Baronowa Orczy Cykl Tancerka z Solferino 02 Hrabina de Lanoy

background image

Baronowa Orczy

HRABINA de LANOY

Rozdział pierwszy

Zegar stacyjny wybijał jedenastą, gdy Gérard de Lanoy zajechał pod

background image

eskortą na dworzec północny. O tak późnej godzinie stacja już była
pogrążona w ciemnościach i zupełnie opustoszała. Nie było jeszcze
wówczas nocnych pociągów, wozów pullmanowskich i komfortowych
salonek, a ostatnie pociągi do Calais, Belfortu i przystani Havre już dawno
ruszyły ku miejscom przeznaczenia. Obaj mężczyźni, towarzyszący
Gerardowi, udali się z nim zaraz w kierunku poczekalni, ale zastali ją
zamkniętą, a korytarz opodal ciemny i pusty. Jeden z nich zatem skierował
się do urzędnika stacji, ten zaś kazał bezzwłocznie otworzyć poczekalnię i
zapalić w niej światło.

Poczekalnia, tak jak wszystkie, była pełna wyziewów i zaduchu;

pachniało lakierem, skórą, farbą, gazem i dymem węglowym. Wszystko w
niej było odświeżone lub nowe, a jednak już brudne i pokryte kurzem.
Ławki i krzesła, ustawione wzdłuż ścian, raziły po prostu swym stanem
zaniedbania. Czy można było myśleć, aby usadowić się na nich lub ułożyć
do snu? Ale Gerard, na szczęście, był zupełnie niewrażliwy na te braki i
niewygody; był na pół przytomny i tak samo nieświadomy swego ciała i
duszy, jak w trakcie ceremonii, odbytej tak niedawno w więziennej
kaplicy. Tylko zgoła podświadomie zdawał sobie sprawę, że przebywa pod
strażą; przysłuchiwał się rozmowie towarzyszących mu mężczyzn, słyszał
ich szepty, słyszał jak kpili z „drewnianego posłania" i życzyli sobie
wzajem „rozkosznych snów", w końcu zaś dostrzegł, jak jeden z nich
powstał, zamierzając się oddalić i jak drugi go odprowadził — oczywiście
do drzwi — i tam go pożegnał. Ten drugi po chwili pojawił się znowu.

Mruknął coś pod nosem, że można i bez wygód zasnąć po trudach,

zgasił potem światło, powiedział „dobranoc", wreszcie wyciągnął się na
jednej z ław, zarzucił płaszcz i ułożył się do snu.

Gérard w tej chwili zaniechał przechadzki tam i z powrotem; przestał też

myśleć o zasypiającym już pewnie towarzyszu niedoli i usiadł na krześle.
Był bardzo znużony, wyczerpany do ostatka. W głowie i oczach czuł
straszny ból. Wyciągnął nogi, ręce włożył do obu kieszeni, głowę
przerzucił na twarde oparcie chwiejnego krzesła. Zamknął oczy. Chwilowa
zaduma sprawiła mu ulgę. Zatopił się w myślach, marząc o wszystkim co
było i minęło, co jest obecnie i co będzie w przyszłości.

Nie miał na razie bagażu i kufrów, nie miał nawet ubrań — prócz tego,

w którym przyszedł — ale miał pieniądze schowane w kieszeni, swoje
własne pieniądze, darowane mu łaskawie przez tych, co je skradli, jego zaś
samego unicestwili na zawsze, uśmiercając go formalnie haniebnym
wyrokiem. W nowym ubraniu, które kupi może jutro, rozpocznie się od
razu nowe jego życie. Jutro o świcie — za parę tylko godzin od chwili

background image

obecnej — odwróci się od kraju, w którym urodził się, wychował i wyrósł
na mężczyznę i nigdy już więcej nie postawi w nim nogi. W chwili, gdy
przekroczy granicę tego kraju, cały niemal świat otworzy się przed nim,
nikt go nie zatrzyma, nikt go nie cofnie, ale rodzinny jego kąt, kolebka
jego snów i marzeń o życiu, bez łaski i pardonu odgrodzi się od niego. Nie
może o tym marzyć, aby kiedykolwiek w przyszłości zobaczył go znowu.

Cały niemal świat! Ale z góry już przeczuwał, że nie znajdzie w nim

przyjaciół, ani bliskich mu ludzi. Nikt go nie przygarnie, nikt nie
zrozumie, nikt mu nie okaże współczucia i miłości, a po latach mitręgi i
bezkresnej wędrówki będzie się w nim czuł tak samo samotny i tak samo
opuszczony, jak czuje się nim teraz w tej wstrętnej i cuchnącej poczekalni
stacyjnej.

Samotny, opuszczony! Zupełnie zapomniany w otaczającym go świecie!

On, de Lanoy, najbardziej towarzyski spośród znanych mu ludzi, garnący
się do życia i do serc swych przyjaciół, radujący się wszystkim, co
skłaniało ich ku niemu. Nie znajdzie już nikogo, z kim śmiało i poufnie
mógłby mówić o przyszłości, zamieniać z nim wspomnienia, zawierzać
mu swe myśli. Pytanie „Czy pamiętasz?" na zawsze się wykreśli z zasobu
jego słów, wszystko, co minęło, nie znajdzie już w rozmowach prawdziwie
życzliwego, przychylnego odbiorcy.

Samotny, opuszczony! Zapomniany wśród obcych!
Pomyślał o Fanny, najdroższej przyjaciółce; o małej Cecylii, z którą tyle

go łączyło wśród wspomnień przeszłości; o wszystkich innych, którzy za
kilka już dni przestaną dlań istnieć i dla których jego pamięć tak samo już
wkrótce bez śladu wygaśnie.

„Gerard de Lanoy?... Ach tak, pamiętam... Biedny młodzieniec!.. Aż

strach pomyśleć... Oskarżono go o zdradę i rozstrzelano następnie na
więziennym podwórzu... Ale czy to wszystko jest możliwe?... Czy on
naprawdę mógł popełnić taką zbrodnię?...

Już wkrótce i ta garstka przyjaciół wykreśli go z pamięci. Fanny i

Cecylia najdłużej go zachowają w obrębie swych wspomnień; ale i one z
czasem zdołają zapomnieć. Czas, jak wiadomo, jest świetnym lekarzem, a
bieg ma rączy; zadziwia po prostu zawrotną szybkością.

Był zupełnie tego pewny, że i on po czasie zapomni o wszystkim. W

każdym razie pamięć mu się przyćmi, zamroczy się... Paryż, przyjęcia,
wyścigi, opera, wszystkie te okazje, w których Gérard de Lanoy był tak
mile widzianą, nieodzowną figurą — wszystko to wkrótce jak zamglone
wspomnienie będzie zjawiać się w snach. Gérard de Lanoy w istocie już
nie żył. A Paweł Gérard, człowiek nieznany, zaczynał własne życie, by

background image

tamtego zastąpić.

Dobrze — pomyślał, przetrawiając to wszystko. Ten Paweł Gérard mógł

wiele jednak zdziałać, przystępując do życia. To życie było nowe, nie
zepsute wpływami. Mógł zostać filantropem, mógł zająć się nauką, mógł
oddać się sztuce lub poświęcić literaturze. Gérard Paul wicehrabia de
Lanoy był zawsze niestety rodzajem nicponia; nie zostawił po sobie
pamięci w historii i nie zapisał się niczym choćby w prywatnych
archiwach rodziny Lanoyów. Ale Paul Gérard, człowiek odrodzony,
przystępujący do życia niemal w wieku dojrzałym — ten Paul Gérard
otwiera dopiero księgę żywota i już na pierwszej jej karcie może śmiało i
dumnie zacząć cpś pisać. Tematu nie zabraknie. Dzieje odrodzenia i to
wszystko, co zacznie od nowa z darowanym mu życiem — to temat
nęcący, a w bogactwie swej treści przedziwnie niezgłębiony. Tak, to jest
prawda. Człowiek jeszcze młody, cieszący się zdrowiem i wielkim
zapałem do czynu i życia, mógł wiele jeszcze zdziałać, by zaznaczyć swe
istnienie.

Gdyby nie ta strasznie odczuwana, rozpaczliwa samotność...

* * *

Podniósł po chwili znużone powieki. Zapach stechlizny, brudu i lakieru

pozbawił go nadziei zaśnięcia na krześle. Żałował obecnie, że nie pożyczył
lub nie kupił jakichś gazet lub książek. Byłby zapalił teraz światło i na
czytaniu przetrawił czas do rana. W rogu poczekalni ćmiło światełko.
Rozejrzał się dokoła. Towarzyszący mu mężczyzna leżał na ławie; musiał
już zasnąć, gdyż oddech miał ciężki i głośno sapał. Na stoliku pod ścianą
dostrzegł z oddali stos papierów; wyglądały na druki lub stare czasopisma.
Był strasznie zmęczony, zesztywniał cały, ale dźwignął się z krzesła
ostatnim wysiłkiem i podszedł do stołu, myśląc, że wśród druków znajdzie
i dla siebie coś godnego czytania. Ale druki składały się niemal z samych
ogłoszeń. Niektóre były białe, inne kolorowe. Plany kolejowe, firmy
przedsiębiorstw, lokale rozrywkowe, reklamy i taryfy zajazdów i hoteli.
Przede wszystkim hoteli. Nawet Lyonu i Bordeaux. Paryskich było
najwięcej. Spojrzał machinalnie na firmy tych przedsiębiorstw.
„Continental", „Pyramides", „Crillon", „Meurice"; na jednym z tych
ogłoszeń rzucił mu się w oczy hotel „Egipt".

Hotel „Egipt"! Podjął kartę i wlepił w nią wzrok. Usiłował ją odczytać,

ale zmąciło mu się w oczach i nie widział niczego prócz hotel „Egipt".
Nazwa hotelu obudziła w nim nagle jakby ślad pamięci; ukrył się, widać,
w jakimś schowku świadomości. Ten ślad w nim zabrzmiał; zabrzmiał jak
dzwon, wstrząśnięty dotknięciem. Przetarł sobie czoło, usiłując pochwycić

background image

ów zew pamięci. Męczył się chwilę, ale nagle odczuł, że jest już na tropie.
Przez proste skojarzenie. Kaplica Sainte-Chapelle, ciemności, ołtarz,
modlący się kapłan, poręcz obok stopni. Potem słowa Prévosta, gdy się
zaczął niecierpliwić: hotel „Egipt". Plac St. Roch... odległość niedaleka...

Hotel „Egipt"! Może głupio i dziwacznie wysnuwał te wnioski. Ale czy

nie było to logiczne, czy przesłanki tego wniosku nie wiązały się z sobą?
Oczekiwano panny młodej — panna młoda była w domu — hotel był
blisko. Czy nie było to logiczne? A nastręczająca się okazja? Czy nie była
tego warta, by zapomnieć o ryzyku? Życie, głowa? Diabła tam życie!
Diabła tam życie, jeśli istotnie dla kogoś tak mało jest warte...

Człowiek na ławie chrapał przez sen. Gérard założył kapelusz na głowę i

cicho, na palcach podszedł ku drzwiom. Nie były zamknięte. Prześlizgnął
się szybko i znalazł się znowu w olbrzymim hallu. Hall był pusty. Dwa
migotliwe gazowe świeczniki rzucały przed siebie przyćmione światło,
reszta przestrzeni ginęła w półmroku. Jakiś człowiek w bluzie i w
spiczastej czapce usiadł na drezynie i żuł posiłek, przyniesiony w papierze.
Za okienkiem z napisem „Informacje" siedział przy stoliku młody
urzędnik; coś właśnie pisał. Człowiek na drezynie spojrzał przed siebie,
gdy Gérard przechodził. Gérard uprzejmie zawołał „Dobranoc"!, skierował
się ku bramie i nie zatrzymany przez nikogo, wyszedł na ulicę.

Na placu przed dworcem było gwarno i ruchliwie. W oknach kawiarń

paliły się światła, pod markizami przy stolikach zabawiano się rozmową,
ludzie przechadzali się tam i z powrotem. Ale na nieszczęście Gerarda, nie
było dorożek. Nie namyślając się wiele, puścił się pieszo w kierunku
miasta. Przekroczył plac, przeszedł swobodnie wzdłuż okien kawiarń i
zmieszał się z tłumem, jakby żadna myśl nie budziła w nim troski. Ubranie
miał ciemne, podniszczone już nieco przez pobyt w więzieniu,
pozbawione wykwintu i cech elegancji, nie zwracał więc na siebie niczyjej
uwagi i zupełnie niespostrzeżenie przechodził przez ciżbę.

Skierował się teraz na Rue Lafayette. Wysilał się nadludzko, by

poskromić niecierpliwość i utrzymać na wodzy tempo kroków. Zdawał
sobie sprawę, że idąc ulicami, idzie z życiem, złożonym w swym ręku.
Nikt nie mógł wiedzieć, czy szpiedzy Toulona i teraz, o tej porze, nie byli
przy pracy. Każdej niemal chwili mógł zostać poznany, a wtedy,
oczywiście, byłby koniec wszystkiego. Nie byłoby już mowy o wyroku
formalnym; przychwycony na fakcie, że przebywa w Paryżu, już zaraz
nazajutrz zapłaciłby szyją. Przemknęło mu przez głowę, że jego życie w
tej chwili i tak nie jest warte marnego grosza i że Toulon i jego ludzie
wierzyli w to pewnie, że go wkrótce złapią. Obecnie, gdy przyjął

background image

postawiony mu warunek, woleliby zapewne, by nie uwijał się żywy pośród
świata i ludzi. Ale nie chciał o tym myśleć. Przynajmniej nie teraz;
przynajmniej nie w tej chwili, gdy skierował kroki ku hotelowi „Egipt".
Na razie jest dobrze, że nikt go nie widzi.

Dostrzegł wolno jadącą dorożkę; w świetle latarni zamigotał mu w

oczach czarny cylinder drzemiącego woźnicy. Zawołał na niego. Ten
jednak, drzemiąc nie posłyszał wezwania. Wracał do domu i nie
spodziewał się już pewnie kursu po drodze. Ale droga dorożką potrwa
chyba krócej — pomyślał Gérard. Dwa razy krócej, niż droga piechotą.
Podbiegł więc naprzód i chwyciwszy uzdę, zatrzymał gwałtownie mizerną
szkapę. Wóz przystanął, zaś woźnica się ocknął.

— Hotel „Egipt", plac St. Roch! — zawołał do niego.
I zanim jeszcze tamten miał czas zaprotestować, dorzucił bezpośrednio,

usiłując go przejednać:

— Dwadzieścia franków tytułem napiwku!
Interes był ubity. Gérard cofnął się i wsiadł do dorożki, woźnica z

rozmachem podniósł bat, a mizerna szkapa, zawrócona z drogi, poczłapała
po chwili w kierunku bulwarów.

Rozdział drugi

Na bulwarach wrzało, jakby w samo południe. Przedstawienia w

teatrach skończyły się właśnie, a gęsty tłum, zalegający bulwary,
rozsypywał się stopniowo, skierowując się na place i przyległe ulice.
Wieczór był piękny, ciepły i łagodny, każdy więc myślał, by choćby marny
jeszcze kwadrans spędzić na rozrywce. Gérard, spoglądając zza szyby
dorożki, zazdrościł po cichu tej swobody tłumowi. Zatęskniło mu się nagle
za beztroską wałęsania — Francuz to określa słóweczkiem: flâner — za
radością bulwarów, twarzami przyjaciół, dyskretnymi uśmiechami
znajomości „z widzenia". Ściskano sobie dłonie, zamieniano spojrzenia,
roztrząsano wypadki i ostatnie ploteczki, a jedwabne spódnice szeleściły,
szumiały, midinetki wyzywająco „robiły oczko", czasem coś szepnęły, lub
cicho i znacząco zaśmiały się w twarz. Zapragnął w tej chwili znaleźć się
w kawiarni, zasiąść przy stoliku pod białą markizą, zamówić koniak
(najlepszy był Fine) i rozmawiać z de Neuvicem lub Franciszkiem
Méricourt. Chciał, jednym słowem, być cząstką tego tłumu, który zalegał
Paryż i który w żadnym innym mieście nie ma równego. Oto są właśnie ci
jedyni na świecie, niezrównani „f 1 a n e u r s". Tylko Paryż ich posiada,
tylko w jednym Paryżu można — „f la ner". W stolicach zagranicznych

background image

każdy ma interes, każdy się śpieszy, każdy chce być pierwszy, a gdy
znajdziesz się w tłumie — ta rzecz, jak wiadomo, jest zgoła nieunikniona
— padasz ofiarą i nie obejdziesz się pewnie bez potrąceń i szturchnięć; w
Paryżu jest inaczej^na kilometr drogi możesz zużyć w tym mieście nawet
całą godzinę i nie ryzykujesz niebezpieczeństwa, że ktoś drugi,
pośpieszniejszy, potrąci cię w drodze lub przewróci na jezdnię. Paryż pod
tym względem jest jedynym miastem na całym kontynencie.

Gdy Gérard spojrzał na te grupy flaneurów miał wielką ochotę

wyskoczyć z dorożki i, nie zważając na następstwa, jednym susem
przyłączyć się do nich. Zauważył wśród tłumu i twarze znajome. Oto
przeszedł przed chwilą generał Millecamp, który co poniedziałek czernił
sobie wąsy, a już w piątek lub sobotę miał je zielone. Zwiędłe jego usta
uśmiechały się zawsze na widok midinetek, na oko przeważnie nasadzał
monokl, cylinder z fantazją zakładał na bakier. Dostrzegł też Emmę — la
belle Emma. Na wysokiej jej fryzurze widział stroik w stylu Fanchon;
biały i czerwony kolor jej sukni lansował ostatnią modę w doborze
kolorów; Armand de Pratisse, zakochany w niej po uszy i stale jej wierny,
roztrwonił majątek, by sprostać jej kaprysom. Teraz znów przeszedł
Octave Feuillet. Znany powieściopisarz i „modny" obecnie. Gdy zjawił się
w kawiarni, rozkładał przed sobą stos manuskryptów i czyniąc w nich
poprawki, wciągał przez słomkę „rozkoszny mazagran". Parę kroków za
nim szedł malarz Bonard. Towarzyszyła mu, jak zawsze, jego ulubiona
modelka z wlokącym się za nią, rozłożystym trenem.

Dorożka, przejeżdżając przez tłum przechodniów, zwolniła wśród tego

tempo jazdy. Do uszu Gerarda dolatywały urywki prowadzonych
rozmówek:

— Oburzające, doprawdy!...
— Czy widziałeś ją może w operetce „Sinobrody"?...
— Tak, to jest prawda!...On milion zapłacił za kolię jej pereł...
— Śliczny żabocik...Cały wykonany z brukselskiej koronki... Uśmiechy,

powitania, nowości, ploteczki; głosy podniesione, lub

zaledwie półszepty; teatr, sztuka, literatura, moda; najnowsze gwiazdy,

poznane w operze. Trudno mu było w tej chwili zrozumieć, że już nigdy
nie będzie uczestniczyć w tym życiu; że nie będzie się śmiał i radował jak
tamci; że nie będzie o tym myślał, czy panie jeszcze ciągle noszą
krynoliny, czy też z wolna i nieśmiało zaczynają je zarzucać; czy bujne ich
fryzury są sztuczne, czy naturalne i czy Cora Pearl tak jak dawniej
marnotrawi miliony na zbytki. Nie zdążył, na szczęście, wyskoczyć z
dorożki. W chwili, gdy pokusa już była zbyt wielka, dorożka skręciła w

background image

boczną ulicę i obraz bulwarów znikł mu sprzed oczu. Spojrzał na zegarek.
Była akuratnie północ. Kilka minut później wysiadł z dorożki przed
hotelem „Egipt".

* *
Hotel „Egipt" należał od lat do tych cichych, skromnych, ukrytych

zajazdów, których przygodnym klientom zależało przede wszystkim na nie
zwracaniu na siebie uwagi znajomych. Nawet plac, na którym stał, był
dyskretniejszy niż inne, gdyż leżał na uboczu. Obcy potentaci, którzy
gościli w nim często w roku Wystawy, używali go zazwyczaj jako pied-à-
terre*. Wygląd zewnętrzny miał również dyskretny. Oświetlony był
świecami w różowych abażurach — nie uznawano tam gazu i zdobyczy
nowoczesnych — portierzy i służba trzymali się w ukryciu, kufry i bagaże
troskliwie usuwano sprzed spojrzeń wchodzących. Hall był urządzony w
wytwornym stylu Ludwika XV., meble miał obite grubym brokatem, na
podłodze rozścielono wspaniały dywan typu Aubusson. Człowiek, który
wybiegł na spotkanie Gerarda, był wzorem elegancji w manierach i
wejrzeniu. Ubrany był we frak, znakomicie skrojony, fason kamizelki nie
sprzeciwiał się pojęciom umiaru i smaku. Wytworne lakiery, które nosił na
nogach, lekko podczesane, pielęgnowane wąsy i bujna czupryna, wijąca
się w lokach — wszystko to z osobna było ściśle dostosowane do nakazów
mody.

— Czym mogę służyć? — zapytał Gerarda.
— Chciałbym mieć pokój i przenocować tu dzisiaj. Mężczyzna w tej

chwili uniósł brwi, jakby chciał tym wyrazić, że

trudno mu o pokój dla tak dziwnie spóźnionego, nieznanego mu gościa.

Ale Gérard znał Paryż lepiej, niż inni. Zanim jeszcze brwi zdążyły się
opuścić, wtrącił bezpośrednio, nie czekając odpowiedzi:

— Przybywam z Bordeaux. Bagaż zostawiłem w przechowalni na

dworcu, a za pokój, oczywiście, zapłacę z góry.

Słówko „oczywiście" poprawiło od razu nastrój nieufności.Elegan-cki

mężczyzna podszedł bez słowa do stołu w loży i sięgnął po grubą,
zniszczoną księgę. Gérard w tej chwili położył na stole stufrankowy
banknot, zaś elegancki mężczyzna przywołał dyskretnie nocnego portiera.

* Mieszkanie z krórego korzysta się dorywczo.
— Odprowadzić tego pana pod numer 20.
Podjął jednocześnie stufrankowy banknot i zapytał uprzejmie, czy

„Monsieur chce natychmiast odebrać resztę."

— Pokój kosztuje pięćdziesiąt franków — dodał półgłosem. Gérard

odrzekł, że należąca mu się reszta nie musi być zaraz na

background image

miejscu wydana, zaś elegancki mężczyzna sięgnął po formularz, położył

go przed nim i podał mu od razu pióro do ręki. Przedłożony mu formularz
był zwyczajną hotelową kartą meldunkową. Gérard zgłosił się pod
zmienionym nazwiskiem; nawet charakter pisma postarał się zmienić.
„Amede Huron, przemysłowiec z Bordeaux" — napisał w formularzu. Co
to mogło szkodzić? Jeśli szczęście mu posprzyja, to i tak przed ranem
wybierze się z powrotem; gdyby stało się inaczej i policja Toulona
wytropiła jego ślad, to już wkrótce się stanie kres wszystkiemu. Więc cóż
to mogło szkodzić? — pomyślał ponownie. Ten elegant hotelowy nie
zmartwi się pewnie, gdy zamiast pięćdziesięciu zostanie mu w kieszeni
drugie tyle franków. Gerard, zwracając mu formularz i pióro, rzekł z
nonszalancją:

— Ten hotel poleciła mi jedna z kuzynek. O ile mi wiadomo, przebywa

tu obecnie. Jest to młoda jeszcze lady, hrabina de Lanoy.

— Ach, tak — rzekł elegant, spoglądając mu w twarz. — Przyjechała po

południu, bezpośrednio z Lyonu. Oświadczyła mi przedtem, że przez dzień
albo dwa zatrzyma się w Paryżu.

— Pan wybrał jej zapewne odpowiednio urządzone i wygodne

apartamenta?

— Oczywiście, Monsieur — uśmiechnął się tamten. — Nasz numer 14

na pierwszym piętrze nie ma sobie równego w całym hotelu. W roku
Wystawy zajmował go naprzód król Wirtembergii, niedługo zaś po nim
księżna Luxembourg.

— Bardzo mnie to cieszy — ozwał się Gerard. Kiwnął głową, jakby

wyrażając uznanie kierownikowi hotelu. — Odwiedzę ją jeszcze, zanim
opuszczę ten hotel jutro nad ranem.

Rzekłszy te słowa, poszedł za portierem i znalazł się wkrótce na drugim

piętrze. Wszedł do pokoju, który wskazał mu portier, usiadł na krześle,
oparł się rękoma na obu kolanach, ukrył głowę i rozkoszował się myślą, że
przebywa w tej chwili pod jednym dachem z najukochańszą kobietą.

* *
Siedział tak chwilę — nie zdawał sobie sprawy, jak długo to trwało
— aż głosy i szmery w hotelu przycichły. Potem powstał znienacka,

podszedł ostrożnie ku drzwiom pokoju i uchyliwszy je lekko, wyjrzał na
korytarz. Nie dostrzegł nikogo. Światła świec pogaszono już również.
Tylko u końca korytarza, tuż obok schodów, migotała na wietrze woskowa
świeca. Oświecała swym światłem szklany obraz, zawieszony na ścianie:
główki cherubinów, patrzące zza obłoków. Wszędzie było cicho, nic się
nie ruszało. Na lewo i prawo, wzdłuż korytarza, drzwi numerów były

background image

wszystkie zamknięte. Przed niektórymi widniały pary bucików, zostawione
przez gości. Gérard spokojnie ruszył przed siebie. Przeszedł przez
korytarz, wyścielony chodnikiem, i skierował się na schody, wiodące ku
dołowi. Były tak samo pokryte chodnikiem i dobrze tłumiły odgłos
kroków. Na korytarzu poniżej — na pierwszym piętrze — paliła się
podobnie świeca u schodów; reszta świec już była zgaszona. Dostrzegł w
oddali numer 14.

Podszedł do drzwi i spróbował je otworzyć. Były zamknięte. Zapukał

więc do nich, naprzód lekko, po chwili mocniej. — Kto tam? — zapytał
dyskretnie głos kobiecy.

Drzwi niebawem uchyliły się lekko i postać dziewczyny wyjrzała zza

progu. Rozwichrzone jej włosy świadczyły o tym, że zerwała się z łóżka.

— Czego pan pragnie? — spytała półgłosem. I zaraz dodała:
— Nie powinien pan robić takiego hałasu. Pani już śpi i gotowa się

zbudzić.

Gérard tak samo ozwał się szeptem:
— Proszę bezzwłocznie zbudzić panią. Mam ważną wiadomość, którą

muszę jej podać.

— Od kogo? — spytała.
— Od Lucjana Toulona, pierwszego komisarza policji cesarskiej.

Sprawa jest pilna.

— Zaczekaj pan chwilę — rzekła dziewczyna. — Pójdę do pani i

zawiadomię ją o tym.

— Proszę jej powiedzieć, — ozwał się Gérard — że tylko osobiście

mogę oddać wiadomość. Nie wolno mi jej podać za cudzym pośred-
nictwem.

Dziewczyna odeszła i zamknęła ponownie drzwi za sobą. Gérard się

pochylił i przytknął ucho do dziurki od kulcza, ale nie mógł usłyszeć, co
się działo w środku. Mijały minuty nerwowego napięcia. Po długiej chwili
doleciał go wreszcie odgłos kroków, śpieszących ku drzwiom, po czym
zgrzytnął klucz, przekręcony w zamku i dziewczyna znowu ukazała się w
progu.

— Może pan wejść — poprosiła go bliżej. — Pani będzie za chwilę w

pokoju

Gérard ruszył i znalazł się obecnie w dużym, przestronnym, lecz

hotelowym stylem urządzonym salonie. Pośrodku na stole paliła się lampa,
na małej konsoli z marmurowym blatem — tuż obok okna — stał wielki
flakon z bukietem lilii.

Dziewczyna zamknęła drzwi za Gerardem, po czym weszła natychmiast

background image

do drugiego pokoju, przypuszczalnie sypialni — Gérard zaś czekał z
oczyma utkwionymi w przeciwległe drzwi, przez które za chwilę miała
wejść Lorendana. Nie zdawał sobie sprawy, jak długo tak czekał. Tak jak
każde oczekiwanie, pełne wzruszeń i radości, zatarło w nim całkiem
pojęcie czasu; mogło trwać minutę lub całą wieczność.

Drzwi pokoju otwarły się wreszcie i Lorendana istotnie zjawiła się na

progu. Ubrana była teraz w białą, powłóczystą suknię z muślinu, zaś
Gérard oniemiał, ujrzawszy ją przed sobą. Wiedział doskonale, że to ona,
Lorendana, a jednak miał wrażenie, że to inna zgoła, nieznana mu kobieta
wychyliła się zza drzwi; jeszcze bardziej czarująca, jeszcze bardziej
wytworna i godna podziwu. Uderzyło go przede wszystkim, że nie miała
w tej chwili czarnych włosów, które dziwnie nie harmonizowały z
białością jej twarzy. Czarne jej włosy okazały się peruką. Jej własne
natomiast, które po raz pierwszy do tej pory mógł ujrzeć w tej chwili,
miały cudny kolor ciemnych kasztanów. Zerwawszy się z łóżka, zwinęła je
w splot, upięty nad głową, który widniał teraz jak lśniąca korona.

Pięknych jej ust nie pokrywała, jak dawniej, szkarłatna szminka.

Pozbawione jej powłoki, wyglądały w tej chwili jak soczyste wiśnie.
Pozostał tylko pieprzyk na jej lewym policzku — ów dziwnie ponętny,
czarujący pieprzyk. Oczy jej patrzyły prosto, niezachwianie, bez drgnienia
powiek, bez żadnego choćby śladu złości lub zdumienia. Jakby była tego
pewna, że on przyjdzie tu do niej — jakby z głębi przekonania oczekiwała
go nawet. Zanim jeszcze zdążył poruszyć się z miejsca, zeszła ze stopnia,
zamknąwszy uprzednio za sobą drzwi. Byli teraz sami wśród ścian pokoju.

Podbiegł do niej żywo i padłszy do jej stóp, objął ramionami jej smukłe

kolana.

— Moja żono! — wybuchnął, ukrywając w nich głowę. — Jedyna

kobieto, którą kocham na świecie!...

Rozdział trzeci

Pociąg pośpieszny do Feignies i Brukseli (7.40) miał ruszyć z toru za

kilka minut. W jakimś kącie na stacji odezwał się dzwon. Głowy i ramiona
wysuwały się z okien wagonów, by rzucić pożegnanie przyjaciołom i
krewnym. Na peronie wrzał ruch. Pasażerowie śpieszyli z poczekalń i
bufetów, biegnąc, potrącając, nie licząc się z grzecznością, byle dotrzeć do
przedziałów. Portierzy i tragarze z łoskotem zatrzaskiwali bramy i drzwi,
wynosząc na wózkach trzeszczące pod ciężarem bagaże i kufry. Kobiety,
krzykliwe jak kury na podwórku, rzucały dyspozycje, dotyczące ich

background image

pakunków, zrzędziły i wyrzekały na kiepskie miejsca, pociągały za sobą
gromadki dzieci i co chwila wzywały konduktorów. Hałas i zgiełk był
wprost ogłuszający.

Przed oknami wagonów roiło się od szalów, welonów i barwnych

kapeluszy. Nie brakło wśród tego i gromad mężczyzn; mężczyzn
eleganckich, w letnich narzutkach i jedwabnych cylindrach, mężczyzn-
robotników w niebieskich bluzach, żołnierzy, oficerów, strażaków
ogniowych w czerwonych uniformach i grup kolejarzy, ubranych na
zielono. Kobiety powiewały jedwabnymi chusteczkami, towarzyszący im
mężczyźni kartkami gazet. Wąsaci eleganci, noszący monokle, potrącali
łokciami brodatych wieśniaków; zapach salonów łączył się dziwnie z
zapachem nawozu.

Popychano się, odsuwano i potrącano wzajemnie. Gwar tych ludzi,

niedobranych do siebie, pomieszanych ze sobą bez względu na zawód,
uderzał o uszy nawet kilku nieszczęśliwców, których nie obchodziło to
zresztą, że pociąg do Brukseli za chwilę miał odejść. Stali tu przypadkiem,
ale sami nie odjeżdżając, ani nie żegnając na peronie nikogo z swych
bliskich.

— Do Brukseli, konduktorze?
— Tak, proszę pana.
— Do Tournai, konduktorze?
— Tak jest, proszę pani.
— Do Kolonii, konduktorze?
— Oczywiście, panie.
— Kupiłam jednak bilet prosto do Kolonii. Mówiąca to dama

zaczerwieniła się nagle.

— Pani przesiądzie się w Brukseli, tłumaczy konduktor. Dama się

oburza.

— Ja nie mam zamiaru przesiadać się w Brukseli. Kupiłam przecież

bilet prosto do Kolonii.

Konduktor się uśmiecha, nie wie, co odrzec. Przykłada w tej chwili

trąbkę do ust. Trąbka rozbrzmiewa, tłum czekających podbiega do
wagonów.

— Uwaga! — w tej chwili woła konduktor. Uważajcie, moi państwo!

Wsiadać, kto jedzie! W tej chwili rozlega się głos z peronu:

— Do widzenia, mamo!
— Do widzenia, kochanie — odzywa się matka. Przechyla się nisko z

okna wagonu i rzuca na koniec:

— A nie zapomnij napisać!

background image

— Oczywiście, Heleno...
— Ach, tak — nie wiedziałam...
— Wsiadajże, Piotruś, rusz się, gapo. Pociąg za chwilę ci czmychnie

sprzed nosa.

— Uwaga, moi państwo!
— Cóż to, u licha? Zgubiłem bilet.
— Gdzie zostawiłeś pudło na kapelusz?
— Nie płacz, moja mała. Wkrótce się spotkamy.
— Kłaniaj się pięknie Janowi i Amelii.
— Nie zapomniałeś czekolady? Popatrz się dobrze, czy masz ją w

kieszeni.

Gérard de Lanoy i eskortujący go mężczyzna znaleźli się tymczasem w

przedziale rezerwowym. Mężczyzna rozmawiał z Gerardem

Prévostem, który stał na peronie i wydawał mu teraz ostateczne

instrukcje.

— Tylko do Feignies — informował go dokładnie gorliwy komisarz.
— Przejeżdżamy oczywiście przez celną granicę? Czy nie tak,

komisarzu?

— No tak, oczywiście. Ale natychmiast po przybyciu do stacji

granicznej...

— Mam go zostawić — wtrącił tamten.
— Zostawi go pan w chwili, gdy obaj się znajdziecie na terytorium

belgijskim.

— To oczywiste — oświadczył tamten i spojrzał mu w twarz. Trąbka

konduktora zabrzmiała ponownie, z kotła maszyny rozległ się gwizd i
pociąg z turkotem ruszył ze stacji.

Gerard usiadł po przeciwnej stronie osobnego przedziału. Jego

towarzysz podróży zapalił cygaro, czekał jeszcze chwilę, aż pociąg zniknie
z obrębu stacji, a wreszcie się ozwał:

— Napędził mi pan stracha, kochany panie hrabio. Myślałem już o tym,

że pan zemknął cichaczem.

Gérard machinalnie potrząsnął ramieniem.
— Nie mogłem usiedzieć w tej zatęchłej poczekalni. Musiałem trochę

wyjść, by zaczerpnąć powietrza.

— Miał pan szczęście — odrzekł konwojent. — Zamierzałem już

właśnie zawiadomić o sprawie najbliższy komisariat; a wtedy, przyjacielu,
na pewno by pan musiał pożegnać się z życiem.

Nie ulegało wątpliwości, że obawa o więźnia popsuła mu humor. Nie

powinien był się kłaść, gdy powierzono mu eskortę nad niepewnym

background image

człowiekiem. Na szczęście, kiepski jego humor przybrał teraz formę
milczącej apatii. Otworzył gazetę i począł w niej studiować wiadomości ze
świata, zaś Gérard tymczasem zagłębił się w myślach.

* * *
Przetrawiał jeszcze raz, co przeżył tej nocy. Jak naraziwszy swe życie,

by zobaczyć Lorendanę, padł do jej kolan, gdy ujrzał ją wreszcie, jak
przywarł do nich głową i całując nieprzytomnie rąbek jej sukni, szeptał
jakieś słowa, pałające miłością. Jeszcze teraz w pociągu, gdy już siedział
samotny — och, jak samotny! — i spoglądał tępo na migające polany w
Chantilly i Auteuil, oczy jego ciągle napełniały się łzami; nie opanował
jeszcze w sobie przeżytego wrażenia. Odczuwał pewną radość na myśl o
tej chwili, ale radość wzruszającą, tak dziwnie nieodłączną od trawiącej go
tęsknoty, że przygnębiła go raczej, niż podniosła na duchu. Nie doznawał
jeszcze w życiu tak sprzecznych z pozoru, wstrząsających emocji.

Ale Lorendana go zawiodła; posłyszał w pewnej chwili, jak ostro i

stanowczo wyrzuciła go precz. Wyrwała mu się z ramion i cofnąwszy się
przed nim, podbiegła z powrotem ku stopniom przed drzwiami. Gérard
jeszcze ciągle klęczał i wzdychał; wyjąkiwał bezładnie jakieś słowa
miłości; zaś ona niewzruszenie trwała przy swoim. — „Odejdź pan stąd
zaraz — pan musi stąd odejść — zaraz — natychmiast! —" Pragnął się
odezwać, przemówić coś do niej; usiłował ją przekonać, jak mało go
obchodzą Toulon i policja i że przyszłe jego życie, pełne wspomnień i
katuszy, będzie stokroć jeszcze gorsze, niż myśl o śmierci. Wytrącony z
równowagi, bredził po prostu, mówił bez związku; ale ona była głucha —
nie chciała go słuchać. Rzuciła się ku drzwiom wejściowymi, sięgnęła za
klamkę; otworzyła je nagle. Kiedy Gérard, mimo wszystko, nie ruszył się z
miejsca, zamknęła je z powrotem i podbiegła ku oknu. Odsunęła roletę i
wyjrzała na ulicę. „Na dole jest pusto, ani duszy nie widać. Idź pan już —
rzekła — pan musi stąd odejść!" Przysłoniła sobie uszy, nie chciała go
słuchać. „Idź pan! — powtarzała — pan nie może tu zostać."

Gérard, jak szalony, pochwycił ją w ramiona. Nie mógł się już oprzeć

pokusie jej czaru. Przygarnął ją do piersi — tak blisko do piersi, że nie
mogła się ruszyć — i całą niemal duszę wkładał w swe słowa: „Kocham
cię — wołał — ubóstwiam cię żono!..." Spojrzała mu w twarz i rzuciła
ozięble: „A ja pana nie kocham. Odejdź pan stąd zaraz!"

