Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
STANISŁAW GOSZCZURNY
Morze nie odda ofiar
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
Powieść ta jest osnuta na tle wydarzeń prawdziwych. Nie jest to jednak wierna relacja ani do-
kumentalne sprawozdanie. Nazwiska bohaterów, nazwy statków i postaci pozostałych osób oraz
ich zachowanie – są nieprawdziwe, a jedynie tło głównego dramatu wzięte zostało z życia.
Jest to opowieść o ludzkiej tragedii, której sprawcą było bezlitosne morze.
Tym, którzy już nigdy nie wrócą
do macierzystego portu.
Autor
5
Rozdział pierwszy
1
– Dobrze, że pan tak szybko przyjechał.
– Połączenie lotnicze jest dobre – wzruszył ramionami.
– Dwudziesty wiek – roześmiał się gospodarz.
– Niech to cholera! Jeszcze wczoraj byłem w górach. Depesza, nagłe wezwanie, manatki
do walizki i po urlopie. – Był wyraźnie zły. Gospodarz, niewysoki pulchny mężczyzna, z do-
broduszną okrągłą twarzą i oczami patrzącymi jakby trochę drwiąco, a trochę ze współczu-
ciem, pokiwał głową.
– Nie takie to znów rzadkie – powiedział. – Sam pan wie, kapitanie.
– Ale po dwóch latach pływania bez przerwy mogliby dać mi trochę oddechu – złościł się
kapitan. – Człowiek dziczeje, dzieci go nie poznają, żona nie wie, że ma męża. Pan sobie wy-
obraża co ona czuła, kiedy po paru zaledwie dniach wczasów przyszło to wezwanie?
– Wyobrażam sobie, jak pan klął – uśmiechnął się gospodarz.– No, ale co zrobić? Stało
się. Zdarzył się ten nieszczęśliwy wypadek i musiałem zażądać nowego kapitana.
– No dobra – kapitan sapnął jakby odczuł ulgę po tym wybuchu rozżalenia. – Jestem,
obejmę statek i nie ma
o czym gadać.
Podczas całej tej rozmowy obaj stali naprzeciw siebie w niewielkim pokoju-biurze przed-
stawiciela armatora rybackiego. Gospodarz widać uznał, że wstęp mają za sobą, bo jakby
przypominając sobie o obowiązku gościnności powiedział:
– Niechże pan kapitan siada. Tak od razu zaczęliśmy gadać, że o wszystkim zapomniałem.
Zaraz dam kawę. Proszę zdjąć kożuszek, tu ciepło. Może kieliszek koniaku?
– Dziękuję – kapitan siadł, ale kożuszka nie zdjął, tylko go rozpiął. – Niech pan sobie nie
robi kłopotu – powstrzymywał krzątającego się gospodarza. Ale ten wiedział, co do niego
należy. Wyjął z barku płaską butelkę i pękate kieliszki. Z dużą wprawą napełnił je do połowy
brązowym płynem.
– Zdrowie pańskie – uniósł kieliszek. – Za dobry rejs i pełne ładownie.
Kapitan skinął głową, wypił łyk, postawił kieliszek i zapalił podanego przez gospodarza
papierosa.
– No dobra – powiedział. – Do rzeczy. Jak statek?
– W porządku. Prawie gotowy do wyjścia. Za parę godzin może pan iść na łowisko.
– Załoga?
– W komplecie. Kubiak to dobry chief, zadbał o wszystko. Jak się zdarzyło to nieszczęście
kapitanowi Majowi, objął statek i do tej chwili tam rządzi.
– Kubiak? Jerzy Kubiak? – w głosie kapitana było coś więcej niż zdziwienie. W każdym
razie nie ucieszyła go wiadomość, że Kubiak jest chiefem na statku, który ma objąć. Zaintry-
gowany gospodarz spytał odruchowo:
– Pan go chyba zna?
– Nie.
Zapadła niezręczna cisza. Gospodarz czekał na coś więcej, ale kapitan poprzestał na tym
lakonicznym zaprzeczeniu. Po chwili więc, chcąc sprowokować swego rozmówcę, podjął
temat.
6
– Kubiak to stary rybak. Ma kwalifikacje kapitańskie, swoje wypływał...
– Dlaczego zatem nie dano mu dowództwa, tylko mnie ściągnięto z urlopu? – odwrócił
sprawę kapitan, stawiając gospodarza w nieco kłopotliwym położeniu.
– Nie wiem. Zresztą nie moja sprawa – wzruszył wymownie ramionami – o tym decyduje
dyrekcja w Gdyni. Oni prowadzą swoją własną politykę. Ja się do niej nie wtrącam. A co do
Kubiaka, to chyba nie jest w najlepszej formie. Pływa już sporo czasu bez przerwy. Miał zejść
teraz, ale skoro zabrakło kapitana, polecili mu zostać.
– Jasne, musi mnie wprowadzić. Nowy kapitan i nowy chief to trochę za dużo na raz. –
Gospodarz nie mógł się zorientować, czy kapitan drwi, czy mówi poważnie. – W każdym
razie ten rejs odbędziemy razem. A potem?
– Potem musi zejść. Chyba trochę choruje.
Gospodarzowi wydawało się, że kapitan odetchnął z ulgą i jakby poweselał.
Dokończył koniak, zakrył dłonią kieliszek, kiedy gospodarz chciał mu nalać ponownie,
wstał i podszedł do okna.
Biuro przedstawiciela armatora znajdowało się nie w samym porcie. Z okna pierwszego
piętra można było dostrzec tylko budynki portowe, czubki masztów stojących przy nabrze-
żach statków i długi betonowy falochron zamykający wejście od strony otwartego morza.
Dzień był szary, mglisty, chmury wisiały nisko, bure, skotłowane, niewiele różniące się od
powierzchni widocznego stąd dość dobrze morza. Zaraz za falochronem linia horyzontu zle-
wała się, zacierała, jakby niebo i morze łączyły się tam tworząc nieprzyjazną, trudną do prze-
bicia kurtynę. Kapitan widział, jak nad falochronem od czasu do czasu ukazują się białe, nie-
zbyt wysokie wytryski piany, którą wiatr natychmiast zamienia w pył. Nad całym portem wi-
siała nieprzyjemna atmosfera, zdawało się, że wszystko jest lepkie, brudne, szare.
– Nie lubię tego portu – powiedział odruchowo kapitan, stojąc wciąż przy oknie.
– W zimie nie jest tu przyjemnie – zgodził się przedstawiciel armatora. – Latem jeszcze
można wytrzymać, ale jesienią i zimą jest rzeczywiście paskudnie. No i łatwy to on też nie
jest – podszedł do kapitana i stanąwszy ramię w ramię patrzył na port.
– To dlaczego nasz armator trzyma się tej dziury?
– Łowiska blisko. Odbiór ryby bezbłędny, organizacja dobra, warunki finansowe nie naj-
gorsze, to poważne plusy – odparł. – A pan tu pierwszy raz?
– Nie, już bywałem – powiedział kapitan. Odwrócił się od okna, zapiął kożuszek, nałożył
czapkę i sięgnął po walizeczkę. Pójdę, jak mamy dziś jeszcze wyjść w morze, to szkoda czasu.
– Wypada, żebym pana wprowadził na statek – bez przekonania zaofiarował się gospodarz.
– Nie jestem dzieckiem – kapitan uśmiechnął się lekko i wyciągnął dłoń. – Sam trafię, a
przy okazji bez uprzedzenia zobaczę, jak oni tam gospodarują. Do widzenia.
– Jak pan sobie życzy, kapitanie – gospodarz nie wyglądał na zmartwionego. – W każdym
razie wpadnę potem na statek, podrzucę papiery. Kapitanat też zawiadomię, że wychodzicie,
tylko jeszcze ustalimy godzinę.
– Dobrze – kapitan już szedł ku drzwiom. – Niech pan zawiadomi Gdynię, że jestem, ob-
jąłem statek i że wszystko OK.
– Naturalnie – powiedział gospodarz do pleców kapitana, który już opuszczał biuro.
2
Zaraz po wyjściu z budynku uderzył go ten charakterystyczny, silny zapach rybackiego
portu: ostra woń ryb pomieszana z mocnym zapachem bliskiego morza, soli, dymu z pobli-
skich wędzarni i statkowych smarów, które, mimo dość ostrych rygorów portowych, zawsze
jednak jakoś wydostawały się na zewnątrz, tworząc tłuste plamy w basenach i osad na burtach
statków.
7
Pogoda była paskudna. Dopiero teraz, gdy szedł od biura w głąb portu, poczuł w pełni wil-
goć wciskającą się za kołnierz, oblepiającą twarz i sprawiającą, że cały stawał się lepki. Nie-
wielki mrozek był niemal nieodczuwalny, a roztopiony solą i rozjeżdżony kołami licznych
pojazdów śnieg tworzył pod stopami brudną, czepiającą się butów bryję i sprawiał, że stopy
ślizgały się nieustannie w tej lepkiej mazi.
Wielki samochód-chłodnia z wymalowaną na aluminiowych bokach reklamą wyrobów
rybnych przejechał tuż obok niego. Spod kół trysnęła fontanna błota, ochlapując go od stóp
do głów. Zaklął gniewnie, otarł rękawicą bok kożuszka, strząsnął brudny śnieg z walizki i
poszedł dalej.
Przy dość szerokim betonowym nabrzeżu trwała zwykła krzątanina. Wyładowywano becz-
ki ze śledziami, skrzynki pełne ryb w lodzie, w drugą stronę, na statki, wędrował prowiant:
połcie mrożonego mięsa, opakowane w kartony produkty potrzebne w rejsie.
Rozejrzał się przystając. Szukał wzrokiem swego statku. Stało ich bowiem przy nabrzeżu
wiele. Były różne: niektóre duże, kilkudziesięciometrowe, stare i nowe, a nawet zupełnie no-
we, widocznie niedawno wypuszczone ze stoczni. Te ostatnie wyróżniały się białymi nadbu-
dówkami, gładko i równo pomalowanymi burtami; wyglądały jak arystokracja wśród szarej,
roboczej, rybackiej braci.
Nie brakowało też rybackiego drobiazgu: kutrów, trawlerów, czasem starych smoluchów,
biednych i mocno zaniedbanych, którym nie wiadomo jakim cudem wydawano jeszcze ze-
zwolenia na połowy, i nowszych, wygłaskanych, starannie utrzymanych, motorowych, z ante-
nami radarowymi na niewysokich masztach.
Kapitan ogarniał to wszystko wzrokiem stanąwszy z boku, by nie przeszkadzać stale krę-
cącym się pojazdom. Z miejsca, w którym stał, widział cały port. Był to niezbyt wielki pro-
stokątny basen. Od strony lądu ciągnęło się główne nabrzeże, przy którym cumowało najwię-
cej statków. Tam też wznosiły się główne budynki portowe, magazyny, biura firm obsługują-
cych statki, pomieszczenia armatorów, chłodnie, składowiska beczek i skrzynek, poukłada-
nych dość porządnie na szerokiej przestrzeni między statkami a zabudowaniami. Biegła tam
też linia kolejowa, aby ładunki ryb mogły wędrować wprost do chłodzonych wagonów. Sa-
mochody najróżniejszych marek i firm uzupełniały transport portowy.
Tuż przy nim ciągnęło się drugie nabrzeże, wychodzące poza ów basen, który miał przed
sobą. I tu cumowały statki, choć było ich znacznie mniej, bo miejsce to było mniej zaciszne.
Gdy morze silnie atakowało wejście do portu, dochodziła tu niekiedy fala. Dalej, na lewo od
niego, jako przedłużenie owego bocznego nabrzeża, widać było długi, dość wysoki, betonowy
falochron. Załamany pod kątem prostym, zamieniał się jakby w poprzeczne molo dochodzące
aż do miejsca, w którym znajdowały się dwie „główki” oznaczające wejście. Ten falochron
chronił cały port przed atakami morza, za nim była już wielka, niczym nie ograniczona prze-
strzeń wody. Tam była reda, gdzie statki niekiedy musiały czekać na wejście do portu.
Między pierwszym głównym basenem portowym, tym wypełnionym statkami i dość
szczelnie zabudowanym, a owym falochronem, ciągnął się jeszcze jeden betonowy falochron.
Sprawiał on, że cały port był przedzielony na dwie części: tamtą wewnętrzną, cichą, bez-
pieczną, w pełni chronioną od największych nawet fal sztormowych i najsilniejszych podmu-
chów wiatru, i drugą, bliższą morzu, już nie tak szczelnie osłoniętą, ale jednak odgrodzoną
tym długim pasmem betonu od otwartego morza. To był awanport. Tu nie cumowały żadne
jednostki, chyba że w razie ostatecznej konieczności i to nie przy betonowym pirsie, a z boku,
przytulone tak, by od morza idące powiewy lub falowanie nie wyrządziło im szkody. Mowy
nie mogło być, żeby cumowały tam jednostki podczas dni sztormowych, gdyż morze potrafiło
się przedostawać do awanportu i przy wietrze północno-wschodnim lub północnym powodo-
wało dość silną falę. Tu właśnie, w tym awanporcie, po przejściu między główkami z otwar-
tego morza, statki musiały wykonywać zwrot, płynąć czas jakiś w prawo, do końca poprzecz-
nego falochronu i tam ponownie skręcać, tym razem w lewo, już do portu wewnętrznego.
8
Betonowe, palczaste, grube gwiazdobloki chroniły ten pirs przed szczególnie silnymi atakami
fal i dawały gwarancję, że w wewnętrznym basenie będzie spokojnie i bezpiecznie. One też
sprawiały, że choćby była najlepsza pogoda, przy tym poprzecznym betonowym pirsie statki
cumować nie mogły, a kapitanowie podczas manewrów wejściowych woleli trzymać się
środka awanportu.
Ten układ sprawiał, że port nie cieszył się zbyt wielką sympatią, zwłaszcza kapitanów
większych statków, którym trudniej było manewrować w awanporcie i wykonywać aż dwa
zwroty na stosunkowo niewielkiej przestrzeni.
Kapitan wiedział o tym wszystkim, znał ten port, jego zalety i wady. Toteż patrząc teraz
wokół siebie, nie przyglądał się nabrzeżom, falochronom, budynkom portowym i całej tej tak
dobrze mu znanej scenerii. Przenosił wzrok z kadłuba na kadłub starając się odnaleźć statek,
który miał za chwilę objąć i poprowadzić na morze
Nie musiał długo szukać. Przy końcu głównego nabrzeża, tam zresztą, gdzie zwykle sta-
wały jednostki jego gdyńskiego armatora, dojrzał czarny kadłub, znajome nadbudówki, cha-
rakterystyczny komin i mostek. Statek wyróżniał się wyraźnie spośród innych. Był duży,
rzadko który ze stojących w porcie mógł się z nim równać. Na tle rybackich prywatnych ku-
terków i większych łodzi zdawał się być prawdziwym dalekomorskim kolosem. Z daleka też
widać było przy nim ruch: stała ciężarówka wyładowująca zaopatrzenie, bomy wnosiły z na-
brzeża beczki na śledzie i inne ładunki potrzebne do połowów. Widać było ludzi krzątających
się na pokładzie, choć z tej odległości trudno było rozpoznać poszczególne osoby.
Nie namyślając się dłużej i nie zważając już na rozpaćkany śnieg, poszedł szybko w tym
kierunku. Po chwili znalazł się przy burcie statku. Podniósł głowę. Na dziobie widać było
biały duży napis „GDY-79”. Na mostku widniała biała tabliczka z napisem „Prosna”. Ta sama
nazwa z dodatkiem portu macierzystego wypisana była na rufie.
Poczuł się tak, jakby dotarł do domu. W tej chwili nie pamiętał już o tym, że niespodzie-
wanie przerwano mu urlop.
Miał przed sobą s w ó j statek, swoją załogę i wiedział, że jeszcze dziś musi opuścić port i
iść na łowiska.
Odczekał aż większy hiw przejdzie mu nad głową, po czym niosąc swoją walizkę wstąpił na trap.
3
Statek lekko chodził przy nabrzeżu, ale były to ruchy tak nikłe, że mógł je poczuć tylko
ktoś doświadczony, przywykły do życia na morzu. Z pomieszczenia tuż przy trapie wyszedł
człowiek w waciaku i czapce z nausznikami. Zagrodził mu drogę i zapytał twardym, niewiele
mającym wspólnego z angielskim językiem akcentem:
– Yes sir?
– Dobra – kapitan mimo woli uśmiechnął się. – Możecie mówić po polsku.
– O, to dobrze – wachtowy ucieszył się wyraźnie. Zaraz jednak obrzucił przybysza czuj-
nym spojrzeniem. – Pan do kogo?
– W porządku – kapitan zrobił nieokreślony ruch ręką, ale nie podał dłoni rybakowi. – Je-
stem waszym nowym kapitanem.
To zrobiło wrażenie na wachtowym. Nie był przygotowany na widok nowego „starego” w
cywilu. Mimo woli wyprostował się, z twarzy zniknął mu uśmiech.
– Tak, panie kapitanie – bąknął – dzień dobry – dodał i zawiesił głos, nie wiedząc co mó-
wić dalej. Kapitan wybawił go z kłopotu pytaniem:
– Chief na pokładzie?
– Tak jest, panie kapitanie – odparł skwapliwie rybak. – Są wszyscy oficerowie. Starszy
mechanik i...
9
– Dobrze – przerwał mu kapitan. – Nie potrzebujecie podawać mi pełnej listy obecności.
Pytałem tylko o pierwszego.
– Tak jest, zawołać go? – wachtowy całą sylwetką wyrażał gotowość spełnienia każdego
życzenia kapitana. Z tyłu, w korytarzu, ukazała się czyjaś głowa i zaraz zniknęła.
„Oho, już statek będzie wiedział, że jestem” – pomyślał kapitan, a głośno odparł wachto-
wemu:
– Nie trzeba. Powiedzcie mu tylko, żeby za chwilę przyszedł do mojej kabiny.
– Tak jest – rybak powtarzał to jak wojskowy podwładny wobec przełożonego. Kapitan
spojrzał na niego uważniej. Lubił dyscyplinę, cenił i zachowywał dystans między sobą a
podwładnymi, uważał, że poufałość i nadmierne zbliżenie prowadzi do rozluźnienia i sprawia,
że załoga rozłazi się kapitanowi w rękach, a obowiązki wypełnia byle jak. Wiedział, że we
flocie rybackiej znają go jako człowieka surowego, wymagającego bezwzględnego posłu-
szeństwa, a nawet tyrana, który zbyt mocno trzyma ludzi „za mordę”. Nie przejmował się
tym. Sam sobie stawiał wysokie wymagania na służbie i tego samego oczekiwał od załogi.
Niewątpliwie wachtowy musiał to i owo o nim słyszeć. Przemknęło mu więc przez myśl
pytanie: lizus czy służbista? Ale tylko przemknęło; nie zastanawiał się nad tym dłużej uzna-
jąc, że zdąży jeszcze poznać i tego rybaka i całą załogę. Skierował się do drzwi wiodących w
głąb statku. Usłyszał jeszcze za sobą głos:
– Pomogę panu kapitanowi – i poczuł, że wachtowy chce wziąć od niego walizkę.
– Nie trzeba – żachnął się szorstko. – Pilnujcie trapu. – Rybak cofnął się speszony, a kapi-
tan wszedł do wnętrza.
Nie potrzebował przewodnika. Znał te statki. Na takiej samej jednostce jak „Prosna” był
kiedyś pierwszym oficerem, mógł do każdego zakamarka trafić z zawiązanymi oczami. Po-
szedł więc pewnie korytarzem, potem po dość stromych i wąskich schodach wewnętrznych
wspiął się na wyższy pokład i dotarł do drzwi, na których widniała mosiężna tabliczka z napi-
sem „kapitan”. Uniósł rękę i w ostatniej chwili powstrzymał się rozbawiony. Chciał zapukać
do własnych drzwi! Nacisnął klamkę i wszedł.
Kabina była niewielka, ale urządzona dość przyjemnie. Pod ścianą biurko, puste, czyste,
jakby nigdy nie używane. Nad nim półeczka na podręczne książki. Przy drugiej ścianie nie-
wysoki barek, nad nim w czarnych ramkach reprodukcja krajobrazu: jakieś pagórki pokryte
sosnowym lasem z polaną, na której pasło się stado owiec. Przez moment poczuł lekką tęsk-
notę; dopiero co odwołano go przecież z podobnej okolicy, tyle że teraz białej, pokrytej śnie-
giem. Zaraz jednak przestał o tym myśleć i dalej lustrował kabinę. W rogu stała załamana pod
kątem prostym kanapka, przed nią owalny stolik i dwa ciężkie fotele, w ścianie okrągły bulaj.
Wyjrzał i zobaczył poprzeczny falochron odgradzający basen portowy od awanportu, a dalej
ten drugi, oddzielający cały port od morza. Właśnie zza betonu wystrzeliły fontanny piany,
która poleciała z wiatrem stopniowo zanikając w wilgotnym, mglistym powietrzu. Jakiś nie-
zbyt wielki statek rybacki wychodził właśnie z portu. Robił łagodny łuk w awanporcie, kie-
rował dziób między główki wyznaczające wyjście i zarazem wejście do portu. Oderwał wzrok
od tego widoku i postąpił dalej stawiając wreszcie walizkę, którą do tej pory bezwiednie
trzymał w dłoni. Zajrzał do małej łazienki, rzucił okiem na miniaturową sypialnię z wysoką
koją, pod którą znajdowały się trzy szuflady. Wszystko było takie, jak się spodziewał. Na
statku nie dokonano żadnych przeróbek, każdy mebel znajdował się na swoim miejscu. Po-
czuł zadowolenie, doznał uczucia jakby naprawdę znalazł się we własnym domu. Na takim
samym statku pływał ostatnio, przywykł do każdego szczegółu, więc od razu poczuł się tu
dobrze i swobodnie. Nie lubił zmian. Wrócił do głównej kabiny i wreszcie zdjął kożuszek.
Dopiero teraz poczuł, że jest mu gorąco. Choć na dworze mróz nie był zbyt wielki, mechanicy
jak zwykle przesadzali z ogrzewaniem. Otworzył bulaj, głęboko zaczerpnął powietrza i skie-
rował się do drzwi wiodących wprost z kabiny do pomieszczeń nawigacyjnych. Nim jednak
nacisnął klamkę, usłyszał pukanie.
10
– Tak! – krzyknął przez ramię. Do kabiny wszedł chudy, wysoki mężczyzna, niezbyt już
młody, lekko przygarbiony, jakby w ten sposób chciał zmniejszyć swą zbyt wysoką postać.
Białą bluzę widocznie nałożył w pośpiechu, bo guziki miał zapięte źle i jedna poła była dłuż-
sza od drugiej, co kapitan natychmiast zauważył.
– Dzień dobry, panie kapitanie – powiedział przybyły. – Jestem pańskim stewardem. –
Mówił wolno, bez przymilności i zbytniej służalczości, tylko lekki skłon siwiejącej już głowy
miał wyrazić szacunek i gotowość do usług. Kapitanowi spodobała się ta postawa, ale nie
mógł się powstrzymać od drobnej złośliwości:
– Cieszę się – powiedział. – Ale niech pan się zapnie porządnie, guziki się panu pomyliły.
Steward nic nie powiedział, tylko wolno, bez nadmiernego pośpiechu czy śladów zawsty-
dzenia, zapiął bluzę właściwie i czekał na polecenia. Wówczas kapitan zbliżył się, wyciągnął
rękę i powiedział:
– Wenta. – Steward uścisnął dłoń kapitańską, znów pochylił lekko głowę i odparł:
– Florski jestem, panie kapitanie. Dionizy Florski.
„Jednak jest w nim coś z kelnera – pomyślał kapitan. – Ale niezły, widać, że nie wazeli-
niarz. No dobra, zobaczymy jaki będzie naprawdę” – głośno zaś powiedział z uśmiechem:
– No, to się już znamy, panie Dionizy. Niech pan mi rozpakuje walizkę i poupycha rzeczy
gdzie trzeba.
– Tak, panie kapitanie – głos stewarda był ciągle jednakowo równy i spokojny. – A może
podać coś gorącego? Jadł pan kapitan obiad?
„Zna swoje obowiązki. Wolę takiego niż młodego przemądrzałego gówniarza” – kapitan
był coraz bardziej zadowolony.
– Jadłem w samolocie – odparł. – Ale niech pan mi przyniesie mocnej kawy. Takiej solid-
nej – podkreślił – nie lury. Lubię szatana!
– Dobrze, zaraz będzie – steward przestawił walizkę ze środka kabiny do sypialni i wy-
szedł spełnić polecenie.
Kapitan przeszedł do kabiny nawigacyjnej. Był tu dość duży stół z przytwierdzoną nad nim
do ściany ruchomą lampą podobną do tej, jakie są nad rajzbretami w biurach konstrukcyj-
nych. Na stole leżała rozłożona mapa z konturami brzegu w pobliżu ich portu. Cały obszar, na
którym operował ich statek, był oznaczony liniami. Gdzieniegdzie widniały otoczone kółkiem
kropki oznaczające pozycje i cienko, zwykłym ołówkiem, wpisane godziny. Widocznie nie
sprzątnęli jeszcze tej mapy po powrocie do portu. Pęk ołówków w ciężkim metalowym kub-
ku, gumka i cyrkiel z ekierką uzupełniały wyposażenie stołu. Obok była szafka z pozostałymi
mapami i schowek na flagi morskiego kodu. Pudełko z sekstansem i lorneta w futerale spo-
czywały na osobnej półce. Zajrzał jeszcze do sterowni. I tu panował porządek. Zrobiło to na
kapitanie dobre wrażenie.
Cały ten pobieżny wprawdzie przegląd napełnił go zadowoleniem. Widać było, że choć nie
starano się przygotować statku specjalnie na jego przybycie, wszędzie panował porządek,
wszystko znajdowało się na swoim miejscu, było gotowe do użycia. Nastawiło go to życzli-
wie do załogi.
Z tyłu, w otwartych drzwiach kabiny nawigacyjnej, ukazał się steward.
– Kawa na stole, panie kapitanie – powiedział. – Przyszedł też pierwszy oficer. – Kapitan
skinął głową.
– Już idę, dziękuję. – W swojej kabinie ujrzał stojącego przy biurku mężczyznę, który na
pierwszy rzut oka wydał mu się mocno podstarzały. Był niezbyt wysoki, w dodatku przygar-
biony, jakiś osowiały, bez oznak zwykłego w takich wypadkach ożywienia czy zainteresowa-
nia spotkaniem z nowym kapitanem. Miał na sobie marynarski mundur, dosyć porządnie wy-
czyszczony, choć sfatygowany. Czapkę trzymał w jednej ręce, drugą oparł o blat biurka, jak-
by mu trudność sprawiało swobodne stanie na nogach. Twarz miał mizerną, oczy zapadnięte,
a ciemna, dość gęsta broda z widniejącymi tu i ówdzie srebrnymi nitkami jeszcze potęgowała
11
pierwsze niekorzystne wrażenie. Nie tak wyobrażał sobie kapitan Kubiaka, ale nie miał teraz
czasu na analizowanie swoich wrażeń i zbyt długie przyglądanie się starszemu oficerowi, bo
ten podszedł i przedstawił się:
– Kubiak, jestem tu chiefem – powiedział trochę przygaszonym głosem, jakby nawet na
rozmowę nie miał zbyt wielkiej ochoty. Kapitan przywitał się, wyraźnie wymówił swoje na-
zwisko i oznajmił:
– Wiem. Czytałem listę załogi przed przyjazdem tutaj. A przede wszystkim zainteresowa-
łem się, jakich mam oficerów. – Starszy oficer odpowiedział nikłym uśmiechem, ale nie ode-
zwał się.
Ten człowiek nie mógł być taki stary, jakim się wydawał na pierwszy rzut oka! Zaraz, ile
Józek ma lat? Niewiele ponad czterdzieści, a byli chyba z Józkiem równolatkami. Kapitana
zadziwił jego wygląd, postawa, powolność i jakaś ociężałość, jakby chief czuł zniechęcenie
do całego świata. Bynajmniej nie wyglądał na „podrywacza”, wręcz przeciwnie. A przecież...
Józek nie kłamał. Zbyt głęboko przeżył to wszystko. Tak się jakoś złożyło, że choć we flocie
rybackiej znali się niemal wszyscy, a już szczególnie starsi stażem i wiekiem oficerowie, nig-
dy się do tej pory nie spotkali z Kubiakiem, nigdy nie pływali razem. Ale miał o nim wyro-
biony sąd na podstawie tego, co mu Józek niegdyś opowiadał. Józek, jego jedyny prawdziwy
przyjaciel, którego ten człowiek skrzywdził. No, ale teraz muszą razem pracować na tym stat-
ku. Więc, przerywając niezręczną ciszę, powiedział:
– Niech pan siada, chiefie, napijemy się kawy, pogadamy chwilę, jeśli pan teraz może.
– Jak kapitan każe... – odparł chief i kapitan nie wiedział, czy to był żart, czy drwina. Za-
raz jednak dodał: – Na statku idzie wszystko bez kłopotów, obejdą się na razie beze mnie.
Kapitan usiadł na kanapce, chief zajął miejsce naprzeciw niego, w fotelu. Steward nalał im
kawy i odsunąwszy się nieco do tyłu czekał bez słowa na dalsze polecenia. Kapitan uśmiech-
nął się do chiefa:
– Po jednym na zapoznanie się, co?
– Jak kapitan każe... – powtórzył chief, ale tym razem uśmiechnął się dając do zrozumie-
nia, że to żart i przyjmuje propozycję. Kapitan skinął głową.
– Na co pan ma ochotę?
– Pan tu rządzi.
– Daj pan spokój – powiedział kapitan. – Jest pan teraz jeszcze moim gościem. Jak skoń-
czymy rozmowę, zaczną się obowiązki, dyscyplina, dystanse i to wszystko co ma być. Na
razie chwila zapoznawcza, więc?
– No to jeden koniak dobrze by mi zrobił – odparł chief.
– Zgoda, dwa koniaki – zadysponował kapitan. Steward w milczeniu i z całą powagą nalał
koniaku do baniastych kieliszków, postawił butelkę na stole i na znak dany przez kapitana
zniknął z kabiny. Kapitan ujął kieliszek w palce, przez chwilę wykonywał nim koliste ruchy,
potem powiedział patrząc oficerowi w oczy:
– No, chiefie, nie jestem zwolennikiem uczt statkowych, wielkich przyjęć, popijania przez
oficerów i załogę. Ale ten kieliszek wypiję z przyjemnością. – Pomyślał przez moment, że
może niepotrzebnie to wszystko mówi, że rozgadał się wbrew swemu zwyczajowi. Dokończył
szybko: – Żeby nam się dobrze razem pływało, dużo łowiło, pańskie zdrowie.
– Pańskie, kapitanie – skinął głową chief. Lekko stuknęli się kieliszkami i wypili do dna.
Obaj zaraz sięgnęli po kawę. Była pachnąca, aromatyczna, choć już lekko wystygła. Kapitan
podał chiefowi papierosa i gdy zapalili, odezwał się nie patrząc na niego:
– Jak to się stało?
– Co? – nie zrozumiał pytania chief.
– No ta historia z moim poprzednikiem – w głosie kapitana zabrzmiała nuta zniecierpli-
wienia. Powolność chiefa i jego zachowanie zaczynały mu z wolna działać na nerwy. Chief
skinął głową i odparł przepraszająco:
12
– Niech pan wybaczy, nie wiedziałem o co pan pyta. Jestem trochę wypompowany, na
statku mamy kołowrót, jak to zwykle przed wyjściem, w dodatku byłem sam, więc wszystko
na mojej głowie, a w ogóle trochę się czuję jakoś tak... – zawiesił głos, jakby nie mógł zna-
leźć określenia, które by najtrafniej oddało jego stan. Kapitan spojrzał na niego, uśmiechnął
się przyjaźnie i powiedział łagodnie:
– No, chief, nie trzeba się łamać. Rozumiem, że taka historia mogła was wszystkich rąb-
nąć, w końcu nie co dzień się zdarza, żeby dowódca rozkładał się niespodziewanie i w dodat-
ku tak paskudnie. Lubiliście go, jak słyszałem.
– To dobry kapitan i przyzwoity człowiek – Odparł chief.
– Niemłody – zauważył kapitan.
– Tak, ale co to za wiek? Nie miał jeszcze sześćdziesiątki, są tacy co pływają dłużej, starsi.
Trzymał się świetnie.
– I co mu się stało tak nagle?
– Właściwie nie ma o czym mówić – mruknął niechętnie starszy oficer. – Wypadek, jaki
się może zdarzyć każdemu. Kapitan po prostu spadł ze schodów.
– Nie powie mi pan, że to taka zwykła rzecz w przypadku kapitana statku. Spada i koniec.
– Pochylił się nad stołem, spojrzał przenikliwie w oczy chiefowi i zapytał niemal konspira-
cyjnym szeptem: – Był na bani?
– Wszyscy pytają o to samo – oficer uśmiechnął się krzywo, znużony wyraźnie tym wy-
pytywaniem. – On nie pił już wcale. Miał nadciśnienie i coś tam jeszcze, groził mu wylew
krwi do mózgu, więc sobie powiedział; dosyć, swoje w życiu wypiłem, teraz kolej na innych,
ja odpocznę.
– Mówi pan, jakby pan przy tym był.
– To są jego własne słowa. Do mnie tak mówił i co więcej: przestrzegał tego. Chciał jesz-
cze pożyć, dociągnąć do emerytury, nacieszyć się, jak mówił, wnukami i łowieniem ryb, ale
nie w morzu, tylko w jeziorze albo w rzeczce. Uwielbiał to, każdy urlop spędzał mocząc kij w
wodzie...
– Więc co to było? Może ten wylew?
– Chyba nie, bo był przytomny, gdy go zabierali, choć musiało go boleć jak diabli. Potem
powiedzieli, że uszkodzony kręgosłup, wyjdzie kaleką, na statek już nie wróci.
– No cóż, bywa – mruknął kapitan i sięgnął po butelkę. – Jeszcze trochę?
– Ale odrobinę – zastrzegł się chief.
– Zgoda, ja też na dużo nie mam chęci -– kapitan nalał. – Zatem jego zdrowie, żeby się ja-
koś wykaraskał.
Chief wypił w milczeniu. Kapitan łyknął kawy, przez chwilę także milczał, jakby przetra-
wiał to, co usłyszał od starszego oficera. Niespodziewanie spojrzał bystro i powiedział:
– Chiefie, niech pan się nie pogniewa, ale lubię sytuacje jasne i niedwuznaczne.
– O co chodzi, panie kapitanie? – chief zrobił się czujny.
– Niech pan mi powie, ale tak po męsku, czemu panu nie dali tego statku?
– Mnie? – chief uniósł brwi, nie spodziewał się tego pytania.
– Czemu się pan dziwi? – mówił kapitan zapalając papierosa. – Kwalifikacje pan ma, lata
wypływane z nadwyżką, statek pan zna jak swoją kieszeń. Załogę też. Więc co jest? Nie mo-
gli panu dać „Prosny” zamiast mnie ściągać?
Chief już opanował zdziwienie. Wzruszył ramionami z niemal demonstracyjną obojętno-
ścią.
– Miałem zejść już po tym rejsie. Gdyby nie ten wypadek kapitana, dzisiaj byłbym w kra-
ju.
– To nie jest odpowiedź – stwierdził kapitan. – W rezultacie pan nie odszedł na urlop, a
mnie przerwali odpoczynek.
13
– Niezbadane są wyroki kadr – chief próbował się uśmiechnąć. – Ale nie ma o czym mó-
wić. Moim zdaniem zrobili dobrze. Nie nadaję się do samodzielnego poprowadzenia statku.
Przynajmniej nie teraz.
Kapitan nie dawał za wygraną. Uderzyła go nuta rezygnacji brzmiąca w głosie starszego
oficera. Musiał wiedzieć jaki rejs go czeka, ten człowiek miał być jego prawą ręką. Toteż
zapytał starając się nadać swemu głosowi jak najbardziej przyjazne brzmienie.
– Chiefie, co jest? Pan chory?
– Sam nie wiem – chief wzruszył ramionami jakby chciał sprawę zbagatelizować. – Ale
niech pan się nie martwi, dam sobie w rejsie radę. Potem może wreszcie zmustruję i pomiesz-
kam trochę w domu...
– Zobaczymy – mruknął kapitan. – Sam pan wie, jak to bywa...
– Myślę, że tym razem nie zrobią mi kawału – odparł chief. – Po prostu nie wytrzymam.
Muszę iść na urlop.
– Jasne. No więc zajmijmy się teraz trochę naszymi sprawami. Jak statek?
– W porządku.
– A na oko nie wygląda najlepiej – trochę złośliwie zauważył kapitan. – Odrapany jak jaki
weteran.
– Przecież pan wie, że parę miesięcy telepiemy się po tych stronach, a wystarczą dwa rej-
sy, żeby statek wyglądał jak wrak.
– Mógł bosman trochę go doprowadzić do porządku podczas postoju.
– Nie było kiedy. Stoimy trzeci dzień. Jak by jeszcze ze dwa, to by się trochę usunęło
rdzę...
– Nie postoimy. Armator goni w morze, sezon w pełni.
– Wiem.
– No, to statek wytrzyma do stoczni. Myślę, że wiosną poleci do Gdyni. Taki przynajmniej
jest plan. A póki co, trzeba łowić, bez przerwy.
– Wiem – chief nieznacznie wzruszył ramionami. Trochę go irytowała ta rozmowa. Po-
uczenia, jakby był nowicjuszem, ton wyższości, uwagi wypowiadane trochę z góry, z dużą
pewnością siebie... Niby nie było to nic wielkiego, a jednak doznawał niemiłego uczucia, że
nowy kapitan traktuje go trochę jak mało doświadczonego oficerka, którego trzeba pouczać i
prowadzić za rączkę. Przyzwyczaił się do czego innego – poprzedni kapitan dawał mu niemal
całkowicie wolną rękę. Pływali razem długo i „stary” wiedział, że w każdej sprawie może
zaufać chiefowi, który nawet w najtrudniejszej sytuacji potrafi sobie poradzić. Dopiero gdy
zdarzyło się, że morze szalało bez opamiętania, sieci rwały się, statek miał największe do-
puszczalne przechyły albo maszyna zaczynała zawodzić, stary wychodził na mostek, zapo-
znawał się z sytuacją, ale i wtedy starał się nie ingerować. Zawsze głosił, że najlepszy jest ten
szef, który nie przeszkadza swoim ludziom w wykonywaniu ich obowiązków. To dopingo-
wało całą załogę.
Chief wiedział, że Wenta szlify kapitańskie zdobył stosunkowo nie tak znów dawno, dwa
czy trzy lata temu. Wiele mu jeszcze brakowało do obycia i doświadczenia tamtego kapitana.
Jasne więc, że chce wszystko wiedzieć, zbadać, i że sam ma zamiar wszystkim kierować.
Mimo wszystko było mu trochę przykro, bo przywykł, że właściwie on był na tym statku go-
spodarzem, a przynajmniej w sprawach nawigacyjno-pokładowych i połowowych. Tylko co
do „nosa”, gdzie znaleźć ławicę i jak szybko napełnić ładownie rybą – zdaniem chiefa – nikt
w całej flocie rybackiej, może poza kapitanem Żakiem, nie mógł dorównać byłemu kapitano-
wi. „No, zobaczymy jaki ten będzie” – pomyślał, ale głośno nic nie powiedział, a Wenta pytał
nadal:
– A jak załoga, chiefie?
– W porządku, panie kapitanie. – Wenta zrobił dłonią gest wyrażający zniecierpliwienie.
– Pan powtarza mi tu w kółko: w porządku, dobrze, okay, jak automat.
14
– O co chodzi, panie kapitanie? – chief podniósł wzrok i śmiało spojrzał w oczy kapitanowi.
– Można by pomyśleć, że to idealny statek z załogą złożoną z aniołów. Ozdoba floty.
– Nie wiem, co pan ma na myśli – burknął chief wyraźnie dotknięty tą złośliwą uwagą. –
To naprawdę dobry statek i dobra załoga. Nie wiem, czy ozdoba floty, ale nie raz zajmowali-
śmy pierwsze miejsce, a w czołówce byliśmy stale.
– Nie ma się co obrażać – łagodził kapitan sięgając po koniak. Chief jednak odsunął swój
kieliszek.
– Dziękuję, panie kapitanie. Mam moc roboty i nie czuję się dobrze. Boję się pić, bo może
mnie to osłabić.
– Jednak pan się obraził – roześmiał się kapitan trochę sztucznie. – Myślę, że się nie zro-
zumieliśmy. Nie chciałem obniżać wartości statku i załogi. Wiem o osiągnięciach połowo-
wych. Ale jestem tu nowy. Chcę wszystko poznać dokładnie. Statek, każdy jego zakamarek i
każdego człowieka. A kogo mam pytać, jak nie chiefa, swoją prawą rękę?
– Z gadania niewiele jest pożytku. Kiedy zobaczy pan ludzi przy robocie, wtedy pan sobie
wyrobi o nich własne zdanie. O statku też.
– Ma pan rację – ustąpił kapitan. – Niech pan jeszcze powie, czy te anioły wszystkie są na
statku?
– Paru jeszcze jest na lądzie. Niektórzy coś załatwiają, kilku ma wolne.
– Nie pozalewają się?
– Rzadko się zdarza. W każdym razie pierwsza wachta będzie trzeźwa.
– Skąd pan wie?
– Bo w całości jest na pokładzie.
– Dobra, chief. Z tego wynika, że wszystko gra. Kiedy możemy wychodzić?
– Jutro z rana na pewno.
– Dopiero? Po co mamy stać jeszcze przez noc? – zdziwił się kapitan.
– Lepiej wyjść z rana.
– Co jest, chiefie? Chce pan noc zmarnować? Przez ten czas możemy wyjść kawał w mo-
rze i rano już zacząć łowić.
– Jak pan kapitan chce – chief powiedział to takim tonem, że kapitan spojrzał na niego
przeciągle i zapytał:
– Co pan kręci? Statek nie jest taki idealny, jak pan mówił?
– Nic podobnego.
– Więc o co chodzi? Nie powiedział mi pan wszystkiego?
– O statku tak. Ale ten port...
– Co port? Co pan ma na myśli?
– To wredny port, kapitanie. Kto może unika go w nocy.
– Przesada.
– Może. Ale nie wiem, czy pan kapitan tu już był...
– Byłem. Dwa czy trzy razy.
– No, to powinien pan wiedzieć, że nie bardzo tu bezpiecznie.
– Przesada!
– Pan tu wpływał jako chief, nie kapitan. Zresztą może były dobre warunki. Teraz nie jest
najlepiej.
– Chief, straszy mnie pan jak małe dziecko. Czy ja się wczoraj urodziłem? – kapitan był
zły. Poczuł się dotknięty w swej godności zawodowej.– Mówi pan jak do nowicjusza.
– Nie chciałem pana urazić, przepraszam – powiedział chief, lecz wcale nie miał skruszo-
nej miny. – Chciał pan szczerości, więc mówiłem szczerze.
– Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli z sobą współpracować bez całkowitej szczerości –
sztywno powiedział kapitan.
15
– No właśnie – podchwycił chief. – Dlatego nie ukrywam swojego zdania, że nie ma sensu
wychodzić stąd po ciemku. Ten port ma swoje pułapki i łatwo się w nie wpakować. Szczegól-
nie w zimie, a jeszcze przy takiej półsztormowej pogodzie...
– Ciągle mnie pan straszy – kapitan zmarszczył brwi, —A ja zdaję się mówiłem, że już tu
bywałem.
– Jako chief, nie kapitan – powtórzył pierwszy oficer.
– A pan kim jest – kapitan niemal krzyknął. – Przecież też chiefem. Więc niech pan mnie
nie uczy. Wyjdziemy przed wieczorem a jak nie zdążymy, to w nocy. Jak najwcześniej.
Chief wstał. Uznał, że rozmowa jest skończona.
– Można odejść?
– Tak. Niech pan szykuje statek, jak mówiłem. Zaraz się przejdę i sam wszystko zobaczę.
– Tak jest.
– I niech pan tu poprosi starszego mechanika. Albo nie, sam do niego pójdę. Jest na bur-
cie?
– Jest.
– Dobrze. Dziękuję.
Chief ruszył ku drzwiom. Kapitan z nachmurzoną miną patrzył za nim. I gdy starszy oficer
już otwierał drzwi, rzucił jeszcze za nim.
– Chief!
– Tak, panie kapitanie – pierwszy wykonał półobrót.
– Pan się bardzo źle czuje?
– Nie ma sprawy. Wytrzymam ten rejs.
– Bo jak coś źle, to do lekarza i zostanie pan. Wygląda pan na chorego...
– Wszystko w porządku, panie kapitanie, dam sobie radę, wytrzymam. Chyba, że pan ka-
pitan uważa, że powinienem zejść...
– No, chiefie – kapitan wstał, zbliżył się nieco. – Bez histerii, dobrze? Trochę ostrzejsza
rozmowa i już obraza?
– Nie ma mowy o obrażaniu się – wolno odparł chief. – Decyzja nie do mnie należy. Ja
tylko byłem szczery, jak pan kapitan sobie życzył.
– No i dobrze. Jestem panu wdzięczny – podszedł jeszcze bliżej, położył rękę na ramieniu
oficera i dodał patrząc mu w oczy. – Tylko niech pan mnie nie traktuje jak dziecko. Ja wiem,
że każdy nowy „stary” jest przyjmowany nieufnie, obwąchiwany, ale ja naprawdę sporo już
lat przeżyłem na łowiskach.
– Wiem.
– No właśnie. Załoga, jak pan mówi, dobra, statek sprawny. A reszta, to już zwykła robota.
Jest na statku locja? Jest. Są plany portu i mapy podejść razem z redą?
– Jasne.
– No więc o co chodzi? Szczegóły dopowie mi pan. Liczę na lojalność.
– To oczywiste.
– No więc! Razem na pewno sobie poradzimy. Niech pan będzie spokojny. Jest pan w tro-
chę gorszej kondycji i stąd chyba te obawy. No, ale wszystko będzie okay. – Klepnął go sil-
niej w ramię i lekko popchnął w stronę drzwi. – Szkoda czasu. Do roboty. Proszę przygoto-
wać statek do wyjścia i to jak najprędzej. Panu przecież też zależy, żeby szybko wrócić, nie?
A im wcześniej wyjdziemy, tym wcześniej wrócimy!
– Tak jest, panie kapitanie – bez zapału powiedział chief i wyszedł. Kapitan patrzył długą
chwilę za nim; nie był zadowolony z tej rozmowy. Nie lubił, kiedy jego dobra wola spotykała
się z niewłaściwym przyjęciem. No, ale w końcu on jest tu kapitanem i żaden chief nie będzie
mu dyktował, co ma robić.
Sięgnął po czapkę i kożuszek. Postanowił obejrzeć statek.
16
4
Pierwszy oficer po meldunku bosmana, że wszystkie prace skończone, poszedł do kapita-
na. Nie musiał go szukać daleko, był bowiem w kabince nawigacyjnej. Pochylony nad stołem
studiował mapę portu i jego najbliższych okolic. Jaskrawe światło lampy rzucało silny krąg
na białą kartę mapy. Kapitan uważnie przyglądał się liniom oznaczającym falochrony, główki
portu, sprawdzał głębokości na redzie i w samym wejściu, a także w awanporcie. Gdy usły-
szał, że ktoś wszedł, podniósł głowę.
– A to pan – ucieszył się na widok chiefa. – No jak?
– Wszystko w porządku, panie kapitanie. Robota skończona.
– To dobrze – kapitan nie ukrywał zadowolenia. – Szybciej poszło niż się spodziewaliśmy.
– Załoga pracowała rekordowo – zauważył chief.
– Chcieli pokazać nowemu staremu jacy są dobrzy? – roześmiał się kapitan i przekornie
spojrzawszy na chiefa dodał: – A może pan im tak dał do wiwatu?
– Jedno i drugie – odparł pierwszy oficer.
– Najważniejsze, że statek gotowy do wyjścia – kapitan nałożył czapkę i ruszył pierwszy
przez sterownię na skrzydło mostku. Oparty o nadburcie patrzył przez długą chwilę w dół.
Widział marynarzy przy trapie, słyszał nawet strzępki ich głosów, zaraz jednak zniknęli we-
wnątrz statku. Pokład był teraz pusty, czysty, ładownie zakryte i tylko trap łączył jeszcze
burtę z nabrzeżem.
– Dobrze to wygląda – pochwalił kapitan. Odwrócił się do pierwszego oficera. – No, chief,
wychodzimy.
