Philip Athans
Wrota Baldura
Tytuł oryginału: Baldur’s Gate
Przeło˙zył: Rafał Gałecki
Wydanie oryginalne: 1999
Wydanie polskie: 1999
Moim dwóm córkom dedykuje
(wci ˛
a˙z jestem normalny)
Podzi˛ekowania
Adela stworzyłem sam, ale ka˙zda inna posta´c w tej ksi ˛
a˙zce, czy to pojawiaj ˛
aca
si˛e na pocz ˛
atku, w ´srodku, czy na jej ko´ncu, powstała na podstawie wspaniałej
komputerowej gry Baldur’s Gate, dzieła twórców z BioWare: Jamesa Ohlena, Lu-
kasa Kristjansona, Roba Bartela, Raya Muzyki, Johna Galaghera, Scotta Creiga
i całej reszty ekipy BioWare, która opracowała gr˛e. Dzi˛eki wam, chłopaki, grało
si˛e naprawd˛e ´swietnie!
Na koniec musz˛e te˙z podzi˛ekowa´c mojemu wydawcy, Jessowi Lebowowi.
(Tak jak chciałe´s, umie´sciłem ci˛e w tej ksi ˛
a˙zce. No i gdzie jest obiecane mi pi˛e´c
dolców?)
3
Rozdział pierwszy
Ostrza starły si˛e ze sob ˛
a a˙z iskry poszły. Abdel natarł z tak ˛
a sił ˛
a, ˙ze jego ra-
mi˛e wpiło si˛e w ci˛e˙zkie ostrze własnego pałasza. Zignorował ból i pchn ˛
ał jeszcze
mocniej. Był na tyle wysoki i silny, by zdecydowanie wytr ˛
aci´c swego przeciwnika
z równowagi. Wróg zatoczył si˛e dwa kroki w tył i wyrzucił lew ˛
a r˛ek˛e w bok, by
powstrzyma´c upadek. Abdel natychmiast wykorzystał przewag˛e i ci ˛
ał w odsło-
ni˛ety brzuch napastnika, rozdzieraj ˛
ac na strz˛epy jego kolczug˛e, ciało i kr˛egosłup.
Abdel rozpoznał dwóch z czterech m˛e˙zczyzn próbuj ˛
acych go zabi´c. To byli
najemnicy, twardziele tacy jak on sam. Na pewno kto´s im zapłacił, ale kto i dla-
czego — tego Abdel nie wiedział.
Min˛eło jakie´s dziesi˛e´c czy nawet dwadzie´scia sekund, zanim m˛e˙zczyzna, któ-
rego Abdel zabił, poj ˛
ał, ˙ze jest ju˙z martwy. Patrzył si˛e w dół, na gł˛ebok ˛
a ran˛e
w swoim brzuchu, przecinaj ˛
ac ˛
a go prawie na pół. Krew była wsz˛edzie, czerwie´n
mieszała si˛e z ˙zółto–szar ˛
a tkank ˛
a rozprutych wn˛etrzno´sci. Twarz umieraj ˛
acego
przybrała niemal komiczny wyraz: była biada, zaskoczona i jakby zniesmaczona.
Ten widok sprawił, ˙ze serce Abdela zabiło ˙zywiej; on sam nie wiedział, czy z po-
wodu szoku czy raczej przyjemno´sci. T˛e chwil˛e zastanowienia Abdel niemal przy-
płacił ˙zyciem, kiedy jeden z pozostałych bandytów niespodziewanie zbli˙zył si˛e,
wywijaj ˛
ac trzymanymi w obu dłoniach małymi, ostrymi toporkami.
— Kamon — zawołał go po imieniu Abdel, jednocze´snie cofaj ˛
ac si˛e pół kroku
w tył, aby uchyli´c si˛e przed drugim toporkiem. — Dawno si˛e nie widzieli´smy.
Pracował z Kamonem jaki´s rok temu, strzeg ˛
ac pewnego magazynu w Athka-
tli, gdzie jaki´s tajemniczy towar le˙zał na tyle długo, by przyci ˛
aga´c uwag˛e złodziei.
Tylko Kamon walczył dwoma bli´zniaczymi toporkami. Niski i przysadzisty, był
wojownikiem, którego wielu mniej do´swiadczonych przeciwników nie doceniało.
Ka˙zdy, kto siedział w tym fachu tak długo jak Abdel, mógł zobaczy´c w jego bł˛e-
kitnych oczach, rzucaj ˛
acych szybkie i bystre spojrzenia, jak gro´znym rywalem był
Kamon.
— Abdel — zacz ˛
ał Kamon — przykro mi z powodu twojego ojca.
To był stary trik z odwróceniem uwagi, starszy nawet ni˙z sam Gorion, który
kiedy´s wydawał si˛e Abdelowi najstarszym człowiekiem przemierzaj ˛
acym ulice
i trakty Faerunu. Abdel zerkn ˛
ał k ˛
atem oka na swego ojca. Gorion trzymał si˛e
4
dzielnie, jak zwykle staraj ˛
ac si˛e tak walczy´c, by nie zabi´c bandytów, którzy oczy-
wi´scie nie byli tak łaskawi jak ów starzec. Atakował go szabl ˛
a bandzior o ciem-
nej karnacji skóry, z wyszywan ˛
a opask ˛
a na głowie. Bardzo szybko, ale i troch˛e
niezdarnie. Gorion mógł go przez jaki´s czas trzyma´c na dystans swoj ˛
a solidn ˛
a,
d˛ebow ˛
a lag ˛
a, ale jak długo?
Abdel zaczekał, a˙z Kamon wysunie w jego stron˛e prawe rami˛e i niespodzie-
wanie wyprowadził mieczem cios od dołu, podbijaj ˛
ac ostrze toporka z tak ˛
a sił ˛
a
i szybko´sci ˛
a, i˙z wytr ˛
acona bro´n zdarła styliskiem skór˛e wn˛etrza dłoni rywala. Ka-
mon zakl ˛
ał i cofn ˛
ał si˛e trzy kroki w tył. Utrata broni zaskoczyła go, nie na tyle
jednak, by si˛e nierozwa˙znie odsłonił. Był do´swiadczonym wojownikiem i zawsze
miał oczy szeroko otwarte. Jego toporek tkwił teraz zaklinowany na ostrzu miecza
Abdela.
Abdel powinien teraz jak najszybciej pozby´c si˛e nadzianego na miecz toporka,
jednak zamarł, kiedy usłyszał za sob ˛
a skrzypienie ˙zwiru. Miał nadziej˛e, ˙ze Kamon
wykorzysta sytuacj˛e i zareaguje wła´sciwie, i Kamon wy´swiadczył mu t˛e przy-
sług˛e. Bandyta rzucił si˛e na´n szybko, celuj ˛
ac drugim toporkiem w jego pier´s.
Abdel błyskawicznie podkurczył kolana, zasłaniaj ˛
ac si˛e jednocze´snie mieczem.
Jego stopy straciły oparcie i Abdel run ˛
ał na plecy w tym samym momencie, kiedy
olbrzymia halabarda zachodz ˛
acego go od tyłu przeciwnika miała go przeci ˛
a´c na
pół.
˙
Zwir zazgrzytał pod ci˛e˙zkim krokiem Eagusa, pierwszego z bandytów, któ-
rego Abdel rozpoznał, gdy spotkali si˛e na drodze. Eagus wci ˛
a˙z zło´scił si˛e z po-
wodu tej blizny, któr ˛
a miał na twarzy, od kiedy jakie´s osiem miesi˛ecy temu prze-
grał z Abdelem zakład w Julkoun. Na wspomnienie tego wydarzenia Abdel mi-
mowolnie si˛e u´smiechn ˛
ał, nie bacz ˛
ac na deszcz ciepłej krwi, która szerok ˛
a strug ˛
a
chlusn˛eła na niego z góry.
Cios Eagusa, który mierzył w Abdela, roztrzaskał czaszk˛e Kamona, od czubka
a˙z po podbródek. Abdel ˙załował tylko, ˙ze nie zd ˛
a˙zył wcze´sniej zapyta´c Kamona,
co takiego strzegli w magazynie w Athkatli.
Zwini˛ety na ziemi Abdel rozprostował nagle nogi i ci ˛
ał mieczem w tył, wci ˛
a˙z
maj ˛
ac nadziany na ostrzu toporek. Liczył, ˙ze trafi Eagusa, podczas gdy bro´n hala-
bardnika wci ˛
a˙z tkwiła w głowie jego przyjaciela. Nagle pal ˛
acy ból w boku zaparł
mu dech, a on sam instynktownie rzucił si˛e w lewo.
Pi ˛
aty bandyta, ten który dot ˛
ad trzymał si˛e z dala, strzelił z kuszy i jego bełt
utkwił w prawym boku Abdela. Abdel chwycił za drzewce i wyrwał je z rany,
rozszarpuj ˛
ac przy tym kolczug˛e i wyj ˛
ac z bólu. Na chwil˛e ich wzrok spotkał si˛e
i Abdel posłał mu tak złowrogie spojrzenie, ˙ze kusznik cofn ˛
ał si˛e w popłochu.
Miał nadziej˛e, ˙ze bandyta przeraził si˛e na tyle, by wi˛ecej ju˙z nie strzela´c. Zreszt ˛
a
Abdel miał bardziej pal ˛
acy problem.
Eagus miotał si˛e w´sciekle, usiłuj ˛
ac wyrwa´c ostrze halabardy z głowy Kamona.
Abdel był niebezpiecznie blisko, ale wykorzystał t˛e chwil˛e, by sprawdzi´c, jak
5
radzi sobie ojciec. Szło mu dobrze, jego przeciwnik m˛eczył si˛e coraz bardziej,
wyprowadzaj ˛
ac coraz bardziej chaotyczne ciosy.
— Mo˙zemy si˛e tak bawi´c bez ko´nca, Calishito — rzekł Gorion, odgaduj ˛
ac
pochodzenie m˛e˙zczyzny po jego dziwacznym ubiorze i rodzaju or˛e˙za, którym si˛e
posługiwał. — Albo przynajmniej do czasu, a˙z mi powiesz, kto i dlaczego was
wynaj ˛
ał.
Abdel wreszcie uwolnił ostrze swego miecza od toporka, jednym okiem wci ˛
a˙z
obserwuj ˛
ac ojca, drugim zezuj ˛
ac na Eagusa.
Calishita´nski najemnik u´smiechn ˛
ał si˛e, odsłaniaj ˛
ac srebrny z ˛
ab, dawno ju˙z
zmatowiały.
— Zostali´smy dobrze opłaceni, sir, szkoda gada´c. Lepiej poddajcie si˛e, to
mo˙ze i nie zdechniecie — odpowiedział Gorionowi.
Nagle rozległ si˛e odgłos, jakby kto´s zrzucił olbrzymiego arbuza z wysokiej
wie˙zy — to Eagus uwolnił swoj ˛
a halabard˛e. Podniósł długie drzewce do góry
i zatoczył nim, zbryzguj ˛
ac Abdela i drog˛e wokół siebie krwi ˛
a Kamona. Abdel
rzucił toporkiem, lecz Eagus z łatwo´sci ˛
a go odbił. Rzut nie miał na celu zabi´c
Eagusa, a jedynie wytr ˛
aci´c go z równowagi. Abdel wiedział, ˙ze jest tylko jeden
sposób i jedna sekunda na to, by si˛e przekona´c, czy jego manewr poskutkował.
Zerwał si˛e i szybko skoczył, na straszne pół sekundy trac ˛
ac ziemi˛e pod no-
gami. Poleciał wprost na Eagusa i poczuł, jak ostrze jego miecza zagł˛ebia si˛e
w szczelinie przerdzewiałej zbroi bandyty, zanim jeszcze jego nogi dotkn˛eły
ziemi. Zamierzał wsta´c i wepchn ˛
a´c miecz gł˛ebiej, szatkuj ˛
ac flaki Eagusa na sa-
łatk˛e, lecz ten nie stracił równowagi a˙z tak, jak oczekiwał Abdel. Bandyta ze´sli-
zn ˛
ał si˛e z czubka jego miecza. Buchn˛eła krew, Eagus wykrzywił twarz w grymasie
bólu, lecz stał i walczył dalej.
Halabarda ´swisn˛eła i Abdel z ledwo´sci ˛
a zd ˛
a˙zył unie´s´c miecz, by zasłoni´c si˛e
przed ci˛e˙zkim ciosem. Ostrze pałasza wgryzło si˛e gł˛eboko w grube drzewce hala-
bardy i ugrz˛ezło w nim. Abdel był bezbronny. Eagus wyszczerzył ˙zółte z˛eby w bu-
rej masie paskudnej brody i zastosował d´zwigni˛e, wykorzystuj ˛
ac długie drzewce
halabardy — szarpn ˛
ał mocno w gór˛e i cho´c musiało mu to sprawi´c straszny ból,
a jego rana otworzyła si˛e szerzej, to jednak zdołał wyrwa´c ci˛e˙zki miecz z dłoni
Abdela.
Eagus zakrztusił si˛e ze ´smiechu, kiedy pałasz Abdela uderzył o ziemi˛e. Miał
teraz przewag˛e nad Abdelem i potrafił j ˛
a wykorzysta´c. Abdel słyszał z boku
d´zwi˛ek stali, co znaczyło, ˙ze jego ojciec wci ˛
a˙z zmagał si˛e z calishita´nskim szer-
mierzem. Musiał wi˛ec walczy´c z Eagusem sam, w dodatku bez broni.
Eagus wyra´znie był ju˙z zm˛eczony, mo˙ze nawet stracił zbyt wiele krwi, bo-
wiem zaatakował tak wolno i niezdarnie, ˙ze Abdel a˙z rozczarował si˛e, z jak ˛
a
łatwo´sci ˛
a udało mu si˛e odbi´c cios halabardy r˛ek ˛
a, jakkolwiek siła ciosu niemal
nie złamała mu prawego przedramienia. Zabolało, ale Abdel zignorował ból i wy-
mierzył Eagusowi solidnego kopa. Czubek ci˛e˙zkiego buta trafił bandyt˛e wprost
6
w jego otwart ˛
a ran˛e.
Eagus zaskrzeczał i upadł, nogi załamały si˛e pod nim jak zapałki. Abdel wy-
ci ˛
agn ˛
ał wielki, szeroki sztylet, który dostał od Goriona jako podarunek z okazji
osi ˛
agni˛ecia dojrzało´sci. Srebrne ostrze zal´sniło. Podszedł i poder˙zn ˛
ał Eagusowi
gardło, patrz ˛
ac jak powoli gasn ˛
a mu oczy, wraz z uchodz ˛
acym ze´n ˙zyciem. Abdel
u´smiechn ˛
ał si˛e, cho´c wiedział, ˙ze Gorion tego nie lubi. I nagle zdał sobie spraw˛e,
˙ze przecie˙z Gorion wci ˛
a˙z walczy, a poza tym. . .
Był jeszcze kusznik. Stał dalej. Mru˙zył swe ciemne oczy w porannych promie-
niach sło´nca. Jego ´cwiekowana, skórzana kamizela skrzypiała przy ka˙zdym ruchu.
Długie rude włosy falowały ci˛e˙zko na wietrze. Kusznik celował w Goriona.
Z gardła Abdela wydarł si˛e pełen rozpaczy krzyk.
— Oj. . .
Spust zwolnił ci˛eciw˛e, ci˛e˙zki bełt ze ´swistem przeci ˛
ał powietrze. . .
— . . . cze. . .
. . . i utkwił prosto w oku Goriona.
— . . . eeee!!!
Abdel ju˙z wiedział, zanim jeszcze bezwładne ciało Goriona legło na ˙zwirze
drogi, ˙ze jego jedyny ojciec, którego znał, ju˙z nie ˙zyje.
W oczach mu poczerwieniało, w uszach zadzwoniło, w ustach czuł jadowity
smak miedzi — ogarn˛eła go w´sciekło´s´c. Najpierw podbiegł do calishita´nskiego
szablisty; po prostu dlatego, ˙ze był bli˙zej. Trzymał swój ci˛e˙zki, srebrny sztylet
przed sob ˛
a, wyprowadzaj ˛
ac szybkie pchni˛ecia w przód. Zm˛eczony Calishita zato-
czył si˛e w tył i uniósł szabl˛e do góry.
Metal brz˛ekn ˛
ał, a Calishita zd ˛
a˙zył wypowiedzie´c tylko pierwsz ˛
a sylab˛e imie-
nia jakiego´s dawno zapomnianego boga, kiedy ci˛e˙zkie ostrze Abdela strzaskało
kling˛e wspaniale zdobionej szabli. Dwie trzecie grawerowanego ostrza zawiro-
wało w powietrzu i poleciało gdzie´s w bok, ponad drog ˛
a, w stron˛e krzaków. Cali-
shita mógł tylko patrze´c, jak jego bro´n szybuje łukiem i cofa´c si˛e przed sztyletem
Abdela.
Stopa Calishity zapadła si˛e nagle w kolein˛e wy˙zart ˛
a w drodze przez koła wo-
zów. Stracił równowag˛e i run ˛
ał w tył, co ocaliło go przed kolejnym ciosem szty-
letu, który teraz niechybnie rozpłatałby mu szyj˛e.
Wyj ˛
ac z w´sciekło´sci, Abdel rzucił si˛e w przód i znów chlasn ˛
ał. Jego rami˛e
zadr˙zało pod nagłym oporem, na jaki natrafiło ostrze ci˛e˙zkiego sztyletu.
Calishita prawdopodobnie zd ˛
a˙zył jeszcze zobaczy´c, jak złamane ostrze jego
szabli uderza o ziemi˛e, zanim ´swiat mu zawirował, a co´s mokrego i lepkiego zbry-
zgało twarz. Jego odci˛eta głowa mogła jeszcze ˙zy´c, aby to zobaczy´c, ale on sam
był ju˙z martwy, zanim głowa i ciało dotkn˛eły ziemi.
Kusznik nie zamierzał dłu˙zej czeka´c, by kl ˛
a´c, błaga´c o lito´s´c czy struchle´c
z przera˙zenia. Mo˙ze nie był najbystrzejszym człowiekiem na Wybrze˙zu Mieczy,
ale był bystry na tyle, by w trosce o własne ˙zycie rzuci´c si˛e do ucieczki.
7
Abdel, wci ˛
a˙z ogarni˛ety niepohamowan ˛
a ˙z ˛
adz ˛
a mordu, gonił go tak długo, a˙z
wreszcie dopadł i pokrajał na kup˛e brocz ˛
acego krwi ˛
a mi˛esa. W ko´ncu przybrany
syn Goriona z Candlekeep, wyczerpany do nieprzytomno´sci opadł na t˛e stert˛e
podziurawionej skóry, flaków, strzaskanej kuszy, i zapłakał.
*
*
*
Abdel od lat sprzedawał sił˛e swego ramienia i umiej˛etno´sci wzdłu˙z i wszerz
całego Wybrze˙za Mieczy. Ostatnie dziesi˛e´c dni tygodnia sp˛edził eskortuj ˛
ac kara-
wan˛e kupieck ˛
a od Wrót Baldura do biblioteki w Candlekeep. Masywny monastyr
w Candlekeep był jego domem w czasach dzieci´nstwa, a przynajmniej czym´s,
co najbardziej przypominało mu prawdziwy dom. To wła´snie tam Gorion, dobry,
cho´c przy tym do´s´c surowy mnich, obudził w nim wiar˛e w Torma, boga ´smiałków
i głupców. To tam próbował zaszczepi´c w nim miło´s´c do słowa pisanego, historii
i tradycji Faerunu.
Abdel du˙zo si˛e uczył, ale my´slami wci ˛
a˙z był gdzie indziej, a˙z w ko´ncu obaj —
syn i jego przybrany ojciec zdali sobie spraw˛e, ˙ze nie jest mu przeznaczone p˛edzi´c
˙zywot mnicha zamkni˛etego w klasztorze, skryby kopiuj ˛
acego wa˙zne dzieła, za-
chowuj ˛
acego wiedz˛e i do´swiadczenia innych. Abdel pragn ˛
ał zdoby´c własn ˛
a wie-
dz˛e i do´swiadczenia. I znalazł je poza bezpiecznymi murami Candlekeep.
Goriona przera˙zały niektóre potrzeby Abdela: jego potrzeba walki, zabijania,
ale przy tym zdawał si˛e je rozumie´c, jakby spodziewaj ˛
ac si˛e tego po swym przy-
branym synu. Jednak z drugiej strony nigdy nie mógł mu tego wybaczy´c.
Abdel wcale nie był podobny do tego mnicha. Nikogo te˙z, kto ich dobrze
znał, nie dziwiło, ˙ze ich sposób my´slenia tak˙ze si˛e ró˙zni. Gorion był sztywnym
chudzielcem, prawdziwym molem ksi ˛
a˙zkowym, Abdel natomiast był doskonale
umi˛e´sniony, miał ostre rysy i atramentowo czarne, długie włosy, które opadały
na ramiona z t ˛
a sam ˛
a gracj ˛
a, jaka kryła si˛e w zwinnych ruchach jego ciała. Był
prawie o stop˛e wy˙zszy ni˙z jego ojczym i przy blisko siedmiu stopach wzrostu
niemal trzykrotnie ci˛e˙zszy.
W ci ˛
agu ostatnich kilku lat prawie ze sob ˛
a nie rozmawiali, ale kiedy Abdelowi
nadarzyła si˛e okazja eskortowa´c karawan˛e do Candlekeep, natychmiast z niej sko-
rzystał i to nie tylko dlatego, ˙ze jego sakiewka ´swieciła ju˙z pustkami, ale ˙ze znów
chciał zobaczy´c ojca.
Ich spotkanie pełne było emocji ju˙z od chwili, kiedy Abdel przekroczył bram˛e
Candlekeep i zobaczył ojca. Gorion ucieszył si˛e na jego widok. Mo˙ze Abdel sp˛e-
dził zbyt wiele czasu w towarzystwie najemników i płatnych morderców, ale wy-
dawało mu si˛e, ˙ze Gorion przesadza z t ˛
a rado´sci ˛
a. Pierwszego wieczoru rozma-
wiali o wielu ró˙znych rzeczach. Gorion zawsze z uwag ˛
a przysłuchiwał si˛e opo-
8
wie´sciom Abdela o toczonych przez niego walkach i zwyci˛estwach, o chciwych
kupcach i bandach włócz ˛
acych si˛e orków czy portowych tawernach i kumplach
po fachu. Ale tej nocy Gorion wydawał si˛e jaki´s nieobecny, zamy´slony. Młody
najemnik odniósł wra˙zenie, ˙ze ojciec pragnie mu co´s powiedzie´c.
Abdel, jak to miał w zwyczaju, po prostu zapytał ojca, co chodzi mu po głowie.
Gorion u´smiechn ˛
ał si˛e i za chwil˛e ju˙z ´smiał si˛e na dobre.
— I skrył sw ˛
a twarz za zasłon ˛
a nocy? — zapytał Gorion, parafrazuj ˛
ac pew-
nego barda, którego Abdel niezbyt sobie przypominał.
— Staey z Evereski?
— Pacys — poprawił Gorion. — Je´sli pami˛e´c mnie nie myli.
Abdel skin ˛
ał głow ˛
a, a Gorion zadał mu proste pytanie.
— Czy pójdziesz ze mn ˛
a w pewne miejsce?
Abdel westchn ˛
ał gł˛eboko.
— Dobrze wiesz, ojcze, ˙ze nie mog˛e tu zosta´c. Dosy´c mam ju˙z twoich ksi ˛
ag
i zwojów. . .
— Nie, nie — przerwał mu Gorion, u´smiechaj ˛
ac si˛e smutno. — Nic z tych
rzeczy. Miałem na my´sli miejsce poza murami Candlekeep. Miejsce zwane „Pod
pomocn ˛
a dłoni ˛
a”.
Abdel roze´smiał si˛e. Oczywi´scie, ˙ze znał to miejsce. W tej przydro˙znej go-
spodzie bywał ju˙z wielokrotnie. Czasem udawał si˛e tam specjalnie — w poszuki-
waniu roboty, wina czy kobiet i zawsze znajdował przynajmniej jedno. Ale jak ˛
a
spraw˛e mógł mie´c tam jego ojciec, tego nawet nie mógł si˛e domy´sla´c.
— S ˛
a tam dwie osoby. . . musz˛e si˛e z nimi spotka´c — rzekł Gorion. — A droga
bywa niebezpieczna.
— Czy to ma co´s wspólnego z moimi rodzicami? . . . Z moj ˛
a matk ˛
a? — pod
wpływem impulsu zapytał nagle Abdel. Nie widział dlaczego to zrobił, ale nie
zd ˛
a˙zył powstrzyma´c słów, które same cisn˛eły mu si˛e na usta.
Gorion zareagował tak samo jak zawsze, gdy Abdel pytał o swoich rodziców,
których w ogóle nie znał. Jego twarz skrzywiła si˛e w grymasie bólu.
— Nie — odparł krótko. Na dłu˙zsz ˛
a chwil˛e zapadła nieprzyjemna, nienatu-
ralna cisza. — Nie z twoj ˛
a. . . nie z twoj ˛
a matk ˛
a.
On po prostu chciał dotrze´c do „Pomocnej dłoni”, aby spotka´c si˛e z pewnymi
lud´zmi, którzy mieli dla niego jakie´s informacje. To wszystko. ˙
Zycie Goriona za-
wsze koncentrowało si˛e wokół spraw zwi ˛
azanych z pozyskiwaniem od ludzi ró˙z-
nych informacji, dlatego te˙z Abdel nie mógł dziwi´c si˛e jego pro´sbie. Oczywi´scie
zgodził si˛e towarzyszy´c ojcu, tym bardziej, ˙ze sam prawdopodobnie by si˛e tam
udał. Perspektywa wspólnej wyprawy wydała mu si˛e o wiele przyjemniejsza.
Tak wi˛ec nast˛epnego ranka po raz pierwszy razem opu´scili Candlekeep, po-
d ˛
a˙zaj ˛
ac Nabrze˙znym Traktem do gospody „Pod pomocn ˛
a dłoni ˛
a”. Podró˙z była
przyjemna, a˙z do owego feralnego trzeciego dnia marszu, kiedy to tu˙z przed po-
łudniem drog˛e zagrodzili im zabójcy.
9
*
*
*
Na pierwsz ˛
a niespodziewan ˛
a oznak˛e ˙zycia Abdel rzucił si˛e w stron˛e le˙z ˛
acego
ojca.
Gorion chrapliwie wci ˛
agn ˛
ał oddech, a Abdel podpełzł do niego niczym ton ˛
acy
w kierunku pływaj ˛
acej deski. Jego ranny bok promieniował falami bólu od pasa
po szyj˛e i raz po raz eksplodował w ´srodku głowy. Abdel upadł raczej ni˙z usiadł.
Chciał powiedzie´c: „Ojcze” albo co´s innego jeszcze, ale głos ugrz ˛
azł mu w krtani,
sprawiaj ˛
ac cierpienie. Pomy´slał nawet, ˙ze samo słowo mogło go zadławi´c.
Ojciec zamrugał zdrowym okiem, ´zrenica bł ˛
adziła ´slepo po gałce, jego lewa
r˛eka zacz˛eła wolno sun ˛
a´c w kierunku kieszeni pasa. Prawa r˛eka drgała konwul-
syjnie, palce zaciskały si˛e na ˙zwirze, jakby próbuj ˛
ac zdusi´c ból.
— Mój. . . — udało si˛e wypowiedzie´c Gorionowi. Tylko to jedno, wyra´zne
słowo.
— Tak — szepn ˛
ał Abdel. Gardło znów mu si˛e zacisn˛eło, nie pozwalaj ˛
ac wydu-
si´c ani słowa wi˛ecej. W oczach znów stan˛eły mu łzy na widok brocz ˛
acego krwi ˛
a,
umieraj ˛
acego ojca.
— Powstrzymaj. . . — rzekł Gorion nadspodziewanie d´zwi˛ecznym głosem.
Powiedział co´s jeszcze, ale co? — tego Abdel ju˙z nie zrozumiał.
R˛ece mnicha wzniosły si˛e w gór˛e. Abdel zdał sobie nagle spraw˛e, ˙ze przygo-
towuje si˛e on do rzucenia czaru. Gorion dotkn ˛
ał go raptownie, r˛ece umieraj ˛
acego
raczej spadły na niego ni˙z ´swiadomie opu´sciły. Fala ciepła ogarn˛eła tułów Abdela
i nagle pal ˛
acy ból znikł jak r˛ek ˛
a odj ˛
ał. Gorion z sykiem wci ˛
agn ˛
ał długi, bole-
sny oddech. Abdel, którego rana ju˙z si˛e zasklepiła, prawie całkowicie wyleczony,
powiedział:
— A teraz twoja kolej.
Gorion nie zacz ˛
ał rzuca´c nast˛epnego lecz ˛
acego czaru.
— Ten był jedyny — wychrypiał mnich.
Abdel zapragn ˛
ał przekl ˛
a´c swego przybranego ojca za to, ˙ze zmarnował na
niego sw ˛
a jedyn ˛
a lecz ˛
ac ˛
a modlitw˛e.
— Ty umierasz. . . — tylko to był w stanie z siebie wykrztusi´c.
— Powstrzymaj wojn˛e. . . Ja ju˙z nie mog˛e. . .
Ciało Goriona zatrz˛esło si˛e od nagłego, wyczerpuj ˛
acego kaszlu i nagle
w gwałtownym spazmie wyci ˛
agn ˛
ał lew ˛
a r˛ek˛e ku Abdelowi, tak ˙ze ten a˙z si˛e wy-
straszył. Gorion ´sciskał w dłoni kawałek podartego pergaminu. Wysiłek sprawił,
˙ze opierzony bełt zadr˙zał w jego przebitym oku. Na pergamin padły krople krwi.
Abdel si˛egn ˛
ał, by chwyci´c dło´n ojca i Gorion wypu´scił pergamin.
— Zabieram ci˛e z powrotem do Candlekeep — powiedział Abdel, gło´sno roz-
garniaj ˛
ac ˙zwir, by chwyci´c ojca w ramiona.
— Nie — wycharczał mnich, powstrzymuj ˛
ac go. — Nie czas. Zostaw mnie. . .
10
wró´c po mnie. . .
Ciało Goriona skurczyło si˛e w nagłym spazmie bólu, a˙z Abdel zamarł.
— Twój ojciec. . . — i znów kaszel. Łza spłyn˛eła z oka Goriona, jego jedynego
oka, które mogło jeszcze płaka´c. Znów zmusił si˛e do mówienia
— Khalid. . . Jahe. . .
I zaraz potem wydał swoje ostatnie tchnienie, a jego zdrowe oko spojrzało
w niebo.
Abdel krzyczał nad konaj ˛
acym ojcem tak długo, póki jego rami˛e nie przestało
konwulsyjnie dr˙ze´c. R˛eka najemnika mimowolnie chwyciła pergamin, jego dło´n
zacisn˛eła si˛e na nim. Długo jeszcze siedział na drodze, w towarzystwie martwych
jedynie i kracz ˛
acych wron, a˙z w ko´ncu wstał i zacz ˛
ał wygrzebywa´c ojcu grób.
11
Rozdział drugi
Tamoko nie wiedziała, co takiego widzi jej kochanek w pustej ramie. Mo˙z-
liwe, ˙ze kiedy´s był w niej osadzony jaki´s obraz, a mo˙ze lustro ze srebrzonego
szkła, ale teraz została tylko pusta rama wisz ˛
aca na krótkim ła´ncuszku z br ˛
azu,
podwieszonym u sufitu w komnacie Sarevoka. Nieraz potrafił gapi´c si˛e w ni ˛
a go-
dzinami, czasem mrucz ˛
ac pod nosem przekle´nstwa, to znów u´smiechaj ˛
ac si˛e do
siebie czy te˙z przegl ˛
adaj ˛
ac gryzmoły w swym kosztownym notatniku oprawio-
nym w wysadzan ˛
a klejnotami skór˛e. Tamoko nie potrafiła czyta´c w j˛ezyku Fa-
erunu, miała trudno´sci nawet z odczytaniem liter jej rodzimego j˛ezyka Kozakury,
wi˛ec nie wiedziała, co takiego pisał w swym notatniku jej kochanek. Wiedziała
jedynie, ˙ze Sarevok widział co´s w tej ramie, nie przestawał jej ´sledzi´c, cho´c miał
wiele innych, ciekawszych przedmiotów zgromadzonych w swym pokoju.
Usiadła i podkuliła nogi na mi˛ekkim ło˙zu, za´scielanym ogromn ˛
a pierzyn ˛
a
w jedwabnej poszewce. Spróbowała medytowa´c. Co´s ukłuło j ˛
a z tyłu w szyj˛e
i rozproszyło jej uwag˛e.
Gładki jedwab czarnej pi˙zamy Tamoko ze ´swistem otarł si˛e o jedwab po´scieli,
co przyprawiło Tamoko o g˛esi ˛
a skórk˛e na jej szczupłych ramionach. Była nisk ˛
a
kobiet ˛
a, nie miała nawet pi˛eciu stóp wzrostu, za to mogła pochwali´c si˛e gładk ˛
a
skór ˛
a ksi˛e˙zniczki i sił ˛
a berserkera. ˙
Zycie pełne ´cwicze´n uczyniło z niej t ˛
a, kim
była — zabójczyni˛e, w ka˙zdym tego słowa znaczeniu.
Nie zamkn˛eła oczu, jedynie przyło˙zyła j˛ezyk do podniebienia i skoncentro-
wała si˛e na oddechu, czuj ˛
ac jak krew zaczyna ˙zywiej kr ˛
a˙zy´c w jej ciele.
W pokoju panował półmrok, powietrze stało, co zwykle pomagało jej w kon-
centracji, lecz nie dzi´s. Dzisiaj powietrze w komnacie Sarevoka, ukrytej po´sród
labiryntu innych pokoi, które tylko nieliczni mogli ogl ˛
ada´c, było ci˛e˙zkie i mar-
twe. Pomara´nczowy, łagodny płomie´n ´swiecy, z rzadka tylko skacz ˛
acy w nieru-
chomym powietrzu, sprawił, ˙ze zamrugała. Z powodu wilgoci panuj ˛
acej w pokoju
jedwabne ubranie przykleiło si˛e do ka˙zdej kr ˛
agło´sci jej ciała.
Minuty mijały, a ona ci ˛
agle usiłowała si˛e skupi´c na medytacji. Kiedy Sare-
vok zauwa˙zył, co robi i skrzywił si˛e z dezaprobat ˛
a, wiedziała ju˙z, ˙ze jak zwykle
zamierza poprosi´c j ˛
a, by kogo´s zabiła. Tym bardziej starała si˛e skoncentrowa´c.
— Mój brat — zacz ˛
ał nagle Sarevok, tak nagle, ˙ze mniej do´swiadczony za-
12
bójca mógłby si˛e przestraszy´c, ale nie Tamoko — jest na tropie.
— Twój brat? — zapytała szybko. Tak szybko, ˙ze Sarevok z niepokojem si˛e
odwrócił.
— Tak, mam co najmniej jednego brata — odpowiedział Sarevok tym swoim
głosem, który ona uwa˙zała mo˙ze nie tyle za uwodzicielski, co kusz ˛
acy. . .
Zimny dreszcz przebiegł jej wzdłu˙z kr˛egosłupa, za co zezło´sciła si˛e na siebie.
Z pewno´sci ˛
a było co´s takiego w Sarevoku, co sprawiało, ˙ze w jego obecno´sci za-
wsze miała si˛e na baczno´sci. Nie był człowiekiem, nie był nawet istot ˛
a ludzk ˛
a,
to było pewne. Nawet barbarzy´ncy z Faerunu byli jej bardziej bliscy ni˙z on. Nie
wiedziała, kim jest, ale lubiła go. Otaczała go aura władzy w taki sam sposób,
jak kobiety z Faerunu otacza wo´n perfum. Mogła sobie nawet wyobrazi´c, jak si˛e
w niej pławi. Był pewny siebie i pełen determinacji, nie dbał o bo˙ze kaprysy ani
o jaki´s infantylny cel czy brz˛ek monet. Sarevok pragn ˛
ał władzy. . . władzy i cze-
go´s jeszcze. W jego obecno´sci Tamoko czuła si˛e niepewnie, ale nie mogła si˛e
powstrzyma´c, by go nie podziwia´c. Ten fakt przypominał jej, ˙ze kiedy tak sie-
dzieli razem w mroku pokoju, w którym nic pomi˛edzy nimi nie zaszło, Sarevok
powiedział jej tylko to, co chciał, ˙zeby wiedziała, a wolał, ˙zeby nie wiedziała zbyt
wiele. On zawsze potrafił si˛e kontrolowa´c.
— Jak ma umrze´c? — zapytała, wiedz ˛
ac, ˙ze jest tu po to, by dla niego zabi´c
i ˙ze nie wolno jej pyta´c dlaczego.
Sarevok wybuchn ˛
ał ´smiechem, na co Tamoko u´smiechn˛eła si˛e. Nie dlatego,
˙ze jego ´smiech był przyjemny, ale dlatego, ˙ze taki w ogóle nie był. Naprawd˛e, on
nie był zwykłym człowiekiem.
— Wi˛ec ma ˙zy´c?
Sarevok nadal u´smiechał si˛e tym swoim wilczym u´smiechem, po czym pochy-
lił si˛e i usiadł na łó˙zku, wolno przysuwaj ˛
ac si˛e. W pierwszej chwili instynktownie
zapragn˛eła si˛e cofn ˛
a´c i unikn ˛
a´c jego twardego, ˙zelaznego u´scisku, który za chwil˛e
miał nadej´s´c, ale jej ciało nawet nie drgn˛eło. Powstrzymała si˛e; potrafiła panowa´c
nad swym ciałem.
Przysun˛eli si˛e do siebie, a jego dotyk był ciepły, przyjemny i pełen gro´znego
napi˛ecia, które tak j ˛
a w nim poci ˛
agało, kazało jej zawsze do niego wraca´c i czyniło
z niej jego niewolnic˛e. Zabijała dla niego dziesi˛e´c, dwana´scie, pi˛etna´scie razy —
przestała ju˙z nawet liczy´c ile razy — i zabiłaby jeszcze kolejne sto, byleby tylko
popatrzył na ni ˛
a tak jak teraz, tak chwycił, wszedł w ni ˛
a, przeszedł przez ni ˛
a, obok
niej cho´c ten jeden raz jeszcze.
— On akurat. . . — wyszeptał jej do ucha, a jego głos wydawał si˛e cieplejszy
ni˙z jego oddech — b˛edzie ˙zył. . . Przynajmniej jaki´s czas.
Cofn ˛
ał si˛e nagle, a ona usłyszała swoje własne westchnienie. Była na tyle
opanowana, ˙zeby si˛e nie zaczerwieni´c, ale błysk w oku Sarevoka powiedział jej,
˙ze zauwa˙zył to. On zawsze wszystko widzi.
— Tych dwóch Zentharimów — zacz ˛
ał — tak˙ze po˙zyje jeszcze jaki´s czas, ale
13
niedługo. Sprowadz˛e ich tu z Nashkel.
— Byli u˙zyteczni dla ciebie — powiedziała Tamoko i ´sciszaj ˛
ac głos dodała —
dlatego umr ˛
a szybko.
Sarevok znów si˛e za´smiał i Tamoko z trudem powstrzymała dr˙zenie. Tym ra-
zem z podniecenia.
— Nie s ˛
ad´zmy po pozorach, dziecinko — powiedział. — Oni mog ˛
a mnie jesz-
cze zawie´s´c, zwłaszcza ten mniejszy.
14
Rozdział trzeci
Kiedy nasłały dni Awatarów, Czarny Pan spłodził ´smiertelne potomstwo.
W´sród dzieci tego miotu były zarówno dobre, jak i złe z charakteru, lecz chaos
dotkn ˛
ał je wszystkie. Kiedy b˛ekarty Mordercy dorosły, sprowadziły na Wybrze˙ze
Mieczy ´smier´c i zniszczenie. Jedno spo´sród tych dzieci musi wynie´s´c si˛e nad po-
zostałe i przej ˛
a´c dziedzictwo ojca. Spadkobierca ten zmieni histori˛e Wybrze˙za
Mieczy na całe przyszłe stulecia.
Nonsens.
Abdel nie mógł uwierzy´c w to, co przeczytał. O czym mówiła ta kartka sztyw-
nego pergaminu, znacz ˛
aca dla jego ojca tyle, ˙ze wydobył j ˛
a resztkami swych sił,
sk ˛
apał we własnej krwi? Mo˙ze chodziło o jakiego´s martwego boga, je´sli fragment
o dniach Awatarów rzeczywi´scie odnosił si˛e do Czasu Niepokoju, kiedy to w´sród
ludzi po Torilu chodzili bogowie i jak ludzie tu umierali.
Kiedy Abdel po raz pierwszy ujrzał ten tekst, jeszcze nad ciałem martwego
ojca, był pewien, ˙ze jest to informacja dla niego, jaki´s sekret, który ojciec przed
nim taił. Kiedy rozkładał pergamin i zwrócił swe załzawione jeszcze oczy ku sza-
rzej ˛
acemu niebu, był niemal pewien, ˙ze znajdzie tam co´s o swojej matce, mo˙ze
nawet wiadomo´s´c od niej, list, który napisała do swego dziecka tu˙z przed sw ˛
a
´smierci ˛
a lub zanim go oddała, gdzie´s odesłała, sprzedała, czy cokolwiek innego,
co tłumaczyłoby fakt, ˙ze nigdy jej nie poznał.
Zamiast tego na pergaminie znalazł kilka wyrwanych z kontekstu zda´n, ukła-
daj ˛
acych si˛e w co´s na kształt przepowiedni, która mo˙ze, ale wcale nie musi si˛e
sprawdzi´c, a ju˙z na pewno — Abdel był przekonany — nie miała nic wspólnego
z jego osob ˛
a.
— Cokolwiek ma by´c, to b˛edzie, staruszku — powiedział Abdel do ojca, tu˙z
przed zło˙zeniem jego ciała do grobu, który sam wykopał. — Ju˙z ci˛e tu nie b˛edzie,
˙zeby´s si˛e przekonał, czy si˛e sprawdzi. Mo˙ze mnie te˙z nie.
Chciał doda´c co´s jeszcze. Szukał w pami˛eci i w sercu jakiej´s modlitwy, jakiej´s
frazy, przypowie´sci czy wspomnienia. Próbował znale´z´c wła´sciwe słowa, którymi
˙zegna si˛e bliskich, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
15
Gdy zasypywał grób ziemi ˛
a i ˙zwirem, rozpadał si˛e deszcz. Abdel pozwolił, by
strugi wody zmyły mu z twarzy słone łzy. Sko´nczył prac˛e, stan ˛
ał wyprostowany
i wystawił twarz wprost na padaj ˛
ace, zimne krople. Przejechał dłoni ˛
a po swych
g˛estych, czarnych włosach i zamkn ˛
ał oczy, czekaj ˛
ac, a˙z deszcz spłucze z niego
brud ziemi i krew.
Ojciec wyleczył mu ran˛e w boku. Cho´c była gł˛eboka, niemal całkowicie si˛e
zagoiła. Próbował zignorowa´c uporczywy ból, ale on nie ust˛epował.
Nie mógł ˙zy´c ze zranionym sercem. Jego ojciec zgin ˛
ał z r ˛
ak najemnych zbi-
rów. Kto´s zapłacił im, ˙zeby go zabili i to pewnie sowicie. To był interes i tyle, ale
˙ze bandytom nie udało si˛e zabi´c Abdela, był to interes nie doko´nczony. Doko´n-
czy´c go musiał teraz sam Abdel.
Abdel, syn Goriona, poprawił sw ˛
a kolcz ˛
a tunik˛e, butem odgarn ˛
ał z grobu
błoto, podniósł ramiona, ˙zeby wywa˙zy´c swój wielki miecz przewieszony na ple-
cach, po czym w grobowy kopczyk wbił znaleziony na ziemi kij. Na mokrym kiju
uwi ˛
azał złoty ła´ncuch ze srebrnym symbolem malutkiej r˛ekawicy, noszony przez
ojca. Dobrze wiedział, ˙ze ju˙z niebawem jaki´s anonimowy podró˙znik znajdzie go
i ukradnie.
— Wróc˛e po ciebie — powiedział, po czym odwrócił si˛e i odszedł.
*
*
*
Trudno orzec, co wywoływało ten przera˙zaj ˛
acy d´zwi˛ek, który wyrwał Abdela
z niespokojnego snu, czy te˙z jak daleko znajdowało si˛e jego ´zródło. Młodzieniec
momentalnie zerwał si˛e na nogi.
Tego dnia pogrzebał swego przybranego ojca, w pobli˙zu miejsca, w któ-
rym Lwi Trakt biegn ˛
acy z Candlekeep przecina ucz˛eszczan ˛
a drog˛e Nabrze˙znego
Traktu. Wznosił si˛e tam kamienny słup, wykuty z solidnego bloku granitu. Gdy
Abdel mijał go wcze´sniej, jad ˛
ac do Candlekeep, witał go z przyjemno´sci ˛
a, teraz
ten znak stał si˛e dla niego symbolem tego, co utracił. Po ´smierci Goriona Abdel
nie był nawet pewien, czy mo˙ze wróci´c do Candlekeep.
Ale teraz nie było czasu na przemy´slenia. D´zwi˛ek zbli˙zał si˛e i to coraz szyb-
ciej.
Przypominało to chór w´sciekłych psów współzawodnicz ˛
acych z pianiem ty-
si ˛
aca bardów, którym obci˛eto j˛ezyki tak, ˙ze mogli jedynie wy´c, mrucze´c, chrz ˛
aka´c
i krzycze´c. Hałas przeraził Abdela, co rzadko mu si˛e zdarzało.
Musiał zaprze´c si˛e plecami o kamienny słup, ˙zeby powstrzyma´c ch˛e´c ucieczki
ze strachu w mrok nocy. Abdel był gotów do walki z tym czym´s, co wywoływało
ten piekielny harmider. Czymkolwiek zreszt ˛
a to było, brzmiało tak, jakby było
tego wiele. Musiał walczy´c nie tylko z tym czym´s, ale i ze swoim strachem.
16
Kamie´n za jego plecami był szorstki i mokry, a Abdel zdał sobie nagle spraw˛e,
˙ze gdy kładł si˛e spa´c, to zdj ˛
ał kolczug˛e. Noc była ciemna, chmurna ju˙z od po-
przedniego popołudnia. Oczy przystosowały mu si˛e do ciemno´sci i Abdel spró-
bował przejrze´c mrok, by sprawdzi´c, czym spowodowany jest ten zbli˙zaj ˛
acy si˛e
odgłos, teraz ju˙z wprost niezno´sny dla jego uszu. Ta diabelska kakofonia spra-
wiała, ˙ze Abdel bliski był obł˛edu.
Zobaczył to najpierw jako wielki cie´n, który sun ˛
ał po ziemi w poprzek skrzy-
˙zowania, kieruj ˛
ac si˛e na południe. Olbrzymi cie´n napotkał na swej drodze drzewo
— mo˙ze niedu˙ze, ale na pewno spore — i pochłon ˛
ał je bez wahania. I wtedy we-
wn ˛
atrz tego cienia zacz˛eły formowa´c si˛e jakie´s kształty. Abdel zrozumiał swój
strach, gdy poj ˛
ał, ˙ze ta gło´sna masa cienia była w rzeczywisto´sci hord ˛
a wielu
małych stworze´n, setek humanoidalnych istot.
Abdel otworzył usta i wolno wci ˛
agn ˛
ał oddech, aby nie było go słycha´c. Cho-
cia˙z ksi˛e˙zyc skrywały chmury i na niebie nie było wida´c ani jednej gwiazdy,
Abdel ucieszył si˛e w duchu, ˙ze nie ma na sobie zbroi. Błysk metalu mógł ´sci ˛
a-
gn ˛
a´c uwag˛e jednego ze stworów i sprowadzi´c na niego cały ten ich rój. A nawet
on prawdopodobnie nie byłby w stanie obroni´c si˛e przed mas ˛
a tych czarnoskó-
rych ciał. Wła´snie wtedy Abdel ujrzał błysk stali w´sród cieni kryj ˛
acych hord˛e. S ˛
a
uzbrojeni — pomy´slał — maj ˛
a miecze. To przypomniało mu, ˙ze jego miecz tak˙ze
jest ze stali i czym pr˛edzej ukrył cicho pałasz za plecami.
Nawet nie drgn ˛
ał, kiedy usłyszał za sob ˛
a, po drugiej stronie słupa chrz˛est
˙zwiru. Mocniej zacisn ˛
ał dło´n na r˛ekoje´sci i spróbował przypomnie´c sobie mo-
dlitw˛e do Torma. Chrz˛est z tyłu ustał, ale Abdel nie o´smielił si˛e odwróci´c.
Skupiaj ˛
ac sw ˛
a uwag˛e na tym, co działo si˛e za nim, Abdel nie usłyszał tego,
co zbli˙zało si˛e od lewej, za to poczuł smród. Zanim zdał sobie spraw˛e z tego, co
robi, wyci ˛
agn ˛
ał miecz przed siebie, obrócił r˛ek˛e i uderzył nisko w lew ˛
a stron˛e.
Ostrze natrafiło na opór i chocia˙z Abdel nie mógł zobaczy´c swego przeciwnika
z powodu ciemno´sci, wiedział, ˙ze skoro ten nie wrzasn ˛
ał, to musiał go na miejscu
zabi´c. Chwil˛e potem usłyszał z prawej chór j˛eków i gardłowych porykiwa´n, i zdał
sobie spraw˛e, ˙ze jest ich wi˛ecej, o wiele wi˛ecej, i ˙ze go zauwa˙zyli.
Cho´c Abdel z trudem widział co´s wi˛ecej poza niewyra´znymi konturami swych
wrogów, oni nie mieli z tym kłopotu. Zardzewiałe, podziurawione i strzaskane
ostrza uderzyły naraz na Abdela, a hałas był ogłuszaj ˛
acy. Parował ataki jeden po
drugim, zabił jedn ˛
a istot˛e, potem drug ˛
a i cały czas przywierał plecami do kamien-
nego słupa. Wywijał mieczem przed sob ˛
a, tworz ˛
ac co´s w rodzaju stalowej zasłony,
ale niektóre ataki przechodziły przez ni ˛
a. Rana w boku znów odezwała si˛e bólem,
ale musiał j ˛
a zignorowa´c i walczy´c dalej. Kiedy zabił kolejn ˛
a mał ˛
a besti˛e, zaraz
nast˛epna zajmowała jej miejsce. Zrozumiał, ˙ze tej nocy przyjdzie mu zgin ˛
a´c.
W tonacji ryków hordy zaszła drobna zmiana, po kilku sekundach wrzask
zmienił si˛e zupełnie i cała horda, jak jeden m ˛
a˙z ruszyła na północ. Czyli wprost
na Abdela.
17
Abdel niestrudzenie wyrzynał nacieraj ˛
acych, jednego po drugim, póki cały
nie był sk ˛
apany we krwi, tak˙ze własnej. Wydawało si˛e, ˙ze trwało to godzinami,
cał ˛
a wieczno´s´c, ale min˛eło zaledwie kilka sekund, gdy nagły błysk ´swiatła o´slepił
najemnika.
Nie było huku gromu, ale Abdel był pewien, ˙ze to piorun musiał trafi´c w czu-
bek kamiennego słupa nad jego głow ˛
a. Miał oczy szeroko otwarte, chwytaj ˛
ac
ka˙zdy promyk ´swiatła jaki mógł, kiedy znik ˛
ad eksplodował ˙zółty błysk. Zawył
z bólu i mocno zacisn ˛
ał powieki. Łzy pociekły po splamionych krwi ˛
a policzkach,
zakłócił si˛e rytm jego ciosów.
Wrzask, jaki wydała z siebie horda w odpowiedzi na ´swiatło, był ogłuszaj ˛
acy.
Tysi ˛
ac wyj ˛
acych gardeł przyprawiło Abdela o dreszcz. Brzmiało to tak, jakby cał ˛
a
wiosk˛e wyrzynano w pie´n za jednym zamachem. Stwory zaprzestały ataku i kiedy
Abdel mrugaj ˛
ac pozbył si˛e czerwonych kr˛egów spod powiek, zobaczył, ˙ze horda
si˛e wycofuje. Stwory — brzydkie, półnagie humanoidy, ubrane we w´sciekle pur-
purowe szmaty opinaj ˛
ace ich gibkie muskuły, z głowami na podobie´nstwo lwich,
o czarnych, spl ˛
atanych grzywach — uciekały przed ´swiatłem, które wci ˛
a˙z ´swie-
ciło jaskrawo ponad głow ˛
a Abdela, wcale przy tym nie parz ˛
ac.
Wyczerpany Abdel z ulg ˛
a osun ˛
ał si˛e na kolana, szorstki kamie´n za plecami
podrapał go przez cienk ˛
a koszul˛e. Gł˛eboko i łapczywie wci ˛
agał powietrze, jego
miecz zdawał si˛e wa˙zy´c tysi ˛
ac funtów.
— Styka ju˙z — odezwał si˛e szorstki, dono´sny głos. — No, zga´s to przekl˛ete
´swiatło.
Abdel chciał skoczy´c na nogi i przyj ˛
a´c obronn ˛
a postaw˛e, ale nie był w stanie
tego zrobi´c. Zdecydował si˛e poczeka´c, a˙z ten, kto wypowiedział te słowa, zbli˙zy
si˛e do´n na tyle, by mógł go zabi´c nie musz ˛
ac wstawa´c.
— Poszły ju˙z, poszły? — zapytał drugi głos. — Przyjrzyjmy si˛e naszemu
nowemu. . . naszemu nowemu przyjacielowi.
Abdel usłyszał kroki dwóch osób obchodz ˛
acych słup i spróbował wsta´c im
na spotkanie, mimo ˙ze pier´s mu ci ˛
a˙zyła. Znów mocno zamkn ˛
ał oczy, obur ˛
acz
trzymaj ˛
ac miecz przed sob ˛
a. Patrzył w dół, kiedy otworzył oczy. Gdy znikn˛eły
ostatnie czerwone kr˛egi, ujrzał par˛e nagich, szerokich stóp, poro´sni˛etych g˛estym,
kr˛econym rudym włosiem. Buty, które stan˛eły obok, były z eleganckiej, l´sni ˛
acej,
czarnej skóry.
Jeden z przybyszów chrz ˛
akn ˛
ał i zapytał:
— Jak tam? Dobrze z tob ˛
a, chłopcze?
Abdelowi zachciało si˛e ´smia´c. Wcale nie było z nim dobrze.
— To ju˙z drugi raz tego dnia — odparł, mrugaj ˛
ac załzawionymi oczami, ˙zeby
zupełnie odzyska´c wzrok — musiałem walczy´c o ˙zycie. Czy chcecie, aby to był
ten trzeci raz?
— Ha! — hukn ˛
ał ten z zaro´sni˛etymi stopami; Abdel mógł teraz rozpozna´c
w nim niziołka. — Niczego takiego nie chcemy, młodziaku.
18
— W ˙zadnym razie — dopowiedział drugi, wysoki, chudy człowiek w czarnej
szacie. — Spokojnie. . . uspokój si˛e.
Abdel z uwag ˛
a przyjrzał si˛e swoim niesamowitym wybawcom. Niziołek jakby
ró˙znił si˛e od przedstawicieli swej rasy, cho´c jak i oni był niski, kr˛epy i o rumianej
karnacji. Miał w sobie co´s diabolicznego, cho´c swoj ˛
a drog ˛
a w´sród całej galerii
znanych Abdelowi najemników, twardzieli, złodziejów i łajdaków mało było ni-
ziołków. Ten nosił na sobie czerwono–br ˛
azow ˛
a skór˛e przerobion ˛
a na zbroj˛e chro-
ni ˛
ac ˛
a ˙zywotne organy, za to z obci˛etymi r˛ekawami. U jego boku w złoconej po-
chwie wisiał wspaniałej roboty długi miecz — bro´n imponuj ˛
aca jak na rozmiary
jego wła´sciciela. Niziołek pokr˛ecił swym zadartym nosem i u´smiechn ˛
ał do Ab-
dela.
— Brywieczór, młodziaku — powiedział z obcym akcentem, wła´sciwym
dla. . . Waterdeep? W ka˙zdym razie dla miasta, w którym niziołków raczej si˛e
nie spotyka. — Jam jest Montaron, a mój kompan zowie si˛e Xzar. . . On to wy-
modził to obrzydliwie jasne ´swiatło, co to przerwało ten huczny, hehe, bal, który
se tu urz ˛
adzałe´s.
Abdel skin ˛
ał niziołkowi i teraz baczniej przyjrzał si˛e człowiekowi imieniem
Xzar. Był wysoki, chudy i nerwowy. Jego twarz była w nieustannym ruchu, jakby
pod skór ˛
a l˛egły si˛e robaki, a usta bez przerwy si˛e poruszały, jakby bezgło´snie mó-
wił co´s do siebie. Co chwila szarpał głow ˛
a w bok, jakby chciał odgoni´c natr˛etn ˛
a
much˛e, której w istocie nie było.
— Gibberlingi — rzekł człowiek — w ogóle. . . — tik twarzy przerwał mu na
moment — . . . nie znosz ˛
a ´swiatła. . . w ogóle.
— Gibberlingi? — zapytał Abdel, domy´slaj ˛
ac si˛e, ˙ze chodzi o stwory z hordy.
Trafna nazwa dla ich wokalnych mo˙zliwo´sci.
— A ty´s kto? — nacisn ˛
ał niziołek.
— Abdel — odparł, przekładaj ˛
ac miecz do lewej dłoni i wyci ˛
agaj ˛
ac praw ˛
a. —
Jestem Abdel. . . syn Goriona.
Montaron chwycił r˛ek˛e Abdela i u´scisn ˛
ał mocno. Zachichotał przy tym, jakby
robił swój ulubiony dowcip. Xzar nerwowo potarł twarz, bezwiednie gładz ˛
ac linie
wyra´znego tatua˙zu, okalaj ˛
acego jego oczy niczym maska. Kiedy niziołek opu-
´scił r˛ek˛e, Abdel wyci ˛
agn ˛
ał dło´n ku człowiekowi, ale Xzar jedynie wzdrygn ˛
ał si˛e
i wykonał ´cwier´c obrotu, jakby chciał si˛e oddali´c.
— Racz wybaczy´c memu przyjacielowi. — Powiedział niziołek, kiwaj ˛
ac
głow ˛
a na Xzara. — Nie z tych on, co to kumplowa´c si˛e lubuj ˛
a, za to jego czary
daj ˛
a mu nied´zwiedzi u´scisk.
Abdel wzruszył ramionami. Xzar był dziwny, ale przecie˙z był dla niego obcy.
— Powinienem wam podzi˛ekowa´c — powiedział Abdel do niziołka.
— No, jasne ˙ze´s powinien — Montaron zakaszlał — je´sli masz dobre maniery.
Ja nie mam, wi˛ec nie spodziewam si˛e ich po innych. . . Heh, ci˛e˙zka ta droga. Mo˙ze
damy ci szans˛e na rewan˙z, co?
19
— Zmierzam do gospody „Pod pomocn ˛
a dłoni ˛
a”.
Xzar chrz ˛
akn ˛
ał, ale Montaron wci ˛
a˙z si˛e u´smiechał.
— Znajdziesz wi˛ecej roboty w Nashkel — powiedział niziołek.
— W Nashkel?
— No. . . — zacz ˛
ał Montaron i urwał, kiedy nagle znów zrobiło si˛e wokół
ciemno.
Magiczne ´swiatło w ko´ncu znikn˛eło, a wraz z nim ucichły ostatnie wrzaski
oddalaj ˛
acej si˛e hordy.
— O dzi˛eki ci Panie Trzech Koron — powiedział Montaron, jego głos wy-
ra˙zał zadowolenie. — Heh, ju˙z si˛e obawiałem, ˙ze to ´swiatło nigdy nie zga´snie.
W ciemno´sci wida´c lepiej, co nie Abdel?
Młody najemnik zamrugał, obawiaj ˛
ac si˛e znów o´slepn ˛
a´c od gwałtownej
zmiany warunków ´swietlnych.
— W ka˙zdym razie — dodał Montaron — w Nashkel jest robota do odwalenia.
— Mam spraw˛e w „Pomocnej dłoni”.
— Heh, wi˛ec nie szukasz roboty?
W rzeczywisto´sci Abdel ch˛etnie naj ˛
ałby si˛e do jakiej´s roboty, ale dał obietnic˛e,
a poza tym w gospodzie mieli czeka´c na Goriona Khalid i ten drugi. Gospoda
gnomów była trzy dni drogi st ˛
ad na północ, podczas gdy do Nashkel szło by si˛e
w przeciwnym kierunku cały tydzie´n, a wi˛ec dziesi˛e´c dni.
— Co to za robota?
— Ano, robota z tych, na których dobrze si˛e znasz. Du˙zo roboty. Mówi ˛
a, ˙ze
s ˛
a jakie´s kłopoty w kopalniach.
— Najpierw musz˛e pój´s´c do „Pomocnej dłoni”. Czekaj ˛
a tam na mnie. Ale
potem b˛ed˛e potrzebował jakiego´s zaj˛ecia.
— Tak wi˛ec gospoda najpierw, tak? — stwierdził raczej ni˙z zapytał Xzar.
W ciemno´sci Abdel nie mógł zobaczy´c, czy kierował te słowa do niego, czy do
niziołka.
— No, pierw do „Pomocnej dłoni”, potem do Nashkel — Montaron rozstrzy-
gn ˛
ał jego w ˛
atpliwo´sci. — Ch˛etnym przespa´c si˛e w prawdziwym ło˙zu.
20
Rozdział czwarty
Po trzech dniach wspólnej drogi Abdel musiał przyzna´c, ˙ze w jaki´s sposób
polubił prostackiego niziołka. Cho´c z drugiej strony było dla niego jasne, ˙ze jest
dziwny. Potrafił przez cały dzie´n narzeka´c, ˙ze sło´nce ´swieci zbyt jasno, mimo ˙ze
najcz˛e´sciej niebo przesłaniały deszczowe chmury i było szaro. Jego awersja do
´swiatła była czasem zabawna, niekiedy znów irytowała. Montaron wydawał si˛e
dobrze bawi´c w towarzystwie Xzara i cz˛esto dra˙znił go podczas marszu, rzucaj ˛
ac
celnie w jego głow˛e małymi kamykami i gał ˛
azkami.
Abdel był gotów zrobi´c co´s wi˛ecej ni˙z tylko dra˙zni´c Xzara. Zacz ˛
ał przemy-
´sliwa´c, jakby go tu zabi´c. Godziny mijały, niziołek robił sobie ˙zarty, mag nie wy-
zbywał si˛e swojej dumy, za´s Abdel snuł coraz bardziej wymy´slne plany zamordo-
wania Xzara, po prostu dla zabicia czasu.
Xzar miał sposób mówienia, który denerwował Abdela i zbijał go z tropu. Po-
trafił poprawia´c i powtarza´c słowa bez powodu, nie odzywał si˛e, kiedy powinien
i gadał, kiedy nie miał nic do powiedzenia. Mag nieustannie nerwowo si˛e wiercił
i jakkolwiek Abdelowi na pocz ˛
atku było go ˙zal z tego powodu, to jednak w ko´ncu
nie mógł my´sle´c o niczym innym, tylko o tym, jak bardzo chce mu przyło˙zy´c.
Pierwszego dnia marszu Abdel był skłonny ignorowa´c nerwowego maga, ale
kiedy wieczorem usiedli przy ognisku, Xzar powiedział co´s, co Abdel zawsze
chciał usłysze´c.
— Wiem — zaczaj Xzar — kim jest twój ojciec. . . twój ojciec.
Abdel wyprostował si˛e, a Montaron, który dot ˛
ad ´smiał si˛e cicho w ciemno´sci,
nagle cały zesztywniał.
— Co powiedziałe´s? — zapytał Abdel. Tylko w ten sposób mógł poprosi´c
Xzara o wyja´snienie.
— Xzar — zacz ˛
ał niziołek, a po chwili po prostu powtórzył — Xzar. . .
— Twój ojciec — rzekł mag do Abdela, ignoruj ˛
ac niziołka — twój ojciec
był. . .
— Starczy! — urwał ostro Montaron, a˙z mag przymkn ˛
ał oczy. — Nie widzisz,
˙ze chłopak mocno to prze˙zywa?
— Sk ˛
ad to wiesz — zapytał Abdel Xzara, nie zwracaj ˛
ac uwagi na niziołka.
— Nawet mnie nie znasz. Nie wiesz kim jestem, wi˛ec sk ˛
ad mógłby´s zna´c mojego
21
ojca?
Montaron wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e i poło˙zył dło´n na ramieniu Xzara. Mag str ˛
acił j ˛
a
ze´zlony.
— Powinien si˛e cieszy´c — powiedział Xzar w pustk˛e. — Powinien si˛e cieszy´c,
˙ze jest synem boga. . . boga.
Abdel zakrztusił si˛e. Ten człowiek był szalony.
— Niby jestem synem boga? — zapytał Abdel, a zło´s´c sprawiła, ˙ze głos miał
twardy i spokojny.
— Oh — zacz ˛
ał mag, ton jego głosu stał si˛e protekcjonalny — oh, tak, oh, tak,
najprawdopodobniej nim jeste´s.
— Mój przyjaciel — zwrócił si˛e niziołek do Abdela — jest, rzecz jasna, sza-
lony, za to potrafi strzela´c ogniem z palców, wi˛ec si˛e go trzymam.
— Zamknij si˛e — obruszył si˛e mag. — Zamknij si˛e. . . zamknij. On jest synem
Bhaala.
Abdel westchn ˛
ał i poło˙zył si˛e, szykuj ˛
ac do spania. Xzar przez chwil˛e mruczał
co´s do siebie, jego głos ´sciszył si˛e do głosu ´swierszcza.
— Pogrzebałem mojego ojca. . . — powiedział Abdel bardziej do siebie ni˙z
do szalonego maga czy niziołka. — Jedynego ojca, którego miałem. . . W dniu,
kiedy was poznałem. On nie był bogiem ani ja nim nie jestem.
— A co, je´sli´s nim jest? — zapytał Montaron, nocny wietrzyk poniósł jego
mi˛ekki głos w mrok nocy.
Abdel spojrzał na niego i nawet w ciemno´sci mógł zauwa˙zy´c powag˛e maluj ˛
ac ˛
a
si˛e na jego twarzy. To sprawiło, ˙ze si˛e roze´smiał.
— ˙
Zycz˛e sobie tysi ˛
ac razy tysi ˛
ac sztuk złota naraz — odparł Abdel, co roz-
´smieszyło Montarona. — Zanurz˛e całe Wybrze˙ze Mieczy w morzu, aby zobaczy´c
tylko jak tonie i zamieni˛e w zombi ka˙zdego, kto kiedykolwiek powie o mnie złe
słowo.
— Zrób mnie władc ˛
a Waterdeep — za˙zartował niziołek.
— Jasne — powiedział Abdel, na´sladuj ˛
ac dziwny akcent Montarona — b˛e-
dziesz królem całego ´swiata.
Obaj wybuchn˛eli ´smiechem, lecz kiedy Montaron kładł si˛e spa´c, powiedział:
— Czasami, chłopcze, zdarzaj ˛
a si˛e cuda.
— Tak — odrzekł Abdel, ziewaj ˛
ac — czasami si˛e zdarzaj ˛
a. . .
*
*
*
W ci ˛
agu ostatnich kilku lat Abdel odwiedzał gospod˛e „Pod pomocn ˛
a dłoni ˛
a”
ponad pół tuzina razy, ale jej widok zawsze go zaskakiwał. Dawno temu była
to prawdziwa forteca, zbudowana przez wyznawców martwego ju˙z boga Bhaala.
22
Podobno banda gnomów, którzy dotarli w te okolice, wdała si˛e w konflikt z wy-
znawcami Bhaala. Po latach walk i wzajemnych przepychanek gnomy w ko´ncu
ich wyp˛edziły. Historia ta wydawała si˛e Abdelowi mało prawdopodobna, jako ˙ze
spotkał ju˙z w swym ˙zyciu kilka gnomów i trudno było mu uwierzy´c, ˙ze kto´s, kto
z ledwo´sci ˛
a si˛egał mu do kolan, potrafiłby wysła´c kogo´s na tamten ´swiat.
Abdel nie wiedział nic na temat Bhaala, ale je´sli prawd ˛
a było, ˙ze jego wy-
znawcy zostali wyp˛edzeni z tak solidnej fortecy przez tych le´snych ludków, to nic
dziwnego, ˙ze ich bóg nie prze˙zył Czasu Niepokoju.
Abdel nie zapomniał szalonych majaków Xzara. Fakt, ˙ze mag skoncentro-
wał swe rojenia na temat pokrewie´nstwa Abdela z Bhaalem, musiał znaczy´c, ˙ze
i on słyszał histori˛e powstania gospody „Pod pomocn ˛
a dłoni ˛
a”. Je´sli wi˛ec byliby
w Dolinach, jego ojcem według Xzara mógłby by´c Elminster, a gdyby dotarli do
Evermeet, to mo˙ze nawet sam Corellon Larethian.
Gospoda „Pod pomocn ˛
a dłoni ˛
a” była nie tylko fortec ˛
a, ale i mał ˛
a wiosk ˛
a.
Wewn ˛
atrz wysokich murów z szarego kamienia stało wiele budynków o ró˙znym
przeznaczeniu, ale wszystkie w ten czy inny sposób słu˙zyły podró˙znym.
Abdel i jego dwóch towarzyszy podeszło do frontowej bramy, czekaj ˛
ac a˙z
nad fos ˛
a opu´sci si˛e most zwodzony. Nadeszli od południa i widzieli, ˙ze fosa nie
otacza całej twierdzy, a wokół niej kr˛ecili si˛e znudzeni kamieniarze i robotnicy.
Fosa była nowa i raczej na pokaz ni˙z dla celów obronnych. Brama gospody „Pod
pomocn ˛
a dłoni ˛
a” zawsze była otwarta, zapraszaj ˛
ac do ´srodka wszystkich podró˙z-
nych, i trudno było sobie wyobrazi´c jej obl˛e˙zenie.
Przeszli po mo´scie zwodzonym i gdy tylko min˛eli kolumnow ˛
a bram˛e, ruszyli
wprost ku najwi˛ekszemu budynkowi wewn ˛
atrz murów. Nawet je´sli Abdel nigdy
wcze´sniej by tu nie był, d´zwi˛eki wieczornej zabawy powiedziałyby mu, ˙ze jest
to budynek gospody. Gdy szli przez dziedziniec w kierunku wysokich, d˛ebowych
drzwi, min˛eli po drodze mały oddział gnomiej stra˙zy. Na widok tych małych wo-
jowników Abdel u´smiechn ˛
ał si˛e. Ka˙zdy z trzech stra˙zników mierzył nie wi˛ecej ni˙z
dwie i pół stopy wzrostu i nosił wymy´sln ˛
a cho´c funkcjonaln ˛
a kolczug˛e kółkow ˛
a.
Ich krótkie miecze były mniejsze i bez w ˛
atpienia l˙zejsze ni˙z sztylet Abdela. Jeden
trzymał włóczni˛e z chor ˛
agwi ˛
a „Pomocnej dłoni”, bardziej jako reklam˛e szyldu
ni˙z herb. Trzej ludkowie skin˛eli Abdelowi i odwzajemnili u´smiech, po czym na-
gle zwrócili swoj ˛
a uwag˛e w stron˛e gospody.
Abdel zauwa˙zył nagł ˛
a zmian˛e w d´zwi˛ekach dochodz ˛
acych z wn˛etrza gospody.
Montaron zatrzymał si˛e i delikatnie przytrzymał Xzara.
— Nie dotykaj mnie — krzykn ˛
ał mag i wzdrygn ˛
ał si˛e.
— Ciiii — ostrzegł niziołek, a stra˙znicy wolno zacz˛eli zbli˙za´c si˛e do gospody.
´Smiech i wesołe krzyki przycichły i to wła´snie zwróciło wcze´sniej uwag˛e
stra˙zników. Nagle rozległ si˛e radosny wrzask, a po nim trzask i brz˛ek tłuczonego
szkła, po czym gło´sny pomruk.
Montaron za´smiał si˛e i powiedział:
23
— Brzmi swojsko. To lubi˛e!
Wszyscy trzej skierowali si˛e za stra˙znikami do drzwi. Abdel stał tu˙z za gno-
mami, kiedy jeden z nich otworzył drzwi. Hałas dobiegaj ˛
acy ze ´srodka ogłuszył
go, a chwil˛e pó´zniej trafiło go w twarz nadlatuj ˛
ace krzesło. Najemnik upadł, nie
podejrzewaj ˛
ac nawet, ˙ze gnomy zdecyduj ˛
a si˛e wkroczy´c w tłum. Tymczasem,
mimo ˙ze ich pi˛e´sci były małe, to gdy poszły w ruch na poziomie ich oczu, wysocy
dla nich ludzie zacz˛eli pada´c jak kłody.
Abdel wpadł w gniew, wstał i otarł krew z rozbitego nosa, chwycił połamane
krzesło i rozejrzał si˛e po mrocznym pomieszczeniu pełnym ludzi. Miał nadziej˛e
wypatrze´c tego, który cisn ˛
ał we´n krzesłem, ale wszyscy spogl ˛
adali na´n równie
oboj˛etnie. Wybuchł ´smiech i Abdel poczerwieniał, zanim si˛e zorientował, ˙ze lu-
dzie nie ´smiej ˛
a si˛e z niego, lecz z człowieka, którego wła´snie wynosiło trzech
gnomów. Wła´sciwie bardziej go włóczyli za nogi ni˙z nie´sli, a ów wielki, brudny
i cuchn ˛
acy obwie´s poj˛ekiwał cicho za ka˙zdym razem, kiedy jego głowa odbijała
si˛e o twarde deski podłogi.
Abdel patrzył na nieprzytomnego z nieskrywan ˛
a w´sciekło´sci ˛
a, lecz kiedy ru-
szył do przodu, Montaron chwycił za krzesło, które trzymał.
— Zostaw go — powiedział niziołek. — Wygl ˛
ada na to, ˙ze ju˙z zapłacił za
swoje.
Abdel stan ˛
ał i czekał, a˙z gniew opadnie, ale nic z tego. Ch˛etnie by kogo´s zabił.
Montaron patrzył na niego z trosk ˛
a.
— Widzisz? — wyszeptał Xzar.
Niziołek odepchn ˛
ał maga i lekko poci ˛
agn ˛
ał za krzesło. Abdel pozwolił mu je
sobie odebra´c.
— Musisz sobie chlapn ˛
a´c co nieco — powiedział, a Abdel potakn ˛
ał.
Na lad˛e baru wspi˛eła si˛e gnomka i gło´sno zawołała:
— Nast˛epny, który rzuci krzesłem, zarobi ode mnie w jaja. To jest. . . — prze-
rwała i czkn˛eła gło´sno — restauracja pierwsza klasa.
Wybuchły gromkie, radosne brawa, a ju˙z po chwili wszystko wróciło do
normy; wewn ˛
atrz „Pomocnej dłoni” zapanował gwar i chaos, jak ka˙zdej nocy.
*
*
*
Ciemne piwo było smaczne i po trzech kuflach Abdel wreszcie si˛e uspokoił.
Usiadł przy barze i opu´scił głow˛e, ignoruj ˛
ac panuj ˛
acy wokół ´scisk i harmider. Nie
odezwał si˛e od chwili, kiedy oberwał krzesłem i nawet nie otarł krwi z twarzy.
Rozejrzał si˛e. Był na tyle ordynarny i zły, ˙ze Monatron szybko go opu´scił i znikn ˛
ał
w tłumie, co przy jego wzro´scie nie było trudne. Xzara pozbył si˛e jeszcze szybciej;
mag ukrył si˛e w ciemnej alkowie w k ˛
acie sali, gdzie usiadł i mruczał co´s do siebie.
24
Abdel wiele nie my´slał, po prostu usiadł i pił. Nie był z tych, co to rozczulaj ˛
a
si˛e nad sob ˛
a, ale te˙z ostatni tydzie´n był dla´n prawdziwym piekłem. My´sl o kolej-
nym wspólnym poranku z niziołkiem i tym przekl˛etym, mamrocz ˛
acym magiem
wcale nie wydawała mu si˛e przyjemna. Jego sakiewka była niezno´snie lekka i nie
zanosiło si˛e na to, by w najbli˙zszym czasie przybrała na wadze. Ju˙z decydował si˛e
porzuci´c towarzystwo Montarona i Xzara — niech id ˛
a swoj ˛
a drog ˛
a, a on poszuka
jakiego´s zaj˛ecia tu, „Pod pomocn ˛
a dłoni ˛
a”, kiedy nagle przypomniał sobie, po co
tu przybył. Gorion ostatnim swym tchnieniem wysłał go tu, aby kogo´s odnalazł,
ale Abdel nie pami˛etał imion tych dwojga.
— Niech to Otchła´n porwie — wymruczał pod nosem. — Jakie to ma znacze-
nie?
Abdel zamówił czwarty kufel u barmanki, która była przyjemn ˛
a, nisk ˛
a
gnomk ˛
a. Za ka˙zdym razem płacił jej miedziakami, których miał ju˙z coraz mniej.
— Trzym — powiedziała gnomka, kiedy rzucił na mokr ˛
a lad˛e kolejne cztery
miedziaki. — Ten stawia firma za twój nochal.
Abdel skin ˛
ał, dzi˛ekuj ˛
ac za darmowe piwo i wzi ˛
ał od niej mokr ˛
a szmatk˛e, któr ˛
a
mu wr˛eczyła. Otarł szmatk ˛
a krew z twarzy i wybuchn ˛
ał krótkim ´smiechem, kiedy
zauwa˙zył, ˙ze barmanka dalej przed nim stoi i si˛e na niego patrzy.
— Powinni´scie umie´sci´c okno w drzwiach — powiedział — ˙zeby go´scie mo-
gli zobaczy´c, co dzieje si˛e w ´srodku, zanim je otworz ˛
a.
Gnomka roze´smiała si˛e.
— Przeka˙z˛e tw ˛
a uwag˛e wy˙zej — powiedziała.
Zaczekała, a˙z duszkiem wypił kufel do dna, po czym nalała mu pi ˛
aty. Tym
razem wzi˛eła monety z lady.
— Co za spotkanie, drogi panie — odezwał si˛e obok głos z wyra´znym am-
nia´nskim akcentem.
Abdel spojrzał w prawo i zobaczył pochylonego nad nim Amnianina, bez w ˛
at-
pienia spogl ˛
adaj ˛
acego na niego ˙zyczliwym wzrokiem. Amnianin zmieszał si˛e pod
jego spojrzeniem.
— Nazywasz si˛e Abdel — powiedział. — Abdel Adrian.
— Bogowie — zachłysn ˛
ał si˛e Abdel. Czy˙zby to był człowiek, z którym miał
si˛e spotka´c Gorion?
— Ty jeste´s. A gdzie Gorion?
— Nie ˙zyje — odparł krótko Abdel i nagle gardło zacisn˛eło mu si˛e, lecz nie
uronił ani łzy. — Kim jest ten Adrian?
— Czy˙z to nie ty nazywasz si˛e Abdel Adrian?
— Jestem Abdel, syn Goriona, ale nie mam drugiego imienia.
W odpowiedzi Amnianin jedynie spojrzał na niego zagadkowo. Z pewno´sci ˛
a
był półelfem. Jego smukła twarz i zbyt okr ˛
agłe uszy, ˙zeby nazwa´c je spiczastymi
były wystarczaj ˛
acym dowodem, ale jego jasne fioletowe oczy były pewnym zna-
kiem krwi elfów płyn ˛
acej w jego ˙zyłach. Drugim z rodziców z pewno´sci ˛
a był
25
Amnianinem, czego dowodził jego wielki, długi nos i ciemno oliwkowa karnacja
skóry. Był ubrany jak do bitwy, jego powgniatana zbroja z pewno´sci ˛
a musiała go
uwiera´c i cisn ˛
a´c. Na głowie miał hełm, co — bior ˛
ac pod uwag˛e okoliczno´sci —
wydawało si˛e dobrym pomysłem. Usta wykrzywiał mu nerwowy grymas.
— W ka˙zdym razie przybyłe´s tu, ˙zeby si˛e ze mn ˛
a spotka´c — rzekł Amnianin.
— Nazywam si˛e Khalid.
Rzeczywi´scie. Khalid — tak brzmiało ostatnie słowo, które wypowiedział jego
umieraj ˛
acy ojciec. I wówczas Abdel przypomniał sobie, ˙ze było jeszcze jedno.
— Jah — powiedział. — Miałem spotka´c si˛e z Khalidem i Jahem.
— Z Jaheir ˛
a, tak — poprawił Khalid, u´smiechaj ˛
ac si˛e od ucha do ucha, ale
wci ˛
a˙z zdradzaj ˛
ac zdenerwowanie. — To moja ˙zona. Ona te˙z jest tutaj.
Amnianin mimowolnie spojrzał w kierunku stołu po drugiej stronie sali, ale
tłum zasłaniał widok.
— Chod´z — zaprosił Abdela. — Si ˛
ad´z z nami i opowiedz, co si˛e stało z twoim
ojcem. Był wielkim człowiekiem, bohaterem na swój sposób i nie mo˙ze zosta´c
zapomniany.
— Co ty o nim wiesz? — zapytał Abdel, a ˙zół´c go zalała. Jego głos pełen był
goryczy. — Kim on był dla ciebie?
— Był moim przyjacielem — odparł Khalid. — I tyle. Nie miałem na my´sli
nic złego.
Abdelowi zachciało si˛e nagle obrazi´c Amnianina, ale jako´s nie mógł. Zamiast
tego si˛egn ˛
ał do sakiewki po pieni ˛
adze na szósty kufel. Wyj ˛
ał tylko trzy miedziaki.
— Niech to Bhaal! — zakl ˛
ał gło´sno, wstał i rzucił miedziaki w tłum.
Jaki´s pijaczek oburzył si˛e, gdy dostał jedn ˛
a z mocno ci´sni˛etych monet w skro´n.
Abdel nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, za to inni go´scie wycofali si˛e po-
´spiesznie w ciemniejsze k ˛
aty. Na górnej wardze Khalida pojawiły si˛e krople potu.
— Bogowie! — powiedział Amnianin. — Co on ci powiedział?
Abdel spojrzał na niego, lecz nie odezwał si˛e.
— Miło mi b˛edzie postawi´c ci kufelek. — powiedział Khalid. — Prosz˛e,
chod´z ze mn ˛
a. Chyba nie chcemy zwraca´c niczyjej uwagi, nie?
