LAUREN St JOHN
Pieśń Delfina
ILUSTRACJE DAVID DEAN PRZEŁOŻYŁA AGNIESZKA WALU LIK
Dla mojego chrześniaka, Francisa. Nie dorósł on jeszcze na tyle, by móc przeczytać tę książkę, ale za
to uwielbia delfiny i rekiny z „wielkimi zębiskami".
Tytuł oryginału: Dolphin Song
First published in Great Britain in 2007 by Orion Children's Books, a division of the Orion Publishing
Group, Ltd London. Text copyright © Lauren St John 2007 Ilustrations © David Dean 2007. All rights
reserved. The moral right of Lauren St John and David Dean to be identified as author and illustrator
of this work has been asserted.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2010 Copyright © for the Polish
translation by Wydawnictwo W.A.B., 2010
Wydanie 1 Warszawa 2010
WYSPA DIUCONI
Kiedy nauczycielka ogłosiła wszystkim, że popłyną w rejs oceaniczny, by obejrzeć migrację sardynek,
Martine Allen wyobraziła sobie zabawną scenę: oto srebrzyste, pokryte sosem pomidorowym rybki,
takie same jak w puszkach, tylko całe i w dopasowanych srebrnych adidasach, mkną sobie wzdłuż
wybrzeża RPA.
Chodziło jednak o coś zupełnie innego. Migracja sardynek - jak powiedziała im panna Volkner -
stanowiła jeden z największych cudów przyrodniczych na ziemi. Podwodny exodus. Co roku w
czerwcu i lipcu miliony sardynek opuszczały Przylądek Igielny na zachodnim wybrzeżu RPA w
pogoni za swym głównym pokarmem - bogatym w składniki odżywcze planktonem, który odpływał
na wschód, niesiony zimnym prądem. Sardynki podążały za planktonem z otwartymi pyszczkami i
pożerały go po drodze. Same z kolei ścigane były przez
7
dziesiątki tysięcy drapieżników, takich jak delfiny, rekiny brązowe, piaskowe i wielorybie, a także
ogromne stada głuptaków przylądkowych z młodymi.
Do tego korowodu miała dołączyć Martine i jej koledzy z klasy. Panna Volkner objaśniła im, że będą
śledzić migrację wzdłuż wybrzeża prowincji KwaZulu-Natal, po czym udadzą się na północ do
Mozambiku, gdzie pomogą w liczeniu populacji diugoni.
- Co to są diugonie? - szepnęła Martine do Sherilyn Meyer.
W odpowiedzi usłyszała, że „to takie śliczne, szare, bryłowate stwory... No wiesz, trochę jak
skrzyżowanie hipopotama z foką. Dawni żeglarze uważali je za syreny".
Całą klasę ogarnęło podniecenie na myśl o dziesięciu dniach z dala od szkoły, w środku semestru, i do
tego na statku. Martine również się cieszyła, ale tylko dopóki nauczycielka nie rozdała ulotek
informacyjnych. Na pierwszym miejscu listy rzeczy do zabrania znajdował się:
1. Kostium kąpielowy
Dziewczynka podniosła rękę.
- Przepraszam, panno Volkner, ale po co nam kostiumy kąpielowe?
Rozległy się chichoty i nawet nauczycielka nie mogła ukryć uśmiechu.
- Nazywa się to rejsem oceanicznym, ponieważ wypłyniemy na ocean, Martine - odparła. - Będzie
mnóstwo okazji do nurkowania i zabawy w wodzie, a chyba nie chcielibyśmy, żebyś pływała bez
kostiumu!
Więcej śmiechów.
- Ale co, jeśli... - Martine usiłowała dobrać odpowiednie słowa - jeśli ktoś wolałby nie pływać?
- A dlaczego miałabyś tego nie chcieć? - spytała ze zdziwieniem panna Volkner. - Rafy są przepiękne.
Wierz mi, Martine, gdy raz popływasz sobie w środku oceanu, gdzie dno może się znajdować nawet
osiemset metrów pod tobą, nie będziemy mogli utrzymać cię z dala od wody.
Ktoś zadał inne pytanie, więc nikt nie zwrócił uwagi na to, że Martine pobladła jak ściana, a jej kolana
zaczęły trząść się pod ławką.
Tej nocy rekiny przyszły po nią po raz pierwszy. Koszmar był niezwykle rzeczywisty. Bestie krążyły
dookoła, a ich martwe, głęboko osadzone oczy wpatrywały się w nią, gdy uciekała przez wzburzone
morze, w panice machając bladymi rękami i nogami. W ciągu następnych kilku tygodni sny stały się
częstsze i jeszcze bardziej przerażające, aż w końcu Martine zaczęła bać się wieczornego udawania się
na spoczynek. Dwa dni przed wyjazdem posunęła się nawet do tego, że usiadła na łóżku ze sto-sikiem
książek na głowie - odgłos ich spadania miał ją obudzić, gdyby przypadkiem przysnęła. Niestety, była
już tak wyczerpana, że za trzecim razem, kiedy książki zwaliły się na podłogę, ledwo to usłyszała. Po
prostu osunęła się na pościel i wydała na pastwę rekinów.
Walczyła, by utrzymać się na powierzchni wody i nie zostać pożarta. Ocean był tak lodowaty, że jej
członki zdawały się sparaliżowane. Nagle w sen wdarł się głos:
9
- Pora wstawać, Martine! Musimy zaraz wyjeżdżać, jeśli chcemy dotrzeć na plażę, zanim zrobi się
późno.
Dziewczynka zmusiła się, by wrócić do rzeczywistości. Był ranek, a na skraju jej łóżka siedziała jakaś
rozmyta postać. Martine zamrugała i wszystko stało się wyraźne. Jej babcia, ubrana jak zwykle w
dżinsy, lecz tym razem w bladoniebieskiej koszuli zamiast tej roboczej w kolorze khaki, z lwem na
kieszonce, przyglądała się jej bystrymi, ciemnoniebieskimi oczami.
- Ile razy mówiłam, żebyś nie spała przy otwartym oknie? - spytała z łagodnym wyrzutem. - Nic
dziwnego, że śnią ci się koszmary. Jesteś cała przemarznięta. W Afryce czerwiec to pora zimowa,
Martine. Spróbuj o tym pamiętać.
Jej wnuczka z trudem otrząsnęła się z zimnych macek snu.
- Topiłam się - powiedziała niewyraźnie. - Wszędzie były rekiny i nie mogłam złapać oddechu.
- Oczywiście, że się topiłaś - stwierdziła Gwyn Thomas, nachylając się i energicznie zamykając okno
przed ostrym powietrzem, w którym unosił się zapach antylop. - Jesteś cała zamotana w koce. I co te
wszystkie książki robią na podłodze?
Martine wygrzebała się z pościeli i usiadła na łóżku. Nie chciała martwić babci, wyznając, jak straszne
stały się jej koszmary.
- Próbowałam znaleźć coś dobrego do czytania - powiedziała.
- I pomyślałaś, że zaczniesz od Przewodnika entuzjasty po modelach kolei i Poradnika napraw
silników od dżipal
Martine nie odpowiedziała. Jak zwykle pochłonął ją widok z okna sypialni. Pod krytym strzechą
okapem ujrzała stado słoni kręcące się dookoła odległego wodopoju - wyglądały jak szare duchy w
zimowej porannej mgle. Przebywała w Sawubonie już od sześciu miesięcy i wciąż nie mogła
uwierzyć, że mieszka w rezerwacie dzikiej przyrody. Nadal każdego ranka ogarniało ją zdumienie,
gdy otwierała oczy, podpierała się na łokciu i wyglądała na dziką sawannę, którą teraz nazywała
domem. To wszystko nie uleczyło smutku, który odczuwała, odkąd jej rodzice zginęli w pożarze w ich
rodzinnym domu w Hampshire, w Anglii - ale dzięki temu na pewno łatwiej było z nim walczyć.
Pomagał również fakt, że znalazła nową rodzinę. Nie była to rodzina zastępcza, bo nikt nie mógłby
zastąpić rodziców, których wręcz czciła. Ale przynajmniej nie czuła się już tak osamotniona. Poza
babcią miała jeszcze Tendaia, wielkiego Zulusa, który ostatnio otrzymał awans i zamiast zajmować się
ogrodzeniem rezerwatu, był teraz strażnikiem. Martine przepadała za Tendaiem, ale szczególna więź
łączyła ją z jego ciotką, Grace, specjalistką od tradycyjnej medycyny afrykańskiej oraz uzdrowicielką
- sangoma. Tak się składało, że była ona również najlepszą kucharką na świecie. W jej żyłach płynęła
krew zarówno afrykańska, jak i karaibska. Grace była jedyną osobą, która wiedziała o niezwykłym
darze Martine, a także o wielu, wielu innych sprawach.
Ostatnia i dla Martine najważniejsza była jej biała żyrafa, Jeremiah, w skrócie Jemmy. Dziewczynka
sama go oswoiła i potrafiła na nim jeździć. Jego i Bena - chłopca,
10
który pomógł uratować białą żyrafę, gdy ją skradziono - uważała za swych najbliższych przyjaciół,
choć nie mogła mieć stuprocentowej pewności, czy jej uczucia były odwzajemnione, bo Jemmy nie
umiał mówić, a Ben przeważnie milczał.
- Byłoby miło, gdybyśmy zdążyły wyruszyć jeszcze dzisiaj - powiedziała Gwyn Thomas znacząco i
Martine przypomniała sobie, że powinna już wstawać. Rzuciła okiem na zegarek przy łóżku i jęknęła.
Szósta rano! Czasem żałowała, że jej babcia nie przepada za niedzielnym wylegiwaniem się w łóżku.
Gwyn dostrzegła minę wnuczki i w jej oczach błysnęło rozbawienie. Dawniej oczy te przyglądały się
Martine jedynie z chłodem lub wrogością, lecz ostatnio na opalonej twarzy częściej gościł uśmiech.
- Na pewno bardzo się cieszysz na tę jutrzejszą wycieczkę - powiedziała. - Całe dziesięć dni na morzu.
Dziesięć dni historii, przyrody, a zapewne też jakichś przygód. Zazdroszczę ci, naprawdę. Niemal
żałuję, że z tobą nie jadę.
- Chcesz się zamienić miejscami? Babcia się roześmiała.
- Przez chwilę wyglądałaś niemal tak, jakbyś mówiła poważnie, Martine. Cieszysz się na ten rejs,
prawda?
- Oczywiście - odparła dziewczynka z całym przekonaniem, jakie była w stanie z siebie wykrzesać.
Stłumiła ziewnięcie. - Nie mogę się doczekać.
- Miło mi to słyszeć, bo ostatnio blado wyglądałaś. Przyda ci się trochę morskiego powietrza. Cóż,
zobaczymy się za kilka minut na dole. Spakuję jedzenie na nasz spacer po plaży.
- Do zobaczenia - powiedziała Martine wesoło, ale gdy tylko drzwi się zamknęły, wsparła głowę na
dłoniach i zamknęła oczy. Doskonale wiedziała, dlaczego śniły jej się rekiny, i nie miało to nic
wspólnego ze spaniem przy otwartym oknie, zawijaniem się w koce, jedzeniem sera
o zbyt późnej godzinie czy żadną z tych rzeczy, które rzekomo mają wywoływać koszmary. Śniła o
tym z powodu czegoś, co zdarzyło się niemal dokładnie rok wcześniej.
Była z rodzicami na wakacjach w Kornwalii, na angielskim wybrzeżu. Ostatniego dnia jej tata - lekarz
-dostał nagłe wezwanie, by pomóc jakiemuś chłopcu, który spadł z klifu. Jej mama Veronica
wychodziła właśnie z grypy i odbywała popołudniową drzemkę, więc tata poprosił Martine, żeby
poczytała albo porysowała sobie trochę, bo mama powinna dużo wypoczywać.
Ale dzień był tak upalny, że po jakimś czasie znudzona Martine postanowiła wymknąć się na plażę i
pobro-dzić w morzu. Miała wrócić, zanim mama się obudzi. Gdy jednak dotarła na miejsce, woda
okazała się tak kusząca, że dziewczynka wkrótce zanurzyła się po kolana, a potem po pas. I wtedy
nagle niespodziewana fala całkowicie wytrąciła ją z równowagi. Pociągnęła ją na dno
i Martine zaczęła się obracać, jakby znalazła się w pralce nastawionej na wirowanie. Kiedy była już
święcie przekonana, że się utopi, fala wyrzuciła ją gwałtownie na powierzchnię i dziewczynka zdołała
na wpół dopłynąć, na wpół doczołgać się do brzegu.
Mniej więcej w tym samym czasie jakiś rybak wyciągnął na plażę rekina olbrzymiego. Idąc
chwiejnym krokiem po piasku, Martine ujrzała złowieszczy kształt drapieżnika i w jakiś sposób oba
zdarzenia zlały się w jej
12
13
głowie w jedno - rekin i wirówkowa fala. Kilka sekund później znalazła się w ramionach mamy.
Veronica, która w tym czasie szukała jej dosłownie wszędzie, zapomniała ją nawet skarcić - tak była
uszczęśliwiona, że nic gorszego się nie stało. Nie chcąc jeszcze bardziej denerwować mamy, Martine
uznała, że najlepiej będzie nie wspominać o tym, jak niemal utonęła - przysięgła sobie jednak, że jeśli
będzie to od niej zależało, już nigdy nie będzie pływać w morzu.
Wtedy nie miało to znaczenia - następnego dnia cała rodzina wyjechała z Kornwalii, a potem rodzice
Martine zginęli, zanim zdążyli zabrać ją na kolejne wakacje nad morzem. Ale teraz... Martine trudno
było się do tego przyznać nawet przed sobą samą: głęboka woda wzbudzała w niej śmiertelne
przerażenie!
Wciągu sześciu miesięcy, które spędziła w RPA, Martine ani razu nie była nad morzem. Jej babcia
rzadko opuszczała okolice Storm Crossing i nie należała do osób, które dałyby się przyłapać na
pasiastym leżaku, wysmarowane kremem przeciwsłonecznym. Ze zrozumiałych przyczyn taki stan
rzeczy bardzo odpowiadał Martine, toteż dziewczynka była bardzo zaskoczona, gdy poprzedniego
wieczoru Gwyn Thomas zaproponowała, aby wstały o świcie i wybrały się na długi spacer wzdłuż
wybrzeża Przylądka. Na szczęście było o wiele za zimno, żeby pływać, więc problem rozwiązał się
sam. Dzięki temu Martine miała o wiele bardziej entuzjastyczne nastawienie do całego pomysłu, niż
gdyby babcia wpadła na niego w lecie.
Kiedy w ten niedzielny poranek na krótko przed ósmą dotarły do Uiserfontein i Martine ujrzała
rozciągający się
15
przed nią ocean, poczuła jeszcze większą radość. Słońce wyglądało jak obręcz z połyskliwego złota,
rozpływająca się nad falującą masą metalicznego błękitu. Cały brzeg porośnięty był szkarłatnym
wrzoścem. Gdy Martine wygrzebała się z samochodu, jej szalikiem szarpnęła morska bryza, a nozdrza
napełnił zapach fal.
Było zdecydowanie zimno, więc dziewczynka cieszyła się, że babcia nalegała, by naciągnęła wełnianą
czapkę, wiatrówkę i rękawiczki. Nie licząc mew, w okolicy nie było nikogo poza samotnym
kitesurferem na środku zatoki. Martine stała na wydmach niczym przykuta, patrząc, jak przecinał
ocean, podobny do woźnicy rydwanu. Co jakiś czas chował się za jakąś falą i widać było tylko jego
wydęty latawiec w paski o cukierkowych kolorach. Czasem znikał na tak długo, że Martine zaczynała
myśleć, iż padł ofiarą podwodnego prądu, lecz wtedy wynurzał się nagle, pędząc na grzbiecie
ogromnego bałwana.
Wiatr rozbijał fale w puszystą mgiełkę niczym grzywy pędzących koni. Morze wyrzucało surfera i
jego deskę w powietrze, a latawiec chwytał go i unosił jeszcze wyżej, tak że mężczyzna mógł
wykonywać salta i obroty, bez wysiłku sprzeciwiając się sile grawitacji. A potem na powrót opadał i
znikał za kolejnym bałwanem.
Na plaży szum wiatru utrudniał rozmowę, więc Martine znowu zaczęła rozmyślać o szkolnej
wycieczce. Nie licząc jej strachu przed pływaniem, rzeczywiście zapowiadało się fantastycznie. Panna
Volkner opowiadała, że migracja sardynek jest jednym z cudów przyrody, równie wspaniałym jak
migracje zwierząt we wschodniej Afryce, gdzie co roku ponad milion stworzeń o zawiniętych rogach
ruszało ogromną czarną falą poprzez żółte równiny
16
Serengeti, umykając przed lwami, hienami, złotymi smugami polujących gepardów i wolno
mrugającymi krokodylami w wezbranych rzekach. Podczas migracji sardynek, mówiła nauczycielka,
zdarzało się często, że ławice rozciągały się na piętnaście kilometrów wzdłuż i trzy kilometry wszerz,
a stada podążających za nimi delfinów mogły liczyć nawet tysiąc sztuk.
Martine najbardziej nie mogła się doczekać właśnie delfinów. Do tej pory widziała na żywo tylko
jednego, i w dodatku było to w jakimś ponurym akwarium, które zwiedzała ze swoją równie ponurą
angielską szkołą, Bod-ley Brook. Trener w obłażącym z farby basenie kazał delfinowi wykonywać
różne sztuczki z piłkami plażowymi i gumowymi obręczami. Kilkorgu dzieciom pozwolono nagrodzić
stworzenie rybami z wiadra - pewnie sardynkami - lecz Martine trzymała się z daleka. Kiedy delfin
podpłynął do krawędzi basenu, zauważyła, że kąciki jego pyska wywinięte były do góry w wiecznym
uśmiechu. Jednak ona przez cały pokaz miała wrażenie, że udawał wesołość tylko dlatego, że nie miał
innego wyboru - jak klaun uśmiechający się przez łzy.
Wspomnienie delfina przywiodło jej na myśl inne zwierzę, które jej zdaniem również było
wyzyskiwane: jej własną żyrafę. Najlepszą rzeczą, jaka wynikała ze sławy Jemmy ego, było to, że
stracił wartość dla kłusowników. Jako jedyna biała żyrafa na ziemi wciąż mógł osiągnąć zawrotną
cenę, ale nawet w przybliżeniu nie tak wysoką jak wtedy, gdy uważano go za stworzenie mityczne. No
i za bardzo już wyrósł, by można go było bez problemu złapać i przefarbować na inny kolor dla
zamasko-
wania.
17
Najgorszą rzeczą było to, że wszyscy chcieli go obejrzeć. Kiedyś za dnia sypiał w swoim tajnym azylu
i wychodził dopiero po zachodzie słońca. Teraz spędzał tam noce, w ciągu dnia zaś wędrował, a Gwyn
Thomas pomagała wycieczkom pod hasłem „Biała Żyrafa" szukać go po całej Sawubonie. Zamówiła
nawet kubki i koszulki z jego wizerunkiem.
W ciągu kilku ostatnich miesięcy stosunki między Martine a jej babcią poprawiły się o jakieś tysiąc
procent, jednak wycieczki „Biała Żyrafa" wciąż stanowiły kość niezgody. Gwyn Thomas
organizowała je tak, by nawet w najmniejszym stopniu nie drażnić Jemmyego, lecz Martine
nienawidziła samej myśli, że objuczeni aparatami turyści mogli się na niego gapić. Swoje uczucia w
tej kwestii wyraziła bardzo jasno. Prosiła i błagała, by zaprzestać wycieczek, nieustannie rozwodziła
się nad tym, jak wrażliwy i niezwykły jest Jemmy. Babcia jednak uparła się, że najlepszym sposobem
na dopilnowanie, by biała żyrafa w dalszym ciągu pozostawała wyjątkowa, było pozwolić ludziom na
kontrolowany dostęp do niej. A poza tym rezerwat potrzebował pieniędzy, które dzięki temu zarabiał.
- To zwykła matematyka, Martine. Im więcej pieniędzy zdołamy zarobić, tym więcej zwierząt
możemy ocalić.
Na to Martine nie miała odpowiedzi, bo nie były to lekkie czasy dla Sawubony, a jej samej również
zależało na tym, by uratować jak najwięcej stworzeń.
Dłoń w mitence pociągnęła ją za rękaw. Martine zdała sobie sprawę, że babcia próbowała zwrócić na
siebie uwagę.
- Naprawdę, Martine, czasami wydaje mi się, że masz gorszy słuch ode mnie. Nie wzięłam ze sobą
okularów. Co tam leży na plaży? Czy to foka? A może po prostu skała o dziwnym kształcie?
Dziewczynka osłoniła dłonią oczy przed jasnymi promieniami słońca. Wciągnęła powietrze.
- To chyba... To chyba delfin.
Martine pierwsza dotarła na miejsce. Gwyn Thomas twierdziła potem, że gdyby nie widziała tego na
własne oczy, nigdy by nie uwierzyła, iż jej wnuczka - prawdziwe beztalencie we wszystkich sportach
poza jazdą na żyrafie - jest w stanie poruszać się z taką prędkością. Lecz na ostatnich kilku metrach
Martine zwolniła, by nie wystraszyć delfina, gdyby ten jeszcze żył.
Tak było w istocie - choć wnioskując z jego wyglądu, nie pozostało mu wiele czasu.
Martine przykucnęła na skraju wody i naraz wydarzyły się dwie rzeczy. Spojrzała w ciemnoniebieskie
źrenice delfina i odniosła dziwne wrażenie, jakby w nich tonęła - zapadała się w miejsce pełne jakiejś
niepojętej mądrości i niezmierzonej niewinności - lecz to nie wszystko: poczuła również, że
stworzenie chce nawiązać z nią kontakt. Położyła dłonie na jego szarym, połyskliwym ciele.
Spodziewała się, że będzie w dotyku zimne i gu-miaste, lecz zamiast tego odkryła, że jest satynowo
gładkie i muskularne. Gdy je pogłaskała, poczuła biegnący wzdłuż ramion prąd, tak jak za pierwszym
razem, kiedy
dotknęła białej żyrafy. Gwałtownie oderwała dłonie, jakby się poparzyła.
- Biedactwo wypłynęło na plażę - powiedziała jej babcia, dobiegając na miejsce. - Nikt nie ma pojęcia,
dlaczego to robią, ale zdarza się to coraz częściej. Ledwie kilka tygodni temu czytałam o trzystu
delfinach, które ugrzęzły na plaży Zanzibaru. Martine? Martine, wszystko w porządku? Zbladłaś jak
ściana. Jeśli za bardzo się tym przejmujesz, możesz poczekać w samochodzie, podczas gdy ja
sprowadzę pomoc.
Martine odzyskała głos.
- I co teraz zrobimy? Jak go uratujemy? Jak on będzie oddychał?
- Cóż, delfiny to ssaki, nie ryby, więc wdychają tlen tak jak my, ale zabija je szok i przebywanie z dala
od wody. Musimy zachować wilgotność jego skóry. W samochodzie jest wiadro. Jesteś o wiele
młodsza i sprawniejsza ode mnie, możesz pobiec i je przynieść? I weź też moją komórkę. Zadzwonię
do straży morskiej. Czy to nie przedziwne, że tych nieszczęsnych telefonów nigdy nie ma pod ręką,
kiedy są potrzebne?
Martine podniosła się niechętnie. Delfin umierał i błagał ją o pomoc. Jeśli spełni polecenie babci,
zajmie to trochę czasu - czasu, który mógł zdecydować o życiu lub śmierci. Gdyby zaś spróbowała
sama go ocalić, mogłaby zacząć natychmiast, ale istniały po temu dwie duże przeszkody. Pierwszą
było to, że nigdy jeszcze nie próbowała uleczyć delfina. Co, jeśli nie da rady i zmarnuje cenne pół
godziny, w trakcie której można by wezwać straż, a delfin umrze, i to będzie jej wina? Drugą
przeszkodę stanowił fakt, iż babcia nie miała pojęcia o jej darze. Znała
20
zuluską legendę głoszącą, że dziecko, które ujeżdża białą żyrafę, zdobędzie władzę nad wszelkimi
zwierzętami, ale nigdy nie widziała nic, co potwierdziłoby te słowa, i tak naprawdę nie rozumiała, co
one oznaczały.
- Szkoda, że te wszystkie moce, którymi zostałaś obdarzona, nie obejmują zdolności utrzymywania
porządku w pokoju - lubiła żartować.
Nawet Martine nie rozumiała dokładnie, jaki jest sens legendy. Wiedziała tylko, że musi znaleźć jakąś
wymówkę, by usunąć babcię z drogi.
- Martine, to sprawa życia i śmierci! - przypomniała jej Gwyn Thomas.
Nagle w zasięgu wzroku pojawiła się spacerująca z psami rodzina. Jej członkowie szli po pastelowej
plaży w kierunku przeciwnym do miejsca, gdzie leżał delfin, ciągnięci przez trzy rozbrykane czarne
labradory.
- Może ci ludzie mają telefon - podsunęła Martine. -Byłoby szybciej, gdybyśmy ich poprosili, żeby
zadzwonili po pomoc.
- Świetny pomysł, kochanie. Biegnij ich zapytać.
- Nie mogę - powiedziała Martine. Zwiesiła głowę wstydliwym - miała nadzieję - ruchem. - Jestem
nieśmiała. Proszę, czy nie mogłabym zostać tu przy delfinie?
Przez twarz Gwyn Thomas przemknął cień podejrzenia.
- Ty, nieśmiała? -Tak.
- No to można byłoby pomyśleć, że właśnie teraz jest odpowiednia chwila, żeby... Ech, nieważne.
Cóż, spróbuj go uspokoić, dopóki nie wrócę.
21
Martine odczekała, aż babcia odejdzie spory kawałek w kierunku spacerowiczów, po czym znowu
położyła ręce na jedwabiście gładkim ciele delfina. Z początku nic się nie działo, lecz po chwili
poczuła w dłoniach taki żar, jakby miały zacząć skwierczeć. Serce niemal pękało w niej z przejęcia, a
do jej umysłu napłynęła wizja - tym razem nie byli to mężczyźni w maskach ani skłębiony dym, ani
wielkie stada bawołów i żyraf, jak ostatnim razem, kiedy próbowała uzdrawiania. Teraz zobaczyła
wyspę z białym piaskiem. A w oblewających ją akwama-rynowych wodach całkiem wyraźnie ujrzała
samą siebie, pływającą z delfinami.
- Nie żyje?
Martine gwałtownie powróciła do rzeczywistości i odkryła, że jej dżinsy były na wskroś przemoczone,
jakby zanurzyła się po pas w wodzie. Nad nią stał kitesurfer.
- Słucham? - powiedziała niewyraźnie.
- Czy on nie żyje? - powtórzył mężczyzna z lekkim zniecierpliwieniem.
Martine potrząsnęła głową, nie tylko w odpowiedzi, ale również po to, żeby otrząsnąć się z resztek
transu. Usłyszała własny głos:
- Nie, tylko odpoczywał. Czy mógłby pan pomóc mi przenieść go z powrotem do wody?
Kitesurfer był mocno zbudowany i miał do pomocy linki od swojego latawca, lecz mimo to
przeciągnięcie, przepchnięcie i przetoczenie stworzenia do morza wymagało zjednoczenia ich
wszystkich sił. Zanurzony w wodzie delfin nawet nie próbował pływać. Z wolna schował się pod
powierzchnię.
W Martine zamarło serce.
- Mówiłaś, że tylko odpoczywał - powiedział mężczyzna.
Nagle delfin poruszył na próbę ogonem, po czym machnął nim z większą energią. Wynurzył się na
powierzchnię, przechylił na bok i obrzucił Martine badawczym spojrzeniem. Trzepnął płetwą, wydał z
siebie jakieś radosne popiskiwania i kląskanie, po czym zniknął niczym świetlista smuga. Po chwili
Martine dostrzegła go wśród odległych bałwanów, gdzie wykonywał jakieś akrobacje.
Kitesurfer roześmiał się cicho.
- Zabawna rzecz z tymi delfinami - stwierdził. -Zauważyłaś, że w ich towarzystwie człowiek nie może
przestać się uśmiechać?
Podniósł swoją deskę i odszedł z przyjacielskim pozdrowieniem. Martine wyszła z lodowatej wody i
wyżęła dół przemoczonych dżinsów. Dłonie wciąż mrowiły. Czuła uniesienie. Jej moc sprawiła, że
była w stanie pomóc dzikiemu delfinowi. Co jeszcze mogła dzięki niej zdziałać? Wyglądało na to, że
to dar zarówno uzdrawiania, jak i komunikacji. Jednak Martine nie czuła się tak, jakby należał do niej.
Miała wrażenie, że jest tylko jego powier-niczką. Tak jakby kierowcą wiozącym cenny ładunek.
Patrząc, jak delfin radośnie przeskakuje nad falą, Martine stwierdziła, że kitesurfer miał rację. Nie
mogła powstrzymać uśmiechu. Jednak kiedy w zasięgu wzroku pojawiła się jej babcia, dziewczynka
natychmiast zmieniła wyraz twarzy.
- To była całkowita strata czasu - zameldowała Gwyn Thomas, podchodząc bliżej, z kołyszącym się w
dłoni wiadrem. - Nie mieli telefonu, więc i tak musiałam
23
wrócić do samochodu. Wiesz, Martine, moim zdaniem byłoby miło, gdybyś zaoferowała się zrobić to
za mnie. Nie jestem już tak sprawna jak kiedyś. Wielkie nieba, jesteś cała przemoczona! Co też ci
przyszło do głowy, żeby wchodzić do Atlantyku w środku zimy? Dostaniesz zapalenia płuc... - Nagle
zorientowała się, że delfin zniknął. - A gdzie się podział delfin? Martine pokazała ręką zatokę.
- Tam - powiedziała, nie mogąc stłumić szerokiego uśmiechu.
- Ale jak? - spytała babcia. - Nic nie rozumiem. Martine wzruszyła ramionami.
- Przyszedł ten kitesurfer i pomógł mi przenieść go z powrotem do morza. A potem delfin po prostu
odpłynął.
- Ot, tak sobie? Po prostu odpłynął?
- Zgadza się.
- Hmmm.
Gwyn Thomas spojrzała na nią z mieszaniną zaskoczenia, podziwu i czegoś jeszcze, czego Martine
nie potrafiła do końca odczytać, ale co sprawiło, że zrobiło jej się cieplej na sercu. Widać było, że
babcia miała ochotę dalej ją wypytywać, lecz z jakiegoś powodu tego zaniechała.
- No to chodźmy - powiedziała tylko. - Musimy ściągnąć z ciebie to mokre ubranie.
Były już niemal przy samochodzie, kiedy do Martine dotarło, że skoro miała przemoczone spodnie, to
podczas transu musiała brodzić albo pływać w morzu. Najdziwniejsze było to, że się nie bała.
Zupełnie się nie bała.
Najlepszą częścią przygody z delfinem był powrót do domu. Babcia wiedziała, że na plaży coś zaszło,
po prostu nie była pewna, co dokładnie się zdarzyło. Teraz ta rozdzielająca je niewidoczna bariera,
której przyczyną były głównie bolesne wspomnienia o mamie Martine - opadła. Więź zaś, która się
między nimi nawiązała, zrodzona ze wspólnej miłości do zwierząt - znacznie się pogłębiła. Gwyn
Thomas co chwilę przedrzeźniała Martine - „A potem po prostu odpłynął!" - po czym obydwie
wybuchały śmiechem.
To poczucie bliskości trwało dokładnie do piątej czterdzieści siedem po południu, kiedy to Martine
zeszła na dół w dżinsach i butach i oświadczyła, że idzie pojeździć na białej żyrafie.
25
- Nie teraz, Martine - odparła zdawkowo babcia, podnosząc wzrok znad gazety. - Chyba miałaś już
dość wrażeń jak na jeden dzień.
- Ale przecież nie mogę wyjechać na wycieczkę, nie pożegnawszy się z Jemmym - powiedziała
Martine, niezdolna pojąć, że babcia mogłaby mówić poważnie. -Muszę się z nim zobaczyć, po prostu
muszę.
- Więc powinnaś była zrobić to wcześniej. - Gwyn Thomas podniosła gazetę, jakby zamierzała wrócić
do czytania.
- Ale nie zdawałam sobie sprawy, że już tak późno - westchnęła Martine błagalnie. Lecz babcia
pozostała nieczuła na prośby.
- Martine, zaczyna się ściemniać, a wiesz, co myślę na temat przejażdżek po zmroku.
Krew w dziewczynce zaczynała się gotować. Zakaz jeżdżenia wieczorami stanowił kolejną kość
niezgody między nimi. Zdaniem Gwyn Thomas po zmroku w rezerwacie pojawiało się po prostu zbyt
wiele polujących drapieżników, by można było w ogóle brać pod uwagę przejażdżki na żyrafie. Nie
interesowały jej tłumaczenia Martine, że na grzbiecie Jemmyego jest całkowicie bezpieczna, gdyż
inne zwierzęta uważają ją wtedy za część żyrafy.
- A poza tym - ciągnęła babcia - nawet nie zaczęłaś się pakować. Nie, nie patrz na mnie takim
wzrokiem. Wiem, że jesteś rozczarowana, ale obiecuję, że pożegnam Jemmyego od ciebie. To moje
ostatnie słowo w tej sprawie. Jesteś przemęczona i jeśli się porządnie nie wyśpisz, nie będziesz w
stanie cieszyć się tą fantastyczną
wycieczką, którą zaplanowała dla was panna Volkner. A to byłaby prawdziwa szkoda.
Gorzkie doświadczenie podpowiadało Martine, że kiedy babcia przemawia tym szczególnym tonem,
wszelkie dyskusje zdają się na nic. Lecz sam pomysł, że miałaby wyjechać na dziesięć dni bez
ostatniej przejażdżki na Jemmym, nawet bez słowa pożegnania, był po prostu nie do zniesienia.
Zamartwiała się tym przez całą kolację, popychając pieczonego kurczaka po całym talerzu. W końcu
Gwyn Thomas skarciła ją za dąsy. Od tej chwili Martine starała się siedzieć prosto i zachowywać jak
najmilej. W głowie jednak obmyślała pewien plan. Minęło już sześć miesięcy, odkąd ostatni raz
wymknęła się po północy, by pojeździć na Jemmym. Tęskniła za uniesieniem, jakim napełniały ją
wycieczki w świetle księżyca. Najbardziej ze wszystkiego brakowało jej tej szczególnej więzi z
sawanną. Sam na sam z żyrafą i innymi zwierzętami czuła się tak, jakby uchylała drzwi do innej
Afryki - Afryki, którą tylko garstka ludzi zdołała kiedykolwiek poznać.
Siedząc przy stole i polewając sosem pieczone ziemniaki, Martine rozkoszowała się uczuciem
nieposłuszeństwa. Zawsze udawało jej się uniknąć przyłapania, nawet kiedy zupełnie nie miała pojęcia
o życiu w Sawubonie i rozkładzie dnia jej babci. Teraz była specjalistką od obu tych spraw. Z
pewnością tym razem też tak będzie.
Z niecierpliwości niemal dostała zawrotów głowy. Aby odwrócić uwagę babci, skierowała rozmowę z
powrotem na popołudniowe zajście i jeszcze raz spytała, dlaczego delfiny wypływają na plaże,
skazując się przez to na pewną śmierć.
27
Ucieszona, że napięcie zmalało, Gwyn Thomas chętnie wróciła do sprawy. Stwierdziła, że nie jest
pewna, czemu delfiny to robią, i może sobie tylko wyobrażać, że coś w wodzie uczyniło ich życie
nieznośnym.
- Pewnie chodzi o zanieczyszczenie albo zwiększony ruch na oceanie - powiedziała. - Wiesz, w
niektórych miejscach powstały niemal całe miasta zbudowane ze statków, kutrów rybackich i okrętów
wojennych.
Martine słuchała i próbowała przypomnieć sobie wszystkie historie, które słyszała o inteligencji
delfinów i o tym, jak sama ich obecność potrafi czasem uleczyć ludzi z choroby albo traumy.
Pomyślała o prądzie elektrycznym, który przez nią przepłynął, kiedy dotknęła delfina na plaży. W
jakiś sposób, bez słów, stworzenie poprosiło ją o pomoc. A ona w jakiś sposób, bez słów, powiedziała
„tak".
Z zasady Martine opowiadała babci tylko o sprawach,
o których ta powinna wiedzieć. Nigdy nie poinformowała jej o bezgłośnym gwizdku na psy, za
pomocą którego wzywała białą żyrafę. Teraz mogła więc bez obaw siedzieć sobie w oknie sypialni i
gwizdać, póki Jemmy nie pojawił się przy wyschniętym drzewie u wodopoju.
Kiedy w sypialni babci zgasło światło, zdjęła piżamę
i włożyła dżinsy, buty, bluzę oraz wiatrówkę. Wyjęła nóż i latarkę z niezbędnika, który trzymała
wetknięty za półkę z książkami, po czym wymknęła się na dół. Jemmy czekał na nią przy bramie
rezerwatu. Jego biała sierść sprawiała, że wyglądał w mroku jak duch. Położył się na
ziemi, żeby dziewczynka mogła wdrapać się na jego wygięty, aksamitny grzbiet.
- Dalej, Jemmy - powiedziała Martine, gdy już się usadowiła, a wtedy żyrafa podniosła się i ruszyła
galopem naprzód.
Wiatr dął w twarz Martine, ale tym razem jej to nie przeszkadzało. Dreszcz podniecenia towarzyszący
zakazanej przejażdżce upajał ją. Jazda za dnia miała swoje zalety - była o wiele bezpieczniejsza i
przede wszystkim Martine nie musiała się ukrywać. Ale to oznaczało, że trzeba jeździć spokojniej.
Babcia dostałaby zawału, gdyby zobaczyła, jak szybko potrafi pędzić Jemmy, kiedy mu się na to
pozwoli. Co więcej, Martine musiała trzymać się z dala od Sekretnej Doliny - kryjówki, dokąd
osierocona biała żyrafa została zabrana przez słonia, który ocalił ją od kłusowników.
Właśnie do Sekretnej Doliny wybierała się tej nocy. Z jakichś niewyjaśnionych przyczyn wiedziała, że
przed wyjazdem z Sawubony musi ujrzeć jaskinię, w której krył się klucz do jej przeznaczenia.
Niestety, nie było to miejsce, do którego łatwo się dostać. Wejście stanowiła wąska szczelina,
strzeżona przez pokręcone drzewo i osłonięta kolczastymi pnączami. Jedynym sposobem na dotarcie
do środka było pozwolić Jemmy'emu, by puścił się galopem wprost na drzewo i skoczył pod
odpowiednim kątem. Zawsze w czasie skoku Martine miała trudności z utrzymaniem się na grzbiecie
żyrafy - tym razem nie było odstępstwa od reguły. Pnącza i gałęzie kłuły ją, szarpały i zaczepiały o jej
ubranie. Dziewczynka mogła jedynie ukryć twarz w grzywie Jemmy'ego i mocno się trzymać. Miała
nadzieję, że zadrapania nie okażą
28
29
się na tyle poważne, by rano nie była w stanie ich wytłumaczyć.
We wnętrzu doliny nadal unosiła się woń orchidei, choć kwiaty zdążyły już przekwitnąć. Skrawek
upstrzonego gwiazdami nieba nadawał niebieskawy odcień mrokowi trawiastej przestrzeni. Martine
zsunęła się z grzbietu Jemmyego i dziękując, pocałowała go. Była w dolinie dopiero po raz trzeci i jak
zwykle odczuwała podniecenie na myśl o wejściu do przerażającego tunelu. Jemmy spoglądał za nią,
gdy odchodziła, i tylko uszy mu drgały.
W ciasnym przejściu czuć było stęchlizną i dzikimi zwierzętami, jakby niedawno opuścił je jakiś
leopard. Latarka Martine rzucała wąski, drżący promień światła na niezgrabnie ciosane ściany.
Po kilku minutach tunel rozszerzył się i zawrócił. Martine wiedziała, że znalazła się na powrót pod
górą. Wspinając się po stromych, omszałych stopniach, które prowadziły do przedsionka jaskini,
złościła się sama na siebie, że nie pomyślała o utrzymaniu dżinsów w czystości, na przykład owijając
je workami na śmieci. Miała tylko dwie pary spodni i obie musiała zabrać rano na wycieczkę.
Na krótko przed dotarciem na górę wyłączyła latarkę. Podczas jej pierwszej wizyty kolonia
nietoperzy, które zwisały ze złożonymi skrzydłami z sufitu przedsionka, zupełnie oszalała. Całe ich
mnóstwo wplątało jej się we włosy. Na szczęście tym razem nawet nie drgnęły.
Przed nią rozciągała się „ Komnata Pamięci" jak nazywali ją starożytni. Wchodząc do środka, Martine
na powrót włączyła latarkę i wciągnęła do płuc ciężkie
30
powietrze. Uwielbiała jego gęstość. To było tak, jakby nawet atomy naznaczone były kodem
genetycznym minionych pokoleń. Wszędzie dookoła niej rozciągały się malowidła naskalne,
obrazujące życie i wspomnienia zaginionego plemienia Buszmenów czy też ludu San, jak ich także
nazywano. Czerwone, czarne i ochrowe zarysy dumnych lub groźnych dzikich zwierząt, a także ludzi
z łukami i strzałami - wszystko było tak świeże, że równie dobrze mogło zostać namalowane wczoraj.
Obrazy zdawały się ożywać, w miarę jak prześlizgiwał się po nich promień latarki. Ich bohaterowie
pędzili poprzez ściany. Martine czuła się uprzywilejowana, że może to oglądać. Wchodząc do jaskini,
zawsze miała poczucie, jakby zwiedzała własną, osobistą galerię sztuki.
Podeszła do malowideł z białą żyrafą. Upłynęły miesiące, odkąd ostatni raz je widziała, lecz
wydawało jej się, że cały czas je w sobie nosiła. Tak jakby miała je wyryte w sercu. Malowidła były
trzy, ale tylko jedno ukazywało dziecko jadące na grzbiecie zwierzęcia. Buszmeński artysta zdołał
idealnie oddać delikatną sierść Jemmyego. Nawet połyskiwała, dokładnie tak jak w rzeczywistości.
Martine tak często odwiedzała jaskinię w swojej wyobraźni, że z początku nawet nie zauważyła, iż coś
się zmieniło w układzie malowideł. Po prostu wpatrywała się w nie oszołomiona. Potem to ujrzała.
Do serii doszły dwa nowe obrazy!
Spróbowała sobie przypomnieć, czy to możliwe, by nie zauważyła ich podczas poprzedniej wizyty.
Doszła do wniosku, że nie. Były nieco zasłonięte przez skałę w kształcie piramidy, ale przecież
dwukrotnie miała okazję przyjrzeć się malowidłom do woli, i to z bliskiej
31
odległości. Za drugim razem była z nią Grace i ona też nic nie zauważyła. A może jednak?
- Odpowiedzi są przed tobą, na tej ścianie - powiedziała jej wtedy sangoma - ale tylko czas i
doświadczenie dadzą ci oczy, by je dostrzec.
Martine dotknęła skały i poczuła dziwną energię. Powierzchnia kamienia była mokra. Latarka
oświetliła wąski strumyczek wody wyciekający z jakiejś szczeliny. To zawsze jakieś wytłumaczenie -
tyle że niezadowalające. Jeśli malowidła zakrywała cienka warstwa pyłu, ściekająca deszczówka
zmyłaby go i odsłoniła ukryty pod spodem obraz. To możliwe. Tylko że Martine w to nie wierzyła. Jej
zdaniem bardziej prawdopodobne było, że Grace miała rację - tylko czas i doświadczenie umożliwiły
jej ujrzenie tego, co miała zobaczyć.
Na pierwszym malowidle dwadzieścia jeden delfinów leżało obok siebie na plaży. Z ucha jednego z
nich wyciekała krew. Drugi obraz bardziej przypominał wzór niż scenę. Przedstawiał kilka kręgów
delfinów - zwierząt była ponad setka - otoczonych przez duże koło rekinów. W środku znajdowało się
coś jeszcze. Martine uniosła latarkę i nachyliła się bliżej. To sylwetka pływaka. Pływaka otoczonego
przez delfiny i rekiny.
Serce zadrżało w niej niespokojnie. Znalazła się w samym środku jakiegoś starożytnego proroctwa.
Los, który jej przodkowie przewidzieli dla niej lub wyznaczyli - nigdy nie była tego całkiem pewna -
jeszcze raz zaczynał działać, unosząc ją ze sobą niczym liść na wodzie. Martine zastanawiała się, czy
byłaby w stanie go przechytrzyć. Jej rodzice próbowali tego dokonać i konsekwencje okazały się
tragiczne, ale może ona mogłaby go
32
po prostu ominąć. Pojedzie na wycieczkę, ale odmówi pływania czy w ogóle zbliżania się do wody,
nieważne, co by się działo. Przecież rekiny nie wdrapią się chyba po burcie statku, żeby ją dostać.
Jej latarka zaczęła bzyczeć i migotać, zupełnie jakby przodkowie sięgnęli do jaskini zza grobu.
Martine, która od chwili wkroczenia do tunelu starała się być dzielna, całkowicie straciła odwagę.
Odwróciła się i uciekła. W pośpiechu zapomniała o nietoperzach. Rzuciła się niezgrabnie na skalne
stopnie, a promień latarki śmignął szaleńczo dokoła, wybudzając stworzenia ze snu. Ich kontury
zaczęły migać po skalnych ścianach jak tapeta w wampiry. Przeraźliwe piski, spotęgowane echem do
poziomu kakofonii, ścigały ją w głąb tunelu.
Kiedy znalazła się z powrotem w Sekretnej Dolinie, Jemmy wyczuł jej niepokój. Zerwał się z miejsca
tak szybko, że Martine niemal nie zdążyła usadowić mu się na grzbiecie, a potem o mało co nie zrzucił
jej, przedzierając się obok pokręconego drzewa. Martine kurczowo trzymała się jego grzywy. Po raz
pierwszy zrozumiała, że jadąc na białej żyrafie, nigdy tak naprawdę nie miała nad nią kontroli; że
całkowicie polegała na ich wzajemnej więzi, na zaufaniu, na dobrej woli Jemmy'ego. Gdyby zaszło
cokolwiek, co zmieniłoby ich stosunki, wszystko skończyłoby się szybką katastrofą. Lecz,
powiedziała sobie stanowczo, do niczego takiego nie dojdzie. Pochyliła się do przodu i pozwoliła, by
przez jej ciało płynęła adrenalina, patrząc, jak obok szybko przemieszcza się czarny zarys
spacerującego stada bawołów.
Kiedy biała żyrafa w końcu stanęła gwałtownie między drzewami przy wodopoju, Martine zsunęła się
na
33
ziemię i uściskała przyjaciela. Szyję miała mokrą od potu. Jemmy pochylił głowę i wydał z siebie
swój drżący, melodyjny odgłos. Martine postarała się jak najlepiej wytłumaczyć mu, że wyjeżdża na
trochę, ale że będzie nieustannie o nim myślała i że kocha go z całego serca.
Zamknęła za sobą bramę do rezerwatu, po czym pobiegła pędem przez zagajnik mangowy i wonne
gardenie. Kiedy uchyliła tylne drzwi, cisza domu zdawała się wypływać na zewnątrz i spowijać ją.
Być może przyczyną były wciąż napięte po dzikiej jeździe nerwy, ale Martine napełniło złe
przeczucie. Weszła do kuchni. Nadal dało się w niej wyczuć słaby zapach pieczonego kurczaka. Przez
ceramiczną podłogę biegły białe smugi księżycowej poświaty. Martine przekradła się pod drzwiami do
sypialni babci i weszła na górę po drewnianych schodach. Przy każdym skrzypnięciu jej puls osiągał
wysokość stratosfery. Kiedy dotarła do swojego pokoju, nawet nie włączyła światła - po prostu opadła
na łóżko i wypuściła powietrze.
Właśnie rozwiązywała sznurowadła, kiedy nagle poczuła, że nie jest sama. Ciszę przecięło zduszone
chrząknięcie. Martine zerwała się na nogi, przerażona.
W wiklinowym fotelu siedziała jakaś widmowa postać.
Rozległo się pstryknięcie włącznika i z ciemności wyłoniła się twarz Gwyn Thomas. Światło lampy
nadawało jej żółtawego koloru, ocieniało czoło i bezlitośnie wydobywało zmarszczki wokół ust i
oczu. Kobieta wyglądała jak puchacz. Martine stała bez ruchu, czując, że wnętrzności zwijają się w
niej jak żmije, a żołądek kurczy się w twardą, nieprzyjemną kulkę. Niemal słyszała, jak krucha więź
między nią a babcią rozpada się na kawałki.
- Dobrze się bawiłaś? - spytała lekko Gwyn. - Dobrze się bawiłaś, hasając sobie w świetle księżyca i
nie przejmując się tym, że może ja leżę, nie mogąc zmrużyć oka, rozmyślając, co zmiażdżyło,
okaleczyło czy też zagryzło cię pierwsze: lew, gepard, nosorożec czy słoń? Bojąc się, że zadzwoni
telefon i że będzie to strażnik z nocnej zmiany, który mi powie, że spadłaś i połamałaś sobie wszystkie
kości albo ukąsiła cię kobra, albo zaatakował
35
cię pawian, albo zostałaś rozszarpana na strzępy przez guźca, który bronił swoich młodych?
Jakby na poparcie jej słów na oświetlonej gwiazdami sawannie zaryczał jakiś lew.
- Mam mówić dalej?
- Przepraszam - powiedziała zwyczajnie Martine. W jakiś sposób świadomość, że słowa babci nie były
przesadzone - że za każdym razem, gdy wchodziła do rezerwatu z Jemmym, zwłaszcza nocą, narażała
się na ryzyko, że przydarzy jej się co najmniej jedna z tych rzeczy - czyniła je jeszcze trudniejszymi
do zniesienia.
Gwyn aż kipiała z wściekłości i rozczarowania.
- To ja cię przepraszam, Martine, ale tym razem to nie wystarczy. Kiedy odkryłam, że złamałaś mój
zakaz, z początku zamierzałam nie puścić cię na wycieczkę...
Martine wstrzymała oddech. Co by to była za ironia, gdyby kara wymierzona przez babcię zwolniła ją
z uczestnictwa w rejsie.
- ...ale to - ciągnęła kobieta - byłby policzek dla panny Volkner i wszystkich, którzy tak ciężko
pracowali, żeby zorganizować ten wyjazd. Poza tym sądzę, że krótki odpoczynek od Sawubony i
rozstanie z żyrafą bardzo dobrze ci zrobią. Wydaje mi się, że zupełnie przestałaś zdawać sobie sprawę
z tego, że choć łączy cię z Jemmym wyjątkowa więź, to mimo wszystko pozostaje on dzikim
zwierzęciem, a dzikie zwierzęta są nieprzewidywalne. Aby pomóc ci przypomnieć sobie o tym
szczególe, zamierzam zakazać ci jazdy na Jemmym i w ogóle wstępu do rezerwatu przez sześć
tygodni od twojego powrotu.
- Nie! - zawołała Martine. - Wszystko, tylko nie to! Będę wstawać o piątej i wykonywać wszystkie
prace
domowe, będę zmywać wszystkie naczynia albo prasować wszystkie ubrania, będę nawet przez
miesiąc czyścić klatki zwierząt w schronisku. Ale proszę, nie rozdzielaj mnie z Jemmym. On mnie
potrzebuje, a ja nie mogę bez niego żyć. Umrę!
Gwyn Thomas ruszyła do drzwi.
- Nie bądź melodramatyczna, Martine. Jemmy doskonale sobie bez ciebie poradzi, a sądząc po twoim
zachowaniu, ty pożyjesz o wiele dłużej, jeśli będziesz się trzymać z dala od niego. Koniec dyskusji.
Sześciotygo-dniowy szlaban, to moje ostatnie słowo.
W tym momencie wszystkie dawno zapomniane urazy, wszystkie te chwile, kiedy babcia zdawała się
nie chcieć jej u siebie albo mówiła do niej ostrym tonem lub posyłała ją do pokoju, cała frustracja z
powodu gapiących się na Jemmy ego turystów - wszystko po prostu zawrzało w Martine. W
połączeniu z tą najnowszą niesprawiedliwością doszło do wybuchu.
- NIENAWIDZĘ CIĘ, GWYN THOMAS! - wrzasnęła dziewczynka.
Babcia odwróciła się gwałtownie, jakby chciała rzucić jakąś ciętą ripostę, ale równie szybko się
opanowała. Naraz jakby się przygarbiła.
- Ruszamy punktualnie o ósmej rano. Bądź gotowa. - Oto była jej cała odpowiedź. Wyłącznik od
lampy pstryknął i Gwyn Thomas odeszła.
Martine spowiły ciemności. W jakiś sposób odgłosy nocnych zwierząt Afryki - polujących lwów,
świerszczy, żab i ptaków - które zwykle tak ją ekscytowały, teraz czyniły ciszę w domu jeszcze
straszniejszą. Wypowiedziane przez nią okrutne słowa wisiały w powietrzu. Martine
36
odczuwała w równym stopniu rozdzierający wstyd - jak i urazę. Spróbowała, ale nie zdołała
wyobrazić sobie pełnych dwóch miesięcy bez Jemmyego: szkolna wycieczka plus sześciotygodniowa
kara. Była całkowicie przekonana, że samotność ją wykończy. Że pochłonie ją, milimetr po
milimetrze, jak jakiś robak, aż w końcu nic nie pozostanie.