– Zaraz? – chief powiedział to bez specjalnego nacisku, ale kapitan usłyszał w jego głosie
niezadowolenie i jak gdyby naganę. Machnął więc ręką, jakby się opędzał od uprzykrzonego
komara. Powiedział twardo:
– Swoje zdanie wyraziłem i nie będziemy już do tego wracać, chief.
– Tak jest – spokojnie odpowiedział oficer. – Ale może by chociaż załoga zjadła kolację?
Odsapną chwilę po tej harówce, a wyjście opóźni się przez to najwyżej o pół godziny.
– Dajmy spokój tym targom – uciął kapitan. – Przecież to nie dzieci. Do roboty przyzwy-
czajeni, a posiłki nieraz jedzą z większym opóźnieniem. Chcę wyjść jak najprędzej z tej dziu-
ry i płynąć na łowisko. Maszyna gotowa, starszy mechanik uprzedzony, załoga przez te pół
godziny wytrzyma jeszcze bez kolacji. No, chief, dosyć gadania, dzwoń pan na manewry.
– Tak, panie kapitanie – pierwszy oficer powiedział to bardzo urzędowo, głosem wypra-
nym z wszelkiej emocji. Natychmiast też podszedł do ściany i nacisnął przycisk alarmowy.
Momentalnie zabrzmiały przenikliwe, szarpiące nerwy dzwonki. Po chwili już cały statek
ożył; rozległ się tupot nóg, trzaskanie metalowych drzwi, na pokładzie ukazali się ludzie.
Do sterówki wszedł trzeci oficer i zajął miejsce przy telegrafie maszynowym. Tuż za nim
ukazał się sternik. Żuł jeszcze coś, widocznie przed kolacją pożywiał się po wytężonej pracy.
Stanął na gretingu i górując nad wszystkimi o głowę, w milczeniu ujął dłońmi koło sterowe.
Starszy oficer rzucił okiem po sterówce sprawdzając, czy wszystko w porządku, potem od-
szedł przez skrzydło mostku na dziób, gdzie było jego miejsce podczas manewrów. Kapitan
zdjął korek z tuby głosowej, dmuchnął i gdy zgłosił się starszy mechanik, zapytał:
– Jak maszyna, gotowa?
– Tak jest – usłyszał stłumiony przez rurę głos.
– W porządku, zaraz odbijamy – zatkał rurę i podszedł do okna sterówki. Miał teraz przed
sobą plejadę świateł żółtych, białych, czerwonych i zielonych. Ich blask wydobywał z gęstego
mroku niewyraźne zarysy nabrzeży i kadłubów statków. Tam, gdzie była wolna dla manew-
rów przestrzeń wody, zalegał gęsty mrok. Widoczność utrudniały jeszcze płatki śniegu mie-
cione ukośnie zacinającym wiatrem.
17
Najpierw wyczuł, jak kadłub pod stopami zaczyna lekko wibrować, potem usłyszał lekkie,
mocno przytłumione dudnienie maszyny. Chwilę trwało nim mógł dostrzec, że dziób statku
wolno odchodzi od nabrzeża. Między betonem a dziobem otwierała się coraz szersza, czarna
szczelina. Płynęli. Budynki, słabo widoczne za kurtyną światła rzucanego na nabrzeże przez
latarnie, oddalały się coraz bardziej, kierowali się tam, gdzie poprzeczny falochron odgradzał
awanport od właściwego wyjścia w morze.
5
Prowadził statek uważnie i ostrożnie. Może nawet zbyt ostrożnie, bo wiedział, że cała za-
łoga, a szczególnie oficerowie, bacznie go obserwują i każde potknięcie czy najdrobniejsza
niedokładność będą potem komentowane. Wiedział, jak ludzie „obwąchują” nowego starego.
Ale był pewny siebie. Widział wyraźnie światła i namierniki. Bez kłopotu wyprowadził statek
z wewnętrznego basenu, wykonał zwrot w prawo i popłynął wprost ku wyjściu z portu.
Awanport był dosyć przestronny, odczuwało się tutaj lekkie falowanie, ale duży statek, jakim
była „Prosna”, szedł posłusznie i dobrze reagował na każde drgnięcie steru.
Trzasnęły drzwi i pierwszy oficer wszedł do sterówki. Kapitan ledwo na niego spojrzał, bo
właśnie nakazywał sternikowi zwrot w lewo, między betonowe ostrogi, na końcu których migały
zielone i czerwone światła oznaczające wyjście z portu. Dziób statku posłusznie skierował się w
czarny kanał, wiodący między tymi ostrogami. Cały port został za rufą, teraz mieli przed sobą
tylko te dwa migające rytmicznie światła, a za nimi nieprzeniknioną czerń nocy. Kapitan spojrzał
na ekran radaru. Nic nie zagradzało im drogi; przestrzeń przed dziobem statku była wolna. Po obu
stronach właśnie ukazał się beton ostróg wybiegających w morze. Jeszcze kilka minut, a statek
wyjdzie spomiędzy nich i pójdzie w ciemności, samotnie zmierzając na łowisko.
Kapitan wyszedł na skrzydło mostku. Uświadomił sobie, że jednak przez cały czas manew-
rów był napięty i dopiero teraz poczuł ulgę. Miał ochotę na papierosa, ale wiatr i śnieg nadal
zacinający z północnego wschodu sprawiły, że postanowił jeszcze powstrzymać się, dopóki
całkiem nie wyjdą na redę i będzie mógł wejść na powrót do sterówki.
Było zimno, mróz niezbyt silny, jednak dosyć dokuczliwy w połączeniu z wiatrem, szczy-
pał w uszy i policzki. Drobne płatki śniegu wirowały dokoła, widoczność była zerowa i tylko
przez tę kurtynę z boku majaczyły światła ruchliwe i mało wyraźne. Kątem oka dojrzał, że
chief wychodzi ze sterówki. Przez chwilę rozglądał się, potem stanął obok. Palił papierosa
osłaniając go zwiniętą dłonią. Kapitan silniej poczuł ochotę zaciągnięcia się dymem.
Statek sunął między dwoma betonowymi falochronami. Na ich końcu, teraz zupełnie wy-
raźne, mrugały światła. Beton wzdłuż burt statku wyglądał jak czarne grube wały, a tylko
światła, padające z bulajów w tylnej części statku, ukazywały kamienie do połowy zanurzone
w wodzie i wyżej równą linię szarego cementu.
– Manewry poszły świetnie – przerwał milczenie kapitan. – Widać, że załoga zgrana. Oby tak dalej.
Chief wzruszył ramionami. – Znają statek – odparł. – Są tu tacy, co po parę lat na nim
pływają. Pewnie lubią to pudło.
– A pan nie?
– Dobry statek – mruknął chief. – Ale są lepsze. Zresztą co tu chwalić: pływa się, łowi i to
cała sprawa.
Kapitan popatrzył na pierwszego oficera. Widział niezbyt wyraźnie jego profil na tle nieco
jaśniejszego od czerni nocy prostokąta drzwi. Chief patrzył na mijany falochron. Od przodu
już błyski czerwonej latarni wydobywały na moment statek i ich sylwetki z mroku. Papieros
rzucony przez chiefa za burtę zatoczył łuk i zgasł nim jeszcze dotknął wody.
Kapitan przez chwilę milczał, patrząc na coraz bliższe światła na końcach falochronów.
Nagle zapytał:
18
– Chief, co panu jest? Nie jest pan ze mną szczery...
Pierwszy oficer odwrócił głowę, popatrzył w mroku na kapitana. Błysnęły oczy, w których
odbiło się czerwone światło latarni.
– Nie, panie kapitanie – powiedział niemrawo. – Po prostu nie czuję się najlepiej.
– Gotów jestem myśleć, że na mój widok poczuł się pan źle i im dłużej jesteśmy razem,
tym gorzej się pan czuje – chief nie wiedział, czy kapitan żartuje czy ironizuje. Wzruszył ra-
mionami i odpowiedział:
– Ani jedno, ani drugie. Chyba trochę mnie wzięła grypa. No i pewnie przemęczenie też
siedzi w kościach. Co tu gadać, tyle miesięcy orki, zapomniałem jak żona wygląda.
– Stęsknił się pan? – teraz głos kapitana był cieplejszy. Chief jednak nie miał zamiaru
podtrzymywać rozmowy w tym tonie. Odparł znów po swojemu, mrukliwie:
– No nic, ten rejs przetrzymam na pewno, a na urlopie się wyleczę.
Kapitan chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo chief nagle cofnął się dwa kroki
ku drzwiom do sterówki i krzyknął głośno:
– Daj dziesięć stopni w lewo!
Sternik zareagował momentalnie: zakręcił kołem, spojrzał na igłę kompasu i odkrzyknął:
– Jest dziesięć w lewo!
– Co jest! – huknął kapitan z wściekłością. – Czemu pan schodzi z kursu?
Chief znów zbliżył się do niego. W ciemności kapitan nie widział jego twarzy, ale po gło-
sie poznał, że jest speszony. Powiedział niezbyt głośno, widocznie pragnąc, by ni sternik, ni
trzeci nie usłyszeli.
– Przepraszam, panie kapitanie. – Wyraźnie chciał zatuszować odruchowo popełniony
nietakt. – Powinienem poprosić o pozwolenie, ale to odruch.
– Co pan opowiada, jaki odruch? – sierdził się kapitan, choć i on już nie krzyczał, a mówił
stłumionym głosem, by nie narażać autorytetu chiefa strofowaniem go przy podwładnych. –
Czemu pan to zrobił?
– Tu zawsze trzeba przy wyjściu odbić trochę w lewo – wyjaśniał chief.
– Po cholerę? Szliśmy środkiem, równo, a pański manewr mógł nas wpakować na lewy
falochron!
– Nie. Jak się wychodzi to trzeba dać w lewo, a jak się wchodzi to w prawo, tak, żeby iść
jak najbliżej tego falochronu – chief pokazał ręką kończący się właśnie wał betonu po lewej
burcie statku.
– Co za bzdury mi pan tu opowiada – kapitan był nadal zły. – Jest tor wody, wejście nor-
malnie oznakowane na planie portu żadnych dodatkowych znaków ani wskazówek nie ma,
więc o co chodzi?
– Panie kapitanie – chief wyjaśniał cierpliwie, nadal z tą nutą uległości za manewr, na któ-
ry pozwolił sobie wobec kapitana dowodzącego statkiem i prowadzącego go osobiście – tu,
koło tej końcówki mola – teraz pokazywał ręką na beton po prawej burcie wychodzącego
statku – zawsze trzeba uważać. Pod wodą jest parę metrów płycizny, falochron nie opada
stromo, ale ukośnie, w stronę środka toru wodnego. Pod wodą są kamienie, jak się idzie za
blisko, można się na nie nadziać. Trzeba uważać, ominąć je i właśnie ja...
Kapitan chwilę milczał, potem powiedział z naciskiem:
– Chief, wiem, że mój poprzednik we wszystkim się zdawał na pana i pewnie dobrze robił.
Ja jestem nowy. Mam swoje sposoby kierowania statkiem i prowadzenia go. Jak będę chciał,
żeby mnie pan zastąpił, to pana poproszę. Powiedziałem panu to po prostu, żeby wszystko
było jasne.
– Obraził się pan?
– Nie, nie ma sprawy. Zresztą już po wszystkim, jesteśmy za główkami. Teraz prosta dro-
ga. Pańska wachta, niech pan prowadzi statek. Załoga może zjeść kolację. Ja idę trochę po-
spać, oczy mi się kleją, ostatni raz spałem na urlopie, w górach – roześmiał się i trochę rozła-
19
dował tym niezbyt dobry nastrój, jaki się wytworzył po tym incydencie. Chief skinął głową i
wszedł do sterówki.
Trzasnęły drzwi. To kapitan wreszcie poszedł do siebie. Trzeci stanął obok chiefa i powie-
dział:
– Piła ten nowy stary, co? Na wszystko ma oko i wszystko chce sam w garści trzymać.
– Od tego jest na statku stary, żeby wszystko w garści trzymał – mruknął obojętnie chief.
– Pewnie.
– Idź na kolację i pospać – popędził trzeciego chief czując, że ma on ochotę poplotkować
jeszcze o nowym kapitanie.
– Dobra, trzymaj się – trzeci opuścił sterówkę. Zrobiło się w niej pusto i cicho. Chief kazał
sternikowi naprowadzić statek na właściwy kurs, sprawdził, czy na ekranie radaru nie ma nic
nowego, wyjrzał ze skrzydeł mostku na zewnątrz, ale coraz bardziej zimny i przenikliwy
wiatr prędko go wpędził z powrotem do środka. Schował się w nawigacyjnej, gdzie siadłszy
na kanapie zdjął czapkę, zapalił papierosa i pogrążył się w leniwym bezwładzie. Czuł się tak,
jakby przez cały dzień dźwigał stukilowe worki.
20
Rozdział drugi
1
Morze było rozfalowane, niezbyt wysoka, ale ostra krótka fala szarpała statkiem złośliwie
aż trzeszczały wręgi, a skręcany naporem wody kadłub jęczał niczym żywy organizm podda-
wany długotrwałym torturom. Nie było zbyt mroźno, ciągle utrzymywała się temperatura
dwa–cztery stopnie poniżej zera, wiatr także nie osiągał zbytniego natężenia i tylko w pory-
wach, od czasu do czasu, zacinał ostrzej. Czasem niósł także drobne, niezbyt gęste płatki
śniegu i wówczas statek robił się biały od topów po linię wodną, a tylko na dziobie, gdzie brał
wodę przy zanurzaniu się przodem, robiła się cienka skorupa lodowa nie bardzo jeszcze, jak
dotychczas, groźna.
Zapadł wczesny zimowy zmierzch. Skończyli na dzień dzisiejszy połowy, ryba była za-
bezpieczona, ładownie zamknięte. Toteż na pokładzie nie było nikogo, tylko lodowata woda
przelatywała od czasu do czasu ze strony dziobu ku rufie, rozbijana jednak przez nadbudówki
śródokręcia spływała bezsilnie szpigatami albo zamieniona w biały pył leciała z wiatrem da-
lej, nad niewidoczne w mroku morze.
W niezbyt obszernej, ale bardzo dobrze rozplanowanej mesie, siedzieli przy kolacji. Kapi-
tan także zszedł z mostku i zajął swoje tradycyjne miejsce u szczytu stołu. Zwilżony obrus
sprawiał, że talerze jako tako trzymały się na swoich miejscach, tylko obraz na szocie, przed-
stawiający rozhukane konie pędzące po rudawym stepie, w miarę przechyłów przesuwał się
raz w lewo, raz
w prawo.
Siedzieli zgodnie z tradycją: po lewej ręce kapitana starszy mechanik w grubej flanelowej
koszuli, rozchylającej się uparcie na mocno zaokrąglonym brzuchu. Był to człowiek niestary,
chyba jeszcze przed czterdziestką, ale otyły, bo lubił dobrze zjeść. Nie krył się z tym i twier-
dził, że dobry apetyt to oznaka zdrowia. A że był niski, chód miał kaczkowaty, ręce krótkie a
głowę trójkątną, łączącą się z tułowiem niemal bez pośrednictwa szyi, zaś nos długi i szpicza-
sty niczym dziób, więc też przezwano go „pingwinem”, bo był podobny do tego stworzenia,
zwłaszcza gdy poruszał się po pokładzie. Nie było jednak w tym przezwisku, znanym i uży-
wanym w całej flocie rybackiej, złośliwości ani niechęci. Znano go jako świetnego fachowca,
a pozorna ociężałość była zwodnicza, bowiem starszy mechanik Olczak potrafił błyskawicz-
nie poruszać się po swej ciasnej maszynowni, bez najmniejszego wysiłku pokonywał strome
schodnie i trapy. Mechanizmy zaś znał tak, że każdy mógł rozebrać i złożyć z zamkniętymi
oczami i wiedział co czynić, by zawsze działały niezawodnie. Na przycinki kolegów, że do
tunelu wału głównego nie wciśnie się za żadne skarby, odpowiadał: na słuch wiem, co tam się
dzieje, a jak trzeba włazić do tunelu, mam od tego w maszynie ludzi szczupłych! Faktem by-
ło, że ogromna tusza nie pozwalała mu swobodnie zasznurować butów i dlatego zawsze starał
się nosić obuwie bez sznurowadeł.
Był przy tym pogodny, dobroduszny, lubił brydża, a za butelkę „żywca” można było z nim
niejedno załatwić.
Za nim, zgodnie z hierarchią, siedzieli dalsi mechanicy: drugi, trzeci i asystent.
Pierwsze miejsce po prawej stronie kapitana zajmował starszy oficer. Miał opinię milczka i
samotnika. Załoga wiedziała, że jest ogromnie przywiązany do rodziny, tęskni do żony i w
swej kabinie wolne chwile wykorzystuje, by pisać do niej długie listy, które raczej rzadko
21
wysyłał, ale stale uzupełniał nowymi szczegółami, uwagami i wyznaniami. Steward sprząta-
jący kabiny podpatrzył tę słabostkę chiefa, a że język miał długi, rozniósł ją po statku. Nikt
jednak nie odważył się kpić z owych listów. Sprawy rodzinne stanowiły na statku swoiste
tabu.
Hierarchia stopni była zachowana także i po chiefowej stronie stołu. Nigdy drugi oficer nie
odważyłby się zająć miejsca chiefa ani trzeci drugiego, tak jak nigdy mechanik nie przesiadł-
by się na stronę nawigatorów i odwrotnie.
Podobnie też było w mesie załogowej, gdzie u szczytu stołu królował bosman, a dalej cie-
śla, starsi rybacy, rybacy, zaś na szarym końcu chłopcy pokładowi, a wszyscy patrzyli w twa-
rze swym odpowiednikom z maszynowni po drugiej stronie stołu.
Steward wniósł dymiący półmisek ziemniaków i drugi równo ułożonych sznycli. Kolacja
była obfita, porcje potężne ludzie nakładali na talerze do pełna, a jeszcze ten i ów dopychał
chlebem z masłem, nie żałując sobie wędliny czy sera. Ciężka praca sprawiała, że potrzebo-
wali jeść dużo obficie i nikt im tego jedzenia na statku nie żałował.
Nagłe szarpnięcie sprawiło, że mimo wilgotnego obrusa półmisek z mięsem zjechał na
krawędź stołu. Byłby spadł na podłogę, gdyby nie błyskawiczny ruch ręki starszego mechani-
ka, który złapał go w ostatniej chwili. Przez moment trzymał go w dłoni, potem spokojnie
nałożył sobie drugiego sznycla i posunął półmisek na środek stołu.
– Masz refleks – pochwalił mechanika kapitan. Z nim jednym był po imieniu. Pływali już
kiedyś razem, a także mieszkali w Gdyni po sąsiedzku. Pierwszy oficer uśmiechnął się trochę
złośliwie:
– I zaraz sam sobie wyznaczył nagrodę – zauważył.
– Boisz się, że ci zabraknie? – odciął się chief z maszyny. – Bądź spokojny, kucharz zaw-
sze robi trochę więcej niż trzeba.
– Bo wie, jaki masz apetyt.
Kapitan odsunął talerz, nalał sobie pełen kubek kawy i popijał z wolna, od czasu do czasu
dłubiąc wykałaczką w zębach. Nie podtrzymywał rozmowy; przysłuchiwał się, patrzył, z
rzadka coś wtrącił, ale na ogół milczał i obserwował ludzi. Ciągle jeszcze czuł się między
nimi trochę obco. Choć byli razem już od paru dni, jednak wyczuwał z ich strony pewną re-
zerwę; nie zdarzało się, by któryś wobec kapitana zdobył się na bardziej osobiste zwierzenia,
zwracali się do niego niemal wyłącznie służbowo, a młodsi oficerowie, nie mówiąc o zwy-
kłych członkach załogi, starali się go omijać. Nie przejmował się tym. Był zwolennikiem nie
dopuszczania do żadnych poufałości, uważał, że jak największy dystans między nim a całą
załogą jest podstawą dyscypliny i posłuchu, którego przestrzegał z całą surowością. Nie za-
biegał o ich sympatię, wystarczało mu, że robili co do nich należało, a statek był stale spraw-
ny i gotów do połowów.
Dwaj tylko ludzie wywoływali w nim nieco żywsze zainteresowanie: pierwszy oficer i
starszy mechanik. Mechanik, zawsze pogodny, śmieszny, ale niezawodny, był na tym statku
jego najbliższym kolegą, toteż od czasu do czasu zapraszał go do siebie na drinka albo sam
schodził do kabiny chiefa maszyny na butelkę „żywca”. Nie były to długie, przyjacielskie,
pełne zwierzeń posiedzenia, najczęściej mówili wtedy o statku, maszynach, czasem zahaczyli
o sprawy domowe i rozchodzili się każdy do swoich zajęć. Mechanik, znając dobrze usposo-
bienie kapitana, nie wkraczał nigdy w rejony, które uważał za zakazane: nie pytał o sprawy
pokładowe, połowowe, dokąd pójdą, jakie zastosują metody, czasem tylko interesował się, jak
idą sprawy i kiedy zejdą z łowiska do portu. Kapitan cenił sobie tę dyskrecję i delikatność
mechanika. Był aż do przesady drażliwy na punkcie swej samodzielności i każde głębiej wni-
kające w sprawy statku i połowów pytanie potraktowałby jako ingerowanie w jego kompeten-
cje. Wtedy musiałby zareagować, przywołując mechanika do porządku, a nie chciał tego. Lu-
bił go, czuł się z nim związany starą przyjaźnią i nie na rękę mu były jakieś zadrażnienia;
dlatego był zadowolony, że tamten potrafi pilnować swojego miejsca na statku.
22
Natomiast stosunki z pierwszym oficerem nie układały się tak pomyślnie. Stale panowało
między nimi jakieś dziwne napięcie. Kapitan nie szukał z nim żadnych zbliżeń, nie składał
mu wizyt, a jeśli go prosił do siebie, to wyłącznie w sprawach służbowych. Zresztą chief tak-
że jakby go unikał, nie narzucał się, robił co do niego należało z demonstracyjną niemal gor-
liwością. Załogę trzymał żelazną ręką, dojrzał najmniejsze niedopatrzenie, umiał dopilnować
ładu, a w czasie połowów sam brał na siebie najcięższą harówkę i nie schodził z pokładu, nim
ostatnia partia ryb nie była posortowana w ładowniach, a sprzęt zabezpieczony i przygotowa-
ny na drugi dzień.
Ta nadgorliwość w wypełnianiu swoich obowiązków, zamiast cieszyć, nadzwyczaj draż-
niła kapitana. Nie to, żeby chciał się go „czepiać” czy celowo uprzykrzać mu życie na statku.
I nawet nie to, że był do tego człowieka od początku uprzedzony, pamiętając dobrze co mu
niegdyś Józek o nim mówił. W końcu była to już stara historia i doprawdy nie miał najmniej-
szego zamiaru „odgrywać” się na chiefie za osobiste sprawy swojego przyjaciela. Było, prze-
szło; uczciwie postanowił, że nie powinno to mieć wpływu na jego stosunki z pierwszym ofi-
cerem, miał najlepszą wolę, żeby te stosunki ułożyły się dobrze. Ale nie mógł się zmusić,
żeby polubić tego człowieka. Było w nim coś odpychającego, w jego towarzystwie czuł się
dziwnie skrępowany; nie ufał mu.
Zdawał sobie sprawę z tego, że chief góruje nad nim znajomością tego statku, choć nie
miał w tej sprawie specjalnych kompleksów. Pływał na takich samych, był na nich nawet
pierwszym oficerem i kapitanem, więc znał ten typ jednostek. Ale wiedział, że choćby to były
statki takie same, to jednak nie są identyczne, każdy czymś się różni, każdy ma swoje kaprysy
i nawyki, każdy żyje jakby własnym życiem i tylko człowiek całkowicie zespolony z taką
jednostką może nad nią panować bez reszty. I chief był właśnie tak zżyty z tym statkiem. Sta-
nowili jedną całość. I choćby chief nie wiadomo jak narzekał na to „pudło”, choćby marzył,
całkiem zresztą szczerze, by z niego zmustrować, wrócić do domu, to jednak faktem było, że
w jego rękach statek grał jak dobrze nastrojony instrument w rękach prawdziwego wirtuoza.
Kapitan był tego świadomy. I w głębi serca gryzł się tym, że to nie on tak idealnie panuje
nad statkiem. Była więc w nim ta zadra zawiści? zazdrości? A także niejasne podejrzenie, iż
chief nie za bardzo i nie do końca wierzy w jego zawodowe kwalifikacje. Nie mógł zapo-
mnieć tego wydarzenia przy wyprowadzaniu „Prosny” z portu.
Nigdy nie wracał do tej sprawy w rozmowach, nurtowała go jednak i nie dawała spokoju.
W dodatku ta kwaśna mina. Od pierwszej chwili chief był skrzywiony, jeśli się uśmiechał,
to z wyraźnym przymusem. Odpowiadał krótko, informował rzeczowo, ale robił to jak czło-
wiek, który myśli tylko o tym, żeby odbębnić wobec przełożonego swoje i zejść mu z oczu
jak najprędzej.
Słowem nie mogli się dogadać, a w miarę upływu czasu kapitan utrwalał się w przekona-
niu, że chief go nie lubi, nie ufa jego kwalifikacjom i woli sam mieć na wszystko oko. Czuł
się tym urażony, choć starał się nie ujawniać swoich uczuć. Nie przychodziło mu to łatwo.
Bywały momenty, że miałby ochotę wybuchnąć, ostro skarcić chiefa. Cóż, jakby domyślając
się tego, pierwszy oficer nie dawał mu najmniejszej szansy na wszczęcie awantury. Wypełniał
wszystkie swoje obowiązki z aż niesmaczną gorliwością i poświęceniem. W tej sytuacji każde
ostrzejsze słowo pod adresem lubianego przez załogę chiefa mogłoby spowodować nieobli-
czalne a przykre skutki. Kapitan zdawał sobie sprawę z tego, jak trudne może mieć życie na
statku kapitan, którego załoga nie lubi i bojkotuje. Więc dusił złość w sobie, pocieszając się
jedynie myślą, że chief po tym jednym rejsie zmustruje, a wówczas z nowym pierwszym ofi-
cerem wszystko ułoży się lepiej.
Starszy mechanik skończył wreszcie jedzenie, wytarł usta serwetką i popijał herbatę. Po-
wiedział do pierwszego oficera, wskazując jego talerz z pozostawionymi resztkami jedzenia.
– Coś nie masz apetytu. Grzech marnować takie mięso.
Chief wzruszył ramionami, odpowiedział mrukliwie:
23
– Nie lubię się opychać na noc.
– Ja tam zawsze chętnie coś zjem, byle dobre i dużo – zaśmiał się Pingwin.
– Wiadomo – mruknął drugi oficer, który zluzowany przez trzeciego zszedł z mostku i te-
raz ochoczo zabrał się do jedzenia. Chief maszyny nie obraził się za przytyk, tylko zaczął
swoją ulubioną historyjkę.
– Lubię dobrze zjeść, fakt, zwłaszcza na kolację.
– Podobno to najszkodliwsze.
– Nie zauważyłem – chief z maszyny był dziś w wyjątkowo dobrym humorze.
– Ale inni widzą – przygadał mu drugi mechanik.
– To? – chief poklepał się po brzuchu. – No i co z tego? Tylu rzeczy człowiek jest pozba-
wiony na statku, to niech sobie przynajmniej podje do syta. A już wieczorem szczególnie.
– Coś się tak uparł przy tym jedzeniu wieczorem? – zapytał kapitan.
– Chief ma coś na ten temat do powiedzenia – wtrącił drugi mechanik. – Pan kapitan jesz-
cze nie zna tej teorii...
– Jakiej znów teorii? – kapitan zaciekawił się, a równocześnie przemknęło mu przez myśl,
że oto znów ma przykład, drobny, ale wyraźny, jak oni są zżyci ze sobą, a on ciągle obcy.
Mechanik skwapliwie zaczął mu wyjaśniać, paląc cienkie, ostro pachnące cygaro.
– Nie wiesz? Widzisz, ja sobie rozumuję tak: po pierwsze między kolacją a śniadaniem jest
najdłuższa przerwa, więc trzeba się solidnie najeść, żeby człowiek nie zgłodniał do rana.
– Więc dlatego opychasz się na noc ile wlezie?
– Poczekaj, to nie wszystko – mechanik zamachał cygarem, aż kapitan odpędził od siebie
dłonią gryzący dym.
– Po drugie może się zdarzyć, że w nocy umrę. Bywa, nie?
– Bywa. Szczególnie jak się ktoś obeżre do rozpuku, to może w nocy umrzeć na kolkę wą-
trobową – powiedział zgryźliwie pierwszy oficer.
– Dobra, niech będzie na kolkę wątrobową – zgodził się chief. – Ale nie tylko, ludzie lubią
umierać tak nad ranem, to fakt znany medycynie.
– I co z tego?
– Więc myślę sobie tak. Jak bym umarł w nocy na głodniaka, to może być ciężko o pustym
brzuchu wędrować tam, daleko, do nieba... Kto wie, jak długo taka wędrówka trwa...
– Wybierasz się do nieba? A czemu nie do piekła?
– Ja, do piekła? – szczerze zdziwił się mechanik. – Za co?
– Choćby za grzech obżarstwa.
– No dobra, niech ci będzie nawet do piekła – zgodził się znowu mechanik. – Ale to też
daleko, pewnie nie bliżej niż do nieba, więc jak iść o pustym brzuchu? A w dodatku wstyd.
– Jaki wstyd? – dał się złapać kapitan.
– Jakże to, przyjść do świętego Piotra albo, jak chce ten mój przyjaciel, do Lucyfera i od
razu prosić: dajcie coś zjeść, bom głodny jak cholera. No, powiedzcie, jak by to wyglądało?
Jeszcze by pomyśleli, że na polskich statkach ludzi głodem morzą. Można powiedzieć, byłaby
kompromitacja narodowa.
– Z tego wychodzi, że obżerając się na kolację uprawiasz po swojemu patriotyzm? – chief
skrzywił się ni to w uśmiechu, ni to z drwiną.
– Ładna historyjka – powiedział kapitan. – A jak do tego dolejesz jeszcze przed snem ze
dwa „żywce”, toś już pewnie całkiem zadowolony?
– Pewnie. Może wpadniesz? Poczęstuję. A ty? – zwrócił się do pierwszego oficera. – Też
zajrzyj. Łykniemy piwka, pogadamy.. Może się jeszcze kogoś ściągnie i zmontujemy czwó-
reczkę do brydżyka?
– Dziękuję ci – pierwszy oficer pokręcił przecząco głową. – Nie mam ochoty. Zmęczony
jestem...
24
– W ogóle jakiś kwaśny łazisz ostatnio – zauważył mechanik. Chief nie odpowiedział, palił
patrząc w obrus. Wszyscy zwrócili ku niemu głowy, a po chwili kapitan zapytał:
– Nadal pan się źle czuje?
– Iii, nie ma o czym mówić – mruknął chief nierad, że skupił na sobie uwagę wszystkich
obecnych przy stole.
– Długo to jeszcze potrwa? – zapytał mechanik. Chief nie zrozumiał.
– Co?
– No, ta orka. Pogoda marna, pogarsza się, to przecież pełna zima, kiwa, śnieg, mróz...
– Coś się tak rozżalił – skarcił go kapitan. Był zirytowany uwagami mechanika i mówił
gniewnie. – Grzejecie się w tej waszej maszynowni, nie mokniecie, nie marzniecie jak ludzie
na pokładzie i przy sieciach. Cholera, każdy by chciał jak najprędzej do portu, ale żeby ła-
downie były pełne, bo forsa się przyda, co?
– Nie ma co się złościć – ugodowo powiedział mechanik. – Pytałem tylko, jak jest...
– Nie najgorzej – odparł zamiast kapitana pierwszy oficer. – Ryby trochę jest, jak tak dalej
pójdzie, to za parę dni będziemy pełni...
Kapitan nic nie powiedział, ale poczuł narastającą irytację. To właśnie był jeden z tych
drobiazgów, które go tak u chiefa denerwowały. Znów wie lepiej, znów mówi jakby kapitana
nie było przy stole i jakby kapitan nie orientował się w sytuacji. Wstał, może nieco zbyt
gwałtownie odsunął ciężki fotel, który przymocowany do podłogi odgiął się tylko i uderzył go
boleśnie w łydki. Wenta siłą powstrzymał się, żeby nie zakląć. Powiedział ostro:
– No, dość tych gadek. Będzie, jak będzie. Póki ładownie niepełne, będziemy łowić. A te-
raz kto zmęczony – spać, kto ma ochotę na rozrywki, niech się rozrywa. Dobranoc.
Odpowiedział mu chóralny pomruk. Tylko mechanik rozgniatając cygaro w popielniczce
zapytał:
– To jak, zajrzysz na „żywca”?
– Chyba nie, pogadam z Gdynią i, jeśli mnie połączą, to jeszcze z agentem. Zresztą też je-
stem zmęczony.
Kapitan wyszedł z mesy, a za nim z wolna poczęli się rozchodzić pozostali oficerowie.
2
W mesie załogowej także było już po kolacji. Steward zdążył uprzątnąć ze stołu i teraz lu-
dzie siedzieli, paląc papierosy, czytając „Głos Marynarza” przynoszący wieści z kraju, słu-
chając radia albo pogadując o wszystkim i o niczym.
Bosman, zażarty szachista, męczył bezlitośnie sternika. Siedzieli naprzeciw siebie nad sza-
chownicą, sternik, zanim uczynił ruch, namyślał się długo, z wysiłkiem. Palił wydmuchując
dym ustami i nosem, sięgał po figurę, dotykał jej ostrożnie, jakby się bał uszkodzić, potem
cofał palce. Bosman krzyczał na całą mesę:
– Dotknięta chodzi! Nie wolno cofać.
– Eee, daj mi spokój – sternik zrobił ruch, jakby chciał zgarnąć figury z szachownicy, ale
bosman z nadzwyczajnym refleksem powstrzymał jego dłoń.
– O nie, bracie! – zawołał. – Zacząłeś, musisz skończyć.
– Nie mam dziś głowy do szachów – wykręcał się sternik.
– A kiedy ty masz głowę i do czego? – drwił bosman. – Widzisz, że dostajesz w kuper, to
chcesz przerwać. Nie ma tak dobrze. Twój ruch.
– No dobra – sternik zrobił minę jakby cierpiał bezmiernie, zapalił, myślał długo i wykonał
wreszcie ruch. Przyglądający się grze rybak powiedział porywczo:
– Gdzie, co robisz? Trzeba było damą...
25
– Te, kibic – bosman podniósł głowę i groźnie zmarszczył brwi. – Wiesz, za jakie zabój-
stwo człowieka uniewinniają?
– Wiem, wiem – śmiał się rybak.
– No, to uważaj, bo cię zabiję i nic mi nie zrobią... Czytający wyświechtaną starą gazetę
starszy rybak podniósł głowę, popatrzył na tę grupę i wtrącił się:
– Powiem wam coś lepszego o kibicach niż ten stary kawał bosmana o uniewinnieniu.
– Tu się gra, nie ma czasu na głupie dowcipy – zgasił go bosman.
– Dowcip nie jest głupi, ale dla inteligentnych – odciął się starszy rybak.
– No, opowiedz – domagał się kibic.
– Uważaj, będzie o tobie – ostrzegł sternik.
– Dawaj, wal.
– Czterech angielskich lordów grało w brydża – zaczął starszy rybak.
– Nie słuchaj go, tylko rób ruch – poganiał sternika bosman.
– Co się tak gorączkujesz? – bronił się sternik. – Mecz o mistrzostwo świata gram, czy co?
– No i co z tymi lordami? – dopytywał kibic.
– Grali w brydża, a z boku siedział kibic. Strasznie dużo gadał i przeszkadzał, ciągle kłapał
dziobem, że wytrzymać nie mogli.
– Dał któryś w mordę? – zainteresował się rybak z kąta.
– Coś ty! To byli lordowie, dżentelmeni.
– To dżentelmeni po mordach się nie biją?
– Bywa, ale nie za często – stwierdził sternik.
– Ty graj, nie zajmuj się lordami – znów skarcił go bosman.
– Och, wytrzymać z tobą nie można.
– Słuchacie czy nie? – zdenerwował się opowiadający.
– No mów, chociaż to nudne. Lordowie i kibic. No i?
– Kibic pyta lorda: milordzie, pan miał wiosną takiego pięknego wałacha, wygrał wielkie
derby... – Mhm, miałem – mruknął lord. – Był zły, rozumiecie, bo akurat rozgrywał szlemika,
a ten mu dupę wałachem zawraca. Ale to lord, kapujecie, uprzejmy, dżentelmen. A kibic dalej
go piłuje: milordzie, pyta się, wałach był wspaniały, nie widziałem go podczas ostatniej go-
nitwy, co się z nim dzieje? – Oddałem go do stadniny – odpowiedział lord, ale wiecie, takim
tonem...
– Dobra, nieważne, jakim tonem, ale po cholerę dał wałacha do stadniny – wykrzyknął ki-
bic w mesie.
– O właśnie – opowiadający rozpromienił się – żeby był tam kibicem!
Sternik wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Zakrztusił się przy tym dymem, kaszlał,
łzy ciekły mu z oczu, ale śmiał się nadal wyrzucając z siebie urywane słowa:
– Hhhi, hi, na kibica... wałacha, dobre... hhi, hi, do stadniny...
Kibic poczerwieniał, potem zrobił niewyraźną minę, a bosman, który nie słuchał uważnie
dowcipu zbyt pochłonięty grą, patrzył na sternika ze złością.
– Co cię napadło – krzyknął. – Z czego tak chichoczesz?
A ten, który dowcip opowiedział, zwrócił się z judaszowskim uśmiechem do bosmana:
– Bos, jak nie dotarło, to opowiem jeszcze raz.
– Odp... się – huknął bosman. – Gramy albo nie?!
– Ja mam dosyć – zdecydował się sternik.
– O nie, bracie, nie ma tak dobrze – zaprotestował bosman. – Wygrywam, więc albo się
poddajesz, albo grasz do końca.
– Rozmowę zamówiłem. Kiedy indziej dokończymy – wił się sternik.
– Nie, dziś. Grasz, czy poddajesz?
– Nie spieraj się, partia przegrana, leżysz – wtrącił niepoprawny kibic. Sternik obrzucił go
takim wzrokiem, jakby go chciał zamordować. Mruknął złośliwie:
26
– Te, wałach, nie wtrącaj się.
– No, decyduj się, w te albo wefte – naciskał groźnie bosman,
– No dobra – sternik spokorniał. Zgarnął figury z szachownicy aż potoczyły się po stole. –
Przegrałem.
– To gadaj.
– Zwariowałeś!
– Mów, bądź honorowy! – nie ustępował bosman.
Sternik wstał. Był czerwony ze złości, zaczerpnął tchu i wyrecytował ich stałą formułkę,
którą zawsze wygłaszał przegrywający:
– Jest to prawda oczywista, żem jest dupa nie szachista.
Bosman zachichotał. Pozbierał figury, starannie włożył je do pudełka, które schował do
szafki pod ścianą.
– Dobra – powiedział – masz u mnie rewanż jutro. – I zwracając się do tego, który opo-
wiedział dowcip, dorzucił: – A ty wymyśl na jutro nowy jaki dowcip. Ten z wałachem nie był
taki zły... Gdzie idziesz Edek? – to było do sternika, który skierował się ku drzwiom.
– Zajrzę do radiostacji, może da się pogadać z krajem.
– Ja poczekam, aż będzie bliżej końca rejsu. Teraz nie ma o czym gadać, dopierośmy roz-
mawiali...
– A ten koniec rejsu to daleko, panie bos? – zapytał młody chłopak, który dotychczas nie
odzywał się, tylko czytał, wciśnięty w róg kanapki, stary, aż świecący się od tłuszczu, krymi-
nał.
– Jak stąd do portu – zażartował bosman. Zaraz jednak dodał poważnie: – Nawet nieźle
idzie, na psa urok – momentalnie odstukał palcami pod stołem, w niemalowane drzewo. –
Nowy stary ma niezłego nosa, zaciągi jeden po drugim wychodzą dobre. Jak tak dalej pójdzie,
to za tydzień będziemy w porcie....
– Chyba, że nas jaki sztorm spędzi wcześniej – wtrącił starszy rybak.
– Wypluj to, cholera, po co wywoływać wilka z lasu? – ofuknął go bosman.
3
Kiedy zamknął za sobą drzwi kabiny, poczuł ulgę. Przez cały czas tam, przy stole, myślał
tylko o tym, żeby znaleźć się sam w kabinie, nie słuchać co mówią, nie odpowiadać na pyta-
nia i zaczepki. Wszystko było mu obojętne. Sam sobie się dziwił, że osiągnął taki stan, zasta-
nawiał się, skąd się wzięła ta jego martwota i ten brak zainteresowania statkiem, ludźmi, rej-
sem, nowym kapitanem – wszystkim. Nie chciał dopuścić do siebie tego jednego sensownego
wyjaśnienia: że jest chory. Usiłował tłumaczyć sobie swój stan osłabieniem spowodowanym
kilkumiesięczną nieustanną orką na morzu oraz rozłąką z domem, z najbliższymi osobami, do
których tęsknił zawsze, ale teraz odczuwał to szczególnie dokuczliwie. Marzył o urlopie, o
beztroskim wylegiwaniu się gdzieś na trawie, w ciepłym słońcu, albo o zimowych wyciecz-
kach, w czasie których brnie się po kolana w puszystym śniegu, rzuca białymi kulami, strąca
puch ze świerkowych gałęzi lub szusuje na nartach w dół, aż do utraty tchu. Marzył o wypo-
czynku spędzonym wspólnie z żoną, o czasie, kiedy będzie ją miał koło siebie, stale blisko.
Wierzył, że gdy wreszcie dostanie ten upragniony, od dawna należny mu urlop – wszystkie
stany osłabienia, depresji i załamań miną.
Sto, tysiąc razy te sprawy już w sobie przetrawił, nie zwierzając się jednak nikomu, bo
choć miał przyjaciół na statku, jednak w tych najbardziej osobistych sprawach był samotny i z
nikim ich dzielić nie chciał.
27
Zatrzasnął drzwi zbyt mocno i zaraz za progiem zatoczył się silnie. Zbyt silnie jak na prze-
chył, który właśnie targnął statkiem. Zdążył ręką złapać fotel przymocowany do podłogi
przed biurkiem. Przez chwilę stał, trzymając się mocno poręczy i oddychając nierówno.
„Co, do cholery – myślał – duszno w tej kabinie, prawie nie ma czym oddychać.” Nie
puszczając poręczy wyciągnął dłoń i włączył wiatraczek stojący na biurku. Rozległ się cichy
szum i łagodny ciepły powiew musnął mu policzki. Puścił poręcz, wyprostował się. Odru-
chowo otarł pot z czoła. „Trzeba by wziąć prysznic, do wachty sporo czasu, zdążę. Jeszcze z
godzinkę odpocznę” – zwrócił się w stronę łazienki. Jednak w tym momencie poczuł, że ko-
lana jakoś opornie mu się zginają, a mięśnie ma jak z waty. Znów sięgnął do poręczy fotela, z
trudem wykonał półobrót i siadł przy biurku, od razu opierając się łokciami o blat. „Ciężki
dzień był – mruczał – ryba szła... Dobrze idzie, jeszcze parę dni” – mamrotał to niewyraźnie,
do siebie, a zarazem jakby się przed kimś tłumaczył ze swej niezrozumiałej słabości. Przesie-
dział tak kilka minut i poczuł się nieco lepiej. Wówczas otworzył kluczem drzwiczki biurka i
z górnej szuflady wyjął gruby zeszyt w czarnych okładkach. Położył go przed sobą, kartko-
wał, przez chwilę odczytując pojedyncze zdania. Gdy doszedł do nie zapisanej strony, wziął
długopis i zaczął pisać.
„Kochanie moje!”
Przez jakiś czas potrzył na równe litery, jakby chciał je dobrze zapamiętać albo jakby za-
stanawiał się, czy użył właściwych słów.
„Przez parę dni nie pisałem. Wiem, że tłumaczenie się brakiem czasu, harówką na statku,
tym codziennym kołowrotem – nie usprawiedliwia mnie. Przecież obiecałem Ci, a przede
wszystkim samemu sobie, że postaram się codziennie z Tobą pogadać. No cóż, człowiek nie
zawsze dotrzymuje słowa, choć chyba nie możesz na mnie pod tym względem narzekać.
Cóż Ci napisać? Że tęsknię? Wiesz o tym, bo nieraz Ci i pisałem, i mówiłem. Są chwile,
kiedy przeklinam moment, w którym wybrałem morze, bo rozdziela nas ono i zbyt długie są
okresy, kiedy Ciebie nie ma, a jest tylko tęsknota.
Może Cię nudzę tym? Nie, bo przecież nieraz mówiłaś, jak lubisz, gdy tak mówię czy pi-
szę. No, ale tym razem mój list nie dotrze do Ciebie, nie sprawi Ci radości ani Cię nie znudzi.
Nie wyślę go, choć w porcie będziemy za kilka dni. P r z y w i o z ę . Żeby nie wiem co robili,
nie wiadomo jakich używali argumentów – zmustruję. Już nie mogę dłużej, nie wytrzymał-
bym następnego rejsu, jeszcze kilku tygodni czekania. Nawet gdyby mnie przywiązali łańcu-
chem kotwicznym do masztu, to zerwę się i ucieknę. Zresztą chyba mam dobry argument,
gdyby mnie – wbrew obietnicom – jeszcze chcieli na statku zatrzymać. Powiem po prostu, że
jestem chory. I nie będzie to dalekie od prawdy. Nie, nie przejmuj się, nic groźnego, wiesz
przecież, że zdrowie mi zawsze dopisywało. Zwyczajnie jestem przemęczony. I ta tęsknota
nie do wytrzymania. Nie masz pojęcia, jak się czułem, kiedy tu obchodziliśmy Boże Naro-
dzenie, potem Nowy Rok. Znów na statku, znów te same twarze, ten nastrój, którego nie zro-
zumie nikt, kto nie spędza takich chwil z daleka od bliskich, kochanych osób. Wiesz, że my-
ślałem wtedy bez przerwy o Tobie. I teraz myślę: kiedy Cię wreszcie zobaczę? Trzy razy
obiecywali mi urlop i trzy razy odwoływali: a to nie było zastępstwa, a to już wyznaczony na
moją zmianę chief zachorował, a ostatnio – wiesz już na pewno o tym – nasz stary uległ fatal-
nemu wypadkowi i znów musiałem zostać, żeby wprowadzić nowego, który przyjechał z
kraju. Z tym nowym nie bardzo sobie przypadliśmy do gustu. Nie umywa się do byłego stare-
go. Zna się wprawdzie na robocie, ale wszystkim chce rządzić sam. Taka z niego kapitańska
Zosia-Samosia. Bardzo pewny siebie. Pocieszam się, że niedługo będziemy pracowali razem,
bo po urlopie pewnie nie wrócę na „Prosnę”, rzadko się przecież zdarza, żeby człowiek wrócił
na statek, z którego zmustrował.
No a do końca tego rejsu jakoś wytrzymam, choć kłopoty z nowym starym i czuję się nie
najlepiej. W głowie mi się trochę kręci, sam nie wiem dlaczego. Myśli chaotyczne, rozbiega-
28
ne, głowa ciężka. O, Miła, żeby to już był koniec tego rejsu, żebym to już był z Tobą... Jestem
ogromnie zmęczony. Tobie i tylko Tobie o tym mówię, bo ty zrozumiesz.”
Uniósł rękę z długopisem nad biurkiem i zapatrzył się w gęsto zapisaną kartkę. Ale nie
czytał własnych słów, tylko trwał tak przez jakiś czas w odrętwieniu. Czuł narastający szum
w głowie, na barkach stukilowy ciężar, pod powiekami piekło go nieznośnie. Pomyślał, że
musi poprosić elektryka o nową lampę albo przynajmniej silniejszą żarówkę.
Odłożył długopis, zamknął zeszyt, chciał go schować do biurka, ale znów ogarnęło go to
niemożliwe do przełamania znużenie. Z najwyższym wysiłkiem podniósł się zza biurka. Stał
przez chwilę pochylony, oparty o blat obiema dłońmi, oddychał głęboko i czuł, jak w skro-
niach mu pulsuje, a serce bije nienaturalnie przyspieszonym rytmem. „Co jest, cholera – po-
myślał ze złością – co się ze mną dzieje?”