Odczuł to jak uraz, wymierzony mu w serce; jakby wetknęła w nie nóż

po samą rękojeść. Jego ból był tak straszny, że odczuł go w tej chwili
nieomal fizycznie. Pogłębiała go świadomość, że oczy Lorendany, jakby w
jaskrawym kontraście do szorstkości jej słów, przybrały teraz wyraz jakby

background image

jawnej sympatii. Odróżnił ten błysk, który zalśnił w jej źrenicach i po
chwili gdzieś przepadł, gdy spuściła powieki. „Kłamiesz!" — wyrzęził, nie
mogąc opanować obłędu swych myśli. Kobieta, pomyślał, nie powie, że
nie kocha, jeśli kocha prawdziwie. Nie odrzekła ani słowa na rzuconą
obelgę. Odczuł w tej chwili, że jego krew zmroziła się nagle. Zwolnił
uścisk, a giętkie jej ciało wymknęło mu się żywo z otaczających je ramion.
Podeszła do konsoli, na której stał flakon i przystanąwszy przed nim,
obrócona teraz tyłem do twarzy Gerarda, poczęła machinalnie przebierać
wśród lilii. Białe jej ręce nie różniły się od płatków kwiatów.

Gérard, zachwycony wdziękiem jej ruchów, zasklepił się na chwilę w

jeszcze większym niż dotychczas podziwie dla jej rąk. Zaległo milczenie.
Wydało mu się teraz, że Lorendana na to czeka, by odezwał się pierwszy.
Otrząsnął się z wrażenia i po chwili przemówił;

— Dlaczego tak skłamałaś? — zapytał półszeptem. Potrząsnęła

ramieniem — ramieniem, wykutym jakby dłonią artysty

— i rzekła ozięble:
— Nie — nie skłamałam. Nie kocham pana wcale i — oto jest

wszystko.

— Ale jesteś moją żoną — odezwał się Gérard.
— Czy zdajesz sobie sprawę, że jesteś nią istotnie wobec Boga i ludzi?

Lorendana ponownie potrząsnęła ramieniem.

— Żoną z konieczności — zaśmiała się dziwnie.
— Wiem o tym — odrzekł. — Lecz z jakiego powodu?
— Bo było to potrzebne. Pan powinien się domyślić, z jakiego powodu.
Ręce jej nadal krążyły pośród kwiatów, poprawiając je i układając, a

ruchy jej głowy, przechylające się co chwila, raz w lewo, raz w prawo,
wystrzegały się pozycji, skierowanej w jego twarz. Gérard zamilkł, ale
zazdrość i wściekłość, uczucia w tych warunkach zupełnie naturalne,
rozogniły w nim ponownie zmrożoną krew. Podbiegł po chwili i chwyci-
wszy ją za ramię, zmusił ją gwałtem, by obróciła się ku niemu.

— Domyślam się — odrzekł, spoglądając jej w oczy. — Ale żądam,

mimo wszystko, byś wyjawiła mi powód.

Trzymał ją tak silnie, że uścisk jego ręki musiał sprawiać jej ból. Nie

drgnęła jednak nawet, nie zmrużyła oka. Odrzuciła głowę i spojrzawszy
mu również śmiało w oczy, rzekła z przekąsem:

— Jeśli domyśla się pan tego, to po cóż mam powtarzać?
— Chcę to usłyszeć z twych własnych ust.
— Co pan chce usłyszeć?
— Że tylko po to się starałaś uzyskać me nazwisko, aby tym łatwiej i

background image

bezwstydniej uprawiać swe rzemiosło.

— Nie pragnęłam tego wcale — rzuciła urażona. — Zniewolono mnie

do tego, wymuszono to na mnie.

— Kto był tego sprawcą? Ten łotr, ten łajdak?
— Możliwe, że i on, jeśli chce pan w to wierzyć.
— Więc przyznajesz się do tego? — zapytał ją ostro. Uścisnął ją tak

mocno, że z ust jej mimo woli dobył się okrzyk.

— Przyznajesz się do tego? — zapytał po raz drugi.
— Do czego? — spytała.
— Że jesteś jego szpiegiem; nędznym szpiegiem na żołdzie Toulona.
Ból jej ramienia wzmógł się tak znacznie, że znienacka pobladła na

ustach i policzkach.

— Przyznaj się do tego! — nalegał gwałtownie.
Wyglądał w tej chwili, jak ranny człowiek, który ze wstrętem i

obrzydzeniem ogląda swe rany.

— Służę mej ojczyźnie, jak mogę i potrafię — żachnęła się ostro.
— Za cuchnące pieniądze — nie pozwolił jej skończyć. — Przez

oddawanie się robocie, która błotem i hańbą pokrywa twą godność.

Uniósł się tak strasznie, że nie mógł już okiełznać wzburzenia i

wściekłości. Jedna jeszcze chwila, a byłby ją uderzył. Podniósł nawet rękę,
by zamierzyć się na nią, ale nagle się cofnął, usłyszawszy jej głos:

— Przecież wiedział pan o wszystkim, jeszcze zanim pan tu przyszedł.
Miała rację. Uznał mimowiednie, że powiedziała mu prawdę. Od

pamiętnej owej chwili, kiedy spotkał ją stojącą obok Fosse de la Part-Dieu
i rzucającą rozmaryn na ciało Piotra — od pamiętnej chwili, wiedział
doskonale, kim była Lorendana. Wiedział o tym również, gdy dał się jej
pociągnąć na Rue de Grenelle; i gdy w końcu sam wpadł w sidła
zauszników Toulona. Wiedział o tym wreszcie, gdy włożył przed ołtarzem
obrączkę na jej palec i gdy w kilka godzin później, trawiony tęsknotą,
wykradł się cichaczem z poczekalni na dworcu. Nie mógł tego znieść, by
nie ujrzeć jej jeszcze, zanim on, jako Lanoy, zakończy ostatecznie swe
ziemskie istnienie, rozpocznie zaś żywot, w którym ona, Lorendana, pod
żadnym już pozorem nie weźmie udziału.

Tak, pomyślał — powiedziała mu prawdę. Wiedział o tym wszystkim a

jednak wbrew woli, nie panując nad sobą, powrócił teraz do niej, by przez
jedną choćby chwilę móc popatrzeć w jej oczy.

Przyszedł tu do niej, gdyż nieodparta jakaś siła, nieposkromiona jego

żądza, kazała mu jej szukać. Uznał w tej chwili, że duszą i sercem
pokochał tę kobietę. Ramię mu opadło, głowę odruchowo ukrył w

background image

dłoniach, wreszcie zaś zawołał, pokonany rozpaczą: „O Boże, Boże!
Czemuś tak nie sprawił, abym zabił ją swą ręką i unicestwił na zawsze?"

Posłyszał wśród tego szmer jej sukni. Oddaliła się od niego, on zaś w tej

chwili opuścił ręce. Jak strwożone zwierzę powiódł za nią wzrokiem.
Podeszła ponownie ku drzwiom wejściowym, jej ręka — przecudnie
rzeźbiona, drobna jej ręka — sięgnęła za klamkę. Spojrzał na jej twarz.
Nie różniła się prawie od koloru jej sukni. Rozchylone usta i nisko
opuszczone, śnieżnobiałe powieki, nadały jej od nowa ów dziwnie
nieodgadniony, mistyczny wyraz.

Drzwi się otwarły, zaś Gérard bez protestu wyszedł z pokoju. Gdy był

już w sieni, klucz w zatrzasku obrócił się ze zgrzytem. „Nie kocham pana,
idź pan czym prędzej" — dzwoniło mu w uszach. Kazała mu odejść,
odpędziła go od siebie; teraz miał dowód, że istotnie w jej sercu nie
obudził miłości. Był jednak tchórzem; za wielkim tchórzem, by pochwycić
ją za gardło i stłumić w niej życie. Dobrze — pomyślał. Te kroki, które
stawiał, prowadziły już obecnie ku zupełnie nowemu etapowi jego życia.
Kilka minut bólu, a obraz Lorendany, kobiety — szpiega, niszczycielki
jego życia, zabójczyni Piotra, najlepszego z przyjaciół — jak marny cień
mu uleci z pamięci. Pocieszał się myślą, że wyobrażał sobie tylko, iż ją
kochał prawdziwie.

Pobiegł na górę, by zabrać kapelusz i znowu po chwili znalazł się w

hallu. Nie zastał już obecnie wąsatego eleganta. Tylko nocny portier
drzemał na krześle. Poklepał go po plecach, dał mu napiwek i kazał się
wypuścić. Człowiek ów widział, że zostawił uprzednio stufrankowy
banknot; nie robił więc trudności, by wydać mu resztę.

Plac St. Roch pogrążony był w ciemnościach; ani żywej duszy nie

dostrzegało się w pobliżu. Gérard bez namysłu pośpieszył ku stacji.

Złapał po drodze jednokonną dorożkę. Gdy zajechał przed dworzec, na
wschodnim niebie zaczynało już świtać.
* * *
W tej samej niemal chwili, gdy Gérard opuszczał hotel „Egipt",

Lorendana, zemdlona, upadła na ziemię.

Rozdział czwarty

Bezpośrednio przed odjazdem pociągu ze stacji, wpadli do przedziału,

background image

zajętego przez Gerarda i eskortującego go mężczyznę, dwaj hałaśliwi,
podejrzani osobnicy. Zaledwie usiedli, podkreślili zaraz fakt, że obaj w
interesach wyjeżdżają do Belgii. Głośna ich rozmowa toczyła się zrazu
około chustek, rękawiczek i innych towarów z zakresu galanterii, przy
czym padały też uwagi o stworzyć się mających składnicach tej branży w
Gand i Louvain. Gerard nie słuchał banalnych ich słów, które nudziły go
okropnie i działały mu na nerwy, ale urywki tych rozmów, nawet wbrew
jego woli, docierały mu do uszu i wdrażały się w pamięć. Po dalszych
jeszcze uwagach, ściśle kupieckich — o cenach koronek i nowej taryfie na
celnej granicy francusko-belgijskiej — przyszła wreszcie kolej na
enuncjacje i wynurzenia z zakresu patriotyzmu. Ich zapał i entuzjazm rósł
z każdą chwilą, co moment padało słówko: „ojczyzna", co moment
zapewnienie, że chwała, dobrobyt i potęga Francji, to jedynie ich marzenie
i jedyny niemal cel ich życia. O niczym się nie słyszało, jak o wielkiej,
jedynej, „ukochanej Francji".

Na pół ubawiony, na pół podrażniony, Gerard, począł śledzić oblicza

„patriotów". Już po powierzchownym ich zbadaniu, doszedł do wniosku,
że „ukochana Francja" nie była zapewne kolebką ich dzieciństwa. Jeden z
obydwu był tak ciemnoskóry, że nawet żaden Prowansalczyk lub rodowity
Baskijczyk na pewno by mu nie mógł w tym względzie dorównać. Oczy
miał duże, niesamowicie wyłupiaste, czarne, połyskliwe, z żółtawym
brzeżkiem, otaczającym źrenice; od-stawały od twarzy, jak kamienne
gałki, na lewo i na prawo od silnie zagiętego, mięsistego nosa. Grube jego
wargi ocieniał u góry mocny, połyskujący, czarny wąs, na głowie miał
perukę z długich, czarnych, wijących się włosów. Pokrywał nią zapewne
olbrzymią łysinę. Żyd lub Słowian, pomyślał Gérard, ale na pewno nie
człowiek urodzony we Francji. Rozpływał się w pochwałach dla
sprawności i zręczności policji cesarskiej i dla ostrych jej metod w
stosunku do zdrajców.

— Kochany nasz kraj — ozwał się teraz do towarzyszącego mu

człowieka — jest zalany po prostu tą straszną zarazą. Czy przypomina pan
sobie skrytobójcę du Pont-Croix i wspólnika tego draba — zapomniałem
w tej chwili, jakie nosił nazwisko...? Otóż widzi pan, mój drogi — mam
pewien dowód, absolutny nawet dowód, że we Francji aż się roi od
podobnych wywrotowców; ci teoretyczni mordercy, gotowi nawet
sprzedać cesarza i ojczyznę, zaliczają się do najlepszych sfer rodowej
arystokracji.

Podniósł rękę, jakby wezwać chciał niebo na świadka grozy, której

dowód miał w ręku. Rękę miał grubą, o palcach krótkich, podobnych do

background image

szpatułek; na niektórych z tych palców widniały pierścienie z dużymi
brylantami.

Gérard nań spojrzał z wyrazem pogardy.
— Ma pan zatem dowód? — ozwał się drugi, przerażony tym

widocznie, co usłyszał przed chwilą.

Był to człowiek niepokaźny, chudszy od tamtego, włosy miał rzadkie,

koloru mysiego, usta cienkie, uderzająco blade, oczy małe i dziwnie
wodniste. Na ogolonej jego twarzy uderzał przede wszystkim sumiasty
wąs. Dopełniały całości długie, odstające, nieforemne uszy i dwa
sterczące, pożółkłe zęby. Wyglądał z tym wszystkim, jak stary królik rasy
Angora; zwłaszcza, gdy ssał. Ssał zaś ciągle gałkę swej laski, którą
trzymał zawzięcie w uścisku kolan.

— Absolutny dowód? — powtórzył po chwili, spoglądając na tamtego z

wodnistymi oczyma.

Gérard odczuł odrazę do obu. Odwrócił głowę i wyjrzał ponownie z

okna wagonu. Obaj mężczyźni wsparli się o siebie, dotykając się
wzajemnie ramionami i głowami i rozpoczęli obecnie nieco cichszą, niż
uprzednio, szeptaną rozmowę. Przerywał ją niekiedy jakiś okrzyk
zapewnienia, lub zdumione zapytanie, jakby pełne niewiary. Mieli przy
sobie niezliczoną ilość dokumentów i papierów, które wyciągali kolejno ze
schowków i kieszeni, obrzucali je spojrzeniem i znowu po chwili chowali
z powrotem. Ilekroć grubszy wyciągał taki papier, podnosił głos i wtrącał
uwagi o swych planach i pomysłach; wymyślił ostatnio pewien mały
przyrząd, który w dziedzinie chustek, przewiązywanych przez szyję,
dokona przewrotu w sposobie ich noszenia. Umyślnie w tym celu
wyjeżdża do Brukseli, aby model wynalazku przedstawić, gdzie należy, i
poddać go ocenie, a już wkrótce niezawodnie, gdy uzyska patent, mały
jego przyrząd w setkach tysięcy rozejdzie się po świecie. Wyraził nadzieję,
że zarobi miliony, gdy interes się uda.

— Gdyby ten przeklęty pociąg nie hałasował tak strasznie — rzekł w

pewnej chwili do chudego towarzysza — opisałbym panu z największą
dokładnością, na czym polega konstrukcja przyrządu. Jest niezwykle
pomysłowa. Mam tu nawet opis i kilka rysunków, potrzebnych dla
wytwórcy.

Wyjął jakiś papier spośród stosu podobnych, szeleszcząc nim głośno i

przygłuszając jego szmerem dalsze uwagi.

— Pokaż pan te szkice — ozwał się człowiek z twarzą królika. — Mogę

panu pomóc w uzyskaniu zamówień, gdy będę w Szwajcarii. W przyszłym
miesiącu wyjeżdżam do Genewy.

background image

Tłuścioch coś odbąknął, jakby nie chciał o tym słyszeć, ale uczynił to

widocznie jedynie z pozoru.

— Obejrzenie rysunków nie przyda się na wiele — rzucił po chwili z

wyrazem przekonania. Zaraz jednak dodał:

— Ale zresztą, gdy pan chce — gdy zależy panu na tym... I mówiąc te

słowa, wręczył tamtemu plik papierów.

— Otóż widzi pan tutaj...
Wsparli się na sobie, dotykając się głowami, i przez kilka chwil

rozmawiali półgłosem; człowiek chudy zagłębił się w opisie wynalazku
przyjaciela, a wynalazca tymczasem zapalił cygaro i tępym spojrzeniem
wyglądał przez okno. Badanie opisu nie trwało długo; zaledwie się
skończyło, podjęto ponownie temat o ojczyźnie zagrożonej niebez-
pieczeństwem. Z tą samą emfazą.

— Powinien pan natychmiast zawiadomić policję — ozwał się człowiek

z króliczą facjatą.

— Zrobiłem to już przecież — zapewnił go tamten.
— Mówił pan z Toulonem?
— Nie, nie mówiłem. Dostęp do niego jest strasznie utrudniony. On i ten

drugi, Prévost się nazywa, otaczają się gromadą pochlebców, jak gdyby
każdy z nich z osobna był udzielnym cesarzem; a cesarza tymczasem
niech Bóg ma w opiece. Rozmawiałem zaledwie z jakimś niższym
urzędnikiem; ten zaprotokołował wszystko, co przed nim zeznałem, a w
końcu mi oświadczył, że zajmie się sprawą i skieruje ją tam, gdzie
właściwie należy.

Potraktował ją lekko.
— I wymienił pan nazwisko? — zainteresował się tamten. — Wszystko

pan powiedział, wszystko, co pan wie?

— Wszystko, co wiem.
— I nic panu więcej urzędnik nie powiedział? Przecież musiał coś

dodać, zauważyć coś — przy tym...

— Nic, ani słowa.
— To skandal oczywiście — wybuchnął chudeusz.
— Ja również tak myślę — przytaknął tamten.
Rozmowa o „ojczyźnie" toczyła się dalej, gorliwie, uparcie, namiętnie,

jak przedtem, zaś zniecierpliwiony Gérard zatkał sobie uszy, by nie
słuchać jej treści. W pewnym momencie, gdy wywody mężczyzn już
doszły do szczytu swej czczej natarczywości, towarzyszący mu konwojent
spojrzał mu w oczy; wstrząsnął ramieniem i zaśmiał się drwiąco. Sprawiał
wrażenie, że już nieraz w swym życiu słuchał takich bredni, lecz że nie

background image

uznał ich za godne, by poświęcić im uwagę.

* * *
Pociąg, zdążający ku granicy belgijskiej, poruszał się z szybkością, która

kilka lat temu wydałaby się pewnie czymś wprost niewiarygodnym:
dwadzieścia kilometrów w przeciągu godziny. Wśród drogi przystawał na
stacjach i stacyjkach, ale każdy z tych przystanków był dziwnie
nieokreślony pod względem trwania. Gérard, który stale spoglądał przez
okno, zauważył, że na każdej z tych stacji kierownik pociągu wdawał się
w rozmowę z urzędnikiem stacyjnym. Rozmowy były żywe i nie chciały
się kończyć. Raz się zdarzyło, że urzędnik ruchu chciał sprzedać psa
kierownikowi pociągu, a wynikłe stąd targi dłużyły się tak bardzo, że
pochłonęły aż kwadrans. Pasażerowie tymczasem musieli czekać, a wielu
spośród nich łamało sobie głowę, czy pies istotnie zostanie sprzedany, a
skoro się tak stanie, to czy uwolni ich to od udręki czekania.

Minęło już południe, gdy pociąg dotarł do stacji Feignies. Zatrzymał się,

jak zawsze, na torze bocznym, po francuskiej stronie granicy państwowej.
Pasażerom polecono wysiąść z wagonów i załatwić w urzędzie
formalności paszportowe. Obaj patrioci, wywijając paszportami, wybiegli
pierwsi z przedziału wagonu. Gérard, na znak eskortującego go
mężczyzny, pozostał na miejscu. Po chwili zjawił się francuski urzędnik,
otworzył raptownie drzwi przedziału, spojrzał na Gerarda i towarzyszą-
cego mu człowieka, skinął głową i zaraz się oddalił. Inni pasażerowie
tłoczyli się tymczasem na placu przed stacją, ustawiając się rzędem i
czekając cierpliwie, aż przyjdzie ich kolej. Gérard, spoglądając na tłum
przez okno, obserwował tymczasem towarzyszy podróży. Tłuścioch,
spoglądający wyłupiastymi oczyma, był w świetnym humorze i nie
denerwował się tym wcale, że tłum go popychał i potrącał nieuprzejmie.
Spostrzegał znajomych wśród mnóstwa pasażerów, uśmiechał się do nich i
witając ich ręką, wywijał jeszcze ciągle rozłożonym paszportem. Czynił to
bez przerwy, nieomal ostentacyjnie.

Formalności urzędowe dłużyły się bez końca. Każdy paszport był

dokładnie badany, a nieszczęśliwy jego posiadacz zasypywany po prostu
mnóstwem pytań. Gdy przyszła wreszcie kolej na krzykliwego tłuściocha,
Gérard mógł usłyszeć, jak chrapliwym swym basem rzucał odpowiedzi na
zadawane mu pytania. Odpowiadał wyraźnie, z natrętną usłużnością.

Gérard, dusząc się w ciasnym przedziale, spoglądał na niego z jeszcze

większym, niż uprzednio, wyrazem pogardy. Nie znał go bliżej, ale odczuł
doń nienawiść. Opuścił w końcu zasłonę na oknie, nie mogąc w tej chwili
patrzeć nań dłużej. Ale zaledwie to zrobił, obaj z powrotem wkroczyli do

background image

przedziału. Tłuścioch sapał i ocierał bez przerwy spocone czoło, chudeusz
bezzwłocznie opadł na siedzenie, jakby zupełnie wyczerpany z gorąca.
Wąska jego twarz była cała pomarszczona, nos i usta poruszały się
nerwowo, lub drgały konwulsyjnie. Gérard nie rozumiał, dlaczego ten
człowiek tak wyczerpał się z sił.

* * *
Po długim postoju, pociąg ostatecznie ruszył ze stacji. Pięć kilometrów,

które oddzielały go jeszcze od stacji granicznej, przepełzł po prostu
żółwim krokiem i zwolnił jeszcze biegu, gdy w oddali ukazał się dworzec
Feignies. Drobna ta stacyjka, leżąca na uboczu, znajdowała się po stronie,
po której w przedziale usadowił się Gérard. Podniósł raptownie
opuszczoną roletę i wyjrzał przez okno. Pociąg się zatrzymał na samym
prawie środku głównego toru; wychodziły stąd odnogi i linie uboczne, a
liczne skrzyżowania i tory dodatkowe zdawały się dowodzić, że stacja
Feignies była stacją węzłową. Na peronie dworcowym był ożywiony ruch.
Ludzie przystanęli rzędami wzdłuż szyn, śledząc nerwowo twarze
przybyłych, lub torując sobie drogę, by się dostać do wagonów. Na peronie
i w hallu uwijali się tragarze z kuframi i walizami. Belgijscy kolejarze i
urzędnicy celni siedzieli na ławkach, nie zajmując się niczym;
przypatrywali się tłumom, paląc papierosy i nie śpiesząc się wcale, by się
zgłosić do zajęć. Nim pociąg przystanął na stacji, uwagę Gerarda
skierowała pewna młoda kobieta, stojąca samotnie obok toru głównego.
Uderzała go po prostu zewnętrznym wyglądem. Ale bynajmniej nie
dlatego, że odznaczała się pięknością, lub wytwornym ubraniem; zgoła
przeciwnie. Ubrana była licho. Miała starą, zniszczoną spódnicę i wytartą
pelerynę, sięgającą do bioder. Na głowie jej spoczywał czarny, spłowiały,
słomkowy kapelusik z lichą koronką, przyczepioną do przodu. Jej twarz
była blada, koścista, koniec jej nosa wyraźnie czerwony. Rękawiczek nie
nosiła. Gołe jej ręce zaciskały kurczowo ucho słomianego koszyczka na
zakupy. Na nosie jej spoczywały zwyczajne okulary w niklowej oprawie.

Gerarda uderzył zrozpaczony jej wzrok i niezwykły niepokój, objawiony

w ruchach. Stała przez chwilę, zaglądając do okien wjeżdżających
wagonów, potem rzuciła się naprzód, biegnąc bez tchu u boku pociągu i od
czasu do czasu spoglądała na przedział, w którym znajdował się Gérard;
ilekroć popatrzył na podniesioną jej twarz, zawsze dostrzegał w niej
zrozpaczony wyraz i obłędny niepokój. Pociąg po chwili zatrzymał się
wreszcie. Gérard powstał, sposobiąc się do wyjścia, gdyż w myśl
instrukcji, których udzielił mu Toulon, miał wysiąść w tym miejscu i
zgłosić się niezwłocznie we francuskim granicznym posterunku

background image

policyjnym. Ale i inni pasażerowie musieli tu wysiąść; jedni, by się zgłosić
w urzędzie celnym, inni, by załatwić formalności paszportowe. W chwili,
gdy się ruszył na znak konwojenta, krzykliwi patrioci wyprzedzili go
rychło. Ściągnęli swe walizy i bagaże z siatek i posunęli je na razie ku
drzwiom wagonu. Gérard był zmuszony usiąść ponownie; zatarasowano
mu drogę, więc nie mógł się chwilowo wydostać z przedziału.
Przypatrywał się tymczasem, jak obaj patrioci złazili ze stopni. Chudy
mężczyzna był pierwszy na dole; drugi tymczasem podawał mu bagaże i
swym tłustym cielskiem potrącił kilkakrotnie kolana Gerarda. W chwili,
gdy manewrował pakietami i kuframi, wypełniał swą postacią niemal całe
przejście, wiodące ku drzwiom. W końcu obydwaj znaleźli się na dole.
Tłuścioch ponownie ocierał sobie czoło, a chudy jego kompan układał
bagaże, odebrane przed chwilą.

Nagle, wśród tego, padł okrzyk: „Hugo!". Gérard się przechylił i

dostrzegł jeszcze raz ową nędzną kobietę; przeciskała się przez tłum i
przez stosy kufrów, złożonych na ziemi. Zrozumiał po chwili, że
nieszczęsne stworzenie usiłuje się przedostać do obu patriotów. Wyglądała
w tym biegu jak stara kura, pędzona przez trawnik; bonecik jej opadał,
dyszała i sapała, biegnąc przed siebie. Ale obaj mężczyźni, choć słyszeli ją
zapewne, nie zwrócili na biegnącą najmniejszej uwagi. Wołała zatem
dalej: „Hugo! Hugo!", coraz bardziej chrypliwym i drżącym głosem.
Dotarła na koniec do miejsca, gdzie stał Gérard, ten spojrzał na bladą jej
twarz. Była piękna nieomal, opromieniona znienacka uczuciem radości.
Nie mogła prawie mówić z wielkiego wzruszenia; szczęki jej dygotały,
jakby bliska była płaczu, czerwony jej nos świecił z oddali, jak morska
latarnia. Ale była szczęśliwa, taka strasznie szczęśliwa, że bez potrzeby się
lękała, a na bladej jej twarzy tyle było serca i tkliwego oddania, że istotnie
w tej chwili wyglądała na piękną. Trzymając jeszcze słomiany koszyczek,
drugim ramieniem objęła tłuściocha — tak daleko, jak mogła — i dysząc
głośno, padła mu z płaczem na wydętą pierś.

Tłuścioch na nią spojrzał, traktując ją jakby była tylko cieniem; ocierał

sobie dalej czoło i kark i rzekł coś do tamtego, który jeszcze był zajęty
składaniem bagażu. Wreszcie się otrząsnął i ozwał się szorstko:

— Nie wariuj, Anno!
Odtrącił ją od siebie tak nagle i raptownie, że kobieta się zachwiała i

straciwszy równowagę, padła plecami na stos tobołów, złożony przez
chudego. Bonecik w tej chwili zsunął jej się z głowy, nogi w pantofelkach
i białych pończochach zawisły w powietrzu, a koszyczek się otworzył i
cała jego zawartość — przeważnie papiery i drobne pakieciki — rozsypała

background image

się na ziemię.

— Wariatka wstrętna! — wybuchnął tłuścioch — klnąc pod nosem i

warcząc ze złości; ale żaden z obu nie pośpieszył jej z pomocą i nie
zapytał jej nawet, czy odniosła obrażenia; nie ruszyli się również, by
zebrać jej rzeczy, walające się na ziemi. Wzruszało to dziwnie, gdy
patrzyło się na nią, tak strasznie poniżoną, a jednak ofiarną i pełną
życzliwości. Podniosła się szybko i zebrała po chwili rozsypane rzeczy.
Gérard posłyszał, jak Hugo jednocześnie zapytał ją ostro: „Nie zgubiłaś tu
czegoś, ty wstrętna maszkaro?" Odrzekła łagodnie: „Nie mój kochany.
Wszystko, co przyniosłam, mam znowu w porządku".

Przystanęła obok tamtych, ściskając ponownie ucha koszyczka i

promieniejąc z uciechy, nie posiadając się z radości, ilekroć tłuścioch
przypadkiem na nią spojrzał. Gérard go nie znosił. Nie przypominał sobie
teraz, czy kogokolwiek w swym życiu znienawidził tak szczerze, nie
wyłączając wśród tego nawet — „papy Toulona". Gdy brutal w pewnej
chwili obrócił się do niej i ozwał się szorstko: „Popraw sobie wiecheć,
który sterczy ci na głowie i stul teraz pysk!" — Gérard miał ochotę
wyskoczyć z wagonu i własną ręką powalić potwora. Ale zdawał sobie
sprawę, że nie zażywa jeszcze w pełni osobistej wolności. Trójka
niebawem znikła mu z oczu; podążała w kierunku urzędu celnego.
Zauważył na koniec, że kobieta szła w tyle za obu zbirami i że dźwigała w
rękach ich najcięższe walizy.

Rozdział piąty

Wszystkie zobowiązania, nałożone na Gerarda, skończyły się wreszcie

w tym granicznym mieście. Odprowadzony przez konwojenta do jedynej
w tym miejscu francuskiej ekspozytury policji cesarskiej, zameldował tam
pobyt, odpowiednio do wskazówek, udzielonych przez Toulona. Wydano
mu bez trudu paszport francuski. Dokument opiewał na imię i nazwisko
Pawła Gérard, słuchacza praw, urodzonego w Paryżu, syna Antoniego
Amadeusza Gerarda, z zawodu architekta, również z Paryża. W poprzek
paszportu wypisano wyraźnie, dużymi literami:

„Ten dowód tożsamości traci swą ważność w obrębie Francji, zależnych

od niej krajów i we wszystkich jej podległych koloniach zamorskich."

Gerard bez słowa odebrał paszport. Był teraz wolny, mógł swobodnie się

poruszać, mógł pójść, dokąd chciał, tylko Francja na zawsze dlań była
zamknięta. Uwaga, umieszczona w poprzek paszportu, wzbudziła w nim
uczucie nieznośnej nostalgii; zabolało go serce, ale jakoś dziwnie inaczej,
niż to zdarzało się dotąd. Trzeba urodzić się Francuzem, aby zrozumieć

background image

dostatecznie określenie: la patrie, które dla francuza jest tym, czym dla
Anglika: home. Ale Anglik dotarł do najdalszych zakątków kontynentu i
świata i wszędzie sobie stworzył to potrzebne mu home. Z Francuzem jest
inaczej. Gdy wyjedzie za granicę, to choćby miał podziw dla jej piękna i
wysokiej kultury, choćby uznał jej wyższość i względną supremację, nie
czuje się w niej dobrze i traci do niej pociąg; wydaje mu się wówczas, że
przebywa na wygnaniu. To samo odczuł i Gérard de Lanoy, gdy wydano
mu paszport. Nieszczęsne słowa: „traci swą ważność w obrębie Francji"
jak ostrzem sztyletu przekłuły mu serce. Najdroższa patrie, — kolebka
dzieciństwa, kraj, w którym urósł — na zawsze zamknęła swe wrota przed
nim. Nie zobaczy już Francji. Ani żyznej ziemi Prowansji i Normandii, ani
cudnych wybrzeży nad Morzem Śródziemnym, ani uśmiechniętych i
beztroskich bulwarów w Paryżu. W tej chwili już stał na ziemi belgijskiej.
Ale czymże była Belgia w stosunku do Francji? Zupełnie niczym. Nawet
nie żyła z nią w przyjaźni, od czasu gdy Bonaparte chciał zrównać ją z
ziemią. Język był ten sam, ale owo szorstkie „r", wymawiane przez
Belgów, okropnie drażniło ucho Gerarda.

Westchnął głęboko, daremnie się starając przytłumić westchnienie, i

pożegnał urzędnika, który wręczył mu paszport. Eskortujący go
mężczyzna spełnił w tej chwili powierzoną mu misję. Wyciągnął doń rękę,
zaś Gérard ją pochwycił, z tą samą jednak myślą, z jaką tamten mu ją
podał.

— Pan cieszy się zapewne, że pozbywa się mnie wreszcie — zaśmiał się

konwojent.

Został jeszcze w biurze i wdał się w rozmowę z urzędnikiem policji, zaś

Gérard tymczasem wyszedł na ulicę. Na zegarze na stacji wybiła druga.
Na dworze był upał, od torów dolatywał zapach dymu i palonej siarki.
Gérard zapytał przechodzącego tragarza, o której pociąg odjeżdża do
Brukseli, a gdy dowiedział się od niego, że za pół godziny, skierował się
do miasta, aby zakupić artykuły pierwszej potrzeby, gdyż znajdował się
obecnie bez żadnego bagażu. Nabył na razie małą walizkę i kilka
drobnostek z zakresu galanterii, po czym skierował się rychło z powrotem
na dworzec.

Cieszył się poczuciem, że jest wolny.
* * *
Gérard bez trudu odnalazł swój przedział, gdyż drzwi wagonu jeszcze

ciągle, jak uprzednio, stały otwarte. Stojąc w tej chwili obok toru
głównego, zapalił papierosa, walizkę położył na jednej z ławek i za-
stanawiał się nad tym, czy wytrwa w towarzystwie tych wstrętnie

background image

krzykliwych, obłudnych „patriotów". Pomyślał nawet o tym, aby przenieść
się obecnie do innego przedziału, obawiał się jednak, aby — jak powiada
przysłowie — nie dostał się przypadkiem z deszczu pod rynnę.
Ostatecznie postanowił zaryzykować zmianę. Nie wyobrażał sobie
towarzystwa, wstrętniejszego niż poprzednie. Odrzucił papierosa i właśnie
zamierzał sięgnąć po walizkę, gdy spostrzegł na torze jakiś świstek
papieru, leżący pod wagonem. Papier z formatu tak bardzo był podobny do
dużych foliałów, które „patrioci" uprzednio studiowali w wagonie, że
zdjęła go chętka, z niewyjaśnionych dlań powodów, by go podjąć i
obejrzeć. Miał pewną trudność w wydobyciu go z miejsca, chodziło
bowiem o to, by nie powalać ubrania. Jakiś usłużny tragarz, przechodzący
obok, widząc, co zamierza tak elegancki dżentelmen, pochylił się szybko,
wlazł pod wagon i podjąwszy papier, wręczył go Gerardowi z kordialnie
uprzejmym: — Proszę, panie.

Gérard rzucił mu niklową monetę, tragarz się skłonił, powiedział

„merci" i ruszył po chwili w dalszą drogę. Gérard pozostał z kartką w ręce.

Naglony ciekawością, otworzył szybko podany mu papier; ciekaw był

zobaczyć, jakim to wynalazkiem tak przesadnie wśród drogi chełpił się
grubas. Nie przykładał jednak wagi do wartości „wynalazku". Chustka,
którą owijał kołnierz i szyję, była zawsze w porządku i nie domagała się
zmiany w sposobie noszenia. Uderzyło go również, dlaczego szkic tak
drobnego wynalazku przedstawiony był graficznie na papierze
kartonowym i w tak dużym formacie, a opis i objaśnienia tak samo zajęły
cały prawie arkusz. Gdy rzucił okiem na szkic i jego opis, przekonał się
zaraz, że istotnie przeczucie nie wprawiło go w błąd. Szkic był pisany
terminologią techniczną — co drugi niemal wyraz był wyrazem fachowym
— szkice były duże, wykonane pomiarowo i nie wykazywały bynajmniej,
że przedstawiają wynalazek z dziedziny — galanterii. Gérard zdziwił się.
Głęboka bruzda przecięła mu czoło. Nie był technikiem i nie miał pojęcia,
co rzecz przedstawia. Oderwał wreszcie wzrok od rysunku i spojrzał
dokoła; zagadka rysunku jakąś uporczywą myślą wypełniła mu umysł.

Właśnie w tej chwili grupa pasażerów, wracających z wizami i kwitami

celnymi, jak gęsta chmura wtłoczyła się na peron; wszyscy od razu runęli
na tor, pociągając toboły i szukając swych miejsc. Gérard znalazł się
pośrodku tej czerni. Chwycił za walizkę, zamierzając tak jak tamci
odszukać swój przedział, gdy nagle poprzez tłum doleciał go okrzyk:

— Panie, panie!
Spojrzał za siebie, by zrozumieć, o co chodzi, ale głos od nowa

rozpoczął piskliwie:

background image

— To jest moje, monsieur — to moje, monsieur... Proszę mi to oddać,

pan nie może tego zabrać... To jest moje, monsieur, to moje, monsieur —

Pochwycono go za rękę i ustawiono jakiś bagaż tuż u jego nóg.

Wszystko to się stało tak nagle i gwałtownie, że nie zdążył nawet spojrzeć
i zrozumieć, o co chodzi. Dopiero w kilka chwil później, rozpoznał w
atakującej ową nędznie ubraną, poniżoną kobietę, która przed godziną, czy
dwiema obudziła w jego sercu tak gorące współczucie.

Była w tej chwili jeszcze bardziej podobna do spłoszonej kwoki.

Podbiegła do niego wraz z ciężką walizą i słomianym koszyczkiem i
złożyła je na ziemi, by zwolnić swe ręce. Wysilała się panicznie, by
odzyskać papier, który Gérard miał w ręce. Jej bonet ponownie osunął się
z jej głowy; kiwał się w powietrzu, uderzając o jej ramię i zwisając na
wstążce, uczepionej do włosów. Jej nos był czerwony, jej cienkie włosy,
mysiego koloru, rzędami kosmyków przysłoniły jej czoło. Wyraz jej
twarzy, pełen grozy i przerażenia, i jej dzikie spojrzenia, rzucane obłędnie
— wszystko to z tak dziwną siłą podziałało na Gerarda, że instynktownie
się cofnął przed atakującą go kobietą. Ale ona, widząc to, ponownie
zawołała piskliwym głosem:

— Oddaj pan ten papier!... To jest moje, monsieur, to moje monsieur...

Pan nie ma przecież prawa... Oddaj pan ten papier!

Chwyciła go w tej chwili kurczowo za rękaw.
Gérard ostatecznie zrozumiał jej rozpacz. Współczuł jej w duchu. Ozwał

się uprzejmie: „Voila, madame" i zwrócił nieszczęsnej żądany papier.
Porwała go łapczywie i pochwyciwszy po chwili walizkę i koszyczek,
pobiegła ku wagonom. Tu runęła na jednym ze stopni; twarz zagrzebała w
kościstych dłoniach i gwałtowny szloch wstrząsnął jej piersią. Gérard
chciał właśnie pośpieszyć w jej kierunku i udzielić jej pomocy, gdy nagle
zacharczał głos tłuściocha;

— Nie wariuj, ty głupia! — ryknął do kobiety.
Ten okrzyk podziałał jak magiczne słowo na rozpacz nieszczęsnej. Nie

ulegało wątpliwości, że cierpiała na histerię. Zerwała się szybko,
przesunęła dłonią po mokrej twarzy, palce jej spoczęły na czubku nosa.
Gérard, który stale spoglądał na jej twarz, gdyż nie mógł po prostu
oderwać się od niej, dostrzegł w tej chwili, że twarz ta uległa jakby nagłej
przemianie. Jakby dotknięcie czarodzieja wywarło na nią wpływ. Kobieta
spojrzała na lżącego ją brutala, a zachwycone jej oczy zalśniły w tej chwili
tak tkliwą miłością, że twarz jej ponownie mogła zdawać się piękną. W
kącikach jej ust zabłąkał się uśmiech, oczy promieniały od szczęścia i
pogody.

background image

Podała z uśmiechem papier brutalowi. Wyrwał go z jej rąk, nieoględnie i

szorstko, wtłoczył go bezzwłocznie do jednej z kieszeni.