Już niemal świtało, gdy wreszcie zapadła w niespokojny sen, nawiedzany przez obrazy otaczających ją
rekinów - i tym razem drapieżniki dotarły bliżej niż kiedykolwiek.
Śniadanie było pełne napięcia. Składało się z pozbawionych smaku jajek na twardo oraz tostów, po
spożyciu których Martine z babcią w milczeniu pojechały do szkoły.
- Moim zdaniem w czasie wyjazdu powinnaś porządnie przemyśleć swoje zachowanie - powiedziała
Gwyn, wyjmując torbę Martine z bagażnika. - A po powrocie będziemy musiały omówić twoją
przyszłość w Sawubonie.
Przez długą chwilę stały, patrząc na siebie. Martine tak bardzo pragnęła, aby babcia wzięła ją w
ramiona i pozwoliła jej poczuć się kochaną i dobrą, a nie jak najgorsza osoba na całym świecie, że
odczuwała wręcz fizyczny ból w piersiach. Lecz Gwyn Thomas położyła tylko obojętną dłoń na jej
ramieniu.
- Do widzenia, Martine - powiedziała. - Do zobaczenia wkrótce. - Po czym wsiadła do swego
steranego, czerwonego datsuna i odjechała.
Martine musiała wykorzystać cały zapas samokontroli, żeby nie popędzić za samochodem. Zamiast
tego powlokła się, blada i nieszczęśliwa, na wysadzony różami dziedziniec szkoły, gdzie reszta jej
klasy rozmawiała i wygłupiała się w porannym słońcu. Zazwyczaj Martine chłonęła zapachy
dochodzące ze szkolnej stołówki, ale dziś robiło jej się od nich niedobrze. Zaczęła żałować, że
wmusiła w siebie tamte jajka na twardo.
- Rozchmurz się, Martine, żadna tragedia się nie stała - zawołał do niej Claudius Rapier, który
wyciągał się leniwie przy jednym z prostych, drewnianych stołów, z puszką coli w ręku. Jego
przyjaciele wybuchli głośnym śmiechem.
Martine rzuciła mu najbardziej miażdżące spojrzenie, do jakiego była zdolna. Miała ochotę mu
powiedzieć, że coś naprawdę się stało, a nawet gdyby nie, to nic nie drażniło jej bardziej niż ludzie,
którzy mówili, żeby się rozchmurzyła. Ale wiedziała, że nie było warto. W wojnie na słowa Claudius
zawsze zwyciężał.
Claudius Rapier uczęszczał do gimnazjum Caracal nieco ponad semestr, ale już stał się
samozwańczym przywódcą tak zwanej Paczki Pięciu Gwiazd, grupy najpopularniejszych dzieciaków
w szkole. Zajął miejsce Xhosy Washingtona, który przeniósł się do szkoły w Johannes-burgu po tym,
jak jego ojciec, miejscowy burmistrz, został oskarżony o pomoc ostatniemu strażnikowi Sawu-bony w
szmuglowaniu rzadkich zwierząt z RPA.
Podobnie jak Xhosa, Claudius miał w sobie coś arystokratycznego, lecz w przeciwieństwie do syna
burmistrza nie był muskularnie zbudowany. W tym kraju atletów on akurat miał nadwagę - można by
wręcz nazwać
go grubym - lecz zdawało się, że zupełnie mu to nie przeszkadza. Na jego twarzy stale gościł
niewzruszony uśmiech kogoś, komu zawsze sprzyja fortuna i komu pieniądz prostuje ścieżki. Miał
długie blond włosy, które zwijały się na końcach w loki, jego skóra zaś była gładka, złocista i pokryta
lekkim rumieńcem, pomimo iż żywił się wyłącznie fast foodami - codziennie w porze obiadowej
szofer dostarczał mu świeży ich zapas. Życie było dla niego jednym wielkim żartem.
- Hej, Martine - odezwał się znowu, wskazując ruchem głowy jej dżinsy, które były rozdarte na obu
kolanach. - Wiemy, że jesteś sierotą, ale czy musisz to podkreślać ubraniem?
Zanim Martine zdążyła odpowiedzieć, przy stole za Claudiusem zrobiło się zamieszanie. Ogromne
śniadanie, które chłopak zamierzał zjeść pospołu z kolegami - uczta złożona z podwójnych
cheeseburgerów z bekonem, pączków z dżemem, herbatników z kawałkami czekolady, szejków
truskawkowych i cafFe latte w styropianowych kubeczkach - leżało teraz na trawniku, pod zalaną
keczupem gazetą, która służyła za obrus.
- Kto to zrobił? - ryknął Claudius, gdy jego koledzy zrywali się z krzykiem na nogi. Martine nie mogła
powstrzymać chichotu, mimo iż była równie zaskoczona jak oni. Pogoda była bezwietrzna, a przy
stole Pięciu Gwiazd nie siedział nikt poza nimi. Najbliżej znajdował się Ben Khumalo, enigmatyczny
pół Hindus, pół Zulus, ale i tak dzieliła go od nich odległość co najmniej trzydziestu metrów.
Przyglądał się tablicy ogłoszeń, która wisiała na drzwiach stołówki. Był odwrócony tyłem i wyglądał
na rozluźnionego, jakby stał tam już od jakiegoś czasu.
40
Wyjął z kieszeni długopis i napisał coś na przyczepionej do tablicy kartce A4.
Claudius przyglądał mu się gniewnie przez kilka sekund, po czym najwyraźniej uznał, że Ben stał zbyt
daleko i był zbyt wielką niedojdą, aby dokonać tak śmiałego czynu.
Sięgnął po telefon komórkowy.
- Spokojnie, bez paniki, moi przyjaciele - powiedział wielkodusznie. - Nie rozpaczajcie. Zamówimy
sobie nowe.
- Wszyscy do autobusu - krzyknęła nagle panna Volkner. - Odjeżdżamy za pięć minut.
- No, w takim razie wielkie dzięki - oświadczył Claudius donośnie, nie kierując tych słów do nikogo
konkretnego. - Dzięki, kimkolwiek jesteś, za zrujnowanie mi poranka.
Martine nie miała pewności, ale zdawało jej się, że Ben puścił do niej oko.
To właśnie z Benem Martine usiadła w autokarze do Kapsztadu. Wsuwając się na fotel, posłała mu
nikły uśmiech, lecz nic nie powiedziała. Ben nigdy nie odzywał się w szkole, a ona starała się to
uszanować. Wiele osób uważało go za niemowę - choć niektóre dzieci twierdziły, że widziały go
kiedyś podczas najnormalniejszej w świecie rozmowy z rodzicami - i Martine sprawiało przyjemność,
że dzieli z nim jakiś sekret: bo kiedykolwiek byli sami, Ben rozmawiał z nią zupełnie swobodnie i do
tego okazywał się o wiele bardziej elokwentny niż jakakolwiek inna znana jej osoba.
Nauczycielom nie przeszkadzało, że chłopiec nie odzywał się na lekcjach, ponieważ zachowywał się
nienagannie i zawsze oddawał wszystkie prace na czas. Martine nigdy go nie pytała, dlaczego nie
rozmawia z kolegami z klasy - doskonale to rozumiała. Wszystkie
ich rozmowy były puste. Plotkowali tylko o modzie, muzyce pop, reality show i powierzchownych, a
czasem wręcz żenujących wyczynach sławnych i bogatych. Ben nie marnował energii na słowa.
Kochał przyrodę, tak jak Tendai, i najlepiej czuł się na dworze. Był, myślała sobie Martine, trochę
podobny do żyrafy - przeważnie milczał, ale nie umniejszało to jego niezwykłości.
Zapiszczały hamulce i autokar ruszył wolno po podjeździe, po czym wyjechał za ozdobione
postaciami rysi bramy szkoły. Za oknami przesuwały się strzeliste sosny. Nie mając nikogo, kto
zająłby ją rozmową, Martine szybko popadła w przygnębienie. W głowie raz za razem rozbrzmiewały
jej słowa Gwyn Thomas: „Po powrocie będziemy musiały omówić twoją przyszłość w Sawubo-nie".
Co to miało oznaczać? Czyżby babcia w przeciągu nocy zdecydowała, że jednak nie chce brać
odpowiedzialności za jedenastolatkę, i postanowiła zwyczajnie odesłać ją do jakiegoś domu dziecka w
szarej, deszczowej Anglii? A może do szkoły z internatem? Do rodziny adopcyjnej?
Ale kto mógłby ją za to winić?
Martine poczuła skurcz w żołądku na wspomnienie tego, jak wrzasnęła niczym wcielony diabeł:
„Nienawidzę cię, Gwyn Thomas!" Żałowała, że życia nie da się przewinąć do tyłu. Gdyby istniała taka
możliwość, byłaby teraz w zupełnie innym nastroju. Nadal denerwowałaby się zakazem spotykania się
z Jemmym, ale może gdyby przeprosiła bardziej szczerze i solennie obiecała nigdy więcej nie
wykradać się nocą, babcia by ustąpiła. Zrozumiałaby, że rozdzielać Martine z Jemmym na dłużej niż
dwa tygodnie to tak, jak próbować rozłączyć bliźnięta syjamskie.
42
43
Jej rozmyślania zakłóciło jakieś poruszenie na tyłach autobusu. Większość dzieci podniosła się z
foteli. Pokazywały palcami coś na zewnątrz i głośno krzyczały.
- Co się dzieje? - spytała panna Volkner. - Ledwo wyjechaliśmy za bramy szkoły, a wy już
rozrabiacie. -Przepchnęła się między nimi. - Co tu się...?
Martine odwróciła się i poprzez zakurzoną szybę autokaru ze zdumieniem ujrzała, że pędzi za nimi
Grace i macha, aby zatrzymać pojazd. Wyglądała, jakby trzymała coś w rękach. Jak na kobietę o tak
obfitych kształtach, poruszała się z niezwykłą prędkością i - no cóż - gracją. Powiewająca tradycyjna
afrykańska suknia w kolorach szkarłatu, pomarańczy i czerni czyniła z niej niezwykłe widowisko.
Martine ogarnęła fala ulgi. Może Grace miała jakąś wiadomość od babci. Otworzyła boczne okienko.
- Grace! - wrzasnęła. - Grace! Panna Volkner uniosła brwi.
- Czy znasz tę osobę?
- To Grace - odparła z dumą Martine. - Moja przyjaciółka.
- W ciekawym towarzystwie się obracasz, Martine -stwierdziła Lucy van Heerden z zarozumiałym
uśmieszkiem. Potrząsnęła jedwabistymi blond włosami i rzuciła pogardliwe spojrzenie w kierunku
Bena. - Ale w końcu zawsze lubiłaś zadawać się z dziwnymi osobnikami.
- Cicho bądź, Lucy - powiedziała ostro panna Volkner. - Nie jestem pewna, czemu ta twoja
przyjaciółka goni za autokarem, Martine, ale obawiam się, że nie możemy się zatrzymać, aby to
sprawdzić. Jeśli czegoś zapomniałaś, to trudno. Będziesz musiała się bez tego obejść.
- Och, musi pani zatrzymać autobus, panno Volkner - powiedziała błagalnie dziewczynka. - Po prostu
pani musi.
- Niczego nie muszę, Martine. Postaraj się zrozumieć, że to nie zależy ode mnie. Jeśli nie dojedziemy
na czas, łódź odpłynie bez nas. Tego byś chciała?
- To zajmie tylko chwilkę. Grace nie goniłaby nas, gdyby nie chodziło o coś ważnego. A już na pewno
by nie biegła. Może coś się stało w Sawubonie?
Panna Volkner zacisnęła usta.
- Bardzo wątpię, by w ciągu pół godziny od twojego wyjazdu wszystkie zwierzęta pouciekały...
Urwała.
- Och, na litość boską, nikt nie będzie mi zarzucał braku wyrozumiałości. Masz jedną minutę.
Dokładnie jedną, i ani sekundy więcej.
Zawołała do kierowcy i autobus zahamował tak gwałtownie, że Martine niemal wyleciała przez
przednią szybę. Drzwi się otworzyły. Martine wyskoczyła na skraj drogi. W ciągu kilku chwil rosa
przemoczyła jej skarpetki i buty. Grace czekała, aż dziewczynka do niej dobiegnie, wciąż dysząc po
wielkim wysiłku. Szal w kolorze wulkanicznej lawy, którym owinęła głowę, był w nieładzie, a jej
ciemna brązowa skóra połyskiwała od potu. Afrykanka wyglądała niczym majestatyczny ptak, którego
zmuszono do jakiegoś poniżającego rytuału. W rękach trzymała małą, gumiastą roślinę o
pomarańczowych kwiatach.
- Co się stało, Grace? - spytała Martine szybko, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej w możliwie
najkrótszym czasie. - Czy wszystko w porządku? Nic się nie stało w Sawubonie? Rozmawiałaś z moją
babcią?
Lecz Grace nie spieszyła się z odpowiedzią. Zamiast tego poprawiała swój szal i sprawdzała, czy z
roślinką wszystko w porządku. Upływały cenne sekundy. Martine obejrzała się przez ramię. Panna
Volkner postukała palcem w zegarek.
- Strzeż się - powiedziała w końcu Grace.
- Strzec się? - powtórzyła Martine. - Ale czego?
- Płotu na statku. Uważaj na płot.
- Nie rozumiem - zdziwiła się Martine. - Jaki płot?
- Wystarczy! - przerwała panna Volkner. - Czas się skończył. Do autobusu W TEJ CHWILI albo
wyjmę twoją torbę i cię tu zostawię.
Grace wepchnęła roślinę do rąk Martine.
- A to tutaj to prezent dla ciebie. Martine niepewnie przyjęła podarunek.
- Hmm. Dzięki, Grace. Co masz na myśli, mówiąc...?
- Rozumiem, że wolisz zostać? - spytała panna Volkner głosem rozdrażnionym z niecierpliwości. -
Panie kierowco, proszę otworzyć bagażnik, żebyśmy mogli wyjąć torbę Martine.
Grace szybko uściskała dziewczynkę i pchnęła ją do przodu.
- Pędź, dziecino. Kiedy przyjdzie czas, będziesz wiedziała, co robić.
Autobus już ruszał, kiedy Martine wskoczyła do środka. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Ognista
szata Grace zniknęła w tumanie kurzu.
Martine przemierzyła autobus z roślinką w dłoniach, czując na sobie oczy całej klasy. Nie pojmowała
ostrzeżenia Grace i była bardzo zirytowana na pannę Volkner, bo zmusiła ją do odjazdu, zanim
sangoma zdołała przekazać wszystko, co miała do powiedzenia. Najwyraźniej było to bardzo ważne.
Teraz Martine już się tego nie dowie. Będzie musiała udać się w rejs wzdłuż jednego z najbardziej
niebezpiecznych wybrzeży świata, nie wiedząc, przed czym Grace chciała ją ochronić.
- Może masz ochotę na jeszcze jeden przystanek, Martine? - zawołał Claudius. - Może wpadniemy do
jakiegoś rezerwatu? Albo chciałabyś złożyć wizytę jakimś innym krewnym lub znajomym, których
ostatnio nie widziałaś? Nie zwracaj na nas uwagi. Chętnie z tobą pojeździmy.
Martine poczuła, jak po jej szyi pnie się szkarłatny rumieniec. Przyspieszyła, żeby wyminąć swego
dręczyciela, lecz nagle zahaczyła stopą o uchwyt czyjejś sportowej torby. Potknęła się i roślinka
poleciała w powietrze. Martine niemal podążyła w jej ślady, ale zdołała złapać się oparcia i utrzymać
równowagę. Claudius porwał roślinę z podłogi. Przytrzymał ją między palcem wskazującym a
kciukiem i przyjrzał się jej z wyrazem komicznej odrazy.
- Nie wiedziałem, że jesteś wegetarianką - powiedział do Martine. - Hej, Sherilyn, chcesz gryza?
Zanim Martine zdołała go powstrzymać, rzucił roślinkę na drugą stronę autobusu. Zapiaszczone
korzenie wplątały się we włosy Sherilyn, która wrzasnęła i odrzuciła ją od siebie, machając z paniką
rękami. Roślinka trafiła do Lukea, który podał ją dalej, a potem już wszyscy
46
przerzucali ją po całym autobusie przy akompaniamencie śmiechu i pokrzykiwań. Martine próbowała
prosić, by ją oddali, ale w końcu dała spokój i wróciła na swoje miejsce, czując w oczach piekące łzy.
- Nie mam pojęcia, co się tam wyprawia, ale mam już dosyć jak na jeden ranek! - ostrzegła panna
Volkner z siedzenia obok kierowcy. - Jeśli usłyszę choć piśnięcie, zanim dotrzemy do Kapsztadu,
zawracamy autobus i jedziemy z powrotem do szkoły, a wy wszyscy spędzicie miesiąc w kozie.
Martine usiadła obok Bena, odwracając od niego spojrzenie. To było zbyt wiele jak na jeden poranek.
Spod powiek wymknęło jej się kilka łez, które pociekły na skórzane siedzenie. Zawstydzona Martine
otarła szorstko oczy. Kiedy je otworzyła, Ben wyciągał do niej wyblakłą czerwoną bandanę.
Dziewczynka przyjęła ją z wdzięcznością. Przytknęła miękki materiał do twarzy i w jakiś sposób jego
czysty, bawełniany zapach, a także prosty gest dobroci Bena niemal natychmiast poprawiły jej nastrój.
Wyciągnęła rękę, żeby oddać chustkę, ale chłopiec potrząsnął głową. Zamiast tego wręczył jej dwa
liście i cienki kawałek korzenia - wszystko, co pozostało z roślinki Grace. Martine chciała mu
podziękować, ale on odwrócił już głowę i zdawał się pochłonięty lekturą swojej książki.
W miarę jak autokar pędził wzdłuż autostrady, a sawanna ustępowała miejsca ostro zarysowanym
górom i spowitym we mgłę leśnym chatom, które dominowały w zimowym krajobrazie Przylądka,
Martine próbowała dojść do ładu z wydarzeniami ostatnich ośmiu godzin. Najpierw malowidło w
jaskini, a teraz Grace i jej
niepojęte ostrzeżenie przed płotem. Co miała na myśli? I czemu podarowała jej w prezencie roślinę?
Otworzyła dłoń i przyjrzała się zielonym resztkom. Z rozdarć w cienkich liściach wyciekały mleczne
soki. Roślinka była całkowicie zniszczona, więc zatrzymywanie jej nie miało chyba wielkiego sensu,
ale Martine nie mogła znieść myśli, że miałaby wyrzucić podarunek od Grace. Zawinęła liście w
bandanę od Bena i znalazła dla nich miejsce w swoim niezbędniku. Ta wodoodporna saszetka była
prezentem od Tendaia za pomoc w odnalezieniu dwóch lamparciątek. Martine zamierzała trzymać ją
przy pasie przez cały czas trwania wycieczki. Wiedziała, że inni pewnie będą się z niej przez to śmiali,
ale postanowiła nic sobie z tego nie robić.
- Większość ludzi trzyma swoje niezbędniki w szufladzie w domu albo w zamkniętym pudełku w
garażu, albo w jakimś innym miejscu, gdzie najprawdopodobniej nigdy nic im się nie przydarzy -
powiedział jej Tendai. - Myślą, że będą w stanie przewidzieć nagły wypadek. Niestety niemal nigdy
tak się nie dzieje. Trzymaj swój niezbędnik przy sobie, żeby móc z niego skorzystać, gdy będziesz go
najbardziej potrzebować, maleńka - gdy od tego będzie zależało twoje życie.
Zulus pomógł jej też wybrać rzeczy, które powinna zabrać na ten wyjazd. Poza swoją różową latarką
firmy Maglite Martine miała ze sobą również trochę zapałek, które zaimpregnowała woskiem ze
świecy, szwajcarski scyzoryk, zwój superwytrzymałej żyłki wędkarskiej z przymocowanym
haczykiem, trzy zakorkowane buteleczki ze specjalnymi lekarstwami Grace na rany, ból głowy i
zatrucia żołądkowe, gwizdek, kawałek imbiru
49
na wypadek choroby morskiej oraz blaszane wieczko z dziurą w środku do sygnalizacji lotniczej.
- Na pewno nie będę tego wszystkiego potrzebować - powiedziała wtedy do Tendaia. - W końcu po co
miałabym wzywać samolot?
Lecz Zulus odparł, że na tym właśnie polega zestaw survivalowy. Zabiera się rzeczy potrzebne na
każdą ewentualność. Najprawdopodobniej nigdy się z nich nie skorzysta, ale jeśli coś ma się
wydarzyć, to najlepiej zabezpieczyć się ze wszystkich stron.
Zanim na horyzoncie pojawiły się spowite w chmury wierzchołki Gór Stołowych, dzieci śpiewały już
afrykańskie pieśni. Poczucie wolności - zdawało im się bowiem, że jadąc na wycieczkę, w jakiś
sposób wagarowały - było zaraźliwe. Lecz Martine nie mogła pozbyć się wrażenia, że przed nimi krył
się jakiś mrok. Położyła rękę na swoim niezbędniku. Miała nieprzyjemne uczucie, że będzie go
potrzebować.
Po kilku godzinach przeczucia Martine rozwiały się pod wpływem potężnego, słonego wiatru
Przylądka oraz niezwykłego piękna szafirowego oceanu, który rozbijał się o brzegi. Pomagał również
fakt, że nie miała czasu na rozmyślania. Po zwiedzeniu kolonii pingwinów w Simońs Town, gdzie
znajdowała się największa baza marynarki RPA, zjedli lunch składający się z soku z mango i kanapek
z pastą z tuńczyka, a potem panna Volkner zrobiła im niespodziankę. Zanim udadzą się na statek,
który miał ich zabrać na oglądanie migracji sardynek, popłyną do alei Rekinów, by zobaczyć turystów
nurkujących w klatkach przy rekinach ludoj adach.
Aleja Rekinów! Martine dostawała dreszczy na dźwięk samej nazwy. Kiedy usłyszała nowinę, jej
pierwszym odruchem było udać zatrucie pokarmowe. Wtedy nie byłoby żadnej możliwości, że jej
koszmar się spełni.
51
Nie miałaby najmniejszej okazji skończyć w błękitnych falach zatoki, otoczona przez rekiny. Potem
jednak przyszło jej do głowy, że udawanie choroby na tym etapie wycieczki mogłoby skończyć się
odesłaniem do Sawubony, gdzie musiałaby stanąć twarzą w twarz z babcią, więc nawet rekiny
zdawały się lepsze od tego.
Niedługo potem, pędząc po białych falach na dalekomorskim kutrze o nazwie „Skradacz IV", Martine
cieszyła się, że nie uległa swoim lękom. Powtarzała sobie, że były niedorzeczne. W końcu nie
wszystkie jej sny stawały się rzeczywistością. Raz przyśniło jej się, że zapomniała włożyć szkolny
mundurek i zauważyła to dopiero po wejściu do wypełnionej ludźmi szkolnej auli - a przecież, o ile
wiedziała, nic podobnego nigdy nie miało miejsca!
Co do malowidła na ścianie jaskini - cóż, może oznaczało tylko, że spędzi sporo czasu w otoczeniu
rekinów i delfinów. Co było prawdą. Może Buszmeni po prostu zapomnieli domalować łódź? Martine
postanowiła przestać się zamartwiać i zacząć cieszyć się wycieczką. W końcu co mogło pójść nie tak?
Na „Skrada-czu IV" przywiązywano dużą wagę do bezpieczeństwa. Za każdym razem, gdy kuter
uderzał o dużą falę, twarz dziewczynki obsypywał deszcz spienionych kropelek, ale szansa, że
Martine rzeczywiście wpadnie do wody, była mikroskopijna - no chyba że ktoś by ją wrzucił.
Geyser Rock stanowiła dom dla liczącej około czterdziestu tysięcy sztuk kolonii uchatek karłowatych
i kilkuset
52
pingwinów przylądkowych. Foki wylegiwały się na skałach, pomrukując, jęcząc i pozując do zdjęć, a
ich wąsate pyski obracały się co raz to w inną stronę. Ich ciała połyskiwały w bladym słońcu, wykute
z brązu.
- Smakołyki dla rekinów - zażartował Greg, kapitan „Skradacza", piegowaty mężczyzna z krzaczastą,
rudą brodą. - To prawie jak restauracja dla ludojadów.
Martine posmutniała na tę myśl. Rozumiała jednak, że gdyby zbyt wiele fok musiało walczyć o
przestrzeń, partnerów i jedzenie, źle by się to skończyło dla ich kolonii. Foki potrzebowały rekinów
tak samo, jak rekiny potrzebowały fok.
Z powodu stale czekającej na nie uczty, w wąskiej cieśninie między wyspami Dyer i Gejzerową
zbierała się ogromna liczba rekinów ludojadów, turyści z całego świata zaś przybywali, by z nimi
nurkować w klatkach. Martine nie do końca wiedziała, na czym to polega, lecz Greg wyjaśnił, że była
to okazja dla wszystkich, od wielbicieli przyrody po amatorów ekstremalnych przeżyć, by ujrzeć z
bliska morderców z głębin. Można to było robić na różne sposoby, ale najczęściej używało się klatki z
galwanizowanej stalowej siatki o grubości dwunastu milimetrów. Trzy lub cztery osoby wchodziły do
środka i klatkę spuszczano pomiędzy polujące rekiny, czasem zaledwie metr pod powierzchnię wody.
Zieloni - mówił dalej Greg - byli podzieleni co do tego rodzaju atrakcji. Niektórzy sądzili, że zmienia
to zachowanie drapieżników, zwiększając ryzyko ataków na ludzi w pobliżu plaż. Jednak wielbiciele
rekinów, jak Greg, liczyli na to, że dzięki pokazywaniu tych stworzeń w ich naturalnym środowisku
więcej ludzi zrozumie,
53
jakie są niezwykłe. Filmy takie jak Szczęki uczyniły z nich potwory, ale przecież niektóre rekiny
żywiły się tylko planktonem i nawet ludojady rzadko atakowały ludzi. Większość ataków zdarzała się,
kiedy rekiny brały pływaków czy surferów za foki albo ryby.
Tu Greg przerwał, aby podprowadzić „Skradacza" do mniejszej łodzi, która stała już na kotwicy w alei
Rekinów. Na pokładzie znajdowało się dziesięcioro turystów
- trzech japońskich biznesmenów, dwoje Niemców i grupa przyjaznych, rozgadanych Amerykanów z
zębami jak u gwiazd ekranu. Weszli na pokład „Skradacza", gdzie zrobiło się dość tłoczno, i popijali
kawę oraz rooibos - co w języku afrykanerskim oznacza herbatę z czerwonego krzewu - by wzmocnić
się przed nurkowaniem. Martine wdała się w pogawędkę z Normem i Mary Westonami, małżeństwem
z Florydy, które ruszyło w podróż dookoła świata, aby uczcić przejście Norma na emeryturę i
porzucenie stabilnego świata sprzedawców odkurzaczy.
- Postawiliśmy sobie za cel zrobić wszystkie te rzeczy, na które byliśmy zbyt tchórzliwi lub zbyt
biedni za młodu - powiedziała Mary, puszczając do Martine oko.
- Norm zapytał: może popływamy z rekinami? A ja na to: powiem ci coś, kochanie - pozwolę ci
pływać z rekinami, jeśli ty puścisz mnie na skoki na bungee i rafting. Więc zawarliśmy umowę!
Martine przyjemnie się z nimi rozmawiało i podziwiała ich ducha przygody, ale kiedy Norm wdział
grubą piankę, buty oraz rękawice, które miały go chronić przed lodowatą temperaturą zimowej wody,
zauważyła, że pod maską brawury Mary skrywa ogromny niepokój. Słońce zostało pożarte przez
warstwę wełnistych chmur i morze
stało się bardziej szare niż granatowe. Nie wyglądało to zachęcająco.
Greg tymczasem zajęty był wylewaniem do wody „przynęty" - mieszaniny zmielonych rybich łbów
oraz innych cuchnących, krwawych składników. Stanowiło to niezawodny wabik na rekiny. Następnie
pomógł Normowi i trzem innym mężczyznom wejść do klatki. Nurkowie wciągali powietrze i
pokrzykiwali, czując na skórze strumyczki morskiej wody. Po zjawieniu się rekinów mieli zostać
opuszczeni pod powierzchnię oceanu i oddychać przez rury dostarczające powietrze z łodzi. Ukryta za
goglami twarz Norma promieniała z emocji. Miał sześćdziesiąt pięć lat, lecz w tym momencie
wyglądał o dwadzieścia młodziej.
- Tam! - krzyknął Scott Henderson i wszyscy rzucili się na jego stronę łodzi, skąd można było
zobaczyć wolno wynurzający się z głębin czarny kształt. Był tak ogromny, że Martine z początku
wzięła go za wieloryba, lecz w miarę jak zbliżał się do powierzchni, dało się rozpoznać
charakterystyczny zarys rekina. Ludojad bez ostrzeżenia wyskoczył z wody. Dzieci i turyści cofnęli
się gwałtownie. Przez jeden straszny moment rekin zawisł w powietrzu, tak blisko łodzi, że zdawało
się, iż w niej wyląduje. Martine ujrzała tuż przed sobą jego płaski szary pysk, trupie oczy oraz
nachylone rzędy ostrych jak igły zębów - po czym rekin opadł płasko do oceanu, oblewając ich
odstręczającym prysznicem z przynęty i lodowatej wody.
Szybko dołączyły do niego inne ludojady i wkrótce dookoła łodzi było już osiemnaście drapieżników.
Ich przerażające szczęki chwytały rybie łby, które unosiły się
54
55
w pobliżu klatek. Martine była w stanie dostrzec Norma, skrytego bezpiecznie za stalową siatką, jak
pstrykał zdjęcie za zdjęciem z wodoodpornego aparatu.
Nagle przerwał fotografowanie i zaczął się gwałtownie szamotać. Wyglądało na to, że miał problem z
wężem powietrznym. Pomocnik na łodzi pobiegł do maszynerii, by wyciągnąć klatkę, a Greg rzucił
się na pomoc Normowi. Zanim zdążył do niego dotrzeć, mężczyzna otworzył już wieko klatki i zaczął
wygrzebywać się na zewnątrz.
- Powoli, Norm - ostrzegł Greg, wychylając się nad wodę. - Rekiny zjedzą teraz wszystko, co
popadnie. Wszystko będzie dobrze, ale musisz pozwolić mi sobie pomóc.
Norm uśmiechnął się dzielnie. Postawił stopę na krawędzi klatki i sięgnął po piegowatą dłoń Grega...
Później, kiedy Martine usiłowała poukładać sobie zdarzenia tego popołudnia, najbardziej uderzyło ją
odkrycie, że wypadki rzeczywiście rozgrywają się w zwolnionym tempie. Oczywiście tak naprawdę
trwają ułamki sekundy, ale w danym momencie człowiek odnosi zupełnie inne wrażenie. W jednej
chwili Martine przyglądała się, jak Norm balansuje na krawędzi klatki niczym czarno-skrzydły żuraw,
sięgając po rękę Grega - a w następnej czas niemal znieruchomiał, podczas gdy ona patrzyła, jak
osłabiony z braku tlenu Amerykanin omija wyciągnięte do niego palce i wpada tyłem w szare,
wzburzone
morze.
56
Krążące dokoła mewy powtarzały krzyki Mary.
Z ogromnym pluskiem Norm wpadł do wody, chwilowo rozpraszając rekiny. Cała scena stała się
jakby surrealistyczna. Wydawało się niemożliwe, by uśmiechnięty mężczyzna, z którym Martine
dzieliła kawę i ciasteczka zaledwie pół godziny wcześniej, szamotał się teraz w krwawej wodzie i
walczył o życie. Ale to nie był film. Największy z ludojadów - piękny okaz mierzący około sześciu i
pół metra długości - zmienił już kierunek i zmierzał z powrotem ku Normowi, by przekonać się, czy
da się go zjeść. Na łodzi zapanował całkowity chaos. Greg apelował o spokój, podczas gdy jego
pomocnik wisiał nad burtą z bosakiem. Zamierzał uderzyć nim rekina po nosie - była to najwrażliwsza
część ciała zwierzęcia -gdyby ludojad podpłynął za blisko.
Groźny cień dwukrotnie okrążył Norma. Płaski pysk drapieżnika wynurzył się spod wody i paszcza
otworzyła się na chwilę, jakby rekin sprawdzał, jak dużą część Norma zdoła odgryźć za jednym
zamachem. Martine skorzystała z szansy. Utkwiła swoje zielone oczy w szarych, głęboko osadzonych
oczach ludojada, wezwała całą energię, jaką była w stanie zebrać, po czym skierowała ją na
drapieżnika strumieniem świadomości, tak jak zrobiła to kiedyś z pewnym rottweilerem. Rozkazała
mu zostawić Norma w spokoju - znaleźć sobie przeciwnika własnego rozmiaru, a najlepiej w ogóle
zastanowić się nad zmianą diety na plankton.
Głowa rekina zniknęła pod wodą. Pomocnik cisnął bosakiem, ale chybił, i narzędzie odpłynęło z
prądem.
PRZESTAŃ! - wrzasnęła Martine w myślach. -PRZESTAŃ!
Ale ludojad zaczął już działać. Był jak torpeda, gładka i zabójcza. Pędził w stronę przerażonego
człowieka. Zbliżając się, rozwarł szczęki i można było wyraźnie zobaczyć rzędy najeżonych zębów.
Jeszcze kilka sekund, a Norm straci rękę, głowę albo nawet tułów.
PRZESTAŃ! - powtórzyła Martine bezgłośnie.
Rekin machnął z irytacją ogonem i zmienił kierunek. Po chwili zniknął w maskujących go odmętach
morza. Fale, które wzbudził, cisnęły Norma o burtę łodzi, skąd ręce innych ludzi wciągnęły go na
pokład.
Mary rzuciła się na męża z pocałunkami i okrzykami wdzięczności.
- Kiedy mówiłeś, że chcesz popływać z rekinami, nie sądziłam, że zamierzasz to robić poza klatką! -
skarciła go drżącym głosem, lecz w jej tonie słychać było humor i dużo miłości.
Martine poczuła, jak po jej ciele rozpływa się ciepło. Nie mogła powstrzymać odruchowego okrzyku
radości, lecz w ogólnym zamieszaniu nikt nie zwrócił na to uwagi. Wszyscy mówili naraz, próbując
zrozumieć, dlaczego rekin zdecydował się odpłynąć.
- W ostatnim momencie domyślił się, że nie jesteś foką, Norm - mówił z ogromną ulgą Greg, biegnąc
po gorące ręczniki i słodką herbatę dla swego roztrzęsionego klienta. - Ludzie po prostu nie są
naturalnym pożywieniem rekinów.
- No, nie ma co gadać, bardzo mnie to cieszy - odparł Norm, a na jego policzki zaczął wracać kolor. -
Teraz przynajmniej będę miał co opowiadać.
W samym środku panującego zamieszania coś kazało Martine podnieść wzrok. Podczas gdy wszyscy
inni
skupiali się na Westonach, Ben - który siedział po turec-ku na dachu kabiny „Szperacza" - patrzył na
nią. Na jego twarzy widać było uśmiech.
Następnego ranka Martine leżała na swojej koi na pokładzie „Morskiej Pustułki", patrząc przez luk,
jak jutrzenka dzieli ocean na fragmenty w kolorze różowym, morelowym i niebieskim. Na horyzoncie
nie było widać ani skrawka lądu. W przeciągu nocy Afryka odpłynęła gdzieś w dal, zabierając ze sobą
Sawubonę, Jemmyego i jedyne miejsce, które Martine mogła nazwać domem. Dziewczynka ponownie
unosiła się w pustce, tak jak po śmierci rodziców. Obca na obcym, wodnym pustkowiu, niepewna
przyszłości.
Jak się w związku z tym czuła? Cóż, jak na razie o wiele lepiej, niż się spodziewała. W ciągu nocy jej
nastrój bardzo się poprawił. Wspaniale było wiedzieć, że spotkanie z rekinem, przewidziane zarówno
w jej snach, jak i na malowidłach w jaskini, miała już za sobą, zwłaszcza że wszystko dobrze się
skończyło.
Malowidła przedstawiały Norma. Martine znalazła nawet jakieś wyjaśnienie dla przestrogi Grace o
„płocie na statku" - w końcu stalowa siatka klatki mogła na swój sposób przypominać ogrodzenie.
Rekiny znowu zaczęły nawiedzać ją we śnie, ale ostatecznie nie było w tym nic dziwnego, skoro
poprzedniego dnia jeden z nich o mało nie połknął jej żywcem!
Grunt, że nie musiała już martwić się o to, jak oszukać przeznaczenie, zwłaszcza że postanowiła sobie,
iż przez całe dziesięć dni wycieczki nikt i nic nie skłoni jej, by choćby zbliżyła się do wody. Nadal
było jej przykro z powodu kłótni z babcią i wciąż martwiła się o swoją przyszłość w Sawubonie -
życie bez Jemmyego byłoby po prostu bezwartościowe. Ponieważ jednak nie mogła się z nikim
skontaktować (panna Volkner zakazała używać na statku telefonów, gdyż chciała, aby jej uczniowie
„zjednoczyli się z naturą"), nie miała żadnego wpływu na sytuację, dopóki nie powrócą do Kapsztadu.
Aby pomóc im otrząsnąć się z szoku przeżytego w alei Rekinów, panna Volkner i pan Manning -
działacz ekologiczny, który towarzyszył im na wycieczce - zabrali całą klasę na obiad z owoców
morza w portowej restauracji w Simońs Town. Potem wszyscy przeszli spacerem przez ładne,
zabytkowe uliczki do doków i oto stanęła przed nimi „Morska Pustułka", rozświetlona niczym jakiś
magiczny statek wycieczkowy. Wchodząc na pokład w świetle lamp portowych, dookoła których
kłębiły się ćmy, i czując drażniący nozdrza zapach wodorostów, Martine zaczęła doceniać, jakie miała
szczęście. Napotkała spojrzenie Bena - widać było, że chłopak myślał o tym samym.
60
61
Na statku było dwadzieścia czystych, lecz skromnych kabin, po dwie koje w każdej. Martine dostała
przydział z Sherilyn Meyer, bliską przyjaciółką Lucy. Sherilyn była dość miła, ale trochę nieporadna.
Miała fobię na punkcie wszystkich stworzeń, które posiadały więcej niż dwie nogi. Tego pierwszego
wieczoru, zanim weszła na swoją koję, zmusiła Martine do sprawdzenia na kolanach, czy na podłodze
nie ma pająków. Martine nie bardzo to przeszkadzało, ponieważ druga obawa Sherilyn - że dostanie
choroby morskiej - oznaczała, iż ona sama mogła spać na górnej koi, na czym właśnie jej zależało.
Gdy jednak koleżanka w końcu zyskała pewność, że kabina jest strefą bezrobalową, Martine z
prawdziwą wdzięcznością wsunęła się między prześcieradła i wyczerpana zapadła w głęboki sen.
To był bardzo, bardzo długi dzień.
Kiedy czerwona kula słońca oderwała się od matowonie-bieskiego oceanu, Martine ostrożnie
ześlizgnęła się z koi, wzięła prysznic najciszej, jak umiała, po czym udała się na poszukiwanie czegoś
do jedzenia. Było jeszcze wcześnie i poza dwoma marynarzami palącymi papierosy pod drzwiami
maszynowni nikogo nie było widać. Martine minęła luk kambuza, z którego wydobywały się ogromne
kłęby pary i woń smażonego boczku.
- Ach, zgłodniały marynarz! - odezwał się jakiś głos. Brzmiał tak, jakby jego właściciel regularnie
płukał gardło
piaskiem z plaży. - Proszę tędy na śniadanie z Oceanu Indyjskiego!
Martine zmrużyła oczy i spojrzała poprzez półki z nierdzewnej stali oraz wiszące miedziane rondle. W
głębi dojrzała wesołą afrykańską twarz. Wyciągnęła się jakaś ręka i uścisnęła jej dłoń.
- Alberto - odezwał się znowu żwirowy głos. - Jak się pani miewa, panno Martine?
- Hmm, witaj, Alberto - odparła Martine. - Miewam się bardzo dobrze, dziękuję. Czy myśmy się już
spotkali?
Alberto pokazał jej gestem drzwi do kambuza. Martine weszła do kuchni, w której niewielki
Afrykańczyk o głowie nakrytej czapą białych włosów i niezwykłej, pozbawionej zmarszczek skórze
żonglował niczym ośmiornica skwierczącymi patelniami boczku, ziemniaków z przyprawami oraz
jajek. Nie pytając Martine o zdanie, podniósł ją małymi, silnymi rękami i posadził na jednej ze
stalowych ław. Przed dziewczynką pojawił się kubek kawy z mlekiem, a potem smażony w cieście
boczek z bananem. Nie była to kombinacja smaków, na jaką Martine kiedykolwiek sama by wpadła,
lecz okazało się, że wędzony posmak boczku w połączeniu z karmelowym smakiem smażonych
bananów był wprost uzależniający. Ledwo zjadła jedną porcję, już miała ochotę na następną.
- Jesteś z Mozambiku? - spytała kuka w przerwie między kęsami. - Z jakiego plemienia?
- Tsonga - odparł po chwili milczenia Alberto. - To lud wyspiarzy, żyjący głównie na archipelagu
Bazaruto u wybrzeży Mozambiku. A ty jesteś tą dziewczynką z opowieści, prawda? Tą, która może
dosiadać białej żyrafy.
62
Martine nigdy nie przestawało zadziwiać, jak daleko niosły się wieści dzięki „telegrafowi buszu".
Afrykańskie plemiona i ogromne, wielopokoleniowe rodziny od wieków porozumiewały się poprzez
ogromne połacie pustyni, sawanny czy górskich łańcuchów - zdawało się niemal, że to wiatr przenosił
ich słowa. Choć z drugiej strony zdjęcia Martine i Jemmyego ukazały się w kilku gazetach, więc
Alberto mógł po prostu przeczytać jakiś reportaż i nic nie wiedzieć o zuluskim micie.
Odgryzła kolejny kęs boczku z bananem, rozkoszując się smakiem, po czym spytała wymijająco:
- Jak wyglądają afrykańskie wyspy, Alberto? Czy są porośnięte gęstymi, ciernistymi krzewami, czy
też są białe i rosną na nich palmy? - Myślała akurat o kalendarzu w salonie Grace. Były w nim zdjęcia
Wysp Karaibskich
- domu ojców i przodków sangoma.
- Powiem tylko tyle, że kiedy wracam z długiego rejsu i widzę swoją rodzinną wyspę, Benguerrę,
moje oczy odnajdują spokój - odparł Alberto.
Martine rozumiała, co miał na myśli. Odczuwała to samo za każdym razem, kiedy przechodziła przez
bramy Sawubony. Lecz archipelag Bazaruto w niczym nie przypominał złocistej, falującej równiny,
akacjowych zarośli oraz stad zebr i słoni, które przynosiły ukojenie jej własnym oczom. Alberto
odmalował przed nią obraz porośniętych palmami wysp, rozsypanych niczym białe łzy po turkusowej
lagunie. W dawnych wiekach
- mówił - kiedy miejsce to było zasobnym południowym końcem arabskich szlaków handlowych,
królowa Saby uczyniła te wyspy swoim miejscem wypoczynkowym.
Martine w życiu nie słyszała o królowej Saby, ale nie chciała zdradzać swojej ignorancji pytaniem o
to, gdzie leży ta kraina i czy rzeczywiście była rządzona przez taką królową. Okazało się jednak, że
nie tylko jej brakowało wiadomości na ten temat. Większość Afrykańczyków - wyjaśnił Alberto -
wierzyła, iż starożytne królestwo Saby leżało w okolicach Rogu Afryki, na terenach dzisiejszej Etiopii
i Erytrei. Niektórzy jednak byli przekonani, iż znajdowało się ono w Jemenie na Półwyspie Arabskim.
Martine spodobała się myśl, że władczyni należała do jakiegoś miejscowego rodu królewskiego.
Wyobraziła ją sobie jako uderzająco piękną kobietę o hebanowej skórze i wysokich kościach
policzkowych, jakie pojawiały się wśród plemion północno-wschodniej Afryki. Ubrana byłaby w
szaty obszyte drogocennymi klejnotami i siedziałaby na tronie stojącym na dziobie ogromnego
żaglowca. Pomiędzy wizytami u króla Salomona, by sprawdzić jego mądrość, jak to podobno czyniła
w czasach biblijnych, pływałaby dookoła wysp Bazaruto, zajadając się ostrygami i różowymi
homarami oraz skupując złoto.
Potem, w szesnastym wieku, pojawili się Portugalczycy. Mówiąc o nich, Alberto przewracał oczami i
widać było wyraźnie, że nie podobało mu się, jak skolonizowali jego kraj, zagarniając ziemię,
zakładając ośrodki handlu kością słoniową i placówki karne oraz zbijając fortuny na koloniach
perłopławów, które dostarczały jednych z najpiękniejszych pereł na świecie. Legendy głosiły, że
kapitanowie okrętów posyłani po cenne ładunki złota, pereł i paciorków od czasu do czasu wyrzucali
za burtę jakąś skrzynkę w miejscach oznaczonych na tajnych mapach, w nadziei, że kiedyś będą mogli
po nią wrócić.
65
A ponieważ rzadko się to zdarzało, na dnie mórz dookoła wysp leżały pogrzebane niewyobrażalne
bogactwa.
W obecnych czasach życie na Benguerze zdawało się koncentrować wokół uczt krewetkowych oraz
drzew obładowanych orzechami nerkowca, marulami i tak zwanymi małpimi pomarańczami. Alberto
z dumą opowiadał, jak to lud Tsonga zachował w gruncie rzeczy niezmieniony tryb życia, pomimo
dekad najazdów, wojen domowych i niepokojów, które nękały resztę Mozambiku.
- Podczas wojny siadaliśmy pod palmami, patrzyliśmy, jak łuna z rakiet rozświetla nocne niebo nad
kontynentem, i serca w nas pękały z żalu po naszych braciach i siostrach. Nawet teraz słyszymy
historie o głodzie, chorobach i morderstwach w tamtejszych miastach, ale na Benguerze nic nie wiemy
o takich rzeczach. Jeśli dziś zostawiłabyś na plaży aparat, jutro ktoś by go znalazł i ci odniósł.
Najmłodsze dzieci mogą chodzić po całej wyspie całkiem same. Nasze drzwi nie mają zamków. Do
sąsiadów mówimy: „Chodźcie, wszystko, co mamy, należy do was".
Dla Martine brzmiało to niczym raj, choć jak w każdym raju były tam też pewne niedogodności. W
letnich miesiącach upał i przenoszone przez moskity choroby bardzo uprzykrzały życie, a rodzinna
wyspa Alberta słynęła z ogromnej ilości węży.
- Lecz to wszystko tylko drobiazgi - stwierdził kuk. - To naprawdę niezwykłe szczęście móc mieszkać
w tak cudownym miejscu. Ale wiesz, nawet wyjątkowe miejsca mogą się zmienić. Wyspy stają się
coraz bardziej popularne, więc przybywa na nie wielu obcych, a część naszej młodzieży się wynosi.
Jest znudzona dawnym trybem
66
życia i chce wyprowadzać się do miast, gdzie ma nadzieję znaleźć więcej pieniędzy i więcej zabawy.
- Szkoda, że my nie wybieramy się na wyspy Bazaru-to - powiedziała Martine. - Płyniemy tylko do
Inhabane, na południu Mozambiku, gdzie mamy pomóc w zliczaniu populacji diugoni, a potem
wracamy do Kapsztadu.
Alberto roześmiał się chrapliwie, odsłaniając w jednym z siekaczy mały czerwony klejnot, który
rozbłysnął jak płomień w świetle lamp kambuza.
- To prawda - powiedział. - Nie płyniemy na Baza-ruto. Ale nigdy nic nie wiadomo.
8
Przed wyjazdem klasie powtarzano raz za razem, że migracja sardynek jest nieprzewidywalna. Było to
zjawisko naturalne, a te, jak wiadomo, nie dostosowują się do rozkładów szkolnych wycieczek albo do
reporterów, którzy muszą zdążyć z artykułem, czy do turystów, którzy wykupili sobie miejsca na
kosztowny rejs. Sardynki reagowały na subtelne zmiany w temperaturze wody, a jeśli ta nie skłaniała
ich do migracji, czasem w ogóle nie odpływały. Pan Manning codziennie kontaktował się przez radio
z Instytutem Badań nad Rekinami w Kwa-Zulu-Natal, by sprawdzić, czy zauważono jakieś ruchy,
jednak za każdym razem wracał zawiedziony.
Lecz jego odczucie było niczym w porównaniu z rozczarowaniem dzieci. Tyle się nasłuchały o
migracji sardynek, że spodziewały się cudów-niewidów. Większość z nich nie zadała sobie nawet
trudu, żeby przeczytać
przygotowaną przez pannę Volkner ulotkę, i wyobrażała sobie statek wycieczkowy w rodzaju słynnej
„Królowej Elżbiety II", z leżakami i jacuzzi, i mnóstwem czasu, by w strojach kąpielowych drzemać
nad basenem. Nawet ci, którzy zajrzeli do notki, myśleli o wycieczce bardziej jako
o odpoczynku od zajęć szkolnych.
Rzeczywistość okazała się nieco inna. „Morska Pustułka" miała więcej wspólnego z kutrem rybackim
niż z luksusowym liniowcem. Nie było na niej żadnych leżaków, drinków z parasolkami, bufetów z
owocami morza czy innych luksusów utożsamianych ze statkami wycieczkowymi. Tylko deski
pokładowe i najpotrzebniejsze rzeczy. Co do wakacji, dzieci przekonały się, że czeka je coś zupełnie
innego. Gimnazjum Caracal było szkołą o profilu ekologicznym, co oznaczało, że kładziono tam duży
nacisk na naukę o środowisku, a panna Volk-ner i pan Manning zdecydowani byli nie dopuścić, aby
choć jedna chwila z dziesięciodniowego rejsu została zmarnowana.
Od rana do wieczora cała klasa zajmowała się projektami ekologicznymi. Uczniowie identyfikowali
migrujące ptactwo albo wybierali wodę morską w słojach i badali jej zawartość pod mikroskopem w
poszukiwaniu rzeczy takich jak filoplankton.
- Filoplankton fosforyzuje - wytłumaczył im pan Manning. - To znaczy, że świeci w ciemnościach. W
świetle księżyca wygląda jak wata cukrowa. Delfiny
i wieloryby przepływają przez niego i ich ciała powlekają się nim jak błoną. Jeśli zobaczycie je kiedyś
nocą wśród fal, będą wyglądały, jakby były obrysowane srebrem.
69
Ten obraz tak bardzo urzekł Martine, że przez kilka kolejnych wieczorów biegała wciąż po pokładzie,
by sprawdzić, czy obok łodzi nie pojawiły się jakieś pokryte watą cukrową delfiny, ale nie zdołała nic
dostrzec.
Któregoś popołudnia złapała ekologa i spytała, dlaczego delfiny i wieloryby wypływają na plaże. Pan
Manning nie był człowiekiem, który robi cokolwiek pospiesznie, więc odpowiedź zajęła mu dobrą
chwilę. Zdjął okulary -miały one pękniętą soczewkę i ułamaną oprawkę, którą sam naprawił za
pomocą żółtej taśmy izolacyjnej - po czym wytarł je z morskiej piany.
- Szczerze mówiąc, Martine - powiedział - nikt tak do końca nie wie. Czasami przyczyna jest
oczywista, na przykład kiedy delfin zrani się o sprzęt rybacki albo ugryzie go rekin czy też zachoruje.
Ale kiedy chodzi o duże grupy delfinów i wielorybów, sprawa nie jest taka prosta. Alberto opowiadał
mi, że na wyspach Bazaruto od trzech miesięcy delfiny wypływają na plaże równo trzynastego. Czy to
nie dziwne? Niektórzy Tsonga wierzą, że delfiny upijają się wodą deszczową. Z kolei ludy w innych
częściach świata mają swoje własne wytłumaczenia. Ale wielu naukowców zaczyna wierzyć, że jedną
z głównych przyczyn mogą być sonary.
- Sonary? To te rzeczy, których używają statki do komunikacji?
- Dokładnie tak. Pełna nazwa to „Dźwięk, Nawigacja, Lokalizacja" - „Sound, Navigation and
Ranging". Sonar został wynaleziony w 1906 roku przez człowieka o nazwisku Lewis Nixon jako
system wykrywania gór lodowych. Potem pewien francuski fizyk i rosyjski inżynier
70
zmodyfikowali go do wykrywania łodzi podwodnych podczas pierwszej wojny światowej. Teraz
oczywiście sonary są powszechnie wykorzystywane przez marynarkę w celach wojskowych, a także
przez wiele innych organizacji i osób prywatnych. Na przykład rybacy korzystają z nich, by
lokalizować ławice ryb.
„Morska Pustułka" sunęła po falach, dążąc do miejsca, gdzie podobno dostrzeżono migrację sardynek.
Martine i pan Manning odsunęli się od burt, by uniknąć bryzgów piany.
- Nie rozumiem - powiedziała Martine. - Dlaczego delfiny i wieloryby miałyby uciekać przez to z
morza?
- Cóż, widzisz, oba te gatunki posługują się rodzajem sonaru, aby zlokalizować pożywienie i odnaleźć
drogę w oceanie. Nazywa się to echolokacja. Naukowcy obawiają się, że używany przez marynarkę
sonar LFA, czyli Aktywny Sonar Niskiej Częstotliwości, je dezorientuje. Tak jakby przecinał ocean,
niczym promień reflektora. Jego dźwięk może się nieść nawet na sto mil i być tak głośny jak
startujący myśliwiec. W niektórych przypadkach kończy się na tym, że wieloryby zbyt szybko
wynurzają się na powierzchnię, czego skutkiem jest śmiertelna choroba, przypominająca dekompresję
u ludzi. W organach wieloryba gromadzą się bąbelki gazu, a jego mózg zaczyna krwawić.