Zapomniawszy o zeszycie na biurku, wolno odwrócił się i dłonią namacał śliską, na kre-
mowo pomalowaną ścianę. Potem zdołał dosięgnąć stolika, z niego przeniósł rękę na brzeg
koi. „Poleżę chwilę” – pomyślał. Osunął się na kolana. Jeszcze z ogromnym wysiłkiem chciał
się unieść na rękach i przerzucić ciało przez wysoką krawędź koi, ale już nie starczyło mu sił.
Opadł na podłogę. Najpierw ogarnęło go wielkie zdziwienie, a potem nie czuł już nic.
Nie słyszał, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Po chwili odezwało się znowu, silniejsze,
bardziej natarczywe. Wreszcie ktoś – nie doczekawszy się odpowiedzi – nacisnął klamkę i
wszedł do kabiny.
– Panie chief – wachtowy rybak był okutany w kożuch, na głowie miał wielką futrzaną
czapę z opuszczonymi nausznikami. – Panie chief, za pięć minut pana wachta!
Kiedy nie usłyszał odpowiedzi, odsunął zasłonkę w nogach koi. Nie zobaczywszy nikogo
w pościeli, zdziwił się. Pomyślał, że chief może jest w łazience i nie słyszy go, więc postąpił
krok dalej i wówczas zobaczył leżącego na podłodze.
– Panie chief – krzyknął – rany boskie, co się stało, panie chief! – przyklęknął, pochylił
się. Wziął w dłonie twarz pierwszego oficera i zbliżył do niej nos. Sądził w pierwszym mo-
mencie, że poczuje alkohol, bo chief – choć nigdy nie pił w nadmiarze, może właśnie dziś...
Nic nie poczuł. A gdy puścił głowę chiefa, opadła bezwładnie na dywanik przed koją.
– Co się stało, chief? – bezradnie powiedział rybak. – Nieprzytomny, ludzie, na pomoc,
chief stracił przytomność! – wychylił się z kabiny i wykrzyknął tę wiadomość pełnym gło-
sem, na cały korytarz.
4
Mechanik, zajmujący z kolegą kabinę po przeciwnej stronie korytarza, wyjrzał zaalarmo-
wany hałasem.
– Co jest? – zapytał stając w uchylonych drzwiach. Właśnie szykował się, by zejść na dół
do maszynowni na swoją wachtę, był już w roboczym wytłuszczonym kombinezonie, z któ-
rym silnie kontrastowała czysta twarz, jeszcze nie umorusana w maszynowni.
– Chief – wołał wachtowy rybak. – Leży nieprzytomny!
Mechanik jednym susem przesadził korytarz i wpadł do kabiny chiefa. W tym momencie star-
szy oficer z wolna otworzył oczy. Jak przez mgłę docierały do niego podniecone głosy tamtych,
był ociężały, bronił się przed powrotem do świadomości. Wreszcie dotarło do niego pytanie:
– Panie chief, co jest? Co się panu stało?
Mgła przed oczami zrzedła i zobaczył twarze wachtowego rybaka i mechanika.
– Mnie? – zdziwił się szczerze. – Co? Nic... – od razu podparł się łokciami i spróbował
wstać. – Chyba się pośliznąłem na dywaniku i upadłem, ale już dobrze, w porządku... – nie
starczyło mu sił, znów opadł na podłogę. Tamci dwaj ujęli go pod ręce, podźwignęli, pomogli
ułożyć się na koi. Leciał im przez ręce. Czuł zawstydzenie, że jest taki słaby i sam nie wie, co
się z nim dzieje.
29
– Dajcie spokój
– mamrotał – nic mi nie jest, zaraz wstaję...
– Niech pan leży, chief – powiedział rybak.
– Leć, zawiadom starego – komenderował teraz mechanik. Był starszy od rybaka, bardziej
doświadczony. Zresztą obaj widzieli, że mają przed sobą człowieka chorego, który nie jest w
stanie ruszyć się o własnych siłach.
– Ale po co, dajcie spokój! – zaprotestował chief, lecz mimo iż chciał krzyknąć, za-
brzmiało to słabo i cicho. Rybak nie zważając na ten protest pobiegł szukać kapitana. Gdy go
nie zastał w kabinie ani w radiostacji, poszedł na mostek. Tu ujrzał go wciśniętego w kąt mię-
dzy radarem a drzwiami na skrzydło mostku, ćmiącego papierosa, zapatrzonego w czarną noc
przed dziobem statku.
– Panie kapitanie – rybak był zdyszany, głos mu drżał z przejęcia – chief...
– Co? – kapitan odwrócił się energicznie.
– Znalazłem go nieprzytomnego.
– Gdzie, co mu się stało? – zdusił papierosa w przymocowanej przy oknie popielniczce.
– W jego kabinie. Leżał obok koi, na podłodze.
– Dobra, już tam idę – zdecydował się kapitan. – A wy – powiedział do oficera – na razie
nie schodźcie, jak chief nie będzie mógł objąć wachty, to sobie jakoś poradzimy.
– Tak jest, panie kapitanie. – Kapitan już był za drzwiami i zbiegał po wewnętrznych stop-
niach na niższy pokład, gdzie była kabina chiefa.
Pierwszy oficer na widok wchodzącego kapitana poderwał się, jakby chciał wyskoczyć z
koi, ale znów przecenił swoje siły. Opadł bezwładnie na poduszkę i tylko patrzył roziskrzo-
nym nienaturalnie wzrokiem. Mechanik stał obok niego i gdy wszedł kapitan, chciał opowia-
dać jak to było, ale kapitan przerwał mu szorstko:
– Dobrze, niech pan idzie na wachtę, poradzimy sobie.
Mechanik odszedł nieco urażony tonem kapitana, ale nie odezwał się już ani słowem.
Kapitan pochylił się nad leżącym, patrzył przez moment na jego rozgorączkowaną twarz,
w końcu zapytał:
– No, chief, co jest?
– Nic się nie stało... – zaczął swoje chief, ale kapitan przerwał mu bez ceregieli.
– Znaleźli pana na podłodze, przy koi.
– Tak... Pamiętam, że chciałem się trochę położyć, odpocząć chwilę przed wachtą. Pewnie
nie doszedłem do koi, musiał mnie przechył rzucić, może się uderzyłem i straciłem przytom-
ność...
– Bredzi pan – kapitan nie bawił się w delikatne słówka. – Jak by się pan uderzył podczas
przechyłu, to by pan był potłuczony. Po prostu pan zemdlał...
– Ja? Niemożliwe!
– Ma pan tu gdzieś termometr?
– Po co, panie kapitanie, ja już wstaję, mogę...
– Leż pan! – kapitan rozzłościł się. – Gdzie ten termometr?
– Nad umywalką, w apteczce. – Chief potulnie, wskazał wzrokiem drzwi łazienki.
Kapitan przyniósł termometr, wsadził chiefowi pod pachę i siadłszy przy biurku odwrócił
fotel tak, by widzieć leżącego. Palił i bębnił nerwowo palcami po biurku. Wreszcie wyjął ter-
mometr i uważnie się przyjrzał słupkowi rtęci. Gwizdnął z cicha i pokiwał głową.
– No jasne – powiedział to takim tonem, jakby chief zrobił coś złego. – Pan ma trzydzieści
dziewięć i cztery kreski.
– Niemożliwe! – Zaprotestował chief. – Pewnie termometr nie był strząśnięty, a w łazience
gorąco.
– Chief! – kapitan plasnął dłonią o blat biurka. – Pan ze mną rozmawia jak z debilem. Ma
pan silną gorączkę, już w ciągu dnia było widać, że pan ledwo łazi po pokładzie. Teraz pan
30
stracił przytomność. To już nie żarty. Na moje oko ma pan grypę jak cholera. Żałuję, że pana
nie zostawiłem w porcie!
– Teraz nic na to nie poradzimy – odparł słabo chief. – Jak już tu jestem, to muszę wy-
trzymać do końca rejsu.
– Ale w koi – oświadczył kapitan.
– Panie kapitanie – próbował protestować chief, ale kapitan przerwał mu ostro, rozkazują-
cym tonem.
– Będzie pan leżał w koi i koniec!
– Ale wachta, przecież muszę...
– Damy sobie radę – stwierdził kapitan. – Co, do cholery, myśli pan, że jest pan niezastą-
piony?
– Dobrze – spotulniał chief. – Poleżę do rana, prześpię się i będzie wszystko okay.
– No, chief – kapitan podszedł bliżej, niespodziewanie zrobił się łagodny, głos zabrzmiał
mu przyjaźnie. – Niech pan nie będzie dzieckiem. Damy sobie radę bez pana. Niech pan po-
choruje trochę – położył dłoń na czole leżącego. – Jest pan gorący, jak rozgrzany piecyk –
stwierdził. – Nie ma co się szarpać. Jak steward pana oporządzi, niech pan się postara prze-
spać. Ja przy okazji pogadam z lekarzem w Gdyni może coś jeszcze zaleci.
– Ależ...
– No, już dosyć. Teraz pan nie ma nic do gadania – kapitan już się nie złościł, raczej gderał
dobrodusznie. – Słaby pan jak mucha i jeszcze podskakuje. Oj, chief, chief, niech pan nie
udaje bohatera, na chorobę nie ma mocnych. Trzymaj się pan, będę tu zaglądał.
Chief skinął głową. Poczuł się tak osłabiony, że nie miał siły odpowiedzieć. Kapitan z tro-
ską popatrzył jeszcze na niego, zgasił górne światło, zostawił tylko lampkę nad koją i wyszedł
z kabiny.
5
W niezbyt przestronnej radiostacji było tłoczno. Prócz radiooficera było tu trzech rybaków.
Jeden skończył właśnie rozmowę z krajem, drugi czekał na połączenie, a trzeci z chmurną
miną tkwił w kącie paląc papierosa. Przed chwilą próbował się połączyć z domem, ale telefon
w jego mieszkaniu nie odpowiadał. Ćmił więc papierosa i nie wiedział: zrezygnować, czy
poczekać a potem spróbować jeszcze raz.
Radiooficer, przysadzisty, zawsze dobroduszny, cierpliwie i z wielką życzliwością traktu-
jący swoich klientów, dziś był skwaszony, milczący i ponury.
Z przebywających w kabinie ludzi nikt nie zwrócił uwagi, że radio od czasu do czasu
milknie niespodziewanie i odpowiada dopiero na powtórnie zadane pytanie lub gdy tamci, z
lądu, po raz drugi go zawołają. Niekiedy też odruchowo sięgał dłonią do prawego ucha, lekko
odsuwał gąbczastą słuchawkę, dotykał konchy i potem znów otulał ją miękkim czarnym krąż-
kiem. Właśnie wywołał Szczecin-Radio i poprosił o połączenie z numerem w mieście.
– Zaraz będziesz gadał – powiedział rybak do czekającego na rozmowę. Ten zapalił kolej-
nego papierosa. Radio odwrócił głowę i krzyknął niemal z wściekłością.
– Moglibyście przestać tak kopcić. Oddychać tu, cholera, nie ma czym.
– No już dobrze, dobrze, czego się pieklisz – mruknął palący i wcisnął niedopałek do po-
pielniczki.
– Właściwie moglibyście czekać tam – głową wskazał drzwi. – Tłok robicie i podsłuchuje-
cie jeden drugiego – warczał radio.
– Daj spokój, Józek – odezwał się rybak, który już odbył rozmowę. – Czy my mamy przed
sobą jakie tajemnice? Wszystko cię dziś złości...
31
– Halo, „Prosna” – odezwał się głos z lądu. – Co pan tam mówi? Nie zrozumiałem, proszę
powtórzyć. – Radiooperator na lądzie musiał usłyszeć strzępy ich rozmowy. Radio prędko
odpowiedział:
– Szczecin-Radio! Nic, nic, to było nie do pana. Niech pan daje ten numer.
– Już połączyłem, czekajcie – odparł tamten. Z głośnika doleciało przerywane buczenie.
Czekający na rozmowę zbliżył się do pulpitu i wyciągnął rękę po mikrotelefon.
– Czekaj – mruknął radio. Sygnał brzmiał nadal. Powtarzał się uparcie, wyraźny, słyszalny
tak, jakby połączenie odbywało się nie przez radio z odległości setek kilometrów, ale tuż za
ścianą. W miarę jak trwanie sygnału przedłużało się, czekający miał coraz bardziej kwaśną
minę.
– Halo, „Prosna” – odezwał się głos – numer nie odpowiada.
– Cholera by to wzięła – wybuchnął rybak. – Przecież to niemożliwe!
– „Prosna” macie coś jeszcze?
– Szczecin-Radio – odparł radiooficer – na razie nie.
– Spróbujemy potem jeszcze raz – upierał się rybak – tam ktoś musi być!
– Dobra, dobra – radio ofuknął go nie ukrywając zniecierpliwienia. – Dajże już spokój i
przestań nudzić.
– Co ci, cholera, przeszkadzam? – rozzłościł się na dobre rybak. – Twoja rzecz łączyć, pła-
cę jak każdy, mam prawo z domem się porozumieć!
Radio odwrócił się i popatrzył na niego z nie ukrywaną wrogością.
– Daj mu spokój – wtrącił się trzeci.
– No to czemu się wścieka? Czy to pierwszy raz się zdarza, że nie dostał połączenia? Z
czego tu robić drakę? Przecież żona ma prawo iść do kina albo do sąsiadki? Skąd mogła wie-
dzieć, że akurat teraz zadzwoni? Dopiero były święta, Nowy Rok, po pięć razy gadaliście i
jeszcze mało?
– No dobra – mruknął ugodowo rozczarowany rybak. – Nie masz co się pieklić, a dodzwo-
nić się koniecznie muszę...
– Tak cię sparło? – docinał ten, który już rozmawiał,
– To nie to – mruknął rybak teraz już pozbawiony poprzedniej agresywności.
– Dajcież mu spokój – roześmiał się ten drugi rybak. – Nie widzicie, że chłop ma bóle po-
rodowe?
– Aaa, to tak – połapał się radio i już przyjaźnie zapytał: – Żona ma rodzić?
– No... tego... chyba już czas – bąknął zmieszany rybak.
– To czego chcesz? Może już jest w klinice? Jak może odebrać telefon, kiedy rodzi?
– Ale ktoś w domu powinien być – upierał się rybak. – Teściowa powinna przyjechać, ktoś
tam musi być...
– Głupstwa pieprzysz – skomentował jego kolega pogodnie. – Ta ciąża ci się na mózg rzu-
ciła. Teściowa jak przyjechała, to pewnie córki pilnuje w klinice, a nie czeka na twój telefon,
frajerze. Nie masz co się denerwować. Zobaczysz, rano dostaniesz wiadomość, że masz syna
jak smoka. Już teraz ci radzę wstaw coś do lodówki, żeby od razu oblać potomka!
– Oj, damy sobie, co? – ożywił się ten trzeci.
– Chyba na lądzie – smętnie odparł przyszły ojciec. – Tu się nie da, nowy stary jest ostry...
– Nawet najostrzejszy stary taką okazję zrozumie, jeszcze sam da butelkę.
– Nie wygląda na takiego. Zapowiedział, że statek ma być „suchy”.
– Pieprzycie mi tu za uszami, że wytrzymać nie można – przerwał ich rozmowę radio. –
Idźcie wreszcie do diabła, dobrze?
– Stary, co jest? – rybak nie ukrywał zdumienia, pozostali spojrzeli po sobie nie wiedząc,
czy się gniewać, czy puścić grubiaństwo radzika mimo uszu. On zaś burczał na nich nadal.
32
– Załatwiliście swoje, no to spieprzajcie. Teraz będę miał komunikaty meteo. Muszę zro-
bić zbiorówkę dla starego, a tak gadacie, że nic nie słyszę.
– A moja rozmowa? – zmartwił się przyszły ojciec.
– Później, wpadnij za jakie dwie godziny – już spokojniej odparł radio. – No już, zjeżdżaj-
cie, bo mi przeszkadzacie.
Nie dyskutowali z nim dłużej, opuścili kabinę.
Radiooficer po ich wyjściu siedział przez jakiś czas nieruchomo, znów machinalnie doty-
kając palcami ucha. Z głośnika dobiegała symfonia znaków Morse'a, lecz on zdawał się ni-
czego nie słyszeć. Trwało długą chwilę, nim się opanował. Z wysiłkiem wstał, wziął stojącą
na podłużnym stole pod ścianą maszynę do pisania, postawił ją przed aparaturą na pulpicie,
wkręcił papier, nałożył słuchawki i dostroił odbiornik. Słuchając komunikatów meteorolo-
gicznych, pisał od razu na maszynie. Z kraju przestawił się na Szwecję, potem Danię, odebrał
też komunikat niemiecki. Gdy skończył, pospiesznie zrzucił słuchawki, jakby go parzyły.
Czoło miał mokre od potu. Przejechał po nim wierzchem dłoni i zdziwiony patrzył na wilgot-
ną rękę.
Nagle znów nadszedł atak bólu. Nawet nie wykręcił papieru z maszyny, tylko zwlókł się z
fotela, przeszedł w drugi koniec kabiny i padł na wąską podłużną kanapkę, na której zazwy-
czaj siadywali ci, którzy czekali na rozmowy. Zacisnął zęby, żeby nie jęczeć. Czuł, jakby ja-
kiś niesamowity świder wkręcał mu się w głowę, sięgał aż do mózgu, wirował wściekle i po-
wodował ból tak ogromny, że trudny do zniesienia.
Ktoś zapukał i nie czekając na zaproszenie wszedł do radiostacji.
– Jest meteo? – usłyszał głos kapitana. Uniósł się natychmiast. Chciał to zrobić szybko,
energicznie, ale syknął przy tym z bólu i zatoczył się lekko. Kapitan postąpił bliżej, pochylił
się nad nim, bo był wyższy, i powiedział groźnie:
– Pił pan? – zbliżył twarz tak, jakby chciał powąchać, czy od radiooficera nie czuć alko-
holu. Radzik oburzył się.
– Ależ panie kapitanie!
– To co jest? Zatacza się pan?
– Nic, to przechyły... – odwrócił się bokiem od kapitana, żeby ten nie zobaczył jego twa-
rzy. Sięgnął ręką do maszyny, wyciągnął zapisany papier i podał. – Tu są komunikaty. Nie
najlepsze prognozy. Wiatr północno-wschodni, na razie sześć, ale wzmaga się. Przewidują do
dziesięciu, a nawet więcej. Zadymka. Sztorm idzie. Wszystkie stacje są zgodne, że pogoda się
psuje. Szwedzi nawet już nadali ostrzeżenie sztormowe – mówił z wysiłkiem, ale starał się, by
jego głos brzmiał normalnie. Kapitan szorstkim ruchem wyjął arkusz z rąk radiooficera. Był
zły. Nie ukrywał tego, mówił opryskliwie:
– Dobra, daj pan, umiem czytać – spojrzał na arkusz i gniewnie zauważył: – To pojedyn-
cze komunikaty, czemu pan nie zrobił zbiorówki?
– Jeszcze nie zdążyłem, dopiero co odebrałem to... – radio znów mimowolnie chwycił się
za ucho. Kapitan podniósł głowę znad arkusza papieru i uważnie spojrzał na radzika. Dopiero
teraz zobaczył ściągniętą bólem twarz, matowe oczy, mokre od potu czoło.
– Radio, co z panem? – zmarszczył brwi.
– Nnnormalnie – z trudem odparł radio. Nie mógł jednak dłużej wytrzymać, siadł na
swoim fotelu, choć nigdy mu się nie zdarzyło siadać wobec kapitana bez jego zezwolenia.
Kapitan rzucił papier na pulpit, pochylił się nad oficerem i już innym, łagodniejszym tonem
zapytał:
– Pan jest chory? – Radio milczał. Kapitan widział teraz dokładnie jego mokre od potu
czoło, zlepione włosy, zauważył, że ręka radiooficera znów uniosła się ku głowie. – Mów
pan, co jest! – zażądał ostro.
– Tu boli. Ucho i w środku, ale to nic... Przejdzie, nic groźnego.
33
– Więc pan też! – wyrwało się kapitanowi. Radio podniósł głowę zdziwiony tym okrzy-
kiem, ale nie miał odwagi, a może siły, o nic pytać. A kapitan poczuł się nagle zmęczony i
bezradny. Stał pochylony nad radiooficerem i nie wiedział co ma począć. W końcu zapytał:
– Bardzo źle pan się czuje?
– Nnie, panie kapitanie – z widocznym wysiłkiem odpowiedział radio. – To nie boli stale.
– A jak?
– Przychodzą takie fale bólu, potem mija i jest na jakiś czas spokój. Dam sobie radę. To
nie jest takie groźne...
– Coś pan taki doktor – wybuchnął kapitan. – Co to można powiedzieć, groźne czy nie. To
jest głowa, nie ma żartów. Dawno pana boli?
– Już ze dwa dni, ale dopiero dziś trochę mocniej.
– Gorączkę pan zmierzył?
– Nie, po co?
– Człowieku, trzeba było od razu meldować, a nie czekać, aż tak pana weźmie – złościł się
kapitan. – Chojraki, psiakrew! Jeden pada jak mucha, drugi półprzytomny z bólu, a żaden
słowa nie piśnie. Dzieci jesteście czy co?
– Przecież na statku i tak nie ma lekarza – próbował tłumaczyć się radio. – Do portu jakoś
wytrzymam, a tam coś się poradzi...
– Szpital, cholera, nie statek – pieklił się dalej kapitan. – Wołaj pan Gdynię, dasz pan ra-
dę?...
– Tak jest – radio już sięgnął do przełączników. – Co zamówić?
– Wywołaj mi pan radiostację gdyńską – zażądał kapitan – resztę sam załatwię.
– Tak jest – radio już nastroił aparaturę na odpowiednią falę i zaczął wywoływać: – Halo,
Gdynia, Gdynia-Radio, woła „Prosna”, Gdynia-Radio tu „Prosna”, zgłoś się, over.
Przez chwilę dobiegały ich uszu trzaski, piskliwe sygnały, strzępy rozmów, wreszcie ode-
zwał się niezbyt wyraźny głos.
– „Prosna”, tu Gdynia-Radio! Poczekaj pan trochę, mam teraz serię rozmów, za jakieś pół
godzinki pana zawołam!
Kapitan bez ceregieli wyrwał radiooficerowi z ręki mikrotelefon i zawołał poirytowany:
– Gdynia-Radio, tu „Prosna”. Nie za żadne pół godzinki, tylko od razu! Mam chorych na
pokładzie! Łącz pan poza kolejką z radio-medical, słyszy pan, Gdynia-Radio? Over!
– „Prosna”, tu Gdynia-Radio. Trzeba było od razu tak mówić. Już łączę, proszę czekać.
Gdy operator na lądzie wybierał numer, radiooficer dostroił aparaturę tak, że teraz było
słychać dobrze, bez zakłóceń. Gdy to zrobił, wstał i ustąpił swego miejsca kapitanowi. Kapi-
tan wskazał mu głową kanapkę.
– Połóż się pan tam – powiedział. – Dam sobie radę.
Radio posłuchał, bo znów odezwał się silniejszy ból i zakręciło mu się w głowie. Tymcza-
sem z głośnika rozległ się nowy głos, nieco słabszy niż poprzedni.
– Słucham, radio-medical.
– „Prosna” – to był głos operatora z Gdyni – proszę mówić.
– Tu kapitan „Prosny” – odezwał się kapitan pochylony nad pulpitem. – Jak pan mnie sły-
szy?
– Doktor Jaworski przy aparacie – padła odpowiedź – słyszę dobrze. Proszę, panie kapita-
nie, co się stało?
– Doktorze – mówił kapitan – mam szpital na pokładzie. Dwóch chorych. Proszę o radę i
pomoc.
– W porządku, panie kapitanie. Niech pan mówi po kolei. Nazwisko, funkcja, wiek.
– Pierwszy oficer, Jerzy Kubiak – odparł kapitan. – Wiek przeszło czterdzieści lat, chyba
czterdzieści pięć.
– Dobrze, proszę objawy – ponaglił doktor.
34
– Od kilku dni chodził osłabiony. Był osowiały, markotny. Dziś, pół godziny temu, stracił
przytomność. Jest tak słaby, że nie mógł sam wejść na koję.
– Temperaturę ma?
– Tak, mierzyłem. Trzydzieści dziewięć cztery. Bardzo osłabiony.
– Nie skarżył się na żadne bóle wewnętrzne?
– Nie. W ogóle się nie skarżył. Zwróciłem poprzednio uwagę, że jest jakiś nieswój, ale
zbył to uwagą o przemęczeniu.
– Nie sądzi pan, że mógł się czymś zatruć?
– Wykluczone, doktorze – zaprotestował kapitan. – Wszyscy jemy to samo i u nikogo nie
stwierdziłem podobnych objawów.
– Mówił pan o drugim chorym.
– Tak, ale to inna sprawa.
– Dobrze, skończmy najpierw z pierwszym oficerem. Co pan mu zaaplikował?
– Dwie aspiryny, gorącą herbatę z cytryną. Kazałem leżeć.
– Dobrze. Panie kapitanie, trudno tak od razu postawić diagnozę, trzeba poczekać, czy nie
ujawnią się jeszcze jakieś inne objawy. Ale to może być silna grypa. Teraz w całej Europie
mamy epidemię bardzo złośliwej grypy. Trzeba uważać, bo były nawet wypadki śmiertelne.
– Pan mnie straszy zamiast coś poradzić! – oburzył się kapitan.
– Nie straszę, kapitanie, tylko mówię, jaka jest sytuacja. Jeśli pański chief od paru dni źle
wyglądał i nie czuł się dobrze, to może być grypa. Chodził z nią dotąd, aż go powaliła. Tak to
wygląda na pierwszy rzut oka. Nic więcej nie mogę powiedzieć. Na razie to, co pan zadecy-
dował, jest słuszne. Po kilku godzinach zdecydujemy co robić dalej. Proszę mu aspirynę po-
wtórzyć po czterech godzinach i dawać pić dużo, ile tylko zechce, jak pan zrozumiał?
– Zrozumiałem dobrze.
– I niech leży. Niech się nie waży wstawać i wychodzić z kabiny!
– Jasne, zrozumiałem!
– W porządku. Teraz drugi.
– Radiooficer Jan Badura. Wiek około pięćdziesiątki, trochę starszy od chiefa.
– Co mu jest?
Kapitan opisał objawy choroby radiooficera. Lekarz chciał jednak wiedzieć więcej szcze-
gółów.
– Czy ma mdłości? – pytał. Kapitan odwrócił się do tyłu i spojrzał pytająco na chorego.
Radio pokręcił przecząco głową.
– Nie – odpowiedział kapitan lekarzowi.
– Zawroty głowy? – radio zrobił nieokreślony ruch ramionami.
– Trochę – poinformował kapitan, a radio przytaknął ruchem głowy.
– Jak temperatura?
– Nie mierzyłem, bo dopiero teraz stwierdziłem, że jest chory. Ale wygląda na to, że ma,
jest rozogniony, poci się.
– Niech pan mu zrobi próbę sztywności karku – polecił lekarz.
– Jak to się robi?
– Podłożyć rękę pod głowę i zginać do przodu, brodą do piersi.
– Dobrze, chwileczkę – kapitan odłożył słuchawkę, podszedł do radzika i wykonał, co po-
lecił lekarz. Radio posłusznie poddawał się badaniu, tylko raz syknął cicho.
– Co? – spytał kapitan.
– Zabolało. Tu, w środku – ręką pokazał ucho. Kapitan wrócił do pulpitu i zameldował le-
karzowi.
– Zrobione, doktorze.
– No i co? Kark ma sztywny, czy głowa zgina się normalnie?
– Raczej normalnie, tylko mówi, że go boli.
35
– Co?
– Głowa i pokazuje na ucho.
– Czy już mu pan coś dawał?
– Nie, doktorze. To nowa historia. Wszedłem do radiostacji i zobaczyłem, że źle wygląda i
jest jakiś nieswój. Leży tu obok, na kanapce.
– Rozumiem.
– I co, doktorze? – dopytywał kapitan.
– Trudno mi na odległość powiedzieć – powtórzył lekarz to samo co poprzednio. – Ale z
tego, czego się dowiedziałem od pana, sprawa nie wygląda tragicznie. Oczywiście mogę się
mylić, czasem takie objawy są przy zapaleniu opon mózgowych, ale skoro kark zgina nor-
malnie i raczej ciągle wskazuje na ucho, to może być zapalenie ucha środkowego. Bolesne,
ale nie tragiczne.
– Co robić?
– Przede wszystkim chory musi leżeć – nakazał lekarz. Kapitan zaprotestował:
– Co ja zrobię bez radiooficera!
– Nie wiem – odparł lekarz. – Zresztą mówił pan, że jest tam kanapka, niech więc na niej
leży i w razie czego, jeśli będzie miał dość siły, obsłuży radiostację albo przynajmniej pokie-
ruje kimś, kto go zastąpi. Ale to ostateczność, chory musi mieć spokój.
– Jasne, ograniczę rozmowy do minimum – oświadczył kapitan. – Ale co mu dać na to
ucho?
– Na razie proszę mu wlać kilka kropli olejku kamforowego, włożyć tampon z waty i
obandażować głowę. Pilnować, żeby nie było przeciągów. Niech pan mu da też zastrzyk z
penicyliny, macie chyba na statku penicylinę?
– Jasne!
– W porządku, tylko najpierw zrobić próbę, pan wie, jak to się robi?
– Wiem. Trzeci oficer też wie, jest przecież przeszkolony w sprawach sanitarnych.
– Dobrze. To na razie wszystko, co możemy zrobić. Trzeba poczekać i obserwować, jak
chory będzie się czuł dalej. Proszę być ze mną w kontakcie, a w razie pogorszenia wołać mnie
natychmiast.
– Tak jest, doktorze – kapitan urwał, jakby się namyślał przez chwilę, potem rzucił pyta-
nie. – Niech pan powie, czy te przypadki są groźne?
– Każda choroba na morzu, zwłaszcza na statku, gdzie nie ma lekarza, jest niebezpieczna –
odpowiedział lekarz.
– To wiem i bez pana – odburknął kapitan – ale mnie chodzi o to, czy mogą dalej być na
morzu? Łowimy, statek dopiero w połowie wypełniony rybą... Czy pan uważa, że powinie-
nem zejść z łowiska?
– Pewnie, że lepiej by było, żeby obaj chorzy otrzymali pomoc lekarską – odpowiedział z
namysłem doktor. – Ale na razie nie sądzę, aby sytuacja była niebezpieczna. Oczywiście,
mówię na podstawie tego co mi pan powiedział. Za godzinę, dwie, sytuacja może się zmienić.
– Więc co mam robić? – w głosie kapitana po raz pierwszy zabrzmiała nuta bezradności.
Lekarz milczał chwilę nim odparł:
– Pan jest kapitanem, do pana należy decyzja. W każdym razie proszę koniecznie być ze
mną w kontakcie i informować, jak się chorzy czują.
– Tak, zrozumiałem – mruknął zniechęcony kapitan.
– To wszystko. Proszę pamiętać, co trzeba chorym podać. Over and stop.
– Dziękuję, over, stop – kapitan położył mikrotelefon na blacie, chwilę siedział zgarbiony,
potem wyprostował się i odwrócił do radiooficera.
– Słyszał pan?
– Słyszałem – powiedział radio starając się uśmiechnąć. – Nie jest tak źle. Do wesela mi
się zagoi.
36
– Żarty żartami, ale musi pan leżeć. Żadnych rozmów bez mojego polecenia i zezwolenia.
– Tak jest.
– Zaraz przyślę trzeciego, żeby panu zrobił wszystko, co kazał doktor.
– Tak, panie kapitanie.
– No, to trzymaj się pan – kapitan uśmiechnął się do radzika, zaraz jednak znów przybrał
zatroskaną minę i opuścił radiostację.
6
Sternik stał nieruchomo na swoim miejscu, za kołem. Lekka poświata od kompasu wydo-
bywała z mroku zarys jego twarzy.
Kapitan bez słowa wszedł do kabinki nawigacyjnej. Pociągnął za metalowy klosz lampy i
zniżył ją nad sam stół. Popatrzył na mapę. Chwilę dumał nad nią, po czym odsunął na bok
przyrządy i wyciągnął dolną szufladę biurka. Z samego wierzchu zdjął duży biały arkusz no-
wej mapy i położył go na poprzedniej. Nowa mapa miała inną skalę, obejmowała o wiele
większy obszar morza, a u jej dołu widniały zarysy lądu z portem, który przed kilkoma dnia-
mi opuścili. Kapitan zaznaczył ich obecną pozycję, potem wziął cyrkiel, linijkę, ołówek i po-
czął kreślić nowy kurs. Gdy już wyrysował linię od ich statku, oznaczonego na mapie kółecz-
kiem, cyrklem zmierzył odległość do lądu, przyłożył do linijki. Na kartce papieru szybko wy-
pisał kolumienkę cyfr, podkreślił i podsumował.
Usłyszał skrzypnięcie drzwi i człapanie. Odwróciwszy głowę zobaczył starszego mechani-
ka. Był w ciepłych, podbitych filcem pantoflach, flanelowej koszuli w kratę i starych dżin-
sach. Palił swe ulubione cygaro. Zatrzymał się przy stole, popatrzył na mapę, potem przeniósł
wzrok na kapitana.
– Miałeś wpaść na piwo – powiedział spokojnie.
– Nie piwo mi w głowie.
– Wiem – mechanik skinął głową. – Byłem u niego.
– Jak się czuje?
– Wykończył się chłop – odparł wolno mechanik.
– Po co mi to mówisz? – kapitan wyprostował się i spojrzał mechanikowi w oczy. Ten
wzruszył ramionami, wypuścił wielki kłąb dymu.
– Wiem, że ryba idzie – powiedział – ale ludzie nie są z żelaza.
– Czego chcesz ode mnie? To statek rybacki, nie sanatorium.
– Podobno radio też coś nawala?
– Już wiedzą?
– Co chcesz, rozmawiałeś z radio-medical, a ludzie odbierają takie rozmowy w kabinach,
na swoich odbiornikach. Nastrój jest paskudny.
– Przyszedłeś mi tu krakać? – rozzłościł się kapitan.
– Daj spokój – głos mechanika brzmiał pojednawczo. – Wiem, że to wszystko nie jest takie
proste. Jak zejdziesz, będą tacy, którzy zaczną biadolić, że złowiliśmy za mało i zarobki nie-
wielkie...
– Właśnie.
Równocześnie pochylili się nad mapą. Kapitan jeszcze raz spojrzał na swoje obliczenia.
– Ale przecież ci dwaj z dnia na dzień nie wyzdrowieją – powiedział cicho. Mechanik po-
kiwał głową.
– Na pewno nie.
– No dobra – kapitan głosem już silnym i zdecydowanym krzyknął przez drzwi do wachtowych:
– Kurs dwieście pięćdziesiąt!
37
Przez dłuższą chwilę panowała cisza, jakby jego rozkaz nie dotarł do nich. Dopiero po
pewnym czasie sternik odmeldował:
– Jest kurs dwieście pięćdziesiąt.
– Uważasz, że to konieczne? – zapytał mechanik.
– A co mam robić, powiedz, co? – prawie krzyknął kapitan.
Statek już zatoczył łuk i zwrócił się dziobem w stronę dalekiego, nawet na ekranie radaru
niewidocznego, lądu.
38
Rozdział trzeci
1
Bosman otworzył lodówkę, pogrzebał w niej chwilę, potem wyciągnął kawał suchej kieł-
basy, przełamał na pół i schowawszy z powrotem jedną połówkę, drugą zaczął gryźć. Przy tej
czynności zastał go starszy rybak, który także przyczłapał do pentry.
– Wyżerasz nocne porcje? – powiedział półżartem.
– Starczy dla wachtowych, jeszcze zostanie do rana – odparł niefrasobliwie bosman i zaraz
dodał złośliwie: – A ty niby po coś przylazł?
– Pić mi się chce.
– W lodówce jest kompot.
– Żarty ci się dziś trzymają.
– Dajże spokój, moczymordo – bosman roześmiał się.
– Wytrzymaj jeszcze te parę dni, w porcie damy sobie do wiwatu.
– Aha, uważaj! W porcie będzie rozładunek, potem zaraz załadunek i wiooo znowu w mo-
rze. Zapiszę się chyba do tego towarzystwa antyalkoholowego.
– Oho, już cię tam widzę! Tak jak siebie w klasztorze Kapucynów.
Starszy rybak nalał sobie kompotu i wypił pół szklanki krzywiąc się przy tym, jakby wle-
wał do gardła ocet. – Rany boskie – powiedział – jak żyję nie pływałem na takim suchym
statku. Koszmar! Żeby chociaż piwko. Nie masz?
– Ja? – bosman zrobił minę niewiniątka.
– Zawsze byłeś skąpy. Może kucharz ma? Pójdę do niego pogadać.
– Nie radzę ci. Szef w złym humorze, bo mu się ciasto na podwieczorek przypaliło i stary
mu przygadał. Przeżywa; taki ambitny.
– Jak przeżywa, to może coś wyciągnie. Razem będziemy przeżywali.
– Janek, co cię dziś napadło?
– Aaa – rybak machnął ręką – cholera by to wzięła. Taka mnie dopadła chandra, że wy-
trzymać trudno. Ani spać, ani poczytać, mordy stale te same, człowiek wie z góry co który
powie, nic tylko się uchlać...
Bosman pokiwał głową. Znał te stany. Sam je nieraz przeżywał, choć w przeciwieństwie
do kolegi starał się ich nie ujawniać otoczeniu.
– Może w szachy zagramy?
– Dajże mi spokój z szachami – odburknął starszy rybak. – Nudne to jak flaki z olejem.
– Szachy nudne? – obruszył się bosman. – Zaraz widać, żeś ćwok. To gra dla inteligentów.
– Takich jak ty? Albo sternik? – rybak zrobił się zaczepny. Bosman spojrzał spod oka,
przełknął ostatni kęs kiełbasy, wytarł palce o spodnie i powiedział spokojnie:
– Lepiej pójdę, bo się pokłócimy, a po co nam to?
W tej chwili do mesy zajrzał starszy mechanik. Poprzedzał go kłąb ostrego dymu, który
znał każdy członek załogi. Musiał usłyszeć ostatnie słowa, bo zagadnął:
– Coś nie w porządku?
– Nic, normalnie, odbija nam po kolei – bosman próbował się uśmiechnąć. – Akurat przy-
szła pora na niego.
39
Mechanik pokiwał głową, siadł, łokcie szeroko rozstawił na stole. Lubili go. Był przyja-
cielski, dobroduszny, zawsze chętny do pogadania, obojętnie – z rybakami, oficerem czy
członkiem swego zespołu maszynowego. Teraz powiedział:
– Jest coś niedobrego w powietrzu, fakt.
– Pan wierzy w takie rzeczy? – zdziwił się bosman, siadając obok mechanika. Starszy ry-
bak włączył się do rozmowy.
– Chief ma rację. Mnie ten rejs od początku się nie podoba. Właściwie od chwili, kiedy
tamten stary...
– Daj spokój – bosman zrobił gest, jakby się opędzał od natrętnej muchy. – Co ma z tym
wspólnego tamten stary i jego wypadek? Rejs jak rejs... A ty masz dziś chandrę i dlatego tak
gadasz.
– Czasem tak bywa – mechanik zwrócił ku niemu okrągłą, teraz zatroskaną twarz. – I wła-
ściwie nie bardzo wiadomo, dlaczego. Ot, jakieś drobiazgi, a w sumie robi się z tego nieprzy-
jemna atmosfera na statku. Za długo pływam, żebym tego nie znał... – westchnął, milczał ja-
kiś czas, ważąc widocznie w sobie decyzję, potem sięgnął do kieszeni spodni i rzucił na stół
pęk kluczy. – U mnie w lodówce jest parę butelek piwa – powiedział do rybaka. – Przynieś
pan trzy. Wypijemy. Bos, pan chyba też, co?
– Grzech odmawiać, jak częstują – roześmiał się bosman.
Starszy rybak skwapliwie skorzystał z propozycji mechanika i po chwili przed każdym
stała szklanka z bursztynowym pienistym płynem. Jak na komendę pociągnęli po sporym ły-
ku, mechanik zapalił swoje cienkie cygaro i powiedział:
– No nic, jakoś dotrwamy, już niedługo.
– Parę dni – zauważył bosman. – Jak dobrze pójdzie, na psa urok – od razu odpukał pod
stołem.
– To nic nie wiecie? – mechanik popatrzył na nich kolejno.
– Co? – spytali równocześnie.
– Stary przed chwilą zmienił kurs.
– Idzie na inne łowisko? – zdziwił się bosman. – Tu przecież ryba była.
– Idziemy do portu.
– A to czemu? – zdumiał się bosman.
– Chief chory.
– Wiadomo – bosman wzruszył ramionami. – Ma grypę. Wzięło chłopa, fakt, ale żeby za-
raz przerywać połowy i wracać do bazy?
– Z radiem też kiepsko – ciągnął mechanik, jak gdyby tamte uwagi bosmana nie dotarły do niego.
– A jemu co jest? – zdziwił się starszy rybak.
– Wiadomo – zamiast chiefa odparł bosman. – Stary gadał z radio-medical w Gdyni. Radio
ma pewnie zapalenie ucha. Dziecięca choroba.
– To nie żarty, bos – zauważył mechanik. – Pan wie, jak to boli?
Bosman popatrzył przeciągle na mechanika, potem pociągnął łyk piwa i powiedział wolno.
– Na „Darze Pomorza” pływał kiedyś, przez wiele lat, radio. To był jeden z najstarszych
marynarzy w całej naszej flocie, pamiętał jeszcze żaglowiec szkolny „Lwów”, potem przez
całe życie, prawie do śmierci, był na „Darze”.
– Po co o tym opowiadasz? – przerwał mu starszy rybak. – Chcesz powiedzieć, że „Dzia-
dzia” nigdy nie chorował na uszy, choć przez całe życie był radiooficerem?
– Nie. Tylko on miał takie swoje ulubione powiedzonko, które stale powtarzał.
– No? Jakie?
– Mówił: „dawniej były statki drewniane, a marynarze z żelaza, teraz są statki żelazne, a
ludzie z drewna”.
Chief pokiwał głową. Rybak też się nie odezwał.
Dokończyli piwo w milczeniu i rozeszli się.
40
2
Kapitan bez pukania wszedł do radiostacji. Na fotelu przy pulpicie siedział radiooficer i
stroił aparaturę. Był obandażowany od brody przez czubek głowy i tylko kosmyk włosów
wysuwał mu się filuternie na czoło spod bandaża. Słysząc otwieranie drzwi, odwrócił głowę
wolno z dość wyraźnym wysiłkiem. Gdy zobaczył kapitana, wstał. Ten przytrzymał go za
ramię, ale minę miał gniewną.
– Co jest, radio? – zapytał niezadowolony. – Co pan robi, przecież kazałem panu leżeć i
nie uruchamiać radiostacji bez mojego zezwolenia.
– Nie pracuję, panie kapitanie – usprawiedliwiał się radio. – Słucham tylko, zapowiadali
sztorm, już są dwa ostrzeżenia. Niemcy też swoich rybaków ściągają do portu. Jak by co, to
przecież musimy wiedzieć co się dzieje w naszym rejonie...
– Ale miał pan leżeć.
– Wytrzymać trudno – wyznał radio.
– To pewnie nie jest z panem aż tak źle – kapitan wyraźnie się ucieszył. – No to jak już pan tu
siedzi, to połącz mnie pan z naszym agentem w bazie. Chyba jeszcze da się go osiągnąć?
– Spróbujemy – skwapliwie powiedział radio zadowolony, że kapitan zostawił go już w
spokoju i teraz żąda zwykłej rzeczy
: połączenia. Szybko wywołał bazę, poprosił o połączenie
z przedstawicielem armatora. Zgłosił się, ale dopiero pod domowym numerem. Był trochę
zdziwiony, że o tej porze i w domu wywołuje go statek. Kapitan jednak nie zważał na jego
dość nadąsany ton. Od razu wyjaśnił:
– Przerwałem połowy – powiedział. Wracam do bazy.
– Taka zła pogoda?
– Nie, jeszcze znośna, chociaż zapowiadają sztorm.
– To czemu pan schodzi? Ryba tak poszła? Przecież według wczorajszego meldunku miał
pan łowić jeszcze parę dni.
– Tak, ale to było wczoraj. Dziś jest inaczej.
– Niechże pan mówi jaśniej, kapitanie – rozmówca nieco się zirytował. – Czy coś się stało
na statku?
– Starszy oficer jest bardzo chory. Ma silną gorączkę, stracił przytomność, musi leżeć.
– Tak z nim źle?
– Nie jestem lekarzem. Zresztą mam kłopoty nie tylko z chiefem. Radiooficer też jest cho-
ry. Według wstępnej diagnozy ma zapalenie ucha środkowego, a lekarz nie wyklucza, że mo-
że to być coś gorszego, na przykład zapalenie opon mózgowych. W dodatku pogoda się psuje
i sztorm, który na razie idzie bokiem, lada chwila może nas dopaść. W tej sytuacji postano-
wiłem przerwać połowy i wcześniej zejść z łowiska.
– Czy pan to uważa naprawdę za konieczne? – zapytał przedstawiciel armatora. Pytanie zi-
rytowało kapitana.
– Tak zdecydowałem – powiedział ostro, prawie niegrzecznie. – Zresztą nie dzwonię, żeby
się poradzić, za statek i ludzi ja odpowiadam.
– Jasne, wiem o tym – odparł spokojnie ten z lądu, choć przy dobrej słyszalności, jaka pano-
wała, można było wyczuć w tych słowach nutę urazy. – Czego pan zatem ode mnie oczekuje?
– Niech pan zawiadomi władze portowe, że będziemy jutro wieczorem. Dobrze będzie też,
jeżeli zajmie się pan sprawą lekarza czy nawet szpitala dla jednego i drugiego chorego. No i
proszę o zastępstwa za nich.
– Tak, zrozumiałem – chłodno odparł przedstawiciel. – Będzie pan jutro wieczorem, ale
wejdzie pan do portu chyba pojutrze rano?
– Zobaczymy. Teraz trudno dokładnie powiedzieć, kiedy przyjdziemy, bo jest wiatr i do-
kuczliwa fala.
– Rozumiem. Co jeszcze?
41
– Niech pan zawiadomi Gdynię o mojej decyzji. Proszę, żeby nie zwlekali z tymi zastęp-
stwami, bo jestem pewny, że i chief i radio będą musieli zostać na lądzie. Zresztą chief i tak
miał iść na urlop.
– Dobrze, załatwię wszystko. Tylko proszę potem o bliższe informacje.
– Jasne. Pan też, jeśli będzie coś z Gdyni, niech zaraz mi przekaże.
– W porządku.
– To wszystko. Over and stop – zakończył kapitan Tamten także powtórzył formułkę koń-
czącą rozmowę. W radiostacji zapanowała cisza, przerywana jedynie piskami i trzaskami do-
chodzącymi z głośnika. Kapitan oddał słuchawkę radiooficerowi. Ten podniósł obandażowa-
ną głowę.
– Ja mogę jeszcze jakoś wytrzymać – odezwał się nieśmiało. – Naprawdę czuję się lepiej.
– Ledwo pan tu siedzi na tym stołku – rzucił gniewnie kapitan. – A chief? Mam odpowia-
dać, jak wam się co złego stanie? Wracamy!
– Niektórzy pewnie się ucieszą – zauważył smętnie radio. – A inni się zmartwią, że ryby
mamy mało.
– Niech pana o to głowa nie boli – kapitan lekceważąco wzruszył ramionami. – Jak by
każdy chciał rządzić na statku, to byśmy nigdzie nie dopłynęli i nic nie złowili.
Radio nie odpowiedział, a kapitan opuścił kabinę i poszedł zajrzeć do pierwszego oficera.
3
Dzień był tak szary, że choć dopiero minęło południe, mogło się zdawać, iż zapada zmrok.
Chmury płynęły tuż nad masztami statku, fala, z godziny na godzinę większa, ukośnie szła od
rufy sprawiając, że statek rył dziobem, zadzierając kuper niczym kaczka, potem wolno dźwi-
gał się, by po chwili znów zapaść na łeb na szyję w kolejną bruzdę wodną. Pył wodny, nie-
siony prze, porywisty wiatr, osiadał na olinowaniu, nadbudówkach pokrył białym nalotem
poręcze, relingi i trapy. Bosman z kilkoma ludźmi porozciągał sztorminy, żeby można było
bezpieczniej poruszać się po pokładzie, ale i tak nikt niemal nie wysadzał nosa na zewnątrz,
bo lodowate igiełki marznącej w powietrzu wody wciskały się za kołnierz, cięły po twarzy i
oczach, że świata niemal nie było widać.
