STANISŁAW GOSZCZURNY
DŁUGI PROSI O KARĘ ŚMIERCI
„KB”
Powieść niniejsza narodziła się na tle autentycznego wydarzenia, jakie miało miejsce
na Wybrzeżu. Nie jest to jednak reportaż ani kronika, toteż wszystkie nazwiska, nazwy,
metody śledztwa i główne okoliczności akcji są wytworem fantazji. Wszelkie podobieństwo
postaci z tej książki do osób żyjących może być tylko przypadkowe.
Autor
PROLOG
No tak, więc chcecie, żebym wam opowiedział o jakiejś ciekawej sprawie, którą
prowadziłem.
To wcale nie jest takie proste, jak by się mogło wydawać. Nie, nie dlatego, żebym nie
chciał opowiadać. Ostatecznie opowiadanie o swojej pracy daje jakąś przyjemność.
Satysfakcję stanowi fakt, że ktoś słucha o tym, co przez długie dni, tygodnie czy miesiące
zaprzątało mnie, co było tylko moją sprawą i z czym musiałem sobie jakoś poradzić.
Człowiek, choćby był najskromniejszy, lubi pokazywać swoje dzieło, pochwalić się tym,
czego dokonał. Jeśli wam ktoś powie, że tego nie lubi, to mu nie wierzcie: kieruje się albo
fałszywym wstydem, albo jakimś ukrytym kompleksem, albo w ogóle gardzi innymi ludźmi,
bo uważa, że go nie zrozumieją czy nie docenią.
A ja lubię od czasu do czasu porozmawiać o swojej pracy i jeśli w tej rozmowie mogę,
bez zbędnych przechwałek, odrobinę zabłysnąć, to korzystam z okazji. Ostatecznie poza gażą
i satysfakcją z dokonanej pracy potrzebna jest też pewna doza uznania nie tylko
przełożonych, ale kolegów, bliskich, znajomych...
Dlaczego wybrałem właśnie tę sprawę, a nie choćby sprawę tego chłopaka, którego
ludzie ochrzcili mianem „wampira”, bo udusił dwie kobiety. Atrakcyjna sceneria: cmentarz,
małe miasteczko, noc. Albo choćby sprawę człowieka, który w tajemniczy sposób zniknął ze
statku, pozostawiwszy po sobie tylko kilka krwawych śladów na ścianach kabiny i kępkę
włosów przylepionych do znalezionego tam wielkiego młota. Nie wybrałem żadnej z
makabrycznych spraw, efektownie prowadzonych i błyskotliwie rozwikłanych, bo zawsze
miały one motywy proste: skrzywienie psychiczne, odrażająca żądza mordu, zemsta,
pragnienie zdobycia łatwą drogą wielkiego majątku. Już same motywy określały przyczyny
postępowania i charakteryzowały sylwetki przestępców.
Interesująca mnie sprawa obok niby również prostych motywów: chęci zysku, łatwego
życia ukazała tajemnicze motywy psychologiczne i dla nich uznałem ją za godną
opowiadania.
Od czego zacząć? Chyba dość daleko trzeba sięgnąć wstecz.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
1
Podczas dnia przez kawałek okna więziennej celi, w trzech czwartych zasłoniętego i w
dodatku podzielonego kratami, widać było skrawek szarego nieba i ołowiane chmury
ciągnące nad miastem. W czasie krótkich zimowych dni mieszkańcy celi często patrzyli w to
okno, śledzili wzrokiem bieg chmur, wypatrywali ptaków. Ale ptaki dawno odleciały na
południe, a do wiosny było daleko. Widzieli więc tylko chmury, raz jaśniejsze, ciągnące
wyżej, to znów ciemne, jakby groźne, brzuchami niemal dotykające dachów miasta, których
przez okno nie można było dostrzec.
W nocy nie widać było nieba, chmur, nie można się było domyślić, w którą stronę
wieje wiatr i jaka jest pogoda. Przewracali się obaj długo. Czasem nawet pogadywali o
rzeczach obojętnych, udając, że tamto za oknem nic ich nie obchodzi. Zasypiali późno, a gdy
nadchodziła pora pobudki, wstawali źli, wilkiem patrzący na siebie, z twarzami zmęczonymi i
z podkrążonymi oczami.
Andrzej i Józek niezbyt długo mieszkali w tej celi gdańskiego więzienia. Przedtem
odsiadywali kary osobno i nigdy się nie znali. Dopiero teraz, kiedy ich wyroki dobiegały
końca, zrządzenie losu czy przypadkowa decyzja władz więziennych zetknęła ich razem.