Czasami sonar jest tak ogłuszający, że wielorybom pękają bębenki w uszach. Kilka lat temu próby
LFA na Bahamach doprowadziły do tego, że na plaży ugrzęzło szesnaście wielorybów. Siedem z nich
już nie żyło, kiedy je znaleziono. Na całym świecie miało miejsce wiele podobnych wypadków, często
na obszarach, gdzie odbywały
71
się ćwiczenia marynarki. Całkowitą liczbę zwierząt, które przez to zginęły, można liczyć w tysiącach.
Trzysta delfinów na Zanzibarze, sto trzydzieści wielorybów pilotów na Tasmanii, sześćdziesiąt osiem
delfinów na Florydzie...
Ponownie przetarł okulary.
- To niezbyt przyjemny temat, prawda? A tak w ogóle, czemu cię to ciekawi? Widziałaś jakieś delfiny
na plaży?
Martine uśmiechnęła się do niego niewinnie. Nie miała najmniejszego zamiaru opowiadać mu o
swojej przygodzie z delfinem w Kapsztadzie.
- Po prostu uwielbiam te stworzenia.
- W takim razie powiem ci o nich coś miłego - powiedział pan Manning. - Ich wydłużony nos nazywa
się rostrum. Wiedziałaś o tym? A słyszałaś, że delfiny znają nawzajem swoje imiona? To
niesamowite, prawda? Każdy z nich ma własny, charakterystyczny gwizd, który pełni funkcję
podpisu.
Martine była tym niezwykle zaintrygowana, ale zanim zdążyła zadać następne pytanie, rozległ się
okrzyk:
- Migracja sardynek! Znaleźliśmy migrację sardynek!
Każdy, kto nie musiał zajmować się statkiem, rzucił się do sterburty, lecz w wodzie nic nie było
widać. Zamiast tego odnosiło się wrażenie, jakby „Morska Pustułka" wpłynęła w strefę jakichś
dziwnych zjawisk pogodowych. Po niebie pędziły chmury o dziwnych kształtach, a na morzu wzbijały
się rozbryzgi piany.
72
- To ma być ta migracja sardynek? - spytał Lukę, wyraźnie rozczarowany. - I po to przepłynęliśmy
taki kawał drogi? Nawet ich nie widać!
- Cierpliwości - doradził pan Manning. - Poczekaj, aż podpłyniemy bliżej.
- A mogę się w tym czasie zdrzemnąć? - mruknął Lukę pod nosem. Lucy zachichotała.
Martine wpatrywała się z nadzieją przed siebie, wypatrując delfinów. Statek sunął po falach. Po
jakimś czasie okazało się, że przedziwne chmury były w rzeczywistości stadami ptaków: na niebie
unosiły się całe setki głuptaków przylądkowych oraz kormoranów - i wszystkie pikowały w wodę.
Potem Martine dostrzegła sardynki. Widziane z góry wyglądały jak ogromny srebrny wyciek oleju.
Ławica była tak gęsta, a połyskujące ryby płynęły tak blisko siebie, że wydawało się, jakby kierował
nimi niewidzialny dyrygent. Powoli przez środek srebrzystej smugi przepłynął wieloryb, pożerając po
drodze sardynki.
Nagle pojawiły się delfiny, kilka setek. Błyskawicznie otoczyły ławicę i zaczęły zapędzać ryby w
zbitą masę, niczym owczarki pasterskie, a potem pożywiać się nimi.
- To się nazywa „baitball" - wyjaśnił pan Manning, który niemal lewitował z emocji.
Dzieci oniemiały. Nawet Lukę i Lucy zamilkli z zachwytu. Martine zdała sobie sprawę, że stoi z
otwartą buzią.
„Morska Pustułka" rzuciła kotwicę w zasięgu wzroku w jakiejś odległości od brzegu, choć z powodu
pchających się do wody tłumów nie było widać ani skrawka plaży. Gdy ławica sardynek wpłynęła na
płyciznę, ludzka
73
fala rzuciła się do morza, krzycząc i piszcząc, by współzawodniczyć o ucztę z ptakami. Były tam
dzieci z plastikowymi wiadrami, mężczyźni z sieciami, garnkami, patelniami, a nawet taczkami,
kobiety zaś zgarniały sardynki w sukienki i torebki. To było czyste szaleństwo.
I nagle, tak niespodziewanie, jak się zaczęło, wszystko ustało. Ławica odpłynęła, a skłębione stada
ptaków poleciały dalej. Tylko delfiny pozostały - teraz były już najedzone, ale wciąż tłoczyły się
wokół łodzi, jakby na coś czekały.
- Martine - powiedział pan Manning. - Czy byłabyś tak miła i przyniosła moją lornetkę z dziobu?
Zostawiłem ją na ławce w pobliżu miejsca, gdzie rozmawialiśmy.
Martine była zbyt poruszona, by odpowiedzieć, ale kiwnęła głową i ruszyła chwiejnie w kierunku
dziobu, przesuwając palcami po barierce. Była w połowie drogi, gdy nagle zauważyła, że grupa około
trzydziestu delfinów odłączyła się od stada i podążała wzdłuż burty „Pustułki" w tym samym
kierunku, co ona. Kiedy dotarła do dziobu, delfiny zebrały się pod nią. Łódź stała na kotwicy, więc
Martine przyłożyła lornetkę do oczu i wychyliła się, by im się przyjrzeć. Zastanawiała się, o co może
im chodzić.
Delfiny widziane przez soczewki lornetki były rozmyte, ale Martine poprawiła ostrość i nagle
pojawiły się przed nią ich szare głowy i różowe pyski. Wszystkie były zwrócone do góry i wydawały z
siebie popiskiwania i gwizdy. Martine odsunęła lornetkę, by zobaczyć, z kim lub z czym rozmawiały,
ale w pobliżu nikogo nie było. Wyglądało na to, że gwizdały do niej!
- Czego chcecie? - zawołała do nich, wychylając się za burtę. - O co mnie pytacie?
Przypomniała sobie, że pan Manning nadal na nią czeka, więc zaczęła iść wolno z powrotem na drugi
koniec statku, nie odrywając wzroku od delfinów. Ku jej osłupieniu znowu za nią podążyły. Była tym
tak zaabsorbowana, że nie zauważyła pana Manninga, póki na niego nie wpadła. Dookoła ekologa
zebrało się kilkoro jej kolegów, gapiąc się na nią z zazdrosnym niedowierzaniem.
- Niezwykłe! - stwierdził pan Manning. - To moja ósma migracja sardynek, a jeszcze nie widziałem
czegoś podobnego. To prawie tak, jakbyś była jakimś del-finowym grajkiem z Hamelin. Ciekawe,
czemu za tobą popłynęły.
Kątem oka Martine dostrzegła, jak delfiny zanurzają się pod niebieską, falującą powierzchnię morza.
- To pewnie przypadek - powiedziała. - Przy dziobie skakały jakieś ryby. Delfiny po prostu popłynęły
do nich w tym samym czasie, kiedy ja poszłam po lornetkę. A potem wróciły akurat w tej samej
chwili, co ja.
- Tak - mruknął pan Manning powątpiewająco. -Tak, to pewnie to.
74
Późnym popołudniem ich piątego dnia na morzu wiatr zaczął zawodzić niczym wataha wilków. W
porze kolacji doszło już do tego, że każdy przechył statku kończył się brzękami i fruwaniem zastawy,
a na obrusach porobiła się masa pomarańczowych plam po zupie rybnej. Trudno było chodzić, nie
wspominając o utrzymaniu połkniętego jedzenia w żołądku - nikt nie dotrwał do końca posiłku. Jako
pierwsza uległa Sherilyn, która popędziła ze zzieleniałą twarzą do drzwi, rozpoczynając exodus.
Kołysanie statku i oko kałamarnicy na dnie miski to było dla niej zbyt wiele.
Wkrótce przy stołach pozostało tylko kilkoro dzieci. Nad ich głowami żarówki migały w uchwytach, a
po ścianach goniły się zniekształcone potwory z cieni. Mar-tine, która czuła się zupełnie dobrze, nie
miała ochoty przesiadywać w kabinie z targaną mdłościami Sherilyn.
76
Nie odpowiadał jej również pokój rekreacyjny, gdzie Claudius opowiadał wszystkim, którzy chcieli
słuchać, jak to jego rodzina, posiadająca jacht oceaniczny należący kiedyś do greckiego bilionera,
przepłynęła raz przez sam środek huraganu na Kajmanach.
- Fale były wysokie na dwadzieścia metrów! A mój ojciec powiedział: „Synu, masz pewniejszą rękę
od mojej, więc ty trzymaj ster, a ja spróbuję znaleźć kurs, który utrzyma nas z dala od oka cyklonu..."
Martine skrzywiła się z niesmakiem. Wyszła i udała się rozkołysanym korytarzem w lewo, do
kambuza. Doszła tam akurat na czas, żeby dostrzec Bena, który znikał na schodach do maszynowni.
Uśmiechnęła się do siebie. To stało się ich rytuałem. Codziennie po kolacji, kiedy reszta oglądała
filmy na DVD albo grała w gry planszowe, ona i jej przyjaciel udawali się do różnych części statku,
żeby porozmawiać z załogą.
Ojciec Bena był marynarzem, więc chłopak uwielbiał statki i wszystko, co miało związek z morzem -
Martine wiedziała, że będzie próbował dowiedzieć się najdrobniejszych szczegółów o funkcjonowaniu
„Morskiej Pustułki". Ona tymczasem zaprzyjaźniła się z Albertem, z którym rozmawiała zawsze przy
śniadaniu złożonym z boczku i bananów oraz przy wieczornym deserze z creme caramel albo ciasta
kokosowego.
Trzeciej nocy na pokładzie nie mogła zasnąć, ponieważ przy kolacji panna Volkner zapowiedziała jej,
że w Mozambiku bezwzględnie będzie musiała nurkować z resztą klasy w poszukiwaniu diugoni. Nie
obchodziły jej żadne wymówki. Po tym incydencie rozmowa przeniosła się na wraki oraz liczne
powody, dla których statki szły
77
na dno, więc kiedy Martine wdrapała się wieczorem na swoją koję, była w stanie myśleć tylko o
wirówkowej fali, która ją pochłonie, i o wodzie wlewającej się do nosa i ust.
Wierciła się w pościeli przez całe godziny - takie przynajmniej miała wrażenie - aż w końcu poddała
się i wymknęła po cichu z kabiny, starając się nie zbudzić Sherilyn. Alberta nie było w kambuzie, ale
znalazła go na pokładzie, gdzie palił papierosa i patrzył na atramento-woczarny ocean.
- Wyglądasz na niezwykle strapioną jak na tak młodą osobę - skomentował kuk.
Z początku Martine próbowała zaprzeczać, ale po długiej przerwie spytała:
- Alberto, czy kiedykolwiek bałeś się oceanu albo po prostu, no wiesz, głębokiej wody?
Kuk uśmiechnął się z żalem.
- Wiele razy byłem przerażony, kiedy żeglowałem na dau - to takie łodzie, których używamy na
wyspach Ba-zaruto. Wiele, wiele razy. Zwłaszcza jako mały chłopiec. Ale mój dziadek był rybakiem.
Pewnej nocy nad Baza-ruto przeszedł cyklon, wyrywając palmy i wzbudzając fale wysokości domów.
Dau, na której znajdował się mój dziadek, przewróciła się do góry dnem, a on i czterech innych
członków załogi wylądowało w wodzie. Ale wtedy delfiny - w naszym języku nazywamy je matahi -
więc delfiny otoczyły ich i obroniły przed rekinami. Potem już nigdy się nie bałem.
Obrzucił Martine łagodnym spojrzeniem.
- „Morska Pustułka" to duża, porządna łódź - powiedział, na wypadek gdyby myślała inaczej. - Trzeba
by bomby, żeby ją zatopić.
78
Potem zeszli do kambuza, gdzie zaparzył jej kubek kakao, które podgrzał na kuchence w garnuszku.
Martine czuła się trochę niezręcznie, bo kuk był jej właściwie obcy, a oto siedziała przy nim w
piżamie i zamierzała opowiedzieć mu o sprawach, których nie chciała wyznać nawet babci. Jednak
instynktownie wiedziała, że nie straci przez to w jego oczach.
- Nie wiem, co ze mną jest nie tak, Alberto - odezwała się, gdy gorące, słodkie kakao dodało jej
odwagi. - W Sawubonie, tym parku narodowym, gdzie mieszkam, jeździłam nocą na białej żyrafie
razem z lwami, hipopotamami i bykami. Niemal zostałam ukąszona przez kobrę, uciekałam przed
uzbrojonymi kłusownikami i wchodziłam do jaskiń pełnych nietoperzy. Lecz żadnej z tych rzeczy nie
bałam się tak bardzo jak głębin. Migracja sardynek okazała się cudowna, zwłaszcza delfiny, ale po
prostu nie czuję się dobrze na wodzie. Wszystko było w porządku, dopóki panna Volkner nie
powiedziała, że obowiązkowo muszę nurkować w Mozambiku. Więc teraz boję się, że coś pójdzie nie
tak i się utopię, bo jestem beznadziejna w pływaniu, Alberto. Pływam najgorzej w całej szkole.
- Ja bym się bał żyrafy, gdybym jakąś zobaczył - odparł Alberto, trochę niezrozumiale.
- Ale dlaczego? - zdziwiła się Martine. - Żyrafy to najłagodniejsze stworzenia pod słońcem. Nigdy
nikogo nie krzywdzą. No chyba że się je uwięzi albo czują się zagrożone, albo muszą chronić młode.
- Na pewno masz rację, ale nigdy nie przebywałem w pobliżu żadnego dzikiego zwierzęcia, poza
wielorybami, delfinami i diugoniami. Nigdy nie zwiedzałem parku
safari. Bałbym się, bo to wszystko jest mi obce. Boisz się morza, bo go nie rozumiesz. Nie znasz go.
Więc je poznasz.
W noc sztormu Martine siedziała na ławce ze stali nierdzewnej, machała nogami i słuchała, jak
Alberto opowiada o tym, co w myślach nazywała „wyspiarskimi sposobami". Tendai nauczył ją życia
w buszu - przekazał jej podstawowe wiadomości i zdradził kilka sztuczek, dzięki którym mogła
przetrwać w afrykańskiej sawannie. W jakiś sposób kuk dokonał tego samego w odniesieniu do
wodnego środowiska swojej ojczyzny.
- Na Benguerze - mówił, zapierając się nogami, żeby utrzymać równowagę, bo statek z minuty na
minutę kołysał się coraz mocniej - dzieci rybaków od najmłodszych lat poznają różne sposoby
łowienia ryb, bo ich ojcowie wierzą, że to nauczy je tajemnic morza i wdzięczności za jego dary.
Wysyłają więc każde dziecko, żeby złapało własną rybę pilota - to taka mała rybka, która przyczepia
się do większych ryb i dzięki temu się przemieszcza, jak w autobusie. Kiedy już ją znajdą, obwiązują
ją żyłką wędkarską i wysyłają z powrotem do wody. A gdy pilot przyczepi się do większej ryby,
zwijają żyłkę, zjadają dużą rybę, a małą posyłają z powrotem do pracy!
Alberto z kolei lubił słuchać o życiu w Sawubonie, więc Martine opowiedziała mu o Tendaiu i
tradycyjnych lekarstwach Grace oraz jej niesamowitych potrawach. Uzdrowiciel z rodzinnych stron
Alberta, młody
mężczyzna, był zupełnie inny niż jej przyjaciółka. Zdaniem kuka spędzał więcej czasu w piłkarskiej
koszulce niż w pióropuszu i nigdy jeszcze nie odmówił zabójczego bimbru znanego również jako
wino palmowe. Alberto opowiedział, jak to pewnego razu jakiś wieśniak udał się do uzdrowiciela z
potwornym bólem głowy. Szaman--piłkarz rozpoczął kurację, wrzucając do paleniska duży kamyk.
Podczas gdy kamyk się nagrzewał, uzdrowiciel roztarł zioła w misce ze specjalnego gatunku drzewa z
wygrawerowanym znakiem krzyża, po czym dodał wody. Kiedy kamień rozgrzał się do czerwoności,
wrzucił go do miski, doprowadzając tym miksturę do wrzenia. Zrobiwszy na czole pacjenta kilka
maleńkich nacięć, wtarł w nie nieco ziołowego wywaru i posłał mężczyznę do domu z resztą leku w
butelce i miską na głowie.
- Od tego dnia żadnego bólu głowy - zakończył Alberto z szerokim uśmiechem.
Martine wyraziła odpowiedni - miała nadzieję - podziw, myśląc sobie w głębi ducha, że Grace była w
oczywisty sposób nieporównanie lepszą uzdrowicielką - jej metody lecznicze nie opierały się na
czarach-marach, takich jak stawianie komuś miski na głowie, lecz zostały wypróbowane przez jej
babkę, a wcześniej prababkę i praprababkę, i tak od setek lat. Obrzuciła krytycznym spojrzeniem
gładkie, brązowe czoło Alberta.
- A ty chodzisz do tego uzdrowiciela, kiedy cię boli głowa? - spytała.
Alberto zachichotał.
- Nie. Wolę aspirynę.
Rozmowę przerwało uderzenie pioruna tak głośne, że wydawało się, jakby „Pustułka" zderzyła się z
górą
80
81
lodową. Statek zakołysał się gwałtownie. Martine zleciała z ławki i upadła na podłogę z bolesnym
klapnięciem. Ułamek sekundy później sterta talerzy zsunęła się z półki i roztrzaskała o ławę dokładnie
w miejscu, gdzie dziewczynka przed chwilą siedziała. Na jej głowę posypało się kłujące konfetti z
ceramicznych odłamków. Alberto pomógł jej się podnieść, otrzepał jej włosy z białych drobinek
talerzy i sprawdził, czy nie ma żadnych ran ani siniaków. Teraz już się nie uśmiechał.
- Panno Martine - powiedział ponuro - to jest taki cyklon jak ten, który niemal zabrał mojego dziadka.
Muszę zabezpieczyć kambuz. A ty powinnaś teraz iść i trzymać się blisko kolegów i nauczycielki.
Łódź kołysała się gwałtownie i oboje musieli przytrzymać się ławki, żeby zachować równowagę.
Martine zdała sobie sprawę, że znajduje się w coraz większym niebezpieczeństwie. W jej głowie
pojawił się nieproszony obraz malowidła z delfinami i rekinami. A co, jeśli się pomyliła i wizerunek
wcale nie przedstawiał migracji sardynek ani incydentu w alei Rekinów? Co, jeśli przepowiednia
dopiero miała się spełnić?
- Dlaczego myślisz, że to cyklon? - spytała Alberta. - Na pewno to tylko potężny sztorm, a sam
mówiłeś, że to duży, mocny statek. Twierdziłeś, że trzeba by bomby, żeby go zatopić.
W tej chwili zaczęła wyć syrena.
10
Na korytarzu przerażone dzieci w napompowanych kamizelkach ratunkowych tłoczyły się do wyjścia
na pokład. Niektóre, jak Sherilyn, były trupio blade. Miały na sobie piżamy ze źle pozapinanymi
guzikami i szlafroki z powiewającymi paskami. Jeden chłopiec był obuty w pojedynczy kapeć ze
wzorem w panterkę. Inne ponarzucały na siebie niedopasowane części garderoby w gryzących się
kolorach, a po śnie ich włosy wyglądały niczym ptasie gniazda. Tylko Lucy, nieskazitelna w białym,
czerwono obszytym kapoku, wyglądała, jakby wybierała się właśnie na lekcję do klubu tenisowego.
Większość dziewcząt płakała.
Panna Volkner i pan Manning starali się ze wszystkich sił zachować spokój, powtarzając, że to tylko
rutynowa procedura i że za chwilę wszyscy wrócą do kabin.
- Idźcie, nie biegnijcie - poleciła nauczycielka, starając się mówić tak, żeby usłyszano ją przez wycie
syreny - Nie, Boysie, nie możesz zabrać walizki. Co chcesz? Tak, możesz wziąć ze sobą Kubusia
Puchatka.
Martine wymknęła się niepostrzeżenie przez boczne drzwi. Przez całą wycieczkę nosiła swój
niezbędnik przy sobie, jak obiecała Tendaiowi, ale przed kolacją zdjęła go, żeby wziąć prysznic, i
zapomniała założyć z powrotem. Chciała go mieć przy sobie, na wypadek gdyby okazało się, że to
prawdziwa sytuacja awaryjna.
Uporczywe wycie syreny nagle ucichło i w kabinach zapanowała przerażająca cisza. Martine
nawiedziło nieprzyjemne wspomnienie filmu katastroficznego, który oglądała kiedyś z rodzicami.
Wyjęła swój niezbędnik zza szafki, gdzie go ukryła, i przymocowała porządnie w pasie. Potem
włożyła wiatrówkę. Nieszczęsne resztki roślinki od Grace stały w niebieskiej butelce po wodzie
mineralnej, którą dostała od Alberta - był to swego rodzaju hołd dla sangoma. Teraz butelka leżała
przewrócona w kałuży wody na podłodze. Martine owinęła liście w chustkę od Bena i włożyła je do
swojej saszetki. Czuła się przy tym trochę głupio, ale smętna roślinka dawała jej jakieś poczucie
łączności z Grace i Sawuboną. Ostatnią rzeczą, którą zrobiła, było zdjęcie butów. Zawsze lepiej się
czuła na bosaka. Szła właśnie, by dołączyć do reszty klasy, kiedy usłyszała głosy w pokoju
rekreacyjnym.
- Ale nie sądzisz, że powinniśmy wyjść na pokład? - mówił Luke. - A co, jeśli to coś poważnego? Co,
jeśli statek tonie i nie zdążymy wejść do szalupy? A zresztą będą przecież sprawdzać obecność,
prawda?
Claudius roześmiał się.
- Błagam, powiedz mi, że żartujesz. Zgrywasz się, nie? To tylko ćwiczenia i tyle. Albo może jeden z
nauczycieli, który nie ma pojęcia o morzu, wpadł w panikę z powodu lekkiego wietrzyku i kilku kropli
deszczu. To nic w porównaniu z niektórymi sztormami, które przeżyłem na naszym jachcie. Nie ma
mowy, żebym wyłaził tam i mókł na deszczu bez żadnego powodu. Zostaję tutaj, gdzie jest ciepło i
sucho, i będę oglądał film.
- Słuchaj, przepraszam, ale muszę iść i sprawdzić, co z Lucy - powiedział uprzejmie Luke. - Nawet
jeśli to tylko ćwiczenia, będzie pewnie przerażona.
- Jasne, nie ma problemu - rzucił Claudius. - Zobaczymy się za dziesięć minut.
Nie chcąc, żeby którykolwiek z chłopców ją zauważył, Martine pobiegła szybko na pokład. Siła
sztormu, który uderzył w nią z ciemnej nocy, niemal ją powaliła. W przeciągu kilku sekund jej
spodnie przemokły do suchej nitki. Luke przepchnął się obok niej, osłaniając twarz przed naporem
wichury. Pochylił się pod wiatr i ruszył na dziób, gdzie reszta dzieci zbiła się w przemoczoną
gromadę, odcinającą się na tle nawałnicy. Wyglądało na to, że kilku członków załogi instruowało ich,
jak przebiega ewakuacja. Lucy zarzuciła ramiona na szyję swego brata bliźniaka i podała mu
kamizelkę ratunkową, którą dla niego zabrała. Nawet pomimo deszczu i odległości Martine widziała
jej radość na widok Lukea. Pomyślała sobie, jakie to musi być cudowne mieć kogoś, kto kocha cię bez
względu na wszystko. To sprawiło, że przypomniała sobie o Jemmym i zrobiło jej się cieplej na myśl,
że choć jedno stworzenie na ziemi kochało ją w ten sposób.
Bezwarunkowo.
Z przejścia za plecami Martine wyłonili się panna Volkner i pan Manning.
- Sprawdziłeś każdą kabinę? - pytała panna Volkner. Jej rude loki powiewały dziko na wietrze. - Jesteś
absolutnie pewien, że nikt nie został pod pokładem?
Martine zastanowiła się, co z Claudiusem. Mimo całej antypatii, jaką do niego żywiła, wiedziała, że
powinna powiedzieć pannie Volkner, iż planował przesiedzieć cały sztorm w pokoju rekreacyjnym.
Lecz zanim zdążyła się odezwać, nauczycielka krzyknęła z zaskoczeniem:
- Martine, gdzie twoja kamizelka ratunkowa? Gdzie twoje buty? Panie, daj mi siłę. Co ty tu robisz?
Dlaczego nie...?
Reszta jej tyrady została zagłuszona przez zgrzyt rozdzieranego metalu. Jake Emery, który wychylał
się za burtę, urzeczony widokiem rozszalałego morza, odskoczył do tyłu z przerażeniem na twarzy.
Fragment barierki oderwał się od burty i powiewał teraz na wietrze niczym furtka.
Martine przypomniała sobie słowa Grace. „Strzeż się płotu statku".
Płot statku! Oczywiście! Chodziło o biegnącą dookoła łodzi barierkę! Jak mogła być tak ślepa? Jak
mogła nie dostrzec czegoś tak oczywistego? Barierka miała stać się przyczyną katastrofy.
Martine ruszyła do przodu, ale panna Volkner chwyciła ją za ramię.
- O, nie! - krzyknęła. - Nigdzie nie pójdziesz, póki nie włożysz kamizelki ratunkowej.
Martine spróbowała się wyrwać, lecz panna Volkner była zaskakująco silna.
- Barierka ochronna! - krzyknęła Martine w kierunku dzieci na dziobie, osłaniając usta zwiniętą
dłonią. -Odsuńcie się od barierki!
Lecz wichura oraz szalejące morze połknęły jej słowa i tylko Ben spojrzał w jej stronę.
Nagle statkiem szarpnęło. Panna Volkner straciła równowagę i zmuszona była puścić Martine, by się
ratować. Stojące przy barierce dzieci poleciały do przodu jak kostki domina. Poprzez zacinający
deszcz Martine zobaczyła, że Ben biegnie w jej kierunku. Zamrugała i nagle chłopiec zniknął jej z
oczu.
Zamrugała raz jeszcze, ale zdecydowanie go tam nie było.
W obawie, że jakimś sposobem wypadł za burtę, Martine wyrwała się poza zasięg palców
nauczycielki i zaczęła biec po śliskim pokładzie, ignorując wściekłe krzyki panny Volkner. Twarz
szczypała ją od deszczu. Pod jej stopami łódź przetaczała się z boku na bok i drżała, a po bokach
spienione pióropusze fal wznosiły się wysoko jak tsunami. Dwóch marynarzy odwiązywało szalupę.
Dopiero wtedy Martine w pełni pojęła powagę sytuacji. Jeśli burza szybko nie ucichnie, być może
przyjdzie jej przeżyć swój koszmar na jawie.
Minęła komin statku i stanęła jak wryta. W ciemnościach, oblewane strugami deszczu, zmagały się
dwie postaci, jedna duża, druga o wiele mniejsza. Claudius i Ben!
- Oddaj mi to, ty kurduplu! - wydyszał Claudius, szarpiąc kamizelkę ratunkową Bena i próbując
zedrzeć ją z niego siłą.
Ben wyślizgnął się z desperackiego uścisku Claudiusa i podniósł rękę w geście poddania. Na jego
ustach igrał
86
lekki uśmiech. Spojrzenie, jakim obrzucał większego chłopca, było tak wymowne, że Martine, która
zamierzała właśnie interweniować, na chwilę zastygła. Był to wzrok pełen litości. Taki, który mówił:
„Skoro zależy ci na tej kamizelce tak bardzo, że jesteś w stanie zrobić dla niej coś tak strasznego, to
potrzebujesz jej o wiele bardziej ode mnie".
A potem Ben rozpiął suwak i wręczył pomarańczową kamizelkę swojemu przeciwnikowi.
Claudius porwał ją bez słowa, naciągnął na swój otyły korpus i odszedł chwiejnym krokiem w mrok.
Martine podeszła do Bena. Cała ta scena przyprawiła ją o mdłości. Miała ochotę pobiec za Claudiusem
i zacząć tłuc go pięściami po tłustych plecach albo wykrzyczeć przed Benem, jaka to podłość, ale
wiedziała, że jej przyjaciel nie pochwaliłby żadnej z tych rzeczy. Powiedziała więc tylko:
- Nie martw się. Ja też nie mam kamizelki. - Co, jak wiedziała, było trochę głupie, bo czemu miałaby
go pocieszyć myśl, że ona również jest pozbawiona jakiejkolwiek ochrony przed rozszalałym
żywiołem?
To samo musiało przyjść do głowy Benowi, gdyż kąciki jego ust lekko się uniosły.
- No, w takim razie wszystko w porządku! - odparł chłopiec.
W mroku podniosła się kolejna fala wielkości tsunami, a jej pióropusz połyskiwał jak pianka do
golenia. Martine przypomniała sobie, że miała odciągnąć wszystkich od barierki. Pospiesznie
powiedziała Benowi o ostrzeżeniu Grace i razem ruszyli pod wiatr. Poruszali się coraz wolniej z
powodu wzbierającej pod nogami wody.
88
Byli już prawie przy kolegach, kiedy nagle statek przechylił się tak mocno, że niewiele brakowało, a
wywróciłby się do góry dnem. W jednej chwili Martine walczyła, by utrzymać się na zalanym wodą
pokładzie - a w następnej straciła grunt pod nogami. Rozpęd poniósł ją i Bena do przodu i po chwili
oboje zderzyli się z masą ciał. Rozległ się zgrzyt metalu i cała barierka odpadła. Kiedy Martine
podniosła wzrok, wyglądało na to, że niektórych dzieci nie było na pokładzie.
Zanim w pełni pojęła, co się działo, statek znowu się przechylił. Martine jeszcze raz poczuła, jakby
czas zwalniał. Chwyciła się stalowego drążka w rozpaczliwej próbie utrzymania się na pokładzie.
Drążek odpadł i pozostał w jej dłoni. Nagle dotarło do niej, że zamęt na statku - zacinająca ulewa,
ryczące morze, krzyki i wrzaski - był wręcz ogłuszający. W końcu zauważyła, że dwie dziewczynki z
przodu, ostatnia linia oporu między nią a wiedźmowym kotłem oceanu, straciły uchwyt na śliskiej
krawędzi i zsuwały się właśnie za burtę.
Wtedy czas znowu przyspieszył i Martine poleciała za nimi, staczając się głową w przód w ciemność,
a wzburzone morze sięgnęło w górę, by wessać ją do środka.
11
Beton. O tym właśnie pomyślała Martine. Kiedy wpadasz do wody z dużej wysokości, to wydaje się
ona twarda jak beton. Niemal pozbawiła ją tchu. Lodowate uderzenie wypchnęło z jej płuc resztki
tlenu i zanim się zorientowała, Martine zaczęła opadać bezradną spiralą w smoliście czarną otchłań,
lecąc niczym ludzka kotwica, aż była pewna, że uderzy w dno oceanu, pięć tysięcy metrów pod
powierzchnią wody. Potem równie nagle wystrzeliła znowu do góry i wypłynęła na powierzchnię,
machając bezradnie rękami, krztusząc się słoną wodą i walcząc o oddech.
Mimo iż wszystko trwało ledwie krótką chwilę, statek zdążył już odpłynąć dalej, niż uważała to za
możliwe -wciąż jednak był w jej zasięgu. Widziała biegających po pokładzie ludzi. Rzucali liny i
spuszczali na wodę szalupę. Smuga reflektora oświetliła blade głowy kołyszące się
na otaczającym morzu. Martine ruszyła w ich kierunku, ale ubrania i przyczepiony do pasa niezbędnik
obciążały ją i ograniczały ruchy. Jej wysiłki odnosiły taki efekt, że równie dobrze mogłaby być
korkiem od butelki w wodospadzie. Zaczęła rozpinać pasek saszetki, ale coś ją powstrzymało.
„Trzymaj swój niezbędnik przy sobie, żeby móc z niego skorzystać, gdy będziesz go najbardziej
potrzebować, maleńka - powiedział jej Tendai. - Gdy od tego będzie zależało twoje życie". Nie
udzielił żadnych rad na temat tego, co powinna zrobić, jeśli niezbędnik, który miał ocalić jej życie,
będzie ciągnął ją na dno morza, lecz nie dało się zaprzeczyć, że to właśnie była w stu procentach
sytuacja podbramkowa.
Ogarnęła ją panika. Martine zawołała o pomoc, lecz był to słaby krzyk, ponieważ znajdowała się poza
zasięgiem reflektora i wiedziała z obezwładniającą pewnością, że na pokładzie jej nie usłyszą - że jeśli
nie zdoła dopłynąć do statku, zanim pochłoną ją fale, to pozostanie sama w ciemnościach na środku
rozszalałego oceanu, czekając na śmierć przez utonięcie albo w paszczy rekina.
Strach użyczył jej sił. Znowu zaczęła płynąć. Aby zająć czymś myśli, starała się wyobrażać sobie, że
bierze udział w szkolnych zawodach - lecz to tylko przypomniało jej, że zawsze była ostatnia.
Pochyliła więc głowę i zamiast tego skupiła się na kolejnych wymachach ramion. Kiedy uznała, że
powinna być już blisko szalupy, zatrzymała się, ubijając wodę stopami. Serce ścisnęło jej się z szoku.
Statek był teraz zaledwie szybko kurczącą się plamą światła na horyzoncie! Martine otarła oczy ze
słonej wody i gdy fala uniosła ją znowu do góry, wbiła spojrzenie w mrok. Ale nie przewidziała się.
Prąd i ogromne
90
fale uniosły ją daleko od „Morskiej Pustułki" Co najmniej kilometr dzielił ją od jakiejkolwiek nadziei
ratunku. Była teraz zdana na siebie.
Wciąż walcząc o to, by utrzymać się na powierzchni wody, zaczęła płakać. Zdawała sobie sprawę, że
popadanie w rozpacz było całkowicie sprzeczne ze wszystkim, co wiedziała o sztuce przetrwania, w
której podstawą było zachować spokój i nigdy się nie poddawać, ale nic nie mogła na to poradzić.
Trzeba by cudu, żeby ją ocalić. Już teraz była całkowicie wyczerpana. Połknęła całe litry morskiej
wody i nie wiedziała, co wykończy ją wcześniej: wyziębienie czy czające się pod spodem rekiny.
Wyobrażała je sobie, jak krążą, szykując się do ataku, z martwymi oczami utkwionymi w jej
szamocącej się postaci. Tak jak ludojad, który rzucił się na Norma w alei Rekinów. Spróbowała
przebierać nogami wolniej i kulić je pod siebie, by zminimalizować obszar narażony na atak, ale to
tylko sprawiło, że zanurzyła się pod wodę.
W przerażeniu zaczęła znowu płynąć w kierunku powierzchni. Już niemal jej się udało, kiedy nagle
ujrzała eksplozję bąbelków i obok niej przepłynęła lśniąca smuga - coś na kształt oceanicznej
spadającej gwiazdy. Smuga popłynęła w drugą stronę. Martine spróbowała się skupić i wypatrzyć to
coś w mroku i deszczu, lecz fale o sile wielorybiego ogona miotały nią w przód i w tył, tak że
dostrzegała jedynie śmignięcia długiego, zwinnego kształtu, lśniącego jakimś nieziemskim światłem.
Instynkt podpowiedział Martine, że gdyby tylko zdołała dosięgnąć tej lśniącej rzeczy, byłaby ocalona.
Lecz zamiast tego ciągle szła pod wodę. Nieważne, jak bardzo
walczyła, to połyskliwe coś w dręczący sposób pozostawało poza jej zasięgiem. I z każdą sekundą
zimno coraz bardziej odrętwiało jej członki, sprawiając, że morze wydawało się ciężkie, jakby płynęła
przez śnieg. Była tak zmęczona, że wiedziała, iż nie zdoła już długo walczyć. Wkrótce będzie musiała
przestać przebierać nogami, a wtedy...
Obraz przed oczami Martine zaczął się rozmywać i wszystko ogarnęła ciemność.
Najpierw przypomniała sobie Kornwalię. Wiosenny dzień na Porthmeor Beach w St Ives, przed letnim
szaleństwem, kiedy napływali turyści. Martine stała na morelowym piasku i wyciągała rękę po loda,
którego przyniosła jej mama, kiedy nagle nadleciała tłusta mewa i go porwała. Lecz rozczarowanie
Martine szybko zmieniło się w śmiech. Gdy ptak pysznił się swoim łupem na pobliskim dachu,
posyłając w ich stronę przeszywające skrzeki, inna mewa nachyliła się szybko i połknęła smakołyk za
jednym zamachem! Martine i jej tata zdążyli już zdecydować, że i tak było za zimno na lody, więc
cała trójka spędziła resztę popołudnia w przytulnej portowej kafejce, zajadając ciepłe bułeczki
obładowane dżemem truskawkowym oraz bitą śmietaną i patrząc, jak przypływ rozlewa się wśród
rybackich łodzi pomalowanych na wszystkie kolory tęczy.
Ten czas przetrwał w pamięci Martine jako dzień idealnego szczęścia.
92
93
Potem napłynęły kolejne wspomnienia, prześlizgując się przez jej głowę jak ulubiony film. Była
magiczna noc w rezerwacie, kiedy ocknęła się z omdlenia i ujrzała stojącą nad sobą białą żyrafę o
sierści połyskującej jak słońce na śniegu, ze srebrnymi cętkami upstrzonymi cynamonem; uniesienie,
jakie czuła, kiedy pierwszy raz dosiadła Jemmyego - gdy przemierzali skąpaną w poświacie sawannę,
a żyrafa pędziła rozkołysanym krokiem.
Dalej - to wspomnienie było tak wyraźne, jakby właśnie przeżywała je w rzeczywistości - poczuła
elektryczny trzask, kiedy Grace położyła dłoń na jej czole pierwszego dnia po przyjeździe Martine do
Afryki. „Ten dar może być błogosławieństwem albo przekleństwem -ostrzegła ją wtedy sangoma. -
Podejmij mądrą decyzję".
Scena zmieniła się i Martine jeszcze raz przeżyła horror pożaru, a także ostatnie chwile z rodzicami,
kiedy ojciec uściskał ją na dobranoc i powiedział, że ją kocha. Już miała iść do swojego pokoju, kiedy
odezwał się: „Musisz wierzyć, Martine. Wszystko dzieje się w jakimś celu". A potem pomyślała, jakie
to dziwne, że wypowiedział te słowa właśnie wtedy, właśnie w tamtym momencie.
Na końcu - i było to tak, jakby oglądała wszystko z góry - ujrzała samą siebie jako niemowlę.
Znajdowała się w ramionach matki w domu w Sawubonie. Mama podnosiła ją do okna, żeby mogła
zobaczyć zwierzęta - lwy wraz z zebrami, gepardy obok antylop, pawiany przy guźcach. Wszystkie
stały przy ogrodzeniu rezerwatu, z oczami utkwionymi w dom. „Popatrz, ślicznotko -mruknęła
Veronica. - To twoje przeznaczenie".
A potem, niemal niedosłyszalnie, dodała: „Ale nie, jeśli to będzie zależało ode mnie".
Stopniowo Martine zdała sobie sprawę, że jest wynoszona na powierzchnię wody przez coś ogromnie
silnego, a jednak nieskończenie łagodnego, jak skrzydła anioła. Podmuch sztormowej wichury uderzył
ją w twarz i gwałtownie przywołał z powrotem do życia, a potem zaczęła wykasływać słoną wodę i
wciągać tlen do pękających płuc. Była rozpostarta na czymś stabilnym i śliskim. Przez minutę leżała
bez ruchu, wdzięczna za możliwość odpoczynku, zaczerpnięcia oddechu i wydostania się choć
częściowo z lodowatej wody. Potem to stabilne coś zaczęło się ruszać. Martine, która właśnie
zastanawiała się od niechcenia, czy przypadkiem zdarzyło jej się wylądować na fragmencie rozbitego
statku albo może - cud nad cudy - w szalupie, niemal zemdlała z przerażenia. Podniosła się z trudem.
Mgła rozpierzchła się sprzed jej oczu i dziewczynka zdała sobie sprawę, że trzyma się dużej płetwy
grzbietowej.
Delfin! Siedziała na delfinie!
W następnej chwili spod wody wychylił się pysk, z którego wydobyły się cmokania i pogwizdywanie.
Martine poczuła, jak ogarniają fala ulgi. Pomimo sytuacji, w jakiej się znajdowała, roześmiała się na
głos. Została uratowana przez delfina. Zupełnie nagle fakt, że znajdowała się w środku nocy na
otwartym oceanie, a statek gdzieś odpłynął, przestał wydawać się tak straszny. Nie była pewna, co z
nią dalej będzie, ale cokolwiek by to było, z pewnością okaże się lepsze niż zostanie przekąską dla
rekinów.
94
Gdy jeszcze gratulowała sobie tego szczęścia, jej uwagę przyciągnął ruch w granatowoczarnej wodzie.
Obok przesunęła się powoli płetwa grzbietowa. Martine spróbowała przyjrzeć się jej uważniej. To
musiał być kolejny delfin, prawda? To na pewno przyjaciel, który dołączył do jej wybawcy? Lecz
płetwa grzbietowa zaczęła zataczać dookoła nich kręgi. Po chwili dołączyła do niej druga, a potem
trzecia, czwarta, piąta i szósta. W przeciągu kilku minut ona i delfin zostali zamknięci w morderczym
kręgu rekinów. Martine drżała już z zimna i wyczerpania, ale teraz na myśl o tym, że może jednak
mimo wszystko skończy jako żer dla ludojadów - przemowa Grega na temat ich licznych zalet jakoś
jej nie krzepiła - ogarnęły ją takie dreszcze, że zaczęła się martwić, iż ześlizgnie się z grzbietu delfina.
A zresztą, co stało na przeszkodzie, by jej nowo poznany przyjaciel ratował siebie, a ją pozostawił
własnemu losowi? Lecz delfin pozostał przy niej, mimo iż wydawał zaniepokojone pogwizdywania w
kierunku otaczających ich drapieżników.
Nagle rekiny rozpłynęły się w oceanie. Przez moment nic się nie działo, a potem, ponad
rozszumianym morzem, Martine usłyszała ogromny plusk. To, co zobaczyła w następnym momencie,
zaparło jej dech w piersiach. Przez wzburzone fale nadpływała setka delfinów o kształtach
obrysowanych srebrem. Podskakiwały, tańczyły i figlowały na wodzie, a srebrzyste łuki ich ciał,
odcinające się na tle nocnego oceanu i przemykających burzowych chmur, były niewyobrażalnie
piękne. Martine siedziała bez ruchu, poruszona widowiskiem. Kiedy się zbliżyły, usłyszała, jak
komunikują się ze sobą nawzajem - brzmiało to dla niej jak muzyka, jak śpiew. I może była
96
to tylko jej wyobraźnia, ale zdawało jej się, że śpiewały w języku xhosa, bo ich cmokanie
przypominało nieco piękne dźwięki wydawane przez afrykańskich pieśniarzy, których słyszała. Ta
myśl była dziwnie uspokajająca. Martine poczuła, że w jakiś sposób wszystko będzie dobrze.
Delfiny otoczyły ją całą gromadą, otworzyły uśmiechnięte pyski i zaczęły cmokać i gwizdać, niemal
jakby ją pozdrawiały. Już samo to było wystarczająco niesamowite, zwłaszcza że pozwoliły jej
głaskać się po swoich satynowych grzbietach - lecz nagle Martine zauważyła, że kilka z nich wiozło
pasażerów. Reszta dzieciaków! Większość z nich zdawała się ledwo przytomna. Kilkoro rzuciło w jej
stronę zdesperowane spojrzenia, zamrugało i znowu zastygło bez ruchu, płacząc cicho.
Martine naliczyła pięć postaci, ale o ile była w stanie się zorientować, nie było wśród nich Bena. A co,
jeśli delfiny go nie ocaliły? Co, jeśli zgubił się na morzu? Co, jeśli zniknął na zawsze? Spróbowała
wyobrazić sobie życie bez chłopca, który w tak krótkim czasie stał się dla niej tak ważny - zaskoczył
ją ból, który nagle przeszył jej serce. W końcu tak naprawdę go nie znała. Ben nie był osobą, do której
łatwo się zbliżyć. Zawsze miała wrażenie, że obserwował świat z jakiegoś spokojnego miejsca we
wnętrzu siebie.
Zajęta rozpaczaniem po Benie i rozmyślaniem, czy mogła wcześniej odczytać wskazówkę Grace i
zapobiec katastrofie, Martine nawet nie zauważyła, jak do reszty otaczających ją zwierząt dołączył
kolejny delfin, póki ten nie trącił jej w stopę. Na jego grzbiecie siedział bezwładnie Ben. Sądząc po
wyglądzie, nie żył albo był bardzo bliski śmierci.
97
- Ben! - zawołała Martine histerycznie. - Ben, obudź się! Och, proszę, bądź żywy. Bądź żywy, proszę
cię.
Kiedy nie odpowiedział, potrząsnęła nim mocno. Tak bardzo się bała, że to właśnie był jej los - że
pisane jej było tracić każdego, na kim jej zależało - że zapomniała o wszystkim, co wiedziała o
pierwszej pomocy. Nagle Ben wyprostował się zaskoczony, z zamglonymi oczami. Widziała, jak stara
się zrozumieć cokolwiek z tego, co się dookoła niego dzieje. Być może on również, podobnie jak ona
sama, śnił, że był gdzie indziej. Z wolna na jego twarzy zaczął pojawiać się wyraz tego samego
niedowierzania, jakie przeżyła wcześniej Martine. W końcu zaczęło do niego docierać, że nie tylko był
otoczony przez delfiny, ale też siedział na grzbiecie jednego z nich. Potem zobaczył Martine. Bez
słowa sięgnął po jej rękę. Nie starał się ukryć swego przerażenia ani radości na jej widok, i to znowu
doprowadziło dziewczynkę do łez. Przez chwilę po prostu jechali tak obok siebie, trzymając się za
ręce.
Po chwili Martine poczuła zawstydzenie - choć wiedziała, jak niedorzeczne to było w tych
okolicznościach - więc puściła jego palce i spytała:
- Jak myślisz, która jest teraz godzina? Ben zdobył się na słaby uśmiech.
- A co, jesteś gdzieś umówiona? - Lecz po chwili dodał: - Chyba moglibyśmy jakoś to wydedukować.
Było około dziewiątej trzydzieści, kiedy włączyli syrenę, a w wodzie jesteśmy pewnie od jakichś
dwóch, trzech godzin. Sądząc po pozycji księżyca, powiedziałbym, że jest jakoś pomiędzy dwunastą a
pierwszą.
Martine znowu zamilkła i oboje skupili się na tym, żeby nie zasnąć, aby mogli pilnować pozostałych.
Po
jakimś czasie odrętwiające zimno, rytmiczny ruch delfinów i nieskończony, falujący ocean - teraz
niemal płaski, gdyż sztorm dobiegł końca - zaczęły wywierać usypiający efekt. Ben i Martine szeptali
do siebie o zarysach porośniętych palmami wysp, które mijali, o parującej kąpieli z bąbelkami, o
ekipach ratunkowych z kubkami gorącej czekolady i grubymi, miękkimi kocami. Kiedy zatem na
horyzoncie zamajaczyła prawdziwa latarnia - na szczycie górującego zarysu lądu porośniętego
palmami - myśleli, że to po prostu kolejny miraż.
Delfiny zwolniły i zatrzymały się. Kiedy pasażerowie nie zareagowali, zrzuciły ich bezceremonialnie
na pły-ciźnie. Lecz nawet gdy siedmioro przemarzniętych dzieci poczuło pod stopami twardy grunt,
nadal nie mogły uwierzyć, że to prawda - ich ciała pełne były rozkołysanego rytmu morza i wciąż
miały wrażenie, jakby unosiły się na wodzie. Ledwo zdołały odczołgać się poza zasięg przypływu.
Uczyniły to bez słowa: silniejsze pomagały słabszym. Potem wszystkie padły na ciemny piasek.
Martine miała tak obolałe i sztywne mięśnie, że kilka ostatnich kroków okazało się trudniejszych od
wszystkiego, co przeżyła w trakcie całej nocy. Powietrze było wonne i balsamiczne, lecz jej ciało
przemarzło do szpiku kości, a zęby szczękały niepowstrzymanie. Kiedy już nie była w stanie dalej iść,
przewróciła się na miękki piasek. Ben odciągnął ją jeszcze kawałek, poza zasięg przypływu, po czym
sam runął o kilka kroków dalej. Choć był tak osłabiony, sama jego obecność sprawiała, że Martine
poczuła się bezpiecznie. Na kilka sekund przed tym, jak straciła przytomność, szepnęła do niego:
- Ben, nie bałeś się, że umrzesz?
98
- Nie - odparł cicho. - Bałem się, że nie będę żył. Martine zapadła w sen, który bardziej przypominał
śpiączkę. Liście palm szumiały na bryzie jak wietrzne dzwonki, a jej głowa pełna była pieśni
delfinów.
12
Obudziła się przy wtórze uspokajającego szumu morza, czując na skórze ciepło słońca. Wlewało się w
jej wdzięczne kości niczym gorący miód. Spróbowała otworzyć oczy, ale rzęsy miała sklejone
zaschniętą solą. Z początku zobaczyła tylko plażę usianą stosikami ubrań i kamizelkami ratunkowymi.
Nagle jeden ze stosików zaczął chrapać. Claudius! Martine nie mogła w to uwierzyć. Jakby nie dość
jeszcze przeszła. Co takiego zrobiła, by zasłużyć sobie na to, że tkwiła teraz na bezludnej wyspie
razem z Claudiusem?
Dalej leżała na plecach Sherilyn w różowej piżamie. Miała otwarte usta. Jej puszysty szlafrok w
kropki gdzieś zniknął. Po jej lewej spał Jake Emery z długimi, atletycznymi członkami ułożonymi w
pozycji embrionalnej, z drugiej strony zaś leżała Lucy Van Heerden, z bladozłotymi włosami
rozsypanymi na piasku. Duży pomarańczowy
101
krab właśnie mościł sobie w nich mieszkanie. Martine zastanawiała się, czy go nie usunąć, ale nie
miała w sobie dość energii. W pewnej odległości leżała rozwalona postać jakiegoś afrykańskiego
chłopca. Oczy Martine nie chciały współpracować na tyle, by mogła zyskać pewność, ale chyba był to
Nathan Nyathi. On również wydawał się pogrążony we śnie. Jej spojrzenie przesunęło się na ostatnią
kupkę odzienia i dopiero wtedy dostrzegła, że nikogo pod nią nie było - to jedynie sterta ubrań.
Ben! Gdzie był Ben?
W Martine odezwało się wspomnienie przeżytego strachu, odbierając jej cały spokój. Zerwała się na
nogi i stanęła chwiejnie, czując, jak kręci jej się w głowie. Plaża wydawała się równie niestabilna jak
pokład jachtu. Stopniowo zawroty minęły i Martine zrobiła kilka kroków, krzywiąc się na sztywność
w mięśniach. Usta miała popękane i spuchnięte. Umierała z pragnienia. Jej dżinsy i koszulka wciąż
były wilgotne po stronie, na której spała, a we włosach miała pełno piachu. W żołądku za-burczało jej
głośno. Marzyła o prysznicu, kawie i dwóch czy trzech bananach z bekonem przygotowanych przez
Alberta, ale oczywiście wszystko to było absolutnie nieosiągalne. Ben - musiała znaleźć Bena.
Zaczęła iść wzdłuż plaży i dopiero wtedy w głowie rozjaśniło jej się na tyle, by zwróciła uwagę na
otoczenie. Rozciągający się przed nią piasek miał kolor idealnie biały, choć światło wczesnego
poranka nadawało mu różanego połysku. Był tak czysty, że skrzypiał pod jej stopami, jakby pod
spodem gnieździły się myszy albo miot szczeniaków. Długą, leniwą krzywiznę zatoki
okalały drzewa palmowe. Turkusowe morze było przejrzyste niczym woda w wannie. Martine
zobaczyła na dnie dużą, niebieską rozgwiazdę, swobodnie unoszoną przez prąd. Słyszała z oddali
rozbijające się bałwany, lecz woda w zatoce była idylliczna i spokojna, co sugerowało, że od oceanu
oddzielała ją rafa koralowa.
Lecz tym, co naprawdę przykuło uwagę Martine, była sama wyspa. Nie wyglądała jak wyspy na
zdjęciach z Mauritiusa czy Karaibów. Zamiast tego stanowiła mieszankę górzystych wydm,
prawdziwego afrykańskiego buszu i bujnej, nisko rosnącej zieleni, tak jakby pustynie Arabii połączyły
się z Sawuboną. W najwyższym punkcie przycupnęła latarnia. Nie było widać żadnych wyraźnych
oznak ludzkich osiedli, lecz budowla dawała nadzieję. Martine niejasno przypominała sobie, że w
nocy raz się ocknęła i ujrzała żółty promień wybiegający z wieży. Jeśli stała tu latarnia z działającym
światłem, to z pewnością musiał być także latarnik?
