Zielonooki demon

background image
background image

PATRICK

QUENTIN

Zielonooki

demon

Przekład:

IZABELA KULCZYCKA-DĄMBSKA

2

background image

ROZDZIAŁ I

Andrew Jordan nie miał pojęcia, że jego brat już wrócił do Nowego Jorku, toteż zdziwił

się niezmiernie, gdy przychodząc któregoś wieczora wcześniej z biura, zastał Neda w saloniku,
w towarzystwie Maureen. Siedzieli obok siebie na niskiej sofie i popijali Rob Roysa.
Wyglądali przy tym złudnie beztrosko.

− Witaj, kochanie! − zawołała na jego widok Maureen. − Spójrz, kto do nas wpadł!
Ned wyszczerzył zęby w uśmiechu. Andrew znał młodszego brata na tyle dobrze, by

rozpoznać liczne odmiany jego uśmiechu − ten był z gatunku „jest dobrze”.

Skóra Neda była opalona, a jego włosy prawie wybielały od słońca. Andrew zastanawiał

się, gdzie też bawił on ostatnio? Morze Karaibskie? Trudno było śledzić światowe życie Neda,
tego konika polnego, wiecznego gościa bogatych próżniaków.

− Jak się masz, Andy − rzucił Ned. − Wpadłem tylko się przywitać. Ale ciebie złapać, to

trzeba mieć niezłego farta, a czas leci... Muszę już znikać, czekają na mnie u Pierre'a.

Już od pierwszego (i jedynego) roku na Uniwersytecie w Princeton zawsze ktoś na Neda

czekał u Pierre'a lub w podobnych lokalach. Andrew prawie nie bywał pośród jego
znajomych, ale wiedział, że jeśli nie były to dziewczyny, to z pewnością milionerzy, czy
znakomitości ze światka, a w ostateczności „jakaś para mająca willę na północ od Malagi”.

− Zostajesz na dłużej w Nowym Jorku? − spytał Andrew.
− Kto wie? − odparł mu Ned dopijając drinka. − Zadzwonię do was...
Ku niemałemu zdziwieniu Andrew pocałował na pożegnanie Maureen w policzek, choć nie

żywili do siebie specjalnej sympatii. I klepiąc brata po ramieniu już znikał w drzwiach.

− Zdaje się, że Ned jest w znakomitej formie − zwrócił się Andrew do żony, gdy zostali

sami. − Co u niego słychać?

− Wiesz, jak to Ned... − rzuciła na odczepnego Maureen. − Kochanie, przyrzekłam

Reedsom, że będziemy u nich o wpół do siódmej. Zrobiło się strasznie późno.

Przez całe osiemnaście miesięcy ich małżeństwa Andrew miał wrażenie, że spędzają z

Maureen każdy wieczór w chronicznym pośpiechu i niepokoju, iż spóźnią się na jakieś
spotkanie czy przyjęcie. Niezbyt mu to odpowiadało, ale skoro życie towarzyskie było niejako
w naturze jego żony, starał się przystosować. Tego wieczora wypadło na Reedsów. A nim
wrócili potem do domu, Andrew zupełnie zapomniał o wizycie Neda.

Kiedy wyszedł z łazienki, Maureen leżała już w łóżku. Choć nigdy nie wyznał tego głośno,

by nie dać się ośmieszyć, przypominała mu białą różę. Była tak samo świeża i powabna teraz
jak i o dziewiątej rano po ośmiu godzinach snu. A miłość do niej, tłumiona przez cały wieczór
przez stadka paplających osobników, sprawiała mu wręcz fizyczny ból. Położył się teraz obok
i przysunął bliżej, a wtedy ona szybko poklepała go po policzku.

− Dobranoc, kochanie − odezwała się. − Niezłe przyjęcie, prawda?... Tylko tak okropnie

późno się zrobiło!

Andrew oczekiwał czegoś w tym rodzaju i przełknął aluzję bez słowa. Wiedział, że jego

miłość do żony jest bardziej zmysłowa i romantyczna niż jej uczucie do niego; ta świadomość
onieśmielała go, upokarzała, jakby zawstydzała.

Gasząc lampkę, przypomniał sobie nagle niedawno widzianą scenę: Maureen i Ned na

sofie, z podciągniętymi nogami... W tamtej chwili prawie się nad tym nie zastanawiał, a jeśli
nawet widok ten trochę go zaskoczył, to raczej wzbudzając zadowolenie, że nareszcie
zapanowały między nimi serdeczniejsze stosunki. Teraz jednak wyobraźnia podsuwała mu
całkiem inny obraz: zbytnia poufałość tej pozy skojarzyła się mu z bliskością kochanków,
których głowy, razem tak ładnie kontrastujące kolorem włosów, oderwały się od pocałunku na
sekundę wcześniej, nim on otworzył drzwi.

Szybko jednak uznał, że myśl ta jest po prostu śmieszna, że to tylko nowy objaw

chorobliwej zazdrości, która stała się jego prawie nieodstępną towarzyszką.

3

background image

A zazdrość, jak zdążył się przekonać, była tak irracjonalna jak i upokarzająca, równie

niszczycielska jak i bezwstydna w doborze podejrzeń.

Leżał usiłując opanować i wytłumaczyć nurtujące go uczucia. Zdawał sobie sprawę, że

wszystko zaczęło się prawie rok temu, gdy na jego biurko trafił anonim... Duże drukowane
litery, powycinane z gazet i naklejone na kartce zwykłego papieru:

JESTEŚ CHYBA JEDYNYM FACETEM

W CAŁYM NOWYM JORKU,

KTÓRY NIC NIE WIE O WŁASNEJ ŻONIE.

Próbował to zlekceważyć jak numer jakiegoś świrusa lub czyjąś głupią złośliwość, ale

ziarno zwątpienia znalazło w nim wyjątkowo podatny grunt. Już bowiem w dzieciństwie
Andrew pogodził się z rolą rodzinnego niedojdy, wpojoną mu przez matkę i Neda − stary
poczciwy Andy, obowiązkowy do perfekcji, harujący jak wół, ale któremu życie jakoś nie
chciało tego dobrze wynagrodzić. Nawet kiedy Maureen zgodziła się wyjść za niego − a matka
i Ned byli wtedy w Europie − wydawało mu się to zbyt piękne, żeby było prawdziwe.

Chociaż podarł anonim na drobne kawałki i ani słowem nie wspomniał o nim żonie,

pozostawił on jednak w jego sercu niezatarty ślad. Od owego pamiętnego dnia coś czaiło się
na dnie szczęścia, które właściwie nigdy nie wydawało mu się realne i trwałe, zawsze gotowe
runąć, czy to z powodu nieodebrania przez Maureen telefonu w domu, czy jej spóźnienia na
umówione spotkanie. Ta podejrzliwość ciągle czyhała w ukryciu, wzmagając się, aż
wykreowała ten najnowszy wymysł: Maureen i Ned!

I to właśnie niedorzeczność tego podejrzenia nakazywała, by górę wziął zdrowy rozsądek.

W jego małżeństwie wszystko było przecież w porządku − poza tą mało oryginalną skazą, która
obracała się tylko przeciwko niemu.

Jak wiele razy wcześniej, Andrew Jordan, uosobienie dobroci w jego mniemaniu, czuł

niesmak do siebie i zapragnął kontaktu z żoną, tak jakby przez jej dotknięcie mógł oczyścić się
od tej narastającej nieufności.

− Maureen... − szepnął.
Jego ręka powędrowała ku niej.
Wzdychając lekko, Maureen − spała czy udawała tylko? − przekręciła się na
bok, odsuwając od niego.
Sypialnia tonęła w ciemności. Ciężkiej od zapachu jej perfum.

*

Przez cały następny tydzień Andrew ani razu nie widział Neda, co go zresztą wcale nie

dziwiło. Po śmierci ojca, kiedy on przejął wytwórnię pudełek kartonowych, a Ned
odziedziczył niezbyt wielki, ale wystarczający dochód z należnego mu kapitału, drogi obu
braci całkowicie się rozeszły. W dzieciństwie jednak panowała między nimi całkowita
harmonia, co było w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że musieli balansować między
surowymi zasadami ojca a beztroskim, chaotycznym światem matki. Andrew dobrze wiedział,
że w chwilach krytycznych Ned zawsze będzie u niego szukał pomocy. Najwyraźniej jednak
nie potrzebował już starego poczciwego Andrew, zadowalając się swymi milionerami. A i on,
w dużej mierze dzięki Maureen, prawie uwolnił się od wyczerpującego syndromu kochającego
brata. Dobiegając trzydziestki mógł nareszcie obiektywnie oceniać zarówno Neda jak i swoją
matkę; tak mu się przynajmniej zdawało.

A następna wiadomość o Nedzie nadeszła właśnie za pośrednictwem ich matki.

Zadzwoniła do biura Andrew którejś środy około trzeciej, by zaprosić go na herbatę do hotelu
Plaza.

− O piątej, Andy. Nie spóźnij się, ale i nie siedź za długo, bo oboje z Lemem wychodzimy

wieczorem. Jeśli chcesz, możesz przyprowadzić ze sobą tę małą, jak-jej-tam...

„Małą-jak-jej-tam” była Maureen, która początkowo robiła wszystko, by zdobyć aprobatę

matki Andrew, ale jako jego żona i tak skazana została na rolę „jak-jej-tam”. Andrew

4

background image

traktował to jak jeszcze jeden objaw podświadomej potrzeby matki, by odpłacić mu za to, iż
był takim nudnym synem. Skoro jego matka musiała mieć dzieci, a było to wysoce dyskusyjne,
powinny one przynajmniej być „zajmujące” jak „kochany Neddy”. A potomek, który z własnej
woli przejmuje fabryczkę kartonów, nie zasługuje na szacunek − tak samo jak jego niezaradny
ojciec.

Andrew zadzwonił do domu, by uprzedzić Maureen o zapowiedzianej wizycie u matki,

telefon jednak nie odpowiadał. Tuż przed wyjściem z biura zadzwonił po raz drugi − z tym
samym rezultatem. Maureen mówiła mu przecież wyraźnie, że nie ma zamiaru wychodzić przez
cały dzień z domu, bo chce porządnie odpocząć. Poczuł wtedy ten znajomy niepokój, który
udało mu się jednak opanować. Do

matki wybrał się sam.
Zajmowała ona apartament w hotelu Plaza od strony Park Avenue. A hotele, w których

przebywała, w Paryżu, St. Moritz czy gdzie indziej, były zawsze „jej” hotelami i zawsze miały
przygotowany „apartament pani Pryde”. Co nie znaczy, że zawsze nosiła to nazwisko. Matka
Andrew czterokrotnie bowiem wychodziła za mąż i to nazwiskiem kolejnego męża
podpisywała się w hotelowych księgach. To Pryde było całkiem nowe, bo obecnego męża,
Lema, poznała rok temu w Kalifornii. Był bardzo przystojny, młodszy od niej o piętnaście lat i
biedny jak mysz kościelna. Ale po dwóch poprzednich świetnych małżeństwach mogła sobie,
zdaniem Andrew, pozwolić na taki zbytek jak Lem Pryde.

Kiedy wszedł do apartamentu, nie ujrzał w nim Lema. Matka zaś siedziała pod oknem

przed wytwornie zastawionym stolikiem z herbatą. Już wtedy, gdy była tylko „panią Jordan” −
żoną ojca Andrew, odkryła, jak świetnie pasuje do niej herbata. Srebro, delikatna porcelana,
atmosfera niewymuszonej elegancji tworzyły idealne tło dla jej doskonałego, wykwintnego
profilu i tych rozdawanych wokoło uśmieszków, mających sugerować (obcym, rzecz jasna) jej
rozbrajającą bezradność.

− No, przynajmniej przychodzisz punktualnie, Andy − powiedziała. − A gdzież twoja

małżonka?

− Nie udało mi się z nią skontaktować...
Matka przyjrzała mu się uważnie.
− Ale mam nadzieję, iż między wami wszystko w porządku...
− Oczywiście.
− To pocieszające. Bo trzeba przyznać, że jest bardzo ładna. Grała chyba trochę na scenie,

prawda?

− Była modelką.
− To przecież prawie to samo. Mam tylko nadzieję, że przywykła już do domowego stylu

życia. Wiele z tych dziewcząt nie potrafi zerwać ze starymi nawykami i bujnym życiem
towarzyskim. Dziwię się trochę, że poślubiłeś taką pannę. Zwłaszcza przy twoim instynkcie
posiadania, odziedziczonym po ojcu. Sądziłam, iż na żonę wybierzesz jakąś miłą, prostą
osóbkę. Ale jestem pewna, że wszystko się jakoś ułoży... − Jak zwykle, instynktownie zdołała
trafić w najczulszy punkt syna.

Po tych słowach gestem delikatnej, wiedeńskiej baronessy nalała sobie filiżankę mocnej

herbaty, a potem drugą podsunęła synowi. Ledwie dostrzegalne zmarszczki na czole matki
podpowiedziały Andrew, że coś ją nurtuje. Spodziewał się tego, bo przecież nie wzywałaby
go bez powodu.

Podniosła filiżankę, upiła łyk herbaty i wtedy wyrzuciła z siebie:
− Andy... rano był tu Neddy. Chciał pożyczyć ode mnie pieniądze.
Andrew poczuł żywy niepokój. Kłopoty Neda sprzed roku zaczęły się właśnie od próby

pożyczenia od matki pieniędzy.

− Po co? − zdziwił się. − Na cóż Nedowi nagle potrzebne są pieniądze?
− Tego nie mówił. Próbował tylko wymusić je ode mnie.

5

background image

− Ile?
− Pięć tysięcy dolarów. − Błękitne oczy pani Pryde obserwowały go znad filiżanki; źrenice

miała przy tym lekko zwężone, jak zawsze gdy chodziło o wydanie pieniędzy zamiast ich
otrzymania. − Doprawdy nie rozumiem was, moi chłopcy − mówiła dalej. − Jak tylko natykacie
się na jakieś kłopoty, choćby najdrobniejsze, zaraz przylatujecie do mnie! Co Ned sobie
właściwie myśli? Że ja śpię na złocie? Czy nie rozumie, że ja też mam duże wydatki, a Lem...
Kochany Lem, nie może przecież pracować ze względu na swoje słabe serce...

Pani Pryde i sam Lem ustawicznie mówili o jego chorym sercu; nikt jednak nigdy nie

dowiedział się, na czym ta choroba polega.

− No i co? Dałaś mu te pieniądze?
− Czy mu dałam? Ależ skąd! Nawet gdyby stać mnie było na to, nie chcę stwarzać

precedensu! Dorośli mężczyźni nie powinni domagać się od matek pieniędzy, przynajmniej
takie jest moje zdanie. Powiedziałam to zresztą Nedowi już rok temu, pamiętasz? Niech się
cieszy, że po mojej śmierci dostanie wszystko, poza oczywiście odpowiednim legatem dla
Lema. A zresztą, Ned ma własne pieniądze. Dlaczego, na miłość boską, z nich nie korzysta?

Pochyliła się do przodu i położyła Andrew na kolanie swoją wypielęgnowaną rękę,

ozdobioną pierścionkiem z olbrzymim szmaragdem.

− Dlatego właśnie chciałam, byś przyszedł, Andrew. Bądź co bądź jesteś od niego starszy,

zastępujesz mu jakby ojca. Więc to raczej twoja, a nie moja sprawa. Upewnij się, że wszystko
jest w porządku. A jeśli Ned faktycznie tak bardzo potrzebuje pieniędzy, to twoja firma
przynosi chyba niezłe zyski, co? W końcu nikt

inteligentny nie zawracałby sobie głowy kartonowymi pudełkami, gdyby to się nie

opłacało...

Andrew poczuł lekki, jakby kleszczowaty ucisk jej ręki na swym kolanie. To przywołało

obrazy z dzieciństwa, kiedy to jego pragnienie zdobycia akceptacji matki było równie
gwałtowne, co i beznadziejne. Jakże odległe wydawały mu się one teraz! Podobnie jak
późniejsza nienawiść i żądza zemsty po odkryciu, iż to nie jego winą był zły układ z matką. Nic
z tego już nie zostało − matka była po prostu matką, jak każda inna.

− I co, Andrew? Pogadasz z nim? To taki uroczy chłopiec! Przepadam wprost za nim! Choć

potrafi i nieźle dopiec... O, Lem! Kochanie...

Zerwała się z krzesła tak lekko i zwinnie jak młoda dziewczyna, gdyż drzwi się otworzyły i

aktualny ojczym Andrew, Lem Pryde, zbliżał się do nich. Pani Pryde podbiegła do niego i
zarzuciła mu ręce na szyję. Była bardzo drobna, on zaś barczysty i masywny. Typ przystojnego
wojskowego, z domorosłym angielskim akcentem, przypominający sahibów z czasów
brytyjskiego panowania w Indiach. A jak Andrew zdążył się zorientować, jego związek z
Imperium Brytyjskim sprowadzał się do epizodycznej rólki u Errola Flynna.

− Lem, kochanie! Gdzie tak długo byłeś? Spodziewałam się ciebie przed trzecią!
− Przepraszam cię, kotku... Byłem na lunchu z przyjacielem, a w drodze powrotnej

zobaczyłem plakat filmu, którym tak się zachwycałaś w Paryżu. Nie mogłem się powstrzymać,
by nie skorzystać z okazji... − Lem schylił się i pocałował żonę w policzek. Jego piękne wąsy
rozciągnęły się w szerokim, wystudiowanym uśmiechu. − A co? Tęskniłaś za mną, koteczku?

− Och, Lem...
W tym momencie Lem obejrzał się i zobaczył Andrew. Zrobił minę winowajcy, jak zwykle

zresztą na widok pasierba, jakby ten złapał go nagle na czymś niewłaściwym.

− O, jak się masz, Andy! Stary chłopie!
− Andrew już wychodzi − wyjaśniła pani Pryde. − Mieliśmy do obgadania pewną nudną

sprawę, ale wszystko już jest jasne.

Kiedy Andrew był już przy drzwiach, matka pociągnęła Lema ku sofie przy stoliku z

herbatą − szczebiotała i uśmiechała się przy tym słodko, używając całego swego wdzięku.
Nigdy przedtem nie przychodziło Andrew do głowy, że matka

6

background image

może kogoś prawdziwie kochać, i po raz pierwszy w życiu prawie jej współczuł.
Po chwili jednak, gdy zjeżdżał windą, znów zaczął rozmyślać o bracie. Chociaż od tej pory

minął już rok, owa pierwsza próba Neda wyciągnięcia od matki pieniędzy stanęła mu żywo
przed oczami. Zabałaganiwszy w towarzystwie jakichś filmowców w Las Vegas, Ned, nie
chcąc być od nich gorszym, po pijanemu stawiał w grze w kości. W rezultacie przegrał
znacznie więcej, niż w ogóle posiadał. Próbował wtedy skontaktować się z Andrew
telefonicznie, ale oboje z Maureen byli na jakimś przyjęciu. Zadzwonił więc do matki,
spędzającej swój miodowy miesiąc w hotelu w Beverly Hills − z łatwym do przewidzenia
skutkiem. A nazajutrz rano pewna bogata podstarzała brazylijska wdowa, przebywająca w tym
samym co Ned hotelu, oskarżyła go w dyrekcji o kradzież diamentowej bransolety.

Andrew poleciał wtedy pierwszym samolotem do Las Vegas. Administracji hotelu zależało

tak samo jak jemu na zatuszowaniu całej sprawy. Ned przyznał się w końcu do posiadania
bransoletki, Andrew zmusił go do jej zwrotu i cudem jakimś udało mu się namówić panią Da
Costa do przemilczenia całej sprawy. Andrew spłacił też dług Neda pieniędzmi, które − o
ironio − miał odłożone na kupno brylantowej bransoletki dla Maureen.

Wobec opanowanego, ale głębokiego oburzenia Andrew, Ned okazał należyty żal i skruchę.

Nie byłby jednak sobą, gdyby nie uważał za naturalne, iż brat pojawi się nagle i uporządkuje
jego sprawy. Posłał mu jeden z tych swoich potulnych uśmiechów, doprowadzających do szału,
a przy tym rozbrajających, które nadal mimowolnie oddziaływały na Andrew z tą samą siłą jak
wówczas, kiedy to dziewięcioletni Ned zdołał rozbić mu nowiutki rower.

− I po sprawie − orzekł Ned. − Ale wiesz co, Andy? Ta stara krowa Da Costa sama

podarowała mi tę pieprzoną bransoletkę. „Kochany, śliczny chłopczyku − mówiła − weź sobie
ten klejnocik i spłać nim swoje karciane długi”. A ja, przekonany, że chodzi o typowy
pompatyczny gest brazylijskiej milionerki, przyjąłem ten podarunek, buchnąłem babsko w
mankiet i dodałem: „Pani pokorny sługa, señora”. Jasne, że baba była wtedy porządnie wlana;
bourbon z lodem zrobił swoje. A rano, w obliczu kaca, najwyraźniej zapomniała o tym
romantycznym epizodzie. I ja z czystej delikatności nie śmiałem jej o tym przypominać...

Niewykluczone, że Ned mówił prawdę. Choć jako dziecko był niezrównanym
kłamczuchem, to jednak rzadko oszukiwał starszego brata. A ponieważ w dwudziestym

trzecim roku życia Ned nadal nie ogarniał podstawowych zasad konwencjonalnej moralności,
tego rodzaju propozycja ze strony starszej, wstawionej damy mogła mu się wydać najzupełniej
do przyjęcia.

− Andy... proszę, nie mów Maureen.
− Ona już wie. Była przy drugim aparacie, kiedy dzwoniłeś.
− To wyobrażam sobie, jaka jest na mnie wściekła!
I tak rzeczywiście było. Zresztą Maureen nigdy nie poddawała się urokowi Neda. Teraz

więc tym bardziej nie chciała mieć z nim więcej do czynienia.

− Powiedz jej, że zwrócę ci te pieniądze. I nie martw się tak, Drew, nigdy więcej nie

popełnię podobnego głupstwa.

− Mam nadzieję.
− Na pewno! Przysięgam! Trzy palce na sercu! − To była ich sekretna, najświętsza

przysięga z dzieciństwa...

Winda wyrzuciła Andrew w holu hotelu Plaza. Czy był aż takim naiwniakiem, by uwierzyć,

że przysięgi Neda były coś warte.

Po powrocie do domu nie zastał Maureen. Wiedział, że byłoby nonsensem niepokoić się z

tego powodu. Ktokolwiek z grona ich licznych znajomych mógł zadzwonić i wyciągnąć ją z
domu. Ale przecież mieli iść do Billa Stantona − zaraz... o której to właściwie? Poszedł do
sypialni, by sprawdzić na bileciku zatkniętym za lustro: o siódmej trzydzieści. Zadzwonił do
Neda; odebrał jakiś mężczyzna, który oświadczył, że jest gościem, a Neda chwilowo nie ma w
domu. Czy ma mu coś powtórzyć? Andrew poprosił więc, by przekazał Nedowi, iż wieczorem

7

background image

oboje z żoną wychodzą i wrócą bardzo późno, i że będzie czekał na telefon od niego jutro z
samego rana.

Następnie przyrządził sobie drinka i ruszył z nim do sypialni, po czym wziął prysznic.

Wycierał się właśnie, kiedy zadzwonił telefon. Podbiegł szybko do aparatu, przekonany, że
dzwoni Maureen. Jednak w słuchawce jakiś miły, dziewczęcy głos spytał: − Czy mogę
rozmawiać z panią Jordan, Maureen Jordan?

Andrew odparł, że nie ma jej w domu.
Wtedy zapytała: − A czy rozmawiam z jej mężem?
− Owszem.
− To może pan o mnie słyszał? O Rosemary Thatcher...
Oczywiście, że słyszał. Rosemary Thatcher była kuzynką Maureen. Kiedy oboje rodzice

Maureen zginęli w katastrofie samochodowej, Thatcherowie zaopiekowali się nią. Miała
wówczas piętnaście lat i w domu wujostwa w Los Angeles spędziła kilka następnych. A
ostatnio pan Thatcher, człowiek niesłychanie bogaty, zmuszony interesami do przeniesienia się
do Nowego Jorku, znów pojawił się w życiu Maureen i występował często w jej
opowiadaniach jako „wuj Jim”, a jego żona jako „ciotka Margaret”. Andrew nie poznał jednak
dotychczas ich córki, Rosemary, która przebywała w Szwajcarii w jakiejś ekskluzywnej szkole
dla bogatych panienek.

− Rosemary Thatcher? − powtórzył. − Ależ oczywiście! Nie miałem pojęcia, że pani jest w

Nowym Jorku!

− Bo dopiero wczoraj przyjechałam z Lozanny i umieram z pragnienia, by zobaczyć się z

Maureen i poznać pana. Czy myśli pan, że niedługo wróci?

− Spodziewam się jej lada chwila.
− Więc nie przeraziłby się pan, gdybym wpadła teraz na małego drinka?
− Oczywiście, że nie! Maureen z pewnością ucieszy się na pani widok.
− Nie zabawię długo, zresztą nie mogłabym nawet... Ale przy okazji, czy nie będzie panu

przeszkadzało, jeśli mama i papa przyjadą po mnie? Idziemy potem razem na obiad.

Andrew odpowiedział, że będzie to dla niego przyjemność. Stanęło więc na tym, że zjawi

się u nich najdalej za pół godziny i Rosemary odłożyła słuchawkę.

Właśnie skończył się ubierać, gdy klucz Maureen zazgrzytał w drzwiach wejściowych.

Pospieszył do saloniku na jej powitanie i zobaczył, jak idzie ku niemu, zrzucając futro z norek,
które podarował jej na pierwszą rocznicę ślubu.

Jak zawsze, kiedy ją znowu widział, topniało mu serce, a cała obsesyjna zazdrość znikała

jak demony z nocnego koszmaru po przebudzeniu.

− Andy, kochanie! Okropnie się spóźniłam... Przepraszam cię! To przez telefon, jaki

miałam... Wróciła właśnie z Zachodnich Indii moja... − Zarzuciła mu ręce na szyję i
pocałowała go. − Ale widzę, że mój bystry chłopiec jest już ubrany i gotowy na przyjęcie u
Billa − zmieniła temat.

− Więc któż to był, co za przyjaciółka? − zapytał.
− Ach, to nie żadna przyjaciółka − odparła Maureen. − Po prostu kuzynka. Słyszałeś o niej.

To córka Thatcherów, Rosemary.

ROZDZIAŁ II

Maureen, która była bardzo sprytna, natychmiast zorientowała się z wyrazu jego twarzy, że

coś jest nie w porządku. Jej ręce ciągle jeszcze spoczywały na jego ramionach, a wokół ust
błąkał się nawet nikły ślad uśmiechu.

− O co chodzi, kochanie? Co się stało?
Andrew sam nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co czuł; ogarnęło go jakieś dziwne

otępienie.

− Twoja kuzynka Rosemary właśnie przed chwilą dzwoniła − oznajmił. − Będzie tu lada

chwila. Umiera z pragnienia, aby cię zobaczyć i poznać mnie...

8

background image

Przez ułamek sekundy oczy Maureen wydawały się martwe. Szybko jednak roześmiała się i

powiedziała: − No nieźle! Mogłam się tego domyślić! Zresztą nigdy nie umiałam kłamać. Och,
kochanie! Trudno o większą gafę! Bardzo cię przepraszam. Bo widzisz... to Bill Stanton
zadzwonił. Gosposia mu nagle zachorowała i martwił się, co z jego dzisiejszym przyjęciem.
Musiałam mu więc zaproponować, że ją zastąpię i pomogę mu wszystko przygotować.

− Skoro więc byłaś u Billa, to po co ta bajka o kuzynce Rosemary?
Maureen zrobiła skruszoną minę.
− Bo mówiłam ci rano, że przez cały czas będę w domu, a poza tym wstydziłam się trochę,

iż tak łatwo dałam się namówić Billowi do pomocy... Och, Andy! Ty przecież sam dobrze
wiesz dlaczego!

− Doprawdy?
− Kochanie, nie jestem ślepa! Choć nigdy o tym nie mówisz, ja i tak wiem, co cię dręczy.

Teraz już wiesz, że byłam u Billa. Ale tu przecież nie chodzi o niego, z każdym innym byłaby ta
sama historia. I to, że już wiesz, niczego nie zmienia. Nadal się martwisz, prawda?

Ciągle jeszcze oplatając go obiema rękami, przytuliła się mocniej, a jej usta znalazły się

tuż przy jego twarzy.

− Andy, skoro już zaszliśmy tak daleko, porozmawiajmy o tym.
Andrew poczuł paraliżujące zakłopotanie.
− Wiem, co to jest − ciągnęła. − Jesteś niby taki silny, taki pewny siebie, ale tam, w środku

coś w tobie siedzi, coś nie daje ci spokoju. To wpływ matki, prawda?

Jej i Neda. Wmówili ci, że jesteś beznadziejnym nudziarzem, niewydarzonym poczciwiną,

którym nikt nie potrafi się zainteresować, nawet własna żona...

Jej niesamowita spostrzegawczość zdumiała go i zabolała jednocześnie, tak jakby ostry

przyrząd dentystyczny ugodził go w odsłonięty nerw.

− Wybacz, Andy, ale musiałam wreszcie poruszyć ten temat. Weź pod uwagę, jak to może

wpływać na mnie. Dzisiaj na przykład, kiedy wracałam taksówką do domu, pomyślałam: Nie
mogę powiedzieć Andrew, że całe popołudnie spędziłam z Billem, po prostu nie mogę!

Jej miękkie, pachnące jaśminem włosy ocierały się o jego policzek.
− Posłuchaj mnie, najdroższy. Kocham cię teraz nawet bardziej, niż kiedy wychodziłam za

ciebie za mąż. Jesteś najbardziej godnym kochania mężczyzną na świecie. A jeżeli to nie
wynika jasno z mojego postępowania, to z pewnością po części moja wina. Może to
ustawiczne bywanie na przyjęciach... Kochanie, jeśli to o to chodzi, możemy przestać w każdej
chwili... Przecież wiesz o tym. Och, Andy!

Wziął ją w ramiona, czując w sercu głęboką rozterkę. Jedna część jego istoty promieniała,

chciwie chwytając każde jej słowo, uspokojona. Ale była i druga część... Czemu Bill Stanton
zwrócił się właśnie do Maureen? Jako atrakcyjny, chętnie zabawiający się kawaler mógł
przecież wybierać z licznego grona swych przyjaciółek. Dlaczego więc Maureen?

− Andy... − Spojrzała na niego, a jej oczy wyglądały z bliska jak ogromne, zielone

szmaragdy, otoczone gęstą firanką ciemnych rzęs. − Kochanie, jeżeli nie chcesz, możemy już
więcej nie mówić na ten temat. Ale już wszystko w porządku, prawda?

− W porządku. − Poczuł ulgę, ale równocześnie trochę się zdziwił, że Maureen tak szybko

dała za wygraną.

Odsunęła się od niego i spojrzała na zegarek.
− O Boże! Jest już tak późno, a Rosemary będzie tu lada chwila. Chodź, kochanie,

zabawiaj mnie rozmową, kiedy będę się przebierać... − Chwyciła go za rękę i poprowadziła
do sypialni.

Andrew usiadł na łóżku i obserwował ją, gdy się rozbierała. Wciąż tam siedział, paląc

papierosa, kiedy wyszła spod prysznica i zrzuciwszy ręcznik zaczęła przetrząsać garderobę w
poszukiwaniu odpowiedniego stroju na wieczór. Przez cały czas szczebiotała wesoło i nieco
uszczypliwie na temat Billa Stantona. W

9

background image

końcu wyjęła z szuflady swoją czerwoną szkatułkę z biżuterią; otworzyła ją i wyszukała

brylantowe kolczyki − prezent zaręczynowy od męża − kolczyki, które dzięki Nedowi wciąż
czekały na pasującą do nich bransoletkę.

Była już gotowa, kiedy odezwał się dzwonek u drzwi i Andy wpuścił Rosemary Thatcher.
Sądząc po selektywnej, szwajcarskiej szkole oraz wiedząc, że jest to jedyna córka

Thatcherów, Andrew spodziewał się zobaczyć jakąś superelegancką, wytworną pannę. Jakże
się jednak pomylił!

Kuzynka Maureen była bardzo młoda, ubrana całkiem odpowiednio do swej sfery,

uczesana przez dobrego fryzjera, a jej zęby prawie na pewno zostały naprostowane przez
pierwszorzędnego dentystę. Ale to było wszystko, co − na pierwszy rzut oka − przemawiało na
jej korzyść. Nosiła okulary z grubymi soczewkami i, choć miała maniery wskazujące na
pochodzenie z bogatego domu, pierwsze wrażenie wywoływało niemal odruch współczucia.

Andrew przygotował drinki, a kiedy usiedli, Maureen i Rosemary zaczęły rozmawiać.

Andrew odniósł jednak wrażenie, że nie były aż tak bardzo zadowolone ze spotkania, jak sobie
to uprzednio wyobrażał. Szczególnie Rosemary była jakaś niespokojna, a jej oczy co chwilę
zerkały z nieśmiałą ciekawością w jego stronę. Początkowo sądził, iż stara się po prostu
ocenić, czy Maureen zrobiła dobrą partię. Gdy jednak te ukradkowe, badawcze spojrzenia
powtarzały się, poczuł się nieswojo.

W pewnej chwili, kiedy zainteresowanie Rosemary Andrew stało się szczególnie

widoczne, Maureen spytała:

− No i co? Jak ci się podoba mój wybrany?
− Wiesz − odparła jej wolno Rosemary − to wprost nie do wiary! Mam na myśli to

niesłychane podobieństwo. Od pierwszej chwili, jak tylko tu weszłam, wprost dech mi zaparło
z wrażenia. Twój mąż to żywy portret Neda, dojrzałego Neda!

− Znasz mojego brata?
Na twarzy Rosemary rozlał się promienny uśmiech, czyniąc ją niemal ładną.
− O tak! Znam Neda − roześmiała się radośnie. − Za miesiąc mamy się pobrać!
Skoro tak powiedziała, Andrew musiał jej uwierzyć, ale wiadomość ta ogromniego

zaskoczyła. Już sam fakt, że Ned − ze swoim wstrętem do związków uczuciowych i genialnym,
jak dotąd, darem wykręcania się z tego rodzaju sytuacji − mógł się w ogóle poważnie kimś
zainteresować, był dość nieprawdopodobny. Ale żeby na dodatek miała to być kuzynka
Rosemary?!...

Usłyszał nieco szorstki głos Maureen: − Ależ Ned był u nas zaledwie parę dni temu i nic o

tym nie wspominał!

− Wiem − odpowiedziała Rosemary − bo to jeszcze tajemnica. Ja także miałam wam o tym

nie mówić, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać, jak zobaczyłam twojego męża! A
zresztą, to przecież nie ma znaczenia. Ned na pewno nie będzie się gniewał, że wam o tym
powiedziałam, prawda?

Pochyliła się, żeby wziąć ze stojącej na stoliku szkatułki papierosa. Przez chwilę obracała

go w palcach, tak jak to zwykle robią dziewczęta przyzwyczajone do tego, że ktoś podaje im
ogień. Kiedy Andrew podszedł do niej z zapalniczką, zaczęła opowiadać.

− Poznaliśmy się w Hialeah, na wyścigach. Byłam w towarzystwie przyjaciół, a Ned

wszedł do naszej loży. Kilka dni później polecieliśmy awionetką do St. Thomas, gdzie
wynajęliśmy jacht. Potem żeglowaliśmy sobie od jednej wyspy do drugiej... Ach, to była
cudowna bajka! Czy możesz sobie wyobrazić mnie w takiej roli? − zwróciła się do Maureen.

Andrew przeżywał teraz kilka wrażeń równocześnie. Najbardziej jednak zapadły mu w

pamięć słowa: Wynajęliśmy jacht. Kto wynajął ten jacht? Ned? Za co? Natychmiast skojarzył
sobie z tym faktem rozmowę z matką i prośbę Neda o pożyczenie mu pięciu tysięcy dolarów.
Zerknął na Maureen i, tak jak się tego spodziewał, pochwycił ten specyficzny wyraz twarzy,
który przybierała, ilekroć była mowa o Nedzie.

10

background image

− Ale dlaczego to taka tajemnica? − spytał.
Rosemary strąciła popiół i wyjaśniła:
− To był pomysł Neda. Chce, aby wszystko zostało załatwione w odpowiedni sposób. Bo

widzicie: mama i papa jeszcze go nie znają i, mimo że nie jestem rodzoną córką papy, bo
mama była już przedtem zamężna, to papa jest zwariowany na punkcie „następcy tronu”, a ja
jestem właśnie kandydatką do tego tytułu. Toteż dla niego szalenie ważne staje się, za kogo
wyjdę za mąż...

− Więc twoi rodzice o niczym jeszcze nie wiedzą? − zdziwił się Andrew.
− Jeszcze nie. I nie chodzi o to, byśmy się niepokoili czy bali, bo jak mogą nie oszaleć na

punkcie Neda, skoro raz na niego spojrzą? Wszyscy za nim wariują! No, a w dodatku jest
synem tej cudownej kobiety, która miała tylu mężów! Papa ją kiedyś poznał i mówił, że
wywarła na nim kolosalne wrażenie!

− Jakie są zatem plany Neda? − spytała chłodnym, ostrym tonem Maureen.
− Właściwie to nie mamy żadnego konkretnego planu. Dziś wieczorem jem obiad z mamą i

papą, podczas którego po prostu opiszę im zalety Neda, a potem zakomunikuję im tę wielką
nowinę. Bo, widzicie, oni mnie bardzo kochają i pragną nade wszystko, bym była szczęśliwa.
A skoro tylko zrozumieją, że dla mnie nie ma szczęścia bez Neda, jestem przekonana, że...

Przy tych słowach zadźwięczał dzwonek u drzwi.
− O Boże! − zawołała z przejęciem Rosemary. − To oni!
Maureen była wyraźnie zaskoczona. Andrew zwrócił się do Rosemary ze słowami: −

Zapomniałem powiedzieć Maureen, że twoi rodzice przyjadą tu po ciebie.

Rosemary położyła Maureen dłoń na kolanie, mówiąc: − Zjedz jutro ze mną lunch, oboje

was zapraszam... Będziemy mogli poplotkować.

− Ale... − zaczęła Maureen, z twarzą dziwnie roztargnioną i napiętą.
− Proszę! − Rosemary spojrzała błagalnie na Andrew. − Przyjdziecie, prawda? O

pierwszej w Pawilonie. Ja zapraszam! Macie przyjść!

Dzwonek zadźwięczał po raz drugi. Andrew zerknął na Maureen, jej wzrok jednak uciekł

przed jego spojrzeniem. Poszedł więc otworzyć drzwi.

Thatcherowie nie zabawili długo. Andrew stykał się już z nimi parokrotnie i nie przepadał

specjalnie za ich towarzystwem. Zawsze byli bardzo mili i uprzejmi dla Maureen, Andrew
jednak miał wrażenie,

iż jest to uprzejmość zarezerwowana specjalnie dla ubogich krewnych. Pan Thatcher

wyglądał na mądrego, dystyngowanego i raczej imponującego bankiera. Jego żona zaś była
pełną wdzięku, choć niespecjalnie efektowną, wielką damą. Wyraziła swój zachwyt, że może
wreszcie obejrzeć „gniazdko drogiej Maureen”, posiadające tak „zachwycające” sąsiedztwo,
gdyż jej klub brydżowy znajduje się tuż za rogiem. Następnie padło aż nazbyt wiele
pochlebnych uwag na temat urządzenia mieszkania, po czym Rosemary została przynaglona do
pośpiechu, aby nie narażać szofera na długie czekanie.

Zrobiło się w końcu bardzo późno i chcąc zdążyć na przyjęcie u Billa Stantona, Andrew i

Maureen musieli się bardzo spieszyć.

Andrew odczuł pewnego rodzaju ulgę, bo odraczało to rozmowę, której oboje trochę się

obawiali. Nie można było jednak całkiem pominąć milczeniem tej sprawy. Toteż, kiedy byli już
w taksówce, Andrew spróbował delikatnie nawiązać do sprawy:

− Wydaje mi się, że powinniśmy przede wszystkim usłyszeć wersję Neda o tej całej

historii.

− Oczywiście.
− Kto wie... Może się naprawdę w niej zakochał...
− Ned? − wybuchnęła Maureen. − Zakochany w Rosemary? Chciałeś chyba powiedzieć, że

zakochany w sobie, jako zięciu milionera! − Położyła mu rękę na kolanie. − Bardzo cię

11

background image

przepraszam, kochanie, że tak mówię o Nedzie. Ale jeśli chodzi o Thatcherów... to przecież
moja rodzina.

− Wiem.
− A odpowiednie małżeństwo Rosemary jest dla nich czymś najważniejszym w świecie.

Odkąd sięgnę pamięcią, zawsze tylko słyszałam: Kiedy Rosemary znajdzie odpowiedniego
chłopca... No, a jeżeli dowiedzą się na przykład o tym skandalu w Las Vegas? O Boże! Co za
zamieszanie! Kochanie, ustalmy od razu, że cokolwiek się wydarzy, niech to nas nie rozdzieli,
dobrze? − Przechyliła się w jego stronę i pocałowała go w policzek, mówiąc: − Kocham cię...

*

Przyjęcie u Billa Stantona opierało się głównie na znakomicie zaopatrzonym szwedzkim

stole. A Bill osobiście witał gości przy wejściu, bardzo wytworny i elegancki w czerwonym
smokingu.

− Ach − rzucił na ich widok. − Jest i najpiękniejsza kobieta Nowego Jorku z małżonkiem!
− Chciałeś zapewne powiedzieć „najpiękniejsza pokojówka” − poprawił go Andrew.
− Pokojówka? − zdziwił się Bill. − Czyżbyś zamierzał wynajmować swoją żonę do małych

domowych posług?

− O, Bill! Spójrz, jest i Gloria! − zawołała Maureen i wsunąwszy rękę pod ramię

gospodarza, odciągnęła go na bok.

Andrew przecisnął się przez tłum gości do baru. Czuł, że ręka trzymająca kieliszek trochę

mu drży, a w sercu znów rozszalał się demon zazdrości. Pokojówka? Czyżbyś zamierzał
wynajmować swoją żonę do małych domowych posług?
Bill nie zrozumiał aluzji Andrew, a
Maureen natychmiast odciągnęła go na bok... Żeby przerwać dalszą rozmowę?

Lawirując między gośćmi i starannie unikając znajomych, Andrew policzył wynajętych

kelnerów: było czterech... plus barman. Przy takiej ilości ludzi do pomocy, jakież znaczenie
mogła mieć nieobecność gosposi? A zatem... Rosnący niepokój zdawał się wymykać mu spod
kontroli. W drugim końcu pokoju widział teraz swoją żonę w otoczeniu grupki osób,
roześmianą, szczebioczącą i, jak zawsze, olśniewającą. Kiedy ich oczy spotkały się, Maureen
skinęła na męża, by się do niej przyłączył. Gdy tylko znalazł się obok, położyła mu rękę na
ramieniu i cały czas trajkocząc i śmiejąc się z innymi, pocałowała go w policzek.

A jeśli to tylko zwyczajny zbieg okoliczności... Bill mógł być przecież rozkojarzony... I

akurat w tej samej chwili Maureen zapragnęła przywitać się z Glorią.... czy ktokolwiek to był.

Jacyś znajomi Andrew podeszli i odciągnęli go na bok, by porozmawiać. Ostatecznie nie

udało mu się uchronić przed skosztowaniem indyka z szynką w towarzystwie jakiejś
telewizyjnej gwiazdy, której występu, emitowanego tydzień wcześniej, „nie mógł, niestety,
obejrzeć”. Wieczór wlókł się niemiłosiernie, a Andrew cierpiał bardziej niż kiedykolwiek
przedtem. Czuł się bezradny, jak lekarz chory na raka, który rozpoznaję każdy najmniejszy
objaw swej choroby, a jednak nie jest w stanie jej powstrzymać, czy choćby kontrolować.

Sięgając myślą wstecz, jak w krzywym zwierciadle, we wszystkim dopatrywał się jakichś

ukrytych pobudek. Szczególnie dręczyła go jej odmowa wyjechania z nim do Skandynawii dwa
miesiące temu. A taka wydawała się wówczas rozsądna w swoim rozumowaniu: że duże
nadprogramowe wydatki, że będzie tam bardzo zajęty, że lepiej jeszcze trochę poczekać, aż
będą mogli pojechać razem do Europy − tylko we dwoje, wyłącznie dla przyjemności... Czy
mówiła to szczerze? Czy naprawdę o to jej chodziło? Czy też...

JESTEŚ CHYBA JEDYNYM FACETEM

W CAŁYM NOWYM JORKU,

KTÓRY NIC NIE WIE O WŁASNEJ ŻONIE.

Maureen i Bill Stanton? Czemu nie? Znali się, jeszcze nim Andrew spotkał Maureen. Ale...

jeśli to był Bill, to dlaczego nie uzgodnili jakiejś wspólnej wersji, na wszelki wypadek? To
raczej mało prawdopodobne. Mogła przecież być zupełnie gdzie indziej, a przyłapana na

12

background image

kłamstwie o Rosemary, uczepiła się Billa wiedząc, że − jako stary przyjaciel, i do tego cynik −
będzie gotów ją kryć, jeśli tylko zostanie w porę ostrzeżony. O, Bill! Spójrz, jest i Gloria!

Rozejrzał się po sali, ale nigdzie nie było widać Maureen. Przeszedł do drugiego salonu,

ale i tu jej nie znalazł. Zaczął więc konsekwentnie przeszukiwać całe mieszkanie Billa.
Mijając drzwi sypialni, przekształconej tego wieczora w szatnię dla gości, usłyszał nagle jej
głos − lekko zachrypnięty z emocji i pośpiechu:

− Znalazł się? Chwała Bogu! Już odchodziłam od zmysłów, że ona...
Wchodził właśnie do pokoju, kiedy to mówiła. Było już za późno, by się cofnąć, nawet

gdyby wystarczyło mu na to siły woli. Maureen rozmawiała przez telefon stojący na toaletce.
Słysząc otwierające się drzwi odwróciła się i zobaczyła Andrew. Jej twarz straciła na chwilę
wyraz, po chwili jednak rozjaśniła się życzliwym uśmiechem.

− A, to ty, kochanie − rzuciła tylko i wróciła do rozmowy przez telefon: − No, chwała

Bogu, że wszystko w porządku! Widocznie to już początki sklerozy, skarbie. Niestety!
Dobranoc! − I odłożyła słuchawkę.

Ciągle jeszcze uśmiechnięta, wzruszyła ramionami.
− To cała Gloria Leyden − westchnęła. − Ta idiotka ubzdurała sobie, że zgubiła tu swój

klips z szafirem. Miała wrócić zaraz do domu i przekonać się. Oczywiście było tak, jak
przypuszczałam. Rozmawiałam właśnie z jej współlokatorką; powiedziała, że Gloria znalazła
swój drogocenny klips zwyczajnie na toaletce!

Andrew wpatrywał się w nią, z trudem powstrzymując wybuch gniewu.
− Andy − powiedziała − o co ci chodzi? Co się stało?
− Do kogo telefonowałaś?
− Już ci mówiłam, do Glorii Leyden! Chyba jej nie znasz. Mieszka razem z Mary Cross.

Pamiętasz? To ta dziewczyna, z którą dzieliłam pokój, kiedy się poznaliśmy. Ona...

− Najpierw Rosemary − wycedził Andrew − potem nagła niedyspozycja pokojówki Billa,

teraz ten szafirowy klips Glorii Leyden... I co jeszcze, Maureen? Co jeszcze?

− Ależ Andy, na miłość boską!
Obeszła łóżko dokoła i położyła dłoń na ramieniu męża. On jednak odsunął rękę. W tej

właśnie chwili do pokoju weszło dwoje ludzi; kobieta wydawała mu się jakby znajoma.

− Uups! Bardzo przepraszamy... Chcemy tylko wziąć płaszcze.
Odszukali je i wyszli, a Jordanowie wciąż stali nieruchomo, patrząc na siebie w milczeniu.
To Maureen odezwała się pierwsza, bardzo cicho:
− Andy, biedny kochany Andy! A więc jest aż tak źle!... Dobrze, skoro mi nie wierzysz,

zadzwoń do Glorii!

− Mam dzwonić do jakiejś kobiety, której nawet nie znam?
Maureen zaśmiała się krótko.
− Rzeczywiście, mogłoby to zabrzmieć trochę dziwnie: „Przepraszam panią... wprawdzie

się nie znamy, ale czy to prawda z tym klipsem, o którym właśnie dowiaduję się od żony...?” −
Nagle urwała, wargi zaczęły jej drżeć, rzęsy zamrugały i wybuchnęła płaczem: − O, Andy...
kochany Andy...

Andrew pomyślał, że w starożytności na pewno wypędzano demony łzami, bo teraz, gdy

cały świat wydawał mu się topić w ciemności, wszystko nagle znów stało się proste i jasne.
Otoczył ją ramionami i całował jej policzki, włosy, usta... A ona przywarła mocno do niego,
oddając mu pocałunki.

− Przepraszam cię − szepnął jej do ucha.
− Och, Andy... − Odsunęła się, wpatrzona w niego. I nagle się zaśmiała, a łzy pobłyskiwały

teraz na jej policzkach. − Nawet nie mam chusteczki na taką okazję...

Andrew wyjął swoją chusteczkę z kieszeni i podał jej.
Naprawdę mogła dzwonić do Glorii Leyden, pomyślał. Mogła też spędzić popołudnie

pomagając Billowi Stantonowi. I mogła również skłamać o Rosemary, aby oszczędzić mu

13

background image

zmartwień. Oczywiście, że to wszystko mogła...

Ale czy tak było?
Wytarła oczy i wepchnęła mu chusteczkę z powrotem do kieszeni i wtedy stwierdziła:
− Dosyć już mam tego przyjęcia, kochanie. Wracajmy może do domu...
A gdy już siedzieli w taksówce, Maureen zaproponowała: − To pomówmy o Nedzie, Andy.
Ale myśli Andrew odbiegały w tej chwili tak daleko od brata, że z trudem wrócił do

rzeczywistości.

− Przez cały wieczór rozmyślałam o tej sprawie − mówiła dalej Maureen. − I wiesz co?

Może to wcale nie jest takie głupie...

W innym momencie jej słowa zapewne zaskoczyłyby go i uradowały, teraz jednak milczał,

ona zaś snuła dalej swoje rozważania:

− No tak... Bądź co bądź ta historia z panią Da Costa zdarzyła się jeden raz w życiu i

pewnie nigdy się nie dowiemy, jak to naprawdę było. Może obrzydło mu już to wieczne
uganianie się za gwiazdami i pięknościami, może rzeczywiście chce się ustatkować... To
przecież zupełnie możliwe, prawda?

Andrew przypomniał sobie sprawę pożyczki pięciu tysięcy dolarów, ale głośno rzucił

tylko: − Tak, to możliwe.

− No, a jeśli chodzi o Rosemary... Ja się na nią trzeźwiej zapatruję, niż jej rodzice. To miła

dziewczyna, ale trzeba sobie jasno zdać sprawę, że każdy starający się o jej rękę będzie
myślał też i o jej majątku, prawda? Biorąc to wszystko pod uwagę, mogłaby trafić na kogoś
znacznie gorszego niż Ned. Zadzwonimy do niego, jak tylko będziemy w domu, i...

− Nie − przerwał jej Andrew. − Nie dzisiaj.
Poczuł nagle, że teraz najważniejsze jest, by zostali sami. Oto właśnie odpowiednia pora,

właściwy klimat. Powie jej o tym anonimie, szarpaninie, o swych wątpliwościach... Wreszcie
wrócą do punktu, z którego wyszła ich miłość.

Maureen zerknęła na niego spod oka.
− Ależ, Andy, bądźże rozsądny. Jeszcze nie jest wcale późno. A trzeba się z nim

porozumieć, żeby wiedzieć, jak powinniśmy się zachować jutro na lunchu z Rosemary!

− Nie! − powtórzył Andrew stanowczo.
Wsunęła mu rękę pod ramię i powiedziała pokornie: − Jak chcesz, kochanie!
Kiedy stanęli przed drzwiami swego mieszkania, usłyszeli dochodzące z wewnątrz dźwięki

tanecznej muzyki.

− To dziwne − zastanawiała się Maureen. − Przecież wychodząc wyłączyliśmy radio...
Gdy znaleźli się w saloniku, wszystko się wyjaśniło: z boku paliła się jedna, przyćmiona

lampa, z gramofonu dobiegały taneczne rytmy, a na kanapie leżała

jakaś dziewczyna, którą Andrew widział po raz pierwszy w życiu. Była to mocno

uszminkowana blondynka, z włosami uczesanymi w koński ogon, w zbyt obcisłej czerwonej
sukni, z której wylewało się tu i ówdzie trochę ciała. Ned siedział na podłodze, z głową
wspartą o jej biodra.

Na widok brata i szwagierki usiłował wstać, chociaż nie najlepiej mu to wychodziło. W

końcu, po którejś tam próbie, podniósł się i podszedł do nich niepewnym krokiem. Jego jasne
jak słoma włosy były zburzone, a na wargach igrał niepewny, pijacki uśmieszek. Wyglądał jak
zabawny, wstawiony nastolatek.

− Hii!... − odezwał się. − Bardzo mi miło widzieć takich przyjemnych ludzi jak wy. Znacie

na pewno Shirley... Shirley... Shirley... Nie, nie podpowiadajcie mi! Mam jej nazwisko na
końcu języka!

ROZDZIAŁ III

Ta inwazja Neda była tak bezczelna i nieoczekiwana, że Maureen i Andrew stali dłuższą

chwilę jak wryci, niezdolni wymówić słowa.

14

background image

Na szczęście, blondyna, wbrew swym nieciekawym pozorom, była najwidoczniej tak samo

zakłopotana i zaskoczona jak oni. Zerwała się gwałtownie z kanapy, pochwyciła z krzesła swój
jadowicie zielony płaszczyk i nim zdołali się zorientować wybiegła z mieszkania.

Pierwsza oprzytomniała Maureen.
− No cóż − rzuciła, z groźnym błyskiem w oku. − To mam za swoje. Tyle za moje

pojednawcze kroki... Ale jakim cudem Ned w ogóle dostał się do naszego mieszkania? −
zwróciła się do męża.

Andrew .wiedział, jak do tego doszło. Kiedy bawił z żoną w lecie na wakacjach, Ned,

który tymczasem podnajął komuś swoją kawalerkę, zjawił się niespodziewanie w Nowym
Jorku. Andrew zostawił mu zapasowy klucz do swego mieszkania, a po powrocie nie przyszło
mu do głowy zażądać go z powrotem.

Ned, z opadniętymi na czoło włosami, wpatrywał się teraz w brata, a na jego twarzy tkwił

ciągle ten przyjacielski, pogodny uśmiech.

− No tak − orzekł. − Nie ma Shirley... Poszła sobie!
− Wielka szkoda − skwitowała Maureen. − Jestem pewna, że bardzo bym ją polubiła. A i

Rosemary pewnie też. I może nawet poprosiłaby ją na druhnę...

Uśmiech nagle zgasł na twarzy Neda.
− Dzisiaj po południu była tu twoja dziewczyna − wyjaśnił Andrew. − Opowiedziała nam

o waszej czarodziejskiej podróży z wyspy na wyspę. Kolejny romans, który spartaczyłeś, co?

− I to z największą dokładnością − dodała Maureen. − Taka jest bowiem opinia twojej

zacofanej krewnej.

− A może tak to sobie właśnie zaplanowałeś? − zakpił Andrew.
− Metoda numer 23 na pozbycie się niepożądanych więzów narzeczeńskich...
− Ależ Drew! − zawołał Ned, wyciągając rękę w kierunku brata. − Ty wcale nie

rozumiesz...

− Że ją kochasz? − podsunęła Maureen. − Że w Rosemary znalazłeś wreszcie dziewczynę

swych marzeń i snów?

W tym momencie zadzwonił telefon i Maureen poszła go odebrać.
− Halo? Ach, tak! − słuchała ze ściągniętą twarzą. − W sobotę? No... dobrze. Będziemy.

Bardzo przepraszam, ale doprawdy trudno mi teraz rozmawiać. Zadzwonię jutro rano.
Świetnie! Dobranoc!

Odwiesiła słuchawkę.
− To ciotka Margaret − wyjaśniła. − Ucieszysz się, Ned, bo Rosemary obwieściła im

swoją wielką nowinę. Oboje wujostwo byli bardzo wstrząśnięci i zapraszają nas w sobotę na
małe, rodzinne zebranko dla uczczenia tych zaręczyn... − Przeniosła swoje piorunujące
spojrzenie na męża. − Przykro mi, Andy, ale od tej chwili sprawę składam w twoje ręce.
Bowiem ja nie mam absolutnie nic do powiedzenia twemu małemu braciszkowi. Będę za to
miała bardzo wiele do powiedzenia Rosemary. Dobranoc, Ned. A skoro już jesteśmy przy
temacie pożegnania, to oświadczam ci, że możesz również pożegnać się z okrągłą kwotą ośmiu
milionów dolarów.

Po tych słowach wyszła do sypialni, zatrzasnąwszy za sobą drzwi.
Ned postąpił za nią dwa kroki, ale potknął się o krzesło. Andrew zaś nie pamiętał, kiedy w

życiu był równie wściekły na brata. Pierwszym jego impulsem było wyrzucić go z mieszkania i
nie pozwolić pokazywać mu się więcej na oczy. Wiedział jednak, że ktoś musi przecież zbierać
skorupy w życiu Neda i że tym kimś jest właśnie on, jego starszy brat. Po chwili wyszedł do
kuchni, by przygotować szybko filiżankę kawy. Gdy wrócił do saloniku, Ned siedział na sofie i
z uroczystą miną składał z oddartej od teatralnego programu kartki papierową strzałę.

Od wczesnego dzieciństwa, kiedy schwytano go na gorącym uczynku lub gdy znalazł się w

nieprzyjemnej sytuacji, zawsze robił papierowe strzały, zatopiony bez reszty we własnym,
wewnętrznym świecie. Tak było i tym razem.