Abdel chrz ˛
akn ˛
ał i pozwolił przeprowadzi´c si˛e przez tłum. Na chwil˛e wpadł mu
w oko Montaron. Niziołek trzymał jedwabn ˛
a sakiewk˛e. Abdel był przekonany, ˙ze
do niego mrugn ˛
ał.
Abdel wzi ˛
ał kilka gł˛ebokich oddechów, próbuj ˛
ac si˛e uspokoi´c, kiedy Khalid
powiedział: — Tu jest.
Abdel ujrzał j ˛
a i wstrzymał oddech.
Jaheira była pi˛ekna. Podobnie jak jej mał˙zonek, była półelfem, a jeden z jej ro-
dziców musiał by´c Amnianinem. To poł ˛
aczenie wypadło nieco dziwnie, ale przy-
słu˙zyło si˛e urodzie Jaheiry. Jej twarz była szeroka i ciemna, jej usta pełne, oczy
jasne i niemal tak fioletowe jak Khalida, z błyskiem wyra´znej inteligencji. Gdyby
była czystej krwi człowiekiem, jej g˛este włosy okalaj ˛
ace twarz byłyby czarne,
26
lecz elfia krew sprawiła, ˙ze ich czer´n przetykały jasne, miedziane pasemka. Mimo
˙ze siedziała, Abdel mógł zauwa˙zy´c, i˙z była postawna, a nawet krzepka. Miała na
sobie kamizelk˛e ze sztywnej skóry, porysowanej jakby od uderze´n ostrzy. Kami-
zelka słu˙zyła jej za zbroj˛e.
Kiedy ich oczy spotkały si˛e, zobaczył raczej ni˙z usłyszał, jak westchn˛eła. Ab-
del opadł na krzesło, nie patrz ˛
ac nawet gdzie siada. Nie mógł oderwa´c wzroku od
jej oczu, a ona wcale si˛e przed tym nie wzbraniała. Jej pełne usta dr˙zały, podobnie
jak u jej m˛e˙za. Ona tak˙ze musiała by´c zdenerwowana i cho´c Abdel nigdy by nie
wszedł pomi˛edzy m˛e˙za i ˙zon˛e, to jednak nie mógł si˛e oprze´c wra˙zeniu, i˙z powód
jej zdenerwowania był zupełnie inny ni˙z u Khalida.
— Dlaczego zostałem tu wysłany? — zapytał Abdel ich oboje, nie przestaj ˛
ac
patrze´c na Jaheir˛e. — Mój ojciec nie zd ˛
a˙zył mi tego powiedzie´c.
— Gorion umarł? — zapytała Jaheira.
— To byli najemnicy — odpowiedział Abdel. — Tacy jak ja. Wpadli´smy w za-
sadzk˛e na Lwim Trakcie. Zabiłem ich, ale si˛e spó´zniłem.
— S ˛
a siły, które nie chciały dopu´sci´c do naszego spotkania — rzekł Khalid. —
Dlatego wła´snie. . . — Amnianin zawahał si˛e i Abdel pomy´slał, ˙ze mo˙ze kłamie.
— . . . dlatego Gorion chciał, ˙zeby´s mu towarzyszył.
— Mój ojciec był mnichem — stwierdził Abdel. — Kapłanem, człowiekiem
od ksi ˛
ag i takich tam. Co takiego zrobił, ˙ze miał owe siły przeciw sobie? O czym
wy w ogóle mówicie?
Abdela znów zacz ˛
ał ogarnia´c gniew. Nie mógł obwinia´c najemników za
´smier´c Goriona. Oni po prostu wykonywali swoj ˛
a prac˛e, któr ˛
a on sam parał si˛e
przez całe swoje dorosłe ˙zycie. Kto´s im zapłacił i to spore pieni ˛
adze, by naj ˛
a´c
pi˛eciu do´swiadczonych zabójców do zasadzki na drodze.
— S ˛
a. . . siły — zacz˛eła Jaheira, jej d´zwi˛eczny głos przebił si˛e przez harmider
tłumu — które pragn ˛
a wszcz ˛
a´c wojn˛e.
W tym momencie do stołu podeszła słu˙z ˛
aca dziewka z dwoma kuflami piwa.
Gdy Abdel wychylał kufel, znów cał ˛
a jego zawarto´s´c na jeden raz, nie odrywał
wzroku od Jaheiry.
— Jeszcze jakie´s nowiny? — zapytał sarkastycznie. — Ja ˙zyj˛e z tych czy
innych „sił” pragn ˛
acych wojny. Inni te˙z.
Jaheira wyra´znie si˛e zmieszała po jego ostatnim stwierdzeniu, ale kiedy zwró-
ciła swój pytaj ˛
acy wzrok na m˛e˙za, Abdel był pewien, ˙ze chce zapyta´c o co´s in-
nego, co´s wa˙zniejszego i bardziej j ˛
a przera˙zaj ˛
acego. Khalid skin ˛
ał jej i Jaheira
znów spojrzała na Abdela.
— To co innego — rzekła tak cicho, ˙ze Abdel musiał wyt˛e˙zy´c słuch. — To
twój bra. . .
Nagle na potylicy Abdela roztrzaskała si˛e butelka, a Jaheira uchyliła si˛e przed
odłamkami szkła. Abdel nie dbał o to, by wytrze´c z pleców rozlane wino czy
strz ˛
asn ˛
a´c z włosów szklane okruchy, tylko wstał i odwrócił si˛e, a tłum przed nim
27
rozst ˛
apił si˛e. Daleko, przy drzwiach stał człowiek, którego wcze´sniej wyniosły
gnomy. Ten, który rzucił we´n krzesłem.
Wielki, cuchn ˛
acy m˛e˙zczyzna był tak pijany, ˙ze z ledwo´sci ˛
a stał na nogach. Ab-
del patrzył na niego twardym wzrokiem, a ´swiat wokół niego zdawał si˛e oddala´c
i znika´c. Usłyszał jedynie, jak pijak rzucił t˛epo: — Czego?
Sztylet najemnika ´smign ˛
ał poprzez sal˛e niczym srebrna błyskawica. Krew
uderzyła Abdelowi do głowy w momencie, kiedy jego sztylet z ci˛e˙zkim mla´sni˛e-
ciem zagł˛ebił si˛e piersi pijaka. Siła uderzenia obaliła m˛e˙zczyzn˛e i cho´c drgawki
dwukrotnie przeszły jego ciało, był martwy, zanim jego głowa uderzyła o podłog˛e.
Abdel u´smiechn ˛
ał si˛e i dopiero teraz ekstaza zabójstwa zmyła z niego gniew
i pozwoliła widzie´c normalnie. Kiedy trans min ˛
ał, znów znalazł si˛e wewn ˛
atrz
gospody, która teraz jakby przemieniła si˛e w pandemonium.
Khalid pchn ˛
ał go w plecy i powiedział co´s w stylu: — Co ty zrobiłe´s?
Klienci rozproszyli si˛e, kelnerki upu´sciły tace, rozlewaj ˛
ac piwo i wino na ucie-
kaj ˛
acych lub zamarłych w bezruchu go´sci. Co dziwne, kelnerki skierowały si˛e
w stron˛e Abdela, który nagle pomy´slał, ˙ze mo˙ze prawd ˛
a jest, jakoby słu˙z ˛
ace tu
dziewki były w rzeczywisto´sci przebranymi golemami. U´smiechn ˛
ał si˛e szeroko.
Wcale si˛e tym nie martwił.
— Stop! — usłyszał znajomy głos.
Gnomka zza baru zagwizdała przera´zliwie i kelnerki stan˛eły. Nawet Abdel
zatrzymał swoj ˛
a r˛ek˛e si˛egaj ˛
ac ˛
a po miecz na plecach. Głos nale˙zał do Montarona.
— Złodziej! — krzykn ˛
ał znowu niziołek.
Montaron kl˛eczał nad martwym ciałem pijaka, wyci ˛
agaj ˛
ac mu zza pasa sa-
kiewk˛e za sakiewk ˛
a.
— Musiał kroi´c tu wszystkich cał ˛
a no. . . ta je moja! — oznajmił gło´sno ni-
ziołek, tak ˙ze wszyscy doskonale go słyszeli.
— Masz szcz˛e´scie — wyszeptał Khalid do Abdela, który wci ˛
a˙z u´smiechał si˛e
beztrosko.— W przeciwnym razie uznano by to za morderstwo.
Ciarki przeszły po plecach Abdela na d´zwi˛ek słowa: „morderstwo”. Pochylił
głow˛e i podszedł do niziołka, tu˙z za nim szli Khalid i Jaheira.
— Lepiej chod´zmy — powiedział Montaron, kiedy Abdel zbli˙zył si˛e do´n na
tyle blisko, ˙ze tylko on mógł usłysze´c jego szept.
— Jasne — odparł Abdel. — Tylko mój sztylet. . .
Montaron u´smiechn ˛
ał si˛e słabo i wr˛eczył Abdelowi szerokie ostrze. Nie było
na nim ani kropli krwi, cho´c Abdel nie pami˛etał, by widział, jak Montaron wy-
ci ˛
aga sztylet z piersi zabitego, a tym bardziej ociera go z krwi. Abdel, mimo i˙z
był pijany, zamroczony zabójstwem, potrafił doceni´c finezj˛e Montarona.
Młody najemnik był jeszcze na tyle trze´zwy, ˙zeby u´swiadomi´c sobie, ˙ze teraz
nie znajdzie tu ˙zadnej pracy, nawet pomimo faktu, ˙ze pijak był złodziejem i ˙ze on
sam rzucił swoje trzy ostatnie miedziaki w tłum.
— Nashkel? — zapytał Abdel.
28
— Tak — powiedział Khalid z niedowierzaniem — tak, Nashkel. Czy˙zby Go-
rion wiedział, ˙ze tam wła´snie zamierzamy si˛e uda´c?
Abdel odwrócił si˛e i spojrzał na Amnianina, a nast˛epnie na niziołka, który
patrzył na Khalida z kamienn ˛
a twarz ˛
a. Khalid oddał mu spojrzenie pytaj ˛
acym
wzrokiem.
Nagle pojawił si˛e sk ˛
ad´s Xzar.
— Teraz pi˛ecioro? Kim jest ta dwójka. . . ci dwoje?
Go´scie gospody powoli zacz˛eli zbli˙za´c si˛e do rozło˙zonych przy zakrwawio-
nym ciele złodzieja sakiewek, a Abdel dał si˛e wyprowadzi´c na zewn ˛
atrz. U´smie-
chał si˛e, cho´c chciało mu si˛e płaka´c. Płac ˛
ac za swój grzech pozwolił si˛e ci ˛
agn ˛
a´c
i pcha´c cał ˛
a drog˛e do Nashkel.
29
Rozdział pi ˛
aty
— Nie tylko my pragniemy pomóc — powiedziała Jaheira Abdelowi, kiedy
maszerowali do Nashkel. Droga wydawała si˛e nie mie´c ko´nca.
— Powiedziałem nie — zareagował ostro Montaron.
Jaheira odwróciła si˛e do ´smiałego niziołka, wyra´znie nie pochwalaj ˛
ac ju˙z jego
wtr ˛
acania si˛e, co czyniła wzgl˛edem jego i Xzara przez ostatnie siedem i pół dnia
wspólnej podró˙zy.
Montaron jedynie u´smiechn ˛
ał si˛e do niej i powiedział:
— Ale dzi´s sło´nce daje, nie dziecinko?
Abdel starał si˛e nie zauwa˙za´c ogników w oczach niziołka. Wierzył, ˙ze Mon-
taron jest na tyle bystry, by trzyma´c swe łapy z dala od Jaheiry.
— Brak ˙zelaza — kontynuowała Jaheira, próbuj ˛
ac ignorowa´c Montarona —
mo˙ze doprowadzi´c do wojny pomi˛edzy moim ludem a twoim.
Abdel zatrzymał si˛e, pozostali zwolnili, ale tylko Jaheira stan˛eła wraz z nim.
— Mój lud? — zapytał Abdel.
Spojrzał na Jaheir˛e, prosto w oczy, po raz pierwszy odk ˛
ad opu´scili gospod˛e.
Przy tej silnej, ´slicznej kobiecie Abdel tracił cał ˛
a pewno´s´c siebie, kr˛epował si˛e
tym bardziej, ˙ze podró˙zowała wraz z m˛e˙zem.
— Amn i. . . — przerwała, zdaj ˛
ac sobie spraw˛e, ˙ze nie była pewna, sk ˛
ad on
naprawd˛e pochodzi. — Gorion był z Candlekeep. Tam wzi ˛
ał ci˛e za syna, niepraw-
da˙z?
— Tak — odpowiedział Abdel i znów poczuł si˛e zakłopotany, cho´c nie wie-
dział dlaczego.
— Wi˛ec prawdopodobnie. . . — podj˛eła znowu — wybuchnie wojna pomi˛e-
dzy Amnem i Wrotami Baldura. . . A Candlekeep znajdzie si˛e mi˛edzy młotem
a kowadłem.
— Candlekeep potrafi zatroszczy´c si˛e o siebie — stwierdził Abdel. Odwrócił
si˛e i podj ˛
ał marsz, cho´c wolno, tak by Jaheira towarzyszyła mu z boku.
Szli kilka kroków za reszt ˛
a i Abdel u´swiadomił sobie, jak ˛
a stanowili załog˛e.
Xzar co chwila machał r˛ek ˛
a, jakby odganiaj ˛
ac owady, których prawie wcale nie
było. Mruczał do siebie nieustannie, cho´c odk ˛
ad doł ˛
aczyła do nich Jaheira, Abdel
bardziej był zaj˛ety ni ˛
a, ni˙z obserwowaniem nerwowego maga. Montaron od czasu
30
do czasu rzucał im do tyłu spojrzenie, czuj ˛
ac si˛e opuszczony lub — z powodów
znanych tylko jemu — przera˙zony. Khalid szedł dziarsko przed siebie, prawie si˛e
nie odzywaj ˛
ac. Kiedy mówił co´s w ci ˛
agu ostatnich dni, dotyczyło to tylko ich
„misji”, jak j ˛
a nazywał.
Abdel, Montaron i Xzar szli do Nashkel, by naj ˛
a´c si˛e do ochrony kopalni rudy
˙zelaza. Z kolei Khalid i Jaheira najwidoczniej mieli tam jaki´s bardziej szczytny
cel, a w miar˛e jak kobieta starała si˛e zwróci´c ku niemu serce Abdela, ten nie mógł
zrozumie´c dlaczego jej na tym zale˙zy.
— Ludzie walcz ˛
a — powiedział, ignoruj ˛
ac jej protest. — Amn z Wrotami
Baldura, Amn z Tethyrem, Tethyr z samym sob ˛
a. . . tak to ju˙z jest, a ja z tego ˙zyj˛e.
Jaheira westchn˛eła.
— Wcale nie musi tak by´c.
— Co nie musi by´c? — zapytał ze ´smiechem. — To, ˙ze tak jest czy, ˙ze z tego
˙zyj˛e?
Montaron za´smiał si˛e i Abdel u´swiadomił sobie, ˙ze niziołek ich słyszał.
U´smiechn ˛
ał si˛e do siebie.
— Kto´s celowo niszczy zapasy ˙zelaza w Nashkel i innych kopalniach — po-
wiedziała z naciskiem Jaheira, a co´s w tonie jej głosu jasno mówiło, ˙ze powie-
działa nieco wi˛ecej. Od Nashkel dzieliło ich jeszcze ponad pół tygodnia drogi.
Montaron zatrzymał si˛e, odwrócił do nich i u´smiechn ˛
ał.
— No i co, słodka Jaheiro? Niech se niszczy, mówi˛e, a kiedy tam dotrzem,
znajdziem drania i zgarniem za niego ´sliczn ˛
a nagrod˛e.
Jaheira bez słowa min˛eła niziołka.
— Nagrod˛e? — zapytał Abdel.
— Jasne, chłopcze — potwierdził Montaron i klepn ˛
ał najemnika po ramieniu.
— A co my´slisz, ˙ze leziem tam tyle czasu ino by sprawiedliwo´sci stało si˛e zado´s´c?
Jaheira spojrzała na niziołka i rzuciła:
— A co ty mo˙zesz wiedzie´c o sprawiedliwo´sci, złodzieju?
Na ułamek sekundy oczy Montarona stały si˛e zimne i Jaheira cofn˛eła si˛e krok
w tył. Jakby przeczuwaj ˛
ac konflikt, Khalid zatrzymał si˛e i odwrócił, jednak nie
podszedł do nich. Abdel patrzył na niziołka.
— Spoko, panienko — powiedział Montaron i chrz ˛
akn ˛
ał. — To ino interes,
nie?
— A jaki jest twój interes, Montaronie? — zapytała.
— Je´sli idzie ci o te sakiewki w „Pomocnej dłoni” — odparł jowialnie — to
mo˙ze winna´s mi podzi˛ekowa´c, ˙ze wybawiłem chłopaka z opresji.
— Wybawiłe´s chłopaka z opresji? — zapytał Khalid, jego głos był tak cichy,
˙ze gin ˛
ał na wietrze i po´sród krakania wron.
Montaron spojrzał na niego z u´smiechem.
— Jasne — rzekł. — Jak i nas wszystkich.
— ´Spij piorunie — krzykn ˛
ał nagle Xzar. — Piorunie ´spij!
31
Abdel, Montaron, Jaheira i Khalid — wszyscy spojrzeli w kierunku bełko-
cz ˛
acego maga. Xzar był ju˙z jakie´s pi˛e´cdziesi ˛
at metrów od nich i z pewno´sci ˛
a nie
mógł słysze´c ich rozmowy. Abdel wybuchn ˛
ał ´smiechem, zaraz po nim Montaron,
Khalid te˙z do nich doł ˛
aczył, jedynie Jaheira w milczeniu ruszyła naprzód.
— W ka˙zdym razie dzi˛eki — powiedział Abdel do Montarona.
— Nie ma za co, dzieciaku — odparł Montaron. — Jeszcze mi si˛e odwdzi˛e-
czysz. Jestem tego pewien.
*
*
*
Odk ˛
ad wyruszyli z „Pomocnej dłoni” zatrzymali si˛e po drodze tylko w Bere-
go´scie i nawet przespali si˛e w gospodzie, za co zapłacił Montaron. Ich odpoczynek
był jednak krótki, nawet dla Abdela, który przywykł ju˙z do spania pod rozgwie˙z-
d˙zonym niebem, dlatego wszyscy odetchn˛eli z ulg ˛
a, kiedy wreszcie dotarli do
górniczego miasteczka Nashkel.
Abdel nie wiedział, czy to szcz˛e´scie czy pech, ˙ze akurat na polach przed mia-
stem odbywał si˛e jaki´s festyn. Podczas drogi słyszał od Jaheiry i Khalida, nawet
od Montarona jedynie złe wie´sci na temat Nashkel tak, ˙ze zacz ˛
ał ju˙z je sobie wy-
obra˙za´c jako jakie´s upiorne miasto. Wyobraził sobie zdesperowanych górników
˙zebraj ˛
acych na ulicach, wszystkie sklepy zamkni˛ete, rodziny pakuj ˛
ace si˛e do wo-
zów w poszukiwaniu ziele´nszych pastwisk, i ponurych pijaków, których tak wielu
widział w tawernach Wybrze˙za Mieczy.
Zamiast tego małe miasteczko t˛etniło ˙zyciem i kolorami. Wozy stały wsz˛e-
dzie, gdzie si˛e dało, a przyjezdni kupcy wystawiali swój towar na sprzeda˙z.
Trzech m˛e˙zczyzn w kolorowych strojach ˙zonglowało pochodniami. Jaki´s gnom
grał harmonijnie na czym´s, co przypominało skrzy˙zowanie dud z wozem, a ru-
miane dzieci biegały po całej okolicy, nie czuj ˛
ac zm˛eczenia. Na ulicach kr˛ecili si˛e
˙zołnierze w barwach Amnu.
Montaron tr ˛
acił łokciem Abdela, zwracaj ˛
ac jego uwag˛e na grupk˛e młodych
kobiet, które niziołek najwyra´zniej uznał za atrakcyjne.
— Chciałoby si˛e sprawdzi´c ich kopalnie, nie, dzieciaku? — za˙zartował nizio-
łek, p˛ekaj ˛
ac ze ´smiechu.
Abdel doskonale wiedział, co mały złodziej ma na my´sli, ale nic nie odpowie-
dział.
Jaheira chrz ˛
akn˛eła i powiedziała do niziołka:
— Kiedy w mie´scie jest tylu ˙zołnierzy, takie kobiety s ˛
a bardzo zaj˛ete.
— Takie kobiety — sprecyzował Montaron — s ˛
a zawsze zaj˛ete. A poza tym
w pobli˙zu nie ma zbyt wielu ˙zołnierzy.
— Wygl ˛
ada na to, jakby cieszyło ci˛e, ˙ze maszeruj ˛
a na północ, niziołku —
32
odparła Jaheira. — A mo˙ze ju˙z wiesz, co złego tu si˛e dzieje?
Montaron za´smiał si˛e w sposób, jaki Abdel słyszał u niego cz˛esto w ci ˛
agu
ostatnich trzynastu dni.
— Nie wiem nic, dziecinko. Mniej nawet ni˙z ty, je´sli te gadki o wojnie s ˛
a
prawdziwe.
— Kto´s pragnie rozlewu krwi pomi˛edzy Wrotami Baldura a Amnem. To
wiem.
— A co, je´sli to Amnianin tego chce, dziecinko? — zapytał niziołek, wykrzy-
wiaj ˛
ac usta. — B˛edziesz na tyle głupia, by go powstrzyma´c?
Jaheira wci ˛
agn˛eła gł˛eboko powietrze i wła´snie zamierzała co´s odpowiedzie´c,
kiedy nagle powstrzymała si˛e i spojrzała na Abdela. Młody najemnik usiłował
powstrzyma´c si˛e od ´smiechu i to było wida´c.
— To bardzo powa˙zna sprawa — powiedziała.
Abdel u´smiechn ˛
ał si˛e i pokiwał głow ˛
a.
— Powinni´smy poszuka´c gospody — wł ˛
aczył si˛e Khalid do dyskusji, pró-
buj ˛
ac załagodzi´c sytuacj˛e. — Prze´spimy si˛e w wygodnych łó˙zkach, a rankiem
wyruszymy do kopalni.
Jaheira przyznała mu racj˛e i poszła za nim w tłum rozbawionych ludzi. Abdel
popatrzył za ni ˛
a, a Montaron na niego. Niziołek tak˙ze znikn ˛
ał w tłumie.
— Idziemy, synu Bhaala — odezwał si˛e nagle Xzar.
Młody najemnik odwrócił si˛e do maga i powiedział — Id´z za Khalidem, magu.
Xzar zawahał si˛e, a Abdel chwycił go za rami˛e.
— Dotkn ˛
ał mnie! — zaskrzeczał Xzar. — Nie dotykaj mnie!
Ze dwa tuziny osób oderwało si˛e od swoich zaj˛e´c i spojrzało na Abdela, cho´c
to Xzar był przecie˙z szalony. Abdel wci ˛
agn ˛
ał gł˛eboki oddech, opanowuj ˛
ac ˙z ˛
adz˛e
zabicia denerwuj ˛
acego maga, po czym odszedł.
*
*
*
Abdel wiedział, gdzie wszyscy poszli, ale nie skierował si˛e za nimi do go-
spody. Ju˙z wcze´sniej pracował i podró˙zował z ró˙znymi osobami; niektórych lubił,
innych nie. Podró˙zował te˙z z kobietami, ale ˙zadna z nich nie poruszyła go tak,
jak Jaheira. Spotkał z tysi ˛
ac m˛e˙zczyzn pokroju Khalida, jak sobie przypominał,
spokojnych i powa˙znie traktuj ˛
acych powierzone im zadanie. Montaron jako ni-
ziołek raczej nie liczył si˛e na Wybrze˙zu Mieczy; zr˛eczny złodziej, który wiedział,
co kryje si˛e w cudzych kieszeniach i za zamkni˛etymi drzwiami. Xzar stanowił dla
niego zagadk˛e. Spotykał ju˙z szale´nców, ale ten był zarazem szalony i inteligentny,
obł ˛
akany i zarazem zdolny na tyle, by para´c si˛e magi ˛
a.
Abdel włóczył si˛e po terenie festynu i zastanawiał si˛e, co wła´sciwie tutaj robi.
33
Przył ˛
aczył si˛e do dwóch. . . nawet czterech przypadkowo spotkanych obcych osób
w misji, której celu nawet nie rozumiał i za któr ˛
a prawdopodobnie nie otrzyma za-
płaty. Szcz˛e´sliwie Montaron potrafił ukra´s´c tyle, by mogli nocowa´c w gospodach
i pi´c piwo, ale nie był to sposób na ˙zycie, który preferował Abdel. Sam potra-
fił zarobi´c na siebie i chciał, ˙zeby tak wła´snie było. Ciekawe, czy w tutejszych
kopalniach wci ˛
a˙z maj ˛
a kłopoty?
Festyn zdawał si˛e maskowa´c jakiekolwiek problemy mieszka´nców Nashkel,
co dla Abdela było oczywiste ju˙z na pierwszy rzut oka. Wsz˛edzie stały wozy
przyjezdnych kupców, a mieszczanie z uwag ˛
a przygl ˛
adali si˛e ich towarom, lecz
prawie nikt nic nie kupował. M˛e˙zczy´zni wygl ˛
adali na zdenerwowanych, a kobiety
zachowywały powag˛e.
— Piwo wietrzeje — odezwał si˛e nagle z tyłu głos Montarona. — Idziesz ze
mn ˛
a?
Abdel odwrócił si˛e zaskoczony i zarazem rozbawiony łatwo´sci ˛
a, z jak ˛
a nizio-
łek potrafił znika´c w tłumie, to znów nagle si˛e pojawia´c. Abdel nigdy nie mógł
sobie wyobrazi´c, jak to jest by´c o dwie stopy ni˙zszym ni˙z wszyscy wokół; jego
problem był zupełnie odwrotny.
— ´
Zle si˛e dzieje, nie?
— Je´sli idzie ci o kopalnie rudy — odparł Montaron — to tak.
— No to gdzie nasz pracodawca? Kto nam zapłaci za ochron˛e kopalni?
Montaron u´smiechn ˛
ał si˛e i wzruszył ramionami.
— Pójdziem tam jutro z ra´nca i si˛e dowiem. A tymczasem — zmienił temat
niziołek, wyci ˛
agaj ˛
ac zza pazuchy skórzan ˛
a sakiewk˛e — masz tu troch˛e grosza.
Jak festyn si˛e sko´nczy, id´z do gospody, to napijem si˛e piwka.
— Nie mog˛e przyj ˛
a´c tych pieni˛edzy.
— To one ci˛e ˙zywiły cał ˛
a drog˛e — przypomniał mu Montaron, nie spodzie-
waj ˛
ac si˛e po Abdelu poczucia winy. — We´z je i obacz, co se mo˙zesz kupi´c.
Montaron kiwn ˛
ał głow ˛
a w stron˛e jednego z kupieckich wozów, roze´smiał si˛e
i po raz wtóry rozpłyn ˛
ał w tłumie. Abdel przygl ˛
adał si˛e wozowi i jego wła´scicie-
lowi. M˛e˙zczyzna był ubrany jak Calishitanin, cho´c jego rysy wyra´znie wskazy-
wały na to, ˙ze pochodził z północy. Mo˙ze z Waterdeep, mo˙ze z Luskan, zgadywał
Abdel. Człowiek sprzedawał ró˙zne buteleczki, by´c mo˙ze perfumy.
Kupiec zauwa˙zył, ˙ze Abdel mu si˛e przygl ˛
ada i posłał mu szeroki, wystudio-
wany u´smiech, odsłaniaj ˛
ac szczerbate z˛eby.
— Mikstury — zawołał m˛e˙zczyzna, a jego akcent potwierdził jego północne
korzenie — eliksiry, olejki, ma´sci na wszystkie dolegliwo´sci i na ka˙zd ˛
a okazj˛e.
Abdel podszedł, ´sciskaj ˛
ac w dłoni mał ˛
a, pobrz˛ekuj ˛
ac ˛
a sakiewk˛e od Monta-
rona.
— Szanowny panie — powiedział kupiec. — Widz˛e, ˙ze jeste´s w potrzebie.
Abdel zmieszał si˛e.
— Naprawd˛e? — zapytał. — A co takiego potrzebuj˛e?
34
Kupiec roze´smiał si˛e.
— Walczysz — zacz ˛
ał, oceniaj ˛
ac Abdela po wygl ˛
adzie — i walczysz do-
brze, to pewne. Potrafisz si˛e obroni´c z pewno´sci ˛
a, ale i tak jeste´s nara˙zony na
pechowy cios w plecy albo przypadkowe trafienie. Jeden łyk tego — podniósł do
góry srebrn ˛
a fiolk˛e — i nie b˛edziesz czuł ˙zadnego bólu.
— Za cztery miedziaki mam piwo, które działa tak samo.
— Och, to prawda — nie zra˙zał si˛e kupiec — ale widzisz panie, nast˛epnego
ranka wci ˛
a˙z b˛edziesz miał ran˛e, je´sli by´s j ˛
a leczył tylko piwem, a za spraw ˛
a tego
cude´nka rana zniknie raz na zawsze. Sekret sprzed wieków, ale mo˙ze by´c twój,
je´sli zapłacisz.
— Sekret czy napój?
— Och, napój oczywi´scie — powiedział kupiec i spojrzał na mał ˛
a sakiewk˛e
w dłoni Abdela. — Chyba ˙ze masz o wiele wi˛ekszy trzos gdzie´s za pasem.
Abdel wybuchn ˛
ał ´smiechem i podszedł bli˙zej. Zapytał o kilka innych butele-
czek i usłyszał historie, w które tylko szaleniec mógłby uwierzy´c. Było co´s w tym
targowaniu si˛e z u´smiechni˛etym kupcem, co uspokajało Abdela. Przez ostatnie
dziesi˛e´c i pół dnia był tak podenerwowany, jak nigdy wcze´sniej w całym swoim
˙zyciu. Nagle wszystko si˛e zmieniło, cho´c nadal wydawało si˛e biec powoli.
— Kwas? — zapytał Abdel, nie znaj ˛
ac tego słowa.
— Tak, wielki wojowniku, tak — potwierdził kupiec. To niebezpieczna mik-
stura, która pali jak płynny ogie´n. Wynalazek szalonego geniusza z Netheril, dzi-
siaj w cenie, któr ˛
a tak uczciwy człowiek jak ty, panie, uzna za nisk ˛
a.
Wła´sciwie owa cena, któr ˛
a uczciwy człowiek uznałby za nisk ˛
a, była dysku-
syjna, ale po godzinie Abdel wmieszał si˛e w tłum, ´sciskaj ˛
ac w r˛eku sakiewk˛e,
w której tym razem znajdowały si˛e mała srebrna buteleczka, nieco wi˛eksza
szklana i cztery miedziaki.
35
Rozdział szósty
— Oh, prosz˛e, dziecinko — westchn ˛
ał Montaron. — Nie chc˛e ci˛e przecie tru´c,
w imi˛e Urogalan.
Jaheira jedynie chrz ˛
akn˛eła w odpowiedzi, ale Khalid si˛egn ˛
ał po bukłak, który
niziołek proponował. Uniósł bukłak tak delikatnie, jakby miał wybuchn ˛
a´c i pow ˛
a-
chał. Wzdrygn ˛
ał si˛e.
— Cuchnie jak piwo.
— Bo˙z to piwo, mój przyjacielu — potwierdził Montaron. — Golnij sobie. . .
Na szcz˛e´scie.
Khalid u´smiechn ˛
ał si˛e i obrzucił spojrzeniem Xzara i Abdela. Obaj wypili
ju˙z poka´zn ˛
a ilo´s´c specjału Montarona i jak na razie trzymali si˛e na nogach, cali
i zdrowi.
— Khalid. . . — zacz˛eła Jaheira, ale urwała widz ˛
ac, jak jej m ˛
a˙z unosi bukłak
do ust i pije. Przez chwil˛e smakował piwo w ustach, zanim je przełkn ˛
ał, przymy-
kaj ˛
ac przy tym oczy.
Kiedy je otworzył, powiedział do Jaheiry:
— Napij si˛e, daj t˛e satysfakcj˛e niziołkowi. Mo˙ze to rodzaj rytuału.
— Idziemy, gdzie tylko Oghma wie, co tam jest, dziecinko — dodał Montaron.
— Odrobina szcz˛e´scia ci nie zaszkodzi.
— Piwo szcz˛e´scia — zirytowała si˛e Jaheira, ale chwyciła bukłak i szybko
przełkn˛eła płyn, byle tylko mie´c ju˙z to za sob ˛
a.
— To co, mo˙zemy rusza´c? — zapytał Abdel, drapi ˛
ac si˛e w szyj˛e pod kolczug ˛
a.
Odk ˛
ad wyszli z Nashkel, maszerowali ju˙z cały poranek, ale wci ˛
a˙z nie dotarli
do kopalni. Montaron zatrzymał wszystkich w miejscu, w którym od głównej
dró˙zki odchodziła w ˛
aska ´scie˙zynka, i oznajmił, ˙ze to jest skrót, który zaprowa-
dzi ich do kopalni bez marnowania czasu. Wypicie „piwa szcz˛e´scia” na rozstaju
było zabawnym rytuałem, który zaproponował, by uchroni´c si˛e od niebezpiecze´n-
stwa na nowej drodze. Abdel wypił zaraz po Xzarze, bez wahania. Widział ju˙z,
jak obcy ludzie potrafi ˛
a przynosi´c szcz˛e´scie. Teraz był troch˛e dra˙zliwy z powodu
wyprawy do kopalni.
Jaheira oddała niziołkowi bukłak i cała pi ˛
atka ruszyła now ˛
a ´scie˙zk ˛
a. G˛esta
trawa okalaj ˛
aca ´scie˙zynk˛e przeszła w rozległ ˛
a ł ˛
ak˛e czarnych kwiatów. Wsz˛edzie
36
było ich pełno i cho´c Abdel nigdy nie zwracał uwagi na co´s takiego jak kwiaty,
to jednak odniósł wra˙zenie, ˙ze w przypadku tych jest co´s dziwnego. Wszystkie
były takie same, rosło ich bardzo du˙zo i było w nich co´s takiego, co trudno było
okre´sli´c.
— Wszyscy za mn ˛
a, bardzo ostro˙znie — powiedział Montaron niskim i peł-
nym powagi głosem.
— Na szcz˛e´scie? — zadrwiła Jaheira. — Czy mo˙ze obawiasz si˛e zdepta´c te
pi˛ekne kwiatki?
Abdel schylił si˛e i zerwał jeden. Zamierzał wr˛eczy´c go Jaheirze, nawet wy-
obraził sobie, jak wkłada go jej za ucho, odgarniaj ˛
ac kosmyk jej czarnych włosów
i. . .
— To twój ogród — zapytał Khalid, przerywaj ˛
ac Abdelowi jego fantazje. —
Czy˙z nie, Montaronie?
Abdel zarumienił si˛e i zesztywniał zmieszany, ale nikt tego nie zauwa˙zył.
— Niebezpiecze´nstwo czai si˛e wsz˛edzie, mój amnia´nski przyjacielu — odparł
Montaron. — Nawet na tej ł ˛
ace pełnej pi˛eknych kwiatuszków, cho´c w ciemno´sci
mog ˛
a one by´c nieco mniej kusz ˛
ace.
Niziołek zamilkł na chwil˛e, id ˛
ac ostro˙znie z uszami przy ziemi i nasłuchuj ˛
ac.
Wiódł ich przez ł ˛
ak˛e zygzakiem, na pozór bez sensu. Jednolity dywan kwiatów,
ich kolor i zapach działały na wszystkich koj ˛
aco. Abdel zapomniał o swoim za-
kłopotaniu, Xzar przestał odgania´c niewidzialne owady i mrucze´c pod nosem, za´s
Khalid i Jaheira pod ˛
a˙zaj ˛
acy za Montaronem w ogóle si˛e nie odzywali.
— Przekl˛ete sło´nce — przerwał cisz˛e Montaron.
Abdel pierwszy dostrzegł stoj ˛
ac ˛
a po´srodku ł ˛
aki star ˛
a, rozwalaj ˛
ac ˛
a si˛e chałup˛e.
Był to prosty budynek z desek pokrytych złuszczon ˛
a, szar ˛
a warstw ˛
a czego´s, co
kiedy´s musiało by´c białym wapnowaniem. Dach zapadał si˛e i porastał go mech.
Okiennic nie było, mo˙ze wypadły całe lata temu, pozostawiaj ˛
ac po sobie jedynie
cienie na wapnie ´scian. Okna ziały czarn ˛
a pustk ˛
a.
Abdel westchn ˛
ał na widok domu. Dom rodzinny, pomy´slał, dom, w którym
kiedy´s mieszkała rodzina.
— Bogowie! — krzykn ˛
ał Montaron i stan ˛
ał jak wryty. Wszyscy zatrzymali
si˛e. Jaheira wpadła na plecy Abdela i młody najemnik usun ˛
ał si˛e w bok, unika-
j ˛
ac dłu˙zszego kontaktu. Kiedy odwrócił si˛e do tyłu, aby co´s jej powiedzie´c, jego
wzrok napotkał spojrzenie jej m˛e˙za. Khalid zmusił si˛e do u´smiechu i odwrócił
wzrok. Abdel znów si˛e zaczerwienił.
— Co to? — zapytał najemnik Montarona, usiłuj ˛
ac pokry´c swoje zmieszanie.
— Ciało — rzekł krótko Xzar. — Martwe ciało.
Abdel otworzył szeroko oczy ze zdumienia i post ˛
apił naprzód, depcz ˛
ac kilka
kwiatów. Montaron drgn ˛
ał, kiedy to zobaczył, a Abdel zignorował niziołka, który
gapił si˛e na niego przez nast˛epne kilka minut, jakby spodziewaj ˛
ac si˛e czego´s, co
si˛e z nim mogło sta´c. Abdel spojrzał na ciało le˙z ˛
ace u stóp Montarona. M˛e˙zczyzna
37
nie ˙zył ju˙z od kilku dni, ale nie było wida´c specjalnych oznak rozkładu. Nie było
te˙z much, co Abdel uznał za najbardziej dziwne. Martwe ciało le˙z ˛
ace na powietrzu
przez kilka dni musiało zwabi´c muchy. M˛e˙zczyzna był człowiekiem, odzianym
w prost ˛
a kolczug˛e kółkow ˛
a, jak ˛
a nosz ˛
a zwykle niedo´swiadczeni najemnicy lub
szeregowi piechurzy. Jego oczy były białe, przechodz ˛
ace w odcie´n szaro–zielony.
Z ust wystawał mu czarny, spuchni˛ety j˛ezyk. Wokół nie było wida´c krwi, a ciało
nie nosiło ´sladów obra˙ze´n.
— Co go zabiło? — zapytał Abdel, nie wierz ˛
ac, ˙ze usłyszy odpowied´z.
— Trucizna, czy tak? — zaproponował Xzar, unikaj ˛
ac kontaktu wzrokowego
z Abdelem, jak zwykle zreszt ˛
a.
Abdel pokiwał głow ˛
a, uznaj ˛
ac to za sensowne. Montaron ukl˛ekn ˛
ał przy mar-
twym ciele i zacz ˛
ał przeszukiwa´c jego pas.
— Montaron! — oburzyła si˛e Jaheira. — Dlaczego nie zostawisz martwego
w spokoju?
— Ona ma racj˛e, Montaron — potwierdził Abdel. — Zostaw go.
Montaron zignorował ich i wstał dopiero wówczas, gdy co´s znalazł.
— Klucze? — zapytał Abdel, widz ˛
ac, co niziołek trzyma w dłoni. Było ich
kilka, pół tuzina wielkich kluczy z br ˛
azu na prostym, ˙zelaznym kółku.
— Je´sli dowiesz si˛e, gdzie on mieszkał — zadrwił Khalid — z pewno´sci ˛
a
b˛edziesz bogatym złodziejem.
Montaron u´smiechn ˛
ał si˛e i rzucił przez rami˛e spojrzenie na rozpadaj ˛
ac ˛
a si˛e
chałup˛e.
— Wystarczaj ˛
aco blisko? — zapytał.
Lodowaty dreszcz przebiegł Abdelowi wzdłu˙z kr˛egosłupa na my´sl o tym, jak
łapczywie złodziej grabi wspomnienia, które kryły si˛e w tym doskonałym domu,
domu, w którym on sam mógłby dorasta´c. Młody najemnik potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a,
jakby staraj ˛
ac si˛e odrzuci´c te dziwne, melancholijne my´sli, które go naszły, b˛ed ˛
ace
oznak ˛
a słabo´sci. Złowił przypadkiem spojrzenie Xzara, przywracaj ˛
ac mu na usta
znajomy grymas.
Abdel wyrwał Montaronowi p˛ek kluczy i zacisn ˛
ał je w swej wielkiej, twardej
dłoni tak mocno, ˙ze prawie przebiły mu skór˛e.
— Zostaw to — powiedział Abdel — i jego te˙z. Mieli´smy i´s´c do kopalni i tam
wła´snie pójdziemy.
Abdel odwrócił si˛e i ruszył przed siebie, a Montaron pu´scił go przodem i wy-
mienił z Xzarem długie, porozumiewawcze spojrzenie. Mag kiwn ˛
ał głow ˛
a i ruszył
za Abdelem.
38
*
*
*
Abdel nigdy nie był w kopalni, a ta wygl ˛
adała dokładnie tak, jak j ˛
a sobie
wyobra˙zał. Prosty tunel o kwadratowym przekroju i nisko zawieszonym stro-
pie, wspartym co jakie´s pi˛etna´scie, dwadzie´scia stóp wielkimi drewnianymi stem-
plami. ´Sciany były topornie wykute w skale, zaczynaj ˛
acej si˛e ju˙z u wej´scia w gł˛e-
bokim, górniczym szybie. Kopalnia znajdowała si˛e tylko par˛e godzin drogi od ł ˛
aki
czarnych kwiatów.
Id ˛
ac skrótem Montarona, natkn˛eli si˛e na grup˛e zm˛eczonych górników zmie-
rzaj ˛
acych z powrotem do Nashkel. Ludzie nie´sli kilofy i łopaty, ale nie ci ˛
agn˛eli
ani jednego wozu z rud ˛
a. Górnicy obrzucili ich oboj˛etnym spojrzeniem. Wyra´z-
nie wygl ˛
adali na nieszcz˛e´sliwych. Grupa amnia´nskich ˙zołnierzy kr˛eciła si˛e przy
wej´sciu do kopalni. Wielki, umorusany na czarno m˛e˙zczyzna wydawał si˛e tu rz ˛
a-
dzi´c. Z wyra´zn ˛
a irytacj ˛
a marszczył brwi na widok ˙zołnierzy, a młody amnia´nski
sier˙zant starał si˛e tego nie zauwa˙za´c.
— Stanowczo dzieje si˛e tu co´s niedobrego — powiedział pó´zniej Abdel, a jego
głos poniósł si˛e echem w gł ˛
ab tunelu.
— Jasne, dzieciaku — odpowiedział mu równie d´zwi˛eczny głos Montarona
skrytego w mroku za jego plecami. — A ten wielki, gruby Emerson zapłaci nam,
˙zeby to powstrzyma´c.
Kiedy wcze´sniej dotarli do szybu, Emerson, szef kopalni si˛egn ˛
ał r˛ek ˛
a do wa-
gonika i wyci ˛
agn ˛
ał brył˛e szaro–br ˛
azowej skały. ´Scisn ˛
ał j ˛
a w dłoni i gruda rozpadła
si˛e w pył. Szef zakl ˛
ał i cisn ˛
ał bezwarto´sciowy pył na suche podło˙ze, za´sciełane
takim samym. Odwrócił si˛e od wagonika i odszedł. Górnicy, którzy stali obok,
wcale nie wygl ˛
adali lepiej ni˙z ich zwierzchnik, a twarze ´sciskał im strach. Ten pył
niegdy´s był ich ´zródłem utrzymania. A raczej ruda ˙zelaza.
— On wcale nie musi nam zapłaci´c, Montaronie — rzekła Jaheira. — Ta ko-
palnia oznacza dla tych wszystkich ludzi ˙zycie.
— Jasne, damulko. — Montaron chrz ˛
akn ˛
ał. — Ale jest kilka rzeczy równie
drogich jak ˙zycie.
Emerson przyjrzał im si˛e uwa˙znie, oceniaj ˛
ac ich wygl ˛
ad i ubiór, zanim zdecy-
dował si˛e wpu´sci´c ich w gł ˛
ab korytarza. Górnicy zd ˛
a˙zyli ju˙z sprawdzi´c ten tunel
w ci ˛
agu ostatnich kilku godzin i Emerson raczej ju˙z nie liczył na to, ˙ze ta dziura
w ziemi, która kiedy´s utrzymywała całe Nashkel, znów b˛edzie zdatna do eksplo-
atacji.
— Jeste´s bardzo humanitarny, Montaronie — powiedział Khalid z sarkazmem.
Tylko Montaron roze´smiał si˛e na ten komentarz.
— Przecie ˙zyj ˛
a. . .
— T˛edy — odezwał si˛e Xzar, gło´sniej ni˙z kiedykolwiek. — T˛edy, tak? T˛edy.
Montaron skin ˛
ał i ruszył za Xzarem. Abdel post ˛
apił krok za nimi, ale zatrzy-
39
mał go lekki dotyk Jaheiry. Abdel w sekrecie ucieszył si˛e, ˙ze go dotkn˛eła i nawet
nie drgn ˛
ał.
— Dlaczego t˛edy? — zapytała, spogl ˛
adaj ˛
ac w drugi korytarz. Stali w miejscu,
w którym tunel rozwidlał si˛e.
— A bo tak — odparł Montaron i wzruszył ramionami. — T˛edy jest równie
dobrze jak tamt˛edy.
— T˛edy — dodał Xzar. — Na pewno.
Montaron westchn ˛
ał i popatrzył na przyjaciela.
Mag szarpn ˛
ał głow ˛
a w´sciekle.
— T˛edy, Montaronie, tak?
— Równie dobrze jak t˛edy? — zapytała Jaheira z nut ˛
a sarkazmu w głosie.
— Sk ˛
ad wiecie któr˛edy i´s´c? — zapytał Khalid, gro´znie post˛epuj ˛
ac naprzód.
Abdel spojrzał na Montarona, czekaj ˛
ac na odpowied´z.
— Mój przyjaciel jest magiem — odrzekł niziołek — tak wi˛ec. . . jest wyczu-
lony na tego rodzaju rzeczy.
— Jakiego rodzaju? — zapytała Jaheira. — Truj ˛
ace ˙zelazo?
— Truj ˛
ace ˙zelazo? — zdziwił si˛e Abdel. — Co za głupota. Czy to mo˙zliwe?
— Zapytaj swego małego kumpla — zaszydził Khalid.
— Je´sli chcecie i´s´c tamt˛edy, Amnianie — odparł Montaron, z widocznym
wysiłkiem staraj ˛
ac si˛e zachowa´c uprzejmo´s´c — to pozwólcie nam i´s´c t˛edy, ale
najpierw wytłumaczcie si˛e, dlaczego chcecie i´s´c wła´snie tamt˛edy.
— Oskar˙zasz nas — stwierdziła Jaheira w´sciekle — to oskar˙z te˙z cały Amn.
Ta kopalnia zaopatruje. . . zaopatrywała w ˙zelazo tak samo Amn, jak i Wrota Bal-
dura, ale my´sl˛e, ˙ze wszyscy wiemy, kto tu kim jest, niziołku.
Montaron u´smiechn ˛
ał si˛e i pokiwał głow ˛
a.
— Acha, ju˙z kapuj˛e, malutka.
— To nie moja sprawa — odezwał si˛e Abdel — i z pewno´sci ˛
a nie ma nic
wspólnego z Gorionem, który nie był ani górnikiem, ani hutnikiem, ani kowalem.
Po co my tu w ogóle jeste´smy?
— Aby powstrzyma´c wojn˛e — odpowiedziała Jaheira, nie spuszczaj ˛
ac wzroku
z niziołka.
Montaron odwrócił si˛e i zagł˛ebił si˛e kilka kroków w mroku sztolni, tu˙z za
Xzarem.
— Udowodnij to — powiedział, a jego głos odbił si˛e gło´sno echem w roz-
widleniu korytarzy. — Dostaniesz wtedy wystarczaj ˛
ac ˛
a nagrod˛e i we Wrotach
Baldura, i w Amnie.
Xzar zamruczał co´s i nad jego głow ˛
a pojawiło si˛e małe ´zródło ˙zółtego ´swiatła,
pod ˛
a˙zaj ˛
ace wraz z nim w dół sztolni. Abdel westchn ˛
ał, patrz ˛
ac jak si˛e oddalaj ˛
a,
magiczne ´swiatło o´swietlało ich w ciemno´sci korytarza. Zaczekał, a˙z Montaron
odwrócił si˛e, by zobaczy´c, czy za nimi id ˛
a. Jaheira i Khalid nie ukrywali, ˙ze pójd ˛
a
jedynie zmuszeni sił ˛
a.
40
Nie min˛eła minuta, jak Abdel ich dogonił, a wówczas Xzar nagle si˛e zatrzy-
mał. Mag pochylił si˛e, a wraz z nim obni˙zyła si˛e ´swietlista kula, zawieszona cały
czas zaledwie kilka cali nad jego głow ˛
a. Błysk odbitego ´swiatła przykuł uwag˛e
Abdela do małej srebrnej buteleczki le˙z ˛
acej na podło˙zu korytarza. Xzar chwycił
j ˛
a pomi˛edzy kciuk a palec wskazuj ˛
acy i bardzo powoli i ostro˙znie uniósł, jakby
wyci ˛
agał za ogon martw ˛
a mysz z pułapki.
— Amnia´nski wyrób — powiedział Xzar, pokazuj ˛
ac buteleczk˛e Abdelowi. —
Czy tak?
— Oto jest — zacz ˛
ał Montaron — dowód. Le˙zał na ziemi, tak ˙ze ka˙zdy głupiec
— bez obrazy, Xzar — mógł go zauwa˙zy´c. Amnia´nski wyrób, na pewno.
— Co to jest? — zapytała Jaheira szorstko.
— Amnia´nski — rzekł Xzar, wstrz ˛
asaj ˛
ac dło´nmi i podnosz ˛
ac je do góry.
— Nithrik glah — zacz ˛
ał mamrota´c mag.
Abdel chwycił dłonie maga i krzykn ˛
ał: — Nie rób tego Xzar!
Krzykn ˛
ał tak gło´sno, ˙ze Montaron i Jaheira zatkali uszy.
Mag spojrzał na Abdela z w´sciekło´sci ˛
a i zaskrzeczał: — Nie dotykaj mnie!
Montaron wyci ˛
agn ˛
ał miecz, wi˛ec Abdel pu´scił r˛ece maga i sam si˛egn ˛
ał po
swój. Zanim wydobył swe wielkie, szerokie ostrze z pochwy, zd ˛
a˙zył zauwa˙zy´c,
˙ze niziołek skierował sw ˛
a bro´n nie przeciwko niemu, lecz półelfom. Zanim Abdel
zdał sobie spraw˛e z sytuacji, cała czwórka była ju˙z uzbrojona, a Xzar wła´snie
rozpoczynał rzucanie nast˛epnego czaru.
— Amnia´nska zdrada — powiedział Montaron i splun ˛
ał. Nawet Abdel uznał,
˙ze niziołek przesadza. — Spójrz na t˛e buteleczk˛e, Abdel. Jest taka sama jak ta,
któr ˛
a kupiłe´s w Nash. . . — urwał nagle i popatrzył na Abdela.
— Jak ˛
a niby buteleczk˛e kupiłem w Nashkel? — zapytał Abdel, zaciskaj ˛
ac
palce na r˛ekoje´sci miecza.
Xzar drgn ˛
ał i podniósł r˛ece. Abdel zareagował szybko, ale mo˙ze było co´s
w tym nienaturalnym magicznym ´swietle, pochyło´sci korytarza czy martwym,
pełnym kurzu powietrzu, ˙ze okazał si˛e niewystarczaj ˛
aco szybki. Khalid zamach-
n ˛
ał si˛e mieczem i Abdel instynktownie odbił jego ostrze pałaszem i skontrował
cios. Poczuł, jak jego bro´n zatapia si˛e w piersi Amnianina i usłyszał krzyk, który
mógł nale˙ze´c równie dobrze do Khalida, jak i Jaheiry, a mo˙ze nawet obojga. Xzar
wymamrotał co´s, a Abdel usłyszał wyra´znie, jak Montaron mówi: — Nie!
Krew trysn˛eła Abdelowi na twarz i na sekund˛e przymkn ˛
ał oczy. Okazało si˛e
to dla niego szcz˛e´sliwe, bo wła´snie w tym momencie magiczne ´swiatło Xzara
rozjarzyło si˛e, a Jaheira i Montaron zakl˛eli. Abdel poczuł, ˙ze Khalid pada. Jego
pałasz wci ˛
a˙z tkwił w boku półelfa. Abdel, trzymaj ˛
ac r˛ekoje´s´c lew ˛
a r˛ek ˛
a, si˛egn ˛
ał
praw ˛
a po sztylet, ale zanim zd ˛
a˙zył wyci ˛
agn ˛
a´c go z pochwy, co´s małego, twardego
i szybkiego podci˛eło mu nogi. Stracił na chwil˛e oddech i run ˛
ał w tył. Sztylet
wy´slizn ˛
ał mu si˛e z dłoni i usłyszał brz˛ek metalu uderzaj ˛
acego o skał˛e. Nie czekał
41
a˙z umilknie echo, chwycił praw ˛
a r˛ek ˛
a za miecz i wyci ˛
agn ˛
ał go z ciała le˙z ˛
acego
Amnianina.
— Za ni ˛
a! — wrzasn ˛
ał Montaron i Abdel, mrugaj ˛
ac powiekami, by oczy´sci´c
oczy zalane krwi ˛
a, podniósł si˛e i pod ˛
a˙zył za nim.
Kiedy echo kroków niziołka i najemnika ucichło w oddali mrocznej kopalni,
Xzar schylił si˛e i podniósł ci˛e˙zki, srebrny sztylet. Przez chwil˛e podziwiał jego gra-
werowane ostrze, nie podejmuj ˛
ac po´scigu. W ko´ncu odwrócił si˛e w stron˛e wyj´scia
i schował sztylet do wielkiej skórzanej sakwy zawieszonej u pasa.
— Tak — zamruczał do siebie — tak, tak daleko, tak.
42
Rozdział siódmy
´Swiatło pochodni dra˙zniło Montarona. Niziołek protestował, kiedy najemnik
zatrzymał si˛e, by j ˛
a zapali´c, ale oddalili si˛e ju˙z od mrucz ˛
acego maga na tyle, ˙ze
Abdel zaczynał traci´c widoczno´s´c w ciemno´sci.
Bior ˛
ac pod uwag˛e szybko´s´c, z jak ˛
a uciekała Jaheira, Abdel domy´slił si˛e, i˙z ma
w sobie wystarczaj ˛
aco du˙zo elfiej krwi, by móc widzie´c w ciemno´sciach. Mon-
taron nie tylko potrafił widzie´c w ciemno´sci, ale te˙z wolał j ˛
a od nawet słabego
´swiatła.
Sporo było ró˙znych sztolni odchodz ˛
acych od głównego korytarza, wi˛ecej ni˙z
ich si˛e Abdel spodziewał. Zdał sobie spraw˛e, ˙ze b˛edzie potrzebował sporo szcz˛e-
´scia, by znale´z´c wyj´scie czy Jaheir˛e. Wyprzedził Montarona i wtedy u´swiado-
mił sobie, ˙ze bez niziołka b˛edzie jeszcze gorzej. Zwolnił wi˛ec, ci˛e˙zko dysz ˛
ac
i w ko´ncu si˛e zatrzymał.
— Zapomnij. . . dzieciaku. . . — wysapał Montaron, kiedy stan ˛
ał wreszcie
przy Abdelu, opieraj ˛
ac obie dłonie o kolana. — Ona. . . uciekła.
Abdel otarł ramieniem czoło z potu i pokiwał głow ˛
a, chocia˙z nienawidził przy-
znawa´c si˛e do pora˙zki. Pochodnia rozjarzyła si˛e nagle i Abdel poczuł w powietrzu
zapach, którego wcze´sniej tu nie było. Co´s cuchn˛eło niczym mokra psia sier´s´c,
mo˙ze wilgotna skóra. . . mo˙ze pot.
— Czujesz to? — wyszeptał.
Montaron rozejrzał si˛e, potwierdził i wejrzał w mrok. Zało˙zywszy, ˙ze Abdel
ruszy za nim, niziołek zacz ˛
ał pełzn ˛
a´c w kierunku bocznej sztolni. Abdel rzeczy-
wi´scie poszedł za nim, wci ˛
a˙z trzymaj ˛
ac w prawej dłoni miecz, a w lewej pochod-
ni˛e, któr ˛
a zrobił z brudnych szmat i kawałka drewna ze stempla podpieraj ˛
acego
strop. Kiedy podeszli na skraj tunelu, Montaron wyjrzał zza rogu i natychmiast
przytrzymał Abdela, ˙zeby nie szedł dalej.
— Koboldy — wyszeptał niziołek, a od strony korytarza doleciał odgłos ka-
mienia uderzaj ˛
acego o skał˛e. Abdel uznał, ˙ze koboldy ich zauwa˙zyły, wi˛ec ruszył
naprzód.
Były tam trzy brudne, małe stworzenia. Jeden z koboldów stał na stra˙zy, ale
nie on pierwszy ujrzał Abdela wypadaj ˛
acego zza rogu. Abdela zobaczył stwór,
który stał obok wagonika z rud ˛
a. Trzeci kobold stał mu na ramionach i wlewał
43
co´s do ´srodka wagonika, na skalny miał z rud ˛
a ˙zelaza. Kobold na dole zapiszczał,
niczym mały dworski piesek, a nogi mu zadr˙zały, czy to ze strachu czy z ch˛eci
ucieczki. Stra˙znik odwrócił si˛e, lecz nie w stron˛e Abdela. Ten głupiec spojrzał na
piszcz ˛
acego towarzysza, który zapiszczał jeszcze raz, gdy Abdel uci ˛
ał stra˙znikowi
głow˛e.
Kobold na spodzie nie czekał dłu˙zej i rzucił si˛e do ucieczki, a stoj ˛
acy mu na ra-
mionach wpadł głow ˛
a do wagonika. Rozległ si˛e szczekliwy jazgot i brzd˛ek tłuczo-
nej butelki, która wypadła koboldowi z r˛eki. Mały stwór, który pierwszy zauwa˙zył
Abdela, p˛edził w dół tunelu na łeb, na szyj˛e. Abdel zatrzymał si˛e tylko na chwil˛e,
by rozpłata´c gardło siedz ˛
acemu w wagoniku koboldowi ko´ncem skrwawionego
pałasza. W tym samym momencie pojawił si˛e Montaron, podnosz ˛
ac r˛ek˛e, by po-
wstrzyma´c Abdela przed po´scigiem za uciekaj ˛
acym w ciemno´s´c stworem.
— Co oni robili? — zapytał Montaron.
Abdel odpowiedział po upływie jednej czy dwóch sekund. Krew znowu ude-
rzyła mu do głowy i chciał pogna´c za uciekinierem, dorwa´c go i zabi´c.
— Nie wiem — odrzekł w ko´ncu. — Wylewali co´s na te kamienie.
Abdel machn ˛
ał r˛ek ˛
a w stron˛e wagonika i ciał dwóch martwych koboldów, ale
wci ˛
a˙z patrzył w mrok korytarza przed sob ˛
a, staraj ˛
ac si˛e usłysze´c cho´cby echo
drobnych nó˙zek.
— Paskudne bestyjki, nie, dzieciaku? — skomentował Montaron i kopn ˛
ał od-
ci˛et ˛
a głow˛e, która potoczyła si˛e po pochyło´sci sztolni w ´slad za uciekaj ˛
acym ko-
boldem. Koboldy okazały si˛e małymi, psowatymi humanoidami z wielkimi ła-
pami o długich palcach, długich, zakrzywionych, szpiczastych uszach jak u nie-
toperza i krótkich, ostrych ró˙zkach niczym u jaszczura. Ich pomarszczona skóra
wydawała si˛e w ´swietle pochodni pomara´nczowa, cho´c naprawd˛e była pewnie
br ˛
azowa. Były ubrane w brudne szmaty zakrywaj ˛
ace tors i biodra. Strasznie cuch-
n˛eły.
Montaron przysiadł obok bezgłowego ciała i koniuszkiem palca dotkn ˛
ał roz-
bitej butelki.
— Co to? — zapytał Abdel.
— Co co?
— Ta butelka — wyja´snił Abdel. — Co oni wylewali na te kamienie?
— Na rud˛e — poprawił Montaron. — To nie kamienie, ino ruda ˙zelaza. Moje
zdanie jest takie, ˙ze cokolwiek to jest, to wła´snie to daje t˛e ˙zelazn ˛
a zaraz˛e.
— Koboldy? — zapytał Abdel pełnym pow ˛
atpiewania głosem. Słyszał wiele
historii o koboldach, a nawet przypadkiem spotkał kilka z nich, kiedy zrobiły pod-
kop do piwniczki gospody „U Liama”. Ale to nie były stwory, które byłyby w sta-
nie opracowa´c jaki´s mi˛edzynarodowy spisek, zatruwaj ˛
ac rud˛e ˙zelaza i wywołuj ˛
ac
wojn˛e pomi˛edzy dwoma pot˛e˙znymi pa´nstwami na powierzchni. Koboldy, o ile
Abdel wiedział, były tchórzliwymi kanaliami ˙zyj ˛
acymi pod ziemi ˛
a, które swój
brak inteligencji nadrabiały zdecydowanym brakiem etyki.
44
— Mało prawdopodobne, przyjacielu — wybuchn ˛
ał ´smiechem Montaron. —
Ale mo˙ze zostały opłacone? Opłacone przez Amnianów, ˙zeby zaszkodzi´c ludziom
z Wrót Baldura?
— Jeste´s pewien, ˙ze nie ma innego rozwi ˛
azania? — powiedział Abdel, wska-
zuj ˛
ac na gliniane skorupy po rozbitej butelce. — Buteleczka, któr ˛
a kupiłem w Na-
shkel i której nigdy ci nie pokazywałem, była srebrna i doskonałej roboty. Je´sli
wi˛ec mówisz, ˙ze jest ona wyrobem amnia´nskim, to dobrze, ale z pewno´sci ˛
a ta
tutaj nie pochodzi z tego samego miejsca.
Montaron wzruszył ramionami, ale si˛e nie odwrócił. Kiedy Abdel czekał na
odpowied´z, usłyszał w ciemno´sci korytarza szmer ˙zwiru. Dwoma wielkimi susami
skoczył w gł ˛
ab tunelu. ´Swiatło pochodni wyłowiło z mroku oczy kobolda, jego
dwie wielkie roz˙zarzone pomara´nczowo ´zrenice powi˛ekszyły si˛e z zaskoczenia
i strachu.
Rozległo si˛e krótkie szczekni˛ecie i stwór rzucił si˛e do ucieczki. Tym razem
Abdel nie wahał si˛e, tylko pomkn ˛
ał jak strzała za uciekinierem.
Biegł kieruj ˛
ac si˛e zarówno wzrokiem jak i słuchem. W miar˛e jak kobold co
chwila zmieniał kierunek, wskakuj ˛
ac do bocznych korytarzy, Abdel zaczynał czu´c
si˛e nieswojo w zdradliwym, migocz ˛
acym ´swietle pochodni. W ko´ncu udało mu si˛e
dostrzec plecy uciekaj ˛
acego stwora. Abdel zakładał, ˙ze Montaron pod ˛
a˙za za nim,
bowiem nie wyobra˙zał sobie, by mógł bez niego trafi´c z powrotem do miejsca
z wagonikiem rudy.
I nagle wokół niego zaroiło si˛e od koboldów, które wyłoniły si˛e z ciemno´sci,
wchodz ˛
ac w zasi˛eg ´swiatła pochodni ze wszystkich stron. Abdel nie był głupi,
˙zeby liczy´c, ilu wrogów ma przeciwko sobie, tylko od razu podj ˛
ał walk˛e o ˙zycie.
Praw ˛
a r˛ek ˛
a wywijał swym wielkim pałaszem, lew ˛
a z równ ˛
a skuteczno´sci ˛
a szerzył
pogrom w´sród koboldów płon ˛
ac ˛
a pochodni ˛
a. Koboldy umierały, krwawi ˛
ac lub
płon ˛
ac, co dla Abdela było bez ró˙znicy. Czasem któremu´s stworowi udało si˛e za-
drasn ˛
a´c Abdela zardzewiałym sztyletem, kamiennym toporkiem lub skradzionym
narz˛edziem górniczym czy te˙z ukłu´c prymitywn ˛
a włóczni ˛
a z ostrym kamieniem
zamiast ostrza. Abdel otrzymał mo˙ze z tuzin lekkich ran, nie zagra˙zaj ˛
acych jego
˙zyciu, i zabił tyle samo koboldów. Pozostałe przy ˙zyciu straciły cały swój rezon
i wycofały si˛e poza o´swietlony pochodni ˛
a kr ˛
ag.
Walka stanowiła jedn ˛
a wielk ˛
a kakofoni˛e pisków, szcz˛ekni˛e´c i warkni˛e´c, i cho´c
od tego hałasu dzwoniło ju˙z Abdelowi w uszach, był pewny, ˙ze głos, który przy-
niosło do niego echo z gł˛ebi korytarza, nale˙zy do Jaheiry.
Nie dosłyszał słów, lecz ton głosu był oczywisty. Jaheira wzywała pomocy.
Pochodnia ju˙z przygasała, lecz Abdel nie zwracał na to uwagi, tylko pognał
naprzód, wiedziony głosem Jaheiry, co zdawało si˛e trwa´c godzinami, a zaj˛eło zale-
dwie kilka minut. Biegn ˛
ac, słyszał czasem poruszaj ˛
ace si˛e w ciemno´sci koboldy,
wci ˛
a˙z czuł wokół smród mokrej psiej sier´sci, lecz nie zatrzymywał si˛e. Musiał
j ˛
a znale´z´c, nawet gdy u´swiadomił sobie, ˙ze mo˙ze ona wcale tego nie chciała —
45
z pewno´sci ˛
a kogo´s wzywała, ale nie jego. Ka˙zda kobieta, której zabito by m˛e˙za,
czułaby tak samo. Abdel odsun ˛
ał od siebie tak˙ze t˛e my´sl, ˙ze ju˙z od dłu˙zszego
czasu nie widział Montarona.
Dotarł do sporej groty, z której promieni´scie odchodziło pi˛e´c korytarzy. Strop
wci ˛
a˙z znajdował si˛e na tyle wysoko, by mógł sta´c wyprostowany. Na ´srodku po-
mieszczenia znajdowała si˛e dziura, któr ˛
a Abdel uznał za naturalny uskok. Ziemia
nagle urywała si˛e, otwieraj ˛
ac w mroczn ˛
a czelu´s´c otworu. Abdel usłyszał teraz
wyra´znie, jak Jaheira woła: — Jest tam kto?!
Głos bez w ˛
atpienia dochodził z dziury.
Abdel skoczył do kraw˛edzi i krzykn ˛
ał: — Jaheira! — tak gło´sno, ˙ze echo
krzyku zagłuszyło tumult tuzina koboldów, które nagle rzuciły si˛e na niego z tyłu.
Stwory mierzyły jakie´s trzy stopy wzrostu, si˛egaj ˛
ac Abdelowi najwy˙zej do
pasa i z pewno´sci ˛
a były około sze´sciokrotnie od niego l˙zejsze, ale w szóstk˛e sta-
nowiły razem wystarczaj ˛
ac ˛
a sił˛e, by popchn ˛
a´c go ułamek cala w przód — akurat
tyle, by stracił równowag˛e i run ˛
ał w dół.
Spadaj ˛
ac, Abdel przeklinał sw ˛
a własn ˛
a głupot˛e. Dwa koboldy zapiszczały,
a trzeci zawył. Cała ta trójka była na tyle głupia, a mo˙ze nie na tyle szybka, by
unikn ˛
a´c wpadni˛ecia tu˙z za nim. Abdelowi w jaki´s sposób udało si˛e wyl ˛
adowa´c
na jednym z nich. Mały stwór nie był zbyt mi˛ekki i kiedy Abdel przeleciał jakie´s
siedem metrów w dół, wyra´znie poczuł sił˛e uderzenia, a tym bardziej kobold pod
nim, co potwierdził gło´sny chrz˛est p˛ekaj ˛
acych ko´sci.
Abdel nie poruszył si˛e i nie otworzył oczu. Z obu stron słyszał j˛eki umieraj ˛
a-
cych po upadku koboldów. Z góry dochodziły piski i szczekni˛ecia — prymitywny
j˛ezyk ich ˙zywych współtowarzyszy. Abdel był zły na siebie, co wcale nie poma-
gało mu odzyska´c tchu. Przez pierwsze kilka sekund od uderzenia w tward ˛
a skał˛e
podło˙za mógł jedynie wypuszcza´c powietrze z płuc. Zaczerpni˛ecie tchu wydawało
mu si˛e dawno zapomnian ˛
a sztuk ˛
a.
— Abdel!
Głos Jaheiry był teraz bli˙zej i na ten d´zwi˛ek Abdelowi udało si˛e wreszcie
wci ˛
agn ˛
a´c powietrze do płuc. Jeszcze miał kłopoty z oddychaniem, ale przynaj-
mniej czuł, ˙ze kiedy´s znów b˛edzie normalny.
W tym samym momencie uzmysłowił sobie, ˙ze w trakcie upadku zgubił po-
chodni˛e i ˙ze musiała ona ju˙z zupełnie zgasn ˛
a´c. Dysz ˛
ac ci˛e˙zko pełzał w kółko po
dnie jamy w kompletnej ciemno´sci, a˙z natrafił dłoni ˛
a na pochodni˛e. Powtórne jej
zapalenie zaj˛eło mu tyle czasu, ˙ze Jaheira przestała ju˙z go woła´c, ale on wci ˛
a˙z nie
oddychał na tyle dobrze, by móc jej odpowiedzie´c.
Kiedy pochodnia wreszcie si˛e rozpaliła, Abdel zauwa˙zył, ˙ze znajduje si˛e w po-
mieszczeniu jeszcze wi˛ekszym ni˙z to na górze, i ˙ze nie jest sam.
W tym samym momencie, w którym ujrzał m˛e˙zczyzn˛e, dotarł do niego jego
smród. Widok zatkał go na moment. M˛e˙zczyzna biegł na niego, unosz ˛
ac w górze
solidn ˛
a maczug˛e z grubego konaru drzewa. Twarz atakuj ˛
acego nie była w pełni
46
ludzka, zadarte nozdrza i stercz ˛
ace kły zdradzały, ˙ze jest półorkiem.
Półork rykn ˛
ał w´sciekle i opu´scił maczug˛e. Abdel zasłonił si˛e mieczem i z ła-
two´sci ˛
a odbił uderzenie, jednocze´snie podnosz ˛
ac si˛e na nogi. Zanim półork zd ˛
a˙zył
si˛e powtórnie zamierzy´c, Abdel zd ˛
a˙zył przyj ˛
a´c obronn ˛
a postaw˛e. Uznaj ˛
ac, ˙ze pół-
ork jest zbyt wolny, by odbi´c ci˛ecie w krta´n, Abdel wzi ˛
ał du˙zy zamach i uderzył
szerokim łukiem, celuj ˛
ac w gardło. Ostrze napotkało opór. Maczuga półorka była
na tyle solidna, by wytrzyma´c uderzenie, on sam na tyle silny, by zatrzyma´c cios
i o wiele szybszy, ni˙z Abdel podejrzewał.
Abdel cofn ˛
ał si˛e ostro˙znie jeden krok w tył, a półork pi˛e´c. ´Swi´nskie oczka
półorka wyra˙zały niemy strach. Na ten widok Abdel przerwał walk˛e i zapytał:
— Kim jeste´s?
— Jestem tym, którego Tazok wysłał, by ci˛e zabił — burkn ˛
ał półork. — Spo-
tkałe´s Mulaheya.
D´zwi˛ek jego głosu sprawił, ˙ze Abdel zapragn ˛
ał go zabi´c. Był jednocze´snie
niski i ´swiergocz ˛
acy, i pełen strachu. Półork spojrzał w otwór w sklepieniu i wydał
z siebie seri˛e pisków i warkni˛e´c, brzmi ˛
acych jak szczekliwa mowa koboldów.
D´zwi˛eki te miały w sobie moc rozkazu.
Półork wydobył z siebie jeszcze jeden d´zwi˛ek, który niemal roz´smieszył Ab-
dela, lecz smród, który po chwili si˛e pojawił, wcale nie był ´smieszny.
Mulahey rozejrzał si˛e dookoła i Abdel zdał sobie spraw˛e, ˙ze półork czeka
na posiłki od koboldów. Najemnik zdecydował si˛e nie dawa´c mu szansy, cze-
kaj ˛
ac wraz z nim. Szybko i ostro rzucił si˛e na Mulaheya, który przyj ˛
ał postaw˛e
obronn ˛
a. Półork był silny, ale Abdel bystrzejszy. Przyparł go do ´sciany i brał na
zm˛eczenie. Mulahey co´s do niego mówił, ale Abdel nie słuchał. Chciał go zabi´c
i cokolwiek ten cuchn ˛
acy, gruby osiłek miał do powiedzenia, nie interesowało go.
Abdel poczuł nagle ohydny smród dochodz ˛
acy z brudnych spodni półorka. Fala
obrzydzenia dodała mu sił i chwil˛e pó´zniej Mulahey ju˙z nie ˙zył, brocz ˛
ac krwi ˛
a
z dwóch tuzinów ran.
47
Rozdział ósmy
— Otwórz to! — wrzasn˛eła Jaheira. Jej głos pełen był paniki i tylu innych
konfliktowych emocji, ˙ze Abdel niemal ugi ˛
ał si˛e pod jego ci˛e˙zarem.
— Nie jestem pewien. . . — zacz ˛
ał, rozgl ˛
adaj ˛
ac si˛e za czym´s, co mogło posłu-
˙zy´c mu do otwarcia solidnych d˛ebowych drzwi. Grube drewno było obite ˙zelazem.
Przez mały, wyci˛ety w drzwiach otwór Abdel mógł zobaczy´c w ´srodku czoło Ja-
heiry. Drzwi były zamkni˛ete na ˙zelazny zamek i cho´c Abdel nie znał si˛e na tym,
to jednak ocenił na oko, ˙ze zamek jest naprawd˛e solidny. Mimo całej swej siły,
Abdel nie był stanie otworzy´c drzwi.
— Nigdy nie uda ci si˛e ich otworzy´c, sir — odezwał si˛e mi˛ekki m˛eski głos.
Abdel zatrzymał si˛e i zajrzał przez okienko w drzwiach. W celi było ciemno
i widział jedynie głow˛e Jaheiry przyci´sni˛et ˛
a do drzwi od ´srodka.
— Kto tam jeszcze jest oprócz ciebie?
— Elf — odparła, wyra´znie poirytowana jego dygresj ˛
a. — Ale nie obawiaj
si˛e, tylko otwórz te przekl˛ete drzwi!
— Mam nadziej˛e, ˙ze zostanie, by nas karmi´c i dawa´c wod˛e — rzekł sucho elf.
— Je´sli zabił naszych stra˙zników i nie uda mu si˛e otworzy´c drzwi, umrzemy tu
z pragnienia, zanim zd ˛
a˙zymy umrze´c z głodu.
— Uda mu si˛e — powiedziała Jaheira, cho´c w jej głosie zabrzmiała nutka
zw ˛
atpienia. — Abdel, znajd´z klucz. Gdzie´s musi by´c klucz do tych drzwi.
Abdel przeszukał teren, lecz znalazł jedynie kilka innych drzwi prowadz ˛
acych
do pustych cel i wielk ˛
a, drewnian ˛
a skrzyni˛e okut ˛
a ˙zelazem, zamkni˛et ˛
a na stalowy
zamek. Na podło˙zu le˙zał ostry ˙zwir, rosły małe grzyby, a gdzieniegdzie stała w ka-
łu˙zach woda.
— Nie ma klucza.
— A co z Mulaheyem? — zapytał elf.
— Z kim?
— Stra˙znikiem — wyja´sniła Jaheira. — Półork. Gdzie on jest?
— Ubiłem tego cuchn ˛
acego b˛ekarta — pochwalił si˛e Abdel. — Nie uwierzy-
liby´scie, co on zrobił, gdy. . .
— A gdzie jego ciało? — przerwała mu Jaheira. — Pewnie przy nim znaj-
dziesz klucz.
48
Abdel my´slał dłu˙zsz ˛
a chwil˛e, zanim wreszcie powiedział:
— Nie jestem pewien, jak tam wróci´c. . . My´sl˛e, ˙ze go nie znajd˛e.
— Z deszczu pod rynn˛e — powiedział elf. — Oto wybawca, którego nam
sprowadziła´s, moja ty pobratymko.
— Zamknij si˛e! — krzykn˛eła Jaheira, jej głos zdradzał narastaj ˛
ac ˛
a panik˛e. —
Złodziej! Gdzie jest Montaron?
— Nie wiem — odparł Abdel, próbuj ˛
ac wyrwa´c ˙zelazne pr˛ety z okienka
w drzwiach. — Nie poszedł za mn ˛
a.
— Nie dziwne — westchn˛eła. — A czego dowiedziałe´s si˛e od Mulaheya?
— Co masz na my´sli? — zapytał, daj ˛
ac sobie spokój z wyrywaniem pr˛etów.
Zacz ˛
ał przeszukiwa´c swój ekwipunek, staraj ˛
ac si˛e znale´z´c co´s, co mogłoby mu
si˛e przyda´c do otwarcia drzwi.
— Kiedy wypytywałe´s półorka — zacz˛eła gniewnie Jaheira — to co ci powie-
dział?
— O nic nie wypytywałem tej pierdzidupy — odparł. Chciał jeszcze co´s do-
da´c, ale zamilkł na d´zwi˛ek metalu uderzaj ˛
acego o metal, dobywaj ˛
acy si˛e z kie-
szeni pasa.
— Zabiłe´s Khalida, czy˙z nie? — powiedziała zmienionym głosem, gorzkim
i ci˛e˙zkim. — Czy on nie ˙zyje?
Abdel nie miał poj˛ecia, co ma odpowiedzie´c. Starał si˛e o tym nie my´sle´c. Nie
chciał zabi´c Khalida, to był przypadek, ale wiedział, ˙ze nie ma co liczy´c na wyro-
zumiało´s´c Jaheiry. Abdel westchn ˛
ał, kiedy zdał sobie spraw˛e, ˙ze po raz pierwszy
musi rozmawia´c z ˙zon ˛
a kogo´s, kogo zabił. Wła´sciwie dopiero teraz u´swiadomił
sobie, ˙ze wszyscy jego bezimienni przeciwnicy mogli mie´c w swoim domu kogo´s,
kto. . .
— Słysz˛e, ˙ze opanowałe´s sytuacj˛e — zadrwił elf, przerywaj ˛
ac Abdelowi tok
jego my´sli.
Zignorował wi˛e´znia i wyj ˛
ał z sakiewki p˛ek kluczy, znaleziony przy ciele mar-
twego m˛e˙zczyzny na ł ˛
ace czarnych kwiatów. Nie wiedział, co kazało mu spróbo-
wa´c. I oto ´slepa desperacja spotkała ´slepe szcz˛e´scie. Trzeci klucz, który wło˙zył do
zamka, przekr˛ecił si˛e z gło´snym szcz˛ekiem i nagle drzwi uderzyły go w twarz tak
silnie, ˙ze upu´scił klucze i niemal nie stracił pochodni.
Jaheira pchn˛eła drzwi i wyskoczyła z celi na sztywnych nogach. Abdel wi-
dział, jak w ten sposób dzieci uciekały przed paj ˛
akami.
— Montaron i Xzar odeszli? — zapytała, kryj ˛
ac swój strach.
— Gdziekolwiek s ˛
a. — powiedział elf — s ˛
a roztropni. Mam na imi˛e Xan.
Elf był o jaki´s cal ni˙zszy od Jaheiry i raczej chudy. Wygl ˛
adał na wygłodzonego
i taki te˙z miał wzrok. Policzki mu si˛e zapadły, co tylko podkre´slało obco´s´c jego
wielkich, szpiczastych uszu, odstaj ˛
acych za bardzo nawet jak na pełnej krwi elfa.
Nie pachniał za ładnie, był bezbronny, brudna br ˛
azowa koszula wisiała na nim
lu´zno jak na szkielecie, podobnie bryczesy.
49
Jaheira nie miała broni i te˙z wygl ˛
adała kiepsko. Na szyi i na lewym przedra-
mieniu miała si´nce, ale przynajmniej była cała i zdrowa.
— Zabierz mnie do Khalida — powiedziała, jej głos był ju˙z bardziej mi˛ekki,
mniej przera˙zony, ale jeszcze dr˙zał. — Zabierz mnie do m˛e˙za.
Abdel skin ˛
ał, chc ˛
ac co´s powiedzie´c, ale ugryzł si˛e w j˛ezyk i jedynie to pomy-
´slał. Ukl˛ekn ˛
ał przy skrzyni i wypróbował cztery klucze, zanim zamek si˛e otwo-
rzył. Jaheira rozpoznała swój ekwipunek i Abdel odst ˛
apił na bok, by mogła wzi ˛
a´c
swoje rzeczy.
— Sk ˛
ad te klucze? — zapytał Xan.
— Były przy trupie otrutego m˛e˙zczyzny, na ł ˛
ace dzikich kwiatów, obok starej
chaty — wyja´snił Abdel.
Elf sapn ˛
ał i odwrócił si˛e, a w jego spojrzeniu było co´s. . .
— Co? — zapytała Jaheira, zaci ˛
agaj ˛
ac swój pas z mieczem.
— Te klucze, które Montaron znalazł przy trupie, pasuj ˛
a do tych zamków.
— Cholera — wyszeptała. — Montaron — i gło´sniej — któr˛edy?
Abdel wskazał na chybił trafił jeden z tuneli i powiedział:
— Wydaje mi si˛e, ˙ze t˛edy.
— Gdzie padł twój towarzysz? — zapytał Xan Jaheiry.
Abdel i Jaheira starali si˛e najlepiej jak umieli opisa´c sw ˛
a drog˛e po kopalni,
a Xan słuchał i kiwał głow ˛
a, wreszcie wskazał korytarz po przeciwnej stronie
pomieszczenia ni˙z ten, który proponował Abdel.