Dotarła do końca plaży, nie napotykając żadnego śladu po przyjacielu. Spoglądała właśnie na
kasztanową, pofalowaną wydmę wysokości Everestu, zbierając się na odwagę, by wrócić do
pozostałych rozbitków i przekonać ich do zorganizowania poszukiwań, kiedy nagle Ben wynurzył się
niezgrabnie zza wierzchołka nasypu. Jego czarne włosy były mokre i lśniące. Ubrany był w
postrzępione szorty, które zrobił w dość niedbały sposób ze swoich dżinsów. Bez koszuli wyglądał na
jeszcze mniejszego niż zwykle, ale jego ramiona były silne, a brzuch i klatka piersiowa twarde od
mięśni. Ze swoją ciemną,
102
karmelową skórą wyglądał tak, jakby przynależał do wyspy: jakby to był jego prawdziwy dom.
- Śniadanie - zawołał, dostrzegłszy Martine, po czym wskazał podbródkiem naręcze zielonych
kokosów, które trzymał w ramionach. Ześlizgnął się po wydmie i wypuścił owoce u jej stóp. - Ale jest
jeden mały problem: nie znalazłem sposobu, żeby pozbyć się skorupy. Jest bardzo twarda i włóknista.
Rzucanie o skały nie robi na niej żadnego wrażenia.
Martine była tak zaskoczona jego widokiem - zwłaszcza że wyglądał i mówił jak chłopiec na letnich
wakacjach, a nie rozbitek po koszmarnych przeżyciach - że nie mogła wydobyć z siebie słowa. Na
twarzy Bena pojawiło się zaniepokojenie i chłopiec musiał dwa razy powtórzyć pytanie, czy wszystko
w porządku, zanim dziewczynka zdobyła się na odpowiedź:
- Mam nóż... może moglibyśmy spróbować odciąć te łupiny?
Teraz to Ben z kolei zrobił osłupiałą minę, gdy zdał sobie sprawę, że Martine nie tylko wciąż miała
przy sobie swój niezbędnik, ale że był to zestaw z przyborami potrzebnymi do przetrwania. Patrzył
szeroko otwartymi oczami, jak wyjmowała zawartość, by mu ją pokazać: zapałki, szwajcarski
scyzoryk, żyłka rybacka, kompas i leki od Grace. Dzięki wodoodpornej saszetce wszystko pozostało
czyste i suche, ale liście roślinki niemal zupełnie już zwiędły. Ich dni były policzone.
Ben nie mógł uwierzyć, że targała je ze sobą aż od Kapsztadu.
- Czy są ważne? Może zdołalibyśmy je uratować.
- A jak? Mlekiem kokosowym?
Ben roześmiał się. Odciął już skorupę pierwszego kokosa, a teraz zrobił z jednej strony trzy dziurki i
podał go Martine.
- Wypij, to ci pokażę.
Jeszcze żaden napój w życiu nie smakował Martine tak bardzo, choć nie miał tak kokosowego smaku,
jak się spodziewała, i w sumie był dość kwaśny i mętny. Lecz mimo wszystko stanowił cudowne
ukojenie dla jej spękanych ust i wyschniętego gardła. Kiedy skończyła pić, rozbiła szorstką, brązową
skorupę o skałę. Wilgotny miąższ kokosa w środku był słodki i budził ochotę na więcej. Martine z
każdym kęsem czuła, jak w jej ciało powraca energia.
Ben podjadał swój kokos, obierając przy tym pozostałe ze skorup. Martine obserwowała go,
zastanawiając się ze zdumieniem, jak zdołał domyć się tak porządnie w morzu. Zawstydziła się
własnego wyglądu. Jej usztywnione solą włosy sterczały jak irokez punkrockowca. Była też zupełnie
pewna, że śmierdziała niczym jednodniowy dorsz. Ulżyło jej, kiedy Ben wreszcie odłożył kokosy do
cienia i powiedział, że chce coś pokazać. Z trudem wspięła się za nim po wydmie. Miękki piasek
zapadał się pod jej stopami jak śnieg, a jej mięśnie głośno protestowały.
Po drugiej stronie grunt był twardszy. Ben poprowadził ją przez palmowy zagajnik, wśród drzew
udrapo-wanych tropikalnymi lianami. Pełen entuzjazmu, który Martine trudno było podzielać. Wlokła
się za nim i sapała ze zmęczenia. Bolała ją głowa. Wśród liści śmigały barwne ptaki, lecz ona ledwo
zwracała na nie uwagę. Przypominała sobie właśnie, co Alberto mówił o wężach na wyspach
Mozambiku.
104
105
- Ben, nie rozumiem, dlaczego jesteś taki wesoły. -Nie potrafiła zamaskować frustracji w głosie. -
Wczoraj niemal zginęliśmy, a teraz tkwimy na jakiejś wysepce na środku Oceanu Indyjskiego. To
całkowita katastrofa, a ty się zachowujesz, jakbyś był na wakacjach albo coś podobnego.
- Nie cieszę się dlatego, że wczoraj niemal zginęliśmy. Cieszę się, bo dziś rano żyjemy - wyjaśnił Ben.
- Cieszę się, bo uratowały nas delfiny, co zakrawa w sumie na cud, i ponieważ znaleźliśmy już dwie z
rzeczy, których potrzebujemy do przetrwania. Oczywiście, że wolałbym raczej wcinać śniadanie na
„Pustułce" ale cokolwiek się teraz stanie, to będzie przygoda. Prawdziwa przygoda.
- Powiedziałeś, że znaleźliśmy dwie z rzeczy, których będziemy potrzebować. Mamy jedzenie. A to
drugie?
Dotarli do krawędzi zagajnika. Ben odsunął się na bok. Przed nimi, otoczone trzcinami, znajdowało
się małe jeziorko.
- To - powiedział Ben.
- Czy to naprawdę...? - Martine bała się wypowiedzieć te słowa na głos, na wypadek gdyby to, co
widziała, również okazało się złudzeniem.
- Czysta woda? No, nie, nie do końca, ale zawsze słodka. Na wszelki wypadek przesączaj ją przez
chustkę do tykwy z tego flaszowca, ale moim zdaniem jest dość zdatna do picia. Na pewno
wystarczająco czysta, żeby się w niej kąpać. Ale musisz uważać. W Mozambiku żyje mnóstwo
słodkowodnych krokodyli, a to dla nich doskonałe środowisko.
Martine, która tak bardzo rwała się do picia i kąpieli, że gotowa była rzucić się do wody w ubraniu,
stwierdziła
106
nagle, że czystość nie stanowi jednak priorytetu. Dość miała kłopotów z rekinami - nie trzeba jej było
kolejnych koszmarów z krokodylami w roli głównej.
- Chyba jak na razie dość mam kąpieli... - zaczęła, po czym nagle urwała. Ben zatykał sobie nos.
- Dobra, kapuję - powiedziała urażona - ale jeśli zaatakuje mnie krokodyl, odpowiesz za to przed moją
babcią.
Gdy tylko wypowiedziała te słowa, nagle uderzył ją fakt, iż tak bardzo zajęły ją poszukiwania Bena i
rozmyślania o tym, jaka była głodna i obolała, że nawet nie przyszło jej do głowy, iż mogła już nigdy
nie ujrzeć babci ani swojej ukochanej żyrafy. Serce zaczęło jej pękać na myśl, że może ostatnim
wspomnieniem babci o niej będzie kłótnia, Jemmy zaś nigdy nie zrozumie, że coś powstrzymało ją
przed powrotem. Pomyśli, że go porzuciła.
Ben wyczytał w jej twarzy ból i spoważniał.
- Słuchaj, jeśli istnieje jakiś sposób, żeby wydostać się z tej wyspy, to go znajdziemy, obiecuję.
Zobaczysz jeszcze swoją babcię i Jemmy'ego, a ja zobaczę moich rodziców. Ale mam wrażenie, że
delfiny przywiozły nas tu z jakiegoś powodu. I to do nas należy odkrycie, co to za powód.
13
Dwadzieścia minut później Martine suszyła się na słońcu w rozsądnej odległości od krokodyli,
dziwiąc się temu, jak szybko doszła do siebie po wczorajszej traumie. Wystarczyło tylko napić się
wody i wypłukać z włosów piasek i sól. Nagle rozległ się mrożący krew w żyłach wrzask. Ben
wybiegł spośród drzew - gdy Martine się kąpała, on poszedł wspiąć się do latarni.
- Myślisz, że któraś z dziewczyn ma kłopoty?
- Ech, pewnie Lucy właśnie odkryła kraba w swoich włosach - odparła Martine.
Ben rzucił jej pytające spojrzenie, ale nie dociekał, skąd u niej takie przekonanie.
Martine polała zwiędłe liście Grace wodą z tykwy. Znalazła dom dla nich i łączącej je resztki korzenia
w żyznej glebie wokół jeziora. Z jednej strony ratowanie ich wydawało się bezsensem, ale z drugiej -
symbolizowały
Grace i Sawubonę. To było tak, jakby malutka część domu znalazła się na wyspie razem z nią. A to
czyniło resztki rośliny równie ważnymi, jak jej niezbędnik.
Po kąpieli i łyku wody poczuła się niczym nowo narodzona. Ból głowy zniknął. Za pomocą noża
przerobiła swoje dżinsy na szorty, jak Ben, a także uprała koszulkę i bluzę. Ubranie wciąż było nieco
wilgotne, kiedy je włożyła, ale słońce grzało tak mocno, że wcale jej to nie przeszkadzało. Gdy
wracali do pozostałych, Ben opowiedział o latarni - okazało się, że była opuszczona, mimo iż światło
wciąż działało dzięki kolektorom słonecznym i czasomierzowi.
Niestety, nie było tam żadnego przyjaznego latarnika ani działającego odbiornika radiowego. Jedyna
przydatna rzecz, jaką Ben znalazł, to kawałek połamanej tabliczki. Napisy były po portugalsku, ale na
środku widać było fragment jakiegoś słowa wypisanego dużymi literami: „BAZ..."
- Bazaruto! - tchnęła Martine. - Założę się, że jesteśmy na jednej z wysp Bazaruto w Mozambiku.
Wczoraj w porze kolacji byliśmy około stu osiemdziesięciu kilometrów od nich, więc to chyba
możliwe. Alberto mówił mi, że jest tu sześć dużych wysp i kilka mniejszych, ale nie wszystkie są
zamieszkane. Oczywiście my musieliśmy wylądować na jednej z tych opuszczonych.
Dotarli do plaży i pozbierali kokosy. Ben naliczył pięć.
- Naprawdę zamierzasz dać jednego Claudiusowi po tym, co ci zrobił? - spytała Martine, nie wiedząc
do końca, czy wzbudzało to jej podziw, czy też zdegustowanie.
Ben wzruszył ramionami.
- To tylko kokos.
- Ale mogłeś utonąć bez swojej kamizelki.
- Tak, ale nie utonąłem - brzmiała odpowiedź i Martine wiedziała, że to jego ostatnie słowo w tej
sprawie.
Ich współtowarzysze niedoli siedzieli na plaży zbici w grupkę, brudni, potargani i z czerwonymi
oczami. Lucy trzęsła się i sprawdzała włosy pasemko po pasemku w poszukiwaniu dalszych śladów
życia. Sherilyn była tak nieszczęśliwa, że niemal siedziała Jakeowi na kolanach. Do morza
maszerował w zadumie duży, pomarańczowy krab.
- Proszę, proszę, toż to Robinson Crusoe i Piętaszek! - powiedział przeciągle Claudius, lecz Martine
zdążyła dostrzec przebłysk wstydu i być może strachu - strachu przed tym, że wszyscy się dowiedzą,
co zrobił, co do tego miała całkowitą pewność - który przemknął po jego pulchnych, złocistych
policzkach. Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. Była na to zbyt wściekła. Może Ben potrafił wybaczyć i
zapomnieć, lecz ona nieprędko wyrzuci z pamięci obraz Claudiusa w strugach deszczu, próbującego
zedrzeć kamizelkę ratunkową z grzbietu jej przyjaciela.
- Gdzie byliście? - spytał Nathan. - Zaczynaliśmy się niepokoić.
- Naprawdę? - mruknął Jake. Martine zignorowała go.
- Przynieśliśmy wam śniadanie - powiedziała zamiast tego, po czym razem z Benem rozdali kokosy.
Wieść tę powitały piski radości. Nawet Claudius zdobył się na niechętne „dzięki". Wszyscy zaczęli
wysysać zawartość kokosów. Zewsząd słychać było odgłosy
przełykania, kiedy nagle rozległo się przeraźliwe charczenie ze strony Claudiusa, który zaczął pluć
mlekiem.
- Tfuj! - powiedział, ocierając usta. - Obrzydli-stwo. Gdzie fontanna z napojami gazowanymi, kiedy
jej potrzeba?
Cisnął kokosem, który uderzył w skałę i rozpadł się na kawałki. Reszta mleka wyciekła na ziemię.
Biały miąższ pokrył się piaskiem.
Martine posłała Benowi spojrzenie, lecz twarz jej przyjaciela pozostała nieruchoma.
- Claudius, stary, to nie było w porządku - powiedział Jake. - Ktoś inny mógł to dokończyć.
- Daj spokój - odparł ze zniecierpliwieniem Claudius. - Pewnie wydostaniemy się z tej wyspy jeszcze
przed obiadem. Zakładając, że „Pustułka" nie poszła na dno...
- Nie mów tak! - wrzasnęła Lucy. - A co, jeśli Lukę się nie uratował? Co, jeśli wszyscy nasi
przyjaciele się utopili?
- ...co jest wysoce nieprawdopodobne, bo kapitan wysłałby sygnał mayday po pomoc. Gdy tylko mój
ojciec dowie się, że zaginąłem, rozpocznie największą akcję ratunkową, jaką kiedykolwiek widziano
w Afryce Południowej. Za niecałą dobę będziemy wcinać podwójne cheeseburgery z bekonem w
Maputo. Góra dwa dni. Musimy tylko przetrwać do tego czasu.
Jego przyjaciele wyglądali na pocieszonych, lecz nie do końca przekonanych.
- A co, jeśli tak się nie stanie? - spytała Lucy. - Pomyślałeś o tym? Mój brat będzie wariował z
niepokoju, nie wiedząc, co się ze mną stało. Powinieneś zobaczyć jego
110
111
twarz, kiedy zsuwałam się z pokładu „Pustułki". Choćbym miała dożyć setki, nigdy tego nie zapomnę.
Morze wyglądało z góry jak czarny, wrzący olej, ale było zimne jak lód i takie twarde, kiedy do niego
wpadłam. Myślałam, że kręgosłup mi pękł albo że rozbiłam sobie głowę czy coś takiego.
W całej grupie rozległy się pomruki, gdy wszyscy zaczęli przypominać sobie własne doświadczenia.
- Gdyby nie delfiny, w ogóle by nas tu nie było - ciągnęła Lucy. - I świetnie, tylko że teraz tkwimy na
jakiejś bezludnej wyspie nie wiadomo gdzie. Jeśli nikt nas nie znajdzie, pewnie umrzemy z głodu.
- W naszych czasach trudno tak naprawdę zaginąć - uspokoił ją Claudius. - Straż przybrzeżna ma
świetny sprzęt do poszukiwań i akcji ratunkowych.
- Pić mi się chce - jęknęła Sherilyn.
- Mnie też - przyłączył się Nathan.
- Znaleźliśmy słodką wodę - powiedziała do nich Martine. - W dolince za wydmami jest jeziorko. A
poza tym Ben poszedł sprawdzić latarnię. Niestety, działa dzięki kolektorom słonecznym. Nikt nią nie
zawiaduje. Dobre wieści są takie, że znalazł tam kawałek jakiegoś znaku. Naszym zdaniem
znajdujemy się na jednej z nie-zamieszkanych wysp w archipelagu Bazaruto.
- Archipelag Bazaruto? - powtórzyła Lucy. - To duża baza turystyczna. Kilkoro naszych przyjaciół
zatrzymało się kiedyś w luksusowej chatce na Benguerze. Czyli to znaczy, że jesteśmy naprawdę,
naprawdę blisko cywilizacji. Turyści, którzy odwiedzają wyspy, ciągle wypływają na ryby, w rejsy i
na nurkowanie. To wspaniałe wieści. To znaczy, że na pewno nas uratują!
- Nie mówiłem? - powiedział Claudius z pewnym siebie uśmieszkiem. - A w takim razie sądzę, że
Crusoe i jego mała przyjaciółka mogą sobie iść gdzie indziej i tam czekać na ratunek. W szkole się z
nimi nie zadajemy. Nie widzę powodu, żeby ich znosić na takiej dużej wyspie.
- Ale przynieśli nam jedzenie - zaprotestowała Sherilyn.
- Podziękowaliśmy - zauważyła Lucy.
Martine szalała z wściekłości, ale usiłowała podążać za radą Tendaia, by nie działać impulsywnie i nie
podejmować pochopnych decyzji.
- Nie sądzicie, że powinniśmy trzymać się razem? - spytała, rozglądając się po reszcie w poszukiwaniu
wsparcia. - Znajdujemy się w ekstremalnej sytuacji i powinniśmy sobie pomagać.
- Daj spokój - stwierdziła Lucy - Widzieliście się ostatnio w jakimś lustrze? Wyglądacie, jakbyście nie
potrafili samodzielnie przejść przez ulicę, nie mówiąc już o pomaganiu innym. A Ben nawet się nie
odzywa. Zgadzam się z Claudiusem.
- Ja również - przyłączył się Jake.
Nathan i Sherilyn udali, że akurat mają usta zapchane kokosem.
- Więc postanowione - oświadczył Claudius. - Zawołamy was, kiedy dotrą tu ratownicy. Do tego
czasu trzymajcie się z daleka.
112
14
Gdy tylko oddalili się poza zasięg słuchu pozostałych, Ben stwierdził:
- Fiu, co za ulga.
Postawił kraba na ziemi. Ku przerażeniu Sherilyn podniósł go gołymi rękami, kiedy odchodzili.
- Co teraz zrobimy? - spytała Martine, przygryzając wargę. Tak samo jak Ben cieszyła się, że będą z
dala od pozostałych, ale trudno jej było podzielać jego radosny nastrój. Tendai wbił jej do głowy, że
grupa zagubionych dzieci ma większe szanse na przetrwanie, jeśli będzie trzymać się razem, a
tymczasem oni skorzystali z pierwszej okazji, żeby się rozdzielić.
Czuła też pewne onieśmielenie. W ciągu dwóch miesięcy, odkąd Ben nieoficjalnie został jej
najlepszym przyjacielem, nigdy tak naprawdę nie robiła z nim nic, czym zwykle zajmują się koledzy.
Głównie dlatego, że
114
widywała go właściwie tylko w szkole, a Ben nigdy się tam nie odzywał. Do tego nie była
zaznajomiona z koleżeńską etykietą, gdyż poza Jemmym nigdy dotąd nie miała przyjaciela.
- Myślę, że Claudius i Lucy mają rację co do jednego - zauważył Ben. - Jest bardzo prawdopodobne,
że zostaniemy uratowani, jeśli nie przez straż przybrzeżną, to przez jakiś statek wycieczkowy albo
miejscowego rybaka. Ale nie możemy liczyć na to, że potrwa to tylko dzień lub dwa. Może będziemy
musieli czekać przez kilka tygodni, nawet miesiąc. Do tego czasu musimy przeżyć.
Kilka tygodni, nawet miesiąc. Nagle do Martine dotarła powaga ich sytuacji - lecz wtedy
niespodziewanie stało się coś dziwnego. Ogarnął ją spokój. Pomyślała o Grace i buszmeńskich
malowidłach na ścianie jaskini: „Tylko czas i doświadczenie otworzą ci oczy tak, byś mogła je
dostrzec" - przewidziała sangoma. Martine zobaczyła wizerunki dokładnie wtedy, kiedy miała je
zobaczyć. A to znaczyło, że - czyjej się to podobało, czy nie - takie było jej przeznaczenie. Ta
afrykańska wyspa i delfiny powleczone watą cukrową, i biały, skrzypiący piasek, i czyste, lazurowe
wody. Więc była to winna Grace, która zawsze wspomagała ją radą, oraz Tendaiowi, który poświęcił
całe godziny, cierpliwie ucząc ją tajników afrykańskiego lądu, a także Jemmyemu i nawet swojej
babci, by bezpiecznie do nich wrócić. Musiała się otrząsnąć, zacząć myśleć pozytywnie i przygotować
się na wszystko, co mogło się zdarzyć.
Uśmiechnęła się do Bena.
- Może powinniśmy zacząć od zbudowania szałasu? Oczy chłopca rozbłysły.
115
- Miałabyś ochotę zbudować fort przy latarni?
Zanim opuścili plażę, Martine napełniła bluzę kokosami i pomogła Benowi szukać kolejnych krabów.
Znaleźli pięć dużych pomarańczowych oraz jednego niebiesko-białego, ze skorupą jak porcelanowy
talerz we wzorki.
- Przykro mi, koledzy - powiedział Ben, zawijając je w swoją wiatrówkę, podczas gdy szczypce
skorupiaków poruszały się groźnie.
Nie mieli pojemnika, więc zrobili przystanek przy jeziorku i wypili tyle wody, ile zdołali. Długa
wspinaczka do latarni oznaczała, że musieli wdrapać się na wysokie wydmy w kolorze miodu. To była
udręka. Każdy krok Martine wzbudzał miniaturową lawinę, sprawiając, że dziewczynka obsuwała się
dwa lub trzy kroki do tyłu. Piasek odpadał warstwami. W miarę jak szła, kokosy zdawały się coraz
cięższe. Kiedy byli w połowie drogi, jeden z krabów wygrzebał się przez dziurę w wiatrówce Bena,
którą chłopiec zarzucił sobie na ramię jak improwizowany plecak, i zmiażdżył mu ucho szczypcami.
- Au! - wrzasnął Ben, a jego ucho przybrało purpurową barwę. - Au!
Z trudem odczepił kraba i włożył go z powrotem do wiatrówki, mówiąc mu, że zostanie zjedzony jako
pierwszy, jeśli nie będzie się lepiej zachowywał.
Gdy wreszcie dotarli do latarni, okazało się, że warto było choćby dla widoku - przed nimi rozciągały
się wydmy jak z Sahary, a także zielone doliny oraz białe plaże. Widziana z góry, turkusowa woda
upstrzona była plamami jadeitu i ultramaryny. Sama wyspa miała kształt trójkąta. Z dwóch stron
chroniły ją rafy, lecz trzeci brzeg oblewały wzburzone fale. Nad poszarpaną linią brzegową
wznosiły się czerwone klify, wyginające się w łagodną zatokę.
Nad drzwiami latarni wyryto datę 1902. Wieża była właściwie w nienaruszonym stanie, lecz
przylegający do niej budynek zupełnie się rozsypał i brakowało mu większości dachu. Betonowa
podłoga popękała, a schody kruszyły się pod nogami. Z żółtych pęknięć w ścianie wyrastały całe
drzewa sosnowe. W pustym przejściu kiwał się zwisający pogrzebacz. Sosnowe igły szemrały na
wietrze.
Martine i Ben przeszli kolejno przez rozbrzmiewające echem pomieszczenia, próbując stwierdzić,
które najbardziej nadawało się do zamieszkania. Z każdego okna rozpościerał się olśniewający widok,
mimo że szyby były popękane albo w ogóle wypadły. W mgiełce południa można było dostrzec na
morzu leciutki zarys wysepki - niewiele większej od łachy piasku. Martine zastanowiła się, czy nie jest
to przypadkiem Wyspa Śmierci - jedna z opowieści Alberta mówiła o kolonii karnej na Świętej
Karolinie, wieki temu. Alberto twierdził, że podczas odpływu strażnicy zabierali więźniów na Wyspę
Śmierci - maleńki spłacheć lądu - i mówili im, że jeśli dadzą radę przepłynąć dystans ośmiu mil do
kontynentu - przez ocean nawiedzany przez okrutne prądy morskie i jeszcze okrutniejsze rekiny -
zostaną wypuszczeni na wolność. Nie trzeba dodawać, że niewielu było w stanie tego dokonać. W
czasie przypływu morze całkowicie zalewało wysepkę, więc ci, którzy nie potrafili pływać, po prostu
tonęli.
Martine zadrżała na myśl o tylu bezlitośnie zmarnowanych żywotach.
117
- Duchy? - spytał Ben. Skinęła bez słowa.
Postanowili sypiać pod gołym niebem na podwyższonej części mieszkalnej budynku, który musiał
kiedyś stanowić centrum operacyjne latarni. Obok znajdował się pokój z nienaruszonym fragmentem
dachu. W ten sposób w razie deszczu mogliby szybko znaleźć schronienie. Pomieszczenie przydawało
się również do składowania jedzenia w trakcie upalnych dni. Ben zatarasował drzwi kilkoma
kamieniami i wypuścił do środka kraby, żeby mogły spacerować sobie w cieniu.
Gdy zaczęli urządzać swój nowy dom, odkryli, że ich umiejętności wzajemnie się uzupełniają.
Martine znała sztukę przetrwania w buszu od Tendaia, a Alber-to opowiedział jej trochę o
wyspiarskim życiu, Ben zaś nauczył się od ojca marynarza, jak wiązać węzły i przetrwać na morzu.
Martine wiedziała zatem, że w sytuacji ekstremalnej kluczową sprawą jest utrzymanie temperatury
ciała i że prostym sposobem na to jest nie spać na gołej ziemi - Ben natomiast potrafił, używając do
tego bambusa i liści palmowych, skonstruować niskie prycze, które obmyśliła. Związał je razem
węzłami refo-wymi z pasków kory, które Martine zebrała za pomocą noża.
Oczywiście żadnego z tych materiałów nie mieli pod ręką, więc musieli odbyć w upale jeszcze trzy
męczące wyprawy przez wydmy. Podczas zbierania bambusów odkryli, że na wyspie rzeczywiście są
krokodyle - Ben musiał skakać niczym lekkoatleta, aby uniknąć szczęk ogromnego samca.
Przy ostatniej turze zabrali ze sobą cztery tykwy wody, choć po dotarciu na górę została w nich tylko
połowa
zawartości. Martine przeżyła duże rozczarowanie, bo małpie pomarańcze i orzeszki nerkowca, o
których opowiadał Alberto, były jeszcze niedojrzałe. Umierała z głodu i nie miała pojęcia, jak zbiorą
się na odwagę, by ugotować niewinnie baraszkujące kraby.
Kiedy Ben konstruował prycze, ona związała razem wiązkę chrustu, jak to widziała u afrykańskich
kobiet w Sawubonie, po czym zamiotła podłogę, krztusząc się od pyłu. Potem zebrała rozpałkę i
rozpaliła ognisko w taki sposób, jak nauczył ją Tendai, pilnując, żeby między szczapami pozostało
mnóstwo przestrzeni, aby ogień mógł „oddychać". Słońce już zachodziło. Wdrapali się na wieżę
latarni, skąd mieli widok dookoła na ocean w siedmiu różnych odcieniach czerwieni. Nie było ani
śladu po pozostałych dzieciach. Pół godziny po tym, jak słońce pogrążyło się w morzu, zapadł mrok.
Martine, która widziała niezliczone zachody słońca w Anglii, wciąż nie mogła przywyknąć do tego, że
afrykański zmierzch zapada z prędkością ostrza gilotyny, a ciemność, którą ze sobą przynosi, jest
absolutnie nieprzenikniona.
Kiedy słońce znikło, temperatura gwałtownie spadła. Ptaki nocne i małpiatki zaczęły nawoływać cicho
spośród drzew. Martine i Ben ostrożnie schodzili po stromych, spiralnych schodach latarni. Podczas
ich nieobecności ogień, który rozniecili, niemal zdążył się wypalić - ciepły blask polan przydawał
teraz domowego ciepła ich legowisku. Dorzucili drew i usiedli obok, aby wygrzać nogi i ramiona,
obolałe po dwóch ciężkich dniach.
W końcu Ben westchnął nieszczęśliwie i poszedł rozprawić się z krabami. Ojciec nauczył go,
118
119
jak pozbawiać je życia w humanitarny sposób, lecz mimo to chłopiec zabierał się do tego z ogromną
niechęcią. Jednak bez pożywienia ich dni byłyby policzone.
- Myślałam, że jesteś buddystą - powiedziała Martine, kiedy wrócił. - Czy buddyści nie wierzą, że
wszelkie życie jest święte i że nie należy w żaden sposób niczego krzywdzić, nawet komara?
- Nie słyszałaś buddyjskiej opowieści o krabie? - spytał Ben, kładąc skorupiaki na skraju paleniska. -
To bardzo przebiegłe stworzenie. Dawno temu był sobie żuraw, który żył nad brzegiem sadzawki
pełnej ryb. Codziennie jadł ich coraz więcej i więcej, ale ciągle znajdywał nowe i nigdy nie miał
dosyć. Doszedł do wniosku, że nasyci się dopiero wtedy, gdy zdoła w jakiś sposób wyłapać wszystkie
ryby ze stawu. Najpierw jednak musiał wydobyć je z wody. Powiedział im więc, że zna inny, o wiele
piękniejszy staw, dokąd z radością je zaniesie. Jedna po drugiej ryby dawały się nabrać i wdrapywały
się do jego dzioba, po czym zostawały pożarte w kilka chwil po tym, jak dostrzegały nową sadzawkę.
W końcu żuraw tak się objadł, że ledwo mógł latać, lecz zauważył, że w stawie został jeszcze krab.
Nie mógł znieść myśli, że taki wspaniały kąsek się zmarnuje, więc zaoferował mu przewiezienie do
nowej sadzawki. Ale krab był sprytny. Odparł żurawiowi, że przejrzał jego sztuczkę i nie ma
najmniejszego zamiaru dać się pożreć. Lecz rzeczywiście odpowiadał mu pomysł z przeniesieniem się
do lepszego stawu. Zgodził się zatem pod warunkiem, że będzie mógł polecieć na grzbiecie żurawia,
obejmując go szczypcami za szyję. Byli już niemal na miejscu, kiedy
120
w żurawiu zwyciężyła chciwość i zaczął nakłaniać kraba, aby ten zszedł z jego grzbietu, żeby mógł go
zjeść. Krab tak bardzo się rozzłościł, że odciął głowę żurawia szczypcami, które przeszły przez szyję
ptaka niczym nóż przez masło.
- Urocze - stwierdziła Martine. - Może jednak podziękuję za kraba na kolację.
Ben wyszczerzył się.
- Nie ma sprawy. Będzie więcej dla mnie. Tak właściwie buddyzm dopuszcza jedzenie mięsa, tyle że
jego wyznawcy nie powinni zadawać bólu. Ja sam jestem trochę mieszany, bo w połowie jestem
Zulusem, niektórzy Zulusi zaś wierzą, że ryby należą do rodziny wężowatych, zatem jedzenie ich jest
zabronione. Lecz tata jest marynarzem, a marynarze kochają morze i ryby, więc razem wędkujemy i
zjadamy to, co złapiemy. Ale przeważnie staramy się jeść takie rzeczy, żeby nie krzywdzić zwierząt.
Buddyści uważają, że zwierzęta są równe ludziom, choć te kraby pewnie nie uwierzyłyby mi na
słowo.
W nocnym powietrzu dawało się wyczuć zimę, więc oboje nachylili się jak najbliżej do ognia. Kiedy
kraby były gotowe, rozbili skorupy kamieniem i zjedli włókniste białe mięso z kryształkami morskiej
soli, którą znaleźli na skałach, gdzie kiedyś znajdowała się odgrodzona kamieniami sadzawka. Na
deser znowu mieli kokosy. Kiedy znikły ostatnie kęsy, siedzieli w przyjacielskiej ciszy i nasłuchiwali
dźwięków wyspy - przekrzykujących się małpiatek, bzyczenia moskitów i odległego szumu morza. Za
pozbawionymi szyb oknami latarni niebo słało się zasłoną z gwiazd.
121
Wkrótce Martine zaczęły opadać powieki ze znużenia. Dziewczynka położyła się na bambusowej
pryczy, złożyła głowę na poduszce z liści palmowych, po czym zasnęła, myśląc, że to
najwygodniejsze łóżko, na jakim kiedykolwiek spała.
¦ ¦ ¦:.
15
Wciągu następnych dwóch dni Ben i Martine zbadali każdy centymetr wyspy - oczywiście z
wyjątkiem plaży, gdzie obozowali pozostali, a którą nazwali Lądowiskiem, gdyż tam właśnie
wylądowali. Martine nie do końca umiała się przyzwyczaić do mieszanki afrykańskiego i tropikalnego
krajobrazu, mimo że widok niezaprzeczalnie zachwycał. Na wyspie można było znaleźć ogromne,
sękate baobaby, a także palmy kokosowe i kwiaty hibiskusa oraz spękane klify o barwie cegieł,
górujące nad skalistymi plażami czy śnieżnobiałym piaskiem, po którym przemykały kraby. I
wszędzie dookoła rozlewało się morze w odcieniach wyblakłego błękitu, jak atrament rozlany po
cienkim papierze.
Na szczycie pofałdowanych przez wiatr wydm leżały setki ciężkich, białych muszli, skamieniałych i
porytych maleńkimi dziurkami. Ben wymyślił zabawną historyjkę
123
o tym, że przyniósł je tam jakiś prehistoryczny ptak wielkości strusia. Znaleźli również paciorki z
czarnej gliny i szkła, pozostawione - jak sądzili - przez arabskich
i portugalskich kupców, na samej plaży zaś pełno było „muszli bratkowych" - białych, delikatnych jak
skorupka jaja muszelek z wydrążonym wzorem kwiatowych płatków. Zaraz za półwyspem, blisko
końca klifu, znajdowało się rumowisko skalnych występów, wyglądające na malowniczą zatokę.
Skalne zagłębienia nie były na tyle głębokie, by można je nazwać prawdziwymi jaskiniami, lecz
zapewniały odosobnienie i dostarczały mile widzianego cienia w skwarze dnia.
Skały stanowiły dobry punkt widokowy, lecz mimo to dwa dni minęły bez żadnego śladu ludzi.
Zobaczyli kilka samolotów, ale były to zwyczajne samoloty pasażerskie, lecące tak wysoko, że
wyglądały zaledwie jak plamki na tle słońca. Sygnały wysyłane przez Martine za pomocą blaszanego
wieczka byłyby dla nich niewidoczne. Z latarni widzieli ogromny napis SOS na Lądowisku ułożony z
ciemnych kamieni, które odcinały się na tle piasku. Ich koledzy skonstruowali również niezgrabny
szałas z gałęzi i liści palmowych, choć zawalał się on przy każdym powiewie bryzy. Raz widzieli, jak
ktoś - mógł to być Jake -kopie go z wściekłością.
Nocą temperatura spadała prawie do zera, ale popołudniami panował nieznośny skwar.
- Jeśli to ma być zima, to chyba nie chciałabym znaleźć się w Mozambiku latem - zauważyła Martine
trzeciego popołudnia, wachlując twarz liściem palmowym. Znalazła w pobliżu latarni kępę aloesu i
nacierała się żelem z liści, żeby złagodzić poparzenia słoneczne.
124
Ben łowił ryby na nadmorskich skałach, korzystając z żyłki i haczyka, które Martine miała w swoim
zestawie. Na przynętę używał wnętrzności krabów. Złapał już dwie dorady, które wpuścił do małego
zagłębienia z wodą, by mogli je potem łatwo wyjąć. Teraz próbował złapać kolejną. Lecz trudno mu
było się skupić. Wraz z odpływem spadł poziom wody, odsłaniając czubek wraku, który wznosił się
ponad krystalicznymi wodami na skraju rafy. Ben był przekonany, że to jakiś portugalski galeon.
- Zawsze chciałem zajrzeć do środka prawdziwego wraku - powiedział tęsknie. - Pomyśl tylko, co
można by tam zobaczyć. Wyobraź sobie, co ten statek widział. Może nawet przewożono nim skarby.
A teraz są w nim skrzynie pełne pereł i złota. A nawet lepiej, może byłyby tam stare mapy i dzienniki.
To bardzo mało prawdopodobne, bo na pewno mnóstwo ludzi już go zbadało, ale nigdy nie wiadomo.
Może znaleźlibyśmy coś, co oni przegapili. Och, nie mogę się doczekać, aż wrócę do domu i opowiem
o tym tacie.
Martine również była zafascynowana wrakiem, lecz wzdragała się na myśl o kolejnych zmaganiach z
prądami morskimi. Kąpiele przy brzegach jeziora albo brodzenie w czystych płyciznach dookoła
wyspy, mniej więcej tak samo niebezpiecznych jak szkolny basen, to jedna sprawa, lecz ona nie
zamierzała już nigdy stawiać się w sytuacji, gdzie istniałoby choć najmniejsze prawdopodobieństwo,
że zostałaby otoczona przez rekiny lub musiałaby walczyć o oddech w ciemnej głębinie. To, co
przeszła w trakcie sztormu, wciąż było zbyt świeże w jej umyśle. Jej strach przed morzem przybrał
rozmiary prawdziwej fobii. A wrak tkwił na samym skraju
125
otwartego oceanu. Któż wie, co się kryje w głębinach dookoła niego?
- Popłynęłabyś ze mną? - spytał gorliwie Ben. -Wiem, że to daleko, ale nic nam się nie stanie, jeśli
będziemy trzymać się razem.
Martine zaczerwieniła się. Tak bardzo chciała się zgodzić przez wzgląd na swego przyjaciela.
Wiedziała, ile by to dla niego znaczyło. Lecz nie była w stanie.
- Przepraszam - powiedziała. - Po prostu nie mogę. Ben uznał, że wciąż nawiedzało ją wspomnienie
sztormu, zatem postarał się jak najlepiej ukryć rozczarowanie.
- W porządku - powiedział. - Rozumiem. Poszedł znowu zarzucić żyłkę i jego wzrok przyciągnął jakiś
ruch w wodzie.
- Hej, patrz! Delfiny wróciły.
Martine schowała sprzęt wędkarski z powrotem do swojej saszetki, po czym oboje z Benem weszli do
wody. Z początku delfiny zdawały się zbyt zajęte, by ich zauważyć. Śmigały obok nich niczym smugi
rtęci w pogoni za niewidzialnymi ławicami, tak zręczne i pełne gracji, że zdawało się, iż w wodzie one
same także stawały się płynne. Kiedy wynurzały się na powierzchnię, wydychały powietrze z cichymi
sapnięciami.
Stopniowo ciekawska natura poczęła w nich zwyciężać i stworzenia zaczęły podpływać coraz bliżej.
Zwłaszcza jeden okazał się śmielszy od reszty. Odłączył się od stada i podpłynął do Martine. Na jego
płetwie grzbietowej widać było trzy wyżłobienia w kształcie litery V i dziewczynka rozpoznała w nim
delfina, który ocalił ją w noc sztormu. Trochę się popisywał: zbliżał się do niej
nieśmiało, po czym uciekał, by wykręcić kilka artystycznych salt i fiflaków. Kiedy w końcu położył
się na boku obok Martine, ta połaskotała go pod brodą, a także dookoła otworu nosowego na czubku
głowy i przy płetwach piersiowych. Tak mu się to spodobało, że przekręcił się na grzbiet i pozwolił jej
głaskać się po cętkowanym brzuchu. Oczy miał na wpół przymknięte z rozkoszy. Kołysał się w
wodzie, jakby zapewniała mu takie oparcie jak bujany fotel.
Ben widział już mnóstwo delfinów, kiedy wypływał z ojcem na morze, ale aż do nocy sztormu nigdy
żadnego nie dotykał. Jego również zaskoczyła satynowa gładkość delfiniej skóry. Chciał też wiedzieć,
w jaki sposób przyjaciółka potrafiła tak łatwo rozpoznać swojego wybawcę. Martine powiedziała mu,
że płetwy grzbietowe delfinów są równie wyjątkowe jak cętki żyraf i ludzkie odciski palców. To
pobudziło pamięć Bena i chłopiec przypomniał sobie, że delfin, który go wiózł, miał w swojej płetwie
dziurki jak po foremce do ciastek. Wkrótce potem go odnalazł.
- Nie zrobimy wam krzywdy - powiedziała Martine do delfinów. - Ocaliłyście nas i przywiozłyście
tutaj. Chcemy się tylko z wami zapoznać.
Stworzenia wyczuły łagodność w jej głosie, a gdy zobaczyły, jak chętnie delfin, który ją uratował,
poddawał się jej dotykowi, ostatnie strzępki ich rezerwy zniknęły. Podpłynęły bliżej całą gromadą i
zaczęły wydawać z siebie popiskiwania i gwizdy.
Ich płetwy grzbietowe były stosunkowo łatwe do rozpoznania, więc Martine i Ben postanowili nadać
każdemu delfinowi imię. Martine nazwała swojego Słonecznym
127
Tancerzem z powodu sposobu, w jaki światło połyskiwało na jego grzbiecie, kiedy skakał. Ben
ochrzcił swojego delfina Ciacho, a jeszcze innego Złotko, bo w jego srebrzystoszarej skórze widać
było odcień złota. Ciapek miał na grzbiecie białe ślady - albo po oparzeniach słonecznych, albo po
starciu z rekinami; Mini była malutka i wiekowa - taka babcia delfin. Królowa Deszczu wyglądała na
żonę Słonecznego Tancerza, a Sztormik to chyba ich dziecko. Byli też Popiół, Stal i Grom, trzej
jasnoocy chłopcy. Oni również zostali nazwani po kolorze skóry, lecz to płetwy grzbietowe i butne
miny dostarczyły prawdziwych podpowiedzi co do ich imion.
Ben zebrał kilka pasemek morskiej trawy i bawił się w berka z Ciachem. Martine unosiła się z
przymkniętymi oczami w przezroczystej wodzie, napawając się światłem słońca i obecnością
delfinów. Na całym świecie było tyle przepięknych, inteligentnych i kochanych stworzeń - chociażby
żyrafy - lecz czuła, że delfiny były inne. To taka czekolada świata zwierząt. Człowiek nigdy nie miał
ich dosyć.
Wkrótce poczuła, że jeden z nich podpływa bliżej. Otworzyła oczy i zobaczyła, że to Sztormik.
Wyciągnęła ramiona i rozpostarła dłonie, chcąc pokazać, że nie ma w nich nic, co mogłoby go
skrzywdzić. Lecz młody delfin był nieufny. Co raz to zbliżał się minimalnie, po czym znowu
odpływał. Kilka razy zagwizdał do niej, więc Martine spróbowała zagwizdać w odpowiedzi,
eksperymentując z piosenką, której nauczył ją ojciec, Amazing Grace. Sztormik naśladował ją -
mogłaby wręcz przysiąc, że nauczył się kilku nut. Tak czy inaczej zdawało się, że jej gwizd go
uspokoił. Podpłynął do niej i złożył
głowę w jej dłoniach, po czym oboje zaczęli unosić się na wodzie, patrząc sobie w oczy. Dla
Sztormika był to gest najwyższego zaufania. Dla Martine zaś stanowiło to niezapomniane przeżycie.
Później, kiedy razem z Benem brnęli do brzegu, powiedziała:
- Powinniśmy jakoś nazwać tę zatoczkę, żeby pozostała naszym specjalnym miejscem nawet po tym,
jak stąd odejdziemy.
- Może Zatoka Delfinów? - podsunął Ben. Stanęło więc na Zatoce Delfinów.
Tego wieczoru Ben oczyścił i wyfiletował ryby ze skalnego jeziorka, a Martine zebrała kilka liści
bananowca, by owinąć mięso na czas gotowania, tak jak często widywała to u Tendaia. Niestety, same
banany były jeszcze niedojrzałe. Od nowa rozniecili ogień i ogrzewali się przy nim, czekając, aż
drewno wypali się na węgiel. Dopiero wtedy położyli na nim ryby.
Kładąc swoją wilgotną saszetkę przy ogniu, aby wyschła, Martine przypomniała sobie o kolegach z
klasy, którzy nie mieli zapałek i szykowali się do trzeciej z kolei długiej, zimnej nocy, pewnie bez
kolacji. To przyprawiło ją o poczucie winy, choć w końcu nie miała po temu żadnych powodów, skoro
to właśnie ona usiłowała utrzymać grupę razem. Wcześniej tego dnia, kiedy razem z Benem śmiali się
i wygłupiali z delfinami, zauważyła kilka postaci obserwujących ich spomiędzy palm. Kiedy spojrzała
128
tam po raz drugi, już ich nie było. Mówiła sobie, że też mogliby się z nimi bawić, gdyby tylko chcieli,
ale trudno było nie mieć wyrzutów sumienia.
- Ja także mam poczucie winy - powiedział Ben, odgadując jej myśli - ale staram się z tym walczyć.
Ich zapas opału zaczynał się wyczerpywać, więc zostawili ryby przy ogniu, a sami poszli po więcej
drew. Zebrali wszystkie łatwopalne materiały, które dali radę znaleźć, i złożyli je na jeden stosik. Po
raz pierwszy, od kiedy opuściła Sawubonę, Martine czuła się właściwie szczęśliwa - a przynajmniej na
tyle, na ile to było możliwe, skoro nie wiedziała, kiedy - i czy w ogóle - zobaczy jeszcze Jemmy ego.
Jej rodzice byliby dumni z tego, jak się adaptuje, jak sobie radzi, jak potrafi przetrwać. Od wielu
godzin nawet nie pomyślała o ratunku. Życie na wyspie i spotkanie z delfinami zdecydowanie
sprawiły, że jej poglądy na wiele spraw uległy zmianie. Była teraz zmuszona żyć chwilą. Przyjmować
każdy dzień takim, jaki jest. Miała nadzieję, że coś z tego pozostanie razem z nią, tak by po powrocie
do Sawubony ona i babcia mogły wszystko sobie poukładać. Uściskają się i pogodzą. Wszystko się
ułoży.
Kiedy zebrali z Benem dość opału, wspięli się z powrotem do latarni w olśniewająco białym świetle
księżyca w pełni. Daleko pod nimi ocean rozpościerał się niczym płaszcz czarnoksiężnika, granatowy
i upstrzony lśniącymi punkcikami. W powietrzu unosił się zapach pieczonej ryby.
- Ciekawe, co robi reszta - powiedziała Martine, z głosem stłumionym przez naręcze drewna, które
130
niosła. - Założę się, o co zechcesz, że oni nie zdołali złapać żadnej ryby. Ciekawe, co zamierzają dziś
jeść.
Idący przed nią Ben przystanął tak gwałtownie, że na niego wpadła. Odłożył swoje drewno na ziemię.
- Chyba zaraz się dowiemy - powiedział.
Przed ogniskiem w latarni siedzieli Jake i Nathan. Dookoła ust mieli kawałki ryby. Policzki Sherilyn
były tak wypchane, że wyglądała jak wyjątkowo łapczywy chomik. Lucy i Claudius leżeli na
pryczach. Wyglądali, jakby czekali na to, aż ktoś zacznie podawać im do ust winogrona.
Jake pierwszy zauważył ich osłupiałe twarze w drzwiach.
- Cześć! - powiedział. - Dzięki za świetną kolację. Naprawdę to doceniamy. Kto by pomyślał, że
potraficie tak gotować?
Sherilyn wykrztusiła coś niezrozumiałego.
- Nawet ja muszę przyznać, że było całkiem niezłe - dodał nieco wyraźniej Claudius. - Piątka z
plusem. A to jest nawet lepsze... - Sięgnął pod pryczę i wyciągnął niezbędnik.
- Zostaw to! - krzyknęła Martine. Rzuciła się w jego kierunku, ale ręka Bena wystrzeliła do przodu,
złapała ją za nadgarstek i przytrzymała siłą na miejscu.
- Oooo, jaki charakterek - powiedział szyderczo Claudius, a pozostali wybuchnęli śmiechem.
Otworzył saszetkę i zaczął wyciągać jej zawartość. - Trochę w tym
131
szperałem, to niewiarygodnie przydatne. W poprzednim wcieleniu byłaś harcerką, Martine? Patrzcie
tylko: nóż, zapałki, żyłka rybacka... Wszystko, czego można by potrzebować na bezludnej wyspie.
Niemal jakbyś wiedziała, że tu trafisz.
- Oddaj mi to - powiedziała Martine. - Proszę. Claudius wydał z siebie dramatyczne westchnięcie,
jakby decyzja nie należała do niego.
- Przykro mi, Martine. Nie da rady. To wszystko bardzo nam się przyda.
Nathan zrobił zażenowaną minę, ale nie powiedział ani słowa.
- ]a - dodał Jake. - Wy nie podzieliliście się z nami, więc czemu my mielibyśmy dzielić się z wami?
Słysząc ten niesprawiedliwy zarzut, Martine poczuła, jak ogarnia ją oburzenie. Ona i Ben harowali jak
woły, żeby stworzyć sobie ciepłe schronienie i złapać ryby na kolację, a teraz reszta miała zbierać
owoce ich trudów. To było takie nieuczciwe. Wzrokiem poprosiła Bena o wsparcie, ale bez żadnego
skutku. Jeśli już, to chłopiec wydawał się lekko rozbawiony.
- To wy nie chcieliście mieć z nami nic wspólnego - przypomniała Jakeowi. - Mieliśmy zamiar się z
wami podzielić, ale kazaliście nam trzymać się z daleka.
- Owszem - zgodził się Claudius - ale nie wspomniałaś, że przypadkiem masz ze sobą zestaw małej
har-cereczki. Gdybyś to zrobiła, może nie spieszylibyśmy się tak z decyzją.
Martine wrzała z wściekłości. Skoczyła w stronę Clau-diusa w rozpaczliwej próbie odzyskania
niezbędnika,
lecz Ben był szybszy. Pociągnął ją za drzwi latarni i w dół ścieżki.
- Puść mnie - wydyszała Martine. Wyrwała się z jego uścisku i stanęła, patrząc na niego z
wściekłością. - Dlaczego nic nie zrobiłeś? Jak mogłeś tak po prostu pozwolić, żeby wszystko nam
odebrali - jedzenie, schronienie, sprzęt, którego potrzebujemy do przetrwania? Co niby mamy teraz
zrobić? Dlaczego zawsze musisz być taki miły? Jesteś dziesięć razy szybszy i sprawniejszy od Clau-
diusa. Wtedy, na statku, nie musiałeś oddawać mu swojej kamizelki. Mogłeś uratować mój
niezbędnik, gdybyś spróbował. Ale nie, nic nie zrobiłeś. A co gorsza, mi też nie pozwoliłeś nic zrobić.
Nie wiesz, że czasem trzeba walczyć o to, co słuszne?
Ben zaczął bez słowa odchodzić.
- Świetnie, po prostu zwiej - powiedziała Martine z pogardą. - Nie potrafisz nawet postawić się
dziewczynie. To prawda, co wszyscy o tobie mówią. Jesteś mięczakiem. Jesteś żałosny.
Ben zamarł bez ruchu. Odwrócił się powoli i na jego twarz padło światło latarni. Martine ujrzała w
jego oczach, jak strasznie go zraniła.
- A co miałem zrobić? - spytał cicho. - Chciałabyś, żebym go pobił? Chciałabyś, żebym zaatakował
Jakea i Nathana, albo nawet Lucy? Dlaczego? Dlatego, że byli głodni i zjedli kilka ryb? Dlatego, że
znaleźli wygodne schronienie i skorzystali z okazji? Morze jest pełne ryb, a na wyspie jest pełno
kryjówek. Od kiedy to walka cokolwiek rozwiązuje?
Martine nie odpowiedziała. Czuła się tak, jakby znajdowała się poza własnym ciałem i patrzyła na
siebie
132
133
z góry. Wiedziała, że źle postępuje, ale nie była w stanie nic na to poradzić.
- A poza tym ja naprawdę walczę - ciągnął Ben swoim cichym, spokojnym głosem. - Walczę każdego
dnia o to, by móc pozostać sobą. Po prostu nie robię tego za pomocą pięści ani słów, tak jak inne
dzieciaki.
A potem odszedł w dół wydmy i zniknął, połknięty przez mrok.
16
Dziwnie było pozostać zupełnie samą. Stojąc w miejscu równie jej obcym jak góry na Marsie, Martine
czuła się niczym mała kropeczka w ogromnym, upstrzonym gwiazdami wszechświecie. Wszystkie
punkty oparcia w jej życiu zniknęły. Mama i tata nie żyli. Nowe życie, które dla siebie zbudowała,
znajdowało się o cały ocean dalej. Jej nowa rodzina się rozpadła. W przeciągu tygodnia weszła w
konflikt z kolegami z klasy. Była okrutna w stosunku do swego najlepszego i jedynego przyjaciela
wśród ludzi - chłopca, który zawsze okazywał jej tylko dobroć. A do tego powiedziała swojej babci, że
jej nienawidzi. Na skutek tego wszystkiego samotność, której tak bardzo lękała się w Sawubonie,
odnalazła ją wreszcie tutaj, w najsamotniejszym miejscu ze wszystkich.
Martine odczuwała wiele emocji, lecz przede wszystkim dręczył ją wstyd. Pragnęła, żeby obok niej
znalazła
się Grace - żeby zamknęła ją w mamucim uścisku i powiedziała coś mądrego, albo żeby Jemmy stanął
przy niej i trącił ją nosem, wydając swoje melodyjne pogwizdywania - lecz gdzieś w głębi wiedziała,
że nie zasłużyła na uścisk ani trącanie nosem. Nadstawiła uszu w nadziei, że usłyszy odgłos kroków
Bena. Ale do jej uszu dochodził tylko szept fal i smutne zawodzenie wiatru, który unosił ziarna piasku
i kąsał ją nimi. Martine miała ochotę się rozpłakać. Wiedziała jednak, że łzy nie pomogą. Ludzie,
którzy w sytuacjach zagrożenia życia zaczynają się nad sobą użalać, zwykle nie dożywają późnego
wieku. Musiała wziąć się w garść i przygotować na nadchodzącą długą noc.