15

background image

− Wypij to − powiedział Andrew, podsuwając mu kawę.
Ned skończył właśnie swoją strzałę, odłożył ją na stolik i spojrzał na brata. Wydał się

teraz Andrew zupełnie trzeźwy. Niewiele trzeba było Nedowi, żeby się wstawić, ale równie
łatwo odzyskiwał przytomność umysłu. Jego oczy znów były żywe i jasne jak karaibskie niebo,
a ciemno opalona twarz tryskała zdrowiem. Właśnie ta jego chłopięca uroda i pogodne
usposobienie czyniły z Neda ulubieńca całego świata. W każdym razie nie wybitny umysł, a już
z pewnością nie cechy charakteru. Nikt też nie oczekiwał od Neda, a najmniej chyba Andrew,
że zabłyśnie on w na tym polu.

Ned wziął z rąk brata filiżankę i popijał kawę małymi łykami.
− Maureen naprawdę wszystko opowie Rosemary? − spytał.
− Dlaczegóż nie miałaby tego zrobić?
− I o tej sprawie w Las Vegas też?
− Kto może ją od tego powstrzymać?
− Ależ to byłoby świństwo! Rosemary to jeszcze dziecko; nigdy w życiu nie zrobiła

żadnego samodzielnego kroku i nigdy nie była zamieszana w takie przykre sprawy. Ona tego
nie zrozumie!

− Mogłeś pomyśleć o tym wcześniej, nim zaprosiłeś tu Shirley.
− Shirley? − Ned wziął ze stolika papierową strzałę, przyjrzał się jej bardzo dokładnie,

potem zgniótł mocno w ręku i rzucił papierową kulę w drugi koniec pokoju. − Ależ Drew! Ta
mała nie ma najmniejszego znaczenia. Zaraz ci wszystko wytłumaczę. Siedziałem w jakimś
podrzędnym barze, czekając na telefon od Rosemary. Byłem bardzo podekscytowany. Nie tylko
dlatego, że miała powiedzieć o mnie rodzicom; chodziło mi również o ciebie. Wiedziałem, że
wybierała się przedtem do was. Zaklinałem, żeby nie pisnęła na mój temat ani słowa, choć
byłem przekonany, że i tak nie wytrzyma. Znam ją i wiem, że kiedy jest szczęśliwa, musi o tym
poinformować cały świat. Bałem się, że jeśli to zrobi, Maureen wyjedzie z tą historią w Las
Vegas i zrobi się niezły bigos! Czekam, czekam... a Rosemary nie dzwoni. Ta blondynka,
Shirley, siedziała obok mnie i była wściekła, bo jej facet nie stawił się na umówione
spotkanie. Powtarzała bez przerwy:

„No i puścił mnie w trąbę. Taki parszywy kupczyk z Harrisburga... puścił mnie kantem”.

Wyglądała przy tym jak obraz nędzy i rozpaczy, i nawet pochlipywała. Wreszcie Rosemary
zadzwoniła. Powiedziała, że wszystko jest okay. I z rodzicami, i z wami! Chłopie! Co za
wściekła ulga! Czułem się, jakby mnie kto na sto koni wsadził!

Urwał na chwilę, przesuwając palcem po brzegu filiżanki.
− Siedzi więc obok mnie ta biedna, smutna blondynka i dalej się zamartwia, że skoro taki

parszywy kupczyk puścił ją w trąbę, to znaczy, że jest już skończona. Uczepiła się mojego
ramienia i zaczęła błagać, bym nie zostawiał jej samej. Powtarzała w kółko: „Na miłość
boską, niech mnie wszyscy nie opuszczają w takiej chwili!” I kiedy ją sobie wyobraziłem, jak
wałęsa się co noc po barach, zalewając robaka, pomyślałem: co mi to szkodzi, u diabła! Jeśli
dziewczyna potrzebuje trochę ciepła, by ją podnieść na duchu i przekonać, że jednak ktoś
jeszcze się nią interesuje, to cóż to, u diabła, mi szkodzi! − Znów spojrzał na brata z tym
dobrze znanym Andrew z dzieciństwa wyrazem „Andy mnie zrozumie”. − Nie mogłem jej
zabrać do siebie, bo jeden z moich kumpli odsypia u mnie kaca. Pomyślałem więc, że skoro
zostawiłeś mi wiadomość, iż wrócicie bardzo późno... Założę się, Drew, że w tych
okolicznościach każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo. Chyba mnie rozumiesz...

Najbardziej drażniło Andrew właśnie to, że rzeczywiście rozumiał. Po tylu wspólnie

spędzonych latach, ekscentryczne życie wewnętrzne brata nie miało już przed nim żadnych
tajemnic. Pocieszanie jakiejś nieznajomej, porzuconej blondynki dlatego tylko, że on sam czuł
się szczęśliwy, było dla Neda czymś tak naturalnym, jak wrzucenie datku do kapelusza
stojącego na ulicy żebraka. To, że Andrew rozumiał, wcale nie umniejszało jego wściekłości.
Jak zawsze jednak w przypadku Neda, sprawa zaczynała się rozmywać.

16

background image

Andrew usiadł obok brata na sofie i zapytał:
− Czy spodziewasz się, że Maureen odegra w tej całej historii rolę dobrej samarytanki?
− Nie.
− Albo Rosemary?
− Nie. I dlatego musisz powstrzymać Maureen.
Na to właśnie Andrew czekał − na tę ledwie zasugerowaną pewność brata, że weźmie jego

stronę przeciwko własnej żonie, jakby to była tylko kwestia etykiety.

− Na miłość boską, Ned − powiedział. − Nie zapominaj, że Thatcherowie to najbliższa

rodzina Maureen i że jej chodzi o przyszły los, o szczęście Rosemary!

− To ma być troska o przyszłość Rosemary? Bruździć jej, kiedy się oboje kochamy?
Ned odwrócił się gwałtownie w stronę brata, który zobaczył z najwyższym zdumieniem, że

twarz Neda jest kompletnie odmieniona. Miała teraz ten sam nagły wyraz rozpromienienia, jaki
widział niedawno na twarzy Rosemary na samą wzmiankę imienia Neda; ten dziwny blask,
który kazał zapomnieć, iż nie była nawet przeciętnie ładna.

− Drew, postaraj się zrozumieć. To jest coś, czego ja sam właściwie nie pojmuję i czego

się nie spodziewałem. Zawsze sobie wyobrażałem, że ja... Zresztą, sam nie wiem... Ale od
pierwszej chwili, kiedy zobaczyłem Rosemary na tych wyścigach... tę zabawną, nieładną
dziewczynkę, z wielkimi okularami na nosie, jak gdyby chciała się za nimi ukryć, bo wszystko
na tym świecie jest o tyle piękniejsze i ciekawsze od niej...

Wstał, zapalił papierosa i zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju.
− Zdarzają się takie chwile w życiu, kiedy nagle przestajemy być sobą, a stajemy się

widzem, obserwującym siebie z boku. Tak właśnie się wtedy poczułem. Usiadłem przy niej i
zacząłem rozmowę. Te same bzdury, co zwykle: Wenecja, Hollywood, hrabiny, portugalscy
playboye... Słuchałem sam siebie i zastanawiałem się w duchu, o co mi właściwie chodzi? Czy
chcę jej dać do zrozumienia, że wszyscy za mną szaleją, że tkwię w samym środku... Czego?
Tego wyścigu karierowiczów, który tak lubiła mama. Pamiętasz te pocztówki z Antibes,
depesze z jakiegoś zrujnowanego zamczyska w Arlberg: Wszystkiego najlepszego z okazji
urodzin, kochany Neddy. Żałuję, że nie mogę cię uściskać osobiście. Ucałowania. Matka
?
Czy o to chodziło? Czy byłem aż tak głupi, by uganiać się po świecie bez celu tylko po to, żeby
dorównać mamie?

Wsunął palce w jasną czuprynę i mówił dalej:
− A tu siedzi ta mała Rosemary, zasłuchana, połykająca każde moje słowo i wszystkie te

bujdy, wpatrzona we mnie, jakbym był ósmym cudem świata. Patrząc na nią, myślę: „Biedne,
bogate maleństwo. Nie masz żadnej szansy w życiu. Byle jaki, sztucznie opalony, podejrzany
facet na plaży w Lido poderwie cię i opęta w mgnieniu oka...” A tuż za tą myślą druga
refleksja: „A jakąż ty masz właściwie szansę, grając rolę kochanego, miłego chłopczyka Neda,
wędrującego

po całym ziemskim globie? Za parę lat zaczną ci wypadać włosy, albo zaczniesz tyć, albo

wreszcie zjawi się inny czarujący chłopiec, a wtedy...” Wtedy stajesz się zerem, ruiną, jak ta
mała blondynka Shirley, włóczącym się po nocnych barach, podrywanym przez stare
brazylijskie milionerki... I zrozumiałem, że jestem potrzebny Rosemary, tak samo jak ona mnie.
Dwie małe sierotki, zabłąkane w parszywym, śmierdzącym lesie...

Wrócił na kanapę i chwycił Andrew za ramię.
− Drew... ja mówię jak najbardziej serio! Rosemary to moja życiowa szansa. Kocham ją. I

muszę się z nią ożenić...

Mając jeszcze pełne uszy chaotycznych, dziwacznych wyjaśnień, Andrew patrzył na Neda i

czuł, że mimo ich głębokiego zżycia się i miłości, może po raz pierwszy w życiu młodszy brat
nawiązał z nim kontakt duchowy. I że po raz pierwszy zagląda przez powierzchowny blask i
nieodpowiedzialny tryb życia w głębszą, istotniejszą treść duszy, gdzie czai się samotność i
niepewność, jakże przypominające w gruncie rzeczy jego własne życie! To doświadczenie

17

background image

było dla Andrew czymś tak nowym i niespodziewanym, że chwilowo osłabiło jego czujność.
Poczuł się wzruszony i − wbrew wszelkim dotychczasowym podejrzeniom − uwierzył, iż Ned
jest naprawdę zakochany w Rosemary Thatcher.

− Drew! − mówił przejmująco Ned. − Proszę cię! Musisz mi pomóc! Musisz powstrzymać

Maureen!

Kiedy Andrew był już prawie gotowy ustąpić, przypomniał sobie nagle wizytę w hotelu

Plaza U matki.

− Ned, a co to za sprawa z tymi pięcioma tysiącami dolarów, które chciałeś pożyczyć od

mamy?

Ned zmieszał się na moment, ale szybko wrócił mu dawny uśmiech. − Biedna nasza

staruszka. A więc wyjechała z tym do ciebie! Spodziewałem się tego zresztą.

− Na co potrzebowałeś aż tyle pieniędzy?
− Och, nie musimy chyba mówić o tym w tej chwili. − Ned wzruszył lekko ramionami.
Andrew poczuł, że brat wymyka mu się spod kontroli.
− Przeciwnie! Nawet powinniśmy. Czy chodzi o ten jacht, którym pływaliście z Rosemary

po Małych Antylach?

− Jacht? − powtórzył jak echo Ned. − Ach, nie! To był jacht Rudiego Marsatti, pożyczyłem

od niego.

− Na cóż więc potrzebowałeś tak pilnie pięć tysięcy dolarów, że aż chciałeś naciągnąć

mamę?

Ned wziął w obie dłonie filiżankę z kawą i wypił do dna zupełnie już teraz zimny płyn.
− Na co? Ot, różne wydatki. Nie mogę przecież pozwolić, by Rosemary wszędzie za mnie

płaciła, prawda?

− A twój dochód z kapitału?
Ned odstawił filiżankę i rzucił bratu szybkie, ukośne spojrzenie:
− Jeżeli ci coś powiem, nie będziesz się wściekał? Obiecujesz?
− Cóż to takiego?
− Prędzej czy później i tak byś się o tym dowiedział. Lada dzień opiekunowie mojego

funduszu powierniczego zwrócą się do ciebie. A więc posłuchaj: Kiedy byłem na Florydzie,
bardzo często przebywałem w towarzystwie Entragów. Ich hobby to wyścigi konne. Maria
zdobyła poufną informację o pewnym koniu, bezpośrednio od jego właściciela. Miał to być
jakiś cudowny, niebywały „outsider”, płacony czterdzieści za jeden. Absolutnie niezawodny.
Byłem wtedy trochę krucho z forsą, a koło Entragów kręcił się jakiś typek, przypuszczalnie
gangster. Zaproponował mi pożyczkę − dziesięć tysięcy, które w całości postawiłem na tego
bydlaka. Tymczasem ten cholerny zwierzak upadł i złamał nogę! Gangster stał się natrętny i
żądał natychmiastowego zwrotu pieniędzy. Albo dostanie swoje dziesięć tysięcy, albo...
Znalazłem się w sytuacji bez wyjścia, bo facet napuścił nawet na mnie jakiegoś pokątnego
adwokacinę. Zastawiłem więc moje dwuletnie dochody od kapitału... Andy! Okropnie mi
przykro. Wiem, że postąpiłem jak idiota, ale Maria przysięgała, że to absolutny pewniak!
Stuprocentowy!

Przez dłuższą chwilę Andrew nie był w stanie wymówić słowa. Wreszcie zdołał zapytać:

− Czy to wszystko stało się przed czy po poznaniu Rosemary Thatcher?

− Och, zdaje się, że kilka dni przed.
Andrew wstał wtedy i powiedział spokojnie:
− Przyznam szczerze, że przez chwilę dałem ci się nabrać! Ale ze mnie dureń!
− Ależ, Drew! Zrozum mnie! To nie ma nic wspólnego z Rosemary!
− Oczywiście, że nie!
− No więc dobrze! Może i ma! Może i ta okoliczność uświadomiła mi, że
znalazłem się w ślepej uliczce. Ale Rosemary i ja to naprawdę co innego! To miłość! Ja ją

kocham! Zaklinam się na wszystko... Trzy palce na...

18

background image

− Wyjdź stąd! − sucho rzucił nagle Andrew.
− Ależ, Drew... jeżeli Maureen powie wszystko Rosemary... jeśli ty nie przeszkodzisz w

tym Maureen...

− Powiedziałem, wyjdź!
Ned wstał i spojrzał na brata.
− Mówisz to serio?
− Jak najbardziej. I dobrze o tym wiesz!
Ned wzruszył z rezygnacją ramionami.
− Hm... no cóż, trudno! Tak to bywa na świecie... − Poklepał brata po plecach. − W

porządku! Zupełnie słusznie się wściekasz. Nie mam ci tego za złe. Ale to ci przejdzie.

Uśmiechnął się serdecznie, przelotnie. Skierował się do przedpokoju, włożył płaszcz i

wyszedł.

Andrew długo jeszcze stał w tym samym miejscu, wpatrzony w drzwi sypialni, a jego

wzburzenie z powodu postępowania brata stale rosło. Gdyby nie Ned, bariera dzieląca go od
żony byłaby dzisiaj definitywnie prysła. Ale po tym wszystkim... czy klimat między nim a żoną
pozostał ten sam? Czy on sam zdobędzie się na...

Nagle w jego podświadomości odezwał się ten sam głos, który tak starał się odpędzić:

Pokojówka ? Czyżbyś zamierzał wynajmować swoją żonę do małych domowych posług... O,
Bill! Spójrz, jest i Gloria!... Znalazł się? Chwała Bogu, bo już odchodziłam od zmysłów...
Jesteś chyba jedynym facetem w całym Nowym Jorku, który nic nie wie o własnej żonie...

Andrew Jordan wszedł do sypialni.

ROZDZIAŁ IV

Maureen siedziała w łóżku wsparta o poduszki i słuchała cicho grającego radia. Na widok

wchodzącego męża wyłączyła aparat.

− No i co? Poszedł? − spytała.
− Tak. Już go nie ma.
Zachęcającym gestem poklepała miejsce obok siebie. Kiedy usiadł, wsunęła rękę w jego

dłoń.

− No, a teraz kochanie, opowiedz mi wszystko po kolei − poprosiła.
Po wysłuchaniu całej tej absurdalnej historii, Maureen orzekła:
− A więc to tak postępuje ten mały potworek. Przypuszczam, że będziemy musieli jednak

rozczarować biedną Rosemary, prawda?

− Chyba tak.
− Kochanie, ale ty wcale nie musisz się do tego wtrącać. Tylko niepotrzebnie byś się

zdenerwował. Sama to załatwię. − Pocałowała go lekko w policzek i dodała: − A teraz połóż
się, kochany, i nie mówmy dzisiaj już więcej o Nedzie.

Kiedy Andrew wyszedł z łazienki w piżamie, światło było już zgaszone. Wsunął się do

łóżka obok niej, ona zaś natychmiast przytuliła się do niego mocno i oplotła obiema rękami.

− No, Andy, a teraz powiedz mi wszystko, co ci leży na sercu. Musimy to sobie wreszcie

wyjaśnić.

Usta Maureen dotykały jego policzka, a przytulone do niego ciało było ciepłe i rozluźnione.

Wbrew swoim wcześniejszym obawom, Andrew nie wyczuwał żadnego skrępowania między
nim a żoną. Trzymając ją w ramionach, mógł już mówić o wszystkim: o anonimie, o swych
upokarzających podejrzeniach, o wątpliwościach. A kiedy jej to wszystko szeptał do ucha,
czuł, że razem ze słowami odpływa z niego cała nagromadzona gorycz i męka tej trucizny, która
sączyła mu się w duszę kropla po kropli od tylu miesięcy.

− Gdy wracam późno do domu, a ty nie...
− Andy!
− Sam teraz widzę, że to po prostu chorobliwe. Od razu pomyślałem, że ten anonim to tylko

idiotyczny kawał. Ale kiedy dzwoniłem z biura, a ciebie nie było w domu.... kiedy nie chciałaś

19

background image

pojechać ze mną do Norwegii...

− ...myślałeś, że jest ktoś inny w moim życiu, tak? Och, kochany głuptasku! Gdybyś tylko

szepnął jedno słówko...

− Wstydziłem się.
− To raczej ja powinnam się wstydzić!
− I dzisiaj... to twoje kłamstwo o Rosemary, a potem... u Billa, kiedy dzwoniłaś...
− ...do Glorii. Biednej, roztrzepanej Glorii Leyden. Och, Andy, na przyszłość już będę

wiedziała... Oboje będziemy wiedzieli. Ilekroć coś takiego się stanie, o ile w ogóle się stanie,
damy sobie z tym radę, prawda? Po prostu popatrzymy sobie w oczy i roześmiejemy się.

Andrew czuł, jak rzęsy Maureen muskają jego policzek; mówiła cicho dalej:
− I to ja jestem wszystkiemu winna, kochanie! Bo jestem jak latawiec, ciągle mnie gdzieś

gna po świecie zamiast siedzieć w domu. Takie życie na dłuższą metę nie ma przecież
najmniejszego sensu. Ale, widzisz, odkąd stało się pewne, że nie możemy mieć dzieci... To
wszystko wtedy się zaczęło. Sam chyba się tego domyślasz, prawda?

Cudowne uczucie intymności i jedności osiągnęło teraz w sercu Andrew szczyt. Od dnia, w

którym Maureen wróciła od lekarza z wiadomością, że z powodu pewnych komplikacji
urodzenie dziecka byłoby dla niej niebezpieczne, prawie nie poruszali tego tematu. Andrew
usiłował ukryć przed żoną własne rozczarowanie, ale Maureen okazywała taki spokój i
opanowanie, iż miał wrażenie, że fakt ten nie stanowił dla niej żadnej tragedii. Nie
podejrzewał nawet, że była to jedna z przyczyn ich wzajemnych nieporozumień.

Wysunął rękę i pogładził ją po włosach.
− Nie miałem pojęcia, że i ty tak ciężko to przeżyłaś − powiedział cicho.
− Ciężko? Och, kochanie...
− A gdybyś tak jeszcze raz wybrała się do doktora Williamsa?
− Zrobiłam to dwa miesiące temu. Nie mówiłam ci, bo chciałam o tym wszystkim

zapomnieć.

− Dlaczego nie mielibyśmy zaadoptować jakiegoś dziecka? − spytał Andrew, zdradzając

swoje od dawna skrywane pragnienie.

− Zaadoptować?
− Czemu nie? Już od jutra mogę zacząć się rozglądać.
− Och, kochanie... może jeszcze nie teraz. Mamy przecież tyle spraw...
Zasnęli, nie rozplatając ramion. Gdzieś w środku nocy Andrew obudził się. Była to

godzina, w której zwykle dręczyły go „złe demony”. Ale dzisiaj głowa Maureen spoczywała na
jego piersi; wokół panowało ciepło i łagodny spokój. Nie istniała między nimi żadna
przegroda, jak gdyby stanowili jeden organizm, a krew płynąca w ich żyłach pochodziła z tego
samego serca. Andrew czuł, że odzyskał całą swoją męską godność. To najszczęśliwszy
moment w moim życiu − orzekł w myślach i znowu zasnął.

Rano Maureen wstała pierwsza. To nie zdarzyło się już od wielu tygodni − nie dlatego, by

była specjalnie leniwa czy rozpieszczona, ale ponieważ Andrew utrzymywał, że to nie ma
sensu.

Kiedy wszedł do saloniku, śniadanie czekało już na niego na stoliku do kawy. Przy

nakryciu leżała poczta. Gdy otworzył listy, okazało się, że były to same druki reklamowe.
Przeglądał właśnie jakiś kolorowy prospekt Klubu Książki Miesiąca, gdy Maureen wyszła z
kuchni w białej, jedwabnej sukience, niosąc na tacy jaja i bekon. Wsunęła się na kanapę obok
niego i pocałowała go w policzek.

− Kochanie, pewnie wolałbyś, bym sama załatwiła sprawę z Rosemary, prawda?
Andrew nie myślał w tej chwili ani o Rosemary, ani o Nedzie.
− Nie widzę powodu, byś miała tak się obciążać − odparł.
− Kiedy naprawdę tak będzie najlepiej. I łatwiej dla Rosemary, jeżeli załatwimy to

„między nami, kobietami”. Zaraz po lunchu zadzwonię do ciebie do biura i zdam ci relację ze

20

background image

wszystkiego. Wiem, że to niezbyt przyjemne, ale nie ma rady. Trzeba raz z tym zrobić porządek.
I nie martw się o Neda, kochanie. Wiesz dobrze, że za tydzień zapomni już o Rosemary.

Po śniadaniu odprowadziła Andrew do przedpokoju i przytuliła się do niego, jak gdyby

wybierał się daleko za morze.

A kiedy już znalazł się w biurze, panna Minter, przynosząc mu pocztę do przejrzenia,

zauważyła ze zdziwieniem:

− O?! Co się dzisiaj z panem dzieje? Dostał pan w spadku milion dolarów, czy co?
Około jedenastej odebrał telefon od matki:
− Andrew dzwonili do mnie jacyś Hatchardowie, czy coś w tym rodzaju. Zaprosili mnie z

Lemem na obiad w sobotę. Podobno Ned zaręczył się z ich córką. Słyszałeś coś na ten temat?

− No... − zaczął Andrew.
− Co ma znaczyć to „no...”? Albo jest z nią zaręczony, albo nie!
Co to za kręcenie. Wszystko to wydaje mi się bardzo dziwne. Twierdzą, że mnie znają... A

ja sobie absolutnie nie przypominam żadnych Hatchardów.

− Oni nazywają się Thatcher.
− Wszystko jedno jak się nazywają, ja ich sobie w każdym razie nie przypominam. Czy są

zamożni?

− Zdaje się, że nawet bardzo. Multimilionerzy.
− No to przynajmniej pocieszające! Wolałabym jednak, by Ned nie był taki męczący.

Telefonowałam do niego, ale, oczywiście, jak zwykle nie było go w domu. Andrew, wytłumacz
mi to wszystko.

Po raz pierwszy w życiu Andrew był zadowolony, iż jego matka nie interesowała się

absolutnie niczym, poza własną osobą. Umyślnie więc mówił trochę niejasno, zaznaczając
jedynie, że zarówno zaręczyny jak i data spotkania nie są jeszcze definitywnie ustalone i że
należy poczekać na potwierdzenie zaproszenia. Takie wyjaśnienie całkowicie panią Pryde
zadowoliło. Spodziewał się, że na koniec zapyta go, jak zwykle, co ma na siebie włożyć do
tych „Hatchardów”, ale ona zawołała tylko:

− O, właśnie wstał Lem! Biedaczek miał okropną noc z powodu tego swojego serca.

Andrew, proszę cię, przestań gadać i gadać bez końca! Doprawdy nie mam czasu słuchać tych
bredni. Może wpadniemy do was wieczorkiem jadąc do Raffertych... Tak, Lem, kochanie! Już
idę!

W związku z telefonem matki Andrew zaczął znowu myśleć o bracie. Po dzisiejszej nocnej

euforii nie czuł absolutnie żadnej urazy do Neda. Przypomniał sobie raczej z rozrzewnieniem
przebieg wczorajszego wieczoru. Bezsensowne wysiłki Neda, aby pocieszyć tę rozżaloną
blondynkę, urywki jego spowiedzi i wreszcie słowa: „Rosemary to moja życiowa szansa.
Kocham ją. I muszę się z nią ożenić...” Czy możliwe, że tym razem Ned mówił poważnie i
wierzył w to, co mówi? Że to był jego własny rodzaj prawdy? Czyż nie był to cały Ned?
Stracić dziesięć tysięcy dolarów należących do jakiegoś gangstera i jednocześnie uważać się
za zakochanego do szaleństwa w nieładnej, bogatej dziewczynie, nie dostrzegając związku
pomiędzy jednym a drugim. Miłość Andrew do młodszego brata, tak często zakłócana przez
rozgoryczenie, oburzenie a nawet... zazdrość, była teraz prosta, jasna i opiekuńcza. Biedny
Ned! Jaka szkoda, że życie jest jednak życiem i ma swoje wymagania i że Maureen będzie
musiała ściągnąć go z obłoków na ziemię. Miała przecież moralny obowiązek wobec
Thatcherów, by tak właśnie postąpić. Raz jeszcze błogosławił w duchu żonę, że zdjęła z jego
barków ten niemiły obowiązek.

Przez całe popołudnie nie mógł jednak pozbyć się myśli o lunchu, na który Rosemary

zaprosiła ich oboje. Gdy poszedł coś zjeść razem ze swym głównym księgowym, w
roztargnieniu przełykał potrawkę z kurczęcia i ostatnie wyniki

finansowe. Chociaż jego jedyny klient w tym dniu przewidziany był dopiero na godzinę

trzecią trzydzieści, wrócił od razu do biura, spodziewając się telefonu od Maureen. Do trzeciej

21

background image

telefonu jeszcze nie było, ale dzisiaj fakt ten nie niepokoił go. Kuzynka Rosemary zapewne
bardzo przejęła się rozmową i Maureen musiała się nią zaopiekować.

Kwadrans po trzeciej, kiedy właśnie przygotowywał sobie papiery potrzebne do rozmowy

z klientem, drzwi nagle gwałtownie się otworzyły i do gabinetu wpadła Rosemary Thatcher.
Była potargana, a wokół niej powiewała atmosfera kataklizmu, jak gdyby właśnie uciekła od
pożaru albo z katastrofy w metrze. Tylko grube okulary zachowały swoją indywidualność −
ogromne, błyszczące, dominujące na małej ściągniętej twarzyczce.

− Andrew − wołała już od progu. − Błagam cię, Andrew! Powstrzymaj Maureen!
Chyba biegła całą drogę, gdyż głos miała zdyszany, a oddech urywany. Andrew wyobraził

ją sobie gwałtownie wybiegającą z Pawilonu (Ja zapraszam. Macie przyjść!), jak gdyby goniła
ją sfora rozbestwionych psów. Wstał i podszedł, żeby podsunąć jej krzesło, ale ona
odepchnęła jego rękę.

− Nie! Posłuchaj. Musisz mnie wysłuchać! Maureen opowiedziała mi o Nedzie wszystko. I

o tej awanturze w Las Vegas i o kłopotach na Florydzie i o... o tej blondynce, którą do was
sprowadził wczoraj w nocy. Była przekonana, że to mnie kompletnie załamie, jakbym nie znała
Neda. Jakbym nie domyślała się sto razy gorszych rzeczy w jego życiu i jakby to mogło
cokolwiek zmienić, skoro go kocham i skoro właśnie ze względu na te wszystkie jego
idiotyczne eskapady Ned mnie potrzebuje!

Patrzyła na niego przenikliwie spoza grubych szkieł i mówiła z przejęciem dalej:
− Powiedziałam jej, że nie sprawi mi najmniejszej różnicy nawet jeśli się dowiem, że Ned

obrabował bank albo zamordował kilkunastu ludzi. Nie mogła tego pojąć. Oświadczyła, że
jestem zwyczajną wariatką, że brak mi piątej klepki, a skoro tak, to ona musi za mnie działać!
Powiedziała, że pójdzie do mamy i papy.

W tym miejscu chwyciła Andrew za ramię. Jak na tak drobną osóbkę, uchwyt był

zdumiewająco silny i energiczny.

− I ona to zrobi, o ile jej nie powstrzymasz. Więc proszę cię, błagam! Wytłumacz jej, żeby

nie wścibiała nosa w cudze sprawy, żeby nie intrygowała i nie łamała ludziom życia!

Andrew patrzył na Rosemary i myślał, że ta opętana miłością mała furiatka, bardzo mało

przypomina „zabłąkaną w lesie sierotkę”, potrzebującą pomocy Neda.

− Zadzwoń do niej! − zażądała. − Natychmiast! Z restauracji poszła prosto do domu.

Wydusiłam z niej obietnicę, że jeszcze to przemyśli. Zresztą nie miała wyboru, bo papa jest na
jakimś posiedzeniu zarządu, a mama w swoim klubie brydżowym. Ale ja znam Maureen i
wiem, że pójdzie do nich wcześniej czy później. Więc musisz jej przeszkodzić, bo to jest
absurd. Nie znasz papy! Mama jest w porządku, ale poglądy papy są zupełnie przedpotopowe.
Jeśli dowie się tego wszystkiego o Neddym, gotów się załamać. A w dodatku to niczego nie
zmieni, bo ja i tak wyjdę za Neda. Jestem pełnoletnia i mam własny majątek. Cóż z tego, że
Ned jest zrujnowany, jeśli ja mam pieniądze! Ani mama, ani papa nie są w stanie nas
powstrzymać. Nikt nie jest w stanie tego zrobić! Ale jeżeli Maureen wścibi w to swój nos, to
tylko ich zmartwi, unieszczęśliwi, złamie im życie!

Odsunęła się od niego gwałtownie i położyła rękę na aparacie telefonicznym. − Dzwoń do

niej zaraz! Błagam cię!

Cała ta scena była melodramatyczna i trochę śmieszna, ale taka bezwzględna determinacja

w tej młodej dziewczynie wydawała się Andrew wzruszająca. Toteż dobrotliwym tonem
starszego wujaszka odparł jej: − Ależ, Rosemary, mam wrażenie, że nie zdajesz sobie sprawy
z tego, w jakiej sytuacji znalazła się Maureen. Jest bardzo przywiązana do twoich rodziców,
uważa ich prawie za własnych. Wie, jak wielką wagę przywiązują do twego małżeństwa. Musi
więc kierować się zdrowym rozsądkiem i zrobić tak, by wypadło jak najlepiej dla wszystkich.

− I ty wierzysz, że ona się tym kieruje!? − zaśmiała się szyderczo Rosemary.
− Oczywiście!

22

background image

− To doprawdy zabawne słyszeć takie słowa z ust jej własnego męża! Więc niczego do tej

pory nie dowiedziałeś się o Maureen? A to dobre! Maureen troszcząca się o mamę i papę!
Maureen dążąca do tego, by wyszło jak najlepiej dla wszystkich! Otóż wiedz, że Maureen nie
zrobi nigdy nic, o ile to nie wyjdzie na jej korzyść. Ona mnie nienawidzi! Zawsze mnie
nienawidziła, bo ona była piękna, a ja nie, ale za to ja miałam dużo pieniędzy. To wszystko
robione jest na złość i z zawiści, albo jeszcze czegoś gorszego. To jej wielka szansa. Może się
przynajmniej

odegrać na moich rodzicach. „Popatrzcie tylko, jak was urządziła ta wasza ukochana

Rosemary! Ale za to jaka ja jestem dobra, mnie możecie ufać...”

Gniew opanował Andrew tak gwałtownie, iż bał się, że nie zdoła go opanować i uderzy

Rosemary. Na szczęście weszła akurat panna Minter i zaanonsowała oczekiwanego klienta.
Wszystko wróciło do właściwych proporcji. Jego własna wściekłość wydała mu się tak samo
dziecinna, jak i oskarżenie Rosemary pod adresem Maureen.

− Bardzo mi przykro, ale będziesz musiała wyjść − powiedział.
− Ale pomówisz z Maureen? Powstrzymasz ją, prawda?
− Czy nie jest to trochę dziwne, że właśnie do mnie zwracasz się z tą sprawą?
− Ale przecież Neddy jest twoim bratem!
− A Maureen moją żoną. Może cię to zaskoczy, ale mam wrażenie, iż nasze zapatrywania

zasadniczo różnią się między sobą. I wolę powiedzieć ci od razu, że jeśli Maureen postanowi
powiedzieć o wszystkim twoim rodzicom, ja stanę po jej stronie.

Rosemary Thatcher stała, patrząc na Andrew, a jej mały różowy języczek wysunął się, by

zwilżyć zeschnięte wargi.

− Ty głupcze! − rzuciła. − Biedny, żałosny głupcze.
Odsunęła się od Andrew, a przy tym ruchu w jej grubych szkłach odbił się obraz okna.

Przemknęła obok panny Minter z dumnie uniesioną głową i zniknęła za drzwiami.

− O rety! − wykrzyknęła panna Minter.
− Ma pani słuszność: O rety! − powtórzył Andrew.
W tej samej chwili wkroczył do gabinetu klient i gdyby Andrew nawet chciał zatrzymać

Rosemary, byłoby już za późno.

Dobrze po piątej, kiedy gość wyszedł, Andrew zwolnił pannę Minter, sam zaś został

jeszcze chwilę, by przygotować wszystko, co będzie mu potrzebne na następny dzień.
Rosemary nie zdołała popsuć jego radosnego nastroju, ani tego uczucia ciepła i szczęścia.
Teraz, kiedy gniew w nim zupełnie już wygasł, musiał szczerze przyznać, że Rosemary budzi w
nim podziw! Czy Ned zdaje sobie z tego sprawę, czy nie, los postawił mu na drodze
dziewczynę jak najbardziej nadającą się do zawojowania go. A skoro miała swój własny,
niezależny majątek, doprowadzenie Neda do ołtarza nie powinno nastręczać jej większych
trudności − bez względu na to, jakie stanowisko zajmie Maureen.

No cóż − orzekł w myśli Andrew − wygląda to nawet wcale ładnie! Może z Neda będą

jeszcze ludzie!

Kiedy prawie o szóstej wychodził z biura, kwiaciarnia na dole była jeszcze otwarta. Kupił

ogromny pęk czerwonych i białych goździków i pojechał taksówką do domu. Gdy znalazł się w
windzie, aromat kwiatów stworzył dla niego jakby mały, prywatny świat wiosny. I poczuł
nagle, że choć Maureen nie zadzwoniła do niego zgodnie z obietnicą, nie budzi to w nim
najmniejszego niepokoju i żaden demon zazdrości nie podnosi zielonookiej głowy w jego
duszy. Oto najlepszy dowód, jak uzdrawiająco podziałała kuracja.

Mieszkanie Jordanów znajdowało się na najwyższym piętrze. Trzymając jedną ręką pęk

kwiatów, drugą wyjął klucz i wsunął go do zamka. Otwierając drzwi, zauważył na nich jakieś
dziwne rysy i zadrapania. Wysunął rękę, by chwycić klamkę, ale drzwi same się uchyliły.

Ogarnął go dziwny niepokój. Minął pospiesznie hol i wpadł do salonu, gdzie panował

niesamowity bałagan. Wszystkie poduszki zrzucone były z kanapy na podłogę, szuflady biurka

23

background image

pootwierane, a papiery rozsypane po całym pokoju. Na samym środku dywanu rozciągała się
niedbale zmiętoszona suknia ze złotej lamy, jedna z wieczorowych kreacji Maureen.

Niepokój Andrew przerodził się teraz w panikę.
− Maureen! − zawołał.
Wpadł do sypialni. Maureen leżała rozciągnięta na łóżku, na wznak. Wyglądała tak samo

groteskowo zniekształcona jak jej suknia ze złotej lamy. Jedna noga zwisała przez krawędź,
druga podkurczona była pod ciało.

Goździki wypadły z rąk Andrew. Podszedł bliżej i zauważył obok ciała Maureen stary

rewolwer, który zawsze przechowywał w szufladzie nocnego stolika. W tej samej chwili
zobaczył jej rozchylone wargi, zamglone oczy i dwie krwawiące rany− jedną na lewej piersi, a
drugą dużo niżej, po prawej stronie.

− Maureen...
Jej lewa ręka, odwrócona dłonią do góry, leżała na kolanie. Na palcu nie było obrączki,

tylko jaśniejszy, różowy ślad. Pochylił się i dotknął tej ręki, ale nie miał wrażenia, że dotyka
Maureen; było to jak luźny kontakt z jakimś zimnym, bezimiennym przedmiotem, na który
natknął się niespodziewanie w ciemnym pokoju.

Wówczas Andrew zrozumiał, że właśnie spotkało go to najgorsze, co może przydarzyć się

w życiu.

ROZDZIAŁ V

Przez pierwsze tragiczne chwile zdawało się Andrew, że sam też nie żyje, leżąc obok żony

na tej zabrudzonej pościeli, i choć resztką świadomości pojmuje, iż stało się coś strasznego,
nie jest pewien, co to właściwie było i kogo spotkało. Później nie pamiętał z tego pierwszego
okresu właściwie nic; zdawał sobie jedynie sprawę z nieładu i chaosu panującego w
mieszkaniu, z pootwieranych szuflad i porozrzucanych po całym pokoju części garderoby.

Kiedy wrócił do saloniku, usiłował opanować się jakoś i zebrać myśli. Pierwszym

konkretnym objawem był widok jednej z jego sportowych marynarek, wiszącej na klamce
drzwi do łazienki. Usiadł na kanapie pozbawionej poduszek i spojrzał na leżącą na dywanie
suknię ze złotej lamy. Wtedy to, na jedną krótką chwilę, mgła otaczająca jego mózg nagle się
rozwiała i świadomość bezpowrotnej klęski uderzyła go z całą gwałtownością.

Maureen nie żyje.
Do mieszkania włamali się widocznie bandyci... Maureen ich spłoszyła, więc zastrzelili ją

jego własnym rewolwerem.

Nad bólem zdobyła teraz przewagę wściekłość. Jego zaciśnięte pięści pragnęły dusić,

zabijać, łamać. Maureen odeszła! Jakże mu przyjdzie żyć bez niej?

Światło stojącej obok lampy raziło go tak, jakby to był reflektor; podniósł więc rękę i

zasłonił twarz. Czuł, że powinien się ruszyć, powinien coś robić, bo w przeciwnym razie ten
koszmar będzie trwał... z tym oślepiającym światłem i złotą suknią, z jego marynarką na
klamce w łazience, zburzoną pościelą w sypialni i oczami Maureen − nie, nie oczami, a
zielonymi, płaskimi kamykami...

Z twarzą ciągle jeszcze ukrytą w dłoniach usłyszał nagle zbliżające się kroki. Serce

podskoczyło mu w piersi z radości... A więc to była halucynacja! Maureen jest! Idzie do
niego... idzie z sypialni do niego!

− Andrew, Andrew! − ten głos i te kroki... drobne kroczki na szpilkowych obcasach. −

Doprawdy, Andrew, ile razy mówiłam ci, że nie wolno zostawiać w Nowym Jorku otwartych
drzwi! Mówią, że najbardziej niebezpieczne miasto na świecie to Neapol, ale gdzież mu tam
do dzisiejszego Nowego Jorku! Nie ma żadnego porównania! To jakby... Andrew!

Podniósł głowę i spojrzał prosto w świdrujące, niebieskie oczy matki. Miała na sobie futro

z norek, a w jej uszach błyszczały wielkie rubiny. Drobna dłoń wsparta była na ramieniu Lema,
który tkwił przy jej boku, wysoki, barczysty, z tym swoim specyficznym, z lekka zakłopotanym
uśmiechem oficera angielskich wojsk kolonialnych.

24

background image

− Andrew! Co tu się właściwie dzieje!? − spytała matka.
Andrew zdawał sobie sprawę, że stoją przed nim oboje. Wiedział, kim są. Wiedział

wszystko, z wyjątkiem tego, jak powinien się zachować.

− Andrew?! Ta suknia na dywanie... ten bałagan! Andrew, na litość boską, mówże coś,

człowieku!!

Wstał, a kolana drżały pod nim, jak gdyby spędził wiele tygodni w szpitalnym łóżku.
− Maureen! − zdołał wyrzucić z siebie.
− Czy coś jej się stało? − dopytywała się dalej pani Pryde. − Gdzie ona jest?
− W sypialni.
− Lem, pójdź do sypialni i zobacz!
− Jasne, kotku!
Lem wybiegł z pokoju. Andrew poczuł, że traci równowagę, zachwiał się i znalazł się z

powrotem na kanapie. Matka usiadła przy nim i chwyciła go za ramię.

− Andrew! Co zrobiłeś Maureen? Powiedz mi. Musisz mi powiedzieć! Co zrobiłeś

Maureen...

Słyszał to i wiedział, że powinien jakoś zareagować, zaprzeczyć. Nawet jego matka nie

może... Przez chwilę szukał odpowiednich słów, aż wreszcie usłyszał swój głos:

− Daj mi drinka.
Pani Pryde szybko podeszła do barku, Andrew zaś pomyślał jak przez mgłę, że nikt nigdy

nie zażądał od matki, by coś przyniosła.

Po chwili była już przy nim ze szklanką w ręku.
− Masz, wypij... to czysta whisky, bez wody sodowej.
Wziął szklankę w obie dłonie i podniósł do ust. Pociągnął spory łyk. Znad brzegu szkła

zobaczył wychodzącego z sypialni Lema. Przez chwilę widział tak zniekształconą twarz
ojczyma, podobną do jakiejś groteskowej dyni czy maski karnawałowej, z domalowanymi
wąsami i okrągłymi czarnymi guziczkami zamiast oczu.

− Ona nie żyje − powiedział tylko.
− Maureen!? − krzyknęła pani Pryde.
− Leży na łóżku... zastrzelona.
Pani Pryde obróciła się gwałtownie w stronę syna.
− Andrew! − zawołała ze zgrozą.
Andrew był zdumiony, że mimo oszołomienia potrafi odróżnić każdy odcień w głosie

matki. „Andrew!” − ten oskarżycielski ton brzmiał mu w uszach od najwcześniejszego
dzieciństwa. „Andrew!”, czyli innymi słowy: „Oczywiście, że to ty, a nie Ned, stłukłeś
szybę!”, „Andrew!” znaczyło: „Na miłość boską, nie gnieć mi sukni! Przecież widzisz, że
jestem ubrana do wyjścia!” Teraz „Andrew!” miało oznaczać: „Czemu, u licha, naraziłeś mnie
na taką kłopotliwą sytuację!?”

Spojrzał na matkę znad brzegu szklanki i stwierdził z lekkim zdziwieniem, iż mimo upływu

tylu lat i pozornej wyrozumiałości dojrzałego wieku nigdy jej nie wybaczył.

− Maureen nie żyje − powtórzył Lem. − Cała sypialnia jest w okropnym stanie. Na pewno

włamywacze wtargnęli do mieszkania i zabili ją.

Położył rękę na ramieniu Andrew. Była ciężka i dodawała nieprawdopodobnie wiele

otuchy.

− Dopiero przed chwilą wróciłeś do domu, prawda, stary? − zapytał pasierba.
− Tak.
− I znalazłeś ją?
− Tak.
− Biedaku! Cóż to za okropne przeżycie! Jaki koszmar!
Andrew ciągle jeszcze miał oczy utkwione w matkę. Jej porcelanowa twarz nie wyrażała

żadnego uczucia.

25

background image

− Czy zawiadomiłeś policję? − spytała.
Potrząsnął głową w milczeniu.
− Dlaczego nie?
− Ależ, kochanie, on jest w szoku. Czy nie widzisz? − wtrącił się Lem. − Biedak, nie wie

nawet, co się z nim dzieje!

− Jeżeli on nie wie, to ktoś inny musi wiedzieć. Zadzwoń na policję, Lem! I to zaraz! Nie

chcę, by myślano, że siedzieliśmy tu bezczynnie godzinami. Boże drogi, co za
nieprawdopodobna historia! Co za koszmar! Po prostu nie z tej ziemi!

Lem zrobił, jak mu poleciła żona, i po chwili wrócił do saloniku. Na swój trochę

nieporadny sposób, obchodząc się z pasierbem łagodnie i delikatnie, próbował ułożyć
poduszki z powrotem na kanapie, by Andrew mógł się położyć. On jednak czuł, że nie wolno
mu się poddawać obezwładniającemu letargowi, że powinien coś robić. Lem przyniósł mu
jeszcze jedną whisky, którą sączył powoli, siedząc nadal nieruchomo. Czuł, że powraca
uczucie wściekłości. Bandyci muszą zostać ujęci! Muszą za to zapłacić! Zobaczył w wyobraźni
sadystyczną wizję dwóch, bliżej nie określonych, podejrzanych mężczyzn z ogolonymi
głowami, przywiązanych do foteli elektrycznych, wydających nieludzki krzyk, gdy prąd
elektryczny przeszywa ich ciała. Uczepił się tej wizji, jakby to była odtrutka na jego rozpacz.

Pani Pryde poprosiła o kieliszek martini − jedyny drink, jaki kiedykolwiek piła. Nawet w

takiej chwili musiał odbyć się wyszukany rytuał zamrażania szklanki i przygotowywania skórki
cytrynowej. Lem wchodził i wychodził z kuchni przygotowując drinka; wreszcie podał go
żonie, ona zaś wyjęła papierosa i wsunęła do długiej jaspisowej cygarniczki. Lem podsunął jej
ogień i przygotował z kolei drinka dla siebie. Wszystko to odbywało się w głębokim
milczeniu, przypominając pantomimę na ekranie telewizora z odłączonym dźwiękiem: pani
Pryde wypuszczająca dym z papierosa i obracająca w palcach szklaneczkę martini, Lem
stojący obok niej i Andrew siedzący na kanapie.

− Lem.
− Słucham cię, kotku!
− Może zatelefonujesz do Raffertych. Powiedz im, że bardzo przepraszamy, ale jednak nie

możemy przyjść. Tylko nie mów, dlaczego. Ani słowa!

− Dobrze, kochanie.
Kiedy Lem podszedł do telefonu, pani Pryde zwróciła się do syna:
− Andrew.
− Tak, mamo?
− Gdzie jest Neddy?
− Ned?
− Dzwoniłam do niego po lunchu i wspomniałam, że mamy zamiar wpaść do was po

drodze do Raffertych. Powiedział, że postara się do nas dołączyć. Andrew...

− Słucham, mamo!
− Neddy wydawał się bardzo podenerwowany z powodu tej małej Hatchard. Powiedział,

że Maureen coś przeciwko niej knuje. Nie rozumiem, co miał na myśli. Bo dlaczego Maureen
miałaby...

− Kochanie − przerwał jej Lem. − Nie teraz...
Przez otwarte drzwi wejściowe Andrew usłyszał łoskot otwierającej się windy. Następnie

rozległy się jakieś głosy i kroki − zupełnie jakby nadciągała armia wojska. Zdążył odstawić
nie dopitego drinka, kiedy pokój wypełnił się nagle policjantami.

Wszystko, co działo się potem, odbywało się poza jego świadomością. Było ich co

najmniej trzech, jeśli nie czterech. Przebywali przeważnie w sypialni, ale od czasu do czasu
zjawiali się w saloniku − potężni mężczyźni o rumianych twarzach, poruszający się ostrożnie i
rozważnie jak psy tropiące ptactwo. Od czasu do czasu błyskał flesz aparatu fotograficznego.
W całym tym gwarze i zamieszaniu Andrew słyszał bez przerwy wysoki, rozkazujący głos

26

background image

matki. Zachowywała się tak, jakby miała przed sobą urzędników hotelowych bądź celników,
którzy nie bardzo orientują się, z kim mają do czynienia.

Andrew nadal pozostawał pod wpływem szoku. Myślał jednak na tyle logicznie, by

wiedzieć, że mądrzej będzie udawać jeszcze większe oszołomienie niż odczuwał w istocie. W
ten sposób dadzą mu spokój i trochę więcej czasu na oswojenie się z myślą, iż Maureen
naprawdę nie żyje. Wydawało mu się − a może faktycznie tak było, że siedzi samotnie na
kanapie od wielu już godzin.

Wreszcie podeszła do niego matka, a za nią Lem i jeszcze jakiś mężczyzna.
− Andrew, pozwól... to porucznik Mooney − powiedziała.
− Andrew, mój stary − dodał Lem. − Jak się teraz czujesz? Czy będziesz w stanie

odpowiedzieć na kilka pytań?

− Tak − odparł Andrew.
Wziął z rąk Lema zapalonego papierosa i zaciągnął się głęboko, spoglądając na porucznika

sadowiącego się naprzeciwko. Był to postawny mężczyzna z szeroką, kanciastą twarzą, z której
wyzierały małe niebieskie oczy o czujnym, badawczym spojrzeniu. Typowy glina przywodzący
na myśl cały ten obcy świat ponurych policyjnych klitek, białych rękawiczek na rękach
regulujących ruchem.... z żoną i dziećmi w... gdzie?, zastanawiał się Andrew, może w
Queens?... a niedziele spędzał przy pokerowym stole, w sportowej koszuli i spodniach...

− W porządku, panie Jordan? − zapytał porucznik.
− Tak − odparł mu Andrew.
− Staramy się właśnie ustalić, czy nie zginęły jakieś kosztowności.
− Kasetka z biżuterią! − podsunęła pani Pryde. − Maureen musiała przecież mieć kasetkę z

biżuterią, prawda, Andrew?

− Owszem. Czerwoną safianową szkatułkę, którą przechowywała w górnej szufladzie

toaletki.

− Jak pan widzi, poruczniku, nie ma jej tu − odezwał się Lem. − Skradziono ją, podobnie

jak gotówkę z portfela.

Andrew ciągle widział przed sobą szeroką twarz porucznika Mooneya.
− Czy zauważył pan brak jeszcze czegoś, panie Jordan? − indagował dalej. − Jakieś

pieniądze przechowywane w domu?

− Nie, nie przypuszczam. Może tylko futro z norek...
− Leży na podłodze w sypialni − pośpieszył z wyjaśnieniem Lem. − Złodzieje musieli je

widocznie upuścić. Ktoś ich spłoszył i uciekli, zabierając tylko szkatułkę z biżuterią,
pierścionki z jej palców i gotówkę z portfela.

Andrew przypomniał sobie rękę Maureen odwróconą dłonią do góry i różowy ślad po

obrączce.

− Andrew! − usłyszał ostry, stanowczy głos matki. − A więc przyszedłeś jak zwykle z biura

i tak ją znalazłeś, prawda?

− Tak.
− Czy miał pan jakieś trudności z wejściem do mieszkania? − dopytywał się porucznik.
− Nie. Tyle tylko, że zamek był porysowany, a kiedy oparłem się o drzwi, same się

otworzyły.

− I to wszystko działo się tuż przed naszym przyjściem, prawda, Andrew? − pomagała

porucznikowi pani Pryde. − Dosłownie chwilę wcześniej.

− Tak.
Porucznik położył teraz swoje wielkie ręce na szerokich kolanach.
− A skąd się znalazł na podłodze ten pęk goździków, panie Jordan? − zapytał.
− Kupiłem je dla żony.
Ciężkie, otoczone krótkimi rzęsami powieki porucznika zamrugały znacząco.
− Na przeprosiny po jakiejś sprzeczce? − spytał.

27

background image

− Po sprzeczce? − powtórzyła jak echo pani Pryde. − Z jakiegoż, u licha, powodu mieliby

się kłócić?!

− Mężowie przynoszą żonom kwiaty przeważnie wtedy, kiedy się przedtem pokłócili −

rzeczowo zauważył porucznik Mooney.

− Cóż za absurd! − obruszyła się pani Pryde. − Mój mąż przynosi mi kwiaty codziennie.
Porucznik zignorował ją i ponownie zwrócił się do Andrew:
− A więc? Czy posprzeczał się pan z żoną, panie Jordan?
− Nie − zaprzeczył Andrew.
− I nie zna pan nikogo, kto mógłby chcieć ją skrzywdzić?
− Nie.
− To pana rewolwer?
− Tak, mój. Trzymałem go w sypialni na wypadek obrony.
− Ma pan pozwolenie na broń?
− Tak.
− A więc, krótko mówiąc, według pana odbyło się to mniej więcej tak: włamywacze

zastali pańską żonę samą... ona sięgnęła po rewolwer, potem oni przechwycili go i strzelili do
niej. Czy tak?

− Oczywiście − odpowiedział, zamiast Andrew, Lem. − Nie mogło być inaczej.
Tymczasem w drzwiach wejściowych pojawili się dwaj mężczyźni w białych kitlach,

niosący nosze. Porucznik oddalił się, a pani Pryde i Lem przysunęli się do Andrew, aby
zasłonić mu widok. Ale on i tak wiedział, że to ludzie z kostnicy przyszli po Maureen. Po
chwili wyniesiono nosze przykryte białym prześcieradłem. Teraz z kolei państwo Pryde
wyszli, a policjanci wrócili do saloniku. Jeden z nich wziął z podłogi złotą suknię i zaniósł ją
do sypialni, omijając ostrożnie wyciągnięte nogi Andrew.

Chwilę później znów rozległ się poirytowany, ostry głos pani Pryde: − ...doprawdy,

poruczniku, to wprost nieludzkie! Dręczyć biednego chłopca w takiej chwili! Czy pan nie
rozumie, co on teraz czuje? Czyż nie ma w panu ani krzty wrażliwości?

Ale porucznik, nie zważając na jej słowa, twardo stanął przed Andrew i spytał:
− Czy chciałby pan coś dodać, panie Jordan?
− Nie, poruczniku.
− Dobrze. Wobec tego sądzę, że na dzisiaj wystarczy. Chciałbym jednak prosić pana o

stawienie się jutro o godzinie dziesiątej, pod tym adresem. − Wręczył Andrew wizytówkę,
którą ten wsunął do kieszeni marynarki. − A więc punktualnie o dziesiątej, panie Jordan.
Zgoda?

− Tak.
− Zostawiam tu jednego z moich ludzi, aby dokładnie przeszukał całe mieszkanie. Pańska

matka oświadczyła, że przenocuje pan u niej − powiedział, wyciągając na pożegnanie rękę, i
dodał: − Proszę mi wierzyć, jest mi ogromnie przykro, panie Jordan. To dla pana ciężkie
przeżycie. Serdecznie współczuję.

Andrew uścisnął dłoń porucznika, który rzucił na odchodnym:
− Dobranoc pani. Dobranoc, panie Pryde.
Po chwili wszyscy policjanci wyszli, z wyjątkiem jednego, który pozostał w sypialni. Pani

Pryde westchnęła, wyjęła kolejnego papierosa i umieściwszy go w jaspisowej cygarniczce,
skinęła na męża, by podał jej ogień.

− Uważam, że mogło być gorzej − powiedziała. − Andrew, wszystko już załatwione;

zarezerwowałam dla ciebie pokój w hotelu Plaza.

− Tak będzie najlepiej, mój stary − dodał Lem. − Przykro byłoby, gdybyś został tu sam.
− Posiedź teraz chwilkę spokojnie, a Lem i ja zapakujemy kilka niezbędnych drobiazgów −

zarządziła pani Pryde, po czym oboje zniknęli w sypialni.

28

background image

Andrew wstał i przez chwilę się zastanawiał, czego by teraz najbardziej pragnął.

Papierosa, oczywiście. Wyjął jednego z pudełka stojącego na stoliku i usiadł na krześle pod
ścianą. Przeżyty szok i obecność jego matki sprawiły, że cofnął się myślą w odległe czasy
wczesnego dzieciństwa.

Zdawało mu się, że oto jest znowu małym chłopcem w krótkich spodenkach, który

grzecznie czeka, aż matka zapakuje mu te wszystkie niepotrzebne i niewłaściwe rzeczy, jakie
ma zabrać ze sobą na krótki weekend u kolegi...

Na papierosie utworzył się długi ogonek popiołu; Andrew wstał, przyniósł popielniczkę i

postawił ją na poręczy fotela. Strząsając popiół, nieuważnie potrącił popielniczkę łokciem, a
kiedy odsunął fotel i sięgnął po nią, zobaczył leżącą obok papierową strzałę. Podniósł ją i
przeczytał widniejący na jej ogonie znajomy tytuł: „Książka miesiąca”...

Wtedy przypomniał sobie nagle, jak siedział rano przy śniadaniu, przeglądając pocztę. Był

w niej między innymi prospekt reklamujący książkę miesiąca.. Strzała

musiała więc być zrobiona w dniu dzisiejszym... A zatem był tu Ned...
„Dzwoniłam do niego − mówiła niedawno matka. − Neddy wydawał się bardzo

podenerwowany z powodu tej małej Hatchard. Powiedział, że Maureen coś przeciwko niej
knuje...”

W jednej chwili cały wyimaginowany obraz bandytów na krześle elektrycznym zamazał się

w głowie Andrew, a zamiast niego... Ned... Rosemary... Musisz powstrzymać Maureen. Smak
papierosa w ustach przyprawił go teraz niemal o mdłości. Był to pierwszy fizjologiczny
odruch od chwili, gdy uświadomił sobie, że wraz ze śmiercią Maureen jego życie legło w
gruzach.

Z sypialni wyłoniła się w tym momencie jego matka i Lem, który niósł niewielki neseser

Maureen.

− Co ty tam takiego trzymasz? − zainteresowała się pani Pryde.
Andrew zgniótł strzałę w ręce i wsunął papierową kulę do kieszeni.
− Nic − odparł.
− Wobec tego chodźmy już − powiedziała matka. − Dobiega dziesiąta i czuję, że jestem

głodna jak wilk.