Cho´c Jaheira była podejrzliwa, to jednak pragn˛eła wyj´s´c z kopalni i pod ˛
a˙zyła
za elfem. Abdel, zmieszany i zawstydzony, ruszył za ni ˛
a.
*
*
*
W drodze do wyj´scia nie napotkali ani jednego kobolda, cho´c czasem wyczu-
wali unosz ˛
acy si˛e w powietrzu smród mokrej psiej sier´sci. Blisko godzin˛e zaj˛eło
im dotarcie, tylko przy blasku pochodni, do miejsca, w którym le˙zał Khalid. Kiedy
Jaheira ujrzała jego ciało spoczywaj ˛
ace na zimnej skale podło˙za, wci ˛
agn˛eła gł˛e-
boko powietrze, a˙z zadzwonił jej schowany w pochwie miecz i kółka u paska.
Abdel odwrócił si˛e, Xan westchn ˛
ał i wtedy rozległ si˛e jeszcze jeden d´zwi˛ek —
spazmatyczny oddech. Abdel pocz ˛
atkowo pomy´slał, ˙ze z Jaheir ˛
a jest co´s nie tak.
— Khalid — szepn˛eła kobieta, jej głos był mieszanin ˛
a nadziei, strachu i za-
skoczenia. — Khalid?
Podbiegła do niego, upadła przy nim i Khalid si˛e poruszył. Abdelowi zaparło
dech — co rzadko zdarza si˛e takiemu jak on wojownikowi — i doł ˛
aczył do Jahe-
iry. Poczuł ukłucie rozczarowania z powodu tego, ˙ze Khalid, cho´c niewinny, ˙zyje.
Abdel nigdy nie walczył, aby rani´c, tylko zabija´c.
50
Le˙z ˛
acy półelf nie mógł mówi´c, z ledwo´sci ˛
a si˛e ruszał, ale na widok Abdela
odsun ˛
ał si˛e. Najemnik odskoczył, kiedy Jaheira dotkn˛eła go w pier´s, by si˛e odsu-
n ˛
ał, i powiedziała: — Mój drogi. . .
Abdel pocz ˛
atkowo pomy´slał, ˙ze powiedziała do niego i zaczerwienił si˛e, kiedy
uzmysłowił sobie, ˙ze mówiła do Khalida.
— Musisz ˙zy´c — powiedziała. — Cokolwiek było mi˛edzy nami, chc˛e ˙zeby´s
˙zył.
— Przynajmniej. . . — spróbował odpowiedzie´c Khalid.
— On umiera — stwierdził Xan, a Abdel zapragn ˛
ał mu w tym momencie uci ˛
a´c
j˛ezyk.
— Nie — zaprzeczył najemnik. — Daj mu to — powiedział do Jaheiry, wyj-
muj ˛
ac z sakiewki srebrn ˛
a buteleczk˛e, któr ˛
a nabył u kupca w Nashkel. Kiedy jego
dło´n przypadkiem zawadziła o mniejsz ˛
a, pust ˛
a pochw˛e u pasa, zorientował si˛e, ˙ze
jego sztylet znikn ˛
ał. Serce mu załomotało, na czoło wyst ˛
apił pot.
— Trucizna? — zapytała Jaheira, ale zaraz si˛e z tego wycofała. — Przepra-
szam. Po prostu nie mo˙zesz nic poradzi´c na swoj ˛
a natur˛e.
Abdel nie wiedział, co miała na my´sli, ale wcisn ˛
ał jej w dło´n buteleczk˛e. Była
ciepła i dr˙z ˛
aca, wi˛ec mimowolnie j ˛
a pu´scił. Zacz ˛
ał rozgl ˛
ada´c si˛e po ziemi w po-
szukiwaniu sztyletu.
— Wierz˛e człowiekowi, który mi to sprzedał — powiedział jej Abdel, nie
przerywaj ˛
ac poszukiwa´n. — Zreszt ˛
a nie masz wyboru. . . Przekl˛ety Xzar.
Jaheira przytakn˛eła i spojrzała na Khalida, który stracił przytomno´s´c. Oddy-
chał, ale bardzo wolno i płytko. Palcem delikatnie otworzyła mu usta i stopniowo
wlała cał ˛
a zawarto´s´c buteleczki — g˛esty, pachn ˛
acy słodko płyn. Kilka sekund
pó´zniej oczy Amnianina otworzyły si˛e i spróbował si˛e u´smiechn ˛
a´c.
— Miód — powiedział — i kwiat drzewa pomara´nczowego.
Abdel zakl ˛
ał pod nosem, a Xan wydał gniewny pomruk. Jaheira odwróciła si˛e
i Abdel zauwa˙zył łz˛e spływaj ˛
ac ˛
a jej po policzku. Khalid zamkn ˛
ał oczy i wyszep-
tał: — Przepraszam. . . Mówiłem ci. . . — A zaraz potem zapadł w gł˛eboki sen.
Jego oddech znów był równomierny, a rana przestała krwawi´c.
— Damy rad˛e go unie´s´c? — zapytał Xan Abdela.
Najemnik wzruszył ramionami.
— My´sl˛e, ˙ze powinien teraz spa´c, ale mog˛e go ponie´s´c. Ju˙z nie krwawi.
Abdel jeszcze raz rozejrzał si˛e za swoim zagubionym sztyletem.
— Wygl ˛
ada na to, ˙ze ten szalony czarodziej ukradł mój sztylet. . . jakbym
potrzebował jeszcze jednego powodu, by go zabi´c.
— Ruszajmy — powiedziała Jaheira. — Wracajmy do Nashkel i połó˙zmy
Khalida do prawdziwego łó˙zka.
51
*
*
*
— Chyba nie zamierzasz i´s´c tamt˛edy? — zapytał Xan, doskonale wiedz ˛
ac,
gdzie si˛e znajduj ˛
a.
Abdel zatrzymał si˛e, trzymaj ˛
ac Khalida przewieszonego przez rami˛e.
— Dlaczego nie?
— T˛edy wła´snie przyszli´smy — wyja´sniła Jaheira, zatrzymuj ˛
ac si˛e.
W gasn ˛
acym ´swietle wieczora skraj ł ˛
aki czarnych kwiatów wydawał si˛e jarzy´c
mi˛ekkim, szarym blaskiem. Xan wyra´znie starał si˛e trzyma´c z daleka od ł ˛
aki i ju˙z
wchodził na szersz ˛
a, cz˛e´sciej ucz˛eszczan ˛
a drog˛e do Nashkel.
— Nie wiem, jak wam to si˛e udało — rzekł Xan — ale to pewna ´smier´c
wchodzi´c na pole tych kwiatów. To kwiaty czarnego lotosu, ´smiertelnie truj ˛
ace,
zasadzone tu przez Zhentarimów.
Abdel odwrócił si˛e do elfa, po czym post ˛
apił krok naprzód. Xan otworzył
szeroko oczy i cofn ˛
ał si˛e dalej.
— Zhentarimowie? — zapytał najemnik.
— Montaron — przypomniała sobie Jaheira. — Jak mogłam by´c tak ´slepa?
Tylko Zhentarimowie mog ˛
a by´c odpowiedzialni za to ´swi´nstwo.
Abdel spojrzał na ni ˛
a zdziwiony.
— Je´sli twój zaginiony przyjaciel jest Zhentarimem — powiedział Xan — to
mo˙ze mie´c co´s na. . .
— Piwo szcz˛e´scia — dodała Jaheira.
Abdelowi zachciało si˛e splun ˛
a´c. Zapragn ˛
ał zabi´c niziołka. Zapragn ˛
ał przywa-
li´c komu´s w twarz, ale nie było nikogo do bicia.
— Nie pracuj˛e z Zhentarimami — powiedział przez zaci´sni˛ete z˛eby, u´swiada-
miaj ˛
ac sobie jednocze´snie, ˙ze przez ostatnie półtora tygodnia wła´snie to robił.
— Zasadzili te kwiaty, aby odci ˛
a´c drog˛e do kopalni — wyja´snił Xan. — Pró-
bowali pobiera´c myto od przechodz ˛
acych przez ł ˛
ak˛e, ale po niedługim czasie sze-
fowie kopalni zdecydowali si˛e wynaj ˛
a´c. . . dru˙zyn˛e poszukiwaczy przygód, jak
s ˛
adz˛e, ˙ze tak si˛e kazali nazywa´c. . . aby przegna´c Zhentarimów. Nie było ju˙z pro-
blemów z mytem, ale nikt nie potrafił pozby´c si˛e tych cholernych kwiatów.
— Montaron. . . — wyszeptała Jaheira.
— Zamierzam go zabi´c — powiedział Abdel, nie patrz ˛
ac na Jaheir˛e. — Ten
niziołek umrze i nie b˛edzie to ładny widok.
Abdel popatrzył na Jaheir˛e, kiedy usłyszał, ˙ze zacz˛eła co´s bełkota´c, jakby po-
mieszały jej si˛e sylaby w słowach. Wzniesione do góry r˛ece trzymała przed sob ˛
a
na wysoko´sci twarzy, ko´nce palców obu r ˛
ak stykały si˛e ze sob ˛
a, oczy miała przy-
mkni˛ete. Abdel pomy´slał, ˙ze rozpoznaje jedno ze słów, imi˛e, które wcze´sniej by´c
mo˙ze słyszał. Jaheira wyci ˛
agn˛eła r˛ece na boki i otworzyła oczy.
— Musimy jak najszybciej zabra´c Khalida z powrotem do Nashkel — powie-
52
działa, zach˛ecaj ˛
ac Abdela i Xana, by si˛e zbli˙zyli. — Chod´zcie za mn ˛
a, lecz nie
dalej ni˙z dwa kroki ode mnie, to kwiaty wam nie zaszkodz ˛
a.
— Khalid oddycha w porz ˛
adku — powiedział Abdel. — To b˛edzie długa
droga, ale wol˛e nie´s´c go dłu˙zej ni˙z le´z´c przez truj ˛
ace. . .
— Słu˙zysz. . . ? — zapytał Xan, ignoruj ˛
ac Abdela.
— Mielikki — odpowiedziała. I to było wła´snie to imi˛e, które Abdel rozpo-
znał w jej dziwnej pie´sni. Mielikki była jak ˛
a´s bogini ˛
a natury i nie interesowała
Abdela. . . przynajmniej do teraz.
Xan pokiwał głow ˛
a i zbli˙zył si˛e do półelfki. Jaheira popatrzyła na Abdela
i przymkn˛eła oczy, jakby zamierzała mu co´s powiedzie´c. Abdel odwrócił i stan ˛
ał
obok Xana.
— Za pół miesi ˛
aca dowiem si˛e, ˙ze jeste´s druidk ˛
a. Czy masz mi co´s jeszcze do
powiedzenia?
Nie spodziewał si˛e odpowiedzi i nie otrzymał jej przez cał ˛
a drog˛e, kiedy tak
szli przez ł ˛
ak˛e truj ˛
acych kwiatów, chronieni magi ˛
a Jaheiry.
53
Rozdział dziewi ˛
aty
Montaron wzdrygn ˛
ał si˛e, kiedy na twarz spadła mu kropla krwi. Za chwil˛e
druga i trzecia, po której uzmysłowił sobie, ˙ze b˛ed ˛
a nast˛epne, wi˛ec uspokoił si˛e.
Dziewczyna była nadzwyczaj silna i chocia˙z Montaron wytrzymał jej u´scisk, to
nie był w stanie si˛e z niego wyzwoli´c.
— Xzar — zawołał niziołek, patrz ˛
ac w gór˛e z przera˙zeniem i niesmakiem.
Mag wisiał do góry nogami, zawieszony na ła´ncuchu uczepionym do wyso-
kiego sufitu, nikn ˛
acego w ciemno´sci pieczary. ´Swiatło, które dawało pół tuzina
wysokich, stoj ˛
acych na ziemi kandelabrów, było przy´cmione, migocz ˛
ace i nie-
pewne, ale Montaron mógł wyra´znie zobaczy´c wytatuowan ˛
a twarz Xzara. Martwe
oczy maga były wytrzeszczone, a z jego ust spadały krople krwi wprost na twarz
Montarona. Nie miał jednego ucha, a jego ramiona i jedna noga wisiały na innych
ła´ncuchach w odległym rogu jaskini. Na stoj ˛
acym w pobli˙zu stoliku znajdował
si˛e szklany słój, którego zawarto´s´c niemal przyprawiła Montarona o wymioty.
Z p˛epka maga wystawał du˙zy stalowy hak. Drugiej jego nogi nigdzie nie było.
— Gratulacje za dobrze wykonane zadanie, mój mały przyjacielu.
— Sarevok — powiedział Montaron głosem pełnym histerii. — Dzi˛e–dzi˛eki
ci, och, panie.
Sarevok miał na sobie czarn ˛
a, metalow ˛
a zbroj˛e zdobion ˛
a srebrem, pełn ˛
a
ostrych, niepotrzebnych, cho´c wzbudzaj ˛
acych strach kolców. M˛e˙zczyzna był nie-
przeci˛etnie wielki, a jego oczy l´sniły nienaturaln ˛
a ˙zółci ˛
a. Jego głos wywoływał
u Montarona ciarki i niziołek z ledwo´sci ˛
a powstrzymywał si˛e przed zsikaniem si˛e
w spodnie.
— To była ironia — odpowiedział Sarevok, a Tamoko kopniakiem podci˛eła
niziołkowi nogi. Rozległ si˛e gło´sny trzask i piskliwy wrzask. Montaron run ˛
ał na
ziemi˛e, u´swiadamiaj ˛
ac sobie, ˙ze to on sam wrzeszczał.
— Zrobiłem, o co´s prosił — wykrzyczał Montaron, b˛ed ˛
ac na tyle głupi, by
my´sle´c, ˙ze dzi˛eki temu zapewni sobie odrobin˛e lito´sci.
Nie usłyszał ani nie zobaczył, jak Sarevok zbli˙za si˛e do niego, po prostu nagle
wyrósł nad nim w całej swej okazało´sci. Trzymał sztylet, który Montaron roz-
poznał — szerokie, srebrne, grawerowane ostrze, którym Abdel u´smiercił pijaka
w gospodzie „Pod pomocn ˛
a dłoni ˛
a”.
54
— On miał klucze — zapłakał Montaron. — On miał klucze. . . Wysłałem go
w kierunku. . . Mul–Mulaheya. On tam poszedł, pan. . .
Ko´ncówka słowa przeszła w gło´sny, ostatni charkot Montarona na tym planie
egzystencji. Sarevok przejechał mu po gardle sztyletem Abdela, a nast˛epnie wy-
ci ˛
agn ˛
ał palec, aby dla zabawy zakrzywi´c strumie´n krwi tryskaj ˛
acej z przeci˛etej
t˛etnicy.
*
*
*
— Ktokolwiek wypowie t˛e nazw˛e, ten zawsze ma odmienne zdanie na temat
tego, czego oni wła´sciwie chc ˛
a — powiedział Xan w trakcie powrotnego marszu
do Nashkel. Elf wygl ˛
adał na zm˛eczonego, nogi zaczynały mu si˛e ju˙z pl ˛
ata´c.
Abdel równie˙z ci˛e˙zko dyszał, niósł przecie˙z ´spi ˛
acego Khalida.
— Powinni´smy odpocz ˛
a´c — oznajmiła Jaheira.
Abdel i Xan nie potrzebowali dalszej zach˛ety. Najemnik oparł nieprzytom-
nego półelfa o pie´n drzewa rosn ˛
acego przy drodze i sam uwalił si˛e obok. Jak ˛
a-
kolwiek ochron ˛
a otoczyła ich Mielikki za spraw ˛
a modlitwy Jaheiry, udało im si˛e
przej´s´c przez ł ˛
ak˛e truj ˛
acych czarnych kwiatów bez szwanku. Xan usiadł ci˛e˙zko
w g˛estej, brunatnej trawie u brzegu ´scie˙zki. Jaheira ukl˛ekła przy m˛e˙zu i delikatnie
pogładziła go po twarzy. Nie wygl ˛
adała na zmartwion ˛
a, raczej jakby zawstydzon ˛
a.
Zauwa˙zyła, ˙ze Abdel jej si˛e przygl ˛
ada i zaraz zwróciła si˛e do Xana.
— ˙
Zelazny. . . ? — zapytała.
— Tron — doko´nczył elf. — ˙
Zelazny Tron.
— Wi˛ec oni s ˛
a odr˛ebn ˛
a grup ˛
a Zhentarimów — doszła do wniosku Jaheira —
próbuj ˛
ac ˛
a przej ˛
a´c kontrol˛e nad kopalniami rudy, podobnie jak wcze´sniej przez
truj ˛
ace kwiaty.
Xan wzruszył ramionami.
— Mo˙ze. Ja jednak nie kładłbym tego na karb tych b˛ekartów. Jest w tym
co´s. . . dziwnego. Przej˛ecie kontroli nad kopalniami to jedno, niszczenie ˙zelaza
tak, ˙ze kruszy si˛e, rdzewieje w przeci ˛
agu dnia, staje si˛e mi˛eksze ni˙z glina. . . No
i jest jeszcze amnia´nski problem.
— Wojna. Wojna z Wrotami Baldura.
— Co Zhentarimowie by z tego mieli? — zapytał Xan.
— Wojna przynosi wiele korzy´sci — zaoponował Abdel. — Ja na przykład
z tego ˙zyj˛e. . .
Urwał raptownie, gdy Xan drgn ˛
ał i spojrzał w lewo. Abdel był na tyle bystry,
by nie pyta´c, co si˛e dzieje, tylko wyci ˛
agn ˛
ał swój miecz i zacz ˛
ał nasłuchiwa´c. Sły-
cha´c było ´cwierkanie ptaka, bzyczenie pszczoły lub du˙zej muchy i szelest li´sci na
wietrze. Wysokie krzaki zasłaniały Abdelowi widok na południow ˛
a stron˛e dró˙zki,
55
a tam wła´snie spogl ˛
adał elf.
Xan wstał powoli i wyszeptał:
— Kto´s nas ´sledzi.
Xan wskazał głow ˛
a kierunek, lecz cho´c Abdel wyt˛e˙zył słuch, nadal niczego
podejrzanego nie słyszał. Elf cicho przeszedł dwa kroki i przykl˛ekn ˛
ał obok Kha-
lida i Jaheiry. Abdel usłyszał szept i zobaczył, jak usta elfa układaj ˛
a si˛e w słowo
„miecz”, a Jaheira wr˛ecza mu bro´n m˛e˙za. Xan przeszedł ponad ciałem ´spi ˛
acego
Khalida i zacz ˛
ał wspina´c si˛e na drzewo.
Wtedy wła´snie Abdel usłyszał co´s w krzakach, cho´c równie dobrze mógłby
to by´c ptak lub jakie´s zwierz˛e. Xan dotarł do pierwszych konarów i wspinał si˛e
wy˙zej. Abdel widział, jak mi˛e´snie nóg elfa dr˙z ˛
a z wysiłku i wyczerpania. Z pew-
no´sci ˛
a przysłu˙zył mu si˛e w tym pobyt w celi Mulaheya.
Abdel zerwał si˛e na nogi i ´scisn ˛
ał obur ˛
acz r˛ekoje´s´c pałasza, gdy usłyszał sze-
lest gał˛ezi. Jaheirze zaparło dech, gdy zobaczyła, ˙ze to elf spada z drzewa.
Xan nie spadł na ziemi˛e. Jaka´s posta´c wyskoczyła z krzaków i chwyciła go jak
niemowlaka, by´c mo˙ze ratuj ˛
ac mu ˙zycie. Wybawca elfa roztaczał wokół siebie
silny smród zgnilizny. Jaheira zasłoniła usta, otwarte w panicznym zdumieniu.
Dr˙zała na całym ciele.
Abdel chrz ˛
akn ˛
ał i odwrócił si˛e. Xan powiedział co´s po elficku i zeskoczył
z ramion wybawcy na ziemi˛e. Odszedł na bok i zwymiotował.
— Dobrze — odezwał si˛e ponury, wibruj ˛
acy głos — miło mi pozna´c. . . spo-
tka´c was.
— Odejd´z ode mnie, dziwaku — ostrzegł gniewnie Xan i odskoczył w tył,
wyci ˛
agaj ˛
ac miecz Khalida.
Człowiek — je´sli w ogóle mo˙zna go było tak nazwa´c — który ocalił Xana,
był niski, kr˛epy i ubrany w szmaty. Skóra na twarzy tej istoty była popielato biała
z czarnymi plamkami. Na głowie miała tylko kłaki szarych włosów. Gł˛eboko osa-
dzone oczy ´swieciły blado˙zółtymi ´zrenicami otoczonymi siateczk ˛
a cieniutkich,
czerwonych ˙zyłek. Powieki były spuchni˛ete i s ˛
aczyła si˛e z nich czarna, ska˙zona
krew.
— Bogowie — zdumiał si˛e Abdel, zasłaniaj ˛
ac si˛e mieczem. — To gorsze ni˙z
ten półork.
— Korak — przedstawił si˛e stwór. — Jestem Korak. Wygl ˛
adam inaczej?
— Korak? — zapytał Abdel z niedowierzaniem, potrz ˛
asaj ˛
ac przecz ˛
aco głow ˛
a.
Ale znał tego. . . człowieka. — Na wszystkich bogów, byłem na twoim pogrzebie.
— Ale pó´zniej ju˙z nie — odparła kreatura, szczerz ˛
ac w u´smiechu poczerniałe
z˛eby i odsłaniaj ˛
ac przy tym dzi ˛
asła pełne pełzaj ˛
acych po nich larw.
Xan cofn ˛
ał si˛e dalej, a nogi zadr˙zały mu jeszcze bardziej.
— Zostaw nas — powiedział. — Odejd´z albo ci˛e zabijemy.
Xan spojrzał na Abdela, szukaj ˛
ac w nim poparcia, lecz zmieszany najemnik
jedynie wzruszył ramionami.
56
— Przył ˛
acz˛e si˛e do was — oznajmił Korak. — Pójd˛e z wami.
— Nie. . . — zacz˛eła Jaheira, lecz znów zrobiło jej si˛e niedobrze. Wyra´znie
chciałaby si˛e cofn ˛
a´c, ale zdecydowała si˛e nie zostawia´c m˛e˙za.
— Nie s ˛
adz˛e, Korak — doko´nczył za ni ˛
a Abdel. — Nie jeste´s zbyt. . . —
urwał, nie potrafi ˛
ac znale´z´c wła´sciwego słowa, aby dyplomatycznie zako´nczy´c
rozmow˛e.
— Pomog˛e ci — naciskał Korak. Post ˛
apił krok w przód. — Jak wtedy, kiedy
byli´smy dzie´cmi.
Xan wzdrygn ˛
ał si˛e, wyprostował i wyci ˛
agn ˛
ał miecz przed siebie.
— Ani kroku bli˙zej, ghulu!
— Ghul? — zdziwił si˛e Abdel.
— Znasz to to?
— Przyja´znili´smy si˛e dawno temu — odparł Abdel — w Candlekeep, kiedy
byli´smy dzie´cmi. On umarł trzy lata temu.
— Ghule nie. . . — zacz˛eła Jaheira, ale urwała nagle na widok nieludzkiego,
długiego, w ˛
askiego, ostro zako´nczonego j˛ezyka Koraka. Istota chlasn˛eła j˛ezorem
niczym w ˛
a˙z, zlizuj ˛
ac rop˛e spod oka.
— Bogowie — wyszeptała kobieta.
Abdelowi zrobiło si˛e ˙zal Koraka, a uczucie to było silniejsze ni˙z obrzydzenie
maluj ˛
ace si˛e na twarzy Xana czy strach widoczny w oczach Jaheiry.
— Id´z ju˙z, Korak — poprosił najemnik. — Wracaj w krzaki.
— Pomog˛e ci — nalegał Korak, ale ju˙z si˛e nie zbli˙zał. — Pomog˛e ci w dro-
dze. . . niebezpiecznej drodze.
— Abdel! — zawołał Xan. — Pomó˙z mi to zabi´c!
— Nie, nie — odparł Abdel. — Korak pójdzie swoj ˛
a drog ˛
a. Czy nie tak, Ko-
rak?
— Pomog˛e. . .
Abdel nagle ruszył naprzód, a˙z ghul przewrócił si˛e na plecy, po czym wpełzł
w wysokie krzaki.
— Zosta´n tam, Korak — krzykn ˛
ał Abdel. — Nie mo˙zesz z nami i´s´c tam, dok ˛
ad
zmierzamy.
— Zabijemy ci˛e, je´sli za nami pójdziesz — dodał Xan głosem dr˙z ˛
acym ze
strachu i wyczerpania.
Ghul wycofał si˛e, ale niezbyt daleko.
57
Rozdział dziesi ˛
aty
M˛e˙zczyzna był zbyt niski, by udało mu si˛e trafi´c Abdela z byka w czoło, wi˛ec
uderzył w podbródek. Miał twardy łeb i sił˛e w karku, wi˛ec cios zabolał.
Abdel zakl ˛
ał i przywalił murarzowi w szcz˛ek˛e. Rozległ si˛e trzask i m˛e˙zczyzna
run ˛
ał znokautowany na ziemi˛e. Abdel zakl ˛
ał, uchylaj ˛
ac si˛e przed ci´sni˛etym wła-
´snie przez kogo´s w jego głow˛e stołkiem. Dał krok naprzód, nadeptuj ˛
ac na brzuch
le˙z ˛
acemu murarzowi i chwycił m˛e˙zczyzn˛e, który w niego rzucił. Mały, dziecinnie
wygl ˛
adaj ˛
acy chłop my´slał, ˙ze uda mu si˛e wyrwa´c, był tego taki pewien, ˙ze na-
wet si˛e u´smiechał. Abdel przytrzymał go lew ˛
a r˛ek ˛
a za koszul˛e, a praw ˛
a uderzył
w gardło. Chłop zacharczał i zwalił si˛e na podłog˛e.
— Zła´z ze mnie! — zawył murarz. Chciał powiedzie´c co´s jeszcze, ale Abdel
kopn ˛
ał go w głow˛e i m˛e˙zczyzna zamilkł.
— Abdel! — krzykn˛eła Jaheira ostrzegawczo i najemnik uchylił si˛e przed
nast˛epnym stołkiem.
Abdel spojrzał na ni ˛
a i zobaczył, jak z całej siły uderza kolanem w krocze
jednego z osiłków. M˛e˙zczyzna zawył i osun ˛
ał si˛e skulony w dół. Na ten widok
Abdel zacz ˛
ał si˛e ´smia´c, lecz zaraz przestał, gdy kolejny stołek roztrzaskał mu si˛e
na potylicy.
— Jeszcze jedno krzesło — rykn ˛
ał Abdel, odwracaj ˛
ac si˛e do stoj ˛
acego za nim
m˛e˙zczyzny. Był to najmłodszy spo´sród bandziorów i zarazem najwy˙zszy, cho´c
i tak mniejszy od Abdela. W jego oczach nie było strachu, co tylko rozdra˙zniło
Abdela.
Chłopak spróbował go uderzy´c, lecz Abdel zd ˛
a˙zył chwyci´c jego pi˛e´s´c. Młody
blondyn zapiszczał niczym dziewica, kiedy Abdel zmia˙zd˙zył mu ko´sci dłoni.
— Jeszcze jedno krzesło mnie trafi, a potocz ˛
a si˛e uci˛ete głowy!
Ostatnie słowo wykrzyczał, a˙z zadr˙zało szkło stoj ˛
ace na półkach za barem.
Strach, którego oczekiwał Abdel, wreszcie pojawił si˛e wyra´znie w oczach mło-
dzie´nca.
— Nie zabijaj go, Abdel — krzykn˛eła Jaheira. — Nie chcemy przecie˙z, by
kto´s to wykorzystał przeciw nam.
Młodzieniec zapłakał i powiedział:
— Wynaj ˛
ał na–najemników. . . najemników dla ˙
Zelaznego Tronu.
58
— Tazok? — zapytał Abdel. Wrócili do Nashkel tylko z jedn ˛
a informacj ˛
a:
imieniem. Kiedy przybyli do gospody, zaraz po poło˙zeniu do łó˙zka Khalida i wy-
czerpanego Xana, natkn˛eli si˛e na bandziorów.
— T–Tazok — załkał młodzieniec. Abdel wci ˛
a˙z trzymał w u´scisku jego dło´n
i chłopak zapiszczał, słysz ˛
ac kolejn ˛
a seri˛e chrupni˛e´c. — Wynaj ˛
ał te˙z innych —
orków i bogowie wiedz ˛
a kogo jeszcze. On nie dba o to, kto. . . kto pra–pracuje dla
niego.
— Gdzie go znajdziemy? — zapytała Jaheira, przest˛epuj ˛
ac ponad kul ˛
acym si˛e
z bólu m˛e˙zczyzn ˛
a, którego przed chwil ˛
a pozbawiła m˛esko´sci.
— Beregost — wyj˛eczał chłopak. — Tazok. . . a–a–a. . . jest ogrem. . . pracuje
w okolicach Beregostu. . .
*
*
*
— Przekl˛ete zhenta´nskie ´swinie — wymruczał Abdel. — Nienawidz˛e tych
potrójnie przekl˛etych b˛ekartów. . .
— Dlaczego to robi ˛
a? — przerwał mu Khalid.
Abdel spojrzał na niego pusto.
— ˙
Zeby manipulowa´c lud´zmi — powiedział. — Dra˙znili mnie cz˛esto, zabili
jedynego ojca, którego znałem. . .
Abdel przerwał i uderzył pi˛e´sci ˛
a w cienk ˛
a gipsow ˛
a ´scian˛e pokoju Khalida i Ja-
heiry, przebijaj ˛
ac j ˛
a na wylot. Usłyszał, jak kto´s z s ˛
asiedniego pokoju zawołał: —
hej! Nie odpowiedział, tylko wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e z dziury i popatrzył na pozostałych.
Cała trójka wygl ˛
adała tak, jakby byli gotowi pój´s´c za nim w ogie´n albo zabi´c
wszystkich, którzy stan ˛
a im na drodze. Odwrócił si˛e i usłyszał, jak Khalid prze-
łyka nerwowo ´slin˛e.
— Ten ˙
Zelazny Tron niew ˛
atpliwie jest jakim´s odłamem Zhentarimów stara-
j ˛
acym si˛e przerwa´c ˙zelazny szlak i wywoła´c wojn˛e pomi˛edzy Amnem i Wrotami
Baldura. Bardziej mnie zastanawia pytanie „dlaczego”, ni˙z znalezienie sposobu
na powstrzymanie wojny — wyja´snił nerwowo półelf.
— Dlatego wła´snie zostali´smy wysłani. . . — zacz˛eła Jaheira, lecz przerwała
pod ostrzegawczym spojrzeniem Khalida. Abdel zignorował to, lecz Xan nie po-
pu´scił.
— Wysłani gdzie? — zapytał elf. — Przez kogo?
Xan wygl ˛
adał ju˙z lepiej. Kolory wróciły mu na twarz, cho´c wci ˛
a˙z jeszcze
poruszał si˛e wolno, z trudem, a gdy chodził, czasem trzeszczały mu stawy. Spał
długo, ale wygl ˛
adało, ˙ze jeszcze potrzebuje snu. Khalid wygl ˛
adał odrobin˛e lepiej.
Magiczny napój i długi odpoczynek wyra´znie przywróciły mu siły. Abdel patrzył
na niego i starał si˛e wymy´sli´c sposób, jak go przeprosi´c za to, ˙ze nieomal go nie
59
zabił.
— Mój ojciec wiedział co´s, czy˙z nie? — zapytał Abdel Jaheir˛e. — Spotykał
si˛e z wami. . .
— Tak, co´s wiedział — odpowiedziała Jaheira. — Ale my nie wiemy co. Znał
kogo´s. . . lub co´s. . . kto. . . co mogło. . . pomóc nam.
Kłamała. Abdel doskonale potrafił rozpoznawa´c kłamstwo. Tych dwoje miało
jak ˛
a´s własn ˛
a tajemnic˛e, tak jak Montaron i Xzar.
— Dla kogo pracujecie? — powtórzył pytanie Xan. Khalid i Jaheira unikali
odpowiedzi na tyle zr˛ecznie, ˙ze w ko´ncu elf dał im spokój.
— Wszyscy powinni´smy si˛e porz ˛
adnie wyspa´c tej nocy — powiedziała Jahe-
ira, wpatruj ˛
ac si˛e w Xana. — Jutro wyruszamy do Beregostu. Je´sli Tazok tam jest,
powinni´smy z nim porozmawia´c.
*
*
*
Gospoda w Nashkel była stara i zat˛echła, ale wystarczaj ˛
aco wygodna dla Ab-
dela, który spał ju˙z w gorszych warunkach. Nie mógł przypomnie´c sobie jej na-
zwy — „Krwawa Kura” albo „Krwawa Pasza”. „Krwawa co´s–tam”. W´sród wielu
wygód, których tu brakowało, były dobrze naoliwione zawiasy. To zaniedbanie
Abdel wła´snie docenił, jako ˙ze długi skrzypi ˛
acy odgłos otwieranych drzwi był na
tyle nieprzyjemny, by go obudzi´c. Kto´s wszedł noc ˛
a do jego pokoju.
Nie otworzył oczu ani si˛e nie poruszył. Nie oczekiwał ˙zadnych nocnych go´sci
i chciał, ˙zeby ten kto´s si˛e do niego zbli˙zył. Abdel nasłuchiwał. Liczył kroki i mie-
rzył dystans, jaki dzielił od niego intruza. Miał nadziej˛e, ˙ze to Montaron. Chciał,
˙zeby to ten mały Zhent przyszedł tu, aby go zabi´c czy okra´s´c. Chciał znów zoba-
czy´c tego małego b˛ekarta.
Jego pałasz był pod łó˙zkiem. Mógł po niego si˛egn ˛
a´c, ale wtedy stałoby si˛e
oczywiste, ˙ze si˛ega po bro´n, a poza tym zaj˛ełoby to troch˛e czasu. Je´sli to był
Montaron, Abdel nie w ˛
atpił, ˙ze ten cwany złodziej zd ˛
a˙zy go zasztyletowa´c, zanim
on wyci ˛
agnie miecz. Abdel spał tylko w koszuli, kolczuga le˙zała pod łó˙zkiem
obok miecza. A sztylet z łatwo´sci ˛
a przebije bawełn˛e.
Abdel nie zaciskał jeszcze pi˛e´sci, aby nie zdradzi´c si˛e przed intruzem, ˙ze ju˙z
nie ´spi. Jeszcze dwa kroki, wyliczył Abdel. Liczył je: jeden. . . dwa — i był gotów.
Błyskawicznie przekr˛ecił si˛e i zsun ˛
ał z łó˙zka na nogi, jednocze´snie wyci ˛
agn ˛
ał
lew ˛
a r˛ek˛e, chwycił za mi˛ekki, lu´zny materiał i zamachn ˛
ał si˛e praw ˛
a. Nie uderzył
z całej siły. Starał si˛e post˛epowa´c zgodnie ze wskazówkami Jaheiry. Po tym, jak
zabił Mulaheya, nauczyła go czego´s, co nazywała „przesłuchaniem”, a co było
metod ˛
a na zadawanie pyta´n wrogom przed ich u´smierceniem.
Cios napotkał ciało, które okazało si˛e zaskakuj ˛
aco mi˛ekkie. Nie poczuł drapi ˛
a-
60
cego zarostu i zdał sobie spraw˛e, ˙ze uderzył kobiet˛e. Odpr˛e˙zył si˛e nieco, kobieta
szarpn˛eła w tył, ale jej nie pu´scił. Poznał ju˙z kobiety, które mogły go zabi´c rów-
nie łatwo jak m˛e˙zczyzna. Oczy przystosowały mu si˛e do mroku i wreszcie mógł
dojrze´c w ciemno´sci zarys twarzy intruza. Jej szcz˛eka była silna, twarz szeroka,
a nos. . . To była Jaheira.
— Abdel — wyszeptała chłodno. — Pu´s´c.
— Jaheira? — upewnił si˛e, tak˙ze szeptem, cho´c zrobił to pod´swiadomie.
Pu´scił j ˛
a, a jego dłonie nagle stały si˛e wilgotne od potu. Tkanina była je-
dwabna, mi˛ekka i droga. Przeszedł pokój na dr˙z ˛
acych nogach i zapalił stoj ˛
ac ˛
a
na stoliku w rogu pokoju zardzewiał ˛
a lamp˛e, stanowi ˛
ac ˛
a jedyny element wypo-
sa˙zenia pokoju poza łó˙zkiem. Pokój zalało ˙zółte ´swiatło i teraz zobaczył Jaheir˛e
wyra´znie, jak stała przy drzwiach, odwrócona do niego plecami. Podniosła dło´n
do twarzy i powoli odwróciła si˛e, nie patrz ˛
ac mu w oczy. Abdel zauwa˙zył, ˙ze
z nosa cieknie jej krew.
— Jaheira — powiedział jeszcze raz, zaskoczony delikatnym zmieszaniem
usłyszanym we własnym głosie. Przełkn ˛
ał ´slin˛e i poczuł si˛e absurdalnie.
— W porz ˛
adku — wyszeptała. — W porz ˛
adku.
— Co tutaj robisz?
Spojrzała mu w oczy tak, jakby my´slała, ˙ze powinien zna´c odpowied´z na to
pytanie.
— Khalid i ja. . . — zacz˛eła i nagle odwróciła si˛e do drzwi. — Przepraszam.
Id´z spa´c — wymamrotała.
Obserwował, jak jej ciało porusza si˛e pod jedwabn ˛
a koszul ˛
a nocn ˛
a i ten wi-
dok sprawił, ˙ze go zatkało. Wymkn˛eła si˛e przez drzwi, a on pozwolił jej odej´s´c.
Zdmuchn ˛
ał lamp˛e i wrócił do łó˙zka, ale tej nocy ju˙z nie zasn ˛
ał.
61
Rozdział jedenasty
Poranek nad umieraj ˛
acym z wolna miasteczkiem Nashkel był d˙zd˙zysty i szary.
W gospodzie panował nawet mniejszy ruch ni˙z godzin˛e po ´swicie. Go´scie pła-
cili swoje rachunki, wyprowadzali konie ze stajni i wychodzili na niepospolicie
zatłoczony Nabrze˙zny Trakt. Mila za mil ˛
a ci ˛
agn˛eły si˛e zamieszkane przez ludzi
tereny, od skalistych, nieprzyst˛epnych klifów Wybrze˙za Mieczy na wschodzie,
po Chmurne Szczyty na zachodzie. Ka˙zdy, kto nie był na tyle odporny, by pozo-
sta´c w Nashkel, miał tylko jedn ˛
a alternatyw˛e. Niektórzy kierowali si˛e do Amn,
licz ˛
ac na to, ˙ze znajd ˛
a tam co´s dla siebie, zanim wyrusz ˛
a dalej na południe do
Tethyru i Calimshanu. Inni, podobnie jak Abdel i jego towarzysze, ci ˛
agn˛eli na
północ, mijaj ˛
ac po drodze Twierdz˛e Cragmyr, do Beregostu. Abel s ˛
adził, ˙ze wi˛ek-
szo´s´c uchod´zców b˛edzie dalej kontynuowa´c podró˙z na północ, do Wrót Baldura,
a mo˙ze nawet do Waterdeep.
Abdel, zm˛eczony marszem, próbował zdoby´c konie, jeszcze zanim pozostali
si˛e obudzili, ale bez powodzenia. Owszem, były konie na sprzeda˙z, ale odk ˛
ad
rozpocz ˛
ał si˛e ten spowodowany ˙zelazn ˛
a zaraz ˛
a exodus, ceny skoczyły do góry
i za dobrego wierzchowca musiałby zapłaci´c dziesi˛e´c razy wi˛ecej ni˙z cała ich
czwórka mogła prawdopodobnie uzbiera´c. Abdel nie miał niczego na zbyciu, cho´c
zastanawiał si˛e nad sprzeda˙z ˛
a kwasu, dla którego jak dot ˛
ad nie znalazł ˙zadnego
zastosowania. Xan był bez grosza przy duszy, nie miał nawet miecza, a Abdel nie
miał poj˛ecia, jakimi funduszami dysponuj ˛
a półelfy, cho´c nie przypuszczał, ˙zeby
mieli a˙z tyle.
Wrócił do gospody piechot ˛
a, ju˙z zm˛eczony i wyczerpany przyszł ˛
a drog ˛
a, która
teraz wydawała mu si˛e bez sensu. Najpierw zobaczył Xana, który wci ˛
a˙z kulał, ale
ju˙z nadawał si˛e do marszu.
Abdel odwzajemnił ciepły u´smiech swemu nowemu przyjacielowi i zapytał:
— A pozostali?
— Tu — odezwał si˛e zza jego pleców Khalid.
Xan odchylił si˛e, by ich zobaczy´c, gdy˙z olbrzymia posta´c Abdela zasłaniała
mu widok, a jego twarz skrzywiła si˛e w wyrazie dezaprobaty. Abdel odwrócił si˛e
i ujrzał półelfy ubrane w swoje ´swietnie dopasowane zbroje. Pi˛ekn ˛
a twarz kobiety
szpecił fioletowy siniak, a jej i tak niemały nos był wyra´znie spuchni˛ety. Musiała
62
obmy´c twarz, ale mimo to w jednej z dziurek nosa było wida´c zaschni˛et ˛
a krew.
Xan westchn ˛
ał i powiedział do Abdela:
— Nie b˛ed˛e podró˙zował z m˛e˙zczyzn ˛
a, który bije swoj ˛
a kobiet˛e.
Abdel zawstydził si˛e i zaczerwienił, zastanawiaj ˛
ac si˛e, sk ˛
ad Xan si˛e o tym
dowiedział.
— Xan, nie — odezwała si˛e Jaheira, a w jej głosie dało si˛e słysze´c zmieszanie,
takie samo jak to, które odczuwał Abdel. — To nie to, o czym my´slisz. . .
— To jest wła´snie to — powiedział Xan i przeniósł swe ci˛e˙zkie spojrzenie na
Khalida — o czym my´sl˛e. Czy˙z nie tak, bracie?
Abdel potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a i uniósł r˛ek˛e do góry. Słyszał ju˙z, jak elfy nazywały
si˛e „bra´cmi”, po czym zawsze nast˛epowała walka. . . zawsze.
Jednak Khalid u´smiechn ˛
ał si˛e.
— Spokojnie, przyjacielu, pomyliłe´s si˛e.
Xan wypr˛e˙zył si˛e i odparł:
— Nie wyjad˛e z tym amnia´nskim pół–bratem.
— A to niby czemu w ogóle miałby´s z nami jecha´c? — odci ˛
ał mu si˛e Khalid.
— Wystarczy — rzekła Jaheira. — Xan, Khalid nie uderzył mnie. Nigdy tego
nie zrobił i nawet by si˛e nie o´smielił. . . — Oboje wymienili mi˛edzy sob ˛
a porozu-
miewawcze spojrzenia. — Mój nos, jak cała reszta mojego ciała. . . to mój własny
interes.
Xan wysłuchał jej słów i przyj ˛
ał z nich tylko tyle, ile był w stanie zrozumie´c.
— Jak chcesz — zgodził si˛e z ni ˛
a. — Powinni´smy jecha´c.
— Jak na razie — poprawił go Abdel — tylko maszerowa´c.
— Do Beregostu? — zdziwił si˛e elf. — Jeste´s szalony? To zajmie cały tydzie´n!
— Mo˙ze nie cały — powiedział Khalid. — Ale mo˙ze kupimy. . .
— Nic z tego — uci ˛
ał Abdel. — B˛edziemy i´s´c pieszo. Spojrzał na Jaheir˛e
i skin ˛
ał jej głow ˛
a, maj ˛
ac nadziej˛e przekaza´c jej tym gestem: „dzie´n dobry” oraz
„przepraszam” i jeszcze „dlaczego przyszła´s do mojego pokoju w ´srodku nocy?”
— wszystko naraz. Po spojrzeniu, które mu oddała, zorientował si˛e, ˙ze mu si˛e
udało.
— Wi˛ec wyruszamy — powiedziała i wyszli na Nabrze˙zny Trakt, kieruj ˛
ac si˛e
na północ.
— A wła´sciwie dlaczego idziesz z nami? — powtórzył pytanie Khalida Abdel,
kiedy razem z Xanem zostali kilka kroków w tyle za par ˛
a półelfów. Abdel chciał
wypełni´c czym´s nieprzyjemn ˛
a chwil˛e, podczas której Khalid i Jaheira zacz˛eli co´s
do siebie gor ˛
aco szepta´c.
— Ten Tazok — odpowiedział elf — ten ogr. . . czy kimkolwiek on jest, wi˛eził
mnie w jaskini, zamkni˛etego jak bydło rze´zne, zmuszaj ˛
ac do niewolniczej pracy
na rzecz ˙
Zelaznego Tronu. Dlaczego wi˛ec nie miałbym i´s´c z wami, by pomóc
wam go zabi´c?
— Ja nie mówiłem, ˙ze zamierzamy go zabi´c.
63
Xan roze´smiał si˛e.
— Jak sobie ˙zyczysz, mój przyjacielu, ale. . .
— Nie mów mi, ˙ze dbasz! — krzykn˛eła nagle Jaheira na Khalida i pobiegła
do przodu. Khalid zatrzymał si˛e, pozwalaj ˛
ac jej oddali´c si˛e. Półelf nie odwró-
cił si˛e do nich, ale zobaczyli, ˙ze kark mu poczerwieniał. Jaheira wyprzedziła go
o kilkana´scie kroków, a on nie przyspieszył, by j ˛
a dogoni´c.
— Ech — zamruczał cicho Xan, ˙ze tylko Abdel go usłyszał. — Co´s mi si˛e
wydaje, ˙ze b˛edzie to o wiele dłu˙zsza podró˙z ni˙z my´slałem.
*
*
*
— Beregost — oznajmił Abdel dziewi˛e´c dni pó´zniej, kiedy wchodzili do za-
kurzonego, zatłoczonego miasteczka o złej reputacji. — Co za dziura.
— W rzeczy samej — przyznał mu Xan. — A dokładniej dziura, w której
mo˙zna znale´z´c ogra najmuj ˛
acego koboldy do sabotowania kopalni rudy ˙zelaza.
Abdel odwzajemnił u´smiech.
— Dwa dni, Xan, nie dłu˙zej.
— Rozumiem, Abdel — odparł Xan. — Tyle wła´snie powinno wystarczy´c mi
na zdobycie złota, za które kupi˛e dobry miecz, mo˙ze troch˛e dłu˙zej, aby znale´z´c
miecz warty tego złota. . . ludzkie miecze, s ˛
adz˛e. . .
— I tyle zajmie nam odnalezienie Tazoka — wtr ˛
aciła si˛e Jaheira. Wygl ˛
adała
na smutn ˛
a, mo˙ze nawet przera˙zon ˛
a, ˙ze Abdel zamierza ich opu´sci´c, ale nie próbo-
wała go powstrzyma´c.
— Nie zabijajcie go — powiedział do niej Abdel, po czym spojrzał na dwóch
m˛e˙zczyzn — dopóki nie wróc˛e.
*
*
*
Szerokie ostrze pałasza wysun˛eło si˛e z zawieszonej na plecach Abdela po-
chwy z metalicznym brz˛ekiem, który echo poniosło wskro´s płaskich równin na
północ od Lwiego Traktu. Przybył na grób Goriona, by w ko´ncu zabra´c jego ciało
do Candlekeep, gdzie by´c mo˙ze za łask ˛
a Oghmy jego ojciec znów zacznie od-
dycha´c lub przynajmniej znajdzie godne miejsce wiecznego spoczynku. To, co
tam zastał, przyprawiło go o mdło´sci i o gniew. Mo˙ze gniew był tu niewła´sciwym
słowem. Czuł nienawi´s´c i to nienawi´s´c z˙zeraj ˛
ac ˛
a go do cna.
Spodziewał si˛e, ˙ze nie zobaczy ju˙z ´swi˛etego symbolu Goriona — nawet prze-
klinał si˛e za własn ˛
a głupot˛e i pochopno´s´c, ˙ze go tam zostawił. Zamiast tego ujrzał
grób nie tyle sprofanowany, ile całkowicie rozgrzebany. Ciało Goriona znikn˛eło.
64
Została tylko krew i strz˛epki wn˛etrzno´sci, tkanki i ´sci˛egna. . . a czy tam na dole
nie le˙zał przypadkiem kawałek stawu, tu˙z obok nogi jednego z ghuli?
Abdel całkowicie stracił panowanie nad sob ˛
a i poddał si˛e, jak zdarzało mu
si˛e to ju˙z wiele razy, w´sciekłej, morderczej furii. Ka˙zdy inny człowiek na po-
wierzchni Torilu przynajmniej by si˛e zawahał, zanim skoczyłby do jamy rozkopa-
nego grobu, w którym siedziały dwa cuchn ˛
ace zgnilizn ˛
a od rozkładu, ˙zywi ˛
ace si˛e
ludzkim mi˛esem ghule. Abdel nie tylko si˛e nie zawahał, ale skacz ˛
ac w dół jeszcze
rozw´scieczył na słab ˛
a sił˛e grawitacji, ˙ze spada tak wolno.
Jeden z ghuli wydał z siebie piskliwy wrzask na widok tego ´smiertelnie zdeter-
minowanego młodego człowieka, mierz ˛
acego blisko siedem stóp wzrostu, o na-
brzmiałych muskułach, praktycznie lec ˛
acego wprost na nich ze swym wielkim
pałaszem wiruj ˛
acym mu nad głow ˛
a w zabójczym ta´ncu.
Jeden z ghuli stracił r˛ek˛e. Koziołkuj ˛
ac poszybowała wysoko w gór˛e, a gdy
spadała, została jeszcze raz przypadkiem przeci˛eta na pół kolejnym machni˛eciem
miecza. Najemnik nieludzko zawył z w´sciekło´sci i natarł na wycofuj ˛
acego si˛e
raptownie ghula. Ostrze rozpłatało pier´s o˙zywie´nca, który zaj˛eczał i chybił swo-
imi skrwawionymi pazurami. Abdel poczuł wo´n gnij ˛
acego ciała ojca w oddechu
ghula i jego krzyk przerodził si˛e w ryk. Ghul równie˙z krzykn ˛
ał, ale b˛ed ˛
ac na
granicy przera˙zenia, nie dorównał Abdelowi. Stworowi udało si˛e w ko´ncu trafi´c
Adela w lew ˛
a r˛ek˛e, która od siły ciosu odskoczyła w bok, prawa jednak wci ˛
a˙z
trzymała miecz. Ghul chwycił Abdela za lewy nadgarstek z szybko´sci ˛
a zrodzon ˛
a
ze ´smiertelnego strachu. Nie chciał umiera´c po raz drugi.
Abdel przekr˛ecił miecz w dłoni i cofn ˛
ał r˛ek˛e w tył. Był zbyt blisko i wiedział
o tym. Ghul przyci ˛
agn ˛
ał jego lew ˛
a dło´n do ust i mocno ugryzł. Abdel poczuł
ból i chłód ugryzienia, po czym zaryczał raz jeszcze. Pchn ˛
ał mieczem mocno
i szybko na wprost, zagł˛ebiaj ˛
ac ostrze w brzuchu ghula. Z rozprutego brzucha
wypadło jedno oko Goriona, razem z mi˛esem i wn˛etrzno´sciami, i Abdel zawył
z nienawi´sci do ghuli i zarazem przera˙zenia na widok szcz ˛
atków zmarłego ojca.
Ghul upadł bez ruchu, z twarz ˛
a pogodn ˛
a i błagaj ˛
ac ˛
a o lito´s´c, której nie otrzyma,
niezale˙znie od tego, do jakiego piekła z powrotem trafi.
Mi˛e´snie Abdela zacz˛eły niespodziewanie t˛e˙ze´c i cho´c wyj´scie z grobu zaj˛eło
mu tylko kilka sekund, dla niego wydawało si˛e to trwa´c godzinami. Drugi ghul
uciekł i kiedy Abdel wyjrzał przez kraw˛ed´z grobu, zobaczył tylko jego oddalaj ˛
ace
si˛e plecy. O˙zywieniec uciekał na północ, z dala od drogi, w kierunku drzew, które
si˛egały a˙z po grób Goriona, niczym macki odległej Kniei Otulisko.
Abdel pod ˛
a˙zył za nim, ale ka˙zdy nast˛epny krok był coraz ci˛e˙zszy. Dwukrotnie
ju˙z si˛e przewrócił, ale wci ˛
a˙z parł naprzód na chwiejnych nogach, ile tylko miał
sił. Wci ˛
a˙z za´slepiała go furia, nie pozwalaj ˛
aca doj´s´c do ´swiadomo´sci informacji
o ogarniaj ˛
acym ciało parali˙zu. Szedł za uciekaj ˛
acym ghulem, a ka˙zdy krok spra-
wiał ból. Wreszcie potkn ˛
ał si˛e i upadł twarz ˛
a w g˛est ˛
a, mokr ˛
a traw˛e. W uchu sły-
szał bzyczenie muchy albo pszczoły, st˛ekn ˛
ał z wysiłku, próbuj ˛
ac wyci ˛
agn ˛
a´c spod
65
siebie r˛ek˛e. Skaleczył si˛e nieznacznie o własny miecz, próbuj ˛
ac wsta´c, a ból po-
działał na niego niczym kubeł zimnej wody, budz ˛
ac w nim resztki energii. Wstał
powoli i podj ˛
ał po´scig.
Przeszedł mo˙ze ze sze´s´c kroków nim znów run ˛
ał na ziemi˛e. Tym razem musiał
si˛e zatrzyma´c i zastanowi´c. W ogóle nie mógł si˛e rusza´c.
Wydawało mu si˛e, ˙ze le˙zy tak cał ˛
a wieczno´s´c, pragn ˛
ac tylko wsta´c i ruszy´c
za tym ohydnym, cuchn ˛
acym stworem, który popełnił to nieopisane ´swi˛etokradz-
two. Ta straszliwa kreatura zjadła ciało Goriona. Gorion — człowiek, który wiódł
klasztorny ˙zywot w słu˙zbie Torma, w klasztorze Candlekeep i który przygarn ˛
ał
osierocone dziecko tylko dlatego, i˙z uwa˙zał, ˙ze b˛edzie to dla niego dobre — stał
si˛e teraz po˙zywieniem dla bezproduktywnych padlino˙zerców, dwóch przedstawi-
cieli podłego gatunku pijawek, które powinny zosta´c spalone, zgładzone z po-
wierzchni Torilu.
Abdel był teraz sparali˙zowanym kł˛ebkiem ´swi˛etego oburzenia. Zawył tak gło-
´sno, ˙ze przestraszył ptaki w promieniu trzech mil. Dziecko w Candlekeep zacz˛eło
płaka´c, a jego rodzice nie wiedzieli dlaczego. Wieloryb przepływaj ˛
acy obok ska-
listego klifu Wybrze˙za Mieczy usłyszał krzyk i odpowiedział mu swoim, ucisza-
j ˛
ac na chwil˛e społeczno´s´c sahuaginów. Jaki´s bóg spojrzał w dół i Abdel wstał,
wskrzeszaj ˛
ac w sobie cał ˛
a sił˛e woli.
Wrzask — słabszy, ale bardziej przera´zliwy — doleciał z rosn ˛
acej kilkana´scie
metrów przed nim g˛estej k˛epy drzew, na tyle du˙zej, by nazwa´c j ˛
a laskiem. Wy-
ci ˛
agaj ˛
ac ci˛e˙zkie nogi, jakby obute w ołów, Abdel pod ˛
a˙zył za cichn ˛
acym głosem
w stron˛e drzew. W lasku było ciemno i musiał zamruga´c oczami, by przyzwyczai´c
je do mroku, ale podobnie jak nogi, reagowały wolno. Trzymał miecz mocno, ale
nie mógł si˛e odpr˛e˙zy´c. W ˛
atpił, czy b˛edzie mógł walczy´c, ale zdolny był zabi´c i to
uczucie dodawało mu siły.
Potkn ˛
ał si˛e o co´s mokrego, ci˛e˙zkiego i tak cuchn ˛
acego, ˙ze zacz ˛
ał wymiotowa´c,
zanim jeszcze upadł na ziemi˛e. Przekr˛ecił si˛e na bok, co zaj˛eło mu tyle czasu,
˙ze posiłek, który jadł tego ranka, zapaskudził mu twarz. Zakrztusił si˛e z gniewu
i obrzydzenia, ale nie na siebie. Potkn ˛
ał si˛e o ghula i doznał silnego rozczarowa-
nia. Stwór nie ˙zył.
— Mówiłem im — usłyszał nad sob ˛
a znajomy, nieludzki głos. — Mówiłem
im, ˙zeby jego nie jedli. . . nie jego.
— Korak — wykrztusił raczej Abdel ni˙z wypowiedział imi˛e ghula. Spróbował
si˛e podnie´s´c, a kiedy zacz ˛
ał ociera´c twarz z wymiocin, doszedł go smród ghula,
wi˛ec zaprzestał.
— Korak, tak, to ja — potwierdził ghul. Siedział na drzewie tu˙z ponad nim,
wi˛ec Abdel uniósł miecz, spodziewaj ˛
ac si˛e, ˙ze zaraz si˛e na niego rzuci.
— B˛ekart — wydyszał Abdel. — Ty b˛ekarcie. . .
— Nie ja — zaprzeczył ghul z oburzeniem. — To nie ja! Ja wiedziałem! Wie-
działem, ˙ze nie mo˙zna go je´s´c. Powiedziałem im, ˙zeby go nie jedli. Zabiłem jed-
66
nego dla ciebie.
— Co? — wymruczał Abdel. — Kto zabił. . . ?
Przyło˙zył r˛ek˛e do czoła i zachwiał si˛e. Chciałby upa´s´c i zasn ˛
a´c — upa´s´c
i umrze´c, ale wiedział, ˙ze musi usta´c. Jak zwykle, jak ka˙zdego dnia swego ˙zycia,
musiał dokona´c zemsty. Musiał wyrówna´c rachunki. Musiał zabi´c. Był zm˛eczony.
— Zabiłem tego, który jadł mojego starego nauczyciela, twojego ojca, chocia˙z
nie pami˛etam jego imienia. . . twojego ojca.
Abdel potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a i odszedł na bok.
— Zrobiłem to — powtórzył Korak.
— Wiem, wiem.
— I´s´c z tob ˛
a? — wybełkotał Korak. — Idziesz do Kniei Otulisko. Znam
Kniej˛e Otulisko.
— Wcale nie id˛e do ˙zadnej kniei.
— Znam Kniej˛e Otulisko. Zaprowadz˛e ci˛e. Pójd˛e z tob ˛
a.
— Nie — rzekł Abdel. — Nie, ghulu. Zabij˛e ci˛e, je´sli za mn ˛
a pójdziesz. Masz
szcz˛e´scie, ˙ze teraz ci˛e nie zabiłem, nawet je´sli to ty załatwiłe´s tego zgnilca. Powi-
nienem zabi´c ka˙zdego z was. Taki ju˙z jestem.
— Po prostu si˛e od˙zywiamy — spróbował wyja´sni´c Korak. — Tylko to ro-
bimy. Tak jak wy jecie krowy i ´swinie. My te˙z musimy je´s´c.
Abdelowi zachciało si˛e ´smia´c i zarazem płaka´c, ale si˛e powstrzymał.
Korak siedział jeszcze przez chwil˛e na drzewie i patrzył, jak Abdel odcho-
dzi. Wielki najemnik nie odwrócił si˛e ju˙z, wi˛ec Korak poczuł si˛e bezpiecznie,
przeszedł na drug ˛
a stron˛e drzewa i wyci ˛
agn ˛
ał schowan ˛
a tam r˛ek˛e. Wgryzł si˛e
w rozkładaj ˛
ace si˛e ciało, którego smak wywołał na jego twarzy u´smiech.
— Po prostu jemy — wymamrotał, kiedy Abdel znikn ˛
ał z pola widzenia.
U´smiech poszerzył mu si˛e z kolejnym k˛esem zepsutego mi˛esa r˛eki Goriona.
67
Rozdział dwunasty
Fakt, i˙z Tazok wci ˛
a˙z si˛e trzymał, bawił Sarevoka bez ko´nca. Uwi˛eziony w skó-
rzanych pasach ogr sapał gniewnie i podskakiwał, usiłuj ˛
ac nawet uchyla´c si˛e przed
opadaj ˛
acymi na´n ostrzami. Zabijanie ogra zaj˛eło Sarevokowi dobrych kilka go-
dzin, ale za to Tazok czuł ka˙zde d´zgni˛ecie i ci˛ecie. Szcz˛ek˛e miał połaman ˛
a i roz-
wart ˛
a szeroko za pomoc ˛
a wstawionej mi˛edzy z˛eby p˛ekatej, metalowej „gruchy”,
nie pozwalaj ˛
acej mu mówi´c. Sarevok nie dbał o to, co Tazok miał do powiedzenia.
Wcale nie przesłuchiwał ogra, tylko z zimn ˛
a krwi ˛
a popełniał morderstwo, czyste
morderstwo dla chwały ojca i dla ˙
Zelaznego Tronu.
— Bardzo dobrze — powiedział Sarevok, przenosz ˛
ac wzrok z ofiary na ta-
kiego samego ogra — Tazok w ka˙zdym calu, tyle ˙ze bez krwawi ˛
acych ci˛e´c i bro-
cz ˛
acych ran, stał przy stole.
Drugi Tazok u´smiechn ˛
ał si˛e i zacz ˛
ał si˛e rozmywa´c. Sarevok nie czuł potrzeby
zamkni˛ecia oczu, jak czyniła to cz˛esto wi˛ekszo´s´c ludzi widz ˛
acych przemian˛e so-
bowtórniaka. Wrócił do pracy, czyli powolnego u´smiercania prawdziwego Ta-
zoka. Spojrzał jeszcze raz na stwora dopiero wówczas, gdy powrócił on do swej
własnej dziwacznej postaci. Sobowtórniak był szary, miał gładkie ciało i wielkie,
szerokie oczy. Sarevok nie pami˛etał jego imienia, cho´c rozpoznał go po malutkiej
bli´znie na czole, przypominaj ˛
ac sobie, ˙ze ten kiedy´s ju˙z dla niego słu˙zył. Pozo-
stałe sobowtórniaki, stoj ˛
ace dot ˛
ad w zacienionym k ˛
acie sali tortur podeszły bli˙zej
w obszar ciepłego, pomara´nczowego ´swiatła ˙zarz ˛
acych si˛e w kominku w˛egli. Sa-
revok błysn ˛
ał ˙zółci ˛
a swych oczu w zadowoleniu i u´smiechn ˛
ał si˛e do swej tajnej
armii.
— Dobrze to zrobiłe´s — powiedział syn Bhaala. — Beregost si˛e zmieni. Na
razie nie potrzebuj˛e a˙z tylu z was. Otrzymacie nowe zadania, wszyscy, nowe. . .
wszystkich zatrudni˛e, tym razem bli˙zej domu. A teraz id´zcie, zabawcie si˛e w mie-
´scie tej nocy, a potem wró´ccie rankiem po wasze. . .
Sarevok przerwał i spojrzał w dół. Tazok otworzył szeroko oczy i wydał z sie-
bie ostatnie tchnienie. Z rozwartych „gruch ˛
a” ust pociekła mu krew.
Sarevok u´smiechn ˛
ał si˛e i kontynuował dalej: — . . . rozkazy. Przy drzwiach
b˛edzie czekała wasza nagroda.
Sobowtórniaki ukłoniły si˛e uni˙zenie i wyszły. Niektóre z nich zacz˛eły si˛e
68
transformowa´c ju˙z w trakcie wychodzenia. Tej nocy b˛ed ˛
a piły rami˛e w rami˛e ze
zwykłymi mieszka´ncami miasta. Ta my´sl rozbawiła Sarevoka, cho´c nie tak bar-
dzo, jak widok martwego ogra.
Sobowtórniak, który miał zaj ˛
a´c miejsce Tazoka, odwrócił si˛e, chc ˛
ac wyj´s´c za
pozostałymi, ale Sarevok zatrzymał go podnosz ˛
ac r˛ek˛e.
— Ty nie.
Sobowtórniak stan ˛
ał, ukłonił si˛e, lecz nic nie powiedział.
— Wrócisz do Beregostu w postaci, której dzi´s si˛e nauczyłe´s.
Sobowtórniak znów si˛e ukłonił, a jego skóra zacz˛eła porasta´c włosami. To nie
były prawdziwe włosy, lecz gra ´swiatła na jego magicznie zmieniaj ˛
acej si˛e for-
mie. Sarevok za´smiał si˛e krótko na ten groteskowy widok. Kiedy przemiana si˛e
dokonała, przy stole stał niski, lecz solidnie zbudowany człowiek. Był przystojny
na swój prymitywny sposób. Blizny przecinały jego twarz, miał na sobie ubiór
charakterystyczny dla najemników Wybrze˙za Mieczy — utwardzana skóra ze
stalowymi płytkami. M˛e˙zczyzna u´smiechn ˛
ał si˛e, odsłaniaj ˛
ac krzywe, ˙zółte z˛eby,
a w jego ciemnopiwnych oczach pojawił si˛e zło´sliwy błysk. Głow˛e porastała mu
ruda szczecina.
— Doskonale — westchn ˛
ał Sarevok w zachwycie. — Tamoko.
Sobowtórniak odskoczył, kiedy z cienia wyłoniła si˛e szczupła kobieta. Stała
tam cały czas, obserwuj ˛
ac plecy Sarevoka i coraz bardziej zobrzydzona widokiem
tortur, jakim poddawany był ogr. ˙
Zaden z sobowtórniaków jej nie widział. Sarevok
zauwa˙zył, ˙ze ten, który przyj ˛
ał teraz posta´c kr˛epego najemnika, zwrócił na ni ˛
a
uwag˛e.
Tamoko skłoniła si˛e nisko, nie patrz ˛
ac ani na sobowtórniaka, ani na martwego
ogra.
— Przyprowad´z Tranziga z celi — polecił jej Sarevok. — Zobaczy swojego
sobowtóra, zanim go zabij˛e.
*
*
*
— Je´sli to koniec, to koniec — odezwał si˛e Khalid — ale nie dam z siebie
robi´c rogacza, kiedy. . .
— Przesta´n, Khalid — przerwała mu Jaheira. — Nie ma nic. . . Abdel. . .
— Oszcz˛ed´z sobie trudu, Jaheira, twoje uczucia s ˛
a oczywiste dla nas wszyst-
kich.
Jaheira błysn˛eła gniewnie oczami w słabym ´swietle niemal pustej tawerny.
Byli w Berego´scie ju˙z trzy dni, nie dowiedzieli si˛e prawie niczego na temat ˙
Zela-
znego Tronu, ale oboje mieli okazj˛e na przemy´slenia.
— Ja nie. . . — zacz˛eła i nagle urwała, bo zdała sobie spraw˛e, ˙ze nie wie, jak
69
zako´nczy´c to zdanie.
— Kochasz go?
— A kochałe´s Charess˛e? — zrewan˙zowała si˛e. Khalid westchn ˛
ał, przymkn ˛
ał
oczy i potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a.
— To było dawno temu.
— Khalid, to było trzy miesi ˛
ace temu — zaprzeczyła — i jeszcze wcze´sniej.
— Lubi˛e. . . — teraz Khalid nie wiedział, jak ma zako´nczy´c.
— Ona jest Harfiarzem, Khalid — powiedziała Jaheira, cho´c on z pewno´sci ˛
a
ju˙z o tym wiedział. — Nie mo˙zesz nawet przypomnie´c sobie tych twoich. . . two-
ich. . .
— Zalotów? — podpowiedział jej, u´smiechaj ˛
ac si˛e z mieszanin ˛
a humoru i po-
czucia winy.
Jaheirze wcale nie było do ´smiechu i nie zamierzała ust˛epowa´c.
— Pracowali´smy z ni ˛
a.
— Wcale si˛e z tego powodu nie szczyc˛e, moja ˙zono. . .
— Nie nazywaj mnie tak.
— Przecie˙z to prawda, czy˙z nie? Przynajmniej do teraz?
— Do teraz, mo˙ze.
Khalid spowa˙zniał, uniósł si˛e i pochylił si˛e nad stołem, by spojrze´c jej w oczy.
— Abdel jest odmie´ncem, Jaheiro — powiedział cicho. — Jest synem Pana
Mordu.
— Wiem o tym — wyszeptała, przenosz ˛
ac spojrzenie na cynowy kieliszek
z winem, stoj ˛
acy przed ni ˛
a na stole. Zapragn˛eła si˛e napi´c, ale r˛ece jej dr˙zały i nie
chciała, aby Khalid to zauwa˙zył. Jej m ˛
a˙z usiadł z powrotem, a jego spojrzenie
nieco zel˙zało.
— Czy mog˛e obwinia´c Harfiarzy?
Jaheira potrz ˛
asn˛eła głow ˛
a.
— Byli´smy szcz˛e´sliwi, zanim do nich przystali´smy.
— Byli´smy szcz˛e´sliwi, dopóki pozostawałe´s mi wierny — odrzekła Jaheira
i popatrzyła mu w oczy.
— No dobrze — powiedział Khalid tonem oznajmiaj ˛
acym koniec dyskusji.
— Mo˙ze. . . — wyszeptała Jaheira, a Khalid znowu si˛e do niej przysun ˛
ał, aby
słysze´c, co mówi. — Mo˙ze to Harfiarze. Wykorzystujemy Abdela, wiesz o tym?
Jak mog˛e nie mie´c dla niego współczucia?
— To nie współczucie ci ˛
agnie ci˛e do niego, Jaheiro — oskar˙zył j ˛
a Khalid.
— Nie, pewnie nie — zgodziła si˛e z nim — ale czy˙z jeste´smy lepsi od Zhen-
tarimów, manipuluj ˛
ac tym prostym człowiekiem w celu. . . bogowie tylko wiedz ˛
a
w jakim?
— Wszyscy mamy swoje przeznaczenie — rzekł Khalid, wzruszaj ˛
ac ramio-
nami. — Przeznaczenie Abdela jest bardziej. . . zagmatwane ni˙z wi˛ekszo´sci.
Jaheira wy´smiała go.
70
— On nawet o tym nie wie.
— Czy to by mu w czym´s pomogło, gdyby wiedział?
— Ale ma do tego prawo, czy˙z nie? — zapytała, naprawd˛e chc ˛
ac pozna´c jego
odpowied´z.
— Tak — rzekł Khalid — i nie zarazem. Powtórz˛e jeszcze raz: co by mu to
dało? Czy to pomogło któremukolwiek z dzieci Bhaala? — Nic nie wiem na temat
innych, ale Abdel ma w sobie dobro. Mo˙ze za spraw ˛
a swej matki — kimkolwiek
była, a mo˙ze Goriona. . . z pewno´sci ˛
a Goriona. Jest w nim. . . konflikt. Zabija-
nie przychodzi mu z łatwo´sci ˛
a, tak. . . ten człowiek w gospodzie „Pod pomocn ˛
a
dłoni ˛
a”. . . ale te˙z jest ufny. W przeciwnym razie nie mogliby´smy nim manipulo-
wa´c. . .
Urwała, by załka´c, ale szybko wzi˛eła si˛e w gar´s´c. Poci ˛
agn˛eła nosem i spojrzała
w dal.
— Powinni´smy mie´c dzieci — powiedział Khalid. — Ty i ja. To by wiele
zmieniło. Byłaby´s dobr ˛
a matk ˛
a. Była´s dobra dla. . . Abdela.
*
*
*
Xan potarł obolałe przedrami˛e. Pozwolił pokona´c si˛e orkowi na r˛ek˛e, co było
równie bolesne, jak i owocne. Wła´snie zamierzał postawi´c mu kolejk˛e, kiedy pa-
skudny stwór, nazywaj ˛
acy siebie Forikiem, sam zacz ˛
ał mówi´c.
— Tazok to ´smie´c — wychrz ˛
akał Forik — wci ˛
a˙z wisi mi siedemna´scie mie-
dziaków.
— Naprawd˛e? — powiedział Xan — wi˛ec pomo˙zesz mi go znale´z´c?
Ork sapn ˛
ał.
— Gdybym ino wiedział, gdzie on jest, sam bym odebrał mój dług, elfie.
— On prowadzi zaci ˛
ag ludzi i humano. . . orków i innych. . . wojowników.
Musi mie´c co´s w rodzaju. . .
— Nieee, nieee — przerwał ork. — Tazoka od dawna tu nie było. Wynaj ˛
ał
go´scia, jest w „Czerwonym Li´sciu”.
— Gospoda? — zapytał Xan.
— Co ty se my´slisz? — wychrypiał ork. Wielki humanoid obejrzał Xana od
góry do dołu. — Nienawidz˛e elfów.
Xan uniósł brwi: — Co?
— Nienawidz˛e elfów — powtórzył Forik, po czym u´smiechn ˛
ał si˛e i dodał —
ale ty jeste´s w porz ˛
asiu.
— Wi˛ec Tazok jest w „Czerwonym Li´sciu”?
— Nieee — zaprzeczył ork. — Wynaj ˛
ał go´scia w Berego´scie. . . Nazywa si˛e
Tranzing albo Tazing czy jako´s tak. Ten Tanzazing jest w „Czerwonym Li´sciu”. . .
71
Pracuje dla Tazoka.
— B˛edziesz próbował odzyska´c swoje pieni ˛
adze od tego. . . Tranzinga?
Ork spojrzał gdzie´s w bok i potrz ˛
asn ˛
ał ramionami, staraj ˛
ac si˛e nie wygl ˛
ada´c
na przestraszonego.
— To nie on mi je wisi.
*
*
*
— Jak długo b˛edziemy tylko siedzie´c na tyłkach — krzykn ˛
ał pot˛e˙zny stary
górnik do z wolna gromadz ˛
acego si˛e tłumu na ´srodku rynku w Berego´scie —
i pozwala´c Amnowi robi´c z nami, co zechce? Jak długo b˛edziemy tylko patrze´c,
jak nasi bracia trac ˛
a prac˛e, nasze kopalnie s ˛
a ska˙zone, nasze domostwa zrujno-
wane? Nie jad˛e do Waterdeep! Tam nie mam czego szuka´c! Tu jest mój dom, ja
tu kopi˛e rud˛e i Amn nie odbierze tego ani mnie, ani moim synom!
Xan delikatnie dotkn ˛
ał ramienia Khalida i mał˙ze´nstwo półelfów odwróciło si˛e
do niego i przywitało.
— Co´s si˛e szykuje? — zapytał elf, wskazuj ˛
ac głow ˛
a na mówc˛e.
— Za chwil˛e zacznie nawoływa´c do wojny — zawyrokowała Jaheira, a po-
t˛e˙zny górnik spełnił jej oczekiwania.
— Je´sli b˛ed˛e musiał unie´s´c mój kilof na amnia´nsk ˛
a głow˛e, zanim zagł˛ebi˛e go
w ˙zyle rudy, to niech tak b˛edzie!
W rosn ˛
acym ci ˛
agle tłumie rozległ si˛e pomruk aprobaty i kto´s krzykn ˛
ał: —
Ruszajmy!
Człowiek ubrany na amnia´nsk ˛
a mod˛e powoli opu´scił rynek, wiedz ˛
ac, kiedy
nale˙zy si˛e wycofa´c.
— Tazok ma pomocnika — rzekł Xan. — Człowieka imieniem Tranzing czy
Tanzing, który przebywa w „Czerwonym Li´sciu”.
— To mo˙zliwe — powiedział Khalid i pokiwał głow ˛
a.
— Słyszeli´smy, ˙ze Tazok miał tam wcze´sniej swoj ˛
a siedzib˛e — dodała Jaheira.
— A obcy z południa odwiedzali t˛e gospod˛e, szukaj ˛
ac jego albo jego prawej r˛eki.
Ale nie poznali´smy jego imienia.
— Czy damy si˛e zdusi´c Amnowi? — wrzasn ˛
ał górnik, a tłum, licz ˛
acy ju˙z
dobr ˛
a setk˛e osób, odpowiedział mu gromkim pomrukiem. Ponad głowy wzniosły
si˛e zaci´sni˛ete pi˛e´sci.
— Powinni´smy st ˛
ad i´s´c — powiedział Xan, obrzucaj ˛
ac wzrokiem tłum
i swych towarzyszy o amnia´nskich rysach.
Khalid skin ˛
ał głow ˛
a, chwycił dr˙z ˛
ac ˛
a Jaheir˛e pod rami˛e i ruszył za Xanem do
gospody. Kiedy min˛eli tłumek podró˙znych szykuj ˛
acych si˛e do marszu na północ
i weszli frontowymi drzwiami, zast ˛
apił im drog˛e gospodarz.
72
— Pani, panowie! — zawołał. Był t˛egim, łysym, bezz˛ebnym m˛e˙zczyzn ˛
a
o brzydkiej cerze. — Wrócił wasz wysoki przyjaciel. Poprosił mnie, abym po-
prosił was, aby´scie poprosili. . . Poprosił mnie, ˙zebym poprosił. . .
— Spokojnie — powiedział Xan, kład ˛
ac uspokajaj ˛
aco r˛ek˛e na ramieniu wzbu-
rzonego m˛e˙zczyzny.
— On czeka na was w pokoju.
Xan u´smiechn ˛
ał si˛e, a gospodarz wytłumaczył si˛e: — Ka˙zdy płaci i odje˙zd˙za!
— Obawiam si˛e, ˙ze my te˙z — odparł Xan. Gospodarz j˛ekn ˛
ał, spu´scił głow˛e
i odszedł.
*
*
*
— Wej´s´c — powiedział Abdel w odpowiedzi na pukanie do pokoju. Stare
drzwi skrzypn˛eły i uchyliły si˛e na tyle, by w´slizn˛eła si˛e przez nie Jaheira. Skin ˛
ał
jej głow ˛
a na powitanie i znów pochylił si˛e nad misk ˛
a do mycia stoj ˛
ac ˛
a na małym
stoliku. Zd ˛
a˙zyła si˛e wcze´sniej przebra´c. Mi˛ekka zielona jedwabna bluzka i pro-
sta bawełniana spódnica sprawiały, ˙ze nie wygl ˛
adała ju˙z na wojowniczk˛e, któr ˛
a
w istocie była. Nie chciał patrze´c na Jaheir˛e jak na kobiet˛e. . . ˙zon˛e. Wolno pode-
szła do niego, cho´c niezbyt blisko.
— Mamy troch˛e. . . wiemy wi˛ecej — powiedziała cicho. — Jak si˛e czujesz?
Abdel spróbował si˛e u´smiechn ˛
a´c, ale nie mógł. Od paru godzin starał si˛e zmy´c
z siebie brud drogi i smród ghuli, raz po raz zanurzaj ˛
ac brudn ˛
a szmat˛e w misce
zimnej wody. Nie miał koszuli i czuł na sobie wzrok Jaheiry. Jej spojrzenie roz-
grzewało go.
— Tazok ma swojego człowieka w Berego´scie — powiedziała, domy´slaj ˛
ac
si˛e, ˙ze jego niech˛e´c do rozmowy bierze si˛e po odwiedzinach grobu Goriona. —
Mieszka w jednej z tutejszych gospód, ma na imi˛e Tranzig i pomaga Tazokowi re-
krutowa´c najemników i humanoidy dla ˙
Zelaznego Tronu. Xan poszedł go poszu-
ka´c, by mie´c go na oku. Khalid przyjdzie do nas, gdy Tranzig opu´sci „Czerwony
Li´s´c”.
Abdel pokiwał głow ˛
a, cho´c prawie jej nie słuchał.
— Ja. . . — zacz ˛
ał.
Podeszła bli˙zej. Wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e i dotkn ˛
ał mi˛ekkiej tkaniny spódnicy Jaheiry,
czuj ˛
ac pod spodem przyjemne ciepło jej uda. Stan˛eła przed nim, a on zupełnie
nie´swiadomie zacz ˛
ał całowa´c jej brzuch przez cienki jedwab jej bluzy. Przeszył
go dreszcz, wci ˛
agn ˛
ał gł˛eboko powietrze i usłyszał, ˙ze Jaheira zrobiła to samo.
Było co´s w ich wspólnym zbli˙zeniu, co było doskonałe. . . i zarazem doskonale
złe.
Delikatnie j ˛
a odsun ˛
ał i Jaheira westchn˛eła.
73
— Khalid i ja. . . — zacz˛eła, lecz przerwała, widz ˛
ac, ˙ze kr˛eci głow ˛
a.
— Czuj˛e, ˙ze. . . — rzekł spokojnie Abdel. Przełkn ˛
ał ´slin˛e i kontynuował —
. . . s ˛
a w moich my´slach dwa głosy. Jeden z nich ka˙ze mi zabija´c, kocha zabijanie,
natomiast drugi chce. . . Nie wiem, czego chce, bo słysz˛e go bardzo rzadko. Ten
głos, który pragnie zabija´c, pragnie tak˙ze ciebie.
Łza potoczyła si˛e po opalonym policzku Jaheiry. Poło˙zyła dło´n na głowie Ab-
dela, wsun˛eła mu j ˛
a we włosy. Podniósł sw ˛
a wielk ˛
a r˛ek˛e, chwycił jej dło´n i zdj ˛
ał
j ˛
a sobie z głowy. Kiedy odsun ˛
ał si˛e, zostawiła go samego.
74
Rozdział trzynasty
— Mamy konie — powiedział Khalid. — Dzi˛eki Abdelowi.
— Siłowanie si˛e na r˛ek˛e — rzekł wielki człowiek. — Co za dziwny sport.
Khalid u´smiechn ˛
ał si˛e i popatrzył gro´znie na Jaheir˛e, która wła´snie podziwiała
pot˛e˙zne mi˛e´snie ramienia Abdela. Złowiła wzrok m˛e˙za i zaczerwieniła si˛e, posy-
łaj ˛
ac mu spojrzenie, które mówiło: zamilcz!
— Dobrze — odparł Xan. — Akurat ich potrzebujemy.
Elf wskazał na niskiego, kr˛epego wojownika, którego szczeciniaste rude włosy
l´sniły w słabym ´swietle poranka. To był Tranzig, stał na ulicy przed ci ˛
agle jeszcze
´spi ˛
ac ˛
a gospod ˛
a „Czerwony Li´s´c” i wła´snie dosiadał szybkiego z wygl ˛
adu konia.
Cała czwórka stała niby przypadkiem, zakładaj ˛
ac, ˙ze Tranzig nie wie kim s ˛
a
i ˙ze go obserwuj ˛
a. Rudzielec odjechał wolniutko zakurzon ˛
a drog ˛
a wychodz ˛
ac ˛
a
z Beregostu na północ, w kierunku Wrót Baldura.