Po ostatnim, tęsknym spojrzeniu w stronę latarni, gdzie roztańczony płomień rozświetlał ściany i
okna, ruszyła w dół wydmy. Zamierzała dotrzeć do skalnych półek ponad Zatoką Delfinów, po drugiej
stronie wyspy. Tam znajdzie schronienie przed najgorszą pogodą i, przy odrobinie szczęścia, będzie
bezpieczna od węży i skorpionów.
Z całej wędrówki najgorszy był fragment, kiedy musiała przejść przez kępę drzew nad jeziorem, gdzie
porywisty wiatr znad morza wzbudzał gwałtownie skaczące cienie. Martine była zbyt przygnębiona,
żeby prawdziwie się bać, lecz mimo to poczuła zdecydowaną ulgę, gdy jej stopy zagłębiły się wreszcie
w skrzypiący piasek na Lądowisku. Dotarcie do Zatoki Delfinów zajęło jej kolejny kwadrans, a zanim
wreszcie wspięła się na śliskie skały klifu, mięśnie drżały jej ze zmęczenia. Do tego umierała z głodu -
choć i tak nie byłaby w stanie nic zjeść.
136
Zagłębienie, które sobie wybrała, pachniało nieprzyjemnie ptasimi gniazdami i rybimi ościami, ale
przynajmniej było suche i zadaszone. Martine usiadła na skalnym występie i spojrzała na księżyc oraz
rozmigotane morze pod nim. Czerpała pewną pociechę ze świadomości, że ten sam księżyc świecił
teraz nad białą żyrafą i innymi zwierzętami w rezerwacie. I oczywiście nad jej babcią, która pewnie
kończyła teraz kolację.
Lecz dawne życie Martine - to w Sawubonie - zdawało się odległe o miliony kilometrów. Próbowała
sobie przypomnieć, jak wyglądało, zanim wszystko się popsuło
- zanim zraniła każdego, na kim jej zależało. Pomyślała, jak małostkowe i nieważne były przyczyny
tych kłótni. Głównie sprowadzały się do tego, że jedna osoba uważała, iż miała więcej racji niż druga
albo chciała dostać coś, co do niej nie należało.
To właśnie stało się tego wieczoru.
Martine położyła się na skale, lecz twardy, zimny kamień uniemożliwiał jej zaśnięcie. Znowu się
podniosła i nagle coś usłyszała - kaszlnięcie. Dochodziło z zagłębienia obok, była tego zupełnie
pewna. Ben! Nastrój natychmiast jej się poprawił. Nawet jeśli ze sobą nie rozmawiali
- nawet jeśli Ben uważał ją teraz za najgorszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek spotkał - dobrze było
wiedzieć, że znajdował się gdzieś w pobliżu. Martine zastanowiła się, czy było mu tak zimno jak jej, i
nagle poderwała się na pewną okropną myśl. Kiedy wracali z opałem, Ben miał na sobie tylko szorty -
żartowała sobie, że cały był pokryty gęsią skórką. A po kłótni w latarni był tak zajęty
powstrzymywaniem jej przed bójką, że nie przyszło mu do głowy zabrać ubrania. Martine wiedziała,
że jeśli
137
sama była przemarznięta w koszulce i bluzie, to Ben musiał czuć się jeszcze gorzej.
Przez pół godziny obmyślała plan, żeby wrócić do latarni i wykraść swój niezbędnik albo - jeśli to
okazałoby się niemożliwe - przynajmniej płonące polano, za pomocą którego mogłaby rozpalić
ognisko. Potem przypomniała sobie o czymś. W przypływie poczucia winy wobec reszty rozbitków
wyjęła raz z pudełka kilka zapałek, z zamiarem ofiarowania ich każdemu poza Claudiusem, gdyby
przydarzyła się okazja. Jakoś do tego nie doszło.
Włożyła rękę do kieszeni. Zapałki wciąż tam były.
Kilka minut potem Martine szperała po plaży w egipskich ciemnościach, usiłując znaleźć wyschnięte
liście palmowca, łupiny kokosów, wyrzucone przez morze kawałki drewna i cokolwiek innego, co
mogłoby się palić. Okropnie było szukać po omacku, nie wiedząc, czy za chwilę nie ukąsi jej skorpion
albo czy jakiś mściwy skorupiak nie zmiażdży jej palca - dziewczynka nie potrafiła zapomnieć o
krabie z buddyjskiej opowieści, który odciął głowę żurawia niczym „nóż przechodzący przez masło",
lecz mimo to nie ustała w wysiłkach, póki nie uzbierała dwóch sporych stert opału. Potem przeniosła
je z powrotem na skały za pomocą bluzy.
Ben leżał zwinięty na skraju plamy ze słabej poświaty księżyca - gołe ramiona na gołej skale. Spał.
Jego ciało pokrywała gęsia skórka, a usta w świetle księżyca zdawały się niebieskie. Martine najciszej,
jak umiała, ułożyła drwa w taki sposób, jak nauczył ją Tendai, po czym rozpaliła podpałkę. W
powietrze z trzaskiem strzeliły płomienie. Ben nawet nie drgnął, ale kiedy drewno zaczęło dymić, a po
jaskini rozeszło się ciepło, jego skóra
138
odzyskała gładkość i chłopiec przestał drżeć z zimna. Martine odbyła jeszcze jedną wycieczkę na
plażę po dodatkowy opał, który złożyła obok. Dopiero gdy zyskała pewność, że ogień nie wypali się
przez większą część nocy, wróciła do własnego zagłębienia. Roznieciła sobie mniejsze ognisko i
położyła się obok, umierając ze zmęczenia. Nawet nieugięcie zimna skała nie mogła powstrzymać jej
przed zaśnięciem.
Przez cały ranek padało. Martine siedziała pod zadaszeniem, obserwując cichy, pusty ocean. Alberto
opowiadał jej, że za czasów jego młodości zimą nigdy nie padało, ale tego roku zdarzały się nawet
powodzie. Nie słyszała ani nie widziała Bena. Około południa nie była już w stanie znieść
niepewności, więc wytknęła głowę za skałę. Chłopak zniknął, ale skrzętnie zgarnął na kupkę popiół,
zwęglony opał oraz pozostałe resztki drewna, tak żeby po jego powrocie polana na spodzie wciąż były
na tyle gorące, by mógł rozpalić ognisko od nowa. Martine uznała to za znak, że docenił jej wysiłek,
ale jeszcze jej nie wybaczył.
W porze obiadowej przestało padać i niebo przybrało mlecznoniebieski kolor. Ptaki uczciły to,
wybuchając śpiewem. Z rozmaitych powodów Martine nie miała ochoty na spotkanie ze złodziejami z
latarni, toteż pozostała w swoim schronieniu, póki nie wypędził jej stamtąd głód. Nawet wtedy
pobiegła tylko do najbliższej palmy, zerwała kilka kokosów i natychmiast wróciła. Usuwanie
139
łupiny bez noża było torturą. Martine spędziła niemal godzinę, usiłując wybrać biały miąższ za
pomocą ostrego kamienia. Ale zapłatą za cały wysiłek był jedynie ból brzucha. Nie najadła się wcale.
Znowu zaryzykowała wyprawę na zewnątrz, do skalnych jeziorek, skąd wybrała splątaną masę
obślizgłych wodorostów. Po kilku nieudanych próbach ugotowania ich na ogniu zjadła wszystko na
surowo. Wodorosty były słone, gumowate i absolutnie obrzydliwe, ale przynajmniej rozjaśniło jej się
w głowie i nie miała już takiej ochoty płakać.
Po południu w zatoce znowu pojawiły się delfiny, więc postanowiła zejść na dół i porozmawiać z
nimi. One do-dadzą jej otuchy. One pomogą jej uwierzyć, że wszystko będzie dobrze. Że Ben znowu
będzie jej przyjacielem. Że Gwyn Thomas nie będzie gniewać się w nieskończoność i nie odeśle jej z
Sawubony. Że znowu zobaczy Jemmyego.
Stała na skraju spienionych fal, przyzwyczajając się do temperatury wody, kiedy nagle zauważyła, że
odpływ znowu odsłonił wrak statku, wznoszący się teraz ponad morzem, które go pokonało.
Żaglowiec zdawał się ją wzywać. Panna Volkner opowiadała im kiedyś, że pomiędzy szesnastym a
siedemnastym wiekiem na wybrzeżu Transkei w dzisiejszym RPA rozbiło się co najmniej jedenaście
portugalskich galeonów i że wiele z nich uważano za statki przewożące drogocenne ładunki. Ben
sądził, że ten okręt również mógł do nich należeć, ale teraz Martine już nigdy się tego nie dowie.
Odrzuciła szansę, by popłynąć tam razem ze swoim przyjacielem, a badanie starego galeonu w
pojedynkę byłoby tyleż bezcelowe, co szalone. Dlatego takie znaczenie miało posiadanie przyjaciół.
Można było robić z nimi rzeczy, na które nie zdobyłoby się samemu. Przyjaciele sprawiali, że
człowiek czuł się odważny. Sprawiali, że wszystko stawało się zabawą.
Oczywiście teraz nie mogła już na to liczyć.
Chyba że... Martine przełknęła głośno ślinę. Chyba że zrobiłaby coś, by odzyskać zaufanie Bena. Na
przykład... Ale nie, o tym nie mogła nawet myśleć. Zapuszczanie się samej na rafę, gdzie jedyną
zaporą przed wszystkimi niebezpieczeństwami Oceanu Indyjskiego był kruchy mur z korala, nie było
warte ryzyka. Kto wie, jakie zdradzieckie prądy krążyły na krawędzi rafy albo jakie morskie potwory
kryły się w zbutwiałym wraku?
Mimo to jakoś nie mogła pozbyć się tej myśli. Ben był tak niewiarygodnie podekscytowany na myśl o
znalezieniu skrzyni ze starymi dziennikami, mapami albo skarbem. „To bardzo mało prawdopodobne -
powiedział wtedy - ale nigdy nie wiadomo. Może znajdziemy coś, co wszyscy inni przegapili". Może
ona zdołałaby coś znaleźć? Wtedy mogłaby podarować Benowi kompas ze statku albo złotą monetę na
dowód, że jego przyjaźń była dla niej tak ważna, iż Martine gotowa była przezwyciężyć swoje
największe obawy, by zdobyć dla niego pamiątkę. Na pewno to by wystarczyło, żeby znowu jej
zaufał.
Ale w głębi duszy dręczyły ją dwa pytania. Co, jeśli wpadnie pod wodą w jakieś kłopoty i nikt nie
będzie wiedział, gdzie się podziała? Albo jeszcze gorzej: co, jeśli pojawi się ratunek, a nikt nie będzie
mógł jej znaleźć, i pomyślą, że utopiła się w morzu, odpłyną bez niej, a ona na zawsze już pozostanie
sama na wyspie? Co wtedy?
140
17
Pierwszym znakiem, że wyprawa do wraku nie była najlepszym pomysłem jej życia, było to, że
delfiny ciągle odcinały jej drogę. Kładły się na bokach, piszczały i wyglądały absolutnie rozbrajająco.
Wystawiały brzuchy na popołudniowe słońce i pływały na grzbietach. Wykręcały śruby, skakały w
powietrzu i wykonywały tuzin innych sztuczek. Z początku Martine uważała to wszystko za zabawę,
lecz kiedy okazało się, że chodzi im o powstrzymanie jej przed wyprawą na rafę, doszła do wniosku,
że zwierzęta próbują przekazać jej, iż kryje się tam jakieś niebezpieczeństwo. Albo to, albo upiły się
wodą deszczową, jak w to wierzył lud Tsonga.
- Co chcesz mi powiedzieć, Słoneczny Tancerzu? -spytała. - Co się dzieje, Ciapku i Złotko? Czy kryje
się tam coś złego? Czy są tam rekiny?
142
Jeszcze zanim weszła do wody, udała się na wyprawę do jeziora, by przynieść stamtąd trochę trzcin.
W dawnych czasach wojownicy i myśliwi posługiwali się nimi jak improwizowanymi rurkami do
nurkowania, aby przedostać się przez rzekę lub podkraść niepostrzeżenie do wroga lub zwierzyny.
Ona zamierzała posłużyć się tym samym sposobem do poszukiwania skarbów. Połamała trzcinki na
fragmenty różnej długości. Po kilku eksperymentach na płyciźnie wybrała kawałek średniej długości.
Od czasu do czasu rozglądała się po plaży za Benem w nadziei, że ten przybiegnie pędem, aby ją
powstrzymać - że powie, iż to, co zaszło poprzedniej nocy, było tylko głupim nieporozumieniem, i że
oczywiście będzie się z nią dalej przyjaźnił. Lecz plaża pozostała pusta.
Podczas jej wyprawy nad jezioro zerwała się mocna bryza i teraz Martine patrzyła, jak fala z oceanu
rozbija się o rafę, oblewając wrak lawiną piany. Zdenerwowanie połączyło się w jej brzuchu z
wodorostową potrawką i kokosem, tworząc dość niefortunną mieszankę. Jeden fałszywy ruch i mogła
zostać uniesiona na ocean.
Zaczęła płynąć w stronę galeonu, lecz Słoneczny Tancerz znowu zastąpił jej drogę. Pozostałe delfiny
stłoczyły się dookoła niej i Martine, pomimo strachu i smutku, nie mogła powstrzymać uśmiechu.
Patrzyły na nią w taki szczególny sposób - z mądrością, ale zarazem po dziecięcemu i zuchwale.
Nagle zdała sobie sprawę, że nie tylko nie była osamotniona - otaczały ją stworzenia gotowe zawsze
przyjąć ją taką, jaka była. Uprzytomniła sobie, że nawet jeśli każda istota ludzka ją opuści albo będzie
się na nią gniewać, wciąż pozostanie jej dar uzdrawiania zwierząt.
143
Była to pokrzepiająca myśl i napełniła ją odwagą, której Martine potrzebowała, by pocałować
Słonecznego Tancerza na pożegnanie, odepchnąć go lekko, ale stanowczo na bok, i ruszyć w stronę
rafy. Mimo to niepokoiła ją myśl, że delfiny nie chciały jej towarzyszyć. Niemal jakby przez zatokę
biegła niewidzialna linia, którą wzdragały się przekroczyć. Sama Martine z obawą przepłynęła przez
tę wyobrażoną granicę.
Wrak znajdował się o wiele dalej, niż to się wydawało z brzegu. Kiedy Martine wreszcie do niego
dotarła, musiała odpocząć przez kilka minut, trzymając się butwie-jącej burty. Gdy zobaczyła, jak
mała odległość dzieli ją od wzburzonych wód Oceanu Indyjskiego, znowu poczuła strach. Co jakiś
czas po wraku rozpryskiwała się piana morska, a członkami dziewczynki szarpał potężny prąd. Nagle
pojęła szaleństwo swego przedsięwzięcia. Musiały przecież istnieć prostsze sposoby na to, by
odzyskać przyjaźń Bena!
Mimo to pomyślała, że szkoda byłoby teraz zawrócić, i na wszelki wypadek jeszcze raz przetestowała
swoją trzcinkę. Działała całkiem dobrze. Przydałaby się maska, ale woda była tak czysta, a ryby tak
kolorowe, że nie miało to znaczenia.
O ile była w stanie stwierdzić, galeon utknął na rafie i zatonął na miejscu. Martine zastanawiała się, co
się stało z załogą. Rozumiała aż za dobrze, jak musieli być przerażeni, widząc biały pióropusz wody
wystrzelający z dna okrętu. Na pewno na pokładzie zapanował całkowity chaos, w miarę jak ludzie -
na dodatek pełni rumu i bez kamizelek ratunkowych - zalewani byli przez wdzierające się morze. Czy
ich skrzynie z perłami i złotem - jeśli
144
rzeczywiście to właśnie przewozili - poszły na dno razem z nimi? Czy udało im się dopłynąć do
brzegu? Czy kiedykolwiek ich uratowano? A może ich czaszki stały się domem dla ryb i z czasem
stopiły się w jedno z koralem o kształcie mózgu?
Nieziemskie piękno rafy wypchnęło jej z głowy te makabryczne myśli. Pod wodą widać było
niebieskie, a także czerwone i białe rozgwiazdy, grubouste papugoryby w cudownych odcieniach lila,
różu i fioletu, ryby anielskie w biało-czarne paski, a także rozpłaszczoną ośmiornicę, wyglądającą jak
żelowaty duch z kreskówki. Co najlepsze, było tam również pół tuzina żółwi. Ich ciemnobrązowe
skorupy zdobiły kremowe wyżłobienia. Gady płynęły leniwie poprzez swój podmorski świat,
machając wolno kikutowatymi łapami. Wydawało się niemożliwe, by tak niezgrabne stworzenia
mogły unosić się w wodzie
- jednak to robiły, a ich prehistoryczne oczy w komiczny sposób przyglądały się otoczeniu.
Przystając co chwilę, by wciągnąć tlen przez trzcinkę
- co okazało się dość proste, o ile trzymało się ją idealnie pionowo, lecz karą za każdy przechył była
słona woda
- Martine prześlizgiwała się przez tęczowe akwarium. Z zaskoczeniem odkryła, że całkiem dobrze się
bawi.
W którymś momencie promienie złocistego światła rozświetliły jadeitową głębię i Martine domyśliła
się, że słońce wkrótce będzie zachodzić. Zamierzała już porzucić swoją misję i wynurzyć się na
powierzchnię, kiedy jej wzrok przyciągnęło metaliczne błyśnięcie. Zaczerpnęła przez trzcinkę duży
haust powietrza i zanurkowała. Kiedy podpłynęła bliżej, stwierdziła, że to nie zatopiony skarb, jak jej
się wydawało z daleka, lecz fragment bardzo
145
grubego kabla. Nie było w nim nic starodawnego. Wyglądał zupełnie współcześnie i wydawał się
całkiem nowy.
Martine wiedziała, że powinna już wracać na plażę, ale nie chciała odpływać, nie zbadawszy sprawy
dokładniej. Kabel sugerował komunikację albo elektryczność i zawsze istniała możliwość, że mógł
być podłączony do czegoś, co pomogłoby im w wydostaniu się z wyspy. To zrobiłoby na Benie o
wiele większe wrażenie niż jakikolwiek skarb. Martine wróciła na powierzchnię, by zaczerpnąć więcej
powietrza, po czym znowu popłynęła na dół. Kiedy zbliżyła się do kabla, zauważyła kolejny metalowy
zwój, a potem następny i jeszcze jeden. Było tam całe mnóstwo przewodów! Pod wodą rozciągała się
koronkowa sieć przezroczystych plastikowych rurek, które znikały w błękitnej oddali.
Martine zamierzała właśnie szarpnąć jedną z nich, kiedy nagle przed nią pojawiła się machająca
płetwami manta. Jej czarne skrzydła w kształcie diamentu wydymały się niczym opończa rozbójnika.
Martine wiedziała, że manty rzadko robią krzywdę ludziom, lecz ta wzbudzała strach samym swoim
rozmiarem, więc dziewczynka odsunęła się na bok, by nie stać jej na drodze. Manta skręciła i ruszyła
prosto na nią. Martine znowu się odsunęła, ale stworzenie nadal za nią podążało. Im bardziej się
zbliżało, tym mniej przyjaźnie wyglądało i tym bardziej przypominało niewidzialny dla radarów
bombowiec, który Martine widziała kiedyś w wiadomościach, jeszcze w Anglii. W końcu czarne
skrzydła przesłoniły jej wszystko.
A potem manta zaszarżowała na nią jak rozjuszony byk.
146
- BI... bl... ghhhh - zaczęła krztusić się wodą Martine, kiedy manta wypchnęła ją na powierzchnię. -
Bubblug--h-uhh...
Sekundę potem rozległa się stłumiona, podwodna eksplozja. Siła wybuchu zadziałała niczym wodne
działko, wyrzucając Martine w górę i na bok. Lecz pełną moc odczuła manta. Fragmenty chrząstki,
tkanki i skóry opadły na powierzchnię morza jak lawa.
Martine wrzasnęła.
Z wody obok niej wynurzył się naraz Ben, przerażając ją niemal tak samo jak eksplozja.
- Martine! Martine, odezwij się do mnie. Nic ci nie jest? Gdzie jesteś ranna? Tutaj, przytrzymaj się
mnie.
Martine była w szoku. Nie chciała uwierzyć, że jakieś żyjące stworzenie zostało na jej oczach
wysadzone w powietrze. Nie mogła przestać się trząść. Jej żebra w miejscu, gdzie staranowała je
manta, wydawały się jak zmiażdżone.
- B-ben - zdołała w końcu wydusić. - C-co ty tu robisz?
- Zobaczyłem, jak płyniesz do wraku, więc wyruszyłem za tobą, bo się niepokoiłem. Ale to teraz
nieważne. Widziałaś, co wywołało eksplozję? Czy na statku była podłożona mina pułapka? Dotykałaś
czegoś?
- Nie. To znaczy, nie wiem. Znalazłam na dnie te kable i chciałam przyjrzeć im się bliżej, kiedy ta
manta odepchnęła mnie na bok. Tak jakby mnie goniła. A potem rozległ się wybuch i coś mignęło na
czerwono i biało. Och, Ben, ta biedna manta. Co się stało? Czy to była bomba?
- Brzmiało jak jakaś podwodna mina.
147
Ben ubijał wodę nogami, biorąc na siebie tyle ciężaru Martine, ile mógł. Z rany na jej ramieniu ciekła
krew, która rozchodziła się po wodzie na kształt grzyba i rozpływała w nicość. Wyblakły zachód
słońca nad horyzontem wskazywał, że mieli jeszcze jakieś pół godziny do zapadnięcia afrykańskiej
nocy.
- Musimy jak najszybciej zabrać cię na plażę - powiedział Ben. - Myślisz, że dasz radę popłynąć?
Nagle po powierzchni morza, które zdążyło się już wygładzić, jakby eksplozja nigdy nie miała
miejsca, prześlizgnęła się gwałtowna, nienaturalna fala.
- Co to jest? - spytała w panice Martine, czepiając się ramienia Bena. Sekundę potem coś usłyszeli:
łopot żagla i chlupotanie wody o burty łodzi. Zza wyspy wyłoniła się pędząca po falach łódź dau.
- Łódź ratunkowa - zawołała Martine. Podniosła z bólem ramię i otworzyła usta, żeby krzyknąć.
- Nie! - ostrzegł Ben. - Może to oni podłożyli minę. Nurkuj głęboko, teraz!
Wiatr był silny i łódź szybko zbliżała się do rafy. Martine zdążyła tylko nabrać powietrza, zanim Ben
wciągnął ją pod powierzchnię wody. Kilka sekund później morze spieniło się i nad ich głowami
przemknęła płetwa sterowa łodzi. Gdyby byli choć odrobinę wolniejsi, wpadłaby prosto na nich.
Ben szybko ruszył w kierunku wraku. Martine podążyła za nim. Słabnące słońce oznaczało, że zarys
galeonu był ledwo widoczny pod wodą. Zdawało się, jakby musieli bardzo długo płynąć w
zielonkawym mroku. Podczas wybuchu Martine straciła swoją trzcinkę i płuca ją paliły, zanim
wreszcie poczuła pod palcami szorstką
burtę statku. Razem z Benem wynurzyli się ostrożnie na powierzchnię i wciągnęli powietrze najciszej,
jak mogli.
Łódź stanęła na kotwicy. Jej żagle były spuszczone. Na pokładzie znajdowało się czterech
Afrykańczyków. Dwóch było ubranych w koszulki i spodnie, pozostali mieli na sobie pianki do
nurkowania.
Zatokę zdążył już spowić ponury półmrok i jeden z nurków wyciągnął latarkę. Podniósł ją w prawej
dłoni, a lewą pokazał na morze, na którym wciąż unosiły się resztki manty. Powiedział coś w
dialekcie, którego Martine nie rozumiała.
Ben wytężył słuch.
- Mówi, że coś dużego zginęło - przetłumaczył. -Pewnie rekin albo manta, ale nie człowiek.
Wyższy z mężczyzn w normalnym ubraniu powiedział coś agresywnie do nurka. Zdawał się
kwestionować jego opinię. Nurek podał mu latarkę i podniósł harpun, a potem razem z kolegą
zeskoczyli tyłem do wody. Zagłębili się w nią prawie bez żadnego plusku. Ben i Martine spojrzeli na
siebie z niepokojem. Jeśli nurkowie sprawdzą wrak, na pewno ich odkryją.
- Szybko - szepnął Ben. - Tutaj.
Wspiął się na występ wielkości mniej więcej pudełka od butów i podciągnął za sobą Martine.
Przylgnęli do siebie, żeby łatwiej zachować równowagę. Krew z zadrapania na ramieniu Martine
spływała jej po bicepsie. Do rany dostała się sól i dziewczynka krzywiła się z piekącego bólu.
Pod nimi w wodzie pojawili się nurkowie. Latarki na ich hełmach rozświetlały wszystkie zakamarki
galeonu. Nagle Martine poczuła w gardle jakieś drapanie. Poczerwieniała na twarzy i oczy jej
załzawiły. Mężczyźni
148
149
rozdzielili się. Jeden przepłynął przez dziurę w burcie, by zbadać rafę. Drugi kręcił się bezpośrednio
pod nimi. Drapanie w gardle stało się nie do zniesienia. Martine wykrzywiła całą twarz, usiłując je
stłumić, lecz w końcu wydała z siebie kombinację kaszlu i kichnięcia. Dźwięk rozniósł się po
galeonie.
Głowa nurka wyskoczyła na powierzchnię. Mężczyzna trzymał w rękach harpun ze strzelbą gotową do
strzału. Krzyknął poprzez rozbrzmiewający echem wrak do swych towarzyszy na łódce. Zapewne
pytał, czy coś słyszeli.
Odpowiedzieli mu ze śmiechem. Sądząc po odgłosach, kpili z niego, że słyszał głosy dawno zmarłych
marynarzy.
Nurek skrzywił się. Znajdował się tak blisko Bena i Martine, że mogliby pochylić się i go dotknąć, ale
zajęty był badaniem dna statku i nawet nie przyszło mu do głowy, żeby spojrzeć do góry. Upewniwszy
się, że we wraku nie ma nic groźniejszego od ławicy pasiastych rybek i jednego oszołomionego
żółwia, wetknął harpun za pasek i zanurzył się z powrotem pod wodę. Rozległ się łopot, gdy żagiel
dau wypełnił się podmuchem powietrza. Minutę później Martine i Ben pozostali sam na sam z
wiatrem i wodą.
Dopłynęli do brzegu w ciemnościach. Martine przez cały czas rozmyślała o tym, do czego mogłoby
dojść, gdyby Ben się nie zjawił. Mogłaby spanikować po wybuchu
i spróbować dostać się na brzeg, zanim była na to gotowa, a potem dostać skurczu mięśni i się utopić.
Mogłaby zostać porwana albo nawet zastrzelona z harpuna. Próbowała podziękować i przeprosić za to,
że go zraniła, ale uciszył ją, mówiąc, żeby oszczędzała siły na pływanie. W połowie zatoki otoczyły
ich delfiny. Martine z wdzięcznością uchwyciła się płetwy grzbietowej Słonecznego Tancerza, który
przewiózł ją do brzegu.
Kiedy wdrapywała się wyczerpana na skały, przyszło jej do głowy, że już nigdy nie będzie musiała
bać się głębin - bo co jeszcze mogłoby ją spotkać gorszego od tego, co już przeżyła? Miała za sobą
upadek do wzburzonej wody z ogromnej wysokości, niemal utonęła w falach wielkości tsunami,
została otoczona przez rekiny, staranowana przez mantę i niemal rozerwana na kawałki w wyniku
wybuchu podwodnej miny. Po tym wszystkim szkolny basen będzie wydawał się równie bezpieczny
jak wanna.
Pół godziny później siedzieli we dwoje przy ogniu w jamie Bena, susząc sobie na kolację stertę
obślizgłych, niezachęcających wodorostów. Zielsko syczało i pryskało, podczas gdy Ben oczyszczał
ranę Martine za pomocą słodkiej wody, którą przyniósł wcześniej z jeziora. Potem przewiązał ją luźno
swoją czerwoną bandaną. Oboje byli pogrążeni w myślach. W głowach obracali to samo pytanie: co
powinniśmy powiedzieć reszcie?
Czy powinniśmy cokolwiek im powiedzieć?
Ciszę przerwała nagle Martine.
- Ta manta ocaliła mi życie - powiedziała. - W jakiś sposób wiedziała, co się stanie. Tak samo jak
delfiny. Próbowały mnie powstrzymać.
150
151
- Kto mógł podłożyć minę w miejscu, gdzie żyje tyle stworzeń morskich? - powiedział Ben z
nietypowym dla siebie gniewem. - Manta musiała wpłynąć na jakiś drut i ją zdetonować. Jakiś
człowiek albo jakaś organizacja zadała sobie wiele trudu, aby dopilnować, że coś pod wodą pozostanie
nienaruszone. Tamta łódź pojawiła się w przeciągu kilku minut od eksplozji. To znaczy, że albo
kotwiczyła, albo żeglowała gdzieś w pobliżu. Ale co miała chronić mina? Kable czy wrak? Może
jednak jest tam zagrzebany jakiś skarb.
Jedli właśnie zeschnięte wodorosty, krzywiąc się od ich słoności, kiedy na drugim końcu plaży
pojawiła się jakaś postać. Poruszała się szybko, jakby ten ktoś biegł w ogromnym pośpiechu.
Ben westchnął.
- Co znowu?
Martine przewróciła oczami. O cokolwiek chodziło, nie mogło to być nic dobrego. Kiedy postać
zbliżyła się do podnóża klifu, zobaczyli, że to Lucy. Włosy powiewały jej na wietrze. Wspięła się po
śliskich skałach i podciągnęła z wysiłkiem na skalny występ. Kiedy stanęła w świetle ogniska, Martine
zobaczyła, że ich koleżanka wygląda wręcz koszmarnie. Nic w niej nie przypominało zadbanej
panienki z klubu tenisowego, jaką była na statku. Włosy zwisały jej strąkami, biały dres miała brudny,
a jej oczy wyglądały jak szparki czerwieni.
- Chodzi o Claudiusa - powiedziała załamującym się głosem. - Zdarzył się wypadek. Potrzebujemy
waszej pomocy.
18
Claudius leżał nieprzytomny na plaży. W świetle pochodni wydawał się tak blady i pozbawiony życia,
że gdyby nie czerwone pręgi na jego brzuchu, wtopiłby się w piasek. Jego twarz, usta i szyja były
spuchnięte. Oddychał płytko i z wysiłkiem. W niedużej odległości leżała odpowiadająca za jego stan
meduza „żeglarz portugalski" z korpusem jak przezroczysta, wypełniona gazem bańka i mackami
ciągnącymi się niczym fioletowoniebieskie spaghetti przez niemal całą szerokość plaży. Wyglądała
zbyt ładnie, by być niebezpieczna.
Jake chodził tam i z powrotem, co chwila przykucając obok nieprzytomnego przyjaciela i mówiąc:
- Claudius, stary, zostań z nami, słyszysz mnie? Sherilyn była w jeszcze gorszym stanie niż Lucy.
Siedziała na piasku w swojej wymiętej różowej piżamie i załamywała ręce.
153
- Zginiemy tutaj - powiedziała płaczliwie. - Już nigdy nie zobaczę mamy i taty. Ta wyspa nas zabije i
znajdą tylko nasze kości.
Jedyną osobą, która zajmowała się czymś konstruktywnym, był Nathan: raz za razem chodził do
wody, jak automat, napełniał tykwę słoną wodą i wylewał ją na pokryte pręgami ciało Claudiusa, by
zwalczyć zapalenie. Martine przypomniała sobie, jak ojciec mówił jej, że najlepszym lekarstwem na
oparzenia meduzy jest ocet lub uryna, ale żeglarz portugalski należał do nieco innego gatunku i miał
reputację jednego z najbardziej jadowitych stworzeń w oceanie.
- Pomyśleliśmy, że skoro twój tata był lekarzem, może będziesz wiedziała coś o pierwszej pomocy -
powiedziała Lucy do Martine, nadal balansując na krawędzi łez. - Próbowaliśmy wszystkiego. - Ze
wstydem podała jej niezbędnik z przyborami do przetrwania. - Spróbowaliśmy nawet wylać na pręgi
trochę tych lekarstw, które miałaś w buteleczkach, ale nic nie podziałało.
Martine miała ochotę się rozpłakać. Troskliwie przygotowane przez Grace leki zostały zmarnowane na
nic. Brakowało żyłki wędkarskiej i haczyka. Inne przedmioty były pokryte piaskiem. Zapięła suwak
saszetki, żeby na to nie patrzeć, po czym uklękła przy Claudiusie. Kiedy biegli na plażę, przeżywała
wiele sprzecznych emocji w stosunku do swego dręczyciela i niewiele z nich było pozytywnych.
Towarzyszyło jej mocne przekonanie, że całe zajście to tylko przejaw hipochondrii Claudiusa; że
pędzili na drugi kraniec wyspy jedynie po to, aby mógł odegrać jakąś dramatyczną scenę i skupić na
sobie uwagę wszystkich. Lecz te uczucia i wątpliwości opuściły ją,
154
gdy tylko go ujrzała. Na pierwszy rzut oka widać było, że osiągnął stan krytyczny. Walczył o oddech z
takim trudem, że żyły na szyi niemal mu pękały, a jego puls był tak słaby, że Martine prawie nie
mogła go wyczuć.
Odchyliła mu głowę do tyłu, żeby upewnić się, że drogi oddechowe nie są zablokowane, po czym
podniosła się.
- Nic nie mogę zrobić - powiedziała. - Żadne z nas nic mu nie pomoże. Ma ostrą reakcję alergiczną na
jad. Myślę, że znajduje się w stanie wstrząsu anafilaktyczne-go. Prawdopodobnie umrze, chyba że
zostałby natychmiast przewieziony do szpitala.
Lucy pobladła niemal tak samo jak Claudius, Nathan cisnął swoją tykwę do morza, a Jake zaklął
cicho. Sheri-lyn znowu wybuchła płaczem.
Nagle odezwał się Ben:
- Ty możesz mu pomóc.
Wszyscy otworzyli usta w osłupieniu - Martine z zaskoczenia, że Ben odzywa się przy kolegach z
klasy, pozostali zaś, ponieważ w ciągu trzech i pół roku, od kiedy go poznali, nigdy nie wymówił ani
sylaby.
- Co powiedziałeś? - spytała Lucy niedowierzająco.
- Wiedziałem! - zawołał Jake. - Wiedziałem, że umiesz mówić. Wiedziałem, że tylko udawałeś.
- Zamknij się, Jake - powiedziała ostro Lucy. - Claudius umiera, a ty potrafisz myśleć tylko o sobie.
Ben, co miałeś na myśli, mówiąc, że Martine może mu pomóc? Martine, jeśli znasz jakiś sposób, żeby
go uratować, zrób to. Wiem, że sprawił ci mnóstwo przykrości. Jak my wszyscy. Przepraszam za
latarnię i strasznie mi wstyd za twój niezbędnik. Ale nie mogłabyś chwilowo o tym
155
zapomnieć? Jeśli pomożesz Claudiusowi, wynagrodzimy ci to, obiecuję.
- Nie w tym rzecz - odparła Martine. - To nie ma teraz znaczenia. Claudius potrzebuje pomocy, jaką
tylko szpital jest mu w stanie zapewnić. Potrzebuje leków antyalergicznych albo jakiegoś antidotum
na jad meduzy, a jeśli stanie mu serce, trzeba będzie przeprowadzić reanimację, żeby znowu zaczął
oddychać.
- A co z tą twoją czarną magią? - spytał Jake. - Jak wtedy z tą gęsią w ogrodzie botanicznym w
Kirstenbosch?
Martine spojrzała na niego. Kiedyś podczas szkolnej wycieczki do ogrodu botanicznego w
Kapsztadzie uleczyła egipską gęś ze złamanym skrzydłem, ale nie było to przyjemne wspomnienie. To
znaczy fragment z gęsią był bardzo miły, tylko że potem grupka dzieciaków, które to widziały - wśród
nich Jake - ganiały za nią z kijami, wołając: „Wiedźma! Wiedźma! Wiedźma!"
Martine wróciła do rzeczywistości.
- Nie uprawiam czarnej magii - powiedziała do Jakea. - To coś zupełnie innego. Czasami potrafię
trochę pomóc zwierzętom, to wszystko. Nie umiem pomagać ludziom.
- Owszem, umiesz - powtórzył Ben. -Możesz mu pomóc.
W jego głosie brzmiało takie przekonanie, że Martine - przypominając sobie, co dla niej zrobił tego
popołudnia - uklękła bez słowa przy Claudiusie i położyła na nim ręce. Niemal natychmiast jej dłonie
zaczęły się rozgrzewać, tak samo jak wtedy z gęsią i delfinem, i poczuła przepływającą przez ciało
potężną energię. Był jednak pewien problem. Energia wchodziła tylko na głębokość
skóry Claudiusa, po czym zatrzymywała się, jak gdyby blokowana przez niewidzialną barierę. Martine
skupiła się mocniej, ale stan chłopca w ogóle się nie poprawiał. Jeśli już, to twarz Claudiusa stała się
jeszcze bledsza, a jego oddech - bardziej chrapliwy. Wtedy zyskała pewność, że jej dar uzdrawiania
był przeznaczony dla zwierząt, nie dla ludzi.
Zamiast tego pomyślała więc o Grace i odwiecznej mądrości jej przodkiń. Próbowała wymyślić, co by
zrobiły na jej miejscu. Przypomniała sobie tę noc, kiedy Grace przyszła do niej do Komnaty Pamięci
w jaskiniach Sawubony i zrobiła jej przyspieszony kurs medycyny tradycyjnej. Czy nauczyła ją
czegokolwiek, co mogło się teraz przydać? Dużo mówiła o toksynach i jadach, ale wyglądało na to, że
były ich setki rodzajów - trucizny, które atakowały nerwy albo komórki albo zagęszczały krew, lub też
wyłączały system odpornościowy. Trzeba było lat nauki w sztuce sangoma, by zapoznać się z różnymi
rodzajami antidotum. Martine miała co najwyżej kilka godzin, by znaleźć coś dla Claudiusa. A
tymczasem jego stopy i dłonie puchły do słoniowych rozmiarów.
Tego dnia, kiedy zatrzymała autobus, Grace powiedziała, że w odpowiedniej chwili Martine będzie
wiedziała, co robić - ale ona nie wiedziała. Nie miała najmniejszego pojęcia.
Skupiła się mocniej. Wkrótce poczuła się dziwnie i w głowie zrobiło jej się lekko. Scena na plaży
odpłynęła i zamiast tego Martine ujrzała dym i Afrykańczyków w zwierzęcych maskach, a potem,
zupełnie znikąd, w jej głowie pojawił się obraz roślinki od Grace, leżącej
156
157
w niebieskiej butelce po wodzie mineralnej na pokładzie „Pustułki".
Rzeczywistość na plaży, wraz ze śmiertelnie nieruchomym pacjentem i kręgiem przerażonych twarzy,
powróciła do niej nagłą falą.
- Czy żeglarz portugalski ma jakąś inną nazwę? - spytała.
Wszyscy spojrzeli na nią, nic nie rozumiejąc.
- Och, proszę, zastanówcie się. Czy ma on jakąś inną nazwę? Czy nazywają go innym imieniem?
- Hmm, no, aretuza - odparł Jake. - Niektórzy nazywają go aretuzą.
- Liście - powiedziała Martine do Bena. - Potrzebujemy liści od Grace.
Zniknął, zanim skończyła mówić.
¦
19
Martine siedziała na podkulonych nogach, patrząc, jak pierś Claudiusa wznosi się i opada. Od
miesięcy uważała go za jedną z najbardziej aroganckich, nieprzyjemnych osób, jakie kiedykolwiek
miała nieszczęście poznać. Teraz, kiedy ponad nieruchomym morzem wstawał cichy i szary dzień,
myślała tylko, jaka by była szczęśliwa, gdyby się obudził.
Krok po kroku - zdała sobie sprawę - wyspa ich zmieniała. Poprzedniego wieczoru Lucy, która nigdy
dotąd nie wyraziła najmniejszego zainteresowania czymkolwiek innym poza modą, muzyką i samą
sobą, pracowała równie ciężko jak chłopcy przy przenoszeniu Claudiusa do szałasu, aby ochronić go
przed żywiołami. Potem zaś nalegała, by objąć pierwszą wartę, i siedziała przy chorym przez całą noc.
Zbudziła Martine dopiero na krótko przed świtem. Teraz spała,
159
pochrapując z cicha, z rękami i nogami rozrzuconymi na piasku.
Nawet Sherilyn wzięła się w garść na tyle, by pozbierać drewno na opał w strasznych,
odstręczających, nawiedzonych przez duchy ciemnościach. Jednak największa zmiana zaszła w
Nathanie, który zawsze był mieszczuchem do szpiku kości i robił wszystko, co w jego mocy, by
unikać kontaktu z dzikimi zwierzętami i naturą. W szkole był pedantycznie schludny i nikt nigdy nie
widział najmniejszego zgniecenia czy plamki na jego mundurku. A jednak teraz zgłosił się na
ochotnika, by wstać z Benem przed świtem i spróbować złowić jakieś ryby bez haczyka i żyłki. Jake
ze wstydem przyznał się Martine, że stracił jej sprzęt rybacki za pierwszym razem, kiedy chciał go
użyć. On i jego przyjaciele od kilku dni nie jedli nic poza kokosami. Zatem Ben i Na-than zamierzali
spróbować starej wyspiarskiej sztuczki rybackiej.
Jeden z mozambickich marynarzy na statku opowiadał Benowi, że z braku żyłki wyspiarscy rybacy
miażdżyli czasem liście pewnego gatunku palmy, wpuszczali soczystą miazgę do skalnych sadzawek i
czekali, aż ryby się otumanią. Jednocześnie odcinali im drogę ucieczki na głębszą wodę. Kiedy
upojone ryby kręciły się w wodzie bez ładu i składu, rybacy po prostu zgarniali je w sieci, obtaczając
dłonie piaskiem, by ochronić skórę przed ostrymi skrzelami.
Ponieważ chłopcy nie byli pewni, które z palm - jeśli w ogóle jakieś - należą do odpowiedniego
gatunku, zamierzali zebrać po próbce liści z każdego rodzaju i modlić się, by były wśród nich te
odpowiednie.
- Nie mamy też sieci - dodał Ben, rzucając podstępne spojrzenie na swego pomocnika - ale Nathan już
się zaoferował ze swoją koszulką!
Krzyki protestu Nathana dawały się słyszeć z drugiego końca plaży. Martine pomachała chłopcom na
pożegnanie i wróciła do swego nieprzytomnego pacjenta. To była traumatyczna noc. Znalezienie
roślinki Grace zajęło Benowi ponad godzinę, bo gdy Martine sadziła ją nad jeziorem, on przebywał w
latarni, a do tego trudno mu było szukać przy świetle latarki. Zanim pojawił się z liśćmi, Martine
zdążyła już nabrać obaw co do wyciskania soku bezpośrednio na oparzenia. Ale z drugiej strony
powstrzymanie się od działania mogło mieć katastrofalne skutki. W końcu Nathan przekonał ją, aby
zaryzykować. Zaproponował, żeby grupa zawarła pakt: każde z nich dotknie Martine w czasie, kiedy
ona będzie aplikować sok z liści - w ten sposób wszyscy będą ponosić odpowiedzialność za rezultat.
Tak też zrobili.
Początkowy efekt był straszny. Pręgi na skórze Clau-diusa przybrały w świetle ogniska przerażającą
barwę, a on sam wił się i jęczał, nie odzyskując przytomności. Martine była zupełnie przekonana, że
go zabiła. Lecz po dziesięciu minutach kolor zbladł i pręgi zaczęły się powoli kurczyć. W ciągu kilku
następnych godzin opuchlizna na twarzy oraz szyi chłopca zeszła i Claudius oddychał bardziej
regularnie. Mimo to przez całą noc pozostał nieprzytomny.
Teraz Martine siedziała z nim sam na sam. Lucy i Sherilyn nie obudziły się, kiedy Ben z Nathanem
szykowali się na ryby, a Jake, który nie mógł znaleźć sobie
160
161
miejsca, poszedł do latarni po wszystko, co mogło się im przydać, dopóki nie będą mogli przenieść
Claudiusa. Poprzedniej nocy wszyscy nadrabiali miną, ale tak naprawdę ogarnęła ich rozpacz. Nikt nie
chciał powiedzieć na głos, że byli na wyspie od niemal pięciu dni, a nie widzieli ani śladu po ekipie
poszukiwawczej, turystach ani rybakach. Ponieważ Claudius był na progu śmierci, Mar-tine z Benem
uznali, że to nie najlepsza pora na wspominanie o podwodnych minach i nurkach z harpunami przy
wraku.
Martine zastanawiała się, co z nimi będzie. Wszyscy wydawali się tak pewni, że ktoś ich uratuje. Ale
co, jeśli tak się nie stanie? Co, jeśli na wyspie zjawią się nagle ludzie z dau i Co, jeśli Claudius nigdy
nie obudzi się ze śpiączki?
Wyglądało na to, że na wyspie było sporo „jeśli", i żadne nie było zbyt przyjemne.
Nagle Claudius otworzył oczy, jakby ktoś gwałtownie wybudził go ze snu. Rozejrzał się oszołomiony.
- Mamo! - wykrztusił. - Mamo!
- Claudius, to ja, Martine. Wciąż jesteś na wyspie.
Claudius objął wzrokiem trzcinowy szałas, biały piasek i palmy widoczne na zewnątrz, po czym
zaczerpnął drżący oddech.
- W wodzie wyglądała tak ładnie - wymruczał dziwnym, zachrypniętym głosem, jakby do siebie. -
Pływałem sobie i chciałem ją złapać. To było jak dotknięcie ognia, tylko że nie mogłem uciec. Cały
się w to zaplątałem. Czułem się tak, jakbym palił się żywcem. Wrzeszczałem do Jakea, ale był zbyt
przerażony, żeby to ze mnie zdjąć, a potem straciłem czucie w nogach.
- Już dobrze - powiedziała wstrząśnięta Martine. - Już dobrze. Miałeś reakcję alergiczną na jad
żeglarza portugalskiego, ale teraz jesteś bezpieczny. Wszystko będzie dobrze.
Spróbowała się uśmiechnąć i nawet to wydawało jej się dziwne, gdyż zawsze uważała, że Claudius
jest ostatnią osobą, na którą mogłaby spoglądać z uśmiechem.
- Chcesz trochę wody?
Skinął głową, więc przyłożyła mu do ust tykwę i z pewną trudnością podtrzymała go, kiedy pił. Potem
Claudius na powrót się położył, odwracając twarz w stronę ścianki szałasu. Zapadło długie milczenie.
Martine pomyślała, że chłopiec znowu zasnął, i po chwili sama zapadła w drzemkę. Wyrwało ją z niej
chrapliwe słowo:
- Dlaczego?
- Co dlaczego? - spytała rozespanym głosem, choć od razu wiedziała, co miał na myśli.
Claudius odwrócił się do niej. Policzki miał zapadnięte, a jego skóra była pożółkła.
- Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego mi pomagasz, po tym wszystkim, co zrobiłem tobie i Benowi?
Nie było na to łatwej odpowiedzi, więc Martine powiedziała po prostu:
- Jesteś bardzo chory. A zresztą tak naprawdę to nie ja ci pomogłam. To Grace. Ona jest
uzdrowicielką. To ona dała mi roślinę, która cię uzdrowiła.
- Więc nie powinna była tego robić! - wybuchnął Claudius, a głos miał zduszony i niepewny. - Ty nie
powinnaś była tego robić. Nie zasługuję na to, żeby mnie ratować. Żałuję, że delfiny w ogóle mnie
ocaliły.
162
163
Chciałbym być martwy. Widziałaś, co zrobiłem Benowi na statku. Jestem tchórzem.
Martine od wielu godzin obracała w głowie te same myśli, lecz kiedy usłyszała to z ust samego
Claudiusa, zrozumiała, że Ben miał rację. Claudius zasługiwał na litość, nie pogardę.
Potrząsnęła głową.
- Już o tym zapomnieliśmy. - To była nieprawda, ale jeśli kiedykolwiek jakieś kłamstwo było
usprawiedliwione, to właśnie teraz. - Każdy robi głupstwa, kiedy się boi - pocieszyła go. - Tak czy
inaczej, nie jesteś tchórzem. Kiedy rozpoczął się sztorm, byłeś ostatnią osobą na „Pustułce", która
zaczęła się bać. Słyszałam, jak mówiłeś Lukeowi, że zostaniesz pod pokładem i będziesz oglądać
filmy, kiedy reszta będzie panikować na górze. I pomogłeś ojcu przeprowadzić jacht przez huragan na
Kajmanach. Do tego trzeba prawdziwej odwagi.
- Wiesz, z tym jachtem to nieprawda - powiedział Claudius łamiącym się głosem.
- Niby co? Chcesz powiedzieć, że tak naprawdę nie macie jachtu?
- Ja, mamy jacht. I to nie byle jaki: nasz jacht należał kiedyś do najbogatszego człowieka w Grecji.
Nie, mam na myśli, że to nieprawda z tym huraganem, i że ojciec kazał mi przejąć ster. Tata nie
potrafiłby odróżnić steru od rufy, a nawet jeśli, to jestem ostatnią osobą, której powierzyłby łódź.
Rzeczywiście widziałem huragan na Kajmanach, tyle że w wiadomościach w pokoju hotelowym.
Wiatr i deszcz biły w okna, a palmy zginały się wpół, ale nigdy nie byliśmy w żadnym
niebezpieczeństwie. Centrum huraganu znajdowało się pięćdziesiąt
164
mil od nas. W telewizji pokazali jakiegoś ojca z synem, którzy opowiadali, jak walczyli ze sztormem
na swojej małej łódeczce. Ojciec był tak dumny z odwagi syna, że postanowiłem udawać, iż to moja
historia. Odwrócił wzrok.
- Spędziłem sporo czasu, oglądając telewizję w różnych hotelowych pokojach, kiedy mama i tata
wychodzili na przyjęcia koktajlowe ze swoimi sławnymi i bogatymi znajomymi. Tacy ludzie nie lubią,
kiedy dookoła kręcą się dzieciaki, zwłaszcza grube dzieciaki.
Martine wyobraziła sobie własne życie w Sawubonie - obozowe śniadania z Tendaiem, który uczył ją
sztuki przetrwania w buszu i opowiadał legendy Zulusów. Zapach Jemmyego, jak świeżo skoszona
trawa, i dotyk jego wąsików, gdy trącał ją nosem. Wieczory z babcią w domowym zaciszu, kiedy
świętowały udaną rehabilitację jakiegoś osieroconego zwierzaka, urządzając sobie specjalną kolację w
stylu afrykańskim. Zdała sobie sprawę, jakie miała szczęście. Owszem, straciła rodziców, ale dali jej
oni więcej miłości, niż wielu ludzi zaznało od swoich rodzin przez całe życie. A babcia zawsze
okazywała czynami, że zależało jej na Martine, nawet jeśli nie zawsze potrafiła wyrazić to słowami.
- Czy dlatego właśnie... dlatego jesteś dla nas niemiły? - spytała Claudiusa. - Bo jesteś nieszczęśliwy?
- Chcesz powiedzieć, dlaczego cię dręczę? Można tak powiedzieć. Albo inaczej: robię ci to wszystko,
bo jesteś moim przeciwieństwem, bo ci zazdroszczę. Bo twoje życie wydaje się tak proste i ponieważ
wyglądasz, jakbyś nie chciała ani nie potrzebowała niczego poza swoją białą żyrafą i przyjaciółmi w
Sawubonie. Bo chociaż Ben nic
165
nie mówi, to widać wyraźnie, że się nawzajem wspieracie. Dbacie o siebie.
Martine siedziała jak ogłuszona.
- Słuchaj - powiedziała. - Może moje życie wydaje ci się idealne, ale nie uwierzysz, ile osób zdążyłam
zdenerwować albo rozczarować w ciągu ostatnich kilku tygodni. Zraniłam nawet Bena - najlepszego
człowieka, jakiego kiedykolwiek spotkałam. Ale wiesz, wcześniej tego roku, kiedy białą żyrafę
ukradziono z powodu pewnego głupstwa, które zrobiłam, pewna osoba powiedziała mi, że nigdy nie
jest za późno, żeby naprawić sytuację.
Claudius roześmiał się zmęczonym głosem.
- Nie byłbym taki pewien. Tak czy inaczej teraz, kiedy poznałaś prawdę o mnie, możesz się zemścić.
No dalej. Powiedz wszystkim, jaki ze mnie frajer.
W drzwiach szałasu pojawiła się ciemna głowa Na-thana. Chłopiec wysunął do przodu bambusowy kij
z pięcioma nabitymi na niego tłustymi rybami.
- Tadam! - powiedział tryumfalnie. Widząc, że Claudius się przebudził, otworzył szerzej oczy. -
Wszystko w porządku? Słyszeliśmy jakieś głosy.
- Wszystko jest super - zapewniła go Martine. -Claudius właśnie się obudził. Zastanawiał się, czy ktoś
miał tu już okazję iść do McDonalda. Jeśli nie, to mówi, że śniadanie z mleka kokosowego i pieczonej
ryby będzie w sam raz.
20
Przebudzenie Claudiusa wszystko zmieniło. W ich siódemce nie było już więcej podziałów i nikt do
nich nie wracał. Ustalono, że wszyscy będą nocować na plaży, póki pacjent nie poczuje się na tyle
dobrze, aby móc wspiąć się na strome wydmy. Potem mieli razem przenieść się do latarni.