Przy obiedzie nastrój był trochę dziwny. Niby większość cieszyła się, że wkrótce zawiną
do portu-bazy i będą mieli przynajmniej trochę odpoczynku po ostatnich dniach niezwykle
ciężkich połowów. Odpoczynek to względny, bo w porcie zawsze mieli sporo roboty. Lżej
jednak, kiedy statek stoi przy nabrzeżu, niż kiwać się na morzu, ciągnąć ociekające lodowatą
wodą sieci czy sortować zgrabiałymi rękami ryby. I po pracy w porcie były wieczory bez ki-
wania, z możliwością wyskoczenia na ląd a choć miasteczko portowe było nieduże i dolarów
nie mieli zbyt wiele, to jednak skromne atrakcje w bazie urozmaicały czas, dawały odrobinę
wytchnienia. No i listy. Bywały zawsze. Dla każdego. Więc perspektywa bliskiego wejścia do
portu nie była im niemiła.
Ale mimo wszystko nikt nie cieszył się jawnie, nie było tej gorączki charakterystycznej
przed wejściem do portu, nie było żartów, przycinków, owej pogodnej atmosfery, jaka pano-
wała zawsze, gdy wracali z morza na ląd.
Choroba chiefa, który od wczoraj leżał w swej kabinie, z pewnością niejednego zmartwiła,
bo lubili go na ogół i zawsze takie przypadki powodowały zatroskanie. I to, że radio też czuł
się nie najlepiej, na pewno ludziom nie poprawiało humorów. Jednak obydwa te przykre
przypadki nie były chyba jedynym powodem, że ludzie stali się milczący, osowiali, płynęli do
portu bez zwykłego podniecenia. Istniał wśród załogi jakiś nieokreślony, trudny do sprecyzo-
wania niedobry nastrój. Nie smutek, nie przygnębienie, nic, co by się dało konkretnie okre-
ślić. Po prostu ludzie byli inni niż zazwyczaj.
42
Podczas posiłków nikt się prawie nie odzywał. Zresztą w ogóle mało mówili. Wiedzieli, że
coraz bardziej zbliżają się do bazy i niejeden wzdychał, żeby już jak najprędzej znaleźć się
przy kei.
Kapitan wszedł do mesy, kiedy już wszyscy siedzieli wokół stołu. Jeszcze w progu strzą-
snął śnieg z futrzanej czapki, kożuch powiesił przy drzwiach i otarłszy brwi z kropli wody,
siadł na swoim miejscu. Steward natychmiast postawił przed nim wazę z zupą.
Początkowo milczeli nalewając sobie kolejno. Kiedy jednak cisza stała się już zbyt kłopo-
tliwa, kapitan przerwał milczenie.
– Jak tam chief? – zapytał i zaraz dodał usprawiedliwiając się: – Nie miałem czasu zajrzeć
do niego dzisiaj.
– Nie najlepiej – odpowiedział starszy mechanik. – Trochę podrzemuje, trochę leży, gada o
wstawaniu, ale widać, że nie jest za mocny.
– Jadł coś? – kapitan skierował wzrok na stewarda. Ten pokręcił przecząco głową. – Macie
bohatera – gniewnie obruszył się kapitan – gada, że zdrowy i chce wstawać, a jedzenia nie
rusza. Jak dziecko, cholera...
– Za to radio czuje się lepiej – wtrącił drugi oficer, żeby zmienić temat. Kapitan kiwnął
głową i nieco się rozpogodził.
– Dobre i to – powiedział. – Ale czemu nie przyszedł na obiad? – skierował wzrok na puste
krzesło radiooficera.
– Ma tam jakiś swój nasłuch – odparł drugi. – Południowe komunikaty meteo. Mówi, że
wszystkie stacje wołają o sztormie.
– Już nam nic nie zrobi ten sztorm – uśmiechnął się chief. – Uciekniemy przed nim do
portu. Idzie od północnego wschodu, zanim nas fest złapie, będziemy przy kei.
– Nie mów hop, póki nie przeskoczysz – skarcił mechanika kapitan. – Do portu jeszcze
kawał drogi.
– Ile? – chief złapał wreszcie okazję, żeby o to zapytać. Już od dawna miał ochotę zadać
pytanie, jak daleko są od bazy, ale było mu niezręcznie, bo wiedział, że kapitan nie lubi na-
tręctwa.
– Sporo. Wiatr nas spycha w bok. Idziemy wolniej, niż na to liczyłem.
– Maszyna cały czas kręci pełne obroty – obruszył się mechanik, który każde słowo na te-
mat zbyt wolnego posuwania się statku brał sobie mocno do serca. Kapitan był dla niego bez-
litosny.
– Kręcisz pełne obroty – powiedział złośliwie – ale twoje konie ledwo przebierają kopyta-
mi. Jak byś dołożył trochę, to byśmy byli przed wieczorem.
– A tak kiedy będziemy? – dopytywał mechanik.
– Liczę, że gdzieś koło północy.
– Cholera, to nie wejdziemy dzisiaj – mruknął któryś z oficerów. Kapitan spojrzał wrogo,
ale zmilczał, już wstając zwrócił się do mechanika.
– Zajrzysz do chorego?
– Teraz nie. Najpierw pójdę do maszynowni. Może się da jeszcze trochę podkręcić obroty.
– Dobra, idź – kapitan klepnął go po ramieniu. – Im wcześniej podejdziemy do redy, tym
lepiej. Chciałbym dziś jeszcze wejść, martwi mnie stan chiefa, a radio też, mimo poprawy, nie
wygląda najlepiej. No i ten sztorm. Naprawdę robi się paskudnie.
– Dobrze. Już mówiłem.
Rozeszli się za drzwiami mesy. Mechanik powędrował w dół, do dusznej, pachnącej ole-
jami i smarami, rozjazgotanej pracą silnika i agregatów maszynowni, a kapitan skierował się
do radiostacji, by przejrzeć najnowsze komunikaty.
43
4
Podniósł głowę, podparł się łokciami i siadł na koi. Trochę mu szumiało w głowie, wargi
miał spieczone, a czoło wilgotne od potu. Posiedział tak przez moment, a potem opuścił nogi
na podłogę. Kabina przechylała się wzdłuż przekątnej, zgodnie z przechyłami statku i musiał
wyczekać na moment, w którym mógł stanąć na nogach.
Odwrócił się od koi, chwilę balansował niepewnie, wreszcie poczłapał do biurka. Był zły
na siebie. Czuł się osłabiony, nogi w kolanach zginały mu się z pewnym trudem, stopy musiał
przesuwać wolno, by nie stracić równowagi.
Siadł, oparł łokcie o biurko i oddychał głęboko. „Nie jest tak źle, rozkręcę się. Najgorsze
to leżenie.”
Zeszyt, który wczoraj zostawił na wierzchu, zjechał aż pod ścianę. Przysunął go, otworzył,
przeczytał kilka ostatnich linijek wczorajszego listu. Sięgnął po długopis i trwał tak z ręką nad
kartką zeszytu, z głową pochyloną, zastanawiając się co napisać.
„Miła!
Mam pustkę w głowie i dosłownie nie wiem co napisać. Ale to nie dlatego, że nie mam Ci
nic do powiedzenia. Trochę jestem słaby. Mam w głowie zamęt, trudno mi się skupić. Wiesz,
nie czuję się najlepiej, jestem zmęczony. Ale już niedługo. Port niedaleko, za kilka godzin
wchodzimy. Cieszę się. Zawsze się cieszę, kiedy wracamy do portu, choćby do takiego, w
którym Cię nie ma, ale przynajmniej są Twoje listy. Dziś cieszę się szczególnie. Schodzę na
pewno. Nawet gdyby mi kazali zostać jeszcze na statku – nic z tego! Stary uznał, że jestem
chory. Może trochę ma racji, ale na pewno przesadza. Nieważne! Ważne, że zmustruje mnie,
obojętne czy jako chorego, czy na obiecany urlop.
A więc, Miła, to moje ostatnie słowa do Ciebie...”
Urwał wpół zdania, bo rozległo się pukanie do drzwi. Nie głośne, kapitańskie, nie ener-
giczne, dobrze znajome Starszego mechanika. „Kogo diabli niosą?” – pomyślał, a głośno
krzyknął:
– Tak! Wejść!
Łomotnęło, drzwi trzasnęły i ujrzał drobną, przygarbioną sylwetkę w białym fartuchu.
Rzadka, całkiem siwa, ostrzyżona „na jeża” czupryna, krótkie, także siwe i także szczotko-
wate wąsiki, twarz drobna, pociągła, z nieproporcjonalnie dużym, mięsistym i lekko sinawym
nosem
– wszystko to należało do kucharza Kawki. Kapitanowie kolejnych statków, na któ-
rych kucharzował, wiedzieli, że nos zdradza skłonności jego właściciela i kucharz ma zawsze
gdzieś ukryty zapas ulubionego trunku – cytrynówki, którą sam przyrządzał i przeważnie sam
wypijał. Tolerowali jednak tę, może nawet nadmierną, słabość Kawki, bo gotował dobrze,
kłopotów nie przysparzał i rzadko popadał w konflikt z załogą.
Teraz szef kuchni wszedł do kabiny pierwszego oficera balansując śmiesznie na nogach i z
trudem utrzymując równowagę. Obydwie ręce miał zajęte: w lewej dzierżył wielki termos, w
prawej półmisek okryty białą serwetką.
– Co jest szefie? – chief uniósł brwi zdziwiony; bardzo rzadko się zdarzało, żeby kucharz
odwiedzał go lub przychodził nie wzywany. Kawka uśmiechnął się, przydreptał bliżej, posta-
wił półmisek na biurku, obok termos i odetchnął zadowolony, że jakoś z tym dotarł do celu.
– Jak to co? – powiedział szef kuchni gderającym tonem, ale patrzył na pierwszego życz-
liwie, wesoło. – To ja chiefowi przysyłam najlepszy rosołek, nietłusty, delikatny, z pietru-
szeczką, o tej porze roku, chiefie! Z zieloną pietruszeczką! To ja przysyłam cielęcinkę! Szny-
celek, można powiedzieć r e p r e z e n t a c y j n y , z groszkiem zielonym, z sałatką, z frytecz-
kami, z jajeczkiem w sam raz, nie za twardym, nie za rzadkim! Kompocik brzoskwiniowy, z
puszki, zgoda, ale jaki! Brzoskwinie wielkie jak ananasy. Nie rozwodniony, pachnący, palce
lizać! A chief co? To mnie ma szlag nie trafić, jak Florski wszystko przynosi z powrotem i
mówi, że chief nie chce? Chief n i e c h c e ? Takiego jedzenia chief nie chce? To ja mam
44
specjalnie szykować, starać się jak na przyjęciu szacha perskiego, a to wszystko żre potem
steward Florski, bo chief nie chce?! I jeszcze się chief pyta mnie, co jest?
– Już dobrze, szefie, dobrze – chief nie wytrzymał. Roześmiał się serdecznie, tak go roz-
bawiła przemowa kucharza poparta gestykulacją, błyskaniem oczu, potrząsaniem szczecinia-
stą głową i ruchami przypominającymi taniec świętego Wita, bo Kawka ciągle balansował,
żeby utrzymać równowagę. A kiedy przechyły sprawiały, że kucharz zbliżał się nieco, chief
czuł lekki powiew cytrynowego aromatu.
– No więc teraz ja się pytam chiefa: co jest? – zakończył Kawka.
– Nie mogę, szefie kochany – pierwszy oficer złapał kucharza za łokieć, czym pomógł mu
utrzymać pionową pozycję.
– Rozumiem – kucharz z powagą pokiwał głową; – Jasna rzecz. Człowiek chory nie chce
się opychać mięsem. Ale rosołku darować nie mogę. No, ale trudno – sięgnął do półmiska,
zdarł serwetkę. – Nie może chief mięsa, przyniosłem coś innego. Delikatniejsze, w sam raz
będzie, jak chiefowi przyjdzie smak.
– Szefie – jęknął oficer – tyle jedzenia!
– To jest tyle? To jest nic dla zdrowego chłopa – odparł kucharz. – Ale ja wiem: chief cho-
ry...
– Ależ skąd
– zaprotestował pierwszy.
– No dobrze – zgodził się spiesznie Kawka. – Chief może nie chory, może nie bardzo, tyl-
ko tak trochę chory albo ma kłopoty z apetytem. To ja tu zrobiłem, chief popatrzy: kanapeczki
na chlebku razowym: serek, ostry i łagodny, tu pyszności na krakersach, odrobina polędwicz-
ki, ździebko łososika, jest ogóreczek kiszony, nie żaden konserwowy, prawdziwy kiszony, są
rzeczy ostre i łagodne, do wyboru, do koloru. A jak by chief chciał coś łagodnego, słodkiego
– proszę bardzo, jest, zrobiłem ciasto na podwieczorek, ma tu chief drożdżowe z dżemem
wiśniowym, w sam raz, nie mdłe, nie za słodkie.
Ogromny półmisek rzeczywiście przedstawiał się imponująco. Był tak pięknie ugarniro-
wany różnymi smakołykami, że chief z przyjemnością patrzył na dzieło kucharza. Chciał coś
powiedzieć, ale szef kuchni, wyraźnie podekscytowany swoją rolą, zajrzał do jego kubka,
sprawdził, a stwierdziwszy, że jest w nim woda, zawołał ze świętym oburzeniem:
– Nie do wiary! Nogi z dupy powyrywam Florskiemu! Chief wodę pije! Sznycel chiefa to
zeżarł, ale żeby tu herbatkę postawić, zadbać o chorego, to go nie ma. Zawsze mówiłem, że to
wałkoń, wyżeracz i łachudra! No nic, porachuję się z nim, kapitanowi powiem. A ja tu chie-
fowi przyniosłem – uniósł termos, odjął nakrętkę – herbatki z cytryną. Nie za słodka, w sam
raz. I gorąca. Zostawię, chief sobie popije, jak będzie chciał. Nie wodę, zimną, z kranu; kto to
widział, żeby chory człowiek taką pił?
– Ależ szefie, nic mi nie jest – rozbawiony chief czuł się w tej chwili niemal zupełnie do-
brze. – Niech szef termos zostawi, herbata się przyda, ale to, rany boskie, przecież to zagry-
cha dla paru ludzi!
– Pomalutku się zje – odparł szef i zaraz lekko mrugnął do chiefa. – A jak chief mówi, że
zagrycha, to prawda... Tylko do zagrychy trzeba... A ja tu... tego... troszeczkę... Jak dla chore-
go, w sam raz... – sięgnął pod fartuch i wyciągnął z kieszeni płaską buteleczkę wypełnioną
żółtym płynem.
Oficer nie miał siły oponować, a tym bardziej się gniewać. Skinął głową.
– Ale tylko jeden, szefie – powiedział.
– Czy ja mówię, że więcej? – kucharz już postawił dwa metalowe kieliszeczki, ostrożnie,
trzymając się biurka, nalał. Wypili. Cytrynówka była ostra, mocna, silnie pachnąca. Chief
poczuł, jak ciepło rozlewa mu się po przełyku, dociera do żołądka.
– No? – kucharz patrzył pytająco.
– Świetna
– pochwalił oficer.
45
– Druga jeszcze lepsza! – wykrzyknął kucharz i bez pytania napełnił ponownie kieliszki.
Były niewielkie, więc chief wypił. A kiedy bardziej dlatego, by gościowi sprawić przyjem-
ność, niż z głodu, sięgnął po pięknie skomponowaną kanapkę, kucharz zawołał: – O, nie,
mówiłem?! Już chief wraca do życia. No, zanim dojdziemy, do portu, chief stanie mocno na
nogach. Idę, wszystko chief ma?
– Wszystko, wszystko, aż zanadto – roześmiał się chief. – Dziękuję, szefie.
– W porządku, jak by co było trzeba, chief tylko da znać, obojętnie przez kogo. Zaraz do-
starczę!
Kucharz, zadowolony z siebie, pełen wigoru i życzliwości do chiefa, schował buteleczkę i
opuścił kabinę. W drzwiach niemal się zderzył ze starszym mechanikiem. Odsunął się, prze-
puścił grubasa i zniknął w korytarzu. Starszy mechanik rozejrzał się po kabinie i gwizdnął.
– Ooo, ale ci się powodzi! – zawołał zbliżając się do biurka. – Takie kanapki! Nie do wia-
ry! Zakochał się w tobie stary Kawka – żartował mechanik. – Można? – sięgnął po kanapkę.
– Ależ jedz, jedz – zachęcał chief. – Przecież sam tego nie opchnę przez dwa dni!
– I tak sam, mówisz, przyniósł? – dziwił się mechanik siadając i biorąc drugą kanapkę. –
Musi cię naprawdę lubić. Ale cytrynówka świństwo, jak zaleciało od niego, to mi się mdło
zrobiło, od ciebie też trochę czuć – skrzywił się i zapchał sobie usta trzecią kanapką. – Ja tam
wolę piwko.
– Weź sobie, jest tam żywiec w lodówce – chief kiwnął głową pokazując w kąt kabiny.
Mechanik nie czekał na ponowne zaprosiny. Wziął piwo, pociągnął z butelki, zjadł jeszcze
jedną kanapkę i zapalił cygaro.
– No, bracie – powiedział rozwalając się w foteliku, w którym z trudem się mieścił – ale ci
się powodzi! Ale uważaj, jak tu wpadnie stary, to cię opieprzy.
– Mnie? Za co? – zdumiał się chief.
– Jeszcze się pytasz? Nie leżysz, chociaż jesteś chory.
– Lepiej się czuję...
Mechanik dłuższą chwilę uważnie mu się przyglądał pociągając cygaro. W końcu powie-
dział:
– Nie wiem, jak tam w środku, ale z wierzchu nie bardzo wyglądasz.
– Trochę mnie zmęczył ten gaduła – odparł chief.
– Lepiej się połóż – doradził mechanik. – Do portu już niedaleko.
– Ile?
– Mamy być przed północą. Duszę maszynę, żeby wycisnąć jak najwięcej obrotów, bo sta-
ry by chciał jeszcze dziś wejść.
– Jak dojdziecie koło północy, to musi czekać do rana.
– Zrobi co zechce – mechanik wzruszył ramionami. – Wiesz jaki jest. Zresztą co się bę-
dziemy naprzód martwić, mamy jeszcze parę godzin.
Pierwszy oficer poczuł się w tej chwili ogromnie zmęczony. Zbladł, lekko przygryzł war-
gę, drobne kropelki potu ukazały mu się na czole. Mechanik zauważył to.
– Jurek – powiedział ciepło pochylając się i kładąc pulchną dłoń na ramieniu chiefa. – Nie
kozaku j. Połóż się.
– Masz rację – mruknął chief. Już nie opierał się dłużej. Zamknął zeszyt, schował do szu-
flady, chciał wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Mechanik zerwał się z zadziwiają-
cą jak na jego tuszę lekkością, chwycił go za ramię, podparł, pomógł dotrzeć do koi.
– Te cholerne przechyły, kręci statkiem jak śrubą – mamrotał chief kładąc się na koi.
– Już niedługo. Parę godzin i będziemy w porcie. Zdrzemnij się – mechanik troskliwie
okrył go kocem, poprawił poduszkę. Chief przymknął oczy. Wszystko dookoła zawirowało, a
zarazem zrobiło mu się dziwnie dobrze; zasnął, nim mechanik wyszedł z kabiny.
46
5
Pogoda nadal była przykra. Wiatr niezmiennie naciskał ukośnie od lewej strony na rufę
statku, a fale leciały nad relingiem, rozbijały się o windy i nadbudówki, zamieniając się w
biały, lodowaty prysznic.
Kapitan spojrzał na zegar, żółtawą okrągłą plamą odcinający się w mroku sterówki. Do-
chodziła jedenasta. Sprawdził kurs, nakazał sternikowi małą poprawkę, którą uznał za po-
trzebną według obrazu, jaki miał z radaru. Nadal szli „całą naprzód”.
Mechanik, kurząc nieodłączne cygaro, pojawił się cicho i niespodziewanie. W milczeniu
popatrzył na ekran i kompas. Stając obok kapitana odezwał się:
– Już niedaleko...
– Pół godziny i będziemy na redzie – kiwnął głową w kierunku radaru, który pokazywał
pustą przestrzeń przed wyraźnym już wejściem do portu.
– No tośmy się dotelepali – w głosie mechanika zabrzmiała ledwo uchwytna nuta ulgi. Ka-
pitan nie zwrócił na to uwagi, tylko odparł kwaśno:
– Późno się zrobiło, myślałem, że dojdziemy wcześniej.
– Co za różnica – mechanik wzruszył ramionami. – I tak od czwartej jest ciemno. A przed
wieczorem na redzie zawsze największy tłok. Teraz mamy przynajmniej luźno.
Kapitan nie skomentował jego wypowiedzi. Podszedł do ściany, pstryknął przełącznikiem,
połączył się z drugim oficerem.
– Drugi! – powiedział tonem rozkazu.
– Tak, panie kapitanie! – zgłosił się oficer.
– Zastąpi pan chiefa w czasie manewrów. – Zapadła chwila ciszy. Dopiero potem za-
brzmiał jakby o ton wyższy głos drugiego.
– Tak jest.
– Niech pan teraz każe bosmanowi, żeby z ludźmi sprawdził, czy na pokładzie wszystko
okay. Niech przygotują windy kotwiczne, cumy, stalówki i wszystko, co trzeba.
– Tak, zrozumiałem.
– W porządku – kapitan rozłączył się.
Mechanik przysłuchiwał się tej rozmowie z wyrazem zdumienia na twarzy. Chciał coś po-
wiedzieć, nawet otworzył już usta, ale widać namyślił się i zrezygnował. Wzruszył tylko ra-
mionami. Kapitan, udając że nic nie zauważył, spytał:
– U ciebie wszystko gotowe?
– Jak zawsze – tym razem mechanik nie dał poznać po sobie, że pytanie lekko go uraziło.
– No, to idź do maszyny. Niedługo zaczniemy manewrować.
– W porządku. – Mechanik nie spiesząc się zdusił cygaro i zamierzał opuścić mostek, gdy
wtem drzwi prowadzące na korytarz otworzyły się wpuszczając smugę światła. Na jego tle
ukazała się postać pierwszego oficera. Jego sylwetka tylko mignęła, bo zaraz zamknął drzwi i
na mostku zapadła zwykła ciemność, ale zdążyli zauważyć, że chief był ubrany trochę dziw-
nie. Miał na sobie ciepłą kurtkę, szczelnie zapiętą, czapkę oficerską nie pasującą do pogody,
jaka teraz panowała, i pasiaste spodnie od piżamy wpuszczone w buty z wysokimi cholew-
kami. Mechanik zatrzymał się chcąc coś powiedzieć, ale uprzedził go kapitan, który zawołał z
nie ukrywaną irytacją.
– Chief, co pan tu robi?
– Przyszedłem... – odparł pierwszy oficer.
– Widzę – przerwał mu kapitan. – Ale po co? Po cholerę pan wstał?
– Port blisko – chief był spokojny, mówił wyraźnie starając się, by jego głos brzmiał cał-
kiem normalnie. – Mogę być potrzebny.
Teraz, mimo mroku panującego w sterówce, był widoczny dość wyraźnie. Kapitan i me-
chanik zauważyli, że zachwiał się lekko, ale nie wiadomo było czy to od kołysania statku, czy
47
na skutek osłabienia. Starszy mechanik wiedział, że lepiej się teraz nie wtrącać między tych
dwóch upartych ludzi. Toteż powiedział bez specjalnej potrzeby:
– Idę do maszyny.
– Dobrze – odpowiedział mu kapitan. Odczekał aż tamten zniknie w drzwiach i zbliżając
się do chiefa polecił mu: – A pan niech idzie do kabiny. Jest pan chory, ma pan leżeć w koi i
nie wstawać. Damy sobie radę bez pana, a tu jeszcze się co panu stanie. Przecież ledwo się
pan trzyma na nogach.
– Ależ skąd – obruszył się nieszczerze chief. – Zresztą do rana roboty wiele nie będzie, a ja
wylazłem, żeby popatrzeć, może dopilnować, jak będziemy stawać na redzie...
– Nie stajemy na redzie – sucho stwierdził kapitan.
– Jakże? – zdumiał się chief.
– Wchodzimy do portu.
– Teraz, w nocy? – chief nie umiał ukryć zdziwienia i dezaprobaty. Kapitan znów poczuł
przypływ gniewu na oficera; pohamował się z wysiłkiem. Powiedział tylko:
– A pan ciągle dyskutuje!
– Przepraszam, panie kapitanie – chief ciągnął z determinacją, jakby nie zauważając nieza-
dowolenia przełożonego. – Pan decyduje. Ale ja mam prawo się dziwić, bo do tego portu
prawie nikt w nocy nie wchodzi nawet przy lepszej pogodzie.
– Chief, mam panu tłumaczyć jak dziecku albo nowicjuszowi? – kapitan nawet nie zdawał
sobie sprawy, że mimo wszystko, zamiast swoim zwyczajem autorytatywnie i bez dyskusji
uciąć sprawę, jednak dał się wciągnąć w dyskusję i jakby się tłumaczył. – Port już widać. Re-
da paskudna i prawie nie osłonięta. Fala jest duża i ciągle rośnie. Mamy się tu kiwać do rana?
Po cholerę? Wejdziemy i będzie spokój.
Chief milczał chwilę. Rozumiał, że nie powinien przeciągać struny i dłużej dyskutować z
kapitanem. Ale też wiedział, że on zna ten port lepiej, bał się go, może podświadomie wy-
czuwał niebezpieczeństwo, może zabrnął w dyskusji tak daleko, że już nie umiał się wycofać,
a może zwykła przekora pchała go do tego, żeby jeszcze oponować.
– Tu trudne i wejście, i cały port jest paskudny, nawet w dzień, a co dopiero nocą —po-
wiedział chmurnie. Kapitan w pierwszej chwili chciał zareagować ostrym wybuchem, ale i on
uświadomił sobie, że nie są sami. Raz jeszcze powstrzymał się od ostrej repliki i tylko rzucił:
– Przesadza pan!
– Przepraszam, panie kapitanie – chief mówił teraz spokojnie, lecz stanowczo. – Niech pan
mnie źle nie rozumie... Dobrze znam ten port. Naprawdę jest fatalny. To nie tylko sprawa
zwrotów po wejściu do awanportu. Tu przy samym wejściu trzeba bardzo uważać.
– Dość tego, chief! – przerwał mu kapitan i pierwszy umilkł. Przez pewien czas na mostku
panowała cisza. Stali naprzeciw siebie, jak dwaj przeciwnicy na ringu. Obaj hamowali gniew
i obaj wiedzieli, że teraz każde następne słowo może wywołać eksplozję. Chief stał cicho, a
kapitan sapał przez chwilę starając się zapanować nad sobą. Zapalił kolejnego papierosa, od-
szedł do swego ulubionego kąta przy radarze i rzucił sternikowi komendę:
– Ster dziesięć w lewo!
– Jest dziesięć w lewo.
Dziób statku celował teraz na coraz bardziej wyłaniające się z ciemności i drobnej mokrej
śnieżycy światła zbliżającego się portu.
– Tak trzymać!
Wyszedł na skrzydło, przyłożył lornetkę do oczu i patrzył długo, uważnie, jakby chciał
zbadać każde światełko. Była już przed nimi cała ich plejada, mrugały czerwone i zielone
przy wejściu, dalej żółtawo pobłyskiwały latarnie na nabrzeżach, za nimi ukazywały się jesz-
cze inne – portowe i miejskie.
– Niech pan ogłosi alarm manewrowy, chief. I jak już się pan uparł, żeby nie leżeć, to pro-
szę zostać, pańska sprawa.
48
– Tak, panie kapitanie – z nutą zmęczenia w głosie odpowiedział oficer i zaraz nacisnął
przycisk alarmowy. Dodatkowo ogłosił przez głośniki załodze, że rozpoczyna się alarm ma-
newrowy i statek wchodzi do portu.
6
Ludzie jakby czekali na ten sygnał. Nie było zresztą w tym nic dziwnego, widzieli, że do-
szli do brzegu, a po ruchu statku domyślili się, że nie stają na redzie tylko wchodzą do portu.
Toteż zaraz po sygnale z mostku rozpoczął się zwykły ruch: doświadczeni rybacy stawali na
stanowiskach manewrowych. Trzeci oficer wszedł na mostek i zajął miejsce przy telegrafie
maszynowym. Kapitan nakazał:
– Pół naprzód! – wskazówka na tarczy telegrafu przejechała z całej na pół, po kilku sekun-
dach rozległ się dzwonek z maszynowni potwierdzający wykonanie polecenia. Kapitan do-
datkowo dmuchnął w tubę, a gdy zgłosił się mechanik, powiedział:
– Uważaj, wchodzimy!
– Dobra – dotarła do niego przytłumiona przez rurę odpowiedź. Sternikowi rzucił uwagę:
– Dmucha dość mocno, niech pan dokładnie steruje!
– Tak, panie kapitanie – przerwał swoje długie milczenie sternik.
Kapitan może nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że w normalnych warunkach nie
mówiłby tego wszystkiego ani mechanikowi, ani sternikowi. Jednak scysja z chiefem spra-
wiła, że – choć nie uświadamiał sobie tego wyraźnie – czuł się trochę jak na egzaminie.
Chief nie mówił już nic. Nie zmienił zdania, ale czuł, że już przeciągnął strunę. Pomyślał
nawet, że może powinien się usprawiedliwić, ale ani czas, ani miejsce do tego nie były odpo-
wiednie. Milczał więc, a choć powinien już iść na swoje stanowisko manewrowe, zwlekał
czekając, że może kapitan jeszcze coś powie albo nawet zmieni decyzję.
Tymczasem statek zwolnił. Kołysanie idące od rufy wzmogło się, chociaż bliskość półko-
liście roztaczającego się przed dziobem lądu powinna zmniejszyć napór wiatru i fali. Jednak
statek nie mógł iść równo i swobodnie: wiatr i fala spychały go w prawo, ku falochronowi
osłaniającemu awanport od morza.
Kapitan uważnie śledził teraz ruch statku i patrzył na zbliżające się coraz bardziej światła.
Już wyraźnie rozróżniał czerwone i zielone błyski lamp umieszczonych na końcu główek
ostróg, wybiegających od portu w morze. Zdenerwowanie minęło. Był pewny swego i nie
wątpił, że wprowadzi statek bez przeszkód za falochron, do awanportu. Tam woda była spo-
kojniejsza i manewr, który trzeba było wykonać, by dotrzeć do właściwego basenu portowe-
go, nie powinien sprawić wielkiego kłopotu, choć wymagał uwagi i pełnej sprawności.
Maszyna dudniła równo, stopy wyczuwały wibrację podłogi, kadłub uderzany falami dy-
gotał. Ukośne, idące od tyłu, uderzenie fali sprawiło, że dziób znów odszedł na chwilę w pra-
wo. Sternik od razu zakręcił kołem, wyprostował statek. Już wchodził między ostrogi. Sunęli
teraz po nieco spokojniejszej wodzie kanału, jaki tworzyły dwie ostrogi. Odblask czerwonego
i zielonego światła na przemian rozświetlał pokład, w tym świetle widać było rozstawionych
na pokładzie ludzi.
Wtem znów przyszło uderzenie wiatru w rufę i fala pchnęła ich nieco w prawo. Kapitan
obejrzał się i bez podniecenia powiedział do sternika:
– Daj pan trochę w lewo! Spycha nas – dodał niepotrzebnie, jakby chciał usprawiedliwić
ten manewr.
Sternik zakręcił kołem, dziób statku odchylił się w lewo. Po chwili znów szli równo, tyle,
że bliżej lewej ostrogi, nie środkiem kanału.
Chief obserwujący uważnie te wszystkie czynności nagle rzucił się na skrzydło mostku, do
kapitana:
49
– W prawo! – krzyknął. – Ster w prawo!
– Chief! – krzyknął kapitan. Lecz oficer nie panował nad sobą. Nie zważając na groźny
okrzyk kapitana, wołał podniecony:
– Co pan robi, panie kapitanie! Tu trzeba w prawo, nie w lewo! Jak najbliżej prawej stro-
ny! Po lewej są kamienie pod wodą!
– Chief, do jasnej cholery! – kapitan żachnął się tak gwałtownie, iż zdawało się, że uderzy
pierwszego oficera. W tym właśnie momencie wszyscy na całym statku usłyszeli głuchy, dość
wyraźny odgłos uderzenia. Równocześnie poczuli, jak cały statek zadrżał. Jakby jakaś potęż-
na pięść grzmotnęła w niego od spodu i potrząsnęła z dużą mocą. Trwało to moment, krótką
zaledwie chwilę. Nikt nie zdążył zareagować, a tylko chief odruchowo krzyknął:
– O jasna cholera! Uderzyliśmy!...
Nikt nie zareagował. Nawet kapitan milczał. Wszyscy trwali przez czas jakiś w napięciu,
czujni, pełni oczekiwania co dalej nastąpi.
Ale nie działo się nic. Statek płynął dalej „wolno naprzód”, woda w kanale była po przej-
ściu fali dosyć spokojna, betonowe ostrogi przesuwały się wzdłuż burt, a światła na główkach
migały monotonnie, coraz dalej za rufą. „Prosna” przednią częścią kadłuba minęła już ostrogi
i dziób wchodził na wodę awanportu, osłoniętego od morza długim, ginącym w ciemności
falochronem, przez który od czasu do czasu przeskakiwały większe fale, a wiatr niósł górą
białą pianę z ich wierzchołków. Światła portu były już nie tylko przed dziobem, ale poczęły
jakby otaczać statek; ukazywały się z lewa, na brzegu i z prawa, gdzie zaczynał się właściwy
port. Przed dziobem widniał wewnętrzny poprzeczny falochron, odgradzający awanport od
głównego basenu. Poza tym falochronem widać już było maszty statków, ich światła, nadbu-
dówki i kominy.
Kapitan, który w pierwszej chwili zamarł w napięciu, teraz odzyskał spokój i pewność siebie.
– Spokojnie, chief – powiedział z półuśmiechem. – Nic się nie stało. Płyniemy dalej...
50
Rozdział czwarty
1
Trzy rzeczy zdarzyły się równocześnie: statek minął ostrogi wejściowe i znalazł się na wo-
dach awanportu, zadzwonił telefon i rozległ się gwizdek z maszynowni. Kapitan podszedł do
tuby, wyjął korek i zapytał:
– Mostek, słucham!
– Co się stało? – usłyszał głos starszego mechanika.
– Nic.
– Słyszeliśmy hałas.
– Coś uderzyło w kadłub. Nie ma znaczenia, płyniemy dalej – kapitan, nie bawiąc się w
dalsze wyjaśnienia, zatkał tubę i podniósł wzrok. Trzeci odpowiedział na nieme pytanie:
– Drugi pyta...
– Powiedz mu pan, żeby pilnował swego nosa – nie ukrywając irytacji odpowiedział kapi-
tan. Trzeci złagodził odpowiedź:
– Nic się nie dzieje, kapitan mówi, żebyście pilnowali stanowisk.
– Chief! – kapitan był znów sobą. Mówił krótko, rozkazująco. – Niech pan zawoła bosma-
na. Zejdziemy na dół, zobaczymy, co tak stuknęło w rufę.
– Tak.
– Niech elektryk podciągnie lampę na kablu, ciemno, nic nie zobaczymy bez światła.
– Tak, panie kapitanie – chief odpowiadał jak w szkole. Niezwłocznie też wykonał polece-
nia. Po chwili szli na główny pokład w kierunku rufy. Nie zdążyli jednak zejść zewnętrznym
trapem z mostku, gdy doleciał ich głos sternika:
– Ster zablokowany! Jest prawo na burtę i nie chce wrócić! – kapitan odwrócił głowę i
otworzył usta, żeby coś powiedzieć, nie odezwał się jednak. Rozumiał, że teraz wszelkie
uwagi są niepotrzebne, a zbytnia nerwowość może tylko spowodować niepotrzebny zamęt.
Zresztą statek płynął nadal, nie widać jeszcze było, żeby zbaczał z kursu. Wszystko wyglą-
dało niegroźnie. Toteż powiedział bez podniecenia:
– Spokojnie! Trzeci, niech pan da „stop” do maszyny. Zaraz zobaczymy, co się stało.
Jego w miarę spokojny głos i wyraźne opanowanie sprawiły, że na mostku zapanowała
znów zwykła atmosfera. Trzeci od razu przekazał komendę do maszynowni, sternik nie od-
zywał się więcej.
Tymczasem bliskie kolorowe światła portu przesuwały się przed dziobem. Ruch statku był
coraz wolniejszy, jednak trwał. Wszystko przebiegało normalnie i spokój kapitana zdawał się
być usprawiedliwiony. Chief w tym momencie poczuł dla niego podziw, sam był zdenerwo-
wany, choć niczym tego nie okazywał.
– Idziemy – powiedział kapitan – bosman i elektryk są już na dole.
Zeszli na główny pokład, gdzie już zabłysło światło przenośnej lampy i widać było sylwetki ludzi.
2
Ludzie stojący na dziobie kulili się z zimna. Nie pomagały grube watowane kurtki i czapy
z nausznikami. Wiatr niósł tyle mokrego zimnego pyłu, że czuli się jak nadzy pod lodowatym
prysznicem. Dawno już wszystko przygotowali do cumowania i podczas wchodzenia statku
51
między ostrogami nie mieli nic do roboty, a ze stanowisk nie mogli przecież zejść. Chowali
się więc za windę, niektórzy przykucnęli na baku, bo wystająca burta, zadarta na dziobie do
góry, nieco ich chroniła przed lodowatymi smagnięciami wiatru. Bosman, zastępujący tu dziś
pierwszego oficera, patrzył na to pobłażliwie, bo sam odczuwał przejmujące zimno, choć nie
chował się jak inni uważając, że wypada mu okazać większą wytrzymałość. Któryś z rybaków
powiedział głośno:
– Cholerna pogoda! – Inny zaraz dorzucił swoje trzy grosze:
– Niepotrzebnie się stary pcha do portu w takich warunkach. Nie mógł poczekać na redzie?
– Lepiej byście się zamknęli – burknął gniewnie bosman uważając, że nie wypada mu słu-
chać tej krytyki kapitana, chociaż sam myślał podobnie. – Stary wie co robi. Sprawdźcie le-
piej windę kotwiczną.
Ruszyli się niechętnie, źli na bosmana, że każe im coś robić w tych warunkach, kiedy naj-
chętniej pochowaliby się w ciepłych kabinach. Jednak nikt już nic nie powiedział, bo znali
bosmana i wiedzieli, że drugi raz polecenia nie będzie powtarzał.
Statek znajdował się w kanale wejściowym i posuwał się dalej, w głąb awanportu. Bosman
stał z lewej strony dzioba, spojrzał za burtę, skrzywił się i mruknął pod nosem:
– Trochę za blisko idziemy, cholera!
W tym momencie fala od tyłu podrzuciła statek i wszyscy zatoczyli się do przodu, a nie-
którzy polecieli aż do końca, na sam dziób. Ktoś zaklął, inny krzyknął, ale już fala przeszła
pod kadłubem i dziób unosił się teraz do góry tak, że musieli uważać, by z kolei nie potoczyć
się do tyłu, ku rufie.
Wtedy właśnie odczuli to uderzenie. Nie było tu słychać huku, tylko statek zadrżał i dotarł
do nich przytłumiony, ginący w szumie wiatru odgłos, jakby coś krótko zadudniło. Bardziej
jednak niż ten dźwięk odczuli „tąpnięcie” statku, które sprawiło, że pokład pod ich stopami
drgnął raz, ale wyraźnie, odczuwalnie.
– Co się stało? – spytał starszy rybak.
– Rąbnęliśmy o coś dnem – odpowiedział drugi.
– Cicho, nie gadać tyle, do cholery! – rozzłościł się nagle bosman. Ludzie umilkli czeka-
jąc, co będzie dalej. Kiedy jednak minęła dłuższa chwila i statek szedł równo, lekko tylko
targany zwykłą falą, odetchnął i powiedział:
– No widzicie? Nic się nie stało, płyniemy dalej.
W tej chwili zachrypiał głośnik i rozległo się wezwanie:
– Bosman! Niech pan przyjdzie na rufę!
– Już idę – odkrzyknął bosman. Ludziom nakazał: – Stójcie tu i czekajcie. W razie czego
róbcie, co z mostku każą! – odszedł nie czekając na odpowiedź. Ludzie pozostali pełni niepo-
koju i złych przeczuć.
3
Radiooficer siedział na swym miejscu mocno wparty w fotel, z łokciami szeroko rozsta-
wionymi, żeby przechyły nim nie szarpały. Kończył rozmowę z portem. Przekazał dyżurnemu
informację, że wchodzą. Nic nie odpowiedział, kiedy tamten wyraził zdziwienie, iż kapitan
zdecydował się wprowadzać statek nocą i w dodatku podczas złych warunków. Spytał jeszcze
o miejsce, gdzie mają zacumować przy nabrzeżu. To już była wymiana ostatnich zdań; radio-
stacja w porcie musiała zamilknąć.
– Zrozumiałem, over stop – rzucił radio i kiedy tamten powtórzył sakramentalne „stop”,
odłożył słuchawkę i wyłączył aparaturę.
Radio nie czuł się dobrze. Głowę nadal miał obandażowaną, co bardzo mu przeszkadzało
w pracy, bo ciągle musiał odchylać bandaż, chociaż z jednego ucha, żeby słyszeć sygnały i
52
słowa z głośnika. Wprawdzie po zastrzyku penicyliny i dawkach aspiryny odczuł pewną po-
prawę, zawroty głowy były mniej częste i słabsze, ale ból, choć trochę mniej dojmujący, wra-
cał jednak falami i wówczas musiał chwilę odczekać z zaciśniętymi zębami, żeby minęło.
Chciał więc już jak najprędzej znaleźć się w porcie.
Kładł właśnie mikrotelefon na widełkach, gdy poczuł, że jakaś siła pcha jego fotel do góry.
Był starym marynarzem, wiedział co to znaczy. Silna fala podjechała pod rufę statku i uniosła
go lekko, niczym kawałek drewna. Poczuł przy tym nieduży przechył na prawą burtę i zaraz
fotel wraz z nim zaczął opadać w dół. Pomyślał z satysfakcją, że to już chyba ostatni atak
morza na ich statek, bo za chwilę znajdą się na spokojnych wodach portu. W tym momencie,
gdy ruch statku w dół doszedł do martwego punktu, odczuł to uderzenie. Wszystko razem
wyglądało tak, jakby znajdował się na huśtawce, która silnie pchnięta poleciała w górę, a
wracając zawadziła o jakąś przeszkodę, złośliwie podłożoną na ziemi. Wstrząs był tak silny,
że radiooficer zadrżał, a ołówki leżące przed nim podskoczyły do góry. Huk towarzyszący
temu uderzeniu nie był tu zbyt głośny, ale jednak zupełnie wyraźny: metalowe pudło niosło
ten odgłos od dzioba do rufy.
Radio nie poczuł się specjalnie zaniepokojony. Siedział przez moment nieco mocniej
wparty w fotel, ale kiedy nic dalej nie nastąpiło, wsparł się rękami o blat i wstał. Był ciekaw
co się zdarzyło, a że nie miał już zajęcia, wyszedł z kabiny na zewnątrz.
Pod sobą zobaczył rufowy fragment pokładu oświetlony niezbyt wyraźnie lampą, którą
ktoś trzymał w ręce. Światło wydobywało z ciemności kilka sylwetek ludzkich. Po chwili
radio rozpoznał kapitana, bosmana i chiefa. Zdziwił się, że chief jest na pokładzie, a równo-
cześnie uderzyło go, że ma na sobie spodnie od piżamy. Bryzgi piany z wierzchołka fali, któ-
ra znów uderzyła ukośnie, tym razem w falochron za nimi, na moment przesłoniły obraz. Ra-
dio wychylił się jak mógł najbardziej, żeby lepiej widzieć, co się tam dzieje. Zauważył, że
wszyscy patrzą w dół, na rufową część statku. Elektryk, którego też w końcu rozpoznał, opu-
ścił lampę na sznurze za burtę i przesuwał ją coraz dalej, do samej rufy.
„Musiało nas coś uderzyć” – pomyślał radio i cofnął się od relingu, bo wiatr wiał ostro.
Przeniknął go dreszcz i nagle poczuł się bardzo źle: dreszcze stały się silniejsze i zęby zaczęły
mu szczękać z chłodu. Cofnął się, wszedł do radiostacji i wyciągnął się na wąskiej kanapce.
Tu było ciepło, zacisznie, prawie nie odczuwało się kołysania. Przepełniało go tylko jedno
pragnienie: byle statek jak najprędzej znalazł się przy nabrzeżu...
4
Starszy mechanik – jak zwykle podczas manewrów – stał przy drewnianym pulpicie przy-
pominającym nieco prostą mównicę. Przed nim leżał dziennik maszynowni, nieco wyżej, na
poziomie głowy, znajdowała się tarcza telegrafu, a obok niej zakończenie tuby głosowej łą-
czącej maszynownię z mostkiem. Wszystko miał na miejscu i pod ręką, a wzrokiem ogarniał
z tego miejsca całą maszynownię. Silnik główny huczał basowo zmieniając ton, kiedy przy
uderzeniach fali śruba wyskakiwała nad wodę. Głośniej, bardziej dokuczliwie jazgotał agregat
prądotwórczy. Wszystko razem, łącznie z pompami i innymi mechanizmami, tworzyło niesa-
mowite kakofonie dźwięków zagłuszających wszystko, nawet potężne łomotanie fal o burty.
Telegraf zadzwonił i strzałka pokazała „pół naprzód”. Chief oddzwonił, przekazał komen-
dę i patrzył, jak trzeci zapisuje ten manewr.
– Wchodzimy do kanału – zauważył młody mechanik skończywszy zapis.
– Chyba tak – odparł chief.
– Tamten stary by się nie pchał do portu nocą i w takich warunkach.
– Eee i po co ta filozofia? – zganił go chief. – Nowy stary postanowił wpłynąć, więc
wpływamy i po dyskusji.
53
– Jasne!
Do rozmawiających zbliżył się wachtowy mechanik. Starannie wycierał dłonie o kłąb
szmat. Chief przechylił głowę, jakby czegoś nasłuchiwał. Mechanik powiedział starając się
przekrzyczeć hałas:
– Chiefie, pompa olejowa trochę kicha.
– Słyszę – chief skinął głową. – Co jest?
– Chyba jaki paproch zatyka przewód.
– Dobra, na razie to nic groźnego – oświadczył starszy mechanik. – Ale uważaj, mamy
manewry, nic nie może nawalić.
– Chyba te pół godziny manewrów wytrzyma, jak staniemy, to się przeczyści.
– No, ja myślę – uśmiechnął się chief.
– Można iść na górę zapalić? – drugi wachtowy podszedł tak samo wycierając tłuste dło-
nie. Starszy mechanik pokręcił przecząco głową.
– Teraz nie. Jesteśmy w samym wejściu, wytrzymasz te pół godziny.
Wachtowy spragniony papierosa miał właśnie odejść, a mechanik odwrócił głowę, by rzu-
cić okiem na wskazówki manometrów, kiedy statkiem zakołysało silniej niż dotychczas.
Chief zdążył się chwycić dłonią pulpitu, ale wachtowy zatoczył się i uderzył go ramieniem.
– Przepra... – chciał wykrzyczeć wachtowy, ale chief uniósł drugą dłoń nakazując mu mil-
czenie w tym bowiem momencie wszyscy usłyszeli ten dziwny odgłos. Przebił się nawet
przez niezwykły hałas maszynowni, a zabrzmiał jak głuche, potężne uderzenie w bęben. Ka-
dłub natychmiast potem wrócił do normalnego położenia, rufa spadła,
– Co to było, panie chief? – zapytał trzeci z przestrachem.
– Diabli wiedzą – chief wzruszył lekceważąco ramionami, choć sam odczuł lekki niepokój.
– Uderzyliśmy o coś?
– Cholera wie, zresztą zaraz zobaczymy – chief sięgnął do tuby głosowej. Gdy zgłosił się
kapitan, zapytał co to było, wysłuchał odpowiedzi, potem wolno, starannie zatkał korkiem
otwór. Wiedział, że ci dwaj, stojący blisko, patrzą na niego wyczekująco, a czuł także na so-
bie pytający wzrok pozostałych członków maszynowni. Uśmiechnął się szeroko i powiedział
możliwie najgłośniej?