— A wi˛ec jedziemy — rzekł Abdel i dosiadł swego nowego konia, narowi-
stego kasztanowego ogiera.
Tranzig zd ˛
a˙zył opu´sci´c Beregost przed nimi tak, ˙ze nie zobaczyli, czy poje-
chał dalej na północ i stracili go z oczu, zanim dogonili. Xan i Abdel potrafili z ła-
two´sci ˛
a czyta´c ´slady ko´nskich podków pozostawione na błotnistej drodze przez
Tranziga. Kiedy wyjechali poza miasto, Abdel poczuł si˛e szcz˛e´sliwy, ˙ze zostało
ju˙z za nimi, z wielu powodów. Patrzył na drog˛e, na konia, na drzewa tu i tam,
i na jastrz˛ebia szybuj ˛
acego po niebie — wsz˛edzie, tylko nie na Jaheir˛e. Ona tak˙ze
na niego nie patrzyła. Jechali tak w ciszy przez dobr ˛
a godzin˛e, zanim zobaczyli
kogo´s innego.
Kiedy Xan zauwa˙zył ich i pokazał innym, byli tylko punkcikami daleko przed
nimi na otwartej równinie. Sze´sciu ludzi szło wolno przez wysok ˛
a traw˛e w kie-
runku drogi.
— Spotkamy ich na drodze — odezwał si˛e Abdel, obserwuj ˛
ac obcych i maj ˛
ac
złe przeczucia w zwi ˛
azku z tym spotkaniem.
Xan wzruszył ramionami.
— Towarzysze podró˙zy.
— Mo˙ze — odparł Abdel — ale widziałem ju˙z na tej drodze rzeczy, które. . .
Tak czy inaczej powinni´smy zachowa´c czujno´s´c.
75
— Powiedziałbym, ˙ze id ˛
a do tamtego budynku — zasugerował Khalid i wska-
zał na sypi ˛
ac ˛
a si˛e konstrukcj˛e w oddali. Rozpadaj ˛
acy si˛e budynek z białego kamie-
nia zaro´sni˛ety był bluszczem, chwastami i je˙zynami. W ˛
aska dró˙zka wskazywała
miejsce, gdzie kiedy´s od drogi wiodła ´scie˙zka prowadz ˛
aca wprost ku kolumnowej
konstrukcji, która niegdy´s mogła by´c ´swi ˛
atyni ˛
a.
— Je´sli mo˙zemy ich unikn ˛
a´c — powiedziała Jaheira — to powinni´smy to
zrobi´c. Nie mo˙zemy pozwoli´c, aby Tranzig zbytnio si˛e oddalił. Pami˛etajcie, ˙ze je-
ste´smy tu po to, aby odnale´z´c ˙
Zelazny Tron i przy odrobinie szcz˛e´scia Tranzig nas
do niego zaprowadzi. Je´sli kilku pielgrzymów zmierza do tej ´swi ˛
atyni na modły,
to niech id ˛
a.
Rozumowanie Jaheiry było rozs ˛
adne, ale Abdel jako´s nie bardzo w nie wie-
rzył.
*
*
*
Pierwszy dostał ko´n Abdela i z kwikiem run ˛
ał na ziemi˛e. Abdel zaskoczył
z grzbietu upadaj ˛
acego zwierz˛ecia, przeturlał po ziemi i wstał ju˙z z dobytym mie-
czem. Wierzchowiec Jaheiry stan ˛
ał d˛eba i zrzucił j ˛
a z siodła. J˛ekn˛eła uderzaj ˛
ac
o ziemi˛e i z trudem wyj˛eła miecz, jednak nic si˛e jej nie stało. Xan zsun ˛
ał si˛e
z siodła i klepn ˛
ał swego konia w zad, by odbiegł z miejsca ataku.
Abdel nie potrafił nazwa´c tych ohydnych, człekopodobnych stworów. Były
pokryte, je´sli nie zło˙zone z jakiego´s przezroczystego oliwkowozielonego, g˛estego
płynu. Niedoszłych pielgrzymów było sze´sciu. Abdel dostrzegał ich szkielety po-
przez galaretowate ciało. Nie widział ˙zadnych wn˛etrzno´sci. Wygl ˛
adało to tak,
jakby ci ludzie w jaki´s sposób rozpu´scili si˛e i trzymali si˛e prosto jedynie dzi˛eki
ocalałym szkieletom, drwi ˛
ac z praw natury.
Stwory atakowały zgran ˛
a zgraj ˛
a, niczym stado dzikich psów i Abdel obawiał
si˛e, i˙z mog ˛
a mie´c kłopoty. Xan chlasn ˛
ał jednego, posyłaj ˛
ac na drog˛e strug˛e oliw-
kowego ´sluzu. Stwór zachwiał si˛e, ale walczył dalej. Potwory rzucały si˛e na nich
z szeroko wyci ˛
agni˛etymi ramionami, jakby chciały obj ˛
a´c swoj ˛
a ofiar˛e. Abdel nie
miał poj˛ecia jaki efekt mo˙ze wywrze´c zetkni˛ecie si˛e tego ´sluzowatego, cuchn ˛
a-
cego wodorostami lepiszcza z ludzkim ciałem, ale wolał nie sprawdza´c tego na
własnej skórze. Na Abdela rzuciły si˛e a˙z trzy stwory, jakby czuj ˛
ac, ˙ze stanowi
dla nich najwi˛eksze zagro˙zenie. Najemnik bronił si˛e przed nimi z w´sciekł ˛
a pa-
sj ˛
a. Ci ˛
ał nieludzkie stwory, dbaj ˛
ac jedynie o to, by nie chlapn ˛
ał na niego ich ´sluz,
zapominaj ˛
ac o jakiejkolwiek finezji.
Jaheira nacierała na swego przeciwnika tak, i˙z ten si˛e wycofywał, podobnie
Xan, lecz jeden rzut oka na Khalida wystarczył Abdelowi, by si˛e zorientowa´c,
i˙z półelf ma kłopoty. Khalid wycofywał si˛e w stron˛e własnego, spanikowanego
76
konia.
Abdel uci ˛
ał jednemu ze stworów głow˛e i ten padł. Nie run ˛
ał jak zabity czło-
wiek, lecz dosłownie rozchlapał si˛e na ziemi, jakby nagle stracił wszystkie ko-
´sci. I rzeczywi´scie, wewn ˛
atrz półprze´zroczystej galarety Abdel nie widział ju˙z
szarego zarysu szkieletu. Jednemu z dwóch pozostałych, usiłuj ˛
acych stale go do-
tkn ˛
a´c, w ko´ncu si˛e to udało i Abdel szybko odrzucił lew ˛
a r˛ek˛e w bok, gwałtownie
potrz ˛
asaj ˛
ac j ˛
a na wszystkie strony. Nieco ´sluzu padło na r˛ekaw jego kolczugi i na-
jemnik szybko cofn ˛
ał si˛e trzy du˙ze kroki wrył, próbuj ˛
ac pozby´c si˛e ´swi´nstwa z r˛e-
kawa. ´Sluz ´sciekł na ziemi˛e i zacz ˛
ał pełza´c w kierunku amorficznych stóp swego
wła´sciciela. R˛ekaw był czysty, został na nim tylko l´sni ˛
acy ´slad, a Abdel zerkał
na´n, jakby spodziewaj ˛
ac si˛e, ˙ze za chwil˛e co´s przepali mu skór˛e. Mógł patrze´c
tylko sekund˛e, ale to wystarczyło, by stwierdzi´c, ˙ze stwory nie były kwasowe.
Mimo to starały si˛e usilnie oblepi´c go swoim ´sluzem, cho´c Abdel nie mógł sobie
wyobrazi´c, co by si˛e wówczas stało i co by im to dało.
Jaheira wrzasn˛eła, bardziej z gniewu ni˙z ze strachu, lecz Abdel nie mógł na ni ˛
a
spojrze´c. Był zaj˛ety dwoma stworami, które desperacko starały si˛e go trafi´c. Ko-
lejny potwór padł i wtedy Abdel u´swiadomił sobie, ˙ze ostrze jego miecza pokryte
jest lepkim, cuchn ˛
acym ´swi´nstwem, wyra´znie obci ˛
a˙zaj ˛
acym bro´n. Abdel zmienił
chwyt na r˛ekoje´sci, uwzgl˛edniaj ˛
ac zmian˛e wagi i zaj ˛
ał si˛e swoim ostatnim prze-
ciwnikiem. Wygl ˛
adało, ˙ze ten nauczył si˛e czego´s po ´smierci swych kompanów
i starał si˛e teraz unika´c ciosów Abdela, jednocze´snie próbuj ˛
ac trafi´c go w nogi.
— Khalid! — krzykn˛eła Jaheira.
Abdel usłyszał kroki — ci˛e˙zkie, szybkie, cho´c nieregularne — w trawie po
swojej prawej stronie. Musiał pilnowa´c swego potwora, stale próbuj ˛
acego si˛e-
gn ˛
a´c jego kolan. Usłyszał ci˛e˙zkie, b ˛
ablowate chlapni˛ecie i domy´slił si˛e, ˙ze kto´s ze
współtowarzyszy powalił kolejnego ´sluzowca.
— Khalid! — krzykn ˛
ał Xan. W jego głosie zabrzmiała desperacja, czego Ab-
del tak nie lubił.
Abdel, wiedz ˛
ac, ˙ze z Khalidem jest co´s nie tak, wzi ˛
ał wi˛ec du˙zy zamach nad
głow ˛
a, chc ˛
ac wykona´c pionowe i decyduj ˛
ace ci˛ecie wprost na czoło przeciwnika.
Potwór wykorzystał chwilow ˛
a odsłon˛e, klapn ˛
ał tyłkiem na ziemi˛e i wymierzył
kopniaka w jego łydk˛e. Abdel spodziewał si˛e tego ataku i skoczył do góry ponad
´sluzowatymi nogami, obrócił si˛e w powietrzu i zwalił w tył. Zd ˛
a˙zył tylko prze-
sun ˛
a´c miecz na bok, kiedy wyl ˛
adował dokładnie obok stwora — zbyt blisko, jak
zauwa˙zył, ale zbyt pó´zno, by powstrzyma´c upadek. Miecz przeszył ciało potwora
i jego ko´sci zacz˛eły si˛e rozpływa´c. Abdel odetchn ˛
ał i odturlał si˛e szybko, pozosta-
wiaj ˛
ac swój miecz wbity w kup˛e zielonkawej galarety. Wstał i bez zastanawiania
obejrzał si˛e cały, czy nie ma na sobie ´sluzu.
— Khalid — znowu zawołała Jaheira. — Abdel. . .
Najemnik skoczył, lecz nie na głos Jaheiry. Kału˙za lepkiej galarety pełzła
w jego kierunku. Z masy wystrzeliwały raz po raz macki lepkiego syropu niczym
77
j˛ezyki w˛e˙zy. Abdel cofn ˛
ał si˛e, podniósł r˛ece i zawahał si˛e. Jego miecz wci ˛
a˙z wbity
był w to pełzaj ˛
ace ´swi´nstwo i chocia˙z czułby si˛e lepiej b˛ed ˛
ac uzbrojony, nie był
pewien, czy mu to pomo˙ze. Wygl ˛
adało na to, ˙ze uderzenia mieczem jedynie nisz-
cz ˛
a humanoidaln ˛
a posta´c potworów, ale nie zabijaj ˛
a i wcale nie uniemo˙zliwiaj ˛
a
im dalszych ataków. To musiała by´c ich pierwotna, naturalna forma. Czy w ogóle
mo˙zna było to zabi´c?
Jaheira zacz˛eła swoje magiczne murmurando i Abdel, a z nim i Xan wycofali
si˛e. Kału˙za ´sluzu ci ˛
agle pełzła w jego kierunku, uformowała grub ˛
a mack˛e i zamie-
rzyła si˛e do ataku. Abdel zacisn ˛
ał pi˛e´sci, ci ˛
agle nie b˛ed ˛
ac pewny, jak ma z tym
czym´s walczy´c. Wtedy Jaheira zako´nczyła czar, a stwór zatrzymał si˛e.
— To ro´sliny — powiedziała. — Pomy´slałam tak, bo ´smierdziały jak ro´sliny.
— Co zrobiła´s? — zapytał j ˛
a Abdel.
— Dzi˛eki łasce Mielikki przez kilka minut nie b˛ed ˛
a mogły si˛e poruszy´c.
Abdel pochylił si˛e i chwycił za swój miecz. Musiał mocno szarpn ˛
a´c, by wy-
rwa´c go z lepkiej masy.
— Khalid — odezwała si˛e Jaheira. — Gdzie jest Khalid?
Abdel rozejrzał si˛e dookoła, ale zobaczył tylko wycofuj ˛
acego si˛e Xana.
— Tam! — zawołał elf.
*
*
*
— To zrobiły elfy — powiedział Xan, przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e zatartym ˙złobieniom
w kamieniu zrujnowanej ´swi ˛
atyni. — Bardzo dawno temu.
— Khalid! — zawołała jeszcze raz Jaheira. Płakała i cho´c na pocz ˛
atku troch˛e
si˛e tego wstydziła, teraz ju˙z o to nie dbała.
Abdel usłyszał szelest li´sci po drugiej stronie zrujnowanego muru i zatrzymał
si˛e na chwil˛e, by wytrze´c ´sluz z miecza, co wystarczyło mu, by si˛e zorientowa´c,
˙ze była to tylko wiewiórka, która wspi˛eła si˛e po kolumnie i znikn˛eła w g˛estwinie
bluszczu.
— Dlaczego uciekła? — zastanawiał si˛e gło´sno Xan, nie oczekuj ˛
ac na odpo-
wied´z.
— Oblazło go — odezwała si˛e Jaheira dr˙z ˛
acym głosem. — To co´s. . . oblazło
go. Co to było? Co to były za stwory?
Abdel potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a, nie bardzo wiedz ˛
ac, co ma odpowiedzie´c. Widz ˛
ac
Jaheir˛e w stanie emocjonalnej paniki poczuł, ˙ze dobrze zrobił, odsuwaj ˛
ac j ˛
a od
siebie, ale wcale mu nie ul˙zyło.
— Khalid! — zawołał Abdel, maskuj ˛
ac swe emocje dło´nmi przyło˙zonymi do
ust.
Znów usłyszeli szelest li´sci. Abdel westchn ˛
ał.
78
— Przekl˛ete wiewiórki — zamruczał i post ˛
apił naprzód, na pop˛ekane ka-
mienne płyty chodnikowe. Płyta zapadła si˛e w tym samym momencie, w któ-
rym Khalid — albo raczej to, co było Khalidem — wyskoczyło spo´sród krzewów
i rzuciło si˛e na niego.
Abdel zgi ˛
ał si˛e w pół, instynktownie uchylaj ˛
ac si˛e przed atakiem podczas
upadku, i run ˛
ał w tył, w dal od Khalida, na reszt˛e pop˛ekanych kamieni. Jahe-
ira wrzasn˛eła. Był to bolesny, desperacki, przera˙zony, czysto kobiecy głos, który
sprawił, ˙ze serce Abdela niemal wyskoczyło z piersi.
Khalid zmienił si˛e. Nie było w ˛
atpliwo´sci, ˙ze przeistaczał si˛e w jednego z tych
stworów. Abdel mógł widzie´c przez to, co pozostało ze skóry półelfa. Mógł zoba-
czy´c cienie ˙zeber. Wewn˛etrzne organy kurczyły si˛e tak szybko, ˙ze było to wyra´z-
nie wida´c. Lewe oko Khalida znikn˛eło, prawe rozpuszczało si˛e szybko, rozpły-
waj ˛
ac w masie ´sluzowatej galarety, która kiedy´s była jego głow ˛
a. Nie było wida´c
mózgu i Abdel ju˙z wiedział, ˙ze jego przyjaciel jest martwy.
Xan zakl ˛
ał po elficku i zamilkł. Jaheira w kółko powtarzała szeptem: nie. . .
nie. . . nie. . .
Co´s, co było kiedy´s Khalidem, znów ruszyło na Abdela, jego rozpuszczone
stopy chlupały na nierównych kamieniach. Abdel nie my´slał, tylko od razu za-
reagował, podnosz ˛
ac swój miecz przed siebie. Ostrze z łatwo´sci ˛
a przeszło przez
rami˛e Khalida. Odci˛eta r˛eka chlapn˛eła na kamieniach obok Abdela. Najemnik
musiał odturla´c si˛e w tył i wsta´c, aby unikn ˛
a´c zetkni˛ecia z odci˛et ˛
a ko´nczyn ˛
a.
— Abdel. . . — zaszlochała Jaheira prosz ˛
acym głosem, ale Abdel nie miał
poj˛ecia, czego od niego chce. Khalid szedł na niego, a on si˛e cofał. Blokował ciosy
stwora i starał si˛e go nie zabi´c, cho´c z pewno´sci ˛
a to co´s nie stanie si˛e z powrotem
Khalidem. Zadawał stworowi małe ci˛ecia, licz ˛
ac, ˙ze spanikuje i ucieknie, ale on
zdawał si˛e nie czu´c bólu.
— Abdel, na miło´s´c wszystkich bogów. . . — odezwał si˛e Xan.
Abdel zamkn ˛
ał oczy i pchn ˛
ał mieczem, przebijaj ˛
ac ciało Khalida. Poczuł, jak
masa rozpływa si˛e i dopiero wtedy otworzył oczy.
Jaheira wydała z siebie pełen bólu okrzyk: — Nie!
Khalid rozpadł si˛e na kupk˛e rozpływaj ˛
acych si˛e ko´sci. Stawy palców jednej
dłoni poruszały si˛e w mazi, kurcz ˛
ac raz po raz, jakby próbuj ˛
ac co´s złapa´c lub
czego´s si˛e chwyci´c.
— Och, na. . . — zacz ˛
ał Xan, ale urwał, cofn ˛
ał si˛e sztywno kilka kroków w tył
i ci˛e˙zko usiadł na ziemi. Elf zamkn ˛
ał oczy, a Abdel popatrzył na Jaheir˛e. Utkwiła
wzrok w jego oczach. Jej twarz była mask ˛
a bólu. Jej ´sliczne, czyste rysy były
´sci ˛
agni˛ete i okropne. Nigdy wi˛ecej nie chciałby ogl ˛
ada´c jej w takim stanie. Spoj-
rzała z powrotem na to, co zostało z jej m˛e˙za, po czym wzniosła głow˛e ku niebu
i zawyła.
Abdel si˛egn ˛
ał do sakiewki dr˙z ˛
ac ˛
a dłoni ˛
a i wyj ˛
ał butelk˛e, któr ˛
a kupił w Nash-
kel. Odrzucony miecz, upadł z brz˛ekiem na kamienie. Zdrapał wosk i odkorkował
79
butelk˛e. Wylał zawarto´s´c butelki na galaretowat ˛
a mas˛e, która nawet teraz próbo-
wała go chwyci´c. Spojrzał w bok, wstrzymuj ˛
ac oddech.
— Och — wyj˛eczała Jaheira — och nie, Khalid. . .
Rozległ si˛e syk i w gór˛e buchn ˛
ał g˛esty dym o ostrej woni. Abdel usiadł z za-
mkni˛etymi oczami, słuchaj ˛
ac płaczu Jaheiry.
— Sk ˛
ad wiedziałe´s, ˙ze to zadziała? — zapytał go Xan. — Znaczy kwas.
— Abdel wzruszył ramionami. Westchn ˛
ał gł˛eboko i nie patrz ˛
ac elfowi w oczy
odpowiedział:
— Wiem jak zabija´c. Zawsze wiedziałem jak zabija´c.
80
Rozdział czternasty
Trop konia Tranziga odchodził od błotnistej drogi mniej ni˙z mil˛e na północ
od zrujnowanej ´swi ˛
atyni. Abdel szukał z uporem swojego konia, pami˛etaj ˛
ac, ˙ze
trafił go jeden ze ´sluzowatych potworów i w ko´ncu wzi ˛
ał konia Khalida. Dosiedli
wierzchowców i odjechali w ciszy. Zimny wiatr szumiał w suchej trawie. Jedyne
odgłosy ˙zycia pochodziły od ptaków, pszczół i komarów. Nawet Jaheira przestała
płaka´c. Abdel zerkał na ni ˛
a czasem, zakłopotany uczuciami, które okazywała.
Miała zaczerwienione oczy i spuchni˛et ˛
a twarz. Obawiał si˛e, ˙ze mo˙ze zaraz wy-
buchn ˛
a´c. Tak przynajmniej wygl ˛
adała.
Jechali szybko, wiedz ˛
ac, ˙ze stracili sporo cennego czasu w walce ze stworami.
Tranzig musiał wyprzedzi´c ich ju˙z o całe mile, a w dodatku zapadał zmrok. Sło´nce
chowało si˛e za czarnym pasmem odległej Kniei Otulisko.
´Slad Tranziga wiódł w´sród wzgórz w ˛ask ˛a, błotnist ˛a dró˙zk ˛a wydeptan ˛a przez
zwierz˛eta, co utrudniało Abdelowi, który jechał przodem, tropienie, a i tak widział
´slad nie dalej ni˙z na kilka metrów przed sob ˛
a. Tak czy inaczej jechał szybko.
Cała trójka chciała jak najszybciej zostawi´c za sob ˛
a koszmar popołudnia i dogoni´c
Tranziga.
Abdel miał nadziej˛e, ˙ze ju˙z wi˛ecej nie zobaczy podobnej obrzydliwej, bez-
sensownej ´smierci. Nie w taki sposób powinni umiera´c m˛e˙zczy´zni, zredukowani
do galarety, a nast˛epnie spaleni kwasem wylanym na´n przez ich ˙zony. . . kogo?
Nie kochanka, ale co´s w tym stylu. Ona co´s dla niego znaczyła. Rodzaj ł ˛
acz ˛
a-
cej ich wi˛ezi miałby swoj ˛
a nazw˛e na cywilizowanych dworach miejsc takich jak
Waterdeep, ale zgodnie z do´swiadczeniem Abdela byli oni tylko. . .
My´sli układały mu si˛e w ci ˛
ag i rozbiły, gdy szarpn ˛
ał nagle uzd ˛
a konia, zatrzy-
muj ˛
ac go w miejscu. Pozostali uczynili to samo, tylko zaabsorbowana my´slami
Jaheira min˛eła go, zanim udało jej si˛e opanowa´c konia. Jeden z koni — Abdel po-
my´slał, ˙ze to wierzchowiec Xana — chrapn ˛
ał gło´sno i Abdel go uciszył. Ze´slizn ˛
ał
si˛e z siodła, poło˙zył palec na ustach i zacz ˛
ał wspina´c si˛e na niewysokie, łagodne
wzgórze.
Xan chyba chciał co´s powiedzie´c, ale zastosował si˛e do polecenia Abdela i sie-
dział cicho. Elf i Jaheira zsiedli z koni i ruszyli za Abdelem. Na szczycie przy-
kucn˛eli za niskim, ciernistym krzewem i Abdel wskazał na samotn ˛
a posta´c stoj ˛
ac ˛
a
81
obok dobrze wypocz˛etego konia na kra´ncu szlaku. Tranzig unosił ko´nskie kopyto
i chyba usuwał co´s, co utkwiło w podkowie.
— Prawie na niego wpadli´smy — wyszeptał Xan. Abel pokiwał głow ˛
a, a Ja-
heira cicho westchn˛eła. Patrzyła na Tranziga z nienawi´sci ˛
a, niezbyt dobrze ma-
skuj ˛
ac ˛
a kryj ˛
acy si˛e pod spodem ból.
Obserwowali na Tranziga przez kilka minut, dopóki nie usłyszeli r˙zenia jed-
nego ze swoich koni w krzakach po drugiej stronie wzgórza. Tranzig spojrzał ostro
w gór˛e, a Xan zakl ˛
ał cicho po elficku.
Tranzig stał przez chwil˛e, po czym dosiadł konia i wolno ruszył. Abdel popa-
trzył w dal, chc ˛
ac wykorzysta´c fakt, ˙ze jest na wzgórzu i zorientowa´c si˛e, w któ-
rym kierunku zmierza Tranzig. Zobaczył trzy cienkie smu˙zki dymu unosz ˛
ace si˛e
w powietrzu po drugiej stronie czterech wy˙zszych wzgórz.
— Ogniska — wyszeptał.
Pod ˛
a˙zył wzrokiem za spojrzeniami przyjaciół i zobaczył gwiazd˛e, która poja-
wiła si˛e w szczelinie g˛estych chmur. Zmrok zapadał szybko, wi˛ec Abdel pomy´slał,
˙ze najlepiej b˛edzie zej´s´c na dół i rozbi´c obozowisko.
*
*
*
Jaheira dr˙zała i Abdel zapragn ˛
ał j ˛
a obj ˛
a´c. Pomy´slał, jakby to było i westchn ˛
ał,
gdy jego umysł zbł ˛
adził w kierunku, który go zakłopotał. Jaheira podkurczyła
nogi, dotkn˛eła kolanami podbródka i z zimna obj˛eła je ramionami. Tego dnia
Abdel zabił jej m˛e˙za i my´sl, ˙ze ona czy zawsze uwa˙zny, sarkastyczny Xan mo-
gliby pomy´sle´c, ˙ze próbuje si˛e do niej zbli˙zy´c, wywołała u niego mdło´sci. Noc
robiła si˛e coraz chłodniejsza wraz z ka˙zdym, coraz silniejszym podmuchem wia-
tru. Gwiazdy mrugały na niebie, przesłaniane co chwila p˛edz ˛
acymi chmurami.
Nie rozpalili ogniska, gdy˙z Xan nalegał, aby tego nie robi´c. Obawiał si˛e, ˙ze obóz
˙
Zelaznego Tronu, do którego pojechał Tranzig, mo˙ze mie´c patrole, które zainte-
resowałyby si˛e ogniskiem rozpalonym tak blisko ich tajnej kryjówki.
— Wi˛ec to s ˛
a Zhentowie — odezwał si˛e Abdel, słowa z trudno´sci ˛
a przecisn˛eły
mu si˛e przez zaci´sni˛ete z˛eby. Nie chciał rozmawia´c.
— Tak s ˛
adzimy — rzekł Xan. — Ale chciałbym to sprawdzi´c, ˙zeby si˛e upew-
ni´c.
— Chyba nie sam — powiedziała Jaheira głosem schrypni˛etym od płaczu
i jego powstrzymywania.
— Mo˙zemy pój´s´c wszyscy — zadecydował Abdel. — Cała trójka, wykorzy-
stuj ˛
ac element zaskoczenia. . .
— . . . zostanie otoczona przez setk˛e zbrojnych Zhentarimów — doko´nczył za
niego Xan. — Nie, dzi˛ekuj˛e.
82
— Sk ˛
ad wiesz? — zapytał Abdel. — Mo˙ze jest tam tylko Tranzig i trzy czy
cztery cuchn ˛
ace orki. Jak wiesz, zabili´smy ju˙z wielu członków ˙
Zelaznego Tronu,
wliczaj ˛
ac w to koboldy.
— Ale tego nie wiemy — powiedziała Jaheira. — I to wła´snie miał na my´sli
Xan. Tam mog ˛
a by´c ich setki — armia bandytów zgromadzona po to, by zlikwi-
dowa´c kopalnie. . . Nie wiem.
— Próbuj ˛
a wywoła´c wojn˛e — rzekł Abdel. — Je´sli maj ˛
a armi˛e, to po co skra-
daj ˛
a si˛e i lej ˛
a jakie´s płyny na rud˛e ˙zelaza?
— Mog˛e tam pój´s´c — zaproponował Xan — w ciemno´sci, po cichu rozejrze´c
si˛e i dowiedzie´c.
— I da´c si˛e zabi´c — szepn˛eła Jaheira — albo gorzej.
— Byłem ju˙z wi˛e´zniem ˙
Zelaznego Tronu.
— I wła´snie dlatego si˛e obawiam — powiedział Abdel. — Bez obrazy, Xan,
jeste´s dobrym wojownikiem, dzielnym m˛e˙zem, ale. . .
— Ale co?
— Potrzebujemy ci˛e — odpowiedziała Jaheira za Abdela. — Teraz bardziej
ni˙z kiedykolwiek.
Xan u´smiechn ˛
ał si˛e sympatycznie i złowił zm˛eczone płaczem spojrzenie Ja-
heiry.
— Jestem elfem — odparł po prostu.
Abdel westchn ˛
ał i wzruszył ramionami:
— Chyba szale´ncem.
Jaheira podeszła do Xana wolno i z trudem, po czym zdj˛eła z lewego nad-
garstka złot ˛
a bransolet˛e i podała elfowi.
— Na szcz˛e´scie — powiedziała.
— A czy tobie przynosiła szcz˛e´scie? — zapytał elf z wymuszonym u´smie-
chem.
— Zwykle tak — odparła twardo.
Xan u´smiechn ˛
ał si˛e i przyj ˛
ał bransolet˛e. Przez chwil˛e ogl ˛
adał j ˛
a z podziwem.
Wokół bransolety wiły si˛e pn ˛
acza dzikiego wina wygrawerowane na jej wierzch-
niej stronie. Spojrzał na Abdela, po czym uniósł bransolet˛e do czoła w ge´scie sa-
lutu, wstał i znikn ˛
ał w ciemno´sci. Abdel usłyszał tylko trzy pierwsze jego kroki,
a potem nastała cisza.
— Jest dobry — powiedział Abdel — widziałem ju˙z wystarczaj ˛
aco wiele, by
to wiedzie´c. Nic mu nie b˛edzie.
Jaheira kiwn˛eła głow ˛
a, nie wierz ˛
ac mu, ale i nie wierz ˛
ac, ˙ze mieli inny wybór.
— Zimno mi — odezwała si˛e po długiej ciszy.
— Kiepsko si˛e przygotowali´smy na t˛e wypraw˛e — odpowiedział Abdel. Jego
głos zabrzmiał gło´sno i niezr˛ecznie. Przełkn ˛
ał ´slin˛e i powiedział ju˙z ciszej: —
Xan miał racj˛e, ˙zeby nie rozpala´c ogniska.
83
— Obejmij mnie — poprosiła tak szybko, jakby chciała mie´c te słowa ju˙z za
sob ˛
a. — Usi ˛
ad´z obok, Abdel. Si ˛
ad´z przy mnie.
Zacz˛eła płaka´c, wi˛ec Abdel zbli˙zył si˛e. W jego wielkich ramionach wydawała
si˛e bardzo malutka.
Przestała płaka´c i Abdel, siedz ˛
ac ju˙z przy niej i obejmuj ˛
ac j ˛
a, poczuł si˛e za-
skoczony, ˙ze to uczucie jest tak znajome, jakby było dla niego całkiem naturalne
trzyma´c j ˛
a w swych obj˛eciach.
— Okłamywali´smy ci˛e — wyszeptała.
— Wiem — powiedział, cho´c wcale o tym nie my´slał.
— Wszyscy.
— Wiem — szepn ˛
ał i Jaheira zapłakała raz jeszcze.
*
*
*
Abdel otworzył oczy i ujrzał nad sob ˛
a bł˛ekit nieba, czego ju˙z od dawna nie
widział. Natychmiast poczuł ciepło ciała Jaheiry u swego boku. Głow˛e miała po-
ło˙zon ˛
a na jego prawym ramieniu i chocia˙z wcale nie była ci˛e˙zka, ciepło jej ci˛e˙zaru
sprawiło, ˙ze Abdel poczuł si˛e tak, jakby przygniatał go cały ´swiat. Jej łzy zaschły
mu na barku, a koc, którym ich przykryła na noc, zsun ˛
ał si˛e.
Lu´zna bluza, któr ˛
a nosiła pod utwardzan ˛
a skórzan ˛
a zbroj ˛
a, zsun˛eła si˛e jej z ra-
mienia, odsłaniaj ˛
ac delikatne, gładkie ciało. Miała gł˛eboki, regularny oddech. Ab-
del zamkn ˛
ał oczy i po prostu le˙zał, czuj ˛
ac dotyk jej ciała i mi˛ekki szept jej oddechu
na swym zaro´sni˛etym policzku.
Wci ˛
a˙z ´spi ˛
aca, przekr˛eciła si˛e i podkurczyła nog˛e, przesuwaj ˛
ac j ˛
a wzdłu˙z nogi
Abdela. Jego ciało zareagowało i otworzył oczy. Przełkn ˛
ał ´slin˛e i uniósł si˛e, bu-
dz ˛
ac j ˛
a. Wydawała si˛e zaskoczona ich blisko´sci ˛
a, wi˛ec delikatnie si˛e odsun ˛
ał, po-
dobnie jak i ona. Zaczerwieniła si˛e. Była pi˛ekna.
— Gdzie Xan? — zapytała. Jej głos był równie mi˛ekki jak jej skóra.
— Ja. . . — Abdel chciał powiedzie´c, ˙ze nie wie i wtedy przeszedł go dreszcz.
Cho´c poranek był chłodny, zacz ˛
ał si˛e poci´c.
— Niech mnie Torm porwie — wychrypiał. — Nie wrócił?
Jaheira, jeszcze zaspana, potrz ˛
asn˛eła głow ˛
a i powiedziała:
— My´sl˛e, ˙ze on. . . — urwała, gdy te˙z zdała sobie spraw˛e — . . . ˙ze on nigdy
nie wróci.
— Na bogów i ich krewnych — zakl ˛
ał Abdel, rozgl ˛
adaj ˛
ac si˛e za swym mie-
czem. — Zasn ˛
ałem. Nie mog˛e uwierzy´c, ˙ze zasn ˛
ałem, podczas gdy on jeszcze nie
wrócił.
— Oboje zasn˛eli´smy — powiedziała Jaheira, cho´c te˙z nie poczuła si˛e z tego
faktu zadowolona. — Powinien ju˙z wróci´c.
84
Abdel odnalazł miecz i zacz ˛
ał zakłada´c kolczug˛e tak po´spiesznie, ˙ze a˙z si˛e
w ni ˛
a zapl ˛
atał.
— Cholera! — krzykn ˛
ał, zbyt gło´sno, bior ˛
ac pod uwag˛e, ˙ze znajdowali si˛e
blisko obozu ˙
Zelaznego Tronu.
— Abdel — wyszeptała uspokajaj ˛
aco Jaheira — pozwól mi pomóc.
Poło˙zyła swe dłonie na jego, chłodne i delikatne i pokierowała tak, aby kol-
czuga opadła w dół.
— Znajd˛e go — powiedział jej Abdel. — Znajd˛e go, cho´cbym miał. . .
— . . . zabi´c wszystkich na Torilu? — doko´nczył za niego Xan.
Abdel i Jaheira podskoczyli na d´zwi˛ek jego głosu. Zirytowany Abdel ode-
tchn ˛
ał mocno, co zabrzmiało jak huragan w ciszy poranka. Ptaki za´cwierkały
w odpowiedzi.
— Albo pocałowa´c Umberlee w. . .
— Xan! — przerwała mu Jaheira. — Gdzie ty byłe´s?
— Spałem spokojnie z pi˛ekn ˛
a kobiet ˛
a u boku — za˙zartował elf. — Och, nie,
to nie ja, to. . .
— Xan — wtr ˛
acił si˛e Abdel. — Czego si˛e dowiedziałe´s?
Elf roze´smiał si˛e, a Jaheira odwróciła si˛e, ˙zeby podnie´s´c sw ˛
a zbroj˛e i bro´n.
— Czego si˛e dowiedziałem, w rzeczy samej — rzekł Xan, si˛egaj ˛
ac po mały,
skórzany plecak, który Khalid kupił mu w Berego´scie. Zajrzał do ´srodka i wło˙zył
tam r˛ek˛e. — S ˛
adz˛e, ˙ze to nie s ˛
a Zhentarimowie. Wygl ˛
adaj ˛
a mi bardziej na ban-
dytów — zabijaków i osiłków — nikogo wi˛ecej, cho´c s ˛
a zorganizowani, a poza
tym jest ich tam zbyt wielu, jak na nas troje. . . Przykro mi, przyjacielu. — Xan
u´smiechn ˛
ał si˛e do Abdela i ten si˛e zaczerwienił.
— Spróbowałem dosta´c si˛e do ´srodka i troch˛e pomyszkowa´c — kontynuował
elf. — I znalazłem to — wyj ˛
ał z plecaka dwa przedmioty: starannie zło˙zon ˛
a kartk˛e
pergaminu i raczej poka´zn ˛
a ksi ˛
a˙zk˛e, która przykuła wzrok Abdela. Wyci ˛
agn ˛
ał
w kierunku elfa sw ˛
a wielk ˛
a dło´n i Xan wr˛eczył mu ksi˛eg˛e.
Ksi ˛
a˙zka była dziwna w dotyku, oprawiona jakby w skór˛e, ale gładsz ˛
a ni˙z zwy-
kła skóra, bardziej such ˛
a. Miała niezwykły, szaro–zielony kolor i w dotyku wywo-
ływała u Abdela dziwne uczucie, jak dotyk Jaheiry. Przypomniał sobie wra˙zenie,
jakiego doznał, gdy dotkn˛eła go nog ˛
a i wzi ˛
ał gł˛eboki wdech. Na wierzchu był
symbol, który Abdel rozpoznawał, ale nie mógł go umiejscowi´c. Była to przednia
cz˛e´s´c ludzkiej czaszki, przytwierdzona na ´srodku koła, wewn ˛
atrz którego było co´s
na kształt kropli łez lub krwi, „rozpry´sni˛etych” wokół czaszki. Ksi˛eg˛e zamykały
dwie długie i nadzwyczaj delikatne stalowe klamry. Otworzył ksi˛eg˛e i zobaczył
starannie napisany, umiej˛etnie iluminowany tekst w j˛ezyku, którego nie znał. Od-
wrócił stron˛e i zobaczył rysunek przedstawiaj ˛
acy kobiet˛e przywi ˛
azan ˛
a do drew-
nianego koła i. . .
Abdel z trzaskiem zamkn ˛
ał ksi˛eg˛e i gwałtownie wyprostował rami˛e, jakby
chciał j ˛
a odrzuci´c, ale palce nie wypu´sciły jej z dłoni. Nie chciał jej si˛e pozby´c,
85
ale te˙z nie chciał jej wi˛ecej ogl ˛
ada´c.
— W porz ˛
adku? — zapytała Jaheira, a kiedy nie odpowiedział — Abdel?
— W porz ˛
adku — odpowiedział. — Xan, gdzie znalazłe´s t˛e ksi ˛
a˙zk˛e?
Xan wydawał si˛e zmieszany, zaskoczony pytaniem. — Le˙zała na stojaku
w jednym z namiotów. Wygl ˛
adała na wa˙zn ˛
a, cenn ˛
a, nie wiem. W pobli˙zu nikogo
nie było, wi˛ec j ˛
a wzi ˛
ałem. Co to jest?
— Zło — odparł Abdel krótko. Jaheira i Xan wymienili zdumione spojrzenia.
— To. . . Powinna si˛e znale´z´c w bezpiecznym miejscu. Powinienem zabra´c j ˛
a do
Candlekeep.
— ´Swietnie — zgodził si˛e Xan szybko. — Jeste´s pewny, ˙ze. . .
— Tak — rzekł Abdel, chowaj ˛
ac ksi˛eg˛e do swojego plecaka.
— Dobrze — powiedział elf. — Mam te˙z zł ˛
a wiadomo´s´c. Obawiam si˛e, Jahe-
ira, ˙ze bransoleta, któr ˛
a mi dała´s, ze´slizn˛eła mi si˛e z r˛eki. Zgubiłem j ˛
a.
Xan podniósł do góry r˛ek˛e i pokazał swój cienki nadgarstek, jakby chciał po-
wiedzie´c, ˙ze nie odzyskał jeszcze swej formy.
Jaheira u´smiechn˛eła si˛e.
— Nie szkodzi, nie s ˛
adz˛e, i˙z. . .
Abdel zerwał si˛e do skoku i w tym samym momencie g˛este krzaki kilka me-
trów od ich obozowiska gwałtownie zaszele´sciły. Co´s wielkiego przeciskało si˛e
przez nie, uciekaj ˛
ac i Abdel rzucił si˛e w po´scig z mieczem w dłoni. Wpadł w cier-
niste krzewy, przebił si˛e przez nie i natychmiast znalazł ´scie˙zk˛e. Przedzierał si˛e
wielkimi susami i w przeci ˛
agu trzech uderze´n serca dogonił uciekaj ˛
acego czło-
wieka. Nie patrz ˛
ac nawet, kim on jest, pchn ˛
ał mieczem w plecy biegn ˛
acego.
Ostrze przebiło mu ciało i wyszło ustami. Uciekinier nie zd ˛
a˙zył nawet krzykn ˛
a´c.
Jego ostatnie tchnienie było bulgotem krwi. Abdel przeskoczył w p˛edzie upada-
j ˛
ace ciało i wyhamował pół kroku za głow ˛
a trupa.
Jaheira i Xan wyłonili si˛e z krzaków tu˙z obok. Na widok tej okropnej sceny
Jaheira cofn˛eła si˛e.
Abdel czekał, a˙z opanuje go to uczucie, które zawsze si˛e pojawiało, kiedy
zabijał tak szybko, bez wahania czy skrupułów. Uznawał je za nagrod˛e za ulega-
nie swemu instynktowi zabijania. To była brudna przyjemno´s´c, ale jego jedyna
przyjemno´s´c od dawien dawna. Tym razem jednak jej nie było. Podniósł wzrok
i napotkał spojrzenie Jaheiry.
— Kierował si˛e do obozu — odezwał si˛e Abdel, nie b˛ed ˛
ac pewny, dlaczego
zaczyna si˛e tłumaczy´c.
Xan przysiadł obok ciała i sapn ˛
ał, przewracaj ˛
ac je na plecy.
— To jeden z bandytów — powiedział.
— Powinni´smy i´s´c — rzuciła Jaheira. — Mo˙ze by´c ich tu wi˛ecej.
— Mapa pokazuje, gdzie powinni´smy si˛e uda´c, jak my´sl˛e — rzekł Xan.
— Mapa? — zapytał Abdel.
86
— Kiedy ty czytałe´s ksi ˛
a˙zk˛e — wyja´sniła Jaheira — Xan pokazał mi map˛e,
któr ˛
a znalazł. . . Ten pergamin.
Abdel kiwn ˛
ał głow ˛
a.
— Pokazuje ona miejsce górniczego obozu — powiedział mu Xan. — Górni-
czego obozu ˙
Zelaznego Tronu, gł˛eboko w Kniei Otulisko.
— Wi˛ec oni wydobywaj ˛
a własn ˛
a rud˛e — domy´slił si˛e Abdel — ˙zeby potem
sprzedawa´c po wy˙zszej cenie, kiedy kopalnie w Nashkel stan ˛
a. Wygl ˛
ada mi to na
robot˛e Zhentarimów.
— A tutaj składuj ˛
a ˙zelazo — powiedział Xan. — Widziałem tu wozy pełne
rudy.
— A wszystko — rzekła Jaheira — dla złota.
— Ludzie robi ˛
a gorsze rzeczy — rzekł Xan — za mniej.
Abdel, znaj ˛
acy t˛e prawd˛e, pokiwał głow ˛
a.
— Nie u´smiecha mi si˛e wcale perspektywa wyprawy do Kniei Otulisko —
odezwała si˛e Jaheira. — Słyszałam o niej historie. . .
— Ja te˙z — odparł Abdel. — Ale gdyby´smy mieli przewodnika. . .
— Przewodnika? — zdumiał si˛e Xan.
— Pomó˙zcie mi podnie´s´c to ciało — powiedział Abdel. — Idzie z nami. . .
87
Rozdział pi˛etnasty
— Bardzo wiele przeciwko temu przemawia — odezwała si˛e Jaheira. — Nie
mam poj˛ecia, jak zacz ˛
a´c. . .
Przerwała, gdy Abdel przyło˙zył palec do ust i przechylił głow˛e. Wiedziała,
˙ze powinni by´c cicho — w ko´ncu przecie˙z mieli si˛e kry´c. Min˛eły dwa dni od-
k ˛
ad zostawili za sob ˛
a wzgórza i obóz bandytów, i odk ˛
ad bez powodzenia starała
si˛e odwie´s´c Abdela od jego szalonego planu. Xan gło´sno wyra˙zał swoj ˛
a dezapro-
bat˛e dla tego przedsi˛ewzi˛ecia. Przeprosił i odmówił ci ˛
agni˛ecia drewnianych noszy
z ciałem martwego bandyty, które dotaszczyli a˙z tutaj, na skraj Kniei Otulisko.
Cuchn ˛
acy ju˙z trup wisiał teraz na drzewie, gdzie powiesił go Abdel, a cała
trójka obserwowała go ukryta za pniem tak˙ze gnij ˛
acego, powalonego drzewa.
— Abdel — spróbowała znowu, tym razem szeptem. — Po prostu zakopmy. . .
Urwała, widz ˛
ac, ˙ze Abdel drgn ˛
ał i spojrzał w półmrok lasu. Ona tak˙ze usły-
szała kroki, nale˙z ˛
ace do kogo´s, kto wcale nie zamierzał si˛e kry´c. Xan przygryzł
usta i kiedy napotkał wzrok Jaheiry, wolno pokiwał głow ˛
a. Przymkn˛eła oczy
i westchn˛eła.
— Och, mój, tak — powiedział Korak, wyłaniaj ˛
ac si˛e z krzaków i łapczywie
przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e wisz ˛
acemu trupowi. — Tak, to b˛edzie dobre.
Jaheira ujrzała, jak Abdel bezgło´snie wypuszcza powietrze z płuc. Ona sama
starała si˛e nie oddycha´c przez nos. Cho´c ghul był od zawietrznej, wo´n jego gnij ˛
a-
cego ciała dochodziła a˙z tutaj. Zasłoniła usta, powstrzymuj ˛
ac odruch wymiotny.
— Jak ty tam wlazłe´s na gór˛e? — zapytał ghul milcz ˛
ace ciało.
— Ja mu pomogłem — powiedział Abdel.
Korak j˛ekn ˛
ał, odskoczył ze strachu w tył i wywrócił si˛e w kolczaste zaro´sla.
— Wyła´z, Korak. Zmieniłem zdanie.
— To ty?— zapytał ghul, wystawiaj ˛
ac z g ˛
aszczu tylko czubek swej szarej,
martwej głowy.
— Wyła´z — powtórzył Abdel i wstał z mieczem w dłoni. Xan wysapał jakie´s
elfickie przekle´nstwo, ale nie wychodził z ukrycia. Jaheira w ogóle nie miała za-
miaru wstawa´c, obawiaj ˛
ac si˛e fali ghulowego smrodu i nie maj ˛
ac ch˛eci ogl ˛
ada´c
Koraka.
— Nie zabijesz mnie? — zapytał ghul z nadziej ˛
a w głosie. — Pójd˛e z tob ˛
a?
88
— Potrzebujemy przewodnika — odparł Abdel. — Potrzebujemy przewod-
nika w Kniei Otulisko.
— Wiedziałem — odpowiedział Korak. — Poprowadz˛e.
*
*
*
Paj ˛
ak był br ˛
azowy, miał czarne plamy na odwłoku i osiem opancerzonych nóg.
Był prawie tak wielki jak kciuk Jaheiry. Nie był najwi˛ekszym paj ˛
akiem w Faeru-
nie, ale dla Jaheiry wydawał si˛e ogromny. Zapiszczała przestraszona, kiedy nagle
opu´scił jej si˛e na rami˛e. Podskoczyła i to przestraszyło paj ˛
aka, który postanowił
schowa´c si˛e w najbli˙zszym ciemnym schronieniu, jakie mógł znale´z´c — wcho-
dz ˛
ac Jaheirze mi˛edzy jej kr ˛
agły biust. Jaheira zacz˛eła stuka´c w swój gorset zbroi
z utwardzanej skóry.
— Och, na chwał˛e Mielikki — zaj˛eczała dr˙z ˛
acym, przestraszonym głosem. —
Niech to szlag. . . Cholera.
Abdel odwrócił si˛e, uchylaj ˛
ac przed cienk ˛
a gał ˛
azk ˛
a, która prawie trafiła go
w oko. Zaro´sla i drzewa rosły tak g˛esto, ˙ze nie widział twarzy Jaheiry, ale widział,
˙ze macha r˛ek ˛
a. Kobieta cofn˛eła si˛e w tył i znów zapiszczała.
Abdel przedarł si˛e do niej przez g ˛
aszcz i zapytał: — Co jest?
Jaheira nie odpowiedziała mu od razu. Wła´snie zdejmowała sw ˛
a skórzan ˛
a
zbroj˛e.
— Co ty robisz? — zapytał jeszcze raz, rozbawiony.
Jaheira wydusiła z siebie: paj ˛
ak, i gdy zdj˛eła stanik, zacz˛eła podskakiwa´c
w miejscu. Bluzk˛e miała wypuszczon ˛
a lu´zno i zacz˛eła ni ˛
a potrz ˛
asa´c. Wygl ˛
adało
to jak taniec calishita´nskich dziewcz ˛
at. Abdel u´smiechn ˛
ał si˛e mimo niepokoju,
wci ˛
a˙z nie b˛ed ˛
ac pewnym, co si˛e dzieje.
— Hej, wy tam z tyłu, w porz ˛
adku? — odezwał si˛e gdzie´s z g ˛
aszczu głos
Xana.
— Wydaje mi si˛e, ˙ze Jaheira spotkała si˛e z. . . — zacz ˛
ał Abdel, ale przerwał,
gdy Jaheira gło´sno pisn˛eła z bólu.
— Bogowie — krzykn˛eła — ugryzł mnie. . . Gryzie mnie!
Z oka pociekła jej łza i Abdel przestał si˛e ´smia´c. Jaheira zacz˛eła po´spiesznie
zdejmowa´c bluzk˛e, wi˛ec pomógł jej. Tkanina rozerwała si˛e z gło´snym trzaskiem,
a Abdel wyci ˛
agn ˛
ał paj ˛
aka spomi˛edzy obna˙zonych piersi Jaheiry, zanim oboje zd ˛
a-
˙zyli si˛e zorientowa´c, co robi. Paj ˛
ak przeskoczył chy˙zo na praw ˛
a dło´n Abdela i wo-
jownik klasn ˛
ał go lew ˛
a, zamieniaj ˛
ac w br ˛
azow ˛
a plam˛e z połamanymi nogami.
— Udało si˛e. . . — zacz˛eła Jaheira. Abdel spojrzał na ni ˛
a, nag ˛
a do pasa i otwo-
rzył usta. Nigdy nie widział czego´s tak. . .
Jaheira skrzy˙zowała r˛ece na piersiach i odwróciła si˛e. Nawet przez jej długie
89
do ramion włosy Abdel mógł zauwa˙zy´c, ˙ze poczerwieniała jej szyja.
— Przepraszam — powiedział.
— Nic. . .
— Co tam si˛e dzieje z tyłu? — zapytał Xan. Abdel usłyszał, jak si˛e zbli˙za.
Nawet Xan nie mógł i´s´c cicho przez t˛e g˛estwin˛e.
— Wszystko w porz ˛
adku — zawołała Jaheira i kroki zatrzymały si˛e. Abdel
zorientował si˛e, ˙ze wci ˛
a˙z trzyma rozdart ˛
a bluzk˛e Jaheiry. Podał jej nie´smiało. Za-
trzymała si˛e, zwróciła głow˛e ku niemu, ale nie widział jej oczu.
— Chod´zcie ju˙z, prosz˛e — powiedział Xan niecierpliwie.
Chocia˙z Abdel wci ˛
a˙z nie widział elfa, usłyszał, ˙ze zawrócił i zacz ˛
ał si˛e oddala´c
w kierunku, w którym prowadził ich ghul.
Jaheira zaczekała par˛e sekund, tak˙ze przysłuchuj ˛
ac si˛e oddalaj ˛
acym krokom
Xana, po czym odwróciła si˛e i si˛egn˛eła po bluzk˛e. Wyci ˛
agn˛eła r˛ece przed siebie
i ich oczy spotkały si˛e. Stali tak, zdawałoby si˛e ˙ze całe ˙zycie, ich palce splecione
razem, oddzielone tylko gładkim jedwabiem rozdartej bluzki. Jaheira pierwsza
pu´sciła jego dło´n, mimowolnie, a on, mo˙ze nawet bardziej mimowolnie, odwrócił
si˛e i ruszył naprzód, zostawiaj ˛
ac j ˛
a sam ˛
a, aby si˛e ubrała.
— Xan — zawołał. — Uwa˙zaj na paj ˛
aki.
— Tak — odezwał si˛e Korak blisko, nawet zbyt blisko. — Paj ˛
aki, pewno.
Abdel obejrzał si˛e i zobaczył ghula. Straszliwy smród nie wydawał si˛e ju˙z
taki straszliwy. Nigdy by nie przypuszczał, ˙ze mo˙ze si˛e do niego przyzwyczai´c,
ale widocznie tak si˛e stało. Ghul odwrócił si˛e w kierunku Jaheiry i polizał swym
długim j˛ezykiem ociekaj ˛
acy rop ˛
a wrzód na zapadni˛etym policzku. Abdel dał dwa
kroki naprzód i chwycił ghula za podart ˛
a koszul˛e.
— Jeste´s tutaj jako przewodnik, ghulu — powiedział Abdel głosem ci˛e˙zkim
i gro´znym — wi˛ec prowad´z nas z przodu albo paj ˛
aki b˛ed ˛
a twoim najmniejszym
problemem.
Korak chrz ˛
akn ˛
ał i ruszył przodem w g ˛
aszcz. Abdel poczuł, ˙ze co´s usiadło mu
na karku i strzepn ˛
ał jakiego´s owada. Tormie — westchn ˛
ał, spogl ˛
adaj ˛
ac w niebo,
zasłoni˛ete g˛estymi koronami drzew. Zobaczył te˙z nad sob ˛
a migotanie paj˛eczyn.
Obejrzał si˛e na Jaheir˛e, która ju˙z ruszyła za reszt ˛
a, ko´ncz ˛
ac poprawia´c gorset
zbroi. Nic nie powiedział, ale poczuł nagle wielk ˛
a ochot˛e na wydarcie z brzucha
Koraka jego martwych flaków. Ile zobaczył? Te trupie oczy nie zasłu˙zyły, by wi-
dzie´c to, co widział Abdel. Zdumiał si˛e na sw ˛
a nast˛epn ˛
a my´sl — oczy ˙zadnego
m˛e˙zczyzny na to nie zasługiwały. Zaledwie dwa dni temu zabił jej m˛e˙za, a ju˙z
czuł, ˙ze on i Jaheira. . .
Odepchn ˛
ał te nieczyste my´sli od siebie i przeniósł sw ˛
a frustracj˛e na gał˛ezie
zagradzaj ˛
ace mu drog˛e.
Szli tak przez nast˛epn ˛
a godzin˛e w tej g˛estwinie niemal nie do przej´scia, a˙z
w ko´ncu zza kurtyny krzaków wyłonił si˛e Xan i zacz ˛
ał maszerowa´c u boku Ab-
dela. Jaheira szła tylko kilka kroków za nimi. Abdel wpadł twarz ˛
a w paj˛eczyn˛e,
90
która oblepiła mu nieogolon ˛
a brod˛e. Przywykł ju˙z do ˙zycia w terenie takim jak
ten nawet, ale teraz fantazjował na temat gospody, ciepłego kominka, garnca piwa
i Jaheiry. . .
— Przyznanie si˛e do tego, ˙ze plan zawiódł — odezwał si˛e Xan, przerywaj ˛
ac
Abdelowi marzenia — jest mniejszym grzechem ni˙z dalsze pod ˛
a˙zanie kursem,
który mo˙ze prowadzi´c tylko do katastrofy.
— Na Torma, Xan — odparł gniewnie Abdel. — Własnor˛ecznie zabij˛e tego
cuchn ˛
acego syna ´slimaka gołymi r˛ekami, je´sli miałoby ci to zamkn ˛
a´c usta, ale to
wcale nie pomo˙ze nam wydosta´c si˛e z tego zapomnianego przez bogów lasu ani
troch˛e szybciej.
— Ten twój Korak — zacz ˛
ał znów Xan — jest o˙zywie´ncem. Jak mo˙zesz mu
ufa´c?
— Nie ufam — odparł najemnik. — Nie ufałem mu nigdy, nawet kiedy ˙zył,
ale nie jestem pewien, czy mam inny wyb. . . Cholera!
Abdel nagle stan ˛
ał. Paj ˛
ak był wielko´sci prawie obu małych pi˛e´sci Jaheiry i sie-
dział w ´srodku starannie rozplecionej paj˛eczyny nie dalej ni˙z cal przed nosem
Abdela. Paj ˛
ak ani drgn ˛
ał, kiedy Abdel cofn ˛
ał si˛e i wyci ˛
agn ˛
ał miecz. Ostrze prze-
ci˛eło gał ˛
a´z ponad nim, Xan powiedział — Czekaj! — ale Abdel bez wahania
przeci ˛
ał paj ˛
aka na pół jednym, dobrze wymierzonym ci˛eciem. Chitynowy pance-
rzyk paj ˛
aka rozpadł si˛e i ze ´srodka wybiegły setki, mo˙ze nawet tysi ˛
ace malutkich
paj ˛
aczków, rozpraszaj ˛
ac si˛e po ´sciółce i paj˛eczynie.
— Och, na Torma. . .
Jaheira wzdrygn˛eła si˛e i powiedziała:
— Wyno´smy si˛e st ˛
ad. Lepiej wyno´smy si˛e st ˛
ad.
— Ju˙z niedługo — wymruczał Korak, wystawiaj ˛
ac głow˛e zza pnia ogrom-
nego, powalonego drzewa.
Jaheira obróciła si˛e w stron˛e ghula.
— Nie zjesz mnie, ghulu. Nie b˛edziesz ju˙z ˙zył, ˙zeby posmakowa´c. . . —
urwała, uskakuj ˛
ac przed jednym z paj ˛
aczków. Wrzasn˛eła gło´sno i przeci ˛
agle z fru-
stracji, gniewu i obrzydzenia. Wło˙zyła palce we włosy i zacz˛eła je przeczesywa´c
i potrz ˛
asa´c, a˙z jej si˛e palce zapl ˛
atały. Przynajmniej jeden paj ˛
aczek wypadł jej
z włosów. Abdel wci ˛
agn ˛
ał powietrze, kiedy Jaheira spojrzała na niego z dziko po-
targanymi włosami. Przeraził go ten widok i szybko si˛e odwrócił, kiedy zobaczył,
˙ze Jaheira to zauwa˙zyła. Paj ˛
ak wyl ˛
adował mu na policzku i Abdel trzepn ˛
ał go
silnie, rozsmarowuj ˛
ac go sobie na twarzy.
— Mielikki odwróciła si˛e od tego lasu — powiedziała Jaheira raczej do siebie
ni˙z do pozostałych.
— Paj ˛
aki to po prostu. . . paj ˛
aki — rzekł niewyra´znie Abdel.
— Tak, to prawda — odparła Jaheira — i zarazem cz˛e´s´c porz ˛
adku natury jak
wszystko inne, ale wolałabym, aby nie miały nic wspólnego. . . z moj ˛
a. . . natur ˛
a.
Abdel u´smiechn ˛
ał si˛e i Jaheira tak˙ze posłała mu słaby u´smiech.
91
— Je´sli prowadzisz nas w jak ˛
a´s zasadzk˛e — powiedział Xan do Koraka, nie
zauwa˙zaj ˛
ac sceny, jaka rozegrała si˛e pomi˛edzy Abdelem i Jaheir ˛
a — umr˛e do-
piero, gdy zapewni˛e ci doznania drugiej ´smierci.
— Nieustanne straszenie mnie — odparł Korak, obrzucaj ˛
ac elfa pogardliwym
spojrzeniem swych po˙zółkłych oczu — wcale nie sprawi, ˙ze dotrzemy do tej wa-
szej kopalni szybciej.
— No wła´snie — rzekł Xan, wyci ˛
agaj ˛
ac miecz. — Miałem. . .
Abdel popchn ˛
ał mocno elfa w plecy tak, ˙ze ten prawie upadł.
— Idziemy — powiedział najemnik do Xana, po czym zwrócił si˛e do ghula.
— Zaprowad´z nas tam. Ju˙z.
Ghul kiwn ˛
ał głow ˛
a, odwrócił si˛e i podj ˛
ał marsz. Xan, oddychaj ˛
ac ci˛e˙zko, tylko
patrzył, jak Abdel i Jaheira id ˛
a za ghulem, raz po raz uchylaj ˛
ac si˛e przed paj˛eczy-
nami. Elf stał chwil˛e, str ˛
acaj ˛
ac natr˛etne paj ˛
aki, a˙z w ko´ncu ruszył za nimi.
*
*
*
— No wła´snie — odezwał si˛e Abdel szorstko — wracamy.
Korak zatrzymał si˛e i odwrócił, by spojrze´c na najemnika.
— Wracamy?
— Wła´snie — potwierdził Abdel.
— Prowadzisz nas do jakiego´s paj˛eczego. . . paj˛eczego. . . — zaci ˛
ał si˛e Xan,
szukaj ˛
ac wła´sciwego słowa — . . . paj˛eczego piekła.
— Lepiej id´zmy — powiedziała Jaheira, głosem słabym i dr˙z ˛
acym. Zacz˛eła
robi´c si˛e nerwowa i Abdel przypomniał sobie zhentarimskiego maga Xzara. Dla-
tego zapragn ˛
ał nagle wyprowadzi´c j ˛
a i cał ˛
a ich grup˛e z Kniei Otulisko. Od mo-
mentu, kiedy paj ˛
ak wlazł pod zbroj˛e Jaheiry i ugryzł j ˛
a, ich liczba nieustannie
si˛e zwi˛ekszała. Cho´c w Kniei Otulisko ju˙z było ciemno, wszyscy wiedzieli, ˙ze
niedługo zajdzie sło´nce. Cienie stawały si˛e coraz gł˛ebsze i mogły kry´c nawet wi˛e-
cej i wi˛ekszych paj ˛
aków. Jaheira podrapała si˛e w piersi przez zbroj˛e i jeszcze raz
przetrz ˛
asn˛eła włosy. Strzepn˛eła co´s z karku.
— Lepiej id´zmy — powtórzyła.
— Ju˙z niedaleko — zaprotestował ghul. — Prowadz˛e was. Prowadz˛e was.
— Ci ˛
agniesz nas przez morze paj ˛
aków — zaoponował Xan. — Dok ˛
ad nas
prowadzisz?
— Do kopalni — powiedział ghul. — Prowadz˛e was do kopalni. Za mn ˛
a. . .
Za mn ˛
a. . .
Ghul pomachał r˛ek ˛
a, aby szli za nim. Abdel miał ju˙z dosy´c i nie poruszył si˛e.
Usiadł, jak czynił to ju˙z setki razy w ci ˛
agu ostatniej godziny i otarł twarz z lepkiej
paj˛eczyny.
92
— Starczy, Korak — rzekł Abdel. — Wyprowad´z nas st ˛
ad, albo zabij˛e ci˛e
i wtedy sami spróbujemy si˛e st ˛
ad wydosta´c.
— Jak sobie ˙zyczysz — odparł ghul, kłaniaj ˛
ac si˛e. — Jak sobie ˙zyczysz, dobry
panie. — Korak odwrócił si˛e i pod ˛
a˙zył w tym samym kierunku, co przedtem.
Xan westchn ˛
ał gło´sno.
— Pozwól mi. Prosz˛e, Abdel. Pozwól mi go zabi´c.
Jaheira ruszyła za ghulem.
— Lepiej id´zmy — powiedziała znowu.
Xan wci ˛
agn ˛
ał powietrze do płuc, zatrzymał si˛e i wolno je wypu´scił.
— Tam co´s jest — wyszeptał ledwie słyszalnym głosem.
Abdel ju˙z zd ˛
a˙zył ruszy´c za Jaheir ˛
a i Korakiem, którzy gło´sno przedzierali si˛e
przez opanowany przez paj ˛
aki las. Najemnik wolno si˛e odwrócił i poło˙zył praw ˛
a
dło´n na r˛ekoje´sci pałasza.
— Gdzie?
— Za nami — odparł elf — i z boku. . . z obu stron.
— Ilu?
— Wystarczaj ˛
aco — rzekł elf i szybko ruszył za Jaheir ˛
a. — Id´zmy.
Abdel zawahał si˛e, pragn ˛
ac zosta´c i walczy´c.
— Abdel — zawołał go Xan. Elf musiał czu´c, ˙ze cokolwiek za nimi idzie, wie
gdzie si˛e znajduj ˛
a.
Abdel ruszył si˛e, ale zaraz cofn ˛
ał.
— Widzisz ich? — zapytał Xan cicho.
— Co to? — zapytała Jaheira. — Czy kto´s nas. . .
— . . . tropi? — doko´nczył za ni ˛
a Xan. — Tak. Nie zatrzymujmy si˛e.
— Powinni´smy si˛e rozdzieli´c — wyszeptał Abdel do elfa. — Spróbowa´c zaj´s´c
ich po łuku od tyłu.
— ´Smierdz ˛
a — powiedział elf i Abdel zdał sobie spraw˛e, ˙ze Xan si˛e boi. —
Nie wiem, kim lub czym s ˛
a, Abdel, ale na pewno nie s ˛
a to ludzie ani elfy. Nie
chc˛e si˛e rozdziela´c.
— Zaganiaj ˛
a nas gdzie´s? — zapytała Jaheira.
— Tak — odpowiedział Xan. — Naprowadzaj ˛
a nas gdzie´s, gdzie. . . prowadzi
nas ghul.
— Mog˛e przyzna´c si˛e do pomyłki wystarczaj ˛
aco wcze´snie, Xan — powiedział
Abdel, zmuszaj ˛
ac si˛e do u´smiechu.
— To b˛edzie trudne — odparł elf — by´c w porz ˛
adku wobec. . . Tam!
Abdel zatrzymał si˛e i spojrzał, gdzie Xan pokazywał palcem. Zobaczył tylko
kawałek rdzawo–br ˛
azowego boku jakiej´s istoty. Była kosmata.
— Co´s jakby paj ˛
ak — odezwała si˛e Jaheira, ko´ncz ˛
ac my´sl Abdela.
— Paj ˛
aki umieraj ˛
a — odparł Abdel, staraj ˛
ac si˛e j ˛
a pocieszy´c. — Jak wszystko
inne.
93
— Nie zatrzymujmy si˛e — rzekł Xan. Zacz ˛
ał si˛e poci´c obficie i dobył miecza.
— Musimy i´s´c stale naprzód. Je´sli stan ˛
a si˛e zbyt pewne siebie. . .
— Zbli˙z ˛
a si˛e wystarczaj ˛
aco, by. . . Tfu! — Abdel wypluł paj ˛
aka z ust i oczy´scił
twarz z paj˛eczyny.
— Idziesz prosto ku temu — powiedziała Jaheira, jakby trzeba to było Abde-
lowi mówi´c.
W zaro´slach za nimi rozległ si˛e gło´sny trzask. Jaheira chwyciła Abdela pod
rami˛e i wrzasn˛eła: — Ruszajmy!
Abdel nie zamierzał si˛e opiera´c. Strzepn ˛
ał resztki lepkiej paj˛eczyny i pobiegł
za Jaheir ˛
a, która znikn˛eła w pogoni za Xanem i Korakiem. Szelest towarzyszył im
z tyłu, lecz stwór, czymkolwiek był, nie atakował ich.
Abdel zd ˛
a˙zył oczy´sci´c sobie twarz do ko´nca, zanim ujrzał plecy uciekaj ˛
acego
Xana i nadepn ˛
ał mu na pi˛ety.
— Co si˛e dzieje? — powiedział Abdel, rozejrzał si˛e, usłyszał, ˙ze Jaheira po-
wstrzymuje si˛e od krzyku i niemal sam nie wrzasn ˛
ał.
Drzewa otwierały si˛e na polank˛e. Polank˛e pełn ˛
a paj˛eczyn wszystkich rozmia-
rów, kształtów i stopni zło˙zono´sci, od prostych nici rozpostartych pomi˛edzy gał˛e-
ziami, po niewiarygodne konstrukcje linowe, przypominaj ˛
ace Abdelowi legendy
o miastach Evermeet. W czym´s, co wygl ˛
adało na gniazda, roiło si˛e od malutkich
paj ˛
aków, a w jednej z paj˛eczyn, zbudowanej z nici grubszej ni˙z najgrubsza lina,
jak ˛
a Abdel widział, siedział paj ˛
ak wielko´sci krowy. Jego bulwowate ciało było
czarne, nakrapiane czerwieni ˛
a. Dymi ˛
acy zielony jad skapywał z jego drgaj ˛
acej
˙zuchwy.
Jaheira stała tak z otwartymi ustami i wytrzeszczała oczy. Strach obezwład-
nił j ˛
a, nie mogła ani ucieka´c, ani krzycze´c. Xan mruczał co´s po elficku, pewnie
modlitw˛e i łza pociekła mu po policzku.
Korak wiercił si˛e w miejscu, nie wiedz ˛
ac w którym kierunku ma ucieka´c i po-
wiedział jedynie: — Ops!
Na ´srodku polanki stało co´s, co Abdel mógł nazwa´c tylko budynkiem.
94
Rozdział szesnasty
Olbrzymi paj ˛
ak zobaczył ich i wrzasn ˛
ał. Odpowiedział mu ´swiergocz ˛
acy, bez-
my´slny krzyk Jaheiry. Abdel niemal sam nie wrzasn ˛
ał, gdy˙z strach pełzał mu pod
skór ˛
a w dół, a˙z skurczyły mu si˛e j ˛
adra. Spojrzał na Jaheir˛e i prawie nie wrzasn ˛
ał
po raz drugi. Kobieta traciła zmysły.
Ettercapy — poro´sni˛ete k˛epkami sier´sci humanoidy — wybrały t˛e chwil˛e na
atak, a mo˙ze wrzask olbrzymiego paj ˛
aka był dla nich rozkazem. Kiedy wypełzły
z zaro´sli, Abdel szybko wysun ˛
ał z pochwy miecz i natarł na nie z grymasem deter-
minacji, który zawsze pojawiał si˛e u niego w podobnych chwilach. To wytr ˛
aciło
ettercapy z równowagi i pierwszy, który był najbli˙zej, musiał atakowa´c sam.
Istoty były ni˙zsze od Abdela, cho´c wy˙zsze od Jaheiry i Xana. Nie poruszały
si˛e szybciej ni˙z zwykli ludzie, ale ich chude, paj ˛
akowate ko´nczyny wywijały dziko
i sprawiały, ˙ze wygl ˛
adały na szybsze. Ten, który atakował Abdela, otworzył usta
z kłami i Abdel niemal nie zakrztusił si˛e woni ˛
a jego jadu. Ci ˛
ał mieczem, lecz
odrobin˛e za wysoko i ostrze odci˛eło stworowi tylko czubek jego długiego, szpi-
czastego ucha.
Ettercap zawył, ale kontynuował atak. Abdel usłyszał, ˙ze Xan walczy z dru-
gim, który wyskoczył z zaro´sli tu˙z przed nim. Wrzecionowata r˛eka o długich, za-
ko´nczonych ostrymi pazurami palcach trafiła Abdela w lewe rami˛e, upuszczaj ˛
ac
nieco krwi i przekle´nstw z ust najemnika. I w tym momencie Abdel przestał my-
´sle´c o otaczaj ˛
acym go ´swiecie, nawet zapomniał o Jaheirze, któr ˛
a ostatnio widział
sparali˙zowan ˛
a ze strachu.
Odci ˛
ał ettercapowi r˛ek˛e i stwór z piskiem wycofał si˛e, a jego miejsce zaj˛eły
dwa inne. Abdel przebił jednemu oko, podczas gdy drugi próbował chlasn ˛
a´c go
w praw ˛
a nog˛e swymi ostrymi jak igła pazurami. Abdel chrz ˛
akn ˛
ał i kopn ˛
ał stwora
lew ˛
a nog ˛
a wprost w jego obwisł ˛
a pier´s. Od siły uderzenia zaro´sni˛eta klatka stwora
zapadła si˛e, ettercap zipn ˛
ał z płuc całym swoim smrodem i upadł na kolana. Ab-
del uniósł miecz i opu´scił na prawy bark kl˛ecz ˛
acego potwora. Ettercap nawet nie
zaj˛eczał, ale Abdel wiedział, ˙ze musiał trafi´c w t˛etnic˛e. Krew trysn˛eła fontann ˛
a,
pulsuj ˛
ac gwałtownie, a potem coraz wolniej wraz z ka˙zdym coraz słabszym ude-
rzeniem serca. Stwór przyło˙zył r˛ek˛e do rany, jego szare oczy wywróciły si˛e i run ˛
ał
na ziemi˛e.
95
Abdel poczuł ostry ból w lewym barku i odskoczył w tył — akurat w do-
brym momencie. Jedyny cały stwór drapn ˛
ał go po raz drugi, ale nie zd ˛
a˙zył go
ugry´z´c swymi jadowitymi kłami. Abdel pchn ˛
ał mocno obur ˛
acz i ostrze zagł˛ebiło
si˛e w ciele ettercapa, roztrzaskuj ˛
ac mu kr˛egosłup i z wyra´znym chlupni˛eciem wy-
szło plecami. Zanim stwór zwalił si˛e na ziemi˛e, Abdel lew ˛
a nog ˛
a zepchn ˛
ał go
z ostrza swego miecza. W tym momencie rozległ si˛e za nim krzyk i Abdel odwró-
cił si˛e.
Jaheira wołała Khalida i Abdel drgn ˛
ał zarówno na d´zwi˛ek imienia, które wo-
łała, jak i ´smiertelnie niebezpiecznej sytuacji, w której si˛e znajdowała. Rzucała
si˛e zapl ˛
atana w czym´s w rodzaju paj˛eczej sieci, zrobionej z grubych, solidnych
nici. Sie´c ci ˛
agn˛eły po ziemi dwa ettercapy, od jednego gniazda malutkich paj ˛
a-
ków przez nast˛epne. Jaheira dyszała, by złapa´c oddech i znowu krzycze´c.
Abdel post ˛
apił naprzód, ignoruj ˛
ac Xana walcz ˛
acego o ˙zycie i wpadł w pu-
łapk˛e. Kostka przylgn˛eła mu do lepkiej, grubej liny. Abdel potkn ˛
ał si˛e i wywi-
n ˛
ał fikołka, dostrzegaj ˛
ac jednocze´snie, jak po linie biegnie w jego stron˛e etter-
cap. Najemnik podj ˛
ał prób˛e przeci˛ecia liny, która przylepiła mu si˛e do kostki,
wzi ˛
ał zamach, jednak zbyt szeroki, gdy˙z bał si˛e uci ˛
a´c sobie nog˛e, i zamiast tra-
fi´c w lin˛e, trafił nadbiegaj ˛
acego ettercapa w jego p˛ekaty brzuch. Ni´c wychodziła
wła´snie z podbrzusza stwora, a kiedy z rozpłatanego brzucha trysn˛eła krew, ni´c
straciła swoje przylepne wła´sciwo´sci, a stwór z piskiem zdechł. Krew wymieszana
z lepk ˛
a substancj ˛
a paj˛eczynowat ˛
a chlusn˛eła z rany potwora na nogi Abdela i na-
jemnikowi udało si˛e niemal całkowicie uwolni´c stop˛e z nici, nim spadła na niego
z góry cała sie´c — z nici grubszych i jeszcze bardziej lepkich. Jego prawe rami˛e
przylgn˛eło przylepione do boku, wi˛ec zaryzykował przerzucenie swego miecza do
lewej dłoni. Kiedy go chwycił, przekr˛ecił si˛e na plecy i zasłonił mieczem twarz.
Olbrzymi paj ˛
ak, którego wcze´sniej zobaczyli siedz ˛
acego w ´srodku swej gigan-
tycznej paj˛eczyny, zmierzał teraz szybko po swych niciach do pobliskiego drzewa,
wprost na Abdela, z jego otwartych szcz˛ek s ˛
aczył si˛e jad.
— Tormie, chro´n mnie! — zawołał Abdel i ci ˛
ał mieczem z lewa na prawo.
Paj ˛
ak zatrzymał si˛e na chwil˛e, a Abdel przeturlał si˛e na bok, staraj ˛
ac si˛e wyrwa´c
z sieci. Poczuł bolesne szarpni˛ecie za włosy, wokół szyi owin˛eła mu si˛e lepka
ni´c sieci. Teraz był jak mucha, smakowity k ˛
asek dla o´smiono˙znego drapie˙zcy,
i jak mucha szarpał si˛e w desperackiej próbie uwolnienia, grz˛ezn ˛
ac w sieci coraz
bardziej.
— Uspokój si˛e — powiedział paj ˛
ak.
Abdel wzdrygn ˛
ał si˛e na d´zwi˛ek jego słów. Jakby kto´s przejechał szkłem po
stali. Włosy stan˛eły mu d˛eba, nie tylko z powodu zgrzytliwego d´zwi˛eku, ale i prze-
ra˙zenia, ˙ze taki stwór potrafi w ogóle mówi´c.
— Nie ruszaj si˛e, człowieku i daj, aby Kriiya mogła ci˛e wyssa´c. Kriiya osuszy
ci˛e do cna.
Abdel krzykn ˛
ał i rzucił si˛e naprzód. Wykonał fint˛e i paj ˛
ak dał si˛e nabra´c,
96
uskakuj ˛
ac w bok. Abdel nakarmił potwora ostrzem swego miecza, wpychaj ˛
ac mu
ostrze prosto w rozwarty pysk. Miecz zagł˛ebił si˛e na cał ˛
a stop˛e, nim napotkał opór.
Krew i trucizna chlusn˛eły z pyska umieraj ˛
acego potwora. Jego konwulsje były tak
silne, ˙ze Abdel prawie stracił chwyt na r˛ekoje´sci pałasza. Nogi potwora ugi˛eły si˛e
pod nim z gło´snym trzaskiem, który zagłuszył krzyk Jaheiry tak, i˙z Abdel jedynie
pomy´slał, ˙ze wołała: „Tato!”, ale nie był pewny.
Potwór spadał wprost na niego, wi˛ec Abdel, zamykaj ˛
ac oczy i usta przed
´smierteln ˛
a trucizn ˛
a, szarpn ˛
ał si˛e i odturlał, a potwór — wa˙z ˛
acy lekko ton˛e —
zwalił si˛e z konaru drzewa na ziemi˛e. Jego odwłok p˛ekł, wylewaj ˛
ac fale ´sluzu,
trucizny i kwasów ˙zoł ˛
adkowych sycz ˛
acych na paj˛eczynie i ro´slinno´sci ´sciółki.
— Jaheira! — krzykn ˛
ał Abdel, ale nie otrzymał odpowiedzi. Le˙z ˛
ac na ziemi
prawie nic nie widział, spróbował wi˛ec wsta´c, ale nie udało mu si˛e. Wci ˛
a˙z był
zapl ˛
atany w lepkie, grube nici paj˛eczyny i miał ograniczon ˛
a swobod˛e ruchów.
Wci ˛
a˙z jednak trzymał w lewej dłoni ociekaj ˛
acy posok ˛
a miecz i po krótkich zma-
ganiach i kilku ci˛eciach udało mu si˛e usi ˛
a´s´c. Słyszał, ˙ze Xan walczy, oddychał
ci˛e˙zko, ale spokojnie. Kiedy Abdel w ko´ncu dojrzał Xana, natychmiast docenił
jego umiej˛etno´sci w posługiwaniu si˛e mieczem. Jakkolwiek podró˙zowali razem
ju˙z od jakiego´s czasu, Abdel nie miał zbyt wiele okazji widzie´c go w akcji. Zwy-
kle, kiedy Xan walczył, Abdel równie˙z walczył, a kiedy walczył, rzadko si˛e roz-
gl ˛
adał. Miecz elfa wirował przed nim w o´slepiaj ˛
acym ta´ncu i dla Abdela zdawał
si˛e by´c niczym jaka´s magiczna tarcza. Ale nie było w tym ˙zadnej magii, elf był
po prostu bardzo dobry.
Na ziemi u stóp elfa le˙zały ju˙z dwa martwe ettercapy, a Xan zawzi˛ecie m˛eczył
ostatniego. Stwór broczył ju˙z z tuzina ran i w jego oczach było wida´c wyra´zn ˛
a
desperacj˛e, ale nie wahanie. Walczył uparcie i Abdel, nie o´smielaj ˛
ac si˛e krzycze´c
dla zach˛ety, by nie rozprasza´c elfa, tylko patrzył z nadziej ˛
a na zwyci˛estwo Xana.
Niedługo pó´zniej Xan wykonał dwa szybkie celne ci˛ecia i stwór, zachłystuj ˛
ac si˛e
własn ˛
a krwi ˛
a, padł.
— Xan! — zawołał Abdel.
Elf spojrzał na niego szybko, nie puszczaj ˛
ac gardy. Abdel zobaczył paj ˛
aka
wielko´sci monety biegn ˛
acego po piersi elfa i sam poczuł jak jeden taki wchodzi
mu na nog˛e.
— Xan, pomó˙z mi si˛e uwolni´c! Musimy pomóc. . .
Wielki paj ˛
ak skoczył Xanowi na plecy. Wyskoczył znik ˛
ad i Abdelowi a˙z dech
zaparło z zaskoczenia, podobnie jak elfowi, którego siła pchni˛ecia powaliła na
kolana. Xan spojrzał z zakłopotaniem Abdelowi w oczy. Abdel poci ˛
agn ˛
ał sie´c
przylepion ˛
a do kostki, zdzieraj ˛
ac sobie skór˛e. Wrzasn ˛
ał z bólu, ale nie przestał
ci ˛
agn ˛
a´c, dopóki si˛e nie uwolnił, pozostawiaj ˛
ac przylepiony do nici kawałek skóry.
Paj ˛
ak siedz ˛
acy Xanowi na plecach otworzył ˙zuchw˛e tu˙z nad karkiem elfa, a Xan,
wci ˛
a˙z patrz ˛
acy na Abdela, dopiero teraz zdał sobie spraw˛e, co si˛e za chwil˛e stanie.
— Xan! — krzykn ˛
ał Abdel, ci ˛
agle wyrywaj ˛
ac si˛e z sieci. — Nie!
97
˙
Zuchwa paj ˛
aka zamkn˛eła si˛e i głowa elfa z gło´snym chrz˛estem odpadła.
— Nie! — krzykn ˛
ał Abdel po raz drugi i uwolnił prawe rami˛e, ci ˛
agn ˛
ac ´slad
krwi i strz˛epki nici. Wrzasn ˛
ał i wstał.
