MARK TWAIN
Tomek Sawyer za granicą
Tomek Sawyer detektywem
PRZEŁOŻYLI
Andrzej Nowak
Barbara Sławomirska
POSŁOWIEM OPATRZYŁ
Andrzej Nowak
Tytuł oryginału Tom Sawyer Abroad. Tom Sawyer Detective
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Śląsk" Katowice 1988
SPIS TREŚCI
Tomek Sawyer za granicą
ROZDZIAŁ l
Tomek szuka nowych przygód
Czy sądzicie, że Tomek, po tych tam wszystkich przygodach
, uspokoił się wreszcie?
Myślę o tych, które przeżywaliśmy na rzece, i o tych, które nas spotkały, gdyśmy
uwalniali czarnego Jima, a Tomka postrzelono w nogę. Ale gdzie tam! Co rusz brała go
chętka, by mieć ich jeszcze więcej. I to był cały skutek. No. bo widzicie, kiedy już
wróciliśmy do siebie, w górę rzeki, sławni jak nie wiem co, z tej naszej, że tak powiem,
bardzo długiej podróży, a całe miasto wyległo nas powitać niosąc pochodnie i
wygłaszając mowy, gdy wszyscy wiwatowali i krzyczeli „Hurra!", zrobiono z nas
wielkich bohaterów, a przecież Tomasz Sawyer zawsze głównie to miał na uwadze.
Przez jakiś czas, i owszem, był zadowolony. Wszyscy koło niego skakali, a on
zadzierał nosa i łaził po całym mieście, jakby wszystko tu wokół do niego należało. Ten i
ów nazywał go Tomkiem Sawyerem Wielkim Podróżnikiem, więc kiedy tego słuchał,
nadymał się tak bardzo, że o mało nie pękł. Sami chyba widzicie, że miał nade mną i
Jimem nielichą przewagę, bo przecież my spłynęliśmy w dół rzeki na tratwie, a tylko w
górę wracaliśmy parowcem, podczas gdy Tomek podróżował statkiem w obie strony.
Owszem, chłopaki zazdrościli Jimowi i mnie ile wlezie, ale przed T o m k i e m — tam
do kata! —— płaszczyli się aż wstyd.
No cóż, może by jakoś w końcu nawet się tym zadowolił, gdyby nie stary Nat
Parsons, poczmistrz; był to chłopina diabelnie długi i chudy, z racji wieku całkiem już
wyłysiały, ni to poczciwy, ni to cokolwiek przygłupi, a w dodatku największy gaduła,
jakiego w życiu widziałem. Przez całe trzydzieści lat on jeden w miasteczku cieszył się
sławą — rzecz jasna, sławą podróżnika — i oczywiście był z tego straszliwie dumny, a
przy tym wyliczono, że w ciągu tych właśnie ostatnich trzydziestu lat zdążył już
opowiedzieć o swojej wędrówce ponad milion razy, przy czym za każdym razem
sprawiało mu to przyjemność. Aż tu ci nagle ni z tego, ni z owego pojawia się jakiś
chłopak, lat niespełna piętnaście, i sprawia, że wszyscy wytrzeszczają ślepia i zaczynają
podziwiać te jego podróże, więc biednego staruszka mało szlag nie trafiał. Toteż aż
zieleniał na twarzy słuchając Tomka i słysząc, jak ludzie mówią „O, do diaska!",
„Naprawdę?!", „A niech to licho weźmie!" i takie tam różne rzeczy, ale jakoś za nic nie
mógł się od tego oderwać, zupełnie tak samo jak mucha, co tylnymi łapkami wpadła do
melasy. Ale jak tylko Tomek choć na chwilę przerwał, żeby trochę odsapnąć, biedny
staruszek od razu pakował się ze swoimi starymi podróżami, no i bajdurzył o nich, ile się
tylko dało. Tyle że jego podróże zdążyły się już osłuchać i niewiele na nie zważano, więc
aż żal brał na niego patrzeć. No więc Tomek czym prędzej znów przejmował pałeczkę, a
potem znowuż ten stary — i tak dalej, i dalej, przez dobrą godzinę czy więcej jeden
próbował przegadać drugiego.
1
Mowa o przygodach opisanych w powieściach Przygody Tomka Sawyera i Przygody Hucka.
Bo widzicie, z tymi podróżami Parsonsa to było tak: Kiedy został poczmistrzem i nie
miał jeszcze pojęcia o całym interesie, przyszedł list adresowany do kogoś, kogo on
wcale nie znał, bo nikogo takiego w miasteczku w ogóle nie było. Cóż, nie wiedział, c o
p o c z ą ć ani jak się zachować, a list leżał i leżał całymi tygodniami, a on już na sam
jego widok dostawał białej gorączki. List nie miał znaczka, więc o to musiał się martwić
jeszcze dodatkowo. Bo nie było sposobu, ażeby jakoś pobrać należne dziesięć centów,
dlatego też uważał, że rząd pociągnie go za to do odpowiedzialności, a może jeszcze przy
tym wszystkim wyleją go z roboty, kiedy się przekonają, że nie wziął opłaty. I w końcu
nie mógł już tego wszystkiego wytrzymać. Nie spał po nocach, nie jadł, schudł tak, że
wyglądał jak cień, a jednak nie poprosił nikogo o radę, bo ta sama osoba, którą by
poprosił, mogłaby się przecież jeszcze zwrócić przeciwko niemu i donieść rządowi o tej
historii z listem. Wziął i zakopał list pod podłogą, ale i tak na nic się to zdało; kiedy tylko
się spostrzegł, że ktoś, zupełnie przypadkowo, stanął właśnie w tym miejscu, zaraz
przenikał go dreszcz i opadały różne podejrzenia, toteż, czuwał tak długo, dopóki całe
miasto nie opustoszało i nie pogasły w nim światła, a potem zakradał się tam,
wydostawał list i zakopywał go w zupełnie innym miejscu. Rzecz prosta, ludzie zaczęli
go unikać, kręcili tylko głowami, szeptali coś do siebie, bo sądząc po tym, jak się
zachowywał i jak wyglądał, można by dojść do wniosku, że musiał kogoś zabić albo
uczynić jakąś inną straszną rzecz, tyle że nikt nie wiedział co. I gdyby był tu obcy,
pewnie by go zlinczowali.
No więc, jak mówiłem, skończyło się na tym, że dłużej nie mógł tego wytrzymać;
dlatego postanowił udać się do Waszyngtonu i pójść najzwyczajniej do Prezydenta
Stanów, wyznać mu wszystko szczerze nie zatajając niczego, o, ani na tyle, a później
wyjąć list, położyć go przed całym rządem i powiedzieć: „No, trudno, oto on; możecie ze
mną zrobić, co wam się tylko spodoba, ale Niebiosa i tak mnie osądzą, bo ja jestem bez
winy i wcale nie zasługuję, ażeby mnie dosięgło karzące ramię prawa, a przy tym
zostawiam rodzinę, która gotowa jeszcze umrzeć z głodu, choć z całą sprawą nie miała
nic wspólnego, i mogę przysiąc, że to cała prawda." Tak też i zrobił. Przejechał się
kawałek parostatkiem, ciupinę dyliżansem, ale całą resztę drogi odbył w siodle i ta droga
do Waszyngtonu zabrała mu aż trzy tygodnie. Po drodze obejrzał sobie szmat kraju, całe
mnóstwo wsi i ze cztery miasta. Nie było go prawie osiem tygodni, a potem, kiedy już
wrócił, w całym miasteczku nie znalazłbyś większego zarozumialca. Te podróże zrobiły
z niego największą znakomitość w całej okolicy, bo o. nim najwięcej mówiono, a ludzie
ściągali do nas z miejscowości odległych aż o trzydzieści mil i z różnych zapadłych dziur
w stanie Ilinois, a wszystko tylko po to, by na niego popatrzeć — stali i wytrzeszczali
gały, a on trajkotał swoje. Chybaście jeszcze niczego takiego nie oglądali.
I nie było sposobu, żeby jakoś ustalić, który z nich jest większym podróżnikiem;
jedni mówili, że Nat, inni znowuż — że Tomek. Wszyscy przyznawali, że Nat widział
więcej, gdy idzie o długość geograficzną, ale musieli się też zgodzić, że wszystko, co
Tomek stracił na długości, to odbił sobie jakoś na szerokości oraz na klimacie. To był
mniej więcej punkt wyjścia; obaj więc musieli wykrzykiwać historie swoich mrożących
krew w żyłach przygód, ażeby w ten sposób jakoś wysforować się naprzód. Tamta blizna
po kuli w Tomkowej nodze była nie lada przeszkodą dla Nata Parsonsa, ale Nat wprost
wyłaził ze skóry, choć był w dość kiepskiej sytuacji, bo kiedy opisywał tę swoją
przygodę, którą to o n przeżył w Waszyngtonie, Tomek wcale nie siedział spokojnie, tak
jak powinien robić, żeby wszystko wypadło po sprawiedliwości, ponieważ co rusz
wstawał i spacerował sobie powoli tuż obok, ciągle kuśtykając. A tego utykania Tomek
nie pozbył się nigdy, bo kiedy noga już mu się zagoiła, ćwiczył je w domu nocami, toteż
zawsze kuśtykał zupełnie na świeżo.
A z tą przygodą Nata to było tak, choć nie wiem, na ile jest ona prawdziwa; być
może wyczytał ją w gazecie albo jeszcze gdzieś indziej, chociaż trzeba mu przyznać, że
umiał ją opowiadać. Sprawiał, że każdemu ciarki przechodziły po plecach, że każdy,
słuchając tego, bladł i wstrzymywał oddech, a zdarzało się czasem, że kobiety i
dziewczyny to aż mdlały z wrażenia. No więc, jeżeli dobrze pamiętam, to było właśnie
tak:
Wpadł pełnym galopem do Waszyngtonu, odstawił konia do stajni i dawaj ze swoim
listem do domu Prezydenta, ale tam powiedzieli mu, że Prezydent jest akurat na
Kapitolu
i właśnie szykuje się w drogę do Filadelfii, więc jeśli Nat chce go jeszcze
dołapać, to nie ma ani minuty do stracenia. Nat o mało trupem nie padł, tak go to rąbnęło.
No bo konia miał w stajni i nie wiedział, co począć. Ale właśnie jak raz przejeżdżał obok
rozklekotaną dryndą jakiś czarnuch i wtedy Nat pomyślał, że to może być szansa. No
więc podbiega i krzyczy: „Pół dolara, jeśli podrzucisz mnie na Kapitol w pół godziny i
jeszcze dwadzieścia pięć centów ekstra, jeśli uwiniesz się w dwadzieścia minut!"
— Zrobione! — powiada czarnuch.
Nat wskoczył, zatrzasnął drzwiczki i popędzili przed siebie, gnając na łeb, na szyję
po najbardziej wyboistej drodze, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć, a hurkot i
łomot był przy tym jak nie wiem co. Nat wsunął ręce w takie tam uchwyty i trzymał się
ile siły, ale zaraz potem drynda wyrżnęła o kamień i podskoczyła w górę, tak że
wyleciało z niej calutkie dno, a kiedy znowu opadła na koła, stopy Nata grzmotnęły o
ziemię, i wtedy się połapał, co mu grozi, jeżeli nie da rady dotrzymać kroku dryndzie.
Był ledwie żywy ze strachu, ale starał się, jak mógł, uczepił się tych uchwytów, a jego
nogi to tylko migały w powietrzu. Wołał na woźnicę, wrzeszczał ile siły; wołały też
tłumy ludzi zebrane na ulicy, no bo wszyscy widzieli, jak przebierał nogami pod wozem i
jak jego ręce i głowa podskakiwały tam, w środku, widzieli przez okna, w jak wielkim
jest niebezpieczeństwie, ale im więcej krzyczeli, tym głośniej wydzierał się Murzyn,
który okładał swoje konie batem i uspokajał Nata: „ Nie ma strachu, szefie, podrzucę
pana na czas, podrzucę, a jakże!" Bo on, widzicie, myślał, że tamci jeszcze go
-popędzają, a rzecz jasna niczego nie mógł słyszeć, taki był straszny har-mider. Tak więc
pędzili przed siebie, a ludzie aż kamienieli ze zgrozy na sam ich widok. I kiedy w końcu
wpadli na Kapitol, wszyscy zapewniali, że była to najszybsza jazda, jaką ktokolwiek tu
odbył. Konie padły bez sił,, Nat wyskoczył ze środka, też ledwie żywy, cały pokryty
kurzem, bosy i w łachmanach, ale dotarł na czas, i to w ostatniej chwili. Dopadł
Prezydenta, wcisnął mu list, a Prezydent zaraz od ręki go ułaskawił i wtedy Nat dał
Murzynowi aż dwie ćwierćdolarówki ekstra, zamiast jednej, bo wiedział, że gdyby nie ta
drynda, to nie zdążyłby w porę, żeby nie wiem co.
Tak, to b y ł a diabelnie morowa przygoda i Tomek Sawyer, chcąc zakasować
tamtego, musiał obnosić swoją bliznę po kuli aż do siódmych potów.
Ale cóż, z czasem sława Tomka zaczęła powolutku blednąc, a to z powodu
przeróżnych innych rzeczy, które się wydarzyły i przysporzyły tematu do rozmów.
2
Kapitol — siedziba Kongresu Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie.
Najsam-przód wyścigi konne, a na dobitkę jeszcze pożar domu, potem cyrk, wreszcie
zaćmienie słońca, i tak stopniowo zaczął się powrót do normalnego życia, ot, jak to
zwykle bywa. Wtedy nikt już wcale nie mówił o Tomku, a ja, że tak powiem, nigdy
jeszcze nie widziałem nikogo bardziej przygnębionego i zmarkotniałego.
Wkrótce też zaczął się trapić; zamartwiał się całymi dniami, a kiedy go zapytałem,
czemu się tak gryzie, odpowiedział, że omal serce mu nie pęknie, kiedy sobie pomyśli, że
czas nie stoi w miejscu, że on sam wciąż się starzeje, a tu nie wybuchają żadne krwawe
wojny, więc nie widzi sposobu okrycia się sławą. Cóż, chłopcy zawsze rozumują
podobnie, ale on był pierwszym, jakiego widziałem, co wyjawił to zupełnie otwarcie.
Dlatego też przystąpił do pracy nad planem, który mógłby uczynić go sławnym;
szybko to sobie wymyślił, a także zaproponował Jimowi i mnie, że i nas tam włączy.
Taki już był ten Tomek, wspaniałomyślny i szczodry. Tak, sporo jest chłopaków, którzy
są dla ciebie od razu diabelnie dobrzy i przyjacielscy, gdy ty masz akurat jakąś
niekiepską rzecz w garści; ale jak tylko i m się coś morowego przytrafi, to cześć i mają
cię w nosie. Nie da się ukryć: Tomek Sawyer nigdy tak nie postępował. Całe mnóstwo
chłopaków będzie się zaraz łasić i podlizywać, jeśli zobaczą, że zajadasz jabłko i będą
mieli ochotę wyłudzić spory ogryzek, lecz kiedy akurat oni mają jabłko, a ty poprosisz,
żeby ci dali ugryźć, i przypominasz, że ty kiedyś przecież im dałeś, to mówią: piękne
dzięki, ale nici z tego. Tylko że spostrzegłem, że oni i tak w końcu przychodzą na twoje
podwórko, byle cierpliwie poczekać.
No więc poszliśmy do lasu na wzgórzu i Tomek powiedział nam, w czym rzecz. To
miała być krucjata.
— A co to takiego ta krucjata? — zapytałem. Spojrzał na mnie z pogardą, jak
zawsze, kiedy było mu za kogoś wstyd, i powiedział:
— Huckelberry Finnie, czy chcesz przez to powiedzieć, że nie wiesz, co to jest
krucjata?
— A tak — odrzekłem. — Nie wiem. I wcale o to nie dbam. Żyłem do' tej pory,
jakoś się bez tego obchodziłem i jestem zdrów. Ale jak mi powiesz, to wtedy będę
wiedział i to mi wystarczy. Nie widzę żadnego sensu w wynajdywaniu jakichś tam
różnych rzeczy i napychaniu sobie nimi głowy, skoro nawet nie wiem, czy będzie kiedyś
okazja, żeby z nich skorzystać. Był kiedyś taki jeden, zwał się Lance Williams, który
nauczył się mówić w języku Indian Czoktawów. No i co? Zjawił się ktoś inny i
zafundował mu miejsce na cmentarzu. No, ale dobra, więc co to jest ta krucjata? Tyle że
zanim zaczniesz, powiem ci jeszcze jedno: jeżeli ta sprawa została już opatentowana, to
żadnej forsy z tego nie wy-ciśniesz. Bill Thompson...
— Opatentowana! — wykrzyknął w odpowiedzi. — Jak żyję, nie widziałem takiego
idioty! Krucjata to taki rodzaj wojny.
Pomyślałem, że chyba z nim coś niedobrze. Ale gdzie tam, mówił całkiem serio i
teraz ciągnął swoje, zupełnie już uspokojony.
— Krucjata to taka wojna, w której idzie o to, żeby wyzwolić Ziemię Świętą.
— J a k ą znów Ziemię Świętą?
— Do licha! Jest tylko jedna.
— Ale co n a m do tego?
— Co? To nie rozumiesz? Jest teraz w rękach niewiernych i naszym obowiązkiem
będzie ją im wydrzeć.
— A w jaki to niby sposób pozwoliliśmy ją im zagarnąć?
— Wcale nie pozwoliliśmy. Oni zawsze ją mieli.
— Do licha, Tomku, no to przecież i teraz musi do nich należeć, nieprawda?
— Cóż, oczywiście, należy. Kto powiedział, że nie? Myślałem długo, ale jakoś nie
mogłem się w tym wszystkim połapać. Więc mówię mu:
— Jak dla mnie, to już trochę za wiele, Tomaszu Sawyerze. Gdybym, powiedzmy,
miał farmę i ona byłaby moja, a ktoś tam chciałby mi ją odebrać, to czy miałby rację,
gdyby...
— Ech, do diaska! Za mało wiesz, żeby to zrozumieć, Hucku Finnie! Toż to przecież
nie farma, ale coś zupełnie innego. Bo widzisz, to jest tak. Oni mają tam ziemię, po
prostu .sarną ziemię, i to już w ogóle w s z y s t k o , co mogą posiadać; ale to nasi żydzi i
nasi chrześcijanie uczynili tę ziemię świętą, dlatego tamci nie mają żadnego interesu,
żeby na niej siedzieć i wciąż ją plugawić. To hańba i ani przez jedną chwilę nie
powinniśmy do tego dopuszczać. Winniśmy na nich wyruszyć i odebrać ją.
— No, dobra, ale to wszystko wydaje mi się najbardziej pokiełbaszoną rzeczą, o
jakiej tylko słyszałem. Bo gdybym miał farmę, a ktoś tam...
— Czy nie mówiłem ci już, że to nie ma nic wspólnego z żadną farmą? Farma to
tylko interes, zwykły przyziemny interes i cześć, i to w ogóle wszystko, co możesz o tym
powiedzieć; a tu, to coś wyższego, to sprawa religijna, no i zupełnie inna.
— I to ma być religijne, jechać gdzieś i zabierać ziemię ludziom, którzy ją
uprawiają?
— Jasne, zawsze tak uważano.
A Jim pokręcił tylko głową i powiedział:
— Paniczu Tomku, tutaj z całą pewnością musi być coś nie tak, tutaj z całą
pewnością jest coś nie w porządku. Bo ja też jestem religijny; do tego znam całe
mnóstwo bardzo religijnych osób, ale jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo, co by tak
postępował.
To rozwścieczyło Tomka, więc oświadczył:
— Do kata, to już może przyprawić człowieka o mdłości, takie zakute, takie ośle łby!
Gdyby tak któryś z was przeczytał kiedyś cokolwiek o historii, to by wiedział, że sam
Ryszard Rwie Serce, sam papież i Godfrey Bulion czy jak mu tam było, i całe mnóstwo
innych ludzi na świecie, tak samo szalenie szlachetnych i pobożnych, ciachało i tłukło
niewiernych przez ponad dwieście lat, próbując im odebrać tę całą ich ziemię, przy tym
przez cały czas pławili się aż po uszy we krwi. A tutaj ni stąd, ni zowąd wyskakuje
dwóch zakutych tępaków z ostępów nad Missouri i w dodatku twierdzą, że wiedzą, co
jest złe, a co dobre, i to lepiej niż tamci! To już zbytnia bezczelność!
No cóż, to oczywiście ukazało nam sprawę z trochę innej strony, toteż i Jim, i ja
poczuliśmy się nagle nieukami, z r o b i ł o nam się wstyd, a ja pożałowałem, żeśmy się
tak zbłaźnili. Zapomniałem języka w gębie i Jim też na jakiś czas go zapomniał, ale
niedługo potem odezwał się znowu:
— No to chyba wszystko w porządku. Bo jeżeli oni nic o tym nie wiedzieli, to tym
bardziej my, biedni ciemni ludzie, ■nie musieliśmy wiedzieć, a teraz, kiedy już wiemy,
że to nasz obowiązek, musimy tam pojechać i uporać się z tą robotą najlepiej, jak
umiemy. A jednak, tak czy owak, żal mi tych niewiernych, tak samo jak i pewnikiem
paniczowi Tomkowi. Najtrudniej to chyba przyjdzie nam zabijać ludzi, których wcześniej
nawet nie było kiedy poznać i którzy nie zrobili nam nijakiej krzywdy. No bo to tak, sami
chyba widzicie. Gdybyśmy tylko wg trzech poszli do nich i powiedzieli, że jesteśmy
głodni i poprosili, żeby dali nam coś przekąsić, to może oni by się okazali tacy sami jak
wszyscy ludzie. Nie wydaje się wam? Bo jakże tak, pewnie by nam dali, wiem że tak by
było, no a wtedy?
— Co wtedy?
— No bo, paniczu Tomku, idzie mi właśnie o to, że pewnie nie da rady, że n i e
p o t r a f i m y zabijać tych biedaków, co to nie zrobili nam przecież żadnej krzywdy,
chyba żebyśmy złapali dryg do tej roboty. I wiem o tym na pewno, o, tak, paniczu
Tomku, wiem o tym bardzo dobrze. Ale gdybyśmy tak wzięli siekierę albo nawet dwie,
tylko ty, ja i Huck, i gdybyśmy przepłynęli rzekę podczas nowiu i zatłukli całą tę
przeklętą rodzinę, co mieszka na brzegu Sny, a potem jeszcze spalili im chałupę i...
— Mocny Boże, ale z was nudziarze! — odrzekł na to Tomek. — Dosyć mam już
gadania z takimi jak wy, jak ty i Huck Finn, co to nic, tylko próbujecie obracać kota
ogonem i zamiast okazać choć trochę zdrowego rozsądku, wciąż tylko wywlekacie same
jakieś przeróżne teologie i inne tam majestaty w świetle porządku prawa!
Ale tu Tomek Sawyer nie był zupełnie w porządku. Jim nie chciał przecież nic złego,
a ja także nie. I dobrze wiedzieliśmy, że to właśnie on ma rację, a nie my, ale przecież my
tylko chcieliśmy się dowiedzieć, jak się do tego zabrać, i to wszystko; a jedynym
powodem, dla którego nie chciał nam sprawy wyjaśnić tak, byśmy zrozumieli, było
wyłącznie to, że my obaj byliśmy nieukami, a do tego tacy ciemni, czemu nie zaprzeczę,
tyle że — tam do licha! — myślę, że to jeszcze nie żadna zbrodnia.
Ale Tomek nie chciał już więcej nawet o tym słuchać, powiedział tylko, że
gdybyśmy tak zabrali się do rzeczy z należytym animuszem, on zebrałby wówczas parę
tysięcy rycerzy, zakuł ich od stóp do głów w stalowe zbroje, mnie by zrobił
porucznikiem, a Jima markietantem, sam zaś by objął dowództwo i zmiótł tę całą
pogańską hałastrę do morza jak muchy i wracałby później do domu przez cały świat
promieniejący chwałą niczym zachód słońca. I powiedział jeszcze, że nie potrafiliśmy
wyczuć naszej szansy, gdyśmy ją mieli pod nosem, dlatego on już nie zaofiaruje nam jej
po raz drugi. A kiedy już się uparł, nie było żadnej siły, żeby zmienił zdanie.
Tyle że aż tak bardzo mi na tym nie zależało. Jestem z natury spokojny i nie lubię
żadnych awantur z ludźmi, którzy i ze mną nie szukają zwady. I jeżeli niewierny będzie
miał się dobrze, to i ja będę z tego zadowolony, i niech już tak zostanie.
Ten cały pomysł Tomek wziął z książki Waltera Scotta, którą stale
czytał. A był to pomysł zupełnie szalony, bo moim zdaniem nikt nigdy
by nie potrafił zwołać tylu chłopa, a nawet gdyby ich zwołał, to i tak
pewnie by jak nic oberwał w skórę. Wziąłem tę książkę i wszystko to
sobie przeczytałem, ale jak na mój rozum, większość tych jegomościów,
co porzucili farmy, żeby iść na krucjatę, nieźle się tam musiała
namordować.
ROZDZIAŁ II
Balon idzie w górę
Tomek wyskakiwał co rusz to z innym pomysłem, ale każdy z nich miał gdzieś jakiś
feler, toteż musiał je po kolei odrzucać. Tak że na koniec niewiele brakowało, a wpadłby w
prawdziwą rozpacz. I właśnie wtedy gazety z St. Louis zaczęły się rozpisywać o balonie, co
miał lecieć aż do Europy, i Tomek umyślił sobie, że musi tam pojechać i zobaczyć, jak ten
balon wygląda, tylko jakoś nie mógł się zdecydować. Ale gazety trąbiły wciąż swoje, więc w
końcu doszedł do wniosku, że jeśli się nie wybierze, to straci jedyną taką okazję; potem
wywiedział się jeszcze, że Nat Parsons sposobi się do drogi, żeby obejrzeć ten balon, i to go,
rzecz jasna, ruszyło. Nie mógł pozwolić na to, żeby Nat Parsons wrócił i chełpił się wobec
wszystkich, że widział, co trzeba, i żeby on musiał tego słuchać i siedzieć jak trusia. Chciał
jednak, abyśmy Jim i ja również tam pojechali, no więc pojechaliśmy.
Ten balon był całkiem nielichy i miał do tego takie skrzydła i wachlarze i inne przeróżne
rzeczy, i wcale nie był podobny do balonów, jakie widuje się na obrazkach. Stał sobie na
skraju miasta, dość daleko, pośrodku pustej parceli na rogu Dwunastej Ulicy. A dookoła
kłębił się tłum i naśmiewał się ile wlezie, z niego i z tego jegomościa, co to miał nim lecieć —
bladego chudeusza, w którego oczach widać było, wiecie, coś jakby delikatny odblask
promieni księżyca. Wszyscy mu w kółko powtarzali, że nigdzie nie poleci. Jego to
rozwścieczało; odwracał się do ludzi, wygrażał im pięścią i mówił, że są ślepym zbydlęciałym
motłochem, ale pewnego dnia przekonają się jeszcze, że oto mieli możność stać twarzą w
twarz z jednym z tych, co dźwigają narody i tworzą cywilizację, tyle że byli za głupi, aby o
tym wiedzieć, i że kiedyś tutaj, dokładnie w tym samym miejscu, ich własne dzieci i wnuki
wystawią mu pomnik, który przetrwa tysiąclecia, podczas gdy jego imię przetrwa nawet
pomnik. A wtedy tłum wybuchał śmiechem i wykrzykiwał pod jego adresem; ludzie
dopytywali, jak się nazywał, zanim wyszedł za mąż, i radzili, co trzeba zażyć, żeby tego nie
robić, i jak miała na imię babka kota jego siostry, i takie tam inne rzeczy, jak to zwykle tłum,
kiedy dorwie gościa i natrząsa się z niego. No cóż, niektóre te historie były n a p r a w d ę
śmieszne i diablo zmyślne, tego nie da się ukryć — ale tak czy inaczej to nie było w porządku
ani za bardzo po męsku, że taka kupa luda czepiała się jednego, a do tego aż tyłu wygadanych
spryciarzy, podczas gdy tamten widać nie miał daru-mowy, ażeby im wygarnąć i odgryźć się
jak trzeba. Ale, na Boga, właściwie po kiego licha miałby się im odgryzać? Nic by mu to nie
dało, bo dla nich był przecież po prostu półgłówkiem. Cóż, najzwyczajniej sam się nadstawiał
na cięgi. Ale taki już b y ł . I myślę, że choćby nawet chciał, nic by temu wszystkiemu nie
potrafił zaradzić, bo właściwie taką, jak sądzę, musiał już mieć naturę. Jako jegomość dosyć
przyzwoity, nie chciał nikomu robić żadnej krzywdy; był po prostu geniuszem, jak to mówią
w gazetach, a to przecież nie z jego winy. Widać nie każdy może być normalny: musimy być
ot, tacy, jak nas Pan Bóg stworzył. O ile wiem, tacy geniusze to myślą, że zjedli wszystkie
rozumy, dlatego nie chcą słuchać żadnych cudzych rad i zawsze tylko idą swoją drogą,
dlatego ludzie się od nich odsuwają i pogardzają nimi, i tak już być musi. Ale gdyby tak byli
trochę pokorniejsi, słuchali czasami innych i próbowali się czegoś nauczyć, wyszłoby im to
na zdrowie.
Ta część balonu, gdzie siedział profesor, duża i przestronna, całkiem przypominała łódź,
a po wewnętrznej stronie miała wodoszczelne schowki, na których można było sobie usiąść
czy nawet się przespać. Weszliśmy na pokład, gdzie kręciło się już chyba ze dwudziestu
chłopa — wszędzie węszyli i wszystko obmacywali — a pośród nich był tam również stary
Nat Parsons. Profesor zwijał się jak w ukropie, przygotowywał wszystko do odlotu, toteż
ludzie powoli zaczęli się stamtąd zabierać wychodząc kolejno z łodzi, a stary Nat na końcu.
Rzecz jasna, nie mogliśmy pozwolić, aby wyszedł p o n a s . Nie mogliśmy się nawet ruszyć
z miejsca, dopóki nie zlazł na dół, tak żebyśmy to właśnie my byli tymi ostatnimi.
Ale Nat już poszedł i była najwyższa pora, byśmy się i my stąd zabierali. Nagle
usłyszałem jakiś straszny krzyk i odwróciłem się: całe miasto lotem błyskawicy zapadało się
pod nami gdzieś w dół! Żołądek podskoczył mi aż do gardła, tak się przestraszyłem. Jim
poszarzał na twarzy i nie mógł wydusić z siebie ani słowa. A Tomek w ogóle nic nie mówił,
lecz wyglądał na bardzo podnieconego. Miasto dalej spadało gdzieś w dół i w dół, i w dół,
choć mogło się wydawać, że my, jakby nigdy nic, wisimy sobie w powietrzu, i to zupełnie
nieruchomo. Domy robiły się coraz mniejsze, miasto jakoś dziwnie kurczyło się w sobie,
wciąż bardziej i bardziej; wszystkie wozy i ludzie wyglądali teraz jak mrówki i żuki uwijające
się dokoła, ulice — jak nitki albo drobne szparki; a potem wszystko tak jakoś zlało się do
kupy i wtedy nie było już żadnego miasta, tylko jakby spora blizna na powierzchni ziemi, i
wydawało się, że możesz sięgnąć okiem na jakie tysiąc mil w dół i w górę rzeki, choć — ma
się chyba rozumieć — aż tak daleko to na pewno nie. Pomału ziemia stała się kulą, zwyczajną
kulą mętnego koloru, i cała była pocięta błyszczącymi wstążeczkami, które wiły się po niej
tam i sam; były to rzeki. Wdowa Douglas zawsze mi kładła do głowy, że ziemia jest jak kula,
tyle że ja tam nigdy nie brałem poważnie tych różnych jej przesądów i oczywiście mało mnie
to obchodziło, bo przecież sam widziałem, że świat jest płaski jak talerz. Wychodziłem na
wzgórze, rozglądałem się wkoło i wtedy widziałem, jak jest. Bo uważam, że najlepszy
sposób, aby się upewnić co do jakiejś sprawy, to pójść i sprawdzić samemu, a nie wierzyć w
coś tylko dlatego, że ktoś inny tak akurat mówi. Ale teraz musiałem przyznać, że wdowa
miała rację. To znaczy miała rację co do reszty świata, ale nie do tej jego części, gdzie leży
nasze miasteczko, bo ono leży płasko, zupełnie jak na talerzu, i niech mnie dunder świśnie,
jeśli kłamię!
Profesor przez cały ten czas siedział zupełnie cicho, tak jakby drzemał, lecz teraz nagle
wybuchnął i aż bluzgał jadem. A gadał mniej więcej tak:
— Głupcy! Mówili, że nie poleci i chcieli go sprawdzać, chcieli szpiegować i wydrzeć mi
mój sekret. Ale ja ich przechytrzyłem! Nikt nie zna tej tajemnicy, tylko ja jeden! Nikt nie wie,
jaka siła porusza ten statek, nikt poza mną! A jest to nowa siła, nowa siła tysiąckroć silniejsza
niż wszystkie inne na ziemi! Para to przy niej błahostka! Mówili, że nie zdołam polecieć do
Europy. Do Europy! Do kata! Energii na pokładzie wystarczy na pięć lat. a zapasów żywności
na jakie trzy miesiące. Ale durnie! Cóż oni mogą o tym wiedzieć? No tak, a mówili, że mój
statek to zwyczajny szmelc. Tam do licha, wytrzyma i pięćdziesiąt lat! I jeśli zechcę, mogę
sobie żeglować po przestworzach całe życie, lecieć, dokąd tylko zapragnę, choć tamci się
naśmiewali i mówili, że nic z tego nie będzie. Że nie mogę sterować! Ano, zobaczymy. Pójdź
no tu, chłopcze. Przyciskaj te guziki tak, jak ci powiem.
Kazał Tomkowi sterować całym statkiem, tam i sam, w tę i z powrotem, i w bardzo
krótkim czasie wyuczył go tej sztuki, a Tomek później mówił, że to dziecinnie proste. Kazał
mu zniżyć lot prawie do ziemi i prowadzić statek tuż nad preriami stanu Illinois, tak że można
było sobie pogadać z farmerami, słyszeć całkiem wyraźnie, co oni wywrzaskują, a tymczasem
profesor zrzucał im ulotki, na których była mowa o balonie i o tym, że właśnie leci nim do
Europy. Tomek tak się w tym wszystkim wyćwiczył, że mógł teraz poprowadzić statek
wprost na pierwsze lepsze drzewo, o mało się z nim nie zderzyć i później, w ostatniej chwili,
skierować go do góry i przelecieć tuż nad jego wierzchołkiem. Tak, i jeszcze profesor pokazał
Tomkowi, jak się ląduje, a Tomek zrobił to pierwsza klasa, a jakże, i usadowił aparat na prerii
niczym na puchowej pierzynie. Ale kiedy chcieliśmy wyleźć, profesor się temu sprzeciwił:
„O, nie, co to, to nie!" — i balon wystrzelił znów w górę. To było straszne. Więc zacząłem go
błagać, a Jim też, ale jego tylko to rozsierdziło; miotał się i miał jakiś taki dziki wyraz oczu,
że mnie przestraszył.
A potem znów się zajął swoimi kłopotami, biadolił i narzekał, jak to niegodziwie go
potraktowano, i w żaden sposób nie mógł tego wszystkiego przeboleć, a już szczególnie
gadania, że jego statek to szmelc. Ale on ma to w nosie, chociażby nie wiem ile gardłowali, że
balon jest zbyt skomplikowany i że bez przerwy będzie się psuć. Psuć! Też coś! Równie
dobrze mogłoby się zepsuć słońce i ustać w swoim biegu!
Było z nim coraz gorzej; nigdy jeszcze nie widziałem kogoś, kto by aż tak się ciskał. Aż
mi ciarki chodziły po grzbiecie, kiedy na niego patrzyłem, i Jimowi też. W końcu zaczął
warczeć i wrzeszczeć, a potem zaklinać się na wszystko, że teraz świat, skoro tak podle go
potraktował, nigdy nie pozna jego sekretu. Powiedział, że obleci swym balonem całą kulę
ziemską, a zrobi to tylko po to, żeby pokazać, na co w ogóle go stać, ale potem zatopi go w
morzu, a nas razem z nim. Do diaska, wpakowaliśmy się w niezgorszą kabałę, a tu jeszcze do
tego zapadła noc.
Dał nam coś do zjedzenia, kazał przejść na drugi koniec łodzi, a sam ułożył się na
pokrywie schowka, skąd mógł doglądać wszystkich urządzeń; wsunął pod głowę jakąś starą
bębenkową pukawkę i powiedział, że jeżeli ktoś z nas będzie się wygłupiał i spróbuje
lądować, to go zastrzeli jak psa. Siedzieliśmy zbici w gromadkę i coś tam nawet
próbowaliśmy wymyślić, tyle że mówiliśmy niewiele, ledwie od czasu do czasu ktoś rzucił
jakieś słowo, kiedy już było trzeba, bo jakby człowiek w ogóle nic nie mówił, to by chyba
pękł. Tacy byliśmy zmartwieni i wystraszeni. Noc upływała powoli i niewesoło. Lecieliśmy
dość nisko, a światło księżyca sprawiało, że wszystko było jakieś takie miłe i łagodne; mijane
farmy wyglądały bardzo przytulnie i po domowemu; słyszeliśmy przeróżne odgłosy z
gospodarstw i bardzośmy chcieli tam się wtedy znaleźć, lecz — do licha! —tylko
przemykaliśmy ponad nimi jak duchy, nie zostawiając nawet najmniejszego śladu.
Już w nocy, kiedy to każdy dźwięk wydaje się niestosowny, a w powietrzu czuć późną
porę, gdyż późna pora także ma swój zapach — mogło być wtedy coś około drugiej —
Tomek powiedział, że tym razem profesor uciszył się już na dobre, więc pewnie śpi, i że
byłoby lepiej...
— Co lepiej? — spytałem szeptem i zaczęło mnie aż mdlić, bo wiedziałem, co takiego
chodzi Tomkowi po głowie.
— Lepiej podkraść się tam, związać go i wylądować. A ja mu na to;
— O, nie, co to, to nie. I ani mi się waż, Tomaszu Sawyerze.
A Jim? Cóż, Jim z trudem łapał powietrze, taki był zalękniony. Lecz w końcu powiedział:
— Och, nie, paniczu Tomku, nawet nie próbuj! Ledwie go tylko tkniesz, zrobi z nami
koniec! Tak zrobi, z całą pewnością! Za żadne skarby świata do niego nie podejdę. Paniczu
Tomku, to zupełny wariat.
Tomek wyszeptał:
— Właśnie d l a t e g o musimy coś zrobić. Gdyby nie był wariatem, to za nic w świecie
bym się stąd nie ruszył; nie namówilibyście mnie, żebym wysiadł, tym bardziej teraz, kiedy
się już przyzwyczaiłem do balonu i do tego, że wiszę sobie nad ziemią. No ale tylko wtedy,
gdyby ten tutaj był zdrowy na umyśle. Bo to żaden interes latać z takim, co ma nie po kolei w
głowie i na dodatek gada, że obleci cały świat dokoła, a później nas wszystkich potopi.
Dlatego mówię wam, musimy coś z tym zrobić, i to już, zanim się obudzi, bo potem taka
okazja może się więcej nie trafić. No, dalej!
Lecz na samą myśl o tym aż mróz przeszedł nam po kościach i chłodny dreszcz po
plecach, toteż powiedzieliśmy, że nie ruszymy się z miejsca. Więc Tomek postanowił pójść
sam i sprawdzić, czy nie da rady się dobrać do urządzeń sterowniczych i posadzić balon na
ziemi. Prosiliśmy go, zaklinali na wszystko, tyle że na nic się to nie zdało; opadł na podłogę i
cal po calu popełznął przed siebie, a my przyglądaliśmy się temu wstrzymując oddech. Gdy
dotarł na środek łodzi, zaczął się czołgać o wiele wolniej, a mnie się wydawało, że trwa to już
całe lata. Ale w końcu zobaczyliśmy, że dotarł do głowy profesora, uniósł się odrobinę, po
czym przez dobrą chwilę wpatrywał mu się w twarz i nadsłuchiwał. A później znów ruszył
powoli w kierunku jego stóp, ponieważ tam właśnie były te wszystkie przyciski. No i cóż,
dobrnął bezpiecznie i akurat sięgał pewną ręką w kierunku guzika, ale potrącił coś, zrzucił i
narobił hałasu, więc zaraz padł plackiem na podłogę, i ani mru-mru. Profesor poruszył się i
zapytał: „Co tam?" — ale że siedzieliśmy jak myszy pod miotłą, zaczął tylko mamrotać coś i
szeptać, a przy tym kokosić się jak ktoś, kto budzi się ze snu. Zdawało mi się, że zaraz trupem
padnę, tak się tym martwiłem i takiego miałem pietra.
Ale wtedy nagle chmura przesłoniła księżyc i niewiele brakowało, żebym się rozbeczał z
radości. Bo księżyc brnął w tę chmurę coraz głębiej i zrobiło się tak ciemno, że wcale już nie
widzieliśmy Tomka. A później zaczęło kropić i słyszeliśmy, jak profesor uwija się przy
swoich linach i tych tam innych rzeczach, i psioczy na pogodę. I cały czas baliśmy się tylko,
że zaraz wpadnie na Tomka, a wtedy będzie po nas, jak amen w pacierzu. Tyle że Tomek
akurat do nas wracał i kiedy nagle poczułem jego ręce na kolanach, to aż mnie do reszty
zatkało, a serce skoczyło mi do gardła, bo po ciemku nic nie było widać i równie dobrze mógł
to być profesor. Ja myślałem że to właśnie on.
Do licha! Tak bardzo się ucieszyłem, że Tomek jest już przy nas i byłem tak szczęśliwy,
jak tylko może być szczęśliwy ktoś, komu przyszło żeglować w powietrzu z wariatem. Po
ciemku nie dałoby się w żaden sposób lądować, toteż miałem nadzieję, że deszcz nie ustanie,
bo bardzo się bałem, że Tomek z powrotem pójdzie majstrować tam, przy sterach, a wtedy
my znów będziemy się czuli okropnie nijako. No i stało się tak, jak chciałem. Przez całą
resztę nocy siąpiło i siąpiło — choć nie aż tak długo, jak by się mogło wydawać — za to o
świcie przetarło się trochę i cały świat wyglądał tak jakoś szaro, spokojnie i miło; w ogóle
dobrze było znów zobaczyć pola, lasy, konie i bydło, które stało sobie i nad czymś tam
rozmyślało. A później wzeszło słońce, takie gorące, wspaniałe i wesołe, tyle że my, na
odwrót, czuliśmy się jacyś pogięci i zardzewiali, i nawet się nie obejrzeliśmy, jak zmorzył nas
sen.
ROZDZIAŁ III
Tomek wyjaśnia
Zasnęliśmy gdzieś koło czwartej, a zbudziliśmy się przed ósmą. Profesor siedział w
swoim kącie i wyglądał ponuro. Przyniósł nam jakieś śniadanie, ale powiedział, że nie wolno
nam się zbliżać do kompasu na śródokręciu. Bo kompas był tak mniej więcej pośrodku łodzi.
No cóż, kiedy jesteś głodny niczym wilk, a w końcu sobie podjesz, wszystko zaczyna
wyglądać całkiem inaczej niż przedtem. Człowiek czuje się wtedy nie najpodlej, choćby
nawet leciał w jednym balonie z geniuszem. Więc zaczęliśmy rozmawiać.
Jedna rzecz nie dawała mi spokoju i w końcu zapytałem:
— Tomku, czy my aby przypadkiem nie lecimy na wschód?
— Tak.
— Jak szybko lecieliśmy?
— Hm, sam przecież słyszałeś, co wygadywał profesor, kiedy wpadł w ten swój szał.
Mówił, że czasem robimy pięćdziesiąt mil na godzinę, czasami dziewięćdziesiąt albo i sto; że
przy dość silnym wietrze wyciągnie bez trudu nawet trzysta, a oprócz tego, że jeśli tylko
trzeba mu wiatru, takiego, co by jeszcze wiał w odpowiednią stronę, to wystarczy opuścić się
niżej albo wzbić w górę i zawsze go jakoś znajdzie.
— Tak, tak właśnie myślałem. Profesor łgał jak z nut.
— A to niby dlaczego?
— Bo gdybyśmy lecieli tak szybko, powinniśmy już minąć Illinois.
— Z pewnością.
— To czemu jeszcze go nie minęliśmy?
— A dlaczegóż to nie?
— Bo widzę to po kolorze. Lecimy akuratnie nad samym Illinois. Sam możesz się
przekonać, że Indiany pod nami jeszcze ani widu.
— Sam nie wiem, co się z tobą dzieje, Huck. Poznajesz to po k o l o r z e ?
— Tak, jasne, że poznaję.
— A cóż ma do tego kolor?
— Bardzo wiele. Stan Illinois jest zielony, za to Indiana różowa. A pokaż mi tam, w dole,
choć odrobinę koloru różowego. Co to, to nie, mój drogi, tam jest sama zieleń.
— Indiana ma być r ó ż o w a ? Tam do diaska, a cóż to za nowa bzdura?
— Żadna bzdura. Sam widziałem na mapie, jest właśnie różowiuteńka.
Nigdy chyba nie widzieliście osoby w równym stopniu zgorszonej i oburzonej jak
Tomek. Powiedział tylko:
— No właśnie, gdybym był takim tępym i zakutym łbem, jak ty, Hucku Finnie, to pewnie
bym nawet nie czekał i zaraz skoczył tam, w dół. On widział to na mapie! Ech, Huckelberry
Finnie, czyżby ci przyszło do głowy, że stany, tak naprawdę, są tego samego koloru, jakim je
znaczą na mapie?
— Tomaszu Sawyerze! Więc po co jest mapa? Czy przypadkiem nie po to, ażebyś się
nauczył, co jest, a czego nie ma?
— To chyba oczywiste!
— Więc niby jak byś miał się nauczyć, jeśli mapa kłamie? Może mi to wytłumaczysz?
— Do kroćset, ty prostaku! Ona wcale nie kłamie!
— A więc nie kłamie, czyż tak?
— Nie, nie kłamie.
— Więc dobra; jeżeli nie kłamie, to przecież nie ma dwóch stanów, które by były
jednakowego koloru. I co ty na to, Tomku Sawyerze?
Widział, że mam go w garści i Jim też to widział. I mówię wam, od razu poczułem się
wspaniale, bo Tomka niełatwo było zapędzić w kozi róg. Toteż Jim klepnął się dłonią w udo i
powiada:
— Tam do licha! To zmyślne, to dostatecznie zmyślne! Nie da rady, paniczu Tomku,
t y m r a z e m to cię dopadł, a niech mnie! — Znowu wyrżnął się w udo i dalej ciągnął
swo
j
e:
-_ Do licha, ale to sobie zmyślnie wykoncypował!
Nigdy jeszcze w życiu nie czułem się tak cudownie, a jednak sam nie wiedziałem, że
mówię coś aż tak ogromnie ważnego, dopóki mu tego do końca nie wyłuszczyłem. Człowiek
żył sobie ot, tak, jakby nigdy nic, i nawet się nie spodziewał, że coś takiego się stanie, bo
wcale o tym nie myślał, a tutaj nagle samo jakoś wyszło. No, tak, to było równie wielką
niespodzianką dla mnie, jak i dla tamtych dwóch. Bo to zupełnie tak samo, jak gdybyś
pogryzał sobie pajdę kukurydzianego chleba jakby nigdy nic i nagle trach, wyłamał ząb o
brylant. Z początku byś pomyślał, że to jakiś kamyk, dopóki byś go nie wyjął i nie otrzepał z
piasku, z okruszyn i w ogóle. A kiedy już byś się przyjrzał, byłbyś wtedy zdziwiony i
zadowolony, o tak, nawet dumny. Ale gdyby tak spojrzeć prawdzie prosto w oczy, to jednak
wówczas człowiek nie miałby prawa aż do takiej dumy, jak wtedy, gdyby s p e c j a l n i e
poszukiwał diamentów. Przemyślcie to, a sami łatwo zauważycie różnicę. Bo widzicie,
przypadek, to niezupełnie to samo, co ta sama rzecz, ale zrobiona świadomie. Bo właściwie
każdy mógłby nadgryźć ten diament w chlebie, tyle że jednak musi to być ktoś, kto akurat
natrafił na o d p o w i e d n i ą pajdę. W tym będzie jego zasługa, no a w moim wypadku to ja
się tak właśnie zasłużyłem; do tego, jak sądzę mam prawo. I wcale mi nawet przez myśl nie
przeszło, że mógłbym się na coś takiego porwać i nie zastanawiałem się nad tym więcej niż
choćby wy w tej chwili. Nie, byłem po prostu tak spokojny, że trudno o większy spokój, a
jednak; całkiem niespodziewanie, samo mi jakoś wyszło. Często sobie rozmyślam o tym
całym zajściu, a tak wszyściutko pamiętam, jakby to było najwyżej tydzień temu. I mam to
wszystko przed oczami: falujący krajobraz — lasy, pola, jeziora — ciągnący się przez całe
setki mil dokoła, miasta i wsie rozsiane gdzieś pod nami, to tu, to tam i w ogóle wszędzie;
profesor zamyślony nad mapą leżącą na małym stoliczku i czapka Tomka łopocząca w linach
takielunku, gdzie powiesiliśmy ją, żeby sobie przeschła. I jeszcze jedna rzecz: równo z nami
leciał ptak, oddalony najwyżej o dziesięć stóp, i próbował nadążyć, tyle że cały czas
pozostawał w tyle, i pociąg, tam, w dole, który też się jakby z nami ścigał, przemykał wśród
drzew i farm, przy czym wypuszczał długą, czarną smugę dymu, a od czasu do czasu mały
obłok bieli, i kiedy ten obłok zniknął, tak że nawet zdążyłeś już o nim zapomnieć, dobiegał ci
jeszcze do uszu słabiutki gwizd parowozu. Zostawiliśmy w tyle i ptaka, i pociąg, o, tak,
d a l e k o w tyle, choć przyszło nam to bez wielkiej mitręgi.
Ale Tomek był wściekły; powiedział, że Jim i ja jesteśmy tylko parą głupich krzykaczy, a
później jeszcze dodał:
— Wyobraźcie sobie, że jest brązowe cielę i duży brązowy pies, a jakiś malarz chce
zrobić obrazek. I jaka wtedy będzie n a j w a ż n i e j s z a r z e c z , którą ten malarz będzie
musiał zrobić? Musi je namalować tak, żeby na pierwszy rzut oka można było odróżnić jedno
od drugiego, nie? To chyba jasne. Więc jak, chcielibyście, żeby obydwa zamalował na
brązowo? Oczywiście, że nie. Jedno z nich machnie na niebiesko i wtedy już można się
będzie połapać. Tak samo jest z mapami. Dlatego każdy stan robią w innym kolorze; nie po
to, żeby cię nabrać, lecz właśnie po to, żebyś się sam nie naciął.
Ale to jeszcze nie był żaden dowód i Jim też tak uważał. Dlatego pokręcił głową i
powiedział:
— No, niby tak, paniczu Tomku, ale gdybyś wiedział, jakie to wierutne cymbały z tych
całych malarzy, to byś chyba nigdy nie stawiał ich za przykład. Powiem ci, to wtedy sam
zobaczysz. Kiedyś tam widziałem jednego, jak paćkał sobie na podwórku starego Hanka
Wilsona, a malował akurat tę starą dropiatą krowę, co to nie ma jednego rogu, wiesz, o którą
mi chodzi. No to go pytam, czemu ją niby maluje, a on, że jak już zmaluje, co trzeba, to ten
obrazek wart będzie sto dolarów. Paniczu, przecie on mógłby dostać żywą krowę za
piętnaście, więc p o w i e d z i a ł e m mu to. No i co, proszę was, czy mi uwierzycie?
Pokręcił tylko głową i dalej paćkał swoje. Na Boga, paniczu Tomku, o n i przecież nie mają
zielonego pojęcia.
Tomek rozsierdził się na dobre. Zauważyłem już, że ludzie prawie zawsze się wściekają,
jeżeli dobrze im przysolić w jakiejś dyspucie. Powiedział nam, żebyśmy przestali gadać, to
może lepiej zrobi nam to na umysł. Potem gdzieś, hen, tam w dole, dojrzał miejski zegar,
więc wziął lunetę, przyjrzał mu się dobrze, a później zerknął na swoją kieszonkową cebulę,
potem znowu na zegar i znów na cebulę, i orzekł:
— Bardzo dziwne! Tamten zegar spieszy prawie o godzinę.
Trzymał więc swój zegarek w pogotowiu. Zobaczył jeszcze jakiś inny zegar, ale ten także
spieszył o godzinę. To go zastanowiło.
— Diabelnie dziwna sprawa! — powiada. — Nic a nic z tego nie rozumiem.
Wtedy znów wziął lunetę i zaczął wypatrywać jeszcze innego zegara, ale ten, oczywiście,
też spieszył tak samo. Wówczas oczy o mało nie wyszły mu na wierzch, zaczął tak jakby
trochę posapywać i w końcu powiedział:
— Do krrroćset! To przecież sprawka d ł u g o ś c i ! A wtedy ja, trochę już wystraszony:
— Ale właściwie co takiego się stało?
— A to, że ten stary strzęp dmuchanego pęcherza przemknął jak strzała nad całym
Illinois, Indianą i Ohio, a teraz mija wschodni kraniec Pensylwanii albo Nowego Jorku, albo
sam już nie wiem.
— Tomaszu Sawyerze, nie mówisz chyba poważnie!
— Tak, zupełnie poważnie, i w dodatku to wszystko jest pewne na mur. Odkąd
opuściliśmy St. Louis wczoraj po południu, zdążyliśmy przelecieć jakieś piętnaście stopni
długości geograficznej i wszystkie tamte zegary są w jak największym p o r z ą d k u .
Przelecieliśmy blisko osiemset mil.
Nie bardzo mu wierzyłem, ale mimo to zimne strużki potu zaczęły mi ciec po plecach. Z
własnego doświadczenia wiedziałem, że tratwą, w dół Missisipi, zabrałoby nam to blisko dwa
tygodnie.
Jim rozważał to wszystko w milczeniu. Lecz później powiedział:
— Paniczu Tomku, czy nie mówiłeś nam, że te tam wszystkie zegary są jak najbardziej w
porządku?
— Tak, są w porządku.
— No, a czy twój zegarek też jest całkiem w porządku?
— W porządku, gdy szło o St. Louis, ale tutaj jest o godzinę do tyłu.
— Paniczu, więc chcesz powiedzieć, że czas nie bywa wszędzie t a k i s a m ?
— Nie, taki sam wszędzie nie jest, i to wcale a wcale. Jim wyglądał na bardzo
zgnębionego. I powiada:
— Bardzo mi przykro, kiedy słyszę, że to mówisz, paniczu Tomku. Do tego mi bardzo
wstyd, bo przecież wiem, jak byłeś wychowany. Tak, tak, mój drogi, twojej ciotce Polly serce
by pękło z żalu, gdyby słyszała, co tu wygadujesz.
Tomek był zaskoczony. Zmierzył Jima wzrokiem od góry do dołu, nad czymś
pomedytował, lecz nic mu nie powiedział, a Jim ciągnął swoje:
— Paniczu Tomku, a kto sprowadził ludzi hen, aż do St. Louis? Sam Pan Nasz to uczynił.