– Coś stuknęło w rufę, nie ma czym się przejmować. Płyniemy dalej.
Jakby na potwierdzenie jego słów zadźwięczał znów telegraf żądając zmniejszenia szybko-
ści do „małej naprzód”. Wykonali polecenie z mostku, ale zdawało się, że wszyscy jeszcze na
coś czekają. Chief wyczuł to, bo już nieco zniecierpliwiony polecił:
– Nie sterczcie jak kołki w płocie. Powiedziałem: nic się nie stało. Wracajcie na stanowi-
ska.
Mechanicy rozeszli się i znów przy pulpicie pozostał tylko chief z trzecim. Maszyna dud-
niła, odczuwali lekkie kołysanie, wszystko wskazywało, że statek płynie spokojnie dalej.
5
Kucharz Kawka był także na swoim stanowisku. Wprawdzie kolację wydał już dawno i
dzisiaj nie musiał już przygotowywać żadnego posiłku, ale był zbyt doświadczony, żeby nie
wiedzieć, co powinien zrobić przed wejściem do portu. Toteż mimo późnej – jak na niego –
pory, zamiast siedzieć w kabinie albo wręcz spać, jak to zazwyczaj czynił, królował w swojej
kuchni wśród najróżniejszych mięs, wędlin, chleba, masła, majonezu i innych specjałów. Na
długim, obitym blachą stole poustawiał półmiski, krajał cienko chleb, smarował, potem na-
kładał nań to szynkę, to polędwicę, to wędzoną rybę, dekorował wymyślnie, dzielił na małe
tartineczki i układał starannie dbając o to, by wszystko wyglądało ładnie i apetycznie.
54
Steward, już bez swej zwykłej białej kurtki, stał w drzwiach oparty ramieniem o metalową
futrynę i przyglądał się szefowi kuchni.
– Pomógłbyś trochę – powiedział kucharz. – Port już widać – pokazał nożem na bulaj, w
którym zamigało światło latarenki mijanej właśnie przez statek. – Mogę nie zdążyć, zaraz
będziemy przybijać, a jak tylko opuszczą trap, zaraz będą różni na deku.
– Eee tam.
– Zobaczysz. Kapitan będzie miał gości, chief z pokładu, chief z maszyny. Przyjdą, żeby
nie wiem. o jakiej porze...
– No dobra – steward podszedł do stołu. – Daj pan, będę chleb smarował.
Kuchnia znajdowała się w rufowej części statku, na końcu nadbudówki, toteż gdy uderzyła
fala, obaj szczególnie mocno odczuli wstrząs. Wszystkie naczynia na kuchni i stole podsko-
czyły aż zabrzęczało. Równocześnie dotarł do nich odgłos tego uderzenia. Zabrzmiał głośno,
wyraźnie, gdzieś blisko, w dole, jakby tuż pod nimi. Ale nie to ich najbardziej poruszyło.
Kucharz i steward, popchnięci unoszącą się rufą, polecieli najpierw do przodu, na stół.
Steward odruchowo chwycił się ręką najbliższego przedmiotu. Był nim największy półmisek
z kanapkami. A gdy rufa siadła, potoczył się do tyłu, ściągnął półmisek ze stołu i nie zdoław-
szy go utrzymać w jednej ręce – upuścił na podłogę. Rozległ się brzęk i barwne, apetyczne
kanapki posypały się po całej podłodze. Kucharz złapał się za głowę.
– Idioto! Coś zrobił! – wrzasnął z wściekłością. Steward zdobył się tylko na jedno krótkie
słowo:
– O kurwa!
– Takie śliczne kanapki! – biadał kucharz padając na kolana. – Najlepsze i półmisek naj-
większy! Żeby cię cholera pokręciła! Tyle roboty!
– Szefie, jak Boga kocham, o co ten rejwach? Nieraz w sztormie dziesięć razy tyle się
marnuje i nikt nie płacze. Szef zrobi drugie, jeszcze lepsze i ładniejsze! Szef potrafi! Wszyst-
kim oko zbieleje, jak zaniosę na stół!
Szef kopnął ze złością spory fragment półmiska, który mu się akurat napatoczył, czym
wyładował resztki gniewu, i stanął przy stole.
W tym zamieszaniu przeoczyli właściwie ów złowrogi dźwięk, który tak zaniepokoił
wszystkich innych członków załogi.
6
Kiedy sprawdzili dokładnie całą, widoczną nad wodą, część rufową statku, kapitan powie-
dział z wyraźną ulgą w głosie:
– Nic nie ma!
– Ale co to mogło być? – chief był nadal niespokojny.
– Może rufa dotknęła dna, a tu piasek, naniosło go od morza, więc gdy nami rzuciło, mo-
gliśmy się otrzeć – głos kapitana brzmiał niemal niefrasobliwie. – Idziemy, nie ma co tu dłu-
żej sterczeć.
Elektryk zabierał lampę, zwijał kabel, wszyscy ruszali ku trapowi wiodącemu wyżej, na
mostek. Wtedy po raz drugi dotarł do nich ten wyraźny, prawie rozpaczliwy głos sternika:
– Ster nie działa!
Zapomnieli niemal o tym, a w każdym razie poprzedni meldunek nie wywarł na nich zbyt
wielkiego wrażenia. Bardziej byli przejęci tajemniczym łoskotem na rufie. Zresztą statek pły-
nął. Przedostał się już między ostrogami, wszedł do awanportu, a nawet prawidłowo zakręcał
w prawo, tak, jak powinien płynąć przy normalnym sterowaniu. Powtórzenie meldunku przez
sternika, teraz już głośniejsze i bardziej dramatyczne sprawiło, że wszyscy rzucili się jak naj-
szybciej na mostek. Kapitan pierwszy znalazł się przy sterniku.
55
– Co jest? – pytał starając się zachować spokój.
– Zablokowany!
– O jasna! – zaklął bosman i przesunął czapkę na tył głowy. Kapitan natychmiast go zgro-
mił:
– Spokój! Statek idzie na razie dobrze. Zaraz coś poradzimy... – dwoma krokami doszedł
do kąta, gdzie była rura głosowa, połączył się z maszynownią i powiedział do starszego me-
chanika:
– Tu mostek! Ster nam się zaciął!
– Co? – usłyszał pełne podniecenia pytanie. Odpowiedział spokojnie:
– To co mówię. Tylko bez tragedii, nic się nie dzieje. Niech tam u ciebie sprawdzą ma-
szynkę sterową, sterociągi i wszystko co trzeba.
Mechanik zamiast odpowiedzi odwrócił się od tuby i krzyknął do swoich ludzi: –
Sprawdźcie maszynkę sterową i sterociągi! Piorunem! I zaraz mi meldować, co jest! – a już
do kapitana powiedział spokojniej: – Robi się, zaraz będziemy wiedzieli, to nie potrwa długo.
– Dobrze!
Kapitan odszedł od tuby nie zakrywając jej korkiem. Chciał wiedzieć, co się dzieje na ze-
wnątrz. Wychylił się z drzwi sterówki i popatrzył przed dziób.
Na pozór wszystko wyglądało normalnie. Światła portowe nadal otaczały statek, tylko te-
raz było ich więcej z lewej strony dzioba i widać było jak nadal przesuwają się z prawa na
lewo. Statek robił wolno cyrkulację w prawo, a że już minął wejście, od strony rufy nic im nie
groziło.
Byli w awanporcie. Woda tu nie burzyła się i nie falowała tak silnie, jak na redzie, jednak
nie było tutaj spokojnie. Wiatr dmuchał prosto w otwartą gardziel kanału wejściowego i pchał
w nią masy wody z otwartego morza. Wywołany owym wiatrem szedł od morza do awan-
portu dość silny prąd. To powodowało, że statek, mimo iż ciągle posłuszny sterowi, szedł w
prawo i w głąb awanportu, jednak równocześnie jakby się cofał, a właściwie zaczynał obracać
rufą w stronę drugiego falochronu, tego wewnętrznego, osłaniającego następny basen i teraz
jeszcze mało widocznego. Kapitan nie zwrócił uwagi na ów ruch, a tylko zaniepokoił się, że
zbyt prędko i za daleko przesuwa się dziób na prawo, ku owemu falochronowi oddzielające-
mu awanport od redy. Toteż krzyknął do tyłu, w głąb sterówki:
– Stop maszyna!
– Stop maszyna! – powtórzył trzeci i zaraz rozległ się głos chiefa:
– Panie kapitanie, maszyna woła!
– Dobra! – zbliżył się do tuby. – No, co jest?
– U nas wszystko w porządku.
– Ale może być uszkodzenie albo zacięcie gdzieś poza maszynownią. Sprawdzić wszystko
od sterowni zaczynając, rozumiesz?
Kapitan zatkał tubę korkiem i zwracając się do otaczających go ludzi powiedział:
– Proszę wszystkich o spokój. Kto tu niepotrzebny, niech idzie na swoje stanowisko.
Chief, niech pan idzie na dziób i tam uważa co się dzieje. Proszę mi meldować o każdym dro-
biazgu.
– Tak jest, panie kapitanie.
– Bosman, sternik, elektryk – chodźcie ze mną na górę. Spróbujemy ruszyć ręcznym ste-
rem. Trzeci – pan zostaje tutaj.
– Tak.
Kapitan był opanowany. Mówił niezbyt głośno, ale z naciskiem. Nie wyczuwało się w jego
głosie niepokoju ani lęku. Podziałało to dobrze na ludzi. Każdy ruszył wykonać to, co do nie-
go należało.
56
7
Kiedy czterej mężczyźni znaleźli się na najwyższym pokładzie, pelengowym, dopiero tutaj
odczuli, jak silny jest wiatr. Ciął ostro w niczym nie osłonięte twarze, niósł od morza wilgoć i
przenikliwy chłód. Kulili się pod jego podmuchami, schylali głowy, odwracali bokiem lub
plecami. Tylko kapitan jakby nie zwracał uwagi na pogodę. Kiedy bosman ze sternikiem
zdejmowali brezentowy pokrowiec z zapasowego koła sterowego, rzucił okiem dokoła pra-
gnąc się przekonać, jaka jest sytuacja statku.
Nie był spokojny, choć nie okazywał tego ludziom. Przede wszystkim widział, że mimo
zastopowania maszyny ruch statku trwa nadal. Ciągle sunęli wolno, ale nieustannie, robiąc
cyrkulację w prawo, ku głównemu falochronowi. To działała siła inercji, która jeszcze przez
jakiś czas miała ich nieść w tym kierunku. Aby ją wyhamować, wystarczyło dać „małą
wstecz”, ale przy zablokowanym sterze w pozycji „prawo na burtę” statek, zamiast pójść w
pożądanym kierunku do tyłu, mógł się ustawić w całkiem nieprzewidzianym położeniu. W
dodatku całkowite zahamowanie ruchu oznaczało bezwład kadłuba, a więc wiatr, prąd w
awanporcie i fala mogły spowodować, że znaleźliby się w sytuacji bezwolnego korka.
Prócz tego ruchu statku kapitan zauważył, że na kadłub działa jeszcze jedna poważna siła:
wiatr. Teraz, gdy już dziób skręcił ku falochronowi, burta ustawiła się niemal prostopadle do
kierunku wiatru. Powierzchnia, na którą szedł jego napór, była więc duża. Mogło to spowo-
dować powolne przesuwanie się statku w głąb awanportu, tam, gdzie znajdował się drugi,
poprzeczny falochron, teraz jeszcze słabo widoczny, ale niezbyt daleki. Znajdowały się tam
zwały betonu, kamienie, potężne, palczaste gwiazdobloki podobne do tych, jakie podczas
wojny tworzyły zapory przeciwczołgowe. Ułożono je przed samym falochronem, by w razie
większego sztormu, wpychającego masy wody do awanportu, chroniły falochron, a przez to i
cały wewnętrzny, znajdujący się za nim, właściwy basen portowy. Nie można było dopuścić
do tego, by statek znalazł się zbyt blisko tego falochronu.
Kapitan zdawał sobie sprawę z sytuacji, ale ogarniając wzrokiem otoczenie z wysokości
pokładu pelengowego uważał, że w tej chwili nic jeszcze statkowi nie zagraża. Jednak po-
śpiech był wskazany. Spojrzał więc na ludzi i popędził ich:
– Prędzej, czego się tak guzdrzecie?
– Już, panie kapitanie – odpowiedział bosman, odrzucając na bok sztywny pokrowiec. –
Gotowe.
– No, to jazda!
Kapitan podszedł i w czwórkę ujęli koło sterowe. Nacisnęli na nie chcąc obrócić w lewo.
Nie poddało się.
– Razem, silniej! – rozkazał kapitan. Zdwoili wysiłek. Bezskutecznie. – No, jeszcze raz.
Raaazem!
Koło ani drgnęło. Stało twardo w jednej pozycji, obojętne na ich wysiłki.
– Nie idzie... – jęknął sternik.
– Ster zaklinowany na amen – stwierdził bosman. Te uwagi zirytowały kapitana. Odsunął
się od koła, krzyknął gniewnie:
– Zostawcie to w cholerę! I bez niepotrzebnego gadania! Poradzimy sobie inaczej. – Zbiegł
na dół i znalazł się na mostku. Zobaczył tu starszego mechanika. Spytał gniewnie: – Co tu
robisz?
– Przyszedłem zobaczyć co się dzieje – spokojnie odparł mechanik. – Daliście do maszyny
„stop”, więc wyjrzałem... Co jest?
– Gówno! – krzyknął kapitan tracąc panowanie nad sobą.
Obecni w sterówce poodwracali głowy speszeni. Tylko starszy mechanik nie zareagował,
jakby grubiańskie słowo nie odnosiło się do niego. Wprawnym pstryknięciem wyrzucił dale-
ko za burtę niedopałek cygara, kiwnął głową i powiedział:
57
– Zimno tu, drzwi pootwierane, przeciąg jak cholera. Pójdę do maszynowni, tam cieplej.
– Dobrze zrobisz – odburknął kapitan niezadowolony z siebie za ten wybuch. – Powiedz
tam, że wszystko w porządku, nic złego się nie dzieje. Jesteśmy już w porcie, nie ma co pani-
kować...
– A kto panikuje? – pogodnie odparł mechanik i, nie wdając się już w dalszą dyskusję,
zniknął z mostku.
8
Wyszedł na skrzydło mostku i oparł się łokciami o nadburcie. Potrzebował chwili spokoju.
Był zły na siebie za ten wybuch i czuł się głupio, że tak potraktował starszego mechanika, w
dodatku w obecności innych członków załogi. Nie czas jednak było teraz rozmyślać o incy-
dencie na mostku. Musiał skupić uwagę na statku i jego zachowaniu.
„Prosna” znajdowała się teraz w awanporcie. Nadal sunęła siłą inercji ku falochronowi, a
wiatr północno-wschodni pchał ją ukośnie, od strony rufy, coraz bardziej odwracając w po-
przek. Już obecnie dziób nie celował w stronę przejścia w głębi do właściwego portu. Teraz
konieczny był manewr. Jak to zrobić, kiedy ster nie działa? Było jasne, że sami, o własnych
siłach, nie zdołają tego dokonać.
Z prawej strony otworzyły się drzwi i z radiostacji wyszedł radio. Obandażowana głowa
wyraźnie odcinała się na tle mroku.
Jego pojawienie się skierowało myśl kapitana na nowe tory.
– Ster zupełnie zaklinowany... – ni to stwierdził, ni zapytał radio.
– Nic nam nie pomogą domysły – kapitan wzruszył lekceważąco ramionami. – Stało się i
nie ma co gadać bez potrzeby. Niech pan lepiej połączy mnie z portem.
– Ale panie kapitanie, jesteśmy już w środku, mogę tylko morsem – odparł radio.
– Dobrze, chodźmy. Niech pan się spróbuje połączyć z kapitanatem portu.
Obaj weszli do radiostacji i radio od razu zasiadł na swoim miejscu. Włączył aparaturę i
zaraz szybko i sprawnie zaczął wystukiwać swoje sygnały. Odpowiedziały mu piskliwe
dźwięki. Trwało to dobrą chwilę, w końcu radio odłożył słuchawki.
– I co? – pytał kapitan.
– W kapitanacie pytali co się dzieje. Już widzieli, że coś z nami nie w porządku, bo usta-
wiliśmy się krzywo w awanporcie.
– Dobra – niecierpliwie przerwał kapitan. – Co powiedzieli?
– Kapitana portu już zawiadomili i zaraz będzie na miejscu.
– A co z naszym przedstawicielem?
– Poszukują go.
– W porządku. Jak można z nimi rozmawiać normalnie, na fonii?
– Jesteśmy, w porcie... przepisy – niepewnie tłumaczył radio. Kapitan przerwał mu znowu.
– Wiem, znam przepisy. Ale sytuacja jest niecodzienna, muszę z nimi rozmawiać normal-
nie, bez pośrednika. Zrób pan coś...
Nim radio odpowiedział, odezwał się głośnik. Sygnały Morse'a trajkotały równo, radio od-
powiadał i wkrótce odwrócił się do stojącego za jego plecami kapitana.
– Jest kapitan portu.
– Chcę z nim mówić bezpośrednio – upierał się kapitan. – Łącz pan.
– Tak – radio skinął głową. – Mówiłem o tym kapitanowi portu. Odpowiedział, że w por-
cie stoi drugi nasz statek. Możemy się z nim połączyć na falach ultrakrótkich. To „Dunaj”,
taki sam statek, jak nasz.
– Wiem, i co?
– Przez ukaefkę można rozmawiać bezpośrednio, na fonii.
58
– Ale jak oni mnie połączą z kapitanem portu i agentem?
– Nie połączą. Kapitan portu musi pójść do nich. Agent też. Wtedy można będzie rozma-
wiać. Nawet z mostku, niekoniecznie z radiostacji.
– Świetnie! – ucieszył się kapitan. – Niech pan to zaproponuje kapitanowi portu.
Radio od razu wykonał polecenie. Po minucie oznajmił:
– Zgodził się. Agenta też odszukają i sprowadzą na „Dunaj”. Kapitan portu już tam idzie.
– A więc wyjście się znalazło – nieco sarkastycznie zauważył kapitan. – Łącz pan z „Du-
najem”, chociaż północ blisko, ale chyba nas usłyszą?
– Już łączę – radio odwrócił się do swojej aparatury i dostroiwszy ją odpowiednio począł
wywoływać siostrzany statek, stojący przy nabrzeżu.
59
Rozdział piąty
1
„Dunaj” był w porcie od wczesnych godzin popołudniowych. Nie spędził go z morza
sztorm, tylko po prostu zakończył rejs i z pełnymi ryb ładowniami wrócili rozładować statek i
przygotować się do następnego połowu. Załoga dawno zakończyła prace i od kilku godzin
korzystała z wolnego czasu.
Teraz na statku panował spokój i nocna cisza, tylko gdzieś od strony rufy słychać było po-
brzękiwanie gitary i śpiew tych, co zasiedzieli się najdłużej. Każdy spędzał ten wolny czas,
jak chciał lub umiał. Byli w porcie, po pracy, na statku, który zastępował im dom. I robili to,
co wielu ludzi robi w swych domach po pracy, wieczorem, gdy zakończyły się zwykłe obo-
wiązki.
Tylko ci, którym wypadła portowa wachta, sterczeli na swoich stanowiskach albo raczej
powyszukiwali sobie w miarę wygodne i ciepłe kąty, bo w basenie panował spokój i nic nie
mieli do roboty, prócz nudnego czuwania.
Gdzieś z tyłu trzasnęły drzwi i wachtowy oficer otrząsnął się z półdrzemki. Wstał z kanap-
ki w kabinie nawigacyjnej i wyjrzał do sterówki. Dostrzegł wchodzącego tam właśnie kapita-
na „Dunaju”. Ktoś obcy, nie obyty ze statkowymi zwyczajami, nigdy by nie rozpoznał w nim
kapitana statku. Był w starym, zbyt obszernym i powycieranym na łokciach swetrze, spod
którego pod szyją wyglądał kołnierzyk flanelowej koszuli. Włosy miał zmierzwione, widocz-
nie uciął sobie drzemkę, a teraz, nim na dobre miał się położyć spać, wyjrzał, żeby rzucić
okiem co się dzieje na mostku i w porcie.
– No, jak leci? – padło pytanie.
– Spokój, panie kapitanie.
– Nie bardzo. Gdzieś tam jeszcze ryczą – kiwnął głową ku rufie, skąd dolatywał niezbyt
zharmonizowany śpiew.
– Może trochę wypili, to śpiewają.
– Niech lepiej idą spać – mruknął kapitan. – Pobudzą innych...
– O, niektórych nawet trąba jerychońska by nie zbudziła! – roześmiał się wachtowy.
– Dobrze – uciął kapitan. – Jesteśmy w porcie, niech wypoczywają. A tam co? – wskazał
za okno sterówki i zrobił kilka kroków ku drzwiom. Wachtowy odpowiedział machinalnie:
– Nic, cisza, spokój...
– Ktoś wchodzi – zauważył kapitan. – Co za idiota pcha się do tej dziury w nocy i przy ta-
kiej pogodzie?
Obaj patrzyli teraz na światła statku wysuwającego się spomiędzy ostróg do wnętrza
awanportu. Gdy już cała sylwetka ukazała się dość wyraźnie, kapitan „Dunaju” wykrzyknął:
– Ej, czekaj pan, to chyba jakiś nasz... Kto to może być?
– Nasz? – zdziwił się oficer – niemożliwe.
– Co pan mnie będzie uczył! – obruszył się kapitan. – Poznam każdy nasz statek, choćby pły-
nął całkiem zaciemniony. To „Prosna”, tak, na pewno! A to głupiec! I czego się pcha do portu?
– Może mu się coś stało i nie może czekać na redzie? – domyślił się oficer.
– Eee tam – kapitan lekceważąco wzruszył ramionami. – Na „Prosnę” zamustrował Wenta.
Znam go, to pistolet! Ambitny, chce pokazać, co umie! Jako nowy stary pewnie chce udo-
wodnić załodze, jaki jest odważny i w nocy wchodzi do portu. Głupi...
60
Monolog kapitana – bo oficer na wszelki wypadek wolał się nie odzywać na temat innego
kapitana – trwał dość długo. W tym czasie „Prosna” weszła do awanportu i zdawało się, że
wykonuje manewr prawidłowo, bo tuż za wejściem poczęła skręcać w prawo, jak to czyniły
wszystkie statki.
– Kozak! – komentował kapitan „Dunaju”. – Będzie potem opowiadał, jaki jest odważny a
inni tchórze, bo nie chcą ze strachu w nocy wchodzić do tego portu. – Nagle kapitan urwał ten
ciąg złośliwości. „Prosna” nie płynęła dalej awanportem do głównego wejścia za drugim falo-
chronem, tylko nadal wykonywała skręt w prawo. Już widać było, że jej dziób przesunął się
zbyt daleko i ciągle jeszcze idzie w prawo, ku zewnętrznemu falochronowi.
– Ej – kapitan „Dunaju” wydał swój ulubiony okrzyk. – Co ten idiota robi? Czemu skręca
tak daleko? Co mu odbiło, pijany czy co?
Obaj z wachtowym stali teraz na zewnątrz i patrzyli na dziwne manewry siostrzanego statku.
– Coś im się chyba stało – mruknął niepewnie wachtowy.
– Głupstwa pan pieprzy – ze złością wykrzyknął kapitan. – Co im się mogło stać? W wej-
ściu? Przecież szli dotąd normalnie...
– Rufę im wiatr znosi, a dziób idzie na falochron – stwierdzał oczywisty fakt wachtowy. –
Stają w poprzek...
– Cholera jasna! – denerwował się kapitan. – Co robią? Masz pan rację, coś im się stało!
Panującą wokół statku ciszę nocną zakłócił szybki stukot butów po betonie. Spojrzeli w
dół. W świetle lampy, znajdującej się blisko trapu, rozpoznali wysoką postać w mundurze, a
obok drugiego krępego człowieka, także w stroju służbowym.
– Kapitan portu idzie – ze zdziwieniem powiedział wachtowy.
– Nie jestem ślepy! – kapitan „Dunaju” ze zdenerwowania stał się zły i opryskliwy. – Jesz-
cze bosmana prowadzi. Ki diabeł ich tu niesie o tej porze?
– Pewnie coś się stało – wachtowy mówiąc to patrzył na statek, który już stał w poprzek
awanportu, dziobem niemal celując w falochron. – To na pewno w sprawie tamtych...
– Nie bądź pan taki wróżbita! – zgasił go kapitan. – Zaraz się dowiemy. Idź pan na ich
spotkanie i przyprowadź tu, na mostek.
Wachtowy posłusznie poszedł po niespodziewanych gości, a kapitan wychylił się za nad-
burcie, patrząc ciągle na tamten statek.
2
Zszedł wolno po śliskim stromym trapie, oburącz trzymając się poręczy. Zdawał sobie
sprawę, że wszyscy patrzą na niego wyczekująco, pełni niepokoju, spragnieni wiadomości.
Czuł niemal ich wzrok na swoich plecach. Nie spieszył się jednak, starał się wykonywać te
same co zawsze ruchy. Tak samo wolno przeszedł od trapu do swej ambonki, tak samo rzucił
wzrokiem, ogarniając wszystkie kąty maszynowni. Chciał, żeby czuli, że nic się nie dzieje i
że nie ma powodu do tego, by on lub ktokolwiek zachowywał się inaczej niż zazwyczaj.
Motorzysta, ten, który poprzednio chciał wyjść na papierosa, nie wytrzymał pierwszy.
– No jak, panie chief? – zapytał nieśmiało.
– Z czym? Pingwin ominął spojrzeniem wzrok pytającego. Ale teraz już inni nabrali
śmiałości.
– Co tam na górze? – chciał wiedzieć drugi mechanik.
– Nic, zimno i dmucha jak cholera – starszy mechanik mimo woli skulił się, jakby jeszcze
czuł na sobie uderzenia zimnego wiatru. Nie dali się zwieść. Choć nie wypadało im pytać zbyt
natarczywie nawet tak zaprzyjaźnionego i dobrodusznego chiefa, jednak nie ustąpili. Zbyt
wyraźnie wykręcał się od odpowiedzi. Toteż drugi, spytał wprost:
– Stoimy?
61
– Nie widzisz? – chief jeszcze próbował wykręcić się nonszalancją. – Maszyna jest na
„stop”, a wioseł nie mają. No to stoimy.
– Co tam się dzieje? – Nie chcieli ustąpić. Chief zrozumiał, że coś im musi powiedzieć, że
nie sposób ich zbyć byle czym.
– Trochę się poknociło przy wejściu – mówił jak o błahostce. – To tąpnięcie chyba uszko-
dziło ster. W każdym razie jest zaklinowany.
– Ale już weszliśmy?
– Jasne. Jesteśmy w awanporcie. Nawigatorzy! – spróbował zagrać na starej nutce kon-
fliktu między pokładem a maszyną. – Pudło samo weszło do awanportu, nawet kiedy ster za-
klinowali.
– Jednak musieli stanąć.
– Pewnie. Jak jest „prawo na burtę”, to poszlibyśmy prosto na falochron. Więc stanęli i te-
raz kombinują, jak dobić do nabrzeża.
– Da się?
– Co za pytanie! – roześmiał się swobodnie. Tu nie musiał udawać, był przekonany, że
statek tak czy inaczej dobije do nabrzeża. A jak? To była sprawa tych z góry. – Przecież jeste-
śmy prawie w porcie!
– Ten awanport jest paskudny – skrzywił się drugi mechanik. – Jak mocno dmucha z pół-
nocno-wschodu, to jest tu nielicha fala. I prąd...
– Zostaw to dzięciołom, dobrze? – chief po raz pierwszy okazał wyraźne niezadowolenie.
– Od tego są oni. Nasza sprawa to maszyna. Mamy wszystko w porządku?
– Jasne.
– Już ci nic nie kicha?
– Nic. Był rzeczywiście paproch w przewodzie.
– Rufę dobrze sprawdziliście? Jak mocno uderzyło w ster albo w kadłub, to może się po-
kazać przeciek.
– Nic nie ma. W zęzach normalnie.
– No, to my jesteśmy w porządku. Poczekamy co oni zrobią.
Czuł, że mimo wszystko nie uspokoił ich. W maszynowni panowała atmosfera napięcia i
skupienia. Ludzie pełniący wachtę byli pełni czujności i wyczekiwania. Niektórzy popatry-
wali ukradkiem w górę, ku wyjściu z głębokiej czeluści maszynowni, jakby się spodziewali,
że stamtąd nadejdą jakieś nowiny, inni udawali, że pracują, chociaż gdy maszyna została za-
stopowana i wszystko sprawdzone – nic nie mieli do roboty. Chief widział to wszystko, zro-
zumiał, że musi zająć czymś ludzi.
– No – przerwał milczenie dość ostrym głosem. – Dość tego wiecowania. Pogadaliśmy so-
bie, wszystko jasne i koniec na tym. Czekamy na manewry. Póki co, każdy stoi na swoim
miejscu.
– Zapalić by się przydało – pokornie bąknął uparty palacz. Chief spojrzał na niego z przy-
ganą, ale nie zganił. Zamiast tego niespodziewanie polecił motorzyście:
– Idź budzić resztę naszych.
– Mają tu przyjść? – zdumiał się motorzysta.
– Na razie nie. Ale niech będą w pogotowiu. Wszyscy.
– Po co? – wyrwało się drugiemu.
– Za dużo pytacie – obruszył się Pingwin, ale nie było w tym złości. Zaraz też dodał, jakby
chcąc usprawiedliwić to dziwne, alarmowe polecenie. – Jak się wejście skomplikowało, to
różnie może być. Kto wie, co ci tam – kiwnął głową w górę – wymyślą: kotwicę, holowanie,
czort wie co jeszcze. Ludzie mogą być potrzebni, więc niech będą w pogotowiu. No, czego
jeszcze stoisz – rozzłościł się nagle całkiem serio – powiedziałem idź...
– Tak jest, panie chief – wykrzyknął motorzysta.
62
– A po drodze sobie możesz zapalić, nie będziesz przynajmniej tak jęczał – rzucił za nim
mechanik. Motorzysta nie odpowiedział, bo już biegł po trapie do góry. Drugi mechanik od-
czekał aż tamten zniknie i zbliżywszy się do chiefa powiedział:
– Nie podoba mi się to wszystko – mruknął, ale tak cicho, że chief tego nie słyszał lub
udał, że nie słyszy...
3
– Popili się, czy co? – kapitan „Dunaju” był już nie tylko zaintrygowany wyczynami „Pro-
sny”. Odczuwał wyraźny niepokój. Tak się zapatrzył na statek, który ustawiał się w niezwy-
kłej i niebezpiecznej pozycji, że prawie zapomniał o niespodziewanych gościach. Dopiero
kiedy wachtowy wprowadził na mostek kapitana portu i jego bosmana, odwrócił się, wycią-
gnął rękę.
– Witam, kapitanie – powiedział – co się dzieje?
– Sam bym chciał wiedzieć – odparł kapitan portu.
– W kapitanacie nie mam UKF-ki. Normalną radiostacją już nie możemy się porozumieć.
Dlatego przyszliśmy do pana.
– Jasne. Możemy pogadać z nimi. – Kozyra ożywił się. – Wachtowy! – krzyknął, jakby
oficer był za górami – wołaj pan radzika! Ale już!
Wachtowy bez słowa pobiegł wypełnić polecenie. Kapitan jednak nie czekał na przyjście
radiooficera, sam umiał uruchomić aparaturę. Uczynił to i po chwili już usłyszeli wołanie:
– „Dunaj”, „Dunaj”, tu „Prosna”, tu „Prosna”, słyszycie mnie?
– „Prosna”, tu „Dunaj”, słyszę doskonale. No, co tam u was? Co się z wami dzieje?
W głośniczku na moment zapanowała cisza, potem radio z „Prosny” powiedział:
– Daję naszego kapitana!
– Okay, dawaj pan! Jest tu kapitan portu, pogadamy!
4
Radio zawołał do kapitana Wenty:
– Jest „Dunaj”, panie kapitanie.
– Dobra, daj mi pan rozmowę do sterówki, łatwiej będzie mówić i obserwować co się
dzieje. – Radio posłusznie przełączył rozmowę.
– Halo „Dunaj”, tu „Prosna”, mówi Wenta, kapitan statku.
– Cześć – padła wyraźna odpowiedź. – Tu Kozyra. No, co się tam u was dzieje? Tańczycie
po tym awanporcie jak baletnica, co jest, kapitanie?
Wentę trochę zirytował w pierwszej chwili ów niefrasobliwy ton, w którym pobrzmiewała
nuta wyższości starszego kolegi. Przeszedł jednak nad tym do porządku i odpowiedział gło-
sem równie pogodnym i niemal wesołym:
– Nic strasznego, kapitanie! Mam trochę kłopotów, ale nie ma powodu do alarmu.
– Co za kłopoty?
– Zaklinowało nam ster podczas wchodzenia. Utknął „prawo na burtę” i nie daje się ruszyć, a
uszkodzenia nie możemy tak od razu znaleźć, tym bardziej, że jest niespokojnie i ciemno.
– Jasne!
– No właśnie. Zrobiliśmy kawał cyrkulacji w prawo, bo nas pcha wiatr i działała siła inercji.
– Aaa, to dlatego zdawało się, że pan wchodzi prawidłowo, a potem idzie nie tam, gdzie
trzeba – zrozumiał Kozyra. – Jest tu kapitan portu, co mu przekazać?
63
– Proszę powtórzyć to, co powiedziałem. Na razie nie widzę niebezpieczeństwa, tyle, że
straciłem chwilowo zdolność manewrowania. Inercja już się kończy, kiedy staniemy w miej-
scu, zobaczę co się da zrobić.
Kapitan portu słuchał tej wymiany zdań cierpliwie, bez jednego gestu. Kiedy mu Kozyra
powtórzył oświadczenie kapitana „Prosny”, zapytał czy tamten zna angielski lub niemiecki.
Gdy okazało się, że tak, zapragnął osobiście porozumieć się z Wentą. Od razu zapytał:
– Kapitanie, jak pan sam ocenia sytuację swego statku?
– Już mówiłem – Wenta był trochę zniecierpliwiony. – Nie ma powodu ani do alarmu, ani
nawet do poważniejszych obaw. Stoimy trochę krzywo, ale dziób jest jeszcze dosyć daleko od
falochronu i chyba już dalej do przodu nie pójdzie. Teraz raczej powinno nas zacząć znosić
do tyłu, w głąb awanportu, a tu jest sporo miejsca. Zdążymy jeszcze coś zaradzić.
– Proszę wziąć pod uwagę, że ten wiatr i fala mogą was zepchnąć głębiej, na ten drugi, po-
przeczny falochron, który teraz ma pan ukośnie za rufą. To niebezpieczne miejsce! Tam są
betonowe gwiazdobloki. Niech pan zrobi wszystko, żeby się do nich nie zbliżać.
Ta uwaga wyprowadziła Wentę z równowagi. Powstrzymał się od rzucenia przekleństwa,
które cisnęło mu się na usta, powiedział tylko:
– Sam o tym wszystkim wiem, kapitanie! Ale przecież nie mogę manewrować bez steru!
– To jasne! – głos kapitana portu był nadal czysty i spokojny, jakby mówił o najzwyklej-
szych w świecie sprawach. – Niech pan powie, co mogę dla pana zrobić? – zakończył pyta-
niem, które wprawiło niespodziewanie kapitana „Prosny” w zakłopotanie. Uświadomił sobie
bowiem dopiero teraz z całą jasnością, że to właśnie on musi zdecydować, co dalej robić. On
musi odpowiedzieć, czego oczekuje od władz portowych, a co jest w stanie zrobić sam. I choć
pytanie już zawierało sugestię udzielenia pomocy, zawahał się. Ciągle wierzył, że nie ma za-
grożenia. Ciągle jeszcze ambicja kazała mu ufać, że sam sobie poradzi, wybrnie z trudnej
sytuacji samodzielnie i bez niczyjej pomocy. Upokarzające wydawało mu się proszenie o tę
pomoc już teraz.
– Dziękuję na razie – głos Wenty zabrzmiał trochę twardo. Po namyśle dorzucił jednak: –
No, w każdym razie, na wszelki wypadek, niech jakiś holownik będzie w pogotowiu.
Czuł, że to, co powiedział, było pewnym ustępstwem, jakby pierwszym nieśmiałym alar-
mem. Nie miał jednak czasu na analizowanie, czy dobrze postąpił, bo kapitan portu, ciągle
tym swoim spokojnym, beznamiętnym głosem odparł:
– Panie kapitanie, to mały port.
– Co z tego?
– Tu nie mamy holowników. Myślałem, że pan o tym wie!
– Tak – kapitan dopiero teraz sobie o tym przypomniał i sklął siebie za to w myślach. –
Sądzę, że obejdzie się bez tego. Na razie spróbujemy sami sobie poradzić.
– Niech pan rzuci kotwicę – doradził kapitan portu.
– Jeszcze nie ma po co.
– To powinno zahamować cyrkulację i dryfowanie.
– Wiem. Zobaczymy. W każdym razie będziemy w kontakcie, prawda?
– Oczywiście – zapewnił kapitan portu. Będę tu ja, albo, gdybym musiał się oddalić, zo-
stanie bosman portu.
– Zrozumiałem, dobrze.
– Powodzenia, panie kapitanie – po raz pierwszy głos kapitana portu zabrzmiał nieco mniej
oficjalnie, cieplej. Wenta odpowiedział:
– Dziękuję! – i odłożył słuchawkę.
Ci, którzy byli obecni przy tej rozmowie, pozornie trzymali się z daleka: trzeci stał przy
radarze, sternik na swoim miejscu, choć nie był tam potrzebny, radio w drzwiach palił papie-
rosa, elektryk niby coś dłubał w kącie sterówki. Wiedział jednak, że chłonęli uważnie każde
jego słowo. Świadomość tego, że są blisko, towarzyszyła mu przez cały czas, chwilami iryto-
64
wała, ale też sprawiała, że rozmawiając starał się zachować spokój, pewność siebie, opano-
wanie, a nawet tę odrobinę lekceważenia sytuacji, w jakiej się znaleźli. Mówił z kapitanem
portu, ale wiedział, że załoga słucha i do niej też było skierowane wszystko, co powiedział.
5
Kiedy umilkł głos Wenty, kapitan portu w milczeniu oddał słuchawkę radiooficerowi.
Podniósł głowę i popatrzył na kapitana Kozyrę.
– Pan go zna? – zapytał. Kozyra wzruszył ramionami.
– O tyle o ile – odparł. – Kiedyś pływaliśmy razem, ale to było dawno. Jest młodszy ode
mnie. Czemu pan pyta?
– Odnoszę wrażenie, jakby nie doceniał powagi sytuacji.
– Pańskim zdaniem jest aż tak źle?
– Nie jest dobrze – kapitan portu skierował wzrok na awanport, gdzie jasno teraz oświetlo-
ny statek tkwił pozornie bez ruchu ciągle blisko zewnętrznego falochronu.
– Myślę, że Wenta nie lekceważyłby sytuacji – mruknął bez przekonania Kozyra.
– Kapitan Wenta – odpowiedział wolno, z namysłem, kapitan portu – jest bardzo pewny
siebie. Nie bierze pod uwagę, jaki to port. Mówił o holownikach, a przecież każdy z panów
wie, że tu holowników nie ma i nigdy nie było. Wasz armator, kiedy zawierał umowę w
sprawie założenia tu bazy, wiedział o tym i zgodził się mimo to tutaj kierować swoje statki.
– Ależ panie kapitanie! – wykrzyknął Kozyra. – Czy któryś z naszych kapitanów skarżył
się kiedy panu na port i obsługę? Albo czy nasz armator zgłaszał jakieś pretensje?
– No tak – kapitan portu był zafrasowany, wolno cedził słowa. – Ale, nie daj Boże, gdyby
się coś pogorszyło, to jakże ja mu pomogę bez holownika? A jeśli nie pomogę, do kogo ten
człowiek i wasz armator będzie miał pretensje?
– Och, jest pan zbyt wrażliwy – Kozyra ujął kapitana portu za ramię. – Przecież Wenta ma
rację: naprawdę nic się jeszcze groźnego nie dzieje...
– J e s z c z e – z naciskiem powiedział kapitan. – Wolę jednak nie czekać aż przyjdzie taka
pora, bo wtedy mogę nie mieć c z a s u .
Kozyra popatrzył na niego i pokiwał głową, bo rozumiał, co kapitan portu chce przez to
powiedzieć, ale tamten nie zwrócił na to uwagi. Odezwał się do milczącego dotychczas bos-
mana, który z nim przyszedł.
– Bosmanie.
– Tak – bosman oderwał wzrok od „Prosny”.
– Ma pan walkie-talkie?
– Tak – bosman wyciągnął z kieszeni niewielki aparacik.
– W porządku. Będziemy z sobą w kontakcie. W razie czego zawoła mnie pan natychmiast
tutaj.
– Tak jest, pan odchodzi? – zapytał bosman.
– Tak. Pójdę do biura, myślę, że trzeba zadzwonić na lotnisko.
– Na lotnisko? – zdziwił się Kozyra. – Po co?
– Tam są helikoptery wojskowe – odparł spokojnie kapitan portu. – Chyba dobrze będzie
zawiadomić lotnisko o sytuacji.
– Jak pan uważa. Kozyra wzruszył ramionami.
– A w każdym razie – dodał poważnie kapitan – dobrze będzie, jeśli postawią załogę jed-
nej maszyny w stan pogotowia. Strzeżonego Pan Bóg strzeże – dorzucił już ruszając do trapu.
Kozyra odprowadził kapitana portu wzrokiem, a potem popatrzył wokół siebie, po swoim
mostku. Było tu już kilka osób, a wśród nich Gawlik i Kubala – dwaj najmłodsi członkowie
65
załogi, jeszcze praktykanci, wścibscy, ciekawi, gotowi zawsze wyrosnąć tam, gdzie ich nie
posiano. Kozyra na ich widok poczuł nagle irytację.
– A wy tu czego, do cholery? – huknął na chłopaków.
– Chcieliśmy popatrzeć – nieśmiało bąknął Gawlik.
– Spać, a nie pałętać mi się tu po mostku – złościł się kapitan.
Odeszli potulnie, ale nie posłuchali go całkiem. Zatrzymali się niżej, na głównym pokła-
dzie, w pobliżu trapu, skąd także widać było tamten statek.
Oficer wachtowy trochę się dziwił, że stary tak gwałtownie na nich naskoczył, ale nic nie
powiedział, bo dobrze znał swego kapitana i zdawał sobie sprawę, że w chwili złego humoru
on także może oberwać.
6
Zostawił za sobą tych wszystkich, którzy tak łapczywie słuchali jego rozmowy z kapita-
nem portu i wyszedł na skrzydło mostku. Popatrzył przed dziób, potem przemierzył sterówkę
i znów znalazł się na zewnątrz, by zbadać sytuację z drugiej strony.
Czas płynął i położenie statku zmieniło się od chwili, kiedy je sprawdzał ostatnio. Wpraw-
dzie siła inercji pchająca statek dużym łukiem w prawo, na główny falochron, już ustała, jed-
nak kadłub nie tkwił na wodzie nieruchomo. Teraz niemal na całą burtę, nieco ukośnie, od
strony rufy, napierał wiatr. Był silny, ostry, chwilami uderzał gwałtownym porywem, od któ-
rego zatykało dech w piersiach. Przed dziobem statku, tam gdzie falochron oddzielał awan-
port od morza, widać było częściej niż poprzednio białe wytryski piany. To fale wściekle roz-
bijały się o beton, jakby morze za wszelką cenę chciało przedostać się do wnętrza portu. W
słabym poblasku dalekich latarń, ustawionych na drugim falochronie, widać było czarne,
zimne wały wody podchodzące blisko, wspinające się w górą i bijące w długą linię betonu.
Wszystko to wyglądało dość groźnie. Jednak nie to, co działo się przed dziobem, najbardziej
zaniepokoiło kapitana. Po raz pierwszy poczuł niemiły dreszcz w kręgosłupie wtedy, gdy
spojrzał w tył, za rufę statku.
Od razu stwierdził, że położenie „Prosny” bardzo się pogorszyło. Wiatr zdążył ich ze-
pchnąć już tak, że znaleźli się poza połową awanportu. Wprawdzie położenie statku było uko-
śne, ale to jeszcze potęgowało wrażenie bliskości tamtego drugiego falochronu, przed którym
znajdowały się groźne gwiazdobloki rozsypane i zanurzone w wodzie na całej jego długości.
Widać było, jak woda pieni się, wiruje i tryska pianą właśnie między tymi betonowymi kol-
cami, chroniącymi falochron przed jej naporem.
Ów wewnętrzny falochron – było to właściwie molo wewnątrz portu, dość szerokie, wy-
betonowane niczym jezdnia. Jeden koniec urywał się w wodzie, tam właśnie statki robiły
zwrot w lewo, płynąc do wewnętrznego basenu. Drugi jednak koniec owego mola był połą-
czony z lądem i stanowił jakby przedłużenie drogi prowadzącej tu z miasta.
Kapitan zobaczył tam niezwykły ruch. Z daleka odróżniał sylwetki samochodów. Niektóre
stały tak, że światła reflektorów miały skierowane na wodę i dryfujący statek. Ich blask bił w
oczy, raził nawet z tej, dość znacznej, odległości. A między samochodami widać było sporo
ludzi. Nie ulegało wątpliwości, że na falochronie zbierali się ciekawscy, których nigdy i nig-
dzie nie brakuje. Zastanawiał się, jak to się stało? Skąd się dowiedzieli?
Nie wiedział, że w związku z zapowiedzią sztormu jeden z dziennikarzy zadzwonił do ka-
pitanatu, żeby dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja w porcie, na redzie i na morzu. Dyżurny
wspomniał mu o „Prośnie”. Dziennikarz natychmiast przyjechał, zobaczył co się dzieje i już
w ostatnich wiadomościach dziennika telewizyjnego nadano wiadomość, iż w porcie polski
statek „Prosna” uszkodził ster i ma trudności z manewrowaniem. To wystarczyło; ludzie żąd-
66
ni sensacji, nie bacząc na bardzo późną porę, poczęli przybywać do portu, żeby na własne
oczy sprawdzić co się dzieje.
Kapitan nie miał jednak czasu zastanawiać się zbyt długo nad przyczyną zbiegowiska.
Fakt, że statek dryfował i coraz bardziej zbliżał się do niebezpiecznej strefy awanportu spra-
wił, iż postanowił działać. Wrócił do sterówki, pstryknął przełącznikiem aparatury łączącej
mostek z dziobem, rufą i innymi stanowiskami.
– Halo, rufa!
– Słucham – zachrypiał głos oficera.
– Jaka jest sytuacja?
– Idziemy na falochron – głos brzmiał spokojnie, bez nadmiernego podniecenia. Po prostu
drugi stwierdzał oczywisty fakt, bez żadnych komentarzy.
– Tak, widzę – potwierdził kapitan. – Jaka odległość?
– Trudno określić, będzie z osiemdziesiąt, sto metrów.
– Dobrze, dziękuję – kapitan przełączył się na drugi głośnik. – Halo, na dziobie, chief!
– Tak, jestem, słucham – natychmiast odpowiedział pierwszy oficer.
– Proszę się przygotować do rzucenia kotwicy – polecenie zabrzmiało sucho, beznamięt-
nie. Odpowiedź była spokojna, także bez śladu podniecenia.
– Jesteśmy gotowi. Jedną rzucamy?
– Jedną, z prawej burty.
– Tak, zrozumiałem.
– Damy jedną szaklę.
Przez chwilę głośnik trzeszczał i szumiał. Pierwszy nie odpowiadał, jakby ostatnia infor-
macja nie dotarła do niego. Kapitan zapytał głośniej, już zniecierpliwiony.
– Chief, słyszał pan?
– Tak, panie kapitanie – mimo zniekształceń w aparaturze wyczuwało się, że chief mówi
jakoś inaczej niż zazwyczaj, bardziej ulegle. – Ale może damy więcej? Tu jest muliste dno –
już nabrał pewności siebie, argumentował śmielej. – Wiatr silny, możemy pociągnąć kotwi-
cę...
Kapitan zacisnął szczęki. Znów to samo. Ten człowiek nigdy nie nauczy się dyscypliny i
posłuszeństwa. Czyż każde jego polecenie będzie kwestionował i to w dodatku przy ludziach,
którzy pilnie nadstawiają uszu? Wenta czuł, jak narasta w nim irytacja. Krzyknął głośno: –
Chief, niech pan robi, co kazałem!
– Tak jest, panie kapitanie! – z ociąganiem odpowiedział pierwszy.