ROZDZIAŁ VI

Nazajutrz, po przebudzeniu Andrew nie wiedział, gdzie się znajduje i co się dzieje. Potem

w jednej chwili uświadomił sobie wszystko naraz: że dzwoni telefon, że jest w jednym z
numerów hotelu Plaza i że Maureen nie żyje.

Sięgnął mechanicznie po słuchawkę, w której usłyszał dobroduszny, trochę głuchy i

nienaturalny głos Lema: − Andy, staruszku! Już wpół do dziewiątej. Pomyślałem, że może
lepiej będzie, jeżeli ci przypomnę, że o dziesiątej masz stawić się na komisariat policji.

Komisariat policji! Bilet, który dał mu wczoraj wieczorem porucznik Meehan? O'Malley?
− Porucznik dzwonił do nas przed chwilą. My też mamy tam pójść, ale później. Matka

prosi, żebyś przyszedł do nas na górę na śniadanie.

Andrew ujrzał w wyobraźni dekoracyjny obraz swej matki, zasiadającej z dynstynkcją za

stolikiem śniadaniowym, za którym rozciąga się panoramiczny widok na Central Park, i
powiedział:

− Nie, bardzo dziękuję, ale nie skorzystam z zaproszenia.
− Ależ, drogi staruszku, twoja matka mówi...
− Powiedz jej, że czuję się dobrze, nic mi nie brakuje. I proszę cię, Lem, zadzwoń później

do mojego biura i zawiadom ich, że dziś nie przyjdę.

Potem wziął prysznic. Obu koszulom, które matka mu wybrała, brakowało guzików; mimo

to włożył jedną z nich. W kieszeni marynarki znalazł bilet wizytowy porucznika Mooney.
Znalazł w niej także zgniecioną papierową strzałę. Przez chwilę stał nieruchomo z tą strzałą w

29

background image

ręku, czując jak pod lodowatą skorupą rozpaczy faluje lekki niepokój. W końcu włożył ją z
powrotem do kieszeni.

Zdawał sobie sprawę, że nie miał nic w ustach od lunchu w dniu poprzednim, wstąpił więc

do małej kafejki przy Piątej Alei. Po chwili przysiadła się do jego stolika jakaś kobieta i
rozłożyła poranne wydanie Daily News. Wielki czarny nagłówek przykuł jego oczy: SYNOWA
NORMY PRYDE ZAMORDOWANA PRZEZ WŁAMYWACZY. Synowa Normy Pryde...
Synowa jego matki... Maureen... Odstawił filiżankę kawy, wstał i wyszedł, zapłaciwszy szybko
rachunek.

W komisariacie, w małej klitce, gdzie stało tylko niewielkie biurko i kilka kulawych

krzeseł, czekał już na niego porucznik Mooney. W sąsiednim pomieszczeniu radio grało
najnowszego rock and rolla. Porucznik Mooney, wielki, flegmatyczny, żujący gumę, przyjął
Andrew całkiem obojętnie, jakby był on jeszcze jednym papierkiem przechodzącym przez jego
biurko. Po wypowiedzeniu kilku napuszonych słów kondolencyjnych, porucznik poprosił o
opisanie momentu znalezienia „zmarłej”. Andrew opowiedział więc o tym, jak kupił goździki,
poszedł do domu, zastał tam ślady włamania i znalazł martwą żonę w sypialni. Porucznik
notował jego słowa w żółtym, liniowanym bloczku. Andrew w dalszym ciągu był jak
sparaliżowany, znieczulony na otaczający go świat i niezdolny odczuwać ból. Albo porucznik
Mooney natrafił już na ślad włamywaczy, albo nie. Ale nawet, gdyby ich już ujął − cóż to może
zmienić?

− I nie zauważył pan braku jakiegoś innego, cennego przedmiotu?
− Nie.
− A więc zginęła jedynie szkatułka z klejnotami, pieniądze, jakie mogły być w portfelu, i

pierścionki z palców?

− Tak, to wszystko, co przychodzi mi na myśl z cenniejszych rzeczy, z wyjątkiem ubrań.
− Na ile oceniłby pan biżuterię?
− Żona miała diamentowe kolczyki, sznur pereł i właściwie niewiele więcej. O ile sobie

przypominam, cała jej biżuteria ubezpieczona była na jakieś pięć tysięcy dolarów.

− Pięć tysięcy... − Porucznik Mooney podniósł oczy na Andrew, stukając niedbale końcem

ołówka w biurko. − Przy okazji, panie Jordan, może pan wrócić do swego mieszkania, kiedy
tylko pan zechce. My już tam skończyliśmy.

− Dziękuję.
− I nie będzie pan miał najmniejszych trudności z otwarciem drzwi. Zamek wcale nie był

popsuty.

Małe, niebieskie, pozbawione wyrazu oczy obserwowały Andrew z ledwie dostrzegalną

iskierką ciekawości. Jak przez mgłę, zorientował się, że porucznik oczekuje od niego jakiejś
odpowiedzi.

Ponieważ jednak Andrew milczał, porucznik podjął dalej:
− Mogłem powiedzieć panu o tym już wczoraj wieczorem, ale pańska matka robiła tyle

zamieszania... Ciągle nalegała, by pana nie dręczyć i nie zawracać panu głowy. A trzeba
przecież szanować uczucia macierzyńskie, czyż nie? Ktoś majstrował przy zamku, skrobał i
zdrapał drewno wokół niego, ale sam zamek był zupełnie w porządku. Tyle tylko, że zatrzask
był podniesiony do góry od wewnątrz. Rozumie pan co to znaczy, panie Jordan? Znaczy to, że
nikt się nie włamał do pańskiego mieszkania.

Masywne szczęki porucznika żuły gumę w takt rock and rolla.
Pochylił się bardziej ku Andrew.
− Jeżeli to byli włamywacze, to ktoś ich wpuścił albo otworzyli sobie drzwi kluczem.

Gdyby jednak tak było, to po co mieliby drapać zamek czy odłupywać drewno? Nie
zawracaliby sobie tym głowy, prawda, panie Jordan? Oczywiście, że ktoś skradł szkatułkę,
pieniądze i pierścionki z palców pańskiej żony, ale to było włamanie zainscenizowane.
Zorientowałem się od pierwszej chwili, że to była lipa, nawet nie potrzebowałem oglądać

30

background image

zamka. Poduszki pozrzucane z kanapy, pootwierane szuflady, suknie i ubrania rozrzucone po
pokoju. Widziałem w życiu dość prawdziwych włamań i potrafię odróżnić autentyczne od
sfingowanego. Nawet, jeżeli przestępcami są nieletni, nigdy nie wygląda to tak jak w pańskim
mieszkaniu.

Upuścił z lekkim hałasem ołówek na biurko i dokończył:
− Nie wygląda mi to także absolutnie na samobójstwo, nawet jeśli lekarz sądowy stwierdzi

tak na podstawie rodzaju rany. A więc, panie Jordan? Nic panu nie przychodzi na myśl? Kto
mógł zamordować pańską żonę i zaaranżować wszystko tak, żeby wyglądało na napad z
włamaniem?

Andrew słuchał, zdając sobie doskonale sprawę ze znaczenia słów porucznika. Śledził

jasno i wyraźnie bieg myśli policjanta i jego logikę. Mimo to jednak, w pierwszej chwili
zupełnie nie reagował. Wyglądało to tak, jak gdyby jakiś bardzo nudny facet, podczas bardzo
nudnego przyjęcia, opowiadał mu bardzo nudną historię, a on udawał, że słucha z uprzejmym
zainteresowaniem, chociaż w gruncie rzeczy nic go to nie obchodzi. Stopniowo jednak wracała
doń zdolność odczuwania, a wraz z nią przyszło wrażenie, że wyłania się nagle z długiej
narkozy.

Skoro nie było żadnego włamania, to nieszczęście, które do tej pory wydawało mu się tak

pospolite jak jakaś katastrofa kolejowa, wymagające jedynie wytrzymałości, teraz całkowicie
zmieniło swą pierwotną naturę. Przesunęło się w sferę, gdzie można było zacząć działać, a
ponieważ Andrew zawsze był człowiekiem aktywnym, poczuł się znowu sobą.

Jakaś konkretna osoba − możliwe, że nawet ktoś, kogo znał − zamordowała Maureen.

Kiedy zaczął rozważać to przypuszczenie, coś kazało mu pomyśleć o Nedzie i papierowej
strzale.

Porucznik Mooney nie przestawał bacznie mu się przyglądać. Nieznacznym ruchem

wysunął z szuflady biurka chusteczkę higieniczną i przeniósł na nią dyskretnie gumę, którą żuł.
Zgniótł chusteczkę w małą kulkę i wrzucił ją do metalowego kosza na śmieci.

− A więc, panie Jordan? Wymyślił pan coś? Czy pańska żona miała jakichś wrogów?
Ned wrogiem Maureen?
Musisz powstrzymać Maureen! Przez krótki moment widział obraz Neda błagającego

Maureen, grożącego jej histerycznie, chwytającego nagle rewolwer. Ale niemal natychmiast
odrzucił tę myśl. Przecież Rosemary rozporządza własnym majątkiem. Czyż nie zaznaczyła
wyraźnie, że jakkolwiek by Maureen postąpiła, oni nie zrezygnują z małżeństwa? A więc
Maureen nie stanowiła właściwie żadnego poważnego zagrożenia dla Neda. Owszem, był
wprawdzie w ich mieszkaniu

tego dnia, ale potrafi to z pewnością wytłumaczyć. Zatem dalsze spekulacje na ten temat

mogłyby jedynie wprowadzić niepotrzebny chaos.

− O ile wiem, moja żona nie miała żadnych wrogów − powiedział.
Zdawał sobie sprawę, że przez zatajenie informacji o papierowej strzale oddala się od

Maureen. Zmieniało to również na gorsze jego stosunki z porucznikiem. Powziął już jednak
decyzję i był przygotowany na wszelkie wynikające stąd konsekwencje.

− Żadnych wrogów, panie Jordan? Nawet w przeszłości?
− W przeszłości?
− Zanim poślubiła pana, nie było żadnych kłopotów?
− W każdym razie ja o niczym podobnym nie wiem.
− Współżycie państwa układało się dobrze?
− Kochaliśmy się.
− Jak długo jest pan żonaty?
− Osiemnaście miesięcy.
− Tylko tyle?
− Tak.

31

background image

− Żadnych nieporozumień między panem a żoną? Żadnej innej kobiety?
− Nie.
− I żadnego innego mężczyzny?
W tej chwili, tak wyraźnie, jak gdyby patrzył na te słowa, Andrew przypomniał sobie

anonim: Jesteś chyba jedynym facetem w całym Nowym Jorku, który nic nie wie o własnej
żonie.
Ale to był tylko donos jakiegoś szmatławego psychopaty, tak odbiegający od prawdy,
jak jego własne chorobliwe urojenia. Wierzył Maureen, która tak mu to wytłumaczyła, leżąc
minionej nocy w jego ramionach. Zwątpić w jej słowa teraz byłoby krokiem tak samo
nierozważnym i masochistycznym, jak wysuwanie przedwczesnych podejrzeń wobec Neda.
Oznaczałoby to ponadto sprzeniewierzenie się jedynej cennej rzeczy, jaka mu po niej pozostała
− wiary w jej miłość.

− Nie − odpowiedział, nie bacząc, iż oddala się w ten sposób od porucznika. − Żadnego

innego mężczyzny.

− Mają państwo dzieci?
− Nie.
− A może planowaliście państwo dziecko?
− Moja żona nie mogła mieć dzieci bez uprzedniego poddania się trudnej i niebezpiecznej

operacji, którą lekarz jej odradzał.

− Ale byliście szczęśliwi?
− Tak.
− I żadnych wrogów?
− Żadnych.
− Ani kłopotów?
− Nie.
− Więc nie może mi pan pomóc?
− Chyba nie.
− Ale, gdyby pan mógł, współpracowałby pan z nami? Bo chyba zależy panu na tym, by

wykryć mordercę żony, prawda?

Andrew spojrzał wymownie na porucznika poprzez dzielący ich stół.
− Dobrze, już dobrze, panie Jordan. Nie chciałem pana urazić. − Przerzucił kilka kartek

żółtego notesu i spytał po chwili: − Pan zna niejakiego pana Stantona? Williama Stantona?

− Owszem, znam.
− Przedwczoraj byli państwo oboje na przyjęciu u pana Stantona. Znaleźliśmy zatknięte za

lustro zaproszenie. Skontaktowałem się z nim telefonicznie; potwierdził, że był pan tam razem
z żoną.

− Zgadza się.
− Ludzie lubią plotkować, panie Jordan, sam pan wie. Czy zna pan Bena Adamsa i jego

małżonkę?

Ben Adams? Coś bliżej nieokreślonego kojarzyło się Andrew z tym nazwiskiem.
− Otóż ci Adamsowie zatelefonowali do pana Stantona, dziękując za doskonałą zabawę, i

przy okazji trochę poplotkowali. Musieli opuścić przyjęcie wcześniej, jak mu powiedzieli, i
poszli po swoje płaszcze do sypialni, przekształconej tego wieczora w szatnię.

Andrew już wiedział. Przyjaciele Billa Stantona − ten mężczyzna i jego żona: Uups!

Bardzo przepraszamy... Chcemy tylko wziąć płaszcze.

− W trakcie rozmowy − ciągnął porucznik Mooney − państwo Adams powiedzieli do pana

Stantona: Mamy nadzieję, że między Jordanami wszystko już w porządku, bo kiedy weszliśmy
do sypialni, żarli się jak pies z kotem. Jak pan to wytłumaczy, panie Jordan?

Andrew spodziewał się czegoś w tym rodzaju. Wiedział od początku, że ten pracowity,

pozbawiony wyobraźni policjant z całą pewnością zacznie sugerować, że to on, Andrew,
zamordował swoją żonę, ponieważ mężowie z reguły stają się pierwszymi podejrzanymi.

32

background image

Teraz jednak, kiedy ta sugestia stała się faktem, jego opanowanie prysnęło nagle i ogarnęła go
wściekłość; wściekłość na gruboskórną bezmyślność policjanta, na Billa Stantona, na
Adamsów i w ogóle na cały frywolny, złośliwy, fatalnie skonstruowany świat, w którym w tej
właśnie chwili tysiące pustogłowych, szukających sensacji czytelników Daily News ekscytują
się zabójstwem „synowej pani Pryde”.

− To kompletna bzdura − powiedział, ledwie powstrzymując wybuch. − Adamsowie byli w

pokoju zaledwie przez parę sekund. Dyskutowaliśmy z żoną nad sprawą najzupełniej
trywialną.

− A mianowicie?
− Po prostu głupstwo. Pewna znajoma mojej żony myślała, że zgubiła kosztowną broszkę.

Żona radziła jej, by poszła do domu sprawdzić, czy jej tam nie zostawiła. I rzeczywiście tak
było. Chwilę wcześniej żona telefonowała właśnie w tej sprawie.

Porucznik Mooney trzymał ołówek tuż nad żółtym bloczkiem.
− Jak się nazywała owa znajoma pańskiej żony?
− Nie jestem całkiem pewien; nie znam jej. Zdaje się, że jakaś Gloria. Chyba Gloria

Leyden...

Porucznik zanotował nazwisko i spytał:
− Przypuszczam, że pan Stanton będzie wiedział, jak można się z nią skontaktować?
− Sadzę, że tak.
Zadzwonił telefon. Porucznik podniósł słuchawkę − mówił prawie niedosłyszalnie, ledwie

otwierając usta. Po chwili odłożył słuchawkę i wstał.

− To z laboratorium − powiedział. − Lekarz sądowy chce się ze mną natychmiast zobaczyć.

Coś nowego. Chyba więc na tym przerwiemy. Ma pan zamiar wrócić do siebie?

− Chyba tak.
− W takim razie odwiedzę pana dziś po południu. Mniej więcej około czwartej?

Odpowiada to panu?

− Jak najbardziej.
Porucznik wziął ze stołu swój nieodstępny żółty bloczek, a ołówek schował do górnej

kieszeni marynarki. Nieoczekiwanie dla Andrew, wyciągnął ku niemu swą wielką czerwoną
rękę. A kiedy Andrew ją uścisnął, dodał:

− Niech się pan nie przejmuje, panie Jordan. Wiem, że to niełatwe, ale niech się pan nie

przejmuje. Zobaczymy się o czwartej. I proszę się nie martwić. Ktokolwiek zamordował
pańską żonę, znajdziemy go.

Przeszedł obok krzesła, na którym siedział Andrew, pokazując swe szerokie, zasiedziałe

pośladki, i miarowym, powolnym krokiem opuścił pokój.

Po jego odejściu gniew Andrew nie miał już pożywki. Siedział jeszcze chwilę nieruchomo

przed pustym biurkiem. Jego myśli pobiegły z powrotem do pokoju sypialnego u Billa
Stantona. Znowu poczuł dręczące podejrzenia, które tak trudno było mu zwalczyć przed
pojednaniem się z żoną i przywróceniem wzajemnego zrozumienia, które − jak sądził − miało
uzdrowić jego małżeństwo. Znalazł się? Chwała Bogu! Już odchodziłam od zmysłów, że
ona...
Gloria Leyden odnalazła swoją szafirową bransoletkę. I tylko o to chodziło. Nie mogło
przecież chodzić o nic więcej...

W tej chwili wydawało się Andrew, że właściwie przez cały czas rozmowy z

porucznikiem oszukiwał sam siebie. Ciągle jeszcze nie był pewien, czy Maureen rzeczywiście
rozmawiała wówczas z Glorią Leyden. Czyli innymi słowy − niczego nie był pewien. Jego
małżeństwo mogło być upokarzającą farsą, a jego brat − czy to logiczne, czy nie − mógł stracić
głowę i zabić Maureen. Czyż Ned nie słynął właśnie z tego, że często traci głowę?

Andrew nie odznaczał się specjalnie refleksyjną naturą. W tej chwili po raz pierwszy

uprzytomnił sobie, że to jak najbardziej możliwe, by mężczyzna nie był pewien, czy jego żona
kocha go, czy zdradza, albo czy brat, którego kocha, jest czy nie jest mordercą.

33

background image

Ta świadomość wydała mu się straszniejsza niż sam fakt morderstwa. Wyjął z kieszeni

papierową strzałę i wygładził ją, przywracając pierwotny kształt. Jego wewnętrzne napięcie
było tak wielkie, że wydawało mu się, iż jest rozcięty na dwoje. Zrozumiał, że jeśli chce
zachować zdrowie psychiczne, pozostaje mu tylko

jedno: musi odkryć prawdę, jakakolwiek by ona nie była, i stawić jej czoło.
Ale jak dojść do prawdy?
Ręka, w której trzymał strzałę, lekko drżała. Wsunął strzałę z powrotem do kieszeni,

wyszedł z komisariatu i udał się taksówką do mieszkania brata.

ROZDZIAŁ VII

Ned Jordan mieszkał przy East Side 60 Avenue. Andrew nigdy u niego nie był, gdyż nie

został zaproszony. O ile wiedział, Ned w ogóle nikogo do siebie nie zapraszał. Spędzając
życie na cudzych jachtach, w cudzych apartamentach hotelowych, w cudzych willach nad
Morzem Karaibskim lub Śródziemnomorskim, obywał się bez własnego domu. Potrzebował
jedynie nory, do której mógł się schronić, kiedy nie był chwilowo nigdzie zaproszony lub gdy
czuł się niezdrów. W czasie choroby bowiem Ned nie znosił nikogo w pobliżu siebie.

Taksówka zatrzymała się przed jakąś ruderą z czerwonego piaskowca, opuszczoną i

zaniedbaną. Żelazne poręcze schodów wiodących do ponurego przedsionka były pokryte rdzą.
Andrew nacisnął guziczek dzwonka przy nazwisku brata. Po chwili zamek u drzwi szczęknął i
Andrew zaczął wchodzić na górę po zmurszałych, nie przykrytych nawet skromnym chodnikiem
schodach.

Ned stał na podeście czwartego piętra i spoglądał w dół przez poręcz. Miał na sobie

jedwabną niebiesko-białą podomkę, która w tym nędznym otoczeniu wyglądała tak samo
groteskowo, jak gdyby był ubrany na przykład w strój toreadora. Skoro tylko przekonał się, że
to Andrew, zbiegł szybko po schodach, boso, odrzucając w tył opadającą namoczy płową
czuprynę.

− Drew! − zawołał, chwytając obie ręce brata i patrząc mu z przejęciem w oczy. − Drew...

Mama telefonowała i opowiedziała mi wszystko. Wielki Boże! Po prostu nie wiem, co
powiedzieć.

Objął brata i poprowadził go na czwarte piętro. Drzwi mieszkania stały otworem, ukazując

wnętrze pokoju w nieprawdopodobnym nieładzie. Na rozkładanym tapczanie leżała w
niedbałej pozie jakaś postać w piżamie − prawdopodobnie mężczyzna.

− To Keith. Znowu ma kaca. Chodź do sypialni. − Ned pociągnął Andrew przez wąziutkie

przejście do sąsiedniego pokoju, gdzie panował jeszcze większy

rozgardiasz niż w „saloniku”. Było tam tylko jedno maleńkie okienko, zasłonięte białą, ale

pożółkłą już ze starości, storą. Na ziemi, obok komody leżało kilka walizek oblepionych
naklejkami hotelowymi z najróżniejszych stron świata − przy komodzie brak było jednej nogi.
Przez uchylone drzwi mikroskopijnej łazienki Andrew dojrzał lustro i całą baterię flakonów i
buteleczek − balsam po goleniu, krem do opalania... Bóg wie co jeszcze. Ned odsunął
wygniecioną pościel, aby zrobić miejsce do siedzenia.

− Dlaczego, u licha, nie zadzwoniłeś do mnie wczoraj wieczorem? Jak mogłeś znieść to

wszystko w towarzystwie mamy i Lema? Mógłbym być pomocny, chociażby zajmując się
mamą.

Andrew usiadł ciężko na łóżku obok brata, który pod podomką był całkiem nagi, i siedział

teraz skrzyżowawszy opalone nogi.

− Powiedz mi, Drew, co zrobiła dotychczas policja? Czy już znaleźli tych włamywaczy?
Ned zachowywał się i mówił zupełnie normalnie, tak że Andrew, mimo woli, udzielał się

jego spokój. Jak w odległych czasach dzieciństwa, tak i teraz cała uwaga Andrew
koncentrowała się na Nedzie. Kiedy tak siedział blisko brata, myśl, że to on mógł zabić
Maureen, wydawała mu się wprost niepojęta. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jest to
reakcja czysto emocjonalna, a nie wolno mu teraz poddawać się sentymentom.

34

background image

Ned sięgnął po leżącą na nocnym stoliku zmaltretowaną paczkę papierosów, zrzuciwszy

przy tej okazji stos zaproszeń, które rozsypały się po podłodze. Wsunął do ust dwa papierosy,
podpalił je, po czym jednego z nich włożył pomiędzy wargi Andrew.

− Nic nie mów, Drew − powiedział. − Nie mów, jeżeli nie czujesz się na siłach. Siedź

sobie po prostu spokojnie, albo najlepiej rozbierz się i połóż!

− Czuję się zupełnie dobrze − odparł Andrew.
− Mama mówiła, że byłeś na policji.
− Tak. Właśnie stamtąd wracam.
− Drew, wiem, że to nic nie pomoże. Bóg wie, że nie pomoże. Ale... no cóż, to się może

przytrafić każdemu. Chociażby się było nie wiem jak szczęśliwym, każdego może to nagle
spotkać. Trzeba się z tym liczyć. W jednej sekundzie może zerwać się huragan i kompletnie
wszystko zniszczyć. Tylko jeżeli jest się na to

przygotowanym, można się jakoś przepchać przez życie i nie dać się zaskoczyć klęsce.
Czy Ned mógłby mówić w ten sposób, gdyby zabił Maureen? Tak. Andrew wstał i od razu

poczuł się pewniej.

− Takiej, jak na przykład przegranie dziesięciu tysięcy dolarów na wyścigach w Hialeah,

co? − rzucił nagle.

Ned uśmiechnął się. Nie przyszło mu nawet do głowy, że to mogła być ironia ze strony

brata. Ponieważ w jego naturze nie było ani krzty sarkazmu, nie dostrzegał go też u innych.

− Właśnie − odpowiedział. − Chociażby takiej. Daj spokój, nie szukaj popielniczki!

Strząsaj popiół zwyczajnie na podłogę. Nic jej nie zaszkodzi!

Andrew stał przez chwilę, zaciągając się dymem z papierosa, i myślał: Maureen nie żyje...

Ból, jaki ta myśl w nim budziła, uodparniał go nawet na Neda.

− To nie bandyci zamordowali Maureen − odezwał się w końcu. − Nie było żadnych

włamywaczy. Ktoś ją zamordował, a potem upozorował włamanie i rabunek.

Andrew zmusił się, by spojrzeć na brata. Ned wysunął dolną wargę tak, że przykryła

całkowicie górną. Był to chłopięcy grymas, z którego nigdy nie wyrósł − Ned zadumany, Ned
zaskoczony, Ned zdumiony jakąś sensacyjną wiadomością, Ned prawie na pewno grający na
zwłokę, by móc wymyślić jakieś kłamstwo. Ale tym razem na nic się to nie zda. Ned z całą
pewnością był wczoraj w jego mieszkaniu, co nie znaczy wcale, że nie będzie próbował
kłamać iw tej sprawie.

− Co robiłeś wczoraj w moim mieszkaniu? − spytał nagle, bez żadnych wstępów Andrew.
− W twoim mieszkaniu? − Ned otworzył swoje niebieskie oczy tak szeroko, że wydawały

się niemal zupełnie okrągłe. − Ja? U ciebie?

− Czy chcesz temu zaprzeczyć?
− Tak. To znaczy... nie, nie było mnie tam.
− Rosemary telefonowała do ciebie po lunchu z Maureen i po tym, jak wpadła z krzykiem

do mojego biura, czyż nie?

− Jasne, że do mnie dzwoniła.
− I powiedziała ci, że Maureen ma zamiar wyjawić jej rodzicom wszystkie twoje sprawki:

Las Vegas, Hialeah i tę blondynkę?

− Oczywiście, że tak.
− A potem ty poszedłeś do Maureen, żeby jej to wyperswadować − dokończył Andrew, tym

razem w formie twierdzenia, a nie pytania.

− Ależ Drew... − głos Neda lekko się załamał. − Drew, ty chyba zwariowałeś? Przysięgam,

że...

− Trzy palce na sercu?
Andrew wyjął z kieszeni papierową strzałę. Rozłożył ją i ujął między kciuk a palec

wskazujący.

35

background image

− Znalazłem to za fotelem. Strzała zrobiona jest z prospektu reklamowego, który przyszedł

wczorajszą ranną pocztą. Wychodząc do biura, zostawiłem go na stole. Mogłem dać tę strzałę
glinom, ale nie zrobiłem tego, bo wierzę, że to nie ty zabiłeś Maureen. Ale mogę się mylić...
Przyszedłem właśnie po to, by się upewnić.

Ned leżał na plecach na łóżku, w rozchełstanej niebiesko-białej podomce, i wpatrywał się

w strzałę z wyrazem wielkiego zdziwienia. Potem, stopniowo, jego wargi rozchyliły się w
pełnym zażenowania uśmiechu.

− No nie! − jęknął. − Pomyśleć, że sfabrykowałem tę przeklętą strzałę i nawet tego nie

pamiętam.

− Tak już lepiej.
− Ale Drew, ja... ja naprawdę nie chciałem cię okłamywać. Przysięgam, że miałem zamiar

ci powiedzieć, tylko że...

− O której byłeś u nas? − przerwał mu Andrew.
− Punktualnie o piątej. Po rozmowie z Rosemary rozmyślałem nad tym, co mi mówiła, i

wreszcie doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jeżeli rozmówię się z Maureen. Nie
dlatego, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie, bo tak czy inaczej pobierzemy się z Rosemary.
Ona ma własny majątek, który wystarczy nam aż nadto do czasu, kiedy znów będę miał
dochody. Chyba wspomniała ci o tym, prawda?

− Owszem.
− No więc sam widzisz, że to, czy Maureen powiedziałaby rodzicom Rosemary o

wszystkim, czy nie, właściwie nie miało znaczenia. Tyle tylko, że bardzo by ich zmartwiła. Po
prostu pomyślałem sobie, że skoro Rosemary jest tak bardzo przywiązana do swoich rodziców,
to będzie znacznie szczęśliwsza, jeżeli uda mi się przekonać Maureen, by dała spokój.

− Powiedziałeś Rosemary, że masz zamiar pójść do Maureen?
− Nie. Nikomu o tym nie mówiłem. Więc, jak powiadam, byłem u was punktualnie o piątej.

Zadzwoniłem z dołu, ale nikt nie reagował. Pomyślałem, że Maureen jeszcze nie wróciła z
miasta i poszedłem na górę. Pamiętałem, jacy byliście na mnie wściekli przedwczoraj
wieczorem, i wolałem nie czekać na Maureen przed domem w obawie, że mnie nie wpuści.
Wiesz, że mam klucz, który mi kiedyś dałeś. Więc wszedłem, usiadłem na kanapie w saloniku i
czekałem. Trwało to może jakieś dwadzieścia minut, aż wreszcie zacząłem się niecierpliwić i
wtedy właśnie musiałem zmajstrować tę strzałę. Prospekt widocznie leżał na stoliku i
pewnie... Nieważne zresztą. Po jakimś czasie pomyślałem, że to dziwne, bo przecież Rosemary
mówiła, iż Maureen poszła prosto do siebie. Przyszło mi do głowy, że może już dawno
wróciła i zdrzemnęła się. Drzwi do sypialni były zamknięte. Otworzyłem je, wszedłem i... i
zobaczyłem Maureen leżącą na łóżku martwą, a obok niej rewolwer.

Ned podciągnął nogi pod siebie i pochylił się w stronę brata, kładąc mu rękę na kolanie.
− Drew, nie muszę ci chyba mówić, co czułem. Wielkie nieba! Maureen leży na łóżku...

martwa!! To był twój rewolwer. Ten mały, niemiecki rewolwer z rzeźbioną kolbą, który
kupowaliśmy razem, pamiętasz? Poza tym reszta wyglądała normalnie, to znaczy światło było
zapalone, wszystko leżało na swoim miejscu, jakby przed chwilą dopiero pokój był
posprzątany. Stałem jak skamieniały, nie wiedząc, co robić.

− I wobec tego zaaranżowałeś wszystko tak, żeby wyglądało na napad rabunkowy?
− Tak. Właśnie tak. Pootwierałem szuflady i porozrzucałem ich zawartość po całym

pokoju, w saloniku pozrzucałem poduszki z kanapy, wyjąłem pieniądze z portfela Maureen, a
potem... Drew... musiałem! Musiałem to zrobić tak, żeby wyglądało przekonująco. Zdjąłem z
jej palców pierścionek, ten z akwamaryną, i obrączkę. Mam je tutaj. − Zeskoczył z łóżka i
zaczął grzebać w stosie najróżniejszych przedmiotów leżących na komodzie. Po chwili
odwrócił się do Andrew, podając mu pierścionki. − Widzisz? Zrobiłem, co tylko się dało.
Podrapałem nawet zamek w drzwiach wejściowych i próbowałem uszkodzić drewno wokół
niego. Gdybym miał odpowiednie narzędzia, wyłamałbym cały zamek. Pamiętasz? Jako

36

background image

dzieciak drażniłem wytrychami alarmy antywłamaniowe. Niestety, tu nie znalazłem nic
odpowiedniego... Starałem się najlepiej, jak umiałem, ale gliny to szczwane lisy, potrafią
odróżnić prawdziwe włamanie od lipnego.

Andrew podniósł głowę i spojrzał na brata, który stał przed nim z przejętą miną i wyciągał

ku niemu opaloną dłoń z pierścionkami.

− A szkatułka z biżuterią? − spytał go.
− Szkatułka? − Ned zamrugał powiekami. − Jaka szkatułka?
− Mówię o szkatułce Maureen, w której przechowywała biżuterię, a która także zniknęła.

Co z nią zrobiłeś?

− Nie brałem żadnej szkatułki. Nawet nie wiedziałem, że Maureen ma coś takiego.

Wziąłem tylko pieniądze z portfela, około 11 dolarów, no i pierścionki. Proszę, weź je! Są
twoje. Jeżeli chcesz, mogę ci także zwrócić te jedenaście dolarów.

Andrew wziął pierścionki z rąk brata, zastanawiając się, czy to wszystko prawda. Czyż nie

pasowało to do Neda − wiecznie siejącego zamęt, wygłupiającego się i kłamiącego tak długo,
jak się da? Ale czy na tym koniec?

− A dlaczego uważałeś, że należało upozorować napad rabunkowy? − spytał po chwili.
− Dlaczego? Przecież to każde dziecko zrozumie! Sto razy lepiej, by gliny podejrzewały

napad rabunkowy, niż... niż...

− Ciebie? − podsunął Andrew.
− Mnie? Dlaczego mnie?
− Albo Rosemary?
− Rosemary?! − Ned miał minę, jakby poraził go piorun. − Dlaczego, na miłość boską,

platfusy miałyby podejrzewać Rosemary o zamordowanie Maureen?

− Dlatego, żeby Maureen nie mogła opowiedzieć jej rodzicom o twoich sprawkach.
− Przecież ona jest pełnoletnia! I ma własny majątek. Gadanie Maureen nie miałoby

żadnego znaczenia! Niemożliwe, by gliny były aż tak głupie.

− No więc... Po co to zrobiłeś?
Ned był zmieszany.
− Drew, czy to nie wszystko jedno? To znaczy... może lepiej, żebyś nie wiedział...
− Ned, na miłość boską!
Ned sięgnął po zgniecioną paczkę papierosów, która jednak okazała się pusta. Zmiął ją w

garści i rzucił na podłogę.

− Bądź co bądź, to był twój rewolwer − powiedział. − A zważywszy, jaka była Maureen...
− Co chcesz przez to powiedzieć?
− Och, sam dobrze wiesz! To nie moja sprawa! Nie ja byłem jej mężem! Doskonale

zdawałem sobie sprawę z tego, że jesteś na jej punkcie zbzikowany. Gdyby było inaczej, nie
pozwoliłbyś tak sobą komenderować. Ciągała cię co wieczór na te tandetne przyjęcia i znikała
z domu na pół dnia. Bóg jeden wie, co wtedy robiła. Musisz chyba bezstronnie przyznać, że
biorąc pod uwagę charakter Maureen i twój... Boże drogi, Drew, przecież całe życie
pozwalałeś wodzić się za nos... jak nie mamie i mnie, to Maureen. Ale sądziłem, że...

Andrew wpatrywał się w brata z wyrazem najwyższego zdumienia.
− Ned! Czy chcesz powiedzieć, że sfingowałeś napad rabunkowy dlatego, że

podejrzewałeś mnie o zamordowanie Maureen?

Ned natychmiast spuścił z tonu. Położył obie ręce na ramionach brata, a jego twarz

wyrażała teraz tylko psie oddanie i ufność.

− Boże, Drew! Teraz tak nie myślę! Przysięgam, że nie! Ale wtedy, pod wpływem nagłego

szoku i tego wszystkiego... Kiedy zobaczyłem Maureen na łóżku z twoim rewolwerem obok i...
tym listem...

− Jakim listem?

37

background image

− No, z listem, który napisała do Rosemary po waszym poznaniu się. Leżał na łóżku obok

rewolweru.

Przy tych słowach wsunął rękę do kieszeni podomki i wyjął niewielki arkusik papieru.
− Zabrałem go, bo myślałem, że tak będzie lepiej. Widocznie Rosemary oddała jej ten list

w czasie lunchu. Leżał tuż przy niej. Podniosłem go, przeczytałem i pomyślałem... Drew! Nie
wziąłbym ci tego za złe. Naprawdę! Chyba mi wierzysz, prawda? Nawet przez chwilę nie
brałem ci tego za złe.

Andrew wziął list z rąk Neda. Był napisany na maszynie i nosił datę prawie sprzed dwóch

lat, tuż przed ich ślubem. U dołu kartki widniał dobrze mu znany zamaszysty podpis żony.

Zaczął czytać treść listu.
Droga Rosemary!
Jestem pewna, że nie spodziewałaś się wiadomości ode mnie, i mam nadzieję, że ten lekki

powiew przeszłości nie zakłóci wytwornej atmosfery instytucji oświatowej panny Pratt dla
córek milionerów. Ale ponieważ jesteś moją jedyną kuzynką
i taką dobrą przyjaciółką,
przypuszczam, że chciałabyś wiedzieć, co się ze mną dzieje.

Kiedy Twoja droga matka wyrzuciła mnie z rezydencji Thatcherów wiedziałaś o tym,

prawda? wierzę, że bardzo się o mnie martwiłaś. Z pewnością wyobrażałaś sobie, jak
staczam się z powrotem w ten niewłaściwy stan mrocznej nieświadomości, z którego dopiero
co się wydobyłam. Otóż, cieszę się, że mogę Cię uspokoić pod tym względem. To po prostu
zdumiewające, jak Manhattan potrafi być życzliwy i wspaniałomyślny dla młodej, ładnej
dziewczyny, bez grosza przy duszy, ale posiadającej trochę wrodzonego sprytu. Musisz
kiedyś sama tego doświadczyć i zobaczyć, jak to wielkie miasto wita bogatą dziewczynę.
Jestem przekonana, że nie musiałabyś się martwić o swój los, ponieważ panna Pratt z
pewnością wywiera swój magiczny wpływ nie tylko na umysły swych pupilek, ale także na
ich powierzchowność. I zdumiałabyś się, jakie się teraz robi cudowne okulary
nawet
dwuogniskowe!

Ale widzę, że odbiegam od tematu, prawda? A chciałam ci wyznać, że jestem teraz

modelką i mam u swych stóp roje interesujących mężczyzn. Mogłabym wybierać wśród nich
jak w ulęgałkach. Żeby cię jednak uspokoić, powiem od razu, że już dokonałam wyboru. Czy
Twoja pierś nie wzbierze dumą, skoro ci powiem, że moim wybrańcem jest Andrew Jordan,
starszy syn owej wielkiej damy, która miała wielu mężów (i dużo pieniędzy); ta, która kiedyś
wywarła tak wielkie wrażenie na Twoim ojcu, pamiętasz? Nie jest on, oczywiście, orłem, ani
nie grzeszy specjalnie urodą i, mówiąc między nami, jest dość nudnawy. Ale jakaż
inteligentna osoba stawia dzisiaj romantyzm ponad pewność i bezpieczeństwo w
małżeństwie? W każdym razie na pewno nie twoja matka, która, jak wiesz, była dla mnie
zawsze ideałem kobiecości i wzorem do naśladowania, a która, poślubiając wuja Jima,
skazała się na to nudne jak flaki z olejem życie, jakie i mnie zaoferuje z pewnością Andrew
Jordan...

Cóż, kochanie, wierzę, że ta wiadomość uraduje cię tak, jak to sobie wyobrażam. Mam

również nadzieję, że mój list dotrze do ciebie szczęśliwie. Byłabym niepocieszona, gdyby nie
wpadł jak zdalnie kierowana rakieta do tego nobliwego instytutu panny Pratt, który tak
znany jest tutaj w Stanach, że nikt nie był w stanie podać mi dotąd jego adresu...

Żegnaj, kochana Rosemary. Pomyśl tylko, jaki kamień spadnie Ci z serca. Nie będziesz

już musiała martwić się ani moralnie, ani materialnie, o swoją żałosną, ubogą krewniaczkę.

Całuję cię mocno,

Maureen.

Andrew przeczytał list powoli i uważnie. Nie umknęła jego uwadze ani jedna złośliwość,

ani jeden przejaw chorobliwej niechęci i zawiści. Czuł, że słowa te wnikają w jego organizm
jak jakiś trujący wyziew emanujący z papieru. A jednak, wbrew wszystkiemu, nie czul ani

38

background image

zdziwienia, ani szoku − nic, poza poznaniem prawdy. Zawsze pragnął dowiedzieć się prawdy
o swoim małżeństwie. Oto ją ma.

− Drew − dobiegł go jakby z oddali głos brata. − Kiedy się zorientowałem, że nic nie

wiedziałeś o tym liście i nigdy go nie widziałeś, nie chciałem ci go dać. No... ale sam tego
chciałeś, prawda?

− Tak. Sam tego chciałem.
− Dlatego właśnie sfingowałem napad rabunkowy i zabrałem list. Zrobiłem to ze względu

na ciebie. Boże, jak sobie pomyślę, że mógł wpaść w ręce policji!... Rozumiesz teraz, prawda?

− Tak − potwierdził głucho Andrew. − Rozumiem.
Ned otoczył jego plecy ramionami.
− Nie powinieneś poddawać się rozpaczy, Drew. Wiem, że to trudne, ale musisz spojrzeć

prawdzie w oczy. Maureen to chytra dziwka. I co z tego? Wielu facetów żeni się z chytrymi
dziwkami. Pogódź się z tym. Była dziwką, a teraz ktoś ją zabił. To nawet lepiej, nie uważasz?
Kogo to obchodzi, że nie żyje?

Kogo to obchodzi? − pomyślał Andrew. Z pewnością porucznika Mooneya, bo to jego

praca.

„Nie jest orłem, ani nie grzeszy specjalnie urodą... między nami, jest dość nudnawy...”
Nie tylko widział te słowa, ale słyszał je, wymawiane miękkim, czystym głosem Maureen,

który kiedyś wydawał mu się głosem białej róży, gdyby róża potrafiła mówić.

Siedząc na skraju łóżka ukrył twarz w dłoniach. Ciągle jeszcze ściskał list Maureen.

ROZDZIAŁ VIII

Z saloniku Neda doszły ich jakieś stuki, szuranie, a po chwili w drzwiach sypialni stanął

młody człowiek w piżamie, z potarganymi, kędzierzawymi, czarnymi włosami i twarzą noszącą
ślady snu.

− Niech to wszyscy diabli! − zawołał. − Jak człowiek może się zdrzemnąć w tych

warunkach?

I wszedł do łazienki, zatrzaskując za sobą głośno drzwi.
Andrew odjął ręce od twarzy i podniósł głowę. Po chwili usłyszał szum wody z prysznica.

Siedział jeszcze chwilę w milczeniu, a potem zapytał Neda:

− Czy wiedziałeś, że Maureen tak o mnie myślała?
− Coś ty, Drew! Oczywiście, że o tym nie wiedziałem, chociaż sam zawsze miałem o niej

wyrobione zdanie. Może powinienem był otworzyć ci oczy... Nawet o tym myślałem, ale byłeś
tak zbzikowany na jej punkcie i po tych wszystkich latach, kiedy dawałeś sobą pomiatać,
wydawałeś się nagle taki szczęśliwy, taki odmieniony. Więc pomyślałem sobie: A kimże ja
jestem, żeby oceniać? Może tego mu właśnie potrzeba do szczęścia, a może i cała rzecz
wygląda z bliska zupełnie inaczej...

A więc Ned wiedział. Matka także wiedziała. Czyżby wszyscy wiedzieli, tylko on jeden

nie? I Bill Stanton? I Adamsowie?

Chłopak pod prysznicem − Keith? − zaczął śpiewać. Silny, nieprzyjemny baryton

rozbrzmiewał w takt jakiejś starej ballady o królu Montezumie. Andrew poczuł, że znów
podnosi w jego sercu głowę samoniszczycielski gniew. Usiłował go opanować − gniew nic tu
nie pomoże. Ale co w takim razie pomoże?

JESTEŚ CHYBA JEDYNYM FACETEM

W CAŁYM NOWYM JORKU,

KTÓRY NIC NIE WIE O WŁASNEJ ŻONIE.

Teraz wydawało się jasne, że anonim nie był dziełem jego wroga, jak uprzednio

przypuszczał, lecz kogoś, kto dobrze znał Maureen i jej poczynania. Wróg Maureen? A więc...

− Drew, nie umiem ci wprost powiedzieć, jak mi jest strasznie przykro. Gdybym mógł ci w

czymkolwiek pomóc... coś dla ciebie zrobić.

39

background image

Ned był jeszcze nie ogolony i w świetle padającym przez pożółkłą storę miękki zarost na

jego twarzy wydawał się złotawym puchem. Kiedy Andrew tak patrzył, cała dawna miłość do
młodszego brata zalała go ciepłą falą, wypełniając pustkę, jaką pozostawiła po sobie Maureen.

− A więc tkwiłeś tak długo w moim mieszkaniu, żeby upozorować włamanie, zamiast

wziąć nogi za pas i ocalić własną skórę? No, no!

Ned wyglądał na zakłopotanego.
− Może to było głupie z mojej strony. Byłem taki przerażony i zdezorientowany, ale

pomyślałem, że...

Andrew wstał i położył rękę na ramieniu brata.
− Dziękuję − powiedział krótko.
− Do diabła z tym! To nic takiego. Drew... Teraz chodzi tylko o ciebie. Chyba nie

zamierzasz pokazać tego listu glinom?

Oczywiście, że nie miał takiego zamiaru. Już zadecydował, iż od tej chwili porucznik

Mooney przestaje być jego sprzymierzeńcem. Głośno zaś oznajmił:

− Nie, nie pokażę porucznikowi listu ani pierścionków. Zaprotokołowano na policji, że

pierścionki zostały skradzione.

− I co zamierzasz z nimi zrobić?
Andrew spojrzał na obrączkę Maureen.
− Pozbędę się ich − odpowiedział. − Wrzucę je do najbliższego ścieku, gdziekolwiek...
− Drew, jeżeli to miałoby ci coś pomóc, powiem policji o wszystkim. Naprawdę.
− Ale to nie może mi pomóc, prawda?
− I ja tak sądzę. Przypuszczam, że policja zjawi się niebawem u mnie. Kiedy już

przesłuchają mamę, na pewno przyjdą tu... Przesłuchają mamę! Boże drogi, przecież ona
gotowa wszystko wygadać przy najmniejszej sposobności! Czy mama coś wie? Mam na myśli,
czy wie, jaka była Maureen?

− Chyba nie.
− Nigdy jej nie lubiła, prawda? Zawsze wyrażała się o niej per „ta mała jak-jej-tam”. −

Ned zaśmiał się z zażenowaniem. − Wiesz? Jak przyjdą gliny, nabiorę zwyczajnie wody w
usta. Nic nie wiem, nic nie słyszałem i basta! Tobie radzę to samo. Po prostu trzeba przeczekać
to wszystko, i już.

Chłopak pod prysznicem przestał śpiewać. Przeczekać?... Andrew przypomniał sobie

ogromnego, niewzruszonego porucznika Mooneya, pochylającego się nad biurkiem: Żadnych
nieporozumień między panem a żoną, panie Jordan?... Czy zna pan Bena Adamsa i jego
małżonkę, panie Jordan?

Z uczuciem lekkiego dreszczyku wyobraził sobie, co by się stało, gdyby „przeczekał” całą

sprawę. Jedyne, co pozostawało teraz do zrobienia, to znaleźć prawdę. Już nie ze względu na
Maureen, kobietę, która nim pogardzała i ośmieszała go, ale

dlatego, że póki nie wykryje prawdy, sam będzie znajdował się w śmiertelnym

niebezpieczeństwie.

Ciągle jeszcze miał w ręku list Maureen, czując pod palcami cienką i delikatną fakturę

papieru. List ten, podobnie jak anonim, był faktem, który trzeba było sprawdzić i odkryć
prawdę.

− Ned... powiedziałeś, że ten list leżał na łóżku obok ciała Maureen? − spytał.
− Tak. Jak już ci mówiłem, Rosemary na pewno przyniosła go ze sobą na lunch i użyła jako

broni. Na zasadzie: jeżeli powiesz moim rodzicom o Nedzie, ja powiem twojemu mężowi o
tobie, coś w tym rodzaju. Tak musiało być. A potem Maureen w jakiś sposób, pewnie
podstępem, wydostała list od Rosemary.

− A co mówiła Rosemary, kiedy jej o tym powiedziałeś?
− Wcale jej o tym nie powiedziałem, w ogóle nikomu nie pisnąłem słowa. No co ty, Drew,

przecież wiesz, że nie mówiłbym o tym nikomu przed porozumieniem się z tobą.

40

background image

− Gdzie jest teraz Rosemary? U rodziców?
− Tak − odparł Ned. − Ale co to ma do rzeczy?
− Ten list stanowi jej własność.
− I chciałbyś się dowiedzieć, jakim sposobem znalazł się w rękach Maureen?
− Właśnie.
− Ale nie zamierzasz chyba wciągać Rosemary...
Drzwi łazienki gwałtownie się otworzyły; czarnowłosy chłopak, opasany jedynie na

biodrach kąpielowym ręcznikiem, znalazł się jednym susem na łóżku Neda.

− Halo! Jak się macie, chłopcy? Co nowego w eleganckim świecie? Co byś powiedział,

Ned, na mały, słodki łyczek burbonu dla swego przyjaciela, Keitha?

− To ja już będę uciekał, Ned − orzekł Andrew, wstając.
− Ale jak pogadasz z Rosemary, to zaraz tu wrócisz? Dopóki się nie dowiem, co ci

powiedziała, będę umierał z niepokoju.

Andrew spojrzał na młodą, bardzo przejętą twarz brata i pomyślał w duchu: Oto i cały

Ned!

− W porządku − odparł. − Wrócę tu.
Zszedł ostrożnie po chwiejących się schodach i znalazł się na ulicy. Odszedł dwie

przecznice dalej, potem zatrzymał się przy kracie zamykającej ściek, wyjął z

kieszeni pierścionek z akwamaryną i obrączkę Maureen i wpuścił je w otwór między

kratami. Czyn ten sprawił mu niewysłowioną ulgę − niemal przyjemność. Oto symbolicznie
odtrącił żonę na zawsze.

Minął jeszcze jedno skrzyżowanie, po czym zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i rzucił

kierowcy adres Thatcherów.

Andrew i Maureen kilkakrotnie bywali w ich domu na tak zwanych „przyjęciach klasy B”.

Thatcherowie mieszkali w niewielkim domu przy Sutton Place; byli tak bogaci, że nie
potrzebowali zabiegać o wywieranie odpowiedniego wrażenia. Drzwi otworzył mu
kamerdyner. Po błysku w jego oczach Andrew zrozumiał, iż stał się niejako sensacją, atrakcją.
Dla kamerdynera był „mężem tej, która została zamordowana”.

− Czy zastałem pannę Thatcher? − spytał.
− Pannę Rosemary, proszę pana? Zdaje się, że wyszła, panie Jordan. Ale proszę, niech pan

wejdzie.

Zaprowadził Andrew do salonu na piętrze, gdzie na kominku płonął wesoły ogień. Pokój

wypełniały francuskie meble i płótna impresjonistów. Nad kominkiem − zapewne jako
pamiątka z Los Angeles − wisiał ogromny, tuzinkowy portret pani Thatcher w wieczorowej
sukni z tak ciężkim diademem na głowie, że zdawała się pod nim uginać.

Jednak nie Rosemary, ale jej matka wyszła, aby go przywitać. Nie było w niej ani śladu tej

sztucznej nieco uprzejmości, która zwykle tak go w niej raziła. Wyglądała na kobietę
zmęczoną, nieszczęśliwą i pełną dobroci.

− Bardzo mi przykro, drogi Andrew − powiedziała. − Może to trochę dziwne w takiej

chwili, ale Rosemary wybrała się akurat do dentysty... Obiecała wrócić dopiero na lunch, musi
pan więc trochę poczekać. Wiem, że ona bardzo boleje z powodu tej tragedii i z pewnością
zechce zobaczyć się z panem i wyrazić swoje współczucie... Podobnie jak ja...

Przy tych słowach ujęła jego rękę w swoje dłonie i gorąco uścisnęła.
Andrew przypomniał sobie zjadliwe, pełne nienawiści słowa Maureen pod adresem

Thatcherów i zastanawiał się, czy współczucie pani Thatcher było szczere.

− Chcę tylko z nią porozmawiać − powiedział.
− Oczywiście, Andrew. Czuję się tak bardzo niezręcznie... Co można powiedzieć w takiej

sytuacji?

Usiadła na krześle spokojna i opanowana, wskazując drugie obok Andrew.

41

background image

− Mam nadzieję, iż w tej okropnej sytuacji będzie pan o nas myślał, jak o najbliższej

rodzinie. Bądź co bądź jesteśmy jedynymi krewnymi Maureen i jeżeli moglibyśmy w
czymkolwiek pomóc... Zrobimy wszystko, absolutnie wszystko, co będzie w naszej mocy.

− To bardzo uprzejmie z państwa strony.
− Musi pan także przyprowadzić do nas swego brata, bo dotychczas nie mieliśmy okazji go

poznać. Jestem przekonana, że odpowiada całkowicie opinii, jaką ma o nim nasza Rosemary.

Wyczuł, że pani Thatcher stara się znaleźć jakiś mniej kłopotliwy temat, jakieś słowa, które

odwróciłyby jego myśli od bólu, jaki odczuwał. Był jej wprawdzie za to wdzięczny, ale
równocześnie wiedział, iż nie powinien tak po prostu siedzieć. Musi za wszelką cenę
wykorzystać tę sposobność i dowiedzieć się czegoś więcej o Maureen od jej rodzonej ciotki.

− Tak... przyprowadzę państwu Neda − powiedział, a potem przeskoczył raptem na

właściwy, interesujący go temat: − Maureen przebywała w domu państwa w Los Angeles
przez kilka lat, jeżeli się nie mylę?

− Tak. W Pasadenie. Prawie trzy lata.
− W takim razie pani zapewne znała ją pod pewnymi względami lepiej niż ja...
Na twarzy pani Thatcher pojawił się lekki rumieniec.
− Przypuszczam, że znałam ją na tyle, na ile starsza kobieta może znać młodą dziewczynę.
− Wyobrażam sobie, jak strasznym wstrząsem była dla Maureen utrata rodziców.
− Oczywiście. Każdego by to wstrząsnęło do głębi. Ale jej dzieciństwo nie było specjalnie

szczęśliwe... Jej ojciec... Właściwie nie wiem, w jakim stopniu Maureen wtajemniczyła pana
w historię swego dzieciństwa.

− Niewiele wiem o jej dzieciństwie.
− Widocznie sama wolała o tym nie myśleć. Jej ojciec, a mój szwagier, należał do tych

ludzi, co potrafią zniszczyć nie tylko samych siebie, ale i wszystkich, którzy ich kochają. Tracił
jedną posadę za drugą, zaczął pić... Moja siostra nie mogła sobie dać z nim rady, a w końcu
sama się stoczyła. Może więc ta katastrofa nie była w rezultacie taką wielką tragedią dla
Maureen.

W rogu salonu stał kredens z epoki Regencji, urządzony jako bar. Pani Thatcher podeszła

do niego, nalała dwie szklaneczki sherry i podała jedną Andrew.

− Może wyda się to panu dziwne, Andrew, ale pragnę wyrazić panu moją wdzięczność.

Kiedy Maureen wyjechała od nas do Nowego Jorku, bardzo się o nią niepokoiłam. Nie byłam
pewna, czy i w jakim stopniu będziemy mogli przyjść jej z pomocą. Toteż ogromną ulgą i
radością była dla mnie i dla mego męża wiadomość, iż poznała, a potem poślubiła pana.
Kogoś dobrego i zacnego, kto ją pokochał...

Usiadła z powrotem na krześle i wyciągnęła ku Andrew swoją szklaneczkę sherry.
− Mam nadzieję, że nie bierze mi pan za złe tego, co mówię. A może nawet poczuje pan

ulgę wiedząc, iż to wyłącznie dzięki panu Maureen zaznała w życiu trochę szczęścia.

Andrew zaczynał zdawać sobie sprawę, że ból może przyjść z najmniej oczekiwanej

strony. Może uderzyć nawet ze strony sympatycznej, zacnej kobiety, która usiłowała od
początku okazać mu tylko życzliwość. Pamiętając o każdym słowie listu Maureen, Andrew
odezwał się po chwili:

− Jednak, o ile się orientuję, były między wami jakieś nieporozumienia. Czy Maureen nie

wyjechała do Nowego Jorku dlatego, że państwo wyrzucili ją z domu?

Oczy pani Thatcher rozszerzyły się ze zdumienia.
− Czy Maureen w ten sposób to przedstawiła?
− Przynajmniej tak to zrozumiałem.
− W rzeczywistości sprawy miały się nieco inaczej. Nie było mowy o żadnym wyrzucaniu

jej z domu. Po prostu zdawało się nam, iż dla niej samej lepiej będzie, gdy wyjedzie.

Urwała z miną jeszcze bardziej zakłopotaną niż na początku. Lepiej dla Maureen? Co

mogło skłonić młodą kobietę, taką jak pani Thatcher, do usunięcia dziewiętnastoletniej

42

background image

siostrzenicy ze swego domu, gdyby nie chodziło o pewne komplikacje na de prawdopodobnie
erotycznym? Andrew postanowił zaryzykować.

− To stało się przez mężczyznę, prawda? − rzucił.
Rumieniec rozlewający się teraz na całej twarzy, a nawet na szyi pani Thatcher, zupełnie ją

zdradził.

− Ach... więc powiedziała panu o tym?
− Mniej więcej. Proszę się nie obawiać, że mnie pani dotknie. Wiem, jaka była Maureen, i

prawda w żadnym wypadku nie może zmienić mojej opinii o niej.

Pani Thatcher opuściła wzrok na trzymaną w ręce szklankę, a potem znowu spojrzała na

Andrew.

− Przypuszczam, że w oczach Maureen byłam ową niedobrą macochą, tą czarownicą z

bajki?

− Niezupełnie...
− Bo właściwie byłam, rzeczywiście byłam, ponieważ to ja... ja złapałam ich na gorącym

uczynku. Czy nie mówiła panu o tym?

− Nie, ale właśnie czegoś takiego się domyślałem...
− Rozumie pan zatem, jak trudną musiałam podjąć decyzję.
Tak jak się spodziewał, pani Thatcher, sprowokowana do mówienia, pragnęła teraz bliżej

wyjaśnić mu swój punkt widzenia.