Paj ˛
ak skoczył na niego i Abdel przeci ˛
ał go na pół jeszcze w powietrzu. Krew
paj ˛
aka była tak gor ˛
aca, ˙ze parzyła wsz˛edzie tam, gdzie oblała jego ciało. Stwór
rzucał si˛e przez chwil˛e po ´sciółce i drgał. Abdel odwrócił si˛e.
— Jaheira — powiedział — ju˙z id˛e.
— Ona jest tam — odezwał si˛e Korak.
Abdel spojrzał na ghula. Zapomniał o nim.
— One zaci ˛
agn˛eły pani ˛
a tam — Korak pokazał r˛ek ˛
a kierunek, a Abdel rzucił
si˛e na niego.
Ghul uciekł, a Abdel, dysz ˛
ac ci˛e˙zko, sk ˛
apany we krwi i jadzie, poparzony, bro-
cz ˛
acy krwi ˛
a i dr˙z ˛
acy, pozwolił mu si˛e oddali´c. Popatrzył w kierunku wskazanym
przez ghula, na ´srodek diabelskiej polanki.
Stał tam budynek.
Budynek wygl ˛
adał jak masywna chata w kształcie rotundy, tak du˙za, jak bu-
dynki na Wybrze˙zu Mieczy. Była biała z fragmentami jasno szarymi, gładka
w wielu miejscach, w innych wypukła. Została skonstruowana z paj˛eczych sieci
i jeszcze czego´s, czego Abdel nie mógł rozpozna´c, dopóki nie podszedł bli˙zej.
Były to ciała, ludzkie ciała, w wi˛ekszo´sci pozbawione krwi i wn˛etrzno´sci, osu-
szone i zawini˛ete w kokony z paj˛eczej sieci, słu˙z ˛
ace niczym wsporniki dla tej
nieludzkiej budowli.
Abdel nie miał czasu brzydzi´c si˛e tym widokiem. Jaheira była w ´srodku, Xan
nie ˙zył, a ghul uciekł. Ona potrzebowała go, a on czuł, ˙ze nie mo˙ze jej zostawi´c.
W ka˙zdych innych okoliczno´sciach Abdel mo˙ze by si˛e zatrzymał, by rozwa˙zy´c
sytuacj˛e, mo˙ze nawet opierałby si˛e swoim emocjom. Ale kochał j ˛
a. Ona tam była
i tylko sam Szalony Cyric wiedział, co jej si˛e mogło sta´c. Je´sli nie udałoby mu si˛e
jej uratowa´c, wolałby umrze´c. Nie chciał ˙zy´c bez niej.
*
*
*
Paj ˛
aki i co´s, co mogło by´c dzie´cmi ettercapów, rozproszyły si˛e, kiedy Ab-
del wtargn ˛
ał do pomieszczenia. Dwa dorosłe ettercapy, które wci ˛
agn˛eły Jaheir˛e
do domu, odwróciły si˛e i bez zastanowienia zaatakowały. Abdel rzucił si˛e na nie
niczym dziki zwierz i wybuchn ˛
ał ´smiechem, kiedy wreszcie poło˙zył trupem dru-
giego. Oba stwory le˙zały u jego stóp, wij ˛
ac si˛e w ´smiertelnych konwulsjach. Ab-
del rozejrzał si˛e.
To, co zobaczył, sprawiło, ˙ze cofn ˛
ał si˛e dwa kroki w tył. Kolana mu zadr˙zały
i poddały si˛e. Ukl˛ekn ˛
ał na nierównej podłodze tej koszmarnej komory i spróbował
98
powsta´c raz, drugi, a˙z zauwa˙zył, ˙ze nawet podłoga w tym miejscu była zrobiona
z wyssanych, wysuszonych ludzkich trupów. Zwymiotował wprost w otwarte do
niemego krzyku usta zmumifikowanej kobiety, włosy stan˛eły mu d˛eba i zacz ˛
ał
w po´spiechu si˛e wycofywa´c, powtarzaj ˛
ac pod nosem: — Tormie, Tormie, Tor-
mie. . .
Jaheira j˛ekn˛eła i Abdel wstał tak szybko, ˙ze niemal jej nie min ˛
ał. ˙
Zyła, zoba-
czył j ˛
a, zapl ˛
atan ˛
a w lepk ˛
a paj˛eczyn˛e, w której została tu zaci ˛
agni˛eta. Była odwró-
cona do niego plecami. Oddychała. Plecy jej dr˙zały.
Bezpo´srednio nad kokonem z Jaheir ˛
a było co´s, co Abdel mógł opisa´c jako
„królow ˛
a”. Sieci zwisały w lu´znych pasmach, udrapowane na ´scianach z mar-
twych ciał. Zawieszone w ´srodku rozpostartej na suficie paj˛eczyny było co´s, co
niegdy´s musiało by´c kobiet ˛
a, mo˙ze ludzk ˛
a kobiet ˛
a. Teraz była potwornie, niena-
turalnie gruba, rozd˛eta i purpurowa. Masywne ciało składało si˛e z bladych fałdów
ciała, jeden na drugim. Było zbyt ciemno, by Abdel mógł dostrzec, co porusza si˛e
po tych fałdach w gór˛e i w dół — z pewno´sci ˛
a paj ˛
aki, ale te˙z jakie´s małe, futrzane,
humanoidalne postacie. Abdel zdał sobie spraw˛e, ˙ze paj ˛
aki i ich humanoidalni ku-
zyni wykorzystuj ˛
a t˛e kobiet˛e, aby dawała im potomstwo, jak ˙złobek, inkubator. . .
Abdel zwymiotował jeszcze raz.
— Czy jestem a˙z tak obrzydliwa? — zapytała kobieta głosem, przypominaj ˛
a-
cym chrz ˛
akanie ´swini. — Tak, my´sl˛e, ˙ze musz˛e by´c taka.
Jaheira wrzasn˛eła i powiedziała: — Nie, och nie.
Tysi ˛
ace pełzaj ˛
acych po ciele królowej poczwar odrywały kawałki jej tłustego,
spuchni˛etego ciała i zjadały je. Twarz kobiety była pomarszczona, purpurowa,
sk ˛
apana jadem, drwi ˛
ac jakby z ludzkiej natury, której kiedy´s była dziełem. Płat
ciała zwin ˛
ał jej si˛e na czole, zasłaniaj ˛
ac jedno oko. Utrzymywali j ˛
a tu przy ˙zyciu,
˙zyw ˛
a, cho´c unieruchomion ˛
a, parali˙zuj ˛
ac j ˛
a mo˙ze swoimi jadami, aby wykorzy-
stywa´c jako matk˛e i ˙zywicielk˛e. Abdel nie miał ju˙z czym wymiotowa´c i niewiele
brakowało, by wypluł swoje wn˛etrzno´sci. Nie mógł sobie wyobrazi´c, aby Otchła´n
była gorsza i zastanawiał si˛e, czy przypadkiem ghul nie wyprowadził ich poza
Toril, do jakiego´s innego, koszmarnego wymiaru. Jak to nazwał Xan? Paj˛ecze
Piekło.
— Jaheira — odezwał si˛e Abdel, wyrywaj ˛
ac swój umysł z okowów strachu.
— Abdel — wydyszała — Abdel, pomó˙z mi. . .
Podszedł do niej, spogl ˛
adaj ˛
ac na rozd˛et ˛
a kobiet˛e, której jedno oko ´sledziło
jego drog˛e.
— Jestem tu — powiedział jej i te dwa słowa sprawiły, ˙ze si˛e odpr˛e˙zyła. Była
ciasno owini˛eta lepk ˛
a sieci ˛
a i Abdel nie miał pomysłu, jak j ˛
a uwolni´c.
— Ogie´n — powiedziała rozd˛eta kobieta. — Przyłó˙z ogie´n do paj˛eczyny, to
j ˛
a uwolnisz.
— Czym jeste´s? — zapytał Abdel, nie patrz ˛
ac istocie w twarz.
— Ofiar ˛
a — odpowiedziała. — Nazywam si˛e Centeol.
99
— Co zrobiła´s? — zapytał jej Abdel. — Co takiego mogła´s zrobi´c, aby na to
zasłu˙zy´c?
— Zakochałam si˛e — odpowiedziała smutno — i to wystarczyło.
Abdel poczuł, ˙ze łka. Zdarzyło mu si˛e to po raz pierwszy, nigdy w ˙zyciu tego
nie robił.
— Czy musz˛e błaga´c? — zapytała Centeol.
— O co?
— Zabij mnie — poprosiła.
Abdel stał i zamrugał oczami, by spłyn˛eły łzy. Jaheira zemdlała. Jej spokojny
oddech niósł si˛e gło´snym echem po du˙zej komnacie. Abdel uniósł obur ˛
acz miecz,
si˛egn ˛
ał najwy˙zej jak mógł i przebił ciało przekl˛etej kobiety jednym, pot˛e˙znym
pchni˛eciem. Centeol zacharczała i umarła, podczas gdy jej przebity brzuch roz-
pruł si˛e szeroko. Z góry poleciały strugi krwi, jadu i paj ˛
aki tysi ˛
aca gatunków wraz
z nienarodzonymi ettercapami, zalewaj ˛
ac Abdela szerok ˛
a fal ˛
a. Było tego tyle, ˙ze
struga obaliła go na ziemi˛e. Cho´c miał oczy i usta zamkni˛ete, niektóre z paj ˛
acz-
ków powchodziły mu do nosa. Pełzaj ˛
ac przez kup˛e tłustego mi˛esa, Abdel bardziej
prze´slizn ˛
ał si˛e ni˙z doszedł do Jaheiry. Była ci˛e˙zka, bardzo ci˛e˙zka, a on był zm˛e-
czony. Jednak mimo wyczerpania spróbował j ˛
a d´zwign ˛
a´c. Sie´c kokonu przylepiła
si˛e do niego i w tym wypadku pomogła mu j ˛
a nie´s´c.
Wyszedł poza koszmarny dom i kiedy dotarł do linii drzew, zacz ˛
ał biec. Ga-
ł˛ezie i ciernie kłuły i drapały ich oboje, ale nie dbał o to. Nie zatrzymywał si˛e,
dopóki nie dobiegł do rw ˛
acego potoku. Musiało to by´c kilka mil za lasem paj ˛
a-
ków. Było ciemno i zimno.
Poło˙zył Jaheir˛e na ziemi i z bólem odkleił si˛e od paj˛eczyny. Oddarł kawałek
grubego materiału ze swoich spodni, owin ˛
ał nim koniec kija, formuj ˛
ac prymi-
tywn ˛
a pochodni˛e. Chwil˛e czasu szukał swej hubki i krzesiwka, a gdy znalazł po
omacku, w ko´ncu udało mu si˛e zapali´c pochodni˛e. Przez te wszystkie godziny,
które zaj˛eło mu ostro˙zne przypalanie paj˛eczyny tworz ˛
acej kokon wokół nieprzy-
tomnej wci ˛
a˙z Jaheiry, ani na chwil˛e nie przestawał my´sle´c. Podczas pracy ocierał
sobie z oczu krew i schn ˛
acy jad. Wstało ju˙z sło´nce, kiedy wreszcie zobaczył jej
twarz. Otworzyła oczy i spojrzała na niego, po czym zamkn˛eła je i zapłakała.
Zdj ˛
ał z niej ubranie, powoli i delikatnie, sam te˙z si˛e rozebrał, po czym zaniósł j ˛
a
do zaskakuj ˛
aco ciepłej wody strumienia. Poło˙zył si˛e obok niej, czekaj ˛
ac, a˙z woda
obmyje ich ciała. Płakała długo, wi˛ec trzymał j ˛
a w obj˛eciach i sam te˙z płakał.
Po jakim´s czasie wyszli z wody. Abdel starał si˛e nie patrze´c na ni ˛
a, kiedy prała
swoje ubranie. Odło˙zyła mokre rzeczy i stan˛eła, patrz ˛
ac na jego plecy, wiedz ˛
ac,
podobnie jak i on, ˙ze ju˙z wi˛ecej si˛e nie rozdziel ˛
a.
100
Rozdział siedemnasty
— Jeden zaginiony stra˙znik nie przestraszy mnie, głupia — warkn ˛
ał Sarevok
do pustej ramy po obrazie. Przerwał, czekaj ˛
ac lub nasłuchuj ˛
ac odpowiedzi, której
Tamoko nie mogła usłysze´c.
Patrzyła si˛e na plecy kochanka i starała si˛e, bez powodzenia, skupi´c. Znów tu
była, w łó˙zku Sarevoka, obserwuj ˛
ac jak patrzy w ram˛e, a potem mówi do niej,
a potem krzyczy i grozi jej. Był zdenerwowany i Tamoko to widziała. Nie szło
mu. A Sarevok nie był typem człowieka, je´sli w ogóle był człowiekiem, który
by to tolerował. Je´sli jaka´s cz˛e´s´c jego planu zawodziła, raczej sam osobi´scie go
naprawiał, ni˙z wydawał rozkazy z daleka. Nikomu nie ufał, nawet Tamoko. Wci ˛
a˙z
o czym´s my´slał. Co´s chodziło mu po głowie, a ona nie wiedziała co, ale czuła to
przez skór˛e.
Przesun˛eła dłoni ˛
a wzdłu˙z swego gładkiego, silnego ramienia i skoncentro-
wała si˛e na uczuciu dotyku. Sarevok dotykał j ˛
a w ten sposób, ale nie ostatnio.
Cokolwiek si˛e działo, przykuło jego uwag˛e i stracił do niej całe swoje zaintere-
sowanie. Traciła go, traciła jego dotyk i z ka˙zdym dniem obawa w niej narastała.
Nie obawiała si˛e Sarevoka, chocia˙z wiedziała, ˙ze zdolny jest do wyj ˛
atkowego
okrucie´nstwa. Obawiała si˛e o niego. Widziała potencjał w tej władczej osobowo-
´sci i nie mogła oprze´c si˛e wra˙zeniu, ˙ze zaprzepaszcza ten potencjał. Ten czło-
wiek, który roztaczał wokół siebie aur˛e nadnaturalnej mocy — tak mentalnej,
jak i fizycznej — słu˙zył jakiemu´s panu, nawet kiedy planował samemu urosn ˛
a´c
w moc. Marnował wiele swoich talentów, rzucaj ˛
ac si˛e na. . . na co? Na władz˛e?
Na złoto? Mógł mie´c Tamoko, wy´cwiczon ˛
a zabójczyni˛e, która dobrowolnie nie
oddała si˛e nikomu. Rozkazywał niezwykłym stworom, cho´cby sobowtórniakom.
Ludzie dr˙zeli na d´zwi˛ek jego głosu i kulili si˛e pod ˙zarem jego wzroku. Tamoko
wiedziała, ˙ze mógłby by´c królem całego ´swiata, ale on wydawał si˛e interesowa´c
tylko kopalniami, rud ˛
a i bandytami. Zatrudniał bandytów.
Zapragn˛eła co´s powiedzie´c, przekona´c go, ˙ze mógłby wi˛ecej, ˙ze sam mógłby
by´c kim´s wi˛ecej, ale ugryzła si˛e w j˛ezyk. Obawiała si˛e nawet my´sle´c w ten sposób
w jego obecno´sci, była pewna, ˙ze wie o czym ona my´sli i jedynie czeka na okazj˛e,
aby udowodni´c jej, ˙ze i ona w ko´ncu przestanie by´c dla niego u˙zyteczna.
Wtedy mnie zabije, pomy´slała, zabije mnie powoli, jak innych. Czy naprawd˛e
101
mógłby dotyka´c mnie tak, jak to robił, całowa´c mnie, tak jak to robił, a potem
zabi´c mnie, jak zdrajczyni˛e, zlekcewa˙zon ˛
a i pozbawion ˛
a honoru?
Fakt, ˙ze mógł, ˙ze wiedziała, ˙ze mógł to zrobi´c, sprawił, ˙ze zadr˙zała.
— Co masz na my´sli, mówi ˛
ac, ˙ze nie mo˙zesz znale´z´c ksi˛egi? — zapytał Sare-
vok głosem tak ci˛e˙zkim jak sam ´swiat. — On nie powinien jej widzie´c.
*
*
*
— Tam s ˛
a ludzie i elfy — powiedziała Jaheira cicho — i wielu krasnoludów.
Wszyscy s ˛
a zakuci w ła´ncuchy.
— Niewolnicy — przyznał Abdel.
Jaheira drgn˛eła, strzepn˛eła paj ˛
aka, którego nie było i zadr˙zała na chłodnym
powietrzu. Nie czuła si˛e wygodnie na drzewie. Patrzyła na nie, jakby mogło o˙zy´c
i chwyci´c j ˛
a, chwyci´c j ˛
a i zrzuci´c. Abdel obserwował j ˛
a przez półtora dnia, bardzo
dokładnie, i cho´c pocz ˛
atkowo zachowywała si˛e równie niespokojnie jak Xzar,
w ko´ncu jej tiki, paniczne strzepywanie czego´s z karku i ramion, wytrzepywanie
włosów zacz˛eły ust˛epowa´c. Abdel nie mógł jej za to wini´c. Minie wiele czasu,
zanim spojrzy na paj ˛
aka bez strachu. Jaheira uwierzyła, ˙ze malutki paj ˛
ak, który
j ˛
a ugryzł, miał w sobie jaki´s jad zmieniaj ˛
acy umysł i ona wci ˛
a˙z odczuwała tego
efekty.
— Jest ich zbyt wielu — powiedziała Jaheira, wskazuj ˛
ac na grup˛e stra˙zników.
Z pewno´sci ˛
a byli to najemnicy, ubrani w kawałki zbroi. Nie mieli ˙zadnych mun-
durów ani jakichkolwiek herbów, przynajmniej po tej stronie górniczego obozu,
widocznej dla Abdela i Jaheiry.
Obóz górniczy znale´zli wła´sciwie przez przypadek. Po ucieczce z polany paj ˛
a-
ków włóczyli si˛e po Kniei Otulisko, mniej lub bardziej ostro˙znie, próbuj ˛
ac zapo-
mnie´c o przykrym do´swiadczeniu. Najpierw usłyszeli głosy — stra˙zników i nie-
wolników, nast˛epnie ´swist batów i pobrz˛ekiwanie ła´ncuchów. Obóz znajdował si˛e
na polanie równie szerokiej jak ta, któr ˛
a zajmowały paj ˛
aki. Na ´srodku polany było
niskie wzgórze. W jednym jego zboczu jawił si˛e szeroki kwadrat wej´scia, podpar-
tego z brzegów grubymi drewnianymi stemplami. Do ´srodka prowadziły ˙zelazne
szyny, po których je´zdziły ci ˛
agni˛ete r˛ecznie wagoniki, niektóre wypełnione mato-
wymi kamieniami, które Abdel rozpoznał jako rud˛e ˙zelaza.
— Wi˛ec co robimy? — zapytał Abdel, patrz ˛
ac na grup˛e stra˙zników z ch˛eci ˛
a
mordu w oczach.
— Abdel, nie mo˙zemy po prostu tam pobiec i zaatakowa´c — odpowiedziała.
— Ci ludzie spodziewaj ˛
a si˛e, ˙ze kto´s mógłby tu trafi´c, nawet w ´srodku Kniei Otu-
lisko. Musz ˛
a mie´c jaki´s szlak prowadz ˛
acy z kopalni do obozu bandytów. Xan. . .
— urwała, wypowiadaj ˛
ac imi˛e elfa, lecz nie rozpłakała si˛e. Abdel pomy´slał, ˙ze
102
mo˙ze ju˙z zabrakło jej łez. — Xan powiedział, ˙ze wła´snie tam składuj ˛
a rud˛e.
— Skoro kopalnie w Nashkel s ˛
a zamkni˛ete — powiedział Abdel — otrzymaj ˛
a
za rud˛e dobr ˛
a cen˛e we Wrotach Baldura.
— Jednak jeszcze jej nie sprzedadz ˛
a. Zaczekaj ˛
a, a˙z wybuchnie wojna, a mo˙ze
nawet a˙z si˛e zako´nczy. Abdel przyjrzał jej si˛e uwa˙znie.
— Wci ˛
a˙z jeste´s przekonana, ˙ze kto´s chce rozpocz ˛
a´c wojn˛e, ˙ze kto´s chce, aby
Amn i Wrota Baldura skoczyły sobie do gardeł?
Spojrzała na niego smutno.
— Nie mam innego pomysłu, Abdel. Naprawd˛e nie mam. Zostałam wy-
słana. . . Przybyłam tu, aby si˛e tego dowiedzie´c. . .
Oczywi´scie miała swoje tajemnice, ale Abdel nie wiedział jak jej powiedzie´c,
˙ze on o to nie dba. Czegokolwiek chciała, cokolwiek robiła — zapobiegała wojnie,
rozpoczynała j ˛
a czy strzegła interesów jakiego´s bogatego Amnianina — jego to
nie interesowało.
— Mo˙zemy tak siedzie´c na tym drzewie cał ˛
a wieczno´s´c — powiedziała, przy-
gryzaj ˛
ac doln ˛
a warg˛e.
— Hej, wy tam! — krzykn ˛
ał twardy głos. Abdel pomy´slał, ˙ze zostali zauwa-
˙zeni i na wszelki wypadek si˛egn ˛
ał po miecz. — Załadujcie rud˛e z tego wagonika
na wóz, jak tylko si˛e zatrzyma. Chc˛e, ˙zeby jeszcze w południe wyruszył do Bere-
gostu.
Rozkazuj ˛
acy był korpulentnym, lecz dobrze umi˛e´snionym m˛e˙zczyzn ˛
a o ogo-
lonej twarzy. Na pocz ˛
atku Abdel pomy´slał, ˙ze jest kolejnym półorkiem, ale po
prostu był brzydki. Nosił na sobie proste, chłopskie ubranie, ale zachowywał si˛e
i mówił, jakby tu dowodził. Stra˙znicy odwrócili si˛e, kiedy mówił, ale nie do
niego. Patrzyli na grup˛e sze´sciu krasnoludów poł ˛
aczonych ła´ncuchem. Krasno-
ludy wymieniły spojrzenie ze stra˙znikami i przydreptały niech˛etnie do grubasa.
Jeden z krasnoludów co´s powiedział, lecz Abdel był za daleko, by to usłysze´c.
Grubas odpowiedział, ale jego dono´sny głos został zagłuszony przez łoskot
nadje˙zd˙zaj ˛
acego wozu. Był to du˙zy, dobrze zbudowany pojazd ci ˛
agniony przez
dwa silne konie poci ˛
agowe i prowadzony przez niskiego człowieka w kolczudze.
Wo´znica zatrzymał wóz i szybko zeskoczył z siedzenia. Kulej ˛
ac podszedł do gru-
basa, a krasnoludy zacz˛eły wolno przenosi´c wielkie bryły rudy ze stalowego wa-
gonika na wóz. Dowódca podniósł r˛ek˛e, uciszaj ˛
ac wo´znic˛e i pokiwał na jednego
ze stra˙zników. Najemnik podszedł i zamierzył si˛e pejczem na jednego z krasno-
ludów. Jaheira odwróciła wzrok. Razy odniosły zamierzony rezultat i krasnoludy
zacz˛eły ładowa´c szybciej.
— Wygl ˛
ada na to, ˙ze stra˙znicy grupuj ˛
a si˛e po tej stronie obozu — powiedział
Abdel.
— Bo tu wiedzie jedyna droga do obozu — domy´sliła si˛e Jaheira.
— Nie spodziewaj ˛
a si˛e, ˙ze ktokolwiek zajdzie ich od strony paj ˛
aków i całej
reszty, któr ˛
a ten przekl˛ety las kryje dla przygodnych w˛edrowców.
103
— Wi˛ec?
— Wi˛ec zajdziemy ich od tyłu.
*
*
*
W pierwszej chwili niewolnicy, których Abdel uwolnił, nie chcieli ucieka´c.
Patrzyli na niego podejrzliwie, nawet nie chc ˛
ac rozmawia´c.
— Uciekajcie! — wyszeptał surowo Abdel, a jego głos odbił si˛e echem w ko-
rytarzu kopalni.
Jeden człowiek, brudny, słaby, spocony i kaszl ˛
acy przy co drugim oddechu
powiedział:
— Znam. . . moje miejsce, panie. Prosz˛e. . . nie sprawdzaj mnie.
Abdel westchn ˛
ał gł˛eboko i odwrócił si˛e, przyciskaj ˛
ac plecy do szorstkiej
´sciany kopalni. Spogl ˛
adał na pi˛eciu m˛e˙zczyzn stoj ˛
acych wkupi˛e rozkutych ła´ncu-
chów. Dwóch z nich spojrzało na siebie, potem na Abdela i jeden si˛e u´smiechn ˛
ał.
Abdel kiwn ˛
ał głow ˛
a w odpowiedzi i w´slizn ˛
ał si˛e do bocznego korytarza.
— Abdel — wyszeptała Jaheira. Wykonał trzy długie, ciche susy w gł ˛
ab
mrocznego tunelu i zatrzymał si˛e tak blisko niej, ˙ze ich ramiona zetkn˛eły si˛e.
— Nie chc ˛
a ucieka´c?
— My´sl ˛
a, ˙ze jestem stra˙znikiem sprawdzaj ˛
acym ich lojalno´s´c.
— Co za pomysł. Przecie˙z ich nie wyniesiemy.
— T˛edy — powiedział Abdel i nie czekaj ˛
ac na jej zgod˛e wszedł gł˛ebiej do
tunelu.
Kopalnia była co jaki´s czas o´swietlana przez olejowe lampy, zawieszone na
hakach wbitych w kamienny strop. Niektórzy z niewolników byli elfami, wi˛ek-
szo´s´c krasnoludami, wi˛ec mogli widzie´c w ciemno´sciach. Ludzie pracowali tylko
przy ci ˛
agni˛eciu ci˛e˙zkich wagoników po szynach, wi˛ec nie potrzebowali wiele
´swiatła. Abdel miał kłopoty z orientacj ˛
a w tunelach kopalni, wi˛ec teraz zdał si˛e
na doskonały wzrok Jaheiry.
— Tutaj — wyszeptała i wskoczyła w boczny korytarz tak szybko, ˙ze niemal
nie zd ˛
a˙zył zauwa˙zy´c, gdzie si˛e schowała.
Szedł za ni ˛
a, a˙z doszedł do krótkiego przej´scia. Jaheira szeptała co´s do grupy
siedz ˛
acych na podło˙zu krasnoludów. Ich kilofy le˙zały oparte o ´scian˛e, a oni leni-
wie ˙zuli jakie´s suszone mi˛eso, jeden trzymał du˙z ˛
a manierk˛e z wod ˛
a.
— ˙
Zarty sobie robisz — odezwał si˛e jeden z krasnoludów we wspólnym j˛e-
zyku, silnie akcentuj ˛
ac.
— Przetniemy wam ła´ncuchy — powiedziała Jaheira — ale b˛edziecie musieli
zabra´c je ze sob ˛
a.
— Ilu ju˙z uwolnili´scie — zapytał krasnolud, którego poszarzała broda była
104
długa nawet jak na krasnoluda.
— Prawie dwa tuziny — odparł szybko Abdel. — Wliczaj ˛
ac wasz ˛
a pi ˛
atk˛e.
— Ilu krasnoludów, chłopcze? — u´sci´slił krasnolud.
— Z wami dwunastu.
Krasnolud wyszczerzył w u´smiechu szare, ˙zółte i połamane z˛eby. Mówił po-
woli, głucho, jakby bez ˙zycia. Podrapał si˛e w ˙zelazn ˛
a okow˛e wokół lewej kostki,
przez któr ˛
a przechodził gruby ła´ncuch, ł ˛
acz ˛
ac w ten sposób cał ˛
a pi ˛
atk˛e.
— Tuzin krasnoludów, panienko — rzekł krasnolud, a pozostała czwórka
u´smiechn˛eła si˛e. — Na imi˛e mi Yeslick. Wygl ˛
ada na to, ˙ze bunt w naszych r˛e-
kach.
*
*
*
Najemnik ˙
Zelaznego Tronu umierał wrzeszcz ˛
ac i Abdel pomy´slał, ˙ze jest ˙za-
łosny. Spojrzał na Yeslicka, który wła´snie zatłukł na ´smier´c ostatniego stra˙znika
długim ła´ncuchem i powiedział:
— Wygl ˛
ada na to, mój przyjacielu, ˙ze jeste´scie wolni.
Krasnolud u´smiechn ˛
ał si˛e, lecz natychmiast przestał. Wielki purpurowo-
-czarny siniak na jego czole sprawiał mu ból przy ka˙zdym ruchu twarzy.
— Dzi˛ekujemy wam obojgu — powiedział wolno, głos mu grz ˛
azł w gardle.
Na pocz ˛
atku Abdel pomy´slał, ˙ze ów krasnolud musi by´c tak samo oci˛e˙zały
na umy´sle, jak i w mowie. Par˛e godzin pó´zniej, kiedy wszyscy stra˙znicy ˙
Zela-
znego Tronu byli ju˙z martwi albo uciekli do lasu, zdał sobie spraw˛e, ˙ze nieza-
le˙znie od tego, jaki był Yeslick, nie był głupi. Krasnolud walczył przewiduj ˛
aco
i z do´swiadczeniem, udowodnił, ˙ze jest bystrzejszy ni˙z jego przeciwnicy. Swoj ˛
a
drog ˛
a ˙
Zelazny Tron zatrudnił tu samych ˙zółtodziobów. Abdel stracił rachub˛e, ilu
niedo´swiadczonych najemników tu zabił — co najmniej o´smiu — i prawie si˛e
nie spocił, cho´c otrzymał te˙z jedno brzydkie ci˛ecie w lewe przedrami˛e, zadane
krótkim mieczem przez jakiego´s głupka, który miał szcz˛e´scie.
— Sk ˛
ad si˛e tu wzi ˛
ałe´s, Yeslick? — zapytał Abdel, maj ˛
ac nadziej˛e, ˙ze nie ob-
razi krasnoluda tym pytaniem. — Jak si˛e tym głupcom udało zaku´c takiego jak ty
krasnoluda w ła´ncuchy?
Yeslick za´smiał si˛e i usiadł ci˛e˙zko na głazie.
— Je´sli to by byli ci głupcy — powiedział i odrzucił ła´ncuch, który upadł
z brz˛ekiem, schlapuj ˛
ac krwi ˛
a stra˙zników nierówne podło˙ze — musiałbym zabi´c
si˛e z ha´nby. Zniewolił mnie sam Reiltar.
— Reiltar?
Krasnolud spojrzał na Abdela spod półprzymkni˛etych powiek.
— Chod´zmy na powierzchni˛e, chłopcze, to opowiem ci moj ˛
a histori˛e.
105
*
*
*
— To nie brzmi dobrze, Yeslick — powiedział Turmod z klanu Orothiar
swoim grobowym głosem, który echo poniosło korytarzem przodka. — Słyszysz?
Turmod znowu uderzył swoim ci˛e˙zkim, ˙zelaznym kilofem w ´scian˛e i w tonie
d´zwi˛eku dała si˛e słysze´c — przynajmniej dla dwóch krasnoludów — wyra´zna
zmiana. Yeslick był sztygarem, jego grupa górników dr ˛
a˙zyła dziesi˛e´c metrów
dziennie i pragn ˛
ał utrzyma´c to tempo. Skierowali ich tu in˙zynierowie, wskazu-
j ˛
ac wła´sciwy kierunek, a potem odeszli do innej cz˛e´sci kopalni, jak tylko Yeslick
i jego pi˛e´cdziesi˛ecioosobowa załoga zacz˛eli kopa´c. Zdarzało si˛e ju˙z wcze´sniej,
˙ze krasnoludzcy in˙zynierowie mylili si˛e, ale nie in˙zynierowie z klanu Orothiar.
Kiedy oni decydowali, ˙ze tunel ma i´s´c t˛edy, zawsze prowadził do tej rudy, której
szukali. Tym razem szukali ˙zelaza. Kiedy rozległ si˛e dziwny d´zwi˛ek, Yeslick był
przekonany, ˙ze to ruda ˙zelaza i ˙ze kopali we wła´sciwym kierunku.
— Kopcie dalej — polecił Yeslick załodze.
— Słyszysz to. . . — zacz ˛
ał Turmod.
Yeslick przerwał, podnosz ˛
ac r˛ek˛e do góry.
— Przynajmniej po´slij po jednego z in˙zynierów, Yeslick — zaproponował
Turmod.
Yeslick poczuł ulg˛e. Je´sli wezwie teraz in˙zyniera, wyka˙ze si˛e jedynie ostro˙z-
no´sci ˛
a, a nie tchórzostwem. Wła´sciwie to nie chciał podejmowa´c decyzji. Yeslick
wiedział, ˙ze jest zbyt młody, by decydowa´c o czym´s takim, podobnie jak jego
górnicy, którymi dowodził. Był kowalem z profesji i do´swiadczenia, ale ka˙zdy
krasnolud w klanie Orothiar musiał odby´c swoj ˛
a praktyk˛e w kopalni i teraz była
kolej Yeslicka. Dorobił si˛e sztygarowania, gdy˙z zaimponował jednemu z panów
kopalni. Oczywi´scie zaimponował mu swoim rzemiosłem kowalskim, nie kopa-
niem, ale nie miało to ˙zadnego znaczenia dla wła´sciciela kopalni. Od momentu
kiedy in˙zynierowie wskazali im kierunek, całe zadanie Yeslicka polegało na oka-
zjonalnym przypominaniu załodze o przerwach na posiłek. Krasnoludy lubi ˛
a pra-
cowa´c, lubi ˛
a kopa´c, wi˛ec nie musiał ich zmusza´c do kopania czy błaga´c o wyko-
nanie zadania. Co jaki´s czas musiał zatrzyma´c ich, by zrobi´c pomiary i upewni´c
si˛e, czy kopi ˛
a we wła´sciwym kierunku, ale to nie było zbyt trudne.
— Jomer — zawołał Yeslick młodego krasnoluda, z którym chodził na lekcje
nauki pisania. Jomer pu´scił kilof i spojrzał na sztygara. — Pole´c po in˙zynierów.
Powinni by´c teraz ni˙zej, w trzydziestym trzecim przodku. Powiedz im, ˙ze doko-
pali´smy si˛e do czego´s. . . albo jeste´smy blisko.
Jomer skin ˛
ał i znikn ˛
ał w ciemno´sci. Yeslick spojrzał na u´smiechni˛etego Tur-
moda i powiedział:
— Dobra, nie stój tak i nie ciesz si˛e. Mo˙zemy kopa´c, zanim tu przyjd ˛
a. Co-
kolwiek jest w tej skale, jest jeszcze przed nami.
106
Turmod, wyra´znie zadowolony, ˙ze przyjd ˛
a in˙zynierowie, odwrócił si˛e i zacz ˛
ał
kruszy´c skał˛e kilofem, nie´swiadomy niebezpiecze´nstwa, które czaiło si˛e tylko
kilka stóp dalej.
W miar˛e jak lata przechodziły w dekady, Yeslick cz˛esto wracał do tej chwili.
Zawsze trudno było mu uwierzy´c, ˙ze dziwny odgłos kilofa uderzaj ˛
acego o skał˛e
był jedynym sygnałem. Nie mógł uwierzy´c, ˙ze nie było przecieku, nawet wilgot-
nych plam czy czegokolwiek innego. Skała nie była nawet wilgotna, nie wchło-
n˛eła ani odrobiny wody, kryj ˛
acej si˛e tu˙z za ni ˛
a. Był dobrym kowalem i złym gór-
nikiem, ale był krasnoludem i powinien wiedzie´c, ˙ze za ´scian ˛
a, tylko kilka cali
dalej kryje si˛e jezioro zimnej jak lód wody. Obwiniał siebie za to, co si˛e potem
stało, ale w miar˛e upływu lat zaczynał akceptowa´c prawd˛e. To przecie˙z in˙zynie-
rowie — nieomylni in˙zynierowie z klanu Orothiar — wskazali im zły kierunek.
To nie była jego wina.
Woda pojawiła si˛e nagle. Pracowali Yeslick, Turmod i inni, krusz ˛
ac skał˛e,
kiedy nagle wszyscy naraz znale´zli si˛e pod wod ˛
a. Najpierw ogłuszaj ˛
acy huk, a po-
tem dziwna cisza. Yeslick wstrzymał dech, zamkn ˛
ał oczy i modlił si˛e do Mora-
dina, miotany pr ˛
adem wodnym jak korek w niesko´nczonym morzu ogarni˛etym
huraganem. Cho´c próbował pó´zniej to powtórzy´c, lata pó´zniej, nigdy nie udało
mu si˛e przekroczy´c stu pi˛e´cdziesi˛eciu uderze´n serca, ale mógł przysi ˛
ac, ˙ze tam-
tego dnia wstrzymywał swój oddech godzinami.
Z oczami zamkni˛etymi, praw ˛
a dłoni ˛
a przyciskaj ˛
ac ˛
a nos i usta, lew ˛
a r˛ek ˛
a
osłaniaj ˛
ac ˛
a głow˛e przed zderzeniem ze skał ˛
a, kamieniami i ciałami towarzyszy,
Yeslick pod ˛
a˙zał wsteczn ˛
a fal ˛
a w gł ˛
ab korytarza i do systemu naturalnych jaski´n,
których istnienia nie podejrzewał. Kilka razy wypływał na powierzchni˛e i chwytał
powietrze, cho´c wtedy nie miał ˙zadnej ´swiadomej my´sli o własnym ˙zyciu. Wypły-
wał po powietrze mo˙ze z pół tuzina razy, zanim w ko´ncu zemdlał.
Ockn ˛
ał si˛e kaszl ˛
ac, nie potrafi ˛
ac okre´sli´c, ile czasu min˛eło — mo˙ze dni? Prze-
˙zył, razem z dwoma członkami swej załogi, wliczaj ˛
ac w to Turmoda i garstk˛e in-
nych, którzy szcz˛e´sliwie znale´zli wyj´scie na zewn ˛
atrz. Z klanu Orothiar nie ocalał
prawie nikt, a ci, co zostali, nie chcieli mie´c z nimi nic wspólnego. Dokopali si˛e
do złego miejsca, mówili starsi. Turmod si˛e zabił. To uderzenie jego kilofa wpu-
´sciło wod˛e, która zalała cał ˛
a kopalni˛e. Yeslick odszedł, po prostu wyruszył przed
siebie, a˙z doszedł do Sembii. Dostał prac˛e, któr ˛
a zawsze wykonywał dobrze. Był
dobrym kowalem i w miar˛e upływu lat, kiedy od tamtego czasu min˛eło prawie
całe stulecie, pozwolił sobie zapomnie´c.
I wtedy spotkał Reiltara.
107
*
*
*
— Reiltar zainteresował si˛e moj ˛
a prac ˛
a — powiedział Yeslick Abdelowi. —
Jestem dobrym kowalem i wielu ludzi w Urmlaspyrze — wszyscy z Sembii —
słyszało moje imi˛e. Wykonałem dla niego troch˛e prac, pewien specjalny sprz˛et,
o ile pami˛etam. . . tak, przyprawił mnie o kuku na muniu, tyle mog˛e ci powiedzie´c.
Abdel pokiwał głow ˛
a, nie bardzo wiedz ˛
ac, co to jest „kuku na muniu”, ale
pewny, ˙ze jest to jaka´s rzecz krasnoludzka.
— Przeklnij mnie za to, ˙ze okazałem si˛e takim gł ˛
abem całuj ˛
acym gnomy —
kontynuował krasnolud — ale liczyłem, ˙ze ten ko´scisty, elitarny b˛ekart jest moim
przyjacielem. Ostatecznie razem z nim naj ˛
ałem si˛e do pewnej roboty — nawet
kułem or˛e˙z dla jego handlowej grupy. Nigdy nie wyja´snił mi, co to jest ˙
Zelazny
Tron, a ja nigdy nie pytałem. Szczerze mówi ˛
ac, nie obchodziło mnie to.
— Tutaj kiedy´s mieszkałem, w tych wła´snie korytarzach. . . to znaczy te s ˛
a
nowe, ale chodzi mi o te obok. Zanim przebili´smy si˛e do jeziora, inne zespoły
wydobywały ˙zelazo, całe mnóstwo rudy. Reiltar upił mnie, zagadał o starych
kopalniach, doprowadził do płaczu nad starymi czasami. I opowiedziałem mu
o wszystkim. On sprowadził mnie tu z powrotem, abym pracował dla niego. Za-
kuł mnie w ła´ncuchy z obawy, ˙ze si˛e nie zgodz˛e przez wzgl ˛
ad na siebie czy na
imi˛e klanu, który dawno temu wyemigrował do Ziem Krwawnika. Mieszkałem
w Sembii i cho´c wcale zbytnio jej nie lubiłem, jestem pewny, ˙ze nie chciałem tu
wraca´c.
— Czy ten Reiltar — zapytał na zako´nczenie Abdel — przewodzi ˙
Zelaznemu
Tronowi?
— Co tu robisz, synu, skoro tego nie wiesz?
— Czy dowodzi swym gangiem z Sembii?
Krasnolud nie odpowiedział, tylko si˛e u´smiechn ˛
ał.
— Abdel! — zawołała Jaheira.
Abdel spojrzał i zobaczył, jak biegnie w ich kierunku z kra´nca korytarza.
— Tu jeste´scie.
— Jaheira — powiedział, u´smiechaj ˛
ac si˛e, tak˙ze szcz˛e´sliwy na jej widok. Roz-
dzielili si˛e, kiedy rozgorzała walka, a on powierzył jej bezpiecze´nstwo grupie
krasnoludów, którzy zawrócili, aby lepiej si˛e o ni ˛
a zatroszczy´c ni˙z on sam przez
ostatni tydzie´n.
— Mam co´s — powiedziała. — Zobaczyłam znak na skrzyniach z zapasami
i narz˛edziami oraz na jednym z wozów. Wszystko to pochodzi z kompanii kupiec-
kiej Siedem Sło´nc, któr ˛
a ju˙z wcze´sniej podejrzewali´smy.
— My? — zapytał Yeslick.
Abdel u´smiechn ˛
ał si˛e, kiedy Jaheira poczerwieniała.
— Ta kompania jest z Wrót Baldura — dodała.
108
Abdel westchn ˛
ał.
— Blisko na tyle, by rzuci´c okiem, ale nasz nowy przyjaciel Yeslick powie-
dział mi wła´snie, ˙ze powinni´smy szuka´c człowieka imieniem Reiltar, a on jest
w Sembii, nie we Wrotach Baldura.
— Och, nie — powiedział Yeslick — Reiltara rzeczywi´scie nigdy tu nie było,
ale ma człowieka — nie wiem jak si˛e nazywa — we Wrotach Baldura.
109
Rozdział osiemnasty
Wrota Baldura.
Abdel i Jaheira weszli na rozklekotany prom na południowym brzegu rzeki
Chionthar. Abdel nigdy nie pomy´slał, aby zapyta´c Jaheiry, czy kiedykolwiek była
tak daleko na północy jak teraz, ale kiedy jako pierwsza ujrzała odległe miasto,
osadzone na północnym brzegu szerokiej na mil˛e rzeki, nie mogła ukry´c swo-
jego podziwu. Było co´s w twarzy tej pi˛eknej półelfki, co rozgrzało serce Abdela.
Zobaczył w niej mał ˛
a dziewczynk˛e.
Podró˙zowali ju˙z cztery i pół dnia, i przez ten czas nigdy nie byli tak blisko
siebie, jak wtedy w wodzie, kiedy przylgn˛eli do siebie, ˙zeby ogrza´c si˛e i odp˛edzi´c
szalony strach, jak i dla samego dotyku. Jaheira okazywała ˙zal po stracie m˛e˙za
i zaskakuj ˛
aco silnie tak˙ze po ´smierci Xana. Abdel nigdy nie podró˙zował z nikim
zbyt długo. Znał ju˙z Jaheir˛e dłu˙zej ni˙z innych swych towarzyszy. Walczył rami˛e
w rami˛e z lud´zmi, którzy ju˙z nie ˙zyj ˛
a — zgin˛eli tu˙z obok niego, na tyle blisko,
˙ze schlapali go własn ˛
a krwi ˛
a — ale on nigdy nie znalazł w sobie po nich ˙zalu.
Dopiero ´smier´c Goriona wszystko zmieniła. Najemnik znajdował przyjemno´s´c
w ´smierci, w zabijaniu, wi˛eksz ˛
a ni˙z w samym zwyci˛estwie czy pomy´slnym ob-
rocie koła fortuny. Teraz zobaczył w tym ból i miał nadziej˛e, ˙ze b˛edzie potrafił
równie łatwo zabija´c, kiedy b˛edzie musiał i ˙ze mo˙ze nie b˛edzie potrafił tak łatwo
zabija´c, kiedy nie b˛edzie musiał.
Kiedy Abdel zwrócił w ko´ncu uwag˛e na miasto po drugiej stronie szarej wody,
poczuł ´swie˙ze uczucie cudowno´sci. Z pewno´sci ˛
a nie było to najpi˛ekniejsze miasto
pod sło´ncem. Nigdy nie był w Waterdeep, cho´c wiedział, ˙ze nie było to Miasto Cu-
dów. To nie Myth Drannor ani Karsus, blady w porównaniu nawet do Suzail czy
Calimportu, ale po blisko dwóch miesi ˛
acach spokojnych miasteczek Wybrze˙za
Mieczy. . . Tak, Wrota Baldura nie były Waterdeep, ale z pewno´sci ˛
a bij ˛
a Nashkel.
Prom ta´nczył dziko na falach zimnej wody i Abdel chrz ˛
akn ˛
ał, czuj ˛
ac jak jego
zwykle ˙zelazny ˙zoł ˛
adek podchodzi mu do gardła. Prom skakał bardziej z powodu
niekompetencji przewo´znika ni˙z zmian wiatru.
— Przewo´zniku! — zawołał Abdel do słabego starego człowieka trzymaj ˛
a-
cego ster.
Sze´sciu młodszych m˛e˙zczyzn pracowało wiosłami i nawet nie spojrzało. Na
110
pokładzie było jeszcze kilku pasa˙zerów, w tym tak˙ze cuchn ˛
acy wół. Przewo´znik
nawet si˛e nie poruszył, nie dał znaku, ˙ze usłyszał Abdela, wi˛ec najemnik podszedł
do niego, zataczaj ˛
ac si˛e na rozbujanym pokładzie.
— Przewo´zniku — powtórzył i tym razem starzec zaszczycił go zirytowanym
spojrzeniem.
— Dopłyniemy, dopłyniemy — wychrypiał. — Co ty se my´slisz, ˙ze jeste´smy
brygad ˛
a golemów?
— Pomóc ci, staruszku? — zaproponował Abdel.
— Dam se rad˛e, dzieciaku — odparł starzec. — Jestem po prostu stary i bol ˛
a
mnie kolana.
Abdel roze´smiał si˛e, staruszek patrzył na niego obra˙zony przez chwil˛e, po
czym tak˙ze si˛e za´smiał. Ko´ncz ˛
ac kaszlem pełnym flegmy, przewo´znik przesun ˛
ał
si˛e na bok i ust ˛
apił Abdelowi miejsca u steru.
— Steruj, jak ci si˛e podoba, synu — powiedział i usiadł ci˛e˙zko na starej beczce
przybitej do pokładu. — Masz, co chciałe´s.
Abdel nigdy wcze´sniej nie sterował promem i był zaskoczony sił ˛
a, jak ˛
a musiał
wkłada´c w utrzymanie łodzi na prostym kursie. Zastanawiał si˛e, jak ów staruszek
w ogóle mo˙ze to robi´c. Jaheira stała tu˙z obok i przeczesywała palcami włosy,
pozwalaj ˛
ac im falowa´c na chłodnym wietrze.
— To niesamowite — powiedziała, a Abdel skin ˛
ał jej głow ˛
a, zanim doko´n-
czyła — ˙ze ktokolwiek mo˙ze mieszka´c w takiej dziurze.
To zaskoczyło Abdela.
— Nie oceniasz tego. . .
— Wy˙zej? — doko´nczyła. — Powiem ci, spójrz na t˛e zatok˛e. W imi˛e Umber-
lee, co oni sobie my´sl ˛
a? Jak oni w ogóle mog ˛
a obroni´c to miasto?
— Ta rzeka stanowi doskonały mur — powiedział słabo Abdel. Nigdy nie
oceniał Wrót Baldura ze strategicznego punktu widzenia.
Miasto stało w miejscu, gdzie szeroka rzeka zakr˛ecała nagle na północ, wyle-
waj ˛
ac swoje wody do Morza Mieczy. Kiedy przekroczyli ´srodek rzeki, stary prze-
wo´znik zacz ˛
ał kierowa´c r˛ek ˛
a Abdela, tak ˙ze zbli˙zył on prom blisko, cho´c nie za
blisko do brzegu rzeki, zmierzaj ˛
ac ku tłocznej zatoce. Zakole rzeki tworzyło na-
turaln ˛
a przysta´n i miasto powstało wokół niej, tworz ˛
ac kształt podkowy. Wi˛eksza
cz˛e´s´c miasta była otoczona wysokim murem, który zawsze imponował Abdelowi.
Liczba zatrudnionych przy jego budowie kamieniarzy i murarzy, ´srodki potrzebne
do jego powstania, wszystko to budziło podziw Abdela dla pot˛egi, jak ˛
a dyspono-
wali władcy miasta. Władcy, którzy — podobnie jak i on — s ˛
a najemnikami lub
przynajmniej kiedy´s nimi byli.
Wiele budynków miejskich było wy˙zszych ni˙z dwa pi˛etra, wi˛ekszo´s´c z nich
stanowiły sklepy z mieszkaniami powy˙zej. Były tam kamienice i małe, proste
domki. Powietrze ponad miastem było g˛este od dymu wypływaj ˛
acego z niezli-
czonych kominów. Przez lata dym pokrył wszystko ciemnoszar ˛
a warstw ˛
a. G˛esto
111
zabudowane dzielnice małych domów, w ˛
askich i wysokich, były gdzieniegdzie
poprzetykane du˙zymi gmachami. Abdel mógł zauwa˙zy´c szczyty trzech z siedmiu
wie˙z Pałacu Ksi ˛
a˙z˛ecego, rezydencji władców miasta, mimo ˙ze znajdowały si˛e da-
leko z tyłu w północnych dzielnicach. Ostry łuk dachu ´swi ˛
atyni Gonda, zwan ˛
a
te˙z Komnat ˛
a Cudów, zasłaniał pozostałe cztery. Na zachód, na wyspie otoczo-
nej ceglanym murem i poł ˛
aczonej z miastem mocnym kamiennym mostem stała
Morska Wie˙zyca Baldurana, forteca zło˙zona z pi˛eciu wysokich okr ˛
agłych wie˙z,
poł ˛
aczonych wysokim murem z blankami. St ˛
ad wła´snie obro´ncy miasta, najem-
nicy tworz ˛
acy garnizon Płomiennej Pi˛e´sci, strzeg ˛
a bezpiecze´nstwa zatoki pełnej
statków.
Było tłoczno i gwarno. Zanim Abdel si˛e poddał, naliczył trzydzie´sci wielkich
kupieckich statków przycumowanych do nabrze˙za portu lub stoj ˛
acych na redzie.
Dwa okr˛ety wła´snie odpływały, powoli wymijaj ˛
ac mniejsze łodzie, maj ˛
ac nieroz-
wini˛ete jeszcze w pełni ˙zagle. Przynajmniej jeden wielki statek wła´snie wpływał
do portu.
Prom min ˛
ał południow ˛
a wie˙z˛e, któr ˛
a Jaheira oceniła bardzo ambiwalentnie.
Dwóch ˙zołnierzy obrzuciło ich wzrokiem, ich twarze wydawały si˛e tylko bladymi
plamkami na tle szarego nieba. Abdel wypatrzył cienkie włoski ich włóczni.
Widok pierwszych budynków wzdłu˙z nabrze˙za sprawił, ˙ze serce Abdela za-
biło ˙zywiej. Po tym, co przeszedł — po do´swiadczeniach najemnika — Abdela
ci ˛
agn˛eło do poczucia normalno´sci, jakie miasto mogło zapewni´c. Tu znajdzie k ˛
a-
piel, łó˙zko, dzban piwa, posiłek z mi˛esa i pieczonych warzyw. Na t˛e my´sl Abde-
lowi pociekła ´slinka.
— Który nale˙zy do Siedmiu Sło´nc? — zapytała Jaheira starego przewo´znika.
Abdel prawie zapomniał, po co tu przybyli.
— Siedem Sło´nc? — upewnił si˛e przewo´znik — słyszałem o tej kompanii.
Ale co ma do nich nale˙ze´c?
— Magazyn? — zapytała Jaheira. — A mo˙ze maj ˛
a nawet swoje molo?
— My´sl˛e, ˙ze maj ˛
a — odpowiedział ponuro przewo´znik. — Widzisz to pierw-
sze, du˙ze, z małymi wystaj ˛
acymi z niego?
Jaheira skin˛eła.
— No wi˛ec, to nie jest to.
Jaheira odwróciła si˛e do staruszka, a jej u´smiech wcale nie był zabawny. —
To było wystarczaj ˛
aco proste pytanie, przewo´zniku.
— Nie jestem przewodnikiem, panienko — odgryzł si˛e przewo´znik, po czym
zwrócił do Abdela i powiedział. — Kieruj nas do tego pierwszego molo, a baby
niech si˛e zajm ˛
a sob ˛
a.
Jaheira westchn˛eła i przez nast˛epne pół godziny w ciszy ogl ˛
adała miasto, pod-
czas gdy Abdel pomagał przewo´znikowi i jego załodze manewrowa´c promem
i przybi´c do molo. Na molo mo˙zna było wej´s´c po kamiennych schodkach i kiedy
Abdel ruszył na nie, przewo´znik poło˙zył mu r˛ek˛e na ramieniu i zatrzymał.
112
— Nie tak pr˛edko, kole´s — rzekł. — Najpierw pójdzie ta pierdz ˛
aca krowa.
Jaheira spojrzała na starca tak, jakby zamierzała go zabi´c, jednak zaraz zaczer-
wieniła si˛e, kiedy zorientowała si˛e, ˙ze przewo´znik mówił o wole.
*
*
*
Kto´s opluł Jaheir˛e, kiedy szli zatłoczonymi ulicami z portu do tawerny „Elfia
Pie´s´n”. Winowajca okazał si˛e jednak na tyle szybki i na tyle dobrze znał ulice
miasta, ˙ze uciekł Abdelowi, zanim ten zd ˛
a˙zył go zabi´c — a zabiłby go. Jaheira
przyj˛eła to ze spokojem, co zaskoczyło i do pewnego stopnia rozczarowało Ab-
dela.
— To dlatego, ˙ze jestem Amniank ˛
a — wyja´sniła Jaheira. — ˙
Zelazny Tron
działa, nawet je´sli wolno.
Spojrzenia ludzi z tłumu mówiły jasno, ˙ze je´sli mieliby wzi ˛
a´c czyj ˛
a´s stron˛e,
opluwacz miałby za sob ˛
a wielu tutejszych zwolenników. Abdel chwycił Jaheir˛e
pod rami˛e i przyspieszył kroku. Odetchn ˛
ał z ulg ˛
a, kiedy stan˛eli pod szyldem wiel-
kiej, znamienitej tawerny, któr ˛
a Abdel wielokrotnie ju˙z odwiedzał.
„Elfia Pie´s´n” stanowiła we Wrotach Baldura swego rodzaju instytucj˛e, miej-
sce, gdzie ludzie pokroju Abdela mogli znale´z´c prac˛e i gdzie ludzie, którzy wynaj-
mowali ludzi pokroju Abdela, mogli znale´z´c ludzi pokroju Abdela. Poszukiwacze
przygód i łowcy skarbów przychodzili tu po informacje, złodzieje wypoczywali
i sprzedawali swoje łupy, wymieniano tu informacje, zawierano umowy, łamano
serca i nosy. Abdel stał w wej´sciu i wdychał tutejsz ˛
a atmosfer˛e, rozkoszuj ˛
ac si˛e
namacalnym poczuciem wspólnoty i pokrewie´nstwa, dopóki nie zauwa˙zył, ˙ze Ja-
heira dziwnie mu si˛e przygl ˛
ada.
— To dobre miejsce — wyja´snił jej. — Sama zobaczysz.
Wzruszyła ramionami, wcale nie zamierzaj ˛
ac mu uwierzy´c. Abdel dostrzegł
cienie pod jej oczami. Od dawna nie spała i cho´c zm˛eczenie prawie wcale nie
umniejszało jej urody, Abdel obawiał si˛e, ˙ze za chwil˛e mo˙ze upa´s´c.
— Musimy co´s przek ˛
asi´c — powiedział. — Po´sl˛e po mojego przyjaciela i po-
czekamy na niego przy ciepłej strawie, ´swie˙zo wypieczonym chlebie i najlepszym
piwie na całym Wybrze˙zu Mieczy. . . no, mo˙ze drugim najlepszym, nie zapomi-
naj ˛
ac o „Przyjaznej dłoni”.
Jaheira zmusiła si˛e do u´smiechu i ´scisn˛eła jego dło´n po przyjacielsku, co przy-
prawiło Abdela o szybsze bicie serca i ból zarazem. Odwzajemnił jej u´smiech
i posadził przy stole, a sam przecisn ˛
ał si˛e przez zatłoczon ˛
a, cho´c niezbyt gło´sn ˛
a
sal˛e do długiego baru. Zapłacił barmanowi sztuk˛e złota, niemal ostatni ˛
a z monet,
które zarobił siłuj ˛
ac si˛e na r˛ek˛e z górnikami i amnia´nskimi ˙zołnierzami, aby ten
przekazał wiadomo´s´c i podał posiłek, po czym wrócił do Jaheiry.
113
— Czy ten twój przyjaciel — zapytała Jaheira — zna Siedem Sło´nc?
— Je´sli ta kupiecka kompania działa we Wrotach, je´sli zagl ˛
ada tu przypad-
kiem, Blizna powinien ich zna´c — zapewnił.
— Wrota?
Abdel roze´smiał si˛e i wyja´snił: — Tak miejscowi nazywaj ˛
a to miasto. Te˙z tak
powinna´s mówi´c i mo˙ze nawet przebra´c si˛e, je´sli nie chcesz znowu zosta´c opluta.
— Nie kryj˛e tego, kim jestem — odparła, staraj ˛
ac si˛e nie wygl ˛
ada´c na ura˙zon ˛
a.
Abdel wyszczerzył z˛eby w u´smiechu: — Nie?
— Abdel, ja. . . — Jaheira zaczerwieniła si˛e, a kiedy Abdel delikatnie dotkn ˛
ał
jej policzka wierzchem dłoni, przylgn˛eła do niej i u´smiechn˛eła si˛e. — Khalid
i ja. . . byli´smy. . .
Przerwała, kiedy Abdel zasłonił jej dłoni ˛
a usta. Przerwała bardziej z zaskocze-
nia, ni˙z z innego powodu, gdy zdała sobie spraw˛e, ˙ze ogólny gwar w sali ucichł.
Zapadła niemal martwa cisza, zakłócana jedynie klekotaniem szarpanych wiatrem
okiennic i ´spiewem kobiety. Jaheira delikatnie odsun˛eła r˛ek˛e Abdela od ust i przy-
trzymała j ˛
a. Obserwowała sal˛e w poszukiwaniu ´zródła ´spiewu, ale w´sród cichych,
nagle zamy´slonych m˛e˙zczyzn nie było ˙zadnej kobiety.
— Kto. . . ? — zacz˛eła pytanie i dło´n Abdela znów zasłoniła jej usta. Tym
razem zmarszczyła brwi, ale kiedy u´smiechn ˛
ał si˛e łagodnie i zacz ˛
ał obserwowa´c
gładki, drewniany sufit, zorientowała si˛e, co si˛e dzieje.
Głos był najpi˛ekniejszym głosem, jaki Jaheira kiedykolwiek słyszała. Kobieta
´spiewała sama, bez akompaniamentu, w rytmie, który dyktuj ˛
a serce i dusza. ´Spie-
wała po elficku, ale w dialekcie, którego Jaheira nie potrafiła rozpozna´c i nawet
nie próbowała. Miało si˛e wra˙zenie, ˙ze wkładanie słów w t˛e pie´s´n byłoby zbrodni ˛
a.
Z pewno´sci ˛
a ta niewidoczna kobieta — duch, je´sli nim była — nie znała Jahe-
iry, ale jej pie´s´n miała w sobie Khalida, sposób, w jaki spojrzał na ni ˛
a kiedy si˛e po
raz pierwszy spotkali, słowa, które wypowiedział do niej podczas nocy po´slubnej
i smutne czasy tak˙ze, ich sprawy i kłamstwa, i subtelne poni˙zenia. Łza spłyn˛eła
Jaheirze po policzku, potem nast˛epna, a Abdel wycierał je delikatnie opuszkiem
swego wielkiego, twardego palca.
Pie´s´n powoli zanikła, jak i si˛e pojawiła, i Jaheira opadła na krzesło. W sali
znów podj˛eto rozmowy i znów wszystko wróciło do normy, jak zwykle, tylko
barman podszedł do ich stołu ze srebrnym kieliszkiem wina.
Postawił kieliszek przed Jaheir ˛
a, z porozumiewawczym u´smiechem patrz ˛
ac na
jej uszy, i oznajmił: — Kieliszek wybornego elfiego wina, na koszt firmy.
Abdel podzi˛ekował barmanowi, a Jaheira si˛egn˛eła po kieliszek. Patrzyła na´n,
pozwalaj ˛
ac łzom płyn ˛
a´c.
— To taka tradycja — wyja´snił Abdel — kiedy elf po raz pierwszy usłyszy
´spiew pani.
— Jestem tylko. . . — zacz˛eła i przerwała, poci ˛
agaj ˛
ac nosem.
— Niewa˙zne — odrzekł Abdel, kiedy spróbowała łyk słodkiego elfiego wina.
114
*
*
*
Abdel był szczerze zdumiony, jak szybko Blizna przybył do „Elfiej Pie´sni”.
Wygl ˛
adało to tak, jakby jego przyjaciel go oczekiwał.
Dla ka˙zdego wojownika było jasne, kim jest Blizna. Wszystko w tym silnym
m˛e˙zczy´znie mówiło, ˙ze miał za sob ˛
a wiele bitew i wieloma dowodził w swej
przeszło´sci.
Razem z Abdelem wpadli sobie w ramiona. Kiedy wszedł, Jaheira pomy´slała
sobie, ˙ze jest pot˛e˙znym, imponuj ˛
acym m˛e˙zczyzn ˛
a, drugim po Abdelu, ale jedynie
człowiekiem. Blizna ucieszył si˛e na widok Abdela i wyra´znie mu ul˙zyło.
— Abdel, ty stary piracie — rzekł m˛e˙zczyzna. — Gdzie ci˛e nosiło?
U´smiech Abdela szybko znikn ˛
ał.
— Pochowałem Goriona.
Blizna przestał si˛e ´smia´c.
— Przykro mi to słysze´c, mój przyjacielu. Gorion był. . . tak. . .
Jaheira zdumiała si˛e, ˙ze u´scisk Blizny poprawił Abdelowi samopoczucie.
— Si ˛
ad´z — zaprosił go Abdel do stołu, zastawionego teraz pustymi miskami,
kubkami i dzbanami piwa.
— Du˙zo podró˙zowałe´s? — zapytał Blizna wesoło, patrz ˛
ac na bałagan na stole,
zamiast usi ˛
a´s´c.
— Całe ˙zycie — odparł Abdel. — Jaheira, to jest mój dobry przyjaciel, któ-
rego nazywaj ˛
a Blizna. Je´sli zapyta ci˛e, czy chcesz zobaczy´c, dlaczego tak si˛e na-
zywa, prosz˛e odmów mu, bo w przeciwnym razie przestanie ju˙z by´c moim przy-
jacielem. — W ten prosty sposób Abdel zakomunikował Bli´znie, ˙ze Jaheira jest
dla niego kim´s wi˛ecej ni˙z tylko towarzyszk ˛
a podró˙zy czy zaprzyja´znion ˛
a wojow-
niczk ˛
a.
— Blizna — powiedziała Jaheira. Zapragn˛eła wsta´c, wiedz ˛
ac, ˙ze byłoby to
wskazane, ale nie dała rady. Była zbyt zm˛eczona. — Prosz˛e, doł ˛
acz do nas.
— Wła´sciwie to pomy´slałem, ˙ze mogliby´smy pój´s´c na gór˛e — powiedział
Blizna do Abdela.
— ´Swieczka starczy? — zapytał Abdel, maj ˛
ac na my´sli zwyczaj panuj ˛
acy
w „Elfiej Pie´sni”, gdzie wynajmowało si˛e prywatny pokoik na górze na czas wy-
znaczany spalaj ˛
acym si˛e sto˙zkiem ´swieczki.
— Ju˙z zarezerwowałem pokój — powiedział Blizna i poprowadził ich do
ukrytych w mroku kr˛econych schodów, które Jaheira wzi˛eła wcze´sniej za ko-
lumny. Abdel podał jej r˛ek˛e i pod ˛
a˙zyli za Blizn ˛
a po skrzypi ˛
acych, zdradziec-
kich stopniach. Usiedli przy małym stoliku, otoczonym bogato wyszywan ˛
a ko-
tar ˛
a. Mała lampka oliwna stała na ´srodku stołu, rzucaj ˛
ac przy´cmione, czerwone
´swiatło, w którym Jaheira wygl ˛
adała nieco mniej blado. Kiedy usiedli, Blizna na-
gle spowa˙zniał.
115
— Z wiadomo´sci, któr ˛
a od ciebie otrzymałem, wynika, ˙ze potrzebujesz infor-
macji i mojej pomocy.
Abdel, czuj ˛
ac ˙ze nadszedł czas na powa˙zn ˛
a, bezpo´sredni ˛
a rozmow˛e, odrzekł:
— Chcemy si˛e czego´s dowiedzie´c na temat kupieckiej kompanii, która mo˙ze
działa we Wrotach. Nazywa si˛e Siedem Sło´nc.
Blizna nie odzywał si˛e przez dłu˙zszy czas, tylko patrzył na Abdela. Kiedy
Abdel uniósł brew, aby go ponagli´c, Blizna westchn ˛
ał i zapytał: — Dlaczego?
— S ˛
adzimy, ˙ze maj ˛
a co´s wspólnego z pewn ˛
a grup ˛
a. . . mo˙ze z odłamem Zhen-
tarimów — wtr ˛
aciła si˛e Jaheira. — Mo˙ze z pewnymi kupcami, spiskowcami
z Sembii, nazywaj ˛
acymi siebie ˙
Zelaznym Tronem.
— Ten ˙
Zelazny Tron — podj ˛
ał Abdel — sabotuje kopalnie w Nashkel i w in-
nych miejscach, a Jaheira i Harfiarze s ˛
adz ˛
a, ˙ze w ten sposób chc ˛
a rozp˛eta´c wojn˛e.
Jaheira spojrzała na niego ostro, a on oddał jej spojrzenie z pewnym siebie
u´smiechem. Był ju˙z tu i ówdzie i dowiedział si˛e o Harfiarzach, kiedy si˛e w jednej
zakochał.
— Na Torma owłosione. . . — rzekł Blizna. Potarł twarz obiema dło´nmi, wy-
ra˙zaj ˛
ac nie mniejsze zdumienie od Jaheiry. — Siedem Sło´nc nie jest sobie jak ˛
a´s
tam kompani ˛
a, która „mo˙ze” działa´c we Wrotach. Stanowi ˛
a powa˙zn ˛
a sił˛e w tu-
tejszej strukturze. Mimo ˙ze o ˙
Zelaznym Tronie usłyszałem po raz pierwszy — od
was — to je´sli chodzi o Siedem Sło´nc, bardzo si˛e tym martwi˛e. . . bardzo. . . od
ponad tygodnia.
— Co słyszałe´s? — zapytał Abdel.
— Siedem Sło´nc jest tak ˛
a sam ˛
a kupieck ˛
a kompani ˛
a, przez jakie ka˙zdy z nas,
mój przyjacielu, był wynajmowany do ochrony ich dóbr. Siedz ˛
a w tym — cokol-
wiek to dzi´s mogłoby by´c — co przynosi złoto. To nie czyni z nich zbytnich altru-
istów, ale z pewno´sci ˛
a czyni bardziej przewiduj ˛
acymi. Przez ostatnie. . . hmmm,
nie jestem pewien jak długo. . . zaniedbywali swoje dotychczasowe ´zródła do-
chodów, które przynosiły im stałe zyski. Zapytali´smy ich, poprzez odpowiednie
kanały i bardzo bezpo´srednio, czy co´s jest nie tak. Jhasso — ten człowiek stoi za
Siedmioma Sło´ncami i jest dobrze znany miejscowym — powiedział nam, i to bez
˙zadnych niedomówie´n, aby´smy pilnowali własnego nosa.
— Ale interesy Wrót s ˛
a waszymi interesami, nie? — zapytał Abdel.
— Rzeczywi´scie — zgodził si˛e Blizna — ale spróbuj przekona´c do tego
Jhasso. Wygl ˛
ada na to, jakby ten człowiek stracił swoje umiej˛etno´sci prowadzenia
gry — wiesz, co to za gra, której tak bardzo nie lubimy?
— Polityka — odrzekł Abdel z westchnieniem.
— Tak. — Blizna kontynuował — nauczyłem si˛e, ˙ze to przera˙zaj ˛
ace słowo na
„P” ma swoje miejsce, ale w tym wypadku to nie zachodzi. Nie znajduj˛e niczego
w tym, co Jhasso robi, co otwarcie raziłoby w interesy ksi ˛
a˙z ˛
at, Płomiennej Pi˛e-
´sci czy mieszka´nców Wrót. Mam zwi ˛
azane r˛ece. Nie mog˛e wszcz ˛
a´c oficjalnego
´sledztwa. . . chyba ˙ze dostarczycie mi dowody na sabota˙z w kopalniach? Wojow-
116
nik spojrzał na oboje z nadziej ˛
a i Jaheira odwróciła głow˛e. Abdel westchn ˛
ał i trza-
sn ˛
ał dłoni ˛
a w stół.
— No dobrze — rzekł Blizna, rozumiej ˛
ac odpowied´z na swoje pytanie. —
Zawsze jest inne wyj´scie.
— Po prostu powiedz mi, gdzie oni s ˛
a — odparł Abdel i na jego ustach wy-
kwitł u´smiech.
— Zaraz, zaraz — wtr ˛
aciła si˛e słabo Jaheira i podniosła r˛ek˛e. — Nie za-
mierzam sko´nczy´c tu w czyim´s lochu. Je´sli ten Jhaso ma takie powi ˛
azania, jak
mówisz, wy´slizguj ˛
ac si˛e, szukaj ˛
ac. . . czegokolwiek mo˙ze on szuka´c, to je´sli nie
mo˙zemy mu tego udowodni´c, kto mówi, ˙ze nie sko´nczymy za kratkami?
Abdel za´smiał si˛e, a Blizna wyra´znie si˛e zmieszał.
— Płomienna Pi˛e´s´c — wyja´snił Abdel Jaheirze — jest garnizonem najemni-
ków z dług ˛
a i dobr ˛
a tradycj ˛
a. To oni maj ˛
a piecz˛e nad. . . hmmm, nad wszystkim
we Wrotach: nad stra˙z ˛
a, wojskiem. . . wi˛ezieniami.
— I? — nalegała Jaheira.
— I — powiedział Abdel, wskazuj ˛
ac na Blizn˛e — poznaj ich drugiego do-
wódc˛e.
117
Rozdział dziewi˛etnasty
— To jest to — odezwała si˛e Jaheira — znak, który rozpoznałam na skrzy-
niach i wozach.
Abdel skin ˛
ał głow ˛
a i uwa˙znie obejrzał olbrzymi magazyn. Blizna powiedział
im, gdzie mog ˛
a go znale´z´c i teraz czekali po drugiej stronie gwarnej ulicy, a˙z
tłum stopnieje, bowiem sło´nce szybko zachodziło i robiło si˛e coraz ciemniej. Ich
rozmowa na temat strategii działania sprowadzała si˛e głównie do tego, ˙ze Jaheira
usiłowała wybi´c Abdelowi z głowy otwarty szturm.
— Twój przyjaciel Blizna chce informacji — powiedziała. — Informacji,
które wykorzysta przeciw ˙
Zelaznemu Tronowi. Nie s ˛
adz˛e, i˙z chciałby zobaczy´c
na ulicach swojego pi˛eknego miasta stosy trupów.
Abdel chrz ˛
akn ˛
ał, chwycił j ˛
a za rami˛e i pokazał boczne wej´scie do magazynu,
widoczne z miejsca, w którym stali. Mała grupka spoconych robotników wyszła
z budynku, ´smiej ˛
ac si˛e i rozmawiaj ˛
ac. Trzymali si˛e razem i prawdopodobnie wy-
bierali si˛e do jednej z portowych tawern. W ko´ncu znikn˛eli im z oczu.
Magazyn Siedmiu Sło´nc stał na długim, szerokim, kamiennym molo i był jed-
nym z tuzina podobnych budynków, cho´c zdecydowanie od nich wi˛ekszy. Znak,
który Jaheira rozpoznała, był wymalowany na czerwono na krótszym ko´ncu pro-
stok ˛
atnej, ceglanej budowli. Znak miał osiem stóp wysoko´sci i Abdel poczuł si˛e
z lekka za˙zenowany, ˙ze musieli pyta´c Blizny, gdzie znale´z´c ów magazyn. Mo˙ze
i ˙
Zelazny Tron był jak ˛
a´s tajn ˛
a organizacj ˛
a, ale kompania Siedem Sło´nc z pewno-
´sci ˛
a nie.
W odró˙znieniu od wypaczonych, drewnianych drzwi, wielkie okna magazynu
były chronione grubymi ˙zelaznymi kratami.
— Nie b˛edzie łatwo dosta´c si˛e do ´srodka — powiedziała Jaheira.
Abdel chrz ˛
akn ˛
ał po raz drugi i pokiwał głow ˛
a. Był zbyt zły, ˙zeby zaczyna´c,
poza tym wiedział, ˙ze musi poczeka´c na zachód sło´nca.
— Nigdy tego przedtem nie robiłam — oznajmiła mu Jaheira. Spojrzał na ni ˛
a
zdziwiony, wi˛ec wyja´sniła — mam na my´sli, ˙ze nigdy wcze´sniej nie włamywałam
si˛e nigdzie. To włamanie, czy˙z nie? Jeste´smy teraz złodziejami?
Abdel u´smiechn ˛
ał si˛e i wzruszył ramionami.
— Jeste´smy szpiegami — powiedział.
118
— Jak my´slisz, co tam znajdziemy?
— Wagoniki i skrzynie pełne rudy ˙zelaza — zaproponował. — A mo˙ze troch˛e
tego niszcz ˛
acego ˙zelazo płynu. . .
Jaheira pozwoliła sobie na pierwszy od wielu dni wybuch ´smiechu i powie-
działa: — Tak, butelki z wielkimi etykietkami: Niszcz ˛
acy ˙
Zelazo Płyn, wyprodu-
kowano we Wrotach Baldura, przez ˙
Zelazny Tron. . .
— . . . bez trudu zniszczy ka˙zde ˙zelazo — zako´nczył Abdel i roze´smiał si˛e
razem z ni ˛
a.
— Sk ˛
ad wiesz, ˙ze jestem Harfiarzem? — zapytała nagle, zmieniaj ˛
ac temat
i nastrój na moment, po którym Abdel znowu wybuchn ˛
ał ´smiechem.
— Nie — nalegała. — Mówi˛e powa˙znie. Mog˛e mie´c kłopoty, je´sli. . . no do-
brze, nie powiniene´s tego wiedzie´c.
— Prosz˛e, Jaheira — powiedział. — Nie jeste´s jedynym Harfiarzem, jakiego
spotkałem. Jeste´scie niemal tak tajni jak. . . ech, nie jeste´scie tak tajni jak ˙
Zelazny
Tron, ˙ze ujm˛e to tak.
Patrzyła na niego uwa˙znie, w ułamku sekundy przechodz ˛
ac z zaskoczenia
przez obra˙zenie, do przera˙zenia i z powrotem do wesoło´sci. U´smiechn˛eła si˛e.
— My´slałam, ˙ze. . . My´slałam, ˙ze dobrze si˛e kryjemy.
— Byli´scie w misji, jak powiedziała´s — wyja´snił Abdel. — Reszta z nas szu-
kała pracy.
Jaheira otworzyła usta na jego ostatnie stwierdzenie i lekko uderzyła go w ra-
mi˛e swoj ˛
a mał ˛
a pi ˛
astk ˛
a.
— Ten szalony mag i niziołek byli agentami Zhentarimów — przypomniała
mu. — Oni tak˙ze byli w misji, zapewniam ci˛e.
— Racja — zgodził si˛e i po chwili stropił. — A ten mag ci ˛
agle ma mój sztylet.
Dostałem go od Goriona. Naprawd˛e zabij˛e tych dwoje.
— Z pewno´sci ˛
a — powiedziała. — Nie b˛ed˛e próbowała ci˛e powstrzyma´c, je´sli
to masz na my´sli.
Abdel zmusił si˛e do u´smiechu. Poczuł rozczarowanie. Miał nadziej˛e, ˙ze Jahe-
ira wła´snie to b˛edzie robi´c.
*
*
*
Nad Wrotami Baldura zapadła noc. Przez zakratowane okna magazynu nie
przenikał nawet promyk ´swiatła.
— Nikogo tam nie ma — powiedział Abdel. — Wygl ˛
ada na pusty.
— Ruszajmy.
Abdel pod ˛
a˙zył za Jaheir ˛
a na drug ˛
a stron˛e ulicy. Szli wolno pod rami˛e, aby
oddali´c podejrzenia, jak dwoje młodych kochanków, którzy wyszli na wieczorny
119
spacer wzdłu˙z brzegu rzeki. Gdy przechodzili obok bocznych drzwi, Jaheira spró-
bowała nacisn ˛
a´c zardzewiał ˛
a ˙zelazn ˛
a klamk˛e.
— Zamkni˛ete — wyszeptała.
Abdel lekko j ˛
a odsun ˛
ał i chwycił za klamk˛e. Nagle skoczył ostro na drzwi i te
otworzyły si˛e do ´srodka z gło´snym trzaskiem. U´smiechn ˛
ał si˛e do Jaheiry tak, ˙ze
mogła zobaczy´c w ciemno´sci jego białe z˛eby.
— Abdel Adrian, Mistrz Złodziejski — powiedziała.
Abdel prawie wybuchn ˛
ał ´smiechem, lecz zamiast tego zamarł. Ona powie-
działa to imi˛e: Abdel Adrian. Ostatni raz, kiedy je usłyszał, było to podczas pierw-
szego spotkania z Khalidem w gospodzie „Pod Pomocn ˛
a Dłoni ˛
a”, czyli dla niego
całe wieki temu. Wtedy nic sobie z tego nie robił, ale teraz, po tym wszystkim,
z jakiego´s powodu ogarn ˛
ał go bezpodstawny, niezidentyfikowany l˛ek, jakby jego
serce nagle ugrz˛ezło w błocie.
W ciemno´sci nie widział zbyt dobrze jej twarzy, gdy przyło˙zyła głow˛e do
ramienia. Wolno potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a i zmusił si˛e do u´smiechu. Wła´snie otworzył
drzwi, które mogły prowadzi´c do tajnej kryjówki ˙
Zelaznego Tronu. Nie było czasu
na rozmowy. Zapami˛etał, aby zapyta´c j ˛
a przy najbli˙zszej okazji o to imi˛e, po czym
delikatnie pchn ˛
ał drzwi.
Wewn ˛
atrz panowała kompletna ciemno´s´c. Jaheira dotkn˛eła jego ramienia, jej
dotyk był ciepły i przyjazny. Pochylił si˛e, aby mogła si˛egn ˛
a´c i wyszepta´c mu
wprost do ucha: — Ja widz˛e.
Abdel pokiwał głow ˛
a. Jaheira była półelfem i odziedziczyła po swym elfim ro-
dzicu niezwykł ˛
a zdolno´s´c widzenia w ciemno´sci. To poprawiło Abdelowi nastrój
— przynajmniej jedno z nich widziało — ale wci ˛
a˙z czuł si˛e nieprzyjemnie. Mógł
si˛e potkn ˛
a´c w mroku, a nawet zrani´c czy zabi´c Jaheir˛e pchni˛eciem miecza prze-
znaczonym dla członka ˙
Zelaznego Tronu. Zamkn ˛
ał mocno oczy, potem zamrugał,
maj ˛
ac nadziej˛e, ˙ze oczy przyzwyczaj ˛
a si˛e do warunków i co´s jednak b˛edzie mógł
zobaczy´c. Troch˛e pomogło, ale wci ˛
a˙z si˛e martwił.
Jaheira przecisn˛eła si˛e obok niego i skradaj ˛
ac poszła dalej. Cały budynek sta-
nowił chyba jedno wielkie pomieszczenie. Abdel szedł blisko za ni ˛
a, a˙z w ko´ncu
podała mu dło´n. Nie za bardzo podobało mu si˛e, ˙ze s ˛
a tak blisko siebie i nie maj ˛
a
obu r ˛
ak wolnych w pogotowiu. Spróbował j ˛
a pu´sci´c, ale trzymała mocno. Odwza-
jemnił jej nerwowy u´scisk, zmuszaj ˛
ac si˛e, by jej zaufa´c.
Prowadziła go przez budynek wolno, wykonuj ˛
ac wiele ostrych skr˛etów, aby
omin ˛
a´c stosy wielkich drewnianych skrzy´n, które dla ludzkich oczu Abdela wy-
gl ˛
adały jak wielkie czarne kopce. Wyobraził sobie, ˙ze wokół czai si˛e setka m˛e˙z-
czyzn z kuszami skierowanymi w ich stron˛e, czekaj ˛
ac na okazj˛e do dobrego
strzału w głow˛e. Ten stos skrzy´n w rogu mógł by´c poluj ˛
ac ˛
a na nich mantikor ˛
a.
Abdel zapragn ˛
ał wyj ˛
a´c miecz i ju˙z zacz ˛
a´c nim wywija´c. Musiał z trudem, wy-
siłkiem woli powstrzyma´c r˛ece od chwycenia za r˛ekoje´s´c, zamiast tego u´scisn ˛
ał
dło´n Jaheiry, a ona odwzajemniła mu u´scisk.