No, a kto ich osiedlił tu, gdzie teraz jesteśmy? Także Pan. Czy nie są zatem wszyscy Jego
dziećmi? Pewnie, że są. Więc jak? Czy wobec tego mógłby ich s k r y m i n o w a ć ?
— Skryminować! Jak żyję, nie słyszałem takiej głupoty. Ależ skąd, nie ma w tym ani
krzty dyskryminacji. A jeśli stworzył ciebie i jeszcze paru innych jako czarnych, nas zaś
uczynił białymi, to jak byś to chciał nazwać?
Jim pojął, w czym rzecz. I aż go zatkało. Nie wiedział, co odpowiedzieć. A Tomek
ciągnął dalej:
— Widzisz. On, jeśli zechce, może dyskryminować do woli, tyle że w tym wypadku to
nie On, tylko ludzie. Bóg stworzył dzień i noc, ale nie stwarzał godzin i nie rozkładał ich w
żaden sposób ^po świecie. To zrobił dopiero człowiek.
— Więc jakże to tak, paniczu? To zrobił człowiek?
— Z całą pewnością.
— A kto mu powiedział, że można?
— Nikt. Nigdy o to nie pytał.
Jim dumał przez dłuższą chwilę i wreszcie powiedział:
— Do licha. Nic z tego nie łapię. Ja bym się tam na to nie porwał. Ale są różni tacy,
którzy przed niczym żadnego respektu nie czują. Pchają się, byle naprzód, i wcale się nie
trapią o to, co będzie później. A więc, paniczu Tomku, ta godzina do tyłu to tak wszędzie i
zawsze?
— Godzina? Ale skąd! Cztery minuty różnicy na każdy stopień długości, to pewne.
Piętnaście stopni — to godzina, trzydzieści — dwie i tak dalej. Kiedy we wtorek w Anglii jest
pierwsza w nocy, to w Nowym Jorku jest ósma wieczorem, i to poprzedniego dnia.
Jim odsunął się trochę wzdłuż pokrywy schowka i widać było, że jest urażony. Kręcił
głową i coś tam mamrotał; pod-pełzłem więc w jego stronę i klepnąłem go parę razy po
kolanie, żeby się udobruchał. A kiedy najgorsze już mu przeszło, powiedział:
— I że to akurat panicz Tomek wygaduje takie rzeczy! Wtorek tu, a poniedziałek gdzie
indziej, zamiast jednego i tego samego dnia! Huck, tu, gdzie jesteśmy, w górze, nie ma
miejsca na żarty. Dwa dni w jednym, do kupy! Jakim to niby cudem pomieścisz dwa dni w
jednym? Przecież nie można zmieścić dwóch godzin w jednej, no nie? Ani upchać aż dwóch
czarnuchów w jedną czarną skórę. Ani wlać dwóch galonów whisky w jednogalonowy
dzbanek. Dobrze mówię, prawda? Nie, bracie, bo ten dzbanek rozleciałby się w drzazgi. I
nawet nie ma o czym gadać, nie wierzę. No bo sam popatrz, Huck, przypuśćmy, że w ten
wtorek to akurat był Nowy Rok. I co wtedy? Chyba mi nie powiesz, że w jednym miejscu
może być akurat ten rok, jaki jest, a w innym jeszcze zeszły, zamiast żeby wszyściutko
zgadzało się co do minuty? Toć to zwyczajne bzdury! A ja tego nie zniosę; nie zniosę, żeby
mi ktoś mełł o tym ozorem.
Zaczął drżeć i aż zszarzał na twarzy, a Tomek powiedział:
— Co się z n ó w z wami dzieje? O co wam chodzi?
Jim ledwie był w stanie mówić, ale wyjąkał:
— Paniczu Tomku, a więc ty nie żartujesz i t a k jest naprawdę?
— Nie, to nie żarty i tak jest naprawdę. Jim znowu zadygotał i powiada:
— Wobec tego ten właśnie poniedziałek mógłby być akurat dniem ostatnim i wtedy w
Anglii nie byłoby Sądnego Dnia i zmarli by nie powstali z grobów. O, nie, paniczu Tomku,
nie możemy tam jechać. Błagam, każ mu zawrócić, chcę być tam, gdzie...
I wtedy nagle coś zobaczyliśmy, coś, co aż kazało nam podskoczyć w górę i zapomnieć o
wszystkim. Zaczęliśmy się przyglądać. A Tomek powiedział:
— Czy to aby przypadkiem nie... — wstrzymał na chwilę oddech i później dokończył. —
Tak, to jasne jak słońce! To przecież o c e a n !
Wtedy nam z Jimem również zaparło dech w piersi. Staliśmy jak skamieniali, ale za to
szczęśliwi, bo żaden z nas nigdy przedtem nie widział oceanu, ba, nawet się nie spodziewał,
że go kiedyś zobaczy. Tomek cały czas szeptał:
— Ocean Atlantycki... Atlantyk. Tam do kata, czyż to nie brzmi wspaniale? To właśnie
on we własnej osobie... a m y go oglądamy! Do licha, to zbyt wspaniałe, żeby w to
uwierzyć!
I wtedy ujrzeliśmy chmurę czarnego dymu, a kiedy nadlecieliśmy bliżej, wówczas się
okazało, że to miasto, ogromne, prawdziwy kolos, z gęstą obwódką statków u jednego skraju.
Zaczęliśmy się wtedy zastanawiać, czy to aby przypadkiem nie Nowy Jork, kłócić się i
wydzierać, i nim się połapaliśmy, to miasto przepłynęło gdzieś tam w dole pod nami i
pozostało w tyle, a my lecieliśmy teraz nad samym oceanem, gnaliśmy niczym cyklon. No i
wtedy dopiero jakoś ocknęliśmy się do reszty. Słowo wam daję!
Popędziliśmy na rufę i uderzyliśmy w wielki lament; zaczęliśmy błagać profesora, żeby
zawrócił i żeby nas wysadził, ale on porwał tylko swój wielki pistolet i kazał wracać na
miejsce. Toteż wróciliśmy, ale żaden z nas nigdy jeszcze nie czuł się tak podle.
Już prawie wcale nie było widać lądu, tylko małe pasemko, cieniuchne jak wąż, gdzieś
tam, na skraju wody, a za to w dole rozpościerał się tylko ocean; ocean, tak, ocean, całe
miliony mil, dyszący, rozhukany, rozhuśtany sam w sobie; na grzbietach jego fal
rozpryskiwała się piana, a pośród niej pływało ledwie parę statków, kołyszących się,
pokładających to na jeden, to znów na drugi bok, zanurzających w toni wpierw dziób, a
później rufę. Lecz potem nie było już nawet tych statków i mieliśmy dla siebie calutkie
ogromne niebo i cały ocean. I było to najprzestronniejsze miejsce, jakie w życiu widziałem, a
przy tym najbardziej opuszczone.
ROZDZIAŁ IV
Burza
Ale stawało się jeszcze bardziej samotne i opuszczone. Tam, w górze, widzieliśmy
jedynie wielkie niebo, puste i strasznie głębokie, a w dole, na oceanie, nic tylko fale i fale.
Dookoła nas był tylko przeogromny krąg, ta linia, gdzie niebo styka się z wodą, krąg
niesamowicie wprost wielki, a my — w samym jego środku, dokładnie, jakby kto odmierzył.
Pędziliśmy przed siebie niby wiatr po prerii, choć to i tak nie miało znaczenia, bo wydawało
się ciągle, że w żaden sposób nie uda nam się wyrwać z tego środka. Jakoś nie zauważyłem,
żebyśmy choć o cal zbliżyli się do krawędzi koła. Człowieka aż dreszcz przechodził, takie to
wszystko było niezwykłe i niepojęte.
No, ale w sumie było tak upiornie spokojnie, że w końcu zaczęliśmy rozmawiać ze sobą
szeptem, bo czuliśmy się coraz bardziej niepewni i samotni. W końcu jednak i tego nam się /
odechciało, rozmowa całkiem przygasła i tylko każdy z nas siedział i „maglował sobie
mózgownicę", jak powiada Jim, przez dłuższy czas nie odzywając się słowem.
Profesor nie poruszył się ani razu, dopóki słońce nie stanęło wprost nad naszymi
głowami, a wtedy wstał i przyłożył sobie do oka jakiś trójkąt. Tomek powiedział, że to
sekstans i że profesor namierza właśnie słońce, żeby się dowiedzieć, w którym miejscu jest
teraz balon. A później coś tam liczył, coś posprawdzał w książce, no i znów go poniosło.
Wygadywał przeróżne zwariowane rzeczy, jak na przykład to, że ąż do jutra, do wczesnego
popołudnia, zdoła utrzymać ten stumilowy krok i wtedy wyląduje dokładnie w Londynie.
Powiedzieliśmy mu, że bardzo mu będziemy za to wdzięczni.
Właśnie odwrócił się od nas, lecz — ledwie to usłyszał — znowu zmierzył nas długim,
straszliwie ponurym spojrzeniem, jednym z najbardziej złośliwych i podejrzanych spojrzeń,
jakie w życiu zdarzyło mi się napotkać. I powiedział:
— Chcecie mnie zostawić. Nawet nie próbujcie zaprzeczać.
Nie wiedzieliśmy, co mu odpowiedzieć, toteż nie puściliśmy już więcej pary z gęby.
Odszedł na rufę i usiadł, ale wydaje mi się, że to podejrzenie jakoś nie chciało wywietrzeć
mu z głowy. Co chwila przygadywał coś na tęn temat i czekał, co odpowiemy, ale my ani
mru, mru. Robiło się coraz to bardziej samotnie i myślałem, że już chyba tego nie
wytrzymam. A zrobiło się jeszcze gorzej, kiedy zaczęło się ściemniać. Tomek uszczypnął
mnie nagle i wyszeptał:
— Popatrz no tylko!
Rzuciłem okiem na rufę i spostrzegłem, że profesor pociąga sobie z butelki. Nie powiem,
żeby mi się to spodobało. Po chwili golnął znowu, a za jakiś czas zaczął podśpiewywać. Było
już teraz całkiem ciemno i pochmurno, zbierało się na burzę. On śpiewał przez cały czas,
coraz to bardziej po wariacku, a tu tymczasem rozległy się pierwsze grzmoty, do tego wiatr
zaczął gwizdać i pojękiwać wśród lin. Dość powiedzieć, że było przeokropnie. Nastały takie
ciemności, że straciliśmy z oczu profesora i bardzo żałowaliśmy, że na dobitkę wcale go nie
słyszymy, ale cóż było począć. Bo dziwnie jakoś ucichł i nie minęło nawet dziesięć minut, a
już zaczęliśmy go podejrzewać o to i owo; zapragnęliśmy nagle, żeby znów zaczął hałasować
jak przedtem, żebyśmy mogli wiedzieć, gdzie akurat jest. Niebawem przecięła niebo
błyskawica i wtedy zobaczyliśmy, że profesor dźwiga się na nogi; ale nie dał rady, zatoczył
się i upadł. Usłyszeliśmy, jak się wydziera w ciemności:
— Nie chcą jechać do Anglii? W porząsiu, zmienię kurs. Chcą mnie opuścić? A wiem, że
chcą. Świetnie, niech mnie opuszczą, byle j u ż !
Mało nie padłem trupem, kiedy to powiedział. Zaraz potem znowu się uspokoił i siedział
całkiem cicho, i to tak długo, że już nie mogłem tego znieść; myślałem, że chyba nigdy nie
doczekam się na nową błyskawicę. Ale w końcu oświetlił nas ten błogosławiony blask i oto
zobaczyłem profesora: pełzł na czworakach i był od nas nie dalej niż o jakie cztery stopy. O
Boże, ależ on miał ślepia! Rzucił się nagle na Tomka i wrzasnął: „HOP za burtę". I zaraz na
nowo zupełnie pociemniało i nie dojrzałem, czy go dopadł, czy nie, bo Tomek siedział cicho i
nawet nie pisnął.
Potem znów było to straszne i długie czekanie, a później nowy błysk i wtedy
spostrzegłem, że głowa Tomka kryje się gdzieś za burtą i znika. Stał na sznurowej drabince,
która dyndała na wietrze zwisając z okrężnicy. Profesor wrzasnął i skoczył ku niemu, ale
dokładnie w tej samej chwili znów się zrobiło ciemno. Jim jęknął: — Biedny panicz Tomek!
Już po nim! — i rzucił się na profesora, tyle że profesora tam nie było.
Później rozległo się kilka potwornych wrzasków, po nich jeszcze jeden, już nie taki
głośny, a potem jeszcze, gdzieś tam daleko w dole, już zupełnie słaby, i zaraz też usłyszałem,
jak Jim powtórzył głośno: — Biedny panicz Tomek!
I wtedy zapadła taka przeokropna cisza i myślę, że zdążyłbym chyba policzyć do czterech
tysięcy, nim się znowu błysnęło. A kiedy się już błysnęło, zobaczyłem Jima; dłonie wsparł na
pokrywie schowka, ukrył w nich twarz i płakał. Zanim zdołałem wychylić się przez burtę,
znów się zrobiło ciemno i nawet się z tego ucieszyłem, bo nie chciałem nic widzieć. Ale gdy
następna błyskawica oświetliła wszystko, spojrzałem w dół i zobaczyłem, że ktoś huśta się
tam na wietrze uczepiony drabinki. I to był Tomek!
— Właź! — krzyknąłem. — Właź tu, Tomku! Jego głos był taki słaby, a wiatr wył tak
straszliwie, że
nie mogłem zrozumieć, co mówi, a wydawało mi się, że pyta, czy profesor jest tam, na
górze. Zawołałem:
— Nie, jest tam na dole, w oceanie! Właź! Czy trzeba ci w czymś pomóc?
Rzecz jasna, wszystko to działo się w ciemnościach.
— Huck, do kogo się tak wydzierasz?
— Wołam do Tomka.
— Och, Huck, to bardzo miło z twojej strony, ale przecież wiesz, że biedny panicz
Tomek...
I nagle Jim wydał mrożący krew w żyłach okrzyk, odrzucił w tył głowę i ręce, i wrzasnął
jeszcze raz, bo w tejże chwili rozbłysło jaskrawe światło, a on podniósł głowę w sam raz, by
ujrzeć twarz Tomka, bladą niczym papier, która pojawiła się nad okrężnicą i spojrzała mu
prościuteńko w oczy. Bo widzicie, pomyślał, że to pewnie duch Tomka.
Tomek wspiął się na pokład, a kiedy Jim się przekonał, że to tylko o n we własnej osobie,
a nie jego duch, ściskał go ile siły, nazywał wszystkimi czułymi słowami i zachowywał się
tak, jakby do reszty zbzikował. Tak bardzo się ucieszył. Więc ja powiadam:
— Na co czekałeś, Tomku? Czemu od razu nie wlazłeś?
— Nie śmiałem, Huck. Wiedziałem, że ktoś wypadł, leciał tuż koło mnie, ale w
ciemności nie dojrzałem kto. To mogłeś być przecież ty, to mógł być Jim.
Taki już był ten Tomek. Zawsze roztropny. Nie wszedł na górę, póki się nie dowiedział,
gdzie też podziewa się profesor.
Burza szalała wtedy z całą mocą i aż strach było słuchać tego huku piorunów, patrzeć, jak
błyskawice przeszywają powietrze i jarzą się blaskiem, czuć, że wiatr wyje i jęczy w
takielunku, a deszcz ciurkiem leje się z nieba. W jednej chwili nie mogłeś dojrzeć w mroku
własnej ręki, ale już w następnej — dało się policzyć wszystkie nitki w rękawie i objąć
wzrokiem pustynię fal rwących się wzwyż i spadających w dół, dojrzeć ją jakby poprzez
welon deszczu. Taka burza to coś najśliczniejszego, co tylko może być, ale nie jest zbyt
morowo żeglować wtedy po niebie, czuć się tak zagubionym, przemokłym i samotnym i
wiedzieć, że przed chwilą umarł ktoś znajomy.
Siedzieliśmy skuleni na dziobie i rozprawialiśmy cicho o biednym profesorze; wszystkim
nam było go żal i współczuliśmy mu, że cały świat tylko się z niego natrząsał i tak go źle
traktował, podczas gdy on robił, co mógł, najlepiej, jak potrafił, a nie miał przyjaciela czy
innej duszy, co by doń jakoś przemówiła, powstrzymała od zaprzątania sobie głowy
bredniami, od których w końcu wziął i zwariował. Po drugiej stronie łodzi było mnóstwo
odzieży, koców i innych rzeczy, ale my woleliśmy już raczej znosić taki deszcz, niż w tym
wszystkim się grzebać.
ROZDZIAŁ V
Ląd
Próbowaliśmy ułożyć jakiś plan, ale też żadną miarą nie mogliśmy dojść do zgody. Jim i
ja byliśmy za tym, że trzeba zawrócić i lecieć do domu, lecz Tomek uważał, że nim się
rozwidni na tyle, żebyśmy mogli obserwować drogę, zbliżymy się już tak bardzo do Anglii,
że poręczniej nam będzie dolecieć tam na dobre, a potem wrócić statkiem i móc się
pochwalić, czegośmy to dokonali.
Koło północy burza ucichła; wyjrzał księżyc i oświetlił fale oceanu, a my poczuliśmy się
jakoś błogo i sennie, toteż wyciągnęliśmy się na pokrywach schowków i usnęliśmy, budząc
się dopiero o wschodzie słońca. Morze migotało jak przygarść diamentów, zrobiła się piękna
pogoda, toteż nasze ubrania wkrótce znów były suche.
Poszliśmy na rufę, żeby poszukać czegoś na śniadanie, i pierwsza rzecz, jak rzuciła nam
się w oczy, to takie blade światełko palące się w kompasie pod daszkiem. Wtedy Tomek
zaczął się niepokoić. I powiedział:
— Czy wiecie, co to znaczy? To całkiem proste. To znaczy, że ktoś z nas musi stanąć na
wachcie i sterować całym interesem, zupełnie tak samo, jakby sterował statkiem. Bo inaczej
będziemy się błąkać tam i sam i zalecimy, gdzie nas poniesie wiatr.
— No dobra — powiadam — to co w ogóle robił balon od chwili tego... jak mu tam...
wypadku?
— A błąkał się samopas — odpowiedział mi Tomek, jakby cokolwiek zmartwiony. —
Błąkał się, to pewne. Leci teraz z wiatrem na wschód lub zachód. A my nawet nie wiemy, jak
długo to już trwa.
Tak więc wziął i nakierował balon na wschód i powiedział, że będziemy lecieć w tym
właśnie kierunku, dopóki nie wtrząchniemy śniadania. Profesor zgromadził tu wszystko, o
czym tylko można było zamarzyć, lepiej już chyba nie mógł. Nie było wprawdzie mleka do
kawy, ale za to była woda i wszystko inne, co tylko kto zechciał, i piecyk na węgiel drzewny
wraz ze wszystkimi potrzebnymi przyborami, a oprócz tego fajki, cygara, zapałki, wino i
jeszcze jakieś inne przeróżne trunki — tyle że to nas specjalnie nie interesowało; były też
książki, mapy, wykresy i akordeon, futra i koce i cała masa takich tam rupieci, jak mosiężne
paciorki i inne świecidełka, o których Tomek powiedział, że wskazują niechybnie, iż profesor
zamierzał także odwiedzić dzikusów. Były również pieniądze. O, tak, profesor zaopatrzył się
całkiem nielicho.
Po śniadaniu Tomek pokazał Jimowi i mnie, jak się kieruje balonem, i przydzielił nam
wszystkim czterogodzinne wachty; podzielił czas na spanie i czuwanie, toteż kiedy już sam
odsłużył swoje, musiałem go zluzować, podczas gdy on wyjął papiery i pióro profesora, żeby
napisać list do domu, do swojej ciotki Polly, gdzie opisał jej wszystko, co nam się przytrafiło,
a u góry, przy dacie, dodał jeszcze: Nieboskłon. W drodze do Anglii. Złożył arkusz we
czworo, solidnie opieczętował go czerwonym lakiem, zaadresował jak trzeba, a nad adresem
dopisał wielkimi literami: Od Tomasza Sawyera, Aronałty. I jeszcze powiedział, że stary Nat
Parsons, poczmistrz, to dopiero będzie rwał włosy z głowy, kiedy ten cały pasztet tam do
niego dotrze. Więc ja mu na to:
— Tomaszu Sawyerze, to przecież nie żaden nieboskłon, a zwyczajny balon.
— Dobra, ale kto mówi, że to nieboskłon, mądralo?
— Tak w każdym razie napisałeś w tym liście.
— No i co? To przecież jeszcze nie znaczy, że balon jest nieboskłonem.
— Ech, bo ja myślałem, że to właśnie to. No, dobra, a więc co to takiego ten nieboskłon?
Widziałem, że na dobrą chwilę go zatkało. Łamał sobie głowę coś tam rozważał, ale
niczego jakoś nie wymyślił. Musiał więc się przyznać:
— Nie wiem i nikt tego nie wie. To tylko takie słowo i to całkiem nieliche. Niewiele jest
chyba słów lepszych od tego. A prawdę mówiąc nie sądzę, czy znajdzie się choć jedno.
— Tam do licha! — powiadam. — Ale co o n o znaczy? — Bo o to mi przede wszystkim
szło.
— Przecież ci mówię, że nie wiem. To słowo, którego się używa do... no, cóż, tylko tak,
dla ozdoby. Nie przyszywa się chyba żabotu do koszuli, żeby w niej było cieplej. Co, może
nie mam racji?
— Jasne, że tak.
— Ale się go przyszywa, nie?
— No, owszem.
— Więc wszystko gra; ten list, który napisałem, to jakby, coś w rodzaju koszuli, a
nieboskłon jest w nim czymś na kształt żabotu.
Byłem pewny, że to poruszy Jima i tak też się stało.
— Ale, paniczu Tomku, to wszystko nie ma sensu, a co więcej, takie gadanie to grzech.
Wiesz chyba, że list to przecież nie koszula i nie ma przy nim żadnych tych tam żabo-
tów. Bo i jak znaleźć sposób, żeby je tam przyszyć? Choćbyś to nawet zrobił, to i tak by
odpadły.
— Ech, przymknij się już lepiej i poczekaj trochę, aż będzie mowa o czymś, o czym
miałbyś choć blade pojęcie.
— Ależ, paniczu Tomku, nie chcesz powiedzieć, że ja nie mam bladego pojęcia o
koszulach, bo przecież, Bóg mi świadkiem, robiłem zawsze w domu całe pranie, odkąd
tylko...
— Przecież ci mówię, że to wszystko nie ma nic wspólnego z żadnymi koszulami.
Chodziło mi tylko o to...
— Ale, paniczu Tomku, sam mówiłeś, że ten cały list...
— Ja przy tobie zwariuję! Użyłem tego tylko jako metafory.
To nowe słowo na chwilę nas zamurowało. A potem Jim — dość nieśmiało, bo widział,
że Tomek jest już mocno rozeźlony — odważył się zapytać:
— Paniczu Tomku, a co to znów takiego, ta metafora?
— Metafora to... hm, jak by tu... Metafora to jakby taka ilustracja. — Zobaczył, że nic
nam to nie mówi, toteż próbował dalej. — Kiedy na przykład mówię, że ptak się kwapi do
ptaka, gdy pierza maść jednaka, to chcę przez to metaforycznie powiedzieć...
— Ale, paniczu Tomku, one przecież nijak do siebie nie ciągną. O, rety, pewnie, że nie!
Nie ma piór bardziej podobnych niż u kosa i kruka, ale choćbyś nie wiem jak próbował je
przyłapać razem, to...
— A dajże mi wreszcie spokój! Nawet najprostsza rzecz nie dotrze do twojej zakutej
pały! Przestańże mnie już męczyć!
Jimowi to wystarczyło i całkiem przestał się odzywać. Był z siebie okropnie dumny, że w
końcu udało mu się przyskrzynić na czymś Tomka. Bo ledwie tylko Tomek zaczął o tych
ptakach, to już wiedziałem, że przepadł, ponieważ Jim więcej wiedział na ten temat niż my
dwaj razem wzięci. Bo widzicie, utłukł ich całe setki, a to też jakiś sposób, żeby się o nich
czegoś tam dowiedzieć. Tak właśnie robią wszyscy ci, co piszą całe książki o ptakach; tak
bardzo je kochają, że nie dojedzą, nie dośpią, nie cofną się przed żadnym kłopotem, byle
tylko wyszukać jakiegoś nowego ptaka i ukatrupić go. Tacy ludzie nazywają się ornitologiści
i ja sam mógłbym chyba zostać takim ornitologistą, bo zawsze kochałem ptaki i przeróżne
inne stworzenia. Chciałem się nawet na coś takiego wykierować i zacząłem się uczyć, aż raz
zobaczyłem jak jakiś taki ptaszek przysiadł sobie na gałęzi wysokiego drzewa, odchylił łebek
do tyłu, rozwarł dziobek i zaczął wyśpiewywać, tyle że zanim zdążyłem się dobrze
zastanowić, a już sam palec pociągnął mi za spust i ptaszek przestał śpiewać, spadł prosto na
dół, bezwładny jak gałganek. A kiedy podbiegłem i podniosłem go, już nie żył, choć czułem,
że ciałko miał jeszcze ciepłe, i główka majtała mu w tę i we w tę, zupełnie jakby miał
skręcony kark; oczka zasnuła mu już cieniuchna biała błonka, a z boku wypłynęła mała
kropelka krwi... I wtedy — tam do licha! — niczego więcej ponad to nie widziałem, bo oczy
miałem pełne łez, i już od tamtej pory nigdy więcej nie zamordowałem żadnego żywego
stworzenia, które mi przecież w niczym nie zawadza, i więcej nie zamorduję.
Tylko że byłem trochę przygnębiony tym całym nieboskłonem. Bo przecież chciałem się
czegoś dowiedzieć. Toteż znowu zacząłem gadać coś na ten temat, a wtedy Tomek wyjaśnił
nam całą rzecz najlepiej, jak potrafił. Powiedział, że jeśli na ten przykład ktoś wygłosi wielką
mowę, w gazetach później pisze, że rozgłośne wiwaty wstrząsnęły wprost nieboskłonem.
Powiedział jeszcze, że gazety zawsze w ten sposób piszą, tyle że żadna z nich jeszcze nie
wytłumaczyła, co to takiego jest, więc on sam tak sobie wykoncypował, że to po prostu musi
być coś w górze i pod gołym niebem. No cóż, to zabrzmiało dosyć rozsądnie, a więc uznałem,
że to mi wystarczy i powiedziałem mu o tym. Tomek bardzo się ucieszył, znowu odzyskał
dobry humor i oświadczył:
— No dobra, wszystko w porządku. Co było, to było. Ja sam za bardzo nie wiem, jak to
jest z tym nieboskłonem, lecz nie zapominajcie, że jak tylko wylądujemy w Londynie, to
rozgłośne wiwaty tak czy siak wprost nim wstrząsną.
Powiedział, że aronałta to ktoś, kto żegluje w balonie i że bez porównania lepiej być
Tomkiem Sawyerem Aronałta niż Tomkiem Sawyerem Podróżnikiem i że jeśli nam wszystko
dobrze pójdzie, to będzie o nas głośno na całym świecie, toteż ani mu teraz w głowie być
zwykłym podróżnikiem.
Pod wieczór przygotowaliśmy wszystko do lądowania i humory nam się poprawiły, a do
tego byliśmy z siebie dumni jak nie wiem co i przez cały czas patrzyliśmy tylko przez lunetę,
co najmniej jak jaki Kolumb odkrywający właśnie Amerykę. Ale nie widzieliśmy nic poza
oceanem. Minęło popołudnie, słońce zaszło, a tu nie widać żadnego lądu. Zastanawialiśmy
się, co też mogło się stać, ale mieliśmy nadzieję, że wszystko się dobrze ułoży i nadal
żeglowaliśmy na wschód, tyle że podnieśliśmy się trochę wyżej, żeby po ciemku nie zahaczyć
o jaką wieżę albo górę.
Moja wachta przypadła przed północą, po mnie miał czuwać Jim, ale Tomek wcale nie
poszedł spać, bo powiedział, że tak właśnie robią kapitanowie statków, kiedy zbliżają się do
lądu, choć zwykła wachta akurat ich nie dotyczy.
Nastał świt i wtedy Jim nagle coś głośno wrzasnął. Zerwaliśmy się na równe nogi,
popatrzyliśmy w dół, a tam pod nami, a jakże, był już ląd, wszędzie, jak tylko okiem sięgnąć,
do tego całkiem płaski i jakiś taki żółty. I nie wiedzieliśmy, od jak dawna nad nim już lecimy.
Nie było tam żadnych drzew ani wzgórz, ani też skał czy miast, dlatego Jim i Tomek myśleli
wpierw, że to morze. Myśleli, że to morze w czasie martwej ciszy, bo przecież byliśmy tak
wysoko w górze, że gdyby nawet pod nami naprawdę było morze, do tego jeszcze silnie
wzburzone, to my i tak byśmy je uznali za całkiem spokojne. W każdym razie podczas nocy.
Byliśmy teraz okropnie podnieceni i co rusz chwytaliśmy za lunetę, żeby poszukać
Londynu, tyle że o Londynie ani widu, ani słychu; nie mogliśmy też dojrzeć żadnego innego
miasta ani jeziora czy rzeki. Tomek był teraz kompletnie zdruzgotany. Powiedział, że całkiem
inaczej wyobrażał sobie tę Anglię; sądził, że Anglia jest podobna do Ameryki i zawsze tak
uważał. Powiedział też, że najlepiej będzie, jeśli zjemy sobie teraz śniadanie, a później
opuścimy się niżej i zapytamy kogoś o najkrótszą drogę do Londynu. Śniadanie zjedliśmy
trochę na łapu-capu, tak bardzo było nam już spieszno. Kiedy opadaliśmy lekkim ukosem w,
dół, powietrze jakby się ociepliło i już niebawem musieliśmy zrzucić futra. I ciągle robiło się
coraz cieplej, a po jakimś czasie to już chyba nawet zanadto ciepło. Byliśmy tuż nad ziemią i
skwar po prostu aż parzył!
Zawiśliśmy o jakie trzydzieści stóp nad ziemią, jeśli w ogóle można nazwać ziemią kupy
szczerego piachu, bo poza piaskiem niczego tam nie było. Tomek i ja zeszliśmy po drabinie i
przebiegliśmy się trochę, ażeby rozprostować nogi, i było to cudowne, to znaczy taka
możność rozprostowania nóg, tyle że piasek przypiekał nam stopy jak rozżarzone węgle.
Wtedy zobaczyliśmy, że ktoś zbliża się w naszą stronę i ruszyliśmy mu na spotkanie, ale też
usłyszeliśmy okropny krzyk Jima; spojrzeliśmy więc w górę, a on wyprawiał tam jakieś
dzikie tańce, dawał nam znaki i wrzeszczał. Ńie sposób się było połapać, co tam wykrzykuje,
lecz tak czy owak spietraliśmy się trochę i zawróciliśmy do balonu. A kiedy byliśmy już dość
blisko, na tyle, żeby można było zrozumieć jego słowa, poczułem nagle, że robi mi się słabo.
— Szybko! Biegiem, ale to już! Toć to lew! Widzę go przez lunetę! Biegiem, chłopaki!
Zaklinam was na wszystko, najszybciej jak tylko możecie! Pewnikiem urwał się z jakiej
menażerii i nie ma go kto zatrzymać!
Wszystko to razem sprawiło, że Tomek niemal pofrunął ku drabince, za to mnie nogi
zdrętwiały na nowo. Zupełnie jakby wrosły mi w ziemię, więc stałem tylko w miejscu i
dyszałem z bezsilnego strachu, tak jak to bywa we śnie, kiedy nam się przyśni, że ściga nas
duch.
Tomek dopadł drabinki, wdrapał się kawałek, odczekał, aż i ja stanę na szczeblach, i
wtedy przykazał Jimowi, żeby wzbił się w górę. Ale Jim do reszty stracił głowę i powiedział,
że zapomniał, jak się to robi. Wobec tego Tomek wspiął się wyżej i kazał mi iść za sobą, lecz
lew był coraz bliżej i z każdym nowym susem wydawał potworny, przerażający ryk, więc tak
mi drżały nogi, że nie ośmieliłbym się za nic w świecie oderwać którejś od szczebla ze
strachu, że ta druga ugnie się pode mną.
Ale Tomek był już wtenczas na pokładzie; poderwał balon cokolwiek w górę i znowu go
zatrzymał, gdy tylko koniec drabinki znalazł się o jakieś dziesięć albo dwanaście stóp nad
ziemią. A tam, wądole, był lew, miotał się gdzieś pode mną, ryczał, skakał do drabinki, i
wydawało mi się, że najwyżej ćwierć cala i dosięgnie jej. To było nawet niezłe, znaleźć się z
dala od jego pazurów, o, tak, wcale niekiepskie, więc — z jednej strony rzecz biorąc —
czułem się całkiem, całkiem i dziękowałem losowi. Tyle że — z drugiej strony — wisiałem
tam jak kłoda, nie mogąc wspiąć się w górę, zupełnie bezradny, a to wszystko sprawiało, że
czułem się znów raczej podle. To bardzo dziwna sprawa, kiedy w kimś pokiełbasi się
wszystko naraz i dlatego nikomu bym tego nie życzył.
Tomek zapytał mnie, co chcę, żeby teraz zrobił, ale ja nie wiedziałem. Wobec tego
zapytał, czy zdołam się utrzymać, aż on odleci w jakieś inne, bezpieczne miejsce i pozostawi
lwa daleko w tyle. Powiedziałem, że tak, jeśli nie wzbije się wyżej, niż jest teraz, bo jak
wzniesie się w górę, to ja z całą pewnością stracę głowę i spadnę. Więc on mi na to krzyknął:
„Trzymaj się mocno!" i ruszył.
— Tylko nie tak szybko! — wołałem do niego. — W głowie mi się kręci!
Ale on ruszył jak najszybszy ekspres. Potem zaraz zwolnił i przelatywaliśmy sobie
spokojnie nad piaskami, tyle że dalej mnie od tego mdliło. Bo to nic przyjemnego, kiedy
widzisz, że wszystko tam w dole .umyka i wyślizguje ci się spod nóg, a przy tym zupełnie
cicho, bez żadnego odgłosu.
Ale już niebawem tych odgłosów było aż za wiele, ponieważ lew zaczął nas doganiać.
Jego ryki ściągnęły ku nam jeszcze inne bestie. Widać je było teraz, jak sadziły susami, każdy
z innej strony, i anim się obejrzał, jak miałem ich pod sobą ładnych parę tuzinów; skakały do
drabinki, warczały głucho i kłapały na siebie kłami. W dalszym ciągu przemykaliśmy tuż nad
samym piaskiem, a te bydlęta w dole aż wyłaziły ze skóry, byśmy na długo popamiętali naszą
przygodę. A potem pozłaziły się jeszcze inne bestie, choć nikt ich nie zapraszał, i zaraz też
pod nami wybuchła prawdziwa rebelia.
Połapaliśmy się wtedy, że pomysł był raczej kiepski. Lecąc w takim tempie nie dałoby się
w żaden sposób uciec, a przecież ja nie mogłem tak dyndać bez końca. Więc Tomek podumał
chwilę i raz, dwa wymyślił coś zupełnie innego. Rzecz polegała na tym, by ukatrupić jednego
lwa z wielkiego bębenkowca, a później zaraz zwiać, kiedy te inne zaczną się bić o padlinę.
Zatrzymaliśmy balon w miejscu, zrobiliśmy co trzeba, a kiedy wybuchło spore zamieszanie,
ruszyliśmy przed siebie, by wylądować o ćwierć mili dalej, gdzie Tomek i Jim pomogli mi
wejść na pokład. Tyle tylko że ledwie zdążyliśmy się obejrzeć, a już tamta zgraja znów była
w pobliżu. I gdy lwy zobaczyły, że tym razem uciekliśmy na dobre i że już nas nie dopadną,
poprzysiadały na zadach i tylko gapiły się w górę, takie jakby trochę zawiedzione, jak gdyby
nie do końca przekonane, że nasze jest jednak na wierzchu.
ROZDZIAŁ VI
To karawana!
Byłem tak bardzo zmęczony, że jedyne, co miałem w głowie, to się położyć, toteż
poszedłem na moje posłanie i wyciągnąłem się tam jak długi. Ale nie było mowy, żeby
człowiek mógł odzyskać siły w takiej okropnej spiekocie, więc Tomek wydał rozkaz, aby
sterować ku górze, co też Jim natychmiast wykonał.
Przyszło nam wzlecieć o jaką milę, zanim natrafiliśmy na chłodniejsze powietrze; było
tam całkiem morowo, dokładnie tak jak trzeba, dmuchał chłodniutki wiaterek i bardzo szybko
przyszedłem do siebie. Tomek siedział spokojnie, nad czymś tam medytował, lecz nagle
zerwał się na równe nogi i powiada:
— Postawię tysiąc przeciwko jednemu, że wie m, gdzieśmy zalecieli. Jesteśmy teraz
pośrodku Sahary, i to na mur!
Był tym tak podniecony, że nie mógł usiedzieć na miejscu. Mnie ta jego gorączka jakoś
się nie udzieliła, więc zapytałem spokojnie:
— No, dobra, ale gdzie jest ta cała Sahara? W Anglii czy w Szkocji?
— Ani tu, ani tam; jest po prostu w Afryce.
Jim wybałuszył oczy i zaczął się wpatrywać gdzieś w dół z najwyższym
zainteresowaniem, bo przecież właśnie stąd podobno pochodzili jego przodkowie. A ja nie
mogłem w to wszystko uwierzyć. Jakoś nie mogłem tego pojąć, bo wydawało mi się po
prostu niemożliwe, żebyśmy mogli dolecieć tak okropnie daleko.
Ale Tomka aż roznosiła myśl o wielkim odkryciu, bo tak to nazywał, i powiedział, że te
lwy i piaski mogą tylko oznaczać Wielką Pustynię, to chyba oczywiste. Mówił też, że wpadł
już na to, zanim jeszcze zobaczyliśmy ląd, i wiedział, że znajdujemy się teraz nad ziemią, i że
też byśmy na to wpadli, gdybyśmy pomyśleli o takiej jednej rzeczy. Kiedy zapytaliśmy, o
czym mieliśmy pomyśleć, odrzekł:
— O tych tu zegarach. To chronometry. Zawsze się o nich czyta w różnych podróżach
morskich. A tu jeden z nich idzie według czasu Green Beach
, natomiast drugi według czasu z
St. Louis, tak samo jak mój zegarek. Kiedy odlecieliśmy z St. Louis, na moim zegarku była
czwarta po południu, i na tym zegarze też, a na tym drugim — dziesiąta wieczór według
zegarków z Green Beach. Bo o tej porze roku słońce zachodzi około siódmej wieczór.
Wczoraj wieczór, podczas zachodu słońca, także zerknąłem na godzinę, i na zegarze z Green
Beach było wpół do szóstej, a na moim i na tamtym drugim — wpół do dwunastej przed
południem. Widzicie, słońce wstało i zaszło według mojego zegarka z St. Louis, a zegar idący
według Green Beach wyprzedzał nasz czas o sześć godzin; lecz zalecieliśmy tak daleko na
wschód, że czas zachodu słońca różni się od czasu według zegara z Green Beach o niecałe
dwa kwadranse. Za to na moim zegarku — o ponad cztery i pół godziny. No cóż, to mogło
tylko znaczyć, że byliśmy gdzieś na wysokości Irlandii i w,krótce pewnie byśmy tam dotarli,
gdybyśmy utrzymali należyty kierunek, ale tak się nie stało. Nie, moi drodzy, zboczyliśmy z
kursu, i to na południowy wschód, i według mojego mniemania jesteśmy teraz w Afryce.
3
Tomek miał zapewne na myśli Geenwich (przyp. tłum.).
Widzicie, jak to wybrzuszenie Afryki wciska się na zachód? Pomyślcie tylko, jak szybko
lecieliśmy! Gdybyśmy tak wędrowali prościuteńko na wschód, to do tej pory już dawno
minęlibyśmy Anglię. Musimy poczekać do południa, wtedy wszyscy staniemy sobie
prościutko, a kiedy już żaden z nas nie będzie rzucał cienia, wówczas okaże się, że zegar z
Green Beach wskazuje mniej więcej dwunastą. Tak, moi drodzy, uważam, że jesteśmy w
Afryce! Powiedzcie, czy to nie wspaniałe?!
Jim patrzył w dół przez lunetę. Potrząsnął teraz głową i stwierdził:
— Paniczu Tomku, na mój rozum to coś tu musi być nie tak. Bo ani rusz nie mogę
wypatrzeć choćby jednego czarnucha.
— To nic; oni nie mogą przecież mieszkać na pustyni. A co to takiego? Tam, daleko...
Podaj no mi lunetę.
Przyglądał się przez chwilę i powiedział, że tamto coś przypomina jak gdyby czarny
sznurek rozciągnięty na piasku, ale za nic nie mógł dojść, co to takiego.
— Coś mi się wydaje — powiedziałem mu na to — że teraz masz okazję się przekonać,
gdzie naprawdę jesteśmy. Bo to ani chybi jedna z tych czarnych linii zaznaczonych na mapie,
o których ty powiadasz, że to południki. Nic, tylko opuścić się w dół, sprawdzić jego numer,
no i...
— Do diabła, Hucku Finnie, nigdy jeszcze nie widziałem takiego kapuścianego łba jak ty!
Czyżbyś sądził, że południki są zaznaczone na ziemi?
— Tomaszu Sawyerze, one są przecież zaznaczone na mapie, i to całkiem wyraźnie. O,
proszę, sam się możesz przekonać, jeśli tylko zechcesz.
— Na mapie są, to jasne, ale to przecież nie znaczy, że muszą być na ziemi.
— Tomku, czy jesteś tego pewien?
— Jasne, że tak.
— A więc ta mapa znowu łże jak z nut. Nigdym jeszcze nie widział równie załganej
rzeczy, jak ta twoja mapa.
Słysząc to Tomek rozsierdził się nie na żarty, tyle że ja już byłem na to przygotowany, a
na dodatek Jim również bardzo ochoczo wtrącał swoje zdanie, toteż za chwilę z pewnością by
wybuchła następna kłótnia, gdyby Tomek nie wypuścił nagle z rąk lunety, nie zaczął klaskać
w dłonie niczym wariat, a przy tym wyśpiewywać:
— Wielbłądy! Wielbłądy!
Złapałem więc lunetę, Jim także, spojrzałem przed siebie, ale skrzywiłem się tylko i
powiadam:
— Wielbłądy! Wmawiaj to swojej babci! To są zwyczajne pająki.
— Pająki na pustyni, tumanie? I to jeszcze zasuwające całą procesją? Ty, Huck, nigdy nie
raczysz choć trochę ruszyć głową i tak naprawdę chyba nie miałbyś nawet czym ruszyć.
Czyżby nie przyszło ci na myśl, że jesteśmy teraz o milę nad ziemią, a tamten sznur pełzaczy
jest od nas oddalony o jakie dwie lub trzy mile? Pająki! Wielki Boże! Pająki! I do tego
wielkie niczym krowy? A może byś tak zechciał zejść na dół i wydoić jedną z nich? Ale tak
czy owak, są to po prostu wielbłądy. Cała ich karawana, ot co, a do tego długa na milę.
— No, dobra, więc zjedźmy odrobinę w dół i przypatrzmy się jej. Nie uwierzę, żeby tam
nie wiem co, dopóki nie zobaczę. Takie jest moje zdanie.
— W porządku — odrzekł Tomek i zaraz wydał rozkaz: — Zniżyć lot!
Kiedy opadaliśmy ukośnie w sam środek spiekoty, mogliśmy się przekonać, że to
naprawdę wielbłądy, wielbłądy, a jakże; człapały wprost przed siebie nie kończącym się
sznurem, dźwigając na grzbietach jakieś przypięte bele. Wraz z nimi było chyba kilkuset
mężczyzn w długich białych sukniach, z głowami omotanymi czymś w rodzaju szali pełnych
wisiorków i frędzli. Niektórzy z tych jegomościów taszczyli długie strzelby^ a inni byli bez
broni; część z nich jechała wierzchem, za to inni szli pieszo. A upał... Hm, prażyło jak na
jakiej patelni. I oni tak wolniutko posuwali się naprzód! Runęliśmy teraz w dół, zupełnie
znienacka, i zatrzymaliśmy się gdzieś o sto jardów nad ich głowami.
Wszyscy mężczyźni wydali głośny ryk; część padła plackiem na piasek, część zaczęła do
nas grzać z tych swoich strzelb, a reszta dała dęba i rozbiegła się we wszystkie strony,
podobnie zresztą jak ich wielbłądy.
Zrozumieliśmy wtedy, że tylko robimy niepotrzebny bałagan i znowu polecieliśmy w
górę, gdzieś tak o milę wyżej, gdzie było trochę chłodniej, i stamtąd przyglądaliśmy się im
nadal. Nim zdążyli się jakoś pozbierać i na powrót ustawić w tę swoją procesję, zeszła chyba
godzina, ale mogliśmy dostrzec przez lunety, że na nic nie zwracali uwagi, bo gapili się na
nas. A my pruliśmy naprzód, spoglądając jeszcze w dół, w ich kierunku, aż po pewnym czasie
zobaczyliśmy coś jakby wielką stertę piachu, a za nią ukrytych ludzi. Na samym szczycie ktoś
leżał, chyba jakiś jegomość; co pewien czas unosił głowę do góry, jak gdyby komuś się
bacznie przypatrywał, lecz nie wiedzieliśmy, czy nam, czy karawanie. Kiedy już karawana
podjechała bliżej, jegomość ukradkiem ześliznął się na drugą stronę i popędził do reszty
mężczyzn i koni — gdyż byli to właśnie konni — i zobaczyliśmy, jak tamci czym prędzej
wskakują w siodła, a w chwilę później ruszają przed siebie; jedni byli uzbrojeni w dzidy, inni
w długie strzelby, za to wszyscy wrzeszczeli ile tylko sił w płucach.
Ni stąd, ni zowąd spadli na karawanę i już niebawem obie strony starły się ze sobą;
wszystko się przemieszało i tylko słychać było straszliwą strzelaninę, jakiej na pewno jeszcze
nigdy nie słyszeliście, a powietrze wypełniły wielkie chmury dymu, tak że tylko od czasu do
czasu można było podglądać, jak się ze sobą tłuką. W tej bitwie musiało brać udział chyba z
sześciuset ludzi i aż strach było na to wszystko patrzeć. Później rozdzielili się na mniejsze
grupy, walczyli ze sobą zażarcie, galopowali to tu, to tam, starając się sobie za wszelką cenę
dołożyć, i kiedy tylko dym rozwiewał się trochę, widać było zabitych i rannych, a także
wielbłądy, rozproszone szeroko jak tylko okiem sięgnąć i gnające we wszystkich kierunkach.
W końcu rabusie połapali się chyba, że nie dadzą rady, bo ich herszt dał im znak, a
wówczas wszyscy ci, co pozostali przy życiu, rzucili się do ucieczki i pogalopowali przez
równinę. Ostatni z nich porwał jedno dziecko i unosił przed sobą na koniu, a jakaś kobieta
pobiegła za nim błagając i wrzeszcząc wniebogłosy, i goniła tak przez kawał pustyni, aż
oddaliła się bardzo od swoich. Ale i tak na nic się to nie zdało; musiała dać za wygraną i
widzieliśmy, jak upadła na piasek i przysłoniła sobie twarz rękami. Wtedy Tomek dopadł
sterów i ruszył w stronę tamtego dzikusa; polecieliśmy w dół, aż w uszach świszczało, i
zwaliliśmy go z konia razem z dzieckiem. Nieźle przy tym oberwał, ale dziecku nic się nie
stało; leżało jednak na ziemi, majtając w powietrzu rączkami i nóżkami, jak chrabąszcz, co
upadł na grzbiet i nie potrafi się sam obrócić. Tamten facet pobiegł przed siebie, ażeby złapać
swojego wierzchowca, a zataczał się przy tym nielicho; nie wiedział nawet, kto mu tak
dołożył, bo wtedy byliśmy już trzysta, a może nawet czterysta jardów nad nim.
Sądziliśmy, że kobieta się zbliży i że zabierze dziecko, lecz jakoś tego nie zrobiła.
Widzieliśmy ją przez lunetę; siedziała tam, gdzie przedtem, z głową spuszczoną na kolana.
Rzecz jasna, nie widziała naszego wyczynu i z pewnością była przekonana, że dziecko już na
dobre odjechało z tamtym. Była teraz prawie o pół mili, od swoich, toteż pomyśleliśmy, że
można by zejść po dziecko i podrzucić je matce, nim ludzie z karawany zdołają nas dopaść i
wyrządzić coś złego. Poza tym uznaliśmy, że jak ha razie dość mieli swoich własnych
kłopotów, choćby tylko z samymi rannymi. Przyszło więc nam do głowy, żeby zaryzykować;
i tak też zrobiliśmy. Opadliśmy w dół zatrzymując się w miejscu, a Jim zsunął się po drabince
i przyniósł dziecko na górę; był to całkiem miły i tłuściutki bobas, do tego w nie najgorszym
humorze, jeśli wziąć pod uwagę, że przecież przebywał w samym środku bitwy i jeszcze
zleciał z konia. A potem ruszyliśmy w stronę matki i Jim znowu zlazł na dół, podszedł do niej
cichutko i kiedy był już blisko, tuż, tuż za jej plecami, dziecko zagaworzyło coś nagle, tak jak
to robią dzieci, a ona usłyszała, odwróciła się, aż krzyknęła, z radości, porwała dziecko na
ręce, przytuliła je, położyła na ziemi i uściskała Jima. A potem jeszcze zdjęła taki złoty
łańcuszek i zawiesiła go Jimowi na szyi, i znów go uściskała, i znów złapała dziecko, przez
cały czas szlochając z wielkiej radości. Wobec tego Jim pomaszerował do drabinki, wdrapał
się na górę i za minutę byliśmy już z powrotem wysoko na niebie. Tamta kobieta
przypatrywała się nam z głową odchyloną do tyłu, niemal na same plecy, a dziecko
obejmowało ją rączkami za szyję. I stała w ten sposób tak długo, jak długo było nas jeszcze
widać odpływających w dal.
ROZDZIAŁ VII
Tomek docenia pchłę
— Południe! — wrzasnął Tomek, i tak rzeczywiście było. Jego cień był w tej chwili
ledwie małą plamką dookoła stóp. Spojrzeliśmy na zegar z Green Beach i jego wskazówki
sięgały tak blisko dwunastej, że właściwie nie sposób było mówić o jakiejś różnicy. Wobec
czego Tomek powiedział, że Londyn znajduje się teraz dokładnie na północ albo na południe
od nas, w tę albo. we w tę, a sądząc po tym upale, wielbłądach i ciasku, to chyba jednak
raczej leży na północy. Uznał też, że dzieli nas od niegb tyle samo drogi, co z Nowego Jorku
do Miasta Meksyk.
Jim stwierdził, że balon jest ani chybi najszybszą rzeczą na świecie, może tylko z
wyjątkiem niektórych ptaków, na przykład dzikiego gołębia, a może i kolei żelaznej.
Lecz Tomek odrzekł na to, że gdzieś tam wyczytał, że koleje angielskie robią teraz na
krótkich odcinkach prawie po sto mil na godzinę i nigdy nie było jeszcze na świecie takiego
ptaka, który zdołałby się porwać na to samo. No, może z wyjątkiem jednego, mianowicie
pchły.
— Pchły? Ale, paniczu Tomku, po pierwsze to nie ptak, a po drugie, jak się tak lepiej
przypatrzeć...
— Nie ptak? No, dobra, więc czym ona wobec tego jest? , — Tak na pewno, paniczu, to
ja tam nie wiem, ale wydaje mi się, że pchła to już prędzej zwierzę. Choć nie, chyba to też nie
to, bo jak na zwierzę nie jest dosyć duża. Pchła pewnie jest robakiem. Otóż to, i jesteśmy w
domu, to ani chybi robak.
— Założę się, że nie, ale niech ci będzie. A co po drugie?
— No więc, po drugie, ptaki to takie stworzenia, które umieją latać okropnie daleko, a
przecież pchła tego nie potrafi.
— Nie potrafi? Powiedz mi wobec tego, co to znaczy, to twoje okropnie daleko, jeśli w
ogóle potrafisz.
— No, cóż, długie mile, całe mnóstwo mil... wszyscy to przecież wiedzą.
— A czy człowiek potrafi przejść te wiele mil?
— Jasne, że tak. Potrafi.
— Tak wiele jak kolej?
— Pewnie, o ile tylko dać mu pod dostatkiem czasu.
— A pchła nie potrafi?
— Hm... Myślę, że chyba tak... Ale na to trzeba by jej całe mnóstwo czasu.
— A więc zaczynasz coś chwytać, prawda? Wcale nie można oceniać rzeczy według
odległości, liczy się przede wszystkiem czas, w jakim się tę odległość przebędzie. Czy nie
tak?
— No, cóż, na to chyba wygląda, ale nigdy wcześniej, paniczu Tomku, bym w to nie
uwierzył.
— Bo to sprawa proporcji, w tym cała rzecz. A jeśli zaczniesz mierzyć szybkość jakiejś
rzeczy podług jej rozmiaru, to gdzie się wtedy podzieje twój ptak, twój człowiek i twoja kolej
żelazna w porównaniu z pchłą? Nawet najszybszy człowiek przebiegnie w ciągu godziny
raptem jakie dziesięć mil — niewiele więcej niż dziesięć tysięcy długości swego własnego
ciała. A za to wszystkie książki ci powiedzą, że każda byle pchła, ot, taka najzwyklejsza pod
słońcem, przeskoczy sto pięćdziesiąt razy własną długość; do tego potrafi zrobić pięć takich
skoków na sekundę. Siedemset pięćdziesiąt długości własnego ciała w czasie jednej
króciutkiej sekundy! Bo nie marnotrawi w głupi sposób czasu, na to, by się zatrzymać, i na to,
by znów ruszyć. Robi to równocześnie. Sami się przekonacie, gdybyście tylko spróbowali
przycisnąć ją palcem. Tak to jest właśnie w przypadku najzwyklejszej, pospolitej pchły, a co
dopiero mówić o pewnej pchle włoskiej, która była ulubienicą jednego z wielmożów i przez
całe swe życie nie zaznała głodu, chłodu ani choroby; ta potrafiła przeskoczyć swoją własną
długość więcej niż trzystakrotnie, a do tego skakała tak przez cały dzień, pięć takich
przeogromnych skoków na sekundę, co daje jej długość ciała pomnożoną półtora tysiąca razy.
Bo przypuśćmy, że człowiek byłby w stanie przebiec w ciągu sekundy, półtora tysiąca
długości swego ciała, czyli jakieś półtorej mili. To by dawało dziewięćset mil na minutę, a
więc o wiele więcej niż pięć tysięcy mil w ciągu godziny. No i co na to twój człowiek? Tak
samo zresztą jak i twój ptak, twoja kolej żelazna i balon? Do diaska, niedorastają nawet pchle
do pięt! Bo pchła to po prostu kometa ukryta w maluchnym ciele!
Jim był niewąsko tym wszystkim zaskoczony, ale i mnie to także zadziwiło. Wobec czego
zapytał:
— Paniczu Tomku, czy te wszystkie figle z rachowaniem to najprawdziwsza prawda?
Czy to przypadkiem nie żart?
— Tak, to najszczersza prawda.
— W takim razie, mój kochany, wychodzi na to,' że człowiek powinien szanować pchłę.
Ja tam dotąd specjalnie ich nie szanowałem, ale nie ma co, zasługują sobie na duże
poważanie, to pewne.