− Nie wiem, czy wyjawiła panu jego nazwisko... Mam nadzieję, że nie. Zawsze uważałam,

iż nikt nie powinien o tym wiedzieć, nie tyle może ze względu na niego samego, ile na jego
żonę. To wspaniała kobieta i jedna z moich najbliższych przyjaciółek, która absolutnie nie
miała pojęcia, co się pod jej bokiem dzieje. Och, oczywiście on także nie był bez winy, ale
przypuszczani, że nie zdawał sobie sprawy z tej intensywnej pasji życia, jaka szalała w duszy
Maureen. Zabrnął w tę sprawę głęboko, znacznie głębiej, niż początkowo miał zamiar. A jeśli
chodzi o Maureen, to całkiem straciła głowę. Jej partner był człowiekiem bardzo szczęśliwym
w małżeństwie. To było tylko zauroczenie, rzecz jasna. Po tych wszystkich latach ubóstwa i
niepewności pod dachem rodziców, ktoś taki jak on, pełen czaru syn wpływowego obywatela,
musiał zawrócić jej w głowie. Miała przecież zaledwie dziewiętnaście lat! Wierzyła, że to
miłość. Jestem przekonana, że tak myślała. I tym bardziej moja decyzja łamała mi serce...

Odstawiła szklankę na bok, a jej duże, szare oczy zatrzymały się znów na twarzy Andrew.
− Nie sądzę, bym kierowała się histerią albo uprzedzeniem. Doprawdy, nie sądzę. Chcę

powiedzieć, że ani przez chwilę nie wątpiłam, iż on jednak pozostanie przy żonie. Wiedziałam,
że pozycja Maureen jest nie do uratowania, dlatego uznałam, iż jedynym wyjściem było
odesłanie Maureen z naszego domu. Dałam

jej sporo pieniędzy, usiłowałam wytłumaczyć, że tak będzie najlepiej, że czynię to dla jej

własnego dobra. Mam jednak wrażenie, że nie zdołałam jej przekonać i że gorycz pozostała w
jej sercu na zawsze. Kiedy wyjechała, byłam pewna, iż nigdy mi nie wybaczy, i byłam na to
przygotowana. Ale widocznie źle ją osądziłam. Jakże często nie doceniamy innych! Kiedy
bowiem przenieśliśmy się do Nowego Jorku, zaraz pierwszego dnia odwiedziła mnie i była
wspaniała! Doprawdy cudowna! Powiedziała, że przychodzi nie tylko po to, by prosić mnie o
przebaczenie, ale żeby mi podziękować. Siedziała o tu, na tym samym krześle, co pan teraz,
kiedy powiedziała, pamiętam to jak dziś: „I pomyśleć, że nienawidziłam ciocię za to, iż
wysłała mnie do Nowego Jorku. Teraz rozumiem, że to była najlepsza rzecz, jaka mnie w życiu
spotkała, bo tutaj właśnie znalazłam Andrew i miłość...”

Andrew także odstawił swoją szklankę. Bał się, że szkło pęknie pod naciskiem jego

palców. Jakiś mężczyzna z Pasadeny, jakiś emocjonalnie niedojrzały syn milionera, o którym
nigdy w życiu nie słyszał i który go zresztą w tej chwili nic a nic nie obchodził. Ale Maureen
przyszła do pani Thatcher, żeby jej wyrazić wdzięczność i powiedzieć, że znalazła Andrew i
miłość. A zrobiła to sześć miesięcy temu, przeszło rok po liście pisanym do Rosemary!

43

background image

Teraz, kiedy tego wysłuchał, poczuł, że wszystko w jego duszy zaćmiewa nowa szalona

fala nadziei i miłości. Czyż nie było możliwe, że cały ten mściwy list i słowa pod adresem
wujostwa były tylko reakcją spowodowaną żalem za przerwanym romansem, który wydawał
się jej wielką miłością? Nawet jeśli godził się z myślą, że wyszła za niego bez miłości, z
cynizmu, to czy nie było możliwe, iż jej zranione, rozgoryczone serce zaczęło stopniowo
zdrowieć − dzięki jego miłości? Przypomniał sobie jej słowa w taksówce, po drodze do Billa
Stantona: Kocham cię... Jeszcze raz zdawało mu się, że trzyma ją w ramionach − czy to
możliwe, że upłynęły zaledwie dwie noce od tamtej pory? − a ona tuli się do niego, przyjmując
i odwzajemniając miłość, w którą wtedy wierzył bez reszty. Czy jakiś list napisany
osiemnaście miesięcy temu ma zatrzeć to wszystko, co czuł zaledwie dwie noce wcześniej?

Czyż to, że odepchnął ją, że wyrzucił z serca, nie równało się zdradzie nie tylko wobec

niej, ale i wobec siebie samego?

Spojrzał na inteligentną, łagodną twarz pani Thatcher, z wyrazem głębokiej udręki i jakby

jego wzrok mógł wydrzeć z niej jakąś tajemnicę, spytał:

− Więc ona powiedziała pani, że jest ze mną szczęśliwa? Że mnie kocha?
− Oczywiście, że tak, Andrew.
− I miała pani wtedy wrażenie, że mówi prawdę?
− Ja wiem, że mówiła prawdę! Jestem pewna, że w gruncie rzeczy Maureen nie była zła,

tylko życie obeszło się z nią bezwzględnie. Miała nie najlepszy start, była zagubiona i
niepewna. Owszem, przejściowo nawet odczuwała zawiść. Może najgorsze, co ją mogło
spotkać, to właśnie ten nagły przeskok w nasz świat luksusu i bezpieczeństwa. Jak już
powiedziałam, mam wrażenie, że był czas, kiedy nas chyba nienawidziła. Nawet na pewno...
Ale to była tylko pewna faza jej życia. Bo w zasadzie to była dobra dziewczyna, zdolna
obdarzyć mężczyznę prawdziwą miłością... właściwego mężczyznę, oczywiście.

Wstała i podeszła do krzesła Andrew, kładąc mu dłoń na ramieniu.
− Okropnie mi przykro, Andrew. Powinnam była mieć więcej zdrowego rozsądku i nie

mówić panu o tym. Ale skoro już zaczęłam, musiałam konsekwentnie iść dalej. Teraz, pod
wpływem tego okropnego wstrząsu, nie zdaje pan sobie sprawy ze wszystkiego. Ale przyjdzie
pora, iż zrozumie pan słowa bezstronnej, życzliwej osoby, która powiedziała, że był pan
dobrym mężem i że Maureen kochała pana całym sercem. .

Maureen kochała go całym sercem...
Oczami wyobraźni Andrew ujrzał lśniącą obrączkę swej żony, zsuwającą się z jego ręki

prosto do ścieku.

ROZDZIAŁ IX

− Andrew!
− Słucham, pani Thatcher?,..
− Czy dobrze się pan czuje?
− Tak, wszystko w porządku.
W tej chwili zadzwonił telefon i pani Thatcher podeszła do aparatu. Gawędziła z kimś

dłuższą chwilę w sprawie planowanego brydża. Ta banalna, towarzyska rozmowa wydawała
się słuchającemu Andrew zjawiskiem z innej planety. Zapomnij o wszystkim, co powiedziała −
pomyślał. Po co łudzić się jakąś nadzieją, która może przynieść tylko ból? Kimże jest pani
Thatcher, jeśli nie zwyczajną

44

background image

damą z towarzystwa, która po prostu starała się być miła? Co może tak naprawdę wiedzieć o
Maureen? Ned znał jego żonę lepiej, a list zdradził jej prawdziwą naturę. Mała, przewrotna
dziwka − tego powinien się trzymać.

Pani Thatcher skończyła rozmowę i podeszła do Andrew, z kartką wyrwaną z notatnika

telefonicznego.

− Andrew! Proszę, niech pan dzwoni do nas o każdej porze. Maureen znała nasz numer

telefonu, ale ponieważ jest zastrzeżony i nie znajdzie go pan w spisie, zanotowałam go na tej
kartce. A teraz byłoby dobrze dla pana trochę wypocząć. Wygląda pan na bardzo zmęczonego...

Wziął z jej rąk kartkę i wsunął do górnej kieszeni marynarki, zastanawiając się przy tym,

jak wyglądałoby życie, gdyby jego matka była podobna do tej właśnie kobiety.

W tym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich Rosemary ze swoim ojczymem. Pani

domu odwróciła się w ich stronę.

− Witajcie − rzuciła. − Rosemary, Andrew Jordan jest tutaj. Chciałby z tobą porozmawiać.
Pan Thatcher, poważny, przystojny starszy pan, zwrócił się ze współczującą miną do

gościa:

− Andrew drogi... Chcę, żeby pan wiedział...
− Nie, kochanie − przerwała mu wpół słowa pani Thatcher. − Nie teraz. Możesz mu

wyrazić współczucie innym razem − ujęła męża pod łokieć i wyprowadziła go z pokoju.

Gdy tylko państwo Thatcher zniknęli za drzwiami, Rosemary podbiegła do Andrew.

Przypatrywał się jej, gdy tak szła ku niemu od drzwi, ledwie pamiętając, jak wygląda, i nie
przestając się dziwić, że dziewczyna Neda może być taka drobna i niepozorna, przypominająca
raczej wojowniczą myszkę.

− Andrew! Czy wybaczysz mi kiedykolwiek, że tak obrzydliwie mówiłam wczoraj o

Maureen? − zawołała. − To ten mój przeklęty temperament! Bo ja już mam takie gwałtowne
usposobienie, a kiedy Maureen nie chciała mnie zrozumieć i upierała się, że bezwzględnie
opowie wszystko rodzicom... − Jej wargi zacisnęły się mocno z jakimś samooskażycielskim
wyrazem. − Nigdy sobie nie daruję, że się z nią tak wykłócałam, że tak się zapomniałam i
powiedziałam ci o niej tyle złego. A potem... ci włamywacze...

Andrew nagle znów poczuł się dobrze, gdyż udało mu się przestać myśleć o Maureen. To

ciągłe rozmyślanie − kochała go, czy nie kochała − było zbyt niebezpieczne i demobilizujące.
Musi o tym zapomnieć i trzymać się wyłącznie faktów. A Rosemary jest faktem. Mogła
przecież pójść do ich mieszkania i zabić Maureen. Czemu nie?

− Nie było żadnych włamywaczy. Napad rabunkowy został po prostu przez kogoś

upozorowany − odparł. I zaraz dodał brutalnie: − To Ned sfingował ten napad. Poszedł tam,
zastał Maureen nieżywą, a potem starał się zamydlić oczy policji.

Rosemary wyciągnęła rękę i oparła się o krzesło.
− Neddy tam był?
− Tak cię to dziwi? Czy nie przyszło ci do głowy, że po rozmowie telefonicznej z tobą,

może pójść do Maureen, by ją skłonić do zaniechania tego pomysłu?

− Może i tak... choć myślałam, że... sama już nie wiem...
− Ale ty sama tam nie byłaś?
− Ja? − jej głos był aż zmieniony ze zdziwienia. − Ja miałabym pójść do Maureen?

Oczywiście, że tam nie byłam.

− A co robiłaś po wyjściu ode mnie z biura?
− Zadzwoniłam do Neda. Sam zresztą wiesz. Ale ani nie prosiłam, ani nie namawiałam, by

porozmawiał z Maureen. Przysięgam! A potem poszłam do kina. Bałam się stanąć oko w oko z
mamą i papą, nim się zastanowię, jak mam się zachować, jeżeli Maureen... Ale nie o to mi
teraz chodzi, lecz o Neda. Czy policja wie, że on tam był?

− Nie. Ale wiedzą, że włamanie było sfingowane.
− Ale po co on to zrobił? Nie rozumiem.

45

background image

− Z powodu listu.
− Listu... − w jej głosie nie brzmiało pytanie, lecz pełne niezrozumienia echo.
− Znalazł go na łóżku przy zwłokach Maureen.
Andrew wyjął list z kieszeni. Podając go Rosemary, miał wrażenie, jakby się przed nią

obnażał. Rosemary podsunęła kartkę do oczu, potem jeszcze bliżej, następnie próbowała ją
trochę odsunąć.

Wreszcie z westchnieniem rozpaczy wzięła swoją leżącą na krześle torebkę i wyjęła z niej

inną, jeszcze większą parę okularów. Andrew nie przypuszczał, że jest aż tak krótkowzroczna.
Wydała mu się przez to jakaś bliższa, bardziej ludzka.

Dziewczyna Neda, mała, prawie ślepa narzeczona Neda i morderczyni zarazem. Przyglądał

się jej, gdy czytała, odczuwając przy tym lekki zawrót głowy. Może dlatego, że od rana nic nie
jadł?...

− W jaki sposób ten list dostał się do rąk Maureen? − spytał. − Czy dałaś jej go podczas

lunchu?

Miał wrażenie, że Rosemary go nie słucha. Kiedy doczytała do końca, podniosła głowę i

zdjęła szkła. Pierwszy raz Andrew zobaczył jej twarz tak nagą. Wszystkie proporcje były teraz
zgoła inne: widział przed sobą zupełnie ładną, kształtną twarz. A bezbronne, lekko zamglone
oczy wyrażały bezbrzeżne zdumienie. To zbiło go z tropu.

− Andrew! Przecież to jest wstrętne! Nigdy nie uwierzę, że Maureen mogła napisać coś

podobnego.

Były to ostatnie słowa, jakich Andrew mógł od niej oczekiwać.
− Jak to? − zawołał. − Czy chcesz przez to powiedzieć, że nie czytałaś tego listu?
− Nigdy!
− Ale przecież pisany jest do ciebie.
− Właśnie widzę, ale nie dotarł do mnie. Musisz mi uwierzyć! Przecież gdybym miała go

wczoraj na lunchu, to myślisz, że bałabym się Maureen? Wiesz, co bym jej powiedziała:
„Świetnie! Leć z językiem do mamy i papy, a ja pokażę ten list twojemu mężowi!” Tak bym
bezwzględnie powiedziała! Bo ty mnie jeszcze nie znasz! Zrobiłabym to bez zastanowienia.
Więc uwierz mi, proszę, bo w jakim celu miałabym teraz kłamać? Nigdy w życiu nie miałam w
ręku tego listu!

Zegar stojący na kominku − dziwaczny, szkieletowy przedmiot z wnętrznościami

wyzierającymi spod szklanego wahadła − odezwał się wysokim, dźwięcznym kurantem.

− Andrew, wierzysz mi, prawda?
− Wierzę w to, że listy zazwyczaj docierają do adresatów.
− Nie pleć głupstw i nie pouczaj mnie, bo sama o tym wiem! − powiedziała, wkładając z

powrotem swoje szkła. − Ale poczekaj − znowu wpatrywała się uważnie w kartkę. − O! Jest!
Tu, na końcu Maureen pisze: Mam również nadzieję, że mój list dotrze do ciebie szczęśliwie.
Widocznie nie była pewna, czy adres jest właściwy. Możliwe, że zaadresowała list błędnie i
poczta jej go zwróciła. Albo jeszcze inaczej: może po napisaniu zrobiło jej się wstyd i w
ogóle go nie wysłała.

− I przez cały ten czas przechowywała go u siebie?
− Dlaczego nie?
− I tak po prostu wypłynął na światło dzienne właśnie wczoraj?
− Nie wiem na ten temat nic więcej niż ty − odparła mu Rosemary, zdejmując okulary

przeznaczone do czytania i zakładając te, które stale nosiła. − Wiem tylko, że nigdy w życiu nie
widziałam tego listu i nie wierzę, że Maureen mogła go napisać!

Już po raz drugi wyrażała tę wątpliwość.
Andrew usiadł w fotelu i zapytał spokojnie:
− Dlaczego wciąż powtarzasz, że to nie do wiary, skoro nie dalej jak wczoraj twierdziłaś

stanowczo, iż ona cię nienawidzi?

46

background image

− Och, ja nie mówię o tym, co pisze o mnie, ale o tobie!
− Więc nie sądzisz, że Maureen właśnie tak o mnie myślała?
− O, Andrew, kochany Andrew! Przecież ja wiem z całą pewnością, że nie!
Usiadła na podłodze, obok jego fotela, i wzięła jego rękę w swoje dłonie. Gdyby nie to, że

była taka młoda, gest ten wydawałby się egzaltowany i sztuczny.

− Posłuchaj. Nie wiem, co się wczoraj stało, ale jedno wiem na pewno. Przy lunchu, zanim

rozmowa zeszła na Neda, twoje imię nie schodziło z ust Maureen. Trudno mi nawet powtórzyć
to wszystko, co o tobie mówiła: jaki jesteś cudowny, jaki szalenie dla niej dobry, jaki
wspaniałomyślny i jak bardzo cię kocha. I wtedy właśnie, dla kontrastu, skierowała rozmowę
na Neda. Ty byłeś ten święty, a on wyrodek. Rozumiesz? Ani przez chwilę nie miałam
wrażenia, że chełpi się tym, iż poślubiła syna bogatej kobiety. Mówiła o tobie tak, jak każda
inna kobieta zakochana w swym mężu. Po cóż miałaby grać przede mną komedię?

Ciągle jeszcze nie wypuszczając jego ręki, spojrzała na niego spoza okularów. Zrzuciła

buty na kosztowny dywan Aubusson − na dużym palcu jej prawej nogi widać było sporą
dziurę.

− Andrew, doskonale rozumiem, jak musiałeś się czuć po przeczytaniu tego listu! Jaki

upokorzony, wypalony w środku, nienawidzący Maureen i samego siebie. To tak samo
okropne, jak gdybym ja nagle odkryła, że Ned mnie właściwie nie kocha. Dlatego staram się
przekonać cię. Jeżeli nawet Maureen napisała ten list, choć chyba jednak tak było, to musiała
się od tamtej pory bardzo zmienić! Jestem o tym najgłębiej przekonana. Gdybyś mógł widzieć
wczoraj jej twarz, kiedy o tobie mówiła, sam byś w to nie wątpił. Maureen po prostu
promieniała! Ludzie się zmieniają, Andrew. Gdy teraz o tym myślę, dochodzę do przekonania,

iż Maureen zmieniła się także w stosunku do nas. Nie zaprzeczam, że wczoraj ci

powiedziałam, iż Maureen jest zawistna i zła. Mówiłam tak pod wrażeniem dawnych czasów
w Pasadenie sądząc, że nadal jest taka sama. Ale Maureen nigdy nie była podstępna. Owszem,
była stanowcza i zdecydowana, ale równocześnie potrafiła być pełna słodyczy i łagodności. I
tak sobie teraz myślę, że może naprawdę wierzyła, iż najlepiej będzie dla mnie, dla Neda i dla
rodziców, jednym słowem dla nas wszystkich, jeżeli otwarcie powie wszystko o Nedzie.
Wiem, Andrew, że to niewiele pomoże, a może nawet, teraz, kiedy Maureen już nie żyje,
będzie ci jeszcze gorzej. W każdym razie jestem absolutnie pewna, że ona cię szczerze
kochała. I byłbyś idiotą, gdybyś choć przez chwilę w to wątpił...

Kiedy tak siedziała u jego kolan, widział tylko czubek jej głowy, porządnie ułożone,

wypielęgnowane, ale mało efektowne włosy i kawałek rogowej oprawy szkieł. Patrząc na te
fragmenty jej osoby, czuł do niej prawie nienawiść. Oto ma przed sobą drugie wydanie pani
Thatcher. Czy kobiety nigdy nie przestaną wtrącać się w jego osobiste sprawy, w jego uczucia?
Ona cię kochała. I byłbyś idiotą, gdybyś choć przez chwilę w to wątpił. Jakiś instynkt
samoobrony kazał mu powtarzać te słowa, żeby zabić myśl o liście, o Nedzie, o wszystkich
udrękach i podejrzeniach w czasie swego małżeńskiego pożycia. Jeżeli nawet w przeszłości
był zaślepionym głupcem, to już teraz byłoby ostatecznym upokorzeniem i wstydem, pozwolić
sobie na kontynuowanie dawnego szaleństwa.

Równocześnie jednak stwierdził z przerażeniem, że wyrzeczenie się wszelkiej nadziei jest

absolutnie ponad jego siły. Na nic nie przyda się udawanie i okłamywanie siebie. Jego miłość
do Maureen nie przestawała być taką samą obsesją jak dawniej i wbrew wszelkim dowodom,
także tym, które miały się dopiero ujawnić, pragnął teraz tylko jednego: móc uwierzyć w to, co
przed chwilą powiedziała mu Rosemary: Ona cię kochała. I byłbyś idiotą, gdybyś choć przez
chwilę w to wątpił.

Wstał, a Rosemary aż wykręciła szyję, by na niego spojrzeć. Podszedł do stołu i wyjął z

jaspisowej szkatułki papierosa. Gdy go zapalał, wzrok jego zatrzymał się na ozdobnej
szkatułce i nagle uderzyła go pewna myśl. Odwrócił się gwałtownie do Rosemary:

− Może masz rację...

47

background image

Ona także wstała i wygładzała teraz spódniczkę.
− Rację co do czego?
− Co do Maureen i jej listu. Nie jest wykluczone, że go błędnie zaadresowała i poczta go

zwróciła. Możliwe, że nawet wcale go nie wysłała. Z pewnych, jej tylko znanych przyczyn,
zachowała go u siebie, a najlepszym schowkiem była jej szkatułka na biżuterię, stale
zamknięta. Ale ona także zniknęła, a Ned twierdzi, że jej nie wziął.

Czuł, że rośnie w nim uczucie podniecenia, jakieś upojenie szaleńca. Rosemary wkładała

właśnie buty; słysząc jego słowa, zatrzymała się zjedna piętą na zewnątrz.

− Więc przypuszczasz, że ktoś chciał zrabować biżuterię Maureen, zabił ją z tego powodu,

a potem znalazł w szkatułce list i położył go na zwłokach, żeby skierować podejrzenie na
ciebie?

− Czy nie mogło tak właśnie być?
− Tak, tak, oczywiście! − Twarz Rosemary ożywiła się. − W takim razie wszystko co

powinieneś teraz zrobić, to zwrócić uwagę policji na szkatułkę, prawda? I w ogóle nie
potrzebujesz wspominać o Nedzie...

− Rzeczywiście.
− Ani o tym, że Maureen miała zamiar interweniować w sprawie mojego małżeństwa. Och,

Andrew, ja wiem, że to potworny egoizm z mojej strony, ale przecież ty nie jesteś podobny do
Maureen, prawda? Nie uważasz, że trzeba koniecznie wtajemniczać mamę i papę w te małe,
głupie eskapady Neda. To nie ma najmniejszego związku ze śmiercią Maureen. A kiedy rodzice
poznają Neda, oszaleją na jego punkcie. Wiem, że tak będzie. I co za sens martwić ich z
powodu takich błahostek?

Podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję, przymilając się niemal kokieteryjnie, co

kłóciło się z jej usposobieniem.

− Och, Andrew! Nie chcę uciekać i brać ślubu po kryjomu w jakimś prowincjonalnym

urzędzie stanu cywilnego! Chciałabym mieć prawdziwy, wspaniały ślub z druhnami i
dziewczynkami sypiącymi kwiaty, i żeby mama i papa czuli się szczęśliwi i dumni i... Och,
Andrew! Prawdziwy ze mnie potwór, żeby myśleć o ślubie, kiedy ty przeżywasz takie okropne
chwile!

Za ich plecami rozległ się dyskretny kaszel. Rosemary odsunęła się od niego powoli i bez

żadnego skrępowania. Oboje spojrzeli na drzwi, w których stał z dyskretną miną kamerdyner.

− Bardzo przepraszam, panno Rosemary, ale pani Thatcher poleciła mi powiedzieć, że

lunch jest na stole. Chciałaby także wiedzieć, czy pan Jordan zechce zjeść z państwem.

− Proszę podziękować pani Thatcher. Może innym razem − odparł Andrew.
Rosemary zaś powiedziała: − Przyjdę za chwilę.
A po odejściu kamerdynera Rosemary znowu ujęła rękę Andrew i spytała go:
− Co zamierzasz teraz zrobić? Pójdziesz do Neda?
− Tak.
− A potem od razu na policję w sprawie szkatułki?
− Prawdopodobnie.
− W takim razie... Ojej, muszę pędzić! Mama nie znosi, kiedy się spóźniam do stołu. −

Uśmiechnęła się do niego i dodała: − Ucałuj ode mnie Neda! I... Andrew, choć jestem taką
potworną egoistką, wierz mi, że współczuję ci z całego serca. Będę cały czas myśleć o tobie i
modlić się...

Wyszła szybko z pokoju, a Andrew zgasił papierosa i ruszył do holu, by zabrać płaszcz i

kapelusz.

Kiedy już był na ulicy, skinął na przejeżdżającą taksówkę i podał kierowcy adres Neda.
W taksówce, po raz pierwszy od dnia swego nieszczęścia poczuł się prawie spokojny.

Przecież mordercą mógł być jakiś rabuś, znęcony możliwością zdobycia biżuterii; może nawet
jakiś zawodowy włamywacz, któremu Ned przeciwstawił naiwnie swoją amatorską sztukę

48

background image

złodziejską, otwierając szuflady i rozrzucając po całym mieszkaniu ubrania. Śmierć Maureen
mogła być w końcu tylko zwykłym rezultatem bezsensownego okrucieństwa, w żaden sposób
nie umniejszającego godności ani jej, ani jego. Może obraz Maureen naszkicowany przez panią
Thatcher i jej córkę był prawdziwy?

Czyż nie mogło tak być?
Wyjął list z kieszeni i jeszcze raz przeczytał od początku do końca. Od takich słów... do

miłości? Czy to możliwe? Kiedy składał arkusik papieru, żeby go wsunąć z powrotem do
kieszeni, zauważył nagle coś, co dotychczas uszło jego uwadze. Na odwrotnej stronie kartki
widniał napisany ołówkiem adres: „177, 23 Ul. Zach.” Tam mieszkała Maureen, kiedy ją
poznał. Ale czy to pisała Maureen? Przyjrzał się uważniej obu siódemkom przekreślonym w
środku kreseczką na modłę europejską. Nie, Maureen nigdy nie pisała siódemek w ten sposób.
W takim

razie, kto? Morderca? Ale przecież ten adres był już od dobrych dwóch lat nieaktualny!

Zbyt długo, żeby to mogło mieć jakieś znaczenie. Schował list i znów wrócił myślą do
szkatułki z biżuterią. Musi skierować na nią podejrzenia porucznika Mooneya i w ten sposób
odwrócić jego uwagę od Neda, a przy odrobinie szczęścia − naprowadzić go na ślad
mordercy. Bądź co bądź, nie miał nic do stracenia.

Kiedy taksówka zatrzymała się przed domem Neda, z sutereny wychodził właśnie dozorca

z miotłą i koszem śmieci. Inne pojemniki ze śmieciami stały już rzędem wzdłuż żelaznej
barierki. Andrew wchodził właśnie na pierwszy schodek, kiedy wzrok jego padł na jeden z
pojemników, w którym na wierzchu widać było coś intensywnie czerwonego, prawie
niewidocznego pod stosem innych odpadków. Przystanął, pochylił się nisko i odrzucił leżące
na wierzchu papiery, wydobywając tajemniczy przedmiot z kosza. Chociaż zgnieciony i
spłaszczony, jakby ktoś specjalnie chciał go zmiażdżyć młotkiem, bez trudu można było go
rozpoznać.

Andrew miał przed oczami czerwoną szkatułkę swojej żony.

ROZDZIAŁ X

Andrew stał chwilę jak wryty, wpatrując się w trzymany w ręce przedmiot. Potem obejrzał

się na dozorcę. Stary człowiek odwrócony do niego plecami, ciągnął z trudem po schodach
wiodących z sutereny ciężki pojemnik na śmieci. Andrew wsunął zmiażdżoną szkatułkę pod
płaszcz, wszedł na schodki i nacisnął guzik dzwonka do mieszkania Neda. Kiedy po krótkiej
chwili zamek szczęknął, wszedł szybko na górę.

Ned, jak przedtem, czekał na niego na półpiętrze. Był już ogolony i ubrany w sportową

koszulę i szare spodnie. W jednej ręce miał łyżkę, a w drugiej miseczkę z prażoną fasolą.

Na widok Andrew jego twarz rozświetlił jasny, życzliwy uśmiech.
− To ty, Drew! Co za frajda! Byłem przekonany, że to gliny!
Andrew stał w milczeniu, patrząc gniewnie na brata.
− No i co, Drew? Jak ci poszło z Rosemary? Co ci powiedziała?
− Kazała cię ucałować.
Andrew chwycił brata mocno za ramię, wepchnął do mieszkania i zamknął starannie drzwi.

W saloniku widać było słabe rezultaty prób zaprowadzenia porządku, ale pożółkła zasłona
nadal nie była rozsunięta i wciąż paliły się lampy. Nigdzie śladu Keitha. Andrew wyjął
szkatułkę spod płaszcza i podsunął ją pod oczy Neda. Były w niej dwie szufladki − przednia
ścianka dolnej zwisała na pasemku tkaniny.

− Ty nikczemny, przewrotny łgarzu − powiedział przez zaciśnięte zęby, patrząc na ciągle

jeszcze uśmiechniętą twarz brata.

Łyżka z porcją fasoli zatrzymała się w połowie drogi do ust. Po krótkiej chwili uśmiech

zgasł, a Ned gwizdnął przeciągle.

− Gdzie to znalazłeś?
− W jednym z pojemników na śmieci, tuż przed twoim domem.

49

background image

− Znowu ten stary kretyn dozorca! Wie przecież, że przepisy zabraniają wynoszenia śmieci,

dopóki się nie ściemni!

− A policja słabo widzi po ciemku, tak?
Andrew postawił szkatułkę na stole, tuż obok niedopitej szklanki mleka. Śniadanie Neda.

Pomyślał o niezliczonych wykwintnych śniadankach z kawiorem i szampanem, na jachtach, w
prywatnych rezydencjach i wytwornych restauracjach całego świata. Ned olśniewający
playboy. Ned niechluj.

− No, dobrze − powiedział. − Tym razem chcę usłyszeć prawdę. P-R-A-W-D-Ę!
− Ależ Andy... − Ned obszedł brata dookoła i przysiadł na tapczanie naprzeciw niego, tak

by Andrew mógł dobrze widzieć jego twarz z wyrazem głębokiej miłości małego braciszka o
niebieskich, niewinnych oczach. − Przecież powiedziałem ci prawdę! Każde moje słowo było
najczystszą prawdą, tyle tylko, że nic nie wspomniałem o szkatułce.

− Czy tylko o tym?
− Tylko o tym. Wiem, powinienem ci wtedy powiedzieć, i byłem już prawie bliski tego.

Ale dopiero kiedy wyszedłeś, zrozumiałem, jaki ze mnie idiota. Bo widzisz... − Ned wykonał
gest ręką z miseczką; Andrew zauważył, że jest wyszczerbiona − Drew, czy nie potrafisz tego
zrozumieć? Chodziło przecież o biżuterię Maureen! Wszyscy byli przekonani, że kosztowności
zostały zrabowane. Dostaniesz odszkodowanie z towarzystwa, w którym były ubezpieczone.
Pomyślałem więc, że to po prostu marnotrawstwo zostawić je tam. Znam pewnego faceta...
Jasne, że nie dałby dużo, ale zawsze byłoby to coś... a przy moich opłakanych finansach...

Włosy opadły mu na czoło, a twarz rozpromienił znowu czarujący uśmiech. Uśmiech,

którym z pewnością podbijał różnych milionerów i znakomitości, który sprawiał, że
zapraszano go drugi i trzeci raz do „atrakcyjnej mauretańskiej willi tuż na północ od Malagi”.

− Drew, znasz przecież moją finansową bryndzę. Nie chciałem zwracać się do ciebie o

pomoc, zwłaszcza po Las Vegas. Mama nie przyszła mi z pomocą, a moi przyjaciele... Spróbuj
naciągnąć tych bogaczy na pożyczenie ci choćby jednego dolara!

Wpatrywał się ufnie w twarz Andrew, wyczekując na niej wyrazu kapitulacji, jaki w

przeszłości zawsze się w końcu pojawiał. Andrew jednak miał szczęki mocno zaciśnięte i też
nie spuszczał oczu z brata.

− Wydaje mi się jednak, że to był poroniony pomysł − ciągnął swoje Ned. − Tak samo jak

wyrzucenie szkatułki do pojemnika na śmieci. Zupełnie nie miałem pojęcia, co z nią zrobić. Na
szczęście ty ją znalazłeś. Zapomnijmy więc o tym. Mam u siebie te wszystkie błyskotki. Co
masz zamiar z nimi zrobić? Wrzucić do ścieku, tak samo jak pierścionki Maureen?

Andrew podszedł w milczeniu do okna i rozsunął zasłony. Światło dnia zalało nędzny,

brudny pokój, czyniąc go prawie groteskowym.

Wracając do tapczanu, na którym siedział Ned, Andrew potknął się o parę dużych,

zamszowych butów − Keitha?

− Czy to ty zabiłeś Maureen? − spytał.
− Dobry Boże! Z powodu tych paru szkiełek?
− Tak. Z powodu tych szkiełek. A także, by przeszkodzić jej w rozmowie z Thatcherami.
− Ależ Drew! Mówiłem ci przecież, że Rosemary rozporządza własnym majątkiem i

Thatcherowie nie mają tu nic do gadania.

− Mogą ją wydziedziczyć. To, że Rosemary ma własny majątek i to, że zostałbyś zięciem

milionera, to dwie całkiem różne sprawy!

Ned zerwał się gwałtownie z tapczanu:
− Kiedy ty nic nie rozumiesz! Przed tym właśnie chcemy z Rosemary uciec! Przed tymi

strumieniami cuchnącego złota, w jakim się nurzają ci milionerzy! Już wszystko szczegółowo
omówiliśmy. Rosemary ma bzika na punkcie Meksyku. Zamierzamy kupić tam niewielki
domek. Ona będzie malowała, a ja spróbuję

50

background image

pisać. Owszem, zgadzam się, że pomysł oszukania towarzystwa asekuracyjnego był

bezsensowny. W każdym razie pomyślałem o tym dopiero dziś rano. Prawdopodobnie i tak
bym tego nie zrobił... Ja... Drew, powiedziałem ci prawdę. Całą prawdę! Przysięgam!

Łyżeczka stała teraz prawie pionowo w wystygłej fasoli. Ned odstawił miseczkę na stolik,

obok zgniecionej szkatułki.

Och, Ned! − pomyślał śmiertelnie znużony Andrew, a głośno rzucił: − Dobrze, Ned. Daj mi

tę biżuterię.

Twarz Neda znowu promieniała.
− Oczywiście! Oczywiście! Już ci wszystko przynoszę z sypialni.
Wybiegł z pokoju, a Andrew usiadł na opróżnionym przez niego miejscu na tapczanie. Po

chwili Ned zjawił się znowu, z dużą płócienną kopertą w ręce.

− Oto one. Co do jednego. − Wysypał biżuterię na kolana brata. W tej samej chwili z

kuchni doszedł odgłos jakby wybuchu.

− Rany boskie! − zawołał Ned. − To znowu ten cholerny ekspres do kawy!
Wypadł jak piorun z pokoju, a Andrew wpatrywał się bezmyślnie w rozsypane na jego

kolanach błyskotki. Miał wrażenie, że osiągnął stan, w którym nie odczuwa się już nic. Sznur
pereł i broszka z rubinem, które podarował Maureen, nie budzą żadnych wspomnień o niej.
Atmosfera niepewności, jaka znowu ją otaczała − kochała go czy też nie − uczyniła ją jakąś
nierealną. A klejnoty te to tylko bezduszne przedmioty, które może ułatwiłyby sytuację, gdyby
stanowiły istotny powód do zbrodni dla rzezimieszków. Ale teraz, dzięki głupocie Neda, były
tylko czymś, czego należało się pozbyć.

Bo przecież była to ewidentna głupota, jakżeby inaczej? I z każdą chwilą dojrzewała

konieczność zdecydowania się na coś. Teraz, kiedy udało mu się zwalczyć gniew i gorycz
rozczarowania, Andrew zrozumiał, że właściwie dokonał już wyboru. Ned był tylko sobą.
Wykorzystał amory bogatej, brazylijskiej wdowy, wykaraskał się ze szponów gangsterów na
Florydzie, kombinował, jakby najzręczniej podejść towarzystwo asekuracyjne i był na tyle
naiwny, że wierzył w ziemski raj w Meksyku, gdzie Rosemary by malowała, a on... pisał (co?).
Jednym zdaniem, sama miłość i poezja!

Ale Ned nie zamordował Maureen.
Czyżby podstawą tej pewności była bezkrytyczna, ślepa miłość do młodszego brata?

Możliwe. Nie, jednak nie. Nie Ned. I nie włamywacze. A więc − znowu

powrót do anonimowego listu? Ktoś z jej przeszłości? Groźby? Szamotanie się z

rewolwerem?

Jego podarunek zaręczynowy, brylantowe kolczyki tkwiły jeszcze ciągle w tym samym etui

od Cartiera. Otworzył je, a kamienie lekko zamigotały. Prawie nierozpoznawalny, jak wyblakła
stara fotografia, wyłonił się w jego pamięci obraz Maureen w chwili, gdy wręczał jej
kolczyki. A potem... Maureen na chwilę przed wyjściem na przyjęcie do Billa Stantona,
wyjmująca kolczyki ostrożnie z etui, wyraźnie szukająca porozumienia. Kocham cię teraz
nawet bardziej, niż kiedy wychodziłam za ciebie za mąż. Jesteś najbardziej godnym kochania
mężczyzną na świecie.
A później... Pani Thatcher i Rosemary: Ona cię kochała. I byłbyś
idiotą, gdybyś choć przez chwilę w to wątpił...
Zalała go nowa fala nadziei, dzikiej, niszczącej
nadziei, która, gdyby się okazała usprawiedliwiona, przyniosłaby jedynie jeszcze głębszą
rozpacz!

Obracał w palcach bezmyślnie jeden kolczyk i chciał wyjąć drugi, ale ten tkwił mocno w

swym aksamitnym gniazdku. Andrew szarpnął mocniej, wskutek czego oderwała się cała górna
wyściółka ekraniku.

Spod aksamitnej ścianki ukazał się maleńki, złożony kawałek papieru. Kiedy Andrew

wyjął go ostrożnie i rozłożył, stwierdził, że jest to wycięta z gazety notka ze zdjęciem
dotycząca jakiegoś incydentu ulicznego. Widać na niej było dość niewyraźną postać pulchnej
blondynki, podtrzymywanej, a może ujętej, przez policjanta. Dookoła tych dwóch centralnych

51

background image

postaci uwijały się i zdawały się ujadać trzy maleńkie pieski − jeden był nawet wczepiony
zębami w nogę policjanta. Tekst pod zdjęciem brzmiał dość sensacyjnie:

„PIES GRYZIE POLICJANTA. Trzy miniaturowe pieski rasy chihuahua, należące do

panny Roweny La Marche, zamieszkałej pod 215, przy 61 Ulicy Zachodniej, gwałtownie
zaatakowały policjanta, który pospieszył z pomocą ich omdlałej właścicielce w Central
Parku. Pannę La Marche przewieziono na obserwację do szpitala Bellevue. A co z pieskami
? Do psiego psychiatry ?”

Andrew wpatrywał się tępo w wycinek, zastanawiając się, co mogło skłonić Maureen do

wycięcia z gazety tego zdjęcia i ukrycia go tak kunsztownie w etui z kolczykami.

Rowena La Marche. Numer 215, Sześćdziesiąta Pierwsza Ulica Zachodnia.
Usłyszał kroki Neda i szybko schował wycinek do kieszeni.
Ned, zupełnie już uspokojony, uśmiechnął się do brata promiennie: − Chryste, ale

pobojowisko! Pół kawy na suficie! Później to posprzątam... − Usiadł przy Andrew na
tapczanie i zmienił temat: − Drew, strasznie mi przykro. Naprawdę. Co masz zamiar robić
dalej?

Czy powinien pójść do porucznika? Powiedzieć, że Ned sfingował włamanie i zatrzymał

sobie biżuterię? To, co jeszcze parę godzin temu wydawało się jedynym rozsądnym
rozwiązaniem, teraz okazało się wykluczone.

− Jak się tu zjawi porucznik Mooney, ty o niczym nie wiesz − powiedział.
− Okay! − odparł Ned, spoglądając na biżuterię. − A co z tym?
− Na razie je zatrzymam, a potem, jeśli będę musiał, pozbędę się ich.
Andrew spojrzał na zegarek. Druga, a wiec miał jeszcze dwie godziny do spotkania z

Mooneyem.

Rowena La Marche... Ta kobieta musi mieć jakiś związek z Maureen. I z jej śmiercią? To

bardzo mało prawdopodobne, ale czy miał inny ślad? 215 przy Sześćdziesiątej Pierwszej
Zachodniej.

Włożył klejnoty do kieszeni i wstał.
− Chyba nie chcesz już iść? − spytał zdziwiony Ned.
− Owszem. Wychodzę i zabieram szkatułkę. Wyrzucę ją gdzieś po drodze. − Podszedł do

stołu i wsunął szkatułkę do koperty po biżuterii.

Ned zbliżył się do niego, mówiąc:
− Drew, wiem, co teraz czujesz. Ciężko ci, prawda? Mam na myśli to, że chociaż Maureen

była podłą, podstępną dziwką, to...

Andrew nie czuł się na siłach rozmawiać z Nedem o Maureen. W każdym razie nie teraz.

Rzucił więc tylko na odchodnym:

− Zadzwoń do mnie zaraz, jak tylko odwiedzi cię porucznik...
− Tak, na pewno.
Po wyjściu od Neda Andrew poszedł przez miasto do hotelu Plaza. Wszedł do swego

pokoju i spakował neseser. W głębi ducha spodziewał się, że pani Pryde ureguluje rachunek,
ale się pomylił.

Wymeldował się więc w recepcji i skierował się przez Park do Columbus Circle.

Dotarłszy do Sześćdziesiątej Pierwszej Ulicy Zachodniej, zobaczył samochód miejski
wywożący śmieci. Kiedy go mijał, obaj pracownicy byli w ciężarówce, a na chodniku stały
jeszcze dwa pojemniki do zabrania − jeden z nich tylko do połowy wypełniony.

Andrew wrzucił do niego szkatułkę razem z kopertą i ruszył spokojnie dalej. Był pewien,

że żaden z tych ludzi nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.

Dom z numerem 215 okazał się starą ruderą z czerwonego kamienia, jeszcze bardziej

zniszczoną, jeśli to w ogóle możliwe, niż dom Neda. W zatęchłej klatce schodowej zaczął
szukać dzwonków przy nazwiskach lokatorów. Rowena La Marche. Mieszkanie nr 3, w
podwórzu. Nacisnął guzik, a po dłuższej chwili rozległ się odgłos zwalniania zamka. Andrew

52

background image

zaczął wspinać się po wąskich, brudnych schodach z ciężką, wiktoriańską, mahoniową
poręczą. Oto Nowy Jork, pomyślał. Cudowne miasto przyszłości! Gdzieś nad jego głową
szczekały psy − zjadliwie, uparcie. Chihuahua?

Gdy zadzwonił do drzwi z tabliczka „Rowena La Marche”, wewnątrz rozległo się

histeryczne jazgotanie, a potem odgłos drobnych łapek, uderzających o drewniane drzwi.

Otworzyła mu tęga, postawna kobieta około pięćdziesiątki, ubrana w wygnieciony

niebieski szlafrok. Trzy pieski, ciągle ujadając, podskakiwały wokół niej szarpiąc poły
podomki. Utlenione na platynowy blond włosy były potargane, a makijaż na policzkach i
szminka na ustach nałożone niestarannie. Czyniło to jej twarz podobną do maski. Widać było
że nie trzyma się zbyt pewnie na nogach, ale na jej wargi wypłynął szeroki, pełen nadziei
uśmiech, jaki miewają przeważnie ludzie opuszczeni i samotni.

− Witam − powiedziała, starając się zagłuszyć jazgot psów. − Cicho, cicho, dzieci! To

przyjaciel − wykonała niezdecydowany gest w kierunku psów, które, o dziwo, zamilkły. −
Witam − powtórzyła, uśmiechając się jeszcze szerzej. − Proszę, niech pan wejdzie dalej.

Dopiero kiedy się odsunęła, by go przepuścić, zorientował się, że nie jest trzeźwa. I nie

było to lekkie wstawienie, a raczej upojenie, z tych, co to zwykle zaczynają się od łyku dżinu
tuż po przebudzeniu.

Pannę La Marche przewieziono na obserwację do szpitala Bellevue.
− Straszny tu bałagan − powiedziała. − Ale co robić z psami siusiającymi gdzie popadnie!

Zresztą, nie ich wina. Bo jakby, dla przykładu, pańska matka była za leniwa, żeby pana zabrać
na spacer do parku, też by pan siusiał po całym mieszkaniu, prawda? Przepraszam, że nie mogę
pana poczęstować drinkiem, ale z zasady nie trzymam w domu alkoholu. Żeby nie kusił!

Usiedli w saloniku, a chihuahua uwijały się dookoła ich nóg jak motylki. Wszystko tu było

różowe albo niebieskie, a co tylko dało się zmarszczyć, ustrojone było falbankami. Wyglądało
to jak miłosne gniazdko jakiejś eks-prostytutki, nie odnawiane i nie przemeblowywane od
wyjścia ostatniego klienta całe lata temu. Rowena La Marche, ciągle uśmiechnięta i starająca
się być czarującą gospodynią, wykonała ostentacyjny ruch dłonią, której paznokcie nosiły
ślady odpryskującego, jaskrawopomarańczowego lakieru.

− Niechże pan siądzie, młody człowieku − zaproponowała, wskazując różową kanapę.
Sama, z zachowaniem wszelkiej ostrożności, zdołała ulokować się na sąsiednim fotelu.

Andrew usiadł na sofie, stawiając obok swój neseser. Trzy chihuahua ustawiły się przed nim
szeregiem; jeden z nich zawarczał.

− Nie wolno, maleństwa! − zaznaczyła panna La Marche. − To przyjaciel. Już wam

mówiłam. Dobry przyjaciel.

Po tych słowach trzy pieski wskoczyły Andrew na kolana, drapiąc pazurkami koszulę i

usiłując polizać go po twarzy.

− Natręty! − westchnęła panna La Marche. − Są zmorą mojego życia... Ale przecież każdy

ma prawo do życia, nie?

Pochyliła się ku niemu, mrużąc krótkowzroczne, otoczone wytuszowanymi rzęsami oczy.
− Bardzo pana przepraszam − powiedziała − ale czy my się znamy?
− Nie. Jestem Andrew Jordan.
Wyraz twarzy panny La Marche natychmiast się zmienił. Niestety, zmieniał się on tak często

i szybko, że nim zdążył się zorientować, czy odczuła szok, strach czy zachwyt, znowu widział
jej niewyraźny, przyjacielski uśmiech.

− Jezu! − wykrzyknęła. − Ale chyba nie mąż Maureen?
− Owszem.
− Czytałam o tym w gazecie... To okropne! Po prostu straszne! Żeby pan wiedział, co

czułam!... − Jej obie twarze zdawały się kurczyć i rozpadać. Wsunęła rękę pod swoje obfite
pośladki i wyciągnęła spod poduszki chusteczkę do nosa. − Maureen − szepnęła, przykładając
chusteczkę do oczu. − Biedna, biedna Maureen...

53

background image

Po chwili szlochała już szczodrobliwie z rozmachem osoby bardzo pijanej. Chihuahua

przestały lizać twarz Andrew i siedząc rzędem na jego kolanach, wpatrywały się obojętnie w
twarz swojej pani.

A panna La Marche szlochała dalej:
− Maureen. Moja przyjaciółka... jedyna moja prawdziwa przyjaciółka na całym świecie.

Już nigdy w życiu nie spotkam drugiej Maureen!...

ROZDZIAŁ XI

Nie przestając szlochać, bełkotała coś niewyraźnie. Andrew jednak podchwycił coś niecoś

z jej opowiadania. Okazało się, iż panna La Marche pracowała jako szwaczka w pracowni,
dla której Maureen szkicowała modele. Tylko jedna jedyna Maureen okazywała biednej
szwaczce dobroć, a kiedy ta zachorowała i musiała się poddać operacji, znowu tylko Maureen
odwiedzała ją w szpitalu. Kiedy pannę La Marche wypisano i była zbyt słaba, żeby podjąć od
razu dawną pracę, to któż się o nią troszczył? Kto ją odwiedzał regularnie, przynosząc
słodycze i kwiaty? Znowu Maureen, która nigdy nie dała odczuć tej starej kobiecie, że jest
niekochana i niepotrzebna. I robiła to wszystko całkiem bezinteresownie, bo i jakież mogła z
tego czerpać korzyści?

Miniaturowe chihuahua drzemały spokojnie na kolanach Andrew, który siedział zasłuchany,

chwilami lekko zdegustowany, chwilami współczujący. Z każdą chwilą jednak ogarniały go
coraz większe wątpliwości. I znów stanęła mu przed oczami pani Thatcher. Maureen − anioł
miłosierdzia, jedyna przyjaciółka biednej, starej szwaczki. A jednak... ani szloch, ani gorące
słowa, ani wreszcie głos nie brzmiały stuprocentowo szczerze, a kiedy panna La Marche
spoglądała na niego od czasu do czasu, miał wrażenie, iż w jej oczach błyska jakiś wyraz
wyrachowania, a może raczej desperacji. Czyżby bała się go? A może był to tylko wewnętrzny
konflikt między chęcią odegrania przed kimś melodramatu a potrzebą napicia się, której nie
mogła zaspokoić z powodu jego obecności?

Roztrzęsiony, trochę zdławiony głos ciągnął dalej:
− I tutaj także mnie odwiedzała, panie Jordan. Co czwartek, po obiedzie, ot, tak tylko, żeby

chwileczkę posiedzieć i pogawędzić. Siadywała zawsze na tym samym miejscu, co teraz pan.
A wie pan, o czym najbardziej lubiła mówić? O panu! Przez cały czas tylko o panu i o panu, o
swoim cudownym mężu. To była miłość, na pewno! Wiem, co to miłość, bo sama ciągle jej
doświadczałam. „Maureen − mówiłam do niej w takich chwilach − kochana Maureen, to
dlatego jesteś taka dla mnie dobra. Masz w sobie tyle miłości, a kto ma w sobie dużo miłości,

może dzielić się nią z innymi...”
Raz jeszcze uczernione tuszem oczy rzuciły mu owo dziwne ukradkowe spojrzenie.
− I pomyśleć tylko, że jacyś podli, okrutni zbrodniarze włamują się do mieszkania i niszczą

taki rezerwuar miłości!

− Kiedy pani widziała Maureen ostatni raz? − spytał Andrew.
− O, już dość dawno! Chyba przeszło miesiąc... A może jeszcze dłużej! Nigdy przedtem nie

zdarzyło się, by nie była u mnie przez tak długi czas. Początkowo niepokoiłam się nawet
trochę, ale potem pomyślałam, że przy tych wszystkich przyjęciach i spotkaniach z
przyjaciółmi gdzież jej tam w głowie regularnie odwiedzać starą, nikomu niepotrzebną babę!
Ale w głębi duszy miałam ciągle nadzieję, iż jednak kiedyś się pojawi... − Głos jej załamał się
nagle, przechodząc w zawodzenie. Osuszyła chusteczką twarz.

Nagle wszystkie trzy małe pieski obudziły się, ale nie zeskoczyły z kolan Andrew. Tyle

tylko, że usiadły, nastawiły uszu i wpatrywały się intensywnie w drzwi kręcąc się nerwowo,
jakby w przewidywaniu niespodziewanej radości. Andrew spojrzał ponad głową Roweny La
Marche na drzwi, które po chwili otworzyły się i wszedł jakiś mężczyzna. Pieski zeskoczyły z
kolan Andrew i rzuciły się w szale radości, ze skowytem i jazgotem na nowo przybyłego.
Rowena La Marche wstała i odwróciła się gwałtownie w stronę drzwi. Po chwili podniósł się

54

background image

także i Andrew, który z nieopisanym zdumieniem stwierdził, że do pokoju wszedł właśnie jego
ojczym.

Lem ubrany był jak zwykle niezmiernie starannie i elegancko w czarny płaszcz do kolan i

tegoż koloru melonik. Pod pachą trzymał jakąś paczuszkę, zapakowaną w ozdobny papier. Stał
pochylony głaszcząc pieski i dopiero po chwili, kiedy się wyprostował, zobaczył Andrew.

− Andrew! − Jego twarz wyrażała dziwną mieszaninę zdumienia i paniki.
− Tak − odezwała się Rowena La Marche, zwijając i rozwijając nerwowo w palcach

mokrą od łez chusteczkę do nosa. − Spójrz tylko, Lem. Zobacz, kto też przyszedł mnie
odwiedzić!

Z żałosną parodią czarującego uśmiechu, zarezerwowanego zwykle dla żony, Lem odłożył

paczkę na stół i podszedł do Andrew z wyciągniętą ręką.

− No, no! − rzucił. − Cóż za niespodzianka! Nie miałem pojęcia, że znasz moją siostrę...
− Wyobrażasz sobie?! − mówiła lekko zachrypniętym od płaczu głosem Rowena La

Marche. − Po prostu zadzwonił z dołu i wszedł na górę. Opowiadałam mu właśnie o Maureen i
o tym, jaka była dla mnie dobra, jak często mnie tu odwiedzała, przynosząc zawsze jakiś
drobiazg, aby mnie rozweselić i zrobić przyjemność. Powiedziałam, że była po prostu
aniołem! Aniołem zesłanym prosto z nieba.

Wróciła na swoje miejsce i ciężko usiadła na fotelu. Wszystkie trzy chihuahua skoczyły jej

na kolana; walcząc o najwygodniejsze miejsce, warczały i gryzły się między sobą.

Stojący na regałach z książkami ozdobny zegar wskazywał 3.15 i Andrew przypomniał

sobie o poruczniku Mooneyu.

− Tak... − orzekł Lem, przyciszonym, żałobnym trochę tonem. − Rowie mówi prawdę. To

cudowne, to trudne do opowiedzenia, co Maureen dla niej robiła. Naprawdę była wspaniała. I
gotów jestem założyć się, że nie wspomniała ci o tym nawet słóweczkiem! Bo to nie leżało w
naturze Maureen. Przechwalają się tylko zawodowi filantropi. Prawda, Rowie, że Maureen nie
była taka?

Andrew wiedział już z całą pewnością, iż nie wierzy ani jednemu ich słowu.

Równocześnie musiał przyznać, że nie ma najmniejszego pojęcia, o co tu chodzi.

− Ja, oczywiście, także odwiedzam Rowie − mówił dalej Lem. − Przychodzę tak często,

jak tylko mogę. − Uśmiech przeznaczony dla Andrew był aż nazbyt wymowny i miał oznaczać:
„Jak tylko uda mi się czmychnąć od twojej matki”. − Twoja matka jest wspaniałą kobietą, mój
stary, ale... mam wrażenie, że nie bardzo by do siebie pasowały z Rowie. Tak więc, jak tylko
mi się uda, wyrywam się do Rowie, żeby ją trochę rozweselić. Biedaczka nie ma zbyt wielu
przyjaciół. Prawdę mówiąc, nikogo poza mną i Maureen...

Andrew doszedł do wniosku, że czas już odejść. Przyczyną tej decyzji, bardziej niż

przeświadczenie o bezcelowości przedłużania wizyty, była sama Rowena La Marche. Jej
twarz wyrażała teraz niemal mękę i Andrew wiedział, co to oznacza: potrzebowała sobie
łyknąć, od czego (skutecznie) powstrzymywała ją jego obecność w połączeniu z jej dumą i
alkoholicznym urojeniem o własnej wstrzemięźliwości.

Uznał, że rozmowa z Roweną La Marche nie wnosiła niczego do sprawy. Podniósł swój

neseser i po chwili zmierzał do wyjścia w towarzystwie Lema, który paplał bez ładu i składu,
jak przedtem Rowena. Mimo że Lem nie powiedział tegowyraźnie, Andrew domyślił się, iż
ojczym wolałby, aby jego żona nie dowiedziała się o ich przygodnym spotkaniu u Roweny. Już
w drzwiach rzucił cicho i poufnie: − Ta cała historia jest rzeczywiście po prostu okropna dla
ciebie, mój stary! Okropna! I gdyby ktokolwiek z nas mógł ci w czymś dopomóc, zwracaj się
do nas bez skrępowania; do mnie, do Rowie, czy jeszcze kogoś z nas. Po prostu zadzwoń.
Obiecujesz?

Jeszcze kogoś z nas? Kogo miał na myśli? Chyba nie chihuahua? Ale pieski już ignorowały

go, a kiedy Lem zamknął za nim drzwi, ciągle słyszał jak skomlą i warczą na siebie, walcząc o
najlepsze miejsce na kolanach Roweny La Marche.

55

background image

Po powrocie do mieszkania rozpakował neseser, a biżuterię wsunął po krótkim namyśle w

róg górnej szuflady serwantki w sypialni. Niech tam będzie na razie, póki nie obmyśli czegoś
innego.

Podczas jego nieobecności policja doprowadziła mieszkanie do całkowitego porządku. Ze

ściśniętym sercem musiał przyznać, że wygląda ono zupełnie jak przedtem i ta „zwyczajność”
jeszcze żywiej przypomniała mu Maureen. Zdawała się być, jak duch, wszechobecna. Unosiła
się nad nim, jak gdyby próbowała się z nim porozumieć, dodać otuchy, błagać, żeby w nią nie
wątpił.

Poczuł, że zaczyna go boleć głowa, a wiedział, że musi być w dobrej formie przed

czekającą go rozmową z porucznikiem. Wszedł do łazienki, by zażyć aspirynę − i tu także była
Maureen... Jesteś najbardziej godnym kochania mężczyzną na świecie.

Punktualnie o czwartej zjawił się porucznik. Imponujący zwalistą postacią, wszedł do

saloniku i usiadł, nie zdejmując płaszcza.

− No, i jak tam, panie Jordan? Zastał pan mieszkanie w porządku? Posprzątano je

starannie?