Martine spędziła większość swoich szkolnych dni w samotności i nigdy nie zaangażowała się w żadne
sporty drużynowe: miejsca w drużynach netballu i hokeja zawsze były w przedziwny - i dogodny -
sposób pozajmo-wane, kiedy chciała się zapisać, więc przynależność do grupy była dla niej nowością,
zwłaszcza że dziewczynka stała się bardzo cenionym członkiem za to, co zrobiła dla Claudiusa.
- To nie mnie powinniście dziękować, tylko Grace powtarzała wszystkim. - To ona dała mi tę roślinę
167
- Owszem - odpowiedziała Sherilyn - ale to ty się domyśliłaś, do czego służą te liście. Utrzymałaś je
przy życiu. Wiesz, kiedy wsadziłaś je do tej butelki w naszej kabinie, myślałam, że zupełnie ci odbiło.
Jedną z pierwszych rzeczy, których Martine dowiedziała się o życiu w grupie, było to: w szkole ludzie
mogą się oszukiwać, że się nawzajem znają, tylko dlatego, że codziennie się widują, ale tak naprawdę
drugą osobę można poznać dopiero wtedy, kiedy trzeba razem z nią żyć.
Na przykład taka Sherilyn. Martine zawsze uważała ją za miłą, choć nieco tępą. Była całkowicie
przekonana, że dziewczynka pochodzi z idealnej jak z pudełka płatków śniadaniowych rodziny, która
mieszka w strzeżonym osiedlu na przedmieściu razem z innymi pudełko--śniadaniowymi rodzinami.
Nie mogła bardziej się mylić. Okazało się, że mama Sherilyn, aktorka, opuściła dom, kiedy
dziewczynka miała ledwie roczek, a jej brat i siostra po dwa i trzy lata. Od tamtej pory nikt jej nie
widział. Przez ostatnie siedem lat Sherilyn mieszkała z ojcem, rodzeństwem oraz tajlandzką macochą
w jednej z najbardziej artystowskich, wielokulturowych dzielnic.
Pod wpływem macochy stała się całkiem niezłą kucharką. Nikt do tej pory tego nie odkrył, ponieważ
Sherilyn spędzała większość czasu na wyspie, tęskniąc za domem, płacząc i próbując uciec przed
krabami i insektami. Poza tym przeważnie nie było niczego, co mogłaby ugotować, albo ognia, na
którym mogłaby to zrobić. Teraz miała obie te rzeczy. Kiedy Claudius znalazł się na progu śmierci,
wzięła się w garść i postanowiła dać coś z siebie. Na wyspie było niewiele żywności, ale Sherilyn
dokonywała cudów z tym, co mieli. To właśnie ona
zidentyfikowała stare, włochate bulwy w latarnianej spiżarni jako kassawę - rodzaj warzywa. Jake
skonstruował dla niej improwizowany garnek, wykorzystując w tym celu osłonki do żarówek z latarni.
Sherilyn ugotowała kassawy, zgniotła je na puree i podała na liściach bananowca z rybą ugotowaną w
mleku kokosowym i doprawioną dzikim chilli, ziołami oraz zielonymi cytrynami. Zjedli to wszystko
rękami, co w jakiś sposób jeszcze dodało jedzeniu smaku.
Ryb dostarczali Nathan i Ben, ich naczelni rybacy. Nathan nie krył w sobie zbyt wielu tajemnic -
słodki, lecz nudny, i zapewne czekała go przyszłość w księgowości. Był jednak niezwykle
sympatyczny i dobrze czuli się w jego towarzystwie. Nie miał zadatków na wielbiciela przyrody, ale
polubił łowienie ryb, a raz, kiedy natknęli się z Benem na dziką pasiekę w wydrążonym pniu starego
drzewa, nieoczekiwanie ujawnił, że jego wujek jest pszczelarzem. Zanim ktokolwiek zdołał go
powstrzymać, zabrał się za wykurzanie pszczół dymem. Jego wysiłek został nagrodzony ogromnym,
ociekającym plastrem miodu i dwoma ukąszeniami.
Lucy tymczasem znowu zaczęła przybierać swoje pozy i miny - Martine przyłapała się na tym, że jest
to dla niej dziwnie pokrzepiające. Lucy spędzała wiele czasu, wylegując się na słońcu, uskarżając na
plamy i rozdarcia w dresach oraz wspominając Lukea. Była miła - no cóż - milsza - dla Martine, ale
niespecjalnie się do czegoś przydawała. Wyglądało na to, że większość energii zużyła tej nocy, kiedy
Claudius był chory.
- Tak mi się nudzi - powtarzała każdemu, kto chciał słuchać. - Brak mi telewizji, brak mi muzyki, brak
mi
168
mojego pokoju. Tęsknię za Lukiem, mamą i tatą, i moim łóżkiem, i mydłem, i pastą do zębów, i
szamponem, i kawą, i czekoladą. Rany, jak mi brakuje czekolady. Ale ogólnie rzecz biorąc, po prostu
mi się nudzi. Nudzi, nudzi, nudzi.
Jake wyznaczył sobie za zadanie opiekę nad gigantycznym napisem SOS (na tyle dużym, że byłby
widoczny z przelatującego górą samolotu) na Lądowisku. Robił wszystko, o co się go poprosiło, i bez
wysiłku znosił ogromne naręcza opału, ale przeważnie unikał towarzystwa. Pomimo urody wyspy
każde z nich, chociaż w różnym natężeniu, codziennie przechodziło przez fazę nienawiści do ich
więzienia - lecz Jake najbardziej przejmował się wszystkimi straconymi treningami rugby. Zrobił
sobie niezgrabną piłkę ze skorupy kokosa i kawałka sznurka, a potem spędzał godziny, kopiąc nią do
pni palm i robiąc pompki, żeby być w formie, kiedy wreszcie powróci do Storm Crossing.
Ben w oczywisty sposób wzbudzał duże zainteresowanie. Jake jeszcze nie zdążył wybaczyć mu
„oszukiwania wszystkich" - jak to postrzegał - Lucy zaś, która zawsze naśmiewała się z niego jako ze
zwariowanego wielbiciela drzew, musiała teraz żyć ze wspomnieniem tego, jak go kiedyś traktowała.
Wszyscy jednak pragnęli poznać jego historię. Lecz Ben okazał się mało wylewny. Kiedy She-rilyn
zadała mu pytanie, na które wszyscy chcieli znać odpowiedź, a konkretnie - dlaczego nigdy nie
odzywał się w szkole, chłopiec powiedział po prostu:
- Nie miałem nic do powiedzenia.
Lecz po latach życia poza grupą, on także, podobnie jak Martine, nie mógł nic poradzić na to, że
sprawiało
mu przyjemność, kiedy ktoś chciał coś z nim robić albo pytał go o zdanie, albo prosił o pomoc, co się
często zdarzało. Z nich wszystkich właśnie on najlepiej zaadaptował się do życia na wyspie. Wyglądał
tak, jakby się do tego urodził. Martine była dumna, widząc zazdrosne twarze dzieciaków, które zawsze
dręczyły go albo się z niego naśmiewały, gdy teraz patrzyły, jak Ben pływał, łowił ryby albo budował
prycze lub szałasy.
- Gdzie ty się tego wszystkiego nauczyłeś? - spytała raz Sherilyn.
- Wszystkiego czego? - odparł Ben, po czym udał, że ma pilne spotkanie z Nathanem po drugiej
stronie wyspy.
W ciągu kolejnych trzech wieczorów cała ich siódemka zbierała się przy ognisku na plaży i wszyscy
poza Claudiusem rozmawiali o tym, co ich łączyło - o delfinach, o swoich przeżyciach w noc sztormu
albo jak rozpaczliwie tęsknili za rodzinami, jak bardzo się bali, że nigdy nie zostaną uratowani lub też
czy coś się w nich zmieni, kiedy opuszczą wyspę. Tematy takie jak muzyka pop, dziwaczne zwyczaje
sławnych ludzi czy szkolne sympatie wydawały się zbyt trywialne po tym, co przeszli.
Claudius wciąż był zbyt osłabiony i osowiały, by się do tego przyłączać. Kiedy ktoś się do niego
zwracał, kiwał lub potrząsał głową, albo odpowiadał jednym zdaniem, lecz przez większość czasu po
prostu patrzył w płomienie.
- Nigdy nie sądziłem, że to powiem - powiedział Ben w zaufaniu do Martine - ale brak mi dawnego
Claudiusa. W każdym razie jego ikry.
171
Tylko Martine znała prawdziwy powód przygnębienia chłopca. Kiedy znaleźli się sam na sam
drugiego dnia jego rekonwalescencji, Claudius mruknął coś o tym, jak bardzo się nienawidzi za to, że
wszystkich zawiódł.
- Powiedziałem im, że mój ojciec wyciągnie nas stąd w ciągu czterdziestu ośmiu godzin - zwierzył się.
- Powiedziałem, że w naszych czasach trudno zaginąć. Rozbudziłem w nich nadzieję. A teraz może się
okazać, że utkniemy tu na całe miesiące.
- Nikt nie ma o to pretensji - zapewniła go Martine. - Tendai zawsze mówi, że w takich sytuacjach
najważniejsze jest pozytywne myślenie. A poza tym to dzięki temu, że się pochorowałeś, wszyscy
jesteśmy teraz razem. Nie martw się. Niedługo nas uratują.
W głębi serca nie była jednak ani w połowie tak przekonana, jak się wydawało. Nie mogła przestać
rozmyślać o czymś, co powiedział wcześniej Ben:
- Martine, mam co do tej wyspy złe przeczucia. Nie sądzę, żeby tylko przypadkiem jedyna łódź, jaką
widzieliśmy od niemal tygodnia, przypłynęła tu, żeby zbadać eksplozję. Istnieje jakiś powód, dla
którego ludzie trzymają się z daleka. Z tym miejscem jest coś nie tak.
To Jake przyszedł powiedzieć im, że delfiny dziwnie się zachowują.
- Ćwiczyłem sprint w Zatoce Delfinów, a one podpłynęły do samego brzegu. Pomyślałem, że to super,
że przyszły na mnie popatrzeć, ale potem zaczęły się miotać
172
i zachowywać, jakby im poodbijało. Najlepiej sami zobaczcie, co tam się dzieje.
Było późne popołudnie. Wszyscy poza Claudiusem, który wciąż czuł się za słabo, żeby opuszczać
swój bambusowy szałas na więcej niż kilka godzin z rzędu, pobiegli przez Lądowisko. Okrążyli
półwysep i ujrzeli przed sobą widok, od którego serce się ściskało. Na białym piasku leżało w
złocistym świetle słońca dwadzieścia jeden delfinów. Coś popchnęło je do ucieczki z morza. Zaczął
się odpływ, a one uwięzły na płyciźnie, czekając na śmierć.
Martine nie mogła uwierzyć własnym oczom. Miała przed sobą malowidło z jaskini, nawet liczba
delfinów się zgadzała. Druga przepowiednia właśnie się spełniła.
Ale rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza niż obraz. To były te same delfiny, które uratowały ich
przed gniewem oceanu. Stały się ich przyjaciółmi. Miały swoje imiona. Słoneczny Tancerz, Królowa
Deszczu, Ciapek, Złotko, Grom, Popiół, Stal i Mini, a także - co najsmutniejsze - Sztormik: wszystkie
tam były.
Cała grupa zwróciła się do Martine.
- Co mamy zrobić? Jak im pomóc? - pytali jeden przez drugiego.
Martine nie wiedziała, co im odpowiedzieć. Nawet zakładając, że zdołają utrzymać dwadzieścia jeden
delfinów przy życiu i nie dopuszczą, by zmarły z szoku i przegrzania, w co bardzo wątpiła, nie było
absolutnie żadnej możliwości, żeby zdołali przenieść któregoś z nich do wody - może z wyjątkiem
Sztormika. Nie teraz, w czasie odpływu. Morze cofało się tak szybko, że już teraz znajdowało się
ponad sześć metrów od najbliższego delfina. Wkrótce odsunie się prawie o pół kilometra.
173
Dlaczego mnie o to pytacie? - miała ochotę krzyknąć. - Nie jestem lekarzem ani weterynarzem. Tylko
jedenastoletnim dzieciakiem. Owszem, posiadam pewien dar, ale nie mam pojęcia, na czym on polega
ani do czego służy, ani jak właściwie się nim posługiwać!
Lecz to nie pomogłoby delfinom. A poza tym wcale nie zamierzała przyznawać się teraz, że posiada
jakąś moc. Zamiast tego powiedziała więc po prostu:
- Jest tylko jedna rzecz, którą możemy zrobić. Musimy postarać się utrzymać je w chłodzie i wilgoci
aż do przypływu, a wtedy będziemy mogli przepchnąć je do wody.
- Ile to potrwa? - spytała Lucy. - To znaczy, około godziny? Dwóch godzin?
- Dwanaście godzin - odpowiedział jej Ben. Sherilyn przełknęła ślinę.
- Dwanaście godzin? Mamy utrzymać je w chłodzie i wilgoci przez dwanaście godzin?
- To niemożliwe - oświadczyła Lucy wprost. - I tyle. Prędzej sami padniemy.
- Moglibyśmy spróbować - powiedział Nathan, lecz bez wielkiego przekonania.
Martine spojrzała na Bena. Podczas gdy oni dyskutowali, uciekały cenne sekundy.
- Te delfiny ocaliły nam życie - przypomniał reszcie Ben.
- Ja - zgodził się Jake. - I gdyby chodziło o godzinę albo dwie, pierwszy bym się do tego zgłosił. Ale
spójrzcie prawdzie w oczy. Prosicie nas, żebyśmy przez cały dzień polewali dwadzieścia jeden
delfinów wodą.
- Dokładnie tak!
Wszyscy poderwali się z miejsc. Niezauważenie dołączył do nich Claudius. Chwiał się lekko, a jego
skóra wydawała się bardziej żółta niż złocista, ale w sposobie, w jaki trzymał ramiona, widać było coś
z jego dawnej charyzmy.
- To właśnie się robi, kiedy ktoś albo coś ocali ci życie - powiedział do Jake a. - Pomaga się, kiedy to
oni cię potrzebują. No dalej, wszyscy, słyszeliście Martine. Musimy dopilnować, żeby delfiny
pozostały mokre.
21
To niezwykłe, ile jeden osłabiony chłopiec może zdziałać, aby zjednoczyć grupę. Zanim ktokolwiek
zdołał zgłosić sprzeciw, Claudius polecił Jakeowi pobiec do latarni oraz na Lądowisko i przynieść
stamtąd każdą żarówkę, garnek albo pojemnik, do którego można by nalać wodę, plus liście palmowe,
by osłonić to wszystko przed słońcem. Ben i Nathan zostali posłani po ryby i drewno na opał,
ponieważ - jak powiedział Claudius - wszyscy oni będą potrzebowali energii, jeśli mają przesiedzieć
przy delfinach całą noc. Lucy i Sherilyn miały przynieść plastry miodu, kokosy, zapasowe ubrania i
kawałki aloesu. Martine liczyła na to, że żel z jego liści ukoi wystawioną na słońce skórę zwierząt i
powstrzyma pęknięcia.
Ona i Claudius pozostali na plaży, aby wykopać w piachu zagłębienia na płetwy piersiowe, dzięki
czemu
176
delfiny mogły leżeć wygodnie na brzuchach. Potem obłożyli je ogromnymi naręczami wodorostów,
które miały nie dopuścić do tego, by stworzenia dosłownie ugotowały się we własnym sosie. Martine
chodziła od delfina do delfina, kładąc dłonie na ich sercach. W odpowiedzi wyczuwała mrowienie
elektryczności. Zwierzęta spoglądały na nią swymi czystymi, mądrymi oczami, tak jakby ufały, że im
pomoże. To wzbudzało w Martine przerażenie, ponieważ bała się, że nie będzie w stanie nic zrobić.
Kiedy tak chodziła i szeptała do nich, nie wiedząc nawet, co właściwie mówi, zaczęła zdawać sobie
sprawę, że początkowy ból na widok umierających zwierząt zaczął stopniowo pożerać jej serce. Czuła
się tak, jakby delfiny były częścią niej samej. Kiedy spojrzała w oczy Sztormika, zrozumiała, że
dostrzegał on coś, czego ona sama do tej pory nie pojmowała. Sztormik wiedział, że Martine odczuwa
jego ból. Że wzięła na siebie jego ciężar.
Claudius podążał z tyłu, nieświadom jej wewnętrznych przeżyć. Zatrzymywał się przy każdym
delfinie, a potem odchodził, aby ponownie zaczerpnąć wody z odpływającego morza za pomocą dużej
muszli i skorupy kokosa.
- Dziękuję ci za to, co zrobiłeś - powiedziała do niego Martine, patrząc, jak oblewa wodą głowę
Królowej Deszczu, pilnując, aby nie zalać otworu nosowego, przez który oddychała. Gdyby dostała
się tam woda, samica mogłaby się utopić.
Claudius wygiął usta.
- Nie, to ja dziękuję - odparł. I Martine wiedziała, że nie miał na myśli delfinów.
Kiedy dotarła do Słonecznego Tancerza, objęła ramionami jego srebrnoszarą głowę i pocałowała go.
- Proszę, Słoneczny Tancerzu, znajdź jakiś sposób, żeby powiedzieć nam, jak mamy wam pomóc -
powiedziała cicho, powstrzymując łzy.
- A czego się spodziewasz, że nagle zacznie mówić, jak Flipper? - zakpił Claudius w przebłysku
swego dawnego sarkazmu. Ale natychmiast zorientował się, że jego słowa były nie na miejscu, i
spróbował naprawić sytuację, pytając:
- Ty je naprawdę kochasz, prawda?
- Tak, kocham je. A co, ty nie?
Claudius pogłaskał na próbę grzbiet Słonecznego Tancerza.
- Nie jestem pewien. Nie miałem z nimi tyle do czynienia, ile ty. Wiem tylko, że uratowanie ich
wydaje się najważniejszą rzeczą, jaką zrobiłem w całym swoim życiu. Zależy mi na tym bardziej niż
na wydostaniu się z tej wyspy.
Jednak akcja ratunkowa była, jak przewidział Jake, katorżniczym zadaniem. Podzielili się na dwie
grupy i pracowali na zmianę. Nathan i Ben wciąż byli na rybach, więc Martine, Jake i Lucy zgłosili się
jako pierwsi. Każde z nich miało pod opieką siedem delfinów. Musieli smarować ich skórę żelem z
aloesu, polewać je morską wodą i nakrywać wodorostami. Najbardziej męczące były ciągłe wyprawy
do jeziora po wodę pitną oraz za półwysep, na skalistą plażę, którą nazwali „Groźbą" by napełniać
wszystkie pojemniki znalezione przez Jakea. Co godzinę następowała zmiana - mogli wtedy spać, jeść
albo gapić się w pustkę, podczas gdy Ben, Nathan
178
i Sherilyn zajmowali się delfinami. A potem znowu przychodziła ich kolej.
Claudius nie był jeszcze tak silny jak pozostali, więc miał za zadanie podtrzymywać ogień, pilnować
czasu, motywować wszystkich i gotować posiłki - co wychodziło mu tragicznie. Okazał się tak
kiepskim kucharzem, że po obrzydliwym obiedzie ustalono, iż w czasie posiłków przejmie zadania
Sherilyn przy delfinach, aby ona mogła gotować.
Gdy zapadła noc, ostry wiatr zaczął burzyć fale na rafie, a temperatura gwałtownie spadła. Byli
właśnie na Groźbie i napełniali pojemniki wodą, kiedy nagle Ben przystanął, wyprostował się i spytał:
- Czy ktoś to słyszał?
Wszyscy zamilkli. Fala rozbiła się o brzeg i morze chwilowo ucichło. Nagle rozległ się dźwięk -
wyraźne piknięcie. Odczekali jeszcze kilka sekund i odgłos znowu się powtórzył.
- Słyszałem to samo, kiedy ćwiczyłem - powiedział Jake. - Taki piszczący odgłos. Myślałem, że to
jakiś ptak albo jakaś dziwna ryba, albo coś takiego.
- To sonar - powiedział Ben.
- Sonar! - zawołała Martine. Ben uniósł brwi.
- Tak, sonar. Kiedy tata był w marynarce, zabrał mnie na próby nowego transmitera. Wszędzie
poznałbym ten dźwięk. Mówiąc w uproszczeniu, transmiter wysyła impulsy dźwiękowe, które
odbijają się od łodzi podwodnych i innych obiektów w oceanie. Można je wtedy wykryć jako
powracające echo. To właśnie to pikanie. Ale dlaczego ktokolwiek miałby przeprowadzać tu testy?
Skoro
179
go słyszymy, to musi być pewnie Aktywny Sonar Niskiej Częstotliwości, którym posługuje się
marynarka.
- Wielu naukowców uważa, że sonar LFA jest jedną z głównych przyczyn, dla których wieloryby i
delfiny grzęzną na plażach - powiedziała Martine, przypominając sobie rozmowę z panem
Manningiem podczas migracji sardynek.
- Jeśli naukowcy o tym wiedzą, to czemu armia nie przestanie go używać? - spytała Sherilyn.
- Dorośli nie zawsze robią to, co oczywiste, żeby coś naprawić - odpowiedział jej Nathan.
- Bo są zbyt zajęci powtarzaniem, żebyśmy nie jedli za dużo słodyczy albo nie biegali po domu, nie
rozmawiali z obcymi, nie stawali pod drzewem w czasie burzy. Nie starcza im czasu - zauważyła
Lucy.
Zapadła cisza. Wszyscy wytężyli słuch, aby znowu usłyszeć dźwięk sonaru, lecz piszczenie ustało.
- Szkoda - powiedział Jake. - Jeśli jest tu jakiś sonar, to może oznaczać, że w okolicy kręci się
marynarka, a gdyby tak było, mogliby nas uratować i zabrać do Kapsztadu.
Wszyscy zgromili go wzrokiem i Jake miał na tyle przyzwoitości, żeby się zawstydzić.
- Tylko tak mówię... - powiedział urażonym głosem. - Oczywiście, że zależy mi na delfinach.
22
Mimo jego słów trzeba było przyznać, że podczas tej niekończącej się nocy Jake wykonywał swoje
zadania w stopniu bardziej niż zadowalającym. Zrobiło się tak zimno, a rytuał polewania delfinów
wodą był tak ogłupiający, że Martine w końcu sama już nie wiedziała, czy to jawa, sen, a może raczej
halucynacja. Martwiła się, że ciśnienie na powierzchni uszkodzi nerki, wątroby i serca delfinów, toteż
na tych właśnie organach skupiła resztki uzdrowicielskiej mocy, które była w stanie przywołać. Co
godzinę przechodziła w oświetlonej przez ogień ciemności od delfina do delfina i przesuwała rękami
po ich brzuchach tak niepostrzeżenie, że nawet Ben nie zwrócił na to uwagi.
Aby nie myśleć o mięśniach, które wkrótce rozbolały ją tak, że miała ochotę krzyczeć, pozwoliła
swojemu umysłowi odpłynąć do Sawubony. W jej sercu ziała
181
dziura w kształcie żyrafy, którą powinien wypełniać Jemmy. Martine zastanawiała się, co teraz robi i
czy tęskni za nią tak samo, jak ona za nim. Rozmyślała, czy jeszcze kiedyś będzie miała okazję
przejechać się na nim do skarpy w rozgwieżdżoną noc, jak to robiła, zanim Gwyn Thomas zakazała jej
wypadów po zachodzie słońca. Kładła się wtedy z głową na jego grzbiecie i stopami na jego zadzie,
wpatrując się w Marsa, Krzyż Południa oraz Drogę Mleczną. W takie noce czuła się otulona przez
Afrykę, niemal jakby matczyny duch tej krainy zarzucił ochronny welon na jej ramiona.
Tęskniła za mądrością Grace i tubalnym śmiechem Tendaia, a także - coraz bardziej - za wieczorami z
Gwyn Thomas. Czasem jej babcia była wyczerpana po dniu ciężkiej pracy w rezerwacie, więc po
kolacji po prostu siedziały razem, słuchając radia albo czytając książki. Kiedy indziej Gwyn
opowiadała Martine o historii RPA -
o rzekach spływających krwią Zulusów i voortrekkerow, wczesnych białych osadników; o
niezwykłych wyprawach na wozach zaprzężonych w woły, podczas których ludzie umierali na
malarię; o plemionach przesiedlanych z powodu zachcianki europejskich polityków; o ludziach
doprowadzanych do szaleństwa przez pragnienie złota
i diamentów.
Czasem Gwyn Thomas opowiadała też o rodzicach Martine, i te właśnie historie dziewczynka lubiła
najbardziej.
- Twoja mama zawsze mówiła, że wiedziała, iż David jest mężczyzną dla niej, kiedy zobaczyła, jak
włazi do wezbranej rzeki, aby uratować małą małpkę uczepioną skały - powiedziała raz babcia z
uśmiechem.
David Allen był Anglikiem, który przyjechał do Kapsztadu na konferencję medyczną. Zarówno dla
niego, jak i dla Veroniki była to miłość od pierwszego wejrzenia. Pobrali się w rezerwacie, trzy
miesiące po tym, jak młody lekarz wygrzebał się z rzeki, trzymając w ramionach ociekającą wodą
małpkę. David przeprowadził się do RPA, aby zamieszkać ze swoją ukochaną. Znalazł pracę w
renomowanym szpitalu i przez jakiś czas przyszłość zapowiadała się różowo.
Dopóki nie wtrąciło się przeznaczenie. Albo przynajmniej dopóki Grace nie powiedziała Vero-nice, że
jej dziecko - urodzone w Nowy Rok, dwanaście miesięcy po ich ślubie - miało dar uzdrawiania
zwierząt. Ostrzegła ją, że moc ta pociąga za sobą ogromną odpowiedzialność i że przeznaczenia
Martine nie da się zmienić. Te słowa miały wielkie konsekwencje.
- Martine. Martine!
Martine otrząsnęła się. Przed nią stał Nathan.
- Możesz już odpocząć - powiedział. - Wyglądasz, jakby bardzo ci się to przydało.
Ostatecznie zakończenie akcji ratowniczej okazało się niemal antykulminacją. Na chwilę przed
czwartą trzydzieści rano nadszedł przypływ. Obrysował pianą ciała delfinów, równie wyczerpanych
jak ich opiekunowie. Całą wieczność trwało, zanim woda podpełzła na plażę na tyle, by unieść
stworzenia z piasku - kiedy to
183
nastąpiło, wszyscy byli już tylko w stanie zachęcać je, by wypłynęły na morze.
Delfiny poruszały się z początku ostrożnie, a potem z coraz większą płynnością i prędkością. Serce
ścisnęło się w Martine ze wzruszenia, gdy patrzyła, jak odpływają, zwłaszcza kiedy Słoneczny
Tancerz zawrócił i zagwizdał coś do niej, nim zniknął.
- Udało nam się! - krzyknął tryumfalnie Jake. Nastąpił grupowy uścisk i pomimo tego, że wszyscy
ociekali wodą i lepili się od potu, był to w jakiś sposób najcieplejszy uścisk w życiu Martine. Potem
razem upadli na piasek, zaśmiewając się szaleńczo.
- Dobra - oświadczyła Lucy. - Oficjalnie jestem na wakacjach. Odmawiam ruszenia choćby palcem do
czasu, kiedy opuścimy tę wyspę. Nawet gdyby to miało potrwać rok.
- A czym by się to różniło od twojego normalnego zachowania? - spytał sucho Claudius i nawet Lucy
musiała zachichotać.
Nagle Sherilyn powiedziała:
- O nie! Nathan jęknął.
- Co się stało? - spytała Martine. Usiadła i zmrużyła oczy w świetle poranka. Mini leżała na krawędzi
fali. Widać było, że zamierza znowu wypłynąć na plażę.
Martine była załamana. Na powrót przygniótł ją ciężar cierpienia delfinów.
- Może jest w takiej traumie, że straciła chęć życia - powiedziała. - To się zdarza niektórym delfinom.
Nieważne, ile razy zawróci się je do morza, wciąż próbują z niego uciec.
- No dobra, wszyscy - powiedział Claudius zmęczonym głosem. - Pora wracać do roboty.
- Nie mogę - jęknęła Lucy. - Po prostu nie mogę.
- Podnieś swoją leniwą pupę i chodź pomóc - rozkazała jej Sherilyn ku osłupieniu wszystkich. Lucy -
trzeba oddać jej sprawiedliwość - posłuchała.
Trzy razy wypychali Mini na morze i trzy razy delfin powrócił. W końcu naprawdę zabrakło im sił.
Nocny maraton zebrał swoje żniwo.
Mini wysunęła się na plażę po raz ostatni i Martine poszła przy niej posiedzieć, by spróbować
pocieszyć ją w ostatnich chwilach życia.
- Nie chcesz już żyć w oceanie? - spytała ją rozpaczliwie. - Nie chcesz być ze swoimi przyjaciółmi?
Głaskała Mini po głowie, kiedy nagle dostrzegła, że z pyska delfina coś wystaje. Wyjęła to ostrożnie.
Był to kawałek przezroczystego kabla.
Dłonie Martine zaczęły drżeć.
- Ben - zawołała. Chłopak natychmiast znalazł się przy niej. Wyjął kabel z jej rąk i przyjrzał mu się
uważnie, po czym oboje spojrzeli na Mini. Powieki babci delfina zamknęły się i stworzenie
westchnęło ciężko.
- Nie, Mini, nie wolno ci umrzeć - załkała Martine, ale było już za późno.
Sherilyn podeszła, by dodać jej otuchy, lecz Martine była niepocieszona. Ktoś - albo coś - zabił Mini
tak samo, jakby po prostu ją zastrzelił, i Martine nie zamierzała spocząć, dopóki nie dowie się, kto to
był.
- Myślę, że miałeś rację - powiedziała cicho do Bena, kiedy Sherilyn odsunęła się, by porozmawiać z
resztą. -Istnieje jakiś powód, dla którego ludzie trzymają się
185
z dala od tej wyspy. To miejsce jest przeklęte albo chronione, albo coś się tu kryje. Coś z nim jest nie
tak. I co te kable mają z tym wspólnego?
- Nie mam pojęcia - powiedział Ben. - Ale wiem, że sami nie znajdziemy na to odpowiedzi.
23
Więc jak sądzicie, kim byli ci ludzie? - spytał Na-than. - Szpiegami z MI5? Zagranicznymi
najemnikami planującymi zamach?
Siedzieli w latarni, próbując rozgrzać się przy huczącym ogniu. Byli brudni, śmierdzący i tak bardzo
zmęczeni, że niemal musieli podpierać powieki zapałkami, lecz odkrycie, że otaczające ich morze
było praktycznie polem minowym i że w gruncie rzeczy byli tak blisko „cywilizacji", iż ludzie z dau
mogli zjawić się na wyspie w ciągu kilku minut, chwilowo ich ożywiło.
- Nie jesteśmy pewni - odparł Ben. - Może to piraci.
- Piraci? - spytała Lucy sceptycznie. - Zmyślasz sobie to wszystko? Czy mieli też opaski na oczach,
kordelasy oraz czarny statek z czaszką i skrzyżowanymi piszczelami?
- Współcześni piraci wcale tak nie wyglądają - poinformował ją Nathan. - Widziałem film
dokumentalny Napadają na statki turystyczne i handlowe w odosobnionych miejscach, takich jak to.
Dokonują nawet napadów w biały dzień i rabują, grożąc śmiercią. Są bezlitośni.
-O. Mój. Boże! Więc teraz nie tylko na wpół utonęliśmy i jesteśmy rozbitkami na bezludnej wyspie,
ale na dodatek zamordują nas piraci?
- Cóż, nie mamy nic, co można by ukraść - powiedział Ben - więc nie sądzę, żeby bardzo się nami
interesowali, nawet jeśli to rzeczywiście piraci. Ale bardziej prawdopodobne, że to poszukiwacze
skarbów, którzy zaminowali wrak, żeby nie dostała się do niego konkurencja, albo że pracują dla
organizacji, która zainstalowała te kable. Jeśli mamy rację i Mini rzeczywiście próbowała nam
powiedzieć, że istnieje jakiś związek między wypływaniem delfinów na plażę a przewodami, to jak
najszybciej musimy się dowiedzieć, do czego te kable służą. Zwłaszcza jeśli okaże się, że podwodna
mina została podłożona, żeby chronić je, a nie statek.
- Może przyjrzymy im się bliżej? - zaproponował Jake.
- Co, i damy się rozerwać na kawałki jak tamta manta? - wykrzyknęła Lucy. - Nie, dziękuję.
- A co z sonarem? - spytała Martine. - Czy nie sądzicie, że ludzie, których widzieliśmy, mogli mieć z
nim coś wspólnego?
- Dźwięk sonaru niesie się przez całe mile, więc transmiter, z którego korzystali, może być
gdziekolwiek - powiedział Ben. - Może jakaś marynarka testowała go na środku Oceanu Indyjskiego.
Chyba powinniśmy
skupić się na nurkach, bo oni i te kable to nasza jedyna wskazówka. Skoro zareagowali na eksplozję
tak szybko, muszą mieć bazę gdzieś w pobliżu, być może na innej wyspie - choć nie dość blisko, żeby
się zorientować, że tu jesteśmy. Chyba że to tylko przypadek i akurat przepływali w okolicy.
- A co, jeśli zauważą, że tu jesteśmy? - zaczęła panikować Sherilyn. - Przypłyną tu i zastrzelą nas?
Claudius odwrócił się do niej i zrobił straszną minę.
- Nie, po prostu porwą dla okupu.
- No to doprawdy pociecha - zauważyła Lucy sarkastycznie i Martine stłumiła śmiech. Claudius
zdecydowanie wracał do zdrowia.
- Nie mogę przestać myśleć o tym, jak dumny był Alberto z faktu, że na archipelagu Bazaruto nie ma
przestępców - powiedziała. - Mówił, że wyspiarze nie mają nawet zamków do drzwi i że najmniejsze
dziecko może wszędzie chodzić samo. Nic nie wspominał o piratach ani podwodnych minach. Więc
może istnieje jakieś niewinne wytłumaczenie tego wszystkiego.
- Zapominamy o najważniejszym - przerwał Claudius - czyli o delfinach. Jesteśmy im coś winni.
Powinniśmy znaleźć i powstrzymać to, co sprawia, że wypływają na plażę.
- Może zacznijmy od dowiedzenia się, skąd ci nurkowie operują - zasugerował Ben. - Jeśli skłonimy
ich do tego, żeby przypłynęli na wyspę, może zdołalibyśmy za nimi popłynąć.
- O, jasne - powiedziała Lucy. - Po prostu zadzwońmy i ich zaprośmy!
Jake prychnął.
189
- Popłynąć za nimi? Czym? Pewnie na tratwie z bambusa, którą sobie zbudujemy. To będzie bardzo
efektywne.
- Weźmiemy ich łódź - odparł Ben spokojnie.
- A jak niby mielibyśmy tego dokonać?
- Nic nie mów - powiedziała Martine, przypominając sobie, co jej kiedyś powiedział. - Czasami
najoczy-wistszy sposób jest najlepszy.
Ben roześmiał się.
- No właśnie.
Choć palili się do roboty, uzgodnili, że jeśli jakikolwiek plan ma się powieść, to przede wszystkim
muszą być wypoczęci. Wodoodporny zegarek Claudiusa przetrwał sztorm, więc chłopiec ustawił
budzik na trzecią po południu. To dałoby im cztery godziny wypoczynku i pozostawiło trzy na
wykonanie pierwszej fazy planu przed zmrokiem.
Lecz obudzili się już o drugiej dziesięć na dźwięk samolotu. Pierwszy usłyszał go Jake. Zerwał się na
nogi z brązowymi włosami sterczącymi jak kolce jeża, wybiegł chwiejnie na zewnątrz i zaczął
podskakiwać, wymachując przy tym ramionami. Za nim popędzili Lucy i Nathan. Cała trójka
zawirowała w jakimś dzikim tańcu na wierzchołku wydmy. Lecz cessna krążyła nad Zatoką Delfinów
i nie dawała żadnego znaku, że pilot ich zauważył.
Pobiegli do latarni i spróbowali na powrót rozpalić ogień, aby wysłać sygnały dymne. Byli tak
rozgorączko-
wani, że wyglądało to doprawdy komicznie. Pierwsze gałęzie zaczęły właśnie zajmować się ogniem,
kiedy Clau-dius polał je wodą.
Jake wyrwał mu tykwę z ręki.
- Stary, co ty wyprawiasz? Ten żeglarz portugalski wyżarł ci jadem mózg? Mamy szansę wydostać się
z tej wyspy. Nie chcesz tego?
- Spokojnie, Jake - powiedział Nathan. - Zobaczą SOS na Lądowisku.
Jake rzucił Claudiusowi gniewne spojrzenie, odrzucił tykwę i wybiegł z powrotem na zewnątrz.
Reszta pobiegła za nim. Martine wyciągnęła ze swojego zestawu blaszane wieczko i odchyliła je do
góry w nadziei, że pilot zauważy odbite światło słońca, lecz samolot przeleciał dalej, najwyraźniej ich
nie dostrzegając. Obniżył się nad Lądowiskiem i zatoczył nad nim dwa koła.
- Zobaczyli! - wrzasnął Jake. - Huraaaa! Jesteśmy uratowani! Wydostaniemy się stąd! Znowu będę
mógł grać w rugby! Znowu będę mógł jeść steki z frytkami!
Lecz samolot uniósł się w górę i buczenie jego silnika wkrótce rozpłynęło się w błękicie popołudnia.
- To koniec - oświadczyła Lucy, pociągając głośno nosem. - Już nigdy nie zobaczę swojego brata.
Zostaniemy tu do końca życia! - Opadła na ziemię i skryła głowę w dłoniach.
Jake przeczesał włosy dłonią.
- Nie rozumiem. Jak mogli przegapić nasz napis? Można by go dostrzec prawie z Marsa. - Podszedł do
krawędzi wyspy i osłonił oczy ręką. - Chwileczkę. On zniknął! SOS zniknęło!
190
191
- Nie bądź idiotą, Jake - odparła Lucy, nie podnosząc nawet głowy. - Jakby ktokolwiek chciał ukraść
nasz durny napis.
- Ja to zrobiłem - powiedział Claudius. Jake spojrzał na niego w osłupieniu.
- O czym ty mówisz?
- Usunąłem SOS. Zabrałem wszystkie kamienie wczoraj w nocy, kiedy poszedłem na Lądowisko po
sweter.
Sześć zszokowanych twarzy zwróciło się ku niemu.
- Ale dlaczego? - spytał w osłupieniu Nathan. - Po co miałbyś robić coś takiego?
- To dlatego, że jego bogaty tatusiek nie przybył go ocalić i Claudius boi się, że nie chce już swojego
tłustego, leniwego synalka - powiedział zjadliwie Jake. - Nie ma odwagi wracać do domu.
- Nie bądź taki złośliwy - natarła na niego Sherilyn. - Co się z tobą dzieje?
- To prawda, Sherilyn - przyznał Claudius. - Rzeczywiście się bałem, że mój tata nie chce odzyskać
swojego tłustego, leniwego synalka, i że właśnie z tego powodu jeszcze po mnie nie przybył.
Rzeczywiście boję się wracać do domu. Ale nie dlatego to uprzątnąłem. Zrobiłem to, bo zdałem sobie
sprawę, że jeśli za szybko nas uratują, nie będziemy mogli pomóc delfinom. No wiecie, gdyby ten
samolot nas znalazł i gdybyśmy powiedzieli komukolwiek na pokładzie: „Aha, a przy okazji sądzimy,
że delfiny umierają z powodu prób sonaru albo jakichś dziwnych kabli, albo nurków, którzy
podkładają podwodne miny. Musimy zostać jeszcze trochę, żeby się tym zająć", to odpowiedzieliby na
to: „Chyba zwariowaliście.
192
Natychmiast zabieramy was do domu". - Przerwał i spojrzał na swoich współrozbitków - szczególnie
na Jakea. — Mamy szansę dokonać tu czegoś naprawdę ważnego. Nie zależy wam na tym? Czy to nie
liczy się bardziej od tego, czy zagrasz jako środkowy napastnik w jakimś meczu rugby?
Odpowiedzią na jego przemowę była pełna napięcia cisza. Jako pierwsza zareagowała Martine.
Podeszła do Claudiusa i stanęła obok niego.
- Claudius ma rację - powiedziała do reszty. - Gdyby jacyś dorośli nas teraz znaleźli, nie ma mowy,
żeby pozwolili nam zostać i pomóc delfinom.
- W porównaniu z tym kilka dodatkowych dni na wyspie to nic - zgodził się Ben.
Lucy westchnęła ze zniecierpliwieniem, co Martine wzięła za zgodę, choć pełną irytacji. Sherilyn
skinęła głową, choć dolna warga jej drżała.
- W końcu i tak nie mamy nic innego do roboty -przypomniał Nathan Jakeowi. - Jakoś nie wygląda na
to, żeby ktoś się spieszył z ratunkiem.
Jake wyładował frustrację na kawałku skorupy kokosa, który akurat znalazł się pod jego nogami.
- W porządku - powiedział. - Dwa dni. Dwa dni i SOS wraca na plażę - tym razem będzie dwa razy
większe!
© © © © © ® (§24
Plan, który obmyślili, składał się z trzech części. Najpierw zamierzali doprowadzić do eksplozji, aby
sprowadzić dau na wyspę. Wtedy Claudius odciągnąłby uwagę załogi, podczas gdy Ben i Martine -
jedyni ochotnicy do tego zadania - zakradliby się na łódź, zakładając, że będzie tam jakieś miejsce,
gdzie mogliby się ukryć. A po przybyciu do kwatery nurków... cóż, nie byli do końca pewni, co
zrobią, kiedy już się tam dostaną, ale ich celem było odkryć przyczyny cierpienia delfinów i
spróbować nawiązać kontakt z kimś z zewnątrz.
Tak wyglądał ich plan na papierze - a przynajmniej na piasku. Claudius nakreślił go patykiem na
Lądowisku. Kiedy rozmawiali, wszystkie twarze były poważne. Żadnych wygłupów. Każde z nich
wiedziało, że groziło im zanurzenie się w ludzki odpowiednik akwarium z rekinami.
Martine przyszło do głowy, że stanowili dość dziwaczny zespół. Wszyscy wykąpali się w jeziorze, ale
bez mydła i szamponu niewiele to pomogło. Byli poparzeni od słońca, ogorzali od wiatru i o wiele
chudsi, a ich ubrania przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy. Sherilyn w wyblakłej różowej piżamie bez
guzików wyglądała najbardziej niedorzecznie, lecz Claudius nie pozostawał daleko w tyle ze swoimi
znoszonymi dżinsami, które teraz wisiały na nim luźno, i czerwonym swetrem, który pruł się na
jednym łokciu. Gdyby nadal nie był tak przejęty po spotkaniu z żeglarzem portugalskim, Martine
miałaby wielką ochotę przypomnieć mu, jak szydził z jej dziurawych spodni w Kapsztadzie. Z drugiej
strony jednak każdy, kto zobaczyłby poplamione koszulki i przetarte szorty jej samej i Bena
pomyślałby, że siedzieli na wyspie od roku, nie od dziesięciu dni. Biały dres Lucy również
przedstawiał sobą ciekawy widok. Jeśli chodzi o ubrania, w najlepszej sytuacji byli Nathan i Jake.
Dżinsy Jakea i jego ciemnozielona bluza do rugby z żółtym kołnierzykiem były tak wytrzymałe, że
wszystkie przygody niemal nie pozostawiły na nich śladu, co do Nathana zaś, to poza kilkoma
zagnieceniami jego niebieska koszula w kratę i granatowe bawełniane spodnie były w stosunkowo
dobrym stanie.
Lecz żadne z nich nie wyglądało, jakby było odpowiednio wyposażone do walki z mordercami
delfinów.
Martine najbardziej przejmowała się pierwszą fazą planu. Ben, jako najlepszy pływak i osoba, która
wiedziała najwięcej o podwodnych materiałach wybuchowych - a i to tylko z drugiej ręki, od ojca -
został wyznaczony, by popłynąć do wraku i przymocować sznurek do druta,
194
195
który uruchamiał minę. Uparcie powtarzał Martine, że nie było to tak niebezpieczne, jak się
wydawało.
- Gdyby zapalnik był zbyt czuły, to każda ryba, która by na niego wpadła, mogłaby spowodować
eksplozję - powtarzał.
Martine nie dała się przekonać.
Mimo to pomogła Lucy w zbieraniu kory z drzew nad jeziorem. Sznurek w jej niezbędniku był zbyt
krótki jak na ich potrzeby, więc Sherilyn pracowała ze wszystkich sił, by przedłużyć go za pomocą
cienkich splecionych pasm kory. Długość była ważniejsza od wytrzymałości. Nieważne, co mówił
Ben - by aktywować minę, nie trzeba było dużego nacisku.
O czwartej po południu wszyscy udali się do Zatoki Delfinów. Na nadgarstku Bena opleciony był
gruby zwój liny, a Jake niósł ze sobą kamizelkę ratunkową. Ich plan był prosty. Ben miał przywiązać
jeden koniec liny do drutu - zakładając, oczywiście, że da radę go znaleźć -a drugi do wraku. Kiedy
słońce zacznie zachodzić, Jake wypłynie do wraku, zabierze linę, odpłynie z nią tak daleko, na ile
pozwoli długość, i sprowokuje eksplozję. Powróci jak najszybciej na brzeg i ukryje się - mieli
nadzieję, że zdąży to zrobić - zanim przybędzie łódź. Wtedy Claudius przystąpi do fazy drugiej.
Martine bardziej niż ktokolwiek pragnęła pomóc delfinom, ale zaczynała myśleć, że cały plan jest po
prostu szaleńczy. Tym razem nie mierzyli się z parą amatorskich kłusowników. To ludzie uzbrojeni w
harpuny. Najlepszym możliwym zakończeniem byłoby, gdyby okazali się rybakami o złotych sercach
albo pracownikami tej firmy od kabli, którzy wysłuchawszy historii rozbitków,
pomogliby im w odkryciu przyczyn, dla których delfiny wypływały na plażę, a potem zwróciliby ich
rodzicom. W najgorszym scenariuszu naprawdę mogli okazać się piratami albo łowcami skarbów z
kontynentu, którzy nie będą zbyt uszczęśliwieni pokrzyżowaniem ich planów. Kto wie, co mogłoby
się wtedy stać.
Była tak zatopiona w myślach, że ocknęła się dopiero, kiedy Ben wszedł do wody, aby popłynąć do
wraku. Pobiegła pędem po białym piasku, weszła za przyjacielem do morza i złapała go za ramię.
- Nie idź, Ben - powiedziała z głębi serca. - Nie zniosłabym, gdyby coś ci się stało.
Chłopiec spojrzał na nią zaskoczony.
- Muszę.
Było w nim jakieś niezwykłe opanowanie, niemal jakby spędził sporo czasu na medytacji. Martine
potrząsnęła głową.
- Nie, nie musisz. To szaleństwo. Możesz wysadzić się w powietrze. Wymyślimy jakiś inny sposób,
żeby pomóc delfinom.
Ben spokojnie odwzajemnił jej spojrzenie.
- Pamiętasz, co powiedziałaś mi tamtej nocy...? Martine poczuła, jak jej twarz oblewa się rumieńcem.
Poczucie winy i wstyd znowu napłynęły gwałtowną falą. Puściła jego ramię.
- Tak bardzo, bardzo cię przepraszam, Ben. Nie mówiłam poważnie, przyrzekam ci, że byłam tylko...
Ben przerwał jej w pół słowa.
- Co do jednego miałaś rację. Czasem trzeba zawalczyć o to, w co się wierzy.
Zanurkował pod wodę i zniknął.
196
197
Pierwsza faza planu poszła gładko - niemal zbyt gładko. Martine zakrywała sobie oczy i przeżywała w
pamięci moment, kiedy manta wyleciała w powietrze, a jej szczątki posypały się na morze niczym
lawa. Lecz Ben wykonał misję w rekordowym czasie. Lucy trąciła ją, żeby Martine mogła zobaczyć,
jak chłopiec balansuje na wraku i pokazuje im uniesione kciuki.
- Łatwizna - powiedział po powrocie, wychodząc z turkusowej wody, lecz kiedy podszedł, żeby się
napić, Martine zauważyła, że ręce drżą mu tak bardzo, iż niemal upuścił tykwę.
Potem wszyscy usiedli, żeby zjeść zupę krabową -bardzo rozwodnioną, bo zdążyli znaleźć ledwie trzy
niedożywione kraby.
- Nie mam nic przeciwko twojej kuchni, Sherilyn — powiedziała Lucy - ale jeśli kiedykolwiek
wydostaniemy się z tej głupiej wyspy, nigdy w życiu nie zjem już żadnej ryby, kraba ani kokosa. I
stado rozpędzonych bawołów nie skłoni mnie do wyjazdu pod namiot. Nawet za milion randów nie
prześpię się znowu na lodowatej, twardej ziemi razem z robalami.
Najtrudniejszą częścią były pożegnania. Tyle razem przeszli, a teraz żadne nie wiedziało, czy rozstają
się na kilka godzin, kilka dni, czy może na zawsze. Martine nie sądziła, by bliskość, jaka teraz istniała
pomiędzy ich siódemką, przetrwała po powrocie do szkoły. Wiedziała jednak, że zawsze będzie
między nimi jakaś więź. Zawsze
pozostanie wobec nich lojalna i zawsze im pomoże, bo oni byli przy niej w noc, kiedy trzeba było
ratować delfiny. Bez nich dwadzieścia istnień byłoby straconych.
Namacała w kieszeni małego delfinka, którego podarował jej Jake. Wyrzeźbił go tego popołudnia z
pestki owocu jakiejś palmy.
- Na szczęście - powiedział. Martine nie mogła w to uwierzyć. A już zaczynała się zastanawiać, czy
zamiast serca nie ma piłki do rugby. Do Bena Jake wyciągnął rękę i powiedział szorstko: „Jesteś w
porządku" - były to najbliższe komplementowi słowa, jakie kiedykolwiek wyszły z jego ust. Sherilyn
podarowała im obojgu po pięknej muszli i całusie w oba policzki, a Nathan bardzo oficjalnie uścisnął
im dłonie i powiedział: „Do zobaczenia wkrótce", jakby byli turystami udającymi się na wycieczkę
krajoznawczą i mieli wrócić na kolację.
Lucy po prostu uściskała ich i powiedziała zduszonym głosem:
- Jeśli znajdziecie telefon, powiedzcie Lukeowi, że za nim tęsknię... I hej - nie zapomnijcie o nas.
Claudius odmówił pożegnania, bo jego zdaniem sugerowało to, że już się nie zobaczą. Musieli myśleć
pozytywnie. Zobaczą się znowu za kilka dni, jeśli nie godzin. Mimo wszystko szturchnął Martine po
przyjacielsku w ramię i powiedział:
- Lepiej na siebie uważaj. Nie jesteś taka zła, jak na sierotę.
Na co Martine odparła:
- A ty nie jesteś taki zły jak na kogoś, kto ubiera się niczym sierota!
Claudius wybuchnął śmiechem.
198
18
O zachodzie słońca Jake wypłynął do wraku i zdetonował minę. Następnie pędem wrócił na plażę, po
czym dołączył do Nathana, Lucy i Sherilyn na skałach ponad Zatoką Delfinów. Ben i Martine ukryli
się wśród głazów przy brzegu. W kieszeniach mieli kawałki kokosa, na wypadek gdyby musieli obejść
się przez jakiś czas bez jedzenia, lecz Martine swój niezbędnik zostawiła reszcie. Jeśli plan
poskutkuje, to przy odrobinie szczęścia wkrótce zobaczą się znowu, ale na razie nóż, latarka i
pozostałe przybory były niezbędne do życia na wyspie. Martine zabrała ze sobą jedynie korzeń imbiru,
na wypadek choroby morskiej.
Przez dwadzieścia minut nic się nie działo. Horyzont pozostał pusty. Martine zaczęła się niepokoić.
Próbowała sobie powtarzać, że ryzyko, jakie podejmowali, mogło ocalić im życie i przyspieszyć jej
powrót do domu, do Jemmyego i przyjaciół w Sawubonie. Wkrótce jednak pokonały ją wątpliwości.
Najbardziej bała się, że na łodzi będzie miejsce tylko dla jednej osoby i że Ben zniknie, a ona nie
będzie miała pojęcia, co się z nim stało.
- Jeśli nie możemy iść razem, to myślę, że w ogóle nie powinniśmy tego robić - powiedziała, wstając,
aby pozbyć się kurczu w nogach. - To zbyt niebezpieczne. Powinniśmy zostać tutaj i wymyślić jakiś
inny sposób na to, żeby nas uratowano i żeby pomóc delfinom.
Ben podniósł na nią wzrok.
- A co, jeśli nikt nigdy się nie zjawi?
Wysoko na skalnym występie Nathan zaczął pokazywać im rękami, żeby się schowali. Martine padła
na ziemię. Ale zza wyspy wypłynęła nie łódka dau, lecz
motorówka. Tym razem na pokładzie było tylko trzech mężczyzn, jeden w kostiumie nurka.
Podpłynęli z szumem do wraku i zatrzymali się.
Rozpoczynała się druga faza operacji.
200
25
Claudius nie mówił dokładnie, w jaki sposób zamierza przyciągnąć uwagę ludzi z motorówki.
Wspomniał tylko coś o wydawaniu zwierzęcych odgłosów i gwizdaniu na gwizdku Martine.