— A jakże. Pewnie, że tak. W stosunku do swych rozmiarów pchły mają o wiele więcej
rozsądku, rozumu i inteligencji niż jakiekolwiek inne stworzenie na świecie. I można je
nauczyć prawie wszystkiego, a uczą się szybciej niż wszystko, co tylko żyje. Potrafią chodzić
w uprzęży i ciągnąć maleńkie powozy, a wtedy jeżdżą tam, sam i owam, tak jak im się
przykaże: tak, można je też musztrować, zupełnie jak żołnierzy, a wtedy maszerują posłusznie
na każdy rozkaz. Umieją też robić wiele innych poważnych i bardzo trudnych rzeczy. No, ale
przypuśćmy teraz, że dałoby się wyhodować pchłę wielkości człowieka i sprawić, by jej
wrodzona mądrość stale się rozrastała i była coraz to większa i coraz to bardziej przenikliwa,
proporcjonalnie do reszty ciała... Jak sądzicie, gdzie by się wtedy podziali przy niej ludzie?
Przecież taka pchła zostałaby ani chybi Prezydentem Stanów Zjednoczonych i nikt by jej
przed tym nie powstrzymał, tak jak nikt nie powstrzyma uderzenia pioruna.
— O rany, paniczu Tomku, ani bym się spodziewał, że byle robactwo jest aż tak
prześcipne! No nie, nawet by mi to w głowie nie postało, nie ma co.
— Tak, pchła jest o wiele bardziej, daleko bardziej zmyślna niż jakiekolwiek inne
stworzenie, człowiek albo zwierzę, oczywiście proporcjonalnie do swoich rozmiarów. To
przecież najbardziej interesujący stwór, jaki tylko być może. Ludzie tyle gadają na temat siły
mrówki, słonia czy lokomotywy... Tam do kata! A przecież wszystko to razem ani się nie
umywa do pchły. Ona potrafi dźwignąć ciężar dwieście albo i trzysta razy większy od własnej
wagi. Słoń, mrówka czy lokomotywa nie pokuszą się nawet o jakąś część tego. I co więcej:
pchła ma swoje własne poglądy, jest we wszystkim bardzo skrupulatna i nie sposób jej
nabrać; jej instynkt albo rozum, albo to coś innego, co ona posiada, jest tak sprawny i zdrowy,
że nigdy nie popełnia błędów. Uważa się zazwyczaj, że wszyscy ludzie są dla pcheł
jednakowi. A to bujda. Bo są tacy ludzie, do których pchła nigdy nawet się nie zbliży, choćby
nie wiem jak była wygłodniała, i właśnie ja do takich należę. Przez całe życie nie miałem
jeszcze na sobie ani jednej pchły.
— Paniczu Tomku!
— Tak jest, nie żartuję!
— Hm, jak żyję, o czymś takim nie słyszałem.
Jim nie mógł w to uwierzyć, a ja również nie. Musieliśmy więc opuścić się w dół na
piasek, nałapać trochę pcheł i przekonać się na własne oczy. Tomek miał rację. Mnie i Jima
oblazły całymi setkami, ale na Tomku żadna nawet nie przysiadła. Nie dało się tego w żaden
sposób wytłumaczyć, ale tak było, to fakt. Tomek powiedział, że z nim to tak od zawsze i że
równie dobrze mógłby przebywać w miejscu, gdzie jest cały milion pcheł; nawet by go nie
tknęły i nie pokąsały.
Unieśliśmy się w górę, gdzie było zimno, żeby je dla odmiany wymrozić; pozostaliśmy
tam przez dobry moment, aby później powrócić w cieplejsze powietrze i dalej sobie
leniuchować przy szybkości dwudziestu albo dwudziestu pięciu mil na godzinę, tak jak to
robiliśmy przed całą tą rozmową. Cała rzecz w tym, że im dłużej żeglowaliśmy nad tą surową
i spokojną pustynią, tym bardziej wszelki pośpiech i zdenerwowanie gdzieś z nas ulatywały;
czuliśmy się coraz szczęśliwsi, coraz to spokojniejsi i bardziej kontenci z życia, i z każdą
chwilą bardziej zaczynaliśmy lubić, a nawet kochać te połacie piachu. Dlatego też
zwolniliśmy i, jak już powiedziałem, spędzaliśmy cudowne chwile błogo leniuchując;
czasami spoglądaliśmy w dół przez lunety, czasem znów czytaliśmy coś wyciągnięci na
pokrywach schowków, a kiedy indziej po prostu ucinali drzemkę.
Mogłoby się wydawać, że byliśmy już teraz kimś zupełnie innym, nie tamtą trójką co
wcześniej, która tak bardzo pragnęła odnaleźć jakiś ląd i znów stanąć na ziemi. Tyle że, tak
czy owak, to nadal byliśmy my, we własnych osobach.
Ale tamto pragnienie jakoś nam minęło, i to zupełnie bez śladu. Przywykliśmy już teraz
do balonu, niczego się nie baliśmy i nie przyszłoby nam nawet do głowy, żeby być gdzieś
indziej. Cóż, teraz był on dla nas jak gdyby domem; zdawało mi się prawie, jakbym się w nim
urodził i wychował, a Jim i Tomek twierdzili to samo. Przedtem dokoła mnie zawsze było
pełno okropnych ludzi, którzy nic tylko gderali, dokuczali mi, ganiali i zawsze coś im się nie
podobało, toteż o byle co podnosili wrzask, czepiali się mnie bez przerwy, dokuczali i
prześladowali; ciągle kazali robić to, tamto czy siamto, a do tego jeszcze zawsze wybierali
rzeczy, do których nie miałem chęci. A jak nie, to spuszczali mi lanie, bo też wykręcałem się,
jak mogłem, albo robiłem zupełnie co innego; po prostu nic, tylko najchętniej wydusiliby z
człowieka duszę. Za to tutaj, w górze, pod samym niebem, było tak cudownie, spokojnie i
słonecznie; mieliśmy kupę jedzenia i mnóstwo czasu do spania, poza tym mogliśmy sobie z
góry oglądać przeróżne rzeczy. I nie było żadnego tam zrzędzenia czy poganiania do pracy,
żadnych dobrych i życzliwych ludzi, po prostu jedno wielkie święto. O, nie, jak rany, wcale
nie byłoby mi spieszno znaleźć się znowu w tej całej cywilizacji. Bo najgorszą rzeczą, jeśli
już o nią chodzi, jest to, że każdy, kto tylko dostanie list, w którym ktoś inny pisze mu o
jakichś tam kłopotach, zaraz zwala ci się na kark, wywnętrza ze wszystkiego i psuje cały
humor; do tego jeszcze gazety roznoszą przeróżne zmartwienia po calutkim świecie i
powodują, że prawie przez cały czas czujesz się przygnębiony i bez chęci do życia. A to już
zbyt wielki ciężar jak na jedną osobę. Nienawidzę tych gazet i nie cierpię listów. I gdyby to
tylko ode mnie zależało, nie pozwoliłbym nikomu zwalać swoich kłopotów na innych Bogu
ducha winnych ludzi, których się nawet nie zna. Przerzucać zmartwień z jednej na drugą
stronę świata, ot, co. Ale cóż, gdy się leci balonem, nic z tych rzeczy w ogóle do ciebie nie
dociera i jest to najukochańsze miejsce, jakie tylko można sobie wyobrazić.
Zjedliśmy kolację, a noc, która później nastała, była jedną z najpiękniejszych nocy, jakie
w życiu widziałem. Wzeszedł księżyc i zrobił z niej prawie dzień, tyle że łagodniejszy od
zwykłego dnia. Raz nawet dojrzeliśmy lwa; stał sobie całkiem sam, zupełnie sam, jak ten
palec, a jego cień rozlewał się na piasku niczym wielka kałuża atramentu. Takie właśnie
powinno być światło księżyca.
Przeważnie leżeliśmy sobie na wznak i gadaliśmy do syta; sen wcale nas nie morzył.
Tomek powiedział, że jesteśmy teraz dokładnie w samym środku Tysiąca i Jednej Nocy.
Mówił, że właśnie tutaj działy się jedne z najwspanialszych historii z tej książki, toteż my —
kiedy nam tak opowiadał — patrzyliśmy w dół, bo nie ma ciekawszych rzeczy do oglądania
niż miejsca, o których mowa w książkach. Była to taka historia o jednym poganiaczu
wielbłądów, co akurat stracił swojego wielbłąda, a kiedy tak wędrował przez pustynię, spotkał
jakiegoś człowieka i zapytał go:
— Czy nie spotkałeś aby dzisiaj zabłąkanego wielbłąda? A tamten na to:
— Czy nie był przypadkiem ślepy na lewe oko?
— Tak.
— Czy miał wybity jeden przedni górny ząb?
— Tak.
— Czy może kulał, na lewą tylną nogę?
— Tak.
— Czy z jednej strony dźwigał ładunek prosa, a z drugiej miodu?
— Zgadza się, ale nie musisz mi już podawać więcej szczegółów... To właśnie ten, a ja
się bardzo spieszę. Gdzieś go widział?
— Wcale go nie widziałem — powiada mu na to tamten.
— Wcale go nie widziałeś? To niby jakim cudem potrafisz go tak dokładnie opisać?
— Bo kiedy człowiek wie, jak należy robić użytek z oczu, wtedy wszystko nabiera
znaczenia. Tyle że większości ludzi oczy do niczego nie służą. Wiedziałem, że musiał
przechodzić tędy wielbłąd, bo przecież widziałem jego ślady. Wiedziałem, że jest kulawy na
tylną lewą nogę, bo bardzo na nią uważał i stawiał ją ostrożnie; to właśnie jego ślad mi o tym
powiedział. Wiedziałem, że musi być ślepy na lewe oko, bo skubał trawę tylko z prawej
strony ścieżki. Wiedziałem, że musiał stracić górny ząb, ponieważ dowiódł mi tego odcisk
jego zębów w darni. O tym, że z jednej strony sypało się proso — powiedziały mi mrówki, a
o tym, że z drugiej strony kapały krople miodu — doniosły mi muchy. Wiem wszystko o
twoim wielbłądzie, choć go nie widziałem.
Jim wykrzyknął: ' — Opowiadaj nam dalej, paniczu Tomku, to diablo dobra historia i
strasznie ciekawa!,
— To już wszystko — odrzekł Tomek.
— Wszystko? — zapytał Jim, bardzo tym zdziwiony. — A co się stało z wielbłądem?
— Nie wiem.
— Paniczu Tomku, a ta historia nic o tym nie mówi?
— Nie.
Jim głowił się przez chwilę, a później powiedział:
— Do Ucha! To najbezecniejsza historia, jaką w życiu słyszałem! Ciągnie się do tego
miejsca, kiedy człowieka aż roznosi z ciekawości, i cześć! No, cóż, paniczu Tomku, historia,
która potrafi zachować się w ten sposób, n i e może przecież mieć żadnego sensu. A czy p r z
y n a jmniej wiesz, czy tamten facet znalazł w końcu swojego wielbłąda?
— Nie, tego nie wiem.
Sam się połapałem, że w takiej opowieści nie może być sensu, no bo tak wziąć i ciachnąć
wszystko ni przypiął, ni wypiął, kiedy się jeszcze dobrze nie rozkręciło... Ale nie miałem
ochoty nic na ten temat mówić, bo wiedziałem, jaką by zaraz Tomek zrobił skwaszoną minę,
gdyby się przekonał, że ta jego historia zrobiła straszną klapę. Co do Jima, to ten zaraz na
niego naskoczył i dał mu łupnia w najsłabsze miejsce, ale ja tam uważam, że byłoby zupełnie
nie w porządku rzucać się, i to we dwóch, na kogoś, kto i tak już leży na obu łopatkach. Lecz
Tomek odwrócił się w moją stronę i zapytał:
— No, a t y co sądzisz o tej opowieści?
Wtedy to już musiałem jakoś wyjść z tego na swoje, wygarnąć mu, co mnie dźgnęło i
powiedzieć, że tak, że myślę tak samo jak Jim, bo kiedy jakaś historia przystaje naraz w
samym środku i do niczego w końcu nie prowadzi, to raczej nie ma sensu w ogóle jej
opowiadać.
Tomkowi mina się wydłużyła, ale zamiast się wściekać — bo przypuszczałem, że tak się
pewnie zachowa słysząc, w jaki sposób traktuję jego opowieść — jakby tylko posmutniał, a
później powiedział:
— Niektórzy ludzie widzą, inni nie potrafią. Dokładnie tak, jak to powiedział tamten
człowiek. Ech, co tam wielbłąd; nawet gdyby cyklon przeszedł koło was, to wy, skończone
durnie, nie bylibyście w stanie dostrzec jego śladów!
Nie wiem, co akurat chciał przez to powiedzieć, bo nam nie wytłumaczył. To była, tak
przypuszczam, jedna z tych jego degresji, które aż go roznosiły od środka, ile razy ktoś
przyparł go do muru, a on nie widział żadnego lepszego wyjścia: No, ale nie miałem mu tego
za złe. Tak czy owak połapaliśmy się od razu, gdzie w swojej historyjce zszył coś zbyt grubą
nicią, temu nie mógł zaprzeczyć. Zabiło mu to ćwieka, jak sądzę całkiem nielichego, chociaż
robił co mógł, żeby nie dać tego po sobie poznać.
ROZDZIAŁ VIII
Znikające jezioro
Wcześnie rano zjedliśmy śniadanie, a potem przysiedliśmy sobie, by patrzeć w dół, na
pustynię, a było nie za gorąco i bardzo pogodnie, chociaż nie lecieliśmy zbyt wysoko. Na
pustyni po zachodzie słońca trzeba opuszczać się jak najniżej, tak szybko się tu ochładza,
więc — zanim nadejdzie świt — żegluje się tuż nad samym piaskiem.
Gapiliśmy się na cień balonu prześlizgujący się po ziemi, a od czasu do czasu
rozglądaliśmy się także po pustyni, by zobaczyć, czy coś się przypadkiem na niej nie porusza,
a później znowuż patrzyliśmy na cień, gdy wtem, całkiem niespodziewanie, zobaczyliśmy
mnóstwo ludzi i wielbłądów, nieruchomych i leżących bezwładnie na piasku, zupełnie jakby
spali.
Powstrzymaliśmy balon w biegu, cofnęliśmy się trochę, przystanęliśmy nad nimi i wtedy
stało się jasne, że oni wszyscy nie żyją. Przebiegł nas zimny dreszcz. Wpierw zamilkliśmy, a
potem mówiliśmy już bardzo cicho, jak na pogrzebie. Powolutku opuściliśmy się w dół. i
przystanęliśmy, a Tomek i ja zeszliśmy na pustynię, ażeby sprawdzić rzecz na miejscu. Byli
to mężczyźni, kobiety i dzieci. Wszyscy wysuszeni przez słońce, tacy jacyś ciemni,
pomarszczeni i stwardniali niczym skóra, zupełnie jak te mumie z obrazków, które ogląda się
w książkach. A mimo to wyglądali jak zwyczajni ludzie; nie uwierzycie, ale można by
pomyśleć, że po prostu śpią.
Niektóre trupy ludzi i zwierząt były częściowo przysypane piaskiem, ale większość z nich
nie, powłoka piasku była bowiem tutaj dość cienka, natomiast grunt pod nią żwirowaty i
twardy. Spora część odzieży zdążyła już zbutwieć, toteż ilekroć złapałeś za jakiś łachman,
rozpadał ci się w ręku niczym pajęczyna. Tomek był zdania, że leżą tu od lat.
Kilku mężczyzn miało przy sobie zardzewiałe strzelby, a inni szable lub długie,
wykładane srebrem pistolety, zatknięte za szale, którymi byli przepasani. Wszystkie
wielbłądy były objuczone, tyle że juki zdążyły już popękać albo się rozeschnąć, toteż ładunek
wysypał się na ziemię. Uznaliśmy, że nieboszczykom szable na nic się już teraz nie zdadzą,
więc wzięliśmy sobie po jednej, a oprócz tego kilka pistoletów. Zabraliśmy też jakieś małe
pudełeczko, bo było takie zgrabne i tak pięknie czymś wysadzane, a później próbowaliśmy
pogrzebać tych ludzi, lecz ani rusz nie przychodziło nam do głowy, w jaki sposób
moglibyśmy to zrobić. Bo gdyby przysypać ich piaskiem, wtedy wiatr, rzecz oczywista, zaraz
by ich odsłonił.
Potem wzbiliśmy się wysoko w górę i wkrótce tamta ciemna plama pośród piasków
zniknęła nam z oczu i pewnie już nigdy więcej nie zobaczymy tych nieszczęśników,
przynajmniej na tym świecie. Długo zachodziliśmy w głowę próbując odgadnąć, skąd oni się
tam właściwie wzięli i w jaki sposób to wszystko się stało, ale jakoś nic nie mogliśmy
wymyślić. Z początku sądziliśmy, że pewnie zgubili drogę i błąkali się to tu, to tam, dopóki
nie zabrakło im żywności i wody i nie zagłodzili się na śmierć, ale Tomek powiedział, że
przecież nie dobrały się do nich sępy ani żadne inne dzikie bestie, toteż odrzuciliśmy ten
pomysł. W końcu daliśmy spokój i postanowiliśmy sobie, że w ogóle przestaniemy o tym
myśleć, bo to nas przygnębiało.
Później otworzyliśmy to pudełko, a w środku były klejnoty i drogie kamienie, całkiem
niezły stosik, i jeszcze parę takich jakby małych welonów, jakie miały na sobie te zmarłe
kobiety, do tego obwieszonych wisiorkami z dziwnych złotych monet, których nie znaliśmy.
Zastanawialiśmy się więc, czy aby nie zawrócić, nie odszukać ich znowu, żeby oddać ten cały
kram, ale Tomek przemyślał wszystko i powiedział, że nie, ponieważ jesteśmy w kraju, gdzie
pełno przeróżnych rabusiów; tacy to przyjdą i zagarną klejnoty dla siebie, a wtedy na nas
spadnie grzech, że wystawiliśmy ich na pokusę. Polecieliśmy więc dalej, choć ja żałowałem,
że nie zabraliśmy wszystkiego, co tam akurat mieli, tak żeby nie było już nawet cienia żadnej
pokusy.
Spędziliśmy w tej strasznej spiekocie na dole całe dwie godziny, więc kiedy już
wróciliśmy na pokład, okropnie chciało nam się pić. Rzuciliśmy się na wodę, ale była już
stęchła i gorzka, a oprócz tego tak bardzo nagrzana, że wydawało nam się, że aż parzy w usta.
Nie dało się jej pić. To była woda jeszcze z rzeki Missisipi, najlepsza jaka tylko może być na
świecie, toteż zamieszaliśmy w niej muł, żeby zobaczyć, czy to coś pomoże. Ale gdzie tam,
woda z mułem nie okazała się wcale lepsza od samej wody.
Tak, kiedy byliśmy zajęci tymi tam ludźmi w dole, nie odczuwaliśmy aż tak strasznego
pragnienia, a teraz, gdyśmy się przekonali, że nie sposób się napić, poczuliśmy się o jakieś
trzydzieści pięć razy bardziej spragnieni niż ćwierć minuty temu. Do licha, jeszcze trochę, a
wywiesilibyśmy języki i ziajali jak psy.
Tomek powiedział, że trzeba się uważnie rozglądać dokoła bo przecież musimy znaleźć
jakąś oazę, gdyż w przeciwnym razie nie wiadomo, jaki los nas czeka. Więc zabraliśmy się do
roboty. Przez cały czas nic tylko przesuwaliśmy po pustyni lunetami w tę i we w tę, aż w
końcu ścierpły nam ręce i dłużej nie mogliśmy utrzymać ich przy oczach. Gapiliśmy się tak
przez dwie, a może trzy godziny, a tu tylko piach, piach, szczery piach i co najwyżej drgające
od spiekoty powietrze pod nami. Ech, mój Boże, człowiek w ogóle nie wie, co to prawdziwa
bieda, dopóki nie jest spragniony, wysuszony na wiór i póki się nie przekona, że chyba już
nigdy więcej nie natknie się na wodę. W końcu nie mogłem dłużej znieść tego całego
rozglądania się po rozgrzanych jak piec równinach, toteż wyciągnąłem się jak długi na
pokrywie schowka i poddałem się zupełnie.
Ale po małej chwili Tomek wrzasnął „Hurra!" i to było właśnie to, o co nam chodziło.
Jezioro! Szerokie i migotliwe, z pochylonymi nad nim sennymi palmami, a ich cienie na
wodzie były tak miękkie i tak delikatne, że podobnych chyba nigdy nie zdarzyło wam się
oglądać. Ja też nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego. Jezioro leżało dość daleko, tyle
że dla nas był to zupełny drobiazg; włączyliśmy po prostu stumilowy krok i obliczyliśmy, że
dolecimy tam za jakieś siedem minut. Ale oaza wcale się do nas nie przybliżała i wydało nam
się, że stoimy w miejscu. Tak, tak, moi drodzy, jezioro wciąż było dalekie i migotliwe jak sen
i za nic nie pozwalało się do siebie zbliżyć, aż w końcu raptem po prostu rozwiało się i
znikło!
Tomek rozwarł szeroko oczy i powiada:
— Chłopaki! To była patamorgana!
I powiedział to takim tonem, jakby się ucieszył. Lecz ja tam nie widziałem w tym nic
specjalnie wesołego, więc mówię:
— Możliwe. Ale mnie nie obchodzi, jak się ten cały interes nazywa, chciałbym już raczej
wiedzieć, co się stało z jeziorem.
Jim drżał na całym ciele; był tak przerażony, że nie mógł teraz wydusić z siebie ani
słowa, lecz gdyby tylko mógł, z całą pewnością spytałby o to samo. A Tomek powiedział:
— C o się stało? Sami widzicie, że po prostu zniknęło.
— No dobra, ale gdzie zniknęło?
Zmierzył mnie tylko wzrokiem od góry do dołu i powiedział:
— Tak, Hucku Finnie, a gdzie niby miałoby zniknąć? Czyżbyś nigdy nie słyszał o
patamorganie?
— Nie, nigdy nie słyszałem. A co to takiego?
— To nic innego jak tylko czysta wyobraźnia. Bo tak naprawdę, to nic w tym nie ma.
To, co powiedział, trochę mnie zeźliło. Więc mówię mu:
— I po co tu te bzdury, Tomaszu Sawyerze? Chyba sam dobrze widziałem to jezioro?
— No, tak, myślisz, że je widziałeś.
— Ja nic o tym nie myślę, ja je po prostu widziałem.
— A ja ci mówię, że wcale nie widziałeś, bo tam nie było niczego do widzenia.
Jim, słysząc to gadanie, bardzo się zafrasował, więc włączył się do sporu. I powiedział co
swoje, trochę jak gdyby czymś zakłopotany, a trochę jakby o coś prosił:
— Paniczu Tomku, ja proszę, żeby nie wygadywać takich strasznych bluźnierstw i do
tego w takiej strasznej chwili. Bo w ten sposób narażasz nie tylko samego siebie, ale i nas tu
wszystkich, zupełnie jak tamta Anna Niasz, czy Hall 0'Ferness, o których mowa w Biblii. Bo
to jezioro tam było... Widziałem je dokładnie, tak samo jak w tej sekundzie widzę i ciebie, i
Hucka.
A ja na to:
— Przecież on też je widział! I do tego pierwszy je wypatrzył! No więc jak to jest?
— Tak, tak, paniczu Tomku, dokładnie tak było... Nie powiesz chyba, że nie.
Wszyscyśmy je widzieli, a to przecież dowodzi, że pewnikiem tam było.
— Dowodzi! Jakim to niby cudem?
— Zupełnie tak samo jak w sądzie czy w jakim urzędzie, paniczu Tomku. Jedna osoba
może być zalana, może akurat drzemać albo coś tam innego i może się mylić; dwie osoby też
mogą. Ale powiadam ci, paniczu Tomku, skoro już trzy osoby naraz widzą jakąś rzecz, to
obojętne, zalane czy trzeźwe, to musi to być prawda. Nie można tego w żaden sposób
odkręcić, a ty, paniczu Tomku, dobrze o tym wiesz.
— O niczym takim nie wiem. Było przecież kiedyś ze czterdzieści milionów ludzi, którzy
widzieli na własne oczy, że słońce każdego dnia przesuwa się z jednego krańca nieba na
drugi. Czy był to jakiś dowód, że słońce się poruszało?
— No pewnie. A poza tym nie było chyba żadnej potrzeby, żeby to udowadniać.
Człowiek, który ma chociaż krzynę oleju w głowie, od razu to zrozumie. Aha, to słońce...
Wędruje sobie po niebie i zawsze tak robiło.
Tomek odwrócił się wtedy do mnie i pyta:
— A co ty na to wszystko? Czy słońce się porusza?
— Tomaszu Sawyerze, i po co zadawać takie kretyńskie pytania? Każdy, kto nie jest
ślepy, widzi, że słońce wędruje po niebie.
— Oto przyszło mi błąkać się po przestworzach — powiada on na to — zdanemu na
towarzystwo dwóch złośliwych prostaków, którzy nawet nie wiedzą, czego trzysta albo
czterysta lat temu dokonał szef pewnego uniwersytetu...
To już nie było w porządku, więc czym prędzej dałem mu to do zrozumienia:
— Tomaszu Sawyerze! Obrzucanie błotem to nie żadna dysputa...
— O Boże! Wielkie Nieba! Znowuż to jezioro! — przerwał mi nagle wrzask Jima. — I c
o, paniczu Tomku? Co nam teraz powiesz?
Tak, moi drodzy, to było znów to jezioro; hen, tam, na pustyni,, zupełnie wyraźne. I te
palmy, i wszystko, zupełnie tak samo jak przedtem.
— No, Tomku, myślę, że teraz ci chyba wystarczy.
— Wystarczy, żeby wiedzieć, że tam nie ma żadnego jeziora.
A Jim wtrącił się znowu:
— Oj, nie mów tak paniczu... Aż zgroza bierze słuchać. Taka spiekota, a ty, paniczu
Tomku, jesteś tak spragniony, że jak nic pomieszało ci się wszystko w głowie. No bo czy ono
nie wygląda cudownie? Sam już nie wiem, czy potrafię wytrzymać aż tam dolecimy, tak
bardzo chce mi się pić!
— Tak, będziesz musiał wytrzymać, tyle że nic a nic ci z tego nie przyjdzie, bo tam
najzwyczajniej nie ma żadnego jeziora. Mówię ci to przecież.
A wtedy powiedziałem:
— Jim, nie spuszczajmy tego z oka ani na chwilę...
— O, nie, już ja będę uważał, niech cię Bóg ma w swojej opiece, mój skarbie, nawet
gdybym sam nie chciał, to i tak będę na nie patrzył.
Pruliśmy teraz naprzód w kierunku jeziora, pożerając jedną milę za drugą, tyle że tak
naprawdę nie zbliżaliśmy się do niego nawet o jeden cal... I ni stąd, ni zowąd jezioro znowu
zniknęło! Jim zachwiał się na nogach i o mało nie runął jak długi. Kiedy przyszedł do siebie,
powiedział, łapiąc przy tym powietrze jak wyjęta z wody ryba:
— Paniczu Tomku, toć to nic innego jak duch, i tylko w Bogu nadzieja, że go już nigdy
więcej nie zobaczę na oczy. Tam pewnie było kiedyś jezioro, tyle że coś się stało i to jezioro
umarło, a my widzieliśmy teraz jego ducha, i do tego pokazał nam się aż dwa razy, więc
sprawa jest zupełnie pewna. Ojej, paniczu Tomku, lećmy stąd jak najdalej, wolałbym już
raczej umrzeć, niż doczekać w tym miejscu nocy, bo wtedy te wszystkie duchy i to całe
jezioro pewnikiem by tu przyszły i nic tylko lamentowałyby dookoła nas, a my byśmy pewnie
wtedy spali i ani by nam w głowie nie postało, w jak strasznym jesteśmy niebezpieczeństwie.
— Jaki znów duch, ty głupcze! To przecież tylko powietrze, ten upał i pragnienie; do tego
jeszcze wszystko sklejone razem do kupy przez naszą wyobraźnię. Gdybym tak ja... Dawaj no
lunetę!
Pochwycił ją i zaczął obserwować coś po prawej stronie.
— To stado ptaków — powiedział. — Słońce już zachodzi, więc lecą gdzieś całym
kluczem i przecinają naszą trasę. One tam mają jakiś swój cel... Może lecą po pożywienie
albo do wodopoju, albo i jedno, i drugie. Ster na prawo! Dodaj więcej helu! Bardziej w dół!
Tak... Teraz cokolwiek wyżej... powoli... O, tak, tak trzymać.
Zmniejszyliśmy trochę szybkość i ruszyliśmy w ślad za stadem. Lecieliśmy w ten sposób
dobre ćwierć mili, lecz potem, gdy upłynęło z półtorej godziny i byliśmy tym wszystkim już
trochę znudzeni, a ja to myślałem, że padnę z pragnienia, Tomek naraz powiedział:
— Weźcie no który lunetę i zobaczcie, co to takiego, tam, jeszcze przed ptakami.
Jim spojrzał pierwszy, cały pozieleniał i przysiadł bezwładnie na schowku. Niemal
płacząc oświadczył:
— To znowuż się pokazało! Paniczu Tomku, ono znowuż tam jest, i teraz już wiem, że
umrę, bo kiedy człowiek widzi jakiegoś ducha po raz trzeci w życiu, to znaczy, że jego
godziny są policzone. Żałuję, że w ogóle leciałem tym balonem, oj jak bardzo żałuję.
Nie chciał już więcej patrzeć, a to, co powiedział, przeraziło i mnie, bo wiedziałem, że to
szczera prawda; z duchami zawsze tak jest, toteż i ja przestałem spoglądać w dół. Obaj
błagaliśmy Tomka, żeby zawrócił i poleciał gdzie indziej, ale on nie chciał i nazwał nas
przesądnymi, głupimi pyskaczami. No tak, powiedziałem po cichu sam do siebie, jeżeli
będzie dalej w ten sposób traktował duchy, to jeszcze któregoś dnia doigra się aż miło. One
czekają cierpliwie, ale wszystko ma swoje granice i każdy, kto choć trochę zna się na
duchach, wie, jak łatwo potrafią się obrazić i jak bardzo są mściwe.
Dlatego też siedzieliśmy teraz jak myszy pod miotłą; Jim i ja trzęśliśmy się ze strachu, a
Tomek był zajęty swoimi sprawami. Po chwili jednak zatrzymał balon w miejscu i
powiedział:
— A teraz, durnie, wstańcie i popatrzcie tam.
Wstaliśmy, a tuż pod nami była najprawdziwsza w świecie woda! Czyściutka,
niebieściutka, chłodna i głęboka, do tego pofalowana trochę przez lekki wietrzyk.
Najpiękniejszy widok pod słońcem! A wszędzie dokoła rozpościerały się trawiaste brzegi,
rosły kwiaty i pełne cienia gaje drzew oplecionych winnymi pnączami, a wszystko to razem
wyglądało tak spokojnie i tak przyjemnie, że... że nic tylko się popłakać z tej wielkiej radości.
Jim to nawet popłakał się naprawdę; zerwał się na równe nogi, zaczął tańczyć i skakać,
taki był wdzięczny losowi, że aż szalał z radości. To była akurat moja wachta, musiałem więc
zostać i czuwać przy urządzeniach, ale Tomek i Jim zeszli na dół i każdy z nich wypił chyba
całą beczkę. Przynieśli też całe mnóstwo wody dla mnie, a chociaż wielu dobrych rzeczy
próbowałem w życiu, to jednak nic się nie mogło równać ze smakiem tej wody.
Później Tomek wszedł na górę i zluzował mnie, toteż mogliśmy sobie z Jimem popływać
do woli, a potem znowu Jim zluzował Tomka, więc ścigaliśmy się z nim w wodzie,
boksowaliśmy się trochę, i nie pamiętam, żebym kiedyś lepiej się ubawił. Nie było zbyt
gorąco, bo zbliżał się wieczór, ale tak czy owak pozrzucaliśmy z siebie całe ubranie. Ubranie
to dobra rzecz w szkole, w mieście czy na balu, ale nie widzę najmniejszego sensu, by nosić
je na sobie, kiedy jest się daleko od tej tam cywilizacji i innych nudziarstw i marudzeń.
— Lwy! Lwy tu lezą! Nuże, paniczu Tomku! Skacz co żywo, Huck!
Ech, skoczyliśmy, i to jeszcze jak! Aniśmy się nawet nie obejrzeli za ubraniem, tylko od
razu daliśmy dęba po drabince. Jim najzwyczajniej stracił głowę, bo zawsze mu się to
przytrafiało, gdy tylko był czymś zdenerwowany albo przerażony. Tak samo i tym razem;
zamiast podciągnąć drabinkę choć trochę do góry, żeby te bestie nie mogły jej dopaść, dodał
tylko gazu i powlókł nas ze świstem w górę, gdzie przyszło nam huśtać się pod niebem,
zanim on wziął się w garść i zmiarkował, co za bęcwalstwa wyczynia. Później zatrzymał
balon, ale znowu zapomniał, co ma robić dalej. Dlatego wisieliśmy w górze tak wysoko, że
lwy wydawały się małe jak szczeniaki, i tylko dryfowaliśmy sobie powolutku z wiatrem.
W końcu Tomek wdrapał się na górę, podszedł do urządzeń i zaczął opuszczać balon
skosem w dół, znów w kierunku jeziora, gdzie już tamte bydlęta zebrały się niczym na
pikniku szkółki niedzielnej; wtedy przyszło mi do głowy, że jemu też się chyba wszystko
pokiełbasiło, bo przecież dobrze wiedział, jak bardzo się boję gramolić tak wysoko. Czyżby
zamierzał mnie zrzucić pomiędzy te jakieś tam kocury i inną gadzinę?
Ale nie; myślał całkiem trzeźwo i wiedział, o co mu idzie. Opuścił się wolniutko na jakie
trzydzieści, czterdzieści stóp nad powierzchnię jeziora, stanął na samym środku i wrzasnął:
— A teraz puść się i skacz!
Zrobiłem to i poleciałem jak kula armatnia, stopami w dół, i wydawało mi się, że zanim
sięgnąłem dna, musiałem lecieć chyba dobrą milę. A kiedy już wypłynąłem, Tomek
powiedział:
— Teraz leż sobie spokojnie na plecach, dopóki nie odpoczniesz i nie odzyskasz sił,
wtedy spuszczę drabinkę do wody i będziesz mógł wejść na pokład.
Zrobiłem, jak kazał. To było bardzo zmyślne z jego strony, bo gdyby leciał dalej i chciał
mnie zrzucić gdzieś na piasek, od razu by się zbiegła tamta menażeria. A gdybyśmy tak
później cały czas latali, żeby wyszukać jakieś bezpieczniejsze miejsce, bydlęta pewnie by za
nami goniły, no a ja bym tak długo nie wytrzymał i spadł.
Przez cały ten czas lwy i inne bestie grzebały w naszych ubraniach i chyba próbowały
podzielić je między siebie, tak aby każdy dostał choć odrobinę, ale musiało wyniknąć jakieś
nieporozumienie, bo kilka z nich chciało postąpić po świńsku i zagarnąć dla siebie więcej, niż
wynosiła ich dola, więc podniósł się taki raban, jakiego jeszcze nie było na świecie. Musiało
tego być z pięćdziesiąt sztuk, wszystko przemieszane ze sobą; ryczały, warczały, kłapały
zębami, gryząc się przy tym i szarpiąc; ogony i łapy majtały w powietrzu, toteż nie można się
było zorientować, co jest właściwie co, a piasek i sierść tylko fruwały dokoła. Kiedy już
miały dosyć, okazało się wówczas, że jedne padły martwe, inne kuśtykały solidnie
pokaleczone, cała reszta zaś rozsiadła się na pobojowisku liżąc sobie obolałe miejsca łub
gapiąc się na nas w górę. I wyglądało to, jakby nas zapraszały, żebyśmy do nich zeszli i
wzięli udział w zabawie, tyle że nam ani się to śniło.
Gdy idzie o ubrania, to już ich wcale nie było. Nawet najmniejsze ich strzępki znajdowały
się teraz gdzieś w brzuchach zwierząt i, jak sądzę, chyba nie najlepiej im posłużyły, bo na
naszych ciuchach mieliśmy sporo mosiężnych guzików, natomiast w kieszeniach noże, tytoń,
gwoździe, kredę i kulki do gry, i haczyki do łowienia ryb, i jeszcze inne takie tam różności.
Ale o to specjalnie nie dbałem. Martwiło mnie jedynie, że pozostały nam teraz tylko ubrania
profesora, i to nawet dość sporo, tyle że nie sposób byłoby pokazać się w nich w żadnym
towarzystwie, gdybyśmy gdzieś takie spotkali, ponieważ nogawki spodni były długie niczym
tunele, a marynarki też odpowiednich rozmiarów. Jednak mieliśmy wszystko, czego trzeba
krawcowi, Jim zaś był po trosze domorosłym krawcem, toteż obiecał, że nawet dosyć szybko
potrafi nam przykroić jeden czy dwa garnitury, które jako tako będą pasowały.
ROZDZIAŁ IX
Tomek rozprawia o pustyni
A jednak przyszło nam do głowy, że powinniśmy na chwilę opuścić się na ziemię, choć
za innym sprawunkiem. Większość żywności z zapasów profesora znajdowała się w
puszkach, a do tego została zapuszkowana w jakiś zupełnie nowy sposób, który ktoś dopiero
co wynalazł. Natomiast cała reszta była zabrana po prostu ot, tak sobie, luzem. A kiedy wiezie
się befsztyk prosto z Missouri na Wielką Saharę, trzeba uważać jak nie wiem co i trzymać się
raczej chłodnego powietrza. Pomyśleliśmy więc, że zajrzymy jeszcze na tamto lwie
targowisko i zobaczymy, czy nie uda się tam czego zwojować.
Opuściliśmy drabinkę i zeszliśmy po niej w dół, tak że byliśmy cokolwiek ponad
zwierzętami, a potem zrzuciliśmy linę z pętlą i wciągnęliśmy na górę padłego lwa, małego i
delikatnego, a po nim jeszcze jakiegoś nakrapianego kocura. Całą resztę towarzystwa
musieliśmy trzymać na odległość za pomocą rewolweru, gdyż inaczej bestie byłyby gotowe
przyjść nam z pomocą i wziąć udział w naszych zabiegach.
Z obu zwierząt wycięliśmy sporo mięsiwa na zapas i ściągnęliśmy skórę, a całą resztę
wyrzuciliśmy za burtę. Później kawałki świeżego mięsa nabiliśmy na haczyki u wędek
profesora i łowiliśmy ryby. Przystanęliśmy sobie nad jeziorem tuż nad wodą i złapaliśmy
mnóstwo bardzo dziwnych ryb, takich, że chyba nigdy podobnych nie oglądaliście. Zjedliśmy
więc nad podziw dobrą kolację: stek z lwa, stek z tamtego drugiego bydlęcia, smażone ryby i
gorące placki kukurydziane. Jeżeli idzie o mnie, to już nic lepszego nie było mi trzeba.
Na koniec zjedliśmy jeszcze trochę owoców. Zerwaliśmy je z samego wierzchołka
potwornie wysokiego drzewa. To było takie bardzo strzeliste drzewo i od stóp aż po sam
czubek nie miało ani jednej gałęzi, a dopiero na samej górze rozcapierzało się zupełnie jak
miotełka do odkurzania. I była to, rzecz jasna, palma; każdy, kto tylko kiedyś widział palmę
na obrazku, zaraz by się połapał. Szukaliśmy więc na niej orzechów kokosowych, ale jakoś
żadnych nie było. Były tylko takie spore wiązki jakichś lepkich owoców. Wyglądały trochę
jak przerośnięte winogrona i Tomek doszedł do wniosku, że to pewnie daktyle, bo — jak
mówił — w sam raz wyglądały jak te, o których piszą w Baśniach z Tysiąca i Jednej Nocy i w
różnych innych książkach. Oczywiście mogły być zdatne do jedzenia, ale mogły też okazać
się trujące. Musieliśmy więc chwilę poczekać i zobaczyć, czy dziobią je ptaki. Ptaki jadły,
więc my także wzięliśmy się do jedzenia, a owoce były niesłychanie pyszne.
Wcześniej już zaczęły się zlatywać strasznie wielkie ptaszyska i przysiadać na padłych
drapieżnikach. Były to bardzo zuchwałe stworzenia; dobierały się do martwego lwa, którego z
drugiej strony obgryzał już inny, żywy lew. A jeśli nawet lew odpędził takiego ptaka, to i tak
na nic się to nie zdało, bo ptak powracał, gdy lew znów był zajęty jedzeniem.
Te ogromne ptaszyska zlatywały się ze wszystkich stron — można je było dostrzec przez
lunetę, gdy były jeszcze tak straszliwie daleko, że nie dałoby się ich zauważyć gołym okiem.
Tomek powiedział, że one nie odnajdują mięsa węchem, a więc musiały je wypatrzyć z tak
wielkiej odległości. No, no, to mi dopiero wzrok co się zowie! Tomek mówił też, że z
odległości jakichś pięciu mil ta sterta lwiego padła nie może się przecież wydawać większa
od ludzkiego paznokcia i nie był sobie w stanie wyobrazić, jakim cudem te ptaki mogły ją
zauważyć.
To było bardzo dziwne i jakieś takie nie za bardzo w porządku, że jeden lew wtrajał
drugiego lwa, toteż przyszło nam do głowy, że te lwy widocznie nie były ze sobą w żaden
sposób spokrewnione. Ale Jim nam powiedział, że to nie robi różnicy. Mówił, że przecież
maciora potrafi pożerać własne dzieci, a pająk tak samo, więc może i u lwów rzecz wygląda
podobnie, chociaż nie całkiem. Twierdził, że lew chyba raczej nie zjadłby własnego ojca,
gdyby akurat wiedział, który to jest, ale przypuszczał, że będąc strasznie wygłodzony, pewnie
by zakąsił własnym szwagrem, a już teściową — to kiedy bądź. Tyle że samo takie
przypuszczanie niczego jeszcze nie załatwia. Nie liczy się przecież krów, nim się nie znajdą
w oborze, i w rezultacie niczego mądrego nie wydumaliśmy. Toteż daliśmy sobie spokój i w
ogóle przestaliśmy o tym myśleć.
Na ogół noce na pustyni były bardzo spokojne, ale tym razem mieliśmy całą kocią
muzykę. Na kolację zlazło się całe mnóstwo innych zwierząt; zbiegły się jakieś przyczajone
szczekacze, o których Tomek sądził, że są szakalami, i jeszcze inne bydlęta, o grzbietach
wypiętych jak żagiel, które nazywał hienami, a wszystko to razem sprawiało, że cały czas
panował straszny rwetes. Widoki w świetle księżyca były całkiem inne niż to, co
kiedykolwiek dotąd widziałem. Zrzuciliśmy linę i przywiązaliśmy się mocno do wierzchołka
palmy, dlatego nie musieliśmy trzymać kolejnych wacht i wszyscy położyliśmy się spać. Ale
ja wstawałem dwa albo i trzy razy, żeby popatrzeć na te zwierzęta w dole i posłuchać ich
harmideru. To było zupełnie tak, jak gdybym miał miejsce w pierwszym rzędzie w menażerii,
a że taka gratka nigdy jeszcze dotąd mi się nie przytrafiła, więc głupio byłoby spać i nie
korzystać z okazji. Bo może nigdy więcej nic się takiego nie zdarzy.
Wczesnym rankiem znów łowiliśmy ryby, a potem cały dzień leniuchowaliśmy sobie w
chłodnym cieniu na wysepce, czuwając tylko na zmianę, czy aby nie skrada się do nas jakieś
zwierzę, chcąc sobie zafundować na obiad któregoś z aronałtów. Musieliśmy ruszyć w drogę
następnego dnia, tyle że żaden z nas nie miał na to specjalnej ochoty, tak było tutaj ślicznie.
Na drugi dzień, gdy wznieśliśmy się w górę odpływając na wschód, długo jeszcze
spoglądaliśmy za siebie wpatrując się w to miejsce, aż stało się ledwie małą plamką na
pustyni i, daję wam słowo, było to jak gdyby żegnanie się z przyjacielem, którego nigdy
więcej się pewnie nie zobaczy.
Jim nad czymś tam sobie rozmyślał i w końcu powiedział:
— Paniczu Tomku, coś mi się widzi, że jesteśmy już prawie na samiutkim brzeżku
pustyni.
— A to dlaczego?
— Hm, to całkiem proste. Sam przecie widzisz, jak długo nad nią już lecimy. Chyba ten
piasek powinien się wreszcie skończyć. I tak dziw bierze, że starczyło go aż na tak długo.
— Do licha! Tutaj jest całe mnóstwo piasku i nie musisz się akurat o to kłopotać.
— Och, nie, paniczu Tomku, ja się tam wcale o to nie kłopoczę, tylko strasznie się
dziwię. Ani przez chwilę nie wątpię, że Pan Bóg ma całe fury piasku, ale tak czy owak nie
powinien go chyba marnować na byle co, dlatego też myślę sobie, że ta pustynia jest już i tak
dostatecznie wielka i chyba jej nie trzeba rozciągać jeszcze bardziej, marnując tyle piachu...
— Ech, dałbyś spokój! Myśmy dopiero zaczęli ją przemierzać. No bo weźmy na przykład
takie Stany Zjednoczone, to całkiem duży kraj, no nie? No nie, Huck?
— Tak — mówię mu na to. — I o ile wiem, to większego nie ma.
— No właśnie — stwierdził Tomek — otóż ta pustynia jest mniej więcej w kształcie
Stanów Zjednoczonych i gdybyś ją tak ułożył na naszym wolnym kraju, to zupełnie by go
zakryła, jak nie przymierzając koc. Wystawałyby tylko jakieś malutkie skraweczki; w górze
kawałek Maine i coś tam jeszcze na północnym zachodzie, jeszcze Floryda sterczałaby sobie
z dołu, tak jak ogon żółwia, i to by już było wszystko. Dwa albo trzy lata temu zabraliśmy
Meksykanom Kalifornię, a więc ta część wybrzeża Pacyfiku jest teraz nasza, no, ale gdybyś
wziął i ułożył Saharę w ten sposób, żeby jej skraj przylegał do brzegu Pacyfiku, to zakryłaby
całe Stany Zjednoczone i jeszcze wybiegałaby o sześćset mil poza Nowy Jork, w Ocean
Atlantycki.
Więc ja na to:
— Wielkie nieba! Czy aby masz na to jakieś dowody, Tomku Sawyerze?
— Tak, mam je tutaj, i właśnie je studiowałem. Sami tylko popatrzcie. Z Nowego Jorku
nad Pacyfik jest dwa tysiące sześćset mil. Z jednego końca Sahary na drugi aż trzy tysiące
dwieście. Stany Zjednoczone liczą sobie trzy miliony sześćset tysięcy mil kwadratowych
powierzchni, a pustynia cztery miliony sto sześćdziesiąt dwa tysiące. Toteż Saharą mógłbyś
przykryć całe Stany, a jeszcze dałoby się pod nią wsunąć Anglię, Szkocję, Irlandię, Francję,
Danię i calutkie Niemcy. Tak, tak, mój drogi, mógłbyś schować to wszystko pod Wielką
Saharę, a i tak jeszcze miałbyś w zapasie dwa tysiące mil kwadratowych piachu.
— Tak — powiedziałem — to już w ogóle nie mieści mi się w głowie. Bo to przecież,
Tomku, świadczyłoby o tym, że Bóg zadał sobie tyle mitręgi robiąc tę pustynię, co stwarzając
Stany Zjednoczone i wszystkie te inne kraje.
A Jim dodał:
— Nie, Huck, to chyba nie ma sensu. Ja tam sobie myślę, że ta pustynia chyba wcale nie
została zrobiona. No bo sam popatrz... Spójrz tylko na nią i powiedz, czy nie mam racji. Do
czego może się przydać pustynia? Nie, ona się do niczego nie nadaje. Taki interes w ogóle się
nie opłaca. Nie jest tak, Huck?
— Tak, tak mi się wydaje.,
— No i, paniczu Tomku, czy nie mam tutaj racji?
— Myślę, że masz. Mów dalej.
— A jeżeli jakaś tam rzecz do niczego się nie nadaje, to została zrobiona niepotrzebnie.
Czy nie tak?
— Owszem.
— A widzicie! Tylko czy Pan Bóg robi cokolwiek niepotrzebnie? Odpowiedzcie mi na
to!
— No, cóż... nie robi.
— Więc niby jakim cudem miałby zrobić tę tu pustynię?
— Hm, mów dalej. Więc skąd się ona wzięła?
— Paniczu Tomku, ja tam wierzę, że to było tak, jak wtedy, kiedy stawia się dom; zawsze
zostają różne resztki i śmiecie. I co się z tym wszystkim robi? Czy nie ładuje się tego na wóz i
nie zrzuca na jakimś starym, niepotrzebnym placu? Jakżeby inaczej! No więc, na mój rozum
tak to musiało wyglądać, że cała ta Sahara wcale nie była zrobiona, ona po prostu się sta ł a.
Powiedziałem, że to naprawdę dobre rozumowanie, bo rzeczywiście byłem zdania, iż to
najlepszy pomysł; na jaki kiedykolwiek zdarzyło się wpaść Jimowi. Tomek stwierdził to
samo, ale dodał jeszcze, że to jednak zaledwie t e-o r i a, a teorie niczego nie dowodzą,
stwarzają tylko miejsce, gdzie można sobie przez moment odsapnąć, kiedy już człowiek jest
strasznie skonany od tego ciągłego walenia głową w mur, bo wciąż próbuje odkryć jakąś
rzecz, której w żaden sposób odkryć się przecież nie da. I powiedział:
— Z tymi teoriami jest jeszcze jeden kłopot: jeżeli im się tak dokładniej przyjrzeć, to
zawsze w każdej znajdzie się jakąś dziurę. I tak też jest z tą teorią Jimową. Popatrzcie, ile jest
tych gwiazd. Całe miliony, miliardy... Więc jak się to stało, że na wszystkie gwiazdy poszło
akurat tyle budulca, ile było trzeba, i nie zostały po tym żadne resztki? Jak to się stało, że nie
ma tam żadnego wysypiska piachu?
Ale Jim dybał już na niego i zaraz wykrzyknął:
— A czym jest Droga Mleczna? Bo to bym chciał wiedzieć... No, powiedz.
Moim zdaniem był to rozstrzygający argument. Może to tylko po prostu moje zdanie i
wszyscy inni mogą sobie myśleć, co chcą, lecz wtedy powiedziałem, że takie jest moje
zdanie, a i jeszcze teraz też przy nim obstaję: ten cios był decydujący. A co więcej, powalił on
samego Tomka Sawyera. Nie mógł już potem wydusić z siebie ani słowa. Miał tak
zaskoczoną minę, jak ktoś^ kto oberwał nagle w plecy całą garść siekańców. Powiedział
tylko, że wolałby już, zamiast gadać z takimi dwoma jak Jim i ja, prowadzić uczoną dysputę z
pierwszym lepszym dorszem. Ale każdy może tak sobie gadać... I nawet zauważyłem, że
każdy tak mówi, kiedy tylko ktoś go na czymś przyłapie. A Tomka Sawyera cały ten temat po
prostu w końcu znudził.
Zaczęliśmy więc znów rozprawiać o wielkości pustyni, a im bardziej porównywaliśmy ją
z tym, z tamtym czy owym, tym większa, wspanialsza i dostojniejsza zaczęła nam się
wydawać. I tak grzebiąc się wśród liczb, Tomek wyszukał niebawem, że jest ona akuratnie tej
samej wielkości co Cesarstwo Chińskie. A później pokazał nam obszar, jaki ono zajmuje na
mapie, i porównał go z powierzchnią ziemi. Tak, nieźle było o tym trochę porozmyślać, więc
powiedziałem:
— Hm, mnóstwo razy słyszałem o Saharze, choć anim się spodziewał, że ona jest aż taka
ważna.
A wtedy Tomek wypalił:
— Ważna! Sahara i ważna! Tak to już jest z niektórymi. Jeśli coś tam jest duże, to zaraz
musi być ważne. I tylko tyle potrafią zrozumieć. Jedyna rzecz, jaką widzą, to wielkość. A
spójrz no na taką Anglię. To najważniejszy kraj na świecie, a jednak mógłbyś ją wsadzić
Chinom do kieszonki u kamizelki! I to jeszcze nic; musiałbyś stracić diablo wiele czasu,
gdybyś ją potem zechciał tam odnaleźć. Albo spójrz na Rosję. Rozciąga się tam i sam, i
jeszcze na odwrót, a jednak nie jest ważniejsza niż taki stan Rhode Island, i nawet nie ma o
czym gadać.
W oddali ujrzeliśmy teraz małe wzgórze, rysujące się na tle nieba. Tomek przerwał swoją
mowę i bardzo podniecony sięgnął po lunetę. Zerknął tam i powiedział:
— To... Tak, tego właśnie szukałem, to jasne. Jeżeli się nie mylę, jest to właśnie ta górka,
na którą derwisz zabrał tamtego jegomościa, żeby ukazać mu wszystkie skarby, jakie tylko są.
Więc również zaczęliśmy się gapić w tamtą stronę, a on rozpoczął opowieść o wzgórzu z
Tysiąca i Jednej Nocy.
ROZDZIAŁ X
Wzgórze skarbów
Tomek mówił, że było to tak:
Pewnego skwarnego dnia jeden derwisz wlókł się pieszo przez pustynię; przeszedł już
tysiąc mil i był bardzo znękany, głodny i wycieńczony, ale przy tym wszystkim był też
bardzo uparty. I mniej więcej w tym miejscu, gdzie teraz jesteśmy, napotkał poganiacza z całą
setką wielbłądów i poprosił go o jałmużnę. Lecz tamten rzekł, ażeby mu wybaczył, ale żadnej
jałmużny dać mu nie może. Derwisz zapytał:
— Czyż te wielbłądy nie należą do ciebie?
— Tak, są moje.
— A czy masz jakieś długi?
— Kto, ja? Nie, nie mam żadnych.
— No cóż, człowiek, który posiada całą setkę wielbłądów, a do tego nie tonie w długach,
jest bogaty... Mało tego, jest bardzo bogaty. Czyż nie tak?
Poganiacz wielbłądów przyznał, że tak jest w istocie. A wówczas derwisz powiada:
— Bóg raczył uczynić cię bogaczem, za to mnie biedakiem. On ma swoje powody, i to
bardzo słuszne, niech zatem błogosławione będzie imię Jego. Lecz pragnął również, aby Jego
bogacze wspierali Jego biedaków, natomiast ty odwróciłeś się ode mnie, twego brata, w
potrzebie. On ci to zapamięta i wiele na tym stracisz.
To sprawiło, że poganiacz wielbłądów omal nie zemdlał z wrażenia, lecz tak czy owak
już od dziecka był bardzo chciwy na pieniądze i nie lubił pozbywać się ani centa, zaczął więc
pojękiwać i wykręcać się, jak tylko mógł; twierdził, że czasy są ciężkie i chociaż zawiózł cały
ładunek wełny do Balsory i zarobił na tym grubą mamonę, to nie udało mu się zdobyć
żadnych towarów na drogę powrotną, więc ta cała wyprawa to dla niego nie taki znów dobry
interes. A derwisz od nowa zaczął swoje:
— W porządku, to twoje ryzyko. Ale wydaje mi się, że tym razem popełniłeś błąd i
straciłeś okazję.