Ciężki chód, nieruchomo kamienna twarz, niezgrabna niemal powolność ruchów i gestów,

wszystko to razem miało na celu wywarcie na Andrew wrażenia, iż ma do czynienia z
uprzejmym policjantem na służbie. Andrew doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Skutek
jednak nieco zawiódł, gdyż małe, niebieskie oczy były aż za bardzo inteligentne.

− Nie zajmę panu zbyt wiele czasu, panie Jordan − mówił porucznik. − Ot, po prostu kilka

pytań, to wszystko. Wracam właśnie od pańskiego brata; nie miał zbyt wiele do powiedzenia.
Zdaje się, że młodszy pan Jordan sporo czasu spędza

w podróży? Twierdzi, że od czasu waszego ślubu bardzo rzadko widywał się z panem i

pańską żoną.

− Istotnie, tak się składało. Niezbyt często się widywaliśmy.
− Pana matka mówiła mniej więcej to samo. Słowem, jako rodzina, nie trzymacie się

państwo zbyt blisko... − Zaczął szperać w kieszeni płaszcza i wyjął z niej gruby, oprawiony w
żółtą skórę notes. − Nie mówiłem pańskiej matce, że to nie był napad rabunkowy. Należy
szanować uczucia tak wytwornej i delikatnej damy tak długo, jak tylko się da. Na razie
wstrzymuję się także z podaniem tej informacji do prasy. − Nie podnosząc oczu na Andrew,
zaczął przerzucać kartki notesu. − Panie Jordan... Jeżeli chodzi o tę kobietę, do której, jak pan
mówił, telefonowała żona z przyjęcia u pana Stantona. Tę, która, według pańskich słów,
zgubiła klips z szafirami, Glorię Leyden...

W tym momencie spojrzał na Andrew, a nieuchwytny niemal błysk triumfu w jego oczach

ostrzegał Andrew, by miał się na baczności.

− Nie pomylił się pan co do nazwiska. To była Gloria Leyden. Pan Stanton podał mi jej

adres. Odwiedziłem ją, nim poszedłem do pańskiego brata. Panna Leyden mieszka z inną
jeszcze młodą damą, panną Mary Cross, która kiedyś dzieliła pokój z małżonką pana. Panna
Cross była nieobecna, zastałem jednak pannę Leyden, która mi powiedziała, że istotnie była na
przyjęciu u pana Stan tona i, tak jak i państwo, wyszła wcześniej. Ale gdy ją spytałem, czy
zgubiła tam cenny klips i czy pańska żona telefonowała do niej później, żeby to sprawdzić...
Panie Jordan, myślę, że się pan nieco zaplątał. Panna Leyden bowiem nie zgubiła szafirowego
klipsa, a pańska żona wcale do niej nie telefonowała.

Dzięki uprzedniemu ostrzeżeniu, Andrew miał czas się opanować. No dobrze. Maureen nie

telefonowała do Glorii Leyden. Przynajmniej to się już wyjaśniło. Znaczyłoby to także, iż
prawdopodobnie nie spędziła popołudnia na pomaganiu Billowi Stantonowi. Ale zamiast bólu,
jaki podobne stwierdzenie wywołałoby w nim jeszcze tak niedawno, Andrew poczuł lekkie
podniecenie na myśl, jak logicznie i gładko układają się teraz fragmenty tej łamigłówki:
anonim − odgrażający się wróg − szantażysta. Czemu nie? Czy to nie tłumaczyłoby szeregu
niedomówień i zagadek w jego małżeństwie? Ktoś wiedział o incydencie w Pasadenie albo

56

background image

może o jakimś późniejszym wydarzeniu w Nowym Jorku. Maureen, skonfrontowana z
szantażystą, chciała załatwić sprawę sama. Szantażysta wywierał coraz silniejszą presję, co
skończyło się tragiczną walką o rewolwer.

Skoro taka myśl raz go opanowała, chwycił się jej kurczowo. Ogarnęła go fala tak silnego,

że aż bolesnego współczucia dla Maureen i gorzkiej nienawiści do nieznanego prześladowcy.

Porucznik Mooney przez cały czas nie spuszczał z Andrew oczu, a błyskające w nich

iskierki triumfu były teraz jeszcze wyraźniejsze.

Andrew doskonale rozumiał, jak ma to sobie wytłumaczyć. Porucznik złapał go na

kłamstwie i oto ma gotowy, stary, wytarty policyjny szablon: mąż po kłótni z żoną (czyż
Adamsowie nie byli świadkami tej sprzeczki?), rozpaczliwie czepiający się kłamstwa,
ponieważ to on zamordował żonę. Między wargami porucznika ukazał się na krótką chwilę
różowy język.

− No, i cóż, panie Jordan? Czy w dalszym ciągu twierdzi pan, że nie kłócił się z żoną

podczas przyjęcia?

− Powiedziałem panu już raz i powtarzam znowu, panie poruczniku, że żadnej kłótni

między nami nie było.

− I nadal pan utrzymuje, że pańska żona dzwoniła do Glorii Leyden?
− Tak mi powiedziała.
− Więc wszedł pan do pokoju i zobaczył, jak żona rozmawia przez telefon. Zapytał ją pan,

do kogo dzwoni, a ona odpowiedziała, że do Glorii Leyden. Czy tak?

− Zgadza się.
− Czy słyszał pan jakieś urywki tej rozmowy? Pamięta pan jakieś słowa?
− Owszem, mówiła coś w rodzaju: „Chwała Bogu, że się znalazł. Odchodziłam wprost od

zmysłów, że ona...” W tym momencie zobaczyła mnie i urwała. Byłem przekonany, że
rozmawia ze współlokatorką Glorii Leyden o klipsie.

− Ale było inaczej?
− Na to wygląda.
− A więc pańska żona skłamała. Dlaczego?
− Nie mam najmniejszego pojęcia.
− A może dlatego, że rozmawiała z kimś, o kim nie chciała, by się pan dowiedział?
− To mogła być jedna z przyczyn.
− Jedna z przyczyn? A więc mogły być i inne? Jakie mianowicie? − rzucił teraz nieco

ostrzejszym tonem porucznik Mooney. − Twierdził pan, że nie było

między wami żadnych nieporozumień ani tajemnic, jak również innej kobiety czy innego

mężczyzny. Czy w dalszym ciągu upiera się pan przy tych słowach?

Co powstrzymało Andrew od wypowiedzenia tych kilku prostych słów: „Moja żona była

ofiarą szantażysty”? Zdawało się to tak logiczne, że nawet otworzył już usta, by to
wypowiedzieć, ale na szczęście się opanował. Jedynym bowiem przekonującym powodem
szantażu mógł być list Maureen do Rosemary, który z kolei wskazywałby z nieuniknioną logiką
na niego samego jako sprawcę zbrodni, a nie na domniemanego szantażystę. Czując, że krople
potu spływają mu pod pachami, powiedział:

− Nadal twierdzę, że między mną a moją żoną nie było żadnych niesnasek ani sprzeczek. O

ile wiem, w całym jej życiu nie było żadnych podejrzanych komplikacji i kłopotów.

− A jednak skłamała z tym telefonem.
− Mój Boże! Ileż to żon okłamuje mężów w sprawie rozmów telefonicznych...
− I daje się potem zamordować?
Porucznik Mooney wstał. Dominował teraz nad Andrew jak skała, patrząc nań z góry. W

wielkiej, ciężkiej dłoni trzymał żółty ołówek.

− Dobrze, panie Jordan − orzekł. − Podsumujmy to wszystko. Pewna para małżeńska,

bezstronna para, stwierdza, że była świadkiem ostrej sprzeczki między panem i pańską żoną na

57

background image

pewnym zebraniu towarzyskim. Pan temu zaprzecza. Dalej: twierdzi pan, że pańska żona
telefonowała do znajomej w sprawie zgubionego klipsa z szafirami. Owa znajoma przeczy
temu. Pańska żona pada ofiarą morderstwa. Ktoś usiłuje nadać tej zbrodni pozory włamania.
Więc cóż to mogło być? Czyżby zamordował ją ktoś żywiący do niej nienawiść, urazę? Ale
pan twierdzi, że nikt na świecie nie żywił do pańskiej żony podobnych uczuć. A więc może
ktoś z jej przeszłości? Powiada pan, że nikogo takiego w jej przeszłości nie było. Cóż więc
nam pozostaje? Żona, którą ktoś zamordował bez najmniejszego powodu!

− Na razie tak to rzeczywiście wygląda − przyznał Andrew, nie unikając wzroku

porucznika.

− I to wszystko, co pan ma do powiedzenia?
− Tak. To wszystko.
Jeszcze chwilę porucznik Mooney wpatrywał się nieruchomo w Andrew, a w jego oczach

nie przygasał jeszcze błysk triumfu, jak gdyby to niezręczne, uciążliwe wręcz oskarżenie
wywierało na niego jakiś cudowny wpływ. Kiedy jednak dalej nic się nie działo, wzruszył
tylko ramionami i ciągle jeszcze stojąc w miejscu, zajrzał do swego grubego notesu.

− Aha, i jeszcze jedno, panie Jordan! Wspomniał pan, że lekarz pańskiej żony stwierdził, iż

bez ciężkiej i ryzykownej operacji nie może ona mieć dzieci? Czy tak?

− Owszem. Tak mówiłem.
− Przypuszczam, że zna pan adres tego lekarza?
− Tak. To także lekarz mojej matki. Doktor Mortimer Williams.
− Czy towarzyszył pan swej żonie, kiedy bywała u tego doktora?
− Nie.
− A może mi pan podać numer jego telefonu?
− Zaraz go przyniosę − odparł Andrew i wyszedł do sypialni, by odszukać numer w

notatniku telefonicznym Maureen. Gdy wrócił do porucznika, ten zapisał numer w swym
notesie.

− Pozwoli pan zadzwonić z pańskiego aparatu, panie Jordan?
− Oczywiście, proszę bardzo.
W saloniku także był telefon, ale porucznik Mooney wolał zadzwonić z sypialni. Wyszedł

więc, zamykając za sobą drzwi. W tej chwili Andrew pomyślał o biżuterii w sekreterze i nie
mógł sobie darować tej lekkomyślności. Trzeba było załatwić to od razu, tak jak z
pierścionkami. Zaczął krążyć w zdenerwowaniu po pokoju. Znów odczuwał obecność
Maureen... niewidzialnie wysuwała się z kuchni... podchodziła do niego cicho z przedpokoju.
Zamordował ją szantażysta, po dramatycznej walce, bo chciała ukryć przed mężem jakiś fakt z
przeszłości, który teraz po nowym rozkwicie ich miłości łatwy byłby do wybaczenia. A on
sam, zamiast pomagać policji w ujęciu jej zabójcy i postawieniu go przed sądem, kręci,
kłamie, gmatwa w obawie o własną skórę i skórę brata...

I nagle całe jego dotychczasowe postępowanie wydało mu się czymś nikczemnym. Do

diabła z konsekwencjami! Musi powiedzieć wszystko porucznikowi. Musi...

W tej właśnie chwili porucznik wyszedł z sypialni. Jeszcze wolniej niż zwykle przeszedł

przez pokój i stanął przed Andrew.

− No cóż, panie Jordan. Znowu dał się pan złapać. Owszem, doktor Williams potwierdził,

że pańska żona była jego pacjentką, ale nic nie wskazywało na to, jakoby nie mogła mieć
dzieci bez ciężkiej i ryzykownej operacji! Nie przewidywał absolutnie żadnej podobnej
konieczności, panie Jordan!

Porucznik zamrugał. Było to jakby powolne, letargiczne mrugnięcie krowy, stojącej pod

rozłożystym klonem i przeżuwającej smakowite śniadanie.

− Domyśliłem się zresztą czegoś podobnego − dodał po chwili − kiedy zadzwonił do mnie

dziś rano lekarz sądowy z wiadomością, że pańska żona była od dwóch miesięcy w ciąży.

ROZDZIAŁ XII

58

background image

Porucznik Mooney znowu usiadł, nie spuszczając ani na chwilę wzroku z Andrew, który w

pierwszej chwili był zbyt wstrząśnięty, by móc pomyśleć albo powiedzieć coś sensownego.

− Nie wiedział pan, że żona była w ciąży, panie Jordan? − spytał porucznik.
− Nie wiedziałem.
− To trochę dziwne, nie sądzi pan? Udawać przed panem, że nie można mieć dzieci, a

potem... dwumiesięczna ciąża?

Było wprost zdumiewające, jak czas utracił swą ciągłość, jak fragmenty przeszłości

nakładały się bezustannie na teraźniejszość. Andrew wydawało się, że stoi przed porucznikiem
Mooneyem, a równocześnie znajduje się w łóżku obok żony i słyszy jej słowa:

„I to ja jestem wszystkiemu winna, kochanie. Bo jestem jak latawiec, ciągle mnie gdzieś

gna po świecie zamiast siedzieć w domu... Ale widzisz... odkąd stało się pewne, że nie
możemy mieć dzieci... To wszystko wtedy się zaczęło...

Nie miałem pojęcia, że i ty tak ciężko to przeżyłaś powiedział cicho...
Ciężko? Och, kochanie...
A gdybyś tak jeszcze raz wybrała się do doktora Williamsa ?
Zrobiłam to dwa miesiące temu. Nie mówiłam ci, bo chciałam o tym wszystkim

zapomnieć.

Dlaczego nie mielibyśmy zaadoptować jakiegoś dziecka ?
Och, kochanie... może jeszcze nie teraz. Mamy przecież tyle spraw...”
Z teraźniejszości dobiegł go głos porucznika Mooneya:
− Czy pan jest pewien, że pańska żona twierdziła, jakoby doktor Williams zabronił jej

mieć dzieci?

− Oczywiście, że jestem tego pewien.
− A więc skłamała o doktorze Williamsie. Była od dwóch miesięcy w ciąży i nie

powiedziała panu o tym. Czym pan może to wytłumaczyć?

Z bólem najsilniejszym ze wszystkich dotychczas odczuwalnych, Andrew zrozumiał

prawdę. Tak, tylko tak musiała wyglądać prawda. Maureen przybywa do Nowego Jorku,
nienawidząca Thatcherów i całego świata, który zniszczył coś, co wydawało się jej wielką
miłością do „syna milionera w Pasadenie”. Maureen staje się rozczarowaną cyniczką, marzącą
jedynie o zrewanżowaniu się światu za to, że ją tak skrzywdził. I jej myśli: znaleźć sobie
jakiegoś odpowiedniego mężczyznę, wyjść za niego za mąż, niech ją utrzymuje, niech będzie
jej podporą. Wyjść za Andrew Jordana. Czemu nie? Wyjść za Andrew Jordana, mimo iż go nie
kocha. Co najważniejsze: nie dopuścić do tego, aby mieć z nim dziecko. Skłamać o doktorze
Williamsie... Czyż nie mogło tak właśnie być? Dziewiętnastoletnia Maureen wmawiająca
sobie, że potrafi żyć w ten sposób, choć tak naprawdę zupełnie się do tego nie nadawała,
ponieważ, jak powiedziała pani Thatcher: „w zasadzie to była dobra dziewczyna, zdolna
obdarzyć mężczyznę prawdziwą miłością...”

Porucznik ciągle jeszcze miał oczy utkwione w twarzy Andrew, który zdawał sobie sprawę

ze swego położenia. Ale w tej chwili miał przed oczami wyłącznie obraz Maureen, jaki sobie
nakreślił: „realistka”, stopniowo zaczynająca dochodzić do przekonania, że tak się nie godzi,
że jej mąż to istota ludzka, która ją kocha, że miłość może zrodzić miłość wzajemną. Zmiana?
Po tej zmianie wyłania się nagle ktoś z jej przeszłości, wiedzący o cynicznych motywach,
jakimi się kierowała wychodząc za mąż, czego teraz tak gorzko żałowała. Ktoś, kto stale ją
prześladował, czynił z jej życia koszmar. A potem, jakby tego wszystkiego było mało,
przychodzi inny problem, jeszcze bardziej komplikujący jej życie. Ma mieć dziecko i pragnie
tego dziecka, ale jak zdobędzie się na odwagę, by wyznać mężowi, że starała się być
potworem, ale jej się to nie udało?

Nie teraz, jeszcze nie teraz. W tamtej chwili, leżąc w jego ramionach, na pewno była

bliska tego wyznania. Może nawet zdołałaby się na nie zdobyć nazajutrz − gdyby dożyła.

59

background image

Uczucie niepowetowanej straty owładnęło nim bez reszty, bo oto śmierć Maureen

pozbawiła go nie tylko kochającej żony, ale i dziecka. Jego dziecka! Czegoś, czego pragnął
więcej niż własnego życia!

Jak przez sen, zaczął sobie zdawać sprawę z teraźniejszości i z obecności porucznika. Jak

dawno już stoi przed nim ten człowiek, nie zadając żadnych pytań? Nie miał pojęcia. Wiedział
jedynie, że porucznik jest tuż obok i wpatruje się w niego niebieskimi oczami, tak cierpliwie
jak gdyby Andrew był martwym przedmiotem.

Wreszcie porucznik przemówił: − No, panie Jordan. Czekam. Czy znalazł już pan jakieś

wytłumaczenie faktu, że pańska małżonka była w ciąży i zataiła to przed panem?

Ma mu powiedzieć? Ale co? Że Maureen wyszła za niego nie kochając go, pogardzając

nim, okłamując go, a dopiero potem z powodu jego „prawdziwej” ku niej miłości gruntownie
się zmieniła i zaczęła mu odpłacać wzajemnością? Powiedzieć, że dziecko, które nosiła pod
sercem, było jego dzieckiem, chociaż żona nie miała odwagi przyznać mu się do tego? Po raz
pierwszy spróbował przeciwstawić to, co myślał sam, temu, co myślał „świat”. Kto uwierzy w
coś podobnego oprócz niego? Ned? Wyobraził sobie urażony wyraz twarzy brata. „W ciąży?
Po tym kłamstwie o doktorze Williamsie? Kto był jej kochankiem? Cóż za wstrętna, odrażająca
mała suka...” Nie, nawet Ned nie uwierzy.

A już na pewno nie porucznik Mooney.
Przypomniały mu się te wykręty, półprawdy i kłamstwa, którymi dotychczas odparowywał

pytania porucznika. Niewyraźnie, bo myśli jego w dalszym ciągu skoncentrowane były na
Maureen, poczuł, że zaciska się dookoła niego sieć.

− Zdaję sobie sprawę, że to zabrzmi dziwnie − odezwał się − i wiele bym dał, by uczynić

to bardziej zrozumiałym. Wiem tylko jedno: moja żona powiedziała mi, że nie może mieć
dzieci, i nie miałem pojęcia, że była w ciąży.

− I niczym nie potrafi pan tego wytłumaczyć?
− Niestety.
Błysk triumfu zapalił się znowu w oczach porucznika.
− Czy nie przyszło panu nigdy do głowy, panie Jordan, że pańska żona mogła być jedną z

tych neurotycznych kobiet, które boją się macierzyństwa? Może dlatego kłamała? A potem,
kiedy stwierdziła, że jest w ciąży, zataiła to przed panem, gdyż chciała się tej ciąży pozbyć? To
byłoby wytłumaczenie. Czy to ma sens?

Andrew poczuł, że ogarnia go głębokie zmęczenie. Przysiadł na poręczy fotela.
− Nie wiem.
− Oczywiście, gdyby nie chodziło o dwa strzały, można by podejrzewać, iż była tak

zaskoczona i zdesperowana z powodu dziecka, że popełniła samobójstwo. Ale przecież to
wykluczone, prawda? Ktoś zamordował pana żonę... − Porucznik znów zajrzał do swego
notesu i zaczął przewracać jego kartki. − Ale, ale, panie Jordan. Rozmawiałem z pańską
sekretarką. Powiedziała, że pan ją wyprawił do domu o piątej, a sam został jeszcze w biurze
pod pozorem, że ma pan jeszcze coś do załatwienia. Może pan został w biurze, a może nie, w
każdym razie pańskie biuro znajduje się o dwadzieścia minut wolnym krokiem od domu, a
lekarz sądowy ustalił zgon na godzinę między 16.30 a 18.00.

Zamknął notes i wstał. Zapiął guziki płaszcza, który był na niego trochę za ciasny.
Andrew pomyślał, że porucznik musiał nieco utyć od czasu, kiedy go sobie sprawił.
− Panie Jordan, znajduję pewne wyjaśnienie śmierci pańskiej małżonki, na które może się

pan zgodzi. Żona oświadczyła panu, że nie może mieć dzieci. Pan jej uwierzył. Był pan na jej
punkcie zwariowany. Następnie dowiedział się pan, iż żona ma kochanka, że pana okłamała i
że to jest dziecko tego drugiego.

Mówiąc to, uśmiechnął się, a kiedy się tak uśmiechał, oczy jego niemal znikały pod

ciężkimi powiekami. Nadawało to jego zazwyczaj mało skomplikowanej twarzy wyraz
azjatyckiej zagadkowości.

60

background image

− Czy to jest dobry motyw, panie Jordan? Bo przecież tego właśnie szukamy: motywu

zbrodni, prawda? Pana rewolwer, pana mieszkanie, pańska żona i... brak alibi.

Andrew spodziewał się, że wcześniej czy później szydło wyjdzie z worka. I rzecz dziwna,

ale teraz, kiedy porucznik wyraźnie wypowiedział te słowa, dręczący Andrew ucisk jakby
trochę zelżał. A gdy tak się wpatrywał w twarz policjanta, wiedział, że bez względu na to, jaki
może być wyraz jego własnej twarzy − spokój, oburzenie, przygnębienie, niedowierzanie − dla
porucznika będzie to zawsze i automatycznie wyraz winy. Ból głowy stawał się coraz bardziej
dokuczliwy i nic więcej na świecie nie wydawało mu się w tej chwili ważne.

Tymczasem porucznik niezgrabnie wkładał notes do kieszeni i nie patrząc na Andrew

powiedział:

− Wiem, że na to pytanie nie jest pan skłonny odpowiedzieć, prawda, panie Jordan?

Rozumiem. I nie mam panu tego za złe. Ale nim posuniemy się dalej, nie chciałbym, żeby pan
nabrał o mnie fałszywej opinii. Nie należę do policjantów, którzy od razu wyciągają
rewolwer. Myślę sobie, co myślę i mam czas. Zbieram poszlaki. I dopiero wtedy, kiedy już na
pewno wiem, co w trawie piszczy, przystępuję do działania...

Po tych słowach wyciągnął rękę z przylepionym znowu do ust uśmiechem Fu Manchu.

Andrew ujął wyciągniętą dłoń, którą porucznik po chwili cofnął, aby włożyć grube skórzane
rękawiczki.

− Lekarz sądowy zbadał już zwłoki, panie Jordan. Może więc pan ustalić datę pogrzebu na

określony dzień. A gdyby przyszło panu coś ciekawego do głowy, to wie pan, gdzie mnie
szukać. W każdym razie i tak niebawem znowu mnie pan zobaczy. A więc do zobaczenia!

Uniósł pożegnalnym gestem wielką dłoń i wolnym, miarowym krokiem skierował się do

drzwi.

Wbrew wszelkiemu rozsądkowi, Andrew zrobiło się dziwnie ciężko po jego odejściu.

Porucznik był jakimś buforem między Andrew a jego uczuciami. Teraz, kiedy został sam, nie
mógł wprost dać wiary, że na drugi dzień po śmierci żony gotów był uwierzyć w najgorsze,
odrzucić ją od siebie, okłamać policję! I w jakim celu? Żeby ocalić własną skórę? A i tak,
mimo swych wszelkich wysiłków, oskarżony został o morderstwo. I nadal unosił się nad nim
obsesyjny obraz Maureen − nie tej, którą znał, ale tej, która była przed nim ukryta: przerażonej
dziewczynki, chowającej się za olśniewającą fasadą, borykającej się z problemami, które ją
przerastały. A on, zamiast pomóc jej w ich rozwiązywaniu, jeszcze bardziej je komplikował. I
tej prawdzie musiał spojrzeć w oczy. To jego własna słabość, wrodzona niepewność i
niezdecydowanie, które tak lekko usprawiedliwiał przed sobą „trudnym dzieciństwem”,
sprawiły, że nie stał się dla Maureen podporą, ale najbardziej godną pogardy istotą na świecie
− zazdrosnym mężem.

Szantażysta... prześladowca. Któż mógł nim być? Ktoś znajomy?
W drzwiach wejściowych rozległ się szczęk przekręcanego klucza. Andrew zwrócił się

gwałtownie w stronę drzwi i zobaczył Neda − w płaszczu przeciwdeszczowym i z gołą głową.

− Jak się masz, Drew?
Ned stanął w przedpokoju, zdejmując płaszcz. Spłowiałe od słońca włosy lśniły jak

srebro, twarz rozjaśniał szeroki, serdeczny uśmiech, a białe zęby kontrastowały z
miodowozłocistą cerą. Ned, jego jedyny powiernik, jedyna osoba na świecie, którą darzył
uczuciem. Jednak tym razem, kiedy Ned po zdjęciu płaszcza szedł ku niemu, Andrew poczuł,
jak ogarnia go dziwny chłód.

− Czekałem przed domem, Drew. Wiedziałem, że jest u ciebie ten gliniarz. Jak tylko

zobaczyłem, że wychodzi, wszedłem na górę. − Podszedł do Andrew i położył mu obie ręce na
ramionach. Uśmiech, który prawie zawsze gościł na jego twarzy, chyba że była jakaś specjalna
przyczyna jego braku, zgasł teraz, ustępując miejsca głębokiej trosce. − Mówił, że był u mnie?
− spytał. − Przyszedł bezpośrednio przed wizytą u ciebie. Dlatego koniecznie chciałem

61

background image

przybyć tu jak najprędzej. To zbyt ważna sprawa, by o niej rozmawiać przez telefon. Drew
kochany, on myśli, że... to ty...

Andrew usiadł ciężko na sofie. Lód w wysmukłej szklance zabrzęczał muzykalnie o ścianki

szkła. Przypomniał sobie dzień, w którym przysłano te kryształowe szkła, a Maureen,
uszczęśliwiona jak dziecko, uderzyła w nie paznokciem, żeby wywołać ten melodyjny dźwięk.
Obawiam się, że są okropnie drogie. Ale wyglądają dokładnie jak te u ciotki Margaret...

Brat przypatrywał mu się z góry z poważną miną.
− Nie powiedział tego wyraźnie, Drew. Za sprytny jest, żeby to zrobić. Ale tak myśli.

Jestem tego pewny. Czy wyjechał z tym do ciebie? Czy oskarżył cię wyraźnie?

− Tak. Oskarżył mnie.
− Mój Boże!...
− Nie zaaresztował mnie. Po prostu oskarżył.
Twarz Neda wyrażała jedynie miłość i niepokój, bez śladu zrozumienia dla uczuć, jakie

miotały Andrew. Ned nigdy nie miał zdolności domyślania się co inni ludzie o nim sądzą Lubił
ich po prostu i przypuszczał, że oni także go lubią.

Usiadł teraz blisko Andrew i położył mu rękę na kolanie. To również było bardzo w stylu

Neda, który uważał, że fizyczny kontakt jest jedynym możliwym nawiązaniem porozumienia.

− Pozbyłeś się biżuterii Maureen?
− Nie. Jest w górnej szufladzie serwantki w sypialni.
− Na miłość boską, przecież on mógł ją znaleźć!
− Ale nie znalazł.
− A gdyby znalazł... O, Boże, wcale nam to nie przyszło do głowy! Chcę powiedzieć, że

nie wiedząc nawet o liście i o tym, że to ja sfingowałem ten rabunek, ten sukinsyn wpadł na
pomysł, iż to ty jesteś sprawcą. Drew, chcesz, bym poszedł do niego i powiedział mu całą
prawdę? Sam wiesz, że gotów jestem w każdej chwili, to zrobić...

Twarz Neda była tak całkowicie wypełniona uczuciem miłości i oddania, że Andrew

poczuł, iż uraza do brata rozwiewa się, a w jej miejsce pojawia się dziwna mieszanina wstydu
i miłości. Jak można było oprzeć się Nedowi? Znienawidzić go dlatego, że nie lubił Maureen,
ponieważ od początku ich małżeństwa czuł, iż musi się zdeklarować po czyjejś stronie i całym
sercem wybrał brata? Mała przewrotna dziwka... Cóż za znaczenie miało, co czuł Ned do
Maureen? Sam potrafił ocenić swą żonę i nie miało to żadnego związku z uczuciem niechęci do
Neda. Spojrzał na brata. Chcesz, bym poszedł do niego i powiedział mu całą prawdę?
Andrew był przekonany, że mówił to szczerze. Ten Ned, który gotów był w każdej chwili
pospieszyć w obronie brata na policję, był tym samym Nedem, który bronił go przed Maureen.

Przykrył ręką leżącą na kolanie dłoń brata.
− Nie ma powodu, żebyś opowiadał wszystko porucznikowi.
− Ale, Drew, jeżeli on myśli, że to ty?
− Ja nie zamordowałem Maureen.
− Ale jeżeli on myśli... Drew, czy on cię zaaresztuje?
Andrew dotychczas nie pomyślał nawet o tej możliwości. Czy nadejdzie chwila, kiedy

porucznik rzeczywiście go zaaresztuje? Aresztować człowieka niewinnego? Czy to się w ogóle
zdarza? Prawdopodobnie... A ponieważ nie był na to przygotowany, poczuł, że przeszywa go
dreszcz paniki.

− Niewykluczone.
− Ale przecież nie możemy na to pozwolić.
− W jaki sposób?
Przez chwilę Ned siedział obok niego w milczeniu. Potem wstał i zaczął chodzić po

pokoju. Kiedy odwrócił się twarzą do brata, ten zauważył, że dolna warga

Neda wysunięta jest do przodu, przykrywając górną. Zwykły gest Neda. Ned rozmyślający,

Ned przygotowujący jakieś kłamstwo?

62

background image

− Drew, gdybym wiedział coś...
Andrew poczuł nerwowe napięcie, niepokój.
− Co to ma znaczyć Ned?
− To znaczy... − Ned przestał spacerować po pokoju i podszedł do brata. − Drew, nic

chciałem ci o tym mówić. Chciałem, żeby nikt o tym nie wiedział. Póki nie było potrzeby,
powiedziałem sobie: E, do licha, lepiej o tym nie wspominać. Ale teraz, gdy mają cię
aresztować... − przerwał na chwilę. − Czy zresztą tak nie będzie lepiej? Cokolwiek się stanie,
to przecież lepiej, byśmy obaj... co dwie głowy... − Znów urwał, wpatrując się w starszego
brata ze skupieniem małego chłopca. Było to zwykłe: „Drew będzie wiedział, co zrobić”,
oznaczające, iż Andrew podejmie na pewno właściwą decyzję, nawet jeżeli nie ma bladego
pojęcia, o co chodzi. − To bardzo nieciekawa sprawa. To znaczy, jeśli wyjdzie na jaw, narobi
to takiego smrodu, że będzie czuć aż na Hawajach... To...

Ręka Neda sięgnęła instynktownie do górnej kieszeni marynarki, z której wyjął sztywny,

złożony arkusik papieru.

− Znalazłem to w szkatułce na biżuterię Maureen. W dolnej szufladzie. Kiedy ją

otworzyłem, ten papier tam był razem z biżuterią i innymi drobiazgami. Jak tylko rzuciłem na to
okiem, zrozumiałem, co to za cholernie gorąca sprawa. Pomyślałem wtedy, że nikomu nie pisnę
o tym słówka, nie pokażę. Nawet tobie, Drew. Najlepiej zatrzymam u siebie, a potem... potem
może mu kiedyś oddam. Nie ze względu na niego, oczywiście, ale ze względu na mamę.
Biedna, stara mama. Biedna stara pani Jordan Eversley Mulhouse Pryde...

Podał papier Andrew, który wziął go do ręki i przeczytał. Była to fotograficzna kopia

metryki ślubu datowana 5 listopada, rok temu, w urzędzie stanu cywilnego. Ślubu zawartego
pomiędzy Lemuelem Patrykiem Pryde a Roweną Robertson.

− Widzisz to? − odezwał się Ned. − Spójrz na datę. Piąty listopada 1959 roku, a Lem

ożenił się z mamą w Kalifornii dwunastego grudnia 1959 roku. Zaledwie miesiąc później, na
litość boską! Miesiąc później! Jakim cudem mógł uzyskać przez ten czas rozwód z tą Roweną
Robertson, nim się ożenił z mamą?!

ROZDZIAŁ XIII

Rowena Robertson − Rowena La Marche. Żadna tajemnica nie zaciemniała już domu nr

215 przy Sześćdziesiątej Pierwszej Ulicy Zachodniej.

Kiedy Andrew trzymał w ręce świadectwo ślubu, stanęła mu przed oczami postać Rowie,

dominująca nad małym, skromnym mieszkaniem. Pomyślał też o Lemie z paczką pod pachą
owinięta w kolorowy papier i o małych pieskach chihuahua, witających w mim radośnie pana
domu. Choć wiele najróżniejszych obrazów zaprzątało mu głowę, nie mógł powstrzymać
uczucia złośliwego trochę niedowierzania na myśl, że jego matka − ta niedostępna bogini jego
dzieciństwa − mogła stać się ofiarą bigamisty, który utrzymywał swoje różowo-niebieskie
gniazdko miłosne tylko o parę ulic dalej od „jej” apartamentu.

− Maureen nigdy ci o tym nie wspomniała? − spylał Ned.
− Nigdy.
− Wobec tego trzymała to jako dowód przeciwko Lemowi. Bo co innego mogło to być? Ta

przewrotna, mała, suka była w dodatku szantażystką!

Jasne, że Ned zapatrywał się na wszystko tylko pod własnym kątem widzenia. Był czas −

czyżby to było dzisiejszego ranka? − kiedy i Andrew pomyślałby to samo. Ale teraz wszystko
wyglądało inaczej. Jeżeli Lem poślubił ich matkę, popełniając bigamię, dlaczego nie mógł być
równocześnie osobnikiem szantażującym Maureen? Dlaczego Maureen, doprowadzona do
rozpaczy, nie postanowiła odpłacić mu tym samym i walczyć? Nietrudno jej było pójść za nim
pod 215 na Sześćdziesiątej Pierwszej Zachodniej i zmusić zapijaczoną Rowenę do wyznania
prawdy. Skoro już miała w rękach kopię świadectwa ślubu i gazetowe zdjęcie nietrzeźwej
Roweny na ulicy, mogła mu przedstawić te dowody, a wtedy Lem mógł ją zabić.

63

background image

Lem − bigamista, szantażysta i morderca... Oto nareszcie jest wiarygodne i

prawdopodobne rozwiązanie dręczącej zagadki. Wreszcie jego skoncentrowana nienawiść i
wściekłość znalazła cel.

Podszedł do telefonu i wykręcił numer hotelu Plaza, prosząc następnie o połączenie z

apartamentem państwa Pryde. Telefon przyjęła matka.

− Andrew? Co za zbieg okoliczności! Właśnie miałam do ciebie dzwonić. Posłuchaj,

Andrew, chodzi o pogrzeb. Telefonowało do mnie kilka znajomych pań. Wprost
nieprzyzwoicie, że nie możemy powiedzieć na ten temat nic konkretnego. Na pewno ci
policjanci nie mogą trzymać ciała bez końca! Chciałabym, żebyś stanowczo rozmówił się z tym
porucznikiem O'Malleyem.

− On się nazywa Mooney, mamo, i wszystko już zostało załatwione. Właśnie zawiadomił

mnie, że zwalniają ciało.

− Co ty mówisz? Wobec tego musisz tu zaraz przyjść, bo mamy moc spraw do omówienia,

Andrew. Wiem, że to przykre i bolesne, ale trudno! To musi być załatwione. Czy możesz
przyjść zaraz?

− A czy Lem jest w domu?
− Oczywiście Gdzieżby miał być? Właśnie przed chwilą wrócił z klubu.
Ładny mi klub, pomyślał Andrew.
− Dobrze, mamo. Zaraz u was będę.
Andrew odłożył słuchawkę, a stojący obok Ned spytał:
− Drew, czy ty naprawdę myślisz, że to Lem?
− Tak, Ned. Myślę, że to on
− Ale skąd możemy mieć pewnośc? Nie mamy przecież absolutnie żadnych dowodów.

Przyznaję, że mógł mieć powód, ale skoro Maureen używała takiej broni przeciwko niemu, to
mogła jej używać równie dobrze przeciwko tuzinowi innych osób.− Ned uśmiechnął się blado.
− Chciałem tylko powiedzieć, że musimy postępować uczciwie. Jeżeli będą chcieli cię
zaaresztować, to wówczas, oczywiście, powiemy o Lemie. Jasne, że wtedy powiemy. Lepiej,
żeby to był Lem, a nie ty. Ale obiecaj mi, że będziesz ostrożny, dobrze? Jeżeli istnieje choćby
najmniejsza szansa, aby tego uniknąć. Rozumiesz... Biedna stara mama. Nie czuje się ostatnio
najlepiej. Wprawdzie wolałaby raczej umrzeć, niż się do tego przyznać, ale ja dobrze wiem,
co mówię. A więc, jeśli tylko nie będziesz absolutnie zmuszony, nie mów jej o tym. To ją
całkiem wykończy. To ją może...

Andrew wsunął świadectwo ślubu do kieszeni i wyszedł do przedpokoju, by włożyć

płaszcz. Nie był w nastroju wysłuchiwać porad Neda w sprawie ich matki. Pragnął tylko
jednego: dostać w swe ręce Lema.

Ned wyszedł z nim razem, w swym cienkim deszczowym płaszczu, z gołą głową. Lutowy

wieczór był przejmująco chłodny, ale Ned, mimo że większość

swego życia spędzał w południowym słońcu, nigdy nie był wrażliwy na zimno. Szedł obok

Andrew do chwili, kiedy ten skinął na przejeżdżającą taksówkę.

− Jestem umówiony na obiad z Rosemary, ale nie będziemy tam długo. Potem wrócimy do

mnie i będziemy czekać na ciebie, zgoda? Przyjdziesz i opowiesz, jak to wszystko wypadło,
co?

− Przyjdę.
− I, Drew, proszę, całkiem serio. Nie galopuj, dopóki nie będziesz stuprocentowo pewny.

Jasne, że stary Lem to kawał drania. Zawsze sobie zdawałem z tego sprawę. Ale mama jest z
nim szczęśliwa, a sam wiesz, że zawsze musi mieć obok siebie mężczyznę. A poza tym, czy
wyobrażasz sobie Lema zabijającego kogoś? Chcę powiedzieć, że aby kogoś zabić, trzeba
mieć silny charakter, a Lem...

Nadjeżdżała akurat jakaś taksówka. Andrew zatrzymał ją i wsiadł, a Ned dalej stał na

chodniku, zalecając wyrozumiałość w stosunku do matki i Lema.

64

background image

To właśnie Lem otworzył Andrew drzwi apartamentu w hotelu Plaza. Za jego placami, w

saloniku, słychać było melodvjny głos matki rozmawiającej z kimś. Lem miał bardzo głupią i
niepewną minę.

− Słuchaj, drogi chłopcze − szepnął. − Chyba nie wspomnisz matce o mojej... hmm... o

mojej siostrze, co? Mam po temu pewne powody. Ważne powody. Zapewniam cię. Później ci
wszystko wyjaśnię.

− Właśnie na to liczę − odparł mu Andrew.
Jego ojczym zdawał się teraz być jeszcze bardziej zażenowany. Niemalże fruwał koło

Andrew, o ile można tak powiedzieć o potężnej, wojskowej postaci, a potem ruszył przodem
do saloniku i zaanonsował głosem zawodowego żałobnika:

− Norma, kochanie, jest Andrew.
Pani Pryde siedziała niemal na krawędzi obitego na żółto krzesła, zwrócona twarzą do

okna. Była już pora na herbatę, ale ona trzymała w jednej ręce kieliszek martini, w drugiej zaś
jaspisową cygarniczkę.

Naprzeciwko niej siedział pan Thatcher, który podniósł się na widok Andrew.
− A, jesteś! − zawołała pani Pryde. − Lem, kochanie, poczęstuj Andrew martini. Znasz

chyba, Andrew, pana Thatchera?

Przynajmniej raz wymówiła nazwisko właściwie, pomyślał. Matka zaś zwróciła się z

powrotem w stronę gościa z czarującym uśmiechem.

Znów była ową słynną panią Jordan Evereley Mulhouse Pryde, pozwalającą z wdziękiem

adorować się jeszcze jednemu oczarowanemu nią mężczyźnie. Mimo że wyglądała tak samo
pięknie i apetycznie jak zawsze, jej cera miała jakiś przezroczysto-alabastrowy odcień. Może
Ned miał rację, iż nie była całkiem zdrowa? Andrew przypomniał sobie tkwiące w kieszeni
świadectwo ślubu i myśląc o swej poprzedniej złośliwości, poczuł wstyd. Biedna matka...

Pan Thatcher, poważny i imponujący jak zwykle, patrzył na niego współczująco

brązowymi, wymownymi oczami.

− Mam nadzieję, iż nie macie mi za złe, że wpadłem tu w tak nieodpowiedniej chwili, by

porozmawiać o bracie Andrew i mojej córce. Rosemary jest zakochana po uszy i nie marzy o
niczym innym jak tylko o tym, by poślubić Neda możliwie najprędzej, mimo że nie jest to
odpowiednia chwila. Ponieważ ja nie znam Neda, a pani Pryde nigdy nie widziała Rosemary,
sądziłem, że dobrze będzie wymienić na ich temat parę uwag...

− Jestem głęboko przekonana, iż pańska córka jest czarującą osobą, panie Thatcher −

powiedziała pani Pryde.

Tymczasem Lem przyniósł Andrew martini. Ręka mu tak drżała, że palce miał mokre od

rozlanego drinka.

− No cóż, pani Pryde, będę już musiał uciekać − orzekł wtedy pan Thatcher. −

Przypuszczam, że ma pani bardzo wiele do omówienia z synem, a my ustaliliśmy już między
sobą najważniejsze punkty. Spotkamy się w przyszłym tygodniu u nas, jeśli państwo zechcą nas
zaszczycić, a wówczas, o ile nie zajdą jakieś nieprzewidziane okoliczności, my, starsze
pokolenie, będziemy mogli udzielić młodym błogosławieństwa.

Po lekkim cieniu, jaki mignął w niebieskich oczach matki, Andrew domyślił się, iż nie

bardzo podobał jej się zwrot „my, starsze pokolenie”. Okazuje się, że pan Thatcher nie jest tak
nieskazitelnie taktownym człowiekiem, za jakiego go uważał. Mimo wszystko jednak pani
Pryde nie przestawała promieniować wdziękiem. Ujęła poufale pana Thatchera pod rękę,
jakby mieli iść wspólnie na spacer po plaży w Deauville, i odprowadziła go aż do holu. Lem
przysiadł w tym czasie na krześle, cały spocony. Wyjął z kieszeni chusteczkę do nosa i zaczął
lekko wycierać twarz.

Za chwilę pani Pryde wróciła, pozostawiwszy w holu swą deauvillowską charakteryzację.

Energicznie podeszła do kozetki i usiadła, wygładzając fałdy swej szerokiej spódnicy.

65

background image

− No, a teraz Andrew, musimy porozmawiać o pogrzebie. Nie potrzebuję dodawać, iż

oboje z Lemem wszystko za ciebie załatwimy, ale jest mnóstwo szczegółów do ustalenia...

Kiedy mówiła, Andrew siedział cierpliwie, czekając na chwilę, gdy zostanie sam z

Lemem. Podczas ostatnich kilku lat pani Pryde zrezygnowała z roli wspaniałej światowej
piękności w zamian za nieskazitelną wielką damę, której zadaniem było nieść wysoko sztandar
savoir vivre'u, tak żałośnie staczającego się w otaczających ją realiach. Andrew przyzwyczaił
się już do jej nowego stylu. Teraz jednak, kiedy dyskutowała nad formalnościami związanymi z
pogrzebem Maureen w taki sposób, jak gdyby chodziło o jej debiut w wielkim świecie, to
oddalenie od rzeczywistości zdawało się graniczyć niemal z pomieszaniem zmysłów.

− Wydaje mi się, że najstosowniejszy będzie pogrzeb w Hartford... − orzekła. Tam leżeli

wszyscy członkowie rodziny Andrew.

Najstosowniejszy! − pomyślał. Ale jeśli to jej pomaga, skoro uważa, że nic niestosownego

nie powinno się wydarzyć wokół niej − w porządku, dlaczego nie pozwolić jej grać, dopóki
jeszcze mogła.

Wreszcie zrobiła małą pauzę i spojrzała na miniaturowy, platynowy zegarek, błyszczący na

przegubie jej ręki, udekorowanej kosztownymi pierścionkami.

− No, Andrew, boję się, że nie będę już mogła poświęcić tej sprawie więcej czasu.

Wybieramy się do teatru, a muszę się jeszcze wykąpać i przebrać. Nie mogę tego odwołać, bo
bilety dostaliśmy przed kilkoma miesiącami, a nie lubię połykać szybko obiadu, więc
zabraknie mi czasu. Ale zgadzasz się z moją propozycją, prawda? Należy natychmiast zabrać
zwłoki z policji, a pogrzeb w poniedziałek, na cmentarzu w Hartford?

− Dobrze, mamo.
− Lem, kochanie. Skoro się przebrałeś, daj jeszcze Andrew drinka. Mnie wszystko razem

nie zajmie nawet pół godziny.

Poklepała Lema po ramieniu i zniknęła w drzwiach sypialni.
Szklanka Lema była pusta; prawie pobiegł do barku i nalał sobie drugiego drinka. Potem

wrócił do Andrew i powiedział z trudem: − Andrew, stary chłopie... chciałem ci coś
powiedzieć odnośnie Rowie...

− Tak − zgodził się Andrew. − Pomówmy o Rowie. Nie jesteś z nią rozwiedziony, prawda?
Lem urwał wpół słowa i siedział jak rażony piorunem. Jego szczęka opadła, nadając mu

idiotyczny wyraz twarzy.

− Ożeniłeś się z moją matką w niespełna miesiąc po ślubie z Rowie. A Maureen o tym

wiedziała, prawda? Znalazłem w jej papierach kopię waszego świadectwa ślubu.

Jak Andrew podejrzewał, elegancki oficer z filmu Errola Flynna uległ w pierwszej

potyczce. Przyglądał się swemu ojczymowi, gdy ten czynił nadludzkie wysiłki, by odzyskać
jako takie pozory spokoju. Rezultaty jednak były co najmniej żałosne.

Przeniósł się na krzesło stojące naprzeciw Andrew i popijał małymi łykami swojego

drinka. − Ach, więc to ty znalazłeś kopię metryki! To wielka dla mnie ulga, stary chłopie. Nie
będę przed tobą taił, że byłem nieprzytomny ze strachu, iż wpadła ona w ręce policji. − Kropla
potu spłynęła z jego wąsów i spadła na wygolony podbródek. − Bo to nie byłoby specjalnie
przyjemne, prawda? Zwłaszcza gdyby dostało się do prasy! Pomyśl o tym z punktu widzenia
twojej matki. Wspaniała, szanowana powszechnie dama...

− A co z moim punktem widzenia? − spytał nagle Andrew.
− Twoim, staruszku? − Lem starał się wyglądać normalnie i spokojnie. − Niemożliwe,

żebyś myślał... To znaczy, jaki to może mieć związek z bandytami, którzy zabili Maureen?

Dopiero przy tych słowach Andrew przypomniał sobie, że porucznik Mooney ze względu

na „szacunek”, jaki żywił do matki Andrew, nie zdementował wersji rabunkowego włamania i
morderstwa. Może więc Lem rzeczywiście o niczym nie wiedział?

− Najlepiej będzie, gdy wyznasz mi całą prawdę, Lem − powiedział.

66

background image

− O Rowie i o mnie? − Lem spojrzał niepewnie na drzwi wiodące do sypialni. Były

zamknięte, a z przyległej do sypialni łazienki słychać było szum wody. − Oczywiście, mój
stary. Wiem, jak to wygląda na pozór. Ale skoro tylko usłyszysz wszystko, zrozumiesz. Na
pewno zrozumiesz. Przede wszystkim biedna stara Rowie. Należy jej się jeszcze coś od życia,
prawda? Czyż można ją wyrzucić po prostu na śmieci? Powiedz sam!

Jego przesadnie troskliwy ton nigdy chyba nie był bardziej opiekuńczy. Andrew pomyślał,

że Lemowi jest lżej, kiedy się nim zasłania. Jego ojczym pociągnął jeszcze jeden łyk martini,
ciągle uśmiechając się głupawo.

− Biedna, poczciwa, stara Rowie. Znałem ją niemal całe życie. Trzeba ci było widzieć ją

kilkadziesiąt lat temu! To była kobieta, chłopie! Nie znaczy to, że dzisiaj jest brzydka, ale w
tamtych czasach! Wspaniała figura, odpowiednio zaokrąglona gdzie trzeba. Blondyna przy
kości, powiadam ci! To prawda, że ma pociąg do butelki. Było z tym ostatnio trochę kłopotu,
ale z drugiej strony trzeba przyznać, iż nie miała łatwego życia. Stale musiała piąć się z trudem
w górę.

Z tego, co Andrew słyszał teraz o życiu Roweny La Marche, wnioskowałby raczej, że jej

życie było stałym staczaniem się w dół, zapoczątkowanym znajomością z Lemem. Rowie,
która, jak mówił Lem, była aktorką, całe lata kochała się w nim i całe lata harowała w
najrozmaitszy sposób, by tylko pomóc mu w zrobieniu kariery aktorskiej. Była to długa, ponura
historia o tym, jak Lem porzucał ją przy najmniejszym widoku na sukces i powracał do niej,
kiedy znów był bez grosza. Przed półtora rokiem znowu znalazł się w sytuacji prawie bez
wyjścia. Chory i złamany przyczołgał się do Rowie, a ona przyjęła go, swoim zwyczajem, z
otwartymi ramionami i pielęgnowała, dopóki nie wrócił do zdrowia.

− Nie możesz sobie wyobrazić, Andrew, jaka była dla mnie dobra. Anioł, dosłownie anioł.

Sama była chora i straciła posadę, ale wiesz co zrobiła? Została sprzątaczką i myła podłogi.
Dosłownie! Co wieczór chodziła z ekipą innych kobiet na nocne sprzątanie różnych lokali i
nigdy nie wypowiedziała słowa skargi. Każdego dnia rano zjawiała się, przynosząc mi do
łóżka śniadanie, zawsze wesoła, pogodna, żartobliwa, najlepsza pielęgniarka pod słońcem.
Przestała także zupełnie pić. Przypuszczam, że i nie bardzo miała za co, ale fakt jest faktem.
Zrozum, musiałem się jej jakoś odwdzięczyć... Nie mogłem przecież przyjmować od niej tylko
i przyjmować, a potem zwyczajnie sobie odejść, prawda? Tylko ostatni drań mógłby zrobić
coś podobnego. Tak więc, ponieważ to miało dla niej takie kolosalne znaczenie, ponieważ
było to jedyne marzenie jej życia, kiedy już wyzdrowiałem i stanąłem na nogi, zaprowadziłem
ją do Urzędu Stanu Cywilnego i zrobiłem z niej uczciwą kobietę.

Roześmiał się cichutko. Był to lekki, nie pozbawiony dumy śmiech z tego, że był w życiu

taki kochany, a równocześnie, że tak hojnie wynagrodził tej kochającej kobiecie jej miłość.

− Tak więc przedstawia się cała ta sprawa, mój stary. Z pewnością myślisz, że to już ją

odmieniło na zawsze? Z kobietami nigdy nic nie wiadomo. W kilka

tygodni później znowu zaczęła zaglądać do butelki. I to już stało się poważne... widywała

różowe słonie, białe myszki i temu podobne rzeczy. Biedactwo, upadła któregoś dnia na ulicy,
tak że zabrano ją na kurację odwykową do szpitala Bellevue. No i wtedy właśnie to się
wydarzyło. Mam na myśli zaproszenie mnie do Hollywood. Nie było to właściwie zaproszenie
do filmu, tylko po prostu do znajomych, którzy mieli w tej branży sporo do powiedzenia.
Zawsze zachwycali się moją grą. Zaproponowali, że opłacą mi podróż i postarają się dać mi
szansę wybicia się. Poczciwa, stara Rowie przebywała w tym czasie w Bellevue. Nie byłem
jej na razie potrzebny, przyjąłem więc zaproszenie. Okazało się, że nie ma tam właściwie
pracy dla mnie, ale kiedy bawiłem parę dni u tych moich znajomych, grubych ryb Hollywood,
poznałem twoją matkę...

Robił wrażenie, iż całkowicie pozbył się już zakłopotania. Dla niego najwidoczniej było

proste i zrozumiałe, że mężczyźni z wielkiego świata zmuszeni bywają pewnymi
okolicznościami do zachowania się tak a nie inaczej.

67

background image

− I wiesz co, Andrew. Nigdy, przez całe życie, nie spotkałem kobiety podobnej do niej.

Takiej prawdziwej damy! Och, oczywiście były w moim życiu gwiazdy filmowe i kobiety, o
jakich zwyczajny szary człowiek może jedynie marzyć, ale nigdy takiej, jak twoja matka.
Przypuszczam, że nie minę się ż prawdą, jeśli powiem, iż była to dla mnie rewelacja, przewrót
w całym moim życiu. A kiedy zaczęła się mną interesować, nagle uprzytomniłem sobie, że
stworzony byłem właśnie do tego, żeby kogoś takiego spotkać. Wszystko inne, te wzloty i
upadki, były jedynie markowaniem mojej właściwej roli. Rzecz naturalna, iż myślałem o
Rowie. Biednej, starej Rowie. Posyłałem jej ciągle kartki pocztowe, widokówki. No, ale...
byłem przekonany, że Rowie wszystko zrozumie. Nie była kobietą wymagającą od mężczyzny
jakichś nadzwyczajności. Wiedziałem, iż raczej umrze, aniżeli stanie na mojej drodze.
Oczywiście nie wspomniałem twojej matce słówka o Rowie. Każdy rozumie, że Rowie nie
jest typem kobiety, którym twoja matka mogłaby się zachwycać... Tak więc kiedy nadeszła
pora, kiedy... no cóż, może to nieładnie z mojej strony wspominać o tym, ale, wierz mi,
Andrew, że to twoja matka pierwsza mi się oświadczyła. − Twarz jego rozpromieniła się
szerokim uśmiechem. − Od razu tam, w Malibu, pod największym księżycem, jaki widziałem w
życiu i... no, co mam ci gadać... sam ją dobrze znasz. Wiesz, że jest przyzwyczajona do tego, że
kiedy czegoś chce, musi to dostać. Zanim zdążyłem wymówić słowo, wszystko już było
załatwione. Pojechaliśmy do Meksyku

i pobraliśmy się w Tia Juana o godzinie 8.30 następnego dnia...
Rozłożył ręce, ukazując pulchne dłonie, które nie bardzo harmonizowały z jego bojową,

żołnierską charakteryzacją.

− No i widzisz, stary? Stało się to tak szybko, że prawie nie zdążyłem się zorientować, a

zresztą, kto z tego powodu ucierpiał? To tylko sprawa techniczna, zwyczajna technika. Kiedy
przyjechaliśmy tu, do hotelu Plaza, Rowie była już wypisana ze szpitala. Bałem się, że to
będzie dość skomplikowane i ciężkie przeżycie, ale... kobiety to dziwne stworzenia. I wiesz
co? Absolutnie nie zmartwiła się twoją matką, a zależało jej jedynie na tym, bym się z nią nie
rozwiódł. Bo widzisz, to była jedyna rzecz, jakiej w życiu pragnęła: być oficjalnie moją żoną.
To ja kupiłem jej te chihuahua; jest na ich punkcie zwariowana. Odwiedzam ją tak często, jak
tylko jestem w stanie, zawsze przynosząc jakiś upominek, jak to kobiety lubią. Wszystko
układało się dobrze i byłoby tak dalej, gdyby nie...

Urwał, a jego przystojna twarz o ciężkich rysach aż poczerwieniała ze słusznego

oburzenia.

− Niechętnie to mówię, Andrew, ale uważam, że powinniśmy załatwić tę sprawę jak

dorośli mężczyźni. Wszystko by szło dalej gładko, gdyby nie ta... ta intrygantka, podła...

Znów przerwał.
− Mój stary! Załatwmy to już raz ostatecznie. Nie mam pojęcia, czego się do tej pory

dowiedziałeś, ale nadszedł czas, byś spojrzał prawdzie w oczy. Najlepszą rzeczą, jaka cię
spotkała w życiu, była chwila, kiedy ci włamywacze wpakowali dwie kule w pierś tej podłej
małej suki, jaką była twoja żona...

ROZDZIAŁ XIV

Andrew spodziewał się podobnej reakcji. Czy Lem przeskrobał coś czy nie, to przecież

zrozumiałe, iż jego jedyna nadzieja zrehabilitowania się i wybielenia leży w oczernieniu
Maureen. Nie odzywał się więc na razie, a obserwował tylko, jak jego „ojczym” kręci się
nerwowo na krześle.

− Wiem, mój stary, że to wszystko jest niełatwe. Chcę powiedzieć, że przecież cię

oszukała, prawda? Przynajmniej na początku. I wcale ci się nie dziwię, sam byłem pod jej
urokiem, gdy ją tu przyprowadziłeś pierwszy raz. Taka

czarująca, nadskakująca twej matce. Andrew rzeczywiście zdobył sobie smakowity,

soczysty owoc, pomyślałem. Ale tak było tylko na początku. Bardzo szybko zorientowałem się

68

background image

w sytuacji i przeczuwałem, że ona coś knuje. Twoja matka także przejrzała ją na wylot, wiesz?
Nigdy jej nie lubiła. Trzeba było na wskroś rasowej osoby, żeby wyczuć fałsz.