— Nic tak ważnego — zachichotał pod nosem. — Ty zawsze robisz

rwetes o byle jakie głupstwo.

Obrócił się teraz i spojrzał na Gerarda, który podjął walizkę. Podniósł

rękę i wymownym gestem opukał sobie czoło. Potem wskazał kobietę i
dodał bezpośrednio:

— Nie ma tu w porządku — zaśmiał się dziko. Pan rozumie, co myślę.
Gérard nie zamyślał wdać się w rozmowę. Zdławił swój wstręt, obrócił

się rychło i wskoczył na stopień, by znaleźć jakieś miejsce. Nie zniósłby
podróży w otoczeniu tych zbirów i przeklinał chwilę, w której podjął ów
papier. Na szczęście nie zwrócono nań zbytniej uwagi. Pasażerowie, zajęci
rozmieszczaniem bagażów i szukaniem swoich miejsc, nie mieli wprost
czasu zainteresować się tą sceną, która, z nieznanych mu powodów, jakoś
dziwnie zaciążyła na jego umyśle. Znalazł wreszcie miejsce w nie zajętym
jeszcze całkiem przedziale. Złożył swą walizę i oparłszy się na oknie,
wyjrzał na peron. Pragnął podświadomie mieć zupełną pewność, co się
stało z kobietą. Przed oczyma migał mu jej czerwony nos i przerażony
wyraz obłędnych oczu.

Ostatnie, co dostrzegł, to była jej chuda noga, wyłaniająca się nieśmiało

spod zniszczonej spódnicy. Było to w chwili, gdy wstąpiła na stopień.
Ujrzał pantofelki i jej białą pończochę, sporządzoną z bawełny. Nikt jej nie
pomógł, gdy wtłaczała się na górę. W ręce jeszcze ciągle trzymała
koszyczek.

Scena, którą przeżył i w której, wbrew woli, odegrał pewną role, nie

odchodziła mu z pamięci podczas podróży do Brukseli. Twarz tej kobiety,
pełna grozy, przerażenia i bezgranicznego oddania dla gnębiącego ją łotra,
ścigała go po prostu przez całą drogę. Młody jej wiek nie pozwalał
przypuszczać, że była jego matką. Ale ten wyraz miłości, który rozjaśniał
jej twarz i wydobywał z niej zawsze tak nadziemskie piękno — ten wyraz,
tak przypuszczał, miał wszystkie cechy macierzyńskiej ofiarności;
właściwy jest kobietom czystym, doskonałym, owym cichym
cierpiętnicom, którym przedmiot uwielbienia, bez względu na jego
wartość, będzie zawsze przyświecał jak nienaganny ideał. Ten nędzny
brutal, który tak zgoła bezgranicznie doświadczył jej sympatii i dowodów
przywiązania, ani odrobiną życzliwości nie odpłacał się za nie; a ona go
czciła i z psim uwielbieniem spoglądała mu w oczy. Cały jej niepokój
poświęcony był jemu; ogarniał ją strach, gdyż musiała przeczuwać, że mu
grozi coś złego; że znajdował się chwilowo w jakimś wielkim

background image

niebezpieczeństwie.

Ale w jakim niebezpieczeństwie?
Myśli Gerarda odbiegły na razie od tematów mu bliższych. Tajemnica

tej kobiety, tak dziwnie mu sympatycznej, skojarzyła mu się w mózgu z
szeptanymi rozmowami związanych z nią mężczyzn; z ich podejrzanie
natrętnymi wybuchami patriotyzmu, z ich skłonnością do łgania, z ich
planami, rysunkami i towarzyszącą tym rysunkom terminologią
techniczną. Gérard, nie ocknięty jeszcze z własnych doświadczeń, pełen
jeszcze wrażeń po przebytych perypetiach, łamał sobie głowę, co ich
mogło łączyć i jaki mieli cel, by utrzymywać z sobą kontakt.

Jeszcze długo od chwili, gdy zagadka ostatecznie została rozwiązana, w

pamięci Gerarda, nieustannie wracającej do pierwszego dnia pobytu poza
Francją, tkwił jeden obraz: ubogo ubranej, wynędzniałej kobiety,
wspinającej się na stopnie kolejowego wagonu, w którym siedzieli już
wygodnie dwaj krzykliwi, podejrzani hultaje. Widział jej pończochy — jej
białe pończochy, wyzierające wstydliwie spod zniszczonej spódnicy,
.chudą jej rękę, ściskającą koszyczek i niesforny bonecik, spadający jej z
głowy.

Rozdział szósty

Sędziwa księżna opowiadała mi często o pierwszym występie

wicehrabiny de Lanoy na dworze cesarskim. Z chęcią słuchałam jej
ciekawych opowiadań. Wzbudzały we mnie zawsze niezwykłe zaintere-
sowanie.

— Zdawałam sobie sprawę — zwierzała się przede mną — że nie

uniknę ostatecznie zetknięcia się z hrabiną. Ale przez wzgląd na męża,
odroczono tę sposobność aż do szóstego miesiąca żałoby po Gerardzie.

Byłam całkiem złamana i unikałam długo zjawiania się w towarzystwie.
Mój mąż wziął urlop i kilka miesięcy spędziliśmy w ciszy, w posiadłości

Rambouillet. Żal za Gerardem był ogólny i szczery. Wszędzie go lubiano,
wszędzie go darzono nadzwyczajną sympatią. Nikt nie chciał wierzyć, że
dopuścił się istotnie zarzuconej mu zbrodni i że przyznał się do niej, jak
ogłosił to Toulon. Gérard de Lanoy jako zdrajca i wywrotowiec? Gérard de
Lanoy? Nie, to niemożliwe — protestowano ogólnie. Cały niemal Paryż
jednego był zdania.

Staruszka westchnęła. Na twarzy jej wystąpił wyraz smutku, jak zawsze,

gdy w rozmowach wspominała o Gerardzie. Ten smutek określił
uduchowioną jej twarz; wydała mi się wówczas jeszcze stokroć

background image

piękniejsza.

— Nigdy nie było i nie będzie w przyszłości tak godnego człowieka —

rzekła półgłosem. — Nie istniał taki drugi, jakim był mój ulubieniec.

Skierowałam rozmowę z powrotem na temat hrabiny de Lanoy.

Staruszka ją podjęła. Po chwili ciągnęła:

— Nie zapomnę tej chwili, gdy po raz pierwszy ją ujrzałam i została mi

przedstawiona. Było to w sześć miesięcy po przysłanej nam wieści o
śmierci Gerarda i o małżeństwie, które zawarł bezpośrednio przed
śmiercią. Zrozumie pani łatwo, że moje uczucia do hrabiny nie były zbyt
tkliwe. Nie wspomniałam o niej nigdy, nawet wymienienie jej imienia
sprawiało mi trudność, gdyż przyznaję się szczerze, że z głębi przekonania
nienawidziłam ją zawsze. Nawet mój mąż, który znany był z tego, że
zawsze objawiał ogładę w obejściu, nie zważając na fakt, że cesarz i
cesarzowa darzyli ją sympatią, unikał jak mógł zetknięcia się z hrabiną.
Nasz przyjaciel, Marquis de Ravenne, napomknął mu raz o niej w trakcie
rozmowy. Markiz, który należał do bliskich cesarzowi kół arystokracji, był
obecny na przyjęciu, kiedy cesarz i cesarzowa podejmowali hrabinę.
Okazali jej, podobno, niezwykłą życzliwość, zaś cesarzowa oświadczyła,
— tak twierdzi Ravenne — że dołoży starań, aby książę de Lanoy mógł
wkrótce się spotkać z owdowiałą szwagierką.

Cesarzowa nie wspomniała mi o ówczesnej rozmowie — ciągnęła lady z

widoczną goryczą — ale w gruncie rzeczy, zaprosiła nas potem na
spotkanie z hrabiną. Mieliśmy się zejść na dworskim przyjęciu. Za-
proszenie do nas przyszło niemal zaraz po powrocie z Rambouillet do
Paryża — na drugi już dzień — akuratnie w pół roku po śmierci Gerarda.
Znaczyło dla nas tyle, co wydany nam rozkaz. Nie ulegało wątpliwości, że
odmowa z naszej strony naraziłaby nas zaraz na niechybną niełaskę obojga
cesarstwa. Zaproszono nas, pamiętam, na czwartą po południu. Byłam
jeszcze wówczas w głębokiej żałobie i nie opiszę pani tego, jak tłukło mi
się serce, gdy otworzono przed nami drzwi salonu i gdy weszłam do
środka. Cesarz i cesarzowa już byli w salonie. Jeszcze teraz ich widzę.
Wystarcza zupełnie, gdy zamknę oczy, a zaraz mi się zdaje, że stoją przede
mną. Cesarz był w ciasno zapiętym, długim surducie, w jego czarnym
krawacie lśniła szpilka; wypomadowane jego wąsy sterczały jak sznurki.
Cesarzowa spojrzała jakby lekkim zezem, który, zdaniem jej przyjaciół,
dodawał jej powabu. Jasne włosy opadały jej w lokach na czoło i ramiona.
Do gorsu przypięła bukiecik konwalii. Policzki przeciągnęła różem, rzęsy i
brwi uczerniła ołówkiem. Nie miała tego dnia na sobie krynoliny. Po raz
pierwszy, zapewne. Wyznam pani teraz, że ona zawsze w ten sposób, bez

background image

żadnej zapowiedzi, wprowadzała modę. Czyniła to dlatego, aby inne
panie, nie wiedząc jeszcze o tym, przedstawiały się skromniej i cośkolwiek
niemodnie. Wprawdzie nosiłam jeszcze wówczas suknie żałobne, ale
dotknęło mnie niemile, że akuratnie przed tygodniem zamówiłam inne do
półżałoby; nie wiedziałam jeszcze wówczas, że cesarzowa zarzuca obręcze
krynolin i że wprowadza kupry, wypełnione włosiem; noszono je w tyle,
tuż pod pasem. Jedwabna jej suknia miała kolor popielaty. Jej upięcia
zdobiły niebieskoszare szarfy, wstążki i olbrzymie kokardy, fason
rękawów był wybitnie bufiasty. Cesarzowa wyglądała urodziwie, jak
zawsze, ale zestarzała się nieco od czasu, gdy ostatnio widziałam ją w
Bordeaux. Nie zdziwiło mnie to wcale z uwagi na fakt, że cesarstwo już
stracili swą dawną popularność i że horyzont polityczny coraz gęściej i
wyraźniej przysłaniał się chmurami. Wszystko wskazywało na bliską
burzę.

Cesarz podbiegł do nas, powitał nas uprzejmie i pocałował mnie w rękę.

W chwili, gdy z mężem zabawiał się rozmową, podeszłam do cesarzowej i
złożyłam jej ukłon, jak wymagał ceremoniał. Po krótkiej rozmowie, w
którą wdała się ze mną, wskazała na damę, stojącą pod oknem. Była to ona
— hrabina de Lanoy. Wzrost miała słuszny, wygląd wytworny, strój,
oczywiście, pokryty krepą. Podeszła do nas z wdziękiem i gracją.
Cesarzowa rzekła: Przedstawiam pani, księżno, hrabinę de Lanoy.

Czy przedstawia sobie pani — ciągnęła staruszka — te dwie,

młodociane, przystojne kobiety, pochylające się przed sobą w dworskim
ukłonie i wystające torsami z otaczających je dokoła balonów krynolin?
Patrzyłam na mój nos, gdy pochylałam się przed nią i tylko błyskawicz-
nym spojrzeniem zerknęłam ku górze. Muszę jednak przyznać, że
piękność tej kobiety po prostu mnie olśniła. Nie widziałam jeszcze w życiu
tak bogatej urody. Jej cera była blada, jak kość słoniowa, kolor jej włosów
połyskiwał jak miedź. Na głowie jej spoczywał czarny bonecik, upięty
bogato koronkami, a u samego jego przodu wyzierała spośród wstążek
olbrzymia kamelia. Czarny kolor jeszcze silniej uwydatniał barwę jej
włosów. Uderzyło mnie od razu, że żałobna jej krepa nie miała tak
wielkich i szerokich rozmiarów, w jakich lubowały się powszechnie,
owdowiałe mężatki. Nie uważałam za stosowne zganić jej za to. Uważam
bowiem zawsze, że żałoba i ból nie mogą być mierzone metrami krep.
Miała krepę tiulową, krótką, delikatną, nie dosięgającą swą długością
nawet końca jej nosa. Wyglądała w niej pięknie i niezwykle elegancko.

Pamiętam doskonale, że przez kilka minut byłam dziwnie zakłopotana.

Nie wiedziałam, co począć. Ale szczęśliwy przypadek wybawił mnie z

background image

kłopotu. Nadbiegł w tej chwili synek cesarzowej, następca tronu, który
uprzednio, gdy przybyłam, zabawiał się z hrabiną we wnęce okna. Lubił ją
zapewne, gdyż do niej właśnie przybiegł i ujął ją za rękę, odpowiadając z
uśmiechem na mój ceremonialny ukłon. Jednocześnie i mój mąż zbliżył
się do nas. Cesarzowa natychmiast przedstawiła go hrabinie, on zaś
pochylił się i ucałował jej rękę. Jeszcze dziś doskonale pamiętam tę scenę.
Olbrzymi salon, pośrodku cesarz i cesarzowa Eugenia, opodal mój mąż,
pochylony nad ręką hrabiny de Lanoy — zauważam nawiasem, że nie
widziałam w życiu tak cudnej ręki — i małe książątko, ukryte do połowy
za fałdami jej sukni, jakiś tragiczny wyraz wyzierał mu z oczu. Spoglądał
raz na mnie, to znowu na nią, jakby domyślał się tego, że jakaś niezwykła
rzecz rozgrywa się przed nim — jedna z tych rzeczy, których i dawniej,
być może, niejednokrotnie był świadkiem.

Cesarzowa skinęła i wszyscy usiedli. Ona i cesarz wdali się zaraz w

rozmowę z księciem, ja zaś usiadłam obok pięknej kobiety, którą
nieodżałowany Gérard tak bardzo musiał kochać, że nawet w obliczu
śmierci zaofiarował jej nazwisko. Przyznaję się otwarcie, że nienawidzi-
łam jej wtedy. Uznałam jej piękność, jej wdzięk, jej smak, jej wytworność,
ogładę — wszystko w niej uznałam — ale nie mogłam jej darować, że to
ona była tą, na którą oczy Gerarda po raz ostatni w życiu zwróciły się z
miłością — że widziała ich uśmiech, ostatni ich uśmiech, ostatni wyraz
jego szczęścia i upojenia wśród ziemskiej wędrówki. Nienawidziłam jej
wtedy, och jak nienawidziłam!...Bóg tylko wie, co działo się we mnie...

Na ustach staruszki zabłąkał się uśmiech. Zaśmiała się dziwnie, lecz

odczuwałam wyraźnie, że rada by zapłakać. Nadrabiała wprawdzie miną,
jakby usiłując mnie przekonać, że szaleństwa miłości już dawno minęły i
uległy zapomnieniu, wiedziałam jednak lepiej, co się działo w jej sercu.
Uśmiechnęła się do mnie, ale odczuwałam ból, który krajał jej serce; ból
zabliźniony, już zatarty, co prawda, ale ciągle jeszcze żywy, gdy musnęło
go wspomnienie.

— Chłopczyk uczepił się ręki hrabiny — ciągnęła po chwili — oparł się

na niej i spojrzał mi w oczy dziwnie dużymi, pytającymi oczyma. Nie
uwierzy pani może, ale tknęło mnie coś wtedy, że nad losem tego dziecka
zawisła tragedia. Wzdrygnęłam się nagle, usiłując się otrząsnąć z tej
strasznej myśli, jak przeczucie, utkwiła w mym mózgu; nie mogłam się jej
pozbyć.

Zapytałam hrabiny, czy lubi dzieci. — Namiętnie — odrzekła, patrząc

mi w oczy. Rozmowa ponownie utknęła kłopotliwie. Zupełnie zrozumiałe.
Patrzyłyśmy na siebie, dwie, jeszcze młode, bezdzietne kobiety — ona już

background image

wdowa, nie zdążywszy nawet w pełni zostać żoną swego męża. Czyż więc
rozmowa o dzieciach mogła toczyć się gładko, naturalnie, jak u innych?
Oczywiście, że nie. Brakło nam doświadczeń, by móc ją prowadzić.

Przeszłyśmy po chwili na bliższe nam tematy. Od dziecka mnie uczono,

abym nie siedziała, jak mumia, gdy się znajdę w towarzystwie. „Nie
zapominaj języka" — powtarzano mi zawsze. Gdy byłam jeszcze
dzieckiem, sędziwa moja babka, markiza de Mortemart, zażyła przyja-
ciółka Marii Antoniny, najbardziej podziwiana spośród dam jej dworu,
przysposabiała mnie do tego, nie zważając na to, że jeszcze nie dość
podrosłam. „Fanny — zwykła mawiać — ćwicz się w konwersacji."
Rozpoczynałam więc ją zawsze, lub mieszałam się do niej, gdziekolwiek
się trafiło, gdziekolwiek było można. Z mądrymi, dowcipnymi, z głupimi,
bezdusznymi, — gdziekolwiek się zdarzało — byle paplać, a nie milczeć.
Początkowo te występy kończyły się fiaskiem; wypędzano mnie z pokoju,
łając jeszcze przy tym i nazywając mnie gęsią. Nieraz w owych dniach aż
paliłam się ze wstydu, gdy spotkała mnie kara. Z biegiem jednak czasu
nabierałam rutyny i coraz zgrabniej i swobodniej obracałam się wśród
ludzi. I dziękowałam za to Bogu, że babka już od dziecka nakazywała mi
„rozmawiać". W późniejszych bowiem latach nigdy w towarzystwie nie
zabrakło mi tematu.

Zabawiając się z hrabiną, spoglądałam jej często w oczy, może częściej i

natrętniej, niż pozwalały na ten wybryk dobre maniery. Ale czyniłam to
dlatego, że ścigała mnie myśl, iż widziałam już gdzieś jej piękną twarz.
Nie pamiętam jednak, gdzie. Widziało się ich tyle w roku Wystawy, że
niemożliwą było rzeczą zapamiętać sobie wszystkie, byłam jednak pewna,
że nową mą szwagierkę widziałam może wówczas wśród falangi obcych,
którzy stale zjeżdżali, by odwiedzić wystawę. Próbowałam ją wybadać, ale
milczała zawzięcie, ilekroć w rozmowie wspomniałam coś o niej. W
rezultacie nie zdołałam nic z niej wydobyć. Absolutnie nic.Po kwadransie
rozmowy nie wiedziałam o niej więcej, niż wiedziałam poprzednio; z tą
jedną różnicą, że poznałam w niej kobietę dorodną, sympatyczną,
doskonale ubraną i o wytwornych manierach.

Ani ona, ani ja, nawet słowem nie wspomniałyśmy w rozmowie o

Gerardzie. Gdy ja i mój mąż odchodziliśmy wreszcie, cesarzowa
przyjaźnie ujęła mą dłoń i rzekła znacząco:

— Spodziewam się, że pani, księżno, i nasza droga hrabina, będą

wkrótce serdecznymi, życzliwymi przyjaciółkami.

„Nasza droga hrabina!".
Wściekłam się wówczas; nie opiszę pani tego, jaka ogarnęła mnie złość.

background image

Irytowało mnie również, że mąż mój, ujęty wdziękami szwagierki,
uśmiechał się do niej i dziwnie życzliwie patrzył jej w oczy. Zrozumie pani
łatwo, że jeszcze bardziej, niż przedtem, znienawidziłam ją za to.

Rozdział siódmy

— Księżniczka Matylda wydała wspaniałe przyjęcie ku czci hrabiny —

opowiadała mi księżna przy innej okazji. — Było to akuratnie w rok po
śmierci biednego Gerarda, a owdowiała jego żona, złożyła, oczywiście,
tego dnia żałobę. Ja jeszcze ciągle chodziłam w krepie. Pamięć Gerarda
tak mi była bliska, jakbym wczoraj dopiero pożegnała go w Lyonie. Gdy
zobaczyłam Juanitę w jasnym, kolorowym stroju balowym, doznałam
mimowolnie dziwnego wstrząsu. Dowiedziałam się wtedy, że na imię ma
Juanita; nie przypadło mi do smaku to egzotyczne imię. Dlaczego nie
Joanna, lub jakieś inne imię spośród imion chrześcijańskich? Skończyło
się na tym, że ja od tej pory nazywałam ją Juanitą, a ona w rozmowie
mówiła mi Fanny.

Nie spotykałyśmy się często. Nie dlatego, że celowo i świadomie

unikałam jej towarzystwa, ale po prostu z tej przyczyny, że za mało nas
łączyło duchowej wspólnoty. Jedyny temat, który nas mógł interesować,
był stale i starannie unikany w rozmowie. Przyznaję się szczerze, że
niełatwą było rzeczą tak trwać w postanowieniu; to sprawiało nawet
trudność; ale w gruncie rzeczy od sześciu miesięcy, które trwała już
znajomość, ani razu nie wspomniałyśmy imienia Gerarda. Muszę jednak
przyznać, że nie brakło jej tematów, gdy się wiodło z nią rozmowę; swadę
miała wielką, a nie mniejszą inteligencję. Znała się na wszystkim; na
książkach, teatrze, sztuce, muzyce. Jak na dwadzieścia kilka lat, które
liczyć mogła wówczas, była bardzo oczytana i już wiele widziała — znała
też świetnie, co dziwiło mnie nawet, mnóstwo szczegółów z życia
artystów. Stykała się niejednokrotnie z obu Dumasami, ojcem i synem, i
doskonale oceniała charakter ich twórczości. Pożyczyła mi w tych czasach
„Teresę Raquin", najnowszą powieść Emila Zoli; rzecz nieco śmiałą,
potraktowaną realistycznie, znaną jednak z tego, że rozpętała burzę wśród
mas zacofańców. Opowiadała mi też wiele o niemieckim kompozytorze,
Ryszardzie Wagnerze, który właśnie w tym okresie kończył swą wielką,
niezrównaną tetralogię. Jej temat, jak mówiła, zaczerpnięty był z legendy
o pierścieniu Nibelungów i niezwykle wstrząsająco przedstawiał jego
dzieje. Złoto Renu, troskliwie .strzeżone przez nadobne jego córy, a
wydarte im w walce przez młodego Zygfryda, bohatera tetralogii, staje się

background image

w końcu powodem jego śmierci; naraził się bogom, gdyż zakochał się w
siostrze, przepięknej Siegelindzie. Jazdę Walkirii, amazonek germańskich,
przedstawioną przez Wagnera w toku tego dzieła, jako porywający swą
ekspresją poemat symfoniczny, nazwała Juanita najcudowniejszym
utworem, jaki kiedykolwiek napisano.

Akuratnie w tym okresie i słynny Degas, malarz realizmu, wystąpił na

widownię. Przyznaję się otwarcie, że zawsze mnie raziły jego dziwnie
brzydkie „baleriny". Ale gdy odwiedziłam z Juanitą pracownię artysty i
przyjrzałam się bliżej jego studiom i szkicom, uznałam po raz pierwszy
ogromny jego talent. Opowiedziała mi również, że była już w Anglii i że
widziała królową angielską, kobietę niepokaźną, ale czczoną jak bóstwo
przez uwielbiający ją naród. I księżniczkę Walii, która uchodziła w owych
czasach za najpiękniejszą kobietę na całym kontynencie.

* * *
— Ale zaczęłam przecież mówić o wielkim przyjęciu u księżniczki

Matyldy — ciągnęła staruszka. — Otóż po raz pierwszy tego dnia
widziałam Juanitę w stroju wieczorowym. Przyznaję się szczerze, że tak
ona, jak jej strój — wywołały mój podziw; wyglądała czarująco.
Księżniczka przyjęła ją nader gościnnie, a zebrani u niej goście byli pełni
entuzjazmu dla urody Juanity. Mężczyźni niedwuznacznie wyrażali jej
hołd, kobiety bezstronnie przyznawały im rację; spuszczały jednak nosy,
gdy cesarz i cesarzowa zaszczycali ją rozmową. Opowiadano półszeptem,
że Juanita była córką Napoleona III, a jej romantyczne małżeństwo z
Gerardem de Lanoy dodawało jeszcze blasku tajemnicy. Na przyjęciu u
księżniczki otoczył ją od razu rój wielbicieli. Byłam sama tego świadkiem,
jak rozmawiał z nią Thiers, pożerając ją oczyma, generał Mac Mahoń,
ostrzący sobie język, gdy się wdał z nią w dysputę, Prosper Merimee,
artysta i poeta, niełatwo chylący czoło przed kobietą i Charles Gounod,
który, zachwycony jej urodą, przyrzekł jej poświęcić swą następną operę.

Gdy zjawili się cesarstwo, bal otworzono uroczystym kadrylem. Brałam

w nim udział, tańcząc z cesarzem: partnerem cesarzowej był hrabia Nigra.
Clou wieczoru była cygańska orkiestra, sprowadzona z Budapesztu.
Księżniczka Matylda stanęła do kadryla z księciem Walii, po przeciwnej
stronie tańczyła Juanita z Leopoldem von Hohenzollern.

Nikt tam nie myślał o możliwości wojny, nie roztrząsano też zupełnie

takich kwestii, jak polityka. Ale nikt też nie podlegał wizjom proroczym.
Rozmawiano i flirtowano z Feliksem Faure i Kazimierzem Perier, nie
domyślając się wcale, że i jeden i drugi będą kiedyś, w przyszłości,
prezydentami Francji. Przy kolacji siedzieliśmy z generałem Bazaine, nie

background image

przeczuwając zgoła, że ten człowiek niedługo okaże się zdrajcą. Monsieur
de Lesseps opowiadał mi w rozmowie o kunsztownym kanale, który
przekopał przez Afrykę w pobliżu Suezu i który jak mi mówił, już z
końcem listopada miał zostać otwarty. Cesarzowa przyrzekła, że osobiście
weźmie udział w otwarciu kanału, a Monsieur de Lesseps, który był jej
kuzynem, cały swój sukces zawdzięczał jej staraniom. Świat go uważał za
pustego marzyciela, uczeni zaś twierdzili, że cały jego plan już z góry był
zdany na niechybną zagładę. Ale cesarzowa, mimo wszystko, wierzyła
weń święcie; przez całe dziesięć lat udzielała mu pomocy i dodawała
otuchy; dzięki jej zabiegom rząd francuski stał się poważnym
akcjonariuszem istniejącej już spółki, a kiedy Kedyw ją zaprosił, by na
ceremonię inauguracyjną przyjechała do Kairu, cesarzowa bez wahania
przyjęła zaproszenie. Kedyw, odwdzięczając się i pełen entuzjazmu dla
uprzejmości cesarzowej, wybudował nad Nilem wspaniały pałac, aby
godnie ją przyjąć. Monsieur de Lesseps opowiedział mi o wszystkim
szeroko i dokładnie, ale gdy skierował rozmowę na temat kanału,
obciążając ją na domiar terminologią techniczną, której nie rozumiałam,
straciłam cierpliwość i poczęłam się nudzić. Wolałam słuchać anegdotek
de Blowitza, który ze swadą i humorem opowiadał obecnym o paryskich
skandalikach, lub skierować uwagę na Franciszka Blanca, opisującego
zajmująco kasyno gry, które olbrzymim sumptem zbudował w Monte
Carlo. Kasyno to istniało od sześciu już lat, a elita towarzyska Wiednia i
Petersburga coraz gęściej i jawniej podążała w jego progi. Blanc był
pewny, że Paryż już wkrótce pójdzie za tamtymi.

* * *
— Nie tańczyłam wiele na przyjęciu u księżniczki, gdyż nie czułam się

na siłach, by wirować wśród radości, ale piękna Juanita jakoś szybko
zapomniała o minionej żałobie. Widziałam mimo woli jak jasna jej suknia
bez przerwy powiewała wśród tańców na sali. Ale cóż w tym dziwnego?
Była piękna, młoda, więc oblegano ją po prostu, byle móc z nią zatańczyć.
Kotyliona tańczyła z Leopoldem Belgijskim. Nadawali się do siebie, gdyż
i on był młody i niezwykle urodziwy, ale dodam nawiasem, że nie
gustowałam w mężczyznach, którzy w tak młodym wieku nosili już brody.

Najwięcej tańczyła z pewnym młodym rotmistrzem artylerii polowej,

niejakim Durobert. Pochodził on z jednej z najlepszych rodzin, a dzięki
swym warunkom i wytwornym manierom, był mile widziany wśród sfer
towarzyskich. Był świetnym tancerzem, niezrównanym jeźdźcem i
jakkolwiek nie zaliczał się do ludzi zasobnych — rodziców miał biednych
i żyjących skromnie w swej wiejskiej posiadłości — zawsze brał udział w

background image

wystawnych zabawach, nie licząc się z kosztami i nie szczędząc
wydatków, by zaimponować rozmachem.

Zachowanie się obojga od razu wśród obcych wywołało zdumienie.

Rzucało się w oczy. Bezpośrednio po lansjerze tańczyła z nim kadryla, a
następnie kilka walców; nie świadczyło to dobrze o takcie kobiety, która
tak niedawno dopiero złożyła żałobę po śmierci męża. Ktoś z obcych —
nie pamiętam już, kto — opowiadał mi następnie, że widziano go po balu,
jadącego z nią razem w jej własnym powozie. Gdyby zapytano ją o to,
odpowiedziałaby zapewne, że odprowadzał ją do domu; byli jednak tacy,
którzy twierdzili stanowczo, że powóz jej skręcił w kierunku dzielnicy, w
której mieszkał Durobert. Nie uwierzyłam, oczywiście, tym
skandalicznym plotkom. Ale nie mniej się zdumiałam, gdy usłyszałam
nazajutrz o strasznej tragedii, która zdarzyła się nad ranem. Młody
Durobert zastrzelił się w mieszkaniu. Nikt w kamienicy nie słyszał
wystrzału, a gdy służący nad ranem przyniósł mu śniadanie, zastał go w
sypialni, leżącego na podłodze, wśród kałuży krwi. Łóżko miał zasłane,
nie leżał w nim nawet, lekarz jednak stwierdził, że śmierć nastąpiła przed
kilku godzinami. Posłano po policję, ale sprawy ostatecznie nie zdołano
wyjaśnić; zatuszowano ją raczej. Opowiadano sobie jednak, że Durobert
był na żołdzie rządu niemieckiego i że wykradł pewną ilość ważnych
dokumentów, szczególnie zaś szkic nowego typu dział, który ceniono
sobie bardzo w ministerstwie wojny i trzymano przed obcymi w
najściślejszej tajemnicy.

Policja, jak powiadam, zrobiła, co mogła, by rzecz zatuszować, ale

służba Duroberta nie trzymała języka i przez nią to właśnie rozniosła się
wieść, że w biurku rotmistrza znaleziono pewną ilość kompromitujących
dokumentów. Przypuszczam, oczywiście, że asumpt do tego dały uwagi
policji, poczynione wśród rewizji, a podchwycone niedyskretnie przez
któregoś z domowników. Wypytano ich dokładnie, co do szczegółów nocy,
która poprzedziła wypadek, ale nie uzyskano w tym kierunku prawie
żadnych wyjaśnień. Pan — twierdziła służba — wybrał się wieczór na
wielką zabawę, a odchodząc, zauważył, by nie czekano na niego, gdyż nie
może przewidzieć, kiedy powróci. Nikt ze służby nie wiedział, kiedy
wrócił i nikt też nie słyszał wystrzału pistoletu.

W kołach towarzyskich wieść o tragedii przyjęto początkowo z wielkim

przygnębieniem. Ale wkrótce i o niej zapomniano zupełnie.

Rozdział ósmy

background image

Wypadki, jak ostatni, coraz częściej i dobitniej niepokoiły opinię. Coraz

częściej przychwytywano szpiegów i zdrajców, coraz bardziej urastała
kronika aresztowań i sensacyjnych samobójstw. Przykładów było wiele, a
nazwiska takich ludzi, jak: Tournevoy, dAlambert, Neutachel i innych —
całymi tuzinami liczono podówczas — świadczyły wymownie, że
organizm Francji nie podoła zbyt długo tej toczącej go zewsząd,
niebezpiecznej gangrenie.

Niepopularność cesarza i brak gotówki — nie wspominam, oczywiście,

o majątkach spekulantów — odczuwany przede wszystkim przez ludzi
młodych, garnących się do życia — dwa te zjawiska były głównymi
przyczynami szerzącej się zarazy. Toteż i sprawa Duroberta znalazła
ostatecznie zupełne wyjaśnienie. Stwierdzono urzędowo, że za plany dział,
dostarczone Niemcom, otrzymał gotówką sto tysięcy franków,
wypłaconych mu w złocie. W łączności z tym wszystkim, wspominano i o
innych, podobnych wydarzeniach. „Nie oszczędzano i Gerarda" — ze
łzami w oczach żaliła się księżna.

— Ale dlaczego tak tajemnie załatwiono z nim sprawę? — podsłuchała

raz staruszka tajemną rozmowę. — Uwięziono go naprzód i po krótkim
śledztwie natychmiast rozstrzelano, jak mówią ogólnie. Pozwolono mu
tylko bezpośrednio przed śmiercią poślubić pewną damę, pozwolono zaś
dlatego, że tajemnicza ta pani cieszyła się protekcją Napoleona III. A
przypomina pan sobie Piotra du Pont-Croix? święcie w to wierzę, że cała
ta klika dorobiła się fortun na sprzedaży tajemnic pruskiemu wywiadowi.

— Nasza tajna policja — ubolewał ktoś w klubie — nie rozporządza

niestety nowoczesnym systemem. Gabinet Wywiadu upada niemal w
oczach, a Lucien Toulon jest stanowczo za stary, by podołać zadaniu. Jego
metody są marne, trącą już myszką. Dowiedziałem się niedawno, że w
Austrii i w Prusach używa się kobiet do celów wywiadu; młodych,
przystojnych, fascynujących dam, które nawiązują znajomości z oficerami
i arystokracją. Taka jedna kobieta może więcej wyśledzić, niż stu
komisarzy. Ale Toulon jest za stary — zanadto zacofany, by iść w tym
względzie za pruskim przykładem. Brakuje mu energii i brakuje też,
przypuszczam, odpowiedniej orientacji.

Podobne rozmowy jawnie i otwarcie toczyły się w klubach; prowadzono

je w kawiarniach, w pierwszorzędnych restauracjach, w pociągach, na
wyścigach, na przyjęciach, obiadach. Temat ich nęcił; był jedynym
tematem, który przez tygodnie i miesiące zachowywał aktualność. W
powietrzu wisiało widmo wojny, a instynkt samozachowawczy coraz
jawniej i wyraźniej domagał się ochrony przed szpiegami i zdradą. Tylko

background image

mało było takich, którzy w pamiętnym owym roku — 1864 — nie
dostrzegali chmur, gromadzących się nad Renem i nie trapili się myślą, co
przynieść może przyszłość. Garstka tych ludzi, żyjących beztrosko,
zatykała sobie uszy na wołania i przestrogi.

Warunki istotnie sprzyjały spekulantom: pogoda była piękna, zabawy

odchodziły z królewską rozrzutnością, więc po cóż się smucić i zatruwać
sobie duszę? Nie pomoże to sprawie, gdy duch się zasklepi i obarczy
troską.

A pochlebcy, optymiści i usłużni dworacy z otoczenia cesarzowej wołali

otwarcie, z coraz większym zapałem:

— Dlaczego nie dać szkoły tym pruskim rozbójnikom? Czy boimy się

ich może — czy nie stać nas na to?

Mówili to głośno, tak często i przekonywająco, że sami ostatecznie

uwierzyli swym słowom. Dlaczegożby i nie? Nawet pychę i butę można
sztucznie wykrzesać i hodować je w sobie.

Uczeni i profesorowie gromadzili tymczasem niemieckie słowniki i

podręczniki — na użytek żołnierzy, gdy podejdą pod Berlin. Rozentuz-
jazmowana młodzież głosiła z zapałem, że armia francuska jest siłą
niezwalczoną. Przypominała pesymistom Austerlitz i Jenę, Solferino i
Jaffę — ale jakoś nie wpadało jej na myśl, by wspomnieć im również o
bitwie pod Waterloo.

* * *
Echa tych wieści docierały wśród tego i do uszu Gerarda. Zaniechał

zamiaru osiedlenia się w Brukseli i zamieszkał na razie w szwajcarskiej
Genewie. Wybrał ją dlatego, ponieważ w dnie słoneczne, gdy sprzyjała
pogoda, mógł z okien swego domu oglądać z oddali góry Francji, a gdy
sprzyjał znów wiatr i od szczytów Jury dął tak pomyślnie, że docierał i do
niego — mógł oddawać się złudzeniu, że i powietrze, które wchłania, jest
powietrzem Francji. Całymi niemal dniami siedział wtedy w oknie i,
zapatrzony w dal, wyobrażał sobie w duchu, że i Juanita w tej chwili
oddycha tym powietrzem.

Juanita Lorendana — boska Lorendana — Juanita, jego żona! Nie mógł

jej zapomnieć. Obraz jej ścigał go, nie dawał mu spokoju. Aby zatrzeć go
w pamięci, odbywał konsultacje ze słynnymi lekarzami. Poznał w
Szwajcarii kilku profesorów i szukając ich pomocy, naradzał się z nimi,
czy by nie poświęcić się obecnie jakiejś wiedzy ścisłej lub karierze
artystycznej. Był młody, zapalony — miał wielką chęć zasklepienia się w
nauce. Myślał jakiś czas o zawodzie lekarza. Wyobrażał sobie zawsze, że
oddawszy się w ten sposób na usługi ludzkości, potrafi w sobie stłumić ów

background image

zew tęsknoty, wyzwolić się duchowo, a w końcu, po latach zwolnić się
wreszcie od ściskających pęt.