Rzecz jasna, poganiacz wielbłądów chciał się dowiedzieć, jaką to szansę przegapił, bo
być może chodziło tu o jakieś pieniądze, więc pognał za derwiszem i tak bardzo, tak usilnie
go błagał, że w końcu tamten się nad nim zlitował i powiedział:
— Widzisz tam, hen, to wzgórze? W tym pagórku kryją się wielkie skarby ziemi, a ja
właśnie rozglądałem się za jakimś człowiekiem o szczególnie dobrym i tkliwym sercu, za
kimś szlachetnym i szczodrym, i gdybym takiego znalazł, to mam tutaj balsam, który —
skoro bym mu tylko posmarował nim oczy — ukazałby mu te skarby i pozwolił je wydobyć.
Wtedy poganiacz wielbłądów aż się spocił z wrażenia; błagał, płakał, rwał sobie włosy z
głowy; padł na kolana i twierdził, że to właśnie on jest takim człowiekiem i że mógłby zaraz
sprowadzić choćby z tysiąc ludzi, którzy by zaświadczyli, że nikt tak jak on nie odpowiada
stawianym warunkom.
— A więc wszystko w porządku — powiada derwisz. — Jeżeli obładujemy skarbami sto
wielbłądów, czy będę mógł wówczas dostać połowę z nich?
Poganiacz był tak bardzo zadowolony, że nie mógł się już powstrzymać i odrzekł:
— Teraz mówisz do rzeczy.
Więc zaraz podali sobie ręce i dobili targu, a później derwisz wyjął swoje pudełko i natarł
balsamem prawe oko poganiacza. I wtedy wzgórze się rozwarło, poganiacz wszedł do środka,
a tam, a jakże, leżały całe stosy złota i drogich kamieni, i migotało to tak, jak gdyby wszystkie
gwiazdy z nieba opadły nagle w dół.
Toteż poganiacz z derwiszem mieli używanie; władowaii na każdego wielbłąda ile się
tylko dało, a później się pożegnali i każdy z nich ruszył w swoją stronę prowadząc
pięćdziesiąt bydląt. Ale już wkrótce poganiacz dogonił derwisza i powiada:
— Nie obracasz się pewnie w żadnym towarzystwie i tak na dobrą sprawę nie trzeba ci aż
tak dużo, jak dostałeś. Czy nie byłbyś tak dobry i nie dał mi jeszcze z dziesięciu twoich
wielbłądów?
— Hmm — powiedział derwisz'— sam nie wiem, ale twoje słowa wydają mi się dość
rozsądne.
Uczynił więc to, o co go tamten prosił, rozstali się raz jeszcze i derwisz ruszył w drogę
prowadząc swoich czterdzieści wielbłądów. Ale oto poganiacz dogonił go znowu, wrzeszczał,
płakał i skomlał, i żebrał o jeszcze jedną dziesiątkę jucznych zwierząt, tłumacząc przy tym, że
przecież trzydzieści wielbłądów obładowanych skarbami to dla derwisza aż nadto, żeby
przeżyć, bo w końcu wszyscy derwisze żyją bardzo skromnie, w ogóle nie prowadzą domów i
jedzą tam, gdzie popadnie, płacąc za to ledwie grosze.
Ale na tym nie koniec. Bo jeszcze i potem naprzykrzał się jak kundel, przyłaził i
przyłaził, i wreszcie wyżebrał z powrotem wszystkie swoje wielbłądy. Dopiero wtedy był
zadowolony i mówił, jaki jest wdzięczny, że póki żyje, nie zapomni derwisza i że nikt dotąd
nie okazał się dla niego aż tak dobry i szczodry. Więc jeszcze po raz któryś z rzędu podali
sobie ręce i każdy ruszył w drogę.
Tyle że, rozumiecie, nie upłynęło nawet dziesięć minut, a poganiacz wielbłądów — to
musiał być już chyba wyjątkowy gad, że choćbyś nawet obszedł dobre siedem hrabstw,
gorszego byś nie uświadczył! — na powrót był przy nim. Tym razem chciał, żeby derwisz
wtarł mu trochę balsamu również w drugie oko.
— A to dlaczego? — zapytał derwisz.
— Och, no wiesz... — tłumaczył mu poganiacz.
— Wiem? A co?
— No, nie nabierzesz mnie — powiada tamten. — Ty najwyraźniej chcesz coś przede
mną ukryć. Na pewno wiesz, że gdybym miał ten balsam i na drugim oku, widziałbym o
wiele więcej przeróżnych drogocennych rzeczy... No, proszę. .. posmaruj mi także drugie oko.
A derwisz odpowiedział:
— Niczego przed tobą nie ukrywałem. Chętnie ci powiem, co by się stało, gdybym ci
posmarował i drugie oko. Nigdy już więcej byś nic nie zobaczył. Przez resztę twoich dni
byłbyś zupełnie ślepy.
Ale wiecie, ten cymbał i tak mu nie uwierzył. Gdzie tam, błagał i błagał, jęczał i
lamentował, aż w końcu derwisz otworzył pudełko i powiedział— mu, by nabrał sobie
balsamu, ile tylko zechce. A tamten zrobił to czym prędzej i, rzecz oczywista, już w ciągu
minuty był ślepy jak nietoperz.
A wówczas derwisz wyśmiewał go, przedrzeźniał i naigrawał się z niego. I powiedział:
— No to do widzenia! Komuś, kto jest zupełnie ślepy, niepotrzebne żadne klejnoty.
I zmył się razem z całą setką wielbłądów i zostawił go, aby pętał się po pustyni, biedny i
nieszczęśliwy, pozbawiony przyjaciół aż do końca swych dni.
Jim powiedział, że idzie o zakład, że dla tamtego było to dobrą nauczką.
— Jasne — stwierdził Tomek. — I to taką, jak większość nauczek, które człowiek
dostaje. One wszystkie nie mają najmniejszego sensu, bo nic nie zdarza się po raz drugi
dokładnie w ten sam sposób. Po prostu nie może i już. Kiedy Hen Soovil zleciał na łeb z
dzwonnicy i uszkodził sobie kręgosłup do końca życia, wszyscy też powiadali, że będzie miał
nauczkę. Jaką tam znów nauczkę? W jaki to niby sposób miał ją wykorzystać? Nie mógł już
przecież więcej włazić na dzwonnicę i nie miał żadnych innych kręgosłupów do łamania.
— Cokolwiek by tu mówić, paniczu Tomku, jest przecież coś takiego, jak nauka na
własnych doświadczeniach. Dobra Księga powiada, że dziecko, które raz się sparzyło, boi się
później ognia.
— Hm, nie przeczę, że coś może być nauczką, jeżeli tylko wydarzy się dwa razy w taki
sam sposób. Takich rzeczy jest całe mnóstwo i właśnie dzięki n i m człowiek może się czegoś
nauczyć. Tak zawsze mówił wuj Abner. Tyle że jest jeszcze cała fura rzeczy, czterdzieści
milionów fur innych rzeczy, które dwa razy w ten sam sposób się nie powtórzą... I te są
właśnie w ogóle bezużyteczne i nie mogą być bardziej pouczające niż ospa. Jak już ją
złapiesz, to na nic ci się nie przyda, że się dowiesz, że powinieneś się był zaszczepić, a potem
to już żadne szczepienie ci nie będzie potrzebne, bo ospę łapie się tylko raz w życiu. Ale gdy
spojrzeć z drugiej strony, wuj Abner zawsze powiadał, że ktoś, kto raz złapał byka za ogon,
nauczył się w ten sposób sześćdziesiąt albo i siedemdziesiąt razy więcej niż ten, co nigdy tego
nie zrobił, i mówił też, że kto choć raz próbował taszczyć kota do domu za ogon, też zyskał
sobie wiedzę, która nigdy nie zblaknie, ani woda czy ogień nigdy mu jej nie zabiorą. Ale
mogę ci też powiedzieć, Jim, że wuj Abner zawsze psioczył na takich, którzy nic, tylko
próbują wygrzebać jakąś nauczkę ze wszystkiego, co się tylko dzieje, nieważne czy...
Ale Jim już spał. Tomek wyglądał na trochę stropionego, no bo sami wiecie, że człowiek
zawsze poczuje się głupio, kiedy mówi o czymś tak niezwykle pięknie i myśli, że ta druga
osoba go podziwia, a tu akurat ten ktoś chrapie sobie w najlepsze. Rzecz jasna, Jim nie
powinien był zasnąć, bo to niegodziwe, ale im piękniej ktoś do ciebie gada, tym pewniejsze
się staje, że zaraz cię uśpi, i gdyby tak temu lepiej się przyjrzeć, to raczej nie była to niczyja
wina, chyba że obu naraz.
Jim zaczął pochrapywać — wpierw brzmiało to cicho i bulgotliwie, potem rozległ się
jakiś długi zgrzyt, potem drugi, jeszcze głośniejszy, i wreszcie z pół tuzina głośnych
chrapnięć, jak gdyby wanna wsysała w otwór resztkę wody, później jeszcze to samo, tyle że z
większą mocą, i parę silnych kaszlnięć i rzężeń, jakie wydaje krowa, gdy się dusi na śmierć.
Kiedy człowiek dochodzi do tego momentu, do samego szczytu, to wtedy już jak nic może
obudzić kogoś, kto śpi o ulicę dalej po połknięciu całej warząchwi laudanum, ale za to jakoś
nigdy nie przebudzi samego siebie, choć te okropne ryki wydobywają się ledwie o trzy cale
od jego własnych uszu. I jest to chyba najnormalniejsza rzecz na świecie, tak mi się w
każdym razie wydaje. Lecz jeśli tylko potrzesz zapałkę, żeby zapalić świecę, to ten cichutki
szmer od razu poderwie śpiącego na nogi. Chciałbym się kiedyś dowiedzieć, dlaczego tak się
dzieje, lecz chyba nie ma sposobu, żeby to jakoś wybadać. I oto teraz Jim alarmował całą
pustynię, przyciągając zwierzęta na wiele mil dokoła, bo i zbiegały się ze wszystkich stron,
ażeby zobaczyć, co takiego, u licha się dzieje tam w górze, i przecież nikt ani nic nie mogło
być bliżej tego hałasu niż o n, a jednak właśnie on był jedynym stworzeniem, któremu
zupełnie w niczym to nie przeszkadzało. Wrzeszczeliśmy, darliśmy się na niego, ale to na nic
się nie zdało, lecz kiedy tylko rozległ się pierwszy lekki szmer, który nie pochodził z gardła
żadnego z nas, zbudził się od razu. Nie, moi złoci, myślałem już nad tym wszystkim, i Tomek
również, ale nie ma sposobu, żeby się dowiedzieć, dlaczego chrapiący nie słyszy własnego
chrapania.
Jim powiedział, że wcale nie spał. Przymknął tylko oczy, żeby mu się lepiej słuchało.
A Tomek odrzekł na to, że nikt przecież o nic nie ma do niego pretensji.
To sprawiło, że Jim miał minę, jakby żałował, że w ogóle cokolwiek powiedział. I tak mi
się wydaje, że chciał czym prędzej zmienić temat, bo nagle zaczął pomstować na tamtego
poganiacza wielbłądów, zupełnie jak ktoś, kogo ni stąd, ni zowąd na czymś przyłapano, a on
próbuje zamydlić wszystkim oczy. Ale Tomek powiedział:
— Nie byłbym tego taki pewny. Nazywacie tego derwisza okropnie dobrym, hojnym i
bezinteresownym, ale ja widzę to odrobinę inaczej. Bo przecież nie trafił na jakiegoś tam
innego biednego derwisza, nie? To chyba jasne. A skoro był aż tak bardzo bezinteresowny, to
czemu nie poszedł tam sam, nie napchał sobie różnych klejnotów do kieszeni i cześć? O, nie,
moi drodzy, on upolował sobie gościa z całą setką wielbłądów. Chciał odejść sam z całym
skarbem, jaki tylko potrafił zagarnąć.
— Ależ, paniczu Tomku, chciał się przecież podzielić, sprawiedliwie i po równo; on się
przecież targował tylko o pięćdziesiąt wielbłądów.
— Bo wiedział, że w swoim czasie i tak wszystkie zagarnie.
— Paniczu Tomku, przecież on powiedział tamtemu gościowi, że to całe mazidło na
pewno go oślepi.
— No, tak, ponieważ znał jego charakter. To był właśnie typ człowieka, na jaki polował;
taki, co to nigdy nie wierzy w słowo kogoś innego ani w jego honor, bo przecież sam ich nie
ma. Wydaje mi się, że takich jegomościów jak nasz derwisz jest jednak całe mnóstwo. Robią
przeróżne szwindle na prawo i lewo, ale zawsze w taki sposób, że tej innej osobie może się
wydawać, że to właśnie ona dopuszcza się jakiegoś kantu. Przy tym przez cały czas trzymają
się litery prawa i nie ma żadnego sposobu, żeby ich na czymś nakryć. Oni sami nie pakują
komuś na oczy balsamu, o, nie, to byłby grzech, ale wiedzą dobrze, jak cię wystrychnąć na
dudka, żebyś sam sobie go rozsmarował i sam się oślepił. Mnie się tam wydaje, że derwisz i
poganiacz byli po prostu dobraną parą: chytry i przebiegły drań i tępy, ciemny głuptak. Tyle
że obaj byli łotrami jak się patrzy.
— Paniczu Tomku, czy myślisz, że jeszcze do tej pory może być gdzieś taki balsam na
świecie?
— Tak, wuj Abner powiada, że tak. Mówi, że mają go w Nowym Jorku, smarują nim
oczy wieśniakom i pokazują im wszystkie koleje żelazne na świecie; dają im je niby, a potem,
gdy natrą sobie jeszcze drugie oko, jakiś facet mówi im cześć i odchodzi razem z ich
kolejami. Lecz oto i wzgórze skarbów. Zniżcie trochę lot!
Wylądowaliśmy, ale to wszystko nie było aż tak ciekawe, jak mi się wpierw wydawało,
bo nie mogliśmy jakoś znaleźć tego miejsca, gdzie tamci weszli po skarby. A jednak było to
nawet dość interesujące, widzieć to samo wzgórze, gdzie cała rzecz się stała. Jim powiedział,
że nie zrzekłby się takiej okazji nawet za trzy dolary, i ja również byłem tego zdania.
Dla mnie i dla Jima równie cudowną rzeczą było to, że Tomek potrafił przebyć taki
wielki i obcy kraj, polecieć prosto jak strzelił, od razu odszukać taką niewielką górkę i w
ciągu jednej chwili odróżnić ją od miliona przeróżnych innych pagórków, które wyglądały
prawie tak samo, a miał przy tym do pomocy jedynie swoją wiedzę i wrodzony spryt.
Rozmawialiśmy o tym bez końca, ale ani rusz nie mogliśmy odgadnąć, jak on to zrobił. Po
prostu miał na karku najlepszą głowę, jaką zdarzyło mi się widzieć, i brak mu było tylko
należytego wieku, by mógł się stać równie sławny jak Jerzy Waszyngton albo Kapitan Kidd.
Ale idę o zakład, że odszukanie tego właśnie wzgórza zabiłoby im obu nielichego ćwieka,
choć tacy przecież byli utalentowani. Dla Tomka Sawyera była to pestka; przeleciał nad
Saharą i wskazał górkę palcem równie łatwo, jak wam przyszłoby wskazać czarnucha wśród
gromady aniołów.
W pobliżu góry znaleźliśmy sadzawkę ze słoną wodą, zdrapaliśmy co nieco soli zaschłej
na brzegach i natarliśmy nią skórę lwa i tę drugą, żeby się nie popsuły i żeby Jim mógł je
potem wyprawić.
ROZDZIAŁ Xl
Burza piaskowa
Wałęsaliśmy się jeszcze przez dzień albo dwa, a potem, dokładnie wtedy, gdy księżyc w
pełni sięgał skraju ziemi po drugiej stronie pustyni, spostrzegliśmy nagle sznur małych
czarnych figurek przecinających jego dużą, srebrzystą twarz. Widać je było tak wyraźnie, jak
gdyby ktoś namalował je na księżycu atramentem. Była to jeszcze jedna karawana.
Zmniejszyliśmy szybkość i sunęliśmy za nią jak cień, zwyczajnie, tak dla towarzystwa, choć
wcale nie jechała w tę samą stronę co my. Ta karawana była bardzo fajna i ciekawie ją było
oglądać, zwłaszcza rano, kiedy słońce akurat wzeszło, zalało pustynię strumieniami światła i
rzuciło na piasek długie cienie nóg maszerujących gęsiego wielbłądów. Tak długie, jak dzień
bez jedzenia. Nie zbliżaliśmy się do nich za bardzo, bo teraz byliśmy już na tyle mądrzy, że
nie chcieliśmy bez potrzeby płoszyć ludziom wierzchowców i rozpędzać karawan. Wszyscy
tam bardzo pięknie wyglądali z powodu bogatych strojów i dostojnych manier; Niektórzy z
przywódców jechali na wierzchowych dromaderach, pierwszych, jakie do tej pory
widzieliśmy, takich bardzo wysokich; szły niczym na szczudłach, wyciągając szyje do przodu
i mocno kołysząc dźwiganym na grzbiecie jeźdźcem, któremu — mógłbym się o to założyć
— zjedzony obiad skakał aż do gardła, ale za to były bardzo szybkie i zwykły wielbłąd nie
mógłby się z nimi równać.
Koło dwunastej karawana zatrzymała się na odpoczynek i wyruszyła znów w drogę
dopiero późnym popołudniem. Niedługo potem słońce zaczęło się robić jakieś takie dziwne. Z
początku jakby zamieniło się w mosiądz, później w miedź, jeszcze później wyglądało jak
krwiście czerwona kula, a powietrze stało się duszne i gorące i wkrótce całe niebo na
zachodzie pociemniało, zrobiło się gęste i zamglone, ale zarazem ogniste i straszne — no,
było mniej więcej takie, jak gdyby się na nie patrzyło przez kawałek czerwonego szkiełka.
Spojrzeliśmy w dół i zobaczyliśmy, że w karawanie zapanowało wielkie poruszenie; wszyscy
rozbiegli się w różnych kierunkach, jakby czymś przestraszeni, a później padli płasko
twarzami na piach i leżeli w ten sposób zupełnie nieruchomo.
Zaraz też ujrzeliśmy, że nadciąga coś bardzo wysokiego, coś, co wyglądało jak niezwykle
potężny mur, podnosiło się z pustyni i sięgało aż do nieba, przysłaniało słońce, a przy tym
gnało przed siebie z diabelną szybkością. Wpierw powiał słaby, łagodny wietrzyk, lecz zaraz
potem zerwał się silniejszy i ziarenka piasku poczęły siec nam twarze piekąc przy tym jak
ogień. Tomek wykrzyknął:
— To burza piaskowa! Odwróćcie się do niej plecami!
Zrobiliśmy, jak kazał; w następnej chwili rozszalał się huragan, ciskając w nas całe łopaty
piachu, a powietrze stało się tak gęste, że już nie sposób było czegokolwiek widzieć. W ciągu
pięciu minut łódź wypełniła się po brzegi, więc siedzieliśmy na schowkach po szyje
zagrzebani w piasku, tak że jedynie głowy sterczały nam na wierzchu, i z trudem łapaliśmy
oddech.
Potem burza zelżała i zobaczyliśmy, że ten koszmarny mur odpływa gdzieś dalej w
pustynię. Mówię wam, aż strach było na to wszystko patrzeć. Wygrzebaliśmy się jakoś i
spojrzeliśmy w dół, a tam, gdzie przedtem znajdowała się karawana, nie było teraz nic, tylko
ocean piachu, cichy i nieruchomy. Wszyscy ci ludzie razem z wielbłądami zostali uduszeni;
zginęli pogrzebani przez dziesięciostopową warstwę piasku, bo przynajmniej na tyle ją
obliczaliśmy,, a Tomek przypuszczał, że mogą teraz upłynąć całe lata, zanim wiatr ich
odsłoni. A do tego czasu ich bliscy i przyjaciele nie będą nawet wiedzieć, co się właściwie
stało z karawaną. Tomek powiedział:
— Teraz to już wiemy, jak było z tamtymi ludźmi, od których wzięliśmy szable i
pistolety.
Bo to było właśnie tak, moi kochani. I teraz stało się to jasne niczym słońce. Zostali
pogrzebani przez burzę piaskową i dzikie zwierzęta nie mogły do nich dotrzeć, wiatr ich nie
odsłonił, aż wyschli na wiór i już nie nadawali się na żer dla pustynnych bestii. Zdawało mi
się wtedy, że bardzo nam żal tamtych biednych ludzi i że żałowaliśmy ich tak, jak tylko
człowiek może kogoś drugiego żałować, i tacy byliśmy smutni. Lecz myliliśmy się, ponieważ
zagłada tej ostatniej karawany dotknęła nas jeszcze bardziej, o, tak, o wiele bardziej.
Widzicie, tamci byli dla nas zupełnie obcy i nigdy nie poczuliśmy się z nimi choć trochę
zaznajomieni, no, może mieliśmy trochę sympatii dla tego mężczyzny, który jakby patrzył na
jedną dziewczynę. Za to z tą drugą karawaną było zupełnie inaczej. Krążyliśmy nad nimi całą
noc i prawie cały dzień, i zdążyliśmy się jakby trochę poznać i zaprzyjaźnić. Sam się
przekonałem, że jeśli chce się sprawdzić, czy jakichś ludzi się lubi, czy też nienawidzi, to nie
ma lepszego sposobu, jak udać się z nimi w podróż. A z tymi właśnie tak było. Polubiliśmy
się tak jakoś od samego początku, a wspólna podróż jeszcze nas do nich zbliżyła. Im dłużej
lecieliśmy w tym samym kierunku, tym bardziej przywykaliśmy do ich zwyczajów, tym
bardziej ich lubiliśmy i cieszyliśmy się z naszego spotkania. Doszło nawet do tego, że parę
osób wśród nich rozpoznawaliśmy tak dobrze, iż. w rozmowach nazywaliśmy je po imieniu,
aż wreszcie stały się dla nas kimś bliskim, że już nie mówiliśmy nawet pan i pani.
Używaliśmy po prostu imion bez żadnych tam tytułów i nie wydawało nam się to wcale
czymś niegrzecznym, ale rzeczą zupełnie na miejscu. Oczywiście, nie były to ich prawdziwe
imiona, lecz te, jakie myśmy im nadali. Był tam pan Alexander Robinson z panną Adeline
Robinson, był pułkownik Jacob McDougal i panna Harriet McDougal, a także sędzia
Jeremiah Butler z młodym Bushro-dem Butlerem. Przeważnie byli to ich główni przywódcy,
noszący wspaniałe turbany i szale i ubierający się jak sam Wielki Mogoł, a ich rodziny
również. Ale gdy poznaliśmy ich bliżej i polubiliśmy, nie byli to już dla nas pan ani sędzia,
nic z tych rzeczy, a tylko Ellech, Addy, Jake oraz Hattie, Jerry, Buck i tak dalej.
No i wiecie, im bardziej zżyjecie się z ludźmi, wczujecie się w radości i smutki, tym
bliżsi i drożsi wam się potem stają. Toteż my nie byliśmy tacy znów chłodni czy obojętni jak
większość podróżnych; traktowaliśmy ich bardzo przyjaźnie i życzliwie, starając się brać
udział we wszystkim, co tylko u nich się działo, a karawana mogła na nas polegać, że zawsze
będziemy pod ręką, obojętnie, co by się stało.
Kiedy się rozkładali obozem, my też obozowaliśmy, i to dokładnie nad nimi, jakieś tysiąc
czy tysiąc dwieście stóp wyżej. A kiedy coś jedli, jedliśmy i my, i w ich towarzystwie było
tak jakoś bardziej po domowemu. Tego wieczoru, gdy wyprawiali wesele, bo Buck żenił się z
Addy, wbiliśmy się na to przyjęcie w najsztywniej krochmalone koszule profesora, a kiedy
oni tańczyli, my u siebie na górze też żeśmy sobie trochę pohasali.
Lecz nic nie zbliża bardziej niż smutek i zmartwienie, a jeśli o nas idzie, tym
zmartwieniem był pogrzeb. Odbył się następnego ranka po weselu, zaraz wczesnym świtem.
Nie znaliśmy zmarłego i nie należał do tamtej naszej paczki, ale tak czy owak był przecież
członkiem karawany, a to już wystarczyło, i nikt chyba nie wylewał jeszcze tak szczerych łez
jak te, które kapały na niego od nas z góry, z wysokości tysiąca stu stóp.
Tak, rozstanie z tą właśnie karawaną okazało się o wiele bardziej gorzkie niż z innymi,
które właściwie były nam całkiem obce, a w każdym razie aż tak się z nami nie zżyły. Bo
tych tutaj poznaliśmy jeszcze za życia, polubiliśmy ich, a teraz nie mogliśmy w żaden sposób
zaradzić, żeby śmierć nie sprzątnęła nam ich sprzed nosa, osamotniając nas do reszty, do tego
w samym środku ogromnej pustyni. I był to tak wielki ból, że wolelibyśmy nie zaprzyjaźniać
się już z nikim więcej w czasie tej podróży, bo a nużby nam przyszło potem go utracić.
Jakoś ani rusz nie mogliśmy przestać o nich mówić, bo nieboszczycy bez przerwy tkwili
nam w pamięci i wyglądali dokładnie tak, jak za życia, gdy jeszcze byli cali i szczęśliwi.
Widzieliśmy ich, jak maszerują gęsiego, a groty włóczni połyskują w słońcu; widzieliśmy
także, jak dromadery ciężko kroczą przed siebie, mieliśmy przed oczyma tamten ślub i
pogrzeb, ale najczęściej wspominaliśmy ich modlitwy, albowiem modląc się nie pozwalali,
żeby im cokolwiek w tym przeszkadzało. Ilekroć tylko słyszeli wezwanie do modłów — a
działo się to parę razy dziennie — natychmiast przystawali, zwracali się twarzami na wschód,
odchylali głowy do tyłu, rozkładali ręce, a potem cztery albo i pięć razy padali na kolana..'
Później kłaniali się nisko, bijąc czołem o ziemię.
Ale to nie było zbyt dobre, tak stale ich wspominać, choćby nie wiem jak drodzy byli
nam za życia i kochani po śmierci, bo to i tak na nic by się W końcu nie zdało, a tylko
wpędzało nas w niepotrzebny smutek. Jim postanowił sobie, że będzie teraz prowadził bardzo
przykładne życie, aby móc się zobaczyć z nimi w lepszym świecie, a Tomek siedział jak
trusia i nie powiedział mu nawet, że przecież tamci byli mahometanami. Nie było sensu go
rozczarowywać, bo i bez tego czuł się dosyć podle.
Następnego ranka byliśmy już trochę weselsi, bo wyspaliśmy się jak nie wiem co. Piasek
jest chyba najwygodniejszym łóżkiem na świecie i nie rozumiem właściwie, dlaczego każdy
nie miałby sobie takiego zafundować. A poza tym jest świetnym balastem; nigdy jeszcze
przedtem balon nie żeglował tak spokojnie i pewnie w powietrzu.
Tomek przypuszczał, że tego piachu mamy chyba ze dwadzieścia ton i zastanawiał się, co
by z nim można zrobić. Był to pierwszorzędny piasek i wyrzucanie go nie miałoby sensu. I
wtedy Jim zapytał:
— Paniczu Tomku, a czy nie można by go zabrać do domu i opylić? Ile czasu by nam
zabrał powrót?
— To zależy, jaką drogą byśmy polecieli.
— No bo, paniczu, tam, w domu, to on będzie wart po ćwierć dolara za furę, a tutaj mamy
chyba ze dwadzieścia fur, nie? Ile to będzie razem?
— Pięć dolarów.
— Dalibóg, paniczu Tomku, no to suńmy czym prędzej do domu. To przecież chyba
więcej niż po półtora dolara na głowę, czy nie tak?
— I owszem.
— Hm, jeśli to nie jest najtańszy w świecie sposób robienia pieniędzy, to niech mnie
licho porwie! One zwyczajnie spadły nam wprost z nieba i nic nas nie kosztowały, ani
odrobiny pracy. No to, paniczu Tomku, jedźmy jak najszybciej.
Ale Tomek nad czymś rozmyślał; był tak podniecony i zajęty obliczaniem czegoś, że
wcale go nie słuchał. Lecz zaraz potem zawołał:
— Pięć dolarów! No jasne! Widzicie, ten piasek jest wart... wart... ciężkie pieniądze.
— Jakże to, paniczu Tomku? No, powiedz, powiedzże wreszcie, złociutki!
— Hm, gdy tylko ludzie się zwiedzą, że jest najprawdziwszy piasek z prawdziwej Sahary,
to każdy zaraz zapragnie mieć go choć trochę dla siebie i trzymać go we flakoniku na
etażerce, z nalepką, że to taka próbka na pokaz. A my musimy go tylko poprzesypywać do
tych flakoników i później zasuwać po całych Stanach, żeby upłynniać to po dziesięć centów
za sztukę. Mamy tu, w tej gondoli, piasek wartości dziesięciu tysięcy dolarów.
Jim i ja z tej wielkiej radości od razu potraciliśmy głowy i zaczęliśmy wrzeszczeć:
Juhuhu! i Hurra! a Tomek mówił dalej:
— I możemy stale tutaj wracać, ładować piach i tak parę razy pod rząd, dopóki nie
przewieziemy całej tej pustyni i nie przehandlujemy jej kawałek po kawałku, a przy tym nie
będziemy mieli żadnej konkurencji, bo cały ten interes opatentujemy.
— Mój Boże — powiedziałem — będziemy tak bogaci, jak ten tam król Kreozot. No nie,
Tomku?
— Tak, ale chodzi ci zapewne o Krezusa. Ha, tamten derwisz poszukiwał skarbów w
jakiejś niedużej górce, a nie wiedział, że przeszedł całe dziesięć mil depcząc przy tym po
innych najprawdziwszych skarbach. Był bardziej ślepy niż tamten poganiacz, kiedy się
rozstawali.
— Paniczu Tomku, a ile tak to wszystko do kupy może być warte?
— Tego jeszcze nie wiem. Trzeba by wszystko dobrze wykalkulować, a to nie takie
proste, bo to ponad cztery miliony mil kwadratowych piachu, licząc po dziesięć centów za
flakonik.
Jim strasznie się już zapalił, ale to go trochę przygasiło, toteż pokręcił głową i
powiedział:
— Paniczu Tomku, nie możemy sobie przecież pozwolić na tyle tych flakoników...
Nawet sam król by się na coś takiego nie porwał. Lepiej nie zabierajmy aż całej pustyni, bo
takie flakoniki nas zrujnują, to pewne.
Podniecenie Tomka także przygasło i myślałem, że też chodzi mu o te flakoniki, ale gdzie
tam. Siedział, rozmyślał nad czymś i coraz bardziej zwieszał nos na kwintę, aż w końcu
powiedział:
— Chłopcy, ten numer nam nie przejdzie, dajmy sobie z tym spokój.
— A to niby dlaczego, Tomku?
— Bo trzeba by płacić cło.
Nie mogliśmy się w tym z Jimem ani rusz połapać. Toteż zapytałem:
— No i co z tym cłem, Tomku? Bo jeżeli nie da się od tego wymigać, to niby czemu nie
mielibyśmy zapłacić i już? Chyba da się to zrobić?
Lecz on na to powiada:
— Och, to nie takie proste. To poważny podatek. Ilekroć tylko przekraczacie granicę
państwową — no wiecie, jakby sam skraj państwa — trzeba przejść przez urząd celny;
przychodzą różni urzędnicy państwowi, grzebią w waszych rzeczach i nakładają duży
podatek, który oni nazywają obowiązkiem celnym, że to niby ich obowiązek zrujnować was
do cna, a jeżeli byście tego nie zapłacili, wtedy położą łapę na waszym piasku. Powiadają, że
jest to konfiskata, ale nikomu nie zamydlą oczu, bo przecież chodzi o to, żeby po prostu coś
świsnąć, i to chyba wszystko, co by się dało na ten temat powiedzieć. Gdybyśmy tak
spróbowali wieźć piasek tą drogą, którą teraz lecimy, musielibyśmy aż do znudzenia przełazić
przez różne płoty... Po prostu granica za granicą... Egipt, Arabia, Indie i tak dalej, i wszędzie
tam przygrzmociliby nam cło, a więc sami widzicie, że nie będziemy mogli lecieć dalej tym
kursem.
— To nic, Tomku — powiadam. — Możemy przecież po prostu przelecieć nad tymi ich
zakichanymi granicami i co nam wtedy zrobią?
Spojrzał na mnie ze smutkiem i rzekł bardzo poważnie:
— Hucku Finnie, czy sądzisz, że to byłoby uczciwe? Nienawidzę tego rodzaju gadania.
Nie odezwałem się
więc ani słowem, a on ciągnął swoje:
— Ale tę drugą drogę też mamy zamkniętą. Gdybyśmy zawrócili, jest jeszcze urząd celny
w Nowym Jorku, i to gorszy niż tamte razem wzięte. A biorąc pod uwagę ładunek, który
wieziemy...
— To co?
— Hm, przecież nikt nie potrafi wyhodować saharyjskiego piasku w środku Ameryki, to
chyba jasne. A skoro go tam nie ma, to oclą go na jakie sto czterdzieści tysięcy procent, bo
przecież wieziesz piach z kraju, gdzie jest go dużo.
— Tomaszu Sawyerze, w tym nie ma ani krzty sensu.
— A kto mówi, że jest? To do mnie o to masz pretensje, Hucku Finnie? Poczekaj, aż
najpierw powiem, że w czymś jest cała fura sensu, zanim oskarżysz mnie, że właśnie tak
powiedziałem.
— W porząsiu. Wiedz, że bardzo nad tym boleję i przepraszam. Mów dalej.
A Jim zapytał:
— Paniczu Tomku, a czy oni ładują to cło na wszystko, czego akurat nie ma w Ameryce,
i nawet nie zwracają uwagi, o jaką rzecz idzie?
— Tak, tak właśnie robią.
— Paniczu Tomku, a czy błogosławieństwo boskie nie jest najcenniejszą rzeczą, jaka
może być na świecie?
— Jest.
— Czy kaznodzieja nie staje na ambonie i nie udziela go ludziom?
— Owszem.
— A skąd ono pochodzi?
— No, z nieba.
'— O, to, tę! To święta prawda, masz całkowitą rację, mój kochany! Ono bierze się z
nieba, a to jest przecież bardzo zagraniczny kraj! A więc powiedz mi teraz, czy oni nakładają
jakiś tam podatek na to błogosławieństwo?
— Nie, nie nakładają.
— Oczywiście, że nie, i teraz chyba jasne, że się mylisz. Bo oni przecież nie. mogliby
nałożyć żadnego podatku na taki towar jak piasek, którego w końcu nie każdy potrzebuje,
jeżeli nie każą go nawet płacić za coś, co jest najlepszą rzeczą na świecie, bez której nikt nie
mógłby się obejść.
Zapędził Tomka Sawyera w kozi róg, a Tomek również pojął, że Jim przygwoździł go
tak, że teraz ani ręką, ani nogą. Próbował się jakoś wykręcać, mówił, że o tym podatku
pewnie zapomnieli, ale jak nic przypomną sobie o nim w czasie najbliższego posiedzenia
Kongresu i wtedy go nałożą, tyle że było to jednak bardzo kiepskie wyjście i on doskonale
zdawał sobie z tego sprawę. Powiedział, że nie ma żadnej zagranicznej rzeczy, która by nie
była w ten sposób opodatkowana, a jak wszystko, to wszystko, więc na-to też nałożą, bo taka
już jest główna zasada polityków. Toteż obstawał przy swoim, że przegapili td nienaumyślnie
i że na pewno zrobią, co w ich mocy i wszystko uregulują, zanim ich ktoś na tym przyłapie i
wyśmieje.
Ale ja już przestałem się tym interesować, bo skoro się okazało, że nie będziemy mogli
przywieźć naszego piasku, bardzo nas to obydwu z Jimem przygnębiło. Tomek próbował nas
jakoś rozweselić, powiadał, że wymyśli jakiś inny szwindel, który będzie tak samo dobry jak
ten, a może nawet i lepszy, ale to wszystko na nic się nie zdało, bo nie mogliśmy uwierzyć, że
ktoś mógłby wymyślić lepszy interes jak tamten z piaskiem. I bardzo trudno było się z tym
pogodzić; jeszcze do niedawna byliśmy tacy bogaci, mogliśmy nawet kupić sobie jakiś kraj,
założyć w nim królestwo, a wtedy żylibyśmy tam bardzo szczęśliwi i wszyscy by nas
ogromnie szanowali, a teraz byliśmy znowu biedni i żałośni, z tym całym ładunkiem piasku, z
którym właściwie nie wiedzieliśmy, co począć. Bo ten piasek wyglądał przedtem tak ślicznie,
zupełnie jak szczere złoto i prawdziwe diamenty, był taki mięciuteńki, jedwabisty, przyjemny,
tyle że teraz nie mogłem już na niego patrzeć, bo aż mnie od tego mdliło i wiedziałem, że
nigdy więcej nie zaznam spokoju, dopóki się go nie pozbędziemy i nie zniknie stąd
najmniejszy choćby ślad tego, co mogłoby nam jeszcze przypominać, jak wiele mieliśmy i jak
nisko przyszło nam później upaść. A tamci dwaj czuli dokładnie Jo samo co ja. Mogłem być
tego pewien, bo się rozchmurzyli, gdy w końcu powiedziałem:
— Wywalmy to śmiecie za burtę.
Mieliśmy przed sobą ładny kawał roboty, roboty co się zowie. Więc Tomek rozdzielił ją
po sprawiedliwości, zależnie od tego, ile kto z nas miał siły. Powiedział, że on i ja wywalimy
po jednej piątej tego piachu, za to Jim aż trzy piąte. Ten podział nie za bardzo przypadł
Jimowi do gustu. Powiedział:
— No pewnie, jestem tu najsilniejszy i chętnie zrobię tak, jak tam wyrachowaliście, ale,
paniczu Tomku, tak sobie miarkuję, że, dalibóg, chyba za wiele zwalasz na starego Jima. No
bo jakże to?
— Wcale nie o to mi chodziło, Jim, ale spróbuj może sam to jakoś rozdzielić, a wtedy
zobaczymy.
I Jim wymyślił, że będzie najsprawiedliwiej, jeżeli ja i Tomek odwalimy każdy po jednej
dziesiątej roboty. Wtedy Tomek odwrócił się do nas plecami, żeby go nikt nie widział, i
zaczął się aż trząść ze śmiechu, który — mogłoby się wydawać — potoczył się przez Saharę
ku samiuteńkim brzegom Atlantyku, skąd przylecieliśmy. Później odwrócił się znów w naszą
stronę i powiedział, że to całkiem dobry układ, toteż jeżeli Jim jest z niego zadowolony, to i
my zgadzamy się na wszystko. A Jim powiedział, że jest.
Więc Tomek odmierzył nasze dwie dziesiąte części, a całą resztę zostawił Jimowi. Jim
zaś, kiedy zobaczył, jaka to. różnica i jak straszliwa ilość piachu przypadła mu w udziale,
zdziwił się bardzo i stwierdził, że owszem, niezwykle jest z tego kontent, że wybronił się w
porę i kazał zmienić tamten pierwszy układ, choć nawet jeszcze i teraz, jak na jednego, to
dostał cokolwiek za dużo. Tak mu się przynajmniej wydaje.
I wtedy wzięliśmy się do dzieła. Bardzo ciężko nam było pracować w tej spiekocie; tak
ciężko, że musieliśmy się wzbić nieco wyżej, gdzie było chłodniejsze powietrze, bo inaczej to
chyba byśmy nie wytrzymali tego żaru. Ja i Tomek pracowaliśmy na zmianę i kiedy jeden
machał łopatą, to drugi odpoczywał. Ale nie było komu zluzować starego biednego Jima,
toteż harował tak ostro, że chyba cała ta część Afryki zupełnie zwilgotniała, tak się pocił. Nie
mogliśmy nawet przyłożyć się jak trzeba do roboty, bo pękaliśmy ze śmiechu, za to Jim przez
cały czas się złościł i chciał koniecznie wiedzieć, co nas tak bardzo śmieszy, dlatego też
musieliśmy wymyślać przeróżne historie na wytłumaczenie, co wychodziło nam jednak dość
nędznie, ale jakoś tani wystarczało i Jim się nie połapał. W końcu, kiedy już było po
wszystkim, zdawało nam się, że lada moment padniemy, i to nie od mozołu, a od tego
śmiechu. Jim także coraz gorzej trzymał się na nogach, choć to było z wysiłku, i wtedy
zaczęliśmy go kolejno zmieniać. A on był nam za to wdzięczny jak nie wiem co; przysiadał
na okrężnicy, wycierał pot, dyszał, sapał i mówił, jacy to niby my jesteśmy dobrzy dla
biednego starego czarnucha i że dopóki żyje, nie zapomni nam tego. Bo on zawsze był
najwdzięczniejszym czarnuchem na świecie, gotowym się odwdzięczać za najdrobniejszą
nawet rzecz, jaką dla niego ktoś zrobił. I był czarnuchem tylko tak, z wierzchu, bo co się
tyczy tego, co tam w środku, był równie biały jak my.
ROZDZIAŁ XII
Jim odpiera oblężenie
Parę następnych posiłków mieliśmy cokolwiek piaszczystych, tyle że to nie robi żadnej
różnicy, gdy człowiek jest naprawdę głodny. No a kiedy nie jest, to wtedy i tak właściwie nie
ma żadnej przyjemności z jedzenia, więc trochę tam piasku w mięsie nie jest żadnym
kłopotem, przynajmniej ja tak to widzę.
Później, żeglując kursem na północny wschód, dostaliśmy się wreszcie na wschodni skraj
pustyni. W dole, tuż na granicy piachów, w łagodnym różowym świetle zobaczyliśmy nagle
trzy małe strome dachy, coś jak gdyby namioty, i wtedy Tomek powiedział:
— To piramidy egipskie.
Jego słowa sprawiły, że serce załomotało mi mocniej. Bo rozumiecie, widziałem,, je na
całej furze obrazków, słyszałem chyba ze sto razy, jak o nich mówiono, a jednak tak
podjechać do nich ni z tego, ni z owego i móc się jeszcze przekonać, że to te prawdziwe, a nie
na obrazkach, to w końcu aż zapiera człowiekowi dech w piersi. I, dziwna sprawa, im więcej
słyszysz o jakiejś wielkiej, sławnej i wspaniałej rzeczy lub osobie, tym bardziej upodabnia ci
się ona w końcu, że się tak wyrażę, do snu; jest czymś w rodzaju ogromnego, niewyraźnego i
falującego kształtu, nakreślonego jakby tylko przez księżycową mgiełkę. Bo też wydaje się,
że nie ma w niej nic konkretnego. Tak właśnie jest na przykład z Jerzym Waszyngtonem albo
z piramidami.
A poza tym to, co o takich rzeczach ludzie mówili, zawsze zdawało mi się trochę
naciągane. Jednego razu przyszedł do szkółki niedzielnej pewien jegomość, pokazał zdjęcia
piramid, wygłosił całą mowę i powiedział, że największa piramida zajmuje aż trzynaście
akrów ziemi i ma prawie pięćset stóp wysokości; ot, taka stroma góra, cała wybudowana z
olbrzymieli kamieni, wielkich niczym komoda i ułożonych w tak równiutkich warstwach, jak
stopnie schodów. Trzynaście akrów, prawie cała farma, i to tylko pod jedną chałupę! Gdybym
tego nie słyszał akurat w szkółce niedzielnej, uznałbym, że to bujda. I kiedy wyszedłem na
zewnątrz, byłem już tego pewien. A tamten mówił jeszcze, że w piramidzie jest dziura; można
tam wejść ze świeczką i takim bardzo długim, spadzistym tunelem przedostać się aż do
wielkiego pokoju w samym brzuchu tej kamiennej góry, i znaleźć kamienną skrzynię z
ukrytym królem w środku, który liczy już sobie cztery tysiące lat. A ja powiedziałem sobie
wtedy, że to już jawne łgarstwo, bo nawet sam Matuzalem nie był taki stary, więc jeśli
zechcą, niech mi przyniosą tego króla tutaj, a jeśli to prawda, to gotów jestem go zjeść.
Kiedy przybliżyliśmy się trochę, spostrzegliśmy wówczas, że żółte piaski kończą się
nagle długą, prostą krawędzią, co najmniej jak koc, do którego — tak skraj -do skraja —
przyczepiono by szerokie, jaskrawozielone pola przecięte jakąś krętą, wężowatą wstążką.
Tomek powiedział, że to właśnie Nil. To spowodowało, że serce znów zabiło mi mocniej w
piersi, ponieważ Nil był następną rzeczą, co do której nie bardzo byłem przekonany, że
istnieje naprawdę. Lecz za to mogę wam powiedzieć coś zupełnie innego, co teraz stało się
dla mnie całkiem pewne, i to na mur: jeżeli powałęsacie się przeszło trzy tysiące mil po
żółtych piachach migoczących w upale, tak że aż oczy łzawią od samego patrzenia, i
spędzicie w ten sposób większą część tygodnia, to kiedy wreszcie ujrzycie pierwszy zielony
spłacheć ziemi, który ni stąd, ni zowąd przypomni wam o domu, wtedy oczy znów zaczną
wam łzawić, tym razem ze wzruszenia.
Tak właśnie było ze mną i z Jimem.
A kiedy byliśmy tuż, tuż, Jim jakoś nie mógł uwierzyć, że oto patrzy na ziemię egipską;
nie chciał się znaleźć nad nią stojąc wyprostowany, lecz upadł na kolana, zdjął kapelusz i
mówił, że nie wypada byle biednemu czarnuchowi przybywać w żaden inny sposób w takie
miejsca, gdzie żyli Mojżesz, Józef, Faraon i inni prorocy. Był prezbiterianinem i najbardziej
szanował Mojżesza, który — jak mówił — także był prezbiterianinem. Bardzo się tym
wszystkim wzruszył i wygadywał:
—r Oto ziemia egipska, prawdziwa egipska ziemia, i oto jest mi ją dane oglądać na
własne oczy! A oto rzeka, co przemieniła się w rzekę krwi! Patrzę na tę samą ziemię, na którą
spadły plagi, wszy, żaby, grad i inna szarańczą, gdzie pomazano drzwi, a Anioł Pański
przybył śród mroków nocy i wyrżnął pierworodnych synów całego Egiptu. O, nie, stary Jim
niczym sobie nie zasłużył, by dożyć takiej chwili!
I wówczas zwyczajnie się wzruszył i płakał rzewnymi łzami, tak bardzo był wdzięczny.
Obaj z Tomkiem nie mogli się nagadać; Jim aż płonął ę, gorączki, gdyż cała ta ziemia pełna
była przeróżnych śladów wielkiej historii, bo to i Józef z braćmi, Mojżesz ukryty w trzcinach,
i Jakub przybywający do Egiptu, aby zakupić ziarno, i srebrny kubek w worku czy wszystkie
te inne bardzo ciekawe sprawy. Tomek też był niezmiernie podniecony, ponieważ właśnie
tutaj rozgrywały się te historie, które z kolei jego bardzo ciekawiły; te o Nuredinie i
Bedredinie i jakichś tam koszmarnych olbrzymach, sprawiające, że wełnista czupryna Jima
wprost stawała dęba, a ja i tak co najmniej połowie tych jegomościów z Tysiąca i Jednej
Nocy — co chwalili się dokonaniem różnych niesamowitych wyczynów — najzwyczajniej
nie wierzę.
A później spotkało nas rozczarowanie, gdyż uniosły się poranne mgły i nie byłoby
najmniejszego sensu tak nad nimi żeglować, bo wtedy z całą pewnością minęlibyśmy Egipt,
toteż doszliśmy do wniosku, iż najlepiej będzie skierować balon według strzałki kompasu
dokładnie w to miejsce, gdzie przed naszymi oczami to pojawiały się, to znowuż znikały
piramidy, a potem zjechać jak najniżej i lecieć tuż przy ziemi, mając przez cały czas oczy
szeroko otwarte. Tomek przykręcił zawór helu, ja stałem obok, gotów rzucić kotwicę, a Jim
siedział okrakiem na dziobie i gmerał wzrokiem we mgle, ażeby w porę dostrzec
niebezpieczeństwo. Lecieliśmy dość żwawo, chociaż nie za szybko, a mgła coraz bardziej
gęstniała i w końcu zsiadła się tak, że Jim wydawał się teraz dziwnie niewyraźny, strzępiasty i
przydymiony. Było bardzo spokojnie, więc rozmawialiśmy po cichu, trochę podenerwowani.
Co jakiś czas Jim wykrzykiwał:
— Troszeczkę wyżej, paniczu Tomku, ociupinkę go w górę! — I podskakiwaliśmy stopę
czy dwie do góry, a wtedy balon prześlizgiwał się tuż nad płaskim dachem glinianej chaty,
gdzie ludzie, co tam właśnie spali, zaczynali się dopiero kokosić w legowiskach, przeciągać i
ziewać. A raz to jakiś poczciwiec wstał nawet na nogi, by móc się lepiej przeciągnąć i
wyziewać do woli, więc szturchnęliśmy go w plecy, aż się rozłożył na dachu jak długi.
Wreszcie, gdzieś po godzinie, gdy w dalszym ciągu trwała jeszcze martwa cisza, a my
wstrzymując oddech nadstawialiśmy ucha czujni na każdy dźwięk, mgła — jakoś tak
znienacka — znacznie się przerzedziła, Jim zaś wykrzyknął nagle, straszliwie przerażony:
— Ojej, na litość Boską, cofnijcie ten balon, bo lezie prosto na nas największy olbrzym z
tej tam Jednej Nocy! — i zwalił się na dno łodzi.
Tomek dał całą wstecz, a gdyśmy zwolnili biegu i wreszcie przystanęli, nad okrężnicą
zajrzała do środka ni stąd, ni zowąd jakaś ludzka twarz, wielka jak nasz dom w miasteczku, a
w dodatku wyglądało to tak, jak gdyby dom wybałuszył na nas swoje okna. Grzmotnąłem na
dno łodzi i chyba umarłem. I musiałem tak leżeć, martwy i nieprzytomny, chyba z jaką
minutę albo nawet więcej, a gdy przyszedłem do siebie, ujrzałem; że Tomek wczepił hak
naszej kotwicy w dolną wargę olbrzyma i, zatrzymawszy balon nieruchomo w miejscu,
odchylił głowę do tyłu i uważnie wpatrywał się w tę straszliwą twarz.
Jim ukląkł, złożył ręce, spoglądał błagalnym wzrokiem na tamtą okrutną bestię i poruszał
wargami, jakkolwiek nie był w stanie wydusić z siebie najcichszego dźwięku. Spojrzałem
tylko raz, tak ukradkiem, i znów gotów byłem zemdleć, ale Tomek powiedział:
— On nie jest żywy, wy głupcy! To zwyczajny sfinks!
Nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żeby Tomek wydawał nam się jakiś taki mały, zupełnie
jak mucha. Ale to wszystko dlatego, że ta głowa olbrzyma była wielka i okropna. Okropna,
tyle że już nie taka znów przerażająca, bo teraz widać było, że ma szlachetną, trochę smutną
twarz, i zupełnie jakby nie zwracała na nas najmniejszej uwagi, lecz rozmyślała o innych,
dużo ważniejszych sprawach. Była cała z kamienia, z czerwonawego kamienia, a nos i uszy
miała obtłuczone, dlatego wyglądała cokolwiek żałośnie i nawet zrobiło mi się jej jeszcze
bardziej żal.
Cofnęliśmy się kawałek, opłynęliśmy tę całą postać dookoła, przelecieliśmy także ponad
nią i teraz wydała nam się po prostu wspaniała. Była to głowa mężczyzny — a może kobiety
— połączona z lwim ciałem, długim na dwadzieścia pięć stóp, które przednimi łapami
osłaniało śliczną małą świątynkę. Wszystko, z wyjątkiem tej głowy, przez całe setki, a może
tysiące lat ukryte było pod piaskiem i dopiero ostatnio przekopali ten piach i znaleźli
świątynkę. Żeby zagrzebać taką wielką bestię, trzeba było całej fury piachu, wydaje mi się, że
chyba prawie tyle, ile by wystarczyło na przysypanie całego parostatku.
Wysadziliśmy Jima na samym czubku głowy, daliśmy mu do obrony flagę amerykańską
— bo przecież znajdował się teraz na obcym terytorium — a później lataliśmy wkoło, w tę i
we w tę, aby uzyskać to, co Tomek nazywał proporcją, perspektywą i specjalnym efektem.
Jim starał się, jak umiał, przybierał najróżniejsze pozy, jakie tylko potrafił wymyślić, ale
najlepsza była z pewnością ta, kiedy stanął na głowie i fikał nogami jak żaba. Im dalej
odlatywaliśmy, tym bardziej malał Jim, a ogromniał sfinks, aż w końcu Jim stał się tylko, że
tak powiem, małą szpileczką wpiętą w pękatą poduchę. Tomek powiedział, że taka
perspektywa ujawnia właściwe proporcje, i mówił też, że różne tam czarnuchy Juliusza
Cezara w«aden sposób nie mogły docenić, jaki on był wielki, bo przebywali za blisko niego.
A później odlecieliśmy tak daleko, że już w ogóle nie było widać Jima, za to wielka
figura wyglądała jeszcze wspanialej; spoglądała gdzieś w dal, ponad doliną Nilu, taka
spokojna, poważna i samotna. Wszystkie te nędzne małe chatki i opłotki w pobliżu zupełnie
poznikały i dookoła była już tylko miękka, szeroka przestrzeń żółtego aksamitu.
Było to odpowiednie miejsce, żeby się zatrzymać. Siedzieliśmy tam rozmyślając przez
dobre pół godziny i żaden z nas w ogóle się nie odzywał; byliśmy dziwnie uspokojeni i jacyś
poważni, gdyż pamiętaliśmy, że sfinks patrzy na tę dolinę — i to w ten sam sposób — już
parę tysięcy lat i przez cały czas rozmyśla o tych samych, pewnie okropnych sprawach, tyle
że nikt aż do dziś nie zdołał wyjaśnić, o jakich.
W końcu wziąłem lunetę i dojrzałem jakieś małe czarne kropki brykające w najlepsze po
tym aksamitnym dywanie i jeszcze inne, wspinające się na grzbiet bestii, a potem jeszcze
spostrzegłem dwa albo trzy obłoczki białego dymu, więc powiedziałem Tomkowi, żeby też
popatrzył. Zrobił to i powiedział:
— To jakieś żuki. Choć nie... Chwileczkę... O, tam do kata, wydaje mi się, że to ludzie.
No tak, to ludzie... ludzie i konie. Wciągają na grzbiet sfinksa jakąś długą drabinę... Ej, czy to
nie dziwne? A teraz próbują ją oprzeć... O! Znowu parę obłoczków dymu... To strzelby!
Huck, im chodzi o Jima!
Całą mocą statku ruszyliśmy jak burza w ich stronę. Byliśmy tam w jednej chwili i
spadliśmy na nich ze świstem, a oni poderwali się i rozpierzchli we wszystkie możliwe
strony, natomiast paru, co wspinali się po drabinie do Jima, puściło szczeble i spadło.
Unieśliśmy się w górę i znaleźliśmy Jima leżącego plackiem na czubku głowy sfinksa; dyszał
i był ledwie żywy, częściowo od wrzasków o pomoc, a częściowo ze strachu. Przez dłuższy
czas odpierał oblężenie — przez caluteńki tydzień, jak sam opowiadał, choć tak mu się tylko
zdawało wskutek tych ataków. Strzelali i zasypali go gradem kul, ale nie oberwał. A kiedy
wreszcie stwierdzili, że skoro będzie leżał i nawet nie wychyli nosa, to kule go nie dosięgną,
pobiegli po drabinę i wtedy już zrozumiał, że szybko będzie po nim, jeżeli nie wrócimy.