– No, to dobrze! Proszę wykonać!
Odwrócił się od aparatu, spojrzał po ludziach stojących na mostku i rzucił w przestrzeń:
– Czy na tym statku zawsze panowało takie gadulstwo zamiast normalnej dyscypliny?
Nikt mu nie odpowiedział. Nie oczekiwał zresztą odpowiedzi. Wyszedł na skrzydło i spoj-
rzał w kierunku dzioba. Było tam ciemniej niż od strony rufy, niemniej widział dosyć wyraź-
nie sylwetki ludzi krzątających się przy windzie kotwicznej. Wychylił się jeszcze bardziej za
falszburtę i w tym momencie zobaczył, że od kadłuba odrywa się ciemny kształt i spada do
wody. Natychmiast w tym miejscu wytrysła wysoka fontanna wody. Równocześnie rozległ
się wyraźny łoskot łańcucha w kluzie kotwicznej. Gdy ustał hałas łańcucha, kapitan usłyszał z
głośnika mocno przytłumiony i zagłuszony przez wiatr głos chiefa:
– Gotowe!
– W porządku – odpowiedział. – Teraz będzie spokój z dryfowaniem.
Chief nie odpowiedział. Nie odezwał się także nikt na mostku.
67
7
Motorzysta wrócił po dość długim czasie. Wraz z nim zjawił się w maszynowni drugi me-
chanik, poczęli zaglądać także pozostali członkowie załogi maszyny. Pingwin rzucił im złe
spojrzenie. On także czuł się coraz bardziej nieswojo. Dokuczała mu bezczynność, nie wie-
dział co dzieje się na mostku, jakie jest położenie statku i jakie kroki podejmuje kapitan, aby
rozwiązać tę sytuację. Nie miał jednak ochoty ponownie wychodzić na górę, nie chciał się
znów narazić na niemiłe uwagi.
Nie miał za złe kapitanowi jego zachowania. Rozumiał, że ma prawo w takiej chwili być
opryskliwy i żądać, by mu nikt nie przeszkadzał. Każdy niepotrzebny człowiek na mostku był
w podobnej sytuacji intruzem i sprawcą dodatkowego zamieszania.
Ale tam, na mostku, mimo wszystko sprawa przedstawiała się inaczej niż tu, w zamknię-
tym, przegrzanym, pełnym wyolbrzymionych przez wyobraźnię dźwięków, pudle kadłuba.
Tam mieli nad głowami niebo, widzieli port, jego światła i falochrony, czuli wokół siebie
swobodną przestrzeń, bliskość ludzi i portu. Tam widzieli i wiedzieli co się dzieje. Napięcie
rozładowałoby się z pewnością, gdyby z mostku nadeszły jakieś wiadomości, ale tuba mil-
czała.
Załoga maszynowni czuła to samo, co jej przełożony. Nikt o nic nie pytał, nikt się nie od-
zywał. Czekali. Tylko niektórzy mimo woli unosili głowy ku górze, jakby wzrokiem chcieli
przebić metal i dostrzec, co się dzieje nad nimi.
Niespodziewany łoskot zabrzmiał w maszynowni tak silnie, że wielu ludzi wzdrygnęło się.
Turkot szedł od dzioba i trwał przez jakiś czas, potem umilkł.
– Kotwica poszła! – stwierdził motorzysta.
Starszy mechanik skinął głową i potwierdził:
– Stoimy.
– No, to przynajmniej nie wleziemy na żaden falochron – z ulgą powiedział drugi mecha-
nik.
W maszynowni zapanowało odprężenie. Ci, którzy nie mieli wachty, poczęli wychodzić na
górę, żeby zaczerpnąć powietrza i zapalić papierosa.
8
Kapitan „Dunaju” otrząsnął się, bo poczuł niemiły dreszcz. Mimo ulubionego grubego
swetra chłód dawał mu się już we znaki. Nie mógł jednak zejść z mostku. Tkwił tu milcząco
pulchny bosman z kapitanatu portu i Kozyra uważał, że jako gospodarzowi nie wypada mu
opuścić tego stanowiska, dopóki sprawa się ostatecznie nie wyjaśni. Toteż mimo chłodu nie
odszedł, tylko zawołał:
– Zamknijcie drzwi od nawietrznej. Zimno tu jak cholera!
Wachtowy posłusznie spełnił polecenie. Teraz wszyscy patrzyli przez przednią szybę ste-
rówki. Oni też zauważyli ludzi, którzy przybyli na wewnętrzny falochron, a światła samocho-
dowych reflektorów skierowane na „Prosnę” pozwalały im wyraźniej śledzić, co się z nią
dzieje.
– Dryfuje, jak diabli – zauważył wachtowy.
– Wiatr silny i dmucha im prosto w burtę – mruknął Kozyra. – Muszą dryfować.
Na ciemnym tle kadłuba „Prosny”, tuż przy samym dziobie, pojawił się biały wytrysk pia-
ny i zaraz potem nawet tu, do „Dunaju”, dotarł przygłuszony łoskot.
– Rzucili kotwicę! – wykrzyknął wachtowy.
68
– Nareszcie – Kozyra skrzywił się i dmuchnął dymem tytoniowym. – Dawno to powinni
zrobić. Teraz ich zniosło i ustawili się w poprzek awanportu. Zablokowali całe wejście. Nie
ma mowy, żeby ktoś mógł wejść albo wyjść z portu.
– Och, w nocy nikt nie będzie płynął – niefrasobliwie powiedział oficer. – To tylko oni
pchali się do środka, zamiast poczekać na redzie.
Bosman połączył się przenośną krótkofalówką z kapitanem portu i meldował mu, że „Pro-
sna” rzuciła kotwicę i stoi niemal w poprzek awanportu. Kapitan przyjął wiadomość i powie-
dział, że wkrótce zjawi się na „Dunaju”, żeby osobiście porozmawiać z kapitanem „Prosny”.
Bosmanowi kazał czekać i nie oddalać się z mostku „Dunaju”.
9
Starszy mechanik mimo wszystko nie wytrzymał. Kiedy rzucono kotwicę uznał, że mostek
już jako-tako zapanował nad sytuacją i że może się tam teraz pojawić, by zasięgnąć informa-
cji.
Wychynął z czeluści swej maszynowni, posapując wspiął się po trapie pomagając sobie
rękami i wsunął się cicho do sterówki. Kapitan zauważył go jednak od razu. Trudno było nie
dostrzec tej zwalistej, okrągłej, tak charakterystycznej sylwetki. Nie warknął jednak na niego,
nawet lekko się uśmiechnął. I jego także ogarnęło odprężenie po rzuceniu kotwicy.
– A, jesteś! – powiedział, jak gdyby od dawna czekał na mechanika. – Co tam u ciebie?
– Co ma być – chief wzruszył ramionami. – Spokój. Czekamy co władza rozkaże. Rzuciłeś
kotwicę?
– Nie było wyjścia. Trzeba było zatrzymać tę cholerną cyrkulację i dryf. Wiatr nas pchał
do tyłu... Udało się, stanęliśmy i to teraz najważniejsze.
– Oczywiste. A co dalej? Co każesz robić? Kapitan spojrzał na niego uważnie. Zamiast
odpowiedzi zapytał mechanika:
– Może da się jakoś naprawić ten cholerny ster?
Mechanik pokręcił przecząco głową.
– Mowy nie ma.
– Jesteś pewny?
– Tak. Sprawdzaliśmy wszystko, co tylko można było sprawdzić. Każdy fragment i każdy
metr od środka. Uszkodzenie jest poniżej linii wodnej, to jasne.
– No trudno – ustąpił kapitan. – Muszę ci wierzyć. Tylko zastanawiam się, co to mogło
być?
– Była większa fala – mruknął mechanik.
– Tak. Podrzuciła nami i pewnie trzepnęliśmy o dno. Tu wejście nie jest za głębokie... –
mimo woli mówił tak, jakby szukał usprawiedliwienia. Nie dopuszczał jednak ciągle tej jed-
nej, najważniejszej przyczyny. Omijał ją w swych argumentach, ale dobroduszny mechanik
jednak powiedział:
– Tu na dnie jest piasek, a to wyglądało, jak byśmy uderzyli o kamienie. To było twarde
„tąpnięcie”. Tam, koło ostrogi, pod powierzchnią są kamienie, miejsce jest zdradliwe... –
mówił spokojnie, nie było w jego głosie oskarżenia, a jednak kapitan poczuł się dotknięty.
– Jak byśmy uderzyli o kamienie, to by nam poharatało kadłub a nie tylko pióro steru.
– Niekoniecznie – mechanik zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że jego sprzeciwy coraz
bardziej wyprowadzają z równowagi kapitana. Zresztą zaraz dokończył: – A to wszystko jest
gadanie w ciemno. Fakt, że ster zaklinowany i bez doku albo nurka nie dowiemy się dlaczego.
A na razie stoimy.
– Tak – kapitan był szczerze zafrasowany. – Ale przecież sterczeć tu na środku awanportu
nie mogę do sądnego dnia. Teraz nie ma ruchu, ale nad ranem się zacznie.
69
– Przy tym sztormie będzie trochę spokoju – zauważył mechanik. – To nam daje nieco od-
dechu, ale masz rację, coś trzeba zrobić, żeby się stąd wydostać.
Kapitan odwrócił głowę. Dłużej niż zazwyczaj zapalał papierosa, a kiedy się odezwał, głos
miał nieco zmieniony.
– Nie ma rady, muszę żądać wholowania.
– Tu nie mają holowników, wiesz o tym przecież.
– Wiem, już rozmawiałem z kapitanem portu – nerwowo odpowiedział kapitan. – Ale
gówno mnie to w końcu obchodzi. Ich port, ich zmartwienie, skoro sam sobie nie jestem w
stanie poradzić. Niech coś wymyślą, od tego przecież jest ten cały kapitanat...
– Pewnie masz rację – ugodowo przyznał mechanik. – Ale nie bardzo wiem, co on może
wymyślić.
– Jego sprawa! Kapitan portu odpowiada w końcu za bezpieczeństwo portu i statków; Za-
żądam pomocy, teraz już jestem co do tego zdecydowany.
Mechanik lekko wzruszył ramionami, ale nic nie odpowiedział. Cała ta rozmowa nie bar-
dzo mu się podobała. Wyszedł na skrzydło, żeby wyrzucić za burtę niedopałek cygara.
Pstryknął nim daleko i patrzył, jak ogienek leci niesiony wiatrem, coraz bardziej się zniża i
wreszcie ginie w czarnej wodzie. Usłyszał głos kapitana:
– Idź lepiej do maszyny. Ludzie tam ciekawi, jaka jest sytuacja, to im powiedz.
Pingwin pomyślał, że jednak Wenta chce się go pozbyć z mostku, tylko teraz robi to tak-
towniej niż poprzednio. Nim posłuchał, raz jeszcze rzucił okiem na wodę, na czerwone i żółte
światła za kadłubem. Już miał ruszyć do wnętrza statku, ale coś go powstrzymało. Powtórnie
popatrzył, tym razem czujniej i uważniej. Nie mylił się: światła wolno, ale nieustannie prze-
suwały się wzdłuż burty. Odezwał się głośno, ale tak, żeby nie okazać niepokoju.
– Chyba nas trochę ciągnie...
– Co mówisz! – żachnął się kapitan i dwoma susami znalazł się obok niego na skrzydle
mostku. – To chyba wiatr nami kręci...
– Nie – mechanik pokręcił głową. – Popatrz na te światła. – Kapitan chciał po swojemu
ostro zaprotestować, gdy wtem odezwał się zniekształcony przez głośnik głos pierwszego
oficera:
– Dryfujemy, kotwica nie trzyma.
Mechanik już nie zwlekając poszedł z powrotem do maszynowni.
70
Rozdział szósty
1
Na statku nie odczuwało się specjalnego niepokoju. Ludzie, którzy już przedtem zdążyli
się jako-tako zapoznać z sytuacją, uwierzyli zapewnieniom płynącym z mostku, że nic po-
ważnego im nie grozi. Zresztą sami, na ogół doświadczeni i obyci z różnymi sytuacjami na
morzu i w portach, oceniali, że choć „Prosna” straciła manewrowość i szarpana wiatrem oraz
falą wyczynia harce w awanporcie, to jednak nie grozi jej bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Uspokajała ich bliskość portowych nabrzeży, ludzi widocznych z pokładu i przez bulaje,
wreszcie to, że – jak wszyscy powtarzali – b y l i j u ż w p o r c i e .
Toteż nie było mowy o panice, a tylko ten i ów czuł się zaniepokojony, że cała historia
może się skończyć przykrą kąpielą, zimnym prysznicem morskiej wody albo nawet – w osta-
tecznym razie – utratą osobistych rzeczy w kabinach. Atmosfera uległa jeszcze poprawie,
kiedy statek rzucił kotwicę. Teraz każdy rozumiał, że chociaż stoją fatalnie blokując port, to
jednak nic już się gorszego przydarzyć nie może, a pozostaje im tylko czekać co uczyni kapi-
tan lub szef portu.
Kucharz dawno już skończył robić kanapki, poustawiał półmiski tak, by nowe szarpnięcie
nie pozrzucało ich ze stołu i teraz – nie mając nic do roboty – wyglądał leniwie przez bulaj.
Steward stanął koło szefa i też patrzył na pobliski falochron. Obaj widzieli rozpryski wody
bijącej w gwiazdobloki, światła reflektorów kładące się na ciemnej wodzie i ludzi, którzy
zgromadzeni na molo obserwowali uważnie ich statek.
– Teatr sobie zrobili, cholera – mruknął steward.
– Ale skąd się zwiedzieli? – zastanawiał się Kawka.
– Phi, w takiej dziurze jak ktoś kichnie, to mu zaraz wszyscy mówią na zdrowie.
– Mogliby już nasi skończyć z tym tańcem świętego Wita – szef był w nie najlepszym hu-
morze. – Człowiek na nogach od szóstej rano, teraz już po północy, w porcie jeszcze trzeba
będzie przez jakiś czas ich obsługiwać, a kiedy się odpocznie?
– Ho, szefie! – roześmiał się steward. – Dopiero teraz, jak dobijemy, to się zacznie ruch!
Zobaczy pan. Przyjdzie kapitan portu, agent, cała masa ciekawskich. Będą pytać a co, a jak, a
dlaczego, do rana nie zejdą z pokładu. Noc mamy z głowy.
– To sobie śniadanie sami będą robić – burknął Kawka. – Ja nie mam etatu na dwadzieścia
cztery godziny. Swoje odespać muszę.
– A ja? – steward oderwał wzrok od bulaja i popatrzył na szefa. – Pan przynajmniej sobie
siedzi tu sam, gospodaruje, nikt się panu nie wtrąca. A do mnie: steward to, steward tamto,
daj pan whisky, przynieś pan kanapki, steward, niech pan poda lód, leć pan po kawę... Żeby to
się już raz skończyło. Też jestem wypompowany.
– No trudno – szef odszedł od bulaja i otworzył szafkę wiszącą nad płytą kuchenną. – Ja-
koś to przetrzymamy, nie ma wyjścia... A póki co... – wyciągnął pękatą butelkę ukrytą w głę-
bi, za sosami, ketczupami i innymi przyprawami, które tutaj trzymał. – Łykniemy, co?
– Ale tylko trochę – zastrzegł się steward. – Stary gotów mnie objechać, jak poczuje cytry-
nówkę.
71
– Cytrynówka nie czosnek – obraził się szef.
– Zresztą nie będziesz pan całował kapitana –
już nalewał do dwóch szklanek, które przedtem starannie przetarł ściereczką. – Możesz pan
nie pić, jak nie chcesz – sięgnął po swoją szklankę. Steward skwapliwie uczynił to samo.
– No, tego nie powiedziałem – zaprotestował. – Zdrowie pańskie.
– Zdrowie. Żeby to się już skończyło!
Wypili, przegryźli kanapkami. Teraz szef nie bronił już stewardowi sięgać po arcydzieła
swego kunsztu, zrobił na wszelki wypadek więcej.
2
– No, to chyba do rana postoją – wachtowy ziewnął, jakby cała ta historia już mu się znu-
dziła. Kozyra, zapalając kolejnego papierosa, pokręcił przecząco głową.
– Mowy nie ma. Zablokowali port. Muszą się usunąć z przejścia.
– Ale widowisko urządzili – zadrwił wachtowy. – Będą się śmiać tutejsi z polskich nawi-
gatorów. A tu się znają na żeglowaniu.
– Nie ma co się wymądrzać – zgasił gadatliwego wachtowego kapitan.
Bosman portu wymienił kilka zdań przez swoją krótkofalówkę i poinformował Kozyrę:
– Kapitan portu wraca. Zaraz tu będzie.
Na mostku pojawiła się nowa postać. Ale nie był to kapitan portu. Wszedł z zewnątrz, pro-
sto z głównego pokładu, a ponieważ w sterówce było dosyć jasno, bo padało tu światło z na-
wigacyjnej i dodatkowo statek oświetlały lampy z nabrzeża, od razu rozpoznał kapitana.
– Co jest? – pytał nie witając się nawet. Głos miał podniecony, był lekko zadyszany. – Co
się dzieje, panie kapitanie?
– Aaa, jest pan! – w głosie Kozyry była odrobina ironii. – Wszyscy pana szukali. Gdzie
pan się podziewał?
– Widocznie źle mnie szukali – przedstawiciel armatora był opryskliwy.
– Dzwonili wszędzie: do biura, do domu.
– A gdzież to jest powiedziane, że mam być do dyspozycji przez okrągłą dobę? – odpo-
wiedział ze złością. – Zresztą byłem w Domu Rybaka, gdyby lepiej szukali, to by mnie od
razu znaleźli. Pytałem co się dzieje z „Prosną”.
– Ma kłopoty z wejściem.
– Co za kłopoty? Macie z nią łączność?
– Proszę bardzo, tam jest UKF – kapitan wskazał kciukiem za plecy. – Pogadaj pan z nim,
on też chciał z panem rozmawiać.
Już bez dalszej dyskusji agent połączył się z kapitanem Wentą. Ten także zaczął od złośli-
wego pytania:
– Gdzie pan się schował? Już dawno pana szukałem.
– Nieważne! – uciął dość ostro Mazur. Przybrał teraz ton przełożonego. Pytał: – Co jest ze
statkiem? I jak się pan tu znalazł?
– Co za pytanie? – oburzył się Wenta. – Wchodzę do portu. Zgłaszałem panu, że wcześniej
muszę zejść z łowiska.
– Ale nie zgłaszał pan dziś wejścia do portu.
– I co z tego? Jakie to ma teraz znaczenie?
– Takie, że stoicie na środku! Jak pan doszedł do redy w nocy, to trzeba było tam zostać,
poczekać do rana! Kto tu wchodzi w nocy i podczas sztormu!
Rozmowa przybierała coraz ostrzejszy ton. Mazur już nie robił wymówek kapitanowi, ale
zwyczajnie go ganił. Wenta nie mógł tego znieść. Nie uważał się za podwładnego przedstawi-
ciela armatora. Powiedział z naciskiem:
72
– Niech pan nie podnosi głosu! Ja za statek odpowiadam i ja decyduję czy wejść do portu i
kiedy, jasne?
Mazur spuścił z tonu. Zrozumiał, że nieco przeholował, toteż już spokojniejszym głosem
odparł:
– W porządku. Pan statkiem dowodzi i pańska sprawa, co pan robi. Ale teraz są kłopoty.
Czym mogę pomóc?
– Na razie niczym.
– Kapitan portu zna sytuację?
– Jasne. Rozmawialiśmy. Jest tam?
Mazur rozejrzał się, Kozyra podpowiedział, że zaraz tu będzie. Agent powtórzył odpo-
wiedź kapitanowi.
– Chcę z nim mówić natychmiast, jak przyjdzie – zażądał Wenta.
– Dobrze – zgodził się Mazur. – Apropos, jak ci chorzy?
– Nie ma teraz czasu o tym myśleć! Najważniejsze, żebyśmy jak najprędzej znaleźli się
przy kei.
– Rozumiem.
– To wszystko na razie – zakończył Wenta.
– Dobrze. Będę tutaj do końca, panie kapitanie.
– Okay.
Mazur odszedł od ukaefki i stanąwszy przy Kozyrze zapytał już bez podniecenia, ale z tro-
ską w głosie:
– Jak pan myśli, kapitanie, dadzą sobie radę sami?
– Sami? W żadnym wypadku.
– Więc co będzie?
– Muszą dostać pomoc z lądu.
– Chyba kapitan portu coś zrobi!
– Musi!
Na mostku „Dunaju” zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na wyraźnie widoczną sylwetkę
„Prosny” i czekali co będzie dalej.
3
Meldunek chiefa, że kotwica nie trzyma, w pierwszej chwili wyprowadził kapitana z równowagi.
Szybko jednak opanował się. Nadal nie uważał, aby sytuacja była groźna, choć zdawał so-
bie sprawę, że statek jest w coraz trudniejszym położeniu. Rozumiał także, że zmęczonym
ludziom niewiele trzeba, by opanował ich strach. Czuł każdym nerwem, że teraz wszyscy
obecni na mostku obserwują go niezwykle czujnie i w duchu oceniają każde jego posunięcie,
każdy gest. Wiedział, że ma wokół siebie już nie zgrany, przyjazny kolektyw, ale grono sę-
dziów, z których każdy w duchu obarcza go winą za sytuację, w jakiej się znaleźli. Zdawał
sobie sprawę, że tylko pewność, siebie i szybkość decyzji mogą mu jeszcze pomóc w pełni
panować nad tymi ludźmi.
– Chiefie! Proszę dać jeszcze łańcucha! – polecił.
– Tak jest! – odmeldował pierwszy oficer. Znów dobiegł głośny hurkot łańcucha wydoby-
wającego się z kluzy.
– Gotowe! – usłyszał meldunek chiefa.
– W porządku! Niech pan uważnie obserwuje statek. Proszę meldować wszystko, dosłow-
nie każdy ruch!
– Tak jest.
73
– No, teraz musi nas zatrzymać – to było rzucone raczej do obecnych na mostku niż do
chiefa. Nikt nie odpowiedział. Wszyscy z najwyższą uwagą patrzyli na falochron, który zbli-
żył się ostatnio znacznie do ich statku. Wyraźnie odróżniali teraz szum wody, rozbijanej przez
gwiazdobloki, od łomotu fal bijących w burtę statku i od gwizdu wiatru między masztami i
antenami.
4
Zapomnieli o zimnie, choć wiatr nie przestawał omiatać ich lodowatymi podmuchami, a
ubrania mieli niemal sztywne od cienkiej skorupy, jaką utworzyła zamarzająca mżawka nie-
ustannie niesiona od strony morza. Ludzie przebywający na dziobie i rufie najlepiej widzieli,
jaka jest sytuacja, jak się zachowuje statek i jakie grozi im niebezpieczeństwo.
Ten krótki czas, kiedy rzucenie kotwicy zmniejszyło poczucie zagrożenia, minął już bez-
powrotnie. Gdy stwierdzili, iż statek dryfuje nadal, a łapy kotwicy nie zahaczyły się o muliste
dno, zrozumieli, że niebezpieczeństwo jest całkiem realne. Gdy padła komenda, by dać więcej
łańcucha, jedynie któryś z rybaków pamiętający poprzednią propozycję chiefa, żeby od razu
dać go więcej, rzucił cicho, złośliwie:
– Rychło w czas!
Chief widocznie nie usłyszał tej uwagi, a bosman wolał nic nie mówić. Teraz znów wszy-
scy obserwowali nabrzeże i statek.
Woda z lewej burty chlupała niezbyt groźnie: statek całą swoją długością zasłaniał ten re-
jon od wiatru i fali, było tu więc nieco spokojniej. Za to po drugiej stronie fala uderzała z ro-
snącą siłą o burtę. Teraz jednak nie myśleli o niczym innym prócz kotwicy i jej łańcuchu:
zatrzyma czy nie? Dodatkowe metry grubych ogniw powinny sprawić, że statek wreszcie
przestanie dryfować. Może w końcu łapy samej kotwicy uchwycą się dna, zaczepią o naj-
mniejszą choćby nierówność i zatrzymają dryf.
– Rzucić drugą kotwicę! – padło polecenie z mostku. Wykonali je natychmiast.
Długie jak wieczność minuty mijały, a oni patrzyli w takim napięciu, że zapomnieli o
wszystkim dokoła. Nie widzieli już falochronu, gwiazdobloków, ludzi, samochodów, zaci-
skali dłonie w pięści, zagryzali wargi, zadawali sobie jedno pytanie: zatrzyma się czy nie?
Wtem wszyscy na statku usłyszeli jakiś obcy dźwięk. Zrazu był mało wyraźny, sprawiał
wrażenie jakby pracującej gdzieś w oddali maszyny, szybko jednak przybrał na sile i już wy-
raźnie dobiegał z góry.
– Helikopter! – krzyknął któryś na dziobie. W jego głosie zabrzmiała taka nadzieja, jak
gdyby nadlatująca maszyna niosła z sobą gwarancję bezpieczeństwa. Bosman zgasił nieco ten
entuzjazm.
– Leci sobie popatrzeć – burknął. – Po cholerę?
– Tutejsi chcą wiedzieć, co się dzieje – zauważył spokojnie chief.
– Będą nas zdejmować? – znienacka zapytał starszy rybak.
– Zwariowałeś? – krzyknął bosman. – Zdejmować? A to dlaczego?
Rybak nie odpowiedział. Nikt już nie komentował sytuacji. Wszyscy patrzyli na helikop-
ter, który właśnie wyłonił się z ciemności. Maszyna nie leciała równo, zataczała się jak pijak
kroczący ulicą od ścian do krawężnika, rzucało ją na boki, wpadała w dziury i wiry powietrz-
ne. Pilot musiał mieć jednak duże doświadczenie, bo mimo tego prowadził śmigłowiec pew-
nie, wyszedł znad budynków portowych i znalazłszy się nad awanportem jeszcze bardziej
obniżył lot. Z góry trysnął nagle potężny snop oślepiającego światła. Reflektor pokładowy
wydobył z mroku wody awanportu. „Prosna” ukazała się w całej okazałości, a równocześnie
można było ocenić jej położenie i odległość od wewnętrznego falochronu. Chief skorzystał z
74
tego oświetlenia, także bosman przestał patrzeć na helikopter, a rozejrzał się bacznie dokoła.
Równocześnie spojrzeli na siebie.
– Chiefie – zaczął bosman, ale pierwszy skinął głową, że już wie.
Tymczasem maszyna krążyła nad nimi, dokładnie rozpoznając sytuację. Trwało to jednak
niezbyt długo. Warkot wzmógł się, helikopter zatoczył duży łuk i począł się oddalać tam,
skąd przybył.
– Odlatuje – to był znów ten, który poprzednio pytał, czy ich będą zdejmować. Teraz w
głosie rybaka brzmiało wyraźne rozczarowanie.
– No i dobrze – stwierdził bosman. – Zrobił zwiad i poleciał. Prosta sprawa, tutejsze wła-
dze chcą wiedzieć, jak jest z nami naprawdę.
W czasie tej wymiany zdań starszy oficer stał przy burcie i ciągle uważnie patrzył. Jeszcze
nie wierzył, chciał mieć całkowitą pewność, nim złoży meldunek na mostek. W końcu już nie
miał żadnej wątpliwości. Podszedł do głośniczka i zawołał ochrypłym od wiatru, mrozu i
zmęczenia głosem:
– Dryfujemy, panie kapitanie, kotwice nadal nie trzymają. – Powiedział to spokojnie, bez
żadnych akcentów emocji czy napięcia. Kapitan tym razem przyjął meldunek spokojniej niż
poprzednio.
– Dobrze, chief – odparł. – Jak pan ocenia odległość?
– Dziób jest dalej od falochronu, ale rufa będzie ze czterdzieści metrów, może nawet
mniej.
– Rozumiem. Proszę uważać i meldować. Rufa też! – to był rozkaz do załogi znajdującej
się na rufie. A po chwili kapitan dodał, uważając widać za wskazane uspokojenie ludzi i do-
danie im odwagi: – Widzieliście helikopter? Na lądzie wszystko o nas wiedzą, pomogą nam!
Proszę, aby wszyscy zachowali spokój.
Ludzie przyjęli jego zapewnienie w całkowitym milczeniu.
5
Kapitan portu, zazwyczaj opanowany, sprawiający nawet wrażenie flegmatyka, tym razem
okazał zdenerwowanie. Trap przebył kilkoma susami i znalazł się na mostku. Od razu popro-
sił o połączenie z kapitanem Wentą.
– Halo, kapitanie – mówił szef portu napiętym głosem. – Pańska sytuacja jest zła!
To już nie było pytanie, tym razem kapitan portu stwierdzał niezbity fakt. Po chwili padła
odpowiedź Wenty:
– Wiem.
Nikt nie domyślał się nawet, ile go kosztowało wypowiedzenie tego jednego, krótkiego
słowa. Tymczasem kapitan portu mówił dalej:
– Pilot stwierdził, że wasz statek dryfuje coraz bliżej falochronu z gwiazdoblokami. Jeśli
pan nie zahamuje dryfu, to za godzinę, może wcześniej, wpakujecie się na falochron!
– Wiem! – powtórzył Wenta.
– I co pan zamierza zrobić w tej sytuacji? – kapitan portu podniósł głos, pytał, a zarazem
jakby oskarżał Wentę, że dopuścił do tego, co się stało. A tamten odpowiedział bez zwykłej
zadziorności i owej pewności siebie, którą przejawiał dotychczas:
– Rzuciłem kotwice. Nie pomogło. Kazałem dać więcej łańcucha, też nie poskutkowało.
My już nic więcej nie możemy zrobić. Teraz pan musi nam pomóc!
– Jak pan sobie wyobraża moją pomoc?
– Już mówiłem! Proszę o doholowanie mnie do nabrzeża!
– Ja też już mówiłem! Nie mam holownika i pan o tym wie!
75
– To pańska sprawa! Żądam pomocy. Bez niej nie opanuję już dryfu! Ostatecznie wholo-
wać nas może nie tylko holownik, ale każdy inny statek!
Kapitan portu niespodziewanie zdjął czapkę. W nikłym świetle panującym na mostku ota-
czający go ludzie zobaczyli, że czoło ma całkiem mokre pod potu. Trzymając czapkę w pal-
cach, otarł wierzchem dłoni pot i znów ją nałożył. Powiedział wolno:
– Zrobię, co będę mógł, kapitanie! Proszę ze swojej strony też podjąć wszystkie środki,
żeby ratować statek, a przede wszystkim załogę. Nawet gdyby trzeba było opuścić statek!
– Załoga statku nie opuści! – twardo oświadczył Wenta. – Jeszcze pływamy i jesteśmy
niemal przy nabrzeżu. Nie myśli pan chyba, ze stracę statek tu, w porcie?
Rozmowa była skończona. Na mostku „Dunaju” zapadła cisza, której nikt nie miał odwagi
przerwać.
6
Odwrócił się wolno od aparatury. Ten wysoki, szczupły człowiek nagle jakby się postarzał
i przygarbił. Widać było, że czuje cały ciężar odpowiedzialności, jaka na niego spadła. Trwał
chwilę w bezruchu, potem podszedł do kapitana Kozyry i stanął z nim twarzą w twarz. Pozo-
stali zamarli w oczekiwaniu tego
, co nastąpi. A oni długo patrzyli sobie w oczy, jakby bez
słów przekazywali swoje myśli. W końcu odezwał się kapitan portu.
– Pański statek jest największy i najsilniejszy w porcie...
– Wiem. Co z tego?
– Czy muszę panu tłumaczyć?
– Czego pan ode mnie żąda? – teraz Kozyra mówił jak człowiek śmiertelnie zmęczony. Już
nie patrzył kapitanowi portu w oczy. Uciekł wzrokiem w bok, nerwowo zapalał papierosa,
widać było, że ręce mu się trzęsą. A kapitan portu powiedział krótko, z naciskiem:
– Przecież pan wie. Tylko pan może im pomóc.
Długie, męczące milczenie. Wszystkim zdawało się, że minęły wieki nim padła odpo-
wiedź, a zabrzmiała tak cicho, że nie wszyscy ją zrozumieli.
– Nie mogę ich wholować...
– Panie kapitanie! – opanowany kapitan portu starał się mówić spokojnie, ale widać było,
że cały drży ze zdenerwowania. – Jak pan może odmawiać!
– Muszę!
– Nie mogę uwierzyć – kapitan portu rozejrzał się dookoła, jakby chciał się upewnić, że
nie śni. – Pan odmawia ratowania waszego statku? Kolegów?
– Ja nie odmawiam – odpowiedział z naciskiem Kozyra. – Ja po prostu nie mogę tego zro-
bić!
– Ależ dlaczego? – niespodziewanie do rozmowy włączył się przedstawiciel armatora,
dotychczas w milczeniu słuchający dialogu kapitanów. – Panie kapitanie, przecież...
– Proszę się nie wtrącać! – Kozyra huknął na niego pełnym głosem z taką wściekłością, że
przestraszony wybuchem Mazur odruchowo cofnął się, jakby się obawiał, że kapitan może go
uderzyć. – Pan tu nie ma nic do gadania!
Po chwili osłupienia Mazur wybuchnął. Podniósł głos niemal do krzyku:
– Niech pan uważa, co pan mówi, kapitanie! Jestem tu przedstawicielem armatora! Ja panu
mogę polecić, żeby pan to zrobił!
– Zamknij się pan! – Kozyra warknął tak groźnie, że obecni pomyśleli, iż rzeczywiście
może zaatakować agenta. Kapitan portu wkroczył między nich.
– Spokojnie, panowie – powiedział. Kozyra nie zwracając na niego uwagi mówił dalej do
Mazura:
76
– Może pan składać donosy, robić co pan chce, ale rozkazywać mi pan nie będzie! Za ten
statek i za tę załogę odpowiadam ja, tylko ja! I nie muszę się przed panem tłumaczyć ze swo-
jego postępowania!
– Ale mnie – kapitan portu odezwał się spokojnie, ale z takim naciskiem, że przerwali
sprzeczkę – mnie, marynarzowi, kapitanowi portu, może pan powiedzieć, dlaczego pan nie
chce pomóc „Prośnie” ?
– Mogę! – kapitan Kozyra wyprostował się i z trudem panując nad drżącym z gniewu gło-
sem powiedział: – Dlatego, że mój statek to nie holownik, a załoga to nie ratownicy! To pań-
skim obowiązkiem jest ich ratować, nie moim...
– I nie zrobi pan tego? – cicho zapytał kapitan portu.
– Nie mogę – krótko uciął Kozyra.
– Trudno. Pójdę, poszukam w porcie, może któryś z innych statków zgodzi się ich wholo-
wać. Żałuję, że straciłem tyle czasu na tę rozmowę.
Kozyra nie odpowiedział. Po odejściu kapitana portu na mostku zapanowało przygnębiają-
ce milczenie. Wachtowy palił nerwowo i nie patrzył na swego kapitana, inni wyszli na skrzy-
dło, by patrzeć co się dzieje z „Prosną”, a Mazur ukrył twarz w dłoniach, jak gdyby miał za-
miar się rozpłakać.
7
Na mostku „Prosny” aparatura była przez cały czas włączona. Słyszeli każde słowo z roz-
mowy, jaka się odbyła na „Dunaju”. Kiedy w głośniku zapadła cisza, któryś z kąta syknął z
nienawiścią:
– To skurwysyn!
– Proszę o spokój – Wenta starał się, by zabrzmiało to spokojnie. Nawet w takiej sytuacji
nie chciał dopuścić, by ktokolwiek z załogi krytykował kapitana.
– I co teraz będzie? – odezwał się elektryk.
– Czekamy – twardo powiedział kapitan. – Jeszcze do falochronu daleko. Kapitan portu
działa, coś przecież zrobi... – Czuł że nie zabrzmiało to przekonująco, ale nic innego nie mógł
im przecież powiedzieć. Wyszedł ze sterówki. Nagle zrobiło mu się tutaj ciasno i duszno,
choć nadal panował chłód i wiatr swobodnie wdzierał się przez otwarte drzwi.
Czuł się fatalnie. Zawsze był czynny, skoncentrowany na działaniu. Bezczynność działała
na niego deprymująco. A teraz pozostawało tylko czekanie. W dalszym ciągu nie wierzył, że
statkowi i załodze może grozić poważniejsze niebezpieczeństwo. Tylko to czekanie, to prze-
klęte czekanie doprowadzało go do rozpaczy...
Trzeci oficer, odpowiedzialny za sprzęt ratunkowy, cicho stanął za jego plecami. Obaj pa-
trzyli na falochron, który teraz był już całkiem blisko. Kiedy tak stali milcząc, nagle usłyszeli
z daleka przejmujący dźwięk. Wdzierał się aż do mózgu, wypełniał noc, zagłuszał szum fal
rozbijających się o falochron i poświsty wiatru, narastał, aż wreszcie zamarł tuż, w pobliżu
statku. Na nabrzeże zajechał czerwony duży wóz strażacki ze złożoną poziomo drabiną.
Umundurowani strażacy od razu poczęli zeskakiwać z samochodu i odsuwać ludzi, którzy
stali zbyt blisko.
Trzeci milczał jakiś czas, wreszcie jednak przemógł nieśmiałość i odezwał się cicho.
– Panie kapitanie, przygotować szalupy do spuszczenia?
– Co? – Wenta odwrócił się gwałtownie.
– Na wszelki wypadek – tłumaczył się trzeci.
– Zwariował pan? Kto mówi o opuszczeniu statku?
W tej chwili od strony basenu portowego doleciał równy, jazgotliwy terkot motoru. Ktoś
do nich płynął.
77
8
Na statku panował niepokój. Nie był to jeszcze otwarty strach, daleko było do paniki, ale
ludzie już nie byli tak pewni, że nie spotka ich nic złego, bo są w porcie. Już nie siedzieli spo-
kojnie w kabinach, wszyscy wyglądali na zewnątrz, niektórzy powychodzili na pokład, kryli
się za nadbudówkami, a także gromadzili się w mesach załogowej i oficerskiej.
Najlepiej z położenia „Prosny” zdawali sobie sprawę ci, którzy stojąc na stanowiskach
manewrowych nieustannie obserwowali ciągły dryf i nieubłagane zbliżanie się kadłuba do
gwiazdobloków. Meldowali kapitanowi odległość, patrzyli czujnie, czekali na jakikolwiek
rozkaz, modlili się w duchu, by zapadła wreszcie jakaś decyzja, bowiem najbardziej doku-
czała im bezczynność i świadomość, że nic się nie robi dla ratowania statku.
Ci na dziobie pierwsi usłyszeli terkot motoru.
Spoza końca falochronu ukazała się wreszcie motorówka. Wychodziła z głębi portu, wy-
raźnie oświetlona lampami stojącymi na nabrzeżu. Była biała, więc ostro odcinała się od
ciemnego betonu i czarnej, rozfalowanej wody. Na jej dziobie z łatwością dostrzegli charakte-
rystyczny krzyż maltański ratowników. Ale wraz z jej ukazaniem się w awanporcie ludzi
ogarnęło rozczarowanie i zniechęcenie. Mieli przed sobą zaledwie motorówkę ratunkową,
niewiele większą od ich własnych szalup. Od razu wiedzieli, że nie zdoła ona wziąć na hol tak
dużej jednostki jak „Prosna”.
– Ależ to gówno nam nic nie pomoże... – krzyknął bosman.
Nikt nie odpowiedział, bo bosman powiedział to, co pomyśleli wszyscy.
Tymczasem motorówka zbliżyła się na odległość jakichś dwudziestu metrów i silnik
ucichł. Widzieli teraz z dzioba ludzi, którzy powstawali z miejsc, przyglądali im się, machali
rękami, a jeden, na samym przedzie motorówki, wychylił się i złożywszy dłonie w trąbkę
krzyczał coś. Wiatr i łoskot fali o beton zagłuszały jednak zupełnie to wołanie i nikt nie mógł
zrozumieć, czego chce portowy ratownik.
– Chief! – odezwał się w głośniku głos kapitana.
– Słucham.
– Co oni krzyczą?
– Nie wiem. Nie można zrozumieć ani słowa. Motorówka ratownicza kiwała się na fali, ale
nie podchodziła bliżej. Jeszcze tamci usiłowali coś wykrzyczeć, ale widząc, że nikt na statku
nie reaguje, dali spokój. Motor zatrajkotał głośniej, ruszyli.
– Odpływają – bosman nie umiał ukryć rozczarowania.
– Po co w ogóle podchodzili do nas? – spytał rybak.
– Widocznie kapitan portu próbuje wszystkich sposobów... – skomentował chief.
9
Kapitan szedł szybko długim nabrzeżem tworzącym łagodny łuk, wiodący aż w głąb
głównego basenu portu. Stało tu sporo różnych jednostek rybackich. Były to jednak głównie
małe kutry pomalowane na różne kolory, pękate, przysadziste lub smukłe niczym jachty. Ka-
pitan nie zwracał na nie uwagi, dobrze wiedział, czego szuka. Dotarł wreszcie do stojącego za
falochronem zupełnie nie oświetlonego kutra. Na jego dziobie i rufie widniał dumny napis
„Pantera”. Burta była dość niska, niemal równa z nabrzeżem, ale kapitan wiedział, że po
„Dunaju” jest to największa i najsilniejsza jednostka w porcie. Była pękata niczym beczułka,
miała lekko zaokrąglony i zadarty dziób, rufę wąską i niewiele różniącą się od dzioba, ale w
jej wnętrzu znajdował się dość potężny silnik, zdolny uciągnąć kadłub nawet takiego dużego
statku jak „Prosna”.
78
Kapitan portu wskoczył z góry na pokład „Pantery”. Panowała tu absolutna cisza, jedynie
fala lekko chlupała o burtę, a kołysanie na spokojnej wodzie wewnętrznego basenu ledwo
dawało się odczuć. Zajrzał do sterówki, potem zszedł wewnętrznymi schodami niżej, zapalił
światło. Przeszedł maleńką mesę, pchnął drzwi po drugiej stronie i zobaczył wąski korytarz, a
po jego obu stronach drzwi do kajut. Bez pukania otworzył do pierwszej z brzegu i pstryknął
kontaktem. Na jednej z dwu znajdujących się tutaj koi leżał człowiek okryty kocem aż po
czubek głowy. Kapitan portu bez ceregieli zaczął szarpać go za ramię. Zbudził się natych-
miast, odgarnął z głowy koc, siadł i zamrugał powiekami.
– No, co jest? – zapytał bez złości i bez zdziwienia, jakby takie budzenie było dla niego
czymś zwykłym.
– Wstawaj Lars! – powiedział kapitan.
– O co chodzi? – pytał rybak nie ruszając się z koi.
– Wstawaj – powtórzył kapitan. – Potrzebuję twojej pomocy.
– Mów co się stało – rybak opuścił nogi i oparł stopy w grubych wełnianych skarpetach na
dywaniku leżącym przed koją. Miał na sobie długie szare kalesony i taki sam podkoszulek z
rękawami. Wełniany sweter, watowane spodnie, filcowe buty i gruba kurta morska leżały
obok, na drugiej koi.
– Polski statek ma kłopoty.
– A co ja mu pomogę? Przecież na morze nie wyjdę w taką pogodę. Jego nie uratuję, a sam
mogę się utopić.
– Obudź się – kapitan potrząsnął go z całych sił za ramiona.
– A ty mów wyraźnie, o co chodzi – odparował rybak sięgając po grube, pękate jak jego
statek, cygaro.
– Oni nie są na morzu. Weszli już do awanportu, ale uszkodzili sobie ster. Rzucili kotwice,
nie zatrzymały ich. Jest wiatr i fala, dryfują na falochron. A wiesz, tam są gwiazdobloki. Roz-
biją się, ludzie mogą potonąć, rozumiesz?
– Jasne! – rybak pokiwał głową, puścił kłąb dymu aż pod sufit. – Ale co ja im mogę po-
móc?
– Weźmiesz na hol, podciągniesz go do nabrzeża i to wszystko.
Rybak milczał, jakby się zastanawiał co ma odpowiedzieć. Wreszcie odparł kręcąc głową:
– Nie.
– Czemu, Lars, na litość boską, nie rozumiesz, że może być katastrofa i to w naszym por-
cie!
– Bo po pierwsze nie mam załogi. Ludzie śpią w domach.
– Lars, rusz się. Pomogę ci ściągnąć ludzi, zrozum, czas leci, a oni już prawie siedzą na
falochronie...
– Nic z tego – rybak znów wykonał ten przeczący ruch głową.
– Lars!
– Ty masz swój port i za niego odpowiadasz – wolno mówił rybak. – Tamci mają swój
statek i martwią się, że może się rozbić. A kto ma się martwić o mój statek?
– Lars! – w tym okrzyku kapitana była rozpacz, rozczarowanie i zarazem potępienie. Zro-
zumiał to rybak, bo odpowiedział cicho:
– Zrozum, Nils, to cały mój majątek. Z niego żyję ja, moja rodzina i jeszcze rodziny mojej
załogi. Nils, „Pantera” to nie jest statek ratowniczy tylko rybacki kuter. Jak się coś stanie, to
żadne towarzystwo asekuracyjne grosza mi nie da, bo zapytają, po co się brałem za nieswoja
robotę. I co wtedy? Powiedz, Nils, co? Ja, moja rodzina, moja załoga i ich rodziny, wszyscy
zostaniemy żebrakami.
Kapitan odsunął się, wyprostował i patrzył teraz z góry oskarżycielsko na rybaka.
– Boisz się, Lars?
Znów ten przeczący, spokojny gest głową: – Nie, Nils, nie boję się, wiesz o tym.
79
– Więc powiedz, czego chcesz, żeby ich wholować?
– Muszę mieć gwarancję, że w razie czego zwrócą mi wszystkie koszty, nawet jeśli stracił-
bym cały kuter.
– Kto ci ma dać taką gwarancję?
– Ich armator.
– Ależ on ma biura w Gdyni! Jest noc, zanim dojdzie depesza albo uzyskamy połączenie
radiowe, minie masa czasu...
– Mają tu swojego przedstawiciela, tak? – rybak podniósł głowę. – A taki przedstawiciel to
tak, jakby tu był armator, ma upoważnienia, nie?
– Dobrze! – widać było, że kapitan ożywił się, wstąpiła w niego otucha. – Masz rację. Za-
łatwię ci tę gwarancję, myślę, że ten przedstawiciel podpisze ją bez wahania. Wystarczy ci to,
żeby odbić?
– W porządku – rybak wstał i od razu zaczął naciągać spodnie. – Załatw tę gwarancję.
– Ile ci trzeba czasu, żeby mieć ludzi i ruszyć?
– Nie wiem – rybak wzruszył ramionami – godzinę, może pół...
Kapitan portu wybiegł z kajuty i wyskoczył na nabrzeże. Nawet nie zwrócił uwagi na to,
że w ciasnych pomieszczeniach „Pantery” boleśnie uderzył się w głowę o zbyt niskie, jak na
jego wzrost, drzwi.
10
Ukazanie się kapitana portu na mostku „Dunaju” wywołało poruszenie. Jeden kapitan Ko-
zyra stał niczym wmurowany, nie odwrócił głowy, nie odezwał się, palił bez przerwy i patrzył
przed siebie, na awanport i dryfującą „Prosnę”. Przedstawiciel armatora prawie krzyknął:
– Jest pan nareszcie. I co? Co będzie?
– Znalazłem kuter rybacki, który zgodził się podjąć przyholować statek do nabrzeża.
– Nareszcie! – Mazur nie ukrywał radości i ulgi. Po tych słowach zapanowało odprężenie
na mostku i nawet Kozyra spojrzał na kapitana portu, ale ten ominął jego wzrok. Powiedział
jakby z poczuciem winy.
– Jest jednak jeden warunek...
– Jaki? – niecierpliwie pytał Mazur.
– Szyper „Pantery” nie podejmie się ratowania, póki nie dostanie gwarancji, że w razie
wypadku armator pokryje mu straty.
– Na litość boską, ludzie! – z rozpaczą zawołał Mazur. – W takiej chwili jeszcze się targu-
jecie o pieniądze?
Kapitan portu zesztywniał. Zabolała go ta uwaga, opanował się jednak i odparł spokojnie,
z godnością:
– Szyper ma swoje racje.
– Jakież racje? A gdzie prawo nakazujące ratować zagrożone na morzu ludzkie życie?
– Nie dyskutujmy o tym prawie – zimno powiedział kapitan. – Szyper „Pantery” to czło-
wiek uczciwy i stary rybak. Prawo ratowania życia zagrożonego na morzu zostało złamane
wcześniej i to nie przez niego!