Pragnął się poświęcić, zaprzeć się w sobie; marzył o szpitalach, o

koloniach trędowatych, o misjach sanitarnych w centralnej Afryce.
Profesorowie szwajcarscy zainteresowali się żywo młodym Francuzem,
którego smutna twarz i zgnębiony wygląd obudziły w nich wkrótce
szczerą sympatię; udzielali mu porad, ofiarowali pomoc i wszystko
wskazywało, że Gérard się dźwignie i odrodzi niebawem przez naukę i
skupienie. Ale nie nadszedł jeszcze czas, który sprzyjał tym warunkom;
zabrakło mu pokoju, zabrakło równowagi. Gdy spojrzał czasem z okna,
daleko za jezioro, dosięgała go z oddali biel zaśnieżonych szczytów
jurajskich; innym znów razem gdy wiatr był pomyślny i przywiewał jakby
z Francji, przynosił mu swym tchem, swym dziwnie lodowatym,
kryształowym powiewem — wizję Lorendany w jej stroju nocnym; stała w
drzwiach, tak samo jak wówczas, w pokoju hotelowym, a oczy jej
patrzyły, jakby wyraz oczekiwania wyzierał z ich źrenic. Gérard w takich
chwilach opuszczał znienacka foliały i książki; przechylał się przez okno i
wdychał jeszcze głębiej powietrze Francji; to samo powietrze, którym jego
Lorendana oddychała jednocześnie; zdawało mu się nawet, że powietrze to
pachnie zapachem jej włosów i że szemrząc w powiewie, szeleści tak
samo, jak szeleściły jej suknie.

Spodziewał się w duchu, że wyzwoli się kiedyś z tych dręczących go

wizji: ale na razie jeszcze nie mógł; odczuwał wyraźnie, że daremnie by
się kusił. Myśl o Lorendanie i myśl o Francji z opętańczą siłą wraziły mu
się w mózg. Przeczuwał intuicją, że te myśli nierychło zdołają się zatrzeć,
ale przewidywał jednocześnie, że nigdy nie wygasną i nie pójdą w
zapomnienie. Tego był pewny.

Zdarzały się dnie, w których zamierzał skończyć z tą straszną udręką.

Chciał dotrzeć do granicy, przekroczyć ją chyłkiem i dostawszy się do
Francji, zdać się na los, który zgotuje mu Toulon. Każe go zastrzelić, tak
jak strzela się zdrajców: kulami w plecy — tak jak żąda tego kodeks —
dlaczego nie? Dla swych celów i zamiarów, dla przyjaciół i znajomych już
uległ formalnie żądaniu prawa. Był zupełnie tego pewien, iż ogłoszono to
publicznie, że przyznał się do zbrodni. Jego brat, Fanny, Cecylia, de
Neuvic — wszyscy byli pewni, że zginął jak zdrajca; że wypalono doń w
plecy i że martwe jego ciało rzucono do rowu. Więc dlaczego by nie?
Myślał wprawdzie o tym, ale myśli nie wykonał. Zamienienie jej w czyn
— rozważał po kryjomu — i poddanie się tej bandzie — to wszystko
trąciłoby niegodnym tchórzostwem. Bezpośrednio po wyroku, pod wraże-

background image

niem ultimatum, które postawił mu Toulon, zdecydował się na walkę i
postanowił ją podjąć; chciał wywalczyć sobie życie, nowe życie wśród
nowego otoczenia; tak jak uczynili to inni, których spotkał taki los.
Zrezygnować teraz z walki, po kilku miesiącach spędzonych wśród
nostalgii, znaczyłoby tyle, co okazać się słabym; co przyznać się nieomal
do własnego tchórzostwa. A Gérard tego nie chciał; za wiele miał ambicji
— za wiele godności.

Wyobrażam sobie jednak, że nawet więcej by zaryzykował, gdyby nie

słowa Lorendany, które jeszcze silniej zatrzasnęły wrota jego życia, niż
najsroższy dekret, wydany przez Toulona:

„Nie kocham pana wcale. Odejdź pan natychmiast!"

Rozdział dziewiąty

Gérard zamieszkał w prywatnym domu, graniczącym bezpośrednio z

hotelem Belle-Vue, widok z jego okien wychodził na jezioro. Codziennie
wieczór, o wpół do siódmej, zbiegał na ulicę do pobliskiego kiosku i
kupował gazety, nadeszłe z Paryża. Właśnie o tej porze nadchodziły
pociągiem.

Paryskie gazety! Figaro, na przykład. Gérard znał właściciela Figara.

Nazywał się Blowitz i często się zdarzało, że jadał z nim obiady.
Roztrząsali podówczas socjalne kwestie, gdyż problem socjalny był
charakterystycznym rysem oblicza dziennika. La Patrie, Le Journal, La
Presse. Rozkoszował się po prostu widokiem tych gazet. Wydobyte spod
prasy i wysłane na kolej, pachniały jeszcze często farbą drukarską. Były
jeszcze mokre. Ale Gérard je kochał, gdyż przynosiły mu zawsze ostatnie
wiadomości. Wiadomości z Paryża. O bulwarach, teatrach, rautach,
wyścigach. O nowej operze Karola Gounoda, o nowej rewii w teatrze
Châtelet, o ostatniej sztuce Emila Augiera, o wystawie Degasa w pałacu
luksemburskim. A wreszcie o modzie. Dowiedział się, na przykład, że
zarzucono już modę noszenia krynolin i że zastąpiono je obecnie
olbrzymimi kuprami, które wypełniało się włosiem. Że kolor zielony,
śmiało wprowadzony przez księżnę Metternich, zdobył sobie prawo
przodowania wśród innych i że należy w tej chwili do kolorów
wytwornych. Że przybranie sukien na barkach i ramionach wznosi się
teraz śmiało ku górze, a nie opada, jak dawniej, wprost na ramiona.
Fryzury podniesiono, stały się pełniejsze. Suknie ozdabiano barwnymi
wstążkami, opadającymi luźno, podobnie jak cugle. Gérard uśmiechał się,
czytając o kokardach, przyczepianych do staników, kokardach

background image

jedwabnych, bujnych, kępkowatych, wąskich i szerokich, które damy
traktowały śmiertelnie poważnie.

Czytając o tym wszystkim, nie wyobrażał sobie Lorendany w tych

modnych fatałaszkach. Groteskowy kuper, wypychający komicznie jej
kształty u pasa, na pewno nie dodawał uroku jej postaci, a wybujała
fryzura, stercząca na głowie, nie zgadzała się zapewne z formą jej twarzy.
Jej piękne włosy, takie miękkie, jedwabiste, nie nadawały się, rozważał, do
tak dziwnych wybryków. Ale kolor zielony, takie zielone koronki dokoła
jej ramion — ach, jak ubóstwiał linię jej ramion — kolor zielony z
pewnością odpowiadał odcieniowi jej cery. Uśmiechnął się dziwnie,
czytając gdzie indziej, że Ojciec Feliks, uwielbiany kaznodzieja kościoła
Notre Dame, skrytykował z ambony owe kupry i tiurniury nazwał je
wybrykiem, czymś zgoła bezsensownym i odradzał kobietom hołdowanie
ich modzie.

Jakiś anonimowy autor — opowiadano półgębkiem, że znany

arystokrata — ogłosił nawet książkę, poruszającą ten temat. Gérard
sprowadził ją przez jedną z księgarń i ubawił się szczerze złośliwą treścią.
Jej ton był szyderczy, zakrawał na satyrę. Autor niezawodnie był
człowiekiem żonatym, a ekstrawagancja jego żony w niemałym widać,
stopniu dała mu się we znaki miał jednak dowcip, poczucie humoru.
Barwnie przedstawił nowy zwyczaj, który zapanował wśród kobiet.
„Wyciągają lusterka — opisuje w pewnym miejscu — lusterka drogo-
cenne, oprawione diamentami i nie krępując się niczym, nie zważając na
obecnych, czernią sobie brwi i ocieniają powieki. Nie zrobią ani kroku bez
pudru i różu. Zawsze też mają ołówek pod ręką. Nawet rzęsy nim czernią,
czy trzeba, czy nie trzeba." Gérard się uśmiechnął i pomyślał mimo woli,
że twarz Lorendany nie potrzebowała w istocie tych sztucznych okraszeń,
była tak piękna, że już sama w sobie przedstawiała wyraz skończonej
doskonałości.

Czytywał dzienniki od początku do końca, nie opuszczał ani wiersza, a

czynił to dlatego, że zawsze się spodziewał, iż natknie się kiedyś na
nazwisko żony. Przez długi jednak czas ani wzmianki nie znalazł o
hrabinie de Lanoy. Dopiero później ją odszukał, raz, czy też dwa: gdy
zaproszono ją na lunch do pałacu cesarskiego i gdy, towarzysząc
cesarzowej, odwiedziła jakąś galerię obrazów. „Była jeszcze ciągle w
głębokiej żałobie" — zauważył dziennik z taktowną dyskrecją. Ale gdy
towarzyszyła cesarzowej przy otwarciu Salonu, strój jej, mimo wszystko,
był dokładnie opisany na łamach Figara. Miała długą, czarną, taftową
suknię, przybraną upięciami z crêpe anglais i czarny szalik z brukselskich

background image

koronek. Rękawy jej sukni miały grubą lamę, również wykonaną z crêpe
anglais, rękawiczki miała czarne, skórkowe, buciki wysokie, zapinane na
guziki. Gérard, przeczytawszy to, zamknął oczy i wywołał w nich
sztucznie wizję Lorendany. Lorendany, ubranej w żałobną suknię, i
ukrywającej ręce — te jedyne spośród pięknych, nieporównane ręce — w
czarnych, skórkowych, żałobnych rękawiczkach.

Upłynął niemal rok, gdy spotkał się w dziennikach ponownie z jej

nazwiskiem. Zdarzyło to się wówczas, gdy hrabina de Lanoy zjawiła się
na balu, urządzonym z taką pompą przez księżniczkę Matyldę. Cała elita
zebrała się tam wtedy, Gérard zaś czytał o nadzwyczajnym wrażeniu, które
wywarła hrabina na wszystkich obecnych. Przeczytał też dokładnie opis jej
sukni. Wykonano ją w całości z szarego tarlatanu, stanik był upięty
jedwabnymi różami. W artystyczną jej fryzurę były również wetknięte
różowe róże, włosy w zwojach spadały na ramiona.

Wzdrygnął się nagle, czytając o tym wszystkim. Jak by to przyjęła ta

wielbiąca ją tłuszcza, — pomyślał odruchowo — co by na to rzekła, jak by
postąpiła, gdyby wiedziała o niej wszystko, co on, jej mąż, tak wiedział
dokładnie? Że była tylko szpiegiem — szpiegiem na żołdzie tego łotra
Toulona. Z jakimż wstrętem i pogardą odwrócono by się od niej — z jakąż
pasją i wściekłością wskazano by jej drzwi!... Ta myśl jak sztylet wraziła
mu się w serce, odczuwał ją fizycznie, sprawiła mu ból.

Fanny de Lanoy, najwybredniejsza spośród dam, jego brat, przyjaciele,

de Neuvic, MéricourtL. Gdyby wiedzieli o tym wszystkim, że Piotr du
Pont-Croix tylko jej to zawdzięczał, że postradał życie!... O, nieba, o,
nieba!... Gdyby choć jedno z nich wszystkich wiedziało coś o tym!...

Ale nikt nie wiedział i nikt się nie domyślał. Zaś on, Gérard, jedyny

spośród wszystkich, tylko dlatego o tym wiedział i dlatego się domyślał,
że odsłoniła przed nim duszę, że zdradziła się sama: że rzuciła rozmaryn
na ciało du Pont-Croix. Tamci nie wiedzieli. Odczuwali tylko tyle, że
pokonała ich bezwzględnie swą urodą i wdziękiem, że rzuciła na nich czar,
że urzekła ich po prostu tajemnicą swej istoty. Westchnął głęboko i
pomodlił się w duchu, aby nikt z nich wszystkich nie domyślił się nigdy
prawdy. Zamknął oczy i znowu wyczarował jej postać przed sobą.
Wyobrażał sobie teraz, jak wstępowała na stopnie pałacu księżniczki jak
setki oczu odprowadzało ją z podziwem.

Cesarz i cesarzowa byli również obecni na balu u Matyldy. I droga,

niezapomniana, życzliwa Fanny. Potem Thiers, Lesseps i wszystkie niemal
gwiazdy paryskiej cyganerii. Księżniczka lubiła ich, tych artystów z
Montmartre. Paryż się bawił. Nie zważał na chmury, gromadzące się nad

background image

Renem. Cesarz chorował, a cesarzowa się martwiła, że z wolna i
stopniowo podkopywano jej wpływ i wielkie znaczenie. Ale ukrywała to w
sobie, umiała się poskramiać. Śmiała się, tańczyła, uprawiała nawet flirt z
potężnym Metternichem. Przymilała się carowi i z radością przyjmowała
uprzejmości kedywa.

Paryż szalał, śmiał się i tańczył, a po drugiej stronie Renu Bismarck

uzbrajał potężną armię.

Rozdział dziesiąty

Nadszedł tymczasem r. 1870; zbliżała się wiosna. Miesiąc marzec.

Zimne wichury i zadymki śnieżne zmieniały się na przemian z dniami
pogodnymi, pełnymi słońca i wiosennych podmuchów.

Gérard jeszcze ciągle kupował gazety, a kupował je stale w tym samym

kiosku, — na rogu skweru i Jardin Anglais — którego właściciel,
komicznie wyglądający, groteskowy staruszek, miał minę uczonego, lub
słynnego profesora. Widocznie był Francuzem — może z Francji
południowej — a wszystko wskazywało, że posiadał erudycję. Gérard
nieraz myślał, studiując jego twarz, co go, skłoniło, aby w obcym mieście
sprzedawać gazety. Zapewne jakiś cios, tragedia losu, gdyż tu i ówdzie,
zwłaszcza gdy ktoś przyszedł i zażądał wyraźnie gazet francuskich —
pochylał głowę, przebierał pod ladą, aż znalazł po chwili żądaną gazetę,
potem zgarniał pieniądz, wydawał z niego resztę, ale unikał przy tym
wszystkim patrzenia na klienta. Miał pięknie sklepione, wysokie czoło, a
olbrzymi kapelusz, który pokrywał mu głowę, czarny, zniszczony, filcowy
kapelusz — uderzał przede wszystkiem szerokimi skrzydłami i spiczasto
zakończonym, wysokim denkiem. Nosił go zwyczajnie na tyle głowy, a
spod wytartych jego skrzydeł opadały strączkami szpakowate włosy, które,
bujając kapryśnie, gdy poruszał nimi wiatr, trzepotały mu nad czołem, lub
przysłaniały oczy. Nosił poza tym duże, szerokie, rogowe okulary, przez
które jego oczy, wyblakłe już nieco, wodnistoniebieskie, wydawały się
nienaturalnie powiększone. Nos miał wąski, typowo romański, zawsze
czerwony, tuż pod jego czubkiem zwisała nieprzerwanie kropla wilgoci.
Szpakowate włosy okalały mu również zapadłe policzki. Wyglądał z tym
wszystkim jak karykatura profesora z „Vie Parisienne." Zniszczony jego
płaszcz, podobnie jak kapelusz, zzieleniał ze starości, buty przy obcasach
miał stanowczo za szerokie, jak na wymiar swych nóg, rękawiczki
skórkowe, wytarte z noszenia, z wielkimi dziurami u końców palców.

Gérard polubił dziwacznego staruszka. Uważał go w duchu jakby za

background image

zesłanego mu z niebios towarzysza niedoli. Przyjaźń się zaczęła od
krótkich rozmówek, o uwagach o pogodzie, o wypadkach dnia, aż
wreszcie wśród zimy, w pewny mroźny poranek, Grard przyniósł mu
ciepły płaszcz i parę bucików, które zakupił dla niego, i oświadczył mu po
prostu, że je składa w darze. Starzec się zdumiał, a wyraz wdzięczności,
który zalśnił mu w oczach, tak bardzo przekonał i wzruszył Gerarda, że
pożegnał go czym prędzej i, nie czekając odpowiedzi, oddalił się z kiosku.

Po osobliwym tym zdarzeniu sprzedawca gazet nabrał ufności, stał się

od razu nieporównanie rozmowniejszy. Zaczął odsłaniać swą duszę przed
Gerardem. Nie wymienił mu nazwiska — Gérard do końca nie dowiedział
się o nim — ale stopniowo i w urywkach przedstawił mu całokształt
swego poprzedniego życia. Ożenił się młodo, zakochawszy się w swej
żonie, ale żona niestety nie okazała mu serca. Wyszła zań dlatego — była
córką kupca w miasteczku Grenoble — gdyż ujęła ją myśl, że zostanie
kiedyś żoną profesora uniwersytetu że będzie bywać na przyjęciach u
burmistrza w ratuszu, prowadzić dom, bawić się, próżnować — że stanie
się po prostu wybitną osobistością w swym rodzinnym mieście. Była
młoda, piękna, miała dobre maniery i zdobyła sobie wkrótce niezwykłą
popularność. Gdziekolwiek się zjawiła, budziła furorę, a kronika
towarzyska miejscowej prasy przy każdej sposobności wymieniała jej
nazwisko. Nawet sam prokurator oświadczył raz o niej, że jest
najpiękniejszą kobietą w całym departamencie.

— Była młoda, jak pan widzi — opowiadał kioskarz, patrząc na

Gerarda, jakby prosił go o względy dla nieżyjącej już żony — a pochwały
i pochlebstwa przewróciły jej w głowie. Nie zdawała sobie sprawy, że
pensja profesora nie była tak wielka, aby podołać jej zachciankom. Lubiła
się stroić, przybierać klejnotami, tak samo przynajmniej jak niektóre z jej
przyjaciółek, ja zaś folgowałem, robiłem co mogłem, byle sprawić jej
przyjemność. Sam zawiniłem — ciągnął nieszczęśliwiec, ocierając ręką
kroplę z pod nosa. — Należało być otwartym, należało jej wyniszczyć, że
nie jestem tak bogaty, aby sprostać jej kaprysom. Była bardzo inteligentna.
Nie ulega wątpliwości, że byłaby mnie zrozumiała. Ale, drogi mój Boże —
co tu o tym gadać? Cieszyłem się jak dziecko, gdy wkładała nową suknię,
albo gdy przynosiłem jej klejnoty, o których marzyła. Całowała mnie
wtedy, a ja za te pocałunki byłbym duszę nawet oddał... Pan zrozumie
mnie może...

Gérard zrozumiał — domyślił się reszty. Stara historia, stara jak świat.

Ekscentryczna żona. Ogłupiały mąż, zakochany w niej po uszy. Brak
gotówki. Nadarzająca się w tej chwili, kusząca sposobność. Moment

background image

słabości, obłędnej nierozwagi i zwyczajny jej epilog: nieunikniona
katastrofa.

— Miałem bogatego wuja — opowiadał starzec przy innej sposobności.
— Zamierzał mi zostawić wszystko, co posiadał. Poszedłem więc do

niego, gdy zabrakło mi pieniędzy. Krawczynie, modniarki, klejnoty,
przyjęcia — to wszystko kosztowało, pochłaniało tysiące. Mieszkanie
miałem również ponad stan kosztowne. Poprosiłem o pożyczkę, nie
chciałem zapomogi ale plotki o mej żonie i do niego już dotarły. Dał mi
reprymendę, oburzył się na mnie, że toleruję jej wybryki, zapłacił wreszcie
długi, ale poprzysiągł jednocześnie, że nigdy w przyszłości nie zrobi już
tego. Ponieważ żony mej nie lubił i strasznie o niej mówił, więc gdy w rok
czy dwa ponownie się znalazłem w podobnych tarapatach, nie chciałem po
raz drugi się zwrócić do niego i wtedy akuratnie, wtedy, proszę pana...

— Co było wtedy? — Pożałował go Gérard. — Małe oszustwo?

Fałszywy wekselek?

Starzec przytaknął.
— Mój wuj w tym czasie zachorował niebezpiecznie. Lekarze

twierdzili, że nie przetrwa choroby że za kilka dni umrze. Byłem jedynym
spadkobiercą jego wielkiej fortuny, miałem żywe przekonanie że o całej tej
sprawie nie dowie się nikt — i tak — I tak...

Stara historia — stara, jak świat. Fałszywy podpis na blankiecie

wekslowym, odkrycie fałszerstwa, pościg sądowy, proces, wyrok, kara —
ruina.

— I pański wuj wyzdrowiał? — domyślił się Gérard.
— Nawet długo jeszcze żył — przytaknął starzec. — Wydziedziczył

mnie z majątku i cieszył się zapewne, gdy skazano mnie w końcu na
czternaście lat ciężkiego więzienia.

Blade jego usta drgnęły kurczowo, jakby bliski był płaczu, ale ani jedna

łza nie spłynęła mu z oczu. Może tak wiele już płakał, że wyczerpał ich
zapas.

Trzy lata spędził w katuszach, siedząc w więzieniu, ale jego żona wśród

tego nie myślała nawet o tym, by nawiązać z nim kontakt. Pewnego jednak
dnia doszła go wiadomość, że jest chora na gruźlicę i że przebywa w
szpitalu. Jak to się stało, że poprzez mury więzienia dowiedział się o tym,
z tego trudno dokładnie zdać sobie sprawę. Takie rzeczy się zdarzają.
Zdarza się również, że zdecydowany więzień, traktowany oględniej za
dobre zachowanie, wyzyskuje ten przywilej i w odpowiedniej chwili
ucieka z więzienia. Przyjaciel Gerarda był silnie zdecydowany i miał
przywileje. Zaledwie się dowiedział o chorobie żony, powziął natychmiast

background image

plan ucieczki; nie oglądając się na nic, postanowił bez wahania zbiec do
Francji, by choć raz jeszcze ujrzeć ubóstwianą kobietę.

— Miałem dziwne wrażenie — tłumaczył Gerardowi — że gdy wezmę

ją w ramiona, to śmierć się nie ośmieli zajrzeć jej w oczy.

Uciekł z więzienia i dostawszy się zrazu do sąsiadującej z wysepką

kolonii brytyjskiej, skierował się stamtąd wprost do Francji i, nie poznany
przez nikogo, po ciężkich tarapatach przybył do Grenoble. Tu się
dowiedział, że żona tymczasem umarła w szpitalu i że bogaty jego wuj z
żalu, czy też wstydu — chodziło mu zapewne o honor nazwiska —
urządził jej pogrzeb i postawił nawet kamień na miejscu jej spoczynku.

Na cmentarzu św. Anny, u grobu jego żony, biedny nieszczęśliwiec

dostał się ponownie w ręce policji. Odwieziono go natychmiast do Nowej
Kaledonii, gdzie za ucieczkę z więzienia poddano go obecnie surowszej
niż uprzednio dyscyplinie więziennej. Przeszedł tam piekło, jak sam
opowiadał. Po pewnym jednak czasie ponownie zbiegł, nie mogąc w nim
wytrzymać. Tym razem na zawsze. O przygodach tej ucieczki mógłbym
tomy napisać — zapewnił Gerarda. Udało mu się w końcu dotrzeć do
Szwajcarii i od tej pory przebywa tam stale.

Miał czterdzieści lat, gdy przybył do Genewy. Było to prawie przed

dwudziestu laty, w czasie kiedy Francja przeżywała okropności trzeciej
rewolucji, a jej czujna policja miała ważniejsze sprawy, niż sprawę
więźnia, który zbiegł z Kaledonii...

Rozdział jedenasty

Smutna ta historia tylko z wolna i stopniowo urastała w swej treści;

Gérard ją odbierał w dawkach i fragmentach, tak jak odbiera się powieść z
gazetowych odcinków i upłynęły miesiące, zanim stworzył z nich całość.
Polubił przyjaznego mu starca; ze współczucia dla niego, którym darzył go
zrazu, ze szczerego politowania, jakie okazywał mu po cichu, wyłoniło się
z czasem coś bardziej żywotnego, coś bliskiego przyjaźni. Byli też istotnie
towarzyszami niedoli; i jeden i drugi był wygnańcem na obczyźnie. Ale
Gérard na razie nie wspominał mu o sobie; odczuwał spokój, gdy tylko
jego mógł skłonić do poufnych wynurzeń.

— Czy odczuwa pan nostalgię? — zapytał go raz, gdy mówili o kraju.

— To musi być okropne, gdy się tęskni za ojczyzną.

Starzec dziwacznie potrząsnął głową.
— Z początku tęskniłem — ozwał się żywo. — Ale teraz już nie tęsknię.

Gdy człowiek się starzeje, to i uczucia ze starości butwieją mu w sercu.

background image

Ale czasem, monsieur — czasem, wyjątkowo...

— A więc jednak: czasem? — przerwał mu Gérard.
Zadał to pytanie, ponieważ w oczach sprzedawcy zjawił się w tej chwili

dziwnie zagadkowy, osobliwy wyraz.

— Czytuję gazety — ozwał się stary, potrząsając ramieniem. — My

wszyscy je czytamy, wszyscy, co? Wszyscy Francuzi czytują gazety. I co
pan o tym powie? Co pan o tym myśli, co się dzieje tam u nich?

Mówiąc to wskazał znacząco na jurajskie szczyty, bielące w słońcu.
— Pan myśli o polityce? — zapytał go Gérard.
— Tak, o polityce.
— Cesarzowa pragnie wojny — rzekł Gérard z westchnieniem.
— Chce zabezpieczyć się jakoś, aby i syn jej w przyszłości mógł zostać

cesarzem i oczekuje zwycięstwa — wspaniałych sukcesów armii
francuskiej.

— Ona wie, o co chodzi — ozwał się stary. — A cesarz jest przebiegły;

chytry to człowiek, ten Napoleon III. Stokroć chytrzejszy, niż sądzą o nim
pewnie wrogowie Francji. Choruje podobno. Ta choroba, przypuszczam,
pozbawiła go do reszty honoru i ambicji.

— Ja również tak myślę.
— On ma za wielki spryt, by nie spostrzegł wad swojego syna — rzekł

stary gorączkowo. — Ale obłąkany to jest władca, który nie ocenia, jak
należy, słabości narodu.

Gérard się stropił.
— A armia? — zapytał. Od dziecięcych niemal lat miał zakorzenioną

cześć dla jej chwały i tradycji.

— O to właśnie chodzi — rzekł stary z przekąsem. — Mądry bowiem

władca orientuje się zawczasu, gdy armię ma słabą.

— Dlaczego pan tak twierdzi? — oburzył się Gérard. Słowa sprzedawcy

zabrzmiały w jego uszach, jakby wyrzekł je człowiek, który zdradza swój
kraj.

Zanim sprzedawca miał czas odpowiedzieć na pytanie, zjawiło się przed

kioskiem kilku klientów. Wyjawili swe żądania, zaś stary usłużnie począł
się krzątać. Gérard porwał zakupione gazety, złożył je pod pachą i odszedł
czym prędzej.

* * *
Powrócił do domu po rozmowie z kioskarzem i już nie miał ochoty

wychodzić tego dnia. Był to koniec marca r. 1870 i jakkolwiek poranki
były ciepłe i słoneczne, pod wieczór przeważnie występował przymrozek.
W domu, na szczęście, miał kilka książek, gazety, które przyniósł, a po za

background image

tym chciał wykończyć naukową dysertację,, którą jeden z profesorów —
profesor Landy z uniwersytetu zurychskiego

— miał przejrzeć po oddaniu i wydać o niej sąd. Ale zaledwie powrócił i

usiadł przy kominku, jego myśli od nowa zajęły się kioskarzem. Po raz
pierwszy się zdarzyło, że zetknął się z Francuzem, który zohydził i
skrytykował armię francuską i dręczyła go myśl, że klienci kioskarza
przeszkodzili mu w zamiarze udzielenia nagany zuchwałemu sprzedawcy.
Postanowił to uczynić przy pierwszej następnej, możliwej sposobności.
Nazajutrz jednakże i przez kilka dni następnych nie nadarzyła się ku temu
odpowiednia okazja. Kiosk w tych dniach był stale oblegany, gdy Gérard
się pojawiał, by zakupić gazety, zaś dojmujący chłód, który panował
wieczorami, nie pozwalał mu czekać, aż klienci się rozejdą.

Ale w tydzień później spotkało go szczęście. Klientów tego dnia nie

było przed kioskiem, stary zaś siedział, czytając w kiosku Le; Petit
Journal. Wzburzenie Gerarda już ochłodło oczywiście w przeciągu
tygodnia, ale mimo wszystkiego postanowił jeszcze raz się rozmówić z
gderliwym rozbitkiem; zaczepić o cośkolwiek, by stary mógł dać wyraz
swej opinii o sytuacji.

Poruszył więc kwestie zupełnie obojętne, mówił o pogodzie, o tym i

owym, w końcu zaś sięgnął po numer Le Gaulois, spojrzał na kronikę i
wskazał na artykuł o wspaniałej rewii wojskowej, która odbyła się w
Paryżu na błoniach Longchamps; rewię odbierali cesarz i cesarzowa,
młodociany ich synek i chińscy mandaryni, którzy zjechali do Francji w
pewnej misji politycznej.

— To wszystko nie 'wskazuje na słabość naszej armii — ozwał się

Gérard, uśmiechając się z lekka.

Stary spode łba spojrzał na artykuł; wzruszył ramieniem i rzekł

opryskliwie:

— Pozory, panie — puste pozory. Któż by im tam wierzył, tym marnym

pokazom? Czy nie słyszał pan o tym, że pozory zawodzą?

Gérard się uśmiechnął z cierpką ironią.
— Myśli pan? — zapytał.
— Nie myślę, panie — obruszył się kioskarz. — Jestem szczerze

przekonany, że mój węch nie myli.

— Skąd pan może wiedzieć, na miłość boską? Skąd, pytam pana? Siedzi

pan w Genewie, daleko od Francji, nie styka się z nikim więc jakim
cudem?

Starzec tym razem wytrwał w uporze. Począł bez namysłu sortować

gazety. — Gérard się domyślił, że był to tylko pretekst — i milczał jak

background image

kamień. Klienci tymczasem przychodzili i odchodzili, zaś Gérard wśród
tego na darmo usiłował wydobyć choć słówko. Kioskarz na pytania
wzruszał ramieniem i uporczywie odpowiadał ciągle to samo:

— Mój węch mnie nie myli... Mój węch mnie nie myli...
Gérard odszedł, jeszcze bardziej podniecony i wzburzony na umyśle.

Dziwił się w duchu, że tak serio traktował sądy kioskarza. Czy opłacało się
— rozważał — przykładać do nich wagę? Kimże wreszcie był ten
niepokojący go teoretyk? Ten dziwak, wykolejeniec, rozbitek życiowy, ten
zamknięty hipokryta, który o więzienia się ocierał i cudem tylko uszedł
ścigającej go sprawiedliwości. Ale miał coś w sobie — coś dziwnie
niezwykłego, nie dającego się określić — co niesłychanie podnieciło
ciekawość Gerarda. O czym on mógł wiedzieć i czego był tak pewny? I
czy wiedział coś w istocie? Możliwe. Stykał się codziennie z ogromną
ilością cudzoziemców i klientów; przysłuchiwał się ich słowom, gdyż
żaden z tych ludzi nie krępował języka, widząc przed sobą tak pokraczną
figurę; pochłaniał w nadmiarze dzienniki i czasopisma, krajowe,
zagraniczne i w różnych językach. Gérard zauważył, że często się zagłębia
w gazetach niemieckich; słyszał czasem również, jak rozmawiał po włosku
z wieśniakami z Ticino. Bardzo możliwe, że coś wiedział ostatecznie. Ale
o czym mógł wiedzieć? Jaką to rzecz ukrywał tak starannie?

* * *
Gdy w pewien czas później — miało się już wówczas ku końcowi

kwietnia — Gérard pod wieczór zjawił się ponownie przed kioskiem z
gazetami, stary akuratnie wydawał resztę jednemu z klientów; klient
zakupił poważniejszą ilość dzienników niemieckich, wśród tego i Neue
Freie Presse, pochodzącą z Wiednia. Jego szerokie bary i świetnie
skrojone, wykwintne odzienie pochłonęły na chwilę uwagę Gerarda; ale
gdy obrócił się potem i spojrzał na kioskarza, ujrzał ze zdumieniem, że
wyraz jego twarzy zmienił się dziwnie. Bezkrwiste jego wargi wykrzywiły
się boleśnie, oczy za okularami zaiskrzyły się dziko. Wyglądał w tej chwili
jak drapieżny kot, czający się do skoku.

Na widok Gerarda zmieszał się nagłe; ale oczy jeszcze ciągle płonęły

mu wściekłością. Skierował je na chwilę za szybko odchodzącym,
eleganckim klientem, a potem znienacka wycedził przez zęby:

— Gdybym był przynajmniej o dwadzieścia lat młodszy!
— Co by wówczas było? — zapytał go Gérard, nadając swym słowom

wyraz obojętności. Zdawał sobie sprawę, że stary nie tak łatwo da się
zaprząc do rozmowy, zwłaszcza kiedy wie, że komuś na tym zależy.
Gerarda zaintrygowała osoba obcego, ale nie chciał o nią pytać, wiedząc,

background image

że tą drogą nie uzyska zbyt wiele. Przybrał więc minę pozornie obojętną,
przerzucił kilka gazet, wypowiedział parę uwag, w końcu zaś rzucił:

— To nie nowość, mój panie. Każdy z żyjących życzy sobie czasem być

kilka lat młodszy.

— Ale nie pan — rzekł stary, tłumiąc westchnienie. — Pan jeszcze

młody. Ale ja, proszę pana — ja...

Urwał nagle, a po chwili powtórzył:
— Gdybym był przynajmniej o dwadzieścia lat młodszy!
— No i co? — rzekł Gérard, uśmiechając się z lekka. — Co by pan

począł, gdyby tak było w istocie?

Na twarzy starego jeszcze raz się pojawił wyraz wściekłości.
— Co bym wtedy począł? — powtórzył mechanicznie. — Dałbym sobie

radę z tym nędznym zdrajcą. Tak długo bym go śledził, aż w końcu kat by
się musiał nim zająć.

Gérard się zdumiał.
— Ze zdrajcą? — zapytał. — Dlaczego ze „zdrajcą"?
— Zdrajca to za mało — żachnął się stary. Blade jego oczy zaiskrzyły

się nagle, jakby chciał kogoś zabić. Po chwili dorzucił:

— Powinienem powiedzieć: podlec, łotr, wyrzutek społeczeństwa.
— Ale dlaczego to wszystko? — nalegał nań Gérard. Stary drżał ze

wzruszenia i złości.

— To Francuz — wykrztusił — obywatel francuski. A wie pan, co on

robi? Sprzedaje swój kraj, gdy mu dobrze zapłacą.

Nigdy do tej pory nie mówił tak stanowczo. Widoczną było rzeczą, że

się nie mógł powstrzymać. Widok mężczyzny w eleganckim ubraniu
wytrącił go z umiaru i zwyczajnej równowagi; zanadto go oburzył, aby
wytrwał w milczeniu. Ciekawość Gerarda jeszcze bardziej urosła. Był
teraz pewny, że stary się wygada, gdy zaczął już mówić. Nie zadawał
jednak pytań, wiedząc o tym dobrze, że zbytnie naleganie popsułoby mu
szyki. Kioskarz by się stropił i zasklepił od nowa na całe tygodnie.

— To za ciężkie oskarżenie, by podnieść je tak lekko — rzucił po

chwili, spoglądając mu w twarz.

— Nie poruszałbym tej sprawy, gdybym nie był jej pewny — ozwał się

kioskarz.

— Wierzę panu — przyznał mu Gérard. Oświadczył to dlatego, gdyż

usta starego nagle się zacięły. Pochwycił jakiś dziennik, rozłożył go
szeroko i udawał, że czyta. Gérard się głowił, jak by go od nowa pobudzić
do mówienia. Milczał przez chwilę, a w końcu jeszcze raz powtórzył
zapytanie:

background image

— I co by pan począł, gdyby o dwadzieścia lat był młodszy? Stary nań

spojrzał znad brzegów okularów. Porwał gazetę, zgniótł ją w pięści i cisnął
na ziemię. Potem podniósł rękę, przesunął nią kapelusz jeszcze głębiej ku
tyłowi i odparł z umiarem:

— Tak jest, powiedziałem. Powiedziałem przed chwilą, że gdybym był

młodszy o dwadzieścia lat, śledziłbym łotra tak długo i zawzięcie, aż w
końcu by zawisnął na haku szubienicy. Ale widzi pan — dodał, wzruszając
ramieniem — mam lat siedemdziesiąt i nie miałbym ochoty, by ponownie
mnie ubrano w strój galernika...

— Pan myśli o policji? — zagadnął go Gérard. — Gdyby siłą faktu pan

się musiał z nią zetknąć?

— Przychwyciliby mnie zaraz — wzdrygnął się kioskarz. — A jestem

już za stary, nie przetrwałbym tego. Zabrakło mi odwagi zabrakło mi sił,
by borykać się z tym wszystkim.

— A jeśli ten człowiek w istocie jest zdrajcą? Jeśli frymarczy ojczyzną,

a pan o tym wie?

— To i cóż? — rzekł stary.
— To ma pan obowiązek wydać go władzom. Stary zamilkł, lecz Gérard

po chwili podjął rozmowę.

— A cóż on popełnił? — zapytał stanowczo.
W tej chwili nadeszło kilku klientów. Kupowali gazety, wymieniali

pieniądze, zadawali pytania, a niecierpliwość Gerarda urosła w dwójnasób.
Gdy wreszcie odeszli i kiosk ponownie opustoszał zupełnie, kioskarz
wsparł się na brzegu lady, zaplótł ręce i rzekł półgłosem:

— Pan jest jeszcze młody pan mógłby to zrobić. Gérard nań spojrzał.
— Co mógłbym zrobić? — zapytał zdumiony.
— Przychwycić tego draba. Pan nie obawiałby się przecież, gdyby

musiał w tej sprawie powrócić do Francji.

Gérard się stropił, nie wiedział, co odrzec. Stary to dostrzegł i

wzruszywszy ramieniem, po chwili ciągnął:

— Domyślam się, panie — wiem to od dawna. Nie jestem taki głupi, jak

się panu wydaje. Nie pytałem pana o nic, nie narzucałem się nigdy, ale
uważam to za pewne, że człowiek pańskiej sfery i tak wielkiej edukacji nie
przybrał dobrowolnie nazwiska Gérard i nie zamieszkał w Genewie dla
prostej zachcianki. Gdy oświadczyłem panu przedtem, że pan nie lękałby
się pewnie powrotu do Francji, to wyraziłem tylko przez to zwyczajne
przypuszczenie.

— Pan nie omyliłby się pewnie — ozwał się Gérard — gdyby...
— Gdyby obowiązek lub patriotyzm pana zmuszał do tego — przerwał

background image

mu kioskarz. Uśmiechnął się szyderczo, po chwili zaś dodał:

— Czy pan to chciał powiedzieć, namyślając się, co odrzec?
— Nie, proszę pana — o czym innym myślałem. „Gdyby zmuszała mnie

konieczność" — zamierzałem powiedzieć.

— Konieczność? — powtórzył. — A czy nie widzi pan tego, że

konieczność już jest? Jeśli przeciągnie się sprawę, to nie można przecież
wiedzieć, czy już nie będzie za późno.

— Za późno na co? — ozwał się Gérard.
— By powstrzymać tego draba w jego kreciej robocie. Gerarda w tej

chwili opuściła cierpliwość.

— Na miłość boską! — wykrzyknął gorączkowo. — Opowiedz mi pan

wreszcie, co ten człowiek popełnił.