Tomek czuł się dotknięty do żywego i pytał go, czemu im nie pokazał flagi i nie rozkazał
zaprzestać w imieniu Stanów Zjednoczonych. Jim powiedział, że tak właśnie zrobił, lecz oni
nie zwracali na to najmniejszej uwagi. A wtedy Tomek oświadczył, iż doprowadzi do tego, że
całą sprawą zajmie się Waszyngton, a tamci będą musieli przepraszać za obrazę flagi, a na
dodatek płacić kompensatę, jeśli w ogóle zdołają wykręcić się tak tanim kosztem. Jim zapytał:
— Paniczu Tomku, a cóż to takiego, ta kompensata?
— Forsa, ot co.
— No a kto ją, paniczu Tomku, w końcu dostanie?
— Cóż, my ją dostaniemy.
— A kogo niby będą musieli przepraszać?
— Stany Zjednoczone. Albo możemy to zrobić inaczej. To my, jeśli zechcemy, możemy
przyjąć przeprosiny, a rząd zabierze forsę.
— A dużo będzie tej forsy, paniczu Tomku?
— Hm, w tak poważnym przypadku jak ten będzie to chyba co najmniej po trzy dolary na
głowę, choć, czy ja wiem, może nawet więcej.
— No to już może raczej weźmiemy pieniądze i niech nie przepraszają. Czy nie o coś
takiego chodziło ci z początku? Albo i tobie, Huck?
Radziliśmy nad tym przez chwilę i doszliśmy do wniosku, że jest to wyjście równie dobre
jak każde inne, wobec czego zgodziliśmy się wziąć pieniądze. To było dla mnie zupełnie coś
nowego, więc zapytałem Tomka, czy różne kraje zawsze się przepraszają, gdy wyjdzie coś
nie tak, a on mi odpowiedział:
— Tak, małe kraje zawsze.
Żeglowaliśmy dokoła przyglądając się piramidom, to chyba zrozumiałe, ale teraz już
wzbiliśmy się w górę i przy-siedliśmy sobie na wierzchołku największej. I wtedy też
mogliśmy się przekonać, że było dokładnie tak, jak mówił tamten jegomość ze szkółki
niedzielnej. Piramida była jakby z dwóch par schodów, które u dołu zaczynały się szeroko, a
potem zwężały się coraz bardziej i schodziły u samej góry, tylko że po tych stopniach nie
dałoby się wchodzić tak jak po zwyczajnych, bo każdy z nich sięgał ci aż po brodę i trzeba by
było kogoś, kto by cię z tyłu podsadzał. Tamte dwie inne piramidy nie były zbyt daleko, za to
ludzie chodzący pod nimi po piasku wyglądali zupełnie jak pełznące żuki. Bośmy się tak
wysoko tu wdrapali.
Tomka aż rozpierała i radość, i podziw, że oto znalazł się w tak słynnym miejscu, i
mogłoby się zdawać, że aż po uszy pławi się w historii. Mówił, że bardzo trudno mu
uwierzyć, iż stoi teraz dokładnie w tym samym miejscu, z którego odleciał książę na
Spiżowym Koniu. To było w czasach Tysiąca i Jednej Nocy, tak nam tłumaczył. Ktoś
podarował księciu spiżowego rumaka z takim jakby kołkiem nad łopatką i książę mógł go
dosiadać, latać w powietrzu jak ptak i podróżować po calutkim świecie. A kiedy chciał nim
kierować, podkręcał tylko ten kołek i wtedy latał wysoko lub nisko albo lądował, gdzie tylko
zapragnął.
Gdy Tomek skończył już swoją opowieść, nastała jedna z tych przykrych chwil
milczenia, jakie zdarzają się wówczas, gdy ktoś wystrzeli nagle z jakimś bezczelnym
łgarstwem, a tobie jest go najzwyczajniej żal i medytujesz, jakby go potraktować możliwie
łagodnie i zmienić temat rozmowy. Ale utknąłeś w miejscu, nie widzisz żadnego wyjścia i
zanim jeszcze zdążysz zebrać myśli, i w ogóle coś zrobić, następuje ta cisza, która właściwie
załatwia rzecz za ciebie szczędząc ci mitręgi. Jim też był zakłopotany i żaden z nas nie
potrafił wydusić z siebie ani słowa. Ale Tomek przyjrzał mi się spode łba i wreszcie
powiedział:
— No, dobra, wyduś to wreszcie z siebie. Co o tym wszystkim sądzisz?
Powiedziałem:
— Tomaszu Sawyerze, ty przecież sam w to nie wierzysz.
— A to niby dlaczego? Cóż mi w tym przeszkodzi?
— Taka jedna drobnostka: ta historia po prostu nie mogła się wydarzyć, ot co.
— Az jakiego powodu nie mogła się wydarzyć?
— Podaj mi raczej powód, dla którego mogła.
— Sądzę, że już choćby ten oto balon dowodzi niezbicie, że tamta sprawa jest w pełni
prawdziwa.
— A to czemu?
— A to czemu! Jak żyję, nie widziałem większego durnia. A czy ten balon i tamten.
spiżowy koń nie są przypadkiem jedną i tą samą rzeczą, tyle że opatrzoną różnymi nazwami?
— Nie, pewnie, że nie. Balon to balon, a koń to po prostu koń. To coś zupełnie innego.
Może mi jeszcze powiesz, że dom i krowa to dokładnie to samo...
— Jak pragnę zdrowia, Huck, znowuś mu przysolił! Teraz już ci się nie wywinie!
— Zamknij dziób, Jim, sam nie wiesz, o czym gadasz. I Huck też dobrze nie wie. Popatrz
no, Huck, zaraz ci to wyjaśnię, tak w sam raz na twój rozum. Bo widzisz, to nie sam kształt
decyduje o tym, że jedna rzecz będzie podobna do drugiej; tu chodzi o zasadę, a zasada w obu
tych przypadkach jest dokładnie ta sama. Podumałem przez chwilę i mówię:
— Tomku, to przecież bez sensu. Zasady to bardzo dobra rzecz, ale przecież jest chyba
jasne jak słońce, że to, do czego zdolny jest balon, nie dowodzi jeszcze, że na coś podobnego
mogłaby się zdobyć i szkapa.
— Do diaska, Huck, teraz to już w ogóle nic nie chwytasz. Zastanów się choć przez
chwilę, to przecież zupełnie proste. Czy nie lecimy w powietrzu?
— I owszem.
— Doskonale. Czyż nie możemy latać wysoko albo nisko, tak jak nam się spodoba?
— No, zgoda.
— A czy nie kierujemy się tam, dokąd chcemy polecieć?
— To też.
— I czy nie lądujemy wtedy, gdy mamy ochotę, i w takim miejscu, które wybierzemy?
— Też prawda.
— A w jaki sposób uruchamiamy balon i kierujemy nim?
— Przyciskamy guziki.
— No, teraz sądzę, że to wszystko dla ciebie stało się w końcu jasne. W tamtym
przypadku latanie i sterowanie odbywało się dzięki przekręcaniu kołka. My naciskamy guzik,
książę przekręcał kołek. A więc, jak widzisz, nie ma tu ani krzty różnicy. Wiedziałem, że uda
mi się w końcu dotrzeć do twojej mózgownicy, jeżeli tylko będę dobijał się tam dość długo.
Był tak uszczęśliwiony, że zaczął pogwizdywać. Lecz my wciąż milczeliśmy, toteż
przerwał zdziwiony i zapytał:
— Spójrz no mi w oczy, Hucku Finnie! Czyżbyś ty tego jeszcze nie zrozumiał?
Powiedziałem:
— Tomaszu Sawyerze, chciałbym ci zadać parę drobnych pytań.
— No to śmiało! — odrzekł, a ja zauważyłem, jak Jim ożywił się nagle i nadstawił ucha.
— Z tego co mówisz, cała rzecz sprowadza się do guzików i kołka... reszta nie ma
znaczenia. Guzik ma taki kształt, kołek jeszcze inny, ale to nie gra w ogóle żadnej roli...
— Nie, nie gra żadnej roli, tak długo, jak oba mają w sobie taką samą moc.
— No to w porząsiu. A jaka jest wspólna siła w świeczce i w zapałce?
— Ogień.
— Taka sama w obydwu?
— Tak, taka sama.
— Dobra. Przypuśćmy teraz, że podłożę ogień pod jakąś stolarnię i użyję zapałki. Co się
stanie z tą stolarnią?
— Sfajczy się, to jasne.
— A przypuśćmy, że zechcę jeszcze podpalić tę piramidę i użyję świeczki. Czy ona też
się spali?
— No pewnie, że nie.
— Doskonale. Ogień w obu wypadkach będzie taki sam. Więc dlaczego stolarnia się f aj
czy, a piramida nie?
— Ponieważ piramida nie może się spalić.
— Ahaaa! A koń nie może fruwać!
— Ehe! Niech mnie tak coś na miejscu, jeżeli Huck go znowu nie przyskrzynił! Huck,
teraz to on już leży na obu łopatkach, mówię ci! To najzmyślniejsza pułapka, w jaką ktoś
kiedykolwiek wdepnął i jeśli ja...
Teraz już Jim aż dusił się ze śmiechu i nie mógł nic więcej wybełkotać, a Tomek o mało
nie pękł z wściekłości, kiedy zobaczył, że zniszczyłem go tak bezlitośnie i obróciłem
przeciwko niemu jego własne racje, że załatwiłem go na cacy, przerobiłem w drobny mak,
natomiast on sam mi jeszcze w tym dopomagał. I zdołał tylko powiedzieć, że ledwie usłyszy,
jak ja i Jim coś tam główkujemy, to ogarnia go wstyd za cały rodzaj ludzki. Ale ja już nic
więcej nie miałem do dodania; to mi wystarczało. Bo kiedy w podobny sposób zyskam
przewagę nad jakąś osobą, to nie wiszę jej potem nad głową i nie kraczę bez przerwy, tak jak
to często robią niektórzy inni ludzie, bo uważam, że jeśli ja znajdowałbym się na jej miejscu,
nie byłoby mi miło. Lepiej już wtedy być wspaniałomyślnym, tak mi się przynajmniej
wydaje.
ROZDZIAŁ XIII
Po fajkę Tomka
Po pewnym czasie zostawiliśmy Jima samego, żeby sobie polatał koło piramid, a my z
Tomkiem zleźliśmy w dół, do otworu, którym można się było dostać w głąb tunelu;
wzięliśmy ze sobą parę świeczek i kilku Arabów, i hen, w samym środku piramidy
znaleźliśmy spore pomieszczenie, a w nim dużą kamienną skrzynię, gdzie zazwyczaj trzymali
tego króla, dokładnie tak, jak powiedział jegomość ze szkółki niedzielnej. Ale teraz już go
tam nie było; ktoś go podwędził. Tyle że mnie to miejsce zbytnio nie ciekawiło, bo przecież
mogłyby tam być jeszcze jakieś duchy; rzecz jasna, nie takie już może świeże, ale ja za
żadnymi jakoś nie przepadam.
Potem wyszliśmy i wynajęliśmy parę małych osiołków, żeby się cokolwiek przejechać,
później znów płynęliśmy kawałeczek łódką i znowu na tych osiołkach, aż wreszcie dotarliśmy
jakoś do Kairu, a cała droga była tak gładka i piękna, że trudno sobie lepszą wyobrazić. Po
obu stronach rosły wysokie palmy daktylowe, wszędzie kręciły się nagie dzieci, a ludzie byli
tu czerwoni jak miedź i tacy smukli, silni i przystojni. Miasto dosyć ciekawe. Takie wąskie
uliczki... Do licha, to były raczej zaułki niż ulice! Zupełnie zatłoczone mężczyznami w
turbanach i kobietami w zasłonach na twarzy, a wszyscy byli poubierani w straszliwie
jaskrawe ubrania we wszelkich kolorach. I nic, tylko się zastanawiałeś, jakim to niby cudem
te wielbłądy i ludzie potrafią się wymijać w takich wąskich szczelinach, ale jakoś tam
przecież w końcu się wymijali... Powiadam wam, jeden wielki bałagan i potworny jazgot. W
sklepach brakowało miejsca, żeby się odwrócić, zresztą wcale nie trzeba było tam wchodzić;
sprzedawca siedział sobie po turecku na ladzie, palił długą, wężowatą fajkę i wszystko, co na
sprzedaż, miał w zasięgu ręki; czuł się prawie tak samo jak na ulicy, bo wielbłądy
przechodząc poszturchiwały go swoimi tobołami.
Od czasu do czasu jakaś ważna osobistość przejeżdżała obok w powozie, a cudacznie
ubrani mężczyźni biegli przodem, wrzeszczeli i tłukli długimi kijami każdego, kto się w porę
nie usunął z drogi. Później zjawił się sam Sułtan jadący konno na czele orszaku, a wtedy to
już do reszty zaparło mi dech w piersi, w tak wspaniałe szaty był odziany. Wszyscy upadli na
twarz i leżeli plackiem, kiedy on przejeżdżał. Ja o tym zapomniałem, ale pewien drab pomógł
mi sobie przypomnieć. Ten, który miał najdłuższy kij i biegł na samym przedzie.
Były też jakieś kościoły, tylko że Arabowie są zanadto ciemni, by święcić niedzielę, toteż
święcą piątek i łamią przy tym szabat. Jeśli się chce tam wejść, trzeba zdejmować buty. W
jednym takim kościele był cały tłum mężczyzn i chłopaków; siedzieli sobie grupkami na
kamiennej podłodze i podnosili nieustanny rwetes. Tomek powiedział, że uczą się, i to z
Koranu, uważają, że to Biblia, tyle że ludzie, którzy wiedzą lepiej, wiedzą na tyle dużo, żeby
im o tym nie mówić. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem takiego wielkiego kościoła, a przy
tym był tak wysoki, że gdy spojrzałeś w górę, to aż się w głowie kręciło. Nasz kościółek w
miasteczku ani się do niego nie umywał i gdyby go tak wsadzić tu, do środka, ludzie by
pewnie myśleli, że to tylko pudełko z przyborami do szycia.
Ja przede wszystkim chciałem zobaczyć derwisza, bo ciekawili mnie bardzo z powodu
tamtego gościa, co to tak okpił poganiacza wielbłądów. W tym niby kościele było ich dość
sporo; nazywali sami siebie Wirującymi Derwiszami i wirowali naprawdę, i to jeszcze jak.
Czegoś podobnego na oczy nie widziałem. Mieli na głowach wysokie kapelusze, takie jak
głowy cukru, a na sobie tylko lniane kiecki, i kręcili się w kółko, w kółko i w kółko, bez
przerwy, jak te bąki, a wtedy kiecki wznosiły im się sztywno w klosz i była to najpiękniejsza
scena, jaką mi się w życiu zdarzyło oglądać. Czułem się prawie jak pijany patrząc na to całe
widowisko. Tomek powiedział, że oni wszyscy są muzułmanami, a kiedy spytałem go, kto to
jest muzułmanin, odpowiedział, że to taka osoba, która nie jest prezbiterianinem. A więc w
Missouri jest ich całe mnóstwo, choć ja nic o tym wcześniej nie wiedziałem.
Nie zobaczyliśmy nawet połowy tego, co było do zobaczenia w Kairze, bo Tomek aż
wyłaził ze skóry, żeby dopaść jakiegoś osławionego w historii miejsca. Strasznie się
umordowaliśmy szukając spichlerza, w którym Józef zgromadził zboże na czas głodu, a
gdyśmy go już znaleźli, to właściwie nie było nawet na co patrzeć, taka to była zmurszała,
waląca się rudera. Ale Tomek był zadowolony i więcej robił wokół tego zamieszania, niż ja
bym narobił, nawet gdybym wlazł stopą na sterczący gwóźdź.. A jak w ogóle wyszukał to
miejsce, to już nie na moją głowę. Zanim tameśmy dotarli, minęliśmy chyba ze czterdzieści
takich samych ruder i dla mnie każda byłaby akurat w sam raz, ale on musiał trafić dokładnie
na tę właściwą. Nigdy nie widziałem nikogo tak skrupulatnego jak Tomek Sawyer. A gdy już
napotkał odpowiedni spichlerz, rozpoznał go tak łatwo, jak ja bym pewnie rozpoznał moją
drugą koszulę, gdybym ją miał. Tyle że nie potrafił mi nawet powiedzieć, jak się w tym
połapał, bo byłoby to dla niego równie trudne, jak nauczyć się fruwać. Sam to tak określił.
Potem zmitrężyliśmy sporo czasu szukając domu, gdzie mieszkał chłopiec, który
podpowiedział kadiemu, jak porównać naczynie pełne starych i świeżych oliwek. Tomek
mówił, że to też z Tysiąca i Jednej Nocy i że opowie o tym Jimowi i mnie, gdy tylko trafi się
sposobność. No, cóż, szukaliśmy go i szukaliśmy, aż w końcu zdawało mi się, że padnę ze
zmęczenia, i chciałem, żeby Tomek dał już sobie spokój, przyjechał następnego dnia, najął
kogoś, kto dobrze zna miasto i umie mówić po missouryjsku, i poszedł prosto do tamtego
miejsca, ale nie, on sam je chciał odnaleźć i nic innego mu nie odpowiadało. Więc brnęliśmy
tak dalej. Aż wreszcie przytrafiła nam się najniezwyklejsza rzecz, z jaką tylko miałem w
życiu do czynienia. Bo okazało się, że ten dom się rozleciał... rozleciał się już całe setki lat
temu... i to zupełnie... Została po nim tylko jedna gliniana cegła. Hm, nikt by nie uwierzył, że
chłopak z dzikiej głuszy nad Missouri, który nigdy przedtem nie był jeszcze w tym mieście,
przyjdzie, odszuka odpowiednie miejsce i znajdzie tę cegłę, lecz Tomek Sawyer tego
wszystkiego dokonał. Wiem,' bo cały czas byłem przy nim i widziałem. Nie opuszczałem go
ani na krok i zobaczyłem, jak spostrzegł tamtą cegłę i jak ją rozpoznał. Do licha, mówię
sobie, jak on na to wpadł? Czy jest aż taki mądry, czy też po prostu ma nosa?
Ale cóż, oto fakty, dokładnie tak, jak się to wszystko stało. Niech każdy tłumaczy to sobie
na swój własny sposób. Ja tam już sporo nad tym rozmyślałem i moim zdaniem to tylko
częściowo sprawa wiedzy, lecz w znacznie większej części zasługa jego nosa. A mówię to
dlatego, że Tomek wpakował tę cegłę do kieszeni, by — kiedy wróci do domu — oddać ją do
muzeum wraz ze swoim nazwiskiem i opisem. Tyle że, ja wyciągnąłem mu ją i wsunąłem tam
inną, dość nawet podobną, a on się nie połapał, choć trochę się różniła. I to już chyba
rozwiązuje sprawę, że chodzi tu nie tyle o wiedzę, co o i n s t y k. To i n s t y k powiedział
mu, gdzie się dokładnie znajduje to miejsce, w którym była cegła, toteż rozpoznał ją tylko
dzięki miejscu, a nie po wyglądzie. Bo gdyby tu chodziło o wiedzę, a nie o i n s t y k,
połapałby się przecież oglądając tę cegłę po raz drugi, a on nic. Wygląda więc na to, że mimo
tych wszystkich bajdurzeń, ile to niby korzyści płynie z wiedzy, i n s t y k jest od niej wart
czterdzieści razy więcej, bo nigdy się nie myli. Jim też jest tego zdania.
Kiedy wróciliśmy, Jim opuścił się niżej i zabrał nas na pokład, a tam był już jakiś młody
mężczyzna w czerwonej mycce z frędzelkiem, w pięknym jedwabnym kaftanie i bufiastych
spodniach, a do tego obwiązany w pasie szalem, za który miał zatknięte dwa pistolety. Mówił
po angielsku i chciał się wynająć jako przewodnik, ażeby nas poprowadzić do Mekki i
Medyny, do Afryki Środkowej lub gdzie tylko zechcemy, w zamian za utrzymanie i pół
dolara dziennie. Więc zabraliśmy go i ruszyliśmy przed siebie włączając urządzenie. I zanim
jeszcze wstaliśmy od obiadu, byliśmy już nad tym miejscem, gdzie Izraelici przeszli przez
Morze Czerwone i gdzie fale zalały ścigające ich wojska Faraona. Zatrzymaliśmy się wtedy,
ażeby wszystko to sobie dokładnie obejrzeć i Jim od razu nabrał lepszego humoru.
Powiedział, że teraz już wszystko to widzi jak na dłoni; widzi Izraelitów idących między
dwiema ścianami wody, a także Egipcjan, którzy spieszą za nimi co tchu i wskakują do morza
dokładnie w tej chwili, kiedy Izraelici zdążyli już wyjść na brzeg. A także to, jak wody znów
łączą się i zatapiają Egipcjan co do jednego. A potem znów dodaliśmy gazu i zawiśliśmy
sobie w powietrzu nad górą Synaj. Obejrzeliśmy miejsce, gdzie Mojżesz rozbił kamienne
tablice, podczas gdy lud Izraela koczował na pustyni i czcił złotego cielca, i wszystko to
razem było okropnie ciekawe. A nasz przewodnik znał te miejsca tak dobrze, jak ja własną
kieszeń.
Tyle że zdarzył nam się jeden niemiły wypadek i pokrzyżował wszystkie nasze plany.
Poszło o tę uprzykrzoną starą fajkę Tomka, fajkę zrobioną z kaczana kukurydzy, która
zdążyła już tak bardzo spękać, rozeschnąć się i pokrzywić, że w ogóle nie trzymała się kupy,
mimo że Tomek powiązał ją sznurkami, i rozleciała się na dobre. I Tomek najzwyczajniej nie
wiedział, co począć. Bo fajka profesora mu nie odpowiadała, jako że była zrobiona z morskiej
pianki, a ktoś kto przywykł do kukurydzianej, nie zamieni jej nigdy na wszystkie fajki świata,
toteż żadnym sposobem nie da się namówić, żeby palił inną. I tak też właśnie było.
Tomek przemyślał sprawę i oświadczył, że" musimy się teraz rozejrzeć tu i tam,
zobaczyć, czy nie uda nam się przypadkiem znaleźć godziwej fajki w Egipcie czy w Arabii
albo też w którymś z tych sąsiednich krajów, lecz przewodnik powiedział, że to nie ma sensu,
bo tu takich nie mają. Więc Tomek przez dłuższą chwilę siedział bardzo markotny, ale potem
rozchmurzył się i powiedział, że ma pewien pomysł i wie, co trzeba zrobić. Oznajmił nam to
zaraz:
— Mam jeszcze jedną fajkę kukurydzianą, prawie nową i bardzo dobrą. Leży w domu na
krokwi, dokładnie nad piecem kuchennym. Słuchaj no, Jim, podskoczycie tam z
przewodnikiem i zabierzecie ją, a ja i Huck będziemy obozować tu, na górze Synaj, dopóki
nie wrócicie.
— Ale, paniczu Tomku, nie będziemy umieli trafić do miasteczka! Mogę odszukać fajkę,
bo przecież znam tę kuchnię, ale przecież, na Boga, m y sami nigdy nie odszukamy St. Louis
ani miasteczka, ani żadnego z tych tam innych miejsc! Paniczu Tomku, my nie znamy drogi.
Była to szczera prawda, toteż zabił na moment Tomkowi solidnego ćwieka. Ale Tomek
zaraz powiedział:
— Spójrzcie no tutaj, wszystko da się zrobić. Jestem tego pewien, tylko wam powiem jak.
Nastawicie kompas i polecicie na zachód, prościutko jak strzelił, aż natraficie na Stany
Zjednoczone. To żaden kłopot, gdyż będzie to pierwszy ląd, na jaki się natkniecie za
Atlantykiem. Jeśli dotrzecie tam za dnia, polecicie w prawo, prosto na zachód, tak mniej
więcej od górnej części wybrzeża Florydy, a za godzinę i trzy kwadranse dotrzecie już do
ujścia Missisipi; rzecz jasna, przy tej szybkości, z jaką was stąd wyślę. Będziecie lecieć tak
wysoko w powietrzu, że ziemia wyda wam się cokolwiek wypukła, mniej więcej jak
odwrócona miednica, i zobaczycie wtedy całą masę rzek płynących w różnych kierunkach.
Missisipi na pewno odnajdziecie bez trudu. Później musicie lecieć wzdłuż tej rzeki, tak trochę
na północ, też około godziny i trzech kwadransów, aż zobaczycie, że wpada do niej Ohio, i
wtedy przyjdzie wam się dobrze mieć na baczności, bo to już niedaleko. A hen, po lewej
stronie, zobaczycie jeszcze jeden dopływ — i będzie to Missouri, a cokolwiek powyżej leży
właśnie St. Louis. I wówczas już zupełnie obniżycie lot, tak abyście się mogli dobrze
przyglądać miasteczkom, które będziecie mijali po drodze. Następny kwadrans — i
przelecicie około dwudziestu pięciu mil i wtedy rozpoznacie to nasze, jeśli je tylko dojrzycie,
a jeżeli nie, możecie krzyknąć do kogoś w dół i zapytać.
— Jeśli to takie proste, paniczu Tomku, to pewnie jakoś się z tym uwiniemy; no, tak, to
przecież chyba da się jakoś zrobić.
Przewodnik również był o tym przekonany i uważał, że bardzo prędko nauczy się
trzymać wachty.
— Jim nauczy cię tego w pół godziny — powiedział Tomek. — Tym balonem steruje się
tak łatwo, jak byle indiańskim czółnem.
A potem wydobył mapę, zaznaczył kurs, odmierzył trasę i stwierdził:
— Wrócicie od zachodu, bo to najkrótsza droga, sami przecież widzicie. To tylko coś
około siedmiu tysięcy mil; Bo gdyby przyszło wam lecieć na wschód, tak dookoła,
wypadłoby wam ponad dwa razy tyle. — I jeszcze zwrócił się do przewodnika: — Chcę,
abyście obaj podczas wacht mieli na oku ten przyrząd kontrolny i jeśli nie będzie wskazywał
trzystu mil na godzinę, musicie wzbić się w górę lub opuścić się niżej, aż napotkacie w końcu
dobry prąd sztormowy wiejący w waszym kierunku. Ten stary poczciwy grat rozwija i tak sto
mil bez pomocy żadnego wiatru. Trzeba tylko znajdować takie wietrzyki, które dmą z
szybkością dwustu mil na godzinę, ale za każdym razem przyjdzie wam ich szukać.
— Zrobi się, proszę pana.
— A więc uważajcie, żeby tak właśnie było. Czasami będziecie musieli wzbić się o parę
mil w górę, gdzie będzie diabelnie zimno, ale na ogół uda wam się napotkać dobry wiatr
znacznie niżej. Gdybyście jeszcze zdołali natrafić na cyklon... Byłaby to duża szansa! Z tych
książek profesora łatwo się dowiecie, że pod tą szerokością wieją one na zachód i raczej dość
nisko.
Później podliczył czas i powiedział:
— Siedem tysięcy mil przez trzysta mil na godzinę... Możecie odbyć tę podróż w< ciągu
jednej doby. Dziś mamy czwartek, będziecie więc z powrotem w sobotę po południu. No,
dobra, teraz zrzućcie tylko parę koców, jedzenie, książki i jeszcze inne rzeczy dla mnie i dla
Hucka i już możecie ruszać w drogę. Tu nie ma co mitrężyć czasu, bo bardzo chce mi się
palić, więc im szybciej przytaszczycie mi tę fajkę, tym lepiej.
Wszyscy żwawo zabrali się do roboty i w ciągu ośmiu minut nasze rzeczy były już na
dole, a balon — gotów do lotu do Ameryki. Więc podaliśmy sobie ręce' na pożegnanie i
Tomek wydał jeszcze ostatnie rozkazy:
— Jest teraz za dziesięć druga czasu góry Synaj. Za dwadzieścia cztery godziny będziecie
w domu i będzie wtedy szósta jutro rano, czasu naszego miasta. Kiedy już tam dotrzecie,
wylądujecie trochę na uboczu, w lasach za wzgórzem, poza zasięgiem wzroku. A wtenczas ty,
Jim, kopnij się w dół i wrzuć te listy na poczcie, a jeżeli zobaczysz, że ktoś się na ciebie gapi,
nasuń kapelusz głęboko na oczy, żeby cię nikt nie rozpoznał. Później prześliźnij się tylnym
wejściem do kuchni, zabierz fajkę i połóż tę kartkę na stole kuchennym; najlepiej ją czymś
przyciśnij, żeby nie sfrunęła, a potem wymknij się jakoś, żeby cię ciotka Polly nie
przyuważyła ani nikt inny. Później gnaj do balonu i pruj na górę Synaj trzysta mil na godzinę.
Jakaś godzina powinna ci na to wystarczyć. Wystartujesz o siódmej albo o ósmej rano czasu
naszego miasta i będziesz tu z powrotem w dwadzieścia cztery godziny, o drugiej lub o
trzeciej po południu czasu góry Synaj.
Tomek odczytał nam świstek papieru. Pisało na nim:
Czwartek po południu. Tomek Sawyer, Aronałta, przesyła ciotce Polly najserdeczniejsze
pozdrowienia z Góry Synaj, z miejsca, gdzie zatrzymała się Arka
, a Huck Finn również się jej
kłania. Otrzyma ona te pozdrowienia jutro rano o pół do siódmej.
Tomek Sawyer, aronałta
— No, to na pewno ciotka wybałuszy oczy i jeszcze się rozpłacze — powiedział. A
później wydał rozkaz:
— Odsunąć się! Raz, dwa, trzy — start! Wystartowali, i to jeszcze jak! Do licha, zdawało
mi się, że tylko zagwizdało i w ciągu sekundy zniknęli mi z oczu. Później wyszukaliśmy
sobie bardzo wygodną pieczarę, z której był widok na całą rozległą równinę, i właśnie tam
rozłożyliśmy się obozem, żeby czekać na fajkę.
Balon wrócił o czasie, fajkę też przywieźli, tyle że ciotka Polly nakryła Jima, gdy zakradł
się do kuchni, i nietrudno odgadnąć, co się później stało: wysłała go po Tomka. Dlatego też
Jim oświadczył:
— Paniczu Tomku, ona stoi na ganku, nic, tylko gapi się w niebo i czeka na ciebie. I
mówi, że nie ruszy się stamtąd, póki się nie zjawisz. Ale będziemy mieli za swoje, paniczu,
oj, będziemy.
Wobec tego czym prędzej ruszyliśmy do domu i jakoś wcale a wcale nie było nam
wesoło.
KONIEC PRZYGÓD TOMKA ZA GRANICĄ
4
To błędne umiejscowienie Arki wynika prawdopodobnie z pomyłki Hucka, a nie Tomka (M. T.)
Tomek Sawyer detektywem
Choć opisane tutaj wydarzenia mogą się wydać z pozoru bardzo dziwne, nie są one
jednakże zwykłym tworem fantazji, lecz prawdziwymi faktami — łącznie z publicznym
przyznaniem się oskarżonego do winy. Zaczerpnąłem je z pewnego procesu kryminalnego,
który odbył się niegdyś w Szwecji, zmieniając tylko postacie bohaterów i przenosząc całą
akcję do Ameryki. Dodałem także kilka szczegółów, lecz tylko dwa spośród nich mają istotne
znaczenie.
Mark Twain
ROZDZIAŁ I
Otrzymujemy zaproszenie
No więc to było następnej wiosny po tym, jak Tomek Sawyer i ja uwolniliśmy naszego
starego Murzyna Jima, który wtenczas, jako zbiegły niewolnik, siedział skuty łańcuchami u
Tomkowego wuja Silasa na farmie w Arkansas
. Ziemia powoli tajała, powietrze też robiło
się coraz cieplejsze i z każdym dniem zbliżała się pora chodzenia na bosaka; po niej, rzecz
jasna, musiała nadejść pora gry w kulki, później jeszcze pora, kiedy się gra w pikuty, pora
puszczania bączków i kółek, pora na latawce, a zaraz potem już lato i pływanie. Każdemu
chłopakowi, który tylko wyczekuje, aż to wszystko nadejdzie, robi się jakoś smutno, bo
widzi, ile to jeszcze czasu będzie musiało upłynąć, zanim nastanie lato. Zaczyna wzdychać,
snuje się smętnie po kątach i coś mu jakby dolega, choć on sam nie wie co. Ale tak czy
inaczej wychodzi w końcu z domu, pałęta się to tu, to tam, jakiś taki osowiały, i nic, tylko nad
czymś rozmyśla. I przeważnie szuka sobie jakiegoś odludnego miejsca, wysoko na wzgórzu,
na samym skraju lasów, siada tam i spogląda w dół na wielką Missisipi, sięgając wzrokiem na
wiele mil, do miejsc, gdzie lasy tak odległe i spokojne zdają się jakby przydymione i mgliste,
a wszystko
dookoła jest tak dziwnie spokojne i poważne, że masz wówczas wrażenie, jak gdyby
wszyscy, których kochałeś, umarli i odeszli sobie gdzieś daleko, jak gdybyś sam żałował, że
również nie umarłeś, nie odszedłeś wraz z nimi i nie skończyłeś z tym wszystkim.
Nie wiecie co to takiego? To gorączka wiosenna. Tak się to właśnie nazywa. A gdy cię
już dosięgnie, chciałbyś wtedy... Ach, nie, sam nie wiesz, czego byś chciał naprawdę, ale
wydaje ci się, że wkrótce serce ci pęknie, tak bardzo tego chcesz! Wydaje ci się, że przede
wszystkim chciałbyś stąd odejść; odejść od wciąż tych samych starych, nudnych rzeczy, do
których już tak bardzo zdążyłeś się przyzwyczaić, a które tak bardzo cię nużą, i zobaczyć
wreszcie coś nowego. To jest myśl! Chcesz odejść i zostać włóczęgą; chcesz zawędrować
daleko, gdzieś do obcych krajów, gdzie wszystko jest tajemnicze, cudowne i romantyczne. A
jeśli w żaden sposób nie możesz tego zrobić, to wówczas zadowolisz się czymś znacznie
mniejszym, pójdziesz sobie gdziekolwiek, tam, dokąd możesz iść, jedynie po to, aby się stąd
wyrwać, będziesz wdzięczny losowi nawet i za tę okazję.
Cóż, mnie i Tomka Sawyera dopadła właśnie gorączka wiosenna, do tego bardzo silna.
Ale nie było nawet co marzyć, by Tomek mógł się urwać z domu, bo — jak sam mówił —
ciotka Polly nie pozwoliłaby mu rzucić szkoły i gdzieś tam się wałęsać, tracąc czas. Dlatego
obaj byliśmy strasznie smutni. Pewnego dnia, pod wieczór, przysiedliśmy więc na schodkach
od frontu domu, gwarząc sobie mniej więcej w ten sposób, gdy oto wyszła z listem w ręku
sama ciotka Polly i powiedziała:
— Tomku, wydaje mi się, że będziesz się musiał spakować i jechać do Arkansas... Ciotka
Sally bardzo cię potrzebuje.
Z uciechy o mało co nie wyskoczyłem ze skóry. Myślałem też, że Tomek zaraz rzuci się
ciotce na szyję i urwie jej głowę z radości, ale czy uwierzycie, on siedział tak, jak siedział,
nieruchomy jak skała, i nie przemówił nawet słowa. O mało się nie rozpłakałem widząc, jak
5
'Mowa o wydarzeniach opisanych w Przygodach Hucka.
głupio się zachowuje, i to teraz, gdy pojawiła się przed nim taka wspaniała szansa. Tam do
diaska, przecież gotowa by nam przelecieć koło nosa, gdyby się nie odezwał i nie dał do
zrozumienia, jak bardzo jest za to wdzięczny i zobowiązany. Ale on -siedział i nad czymś tam
medytował, aż wreszcie ogarnęła mnie taka straszna rozpacz, że już sam nie wiedziałem, co
począć. A wtedy Tomek przemówił, i to z takim spokojem, że gotów byłbym go za to
zastrzelić:
— No, cóż — powiedział — jest mi niezmiernie przykro, ale wydaje mi się, że chyba nie
będę w stanie... A przynajmniej na razie...
Ciotka Polly zupełnie osłupiała i była tak na niego wściekła, na to jego zimne draństwo,
że co najmniej przez pół minuty nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Więc skorzystałem z
okazji, szturchnąłem Tomka i mówię mu na ucho:
— Czyś ty do reszta zwariował? Trafia się taka okazja, a ty co?
Ale on w ogóle się tym nie przejął. Wymamrotał tylko:
— Hucku Finnie, czy chcesz, żebym pozwolił jej z o-baczyć na własne oczy, jak bardzo
chcę tam jechać? Hm, od razu zaczęłaby mieć przeróżne wątpliwości, wyobraziłaby sobie
mnóstwo niebezpieczeństw, chorób i innych tam przeszkód, i zanim byś się zdążył
zorientować, wnet by się wycofała. Pozwól, że sam to załatwię; sądzę, że wiem, jak z nią
postępować.
Tak, nigdy bym o tym nie pomyślał. Ale on miał rację. Tomek Sawyer zawsze miał
rację... To najbardziej zrównoważona głowa, jaką kiedykolwiek widziałem; zawsze taki
spokojny i przygotowany na każdą niespodziankę. Ale wówczas już ciotka Polly zdążyła
przyjść do siebie i wybuchnąć. I jak nie wrzaśnie:
— Nie będziesz w stanie! Ty nie będziesz w stanie! Podobnej bzdury w życiu nie
słyszałam! Dobre sobie, zwracać się do mnie w ten sposób! Pakuj manatki i to już, a jeśli
usłyszę choćby jedno słowo, że czegoś tam nie będziesz w stanie zrobić, a co innego znów
tak, to już ja ci będę w stanie... wyłoić skórę kijem!
Kiedy przemykaliśmy obok niej, stuknęła go w głowę naparstkiem, a on, już na schodach,
udawał, że coś tam skamle. Na górze, w swoim pokoju, aż mnie uściskał z radości, tak bardzo
go rozpierało, że wyrusza w podróż, i powiedział:
— Nawet jeszcze się stąd nie ruszymy, a już pożałuje, że kazała mi jechać, ale teraz się w
żaden sposób nie wykręci. Po tym, co powiedziała, duma nie pozwoli się jej wycofać.
W dziesięć minut zdążył się spakować; wziął wszystko z wyjątkiem tego, co ciotka i
Mary miały mu jeszcze dołożyć; później zmitrężyliśmy następne dziesięć minut, by ciotka
mogła ochłonąć i znowu stać się czuła i łagodna, gdyż Tomek powiedział, że tyle czasu jej
właśnie trzeba, gdy się nastroszy tylko do połowy, a gdy się nastroszy cała — a tak się stało
właśnie w tym wypadku — trzeba odczekać aż dwadzieścia minut. Potem zeszliśmy na dół,
aż spoceni z ciekawości, co było w tym liście.
Ciotka siedziała w brązowym gabineciku z listem na kolanach. My też usiedliśmy, a
wtedy powiedziała:
— Mają tam jakiś dość poważny kłopot i sądzę, że ty i Huck będziecie dla nich czymś w
rodzaju rozrywki — piszą tutaj „pociechy". Akurat, z ciebie i z Hucka Finną! Mają tam
i też sąsiada, Brace'a Durilapa, który od trzech miesięcy starał się o rękę ich Benny, a oni
w końcu powiedzieli mu ostatecznie, że nie i nie ma o czym gadać. Toteż teraz patrzy na nich
spode łba,-a oni się tym martwią. Więc myślę, że to ktoś, komu woleliby się nie narażać, bo
próbowali mu się już przypodobać, najmując jego brata-ladaco do pomocy na farmie, choć
ledwie było ich na to stać i tak czy owak nie chcieli go przecież mieć pod bokiem. Kto to
właściwie jest, ci Dunlapowie?
— Mieszkają około mili od wujaszka Silasa, ciociu Polly... W tamtych stronach wszyscy
farmerzy mieszkają mniej więcej o milę od siebie... A Brace Dunlap jest o wiele bogatszy od
reszty i ma w dodatku całą masę Murzynów. Jest wdowcem, ma trzydzieści sześć lat, nie ma
dzieci i przy tym jest taki dumny i ważny z powodu swoich pieniędzy, że wszyscy trochę się
go boją. Wydaje mi się, że był przeko-jiany, że może mieć każdą dziewczynę, której tylko
zapragnie, jeżeli tylko poprosi o jej rękę. I całkiem nieźle musiało mu dopiec, skoro się nagle
przekonał, że nie dostanie Benny. Do licha, jest od niej ze dwa razy starszy, a przy tym Benny
jest taka słodka, taka śliczna jak... No, cóż, sama ją przecież widziałaś. Biedny, stary wuj
Silas! No, nie, to już żałosna historia, jeżeli on w ten sposób zabiega o względy... W takich
ciężkich warunkach i przy takiej biedzie, a tu jeszcze próbuje wynająć tego nicponia, Jubitera
Dunlapa, byle się tylko jakoś przypodobać jego uprzykrzonemu bratu.
— Cóż to za imię? Jubiter! Skąd coś takiego się wzięło?
— To tylko takie przezwisko. Myślę, że wszyscy już dawno zdążyli zapomnieć, jak mu
naprawdę na imię. Teraz ma już dwadzieścia siedem lat, a to przezwisko zdobył, gdy po raz
pierwszy w życiu wybrał się kąpać w rzece. Bo nauczyciel zauważył wtedy, że on ma na
lewej nodze nad kolanem takie brązowe znamię wielkości dziesięciocentówki, a wokół niego
cztery malutkie znamionka, i powiedział, że przypomina mu to planetę, Jubitera, wraz z jego
księżycami. I dzieci pomyślały, że to całkiem śmieszne, nazwały go Jubiterem i tak już
pozostało. Jest wysoki, leniwy i przebiegły, do tego jeszcze podstępny i raczej podszyty
tchórzem. Tyle że na swój sposób jest także dobroduszny, ma długie kasztanowate włosy, a za
to nie ma zarostu na brodzie i ani centa przy duszy. Brace przez cały czas utrzymuje go
darmo, pozwala mu donaszać swoje stare ubrania i strasznie nim pomiata. Jubiter jest jednym
z bliźniaków.
— No, a jaki jest ten drugi bliźniak?
— Mówią, że dokładnie taki sam... Przynajmniej był taki sam, bo nie widziano gó już od
siedmiu lat. Kiedy miał dziewiętnaście czy tam dwadzieścia lat, zaczął obrabiać banki i
wsadzili go do więzienia, tyle że nawiał stamtąd i uciekł gdzieś na północ. Od czasu do czasu
słyszano, że znowu dokonuje włamań lub napadów, ale to było całe lata temu. A teraz już nie
żyje. Przynajmniej tak mówią. Bo już nie ma o nim żadnych wiadomości.
— A jak on miał na imię?
— Jake.
Przez dłuższą chwilę nie padło żadne słowo; starsza pani zastanawiała się nad czymś. W
końcu powiedziała:
— Sprawa, która najbardziej martwi twoją ciotkę Sally, to gniew, w jaki wpędza wuja ten
cały Jubiter.
Tomek był zaskoczony, a ja również. I Tomek powiedział:
— W gniew? Wujka Silasa? Na Boga, ty chyba żartujesz, ciociu. Nie wiedziałem, że on
w ogóle potrafi się gniewać.
— Ciotka Sally pisze, że doprowadza go do prawdziwej wściekłości; powiada też, że
czasami zachowuje się tak, jak gdyby chciał naprawdę tamtego uderzyć.
— Ciociu Polly, to już przechodzi wszystko, co słyszałem. Do kaduka, przecież on jest
łagodny jak baranek.
— Hm, w każdym razie ciotka się bardzo martwi. Pisze, że wuj Silas z powodu tych
kłótni stał się zupełnie innym człowiekiem. Sąsiedzi też o tym mówią i naturalnie zrzucają
całą winę na twojego wuja, ponieważ jest kaznodzieją i w ogóle nie powinien się z nikim
kłócić. Ciotka Sally powiada, że on już nawet nie wie, jak stanąć na ambonie, tak bardzo mu
wstyd, w dodatku ludzie wobec niego jakoś ochłodli i nie jest tak powszechnie lubiany jak
dotąd.
— Hm, czy to nie dziwne? Do licha, ciociu Polly, on zawsze taki dobry, łagodny i
bujający w obłokach, taki roztargniony, wiecznie zamyślony i kochany! Nie, to był po prostu
anioł! Więc c o mu się mogło stać, jak sądzisz?
ROZDZIAŁ fr
Jake Dunlap
Mieliśmy diabelne szczęście, ponieważ udało nam się złapać parowiec z dalekiej północy,
który zmierzał do jednego z rozlewisk, czyli tych zabagnionych rzeczek już blisko Lui-.zjany,
tak więc mogliśmy przebyć za jednym zamachem całą drogę przez górną, a później jeszcze
przez dolną Missisipi na tę farmę w Arkansas, nie musząc się .przesiadać na jakiś inny
parostatek w St. Louis; w sumie niewiele mniej niż tysiąc mil.
Nie było tu specjalnego tłoku; zaledwie paru pasażerów, i to przeważnie sami starsi
ludzie, którzy poprzysiadali sobie spokój niutko z daleka od siebie i ucinali drzemkę.
Wydostanie się z „górnej rzeki" zabrało nam cztery dni, tak ostro weszliśmy na mieliznę. Ale
nie było tu nudno — nie mogło być, rzecz jasna, nudno dla chłopaków jadących w taką
podróż.
Od samego początku uznaliśmy z Tomkiem, że w kabinie pierwszej klasy — sąsiadującej
z naszą — podróżuje pewnie ktoś ciężko chory, gdyż posiłki znosili tam zawsze kelnerzy. Po
jakimś czasie zapytaliśmy nawet o to — a raczej Tomek — i kelner powiedział nam, że jedzie
tam mężczyzna, tyle że na chorego to chyba nie wygląda.
— Ale czy nie jest chory?
— Bo ja wiem? Może i jest, ale ja tam myślę, że on po prostu udaje.
— A dlaczego tak myślisz?
— Bo gdyby był chory, to by przynajmniej czasami ściągał z siebie ubranie. Nie
uważasz? A ten zawsze ubrany. W każdym razie nigdy nie zdejmuje butów.
— Tam do licha, nie zdejmuje ich? Nawet kiedy się kładzie?
— Nawet wtedy.
To już zabiło Tomkowi nielichego ćwieka — a więc była w tym jednak jakaś tajemnica.
Bo gdyby tak położyć przed Tomkiem na stole jakąś tajemnicę i ciastko, nie trzeba by mu
mówić: wybieraj! Taka rzecz rozumiałaby się sama przez się. Ja tam mam taką naturę, że
zawsze najpierw dobrałbym się do placka, a za to on wpierw musiałby się uporać z zagadką.
No, cóż, nie wszyscy są przecież jednacy. I chyba tak jest dobrze. Więc Tomek zaczął
wypytywać kelnera:
— Jak się ten facet nazywa?
— Phillips.
— Od kiedy jest na statku?
— Wydaje mi się, że wsiadł w Alexandrii, bardziej w górę rzeki, przy trasie z Iowy.
— Jak myślisz, co on zamierza?
— Nie mam pojęcia... Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
A ja powiedziałem sobie: aha, jeszcze jeden, który najsamprzód dorwałby się do placka.
— Czy jest w nim coś szczególnego? Może jakoś specjalnie się zachowuje albo mówi?
— Nie, nic z tych rzeczy, może tylko z wyjątkiem tego, że wydaje się jakiś taki
strachliwy i tak w dzień, jak i w nocy trzyma drzwi zamknięte, a kiedy tam zapukasz, nie
wpuści cię do środka, póki wpierw nie uchyli odrobinę drzwi i nie zobaczy kto to.
— Do diaska, a to ciekawe! Chciałbym się mu przypatrzeć! A może następnym razem,
kiedy będziesz tam wchodził... Jak sądzisz, czy nie mógłbyś otworzyć drzwi na oścież i...
— Gdzie tam! On zawsze stoi tuż za drzwiami. Ten numer by nie przeszedł.
Tomek przemyślał to wszystko, a później powiedział:
— Chodź no tutaj. Pożyczysz mi swój fartuch i pozwolisz rano zanieść mu śniadanie.
Dostaniesz za to ćwierć dolara.
Chłopak był nawet dość chętny, jeżeli tylko główny steward nie będzie miał nic przeciw
temu. Ale Tomek powiedział, że wszystko załatwione, bo chyba uda mu się to obga-dać, i tak
też się stało. Tak to wszystko ułożył, że obaj mogliśmy tam wejść, ubrani w białe fartuchy i
niosąc wiktuały.
Tomek prawie nie spał, tak bardzo się gorączkował, byle tylko dostać się tam do środka i
wyświetlić tajemnicę Phillipsa; przez całą noc snuł całą kupę domysłów, co było psu na buty,
bo jeśli chcesz się dogrzebać specjalnych danych o jakiejś tam rzeczy, to co za sens bawić się
w zgadywanie i tylko niepotrzebnie marnować amunicję? Ale ja nie straciłem ani chwili snu.
Guzik mnie to obchodzi, czy dowiem się w końcu czegoś o tym całym Phillipsie, czy też nie.
Tak sobie powiedziałem.
Rano założyliśmy więc fartuchy, wzięliśmy dwie tace z jedzeniem, a potem Tomek
zapukał do drzwi. Tamten uchylił drzwi, wpuścił nas do środka, a potem czym prędzej je
zamknął. Do kroćset, kiedyśmy go ujrzeli, o mało co nie upuściliśmy tac! A Tomek zapytał:
— Tam do diaska, Jubiterze Dunlap, a skąd t y się tu wziąłeś?
No cóż, tamten, rzecz jasna, był bardzo zaskoczony i z początku wyglądał, jak gdyby nie
wiedział, czy bać się, czy też cieszyć, czy może zdecydować się na jedno i drugie,
zresztą licho go wie, lecz w końcu postanowił się chyba ucieszyć, bo twarz mu
pokraśniała, choć najpierw to zbladł niczym ściana. Kiedy więc jadł śniadanie, zaczęliśmy
rozmawiać. I on powiedział:
— Ależ ja wcale nie jestem Jubiterem Dunlap. Powiedziałbym wam zaraz, kim jestem
naprawdę, ale musicie mi przysiąc, że nie puścicie pary z ust. Bo tak po prawdzie nie
nazywam się też wcale Phillips.
A Tomek na to:
— Jeżeli idzie o nas, to ani mru, mru, ale skoro nie jesteś wcale Jubiterem Dunlap, to i tak
już nie trzeba, żebyś się nam przedstawiał.
— A to czemu?
— Bo skoro nie jesteś nim, możesz być tylko tym drugim bliźniakiem, Jakem. Wyglądasz
kubek w kubek tak samo jak Jubiter.
— Do diabła, jestem Jakem. Ale powiedzcie mi, skąd wy właściwie znacie nas,
Dunlapów? .
I Tomek opowiedział mu wszystkie przygody, jakie mieliśmy zeszłego lata u wuja Silasa,
a kiedy tamten zrozumiał, że nie ma właściwie niczego, czego byśmy nie wiedzieli o jego
rodzinie — lub o nim, jeśli już o to chodzi — rozgadał się na dobre i mówił z nami
najzupełniej otwarcie. Gdy idzie o swoje sprawy, to nie bawił się w żadne ceregiele;
powiedział, że był całkiem niezłym ziółkiem, jest nim nadal i jeszcze ma nadzieję, że tak już
b ę d z i e do samego końca. Mówił, rzecz oczywista, że jego życie nie należy do szczególnie
bezpiecznych i że...
Zrobił coś jakby głębszy wdech i pochylił głowę, jak ktoś, kto czujnie nadsłuchuje. My
siedzieliśmy niczym myszy pod miotłą, toteż przez sekundę, a może i dwie było zupełnie
cicho i nie dało się słyszeć żadnych innych dźwięków oprócz tego sap, sap maszynerii na dole
i skrzypienia pokładu.
A potem znowu go uspokoiliśmy, opowiadając mu o jego bliskich i o tym, że żona
Brace'a nie żyje od trzech lat. A także o tym, że Brace chciał się żenić z Benny, ale dała mu
kosza, i że Jubiter pracuje u wuja Silasa, choć obaj przez cały czas drą ze sobą koty. Dopiero
wtedy roześmiał się i odprężył.
— O, rany! — powiedział. — Gdy słucham tych wszystkich plotek, od razu
przypominają mi się stare, dobre czasy i jakoś lepiej się czuję. Bo to już będzie siedem albo i
więcej lat, odkąd nic z tych rzeczy w ogóle nie słyszałem. No, a jak oni teraz o mnie mówią?
— Kto?
— No, oni farmerzy... i rodzina.
— Cóż, nic nie mówią... najwyżej cię wspominają raz na jakiś czas.
— Tam do kata! — zawołał zdziwiony. — A to niby dlaczego?
— Bo myślą, że już pewnie od dawna nie żyjesz.
— No nie! Mówisz poważnie? Jak pragnę zdrowia! — zerwał się z miejsca, wyraźnie
podniecony.
— Słowo. Nie ma nikogo, kto by myślał, że jeszcze żyjesz.
— Więc jestem ocalony, jestem ocalony, to pewne! Jadę do domu! Ukryją mnie tam i
ocalą mi życie. Ale wy nie możecie puścić pary z ust... Przysięgnijcie, że nigdy, nigdy nic o
mnie nie chlapniecie. Och chłopcy, miejcie litość dla biednego łotra, którego wciąż ścigają, za
dnia i po nocy, i który nawet nie śmie wyściubić stąd nosa! Wam przecież nigdy nic złego nie
zrobiłem i nigdy wam nie zrobię, jak mi Bóg miły, lecz przysięgnijcie, że się ulitujecie i
pomożecie mi ratować skórę.
Przysięglibyśmy mu to, gdyby nawet był psem. To już mu, biedakowi, zupełnie
wystarczyło, by nas zaraz pokochać i darzyć wdzięcznością. Nie mógł się też powstrzymać,
aby nas nie uściskać.
Gadaliśmy tak dalej, a wreszcie on wyjął małą podręczną torbę, otworzył ją i kazał,
żebyśmy się odwrócili plecami. Uczyniliśmy to, a gdy powiedział, że znów możemy patrzeć,
przekonaliśmy się, że wygląda zupełnie inaczej niż przedtem. Założył teraz duże niebieskie
okulary i miał oprócz tego długie kasztanowate bokobrody — wyglądały zupełnie jak
prawdziwe — a oprócz tego wąsy, tak jak i wcześniej. Rodzona matka by go nie poznała.
Zapytał nas, czy teraz też wygląda jak jego brat Jubiter.
— Nie — odrzekł Tomek — nie masz już teraz nic, co mogłoby go przypominać, z
wyjątkiem długich włosów.
— W porządku, zanim tam pojadę, przystrzygę je sobie krótko, aż do skóry, a potem
Jubiter i Brace zachowają wszystko w tajemnicy; będę tam z nimi mieszkał jako zupełnie
obcy, a sąsiedzi nigdy nie odgadną, kim naprawdę jestem. Co wy o tym myślicie?
Tomek pomedytował przez chwilę i powiedział:
— Hm, rzecz jasna, i Huck, i ja nie puścimy pary z ust, tylko jeżeli ty nie będziesz
trzymał gęby na kłódkę, to może to wyglądać trochę ryzykownie. Nie bardzo, ale zawsze.
Chcę przez to powiedzieć, że jeśli będziesz gadał, to ludzie przy-uważą, że masz głos
zupełnie podobny do Jubitera i wtedy mogą pomyśleć o drugim bracie-bliźniaku, o którym
sądzili, że dawno nie żyje, a który przecież przez cały ten czas mógł się ukrywać pod
zmienionym nazwiskiem.