Andrzej był starszy. Wysoki, szczupły blondyn, z jasnymi oczami, którymi potrafił
patrzeć zimno, uparcie, jakby badał wnętrze człowieka. Gdy tak patrzył, poważny i spokojny,
z ustami zaciśniętymi w wyrazie skupienia, miało się wrażenie, że coś waży, kalkuluje,
ocenia. Szykuje się do konsekwentnego działania. Był skryty, nie mówił współtowarzyszowi
o sobie, wolał pytać niż odpowiadać.
Józek, młodszy od Andrzeja o dwa lata, był fizycznym jego przeciwieństwem.
Znacznie niższy, o czarnych włosach i wesołych, żywych, równie czarnych jak włosy oczach;
krępy, silnie zbudowany, gdy ściągnął koszulę, chętnie prężył bicepsy i robił pozy kulturysty,
demonstrował swoją siłę. Ale zarazem był żywiołowy, naiwny, szukający towarzystwa, skory
do rozmowy i zwierzeń. Tylko oschłość Andrzeja i jego nieustanna czujność zmusiły go do
nieufności i zamknięcia się w sobie. W dodatku zaraz na początku ich wspólnego pobytu
zdarzyło się coś, co go wielce speszyło i postawiło na baczność.
Rozbierali się przed snem i Józek stanął w ulubionej pozie z naprężonymi mięśniami,
niczym zapaśnik przed walką na macie. Chciał wywołać zachwyt u Andrzeja. Prowokował go
milcząco, ale tamten zdawał się nie zwracać na niego uwagi. Wtedy Józek nie wytrzymał.
- Dotknij, jakie twarde - zaproponował.
Andrzej zareagował wzruszeniem ramion.
- No, pomacaj, boisz się, czy co? - prowokował Józek. - Chciałbyś mieć takie
muskuły! A może chcesz się spróbować?
Andrzej siedział na pryczy i nawet nie drgnął, tylko patrzył przeciągle na Józka. A
temu się wydało, że jest w tym wzroku drwina czy prowokacja. Ukłuła go myśl, że kolega
zadziera nosa, nie chce z nim nawet gadać, traktuje jak smarkacza. Poczuł ogarniającą go
złość i zbliżył się do siedzącego.
- Boisz się? No, czego tak patrzysz?
Wówczas Andrzej, w dalszym ciągu nie mówiąc ani słowa, wstał. Teraz patrzył na
Józka nieco z góry. Lekko przymrużył oczy i już wyraźnie widać było, że kpi z kolegi. Ale
Józek nie czuł, że jest w tej kpinie nie tylko poczucie wyższości, lecz także przewaga
przeciwnika. Podsunął pod nos Andrzejowi pięść i powiedział:
- Powąchaj, chcesz jej spróbować?
Nagle stało się coś, czego nie przewidział. Jego ramię wyciągnięte w stronę Andrzeja
odskoczyło w bok. Potem poczuł silne uderzenie w żołądek, odruchowo przyjął postawę
bokserską i schylił się, żeby zasłonić brzuch przed ciosem. Nim jednak zdążył uderzyć,
Andrzej lekkim kopnięciem w kostkę podciął mu nogę. Zachwiał się i byłby upadł na bok, ale
silny cios w szczękę odrzucił go do tyłu. Zamroczyło go trochę. Oparł się o chropowatą
ścianę i bezradnie opuścił ręce. Ta lawina ciosów spadła na niego tak błyskawicznie, że nie
wiedział, co się stało. Potrząsnął kilka razy głową, złapał się za bolącą szczękę i dopiero
wtedy spojrzał na przeciwnika. A tamten stał spokojnie na dawnym miejscu koło swojej
pryczy i wzrokiem, w którym teraz nie było kpiny, tylko zimna złość i zaciętość, patrzył na
niego, gotów do dalszej walki. Lecz Józek miał dość tej jednej lekcji. Ogarnął go nagle strach
i bał się oderwać od ściany.
- Masz dosyć czy chcesz jeszcze? - zapytał wreszcie Andrzej.
- Dobra - powiedział Józek, uciekając wzrokiem przed tym złym spojrzeniem. - Nie
ma sensu się bić. Chciałem się tylko pomocować, a ty zaraz poważnie...
- W porządku - Andrzej rozluźnił się i usiadł znów na swej pryczy. - Idziemy spać i
nie podskakuj więcej.