Stary westchnął i ściągnął brwi. Potem sięgnął po kapelusz, rzucił go na

ladę, przejechał kilkakrotnie ręką po głowie i w końcu się ozwał:

— Nie tak łatwa to rzecz, jak się panu wydaje: ale spróbuję mimo

wszystko. Otóż przede wszystkim panu powiem, że ten sobowtór Judasza
jest francuskim obywatelem, ale nie urodził się we Francji i nie jest
wskutek tego Francuzem z pochodzenia. Wywodzi się on z rasy, dla której
pieniądz i złoto są jedynym niemal celem istnienia na świecie. Po raz
pierwszy ujrzałem go dziesięć lat temu. Był wtedy młody i bardzo biedny.
Utrzymywał się z lekcji — udzielał przeważnie niemieckiego i włoskiego
— za godzinę brał franka, a za parę centimów, gdyby trafiła się okazja,
byłby i na koniec miasta bez wahania poleciał. Dziś jest bogaczem, ma
więcej dziennie, niż wtedy miał przez rok. Pamiętam doskonale, jak po raz
pierwszy w kieszeni brzęknęły mu pieniądze. Nie będzie temu więcej, niż
kilka tygodni. Zdziwiłem się wówczas, jak on tak nagle mógł dojść do
tego. Ale nie wdawał się w rozmowy i nawet wtedy, gdy był biedny, nie
zwierzał się przede mną. Kupował tylko dziennik, gdy go stać było na to, i
nie wyrzekł nigdy więcej, niż „dzień dobry", czy „dobranoc".

Stary zamilkł, otarł sobie nos skórzaną rękawiczką i oparłszy się na

ladzie, objął rękoma obydwa ramiona. Spojrzał po chwili spoza brzegów
okularów, odchrząknął donośnie i podjął od nowa:

— Miałem tu klienta, — rozpoczął po namyśle — który nie zjawiał się

jednak codziennie, jak inni, lecz raz albo dwa w tygodniu lub miesiącu.
Był wysoki, elegancki, postawę miał wojskową, a akcentował z niemiecka,
gdy mówił po francusku. Nie przebywał widocznie stale w Genewie —
wnioskowałem logicznie — gdyż widziałem go zazwyczaj jedynie
sporadycznie. Ale wtedy, gdy przyjeżdżał, odwiedzał mnie zawsze. Mimo
sztywnych manier i opryskliwej natury, był zawsze dla mnie grzeczny i

background image

hojny w płaceniu. Przynosił mi czasem zużyte ubranie, a buciki, które
noszę, mam również od niego. Zapytał mnie raz, czy chciałbym coś
zarobić — zupełnie uczciwie, podkreślił wyraźnie. Odparłem oczywiście,
że istotnie bym chciał, o ile tylko sprostam powierzonej mi pracy.
Zapewnił mnie, że ani jedno ani drugie nie utrudni mi zadania. Chodziło
bowiem o to, aby zająć się czasowo napływającą korespondencją: odbierać
listy, które nadejdą dla niego i dostawiać je zaraz do pobliskiej Lozanny,
adres mi podał. Oprócz tego miałem na miejscu zbierać jeszcze inne listy,
pochodzące od niego, i nadawać je natychmiast na poczcie genewskiej. Za
każdym razem, gdy się zjawię w Lozannie, przyrzekł mi wypłacać po
dziesięć franków i zwrot pieniędzy, wyłożonych na podróż. Zapytał mnie
w końcu, czy to wszystko mi odpowiada, a ja ochotnie odpowiedziałem, że
tak.

Stary ponownie urwał na chwilę. Gérard, podniecony intrygą

opowiadania, obrócił się lekko i spojrzał przed siebie. Zapadał już wieczór.
Na ulicach i placach zapalały się lampy, spoza mgieł połyskiwały światła
mostów. Dostrzegł w oddali kontury parowca, który stał w przystani i za
godzinę czy dwie miał wyruszyć do Lozanny. Na dworze siąpił kłujący
deszczyk. Gerard odwrócił się i znowu spojrzał ku budzie starego. Ręce
zapuścił głęboko do kieszeni i pochylił się nieco nad okienkiem kiosku.
Nie chciał, aby stary mówił zbyt głośno, gdyż mówienie go męczyło i
zapierało mu oddech. Kioskarz odchrząknął i ciągnął dalej po chwili
milczenia:

— Klient się przedstawił jako pułkownik Marwitz, a listy dla niego

nadchodziły teraz zawsze pod umówionym adresem: Kiosque du Jardin
Anglais à Genève. Przychodziły nieomal z całego świata. Z Francji, Italii,
Niemiec, Austrii, nawet z drugiej półkuli: z Argentyny i Meksyku. Listy,
które za niego nadawałem na poczcie, również pochodziły z całego świata.
Byłbym skończonym kretynem, gdybym nie domyślił się od razu, jaki
miała cel ta cała korespondencja. Pułkownik Marvitz należał widocznie do
tajnej agentury niemieckiego wywiadu, a neutralna Szwajcaria jest od
dawna gruntem sprzyjającym wybornie podobnym machinacjom. Nie
domyślał się zapewne, że wiem o co chodzi; nie podejrzewał mnie
zupełnie; nie przychodziło mu na myśl, że mógłbym go zdradzić i nie
mylił się wcale, gdy istotnie nie miałem podobnego zamiaru. Wiedziałem
doskonale, że z pochodzenia był Niemcem, że pozostawał zapewne na
żołdzie swego kraju, więc nie obchodziły mnie wcale jego sprawy i
interesy.

Cała ta rzecz przez sześć miesięcy toczyła się podobnie. Raz w tygodniu

background image

wyjeżdżałem do Lozanny i zawsze byłem rad z uzyskiwanych tak łatwo, a
potrzebnych mi pieniędzy. Aż zdarzyło się raz, że wychodząc z mieszkania
pułkownika Marvitza — wręczyłem mu właśnie tygodniową
korespondencję — zetknąłem się na schodach z tym rzekomym
Francuzem, którego pan tu widział. Szedł na górę. Przewinął się koło
mnie, nie zauważając mnie nawet, i po chwili zadzwonił do mieszkania
pułkownika. Przystanąłem na schodach i widziałem wyraźnie, jak
natychmiast go wpuszczono. Dlaczego to zrobiłem, nie zdaję sobie
sprawy. Ale sprawa od razu wydała mi się podejrzana. Podejrzenie moje
wzrosło, gdy w miesiąc później ujrzałem tego draba, zupełnie
zmienionego. Ubrany był jak hrabia i przechadzał się swobodnie przez
Quai des Anglais. Gdy zatrzymał się przed kioskiem, aby kupić gazety —
same paryskie, które właśnie nadeszły — wydobył z kieszeni garść
pieniędzy, aby wyszukać wśród tego pięćdziesiąt centimów, które miał mi
zapłacić. Widziałem go odtąd niemal codziennie, nie przypominał już teraz
obdartego włóczęgi, który wstępował czasem do mnie przed dziesięciu
laty. Był teraz panem — bogatym panem. Miał nowy kapelusz i świetnie
skrojone, eleganckie ubranie. Kręcił się ciągle przed hotelem de Russie, a
więc mieszkał zapewne w tym kosztownym hotelu, ja zaś dziwiłem się i
nie mogłem zrozumieć, na czym i kiedy tak szybko się wzbogacił.
Dziwiłem się dopóty, aż w miesiąc może później spotkałem go znowu
przed drzwiami Marvitza; tym razem wychodził. Pułkownik odprowadził
go do samych schodów i słyszałem wyraźnie, jak żegnając go, powiedział:
„Oczekuję więc raportu najpóźniej do wtorku —". Teraz już wiedziałem,
jak rzecz się przedstawia.

Gdy stary to mówił, podeszła do kiosku grupa turystów. Sami Anglicy.

Kupili Timesa i zażądali widokówek z katedrą i ratuszem. Wybierali
długo, zaś Gérard tymczasem jął się przechadzać. Zrobiło się zimno, więc
pragnął się zagrzać. Deszcz, który przedtem mżył i siąpił, padał obecnie
pełnymi strugami. Było mglisto i wietrzno, ale Gérard był cierpliwy i nie
chciał teraz odejść, nie posłyszawszy wszystkiego.

Gdy turyści odeszli, powrócił natychmiast do miejsca przed okienkiem.

Kioskarz w tej chwili porządkował gazety, a Gérard tymczasem zagłębił
się w myślach. Zastanawiał się nad tym, czy cała ta rzecz mogła istotnie
tak wyglądać, jak wyobrażał sobie stary. Przecież chodziło tylko o to, że
dawniejszy nędzarz stał się od razu człowiekiem bogatym. Czy zmusza to
zaraz do rzucania nań obelg i psucia mu opinii? Mógł odziedziczyć jakiś
spadek, mógł wygrać los. Gdzież był tu dowód, że tajemniczy ów osobnik
tylko na tym się wzbogacił, że sprzedawał informacje obcemu mocarstwu?

background image

W całej tej sprawie tylko słowa pułkownika mogły budzić podejrzenia.
„Oczekuję więc raportu najdalej do wtorku", miał powiedzieć tamtemu. To
było dziwne, dawało do myślenia. Ale nie dowodziło jeszcze winy, nie
świadczyło przeciw niemu. Toteż Gérard po chwili mruknął pod nosem:

— Puste domysły. Pan nie ma dowodu.
Kioskarz tym razem posłyszał jego słowa. Przerzucił gazety pod ladę i

odparł sucho:

— Ale mógłbym to zrobić, gdybym nie był taki stary.
— Jak by pan to zrobił? — zdumiał się Gérard.
— Przybliż się pan trochę; zaraz panu powiem.
Gérard się pochylił, tak że całą niemal głowę podsunął pod okienko.

Jego ucho w tej chwili zdało się dotykać ust kioskarza.

— Ten szatan wcielony — rozpoczął kioskarz, ściszając głos nieomal do

szeptu — wyjeżdża do Lozanny dwukrotnie w miesiącu. Nie wybiera
jednak drogi koleją lub parowcem — droga parowcem jest krótsza i
łatwiejsza — lecz wyjeżdżając do Lozanny, wsiada zazwyczaj do łodzi
wycieczkowej, która wyjeżdża z Genewy kwadrans na dziesiątą i
zatrzymuje się po drodze niemal w każdym miasteczku, godnym
zwiedzenia. Do Lozanny przybywa późnym popołudniem i powraca do
Genewy o ósmej wieczorem. Z podróży tą łodzią korzystają przy pogodzie
przeważnie turyści, gdyż droga do Lozanny, przebyta w ten sposób, jest
znacznie dłuższa i zamiast godziny, trwa cały prawie dzień. Ten drab ją
obiera bez względu na pogodę. Nawet w deszcz i w zimnie wybiera się
łodzią.

— To niczego nie dowodzi — przerwał mu Gérard. — Może gustuje

akuratnie w dłuższych podróżach i dlatego obiera drogę okrężną.

— Może! — rzekł stary i zaśmiał się cierpko.
— Skąd pan zresztą wie, że on wysiada w Lozannie?
— Bo nigdy tą łodzią nie powraca do Genewy. Przyjeżdża nieodmiennie

łodzią późniejszą. Widziałem go raz, jak o dwunastej w nocy wylądował w
Genewie. Obserwowałem go bowiem. Zdarzyło się czasem, że
wyjeżdżając do Lozanny, z rozmysłu obierałem drogę okrężną. Wtedy go
tropiłem.

Gérard się zdumiał.
— O? — wykrzyknął.
— Kilkakrotnie tak było — z dumą i emfazą zapewnił go kioskarz. —

Pamiętam doskonale, jak przed kilku tygodniami po raz pierwszy wpadłem
na trop jego krętactw. Odwiozłem akuratnie pocztę Marvitzowi i
załatwiwszy tę sprawę udałem się na molo, gdyż łódź wycieczkowa miała

background image

przybyć niedługo po wycieczce na jeziorze. Gdy w kilka minut później
przybiła do brzegu, ujrzałem ze zdumieniem, że wśród garstki pasażerów,
która wysiadała w Lozannie, znajdował się i on. Powiadam: ze
zdumieniem, gdyż tego dnia rano widziałem go w Genewie, jak wsiadał do
tej łodzi kwadrans na dziesiątą. Pogoda tego dnia nie nadawała się chyba
do wycieczek po jeziorze. Od samego niemal rana lało jak z cebra i tylko
głupiec lub szaleniec mógł wybrać taką drogę, by się dostać do Lozanny.
Domyśliłem się od razu, że łotr nie wybrał jej bez ważnego powodu.
Postanowiłem zatem w duchu za wszelką cenę wybadać ten powód. Byłem
strasznie ciekawy. Czy pan w tych warunkach nie okazałby również takiej
samej ciekawości?

Gérard mu to przyznał, zaś kioskarz po chwili ciągnął dalej z tym

samym ożywieniem:

— Poznałem człowieka, biedniejszego ode mnie, który za małym

wynagrodzeniem zastępował mnie w kiosku, gdy wyjeżdżałem do
Lozanny. Więc gdy zdarzyło się raz — może w tydzień później — że drab
ów ponownie wybierał się w podróż — widziałem go wówczas, jak
wybiegłszy z hotelu, pośpieszył do przystani — poprosiłem znajomego, by
uważał na mój kiosk i popędziłem natychmiast w ślad za ptaszkiem.
Pogoda tego dnia była piękna i słoneczna i mnóstwo ludzi wsiadło do
łodzi. Wmieszałem się w tłum i nie spuszczałem oka z tego łotra nad
łotrami. Nie dostrzegł mnie w tłumie; nie wyobrażam sobie zresztą, czy by
bardzo się tym przejął, gdyby był mnie zobaczył. Uderzyło mnie jednakże
— i to zaraz na początku — że podróż tę odbywał drugą klasą.

— Mnóstwo ludzi podróżuje tą klasą — ozwał się Gérard. — Ja również

dawniej czyniłem to chętnie. Lubiłem nawet czasem taki kontakt z
pospólstwem.

— Pan go mógł lubić — przyznał mu kioskarz. — Ale nie taki hultaj —

taki wstrętny wisielec spod ciemnej gwiazdy. Wystarczy nań spojrzeć.
Należy do tych łotrów, którzy dorobiwszy się pieniędzy, wybierają w
hotelach książęce apartamenta, a gdy udają się w podróż, to nie jeżdżą
inaczej, jak w wagonach luksusowych. Śledziłem go więc ciągle, nie
spuszczając z niego oka, gdyż paliła mnie ciekawość, jaki mógł mieć
powód, że odbywał tę podróż w tak skromnych warunkach.

— Jakiż więc miał powód? — zniecierpliwił się Gérard.
— Zaraz panu powiem — zmitygował go kioskarz. — Aż do przybycia

do Thonon nie zauważyłem wśród drogi nic szczególnego. A śledziłem go
bez przerwy, od początku podróży zwracałem nań uwagę. Siedział na
pokładzie, na jednej z ławek, i palił cygaro, do nikogo nie mówił, nikt go

background image

nie obchodził. Pasażerowie na przystankach wysiadali i wsiadali, obraz na
pokładzie co chwila się zmieniał, on jednak siedział tępy i milczący, i
nikogo nie obdarzył nawet marnym spojrzeniem. Ale wreszcie w Thonon
— łódź tam zawinęła na krótko przed południem —jakaś nędzna kobieta
przedostała się na pokład. Przechadzała się zrazu tam i z powrotem, potem
podeszła nieco dalej i usiadła na ławce, tuż obok niego. Powtarzam jeszcze
raz, że przez cały ten czas śledziłem go z uwagą; zauważyłem wśród tego,
że gdy kobieta usiadła, przesunął się nieco i zrobił jej miejsce. Uderzyło
mnie od razu, że człowiek tego typu nie okazałby kurtuazji wobec kobiety
tak nędznej i licho ubranej. Ten wzgląd jeszcze bardziej podniecił mą
ciekawość. Ale oboje ci ludzie nie zwracali początkowo na siebie uwagi.
Siedzieli obok siebie, z pozoru obojętnie. On jeszcze ciągle palił cygaro,
ona zaś, siedząc, zaciskała kurczowo ucha koszyka, który złożyła na
kolanach.

Po kilku minutach zaczęła coś mówić. Wtedy on, udając dumnego,

odwrócił głowę i zmierzył ją ostro, jakby uważał to za despekt, że zwróciła
się do niego. Ubawiłem się tą sceną, śledziłem jednak dalej, gdyż
ciekawość jeszcze bardziej poczęła mnie palić. Byłem strasznie ciekaw, co
nastąpi za chwilę. Ale kobiety nie speszyła wyniosła jego mina.
Powiedziała coś znowu i zanurzyła rękę w słomianym koszyczku.
Wydobyła jakiś zwitek — widocznie z prowiantami — otworzyła go
rychło i zaczęła jeść. Nie trudno się domyślić, co się stało po chwili.
Zaoferowała i jemu bułeczkę z szynką, zaś on nie odmówił, zabrał ją od
niej, a jednocześnie z bułką jakiś złożony papier, który znajdował się pod
nią. Spożył bułeczkę, potem rzucił spojrzenie na pomięty papier, bawił się
nim chwilę, przewracał go w palcach, w końcu zaś wetknął do jednej z
kieszeni.

— Jest pan tego pewny? — ozwał się Gérard, gdyż stary obecnie urwał

znienacka i spozierał przez szkła, jakby ciekaw był efektu, który sprawiły
jego słowa.

— Najzupełniej — odrzekł, nie spuszczając zeń oka. — Ale czekaj pan

chwileczkę, pozwól mi pan skończyć. Kobieta wysiadła na stacyjce Evian,
on zaś pojechał aż do samej Lozanny. Gdy wysiadł tam wreszcie, udał się
od razu do mieszkania Marvitza.

— Poszedł pan za nim?
— Oczywiście, że poszedłem. Przecież musiałem mieć pewność.
— I sądzi pan teraz...
— Nie sądzę — ze złością wybuchnął kioskarz. — Teraz już wiem, mam

pełne dowody.

background image

— Ale nic pan nie zrobił — zarzucił mu Gérard. Stary się żachnął.
— Cóż mogłem zrobić? — zapytał go ostro.
— Pójść na policję; powiedzieć tam o wszystkim, co pan widział na

łodzi.

— A po co, u pioruna? Cóż to może obchodzić policję szwajcarską? Co

ją to obchodzi, że intryganci niemieccy prowadzą jakieś targi z
francuskimi zdrajcami? Powiedziano by mi pewnie, abym się wyniósł do
diabła i nie wtrącał się do spraw, które do mnie nie należą.

— Więc nikomu, oprócz mnie, nie powiedział pan o tym?
— Zgoła nikomu.
— Mimo, że pan taki pewny?
— Czy wątpi pan jeszcze? — obruszył się stary. — Czy to niejasne, jak

słońce? Kobieta przynosi gotowe informacje — licho ją tam wie, skąd
dostały się do niej — oddaje je dyskretnie jednemu ze wspólników, ten zaś
je odbiera i pędzi z tym od razu do centrali naszych wrogów. Jeśli proceder
taki trwa od lat, czy miesięcy, to licho może wiedzieć, ile złego już
zrobiono. Ile planów już sprzedano — planów naszej broni, twierdz,
fortyfikacji — ile innych dokumentów, dotyczących naszej armii i
obronnych placówek, istniejących na granicy. Niemcy przecież płacą, mają
czym płacić, a ich system szpiegowski góruje na razie nad wszystkimi
innymi.

Gerard zamyślił się, nie mówiąc ani słowa, zaś kioskarz po chwili podjął

na nowo z tą samą gwałtownością:

— I cóż pan teraz pocznie? — zapytał go ostro. Pan jest jeszcze młody i

jest pan Francuzem. Czy pozwoli pan na to, aby taka szajka obwiesiów
uprawiała swe nędzne rzemiosło, aby frymarczyła naszym krajem i
zniesławiała jego godność, aby rozszarpywała go za życia i wiodła jeszcze
dalej ku niechybnej zagładzie? Pozwoli pan im na to? I nawet palca pan
nie podniesie, by zdławić ich, zgnębić, powstrzymać ich wreszcie w tej
furii niszczenia?

Głos jego rósł i rozległ się w końcu jak ochrypły wrzask wśród ciszy

wieczoru. Gérard przechylił się i chwycił go za ramię. Kioskarz pobladł.

Drżał na ciele, trząsł się jak liść, miotany przez wicher, był bliski

omdlenia. Dwaj żandarmi przeszli opodal i spojrzeli do wnętrza kiosku.
Znali od lat ekscentrycznego kioskarza; cała Genewa go znała z jego
dziwactw. Uśmiechnęli się zatem, wzruszyli ramionami i zniknęli po
chwili w ciemnościach wieczoru.

Rozdział dwunasty

background image

„Pan jest jeszcze młody i jest pan Francuzem." Te słowa kioskarza,

brzmiące jak wymówka, jak surowe upomnienie, by nie siedział
bezczynnie, przez całą prawie noc dręczyły Gerarda. Nie spał tej nocy.
Błądził po ulicach, po parkach i bulwarach, a gdy wreszcie nad ranem
powrócił do mieszkania, położył się do łóżka. Ze snu, w który zapadł,
zmęczony wrażeniami, obudził się w chwili, gdy noc już ponownie
zapadła nad Genewą. Zerwał się raptownie, czym prędzej się ubrał i
podbiegł ku oknu. Przypadek tak zrządził, że akuratnie w tej chwili
przybiła do przystani ostatnia łódź, wracająca z Lozanny. Przystań leżała
tuż przed oknami mieszkania Gerarda, więc wsparł się o parapet i
spoglądał przez chwilę na ruch obok molo. Była w tej chwili godzina
jedenasta. Pogoda niespodziewanie zmieniła się na piękną — wieczór był
ciepły i bardzo łagodny. Ile Rousseau, leżąca w pobliżu, tonęła całkowicie
w świetle księżyca. Na Quai des Anglais sine jego światło mieszało się
subtelnie z blaskami latarń. Tłum pasażerów, który jak zbita masa czernił
się przed chwilą, rozpraszał się z wolna i począł się rozchodzić. Niektórzy
z tych ludzi przystawali wśród drogi, podchodzili do kiosku i kupowali
gazety. Wśród grupy tych ostatnich rozpoznał Gérard i tajemniczego
eleganta, który wrył mu się w pamięć: bohatera historii, która jak żadna
inna, wstrząsnęła umysłem wzburzonego kioskarza.

Gérard w tym momencie wybiegł na balkon. Chciał lepiej się

przypatrzyć postaci obcego i wyśledzić kierunek, w którym pójdzie za
chwilę. Zauważył też niebawem, że ów człowiek skierował się na Quai des
Anglais, że przekroczył potem jezdnię, podbiegł na chodnik i udał się od
razu do hotelu de Russie. Zniknął po chwili w szerokiej bramie.

W dziesięć minut później Gérard był również w hallu hotelu. Zamówił

sobie chłodzik i usiadł wygodnie na jednym z foteli. Ów człowiek już tam
był; zrzucił z siebie płaszcz i siedział na fotelu, tuż obok niego; na stoliku
przed nim stał również chłodzik. Mężczyzna po chwili zapalił cygaro i
zagłębił się w czytaniu „Le Petit Journal". Gérard miał także gazetę przy
sobie. Gdy kelner niebawem przyniósł mu chłodzik, rozłożył gazetę i,
pochyliwszy się nad nią, zdawał się tak samo pochłaniać jej treść.

Bez przerwy, wśród tego, śledził obcego. Obserwował go z ukosa i

każdy niemal szczegół wrażał sobie w pamięć. Zauważył przede
wszystkim, że ów człowiek był krępy, a twarz miał ciemną. Kolor jego
skóry mało co się różnił od koloru Murzyna, nos miał szeroki, białka
połyskujące, nabiegłe krwią. Z mięsistych warg zwisały mu krzaczasto
czarne, ciężkie, olbrzymie wąsiska, oba policzki ocieniały mu baczki,

background image

brodę miał spiczastą, gładko wygoloną. Szczyt jego głowy był łysy i
lśniący, ale z obu jej stron spadały mu na kołnierz grube, czarne, wijące się
włosy. Głos miał gruby, dziwnie gardliwy, a francuski jego język —
przemawiał tym językiem do obsługującego go kelnera — wykazywał
wyraźnie akcent cudzoziemski. Gérard miał wrażenie, że osobliwy ów
człowiek był żydem lewantyńskim. Wydało mu się nagle, że już widział
gdzieś przedtem tę ciemną twarz i te wypukłe oczy, wystrzelające z orbit
jak czarne gałki.

Nagle, wśród rozmowy — mężczyzna w tej chwili rozmawiał z

kelnerem — padły jakieś słowa o „la France" i „la patrie". Gérard nie
pochwycił ich treści i związku, nie siedział tak blisko, by zrozumieć każde
słowo, ale odczuł teraz z ulgą, że zupełnie wyraźnie przypomniał go sobie.
Przypomniał sobie podróż, ową straszną podróż, którą dwa lata temu odbył
z Paryża do granicy belgijskiej i towarzyszących mu wówczas,
hałaśliwych mężczyzn: jednego grubego, drugiego chudego, który z
wyglądu twarzy przypominał królika, krzykliwe ich rozmowy, owiane
patriotyzmem, kupieckie dysertacje i dyskusje na temat wynalazku dla
chustek, którego plany i rysunki okazały się w końcu planami
technicznymi, o niedostępnym dla laika charakterze i zakresie.
Przypomniał sobie Annę, ową nędzną kobietę w zniszczonym boneciku,
dobrotliwe jej oczy i jej straszne przerażenie, gdy wydzierała mu z rąk ów
tajemniczy dokument. Ten człowiek był wówczas gładko ogolony nosił
tylko wąsy. Jego łysą głowę pokrywała peruka o czarnych, miękkich,
wijących się włosach, ale twarz miał tę samą, twarz i jej wyraz miał
zupełnie te same. Nie potrafił chyba zmienić wyglądu swoich oczu, tym
mniej zaś przeinaczyć brzmienia głosu. Obie te cechy za silnie się wraziły
w pamięć Gerarda.

Człowiek ów powstał, wypiwszy chłodzik, przeszedł przez hall i

podążył od razu ku klatce schodowej. Zniknął niebawem na zakręcie
schodów. Gérard teraz wstał, zapłacił rachunek, zawadził od niechcenia o
lożę portiera i wdał się w rozmowę z urzędującym człowiekiem. Poruszył
z nim kilka obojętnych kwestii, zapytał o klientów i stosunki w hotelu, w
końcu zaś zręcznie wydobył informację, że ów gruby dżentelmen, który
odszedł przed chwilą, nazywa się Biot, jest przemysłowcem francuskim,
pochodzącym z Nancy, obecnie nieczynnym, gdyż zebrał fortunę ze swych
wielkich interesów i żyje z niej jak król. Zajmuje w hotelu najdroższe
apartamenty, gdyż wszystkie są urządzone w stylu angielskim. Każde
niemal danie popija szampanem, a napiwki rozdaje z książęcą
rozrzutnością.

background image

Gérard podziękował uprzejmemu portierowi, pożegnał go grzecznie i

szybkim krokiem skierował się do domu. Chciał w spokoju i ciszy
przetrawić to wszystko.

Rozdział trzynasty

W parę dni potem, gdy Gérard przechodził przez Quai des Anglais,

kioskarz się przechylił i przywołał go do siebie. „Wyjeżdżam do Lozanny"
— oświadczył mu żywo. Zamknął kiosk, zaś Gérard postanowił wyruszyć
z nim razem. Pojechali koleją. Podróż trwała trzy godziny. Marvitz
mieszkał w dzielnicy Ouchy, w nowo zbudowanym luksusowym hotelu,
który stał na ulicy, ciągnącej się pośród drzew, i znajdował się w pobliżu
miejscowej przystani. Gérard chciał wiedzieć nie tylko gdzie on mieszkał,
ale i jak wyglądał. Szczęście mu sprzyjało. Gdy kioskarz zadzwonił i lokaj
po chwili otworzył mu drzwi, pułkownik akuratnie znajdował się w hallu.
Gérard stał w sieni i ogarnął na chwilę jego smukłą, sprężystą, wojskową
postawę. Było łatwo po nim poznać, że spełniał funkcje w szpiegowskim
wywiadzie, wyglądał na takiego, to czytało mu się z twarzy. Rysy miał
zatarte, dziwnie niewyraźne, oczy przenikliwe, cokolwiek przyćmione.
Typ człowieka, który świadom był tego, że zawodowa jego czynność nie
przynosi mu zaszczytu.

Codziennie od tej pory, o wpół do dziewiątej, Gérard wychodził na

balkon mieszkania. Ubierał się rozmyślnie w zniszczone ubranie, które
zakupił w tym celu w jakimś kramie na przedmieściu, surdut miał dziury
na obu łokciach, spodnie u brzegów strzępiły się i darły; głowę mu
okrywał pomięty kapelusz, podeszwy u bucików nie kleiły się jakoś z
wytartymi wierzchami. Twarz i policzki wysmarowywał węglem, aby
nadać sobie wygląd człowieka nie golonego, na czoło przerzucał pasmo
włosów, odgarniętych ku dołowi prosto z ciemienia.

Obserwował w ten sposób rój pasażerów, wsiadających codziennie do

łodzi spacerowej i, uzbrojony w cierpliwość, czekał tak długo, aż łódź
ostatecznie odbijała od brzegów. Czynił to wszystko, jakby pod dziwnie
niewytłumaczonym, nieodpartym przymusem.

Pewnego wreszcie rana — może w dwa tygodnie później — ujrzał

wśród tłumu, garnącego się do łodzi, rzekomego „Biota." Akuratnie przed
chwilą wybiła dziewiąta i łódź za kwadrans miała już odbić. Gérard
nacisnął kapelusz na oczy i wybiegł czym prędzej na Quai des Anglais.
Gdy przebiegł obok kiosku, kioskarz, wsparty łokciami o ladę, przechylił
się nieco przez otwarte okienko. Spojrzał na niego i szybko się obrócił, ale

background image

Gérard był pewny, iż musiał go poznać. Zauważył go zapewne już
przedtem, na balkonie, w tym samym ubraniu i domyślał się, widać, jaki
miał zamiar; Gerardowi się zdawało, że dostrzegł w jego oczach błysk
zadowolenia i że posłyszał nawet chichot, gdy przebiegł obok kiosku.

* * *
Zdarzenia wśród podróży ani o włos się nie różniły od dokładnego ich

opisu, podanego przez kioskarza. Rzekomy pan „Biot", wytwornie ubrany
i palący bez przerwy najprzedniejsze cygara, zakupiwszy bilet, udał się od
razu na pokład drugiej klasy i usiadł na ławce. Po chwili wydobył jakąś
dużą gazetę i zagłębił się w czytaniu. Na stacjach i przystankach nie
zwracał uwagi na wsiadających pasażerów; czytał zawzięcie i ani oka nie
odrywał od szpalt gazety. Wreszcie łódź zatrzymała się w Thonon. Gérard
się skupił i wytężył uwagę, by nikogo nie uronić z wsiadających
pasażerów. Nagle, po chwili, zobaczył i ją. Ową nędzną kobietę, o której
wspomniał mu kioskarz. Teraz już był pewny, że nie uległ złudzeniu. Ta
sama spódnica, wytarta i zniszczona, ta sama peleryna, zzieleniała z
noszenia, ten sam bonecik, z nie pranymi od laty, koronkowymi
wstążkami, upiętymi niedbale agrafą na piersi. Nie ulegało wątpliwości, że
była to Anna. Owa szczupła, mizerna, niepokojem trawiona, poświęcająca
się kobieta, ów stwór przedziwny, o oczach pełnych smutku, przerażonym
wyrazie i wiecznie niesfornym, zaczerwienionym nosku. Gérard przemocą
trzymał się na wodzy, by nie podbiec do nieszczęsnej i nie powitać jej
życzliwie, tak jak wita się przyjaciół. Wychudłe jej ręce, pozbawione
rękawiczek, były dziwnie zmarszczone od wiatru i zimna; trzymała w nich
kurczowo ten sam zniszczony, słomiany koszyczek; spod uchylonego
wieczka wyłaniały się brzegi w papier owiniętych, niezgrabnych
pakiecików.

Ta sama Anna! Ta sama kobieta, która towarzyszyła mu wówczas, gdy

jechał pod eskortą z Paryża do Feignies!

Na widok jej twarzy odżyła w nim pamięć nieszczęsnego dnia.

Przypomniał sobie teraz każdy jego szczegół. Ale nie zastanawiał się nad
nimi, odrzucał je czym prędzej. Wsłuchał się raczej w bulgot wody,
uderzanej miarowo potężnymi wiosłami. Monotonia jego rytmów, twarda,
zimna, beznadziejnie obojętna, przywiodła mu na pamięć słowa Juanity,
gdy się zmagał z nią w hotelu: „Nie kocham pana wcale — odejdź pan
czym prędzej"...

Anna kilkakrotnie przeszła przez pokład, a wreszcie przystanęła,

szukając miejsca. W chwilę potem podeszła do kąta, w którym siedział
„Biot"; usiadła na ławce. Na bladej jej twarzy, pojawił się wyraz owej psiej

background image

uległości, który, tak samo jak wówczas, przysporzył jej uroku. Drab
początkowo udawał, że nie widzi, iż usiadła opodal; palił cygaro i
studiował gazetę. Ale twarz kobiety promieniała od szczęścia; próbowała
kilkakrotnie pochwycić go za rękaw, ale przystawała wśród tego, jakby
zabrakło jej odwagi, by przysunąć się bliżej. Gérard miał ochotę — tak jak
wówczas w Feignies — rzucić się na niego i powalić go na ziemię.

Wszystko, co nastąpiło później, nie różniło się od sceny, którą opisał mu

kioskarz. Anna wydobyła pakiecik z koszyka, wyjęła z niego bułkę i
poczęła zajadać. „Biot" w tej chwili złożył gazetę i odrzucił czym prędzej
niedopałek cygara. Przemówiła coś do niego, naprzód wstrzemięźliwie,
potem coraz to śmielej, proponując mu w końcu, by nie wzgardził
poczęstunkiem. „Biot" nie wzgardził; wziął jedną bułkę, po chwili drugą.
Niewątpliwą było rzeczą, że z jedną z tych bułek przedostał się do niego
potrzebny mu dokument.

Na stacyjce Evjan rychło wysiadła. Gérard miał chętkę wysiąść z nią

również, ale nie pozwolił mu na to brak dokumentów. Odczuwał
podświadomie, że chciałby z nią pomówić, zobaczyć ją jeszcze, wyrazić
jej sympatię, jakieś słówko zrozumienia. Zdawał sobie sprawę, że ta
biedna kobieta bezwzględnie potrzebuje ciepła i pociechy. Przeczuwał w
duchu, że marne jej szczęście już wisi na włosku; że każda niemal chwila
może zniweczyć jej to wszystko, co tak bardzo ukochała.

* * *
Gdy łódź przybiła do przystani w Lozannie, była już siódma. Zapadał

wieczór, a przez gęstą mgłę przedzierały się od miasta światła latarń.
Gérard był rad, że się znalazł wśród cieni.

Nie namyślając się wiele, poszedł od razu w ślad za „Biotem". Nie

zdawał sobie sprawy, czy czynił to obecnie z już z góry określonym,
gotowym zamiarem. Od czasu, gdy rzucono mu śmiało wyzwanie: „Pan
jest jeszcze młody i jest pan Francuzem", odczuwał pewien impuls, jakieś
dziwne nieoczekiwane przebudzenie się woli. Poczucie to sprawiło, że
wybiegł dziś z domu, ujrzawszy „Biota", że ubrał się w łachman, kupiony
na przedmieściu, i usmarował sobie twarz. Ale nie miał w tej chwili
stanowczych postanowień. Zjawienie się Anny i wspomnienia, wywołane
jej widokiem, rozstrzeliły jego myśli w najróżniejszych kierunkach.
Zdawał sobie sprawę, że należało czym prędzej przerwać kontakt między
rzekomym „Biotem" a agentem niemieckiego wywiadu wojskowego, ale
nie uświadamiał sobie jeszcze, jakim sposobem miał wykonać swój plan.
Musiał przede wszystkim mieć dowód w ręku — udowodnić „Biotowi", że
jest zdrajcą i szpiegiem — obecnie jednakże, gdy szedł jego śladem, nie

background image

wiedząc właściwie, dlaczego to robi — obecnie zrozumiał, że zadanie jest
ciężkie i że wymagać będzie trudu. Nie miał pojęcia, jak uzyskać ten
dowód.

„Biot" szedł naprzód — przekroczył w ten sposób może dwieście

kroków — potem nagle skręcił i skierował się na lewo. Znalazł się obecnie
na szerokiej ulicy, ozdobionej obustronnie plantacjami trawników i
młodymi drzewkami. Gérard momentalnie rozpoznał ulicę; przypomniał
sobie żywo, że przechodził nią z kioskarzem, gdy szli do Marvitza.
Dostrzegł w oddali budynek hotelu. W kilku jego oknach paliły się światła.
Poza tym panowały głębokie ciemności; ulica była pusta i źle oświetlona.
Z oddali, od Avenue d'Ouchy, dochodził stłumiony gwar ulicy: odgłosy
przechodniów, tętent kopyt, turkot pojazdów. Ale tu, w tym miejscu, było
cicho i spokojnie. Nic dziwnego. Zakątek ten leżał w dzielnicy
wielkopańskiej.

„Biot" idąc, opuścił głowę. Ręce zagrzebał w kieszeniach płaszcza, laskę

oparł na jednym z ramion. Szedł spokojnie, krokiem miarowym. Pośrodku
ulicy zatrzymał się raptem. Od domu, w którym mieszkał pułkownik
Marvitz, dzieliło go obecnie kilkadziesiąt kroków. Przystanął pod jedną z
latarń. Gérard momentalnie ukrył się w cieniu. Ukryty za węgłem
najbliższej kamienicy, wychylił tylko twarz i śledził go dalej. Widział w tej
chwili, jak „Biot" wyciągnął jakiś papier z kieszeni, rozłożył go szybko i
zatopił w nim wzrok.

Myśli Gerarda przybrały równocześnie zdecydowany kierunek.

Rozejrzał się dokoła, spoglądając ostrożnie wprzód i za siebie, a upew-
niwszy się w końcu , że nic mu nie grozi, wypadł z kryjówki, jednym
susem był już na przodzie, w następnej zaś chwili stalowe jego palce
zacisnęły się kurczowo na grubym karku rzekomego „Biota". Drab,
zaskoczony, stracił równowagę i upadł na ziemię. Gérard błyskawicznie
pochylił się nad nim. Aby stłumić jego krzyk, jedną ręką zakneblował mu
usta, drugą zaś szybko wydarł mu dokument. W następnej już chwili,
zanim łotr mógł się dźwignąć i zawezwać pomocy, odskoczył bez namysłu
i począł uciekać,

Biegł wyprostowany, z ramionami przywartymi, spokojny już o papier,

który ukrył w kieszeni. Za czasów studenckich, gdy uprawiał jeszcze
sport, zwyciężał kilkakrotnie na zawodach biegaczy i pobijał rekordy.
Kiedy dotarł po chwili do Avenue d'Ouchy, zaniechał biegu, by nie
zwracać na siebie uwagi przechodniów, ale zaledwie ją minął, podjął go na
nowo, uciekając przez pagórek. Dotarł w ten sposób aż do dworca kolei.