Jeszcze raz spojrzał na zamknięte drzwi sypialni.
− Tak, mój chłopcze... Stale sobie powtarzałem, że ta dziewczyna knuje coś niedobrego, i

łamałem sobie głowę, co też to może być. Czyżby się dowiedziała, że twoja matka zamierza
zostawić swój majątek Nedowi? I ja, i ty doskonale wiemy, że to słuszne i sprawiedliwe,
ponieważ ty odziedziczyłeś przedsiębiorstwo i interesy ojca. Zastanawiałem się, czy
rzeczywiście o to jej chodziło, czy roztacza swój czar po to, by skłonić matkę do zmiany
testamentu. Wreszcie uznałem, że tak na pewno było. Jak się później okazało, nie byłem daleki
od prawdy. − Dopił łyk martini i kontynuował: − Bo widzisz, stary, to wszystko wybuchło
osiem miesięcy temu przez Rowie. Czy wyobrażasz sobie, co ta twoja miła żoneczka zrobiła?
Śledziła moje popołudniowe spacery i pewnego dnia zjawiła się pod 215, kiedy Rowie była
sama w domu. Biedactwo miało zapewne w głowie jeden albo dwa kieliszeczki, ale i bez tego
to poczciwa, łatwowierna dusza. Maureen w mgnieniu oka wydobyła z niej całą historię, a
wtedy uczepiła się mnie. Już na drugi dzień, pamiętam, że to był czwartek, dzień stałych wizyt
twojej matki u doktora Williamsa i jej alergicznych zastrzyków, zadzwoniła do mnie z dołu.
Poprosiłem ją na górę i weszła, powiewając kopią tego świadectwa ślubu...

Andrew postanowił mu nie przerywać; niech powie, co ma do powiedzenia. Jak dotąd,

wszystko się zgadzało. Lem nie wspomniał o próbach szantażowania Maureen, pozując na
ofiarę nieuzasadnionej agresji. Ale to wydawało mu się całkiem zrozumiałe. Gdyby sam był w
skórze Lema, nie postąpiłby inaczej.

Lem zdawał się być pogrążony w myślach. Po chwili potrząsnął głową i mówił dalej:
− Biedna, stara Rowie, doprawdy, nie mogę jej brać za złe, że się wygadała. Ona nie

potrafi kłamać. Nigdy nie potrafiła. I do dzisiejszego dnia została taka sama. Cała ta bujda,
którą ci opowiedziała, że Maureen to jej serdeczna przyjaciółka, że ją stale odwiedza i
przynosi podarunki... Przecież nawet dziecko by się zorientowało, że to lipa. Widziała
Maureen tylko jeden jedyny raz i nienawidziła jej. Oczywiście z mojego powodu. Nigdy nawet
nie domyślałem się, że tak jest.

Kilka dni po wizycie Maureen, kiedy przyszedłem do niej, zastałem Rowie siedzącą z

nożyczkami nad gazetą i wycinającą litery, które potem naklejała na papier. Rozumiesz,
anonim. Przyznała mi się, że już jeden do ciebie wysłała. To dowodzi, jaka wściekła była na
Maureen. Rzecz jasna, natychmiast położyłem kres podobnym historiom. Są takie rzeczy na
świecie, do których człowiek nie powinien się zniżać. Biedna Rowie strasznie się zawstydziła,
kiedy jej to wyjaśniłem. Ale ona tylko próbowała odpłacić się Maureen za mnie...

A więc tym należy tłumaczyć anonim. Chociaż wszystko inne mogło być fałszem, w to

Andrew może przecież uwierzyć. Wyobraził sobie Rowenę La Marche z nożyczkami i klejem,
podczas gdy chihuahua jazgotały i drapały jej spódnicę.

JESTEŚ CHYBA JEDYNYM FACETEM

W CAŁYM NOWYM JORKU,

KTÓRY NIC NIE WIE O WŁASNEJ ŻONIE.

− Co to ja mówiłem, stary? − Lem pochylił się bardziej ku Andrew, jakby chciał

podkreślić wzrastającą między nimi intymność. − Aha, tak! O tym czwartku. Oto zjawia się
Maureen, elegancka, uśmiechnięta, czarująca jak zawsze. Trzeba ci było ją widzieć. Jak gładko
jej szło! „Proszę spojrzeć, co znalazłam”, mówi do mnie słodko, powiewając kopią
świadectwa ślubu. A później, czy to nie strasznie dla mnie kłopotliwe... że jest przekonana, iż
to bardzo poważne powody skłoniły mnie do popełnienia bigamii, ale niech zastanowię się,
jakie to byłoby okropnie przykre dla pani Pryde, gdyby prawda się wydała, zwłaszcza że moja
pierwsza żona to taki malowniczy typ. I − czy dasz wiarę? − wyciąga ilustrację wyciętą z
jakiegoś brukowca, przedstawiającą biedną Rowie leżącą na ulicy. Musiała wygrzebać ten
numer w jakiejś czytelni czy gdzie indziej... − Lem potrząsnął głową na znak pożałowania i

69

background image

zdziwienia nad perwersyjnością życia. − No więc powiada dalej tak: jakie to szczęście, że
właśnie ona to wykryła, a nie kto inny, bo ja jestem jej przyjacielem, tak samo jak ona moją
przyjaciółką. A skoro jest pewna, iż jestem jej szczerym przyjacielem, to bez wątpienia
pomogę jej w naprawieniu tej strasznej niesprawiedliwości, jaką popełniła twoja matka.
Musiałem się zgodzić, że to zbrodnia ze strony pani Pryde zostawiać cały majątek temu ladaco
Nedowi, podczas gdy ty jesteś przecież starszym synem i, jako taki, powinieneś dziedziczyć.
Wtedy właśnie zaczęła wymachiwać znowu tym papierkiem i, ciągle się uśmiechając,
powiedziała: „Czy mówię jasno? Pan przypilnuje, żeby ta stara zmieniła swój testament i to
wszystko, albo... jeżeli pan jej do tego nie skłoni...

Jaką karę przewiduje prawo w stanie Nowy Jork za bigamię? Trzy albo cztery lata, zdaje

się? Bądź co bądź, musi pan zrozumieć moje stanowisko... Nie przypuszcza pan chyba, że
wyszłam za Andrew z powodu jego wybitnego umysłu albo urody? Wyszłam za niego, bo
miałam nadzieję, że pewnego dnia stanie się bogatym człowiekiem. I tak właśnie będzie, mój
panie!”

Nie przypuszcza pan chyba, że wyszłam za Andrew z powodu jego mądrości czy urody.

Słowa te brzmiały prawie identycznie z tymi, jakich użyła w liście do Rosemary.

Andrew ogarnęła nagle panika. Boże drogi, czy to jednak możliwe, że... że...
− Możesz sobie wyobrazić coś podobnego? − Lem uśmiechał się teraz tym swoim

szczerym, żołnierskim uśmiechem. − Powiadam ci, kiedy to usłyszałem, miałem wrażenie, że
roześmieję się jej w twarz. Naprawdę tak było. Myślałem, że to jakiś głupi dowcip. Znasz
przecież matkę, stary... Czy wyobrażasz sobie kogokolwiek, kto mógłby na nią wpłynąć, jeśli
chodzi o dysponowanie jej majątkiem? Ja? Ja miałbym pójść do niej i powiedzieć: „Kochanie
moje, niedługo kipniesz. Czemu więc nie miałabyś napisać nowego testamentu i zostawić
swoje pieniądze Andrew...” Ale nie. Nie roześmiałem się, nie byłem takim wariatem. Dobrze
rozumiałem całą sytuację i wiedziałem, jak mam się wobec Maureen zachować. Dobrze,
powiedziałem, zrobię wszystko, co będę mógł, ale potrzebuję na to czasu. To zdawało się ją
zadowalać. Odeszła, a ponieważ to wszystko razem wydawało mi się takie zwariowane, byłem
przekonany, że na tym się skończy. Myliłem się jednak.

Andrew całą siłą trzymał się poręczy fotela. Lem sięgnął po papierosa z sąsiedniego

stolika. Prawie nie palił i, jak przypadkowi, nierasowi palacze, robił ogromnie dużo szumu
wokół tej ceremonii: zamaszyście podpalał zapałkę, długo się zaciągał i wypuszczał wielkie
kłęby dymu.

− Od tej pory każdego czwartku, kiedy twoja matka udawała się na zastrzyki, zjawiała się

Maureen. Co tydzień odwlekałem sprawę, a ona ciągle się odgrażała. Wreszcie, nie potrzebuję
ci mówić, zorientowała się, że to gra na zwłokę. Podczas jednej z wizyt powiedziała mi prosto
w oczy: „Musiałam chyba zwariować przypuszczając, że ma pan jakikolwiek wpływ na tę
starą. Byłam także wariatką, trwoniąc czas na zdobywanie pieniędzy dla Andrew, podczas gdy
mogę ich mieć o wiele więcej dla siebie samej...”

Lem przerwał, machnął w powietrzu zapalonym papierosem i powiedział dramatycznie:
− I wtedy właśnie wyłoniła się sprawa z biżuterią.
− Z biżuterią? Nie rozumiem.
− No tak − powiedział Lem. − Pamiętaj, stary, że opowiadam ci to wszystko dlatego, że ci

ufam. Niechże ci ani na chwilę nie przyjdzie do głowy, że podejrzewałem cię o spółkę z
Maureen. Nawet gdyby nie zapewniała mnie, iż robi to wszystko na własną rękę, nigdy nie
przyszłoby mi do głowy coś podobnego. Ale z chwilą, kiedy mi wyjaśniła, o co chodzi,
wiedziałem, że jestem na przegranej pozycji. Bo widzisz, dopiero wtedy poznałem się na niej.
Zdałem sobie sprawę, że jest równie bezwzględna i niebezpieczna jak sam Al Capone, a jej
pomysł był tak prosty, tak zręczny... No, stary, trzeba przyznać, że Maureen wykazała tu wprost
genialność.

Wysunął rękę i położył ją na kolanie Andrew.

70

background image

− Jak wiesz − ciągnął swoją opowieść − twoja matka lubi, bym to ja wybierał klejnoty,

jakie ma założyć danego wieczora. No więc, posłuchaj, jaki Maureen wykombinowała plan.
Miałem przekonać matkę, że niebezpiecznie jest trzymać całą tę kosztowną biżuterię tu, w
pokoju hotelowym. Że znacznie pewniej będzie umieścić ją w hotelowym sejfie, gdzie będzie
wszystko odpowiednio zabezpieczone. Mogę przecież codziennie zejść na dół i wybrać
biżuterię na wieczór. Rozumiesz? Dawało mi to absolutną swobodę w rozporządzaniu
klejnotami matki. A kiedy już tak to zaaranżuję, mam co tydzień wybrać jakiś większy okaz i
zanieść Maureen. Miała kilka adresów podejrzanych jubilerów; nie wiem, z którym miała do
czynienia, ale wiem, że miała takiego. Co tydzień zanosiła mu czy to pierścionek czy klips, czy
naszyjnik, a on wyjmował prawdziwe kamienie, zastępując je imitacją. Za każdym razem,
kiedy przychodziła po nową sztukę, odnosiła mi poprzednią, z wprawionym fałszywym
kamieniem. I wiesz co, Andrew? Do momentu, kiedy ktoś ją zgładził z tego świata, ta mała
czarodziejka, twoja żoneczka, przywłaszczyła sobie wszystkie najwspanialsze i największe
klejnoty twojej matki: rubiny z kolczyków, ten wielki szmaragd z pierścionka, który stale nosi,
i diamenty od starego Mulhouse'a. Matka, oczywiście, o niczym nie wie, biedactwo...
Wspaniała, dumna pani Pryde, krocząca jak paw, błyskająca swymi pierścionkami i
bransoletami, błyskająca zwykłymi kolorowymi, bezwartościowymi błyskotkami...

Wojskowy uśmiech Lema stał się teraz żałosnym uśmieszkiem zachwytu.
− Tak, musiałem to wszystko oddać tej twojej uroczej żoneczce, chociaż w duszy

marzyłem, by skręcić jej kark. Ale, sam powiedz, co mogłem zrobić? Nic, absolutnie nic!
Miała mnie w garści i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. − Lem znowu przerwał, a
potem dodał: − No cóż, stary, chciałeś się dowiedzieć prawdy, to ją masz. Oto saga o biednym,
starym Lemie Pryde i jego kochanej, małej synowej.

Przez cały czas opowiadania Lema Andrew czuł, jak zalewa go fala paniki, grożąc

całkowitym pogrążeniem się w rozpaczy. Czy to możliwe, by Lem wymyślił całą tę historię?
Czy ośmieliłby się kłamać, kiedy musiał przecież zdawać sobie sprawę, że Andrew łatwo
mógł go zdemaskować, oddając jeden z „duplikatów” do ekspertyzy? Nie, klejnoty na pewno
zostały podmienione. A więc Lem mówi prawdę?

Maureen była taka, jak ją opisał? I wszystko, w co tak bardzo starał się wierzyć, było

niczym innym, jak tylko oszukiwaniem samego siebie.

Upłynęła długa chwila, nim uświadomił sobie, że jeśli nawet takie oszustwo z klejnotami

miało miejsce, to niekoniecznie musi obwiniać o nie Maureen. Przecież po śmierci pani Pryde
wszystko, z wyjątkiem „odpowiedniego legatu dla Lema”, miało przypaść Nedowi. Czemu
więc Lem nie mógłby wpaść na pomysł, by „wyścielić sobie gniazdko”, póki jeszcze był na to
czas. Jeżeli to on przywłaszczył sobie klejnoty, cóż prostszego, jak wymyślić tę historię i
przypisać całą winę Maureen?

Andrew wstał. Ulga, jaką odczuł, po raz kolejny odsuwając od siebie rozpacz, znacznie

przewyższała jego złość na Lema. Stojąc spoglądał w dół na „ojczyma”.

− A więc tak brzmi twoja wersja.
− Tak, mój stary. Taka jest prawda.
− Nie wierzę ci.
Oczy Lema, w których widać było małe czerwone żyłki, omal nie wyszły z orbit ze

zdumienia.

− Co takiego? Nie wierzysz? W co mianowicie?
− W to, że Maureen wyłudzała od ciebie te klejnoty.
− Ależ... ależ... Jak to, nie rozumiesz?! Czy nie widzisz, jak to wszystko wyjaśnia? To nie

byli jacyś tani złodziejaszkowie, którzy włamali się do twego mieszkania w nadziei zdobycia
kilku świecidełek. Nie rozumiesz, co się stało

naprawdę? Ten jej szemrany jubiler dał cynk jakimś gangsterom, że jest okazja zdobycia

klejnotów o wartości co najmniej osiemdziesięciu tysięcy dolarów. Dlatego włamali się do

71

background image

was, a kiedy Maureen im się przeciwstawiła, zastrzelili ją. Mój Boże, stawka była naprawdę
warta zachodu. Osiemdziesiąt tysięcy dolarów leżące w jednej małej szkatułce!

− W szkatułce? − Andrew usłyszał swój własny, chrapliwy głos.
− Oczywiście, stary. Tam je przechowywała. Ciągle mi opowiadała o tej szkatułce. Mam

wrażenie, że sprawiało jej przyjemność posypywanie solą zadanej rany. Mówiła do mnie
zwykle tak: „Jeżeli tak cierpisz z tego powodu, Lem, to czemu nie włamiesz się do nas
któregoś dnia i nie odbierzesz biżuterii z powrotem? Znajdziesz ją w czerwonej skórzanej
szkatułce w górnej szufladzie serwantki w sypialni...” A mówiąc to, chichotała, bo przecież
wiedziała, iż jestem dla niej tak samo niebezpieczny, jak mysz, której wyrwano zęby.

Lem wstał i przyjacielskim gestem objął Andrew ramieniem.
− Możesz więc sobie wyobrazić, stary, jak się czułem, kiedy matka posłała mnie do

sypialni i zobaczyłem leżącą na łóżku twoją żonę. Bracie, myślałem, że oszaleję! Dopadłem do
serwantki, otworzyłem szufladę i od razu, kiedy stwierdziłem brak szkatułki z biżuterią,
zrozumiałem, co się stało. Wielka szkoda, że nie możemy powiedzieć wszystkiego policji.
Gdyby wiedzieli o tych klejnotach, o wiele bardziej usiłowaliby dostać w ręce złodziei. Ale
przecież nie możemy im o tym powiedzieć, prawda? Jestem pewien, że się ze mną zgadzasz.
Rany boskie, gdyby to wszystko dostało się do brukowej prasy, twoja matka nie przeżyłaby
tego! Biedactwo, stałaby się pośmiewiskiem wszystkich znajomych.

Kiedy Lem tak stał, uśmiechając się do niego z konspiracyjną miną, bezwstydny, a jednak

bez najmniejszego śladu winy na twarzy, Andrew wydawało się, że stoi nad brzegiem
przepaści. Lem dokładnie wiedział, gdzie Maureen przechowywała szkatułkę. Jak to było
możliwe, że nie... Chwileczkę! Tak, oczywiście, Lem był tam poprzedniego wieczora, kiedy
Andrew wspomniał porucznikowi o szkatułce. Tak więc nie miało to żadnego znaczenia. A
skoro Lem nadal wierzył, że policja akceptowała wersję rabunkowego włamania, po prostu
dorabiał on prawdopodobne zakończenie do swojej zełganej historii, udając, iż klejnoty, które
naprawdę sam gdzieś ukrywał, były zbierane przez Maureen i przechowywane w szkatułce,
zrabowanej później przez „włamywaczy”. Tak to musiało w rzeczywistości wyglądać. Mało
prawdopodobne, by w szkatułce mogła znajdować się biżuteria jego matki warta osiemdziesiąt
tysięcy. Gdyby tak było, to przecież

Ned by ją znalazł i byłby mu o tym powiedział...
Ned...
Jego twarz musiała go zdradzić, gdyż Lem spytał ostro:
− O co chodzi, stary? Uważasz, że powinniśmy poinformować o tym policję? To

szaleństwo! Nie wykluczam, że wszystko może kiedyś wyjść na jaw, ale w tej chwili musimy
nabrać wody w usta. Tak czy owak szukają włamywaczy. Chodzi tylko o to, że to nie były takie
drobne płotki, jak im się zdaje.

− Nie było żadnych włamywaczy − powiedział powoli Andrew. − Rabunek był

sfingowany. Policja zdawała sobie z tego sprawę od samego początku.

− To znaczy... − Skóra na twarzy Lema przybrała zielonkawoszary kolor, a na jego czole

pojawiły się kropelki potu. − Ale przecież musiało być włamanie! Czyżby... czyżbyś chciał
powiedzieć... Andrew, chyba nie myślisz, że to ja ją zabiłem? Ja miałbym zabić Maureen po
to, by odzyskać klejnoty twojej matki? Czyś ty postradał zmysły? Ja? Zabić kogokolwiek?! Nie
znasz mnie! Wystarczy widok krwi, skaleczony palec, a już robi mi się słabo i prawie mdleję,
jak baba... − Chwycił Andrew mocno za ramię: − Posłuchaj, Andrew! Przysięgam ci, że jej nie
zabiłem! Musisz mi wierzyć, stary! Nie trać czasu na podejrzewanie mnie. Myśl raczej o
szkatułce z klejnotami. Tu leży sedno sprawy. Mówiłem ci, że wartość tych klejnotów wynosi
przeszło osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Zgoda, mówisz, że nie było włamania. A więc nie
było. Ale ktoś ukradł szkatułkę i zabił Maureen. Nie rozumiesz? Tym śladem musimy iść.
Znaleźć złodziei szkatułki.

72

background image

Stali patrząc na siebie, a Andrew poczuł, że ból głowy powraca z nową siłą. Rozpaczliwe

wysiłki, by nie wierzyć w historię ojczyma, skonsumowały całą jego energię. A jednak musiał
kontynuować tę walkę, gdyż uwierzyć Lemowi znaczyłoby uznać Maureen za najpodlejszą,
najbardziej przewrotną i nikczemną szantażystkę, a Neda za...

− Andrew − usłyszał znowu głos Lema − czy nie podejrzewasz nikogo o kradzież

szkatułki? Pomyśl dobrze. Na miłość boską, pomyśl! A jeśli miała jakiegoś wspólnika, z
którym handlowała klejnotami, może przyjaciela albo... Z pewnością musi być tak, jak myślę.
Bo widzisz, jest coś...

Urwał, gdyż drzwi sypialni się otworzyły i ujrzeli stojącą w progu panią Pryde. Miała na

sobie szarą wieczorową suknię z narzuconą na ramiona srebrzystą etolą. Szeroka u dołu suknia
falowała wokół kostek. Powieki miała pomalowane

lekko na niebieski kolor, a na piersi lśnił podarowany przez pana Mulhouse'a diamentowy

(?) naszyjnik. Na środkowym palcu ręki, w której trzymała białe rękawiczki, błyszczał
olbrzymi szmaragd (?) od pana Eversleya. Podeszła do nich ze wspaniałym, dostojnym
spokojem.

− A, jesteś tu jeszcze, Andrew... Lem, kochanie, mam nadzieję, że jesteś gotowy. Już

prawie wpół do ósmej.

Zaczęła naciągać rękawiczki; były bardzo długie, sięgające aż do łokcia. Manewrowała

nimi tak zręcznie, jak japońska gejsza wachlarzem.

− Och, Andrew! Jeśli zobaczysz Neda, przekaż mu, proszę, wiadomość. Powiedz mu, że

byłam oczarowana panem Thatcherem, który bardzo rozsądnie podszedł do sprawy ślubu.
Wprawdzie początkowo zdawał się oczekiwać ode mnie, że przyczynię się do podwyższenia
skromnego dochodu Neda, ale kiedy mu wyjaśniłam, iż nie jestem w stanie tego zrobić, uczynił
pewną kontrpropozycję, która wydała mi się nad wyraz sensowna. Otóż panu Thatcherowi
bardzo zależy na zachowaniu swego rodowego nazwiska. Jeżeli Neddy zmieni nazwisko na
Jordan-Thatcher, a nie widzę najmniejszego powodu, by Ned nie miał się na to zgodzić, w
Europie takie rzeczy są na porządku dziennym, wtedy pan Thatcher będzie jak najbardziej
gotów dać młodej parze szczodrą rentę.

W zamęcie kłębiących mu się w głowie myśli Andrew słuchał matki tylko jednym uchem.

Ostatnie słowa uderzyły go jednak jak obuchem.

− Rentę? − spytał. − Ależ byłem pewien, że Rosemary ma własny majątek...
Jego matka podniosła oczy znad ostatniego guziczka rękawiczek i powiedziała: − O, nic

podobnego, kochanie. Zapytałam o to wprost pana Thatchera, który udzielił mi bardzo
stanowczej odpowiedzi. Rosemary jest całkowicie zależna od niego finansowo, on zaś
wychowywał ją bardzo surowo, wyznaczając jej jedynie szkolne kieszonkowe. Uważał, że tak
jest najlepiej, dopóki dziewczyna nie osiągnie rozsądnego wieku. Ale, jak powiedziałam, to
się zmieni. Obiecał być więcej niż hojny.

To, czy Maureen powiedziałaby rodzicom Rosemary o wszystkim czy nie, właściwie nie

miało znaczenia. Głos Neda, tak szczery, tak chłopięco pewny siebie, wyraźnie rozbrzmiewał
w uszach Andrew. Przecież ona jest pełnoletnia! I ma własny majątek. Gadanie Maureen nie
miałoby żadnego znaczenia...

Rosemary mówiła to samo. Oboje kłamali. Wszystko znów wygląda inaczej.
Pani Pryde podeszła do Lema. Z ujmującą lekkością i gracją młodej dziewczyny wspięła

się na palce i położywszy mu obie dłonie na ramionach, pocałowała go lekko w ucho.

− Dobrze się dzisiaj czujesz, kotku? − spytała. − Żadnych palpitacji, żadnego bicia serca?
Twarz Lema jaśniała uśmiechem i widać było, że pławi się w słońcu swej adorowanej

męskości. Odzyskał już całkowicie swoją oficjalną formę.

− Nie, kiciu, dzisiaj mam się całkiem nieźle.
− No, to grzeczny z ciebie chłopczyk.
Pani Pryde zwróciła się znowu do Andrew:

73

background image

− Biedny Lem, źle się wczoraj czuł. Leżał przez całe popołudnie, a ja czytałam mu na głos

od lunchu aż do szóstej. Bardzo lubi, jak mu się czyta. Jest jak małe dziecko.

A oto i alibi dla Lema. Choć nikt o nie nie prosił. Pani Pryde po prostu powiedziała, jak

spędzili wczorajsze popołudnie. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu miałaby kłamać, by go
bronić, nie wiedząc nawet, że istnieje taka potrzeba? Lem nie mógł zabić Maureen.

Andrew zrozumiał, co to znaczy. Jeżeli nie można było nadal podejrzewać Lema o

morderstwo, to bez sensu byłoby nie wierzyć w jego opowiadanie. Taki więc jest kres jego
rozpaczliwej wędrówki do prawdy? Jego żona była potworem, i to o wiele gorszym, niż
wyobrażał sobie Ned.

A Ned?
Pani Pryde wsunęła swe ramię w rękawiczce pod rękę Lema i razem ruszyli do wyjścia.

Byli już prawie przy drzwiach, kiedy pani Pryde odwróciła się lekko w stronę Andrew.

− Jeśli masz ochotę zostać tu trochę dłużej i napić się jeszcze, to bardzo proszę. Ale nie

gaś świateł, jak będziesz wychodził, dobrze?

Wiesz przecież, jak nie cierpię wracać do ciemnego pokoju. To takie przygnębiające...
Oboje zniknęli w przedpokoju. Andrew słyszał, jak frontowe drzwi otwierają się i

zamykają. Stał z pustą szklanką w ręku i wpatrywał się tępo w obite żółtym brokatem krzesło,
na którym siadywała zawsze jego matka.

ROZDZIAŁ XV

Dziesięć minut później Andrew wchodził do budynku, w którym mieszkał Ned. Kiedy

nacisnął guzik dzwonka w małym, obskurnym przedsionku, nie było żadnej reakcji, ale drzwi
wiodące na schody były otwarte. Idąc na górę, słyszał dochodzące z jakiegoś mieszkania
dźwięki gitary. Zapukał do drzwi Neda. Żadnej odpowiedzi. Będzie musiał zaczekać. Stał
więc tak oparty o ścianę, słuchając machinalnie smutnych dźwięków gitary rozlegających się
na klatce schodowej, wyczerpany, pozbawiony wszelkiej nadziei, lękający się tego, co miało
nastąpić.

Nie czekał długo, gdyż niebawem zjawił się Ned z Rosemary. Słyszał na dole ich kroki i

głosy, a po chwili zobaczył, jak wchodzą na podest. Gdy tylko go ujrzeli, podbiegli do niego,
przepraszając, że musiał czekać. Ned otworzył drzwi wejściowe. W saloniku paliła się jedna
lampa.

− Keitha już nie ma − wyjaśnił Ned. − Wyjechał po obiedzie na Florydę.
− Andrew, kochany, źle wyglądasz. Usiądź, proszę. − Rosemary wskazała gestem jedyne

wolne krzesło, a czyniła to z uśmiechem pani domu, jakby już byli mężem i żoną w swoim
wymarzonym „małym domku” w Meksyku.

Ned przygotował drinki. Kiedy już ulokowali Andrew na krześle, a sami usiedli na łóżku,

Andrew uprzytomnił sobie, że po raz pierwszy widzi ich razem. Wyglądali trochę inaczej niż
oddzielnie, jacyś bardziej pewni siebie, prawie imponujący. Młoda, walcząca miłość...

Ned przypatrywał się bratu z niepokojem.
− No i co, widziałeś się z nim?
− Widziałem.
− I przyznał się, że nie ma rozwodu z tą babką?
− Tak.
− I że Maureen go szantażowała?
− Owszem.
− Ale w jaki sposób? Wyciągała od niego pieniądze?
Dobrze, orzekł w myśli Andrew. Niech mają, czego chcą.
− Powiedział, że zmuszała go do podkradania dla niej klejnotów matki, wszystkich po

kolei. Zanosiła je do jakiegoś podejrzanego jubilera, który je podrabiał. Maureen
zatrzymywała dla siebie prawdziwe kamienie, a kopie oddawała

74

background image

Lemowi. W ten sposób uzyskała majątek w wysokości co najmniej osiemdziesięciu tysięcy

dolarów.

− Coś podobnego! − głos Rosemary załamał się. − A ja robiłam sobie wyrzuty, że źle ją

osądziłam. Myślałam, że się zmieniła. Ależ ze mnie idiotka!

Andrew wpatrywał się bacznie w twarz brata. Wprawdzie przygotowywał się na tę

chwilę, ale kiedy teraz ujrzał drżenie jasnych rzęs, to „niewinne” (i beznadziejnie zdradliwe)
rozszerzenie niebieskich oczu, poczuł, że serce ściska mu gwałtowny ból.

− Dobrze, Ned − powiedział. − Gdzie jest ta biżuteria? Czy trzymasz ją jeszcze u siebie,

czy też przekazałeś już temu facetowi, co to nie oferuje wiele, ale zawsze coś?

− Andrew! − upomniała go Rosemary.
Andrew nie spuszczał oczu z twarzy brata. Przez długą chwilę Ned siedział nieruchomo, a

potem na jego ustach pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech.

− Więc stary Lem wiedział, gdzie Maureen je przechowywała.
− Sama mu powiedziała.
− Aż nie chce mi się wierzyć!
− I dlatego uznałeś, że będziesz bezpieczny, kierując moje podejrzenia na Lema, prawda?

Wiedziałeś, że on może przyznać się do przemycenia klejnotów, ale ani na moment nie przyszło
ci do głowy, iż Maureen powie mu, że przechowuje je w szkatułce na biżuterię...

Leciutki, bardzo osobisty, trochę drwiący z siebie samego uśmieszek ciągle jeszcze

widniał na ustach Neda.

− A czy tobie przyszłoby do głowy, że jakakolwiek babka wyłudzająca od kogoś klejnoty

byłaby na tyle bezczelna, by mu powiedzieć, gdzie je przechowuje? − odparł. A potem dodał:
− A więc rzecz tak wygląda. Teraz już wiesz.

− Tak. Już wiem.
− No to chyba rozumiesz... Chcę powiedzieć, że rozumiesz, iż absolutnie nie mogłem ci

tego powiedzieć. − Ned wysunął rękę z dłoni Rosemary i nachyliwszy się mocno, położył ją na
kolanie brata. − Mój Boże! Skoro byłeś skłonny przypuszczać, że zabiłem Maureen dla kilku
błyskotek, to co byś pomyślał wiedząc, że mam także te wszystkie kosztowności mamy? Byłem
przerażony, nie wypieram się tego, odchodziłem od zmysłów ze strachu. Wiesz, w jak
opłakanym stanie są moje finanse, a poza tym i tak zawsze uważałeś, że nie jestem specjalnie
solidny w sprawach finansowych. Oczywiście, nie miałem zielonego pojęcia, że biżuteria

mamy też będzie w tej szkatułce. Zabrałem ze sobą to przeklęte pudełko, bo chciałem, by

wersja włamania rabunkowego wyglądała bardziej autentycznie. Ale kiedy ją otworzyłem i
zobaczyłem zawartość, a potem zorientowałem się, czym zajmowała się Maureen... Bracie,
pomyślałem sobie: Jeżeli Andrew się o tym dowie, jestem skończony!

Słowa .Jestem skończony” zilustrował wymownym gestem.
− I dlatego zatrzymałeś je u siebie, nie wspominając o tym ani słowem? − spytał Andrew.
− Oczywiście, że dlatego. I cały czas łamałem sobie głowę, co z nimi zrobić. Przez chwilę

zdawało mi się, że mam plan: zwrócić kamienie Lemowi i nakłonić go, by w jakiś sposób
kazał je oprawić po dawnemu. Ale potem, kiedy gliny zaczęły podejrzewać ciebie, a ja
wiedziałem, że dla twojego dobra będę musiał powiedzieć ci o tej metryce ślubu Lema... −
Jasne włosy opadły mu na czoło. Potrząsnął głową, by odrzucić je do tyłu. − Zdaje się, że
znowu wszystko spaprałem. Jak zwykle, prawda? To ze strachu, że będziesz podejrzewał mnie
o zabicie Maureen.

− Zwłaszcza jeśli się zważy, że Maureen mogła zniweczyć twoje małżeńskie plany −

powiedział Andrew. − Bo gdyby poszła z tą sprawą do Thatcherów, cała idylla skończyłaby
się tragicznie, prawda? Musiałbyś wówczas wziąć Rosemary bez grosza posagu, albo wycofać
się z całej sprawy.

− Co ty pleciesz, Drew? Chyba ci się pomieszało w głowie! − odparł mu Ned, z twarzą

pełną zdumienia. − Przecież doskonale wiesz, że Rosemary ma swoje własne...

75

background image

− To już nieaktualne. Ojciec Rosemary był dzisiaj u mamy, a ona starała się go trochę

wybadać na temat sytuacji finansowej. Pan Thatcher powiedział jej prawdę, to znaczy, że
Rosemary nie posiada ani grosza.

− Ależ... ależ...
Wyraz zdumienia na twarzy Neda był absolutnie szczery. Zwrócił się gwałtownie w stronę

Rosemary, co zresztą uczynił także i Andrew.

Jej twarz była purpurowa. .
− Rosemary − rzucił Ned. − Rosemary, skarbie...
− Doskonale! − zawołała dziewczyna. − Nie musicie tak na mnie patrzeć! Przecież to nie

żadna okropna zbrodnia, prawda? − Podniosła się i stanęła przed Andrew; drobna, sztywna i
zdecydowana. − Powiedziałeś prawdę, Andrew. Przyznaję, nie mam ani grosza. Okłamałam
ciebie, Maureen i Neda.

− Ależ, Rosemary − powtórzył Ned.
− Nie, nie przerywaj mi. Muszę wszystko wyjaśnić. To bardzo proste. Wczoraj, podczas

lunchu, postanowiłam za wszelką cenę przeszkodzić Maureen w jej planach zawiadomienia
moich rodziców. Jedyny pomysł, na jaki wpadłam, to przekonać ją, iż pójście do nich na nic
się nie zda. Więc... więc spontanicznie wymyśliłam to wszystko o moim własnym majątku. A
potem, skoro już powiedziałam to jej, uznałam, że ty i Ned też powinniście o tym wiedzieć.

− Dlaczego Ned? − spytał Andrew.
Rumieniec na twarzy Rosemary jeszcze się pogłębił.
− Bo... no, bo z Neda jest taki niezręczny kłamca. Pomyślałam więc, że lepiej będzie,

jeżeli naprawdę uwierzy w to, co wiedziała Maureen i ty. I rzeczywiście uwierzył. Tak samo
jak i wy uwierzyliście. O, zdawałam sobie oczywiście sprawę, że to szalony pomysł. Gdyby
Maureen poszła do mamy i papy, całe kłamstwo wydałoby się momentalnie. Ale istniała
maleńka szansa, że w ten czy w inny sposób wszystko się jakoś załagodzi.

− Co też się stało − zauważył Andrew. − Bo Maureen została zamordowana.
Rosemary wpatrywała się w niego spoza grubych szkieł.
− Myślisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? Oczywiście, że tak! A jeśli wyobrażasz sobie,

że to ja ją zabiłam, robisz błąd. Tak się składa, że to nie ja. Ale nie w tym rzecz.
Najważniejsze, byś zrozumiał, iż Neddy nie ma z tym absolutnie nic wspólnego. Nie mógł
zabić Maureen po to, by powstrzymać ją przed pójściem do mamy i papy, ponieważ nie miał
pojęcia, że jej interwencja mogłaby przeszkodzić naszemu małżeństwu. Nie mógł też zabić jej
z powodu tych klejnotów, bo nie wiedział, że były w szkatułce dopóki nie przyniósł jej tutaj i
nie otworzył.

Podeszła do łóżka, na którym siedział Ned i położyła mu rękę na ramieniu. Jej oczy,

wlepione w Andrew, pełne były gwałtownej pasji.

− Nie możesz tego zrozumieć? Nawet idiota by się domyślił. Och, doprowadzasz mnie po

prostu do szału! Wiesz przecież, że Maureen była sto razy gorsza, niż podejrzewałam. Z jej
listu dowiedziałeś się, dlaczego za ciebie wyszła. Od Lema wiesz, jak postępowała w
stosunku do niego i do twojej matki. Maureen była potworem! Naprawdę! I powinieneś się
cieszyć, że ktoś ją zabił. A... a kiedy Neddy, twój rodzony brat, który cię kocha, stara się
wszelkimi sposobami przyjść ci z pomocą, pozorując włamanie rabunkowe, nadstawiając
własną skórę, robiąc wszystko... ty, zamiast być mu wdzięcznym, zamiast docenić
prawdziwych

przyjaciół, gotów jesteś uwierzyć w najgorsze... To ohydne! Tak właśnie myślę. To ohydne!
Głos jej się załamał. Opadła na łóżko, zarzuciła Nedowi ramiona na szyję i wybuchnęła

płaczem.

− Dziecinko, dziecinko, wszystko w porządku...
Ned całował ją, a potem bardzo delikatnie przyciągnął do siebie i zaczął gładzić po

włosach. Spojrzał ponad jej głową na Andrew, uśmiechając się przepraszająco.

76

background image

− Przykro mi, Andrew. Rosemary nie powinna była tego wszystkiego mówić. Miałeś pełne

prawo mnie podejrzewać. Boże drogi, po tych wszystkich moich wyczynach? I tak uważam cię
za świętego, że nie wyrzekłeś się mnie raz na zawsze już dawno. Tylko że... ja nie zabiłem
Maureen, naprawdę! Ani ja, ani Rosemary, − Zrobił krótką pauzę, a potem spytał: − Drew, czy
chcesz, żebym ci przyniósł te klejnoty?

Nie czekając na odpowiedz Andrew, zsunął delikatnie głowę Rosemary ze swego ramienia

i ostrożnie ułożył na poduszkach, po czym wstał i wyszedł do sypialni. Po chwili wrócił z
kolejną, podobną do poprzedniej, kopertą w ręce.

− Ho! Ho! Co za transakcje brylantami odbywają się w tej mojej dziurze! Pomyślałby kto,

że jesteśmy w Amsterdamie.

Wręczył kopertę bratu, a tymczasem Rosemary wytarła głośno nos, wstała i wygładzając

spódniczkę podeszła do Andrew.

− Bardzo cię przepraszam, Andrew. Naprawdę. To wszystko przez ten mój temperament.

Jest okropny!

Andrew otworzył kopertę, a Rosemary rzuciła okiem do środka na stosik błyszczących

kamieni.

− Na litość boską, co my z tym zrobimy?
− Tak, co zrobimy? − powtórzył za nią jak echo Ned. − Ten glina jest przekonany, że to

Andrew zabił Maureen. I to jest teraz najważniejsza. Powinniśmy go powstrzymać.

− Ale jak? − podchwyciła Rosemary.
Istotnie, jak? − pomyślał Andrew. Lem nie jest mordercą, ma alibi. Ujawnienie

bigamicznego, małżeństwa matki byłoby czymś okrutnym i niepotrzebnym. A Ned... Rosemary...
Czy rzeczywiście wierzył kiedyś choć przez chwilę, że którekolwiek z nich mogło zabić
Maureen? Nic już teraz nie wiedział. Doszedł do takiego punktu, w

którym sam nie był w stanie odróżnić prawdy od fałszu. Pomyślał o poruczniku Mooneyu,

który „miał czas”, który „zbierał dowody i dopiero wówczas, kiedy już na pewno wiedział, co
w trawie piszczy, przystępował do działania”. Ile czasu jeszcze zostało, nim „przystąpi do tego
działania”?

Nagle zadzwonił telefon. Ned spojrzał na brata, potem na Rosemary. Wstał i podszedł

pospiesznie do aparatu.

− Tak, tak... chwileczkę − powiedział, patrząc na Rosemary. − To do ciebie. Twoja matka.
− Mama? − spytała zdziwiona, idąc do telefonu. − Halo? Tak, to ja, mamo... Tak, jest akurat

tutaj... Dam ci go do telefonu. − Zakryła dłonią mikrofon słuchawki. − To z tobą chce
rozmawiać, Andrew. Mówi, że od jakiegoś czasu próbuje cię zastać w domu.

W końcu zadzwoniła tu, mając nadzieję, że wiem, gdzie jesteś.
Andrew wziął z jej ręki słuchawkę: − Tak, pani Thatcher?
− Chwała Bogu, nareszcie pana złapałam! − głos pani Thatcher zdradzał zdenerwowanie. −

Boję się, że mam dla pana niedobre wiadomości. Ale po naradzie z mężem, doszliśmy do
przekonania, iż lepiej będzie pana ostrzec. Przed chwilą wyszedł od nas porucznik Mooney.
Przesłuchiwał jakąś przyjaciółkę Maureen, dziewczynę, która się nazywa Mary Cross. Czy pan
ją zna? Maureen mieszkała z nią zaraz po przyjeździe do Nowego Jorku.

Mary Cross?... To dziewczyna, która mieszka razem z Glorią Leyden w Greenwich Village.
− Tak, tak − powiedział. − Wiem, kto to jest.
− Właśnie w związku z tą osobą porucznik nas odwiedził. Dowiedział się od niej, że

Maureen mieszkała z nami. Może powinnam mu była powiedzieć o tym... tym epizodzie w
Pasadenie, ale nie zrobiłam tego. To takie dawne dzieje, że nie ma potrzeby do nich wracać.
Jednak, Andrew, bardzo trudno mi to panu powiedzieć... Nie wiem, jak zacząć, ale... wydaje
się, że wszystko, co panu powiedziałam dzisiaj rano o Maureen, było idiotycznie naiwne i
błędne. Na podstawie tego, co opowiadała ta Mary Cross, zanim Maureen została pana żoną...
No cóż, najwyraźniej była bardzo skryta, ale ta Mary Cross wie, że w jej życiu był jeden

77

background image

mężczyzna po drugim... Ale to nie wszystko. Kiedy odwiedziła nas tutaj, udając, że mi
wybaczyła, musiała to być część jakiegoś pokrętnego, złośliwego planu. Nie dalej bowiem jak
parę miesięcy temu wyznała tej Mary Cross, że nas nienawidzi,

i że jedyną satysfakcją płynącą z jej małżeństwa była przyjemność rzucenia nam w twarz

wiadomości, iż została synową słynnej pani Pryde!

Głos pani Thatcher aż się łamał z zakłopotania i ze współczucia dla Andrew. Jakby mogło

to mieć jakiekolwiek znaczenie. Jakby potrafił jeszcze cierpieć...

− Andrew, wiem, że to okropne mówić panu to wszystko. Ale chciałabym, aby pan

zrozumiał, kim właściwie była Maureen. Wszystko wskazuje bowiem na to, że nie było
żadnych włamywaczy. A teraz, kiedy porucznik dowiedział się od Mary Cross o tych innych
mężczyznach i powodach, dla których wyszła za pana... Andrew, on mówi, że Maureen została
zabita z pana rewolweru i w takiej porze, kiedy mógł pan być w domu. Ale nie tylko to: wie
jeszcze o czymś, co wydaje się być dla niego niesłychanie ważne. Nie chciał nam jednak o tym
powiedzieć. Rozumie pan, co chcę mu dać do zrozumienia, prawda? Wychodząc od nas,
mówił, że idzie do prokuratora. Nie brzmiało to najlepiej, więc pomyśleliśmy, że trzeba
spróbować się dowiedzieć, jak sprawy stoją. Tak się składa, że mój mąż zna burmistrza.
Skontaktował się z nim. I podobno jutro rano ma być przygotowany nakaz aresztowania pana...
− Przerwała na chwilę, a potem dodała chłodno: − Andrew, nie mam pojęcia, czy pan zabił
Maureen czy nie. Absurdem byłoby udawać, że wiem. Jestem jednak dość uparta, aby wierzyć,
że pan tego nie zrobił, i na tyle uczciwa, mam nadzieję, by czuć się ogromnie odpowiedzialną.
Jeśli Maureen rzeczywiście była taka zła, jak się wydaje, może jest to po części moja wina.
Nie mogę pozwolić, by pana aresztowano, przynajmniej bez uprzedzenia. I proszę nie myśleć,
że to wyłącznie ze względu na Rosemary i Neda. To zupełnie co innego, ich własna sprawa. To
panu chcę pomóc. Czy ma pan dobrego adwokata?

− Musiałbym się zastanowić.
− Jeżeli nie, to mój mąż poleci panu najlepszego w całym mieście. I jeszcze jedno,

Andrew. Czy jest coś, o czym pan wie... coś, co mogłoby skierować podejrzenia na kogoś
innego?

Na jej córkę, na przykład? Albo na przyszłego zięcia? Czy jej miłosierdzie sięgałoby tak

daleko? − pomyślał Andrew.

− Nic takiego, co by się liczyło, pani Thatcher.
− Ale... ale... O Boże, co możemy zrobić?
− Jest pani bardzo dobra i doceniam to. Ale na razie...
− Gdyby jednak przyszło panu coś do głowy... Gdybyśmy mogli jakoś pomóc,
cokolwiek by to nie było, zadzwoni pan do nas, dobrze? Proszę mi obiecać, że pan

zadzwoni. Niezależnie od pory.

− Bardzo pani dziękuję.
− Nie, Andrew, nie ma za co dziękować. Jestem pewna, że postąpiłby pan tak samo...
Odłożył słuchawkę, a Rosemary i Ned patrzyli na niego w milczeniu. Przysiadł na poręczy

fotela.

− Porucznik Mooney był przed chwilą u twoich rodziców. Dowiedzieli się, że nakaz

aresztowania mnie będzie gotowy jutro rano...

− Wielki Boże! − zawołał Ned. − I co my teraz zrobimy?
Co on ma teraz zrobić? Wydawało mu się, że znalazł się na sali, w której to zdanie odbija

się echem od wszystkich ścian, od sufitu, od podłogi. Z uczuciem ogromnego znużenia podniósł
się, zabierając kopertę z kosztownościami matki. Jedyna rzecz, jakiej w tej chwili nade
wszystko pragnął, to żeby minął ten piekielny ból głowy.

− Postaram się coś wymyślić − rzucił, zmierzając do drzwi.
− Ale, Drew, nie wychodzisz chyba?
− Wracam do domu. Muszę być przez chwilę sam. Muszę pomyśleć.

78

background image

Już w drzwiach odwrócił się, żeby jeszcze raz na nich spojrzeć. Stali bardzo blisko siebie,

trzymając się za ręce, z twarzami pełnymi niepokoju.

− Pamiętaj tylko o jednym, Drew − zaznaczył jeszcze Ned. − Jedno twoje słowo i jestem

gotów powiedzieć im wszystko. Absolutnie wszystko.

− I ja także − dodała Rosemary. − Oczywiście.
Ned podszedł do brata i delikatnie dotknął jego ramienia.
− Będzie tak, jak zadecydujesz, Drew. Tylko daj nam znać. Nic więcej...
Pani Thatcher, Rosemary, Ned − wszyscy oni obdarzają go hojnie miłością i

współczuciem; zupełnie tak, jakby stali nad łóżkiem umierającego.

ROZDZIAŁ XVI

Kiedy wszedł do ciemnego mieszkania, wszędzie czuł obecność Maureen − nieuchwytną,

trującą jak czad wydobywający się z pieca. Zapalił lampę i położył kopertę z biżuterią na
stole. Był bardzo głodny. Poszedł więc do kuchni, ale lodówka była pusta. Zrobił sobie płatki
zbożowe na mleku i usiadł na taborecie,

chciwie zaspokajając głód. Może kiedy zje, ból głowy ustąpi.
Porucznik Mooney... Zbieram dowody. Rzeczywiście, zbierał je. Jeden mężczyzna po

drugim. Czy nie tak właśnie wyraziła się Mary Cross? Wyobraził sobie Maureen −
uśmiechniętą, przechodzącą z ramion jednego kochanka do drugiego. Ból, jaki przy tym odczuł,
nie był wcale mniejszy od bólu głowy. Jeszcze zbyt mało czasu upłynęło, by rana mogła się
zabliźnić. Jego żona. Ta biała róża...

Uczucie litości nad sobą samym było aż upokarzające. Trzeba je zwalczyć, myśleć o

poruczniku Mooneyu. Rewolwer, pora zgonu, i ta inna rzecz, o której nie powiedział pani
Thatcher, a którą była oczywiście ciąża. Maureen wyszła za niego, uważając go za tępego
figuranta, zaszła w ciążę z jednym ze swych kochanków, po czym została zamordowana w
napadzie zazdrości przez tegoż tępego, oszukiwanego męża. Tak się na to zapatrywał porucznik
Mooney i tak spojrzy na to prokurator. A sędzia i ława przysięgłych?

Andrew, czy jest coś, o czym pan wie...? Cóż on właściwie wiedział? Nie włamywacze ani

szantażysta, nie Lem, nie Ned i nie Rosemary (z pewnością nie Ned i Rosemary). A więc co?
Dziecko. Musi się z tym zmierzyć. Dziecko było nie jego. Istniała zaledwie jedna szansa na
milion, że mogło być inaczej. Jedna szansa na milion? Nie, nic podobnego! Nawet i tej jednej
nie mogło być. Lekarz sądowy stwierdził dwumiesięczną ciążę. Dlaczego wcześniej nie
przyszło to Andrew do głowy? Przecież wyjechał z Nowego Jorku prawie dokładnie dziewięć
tygodni temu i bawił w Skandynawii trzy długie, samotne tygodnie!

Nie ma najmniejszych wątpliwości, że Maureen miała kochanka. A co sugerował Lem?

Kochanek, który był jej wspólnikiem w podejrzanych interesach jubilerskich. Czemu nie?
Początkowo Maureen dążyła jedynie do zmiany testamentu matki Andrew, co znaczyłoby, że
myślała o sobie przede wszystkim jako o jego żonie. Ale potem, kiedy przerzuciła się na
klejnoty − co wtedy powiedziała? „Byłam wariatką, trwoniąc czas na zdobywanie pieniędzy
dla Andrew, podczas gdy mogę ich mieć o wiele więcej dla siebie samej...” Dla siebie i
kochanka? Kochanka, którego wzięła sobie na kilka miesięcy przed wyjazdem Andrew do
Skandynawii, kiedy zaczęły rosnąć jego dręczące podejrzenia i wątpliwości z powodu
nieodbieränych telefonów i późnych powrotów do domu? Kochanka, który współdziałał z nią
przy kradzieży klejnotów − a więc jakiegoś biednego kochanka, a przynajmniej cynicznego,
który dbał o nią o tyle, o ile przynosiła mu klejnoty.

Wstawił talerz do zlewu i wrócił do saloniku.
Kochanek? Niby tak. Ale kto? Nieuchronnie pomyślał o Billu Stantonie. Nawet jeśli Bill

nie był jej kochankiem, to z pewnością o nim wiedział. O, Bill! Spójrz, jest i Gloria! Maureen
odciągnęła wtedy Billa na bok, najwidoczniej po to, by go poinstruować. Gosposia mu nagle
zachorowała... Musiałam mu więc zaproponować, ze ją zastąpię i pomogę mu wszystko
przygotować.
W każdym razie Bill zna prawdę. Gdyby mógł go skłonić do mówienia...

79

background image

Pobiegł do sypialni i zapalił lampkę na nocnym stoliku. Numer telefonu Billa był w

notatniku telefonicznym Maureen. Odszukał go, usiadł na łóżku i wykręcił numer. −

Bill? Tu Andrew Jordan.
− Andrew!
− Czy jesteś sam?
− Tak.
− Muszę z tobą pomówić. Jadę do ciebie.
− Ale, Andrew...
− Będę za dziesięć minut.
Nie upłynął kwadrans, kiedy zapukał do drzwi Billa. Otworzył mu sam gospodarz − w

czerwonej, jedwabnej podomce narzuconej na koszulę i spodnie. Jego twarz, gładka i niemal
przystojna, która nigdy specjalnie się Andrew nie podobała, miała wyraz typowy dla ludzi,
których nic nie jest w stanie zaskoczyć.

− Hej, jak się masz, Andrew! Wejdź, proszę. Wyobrażam sobie, że przeżywasz nieliche

kłopoty.

Usunął się na bok, by Andrew mógł wejść, a potem zamknął za nim drzwi. Zeszli parę

schodów do położonego na niższym poziomie salonu, który Andrew znał tylko z przyjęć. Teraz,
kiedy był pusty, wydawał się duży, ponury i jakby zaniedbany − ot, pokój człowieka, który
udaje, że powodzi mu się lepiej, niż jest naprawdę. Czym się właściwie Bill zajmuje? Wolny
zawód?

− Siadaj, Andrew, siadaj! Czego byś się napił? Szkockiej? Czy to odpowiednio poważne

dla pogrążonego w żałobie wdowca?

Andrew usiadł na jednym z tych modnych szwedzkich krzeseł.
Bill tymczasem podszedł do barku i przygotował dwa drinki. Jeden wręczył Andrew i

stanął obok.

− Zanim cokolwiek powiesz, Andrew, chciałbym uprzedzić twoje ewentualne wojownicze

zapędy. Nie było najmniejszej złośliwości w tym, że mówiłem porucznikowi o Adamsach.
Gdybym ja tego nie zrobił, z pewnością sami by do niego poszli. To dosyć nudnawi ludzie i
odegranie roli świadków w procesie o morderstwo byłoby dla nich najbardziej podniecającym
przeżyciem od czasu, gdy pani A. wygrała w teleturnieju sześćdziesiąt siedem dolarów i
wiaderko do lodu. − Na jego twarzy ukazał się zdawkowy, przyjazny uśmiech, w którego
szczerość Andrew ani przez sekundę nie wierzył. − Czy to, co powiedziałem, wystarczy na
wprowadzenie odpowiedniego nastroju między nami? Owszem, mówiłem porucznikowi o
Adamsach, ale to wszystko, czego się ode mnie dowiedział. Tylko tyle i ani krzty więcej.
Powinieneś być mi wdzięczny.

Andrew, popijając swego drinka, przyglądał się Billowi, jakby chciał go prześwietlić na

wylot.

− A byłoby coś więcej do powiedzenia... − spytał.
− Nie należę do tych, którzy mylą glinę ze spowiednikiem.
− I mam ci być wdzięczny za to, że nie powiedziałeś czegoś policji, ze względu na mnie?
− No cóż. − Kąciki ust Billa lekko się opuściły, gdy usiadł naprzeciw gościa. − Muszę

przyznać, że zrobiłem to po części dla siebie samego. Mimo iż byłem wielkim adoratorem
Maureen, to teraz, kiedy nie żyje i stała się obiektem zainteresowania policji, nie bardzo
życzyłbym sobie być podejrzanym o bliższą znajomość z dziewczyną tego rodzaju. A moja
dyskrecja, niezależnie od powodów, jakimi się kierowałem, jest i tobie bardzo na rękę... Bo
myślę, że to, co miałbym do powiedzenia o Maureen, wzbudziłoby niezmierne zainteresowanie
policji jej mężem. A mam wrażenie, że i tak już wystarczająco się tobą zajmują, prawda?

Sarkastycznie opuszczone kąciki ust Billa wyraźnie zdradzały złośliwość, której się

wcześniej wypierał. Złośliwość i równocześnie perwersyjną ciekawość. Na swój własny

80

background image

sposób był nie mniej zainteresowany całą sprawą niż Adamsowie, których o to posądzał.
Niechęć, jaką Andrew zawsze do niego odczuwał, przeszła teraz niemal w odrazę.

− Jutro mają mnie aresztować, chyba że...
− Chyba że przedstawisz im powody, dla których nie powinni tego robić?
− Właśnie.
Bill wyjął papierosa ze swej srebrnej papierośnicy.
− Jeżeli już jesteśmy przy tym temacie, powiedz, czy to ty ją zabiłeś? Ogromnie mnie to

intryguje. Wyobrażałem sobie najróżniejsze fantastyczne zakończenia życiowej kariery
Maureen i doszedłem do przekonania, że najprawdopodobniej zginie z ręki znieważonego
małżonka.

− Bardzo mi przykro, że muszę cię rozczarować − odparł mu Andrew. − Nie zabiłem jej.
− A więc chodzi ci tylko o znalezienie prawdziwego sprawcy?
− Tak.
− Mam nadzieję − rzucił Bill, zapalając papierosa − że nie za bardzo liczyłeś na to, iż to ja

jestem zabójcą. Wczoraj rano musiałem polecieć do Chicago, skąd wróciłem dopiero dziś
przed obiadem. Policja już o tym wie; sprawdzili to, a zatem jestem poza podejrzeniem. Jeżeli
więc figuruję na twojej liście potencjalnych morderców, skreśl moje nazwisko i zajmij się
następnym. Czy są inne nazwiska?

− Nie.
− Ale masz jakieś przypuszczenia?
Andrew przełknął większy łyk i spytał bez ogródek: − Czy byłeś jednym z jej kochanków?
− Jednym z jej kochanków? Więc aż tyle o niej wiesz?
− Jak widzisz.
− No więc... tak, zanim się z nią ożeniłeś, przypuszczam, że można by mnie nazwać jednym

z jej kochanków. Był nawet taki niebezpieczny moment, gdy prawie zostałem jej mężem.
Mieliśmy kiedyś bardzo nieprzyjemną rozmowę, w czasie której zagroziła mi, że o ile nie
zrobię z niej uczciwej kobiety, opowie „o mnie” wszystkim. Ale potem dowiedziała się na
szczęście, jak mizerny jest mój rachunek w banku, i dała z tym spokój. Od tej pory zaczęliśmy
się lepiej rozumieć. A ponieważ przypadkiem wiedziała o kilku moich kontaktach z mężatkami,
zawsze byłem do jej usług, ilekroć tylko tego potrzebowała. Kochana Maureen! Jak już
mówiłem, podziwiałem ją pod wieloma względami. Niestety, nigdy jednak nie zaliczała się do
prawdziwie wspaniałych, rasowych dziwek. Na przykład idiotyzmem z jej strony było sądzić,
iż tylko szantażem zagwarantuje sobie moją pomoc. Byłbym zawsze zachwycony, mogąc
udzielić jej wsparcia, choćby dla samej przyjemności oglądania jej w akcji. Nie mogę
powiedzieć, by nie była ze mną szczera. Pod tym względem muszę jej oddać sprawiedliwość.
Niewiele miała przede mną tajemnic; bardzo mało, i tylko te największe.