— O, rany — powiedział tamten. — Aleś ty bystry. Masz całkowitą rację. Kiedy w
pobliżu będzie jakiś sąsiad, przyjdzie mi chyba udawać, że jestem głuchoniemy. Bo gdybym
tak przyszedł do domu, a przegapił ten właśnie drobiazg. .. Ale ja, tak. czy owak, nie
wybierałem się wcześniej do domu. Chciałem zwiać w jakieś miejsce, gdzie mógłbym się
wreszcie urwać tym facetom, którzy mi depczą po piętach, a potem zmienić cokolwiek
wygląd, skombinować jakieś inne łachy i...
Dopadł nagle drzwi i przyłożył do nich ucho; przez jakiś czas nadsłuchiwał, blady i jakby
cokolwiek zdyszany. Zaraz potem wyszeptał:
— To brzmiało zupełnie jak odciąganie kurka! O Boże, co za pieskie życie!
A później opadł bezsilnie na krzesło, zupełnie jak chory,, i otarł sobie pot z twarzy
ROZDZIAŁ III
Zrabowane diamenty
Od tamtego czasu byliśmy z nim prawie stale i zawsze jeden albo drugi z nas sypiał u
niego na górnej koi. Jake mówił,, że był taki samotny i tak wielką pociechą jest dla niego
teraz mieć jakieś towarzystwo, kogoś, do kogo może się zwrócić w swych kłopotach. Aż
roznosiło nas z ciekawości,- ażeby się wywiedzieć o ten jego sekret, ale Tomek powiedział,
że najlepiej udawać, że wcale się do tego tak bardzo nie palimy, a wtedy on sam się pewnie
wygada podczas którejś rozmowy. Bo jeżeli zaczniemy go o to wypytywać, zrobi się
podejrzliwy i do reszty zamknie się w, swojej skorupie. I stało się właśnie tak, jak Tomek
przewidział. Bez trudu można było zauważyć, że Jake sam chce o tym mówić, lecz zawsze,
już na samym początku, powstrzymywał się nagle, jakby czymś wystraszony; ledwie tylko
zahaczył o tamte swoje sprawy, zaraz zaczynał mówić o czym innym. A potem było tak:
najpierw nas wypytywał, niby to obojętnie, o pasażerów na dolnym pokładzie. Więc
mówiliśmy mu o nich to i owo. Ale on nie wyglądał na zadowolonego, bo to nie było dosyć
szczegółowe. Kazał nam ich opisać dokładnie i Tomek to zrobił. W końcu, gdy mówił mu o
jednym z najbardziej obszarpanych i strasznie gburowatych pasażerów, Jake'a aż przeszedł
dreszcz, a potem głęboko odetchnął i powiedział:
- Mocny Boże, toż to jeden z nich! Ani chybi są tu na pokładzie, byłem tego pewien.
Miałem cokolwiek nadziei, że udało mi się jakoś uciec, ale nigdy w to nie wierzyłem. Mów
dalej.
I później, gdy Tomek opisywał jeszcze innego włóczęgę z pokładu, Jake wzdrygnął się
znowu, po czym stwierdził:
— Tak, to on! To ten drugi! Gdyby tylko nastała ciemna deszczowa noc, mógłbym
drapnąć na brzeg. Bo widzicie, oni, mnie szpiegują. Wolno im wejść tutaj na górę, zamówić
sobie kielicha w barze na dziobie i wykorzystają okazję, żeby przekupić kogoś, aby miał na
mnie oko, bagażowego, pucy-buta czy kogoś tam innego. Gdybym tak wymknął się na brzeg,
żeby nikt mnie nie widział, wiedzieliby o tym w przeciągu godziny.
Chodził tam i z powrotem i już po chwili, rzecz jasna, zaczął mówić o sobie! Rozbabrał
wszystkie swoje sukcesy i upadki, a kiedy doszedł do odpowiedniego miejsca, nic go nie było
już w stanie zatrzymać. Powiedział:
— To był z góry ukartowany skok. Wszystko wydarzyło się w pewnym sklepie
jubilerskim w St. Louis. Chodziło nam właściwie o dwa wspaniałe brylanty, oba wielkości
orzechów laskowych, które wszyscy przychodzili tam oglądać. Wyelegantowaliśmy się jak
trzeba i odstawiliśmy robotę w biały dzień. Kazaliśmy przysłać sobie te kamyczki do hotelu,
żeby je obejrzeć i zastanowić się spokojnie, czy kupujemy, czy nie. A gdyśmy je oglądali,
mieliśmy już pod ręką wcześniej przygotowane lipne imitacje i właśnie one wróciły do
sklepu, "kiedyśmy powiedzieli, że jak za te dwanaście kawałków, to nie są dość czystej wody.
— Dwanaście... tysięcy... dolarów! — jęknął Tomek. — Czy sądzisz, że naprawdę warte
były taką kupę forsy?
— Co do centa.
— I wy uciekliście z nimi?
— Bez najmniejszych kłopotów. Nie sądzę, żeby faceci od tego jubilera połapali się
wtedy, żeśmy ich obrobili. Ale, rzecz jasna, nie byłoby rozsądnie siedzieć dłużej w St. Louis,
więc uznaliśmy, że znacznie lepiej będzie, gdy sobie odjedziemy. Ale jeden chciał tam, drugi
znowuż tu, więc rzuciliśmy monetę, orzeł albo reszka, no i los wskazał górną Missisipi.
Owinęliśmy te diamenty w papier, wypisaliśmy na tym nasze nazwiska i oddaliśmy je na
przechowanie recepcjoniście z hotelu, polecając mu, żeby nigdy nie oddawał paczuszki tylko
jednemu z nas, jeżeli pozostałych przy tym nie będzie, aby mogli zaświadczyć. A później
poszliśmy do miasta, każdy na własną rękę, bo tak mi się wydaje, że wszystkich nas dręczyła
wtedy jedna myśl. _Nie jestem tego pewien, ale chyba tak.
— Jaka znów myśl? — zapytał Tomek.
— Ażeby obrabować pozostałych wspólników.
— Co? To znaczy jeden miałby zagarnąć wszystko, choć wszyscy się męczyli, żeby to
zdobyć?
— Jasne.
To napełniło Tomka obrzydzeniem, więc powiedział, że to chyba najpodlejsza i
najbezecniejsza sprawa, o jakiej w życiu słyszał. Lecz Jake Dunlap oświadczył, że w jego
fachu to zupełnie normalne. Mówił też, że gdy się ktoś wplącze w takie interesy, sam musi
doglądać swego, bo przecież nikt inny go w tym nie zastąpi. A potem ciągnął dalej:
— Bo widzicie, cały kłopot w tym, że nie sposób podzielić dwóch diamentów na trzech.
Gdyby tak były trzy... Ale cóż, to nieważne, aż tylu ich nie mieliśmy. Wałęsałem się trochę
po bocznych ulicach,, cały czas rozmyślając. I mówię sobie: podwędzę te kamuszki przy
pierwszej lepszej okazji i skombinuję sobie jakieś inne łachy, a później wymknę się chłopcom
i kiedy już będę daleko, zmienię zupełnie wygląd, mogą mnie* wtedy szukać. Zdobyłem więc
sztuczne bokobrody, okulary i ten garnitur wiejskiego eleganta, zapakowałem to wszystko do
torby, a już w drodze powrotnej, gdym przechodził koło takiego sklepu, gdzie sprzedają
najprzeróżniejsze rzeczy, ujrzałem przez szybę jednego z moich kamratów. Był to Bud Dixon.
Bardzo się ucieszyłem, możecie być pewni. Więc mówię sobie, dobra, zobaczymy, co też
upuje. Przystanąłem w ukryciu i patrzę, co się święci. I jak myślicie co kupił?
— Bokobrody? — spytałem.
— Nie.
— Okulary?
— Też nie.
— Och, dałbyś lepiej spokój, Huckelberry Finnie, ty ic, tylko przeszkadzasz. A co on
kupił, Jake?
— Nigdy w życiu byście na to nie wpadli. Kupił po pro-tu śrubokręt... taki bardzo mały.
— No, nie, jak pragnę zdrowia! I po co mu to było? ■— Dokładnie tak samo wtedy
pomyślałem i ja.
To było bardzo dziwne. Do reszty mnie zatkało. I mówię obie: po co mu śrubokręt? Więc
kiedy już wychodził, cofałem się, żeby mnie nie przyuważył, a później poszedłem za nim aż
do sklepu z używanymi ciuchami i zobaczyłem, że kupił sobie czerwoną flanelową koszulę i
trochę innych tarych obszarpanych łachów — dokładnie te same, które a teraz na sobie, tak
jak mi go opisałeś. Później poszedłem a nabrzeże, ukryłem swoje rzeczy na pokładzie
parowca, co miał iść w górę rzeki, bo ten akurat sobie wybraliśmy, i wróciłem do miasta, a
szczęście znów mi dopisało. Bo oto przyuważyłem naszego drugiego kamrata, jak chował
swój zapas starych, zardzewiałych rupieci, kupionych gdzieś z drugiej ręki. Odebraliśmy
diamenty i wsiedliśmy na pokład. Teraz to już byliśmy w sytuacji bez wyjścia, bo nie posób
było nawet położyć się spać. Musieliśmy tak siedzieć, a każdy patrzył na ręce pozostałym. To
wielka szkoda, że do wszystkiego doszły jeszcze te nerwy, bo już i tak od paru tygodni
uzbierało się między nami zbyt wiele złej krwi, a przyjaciółmi byliśmy tylko z uwagi na
wspólne interesy. Oj, niedobrze, zważywszy, że na trzech mężczyzn były tylko te dwa
brylanty. Wpierw zjedliśmy kolację, a później szwendaliśmy się razem tam i sam po
pokładzie prawie do samej północy, nic tylko paląc cygara. Wreszcie usiedliśmy sobie w
mojej kabinie i zamknęliśmy drzwi, ażeby zajrzeć do tej naszej paczuszki i sprawdzić, czy
aby z diamentami wszystko jest jak trzeba. Później położyliśmy je na dolnej koi, tak na
widoku, i siedzieliśmy przy nich do zupełnego znudzenia, aż wszystkich zaczął morzyć sen.
W końcu pierwszy przysnął Bud Dixon. Jak tylko zaczął głośno i miarowo chrapać, co
wskazywało, że pokima dłużej, a broda opadła mu aż na pierś i wyglądało na to, iż nic go nie
zbudzi, Hal Clayton skinął głową w kierunku brylantów, a potem w stronę drzwi, więc zaraz
się połapałem, o co mu szło. Sięgnąłem po paczuszkę, po czym wstaliśmy i odczekaliśmy
chwilę w całkowitej ciszy. Bud ani drgnął; przekręciłem ostrożnie klucz, a później w ten sam
sposób nacisnąłem gałkę i na palcach wyszliśmy z kajuty, zamykając za sobą powolutku
drzwi.
Na zewnątrz nikogo nie było, a statek sunął naprzód, bardzo szybko i pewnie, prując
wielkie lustro wody skąpanej w mglistym świetle księżyca. Bez słowa poszliśmy prosto na
pokład spacerowy i przysiedliśmy pod jakimś bulajem. Obaj wiedzieliśmy, w czym rzecz, nie
musieliśmy sobie niczego tłumaczyć. Bud Dixon się obudzi, zauważy brak łupu i po-pruje
wprost do nas, bo to był facet, który nie pękał przed nikim ani przed niczym. A kiedy tylko
się zjawi, to albo wypchniemy go za burtę, albo on nas załatwi. Dreszcz przeszedł mi po
grzbiecie, bo nie jestem aż taki chojrak jak niektórzy inni, no, ale gdybym stchórzył... Cóż,
trzeba było spróbować.
Miałem trochę nadziei, że statek gdzieś przybije, a wtedy my wymkniemy się na brzeg i
nie będziemy musieli brać na siebie ryzyka całej awantury. Oj, bałem się Buda Dixona, tyle
że nasza łajba płynęła w górę rzeki i nie było szansy, że gdzieś przycumuje.
Tak, czas dłużył się nam okropnie, a tamten wcale jakoś nie nadchodził! W końcu zaczęło
świtać, a jego jak nie było, tak nie było. Do diabła! — mówię — co ty na to? Czy to nie
podejrzane? O, rany — powiada Hal — czy nie wydaje ci się, że to właśnie on nas
wykołował? Rozwiń ten papier! Zrobiłem to i, na Boga, tam w środku nic nie było* tylko dwa
małe kawałeczki cukru! Właśnie dlatego mógł tam sobie siedzieć i pochrapywać spokojnie
przez calutką noc. Że cwanie? Pewnie, że tak! Już wcześniej przygotował sobie ten drugi
papierek i podmienił je nam pod samym nosem.
Czuliśmy się bardzo podle. Ale przede wszystkim należało od razu ułożyć jakiś plan,
więc myśmy go obmyślili. Zwiniemy ten papierek dokładnie tak, jak był, wśłiźniemy się po
cichu, znów położymy go na koi i będziemy udawać, że n i e mamy pojęcia o tym jego
szwindlu ani że wcale się nie połapaliśmy, że z tym chrapaniem to on tylko udawał, a tak
naprawdę to śmiał się z nas w kułak. A poza tym będziemy go mieć na oku i pierwszej nocy,
gdy już staniemy na brzegu, spijemy go, obszukamy, weźmiemy te diamenty, a nawet go
wykończymy, jeśli tylko nie będzie to zbyt ryzykowne. Gdybyśmy odzyskali łup, to przecież
musielibyśmy go wykończyć, bo jak nie, to on by nas ścigał i na pewno załatwił. Ale rak
naprawdę nie miałem większej nadziei. Wiedziałem, że da się go upić — do tego zawsze był
skory — tylko co by nam to dało? Moglibyśmy go przecież obszukiwać przez rok i niczego
nie znaleźć.
I słuchajcie, dokładnie w tej samej chwili aż mi zaparło dech z wrażenia i stanąłem jak
wryty. Bo oto w mojej głowie zrodziła się nagle myśl, która nieomal poszarpała mi mózg na
strzępy. I, na Boga! poczułem się zaraz lepiej i weselej. Widzicie, zdjąłem buty, żeby mi'
stopy trochę odpoczęły, i właśnie kiedy wziąłem jednego do ręki, ażeby go znów obuć, i
zerknąłem przypadkiem na spodnią część obcasa, aż mnie zamurowało. Przypominacie sobie
ten mały, tajemniczy śrubokręt?
— Jasne, że tak — odrzekł Tomek, rozpalony niemal do białości.
— No więc, kiedy spojrzałem na ten spód obcasa, to nagle olśniła mnie myśl, że już
wiem, gdzie tamten mógł ukryć diamenty! Spójrzcie no na ten obcas. Widzicie, ma taką
stalową blaszkę, a blaszka jest przykręcona małymi śrubkami. A przecież tamten nigdzie nie
mógł mieć podobnych śrubek, tylko przy obcasach butów, więc jeśli ni stąd, ni zowąd
potrzebny mu był śrubokręt, to odkryłem, po co, i chyba nie byłem w błędzie.
— Huck, czy to nie fantastyczne?! — zapytał nagle Tomek.
— Ale włożyłem buty, zeszliśmy na dół, weszliśmy cicho do kajuty, położyliśmy
papierek z tym cukrem na koi i przy-siedliśmy sobie, niczym te dwie trusie, ażeby się
przysłuchać, jak Bud Dixon chrapie. Hal Clayton wkrótce zasnął, ale ja nie mogłem; nigdy w
życiu nie byłem taki rześki. Rozglądałem się ukradkiem spod ronda kapelusza, czy aby na
podłodze nie ma okrawków skóry. Zabrało mi to sporo czasu i nawet już myślałem, że może
jednak to nie było tak, lecz koniec końców spostrzegłem, co trzeba. Ten skrawek leżał przy
samym przepierzeniu i kolorem nie różnił się prawie od dywanu. Był to jak gdyby mały,
okrągły korek, prawie tak gruby, jak koniec twojego małego palca, i powiedziałem sobie: w
tym gniazdku, z którego pochodzisz, jak nic siedzi teraz diament. A zaraz potem znalazłem
jeszcze drugi taki okrawek.
Pomyślcie tylko, jaki ten drań był sprytny i opanowany! Sam nam podsunął ten koncept i
jeszcze przewidział, co zrobimy, a my daliśmy się na to złapać jak kompletni idioci. A on
siedział tam sobie, bez pośpiechu odkręcił obie blaszki z obcasów, wyciął dziurki, włożył tam
diamenty i przykręcił co trzeba z powrotem. Wiedział, że podgrandzimy ten jego lipny łup i
będziemy czatować przez calutką noc, aż wreszcie przyjdzie i da się utopić. No i, na Boga,
tak właśnie to wyglądało! Sądzę, że diablo sprytnie to sobie obmyślił.
— No, ma się chyba rozumieć! — powiedział Tomek, przepełniony podziwem.
ROZDZIAŁ IV
Trzech śpiących
Przez cały dzień urządzaliśmy sobie hece, że to niby przyglądamy się sobie uważnie, tyle
że, mówię wam, przynajmniej nas dwóch aż od tego mdliło i cała rzecz kosztowała nas
bardzo wiele trudu. Pod wieczór dotarliśmy do jednego z tych małych miasteczek w Missouri,
już spory kawał w górnym biegu rzeki, blisko Iowy; zjedliśmy kolację w knajpie i
wynajęliśmy sobie pokój na piętrze, z wielkim małżeńskim łożem i małym dziecinnym
łóżeczkiem. Ale kiedy już szliśmy tam gęsiego — ja na samym końcu, a gospodarz ze świecą
łojową na przedzie — cisnąłem swoją torbę pod sosnowy stolik ustawiony w ciemnym
korytarzu. Wypiliśmy bardzo dużo whisky i graliśmy w pokera, po dziesięć centów runda, a
kiedy tylko Budowi zaczęło szumieć w głowie, my dwaj zaprzestaliśmy picia, lecz za to jemu
pozwalaliśmy do woli. Poiliśmy go, dopóki nie zwalił się z krzesła i nie zachrapał na ziemi.
Teraz już wszystko było gotowe. Powiedziałem, że lepiej będzie, jak ściągniemy buty
Budowi i swoje też zdejmiemy, bo wtedy nie narobi się tyle hałasu i można go będzie wlec,
obracać w tę i we w tę, i obszukać bez żadnych kłopotów. Tak też zrobiliśmy. Ustawiłem
swoje buty tuż obok butów Buda, żeby były pod ręką. A potem rozebraliśmy go i
przeszukaliśmy wszystko: wszystkie szwy i kieszenie, skarpetki, wnętrze butów, tobołek. Ale
żadnych diamentów tam nie było. Znaleźliśmy śrubokręt i wtedy Hal powiedział: „Jak
myślisz, po co mu to było?" Odpowiedziałem, że nie mam pojęcia, ale kiedy nie patrzył,
zwinąłem go. W końcu Hal wyglądał już na pokonanego i bardzo zniechęconego i powiedział,
że możemy sobie dać spokój. Na,to tylko czekałem.
I powiadam:
— Ale w jedno miejsce jeszcze żeśmy nie zajrzeli.
— Gdzie? — zapytał.
— Do brzucha.
— Na Boga, przez myśl mi to nie przeszło! Teraz sprawa będzie zupełnie prosta i pewna
jak sama śmierć. Ale jak się do tego zabrać?
— Całkiem zwyczajnie — mówię mu na to. — Zostań tu przy nim a za ten czas
poszukam apteki i myślę, że znajdę coś, co spowoduje, że tym naszym kamykom szybko się
znudzi ich obecny adres.
Powiedział, że tak będzie najlepiej, i kiedy patrzył mi prosto w oczy, wskoczyłem w buty
Buda, a on się nie zmiarkował. Były na mnie ciut za duże, ale to znacznie lepiej niż gdyby
cisnęły. Idąc przez ciemny korytarz odnalazłem torbę i po minucie wyszedłem tylnymi
drzwiami, a później już, sadząc pięciomilowe kroki, ruszyłem drogą wzdłuż rzeki.
A tak w ogóle, to czułem się całkiem niekiepsko. Widocznie takie dreptanie po
diamentach wychodzi na zdrowie. Kiedy minęło już piętnaście minut, powiedziałem sobie w
duchu: „No, odwaliłem chyba ponad milę i wszystko jest jak trzeba". Jeszcze pięć minut i
mówię: „No, to prujemy przed siebie, tyle że pewien facet zaczyna się już głowić, o co
właściwie chodzi". Jeszcze pięć i powiadam,-cały czas sam do siebie: „Oj, teraz to już
naprawdę nerwy go ponoszą, miota się tam i z powrotem po całym pokoju". A po dalszych
pięciu: „Cóż, machnąłem chyba jakieś dwie i pół mili, a tamten pewnie wyłazi już ze skóry i
jeśli się nie mylę, to klnie na czym świat stoi". A jeszcze później, gdy upłynęło ze czterdzieści
minut: „Teraz już wie na pewno, że coś tutaj nie tak!" I potem, po pięćdziesięciu: „Teraz już
prawda sama lezie mu w oczy. Podejrzewa, że kiedyśmy tak razem obszukiwali Buda,
dorwałem te diamenty, wsunąłem je do kieszeni, ale po sobie nic nie dałem poznać. Aha, i
rusza w pościg. Będzie na pewno szukał świeżych śladów, ale te równie dobrze mogą go
zaprowadzić w dół, jak i w górę rzeki".
Wtedy to zobaczyłem jakiegoi mężczyznę, który jechał na mule, i bez zastanowienia
dałem nura w krzaki. Bardzo głupio zrobiłem! Bo kiedy się ze mną zrównał, zatrzymał swego
wierzchowca, odczekał chwilę, aż wyjdę, a potem ruszył dalej. Ale nie było mi już tak
wesoło. I powiedziałem sobie: „Sknociłem robotę, to chyba oczywiste, on przecież może się
natknąć na Hala Claytona".
Około trzeciej nad ranem dotarłem do Alexandrii. Tam ujrzałem w przystani właśnie ten
parostatek i bardzo się ucieszyłem, bo rozumiecie, poczułem się już bezpieczny. Właśnie
zaczęło świtać. Wszedłem na pokład, wynająłem tę oto kabinę, ubrałem się tak, jak mnie teraz
widzicie, i zaszyłem się w budce pilota. Aby móc wszystko sprawdzić, choć — jak mi się
zdawało — nie było to konieczne. Siedziałem tam, bawiłem się diamentami i czekałem,
czekałem, aż statek wreszcie ruszy, ale on ciągle tkwił w miejscu. Widzicie, naprawiali
właśnie maszyny, tyle że ja się nie od razu połapałem, bo dotąd mało miałem do czynienia z
parowcami.
Mówiąc krótko: statek odbił od brzegu dopiero w samo południe, a ja na długo przedtem
ukryłem się w kabinie, ponieważ tuż przed śniadaniem spostrzegłem jakiegoś gościa, który
szedł w naszą stronę, i wydawało mi się z daleka, że idzie krokiem podobnym do Hala
Claytona. O mało co nie zemdlałem z wrażenia. I powiedziałem sobie: „Jeżeli przy-uważy, że
jestem tu, na pokładzie, to będzie mnie wtedy miał niczym szczura w pułapce. Przyjdzie mu
tylko kazać mnie obserwować i czekać, czekać, aż się wymknę na ląd, święcie przekonany, że
on pozostał za mną o całe tysiące mil, a wtedy ruszy w moje ślady, zapędzi w dogodne
miejsce i każe oddać diamenty. A później... och, wiadomo, co ze mnę zrobi!" Czyż to nie
koszmar? No, a pomyśleć, że tamten też znajdzie się na pokładzie! Ech, czyż to nie straszny
pech, chłopcy, czy nie straszliwy pech? Ale wy pomożecie mi się jakoś uratować, prawda?
Och, chłopcy, bądźcie dobrzy dla nieszczęsnego łotra, zaszczutego na śmierć, i dopomóżcie
mi się ocalić, a będę całował ziemię, po której stąpacie!
Uspokoiliśmy go mówiąc, że coś tam się wymyśli i jakoś mu się postaramy dopomóc, a
więc nie musi się tak strasznie trząść. Wtedy humor od razu mu się poprawił; odkręcił te
swoje blaszki na obcasach, wyjął diamenty, obracał je w palcach w tę i we w tę, podziwiał i
sycił się ich widokiem, a kiedy tylko padło na nie światło, to wtedy owszem, były
rzeczywiście piękne, mogłoby się wydawać, że wybuchają i rozsiewają ogień. Ale tak czy
inaczej miałem go za durnia. Na jego miejscu oddałbym te diamenty kompanom i powiedział
im, żeby pryskali na brzeg i dali mi święty spokój. Lecz on był zupełnie inny. Mówił, że to
krociowa fortuna i że nie zniósłby nawet podobnej myśli.
Parowiec dwukrotnie przystawał, żeby naprawić ma szyny, i postój trwał dosyć długo, raz
nawet w nocy, ale nie było dość ciemno, więc Jake bał się wyskoczyć na ląd. Lecz już za
trzecim razem, kiedy przystanęliśmy, nadarzyła się lepsza okazja. Trochę po pierwszej w
nocy przybiliśmy do brzegu koło wiejskiego składu drewna, o jakieś czterdzieści mil od
farmy wuja Silasa. Wkrótce też zaczęło się chmurzyć i zbierać na burzę. Toteż Jake
skorzystał z okazji, żeby się jakoś wymknąć. Zaczęto właśnie ładować drewno. A zaraz
potem lunął rzęsisty deszcz i zerwał się wiatr. Rzecz jasna, wszyscy majtkowie narzucali na
siebie jutowe worki i nosili je niczym kaptury, tak jak to robią zazwyczaj, kiedy dźwigają
ładunek. My buchnęliśmy jeden dla Jake'a, a on wziął swoją torbę, prześliznął się na rufę,
później podreptał na dziób razem z innymi i zszedł z nimi na brzeg, a kiedy spostrzegliśmy,
że znika z kręgu światła pochodni i pochłania go mrok, odetchnęliśmy z ulgą błogosławiąc
los i poczuliśmy się naprawdę wspaniale. Ale nie trwało to długo. Wydaje mi się, że ktoś
musiał nas sypnąć, bo ledwie upłynęło osiem czy dziesięć minut, a już tamci dwaj popędzili
co tchu w piersi na dziób, zeskoczyli na brzeg i tyleśmy ich widzieli. Czekaliśmy aż do
białego rana, czy przypadkiem nie wrócą i cały czas mieliśmy nadzieję, że tak się właśnie
stanie. Ale nie wrócili. Byliśmy teraz straszliwie przygnębieni i smutni. Liczyliśmy już tylko
na to, że Jake wyprysnął dostatecznie wcześnie, aby nie mogli trafić na jego ślad, że dotrze do
swego brata, ukryje się tam jakoś i będzie bezpieczny.
Planował, że powędruje drogą wzdłuż brzegu, a nam polecił sprawdzić, czy Brace i
Jubiter są w domu i czy nie ma tam przypadkiem żadnych obcych, a później, gdzieś tak o
zachodzie słońca, wymknąć się cichcem do niego i wszystko mu opowiedzieć. Powiedział, że
będzie na nas czekał przy małej kępie sykomor, tuż za tytoniowym łanem Tomko-wego wuja
Silasa. A więc niedaleko od drogi biegnącej brzegiem rzeki, w miejscu całkiem ustronnym.
Siedzieliśmy długo rozprawiając o tym, czy ma w ogóle jakieś szanse, i Tomek
powiedział, że wszystko będzie dobrze, jeżeli jego kamraci popędzą w górę, a nie w dół rzeki,
lecz to nie było zbyt prawdopodobne, bo przecież mogli wiedzieć, skąd Jake pochodzi, toteż z
pewnością pójdą w tym właśnie kierunku, będą go tropić przez cały boży dzień, a on niczego
nie będzie podejrzewał i kiedy tylko się ściemni, wtedy go ukatrupią i odbiorą mu buty.
Dlatego też zrobiło się nam jeszcze smutniej.
ROZDZIAŁ V
Tragedia w lesie
Naprawy w maszynowni skończono dopiero późnym popołudniem, więc kiedy wreszcie
dotarliśmy do domu, słońce chyliło się już ku zachodowi, toteż nawet nie przystawaliśmy po
drodze, ale co tchu w piersi popędziliśmy do kępy sykomor, żeby powiedzieć Jake'owi,
dlaczegośmy się tak spóźnili i żeby jeszcze trochę poczekał, aż pójdziemy do Brace'ą i
zobaczymy, jak tam sprawy stoją. Kiedy spoceni i zdyszani po tak długim biegu wyszliśmy
wreszcie na skraj lasu, było już szarawo. O jakie trzydzieści jardów przed sobą zobaczyliśmy
te właśnie sykomory, a także — dokładnie w tej samej chwili — spostrzegliśmy dwóch
mężczyzn biegnących w stronę kępy i zaraz potem dotarły do naszych uszu dwa albo trzy
przeraźliwe wołania o pomoc. I pomyśleliśmy: „Ani chybi utłuką nam biednego Jake'a".
Śmiertelnie przerażeni popędziliśmy na pole tytoniowe i ukryliśmy się tam, dygocąc tak
straszliwie, że aż dziw, iż ubrania jakoś się na nas trzymały. I właśnie w tej sekundzie,
kiedyśmy tam wskoczyli, przebiegło obok dwóch mężczyzn co sił w nogach właśnie w stronę
kępy. A już po chwili wypadło ich stamtąd czterech i pognali przed siebie drogą: po prostu
jakichś dwóch jeszcze innych goniło tamtych dwóch.
Padliśmy na ziemię — zupełnie osłabli, niezdolni do czegokolwiek — i tylko
nadstawialiśmy uszu, czy nie dobiegnie nas aby jakiś odgłos walki, ale przez dłuższą chwilę
słyszeliśmy jedynie łomot własnych serc. Rozmyślaliśmy o tym, co mogło teraz leżeć tam,
wśród sykomorów, i czuliśmy się tak, jakby nagle w pobliżu znalazła się pokutująca dusza,
toteż wstrząsały mną zimne dreszcze. Wtedy zza horyzontu wyjrzał pyzaty księżyc,
niesamowicie duży, okrągły i jasny; przezierał przez korony drzew niczym twarz więźnia
spoza kraty, a wokół nas zaczęły pełzać mroczne cienie i mleczno-białe smugi jego blasku. I
zrobiło się zaraz dziwnie cicho i upiornie, powiało takim jakimś strasznym nocnym chłodem,
jakbyśmy ni stąd, ni zowąd znaleźli się na cmentarzu. A tu znienacka Tomek szepnął mi
wprost do ucha:
— Patrz! Co to?
— Nie!!! — ja na to. — Nie strasz mnie w ten sposób! uż i tak prawie konam ze strachu, i
to bez twojej pomocy.
— Patrz, mówię ci. Coś tam wychodzi spomiędzy sy-omor.
— Nie, Tomku!
— Coś bardzo wysokiego!
— O Boże, Boże! A niech to...
— Uspokój się... idzie w naszą stronę.
Był tak podniecony, że ledwie łapał oddech i tylko z największym trudem mógł szeptać
mi na ucho. Spojrzałem w tamtym kierunku. Nie mogłem się jednak powstrzymać.
Przyklęknęliśmy więc obaj, wspierając brody o żerdzie ogrodzenia, i patrzyliśmy przed
siebie, tak, jednak patrzyliśmy, dławiąc się niemal powietrzem. A tamto coś szło drogą... szło
w cieniu drzew, zupełnie zamazane, dopóki nie podeszło bliżej nas i nie stanęło pośrodku
jasnej plamy księżycowego blasku. A wtedy czym prędzej runęliśmy na ziemię. To był duch!
Duch Jake'a Dunlapa! Tak przynajmniej zrazuśmy pomyśleli.
Przez chwilę albo dwie nie śmieliśmy się nawet poruszyć. A zaraz potem wszystko gdzieś
zniknęło. Mówiliśmy więc o tym przyciszonymi głosami. Tomek powiedział:
— One bywają zazwyczaj niewyraźne i takie zamazane, jakby były zrobione z mgły. Ale
ten taki nie był.
— No nie — odrzekłem mu na to. — Widziałem całkiem dokładnie bokobrody i okulary.
— Tak, i te^same wrzeszczące kolory, ten sam niedzielny strój wiejskiego eleganta...
Zielono-czarne tweedowe bryczesy...
— Aksamitna kamizelka, taka wściekle czerwona, do tego w żółtą kratkę...
— Skórzane paski u dołu nogawek. Jeden z nich zwisał nie zapięty...
— Aha, i ten kapelusz...
— Duch w takim kapeluszu?!
Bo widzicie, dopiero w tym sezonie zaczęły wchodzić w modę takie właśnie cylindry.
Zupełnie sztywne rondo i czarna rura od pieca; bardzo wysoki, trochę jakby chropowaty i z
takim małym denkiem. Zupełnie jak głowa cukru.
— A nie widziałeś przypadkiem, Huck, czy włosy też miał takie same?
— Nie... wpierw mi się wydawało, że widziałem dokładnie, ale teraz znów myślę, że
chyba raczej nie.
— Ja też myślę, że nie, ale on miał ze sobą tamtą swoją torbę, to wiem na pewno.
— Ja też ją widziałem. A czy to w ogóle możliwe, żeby duch biegał z torbą, Tomku?
— No jasne! Na twoim miejscu nie byłbym takim nieukiem, Hucku Finnie. Cokolwiek
duch ma ze sobą, to należy do niego. One też przecież muszą mieć jakieś swoje rzeczy, tak
samo jąk wszyscy. Sam przecież widziałeś, że tamto jego ubranie zmieniło się teraz w
duchowe. Co takiego więc stoi na przeszkodzie, żeby i z torbą stało się podobnie? Pewnie, że
nic.
To brzmiało bardzo rozsądnie. A przynajmniej ja nie mogłem doszukać się w tym
żadnego błędu.
Tymczasem nadeszli Bill Withers i jego brat Jack. Po drodze gadali ze sobą i Jack
właśnie zapytał:
— Jak myślisz, co on tam takiego mógł targać?
— Nie wiem, ale to wyglądało mi na coś ciężkiego.
— Ledwie to wlókł. Myślę, że to jakiś czarnuch, który podpylił zboże temu staremu
kaznodziei, Silasowi.
Obaj się roześmiali, a później już nic nie mogliśmy dosłyszeć, bo poszli dalej.
Zrozumieliśmy, iż poczciwy wuj Silas stał się teraz osobą niezbyt tutaj lubianą. Bo inaczej
tamci by nigdy nie dopuścili, żeby jakiś czarnuch kradł komukolwiek zboże i żeby w dodatku
uszło mu to na sucho.
Usłyszeliśmy też jakieś inne głosy, wpierw bełkotliwe, a później w miarę jak się zbliżały,
coraz to wyraźniejsze. Czasami było nawet słychać czyjś śmiech. Byli to Lem Beebe i Jim
Lane. A Jim Lane powiedział:
— Więc kto? Jubiter Dunlap?
— Tak.
— Och, sam już nie wiem. Ale też mi się wydaje, że to chyba on. Widziałem, jak gdzieś
godzinę temu, tuż przed zachodem słońca, ryli w ziemi... On i kaznodzieja. Powiedział też, że
sam chyba dziś nie pójdzie, ale jeżeli chcemy, możemy wziąć jego psa.
— Wydaje mi się, że chyba musiał się już zanadto zmęczyć.
— Tak... to ciężka robota!
— Oho! I to jeszcze jak!
Zaśmiali się obaj i poszli sobie dalej. Tomek powiedział, że najlepiej byłoby stąd wyjść i
ruszyć w ślad za nimi, gdyż idą w tę samą stronę co my, bo to żadna przyjemność tak
wędrować samotnie i natknąć się na ducha. Tak właśnie zrobiliśmy i już bez przeszkód
dotarliśmy do domu.
Było to w sobotni wieczór drugiego września. Tego dnia nigdy nie zapomnę. Przekonacie
się sami dlaczego, i to już niebawem.
ROZDZIAŁ VI
Jak zabezpieczyć brylanty
Wlekliśmy się za Jimem i Lemem, aż w końcu doszliśmy do dziury w ogrodzeniu na
tyłach, tam gdzie stała chatka naszego starego Jima, w której przebywał niegdyś jako więzień,
a myśmy go uwolnili. I oto nagle zbiegły się wszystkie psy, kłębiąc się wokół nas i witając, w
domu zapaliły się światła, więc już się nie baliśmy, i właśnie mieliśmy wejść na teren farmy,
kiedy Tomek powiedział:
— Czekaj, przysiądźmy no tu na chwilę. Tam do diaska!
— Co znowu? — zapytałem.
— Ano, sporo różnych rzeczy! — odrzekł mi na to. — Przewidziałeś chyba, że to właśnie
my, jako pierwsi, powiadomimy rodzinę, kogo ukatrupiono tam, wśród sykomor a także o
tych szubrawcach, którzy to zrobili i o diamentach, które zabrali nieboszczykowi; że
odmalujemy to wszystko na cacy i będziemy się później cieszyć sławą tych, co to wiedzą
więcej niż ktokolwiek inny?
— Cóż, prosta sprawa. Nie byłbyś sobą, Tomku Sawyerze, gdybyś przepuścił taką okazję.
I sądzę, że nic nie zazna braku odpowiedniego malunku, kiedy już zaczniesz przystrajać
wszystkie wydarzenia.
— A co ty na to — oświadczył najzupełniej spokojnie — gdybym ci tak powiedział, że
nie zamierzam o tym nic nikomu mówić?
Jego słowa wprawiły mnie w zdumienie. I rzekłem:
— Powiedziałbym, że to niemożliwe. Nie mówisz chyba poważnie, Tomaszu Sawyerze?
— Niedługo się przekonasz. Czy ten duch był boso?
— Nie, nie był. I co z tego?
— Poczekaj... Zaraz ci wytłumaczę. Czy miał na nogach buty?
— Tak, widziałem je wyraźnie.
— Mógłbyś przysiąc?
— Przysięgam.
— I ja również. A wiesz, co to znaczy?
— Nie. A cóż takiego?
— To znaczy, że ci złodzieje nie dostali brylantów.
— Do stu piorunów! Dlaczego tak uważasz?
— Ja tak nie tylko uważam, ja wiem. Bo Czy te okulary, portki, bokobrody i każda inna z
tych przeklętych rzeczy nie zmieniły się teraz w duchowe? Wszystko, co miał na sobie,
musiało się zmienić, nie? A to wskazuje, że skoro jego buty także się zmieniły, bo przecież
miał je na nogach, kiedy już zaczął straszyć, to tylko z tej przyczyny, że tamte łotry wcale ich
nie zdobyły. I jeśli tego nie uznasz za dowód, to chciałbym wiedzieć, co ty właściwie
nazywasz dowodem.
No i sami popatrzcie. Nigdym jeszcze nie spotkał tak tęgiej głowy jak TomkOwa. Cóż,
wprawdzie też miałem oczy i wiele widziałem, ale wszystko, com ujrzał, na niewiele mi się
jakoś przydawało. Lecz Tomek Sawyer był zupełnie inny. Kiedy już Tomek Sawyer
spostrzegł jakąś rzecz, to ona najzwyczajniej stawała na dwóch łapkach i przemawia-ł a do
niego ludzkim głosem... spowiadała mu się ze wszystkiego, co tylko jej było wiadomo. Tak,
nigdy nie spotkałem równie tęgiej głowy.
— Tomaszu Sawyerze — odrzekłem mu na to — powtórzę ci jeszcze raz to, co już
powiadałem wiele razy przedtem. Nie jestem nawet godzien czyścić twoich butów. Ale tak
ma już być i na to nie ma rady. Bóg Wszechmogący stworzył wprawdzie nas wszystkich, ale
jednym dał oczy zupełnie ślepe, natomiast innym takie, co wszystko widzą, i myślę, że nie do
nas należy zastanawiać się, dlaczego tak zrobił; musiał mieć coś na uwadze, bo inaczej
załatwiłby to jakoś inaczej. Mów dalej, teraz już widzę całkiem wyraźnie, że tamtym
złodziejom nie udało się nawiać z diamentami. Ale jak sądzisz, dlaczego?
— Ponieważ przepędziło ich tamtych dwóch facetów, zanim udało im się rozzuć trupa.
— A więc to taka sprawa! No, teraz już rozumiem. Ale powiedz mi, Tomku, czemu to
niby nie mielibyśmy pójść i opowiedzieć o wszystkim?
— Tam do licha, Hucku Finnie, czy ty nic nie pojmujesz? No, popatrz. Co będzie dalej?
Jutro rano zacznie się całe śledztwo. I tamci dwaj wyśpiewają, że usłyszeli krzyki i popędzili
tam, ale zbyt późno i nie mogli ocalić obcego przybysza. A później przysięgli będą gadać,
gadać, gadać, mleć ozorem bez końca, aż w końcu ogłoszą werdykt, że ten jegomość został
zastrzelony, zadźgany albo że rozbito mu głowę czymś ciężkim, co — wskutek zrządzenia
niebios — przyprawiło go o śmierć. A później go pochowają i opchną na licytacji wszystkie
jego rzeczy, żeby pokryć wydatki związane z pogrzebem. I wtedy się pojawi nasza wielka
szansa.
— Że jak?
— Będziemy mogli kupić te buty za dwa dolary! Na te słowa to mi niemal zaparło dech w
piersi.
— Tam do pioruna! To by znaczyło, że m y dostaniemy te diamenty!
— A jakże. Któregoś dnia wyznaczą za nie wielką nagrodę... Na pewno z tysiąc dolarów.
No i ta forsa wpadnie w nasze ręce! A teraz chodźmy przywitać się z rodzinką. I pamiętaj, nic
nie wiesz o żadnym morderstwie, diamentach czy złodziejach... Zapamiętaj to sobie.
Pobiadoliłem trochę z powodu tej jego recepty na załatwienie sprawy. Bo ja to bym
opchnął kamyki za dwanaście kawałków, tyle że wcale mu się do tego nie przyznałem. Bo i
tak na nic by się to nie zdało. I zapytałem tylko:
— No dobra, ale co powiemy ciotce Sally, gdy zapyta, dlaczego aż tak bardzo musieliśmy
się guzdrać w drodze do miasteczka?
— Och, zostawiam to tobie. Uważam, że potrafisz jej to jakoś wytłumaczyć.
Zawsze był właśnie taki: stanowczy i delikatny zarazem. On sam nifdy by nie skłamał.
Przeszliśmy przez duże podwórko, zauważając po drodze tę, tamtą czy ową z tak dobrze
nam znanych rzeczy, i bar-dzośmy się cieszyli, że znowu to wszystko widzimy, a dochodząc
do dużego zadaszonego przejścia pomiędzy domem, zbudowanym z grubych podwójnych
bali, a letnią kuchnią, mogliśmy się przekonać, że i tu wszystko wisiało sobie na ścianach tak
jak dawniej, łącznie ze starym spłowiałym chałatem roboczym wuja Silasa, tym z zielonego
rypsu, z kapturem i postrzępioną białą łatą między łopatkami, która wyglądała, jak gdyby ktoś
mu przyłożył w plecy dużą śniegową kulą. Później odciągnęliśmy zasuwkę i weszliśmy do
środka. Ciotka Sally krzątała się właśnie nerwowo, dzieci siedziały stłoczone w jednym kącie,
a w drugim tkwił skulony nasz staruszek i odmawiał modlitwę o pomoc w razie nagłej
potrzeby. Ciotka rzuciał się ku nam bardzo uradowana i po policzkach zaczęły jej ściekać łzy;
wytarmosiła nas za uszy, uściskała i ucałowała, potem znów wytargała i mogłoby się zdawać,
że wciąż jej tego mało, tak bardzo się cieszyła, że nas wreszcie widzi. W końcu powiedziała:
— A gdzież to się włóczycie, wy zatracone nicponie! Tak się o was martwiłam, że nie
wiedziałam, co począć. Wasze manatki są już tutaj od dawna, a ja chyba ze cztery razy
odgrzewałam kolację, żeby była gorąca i w ogóle w sam raz, kiedy przyjedziecie, aż w końcu
do reszty straciłam cierpliwość. Dlatego oznajmiam wam, że... że obedrę was żywcem ze
skóry! Musicie chyba konać z głodu, moje wy biedactwa. Siadajcie! Wszyscy do stołu! Nie
traćmy więcej czasu.
Dobrze było znowu się tutaj znaleźć, siąść za stołem obficie zastawionym tymi
wspaniałościami, kukurydzianymi płackami, kotletami i w ogóle wszystkim, czego tylko
mógłbyś zapragnąć na tym świecie. Poczciwy wuj Silas znęcał się nad nami międląc jedną z
tych swoich modlitw o błogosławieństwo, mającą tyleż warstw co cebula, i podczas gdy
aniołowie ziewali w tym czasie, ja próbowałem wymyślić jakiś godziwy wykręt, jeśli nas
zapytają, co nas zatrzymało w drodze. Kiedy już nasze talerze były pełne po brzegi i
zabraliśmy się wreszcie do jedzenia, ciotka Sally zadała w końcu to pytanie, a ja zacząłem
wić się niczym węgorz:
— Hm, rto cóż... Eee, tego... bo widzi pani...
— Hucku Finnie! A odkądże to jestem dla ciebie panią? Czy skąpiłam ci kiedy
szturchańców i całusów, odkąd tylko twoja noga postała w tym domu, a ja wzięłam cię
wpierw za Tomka Sawyera? Błogosławiłam Boga, że cię tu do mnie przysłał, choć
tymczasem zdołałeś mnie okłamać chyba ze cztery tysiące razy, a ja za każdym razem
wierzyłam ci jak głupia. Nazywaj mnie ciotką Sally, tak jak to zawsze robiłeś.
No więc tak właśnie zrobiłem. I powiedziałem:
— Cóż, postanowiliśmy z Tomkiem, że przejdziemy się na piechotę i odetchniemy sobie
cokolwiek w lasku, ale tam natknęliśmy się na Lema Beeba i Jima Lane, i oni prosili nas,
żebyśmy się z nimi wybrali dziś wieczór na jeżyny, a potem mówili, że mogliby pożyczyć psa
od Jubitera Dunlapa, bo im właśnie powiedział...
— Gdzie oni go widzieli? — spytał znienacka wuj Silas, a kiedy uniosłem wzrok, ażeby
nań popatrzeć (tak bardzo byłem zdziwiony, że byle głupstwov zdołało go wyrwać z zadumy)
stwierdziłem, że jego oczy, wpatrzone wprost we mnie, aż płoną z ciekawości. To zdumiało
mnie już do reszty i trochę jakby zbiło z pantałyku, ale wziąłem się w garść i powiadam:
— No, wtedy, kiedy kopał z panem jakąś ziemię, tuż przed zachodem słońca albo coś
koło tego.
Wuj Silas odburknął tylko „Uhum", jak gdyby trochę rozczarowany, i przestał się w
ogóle interesować tą sprawą. A ja ciągnąłem swoje:
— Więc... cóż... Jak już powiedziałem...
— Wystarczy, nie musisz się już plątać. — To była cała ciotka Sally. Przewiercała mnie
oczyma na wskroś, bardzo oburzona. — Hucku Finnie, a jakim to niby cudem ludzie, o
których tu mówisz, mieliby cię ciągnąć ze sobą we wrześniu na jeżyny? Do tego jeszcze t u t
a j, w naszych stronach?
Zrozumiałem, że leżę, i już nie mogłem z siebie wydusić ani słowa. A ona czekała nadal,
bez przerwy śledząc mnie uważnie, i w końcu zapytała:
— I skąd im przyszedł do głowy ten idiotyczny pomysł, żeby się wybierać na jeżyny po
nocy?
— No, jakby tu... eee... powiedzieli nam, że mają latarnię i że...
— Och! Lepiej byś już milczał! Widzicie go, a po cóż mieli brać psa? Chcieli polować na
te jeżyny czy jak?
— Wydaje mi się... eee... że oni...
— A ty, Tomku Sawyerze, powiedz, jakie to kłamstwo obracasz właśnie w ustach, ażeby
je dorzucić do tego steku bzdur? Mów, ale ostrzegam cię, nim zaczniesz, że już z góry nie
wierzę w ani jedno twoje słowo. Z pewnością ty i Huck zajmowaliście się czymś, w co tak
czy siak nie powinniście ścibiać nosa. Wiem o tym doskonale, bo znam was obu, ' to nie od
dziś. A teraz wytłumacz mi, jak to było z tym psem, z latarnią, jeżynami i całą resztą tych
strasznych bredni. I pamiętaj, byś mówiąc szedł prosto jak po sznurku. Słyszysz? Tomek
wyglądał na urażonego i odpowiedział jej bardzo wyniośle:
— Przykro mi, ciociu, że zwracasz się tak do Hucka, i to tylko dlatego, że zdarzyło mu
się popełnić jeden niewielki błąd, który przecież każdemu mógłby się przytrafić.
— A jakiż to błąd popełnił?
— Tylko ten, że powiedział jeżyny, kiedy, rzecz jasna, szło mu o poziomki.
— Tomku Sawyerze, przysięgam, że jeżeli jeszcze choć trochę mnie zdenerwujesz, to
ja...
— Ciociu Sally, nawet o tym nie wiedząc, no i, rzecz oczywista, mimo dobrych intencji,
jesteś po prostu w błędzie. Gdybyś kiedyś uczyła się botaniki, a przecież powinnaś była,
wiedziałabyś zapewne, że na całym świecie, tylko z wyjątkiem Arkansas, na poziomki poluje
się zawsze z psem i z latarnią...
Lecz wtedy najzwyczajniej runęła na niego niczym górska lawina i przysypała go. Była
tak rozwścieczona, że nawet nie potrafiła godziwie wymawiać słów i po prostu wylewała je z
siebie nie kończącym się potokiem. O to właśnie hodziło Tomkowi SawyeiWi. Pozwolił jej
wyjść z siebie, ozognić się w zajadłości, a później zostawił w spokoju, ażeby jej gniew mógł
stopniowo wygasnąć. Zdenerwowana do ostatecznych granic, nie wypowiedziałaby później
ani słowa na ten temat ani nie pozwoliła, aby ktokolwiek inny do niego powracał. I stało się
tak, jak przewidział. Kiedy się już zmęczyła i przerwała na chwilę, aby trochę odsapnąć,
powiedział z niezmąconym spokojem:
— A jednak mimo wszystko, ciociu Sally...
— Zamilcz wreszcie! — wykrzyknęła. — Nie chcę już słyszeć od ciebie ani jednego
słowa.
Toteż byliśmy najzupełniej bezpieczni i nie mieliśmy więcej kłopotów z powodu
spóźnienia. Tomek załatwił to naprawdę elegancko.
ROZDZIAŁ VII
Nocne czuwanie
Benny była śmiertelnie poważna i jeszcze od czasu do czasu zdarzało się jej wzdychać,
ale już wkrótce zaczęła wypytywać o Mary, Sida i o Tomkową ciotkę Polly, a wówczas ciotka
Sally rozchmurzyła się, nabrała humoru, również zaczęła o wszystko wypytywać i znów stała
się tą samą najlepszą i najukochańszą osobą co zawsze, tak więc reszta kolacji upłynęła nam
wesoło i przyjemnie. Ale staruszek prawie wcale nie brał w tym udziału; był jakiś taki
niespokojny, roztargniony i bez przerwy wzdychał, toteż kiedy widziałem, jak bardzo jest
przybity, smutny i skłopotany, czułem się, jakby serce miało mi pęknąć z bólu.
Po pewnym czasie, w chwilę po kolacji, przyszedł jakiś czarnuch; zapukał do drzwi,
wsunął tylko głowę, w którą zresztą bez przerwy się drapał, mnąc w drugiej ręce swój stary
słomkowy kapelusz, ukłonił się i powiedział, że jego pan, pan Brace, stoi przy furtce i
chciałby się zobaczyć z bratem, bo zmęczył się już czekaniem na niego z kolacją, więc może
tak pan Silas zechciałby mu powiedzieć, gdzie można go teraz znaleźć. Nigdy jeszcze dotąd
nie zdarzyło mi się słyszeć, żeby wuj Silas odpowiedział komuś równie ostro i zaczepnie. Bo
krzyknął nagle głośno:
— A czy j a jestem niańką jego brata?!
Lecz zaraz potem jak gdyby skurczył się w sobie i mogło się wydawać, iż żałuje, że coś
takiego powiedział, ponieważ znów przemówił, tym razem bardzo łagodnie:
— Ale nie mów mu tego w ten sposób, Billy. Wpadłeś tu tak znienacka, że nerwy mnie
trochę poniosły, a ostatnio nie czuję się zbyt dobrze, toteż nie mogę odpowiadać za wszystko,
co robię. Powiedz mu, że go tutaj nie ma.
Kiedy Murzyn już odszedł, wuj Silas wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem mamrocząc
coś do siebie i przeczesując palcami włosy. Naprawdę, aż litość brała, gdy się na to patrzyło.
Ciotka Sally szepnęła, żebyśmy nie zwracali na niego uwagi, bo to go tylko wprawia w
zakłopotanie. Powiedziała też, że on przez cały czas, odkąd nastały te kłopoty, nic tylko
rozmyśla i rozmyśla, i ona sama sądzi, że wuj, kiedy już go napadnie to całe myślenie, nawet
w połowie nie wie, o co właściwie mu chodzi. I powiedziała nam jeszcze, że teraz spaceruje
tak o wiele częściej, niż zwykł to robić wcześniej, bo czasem snuje się po całym domu, a
nawet nocą, we śnie, wychodzi gdzieś na zewnątrz, więc gdybyśmy go na czymś takim kiedyś
przyłapali, to mamy mu nie przeszkadzać i zostawić w spokoju. Mówiła, że — jej zdaniem —
to mu w niczym nie szkodzi, a nawet poprawia stan nerwów. I że ostatnio Benny jest tu
jedyną osobą, która w jakiś tam sposób potrafi mu dopomóc. Bo Benny chyba wie, kiedy
można próbować go uspokoić, a kiedy znów pozostawić samemu sobie.
Tak więc wuj Silas nadal dreptał w tę i we w tę po izbie, mamrocząc coś do siebie, aż
wreszcie zaczął sprawiać wrażenie, jakby się już tym zmęczył. Wtedy Benny podeszła do
niego, przytuliła i objęła wpół, kładąc zarazem swą dłoń na jego dłoni. Wówczas on się
uśmiechnął, pocałował ją, z jego twarzy stopniowo zniknął wyraz przygnębienia i wreszcie
pozwolił jej się odprowadzić do innego pokoju. Zwracali się do siebie tak czule, że aż miło
było patrzeć.
Ciotka Sally zajęła się teraz wyprawianiem wszystkich dzieci do łóżek, zrobiło się jakoś
nudno i nieciekawie, więc obaj z Tomkiem wyszliśmy zaraz na dwór i przy świetle księżyca
przemknęliśmy na zagon z melonami, gdzie zjedliśmy jednego mogąc sobie przy tym
spokojnie pogadać. Tomek powiedział, że gotów pójść o zakład, iż te kłótnie i spory to wina
Jubitera, ale już on go sobie dobrze przyuważy i przy najbliższej okazji dokładnie wybada. A
jeśli rzecz wygląda tak, jak on sądzi, to choćby miał stanąć na głowie, skłoni wuja Silasa, by
wylał tamtego z roboty.
Tak więc rozmawialiśmy, ćmiliśmy sobie fajki i napy-chaliśmy się tymi melonami co
najmniej przez dwie godziny, a potem zrobiło się już późno i kiedy wróciliśmy, cały dom
tonął w ciszy i w ciemnościach, bo wszyscy poszli spać.