Nie obawiał się już teraz możliwości pościgu. Zanim „Biot" się ocknął,

background image

wezwał pomocy i opowiedział, co zaszło, za wiele niewątpliwie upłynęło
czasu; drab poza tym nie mógł wiedzieć, kto go powalił; nie umiałby
opisać wyglądu napastnika. Gérard, zziajany, podbiegł naprzód i
pośpieszył do kasy. Zakupił bilet, wyszedł na peron i zniknął
niespostrzeżenie wśród tłumu czekających.

* * *
Dopiero w chwili bezpiecznej, gdy znalazł się z powrotem wśród ścian

swego pokoju, odważył się otworzyć i obejrzeć dokument. Jak wszystko
inne, co wykazywało analogię z wypadkami tego dnia, tak i leżący przed
nim papier obudził w nim wspomnienia. Przypomniał mu Feignies,
przypomniał mu Annę z jej wiecznie niesfornym, spadającym bonecikiem,
przypomniał mu wreszcie scenę na dworcu; kiedy Anna go dopadła i
wydzierała mu z rąk ów szkic, który znalazł. „To jest moje — wołała — to
jest moje, monsieur...".

Różnica była w tym, że obecnie dokładniej przestudiował rysunek.

Wprawdzie i teraz był fachowy, i teraz był pełen terminów technicznych,
ale Gerardowi się zdawało, że zrozumiał jego treść. Przedstawiał
niewątpliwie model ostatniej, szybkostrzelnej armaty, model francuski,
udoskonalony niedawno przez jednego z kapitanów i wypróbowany
kilkakrotnie na polach w Meudon. Szkic zawierał dokładne objaśnienia, a
„Biot" go miał wręczyć pułkownikowi Marvitzowi, agentowi niemiec-
kiego wywiadu wojskowego.

Gérard włożył go do szerokiej koperty i wsunął pod poduszkę, gdy kładł

się do łóżka.

Rozdział czternasty

Hrabina de Lanoy — Juanita Lorendana — kończyła akuratnie poranną

toaletę, gdy Lucien Toulon, dyrektor i kierownik Gabinetu Wywiadu,
przysłał jej kartę. Po chwili wyszła i przyjęła go, jak zwykle, w
prywatnym buduarze. Zajmowała obecnie wspaniałe apartamenta,
urządzone luksusowo, z książęcym przepychem, a sąsiadujące z miesz-
kaniem margrabiego de Valmore. Toulon się skłonił, usiadł wygodnie na
wskazanym mu fotelu i zaplótł ręce na tłustym brzuchu. Spojrzał na jej
twarz z widocznym zadowoleniem. Juanita Lorendana, do niedawna
tancerka i artystka kabaretów, wyglądała obecnie jak rodzona księżniczka.

— I cóż pana sprowadza tak wczesną porą? — spytała wyniośle,

siadając opodal.

— Interes — odparł, spoglądając jej w oczy.

background image

— Domyślam się — rzekła. — Ale jaki interes — rzuciła niecierpliwie.
Toulon opuścił monokl z oka, sięgnął do kieszeni i wyjął jakiś papier.

List zagraniczny, jak świadczył stempel. Wydobył go z koperty i podał
Juanicie.

Przemknęła po nim okiem, naprzód raz, potem drugi, a twarz jej

przybrała wyraz skupienia. Na białym jej czole pojawiła się zmarszczka.
Gdy po raz drugi przeczytała do końca, spojrzała na Toulona, zwróciła mu
list, a w końcu spytała:

— Czy ma pan i ów szkic, o którym mowa jest w liście? Toulon

ponownie przeszukał kieszeń i wyjął z niej teraz jeszcze większy papier.

— Chce go pani widzieć? — ozwał się żywo.
— Nie — odrzekła. — Nie zrozumiałabym go zresztą. Czy to jest

wszystko, co odnosi się do listu?

Toulon przytaknął.
— Wszystko — odparł.
— Cóż więc pan zamierza? — spytała Lorendana.
— Wybadać przede wszystkim, od kogo ów Biot mógł otrzymać ten

papier. Wszystko, co dotyczyło tajemnicy modelu, tak dobrze ukrywano
przed okiem niepowołanych, że tylko wysoki oficer mógł dostarczyć tych
szkiców.

— Czy podejrzewa pan kogoś?
— Niekoniecznie — odparł. — Trudno zresztą sądzić, nie mając

dowodów.

— A ten — no, jakże się nazywa? — ten Biot? — spytała. — Czy ma

pan choć pojęcie, co to za jeden?

— Mam pewne podejrzenia. Pamięta pani pewnie, że gdy przed dwoma

laty pułkownik de Verchere zademonstrował po raz pierwszy poprawiony
przez siebie model karabinu, doszła nas wiadomość, że w miesiąc później
szkic modelu dostał się w ręce agentów Bismarcka. Podejrzewaliśmy
wówczas, że zdrajca operował na terenie Belgii, niedługo zaś potem
wpadliśmy na ślad świetnie podrobionego zagranicznego paszportu,
wystawionego na nazwisko Hectora Folay, oficera 51. pułku piechoty,
urodzonego w Nancy, w owym jednak czasie przeniesionego już od roku
w stan spoczynku. Pamięta to pani?

— Przypuszczam, że tak.
— Powinna pani — rzekł sucho Toulon. — Rzecz się zdarzyła akuratnie

w czasie, gdy zawarła pani ślub z wicehrabią de Lanoy.

— Tak — odrzekła, nie podnosząc nań oczu. Toulon się uśmiechnął i

ciągnął dalej:

background image

— Wspólnikami tej afery było troje osób: jedna kobieta i dwaj

mężczyźni. Często wyjeżdżali na teren Belgii, niedługo zaś później zja-
wiali się z powrotem. Nie udało nam się wpaść na trop kobiety. Ale jeden z
mężczyzn — mizerny, niepokaźny, z typową twarzą dzikiego królika —
został schwytany i zasądzony na śmierć. Zdaje się jednakże, że
zastrzeliliśmy wówczas niewłaściwego człowieka — dodał z uśmiechem.
Samozwańczy oficer rozpoczął bowiem wkrótce ponownie działalność.

— Ten sam, pan sądzi?
— Oczywiście, madame. Po unieszkodliwieniu wspólnika, przestał

znienacka powracać do Francji. Akuratnie w tym czasie agent Bismarcka,
zamieszkały w Brukseli, niejaki Marvitz, został przeniesiony na teren
Szwajcarii; przypuszczam więc zatem, że ów rzekomy Biot nieczynny
obecnie „przemysłowiec" z Nancy, nie jest kim innym, jak właśnie
Folayem.

— Czy on osiadł w Szwajcarii?
— W Genewie, przypuszczalnie. Każde niemal państwo ma tam

szpiegów i agentów. My również tam mamy stałego agenta.

Juanita w tej chwili wskazała na list.
— Czy to pisał pański agent?
— Nie — rzekł Toulon. — I to mnie właśnie peszy. Doniesienie

nadeszło bez żadnego podpisu. Nie mam pojęcia, kto je mógł wysłać.

— W każdym razie jest niezwykle jasne.
— I ogromnie szczegółowe. Wskazuje na Biota, podaje jego imię,

opisuje dokładnie metodę jego działań.

— Niezupełnie — odrzekła, prostując się w fotelu.
Toulon w tej chwili pochwycił monokl i osadził go na oku. Wskazał na

list.

— Przecież wyraźnie o tym pisze — rzekł niecierpliwie i jął odczytywać

odnośny urywek:

„Piszący te słowa, przekonał się naocznie, że ów rzekomy Biot

wyjeżdża do Lozanny przeciętnie dwukrotnie w okresie miesiąca. Zamiast
obrać jednak drogę krótszą i dogodniejszą — pociągiem lub statkiem —
wsiada regularnie do łodzi wycieczkowej, która opuszcza Genewę
wczesnym ranem i przez cały niemal dzień wałęsa się na wodzie. W
Thonon spotyka się z zaufaną osobą, która właśnie na tej stacji wsiada do
łodzi, rozpoczyna z nim po chwili poufną rozmowę i na stacji Evian
opuszcza pokład. Biot potem jedzie sam do Lozanny i przybywa na
miejsce o siódmej wieczorem...".

— I tak dalej — zakonkludował Toulon i wetknął list z powrotem do

background image

kieszeni. — Anonimowy nasz przyjaciel obserwował go zatem aż do
przybycia do Lozanny; potem dopadł go gdzieś w mieście, korzystając z
ciemności, i wydarł mu ów papier, podany mu w drodze. To jest jasne,
proszę pani - - nie rozumie pani tego?

Juanita przytaknęła.
— Czemu? — zapytał, nie kryjąc podniecenia.
— Tak — odrzekła. — Dziwię się jednakże ...
— Że autor listu nic nam nie mówi o tej „zaufanej osobie ". Nie wiemy

nawet dobrze, czy to mężczyzna, czy kobieta.

Toulon obojętnie wzruszył ramieniem.
— Ten szczegół nie jest istotny — odrzekł prostodusznie. — Przecież

autor listu jest zaledwie amatorem w zawodzie śledzenia. Przypuszcza
zapewne, że już wiem, lub domyślam się.

— Czego? — spytała.
— Że „zaufana osoba" jest właśnie mężczyzną. Podkreśliłby to pewnie,

gdyby była kobietą.

— Sądzi pan? — rzekła. A pani nie przypuszcza?
— Nie! — odparła. — Przypuszczam natomiast, że autor listu, będąc

amatorem, jak słusznie pan sądzi, wzdrygnął się przed myślą, aby wydać
kobietę.

Toulon ponownie opuścił monokl; jego krągła twarz zapromieniała z

zachwytu, gdy spojrzał na Lorendanę. Jego oczy jaśniały.

— Czy ona nie jest czarująca? — mruknął pod nosem, jakby wyzywając

tym pytaniem niewidzialne audytorium.

— Czy zdziwiłoby to panią — rzucił po chwili — gdybym wyraził

przypuszczenie, że anonimowy ten list napisała kobieta?

— Zdziwiłoby mnie — rzekła — i to w wielkim stopniu.
— Dlaczego? — zapytał.
— Bo podobne przypuszczenie dowiodłoby niezbicie, że pański spryt i

intuicja zaczynają się osłabiać. Nie chcę nawet myśleć o tak strasznej
ewentualności.

— Pani żartuje — rzekł Toulon, widocznie podrażniony.
— Nigdy w życiu nie mówiłam poważniej.
— Przyzna pani jednak, że kobiety są skłonniejsze do pisania

anonimów.

— Tak — odrzekła. — Przyznaję to panu.
— A zatem? — zapytał.
— Ale styl tego listu, dobór wyrazów — to wszystko nie wskazuje, że

pisała go kobieta.

background image

Zamilkła, a po chwili dodała:
— Takie mam wrażenie; nie wykluczam jednak tego, że przypuszczenia

mnie mylą. Któż by zresztą śmiał sugerować coś panu? Pan ma za ostry
węch i za duże doświadczenie.

Komisarz zamilkł, a wyraz jego twarzy był dziwnie kłopotliwy.

Przyznawał sobie w duchu, że nie orientował się w sprawie i że cała ta
afera zaczynała go męczyć. Obawiał się poza tym, by spryt Lorendany nie
ubiegł go przedwcześnie w rozwiązaniu zagadki. Przemknęło mu przez
głowę, że piękna ta kobieta już teraz usiłuje okazać mu wyższość. Nie
wyklucza możliwości, że zbrzydł jej już zawód tropienia i śledzenia i że
jakiś możny wielbiciel, ujęty jej wdziękami, zaofiarował jej serce i
wyperswadował jej z głowy pozostawanie we wdowieństwie. Ale on,
Toulon, nie ścierpiałby tego; nie pozwoliłby jej na to, by złamała
dyscyplinę i już teraz myślał, co by mógł przedsięwziąć, gdyby stawiła mu
opór. Użyłby represji, by ją zmusić do posłuchu; nie przebierałby w
środkach, choćby najbardziej gwałtownych, by ratować swój prestiż, a
gdyby się zawiódł, gdyby Lorendana i nadal okazała się krnąbrną, to miał
zauszników, oddanych sobie ludzi, którzy przy pierwszej sposobności
poczęstowaliby ją kulką. Był panem w swym zakresie, doskonale opłacał
pracujących z nim agentów, ale żądał też w zamian ślepego posłuszeństwa
i bezwzględnej uległości.

Nachmurzył się groźnie, oczy mu zalśniły, ale zaraz się poskromił, jakby

nie chcąc jej okazać wzburzenia umysłu; ozwał się wreszcie głosem
łagodnym, pozbawionym szorstkości urzędowej powagi:

— Kwestia płci autora anonimu nie wydaje mi się teraz tak ważną i

decydującą. Wkrótce, przypuszczam, upewnimy się o tym. Chodzi teraz o
to, aby załatwić się czym prędzej z rzekomym Biotem. Ponieważ żyje w
Szwajcarii, należałoby pomyśleć, aby wydostać go stamtąd i przywabić w
jakkiś sposób na granicę francuską.

Lorendana milczała. Toulon na nią spojrzał, odchrząknął lekko i ciągnął

po chwili tym samym tonem:

— Do wykonania tego planu wybrałem oczywiście, jak zwykle, panią.

Pani wyjedzie do Genewy...

Urwał w tym miejscu, a wreszcie zakończył:
— A co do reszty tej sprawy, zdaję się na panią.
Wśród ścian buduaru zaległo w tej chwili grobowe milczenie.

Lorendana spoglądała na ogień w kominku, Lucien Toulon spoglądał na
nią. Śledził w tej chwili wyraz jej twarzy, jakby pragnął wybadać, jakie
wrażenie wywarły jego słowa. Ale cisza trwała; Lorendana nadal siedziała

background image

milcząca. W końcu zapytał: I cóż pani na to?

Wzruszyła ramieniem i rzekła ozięble:
— Nic, zupełnie. Otrzymałam rozkaz i to mi wystarcza. Kiedy mam

wyruszyć?

Toulona zdumiała ta niezwykła gotowość. Nie okazał jednak tego, że ją

przyjął z radością.

— Kiedy pani zechce — odrzekł przymilnie. — Pani sama wybierze

odpowiednią porę.

— W czwartek mam raut w salonach cesarzowej. Sprawiłabym jej

przykrość, wyjeżdżając przed rautem.

— Oczywiście — przyznał. — Powiedzmy więc, w sobotę. Od dziś za

tydzień.

— Czy nie będzie za późno?
— Nie obawiam się o to, aby ten łotr Biot mógł przeskrobać teraz coś.

Leży pewnie w łóżku; nie wstanie tak rychło.

— Ja również tak sądzę.
— Wybierzmy więc sobotę. Pokojowa, oczywiście, wyjedzie wraz z

panią. Mogę jej zaufać, ale i pani, przypuszczam, polubiła ją wreszcie.
Nieprawda, madame?

— To nie wchodzi w rachubę, czy ją lubię, czy nie. Wiem tylko, że pan

narzucił mi ją gwałtem, aby mogła mnie śledzić.

Papę Toulona zmartwiła ta uwaga. Usiłował w tej chwili złagodzić głos i

nadać mu brzmienie cośkolwiek życzliwsze.

— Ale, ale! — zawołał, podnosząc rękę i zaprzeczając nią żywo. —

Pani nigdy nie rozumie mych szczerych intencji. „Aby mogła mnie
śledzić!" — powtórzył urażony. — Nie o to tu chodzi. Taka dama, jak
pani, nie obeszłaby się przecież bez wiernej służącej. Ryzykować jednak
trudno. Zachodzi obawa, że zwykłą służącą, niepewną dostatecznie,
mógłby łatwo przekupić byle agent przeciwnego nam mocarstwa, albo
ktoś inny w tym rodzaju, a wtedy, madame... pani rozumie.

— Nie mów pan już o tym — wpadła mu w słowo. Wyrzekła to z

goryczą, z widocznym podnieceniem. Mogło się wydawać, że chmura
niezgody zawisła nad pokojem. Ale papa Toulon prześcignął się po prostu
w objawianiu życzliwości. Przemawiał jak lekarz do chorego dziecięcia.
Poprawił monokl i promieniał z radości, patrząc na jej twarz.

— A wyjedzie pani chętnie? — zapytał po chwili, przymilając się ciągle.

— Bo byłoby mi przykro, gdybym przypuszczał choć na chwilę...

— Proszę się nie lękać — wtrąciła bezpośrednio. — Wyjeżdżam z

przyjemnością i zrobię, co mogę, by wywiązać się z zadania. Czy to jest

background image

jednak wszystko? Czy nie ma pan więcej nic do powiedzenia?

Wykonała pewien ruch, jakby chciała się podnieść. Lucien Toulon,

kierownik i dyrektor Gabinetu Wywiadu, czuł w tej chwili, że powinien ją
pożegnać. Zwalczył jednak w sobie to uparte poczucie; nie troszczył się o
nie. Siedział jeszcze chwilę i obserwował jej twarz. Radował się w duchu,
że przyjęła propozycję, nie robiąc mu trudności, przypuszczał bowiem
zrazu, że się natknie na opór. Co by teraz począł, gdyby jawnie, bez
ogródek, odmówiła mu posłuchu? Zdawał sobie sprawę, że tylko
fascynująca jej osoba mogła usidlić Biota i przyczynić się w ten sposób do
nowego tryumfu Gabinetu Wywiadu. Pocił się, siedząc, ale uśmiech
jeszcze ciągle fałdował mu twarz. Gdy powstał wreszcie, ujął jej rękę i
ucałował ją z gracją.

— Czy nie brak pani czego do tej trudnej podróży? — zapytał po chwili,

prostując się równo. Zatrzymał jej dłoń i poklepywał ją lekko. Lorendana
nieznacznie odciągnęła rękę.

— Niczego — odrzekła. — Mam wszystko, czego trzeba.
— Przyślę dziś wieczór Prevosta do pani. Przyniesie, co ważniejsze;

pieniądze i paszport. Paszport wystawimy na nazwisko, przypuśćmy, —
madame d'Orville. Zgadza się pani?

— Jak pan sobie życzy.
— Wyślę też ludzi do miejscowości Evian. Zostaną na razie w naszym

miejscowym biurze, czekając tak długo, aż pani i Biot wylądują w tym
miejscu. Po przybyciu do Genewy będą czuwać bez przerwy obok każdej
łodzi, która zawinie do przystani. To zarządzenie, przypuszczam, może
przydać się pani.

— Możliwe — odrzekła przedziwnie obojętnie.
— Jeśli wśród tego pani wpadnie i na trop tej „osoby", o której

wzmianka jest w liście, to proszę bezzwłocznie zawiadomić mnie o tym.

— Oczywiście — rzuciła.
— A teraz, madame — zakończył ostatecznie z tą samą uprzejmością —

życzę pani szczęścia i miłej podróży.

— Dziękuję — odrzekła oschle i ozięble. Chwyciła za dzwonek i

potrząsnęła nim lekko. — Dwaj eleganccy, wygalowani lokaje
wyprowadzili po chwili Toulona z mieszkania.

* * *
Lorendana została sama w pokoju. Usiadła przy kominku i wpatrzyła się

żywo w grę płomieni. Ogarnęło ją znużenie; jakaś dziwna niechęć do
świata i ludzi. Zbrzydło jej życie w służbie Toulona. Zdawała sobie
sprawę, że kobiecie jeszcze młodej, obdarzonej poza tym urodą i

background image

rozumem, należało się coś więcej, by radować się z życia. Raz w swym
życiu — nie tak bardzo temu dawno — spotkała człowieka, który od
pierwszego wejrzenia obudził w niej miłość. Gérard de Lanoy, który jeden
wśród tłumu, zebranego w „Solferino" — na pamiętnym wieczorze ku
uczczeniu cesarza — okazał jej obojętność — ten Gérard de Lanoy już
tego dnia zawładnął jej duszą. Nie wiedziała, dlaczego. Uczucie to
wzrosło, kiedy w trzy dni później przystanęła obok niego nad ciałem
Piotra w Fosse de la Part Dieu. Nie przyłożyła ręki do śmierci du Pont-
Croix, Gérard jednak sądził, że była jej winna i w twardych słowach dał
upust podejrzeniu. Nie obraziła się na niego, gdyż już wtedy wiedziała, że
kocha go szczerze. Nie wiedziała tylko tego, jak to się stało. I dlaczego się
tak zdarza, że w kobiecie nieświadomie budzi się miłość.

Wpatrzyła się w ogień i doznała wrażenia, że odczytuje w nim teraz

rozwiązanie zagadki. Buchające płomienie zdawały się jej mówić, że
Gérard de Lanoy dlatego tak od razu zawładnął jej sercem, że dlatego się
tak wraził w jej pamięć i serce, iż był jednym z nielicznych, którzy
przejrzeli i posiedli misterium kochania. Jednym z nielicznych! Żaden z
wielbiących i kochających ją mężczyzn — a miała ich tak wielu, och, jak
wielu! — nie okazał takiej pełni uczucia i porywu. Czy pochwycił ją za
przegub i zadręczał pytaniami — był zawsze tego pewny, że wydała du
Pont-Croix — czy też padał na kolana, obejmując jej nogi, zawsze był
tym, który budził w niej podziw i docierał do jej serca: doskonałym
kochankiem. Ale lęk o jego życie, gdy się znalazł w niebezpieczeństwie —
paniczny lęk, który jeszcze teraz odczuwała, myśląc o Gerardzie — stłumił
w niej wówczas gotowość do wyznań. Skłonił ją do tego, że pamiętnej
owej nocy dopuściła się bluźnierstwa; powiedziała mu hardo: „Nie
kocham pana wcale, odejdź pan czym prędzej!...". Wyrzucała go za drzwi,
chcąc ratować jego życie, w głębi jednak duszy drżała na myśl, że za
chwilę ją opuści. Nikt o tym nie wie, jak szczerze tego chciała, aby mógł z
nią pozostać.

Nieubłagane fatum wydarło go z jej rąk; wydarło jej kochanka, —

doskonałego kochanka — który upiększyłby jej życie i uczynił je
godniejszym. Toulon ją zapewnił, że zostanie rozstrzelany. Ale Toulon był
łgarzem i nie wierzyła mu jakoś, że Gerarda zgładzono. Zdarzało się
czasem, że pragnęła o nim mówić z Fanny de Lanoy; ale wspomnienie o
Gerardzie zamierało jej na ustach. Wiedziała doskonale, że i ona go
darzyła gorącą miłością, jej zaś, Juanity, kochanej przez Gerarda,
nienawidziła zapewne, powodując się zazdrością.

Chciała o nim mówić i z Lucjanem Toulonem. Ufając swej bystrości i

background image

wrodzonej intuicji, wyobrażała sobie zawsze, iż odczytałaby coś niecoś w
przebiegłych jego oczach. Uznała jednak w końcu, że imię Gerarda,
uświęcone jej bólem, było za wielkie i dostojne, by wymieniać je przed
wrogiem. Nie mogła się przemóc, by popełnić to bluźnierstwo.

Rozdział piętnasty

Gérard de Lanoy, wysławszy dokument pod adresem Toulona, przez

kilka dni był dziwnie rozstrojony. Ale bynajmniej nie dlatego, iż żałował
postępku. Przebywając w Szwajcarii, już za wiele słyszał, co mówiono o
Francji.

Lekceważono ją otwarcie, naśmiewano się z jej armii, podnoszono jej

słabość, przewidywano jej upadek. Prusy tymczasem, zorganizowawszy w
Szwajcarii doskonale funkcjonującą sieć szpiegowską, z butą i pewnością
gotowały się do wojny.

Wśród takich warunków tępienie niebezpieczeństwa, grożącego

ojczyźnie, Gérard uważał za sprawę honoru. Jeśli trapił się czymkolwiek,
to myślą o biednej, mizernej, wynędzniałej Annie. Obraz tej kobiety
prześladował go stale. Jakoś nie mógł się z tym pogodzić, iż los tej kobiety
i tak żałosny, i godny politowania, już wkrótce dzięki niemu miał zostać
złamany. Myśląc o tym wszystkim, zarzucał sobie stale, iż skrzywdził
Lorendanę, skoro czynił jej wymówki. Czy teraz, w tej chwili, różnił się
od niej? Kwestia pieniędzy nie wchodziła w rachubę. Uświadomił sobie
żywo, że gdyby znowu gdziekolwiek przychwycić mógł zdrajcę, po-
stąpiłby tak samo, jak w wypadku Biota. Uważał to obecnie za kwestię
sumienia. Ale sprawa Anny, tej biednej, nieszczęsnej istoty... Myśl o tym
spędzała mu sen z powiek.

Kioskarz w tych dniach był dziwnie wstrzemięźliwy, Biot na razie

zniknął z widowni. Gérard pamiętał, iż list do Toulona wysłał w czwartek.
W piątek i sobotę był dwukrotnie w hallu Hotelu de Russie, ale Biota nie
zastał. Dowiedział się dyskretnie, że „pan Biot jest chory". Ale w niedzielę
go zobaczył. Spacerował spokojnie na Ile Rousseau.

Zmizerniał nieco i pobladł na twarzy. Gerard pomyślał, że zemdlałby

pewnie, gdyby dowiedział się o fakcie, że wydarty mu dokument
spoczywa już w ręku policji francuskiej. Wprawdzie policja zagraniczna
nie mogła go przytrzymać na terenie Szwajcarii, ale Gabinet Wywiadu
miał szpiegów wszędzie i nie należało do rzadkości, iż i na obcym terenie
likwidowano podejrzanych.

Wszystko to sprawiło, iż Gérard obrzydził sobie pobyt w Genewie.

background image

Zapragnął się czymś zająć, zatrudnić umysł. Odczuł ponownie tęsknotę za
Francją zdawał sobie sprawę, że wpada w melancholię.

Aby wybrnąć z tego stanu, postanowił wyjechać. Za cel podróży obrał

sobie Londyn. Gotując się już do niej, wychodził nadal codziennie na
balkon. Dręczyła go ciekawość, czy „Biot" jeszcze ciągle uprawia swój
proceder i jak zachowa przy spotkaniu się z Anną. Zobaczył go wreszcie
po kilkudniowym czekaniu, cisnął się w tłumie i podążał ku przystani.
Gérard, ujrzawszy go, chwycił za kapelusz i wybiegł na ulicę. Nie myślał,
oczywiście, o żadnym przebraniu. Zauważył przy kasie, że Biot miał bilet
pierwszej klasy. Gérard tak samo zakupił taki bilet.

W Thonon, jak zwykle, wsiadła Anna. Była smutna, zgnębiona i bardzo

blada. Kilkakrotnie ręką uderzała o pierś. Gdy wysiadła z łodzi na stacyjce
Evian, obróciła się żywo i spojrzała na Biota. Drab się nie obejrzał. Zapalił
cygaro i usiadł na ławce. Pojechał dalej w kierunku Lozanny. Ale Gérard
tym razem nie zamierzał go śledzić. Zaczekał w przystani i tą samą łodzią
powrócił do Genewy.

* * *
W kilka dni potem wyruszył do Londynu. Pewien chirurg genewski —

słynny profesor — dał mu polecające listy do londyńskich osobistości, a
Gérard, korzystając z nich, znalazł się niebawem w odpowiadającej mu
sferze. Jako „Paul Gérard", człowiek jeszcze młody, garnący się do
wiedzy, wkrótce pozyskał życzliwych przyjaciół i wszędzie, gdzie się
zjawił, był mile widziany. Ale nostalgia, mimo wszystko, trawiła mu
duszę. Nic w tym dziwnego. Rodzina de Lanoyów od czasów średnio-
wiecza przebywała w Prowansji o słynnym ich nazwisku niejednokrotnie
wspominają kroniki Froissarta, a jeden z ich przodków, książę de

Lanoy, już wtedy był znany jako wędrowny trubadur. Gérard odczuwał,

że i na nim się sprawdza przypowieść jego kraju: „Nieszczęście twojej
ojczyzny jest twoim nieszczęściem".

Do najmilszych znajomości, zawartych w tym czasie, zaliczał przede

wszystkim hrabiego d'Ahrenberga. Był to pierwszy sekretarz księcia
Metternicha, słynnego polityka i ambasadora Austrii na terenie francus-
kim. Starszy od Gerarda, dzielił z nim jednakże te same upodobania,
interesował się nauką, był wielkim znawcą sztuki i teatru, chętnie się
obracał w kołach artystycznych — jednym więc słowem — znajomość,
którą zawarł z Pawłem Gerardem, szybko przybrała charakter przyja-
cielski. Gérard był rad, że w okresie dawniejszym, gdy bywał częstym
gościem w ambasadzie austriackiej, d'Ahrenberg nie pełnił tam jeszcze
przydzielonych mu funkcji, osobliwa jednak rzecz, że w chwili, gdy go

background image

poznał, miał dziwne wrażenie, że hrabia się zmieszał i spojrzał mu w twarz
tak bystro i przenikliwie, iż trudno było dociec, czy nie ukrywał w tym
spojrzeniu pewnych ubocznych myśli.

Obaj mężczyźni spotykali się w klubie, kilka zaś dni w zaciszu i spokoju

spędzili za miastem. Zostali istotnie serdecznymi przyjaciółmi. Gdy po
upływie tygodnia d'Ahrenberg musiał wracać do zajęć w Paryżu, nalegał
na Gerarda, aby nie zapomniał go odwiedzić, gdy się znajdzie we Francji.

— Zamieszkuję stale w hotelu „Egipt" — rzucił, odjeżdżając. — Na

placu St. Roch. Niechże pan pamięta! Proszę mi to przyrzec.

Gérard złożył żądaną obietnicę, ale dodał jednocześnie, że jest mało

prawdopodobne, aby w niedługim czasie mógł się zjawić w Paryżu. Hrabia
bez uwag przepuścił te słowa, na koniec zaś rzucił:

— A gdybym kiedykolwiek mógł przysłużyć się panu...
Po chwili odjechał, zaś Gérard rozmyślał, czy d'Ahrenberg w przyjacielu

nie rozpoznał w jakiś sposób wicehrabiego de Lanoya i czy nie domyślił
się czego z tragedii jego przeżyć.

* * *
Gérard i w Londynie nie znalazł spokoju. W kilka dni potem jakaś

nieodparta siła poczęła go z powrotem ciągnąć do Genewy. Nie mógł jej
się oprzeć. Nie była to nostalgia, gdyż nie Francja go wołała, lecz właśnie

Genewa, a przedziwne to uczucie, zagadkowe dla niego, dniami i

nocami trzymało go w napięciu. Gérard walczył z nim przez dwa tygodnie.
Czy mogła nim kierować jakaś podświadomie działająca, psychiczna
potencja? Jakieś tajone przeczucie, kryjące się w mrokach? Co go tak
ciągnęło z powrotem do Genewy? I co w nim sprawiło, że począł wreszcie
wierzyć, iż się podda tej mocy? Ścigały go wizje, niesamowite jakieś
twarze — był zupełnie tego pewny, że ulegał halucynacjom. Począł się
obawiać, że wpadnie w obłęd.

Uznając, że nie sprosta dłużej walce z niewiadomym, spakował rzeczy,

pożegnał przyjaciół i nie wytrwawszy miesiąca, wybrał się z powrotem w
podróż do Genewy.

* * *
Znalazłszy się w Genewie, odczuł z ulgą, że w niczym nie uchybił

poczuciu powinności. Zdawało mu się teraz, że straszny ciężar spadł mu z
serca. Świadomość, że bez trudu usłuchał głosu, który od kilku tygodni
wołał w jego wnętrzu, ucieszyła go dziwnie i wyrwała z chaosu
gnębiących go myśli. Ale zrozumiał, mimo wszystko, iż znalazł się w
orbicie jakiejś dziwnie tajemniczej, niezrozumiałej siły. Jego powrót do
Genewy był wynikiem jej działań.

background image

W parę godzin później przypadek rozwiązał gnębiącą go zagadkę.

Gérard się zdumiał, dlaczego jeszcze dawniej nie wpadł na jej trop,
dlaczego pośród cieni i fantastycznych widziadeł, które dniami i nocami
ożywiały mu fantazję, nie dostrzegł pewnej twarzy, której jedno
spojrzenie, jeden dobrotliwy, życzliwy uśmiech — wystarczyłby zapewne,
by i z głębi grobu postawić go na nogi. Nie mógł tego pojąć, że o tym
zapomniał.

Gdy wyszedł na balkon, by spojrzeć na tłum, wijący się po skwerze,

ujrzał pośród niego — postać Lorendany.

Rozdział szesnasty

Wyszła z bramy Hotelu de Russie i podążyła po chwili na Quia des

Anglais. Ubrana była w suknię z niebieskiego kaszmiru, z jedwabną
szarfą, upiętą u boku. Spod kunsztownych jej falban wyzierały kusząco
dwie malutkie, ruchliwe nóżki; połyskiwały z oddali żywo lśniącymi,
modnymi lakierkami.

Maj się już kończył, powietrze wionęło zapachem lata. Ponieważ słońce

dopiekało, Juanita rozpięła malutką parasolkę, przystanęła na chwilę i
zwróciła się zaraz na Pont des Bergues. Niebawem znikła.

Gerard znieruchomiał pod wpływem wrażenia. Stał jeszcze chwilę, nie

wiedząc, co począć, krew mu młotami uderzała o skronie. Ale wreszcie się
ocknął. Chwycił za kapelusz i jednym susem wybiegł na schody. Wkrótce
ją dopędził. Znaleźli się oboje obok Ile Rousseau, ona szła naprzód.
Zwolnił teraz kroku i szedł jak nieprzytomny. W głowie miał zamęt,
myślał tylko o niej. Niczego tak nie pragnął, jak zbliżyć się do niej,
popatrzeć jej w oczy, powiedzieć, że żyje. I że kocha ją jeszcze; że tak
samo ją ubóstwia, jak ubóstwiał ją dawniej.

Ale nagle się zatrzymał, przebiegło go mrowie. Od strony przeciwnej

zbliżał się „Biot". Uśmiechał się radośnie, nalana jego twarz promieniała
od szczęścia. Ubrany był wytwornie, ale wyglądał, mimo wszystko, jak
typ wołobójcy, który dorobił się majątku. Nie on to jednak sprawił, że
Gerard przystanął. Spowodował to fakt, że i Juanita w tej chwili
zatrzymała się nagle, jakby zupełnie tego pewna, że drab podejdzie i że
złoży jej ukłon. Uczynił to istotnie. Podała mu rękę, zaś on pochylił się i
uśmiechając się obleśnie, ucałował jej dłoń.

Gérard tylko z trudem opanował wzburzenie. Byłby rzucił się naprzód,

powalił łotra i ciosami obcasów rozdeptał mu twarz. Zacisnął pięści, jakby
gotów był go zabić. Poczerwieniało mu w oczach; nie zdawał sobie

background image

sprawy z ewentualnych następstw pofolgowania swej pasji. W tej samej
jednak chwili dobył się z tłumu przeraźliwy okrzyk; okrzyk kobiety.
Uczynił się zgiełk. Mężczyźni nawoływali, kobiety wrzeszczały. Okazało
się po chwili, że jakiś przejeżdżający powóz potrącił dziecko. Dziecko
upadło i tylko cudowi zawdzięczało, że zdołało ocaleć. Okrzyk pochodził
od matki dziecka. Nadbiegli żandarmi, węzeł ludzi zbił się i zacieśniał i
odgrodził Gerarda od postaci człowieka, który w tej chwili być może,
byłby już nie żył.

Gérard rozpaczliwie torował sobie wyjście, ale tłum go potrącał i

zamknął mu drogę. Nie zdołał się wydobyć. Ujrzał przez tłum, że „Biot" i
Lorendana znaleźli się obecnie na Quai des Bergues i że wsiedli w tym
miejscu do otwartej karety. Gdy kareta ruszyła, zalśniła z oddali różowa
parasolka Juanity Lorendany.

Przez następną dobę Gérard ani razu nie dostrzegł Juanity. „Biota"

jednak spotkał dwukrotnie. Wyraz jego twarzy był i nadal radosny. Nie
ulegało wątpliwości — tak sądził Gérard — że Juanita podstępnie zdołała
go ucieszyć. Nienawidził go teraz jeszcze bardziej niż przedtem.
Zastanawiał się nad myślą, czy uśmiercając tego łotra, nie oddałby
jednocześnie i zagrożonej Francji wielkiej przysługi.

Gdy przystanął po południu przed budką kioskarza, aby kupić „Le

Gaulois", ujrzał ponownie „Biota" na skwerze. Twarz miał uśmiechniętą,
w grubych palczyskach zaciskał cygaro. Spojrzał w kierunku Hotelu de
Russie. Gérard odruchowo spojrzał za nim i ujrzał Juanitę na balkonie
hotelu. Była w jasnej sukni; na jej pięknej twarzy pojawił się uśmiech.
„Biot" się pochylił i ściągnął kapelusz.

— Daj im pan pokój; zostaw ich pan teraz własnemu losowi.
Gérard pomyślał, że kioskarz bez powodu nie wyrzekł tych słów.

Spojrzał mu w oczy. Zdziwiło go trochę, że stary tego dnia był
skłonniejszy do uwag. Nie zasklepiał się w sobie, jak to działo się
dotychczas.

— Kobieta, jak lalka — zachichotał sprzedawca. — Jestem całkiem tego

pewny, że potrafi go usidlić.

Wzruszył ramionami i znowu zachichotał. Po chwili dorzucił:
— On nie wie nawet pewnie, że się znalazł w pułapce. Tak, jak biedna

mysz, gdy poczuje słoninkę. Ale zostaw pan jej czas. Słowo panu daję, że
będzie go miała!

Co za straszne słowa! Duma Gerarda wzdrygnęła się dziwnie, gdy pojął

ich sens. I pomyśleć na domiar, że sam brał udział w pogoni za tym
szczurem. Uczuł się dotknięty chichotem kioskarza. Nie mógł nawet

background image

znieść wyrazu satysfakcji, który błysnął mu w oczach. Wcisnął ze złością
gazetę do kieszeni i oddalił się szybko, nie zdając sobie sprawy, dokąd się
zwraca. Znalazł się po chwili na Pont du Mont Blanc, akuratnie w miejscu,
gdzie sprzedawano bilety do podróży łodziami. Pasażerowie przed
okienkiem czekali kolejki. Łódź wycieczkowa już stała w przystani. Plakat
na słupie, wzniesionym na pokładzie, obwieszczał podróżnym, że łódź
tego dnia nie zajeżdża dalej, niż do stacji Evian.

Gérard się obrócił i ujrzał niespodziewanie Juanitę na skwerze. Podążała

ku molo, zabawiając się żywo z towarzyszącym jej „Biotem". Gdy
podeszli do kasy, zakupili bilety i udali się zaraz na pokład parowca.
Gérard bezwiednie uczynił to samo. Gdy podążył na pokład, zastał już
tamtych, siedzących na krzesłach. Parasolka Juanity przysłaniała w tej
chwili widok jej twarzy. Tylko piękna jej ręka widniała w oddali.