− Więc znane ci były, na przykład, powody, dla których za mnie wyszła?
− Mój biedny Andrew! Znałem je aż nadto dobrze! Mam wrażenie, iż byłem pierwszą

osobą, która usłyszała tę wielką nowinę. Nigdy nie zapomnę tego popołudnia, kiedy wpadła tu
rozpromieniona, półprzytomna z radości, wołając już od progu: „Pogratuluj mi! Wychodzę za
mąż za Andrew Jordana! Poczciwy słodki Andy będzie naprawdę znakomitą partią, bo jego
matka nie zabawi długo na tym świecie. Umiera na białaczkę!”

Urwał, z udawanym wyrazem zażenowania.
− Ojej! Nie wiedziałeś o tym, prawda?
Andrew ściskał w palcach szklankę, czując równocześnie ogarniającą go falę

niezrozumiałej paniki.

− Powinienem był wiedzieć − mówił dalej Bill. − A właściwie wiedziałem, tylko po

prostu idiotycznie wyleciało mi to z głowy. Widzisz, Maureen leczyła się u tego samego
lekarza, co twoja matka. Była to zbyt dobra okazja, by mogła ją przepuścić. Pewnego razu
udało jej się zajrzeć do kartoteki doktora i tam było wszystko: diagnoza, rokowanie, no wiesz,

81

background image

cały ten medyczny żargon. Była tam podobno także krótka notatka pisana ręką twej matki.
Wywnioskowałem, że musiał to być pełen godności, wzruszający list, w którym żądała od
doktora, by nigdy nikomu nie powiedział o tym, iż jest umierająca, nawet jej dzieciom, a w
szczególności mężowi. Radosne podniecenie twojej żony, kiedy mi o tym opowiadała, jej
całkowita niewrażliwość na to, co czuła twoja matka, jest jednym z najbardziej jaskrawych
przykładów podłości i wyrachowania tej kobiety...

Cichy głos, tak odrażający w swej bezpodstawnej złośliwości, mówił i mówił bez końca.

Uczucie paniki ciągle jeszcze nie opuszczało ,Andrew, a razem z nim nagłe, demobilizujące
poczucie winy, gdy przypomniał sobie, jak często − w dzieciństwie i później, znacznie później,
niemal do dnia dzisiejszego − głęboka uraza do matki wywoływała w jego duszy mściwe
obrazy jej bliskiego końca. A teraz ona umiera, ciasno opancerzona w dumę i dzielność,
podczas gdy ten szmatławy bigamista żyje na jej koszt, a jej biżuterię wyłudziła podła, mała
dziwka, niegodna oddychać tym samym powietrzem co ona. Nienawiść, jaką teraz poczuł do
Maureen, była tak gwałtowna, że niemal go przeraziła.

− Bardzo cię przepraszam, Andrew, że tak nietaktownie wyłożyłem ci to wszystko. Ale

wydaje mi się, iż te informacje mogą mieć zasadnicze znaczenie

dla twojej roli niesłusznie oskarżonego męża. Widzisz więc, dlaczego Maureen wyszła za

ciebie. Nie poślubiła ciebie, lecz białaczkę twojej matki. Niestety, biedaczka przeliczyła się
jednak, prawda? O tym także dowiedziałem się pierwszy. Zaraz po waszej podróży poślubnej
odkryła, że cały majątek przejdzie na twego młodszego brata. Wpadła do mnie blada z
wściekłości. „Obalę ten testament − wołała − choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię!”
Była tak wspaniale edwardiańska! Brakowało jej tylko długich do łokcia rękawiczek i
czarnych ozdób. No i próbowała wykonać swoją pogróżkę, prawda? Obmyśliła jakiś plan, ale
nigdy nie dowiedziałem się, na czym miał polegać. To było dla niej zbyt ważne, by mi się
zwierzyć. Wiem jednak, że ten plan spalił na panewce. I wtedy się zmieniła.

Blade, kpiące oczy wpatrzone były w twarz Andrew. Czyjeż to były oczy? Entomologa,

przygotowującego się do wbicia szpilki w odwłok najwspanialszego brazylijskiego motyla?

− Zmieniła się? − powtórzył Andrew.
− Tak, właśnie. Od czasu do czasu wpadała do mnie, ot tak, bez żadnego specjalnego

powodu. Myślę, że po prostu mogła się przy mnie rozluźnić i odpocząć... Ale mimo że nadal
mnie odwiedzała, była dziwnie tajemnicza. Nie mogła jednak kontrolować tej aury
samozadowolenia, jaka z niej emanowała. Czułem, że wpadła na jakiś pomysł, by uczynić
jednak swoje małżeństwo opłacalnym...

Klejnoty − pomyślał Andrew, a bezsilna nienawiść do nieżyjącej kobiety rozdzierała mu

serce.

− Andrew, drogi przyjacielu, doceniasz chyba moją wspaniałomyślność, że właśnie tobie

to wszystko mówię? O wiele bardziej byłbym może prawy, gdybym powiedział o tym glinom,
ale realia każą mi tu stanąć po stronie przegrywającej. Otóż powodem zmiany w Maureen,
powodem jej zadowolenia, był jakiś mężczyzna. Kochanek. Byłem o tym święcie przekonany,
mimo iż nie przyznawała się do niczego. Aż pewnego razu, chyba zaraz po twoim powrocie z
Europy, zadzwoniła do mnie nieźle spanikowana i powiedziała, że gdybyś kiedyś o to zapytał,
mam potwierdzać, że całe popołudnie spędziła ze mną. Tak się złożyło, że nigdy o to nie
pytałeś, więc na tym się skończyło. No, ale ona tym się zdradziła...

Andrew podniósł wzrok znad swej szklaneczki. Postać Billa tylko mgliście rysowała się

teraz przed jego oczami. Bill Stanton, jako człowiek, przestał dla niego istnieć.

− Był też i drugi raz, Andrew. Na pewno pamiętasz, nie dalej jak dwa dni temu, na moim

przyjęciu, w przeddzień jej śmierci. Powiedziałeś coś o wynajmowaniu jej jako pokojówki, a
ona wzięła mnie pod rękę i zaciągnęła do kuchni, mówiąc: „Boże drogi! O mało się nie
wsypałam. Powiedziałam mu, że przez całe popołudnie pomagałam ci w przygotowaniu

82

background image

przyjęcia. I tak było, rozumiesz? Gdyby kiedykolwiek wspomniał coś na ten temat, masz
przysiąc, że byłam tu przez cały czas, od lunchu do wpół do siódmej...”

Usta Billa wykrzywił uśmiech wyrażający fascynację tym wspomnieniem.
− Była naprawdę porządnie roztrzęsiona, co mnie rozczarowało. Prawdziwe awanturnice

nigdy nie powinny być wstrząśnięte, więc dla jej własnego dobra poczułem, że należy trochę
przykręcić śrubę. Powiedziałem jej więc: „Słuchaj, kochanie, może to wszystko, co o mnie
wiesz, nie jest w gruncie rzeczy takie ważne? Czemu nie wystąpisz z tym jawnie i nie
oznajmisz tego całemu światu? A ja podejdę zaraz do Andrew i powiem mu, jak spędziłaś
dzisiejsze popołudnie...” Trzeba ci było zobaczyć wtedy jej twarz! Byłem przekonany, że te
wszystkie porady telewizyjne i cudowne kosmetyki na zawsze wyzwolą amerykańskie kobiety
od szpetoty. Ale Maureen dosłownie cała zlana była potem! „Bill, prosiła, Bill, najukochańszy,
najmilszy, zrób to dla mnie, proszę cię! Jeszcze tylko ten jeden jedyny raz, a przysięgam ci, że
już nigdy w życiu nie poproszę cię o coś podobnego...” − Wzruszył ramionami. − Wiedziałem,
oczywiście, że była ze swoim kochankiem i byłem pewny, że to ma jakiś związek z intrygą,
jaką knuje przeciwko twojej matce. Moje kapryśne usposobienie wzięło więc górę i odparłem:
„Zgoda, mój aniele, zrobię to dla ciebie, ale tylko pod jednym warunkiem: powiedz mi, kim
jest twój przyjaciel...”

Bill pochylił się do przodu. Jego twarz, niewyraźnie majacząca przed oczami Andrew,

była twarzą, która kiedyś zostanie przez kogoś naprawdę obita. Ale nie przez Andrew. Szkoda
zachodu.

− Kiedy to powiedziałem, zaczęła się wykręcać, nie chciała nic mówić. Wiedziała jednak,

że nie blefuję, więc w końcu wydusiła to z siebie. Kazała mi przysiąc, że nikomu nie powiem.
Przyrzekłem na skautowski honor, a wtedy ona wyznała: „No cóż, to tak, jakbym zabiła dwa
ptaszki jednym kamieniem!” i zachichotała tym swoim złowieszczym śmiechem Lukrecji
Borgii, który tak lubiłem. „Zawsze wyznawałam teorię, mówiła dalej, że miłość i szaber
powinny chodzić

w parze i tym razem świetnie się to sprawdza. Mój przyjaciel, jak go raczyłeś nazwać,

zajmuje wyjątkowo strategiczną pozycję. To mąż starej Pryde...”

Zdumienie uderzyło Andrew jak piorun z jasnego nieba. Ale mimo początkowego

zaskoczenia widział, jak wszystko ładnie się układa. Lem i Maureen − nie wrogowie, lecz
wspólnicy. Dwoje łajdaków bezwzględnie traktujących każdego, kto stanie im na drodze: jego,
matkę, Rowie, Neda. Dwoje złodziei walczących z czasem, by wyłudzić klejnoty pani Pryde,
zanim umrze.

Andrew wstał, a za nim i Bill.
− Cóż, Andrew, oto mój mały datek na Fundusz Pomocy dla Amerykańskich Wdowców.

Mam nadzieję, że pomoże ci uniknąć elektrycznego krzesła. Wszystko to wprawdzie jeszcze
bardziej komplikuje sprawę, ale rzeczy proste nigdy nie bywają podniecające, prawda? Nawet
morderstwo...

Lem − kochankiem, Lem − ojcem jej dziecka? Lem − mordercą? Lem, który ma alibi? Lem,

który wiedział, że klejnoty przechowywane są w szkatułce, której nie zabrał ze sobą
morderca? Przez moment wszystko znowu wydawało się rozpadać. Ale później zrozumiał.
Mniejsza o alibi; to może wyjaśnić tylko jego matka. Cała reszta była jednak jasna. Owszem,
Lem był zabójcą, ale nie zabójcą z premedytacją. To szmatławy łotrzyk, ale nie potwór. Był
tylko jeden potwór − Maureen, która zdobywszy raz upragnione klejnoty, zapragnęła pozbyć
się niepotrzebnego już teraz kochanka. „Fajnie było. Ale teraz wrócisz jak grzeczny chłopiec
do swoich żon. Klejnoty należą do mnie i nic na to już nie poradzisz. Żegnaj...” Maureen
wyciąga z szuflady rewolwer, grozi Lemowi, wywiązuje się walka, dwa strzały. Lem, który
mdleje na sam widok krwi, ucieka histerycznie z pokoju, kompletnie zapominając ze strachu o
klejnotach.

83

background image

Bill Stanton mówił zaś swoim cienkim, lekkim, uprzykrzonym głosem moskita: −

Przypuszczam, że następnym krokiem w twoim śledztwie będzie mała wycieczka do hotelu
Plaza? Jak stąd wyjdziesz, proponuję, byś skręcił w lewo, na Park Avenue. Tam najprędzej
złapiesz taksówkę.

ROZDZIAŁ XVII

Było już po jedenastej, a więc każdy teatr, w którym mogli znajdować się państwo Pryde,

musiał już skończyć przedstawienie. Andrew pojechał więc taksówką

do hotelu i zadzwonił z holu. Telefon odebrała matka. Usłyszawszy jej głos, poczuł jeszcze

większe zakłopotanie. Paraliżująco onieśmielony, wjechał windą na górę. Sama otworzyła mu
drzwi. Miała jeszcze na sobie wytworną szarą suknię wieczorową. Wyglądała na nieco
zmęczoną, ale nic poza tym. Niebieskie oczy były błyszczące i piękne, jak zwykle, przyjmując
jego obecność ze zwykłą, ledwie zamaskowaną obojętnością.

− Andrew, to raczej niezwykła godzina jak na odwiedziny...
Wszedł za nią do saloniku, w którym zasłony okienne nie były jeszcze zasunięte i widać

było za nimi szeroką panoramę Central Parku, skąpanego w światłach ulicznych latarni.

− Dopiero przed chwilą wróciliśmy − ciągnęła swoje matka. − I powiem ci, że to była

piekielnie nudna sztuka. Lem poszedł jeszcze trochę się przejść przed snem. Tak się już
przyzwyczaił, że codziennie odbywa przed spaniem mały spacerek.

Pani Pryde usiadła na swoim obitym żółtym brokatem krześle. Andrew zwrócił się w jej

stronę, ale nie był w stanie nic powiedzieć. Bardziej niż kiedykolwiek przedtem, poczuł się
teraz w obecności matki jak mały chłopiec, winny mały chłopiec, stojący przed zadaniem
wyjaśnienia czegoś, co przekracza jego siły.

Ona wyjęła tymczasem swoją zieloną jaspisową cygarniczkę, a ręka, na której lśnił

fałszywy szmaragd, uniosła się w stronę szkatułki z papierosami. Spojrzała na syna, który
skwapliwie podsunął jej zapalniczkę. Zaciągnęła się głęboko, a kiedy koniec papierosa
rozżarzył się, spojrzała krytycznie na twarz Andrew.

− Co się z tobą u licha dzieje, Andrew? Wyglądasz, jakbyś miał coś na wątrobie.
Było to jedno z ulubionych określeń matki. Nauczyła się go od swego angielskiego męża,

pana Mulhouse'a.

Andrew usiadł i wtedy wyjaśnił jej: − Porucznik Mooney ma mnie jutro rano aresztować.
− Aresztować cię? Za zabicie Maureen?
− Tak.
− Ależ to zupełny nonsens! Wszyscy przecież wiemy, że to włamywacze.
− To nie byli włamywacze.
Pani Pryde tymczasem rozsiadła się i przybrała swoją ulubioną pozę. Cygarniczka

znajdowała się pod odpowiednim kątem, spódnica układała się szerokimi fałdami wokół jej
nóg, a światło lampy najkorzystniej padało na jej lśniące, rudawozłote włosy. Andrew
wpatrywał się w matkę, nie mogąc się dopatrzeć najmniejszego śladu współczucia czy choćby
zdziwienia na jej twarzy. Wreszcie powiedziała: − Ale przecież to nie ty ją zabiłeś, prawda?

− Nie, mamo. Nie ja.
Pani Pryde strąciła popiół do popielniczki.
− No więc nie ma czym się przejmować. To bardzo nieprzyjemne, oczywiście, ale

cokolwiek by się nie powiedziało o tym kraju, to z całą pewnością można twierdzić, iż nie
aresztują tu nikogo za nie popełnione zbrodnie.

Ta uwaga rozzłościła go na tyle, by rozwiązał mu się język.
− Posłuchaj, mamo. Siedzę w całej tej sprawie po uszy i muszę użyć każdej broni, jaka mi

jest dostępna. I to jest jedyny powód, dla którego tu przyszedłem. Musisz mi uwierzyć. Mamo,
wiem o tobie i doktorze Williamsie...

− Doktorze Williamsie? − spytała, prostując się nagle.
− Wiem o białaczce, mamo.

84

background image

Przez chwilę siedziała jak skamieniała. Nagie ramię trzymające papierosa i lekko

przechylona głowa zesztywniały. Niebieskie oczy, wlepione w Andrew, były jak wykute ze
stali. Głosem ostrym jak cięcie noża, powiedziała:

− Jeżeli ten podły, mały doktorek Williams...
− To nie doktor Williams, mamo... − Jak ma jej to powiedzieć? − To Maureen.
− Maureen?
− Zajrzała kiedyś do kartoteki doktora Williamsa. Wiedziałaś o tym od dwóch lat, prawda?

Wiedziałaś już o tym, wychodząc za mąż za Lema?

85

background image

Pani Pryde odłożyła papierosa do popielniczki, wyjęła z wieczorowej torebki maleńką
chusteczkę i przyłożyła ją do twarzy. Nie miała bynajmniej zamiaru wycierać w nią nosa, był
to tylko wystylizowany gest, mający na celu pokazanie pięknej, jedwabnej koronki.

− Cóż − westchnęła. − Przypuszczam, że nie poruszałbyś tego tematu, gdybyś nie musiał.

Tak zdaje się powiedziałeś. Nie rozumiem tylko, dlaczego musisz o tym mówić. Czy chcesz mi
dać do zrozumienia, że postąpiłam niewłaściwie, wychodząc w tej sytuacji za Lema?

− Nie, nic podobnego. Ja tylko...
− Nie widzę w tym absolutnie nic nieodpowiedniego. Dobrze wiesz, że nigdy nie lubiłam

żyć samotnie. A już z pewnością nie lubiłabym umierać w samotności. Lem wydał mi się
czarujący i godny miłości, a i z jego punktu widzenia nie był to zły interes. Wiódł bardzo
nędzne życie, prześladowała go bieda i niepowodzenia. Uwielbia luksus, a ja jestem w stanie
mu go zapewnić. Jestem przekonana, że nawet gdyby to miało trwać tylko parę lat, będzie mi
wdzięczny, a ja mam mocne postanowienie uwzględnienia go w mojej ostatniej woli.

Zawsze tak było z jego matką. Można było śmiało orzec, iż posługują się różnymi językami.
− Dobrze wiesz, że nie chodzi o to, czy to jest dla Lema korzystne czy nie − powiedział po

dłuższej chwili.

− A więc o co się właściwie martwisz?
− Zastanawiam się po prostu, czy Lem jest ciebie wart.
− Wart! − pani Pryde roześmiała się srebrzyście i podniosła papierosa z popielniczki. −

Doprawdy, Andrew... zupełnie jakbym słyszała twojego ojca! Sądzisz, że dbam o to, czy Lem
jest mnie godny czy nie, cokolwiek to znaczy? Chcę tylko, by mnie kochał i myślał o mnie oraz
żeby był w pobliżu, kiedy go potrzebuję.

− Gdybym jednak wiedział o nim coś...
− Andrew! − zawołała pani Pryde, zamykając mu tym okrzykiem usta. Siedziała patrząc na

niego i po raz pierwszy zobaczył w jej spojrzeniu lekki odcień zainteresowania. − Nie masz
chyba zamiaru opowiadać mi o Rowenie La Marche!

Andrew otworzył usta ze zdumienia. Ona zaś pochyliła się do przodu, dotykając jego

kolana jednym palcem.

− Mój biedny, kochany Andrew, dręczyłeś się myślą, że ja o niczym nie wiem? Doprawdy,

zupełnie nie potrafię zrozumieć moich dzieci! Czemu wyobrażają sobie zawsze, że jestem
lekkomyślnym, bezbronnym, niedorozwiniętym stworzeniem! Już w kilka dni po poznaniu Lema
w Kalifornii wynajęłam prywatnego detektywa, by go śledził. Nigdy nie można być dość
ostrożnym w takich sprawach. Szczerze przyznaję, że kiedy się dowiedziałam, iż jest żonaty i
nic mi o tym nie mówił, byłam trochę rozczarowana. Ale, bądź co bądź, znajdowałam się w
dość niezwykłej sytuacji, prawda? Myślałam nad tym i doszłam do wniosku, że istnieje małe
prawdopodobieństwo, bym znalazła kogoś bardziej odpowiedniego,

kto by w dodatku chciał tracić czas na przeprowadzenie rozwodu...
Wykonała lekki, ledwie dostrzegalny ruch ramionami.
− Zrobiłam więc tak, jak uważałam za stosowne, i wszystko potem obróciło się na dobre.

Moja agencja detektywistyczna zapewniła mnie, że nie będę narażona na żadne
nieprzyjemności ze strony panny La Marche, i okazuje się, iż mieli rację. Chociaż jej nie znam,
wydaje mi się, że jest wzruszającą, poczciwą staruszką. Podejrzewam, że Lem zanosi jej od
czasu do czasu jakiś drobny podarunek i uważam to za bardzo słuszne.

Cały czas patrzyła na syna, a jej spojrzenie było prawie czułe:
− Biedny Andrew, ty i ja nigdy właściwie nie rozumieliśmy się dobrze, prawda? Nie sądzę

jednak, żeby to miało wielkie znaczenie. Zawsze uważałam za rzecz bardzo nierealną, by
rodzice i dzieci mieli ze sobą coś wspólnego.

Jeszcze parę godzin temu Andrew myślał o niej jako o absurdalnie wytwornej wielkiej

damie, która zajmuje się formalnościami pogrzebowymi swej synowej. Teraz zrozumiał, że

86

background image

nigdy nie będzie w stanie pojąć, kim naprawdę jest jego matka. Wiedział również, że do dnia
jej śmierci nie uda mu się poprawić ich wzajemnych stosunków.

W jej uśmiechu nie zgasł jeszcze przebłysk uczucia.
− No i co, Andrew? Czy są jeszcze inne kwestie, które musisz poruszyć, chociaż tego nie

chcesz?

− Tak − odparł, pamiętając, że sprawa jest nader pilna. − Jest jeszcze coś, moim zdaniem,

niezmiernie ważnego. Otóż... dlaczego tak nie lubiłaś Maureen? Bo podejrzewałaś, że ona i
Lem...

− Maureen i Lem? − Nikt inny nie potrafi tak znakomicie podkreślać głębokiego zdumienia

jak pani Pryde. − Pytasz mnie, czy nie podejrzewałam jakichś romantycznych powiązań między
Lemem a tym... tym małym zerem? Doprawdy, Andrew! Podejrzewam, że te wszystkie
przejścia rzuciły ci się trochę na mózg.

− Ale, dowiedziałem się przypadkiem...
− Czego na przykład?
− Że coś między nimi było...
− Coś między nimi, mówisz...
Pani Pryde wyjęła ostrożnie niedopałek papierosa z cygarniczki i odłożyła go do

popielniczki. Potem uważnie zaczęła się przyglądać jaspisowej cygarniczce, jakby sprawiało
jej to wielką przyjemność.

− No więc dobrze, Andrew! Nigdy nie przypuszczałam, że będę potrzebowała

kiedykolwiek mówić na ten temat. Okazuje się jednak, że muszę ci powiedzieć, jak istotnie
sprawy stoją, mimo iż miałam nadzieję zachować to do końca wyłącznie dla siebie. Owszem,
było coś między Maureen a Lemem. Ale nie to, co tak wulgarnie sugerujesz. Jedyna rzecz, jaka
łączyła twoją żonę z Lemem to fakt, że ona go szantażowała. A od razu muszę tu zastrzec, by
zapobiec jakimś głupim podejrzeniom z twej strony, że Lem był przez całe wczorajsze
popołudnie ze mną, a więc to absolutnie wykluczone, by mógł zamordować tę twoją żonę...

Przestała przyglądać się cygarniczce i zamiast tego zwróciła oczy na syna.
− Twoje małżeństwo z tą młodą osobą sprawiło nam wszystkim bardzo wiele kłopotu. Bo

widzisz, Maureen dowiedziała się o istnieniu panny La Marche i jako kompletnie amoralna i
przewrotna dziewczyna, użyła tej broni przeciwko Lemowi. Oczywiście, mogłam natychmiast
pokrzyżować jej plany, oświadczając Lemowi, że wiem doskonale o pannie La Marche i że nie
musi się martwić z powodu tej szantażystki. Ale, jak zapewne wiesz, poczciwy Lem nie jest
zbyt wyrafinowany i czułby się wtedy straszliwie zakłopotany i upokorzony, więc... No,
jednym słowem, Andrew, gdybyś wiedział, że nie pożyjesz już długo, zrozumiałbyś, że liczą
się wyłącznie sprawy zasadnicze. Był czas, kiedy bardzo się cieszyłam moimi klejnotami, teraz
jednak nie mają one dla mnie żadnego znaczenia, a tym bardziej, gdy porównam je ze spokojem
Lema. Zresztą Neddy i bez nich odziedziczy po mnie spory majątek, a jeżeli jeszcze w dodatku
ożeni się z tą bogatą Thatcherówną, żadne problemy finansowe nie będą dla niego istniały.

Jeszcze raz, gdy spojrzała na Andrew, na jej ustach zaigrał ten lekko drwiący, serdeczny

uśmiech, a potem przeniosła wzrok na błyszczący na jej palcu szmaragdowy pierścionek.

− Wiesz? To są doprawdy znakomite imitacje. Jestem przekonana, że są w stanie oszukać

najlepszych znawców, a o to tylko przecież chodzi. Ale nie wyobrażasz sobie chyba, przy tym
stylu życia jakie wiodłam, przy towarzystwie, w jakim się obracałam, że nie potrafię dzisiaj
odróżnić kamieni fałszywych od prawdziwych?

Uniosła swoją smukłą, piękną dłoń, żeby mu bliżej pokazać pierścionek.
− Ten szmaragd poszedł na pierwszy ogień. Biedny Lem. Strasznie mi było przykro z jego

powodu, ale ciągle jeszcze jestem zdania, że zło, jakie wybrałam,

było złem mniejszym. Gdyby biedny, kochany staruszek kiedykolwiek się zorientował, iż

wiem o wszystkim, byłby to druzgoczący cios dla jego dumy, a narażenie na szwank dumy
mężczyzny jest jednym z największych błędów, jakie może popełnić kobieta!

87

background image

Urwała nagle i przechyliła głowę na bok, nasłuchując.
− O! − powiedziała. − Winda jedzie w górę. To Lem. Dziwne, że zawsze czuję, kiedy on

ma przyjść. No, cóż? Na zakończenie powiem ci jeszcze tylko, że bardzo ci współczuję z
powodu twoich problemów, chociaż jestem przekonana, że rozwiążą się bez większego
dramatu. Ale cokolwiek zrobisz, nie powiesz, oczywiście, ani słowa Lemowi.

Andrew nigdy w życiu nie czuł się bardziej zaskoczony i bezradny.
Pani Pryde wstała ze swego brokatowego krzesła, a równocześnie w drzwiach zgrzytnął

klucz.

− Idę się już położyć, Andrew. Może Lem będzie mógł ci dopomóc w twoich kłopotach, a

więc pogadaj z nim, jeśli już koniecznie musisz. W każdym razie ani słowa o pannie La
Marche i doktorze Williamsie.

Położyła leciutko dłoń na jego ramieniu.
− I wiesz, co jeszcze ci powiem? Ze wszystkich moich mężów, Lem jest jedynym, który

mnie nie nudzi. To podnosi człowieka na duchu, skoro sobie pomyśli, że kończy życiową
wędrówkę z najlepszym towarzyszem, prawda?

Przez ułamek sekundy jej ręka spoczywała na jego ramieniu, lekko je przyciskając. Jego

matka zawsze miała ostatnie słowo. Teraz dawała mu do zrozumienia, że nie życzy sobie jego
litości.

− Aha, i jeszcze jedno, Andrew! Jeżeli musisz rozmawiać z Lemem, to nie zatrzymuj go

zbyt długo. On potrzebuje wypoczynku.

Cofnęła rękę z jego ramienia i odpłynęła w stronę sypialni. W chwili, kiedy zamykała

drzwi, Lem, nucąc coś pod nosem, wchodził właśnie z przedpokoju.

− Hej, kotku, jeszcze się nie położyłaś? Jeszcze... −W tej chwili zobaczył Andrew, ale jego

sztuczny żołnierski uśmiech pozostał nietknięty. − Gdzie jest moja staruszka? Poszła już lulu?

Andrew stał, patrząc na niego i usiłując otrząsnąć się z wpływu niezrozumiałego świata

matki. Starał się myśleć o Billu i o powodach, dla których tu przyszedł.

− Tak − powiedział po chwili. − Mama już się położyła.
− A ja byłem na małym spacerku. Zawsze lubię łyknąć trochę świeżego powietrza przed

snem. − Lem podszedł bliżej i poklepał Andrew po plecach. − Bardzo się cieszę, że cię widzę,
stary. Będę mógł dokończyć ci to, o czym mówiliśmy przed obiadem, nim matka nam
przerwała. Napijesz się czegoś?

Nie przestając nucić, ciągle jeszcze uśmiechnięty, podszedł do stojącego w rogu stolika,

żeby przygotować drinka. Andrew patrzył na jego spokojnie poruszające się, bezpieczne plecy.
Na co właściwie czeka? Bo przecież słowa matki niczego w jego trudnej sytuacji nie zmieniły.

− Lem, czy przypominasz sobie, że wspomniałeś w rozmowie ze mną o istnieniu w życiu

Maureen kochanka, który był jej partnerem w kombinacjach z biżuterią?

− Oczywiście! Pamiętam doskonale. − Lem odwrócił się, trzymając w obu rękach whisky z

wodą sodową. − Ale zastanawiałem się nad tym przez cały czas w teatrze, w czasie tej
cholernie nudnej sztuki i doszedłem do wniosku, że chyba się myliłem. Mam na myśli
kombinacje z biżuterią. To niepodobne do Maureen, prawda? Czy wyobrażasz sobie, że
dopuściłaby kogokolwiek, nawet swojego przyjaciela, do spółki finansowej?

− Rozmawiałem z jednym z jej przyjaciół − oznajmił Andrew. − Może cię zainteresuje, że

przyznała mu się, iż ma kochanka i wspólnika. Powiedziała mu nawet, kim ten facet jest. To ty
nim jesteś, Lem...

− Ja? − Przystojna, pełna twarz Lema wyrażała nieopisane zdumienie. − Ja jej

wspólnikiem? Kochankiem? Tak powiedziała?

Stał jeszcze chwilę z otwartymi ustami, a potem wybuchnął niepohamowanym śmiechem.
− Ja miałbym się interesować tą małą wilczycą? W moim wieku? Przepraszam cię, stary,

bardzo cię przepraszam. Jeśli twierdzisz, że tak mówiła, to znaczy, że mówiła. Jestem
przekonany, że nie kłamiesz, tak samo jak jestem przekonany o tym, że musiała mieć swoje

88

background image

powody. Ale... coś takiego... a to dobre! Pewnie powinno mi to schlebiać. Ale gdzież tam, to
nie dla mnie! Stare piosenki na starych skrzypcach: twoja matka, Rowie, to mi bardziej
odpowiada. Zawsze miałem taki gust. Bierz, stary − wyciągnął do Andrew rękę z drinkiem. −
Weź to, u licha, bo rozleję wszystko na dywan.

Kłamał? Andrew zastanawiał się, czy to możliwe, by ktoś tak się zaśmiewał i

równocześnie kłamał. Wziął szklankę z rąk Lema, który poklepał go po plecach, chociaż łzy
wywołane przez śmiech ciągle jeszcze spływały mu po policzkach.

− Przepraszam cię, stary. Głupio się zachowałem. Powinienem być poważniejszy, zdaję

sobie z tego sprawę. Ale nie trać nadziei! Jeżeli szukasz kochanka Maureen, myślę, że będę
mógł ci pomóc. To właśnie chciałem ci powiedzieć przed obiadem, kiedy matka nam
przerwała.

Wytarł twarz wielką chustką do nosa i przysiadł na poręczy fotela.
− Słuchaj, Andrew. Nie mam pojęcia, kim jest ten przyjaciel Maureen, i nie wiem,

dlaczego ona go okłamała. Ale to, że kłamała, jest całkiem oczywiste, nawet na pierwszy rzut
oka. Bo niby dlaczego miałaby być taka głupia, by ujawniać komukolwiek nazwisko swojego
kochanka? Odpowiedz mi na to, stary. Nie, to nie podlega dyskusji. Ale jeśli chodzi o to, czy
miała kochanka, to z pewnością tak było. Musiała mieć, to jedyne wytłumaczenie... −
Pociągnął łyk whisky. − Tak, to wszystko tłumaczy. Bo widzisz, na jakiś tydzień przed jej
śmiercią stary Lem Pryde wreszcie się opamiętał. Powiedziałem sobie pewnego dnia:
dlaczego, na litość boską, leżysz jak trąba i pozwalasz tej małej suce po sobie deptać? Gdzie
twoja przedsiębiorczość? Przecież to wojna. Czemu, u diabła, nie ruszysz do kontrataku? No i
wtedy zacząłem ją śledzić...

− Śledzić? − Andrew wyciągnął rękę i zacisnął ją kurczowo na oparciu krzesła pani Pryde.
− Oczywiście. Ona dowiedziała się o mnie podstępem, czemu ja nie miałbym odpłacić jej

tym samym? Tak to sobie wytłumaczyłem. Ta mała suka, myślałem, z pewnością ma na
sumieniu coś, co chciałaby ukryć, tak samo jak ja starą Rowie. Tak więc, kiedy tylko mogłem
wymknąć się od twojej matki, biegłem pod wasz dom i czekałem na sposobną okazję. −
Uśmiech Lema świadczył o tym, jaki był zadowolony ze swego sprytu. − Chodziłem za nią
cztery czy pięć razy, aż wreszcie dopiąłem swego. Było około wpół do czwartej po południu,
kiedy wyszła z mieszkania, kierując się do miasta, na Trzydziestą Ósmą Ulicę. Zatrzymała się
przy jakimś starym budynku z czerwonego piaskowca, tuż na zachód od Madison. Ukryty
naprzeciwko widziałem, jak wyjmuje klucz i otwiera drzwi. Ma klucz, pomyślałem. Co to
może oznaczać? Kiedy już weszła do środka, przeszedłem przez ulicę, a wtedy wychodziła
właśnie z tego domu jakaś kobieta z pudlem. Wiedziałem, że musiała minąć Maureen na
schodach, tak więc mądry, stary Lem

wyjmuje z kieszeni dolara i powiada: „Bardzo panią przepraszam, ale ta pani, która

właśnie weszła do środka, zgubiła ten banknot. Może pani ją zna, bo mógłbym do niej
zadzwonić i zwrócić zgubę...” A ona na to: „Niestety, nie znam jej nazwiska, ale dopiero co
wprowadziła się do mieszkania nade mną, ona i jej mąż!

Uśmiech Lema wyrażał teraz triumf.
− „Mąż”, rozumiesz, stary? Poczułem się, jakby ktoś wsadził mnie na sto koni.

Powiedziałem: „Więc zna pani przynajmniej numer jej mieszkania...” „Owszem, powiada, to
3b”, a potem odchodzi ze swoim pudlem. A ja wszedłem do korytarza i przeczytałem nazwisko
pod numerem 3b: Mary Cross.

− Mary Cross! − krzyknął Andrew.
− Tak jest, stary. Czy to nazwisko coś ci mówi? Bo mnie nic. Ale, na miłość boską!

Przybrać sobie nazwisko Mary Cross i wprowadzić się do wiekowego domu z „mężem”. Ale
zgrywa! Byłem prawie zdecydowany wejść tam za nią, ale potem pomyślałem, że nigdy nic nie
wiadomo: może ten „mąż” jest właśnie z nią, a nie bardzo mi się uśmiechała perspektywa
jakiejś bójki, rozumiesz? Kręciłem się tam jeszcze przez jakiś czas w nadziei, że któreś z nich

89

background image

wyjdzie. A potem musiałem już wracać do mojego kurczaczka i stwierdziłem, że właściwie
mniejsza z tym. Wystarczy tylko wyzwać ją na udeptaną ziemię, kiedy się zjawi we czwartek.
Ale los zrządził inaczej: nie było już następnego czwartku, ponieważ ktoś ją zamordował...

Wstał z poręczy fotela, wziął mały notes i wyjął ołówek z górnej kieszeni marynarki.

Nagryzmolił adres na kartce, po czym wydarł ją z bloczka i podał Andrew.

− Proszę, stary. Byłbym powiedział ci o tym już przed obiadem, gdyby matka mi nie

przerwała. Ale cokolwiek się stanie, nie powinniśmy pisnąć o tym słowa mojej staruszce. A
skoro to właśnie kochanka szukasz, wydaje się, że nie masz już zbyt wiele do roboty.

Andrew wziął z jego rąk kartkę. Trzydziesta Ósma Ulica. Nie miał żadnych wątpliwości,

że prawdziwa Mary Cross mieszka z Glorią Leyden w Greenwich Village. Ta surrealistyczna
wizyta przyniosła mu jednak jakąś korzyść. Może nie taką, jakiej oczekiwał, ale czy cokolwiek
układało się choćby w najmniejszym stopniu tak, jak się tego spodziewał?

Ojczym znów położył mu dłoń na ramieniu. Uścisk był mocny i pewny, wyrażający

sympatię i naturalne pragnienie pomocy.

− Cóż, stary, bardzo mi przykro, ale teraz muszę cię już pożegnać. Kurczaczek nie zaśnie,

nim mi trochę nie poczyta. Twierdzi, że to kojąco wpływa na wysłużone serce. Rozumiesz
więc? Nie jest już taka młoda, nie można więc pozwolić jej czuwać zbyt długo...

ROZDZIAŁ XVIII

Andrew udał się taksówką pod wskazany przez Lema adres. Było już dobrze po północy i

w żadnym z okien nie paliło się światło.

Wszedł po schodkach, odszukał właściwą tabliczkę: „3b − Mary Cross”. Lem mówił

prawdę. Nacisnął dzwonek, nie mając nadziei, że ktoś mu otworzy. Zadzwonił jeszcze raz,
także bez rezultatu. Spróbował nacisnąć klamkę − drzwi były zamknięte.

Po drugiej stronie ulicy znajdował się niewielki hotel. Wszedł pośpiesznie do pustego

holu, gdyż myśl o poruczniku Mooneyu ani na chwilę go nie opuszczała. Poszukał w spisie
telefonów nazwiska Mary Cross; była tylko jedna taka osoba, zamieszkała przy Trzydziestej
Ósmej Ulicy. A więc mieszkanie należało rzeczywiście do Mary Cross i Maureen
niekoniecznie musiała się pod nią podszywać. Przejęła po prostu mieszkanie, kiedy Mary
Cross wprowadziła się do Glorii Leyden. Poszukał numeru Glorii Leyden: Dziesiąta Ulica
Zachodnia − tak, to będzie tam. Wszedł do budki i wykręcił numer. Prawie natychmiast rozległ
się w słuchawce kobiecy głos: − Kimkolwiek jesteś, nie mógłbyś sobie wybrać
odpowiedniejszej pory?!

− Czy to Mary Cross? − spytał niezrażony Andrew.
− Mary! − zawołał głos (Glorii Leyden). − To do ciebie.
Słyszał stukanie wysokich obcasów o posadzkę, a po chwili inny kobiecy głos: − Słucham?
− Czy mówię z Mary Cross?
− Tak.
− Tu Andrew Jordan. Muszę z panią porozmawiać.
− Mąż Maureen?
− Tak jest.
− Ojej!
− Zaraz u pani będę.
− Ale... Wie pan... Gloria myje właśnie głowę.
− Muszę się z panią zobaczyć.
− W takim razie... w takim razie... Proszę posłuchać. Na rogu Dziesiątej Zachodniej i

Szóstej Alei jest mały bar. Nazywa się „Bangkok”.

− Mogę tam być za kwadrans...
„Bangkok” był mizernie oświetlonym małym barkiem, wykazującym niewyraźne pretensje

do orientalnego stylu. Łatwo było poznać Mary Cross, ponieważ była jedyną kobietą wśród

90

background image

garstki gości przy barze − wysoka, smukła, koścista dziewczyna z kręconymi, czarnymi
włosami. Kiedy otworzył drzwi, obejrzała się w jego stronę. Podszedł do niej.

− Pan Jordan? Usiądźmy przy stoliku. Uszy tego barmana mogłyby służyć jako ekran

radarowy dla całego Wschodniego Wybrzeża.

Znaleźli stolik i usiedli w tym różowym mroku, z którego po chwili wyłonił się kelner.

Przyjął zamówienie i oddalił się. Mary Cross pochyliła się przez stolik w stronę Andrew, ale
nawet wtedy widział tylko zarysy jej postaci: szczupłą twarz, wielkie, ciemne, niewinne oczy i
czarne, kędzierzawe włosy.

− Na Boga, panie Jordan, ja naprawdę nie mam pojęcia, czego pan ode mnie chce. Dzisiaj

wieczorem przepytywała mnie policja.

− Wiem.
− Bo myślałam, że może pan zwraca się do niewłaściwej osoby. Ja nie byłam wcale

przyjaciółką Maureen. Nie cierpiałam jej. Nienawidziłam, tej dziewczyny. − Wielkie,
błyszczące w przymglonym świetle oczy zdawały się mieć oddzielne istnienie, jak oczy kota. −
O rany, panie Jordan, okropnie pan wygląda! Ma pan chyba kłopoty.

− Policja podejrzewa, że to jaja zabiłem.
− Tak sobie wyobrażałam. Dlatego starałam się zamydlić trochę oczy temu porucznikowi.
− Przede mną było w jej życiu wielu mężczyzn, prawda?
− Wielu? Och!
− A później? Kiedy za mnie wyszła?
Kelner przyniósł drinki i znowu zniknął w ciemności.
Mary Cross pociągnęła łyk swojej szkockiej. Była najwyraźniej zakłopotana. Czy może

przestraszona?

− Niech mnie pan posłucha, Jordan. Gdybym mogła panu pomóc, zrobiłabym to, naprawdę.

Ale widzi pan... ja nie chcę się w to mieszać. Żadna dziewczyna nie chce być wmieszana w
sprawę, którą zajmują się gliny. Powiem panu tylko to, że jak Maureen wyszła za pana i
wyprowadziła się z naszego wspólnego mieszkania, odetchnęłam. Bingo!, pomyślałam sobie. I
od tej pory nie widziałam jej na oczy.

− Nigdy?
− Ojej, mówię panu przecież, że nie!
− Nawet wówczas, kiedy podnajęła od pani mieszkanie przy Trzydziestej Ósmej Ulicy?
Mary Cross cicho gwizdnęła.
− O rany! To pan o tym wie?
− Owszem, wiem.
− Musiałam chyba upaść na głowę! A tak ładnie się tam urządziłam. Zajęło mi to wiele

miesięcy, zanim wszystko zgromadziłam i poustawiałam według swojego gustu. Aż tu raptem,
ni stąd ni zowąd, ona do mnie dzwoni! Owszem, przyznaję, że zaproponowała mi płacenie
podwójnego czynszu. Ale niech pan pomyśle co za bezczelność! Po prostu zadzwoniła i mówi:
Wprowadzam się jutro z samego rana.

− Czy to znaczy, że zmusiła panią do wyprowadzenia się wbrew pani woli?
− Owszem, to właśnie chcę powiedzieć.
− Czy miała coś na panią?
− Na mnie? Tylko to, że widywałam się od czasu do czasu z Billem, kiedy już byłam na

stałe z Georgem. To była po prostu niegodziwość z jej strony, nic innego! Co mi przeszkadzało
pójść do niej i powiedzieć tak: Dobrze, wygadaj George'owi o Billu, a ja porozmawiam sobie
trochę z twoim mężem. Ale porządna dziewczyna po prostu tak nie robi i Maureen doskonale o
tym wiedziała. Ona zawsze taka była! Wykorzystywała tych, którzy nie potrafili jej się
odpłacić pięknym za nadobne!

Wysunęła rękę przez stół i chwyciła dłoń Andrew.

91

background image

− Panie Jordan! Ale pan nie powie o tym wszystkim glinom? Ja nie mam nawet w

kontrakcie najmu klauzuli o możliwości podnajmu! Można wpaść w niezłe kłopoty z tego
powodu. Znam dziewczynę, która podnajęła mieszkanie bez takiej klauzuli i, wyobraża pan
sobie, omal jej nie zaaresztowano!

− Kiedy Maureen właściwie przejęła pani mieszkanie?
− Mogę to panu dokładnie określić. Pięć miesięcy temu. Od pięciu miesięcy muszę

mieszkać z Glorią, ściśnięta jak sardynka, a Gloria ze swymi wiecznymi randkami i ciągłym
zmienianiem koloru włosów: raz jasny blond, to znów ciemny blond, kasztanowe... To
męczące, proszę pana!

Pięć miesięcy. A od kiedy Maureen zaczęła kraść klejnoty? Jakieś osiem miesięcy temu.

Czy więc ta kradzież zaczęła się jako transakcja solo, a później dołączył doń kochanek?

− A czy mówiła pani, na co potrzebne jej to mieszkanie? − pytał dalej.
− Powiedziała mi tylko to, co chciała, bym wiedziała. Podobno chodziło o starego

przyjaciela rodziny, który przyjeżdża od czasu do czasu do Nowego Jorku i potrzebuje jakiegoś
miejsca na Manhattanie, gdzie mógłby się zatrzymać. Stary przyjaciel rodziny! − prychnęła. −
Panie Jordan, pytał mnie pan przed chwilą, czy Maureen miała jakiegoś mężczyznę od czasu,
gdy została pańską żoną. Odpowiedziałam, że nie wiem, bo bałam się powiedzieć panu o tym
mieszkaniu, to znaczy o tym, że nie mam klauzuli podnajmu. Ale to nie był żaden stary
przyjaciel rodziny. Może mi pan wierzyć. To był jej kochanek...

− Nigdy oczywiście nie dowiedziała się pani, jak się nazywał?
− O rany, nie! To nie w stylu Maureen! Maureen miałaby się komuś zwierzać? W każdym

razie nie był z pewnością żadnym starym przyjacielem rodziny. Taki ładny chłopiec? Nie mógł
mieć więcej jak dwadzieścia pięć lat.

Andrew poczuł żywsze bicie serca.
− Czy pani chce powiedzieć, że go widziała na własne oczy?
− Pewnie, że go widziałam, panie Jordan! Jakieś dwa, trzy miesiące temu. Wszystko

zaczęło się od elektrycznego żelazka Glorii. O rany, jak ta dziewczyna obchodzi się ze swoimi
rzeczami! Wszystko, dosłownie wszystko, w tym mieszkaniu jest porozwalane. Miałam jakąś
bardzo ważną randkę i koniecznie musiałam odprasować sukienkę, a żelazko znowu było
zepsute. Pomyślałam więc sobie: Do licha, mam przecież własne porządne żelazko w domu.
Co sobie ta Maureen myśli! Wygnała mnie z własnego mieszkania, nie pozwalając nawet
zabrać moich rzeczy?! Byłam naprawdę wściekła! Na Glorię, na żelazko, a najbardziej na
Maureen! Mam ciągle jeszcze własny klucz, pojechałam więc taksówką na Trzydziestą Ósmą.
Kiedy weszłam do mieszkania, zobaczyłam ich oboje. Nie muszę dodawać, że mi go nie
przedstawiła; była zbyt skryta. W każdym razie

siedzieli wtedy obok siebie na mojej kanapie, z podciągniętymi pod siebie kolanami, i

popijali Rob Roysa.

Popijali Rob Roysa... W tej samej chwili, kiedy wszystko zmierzało konsekwentnie do

rozwiązania, Andrew znów poczuł ogarniającą go panikę.

− A jak on wyglądał? Ten kochanek?
− No, tak jak już panu wspomniałam. Mniej więcej dwadzieścia pięć lat, bardzo

przystojny, blondyn. Jak teraz widzę, to właściwie bardzo był podobny do pana. Można by
powiedzieć, że jesteście bliźniakami, tyle tylko, że on wygląda znacznie młodziej i ma
jaśniejsze włosy. Boże, ależ Maureen była na mnie wściekła, kiedy tak tam wpadłam!
Wciągnęła mnie do sypialni i dała to żelazko, ale z miejsca wsiadła na mnie i zażądała, bym
oddała jej klucz. Nie pisnęła naturalnie ani słówka na temat tego chłopaka, a kiedy
przechodziłam znowu przez pokój, on siedział tak jak przedtem na kanapie, nie zwracając na
mnie najmniejszej uwagi, popijał Rob Roysa i robił z papieru taką strzałę...

Andrew poczuł, że jeśli nie wyjdzie natychmiast z tego baru, to zemdleje. Skinął na

kelnera, zapłacił rachunek i wstał.

92

background image

Mary Cross wykrzyknęła przestraszona: − O, rany! Panie Jordan! Co panu jest? Co się

stało?

Ale on nic jej nie odpowiedział, tylko ruszył do drzwi, słysząc za sobą stukanie jej

wysokich obcasów. Wyszedł pospiesznie na ulicę i zaczął iść przed siebie bez celu.

Gdyby to wszystko stało się wcześniej, zanim jeszcze nadludzki wysiłek nerwowy zupełnie

go podkopał, może potrafiłby się opanować. Teraz jednak pozwolił, by wściekłość i
upokorzenie zawładnęły nim, tak jak płomienie ogarniają drewniany budynek.

Maureen i Ned. Ta potworna zdrada była dla niego jasna jak słońce. Maureen wychodzi za

niego dla pieniędzy. Potem dowiaduje się, że cały majątek odziedziczy Ned, usiłuje więc
obalić testament. Wreszcie przegrywa i... zwraca się do Neda!

Poczuł straszliwy zawrót głowy. Zatrzymał się i oparł o najbliższą latarnię. Całe czoło

zrosił mu pot. Maureen i Ned kombinują, w jaki sposób zawładnąć klejnotami pani Pryde i to
jak najszybciej, bo ona jest w ciąży z Nedem... Maureen triumfuje z odpowiednio poczętym
dzieckiem i klejnotami... A wtedy: Ned poznaje Rosemary, nieładną córkę milionera, z
otwierającą się szansą na ogromny

majątek. Próbuje więc pozbyć się Maureen, która jest przepełniona wściekłością i żądzą

zemsty. Rewolwer − szarpanina − strzały...

Poczuł nagle na ramieniu czyjąś rękę, a kiedy podniósł oczy, jeszcze ciągle oszołomiony,

zobaczył pochyloną ku sobie twarz jakiegoś mężczyzny.

− Hej, panie! Chory pan, czy co?
− Nie, dziękuję. Wszystko w porządku.
Twarz jeszcze przez chwilę tkwiła przed jego oczami, a potem znikła. Andrew ruszył dalej

przed siebie bez celu i doszedł do jakiegoś małego baru. Z oświetlonego lokalu słychać było
głośne tony szafy grającej. Telefon. Zadzwonić do Neda. Iść do Neda. Zabić go.

Zaczął przeciskać się przez gęstą masę ludzi, którzy rozstępowali się przed nim,

pozwalając mu przejść. W rogu sali stała budka telefoniczna. Wszedł i wykręcił numer
mieszkania Neda. Czuł, że włosy ma mokre od potu; przesunął ręką po twarzy, aby ją wytrzeć.
Telefon dzwonił kilkakrotnie, ale nie było żadnej odpowiedzi.

Wyszedł znowu na ulicę i skinął na stojącą przed barem taksówkę.
Kiedy podjechała, opadł ciężko na siedzenie.
− Tak, proszę pana! Dokąd?
Dokąd? Andrew podał adres swego mieszkania.
Otwierając drzwi, usłyszał, że dzwoni telefon. Kiedy podniósł słuchawkę, usłyszał damski

głos: − Pan Jordan?

− Tak.
− Tu Mary Cross. Panie Jordan, czy nic panu nie jest?
− Nie. Wszystko w porządku.
− Tak nagle odejść... Wystraszył mnie pan. Naprawdę. Panie Jordan, przestraszyłam się.

Nie powinien pan tak robić... A tuż po pana wyjściu przypomniałam sobie o czymś. Może to
panu pomoże. Bo widzi pan, powiedziałam jej wtedy tak: „Owszem, zgoda, bierz moje
mieszkanie, bo nic na to nie mogę poradzić. Ale nie życzę sobie, by jakiś facet, którego nie
znam, szwendał mi się po mieszkaniu i wszystko przewracał. Musisz mi obiecać, że ten twój
facet to solidny, szanowany obywatel...” A ona na to: „Szanowany obywatel? Co ty sobie
wyobrażasz? To milioner!” Tak mi powiedziała, panie Jordan. Może to panu pomoże w
pańskich poszukiwaniach. „Milioner, powiedziała, jeden z najwybitniejszych obywateli w
Kalifornii...”

ROZDZIAŁ XIX

Andrew odłożył słuchawkę i zapalił lampę. Jeden z najwybitniejszych obywateli

Kalifornii − słowa te brzmiały bezustannie w jego uszach.

93

background image

Maureen znowu kłamała? Przecież skłamała także Billowi Stantonowi, gdy chodziło o

tożsamość jej kochanka. Z tym „swoim złowieszczym śmiechem” powiedziała mu: To Lem
Pryde.
Czy ten uśmieszek był także na jej ustach, kiedy mówiła Mary Cross, że jej kochanek to
jeden z najwybitniejszych obywateli Kalifornii? Różnica polegała jedynie na innym
maskowaniu jednej i tej samej osoby − Neda.

Wściekłość wybuchła w nim z nową mocą. Ponownie wykręcił numer Neda. Sygnał po

drugiej stronie drutu terkotał mocno, wyraźnie, intymnie, jak gdyby dzwoniło mu we własnym
uchu. Spojrzał na zegarek. Za kwadrans pierwsza. Gdzie jest Ned? I co robi? Czy domyślił się
lub wyczuł, że prawda wyszła na jaw? Uciekł? Andrew odłożył słuchawkę i usiadł.

Jeden z najwybitniejszych obywateli Kalifornii... Pierwsza miłość Maureen, „szczęśliwy

małżonek” przyjaciółki pani Thatcher. Nowa myśl zaczynała krążyć po głowie Andrew. A
jeżeli tym razem Maureen wyjątkowo powiedziała prawdę? Czy to możliwe? Czyżby pierwsza
miłość Maureen znów pojawiła się w jej życiu? Może przecież być w Nowym Jorku, a nawet
jeżeli nadal mieszka w Pasadenie, to przylatuje od czasu do czasu, by spędzić kilka godzin z
dala od żony w tajemnym „gniazdku miłosnym” z dziewczyną, która mając dziewiętnaście lat
tak go oczarowała? Jej „pierwsza miłość”, którą sprowadziła z powrotem, kiedy już wydusiła
z Lema klejnoty, a z Jordanów wszystko, co tylko się dało? Jeden z najważniejszych obywateli
Kalifornii − prawdziwie gruba ryba, z którą potrafiłaby się już uporać, wyostrzywszy swoje
pazury i język na Jordanach.

Kiedy ten pomysł dojrzał w jego wyobraźni, poczuł nieprawdopodobny przypływ nadziei.

Czy to nie byłoby możliwe? A może Ned znalazł się tylko przypadkiem w mieszkaniu Maureen,
gdzie go zastała Mary Cross? Przecież Maureen nie przedstawiła go jako tego pana,
przyjaciela domu, który wynajął pokój? W ogóle się nim nie zajmowała. Po prostu siedział na
kanapie z podciągniętymi nogami i preparował papierową strzałę.

Wiedział, że ta nowa nadzieja jest po prostu śmieszna. Czyż niczego nie nauczyły go te

minione, straszne, bezkresne godziny? Czy ciągle jeszcze jest naiwny jak dziecko? Czy nie
postępuje teraz wobec Neda podobnie jak przedtem wobec Maureen, zamykając oczy na
dowody i czepiając się najmniejszej nadziei po prostu dlatego, że musiał mieć chociaż jedną
osobę, którą mógłby kochać i której by ufał?

Śmieszne? Ale czy naprawdę śmieszne? Niejasno zdał sobie sprawę, że kto wie, czy nie

jest to najkrytyczniejszy moment z tych, jakie do tej pory przeżył? Jeżeli teraz zwątpi w Neda,
to utraci jedyną pozytywną rzecz, jaka mu jeszcze w życiu pozostała. Czyż wiara w istnienie
kalifornijskiego milionera nie jest jedynym lekarstwem na panujący w jego uczuciach chaos?
Czy nie powinien wierzyć w to tak długo, jak tylko jest to możliwe?

Tak długo, jak to możliwe? Nie musi to być specjalnie długo, bo przecież łatwo można

sprawdzić, czy ten milioner przyjeżdża do Nowego Jorku. Pani Thatcher na pewno będzie
wiedziała, a jeśli nie, to z łatwością będzie mogła się tego dowiedzieć.

Czy jest coś, o czym pan wie... coś, co mogłoby skierować podejrzenia na kogoś

innego?... Gdybyśmy mogli jakoś pomóc, cokolwiek by to nie było, zadzwoni pan do nas,
dobrze?... Niezależnie od pory.

Wstał i podszedł do telefonu. Patrzył na aparat długo, jakby czuł strach, że skoro tylko

weźmie słuchawkę do ręki, przepadnie już wszelka możliwość oszukiwania samego siebie...

Wykręcił numer mieszkania Thatcherów. Telefon przyjął pan Thatcher. Ten dobry,

nieoczekiwany fakt, że zgłosił się pan, a nie pani Thatcher, w jakiś sposób zmieszał i zaskoczył
Andrew. Sam słyszał swój jąkający się głos.

− Czy... czy nie ma tam przypadkiem Neda?
− Nie... niestety, nie. Rosemary wróciła już z godzinę temu i położyła się do łóżka. I moja

żona także. Ale żona prosiła, by pan dzwonił, ilekroć będzie taka potrzeba. Czy mogę coś dla
pana zrobić?

− Jeżeli można, to chciałbym do państwa wpaść na chwilę.

94

background image

− Ależ, oczywiście, proszę przychodzić! Czy chce pan, bym obudził obie moje panie?
Rosemary? Nie czuł się na siłach, żeby spojrzeć w twarz narzeczonej Neda. Jeszcze nie

teraz. Powiedział więc: − Gdyby pan był tak dobry, to chciałbym się zobaczyć z pańską żoną...

− Jak pan sobie życzy.
− Naprawdę dziękuję. Już do państwa jadę...
Drzwi otworzył mu pan Thatcher, który wprowadził go do małego gabinetu na pierwszym

piętrze. Miał na sobie brązową aksamitną bonżurkę, jaką Andrew widział w reklamach
alkoholi. Nie przypuszczał, że zwyczajni ludzie noszą je po domu.

− Żona będzie tu za chwilę, Andrew. Pozwoli pan, że przyrządzę mu ci coś do picia.
− Nie, dziękuję.
Owo automatyczne częstowanie i popijanie drinków przeciągało tylko wieczory, nie

zagłuszając bólu ani nie zaostrzając umysłu.

− Jestem państwu bardzo wdzięczny za uprzedzenie mnie o nakazie aresztowania −

powiedział.

− Ależ na litość boską, Andrew! Zrobilibyśmy wszystko, żeby tylko panu pomóc.
Krzesła obite były brązową skórą − czy po to, żeby harmonizowały z podomką pana domu?