Kozyra drgnął, jakby go ktoś niespodziewanie uderzył. Gwałtownie odwrócił głowę, zaci-
snął szczęki i rzucił ze złością papierosa pod nogi. Wyszedł ze sterówki na skrzydło i tam
wystawił twarz na zimny podmuch wiatru. Chciał ochłonąć, potrzebował chwili samotności,
by przełknąć tę gorzką pigułkę.
A tymczasem w sterówce Mazur pytał gorączkowo:
– Kto ma dać tę gwarancję?
80
– Wasz armator to przedsiębiorstwo państwowe, a skoro go pan tu reprezentuje, to repre-
zentuje pan także prawdziwego właściciela statku czyli państwo, czyż nie tak?
– A więc mam podpisać gwarancję w imieniu państwa! Ależ ja nie mam takich uprawnień!
– Bez tego szyper nie odbije.
– To przecież szantaż! Handryczycie się o pieniądze, a tam ludzie lada chwila mogą zginąć.
– Proszę pana – kapitan portu przerwał Mazurowi bezceremonialnie. – Czy pan nie widzi,
jaka jest sytuacja? Oni są już niemal na falochronie! Nie ma minuty do stracenia! Szyper
zwołuje ludzi, zaraz dobije, czeka tylko na ten papierek, który mu daje gwarancję, że nie stra-
ci tego, co stanowi jego jedyny majątek i podstawę życia. Niechże pan zrozumie, że nie ma
innego wyjścia! To nie ja się handryczę, ale pan się lęka odpowiedzialności! Cóż zatem ja
mogę jeszcze dla tego statku zrobić!
– Dobrze – Mazur poddał się wreszcie. – Podpiszę wszystko, co chcecie, tylko ich ratujcie!
Co mam napisać? Dajcie papier!
Wachtowy wprowadził ich do nawigacyjnej, położył na stole arkusz czystego papieru. Ma-
zur wyjął długopis, przez chwilę się zastanawiał, po czym napisał:
„W imieniu rządu i armatora oświadczam, że wszelkie straty, jakie kuter „Pantera” ewen-
tualnie poniesie podczas ratowania statku „Prosna”, zostaną w całości pokryte.”
Złożył pod tym oświadczeniem podpis i posunął kartkę kapitanowi.
– Wystarczy?
– Wystarczy! – kapitan odetchnął z ulgą, wziął papier i wrócił do sterówki. Nie pytając ni-
kogo o pozwolenie podszedł do ukaefki.
– Halo, „Prosna”, jest pan tam, kapitanie?
– Słucham – Wenta zgłosił się natychmiast.
– Daleko jesteście od falochronu?
– To są już tylko metry! Lada chwila wejdziemy rufą i burtą na kamienie i gwiazdobloki!
– Jest kuter rybacki, który za chwilę odbije i pójdzie wam na ratunek. Weźmie was na hol,
tylko wytrzymajcie, niech pan robi wszystko co możliwe, żeby jeszcze przez jakiś czas wy-
trzymać...
– A cóż ja mogę zrobić? Mogę jedynie czekać, panie kapitanie.
– „Pantera” już odbija. Miejmy nadzieję, że zdąży. Ale, panie kapitanie, zaraz wysyłam po
raz drugi moją motorówkę ratowniczą.
– Po co? Ona za słaba, żeby nam pomóc.
– Oddajcie ludzi, którzy nie są potrzebni do manewrów. Niech pan zostawi tylko tyle zało-
gi, ile niezbędnie potrzeba do podania holu!
– Pan mi proponuje opuszczenie statku! Nigdy, słyszy pan? Ja muszę ratować nie tylko
załogę, ale także statek, rozumie pan?!
– Wiem. Robię, co mogę. Wytrzymajcie jeszcze trochę! – kapitan portu skończył rozmowę
i nie patrząc na nikogo ruszył do trapu. Po drodze powiedział do swego bosmana nadal tutaj
czuwającego. – Bosmanie, niech pan idzie ze mną, nie mamy tu już nic więcej do roboty.
Nikt się nie odezwał, a oni odeszli nie żegnając się.
11
Kapitan Wenta włączył wszystkie głośniki na statku. Powiedział głośno, wyraźnie i wolno:
„Uwaga, cała załoga! Statek znajduje się w trudnej sytuacji, ale nie grozi nam wielkie nie-
bezpieczeństwo. Jesteśmy w porcie, przy samym nabrzeżu. Władze portowe starają się nam
pomóc. Już wychodzi kuter rybacki, który nas przyholuje do nabrzeża. Proszę zachować cał-
kowity spokój i pozostać na swoich miejscach. Na wszelki wypadek proszę nałożyć kamizelki
ratunkowe. Wszyscy niech będą w pełnym pogotowiu. Koniec!”
81
Tuż przy burcie pieniła się wściekle woda, rufa z wolna dochodziła do kamiennych i beto-
nowych bloków, lada moment mogli o nie uderzyć. Miał nadzieję, że to nie nastąpi przed
przybyciem „Pantery”, ale rozumiał też, że jeśli uderzenie przyjdzie niespodziewanie, mniej
wytrzymałych nerwowo może ogarnąć panika. A wiedział do czego są zdolni ludzie w szale
paniki. Bywały wypadki, że skakali za burtę nie zważając, że oznacza to dla nich pewną
śmierć. Swoim pozornym spokojem i otwartym wyjaśnieniem sytuacji, a także informacją o
„Panterze”, chciał wszystkim dodać odwagi. Sam sobie zresztą także.
Pomyślał jeszcze o maszynowni, gdzie jego komunikat nie mógł dotrzeć. Połączył się
przez rurę z pierwszym mechanikiem.
– Jak u ciebie? – spytał.
– U mnie jest spokój – oznajmił mechanik. – Tylko nie wiemy, co u was i jakie są szansę...
– Nie ma co wpadać w panikę. Kapitan portu załatwił, że kuter rybacki wychodzi nam na
pomoc. Postara się wziąć nas na hol.
– Rozumiem.
– Powtórz to swoim ludziom.
– W porządku!
– Wszyscy zostają na swoich miejscach. Czekajcie na dalsze polecenia. Trzymajcie się –
dorzucił niespodziewanie innym, cieplejszym tonem.
– Dobra, wszystko jasne! – odkrzyknął mechanik. Natychmiast też odwrócił się od tuby i
stojąc przy swoim pulpicie powtórzył całą rozmowę z kapitanem. Od siebie dodał:
– Ci, którzy tu niepotrzebni, niech wyjdą na górę. Czekajcie w kabinach albo w mesie.
Tłok mi przeszkadza – uśmiechnął się, ale wszyscy wiedzieli, że teraz właśnie najmniej mu
się chciało śmiać.
12
Łódź ratunkowa kapitanatu portu znów ukazała się spoza falochronu i – jak poprzednio –
podchodziła do „Prosny”. Ekipa chiefa na dziobie od razu ją dostrzegła.
Załoga motorówki zmniejszyła obroty silnika i ustawiwszy ją pod wiatr, zatrzymała w spo-
rej odległości od burty statku. Znów ktoś na dziobie począł głośno krzyczeć, ale jego wołanie
docierało niewyraźnie, zagłuszone przez wiatr i fale.
– Czego on się drze? – denerwował się bosman. Wtedy starszy rybak powiedział głośno to,
o czym myśleli wszyscy.
– Oni się boją, że zaraz się rozwalimy. Przyszli, żeby nas asekurować i w razie czego wy-
ciągać z wody!
– Och zamknij się – warknął na niego bosman, ale zabrzmiało to, jak na niego, nadzwyczaj
łagodnie.
Chief znów wychylił się i spojrzał wzdłuż burty. Niebezpieczeństwo ukazało mu się teraz
blisko i z całą jasnością. Statek musiał wejść na falochron! Bosman, który stanął obok, musiał
dojść do tego samego wniosku, gdyż nagle chwycił pierwszego oficera za ramię, ścisnął z
całych sił i wyjąkał:
– Chiefie, rany boskie, chiefie!
Silny, porywisty i uparty wiatr sprawił, że statek dryfujący niemal przez cały awanport
wykręcił się bokiem, wystawiając na jego uderzenia całą prawą burtę. Rufa i lewa burta już
dochodziły do falochronu wewnętrznego. Byli tak blisko, że słyszeli głośne okrzyki ludzi, z
przerażeniem obserwujących ich nieuchronne zbliżanie się ku katastrofie. Ciemne, groźnie
najeżone kolcami gwiazdobloki sprawiały, że żaden statek nie mógł z tej strony przybić do
falochronu, a jeśliby zbliżył się za bardzo, musiał się rozbić o kilka zaledwie metrów od
zbawczego brzegu. I to właśnie im teraz groziło.
82
13
Najpierw uderzyli rufą. Silniejsza fala, która nadeszła od strony morza, grzmotnęła stat-
kiem i dopchnęła go do falochronu. Przez cały kadłub przeszedł wstrząs, a huk zabrzmiał taki,
jakby olbrzym uderzył w wielki gong.
Ludzie na dziobie i rufie widzieli wszystko, patrzyli jak dochodzą do falochronu, byli
przygotowani na wstrząs, więc wszyscy na ogół znieśli uderzenie bez szwanku.
Inaczej było w maszynowni. Tam huk był straszliwy i nastąpił niespodziewanie. Wypełnił
całe pomieszczenie, sprawił, że ludzie na moment ogłuchli. Ponieważ nie przypuszczali, że to
nastąpi i stali swobodnie, polecieli bezwładnie, uderzając się boleśnie o różne mechanizmy i
urządzenia. Nikt jednak nie krzyczał i nie histeryzował. Któryś zaklął pod nosem słowem
najgrubszym, jakie znał, któryś syknął rozcierając bolące miejsce. Wszyscy patrzyli na star-
szego mechanika. On zaś padł bokiem na pulpit, prędko jednak się wyprostował i trzymając
się za łokieć, powiedział jak umiał najspokojniej:
– Dostaliśmy w rufę. Spuścić parę z kotłów!
Nikt nie dyskutował. Wzięli się natychmiast za odkręcanie zaworów. Para z sykiem za-
częła uchodzić z podgrzanych mazutem kotłów, wypełniła maszynownię, poszła w górę i
białym tumanem uniosła się nad statkiem.
W mesie, gdzie było kilku członków załogi, uderzenie wywołało różne reakcje. Większość
starała się zachować spokój, choć niemal wszyscy się potłukli nie żałowali sobie grubych
wyrazów. To im dawało ulgę, pozwalało stłumić strach, jaki odczuwali. Niektórzy jednak nie
umieli zapanować nad sobą. Ktoś zabiadolił:
– Chryste panie, toniemy!
– Rozwalił statek, drań! Potopi nas!
Ale ci bardziej opanowani uciszyli ich szorstko, czasem krzykiem lub przekleństwem. Pa-
nika nie zdołała jeszcze opanować tych ludzi.
Kucharz właśnie nalewał sobie drugą szklaneczkę ukochanej cytrynówki. Tym razem ste-
ward nie wykręcał się, że kapitan może go zganić, obaj zaczynali wątpić, czy będzie jeszcze
jakiekolwiek częstowanie gości, kiedy wreszcie znajdą się przy nabrzeżu.
Gdy nadszedł wstrząs, butelka wyleciała z ręki szefa i rozprysła się na drobne kawałki. W
ślad z nią spadła na podłogę szklanka.
Półmiski pojechały na brzeg stołu. Nie zatrzymał ich krawężnik, zleciały wszystkie. Cała
kuchnia została w jednej chwili zasłana pięknymi, apetycznymi, kolorowymi kanapkami.
– Takie kanapki! – rozpaczał kucharz. – Tyle roboty! Niech to wszystko jasny szlag trafi!
Na mostku pierwsze uderzenie kadłuba o beton sprawiło, iż ludzie potoczyli się w różne
strony, chwytając po drodze rękami za różne przedmioty, byle utrzymać równowagę. Nie było
tu jednak krzyków, nie było przekleństw ani złorzeczeń. Obecność kapitana paraliżowała
wszystkich. On zaś stał w tym momencie na skrzydle. Widział, jak rufa popchnięta falą zbliża
się do betonu i wali w niego niczym ogromny taran. Zacisnął z całych sił dłonie na poręczy,
ugiął kolana i tak przetrwał wstrząs statku. Chciał się odwrócić, wejść do sterówki, coś po-
wiedzieć załodze, ale w tym momencie zobaczył, jak spoza końca falochronu wypływa duży,
przysadzisty kuter i kieruje dziób w ich stronę.
Głośnik ukaefki odezwał się tak wyraźnie, że słychać było go aż na skrzydle mostku. To
wołał wachtowy oficer z „Dunaju”.
– Trzymajcie się! Oni już idą wam na pomoc. Trzeci, nie pytając kapitana, doskoczył do
aparatury.
– Widzę go – krzyczał chcąc zagłuszyć własny strach. – Widzę, ale za późno! Nie zdążą!...
– słowa utkwiły mu w gardle, bowiem w tej chwili statkiem znów potężnie szarpnęło i po-
nownie łoskot, jeszcze silniejszy, głębszy, przetoczył się po jego wnętrzu. Trzeci zachwiał się
i odleciał od ściany z aparatem w ręku; potężna siła rzuciła nim w kąt sterówki.
83
– Rany boskie, to koniec – wystękał sternik. Kapitan wtoczył się ze skrzydła mostku, cze-
piając się każdej wystającej części. Był blady, bez czapki, usta dygotały mu i nie mógł wydo-
być z siebie słowa.
14
Statek odbiło od betonu, zaś wiatr, wiejący ciągle z nie słabnącą siłą, sprawił, że kadłub
całą swoją powierzchnią odwrócił się równolegle do falochronu. I wtedy uderzyła druga fala.
Tym razem przycisnęła „Prosnę” całą burtą. Wgniotła ją w głazy i gwiazdobloki, potem, jak-
by to była drewniana zabawka, znów oderwała na pewną odległość, by za chwilę ponownie
uderzyć i pchnąć na gwiazdobloki.
Były to śmiertelne uderzenia. Pod ich wpływem kadłub pękł, jakby był z papieru a nie ze
stalowych blach. Z rozprutych potężnym uderzeniem zbiorników paliwa natychmiast począł
się wylewać do wody mazut. Kotłująca się między kadłubem a nabrzeżem woda mieszała to
wszystko, wirowała, chlustała wysoko, aż na pokład, a z drugiej strony na falochron i stoją-
cych na jego skraju ludzi. Mazut wypływał nieustannie, wkrótce woda, kamienie, gwiazdo-
bloki, beton falochronu i burta statku aż po reling – wszystko było śliskie, czarne, lepiące się.
Sternik kurczowo czepiał się niepotrzebnego już, od dawna bezwładnego, koła sterowego.
Kapitan dopadł aparatury, włączył głośniki i krzyknął:
– Na dziobie i na rufie! Uwaga! Wszyscy przechodzić na śródokręcie! Wszyscy tutaj, jak
najprędzej! – Nie czekając na odpowiedź wybiegł, a raczej wytoczył się niemal na czwora-
kach na zewnątrz. Tu od razu chlusnęła mu w twarz fala z mazutem. Poczuł oślizły, gorzki
smak w ustach, oczy na moment przestały widzieć i musiał je przetrzeć dłonią, by usunąć
tłusty nalot.
„Prosna” po zderzeniu się z betonem obróciła się tak, że wiatr i fala mogły z całą siłą na-
pierać na nią. I stała się rzecz najgorsza. Te siły, działające uparcie i bez przerwy, sprawiły, że
statek, już z przebitymi zbiornikami paliwa, z poharatanym kadłubem, począł się przechylać
pokładem w stronę morza a dnem w stronę falochronu. Pokład uciekał ludziom spod nóg,
robił się coraz bardziej pochyły. Woda wdzierała się już od strony nawietrznej do środka ka-
dłuba, pokazała się na korytarzach, silniejsze chluśnięcia sprawiały, iż docierała do mes i ka-
bin.
Ludzie z dzioba i rufy, wykonując ostatnie polecenie kapitana, przesuwali się w stronę
śródokręcia. Byli oślepieni, przemoczeni i zrozpaczeni, ale znali każdy centymetr pokładu,
wiedzieli, czego się chwycić, w którym momencie przesunąć stopę. Zdawało im się, że gdy
znajdą się na śródokręciu, będą bezpieczniejsi. Ale dopiero tu rozumieli, jak źle przedstawia
się ich sytuacja. Uczepieni czego się tylko dało, nie mogli się nawet wyprostować: nigdzie nie
było suchego ni bezpiecznego miejsca; wszystko zalewała woda i oblepiała tłusta, obrzydliwa
maź.
15
Z mostku „Dunaju” z uczuciem grozy ludzie patrzyli na dramat dziejący się na ich oczach,
tak blisko, że wystarczyło przebiec lądem kawałek po nabrzeżu, by znaleźć się na falochronie,
u stóp którego rozgrywała się tragedia „Prosny”.
Gdy kuter „Pantera” odbił od nabrzeża i przechodził koło nich, powitali go z ulgą, ale i z
uczuciem zawstydzenia, że to nie oni płyną na ratunek. Nikt jednak nie miał odwagi odezwać
się w obecności kapitana Kozyry, a ten wciąż palił, stał z boku i tylko patrzył na „Prosnę”,
jakby nie chciał uronić ani jednej sceny z tego, co tam się działo.
84
Gdy „Prosna” uderzyła po raz pierwszy, rufą, ktoś jęknął z rozpaczą, zaraz jednak ponow-
nie zapadła śmiertelna cisza.
Przedstawiciel armatora, który ciągle jeszcze tu był, nie wytrzymał w końcu tego napięcia.
Krzyknął z rozpaczą:
– Rozbili się! Ludzie potoną!
Nikt mu nie odpowiedział. Nikt nawet na niego nie spojrzał. Wtedy Mazur rzucił się do
kapitana, szarpnął go za ramię, potem doskoczył do wachtowego, znów wrócił do Kozyry.
Miotał się po mostku w bezsilnej rozpaczy, krzycząc:
– Czemu ich nie ratujecie? Czemu pozwalacie im ginąć! Na litość boską, czy nie ma w was
nic ludzkiego?! Ratujcie ich!!!
Wtedy Kozyra, nie odwracając się, powiedział niezbyt głośno, ale przejmująco, z zaci-
śniętymi zębami:
– Jak ich ratować, jak? Mam swoich ludzi potopić i swój statek rozbić?!
Mazur cofnął się o krok, popatrzył półprzytomnie na kapitana, potem rzucił się do trapu.
Potknął się, jednak biegł dalej, już dopadł nabrzeża i zdążał w kierunku falochronu, przy któ-
rym dogorywała „Prosna”.
– A my? – to był głos wachtowego. Brzmiał ponuro, z rozpaczliwą determinacją. – Prze-
cież można, choćby od lądu...
Kozyra wolno odwrócił się do niego. Podszedł bliżej. Nie mówił nic, tylko patrzył tak
groźnie, że oficer poczuł dreszcz grozy. Kapitan wyglądał jak szaleniec, zdawało się, że jesz-
cze słowo, a rzuci się na wachtowego, uderzy go albo w ataku furii rozbije mu głowę.
– Ty to mówisz? Ty? – syczał kapitan. – To nie wiesz?...
Oficer ukrył twarz w dłoniach; trząsł się cały, mamrotał przekleństwa, ale nic nie mógł od-
powiedzieć swemu kapitanowi.
Nagle niżej, na pokładzie, usłyszeli gwałtowny tupot nóg. Kozyra jednym skokiem znalazł
się na zewnątrz i spojrzał w dół. To ci dwaj chłopcy, najmłodsi członkowie jego załogi, biegli
do trapu. Gnali na złamanie karku w dół, na nabrzeże, a potem biegiem ruszyli w stronę fatal-
nego falochronu. Kozyra krzyknął z góry:
– Stójcie!
Nie słyszeli go albo nie chcieli słyszeć. Obaj gnali dalej w to miejsce, gdzie stał wóz stra-
żacki i kłębiło się wielu ludzi z miasta i portu. U ich stóp „Prosna” właśnie przewracała się na
bok ukazując czerwone, pokryte morskimi porostami dno.
16
„Pantera” szła pełną szybkością z głębi portu. Szyper odbił natychmiast, gdy tylko kapitan
portu wręczył mu papierek podpisany przez przedstawiciela armatora. Sam stał za kołem ste-
rowym. Jego załoga – czterech rybaków – znajdowała się na pokładzie, bo nawet motorzysta
wychynął spod pokładu, żeby widzieć co się dzieje. Wszyscy byli pełni napięcia: zdążą, czy
nie zdążą. Jeden z rybaków ustawił się na dziobie, zwinął zgrabnie cienką linkę, niczym lasso
kowbojskie, i w prawej dłoni kołysał jej zakończenie z ciężarkiem. Czekał na moment, kiedy
będzie mógł przerzucić go na pokład tamtego statku. Drugi rybak stanął za nim, badał grubą
manilową linę, która miała w razie czego posłużyć za hol, gdyby tamci nie mogli im dać swe-
go.
Ale „Pantera” musiała przebyć spory kawałek drogi. Najpierw zatoczyła pełne koło w ba-
senie wewnętrznym, gdyż stała rufą do wyjścia, potem poszła wzdłuż wewnętrznego falo-
chronu, za którym znajdowała się „Prosna”. Widzieli ją, była całkiem blisko, tuż po drugiej
stronie betonowego wału. Wreszcie kuter dotarł do końca mola wewnętrznego i tu zrobił
zwrot o 180° w prawo. Weszli do awanportu.
85
Teraz mieli „Prosnę” wprost przed swoim dziobem. Widzieli dokładnie co dzieje się ze
statkiem, któremu szli na ratunek.
I oto na ich oczach „Prosna” dobiła rufą do falochronu. Nawet tu, poprzez wiatr i łoskot
silnika, dotarł huk uderzenia blachy o beton. Lars pochylił się do przodu, żeby lepiej widzieć,
naparł całym ciałem na koło sterowe, jakby w ten sposób chciał zmusić swój kuter do zwięk-
szenia szybkości. Jeszcze miał nadzieję, że odbity rufą od betonu statek odejdzie nieco dalej,
a oni zdążą podejść, przyjąć hol i odciągnąć go z tego śmiertelnie niebezpiecznego miejsca.
– Szybciej, Lars, na litość boską, szybciej! – zawołał ten, który stał na pokładzie, tuż przy
otwartych drzwiach sterówki. Lars nie odpowiedział. Patrzył z zaciśniętymi szczękami przed
siebie, prowadził prosto na tamten statek. Ale oto w tej chwili ujrzał, jak fala miotnęła „Pro-
sną” ponownie, odwróciła równolegle do falochronu i rzuciła na gwiazdobloki. „Prosna” kła-
dła się na boku wzdłuż najeżonego betonowymi kolcami falochronu. Wyglądała jak olbrzymi
ranny dzik, który już nie ma siły walczyć i po śmiertelnym trafieniu kładzie się bezsilnie.
Szyper wyprostował się. Twarz miał kamienną, szczęki zaciśnięte, oczy nieruchomo skie-
rowane na powalony statek. Jego ręka dotknęła dźwigni i przesunęła ją do góry. Motor kutra
od razu przycichł i z wolna jego głos zamarł. „Pantera” szła jeszcze chwilę siłą rozpędu, ale
już wiatr i fala hamowały jej ruch.
– Lars – zawołał rybak z pokładu – co robisz? Czemu stajemy?
– My im już nic nie możemy pomóc – odpowiedział ponuro szyper.
Rybak nic już nie powiedział. Zrozumiał, że szyper ma rację. A Lars dorzucił jeszcze:
– Teraz ich można ratować tylko stamtąd – zrobił oszczędny ruch głową, wskazując długi
falochron, przy którym leżała „Prosna”.
Ponownie nacisnął dźwignię. Silnik kutra zaczął pracować głośniej, kadłub ruszył rozci-
nając wodę. „Pantera” zatoczyła pełne koło i skierowała się z powrotem do wewnętrznego
basenu...
17
Radiooficer wyszedł, a właściwie wyczołgał się ze swej kabiny. Był ogłuszony od uderze-
nia, bo gdy rzuciło statkiem, spadł z fotela i potłukł się boleśnie. Jego obandażowana głowa
ostro odcinała się od czerni kadłuba i ciemnej nocy za statkiem. Od razu znalazł się prawie na
skrzydle mostku. Tu wpadł na kapitana, który szamotał się, ściągając krępujący mu ruchy
kożuszek.
W tej chwili do mostku dotarli ci z dzioba. Chief wyglądał upiornie: włosy miał pozlepia-
ne, twarz czarną od mazutu, ubranie w strzępach, a tylko oczy zapadnięte w głąb czaszki ja-
rzyły mu się gorączkowym blaskiem. Tuż za nim, pomagając mu i podtrzymując w trudniej-
szych momentach, posuwał się bosman.
Gdy pierwszy oficer zobaczył kapitana, stanął przekrzywiony dziwacznie, dłonią zacze-
piony o nadburcie, i zawołał:
– Ludzie! W środku są przecież ludzie!
– Wiem! – krzyknął kapitan. – Niech pan tu wszystkich zbiera na mostku. Pomoc na pew-
no nadejdzie z lądu!
Poczołgał się do sterówki. Dotarł jakoś do miejsca, gdzie były przełączniki i włączył gło-
śniki.
– Uwaga, cała załoga! Mówi kapitan. Opuszczamy statek! Niech wszyscy wychodzą z po-
mieszczeń na pokład. Gromadzić się na śródokręciu!
Mówiąc to równocześnie sięgnął ręką do dźwigni i począł ją mocno, regularnie naciskać.
Na całym statku rozległy się ostre, przenikliwe dźwięki dzwonków alarmowych.
86
Rozdział siódmy
1
Jeszcze jedno uderzenie wstrząsnęło statkiem sprawiając, że znów potoczyli się po różnych
zakątkach maszynowni. Tym razem jednak statek, osiągnąwszy maksymalny przechył na
prawą burtę, pozostał w tej nienaturalnej pozycji. Wszystko było pochylone, podłoga wznio-
sła się niemal pionowo do góry, maszyny wydawały się dziwacznie przytwierdzone do mocno
pochyłej ściany, a nie do zwykłych swoich fundamentów. Także ludzie pozostali w niezwy-
kłych pozach, które każdego obserwatora wprawiłyby w wesołość. Jeden klęczał trzymając
się kurczowo korpusu agregatu, inny stał jedną stopę opierając na ścianie a drugą na podło-
dze, wachtowy mechanik siedział zaparty nogami w rury, zaś Pingwin trzymał się kurczowo
pulpitu, od którego dotychczas nie odszedł ani na krok. Stopy odjechały mu dość daleko, ba-
lansował swym grubym ciałem, by zachować równowagę, a równocześnie usiłował przybrać
jakąś wygodniejszą pozycję.
Wtem z góry usłyszeli szum i przez wejście nad galeryjką wokół maszyny głównej chlusnął
potężny strumień wody. Rozprysła się na urządzeniach i do nich dotarła w postaci przykrego
deszczu. Jeszcze nie zdążyli zareagować na ten prysznic, a już następna fala dała o sobie znać i
ponownie polała się na nich woda. Równocześnie rozległ się ostry trzask, błysnęło i umilkł ja-
zgoczący dotychczas dychawicznie agregat prądotwórczy. W maszynowni zapadła ciemność.
Dopiero teraz ludzi ogarnął prawdziwy strach. Zakotłowali się, runęli na oślep ku schodom
wiodącym do góry, krzyczeli, rozpychali się, a nad wszystkim górował świdrujący, szarpiący
nerwy dźwięk dzwonków alarmowych.
– Toniemy!
– Opuszczać statek!
– Uciekajcie!
– Ludzie, ratunku!
Starszy mechanik jeszcze się z miejsca nie ruszał, trwał przy swoim pulpicie. Poczuł, że
ktoś przesuwa się koło niego, odruchowo złapał tego człowieka za rękę.
– Puść! – ramię szarpnęło się, a chief poznał głos drugiego mechanika.
– Spokój – krzyknął. – Światło! Awaryjne światło!
– Dobrze! – mechanik po omacku poczołgał się do przełączników. Po chwili rozjarzyły się
niezbyt silne żarówki światła awaryjnego. I to sprawiło, że krzyki nagle umilkły. Ten moment
względnego spokoju wykorzystał starszy mechanik.
– Spokój! – krzyknął znowu jak umiał najgłośniej. – Wychodzić kolejno, bez paniki!
Wachtowy, sprawdzić czy są wszyscy. Może ktoś leży nieprzytomny w kącie! Trzeci: kiero-
wać ludzi do góry! Po kolei, spokojnie!
Udało się. Załoga maszynowni już nie była bezwolnym, opanowanym strachem stadem. Fakt,
że ktoś czuwał, wydawał polecenia, że zapaliło się światło, sprawił, że już nie wdzierali się na
schody na oślep, a opuszczali maszynownię w jakim takim porządku, pospiesznie, ale bez paniki.
Pingwin już się pozbierał. Z wysiłkiem zaczął wkładać kamizelkę kapokową. Nie mógł so-
bie poradzić, bo ciągle musiał się trzymać nogi pulpitu, gdyż przechył sprawiał, że nie mógł
utrzymać się prosto na nogach. Poczuł, że z tyłu ktoś mu pomaga, rzucił okiem i dojrzał dru-
giego mechanika.
– Chodź – drugi ujął pod łokieć chiefa i chciał mu pomóc oderwać się od pulpitu. Ten lek-
ko wyswobodził ramię.
87
– Zostaw, nic mi nie jest, dam sobie radę.
Ostatni członkowie załogi maszynowni już wspinali się po pochyłych teraz, dawniej bar-
dzo stromych schodach. Od czasu do czasu w ich głowy uderzał wodny prysznic, wtedy kulili
się, garbili, ale nie przerywali wędrówki ku pokładowi. Pingwin wolno, jako ostatni, zaczął
leźć do wyjścia. Gdy tylko wysadził głowę z drzwi, które zwisały teraz w dół, od razu dostał
w twarz uderzenie słono-gorzkiej, a zarazem tłustej wody. Wypluł ją z obrzydzeniem i chwy-
tając się rur, stalowych krawężników i jakichś innych wystających części, począł się wspinać
wyżej, by dotrzeć do mostku. Jego ludzie także wdrapywali się w tę stronę, walcząc z wia-
trem, uderzającymi od dołu falami i śliskim, pochylonym pokładem.
2
Rybacy znajdujący się wewnątrz usłyszeli równocześnie alarm, i wezwanie kapitana do
opuszczenia statku. Już od dłuższego czasu byli w pogotowiu, choć żaden nie śmiał bez roz-
kazu wychodzić na zewnątrz czy opuścić stanowiska. Teraz, gdy ten rozkaz nadszedł, od razu
runęli na korytarze z mes i kabin. Wielki przechył sprawiał, że nikt nie mógł posuwać się
normalnie. Musieli pełzać w trójkącie, jaki utworzyła ściana i podłoga korytarza.
W pierwszej chwili zapanowało prawo silniejszego: kto mógł pchał się pierwszy do wyj-
ścia odpychając słabszego, nie zważając, czy stopa nie opiera się o czyjąś rękę lub brzuch.
Chwilowa przerwa w dopływie prądu jeszcze spotęgowała zamieszanie. Ale trwało to krótko.
Awaryjne światło, tak jak w maszynowni, przywróciło trochę spokoju, a drugi oficer, który
został tu skierowany przez kapitana, czuwał nad ewakuacją. Jego zachowanie i opanowany
głos wpłynęły na ludzi uspokajająco. Wychodzili spiesznie, ale już bez popłochu.
Starszy, chudy, przygarbiony rybak zatrzymał się w połowie korytarza. Dłoń oparł na
podłodze, łokciem wparł się w futrynę mijanych drzwi. Z tyłu ludzie naparli na niego.
– Ruszaj się, czego stoisz!
Nie posłuchał tych krzyków. Opuścił głowę, skulił się, teraz całym ciałem przywarł do
ściany. Zamiast odpowiedzi z jego ust wydobył się przeciągły jęk. Znajdujący się najbliżej
niego steward złapał go wpół, przysunął głowę do jego twarzy.
– No, chłopie, co jest?
– Nie mogę... boli – wymamrotał rybak.
– Co tam się dzieje! Wychodzić! – wołał drugi ze szczytu schodów.
– Taczała nie może! Słabo mu! – odkrzyknął steward;
Inni przysunęli się bliżej chorego, oficer zszedł niżej, popatrzył na zmienioną, bladą twarz,
rozszerzone oczy.
– Boli... – znów jęknął rybak. Wtedy kucharz, który trzymał się tuż za stewardem i także
podsunął się całkiem blisko, powiedział do drugiego oficera:
– Panie drugi, to serce. On nieraz narzekał...
– Pomóżcie mu – drugi już działał. Sam sięgnął do ramienia rybaka, inni podparli go z bo-
ków i z tyłu. – Ostrożnie, wolno, na pokład...
Wyprowadzili chorego na zewnątrz. I dalej trudno mu było posuwać się o własnych siłach
po mokrym, śliskim pokładzie. Koledzy nadal go podtrzymywali, asekurowali każdy jego
krok. W ten sposób udało im się doprowadzić go aż do mostku. Tu legł w krzywym kącie, na
lewym skrzydle mostku uniesionym teraz do góry. Zaklinował się między drzwiami do ste-
rówki a pokładem.
– No, lepiej? – zapytał steward.
– Tak jakby – odparł słabo. – To nic, przejdzie, czasem mnie tak łapie. Że też musiało teraz...
– Dziwisz się? – mruknął kucharz.
88
Tymczasem dobiegała już końca ewakuacja ludzi. Drugi oficer zszedł teraz do korytarza,
chciał osobiście przekonać się, czy nikt nie pozostał we wnętrzu statku. Ledwie zagłębił się w
korytarz, gdzie zwinięty i skotłowany kokosowy chodnik utrudniał szybkie posuwanie się
naprzód, gdy usłyszał przytłumiony, ale wyraźny krzyk wzywający ratunku.
W pierwszej chwili nie mógł rozpoznać, skąd ów krzyk dochodzi, ale kiedy zabrzmiał po-
wtórnie, zorientował się, że to woła człowiek z którejś z kabin, znajdujących się teraz w gó-
rze, nad jego głową. Dwaj rybacy, którzy właśnie wchodzili po schodach na górę, też widocz-
nie coś usłyszeli, bo zatrzymali się nagle wpół kroku.
– Do mnie! – zawołał drugi oficer, a ci dwaj bez słowa, jak mogli najszybciej, ruszyli z
powrotem.
– Tam! – wskazał ręką drugi oficer. Wszyscy trzej patrzyli teraz do góry. Drzwi kabiny, z
której dobiegał głos wzywający ratunku, znajdowały się nad ich głowami.
– Otwórz – wołał rybak do uwięzionego kolegi. – Jesteśmy tu, pod tobą!
– Nie da się. Zaklinowały się, nie da rady otworzyć.
Dopiero teraz dostrzegli, że drzwi, ściśnięte metalowymi ścianami, które ugięły się pod-
czas awarii, stały się jakby węższe i wypukłe pośrodku.
– Łom, dawajcie łom
– rozkazał drugi oficer. Jeden z rybaków rzucił się do rogu korytarza,
gdzie znajdował się sprzęt przeciwpożarowy. Jednym ruchem wyszarpnął z uchwytu łom i
podał go drugiemu. Ten bez namysłu uderzył w awaryjną kratę, znajdującą się w dolnej czę-
ści drzwi. Zatrzeszczało, a po drugim uderzeniu krata ustąpiła i spadła z góry pod ich nogi.
– Wyłaź! – krzyknął rybak do kolegi.
W górze ukazała się twarz uwięzionego w kabinie. Spróbował się wcisnąć w otwór po kra-
cie, ale okazało się to niemożliwe. Drzwi wypaczyły się tak dalece, że otwór po kracie zrobił
się zbyt wąski, by mógł się przez niego przecisnąć człowiek.
– Wszystko na nic. Nie mieszczę się! – powiedział ten z góry.
Stanęli bezradni. Patrzyli w górę, na twarz pełną lęku a zarazem nadziei, że jednak pomo-
gą, wydostaną go z tej pułapki. Drugi zastanawiał się chwilę, potem powiedział do uwięzio-
nego:
– Do bulaju dosięgniesz?
– Mam go nad głową.
– Dobrze, nie denerwuj się – drugi mówił spokojnie, łagodnie jak do dziecka. – Podstaw
sobie coś, dosięgnij bulaja i otwórz go. Wyleziesz tamtędy na kadłub statku.
To rzeczywiście dawało szansę uwięzionemu. Ale strach jeszcze go nie opuścił. Wcisnąw-
szy twarz w otwór po kracie błagał:
– Nie zostawiajcie mnie tak! Nie dam rady...
– Dasz sobie radę. Musisz otworzyć bulaj i wyjść tamtędy! My podejdziemy z tamtej stro-
ny, pomożemy ci, wyciągniemy cię z góry!
– Dobrze!
Cała trójka ruszyła biegiem do wyjścia. Tamten patrzył za nimi dotąd, dopóki mógł ich
jeszcze widzieć, potem wstał i zaczął wykonywać to, co mu polecono.
3
Jeden z rybaków dłużej niż inni marudził przy wyjściu. Znajdował się po prawej burcie,
tej, która zanurzyła się w wodzie, toteż musiał przede wszystkim uciekać przed wlewającymi
się do statku masami wody. Zrezygnował z wspinaczki wewnętrznymi schodami do mostku,
tylko od razu wyszedł przez pierwsze otwarte drzwi, jakie napotkał. Prowadziły na pokład i
były wyżej, niż sięgała woda. Jednak bryzg fali uderzył go w twarz; teraz niemal na oślep
posuwał się ku trapowi zewnętrznemu, wiodącemu na skrzydło mostku. Po jego prawej ręce,
89
niczym stroma ściana, wznosił się ukośnie do góry pokład. Brnął dalej niezdarnie, bo kami-
zelka ratunkowa krępowała jego ruchy. W pewnym momencie znalazł się o jakieś dwa metry
od zbawczego trapu; jeszcze trochę wysiłku i uchwyci poręcze, a wówczas już zdoła się
wciągnąć do krzyczących z góry towarzyszy. Ale ten kawałek musiał przebyć nie trzymając
się niczego, a stopy nie znajdowały oparcia na pochylonym i śliskim pokładzie, zaś woda od
tej strony atakowała go nieustannie, zalewając oczy, wypełniając usta. Zdobył się na rozpacz-
liwy zryw. Rzucił się przed siebie, by złapać poręcz relingu. Ale w tym momencie poczuł
straszliwe uderzenie, stopy pojechały po pokładzie, masa wody rozpłaszczyła go o ścianę,
zalała całkowicie. Patrzący z góry wydali okrzyk rozpaczy. Ujrzeli, jak tamtego otacza nagle
kłąb morskiej piany, mignęła im czupryna, potem ręka, zażółcił się ratunkowy kapok i
wszystko zniknęło.
– Zmyło go! Fala go porwała! – krzyknął ktoś histerycznie. Było jasne, że z tej kipieli
człowiek się nie uratuje, a nie istniał żaden sposób, by przyjść mu z pomocą.
A tamtego ratunkowy kapok wyniósł na powierzchnię wody. Kręcił się teraz i wirował
bezwładnie, niczym kawałek drewna wyrzucony za burtę w czasie sztormu. Jeszcze usiłował
się czegoś chwycić, przez moment stopami poczuł reling, ponad którym fala znosiła go ze
statku. Gdy jeszcze raz wyrzuciło go na powierzchnię, w krótkiej jak błysk flesza chwili uj-
rzał pochylone nadbudówki, leżący w wodzie maszt i ciemny pokład. Wszystko oddalało się
od niego, bo cofająca się fala odchodziła teraz od powalonego statku. Zdążył pomyśleć, że to
jego ostatnie chwile, gdy wtem stało się coś, czego pojąć nie mógł.
Oto poczuł, jak potężna, siła wody napiera na niego od dołu, unosi do góry, sprawia, że le-
ci jakby frunął w powietrzu. Nie mógł swobodnie oddychać, bo cała przestrzeń wokół niego
była wypełniona wodą i bryzgami piany, nie czuł zimna, w ogóle nie czuł swego ciała. Dopie-
ro gdy grzmotnął z niezwykłą siłą o coś twardego, nieco oprzytomniał. Wówczas zrozumiał,
że druga fala pchnęła go na powrót ku statkowi. Działał niemal nieświadomie, wiedziony in-
stynktem samozachowawczym. Ręka natrafiła na jakiś występ, od razu chwyciła go z całą
mocą. I choć fala, już odbita od pokładu, wracając szarpnęła nim potężnie – nie puścił. Rów-
nocześnie nogą natrafił na drugi punkt oparcia. Gdy opadła piana, zobaczył przed sobą schody
wiodące do góry, pojął, że trzyma się poręczy, a stopa opiera się o stopień. Zrozumiał, że nie-
prawdopodobny niemal przypadek dał mu jeszcze szansę uratowania się. Uczepił się poręczy,
udało mu się i drugą nogę oprzeć na stopniu schodów. Podciągnął się wyżej. Od dołu znów
przyszło uderzenie fali, ale tym razem mniejszej, nie tak wściekłej. Z najwyższym wysiłkiem
podciągnął się jeszcze trochę i wtedy czyjaś mocna dłoń uchwyciła go za ramię. Tak przed-
ostał się poza nadburcie skrzydła mostku. Był znów na pokładzie, otaczali go ludzie, którzy
pochylali się nad nim jeszcze nie wierząc – tak jak i on sam – że stał się cud i morze pozwo-
liło mu wrócić między żyjących.
4
Tymczasem wokół szalało prawdziwe piekło. Wiatr przybrał jeszcze na sile, jego podmu-
chy nadchodziły z północnego wschodu, wiał wprost w kanał wejściowy. I właśnie ten wiatr
sprawiał, że fale, w tym miejscu niemal nie hamowane przez główny falochron od strony
otwartego morza, atakowały wściekle pokład statku zwrócony na nawietrzną stronę. Leżący
na burcie statek był co chwila podrywany uderzeniem fali, uderzającej w tę wielką, płaską
płaszczyznę, jaką stanowił pokład, i w nadbudówki do połowy pogrążone w wodzie. Rozpry-
ski szły w górę, niekiedy, przy silniejszym podmuchu, woda przedzierała się aż poza nadbu-
dówki, na drugą stronę, gdzie zgromadzili się ludzie na polecenie kapitana. W gromadzie ła-
twiej mogli pomagać jeden drugiemu. Sam kapitan stał na szeroko rozstawionych nogach, by
nie dać się porwać zdradzieckiemu uderzeniu fali i górując nad innymi dyrygował całą akcją
90
ratunkową. W pewnym momencie z pochylonych drzwi wychylił się drugi oficer, a za nim
pokazały się głowy dwóch rybaków.
– Jeden został w kabinie! Drzwi zaklinowało, nie może wyjść!
– Zostawiliście go? – zagrzmiał kapitan i już robił ruch, jakby chciał skoczyć w dół, na
ratunek uwięzionemu rybakowi.
– Nie! – powstrzymał go drugi. – Tamtędy nie da rady. Musi wyjść przez bulaj, o tam! –
pokazał ręką i ci, którzy byli najbliżej, spojrzeli we wskazanym kierunku.
Obła, opadająca łagodnym łukiem w dół aż do wody burta statku wyglądała jak bok bez-
władnego, wyrzuconego na brzeg wieloryba. Były w tej burcie widoczne okrągłe otwory bu-
lajów od kabin i innych pomieszczeń. Wszystkie były zamknięte, woda spływała po szkle
zamazując go mazutem. Ale właśnie jeden z bulajów otworzył się do środka, tworząc dobrze
widoczną czarną dziurę w burcie. W dziurze tej ukazała się ludzka dłoń, rozpaczliwie macają-
ca dokoła, by uchwycić się krawędzi. Zaraz po dłoni wysunęło się całe ramię, a za nim głowa
człowieka.
– Pomóżcie mu! – kapitan był spokojny. – Bosman, drugi, idźcie po burcie, trzeba go wy-
ciągnąć. – Już przekładali nogi przez nadburcie, pochyłe teraz, ruszali w stronę głowy wyła-
niającej się z bulaja. Z daleka widać było wytrzeszczone oczy, rozwarte w krzyku usta, ale
głos nie dochodził do nich, bo zagłuszało go morze i wiatr.
– Uważajcie! Burta jest śliska od mazutu! – wołał kapitan. Równocześnie sam także prze-
szedł na kadłub i ostrożnie posuwał się wraz z bosmanem i drugim oficerem. Wszyscy pa-
trzyli na to z zapartym tchem. Wystarczyło kiwnięcie kadłuba albo bluźnięcie wody, przeska-
kującej często przez kadłub, by ich wszystkich zmyło w dół, w tę szczelinę między dnem
statku a gwiazdoblokami.
Ludzie z nabrzeża także patrzyli na to w niezwykłym napięciu. Panowała cisza, nikt nie
śmiał się odezwać, niektórzy wstrzymywali oddech patrząc, czy tym trzem uda się uratować
człowieka, który z wysiłkiem usiłował wydostać się przez ciasny, okrągły otwór. Wtem z
góry rozległ się okrzyk:
– Trzymajcie! Powiążcie się, bo was zmyje w dół! – równocześnie coś spadło na kadłub
obok posuwającej się trójki. Była to lina, którą pierwszy oficer zdążył już skądś wyciągnąć i
teraz podawał im, by się zabezpieczyli. Obwiązali się nią i teraz już śmielej posuwali się da-
lej, aż dotarli do szamoczącego się rybaka.
– Pan kapitan – wyjąkał, jakby nie wierzył własnym oczom. – Niech pan ratuje...
– Nic się nie bój! – bosman już był z jego drugiej strony, a drugi oficer chwycił go za koł-
nierz, jakby się obawiał, że człowiek opadnie z sił i runie w dół, z powrotem do kabiny. Tym-
czasem kapitan dyrygował całą akcją.
– Wysuń najpierw jedną rękę. Nie bój się, o tak – kapitan pomógł mu wydostać rękę na
wierzch i unieść ją nad głową. – Dobrze, teraz głowa, przeciskaj się bokiem, wolno, wolno,
no, jeszcze raz!
– Nie mogę – jęknął człowiek – nie dam rady! – Jego nogi, znajdujące się jeszcze w kabi-
nie, straciły teraz oparcie i tkwił tak zaklinowany w bulaju, nie mogąc się odepchnąć od dołu.
Kapitan zrozumiał to, bo rozkazał:
– Ciągnijcie go! Mocno! A ty pomagaj łokciem, no, silniej! – a gdy przeszła przez bulaj
druga ręka rybaka, zawołał: – Teraz wyłaź, ostrożnie, kadłub śliski!
Podtrzymywali go pod pachy, pomogli wypełznąć na kadłub. Człowiek był tak przerażony
całą operacją i obolały przeciskaniem się przez twardy pierścień metalu, że nie mógł się poru-
szać o własnych siłach. Mocne ręce porwały go do góry, kapitan pomógł, popchnął z tyłu i tak
wspólnym wysiłkiem bezwładnego i półprzytomnego ze strachu człowieka dotaszczyli na
górę, a potem niczym worek przerzucili przez nadburcie do zakątka na skrzydle mostku.
Dopiero teraz wszyscy trzej poczuli, jak są wyczerpani.
91
5
– Wszyscy są? – kapitan już doszedł do siebie po wyprawie na burtę i teraz, stojąc tak że
zza nadburcia wystawała mu głowa, patrzył na powalony statek, ludzi powciskanych w kąty,
kurczowo trzymających się pokładu, ścian, drzwi – wszystkiego, co mogła uchwycić dłoń.
– Maszyna w komplecie! – odpowiedział starszy mechanik.
– Pokład też – zameldował bosman.
Kapitan skinął głową. Odczuł ulgę, że mimo strasznych warunków, w jakich się znaleźli,
nikt z załogi dotychczas nie zginął. Ale w jaki sposób ich uratować, jak sprawić, by z pochy-
lonego, ciągle atakowanego przez wiatr i fale pokładu przenieść ich na brzeg?
Spojrzał na falochron. Był blisko, zda się w zasięgu ręki. Widział dokładnie samochody,
ciągle swymi reflektorami oświetlające statek, ludzi wymachujących w jego kierunku rękami,
dolatywały do jego uszu strzępy okrzyków. Niektórzy schodzili nisko, jak najbliżej rozfalo-
wanej wody, narażając się sami na niebezpieczeństwo, jakby chcieli podać im ręce i pomóc
przenieść się na bezpieczny falochron. Ale między kilem statku a długim pasem betonu znaj-
dowała się przestrzeń nie do przebycia. Najpierw był pas wody pokrytej śmierdzącym, czar-
nym, wszystko oblepiającym mazutem. Woda pieniła się, chlustała na pochyloną burtę i na
falochron, tworzyła wiry, była groźna i zdradziecka. A za nią, tuż przed samym betonem falo-
chronu, spoczywały te nieszczęsne gwiazdobloki. Tworzyły nieprzebytą zaporę.