120
Nagle zatrzymała si˛e, wydaj ˛
ac z siebie cichutkie: ciii. Abdel domy´slił si˛e, ˙ze
próbuje mu przekaza´c, aby był cicho. Skierowała jego uwag˛e na co´s. Abdel otwo-
rzył szeroko oczy, chwytaj ˛
ac ka˙zdy okruch ´swiatła, maj ˛
ac nadziej˛e w ogóle cokol-
wiek zobaczy´c. Jaheira nie ruszała si˛e, a Abdel z frustracji zamkn ˛
ał oczy. Kiedy to
zrobił, usłyszał d´zwi˛ek. Był tak słaby, ˙ze w pierwszej chwili pomy´slał, i˙z docho-
dzi z zewn ˛
atrz, z opustoszałej ulicy. To były głosy, gł˛ebokie i rezonuj ˛
ace m˛eskie
głosy, zagłuszone przez co´s, niesione echem w ciemno´sci.
Nachylił si˛e do ucha Jaheiry, a˙z dotkn ˛
ał czubkiem nosa jej włosów.
— Gdzie? — wyszeptał.
Jaheira nie odpowiedziała, za to ruszyła. Trzymaj ˛
ac wci ˛
a˙z Abdela za r˛ek˛e, po-
prowadziła go w kierunku ´sciany, któr ˛
a nawet on mógł rozpozna´c mimo mroku.
Na pocz ˛
atku Abdel pomy´slał, ˙ze to jego ociemniałe oczy płataj ˛
a mu figle, ale nie
mylił si˛e — widział słab ˛
a, pomara´nczow ˛
a, drgaj ˛
ac ˛
a po´swiat˛e. Głosy stały si˛e tu
gło´sniejsze, ale wci ˛
a˙z zbyt niewyra´zne, by zrozumie´c słowa. Rozmówcy starali
si˛e mówi´c cicho. Jaheira przesun˛eła si˛e wystarczaj ˛
aco, by zobaczył kolejne ´zró-
dło przy´cmionego ´swiatła. Po rozmiarze i wysoko´sci, na której si˛e znajdowało,
Abdel domy´slił si˛e, ˙ze jest to dziurka od klucza. Jaheira delikatnie nacisn˛eła go
i zrozumiał, ˙ze chce, aby zajrzał przez otwór. Ukl˛ekn ˛
ał i chwycił pochw˛e miecza
w r˛ek˛e, aby nie zadzwoniła o kolczug˛e lub nie stukn˛eła o podłog˛e.
Mrugn ˛
ał raz i zajrzał przez dziurk˛e od klucza. Z tej raczej ograniczonej per-
spektywy mógł zobaczy´c wi˛ekszo´s´c pokoju za drzwiami. Była tam drewniana
podłoga, jak w głównym pomieszczeniu magazynu. Kto´s poruszał si˛e i to zanie-
pokoiło go. To był m˛e˙zczyzna, mo˙ze elf. . . a przynajmniej humanoid. Widział
tylko jego sylwetk˛e. Teraz wyra´zniej słyszał dwa głosy. ´Swiatło musiało pocho-
dzi´c z pochodni lub z kominka. Abdel czuł ciepło na oku.
Dwie osoby rozmawiały jeszcze chwil˛e, ale Abdel wci ˛
a˙z nie mógł dosłysze´c,
o czym mówi ˛
a. Posta´c, któr ˛
a zobaczył, rozmyła si˛e i Abdel zamrugał. Wyt˛e˙zanie
oczu podczas podgl ˛
adania przez dziurk˛e osłabiło mu wzrok. Kiedy oderwał si˛e
od drzwi, usłyszał szuranie stóp. Jaheira poło˙zyła mu r˛ek˛e na ramieniu. Poczuł,
˙ze jest spi˛eta. Nie wstał, cho´c bardzo tego chciał, ze strachu przed narobieniem
hałasu. Kroki wycofywały si˛e i było w nich co´s, czego Abdel nie mógł okre´sli´c.
— Kroki — wyszeptała mu Jaheira do ucha. Odgłos kroków szybko ucichł.
Teraz Abdel nie widział przez dziurk˛e nic poza podłog ˛
a i pomara´nczowym ´swia-
tłem.
Wstał powoli i poło˙zył r˛ek˛e na plecach Jaheiry. Przyci ˛
agn ˛
ał j ˛
a do siebie, aby
zaszepta´c jej co´s do ucha, ale jej głowa nie odwróciła si˛e, tak jak tego oczekiwał
i zetkn˛eli si˛e nosami. Wstrzymała oddech i zamarła na chwil˛e, a on zapomniał
gdzie jest i co robi, tylko j ˛
a pocałował.
Jej usta przywitały go ciepłe i mi˛ekkie. ´Swiatła zata´nczyły Abdelowi pod
przymkni˛etymi powiekami. Poczuł, ˙ze poło˙zyła mu r˛ek˛e na piersi, wi˛ec obj ˛
ał j ˛
a
mocniej, a jej usta otworzyły si˛e nieco bardziej. . .
121
. . . i jasne ´swiatło rozproszyło mrok, a szorstki głos powiedział: — ´Slicznie.
Abdel odepchn ˛
ał Jaheir˛e i wyci ˛
agn ˛
ał miecz w momencie, w którym Jaheira
zd ˛
a˙zyła tylko zamkn ˛
a´c oczy i usta. Oczy go piekły i wyobraził sobie, jak musiały
bole´c Jaheir˛e jej wyczulone oczy.
— Bra´c ich! — rozkazał głos i usłyszeli tupot szar˙zuj ˛
acych na nich ludzi.
Abdel, wci ˛
a˙z o´slepiony, zamykaj ˛
ac załzawione oczy przed ´swiatłem, po prostu
pchn ˛
ał mieczem w stron˛e ´zródła hałasu.
Jeden z ludzi zwalił si˛e na ziemi˛e z mokrym pla´sni˛eciem. Abdel spróbował
otworzy´c oczy. ´Swiatło wci ˛
a˙z było zbyt jasne, ale zobaczył przed sob ˛
a posta´c —
zbyt blisko. Abdel nie zd ˛
a˙zył wzi ˛
a´c zamachu, kiedy posta´c na niego wpadła.
— Szybko! — krzykn˛eła Jaheira i Abdel zorientował si˛e, ˙ze to ona na niego
wpadła. Cofn ˛
ał si˛e szybko trzy kroki w tył i poczuł, ˙ze słabe drewniane drzwi
ust ˛
apiły za jego plecami. Kiedy wpadli do ´srodka, oczy Abdela dostosowały si˛e
na tyle, by zobaczył przez otwór w drzwiach dwóch m˛e˙zczyzn: — portowych
robotników w podartych bluzach i chustach na głowie, z okropnymi tatua˙zami —
nacieraj ˛
acych na nich z drewnianymi pałkami. Odepchn ˛
ał Jaheir˛e na bok drzwi
i uniósł miecz, zamierzaj ˛
ac ´sci ˛
a´c obie głowy atakuj ˛
acych za jednym zamachem,
kiedy tylko przejd ˛
a przez drzwi.
Zamiast tego drzwi nagle zatrzasn˛eły si˛e, uderzaj ˛
ac go w twarz i odbijaj ˛
ac
koniec miecza w bok. Jaheira stała plecami do drzwi i zapierała si˛e nogami. Ci
dwaj na zewn ˛
atrz zacz˛eli si˛e dobija´c.
Jaheira miała zaczerwienione, łzawi ˛
ace oczy.
— Zarygluj drzwi, to zejdziemy na dół — powiedziała.
Abdel wzruszył ramionami. W małym pokoju był tylko prosty kamienny ko-
minek, w którym ogie´n ju˙z wygasał, oraz w ˛
askie drewniane schody prowadz ˛
ace
w dół, w mrok. Nie widział niczego, czym mo˙zna by zaryglowa´c drzwi.
Jaheira westchn˛eła, po czym zacz˛eła mrucze´c słowa modlitwy. Abdel patrzył
na ni ˛
a, czuj ˛
ac nacisk upływaj ˛
acych sekund, jakby były godzinami. Ludzie z ze-
wn ˛
atrz dobijali si˛e, próbowali wywa˙zy´c drzwi barkiem. Jaheira wydawała si˛e za-
niepokojona, ale kontynuowała zakl˛ecie, w ko´ncu zamkn˛eła oczy. Abdel usłyszał
trzask, z pocz ˛
atku słaby, a potem gło´sne skrzypienie wypaczaj ˛
acego si˛e drewna.
— Wypychaj ˛
a je! — ostrzegł j ˛
a Abdel. — Odsu´n si˛e!
— Zaczekaj — wyja´sniła. — To ja. . .
Dowódca portowych robotników powiedział gło´sno: — kusze! — i Jaheira
odskoczyła od drzwi wprost w ramiona Abdela. Czubki dwóch bełtów pojawiły
si˛e na ´srodku drzwi, gdzie przed chwil ˛
a była jeszcze głowa Jaheiry. Za chwil˛e
pojawił si˛e trzeci, a Jaheira ju˙z nie czekała na czwarty. Trzymaj ˛
ac Abdela za r˛ek˛e,
zacz˛eła zbiega´c po schodkach.
— Wypaczyłam drzwi tak, ˙ze si˛e zaklinowały, ale. . . — zacz˛eła Jaheira, kiedy
nagle wpadli na dziwn ˛
a, humanoidaln ˛
a istot˛e, w nienaturalny sposób pozbawion ˛
a
rysów, z gładk ˛
a, szar ˛
a skór ˛
a i wielkimi, martwymi oczami. Na jej widok kobieta
122
krzykn˛eła. Stwór zasyczał i kiedy Abdel uniósł miecz w niewygodnym, ciasnym
korytarzu schodków, stwór rozmył si˛e, zamigotał i zacz ˛
ał przemienia´c. Stalowy
napier´snik pojawił si˛e z niczego, oczy zmniejszyły si˛e do ludzkich rozmiarów,
a ciemnoszara karnacja skóry rozja´sniła si˛e, a ´srodek przeszedł nagle w niebie-
skawy kolor. Miecz Abdela opadł i uderzył o napier´snik, sypi ˛
ac iskrami. Stwór
sapn ˛
ał i poleciał w tył.
Abdel znów si˛e zamierzył, a Jaheira uchyliła si˛e, staraj ˛
ac si˛e zrobi´c mu miej-
sce, którego potrzebował do walki. Nie była jednak na tyle szybka i Abdel zawa-
hał si˛e. Stwór odzyskał równowag˛e i zako´nczył przemian˛e. Był teraz człowiekiem
w zbroi płytowej z kaftanem, na którym widniał herb Płomiennej Pi˛e´sci. Istota od-
wróciła si˛e i uciekła w ciemno´s´c. Abdel dał krok za ni ˛
a, po czym zatrzymał si˛e,
kiedy usłyszał na górze trzask wylatuj ˛
acych z zawiasów drzwi. Nad nimi zadud-
niły kroki.
— Biegiem! — rzuciła Jaheira i pognała za przemienion ˛
a istot ˛
a.
Abdel znów si˛e zawahał. Portowi robotnicy schodzili po schodach, wi˛ec Ab-
del odwrócił si˛e i postawił nog˛e stopie´n ni˙zej. Napotkał wzrok pierwszego scho-
dz ˛
acego m˛e˙zczyzny. Osiłek zatrzymał si˛e jak wryty, nie spodziewaj ˛
ac si˛e ujrze´c
Abdela tak blisko, trzymaj ˛
acego przed sob ˛
a miecz w pogotowiu. Jego kumple jed-
nak nie widzieli Abdela, wi˛ec nie zatrzymali si˛e i z rozp˛edu popchn˛eli go w dół.
Robotnik zacharczał jedynie, nadziewaj ˛
ac si˛e na miecz Abdela. Ostrze przeszło
przez niego na wylot, ciało zatrzymało si˛e dopiero na jelcu. Krew zalała dłonie
Abdela, a on pchn ˛
ał do przodu, by zepchn ˛
a´c trupa z ostrza.
— Abdel! — zawołała Jaheira z dołu korytarza. — Jest ich zbyt wielu. Abdela
nie obchodziło ilu ich jest, chciał po prostu str ˛
aci´c tego jednego z ostrza swego
miecza. Próbował go odepchn ˛
a´c, ale napór jego towarzyszy z powrotem nabijał
trupa na ostrze. Poniewa˙z po bokach nie było miejsca, Abdel cofn ˛
ał si˛e. Dał tylko
półtora kroku w tył, kiedy dotkn ˛
ał plecami ´sciany.
— Abdel! — ponaglała Jaheira, ale on wci ˛
a˙z nie mógł uwolni´c swego miecza.
Jeden z robotników strzelił z kuszy, ale szcz˛e´sliwie dla Abdela nie trafił. Bełt
odbił si˛e od ´sciany tu˙z przy uchu najemnika.
— Bra´c ich, mówi˛e! — krzykn ˛
ał szorstki głos.
Abdel wci ˛
a˙z próbował uwolni´c ostrze, kiedy nagle z prawej, z ciemno´sci wy-
łonił si˛e kolejny szary stwór. Podniósł szczupł ˛
a, szar ˛
a r˛ek˛e do góry i Abdel ujrzał
błysk złota — na długim palcu stwór miał pier´scie´n. Istota dotkn˛eła zimnymi
palcami skroni Abdela. Najemnik usłyszał, jak stwór wypowiedział pojedyncze
słowo: Skwiercz.
Ból, jakiego Abdel nigdy wcze´sniej nie doznał, eksplodował mu w głowie
i skurcz poci ˛
agn ˛
ał jego łokcie w gór˛e z sił ˛
a wystarczaj ˛
ac ˛
a, by rozpru´c martwego
robotnika na pół, a potem była ju˙z tylko ciemno´s´c, szuranie stóp, echo głosów
i chwytaj ˛
ace go r˛ece.
123
*
*
*
Samo otwarcie oczu wywołało tak ˛
a fal˛e bólu pod czaszk ˛
a, ˙ze Abdel szybko
poddał si˛e i znów zamkn ˛
ał powieki. Zaraz napłyn˛eła kolejna fala bólu, a pó´zniej
trzecia, kiedy usłyszał głos Jaheiry — . . . bud´z si˛e, na Mielikki, Abdel!
Spróbował jej odpowiedzie´c, ale otwarcie ust było sam ˛
a agoni ˛
a i jedynie wy-
dał z siebie j˛ek.
— Abdel — zawołała Jaheira, gdziekolwiek była. — Ty ˙zyjesz. — W jej głosie
zabrzmiała wyra´zna ulga.
— Kim jeste´scie? — odezwał si˛e głos, równie odległy jak Jaheiry.
— A kim ty jeste´s? — zapytała Jaheira.
Abdel otworzył oczy i tym razem ból był ju˙z mniej intensywny. Czuł si˛e po-
dobnie kiedy´s, gdy przesadził z alkoholem, ale to było gorsze. O wiele gorsze.
Przez małe okienko wpadało ´swiatło i Abdel mógł si˛e rozejrze´c po pomieszcze-
niu.
— Cholera — zakl ˛
ał, kiedy zorientował si˛e, ˙ze jest w celi. Był w klatce niczym
zwierz˛e.
— Zapytałem pierwszy — powtórzył obcy człowiek podejrzliwie.
Abdel nie miał poj˛ecia, jak długo le˙zał na podłodze celi. Nie miał miecza ani
kolczugi. Czuł własny pot, a gardło paliło go z pragnienia. Niedaleko stał dzban,
ale nie wiedział co w nim było. W pobli˙zu nie było wody, na ziemi le˙zało tro-
ch˛e siana, a w ´scianie widniały solidne, drewniane drzwi, wzmocnione ˙zelaznymi
sztabami. Małe okienko było zakratowane.
— Abdel — zawołała Jaheira, najwyra´zniej z innej celi — powiedz co´s.
— Pi´c mi si˛e chce — powiedział gło´sno, a obcy za´smiał si˛e.
— Mów mi jeszcze — powiedział głos — te sobowtórniaki s ˛
a n˛edznymi go-
spodarzami.
— Sobowtórniaki?— zapytała Jaheira.
Abdel słyszał o tych złych, zmieniaj ˛
acych kształty bestiach. Z tego co sły-
szał, miasto Waterdeep było przez nich rz ˛
adzone. Niektórzy byli przekonani, i˙z
niemal w ka˙zdym mie´scie i królestwie Faerunu jest przynajmniej jeden sobowtór-
niak w strukturze politycznej. Abdel zawsze wy´smiewał te historie. Wiedział, ˙ze
zwykli ludzie potrafi ˛
a by´c wystarczaj ˛
aco ´zli, by nie trzeba było pos ˛
adza´c ich o to,
˙ze zostali zast ˛
apieni przez potwory.
— Je´sli wy jeste´scie sobowtórniakami — powiedział obcy — nie powiem
wam niczego nowego. Je´sli nie jeste´scie, to mo˙ze pomo˙zecie mi si˛e st ˛
ad wydosta´c.
— Kim jeste´s? — zapytał Abdel.
— Mam na imi˛e Jhasso. Kiedy´s to ja tu rz ˛
adziłem.
124
Rozdział dwudziesty
Harold Loggerson z Bowshot zaci ˛
ał si˛e w wieku dziewi˛eciu lat, kiedy bawił
si˛e najlepsz ˛
a siekier ˛
a ojca. Nie mógł usi ˛
a´s´c przez trzy tygodnie, bo tyle czasu
goiła si˛e rana, która pozostawiła dług ˛
a, poszarpan ˛
a blizn˛e. Blizn˛e, któr ˛
a niewiele
osób widziało, ale za to pozwoliła mu przybra´c imi˛e o wiele bardziej odpowiednie
dla dowódcy najemników ni˙z Harold.
Przez wiele lat od czasu zranienia — i po ostrych słowach ojca i nawet po
tym, jak matka zszyła ran˛e nici ˛
a — Blizna unikał siekier. Nie tyle si˛e ich bał, co
raczej czuł zmieszanie na ich widok. Dwa lata temu zabił zhentarimskiego ˙zołnie-
rza, chroni ˛
ac karawan˛e przewo˙z ˛
ac ˛
a transport jabłek (i złota wykopanego w W˛e˙zo-
wych Wzgórzach, ukrytego pod owocami) z Soubaru do Wrót Baldura. Zhent za-
atakował go solidnym, ci˛e˙zkim mithrilowym toporkiem zdobionym złotem, który
rzucony leciał dalej, pro´sciej i szybciej ni˙z jakakolwiek bro´n znana Bli´znie. Du˙zo
czasu zaj˛eło mu zabicie tego Zhenta, sam przy tym prawie nie zgin ˛
ał, ale w ko´ncu
zabrał zdobyczn ˛
a siekier˛e.
Pokazał j ˛
a tylko jednemu człowiekowi i nigdy nie u˙zywał jej w bitwie czy
na ulicach Wrót Baldura. Rzadko ni ˛
a ´cwiczył i tylko kiedy był sam, i jedynie
noc ˛
a. Przez reszt˛e czasu trzymał j ˛
a pod kluczem, w solidnym, ˙zelaznym kufrze
krasnoludzkiej roboty, stoj ˛
acym u niego pod łó˙zkiem.
Blizna uniósł siekier˛e i wa˙zył j ˛
a w dłoni, po czym zakr˛ecił, chwytaj ˛
ac lew ˛
a
dłoni ˛
a za koniec stalowej r˛ekoje´sci. Kiedy tak ci ˛
ał ni ˛
a powietrze, zdawała si˛e ´spie-
wa´c, a mo˙ze to powietrze j˛eczało z bólu? Blizna u´smiechn ˛
ał si˛e na ten d´zwi˛ek, ale
u´smiech zast ˛
apił zaraz smutek. Jego ojciec umarł na zawał na długo przedtem,
zanim zd ˛
a˙zył zobaczy´c t˛e wspaniał ˛
a siekier˛e w dłoni syna. Był bardziej rozczaro-
wany ni˙z zły, ˙ze jego młody Harold pragnie zosta´c ˙zołnierzem. W ci ˛
agu ostatnich
o´smiu lat jego ˙zycia rozmawiali tylko raz. Jego ojciec był dobrym, acz prostym
człowiekiem, o prostych potrzebach i pragnieniach. Do˙zył blisko pi˛e´cdziesi ˛
atki
i nigdy nie oddalił si˛e bardziej ni˙z o pół dnia drogi od swej małej wioski Bowshot.
Harold — albo Blizna, gdy˙z tych dwoje naprawd˛e było innymi lud´zmi — odwie-
dził Waterdeep, zwi ˛
azał si˛e z elfi ˛
a dziewczyn ˛
a w Wysokiej Puszczy, wspinał si˛e
po górach Gwiezdnych Szczytów, popłyn ˛
ał do Moonshaes, zdarł skóry z tuzina
wilków w Lesie Ostrych Kłów i był smagany gor ˛
acym piaskiem Anauroch.
125
— Powinienem odwiedzi´c Bowshot — zamruczał do siebie, po czym zakrztu-
sił si˛e na ten nagły przypływ naiwnego sentymentalizmu. — A niech ci˛e — po-
wiedział do siekiery i poło˙zył j ˛
a ostro˙znie do kufra obitego wewn ˛
atrz aksamitem.
Nagle rozległo si˛e pukanie do drzwi, ci˛e˙zkie i nagl ˛
ace, a˙z Blizna podskoczył.
Szybko zamkn ˛
ał wieko i zatrzasn ˛
ał krasnoludzk ˛
a kłódk˛e.
— Kto tam? — zawołał srogo, cho´c nie było dla niego nowo´sci ˛
a zrywanie go
o ka˙zdej porze z powodu nagłych wie´sci i zada´n.
— Abdel — odpowiedział znajomy głos z drugiej strony drzwi. — Jest ze mn ˛
a
Jaheira. Musimy pogada´c.
— Ju˙z id˛e — powiedział Blizna, wsun ˛
ał kufer pod łó˙zko, odrzucił ci˛e˙zk ˛
a koł-
dr˛e, któr ˛
a dostał od matki wiele lat temu i wstał. Szybko przemierzył pokój i od-
sun ˛
ał stalowy rygiel. Otworzył drzwi i ujrzał Abdela, czystego i w dobrym stanie.
Twarz młodego wojownika wyra˙zała oczekiwanie i prawie zdenerwowanie.
— Wejd´z, chłopcze — powiedział Blizna. — Spodziewałem si˛e zobaczy´c ci˛e
dopiero rankiem.
Abdel skin ˛
ał i wszedł. Jaheira post ˛
apiła za nim, obrzucaj ˛
ac uwa˙znym spojrze-
niem całe pomieszczenie.
Był to prosty pokój, dla m˛e˙zczyzny o potrzebach niemal tak skromnych jak
jego ojciec. Skacz ˛
acy na kominku płomie´n dawał ciepło i o´swietlał wn˛etrze.
W pokoju stało szerokie łó˙zko, solidny stół z trzema krzesłami i miejscem na
czwarte, które stracił w grze w ko´sci. Przy kominku wisiała tarcza z herbem Pło-
miennej Pi˛e´sci. Była pognieciona i podrapana od wieloletniego u˙zywania.
Blizna poprosił, by usiedli, ale ˙zadne z nich nie ruszyło si˛e.
— Zło˙zyli´smy wizyt˛e Siedmiu Sło´ncom — powiedział Abdel.
— Tak — odparł Blizna. — I co znale´zli´scie? Widzieli´scie Jhasso?
— Tak — odpowiedziała Jaheira z tyłu. Nie zauwa˙zył, jak go obeszła. —
Widzieli´smy go.
Oczy Blizny zw˛eziły si˛e i odwrócił si˛e do Jaheiry, patrz ˛
ac jak wolno chodzi
po całym pokoju na sztywnych, spi˛etych nogach. — I?
— I nie zamierza on robi´c nic złego — powiedział Abdel z tyłu. Blizna od-
wrócił si˛e do Abdela i Jaheira znalazła si˛e na skraju pola jego widzenia. Blizna
instynktownie cofn ˛
ał si˛e.
— Co znale´zli´scie? — zapytał.
Jaheira te˙z cofn˛eła si˛e, znów wychodz ˛
ac mu z pola widzenia. Abdel u´smiech-
n ˛
ał si˛e.
— Niszcz ˛
ace ˙zelazo płyny? — za˙zartował Abdel. — To spodziewałe´s si˛e tam
znale´z´c?
Blizna znów si˛e cofn ˛
ał i dał krok w bok, a Jaheira przysun˛eła si˛e, podczas gdy
Abdel post ˛
apił wolno trzy kroki w przód, zachodz ˛
ac Blizn˛e z boku.
— Co spodziewałe´s si˛e tam znale´z´c, staruszku? — zapytała Jaheira gro´znym
głosem.
126
Pot wyst ˛
apił Bli´znie na czoło. Był nieuzbrojony, ubrany tylko w wełniane
spodnie i bawełnian ˛
a bluz˛e. Czuł si˛e nagi.
— Co jest, Abdel? — zapytał i zanim wypowiedział jego imi˛e, u´swiadomił
sobie — Ty nie jeste´s Abdelem.
Najemnik zatrzymał si˛e i Blizna spojrzał si˛e na niego. Jaheira cicho przemie-
´sciła si˛e za jego plecami.
— Oczywi´scie, ˙ze jestem Abdel — odparł wielki człowiek, si˛egaj ˛
ac powoli
po pałasz wisz ˛
acy mu na plecach — przynajmniej teraz.
Rozległ si˛e zgrzyt metalu i Blizna domy´slił si˛e, ˙ze to Jaheira wyci ˛
aga swój
długi miecz.
— Niech ci˛e cholera we´zmie przez Dziewi˛e´c Piekieł i z powrotem — zakl ˛
ał
Blizna i uskoczył w bok szybciej, ni˙z ktokolwiek mógłby przypuszcza´c, ˙ze m˛e˙z-
czyzna w jego wieku jest do tego zdolny.
Miecz Abdela spotkał si˛e z ostrzem Jaheiry w miejscu, w którym chwil˛e wcze-
´sniej była jeszcze głowa Blizny. Abdel chrz ˛
akn ˛
ał, a kobieta zakl˛eła, kiedy jej
miecz p˛ekł na dwoje. Abdel powstrzymał swój miecz, o mało jej nie zabijaj ˛
ac
i oboje ruszyli na Blizn˛e. Miecz Jaheiry był teraz nie dłu˙zszy ni˙z sztylet i t˛epy na
ko´ncu, ale ostrze i złamany koniec były wci ˛
a˙z ostre, wci ˛
a˙z zabójcze.
— Co z nimi zrobili´scie? — zapytał Blizna, cofaj ˛
ac si˛e na szeroko rozstawio-
nych nogach. — Siedzicie w ich ciałach?
— Czy siedzimy? — zapytała Jaheira z diabelskim błyskiem w oczach.
— Je´sli tak — dodał Abdel — a ty nas zabijesz, dusze twoich przyjaciół
ulec ˛
a. . .
Blizna skoczył naprzód, pomi˛edzy nich, zaskakuj ˛
ac ich tym, ale oboje szybko
si˛e otrz ˛
asn˛eli i Abdel wykonał szybkie, próbne pchni˛ecie, rozcinaj ˛
ac mu po´sladek.
Dowódca najemników kr ˛
a˙zył, zmierzaj ˛
ac w stron˛e drzwi, ale Abdel cofn ˛
ał si˛e
i zagrodził mu drog˛e, a Jaheira poszła w drugim kierunku. Blizna przylgn ˛
ał ple-
cami do ´sciany, rzucaj ˛
ac błyskawiczne, przypadkowe z pozoru spojrzenia w ró˙zne
miejsca pokoju. Obaj intruzi próbowali wy´sledzi´c, gdzie patrzy, ale szybko si˛e
poddali.
Abdel u´smiechn ˛
ał si˛e wrednie i powiedział: — Panikujesz, starcze?
Blizna gło´sno przełkn ˛
ał ´slin˛e.
— Wi˛ec mnie zabijcie, je´sli po to tu przyszli´scie.
— Och, rzeczywi´scie wła´snie po to tu przyszli´smy, głupcze — zasyczała Ja-
heira — ale najpierw chcemy ci˛e o co´s spyta´c.
— I my´slicie, ˙ze wam powiem? — zapytał Blizna niedowierzaj ˛
acym głosem,
wci ˛
a˙z strzelaj ˛
ac wzrokiem po całym pokoju, nie skupiaj ˛
ac si˛e na niczym, a tym
bardziej na ułamanym ko´ncu miecza Jaheiry.
— Mo˙zemy ci˛e zabi´c, zadaj ˛
ac tysi ˛
ac ci˛e´c, starcze — rzekł Abdel — albo tylko
jedno.
— Wi˛ec je´sli powiem wam to, co chcecie, zabijecie mnie szybko?
127
— Jasne — powiedziała Jaheira, utrzymuj ˛
ac swój dystans, ale stale próbuj ˛
ac
wyj´s´c poza pole widzenia Blizny.
— Je´sli za ka˙zd ˛
a tak ˛
a propozycj˛e, zabójcy, dostawałbym sztuk˛e złota — po-
wiedział cicho Blizna — miałbym ich teraz tyle, ˙ze sta´c by mnie było na wynaj˛e-
cie Elminstera, by mnie chronił.
Ani Abdel, ani Jaheira nie dostrzegli w tym nic ´smiesznego.
— Jak chcesz — powiedział Abdel i mrugn ˛
ał do Jaheiry.
Kobieta ruszyła pierwsza i Blizna spróbował wykona´c unik w tył zapominaj ˛
ac,
˙ze ma za plecami ´scian˛e. Głowa odbiła mu si˛e od muru wpadaj ˛
ac wprost w zasi˛eg
ci˛ecia Jaheiry. Koniec złamanego ostrza rozorał mu gł˛eboko czoło ponad lewym
okiem i Blizna zasyczał z bólu. Jaheira cofn˛eła si˛e trzy kroki, strzepuj ˛
ac z ostrza
krew. Blizna przyło˙zył do rany r˛ek˛e. Krew płyn˛eła zalewaj ˛
ac mu oko, zamrugał
wi˛ec, aby je oczy´sci´c. Krew nadal ciekła.
— Suka — zawył Blizna. — Zabij˛e ci˛e za to.
Jaheira zignorowała go.
— Dlaczego wysłałe´s nas do Siedmiu Sło´nc?
— A czy zabili´scie Abdela i jego kobiet˛e? — zapytał w odpowiedzi.
Jaheira znów na niego ruszyła, bior ˛
ac wysoki zamach. Ty razem Blizna skon-
trował atak, wykorzystuj ˛
ac, ˙ze uniosła r˛ek˛e zbyt wysoko. Rzucił si˛e na ni ˛
a całym
ciałem, chwycił jej rami˛e od spodu i wykorzystuj ˛
ac jej impet przerzucił przez ra-
mi˛e tak, ˙ze uderzyła plecami o podłog˛e. Zobaczył, ˙ze Abdel szybko si˛e zbli˙za i dał
nura po ułamany kawałek ostrza, le˙z ˛
acy kilka stóp dalej.
Jaheira wydała dono´sny, nieludzki j˛ek i obróciła si˛e, by wsta´c. Abdel potkn ˛
ał
si˛e o jej wymachuj ˛
ace nogi i padł twarz ˛
a obok Blizny. Uderzenie wybiło mu ci˛e˙zki
pałasz z dłoni i bro´n poleciała wprost do kominka. Blizna chwycił złamane ostrze,
ignoruj ˛
ac ból, jaki sprawiały ostre kraw˛edzie wpijaj ˛
ace si˛e w dło´n. Dowódca na-
jemników skoczył na czworaki i chwycił kufer pod łó˙zkiem.
Abdel wstał i wykorzystał czas, aby odzyska´c swój miecz.
— Po prostu go zabij! — krzykn˛eła Jaheira. — Do diabła z ˙
Zelaznym Tronem!
Blizna usłyszał ci˛e˙zkie kroki w momencie, w którym chwycił za drewnian ˛
a
r ˛
aczk˛e wieka kufra. Abdel nadchodził szybko i Blizna przekr˛ecił si˛e, aby unikn ˛
a´c
pierwszego pchni˛ecia. Czubek miecza zagł˛ebił si˛e mocno w deskach podłogi, ale
nie złamał. Blizna podniósł kolano do podbródka i kopn ˛
ał. Abdel zobaczył to i od-
skoczył, cho´c kopniak nie był wymierzony w niego. Naga stopa uderzyła w bok
kufra i kufer wyjechał spod łó˙zka rysuj ˛
ac podłog˛e. Blizna nie zobaczył, jak si˛e za-
trzymuje, gdy˙z obuta noga Jaheiry nadepn˛eła mu na czoło i głowa eksplodowała
mu bólem i ´swiatłem. Odgłos własnej głowy uderzaj ˛
acej o podłog˛e zadudnił mu
w czaszce i musiał zmusi´c si˛e, by nie straci´c przytomno´sci. Poczuł kolano kobiety
na swojej piersi i zasłonił twarz r˛ek ˛
a. Jaheira przejechała mu ostrzem po dłoni
i Blizna zasyczał jeszcze raz. Chlasn ˛
ał złamanym ostrzem, wbijaj ˛
ac je gł˛eboko
128
w nog˛e kobiety. Teraz to Jaheira zasyczała, a Blizna wykorzystał jej chwilow ˛
a
słabo´s´c i zepchn ˛
ał j ˛
a z siebie.
— Upuszcz˛e ci cał ˛
a krew! — wrzasn˛eła, ale Blizna zignorował gro´zb˛e i prze-
turlał si˛e w przód, rzucaj ˛
ac si˛e cał ˛
a swoj ˛
a mas ˛
a i sił ˛
a. Zobaczył nog˛e Abdela,
który cofn ˛
ał si˛e, ale i tym razem nie on był jego celem. Pal ˛
acy ból w dłoni o´slepił
go niemal i jednocze´snie rozległ si˛e gło´sny zgrzyt metalu, kiedy Blizna podwa˙zył
złamanym ostrzem kłódk˛e. Zarówno ostrze, jak i zamek rozpadły si˛e.
Blizna przeturlał si˛e, wiedz ˛
ac, ˙ze był w jednym miejscu zbyt długo, a in-
stynkt go nie zawiódł. Miecz Abdela uderzył ci˛e˙zko o podłog˛e, znów tylko sypi ˛
ac
drzazgami ze zniszczonej podłogi. Blizna otworzył kufer i j˛ekn ˛
ał, kiedy odłamek
strzaskanego ostrza, który utkwił w jego brocz ˛
acej krwi ˛
a dłoni, zagł˛ebił si˛e moc-
niej.
Miecz Abdela znów opadł i tym razem przebił umi˛e´snione udo Blizny. Stary
najemnik sapn ˛
ał z bólu i zapragn ˛
ał krzycze´c, ale nie mógł. Ci˛e˙zki but Abdela
wyl ˛
adował na piersi Blizny, rzucaj ˛
ac go na podłog˛e, ale pchni˛ecie pomogło mu
wyci ˛
agn ˛
a´c ci˛e˙zki topór z kufra. Machn ˛
ał nim dziko od dołu, uderzaj ˛
ac sobowtóra
Abdela w pachwin˛e. Buchn˛eła krew i olbrzym upadł. Topór utkwił w martwym
ju˙z ciele, r˛ekoje´s´c wy´slizn˛eła si˛e Bli´znie z dłoni. Opuszczały go siły. Odetchn ˛
ał
ci˛e˙zko, zadowolony, ˙ze przynajmniej jednego powalił.
Abdel upadł na ziemi˛e w drgawkach, a kiedy jego głowa obróciła si˛e na mar-
twej ju˙z szyi, jego twarz zacz˛eła si˛e zmienia´c. Blizna patrzył w twarz nieludzkiej
istocie. Miała szerok ˛
a, owaln ˛
a głow˛e z wielkimi oczami bez ´zrenic i gładk ˛
a skór˛e
koloru zimnego popiołu. Topór wypadł z ciała martwego stwora. Przekr˛ecił si˛e, by
usi ˛
a´s´c. Zamierzał co´s powiedzie´c — jakie´s ostatnie słowa, ale nie zd ˛
a˙zył. Powie-
trze wyleciało mu z płuc i opadł ci˛e˙zko na plecy. Sobowtór Jaheiry zanurzył topór
gł˛eboko w piersi Blizny, przygwa˙zd˙zaj ˛
ac m˛e˙zczyzn˛e do drewnianej podłogi. Po-
czuł, jak krew bulgocze mu w krtani i zobaczył demoniczny wzrok kobiety, która
przybrała ju˙z swoj ˛
a prawdziw ˛
a posta´c. A potem była ju˙z tylko ciemno´s´c i wiecz-
no´s´c.
*
*
*
Julius patrzył gdzie´s w dal i trzykrotnie układał usta do słowa „kapral”, po
czym posłał w pusty korytarz u´smiech pełen samozadowolenia.
— Przesta´ncie si˛e szczerzy´c, kapralu — zagrzmiał sier˙zant Maerik. Julius
podskoczył i zaczerwienił si˛e. Maerik stał tu˙z przed nim wspinaj ˛
ac si˛e na palce,
aby móc spojrze´c wy˙zszemu, młodszemu kapralowi prosto w oczy. Prawie doty-
kali si˛e nosami.
— Gdzie jeste´s, synu? — zapytał sier˙zant cicho.
129
— Sir — zacz ˛
ał Julius, lecz przerwał, by przełkn ˛
a´c ´slin˛e i zwil˙zy´c zaschni˛ete
gardło. — Sir, w Pałacu Ksi ˛
a˙z˛ecym, sir.
— A gdzie w Pałacu Ksi ˛
a˙z˛ecym, kapralu?
— Sir, w skrzydle mieszkalnym, sir.
— Masz na my´sli miejsce, gdzie mieszkaj ˛
a wielcy ksi ˛
a˙z˛eta?
— Sir, tak, sir.
— Gdzie mieszka wielki ksi ˛
a˙z˛e Eltan?
— Sir, tak, sir.
— Wielki ksi ˛
a˙z˛e Eltan, który czeka na elekcj˛e?
— Sir, tak, sir.
— Wielki ksi ˛
a˙z˛e Eltan, który ma wi˛ecej wrogów ni˙z ktokolwiek inny we Wro-
tach?
— Sir, tak, s. . .
— Wi˛ec obud´z si˛e, idioto! — krzykn ˛
ał sier˙zant.
Julius wci ˛
agn ˛
ał brzuch, koncentruj ˛
ac si˛e na powstrzymaniu b ˛
aków.
— S–sir — wyj ˛
akał — t–tak, sir.
— Postarajcie si˛e bardziej, kapralu — fukn ˛
ał Maerik, po czym odwrócił si˛e
i ruszył korytarzem, a za chwil˛e znikn ˛
ał w bocznym przej´sciu. Na zimnej, mar-
murowej posadzce nie było słycha´c jego kroków.
Julius odetchn ˛
ał z ulg ˛
a. Został przydzielony do stra˙zy w Pałacu Ksi ˛
a˙z˛ecym
zaledwie tydzie´n temu i cho´c wcze´sniej brał udział w bitwie i nawet walczył ze
szczurołakami w najciemniejszych zaułkach portu, ta słu˙zba zdawała si˛e najci˛e˙z-
sza ze wszystkich, jakie pełnił. Nie martwił si˛e, ˙ze mo˙ze tu wej´s´c zabójca, nie a˙z
tak daleko w gł ˛
ab pałacu, ale obawiał si˛e, ˙ze to, co si˛e wydarzyło przed chwil ˛
a,
mo˙ze si˛e powtórzy´c i jeszcze raz powtórzy´c, a˙z zostanie zdegradowany do stopnia
zwykłego piechura.
Przeło˙zył halabard˛e do lewej r˛eki i otarł pot z czoła. Było ju˙z pó´zno, a mo˙ze
nawet wcze´snie i powieki mu ci ˛
a˙zyły, oczy wyschły i były zm˛eczone. Cichy
d´zwi˛ek sprawił, ˙ze podskoczył i spojrzał bystro w dal korytarza. W przy´cmio-
nym ´swietle ujrzał mysz, która zaraz znikn˛eła w ciemno´sci. Westchn ˛
ał, ale zaraz
znów podskoczył, kiedy poczuł na ramieniu ci˛e˙zar czyjej´s r˛eki.
— Głowa do góry, ˙zołnierzu.
M˛e˙zczyzna natychmiast wydał si˛e Juliusowi znajomy. To on, Blizna prowadził
atak na szczurołaki i Julius był na jego odprawie, a potem walczył u boku tego
do´swiadczonego wojownika przez kilka cennych chwil w tunelach ´sciekowych.
— K–kapitan Blizna — wyj ˛
akał Julius, prostuj ˛
ac si˛e na baczno´s´c. — Och. . .
Nie powiedziano mi. . .
Blizna skrzywił si˛e.
— A dlaczego miano by ci mówi´c?
— Ja. . . — zacz ˛
ał Julius, ale Blizna podniósł r˛ek˛e i go powstrzymał.
130
— Id´z do stajni i przygotuj wierzchowca wielkiego ksi˛ecia — rozkazał mu
Blizna. — Przed ´switem zabieram go st ˛
ad.
Julius był tak zaskoczony, ˙ze tylko stał z rozdziawionymi ustami. Co´s si˛e
działo, co´s wielkiego. Nie na mojej warcie — pomy´slał Julius — dlaczego na
mojej warcie?
— Czy nie wyraziłem si˛e jasno, kapralu?
— N–nie, sir, ja tylko. . .
— Wi˛ec zabieraj dup˛e w troki i jazda! — ponaglił go Blizna, a jego surowy
wzrok był wystarczaj ˛
acym bod´zcem, który pchn ˛
ał Juliusa w gł ˛
ab korytarza tak
szybko, na ile pozwalały mu jego dr˙z ˛
ace w kolanach nogi.
Biegł przez chwil˛e, zanim u´swiadomił sobie, ˙ze w tym pałacowym labiryncie,
noc ˛
a, po prostu si˛e zgubił. Zacz ˛
ał modli´c si˛e ˙zarliwie do Tymory, która zaraz
wysłuchała jego modlitw˛e z typowym dla tej bogini szcz˛e´scia poczuciem humoru.
— Na faluj ˛
ace piersi Umberlee, chłopcze! — rykn ˛
ał sier˙zant Maerik. — Co
na imiona wszystkich bogów tutaj robisz, ty zgniły synu zawszonej. . .
— Zgubiłem si˛e — wykrztusił szybko Julius, zanim zd ˛
a˙zył si˛e zastanowi´c
i zda´c sobie spraw˛e, co za głupot˛e wła´snie paln ˛
ał.
Sier˙zant Maerik zdzielił go w twarz.
— Przepraszam — wyj˛eczał Julius, padaj ˛
ac ci˛e˙zko na tyłek. Halabarda za-
dzwoniła o posadzk˛e, krew ´sciekała mu z ci ˛
agle wibruj ˛
acego nosa.
— Wybrałe´s zły moment na opuszczenie posterunku, ty zasmarkanodupy gł ˛
a-
bie — wrzasn ˛
ał sier˙zant. — Kapitan Blizna został zamordowany i cała kompania
została postawiona na nogi.
— Ale ja go wła´snie widziałem — zaoponował Julius.
— Kogo widziałe´s, pluskwiaku?
— Blizn˛e — powtórzył Julius i wstał z trudem. — To wła´snie kapitan Blizna
kazał mi pój´s´c do stajni i wyprowadzi´c konia wielkiego ksi˛ecia Eltana. . .
— Blizna tu był? — zapytał Maerik, a jego oczy rozszerzyły si˛e. — Tej nocy?
— Sir — powiedział Julius, poprawiaj ˛
ac splamiony własn ˛
a krwi ˛
a kaftan i szu-
kaj ˛
ac halabardy — niecał ˛
a godzin˛e temu, sir. Szedł na pokoje wielkiego ksi˛ecia.
Maerik zbladł, chwycił silnie Juliusa za rami˛e i poci ˛
agn ˛
ał za sob ˛
a do biegu.
— Nie na mojej warcie! — zakl ˛
ał sier˙zant. — Dlaczego to zawsze musi by´c
na mojej warcie!
*
*
*
Julius i Maerik przystan˛eli przy szerokich dwuskrzydłowych drzwiach prowa-
dz ˛
acych na prywatne pokoje wielkiego ksi˛ecia. Julius z trudem nad ˛
a˙zał za sier-
˙zantem i kiedy wreszcie stan˛eli, ci˛e˙zko dyszał.
131
Wielki ksi ˛
a˙z˛e wyłonił si˛e ze swoich komnat, trzymaj ˛
ac wielki topór, jakiego
Julius jeszcze nie widział, a nawet nie ´snił o nim. Był ubrany w dług ˛
a koszul˛e
nocn ˛
a, która ociekała krwi ˛
a. Oczy i r˛ece miał spokojne. Jego szeroka, powa˙zna
twarz tak˙ze była umazana krwi ˛
a, a z jego długich w ˛
asików sk ˛
apy wały czerwone
kropelki. Jego kryształowo bł˛ekitne oczy ´swieciły pod g˛estymi szarymi brwiami
pasuj ˛
acymi do krótkich włosów, pogniecionych od snu.
Maerik przykl˛ekn ˛
ał, podobnie Julius, niezdolny oderwa´c wzroku od złoto-
-mithrilowego topora.
— Milordzie — odezwał si˛e Maerik. — Ja. . .
— Kapitan Blizna został zamordowany — powiedział wielki ksi ˛
a˙z˛e. Maerik
wstał i Eltan otworzył wysokie drzwi. Na zasłanej drogim dywanem podłodze
le˙zało szare ciało jakiej´s nieludzkiej istoty, wci ˛
a˙z brocz ˛
ac krwi ˛
a na drogocenn ˛
a
wełn˛e.
— Tak, milordzie — odetchn ˛
ał Maerik. — Został znaleziony w swoim pokoju.
Julius zakrztusił si˛e na widok oczu martwego stwora. Silne, postarzałe rysy
Eltana były ponure.
— Zabierzcie ciało kapitana do Komnaty Cudów — powiedział niskim i peł-
nym powagi głosem. — Przebior˛e si˛e i spotkam si˛e tam z wami.
132
Rozdział dwudziesty pierwszy
— Brzmi tak, jakby przyszli tu wasi przyjaciele — powiedział Jhasso, próbu-
j ˛
ac dojrze´c co´s przez malutkie okienko w celi.
— Albo twoi — zaproponowała Jaheira.
Odgłosy walki były wyra´zne, cho´c odległe i tłumione co najmniej jednym pi˛e-
trem. Abdel słyszał szcz˛ek stali, ci˛e˙zkie kroki, upadaj ˛
ace ciało, potem nast˛epne.
Napi ˛
ał mi˛e´snie i jeszcze raz spróbował wyrwa´c kraty z okna. Tym razem drgn˛eły,
ale tylko troch˛e. Czuł si˛e jak szczur w klatce i chciał si˛e st ˛
ad wydosta´c.
— Nie — odpowiedział Jhasso Jaheirze. — Ja nie mam przyjaciół.
— Nie, skoro sobowtórniak udaj ˛
acy ciebie robił sobie–tobie wrogów w całym
mie´scie od momentu, kiedy jak mówisz, tu si˛e znalazłe´s — zgodziła si˛e z nim
Jaheira.
— Niech ich szlag. My´slałem, ˙ze wszystkie s ˛
a w Waterdeep.
Wszyscy troje, zmarzni˛eci, wyczerpani i wierc ˛
acy si˛e niespokojnie na granicy
klaustrofobicznego obł˛edu, stali i nasłuchiwali odgłosów walki.
Drzwi nagle stukn˛eły, głos był blisko. Abdel wykr˛ecił głow˛e i przycisn ˛
ał po-
liczki do krat, próbuj ˛
ac cokolwiek zobaczy´c. Na ko´ncu korytarza paliło si˛e ciepłe
pomara´nczowe ´swiatło, a na ´scianie odbijały si˛e cienie, ta´ncz ˛
ace w rytm szcz˛eku
stali, kroków i desperackich ryków. Ciało upadło i kroki ruszyły w stron˛e cel.
Młody m˛e˙zczyzna ubrany w skrwawiony i przepocony kaftan z herbem Płomien-
nej Pi˛e´sci stan ˛
ał przed cel ˛
a Abdela. Krew ciekła z ostrza jego halabardy, która
była z pewno´sci ˛
a ci˛e˙zsza ni˙z ten szczupły, młody ˙zołnierz.
— Czy ty jeste´s Jha–Jhasso? — zapytał ˙zołnierz, łapi ˛
ac dech.
— On jest w celi za tob ˛
a — odpowiedział Abdel.
W tym samym momencie Jhasso krzykn ˛
ał: — Wypu´s´c mnie st ˛
ad, dzieciaku!
Młody ˙zołnierz wygl ˛
adał na zmieszanego i przera˙zonego: — Musz˛e kogo´s
zawoła´c.
— Chyba nas tu nie zostawisz? — zawołała Jaheira, a młody ˙zołnierz przest ˛
a-
pił z nogi na nog˛e, słysz ˛
ac kobiecy głos.
— Bez obawy, pani — odpowiedział jej. — Wróc˛e po was!
´Scigany przez ordynarne odzywki trzech wi˛e´zniów młody ˙zołnierz znikn ˛ał
w korytarzu. Usłyszeli głosy i wi˛ecej kroków ludzi wchodz ˛
acych po schodach
133
i nikn ˛
acych w cichn ˛
acych ju˙z odgłosach walki.
— Przyjdzie po nas, prawda? — zapytał Jhasso.
— Lepiej ˙zeby cholera przyszedł — odparł Abdel. — Bo jak nie, to wyci ˛
agn˛e
r˛ece przez kraty na tyle, by go. . .
— Słuchajcie! — krzykn˛eła Jaheira i Abdel wraz z Jhasso zamilkli.
Walka ju˙z si˛e sko´nczyła. Abdel usłyszał głuche m˛eskie głosy i zbli˙zaj ˛
ace si˛e
ci˛e˙zkie kroki. Drzwi otworzyły si˛e i rozległ si˛e wyra´zny chrz˛est człowieka w ci˛e˙z-
kiej zbroi metalowej szybko schodz ˛
acego po schodach.
— Tutaj, Gondsman — powiedział spokojny, rozkazuj ˛
acy głos.
Abdel zobaczył starszego m˛e˙zczyzn˛e w l´sni ˛
acej, zbryzganej krwi ˛
a zbroi pły-
towej. Nie znał go, ale jego mundur mówił sam za siebie. To był wielki ksi ˛
a˙z˛e,
a na jego napier´sniku widniał symbol Płomiennej Pi˛e´sci. Czy˙zby to był. . .
— Wielki ksi ˛
a˙z˛e Eltanie — rozwiał w ˛
atpliwo´sci Abdela młody ˙zołnierz, który
pierwszy ich tu odwiedził — znalazłem klucz, milordzie.
— Bardzo dobrze, Julius — odrzekł Eltan. — Kiedy kapłan sko´nczy, wypu´s´c
ich.
— Wypu´s´c nas teraz, w imi˛e Gonda — zachrypiał Jhasso.
Abdel zobaczył, jak gruby m˛e˙zczyzna w szafranowych szatach zatrzymał si˛e
przed drzwiami celi Jhasso i spojrzał przez okienko. Kapłan podchodził tak do
ka˙zdej z cel. Abdel napotkał jego wzrok, kiedy wreszcie podszedł pod jego drzwi.
Nie mógł jednak spojrze´c mu w oczy, gdy˙z kapłan patrzył jakby poza niego.
— M˛e˙zczy´zni s ˛
a lud´zmi — powiedział kapłan do Eltana — a kobieta jest
półelfem.
— Wypu´scie ich — polecił Eltan i po chwili byli wolni.
Kiedy Abdel opu´scił swoj ˛
a cel˛e, Julius przełkn ˛
ał ´slin˛e i wyj ˛
akał: — Prze–
przepraszam.
— Nie ma za co, kapralu — odrzekł Abdel z u´smiechem. — S ˛
a tu sobowtór-
niaki.
— Rzeczywi´scie s ˛
a — zgodził si˛e wielki ksi ˛
a˙z˛e, ogl ˛
adaj ˛
ac podejrzliwie Ab-
dela od stóp do głów. — Dwa z nich zabiły Blizn˛e.
— Nie — zachłysn˛eła si˛e Jaheira.
— I przynajmniej jeden zaj ˛
ał moje miejsce — dodał Jhasso. — Mam nadziej˛e,
˙ze jeszcze mog˛e rozkr˛eci´c swój interes, Eltan.
Wielki ksi ˛
a˙z˛e spojrzał na Jhasso niecierpliwie.
— Odpowiadasz tylko za to, za co sam jeste´s odpowiedzialny, Jhasso. Na razie
trzymaj si˛e z dala.
Jhasso pokiwał głow ˛
a, wyra´znie zadowolony, ˙ze nie musi uczestniczy´c w ko-
lejnych wydarzeniach.
— Wasza. . . ksi ˛
a˙z˛eca mo´s´c. . . — wymamrotał Abdel; wyczerpanie i smutek
otumaniły go nieco.
134
— Mam na imi˛e Eltan — przedstawił si˛e wielki ksi ˛
a˙z˛e. — A ty musisz by´c
Abdel.
— Tak — potwierdził Abdel. — Blizna był moim przyjacielem. Chciałbym
mie´c okazj˛e pom´sci´c jego ´smier´c.
— Blizna ci˛e uprzedził z jednym — odrzekł Eltan. — A ja miałem przyjem-
no´s´c rozprawi´c si˛e z drugim, ale co´s mi mówi, ˙ze jeszcze trzeba b˛edzie zabija´c,
dobry człowieku, je´sli masz na my´sli zabijanie.
Abdel skin ˛
ał głow ˛
a. Miał na my´sli zabijanie.
*
*
*
Abdel i Jaheira dostali niewiele czasu na doprowadzenie si˛e do porz ˛
adku,
a wi˛ekszo´s´c tego czasu Abdel sp˛edził jedz ˛
ac. Zwrócono mu jego pałasz i kol-
czug˛e, w dobrym stanie. Spotkali si˛e w foyer Eltana, w jego apartamentach
w Ksi ˛
a˙z˛ecym Pałacu. Abdel u´smiechn ˛
ał si˛e do Jaheiry, która ubrała si˛e w zwiewn ˛
a
czarn ˛
a sukni˛e, otrzyman ˛
a od wielkiej ksi˛e˙zny Liii Janath we własnej osobie. Ab-
del poczuł si˛e głupio, ˙ze sam nie ma w co si˛e przebra´c. Miał przynajmniej na-
dziej˛e, ˙ze nie wygl ˛
ada odra˙zaj ˛
aco ani nie ´smierdzi.
Senny lokaj pokazał im drog˛e do gabinetu wielkiego ksi˛ecia, a Abdel wiedział,
˙ze nikt nie b˛edzie tu po´swi˛ecał swego czasu na jego w ˛
achanie. Atmosfera była
pełna powagi, jak w generalskim namiocie tu˙z przed bitw ˛
a.
— Abdel, Jaheira — powiedział Eltan, zapraszaj ˛
ac ich do bogato urz ˛
adzonego
pokoju — wejd´zcie.
Eltan siedział za biurkiem, wspieraj ˛
ac ramiona na mahoniowym blacie. Chudy
m˛e˙zczyzna ze spl ˛
atanymi, szarymi włosami i dziwnymi okr ˛
agłymi szkiełkami
w drucianej oprawce na nosie nachylał si˛e nad ramieniem wielkiego ksi˛ecia,
z pewno´sci ˛
a zaszywaj ˛
ac mu ran˛e. Eltan sykn ˛
ał, kiedy lekarz zaci ˛
agn ˛
ał ni´c i odci ˛
ał
koniec.
— Zostali´scie ranni — zacz ˛
ał Abdel niepewnie.
— Tak — odparł Eltan, u´smiechaj ˛
ac si˛e — to moja dwusetna rana odniesiona
w walce. Powinienem to uczci´c.
Abdel u´smiechn ˛
ał si˛e i przysun ˛
ał si˛e cicho do Jaheiry, podczas gdy Eltan w ci-
szy wr˛eczał medale trzem oficerom Płomiennej Pi˛e´sci, stoj ˛
acym po drugiej stronie
biurka. Gdy sko´nczył, wysłał ich do ´swi ˛
atyni Gonda, aby poprosili o pomoc ka-
płanów, którzy najwyra´zniej potrafi ˛
a rozpozna´c sobowtórniaka, kiedy go zobacz ˛
a.
Kiedy oficerowie wyszli, a lekarz pochował swoje medyczne przybory do skó-
rzanej torby, wielki ksi ˛
a˙z˛e poprosił Abdela i Jaheir˛e przed siebie.
— Rozumiem — zacz ˛
ał Eltan — ˙ze nie raz walczyłe´s u boku mojego przyja-
ciela Harolda Loggersona.
135
Abdel zmieszał si˛e. — Milordzie?
— Blizny — wyja´snił Eltan. — Nie wiedziałe´s, jak si˛e naprawd˛e nazywał?
— Nie — odparł Abdel. Spojrzał na Jaheir˛e zakłopotany, cho´c nie wiedział
dlaczego. — Nie, milordzie. Mo˙ze nie byli´smy a˙z tak dobrymi. . .
Eltan powstrzymał go ruchem r˛eki.
— Nie, nie. Mo˙zna policzy´c na palcach u jednej r˛eki osoby, które znały jego
nazwisko. Usi ˛
ad´zcie, musimy porozmawia´c.
Eltan wygl ˛
adał na zm˛eczonego. Oczy miał spuchni˛ete i zaczerwienione, po-
liczki zapadni˛ete. Wci ˛
a˙z miał na sobie zbroj˛e, jakby był zbyt wyczerpany, by
j ˛
a zdj ˛
a´c albo niedługo jej potrzebował. Pierwsza usiadła Jaheira, po niej Abdel
i oboje podziwiali mi˛ekk ˛
a skór˛e wygodnych krzeseł.
— Nie zupełnie tak, jak w generalskim namiocie, co najemniku? — zauwa˙zył
Eltan, zerkaj ˛
ac te˙z na Jaheir˛e.
— Milordzie. . . — zacz ˛
ał Abdel, ale zorientował si˛e, ˙ze odpowied´z nie jest
potrzebna.
— To miasto jest po´swi˛econe przez wiele wspaniałych ´swi ˛
aty´n — rzekł Eltan
— przekl˛ete przez jeszcze wi˛ecej, jak przypuszczam. Kiedy usłyszałem o ´smierci
Blizny, kazałem zanie´s´c jego ciało do Komnaty Cudów w nadziei, ˙ze mój dobry
przyjaciel Thalamond mógłby przywróci´c dech staremu wojakowi.
Abdel słyszał, ˙ze jest to mo˙zliwe, ale to była moc, któr ˛
a wi˛ekszo´s´c kapłanów
rezerwowała na specjalne okoliczno´sci. Jaheira spojrzała na Abdela i zobaczył,
˙ze była pod wra˙zeniem przyjaciół, jakich ma Abdel, jak i sytuacji, w której si˛e
znale´zli.
— Obawiam si˛e, ˙ze nie mogli tego zrobi´c — powiedział Eltan. — Jego dusza
uciekła albo. . . cokolwiek innego. — Wielki ksi ˛
a˙z˛e przerwał na moment dobiera-
j ˛
ac wła´sciwe słowa. — Pozwolili mi tylko porozmawia´c z nim, je´sli wierzycie, ˙ze
co´s takiego jest w ogóle mo˙zliwe. Por˛eczył za was, jak tylko Blizna to potrafił. Po-
wiedział mi, ˙ze posłał was na molo Siedmiu Sło´nc, aby´scie tam troch˛e pow˛eszyli,
gdy˙z co´s wi ˛
a˙ze t˛e kompani˛e z pewn ˛
a grup ˛
a odpowiedzialn ˛
a za kłopoty w kopal-
niach rudy ˙zelaza.
— Tak, milordzie — potwierdziła Jaheira. — Zostałam wysłana przez Harfia-
rzy, aby si˛e temu przyjrze´c. — Przerwała i spojrzała na Abdela, który u´smiechn ˛
ał
si˛e delikatnie i skin ˛
ał głow ˛
a. — ˙
Zelazny Tron chce wywoła´c wojn˛e pomi˛edzy
twoim ludem, a moim.
— Wojn˛e z Amnem? — zapytał Eltan. — A po co?
Jaheira potrz ˛
asn˛eła głow ˛
a.
— Nie wiem. Wła´snie po to Blizna wysłał nas na molo, aby´smy si˛e dowie-
dzieli.
— Po moim mie´scie włócz ˛
a si˛e sobowtórniaki — powiedział Eltan. — Kto´s
popycha nas do wojny z Amnem, kto´s sabotuje nasze zapasy i nikt nie wie dla-
czego?
136
Jaheira poczerwieniała, wyczuwaj ˛
ac narastaj ˛
ac ˛
a frustracj˛e Eltana.
— Wiem, gdzie odbywaj ˛
a si˛e spotkania ˙
Zelaznego Tronu — rzekł Eltan.
Jakby w odpowiedzi na jego słowa rozległ si˛e d´zwi˛ek metalu uderzaj ˛
acego
o marmurow ˛
a posadzk˛e. Wszyscy spojrzeli w t˛e stron˛e i zobaczyli w rogu u´smie-
chaj ˛
acego si˛e przepraszaj ˛
aco lekarza.
— Mo˙zesz ju˙z i´s´c, Kendal — polecił Eltan m˛e˙zczy´znie. — Czuj˛e si˛e ju˙z do-
brze.
— B˛ed˛e musiał zmieni´c opatrunek, milordzie — odrzekł lekarz. — Jutro rano.
— Dobrze — zgodził si˛e niecierpliwie Eltan. — Do zobaczenia zatem.
Kiedy drzwi si˛e zamkn˛eły, Abdel zapytał — Gdzie jest to miejsce?
— Tutaj w mie´scie — odparł Eltan. — Mo˙zesz si˛e przyda´c, je´sli chcesz. Po-
trzebuj˛e człowieka, który mo˙ze działa´c poza murami Wrót. Skoro Blizna ci ufał,
to mi wystarczy. — Spojrzał na Jaheir˛e. — Spotkałem ju˙z wcze´sniej Harfiarzy,
panienko, ale nie wykorzystam tego przeciwko tobie.
Jaheira zaczerwieniła si˛e, po czym wstali i wyszli.
*
*
*
— „Znów b˛edziemy mnichami, przez jaki´s czas” — przeczytał Julius z no-
tatnika o pogniecionych rogach. — „Wró´c na miejsce spotkania pod kolumnami
M ˛
adrego Boga
”.
Młody kapral popatrzył na wielkiego ksi˛ecia, sier˙zanta Maerika, Abdela i Ja-
heir˛e. Julius kucał obok zwini˛etego ciała m˛e˙zczyzny ubranego w czarn ˛
a skór˛e,
którego zabił Abdel. Wygl ˛
adało na to, ˙ze w podziemnej kryjówce ˙
Zelaznego
Tronu było tylko dwóch ludzi. Eltan i jego siły wpadły na jego trop.
— Candlekeep — powiedział cicho Abdel.
— Mog ˛
a si˛e tam dosta´c? — zapytał Eltan. — Na mój rozum Candlekeep
rzadko, je´sli w ogóle, otwiera swoje bramy. Jak to mo˙zliwe, ˙ze cała szajka kon-
spiratorów spotyka si˛e w Candlekeep.
— Gorion mógł zna´c odpowied´z na to pytanie — rzekła Jaheira, patrz ˛
ac
smutno na Abdela.
Najemnik wolno skin ˛
ał głow ˛
a.
— Mój ojciec był mnichem — powiedział Eltanowi. — Wychował mnie
w murach Candlekeep i skierował na drog˛e, któr ˛
a krocz˛e ju˙z całe ˙zycie, jak mi
si˛e zdaje. Prowadził mnie do Jaheiry. — Odwrócił si˛e do półelfki. — Czy praco-
wał dla Harfiarzy?
Jaheira pokr˛eciła głow ˛
a. — Był przyjacielem.
— Pr˛edzej pójd˛e na wojn˛e z Amnem i j ˛
a wygram ni˙z b˛ed˛e szturmował bramy
Candlekeep — westchn ˛
ał Eltan. Nie czuł si˛e pokonany, my´slał.
137
— Wygl ˛
ada na pomocn ˛
a wskazówk˛e — wtr ˛
acił Maerik i Eltan ostro na niego
spojrzał. Sier˙zant cofn ˛
ał si˛e pół kroku. — Prosz˛e przyj ˛
a´c moje przeprosiny, ja. . .
— Nie przepraszajcie, sier˙zancie — odrzekł Eltan. — Ten notes był raczej
zbyt wa˙zny, ˙zeby go zostawia´c.
— ˙
Zelazny Tron robił ju˙z głupsze rzeczy, milordzie — zaproponował Abdel.
— Po co chcieliby, aby´smy si˛e dowiedzieli, ˙ze udali si˛e do Candlekeep?
— Je´sli to prawda, co. . . — zacz ˛
ał Julius i przerwał pod ostrym wzrokiem
Maerika.
Eltan machn ˛
ał r˛ek ˛
a — kontynuujcie, kapralu.
Julius u´smiechn ˛
ał si˛e słabo.
— Milordzie, je´sli nie mo˙zemy dosta´c si˛e do Candlekeep, to mo˙ze oni chc ˛
a,
aby´smy. . . aby´s my´slał, ˙ze s ˛
a poza twoim zasi˛egiem.
— Dra˙zni ˛
a si˛e ze mn ˛
a? — zapytał Eltan.
Julius wzruszył ramionami — Ja tylko. . .
— To mo˙zliwe — przerwała mu Jaheira. — My, Harfiarze my´slimy, ˙ze za ca-
łym tym spiskiem stoi jedna osoba. Krasnolud, który był niewolnikiem ˙
Zelaznego
Tronu, powiedział nam jego imi˛e. Jest on bogatym kupcem z Sembii i nazywa si˛e
Reiltar. Mam powody przypuszcza´c, ˙ze ten Reiltar jest. . . synem Bhaala.
Abdel spojrzał na ni ˛
a szeroko otwartymi oczami. Znów usłyszał imi˛e tego
martwego boga mordu i pomysł, ˙ze zostawił on tu synów. Mo˙ze, pomy´slał Abdel,
powinienem przycisn ˛
a´c Jaheir˛e, aby mi powiedziała, co jeszcze wie na ten temat.
Jaheira patrzyła na Abdela z czerwon ˛
a, prawie przera˙zon ˛
a twarz ˛
a.
— Synem Bhaala? — zapytał zdziwiony Eltan. — Tego martwego boga Bha-
ala?
Jaheira potwierdziła skinieniem głowy, a Julius wstał na dr˙z ˛
acych nogach.
— To szale´nstwo — skomentował Maerik. — Milordzie, kim s ˛
a ci ludzie?
— S ˛
a jeszcze inne — podj˛eła Jaheira — dzieci Bhaala. Niektóre z nich s ˛
a pod
obserwacj ˛
a Harfiarzy, za innymi ´slad si˛e urwał. Nikt nie wie, ile ich prze˙zyło.
— I jeden z nich chce wywoła´c wojn˛e z Amnem? — zapytał Julius, zapomi-
naj ˛
ac w czyjej jest obecno´sci.
— Mord — wyja´sniła Jaheira — na wielk ˛
a skal˛e.
Abdel przełkn ˛
ał ´slin˛e, gdy˙z nagle zaschło mu w gardle. Na ramionach i piersi
wyst ˛
apiła mu g˛esia skórka i poczuł, ˙ze całe ciało przeszedł mu dreszcz. Mord —
pomy´slał Abdel z wielkim trudem powstrzymuj ˛
ac u´smiech — na wielk ˛
a skal˛e. . .
138
Rozdział dwudziesty drugi
— Mord — powiedziała Tamoko — na wielk ˛
a skal˛e.
Sarevok u´smiechn ˛
ał si˛e do niej — tak jak u´smiechaj ˛
a si˛e demony — ale Ta-
moko nie cofn˛eła si˛e. Ku jej zaskoczeniu, Sarevok wydawał si˛e zadowolony.
— Mord, tak — potwierdził. Echo poniosło jego głos w podziemnej komna-
cie. Rozległ si˛e zgrzyt metalu, kiedy nie´swiadomie przeci ˛
agn ˛
ał ostrzem długiego,
w ˛
askiego sztyletu po swym napier´sniku z czarnego metalu. Poleciały iskry, ale na
zbroi nie został ˙zaden ´slad.
— To nie do. . . — urwała Tamoko i westchn˛eła z frustracji. Wcale nie chciała
przerwa´c, tylko wci ˛
a˙z miała kłopoty z wyra˙zaniem si˛e we wspólnym j˛ezyku Fa-
erunu. — To nie do. . . zaakceptowania.
˙
Zółte oczy Sarevoka błysn˛eły i odwrócił si˛e do pustej ramy, obserwuj ˛
ac j ˛
a
uwa˙znie, jakby była teraz dla niego najwa˙zniejsza.
— Tamoko, moje drogie dziecko — odezwał si˛e w ko´ncu. — Kiedy ci˛e od-
kryłem, zabijała´s co dnia, dla pieni˛edzy. Mord był twoim sposobem na ˙zycie.
Drgn˛eła na to porównanie, gniew dodał jej odwagi. — Praca w roli zabójcy
nie ha´nbi.
— Zabijała´s niewinnych ludzi — nacisn ˛
ał. — A to morderstwo.
— Niewinni ludzie nie musz ˛
a obawia´c si˛e zabójców — odparła. — Niewinni
ludzie nie zadaj ˛
a si˛e z lud´zmi zdolnymi do wynaj˛ecia zabójców. Je´sli kto´s mnie
najmuje, zawsze ma jaki´s powód, ten czy inny.
— Wi˛ec — powiedział Sarevok, odwracaj ˛
ac si˛e do niej z u´smiechem samoza-
dowolenia — zabijasz tylko skorumpowanych ludzi.
— Tak — odparła, dumnie unosz ˛
ac głow˛e i wpadaj ˛
ac w jego pułapk˛e.
— Na polecenie skorumpowanych ludzi.
Zaczerwieniła si˛e i odwróciła wzrok. Sarevok chrz ˛
akn ˛
ał i wrócił spojrzeniem
do ramy.
— Mo˙zesz wej´s´c — powiedział nagle.
Tamoko odwróciła si˛e na d´zwi˛ek otwieranych drzwi i do pokoju wszedł
wolno, niepewnie sobowtórniak. Jego wielkie oczy bez wyrazu ogl ˛
adały sparta´n-
ski wystrój pomieszczenia, a potem przeniosły si˛e na Tamoko, która stała sztywno
obok Sarevoka. Kobieta była ubrana w lu´zne spodnie i dopasowan ˛
a, czarn ˛
a tunik˛e.
139
Jej w ˛
aska, zakrzywiona katana wisiała w pochwie u jej pasa. Przyj˛eła sobowtór-
niaka chłodno, gdy˙z nie pałała miło´sci ˛
a do tych stworów pozbawionych twarzy.
— Jeste´s idiot ˛
a — powiedział Sarevok do sobowtórniaka i stwór natychmiast
upadł na kolana.
— Prosz˛e, panie — zacz ˛
ał błaga´c głosem ni to m˛eskim, ni kobiecym, pozba-
wionym charakteru i wyrazu. — Oszcz˛ed´z mnie, bym ci mógł dalej słu˙zy´c. Zrobi˛e
wszystko. . . Przyjm˛e ka˙zd ˛
a posta´c, jak ˛
a Wasza Wysoko´s´c rozka˙ze.
— Ta mi˛eczakowata stara koza Eltan ma kapłanów. . . KAPŁANÓW! — wyja-
´snił Sarevok głosem niczym uderzenie gromu. Sobowtórniak wycofał si˛e na czwo-
rakach w tył, w desperackiej próbie ucieczki przed jego głosem, od którego jakby
zadr˙zał cały pokój. Tamoko podskoczyła i poczuła dr˙zenie a˙z do samego ´srodka
na moc głosu swego kochanka. Sarevok zamilkł na dłu˙zsz ˛
a chwil˛e, patrz ˛
ac jak
sobowtórniak kaja si˛e przed nim.
— Kapłani tego partackiego boga Gonda i kogo tam jeszcze włócz ˛
a si˛e po
całych Wrotach Baldura, modl ˛
ac si˛e na okr ˛
agło o to, by mogli widzie´c prawdziw ˛
a
natur˛e rzeczy. A wiesz dlaczego?
— Mo˙zemy si˛e ukry´c, panie — wymamrotał sobowtórniak. — Prosz˛e,
tylko. . .
— Wiesz dlaczego? — powtórzył pytanie Sarevok, tym razem opanowanym,
spokojnym głosem.
— Sir, prosz˛e. . .
— Je´sli b˛ed˛e musiał zada´c ci to samo pytanie po raz trzeci, sobowtórniaku,
lepiej dla ciebie b˛edzie, ˙zeby´s miał odpowied´z wyryt ˛
a wewn ˛
atrz mózgu, w prze-
ciwnym razie urw˛e ci głow˛e bez ˙zadnego powodu. . . B˛ed˛e rozczarowany.
Tamoko wyci ˛
agn˛eła powoli swój miecz, daj ˛
ac pokaz d´zwi˛eku i błysku ´swiatła
´swieczki odbijaj ˛
acego si˛e na ostrzu. Kochała Sarevoka, cał ˛
a swoj ˛
a dusz ˛
a, stracon ˛
a
pewnie, i chocia˙z ufno´s´c, jak ˛
a go darzyła i pewno´s´c, ˙ze jest wart jej adoracji były
na skraju załamania, była szcz˛e´sliwa, ˙ze mo˙ze w jego imieniu poło˙zy´c trupem
jedno z tych bezdusznych obrzydlistw.
Sobowtórniak zobaczył to, a przynajmniej wystarczaj ˛
aco wiele, wypisane
w jej oczach.
— Szukaj ˛
a nas — oznajmił stwór. — Szukaj ˛
a nas swoim prawdziwym widze-
niem. Ale oni nie b˛ed ˛
a. . .
— Ciii. . . — zasyczał Sarevok, przykładaj ˛
ac palec do ust.
U´smiechn ˛
ał si˛e niczym wilk i podszedł bli˙zej do schylonego stwora. Tamoko
zauwa˙zyła łz˛e spływaj ˛
ac ˛
a po gładkim, szarym policzku sobowtórniaka.
— Oczywi´scie, ˙ze b˛ed ˛
a, sobowtórniaku, tak jak si˛e tego wcze´sniej domy´sla-
łem. Miałem tylko nadziej˛e, ˙ze nie zaczn ˛
a tak szybko i wła´snie dlatego rozczaro-
wałe´s mnie.
— Och — załkał sobowtórniak przez dr˙z ˛
ace, cienkie jak włos usta. — Nie. . .
140
Sarevok odwrócił si˛e i na moment spojrzał Tamoko w oczy, a zabójczyni sko-
czyła naprzód, wymachuj ˛
ac mieczem nad głow ˛
a.
Szła szybko i zarazem spokojnie — spokojna jak zawsze. Błyskała ostrzem
nad głow ˛
a w ´smiertelnym ta´ncu, aby rozproszy´c swoj ˛
a ofiar˛e. . . przeciwnika —
ta ró˙znica sprawiła, ˙ze Tamoko przerwała na chwil˛e tok swych my´sli, ale nie za-
trzymała si˛e. Wykonała ci˛ecie, kieruj ˛
ac si˛e czystym instynktem zrodzonym z jej
talentu i praktyki. Zadała cios bez udziału ´swiadomo´sci. Jej ostrze zadzwoniło
o metal i sypn˛eło iskrami, nagły opór wprowadził kling˛e w wibracje, które prze-
niosły si˛e przez jej rami˛e na całe ciało.
Sobowtórniak przemienił si˛e w mgnieniu oka wystarczaj ˛
acym jej do ataku.
Odskoczyła lekko i szybko w tył, wycofuj ˛
ac si˛e pod wpływem tego samego in-
stynktu, który prowadził j ˛
a do ataku. Potrzebowała chwil˛e czasu, aby oceni´c sy-
tuacj˛e. Jej ofiara rzeczywi´scie stała si˛e teraz przeciwnikiem.
Tamoko zirytowała si˛e na widok postaci, któr ˛
a przybrał sobowtórniak. To była
ona. Kiwn˛eła głow ˛
a w bok w ge´scie, który niektórzy uznaliby za salut. Tamoko
uwa˙zała to za obietnic˛e — obietnic˛e wolnej i ha´nbi ˛
acej ´smierci.
— Nadzwyczajne — powiedział Sarevok z wyra´zn ˛
a rozkosz ˛
a.
Tamoko zignorowała go i przeniosła wzrok na przeciwnika. Sobowtórniak
wstał i przyj ˛
ał szerok ˛
a postaw˛e. Spogl ˛
adał na Tamoko jej własnymi oczami
i z ka˙zdym uderzeniem serca coraz bardziej j ˛
a przypominał. Tamoko wci ˛
agn˛eła
powietrze i zaatakowała.
Krzyczała we własnym j˛ezyku nazwy ka˙zdego ataku, cho´c nie była ´swia-
doma momentu, w którym rozpocz˛eła normalny fechtunek. Jej ´swiadomy, twór-
czy umysł został zast ˛
apiony wytrenowaniem, do´swiadczeniem i kodeksem tak sta-
rym, ˙ze nawet Sarevok nie mógłby tego sobie wyobrazi´c. Jej miecz ci ˛
ał powietrze
z symfoni ˛
a ´swistów i zgrzytów, i zdawało si˛e, ˙ze ostrze ˙zyje swoim własnym ˙zy-
ciem. Sobowtórniak parował jej ataki jeden za drugim i wkrótce zacz ˛
ał ta´nczy´c
lekko na palcach w taki sam sposób, jak to czyniła Tamoko. Wci ˛
a˙z si˛e bronił,
chocia˙z Tamoko nie s ˛
adziła, ˙ze stwór zdaje sobie spraw˛e z tego, ˙ze ona wcale na-
prawd˛e nie atakowała, tylko badała przeciwnika, wyłapywała jego czułe punkty,
zbieraj ˛
ac o nim informacje, aby znale´z´c najlepszy sposób na jego zabicie.
W przeci ˛
agu mniej ni˙z minuty Tamoko zorientowała si˛e, ˙ze sobowtórniak wy-
korzystuje jej do´swiadczenie w szybko post˛epuj ˛
acej chronologicznej kolejno´sci.
Odczuła na sobie, ˙ze stwór wykonał manewr, którego ona uczyła si˛e całe lato
u senseia Toroto w ´Swi ˛
atyni Pi˛e´sci i ´Swiatła. Przypomniała sobie, ˙ze ten sobo-
wtórniak bał si˛e Sarevoka, ale tak˙ze bał si˛e ptaków, ˙zywił do nich irracjonalny
l˛ek. Tamoko u´smiechn˛eła si˛e i zagwizdała ´spiew drozda, a wówczas stwór od-
słonił si˛e i Tamoko ci˛eła go przez szyj˛e. Stwór doszedł ju˙z jednak do nast˛epnej
jesieni jej ˙zycia, kiedy to ´cwiczyła cofni˛ecia, i w ten sposób unikn ˛
ał ´smiertel-
nego niebezpiecze´nstwa, a nawet wykonał ´smiały atak, który Tamoko z ledwo´sci ˛
a
odbiła.
141
Jej miecz błyskał coraz szybciej i wkrótce osi ˛
agn˛eła szczyt swych umiej˛etno-
´sci. Gałka r˛ekoje´sci miecza urwała si˛e i przeleciała przez pole energii otaczaj ˛
ace
Tamoko kokonem czystej, nieska˙zonej mocy sztuki walki. Sobowtórniak pu´scił
lew ˛
a r˛ek ˛
a miecz, ale nie był gotów, ˙zadna moc, któr ˛
a posiadał, nie mogła przygo-
towa´c go do walki na tym poziomie, który osi ˛
agn˛eła Tamoko.
Tamoko ´swisn˛eła mieczem i jednym, pojedynczym zygzakiem, zbyt szybkim
nawet dla oczu Sarevoka, odci˛eła sobowtórniakowi głow˛e. Bezgłowe ciało wiło
si˛e w konwulsjach retransformacji, ale na to Tamoko ju˙z nie patrzyła. Zamkn˛eła
oczy i zmusiła swój umysł i dusz˛e, aby powróciły do ciała, zmusiła si˛e, by powró-
ci´c na plan ˙zycia i czasu.
Odwróciła si˛e, gdy podszedł do niej Sarevok. Chwycił j ˛
a za biodra, a˙z wes-
tchn˛eła. Zdj ˛
ał ju˙z napier´snik i przycisn ˛
ał j ˛
a do siebie. Pu´sciła miecz i zanim ude-
rzył o podłog˛e, poczuła na sobie r˛ece kochanka. Obj˛eła go, ich j˛ezyki splotły si˛e,
a Tamoko oddała mu si˛e, cho´c czuła, ˙ze co´s mi˛edzy nimi sko´nczyło si˛e.
*
*
*
Abdel usłyszał, jak Jaheira pluszcze si˛e w płytkiej sadzawce obok ich obo-
zowiska. Od Candlekeep dzieliły ich jeszcze dwa dni drogi i kobieta wykorzy-
stywała ka˙zd ˛
a rzadk ˛
a okazj˛e, aby zmy´c z siebie pył drogi i pot. Sło´nce schowało
si˛e za horyzontem i chocia˙z niebo miało teraz odcie´n gł˛ebokiego fioletu, ich małe
ognisko było dla Abdela jedynym ´zródłem ´swiatła. Patrz ˛
ac w stron˛e sadzawki,
zasłoni˛etej g˛estym szpalerem drzew, Abdel otworzył plecak i si˛egn ˛
ał do ´srodka.
Nie widział Jaheiry, ale póki j ˛
a słyszał, wiedział, ˙ze jest bezpieczna. Wy-
j ˛
ał ksi˛eg˛e i westchn ˛
ał, kiedy znalazła si˛e w jego r˛ekach. Ksi˛ega była oprawiona
w ludzk ˛
a skór˛e. Abdel nie wiedział wła´sciwie, kiedy si˛e tego domy´slił, ale teraz
było to dla niego tak oczywiste, ˙ze nawet nie mógł sobie wyobrazi´c, ˙ze mogłoby
go to zaszokowa´c.
Odchylił okładk˛e i zobaczył, ˙ze pierwsza strona jest czysta. Serce zabiło mu
mocniej i znów si˛e przyjrzał. Wci ˛
a˙z był sam i tylko dzi˛eki temu pozwolił sobie
obejrze´c ksi˛eg˛e. Palce spociły mu si˛e w jakiej´s mistycznej mieszaninie strachu
i podniecenia, kiedy odwrócił pierwsz ˛
a stron˛e. Była tam wymalowana czaszka,
otoczona czym´s, co mogło by´c ognikami b ˛
ad´z kropelkami wody. Tekst był or-
namentowany i wci ˛
a˙z niezrozumiały dla Abdela, ale teraz jakby jako´s znajomy.
Pomy´slał, ˙ze podobnie musi si˛e czu´c małe, niepi´smienne dziecko, ka˙zdego dnia
maj ˛
ace do czynienia ze słowem pisanym, lecz niezdolne do jego odczytania.