Pan Thatcher wskazał mu jedno z nich, a sam usiadł na drugim, naprzeciwko.

− Najmocniej przepraszam, że przychodzę do państwa tak późno, ale pańska małżonka

upoważniła mnie do skomunikowania się z nią, skoro znajdę jakieś ślady wskazujące na inną
osobę.

− Tak, wiem o tym. No i co? Znalazł pan coś takiego? Bardzo bym chciał, żeby tak było.
Zrównoważona, autorytatywna osobowość pana Thatchera działała dziwnie uspokajająco.

Z gorzką samokrytyką Andrew zastanawiał się, czy jego nowo nabyte poczucie pewności
siebie jest tylko kolejnym banalnym freudowskim legatem po matce, która potrafiła tak
skutecznie podporządkować sobie pana Jordana? Pan Thatcher − uosobienie jego ojca?

W tej chwili zjawiła się pani Thatcher, ubrana bez zarzutu, nie zdradzając najmniejszej

oznaki tego, że właśnie została wyrwana ze snu. Panowie wstali, a pani Thatcher podeszła do
Andrew z wyciągniętą ręką.

− Andrew, tak się cieszę, że pan się pokazał! Czy mam to uważać za dobry omen?
− Andrew powiada, że wpadł na coś − wyjaśnił pan Thatcher.
− Tak − potwierdził Andrew. − Mam pewien ślad i tylko państwo mogą mi pomóc go

sprawdzić.

Pani Thatcher usiadła na kanapce, a panowie powrócili na poprzednie miejsca.
− Od czasu naszej ostatniej rozmowy − zaczął Andrew − dowiedziałem się wielu rzeczy o

Maureen. Niektóre nie mają może bezpośredniego związku z jej śmiercią. Jedna natomiast
bezwzględnie się z tym wiąże. Otóż, odkryłem, że Maureen miała kochanka. Przypuszczam, że
to on ją zabił, i chyba wiem, kto to jest...

Oboje państwo Thatcher pochylili się lekko naprzód. Pan Thatcher, który zapalił małe

cygaro, teraz wyjął je, a czoło jego zmarszczyło się w pełnym niepokoju oczekiwaniu.

− Są na to jakieś dowody, Andrew?
− Znam świadka, a właściwie dziewczynę, która podnajęła im swoje mieszkanie. Wiem, że

się tam spotykali. I choć możliwe, że Maureen kłamała, wskazała mniej więcej, kim ten
mężczyzna był. − Andrew zwrócił się teraz specjalnie do pani Thatcher. − Określiła go jako
milionera i jednego z najwybitniejszych obywateli Kalifornii. To dla pani niedobra
wiadomość... wiem, jak usilnie oboje państwo starali się trzymać tego człowieka z dala od
Maureen. Ale czy możliwe jest, że ona znowu nawiązała z nim stosunki, że mimo wysiłków
państwa skusiła go znowu, by przylatywał tu do niej z Kalifornii, i że po raz drugi wpakował
się w to znacznie, znacznie głębiej niż zamierzał, że Maureen zaczęła go szantażować i...

Nagle, podczas całego tego monologu, ujrzał w wyobraźni obraz Neda. Walczył usilnie,

aby go odpędzić. Wszystko, co mówi teraz Thatcherom, to prawda. To musi być prawda.

95

background image

Trzeba koniecznie trzymać się tego, tak samo jak Thatcherów, którzy mogą mu pomóc ocalić
chociaż cośkolwiek z ruiny jego życia.

− Jak więc państwo widzą − zakończył − chciałbym prosić o zdradzenie mi jego nazwiska.
Zwrócił się teraz do pana Thatchera i zdumiał na widok jego zmienionej twarzy, osłupiałej

z zaskoczenia.

− Jakiś mężczyzna z Kalifornii? − wykrzyknął. − Chce pan powiedzieć... sugeruje pan, że

w czasie, kiedy Maureen u nas mieszkała, był w jej życiu jakiś mężczyzna...

Urwał i odwrócił się gwałtownie do żony. Ona zaś siedziała wyprostowana, z rękami

złożonymi na kolanach i uśmiechała się niewyraźnie.

− Bardzo pana przepraszam, Andrew. Powinnam była wyrażać się jaśniej dziś rano. Kiedy

panu powiedziałam, że nie wspomniałam o tym nikomu, miałam na myśli również mojego
męża. − Wstała i podeszła do męża, kładąc mu dłoń na ramieniu. − Rozumiem stanowisko
Andrew, Jamesie. Byłoby może rozsądniej, gdybym powiedziała ci wszystko we właściwym
czasie. Ale... no cóż, skąd można mieć stuprocentową pewność. No więc, kiedy
wyekspediowałam Maureen do Nowego Jorku, to nie dlatego, że marzyła o tym, by zostać
modelką. Wysłałam ją dlatego, że odkryłam, iż romansowała z Rodneyem.

− Z Rodneyem? − powtórzył jak echo pan Thatcher, a jego twarz wyrażała nieopisane

zdumienie.

− Rozumiesz teraz, co musiałam czuć − ciągnęła pani Thatcher. − Biedna Lavinia... Gdyby

ta sprawa wyszła na jaw, złamałaby jej życie. Mam nadzieję, że mi wybaczysz, bo na ogół nie
jestem skryta wobec ciebie, James.

Pan Thatcher także wstał. Żona wyciągnęła ku niemu rękę, którą ujął w swoje dłonie i tak

stali chwilę obok siebie, zdając się całkowicie zapominać o obecności Andrew. Po chwili
oboje zwrócili się ku niemu.

− Rodney, ale jak nazwisko? − spytał Andrew. − Muszą mi państwo powiedzieć jego

nazwisko...

− Oczywiście, Andrew − odparła pani Thatcher. − Nazywał się Rodney Miller.
A więc ma przynajmniej nazwisko! W podnieceniu Andrew poczuł jakby odpływ napięcia

nerwowego.

− Taak... − orzekł. − To by wszystko wyjaśniło. Sprawiła, że Rodney Miller do niej wrócił.

Przylatywał do Nowego Jorku i...

Urwał, widząc wyraz twarzy państwa Thatcher. Pierwszy przemówił pan Thatcher.
− Okropnie mi przykro, Andrew, bo przypuszczam, że na tej teorii opierał pan możliwość

rozwiązania swego problemu jutro, kiedy zjawi się porucznik Mooney. Byłem wprost
zdumiony, usłyszawszy o Maureen i Rodneyu w Pasadenie, mimo iż oczywiście całkowicie
dopuszczam, że to była prawda. Ale jeżeli Maureen powiedziała temu niby świadkowi, że jej
kochankiem był Rodney Miller, to bezsprzecznie skłamała.

Andrew poczuł, jak powoli opuszcza go nadzieja.
− Tak, Andrew − powiedziała pani Thatcher, podchodząc do niego blisko. Jej ręka

spoczęła na jego ramieniu. − Obawiam się, że co do tego możemy być stuprocentowo pewni.
Bo jakby to... Rodney Miller nie żyje. Zmarł prawie dwa lata temu.

Rozpacz, jak gęsta, lepiąca się chmura wypełniła całą istotę Andrew. Tyle zostało z jego

nadziei... Tyle z Rodneya Millera... A więc i tyle z Neda.

Andrew siedział kompletnie nieruchomo, patrząc na stojące pod ścianą regały z książkami i

czekając na pojawienie się wściekłości, która nieomylnie nadejdzie, dając sygnał ostatecznej
klęski. Ned... ze spłowiałymi na słońcu włosami i niebieskimi oczami, tak uroczyście
wyrażający bezgraniczną miłość i chęć pomocy. Pamiętaj tylko o jednym, Drew... Jedno twoje
słowo i jestem gotów powiedzieć im wszystko.
Absolutnie wszystko...

Stanąć oko w oko z tą prawdą wydawało mu się straszniejsze, niż stanąć twarzą w twarz z

prawdą o Maureen.

96

background image

Ręka pani Thatcher ciągle jeszcze spoczywała na jego ramieniu. Usłyszał, że dzwoni

telefon; pan Thatcher podszedł go odebrać.

− Tak?... Owszem, jest w domu, ale już od jakiegoś czasu śpi. Ona... Proszę zaczekać,

pański brat jest właśnie u nas, może z nim chciałby pan pomówić? − Zasłonił ręką słuchawkę.
− Chce pan porozmawiać z bratem, Andrew?

Ned...
Przez jedną krótką, zwariowaną chwilę Andrew miał wrażenie, że nie będzie w stanie

wstać z krzesła, że jego stopy wypuściły delikatne, ale mocne korzenie, które przebiły dywan i
podłogę, korzenie, które tak wrosły w ziemię, że jeżeli teraz wstanie, to zostanie rozerwany na
części. Pan Thatcher podsuwał mu słuchawkę na długim, skręconym sznurku. Pot znów
wystąpił mu grubymi kroplami na czoło. Po chwili jednak podniósł się i wziął do ręki
słuchawkę.

− Drew? − usłyszał głos Neda, lekko zachrypnięty i aż zachłystujący się z podniecenia. − O

rany, Drew, ale przełom! Cały czas szukam cię po mieście. Słuchaj! Wszystko już wiem. Wiem,
kto zabił Maureen! Drew, czy mnie słuchasz?

− Tak. Słucham...
− Wobec tego zostań tam u Thatcherów. Tak będzie najprędzej i najlepiej. Siedź tam i

zatelefonuj do Mooneya. Gdziekolwiek się znajduje, chociażby nawet z żoną w łóżku,
wyciągnij go i powiedz, by natychmiast zjawił się u Thatcherów.

Słyszysz mnie? Wszystko jest w najlepszym porządku! Tylko zaraz dzwoń do Mooneya i

czekaj! Będę tam za pięć minut...

Kiedy Ned się rozłączył, Andrew stał jeszcze długą chwilę nieruchomy, ze słuchawką w

ręce. Dopiero po pewnym czasie odłożył ją powoli na widełki, a jego oczy przeniosły się z
pana Thatchera na jego żonę.

− Ned mówi, że ma w ręku rozwiązanie.
− Rozwiązanie? − powtórzyła jak echo. − Ale co, Andrew? Czego się dowiedział?
− Tego mi nie powiedział. Mówił tylko, żebym zaraz zadzwonił do porucznika i poprosił

go tutaj, bo tak będzie najprędzej. Czy państwo się na to zgadzają?

− Oczywiście... oczywiście, że się zgadzamy.
Andrew zadzwonił na komisariat, ale nie zastał tam porucznika. Dyżurny sierżant podał mu

jednak numer jego domowego telefonu.

Porucznik Mooney odebrał prawie natychmiast. Flegmatyczny jak zwykle, wysłuchał

wszystkiego, co mówił Andrew, potem rzucił:

− Dobrze, panie Jordan. Będę tam za jakiś kwadrans.
− No i co? Przyjedzie? − spytała pani Thatcher.
− Mówi, że mniej więcej za kwadrans.
− Doskonale − powiedział pan Thatcher, a jego uśmiech był zachęcający i ojcowski. −

Miejmy nadzieję, że wszystko się w końcu wyjaśni. − Podszedł do żony i objął ją ramieniem w
talii. − No cóż, kochanie, chyba obudzimy także Rosemary, jak myślisz? Nie sądzę, by chciała
przespać tak doniosłą chwilę.

Oboje razem ruszyli do drzwi, ale pani Thatcher odwróciła się jeszcze raz do Andrew.
− Andrew, nic pan nie pił. Proszę sobie coś przyrządzić.
− Bardzo dziękuję, ale nie mam ochoty.
− Otworzy pan bratu, kiedy przyjdzie, prawda? − spytał pan Thatcher. − Chcielibyście

zapewne pomówić chwilę na osobności...

Po odejściu Thatcherów Andrew zaczął spacerować nerwowo po pokoju. Jeżeli

kiedykolwiek była pora na nadzieję, to właśnie teraz.

Ale on nie potrafił już wierzyć. Ned znalazł rozwiązanie zagadki? Ned − nieobecny cały

wieczór w domu, tropiący zbrodniarza? Usiłował w to uwierzyć, ale nie umiał. Zbyt głęboko

97

background image

już zanurzył się w rozpaczy. Jedynym obrazem, jaki tkwił w jego duszy, był obraz Neda. Neda,
jako potwora. Neda, który nawet w tej chwili rozpoczyna jakąś oszukańczą akcję.

Zdawało mu się, że niemal w tej samej chwili rozległ się niski, jękliwy głos dzwonka u

drzwi frontowych. Zszedł na dół i otworzył drzwi. Jego brat, bez czapki, rozpromieniony,
wpadł jak bomba do holu.

− Czy Mooney już jest?
− Jeszcze nie.
Ned zobaczył padające z góry światło i ruszył w kierunku gabinetu, a Andrew za nim. Gdy

znaleźli się w pokoju, Ned spytał:

− Gdzie są wszyscy?
− Poszli obudzić Rosemary.
− No dobrze! Teraz to bez znaczenia! − Ned odwrócił się gwałtownie do brata i chwycił

go za ramię. − Chłopie! − powiedział. − Poczekaj! Poczekaj, a przekonasz się, co usłyszysz!
Chcesz coś gładko i sprytnie załatwić? Nie ma sprawy! Wal prosto do Neda Jordana. To ten
prywatny łapacz, rozumiesz, ten z drugiego piętra...

ROZDZIAŁ XX

− No dobrze, Andy. Nie napiłbyś się czegoś mocniejszego?
− Nie, dziękuję.
− Bo ja się napiję.
Chociaż Ned był pierwszy raz w mieszkaniu Thatcherów, zachowywał się z taką swobodą,

jakby był u siebie w domu. Nie zdejmując płaszcza, podszedł do stolika w rogu i przyrządził
sobie drinka.

Wrócił z pełną szklaneczką, a na jego twarzy widniał uśmiech nieukrywanego

samouwielbienia.

− Dobra, Andy. Siedź sobie, stój, rób co ci się żywnie podoba, tylko mnie słuchaj.

Wpadłem na ten genialny pomysł dopiero dwie godziny temu. Najpierw ty poszedłeś do domu,
a Rosemary wyszła zaraz po tobie. Zostałem sam i kombinowałem, co by tu zrobić, żeby ci
pomóc. I nagle, bez szczególnego powodu przypomniałem sobie pewną sytuację sprzed kilku
miesięcy... Uwierz mi. Aż do tego momentu zupełnie o tamtym wydarzeniu nie myślałem, takie
mi się wydawało błahe i nie mające żadnego związku z żadnym z nas. I nagle olśniła mnie
genialna myśl, że jednak... Że tu jest pies pogrzebany i właśnie to może mieć decydujące
znaczenie.

Andrew usiadł z powrotem na fotelu, a Ned spacerował tam i z powrotem.
− To było jakieś trzy miesiące temu, przed moim wyjazdem na Florydę. Jednego

popołudnia szedłem sobie Piątą Aleją i potem skręciłem w Trzydziestą Ósmą Ulicę. Gdy
mijałem któryś dom, podniosłem oczy i patrzę! A to Maureen otwiera sobie kluczem drzwi!
Zawołałem na nią: „Hej, Maureen!”, a ona się odwróciła i kiedy mnie poznała, uśmiechnięta
rzuciła: „O, Ned. Możesz mi pomóc. Odbywam właśnie misję dobroci!” Nie widziałem was
obojga od dłuższego czasu i, co tu dużo gadać, byłem ciekawy! Ruszyłem więc za nią po
schodach. A ona mówiła po drodze: „Myślę, że to nie będzie nic atrakcyjnego dla ciebie. Moja
koleżanka załapała się w rejs wycieczkowy i prosiła, bym w czasie jej nieobecności
podlewała kwiaty...” Wdrapaliśmy się na trzecie piętro, a Maureen otworzyła drzwi do
mieszkania na końcu korytarza. Było to takie sobie zwyczajne mieszkanko, z porozstawianymi
wszędzie doniczkami filodendronów. Wtedy Maureen podsunęła: „Wiesz co? Napijmy się
czegoś. Przynajmniej tym może mi się zrewanżować!” I przyrządziła dwie szklanki Rob Roysa.
Usiedliśmy potem gawędząc, nawiasem mówiąc przeważnie o tobie. Nie było w tej wizycie
nic nadzwyczajnego i dlatego nigdy ci nawet o tym nie wspominałem...

Ned podszedł teraz do Andrew i stanął naprzeciwko, rozwijając swoją opowieść:
− Siedzimy więc tak sobie już parę minut, gdy nagle drzwi otwiera sobie kluczem jakaś

facetka i wchodzi. Wysoka, chuda jak patyk dziewczyna z czarnymi włosami. Maureen nie

98

background image

przedstawiła nas, po prostu wciągnęła tę pannicę do sypialni. Siedziały tam kilka minut, a
kiedy wyszły, tamta trzymała w ręku elektryczne żelazko. No i zaraz wyszła. Zapytałem o nią
Maureen, a ta roześmiała się tylko i wyjaśniła, że jej koleżanka, co tu mieszka, bardzo
szczodrze rozdawała wszystkim przyjaciółkom klucze od mieszkania. Tej dziewczynie też dała
klucz i powiedziała, że może sobie pożyczać żelazko do prasowania. Byłem już i tak spóźniony
na umówione spotkanie, ale nim wyszedłem stamtąd, trafiłem do łazienki. Na jej drzwiach
wewnątrz wisiała piękna, kosztowna męska podomka. Na półce stały różne męskie szczotki do
włosów i płyn po goleniu, i cała masa różnych innych męskich drobiazgów. Trochę się
zdziwiłem, ale pomyślałem, że ta przyjaciółka Maureen ma widocznie jakiegoś stałego
kolesia. Kiedy wyszedłem stamtąd, Maureen jeszcze została w mieszkaniu, bo zapomniała
podlać te filodendrony...

Ned pociągnął ze szklaneczki i mówił dalej:
− No? Rozumiesz teraz, Andy? I widzisz, jaki ze mnie dureń, że od razu wtedy nie

zacząłem podejrzewać Maureen. Męska podomka w łazience, kiedy najmniejszym słowem
Maureen nie wspomniała o żadnym mężczyźnie? I właśnie teraz, gdy tak ważne było, aby coś
mądrego wymyślić, przypomniało mi się to. Zrozumiałem, że schwytałem Maureen na randce
w ich „gniazdku”. A ona na tyle szybko zorientowała się w sytuacji, że zaprosiła mnie na górę i
wymyśliła całą tę historię z koleżanką. Było to nie tylko dowodem, że Maureen ma kochanka,
ale i wyjaśniało, gdzie się spotykają.

Andrew siedział patrząc na brata i czuł, że nadzieja, jaka jeszcze kilkanaście minut temu

wydawała mu się utracona na wieki, odżywa w nim na nowo.

− Trzydziesta Ósma Zachodnia − powiedział − mieszkanie numer 3b. Mary Cross.
− Skąd wiesz? − Duże niebieskie oczy Neda jeszcze się rozszerzyły.
− Bo byłem tam dzisiaj.
− Ale chyba nie w środku...
− Nie.
− No, a ja byłem! − rzucił triumfalnie Ned. − Kiedy wpadłem na ten genialny pomysł,

dzwoniłem do ciebie, ale nie podnosiłeś słuchawki. I byłem wtedy nawet zadowolony, bo
wobec tego wszystko spadało wyłącznie na mnie. Tak, powiedziałem sobie, a więc detektyw
Ned Jordan rusza do akcji. Możesz mnie uważać za wariata, ale przyznam ci się, że mam wciąż
kilka wytrychów i różne przyrządy do majsterkowania jeszcze z czasów dzieciństwa. Wiesz
zresztą, że nigdy nie lubiłem nic wyrzucać. Taki już jestem. I w tym wypadku moja mania
wyszła mi na dobre. Kiedy znalazłem się na tej ulicy, zadzwoniłem z dołu dla wszelkiej
pewności, choć wiedziałem, że nikogo nie może być w mieszkaniu. A gdy rzeczywiście nie
było żadnej reakcji na dzwonek, otworzyłem sobie wytrychem drzwi wejściowe na dole, a
potem także wytrychem drzwi do mieszkania. Nie minęło pięć minut, jak już byłem w środku. I,
bracie, wszystko na swoim miejscu, jak dawniej. Mam tu na myśli podomkę, męską piżamę i te
inne męskie drobiazgi. Pomyślałem, że albo nie zdążył tych rzeczy uprzątnąć, albo był tak
spokojny i pewny, iż nikt niczego nie ruszy i nie zajrzy do tego mieszkania, że nie fatygował się
nawet. Ale, Drew, jeden Bóg wie, co mogli tam znaleźć policjanci, gdyby tam wtargnęli. Jedną
z pierwszych rzeczy, na którą trafiłem przy rewizji mieszkania,

była czerwona szkatułka na biżuterię, bliźniaczo podobna do tej, jaką miała Maureen.

Otworzyłem ją i...

Ned sięgnął ręką do kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej gruby pakiet listów, przewiązany

sznurkiem. Rzucił cały ten plik Andrew na kolana.

− Przejrzyj to sobie, Drew! Kupa listów, które ten facet pisał do niej, liściki miłosne,

opisujące szczegół po szczególe cały ten ich romans. Przypuszczam, iż nie miał najmniejszego
pojęcia, że Maureen je przechowuje, ale ona była oczywiście sprytna. To przecież cała
Maureen przygotowująca sobie całkiem nową ofiarę na całkiem nowy szantaż. Rozumiesz?

99

background image

Miała już chyba dość, albo prawie dość całej rodziny Jordanów. My stanowiliśmy Operację
numer Jeden. To zaś była Operacja numer Dwa. Od której umarła...

Andrew rozwiązał sznurek, którym listy były związane, i zaczął przerzucać, czytając

przypadkowo wpadające mu w oczy wyrazy i zdania pisane szerokim, pewnym męskim
charakterem pisma... Gdybyś wiedziała, co to za męka mieć cię tak blisko, a równocześnie tak
daleko... Maureen, miłość moja... kiedy myślę o wczorajszym dniu spędzonym z tobą...
Przyjdzie taki dzień, gdy los postanowi za nas. Porzucisz męża...

− Widzisz? − głos Neda dobiegł do Andrew. − Tak go rozpaliła, że gotów był dla niej

porzucić rodzinę... Choć może nie do końca. Jak przeczytasz wszystko, to się przekonasz, że ten
facet był rozdarty na dwoje. Pragnął jej, ale równocześnie nie chciał rozbijać domu. Stary, ona
robiła z nim, co chciała. To jeszcze nie wszystko!

Jest i fotka!
− Fotka? − Andrew rzucił ostre spojrzenie na brata.
− Była razem z listami w tej szkatułce. Maureen z tym facetem. Ja osobiście go nie znam,

ale gliny go wywęszą. Sam zobacz! To było w pakiecie listów od maja do grudnia.

Ned wyjął z kieszeni nie oprawioną fotografię w formie pocztówki.
− Trzymała nie tylko listy ale i zdjęcie! Ona naprawdę gromadziła w tej szkatułce dowód

za dowodem... Niech porucznik Mooney spróbuje cię teraz zaaresztować!

Przy tych słowach zabrzęczał dzwonek u drzwi frontowych. Andrew aż drgnął. Ned

wyciągał do niego rękę z fotografią. Równocześnie słychać było kroki i głosy na schodach. To
Thatcherowie schodzili z góry. Na pewno wpuszczą i porucznika.

Andrew tymczasem spojrzał na zdjęcie. Zostało zrobione w jakimś nocnym klubie i

przedstawiało Maureen tańczącą z jakimś mężczyzną. Maureen miała na sobie tak dobrze mu
znaną suknię ze złotej lamy, która leżała porzucona na podłodze owego pamiętnego wieczoru,
kiedy przyszedł do domu i zastał ją martwą... czyżby to było dopiero ubiegłego wieczora?
Uśmiechała się swym czarującym uśmiechem wpatrując się w oczy spoglądającemu na nią z
góry mężczyzny. W oczach mężczyzny można było wyczytać bezbrzeżne, obsesyjne jakieś
oddanie.

Andrew słyszał, że otwierają się drzwi frontowe, słyszał szorstki głos porucznika,

wreszcie odgłosy licznych nóg, zmierzających w kierunku gabinetu. On jednak ciągle
wpatrywał się w trzymaną w rękach fotografię, myśląc z lekkim zawrotem głowy: Ned
oczywiście nie mógł się zorientować... bo przecież nie zdążył jeszcze poznać rodziców
Rosemary.

Mężczyzną obejmującym tak czule Maureen i patrzącym z zachwytem w jej oczy był

właśnie pan Thatcher.

Pan Thatcher! Andrew ledwie mógł w to uwierzyć, pamiętając imponujący spokój

Thatchera jeszcze parę minut temu. Teraz jednak, kiedy już znał prawdę, taki zwrot właśnie
wydał mu się nieunikniony. Skoro Rodneya Millera już nie mogła zdobyć na nowo − Maureen
nie wybrała sobie pierwszego lepszego milionera. Ze złośliwą przebiegłością i mściwością
wybrała sobie męża kobiety, której nienawidziła za to, że zerwała jej romans i nie dopuściła
do tego, by Maureen została panią Miller. Nic dziwnego, że tak pokazowo i gorliwie pojednała
się z ciotką zaraz po ich przeniesieniu się do Nowego Jorku... Operacja numer Dwa nie
oznaczała jedynie szantażu − znaczyła też i mściwy rewanż.

Drzwi gabinetu otworzyły się i weszli Thatcherowie i Rosemary, a między gospodarzami

kroczył dostojnie porucznik Mooney.

Rosemary podbiegła natychmiast do Neda. Ten jednak nie patrzył na nią, tylko na pana

Thatchera. A w jego niebieskich oczach widniało nieopisane zdumienie... niemal przerażenie.

− Ale... ale...
− Dobry wieczór, panie Jordan − odezwał się porucznik, podchodząc do Andrew i patrząc

na niego swymi małymi, błyszczącymi oczami. − Przypuszczam, iż to, co pan ma mi do

100

background image

powiedzenia, wytłumaczy wyciągnięcie mnie o tej porze z łóżka?

Pan Thatcher zwariowany na punkcie Maureen... Pan Thatcher „rozdarty na dwoje” i nie

mogący się zdecydować na porzucenie żony! W tym pomieszaniu myśli Andrew przypomniał
sobie coś, co mówiła mu Rosemary, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy. Że pan Thatcher nie jest
jej ojcem, tylko ojczymem. A jedyne, czego pragnął przez całe życie, to był „następca tronu”,
męski potomek. I tu wyszła cała prawda o ciąży Maureen. To było ostatnie, decydujące
uderzenie Maureen w walce o pana Thatchera. Musisz się teraz rozstać z żoną... Noszę pod
sercem twoje dziecko... Daję ci dziedzica nazwiska...
I dlatego Maureen nie chciała wyjechać
z nim do Skandynawii − chciała udowodnić Thatcherowi, iż dziecko jest jego. I tu także leży
wyjaśnienie jej rozpaczliwych wysiłków, by sprawa nie wyszła przedwcześnie na jaw... Bo
Thatcher „szarpany na dwoje” był bardzo trudnym obiektem do schwytania na małżeńską
wędkę. Gdyby pułapka otworzyła się za wcześnie, Maureen straciłaby go na zawsze. Jedyną
jej nadzieją było to, iż będzie go mogła przekonać z absolutną pewnością, że z nim jest w
ciąży.

Szybkie, urzędowe spojrzenie porucznika Mooneya natychmiast odkryło rozsypane na

krześle Andrew listy. Po chwili przeniósł jednak wzrok na rękę Andrew ze zdjęciem. Bez
słowa sięgnął po nie, obrócił raz, drugi i uważnie studiował.

− Poruczniku! − zawołał Ned, podbiegając do Mooneya i chwytając go za rękaw. − To nie

Andrew, tylko ja wzywałem pana. A właściwie to ja kazałem mu poprosić tutaj pana, bo
wykryłem prawdę i chciałem wszystko opowiedzieć, żeby pan... żeby pan nie zaaresztował
Andrew. Bo Maureen miała kochanka. Kochanka, który ją zamordował. Odszukałem miejsce,
gdzie się spotykali, włamałem się tam, znalazłem pełno listów miłosnych i tę fotografię.

Odwrócił się i spojrzał z rozpaczą na Rosemary.
− Mój Boże... To okropne! Strasznie mi przykro, Rosemary... Wierz mi! Absolutnie nie

wiedziałem... nigdy nie podejrzewałem, że twój ojciec był tym, który...

− Mój ojciec?!
Rosemary także znalazła się blisko porucznika i spojrzała mu przez ramię na zdjęcie, które

jeszcze obracał w palcach.

− Boże drogi! − zawołała tylko. − Boże!
Andrew nie spuszczał wzroku z pana Thatchera. A więc Maureen powiedziała mu o ciąży?

A ten ostatni cios, który miał go przykuć na zawsze do niej, wrócił

jak bumerang, przeciwko niej? Czy tak to wyglądało? Pan Thatcher wiedział, że Maureen

nosi jego dziecko, i zabił ją?! Dlatego, że nieślubny potomek był dla niego czymś gorszym niż
brak potomka? Tak... tak musiało być, w przeciwnym bowiem razie czemu tak ważne było, aby
Ned przybrał jego nazwisko i został dziedzicem jego fortuny?

Pan Thatcher, z którego twarzy nic nie dało się wyczytać, stał teraz u boku żony. Ani razu

nie zerknął na rozrzucone na krześle listy. Nawet na fotografię. Jego twarz była tak samo
uładzona i opanowana jak zawsze, z tą różnicą, że teraz był bardzo blady. Przez chwilę jego
spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Andrew, a potem wziął za rękę żonę i
podprowadził do obitej skórą kanapy, na której oboje usiedli.

Porucznik jeszcze przez chwilę przyglądał się fotografii, a potem przeniósł wzrok na pana

Thatchera.

− Tak, panie Thatcher, to bardzo kłopotliwa sytuacja dla wszystkich w to zamieszanych.

Ale chyba sam pan musi przyznać, że pan i pani Jordan...

− Istotnie... trudno chyba temu zaprzeczyć − głos pana Thatchera był bardzo spokojny i

skierowany raczej do żony niż do porucznika. − Byłem szaleńcem, Margaret, takim typowym
szaleńcem z francuskiej farsy. A już najgłupiej zachowałem się wtedy, gdy zaraz po tej tragedii
nie poszedłem tam i nie usunąłem możliwych dowodów. Ale o ile wiedziałem, chodziło tylko
o parę sztuk garderoby, które mogły być własnością pierwszego lepszego mężczyzny. O tym, że
posiadała to zdjęcie, nie miałem najmniejszego pojęcia, a już zupełnie nie przyszło mi do

101

background image

głowy, że przechowuje moje listy... Aby się już ostatecznie ośmieszyć w waszych oczach,
muszę szczerze wyznać, że aż do chwili jej śmierci byłem przekonany, iż jest we mnie szczerze
zakochana. Tak więc, Margaret, mogę powiedzieć, że zasłużyłem na to publiczne upokorzenie.
Żal mi tylko tego wszystkiego przez wzgląd na ciebie...

Po tych słowach odwrócił się do Andrew, a kąciki ust opadły mu w dół.
− A jeśli idzie o pana, Andrew − powiedział − to kiedy pomyślę o sobie, że jeszcze parę

minut temu siedziałem tu, udając przyjaciela i doradcę, to rozumiem, iż zasługuję nie tylko na
nienawiść, ale i na pogardę...

Cisza, jaka zapadła po jego ostatnich słowach, głęboko zabolała Andrew. Podszedł ze

spuszczoną głową do swojego krzesła, zebrał rozsypane listy i usiadł, trzymając je na
kolanach.

Machinalnie, żeby ukryć zmieszanie, wybrał jeden i rzucił nań okiem. Datowany był przed

czterema dniami − to chyba było w przeddzień przyjęcia u Billa Stantona. List był krótki,
zaledwie parę zdań.

Kochanie, zdarzyło się chyba coś katastrofalnego. Jak wiesz, zawsze skrupulatnie

niszczę twoje listy zaraz po przeczytaniu. Ale ostatni list był tak wzruszający, tak piękny, ze
zabrałem go ze sobą do biura...

− Panie Jordan...
Usłyszał głos porucznika i spojrzał na niego.
Porucznik odłożył fotografię na stół i ciągle jeszcze patrzył na nią, nie zwracając uwagi na

stojącego obok Neda opasującego ramieniem Rosemary.

− Tak, poruczniku?
− Moim obowiązkiem jest powiedzieć teraz, że mam w kieszeni nakaz aresztowania pana.
− Tak. Wiem o tym.
− Naprawdę? Wobec tego może rozumie pan powody, jakie mnie skłoniły do wydania

takiego nakazu. Pańska żona zastrzelona z pańskiego rewolweru w państwa mieszkaniu i o
takiej porze, kiedy pan mógł być w domu. Skłamała panu, że nie może mieć dzieci, a okazało
się, że była w ciąży...

− W ciąży?! − Pan Thatcher zerwał się na nogi. Twarz jego nagle kompletnie się zmieniła.

Stała się szara, poorana zmarszczkami, jak twarz starca. − Maureen była w ciąży!!!

Nie. Nikt nie może tak wyglądać i kłamać − pomyślał Andrew. − To znaczy, że pan

Thatcher nie wiedział, iż Maureen nosi jego dziecko. Dlatego właśnie tak bardzo pragnął
adoptować Neda.

A więc... więc... Andrew nagle uświadomił to sobie z całą ostrością... Tak... oczywiście...
Porucznik nie zwracał jednak uwagi na pana Thatchera i ciągle jeszcze zajmował się

wyłącznie Andrew.

− Tak wygląda sytuacja, panie Jordan, rozumie pan? I dodam, że skoro pan się upewnił, iż

pańska żona... hmm, wyszła za pana dla pieniędzy, oszukiwała pana z innymi mężczyznami i
była w ciąży z innym...

− Ależ to śmieszne, co pan mówi − wtrącił się Ned. − Przecież Andrew nie zabił Maureen!
Porucznik odwrócił się bardzo powoli do Neda i spojrzał mu w twarz.
− A pan uważa, że to pan Thatcher, prawda? Owszem, przyznaję, że to nie jest bez

podstaw. To całkiem logiczne przypuszczać, że człowiek żonaty dowiedziawszy się, że ma
mieć dziecko z żoną innego mężczyzny, mógł ją zabić. Istnieje jednak coś^ co całkowicie obala
podobną teorię. Pan Thatcher jej nie zabił. On to sam wie i ja także wiem. Całe to popołudnie,
od godziny dwunastej do wpół do siódmej wieczorem, pan Thatcher był obecny na posiedzeniu
zarządu. Ani na chwilę nie opuścił sali posiedzeń, sprawdzałem. Tuzin, a właściwie
czternaście osób jest w stanie potwierdzić jego alibi.

Znów odwrócił się do Andrew, a ciężkie powieki niemal do połowy przysłoniły jego

niebieskie, błyszczące oczy.

102

background image

− Wygląda na to, że znaleźliśmy się z powrotem w tym miejscu, z którego wyszliśmy,

prawda, panie Jordan? Ogromnie panu współczuję, bo los ciężko pana doświadczył. I gotów
jestem pierwszy to przyznać. Przypominam jednak raz jeszcze, że nakaz aresztowania pana
tkwi w mojej kieszeni i o ile ja mogę sądzić, nakaz ten jest równie dobrze uzasadniony teraz,
jak i w chwili, kiedy zostałem wyciągnięty z łóżka...

ROZDZIAŁ XXI

Andrew siedział odwzajemniając spojrzenie małych, upartych oczu porucznika. Niby

zdawał sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, ale tylko częściowo. Bo teraz był
absolutnie pewny. Wiedział, kto zabił Maureen.

− I cóż, panie Jordan? Nie ma mi pan nic do powiedzenia?
Na dźwięk głosu porucznika Andrew poczuł mocne bicie pulsu w skroniach. Wiedział. Ale

co z tego, skoro nie ma dowodów? Dopóki ich nie...

Spojrzał na leżący na kolanach list, datowany w przeddzień przyjęcia u Billa Stantona.
...zabrałem go ze sobą do biura. Po powrocie do domu musiałem się szybko przebrać i

całkiem zapomniałem o liście w kieszeni. Dopiero znacznie później przypomniałem sobie.
Pobiegłem do szafy, ale nie było w niej garnituru. Oddano go tymczasem do pralni
chemicznej, a zawartość wszystkich kieszeni leżała na

moim nocnym stoliku, z wyjątkiem listu. Nie chcę ulegać histerii, bo może zostawiłem go

w biurze albo machinalnie schowałem go gdzieś dobrze, po powrocie do domu... ale jeśli
nie, to...

Czuł jak rośnie w nim napięcie. Tak... Musi spróbować... improwizować... ryzykować...

Cóż miał do stracenia?

Wstał i podał list porucznikowi.
− Niech pan to sobie przeczyta, poruczniku. Ten list pisał pan Thatcher do Maureen w

przeddzień przyjęcia u Billa Stantona.

W czasie gdy porucznik czytał, Andrew zdawało się, że w ogóle jest pozbawiony nóg i

unosi się gdzieś w powietrzu.

− I co, panie Jordan? − spytał Mooney po lekturze.
− To dowód, iż pan Thatcher obawiał się o jeden z jego listów do Maureen. Że został on

przez kogoś przejęty, prawda?

− Tak by wyglądało z tego, co pisze...
− A więc? Nie rozumie pan? Wyjaśnia to całkowicie telefon mojej żony z mieszkania Billa

Stantona, który jakoby dotyczył Glorii Leyden. Powiedziałem przecież panu, że słyszałem jak
mówiła wtedy: Znalazł się? Chwała Bogu, bo już odchodziłam od zmysłów, ze ona... ONA,
poruczniku! Maureen dzwoniła do pana Thatchera, bo się bała, że ktoś znalazł jej list.
Przypuszczam, iż to Znalazł się? Chwała Bogu... dotyczy faktu, że pan Thatcher ten list
odnalazł. Co nie wyklucza, że został przedtem przez kogoś przeczytany. I tak było istotnie...

Owo niesamowite, dziwne uczucie bujania w powietrzu nie opuszczało Andrew, kiedy

mówił dalej:

− Przyznaję, poruczniku, że jest sporo w tej sprawie, o czym pan nie wie. A to głównie z

winy mojej i Neda, bo trochę rzeczy ukrywaliśmy przed panem. Wszyscy jednak wiedzą o
jednym: że pan Thatcher przez całe życie gorąco pragnął potomka. A to wyklucza możliwość
zamordowania Maureen, która była w ciąży z jego dzieckiem. Ale... co z żoną pana Thatchera?
Co z kobietą żyjącą szczęśliwie u boku kochanego męża, w luksusie, otoczoną szacunkiem i
poważaniem... Kobietą odkrywającą, że młoda osóbka, z którą jej mąż romansuje, jest jej
siostrzenicą, protegowaną, a do tego jeszcze ma urodzić mu dziecko?! Czyż nie stwierdzi ona,
że całe jej dotychczasowe życie rozpada się w gruzy? I uzna, że jedyną drogą pozbycia się
Maureen jest jej śmierć?

Andrew po tych słowach zwrócił się gwałtownie ku pani Thatcher − siedzącej nieruchomo

obok męża, z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu, z wargami zaciśniętymi, tworzącymi

103

background image

wąską linię.

− Dlatego wymyśliła pani tego Rodneya Millera, prawda? Wymyśliła pani osobę nie

mogącą niczemu zaszkodzić. Rodneya Millera, który podobno od dwóch lat nie żyje. Maureen
nie miała romansu z żadnym Rodneyem Millerem. Jej kochankiem w Pasadenie był pani mąż. A
ta żona Millera, pani jakoby najlepsza przyjaciółka, to pani sama! Wygnała pani Maureen z
domu, ale to na nic się nie zdało. Skoro tylko państwo wylądowali w Nowym Jorku, i ona się
zjawiła. Lont został zapalony. Wybuch był już tylko kwestią czasu...

Wreszcie... Wypowiedział te słowa. Naprawdę zdołał to zrobić, ale... dowody? Gdzie są?

Przejęty list. Podsłuchana rozmowa telefoniczna. Co to za dowody? Oczywiście, że żadne!
Trzeba jednak brnąć dalej − cofnąć się w takiej chwili równało się klęsce.

− Jasne jest − orzekł, choć jemu samemu ten głos wydawał się pusty i odległy − że to pani

Thatcher zabiła Maureen, i mogę tu przedstawić, jak do tego doszło. To Rosemary i Ned
wszystko poruszyli. A z drugiej strony była Maureen pragnąca zdobyć męża pani Thatcher,
choć rozpaczliwie broniąca się przed ujawnieniem przedwcześnie całej afery, póki nie będzie
miała absolutnej pewności co do ciąży. Wtedy to, całkiem przypadkowo Rosemary zakochuje
się w Nedzie. Można sobie wyobrazić, co to znaczyło dla Maureen. Nie dopuszczając do tego
małżeństwa, mogła wziąć wspaniały rewanż na Rosemary za siebie. Ale bez porównania
ważniejszą była tu idealna okazja, by przekonać panią Thatcher jaka ona, ta wyklęta Maureen,
jest lojalna, poczciwa. Jak to ma na względzie dobro wujostwa, przerażona perspektywą
popełnienia przez Rosemary tak nieodpowiedniego małżeństwa... Doskonale wiedziała, co ma
zrobić. Po wczorajszym lunchu z Rosemary zatelefonowała do pani Thatcher i zaprosiła ją do
siebie. Nie mogła tylko wiedzieć, że pani Thatcher przejęła jej list do męża i postanowiła
ostatecznie przerwać tę całą aferę... Pani Thatcher przybyła więc do mieszkania Maureen. A
wtedy to Maureen, uosobienie słodyczy i szlachetności, zaczęła dowodzić swej lojalności
ostrzegając ciotkę przed tak niefortunnym małżeństwem córki, malując w najczarniejszych
barwach jej przyszłego zięcia. I wówczas, ku jej nieopisanemu zdumieniu, pani Thatcher
przystąpiła do kontrataku. „Dowiedziałam się, że będziesz miała dziecko z moim mężem i...
i...”

Dalszy ciąg jego opowieści wpadł w pustkę. Andrew poczuł ogarniającą go panikę. Skąd

pani Thatcher mogła w owym czasie wiedzieć, że Maureen jest w ciąży? Przecież nie z
przejętego listu i nie od męża, który o tym liście nie wiedział. A więc... więc nie mogła
wiedzieć? Idąc do Maureen wiedziała tylko, że jest ona kochanką jej męża? I poszła ją zabić
wyłącznie z tego powodu? Nie... nie mógł sobie wyobrazić, aby pani Thatcher była zdolna do
morderstwa, o ile nie wiedziała o dziecku... Może więc poszła tam jedynie po to, by wymóc na
Maureen obietnicę zerwania z panem Thatcher... Ale jak mogła czegoś podobnego się
spodziewać, kiedy mąż był zwariowany na punkcie Maureen i skoro sama nie miała w
zanadrzu przeciwko niej jakiejś broni? Broni, nadającej się do kontrataku?

Aż nagle, kiedy już wszystko wydało mu się stracone, olśniło go... Oczywiście, pani

Thatcher miała broń do kontrataku. I wiedział, co było tą bronią. Maureen nie znała przecież
adresu elitarnej szkoły w Lozannie, gdzie przebywała Rosemary. Chcąc, aby list na pewno
trafił do rąk Rosemary, podała go przez jej rodziców w Pasadenie. A pani Thatcher zrozumiale
podejrzliwa o wszystko, co dotyczyło Maureen, list ten otworzyła. Skoro go przeczytała,
postanowiła nie wysyłać go. Zanotowała tylko na odwrocie koperty nowojorski adres Maureen
i zachowała list „na wszelki wypadek” u siebie. Mógł się kiedyś przydać. I rzeczywiście,
przydał się. Idąc do mieszkania Maureen, zabrała list ze sobą. „Ty mi zwrócisz męża, a ja ci
zwrócę twój list...”

Tak, orzekł w myślach Andrew. Tak właśnie musiało być. Wtedy to Maureen zobaczyła, że

wszystko dookoła niej sypie się w gruzy. I postanowiła wygrać swoją kartę: powiedzieć pani
Thatcher o dziecku. „Nie możesz mi nic zrobić, bo jestem w ciąży. Urodzę jego dziecko!” A
wtedy... rewolwer... walka... strzały...

104

background image

Na pewno musiało tak być. To jedyne sensowne rozwiązanie. I, na Boga, możliwe... po

prostu możliwe, że znajdzie się teraz i dowód! Przypomniał sobie kartkę z notatnika, na której
pani Thatcher napisała mu ich zastrzeżony numer telefonu − nie dalej jak rano. Dysponuje więc
próbką pisma pani Thatcher. Jeżeli odpowiadać będzie temu z adresem zapisanym ołówkiem
na odwrocie koperty z listem Maureen do Rosemary...

Drżącą ręką wyciągnął z kieszeni ten list. Wyjął także kartkę z notatnika, gdzie pani

Thatcher napisała numer ich telefonu − telefonu, z którego ani razu nie skorzystał, nawet nie
spojrzał na numer...

Przerażająco świadomy ciszy panującej dookoła i wlepionych w napięciu oczu wszystkich

obecnych w pokoju, Andrew spojrzał na numer telefonu, nakreślony ręką pani Thatcher.
Templeton 7-8077. Trzy siódemki. A wszystkie przekreślone w środku, na europejską modłę,
kreseczką − taką jak siódemki na odwrocie koperty z adresem Maureen.

Dowód!
Andrew zalało dzikie uczucie triumfu. I z wyrazem tego triumfu na twarzy zwrócił się do

porucznika.

− Wiem, co pan powie. Że to nie dowód. Żaden dowód. A jednak jest. Jedną z

wiadomości, jaką przed panem ukrywaliśmy, był fakt, że to Ned sfingował napad rabunkowy.
Przyszedł do naszego mieszkania, zastał Maureen nieżywą i ze względu na mnie upozorował
ten napad. Bo przy zwłokach Maureen na łóżku odkrył ten właśnie list. − Podał list
Mooneyowi i dodał: − Nie potrzebuje go pan teraz czytać. Wystarczy, by pan wiedział, że leżał
obok ciała. 1 nie tylko ja to panu mówię. To Ned go znalazł i on może to poświadczyć.
Zostawiono go przy zwłokach, zostawił go tam morderca... I mogę dowieść, że osobą, która go
tam zostawiła, jest pani Thatcher. Proszę, niech pan spojrzy na to... − Podał porucznikowi
kartkę wyrwaną z notatnika. − Tu ma pan pismo pani Thatcher. Proszę je porównać z adresem
napisanym ołówkiem na odwrocie tego listu. Niech pan się przyjrzy tym siódemkom. Nie może
być najmniejszej wątpliwości. To jest pismo pani Thatcher.

Pismo pani Thatcher! Nawet w tej chwili, kiedy fala radosnego triumfu zalewała go

całego, zdawał sobie sprawę, że to żałośnie nikły dowód... Pismo pani Thatcher? Owszem,
mógł dowieść, że to pani Thatcher napisała adres na odwrocie koperty... Ale... Jak to on przed
chwilą powiedział? I mogę dowieść, że osobą, która go tam zostawiła, jest pani Thatcher...
Czy naprawdę może? Oczywiście, że nie może. Wprawdzie był to w pewnym stopniu dowód,
ale czy będzie miał jakiekolwiek znaczenie w sądzie?...

Spojrzał na panią Thatcher, która wysunęła rękę z dłoni męża. Patrzyła mu teraz prosto w

oczy swym twardym, nieustępliwym wzrokiem. Ta sama pani Thatcher, która była taka
„słodka” dla niego rano, która tak mu wmawiała, że Maureen go kochała. Bo w zasadzie to
była dobra dziewczyna, zdolna obdarzyć mężczyznę prawdziwą miłością... właściwego
mężczyznę...
Poczuł budzącą się w nim wściekłość. Mówiła tak, bo było to rozpaczliwie
ważne dla niej, by rozproszyć

wszelkie wątpliwości, jakie mógł mieć co do swego małżeństwa. Skoro raz zacząłby

podejrzewać Maureen o zdradę, to w końcu doszedłby i do pana Thatchera. Dlatego była taka
„życzliwa” i ostrzegła go także o grożącym aresztowaniu. Koniecznie musiała się przekonać,
sprawdzić, czy podejrzewał Maureen o to.

Wściekłość wrzała w nim jeszcze, gdy po chwili przyłączyła się do niej panika. Zerknął na

Mooneya, który z twarzą kamiennie spokojną porównywał oba kawałki papieru. Nie, to na nic.
Musi mieć więcej dowodów. PRAWDZIWYCH dowodów. Musi je zdobyć, zdobyć za wszelką
cenę...

I jeszcze raz, kiedy wszystko wydawało się stracone, przyszła mu z pomocą pewna myśl.

Jedno było absolutnie pewne. Inicjatywa spotkania obu kobiet musiała na pewno wyjść od
Maureen.

105

background image

Wczoraj, po lunchu z Rosemary, Maureen nie mogła się już doczekać kontaktu z panią

Thatcher, by odegrać swą małą komedyjkę odnośnie Neda. A więc musiała dzwonić do pani
Thatcher w ciągu popołudnia.

Andrew zwrócił się do Rosemary: − Wczoraj, gdy przyszłaś do mnie do biura,

powiedziałaś, że Maureen będzie musiała poczekać, nim pomówi z twoją matką, bo ona była
akurat w swoim klubie brydżowym, prawda?

− Tak − potwierdziła lekkim skinieniem głowy Rosemary.
− I tak się składa, że jej klub brydżowy znajduje się w tym samym bloku co moje

mieszkanie. To pewnie zaskoczenie dla ciebie, ale podobnie jak ja, Maureen też to wiedziała.
Zresztą twoja matka wspomniała coś o tym, gdy przyszli po ciebie do nas. Tak więc Maureen
doskonale wiedziała, gdzie będzie twoja matka. W Royale Club. Zresztą, to jedyny klub
brydżowy w naszej okolicy...

Spojrzał znowu na Mooneya, zdając sobie sprawę, że jest to najbardziej ryzykowna gra,

jaką kiedykolwiek podejmował. A w tych klubach brydżowych dobre było to, że są otwarte do
bardzo późna.

Wpół do drugiej w nocy to jeszcze wcześnie dla Royale Club.
− Poruczniku − powiedział − a gdybym panu dowiódł, że Maureen dzwoniła wczoraj po

południu do pani Thatcher?...

Pani Thatcher głośno wciągnęła w płuca powietrze. Mooney podniósł wzrok znad kartek,

ale nic nie powiedział. Reszta zebranych patrzyła na Andrew i porucznika w pełnym napięcia
milczeniu.

Andrew podszedł do telefonu, na małej półeczce pod aparatem leżał Spis Numerów.

Odszukał Royale Club i nakręcił tarczę.

− Tu Royale Club − zgłosił się kobiecy głos.
− Wydział Kryminalny. Prosiłbym panią o pewną informację. Czy pani Thatcher grała w

waszym klubie wczoraj po południu?

− Wydział Kryminalny? − głos w telefonie powtórzył z lekkim odcieniem sceptycyzmu, a

po chwili dodał: − Zaraz sprawdzę... − I ledwie minęło kilka sekund, gdy głos podał: − Tak,
pani Thatcher uczestniczyła wczoraj w rozgrywkach cotygodniowych turniejów brydżowych,
które się zaczęły o wpół do trzeciej.

− A czy istnieje jakakolwiek możliwość sprawdzenia, czy był do niej jakiś telefon z miasta

w tym czasie?

− Oczywiście. Odnotowujemy wszystkie napływające rozmowy telefoniczne. Wpisujemy

nazwisko i numer wzywającego na kartce z kopią. Kartkę posyłamy do grającego na sali
brydżowej, który decyduje, czy może odejść od stolika, czy też wzywający ma zadzwonić
jeszcze raz później. A te kopie przechowuje się w klubie przez parę dni. W ten sposób
zabezpieczamy się od zarzutów, że jakaś rozmowa nie została awizowana. Jedną chwileczkę,
proszę!

Pełen nieopisanego napięcia Andrew czekał ze słuchawką w ręku. Wreszcie kobiecy głos

pojawił się znowu po drugiej stronie.

− Tak, proszę pana. Był telefon. Mam przed sobą tę kartkę. O piętnastej czterdzieści pięć

dzwoniła pani Maureen Jordan.

− Maureen Jordan dzwoniła wczoraj − głośno powtórzył Andrew − o piętnastej

czterdzieści pięć, tak?

Usłyszał za plecami coś jakby głębokie westchnienie czy zaczerpnięcie powietrza. A potem

głos Rosemary, atakującej gniewnie:

− Ale czego to niby dowodzi? Maureen mogła dzwonić do mamy i powiedzieć jej o mnie i

o Nedzie. Ale to nic nie znaczy. W każdym razie nie dowodzi, że mama...

Głos kobiecy z klubu mówił coś jeszcze:

106

background image

− Halo, proszę pana! Jedna z naszych pań grających akurat tu w klubie była partnerką pani

Thatcher we wczorajszych rozgrywkach. I mówi mi właśnie, że gdy pani Thatcher wróciła po
tej rozmowie, dograła tylko do końca rozpoczęte rozdanie i zaraz wyszła. Szczęśliwie jej
partnerka znalazła kogoś do dalszej gry...

− Dziękuję pani − powiedział Andrew. − Bardzo pani dziękuję. Czy zechciałaby pani

powtórzyć tę informację porucznikowi Mooneyowi? − A nim podał mu

słuchawkę, objaśnił: − Pani Thatcher rozgrywała akurat robra z partnerką, ale zaraz po

otrzymanym telefonie od Maureen dokończyła tylko to jedno rozdanie i wyszła, zostawiając
partnerkę samą. Ta kobieta z klubu opowie to panu szczegółowo.

− Ale to ona... To ona wyciągnęła rewolwer!
Ten piskliwy, histeryczny niemal ton głosu rozdarł nagle powietrze w chwili, kiedy

porucznik brał słuchawkę z rąk Andrew.

Z wielkim trudem Andrew zmusił się, by spojrzeć na panią Thatcher. Stała między mężem a

córką. Wyraz oczu miała dziki, a twarz przerażająco wykrzywioną.

− To Maureen... To ona... Mówiła: Oddaj mi ten list, bo cię zastrzelę... Tak mówiła... Bo to

ona zaczęła... I był ten rewolwer... Nie wiem... nie myślałam...

Z trudem wymawiane słowa przeszły w szloch. Zrobiła niezdecydowany ruch w kierunku

męża, a potem wybiegła na oślep ź pokoju.

− Mamo! Mamusiu! − zawołała Rosemary, podążając za nią.
Pan Thatcher stał chwilę całkiem nieruchomo, ze zwieszonymi w dół ramionami. Potem

usiadł w fotelu i ukrył twarz w dłoniach.

Andrew słyszał szorstki, autorytatywny głos porucznika mówiącego do telefonu. Jak przez

sen zdawał sobie sprawę, że Ned podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu.

To była PRAWDA − pomyślał. W ciągu całego tego koszmarnego, utrudzonego dnia

chodził, potykając się po omacku, szukając tej prawdy, łudząc się, że skoro już ją znajdzie,
wszelki koszmar się rozwieje. No i cóż... Prawda już była wiadoma − nie tylko prawda o
Maureen i jej śmierci, ale także o nim samym, o Nedzie, o Thatcherach i... o jego matce.
Wszystko zostało bez reszty wyjaśnione. Każdy z nich ukazał swoją prawdziwą twarz. A on,
Andrew Jordan, został poddany próbom najcięższym w jego dotychczasowym życiu.

I w jakim celu? Czy wypaliło się w nim to wieczne zwątpienie i niepewność, jakie czyniły

z niego tak łatwą ofiarę w rękach Maureen? Możliwe, że tak. Może, z czasem, znajdzie coś
innego, co zajmie to miejsce. W tej chwili jednak czuł jedynie krańcowe wyczerpanie i gorzkie
uczucie litości dla pani Thatcher. Nie było tu zdemaskowania czarnego charakteru, jak to
oglądał często w klasycznym dramacie kryminalnym. To była Maureen, wyciągająca z grobu
rękę, by zniszczyć swoją ostateczną ofiarę. Tak... role zostały odwrócone. Ofiara była tu

mordercą, a morderca jeszcze jedną z ofiar.
Porucznik Mooney kończył swą rozmowę telefoniczną.
− Tak, dziękuję pani. Będę tam rano, żeby sprawdzić.
Potem odłożył słuchawkę i zwrócił się do pana Thatchera swym nieustępliwym tonem: −

Może pan zechce pójść do swej małżonki, panie Thatcher, i poprosić, żeby tu zeszła.

Pan Thatcher zaczął podnosić się bardzo powoli. Ned pospieszył, by mu pomóc.
I wtedy właśnie Andrew stanął twarzą w twarz z jedną jeszcze rzeczą, ze stwierdzeniem,

które na pewno zmieni całe jego życie. Gdyby wiedział to wszystko o Maureen, co wiedziała
pani Thatcher − sam byłby ją zabił. Był tego całkiem pewien. Jakikolwiek los czekał panią
Thatcher w przyszłości, byłby to jego los, gdyby nie czuwała nad nim łaska Opatrzności.

− Proszę tu pozostać, panie Thatcher − powiedział. − Ja pójdę do niej. Sądzę, że to

powinienem być ja...

-----------

107

background image

108


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cykl o Sabinie Kane Tom 3 zielonooki demon Jaye Wells
ROŚLINY ZAWSZE ZIELONE
dymano teoria by demon
ZielonySkarbiec
zielona ksiega K2HHJSHOJH2WI6CEC7LSEDKHWNOUJJUDXNP2PYA
Centrum Zielonych technologii raport
Gwarda Zielone środki transportu miejskiego
ZAPROSZENIE, Documents, IP Zielona gora, mat inf
Zielona gąsienica, przepisy dla DZIECI
Zupa z zielonej herbaty
W zielonym gaju gdzie sarenki żyją, Teksty piosenek, TEKSTY
testy z Ani z Zielonego.. Chłopcy z placu broni, Lektury SP scenariusze lekcji
ZUPA Z KURKAMI I ZIELONYM GROSZKIEM
EKOLOGICZNE UŻYTKI ZIELONE
żółty zielony

więcej podobnych podstron