Tomek zawsze był bardzo spostrzegawczy, więc teraz też zauważył, że stary fartuch
roboczy z zielonego rypsu gdzieś się nagle zapodział; powiedział również, że widział go tu
jeszcze, kiedyśmy wychodzili, dlatego ta cała sprawa bardzo dziwnie mu pachnie. I zaraz
potem poszliśmy spać.
Słyszeliśmy, jak Benny krząta się w swoim pokoju, który przylegał do naszego, i
pomyśleliśmy, że pewnie nie może zasnąć, bo tak bardzo się martwi o ojca. Przekonaliśmy się
wkrótce, że my też nie możemy spać. Dlategośmy siedzieli, palili fajki i naradzali się
szeptem; byliśmy dziwnie przygnębieni, a humor opuścił nas do reszty. Wałkowaliśmy bez
końca sprawę morderstwa i tamto spotkanie z duchem, aż w końcu zimne dreszcze zaczęły
nam chodzić po grzbiecie i już za żadne skarby nie dało się zasnąć.
Po jakimś czasie, kiedy już była bardzo późna noc i- wszystkie odgłosy wokół stały się
także mroczne i ponure, Tomek szturchnął mnie nagle i szepnął mi na ucho, żebym wyjrzał
przez okno. Zrobiłem to czym prędzej i zobaczyłem jakiegoś mężczyznę, który w najlepsze
myszkował po podworku, lecz robił to w taki sposób, jakby sam dobrze nie wiedział, czego
szuka. Było jednak dość ciemno i nie mogliśmy mu się przypatrzeć jak należy. Potem ruszył
w kierunku furtki w płocie i gdy wychodził na zewnątrz, księżyc na jakiś czas wychylił się
spoza chmur. Spostrzegliśmy, że tamten niósł na ramieniu łopatę o długim stylisku; mignęła
nam też biała łata na starym fartuchu roboczym. I Tomek powiedział:
— On chodzi tak we śnie. Wielka szkoda, że nie możemy pójść za nim i zobaczyć, dokąd
idzie. O, teraz skręcił w dół, za polem tytoniowym. A teraz znikł już zupełnie. Biedny, nawet
w nocy nie zazna wypoczynku.
Czekaliśmy dość długo, ale on juz nie wrócił, a jeśli nawet wrócił, to pewnie nadszedł z
drugiej strony domu, natomiast my byliśmy strasznie zmordowani i wkrótce zasnęliśmy, a we
śnie trapiły nas całe miliony przeróżnych widziadeł. Lecz.zbudziliśmy się jeszcze przed
świtem, bo rozszalała się straszliwa burza, grzmoty i błyskawice; wiatr targał wszystkimi
drzewami dookoła, deszcz siekł niemiłosiernie i wszystkie rowki przemieniły się w rwące
rzeki. Tomek powiedział:
— Widzisz, Huck, powiem ci jedną rzecz, która wydaje mi się niesamowicie dziwna. Aż
do wczoraj wieczorem, kiedyśmy wyszli sobie na spacer, nikt w całym domu nie słyszał, że
Jake Dunlap został zamordowany. A przecież ci ludzie, co przepędzali "Hala Claytona i Buda
Dixona, roztrąbiliby pewnie wszystko w pół godziny i wtedy każdy farmer w okolicy, gdyby
o tym usłyszał, ganiałby zaraz po wszystkich sąsiadach, chcąc jako pierwszy oznajmić im
nowinę. Dalibóg, taka gratka trafia się tu nie częściej jak raz na trzydzieści lat! Huck, to musi
być jakaś bardzo dziwna sprawa, bo ani rusz nie mogę się w tym połapać.
I bardzo się denerwował; chciał, aby deszcz jak najprędzej ustał, żebyśmy mogli wyjść,
pobiec do paru domów i zobaczyć, czy nam przypadkiem coś o tym nie powiedzą. I mówił
jeszcze, że jeżeli coś powiedzą, to musimy udawać, że bardzo nas to wszystko zdziwiło i
zaskoczyło.
Ledwie tylko deszcz przestał padać, wypadliśmy z domu. Był już wtedy zupełnie jasny
dzień. Szliśmy drogą, co jakiś czas ktoś się nam napatoczył, a wtedy mówiliśmy dzień dobry,
przystawaliśmy na moment i dalejże pytlować, kiedyśmy przyjechali, jak się czuła rodzina w
dzień naszego wyjazdu, jak długo chcemy tu jeszcze zabawić i takie tam różne rzeczy, ale
nikt z napotkanych jakoś nie wspomniał ani słowem o tym, co najważniejsze, i właśnie to
wydało nam się zupełnie niepojęte. Tomek powiedział, iż jest przekonany, że gdybyśmy tak
teraz wybrali się do kępy sykomor, zastalibyśmy tam zwłoki, samotne i opuszczone, a
dookoła ani żywej duszy. Powiedział też, że jego zdaniem tamci faceci pogonili złodziei tak
daleko w las, że w końcu te rzezimieszki wyczuły dobrą okazję, zwróciły się przeciw nim, a
potem wszyscy nawzajem się pozabijali i nie pozostał nikt, kto by mógł przyjść i rozgłosić
wiadomość w okolicy.
Gwarząc ze sobą w ten sposób aniśmy się obejrzeli, gdy stanęliśmy w cieniu sykomor.
Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach i już nie chciałem postąpić ani kroku naprzód mimo
namów Tomka. Ale on sam nie mógł się powstrzymać; musiał sprawdzić, czy aby stopy
nieboszczyka tkwią sobie nadal bezpiecznie w tamtych butach. Podczołgał się tam ostrożnie...
i już w następnej chwili wypadł stamtąd jak strzała, ogromnie podniecony, wybałuszając ze
zdumienia oczy. I zaraz też powiedział:
— Huck, on zniknął!
Mnie także to zadziwiło. Więc spytałem:
— Tomku, chyba żartujesz?
— On zniknął, to rzecz pewna. I nie zostało po nim ani śladu. Ziemia jest trochę
zdeptana, ale gdyby tam nawet była jakaś krew, to przecież zmyłaby ją pewnie burza, bo
dookoła są tylko kałuże i błoto.
I w końcu ustąpiłem; poszedłem zobaczyć to na własne oczy i było dokładnie tak, jak
mówił Tomek — ani śladu zwłok.
— A niech to nagły piorun! — powiadam. — Diamenty przepadły! Czy nie uważasz,
Tomku, że złodzieje zakradli się tu jeszcze raz i gdzieś go wywlekli?
— Na to wygląda. Po prostu na to mi wygląda. A jak sądzisz, gdzie go mogli ukryć?
— Nie wiem — odrzekłem, bardzo zniechęcony. — A co więcej, wcale o to nie dbam.
Zabrali buty, a o nie nam przecież chodziło. Więc może sobie leżeć w tym lesie dokąd tylko
zechce, ja tam nieprędko wezmę się do szukania.
Tomek również przestał się interesować samymi zwłokami; chciał tylko po prostu
wiedzieć, co się z nimi stało. Ale powiedział, że już my tam jakoś się z tym pogodzimy i nie
puścimy pary z ust, a już pewnie niebawem ktoś go gdzieś odnajdzie albo psy go wygrzebią.
Więc wróciliśmy do domu na śniadanie, zmartwieni i zagniewani, oszukani i pełni
goryczy. I chyba nigdy jeszcze nie byłem aż tak cięty na czyjeś zwłoki.
ROZDZIAŁ VIII
Rozmowa z duchem
Przy śniadaniu nie było zbyt wesoło. Ciotka Sally wyglądała na dziwnie starą i zmęczoną;
pozwalała dzieciom burczeć na siebie i wszczynać awantury, i mogło się wydawać, że nie
zwraca na to najmniejszej uwagi, choć coś takiego wcale do niej nie było podobne; my z
Tomkiem siedzieliśmy milcząc, tak wiele rzeczy mieliśmy do przemyślenia, natomiast Benny
sprawiała wrażenie, jakby tej nocy nie spała zbyt wiele; gdy tylko trochę unosiła głowę, aby
ukradkiem zerknąć w stronę ojca, w jej oczach widać było łzy. Co się zaś tyczy wuja, to
wszystko stygło mu na talerzu, a on nawet nie siedział, że tam cokolwiek ma; tak
przynajmniej uważam, onieważ przez cały czas nic, tylko myślał i myślał i ani razu o nas nie
przemówi ani też nie tknął najmniejszego kęska.
Po pewnym czasie, kiedy zrobiło się zupełnie cicho, nów ukazała się w drzwiach głowa
tamtego Murzyna. Powiedział, że pan Brace zaczyna się okropnie niepokoić o pana Jubitera,
który jak dotąd jeszcze nie wrócił do domu, i czyby pan Silas nie zechciał, bo...
Patrzył przy tym na wuja Silasa i przerwał tak nagle, jak gdyby reszta jego słów ni stąd,
ni zowąd zamarzła, wuj bowiem wstał z miejsca bardzo roztrzęsiony i, tracąc równowagę,
oparł się o stół; dyszał ciężko, wlepił wzrok w czarnucha i łykał głośno ślinę, a drugą ręką
przesunął parę razy po grdyce, aby wreszcie cokolwiek wykrztusić. I powiedział:
— Czy on... czy on... myśli... C o on właściwie sobie wyobraża? Powiedz... powiedz...
mu... — a potem osunął się na krzesło bez siły i dodał, ale tak, że ledwie go było słychać: —
Odejdź... odejdź stąd!
Murzyn musiał być pewnie bardzo przerażony, bo zniknął natychmiast, natomiast my
poczuliśmy się tak... no cóż, sam nie wiem, jak to właściwie nazwać, ale tak czy inaczej było
to okropne. Wuj dyszał ciężko, postawił oczy w słup i mogłoby się wydawać, że umiera. Nikt
z nas nie śmiał się nawet poruszyć, jedynie Benny podeszła do niego cichutko, a po
policzkach płynęły jej łzy; przytuliła jego biedną siwą głowę, zaczęła ją gładzić i pieścić i
tylko dała nam znak, żebyśmy stamtąd wyszli. Więc zrobiliśmy, jak chciała, wychodząc cicho
na palcach, tak jakby tam leżał zmarły.
Poszliśmy z Tomkiem do lasu, obaj bardzo zatroskani, rozprawiając nad tym, jak wiele
się tu zmieniło od ubiegłego lata, kiedy wszyscy żyli spokojnie i szczęśliwie, i tak dobrze
myśleli o wuju Silasie, a i on sam był taki wesoły i taki dobroduszny, łatwowierny i
życzliwy... A teraz... spójrzcie no tylko na niego. Jeżeli już nie postradał zmysłów, to w
każdym razie niewiele mu do tego brakuje. Takiego byliśmy zdania.
Był przepiękny dzień, jasny i słoneczny, a im dalej i dalej wędrowaliśmy przez wzgórza
ku polanie, tym śliczniejsze stawały się kwiaty i tym dziwniejsze i coraz bardziej niesłuszne
wydawało nam się, że na tak cudnym świecie ktoś może w ogóle przeżywać jakieś tam
nieszczęścia. I wówczas, całkiem znienacka, zaparło mi dech w piersi, a płuca, wątroba i inne
podroby skoczyły mi do gardła. Złapałem Tomka za rękę.
— To on! — powiedziałem. Skoczyliśmy do tyłu za krzak i Tomek przykazał:
— Cśśś! Tylko bez hałasu!
O n siedział na pniaku na skraju polany i nad czymś rozmyślał. Próbowałem namówić
Tomka, żebyśmy zawrócili, ale nie chciał, natomiast ja sam nie ośmieliłbym się ruszyć z
miejsca. Tomek powiedział, że jiiż może nigdy nie trafi się nam okazja, żeby go móc oglądać,
a więc zamierza napatrzyć się do syta, nawet gdyby później miał od tego umrzeć. Więc i ja
spojrzałem w tamtą stronę, choć aż cierpła mi skóra. Tomek, rzecz jasna, musiał coś
powiedzieć, lecz mówił bardzo cicho. Rzekł:
— Biedny Jake, ma na sobie wszystkie swoje rzeczy, i to co do jednej, tak jak
zapowiedział. A teraz widzisz to, czego do końca nie byliśmy pewni... Te jego włosy. Teraz
już nie nosi długich, tak jak przedtem, ściął je sobie króciutko, tuż przy samej skórze, a
mówił, że tak zrobi. Huck, nigdy nie widziałem, żeby ktoś wyglądał prawdziwiej i bardziej
naturalnie niż ta zjawa:
— Ani ja — powiedziałem. — Rozpoznałbym go zaraz, gdziekolwiek bym go spotkał.
— I ja też. Wygląda sobie całkiem czerstwo i zdrowo, zupełnie tak, jak przed śmiercią.
Więc gapiliśmy się dalej. A wkrótce Tomek powiedział:
— Wiesz, Huck, jeśli idzie o niego, to musi się w tym kryć jakaś niesamowicie dziwna
sprawa. On przecież nie powinien wałęsać się za dnia.
— Tak, Tomku... Nigdy jeszcze dotąd nie słyszałem o czymś podobnym.
— O, nie, mój drogi, one nigdy nie wychodzą w biały dzień, tylko nocą... i to nie
wcześniej jak po dwunastej. Coś tu jest z nim nie tak, zważ dobrze, co mówię. Uważam, że
nie ma prawa kręcić się tutaj za dnia. Ale czy nie wygląda zupełnie jak "żywy? Jake miał
zamiar udawać głuchoniemego, żeby sąsiedzi nie mogli poznać go po głosie. Czy myślisz, że
udawałby w dalszym ciągu, gdybyśmy tak nagle coś do niego wrzasnęli?
— Na Boga, Tomku, nawet o tym nie mów! Jeślibyś tylko wrzasnął, chybabym skonał na
miejscu.
— Nie martw się, nie zamierzam wcale na niego wrzeszczeć. O, spójrz, Huck, teraz
drapie się w głowę... Widzisz?
— No i co z tego?
— Ha. Jakie to ma znaczenie, że on drapie się w głowę? Przecież nie ma tam nic, co by
go swędziało, bo jego głowa składa się teraz z mgły albo z czegoś takiego, co w ogóle nie
swędzi. Mgła przecież nie może swędzieć, każdy dureń to wie.
— Hm, więc skoro ona go nie swędzi i nie może zaswędzieć, to po jakiego licha on się
właściwie drapie? A może to tylko tak, z przyzwyczajenia? Jak sądzisz?
— Nie, mój drogi, nie sądzę. Sposób, w jaki to robi, diabelnie mi się nie podoba. I diablo
mi się wydaje, że qn "jest jakiś podrabiany... Tak, to pewne jak to, że tutaj siedzę. Bo jeśli
on... Ej, Huck!
— Co tam znowu?
— Nie widać przez niego krzaków!
— Do licha, Tomku, rzeczywiście nie widać! On jest w sobie równie mało przejrzysty jak
krowa! I przyszło mi właśnie do głowy...
— Huck, on odgryza,, teraz prymkę tytoniu! Tam do kata, one przecież nie żują! Nie
mają czym żuć! Huck!
— Że co?
— To nie żaden duch. To Jake Dunlap we własnej osobie!
— A niech to gęsi „zdepczą! — powiedziałem.
— Hucku Finnie, czy znaleźliśmy jakieś zwłoki, tam, wśród sykomor?
— Nie.
— Albo jakiś ślad po nich?
— Też nie.
— A wszystko to z jednej, poważnej przyczyny. Bo tam nigdy nie było żadnych zwłok.
— Ależ, Tomku, przecież słyszeliśmy...
— Tak, słyszeliśmy. Jakiś wrzask, a może nawet i dwa. Czy to już oznacza, że ktoś kogoś
musiał ukatrupić? Oczywiście, że nie. I widzieliśmy jeszcze czterach biegnących mężczyzn, a
później zjawił się ten tu oto jegomość i myśmy go wzięli za ducha. Lecz on był takim samym
duchem, jak ty i jak ja. Bo to był Jake Dunlap we własnej osobie, a teraz mamy go tu po raz
drugi. Poszedł, kazał sobie obciąć włosy i udaje obcego, dokładnie tak, jak zapowiedział.
Duch? Też coś! Przecież ten facet jest żywy i zdrowy jak ryba!
Wtedy wszystko pojąłem i przekonałem się, że wcześniej byliśmy zanadto pewni swego.
Okropnie się ucieszyłem, że nie dał się im zabić, a Tomek tak samo, i zaczęliśmy się czym
prędzej zastanawiać, co on by teraz wolał: żeby udawać, że go w ogóle nie znamy, czy jak?
Tomek uważał, że najlepiej będzie pójść i zapytać go wprost. I ruszył przed siebie, a ja —
kawałeczek za nim, bo bałem się, że tak czy owak Jake może przecież być duchem. A Tomek
podszedł do niego i powiedział:
— Huck i ja bardzo jesteśmy radzi, że znów cię widzimy i nie musisz się bać, że coś
komuś chlapniemy. Ale gdybyś tak wolał, to przy innych spotkaniach możemy też udawać, że
się wcale nie znamy i wtedy sam zobaczysz, że można na nas liczyć, że raczej damy sobie
uciąć obie ręce, niż wkopać cię w jakieś kłopoty, choćby nawet drobne.
Wpierw zrobił zdziwioną minę na nasz widok i jakoś wcale nie był zadowolony, lecz w
miarę jak Tomek dalej ciągnął swoje, rozchmurzył się cokolwiek, a później to nawet się
uśmiechnął, skinął nam parę razy głową, zrobił rękami parę dziwacznych znaków i
powiedział:
— Gu-gu-gu-gu.
Zupełnie tak, jak mówią głuchoniemi. I właśnie wtedy zauważyliśmy, że nadchodzi paru
ludzi Steve'a Nichersona, który mieszkał po drugiej stronie polany, więc Tomek powiedział:
— Robisz to bardzo elegancko, nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak wspaniale
udawał. Masz rację, przed nami-też powinieneś udawać, tak samo jak przed innymi, bo dzięki
temu nie będziesz wychodził z wprawy ani nie strzelisz jakiegoś byka. My możemy się
trzymać od ciebie z daleka i udawać, że cię w ogóle nie znamy, ale gdy tylko będziemy mogli
ci jakoś pomóc, to daj nam znać.
Potem przeszliśmy wolniutko obok Nichersonów, a ci rzecz jasna zapytali nas, czy ten
facet to jakiś nowy, skąd pochodzi i jak się nazywa, jakiego jest wyznania, baptysta czy
metodysta, z kim trzyma w polityce, z demokratami czy może z wigami, jak długo tu myśli
zostać, no i w ogóle zadali wszystkie te pytania, które tak dręczą ludzi, gdy tylko pojawi się
jakiś obcy. Nie tylko zresztą ludzi, bo i zwierzęta też. Ale Tomek powiedział, że to
głuchoniemy i ani rusz nie może nic zrozumieć z tych jego dziwnych znaków i gulgotania. I
jeszcze potem obserwowaliśmy, czy aby nie będą zaczepiali Jake'a, bo bardzo byliśmy o
niego niespokojni. Tomek powiedział, że minie sporo dni-, zanim Jake się jakoś do tego
przyzwyczai, będzie pamiętał, że jest głochoniemym i nie chlapnie ni stąd, ni zowąd byle
głupstwa bez zastanowienia. Gdy już napatrzyliśmy się do syta i stwierdziliśmy, że Jake radzi
sobie zupełnie niekiepsko i całkiem dobrze daje te swoje znaki„ ruszyliśmy przed siebie,
ponieważ zamierzaliśmy dojść do szkoły, co oznaczało dla nas trzymilowy marsz, i do tego
utrafić mniej więcej w środek przerwy.
Byłem tak bardzo rozczarowany, że nie usłyszałem opowieści Jake'a o awanturze pod
sykomorami i o tym, jak o mały włos go nie ukatrupili, że z trudem mogłem to przeboleć, a
Tomek czuł to samo, lecz powiedział, że gdybyśmy się znaleźli w położeniu zbiega, na pewno
byśmy woleli zachować ostrożność, siedzieć cichutko i nie narażać się bez potrzeby.
Chłopaki i dziewczęta bardzo się ucieszyli, że znowu nas widzą, i póki trwała przerwa,
naprawdę świetnie się z nimi bawiliśmy. Chłopcy od Hendersonów, gdy szli do szkoły,
również natknęli się na tego dziwacznego przybysza i powiedzieli o nim całej reszcie, więc
wszystkim usta się wprost nie zamykały; nie potrafili mówić o niczym innym ani się
doczekać, kiedy go w końcu zobaczą, bo jeszcze nigdy dotąd nie widzieli głuchoniemego i
strasznie się tym gorączkowali.
Tomek powiedział, że teraz jeszcze trudniej przyjdzie nam trzymać buzię zamkniętą na
kłódkę, bo gdybyśmy tylko zechcieli przemówić i wygarnąć im wszystko, co na ten temat
wiemy, potraktowaliby nas jak prawdziwych bohaterów. Ale o wiele bardziej bohatersko
będzie milczeć jak grób i chyba nawet dwóch Chłopaków na milion na coś
1
takiego by się nie
zdobyło. A tak właśnie postanowił Tomek i nie wydaje mi się, ażeby ktoś był zdolny lepiej to
wymyślić.
ROZDZIAŁ. IX
Odnalezienie Jubitera Dunlapa
W ciągu - następnych dwóch albo trzech dni Milczek stał się osobą niezwykle znaną.
Chodził, przebywał wiele z sąsiadami, a oni bardzo go sobie cenili i byli dumni, że mają
pośród siebie aż takie towarzyskie dziwo. Zapraszali go na śniadania, obiady i kolacje,
faszerowali przez cały czas plackami i wieprzowiną; przypatrywali mu się bez przerwy,
bardzo się dziwowali i jakoś wcale ich to nie męczyło, a co najwyżej tylko żałowali, że na
dobrą sprawę niewiele o nim. wiedzą, bo taki był niezwykły i strasznie romantyczny. Jego
gesty i znaki były bezużyteczne, bo ludzie jakoś nic z nich nie mogli wyrozumieć, a i on sam
chyba też, za to gulgotał całkiem nienajgorzej, toteż wszyscy dokoła byli zadowoleni i
uwielbiali mu się przysłuchiwać. Nosił ze sobą ułomek tabliczki i rysik; ludzie pisali mu na
niej pytania, a on im odpowiadał, tyle że nikt nie umiał odczytać jego pisma oprócz Brace'a
Dunlapa. Natomiast Brace twierdził, że jemu też nie idzie to najlepiej, ale na ogół zawsze
potrafi się w tym do-grzebać jakiegoś zdrowego sensu. Mówił, że Milczek dał mu do
zrozumienia, iż pochodzi z bardzo daleka, lecz został kiedyś nabrany przez oszustów, którym,
niestety, zaufał, i teraz jest bardzo biedny, bez żadnych środków do życia. Wszyscy chwalili
Brace'a Dunlapa, jaki to on jest dobry dla tego obcego. Pozwolił mu zamieszkać w małej
chatce z belek, tylko jemu samemu, i kazał swym czarnuchom, żeby tam dostarczali wszelkie
wiktuały, czego tylko zechce.
Milczek zaglądał do nas od czasu do czasu, ponieważ stary wuj Silas sam był w tych
dniach tak bardzo dotknięty chorobą, że widok jakiegoś innego nieszczęśnika przynosił mu
pociechę. My z Tomkiem nie dawaliśmy nic po sobie poznać, że znamy się z nim już
cokolwiek dłużej, a on tak samo przestrzegał umowy. Rodzina mówiła przy nim o wszystkich
swoich kłopotach, zupełnie tak, jakby go nie było, my zaś byliśmy zdania, że nic mu nie
zaszkodzi, gdy usłyszy, co mówią. Na ogół sprawiał wrażenie, że niczego nie chwyta, ale
czasami chyba bacznie nadstawiał ucha.
Minęły jeszcze dwa, trzy dni i wszyscy zaczęli się niepokoić o Jubitera Dunlapa. I
wszyscy wypytywali się nawzajem, czy przypadkiem nie wiedzą, co się mogło z nim stać. A
każdy odpowiadał, że nie, nic o tym nie wie, kręcił głową i mówił, że cała sprawa jakoś
podejrzanie pachnie. Upłynął jeszcze jeden dzień, a potem następny i oto nagle rozeszła się
pogłoska, że kto wie, czy Jubiter nie został zamordowany. Możecie sobie wyobrazić, jakie się
wtenczas zrobiło zamieszanie! O mało wszystkim języki nie odpadły od tego trajko-tania! W
sobotę wyruszyły dwie albo trzy grupki mężczyzn, aby przeszukać las i sprawdzić, czy nie
odnajdą czasem gdzieś jego zwłok. My z Tomkiem pomagaliśmy im i była to bardzo ciekawa
i przednia zabawa. Tomek tak się tym przejął, że nie mógł jeść ani nie potrafił choćby przez
chwilę odpocząć. Powiedział, że gdyby tak udało nam się odnaleźć te zwłoki, to znów
stalibyśmy się sławni i znacznie więcej by o nas mówiono, niż gdybyśmy się nawet
przypadkiem utopili.
■ A potem tamtym zaraz się odechciało i zaprzestali wszelkich poszukiwań. Ale nie
Tomek Sawyer — to nie było w jego stylu. W sobotę w nocy wcale nie mógł zasnąć —
powiedzmy, prawie nie mógł — ponieważ cały czas głowił się nad jakimś pianem i tuż przed
samym świtem dopiął wreszcie swego. Wywlókł mnie zaraz z łóżka i, bardzo tym przejęty,
powiedział:
— Huck, wskakuj szybko w portki... nareszcie wymyśliłem! Pies gończy, ot co!
Po dwóch minutach pruliśmy już drogą nad brzegiem rzeki w kierunku miasteczka. I to
zupełnie po ciemku. Stary Jeff Hooker miał ogara i Tomek zamierzał go od niego pożyczyć.
Więc powiedziałem mu na to:
— Tomku, ślad jest już za stary... A poza tym lało, więc chyba sam rozumiesz.
— To nie ma nic do rzeczy. Jeżeli ciało leży gdzieś w lesie, to pies je musi znaleźć. A
jeśli go zabili, a potem zakopali, to przecież chyba nie mogli pogrzebać go zbyt głęboko, to
chyba oczywiste. Więc kiedy tylko pies podejdzie do tego miejsca, na pewno go wyczuje.
Huck, okryjemy się ' sławą! To równie pewne jak to, że się urodziłeś!
On najzwyczajniej płonął, a ilekroć choć trochę do czegoś się zapalił, to zazwyczaj
można było przewidzieć, że lada chwila wybuchnie całą pożogą. Tak było i tym razem. W
ciągu dwóch minut wszystko rozszyfrował i zamierzał nie tylko znaleźć zwłoki... o, nie, on
pragnął również wpaść na trop mordercy i ruszyć za nim w pogoń. Gdzie tam! Chciał nawet
deptać mu po piętach, i to tak długo, aż...
— No dobra — odrzekłem mu na to. — Najlepiej znajdź wpierw te zwłoki, bo zdaje mi
się, że to całkiem sporo, jak na dziś. A z tego, co wiemy, to może tam również n i e być
żadnych zwłok i niekoniecznie ktoś musiał zaraz zostać ukatrupiony. Bo ten cwaniak mógł
sobie zwyczajnie gdzieś poleźć i teraz żyje w najlepsze.
To przygnębiło go trochę i powiedział:
— Hucku Finnie, nigdy jeszcze nie napotkałem kogoś takiego jak ty, co to od razu aż
stajesz na głowie, żeby wszystko zepsuć. Dopóki ty sam się do czegoś nie przekonasz,
nikomu innemu nie pozwolisz nic robić. Co ci właściwie da to ciągłe oblewanie trupa zimną
wodą i wygłaszanie tych ciągłych samolubnych konceptów, że tu nie było żadnego
morderstwa? Nic, kompletnie nic! Nie rozumiem, jak można tak postępować. Wiesz przecież,
że gdyby tu o ciebie chodziło, ja bym cię w ten sposób nie potraktował. A oto mamy dobrą,
wspaniałą okazję, by zdobyć sobie jakąś ruputację i...
— Och, weźmy się w końcu do tej roboty — powiedziałem. — Jest mi okropnie przykro,
dlatego odwołuję wszystko, co dotąd mówiłem. I niczego takiego nie miałem na myśli.
Załatwiaj to sobie tak, jak tylko zechcesz. O n dla mnie nic nie znaczy. Jeśli został zabity,
cieszę się z tego tak samo jak ty, a jeśli...
— Nigdy nie mówiłem, że się z tego cieszę, ja przecież tylko...,
— W porządku, więc jest mi tak samo przykro, jak i tobie. Wolę, żeby było tak, jak ty
wolisz. On...
— Tu nie ma nic do wolenia, Hucku Finnie, nikt nie powiedział, że coś tam woli albo że
nie woli. A co się tyczy...
Urwał, zapomniał, że coś w ogóle mówił, i szedł dalej przed siebie rozmyślając. Znów
zaczął się rozpalać i już niebawem powiedział:
— Huck, gdybyśmy tak znaleźli to ciało po tym, jak wszyscy przestali go już szukać,
byłaby to przecież najświetniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek nam się przydarzyła. A potem
moglibyśmy ciągnąć to jeszcze dalej i ścigać mordercę. To nie tylko byłby wielki zaszczyt dla
nas, ale i dla wuja Silasa, że to myśmy czegoś takiego dokonali. To by go znów postawiło na
nogi, sam byś się przekonał.
Ale stary Jeff Hooker ostudził nasze zapały, ledwie tylko doszliśmy do jego kuźni i
powiedzieliśmy mu, po co tu przychodzimy.
— Możecie wziąć psa — powiedział — ale nie odnajdziecie w ten sposób żadnych
zwłok, bo nic takiego nie ma do odnalezienia. Wszyscy przestali ich już szukać i mieli rację.
Wystarczy tylko pomyśleć i już wiadomo, że nie ma żadnych zwłok. I powiem wam dlaczego.
Po co jeden człowiek zabija drugiego, Tomku Sawyerze? Hę?
— No, cóż, bo on... eee... tego...
— Odpowiedz! Nie jesteś przecież głupcem. No, p o c o go zabija?
— No, czasami to z zemsty, a kiedy indziej...
— Poczekaj. Nie wszystko na raz. Powiadasz, że z powodu zemsty i masz rację. Ale któż
mógłby mieć coś przeciwko temu biednemu i nic nie znaczącemu szaraczkowi? Jak sądzisz,
kto by go chciał wykończyć? Takiego byle królika.
Tomka zatkało. Sądzę, że wcześniej nawet mu przez myśl nie przeszło, że jedna osoba
musi mieć jakiś swój powód, aby zabić drugą, a teraz zobaczył, że raczej nie było to możliwe,
ażeby ktoś miał jakąś tam urazę do takiego ciołka jak Jubiter Dunlap. A kowal ciągnął dalej:
— Widzisz, ten pomysł z zemstą jest do kitu. Więc co masz następnego? Rabunek?
Dalibóg, to by było to! Tak, tak, mój panie, wydaje mi się, że tym razem trafiliśmy w sedno.
Jakiemuś jegomościowi spodobały się pewnie jego klamry przy butach, no i...
Ale to było tak bardzo niepoważne, że wybuchnął śmiechem i śmiał się, śmiał bez końca,
i mogło się wydawać, że lada chwila skona od tego śmiechu. Za to Tomek wyglądał jak
skopany pjes: był straszliwie ponury i wiem, jak bardzo żałował, że w ogóle tu przyszedł, i
pewnie wolałby wtedy, aby do tego wszystkiego nie doszło. A stary Hooker wcale go nie
oszczędzał. Wygrzebał wszystkie powody, jakie tylko ktoś może mieć, zęby kogoś zabić:
mówił, że nawet dureń się w tym połapie, iż do tego przypadku żaden z nich nie pasuje, i
stroił sobie żarty z całej tej historii, a także z ludzi, którzy szukali zwłok. I powiedział:
— Gdyby tamci mieli choć krzynę rozumu, wiedzieliby, że ten leniwy gałgan
najzwyczajniej dał dęba, bo chciał się wreszcie przewietrzyć po całej tej robocie. Ale za parę
tygodni wróci, a jak wtedy wy, chłopaki, będziecie się czuli? No, nic, niech was Bóg ma w
swej opiece, bierzcie psa i ruszajcie szukać jego szczątków. Rób sobie, Tomku, jak chcesz.
Potem znowu wybuchnął tym swoim rechotem, takim huczącym i długim na dobre
czterdzieści sążni. Teraz już Tomek nie mógł się wycofać, więc tylko rzekł: — W porządku,
niech go pan spuści z łańcucha — i kowal zaraz to zrobił. A kiedy ruszyliśmy już w stronę
domu, widzieliśmy, że nadal jeszcze stoi i śmieje się na całe gardło.
To był przepiękny pies. W ogóle nie ma psa, który miałby milsze usposobienie od ogara,
a ten w dodatku nas znał i bardzo lubił. Skakał i biegał dookoła, przyjazny i zadowolony, że
nareszcie jest wolny i też ma jakieś święto, lecz Tomek był tak okropnie struty, że wcale się
nim teraz nie interesował i dowodził, iż gorzko żałuje, że nie pomyślał przez chwilę, zanim
wystrzelił z tamtym idiotycznym pomysłem. Powiedział, że stary Jeff Hooker rozgada to
wszystkim i kpinom nie będzie końca.
Tak więc wlekliśmy się ospale do domu bocznymi ścieżkami, zupełnie przygnębieni, nie
odzywając się już do siebie ani słowem. Lecz kiedy mijaliśmy kraniec naszego pola tytoniu,
pies nagle zawył przeciągle, a kiedy tam pobiegliśmy, rył z całej siły ziemię i od czasu do
czasu odwracał głowę w bok, zawodząc jak potępieniec.
Był to podłużny prostokąt, mniej więcej o kształcie grobu, a ulewa sprawiła, iż ziemia
trochę osiadła ujawniając jego kształt. Stanęliśmy jak wryci, sami nie wiedząc, co mówić, i
tylko spojrzeliśmy na siebie znacząco. A pies, ledwie się wkopał na parę cali, złapał coś w
zęby i zaczął ciągnąć do siebie. Była to ręka przyodziana w rękaw. Tomek zrobił coś, co
wyglądało na głęboki wdech, i powiedział:
— Odejdź, Huck. Znaleźliśmy, co trzeba.
Czułem się po prostu okropnie. Ruszyliśmy ku drodze i sprowadziliśmy pierwszych ludzi,
jacy tylko się napatoczyli. Ktoś tam poszedł do szopy po łopatę, wykopali ciało i chyba
jeszczeście nigdy nie widzieli, ażeby coś mogło zrobić tak wielkie wrażenie. Nie sposób było
rozpoznać twarzy, lecz to i tak było zbędne. Bo wszyscy dokoła mówili:
— Biedny Jubiter! Toż to jego ubranie, zgadza się co do strzępka!
Niektórzy zaraz pobiegli, żeby rozgłosić nowinę i zawiadomić sędziego pokoju, aby
rozpoczął śledztwo, a ja i Tomek w te pędy ruszyliśmy do domu. Kiedy wreszcie wpadliśmy
do pokoju, gdzie byli wuj Silas, ciotka Sally i Benny, Tomek dosłownie płonął i z trudem
łapał oddech. Ale czym prędzej wyśpiewał:
— Ja i Huck odnaleźliśmy zwłoki Jubitera Dunlapa, zupełnie sami, mając tylko ogara,
choć wszyscy inni już dawno przestali szukać i dali sobie z tym spokój, i gdyby nie my, to
chyba nikt by ich już nigdy nie odnalazł, bo on jednak został zamordowany. Załatwili go
pałką albo czymś w tym rodzaju, a ja dopiero teraz wezmę się do roboty, ponieważ chcę
wykryć mordercę i gotów jestem się założyć, że go w końcu znajdę!
Ciotka Sally i Benny zerwały się z miejsc, przerażone i blade, wuj Silas zaś stoczył się z
krzesła wprost na podłogę i wyjęczał:
— Och, mój Boże, a więc go znaleźliście! I to jeszcze teraz!
ROZDZIAŁ X
Aresztowanie wuja Silasa
Te okropne słowa zmroziły nas do szpiku kości. Co najmniej przez pół minuty nie
mogliśmy poruszyć ręką ani nogą. Potem jakbyśmy trochę przyszli do siebie; dźwignęliśmy
staruszka i usadowili z powrotem na krześle. Benny zaczęła go głaskać i całować, chcąc w
jakiś sposób, pocieszyć, a poczciwa ciotka Sally robiła to samo. Ale, biedaczki, były tak
załamane, przerażoąe i wytrącone z równowagi, że nie wiedziały, co począć. Dla Tomka było
to okropne i mało brakowało, a kto wie, czy nie padłby tknięty jakimś paraliżem na samą
tylko myśl, że być może wpakował swego wuja w tysiąckroć większe kłopoty niźli
dotychczasowe i że na pewno nigdy by do tego nie doszło, gdyby to właśnie on nie miał
ambicji, żeby okryć się sławą, i gdyby pozostawił te zwłoki w spokoju, podobnie jak wszyscy
inni. Ale po pewnym czasie jakby trochę ochłonął i powiedział:
— Wuju Silasie, nie mów tego więcej. To niebezpieczne, a ponadto nie ma w tym nawet
cienia prawdy.
Ciotka Sally i. Benny były mu bardzo wdzięczne, ze wygłosił takie właśnie słowa i
powiedziały to samo, lecz staruszek kiwał tylko głową, smutno i beznadziejnie, a łzy jak
groch toczyły mu się po policzkach. I w końcu powiedział:
— Nie... ja to zrobiłem. O, biedny Jubiter... Nikt inny, tylko ja!
Aż strach było tego słuchać. Ale on ciągnął swoje, opowiadał o wszystkim i mówił, że
wydarzyło się to właśnie tego dnia, kiedy myśmy z Tomkiem tu przyjechali... tuż przed
zachodem słońca. Powiedział, że Jubiter bardzo mu dokuczał i nie dawał spokoju, a on tak się
rozwścieczył, jakby zupełnie coś go opętało. Złapał kij i z całej siły uderzył go w głowę, i
Jubiter zwalił się jak długi. A potem bardzo się przeraził, zrobiło mu się przykro; ukląkł więc
i podźwignął mu głowę, błagał, aby doń przemówił i powiedział, że żyje. I niebawem Jubiter
przyszedł jakoś tam do siebie, lecz gdy zobaczył, kto podtrzymuje mu głowę, od razu zerwał
się jak oparzony, przesadził płot, pognał do lasu i zniknął. Dlatego wuj miał nadzieję, że
chyba jednak zanadto go nie uszkodził.
— Ale, dalibóg — mówił — to tylko śmiertelny strach pomnożył jego siły, bo oczywiście
potem na pewno zaraz osłabł. Położył się więc w zaroślach, gdzie nie było nikogo, kto by mu
pomógł, i wkrótce skonał.
Po czym wuj znowu zapłakał, nachmurzył się bardzo i powiedział, że teraz jest mordercą,
nosi na sobie piętno Kainowe i okrył hańbą całą swoją rodzinę, ale oto wszystko wyszło na
jaw i stryczek go nie minie. Lecz Tomek zaprzeczył:
— Nie, nic nie wyjdzie na jaw. Przecież wuj go n i e zabił. Jedno takie uderzenie by go
nie zakatrupiło. Musiał to zrobić kto inny.
— Ależ skąd — powiedział wuj Silas. — Właśnie ja to zrobiłem, nikt inny. No bo któż
inny mógłby mieć coś przeciwko niemu?
Popatrzył na nas, jak gdyby z odrobiną nadziei, że któryś z nas poda nazwisko kogoś, kto
mógłby żywić urazę do tamtego nieszkodliwego szaraczka, ale — rzecz jasna — na nic się to
nie zdało. Przyłapał nas co się zowie, bo przecież niczego takiego nie mogliśmy powiedzieć.
Poznał się na tym od razu, bo znowu posmutniał i chyba nigdy jeszcze nie widziałem
równie żałosnej i nieszczęśliwej miny. Lecz Tomek wpadł nagle na pomysł i wykrzyknął:
— Ależ, chwileczkę! Ktoś go przecież pochował. A więc...
I nagle umilkł. Wiedziałem dlaczego. Przeszedł mnie zimny dreszcz, gdy usłyszałem, jak
wypowiadał te słowa, bo od razu przypomniałem sobie, że widzieliśmy wuja Silasa
skradającego się tamtej nocy z łopatą. I wiedziałem, że Benny również go spostrzegła, bo
wspominała o tym któregoś dnia. Ale Tomek natychmiast zmienił temat i zaczął błagać wuja
Silasa, by lepiej siedział cicho, a wszyscy pozostali też, bo inaczej się n i e d a. I powiedział
jeszcze, że nie miałoby najmniejszego sensu donosić na samego siebie, więc jeśli tylko wuj
nabierze wody w usta, to nikt o niczym się nie dowie, ale gdyby wszystko wyszło na jaw, a
jemu stałaby się jakaś krzywda, wtedy całej rodzinie z pewnością serca popękałyby z bólu i
również by nic dobrego w ten sposób nie osiągnął. I w końcu wuj Silas przyrzekł, że tak
właśnie postąpi. Wówczas wszyscy poczuliśmy się trochę spokojniejsi i zaczęliśmy robić, co
kto mógł, żeby staruszka cokolwiek rozweselić. Powiedzieliśmy mu, że wystarczy, gdy
będzie teraz milczał, a cała rzecz niedługo się uciszy i wszyscy o niej zapomną. Była mowa i
o tym, że przecież nikt się nie odważy go podejrzewać, nawet w najśmielszych domysłach,
gdyż jest człowiekiem dobrym i łagodnym i taki ma prawy charakter. A Tomek dodał jeszcze,
serdecznie i szczerze:
— Przyjrzyjmy się temu i pomyślmy przez chwilę. Oto wuj Silas, przez wszystkie te lata
pełniący obowiązki kaznodziei — i to na własny koszt; przez cały czas nie szczędzący
wysiłków, aby czynić dobro — także na własny koszt i na wszelkie możliwe sposoby; zawsze
przez wszystkich kochany i szanowany, zawsze taki spokojny i pilnujący wyłącznie własnego
nosa, słowem, ostatni człowiek w całej okolicy, który mógłby komuś wyrządzić jakąś
krzywdę. Wszyscy o tym wiedzą. I podejrzewać go o coś? Hm, bardziej byłoby już
prawdopodobne, że...
— W imieniu prawa stanu Arkansas aresztuję cię pod zarzutem dokonania zabójstwa na
osobie Jubitera Dunlapa! — rozległo się nagle od drzwi. Był to tutejszy szeryf.
Jedna wielka okropność! Ciotka Sally i Benny rzuciły się na wuja płacząc i zawodząc
wniebogłosy, tuliły go i obejmowały; ciotka Sally wołała, żeby szeryf stąd poszedł, bo nigdy
nie odda męża, a więc on go nie dostanie; nawet Murzyni tłoczyli się przy drzwiach i płakali
żałośnie, i... Hm, to już było ponad moje siły, bałem się, że lada moment serce pęknie mi z
żalu, więc... po prostu wyszedłem.
Zabrali go do niewielkiego i dosyć marnego więzienia w miasteczku, a my wyruszyliśmy
wraz z nim, żeby się pożegnać. Tomek był w pierwszorzędnym nastroju i powiedział do
mnie: „Będziemy mieć wspaniałą, cudowną zabawę i będzie na nas czyhać mnóstwo
niebezpieczeństw, a pewnej ciemnej nocy wydostaniemy go stąd, Huck. Podniesie się wtedy
okropna wrzawa i staniemy się sławni." Lecz nasz staruszek odrzucił ten pomysł już w tej
samej chwili, kiedy mu Tomek wyszeptał go na ucho. Powiedział, że nie, że jest przecież jego
obowiązkiem znieść, co tylko prawo mu zgotuje, i że wytrwa w więzieniu do końca, choćby
nawet wszystkie drzwi stały tam otworem. To bardzo rozczarowało Tomka i wprawiło go w
wielkie zakłopotanie, ale musiał się z tym jakoś pogodzić.
Tak czy owak czuł się zobowiązany uwolnić wuja Silasa z więzienia; powiedział ciotce
Sally, że jest to ostatnia rzecz, jaką mogłaby się trapić, gdyż on zrobi co trzeba, nie spocznie
ani w dzień, ani w nocy, wygra tę partię i dowiedzie niewinności wuja. A ona była dla niego
bardzo czuła, dziękowała mu i powiedziała, że wie, iż Tomek naprawdę zrobi wszystko, co
tylko w jego mocy. I powiedziała jeszcze, byśmy pomogli Benny zająć się domem i dziećmi.
A później popłakaliśmy sobie na pożegnanie — wszyscy, ilu nas tylko tam było — i
wróciliśmy na farmę, zostawiając ciotkę w miasteczku. Miała zamieszkać z żoną dozorcy
więzienia i czekać przez miesiąc na proces, wyznaczony na październik.
ROZDZIAŁ Xl
Tomek wykrywa morderców
Tak, to był dla nas wszystkich bardzo trudny miesiąc. Biedna Benny, trzymała się
najlepiej jak tylko mogła, a my z Tomkiem staraliśmy się poprawić nastrój w domu, ale —
mówiąc szczerze — cała nasza robota właściwie szła na marne. Tak samo było w więzieniu.
Chodziliśmy tam codziennie, żeby zobaczyć się ze staruszkiem, lecz to było strasznie ponure,
bo wuj niewiele sypiał, a sporo chodził we śnie, toteż z każdym dniem wyglądał na coraz
bardziej skonanego i przybitego; umysł też mu szwankował, więc wszyscy zaczęliśmy się
bać, że te kłopoty w końcu załamią go i uśmiercą. Lecz kiedy próbowaliśmy go jakoś
nakłonić, żeby czuł się weselszy, to tylko kręcił głową, a raz nawet powiedział, że gdybyśmy
się tak mogli przekonać na własnej skórze, co to znaczy nosić na sobie piętno mordercy,
inaczej byśmy mówili. My z Tomkiem powtarzaliśmy mu stale, że to przecież nie było
morderstwo, a co najwyżej przypadkowe zabójstwo, lecz hasze słowa w ogóle nie trafiały mu
do przekonania; upierał się przy morderstwie i na nic innego ani rusz nie chciał się zgodzić. A
w miarę jak zbliżał się termin rozprawy, to — wyobraźcie sobie — zaczynał całkiem otwarcie
przyznawać się do winy i bajdurzyć, że zaplanował sobie ukatrupić człowieka już o wiele
wcześniej. Do licha, to było okropne, możecie mi wierzyć. Wydawało nam się w końcu, że
wszystko dookoła jest o pięćdziesiąt razy straszniejsze, niż było naprawdę, i że dla ciotki
Sally oraz Benny nie ma już żadnej pociechy. Lecz za to wuj nam przyrzekł, że jeśli tylko
ktoś obcy znajdzie się w pobliżu, nie piśnie ani słowa o tym swoim morderstwie, i bardzo nas
tym ucieszył.
Tomek Sawyer przez cały ten miesiąc okropnie łamał sobie głowę, próbując obmyślić
jakieś wyjście dla wuja Silasa, toteż w niejedną noc nie pozwalał mi zasnąć aż do rana, tyle
mitręgi go to kosztowało, ale w żaden sposób nie mógł trafić na właściwą drogę. Co do mnie,
to byłem zdania, że właściwie mógłby już sobie dać spokój, bo cała ta historia wyglądała tak
smutno, że czułem się kompletnie załamany. Ale on — nie. On ślęczał nad tym cały czas,
wciąż coś planował, obmyślał i łamał sobie głowę.
Lecz w końcu nadszedł dzień procesu i wszyscy razem stawiliśmy się w sądzie. Sala była,
rzecz jasna, zapchana aż po brzegi. Biedny wuj Silas! Wyglądał raczej na nieboszczyka niż na
żywą osobę; był teraz chudy, żałosny, a oczy zapadły mu gdzieś w głąb. Benny siedziała po
jednej jego stronie, ciotka Sally po drugiej i, przeokropnie zmartwione, zasłaniały twarze
woalkami. Za to Tomek siadł sobie przy naszym adwokacie i do wszystkiego, oczywista,
musiał wtrącać swoje trzy grosze. Adwokat mu na to pozwolił, a sędzia tak samo. Czasami
Tomek wcale nie dopuszczał mecenasa do głosu i to nie było nawet takie złe, bo nasz
adwokat był tylko takim tam sobie błotnym żółwiem z zabitej dechami dziury, a nie jurystą z
prawdziwego zdarzenia. Należał raczej do tych, co to uciekając przed deszczem, wpadliby
wprost pod rynnę, że się tak wyrażę.
Zaprzysiężono przysięgłych, a później wstał... no, ten, proroku... prokurator i zaczął
gadać jak najęty. Palnął straszliwą mowę przeciwko wujowi, w czasie której nasz staruszek aż
jęczał i postękiwał, a Benny i ciotka Sally rozpłakały się na dobre. Zupełnie nas zatkało,
gdyśmy usłyszeli, jak o n widzi sprawę całego morderstwa, tak bardzo się to różniło od
opowieści wuja. Mówił, że zamierza tutaj udowodnić, iż dwóch wiarygodnych świadków
widziało na własne oczy, jak wuj Silas zabił Jubitera Dunlapa, że zrobił to umyślnie, a w
chwili, gdy uderzył go pałką, powiedział, że chce go zabić. A później widzieli, jak ukrywał
Jubitera w krzakach i widzieli także, że Jubiter był martwy jak głaz. Zaciągnął go jeszcze na
pole tytoniowe, na co jest również świadectwo tamtych dwóch. Mówił, że wuj Silas zjawił się
tam później, w samym środku nocy, żeby zakopać zwłoki, a pewien człowiek widział, jak on
to robił.
No cóż, powiadam sobie, biedny stary wuj Silas pewnie łgał ile wlezie, bo sądził, że nikt
go przy tym nie spostrzegł, a nie mógł przecież dopuścić, żeby ciotce Sally i Benny serca
pękły z bólu. No i miał rację.. Co do mnie, to też bym tak nałgał i tak zrobiłby każdy, kto by
miał choć trochę litości, żeby oszczędzić im nieszczęścia i smutku, za które w żaden sposób
nie ponosiły winy. Wszystko to razem sprawiło, że nasz adwokat zupełnie się rozkleił, a
Tomek na krótką chwilę dał się zbić z pantałyku, tyle że zaraz potem czym prędzej wziął się
w garść i robił minę, jak gdyby niczym się nie przejmował-. Ale ja tam wiem, że tak cźy
inaczej martwił się jak diabli. A ludzie... O mocny Boże, zupełnie jakby kto wsunął kij w
mrowisko!
I kiedy tamten prawnik powiedział już przysięgłym, co chce udowodnić, usiadł i zaraz
zaczął maglować swoich świadków.
Wpierw wezwał ich wszystkich, aby poświadczyli, ile to złej krwi zdążyło się
nagromadzić pomiędzy wujem Silasem a zamordowanym; ażeby opowiedzieli o tym, jak wuj
Silas, raz albo i dwa razy, groził Jubiterowi, i o tym, że ten stan rzeczy ciągle się pogarszał, aż
w końcu wszyscy zaczęli o tym gadać, a denat to nawet lękał się o swoje życie i mówił dwom
albo trzem z nich, że nie da głowy za to, czy wuj Silas pewnego pięknego dnia gdzieś go nie
zaciuka.
Tomek i nasz adwokat zadali im parę pytań, ale to nic nie dało, bo trzymali się tego, co
powiedzieli już wcześniej.
Potem wezwali Lema Beebe, który zajął miejsce dla świadków. Przypomniałem sobie
zaraz, jak to Lem z Jimem Lane przechodzili tam właśnie wtedy i rozmawiali o pożyczeniu
psa czy czegoś innego od Jubitera Dunlapa, a potem tamtą historię z latarnią i jeżynami, i
jeszcze później Billa i Jacka Withersów, którzy również akurat tamtędy przemaszerowali,
gadając o Murzynie, co ukradł worek ziarna wujowi Silasowi. I wreszcie pomyślałem o
naszym starym kompanie, który się napatoczył mniej więcej o tej samej porze i bardzo nas
przeraził... Tak, on był teraz tutaj i cackano się z nim jak z jajkiem, bo głuchoniemy i obcy, i
ustawiono mu nawet krzesło tuż przy barierce, żeby mógł sobie wygodnie usiąść i założyć
nogę na nogę, podczas gdy inni stali w takim ścisku, że ledwie mogli oddychać. I wszystko to
zaraz przyszło mi do głowy, dokładnie tak, jak było wtedy, w nocy, i od razu zrobiło mi się
smutno, bo pomyślałem też sobie, jak bardzo do tamtej pory było przyjemnie i jak kiepsko
zrobiło się potem.
Lem Beebe, zaprzysiężony, powiedział: — Tamtego dnia, to znaczy drugiego września,
szedłem sobie właśnie z Jimem Lane, a było to tuż przed Zachodem słońca, i nagle
usłyszeliśmy jakąś głośną rozmowę, tak jakby ktoś się z kimś kłócił. I kiedy podeszliśmy już
zupełnie blisko, tak że od tamtych dzieliły nas tylko krzaki leszczyny (te wzdłuż ogrodzenia),
usłyszeliśmy, jak jeden głos powiedział: „Mówiłem ci już nie raz, że w końcu cię zabiję", a
my rozpoznaliśmy, że to był głos oskarżonego. I potem zobaczyliśmy, jak pałka tylko
śmignęła nad krzakami i zaraz opadła w dół, gdzie już nie było nic widać, tylko o coś łupnęła,
a później było jeszcze słychać dwa albo trzy jęki. Podkradliśmy się cicho do miejsca, skąd
można było coś zobaczyć, a tam leżał Jubiter Dunlap, już zabity, a ten tu oskarżony stał nad
nim z pałką w garści; no, a później zaciągnął nieboszczyka w krzaki i ukrył go tam. No to my
pochyliliśmy się nisko, tak żeby nas nie zobaczył, i odeszliśmy.
Ech, to było okrutne. Wszystkim, kiedy to usłyszeli, zupełnie jakby krew zastygła w
żyłach, a gdy Lem mówił, na sali zrobiło się tak cicho, jak gdyby nie było w niej w ogóle
żywej duszy. A kiedy skończył, wszyscy nabrali powietrza w piersi, zaczęli ciężko wzdychać
i spoglądali po sobie, jakby chcieli powiedzieć: Czy to nie straszne? Czyż to nie zupełny
koszmar?
Lecz właśnie wtedy wydarzyło się coś, co mnie zadziwiło. Przez cały czas, kiedy pierwsi
świadkowie mówili o złości, groźbach i tak dalej, Tomek Sawyer był pełen wigoru i czaił się
do skoku, by potem ruszyć na nich, zrobić wszystko, co tylko się da, by złapać ich na
krętactwie i podważyć zeznania. Więc gdy wystąpił Lem i nawet ani słowa nie pisnął o tym,
że przecież rozmawiał z Jubiterem i chciał od niego pożyczyć psa, byłem przekonany, że i
tym razem pochwyci go w krzyżowy ogień pytań, a później on i ja pójdziemy na miejsce dla
świadków i ujawnimy wszystko, o czym wtedy mówili razem z Jimem Lane. Lecz kiedy mu
się przyjrzałem już w parę chwil później, przebiegł mnie zimny dreszcz, Tomek pogrążył się
teraz w głębokiej zadumie, najgłębszej, jaką sobie można wyobrazić, i mogłoby się zdawać,
że błądzi teraz myślami o całe mile stąd. Nie słyszał ani słowa z tego, co mówił Lem Beebe i
mimo że tamten już skończył, tkwił w dalszym ciągu po uszy w tym swoim zamyśleniu. Nasz
adwokat szturchnął go w bok, a wtedy Tomek przyjrzał mu się zaskoczony i powiedział: —
Niech pan przesłucha świadka, jeśli pan sobie życzy. A teraz proszę zostawić mnie w
spokoju, muszę coś sobie przemyśleć.