- Będzie im się zdawało, że coś słyszeli - wyjaśnił. - Przypłyną na wyspę, żeby się rozejrzeć, ale
ukryję się porządnie i zamilknę, gdy tylko Ben i Martine znajdą się bezpiecznie na pokładzie. Jeśli nie
pójdą na Lądowisko i nie znajdą naszego szałasu, niczego nie będą podejrzewać.
Lecz stało się zupełnie inaczej. Pięć minut po tym, jak pojawiła się motorówka, Claudius wyszedł
niespiesznym krokiem na plażę i stanął na środku, doskonale widoczny. Miał na sobie swój czerwony
sweter i dżinsy z podwiniętymi nogawkami.
202
- Co on wyprawia? - szepnęła Martine do Bena. -Chce, żeby go zabili?
Nathan i reszta wychylili się na chwilę z cienia wśród skał, wołając, żeby przestał się wygłupiać i
zszedł z plaży, lecz Claudius udał, że ich nie słyszy. Wyjął gwizdek, który dała mu Martine, i
zagwizdał trzykrotnie. Ludzie na łodzi zaczęli krzątać się w niezwykłym poruszeniu. Wciągnęli nurka
z powrotem na pokład i podpłynęli łodzią do brzegu. Pokazali Claudiusowi gestem, żeby się zbliżył,
ale chłopak stał w miejscu niczym przyrośnięty do ziemi, machając tylko rękami niczym tonący
pływak, aż w końcu zmuszeni byli opuścić łódź i zejść do niego.
- Rany, jak się cieszę, że was widzę! - zawołał Claudius, kiedy do niego podchodzili. - Już myślałem,
że będę musiał tu siedzieć, dopóki nie zagłodzę się na śmierć albo nie wyhoduję sobie długiej, szarej
brody.
Wyciągnął do nich rękę.
- Jestem Claudius. Miło was poznać.
- Co tu robisz? - warknął skiper, wychudły mężczyzna o wyłupiastych oczach i długich, żylastych
ramionach. Nie uczynił żadnego ruchu, aby uścisnąć wyciągniętą dłoń chłopca. - Jak się tu dostałeś?
Nikomu nie wolno przebywać na tej wyspie. Nikomu. Każdy kapitan w Mozambiku o tym wie. Każdy
właściciel hotelu i przewodnik wycieczek.
- No, mówiąc szczerze, rzeczywiście ktoś nam o tym wspominał...
- Nam? - spytał mężczyzna. - Gdzie reszta? Ilu was jest?
- Właśnie do tego zmierzałem - powiedział Claudius, jakby niepomny na to, że pozostali mężczyźni
zbliżali się
do niego z groźnymi minami. - Zostawili mnie tu. Na pewno nie specjalnie - a przynajmniej taką mam
nadzieję, ha, ha - ale wiecie, jacy są dorośli po kilku piwach. Poszedłem na spacer do latarni, a kiedy
wróciłem, już ich nie było. Jestem pewien, że po mnie wrócą, ale strasznie zgłodniałem, więc
naprawdę się cieszę, że przypłynęliście. Jest jakaś szansa, że moglibyście podwieźć mnie do naszej
kwatery na Benguerze?
- To bardzo złe wieści i dla ciebie, i dla nas - powiedział skiper, ignorując pytanie. - Nikt nie zbliża się
do Diugonia.
- Diugonia?
- Wyspa Diugoni. Tu właśnie nielegalnie się znajdujesz.
Trochę dalej Martine i Ben wślizgnęli się niczym duchy na motorówkę. Pod sterem był schowek.
Wsunęli się do środka i zamknęli za sobą drzwiczki. Było tam ciasno, mokro i śmierdziało rybami
oraz benzyną, ale udało im się i wciąż byli razem.
- Spokojnie - mówił Claudius do skipera tym samym pewnym siebie, lekkim tonem. - Ludzie, którzy
mnie tu przywieźli, są w kontakcie z moim ojcem. A co właściwie jest w tym miejscu takiego
niezwykłego? Dlaczego nikomu nie wolno tu przebywać? Czego szukacie przy tym wraku? Jesteście
archeologami czy wojskowymi, czy co?
- Macie w angielskim takie powiedzenie, prawda? Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
- W porządku - stwierdził Claudius. - Po prostu zaczekam tu, aż moi znajomi po mnie wrócą.
- Lepiej módl się, żeby nie wrócili - poradził mu skiper. - Zainstalowaliśmy dookoła wyspy pewne...
środki...
żeby utrzymać ludzi z daleka. Masz szczęście, że ciebie i twoich przyjaciół nie spotkała duża
niespodzianka. - Wydał z siebie odgłos naśladujący wybuch bomby i otworzył usta w szczerbatym
uśmiechu. Jego towarzysze roześmiali się.
Nurek powiedział coś po portugalsku. Odpowiedź skipera wzbudziła jeszcze większy śmiech.
- Carlos myśli, że już cię gdzieś widział - powiedział mężczyzna Claudiusowi. - Może w telewizji.
Powiedziałem mu, że z twoimi długimi, żółtymi włosami to musiała być baśń o jakiejś księżniczce.
Takiej, co to nie lubiła się kąpać.
- Zabawne - powiedział Claudius przyjaźnie. - Zabawny z pana człowiek. W każdym razie miło się z
wami rozmawiało. Na pewno niedługo ktoś się zjawi, żeby mnie zabrać. Do widzenia.
Skiper błyskawicznie wyciągnął długie ramię i złapał Claudiusa za rękaw swetra. Z twarzy zniknął mu
uśmiech.
- Nie tak szybko, przyjacielu - powiedział.
- Co robisz? - spytał Claudius, podnosząc głos. - Puszczaj.
Lecz mężczyzna nie zwolnił uścisku. Powiedział coś do swoich towarzyszy, którzy podeszli trochę
bliżej. Nurek chwycił Claudiusa za drugie ramię.
- Na wyspach nie mamy w zwyczaju odmawiać gościnności obcym - powiedział skiper zimno. - Nie
możemy cię tu zostawić. Jeśli łaska, udasz się z nami do Raju.
205
Zamknięci w ciemnym schowku, Ben i Martine słyszeli tylko urywki rozmowy, które wystarczyły, by
się zorientować, że Claudius właśnie był uprowadzany. Wciąż protestował, choć nieszczególnie
przekonująco, kiedy silnik zaczął warczeć i motorówka ruszyła na otwarte morze. Dla Martine
brzmiało to tak, jakby ich kolega chciał jechać razem z mężczyznami. Była pewna, że od początku
miał taki zamiar.
W miarę jak łódź nabierała prędkości i zaczęła uderzać w przetaczające się fale, Martine i Benem
zaczęło ciskać boleśnie na boki. Pod sobą mieli jedynie kotwicę i zwój mokrej, sztywnej liny, który
stanowił wybitnie niewygodne siedzenie. Mieli nadzieję, że po przybyciu do celu nie będzie potrzebny
załodze. Po podłodze schowka przelewała się brudna woda. Do środka napływała woń spalin.
Zdezorientowanej Martine zaczęło się robić niedobrze. W ciągu kilku minut sytuacja stała się tak
poważna, że dziewczynka była pewna, iż zacznie wymiotować, a odgłosy nie ujdą uwadze mężczyzn.
Lecz Ben wyciągnął z kieszeni kawałek imbiru i kazał jej go zjeść. Martine zaczęła ssać ostry w
smaku korzeń i mdłości zelżały, choć nie ustąpiły do końca.
Mężczyźni niewiele rozmawiali - ponad rykiem silnika i uderzaniem łodzi o fale trudno było
cokolwiek usłyszeć. Martine podtrzymywała w sobie ducha, myśląc raz za razem, że każda mila być
może przybliża ją do Jem-my ego, Grace, babci i Tendaia. Mimo to podróż zdawała się nie mieć
końca. Do tego dochodziła świadomość, że w rzeczywistości motorówka mogła zabierać ją dalej od
bliskich. Było całkowicie jasne, że mężczyźni nie są przyjaznymi rybakami ani dobrodusznymi
wyspiarzami. Coś
206
knuli. Niemal wprost przyznali, że Wyspa Diugoni była obsadzona minami, aby utrzymać ludzi z
daleka. Więc co chcieli ukryć? I co to oznaczało dla niej, Bena i Clau-diusa? Albo, skoro już o tym
mowa, dla pozostałych na wyspie przyjaciół?
Jej rozmyślania zostały przerwane, kiedy łódź zaczęła zwalniać. Ktoś wyłączył silnik. Dryfowali na
fali, póki motorówka nie uderzyła o dno. Zakołysała się, kiedy mężczyźni wyskakiwali na zewnątrz.
Spróbowali wyciągnąć ją na brzeg, ale potem łódź znieruchomiała i dał się słyszeć burkliwy głos
nurka.
- Carlos skarży się, że łódź coś dzisiaj ciężka.
- To na pewno przez ciebie - powiedział niegrzecznie skiper do Claudiusa. - Złaź.
Piasek chrzęścił głośno pod kadłubem ze szklanego włókna, gdy mężczyźni wyciągali łódź dalej na
plażę. W końcu, ku niewypowiedzianej uldze Martine, motorówka znieruchomiała.
- Witamy na Świętej Karolinie - oświadczył sternik, jakby Claudius był beztroskim urlopowiczem, a
nie, praktycznie rzecz biorąc, więźniem. - Wielu ludzi nazywa ją Rajską Wyspą, ale ty, jak sądzę, nie
będziesz jednym z nich.
26
Martine i Ben pozostali w wilgotnym schowku tyle czasu, ile dali radę wytrzymać - czyli mniej więcej
dziesięć minut - zanim smród benzyny i klaustrofo-bia nie wygoniły ich na zewnątrz. Na szczęście
zbliżał się wieczór i dookoła nikogo nie było. Zeskoczyli na piasek i przystanęli na chwilę, wdychając
czysty, słony zapach oceanu, po prostu niebiański w zestawieniu z ich piekielną podróżą. Przed nimi
rozciągała się długa biała plaża, oświetlona słabym blaskiem wschodzącego księżyca. W połowie jej
długości stała przycumowana łódź dau. Dalej rysowały się kontury czegoś, co wyglądało na niski,
rozległy hotel albo apartamenty dla turystów.
- Może to jedne z tych luksusowych kwater, o których opowiadała Lucy! - powiedziała z nadzieją
Martine. Oczami duszy już widziała, jak dobrotliwy dyrektor hotelu, dowiedziawszy się o ich losie,
proponuje im
208
darmowy nocleg i telefon do domu. Wyobraziła sobie, jak zanurza się po szyję w kąpieli z bąbelkami,
a potem wcina na kolację pieczonego kurczaka, chrupiące ziemniaczki i mnóstwo świeżych warzyw
polanych sosem, a na koniec kawę i może deser z kremem. Potem zaś zapadłaby w mięciutkie łóżko i
spała przez całą dobę.
- Lepiej nie rób sobie zbyt wielkich nadziei - ostrzegł Ben. - Może ci ludzie nie byli piratami, ale na
pracowników hotelu też nie wyglądali.
- Może po prostu korzystają z wyspy jako ze swojej bazy i nie mają nic wspólnego z hotelem -
powiedziała Martine, kurczowo trzymając się swojej wizji. - Właściciel hotelu mógłby bardzo
zainteresować się faktem, że na Raju żyją porywacze dzieci.
Ruszyli w kierunku zabudowań. Piasek skrzypiał pod ich bosymi stopami. Wyspa była mniej więcej o
połowę mniejsza od Diugonia i pokryta łagodnymi wzniesieniami, nie zaś stromymi wydmami -
postanowili zatem pójść wzdłuż plaży i zbliżyć się do budynku od tyłu. W ten sposób mogli się
najpierw upewnić, że w okolicy nie ma ludzi z łodzi.
- Słabo oświetlony jak na hotel - zauważył Ben, kiedy jakieś pół godziny później spojrzeli między
poskręcanymi od wiatru pniami sosen.
- W Mozambiku jest teraz zima - stwierdziła Martine. - Może o tej porze roku mają niewielu gości
albo wszyscy są na kolacji.
Odczekali jeszcze chwilę, po czym zaryzykowali wyjście na otwartą przestrzeń. W końcu mogli
ogarnąć wzrokiem dwukondygnacyjny budynek z apartamentami oraz groźną fasadę samego hotelu z
ogromnym,
209
wygiętym tarasem zwieszającym się ponad oceanem. Dopiero wtedy przekonali się, że poza nią nie
było tam nic więcej. Zrujnowana skorupa. Hotel nie tylko był nie-zamieszkany, ale wyglądał, jakby
ten stan rzeczy trwał co najmniej od trzydziestu lat. Wojna domowa albo coś innego - może złe
zarządzanie - wypędziły stąd turystów.
Martine nie wiedziała, czy się popłakać, czy popaść w całkowitą desperację. Od jedenastu dni wraz z
kolegami pragnęła uciec z ich wyspiarskiego więzienia, i oto, gdzie skończyła: w kolonii karnej, o
której opowiadał jej Alberto. Wciąż słyszała jego głos:
- Z biegiem lat Święta Karolina stała się ośrodkiem wakacyjnym dla bogatych turystów - mówił wtedy
kuk. - Nazywają ją Rajem, ale och, panno Martine, gdyby tylko wiedzieli, co ten raj oglądał: setki
wygłodniałych, cierpiących więźniów, dręczonych ponad ludzką wytrzymałość, a potem zabieranych
na Wyspę Śmierci, by pochłonęło ich morze.
Martine opowiedziała tę historię Benowi, kiedy szli przez plażę. Chłopiec przygotowany był na
niespodzianki i nie dał się ponieść fantazjom o puchowych łożach oraz pieczonym kurczaku, lecz
mimo to na twarzy wypisany miał szok.
- Czy to właśnie mają na myśli dorośli, kiedy mówią „z deszczu pod rynnę?" - spytała Martine, czując,
jak jej serce zaczyna ściskać strach.
Ben odzyskał głos.
- I tak jesteśmy w lepszej sytuacji niż przedtem -powiedział. - Jeżeli są tu ludzie, to nawet jeśli okażą
się przestępcami, musi tu być również jedzenie i jakiś
210
sposób, żeby skontaktować się ze światem zewnętrznym. Ale bez względu na wszystko musimy
wydostać się z tej wyspy przed wschodem słońca. Myślę, że dałbym radę pokierować tą łodzią.
Spróbujemy uratować Claudiusa, ale jeśli nam się nie uda, będziemy musieli go zostawić i sprowadzić
jakąś pomoc. Jeśli nas złapią, nie pomożemy ani jemu, ani delfinom, ani nikomu innemu.
Martine zgodziła się z całego serca - zwłaszcza co do opuszczenia wyspy przed świtem. Wznowili
zatem obserwację hotelu z jeszcze większym pośpiechem. Wszystkie pokoje, które widzieli, zostały
opróżnione ze sprzętów, ale popękane ściany i odkryte kable były dziwnie czyste, jakby ktoś
zamierzał wkrótce znowu z nich korzystać. Najbardziej upiorna była dawna sala balowa -żałosny cień
minionej chwały. W jednym rogu wciąż stał sterany, rozstrojony fortepian. Martine niemal słyszała
brzęk klawiszy i widziała tancerki w sukniach z cekinami, które niegdyś sunęły przez parkiet pod
rozświetlonym żyrandolem. Na tarasie brakowało dużego fragmentu podłogi, a przez ziejącą dziurę
widać było chlupiące pod spodem morze, które podmywało kruszące się fundamenty hotelu.
Budynek obok również był nieużywany, lecz od strony plaży, z której przyszli, zobaczyli migocące
wśród palm światełko. Obie części kompleksu rozdzielone były chodnikiem, który ciągnął się niemal
przez całą szerokość wyspy. Pośrodku stał maszt bez flagi, a dookoła niego rozmieszczone były
zarośnięte chwastami kwietniki z betonu, w których niegdyś z pewnością kwitły róże albo jakieś
wyspiarskie kwiaty. Martine i Ben zamierzali właśnie puścić się biegiem przez tę zaniedbaną
przestrzeń,
kiedy nagle pojawił się tam samotny strażnik. Kręcił pałką i śpiewał jakąś afrykańską pieśń niskim,
smutnym głosem. Gdy na jego twarz padło światło, zobaczyli, że mężczyzna jest młody i przystojny.
Przemierzył chodnik i zniknął za palmami po stronie plaży.
- Teraz! - powiedział Ben. Oboje popędzili do płaskiego budynku na środku kompleksu. Po raz
pierwszy od dziesięciu dni znaleźli się w pobliżu miejsca zamieszkanego przez ludzi. Okna pokoi
świeciły żółtym blaskiem, a na linie wisiało pranie. Z tyłu wydobywał się dym i zapach jedzenia.
Podążyli za dźwiękiem głosów do bocznego okna, w którym funkcję zasłony pełnił kawałek
rozpiętego materiału. Okno było uchylone, a płótno wisiało trochę krzywo, przez co w jednym rogu
utworzyła się szpara. Martine i Ben stanęli na palcach, by móc zajrzeć do środka. Pomieszczenie
musiało być kiedyś jadalnią albo restauracją. Dookoła drewnianego stołu zastawionego talerzami z
parującym jedzeniem siedziało czterech ludzi. W tyle na ekranie telewizora migotał ziarnisty obraz.
Trzech mężczyzn jadło i przyglądało się skiperowi, który podniósł się z krzesła i zdawał się dręczyć
piątą osobę, podsuwając jej pod nos talerz z krewetkami i ryżem, po czym zabierając go i samemu
zjadając trochę. W końcu odsunął się do tyłu i Martine musiała zagryźć wargę, by nie krzyknąć na
głos.
Do krzesła przywiązany był Claudius.
- Kłamiesz - mówił skiper. - Jesteś szpiclem. Kto cię nasłał?
- Słuchaj, z radością powiedziałbym, że jestem szpiegiem, gdyby to oznaczało, że dasz mi coś do
jedzenia
- powiedział Claudius, patrząc z tęsknotą na krewetki
- ale jestem tylko zwyczajnym dzieciakiem z Kapsztadu. Ile razy mam to powtarzać?
Talerz znowu przesunął się pod jego nosem i Claudius przymknął na moment oczy, aby oprzeć się
pokusie. Przełknął ślinę.
Stojąc w zimnie na zewnątrz, Martine z czystego współczucia zrobiła to samo.
- Czy to Nico z Benguerry? - spytał skiper. - Zawsze próbuje powstrzymać ludzi z kontynentu przed
zarobieniem pieniędzy na wyspach. Ci dziadkowie z archipelagu nie znają się na interesach. Żyją
przeszłością. Mamy tu chłopaka z Bazaruto, który dla nas pracuje, Fernanda. Ma tylko osiemnaście
lat, ale rozumie, że człowiek musi korzystać z okazji, jakie mu się trafiają, i przestać zamartwiać się
ochroną zwierząt i przyrodą. To młody człowiek z ambicjami. Musi się jeszcze sporo nauczyć o
świecie, ale...
Za nim Carlos wydał nagle zduszony dźwięk. Zerwał się z krzesła, klepnął dwa razy telewizor i
podkręcił dźwięk. W pokoju rozległ się zniekształcony głos spikera. Obraz stał się nieco wyraźniejszy
i na ekranie pojawiła się fotografia Claudiusa oraz słowa: Tajemnica „Morskiej Pustułki" - 11 dzień.
Claudius na zdjęciu był młodszy, pulchniejszy i bledszy, a na twarzy miał swój dawny uśmiech jokera,
lecz nie dało się ukryć, że to on.
213
- Ho, ho! - powiedział skiper z niedowierzaniem, wodząc wzrokiem od telewizora do więźnia.
Pozostali mężczyźni zareagowali w ten sam sposób.
- Dobry wieczór - zaczął mówić spiker. - Jedenaście nocy temu siedmioro uczniów z Kapsztadu
wypadło za burtę podczas cyklonu u wybrzeży Mozambiku. Dzieci zaginęły i panuje przeświadczenie,
że utonęły. Wierzą w to niemal wszyscy z wyjątkiem magnata nieruchomości, Eda Rapiera, ojca
Claudiusa...
Martine ujrzała, jak chłopiec blednie.
- Poszukiwania koncentrują się na południowym wybrzeżu w okolicach Inhambane, dokąd, jak
twierdzą eksperci, dzieci zostałyby uniesione przez prąd morski, gdyby udało im się uniknąć rekinów i
przeżyć w lodowatej wodzie. Pan Rapier osobiście sponsoruje jedną z największych akcji
ratowniczych, jakie kiedykolwiek zostały podjęte na tych wodach. Pomimo to nie odnaleziono ani
śladu po zaginionej siódemce. Jednak pan Rapier, jeden z odnoszących największe sukcesy
przedsiębiorców w Afryce, nie chce pogodzić się z porażką.
Na ekranie pojawił się barczysty mężczyzna z lwią grzywą przetykanych siwizną włosów. Stał na
wietrznej plaży obok helikoptera ratunkowego.
- Nie wierzę, że mój chłopak nie żyje - powiedział do kamery. - Nigdy w to nie uwierzę, dopóki nie
zobaczę jego ciała. Jest zbyt pełen życia, zbyt bystry i zbyt nawykły do tego, żeby wszystko szło po
jego myśli. Potrafi przetrwać. Choćbym musiał przesiać każde ziarno piasku na każdej plaży w
Mozambiku, odnajdę go. Nigdy się nie poddam - i jestem przekonany, że rodziny pozostałych dzieci
podzielają moje zdanie. W ich imieniu gotów
jestem zaoferować milion randów za informacje, które pomogą bezpiecznie sprowadzić mojego syna i
jego kolegów do domu.
Na dole ekranu pojawił się numer kontaktowy.
- Kłamca! - ryknął skiper i uderzył Claudiusa w twarz. Na policzku chłopca pojawił się odcisk dłoni. -
Myślisz, że możesz nam wciskać kit i ujdzie ci to na sucho? Kto jeszcze jest na Wyspie Diugoni? Jeśli
twoi kumple zakłócą jutro testy, rzucę cię na pożarcie rekinom.
Claudius minimalnie uniósł brodę. Głos drżał mu lekko, a palce mocno ścisnęły podłokietniki krzesła,
ale w jego oczach pojawił się błysk, którego nie było w nich już od dawna.
- Byłem na wyspie sam - powiedział chłopak z determinacją. - Całkiem sam. Chyba tylko ja
przeżyłem. Pamiętam, że dostałem się do pustej szalupy ratunkowej, ale wszystko potem jest
zamazane. Kiedy się obudziłem, byłem już na Wyspie Diugoni. Oczywiście wtedy nie wiedziałem, że
tak się nazywa.
Po tym ostatnim zdaniu skiper stracił kontrolę nad sobą. Trzasnął talerzem o stół i podniósł ramię,
jakby zamierzał znowu uderzyć Claudiusa. Wieczorną ciszę przerwały rozdrażnione afrykańskie
głosy.
Dialekt, którym się posługiwali, był trochę podobny do zuluskiego, więc Ben przetłumaczył szeptem:
- Są na niego źli - powiedział. - Mówią, że nie rozumuje jasno. Po co bije turystę? Mają okazję zarobić
milion randów nagrody za oddanie chłopaka, który tylko ich drażni i sprowadzi im na głowę kłopoty,
a on się martwi o lojalność. Mówią, że zaślepiła go potęga ich szefa. Czy nie widzi, że nie dostają za
testy tyle pieniędzy,
214
215
ile powinni? Dlaczego niby szef jeździ mercedesem, podczas gdy ich własne samochody i rowery
ledwo trzymają się kupy?
Skiper zdawał się zaskoczony tym buntem. Próbował słabo protestować, lecz wkrótce doszedł do
wniosku, że jego ludzie mają rację. Rzeczywiście ich oszukiwano. Co w tym złego, jeśli zwrócą
chłopaka i wezmą nagrodę dla siebie? Czyż nie należała im się po miesiącach, które spędzili, pilnując
Diugonia i zanudzając się na śmierć na Rajskiej Wyspie? W końcu nikt poza ich czwórką nie musi o
tym wiedzieć.
Skiper wyszczerzył szczerbate zęby. Trzej pozostali uśmiechnęli się w odpowiedzi. Potem mężczyzna
odwiązał Claudiusa, ostentacyjnie otrzepał go i poprawił mu ubranie, po czym krzyknął do jakiejś
niewidocznej osoby, by przyniosła colę i gorący talerz ryżu z krewetkami.
- Mój przyjacielu, wybacz nam to małe nieporozumienie - powiedział po angielsku. - Popadamy w
paranoję z powodu pewnych kłopotów z wyspiarzami. Zjedz teraz i ciesz się. Jutro zabierzemy się do
domu, do ojca.
27
Mężczyźni opuścili pokój, zamykając za sobą drzwi.
- Dla twojego bezpieczeństwa - powiedział sternik do Claudiusa z uśmiechem hieny. Dał mu koc i
praktycznie rozkazał położyć się spać na rozdartej sofie z wystającymi sprężynami. Po ich odejściu
Martine i Ben musieli czekać całą wieczność, póki kucharz nie skończył krzątać się w kuchni. Dopiero
kiedy on również odszedł, pstryknięciem guzika pogrążając budynek w ciemnościach, powrócili do
okna. Było zabezpieczone kratą an-tywłamaniową, więc zawołali szeptem przez otwór.
Claudius o mało nie dostał zawału, ale w końcu pozbierał się i podbiegł do okna.
- Ben, Martine, dzięki Bogu, że tu jesteście. Cokolwiek się stanie, nie dajcie się nikomu złapać. Ten
ich skiper to kompletny świr. Musicie ich jakoś powstrzymać.
217
Nie jestem pewien, co się dzieje, ale ciągle gadali o jakiejś próbie jutro w południe. Nie zdołałem się
dowiedzieć, co takiego testują, ani dla kogo, ale to może mieć coś wspólnego z delfinami.
- A co z tobą? - szepnął Ben. - Nie chcesz, żebyśmy najpierw spróbowali cię stąd wyciągnąć?
- Żarty sobie stroisz? - spytał Claudius. - I co dalej, mam ganiać za jakimiś wariatami, kiedy mogę
sobie odpocząć na starej kanapie, wcinać na kolację krewetki i czekać, aż oddadzą mnie rodzinie? Nie,
dziękuję. Gdyby ktoś jeszcze przyniósł mi cheeseburgera, pomyślałbym, że to raj. Ach, zapomniałem -
przecież rzeczywiście jestem w Raju! Idźcie już. Nie macie wiele czasu.
- W porządku - powiedział Ben niepewnie. - A tak przy okazji, byłeś świetny.
- Niesamowity - zgodziła się Martine. Claudius uśmiechnął się.
- Dzięki.
- Aha, Claudius... - dodała Martine. -No?
- To całe porwanie... bije na głowę tę historyjkę z jachtem.
Ich pierwszym sukcesem było odkrycie, że drzwi, przez które wyszedł skiper i jego pomocnicy,
pozostały otwarte. Drugim - że prowadziły do ciemnej kuchni. Sądząc po ilości karaluchów, które
rozpierzchły się po kątach, kiedy weszli do środka, nie było to szczególnie czyste
pomieszczenie, ale byli zbyt głodni, by zwracać na to uwagę. W lodówce stały dwie duże plastikowe
miski z zimnym ryżem i fasolą na ostro. Poza nimi znajdował się tam już tylko słoiczek z marynowaną
cebulą. Wyspiarskie menu najwyraźniej składało się z łowionych na bieżąco ryb oraz mięsa z
zamrażalnika, który mruczał w rogu.
Martine i Ben rzucili się na zapasy i pochłonęli wszystko z apetytem. Nie był to pieczony kurczak, o
którym marzyła dziewczynka, ale jedzenie to jedzenie, a ryż stanowił przyjemną odmianę po rybnej
diecie na Wyspie Diugoni. Posiłek zakończyli puszką guajawy, którą ktoś pozostawił na ławce.
- Jak myślisz, co powinniśmy teraz zrobić? - spytała Martine, ocierając usta z owocowego syropu.
Brudny od tłuszczu zegarek na piekarniku wskazywał, że zbliżała się dziesiąta wieczór.
- Poszukać dowodów i telefonu - powiedział Ben. -Jeśli pracują nad jakimś projektem albo
przeprowadzają jakieś testy, to muszą tu mieć biuro.
Wsadzili miski, sztućce i puszkę po guajawie do kredensu, gdzie były trudne do znalezienia, po czym
przeszli cicho do pozostałych pomieszczeń. Ich oczy przywykły już do mroku, a gdzieniegdzie blask
księżyca zapewniał trochę światła. W jednym pokoju znaleźli przechylony stół do ping-ponga, w
innym - sięgające sufitu stosy kartonowych pudełek z niezgrabnymi czarnymi literami: Marlin
Communications. O framugę oparta była sterta miedzianych rur.
Ben podważył wieczko jednego z pudełek. W środku znajdowały się nakrętki, śruby, druty i
bezpieczniki.
218
219
Otworzył trzy kolejne kartony - zawartość każdego z nich była jeszcze mniej ciekawa od poprzednich.
- Tutaj nic - powiedział. - Może to po prostu zwykli robotnicy budowlani albo pracownicy jakiejś
firmy telekomunikacyjnej, a testy, o których mówili, mają coś wspólnego z ich pracą. I po prostu nie
są zbyt mili.
Popatrzyli na siebie. A potem powiedzieli naraz:
- Nieee!
- Zwykli robotnicy nie mają podwodnych materiałów wybuchowych - przypomniała Martine. - I nie
zamykają niewinnych dzieciaków.
- Mamy do rozwiązania dwie tajemnice - powiedział Ben. - Pierwsza: dlaczego tak bardzo zależy im
na tym, żeby utrzymać ludzi z dala od Wyspy Diugoni? I druga: kto albo co zabija delfiny?
- A czy coś je łączy?
- Chodźmy - powiedział Ben. - Lepiej się pospieszmy, jeśli chcemy znaleźć odpowiedzi przed świtem.
Wiedzieli już, że budynek jadalni, gdzie przetrzymywano Claudiusa, jest strefą beztelefoniczną, zatem
biuro - jeśli rzeczywiście było tam coś takiego - musiało znajdować się albo w pomieszczeniach
mieszkalnych przy plaży, dokąd udali się mężczyźni, albo w zrujnowanym hotelu. Kwatery załogi
były dla nich niedostępne, więc postanowili zacząć od apartamentów dla gości. Zabrali ze sobą
latarkę, którą znaleźli w kuchennej szufladzie ze
220
sztućcami. Nie odważyli się jej włączyć, ale schowali ją do kieszeni na wszelki wypadek.
- Wygląda jak opuszczony plan filmowy - powiedziała Martine, kiedy po błyskawicznym
przeszukaniu reszty hotelu dotarli w końcu do sali balowej. Zadanie ułatwiał im fakt, że w wielu
pokojach brakowało drzwi lub okien. - Tak jakby jakaś zaraza albo katastrofa wymiotła stąd
wszystkich aktorów i tancerzy.
Stali na tarasie, wdychając słone nocne powietrze i słuchając rytmicznego szumu morza. Trudno było
uwierzyć, że zaledwie wczoraj spędzili całą noc na nogach, próbując ocalić delfiny.
Martine ziewnęła.
- Taka jestem zmęczona - powiedziała. - Czuję się, jakbym od kilku dni nie spała.
- Bo to prawda - brzmiała sucha odpowiedź Bena. Nagle w pobliżu przesunęła się smuga żółtego
światła, więc rzucili się na podłogę. Chwilowo zapomnieli
o strażniku. Przeczołgali się z powrotem do sali balowej
i schowali za fortepianem. Po chwili usłyszeli oddalające się kroki.
- Musimy wymyślić jakiś sposób, żeby dostać się do pomieszczeń załogi - powiedział Ben. - Tu nic
nie ma.
Martine położyła mu rękę na ramieniu.
- Poczekaj. Nie sprawdziliśmy jeszcze na górze.
- Pewnie znajdziemy tam tylko bar albo pokój rekreacyjny. Ten cały hotel jest pusty, na górze będzie
tak samo.
Wzrok Martine powędrował wzdłuż spiralnej klatki schodowej wysoko w mrok na drugim piętrze.
Wyglądało to jak ostatni przyczółek duchów z kolonii karnej
221
na Rajskiej Wyspie; więźniów, którzy żyli tu lub pomarli w mękach wieki przed tym, zanim turyści
przybyli wylegiwać się nad oceanem lub wirować pod migocącymi światłami sali balowej.
- Musimy mieć pewność - powiedziała Martine. -A co, jeśli tam jest coś innego?
Na drugim piętrze znajdował się, zgodnie z przewidywaniami Bena, bar i obszar rekreacyjny, lecz
chłopiec mylił się, przypuszczając, że będzie tam pusto. Wzdłuż jednej ściany leżały duże, plastikowe
paczki, a pod oknami stało biurko i regał na dokumenty. Do środka wlewało się światło księżyca, ale
było dla nich zbyt słabe. Jeśli chcieli cokolwiek zobaczyć, musieli włączyć latarkę. Po kilku długich
minutach spędzonych na badaniu okolicy w poszukiwaniu śladów życia postanowili zaryzykować.
Pierwszym, co zobaczyli, była zawartość przezroczystych plastikowych opakowań.
- Kable! - wykrzyknęła Martine.
- Więc może jednak jesteśmy na właściwym tropie -powiedział Ben.
Lecz zawartość regału była równie nieciekawa, jak pudełka w budynku jadalnym. Cokolwiek ukrywali
ci ludzie, ich dokumentacja była nieskazitelna. Przynajmniej jeśli sądzić po schludności pisma. Teczka
za teczką zawierała jedynie fascynujące zamówienia na cement oraz listy z działu planowania,
donoszące o opóźnieniu w pracach konstrukcyjnych.
- Gdyby było tu coś ważnego, na pewno trzymaliby drzwi zamknięte - powiedział z rozczarowaniem
Ben. - Komputery, telefony i odbiorniki radiowe są pewnie w ich kwaterach.
Zbierali się właśnie do wyjścia, kiedy Martine dostrzegła druciany kosz pod biurkiem. Ben podał jej
latarkę, a ona odsunęła krzesło i wyciągnęła pojemnik. W środku znajdowała się jedna zgnieciona
kartka papieru. Martine wygładziła ją. Był to wydruk e-maila. Adres nadawcy został oddarty, ale
wiadomość była nienaruszona.
Szanowny panie M, dziękujemy za łaskawe zezwolenie na przeprowadzenie dalszych testów w
pobliżu Wyspy Diugoni w uzgodnionym terminie. Zawiadamiam, że odbędą się one o godzinie 12.00,
a głośność sięgnie 235 decybeli. Zapłata jak poprzednio. VS
- Testy sonaru - powiedział Ben, przykucając obok niej. - To musi być to. Co jeszcze mogliby
testować, co mierzyłoby się w decybelach? A ci faceci są w to jakoś zamieszani.
Martine jeszcze raz spojrzała na wydruk.
- Nie ma daty, ale może chodzić o te próby, o których mówił Claudius. To znaczy, że mamy czas jutro
do południa, aby im zapobiec. A może to już dzisiaj? Myślisz, że północ już minęła?
Wyłączyła latarkę.
- Och, Ben, te testy, które doprowadziły do śmierci wielorybów na Bahamach, miały głośność dwustu
trzydziestu pięciu decybeli. Zapamiętałam to, bo to trzy pierwsze cyfry naszego numeru w Sawubonie.
Pod wodą dwieście trzydzieści pięć decybeli brzmi jak startująca rakieta.
222
223
- Jeśli to prawda z tymi testami, to ładnieśmy się wpakowali - powiedział Ben. - Musimy znaleźć
telefon albo radio i przekazać jakoś wiadomość na statek mojego ojca. Gdybyśmy zdołali się z nim
skontaktować, dałby znać straży przybrzeżnej albo marynarce. Będziemy potrzebowali pomocy z
zewnątrz.
Przekradli się chyłkiem do łukowatego wyjścia. Nagle Ben przyłożył palec do ust.
- Ćśśś. Słyszałaś?
- Co takiego? - spytała Martine, ale wtedy z ciemności wyłoniła się niczym pałka dłoń, która wcisnęła
jej twarz w podłogę i wykręciła ramię do tyłu - i było już za późno.
28
Przynajmniej próbowaliśmy - stwierdziła Martine. -Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy.
- Tak - przytaknął Ben. - Zrobiliśmy, co mogliśmy.
- Jesteśmy tylko dzieciakami. To było głupie spodziewać się, że możemy się mierzyć z jakimiś
ludźmi, którzy wysadzają w powietrze manty, i wygrać. Zwłaszcza tutaj, na jakiejś wysepce pośrodku
oceanu.
- Masz rację. Jesteśmy tylko dziećmi.
- Po prostu... - w głosie Martine dał się słyszeć żal. - Po prostu nie mogę przestać myśleć o tym, co by
było, gdybyśmy rozegrali to inaczej. Co, gdyby nas nie złapali? Co, gdybyśmy wciąż mieli szansę
uratować delfiny? Nie mogę nawet myśleć o tym, jak będą cierpiały, jeśli ten test rzeczywiście
zostanie przeprowadzony.
- Wiem - powiedział Ben. - Czuję się tak, jakbyśmy zawiedli Ciacho i Słonecznego Tancerza, i całą
resztę,
225
chyba że zdołamy jeszcze stąd uciec i temu zapobiec. Nie mogę pozbyć się myśli, że musi być jakiś
sposób, by dotrzymać obietnicy danej Mini.
Trudno było nie czuć żalu. Mieli swoją szansę i pozwolili jej prześlizgnąć się przez palce jak piasek.
Kiedy skiper złapał ich przy pomocy Fernanda -młodego strażnika, którego widzieli przedtem - wpadł
w szał. Spodziewał się - wrzeszczał - iż chłopak mu nakłamał, że był na wyspie sam. Mówił, że
„Cloudies" (jak go nazywał) zostanie ukarany - „ale nie za mocno, bo nie chcemy, żeby jego tatuś się
gniewał".
Zaniepokojeni tym Ben i Martine upierali się, że Claudius mówił właściwie prawdę, bo nigdy się ze
sobą nie dogadywali.
- Kiedy dotarliśmy na wyspę, proszę pana, pierwsze, co zrobił, to kazał nam spadać - poinformował
skipera
Ben.
Niestety, skutek nie był zbyt dobry, bo mężczyzna dostrzegł możliwość jeszcze większego zarobku.
Rano zwróci Claudiusa ojcu, a ich dwoje zatrzyma przez parę dni, żeby sprawdzić, czy nie da się
wyciągnąć jakichś pieniędzy od ich rodzin. Martine zauważyła, że pilnował się, by nie wspomnieć
przed strażnikiem o milionie randów, które zamierzał wyłudzić od pana Rapiera.
- Na co panu więcej pieniędzy? - spytała nagle. - Nie wystarczy panu zapłata za testy?
Skiper poderwał się, jakby ktoś poraził go kilkoma setkami woltów w tylną część ciała.
- Co wiecie o testach? - wrzasnął.
- Wiemy wszystko - zaczęła blefować Martine. -Nawet to, że jeden zaplanowany jest na jutro w
południe.
226
Wyspiarze nie będą uszczęśliwieni, kiedy się dowiedzą, co tu wyprawiacie.
Gdyby wzrok mógł zabijać, skiper spopieliłby Martine na miejscu. Zamiast tego krzyknął:
- Zamknij ich, Fernando. Muszę się zastanowić, co z nimi zrobić.
Kilka minut potem Martine i Ben dostali swoją wielką szansę. Zdarzyło się to, kiedy macali w
ciemnościach, szukając latarki. Ben natknął się na jakiś twardy, ciężki przedmiot. W tym samym
momencie Martine znalazła latarkę i włączyła ją.
Ben wybuchnął śmiechem.
- Nie wierzę. Strażnik musiał to zgubić, kiedy się z nami szarpali. Martine, upuścił swój odbiornik
radiowy!
Dziewczynka usłyszała w oddali odgłos kroków na betonie.
- Ben, ktoś idzie!
Ben jednak wybierał już namiary i przystawiał usta do mikrofonu.
- Tu syn Dumisaniego Khumalo, Ben, do „Aurory". Odbiór.
Nie było odpowiedzi.
- Tu Ben Khumalo do „Aurory", słyszycie mnie? - powtórzył.
- Ben! - powiedziała Martine. - Przyłapią nas. Chłopak mówił dalej.
- Ja was nie słyszę, ale mam nadzieję, że wy słyszycie mnie. Odbiór - powiedział wyraźnie do
odbiornika. - Jutro o godzinie 12.00 ma się odbyć próba sonaru o głośności 235 decybeli w pobliżu
Wyspy Diu-goni w archipelagu Bazaruto. Odbiór. Istnieje bardzo
duże prawdopodobieństwo, że setki delfinów wypłyną z tego powodu na plażę i umrą. Odbiór. Tato,
jeśli dostaniesz tę wiadomość, to Martine, Claudius Rapier i ja jesteśmy na Rajskiej Wyspie - na
Świętej Karolinie. Nic nam nie jest, ale gdybyście mogli nas uratować po tym, jak już pomożecie
delfinom, byłoby świetnie. Bez odbioru.
Nic się nie wydarzyło.
- Słyszycie mnie, „Aurora"? - powiedział rozpaczliwie Ben do odbiornika. - Czy usłyszeliście
cokolwiek z mojej wiadomości?
Jakby drocząc się z nim, radio wydało z siebie szumy i trzaski.
Ktoś przekręcił klucz w zamku i drzwi otworzyły się gwałtownie. Kołysząca się lampka gazowa
ukazała im spanikowaną twarz Fernanda, który niósł koce i butelkę wody. Mężczyzna nieco się
uspokoił, widząc, że dzieci siedzą niewinnie na parapecie, po czym słyszalnie westchnął, dostrzegłszy
odbiornik radiowy na wpół ukryty pod biurkiem. Mimo wszystko obrzucił ich podejrzliwym
spojrzeniem.
- Macie szczęście, że tego nie znaleźliście - powiedział, rzucając na ziemię wszystko, co ze sobą
przyniósł, i szybko podnosząc odbiornik.
- Chcesz powiedzieć, że to ty masz szczęście - odparła Martine. - Po co w ogóle się w to mieszasz?
Jesteś Tsonga, prawda? Jesteś z Bazaruto. Jak możesz przyjmować pieniądze od ludzi, którzy
podkładają podwodne miny dookoła twoich pięknych wysp? Tych, którzy mordują delfiny? Te
stworzenia pomagały całym pokoleniom waszych rybaków.
- O czym ty gadasz? - odparł Fernando ze złością. - Nikt nie morduje żadnych delfinów. Chcą tu
budować hotel, który da zatrudnienie wielu wyspiarzom.
- Jesteś pewien? - spytała Martine. - A może po prostu oddadzą te stanowiska ludziom z kontynentu.
A co do testów, to jak sądzisz, czemu one mają służyć?
- Jesteś dzieckiem i nie pochodzisz z Bazaruto - odparł. - Nic nie wiesz.
Drzwi zatrzasnęły się i Fernando odszedł.
Martine odwróciła się do Bena. Chłopak siedział w milczeniu przez całą rozmowę. Podciągnął kolana
do góry i ukrył twarz w ramionach.
- Ben - powiedziała niespokojnie. - Ben, co się stało?
On jednak był zbyt nieszczęśliwy, żeby odpowiedzieć. W końcu, nie podnosząc głowy, powiedział coś
tak cicho, że Martine musiała mocno się nachylić, by zrozumieć jego słowa.
- Nie usłyszeli mnie. Nic nie usłyszeli. Wiadomość do nich nie dotarła.
O piątej trzydzieści nad ranem siedzieli oparci o worki z plastikowymi kablami i zawinięci w koce,
patrząc, jak Gwiazda Poranna migoce na tle blednącego nieba. Od wielu dni pragnęli się wyspać, a
teraz, kiedy wreszcie mieli okazję - i w gruncie rzeczy była to jedyna rzecz, którą mogli się zająć - byli
zbyt zmęczeni, zbyt głodni i zbyt przejęci tym, co się jeszcze stanie, by ulec senności.
228
229
Po raz pierwszy, od kiedy delfiny wysadziły ich na Wyspie Diugoni, Martine zaczynała tracić
nadzieję, że kiedykolwiek wróci do Sawubony. Pomyślała o ostatnim świcie, który oglądała w
rezerwacie, dwadzieścia cztery godziny przed tym, jak wsiadła do autobusu i pojechała na wycieczkę.
Babcia przysiadła wtedy na skraju jej łóżka i patrzyła z uczuciem, acz powściągliwie, jak Martine
podpiera się rozespana i patrzy przez okno na słonie przy zamglonym wodopoju. Dziewczynka wciąż
pamiętała dreszcz emocji, który poczuła na myśl, że rezerwat jest jej domem. Nie miała wtedy pojęcia,
że dom ten miał wkrótce odpłynąć w dal, tak jak „Morska Pustułka" odpłynęła od brzegów
afrykańskiego kontynentu. Nie zdawała sobie sprawy, że mógł to być jej ostatni poranek w
Sawubonie.
- Ben - powiedziała. - Mogę ci zadać pytanie? Na wypadek gdybyśmy... No wiesz, na wypadek...
Chłopiec uśmiechnął się ze zmęczeniem.
- Chcesz powiedzieć: na wypadek gdybyś po powrocie do Kapsztadu nie miała na to czasu? Jasne. Co
chcesz wiedzieć?
- Dlaczego nigdy nie odzywasz się w szkole?
- Obiecujesz, że nie będziesz się śmiała?
- Obiecuję.
- Dawno temu przeczytałem taki buddyjski cytat: „Nie mów nic, co nie będzie lepsze od ciszy". Chyba
po prostu...
Rozległ się brzęk kluczy i do środka wpadł Fernando.
- Nie mogę znaleźć kluczyka do motorówki - powiedział. - Potraficie żeglować?
Ben i Martine przedarli się przez kokosowy gąszcz do plaży, ale ich siły były na wyczerpaniu i każdy
krok wymagał wysiłku. Kiedy stopy Martine dotknęły zimnego, skrzypiącego piasku, dziewczynka
niemal się przewróciła. Wykręcone przez sternika ramię wciąż ją bolało, w boku czuła kolkę, a jej
nogi zdawały się zrobione z drewna. Duża część niej miała ochotę po prostu się poddać: położyć się
na piasku, zasnąć i mieć nadzieję, że po przebudzeniu okaże się, iż ktoś inny już się wszystkim zajął.
Zmuszała się do przestawiania stóp, powtarzając sobie, że właśnie biegnie na ratunek delfinom. Że
biegnie z powrotem do Jemmyego. Że biegnie, by znowu zobaczyć babcię, Grace, Tendaia i zwierzęta
ze schroniska w Sawubonie.
- Płyńcie za słońcem, to dotrzecie do mojej rodzinnej wyspy, Bazaruto - obiecał im Fernando. - Tam
na pewno ktoś wam pomoże.
Z początku po prostu stali jak wryci i gapili się na niego, niczym ptaki nieoczekiwanie wypuszczone z
klatki.
- Chcecie wiedzieć dlaczego, prawda? - spytał strażnik. - Po tym wszystkim, co powiedziałaś mi w
nocy, przypomniałem sobie, że pojechałem na kontynent, by znaleźć uczciwą pracę, by stać się lepszy
- a nie, żeby więzić dzieci i pracować dla ludzi, przez których ma-thahi - delfiny - umierają. Więc pora
już poszukać innego zajęcia.
Wyszczerzył się.
230
- A poza tym: beznadziejny ze mnie strażnik. Podziękowali mu z całego serca i popędzili na plażę,
ale kiedy zbliżyli się do wody, zorientowali się, że ucieczka nie będzie tak łatwa, jak im się zdawało.
Nie chodziło
o to, że wiatr był za słaby. Nie było nawet najlżejszej bryzy. A bez niej łódź nie mogła nigdzie
popłynąć.
Ben nie wahał się ani chwili.
- Weźmiemy motorówkę.
- Jak? Nie mamy kluczyka - powiedziała Martine, wpadając w panikę, lecz chłopak biegł już do białej,
opływowej łodzi. Wskoczył na pokład. Martine podążyła za nim nieco wolniejszym krokiem.
- Patrz, czy ktoś nie idzie - powiedział do niej Ben. - Spróbuję odpalić ją ręcznie. Wiele łodzi ma
ręczny zapłon na wszelki wypadek.
Ta również go posiadała, tyle że nie był on zbyt chętny do współpracy. Ben raz za razem pociągał za
sznurek, ale jedyne, co wydobywało się z silnika, to słabe rzężenie. Przerwał na chwilę zdyszany, żeby
odpocząć.
Martine miała nerwy w strzępach.
- Ja spróbuję - powiedziała niecierpliwie, schodząc ze swojego stanowiska. Szarpnęła sznurek z całej
siły
i silnik zapalił z rumorem.
- Udało ci się! - zawołał Ben, zarazem śmiejąc się i nie dowierzając. - Martine, jesteś cudowna.
Rozległ się jakiś hałas i łódź zakołysała się mocno. Oboje odwrócili się gwałtownie.
- Dokądś się wybieracie? - spytał skiper.
29
Dla Martine cała wyspiarska przygoda miała w sobie pewną symetrię. I nieuniknioność. Niemal tak,
jakby od dnia, w którym panna Volkner powiedziała im
o migracji sardynek, jej życiem sterowało przeznaczenie. Nieważne, jak bardzo Martine starała się
temu zapobiec,
i tak skończyłaby, pędząc przez ocean w łodzi prowadzonej przez człowieka, który myślał tylko o
jednym: by dostarczyć ją na Wyspę Śmierci. A wiedziała bez mówienia, że tam właśnie zabierano ją i
Bena.
- Naprawdę zamierza pan zostawić nas tu, byśmy umarli? - spytała, gdy łódź otarła się o piaszczyste
dno i skiper nakazał im gestem, żeby wysiedli. Kiedy się zawahała, popchnął ją. - Co z pana za
potwór? - rzuciła z wściekłością.
- Potwór? Nie jestem potworem. Gdybym był, rzuciłbym was rekinom. Nie, jestem dobrym
człowiekiem
233
- łaskawym człowiekiem. Zresztą sami zobaczycie. Daję wam możliwość wygrania własnej wolności,
jak kiedyś strażnicy więzienni. Jesteście młodzi i silni. Jeśli dacie radę dopłynąć do brzegu, ledwie
osiem mil stąd, możecie wrócić do swoich rodzin, a ja zapomnę, że próbowaliście ukraść moją łódź,
zaszkodzić moim interesom i pozbawić mnie szansy na zarobienie porządnych pieniędzy. Milion
randów. Wiecie, ile można za to kupić w Mozambiku?
Znowu uruchomił silnik.
- Miłego pływania - powiedział. - Jeśli będziecie mieli szczęście, może przyjdzie wam na ratunek
jakaś łódź rybacka.
Po czym zniknął, pozostawiając za sobą pióropusz wody w powietrzu.
Martine rozejrzała się po skrawku piaszczystego lądu i falującym oceanie, który go otaczał. Przed
oczami zaczęły jej migać urywki z dawnych koszmarów. Słyszała krzyki rozlegające się w noc
sztormu; czuła strach, który wzbudzała nadciągająca w zwolnionym tempie katastrofa, widziała
krążące dokoła rekiny o martwych oczach. Wiedziała teraz, jak musieli czuć się więźniowie z Rajskiej
Wyspy wieki temu. Ona przynajmniej potrafiła trochę pływać - większość skazańców pewnie w ogóle
tego nie umiała.
Ben również był przerażony, choć bardzo starał się tego nie okazywać.
- Nie sądzę, żeby do twoich mocy należało wstrzymywanie przypływu? - spytał. - Nie? Cóż, miejmy
nadzieję, że rzeczywiście zjawi się jakaś łódź rybacka i nas uratuje, lecz do tego czasu możemy
udawać, że znajdujemy się
na pięknej plaży i że jesteśmy tu z własnego wyboru. Jeśli chcesz, mogę poduczyć cię pływania.
Martine doceniała jego wysiłki, lecz nie potrafiła się zmusić, by udawać razem z nim. Spróbowała się
uśmiechnąć.
- Byłoby fajnie, gdybyś udzielił mi kilku lekcji, ale wolałabym, żeby to było latem na plaży w
Kapsztadzie, a nie zimą na Wyspie Śmierci.
Rozglądali się z nadzieją za przepływającymi rybakami albo promami turystycznymi, lecz na
horyzoncie widać było jedynie ptaki. Słońce wznosiło się ku górze, a piaszczysta łacha stopniowo się
kurczyła. Niewiele już brakowało do momentu, kiedy nie będą mieli miejsca nawet na to, by usiąść z
wyprostowanymi nogami.
- Ben - spytała Martine. - Czy myślisz, że kiedy naprawdę się czegoś boisz, to tak jakbyś to
przyciągał? No wiesz. Jak dziewczyny, które boją się nietoperzy: zawsze jakiś zaplącze im się we
włosy, podczas gdy ludzie, których zupełnie to nie obchodzi, przechodzą przez życie, nie widząc ani
jednego. Widzisz, mam taką fobię przed głęboką wodą, a wygląda na to, że cały czas kończę w
sytuacjach, kiedy muszę się z nią mierzyć.
- To chyba możliwe - stwierdził Ben. - A może po prostu taki już twój los.
- Żebym utonęła? Świetnie.
- Nie, głuptasie. Żebyś kończyła w sytuacjach, które prowadzą do tego, że ty pomagasz delfinom, a
one tobie.