Gérard się poskromił, by nie rzucić się na draba i nie ścisnąć mu gardła.

Pomyślał o Toulonie i o strasznych skutkach, które poniosłaby Lorendana,
gdyby wróciła do Paryża, nie spełniwszy poprzednio poruczonego jej
zadania.

* * *
Gdy dojechali do Thonon, spojrzał instynktownie na pomost dla

podróżnych. Wśród garnących się tłumów dostrzegł po chwili i śpieszącą
Annę.

Był zupełnie tego pewny, że zobaczy ją tutaj. Pomyślał mimo woli, że

Anna zapewne od całych tygodni czekała sposobności, by ujrzeć

„Biota". Jej twarz promieniała, gdy dostrzegła go wreszcie. Ale wyraz

jej radości szybko się przytępił, gdy ujrzała Juanitę. Powlókł się wyraźnie
cieniem niepokoju. Weszła bezradnie na górny pokład, zaś Gérard nadal
pochłaniał ją oczyma. Obudziła w nim litość, jeszcze głębszą, niż
zazwyczaj. Juanita zapewne nie zdołała jej dostrzec, gdyż w chwili, gdy
Anna udawała się na pokład, „Biot" powstał i podążył z towarzyszką ku
jednej z kabin.

Anna bezmyślnie usiadła na ławce. Ręce jej, jak zawsze, ściskały ucha

słomianego koszyczka, oczy bezwiednie zatrzymały się w miejscu, gdzie
„Biot" i Juanita zniknęli jej z oczu. Nie ruszyła się nawet. Wyglądała w tej
chwili, jak posąg rozpaczy, wykuty w granicie.

Kiedy łódź zajechała do stacji Evian i ozwał się głos: „Evian — les —

Bains! Panowie, panie, wysiadać!", Juanita i „Biot" ruszyli czym prędzej z
ukrycia w kabinie. Anna na ich widok zerwała się szybko. Ściskając
kurczowo ucha koszyczka, wykonała pewien ruch, jakby zamierzała bez
namysłu podbiec do „Biota". Gérard odruchowo pochwycił jej ramię.

background image

Wyrwała mu się jednak, zaś „Biot", który jednocześnie minął ich w
drodze, spojrzał jej w twarz tak ostro i wymownie, że biedna kobieta
znieruchomiała ze strachu. Wyszczerzy! do niej zęby i warknął jak pies.
Anna bez słowa ustąpiła z widów Przystanęła bez ruchu, przypominając
swą pozą jeszcze żywiej nieme posągu rozpaczy.

Tylko oczy jej żyły. Wyrażał się w nich teraz cały ogrom cierpienia jej

duszy. Tylko ona i Gérard pozostali na pokładzie. Ale łódź za chwilę miała
wracać do Genewy. Jakiś człowiek w uniformie polecił im bezzwłocznie
opuścić pokład. Anna jak automat podeszła naprzód. Wpatrzona w Biota,
ani jednego z jego ruchów nie zdołała uronić. Widziała w tej chwili, jak
dopędził Juanitę. Gdy znaleźli się u wyjścia, dwaj urzędnicy — Francuzi
oczywiście — oglądający paszporty, na widok Juanity i towarzyszącego jej
mężczyzny, ustąpili usłużnie, nie zatrzymując ich wcale, by załatwić
formalności.

Anna ponownie przystanęła na molo. Wyciągnęła tylko szyję, by

dokładniej obserwować kroki „Biota". Szedł z Juanita i ruszali obecnie w
kierunku hotelu. Na bocznym skwerze, może sześćdziesiąt kroków od
pomostu lądowego, wznosił się budynek, biały, niepokaźny, z francuską
flagą, umieszczoną na dachu. Do bramy budynku, otwartej obecnie,
wiodło od ulicy kilka stopni. U podnóża tych stopni stali nieruchomo dwaj
mężczyźni w uniformach policji. Akuratnie w chwili, gdy „Biot" i Juanita
znaleźli się z nimi na równej płaszczyźnie, obaj podbiegli i złożyli ręce na
barkach „Biota". „Biot" ryknął, począł się szamotać, ale obaj
funkcjonariusze pociągnęli go za sobą i przemocą popchnęli ku drzwiom
komisariatu. Plac przed budynkiem zapełnił się wkrótce tłumem
ciekawych.

Gérard zauważył, że Juanita w tej chwili ruszyła naprzód. Przecisnęła

się przez tłum i nie troszcząc się o resztę, skierowała swe kroki w kierunku
hotelu. Zaledwie to dostrzegł, z piersi Anny, stojącej opodal, dobył się
znienacka nieludzki okrzyk. Jakby skowyt rozpaczy w przedśmiertnej
walce. Cofnęła się nagle, rzucając się z powrotem w kierunku pomostu,
tym jednak razem Gérard już zdołał przytrzymać ją w drodze. Poczęła się
szamotać, potknęła się nagle i koszyk wśród tego wypadł jej z rąk.
Zdawało się teraz, że opętał ją szał. Zacisnęła pięści, uderzając nimi dziko
o twarz Gerarda, w pewnej zaś chwili pochyliła się nagle i ugryzła go w
rękę. Ale Gérard jej nie puścił. Robił, co mógł, by poskromić nieszczęsną,
która na widok papierów, rozsypujących się z kosza, wpadła w jeszcze
większą i zrozumialszą pasję. Walcząc rozpaczliwie, znaleźli się niebawem
z powrotem na pokładzie. Widok mężczyzny, szamotającego się z kobietą,

background image

zwrócił po chwili uwagę majtków. Nie namyślając się wiele, rzucili się ku
nim, ale tupot ich nóg, dochodzący od burty, zelektryzował po prostu
oszalałą Annę. Z nadludzkim wysiłkiem wyrwała się wreszcie z objęć
Gerarda i zanim miał możność pochwycić ją znowu — przebiegła przez
pokład, i dotarłszy do poręczy, przechyliła się żywo i runęła do wody.

Gérard bez namysłu rzucił się za nią. Wiódł go w tej chwili ślepy

instynkt. Nie zdawał sobie sprawy, że śmierć tej kobiety, złamanej losem,
była w warunkach, jak obecnie, jedynym rozwiązaniem kwestii jej życia.
Wśród wód topieli walka po chwili zawrzała od nowa. Rozpacz Anny
zdwoiła obecnie zasób jej sił. Dwukrotnie zdążyła objąć oburącz szyję
Gerarda i pociągnąć go w głąb. Ale Gérard miał przewagę. Był świetnym
pływakiem i bez większych wysiłków po chwili ponownie wypływał na
powierzchnię. Pewne jest jednak, że i on zbyt długo nie potrafiłby
wytrwać. Zginąłby zapewne, wyczerpany tą walką i niezdolny się
dźwignąć, gdyby Anna wśród tego nie straciła przytomności.

Serce jej zamilkło, duch jej uleciał. Stało to się w chwili, gdy ludzie na

wybrzeżu, ujrzawszy, co się dzieje, odwiązali jakąś łódź i podpłynęli na
ratunek. Gérard, nie puszczając nieżywej już kobiety, podpłynął bez tchu
ku brzegowi łodzi, zaś kilka par rąk, wyprężonych ku niemu, wydobyło go
po chwili z odmętów wody.

Tłum, zgromadzony na wybrzeżu i skwerze, dopiero teraz zrozumiał, że

to, co tu zaszło, było bardziej emocjonujące, niż scena przed
komisariatem. Z eleganckim grubasem, przytrzymanym przez policję,
szybko i bez trudu dano sobie radę. Zawleczono go do środka i nic już
właściwie nie było do oglądania. Chyba tyle, najwyżej, że bramę do
komisariatu zostawiono otwartą i że dwaj żandarmi przystanęli na jej
progu.

Ale tu, na wybrzeżu, widowisko jeszcze trwało. Pewien młody człowiek

rzucił się do wody, aby uratować kobietę, która chciała się utopić. Kobieta
utonęła, a gdyby nie łódź, która pośpieszyła z pomocą, mężczyzna
niezawodnie utonąłby również. Nikt w istocie nie widział, co zaszło, ale
gdy Gerarda przed chwilą wprowadzono na ląd, tłum na wybrzeżu urządził
mu owację. Gérard jeszcze trzymał nieszczęsną topielicę. Ludzie doń
podbiegli, wyciągając ramiona i pragnąc go podeprzeć. Dwaj policjanci,
przyśpieszywszy od skweru, usiłowali mu odebrać ciało nieżyjącej. Ale
Gérard w tej chwili przywarł do niej, jakby wzdrygnął się przed myślą, że
musi ją oddać. Wiedział instynktownie, że Anna nie żyje, jeszcze zanim
jakiś obcy mu to szepnął do ucha. Ważyła jeszcze mniej, niż małe dziecko.
Gérard jeszcze raz przygarnął ją do piersi; gdyby był teraz sam, pochyliłby

background image

się nad nią i ucałowałby ją w czoło. Miała oczy zamknięte, usta
rozchylone. Twarz jej obecnie zdawała się piękniejsza. Ogarnął ją pokój.
Biedna Anna! Biedne, nieszczęsne, niezrozumiane stworzenie! Teraz już
spocznie. Duch jej na zawsze uleciał w zaświaty.

Człowiek w uniformie odebrał w tej chwili biedne jej ciało.
— Co to za jedna? — zapytał Gerarda, patrząc mu w oczy.
— Nie mam pojęcia — ozwał się Gérard. — Nie znam jej nawet. — Po

chwili dodał:

— Widziałem ją przedtem, gdy stała na pokładzie. Nagle podbiegła i

rzuciła się do wody. Ja bezpośrednio wskoczyłem za nią.

— To bohaterstwo, monsieur! — zawołał jakiś człowiek.
Tłum ponownie urządził mu owację.
— Klątwa losu — westchnął ktoś drugi.
— A woda taka zimna! — wtrąciła współczująco kobiecinka z

przedmieścia. — Była pesymistką, — Żeby — Boże uchowaj! —
monsieur nam nie umarł po tej zimnej kąpieli!

Tak — to prawda. Woda była zimna. Gérard o tym zimnie nie myślał

uprzednio. Nie odczuwał go nawet. Ale teraz, gdy kobieta wspomniała mu
o nim, spostrzegł nagle, że się trzęsie z zimna. Było jeszcze ciepło, słońce
przygrzewało, on jednak stał i szczękał zębami. Ktoś w tej chwili
pochwycił go za ramię i pociągnął za sobą.

— Dobrze pan robi, panie Lenoir! — zawołał jakiś głos, wyrażając

uznanie.

— Poprowadzę go do siebie i niech się żona nim zajmie — rzekł pan

Lenoir.

— Czarna kawa! — zaproponował ktoś drugi. — Pomoże mu zaraz, gdy

wypije filiżankę.

Gerardowi się zdawało, że to wszystko, co słyszał, było sennym

półmrokiem.

Jakiś człowiek podbiegł i podał mu kapelusz.
— Pański kapelusz, monsieur. Znaleziono go właśnie na pokładzie

parowca.

Gérard mechanicznie włożył kapelusz. Pozwolił bez oporu odprowadzić

się z miejsca. Trząsł się coraz bardziej i nie mógł się przemóc, by nie
szczękać zębami. Słyszał wyraźnie, jak parowiec w tej chwili odbijał od
brzegu.

* * *
M. Lenoir był miejscowym aptekarzem. Prześcigał się po prostu w

objawach uprzejmości, idąc w tym względzie w zawody z małżonką.

background image

Odprowadził Gerarda do tylnego pomieszczenia skromnej apteki i pomógł
mu ściągnąć przemoczone ubranie. Pokój był ciepły i bardzo słoneczny.
Pachniało w nim miętą, lawendą i gorzkimi migdałami. M. Lenoir owinął
Gerarda czymś miękkim i suchym i usadowił go ostrożnie w wygodnym
fotelu. W parę minut później wbiegła jego żona z dymiącą kawą. Była
tęga, uśmiechnięta i bardzo gadatliwa. Włożywszy filiżankę do rąk
Gerarda, podsunęła mu troskliwie poduszkę pod głowę.

— Wypij pan to zaraz — rzekła do niego — a my tymczasem osuszymy

ubranie. I spróbuj pan zasnąć zaraz po wypiciu. Lenoir panu nalał
pewnych kropli do kawy, co powinno niewątpliwie uspokoić pańskie
nerwy. Nie trap się pan wcale, gdy kawa się rozleje. To nerwowe, proszę
pana, że pańskie ręce się trzęsą. A więc wypij pan to zaraz. Nic to nie
szkodzi, gdy pan sparzy sobie język.

Gérard usłuchał wezwania kobiety. Niedługo potem ogarnęła go

senność. Jakoś dziwnie się radował uczuciem ciepła. Madame Lenoir
trajkotała bez końca. W pewnej wreszcie chwili zabrała filiżankę i krokiem
kaczki wybiegła z pokoju.

Gérard jeszcze słyszał, jak zegar z kukułką wybił czwartą. Było to

ostatnie wrażenie, które odebrał przed zaśnięciem.

Rozdział siedemnasty

Gdy pod wieczór się przebudził, na zegarze z kukułką wybijała siódma.

W pokoju było ciemno, gdyż story opuszczono, ale ślady słońca, które
poczynało już zachodzić, przedzierały się przez rysy i szpary w żaluzjach.
Gérard się zerwał, podniósł je żywo i przystanąwszy w oknie, wdychał z
rozkoszą aromaty sosen i dzikiego tymianu. Nie mógł się nasycić
nieskazitelnym zapachem górskiego powietrza.

Francja, Francja! Znajdował się we Francji! Nie pomyślał o tym

przedtem, gdy z trupem Niemki, niesionym na ramionach, przekroczył
granicę i znalazł się ponownie na ziemi francuskiej. Ale teraz o tym
wiedział. Zapach ziemi mówił mu o tym, ćwierkanie drozdów, które
fruwały w powietrzu. Znajdował się we Francji. Nikt go nie zapytał o
paszport i dokumenty, nikt go nie dręczył, by załatwić formalności. Gdy
wylądował na mało i oddał topielicę do rąk policjantów, zapomniano po
prostu wylegitymować go przy tym; umysł urzędników był zajęty czymś
ważniejszym; przed chwilą przytrzymano zdrajcę i szpiega, a zaledwie to
się stało, nieznana kobieta popełniła samobójstwo. Nikt się nie troszczył o
osobę Gerarda. Temu to zawdzięczał, że życzeniu jego serca zgoła

background image

niespodzianie stało się zadość: od całych dwu lat marzył tylko o tym, by
stanąć z powrotem na ziemi francuskiej.

Ubranie jego schło, rozłożone starannie na stosie płótna, wzniesionym

na krześle. Kapelusz i portfel spoczywały opodal. Zajrzał do portfela i
przekonał się po chwili, że pieniędzy ma dosyć. Niewysłowiona radość
napełniła mu serce. Ubrał się szybko i wybiegł z pokoju, by odszukać
gospodarzy. Znalazł ich na froncie. Przed ladą trajkotało kilka plotkarek.
Posłyszał z oddali kilkakrotnie powtórzone:

„Co się dzieje na tym świecie, co się dzieje". Przystanął przed drzwiami

i począł nasłuchiwać. Tak! Policja niewątpliwie zdołała już ustalić
tożsamość Anny. Znaleziono na pokładzie jej słomiany koszyk i
kompromitujące papiery, rozsypane opodal.

— To skandal! — zawołał z oburzeniem czcigodny obywatel miasteczka

Evian. — Aż nie chce się wierzyć, żeby kobieta była zdolna czymś
podobnym się zajmować. Przeklęci Niemcy! Zalewają po prostu nasz kraj
szpiegami. Ale i naszych jest sporo, którzy zdradzają ojczyznę. Właśnie
przytrzymano jednego z tych łotrów. Francję za pieniądze sprzedawał
Prusakom, a ta kobieta, jak się zdaje, pomagała mu. Dobrze zrobiła,
odbierając sobie życie. Straszne, okropne, niesłychane, doprawdy! I
pomyśleć, proszę państwa, że na świecie coraz więcej tej nędzy i podłości!

Grzmiał jeszcze dalej, zaś Gérard nasłuchiwał i pomyślał o Annie.

Gdyby ludzie wiedzieli, jak mało podłości się mieściło w jej duszy! Całe
jej życie było jednym poświęceniem. Był rad w tej chwili, że pasmo jej
cierpień dobiegło kresu. Plotkarki tymczasem poczęły się rozchodzić, —
każda z pigułkami lub słoiczkiem maści — zaś sympatyczny aptekarz,
dostrzegłszy Gerarda, wybiegł spoza lady i powitał go żywo, z właściwą
jego typowi, przesadną uprzejmością. On i jego żona zasypali go po prostu
mnóstwem pytań. Czy dobrze mu się spało i jak się teraz czuje po drzemce
na fotelu? Czy jest mu już cieplej? Czy kaszlał wśród snu? Czy miał może
dreszcze? Czy pocił się, chrząkał, chrapał, kichał? Gérard ich zapewnił, że
nie pocił się, nie chrząkał, nie chrapał i nie kichał, że czuje się już dobrze i
że ogromnie jest wdzięczny gościnnym gospodarzom. Pragnął
niecierpliwie opuścić ich teraz. Myślał tylko o tym, by się znaleźć w
samotności i przetrawić to wszystko, co przeżył ostatnio. Ale monsieur i
madame nie chcieli o tym słyszeć, by go puścić tak prędko. Przekonywali
go, jak mogli, że jeszcze nic nie powiedzieli, a mnóstwo rzeczy mu mają
do przekazania. Czyż nie był bohaterem tej osobliwej niewątpliwie i
niezwykłej przygody? Taka rzecz, jak dzisiejsza nie zdarza się codziennie;
aż prosi się o to, by mówić o niej; mówić, mówić i jeszcze raz mówić.

background image

M. Lenoir przemocą po prostu zatrzymał Gerarda.
— Czy słyszał pan o tym — zapytał po chwili — że ta nędzna kobieta,

którą wydobył pan z wody, była niebezpiecznym szpiegiem na żołdzie
niemieckim?

— Tak — rzekł Gérard. — Usłyszałem przed chwilą, co państwo

mówili.

Madame Lenoir westchnęła głęboko i złożyła ręce na bujnym biuście.
— Pomyślałby pan, monsieur! — krzyknęła przerażona. — Nie-

bezpiecznym szpiegiem!

— Dobrze się stało, że skończyła ze swym życiem — rzucił pan Lenoir.
Kobieta jeszcze raz westchnęła donośnie. Przeżegnała się ukradkiem,

odwracając się od nich. Po chwili dodała:

— Co ją jednak czeka, kiedy stanie przed Bogiem z tak strasznym

grzechem? Nie miała nawet czasu skruszyć się przed Nim.

Gérard te słowa przepuścił bez uwagi. Był z góry przekonany, że i tak

nikogo nie zdołałby przekonać. Po cichu jednak wierzył, że pokorna dusza
nieszczęsnej Anny nie spotka się zapewne z surowym potępieniem.
Pragnął teraz szczerze zarzucie czym prędzej ten ciężki dlań temat; ale nie
szło to tak łatwo z tymi wielce czcigodnymi, lecz gadatliwymi ludźmi. M.
Lenoir uczepił się guzika marynarki Gerarda, zaś ilekroć jego żona utknęła
na chwilę — nie zdarzało to się często — wtedy on bezpośrednio
rozpoczynał od nowa. Opowiadali mu o wszystkim z precyzyjną
dokładnością; ani jednego szczegółu nie pominęli w relacjach. Gdy zwłoki
topielicy dostawiono na komisariat, przytrzymany tam człowiek
zaprzeczył początkowo, że zna tę kobietę. Ale policja z Evian okazała się
sprytniejsza. Łotr, postawiony przed oblicze komisarza i wzięty w ogień
krzyżowych pytań, zmuszony był w końcu powiedzieć prawdę; przyznał
się teraz, że utopiona kobieta była jego żoną i wierną wspólniczką jego
brudnych interesów.

— Odwieziono go zaraz do stacji Thonon — zakończył pan Lenoir,

wydzierając nieomal nieszczęsny guzik marynarki Gerarda. — Jutro o
świcie zostanie rozstrzelany.

Zażywna jego jejmość westchnęła głośno i rzekła z satysfakcją:
— Miałabym ochotę wyjechać do Thonon i osobiście na to patrzeć, jak

skierują nań lufy. Pomyśl pan, monsieur. Ten łotr miał czelność
sprzedawać nas Prusakom. Niegodna jego żona dostarczała mu papierów, a
on je zabierał i oddawał Bismarckowi.

Bóg raczy wiedzieć, jak długo Gérard byłby musiał tego słuchać, gdyby

nagle się nie rozległ gwizd parowca i nie przeciął niespodzianie watka

background image

dyskusji. Skierował ich myśli w kierunku odmiennym. Czy monsieur chce
już teraz powrócić do Genewy? Jest inna jeszcze łódź, która później
odjeżdża. Gdyby monsieur był tak grzeczny i raczył ich zaszczycić
obecnością przy kolacji, to moc jeszcze czasu do łodzi następnej. Ale czy
nie lepiej by było, gdyby monsieur przenocował pod pokornym ich
dachem? Czcigodny aptekarz pochwycił tym razem klapę marynarki
biednego Gerarda i począł mu tłumaczyć, jak świetnie się sypia w łóżku
zaścielonym przez skrzętne ręce madame de Lenoir.

— Taki nocny odpoczynek, to najlepszy z najlepszych środków na

nerwy — perswadował mu żywo. — A jeśli chodzi o pierzynę!

Pan Lenoir ustalił, że brak mu na to słów, by opisać jej wartość; że to

można tylko odczuć, nigdy zaś powiedzieć; że na całym kontynencie nie
znajdzie takiej drugiej.

Zniecierpliwiony Gérard, zaaferowany na dobitkę tym nadmiarem

uprzejmości, nie wiedział, co odrzec: uznał ostatecznie, że odmawiając
wszystkiego, okazałby niewdzięczność wobec serca gospodarzy. Zdecy-
dował się w końcu zostać na kolacji, tłumacząc jednocześnie, że
przyjechał do Evian, aby spotkać przyjaciela, który zapewne już
przyjechał, i że musi wobec tego przenocować w hotelu. Madame de
Lenoir pośpieszyła po tych słowach szybko do kuchni, zaś czcigodny jej
małżonek wybiegł na ulicę i podniósł żaluzje.

* * *
Gérard wprawdzie tęsknił za chwilą samotności, z rozlicznych jednak

względów nie zamierzał wyjść wcześniej, nim ulice i szosy pogrążą się w
mroku. Opanowywał się, jak mógł, by poskromić niecierpliwość, a że
odczuwał również głód, przeto kolacja u Lenoirów, wyśmienicie
przyrządzona przez panią domu, nie omieszkała w pewnym stopniu
wywołać w nim uczucia miłego zadowolenia.

O wpół do dziesiątej pożegnał się wreszcie, obiecując solennie, że

wkrótce ponownie przyjedzie do Evian i że nie zapomni, oczywiście,
złożyć wizyty tak miłym przyjaciołom. Tylko z trudem wyperswadował
sympatycznemu aptekarzowi, by zaniechał zamiaru odprowadzenia go do
miasta. Drogę zna świetnie, oświadczył mu żywo, a przyjaciela, być może,
spotka już w parku. Ostatecznie, tak jak pragnął, znalazł się sam na
bezludnej ulicy. Był wprawdzie mrok, lecz noc jeszcze ciągle nie zapadła
nad miastem. Nad olbrzymim jeziorem polśniewały łagodnie purpurowe
półcienie. Na turkusowym niebie zapłonęły blado nieliczne gwiazdy.
Gérard skierował się w stronę wybrzeża. Stąpał śmiało. Odczul z radością,
że jakoś lżej mu się szło na gruncie francuskim.

background image

Do hotelu nie poszedł. Zwalczył skutecznie gnębiącą go ciekawość, czy

Juanita istotnie wynajęła tam pokój. Musiała tam być. Gdy przytrzymano
„Biota", zauważył wyraźnie, że natychmiast po zajściu podążyła do hotelu.
W głowie mu szumiało od myśli i projektów, ale zdawał sobie sprawę, że
najważniejszą dla niego była kwestia bezpieczeństwa. Teraz miał czas.
Mógł pozwolić sobie na to, by czekać cierpliwie.

Noc tę spędził w jakiejś obskurnej gospodzie na krańcach miasteczka.
Następnego rana wynajął pojazd i kazał się odwieźć do stacji

Armenasse. Stacja ta leżała na linii kolejowej między Thonon a Paryżem.

Rozdział osiemnasty

Upłynęło więcej niż miesiąc od czasu, gdy Lucien Toulon, naczelny

dyrektor Gabinetu Wywiadu, złożył ostatnią wizytę u hrabiny de Lanoy.
Bezpośrednio po powrocie z Genewy przysłała mu list, prosząc usilnie, by
ją zechciał odwiedzić w jej mieszkaniu w Paryżu.

Punktualnie o jedenastej zjawił się u niej. Czekając jej nadejścia, oglądał

z zadowoleniem urządzenie salonu. Aubussońskie dywany, złocone
konsole, statuetki z Tanagry. drogocenne obrazy. Był dumny z sukcesu
Juanity Lorendany. „Biot", czyli „Folay", czyli, Bóg raczy wiedzieć, jak
właściwie się nazywał, został schwytany i w dwanaście godzin później
rozstrzelany w Thonon, wspólniczka jego sprawy — nie przypuszczał
nawet tego, że to była kobieta — rzuciła się do wody, popełniając
samobójstwo.

Gdy Juanita weszła, zmiarkował od razu, że niezwykłe podniecenie

opanowało jej nerwy. Była chłodna, obojętna, wyraźnie zbuntowana.
Kiedy powinszował jej sukcesu, rzekła niecierpliwie: „Mówmy o czym
innym".

— Zrobiłam, co musiałam — dodała po chwili. — Ten człowiek był

zdrajcą, więc obowiązek nakazywał, by go oddać sprawiedliwości.
Kobiety nie widziałam. Ale nie zdziwiło mnie to wcale, gdy dowiedziałam
się potem, że popełniła samobójstwo. Zmieńmy zatem temat i mówmy o
czym innym.

Toulona speszyły te dziwne słowa. Opuścił monokl, nasadził go znowu i

daremnie usiłował jedną ze swych nóg przerzucić na drugą. Były za grube.
W końcu się ozwał:

— A więc dobrze, madame. Mówmy o czym innym. Wybierając się do

pani, przypomniałem sobie właśnie, że pozostała jeszcze rzecz, którą i tak
czym prędzej należałoby omówić. Pomówmy więc o niej.

background image

Juanita Lorendana udała zdziwienie.
— O? — zawołała. — Jakaż to rzecz?
— Praca dla pani.
— Znowu? — rzuciła.
— Nie inaczej, madame. Dzięki zręczności pani unieszkodliwiliśmy

wprawdzie rzekomego Biota, ale nie znamy jeszcze zdrajcy, który
dostarczył tej kobiecie planów i opisów naszych dział szybkostrzelnych.
Musimy go wytropić. Nie będzie to trudne. Dziecinna zabawa dla osoby,
jak pani. Ale musimy się spieszyć. Tydzień albo dwa powinny wystarczyć.

Juanita zamilkła. Podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. Czuła się

zmęczona, zbrzydło jej to wszystko. Chciała być wolna, niezależna od
drugich. Rzucić to życie, pełne intryg i brudów, a żyć tylko sobą, żyć tak
jak inni. Toulon niezawodnie zapragnie się zemścić. Liczyła się z faktem,
że wytoczy przeciw niej niemal cały arsenał terroru i grozy, że zagrozi jej
śmiercią. Nie lękała się jednak. Po powrocie z Genewy — po ostatnim
spełnieniu poruczonego jej zadania — za wszelką cenę postanowiła z nim
zerwać. Stojąc przy oknie, skupiła się teraz, ostatnim wysiłkiem
koncentrowała wolę. Zdawała sobie sprawę, że za chwilę lub dwie
wybuchnie zatarg między nią a Toulonem. Ale nie okaże się słabą, nie
przelęknie się gróźb. Westchnęła głęboko i łzy rozżalenia błysnęły jej w
oczach.

Toulon ich nie widział. Domyślił się ich tylko po jej ciężkim wes-

tchnieniu, lecz celowo i świadomie ukrywał to przed nią. Zmrużył powieki
i czesał palcami swoją brodę. Wreszcie, po chwili, podjął od nowa:

— Poza tym, moja droga, jeszcze inną rzecz pani muszę poruczyć.

Dodaję od razu, że daleko donioślejszą, niż tropienie szpiegów i dostar-
czanie ich sądom.

Juanita pobladła, gotując się do walki. Nigdy do tej pory nie czuła się

tak silna i mężnie zdecydowana. Nie wiedząc jeszcze o tym, co Toulon jej
przedstawi, postanowiła bez namysłu wszystkiego odmówić. Odwróciła
się od okna, ukrywając jednak twarz, by nie domyślił się tego, że przed
chwilą płakała.

Toulon odchrząknął i ciągnął dalej po chwili milczenia:
— Stoimy, jak wiadomo, w obliczu wojny. Wprawdzie Leopold von

Hohenzollern, książę niemiecki, wycofał kandydaturę do tronu Hiszpanii,
ale nie uspokoił tym jeszcze zamysłów cesarzowej. Cesarzowa chce wojny
i szuka pretekstu. Nie ulega wątpliwości, że wkrótce go znajdzie. A cesarz
jest chory — poważnie chory. Nie zdobędzie się na to, by stawić jej opór.
Jeśli doda się do tego, że nasza armia jest słaba i źle zorganizowana, że ma

background image

kiepskich oficerów i zdrajców w ich gronie, to niewątpliwą jest rzeczą, że
wybuch wojny naraziłby Francję na wstyd i poniżenie. Wszyscy o tym
wiemy i lękamy się wojny. Ale cesarzowa jest uparta i nie dostrzega
niestety grożącej nam klęski. Pragnie się utrzymać, a tron francuski — nie
zważając na ofiary — za wszelką cenę zabezpieczyć dla syna. Zabiega o
przyjaźń Austrii i Włoch, o ewentualną ich pomoc w wojnie z Prusakami,
ale Metternich jest skryty, a Nigra, jak zawsze, chwiejny i obłudny. Nie
mogąc im zaufać, nie powinniśmy dłużej trwać w niepewności. Musimy
się dowiedzieć, co Austria i Włochy zamierzają uczynić i czy dostarczą
nam pomocy w zatargu z Bismarckiem. Zapewniwszy sobie Austrię,
pozyskalibyśmy wkrótce i całą Bawarię. Ale tak samo chcemy wiedzieć,
co Wiktor Emanuel zamierza przedsięwziąć. Wiemy tylko tyle, że
Watykan i kler są mocno wmieszane w politykę Włoch. Włosi
niewątpliwie przedłożą warunki. Zażądają, być może, by Francja wycofała
swe wojska z Rzymu. Ale trudno o tym mówić, nie mając pewności.
Jeszcze raz podkreślam, że nic nam nie wiadomo o polityce tych państw.

Urwał w tym miejscu. Uderzył pięścią o poręcz fotela i spojrzał

jednocześnie na twarz Lorendany. Po chwili ciągnął:

— Musimy o tym wiedzieć — za wszelką cenę musimy to posiąść. Od

szeregu tygodni trwa żywa korespondencja między Rzymem a Wiedniem.
Dyplomatyczny charakter zapewnia jej na razie bezwzględną nietykalność.
Wyznam pani nawet, że i próby przekupienia odnośnych kurierów spaliły
na panewce. Wobec tego stanu rzeczy, nie wypada nic innego, jak pani
powierzyć tę trudną misję.

Przechylił się naprzód i wyglądał w tej chwili jak drapieżny zwierz,

sposobiący się do skoku. Zaciśnięte jego pięści zdawały się grozić, że z
każdą przeszkodą zdołają się uporać. Lorendana pobladła, zmrużyła oczy.
Opuściła ją nagle pierwotna pewność.

— Mnie? — wyjąkała dziwnie bezbarwnie.
— A komuż by innemu? — żachnął się Toulon. — Jak pani myśli,

dlaczego tu przyszedłem? I jaki mógł być powód, że zwierzyłem się przed
panią? Teraz pani z kolei coś zrobi dla Francji. Jeśli uda się to pani, to
wszystko, co dotychczas udało się jej zrobić, będzie dziecinną zabawką w
porównaniu z ostatnim.

— Czuję się zmęczona — odrzekła Juanita. Jeszcze ciągle nie śmiała

popatrzeć mu w oczy.— Więc po cóż mam się łudzić? Wiem doskonale, że
nie sprostam zadaniu.

— Zmęczona? — ze złością odwarknął Toulon. — Nie pora teraz na to,

aby ględzić o zmęczeniu. W obliczu takich rzeczy nie wolno się poddawać

background image

i ulegać kaprysom. Pani słyszy, co mówię? Nie wolno, nie wolno!

— Ja muszę odpocząć — powtórzyła Juanita. Jej głos był suchy, lecz

dźwięczał stanowczo. — Wyjadę na wieś. Może ochłonę tam trochę po
ostatnich przeżyciach. Mam dość dyplomacji i wszystkich jej intryg. Od
trzech prawie lat stale i bez przerwy pracuję dla pana. To wszystko mnie
zmęczyło. Jeszcze raz powtarzam, że nie czuję się na siłach, aby sprostać
zadaniu. Z samego przemęczenia mogę łatwo zbłądzić i zrobić panu
zawód.

— Co? Zawód? — wyrzęził Toulon. Opanowała go furia, był wściekły,

jak bestia. — Pani nie czuje się na siłach, by przejąć korespondencję
między Metternichem a Nigrą? Myśli pani zbłądzić? Pani, pani?...

Udobruchał się trochę i ciągnął po chwili już znacznie spokojniej:
— Korespondencja z Austrią przechodzi przez ręce nowego człowieka,

przysłanego do Paryża. Jest nim hrabia d'Ahrenberg, mężczyzna już
niemłody, lecz niezwykle czarujący. Nie ma prawie dnia, by z instrukcjami
i raportami nie wyjeżdżał do Wiednia, lub nie wracał do Paryża. Nasz
urząd telegraficzny i dla nich pracuje niezwykle wydatnie. Ale każdy ich
telegram posługuje się szyframi. Musimy w jakiś sposób wydostać ich
klucz, jeśli chcemy się dowiedzieć, jakie ma intencje cesarz Austrii,
Franciszek Józef. Dla pani to wszystko jest dziecinną igraszką. Więc
czemóż pani mówi, że nie czuje się na siłach? Nie, to są żarty. Pani sama
nie wierzy, że powiedziała to serio.

— Jeszcze nigdy w życiu nie mówiłam tak serio.
Wyrzekłszy te słowa, spojrzała mu w oczy. Toulon znieruchomiał, nie

wiedział, co odrzec. Przetarł sobie ręce, odchrząknął kilkakrotnie,
poprawił monokl. Zdawał sobie sprawę, że w słowach Juanity i jej całym
zachowaniu ukrywała się wyraźnie tajona groźba. „Nie czuję się na siłach"
— „mogłabym zbłądzić"... Co to mogło znaczyć? Do czego to zmierzało?
Przemknęło mu przez głowę, że kobiety są zdradliwe i że Lorendana
niezawodnie pójdzie ich śladem. Skupił się teraz i zbierając myśli,
przypomniał sobie nagle, że ma pewną broń, którą mógłby zastosować.
Przed oczyma wyobraźni zamajaczyła mu jej twarz, skrzywiona wśród łez,
wyraz jej przestrachu, gdy padnie jego słowo i jak stary Satyr, wietrzący za
złem, rozkoszował się już teraz przed smakiem uciechy, jaką sprawi mu jej
widok, gdy ogarnie ją rozpacz. Rozmyślał jeszcze chwilę, a wreszcie się
ozwał:

— Oświadczyła pani wprawdzie, że nie czuje się na siłach, by wykonać

me zlecenie, oświadczyła pani nawet, że „jeszcze nigdy w życiu nie
mówiła tak serio", ja zaś odpowiadam, że również jeszcze nigdy nie

background image

mówiłem tak serio. Rozkazuję pani zatem — rozkazuję, powtarzam — aby
przez sześć miesięcy zaopatrywała mnie w kopie wspomnianych
komunikatów — d'Ahrenberga do Wiednia i Nigry do Rzymu — aby
dostarczyła mi klucza do odszyfrowania ich depesz i aby wyśledziła czym
prędzej, kto jest tym łotrem, który Biota zaopatrzył w plany naszych dział.
Zrozumiała mnie pani?

Spojrzał jej w twarz spoza grubych powiek, lecz Lorendana jeszcze

ciągle trwała w bezruchu.

— W przeciwnym bowiem razie — rzuciła po chwili — najmie pan

draba, aby przy pierwszej sposobności poczęstował mnie kulką. Czy pan
to chciał powiedzieć?

Po chwili dodała:
— Pocieszę pana jednak. Pan nie wie nawet o tym, jak diablo mało mi

zależy na życiu. Wzgardziłam życiem. Nie przedstawia już dla mnie
prawie żadnej ponęty.

Toulon się uśmiechnął.
Napawał się myślą, że broń ostateczną jeszcze trzyma w zanadrzu.
Juanita powstała i podeszła ku drzwiom. Czuła się zgnębiona, palił ją

wstyd. Myślała tylko o tym, by czym prędzej zniknąć sprzed oblicza
Toulona. Nie mogła tego znieść, że tak długo bez oporu ulegała jego
władzy, że pracowała dla niego, odbierała rozkazy i przyjmowała
pieniądze za wykonanie jego zleceń. Cokolwiek ją spotka — rozważała po
cichu — choćby najsroższa zniewaga, lub śmierć zdradziecka, zadana z
ukrycia — wszystko będzie lepsze i godniejsze jej czci, niż służenie za
narzędzie w ręku tego łotra. Zatrzymał ją nagle, gdy sięgnęła za klamkę.

— A proszę nie zapomnieć, — przemówił niespodzianie — że Gérard de

Lanoy nie zasilił jeszcze grona faktycznych nieboszczyków. Na razie żyje.

Lorendana w tej chwili przystanęła znienacka. Obróciła się ku niemu i

blednąc na twarzy, spojrzała mu w oczy. Z gardła Toulona dobył się
chichot.

— Za długo może żyje — dorzucił szyderczo. — Ale i jemu, gdy

zechcemy, sprawi się koniec. Sensacja będzie wielka. Już teraz niemal
widzę nagłówki dzienników: „Wicehrabia de Lanoy, od dawna uważany za
człowieka zmarłego, powróciwszy z wygnania i dowiedziawszy się o
fakcie, że jego żona była szpiegiem na żołdzie pruskim, popełnił
samobójstwo". Czy to nie będzie urocze? Jak pani sądzi, moja piękna
przyjaciółko?