Zaschło mu w ustach i odwrócił nast˛epn ˛
a stron˛e. Rysunek na tej stronie spra-
wił, ˙ze serce zabiło mu ˙zywiej i zamkn ˛
ał oczy przed tym koszmarem, a ciało
przeszył mu dreszcz irracjonalnego podniecenia, nawet jakby. . .
142
— Co to? — zapytała Jaheira. Abdel podskoczył, wydaj ˛
ac z siebie mi˛ekkie
sapni˛ecie. Ksi˛ega zakołysała mu si˛e w dłoniach, ale chwycił j ˛
a i z trzaskiem za-
mkn ˛
ał okładk˛e.
— Dobrze si˛e czujesz? — zapytała go. Spojrzał do góry i zobaczył, ˙ze stoi
tu˙z obok ogniska. Była otulona starym, podró˙znym kocem Abdela, jej włosy były
mokre i skr˛econe w delikatne loki. W pomara´nczowym ´swietle ognia skóra jej
twarzy wygl ˛
adała bardzo mi˛ekko. U´smiechała si˛e do niego, cho´c jej brew była
zmarszczona.
Abdel spojrzał w dół i na upiorn ˛
a okładk˛e ksi˛egi spadła łza. Jaheira wci ˛
agn˛eła
oddech i podeszła do niego, usiadła mu na kolanach i poło˙zyła chłodn ˛
a, mi˛ekk ˛
a
dło´n na jego policzku. Odło˙zył ksi˛eg˛e na bok i obj ˛
ał j ˛
a.
— Co si˛e ze mn ˛
a dzieje? — zapytał, sam nie bardzo rozumiej ˛
ac swoje pytanie.
— Zmieniasz si˛e, Abdel — odpowiedziała tajemniczo.
Ich usta zetkn˛eły si˛e na chwil˛e, ale Abdel przerwał pocałunek. Spojrzała
w jego spokojne oczy ze zrozumieniem i z westchni˛eciem odsun˛eła si˛e. Usiadła
przed ogniskiem i wyczekuj ˛
aco przygl ˛
adała si˛e płomieniom.
— Dlaczego nazwała´s mnie Abdel Adrian? — zapytał. — Nigdy wcze´sniej
nie słyszałem tego imienia, zanim nie wypowiedział go Khalid. Czy to Gorion
powiedział wam, ˙ze tak si˛e nazywam?
— To jest twoje imi˛e. Z nim si˛e urodziłe´s.
Abdel wypu´scił długi oddech i chwycił ksi˛eg˛e. Zapragn ˛
ał rzuci´c j ˛
a w pło-
mienie, a jednocze´snie studiowa´c j ˛
a z uwag ˛
a i zatrzyma´c przy sobie na zawsze.
Skrzywił si˛e i schował j ˛
a do plecaka.
— Ju˙z czas, Jaheira, aby´s mi o wszystkim opowiedziała.
— Nie jeste´s tym, na kogo si˛e urodziłe´s, Abdel. — powiedziała smutno, ale
u´smiech, który mu zaraz posłała, pełen był nadziei. — Mo˙zesz sam sobie wybra´c
swoj ˛
a własn ˛
a drog˛e przez ˙zycie i ani twój ojciec, ani twoi bracia i siostry nie mog ˛
a
ci˛e zmusi´c, aby´s z niej zawrócił.
— Co wiesz na temat mojego ojca?
— To, co Harfiarze od zawsze wiedzieli. To, co kapłani Oghmy i paladyni
Torma zawsze wiedzieli. Kiedy powiedziałam Eltanowi, ˙ze Reiltar jest synem
Bhaala, nie byłam pewna. . . Nie byłam pewna tego, ˙ze. . . tego, ˙ze ty te˙z jeste´s
synem Bhaala.
Abdel odrzucił głow˛e, na co Jaheira zareagowała zaskoczeniem.
— Xzar te˙z mi to mówił. Wtedy mu nie wierzyłem.
— A teraz?
— Jaheiro, jestem najemnikiem, zwykłym twardzielem. Chroni˛e karawany,
magazyny i grubych kupców. Potrafi˛e dobrze walczy´c, jestem silny, wy˙zszy ni˙z
wi˛ekszo´s´c, ale nie jestem bogiem.
— Nie — przyznała. — Ale twój ojciec nim był. O twojej matce nic nie wiem,
ale twój ojciec był bogiem mordu.
143
— A mój brat, a przynajmniej brat przyrodni to Reiltar, przywódca ˙
Zelaznego
Tronu?
— Mo˙zliwe. Podejrzewali´smy, ˙ze za prób ˛
a wszcz˛ecia wojny pomi˛edzy Wro-
tami Baldura a Amnem stoi jeszcze inny syn Bhaala, ale nie znali´smy jego imie-
nia. To mo˙ze by´c nawet twoja siostra. Twoja przyrodnia siostra, wiesz?
U´smiechn ˛
ał si˛e i roze´smiał, ale to była pusta ekspresja.
— I Abdel Adrian?
— To z Netherese, my´sl˛e. Abdel znaczy „syn kogo´s”, za´s Adrian — „mro-
czny”, „syn mrocznego”.
— Czy ci ˛
agle czerpiesz przyjemno´s´c z zabijania, Abdel? — zapytała dobitnie.
— Nie — odpowiedział bez namysłu, po czym przerwał.
Patrzyła na niego, ale on nie mógł na ni ˛
a spojrze´c. Twarz zaczerwieniła mu
si˛e, przesun ˛
ał si˛e na niewygodnej, zimnej ziemi.
— Kiedy´s tak — powiedział w ko´ncu. — Kiedy´s to odczuwałem, jak. . . jak
inne uczucia. Ale kiedy Gorion został zabity, kiedy spotkałem ciebie, utraciłem
to.
— Zmieniasz si˛e. Ju˙z si˛e zmieniłe´s.
— Mo˙ze. Ale nie jestem bogiem.
— Jeste´s taki pewny.
— Bawiło mnie zabijanie dla samego zabijania i byłem w tym dobry. W mojej
pracy poznałem wielu ludzi podobnych do mnie. Nawet bóg nie mógłby mie´c tyle
dzieci. Zreszt ˛
a nie mam ˙zadnych. . . boskich mocy. Czy gdyby w moich ˙zyłach
płyn˛eła boska krew, nie byłbym zdolny lata´c, sta´c si˛e niewidzialnym albo co´s
w tym stylu?
Jaheira zakasłała, ale bez ´sladu wesoło´sci.
— Mo˙ze masz jego oczy albo nos. . .
— Wyobra˙zam wi˛ec sobie, ˙ze musiał mie´c du˙zy nos — za˙zartował.
— Twoja matka była człowiekiem — powiedziała cicho, prawie szeptem.
— I musiała by´c dobr ˛
a kobiet ˛
a — zadecydował, nie opieraj ˛
ac si˛e na faktach,
których nie znał, ale na tym, w co chciał wierzy´c.
Jaheira patrzyła na niego przez dłu˙zszy czas.
— Tak, na pewno taka była.
144
Rozdział dwudziesty trzeci
— Beuros, ty prze˙zuty kawałku. . . — zacz ˛
ał Abdel, ale si˛e powstrzymał,
kiedy Jaheira złapała go za rami˛e.
— Szanowny panie — powiedziała, spogl ˛
adaj ˛
ac na Abdela, który westchn ˛
ał
obra˙zony i odwrócił si˛e od bramy. — Na pewno znasz mojego towarzysza, wiesz,
˙ze mieszkał w tym wspaniałym mie´scie i był synem jednego z was. Prosz˛e, zro-
zum, ˙ze mamy tu pilny interes i. . .
— Odejd´zcie — odezwał si˛e Beuros stra˙znik bramy, za chwil˛e dodał srogo:
— Odejd´zcie albo b˛ed˛e zmuszony do. . .
— Do czego b˛edziesz zmuszony — zaryczał Abdel — ty potrójnie prze-
kl˛ety. . .
— Odejd´zcie! — krzykn ˛
ał stra˙znik i zamkn ˛
ał małe okienko w wielkich, solid-
nych d˛ebowych wrotach.
— To absurdalne — powiedziała Jaheira w pustk˛e. — Co to za miasto?
Abdel kopn ˛
ał kamie´n na ˙zwirowej alejce ko´ncz ˛
acej si˛e wła´snie tu, przed
bram ˛
a Candlekeep, które przez wi˛eksz ˛
a cz˛e´s´c ˙zycia było jego domem. Kamie´n po-
toczył si˛e, Abdel westchn ˛
ał i spojrzał w niebo, obserwuj ˛
ac gromadz ˛
ace si˛e szybko
ciemne chmury, zwiastuj ˛
ace rychł ˛
a ulew˛e.
— Nigdy jeszcze nie odmówiono mi wej´scia do Candlekeep. Nigdy dot ˛
ad.
— Wtedy jeszcze ˙zył Gorion — powiedziała bezwiednie Jaheira. — Był tu
i pozwalał ci˛e wpuszcza´c.
Abdel spojrzał na ni ˛
a i zmusił si˛e do u´smiechu. Nie zauwa˙zyła tego, zaj˛eta
baczn ˛
a obserwacj ˛
a bramy z taktycznego punktu widzenia.
— To nie miasto — powiedział.
Spojrzała na niego, unosz ˛
ac brew.
— To nie miasto — powtórzył. — To monastyr. Klasztor. Biblioteka.
Skin˛eła głow ˛
a, po czym wzruszyła ramionami, jakby ta zasadnicza ró˙znica nie
miała dla niej ˙zadnego znaczenia.
— Tutaj zbiera si˛e ˙
Zelazny Tron, cokolwiek to jest. Musimy si˛e tam dosta´c.
— Dajcie ksi ˛
a˙zk˛e. — Głos Beurosa rozległ si˛e tak nagle, ˙ze Jaheira a˙z pod-
skoczyła. Spojrzeli w małe okienko, umieszczone w wysokich wrotach dobre trzy
metry nad ziemi ˛
a. Beuros miał pryszczat ˛
a twarz i krzywe, ˙zółte z˛eby. Abdel znał
145
go przez wi˛eksz ˛
a cz˛e´s´c swego ˙zycia.
— Beuros. . . — zacz ˛
ał Abdel.
— Ach — przerwał mu Beuros — ksi ˛
a˙zk˛e, zwój, tabliczk˛e glinian ˛
a lub. . .
cokolwiek z tekstem. Dajcie mi cokolwiek u˙zytecznego dla Candlekeep, to zosta-
niecie wpuszczeni.
Abdel zmarszczył brew z zakłopotania i frustracji. Potraktował małego czło-
wieczka chłodno:
— Po co to wszystko, Beuros? Co tu si˛e dzieje?
— Interes Candlekeep — odparł wynio´sle stra˙znik. — Interes wiedzy i nauki.
Jaheira u´smiechn˛eła si˛e.
— To nawet słowem nie wyja´snia, ty mały. . .
— Ksi ˛
a˙zka! — przerwał po raz kolejny Beuros, przenosz ˛
ac gro´zny wzrok na
Jaheir˛e.
— Nie mam. . . — zacz ˛
ał Abdel, po czym przerwał, kiedy przypomniał sobie,
˙ze jednak ma ksi ˛
a˙zk˛e, ksi˛eg˛e, która przera˙zała go, ale te˙z w ˛
atpił, ˙ze mógłby si˛e
z ni ˛
a rozsta´c.
— Daj nam par˛e minut, kapitanie Uparty — powiedziała sarkastycznie Jahe-
ira, czyni ˛
ac w jego stron˛e r˛ek ˛
a gest, jakim pan odwołuje swego sług˛e. Stra˙znik
chrz ˛
akn ˛
ał i zatrzasn ˛
ał klapk˛e.
— Abdel — Jaheira podeszła do Abdela i akurat zacz˛eło lekko pada´c — chyba
wci ˛
a˙z masz t˛e ksi˛eg˛e?
Abdel spojrzał gdzie´s w bok, zamieraj ˛
ac z napi˛ecia i strachu, cho´c sam nie
wiedział dlaczego.
— Abdel, chyba jeszcze j ˛
a masz? Wiesz, t˛e ksi˛eg˛e, któr ˛
a Xan znalazł w obozie
bandytów.
Abdel pokiwał głow ˛
a, unikaj ˛
ac jej wzroku.
— Wi˛ec daj j ˛
a Panu Judaszowi i wejd´zmy do ´srodka. Jeste´smy w drodze —
i to znowu — ju˙z od tygodnia i bardzo prawdopodobne, ˙ze ci ludzie, za którymi
przeszli´smy ju˙z wszystkie Dziewi˛e´c Piekieł i wi˛ecej, aby spróbowa´c ich zatrzy-
ma´c, s ˛
a tu w ´srodku i si˛e z nas ´smiej ˛
a.
Abdel wzi ˛
ał gł˛eboki, ´swiszcz ˛
acy oddech i wreszcie spojrzał na Jaheir˛e. Nic nie
powiedział, tylko zdj ˛
ał plecak i zajrzał do ´srodka. Nawet nie spojrzał na ksi˛eg˛e,
kiedy j ˛
a wyjmował.
— Beuros! — krzykn˛eła Jaheira, spogl ˛
adaj ˛
ac na małe okienko.
Kiedy po chwili pojawił si˛e, Jaheira była zaskoczona jego ciekawo´sci ˛
a. Jaheira
uznała, i˙z zarówno ona jak i Abdel s ˛
a bardziej uparci ni˙z wi˛ekszo´s´c.
— Ksi ˛
a˙zka? — zapytał stra˙znik, po czym wyszczerzył z˛eby w szerokim
u´smiechu na widok starego tomu w r˛ekach Abdela. — Dobrze, dobrze. . .
— Wpu´s´c nas najpierw — zaproponowała Jaheira, łatwo odczytuj ˛
ac chciwo´s´c
w oczach Beurosa.
Beuros za´smiał si˛e nieprzyjemnie.
146
— Nie w tym ˙zyciu, panienko. Powiedz mu, ˙zeby wsun ˛
ał ksi ˛
a˙zk˛e przez otwór.
Abdel doskonale słyszał Beurosa i Jaheira wcale nie musiała mu przekazywa´c
słów stra˙znika. Najemnik patrzył w okienko umieszczone jakie´s trzy metry nad
˙zwirem alejki.
Jaheira powiedziała: — Gdyby był tu otwór troszk˛e. . . — przerwała, gdy na-
gle tu˙z przed nimi, na wysoko´sci pasa Abdela otworzył si˛e w ˛
aski, podłu˙zny otwór,
akurat na wsuni˛ecie ksi˛egi. Abdel i Jaheira zamrugali ze zdziwienia, wyra´znie do-
piero teraz go dostrzegli.
— Wsu´n j ˛
a tam, Abdel — powiedział mi˛ekko Beuros, w ko´ncu wymawiaj ˛
ac
imi˛e Abdela.
— Wiedziałem, ˙ze mnie znasz, b˛ekarcie — zamruczał Abdel i podszedł do
szczeliny, trzymaj ˛
ac ksi˛eg˛e w wyci ˛
agni˛etych r˛ekach.
Jaheira otworzyła szeroko oczy i ju˙z chciała spyta´c Abdela, czy wszystko
z nim w porz ˛
adku, bowiem najemnik zatrzymał si˛e raptownie w chwili, gdy brzeg
ksi˛egi dotkn ˛
ał ju˙z otworu. Wyra´znie nie miał ochoty jej tam wsun ˛
a´c.
— Na miło´s´c Mielikki, przecie˙z ty nawet nie znasz j˛ezyka, w którym została
napisana — powiedziała Jaheira. — Daj mu ten ci˛e˙zki staro´c i wejd´zmy wreszcie
do ´srodka.
— No wła´snie, Abdel — poparł j ˛
a Beuros. — Posłuchaj si˛e tej młodej damy
i daj mi ksi ˛
a˙zk˛e. Potrzebuj˛e gestu dobrej woli.
Abdel nie mógł tego zrobi´c. Było tak, jakby palce zakleszczyły mu si˛e na
ksi˛edze, jakby pi˛e´sci zacisn˛eły mu si˛e na niej w ´smiertelnym skurczu, a ksi˛ega
była jego jedyn ˛
a nadziej ˛
a na ocalenie ˙zycia — a mo˙ze ostatni ˛
a nadziej ˛
a na co´s
przeciwnego?
— Abdel? — zapytała Jaheira, w jej głosie dawała si˛e wyczu´c obawa o dziwne
zachowanie Abdela.
Abdel westchn ˛
ał ci˛e˙zko jeszcze raz i pu´scił ksi˛eg˛e, patrz ˛
ac, jak wpada i znika
w gł˛ebi szczeliny. Twarz Beurosa znów znikn˛eła, lecz tym razem nie pokazywał
si˛e dłu˙zej.
*
*
*
— Beuros, ty prze˙zuty kawałku. . . — zacz ˛
ał Abdel, ale si˛e powstrzymał,
kiedy Jaheira złapała go za rami˛e.
— Szanowny panie — powiedziała, spogl ˛
adaj ˛
ac na Abdela, który westchn ˛
ał
obra˙zony i odwrócił si˛e od bramy. — Na pewno znasz mojego towarzysza, wiesz,
˙ze mieszkał w tym wspaniałym mie´scie i był synem jednego z was. Prosz˛e, zro-
zum, ˙ze mamy tu pilny interes i. . .
— Odejd´zcie — odezwał si˛e Beuros stra˙znik bramy, za chwil˛e dodał srogo:
147
— Odejd´zcie albo b˛ed˛e zmuszony do. . .
— Do czego b˛edziesz zmuszony — zaryczał Abdel — ty potrójnie prze-
kl˛ety. . .
— Odejd´zcie! — krzykn ˛
ał stra˙znik i zamkn ˛
ał małe okienko w wielkich, solid-
nych d˛ebowych wrotach.
Beuros był jednym z wielu innych wysłanych do pilnowania bramy Candle-
keep, miejsca, które było jego domem przez całe ˙zycie. Znał Abdela prawie rów-
nie długo, ale nigdy go nie lubił. Abdel był adoptowanym synem — a tak na-
prawd˛e mlecznym synem — Goriona, kapłana i scholara, jednego z ulubionych
nauczycieli Beurosa. Z powodu Abdela Beuros dla Goriona odszedł na dalszy
plan, podobnie jak wielu jego przyjaciół. Kiedy Abdel opu´scił Candlekeep, lata
temu, w poszukiwaniu własnego ˙zycia jako najemnik lub osiłek do wynaj˛ecia lub
jako ktokolwiek inny, do czego predysponował go mały rozum i siła mi˛e´sni, Beu-
ros, podobnie jak wielu innych w klasztorze, ucieszyli si˛e, ˙ze odszedł. Kilka razy
wracał, aby spotka´c si˛e z Gorionem, a raz całkiem niedawno i wtedy opu´scili mo-
nastyr razem. Od tego czasu min˛eło ju˙z chyba z tuzin tygodni, cho´c Beurosowi
wydawało si˛e całkiem niedawno. Zawsze, jak sobie przypominał, kiedykolwiek
Abdel powracał do Candlekeep, dla niego było to za wcze´snie. Teraz wrócił z ja-
k ˛
a´s kobiet ˛
a — półelfk ˛
a i na dodatek ubran ˛
a jak do walki. Beuros wierzył, ˙ze Abdel
mo˙ze by´c zdolny do wszystkiego, by´c mo˙ze nawet, co było dla niego wyj ˛
atkowo
niesmaczne, w jaki´s sposób przehandlował uczonego Goriona, człowieka wartego
najwy˙zszego szacunku i nieskazitelnego, na t˛e niemoraln ˛
a współtowarzyszk˛e.
Beuros był zgorzkniałym człowiekiem, małym na ciele i duchu, ale był za to
cz˛e´sci ˛
a Candlekeep. Tu studiował, tu czytał — i czasem nawet to rozumiał — tu
kopiował teksty dla najwi˛ekszej biblioteki na Torilu. Beuros przynale˙zał do tego
miejsca, w którym wszyscy — wł ˛
aczaj ˛
ac w to Goriona — wiedzieli, ˙ze dla Abdela
nigdy nie był to prawdziwy dom.
Teraz, musz ˛
ac zaj ˛
a´c si˛e swoj ˛
a najmniej ulubion ˛
a prac ˛
a, westchn ˛
ał i spojrzał
w niebo, zauwa˙zaj ˛
ac szarzej ˛
ace chmury, zwiastuj ˛
ace ulew˛e. Pilnowanie wrót nie-
mal zawsze sprowadzało si˛e do odsyłania podró˙znych z powrotem. Wła´sciwie
nikt nie był proszony w go´scin˛e do Candlekeep i podobnie jak wielu tutejszym
mnichom, skrybom, kapłanom i scholarom, Beurosowi to odpowiadało.
— Nigdy jeszcze nie odmówiono mi wej´scia do Candlekeep. Nigdy dot ˛
ad.
Beuros usłyszał, co mówi Abdel, dzi˛eki magicznemu urz ˛
adzeniu oddanemu
do dyspozycji stra˙znika bramy. Ta magia pomagała chroni´c Candlekeep przed
nieprzyjaznym ´swiatem zewn˛etrznym.
— Wtedy jeszcze ˙zył Gorion — powiedziała kobieta, na co serce Beurosa
skoczyło. — Był tu i pozwalał ci˛e wpuszcza´c.
Wi˛ec Gorion nie ˙zył. Beuros zapragn ˛
ał zapłaka´c nad t ˛
a wielk ˛
a strat ˛
a, ale po-
wstrzymał łzy poci ˛
agaj ˛
ac nosem i przełykaj ˛
ac ´slin˛e. Beuros zastanawiał si˛e, czy
prawd ˛
a było to, co mówiono o Abdelu, kiedy był dzieckiem — ˙ze Gorion za-
148
adoptował go jako jakiego´s odmie´nca. Plotki głosiły, ˙ze Abdel jest jakim´s pło-
dem demona, cambionem lub alu–fiendem albo synem jakiego´s złego maga, mo˙ze
spadkobierc ˛
a linii skorumpowanych archimagów z Netherese. Trudno było w to
uwierzy´c Beurosowi i jego przyjaciołom, od kiedy demonologia stała si˛e cz˛e´sci ˛
a
ich studiów, a Abdel nie posiadał ˙zadnych mocy wła´sciwych piekielnym isto-
tom, ale jednak. Abdel wyrósł ponad norm˛e i okazywał zarówno sił˛e, jak i pra-
gnienie przemocy, które nie wydawały si˛e całkowicie ludzkie, przynajmniej nie
dla spokojnych mnichów Candlekeep. Przez umysł Beurosa przemkn˛eła my´sl, ˙ze
mo˙ze Abdel własnor˛ecznie zabił Goriona, co dla Beurosa było najwi˛eksz ˛
a zbrod-
ni ˛
a przeciw prawu i woli Candlekeep.
Beurosowi natychmiast przypomniał si˛e Tethtoril i natychmiast wykorzystał
jeden z pomniejszych magicznych przedmiotów, które miał tu do dyspozycji jako
stra˙znik. Wymówił imi˛e Tethtorila do złotej tr ˛
abki, wierz ˛
ac, ˙ze urz ˛
adzenie prze-
ka˙ze wiadomo´s´c starzej ˛
acemu si˛e mnichowi. Tymczasem musiał jako´s spróbowa´c
zatrzyma´c Abdela, cho´c i tak w ˛
atpił, czy pozbyłby si˛e go nawet wtedy, gdyby
próbował. Abdel i kobieta wci ˛
a˙z stali przed bram ˛
a, cicho ze sob ˛
a rozmawiaj ˛
ac.
Beuros otworzył okienko.
— Dajcie ksi ˛
a˙zk˛e — powiedział, wyra´znie zaskakuj ˛
ac kobiet˛e, która a˙z pod-
skoczyła. Oboje spojrzeli w okienko.
— Beuros. . . — zacz ˛
ał Abdel.
— Ach — przerwał mu Beuros — ksi ˛
a˙zk˛e, zwój, tabliczk˛e glinian ˛
a lub. . .
cokolwiek z tekstem. Dajcie mi cokolwiek u˙zytecznego dla Candlekeep, to zosta-
niecie wpuszczeni.
Abdel zmarszczył brew z zakłopotania i frustracji. Beuros wcale nie był za-
skoczony tym, ˙ze Abdel nie ma przy sobie ˙zadnego tekstu pisanego. Wcale nie
byłby zaskoczony, gdyby dowiedział si˛e, ˙ze Abdel zapomniał czyta´c.
— Po co to wszystko, Beuros? Co tu si˛e dzieje? — zapytał Abdel.
— Interes Candlekeep — odparł Beuros wymijaj ˛
aco. — Interes wiedzy i na-
uki.
Kobieta u´smiechn˛eła si˛e zło´sliwie.
— To nawet słowem nie wyja´snia, ty mały. . .
— Ksi ˛
a˙zka! — zdenerwował si˛e Beuros, ˙ze ta półelfia b˛ekarcica w ogóle kwe-
stionuje jego słowa.
— Nie mam. . . — zacz ˛
ał Abdel, po czym przerwał, a jego twarz zamarła
w t˛epym wyrazie zamy´slenia.
— Daj nam par˛e minut, kapitanie Uparty — powiedziała sarkastycznie ko-
bieta, czyni ˛
ac w jego stron˛e r˛ek ˛
a gest, jakim pan odwołuje swego sług˛e. Beuros
zignorował j ˛
a i zatrzasn ˛
ał klapk˛e.
Beuros otarł pot z czoła, zastanawiaj ˛
ac si˛e, co si˛e dzieje i co zatrzymało Te-
thtorila. Abdel i kobieta znów zacz˛eli mi˛edzy sob ˛
a rozmawia´c, a Beuros poczuł
przera˙zaj ˛
ace uczucie na dnie swego ˙zoł ˛
adka. Co b˛edzie, je´sli Abdel rozpozna jego
149
blef? Usłyszał, jak kobieta wymawia jego imi˛e i spodziewaj ˛
ac si˛e kłopotów, otwo-
rzył klapk˛e okienka.
— Ksi ˛
a˙zka? — zapytał.
Zobaczył wówczas, co Abdel trzyma w swych wielkich, stwardniałych łap-
skach. To rzeczywi´scie była ksi ˛
a˙zka, a jej widok sprawił, ˙ze serce Beurosa zabiło
mocniej. Ksi˛ega była oprawiona, bez w ˛
atpienia, w ludzk ˛
a skór˛e, a na wierzchu
miała doczepiony symbol, którego nie widział ju˙z od dawna, symbol z ludzkiej
czaszki. Czymkolwiek była ta ksi˛ega, z pewno´sci ˛
a była rzadko´sci ˛
a. Bez w ˛
atpienia
była te˙z zła, ale z pewno´sci ˛
a warta studiów z czysto naukowego punktu widzenia.
Je´sli był to jaki´s mroczny tekst, b˛edzie lepiej dla całego Faerunu, jak znajdzie si˛e
bezpiecznie ukryta za murami Candlekeep.
— Dobrze, dobrze. . . — zacz ˛
ał Beuros.
— Najpierw wpu´s´c nas — przerwała mu kobieta. Beuros za´smiał si˛e.
— Nie w tym ˙zyciu, panienko. Powiedz mu, ˙zeby wsun ˛
ał ksi ˛
a˙zk˛e przez otwór.
Beuros poci ˛
agn ˛
ał za d´zwigienk˛e sekretnego panelu, otwieraj ˛
ac ˛
a specjalny,
bardziej dost˛epny dla go´sci otwór w bramie, podczas gdy najemnik gapił si˛e
w okienko na górze.
— Gdyby był tu otwór troszk˛e. . . — zacz˛eła kobieta i przerwała, gdy dostrze-
gła tu˙z przed sob ˛
a, na wysoko´sci pasa Abdela, szczelin˛e akurat na ksi ˛
a˙zk˛e.
— Wsu´n j ˛
a tam, Abdel — powiedział mi˛ekko Beuros, nie u´swiadamiaj ˛
ac so-
bie, ˙ze wymawia jego imi˛e po raz pierwszy od wielu lat.
— Wiedziałem, ˙ze mnie znasz, b˛ekarcie — zamruczał Abdel i podszedł do
szczeliny, trzymaj ˛
ac ksi˛eg˛e w wyci ˛
agni˛etych r˛ekach. Zatrzymał si˛e nagle, gdy
brzeg ksi ˛
a˙zki dotkn ˛
ał otworu. Wyra´znie nie miał ochoty jej tam wsun ˛
a´c.
— Na miło´s´c Mielikki, przecie˙z ty nawet nie znasz j˛ezyka, w którym została
napisana — powiedziała do Abdela kobieta, co roz´smieszyło Beurosa. — Daj mu
ten ci˛e˙zki staro´c i wejd´zmy wreszcie do ´srodka.
— No wła´snie, Abdel — poparł j ˛
a Beuros. — Posłuchaj si˛e tej młodej damy
i daj mi ksi ˛
a˙zk˛e. Potrzebuj˛e gestu dobrej woli.
Abdel nie chciał.
— Abdel? — zapytała niepewnie kobieta.
Najemnik znowu westchn ˛
ał i wsun ˛
ał ksi ˛
a˙zk˛e do szczeliny. Beuros zszedł na
dół i podniósł ksi˛eg˛e. Była ci˛e˙zka, a w dotyku raz upiorna, to znów przyjemna.
— Co tam masz, Beuros? — zapytał Tethtoril zza jego pleców tak, ˙ze stra˙znik
a˙z sapn ˛
ał przestraszony, po czym gwałtownie si˛e odwrócił.
*
*
*
Niecał ˛
a godzin˛e pó´zniej Abdel i Jaheira siedzieli w prywatnej komnacie Teth-
150
torila, patrz ˛
ac, jak mnich parzy herbat˛e. Spacer wzdłu˙z idealnie wyci˛etej w l ˛
adzie
zatoki, wokół której stało Candlekeep przyniósł taki ci˛e˙zar wspomnie´n, ˙ze Abdel
nie odzywał si˛e przez dłu˙zszy czas. Reakcja Tethtorila na wie´s´c o ´smierci Goriona
sprawiła, ˙ze Abdel prze˙zył j ˛
a jeszcze raz. Jaheira, czuj ˛
ac jak ta wizyta wpływa na
Abdela, trzymała go za rami˛e. Wydawała si˛e niecierpliwa, ale Abdel nawet si˛e nie
zastanawiał dlaczego. ˙
Zelazny Tron odpłyn ˛
ał na dalszy plan.
— Abdel, nie b˛ed˛e ci˛e pytał, sk ˛
ad masz t˛e ksi˛eg˛e — powiedział Tethtoril po-
daj ˛
ac fili˙zank˛e herbaty Jaheirze — ale ciesz˛e si˛e, ˙ze j ˛
a tu przyniosłe´s. Dobrze
zrobiłe´s.
Abdel odmówił herbaty, któr ˛
a podał mu Tethtoril, wi˛ec mnich sam poci ˛
agn ˛
ał
łyk z fili˙zanki.
— Ja nawet nie wiem, co to jest — przyznał Abdel. — Nie potrafiłem jej
przeczyta´c.
Jego wyznanie zaskoczyło Tethtorila.
— Próbowałe´s?
Abdel spojrzał na niego zagadkowo, po czym wzruszył ramionami.
— Ta twoja ksi˛ega, synu, jest jedn ˛
a z bardzo nielicznych kopii, stanowi ˛
acych
pozostało´s´c po złym kulcie Bhaala, Pana Mordu.
Abdel zaczerwienił si˛e i wykr˛ecił głow˛e. Ksi˛ega przyci ˛
agała go, pragn ˛
ał j ˛
a
wchłon ˛
a´c, zrozumie´c, ale wstydził si˛e tego uczucia i chciał zachowa´c je w tajem-
nicy przed innymi. Wci ˛
a˙z w ˛
atpił, ˙ze to potwierdza, i˙z jest synem tego martwego
boga, ale z pewno´sci ˛
a natura Bhaala musiała by´c jakim´s czynnikiem w jego ˙zyciu
— jego ˙zyciu przed Gorionem.
— Ja si˛e ciesz˛e, ˙ze si˛e tego pozbyli´smy — powiedziała Jaheira, patrz ˛
ac tylko
na Abdela. — Abdel, to, co ci mówiłam, było prawd ˛
a.
Abdel westchn ˛
ał cicho i zmusił si˛e do u´smiechu.
— Twój ojciec — odezwał si˛e szybko Tethtoril, wyra´znie nie bardzo maj ˛
ac
ochot˛e mówi´c — pozostawił co´s mojej opiece. Powiedział, ˙ze je´sli kiedykolwiek
spotkamy si˛e. . . wcze´sniej. . . je´sli umrze, zanim b˛edzie miał okazj˛e. . .
Mnich wci ˛
agn ˛
ał powietrze.
— O co chodzi, bracie? — zapytał Abdel, patrz ˛
ac na Tethtorila.
— O list — powiedział mnich, przełykaj ˛
ac ´slin˛e. — O list i kamie´n przepust-
kowy, który pozwoli ci wchodzi´c do Candlekeep.
— List? — zapytał Abdel, przypominaj ˛
ac sobie kawałek pergaminu, który
Gorion podał mu ostatni ˛
a resztk ˛
a sił. — Widziałem go — powiedział. — Gorion
dał mi go, kiedy umierał.
— Niemo˙zliwe — odparł Tethtoril. — Mam ten list przy sobie.
151
Rozdział dwudziesty czwarty
Abdel czytał list gło´sno i przez cały ten czas Jaheira prawie wcale na niego
nie patrzyła.
— „Witaj Mój Synu,
Je´sli czytasz ten list, znaczy to, ˙ze ju˙z nie ˙zyj˛e. Chciałbym ci powiedzie´c, aby´s
si˛e z tego powodu nie martwił, ale czuj˛e si˛e o wiele lepiej my´sl ˛
ac, ˙ze by´s mógł. Je´sli
tak, znaczy to, ˙ze udało mi si˛e osi ˛
agn ˛
a´c to, co chciałby osi ˛
agn ˛
a´c ka˙zdy ojciec.”
Abdel przerwał. Gdyby Jaheira teraz na niego spojrzała, zobaczyłaby napi˛ete
´sci˛egna jego szyi, zaci´sni˛ete gardło. Gorion wykonał swoje zadanie i zrobił to
dobrze. Syn boga mordu nie mógł teraz wydusi´c z siebie słowa z ˙zalu.
— „Jest co´s, o czym musz˛e ci powiedzie´c w tym li´scie, co´s, o czym powinie-
nem ci powiedzie´c ju˙z wcze´sniej, ale skoro moja ´smier´c przyszła tak nagle, a ja
nie miałem okazji ci tego przekaza´c, musisz dowiedzie´c si˛e o tym teraz. Znam ci˛e
lepiej ni˙z ktokolwiek inny na całym ´swiecie. Musisz uwierzy´c w to, co tu przeczy-
tasz, wiedz ˛
ac jednocze´snie, ˙ze cho´c s ˛
a rzeczy, o których nie mówiłem ci, to jednak
nigdy ci˛e nie okłamałem — nie w tej sprawie.”
Abdel znów przerwał i popatrzył na Jaheir˛e, która nie odwróciła si˛e do niego.
— Zamierza mi powiedzie´c to, o czym ty mi powiedziała´s — wyszeptał. — Czy˙z
nie?
Jaheira skin˛eła głow ˛
a, Abdel westchn ˛
ał i zacz ˛
ał czyta´c dalej.
— „Jak wiesz od dawna, nie jestem twoim prawdziwym ojcem, a ty nawet
nie poznałe´s imienia swojego ojca. Jego imi˛e wymawiane jest tylko szeptem ze
strachu, bowiem tak wielki jest strach wobec niego, nawet mimo ˙ze jego pot˛ega
odeszła poza ´swiaty. Jeste´s synem. . . ”
Abdel znów westchn ˛
ał, a twarz mu si˛e ´sci ˛
agn˛eła, skrzywiła w jakim´s dziw-
nym skurczu u´smiechu. Pojedyncza łza spłyn˛eła mu po policzku, a Jaheira wci ˛
a˙z
patrzyła gdzie´s w bok.
— „Twoim ojcem jest istota znana jako Bhaal, Pan Mordu. Istota tak zła
i okrutna, ˙ze a˙z trudno uwierzy´c, ˙ze wszech´swiat wytrzymuje jego nienawistn ˛
a
obecno´s´c.
Nie pami˛etasz Czasu Niepokoju, kiedy bogowie chodzili po Faerunie. Jak
i inne wielkie pot˛egi, Bhaal został zmuszony przybra´c posta´c ´smierteln ˛
a. Na ile
152
to mo˙zliwe, jak przeczytałem, z pomoc ˛
a istot proroczych, Bhaal w jaki´s sposób
przewidział swoj ˛
a ´smier´c, która czekała go w owym czasie. Poszukał wi˛ec kobiet,
z ka˙zdej rasy i zmusił je do uległo´sci lub uwiódł. Twoja matka była jedn ˛
a z tych
kobiet, ´smiertelniczk ˛
a. . . ”
Zapadła cisza, która zaci ˛
a˙zyła w powietrzu na długi czas, wydawałoby si˛e,
˙ze na godziny całe. Abdel spojrzał na Jaheir˛e załzawionymi oczami i zobaczył,
˙ze kryje twarz w dłoniach. Siedziała na brzegu chwiejnego, ˙zelaznego łó˙zka po-
lowego, w którym kiedy´s spał Abdel, kiedy był jeszcze dzieckiem. Zwój, który
pierwszy zapisał na pocz ˛
atku swej nauki wisiał przyczepiony do ´sciany ponad jej
głow ˛
a, niczym okrutne przypomnienie kłamstwa, którym było jego ludzkie ˙zycie.
Kontynuował czytanie, cho´c ju˙z wiedział, co znajdzie dalej, a co gorsza, wiedział,
˙ze nie b˛edzie miał poj˛ecia, co z tym zrobi´c.
— „Twoja matka była jedn ˛
a z tych kobiet. . . ´smiertelniczk ˛
a skalan ˛
a przez
wcielenie mordu.”
Przerwał teraz tylko po to, by zacisn ˛
a´c pi˛e´s´c tak mocno, ˙ze a˙z krew odpłyn˛eła
mu z palców. Czytał dalej głosem równie mocno zaci´sni˛etym, jak jego pi˛e´s´c.
— „Twoja matka umarła podczas porodu. Byłem jej przyjacielem i znałem
paladyna, który przyniósł ci˛e do mnie. Czułem si˛e zobowi ˛
azany, przynajmniej na
pocz ˛
atku, wychowa´c ci˛e jak własnego syna. W miar˛e upływu lat, jak widziałem
w tobie — ka˙zdego dnia — obietnic˛e ˙zycia wykraczaj ˛
acego poza twoje przezna-
czenie zapisane w przepowiedni, pokochałem ci˛e tak, jak tylko ojciec mo˙ze kocha´c
swego syna. Mam teraz tylko jedn ˛
a nadziej˛e, ˙ze zawsze b˛edziesz o mnie my´sle´c jak
o swoim ojcu.”
B˛ed˛e, pomy´slał Abdel, maj ˛
ac nadziej˛e, ˙ze Gorion go słyszy.
— „Boska krew płynie w twoich ˙zyłach. Je´sli skorzystasz z naszej rozległej
biblioteki, znajdziesz wiele przepowiedni zebranych przez naszego zało˙zyciela
Alaundo, dotycz ˛
acych nadej´scia dzieci Bhaala. Mo˙zliwe, ˙ze te przepowiednie po-
mog ˛
a ci obra´c twoj ˛
a ˙zyciow ˛
a drog˛e.
Wielu jest takich, którzy zapragn ˛
a ci˛e wykorzysta´c do własnych celów. Masz
wielu braci, podobnie jak wiele sióstr. Przez lata zakon paladynów Torma —
w´sród których mam kilku przyjaciół, Harfiarze i kilka prywatnych osób — sam
nawet nie wiem kto — ´sledziło twoje ˙zycie, jak równie˙z wielu pozostałych dzieci
Bhaala, na ile to było mo˙zliwe. Z niektórymi stracili´smy kontakt, o innych wiemy,
˙ze ju˙z nie ˙zyj ˛
a, a jednego nie odnale´zli´smy. Ten jeden mo˙ze by´c twoim bratem
i mo˙ze zechcesz nawet wierzy´c, ˙ze stanowi twoj ˛
a rodzin ˛
a, ˙ze mo˙ze by´c bratem dla
ciebie, ale błagam ci˛e, nie rób tego. On znaczy dla ciebie tylko zło, on nie wy-
chował si˛e w spokojnej, naukowej atmosferze Candlekeep, lecz chowany był przez
wielu bezimiennych wyznawców martwego boga, wierz ˛
acych beznadziejnie w jego
powrót.
On nazywa si˛e Sarevok.”
Jaheira zakrztusiła si˛e i Abdel na ni ˛
a spojrzał. W ko´ncu ona te˙z na niego po-
153
patrzyła. Miała zaczerwienione i spłakane oczy, rozszerzone ze zmieszania i za-
skoczenia.
— Nie Reiltar? — wyszeptała słabo.
— „Sarevok” — przeczytał powtórnie Abdel i popatrzył na Jaheir˛e. — Znasz
to imi˛e?
Potrz ˛
asn˛eła głow ˛
a i spojrzała w bok, wi˛ec znów podj ˛
ał czytanie.
— „Ten jest najwi˛ekszym zagro˙zeniem. On uczył si˛e w Candlekeep i zna twoj ˛
a
histori˛e, wie kim jeste´s. Zostawiłem ci ˙zeton, który umo˙zliwia ci dost˛ep do we-
wn˛etrznych bibliotek. W jednej z czytelni na parterze znajdziesz ukryte wej´scie.
Nie mów innym mnichom o twoim kamieniu przepustkowym, gdy˙z mogliby ci go
odebra´c. Wewn˛etrzne biblioteki maj ˛
a podziemne przej´scie, które prowadzi na ze-
wn ˛
atrz Candlekeep. Skorzystaj z niego tylko w razie konieczno´sci.”
— I tu si˛e podpisał: „Twój kochaj ˛
acy ojciec, Gorion”
.
— Abdel. . . — Jaheira nie zd ˛
a˙zyła doko´nczy´c. W tym momencie drzwi wyle-
ciały z hukiem i do ´srodka wpadło kilku m˛e˙zczyzn. Abdel jak zwykle zareagował
szybko, zasłaniaj ˛
ac r˛ekami głow˛e.
Pierwszy cios był na tyle silny, ˙ze omal nie strzaskał Abdelowi lewego przed-
ramienia. Wstał i wykorzystał sił˛e mi˛e´sni nóg, aby lask˛e, któr ˛
a dostał docisn ˛
a´c do
niskiego sufitu. Laska p˛ekła na pół, wywołuj ˛
ac kolejny ból w jego przedramieniu.
Zignorował ból, chwycił upadaj ˛
acy kawałek złamanej laski i wykonał kontratak,
nawet nie patrz ˛
ac na przeciwnika. Przeczytał wła´snie list, który posłał jego ˙zycie
spiral ˛
a na sam dół ´swiadomo´sci, z bardzo mał ˛
a nadziej ˛
a na dnie, list, który sta-
wiał wi˛ecej pyta´n ni˙z ich rozwi ˛
azywał. ´Smier´c Goriona była ran ˛
a, która nagle si˛e
otworzyła, ale Abdel nie pozwolił sobie na upadek, powrót na star ˛
a drog˛e ˙zycia.
Kiedy uderzył człowieka w głow˛e złamanym kawałkiem jego laski, uderzył go
wystarczaj ˛
aco silnie, by go ogłuszy´c, ale nie zabi´c.
Jaheira skoczyła na równe nogi, ale nie miała broni. Pałasz Abdela był scho-
wany w starej drewnianej szafie, któr ˛
a dostał od Goriona na rzeczy, kiedy był
jeszcze chłopcem. Abdel zobaczył, ˙ze kto´s bierze go i mocno zacisn ˛
ał z˛eby. Ci
ludzie, mo˙ze z pół tuzina, byli ubrani w znajome mu kolczugi z kaftanami stra˙z-
ników Candlekeep.
Człowiek, którego uderzył, padł ci˛e˙zko na podłog˛e, za´s Abdel u˙zył złamanej
laski do parowania ataków dwóch nacieraj ˛
acych na niego stra˙zników uzbrojonych
w d˛ebowe pałki.
— Podda´c si˛e! — dobiegł ich rozkazuj ˛
acy głos gdzie´s spoza w ˛
askich drzwi,
przez które wlewali si˛e stra˙znicy. — Poddajcie si˛e w imi˛e sprawiedliwo´sci Can-
dlekeep, to oboje zostaniecie potraktowani. . .
Abdel zdj ˛
ał kolejnego stra˙znika, uderzaj ˛
ac go zaokr ˛
aglonym ko´ncem pałki
w skro´n.
— . . . łagodnie!
Abdel usłyszał, jak Jaheira sapn˛eła i spojrzał na ni ˛
a. Stra˙znik, który uderzył j ˛
a
154
lask ˛
a w brzuch u´smiechał si˛e w sposób, jakiego Abdel nie lubił. Jaheira ustawiła
si˛e bokiem, ´scisn˛eła koniec laski dotykaj ˛
acy jej ciała i pchn˛eła j ˛
a w kierunku
stra˙znika, wbijaj ˛
ac mu jej koniec w brzuch. Stra˙znik st˛ekn ˛
ał i cofn ˛
ał si˛e. Abdel
dostał wła´snie pałk ˛
a w rami˛e i poczuł, jak całe ciało mu zadr˙zało. Uderzył pi˛e´sci ˛
a
stra˙znika, który zd ˛
a˙zył si˛e uchyli´c przed jego ciosem, ale nie zauwa˙zył drugiej
r˛eki Abdela z pałk ˛
a, która strzaskała mu kolano. Stra˙znik z j˛ekiem zwalił si˛e na
podłog˛e.
Jaheira poci ˛
agn˛eła za koniec laski i stra˙znik j ˛
a wypu´scił. Cofn˛eła si˛e pół kroku
i wtedy stra˙znik uderzył j ˛
a pi˛e´sci ˛
a w szcz˛ek˛e. Było to silne, naprawd˛e mocne
uderzenie, jakie m˛e˙zczyzna rzadko stosuje wzgl˛edem kobiety. Na ten widok krew
Abdela zawrzała, tym bardziej ˙ze Jaheira upadła ci˛e˙zko na podłog˛e, ogłuszona
i nieprzytomna.
Abdel nie namy´slaj ˛
ac si˛e, przekr˛ecił w dłoni pałk˛e tak, by mierzyła ostrym
ułamanym ko´ncem w przeciwnika i pchn ˛
ał. Stra˙znik, który uderzył Jaheir˛e, wci ˛
a˙z
si˛e u´smiechał, kiedy odwrócił si˛e do nacieraj ˛
acego Abdela. Nie miał nawet
ułamka sekundy czasu, który wystarczyłby mu na zmian˛e grymasu twarzy, kiedy
został przebity złaman ˛
a lask ˛
a. Ostry koniec strzaskanego kija przebił kolczug˛e
stra˙znika niczym bawełn˛e i z trzaskiem odłupanych drzazg zagł˛ebił si˛e w jego
wn˛etrzno´sciach. Wyszedł plecami, napinaj ˛
ac mu z tyłu kolczug˛e niczym namiot.
Jeden ze stra˙zników wrzasn ˛
ał ze strachu i szoku, a Jaheira ockn˛eła si˛e i na jej
twarzy pojawił si˛e smutek. Dwóch m˛e˙zczyzn zaskoczyło Abdela od tyłu, a do-
tyk ich zimnych kolczug wywołał u niego dreszcz. Odrzucił jednego pod ´scian˛e,
uderzaj ˛
ac łokciem i wybijaj ˛
ac mu przy tym z˛eby. Pobity stra˙znik zacz ˛
ał mrucze´c
przekle´nstwa i płaka´c. Drugi był silniejszy i Abdelowi nie udało si˛e go tak łatwo
pozby´c.
— Teraz to na pewno morderstwo — wykrzyczała stra˙zniczka Abdelowi do
ucha, jakby usprawiedliwiaj ˛
ac si˛e, ˙ze musi zabi´c człowieka, którego znała całe
˙zycie.
— Pilten! — sapn ˛
ał Abdel. — Co. . . ?
— Za´snij! — krzykn ˛
ał kto´s z korytarza i głowa Abdelowi opadła.
Chciał powiedzie´c „nie”, kiedy upadał, ale jedynie zachrypiał. Z jego krtani
wyrwało si˛e chrapanie i nawet nie poczuł, jak jego głowa uderza o podłog˛e.
*
*
*
Był nieprzytomny przez kilka minut — wystarczaj ˛
aco długo, aby zosta´c so-
lidnie zakuty ła´ncuchami w nadgarstkach i kostkach. Ockn ˛
ał si˛e, kiedy ci ˛
agn˛eli
go w dół korytarza. Stra˙znicy czerpali przyjemno´s´c od czasu do czasu uderzaj ˛
ac
go t˛epymi laskami i pałkami. Abdel zdał sobie spraw˛e, ˙ze zabił jednego stra˙znika
155
i pozwolił głowie opa´s´c. Co´s w nim chciało podda´c si˛e karze, jak ˛
a wymierzali mu
stra˙znicy, ale to co´s było dla niego bardzo nowe.
*
*
*
— . . . razem ze stra˙znikiem dziewi˛eciu — usłyszeli głos Tethtorila dochodz ˛
acy
zza okutych drzwi. Znów byli uwi˛ezieni jak zwierz˛eta. Teraz jednak byli razem
— co było niezwykłe nawet dla bardziej ludzkich lochów Candlekeep — i nie za-
kuci w ła´ncuchy. Siniak na twarzy Jaheiry troch˛e przybladł. Tethtoril wezwał moc
Oghmy, aby j ˛
a wyleczy´c, kiedy byli wleczeni do lochów. Teraz była przytomna,
przera˙zona i zmieszana.
— Nie zabili´smy tych ludzi — powiedziała, jej głos zdradzał narastaj ˛
acy
gniew. — Przybyli´smy tu, aby zapobiec. . .
— Czy to twoje? — przerwał Tethtoril. Jaheira westchn˛eła z zaskoczenia, wi-
dz ˛
ac bransolet˛e, któr ˛
a trzymał. Gdyby miała czas do namysłu, mo˙ze nie powie-
działaby tego, co powiedziała.
— Tak, gdzie to znalazłe´s?
To była bransoleta, któr ˛
a Xan zgubił w obozie bandytów, w tym samym obo-
zie, z którego przyniósł przekl˛et ˛
a ksi˛eg˛e Bhaala. Wygl ˛
ad twarzy Tethtorila spra-
wił, ˙ze serce Abdelowi zamarło. Człowiek był rozczarowany. Abdel podziwiał
Tethtorila, podziwiał go całe ˙zycie i chocia˙z nie miał poj˛ecia, kim jest pozostałe
osiem osób, o których zabicie zostali oskar˙zeni, wiedział, ˙ze zabił stra˙znika, który
uderzył Jaheir˛e. Nawet Tethtoril nie mógł go przed tym ocali´c.
— Ten stra˙znik. . . — zapytał słabo Abdel, z nikł ˛
a nadziej ˛
a. — Jest jaka´s
szansa?
Tethtoril przyło˙zył r˛ek˛e do czoła, udaj ˛
ac, ˙ze my´sli nad odpowiedzi ˛
a. Nie
chciał, by stra˙znicy widzieli, ˙ze płacze. Kiedy zebrał si˛e w sobie, wyci ˛
agn ˛
ał z tej
samej skórzanej torby, z której wcze´sniej wydobył bransolet˛e Jaheiry, szeroki
srebrny sztylet. Ostrze zal´sniło w ´swietle lampy, podkre´slaj ˛
ac tylko widoczne na
nim matowe plamy zaschni˛etej krwi.
— Zanim to zobaczyłem — powiedział stary mnich, obrzucaj ˛
ac Abdela bole-
snym, pełnym dezaprobaty spojrzeniem — mogłem tak my´sle´c.
— Tethtoril — odezwał si˛e Abdel. — Chyba nie my´slisz. . .
Abdel nie doko´nczył, gdy˙z zrozumiał, i˙z Tethtoril uwa˙za go za zdolnego do za-
bicia dowolnej liczby osób. Wiedział, ˙ze Tethtoril rozpoznaje sztylet — był w po-
koju, kiedy Gorion hucznie mu go wr˛eczał. Teraz Abdel rozpoznał głos, jego głos,
który kazał mu zasn ˛
a´c. Tethtoril widział, jak potraktował stra˙znika, który uderzył
Jaheir˛e — bole´snie, ale uleczalnie. Z pewno´sci ˛
a Tethtoril uwa˙zał, ˙ze jest do tego
zdolny. Był do tego zdolny.
156
— Pilten — powiedział Tethtoril i stra˙zniczka, któr ˛
a Abdel znał od dziecka,
wyst ˛
apiła naprzód. — We´z to i. . . to wszystko. . . i zabezpiecz.
Pilten kiwn˛eła głow ˛
a, posyłaj ˛
ac Abdelowi pełne rozczarowania spojrzenie, na-
st˛epnie chwyciła miecz Abdela, list od Goriona i kamie´n przepustkowy — Tethto-
ril pokazał, jak chowa kamie´n i pozostałe dowody do skórzanej torby — i odeszła.
— Id´zcie z ni ˛
a — polecił Tethtoril pozostałym. — Wszyscy.
Stra˙znicy niech˛etnie chcieli pozostawia´c starego mnicha samego.
— Poradz˛e sobie — powiedział, podnosz ˛
ac podbródek w ge´scie autorytetu.
Pozostali stra˙znicy odeszli i dał si˛e słysze´c głos zamykanych wielu par drzwi.
— Zrobi˛e, co b˛ed˛e mógł — powiedział Tethtoril do Abdela, spogl ˛
adaj ˛
ac te˙z
na Jaheir˛e — ale nie pozostawili´scie mi du˙zego wyboru.
— Mo˙zesz wysła´c wiadomo´s´c do Wrót Baldura, do Eltana? — zapytał Abdel.
Tethtoril skin ˛
ał, cho´c na jego twarzy widniała bardzo słaba nadzieja.
— Rozczarowałem ci˛e — powiedział cicho Abdel.
Tethtoril zmusił si˛e do słabego u´smiechu i pokiwał głow ˛
a.
157
Rozdział dwudziesty pi ˛
aty
Abdel dotkn ˛
ał swego nosa, który, podobnie jak reszta jego ciała, zamienił si˛e
w szkło. Jego powierzchnia była gładka i zimna, a kiedy otworzył oczy, rozległ
si˛e charakterystyczny d´zwi˛ek. Odwrócił głow˛e. Nigdy jeszcze nie był tak wysoko.
Horyzont był szerszy i gł˛ebszy. Olbrzymi, ciemnozielony dywan lasu ci ˛
agn ˛
ał si˛e
przed nim milami.
W lesie roiło si˛e od ludzi ubranych w czarne szaty. Z pocz ˛
atku wydawało
si˛e, ˙ze ci ludzie co´s mrucz ˛
a, ale po chwili zdał sobie spraw˛e, ˙ze oni ´spiewaj ˛
a —
wy´spiewuj ˛
a jego imi˛e.
— Ab–del, Ab–del, Ab–del — ci ˛
agle i ci ˛
agle, równomiernie tak, ˙ze głosy
zlewały si˛e w jeden, głos znajomy dla Abdela, głos, który go przera˙zał.
Cofn ˛
ał si˛e krok w tył i zdziwił si˛e, gdy˙z wydało mu si˛e, ˙ze cała konstrukcja,
na której stoi, poruszyła si˛e wraz z nim. Spojrzał w dół i z jego szklanych ust
dobyło si˛e westchnienie. Wysun ˛
ał stop˛e przed siebie, aby złapa´c równowag˛e, lecz
nie zdołał. Wtedy wła´snie zdał sobie spraw˛e, ˙ze wcale nie stoi na wie˙zy, tylko sam
jest wie˙z ˛
a.
Padał wprzód, niezdolny do poruszenia swego wyr˙zni˛etego w szkle ciała,
które musiało wa˙zy´c tysi ˛
ace ton, ani szybko, ani z wdzi˛ekiem. Musiał by´c wy-
soki na setki stóp albo i wi˛ecej, gdy˙z upadek trwał bardzo długo. Drzewa p˛edziły
w jego stron˛e. Kiedy jego ´srodek ci˛e˙zko´sci przesun ˛
ał si˛e, zacz˛eły mu p˛eka´c go-
lenie. D´zwi˛ek był gło´sny i przykry, nawet je´sli to nie były jego nogi. Kiedy jego
twarz zmierzała ku ziemi i był coraz bli˙zej niej, zobaczył Jaheir˛e.
Patrzyła na niego oczami wybałuszonymi ze strachu. On upadał na ni ˛
a — roz-
trzaskuj ˛
acy si˛e szklany tytan, który za chwil˛e rozgniecie j ˛
a na miazg˛e. Nie mógł
powstrzyma´c upadku, a ona niezdolna była do ucieczki. Wrzeszczała jego imi˛e
głosem pełnym gniewu, frustracji i strachu. Podniosła r˛ece, a Abdel spróbował j ˛
a
zawoła´c, ale głos ugrz ˛
azł mu w szklanej krtani i roztrzaskał j ˛
a. Jego głowa opadła,
uderzaj ˛
ac Jaheir˛e na tyle mocno, by wbi´c j ˛
a w ziemi˛e, sam za´s roztrzaskał si˛e na
trylion trzeszcz ˛
acych okruchów.
158
*
*
*
Abdel obudził si˛e. Jaheira trzymała go w ramionach, nachylaj ˛
ac si˛e nad nim.
Była zła i nieprzyjemnie pachniała.
Pami˛e´c wracała mu w strz˛epach, a˙z przypomniał sobie, jak u´spił go Tethto-
ril — czy na pewno Tethtoril? — i został zawleczony do lochów pod klasztorem,
i zamkni˛ety w celi razem z Jaheir ˛
a. Przypomniał sobie, ˙ze Tethtoril obiecał pomóc
i ˙ze sam poprosił Jaheir˛e o cierpliwo´s´c. Przypomniał sobie, jak kładł si˛e na zaska-
kuj ˛
aco wygodnej pryczy, patrz ˛
ac jak Jaheira robi to samo w drugim k ˛
acie celi.
Przypomniał sobie, jak stra˙znik zdmuchn ˛
ał płomie´n lampy i jak zasn ˛
ał, ´sni ˛
ac, ˙ze
jest wysokim jak wie˙za bogiem, roztrzaskuj ˛
acym si˛e nad kobiet ˛
a, któr ˛
a kochał.
— Nie pachniesz zbyt przyjemnie — powiedział, zmuszaj ˛
ac si˛e do słabego
u´smiechu.
Jaheira sapn˛eła niecierpliwie.
— To nie ja.
Odwróciła si˛e do krat i Abdel zobaczył ghula, Koraka.
— Abdel — odezwał si˛e ghul głosem ´spiewaj ˛
acych ludzi z koszmaru. — Ab-
del, pomog˛e ci.
Cuchn ˛
acy o˙zywieniec podniósł ci˛e˙zkie ˙zelazne kółko z p˛ekiem du˙zych kluczy.
W kółko wpijała si˛e odci˛eta dło´n, ju˙z poszarzała, z knykciami ci ˛
agle białymi od
u´scisku.
— Szedł za nami — powiedziała Jaheira, cofaj ˛
ac si˛e w tył tak, ˙ze Abdel mógł
wsta´c. Otrzepał si˛e z siana i przeci ˛
agn ˛
ał, słysz ˛
ac jak strzykaj ˛
a mu stawy od chłodu
nocy sp˛edzonej w podziemiach.
— Zabiłe´s stra˙znika? — zapytał Abdel ghula.
Korak u´smiechn ˛
ał si˛e i znów uniósł kółko z kluczami.
— Pomog˛e ci. Chc˛e ci pomóc.
— Odejd´z — powiedział Abdel, nie zwa˙zaj ˛
ac na to, ˙ze ghul próbuje na zamku
kraty wszystkie klucze po kolei.
— Nie jestem przekonana, czy to dobry pomysł, Abdel — rzekła Jaheira. —
Ale jestem pewna, ˙ze nie mamy wyboru. Mordercy s ˛
a tu traceni tak jak wsz˛edzie,
czy˙z nie?
Rozległ si˛e szcz˛ek w zamku i zgrzyt otwieranej kraty. Ghul wyszczerzył
w u´smiechu swe czarne z˛eby.
— Chod´zcie.
— Je´sli zbli˙zysz si˛e na krok, Korak — zagroził Abdel — zabij˛e ci˛e gołymi
r˛ekami.
— Abdel — powiedziała Jaheira ignoruj ˛
ac ghula — je´sli udało im si˛e dosta´c
Blizn˛e — z pomoc ˛
a sobowtórniaków — je´sli udało im si˛e dosta´c do Pałacu Ksi ˛
a-
˙z˛ecego we Wrotach Baldura. . . mogli wi˛ec dosta´c si˛e i tu.
159
— Tethtoril pomo˙ze nam — zaprotestował Abdel. — Znam go całe ˙zycie. To
dobry człowiek i nie powiesi nas.
— Je´sli ju˙z nie jest martwy — powiedziała ponuro Jaheira.
Korak schował si˛e w gł˛ebi korytarza: — Idziecie wreszcie?
— To Tethtoril zamkn ˛
ał nas tu ostatniej nocy — zapewniał j ˛
a Abdel. — Je´sli
by był sobowtórniakiem, to dlaczego nas po prostu nie zabił?
— A czy Tethtoril by to zrobił? — zapytała Jaheira, wprawiaj ˛
ac Abdela w zdu-
mienie. — Je´sli to był sobowtórniak, musiałby zachowywa´c si˛e tak, jak zachowy-
wałby si˛e Tethtoril. Teraz mo˙ze by´c na górze i zbiera´c jeszcze wi˛ecej fałszywych
dowodów przeciwko nam — dowodów zbrodni popełnionych przez sobowtórnia-
ków udaj ˛
acych nas — dowodów, które wykorzysta do tego, by nas skaza´c i straci´c.
Dla ka˙zdego to wszystko b˛edzie wygl ˛
ada´c racjonalnie, po prostu doskonale. Ob-
wini ˛
a nas za wszystko. . . ˙
Zelazny Tron, Reiltar czy Sarevok, czy ktokolwiek inny,
kto za tym stoi, wygra.
Abdelowi trudno było w to uwierzy´c, ale przynajmniej musiał to rozwa˙zy´c.
Odwrócił si˛e i odetchn ˛
ał zbyt gł˛eboko powietrzem przesi ˛
akni˛etym smrodem gni-
j ˛
acego ghula. Zakasłał i zd ˛
a˙zył zobaczy´c, jak Korak podnosi palec w ge´scie mó-
wi ˛
acym „zaraz wracam”, a nast˛epnie odchodzi, zabieraj ˛
ac ze sob ˛
a lamp˛e olejow ˛
a.
Cela pogr ˛
a˙zyła si˛e w mroku i brak ´swiatła pomógł Abdelowi rozja´sni´c umysł.
— Wi˛ec nie mo˙zemy nikomu ufa´c — odparł po prostu.
— Niestety — odparła równie prosto. — Jednak mo˙zemy wierzy´c w słowa
Goriona zapisane w li´scie. Masz brata imieniem Sarevok, który — jak s ˛
adz˛e —
jest Reiltarem — „człowiekiem” ˙
Zelaznego Tronu we Wrotach Baldura.
´Swiatło wróciło szybko wraz z Korakiem i ghul upu´scił cenny ładunek, który
przyniósł. Rzeczy rozsypały si˛e po kamiennej posadzce. Były tam ich zbroje, pa-
łasz Abdela i kamie´n przepustkowy. Abdel ucieszył si˛e, kiedy zdał sobie spraw˛e,
˙ze Korak wykorzystał do otwarcia celi klucz, a wi˛ec nie znał mocy kamienia. To
mógłby by´c ich bilet na zewn ˛
atrz.
Ostatni przedmiot, który Abdel wyj ˛
ał ze skórzanej sakwy, był to jego sztylet
o szerokim srebrnym ostrzu, który otrzymał od Goriona tak dawno temu. Kiedy
go chwycił, poczuł przyjemno´s´c — nie dlatego, ˙ze mógł nim wypru´c komu´s flaki,
ale ˙ze dostał go od kogo´s, o kogo si˛e troszczył i kto troszczył si˛e o niego.
— Straciła´s swój miecz — powiedział do Jaheiry.
Spojrzała na niego i pokiwała. Odwrócił sztylet i podał jej r˛ekoje´sci ˛
a do
przodu.
— Dzi˛ekuj˛e — wyszeptała, przyjmuj ˛
ac bro´n. — B˛ed˛e o niego dbała.
Kiedy tak stali obok siebie, Abdel chwycił j ˛
a delikatnie za łokie´c i wyszeptał
do ucha: — Czy nie uznali´smy, ˙ze ten ghul pracuje dla ˙
Zelaznego Tronu?
Jaheira wzruszyła ramionami i równie˙z zaszeptała: — No nie wiem, w ka˙zdym
razie zawsze mo˙zemy go zabi´c pó´zniej.
Abdel u´smiechn ˛
ał si˛e smutno i skierował j ˛
a do otwartych drzwi celi.
160
*
*
*
Nawet w najciekawsze letnie popołudnia w swej młodo´sci, Abdel nigdy nie
widział tej cz˛e´sci Candlekeep. Pod klasztorem, który zdawał si˛e niesko´nczon ˛
a
kondygnacj ˛
a nad niesko´nczon ˛
a kondygnacj ˛
a, był ci ˛
ag katakumb i kanałów, które
tworzyły niesko´nczony labirynt. Abdel, który nie miał zbyt dobrego poczucia kie-
runków pod ziemi ˛
a, bardzo szybko stracił orientacj˛e i oboje z Jaheir ˛
a znale´zli si˛e
w poło˙zeniu, w którym — jak sobie obiecali — nigdy ju˙z nie mieli si˛e znale´z´c.
´Slepo pod ˛a˙zali za cuchn ˛acym Korakiem.
— Ten musiał by´c kim´s wa˙znym — wyszeptała Jaheira. Jej mi˛ekki głos po-
niósł si˛e echem w ˛
askim korytarzem niczym syk w˛e˙za. Sztyletem wskazała na
nisz˛e w katakumbach, gdzie stała rze´zbiona, mahoniowa trumna. Z boku była
przybita tabliczka z br ˛
azu, lecz pokrywaj ˛
acy j ˛
a kurz i paj˛eczyny uniemo˙zliwiały
jej odczytanie. Ponad nisz ˛
a wisiała tarcza zasłoni˛eta kaftanem z herbem, którego
Abdel nie potrafił rozpozna´c.
— Ten korytarz w ko´ncu powinien wyprowadzi´c nas do morza — odezwał si˛e
Abdel, ignoruj ˛
ac jej spostrze˙zenie.
U´smiechn˛eła si˛e do niego w migocz ˛
acym ´swietle pochodni i chciała co´s po-
wiedzie´c, ale pierwszy odezwał si˛e ghul — Nie ma czasu na postój. — Korak
zrobił si˛e nerwowy. — W ogóle nie mamy czasu!
Naraz ze wszystkich stron wypadły na niego zombi.
Jaheira wci ˛
agn˛eła gwałtownie powietrze, jakby chciała krzykn ˛
a´c, a serce Ab-
dela skoczyło, gdy patrzył jak dobre pół tuzina chodz ˛
acych trupów, z których
ka˙zdy wygl ˛
adał gorzej od ghula, rozrywa Koraka na strz˛epy. Korak zawył bo-
le´snie i przeci ˛
agle, zagłuszaj ˛
ac odgłosy rozdzierania, szurania, rozchlapywania
i łamania. Zombi były tak ciche jak trupy, którymi w istocie były.
Jeden z o˙zywie´nców odwrócił si˛e powoli i spojrzał na półboga i półelfk˛e. Jego
popielata twarz nie zdradzała ´sladu ˙zycia ani emocji, ale istota wyczuła ich obec-
no´s´c i ruszyła naprzód. Kiedy szcz ˛
atki Koraka przestały drga´c, reszta dogoniła
pierwszego i jak jeden m ˛
a˙z zbli˙zały si˛e teraz do Abdela i Jaheiry.
— Musimy i´s´c — powiedziała Jaheira, ju˙z si˛e wycofuj ˛
ac.
Abdel dłu˙zej si˛e nad tym zastanawiał — dwa kroki zombi — a˙z wreszcie
powiedział: — Tak, my´sl˛e ˙ze tak.
Z bocznych przej´s´c wyszło jeszcze wi˛ecej zombi. Abdel doliczył si˛e o´smiu
i przestał dalej, odwrócił si˛e i pognał za uciekaj ˛
ac ˛
a Jaheir ˛
a. Skr˛ecili w mroczny,
wilgotny, cuchn ˛
acy ple´sni ˛
a, w ˛
aski korytarz, który po jakim´s czasie zako´nczył si˛e
zardzewiałymi drzwiami. Abdel zakl ˛
ał gło´sno, a echo momentalnie ´sci ˛
agn˛eło gło-
´sny syk zombi wyci ˛
agaj ˛
acych za nimi swe rozkładaj ˛
ace si˛e nogi.
— Rozwal je — zasugerowała słabo Jaheira.
Abdel chwycił za pr˛ety i poczuł, jak rdza osypuje si˛e z nich wielkimi pła-
161
tami. Mocno poci ˛
agn ˛
ał i wrota uchyliły si˛e nieco, posyłaj ˛
ac sto ró˙znych zgrzytów
i chrz˛estów w gł ˛
ab korytarza. Pierwszy zombi wyłonił si˛e zza rogu.
— Abdel. . . — wyszeptała Jaheira przera˙zonym głosem.
Odwrócił si˛e, w tym samym czasie dobywaj ˛
ac miecza, ostro˙znie, aby nie zra-
ni´c Jaheiry. Zombi zbli˙zał si˛e wolno, pl ˛
acz ˛
ac si˛e w podartych łachmanach, które
miał na sobie. Niegdy´s, mo˙ze przed wiekami, była to kobieta, zanim nie zmieniła
si˛e w o˙zywie´nca.
Jaheira pchn˛eła potwora srebrnym sztyletem i wielki kawał ciała odpadł
z piersi o˙zywie´nca. Zombi cofn ˛
ał si˛e, nie patrz ˛
ac na swoje ˙zywe ofiary i znów za-
atakował. Wyci ˛
agn ˛
ał swe przegniłe r˛ece i niezdarnie, cho´c bardzo silnie chlasn ˛
ał
Jaheir˛e swymi pazurami. W tym momencie Abdel z łatwo´sci ˛
a uci ˛
ał mu głow˛e, ale
Jaheira musiała uskoczy´c, aby unikn ˛
a´c uderzenia i wpadła prosto na nast˛epnego
o˙zywie´nca.
Zombi chwycił j ˛
a za przedrami˛e, jakby chciał si˛e przytrzyma´c, by nie upa´s´c,
ale nie był zdolny do tak zaawansowanego my´slenia. Zamierzał po prostuj ˛
a zra-
ni´c. Wykorzystuj ˛
ac sił˛e upadku i sił˛e swego martwego, reanimowanego ramienia,
wbił jej pazury gł˛eboko w bark. Jaheira wrzasn˛eła i z całej siły skoczyła w tył,
uderzaj ˛
ac mocno o bram˛e, za to unikaj ˛
ac nast˛epnego ataku o˙zywie´nca. Zombi
upadł, a Jaheira uderzyła o kraty z tak ˛
a sił ˛
a, ˙ze przerdzewiałe pr˛ety p˛ekły pod jej
naporem i wpadła na drug ˛
a stron˛e.
Jaheira my´slała, ˙ze zatrzyma si˛e na bramie, była wi˛ec zdziwiona, ˙ze nagłe
klapn˛eła tyłkiem na kamienn ˛
a posadzk˛e za drzwiami tak, ˙ze nie zobaczyła na-
wet, jak Abdel rozcina na pół o˙zywie´nca, który j ˛
a zranił. Abdel trzymał miecz
w prawej dłoni, a lew ˛
a szukał czego´s w kieszeni pasa. Wyci ˛
agn ˛
ał stamt ˛
ad kamie´n
przepustkowy i zawrócił, przeskakuj ˛
ac nad le˙z ˛
ac ˛
a Jaheira. Za rogiem pojawił si˛e
nast˛epny zombi. Jaheira wstała i pobiegła za Abdelem.
— Za mn ˛
a! — rzucił w tył Abdel, nawet si˛e nie ogl ˛
adaj ˛
ac. Słyszał, jak za nim
biegnie. Trzymał kamie´n w lewej r˛ece tu˙z przy ´scianie.
— Czy wiesz. . . — wysapała Jaheira — . . . dok ˛
ad. . . biegniemy?
— Nie, ale znam Candlekeep.
Wiedział, ˙ze to nie miało dla Jaheiry ˙zadnego sensu, mo˙ze dlatego nie odpo-
wiedziała.
— Pełno tu — mówił Abdel w biegu — wsz˛edzie ukrytych drzwi. Wszystko
tu praktycznie składa si˛e z sekretnych drzwi. Nigdy nie byłem tu na dole, ale nie
widz˛e powodu, dla którego nie. . .
Zatrzymał si˛e na odgłos przesuwaj ˛
acego si˛e kamienia, a˙z Jaheira wpadła mu
na plecy. Po lewej stronie cz˛e´s´c ´sciany korytarza odsun˛eła si˛e. Abdel wyjrzał, po
czym wyszedł prosto w łagodn ˛
a, wilgotn ˛
a bryz˛e, nios ˛
ac ˛
a zapach morza.
162
Rozdział dwudziesty szósty
— Candlekeep zatroszczy si˛e o nich — powiedział ksi ˛
a˙z˛e Angelo, wr˛eczaj ˛
ac
p˛ekaty kieliszek Sarevokowi. — Ju˙z wi˛ecej nikt ich nie zobaczy.
Sarevok u´smiechn ˛
ał si˛e i Angelo spojrzał w bok. Jako jeden z ksi ˛
a˙z ˛
at Wrót
Baldura, do´swiadczony dowódca najemników i półelf, który ˙zył dłu˙zej ni˙z wi˛ek-
szo´s´c ludzi mogła marzy´c, Angelo spotkał ró˙znych ludzi, ale nikogo pokroju Sa-
revoka. Ten imponuj ˛
acy m˛e˙zczyzna sprawiał, ˙ze atmosfera w jego pokoju stawała
si˛e ci˛e˙zka od. . . wła´snie, od czego? Angelo nie mógł dobra´c wła´sciwego słowa:
zła wola? chciwo´s´c? przeznaczenie?
— Jak to si˛e nazywa? — zapytał Sarevok. Jego głos nawet podczas zwyczajnej
rozmowy był niski, rezonuj ˛
acy i rozkazuj ˛
acy.
— Brandy — odpowiedział Angelo. — To nowo´s´c. My´sl˛e, ˙ze j ˛
a polubisz.
Sarevok u´smiechn ˛
ał si˛e i Angelo postarał si˛e odwróci´c zwyczajnie, jakby ten
u´smiech wcale go nie przera˙zał. Przemierzył cały pokój w stron˛e kominka po ko-
biercu, który on przywiózł mu z Shou Lung za cen˛e tylu sztuk złota, ˙ze chyba
dostarczono go ze wschodu magicznym sposobem. Za dekoracje i meble tego po-
koju mo˙zna by kupi´c małe miasto. Angelo był niezmiernie dumny ze swej kolekcji
artefaktów z czterech stron Torilu. Chwycił pogrzebacz z mithrilu wydobywanego
przez krasnoludy w kopalniach Wielkiej Szczeliny i bezmy´slnie rozgarn ˛
ał ˙zarz ˛
ace
si˛e w˛egle.
— Interesuj ˛
ace — powiedział Sarevok i Angelo spojrzał na niego. Sarevok
bawił si˛e pustym kieliszkiem — z wi´sni?
— Tak my´sl˛e — odparł Angelo, po czym gwałtownie zmienił temat, jakby
zale˙zało mu na tym, by jak najszybciej pozby´c si˛e Sarevoka. — Moja władza nad
Płomienn ˛
a Pi˛e´sci ˛
a jest niepodwa˙zalna. Ten twój Abdel i jego kobieta s ˛
a ju˙z znani
i ´scigani w mie´scie. Nie s ˛
adz˛e, aby´s mi powiedział, sk ˛
ad masz t˛e informacj˛e.
— Och — za´smiał si˛e Sarevok — rzeczywi´scie nie powiem, ale zapewniam
ci˛e, ˙ze oni naprawd˛e pracuj ˛
a dla Złodziei Cienia.
— A to. . . co to jest. . . grupa spiskowa?
— Po prostu gildia.
— Ta złodziejska gildia jest z Amn — powiedział Angelo, obserwuj ˛
ac pło-
mienie. — Wi˛ec z pewno´sci ˛
a s ˛
a oni wyj˛eci spod prawa tak˙ze w Amn.
163
Sarevok postawił kieliszek, a˙z zadzwonił.
— Pomy´sl o nich jak o kaprach. Kaprach na usługach Amnu.
— Tego nie mo˙zna tolerowa´c — powiedział Angelo, jakby szukaj ˛
ac poparcia
u Sarevoka.
— W rzeczy samej, nie mo˙zna.
— Wi˛ec co to oznacza? Wojn˛e z Amnem?
— Boisz si˛e wojny?
Angelo spojrzał ostro na Sarevoka i po plecach spłyn˛eła mu stru˙zka zimnego
potu. Przez chwil˛e wydawało mu si˛e, jakby oczy Sarevoka błysn˛eły nieludzk ˛
a
˙zółci ˛
a, jakby co´s w nich si˛e zapaliło, po czym go´s´c u´smiechn ˛
ał si˛e znowu.
— Boj˛e si˛e niepotrzebnej wojny — odparł Angelo.
Odwrócił si˛e i spojrzał na swój własny portret wisz ˛
acy nad kominkiem. Arty-
sta znakomicie oddał szlacheckie, poci ˛
agłe rysy Angelo. Ksi ˛
a˙z˛e uniósł brod˛e, aby
dopasowa´c si˛e do portretu, cho´c obecna moda była ju˙z inna. Obraz, w odró˙znieniu
od pierwowzoru, wci ˛
a˙z ukazywał cechy wojownika, którym kiedy´s był. Spojrzał
sam sobie w oczy i poczuł si˛e równie upokorzony, jak pod wzrokiem Sarevoka.
— Je´sli ka˙ze si˛e ludziom walczy´c bez wyra´znego powodu, nie b˛ed ˛
a walczy´c
z sercem.
— Ich serca nie interesuj ˛
a mnie, Angelo, ja potrzebuj˛e ich r ˛
ak i nóg.
Angelo dał trzy kroki i usiadł ci˛e˙zko na sofie stoj ˛
acej obok kominka. Do-
tkn ˛
ał poduszki oprawionej w ciel˛ec ˛
a skór˛e. W dotyku była mi˛ekka i gładka jak
pupa niemowlaka i kosztowała go tyle, ˙ze mógłby za to kupi´c setk˛e niemowla-
ków. Nagle przestała mu si˛e wydawa´c tak wspaniała jak wtedy, gdy kupował j ˛
a
w Waterdeep.
— Czy twoi ludzie b˛ed ˛
a walczy´c — zapytał z naciskiem Sarevok.
Angelo skin ˛
ał głow ˛
a, upewniaj ˛
ac sam siebie.
— Wi˛ec powiedz im, ˙ze to Amn pragnie wojny — powiedział Sarevok uspo-
kajaj ˛
aco. — Oni skazili nasze kopalnie, wyp˛edzaj ˛
a naszych s ˛
asiadów na południe,
chc ˛
a zagarn ˛
a´c Wrota Baldura, rzek˛e, kopalnie. . . wszystko. Czy to wystarczy?
Angelo u´smiechn ˛
ał si˛e.
— To wi˛ecej ni˙z trzeba, mój przyjacielu. Zwłaszcza je´sli doda´c tych Złodziei
Cienia, działaj ˛
acych tu na terenie Wrót. . .
— Kiedy ja zostan˛e wielkim ksi˛eciem — stwierdził Sarevok — nie b˛edzie tu
˙zadnych amnia´nskich zabijaków w naszym wielkim mie´scie. . . Nawet je´sli mie-
liby´smy zabi´c ka˙zdego m˛e˙zczyzn˛e, ka˙zd ˛
a kobiet˛e i dziecko w tym przekl˛etym
królestwie, aby si˛e upewni´c.
Angelo przełkn ˛
ał ´slin˛e, gdy˙z nagle zaschło mu w gardle.
164
*
*
*
Nawet nie cały cie´n, lecz jego kraniec zwrócił uwag˛e Abdela. To ju˙z trzeci
raz co´s im mign˛eło, odk ˛
ad wrócili do Wrót Baldura, przekradaj ˛
ac si˛e noc ˛
a, nie-
pewni o swój status w tym mie´scie, jak i ka˙zdym innym na Wybrze˙zu Mieczy.
W Candlekeep zostali uznani za morderców. Teraz ich szukano.
— Jeste´s pewny? — zapytała mi˛ekko Jaheira. Zauwa˙zyła, jak spi ˛
ał si˛e na wi-
dok ruchu cienia.
Abdel skin ˛
ał.
— Nie zatrzymujmy si˛e. Musimy dotrze´c do Eltana.
— On te˙z mo˙ze nas szuka´c. Albo rozkaza´c nas szuka´c.
Abdel nie odezwał si˛e. Zastanawiał si˛e, po czym szybko podj ˛
ał decyzj˛e. Jahe-
ira zaprotestowała, kiedy wci ˛
agn ˛
ał j ˛
a nagle w w ˛
aski, ciemny zaułek.
— Skrót? — zapytała.
W odpowiedzi wyci ˛
agn ˛
ał miecz i nagle jak i on spowa˙zniała.
— Je´sli b˛ed˛e musiał zabi´c kogo´s lub co´s, co nas ´sledzi, wolałbym tego nie
robi´c na ulicy.
Ponad godzin˛e zaj˛eło im dotarcie do Ksi ˛
a˙z˛ecego Pałacu, bowiem przez cał ˛
a
drog˛e skradali si˛e ciemnymi uliczkami. Raz usłyszeli kroki, potem dostrzegli cie´n,
a potem drugi, kiedy w ko´ncu dotarli do celu. Najcz˛e´sciej to Abdel zauwa˙zał,
˙ze maj ˛
a ogon. Nie potrafił tego wytłumaczy´c, nawet sobie, ale w jaki´s sposób
j ˛
a wyczuwał. J ˛
a? Abdel otrz ˛
asn ˛
ał si˛e z my´sli, schował miecz, przycisn ˛
ał Jaheir˛e
i podszedł do bramy, której strzegły stra˙ze.