Martine zastanowiła się nad tym. Pomyślała o Mini, która niepotrzebnie poświęciła swoje życie, o
cierpieniu w oczach dwudziestu jeden delfinów na plaży
234
235
w zatoce, o wielorybach na Bahamach, które krwawiły z uszu. Pomyślała też o radości, jaką
odczuwała, kiedy delfin w Kapsztadzie odpłynął na morze, o tym, jak leżała w turkusowej wodzie i
patrzyła w mądro-niewinne oczy Sztormika, o nocy cyklonu, kiedy podniosła wzrok i ujrzała setkę
delfinów płynących przez rozszalałe fale z ciałami obrysowanymi srebrem.
Owszem, wraz z kolegami pomogła delfinom, lecz o wiele bardziej to one pomogły jej. Nie tylko
ocaliły ją w czasie sztormu, ale również ofiarowały jej coś o wiele, wiele ważniejszego. Uzdrowiły ją.
Przez ostatnie dwa tygodnie była tak zajęta utrzymywaniem się przy życiu, że nie miała nawet
pewności, kiedy to się stało. Nic już jej nie bolało. Węzeł smutku, który dusił jej serce od czasu
śmierci rodziców, zniknął. Wciąż czuła, jakby byli blisko niej - jakby czuwali nad nią, gdy tak stała na
Wyspie Śmierci - lecz było to krzepiące, nie zaś bolesne uczucie.
Strach częściowo odszedł i zastąpiło go to samo poczucie akceptacji i optymizmu, które napełniło ją,
kiedy po raz pierwszy zrozumiała powagę ich sytuacji na Wyspie Diugoni.
- Ben - odezwała się. - Wiesz, co jest naprawdę dziwne? Zupełnie nagle już się nie boję. Delfiny nas
uratują, jeśli tylko zdołają nas znaleźć. Wiem, że tak będzie.
- To może spróbujemy im powiedzieć, gdzie jesteśmy? Ben zaczerpnął głęboki oddech i wrzasnął
najgłośniej,
jak potrafił:
- Słoneczny Tancerzu, Ciacho, Popiele, Gromie, Stało, Królowo Deszczu, Ciapku, Złotko, Sztormiku!
Martine zrobiła to samo, a potem wołali na przemian.
236
Kiedy niemal potracili głosy od nawoływań, Martine ujęła brązową dłoń Bena w swoją białą rękę i
ścisnęła mocno. Woda sięgała im do kostek. Ben odwzajemnił jej uścisk, a potem po prostu stali
razem, trzymając się za drżące ręce i rozglądając po otaczającym ich oceanie.
- Gdybyś mogła coś powtórzyć - chodzi mi o to wszystko, co zaszło w ciągu ostatnich kilku tygodni -
zrobiłabyś coś inaczej? - spytał Ben.
- Tak - odparła Martine. - Powiedziałabym babci, że ją kocham.
Te słowa wróciły do niej trzy dni później, gdy wyglądała niewidzącym wzrokiem przez okna samolotu
South African Airways, który niósł ją i Bena do Kapsztadu. Mówiła całkiem szczerze, lecz nie
oznaczało to, że myśl o powrocie do Sawubony stała się w jakikolwiek sposób łatwiejsza. Martine
bała się powrotu niemal bardziej niż pełznącej coraz wyżej, wypełnionej rekinami zimnej wody na
Wyspie Śmierci. Kto wie, do jakich wniosków mogła dojść babcia podczas jej nieobecności? Może
uznała, że miło nie mieć na głowie jedenastolatki z bzikiem na punkcie żyrafy. Albo spodobało jej się,
że znowu miała dom dla siebie.
Jeśli tak było w istocie, to Martine niewiele mogła na to poradzić. Musiała po prostu ufać, że nie jest
jeszcze za późno na przeprosiny i że cokolwiek się stanie, nie zostanie odesłana do Anglii albo
jakiegoś innego miejsca,
gdzie już nigdy nie poczuje na skórze afrykańskiego słońca, nigdy nie dosiądzie swej ukochanej
żyrafy, nie przytuli lwiątka ani nie uśmiechnie się do delfina. Ben trącił ją łokciem.
- To wszystko wydaje się nierealne, prawda? Mam na myśli to, co nam się przydarzyło. Pływaliśmy z
dzikimi delfinami. Nawet bawiliśmy się z nimi. Uniosły nas ze sztormu na własnych grzbietach.
Uratowały nas, potem my je, a potem znowu one nas. - Roześmiał się. - To wszystko jest jak sen.
- Nie - odparła Martine, myśląc o koszmarach z rekinami, od których wszystko się zaczęło. - To o
wiele lepsze od snu.
Pierwszą osobą, którą ujrzała po odzyskaniu przytomności w Szpitalu Głównym w Maputo, był
Alberto. Siedział w fotelu dla gości.
- Ach, panno Martine, obudziłaś się wreszcie - powiedział z uśmiechem i maleńki rubin błysnął w jego
trzonowcu. - Wiesz, gdybyś wspomniała, że zamierzasz odwiedzić wyspy Bazaruto, dopilnowałbym,
aby spotkało cię milsze powitanie. Choć z tego, co słyszę, jesteś całkiem wprawna w budowaniu
szałasów!
Alberto miał na sobie białą koszulę. Ubiór ten, w połączeniu ze śnieżną grzywą oraz oknem, przez
które widać było idealnie czysty błękit nieba, sprawił, iż Martine (z oczami wciąż opuchniętymi po
trzydziestosześcio-godzinnym śnie) myślała przez sekundę, że umarła i że spotykają się w niebie.
Potem Alberto dodał:
238
239
- Musiałaś chyba użyć swojej żyrafiej magii, by porozumieć się z tymi delfinami i rekinami, panienko.
Gdyby nie one, pewnie już byś nie żyła.
I naraz wszystko do niej wróciło.
- Czy z delfinami wszystko w porządku? - spytała w nagłej panice. - Czy ugrzęzły na plaży?
- Mają się doskonale, dzięki tobie i twojemu przyjacielowi - zapewnił ją Alberto. - Myślę, że
chciałyby wiedzieć, czy z wami jest tak samo.
Martine podniosła się słabo. Leżała na odległym krańcu długiego szpitalnego oddziału, który czuć
było środkiem dezynfekującym i różami. Po podłodze sunęły pielęgniarki, roznosząc lekarstwa i tace z
jedzeniem. Na łóżku obok Martine spał Ben. Oślepiające słońce rzucało pasiasty wzór na zielone
płytki podłogi. Do łóżka dziewczynki podeszła pielęgniarka o pulchnych policzkach, pomogła jej
wesprzeć się na poduszkach i zmierzyła jej temperaturę.
- Czi mogę przynieść herbatę i tossta?
- Tossta? - spytała Martine.
- Tosta - przetłumaczył Alberto, po czym poinstruował pielęgniarkę: - Panna Martine i chłopiec napiją
się kawy, ale nie będą na razie nic jedli, dziękujemy.
Martine otworzyła usta, by zaprotestować, ale kuk puścił do niej oko i kiwnął głową w kierunku dużej,
brązowej torby. Gdy tylko pielęgniarka odeszła, otworzył ją i wyciągnął cztery bułki z bananem i
bekonem, owinięte w folię, by utrzymać temperaturę, oraz cztery kawałki kokosowego ciasta. Zapach
tych przysmaków wybudził Bena ze snu i po chwili chłopiec również siedział na łóżku, pochłaniając
bułkę. Kiedy razem z Martine posilili się
240
jeszcze kawą i ciastem, Alberto poinformował ich o wydarzeniach ostatnich dni.
O ile można było się zorientować, oboje stracili przytomność w kilka minut po tym, jak Wyspa
Śmierci została zalana przez morze. Doktor, który ich badał, stwierdził, że wyczerpanie, brak snu i
zimna woda doprowadziły niemal do zgonu.
- Byłem w helikopterze. Szukałem was razem z kimś ze straży przybrzeżnej i panem Rapierem -
powiedział Alberto. - Nic nie mogliśmy znaleźć, póki nie ujrzeliśmy z powietrza tego pięknego wzoru:
ponad setka delfinów ustawiona była w srebrzyste kręgi, a dookoła nich pływały w kole czarne, białe i
plamiaste olbrzymy - rekiny wielorybie. Podlecieliśmy niżej, żeby się im przyjrzeć, a tam, pomiędzy
tymi wszystkimi zwierzętami, byłaś ty i Ben.
Malowidło w jaskini, pomyślała Martine. Każda przepowiednia ze ścian Komnaty Pamięci się ziściła.
- Pan Rapier był pewien, że rekiny połknęłyby was w całości, jak kanapki - mówił dalej Alberto - ale
powiedziałem mu, że są łagodne jak morświny i żywią się tylko planktonem. Lecz tak naprawdę
ocaliły was delfiny. Leżeliście na ich grzbietach, ponad zimną wodą. Hołubiły was jak niemowlaki. Z
wielką trudnością zdołaliśmy je przekonać, że nie chcemy was skrzywdzić.
Ben i Martine słuchali w osłupieniu i nie mogli się doczekać, co będzie dalej.
- Dlaczego w ogóle byłeś razem z panem Rapierem? - chciała wiedzieć Martine. - Jak się
domyśliliście, gdzie nas szukać? Słyszeliśmy w wiadomościach, że ekipa ratunkowa prowadziła
poszukiwania zupełnie gdzie indziej.
241
- Zgadza się - powiedział Alberto. - Następnego ranka po cyklonie, kiedy nie mogliśmy odnaleźć
żadnego z was, skontaktowałem się ze strażą przybrzeżną i powiedziałem, że mojemu dziadkowi
pomogły kiedyś delfiny. I że może tak właśnie stało się z wami i waszymi kolegami, i że delfiny
mogły popłynąć pod prąd, żeby zabrać was w jakieś bezpieczne miejsce, ale tylko mnie wyśmiali.
Dziesięć dni minęło, zanim ktoś powiedział o tym panu Rapierowi, a wtedy ten natychmiast się ze
mną skontaktował i spytał, czy pomogę mu w przeszukaniu wysp Bazaruto. Byliśmy w drodze, kiedy
dowiedzieliśmy się od ojca Bena, że otrzymał od was wiadomość.
- Tato dostał wiadomość? - zawołał Ben. - Ale przecież nie było żadnej odpowiedzi!
- Próbowali odpowiadać, ale mówili, że chyba ich nie słyszeliście. Może mieliście wyłączony dźwięk
w odbiorniku.
Ben przybrał zawstydzoną minę.
- To niewykluczone.
- Nieważne. Twój ojciec i tak słyszał ciebie, więc mógł nam przekazać, że byliście na Rajskiej Wyspie
i że groziło wam niebezpieczeństwo. Przybyliśmy za późno, by was tam odnaleźć, ale na szczęście
młody strażnik Fernando domyślił się, że mogliście zostać zabrani na Wyspę Śmierci. Znaleźliśmy za
to waszego kolegę Claudiusa. On i jego ojciec szaleli z radości na swój widok. To było całkiem...
słodkie.
- Tylko nie pozwól, żeby Claudius usłyszał, jak wygadujesz takie rzeczy - doradziła Martine.
- Czy zdołaliście uratować resztę? - spytał Ben. -Claudius powiedział wam, gdzie ich szukać?
242
- Tak, zabraliśmy go i polecieliśmy prosto na Wyspę Diugoni, gdzie ich znaleźliśmy. Polało się trochę
łez, możecie mi wierzyć. Przywieźliśmy ich tutaj, do szpitala w Maputo, żeby ich zbadano. Wszystko
z nimi dobrze, byli tylko bardzo głodni i odwodnieni. Was dwoje już wcześniej przewieziono tu
helikopterem szpitalnym i spaliście, ale wasi koledzy nalegali, że muszą was zobaczyć. Coś dla ciebie
zostawili, panno Martine.
Dopiero wtedy Martine spojrzała na szafkę przy łóżku - leżał tam jej niezbędnik. Za pomocą taśmy
klejącej przyczepiono do niego pomarańczową karteczkę, na której nabazgrano: „Cześć. Jesteśmy
wam to winni. Martine, w Kapsztadzie będzie na ciebie czekał nowy niezbędnik, ale pomyśleliśmy, że
może będziesz chciała zachować to na pamiątkę. Do zobaczenia w szkole!" Wszyscy naba-zgrali
swoje podpisy, a Sherilyn dodała jeszcze mnóstwo iksów.
Nastąpił moment ciszy, gdy Ben i Martine usiłowali zapanować nad emocjami.
- Gdzie teraz są? - odchrząknęła Martine.
- Dziś rano odlecieli do Kapsztadu - powiedział Alberto. - Pan Rapier zamierzał zabrać ich na ucztę do
jakiegoś fast fooda. Wszystkich z wyjątkiem tego dużego chłopca - Jakea, tak? Chyba bardzo mu się
spieszyło na jakiś mecz rugby.
- Ale nadal nie wiemy, o co w tym wszystkim chodziło - powiedział Ben. - Dlaczego nikt nigdy nie
pływał na tę wyspę? Co to były za kable? I kto testował sonar?
- Cóż - odparł kuk. - To prosta historia o chciwości. Dziesięć lat temu Wyspę Diugoni kupił jakiś
bardzo bogaty człowiek z zagranicy. Zobaczył ją raz i tak mu
243
się spodobała, że chciał ją zachować nietkniętą. Rzadko na nią przyjeżdżał, ale pozwalał wyspiarzom
pływać tam z dziećmi na pikniki albo na ryby, o ile tylko zostawiali ją w nienaruszonym stanie. Czego
zawsze pilnowaliśmy. Czuliśmy, że ta wyspa jest również naszym dziedzictwem.
- W zeszłym roku ten człowiek umarł. Wyspę odziedziczył jego syn, który stwierdził, że może postawi
na niej hotel. Do prowadzenia projektu zatrudnił człowieka z kontynentu, Marcosa z Maputo. W
przeciwieństwie do ojca uważał Wyspę Diugoni za swoją prywatną własność i chciał położyć kres
wycieczkom wyspiarzy. Marcos wpadł na pomysł, żeby podłożyć w wodzie miny. Dowiedziała się o
tym policja i było dużo kłopotów, ale syn zamierzał zainwestować tam miliony dolarów i stworzyć
wiele miejsc pracy, więc po prostu dali mu ostrzeżenie i sprawa się rozeszła. Marcos zwerbował kilku
robotników i urządzili sobie bazę w starym hotelu na Rajskiej Wyspie. Wszyscy byli z kontynentu z
wyjątkiem tamtego młodego chłopaka, Fernanda, który wyjechał niedawno do Maputo w
poszukiwaniu pracy.
Alberto przerwał na chwilę, by pozwolić pielęgniarce zmierzyć Benowi temperaturę i pozbierać kubki
po kawie, okruchy oraz pogniecioną folię. Na odchodnym kobieta rzuciła mu spojrzenie pełne
dezaprobaty.
- Może wszystko byłoby dobrze - ciągnął Alberto, gdy już odeszła - ale uzyskanie zezwolenia na
budowę zajęło bardzo dużo czasu. Dwa dni po tym, jak zakontraktowani robotnicy zaczęli kłaść na
wyspie kable, z Marcosem skontaktowała się marynarka pewnego państwa, którego nazwę przemilczę.
Diugoń jest najdalej wysuniętą
wyspą na Oceanie Indyjskim, więc pytali, czy mogliby przetestować sonar w otaczających ją wodach.
Marcos połakomił się na dodatkową gotówkę. Nie wiedział, że delfiny i wieloryby mogą ucierpieć z
powodu prób i stresu wywołanego ćwiczeniami marynarki. Dopiero kiedy obecny właściciel wyspy
zaczął się dopytywać o brak postępów w pracach na wyspie, Marcos zorientował się, że jego kura
znosząca złote jajka będzie musiała odejść. Mimo to wydał zezwolenie na jeszcze jeden test - ten
właśnie, o którym powiadomiliście ojca Bena.
- Czy komuś udało się go powstrzymać? - spytał Ben niespokojnie.
Alberto pokręcił głową.
- Niestety, nie. Trochę potrwało, zanim odnaleźli Marcosa i skłonili go do przyznania się, co robił i
kto przeprowadzał testy. Próba odbyła się, zanim skończyli go przepytywać. Lecz zorganizowaliśmy
grupę około trzydziestu wyspiarzy, którzy popłynęli na Diugonia, na wypadek gdyby delfiny zaczęły
wypływać na plażę. Jednak żaden się nie pojawił. Wygląda na to, że w trakcie testów wszystkie
okoliczne delfiny przebywały przy Wyspie Śmierci.
Martine wbiła w niego wzrok.
- Więc ratując nas, uratowały też siebie? - spytała. Alberto wzruszył ramionami.
- Tego nigdy się nie dowiemy. Ale na to wygląda.
- Myślisz, że odniesie to jakiś skutek? - spytała Martine. - Czy armie przestaną używać sonaru LFA,
jeśli dowiedzą się, że prowadzi on do śmierci delfinów?
- Nie byłbym tego taki pewien - odparł Alberto. - Dziś rano w wiadomościach mówili, że z podjęciem
245
decyzji trzeba zaczekać na dalsze badania naukowe i dowody. Ale nasz własny rząd mówi już o
wprowadzeniu zakazu korzystania z sonarów na tych wodach, więc będziecie przynajmniej wiedzieć,
że pomogliście w stworzeniu azylu dla delfinów i wielorybów.
- A co się stanie z pieniędzmi z nagrody? - spytał Ben. - Zakładam, że skiper i jego ludzie ich nie
dostaną.
- Pan Rapier spotkał się wczoraj z przywódcami na wyspach i postanowił, że połowa tej sumy
powinna pójść na założenie nowej szkoły na Benguerze. A za drugą połowę otworzymy tam wspólnie
restaurację. Zaproponowałem już Fernandowi, żeby został moim młodszym szefem kuchni. Na
wyspach potrzebujemy takich bystrych młodych ludzi jak on.
Alberto podniósł się, by ich zostawić. Był już w połowie drogi do wyjścia, kiedy nagle przypomniał
sobie o czymś i zawrócił.
- Bardzo przepraszam, panno Martine, powinienem był powiedzieć to na początku, nie na końcu.
Dostaliśmy wiadomość od twojej babci. Mówi, że bardzo czeka na twój powrót.
Teraz, kiedy koła samolotu zabębniły o pas lądowiska, a silniki zgasły, ucisk w żołądku Martine
jeszcze wzrósł. Czy babcia rzeczywiście czekała na jej powrót, czy też się go obawiała? A może ona
również czuła niepewność?
Po wejściu do terminalu ona i Ben, ubrani w kolorowe bluzy i bawełniane spodnie, które ofiarował im
pewien wyspiarski hotel (ich własne podobno rozpadły się w szpitalnej pralce), zostali odeskortowani
do holu bagażowego przez stewardesę, która zajmowała się nimi od Maputo. Nie mieli nic do
odebrania (ich rzeczy wróciły do Kapsztadu na pokładzie „Morskiej Pustułki"), więc podziękowali jej
i przygotowali się, by wejść do hali przylotów.
Martine odwróciła się do Bena. Jak pożegnać się z kimś, z kim niemal dwa razy straciło się życie?
Chłopiec najwyraźniej myślał o tym samym. W końcu, po niezręcznym szuraniu stopami i
spoglądaniu w ziemię, zdecydowali się na szybki uścisk.
- Wszystko się ułoży, na pewno - powiedział Ben. Martine opowiedziała mu o kłótni z babcią, kiedy
czekali na nadejście świtu na Rajskiej Wyspie.
- Pewnie tak - powiedziała niewyraźnie dziewczynka. - Znaczy, mam taką nadzieję.
Ben wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia.
- To zabrzmi wariacko, ale świetnie się bawiłem. Dzięki, że jesteś moją przyjaciółką. Nie ma na
świecie nikogo innego, z kim wolałbym wylądować na bezludnej wyspie!
Martine nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- I wzajemnie. Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałam - no, poza Jemmym.
Ben wyszczerzył się.
- W porządku. Nie przeszkadza mi, że plasuję się za żyrafą.
31
Tendai czekał w hali przylotów. Jego ubranie khaki i spokój - opanowanie człowieka, który spędza
wiele czasu w otoczeniu przyrody - wyróżniały go spośród hord zestresowanych turystów. Porwał
Mar-tine w ramiona i obrócił nią dookoła, a jego tubalny śmiech sprawił, że ludzie zaczęli przystawać
i wlepiać w nich oczy.
- Przysporzyłaś nam kilku nieprzespanych nocy, maleńka - powiedział.
- Nam? - spytała Martine. Nie wiedziała, czy fakt, że Gwyn Thomas nie wyszła jej na spotkanie,
sprawia jej ulgę, czy też zasmuca.
Tendai postawił ją na ziemi.
- Nie przejmuj się zbytnio, że twoja babcia nie przyjechała na lotnisko - powiedział. - To były dla niej
ciężkie dni.
A dla mnie? - pomyślała Martine. - To ja o mało co nie utonęłam, niemal zostałam pożarta przez
rekiny, prawie wyleciałam w powietrze i porzucono mnie na Wyspie Śmierci. Cokolwiek działo się w
Sawubonie, nie mogło być gorsze od tego.
W drodze do domu Tendai opowiadał jej o rezerwacie, uzupełnił wiadomości o tym, co się działo w
schronisku i opisał najnowszy nabytek: małego rysia stepowego z obolałą łapką.
- Żyrafa usychała z tęsknoty za tobą, maleńka - powiedział. - Przez całe dnie nie odchodziła od
wodopoju. Turyści pytali, dlaczego jest taka smutna.
Martine nie mogła znieść myśli, że Jemmy był nieszczęśliwy, ale miło było wiedzieć, że za nią tęsknił.
Potem przypomniała sobie, że miała zakaz przejażdżek na nim.
By odwrócić myśli od tego, co na nią czekało, opowiedziała Tendaiowi część swoich przygód na
wyspie. Gdy podziękowała mu za radę, by trzymać niezbędnik zawsze przy sobie, i dodała, że te
słowa oraz zawartość saszetki pomogły ocalić życie siedmiorga ludzi, Zulus wyglądał, jakby miał
pęknąć z dumy.
Po półtorej godziny przejechali pod czarnym łukiem bram Sawubony i Tendai poprowadził dżipa
wzdłuż długiej, piaszczystej drogi do domu. Na podjeździe zaparkowana była biała furgonetka.
Martine niespokojnie wygrzebała się z samochodu. Usłyszała dobiegający z przedpokoju głos babci:
- Szybko - mówiła do kogoś Gwyn Thomas. - Nie mamy wiele czasu.
Drzwi stanęły na oścież i ukazało się dwóch mężczyzn w roboczych ubraniach. Nieśli ze sobą łóżko
Martine.
249
Skinęli Tendaiowi i dziewczynce, załadowali mebel na tył furgonetki, po czym odjechali.
Martine zmiękły kolana. Więc mimo wszystko odeślą ją do Anglii?
Na zewnątrz wyszła Gwyn Thomas. Była blada i wyglądała, jakby straciła sporo na wadze.
- Martine! - zawołała, biegnąc do dziewczynki i obejmując ją. - Nie słyszałam, jak przyjechaliście.
Spójrz na siebie! Spodziewałam się obdartego rozbitka, a ty jesteś cała opalona i wyglądasz tak
zdrowo! Ale Grace na pewno będzie chciała cię podtuczyć. Wchodź do środka. Wiem, że musisz być
wyczerpana, ale mam dla ciebie niespodziankę.
Martine wysunęła się z objęć babci i stanęła sztywno, lecz postanowiła sobie, że się nie rozpłacze.
Skoro musiała się wyprowadzić, to odejdzie z dumą, z podniesioną głową, i nie zrobi tego bez
pożegnania z Jemmym.
- Wiem już, co to za niespodzianka - powiedziała. Babcia rzuciła Tendaiowi ostre spojrzenie.
- Powiedziałeś jej coś? - spytała oskarżycielsko.
- Niczego nie mówiłem, pani Thomas - zaprotestował strażnik. - Ani słówka.
Kiedy ryk dżipa Tendaia przycichł, Gwyn odwróciła się i weszła do środka. Martine podążyła za nią
ze ściśniętym sercem. Myśl o opuszczeniu tego pięknego, spokojnego domu, z miłym kominkiem,
drewnianymi krokwiami i olejnymi malowidłami przedstawiającymi
gepardy i słonie, przyprawiała ją o udrękę. Oba koty, Warrior i Shelby, leżały wtulone w siebie na
starym skórzanym fotelu. Babcia była już w połowie drogi na górne piętro, a jej buty bębniły o
drewniane stopnie schodów.
Martine powoli podążyła za nią. Weszła do swojego pokoju i stanęła jak wryta. Sypialnia była
całkowicie odmieniona! Ściany zostały odmalowane, a przy oknie stało nowe łóżko, zakryte błękitną
kołdrą z batikowym wizerunkiem białej żyrafy. Nad regałem wisiały trzy fotografie w srebrnych
ramkach: jedna przedstawiała Martine i jej rodziców śmiejących się na plaży w Kornwalii, druga -
Jemmyego przy wodopoju, a trzecia - stado delfinów bawiących się wśród fal.
- Zamierzałam odnowić twój pokój jako prezent na Boże Narodzenie - powiedziała babcia - ale kiedy
zaginęłaś, niemal oszalałam. Zupełnie nie mogłam spać, tak się martwiłam. Grace przekonała mnie,
żebym się tym zajęła dla zabicia czasu. Jedna z jej siostrzenic studiuje coś związanego ze sztuką na
uniwersytecie w Kapsztadzie. To ona zrobiła ręcznie tę batikową żyrafę na kołdrze.
Mimo że Martine postanowiła, iż będzie twarda, jej oczy wypełniły się łzami.
- Dziękuję. To wszystko jest przepiękne. Przepraszam. Myślałam, że chcesz mnie odesłać.
- Wiem, co myślałaś - powiedziała babcia. - I nie winię cię. Potrafię być upartą staruchą. Przeklinałam
się za to, że pozwoliłam ci wyjechać, nie zakończywszy naszej kłótni, ale oczywiście kiedy już
znalazłaś się na statku, nie mogłam się z tobą skontaktować. Mój mąż miał takie bardzo mądre
powiedzenie: „Nigdy nie zasypiaj, będąc z kimś skłóconym". Niestety, poniosły mnie
250
251
nerwy i o tym zapomniałam. Po prostu tak się bałam, że wymkniesz się w nocy o jeden raz za dużo i
że coś ci się stanie, a ja stracę cię tak, jak straciłam twoją matkę. Ale przepraszam, że cię zraniłam.
Wybacz mi, proszę.
Rozłożyła ramiona. Martine rzuciła się w nie i obie przytuliły się tak mocno, jakby nigdy nie chciały
się puścić.
- Ja też przepraszam - powiedziała Martine. -Przepraszam, że byłam nieposłuszna, i bardzo, bardzo
przepraszam za to, co powiedziałam. Wcale tak nie myślałam.
Odsunęły się od siebie.
- Czy mówiłam ci już, jak bardzo cię kocham? - spytała Gwyn Thomas.
- Nie - odparła Martine nieśmiało.
- No cóż, to prawda. Jesteś dla mnie ważniejsza niż cokolwiek innego na świecie.
- Naprawdę?
- Tak, naprawdę.
- No, ja...
- W porządku - powiedziała jej babcia, zawstydzając się nagle. - Nie musisz tego mówić, i tak wiem.
- Kiedy ja chcę - odparła Martine. - Na wyspie nauczyłam się, że to ważne, żeby mówić pewne rzeczy
wtedy, kiedy ma się okazję. Ja też cię kocham i jestem bardzo, bardzo szczęśliwa, że znowu jestem z
tobą w domu.
Rezerwa wzięła górę i Gwyn Thomas tylko zmierzwiła wnuczce włosy, po czym mruknęła coś o
obiedzie. Martine udała, że szykuje się do wzięcia prysznica. Rozpaczliwie pragnęła zobaczyć się z
białą żyrafą, ale nie chciała rozbijać mydlanej bańki szczęścia.
Babcia zatrzymała się w progu.
- Nie lepiej by było włożyć jeździeckie buty i dżinsy, jeśli wybierasz się na przejażdżkę? - spytała z
uśmiechem.
- Ale przecież zabroniłaś mi jeździć na Jemmym.
- W takim razie pospiesz się, zanim zmienię zdanie. Mówiłam poważnie - absolutny zakaz wykradania
się nocą. Ale nie mogę zakazać ci jazdy na nim. Wy dwoje jesteście nierozłączni. Jemmy to twoja
pokrewna dusza. Potrzebujecie się nawzajem.
32
Dla Martine, która przez ostatnie dwa tygodnie wiele razy myślała, że już nigdy nie ujrzy swojej białej
żyrafy, moment, kiedy zobaczyła ją przy wodopoju, był chwilą, którą zapamiętała na zawsze.
Trudno powiedzieć, kto z nich był bardziej podekscytowany. Jemmy podbiegł do niej radosny niczym
kucyk, pochylił srebrną głowę i wydał z siebie swój melodyjny gwizd. Martine spędziła całe wieki, po
prostu głaszcząc go po jedwabistej sierści, ganiąc za to, że nie odżywiał się przyzwoicie, próbując
wyjaśnić mu całą sprawę ze sztormem, delfinami, i zapewniając, że myślała o nim w każdej minucie
pobytu na wyspie. A potem wspięła się na jego aksamitny, wygięty grzbiet i znowu stali się jednością.
Gdy już nie można było ich dostrzec z domu, Martine popędziła Jemmy'ego do dzikiego galopu przez
złotą
254
sawannę. Zazwyczaj uważała, żeby nie jeździć zbyt szybko za dnia, na wypadek gdyby babcia
zobaczyła ją i uznała, że jazda na żyrafie to recepta na połamane kości, ale tego popołudnia miała
pewną misję do wypełnienia. Nawet rozeźlona lwica wybudzona ze snu w zimowym słońcu nie
zdołałaby jej zatrzymać.
Kiedy dotarła do drzew w pobliżu wyjałowionej łąki, zatrzymała Jemmy ego i przez kilka minut
badała otoczenie w poszukiwaniu wścibskich oczu. Wizyty w Sekretnej Dolinie były kolejną rzeczą,
której miała nie robić za dnia, lecz na to również nie było rady. Kiedy razem z Jemmym przedostali
się przez ciernistą ścianę strzegącą rozpadliny, zsunęła się po jego szyi, jakby spływała po zjeżdżalni
na basenie, włączyła latarkę i niemal przebiegła przez tunel, zwalniając tylko w przedsionku z
nietoperzami.
W Komnacie Pamięci zastała Grace, tak jak się spodziewała. Kobieta siedziała na płaskiej skale, która
służyła za swego rodzaju ławkę. Miała na sobie tradycyjną zuluską suknię i popijała z butelki herbatę
rooibos. Kiedy Martine wbiegła do środka, sangoma wydała z siebie okrzyk radości i zamknęła ją w
potężnym uścisku.
- Skóra i kości - powiedziała, gdy w końcu odsunęły się od siebie. - Co ty jadłaś na tej wyspie? Na
pewno tęskniłaś za przysmakami Grace.
Martine zachichotała.
- Och, Grace - powiedziała, wciąż nieco zdyszana po tym, jak uzdrowicielka niemal wycisnęła jej
powietrze z płuc. - Tęskniłam nie tylko za twoim jedzeniem. Był taki moment na wyspie, kiedy
znalazłam się sama z powodu pewnych głupot, które powiedziałam i narobiłam.
255
Czułam się tak, jakbym rozczarowała wszystkich na świecie, i marzyłam, żebyś tam była i mnie
przytuliła, powiedziała coś mądrego, co wszystko naprawi.
Oczy Grace rozbłysły, ale kobieta milczała. Poklepała skałę obok siebie i nalała Martine kubeczek
rooibos. Siedziały tak, sącząc gorącą, czerwoną herbatę w świetle dwóch latarek, otoczone
połyskującymi miedziano scenami z odwiecznego życia Buszmenów.
Po chwili Martine odezwała się:
- Wiedziałaś, że wrócę, prawda?
Grace uśmiechnęła się, odsłaniając jasnoróżowe dziąsła.
- Oczywiście, dziecko. Powtarzałam twojej babce, że wszystko będzie dobrze, ale ona nigdy nie
wierzy, kiedy mówię, że kości nie kłamią. Mówiłam jej, że delfiny dopilnują, by żadna krzywda ci się
nie stała.
- Ale skąd wiedziałaś? - nalegała Martine. - Jak mogłaś wiedzieć o delfinach? Gdybym zrozumiała, co
mówiłaś o płocie na statku, nigdy nie skończylibyśmy w wodzie.
Lecz sangoma roześmiała się tylko i zmieniła temat.
- Ten chłopiec, Claudius, przyszedł wczoraj zobaczyć się ze mną.
Martine spojrzała na nią z niedowierzaniem.
- Claudius?! Ale po co? Czego chciał?
Nie była w stanie wyobrazić sobie, jakim cudem właśnie Claudius zdołał wyśledzić Grace. Lecz
najwyraźniej jakoś mu się to udało. I nie tylko to - zrobił na Grace ogromne wrażenie, wręczając jej
wielki bukiet kwiatów w podziękowaniu za to, że dała Martine roślinę, która ocaliła mu życie.
- A ja mu na to: to stare zielsko! Kto by pomyślał, że na coś się przyda. Od lat się za mną pałętało, jak
jakiś smród. Co je wykopię z ogródka, to odrasta. Wiele razy chciałam je rzucić na śmieci, alem się
bała, że babcia wróci i będzie mnie nawiedzać. No i pomyślałam, że dam to Martine na podróż. Może
ona zdoła zgubić to na morzu.
- Mówisz poważnie? - Martine nie była pewna, czy Grace tylko sobie nie żartowała. - Czy to coś, co
dostałaś od swojej karaibskiej babci? Naprawdę nie wiedziałaś, że jedno z dzieci na wycieczce się
poparzy i będzie potrzebowało soku, żeby przeżyć?
- Dziecino - powiedziała Grace ciepło. - To twoje przeznaczenie. To ty masz swój dar. Mnie na tej
wyspie nie było.
Martine stłumiła westchnięcie. Wiedziała, że nigdy nie zyska prawdziwych odpowiedzi na swoje
pytania. I choć było to frustrujące, musiała się poddać.
- Co myślisz o Claudiusie? - spytała, nie mogąc powstrzymać uśmiechu na myśl o swoim koledze, bez
wątpienia doszorowanym na błysk i w najlepszym ubraniu, jak siedzi wśród kurczaków spacerujących
sobie po salonie Grace.
- To dobry chłopak - powiedziała uzdrowicielka. - Wybrało mu się złą drogę, ale dostał nauczkę i
teraz, jeśli zapamięta, że pieniądze wszystkiego nie kupią, może wyrośnie na przyzwoitego
młodzieńca.
Martine podniosła się i podeszła do dwóch malowideł z oceanem. Dziwnie było oglądać je po tym, jak
zawarte w nich przepowiednie się sprawdziły. Wyglądały niezwykle realistycznie. Nawet rekiny nie
były jakimiś
256
257
tam sobie rekinami, ale miały na sobie żółtobiałe plamy, dzięki którym można było określić ich
gatunek.
- Wiesz, Grace - powiedziała. - Lud San czy też przodkowie, czy ktokolwiek to był, kto to namalował,
zobaczył niemal wszystko, co się stało. Nawet wiedział, że na plażę wypłynie dokładnie dwadzieścia
jeden delfinów, i znał gatunek rekinów, i wyliczył, że w otaczających nas kręgach będzie co najmniej
sto delfinów. Tylko jedna rzecz się nie zgadza. Na Wyspie Śmierci było nas dwoje - mój przyjaciel
Ben i ja. Powinno być dwoje pływaków, a jest tylko jeden.
- Jesteś tego pewna, dziecino? - spytała Grace. -Przypatrz się dobrze.
Martine przyjrzała się uważnie, ale wciąż widziała tylko jedną postać. Potem zauważyła, że do środka
malowidła przylgnął kawalątek połyskliwej skały, jakby miki. Zdrapała go. Pod spodem namalowany
był drugi pływak.
Krew w Martine przestała krążyć. Kochała tę jaskinię, ale świadomość, że ktoś, całe wieki temu,
potrafił przewidzieć jej przyszłość z takimi szczegółami, przyprawiała ją o dreszcz. Kiedy Martine
wciąż jeszcze była w szkole nowa - zanim poznała Bena - Grace powiedziała jej, że znajdzie przyjaźń,
jakiej pragnęła, w najmniej spodziewanym miejscu. I tak się stało. Więc może Ben również był
częścią tej całej historii. Może wszystko było ze sobą powiązane, nawet ich przyjaźń.
- To trochę straszne - stwierdziła Martine. - Myślisz, że ten drugi pływak był tam przez cały czas, czy
też... Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale myślisz, że mógł się tu pojawić dopiero niedawno, za sprawą
jakiejś busz-meńskiej magii?
Grace uśmiechnęła się dziwnie.
- Mówiłam ci wcześniej, dziecino, wszystko zostało już zapisane, ale tylko czas i doświadczenie dadzą
ci oczy, by to dostrzec.
33
Aby uczcić bezpieczny powrót dzieci, Gwyn Thomas zaproponowała rodzicom Bena, by w następną
niedzielę wybrali się całą piątką na plażę w Uiserfon-tein, gdzie Martine uleczyła delfina. Była tam
plażowa tawerna - zwykle zamykano ją na zimę, ale od jakiegoś czasu utrzymywała się dość dobra
pogoda i Gwyn Thomas widziała ogłoszenie, że w ciągu następnych dwóch weekendów lokal będzie
otwarty.
Martine zdążyła już poznać rodziców Bena na lotnisku i stwierdziła, że zuluski ojciec jej przyjaciela
jest niemal tak cichy jak syn. Mimo to emanował z niego autorytet. Z wyglądu jednak zupełnie nie
byli do siebie podobni. Podczas gdy Ben był mały i żylasty, Dumisani mierzył ponad sześć stóp
wzrostu i miał obejście pełne godności, a jego mięśnie były tak rozwinięte i mocno zarysowane, że
równie dobrze mogłyby być dziełem rzeźbiarza.
260
W przeciwieństwie do niego hinduska matka Bena, Sini-ta, była drobna, rozmowna i w subtelny
sposób piękna, a jej długie, lśniące, czarne włosy pachniały kokosem. To właśnie ją najbardziej
przypominał Ben. Lecz jego wewnętrzna siła, pomyślała Martine, jego wewnętrzna siła pochodziła od
Dumisaniego.
Rodzina Khumalo podjechała po dziewczynkę i jej babcię starym samochodem z ogromnym
bagażnikiem. Potem zrobili krótki przystanek, by zobaczyć się z Ten-daiem, Grace oraz Jemmym.
Biała żyrafa wciąż nie pozwalała, żeby dotykał jej ktokolwiek poza Martine, lecz stanęła
wystarczająco blisko, by wszyscy mogli podziwiać jej wspaniałą białą sierść i ogromny wzrost.
- Ona rzeczywiście wygląda jak stworzenie z legend - zauważył Dumisani. - Jak cudowny koń.
Grace ten jeden raz nie była zbyt rozmowna, choć bardzo wyglądała spotkania z Benem. Kiedy
podeszła do samochodu, by się pożegnać, uściskała chłopca tak, jakby znała go od zawsze. Martine z
zadowoleniem stwierdziła, że Ben wcale nie wydawał się tym speszony, jakby to było z większością
chłopców w jego wieku. Zamiast tego popatrzył Grace w oczy, a w tonie, jakim się do niej zwracał,
można było wychwycić pełną szacunku zażyłość, tak jakby on również czuł, że coś ich łączyło.
Dwie godziny później zatrzymali się na parkingu w Uiserfontein. Było piękne, chłodne popołudnie.
Na wydmy wspinały się wrzoścowate rośliny, których bogate fiolety i brązy odcinały się na tle
kremowego piasku, ponad falami krążyły zaś morskie ptaki. Przeszli do restauracji ścieżką z
pokruszonych muszli i Martine odkryła, ku swemu zachwytowi, że rzeczywiście jest to
261
prawdziwa plażowa tawerna. Proste stoły stały na drewnianym podeście, który ciągnął się przez całą
plażę i kończył tuż poza zasięgiem fal. Nawet piece wystawione były na działanie żywiołów. Powitał
ich zapach piekącego się chleba. Słońce świeciło, łagodząc nieco zimowy chłód, a niebo było tak
błękitne, że zdawało się nieskończone.
Wkrótce zajęci byli pochłanianiem jednego z najlepszych posiłków, jakie Martine kiedykolwiek jadła.
Na początek była przepyszna, gęsta zupa z owocami morza, do której zaserwowano gorący, miękki
chleb prosto z pieca. Po krótkiej przerwie pojawiły się duże misy z sałatką grecką, koleslawem i
arbuzem, a następnie główna atrakcja - wędzona ryba snoek. Martine zjadła jej tyle, że była pewna, iż
będą musieli przewieźć ją do samochodu w taczce!
Podczas posiłku Sfnita zaczęła wspominać swoją młodość, którą spędziła jako tancerka w
Radżastanie, i opowiedziała wszystkim o Pushkarze - dorocznym festiwalu, na który ludzie
przybywają z całych Indii, by handlować jedwabiem, rękodziełem i biżuterią, a także ścigać się na
wielbłądach i wspaniałych arabskich koniach z Pendża-bu. Było to zupełnie różne od wszystkiego, co
do tej pory przeżyła Martine - dzięki temu zdała sobie sprawę, jak wiele miała jeszcze do zobaczenia.
- Będziesz podróżować po całym świecie i przeżyjesz mnóstwo przygód - powiedziała jej kiedyś
Grace. Martine całkiem się to podobało, ale nie była przekonana co do „wielu, wielu wyzwań", o
których także wspominała uzdrowicielka. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy stawiła czoło tylu
niebezpieczeństwom, że starczyłoby ich na całe życie.
Po daniu głównym Gwyn Thomas zaproponowała, żeby poszli na spacer, by zrobić miejsce na deser -
koek-sisters, smażone w głębokim tłuszczu precle z ciasta polane syropem. Martine była zbyt
najedzona i przyjemnie senna, by rozmawiać, więc ciągnęła się tylko skrajem morza, podczas gdy
pozostali szli przodem. Kiedy dotarła do miejsca, gdzie uleczyła delfina, przystanęła i spojrzała na
ocean. Wspaniale znowu być z Jemmym w Sawubonie, ale nie znaczyło to, że mniej tęskniła za
delfinami. Wszystko w nich pełne było gracji i inteligencji. Nawet najdrobniejszy ruch stanowił
celebrację każdego cennego momentu życia. Delfiny sprawiały, że łatwo być szczęśliwym.
- Zabawna rzecz z tymi delfinami - powiedział jej wtedy kitesurfer. - Zauważyłaś kiedyś, że w ich
towarzystwie człowiek nie może przestać się uśmiechać? - I była to prawda.
Dokładnie w tym momencie na środku zatoki wyskoczył nad wodę delfin. Martine zastanawiała się,
czy był to ten sam, któremu pomogła. To zupełnie nieprawdopodobne, ale w końcu ostatnio przeżyła
tyle fantastycznych przygód, że nic już nie mogłoby jej zaskoczyć. Lecz choć utkwiła oczy w tym
samym miejscu, delfin już się nie pojawił, i po chwili Martine doszła do wniosku, że pewnie to tylko
wybryk jej wyobraźni.
Już miała pójść dalej, kiedy nagle dostrzegła coś narysowanego na piasku. To była pantera. Każdy jej
szczegół został wiernie oddany, aż po pazury i wąsy. Rysunek był w skali jeden do jednego. A
przynajmniej Martine zdawało się, że to wielkość naturalna. Pantera wydawała się wyjątkowo duża.
Zęby miała obnażone w groźnym grymasie, a ciało tak napięte, jakby szykowała się do skoku.
262
263
Była tak realistyczna, że Martine cofnęła się o krok. Obejrzała się do tyłu, zastanawiając się, gdzie był
artysta, który ją narysował. Nikogo nie zauważyła. Nadchodził przypływ, a rysunek był zbyt wyraźny,
by mógł znajdować się tam dłużej niż od kilku minut. Jednak nie licząc Bena, jego rodziców i Gwyn
Thomas oraz kilku rybaków opróżniających kutry z połowu, plaża była pusta.
- Babciu! Ben! Chodźcie coś zobaczyć - zawołała Martine.
Ben natychmiast do niej przybiegł, a jego rodzice i Gwyn Thomas podążyli za nim wolniejszym
krokiem.
- Co się stało? - spytał chłopiec, kiedy już do niej dotarł. - Co zobaczyłaś?
Martine odwróciła się, żeby pokazać mu rysunek, i naraz stanęła, patrząc z niedowierzaniem. W ciągu
kilku sekund, kiedy była odwrócona, napłynęła fala i zmyła wizerunek, pozostawiając tylko gładki
piasek. Na nim połyskiwały plamki lśniącej piany. Po panterze nie został nawet ślad.
Martine poczuła, jak przeszywa ją dreszcz, i gdzieś w głębi jej umysłu rozległ się ostrzegawczy
dzwonek.
- Co się stało? - spytał jeszcze raz Ben.
- To nic - powiedziała Martine. - Pomyliłam się. To musiała być tylko gra światła.
- Chodźmy - popędziła ich Gwyn Thomas, podchodząc bliżej i obejmując ją ramieniem. - Robi się
zimno. Spójrz na siebie! Cała jesteś pokryta gęsią skórką. Chodźmy napić się kawy i zjeść koeksisters.
Daleko w zatoce spośród fal wyskoczył delfin, machnął ogonem i na powrót zanurkował.
OD AUTORKI
Kilka lat temu pojechałam do Monkey Mia w Zatoce Rekinów, w Zachodniej Australii. Słyszałam
gdzieś, że można tam popływać z delfinami. Po przybyciu okazało się, że nie było to takie proste.
Pływanie nie wchodziło w grę. Po prostu staliśmy po kolana w wodzie i głaskaliśmy delfiny po
grzbietach albo karmiliśmy je na zmianę z innymi turystami.
Oczywiście już samo to było wystarczającym przeżyciem. Tym, co najbardziej uderzyło mnie u tych
stworzeń, było ich spojrzenie. Delfiny kładły się na bokach i kierowały wzrok ku górze. Kiedy na nie
spoglądałam, czułam się tak, jakbym patrzyła w oczy równie niewinne jak u noworodka - zarazem
jednak były to oczy najmądrzejszych stworzeń na ziemi. Ich spojrzenie było wszystkowiedzące.
Zdawało mi się, że stworzenia te rozumiały o wiele więcej, niż my kiedykolwiek będziemy w stanie
pojąć. Ich skóra również była niezwykła. Spodziewałam się, że będzie zimna i trochę śliska. Zamiast
tego okazała się jedwabiście gładka, wspaniała w dotyku, i mogłam wyczuć grające pod spodem
potężne mięśnie.
To sprawiło, że bardziej niż kiedykolwiek zapragnęłam popływać z tymi zwierzętami. Błagałam
właścicieli kurortu i nawet pracujących tam badaczy, by pozwolili mi ziścić marzenie, ale upierali się,
że to niemożliwe. Któregoś wieczoru siedziałam sama na plaży, patrząc, jak zachód słońca zmienia
wodę w roztopione złoto, kiedy nagle pojawiła się łódź rybacka, a za nią matka delfin, znana w
Monkey Mia jako Nicky, oraz jej mały. Cóż, nie wahałam się ani chwili. Wskoczyłam do morza w
szortach i podkoszulce i podpłynęłam, trzymając się w pewnej odległości. Nicky znana była z
pazerności i zajęta była czekaniem, czy z łodzi nie wypadną jakieś ryby, lecz zauważyłam, że jej mały
bacznie mi się przygląda.
Po kilku minutach zaczął płynąć w moim kierunku. W tych okolicach Australii woda ma dużą
wyporność, więc położyłam się na brzuchu i rozłożyłam ramiona. Powoli i bardzo nieśmiało
delfiniątko podpłynęło bliżej. W końcu znaleźliśmy się kilkanaście centymetrów od siebie. Ta chwila,
kiedy leżałam w czerwonozłotym morzu i patrzyłam w mądro-niewinne oczy młodego delfina, była
niezapomniana. Pożyczyłam ją do sceny w Pieśni delfina, gdzie Martine po raz pierwszy pływa ze
Sztormikiem.
Moja fascynacja delfinami nie skończyła się na wizycie w Monkey Mia. Zawsze potem szukałam
okazji, żeby znowu się do nich zbliżyć, a gdy czytałam o delfinach i wielorybach wypływających na
plaże - większość
266
z tych incydentów zdawała się kończyć tragedią - krwawiło mi serce. W miarę jak liczba umierających
w ten sposób zwierząt wzrastała, zaczęłam się zastanawiać, jakie były tego przyczyny, co stanowiło
główne źródło zagrożenia.
Potem usłyszałam, że śmierć wielorybów na Bahamach łączono bezpośrednio z próbami sonaru LFA.
Od tamtego czasu dowody zbierane przez specjalistów od morskich ekosystemów oraz ekologów,
dowodzące
- w wielu przypadkach ponad wszelką wątpliwość - że aktywne sonary mają związek z wypływaniem
wielorybów (zwłaszcza gatunków takich jak dziobogłowiec północny), zaczęły być coraz liczniejsze.
Zmuszone wynurzać się na powierzchnię zbyt szybko, wieloryby umierają na chorobę podobną do
choroby dekompresyjnej u ludzi. Często znajduje się je z krwawiącymi mózgami czy uszami. Eksperci
od delfinów są podzieleni co do tego, czy za częstsze wypływanie delfinów na plaże odpowiada
bezpośrednio zwiększone użycie sonarów, czy też może działania w rodzaju ćwiczeń marynarki
przyprawiają je o taki stres i przerażenie, że zwierzęta próbują dosłownie uciekać z oceanu.
Niezależnie od przyczyn, efekt pozostaje taki sam.
Na pomysł Pieśni delfina wpadłam, czytając o wpływie prób sonarów na morskie ssaki. Wiedziałam,
że książka ma opowiadać o nieudanej wycieczce, więc gdy moja mama, która mieszka na Przylądku
Zachodnim w RPA
- w pobliżu fikcyjnego domu Martine, Sawubony -zaczęła przesyłać mi regularne raporty o cudzie
natury, jakim jest migracja sardynek, dostarczyło mi to doskonałego pretekstu do szkolnej wyprawy.
Potrzebowałam
267
tylko miejsca. Pragnęłam znaleźć jakąś odległą afrykańską wyspę, która wciąż byłaby domem dla
dzikich delfinów. Usłyszawszy, że mozambicki archipelag Bazaru to jest właśnie takim azylem,
postanowiłam udać się tam i przekonać na własne oczy.
Archipelag Bazaruto składa się z pięciu większych wysp, więc mam nadzieję, że Mozambijczycy nie
obrażą się za to, iż do celów powieści pozwoliłam sobie dodać jeszcze szóstą, Diugonia. Jednakże
łacha piachu znana jako Wyspa Śmierci oraz wszystkie inne wyspy, które wspominam - Benguerra,
Bazaruto, Święta Karolina ze swoim upiornym, opuszczonym hotelem, który sama oglądałam -
istnieją naprawdę. Są one prawdziwym afrykańskim rajem. Piasek jest tak czysty, że trzeszczy, kiedy
się po nim chodzi, woda ma barwę akwamaryny, wyspiarze zaś są niezwykle dumni z tego, że ich
ojczyzna jest przyjazna i wolna od przestępczości.
Wyspy te stanowią również dom dla kilkunastu stad delfinów, liczących sobie ponad setkę sztuk
każde. Któr~e-goś popołudnia pewien rybak zabrał mnie w gumowym pontonie, by ich poszukać.
Znaleźliśmy je w pobliżu rafy, gdzie delfiny polowały na ławice małych rybek. Widok ich zwinnych,
pełnych gracji ciał, połyskujących w czystej wodzie, gdy przemykały dookoła jak rtęć, wynurzając się
od czasu do czasu, by zaczerpnąć odrobinę tlenu, był przepiękny. Tym razem nie czułam potrzeby,
żeby z nimi pływać. Wystarczyło mi patrzenie, jak bawią się w swoim naturalnym środowisku: delfiny
pozostawio :ne samym sobie, na wolności. Modliłam się, by testy son»a-rów nigdy nie zawitały na
wyspy Bazaruto, jak to się stało w Pieśni delfina.
Pisanie tej książki i możliwość spędzenia całych miesięcy w świecie delfinów były jednym z
najlepszych doświadczeń mojego życia. W Pieśni delfina dar Martine pozwala jej i jej przyjaciołom
pomóc dwudziestu jeden delfinom i zwrócić je - poza jednym - morzu. W prawdziwym życiu delfiny i
wieloryby muszą polegać na fundacjach chroniących morskie zwierzęta oraz na zwykłych ludziach
takich jak ja i wy, którzy zainteresują się nimi i spróbują je chronić.
Mamy tylko jedną planetę. Postarajmy się o nią
zadbać.
Lauren St John Londyn 2007
268
PIERWSZA CZĘŚĆ CYKLU AFRYKAŃSKIE PRZYGODY MARTINE
Przekład: Agnieszka Walulik Redaktor serii: Natalia Sikora Redakcja: Agnieszka Jezierska Korekta:
Anna Hegman, Elżbieta Jaroszuk
Ilustracje na okładce i we wnętrzu: David Dean Opracowanie okładki polskiej na podstawie wersji
oryginalnej: Alek Radomski
Wydawnictwo W.A.B. 02-386 Warszawa, ul. Usypiskowa 5 tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05
10, 646 05 11 wab@wab.com.pl www.wab.com.pl
Skład i łamanie: manufaktura
Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. WL. Anczyca S.A., Kraków
ISBN 978-83-7414-722-4