Do diaska, to już było ponad moje siły. Nie mogłem w żaden sposób tego zrozumieć. A
Benny i jej matka... och, wyglądały jak śmiertelnie chore, tak się tym wszystkim truły.
Uchyliły nieco woalek i próbowały jakoś pochwycić jego spojrzenie, lecz to i tak na nic się
nie zdało, bo ja sam nie mogłem się z nim porozumieć. A potem nasz wymoczek zaczął
maglować świadka, ale niewiele mogło być z tego pociechy, bo spartolił robotę.
Potem wezwali Jima Lane, a on opowiedział kubek w kubek tę samą historię. Tomek też
wcale go nie słuchał, tylko siedział i łamał sobie głowę, znów oddalony o całe mile stąd. Więc
nasz wymoczek raz jeszcze ruszył sam do boju i wyszedł z niego równie przegrany jak za
poprzednim razem. Prowoku... no, ten, prokurator wyglądał na bardzo zadowolonego, ale
sędzia zdawał się być oburzony. Bo widzicie, Tomek miał tutaj odwalać taką samą robotę jak
normalny prawnik, no, powiedzmy, że prawie, bo zgodnie z przepisami stanu Arkansas
oskarżony ma prawo dobrać sobie kogo tylko zechce, żeby pomagał 'adwokatowi w obronie, i
Tomek wpierw namówił wuja Silasa, aby go jakoś wkręcił do tej sprawy, a teraz po prostu
wszystko knocił i widać było, że sędziemu wcale się to nie podoba.
A nasz wymoczek zdobył się tylko na tyle, że zapytał Lema i Jima:
— Dlaczego nie poszliście i nie zawiadomiliście o tym kogo trzeba?
. 217
— Baliśmy się, że jeszcze i nas w to wplączą. A poza tym wybieraliśmy się właśnie w dół
rzeki na polowanie, i to na cały tydzień. Ale jak tylko wróciliśmy do domu i powiedzieli nam,
że szukają ciała, opowiedzieliśmy wszystko Brace'owi Dunlapowi. .
— Kiedy to było?
— W sobotę wieczorem, dziewiątego września. A wtedy zabrał głos sędzia:
— Szeryfie, proszę zaaresztować obu świadków jako podejrzanych o współudział w
morderstwie.
Prowokurator, czy jak mu tam, zerwał się z miejsca, bardzo zdenerwowany, i
wykrzyknął:
— Wysoki Sądzie! Protestuję przeciwko podobnym...
— Siadaj — powiedział sędzia, wyjął swój nóż myśliwski i położył go przed sobą na
pulpicie. — Więcej szacunku dla Wysokiego Sądu!
Więc tamten zrobił, jak mu kazano. I wezwał Billa Withersa.
Bill Withers, zaprzysiężony, zeznał co następuje: — W sobotę, drugiego września, a było
już pod wieczór, szedłem sobie wraz z moim bratem, Jackiem, obok pola oskarżonego i wtedy
zobaczyliśmy jakiegoś człowieka, który coś dźwigał na plecach. Obaj myśleliśmy, że to
któryś z Murzynów, co właśnie ukradł zboże, tyle że nie byliśmy tego pewni. Dopiero później
przyszło nam do głowy, że przecież ten mężczyzna musiał taszczyć drugiego, a temten zwisał
mu z pleców tak jakoś bezwładnie, więc myśleliśmy, że na pewno się spił. I tego, który go
niósł, poznaliśmy po chodzie; był to pastor Silas. Umyśliliśmy też sobie, że pewnie znalazł na
drodze urżniętego jak bela Sama Coopera, bo zawsze go próbował nawrócić na dobrą drogę, i
teraz taszczy go do domu.
Wszyscy zadrżeli ze zgrozy, bo pomyśleli sobie o biednym wuju Silasie dźwigającym
zamordowanego na swoje pole tytoniu, właśnie w to miejsce, gdzie później wygrzebał go
pies, tyle tylko że na twarzach nie było widać zbyt wielkiego współczucia, a nawet
usłyszałem, jak jakiś drań powiedział:
— Jeszcze się nigdy z czymś takim nie spotkałem, żeby ktoś miał aż tyle zimnej krwi, no
bo tak wlec ze sobą trupa, żeby go zakopać, jak jakieś padłe bydlę... A do tego pomyśleć, że
to kaznodzieja.
Tomek wciąż tylko myślał nad czymś i myślał, i wcale nie zwracał uwagi na to, co się
działo, więc nasz adwokat dobrał się zaraz do świadka i zrobił, co tylko mógł, choć mógł
naprawdę niewiele. Później miejsce dla świadków zajął jeszcze Jack Withers i opowiedział
dokładnie to samo, co Bill.
Za to po nim przyszedł Brace Dunlap; wyglądał bardzo żałośnie, nieomal płakał.
Wszędzie wokół dały się słyszeć szepty i nagłe poruszenie; wszyscy nadstawili ucha, a wiele
kobiet powtarzało:
— Ach, biedak, cóż to za nieszczęście — i widać było, że niejedna ociera łzy z oczu.
ęBrace Dunlap, zaprzysiężony, zeznał co następuje: — Już od dłuższego czasu trapiłem
się bardzo z powodu mego biednego brata, ale nie .sądziłem, że sprawy stoją aż tak źle, jak on
to przedstawiał, bo jakoś nie mogłem uwierzyć, że ktoś zdobyłby się na to, żeby ukrzywdzić
takie biedne i nieszkodliwe stworzenie (do licha, dałbym głowę, że Tomek poruszył się
nieznacznie, lecz później znów zrobił minę, jakby go coś rozczarowało) i wiecie, nawet nie
przyszłoby mi na myśl, że zrobi to właśnie kaznodzieja — bo to przecież wydaje się zupełnie
nieprawdopodobne — więc jakoś nie brałem sobie tego do serca, toteż teraz nigdy, przenigdy
nie zaznam już spokoju, bo gdybym wtedy uczynił inaczej, mój biedny brat byłby teraz ze
mną, zamiast leżeć tam, w ziemi, okrutnie zamordowany. A przecież on nikomu w życiu nie
wszedł w drogę... — Tu jakby głos mu się załamał, toteż odchrząknął i odczekał chwilę, póki
nie odzyska mowy. Ludzie dookoła wypowiadali teraz same litościwe słowa, a kobiety
płakały; zrobiło się bardzo cicho, zupełnie pogrzebowo, a wuj Silas, biedactwo, wydał
głęboki jęk, tak że go wszyscy słyszeli. Natomiast Brace ciągnął dalej: — W sobotę, drugiego
września, nie wrócił do domu na kolację. Po jakimś czasie trochę się tym zaniepokoiłem i
wysłałem do domu oskarżonego jednego z Murzynów, ale wrócił i powiedział, że Jubitera
tam nie ma. Więc zdenerwowałem się jeszcze bardziej i nie mogłem znaleźć sobie miejsca.
Położyłem się do łóżka, ale nie potrafiłem zasnąć; późną nocą wstałem i poszedłem do domu
kaznodziei i kręciłem się przez jakiś czas w pobliżu, mając nadzieję, że spotkam tam mojego
biednego brata, choć wcale nie wiedziałem, że on już pozbył się^ wszystkich swych kłopotów
i przepłynął na tamten, lepszy brzeg. — Tu znowu głos uwiązł mu w gardle, a prawie
wszystkie kobiety wybuchnęły teraz głośnym szlochem. Zaraz jednak rozpoczął na nowo: —
Ale to wszystko na nic się nie zdało, więc w końcu wróciłem do domu i próbowałem
cokolwiek się przespać, choć mi się nie udało. Upłynął dzień lub dwa, wszyscy bardzo się
zaniepokoili, zaczęli mówić o pogróżkach tego tu oskarżonego i jakoś przypadł im do gustu
pomysł, którego ja nie mogłem brać poważnie: że mój brat już nie żyje. A więc szukali
wszędzie i próbowali odnaleźć jego ciało, ale ponieważ nic im z tego nie wyszło, dali sobie
spokój. Dlatego też uwierzyłem, że brat na pewno musiał gdzieś wyjechać, bo chciał mieć
trochę swobody, i że wróci, kiedy jego kłopoty same jakoś przybledną. Lecz dziewiątego, w
sobotę, już późnym wieczorem, Lem Beebe i Jim Lane przyszli do mnie do domu i
powiedzieli wszystko... Opowiedzieli mi o tym całym straszliwym morderstwie i wtedy o
mało serce mi nie pękło. I wtenczas przypomniałem sobie także coś, co do mnie wcześniej w
ogóle nie dotarło, ponieważ ludzie mówili, że oskarżony chodzi ostatnio we śnie i robi różne
inne bezsensowne rzeczy, wcale nie zdając sobie z tego sprawy. I powiem wam, co mi się
wtedy nagle przypomniało. W tamtą straszną sobotę, późną nocą, kiedy to snułem się wokół
domu Silasa, taki zgnębiony i trapiony zmartwieniem, traf sprawił, że zaszedłem na sam skraj
pola tytoniowego i wtenczas usłyszałem taki dziwny dźwięk, jak gdyby ktoś rył łopatą w
piaszczystym gruncie. Toteż podszedłem ostrożnie bliżej, zerknąłem przez pędy winoro'śli,
które zwisały ze sztachet ogrodzenia, i zobaczyłem tam oskarżonego, jak przerzucał łopatą
—.taką na długim stylisku — ziemię do wielkiej jamy, wypełnionej już prawie po brzegi.
Wprawdzie stał do mnie plecami, ale księżyc świecił na tyle jasno, że rozpoznałem go po tym
starym fartuchu z zielonego rypsu, z białą łatą pośrodku pleców, co to wyglądał, jakby ktoś
rzucił w niego śnieżną kulą. Grzebał człowieka, którego zamordował.
I Brace opadł ciężko na krzesło, łkając i zalewając się łzami, a wszyscy zebrani w sali
zawtórowali mu zawodzeniem i płaczem, powtarzając: — Ach, to okropne!... To straszne!
Zapanowało takie poruszenie, że człowiek nie słyszał nawet głosu własnych myśli. I nagle, ni
stąd, ni zowąd, pośród tego wszystkiego rozległ się jeszcze głos wuja Silasa, który — biały
jak prześcieradło — wykrzyknął:
— To prawda! Słowo w słowo! Zabiłem go, i to zupełnie z zimną krwią!
Mocny Boże, ale ich zamurowało! Wszyscy zerwali się na nogi wściekle wlepiając wzrok
w wuja Silasa, ażeby go jak najlepiej widzieć; sędzia walił w stół swoim młotkiem, a szeryf
krzyczał na cały głos: — Spokój! Proszę o spokój... W sądzie należy zachować porządek!
A nasz staruszek stał tak przez cały czas, zupełnie roztrzęsiony, z płonącymi oczyma; nie
patrzył nawet na swoją żonę i córkę, które chwytały go za ramiona błagając, aby się uspokoił.
Odtrącał je jak mógł i wołał, że nareszcie oczyści swą czarną duszę z grzechu zbrodni, że
zrzuci z siebie ten ciężar, który go przytłacza, bo nie utrzyma go już na swych barkach ani
godziny dłużej! I zaraz też rozpoczął swoją straszliwą opowieść; mówił jak opętany, a
wszyscy wpatrywali się w niego wybałuszając oczy, sędzia, przysięgli, adwokat i kto tylko
tam był, wraz z Benny i ciotką Sally, których serca już chyba wykrwawiły się teraz do'reszty.
A Tomek Sawyer — tam do diaska! — nawet nie raczył spojrzeć w jego stronę. Ani razu... po
prostu siedział z oczyma wlepionymi w coś zupełnie innego, sam nawet nie wiem w co. A
nasz staruszek szalał, wyrzucał z siebie słowa niczym strumień ognia:
— Tak, to ja go zabiłem! To ja ponoszę winę! Lecz nigdy w życiu ani mi nawet w głowie
nie postało, żeby go zranić albo wyrządzić jakąś inną krzywdę, i to pomimo wszystkich tych
tutaj łgarstw o moich pogróżkach pod jego adresem. Tak było aż do -chwili, kiedy uniosłem
pałkę... bo wtedy serce całkiem mi zlodowaciało! Wówczas odeszła z niego wszelka litość,
toteż zadałem cios tak, aby go zabić! W jednej, jedynej chwili stanęły mi przed oczyma
wszystkie moje krzywdy, wszystkie zelżywe słowa, jakimi nieboszczyk wraz ze swym bratem
łajdakiem ciągłe mnie obrzucali, a także i to, że zmówili się obaj, ażeby mnie oczernić,
zniesławić przed innymi moje dobre imię, a wreszcie przywieść do jakiegoś czynu, który
mógłby mnie zniszczyć wraz z całą rodziną, choć ta — klnę się na Boga! — nigdy nie
wyrządziła im najmniejszej choćby szkody. A wszystko to wskutek niecnej zemsty. I sami
powiedzcie, za co? Ponieważ to niewinne i czyste dziewczę, moja córka, którą widzicie tu, u
mego boku, nie chciała poślubić bogatego, bezczelnego i nieokrzesanego tchórza, Brace'a
Dunlapa, co to jeszcze przed chwilą lał fałszywe łzy nad losem swego brata, choć naprawdę
wcale o niego nie dbał (tu zobaczyłem, że Tomek Sawyer aż podskoczył; tym razem ani chybi
był zadowolony). Dlatego w owej chwili, o której wam mówię, zapomniałem o Bogu,
rozpamiętując tylko gorycz' mego serca i — oby Stwórca wejrzał na moją skruchę! —
zadałem tamtemu cios, pragnąc go uśmiercić. Lecz w tej samej sekundzie przyszło mi gorzko
żałować swego czynu — ach, jakże straszne jęły mnie trapić wyrzuty! — aliści pomyślałem o
nieszczęsnej rodzinie, o tym, że m u s z ę zatrzeć ślady przestępstwa, i to ze względu na nią. I
rzeczywiście ukryłem zwłoki w zaroślach, aby w stosownym czasie zawlec je na pole tytoniu,
gdzie później, ciemną nocą, zjawiłem się z łopatą i...
W tejże samej chwili Tomek zerwał się na równe nogi i wykrzyknął:
— Te r a z już wiem! — i skinął wujowi dłonią; ach, nawet w takiej chwili dostojny i
elegancki jak zawsze. I powiedział:
— Siadaj, wuju! Tak, dokonano morderstwa, lecz ty do niego nie przyłożyłeś ręki!
Cóż, moi drodzy, teraz dla odmiany można by nawet usłyszeć odgłos rzuconej na podłogę
szpilki. I wuj Silas klapnął, jakby ogłuszony, znów na swoje miejsce, lecz ciotka Sally i
Benny nawet nie zdały sobie z tego sprawy, gdyż wpatrywały się w Tomka z otwartymi
ustami, nie wiedząc o bożym świecie. I wszyscy zebrani w sali robili to samo. Jak żyję, nie
widziałem jeszcze tylu ludzi równie oszołomionych i zbitych z tropu ani tylu par oczu tak
bardzo wybałuszonych, niezdolnych nawet mrugnąć powieką. A wtedy Tomek powiedział
najzupełniej spokojnym tonem:
— Wysoki sądzie, czy mogę prosić o głos?
— Na Boga, ależ tak... Mów dalej! — powiedział sędzia, też tak zaskoczony, że
właściwie nie wiedział, co począć.
Wówczas Tomek wstał z miejsca, odczekał sekundę lub dwie — a wszystko po to, by
osiągnąć większy efekt, jak on to nazywa — i wreszcie zaczął swoje, jak zawsze spokojny i
opanowany:
— Od jakichś dwóch tygodni na froncie tego gmachu wisi mały afisz, oferujący dwa
tysiące dolarów nagrody za dwa wielkie brylanty skradzione w St. Louis. Te brylanty są warte
dwanaście tysięcy dolarów. Ale na razie niech to nie obciąża zbytnio uwagi państwa, póki do
tego .nie dojdę. A teraz o samym morderstwie. Powiem wam o nim wszystko, tak jak to się
stało, powiem, kto jest zabójcą, w ogóle podam także wszystkie niezbędne szczegóły.
Widać było teraz, jak wszyscy sadowią się wygodnie i nadstawiają uszu.
— Ten oto człowiek, Brace Dunlap, który wylewał przed chwilą krokodyle łzy po swoim
zmarłym bracie, choć ten, jak dobrze wam wiadomo, obchodził go tyle co zeszłoroczny śnieg,
pragnął poślubić tę oto tutaj młodą dziewczynę, lecz ona go nie chciała. Toteż powiedział
wujowi Sila-sowi, że jeszcze tego pożałuje. Wuj Silas zdawał sobie sprawę z jego szerokich
barów, a także-ze swojej nader mizernej postury, dlatego wiedział, jak niewielką ma szansa,
gdyby przyszło co do czego. Więc bardzo się tym trapił, był ciągle zalękniony i robił, co tylko
mógł, aby tamtego jakoś sobie zjednać i udobruchać; przyjął nawet na farmę jego brata-
ladaco, Jubitera, i wypłacał mu dniówki, choć z tego powodu musiał wszystkiego skąpić
własnej rodzinie. Jubiter zaś dokładał wszelkich starań, aby uknute przez Brace'a plany nie
chybiły celu: obrażał wuja Silasa,,nękał i drażnił, chciał go doprowadzić do tego, aby
wyrządził mu w końcu jakąś krzywdę, zyskując sobie samemu niesławę u ludzi. I tak też się
stało. Wszyscy zwrócili się przeciw wujowi, rozpowiadając o nim najbezecniejsze rzeczy, a to
powoli raniło mu serce... Tak, bo truł się i martwił do tego stopnia, że często sprawiał
wrażenie obłąkanego.
W ową sobotę, która przyniosła nam tyle kłopotów, dwaj spośród obecnych tu na sali
świadków, Lem Beebe i Jim Lane, istotnie przechodzili obok tego miejsca, gdzie wuj Silas
pracował z Jubiterem w polu. I to tylko jest prawdą, bo reszta ich opowieścf to zwyczajne
kłamstwa. Nie, nie słyszeli, żeby wuj Silas groził Dunlapowi, że go zabije, nie mogli słyszeć
odgłosu uderzenia pałką, nie mogli także widzieć żadnych zwłok ani tego, jak wuj Silas
ukrywał coś w krzakach. Spójrzcie no teraz na nich.,. siedzą tam i żałują swojej usłużności,
tego, że tak ochoczo zaprzedali swe własne języki... A w, każdym razie z pewnością będą
żałować, zanim jeszcze skończę.
Tego samego wieczoru, w sobotę, Bill i Jack Witherso-nowie rzeczywiście widzieli, jak
jakiś człowiek dźwigał gdzieś drugiego. Tyle z ich słów jest prawdą, bo reszta — to łgarstwa.
Wpierw pomyśleli, że to jakiś Murzyn, który ukradł wujowi worek ziarna... Przyjrzyjcie się,
jak głupie mają teraz miny, gdy widzą, że ktoś podsłuchał, o pzym wówczas mówili. A
wszystko to dlatego, że dowiedzieli się z czasem, kim był ten mężczyzna; sami wiedzą
najlepiej, dlaczego zeznawali tutaj pod przysięgą, że wzięli go wówczas za wuja Silasa ze
względu na jego chód, choć to nie było prawdą, a przysięgając wiedzieli już, że skłamią.
Ów człowiek, który w słabym świetle księżyca zobaczył, jak grzebano zwłoki na polu
tytoniowym — rzeczywiście to widział. Tyle że tym grabarzem wcale nie był wuj Silas. Bo
on dokładnie w tym czasie leżał w swoim łóżku.
Teraz, nim przejdę dalej, chciałbym was jeszcze zapytać o jedną drobną rzecz. Czy nie
zauważyliście przypadkiem, że ludzie, gdy nad czymś usilnie myślą lub gdy są skłopotani,
prawie zawsze nie wiedzą, co począć z rękami albo też sami nie zauważają, co robią ich
dłonie? Niektórzy głaszczą się po brodzie, inni drapią się po nosie, a jeszcze inni w szyję,
kręcą dewizką lub szarpią guziki. Zdarzają się i tacy, co wówczas kreślą palcem jakąś figurę
lub gryzmoł; na policzku, pod brodą i pod wargą. Ja sam tak robię. Gdy się czymś niepokoję,
martwię lub gdy się nad czymś głęboko zastanawiam, rysuję wówczas palcem duże „V"... i w
połowie przypadków nawet nie zauważam i nie wiem, że to robię.
To było wprost nieprawdopodobne. Bo i mnie coś takiego się zdarza, tylko że ja kreślę
wtedy duże „O". I zobaczyłem, że ludzie kiwają głowami, jak gdyby chcieli powiedzieć: „No,
tak, w rzeczy samej".
— A więc, wracam do sprawy. Tego samego dnia — choć nie, to było jeszcze
poprzedniej nocy — przy Nabrzeżu Flaglera, czterdzieści mil stąd w górę rzeki, zacumował
parowiec. Była wtedy burza i padało jak nie wiem co. Na pokładzie przebywał pewien
złodziej i miał przy sobie te dwa ogromne brylanty, o których mowa w obwieszczeniu
wiszącym na drzwiach sądu; wymknął się jakoś na brzeg ze swoją podręczną torbą, dał nura
w mrok i burzę, ponieważ liczył, że dotrze cały i zdrowy do tego miasteczka. Ale miał na
statku dwóch kompanów, którzy się tam ukryli, i wiedział, że gdy tylko nadarzy się pierwsza
okazja, tamci jak hic go zamordują i zabiorą brylanty, gdyż wszyscy trzej maczali palce w ich
kradzieży, a teraz on sam je porwał i uciekł.
Nie upłynęło nawet dziesięć minut, gdy jego kamraci zorientowali się, że prysnął, więc
wyskoczyli na brzeg i popędzili za nim. Prawdopodobnie odkryli jego ślady przy świetle
zapałek. Tak czy inaczej, tropili go przez całą sobotę, sami trzymając się przy tym na uboczu,
lecz przed zachodem słońca tamten mężczyzna przyszedł do kępy sykomor, tej obok pola
wuja Silasa, ażeby wyjąć z torby jakieś przebranie i włożyć je, zanim odważy się pokazać tu,
w mieście... I, zauważcie, zrobił to ledwie w krótką chwilę po tym, jak wuj Silas uderzył
pałką w głowę Jubitera Dunlapa... gdyż rzeczywiście go uderzył.
Lecz już po chwili tamci dwaj złodzieje spostrzegli, że ich kompan wślizguje się
pomiędzy sykomory, więc wyskoczyli z krzaków i ruszyli w ślad za nim.
Dopadli go i zatłukli na śmierć.
Tak, bo mimo iż wrzeszczał i wył wniebogłosy, zdołali go ukatrupić. Ale dwaj inni
ludzie, przechodzący tą drogą, usłyszeli ów rwetes i pobiegli ku kępie — dokąd tak czy
inaczej zmierzali — więc na ich widok tamtych dwóch rzezimieszków rzuciło się do ucieczki
mając ich wciąż na karku, ponieważ obaj przybysze ścigali ich co sił w nogach. Lecz upłynęła
może minuta lub dwie — i teraz ci dwaj nowi, ścigając złodziei, wśliznęli się na powrót w
kępę sykomorów.
I cóż tam takiego zrobili? Zaraz wam to wyjaśnię. Znaleźli przebranie, które ten złodziej
wydobył ze swej torby podróżnej, i jeden ż przybyłych mężczyzn przyodział się w nie.
Tu Tomek przerwał na chwilę, by bardziej wzmocnić efekt, a potem stwierdził, powoli i
dobitnie:
— Mężczyzną, który włożył przebranie zabitego, był sam.,. Jubiter Dunlap!
— O Boże! — jęknęli wszyscy, kto tylko był na sali, a wuj Silas' z wrażenia chyba
całkiem oniemiał.
— Tak, to był Jubiter Dunlap. Nie umarł, jak sami widzicie. Bo tamci dwaj ściągnęli
zmarłemu buty, ażeby obuć go w stare i poszarpane buty Jubitera, buty nieboszczyka zaś —
włożył Jubiter Dunlap. A później Jubiter Dunlap pozostał tam, gdzie był, natomiast tamten
drugi odciągnął zwłoki w pole. I potem, już po północy, przemknął się chyłkiem do domu
wuja Silasa, zdjął z kołka jego stary, zielony chałat — który zawsze tam wisiał, pomiędzy
domem a kuchnią — założył go na siebie, a potem ukradł jeszcze łopatę o długim stylisku i
poszedł w zagony tytoniu pogrzebać nieboszczyka. Tomek przerwał i stał w milczeniu przez
dobre pół minuty. Lecz wkrótce podjął na nowo:
— No, a jak państwo sądzicie? Kim był zamordowany? Był to... sam J a k e Dunlap, ten
włamywacz, dawno już tu uznany za zaginionego!
— Na Jowisza!
— Za to mężczyzną, który go pochował, był B r a c e Dunlap, jego rodzony brat!
— Wielkie Nieba!
— A teraz jak uważacie, kim jest ten tutaj oto budzący litość przygłupek, który przez cały
czas udaje głuchoniemego przybłędę? Toż to J u b i t e r Dunlap!
O, do kata! Podniosła się taka wrzawa i wszyscy wyli tak głośno, że jak długo żyjecie, nie
widzieliście chyba jeszcze takiego zamieszania. A Tomek podbiegł teraz do Jubitera, zerwał
mu okulary i sztuczne bokobrody i teraz nikt nie wątpił, że oto ma przed sobą nieboszczyka
we własnej osobie. Lecz był on żywy, żywy jak każdy z tutaj zgromadzonych! A ciotka Sally
i Benny zaczęły zaraz płakać, ściskać, całować i dusić wuja Silasa, i do tego robiły to z takim
zapałem, że w jego biednej głowie z pewnością wszystko się teraz poplątało, pokopało i
pokręciło do reszty, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, a to już trochę za wiele. Lecz cała
sala poczęła niebawem wołać:
— Tomasz Sawyer! Tomasz Sawyer! Zamknijcie się wreszcie wszyscy i pozwólcie mu
mówić! No, dalej, Tomku Śawyerze!
To sprawiło, że Tomek Sawyer poczuł się niczym ryba w wodzie, bo przecież zawsze aż
stawał na głowie, byle tylko być ważną osobistością i bohaterem w pełnym tego słowa
znaczeniu, jak on to nazywał. Więc kiedy wszystko się uciszyło, powiedział:
— Niewiele już tego zostało, chyba jeszcze tylko ta jedna sprawa. Kiedy ten drugi
mężczyzna, Brace Dunlap, który tak bardzo zatruł życie i pomieszał rozsądek wujowi
Silasowi, stwierdził, że wuj niemal do reszty postradał już zmysły i uderzył tamtego nicponia,
jego brata, dostrzegł w tym swoją szansę. Jubiter popędził do lasu, aby się tam ukryć i sądzę,
że miał za zadanie wymknąć się stamtąd nocą, czmychnąć z okolicy. Wówczas Brace
sprawiłby, że wszyscy by uwierzyli, iż to właśnie wuj Silas go zabił i ukrył gdzieś jego ciało.
To by wuja zniszczyło; musiałby wynieść, się z tych stron... a może nawet sam by się
powiesił, trudno to przewidzieć. Lecz kiedy tam, pośród sykomor, odnaleźli swego zabitego
brata — nie rozpoznając go zresztą, bo tak był zmasakrowany — stwierdzili, że mogą zrobić
coś lepszego: przebrać ich obu, pogrzebać Jake'a, ale za jakiś czas odkopać go znowu, w
odzieniu Jubitera, a później jeszcze przekupić Jima Lane i Billa Withersa i jeszcze paru
innych, aby , złożyli pod przysięgą jakieś kłamliwe, choć wygodne zeznania — co też się
zresztą stało. I teraz siedzą tutaj, a powiedziałem im przecie, że będą mieli raczej niewyraźne
miny, zanim skończę, i takie właśnie mają.
Hm, a więc ja, wraz z tym tu oto Huckiem Finnem, płynęliśmy tym samym parowcem co
złodzieje i nieboszczyk " opowiedział nam wszystko o diamentach; powiedział również, że
tamci dwaj przy pierwszej lepszej okazji na pewno go zamordują, toteż chcieliśmy mu
pomóc, o ile tylko będzie to w naszej mocy. Podążaliśmy właśnie ku kępie sykomor, kiedy
dobiegły nas stamtąd odgłosy tego mordu. Lecz wybraliśmy się tam również wczesnym
rankiem po burzy, gdyż mimo to mieliśmy nadzieję, że jednak nikt nie został wówczas zabity.
Ale gdy ujrzeliśmy tego tu Jubitera Dunlapa, jak paradował wszędzie w przebraniu, w którym
przecież miał chodzić J a k e, wzięliśmy go wpierw za Jake'a, tym bardziej że gulgotał
zupełnie jak głuchoniemy, co także było zgodne z wcześniejszą umową.
Ja i Huck wyruszyliśmy na poszukiwanie zwłok, choć wszyscy inni już tego zaniechali, i
znaleźliśmy je. Byliśmy wówczas z tego bardzo dumni, niemniej wuj Silas ogromnie nas
zadziwił mówiąc, że to właśnie on uśmiercił tego człowieka. Więc dla odmiany zrobiło nam
się wtenczas bardzo przykro, że znaleźliśmy to ciało, i postanowiliśmy zrobić wszystko, co
tylkto w naszej mocy, aby ocalić wuja od stryczka. A była to niezwykle trudna sprawa, gdyż
wuj za nic nie chciał nam pozwolić wykraść się' z więzienia, tak jak to już raz zrobiliśmy w
wypadku naszego starego Jima.
Przez cały miesiąc robiłem, co mogłem, aby wymyślić jakiś sposób na wyratowanie wuja,
lecz jakoś nić nie chciało mi przyjść do głowy. Toteż kiedy przyszliśmy tu dzisiaj do sądu,
miałem w głowie kompletną pustkę i nie wierzyłem w istnienie jakiejkolwiek szansy. Ale po
pewnym czasie zobaczyłem coś, co dało mi bardzo wiele do myślenia... Ot, taki sobie
drobiazg, lecz to coś, samo przez się, jeszcze nie wystarczało, by zyskać zupełną pewność,
gdyż należało rzetelnie uporządkować myśli, a przede wszystkim — bardzo uważnie patrzeć.
Dlatego, choć udawałem głęboką zadumę, musiałem jednocześnie bacznie wszystko
obserwować. No i po pewnym czasie, jakżeby inaczej, gdy już wuj Silas wyczerpał swój stek
bredni, jakoby własnoręcznie zabił Jubitera, znów spostrzegłem to coś, a wtedy zerwałem się
z miejsca i pomyślałem sobie, że pora kończyć sprawę, albowiem Jubiter Dunlap siedzi tu,
przede mną. Poznałem go po tej rzeczy, którą zwykł często robić, a którą ja dobrze
zapamiętałem. Zapamiętałem to będąc tu rok temu.
Znów zrobił przerwę i rozmyślał przez dłuższą chwilę, pewnie szykując nowy efekt .'—
to było dla mnie jasne. Później odwrócił się, tak jakby zamierzał już zejść z podwyższenia, i
oświadczył, niby to całkiem spokojnym i obojętnym tonem:
— No cóż, sądzę, że to już wszystko.
Do diaska! Chyba jeszcze nigdy nie słyszeliście takiego wycia! A dobiegało ono teraz z
całej sali.
— Co on takiego robił? Stój tam, gdzie stoisz, ty mały wcielony czorcie! Cóż to, wydaje
ci się, że wolno ci najpierw doprowadzić człowieka do zupełnej gorączki, a potem odejść i
nic? C o on właściwie robił?
No i sami widzicie, to było właśnie to, ten cały jego efekt! Bo tak naprawdę nie dałby się
przecież teraz zwlec z podestu nawet parą wołów.
— Och, nic wielkiego — powiedział w końcu. — Zauważyłem, że trochę się
podenerwował, kiedy usłyszał, iż wuj Silas sam sobie kładzie stryczek na szyję przyznając się
do morderstwa, którego przecież nie popełnił. A później już, z minuty na minutę, wpadał w
coraz to większe nerwy. Więc przyglądałem mu się bacznie, udając przy tym, że wcale na
niego nie patrzę... I nagle ni stąd, ni zowąd palce jakoś tak dziwnie mu-się rozbiegały, a
później odruchowo uniósł lewą dłoń do policzka i pocierał go kciukiem, kreśląc przy tym
znak krzyża. No, a wówczas go miałem!
Ech, teraz cała sala zaczęła krzyczeć, wrzeszczeć, tupać i eo sił klaskać w dłonie, a
Tomek Sawyer był taki dumny i taki szczęśliwy, że właściwie nie wiedział, co ze sobą
począć.
A wtedy sędzia spojrzał znad swego pulpitu i zapytał:
— Mój chłopcze, a więc byłeś świadkiem wszystkich opisanych tu faktów tego
przedziwnego spisku, a następnie tragedii?
— O, nie, Wysoki Sądzie, niczego nie widziałem.
— Nic z tego nie widziałeś? Przecież opowiedziałeś nam tutaj wszystko, po kolei, tak
jakbyś to oglądał własnymi oczyma. Jak ty to właściwie zrobiłeś?
A Tomek odrzekł z niewzruszonym spokojem i swobodą:
— Och, ja, Wysoki Sądzie, po prostu bacznie śledziłem fakty i zeznania, składając to czy
owo w jedną całość. Ot, zwyczajny kawałek roboty detektywa; każdy by to potrafił.
— Też coś! Nawet dwóch łudzi na milion nie potrafiłoby tego dokonać! Jesteś wprost
wyjątkowym chłopakiem.
A wówczas sala znów się rozwrzeszczała i urządziła Tomkowi jeszcze jedną owację, on
zaś — cóż, nie oddałby pewnie tego wszystkiego nawet za całą kopalnię srebra. Potem sędzia
zapytał:
— Ale czy jesteś pewien, że przedstawiłeś nam tę jakże dziwną historię w zupełnej
zgodzie z prawdą?
— Całkowicie, Wysoki Sądzie. Oto Brace Dunlap — jeżeli zechce się ważyć na takie
ryzyko, to niech zaprzeczy, powie, że nie brał w tym udziału, a przyrzekam, iż rychło
pożałuje, że cokolwiek mówił... Lecz cóż, sami widzicie, że -w ogóle się nie odzywa.
Podobnie jego brat oraz tych czterech świadków, którzy nałgali tu ile wlezie i dostali godziwą
zapłatę — też milczą jak zaklęci. A co się tyczy wuja, to raczej nie" widzę sensu, aby go w to
mieszać, bo ja bym mu nie wierzył nawet pod przysięgą!
Tak, moi drodzy, cała sala ryknęła gromkim śmiechem i nawet sędzia też sobie
pofolgował. A Tomek był po prostu wniebowzięty. Kiedy już wszyscy ucichli, spojrzał na
sędziego i oświadczył:
— Wysoki Sądzie, tu na sali jest złodziej. —- Złodziej?
— Tak jest, Wysoki Sądzie. I ma przy sobie brylanty wartości dwunastu tysięcy dolarów.
Dalibóg, ale zawrzało! I wszyscy zaczęli krzyczeć:
— Kto to jest? Który to? Wskaż go zaraz! A sędzia powiedział:
— Wskaż go, mój chłopcze. Szeryfie, proszę go natychmiast aresztować. Kto to taki?
I Tomek wskazał:
— To ten, cudem zmartwychwstały Jubiter Dunlap. I znowu ten sam grzmiący wybuch
zdumienia i emocji,
a Jubiter, który i tak już ledwie się trzymał z wrażenia, tym razem skamieniał ze
szczętem. Po czym nagle przemówił, z trudem tłumiąc płacz:
— No, nie, to już zwykłe kłamstwo! Wysoki Sądzie, to przecież nie w porządku, ja już
bez tego jestem w poważnych tarapatach! Na tamte rzeczy zgoda... to Brace mnie namówił,
pouczył, co mam robić i jeszcze obiecał, że któregoś dnia stanę się bogaty. Zrobiłem to, co
zrobiłem, i teraz mi bardzo przykro i wszystkiego żałuję, ale wcale nie kradłem żadnych tam
diamentów i nie mam ich przy sobie. Zęby mnie coś na miejscu, jeżeli tak nie jest. Niech
mnie szeryf obszuka, a wtedy się okaże.
A Tomek powiedział:
— Wysoki Sądzie, może to jednak nieładnie nazywać go złodziejem i chyba się trochę
zagalopowałem. On rzeczywiście ukradł te brylanty, choć tak naprawdę wcale o tym nie
wiedział. Ukradł je swemu bratu, JakeWi, gdy tamten leżał martwy. Bo Jake wcześniej skradł
je tamtym dwóm złodziejom, ale Jubiter nie wiedział, co robi, i obnosił się tu z nimi przez
calutki miesiąc. Tak jest, Wysoki Sądzie, ma przy sobie kamienie warte dwanaście tysięcy
dolarów... To przecież cała fortuna, podczas gdy on pałęta się co dnia jak ostatni nędzarz. To
prawda, Wysoki Sądzie, on ma je teraz przy sobie.
Sędzia rozkazał:
— Zrewidować go, szeryfie!
Cóż, moi drodzy, szeryf obszukał go z góry na dół, wszędzie, gdzie się dało. Sprawdził
kapelusz, skarpetki, szwy odzienia i buty, i w ogóle wszystko — a Tomek tylko stał zupełnie
spokojnie, czyhając na ten swój jeszcze jeden efekt. Wreszcie szeryf dał za wygraną, wszyscy
zrobili mocno zawiedzione miny, a Jubiter powiedział:
— No i co? A nie mówiłem? Wtedy sędzia stwierdził:
— Coś mi się zdaje, że tym razem, synu, musiałeś się pomylić.
I wówczas Tomek zrobił taką minę, jak gdyby myślał nad czymś z całej siły, drapiąc się
przy tym w głowę. Po czym uniósł wzrok i powiedział, na nowo ożywiony:
— Ach, teraz już wiem! Na śmierć o tym zapomniałem. Co oczywiście było zwykłym
kłamstwem.
I zaraz dodał:
— Czy może ktoś z państwa byłby taki uprzejmy i pożyczył mi mały, taki całkiem
maleńki śrubokręcik? Wiesz, Jubiterze, dokładnie taki sam, jaki był w torbie twego brata,
którą zwędziłeś. Ale chyba go tutaj ze sobą nie przyniosłeś?
— Nie, nie przyniosłem. Nie był mi ' potrzebny do szczęścia i komuś go tam dałem.
— A to dlatego, że nie wiedziałeś, do czego może służyć.
Jubiter zdążył już na powrót się obuć, lecz kiedy potrzebne narzędzie dotarło wreszcie
nad głowami tłumu, Tomek zażądał:
— Oprzyj stopę tu, na tym krześle.
Ukląkł i zaczął odkręcać blaszkę od obcasa, a wszyscy zgromadzeni śledzili jego ruchy. I
gdy wreszcie wydobył wspaniały diament i uniósł go do góry, a ten zabłysnął, rozjarzył się
płomieniem i trysnął na wszystkie strony jaskrawym słonecznym światłem, ludziom po prostu
dech zaparło w piersi. Jubiter zaś wyglądał tak jakoś żałośnie i nieszczególnie, że pewnie
niczego podobnego dotąd nie widzieliście. Dalipan! Na pewno myślał teraz o tym, że mógłby
przecież nawiać, stać się człowiekiem bogatym i całkiem niezależnym, gdzieś bardzo daleko
stąd, gdyby tak jakimś cudem przyszło mu do głowy, po co właściwie w torbie był ten cały
śrubokręt.
O, tak, gdyby zgarnąć to wszystko do kupy, była to bardzo emocjonująca chwila i na
Tomka runęły całe tony chwały. Sędzia zabrał diamenty, stanął za swoim stołem,
odchrząknął, uniósł okulary nad czoło i powiedział:
— Zatrzymam je na razie i powiadomię prawowitych właścicieli, a kiedy już po nie
przyjdą, będzie dla mnie wówczas prawdziwym zaszczytem wręczyć ci owe dwa tysiące
dolarów, bo zasłużyłeś sobie na tę nagrodę... Tak, zasłużyłeś sobie na najgorętsze i
najszczersze wyrazy podziękowania tej oto społeczności, między innymi i za to, żeś uchronił
pokrzywdzoną i niewinną rodzinę przed ruiną i hańbą, żeś ocalił prawego i szlachetnego
człowieka od śmierci godnej zbrodniarza, a ponadto także z tej przyczyny, że ujawniłeś
nędzne matactwa okrutnego i plugawego łajdaka, gotując mu niesławę i karę przewidzianą
przez prawo!
Ach, kochani, brakowało tam tylko orkiestry dętej, żeby tak coś nagle zagrała, bo wtedy
byłby to chyba najuroczystszy moment, jaki ktokolwiek mógłby sobie wymarzyć. I Tomek
Sawyer też był tego zdania.
Potem już tylko szeryf zakuł w kajdanki Brace'a Duri-lapa i całą jego bandę, no i po
jakimś czasie, następnego miesiąca, sędzia wytoczył im proces i całe towarzystwo
powędrowało do pudła. I wszyscy znów zaczęli tłumnie nawiedzać mały, stary kościółek
wuja Silasa i tacy byli dlań czuli i mili dla całej rodziny, że wprost o mało nie wyłazili ze
skóry. Wuj Silas znów zaczął dla nich wygłaszać te swoje straszliwie nudne, bełkotliwe i
najbardziej pokiełbaszone nauki, jakie tylko świat widział, i tak każdemu potrafił zamieszać
w głowie, że po czymś takim mało który z wiernych był w stanie trafić-w biały dzień do
domu. Ale ludzie udawali, że są to najbardziej celne, najznakomitsze i najwspanialsze
kazania, jakie można sobie wyobrazić, toteż siedzieli tam i ronili łzy wzruszenia, z miłości i z
litości. Tyle że mnie, dalibóg, przenikały od tego zaraz zimne dreszcze i chwytały drgawki, a
mózg kurczył mi się zupełnie i twardniał jak orzech. Lecz właśnie te kazania sprawiły, że
staruszkowi rozum powrócił z wolna do czaszki i wuj był już potem równie zdrowy na
umyśle jak dotąd, co — jeśli się nie mylę — nie jest chyba jednak przesadną pochwałą. Tak
więc cała rodzina żyła sobie szczęśliwie niczym te ptaszki w gniazdku i chyba nikt nie mógł
być bardziej od nich kochający i wdzięczny, gdy szło o Tomka Sa-wyera. To samo okazywali
zresztą i mnie, choć ja właściwie niczego tu przecież nie dokazałem. A kiedy już wreszcie
nadeszły te dwa tysiące dolarów, Tomek odpalił mi połowę, o czym nikomu nic nigdy nie
pisnął, co mnie wcale nie dziwi, bo na tyle go znam.
Posłowie
I oto Czytelnik — bądź to młody adresat tej książki, bądź też ów znacznie starszy,
sięgający po nią za sprawą miłych wspomnień lektury dzieciństwa, a może nawet własnych,
ho, ho! też nie lada jakich przygód w wieku iluś tam lat — dobrnął do kresu ostatniego
spotkania z bohaterami znanego cyklu powieściowego Marka Twaina, z Tomkiem i Huckiem.
Cokolwiek dojrzalszymi niż w dwóch wcześniejszych powieściach, lecz nadal dysponującymi
(w przypadku Tomka) równie „pokiełbaszoną" fantazją i żądzą nowych, jakże szaleńczych
przeżyć, lub też -4- w wypadku Hucka — pełnych głębokiego umiłowania niczym nie
skrępowanej łotrzykow-skiej swobody i ochoczo wyrażających zgodę na udział w
ucieleśnianiu wszelkich łobuzerskich pomysłów. Byle było ciekawie i byle coś się działo...
Niemniej, powiadam, jest to spotkanie ostatnie. Mark Twain bowiem nic więcej już o ich
przygodach nie pisał. A przynajmniej nic więcej nie ukazało się drukiem.
Z góry zakładam, iż Czytelnik zna przygody obu bohaterów zawarte w dwóch
poprzednich książkach: w Przygodach Tomka Sawyera i w Przygodach Hucka, gdyż obie
miały u nas ogromną liczbę wydań, wchodząc na'trwałe do repertuaru literatury
młodzieżowej. Żywię także nadzieję, że ich popularność nieprędko przeminie. Lecz jeśli
czytający te słowa ma jeszcze w tej mierze zaległości, gorąco zachęcam do co rychlejszego
nadrobienia ich. A także do lektury trzeciej książki, tematycznie związanej z obiema
wcześniej już wymienionymi, mianowicie Życia na Missisipi, gdzie można się przekonać, iż
sporo przeżyć i faktów zawartych w „cyklu Tomka" wiąże się z doświadczeniami i
przeżyciami samego Marka Twaina; że rozliczne realia powieściowe nie są li tyko fikcją
literacką. I źe dotyczy to zarówno szeregu postaci (ot, choćby nawet starego pijaczyny,
Jimmy'ego Finna, ojca Hucka), jak i szeregu zdarzeń, na przykład wypadków „porywania"
wolnych skądinąd Murzynów.
Mark Twain — poza wspomnianym już autobiograficznym Życiem na Missisipi —
doczekał się znacznej liczby monografii i opracowań. Dlatego też nie zamierzam się zbytnio
rozwodzić na temat sylwetki samego autora. Jednakże, gwoli porządku, nie od rzeczy chyba
będzie przypomnieć pewne dane z jego życia.
Mark Twain (a właściwie Samuel Langhorne Clemens, 1835-1910) urodził się w
miejscowości Florida w stanie Missouri. W wieku dwunastu lat, wskutek śmierci ojca,
zmuszony był przerwać naukę i podjąć pracę zarobkową. Terminował w niewielkiej drukarni
w miasteczku Hannibal nad Missisipi, gdzie zamieszkał już od roku 1840, dokładnie w tym
samym, które dostarczyło punktu wyjścia dla przygód Tomka i Hucka. To ono stanowiło
wspaniały pierwowzór amerykańskiej prowincji, wychodzącej ze swego pionierskiego okresu,
gdzie życie toczyło się już raczej powolnym nurtem i gdzie przybycie jakiejkolwiek nowej,
nieznanej osoby urastało do rangi sensacji towarzyskiej. Później, w swych zarobkowych
wędrówkach, dotarł nawet do Nowego Jorku i Filadelfii. Ale niebawem znów powrócił do
Hannibal, aby na kilka lat urzeczywistnić swe dziecięce marzenia: zostać pilotem statków
kursujących po Missisipi — podówczas głównej arterii komunikacyjnej Stanów
Zjednoczonych — między St. Louis a Nowym Orleanem. Okres ten, jako już się rzekło,
opisał w książce Życie na Missisipi (Life on the Missi-ssippi) wydanej w roku 1883. Ale na
tym nie koniec: w swej bogatej karierze życiowej był również poszukiwaczem złota w
Nevadzie, by wreszcie,, w San Francisco, zająć się dziennikarstwem i literaturą, co niebawem
przyniosło mu znaczny rozgłos jako autorowi wyjątkowo ostrych satyrycznie nowel i
humoresek. Zresztą prowadził bardzo ruchliwy żywot; odwiedził Europę, bawił przez jakiś
czas na Hawajach. I bardzo wiele pisał, w tym zresztą wiele utworów, nazwijmy to,
„dorosłych".
Jednakże największą sławę przyniosły mu z czasem powieści przygodowe dla młodzieży.
Ale czy tylko dla młodzieży? Wszak chyba nie bez racji spora część znawców przedmiotu
uważa Przygody Hucka (The Adventures oj Huckelberry Finn, 1884) za niezwykle ważne
wydarzenie w dziejach rozwoju całej nowoczesnej literatury amerykańskiej. A skądinąd
chronologicznie i tematycznie wcześniejsze Przygody Tomka Sawy era (The Adventures of
Tom Sawyer, 1876) kryją w sobie tyle ciętych i finezyjnych aluzji do cech ówczesnej
prowincjorialnej społeczności czy do pew-nego rodzaju gustów estetycznych, że wywołują
uśmiech również na twarzy dorosłych czytelników. To samo odnosi się zresztą do dwóch
innych znanych utworów powieściowych, tym razem o tematyce historycznej: Królewicz i
żebrak (The Prince and the Pauper, 1882) oraz JanKes na dworze króla Artura (A
Connecticut Yankee in King Arthur's Court, 1889).
Dwie zaprezentowane tutaj opowieści: Tomek Sawyer za granicą (Tom Sawyer Abroad) i
Tomek Sawyer detektywem (Tom Sawyer Detective), wydane zostały w ojczyźnie Autora w
latach 1894 i 1896. A zatem ujrzały światło dnia już po Przygodach Hucka i — wnosząc z
przedstawionych tam faktów (np. ponowne odwiedziny u wuja Silasa w Arkansas) — akcja
ich rozgrywa się dopiero w jakiś czas po wydarzeniach związanych z uwalnianiem czarnego
Jima. Toteż dość trudno byłoby ustalić dokładny wiek bohaterów w jednej i drugiej
opowieści. Nie to jest jednak najistotniejsze. Sądzę bowiem, iż ważniejsza jest sama geneza
tych utworów, pobudki, .jakie spowodowały ich napisanie.
W Życiu na Missisipi Mark Twain stwierdza: „Kiedy byłem chłopcem, moi koledzy w
naszym małym osiedlu Hannibal w stanie Missouri na zachodnim brzegu Missisipi mieli
jedną ambicję: zostać marynarzem na rzecznym parowcu. Mieliśmy jeszcze inne ambicje, ale
te były tylko przelotne (...) Od czasu do czasu miewaliśmy nadzieję, że jeżeli będziemy żyć i
będziemy grzeczni, Pan Bóg pozwoli nam zostać piratami. Ambicje te gasły jedna po drugiej,
ale ambicja zostania marynarzem na rzecznym statku nie opuszczała nas nigdy".
I chyba o to po prostu chodziło. Nadbrzeżne miasteczko Hannibal jako punkt wyjścia i
powrotu dla chłopięcych marzeń! Mark Twain w wieku cokolwiek dojrzalszym zre-' alizował
część swych wcześniejszych ambicji: został pilotem prowadzącym rzeczne parostatki. Nie
sposób było jednak cofnąć się w pełni do okresu dzieciństwa. Toteż Twain usiłował ziścić
swe tęsknoty w formie powieściowej, za sprawą literackich postaci Tomka i Hucka,
nakazując im żywić te same pragnienia i myśleć takimi samymi kategoriami, jakie były jego
udziałem o dobre trzydzieści lat wcześniej.
Tylko skąd wziął pomysł, aby nakazać trójce przyjaciół — Tomkowi, Huckowi i
czarnemu Jimowi — lecieć przedziwnym balonem aż do Afryki i przeżyć tam zupełnie
nieprawdopodobne przygody, które — na tle tych następnych, zupełnie już niemal
realistycznych, zawartych w drugiej opowieści — moglibyśmy dziś określić bardziej
współczesnym mianem science fiction? Wydaje mi się, że Marka Twaina nie interesowała
raczej zbytnio czysta futurologia i fantastyka. Proszę zważyć, iż nawet nie wgłębia się zbytnio
w zasady funkcjowania owego nader „futurologicznego" jak na tamte czasy balonu. Podobnie
jak i nie ignorancja nakazała mu w tak beztroski sposób uprościć kwestię powrotu z Afryki do
domu, owej błyskawicznej wyprawy po fajkę Tomka. Być może autor, skądinąd bezlitosny
szyderca i prześmiewca, zdolny wykpiwać choćby nawet wpływ romansów historycznych
Walter Scotta na mentalność i gusta swoich amerykańskich współczesnych, przemycił tu
dodatkową szyderczą „szpileczkę", aluzję do Juliusza Verne'a i jego licznych, choć
1
urokliwych uproszczeń natury geograficzno-technicznej, rozsianych szczodrą ręką od Pięciu
tygodni w balonie po Wokół księżyca. Być może... Lecz najprawdopodobniej po prostu chciał
na kartach swej opowieści jeszcze raz móc myśleć i odczuwać tak samojak Tomek i Huck, jak
nastolatek z Hannibal w stanie Missouri. Żywić te same ambicje... Nie chodziło mu więc
raczej o ścisłe realia, gdyż zastanawiał się głównie nad tym, jak w paru ,określonych, choć
nieprawdopodobnych wręcz sytuacjach reagowałby jego typowy niegdysiejszy rówieśnik z
amerykańskiej prowincji. Taki, który śnił o zostaniu marynarzem na bocznokołowcu,
zaludniał dzięki swej wyobraźni otaczający go świat piratami, bandytami i postaciami z
krainy widm i zjaw, który wreszcie był święcie przekonany, iż zamulona, błotnista woda z
ojczystej Missisipi stanowi „najlepszy w świecie" napitek, a fajka z kaczana —
najwykwintniejszy przybór do palenia. Cóż... Dla takiego właśnie chłopaka powrót balonem z
Afryki do Hannibal zdawałby się zapewne sprawą nader mało skomplikowaną. Ot,
zwyczajnie, lecieć prosto jak strzelił, dotrzeć do brzegów Ameryki, odnaleźć Wielką Rzekę,
żeglować parę tysięcy stóp ponad jej nurtem, tu skręcić na wschód, ówdzie na zachód i pilnie
baczyć, by nie przegapić miasteczka. I tyle. Proste, niczym zjedzenie pajdy kukurydzianego
placka!
Natomiast druga opowieść, Tomek Sawyer detektywem, owa — nazwijmy to — bardziej
realistyczna? — ta zdaje się jakby wychodzić naprzeciw pragnieniom odbiorcy, który
zakończył właśnie lekturę Przygód Hucka, „uwolnił" już wraz z naszymi bohaterami Jima,
przeczytał końcowe zdania o dalszych awanturniczych planach Tomka i pyta: A co dalej?
6
Przekład Zofii Siwickiej.
No cóż, Mark Twain zadbał o ciąg dalszy. Tyle że wraz z tą drugą wizytą w Arkansas i
rozwikłaniem tam detektywistycznej zagadki przygody Tomka i Hucka po prostu dobiegły
kresu. Choć niezupełnie, albowiem nadal stanowią one swoisty kanon literacki, inspirują
twórców mniej lub bardziej udanych adaptacji filmowych, a nade wszystko — wyobraźnię
szerokich rzesz czytelników. O ile wiem, chłopcy z Hannibal i okolic po dziś dzień kultywują
tradycje obu bohaterów, urządzając doroczne wyprawy na „bezludną wyspę", gdzie —
odziani w malownicze postrzępione stroje — bawią się w piratów, łowią ryby i przeżywają
swą własną wielką przygodę. Choć sądzę, że obecnie, u schyłku wieku XX, to już chyba
jednak nie to samo, co niegdyś.
Na zakończenie godziłoby się wyjaśnić jeszcze jedną sprawę. Otóż Tomek Sawyer za
granicą ukazuje się w niniejszym wydaniu po raz pierwszy. Natomiast opowieść druga,
Tomek Sawyer detektywem, ukazała się po polsku już w roku 1903, atoli pod dość
staroświecko dziś brzmiącym tytułem Tom Sawyer ajentem śledczym. Zważywszy jednak, że
z początkiem wieku sztuka translatorska nie zawsze stała na obecnym poziomie i, zwłaszcza
w dziedzinie powieści przygodowej, częstokroć — miast tłumaczyć — opowiadano po prostu
utwór „własnymi słowami", zarówno Wydawca jak i tłumacze zdecydowali się na'publikację
tej części przygód Tomka we współczesnej wersji przekładowej.
Andrzej Nowak