— Stój — zawołał jeden ze stra˙zników. Jego głos pełen był napi˛ecia, które
oboje wyczuwali w atmosferze całego miasta. Nad Wrotami Baldura zawisły ci˛e˙z-
kie chmury. — Kto idzie?
Abdel podniósł r˛ece do góry i wolno podszedł do bramy.
— Chc˛e mie´c audiencj˛e u wielkiego ksi˛ecia Eltana.
Stra˙znik, który post ˛
apił naprzód, był t˛egim młodym m˛e˙zczyzn ˛
a z ledwo´sci ˛
a
mieszcz ˛
acym si˛e w kolczudze. Trzymał wypolerowan ˛
a halabard˛e w taki sposób,
który mówił Abdelowi, ˙ze potrafi si˛e ni ˛
a posługiwa´c. Pochodnie roz´swietliły ob-
szar wokół bramy i Abdel zobaczył jeszcze pi˛eciu innych stra˙zników.
— A kim jeste´scie? — zapytał stra˙znik.
— Przyjaciółmi.
— Eltan. . . — wtr ˛
aciła si˛e Jaheira i zaraz poprawiła — . . . wielki ksi ˛
a˙z˛e Eltan
zna nas. Wysłał nas. . . w specjalnej misji i musimy mu zda´c raport.
— Wielki ksi ˛
a˙z˛e jest umieraj ˛
acy. Mo˙zecie zda´c raport kapitanowi stra˙zy ran-
kiem.
Jaheira spojrzała na Abdela, który zamkn ˛
ał oczy i westchn ˛
ał, mocno zaciska-
j ˛
ac pi˛e´sci. Jeden z pozostałych stra˙zników wyszedł z cienia i na d´zwi˛ek jego stóp
165
na ˙zwirze, Abdel podniósł głow˛e.
— Abdel? — zapytał nadchodz ˛
acy stra˙znik. — Jaheira? To wy?
Pierwszy stra˙znik spi ˛
ał si˛e wyra´znie i przesun ˛
ał ci˛e˙zar halabardy w dłoniach.
— Julius? — zapytała Jaheira. Jej półelfie oczy widziały twarz drugiego stra˙z-
nika.
— Na Torma — zawołał pierwszy stra˙znik. — To Złodzieje Cienia!
— Nie. . . — zacz˛eła Jaheira, ale Julius ruszył na ni ˛
a z halabard ˛
a wysuni˛et ˛
a do
ataku. Teraz nawet Abdel zobaczył jego zł ˛
a, przera˙zon ˛
a twarz. Pierwszy stra˙znik
ruszył na Abdela. Najemnik ust ˛
apił szybko w bok i chwycił mocno drzewce hala-
bardy. Stra˙znik pu´scił halabard˛e i dobył miecza tak szybko, ˙ze Abdel zrozumiał,
˙ze musiał to ´cwiczy´c. Tylko jego kolczuga ocaliła go przed przebiciem.
Abdel zakr˛ecił halabard ˛
a, a jednocze´snie zdziwił si˛e my´slom, które wła´snie
przyszły mu do głowy. Ci stra˙znicy uznali ich za Złodziei Cienia — grup˛e pocho-
dz ˛
ac ˛
a z Amnu. Cokolwiek opowiedział ˙
Zelazny Tron na ich temat w Candlekeep,
wyra´znie dotarło do Wrót Baldura — i to dziwnymi drogami. W Candlekeep tylko
potwierdził to, co mówił ˙
Zelazny Tron, zabijaj ˛
ac ´swi ˛
atynnego stra˙znika. Teraz,
nawet kiedy zamierzał si˛e halabard ˛
a na stra˙znika, postanowił nie ułatwia´c sprawy
˙
Zelaznemu Tronowi.
Jaheira tak˙ze była przygotowana na niezdarn ˛
a szar˙z˛e Juliusa i uskoczyła
w bok. Uderzyła Juliusa pi˛e´sci ˛
a w nos, a jego p˛ed tylko wzmocnił sił˛e ciosu.
Rozległ si˛e chrz˛est, Jaheira poczuła na dłoni ciepło krwi i Julius padł.
Abdel odbił ci˛ecie pierwszego stra˙znika i usłyszał, jak pozostałych czterech
biegnie ku nim. W dodatku cisz˛e nocy rozdarł d´zwi˛ek rogu. Niedługo b˛ed ˛
a mieli
na głowie cały pałac. Abdel znów zakr˛ecił halabard ˛
a i udał, ˙ze chce pchn ˛
a´c stra˙z-
nika w głow˛e. Stra˙znik uchylił si˛e przed atakiem, ale jego głowa znalazła si˛e na
linii obrotu drzewca. Z gło´snym hukiem zwalił si˛e na ziemi˛e. Abdel rzucił ha-
labard˛e wprost na nadbiegaj ˛
acych stra˙zników i odwrócił si˛e akurat w por˛e, aby
zobaczy´c, jak Jaheira ucieka i znika w mroku uliczek. Ruszył za ni ˛
a. Stra˙znicy
´scigali go bez entuzjazmu i Abdel zastanawiał si˛e, czy nie chc ˛
a zostawia´c bramy
bez ochrony, czy te˙z przera˙zaj ˛
a ich mroczne ulice własnego miasta. Mo˙ze obie te
rzeczy.
*
*
*
Abdel mijał szczury, stosy ´smieci, ´spi ˛
ace domy i zamkni˛ete na noc sklepy.
Co jaki´s czas wykrzykiwał szeptem imi˛e Jaheiry. Par˛e razy wydawało mu si˛e, ˙ze
słyszy jej kroki lub widzi jej cie´n. Przeszedł uliczk ˛
a pomi˛edzy dwoma drogimi
domami. Na ziemi spał zwini˛ety ˙zebrak, wygl ˛
adaj ˛
acy jak chrapi ˛
aca kupa szmat.
Abdel wstrzymał oddech, jak nauczył si˛e robi´c mijaj ˛
ac ˙zebraków. Długo ju˙z ma-
166
szerował i zaczerpn ˛
ał tchu, jak tylko min ˛
ał ˙zebraka. Jednak zapach nie był taki jak
zwykle. To nie był smród ˙zebraka i Abdel rozpoznał go. Szedł dalej, staraj ˛
ac si˛e
niczego po sobie nie okazywa´c. Kiedy doszedł do ko´nca uliczki, skr˛ecił i schował
si˛e za rogiem. Stan ˛
ał cicho i przykleił si˛e plecami do ´sciany, obserwuj ˛
ac wyj´scie
z uliczki. Obawiaj ˛
ac si˛e zdradzi´c, nie wyci ˛
agał miecza, by nie robi´c hałasu.
Zza rogu wolno wyłoniła si˛e twarz osoby, która ´sledziła ich od momentu po-
wrotu do miasta. Jej oczy były tylko w ˛
askimi szparkami w ciemno´sci. Abdel okr˛e-
cił si˛e i chwycił nieznajomego. Złapał za ubranie, gładk ˛
a, chłodn ˛
a tkanin˛e i wów-
czas jego dło´n została str ˛
acona tak szybko, ˙ze nawet nie zd ˛
a˙zył tego zauwa˙zy´c
i zarazem tak mocno, ˙ze zabolał go nadgarstek. Poczuł co´s na ramieniu i na krótki
czas zrobiło mu si˛e ciemno przed oczami. Cofn ˛
ał si˛e i obrócił, słysz ˛
ac głos nad
sob ˛
a.
— Nie jestem twoim wrogiem.
Głos był spokojny, precyzyjny i nosił nierozpoznawalny akcent.
— Abdel — wyszeptała za nim Jaheira. Najemnik odwrócił si˛e i odetchn ˛
ał,
zatrzymuj ˛
ac w połowie wyci ˛
agni˛ety miecz. Jaheira pisn˛eła zaskoczona i odsko-
czyła w tył.
— Nie rób tego! — powiedziała zbyt gło´sno i znów uskoczyła, a Abdel pod-
niósł r˛ek˛e, aby j ˛
a uciszy´c. Obrócił si˛e i spojrzał do góry, na balkon. Obcy prze-
szedł po kamiennym gzymsie i cofn ˛
ał si˛e w tył, spadaj ˛
ac z wysoko´sci pi˛etnastu
stóp i l ˛
aduj ˛
ac tak mi˛ekko, jakby skakał z krzesła. To była kobieta, niska i szczu-
pła, ubrana w obcisły czarny strój, jakiego Abdel nigdy wcze´sniej nie widział.
Twarz skrywała jej maska, odsłaniaj ˛
ac tylko oczy — oczy, które Abdel natych-
miast uznał za wschodnie — z Shou, a mo˙ze z Kozakury.
— Kto to? — zapytała Jaheira.
Nieznajoma cofn˛eła si˛e w mrok uliczki, kiwaj ˛
ac palcem na Abdela. Najemnik
przekrzywił głow˛e, ale nie poszedł za ni ˛
a.
— Nazywam si˛e Tamoko — powiedziała kobieta, kryj ˛
ac si˛e w cieniu.
— Dlaczego nas ´sledzisz? — zapytał Abdel.
Jaheira dobyła broni, ale nie poruszyła si˛e.
— Wiem, ˙ze nie jeste´scie Złodziejami Cienia — powiedziała cicho Tamoko.
— Wiem, ˙ze wcale nie próbujecie rozp˛eta´c wojny, tylko j ˛
a powstrzyma´c.
— Jak ˛
a wojn˛e? — zapytała Jaheira. — Wojn˛e z Amnem?
— Wielki ksi ˛
a˙z˛e Eltan umiera — powiedziała Tamoko, wci ˛
a˙z ignoruj ˛
ac Jahe-
ir˛e. — Jego lekarz nie jest tym, na kogo wygl ˛
ada.
Mówi ˛
ac to, Tamoko nagle znikn˛eła w cieniu. Abdel i Jaheira rzucili si˛e na-
przód i chocia˙z byli u wej´scia do uliczki w przeci ˛
agu niecałej sekundy, kobieta
w czerni znikn˛eła.
167
Rozdział dwudziesty siódmy
Je´sli Abdel i Jaheira nie sp˛edziliby tyle czasu w towarzystwie cuchn ˛
acego
ghula Koraka, nie byliby w stanie wytrzyma´c w tym zaułku tak długo, a˙z stra˙znicy
sko´ncz ˛
a przeszukiwanie tego miejsca. Gulasz rybny wypełniaj ˛
acy przerdzewiałe
metalowe kosze na ´smieci, za którymi si˛e ukryli, musiał by´c ju˙z niedobry du˙zo
wcze´sniej zanim został wyrzucony. Abdel spojrzał na rozja´snion ˛
a nadchodz ˛
acym
´switem nocy twarz Jaheiry i zauwa˙zył, ˙ze powstrzymuje si˛e od wymiotów niemal
przy ka˙zdym oddechu.
— Co ich zatrzymało? — zapytała Jaheira głosem pełnym jadu i niecierpliwo-
´sci.
— To du˙zy budynek — odpowiedział Abdel. — „Spłoniona Syrena” wci ˛
aga. . .
pełno tu skrzydeł i przybudówek na przybudówkach z dobudówkami. Je´sli na-
prawd˛e my´sl ˛
a, ˙ze si˛e tu ukryli´smy, poszukiwania zajm ˛
a im wiele czasu.
Jaheira zasłoniła dłoni ˛
a usta, ale Abdel wci ˛
a˙z słyszał, co mówi.
— Dobrze, jak s ˛
adz˛e, im dłu˙zej tu s ˛
a, tym dokładniej penetruj ˛
a to miejsce
i tym mniej prawdopodobne b˛edzie im si˛e wydawa´c, ˙ze nas przeoczyli i ju˙z tu nie
wróc ˛
a. Tak czy inaczej, tylko ten smród nie pozwala mi teraz zasn ˛
a´c.
Abdel pokiwał głow ˛
a i spojrzał na niebo, które przeszło w gł˛eboki bł˛ekit,
zwiastuj ˛
ac ´swit.
Nie musieli ju˙z długo czeka´c, bo w ko´ncu stra˙znicy wyszli i trudno było tego
nie zauwa˙zy´c. Zachowywali si˛e gło´sno, bu´nczucznie, tak jakby sp˛edzili w „Spło-
nionej Syrenie” wi˛ecej czasu na piciu ni˙z poszukiwaniach. Abdel i Jaheira zacho-
wali ostro˙zno´s´c, dopóki głosy stra˙zników nie ucichły w labiryncie kr˛etych uliczek.
Tylnymi drzwiami dostali si˛e do kuchni tawerny. Min˛eli niziołka kucharza,
stoj ˛
acego na drewnianym stołku przy piecu i mieszaj ˛
acego w olbrzymim poczer-
niałym garncu ów obrzydliwy gulasz rybny. Niziołek rzucił im oboj˛etne spojrze-
nie. Przeszli przez kuchni˛e i weszli do wła´sciwej sali tawerny. Abdel ukrył si˛e za
tłust ˛
a zasłon ˛
a, pozwalaj ˛
ac Jaheirze samej sprawdzi´c ciemne pomieszczenie o ni-
skim suficie. Patrzył, jak przechodzi obok baru i rozgl ˛
ada si˛e po sali, w której było
tylko kilkunastu pij ˛
acych do rana go´sci. Niektórzy z nich zwalili si˛e ju˙z dawno
pod stoły i zasn˛eli. Przy jednym ze stołów siedziało ze dwunastu marynarzy ´spie-
waj ˛
acych szanty i klaszcz ˛
acych ta´ncz ˛
acej dla nich kobiecie, tak zm˛eczonej, jakby
168
była sam ˛
a Bogini ˛
a Zm˛eczenia.
Nawet marynarze nie zauwa˙zyli jak Jaheira w´slizn˛eła si˛e do sali, wi˛ec Abdel
pod ˛
a˙zył za ni ˛
a i usiadł przy odległym od hała´sliwej grupy stoliku. Kiedy prze-
chodził obok baru, młody człowiek w lu´znej zbroi kółkowej spojrzał na niego
zamglonymi oczami.
— Julius — powiedział Abdel i zatrzymał si˛e na tyle raptownie, by przyci ˛
a-
gn ˛
a´c uwag˛e paru marynarzy. Abdel popatrzył na nich i pod jego stalowym wzro-
kiem marynarze szybko si˛e odwrócili.
— Hej — wybełkotał Julius słabo. Cuchn ˛
ał piwem i potem.
Abdel zaci ˛
agn ˛
ał Juliusa do stołu. Jaheira popatrzyła na obu ze zdziwieniem.
Julius usiadł ci˛e˙zko, a raczej został posadzony na drewnianym stołku. Głowa opa-
dła mu na piersi i podniósł j ˛
a dopiero po chwili.
— Wyko´nczcie mnie, no ju˙z. Nie? — wymruczał, patrz ˛
ac bezmy´slnie na Ja-
heir˛e. Miał spuchni˛ety i zaczerwieniony nos, a pod oczami gł˛ebokie si´nce. W obie
dziurki nosa miał wci´sni˛ete zwitki materiału przes ˛
aczonego krwi ˛
a, co nadawało
jego głosowi bardzo nosowy i wr˛ecz komiczny charakter.
— Julius — rzekł Abdel ponuro — potrzebujemy troch˛e czasu. Chyba nie
zamierzasz nas wyda´c?
Julius pokiwał si˛e przez chwil˛e, zastanawiaj ˛
ac si˛e, do którego Abdela z wi-
dzianych ma si˛e odezwa´c. Abdel obejrzał si˛e przez rami˛e, chc ˛
ac zobaczy´c to, na
co patrzy Julius.
— Do Otchłani z nimi wszystkimi, mój wielki, pot˛e˙zny przyjacielu. Zdegra-
dowali mnie, uwierzysz? Zdegradowali mnie do piechura.
— Julius — odezwała si˛e Jaheira, maj ˛
ac nadziej˛e, ˙ze pijany ˙zołnierz j ˛
a zro-
zumie. — Stra˙znicy przy pałacowej bramie powiedzieli nam, ˙ze Eltan umiera. Co
si˛e tutaj dzieje?
— Eltan Szmeltan. . . — wymruczał Julius. — Mo˙ze mnie pocałowa´c w. . .
— Julius — przerwał mu Abdel i młody gwardzista wybuchn ˛
ał ´smiechem.
Spróbował klepn ˛
a´c Abdela w rami˛e, ale bezsilnie machn ˛
ał r˛ek ˛
a w powietrzu tu˙z
obok.
— Tia. . . tia. . . Eltan — wykrztusił Julius, gdy˙z nagle dopadła go okrutna
czkawka. — On. . . za. . . za. . . zacho. . . ro. . .
— Zachorował? — podpowiedziała Jaheira.
— Tak — potwierdził Julius i poczochrał sobie włosy niczym pies. — No
wła´snie.
— Julius — powiedział Abdel, ale młody gwardzista ju˙z go nie słyszał, opu´scił
bowiem głow˛e i chrapał w najlepsze. — Julius! — krzykn ˛
ał Abdel, a˙z marynarze
spojrzeli na niego. Tancerka usiadła i westchn˛eła.
— Hej, szczury — rykn ˛
ał jeden z marynarzy. — Spokój tam.
Abdel zignorował go i potrz ˛
asn ˛
ał mocno Juliusem, a˙z si˛e obudził. Gwardzista
u´smiechn ˛
ał si˛e.
169
— Zdegradowali mnie do piechura i teraz musz˛e nosi´c t˛e cholern ˛
a kolczug˛e
kółkow ˛
a. Nie cierpi˛e jej. Ona. . .
Drzwi prowadz ˛
ace na ulic˛e otworzyły si˛e i do ´srodka wtoczyła si˛e straszliwie
gruba kobieta, spocona i dysz ˛
aca.
— Łooo — zachrypiał Julius i omal nie spadł z krzesła.
Kobieta podeszła do barmana i co´s mu powiedziała. Abdel nie usłyszał
wprawdzie co, ale twarz kobiety ´swiadczyła o tym, ˙ze była to pilna i ponura wia-
domo´s´c. Nawet marynarze patrzyli na barmana z ciekawo´sci ˛
a.
— Pobudka! — krzykn ˛
ał barman, wychodz ˛
ac na ´srodek sali.
Nawet najbardziej zalani ockn˛eli si˛e i wybałuszyli swe zapite oczka na bar-
mana.
— Miasto w ˙załobie — oznajmił gło´sno barman grobowym tonem. — Wielki
ksi ˛
a˙z˛e Eltan nie ˙zyje!
Tancerka zasłoniła usta dłoni ˛
a i zacz˛eła płaka´c. Marynarze próbowali przez
par˛e sekund j ˛
a uspokoi´c, niektórzy wyra´znie oburzeni, ale w ko´ncu machn˛eli na
ni ˛
a r˛ek ˛
a i zacz˛eli obgadywa´c swojego pierwszego mata, jakim to on jest b˛ekartem.
Abdel popatrzył na Jaheir˛e. Jej twarz zmieniła si˛e w kamienn ˛
a mask˛e — tak
pozbawion ˛
a nadziei, jak nigdy wcze´sniej.
— Angelo — wybełkotał Julius. — Musz˛e słucha´c rozkazów Angelo.
— Angelo, ten półelf? — zapytał Abdel.
Julius kiwn ˛
ał głow ˛
a bezwładnie.
— Tia. B˛edzie dowodził Płomienn ˛
a Pi˛e´sci ˛
a. Teraz nikt ju˙z nie powstrzyma
ksi ˛
a˙z˛ecej elekcji i wybior ˛
a tegotentego. . .
— Kogo?
— Sarevoka. B˛edzie wielkim ksi˛eciem.
*
*
*
Abdel wahał si˛e, czy pod ˛
a˙za´c zgodnie z wybełkotanymi wskazówkami Ju-
liusa, ale nie miał wyboru. Wstawał ´swit. Abdel i Jaheira ukradli płaszcze ze sznu-
rów do suszenia i przemierzali budz ˛
ace si˛e do ˙zycia ulice Wrót Baldura z twarzami
zasłoni˛etymi kapturami. Trzymali si˛e przeciwnych stron ulicy w zasi˛egu wzroku,
zakładaj ˛
ac, ˙ze stra˙znicy b˛ed ˛
a szukali pary.
Szli zgodnie z tym, co powiedział im Julius i obeszli Pałac Ksi ˛
a˙z˛ecy od tyłu.
Zatrzymali si˛e przy tylnej bramie, ukryci w cieniu zaułka, gdy˙z wła´snie stamt ˛
ad,
według słów Juliusa, mógł wyj´s´c lekarz Eltana. Było w owym lekarzu — miał
na imi˛e Kendal — co´s takiego, co nie spodobało si˛e Abdelowi, gdy go po raz
pierwszy ujrzał. Tym bardziej teraz, kiedy nieznajoma kobieta z orientu powie-
działa im o nim, a ksi ˛
a˙z˛e zmarł b˛ed ˛
ac pod jego opiek ˛
a. Abdel miał tylko nadziej˛e,
170
˙ze Julius, którego zostawili nieprzytomnego w „Spłonionej Syrenie”, nie b˛edzie
pami˛etał, co im powiedział, albo nawet tego, ˙ze ich spotkał i nie doniesie o tym
swym przeło˙zonym.
Abdel starał si˛e nie my´sle´c o tym, co jeszcze Julius miał do powiedzenia.
Je´sli to prawda, ˙ze jego brat Sarevok jest we Wrotach Baldura, jest człowiekiem
Reiltara na Wybrze˙zu Mieczy, jest odpowiedzialny za t˛e cał ˛
a krwaw ˛
a jatk˛e, to co
on ma zrobi´c? Je´sli Sarevok zostanie wielkim ksi˛eciem, a Eltan nie ˙zyje i nawet
Tethtoril jest przeciwko niemu, to co oni oboje poradz ˛
a przeciw. . .
Drzwi otworzyły si˛e i oboje ukryli si˛e gł˛ebiej w cieniu, obserwuj ˛
ac, jak Kendal
opuszcza pałac i zwyczajnie wychodzi na ulic˛e. Abdel i Jaheira wymienili si˛e
spojrzeniami i pod ˛
a˙zyli za nim. Kendal szedł uliczkami, co chwila zmieniaj ˛
ac
kierunek, jakby robił to przypadkowo. Chocia˙z nietrudno było go ´sledzi´c, musieli
coraz bardziej uwa˙za´c, aby nie zdradzi´c si˛e przed nim na otwartej przestrzeni.
Z pewn ˛
a ulg ˛
a zauwa˙zyli, ˙ze lekarz w ko´ncu skr˛ecił w mroczny, w ˛
aski zaułek.
Podeszli tam, ukryci w cieniu i zatrzymali si˛e, kiedy zobaczyli, ˙ze zaczyna si˛e
zmienia´c.
Zanim Kendal doszedł do ko´nca zaułka, przebywaj ˛
ac mniej ni˙z dwana´scie
metrów, przybrał całkowicie now ˛
a posta´c. Po drugiej stronie zaułka wyłoniła si˛e
młoda kobieta, nios ˛
aca zamiast torby z medykamentami kosz ´swie˙zo ´sci˛etych
kwiatów.
Jaheira wypu´sciła nosem powietrze, a Abdel chwycił j ˛
a delikatnie za łokie´c
i ruszyli tropem sobowtórniaka, który po drodze zatrzymywał si˛e kilka razy, by
sprzeda´c przechodniom kwiaty. W ko´ncu znikn ˛
ał w kolejnym zaułku, nawet si˛e
za siebie nie ogl ˛
adaj ˛
ac. Abdel i Jaheira szybko obeszli kamienic˛e i znale´zli si˛e po
drugiej stronie zaułka, zanim jeszcze sobowtórniak z niej si˛e wyłonił, tym razem
pod postaci ˛
a rosłego robotnika w ubłoconym kombinezonie.
Abdel i Jaheira skryli si˛e za wozem pełnym jabłek i patrzyli, jak sobowtórniak
znika po drugiej stronie ulicy. Przebiegli szybko zaułkiem wokół nast˛epnego bu-
dynku, maj ˛
ac nadziej˛e pochwyci´c sobowtórniaka, ale kiedy wyjrzeli zza rogu na
ulic˛e, któr ˛
a szedł, nie było tam robotnika. Ulica była pusta. Sło´nce wyłaniało si˛e
ju˙z ponad miejskimi murami.
— Niech ich wszystkich szlag — zakl ˛
ał Abdel.
— Nienawidz˛e tych przekl˛etych sobowtórniaków — dodała Jaheira.
— Ja te˙z — rozległ si˛e głos za nimi.
Odwrócili si˛e i ujrzeli kobiet˛e, któr ˛
a spotkali wcze´sniej w nocy. Była ubrana
w błyszcz ˛
acy, czarny jedwab, który musiał kosztowa´c fortun˛e. Była przepasana
ta´sm ˛
a, na której wisiał swobodnie u jej boku miecz — w ˛
aski i łagodnie zakrzy-
wiony. Nie miał zwykłego jelca, tylko mał ˛
a, owaln ˛
a płytk˛e, oddzielaj ˛
ac ˛
a ostrze od
haftowanej złotem r˛ekoje´sci, długiej na tyle, by móc chwyta´c j ˛
a obur ˛
acz. Abdel
nigdy nie widział takiego miecza.
— To katana — wyja´sniła Tamoko, widz ˛
ac z jakim zainteresowaniem Abdel
171
przygl ˛
ada si˛e jej broni.
Abdel pokiwał głow ˛
a i powiedział:
— A ty jeste´s sobowtórniakiem.
Tamoko za´smiała si˛e smutno.
— Wiem, ˙ze to wydaje si˛e mo˙zliwe, ale ja nie jestem sobowtórniakiem.
— Wi˛ec kim jeste´s? — zapytała Jaheira, unosz ˛
ac brew.
Tamoko kiwn˛eła głow ˛
a w stron˛e zaułka i weszła do niego, tym razem nie kry-
j ˛
ac si˛e. Abdel i Jaheira niech˛etnie poszli za ni ˛
a. Jaheira wydobyła srebrny sztylet,
na widok którego Tamoko nieznacznie si˛e u´smiechn˛eła. Abdel niemal odwzajem-
nił jej u´smiech. Twarz nieznajomej była inna ni˙z Jaheiry. Jej uszy nie zdradzały
elfiej krwi, cho´c jej rysy były dziwnie sylwia´nskie.
— Zaprowadz˛e was do ˙
Zelaznego Tronu — oznajmiła Tamoko.
W odpowiedzi Jaheira za´smiała si˛e.
— Naprawd˛e? Czy b˛ed ˛
a tam czeka´c na nas, by nas zabi´c, czy mo˙ze zasadz ˛
a
si˛e na nas na ulicy?
— Nie spodziewaj ˛
a si˛e, ˙ze ktokolwiek dostanie si˛e do ´srodka przez to wej´scie.
To wy b˛edziecie mogli zabi´c ich wszystkich i. . .
— Absurdalne — przerwała Jaheira. — Abdel. . .
Abdel podniósł r˛ek˛e i Jaheira nie zauwa˙zyła, jak poczerwieniał.
— Moja przyjaciółka ma racj˛e — powiedział Abdel do Tamoko. — Nie mamy
powodu ci ufa´c. . . lub komukolwiek w tej dziurze pełnej zmiennokształtnych.
— Jestem kochank ˛
a twojego brata — wyjawiła, patrz ˛
ac mu prosto w oczy.
Abdel poczuł, ˙ze mówi prawd˛e. Mówiła tak bezpo´srednio, gładko, bez zawa-
hania. Cho´c nie miał powodu ku temu, uwierzył jej.
— Sarevoka? — zapytał Abdel. Imi˛e brata ledwie przeszło mu przez gardło.
Tamoko pokiwała głow ˛
a.
— Pomog˛e wam, ale nie wolno wam go zabi´c.
— To szale´nstwo — fukn˛eła Jaheira. — Ten twój kochanek chce rozp˛eta´c
wojn˛e. Zgin ˛
a tysi ˛
ace ludzi. On ju˙z zabił dwie spo´sród najpot˛e˙zniejszych osób
w tym mie´scie oraz innych. . . — Jaheira post ˛
apiła naprzód i lekko zgi˛eła praw ˛
a
r˛ek˛e w łokciu. Tamoko utkwiła wzrok na ko´ncu ostrza jej sztyletu. Abdel czuł, co
si˛e ´swi˛eci i wcale mu si˛e to nie podobało.
— Nikt nam nie wierzy — odezwał si˛e w ko´ncu, aby rozładowa´c napi˛ecie. —
Oskar˙zaj ˛
a nas o morderstwo, o to ˙ze jeste´smy Złodziejami Cienia, o to ˙ze jeste´smy
szpiegami Amnu i bogowie tylko wiedz ˛
a o co jeszcze. Zabili wszystkich naszych
przyjaciół, wszystkich naszych znajomych. Jeste´smy sami przeciwko temu czło-
wiekowi — mojemu bratu, je´sli rzeczywi´scie nim jest — który przed zmierzchem
b˛edzie nast˛epnym wielkim ksi˛eciem. Mo˙ze i pozostali jeszcze ludzie, którzy mog ˛
a
nam pomóc, ale oni chc ˛
a dowodów. — Abdel posłał Jaheirze wymowne spojrze-
nie i dodał — oni chc ˛
a dowodów na pi´smie.
172
Jaheira popatrzyła na niego i westchn˛eła. Nie był pewny, czy gniewa si˛e na
niego za to, ˙ze targuje si˛e z nieznajom ˛
a, która mo˙ze by´c sobowtórniakiem albo
jeszcze czym´s gorszym, czy mo˙ze domy´sliła si˛e, i˙z zamierza wróci´c do Candle-
keep z dowodami, by uzyska´c przebaczenie u Tethtorila. Abdel sam czuł si˛e na-
iwny i słaby, zastanawiaj ˛
ac si˛e nad drug ˛
a ewentualno´sci ˛
a, ale był szcz˛e´sliwy, ˙ze
to czuje.
— Je´sli ˙
Zelazny Tron zostanie odkryty — powiedziała Tamoko, przenosz ˛
ac
spojrzenie ze sztyletu Jaheiry na Abdela — Sarevok b˛edzie musiał ucieka´c z mia-
sta. Ja pójd˛e razem z nim. B˛edziemy. . .
— Abdel. . . — przerwała Jaheira.
Nie mógł odczyta´c tonu jej głosu.
— Zagro˙zenie wojn ˛
a zostanie odsuni˛ete — dodała Tamoko.
— A ty zreformujesz mojego brata? Odwrócisz go od. . . od naszego ojca?
— Odwróc˛e — rzekła cicho Tamoko.
— Abdel — zaoponowała Jaheira. — On nie jest taki jak ty.
Abdel spojrzał na ni ˛
a i u´smiechn ˛
ał si˛e.
— Nie — odparł. — Sarevok nie jest taki jak ja. Ja otrzymałem szans˛e. Otrzy-
małem ciebie.
Jaheira westchn˛eła i odwróciła si˛e, niezdolna do spierania si˛e, chocia˙z wie-
działa, ˙ze popełnia bł ˛
ad na tyle powa˙zny, ˙ze mog ˛
a zgin ˛
a´c wszyscy.
— Nie zabij˛e Sarevoka — przyrzekł Abdel Tamoko.
Zabójczyni skłoniła si˛e gł˛eboko, zginaj ˛
ac si˛e w pasie niemal o dziewi˛e´cdzie-
si ˛
at stopni.
Wyprostowała si˛e i rzekła: — B˛edziesz miał swoje dowody.
173
Rozdział dwudziesty ósmy
Abdel stał nad sobowtómiakiem, którego wła´snie zabił i obserwował, jak Ta-
moko walczy. Był zauroczony jej umiej˛etno´sciami, szybko´sci ˛
a, zwinno´sci ˛
a i tym
czystym, niezm ˛
aconym spokojem. Nie mógł sobie wyobrazi´c walki z t ˛
a kobiet ˛
a.
Wiedział, ˙ze jest dobry, teraz wiedział nawet to, ˙ze w jego ˙zyłach płynie boska
krew, ale przy tej kobiecie był raczkuj ˛
acym nowicjuszem.
Tamoko rozci˛eła gardło gwardzisty i z rany sikn˛eła ciemna krew. Kiedy ciało
upadło, z powrotem przemieniło si˛e w swoj ˛
a pierwotn ˛
a, szar ˛
a nieludzk ˛
a posta´c.
Jego towarzysz walczył dalej, gdy˙z wiedział, ˙ze nie ma wyboru i walczy o swoje
marne ˙zycie. Spróbował wykłu´c jej oczy, po czym zamierzył si˛e w stron˛e jej ko-
lan, walczył z desperacj ˛
a podszyt ˛
a strachem i zupełnie niehonorowo. Tamoko ze
skupieniem i niezachwianym spokojem odbijała wszystkie ataki sobowtórniaka.
W ko´ncu odbiła jego krótki miecz tak mocno, ˙ze wyleciał mu z dłoni. Ten zatrzy-
mał si˛e, przyło˙zył r˛ece do boków i rzekł głosem przybranej postaci amnia´nskiego
˙zołnierza:
— Poddaj˛e si˛e.
Tamoko odci˛eła mu głow˛e tak szybko, ˙ze sobowtórniak zd ˛
a˙zył tylko dwa razy
mrugn ˛
a´c, zanim bezgłowe ciało zwaliło si˛e na ziemi˛e.
— To wszystkie, które tu były — powiedziała, nie po´swi˛ecaj ˛
ac odmieniaj ˛
acej
si˛e istocie najmniejszej uwagi. — Reszta jest gdzie´s w mie´scie.
— Gdzie? — spytała Jaheira, wycieraj ˛
ac krew sobowtórniaka z własnego
ostrza.
— Chcieli´scie dowodu — odrzekła Tamoko.
— Nie chc˛e, aby którykolwiek z nich kr˛ecił si˛e ˙zywy we Wrotach — powie-
dział Abdel, czekaj ˛
ac a˙z Tamoko poda mu lokalizacj˛e pozostałych.
Tamoko nie poruszyła si˛e.
— W tym mie´scie zawsze b˛ed ˛
a sobowtórniaki — powiedziała, wyra´znie nie
czerpi ˛
ac z tego faktu zadowolenia. — Sobowtórniaki zawsze b˛ed ˛
a w ka˙zdym mie-
´scie. One tak ˙zyj ˛
a.
— Wspaniale — wymamrotała Jaheira. — To jest po prostu. . .
Abdel poło˙zył jej r˛ek˛e na ramieniu i Jaheira westchn˛eła.
— Ona ma racj˛e — powiedział. — Przyszli´smy tu po dowody.
174
Jaheira popatrzyła na Tamoko i podniosła brwi. Zabójczyni pochyliła si˛e i co´s
pokazywała w rogu piwnicy. Ta grupa sobowtórniaków — wszyscy na usługach
Sarevoka i ˙
Zelaznego Tronu — zrobiła sobie kryjówk˛e w piwnicy opuszczonej
rezydencji na ulicy Windspell.
Piwnica była mroczna, ´smierdziało w niej i pełno było starych skrzy´n oraz sto-
sów przegniłego drewna opałowego. Pod ´scianami stało sze´s´c łó˙zek, a na ´srodku
czterech martwych sobowtórniaków. Abdel popatrzył w róg, który wskazywała
Tamoko i dostrzegł solidn ˛
a drewnian ˛
a skrzyni˛e. Jaheira bacznie obserwowała Ta-
moko, kiedy Abdel wyci ˛
agał skrzyni˛e w kr ˛
ag słabego ´swiatła rzucanego przez
oliwn ˛
a lamp˛e sobowtórniaków.
Tamoko ukl˛ekła obok jednego z trupów i, co zauwa˙zyła Jaheira, wło˙zyła mu
palec w zakrwawione usta. Najwyra´zniej nie znalazła w nich tego, czego szukała,
bowiem ukl˛ekła przy nast˛epnym trupie.
— Co robisz? — zapytała j ˛
a Jaheira.
Tamoko dłubała chwil˛e w ustach kolejnego sobowtórniaka, po czym wyj˛eła
stamt ˛
ad mokry, za´sliniony srebrny klucz. Jaheira zdumiona potrz ˛
asn˛eła głow ˛
a,
a Tamoko błysn˛eła niemal niezauwa˙zalnym u´smiechem.
Zabójczyni wr˛eczyła klucz Abdelowi, który otworzył nim skrzyni˛e.
— Co to? — zapytała Jaheira, wci ˛
a˙z nie spuszczaj ˛
ac wzroku z Tamoko. — Co
tam jest?
— Zwoje — odparł Abdel.
Jaheira spojrzała na niego. Kl˛eczał przy skrzyni, tyłem do niej.
— Zwoje?
— Dowody — odparł, odwracaj ˛
ac si˛e do niej. U´smiechn ˛
ał si˛e, ale u´smiech
szybko mu znikn ˛
ał z twarzy, kiedy popatrzył za ni ˛
a i omiótł wzrokiem całe po-
mieszczenie. Jaheira poszła za jego wzrokiem i nikogo nie zauwa˙zyła. Tamoko
nie było.
*
*
*
Skrzynia była ci˛e˙zka i Abdel si˛e zm˛eczył. Niósł j ˛
a ju˙z długo ulicami Wrót
Baldura, ale odrzucał pomoc Jaheiry. W piwnicy podj˛eli ju˙z decyzje odno´snie
swoich nast˛epnych działa´n, ale i tak wcale nie byli spokojni. Abdel poczuł, ˙ze
Jaheira chce mu co´s powiedzie´c, wi˛ec uznał, ˙ze sam powinien si˛e odezwa´c.
— Ona ma co´s w sobie, czy˙z nie? — zapytała Jaheira, obserwuj ˛
ac południowy
tłum mijany na ulicach.
— Tamoko? — zapytał Abdel niepewnie.
Jaheira pokiwała głow ˛
a.
— Nigdy wcze´sniej nie widziałam podobnego stylu walki. To było. . . pi˛ekne.
175
— My´sl˛e, ˙ze jest z Kozakury.
— Jest pi˛ekna — powiedziała Jaheira nieco dr˙z ˛
acym głosem.
Abdel poczuł zapach, który kazał mu si˛e zatrzyma´c. Postawił skrzyni˛e przed
słodko pachn ˛
ac ˛
a piekarni ˛
a. Id ˛
aca obok starsza kobieta fukn˛eła, zmuszona omin ˛
a´c
skrzyni˛e.
— Mo˙ze jej si˛e uda. . . — zacz ˛
ał Abdel, ale Jaheira przechyliła głow˛e
i u´smiechn˛eła si˛e, wiedz ˛
ac, co zamierzał powiedzie´c.
— Mam tak ˛
a nadziej˛e, Abdel. Naprawd˛e mam, cho´c trudno mi w to uwierzy´c.
— Nie ma szans? — zapytał, pragn ˛
ac co´s od niej wyci ˛
agn ˛
a´c, cho´c sam nie był
pewny co.
Jaheira u´smiechn˛eła si˛e i poło˙zyła dło´n na jego piersi. Był spocony od no-
szenia skrzyni, ale nie zwa˙zała na to. — Ona potrafi go kocha´c. A je´sli tak, to
mo˙ze. . .
Przestali nagle rozmawia´c i po prostu stali tak przed sob ˛
a, patrz ˛
ac sobie
w oczy.
— Kocham ci˛e — powiedział, nie b˛ed ˛
ac pewny, dlaczego zapragn ˛
ał to powie-
dzie´c i to wła´snie teraz.
U´smiechn˛eła si˛e dziwnie smutno, cho´c w jej oczach pojawiły si˛e iskierki.
— Ja te˙z ci˛e kocham — powiedziała.
U´smiechn ˛
ał si˛e, ale nie do niej. U´smiechn ˛
ał si˛e do uczucia, które go ogarn˛eło.
Było to jak uczucie, które zwykle przychodziło przed szczególnie niebezpieczn ˛
a
walk ˛
a lub bezpo´srednio przed zabiciem. Jeszcze nie tak dawno temu, jak si˛e zda-
wało, Abdel obawiał si˛e, ˙ze uczucie, jakie ˙zywi wobec Jaheiry, pochodzi ze strony
ojca — o czym ju˙z teraz wiedział — tej jego cz˛e´sci, która była morderc ˛
a. Teraz
zdał sobie spraw˛e, ˙ze to nie to samo uczucie, ˙ze miło´s´c, któr ˛
a do niej czuje, wy-
pycha z niego Bhaala, zast˛epuj ˛
ac pragnienie zabijania pragnieniem jej.
Wyraz twarzy Jaheiry zmienił si˛e. Za´smiała si˛e lekko na widok jego zamy´sle-
nia. Cho´c nie zdawał sobie z tego sprawy, jego twarz a˙z nazbyt dobrze zdradzała
tre´s´c jego wewn˛etrznego dialogu.
— Chwytaj skrzyni˛e — powiedziała wesoło. — Mamy spotkanie.
— Tak, madam. Chod´zmy si˛e podda´c.
*
*
*
— Och nie — zakrztusił si˛e Julius. — Odczepcie si˛e ode mnie!
Młody piechur wymachiwał słabo sw ˛
a halabard ˛
a przed Abdelem i Jaheir ˛
a.
Si´nce pod jego oczami miały kolor purpury, ale przynajmniej wyj ˛
ał ju˙z tampony
z nosa. Miał mocno zaczerwienione oczy i blad ˛
a twarz. Wygl ˛
adał kiepsko, a na
dodatek był przera˙zony.
176
— Dlaczego — zapytał niebios — na mojej warcie?
— Julius — rzekł Abdel, kiedy ju˙z postawił skrzyni˛e na ˙zwirowej alejce pro-
wadz ˛
acej do bramy pałacu — przyszli´smy tu odda´c si˛e w r˛ece sprawiedliwo´sci.
Jaheira wyci ˛
agn˛eła pochw˛e z mieczem z p˛etli przy pasie i zwyczajnie rzuciła
pod stopy Juliusowi. Przyci ˛
agni˛eci dziwnym zachowaniem, zacz˛eli gromadzi´c si˛e
wokół nich inni stra˙znicy.
— Tym razem to ju˙z pewnie mnie zabijesz, nie? — zapytał Julius głosem
równie powa˙znym, jak słabym.
Abdel zdj ˛
ał pałasz i rzucił przed Juliusa, obok broni Jaheiry. Młody piechur
odskoczył w tył.
Jeden z pozostałych stra˙zników zapytał: — Znasz tych ludzi?
Julius zignorował swego koleg˛e i powiedział do Jaheiry: — Równie dobrze
mogli´scie mnie zabi´c. Ale ju˙z nie mog ˛
a mnie ni˙zej zdegradowa´c. . . — przeniósł
spojrzenie na Abdela — najwy˙zej wsadzi´c do lochu.
Abdel poło˙zył obie dłonie na czubku głowy, u´smiechn ˛
ał si˛e i ukl˛ekn ˛
ał.
— Piechurze Julius — krzykn ˛
ał tak gło´sno, ˙ze musieli go słysze´c wszyscy,
nawet w najbli˙zszym skrzydle pałacu — ja, wyj˛ety spod prawa Abdel, poddaj˛e
si˛e tobie.
Jaheira post ˛
apiła podobnie.
— Ja, wyj˛eta spod prawa Jaheira, czyni˛e to samo.
— Dlaczego — zapytał Julius pozostałych stra˙zników — zawsze co´s si˛e dzieje
na mojej warcie?
*
*
*
Julius kroczył na czele oddziału pozostałych stra˙zników, prowadz ˛
ac Abdela
i Jaheir˛e szerokim, wysokim korytarzem Ksi ˛
a˙z˛ecego Pałacu. Zatrzymał si˛e przed
par ˛
a wysokich, podwójnych drzwi, po obu stronach których stali nerwowi hala-
bardnicy.
Julius skin ˛
ał im na powitanie i powiedział: — Ksi ˛
a˙z˛e Angelo oczekuje nas.
Stra˙znicy otworzyli drzwi i na widok wn˛etrza komnaty Jaheir˛e zatkało. Było
to olbrzymie pomieszczenie pełne ornamentowanych mebli i przedmiotów, które
a˙z ociekały bogactwem. Wygl ˛
adało to jak jakie´s egzotyczne muzeum. Abdel wi-
dział ju˙z przedmioty podobne do niektórych z tych tutaj w Candlekeep, ale nigdy
zgromadzone razem w jednym pokoju.
Wewn ˛
atrz było ju˙z sze´s´c osób, ale tylko jeden człowiek — a wła´sciwie półelf
— wstał, kiedy Julius wprowadził Abdela i Jaheir˛e do ´srodka. Abdel nie znał oso-
bi´scie ksi˛ecia Angelo, ale mówiło si˛e o nim, ˙ze jest dobrym człowiekiem. Mo˙ze
nie tak dobrym jak Blizna, ale je´sli nie został zast ˛
apiony przez sobowtórniaka,
177
to przynajmniej był człowiekiem, który ich wysłucha. Dwóch gwardzistów wnio-
sło ci˛e˙zk ˛
a skrzyni˛e do pokoju. Abdel i Jaheira, podobnie jak pozostali stra˙znicy,
poszli za przykładem Juliusa i pokłonili si˛e ksi˛eciu.
— To s ˛
a. . . — zapowiedział Julius — . . . oni, milordzie.
Angelo u´smiechn ˛
ał si˛e do niego.
— Piechurze. . .
— Julius, milordzie.
— Julius — doko´nczył Angelo i skin ˛
ał: — Od tej chwili jeste´scie kapralem.
Juliusowi wyra´znie ul˙zyło, ale nie u´smiechn ˛
ał si˛e. — Dzie–dzi˛e–dzi˛ekuj˛e, mi-
lordzie — wymamrotał.
— Abdelu Adrianie — rzekł Angelo — wiele o tobie słyszałem.
Kiedy dwóch stra˙zników, którzy wnie´sli skrzyni˛e, otworzyło j ˛
a, Abdel bacznie
obserwował zachowanie pozostałych go´sci. Były tu dwie kobiety, obie wysokie
i o ciemnej karnacji skóry, zasłoni˛ete szatami od stóp do głów, obwieszone zło-
tem i migocz ˛
acymi klejnotami. Obie przygl ˛
adały si˛e Abdelowi, jakby był rzadkim
gatunkiem godnym gł˛ebszych studiów. Dwaj m˛e˙zczy´zni byli biurokratami lub po-
litykami w ´srednim wieku, jakich pełno w miastach takich jak Wrota Baldura. Ci
z kolei patrzyli na Abdela, jakby był zupełnie obcym gatunkiem.
Trzeci i ostatni m˛e˙zczyzna wyra´znie był jednym z najemników, którzy uczy-
nili Wrota Baldura swoim domem. Miał na sobie proste, funkcjonalne ubranie
bez bi˙zuterii. Miał powa˙zn ˛
a, wyczekuj ˛
ac ˛
a twarz i był dobrze ogolony. Chocia˙z
siedział, Abdel wiedział, ˙ze jest wysoki, niemal tak wysoki jak on sam i solidnie
umi˛e´sniony. Miał mroczne oczy, dziwnie błyszcz ˛
ace w ´swietle dnia wpadaj ˛
acym
przez okna. Ani razu nie spojrzał na nikogo, ani na nic, tylko wpatrywał si˛e w Ab-
dela.
— Powiedziano mi, ˙ze przynie´sli´scie ze sob ˛
a „powód”, dla którego si˛e odda-
li´scie w nasze r˛ece — powiedział Angelo, ton jego głosu zdradzał zaciekawienie.
— Wiem z powa˙znego ´zródła — spojrzał na wysokiego m˛e˙zczyzn˛e — ˙ze oboje
jeste´scie członkami Złodziei Cienia i szpiegami Amnu, aby rozp˛eta´c tu wojn˛e po-
przez sabota˙z i. . .
— Nie jeste´smy ani złodziejami, ani szpiegami — powiedział Abdel — a za-
warto´s´c tej skrzyni udowodni to.
Wysoki m˛e˙zczyzna wstał i powoli zbli˙zył si˛e, nie odrywaj ˛
ac oczu od Abdela.
Najemnik niemal zobaczył, jak jego oczy błysn˛eły ˙zółto, cho´c. . .
— Skrzynia pełna zwojów? — zapytał Angelo.
— Tak, milordzie — odparł Abdel.
Jaheira przełkn˛eła ´slin˛e i dodała: — Milordzie, na tych zwojach znajdziesz
plany kopal´n dobrze ci znanych, jak i nieznanych. Znajdziesz te˙z tam alchemiczn ˛
a
receptur˛e na płyn mszcz ˛
acy rud˛e ˙zelaza. Znajdziesz. . .
— Dowody spisku na skal˛e całego Faerunu — doko´nczył za ni ˛
a ksi ˛
a˙z˛e Angelo
— spisku, który tylko wasza dwójka agentów Amnu rozgryzła, czy tak? Czy mo˙ze
178
si˛e myl˛e?
— Przecie˙z sami si˛e poddali´smy — powiedział Abdel, staraj ˛
ac si˛e zachowa´c
spokój i nie zdradza´c podenerwowania. — Jeste´smy na twojej łasce tak długo, ile
czasu zajmie ci przestudiowanie zawarto´sci tej skrzyni. We Wrotach Baldura jest
człowiek, który pracuje dla organizacji zwanej ˙
Zelaznym Tronem. — Abdel dał
krok naprzód i stan ˛
ał przed Jaheir ˛
a. — To ˙
Zelazny Tron jest odpowiedzialny za
kłopoty z niedoborem ˙zelaza, a nie Amn. Ci ludzie, je´sli to s ˛
a ludzie, posługuj ˛
a si˛e
sobowtórniakami, aby zabija´c najlepszych spo´sród nas, mi˛edzy innymi kapitana
Blizn˛e i wielkiego ksi˛ecia Eltana.
Angelo przygotowany był na kolejny ci˛ety komentarz, ale nie mógł oderwa´c
wzroku od oczu Abdela.
— I ten człowiek jest we Wrotach Baldura? — zapytał.
— Ten człowiek nazywa si˛e Sarevok.
W tym momencie wypadki potoczyły si˛e tak szybko, ˙ze tylko dwie osoby
w tym pokoju mogły za nimi nad ˛
a˙zy´c.
Angelo rzucił ostre spojrzenie przez rami˛e na wysokiego najemnika, którego
oczy teraz wyra´znie błysn˛eły ˙zółci ˛
a. Ksi ˛
a˙z˛e Angelo powiedział: — Sarevok? —
w tym samym momencie, kiedy najemnik wysun ˛
ał r˛ek˛e przed siebie i strzelił
ze´n w ˛
ask ˛
a, białobł˛ekitn ˛
a wi ˛
azk ˛
a energii elektrycznej. Błyskawica zatrzeszczała
w powietrzu, a Abdel uchylił si˛e szybciej, ni˙z sam by przypuszczał, ˙ze jest do tego
zdolny. Błyskawica przeszła tu˙z koło niego. Oczy orientalnych kobiet i otyłych
m˛e˙zczyzn wyszły na wierzch, a jeden z nich rozlał wino.
Za plecami Abdela rozległ si˛e wrzask i głuchy odgłos padaj ˛
acego ciała, w tej
samej chwili Angelo zawołał po raz drugi: — Sarevok?
Abdel si˛egn ˛
ał po miecz, którego oczywi´scie nie było na miejscu. Wielki m˛e˙z-
czyzna wykrzywił palce i zacz ˛
ał co´s mrucze´c, czego Abdel nie rozumiał, ale na-
tychmiast zdał sobie spraw˛e z dwóch rzeczy: ten człowiek to Sarevok i wła´snie
rzuca on czar.
Abdel skoczył do przodu, roztr ˛
acaj ˛
ac r˛ece Sarevoka i chwytaj ˛
ac go za szyj˛e.
Czar został zepsuty, a Sarevok zawył z w´sciekło´sci i złapał Abdela za nadgarstki,
usiłuj ˛
ac uwolni´c si˛e od mia˙zd˙z ˛
acego krta´n chwytu. Na to Abdel uderzył go z byka
czołem mi˛edzy oczy, a siła uderzenia odrzuciła głow˛e jego brata w tył tak, ˙ze
uderzył on potylic ˛
a w ´scian˛e. ˙
Zaden z nich nie pami˛etał, jak Sarevok run ˛
ał na
plecy, z Abdelem na sobie.
Abdel pomy´slał o Jaheirze, nast˛epnie o obietnicy danej Tamoko i rozlu´znił
chwyt na tyle akurat, by Sarevokowi udało si˛e go zepchn ˛
a´c na bok, niemal łami ˛
ac
mu przy tym kark. Kiedy Abdel znalazł si˛e na plecach, zobaczył dwóch stra˙zni-
ków, w tym Juliusa, gasz ˛
acych płomie´n na piersiach Jaheiry.
— Jaheira! — krzykn ˛
ał Abdel i przekr˛ecił si˛e, puszczaj ˛
ac Sarevoka. W tej
chwili my´slał tylko o Jaheirze, która le˙zała na dywanie i płon˛eła. Sarevok wstał
i rzucił si˛e w stron˛e wielkiego okna. Abdel nie zamierzał go goni´c.
179
— Sarevok! — krzykn ˛
ał Angelo.
Abdel rzucił si˛e ´slizgiem po wypolerowanej podłodze ku Jaheirze i w tej sa-
mej chwili rozległ si˛e straszliwy brzd˛ek, kiedy Sarevok wyskoczył przez okno,
rozbijaj ˛
ac szyb˛e na tysi ˛
ac drobnych odłamków. Ksi ˛
a˙z˛e Angelo po´slizn ˛
ał si˛e na
podłodze obok Jaheiry, ale Abdel zd ˛
a˙zył go złapa´c.
— Kapłana! — zawołał Angelo, ale Abdel ju˙z go nie słyszał.
Krzyczał w martwe oczy kobiety, któr ˛
a kochał.
180
Rozdział dwudziesty dziewi ˛
aty
Abdel pchn ˛
ał sobowtórniaka tak mocno, ˙ze r˛eka zagł˛ebiła mu si˛e w ranie ra-
zem z mieczem, który przeszył istot˛e na wylot. Poczuł, ˙ze stwór odmienia si˛e,
podczas gdy jego r˛eka wci ˛
a˙z siedziała mu w brzuchu, ale nawet to doznanie nie
było na tyle szokuj ˛
ace, by odwróci´c uwag˛e Abdela od celu misji. Dzi˛eki własnym,
niemal kompulsywnym zapiskom Sarevoka odnale´zli wej´scie do podziemnego la-
biryntu starych kanałów i katakumb, wykorzystywanego przez sobowtórniaki do
infiltracji niemal ka˙zdego zak ˛
atka Wrót Baldura. Wszystkie tunele prowadziły
w jednym kierunku. Kiedy Abdel uwolnił r˛ek˛e i miecz z ciała martwego sobo-
wtórniaka, rozejrzał si˛e w mroku i w jaki´s sposób poczuł, ˙ze s ˛
a ju˙z blisko, cho´c
nie wiedział blisko czego.
— T˛edy? — zapytał Angelo Abdela rzeczowym tonem. Napór ˙zołnierzy Pło-
miennej Pi˛e´sci dowodzonych przez Angelo, m˛e˙zczyzn walcz ˛
acych teraz w imi˛e
pami˛eci zmarłych Blizny i Eltana, prawie popchn ˛
ał Angelo do przodu.
— Czy t˛edy? Tak, tak my´sl˛e, ale nie jestem pewny — rzekł w ko´ncu Abdel.
— Maerik — zawołał Angelo.
Kr˛epy sier˙zant przecisn ˛
ał si˛e przez zwarty szereg swych towarzyszy i skin ˛
ał
głow ˛
a w oczekiwaniu na polecenie.
— Zabierz ludzi swoich i Ferrana z powrotem do bocznego przej´scia. Tego po
waszej lewej.
— Tak jest, sir — odparł Maerik i ju˙z go nie było.
Ci wszyscy ludzie walczyli teraz o swoje domy.
— Temil — rzekł Angelo do niskiej, szczupłej szatynki w lu´znej, satynowej
sukni. — Ty i twoi ludzie pójdziecie w lewo i spróbujecie zatoczy´c kr ˛
ag. Ja id˛e
z Abdelem i bior˛e ze sob ˛
a ludzi Juliusa.
Temil u´smiechn˛eła si˛e i zakr˛eciła sukni ˛
a, odchodz ˛
ac. Jej ludzie pod ˛
a˙zyli za ni ˛
a
ostro˙znie, wyra´znie nie przywykli do przyjmowania rozkazów od czarodziejki, ale
znali swój obowi ˛
azek.
Abdel nie czekał na Angelo, tylko ruszył szybko przed siebie, st ˛
apaj ˛
ac jed-
nak lekko i cicho na palcach, gotów na wszystko. Angelo pod ˛
a˙zał z tyłu bardziej
ostro˙znie, poza tym spowalniali go jego ludzie. Abdel słyszał, jak ich głosy i kroki
zostaj ˛
a coraz dalej w tyle w miar˛e jak on parł do przodu, ale po prostu nie mógł
181
na nich czeka´c.
Kiedy tu˙z przed nim pojawiła si˛e Tamoko, niemal si˛e nie po´slizn ˛
ał. Zatrzymał
si˛e i rozpoznał j ˛
a, zanim zd ˛
a˙zył zabi´c.
— Tamoko — powiedział — gdzie jest. . .
Wyci ˛
agn˛eła swój dziwny, zakrzywiony miecz szybciej ni˙z ktokolwiek inny
znany Abdelowi. Jej oczy błyszczały, ale Abdel nie potrafił okre´sli´c, co ona teraz
czuje. Była ranna. Jej czarne jedwabne ubranie nasi ˛
akło ciemniejszymi plamami.
Abdel wiedział, tak po zapachu jak i po innych oznakach, ˙ze krwawi i to krwawi
mocno. Stru˙zka krwi spłyn˛eła jej po policzku, wypływaj ˛
ac spod czarnego kaptura.
Oddychała ci˛e˙zko i z całej siły starała si˛e trzyma´c prosto, w miar˛e jak podchodziła
do niego, jeden pełen bólu krok za drugim.
— Tamoko. . . — powiedział, a ona potrz ˛
asn˛eła głow ˛
a.
Abdel zobaczył, ˙ze po policzku spłyn˛eła jej łza.
— Okazałam si˛e. . . orokashii — powiedziała. — Okazałam si˛e nielojalna. . .
Byłam nielojalna.
Abdel uniósł miecz, gotów do obrony, nie do zabicia.
— On zabił Jaheir˛e — powiedział jej, cho´c nie był pewien dlaczego.
— Wiem — wyszeptała Tamoko. — Oczywi´scie, ˙ze to zrobił.
— On potrzebuje ciebie — powiedział Abdel — cho´c wcale na ciebie nie
zasługuje.
— To ja na niego nie zasługuj˛e — powiedziała i zaatakowała.
Abdel zdziwił si˛e, ˙ze udało mu si˛e zablokowa´c jej zygzakowy atak. Był bardzo
szybki — dla ka˙zdego szermierza za wyj ˛
atkiem jej. Na koniec ataku potkn˛eła
si˛e, trac ˛
ac równowag˛e, co musiało jej si˛e zdarzy´c po raz pierwszy od lat, a mo˙ze
w ogóle.
— Nie chc˛e ci˛e zabi´c — powiedział jej.
— Ale ja musz˛e ci˛e zabi´c — odpowiedziała i zaatakowała znowu, tym razem
drasn ˛
awszy jego bok. Abdel zaryczał bardziej z frustracji ni˙z bólu. Odskoczyła
w tył szybko i tym razem jej kolana ugi˛eły si˛e ostatecznie. Uderzyła podbródkiem
o kamienie posadzki, a˙z zadzwoniły jej z˛eby. Wyci ˛
agn˛eła r˛ek˛e, aby powstrzyma´c
upadek, ale dobr ˛
a sekund˛e po tym, jak ju˙z le˙zała na ziemi.
— To on ci to zrobił? — zapytał j ˛
a Abdel, kiedy tak le˙zała przed nim, próbuj ˛
ac
si˛e ruszy´c, a potem próbuj ˛
ac ju˙z tylko oddycha´c. — Czy˙z nie? Za to, ˙ze nam
pomogła´s?
Za plecami Abdela pojawił si˛e wreszcie Angelo.
— Co jest. . . ? — zd ˛
a˙zył powiedzie´c, zanim Abdel powstrzymał go r˛ek ˛
a.
— Tamoko? — zapytał Abdel umieraj ˛
ac ˛
a kobiet˛e.
Z podłogi doszedł go jej szept — Zwalniam ci˛e. . . z twojej przysi˛egi. Ja nie
mog˛e. . . On musi. . . shiizumaru. . . on musi umrze´c.
— Tamoko — powiedział jeszcze raz Abdel.
Tym razem nie odpowiedziała. Umarła.
182
*
*
*
Wcale nie było konieczne dla dopełnienia rytuału, aby pozostałych szesnastu
kapłanów w wewn˛etrznym sanktuarium Wielkiej Komnaty Cudów ´spiewało. Ow-
szem, pomagało to w koncentracji Najwy˙zszemu Wynalazcy Thalamondowi Al-
baierowi oraz było szans ˛
a dla młodszych kapłanów na zobaczenie najwi˛ekszego
cudu Gonda.
Fakt, i˙z w ˙zyłach wyci ˛
agni˛etej na marmurowym ołtarzu martwej kobiety pły-
nie elfia krew wcale nie pomagał, ale Najwy˙zszy Wynalazca został poproszony
o odprawienie tej ceremonii na ˙z ˛
adanie nowego dowódcy Płomiennej Pi˛e´sci, wi˛ec
czynił wszystko, co było w jego nadnaturalnej mocy, aby pokaza´c, ˙ze to zrobił.
´Swiece, które paliły si˛e w sali, były po´swi˛econe przez Gonda, powietrze wypeł-
niała wo´n kadzideł z ziół rosn ˛
acych w cieplarni samej Komnaty Cudów, a wyna-
lazcy i akolici tu zebrani ´spiewali, nie mog ˛
ac uwierzy´c, ˙ze widz ˛
a ów rytuał od-
prawiany po raz trzeci w ci ˛
agu ostatniego tygodnia. Jednak w pierwszych dwóch
wypadkach, mimo pobo˙znych ˙zycze´n Najwy˙zszego Wynalazcy i jego ´swieckich
przyjaciół, wola Gonda była inna.
Tym razem mo˙ze to wła´snie zachwianie w wierze Najwy˙zszego Wynalazcy
zrobiło ró˙znic˛e. Gond chyba uznał, ˙ze potrzebny jest pokaz mocy.
Napi˛ecie kulminacyjnego momentu przełamał ´swist wci ˛
aganego gł˛ebokiego
oddechu i zaraz po nim straszliwego j˛eku, od którego wszystkim w kaplicy włosy
stan˛eły d˛eba.
— Abdel!!! — wrzasn˛eła Jaheira, kiedy tylko po raz wtóry narodziła si˛e na
Torilu.
*
*
*
Abdel nie miał poj˛ecia, jak daleko ju˙z zaszedł pod ziemi ˛
a. Szedł dalej kory-
tarzem, pozostawiaj ˛
ac za sob ˛
a ciało Tamoko oraz Angelo i jego coraz bardziej
nerwowych ludzi z Płomiennej Pi˛e´sci. To byli dobrzy ludzie, ale sytuacja była
fatalna. Abdel mógł tylko ufa´c w zdolno´sci przywódcze Angelo. Wielu ludzi —
wszyscy balduranie b˛ed ˛
a musieli mu ufa´c.
Korytarz zako´nczył si˛e małym pomieszczeniem o niskim stropie i z jednym
wyj´sciem. Szeroki łuk otwierał si˛e na wi˛eksze pomieszczenie, roz´swietlane po-
mara´nczowym blaskiem pochodni.
Abdel wci ˛
agn ˛
ał gł˛eboki dech. Za tym łukiem, wiedział o tym, powinien spo-
tka´c brata, człowieka, którego widział wcze´sniej tylko raz i tylko przez tak krótki
czas, jaki zaj˛eło mu zabicie jego ukochanej kobiety. Abdel nie chciał wi˛ecej zabi-
jania i nawet naiwnie wierzył, ˙ze Tamoko b˛edzie zdolna przekona´c Sarevoka, ˙ze
183
w jego ˙zyłach płynie tak˙ze ludzka krew, ale teraz przybył tu w jednym celu i tylko
jednym.
Przeszedł pod łukiem z mieczem w dłoni i jego ciało przeszył zimny dreszcz
na widok komnaty.
Przestrze´n była olbrzymia i cho´c Abdel nie był ani górnikiem, ani in˙zynierem,
nie mógł sobie wyobrazi´c, co podtrzymuje strop i co broni tym dwustu stopom
albo i wi˛ecej piachu, ziemi i kamieni powy˙zej zawali´c si˛e w dół. Rz˛edy kamien-
nych filarów ci ˛
agn ˛
ace si˛e wzdłu˙z obu ´scian prostok ˛
atnej sali wygl ˛
adały bardziej
na ozdobne ni˙z praktyczne. W kamieniu filarów i na ´scianach wyrze´zbione były
niewiarygodnie koszmarne sceny. Wrzeszcz ˛
ace twarze m˛e˙zczyzn, kobiet, dzieci
i bestii spogl ˛
adaj ˛
ace na Abdela, ich twarze zamro˙zone w chwili ostatecznej agonii
— w momencie traumatycznej ´smierci. Tylko artysta, który odwiedził najgł˛ebsze
Otchłanie piekła mógł wyrze´zbi´c takie twarze.
W odległym ko´ncu sali znajdowało si˛e stopniowane podwy˙zszenie, o boku
mierz ˛
acym kilka metrów, wynosz ˛
ace si˛e blisko na dwadzie´scia stóp ponad bruko-
wan ˛
a kamieniami podłog˛e. Na samej górze platformy znajdował si˛e ołtarz ofiarny,
równie˙z pokryty płaskorze´zbami przedstawiaj ˛
acymi twarze torturowanych. Cał ˛
a
sal˛e o´swietlały niespokojnym blaskiem pochodnie umocowane w uchwytach na-
´sciennych w kształcie wykutych w ˙zelazie gargulców. ´Swiece rozlewały krwawo
czerwony wosk na kamie´n platformy, osadzone w złotych kandelabrach wykutych
w postaci umieraj ˛
acych kobiet.
Sarevok czekał na niego. Stał tu˙z za potwornym ołtarzem, a za nim półkole po-
staci w czarnych szatach z wyci ˛
agni˛etymi dziwnie r˛ekami w ge´scie wskazuj ˛
acym
na jak ˛
a´s modlitw˛e.
Zbroja Sarevoka oddawała ka˙zdy niuans zła ojca. Płyty wykonane z cze-
go´s, co musiało by´c ˙zelazem — ˙zelazem czarnym jak północ — pokrywały
ka˙zdy cal ciała wielkiego m˛e˙zczyzny. Ostrza, których ostre jak brzytwa kraw˛e-
dzie błyszczały w ta´ncz ˛
acym ´swietle wyrastały z naramienników niczym minia-
turowe skrzydła, odbijaj ˛
ac si˛e na jego przedramiennikach niczym pazury jakiego´s
mechanicznego drapie˙zcy.
Na ´srodku napier´snika zbroi Sarevoka znajdował si˛e symbol, który Abdel wi-
dział ju˙z na okładce przekl˛etej ksi˛egi — czaszka otoczona pier´scieniem kropli
krwi. Sarevok wygl ˛
adał niczym jaki´s wielki, czarny, ˙zelazny ˙zuk.
Tym razem Abdel nie mógł uzna´c dziwnego błysku w oczach swego brata za
gr˛e ´swiateł. Jego oczy błyszczały ˙zółci ˛
a zza maski ostrych kłów ze stali. Rogi,
wyrwane chyba z czaszki demona, wyrastały krzywo po obu stronach solidnego
hełmu.
— Abdel Adrian — powiedział Sarevok, a jego głos niósł si˛e echem po sali.
Abdel oczekiwał, ˙ze powie co´s wi˛ecej, ale Sarevok tylko si˛e roze´smiał.
D´zwi˛ek sprawił, ˙ze zakapturzone czarne postacie zbiegły z podestu i ruszyły na
˙zołnierzy, którzy wbiegli do sali tu˙z za Abdelem.
184
— Do broni! — krzykn ˛
ał Angelo i dziki, nieartykułowany okrzyk bitewny
wyrwał si˛e z piersi najemników.
Ubrani na czarno wyznawcy ´spiewali i mruczeli. Fale ciemno´sci, bł˛ekitno
l´sni ˛
ace pociski i wybuchy płomieni rozproszyły pierwszy szereg Płomiennej Pi˛e-
´sci.
Ludzie szybko si˛e przegrupowali i kilku złych kapłanów padło od zwykłej
stali. Nast˛epnie rozp˛etała si˛e prawdziwa rze´z. Abdel zadr˙zał. Pozwolił sobie prze-
˙zy´c to uczucie jeszcze tylko ten raz. Sarevok wci ˛
a˙z stał przy ołtarzu, ˙zaden kapłan
nie zbli˙zył si˛e te˙z do Abdela. Bracia spojrzeli sobie w oczy i Abdel podniósł swój
miecz w ge´scie salutu, cho´c wcale nie my´slał, ˙ze jego brat na´n zasłu˙zył. Ofiarował
ten salut pami˛eci ludzi, których znał, a których Sarevok zabił: swemu prawdzi-
wemu ojcu — Gorionowi, swej jedynej miło´sci — Jaheirze i swym przyjaciołom
— Khalidowi, Xanowi i Bli´znie.
Sarevok wyszczerzył z˛eby w u´smiechu wilka i wówczas ruszyli na siebie.
Abdel zbli˙zał si˛e szybko i w połowie drogi musiał chlasn ˛
a´c zakapturzon ˛
a po-
sta´c, która potkn˛eła si˛e przed nim. Sarevok schodził po dwa stopnie w dół podestu,
wolno podnosz ˛
ac do góry swój wielki, czarny, dwur˛eczny miecz. Abdel przesko-
czył ponad martwym mnichem, a Sarevok uniósł miecz nad głow˛e.
Szcz˛ek, jaki si˛e rozległ, kiedy ich miecze starły si˛e ze sob ˛
a sprawił, ˙ze Abde-
lowi zadzwoniło w uszach. W oczach Sarevoka pojawił si˛e przelotny błysk, który
mógł wyra˙za´c respekt wobec tego, ˙ze miecz jego brata przyj ˛
ał i wytrzymał cał ˛
a
sił˛e jego uderzenia. D´zwi˛ek uderze´n stali o stal wypełniał echem cał ˛
a sal˛e. M˛e˙z-
czy´zni wrzeszczeli, kobiety krzyczały, tuziny umierały. Rozległ si˛e głuchy łomot,
błysn˛eło czerwono–pomara´nczowe ´swiatło i przez sal˛e przeszła fala gor ˛
aca. Tu˙z
obok Abdela i Sarevoka wybuchła kula ognia. ˙
Zaden z synów Bhaala nie dał si˛e
ni ˛
a rozproszy´c.
Sarevok ci ˛
ał mocno od góry na lewo i Abdel z ledwo´sci ˛
a zd ˛
a˙zył si˛e zasłoni´c
pałaszem, w przeciwnym razie zostałby rozci˛ety na pół. Abdel odbił miecz swego
brata, nabieraj ˛
ac dziwnego przeczucia, ˙ze Sarevok wła´snie tego chciał. Jednak
zbli˙zył si˛e do brata i przykucn ˛
ał, jego zm˛eczone kolana strzykn˛eły w prote´scie.
Sarevok pu´scił jedn ˛
a r˛ek ˛
a miecz i machn ˛
ał wyposa˙zonym w ostrza przedramie-
niem w głow˛e Abdela.
Było zbyt blisko i Abdel musiał si˛e przeturla´c, aby unikn ˛
a´c ciosu. Sarevok
spróbował go nadepn ˛
a´c, kiedy ci ˛
agle le˙zał, ale Abdel uderzył w chronion ˛
a pan-
cerzem nog˛e, kiedy ta szła w dół. Jego pałasz odbił si˛e od czarnego ˙zelaza zbroi,
sypi ˛
ac deszczem iskier i wydaj ˛
ac zgrzyt, od którego ´scierpły mu dzi ˛
asła. Ude-
rzył nog˛e brata wystarczaj ˛
aco mocno, wi˛ec domy´slił si˛e, i˙z jego zbroja musi by´c
zaczarowana. Ju˙z kiedy´s takim samym atakiem odr ˛
abał nog˛e opancerzonemu wo-
jownikowi.
Abdel le˙zał na ziemi podatny na ciosy, lecz Sarevok cofn ˛
ał si˛e trzy kroki w tył
i uniósł miecz przed siebie w pozycji zasłony.
185
Nie mo˙ze si˛e schyla´c — pomy´slał Abdel. Ta jego zbroja mo˙ze by´c jednak jego
słabo´sci ˛
a.
Abdel zerwał si˛e na nogi, splun ˛
ał i znów ruszył na brata. Abdel zamierzał
zaszar˙zowa´c i ´sci ˛
agn ˛
a´c zasłon˛e Sarevoka w gór˛e, nast˛epnie w´slizn ˛
a´c mu si˛e pod
nogi i zaatakowa´c od dołu, gdzie był podatny na ciosy. Ale w rumorze bitwy nie
usłyszał, jak jego brat szybko mruczy inkantacj˛e. Sarevok pu´scił nagle miecz,
który zawisł przed nim w powietrzu, jakby wisz ˛
ac na niewidzialnej linie. Jego
palce wykonywały w powietrzu skomplikowane gesty.
Abdel instynktownie rzucił si˛e na ziemi˛e i zasłonił twarz ramieniem. ´Sciskaj ˛
ac
mocno miecz przy sobie przeturlał si˛e po podłodze i skulił, kiedy przestrze´n po-
mi˛edzy nimi wybuchła jaskraw ˛
a t˛ecz ˛
a wielokolorowego ´swiatła. Magiczna ener-
gia płyn˛eła z palców Sarevoka, formuj ˛
ac si˛e przed nim w trójk ˛
atny, prawie trójwy-
miarowy wzorzec, który przeleciał tu˙z nad głow ˛
a Abdela. Rozległy si˛e wrzaski,
odgłosy skwierczenia i fala smrodu pal ˛
acego si˛e ciała, co musiało by´c rezulta-
tem czaru Sarevoka. Mnisi i Płomienne Pi˛e´sci umierały razem. Ból przeszył plecy
Abdela, nast˛epnie sparzył jego bok, ale wstał i pobiegł, bior ˛
ac szeroki zamach
na lewy bok brata. Kolczuga skwierczała, lecz Abdel wiedział, ˙ze zginie, je´sli
nie zmusi si˛e do zignorowania tego d´zwi˛eku, bólu i rany, bez wzgl˛edu na to jak
powa˙znej.
Abdel nie znał ˙zadnych czarów i nie miał ˙zadnych asów w r˛ekawie. Je´sli miał
zabi´c Sarevoka — a teraz był zmuszony to zrobi´c — musiałby go zabi´c r˛ecznie.
Kiedy powtórnie zbli˙zył si˛e do Sarevoka, odniósł wra˙zenie, ˙ze jego brat zdziwił
si˛e, i˙z prze˙zył jego pal ˛
acy czar. Abdel wykorzystał przewag˛e, jak ˛
a dawało mu
półsekundowe wahanie brata i ci ˛
ał mocno w jego szyj˛e, maj ˛
ac nadziej˛e zako´nczy´c
walk˛e szybko i definitywnie.
Dłonie Sarevoka zacisn˛eły si˛e na r˛ekoje´sci jego miecza i obrócił si˛e wprost
na atak. Abdel zachłysn ˛
ał si˛e z zaskoczenia i bólu, kiedy to ich r˛ece, a nie ostrza
spotkały si˛e w powietrzu. Siła uderzenia wbiła jeden z półcalowych kolców wy-
staj ˛
acych z r˛ekawicy Sarevoka w wierzch lewej r˛eki Abdela, rozrywaj ˛
ac skór˛e
i ko´s´c.
Oba ich miecze poszybowały w gór˛e, w g˛este od bitwy powietrze sali. Sarevok
zakl ˛
ał i cofn ˛
ał si˛e kilka kroków, rzucaj ˛
ac spojrzenie na swój opadaj ˛
acy miecz.
Wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e, aby go złapa´c. Abdel, który zamierzał zrobi´c to samo, rzucił si˛e
na brata cał ˛
a mas ˛
a swego ciała.
Usłyszał, jak od zderzenia Sarevok traci dech i obaj zwalili si˛e na podłog˛e.
Sarevok przekr˛ecił Abdela wokół siebie jednym płynnym ruchem, który wyrzucił
wielkiego najemnika w powietrze. Miecz Sarevoka uderzył o bruk posadzki kilka
kroków dalej i upadł u stóp piechura Płomiennej Pi˛e´sci, obserwuj ˛
acego walk˛e
dwóch braci z oczami rozszerzonymi ze strachu.
R˛eka Abdela znalazła r˛ekoje´s´c pałasza, kiedy usłyszał, jak brzd˛ekn ˛
ał o ka-
mienie tu˙z obok. Wyl ˛
adował na kolanach i podniósł miecz akurat na czas, by
186
zablokowa´c silne uderzenie pi˛e´sci ˛
a od ci ˛
agle turlaj ˛
acego si˛e Sarevoka.
Abdel wstał dysz ˛
ac, trzymaj ˛
ac miecz przed sob ˛
a, gotów na wszystko. Odsun ˛
ał
si˛e dwa kroki od brata, który zrobił to samo.
Sarevok spojrzał w bok i rzucił si˛e do piechura, który patrzył na szar˙z˛e ska-
mieniały z przera˙zenia. Abdel krzykn ˛
ał, aby uciekał, ale m˛e˙zczyzna nadal stał.
Sarevok zagarn ˛
ał miecz z ziemi i jednym ruchem wypruł ˙zołnierzowi flaki, po
czym ju˙z p˛edził ku Abdelowi, nim martwe ciało ˙zołnierza upadło na ziemi˛e.
Abdel rozpoznał w sposobie walki Sarevoka wiele swoich instynktów. My´sl,
˙ze obaj odziedziczyli po swym piekielnym ojcu wspólne cechy obezwładniła go
na moment i Sarevokowi udało si˛e odci ˛
a´c mu czubek prawego ucha. Ból był jak
kubeł parz ˛
acej wody wylany na twarz Abdela i równie skuteczny jak kubeł zim-
nej wody dla otrze´zwienia. Odpowiedział Sarevokowi gradem ciosów — z boku,
z tyłu, z góry, z dołu, z boku i z powrotem — a Sarevok pod ich naporem cofn ˛
ał
si˛e krok w tył.
Wszystko dalej potoczyło si˛e tak, ˙ze Abdelowi wydawało si˛e reszt ˛
a jego ˙zy-
cia. Nie czuł zm˛eczenia, był ponad wyczerpaniem — walczył o ˙zycie i nie mógł
pozwoli´c sobie na najl˙zejsze zawahanie. Teraz było to dla niego tak obce, jak
byłaby my´sl o pozostawieniu Sarevoka przy ˙zyciu. Abdel znów natarł i Sarevok
cofał si˛e w desperacji, cho´c Abdel ani razu go nie zranił. Za to Sarevokowi udało
si˛e go trafi´c, ale tylko płytko, gdy˙z siła ciosu wytraciła si˛e na schlapanej krwi ˛
a
kolczudze.
D´zwi˛eki bitwy wokół nich zacz˛eły cichn ˛
a´c, ale ˙zaden z nich nie zwracał na
to uwagi. Nagle błysn˛eło sk ˛
ad´s bł˛ekitno–białe ´swiatło, rozległ si˛e niezno´sny huk
gromu, rozniósł si˛e smród ozonu i chór wrzasków. Abdel musiał szybko uskoczy´c,
by unikn ˛
a´c nadepni˛ecia na odci˛et ˛
a głow˛e, która potoczyła si˛e mi˛edzy nich.
— Zabij mnie! — krzykn ˛
ał Sarevok. — Zabij mnie, je´sli potrafisz, bracie!
Jeszcze jedna ´smier´c dla chwały naszego ojca, który powstanie powtórnie na krew
zamordowanych!
— Nie! — krzykn ˛
ał kto´s za plecami Abdela.
To był Angelo. Abdel zobaczył człowieka w kaftanie z herbem Płomiennej
Pi˛e´sci, który na nich ruszył, po czym zawahał si˛e, patrz ˛
ac na Angelo. Ksi ˛
a˙z˛e wie-
dział. Rozumiał, ˙ze to była sprawa mi˛edzy bra´cmi.
Abdel ju˙z wiedział, ˙ze ˙
Zelazny Tron został pokonany, wojna unikni˛eta, a bi-
twa, która nigdy nie wygl ˛
adała jak bitwa, wygrana. To dało mu sił˛e, której potrze-
bował — akurat t˛e jej odrobin˛e — i jego nast˛epny cios okazał si˛e zbyt mocny nie
tyle dla Sarevoka, co dla jego miecza.
Dwur˛eczny miecz Sarevoka rozprysn ˛
ał si˛e na odłamki błyszcz ˛
acej czarno
stali. Abdel nie tracił czasu, natychmiast podniósł wysoko nog˛e i naparł stop ˛
a na
pier´s brata, mia˙zd˙z ˛
ac go jak robaka. Sarevok grzmotn ˛
ał o podłog˛e, a jego zbroja
zachrz˛e´sciła w prote´scie. Kiedy Abdel siadł na piersi brata, obrócił miecz w dłoni
ostrzem do dołu i naparł z całej siły. Koniec ostrza przebił pancerz na piersi Sa-
187
revoka. Abdel przekr˛ecił ostrze tak, by skierowało si˛e ko´ncem na szyj˛e brata i ju˙z
miał pchn ˛
a´c, kiedy nagle zawahał si˛e, spocony, zdyszany, skrwawiony. Cały gniew
i wszystkie emocje, ˙zal i w ˛
atpliwo´sci opu´sciły go.
— Mo˙zesz nie akceptowa´c daru naszego ojca, bracie, ale s ˛
a inni — tacy jak ja
— którzy b˛ed ˛
a.
— Wi˛ec ich te˙z znajd˛e, bracie — odparł Abdel, przyrzekaj ˛
ac to w imi˛e pa-
mi˛eci Jaheiry.
— I zamordujesz ich? — zapytał Sarevok. ˙
Zółty blask jego oczu przygasał,
jakby w oczekiwaniu ´smierci. — Tak jak mnie teraz? Wystarczaj ˛
aco wiele ´smierci
i Bhaal odrodzi si˛e. Mnie nie udało si˛e sprowadzi´c go moj ˛
a wojn ˛
a, ale mo˙ze tobie
si˛e uda twoj ˛
a. Krew naszego ojca naprawd˛e płynie w twoich ˙zyłach.
— Tak — powiedział mi˛ekko Abdel — Jeszcze ten jeden raz.
Naparł całym ciałem na ostrze i pchał tak długo, dopóki Sarevok nie umarł.
188