Lorendana struchlała. Odczuła ze zgrozą, że jej walka o wolność już w

samym zarodku poniosła porażkę. Toulon miał ją w ręku. Jego bronią

background image

przeciw niej — bronią niezawodną, nie dającą się wydrzeć — była
straszliwa pogróżka, którą skierował przed chwilą pod adresem Gerarda.
Rygor tej pogróżki uczynił ją od nowa narzędziem jego woli.

— Przecież zapewnił mnie pan raz — wykrztusiła po chwili, siląc się na

spokój — że Gerarda de Lanoy natychmiast po wyroku rozstrzelano w
więzieniu.

Toulon zachichotał.
— A czy wierzyła mi pani?
— Oczywiście, że wierzyłam.
— Nawet pamiętnej owej nocy — w hotelu „Egipt"?... Nawet wtedy,

co?

— Wierzyłam tylko temu, co powiedział pan potem.
— Że został rozstrzelany nazajutrz nad ranem?
— Że został rozstrzelany.
— A teraz, przed miesiącem?... Jak to tam było za pobytu w Genewie?
— Nie rozumiem, doprawdy, o czym pan myśli.
— Pozwoli pani zatem, że wyjaśnię to pani. Gérard de Lanoy jest zdrów

i żyje. Pani wie o tym zresztą, gdyż kilkakrotnie go widziała, przebywając
w Genewie. Pani kocha go nawet, czemu — mówiąc między nami —
niesłychanie się dziwię. Przestrzegam panią jednak, że wybraniec pani
serca przypłaci to głową, jeśli uzna pani za stosowne wyprowadzić mnie w
pole. Mogłem już dawno zrobić z nim koniec. Ale nie jestem głupi. Jakoś
dziwnie to przeczuwałem, że ten człowiek może kiedyś okazać się
potrzebny.

Lorendana odczuła, że przegrała sromotnie.
— Czy nie byłby pan łaskaw opuścić mnie teraz? — zapytała po chwili.

Usiłowała się uśmiechnąć. — Jest pora śniadania, a akuratnie o pierwszej
mam pilną wizytę u madame de Valabrégue.

Toulon podskoczył i skłoniwszy się nisko, ucałował jej rękę.
— Kiedyż więc zobaczymy się znowu?
— Zawiadomię pana o tym. W każdym razie najdalej za tydzień. Toulon

podążył za lokajem ku drzwiom.

Gdy drzwi się zamknęły, Juanita beznadziejnie upadła na kolana. Ręce

jej opadły na poręcz fotela, głowę skłoniła nisko ku dłoniom.

— Ratuj go, Boże! — wykrzyknęła z rozpaczą. — Ratuj go, ratuj! —

powtórzyła, szlochając.

Rozdział dziewiętnasty

background image

Niedługo potem — zawdzięczam te informacje księżnie de Lanoy
— obiegła Paryż sensacyjna wiadomość, że pułkownik gwardii, hrabia

Moirans de Sauveterre, odebrał sobie życie wystrzałem z rewolweru.
Podawano sobie plotki, którym nikt urzędowo nie starał się zaprzeczyć, że
z biura Ministerstwa, w którym zajęty był pułkownik, zniknęły tajemniczo
plany dział, używanych we Francji i że większość tych planów dostała się
następnie do rąk pruskiego wywiadu wojskowego. Nazwisko Toulona
znowu z honorem wypłynęło na powierzchnię. Ogólnie przyznano, że
wytropienie tych konszachtów, zagrażających ojczyźnie, było dziełem jego
starań i niezwykłej gorliwości i że L. Toulon faktycznie się przysłużył
cesarzowi i ojczyźnie. Gabinet Wywiadu święcił tryumfy.

Nazwisko pułkownika — zapewniła mnie księżna — było ogólnie znane

i cenione we Francji. Hrabia de Moirans, pochodzący z Bretanii, był
członkiem arystokracji i obracał się stale w kołach elity towarzyskiej.
Toteż wieść o jego śmierci — śmierci przez samobójstwo — jak piorun
uderzyła w miasto. Śmiało można rzec, że wywołała w Paryżu ogólne
przygnębienie. Księżna niedwuznacznie podkreśliła fakt, że i Juanita
Lorendana wpadła w depresję. Powiedziała mi, dlaczego. Otóż znaną było
rzeczą, że ona i Moirans utrzymywali od tygodni ściślejszą przyjaźń.
Przebąkiwano nawet o tym, że mają się pobrać. Jak to się stało, nikt nie
wiedział. W każdym razie wiele z tej sprawy — tak twierdzono ogólnie —
pozostało na zawsze niezgłębioną tajemnicą.

Niedługo po wypadku cesarz i cesarzowa wyjechali do St. Cloud, zaś

księżna i książę na południe do Grignan. Juanita Lorendana pozostała w
Paryżu.

* * *
Tym się więc tłumaczy, że gdy Gérard w czerwcu przybył do Paryża, nie

zastał tam niestety Fanny de Lanoy. Drogę do Paryża odbył stopniowo i w
warunkach najgorszych. Nocami wędrował, za dnia ukrywał się w lasach
lub chatach. Aby nie dać się poznać, zapuścił brodę, włosy głęboko
zaczesał na czoło. Wyglądał w tych dniach jak wiejski włóczęga.
Wędrówka z Armanesse pochłonęła mu w całości cztery tygodnie.

Planów nie miał żadnych. Nie zdawał sobie sprawy, co pocznie w

Paryżu. Szedł za instynktem i myślał tylko o tym, by ujrzeć Lorendanę.
Ale i myśl o Fanny nawiedzała go często. Ostrzeżenie Toulona, jak groźne
memento huczało mu w uszach.

Dnie przeważnie spędzał w gospodach. W obskurnych zajazdach w

dzielnicy Montparnasse. Czasami wychodził. Gdy raz wędrował przez
Faubourg St. Germain, zauważył z przykrością, że w mieszkaniu de

background image

Lanoyów opuszczono żaluzje; widocznie wyjechali. Dowiedział się
ostrożnie, gdzie mieszka Lorendana, gnany tęsknotą, odbywał pielgrzymki
pod okna jej domu. Raz ją zobaczył w Bois de Boulogne. Jechała konno i
kilku młodzieńców towarzyszyło jej wówczas. Nie odczul zazdrości.
Radość, że ją ujrzał, pochłonęła w nim dziwnie uczucia drugorzędne.
Usiłował w siebie wmówić, że Juanita go kocha, że odczuwa nawet brak
jego silnej opieki, i żyjąc tą myślą, pielęgnując ją w sobie, czuł się
szczęśliwy i pełen wiary w zwycięstwo przyszłości.

* * *
Wędrując po dzielnicach, których nigdy nawet nie znał za czasów

szczęśliwszych, przesiadując w spelunkach i tanich jadłodajniach,
przysłuchiwał się często płomiennym dyskusjom obecnych tam mężczyzn.
Żałował wtedy zawsze, że nie czuje się swobodny i że nie wolno mu się
mieszać do toczących się rozmów. Wierzył w swój talent i dar wymowy i
zawsze był pewny, że w warunkach odmiennych, gdyby cieszył się
wolnością, o niejednym niebezpieczeństwie ostrzegłby słabszych.
Przysłuchując się mowom Rocheforta i Gambetty, ich gromom, miotanym
na kraj, na rząd, cesarza i ministrów — dochodził do wniosku, że
rewolucja i anarchia, wiszące w powietrzu, wywrotowa tendencja,
objawiana przez tłum — że wszystko to razem bezsprzecznie prowadzi do
ciężkich kataklizmów. Przewidywał z przerażeniem, że Francja się stacza
ku otwartej przepaści.

Zdarzyło się raz, że był świadkiem dyskusji o aferze Moirans'a. Było to

w kawiarni, uczęszczanej przez obcych — Austriaków, Włochów,
Anglików i innych — ale odwiedzanej też stale przez kelnerów, służących,
robotników i dziennikarzy. Roztrząśnięto aferę szczegółowo i dokładnie i
wyrażono opinię, że służba wywiadu, kierowana przez Toulona, coraz
częściej i jawniej posługuje się członkami miejscowej arystokracji.

Gdy Gérard tego dnia powrócił do domu, nie zmrużył nawet oka z

nadmiaru podniecenia. Wiedział najlepiej, kogo zaprzęgnięto do służby u
Toulona i kto mógł wyjawić tajemnicę Moirans'a.

* * *
Austriacy, uczęszczający do wspomnianej kawiarni, podawali się

przeważnie za wiedeńskich dziennikarzy, ale Gérard miał wrażenie, że
większa ich część pracowała w wywiadzie. Rozmawiali dyskretnie, całe
ich obejście było pełne ostrożności. Zdarzyło się raz, że Gérard wśród
rozmowy przysiadł się do nich. Byli tam poza tym Anglicy, Włosi i kilku
Lewantynów; Gérard tego dnia był jedynym Francuzem. Poruszono aferę,
która zdarzyła się niedawno w rosyjskim poselstwie, urzędującym w

background image

Wiedniu. W apartamentach posła przychwycono damę — damę podobno
wysokiego urodzenia — która wykradała papiery z szuflady biurka.

— Nie pamiętam jej nazwiska — ozwał się któryś — ale mówiono

ogólnie, że jest dalszą krewniaczką Franciszka Józefa. Panowie będą
wiedzieć, kto to był taki — ciągnął mężczyzna, zwracając się wyraźnie w
stronę Austriaków.

Austriacy zapewnili, że wiedzą tylko tyle, co podano w gazetach.
— Wysłałem raport do mojej redakcji — ozwał się jeden. — Ale

nazwisko damy uległo cenzurze.

— Skandal! — zawołał któryś z Anglików.
— Dama po tym wszystkim popełniła samobójstwo — zauważył drugi.

Słyszałem o tej sprawie z ust...

W tej chwili upadła szklanka z absyntem. Szkło zadźwięczało i rozbiło

się w kawałki.

— Pan skaleczył sobie rękę — rzekł jeden z Anglików, zwrócony do

Gerarda. Z ręki Gerarda istotnie kroplami sączyła się krew.

Gérard się zaśmiał.
— Głupstwo — zawołał — nic poważnego. Nie wiedziałem nawet o

tym, że poruszam się jak niedźwiedź.

Wyciągną chusteczkę i owinął nią rękę.
— Kelner! — zawołał. — Proszę o absynt.
Incydent przeminął, ale rozmówcy zmienili temat pogadanki.
* * *
W dwa dni później, kiedy Gérard o północy zasiadł ponownie do stołu

Austriaków, wszedł niespodzianie do kawiarni d'Ahrenberg. Poznał
Gerarda. Podszedł do Austriaków i rozmawiał z nimi chwilę, jakby dając
im instrukcje w jakiejś pilnej sprawie, odebrał papiery, które jeden z nich
mu wręczył, wreszcie ich pożegnał i wrócił do Gerarda. Zamówił kawę i
ozwał się żywo:

— Czemu mi pan nie doniósł, że przebywa w Paryżu? Gérard się stropił,

nie wiedział, co odrzec.

— Nie ufa mi pan może? — nalegał d'Ahrenberg.
— Ależ drogi przyjacielu — wyjąkał Gérard.
— Nie ganię, pana za to — odrzekł d'Ahrenberg. — Gdybym był w

pańskiej skórze, tak samo nie każdemu śmiałbym zaufać. Ale wie pan, co?
Udzielę panu miejsca w apartamentach ambasady. Będzie tam
bezpieczniej, niż w tych norach i spelunkach.

— W apartamentach ambasady? — zdumiał się Gérard. — Nie

przypuszcza pan chyba...

background image

— Że co? — z uśmiechem zapytał d'Ahrenberg. — Że zechce pan

skorzystać z mej skromnej propozycji? Pan nie mówi tego serio. Przyjaciel
przyjacielowi nie powinien odmawiać tak drobnej przysługi.

— Pan nazywa ją drobną? — zaśmiał się Gérard.
— Oczywiście, że drobną — przytaknął d'Ahrenberg. — Nudzę się w

Paryżu i czuję się samotny. Bardzo pana proszę, by dotrzymał mi
towarzystwa. Koniecznie mi potrzebą — kogoś bardzo zaufanego.

— Ale cóż, na Boga! — bronił się Gérard. — Trudno o tym mówić,

skoro nie wie pan przecież...

— Wprawdzie nie wiem dokładnie — przyznał się d'Ahrenberg — ale

zapewniam pana szczerze, że po trosze się domyślam.

— Pan domyśla się zatem?
— Tak, proszę pana. I to wcale wydatnie.
— Że jestem może zbiegiem, który ukrywa się przed sądem?
— Nie, proszę pana — nie o tym myślałem... Ale — no, jakże to

powiedzieć?... Że ma pan jakiś konflikt z miejscową policją.

— Daję panu słowo — zapalił się Gérard.
— Nie dawaj go pan lepiej — zaśmiał się d'Ahrenberg. — Pomówimy

jeszcze o tym, gdy nadarzy się sposobność. Na razie pana proszę, by
zechciał skorzystać z mej drobnej przysługi. Niech ją pan uważa za dowód
życzliwości i szczerej przyjaźni, którą żywię dla pana. Czy pan naprawdę
w to wierzy, że w tej wstrętnej norze jest milej i bezpieczniej, niż w hotelu
„Egipt"? Nie zapominaj pan o tym, że na terenie ambasady i na pana się
przeniesie dyplomatyczna nietykalność. Obejmie pan posadę prywatnego
sekretarza i stanie się tym samym członkiem korpusu austriackiej
ambasady.

— Nie chodzi mi o bezpieczeństwo — ozwał się Gérard.
— Tylko o co? — niecierpliwie nalegał d'Ahrenberg.
— Że mam pewien powód, by nie skorzystać pierwej z przedstawionej

mi oferty, zanim...

— Zanim co? — niecierpliwie wtrącił d'Ahrenberg.
— Zanim nie przedstawię, na czym się opiera mój stosunek do policji.
— Słucham pana zatem, jeśli nalega pan na to.
Gérard szczegółowo udzielił mu wyjaśnień, a gdy skończył ostatecznie

swój wywód, d'Ahrenberg z prostotą spojrzał mu w oczy.

— Niech się pan nie dziwi — oświadczył po chwili — ale słyszałem już

skądinąd o pańskiej historii. O wszystkim, co pan mówił, wiedziałem już
uprzednio od pańskich znajomych.

— Jak to możliwe? — zdumiał się Gérard. — Zawsze w to wierzyłem,

background image

że ludzie już od dawna wymazali mnie z pamięci.

— Po części ma pan rację. Ale mój stosunek do władz jest tego rodzaju,

że niejednokrotnie się zetknąłem z księciem de Lanoy — pańskim bratem,
jak słyszałem — z Lucjanem Toulonem, Gabrielem Prévostem i tak dalej...
Poznałem ponadto pańską miłą szwagierkę i znaną tu ogólnie wicehrabinę
de Lanoy. To więcej, niż potrzeba, aby móc posłyszeć.

— Zamykamy lokal, panowie — ozwał się kelner.
Była już pierwsza. Obaj wyrównali przedstawiony rachunek, siedzieli

jednak dalej, gdyż kelner pośpieszył, aby przynieść resztę z zapłaconej
kwoty. D'Ahrenberg wśród tego począł się zwierzać.

— Mam moc przykrości — wyznał. — Pan wie zresztą o tym, w jakich

żyjemy czasach. Polityk i dyplomata odczuwa to tym bardziej. Trudno mu
oddychać w tej dusznej atmosferze. Z jednej strony Bismarck, z drugiej
cesarzowa — każde chce wojny, szuka jej pretekstu, ale każde też chce
wiedzieć, co myślą inni. Węszą rozpaczliwie, by zdobyć czyjąś pomoc, a
jeśli już nie pomoc, to przynajmniej neutralność. Wyobraź pan sobie, że
pośrodku wszystkiego zaczynają mi ginąć dokumenty i papiery. Niektóre
spośród nich pierwszorzędnej wartości. Zginął mi w ten sposób szkic
traktatu między Austrią i Rosją, w parę dni później klucz do szyfrów,
używanych w depeszach. Pan nie ma pojęcia, jak to wszystko mnie gnębi.
Mettemich starzeje się, wszystko zwala na mnie, ja jednak czuję, że nie
podołam dłużej tym ciężkim zadaniom. Ten okradający mnie szpieg nie
daje mi spokoju. Nie wiem, kto to jest i z czyich działa zleceń, ale wyznam
panu szczerze, że zadziwia mnie po prostu fenomenalną zręcznością. Żyję
ustawicznie jak pośrodku wulkanu. Doszło już do tego, że obawiam się
wyjść, aby nie ułatwić mu zadania. Nie wiem, komu ufać, ale nie wiem też
zgoła, kogo mam posądzać.

— Zamykamy, panowie — powtórzył kelner.
Powstali z miejsc i sięgnęli po kapelusze. Gdy znaleźli się na dworze,

ustalili między sobą, że Gérard nazajutrz ma się zgłosić do hotelu pod
przybranym nazwiskiem André Miroix. Porę wyznaczono na dziesiątą
rano. Rozmawiali jeszcze chwilę, podchodząc do bulwaru, po czym
d'Ahrenberg przywołał przejeżdżającą dorożkę i pożegnawszy Gerarda,
ruszył z powrotem w kierunku ambasady.

* * *
Wróciwszy do domu, Gérard z ciekawości przystanął przed lustrem.

Przypatrując się sobie, odniósł wrażenie, że trudno w nim rozpoznać
dawnego Gerarda. Ale d'Ahrenberg go poznał. Bez żadnego wahania, od
pierwszego spojrzenia. Gérard pomyślał, że oczy przyjaciół są bystrzejsze,

background image

niż inne. Co jednak będzie, gdy spotka go kiedyś którykolwiek z członków
bandy Toulona? Odpędził te myśli i zdał się na los. Tęsknota za Juanitą
jeszcze ciągle napełniała mu serce i duszę. Czy nie dla niej tu wrócił? Czy
nie po to tylko właśnie, by choć z ukrycia i oddali ujrzeć jej ślad?
Opowiadanie d'Ahrenberga o tajemniczym szpiegu, który wykradł mu
papiery, ścigało go wizjami przez noc i dzień.

Zaledwie zaświtało, wyruszył z domu i udał się natychmiast do

pobliskiego fryzjera. Kazał się ogolić i ostrzyc sobie włosy. Odczuł po tym
wszystkim fizyczną ulgę. Punktualnie o dziesiątej skierował się od razu do
hotelu „Egipt".

Ileż to wspomnień budził w nim ten hotel!
Nic sic nie zmieniło. Wybiegł mu naprzeciw ten sam usłużny, siwiejący

portier i odebrał mu walizę, gdy wysiadał z dorożki. W przestronnym hallu
powitały go te same wytworne, stylowe meble. Gdy przeszedł na korytarz,
ten sam kierownik pochylił się przed nim.

— Czego pan sobie życzy?
— Ja do księcia d'Ahrenberga.
— Kogo mam zaszczyt zameldować księciu?
— Monsieur André Miroix. Ekscelencja na mnie czeka.
— Książę przed chwilą poinformował nas o tym. Kierownik

bezzwłocznie przywołał chłopca hotelowego.

— Odprowadź tego pana.
I Gerard podążył za chłopcem na dobrze mu znaną klatkę schodową.

Rozdział dwudziesty

15 lipca ogłoszono we Francji wojnę z Prusakami, a 28 tegoż miesiąca

cesarz i jego syn udali się na front. Cesarzowa wezwała Toulona do St.
Cloud. Zagroziła mu dymisją, jeśli Gabinet Wywiadu nie dostarczy jej
kopii listu Franciszka Józefa, który specjalny kurier miał przywieźć do
Metternicha. Tej samej nocy urządzono bal w ambasadzie austriackiej.
Cesarzowa, oczywiście, odwiedziła go również. Uwierzyła Lebeufowi,
ministrowi wojny, który kilkakrotnie ją zapewnił, że armia francuska z
triumfem wkroczy do bram Berlina i że nie da się pokonać intrygom
pruskim. „My jesteśmy silni i zdecydowani" — oświadczył z zapałem. Na
ulicach Paryża panował entuzjazm. Miasto i ratusz rzęsiście oświetlono,
tłumy, przeciągające placami i bulwarami, wołały z fanatyzmem: „Na
Berlin!" — „na Berlin!" Jakiś przekupień uliczny wywiesił napis na
daszku swej budy: „Nowy słownik francusko-niemiecki, dla użytku

background image

naszych wojsk, które wkroczą do Berlina".

Nie było człowieka, który nie wierzył w zwycięstwo. Nawet Rochefort i

Gambetta zaniechali demagogii i woleli na razie zachować milczenie. Gdy
cesarzowa nad ranem wyszła na taras zamku w St. Cloud, a oczy jej
spoczęły na mglistych zarysach Łuku Tryumfu, poddała się wizji
powracających z pola, zwycięskich oddziałów wojsk francuskich. Tłum
ich witał gromkimi okrzykami i wskazując na jej syna, wołał z
entuzjazmem: „Niech żyje Napoleon IV, największy z potomków
Napoleona I.!"

* * *
Powód do wojny był dziwnie naciągnięty. Cesarzowa Eugenia, nie

zasięgając opinii księcia de Gramony, ówczesnego ministra spraw
zagranicznych, wymogła na chorym, niedołężnym mężu, aby wysłał do
Berlina hrabiego Benedetti'ego z żądaniem gwarancji, podpisanej przez
króla, że nie pozwoli synowi, aby podjął starania o koronę hiszpańską i że
kompetencje w tej sprawie, wychodzące od Prus, raz na zawsze zostaną
zniesione.

Benedetti zuchwale postawił żądanie. Skutek był ten, że władca Prus,

odmówił stanowczo złożenia gwarancji. Bismarck, triumfując, nie
omieszkał zawiadomić wszystkich państw, że ambasador francuski —
właśnie Benedetti — został po prostu wyrzucony przez króla i że on,
Bismarck, uważa ten fakt za moralny policzek, wymierzony Francuzom.
To wystarczyło. Francja nie mogła darować zniewagi.

List od cesarza Franciszka Józefa (wraz z tajnym traktatem absolutnej

neutralności między Austrią a Włochami) nadszedł z Wiednia akuratnie w
dniu, w którym miał odbyć się bal w ambasadzie austriackiej. Przywiózł
go kurier. Metternich list i traktat wręczył d ' Ahren bergowi.

— W ambasadzie aż się roi od szpiegów i szumowin — zauważył z

przekąsem. — U pana ten dokument będzie bezpieczny.

D'Ahrenberg odebrał dokument i list i zamknął je w biurku. Polegał na

Gerardzie, który zamieszkał u niego, i pełnił formalnie funkcję sekretarza.
Gdy punktualnie o dziewiątej wybierał się na bal, ogarnął go nagle
nieokreślony niepokój.

— Pozostawiam w tym biurku ważny dokument pod pańską opieką —

rzekł do Gerarda. — Pan nie ma pojęcia, z jak wielkim niepokojem
opuszczam dziś dom.

— Proszę się nie trapić — ozwał się Gerard. — Nic się nie przydarzy,

gdy ja tu przebywam.

— Wierzę panu szczerze — odrzekł d'Ahrenberg. — Ale gdy pomyślę o

background image

fakcie, że kilka rządów ofiarowałoby miliony za wydobycie tego listu i że
sieć szpiegowska już ustaliła niewątpliwie, że dziś po południu przywiózł
go kurier — to zrozumie pan chyba, że mój niepokój jest słuszny. Aby
zabezpieczyć panu życie — bo i o to się obawiam — zostawiłem ludzi
naszego wywiadu, którzy pełnią straż na końcu korytarza. Gdyby
zauważyli obcego, mają go przepuścić i nie ruszyć się z miejsca, aż
znajdzie się w środku. Szpieg niewątpliwie ma własny klucz, chodzi zaś o
to, by przychwycić go w chwili, gdy znalazłszy się w pokoju, zacznie
buszować wśród moich papierów. Gdyby okazało się przypadkiem, że ów
szpieg jest jednym z szajki Toulona, opłacanym przez rząd, a może
cesarzową, nie omieszkam oczywiście wywołać skandalu. Przyrzeknij mi
pan zatem, że nie opuści pan pokoju ani na małą chwilę, chyba, że ci
ludzie będą stać obok drzwi.

— Przyrzekam — rzekł Gérard i uśmiechnął się lekko. — Jestem tu na

straży i nie opuszczę, pókim żyw, tak ważnego posterunku.

— Słowo honoru?
— Słowo honoru.
D'Ahrenberg żywo uścisnął mu dłoń i wybiegł z pokoju.
— Nie będę tam długo. Wkrótce powrócę — rzekł na odchodnym.
* * *
Lucien Toulon tymczasem nie próżnował. Zameldował się w mieszkaniu

Juanity Lorendany.

Juanita, która akuratnie kończyła toaletę — wybierała się również na bal

w ambasadzie — zarzuciła płaszcz i wbiegła do salonu.

Toulon był widocznie żywo podniecony.
— Przychodzę pani donieść — wymamrotał bezładnie — że postarałem

się o straż, by czuwała nad panią. Ja również bez przerwy będę w pobliżu.

— Nie potrzeba mi straży — wtrąciła Lorendana. — Czuję się na siłach,

by bez żadnej pomocy przeprowadzić zadanie. Wolałabym również, aby i
pana tam nigdzie nie było w pobliżu.

— Muszę jednak być — zaprotestował komisarz. — Mam dziwne

wrażenie, że d'Ahrenberg niezawodnie przeczuwa zasadzkę. Nie wątpię
jednak o tym, że nie przepuści okazji, by się zjawić na balu, a personel
hotelowy mam po swojej stronie. Nie wydaje mi się zatem, że ryzyko
będzie wielkie. Licho zresztą wie. W tak ważnej chwili wolę być w
pobliżu, gdy okaże się potrzeba. Gdyby zagroziło co pani — a będę o tym
wiedział — pośpieszę natychmiast z odpowiednią pomocą.

Juanita nie słuchała tej całej oracji. Stojąc przed lustrem, poprawiała

garderobę, a gdy skończyła ją wreszcie, spojrzała mu w oczy, podjęła

background image

płaszcz i poprosiła go wreszcie, by jej pomógł go włożyć.

Komisarz ochoczo usłuchał wezwania.
Jeśli przeprowadzi to pani — oświadczył — to przyrzekam solennie, że

już nigdy w przyszłości nie zażądam jej ofiar.

— Czy pan mówi to serio? — spytała ozięble.
— Daję na to słowo — odrzekł Toulon.
* * *
W apartamentach d'Ahrenberga panował spokój. Akuratnie przed chwilą

wybiła dziesiąta. Gérard czuwał. Rozmyślając o wszystkim, przypomniał
sobie nagle ową wielką damę, którą, jak słyszał niedawno, przychwycono
w Wiedniu na kradzieży dokumentów w rosyjskiej ambasadzie.
Nieszczęsna po skandalu popełniła samobójstwo. Wprawdzie bronił się
przed myślą, że Juanita, jego żona, odwiedzała już ten pokój, posługując
się przy tym dorobionym kluczem — d'Ahrenberg twierdził, że
kilkakrotnie wykradano mu ważne papiery — ale teraz, wbrew woli, nie
zdając sobie sprawy z jakiego powodu, coraz jawniej i wyraźniej począł jej
ulegać. A jeśli to ona? Jeśli istotnie Toulon ją zniewolił do tego?
Przemknęło mu przez głowę, aby pobiec do niej zaraz i w porę ją ostrzec.
Ale jak? Jak? Jak, na Boga, skoro przed chwilą dał słowo, że ani na marną
chwilę nie opuści posterunku? Uświadomił sobie teraz, że jest zgoła
bezradny. Opadł na fotel i zagłębił się w myślach.

Pół do jedenastej. Jedenasta. Pół do dwunastej.
D'Ahrenberg zapewne za godzinę powróci. Ale jak jeszcze przetrwać

taką całą godzinę? Wziął jakąś książkę i odrzucił ją zaraz. Nie mógł się
skupić, niczego nie rozumiał. Mógł tylko słuchać. Słuchać. Słuchać.

Nagle usłyszał delikatne skrobanie. Przekręcono klucz w otworze

zatrzasku. Zerwał się raptownie i podbiegając ku drzwiom, przerzucił
kotarę i skrył się w jej fałdach. Przed drzwiami dostrzegł postać kobiety.
Ubrana była w płaszcz i szeroki kaptur, nasunięty na twarz. Pochyliła się
nieco i ostrożnie, na palcach posunęła się naprzód. Kaptur w tej chwili
opadł jej w tył. Poznał ją teraz. Tak, to — ona. Ona. Juanita.

Wypadł z za kotary i nie namyślając się wiele, zagrodził jej drogę. Czy

był jeszcze czas, by ostrzec ją szybko i kazać jej odejść? Lorendana
stłumiła okrzyk przerażenia. Zerknęła nań szybko, domyślając się teraz
grozy położenia. Przystanęła bezradnie, jak schwytane zwierzę, usiłując
się wymknąć. Gérard na palcach podszedł ku drzwiom. Czy był jeszcze
czas? Otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz. W korytarzu był mrok. Tylko
kilka świec migotało w lichtarzach.

Na końcu sieni był pokój dla straży, zostawionej przez poselstwo. Drzwi

background image

pokoju były zamknięte. Gérard się obrócił i przytknąwszy żywo palec do
ust, dał znak Lorendanie. Podeszła naprzód. Ale teraz znienacka potrząsnął
ręką. Jakby chciał ją zatrzymać. Wyjrzał ponownie ostrożnie na korytarz.
Drzwi pokoju już były otwarte. Austriacy czuwali. Sześciu ludzi podeszło
do sieni.

Gérard bez namysłu zamknął drzwi i wrócił do żony. Nie postąpiła ani

kroku od chwili, gdy dał znak, że droga do ucieczki jest teraz zamknięta.
Pochwycił machinalnie obie jej ręce. Płaszcz w tej chwili osunął się jej z
ramion i upadł na ziemię. Podeszli oboje ku wnęce pod oknem. Nie
wyrzekli ani słowa.

Na korytarzu, za drzwiami ozwał się tupot męskich kroków. Stłumiony,

co prawda, lecz całkiem wyraźny. W oczach Juanity przejawiła się groza.
Spojrzała na Gerarda, jakby błagając o pomoc. „Chodź!" — rzekł krótko i
pociągnął ją dalej w kierunku okna.

Kroki tymczasem przystanęły u drzwi i klucz jeszcze raz zazgrzytał w

zatrzasku. Gérard w tej chwili zasunął kotarę i pchnął Juanitę głębiej ku
wnęce. Zasłonił ją sobą, zaś sam przystanął twarzą ku drzwiom.

Drzwi po chwili otwarły się żywo. Odsłoniły widok na postać Gerarda,

który stał przed kotarą, i na rąbek sukni, wyzierający od wnęki. Na środku
pokoju leżał na ziemi damski płaszcz, wykonany z jedwabiu.

Grupa ludzi przystanęła na progu. Gérard odchrząknął i opanowując

podniecenie, zapytał spokojnie:

— Co jest takiego? Czego tu chcecie? Przodownik grupy postąpił

naprzód.

— Jesteśmy tu z rozkazu Jego Ekscelencji.
— Dlaczegóż w takim razie opuszczacie posterunek? Mężczyzna się

stropił.

— Pan wybaczy, monsieur, ale czy jest pan sekretarzem Jego
Ekscelencji?
— Oczywiście, że nim jestem.
— Otóż wie pan zapewne, że kazano nam tu wejść, gdyby ktoś obcy się

zakradł do pokoju Ekscelencji.

— Wiem o tym wszystkim. Ale cóż stąd wynika?
— Powiedziano mi właśnie, że elegancka dama tu weszła przed chwilą.

Ponieważ nikt do tej pory nie wyszedł z pokoju, więc...

Pochylił się teraz i podniósł z podłogi płaszcz Juanity.
— Oczywiście, że tu jest — rzekł Gerard z uśmiechem — a to jest jej

płaszcz. Pani hrabina de Lanoy nie mogła się przecież rozpłynąć w
powietrzu, a pańskie wnioski o tym wszystkim są dziwnie nielogiczne.

background image

Cóż pan powie teraz, kochany przyjacielu?

Mężczyzna ponownie dziwnie się stropił.
— Monsieur — wymamrotał —ja... to jest my... my nic nie wiemy o

całej tej sprawie.

— Ale teraz już wiecie — oburzył się Gerard. — Jeszcze raz

powtarzam, że ta niepokojąca was dama jest hrabiną de Lanoy.

Mężczyzna jednak stał, nie zamierzał ustąpić.
— Panie sekretarzu, — ozwał się w końcu — otrzymałem rozkaz,

więc...

— Otrzymał pan rozkaz, aby czuwać nad szpiegami — żachnął się

Gerard. — A nie przypuszcza pan chyba, że hrabina de Lanoy...

Urwał znienacka, gdyż w sieni za drzwiami ukazał się Toulon. Przyszedł

ze swymi ludźmi i starał się przecisnąć przez straż d'Ahrenberga. Gerard
pobladł, ale szybko się ocknął i zwrócił się znowu do przywódcy straży.

— Dlaczego, u pioruna — zawołał donośnie — hrabina de Lanoy nie

miałaby tu wejść, skoro jestem jej mężem?

Nie dokończył jeszcze zdania, gdy od wnęki pod oknem dobył się głos:
— Nie! To nieprawda!
Juanita w tej chwili wyskoczyła z ukrycia za pluszową kotarą. Spojrzała

na Toulona, ten zaś podszedł i wkroczył ze swymi ludźmi na środek
pokoju.

— Co jest nieprawdą? — zawołał pojednawczo. — Ze ten elegancki

dżentelmen jest mężem tej pani? Otóż stwierdzam urzędowo — skierował
się do straży — że hrabina de Lanoy jest żoną tego pana. Pan wicehrabia
de Lanoy jest osobiście mi znany i mogę to powtórzyć, co przed chwilą
powiedział: Dlaczego u pioruna, hrabina de Lanoy nie miałaby tu wejść,
skoro ten pan jest jej mężem?

Austriacy, stropieni, poczęli się naradzać, Toulon zaś podszedł i,

zwrócony do Juanity, zawołał obleśnie:

— Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, że akuratnie tu

przyszedłem, by przynieść pani pomoc w jej trudnej sytuacji. Mój powóz
czeka. Czy pozwoli pani teraz, bym ją odwiózł do domu? Do widzenia,
panie hrabio! — rzekł do Gerarda. — Do rychłego widzenia! Aż do chwili
spotkania zostawiam tu ludzi do pańskiej dyspozycji.

Austriacy ustąpili, by zrobić jej przejście. Ludzie Toulona czekali w

korytarzu. Akuratnie w tej chwili zjawił się d'Ahrenberg. Wiedział już o
wszystkim, gdyż jeden z jego ludzi powiadomił go o zajściu u wejścia do
hotelu. Podszedł do hrabiny i ucałował ją w rękę.

— I cóż, hrabino? — zawołał przyjaźnie. — Jakże się bawiło z

background image

przezacnym małżonkiem? Czy zamierza pani wrócić do gmachu
ambasady? — Nie rzucił nawet okiem na postać Toulona. — Zabawa tym
razem nie święciła triumfów. Cesarzowa już odeszła. Ani jedna osoba nie
czuła się dobrze. Gérard miał rację, że wolał pozostać. Odwdzięczę mu się
za to i jeszcze tydzień albo dwa zatrzymam go u siebie.

Juanita z wdzięcznością uścisnęła mu rękę. Po chwili wyszła a Toulon i

jego ludzie wykradli się za nią. Austriacy się skłonili i również opuścili
pokój d'Ahrenberga.

Rozdział dwudziesty pierwszy

28 lipca cesarz Napoleon i młodociany jego syn opuścili Saint Cloud i

wyjechali do Metzu. Cesarzowa osobiście odwiozła ich na dworzec.

Na tydzień przedtem hrabina de Lanoy została przez cesarza przyjęta na

audiencji. Wynikiem tej rozmowy był znamienny fakt, że cesarz ułaskawił
Gerarda de Lanoy'a, pod warunkiem jednakże, że ten natychmiast wyruszy
na front. Gérard z radością przyjął wezwanie. Walczył dzielnie pod
Sarrebriick i Wissembourg i został raniony w bitwie pod Forbach. Księżna
de Lanoy ze łzami wzruszenia mówiła mi o tym. Rozpływała się w
opisach ofiarności Lorendany, gdy Gérard po powrocie z bitwy pod
Forbach przez długie miesiące przebywał w szpitalu, zdany przeważnie na
opiekę księżny i kochającej go żony. „Dopiero wtedy zrozumiałam —
mówiła wśród łez — dlaczego tak gorąco poświęcił jej serce. Każdy
mężczyzna hołduje poligamii. A w Juanicie Lorendanie mieściło się
istotnie jakby kilka kobiecości. Poślubiając ją jedną, poślubił faktycznie —
cały harem".

* * *
W roku 1872 — Lucien Toulon zginął, rozszarpany przez tłum wśród

oblężenia Paryża. — Gérard i Lorendana zatrzymali się w Genewie,
podróżując po Szwajcarii. Gérard przede wszystkim pomyślał o kioskarzu.
Zdawał sobie sprawę, że ten niepokaźny człowiek nie tylko go podtrzymał
w pierwszym okresie jego cierpień na obczyźnie, lecz, że otwarłszy mu
oczy i dodając mu otuchy, odegrał rolę — i to wcale znamienną — w
rozwikłaniu dramatu, w który uwikłał go los.

Ale w kiosku obok skweru już siedział ktoś inny. Gérard dowiedział się,

że stary kioskarz umarł przed rokiem. Z sumki, znalezionej w mieszkaniu
kioskarza, znajomi i przyjaciele, postawili kamień na grobie
nieszczęśliwca. Gérard i Lorendana odwiedzili jego grób. Złożyli na nim
kwiaty i gałązkę rozmarynu.

background image

— KONIEC —


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Baronowa Orczy Eldorado
Baronowa Orczy Szkarłatny kwiat
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (02) Porucznik Hornblower
Clive Cussler Cykl Dirk Pitt (02)?era śródziemnomorska
Joanna Chmielewska Cykl Przygody Joanny (02) Wszyscy jesteśmy podejrzani
Robert Jordan Cykl Koło Czasu (02) (2) Róg Valere
Lauren St John Afrykanskie przygody Martine 02 Piesn de Lauren St John
Balogh Mary Cykl Mroczny anioł 02 Ostatni walc
Eugeniusz Dębski Cykl Owan Yeates (02) Ludzie z tamtej strony czasu
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (02) Rozbójnicy z Maladety
David Weber Cykl Honor Harrington (02) Honor Królowej
02 11 de beste posities in bed cs
Baronowa Orczy Szkarłatny kwiat
Robert Jordan Cykl Koło Czasu (02) (1) Wielkie Polowanie
Makroekonomia I 11 Cykl koniunkturalny (2009 06 02)
lit. romantyzmu, Prelekcje paryskie, Prelekcje paryskie - cykl wykładów Adama Mickiewicza na temat l
Margit Sandemo Cykl Saga o Ludziach Lodu (02) Polowanie na czarownice
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (02) Móri i Ludzie Lodu

więcej podobnych podstron