Tędy nie było drogi na brzeg. Nawet gdyby ludzie pospuszczali się w dół asekurowani li-
nami, i tak nie mogliby dotrzeć do falochronu. Ta mała, kilkumetrowa przestrzeń była nie do
przebycia, ręce nie miałyby się o co zaczepić, woda wciągnęłaby ich w swe wiry. Ryzyko
przeprawy tędy było zbyt wielkie, graniczyło z posyłaniem ludzi na śmierć.
Silne uderzenie w plecy przygniotło go do metalowego nadburcia. Z tyłu i z góry waliła się
na niego masa wody sprawiając, że na moment wszystko dokoła zniknęło mu sprzed oczu.
Był jak wszyscy przemoczony do suchej nitki i zziębnięty tak, że nic już nie czuł. Całe ciało
miał zdrętwiałe. Obejrzał się do tyłu. Strumienie wody spływały z mostku i pochylonego po-
kładu na powrót do awanportu. Wystarczy jeszcze jedno, drugie uderzenie większej fali, a
skostniałe dłonie wypuszczą uchwyty i woda porwie ludzi ze sobą. Miejsce, w którym teraz
wszyscy przebywali, nie było bezpieczne.
– Wychodzić! – krzyknął starając się, by głos jego brzmiał pewnie i władczo. – Tu nie mo-
żemy zostać, fala nas zmyje!
– Ale dokąd? – posłyszał słaby głos starszego mechanika. Grubas szczególnie źle znosił
położenie, w jakim się znalazł. Jego tusza nie pozwalała mu się poruszać, zaklinowany w ką-
ciku pod drzwiami trzymał się kurczowo futryny, ale ręce mu skostniały, ciało zrobiło się
ogromnie ciężkie, a nasiąknięte wodą ubranie sztywniało i ziębiło. Wszelkie ruchy uniemoż-
liwiała mu kurtka kapokowa. Niektórzy nie mieli ich na sobie, zgubili po drodze albo świa-
domie nie włożyli, by zyskać większą swobodę ruchów. On wiedział, że bez kamizelki ratun-
kowej, jeśli wpadnie do wody, nie utrzyma się w niej ani przez chwilę, był zbyt ciężki i nie
umiał pływać. Nie jęczał, nie narzekał, ale trwał w tym swoim niewygodnym kącie milczący,
czekając co nastąpi. Kiedy usłyszał wołanie kapitana, że mają wychodzić, wydało mu się, że
musi porzucić jedyne miejsce, które jest bezpieczne, że nie poradzi sobie na pochyłym pokła-
dzie, wśród wiatru i uderzeń wody.
– Tam! – wołał kapitan. – Musimy wyjść stąd, bo nas zmyje. Wszyscy na burtę statku.
Pomagajcie sobie nawzajem, jazda, ruszać się!
– Po co? – zaprotestowało kilku rybaków.
– Nie rozumiecie, że jeśli nas mają zdjąć ze statku, to tylko tam nas dosięgną? – z wście-
kłością wykrzyknął kapitan. – Tu siedzimy jak szczury, które lada chwila zmyje fala. Wyłazić
na burtę!
92
– Nie utrzymamy się – jęknął któryś z rybaków.
– Bosman! Dawać liny! Trzeba je porozciągać wzdłuż kadłuba. Poprzywiązywać się! No,
szybciej! Wyłaźcie do cholery! Tylko na burcie możemy jeszcze jakiś czas przetrwać.
Silniejsi już się podnosili z miejsc. Pojęli jego intencje, argumenty trafiły im do przekona-
nia. Tylko Taczała jęknął:
– Zostanę, nie dam rady...
– Chodź, wstań – łagodnie jak do dziecka mówił drugi oficer. – Nie bój się, no, wolno,
chodź – pomógł podnieść się choremu, podtrzymał pod pachy. Któryś z mechaników tak sa-
mo pomagał otyłemu chiefowi z maszyny.
Bosman z pomocą dwóch rybaków już wyciągnął z głębi statku liny. Mocowali je tak, że
półokrągłe pętle zwisały, a raczej leżały na poziomej burcie statku. Można było się ich chwy-
cić, oprzeć stopy, a nawet przywiązać tych, którzy z trudem dawali sobie radę sami.
Cała załoga szybko znalazła się teraz na burcie statku. Było to miejsce odsłonięte, narażo-
ne na uderzenia wiatru, ale stosunkowo bezpieczne. Kadłub leżał na boku, więc burta, tuż
przy relingu, znajdowała się w pozycji niemal poziomej. W dodatku sam reling dawał możli-
wość uchwycenia się i trwania na tej spłukiwanej wodą i śliskiej od mazutu blasze. Niektórzy
nawet posiadali okrakiem tak, że jedną nogę mieli na burcie, a drugą, od nawietrznej, na pio-
nowym pokładzie.
Podczas wychodzenia na burtę jeden z rybaków zbyt energicznie przerzucił ciało poza re-
ling, a może po prostu nie panował nad swymi ruchami i nagle począł się zsuwać po kadłubie
w dół. Jeszcze końcami palców usiłował złapać metal, ale już nie zdążył. Krzyknął tak prze-
raźliwie, że mimo wiatru i szumu wody usłyszeli go wszyscy. Także ludzie na nabrzeżu, ob-
serwujący rozpaczliwe wysiłki załogi, zamarli w przerażeniu. Człowiek sunął po śliskiej bur-
cie w dół. Ten ruch trwał najpierw wolno, potem, im bardziej zaokrąglał się kadłub w kierun-
ku wody, tym szybciej.
Pod stopami zsuwającego się rybaka kipiała czarna woda, rozbijała się o betonowe kolce,
wytryskiwała do góry, sięgając prawie jego nóg. Ale niemal w ostatnim momencie, nim się-
gnął wody, jego stopy natrafiły na niezbyt szerokie stabilizatory, przytwierdzone do kadłuba
w pobliżu dna. To zatrzymało jego zsuwanie się i choć woda podbijała jego ciało od dołu –
pozostał tuż nad jej powierzchnią. Z nabrzeża wyglądał niczym pająk rozpłaszczony na ścia-
nie. Ręce rozkrzyżował, twarz przytulił do burty, zdawało się, że cały chce się wtopić w ka-
dłub, byle nie stracić równowagi i oparcia dla nóg. A oparcie to było bardzo niepewne, śli-
skie, wąskie i wystarczyło lekkie szarpnięcie statkiem lub silniejsze uderzenie wody od dołu,
by runął, już tym razem bez najmniejszej szansy ratunku.
– Linę mu dajcie! – pozornie bez emocji rozkazał kapitan. – Bosmanie, prędko, linę!
Bosman, jeszcze zanim padł ten rozkaz, wiedział co ma czynić. Luźny koniec długiej liny
począł opuszczać po kadłubie coraz niżej, nad głowę rybaka. Wtem lina zaczepiła się o bulaj i
dalej nie chciała się opuszczać. Bosman, czujny, precyzyjny, jakby to wszystko wykonywał w
normalnych warunkach, od razu spostrzegł co się stało. Wychylił się daleko od kadłuba i jed-
ną ręką trzymając się krawędzi burty, drugą szarpał linę dotąd, dopóki nie odsunęła się od
przeszkody i nie pojechała dalej, w dół.
Rybak już widocznie zapanował trochę nad paraliżującym go strachem, bo podniósł głowę
do góry. Natychmiast też dostrzegł linę, a gdy znalazła się wreszcie tuż przy jego twarzy,
wolno, niezwykle ostrożnie oderwał dłoń do burty. Potem wykonał jeden energiczny ruch by
ją złapać. W tym momencie jego stopy straciły oparcie. Ktoś na nabrzeżu krzyknął, ktoś za-
krył oczy. Zdawało się, że rybak runie w dół, tak niebezpiecznie się zachwiał. Jednak jego
dłoń już chwyciła linę; a palce zwarły się na niej w rozpaczliwym zacisku. I choć ciało opadło
nieco po ześliźnięciu się jego stóp ze stabilizatora, to jednak dłoń wytrzymała szarpnięcie,
rybak utrzymał linę. Podciągnął się trochę, podkurczył nogi, znów oparł stopy, by na moment
93
uzyskać trochę pewniejszą pozycję, a gdy to osiągnął, od razu dwukrotnie owinął dłoń wokół
zbawczej liny i zaraz potem uchwycił ją drugą ręką. Wszyscy odetchnęli.
– Pomóżcie – zażądał bosman. Dwóch ludzi znajdujących się blisko niego podczołgało się
do liny i teraz razem, w trójkę, zaczęli ją ciągnąć w górę.
Trwało to długo. Ludziom na kadłubie i tym na nabrzeżu zdawało się, że wieki minęły nim
głowa rybaka podjechała wysoko, aż do krawędzi burty. Tutaj od razu kilka rąk chwyciło go
za ramiona, głowę, kark i podciągnięty do góry opadł wśród kolegów. Bosman nie zwlekając
przywiązał go liną i dopiero wtedy powiedział:
– No, ale miałeś cholerne szczęście.
Uratowany nic nie powiedział, tylko oddychał głęboko i dygotał szczękając zębami.
6
Na falochronie patrzący na rozgrywającą się przed nimi tragedię załogi „Prosny” ludzie za
wszelką cenę chcieli im udzielić pomocy. Było tam dużo zamieszania, przepychania, okrzy-
ków, rad niemożliwych do zrealizowania, bo zebrali się przede wszystkim tacy, którzy poza
dobrymi chęciami nie dysponowali żadnymi innymi możliwościami ratowania rozbitków.
Niektórzy krzyczeli głośno pod adresem władz i kapitanatu portu, wymyślali im za bezczyn-
ność i bezradność, inni schodzili jak mogli najniżej, gotowi w każdej chwili wyciągnąć rękę,
gdyby któryś z załogi spadł w dół.
Jednak kapitan portu nie myślał bezczynnie patrzeć jak giną ludzie o kilka metrów od na-
brzeża w jego porcie. Widział ich na burcie powalonego statku, rozumiał ich położenie, do-
myślał się co muszą przeżywać i jak mało mają sił, by się długo utrzymać w tej sytuacji. Pod-
biegł do wozu straży pożarnej. Wszyscy strażacy stali na nabrzeżu i patrzyli przed siebie.
– Drabina! – kapitan wskazał ręką na czerwony wóz z leżącą na jego dachu płasko złożoną
drabiną. – Może dosięgnie!
Komendant wozu w lot pojął intencję kapitana portu. Ostrym głosem począł wykrzykiwać
rozkazy. Kierowca wsiadł do kabiny, jeden ze strażaków wbiegł do góry i na czworakach
dotarł aż do końca ciągle jeszcze złożonej drabiny.
Padła jeszcze jedna komenda. Silnik zawarczał głośniej i drabina wolno poczęła się wysu-
wać. Nie podnosiła się do góry, a tylko poszczególne jej segmenty przesuwały się poziomo
coraz dalej ku statkowi.
A tamci, na burcie wraka, już także dostrzegli co się dzieje na nabrzeżu. W ich serca wstą-
piła nadzieja.
Drabina sunęła bez przerwy w ich stronę. Widać było wyraźnie człowieka, który znajdo-
wał się na jej końcu, wczepiony w szczeble, leżący na płask, gotowy natychmiast podać rękę
pierwszemu rozbitkowi.
Wtem wizg silnika ucichł, ruch drabiny ustał. Kapitan portu nie zrozumiał co się stało.
Komendant bezradnie rozłożył ręce.
– Koniec. Dalej nie można.
– Chociaż dwa, trzy metry – upierał się kapitan portu, ale strażak pokręcił głową.
– Koniec. Wysunęliśmy ją aż do oporu....
Kapitanowi portu opadły ręce. Również ludzie otaczający wóz wydali jęk zawodu. Drabina
znajdowała się o trzy–cztery metry od wyciągniętych w górę rąk rozbitków. Strażak na jej
końcu także posunąwszy się na sam koniec i dla bezpieczeństwa zaczepiwszy się o szczeble
piętami, niczym cyrkowy akrobata wyciągał się do przodu, chciał ręką dosięgnąć tamtych w
dole, pod nim. Wszystko na nic. Drabina okazała się zbyt krótka.
– Sprowadźcie inny wóz, z dłuższą drabiną! – krzyknął ktoś z tłumu. Strażak bezradnie
pokręcił głową.
94
– Nie mamy innego wozu. Nie ma dłuższej drabiny. Ta jest najdłuższa.
– To podajcie im linę!
– Niech pan patrzy – komendant pokazał kapitanowi portu na koniec drabiny. Znajdujący
się tam strażak był doświadczony i bez rozkazu domyślił się, co powinien robić. Z trudem
balansując na szczeblach w niewygodnej pozycji, rozwinął opasający go zwój, przywiązał
jeden koniec do szczebli, a drugi próbował przerzucić na burtę statku. Ale były to daremne
wysiłki. Wiatr targał luźnym końcem liny, znosił ją na wszystkie strony. Tamci, na statku, nie
mogli jej pochwycić.
– Nic z tego! – stwierdził komendant.
– Więc tak ich zostawicie? – nie dawał za wygraną kapitan portu. Kapitan żachnął się,
spojrzał z nie ukrywaną złością.
– A cóż ja więcej mogę zrobić, kapitanie? Przecież pan widzi, że staramy się ze wszystkich
sił! Mam pozwolić, żeby mój człowiek zginął i ich nie uratował?
Kapitan portu cofnął się, zamilkł. Zrozumiał, że ten człowiek ma rację. Komendant mach-
nął ręką i znów rozległ się jęk silnika. Teraz drabina poczęła się cofać, kurczyć, jak wielka
dżdżownica dotknięta ręką.
– Dobrze – już spokojniej powiedział kapitan portu. – Jest jeszcze jedna szansa. Ostatnia!
– O czym pan mówi? – strażak spojrzał na niego. Ale kapitan powiedział tylko:
– Zwińcie drabinę, ale nie odjeżdżajcie. Możecie jeszcze być potrzebni. Proszę się odsu-
nąć! – to było powiedziane do zbyt natarczywie napierających ludzi. – Nic nie pomożecie, a
utrudniacie akcję i sami narażacie się na niebezpieczeństwo.
Ludzie odsunęli się nieco, nikt nic nie mówił, ale spojrzenia, jakimi obrzucali niefortun-
nych ratowników, pełne były potępienia i rozczarowania.
– Bosman! – huknął kapitan portu.
– Jestem – bosman stał tuż obok, tylko kapitan go nie dostrzegł.
– Nadał pan wezwanie?
– Tak jest. Zaraz powinni tu być.
– Może oni coś poradzą – westchnął kapitan i podniósł głowę w górę, patrząc na czarne
niebo okrywające cały port nieprzeniknioną zasłoną.
7
Rozczarowanie było tak dotkliwe, że jeden wielki krzyk rozpaczy wyrwał się z ich piersi.
Zdawało im się, że ratunek jest tuż, tuż, w zasięgu ręki, myśleli, że skoro drabina nie dosięgła
nad ich głowy, to strażak jakimś cudem zdoła jednak przerzucić linę. Nawet nie pomyśleli,
jakim sposobem przemarznięci, potłuczeni, słabi, zdołaliby się po tej linie wciągać na drabinę
znajdującą się wyżej, a w dodatku dosyć daleko od nich. Całą nadzieję skoncentrowali na tej
akcji strażaków i oto teraz ujrzeli, jak nagle drabina zaczyna się oddalać, a wraz z nią oddala
się nadzieja na ratunek. Toteż pierwszą reakcją był gniew i bezsilna złość, wyładowująca się
w głośnych złorzeczeniach.
W ten chór przekleństw i narzekań wdarł się spokojny, wyraźny głos kapitana:
– Uspokójcie się! Nic nie pomogą wrzaski i przekleństwa. Drabina była za krótka!
– Ale żeby nawet porządnej drabiny nie mieli? Co za zasrany port! – pieklił się bosman.
On także był u kresu sił, nie okazywał tego, dotychczas ratował innych, pomagał im, ale już
teraz sam z trudem utrzymywał się na burcie. Odpowiedział mu starszy mechanik:
– Daj pan spokój, bos – powiedział łagodząco, choć każde słowo przychodziło mu z tru-
dem. – Jak nie dali rady w ten sposób, to postarają się nam pomóc inaczej.
– Tak jest! – od razu włączył się kapitan. – Trzymajcie się, to już nie może długo trwać.
Nie zostawią nas bez pomocy!
95
Jakby na potwierdzenie jego słów z góry dotarł do nich znajomy, poprzednio już słyszany
dźwięk. Jak na komendę wszystkie głowy uniosły się ku czarnemu niebu, a któryś krzyknął w
przypływie nowej nadziei:
– Helikopter!
Maszyna wyłoniła się niespodziewanie z głębokiej czerni nieba. Leciała nisko i pilot ciągle
jeszcze zniżał lot, starając się dotrzeć nad sam statek. Potężny reflektor spod kadłuba oświe-
tlał miejsce tragedii, wydobywał z mroku umęczone, zarośnięte twarze, ciała okryte strzępami
odzieży i ciemny kadłub leżący bezwładnie na boku, wbity w kamienie i betonowe bloki. Lu-
dzie, jeszcze przed chwilą ogarnięci skrajną depresją i rozpaczą, już machali rękami, coś wy-
krzykiwali lub patrzyli w milczeniu i czekali w niezwykłym napięciu na spodziewany ratu-
nek.
A pilot ciężko zmagał się z oporną maszyną. Z dołu widać było wyraźnie, jak porywisty
wiatr młota jej kadłubem, sprawiając że co chwila schodziła z kursu lub zapadała się w nie-
bezpieczne dziury. Były momenty, że przerażenie ogarniało patrzących, bo zdawało się, że
potężne uderzenia wiatru lada chwila rzucą śmigłowcem w dół i roztrzaskają go o kadłub
statku znajdujący się pod jego kołami. Jednak porucznik prowadzący helikopter był mistrzem
w swoim fachu. Balansował pewnie, ustawiał maszynę tak, że opierała się wiatrowi. Wszyscy
zamarli w napięciu. Wydawało im się, że niemożliwością jest utrzymanie śmigłowca nieru-
chomo na jednym poziomie, a było to konieczne, jeśli ludzie z burty mieli się do niego prze-
dostać. Porucznik przez chwilę balansował, jakby wybierał najdogodniejsze miejsce, w końcu
obniżył się tak, iż zdawało się, że koła dotkną kadłuba i maszyna stanęła w miejscu. Nie
trwała w bezruchu, wiatr nie dawał jej spokoju ani przez sekundę, ciągle więc kiwała się, lek-
ko podrywała lub minimalnie opadała. Jednak pewna ręka pilota sprawiała, że helikopter uno-
sił się dokładnie nad rozbitkami. Nad nim, w bladej poświacie idącej od dołu, widać było
świetlisty wirujący krąg śmigła, które nie tylko wydawało niesamowity świst, ale również
wytwarzało podmuch tak potężny, że aż ludzie na burcie i falochronie musieli pochylić głowy
i szukać mocniejszego oparcia.
Tymczasem boczne drzwi śmigłowca otwarły się i ukazały się w nich głowy dwóch ludzi.
Byli w hełmofonach i ciemnych kombinezonach, obaj mieli na sobie kamizelki ratunkowe –
liczyli się z tym, że ich także może spotkać to najgorsze i znajdą się w wodach awanportu.
Zwinnie manipulowali na krawędzi, przy progu otwartych drzwi, i po chwili począł opusz-
czać się w dół na linie jakiś przedmiot. Był lekki, bo wiatr targał nim na wszystkie strony.
Rybacy jednak od razu poznali, co to jest. Załoga helikoptera spuszcza im na linie „majtki” –
brezentowe spodnie bez nogawek, obszerne, mocne, dostosowane do podciągania ludzi nawet
całkiem bezwładnych.
Gdy majtki dotarły do burty, od razu chwyciło je kilka rąk. Ludzie poczęli się rwać do tego
miejsca, przepychać, nie bacząc, że każdy gwałtowniejszy ruch, chwila nieuwagi – mogą się
skończyć dla nich tragicznie. Wtedy znów kapitan ryknął na nich całą siłą swego gardła i
płuc.
– Spokój! Najpierw chorzy i ranni!
Już jego komendę powtarzali inni, bardziej opanowani.
– Taczała! – zawołał drugi oficer. – On chory na serce!
– Pomóżcie mu! – rozkazywał kapitan.
Emocje opadły. Ludzie, gdy usłyszeli komendę, od razu się uspokoili, a niektórzy nawet
odsunęli dalej, by czekać swej kolei. Niejeden w tym momencie odczuł wstyd, że tak dał się
ponieść panice.
Z kąta sterówki, spod radaru, wyprowadzono, a właściwie wyciągnięto Taczałę. Próbował
poruszać się sam, ale przychodziło mu to z wielkim trudem. Mocne ręce kolegów popychały
go po kadłubie, aż dotarł do trzymanych przez bosmana majtek. Podsunęli mu je pod siedze-
96
nie, pomogli usiąść, zapięli pas wokół bioder i ktoś zamachał ręką w górę, dając znak załodze
helikoptera, że mogą ciągnąć.
Zapanowała chwila ciszy i napięcia. Lina naprężyła się, człowiek umocowany w brezen-
towych spodniach podjechał do góry, jeszcze moment a jego nogi znalazły się nad ich gło-
wami. Gdy go puścili, wiatr od razu zakołysał gwałtownie całym urządzeniem i przez mo-
ment Taczała kiwał się na linie niczym olbrzymie bezwolne wahadło wiszącego w górze ze-
gara. Tamci jednak ciągnęli wolno, ostrożnie, ale nieprzerwanie. Jeszcze chwila, a głowa roz-
bitka znalazła się na wysokości progu helikoptera. Podciągnięto go wyżej i dwie pary rąk
mocno ujęły Taczałę pod pachy. Wciągnięto go do środka maszyny. Patrzący z dołu poczuli
ogromną ulgę. A majtki już ponownie zjeżdżały w dół.
– Chief! Teraz pan – rozkazał kapitan. Pierwszy oficer nie ruszył się ze swego miejsca,
tylko pokręcił przecząco głową.
– Nie! Ja jeszcze wytrzymam. Są słabsi i bardziej chorzy!
– Radio! – kapitan nie wdawał się w dyskusję, uważał, że szkoda każdej sekundy. Radioo-
ficer chciał coś powiedzieć, pewnie też zaprotestować, ale już go drugi mechanik wziął pod
rękę, pomógł podnieść się z burty, podtrzymał, gdy posuwał się po kadłubie.
Akcja przebiegała sprawnie i szybko. Nie była prosta ani bezpieczna. Patrzącym z falo-
chronu ciągle wydawało się, że maszyna nie zdoła zbyt długo utrzymać się w tej niesamowi-
cie ryzykownej pozycji nad statkiem. A jednak utrzymywała się. Jeden po drugim rozbitko-
wie unosili się w górę i znikali we wnętrzu kadłuba maszyny. Po radiooficerze przyszła kolej
na tego, którego fala porwała do morza, a potem wrzuciła z powrotem na statek. Potem na
innych. Chief stale ustępował miejsca tym, którzy jego zdaniem bardziej potrzebowali szyb-
kiej pomocy. Wreszcie jeden z członków załogi helikoptera wychylił się i zamachał rękami;
majtki już nie zjechały na dół. Był to znak, że maszyna nie udźwignie więcej ludzi. Pilot od
razu, nie czekając nawet na zamknięcie drzwi, poderwał maszynę do góry i skierował nad
port w stronę lądu. Żegnały go spojrzenia wszystkich, którzy jeszcze pozostali na burcie. Już
opadło w nich to niesamowite napięcie, nadzieja zastąpiła strach paraliżujący dotychczas ich
ruchy i myśli. Wierzyli, że będą uratowani. Nawet machali rękami do helikoptera, chcąc mu
podziękować za akcję. Jakby zapomnieli o bólu, zimnie i lodowatej wodzie. Być może niektó-
rzy, pewni bliskiego ratunku, przestali uważać na własne bezpieczeństwo, po prostu zapo-
mnieli, że ciągle jeszcze znajdują się na krawędzi życia i śmierci. Może ten i ów rozluźnił
uchwyt dłoni ściskającej linę, może przyjął wygodniejszą pozycję, nie bacząc na śliskość
oparcia pod stopami.
I w tym momencie uderzyło morze.
8
Tysiące ton wody runęło na pochylony pokład, nadbudówki, niczym potężny wodospad
spadło na burtę, by spłynąć po drugiej jej stronie. Na moment wszystko zniknęło pod tą ru-
chliwą, pieniącą się i ryczącą kaskadą, a bryzgi piany dotarły aż do tych, którzy stali na falo-
chronie.
Krzyk grozy zamarł na ustach patrzących z lądu, zaś ci, którzy byli na burcie, nie mieli
czasu na wołanie: zniknęli pod wodą, ogarnęła ich i pokryła całkowicie, przygniotła swoim
ciężarem, szamotała i ciągnęła w dół, w przepaść za statkiem.
W kaskadzie wody, spływającej po kadłubie między dno wraka a gwiazdobloki, widać
było zsuwające się ciała ludzkie, mignęły pasiaste spodnie, od pidżamy pierwszego oficera,
na moment wyłoniła się czyjaś kurtka kapokowa, nad pianę wyskoczył but lub ręka zdająca
się rozpaczliwie szukać uchwytu.
97
Trwało to chwilę, a gdy woda przewaliła się przez kadłub statku, między tymi, którzy na
nim nadal siedzieli, można było dostrzec luki, miejsca, w których jeszcze przed chwilą znaj-
dowali się rozbitkowie, a teraz nie było nic. Za to w dole, w czarnej, tłustej kipieli ukazały się
teraz głowy, tułowie, ramiona ludzi rozpaczliwie walczących o życie. Niektórzy chyba zginęli
od razu zmiażdżeni przez masę wody, rozbici o kadłub lub o beton przy nabrzeżu, bo ciałami
bezwolnie miotała fala. Większość jednak przeżyła straszliwy cios morza, zjazd w dół i upa-
dek. Teraz znaleźli się między dnem statku a gwiazdoblokami. Z góry kapitan i pozostali tam
członkowie załogi widzieli kolegów usiłujących przedostać się na brzeg. Nie słyszeli żadnych
krzyków; albo zagłuszało je morze, albo ludzie przerażeni, ogłuszeni upadkiem i zszokowani
nie mogli z siebie wydobyć głosu.
Na górze, wśród pozostałych na burcie rozbitków, też panowało pełne grozy milczenie.
Wszyscy zdawali sobie sprawę, że nie ma żadnej możliwości, by tym ludziom pomóc stąd, z
wysokości burty statku. Bezsilni i zrozpaczeni musieli pozostać tylko biernymi obserwatora-
mi tragedii najbliższych towarzyszy.
Ludzie oślepieni mazutem, z czarnymi twarzami, ustami łapczywie łapiący powietrze,
dławili się, szamotali w najwyższej rozpaczy i przerażeniu, rwali się do zbawczego brzegu,
ale fala, krótka tutaj i bijąca nieustannie w gwiazdobloki, tworzyła wiry, odpychała ich, cią-
gnęła z powrotem. A brzeg był tuż, tuż, zdawało się, że wystarczy kilka ruchów ramion, by do
niego dotrzeć, wspiąć się na beton falochronu i żyć, żyć... Ale nawet jeśli któryś zdołał się
zbliżyć do gwiazdobloków, fala natychmiast tłukła jego ciałem i odrywała palce, usiłujące
znaleźć najmniejszy punkt zaczepienia. Wszystko było lepkie i śliskie, niczego nie można
było się uchwycić. Nawet jeśli nogi zdołały dotknąć głazów na dnie, to ciało podbite falą
szybko traciło równowagę, leciało do tyłu i znów znikało w czarnej kipieli. Tej krótkiej, kil-
kumetrowej, niezbyt głębokiej przestrzeni żaden z nich nie mógł pokonać o własnych siłach.
Ciała już drętwiały od lodowatej wody, przestawali czuć zimno, ból uderzeń, malała nadzieja,
że zdołają się wydostać na brzeg. Ale wola życia mimo wszystko jeszcze w nich nie gasła,
ostatkiem sił przedzierali się do brzegu. Wyciągali ręce, krzyczeli wołając o ratunek, choć
mogli z siebie wydobyć jedynie niezrozumiały charkot.
A ludzie na brzegu spontanicznie, natychmiast, nim jeszcze cofnęła się i odeszła owa wiel-
ka fala, rzucili się na ratunek.
– Liny! Rzucajcie liny i koła ratunkowe! – kapitan portu działał przytomnie i fachowo.
Strażacy nie zwlekali ani chwili. Poleciały w dół liny, koła ratunkowe, wszystkie pływające
przedmioty, które mogły w jakiś sposób dopomóc tonącym w utrzymaniu się na powierzchni.
Ale wszystko to było daremne. Przestrzeń między dnem statku a gwiazdoblokami była tak
zanieczyszczona mazutem, że cokolwiek tam wpadło, natychmiast robiło się śliskie lepkie.
Nawet jeśli któryś z tonących zdołał chwycić linę lub koło ratunkowe, palce mu się ześlizgi-
wały. Brakowało im także sił, by czegoś chwycić się mocniej, coraz bardziej stawali się po-
dobni do bezwolnie kołysanych i szarpanych falą kłód drewna. A jednak nie ustawali w
swych rozpaczliwych wysiłkach. Silniejsi po kilkakroć zbliżali się do betonu. Niektórzy na-
wet do połowy ciała wydostawali się po głazach. Jednak morze nie zamierzało oddawać
swoich ofiar; znów nadchodziła wyższa fala, stopy traciły oparcie, dłonie bezsilnie osuwały
się po śliskim betonie, a całe ciało leciało do tyłu lub uderzało w twardy paluch gwiazdoblo-
ku.
Wtedy ludzie z brzegu poczęli schodzić niżej. Zsuwali się po pochyłym betonie, wolno,
ostrożnie, zapierając się piętami, niektórzy zjeżdżali wprost na siedzeniach, szukając dłońmi
oparcia między spojonymi cementem kamieniami. Docierali do leżących w dole gwiazdoblo-
ków.
A te właśnie gwiazdobloki, które chroniły ich port, zasłaniały falochron i ukryte za nim w
wewnętrznym basenie statki przed uderzeniami morza, teraz okazały się najgroźniejszą, naj-
bardziej niebezpieczną przeszkodą. Woda kipiała między nimi, tryskała do góry, biła w oczy
98
mazutem, oślepiała. Człowiekowi schodzącemu w dół, na ratunek ginącym, groziło, że sam
wpadnie w tę kipiel i zginie rozbity o beton lub porwany przez ruchliwą, bez przerwy ataku-
jącą falę.
A jednak nie rezygnowali. Któryś stracił równowagę i pojechał w dół, po zboczu falochro-
nu. Rozległ się ostrzegawczy krzyk z góry. Człowiek sunął na siedzeniu, starając się dłońmi
złapać za coś, zahamować o wystający głaz – nie zdołał. Dopiero w dole, nad samą niemal
wodą, uderzył ciałem o gwiazdoblok. Musiało go zamroczyć to uderzenie, bo przez chwilę
trwał przylepiony do betonowego kolca. Niektórzy pomyśleli, że człowiek zabił się uderzając
o beton; on jednak żył. O metr, dwa od niego byli rozbitkowie, jednak już nie mógł myśleć o
podaniu im dłoni. Gdy nieco oprzytomniał, odwrócił głowę i począł krzyczeć. Teraz on po-
trzebował ratunku. Na szczęście lina doleciała do niego, zdołał ją chwycić i przy pomocy lu-
dzi z brzegu wydostał się na falochron. Zaraz też odszedł do tyłu plując mazią i ocierając
czarną od mazutu twarz.
Teraz ludzie stali się roztropniejsi; nauczeni doświadczeniem tamtego przewiązywali się
linami, których końce trzymali ci stojący na koronie falochronu. Zsuwali się ostrożnie, docie-
rali do gwiazdobloków. Trzeba jednak było przedostać się aż poza nie, by dotrzeć do rozbit-
ków, którzy nadal szamotali się tuż przy brzegu, lecz odgrodzeni od niego betonowymi kol-
cami. I nie było sposobu, by tam się przedostać. Nie pomogło nawet to, że niektórzy tworzyli
żywy łańcuch: podawali sobie nawzajem ręce, by ten ostatni, najodważniejszy, który schodził
w dół, nie został porwany przez wodę. Jednak ich dłonie szybko stawały się niezdolne utrzy-
mać dłoni drugiego – drętwiały z zimna, a przede wszystkim były oblepiane przez tłustą maź.
Ludzie tracili równowagę, rozluźniali mimo woli uchwyty i musieli się cofać, bo ich własne-
mu życiu groziło śmiertelne niebezpieczeństwo.
W tej gromadzie bezskutecznie, ale uparcie i wytrwale podejmujących akcję ratunkową lu-
dzi znajdowali się dwaj chłopcy z „Dunaju”. Nie stali bezczynnie. Od razu, pierwsi, rzucili się
na ratunek. Jeden z nich, nie namyślając się ani chwili, zjechał na siedzeniu aż na sam dół,
pod gwiazdobloki. Być może myślał, że tam uda mu się chwycić dłoń któregoś z tonących.
Jego ześlizg był tak gwałtowny, że nie zatrzymał się na dole falochronu, ale wjechał aż do
wody, pod gwiazdoblok. Byłby może utonął lub został porwany przez falę, gdyby nie to, że
jeden z ratowników, przewiązany liną i asekurowany z brzegu a znajdujący się tuż przy nim,
w ostatniej chwili chwycił go za kurtkę. Materiał zatrzeszczał niebezpiecznie, ale mocne suk-
no wytrzymało. Kurtka nie zdążyła jeszcze nasiąknąć mazutem, więc i dłoń ratującego nie
osunęła się – utrzymał chłopaka, szarpnął do tyłu, krzycząc coś z gniewem popchnął go z
powrotem do góry. Chłopcy jednak byli uparci, zdecydowani walczyć o życie kolegów. Led-
wie więc zdążył złapać trochę tchu po tej niebezpiecznej przygodzie, zawołał do kolegi:
– Trzymaj linę, ja się obwiążę i zejdę jeszcze raz!
Zsuwał się wolno, a ten na falochronie delikatnie, ostrożnie popuszczał linę, luzując tylko
tyle, by tamten mógł schodzić, ale żeby w razie czego od razu móc go podciągnąć do góry.
Chłopak poruszał się zwinnie, był ostrożny, ale odważny, wykorzystywał każdą szparę i naj-
mniejszą wypukłość w ścianie falochronu. Szybko i cało dotarł na dół. Ominął gwiazdoblok,
wlazł po kolana do wody. Trafił na moment, kiedy fala odeszła od brzegu pod kadłub statku.
Zrobił jeszcze krok, dalej iść nie mógł, bo robiło się zbyt głęboko.
Tuż przed nim unosił się na wodzie człowiek. Chłopak dostrzegł tylko szeroko otwarte,
patrzące nań z niesłychanym przerażeniem oczy; twarz była całkiem czarna i świeciła się od
tłuszczu. Ten człowiek poczuł pod nogami grunt. Zaparł się w niego stopami i kolanami, po-
mógł sobie rękami, rozpaczliwym rzutem ciała posunął się naprzód, wydobywając z siebie
resztki sił. Tuż, tuż, nad jego głową, wznosiła się wyciągnięta dłoń chłopaka, który wychylił
się jak mógł najbardziej, trzymany z całych sił na linie przez kolegę.
Rozbitek uniósł się nieco, nadzieja ratunku dodała mu sił. Uniósł ramię, podrzucił całe
ciało, jak ryba wyskakująca z wody. Dwie dłonie sczepiły się w tym jednym ułamku sekundy.
99
Patrzący na tę scenę wydali głośny okrzyk ulgi: chłopak trzymał dłoń rozbitka, była szansa,
że zdoła go wyciągnąć dalej, a tam już inni pomogą uratować go ostatecznie.
Ale ręka człowieka ze statku była czarna, lepka i śliska. I choć chłopak chwycił ją mocno,
całą garścią, to jednak od razu poczuł, że dłoń i palce tamtego z wolna wysuwają się, cofają i
nie jest w stanie ich utrzymać, choćby najsilniej zaciskał uchwyt.
A równocześnie fala złośliwie, jakby czekała na ten moment, wróciła i podbiła nogi roz-
bitka. Nie była zbyt wielka, ale wystarczyła, by szarpnąć go do tyłu. Splecione dłonie nie
utrzymały się razem: chłopak wydał z siebie krzyk rozpaczy, tamten nawet nie zdążył krzyk-
nąć. Potoczył się do tyłu, padł na wznak, jego ciało woda najpierw nieco uniosła w górę, a
potem rzuciła na gwiazdoblok. Fontanna chlusnęła przy tym na twarz chłopaka, zapiekły go
oczy, poczuł, że stopy ślizgają się i traci równowagę. Jednakże potężne szarpnięcie liny pode-
rwało go znów do pozycji pionowej. Na brzegu do pomocy jego koledze rzuciło się dwóch
ludzi. Razem poczęli ciągnąć.
Gdy dotarł do góry, stojący najbliżej zobaczyli, że szlocha jak małe dziecko.
9
Helikopter znów zawarczał w górze
. Wysadziwszy pierwszą partię uratowanych wracał po
następnych. Nadlatywał od strony zabudowań portowych, gdzie kapitan portu przygotował
dla niego prowizoryczne lądowisko. To pozwalało prowadzić akcję szybko, bez straty czasu
na loty poza port.
Pilot z góry dość dobrze widział całe miejsce tragedii. Gdy wyszedł spoza falochronu, od
razu dojrzał półokrągły, podłużny kadłub statku, przypominający wyrzucony na brzeg okręt
podwodny. Silne światło reflektora wydobywało z mroku obraz pełen grozy. Jeden z dwóch
pozostałych członków załogi helikoptera dostrzegł pierwszy w szczelinie między kadłubem a
nabrzeżem ludzi walczących o życie, czarne od mazutu głowy, ciała miotane przez fale i roz-
bijane o beton. Dotknął dłonią ramienia porucznika, wskazał mu oczami to miejsce. Pilot ski-
nął głową. Widziała także.
Zniżył lot, zboczył nieco z kursu i począł kierować maszynę na tę właśnie szczelinę.
Pierwszą jego myślą było, że tamtych trzeba ratować najpierw, jeżeli to tylko będzie możliwe.
Postanowił spróbować. Helikopter balansował niepewnie, co chwila szarpany uderzeniami
wiatru. Pilot z najwyższym wysiłkiem kierował maszynę coraz bliżej tonących, a równocze-
śnie zniżał lot, przekraczając granice bezpieczeństwa.
Nagłe, silniejsze uderzenie wiatru sprawiło, że helikopter – jakby otrzymał potężny cios
młotem – zachwiał się, poleciał w bok i zapadł w dół. Zdawało się, że runie na falochron,
miażdżąc znajdujących się tam ludzi. Szarpnięcie pilota, gwałtowne zwiększenie gazu, roz-
paczliwy manewr – i maszyna poderwała się w ostatniej chwili do góry, a pod nią zostali roz-
płaszczeni na betonie falochronu pełni przerażenia ludzie.
Pilot pokręcił głową. Obaj jego towarzysze zrozumieli, że nie istnieje najmniejsza szansa
udzielenia pomocy tonącym. Pilot, z trudem odrywając wzrok od makabrycznego widoku pod
falochronem, wzniósł maszynę nieco wyżej, odleciał trochę w bok, by zawisnąć ponownie
nad kadłubem.
Warunki ratowania pogorszyły się, wiatr był jeszcze silniejszy, a prócz tego pilot musiał
całym wysiłkiem woli opanować rozdygotane nerwy, przestać myśleć o tamtych, którzy ginęli
pod nim, w wodzie. Wiatr szarpnął, odepchnął ich w bok. Zacisnął wargi, to była walka jak z
żywym, złośliwym, przebiegłym przeciwnikiem. Musiał wytężyć wszystkie siły, przywołać
całe swoje doświadczenie i umiejętności, by pokonać tego przeciwnika.
Ludzie uczepieni burty, nie mając odwagi głębiej wciągnąć powietrza, patrzyli na szaleń-
cze zmagania się maszyny z wiatrem.
100
Następny manewr pilota powiódł się. Maszyna znalazła się nad środkiem kadłuba i zacho-
wała swą chwiejną pozycję. Momentalnie brezentowe krzesełko zjechało w dół. Pierwszy z
pozostałych rozbitków wsiadał do niego, drugi pomagał mu się zabezpieczyć.
Już nie było przepychania, rozpaczliwej walki o pierwszeństwo. Pozostało ich niewielu,
helikopter mógł zabrać wszystkich za jednym razem. Chodziło tylko o to, by jak najszybciej
udało się im opuścić burtę wraka i dostać do wnętrza maszyny, bo nikt nie wiedział, jak długo
zdoła się ona utrzymać w tej chwiejnej i bardzo niepewnej pozycji.
Wkrótce pozostało ich tylko dwóch. Gdy majtki zjechały w dół, bosman chwycił je jedną
ręką, przyciągnął i powiedział:
– Niech pan siada, panie kapitanie. Pomogę...
– Nie – kapitan odsunął brezent. – Właź, ja ostatni.
Bosman jeszcze się zawahał, jakby chciał ponowić propozycję, ale dał spokój. Wlazł do
chybotliwego urządzenia, kapitan go opasał i przypiął. Momentalnie majtki pojechały w górę.
Pozostał na wraku sam. Nic nie czuł, był odrętwiały, pusty i niezdolny do myślenia. Nie
miał odwagi spojrzeć w dół, pod kadłub statku.
Coś go uderzyło w ramię. Odwrócił głowę i zobaczył, że to brezentowe majtki już zostały
opuszczone. Spojrzał w górę: z otwartych drzwi śmigłowca wychylały się twarze – jedna w
hełmofonie, członka załogi, a druga znajoma, bosmana. Obaj machali rękami skłaniając go do
pośpiechu.
A on trwał w odrętwieniu, bezwolny, obojętny. Tamci szarpnęli liną. Dawali znaki, że nie
pora na rozmyślania. Automatycznie, nawet nie myśląc o tym co robi, począł wdrapywać się
na krzesełko. Brezent uginał się i uchylał, uciekał mu z rąk, odjeżdżał na linie w bok. Nie
miał dość siły, by samodzielnie wspiąć się na nie, usiąść i przepasać dla bezpieczeństwa w
pasie. Obiema rękami złapał więc za sznury, do których były przywiązane majtki, kolanem
oparł się o wklęsłe siedzenie i zawisł tak nie mając ani siły, ani odwagi uczynić choćby jesz-
cze jednego ruchu. Tamci, na górze, zrozumieli, że nie może sobie sam poradzić, więc gdy
ujrzeli, iż trzyma się lin, wolno, ostrożnie zaczęli go wciągać. Gdy stracił pod nogami oparcie,
jakie dawała burta, poczuł lęk, że spadnie. Wtedy to obudziła się w nim na nowo wola życia.
Z całych sił zacisnął palce na szorstkiej linie, trwał tak modląc się w duchu, by nie opuściły
go resztki sił.
Stuknął głową o coś twardego i wtedy zobaczył, że znajduje się na wysokości wejścia do
śmigłowca. Czuł teraz ogromny nacisk powietrznego wiru, idącego z góry, od śmigieł. A
równocześnie dwie pary rąk silnie, jak stalowe kleszcze, chwyciły go za ramiona, ktoś nawet
złapał go za włosy jak topielca. Podjechał jeszcze wyżej, po czym bezwładnie osunął się na
podłogę śmigłowca.
– Gotowe! – krzyknął pomocnik pilota i dał znak ręką. Pilot z miejsca poderwał maszynę.
Już leciał nad port, w stronę lądowiska.
Kapitan, leżąc nadal na podłodze śmigłowca, uniósł głowę, spojrzał w dół. Zobaczył tam
czarny kadłub swego statku. Od morza biła weń fala wytryskując co chwila do góry fontan-
nami piany, które wiatr zamieniał w delikatny pył, niesiony ku nabrzeżu. A niżej, pod ciągną-
cym się między awanportem a basenem portowym falochronem, dojrzał przez moment sko-
tłowaną, czarną wodę, ciała ludzkie miotane nieustannie przez fale, już w większości bez-
władne, i sylwetki tych, którzy ciągle jeszcze uparcie prowadzili akcję ratunkową, choć chyba
już sami nie wietrzyli, że zdołają pomóc ginącym.
Odwrócił głowę, spróbował usiąść. Ktoś mu pomógł. Równocześnie załoga zamknęła
drzwi helikoptera. Zrobiło się ciszej, zmniejszył się szum i hałas.
101
10
Zakołysało nimi, odczuli silne uderzenie i nagle zapanowała zupełna cisza. Otworzyły się
drzwi. Ujrzeli niewielki placyk otoczony piramidami beczek, skrzynek na ryby, jakimiś ni-
skimi budynkami, pełen światła, ludzi i samochodów.
Ktoś chciał mu pomóc, szorstko wyszarpnął łokieć zaciskając zęby, bo bolała go każda ko-
steczka i czuł każdy mięsień; przemógł słabość i wyszedł z helikoptera. Jak lunatyk postąpił
dwa czy trzy kroki przed siebie. Oświetlały go lampy i światła reflektorów samochodowych,
ustawionych wokół prowizorycznego lądowiska. Gdy oczy oswoiły się z tym blaskiem, zoba-
czył, że otacza ich krąg ludzi, wśród których, na pierwszym planie, wyróżniała się wysoka
sylwetka kapitana portu. Ktoś podbiegł i okrył go kocem, ktoś podał kubek. Wziął go machi-
nalnie, przytknął do ust, ale nie zdołał się napić, bo herbata sparzyła go jak ogień, a zęby
szczękały mu tak, że nie był w stanie przełknąć ani łyka.
Do samochodów wsiadali jego ludzie. Pomagano im, wprowadzano ich delikatnie, zatrza-
skiwały się drzwiczki, wozy odjeżdżały natychmiast z portu. Zobaczył, że w pobliżu stoi ka-
retka pogotowia. Dwaj sanitariusze wsuwali do niej nosze, na których spoczywał okryty
ciemnym kocem człowiek. Podszedł bliżej. Rozpoznał Taczałę. Twarz rybaka była blada,
nieruchoma, powieki opuszczone, sprawiał wrażenie martwego. Żył jednak, bo właśnie uniósł
powieki i ich spojrzenia skrzyżowały się.
Nosze wjechały do karetki, wszyscy wsiedli i samochód ruszył tak ostro, że spod kół try-
snęły drobne kamyki; uderzenia ich poczuł na twarzy. Rozdzierający uszy jęk syreny przerwał
ciszę, ale zaraz zaczął się oddalać, cichnąć, aż zgasł w oddali.
Kapitan portu podszedł do niego. Równocześnie z kręgu ludzi wysunęły się trzy czy cztery
postacie. Zaterkotała kamera filmowa, snop światła padł na jego sylwetkę. Dziennikarz z bo-
ku rzucił pytanie:
– Jak to się stało?
– Czemu statek stracił sterowność już w awanporcie?
– Dlaczego was zdryfowało na falochron?
Pytali ostro, natarczywie, napierali na niego, a on cofał się przerażony tym atakiem i pyta-
niami, na które sam jeszcze nie umiał sobie odpowiedzieć.
Kapitan portu wkroczył między niego a dziennikarzy, odpędził ich ruchem ręki.
– Dajcie spokój – powiedział. – Czy nie widzicie, że kapitan nie jest w stanie wam odpo-
wiedzieć?
Nie mieli zamiaru ustąpić tak łatwo, ale kapitan portu bez ceregieli ich odepchnął, wziął
Wentę pod ramię, pociągnął do samochodu.
– Nie – wyszarpnął się nagle. – Dokąd mam jechać?
– Do Domu Rybaka. Tam zbieramy was wszystkich.
– Ilu uratowaliście? – patrzył w oczy kapitanowi portu w napięciu.
– Siedemnastu. Razem z panem – odparł kapitan i zaraz zadał też pytanie: – Ilu miał pan
członków załogi?
Milczał. Nie był w stanie odpowiedzieć. Zamiast niego odparł bosman, który stał w pobli-
żu wielki, milczący, ponury.
– Dwudziestu siedmiu...
Kapitan ukrył twarz w dłoniach i już bez oporu wsiadł do samochodu.