Gdy zgasło światło i leżeli już w mroku, Józek wiercił się przez jakiś czas na swym
twardym posłaniu, aż wreszcie zagadnął:
- Nie wiedziałem, żeś taki mocny. Jeszcze mnie nikt tak szybko nie załatwił jak ty! -
Było w tym uznanie dla silniejszego i przyznanie się do porażki.
Andrzej przez jakiś czas milczał, a kiedy Józek pomyślał ze złością, że kolega śpi i
cała jego pokora na nic się zdała, nagle usłyszał:
- Zapamiętaj, że każdy głupi może być silny. Oprócz muskułów trzeba jeszcze mieć
coś niecoś pod włosami, a wtedy zawsze zrobisz, co chcesz...
Józef nie wiedział, co odpowiedzieć. Upokorzony, milczał przez długą chwilę.
Na drugi dzień wstał pełen obaw, że jego zwycięzca będzie teraz okazywał swoją
przewagę i zatruje mu życie w ciasnej celi. Ale Andrzej zachowywał się tak, jakby nic między
nimi nie zaszło. Był nadal skryty, nie zwierzał się i nie zamierzał wyciągać zwierzeń od
naburmuszonego Józka.
Dni mijały im monotonnie, odmierzane posiłkami, spacerami i rzadkimi w zimie
pracami. Obaj wkrótce mieli opuścić więzienie i czekali na tę chwilę, choć prawie nigdy o
tym nie mówili.
Ale kiedyś, gdy grudzień zbliżał się ku końcowi i nastrój świąteczny docierał nawet
tu, do ich celi, doszło między nimi do rozmowy. Stało się to nocą, bo noc, gdy już leżeli na
pryczach, była do tego porą najstosowniejszą. Józek nie wytrzymał i zaczepił Andrzeja:
- Choinkę przywieźli, widziałeś?
Usłyszał, jak tamten poruszył się na pryczy, a potem dobiegł go zły głos:
- No to co z tego?
- Święta za parę dni. A zaraz po świętach fiuu, na wolność. Pierwszego kończy mi się
kara, tobie też, nie?
- Mhm...
- Mogliby, cholera, wypuścić te parę dni wcześniej - rozgadał się Józek. - Święta
spędziłoby się na wolności, co im zależy ten tydzień krócej...
- Tak cię ciągnie do rodzinki? - niespodziewanie zapytał Andrzej.
- No wiadomo, święta... - mruknął Józek nieco rozmarzony, ale zaraz przybrał zwykły
ton. - Zresztą co tam rodzinka. Koledzy, znajome... Wiesz, jak to jest... Święta to wesoły
okres... A tak człowiek wyjdzie dopiero na Nowy Rok... Szkoda...
Zapadła chwila milczenia. Słychać było odgłos kroków strażnika wędrującego gdzieś
korytarzem. Mocno przytłumiony przez grube mury jęk tramwaju na zakręcie doleciał jak
sygnał z innego świata.
- A właściwie za co siedzisz? - pytanie Andrzeja padło tak niespodziewanie, że
zupełnie zaskoczyło Józka. Myślał o czym innym, wspomnienie o świętach sprawiło, że
zatęsknił do swego brudnego przedmieścia, do jasno oświetlonych okien Domu Kultury, pod
którymi spotykał się z kolegami, do kiosku z piwem, znajomych twarzy, wesołego gwaru,
rubasznych żartów i kawałów. Zatęsknił do tego wszystkiego, co było jego życiem na
wolności. Nie myślał, czy to było dobre, czy złe życie. Nie znał innego, nie miał innych
kolegów i nawet do innych, weselszych, ładniejszych dzielnic Gdańska jeździł tylko wtedy,
kiedy musiał, bo czuł się tam nieswojo. Szybko jednak otrząsnął się z tego rozmarzenia i
odpowiedział z ociąganiem:
- Eee tam, takie głupstwa... Miałem kolesia, wiesz, taki jeden z Oruni. Trzymaliśmy
się zawsze razem. Jak trzeba było do kogoś podskoczyć, to lepiej było z nim. Jak byliśmy we
dwóch, nikt nam nie mógł dać rady. Ale wiesz, jak to jest... Człowiekowi czasem floty
brakowało. Jak ja miałem, to dawałem, a jak on miał, to też się dzielił. Ale zdarzało się, że
obydwaj nie śmierdzieliśmy groszem. Wtedy się jakoś kombinowało. Też razem. Wiesz...
Jeden pilnował, a drugi robił, co trzeba... I tak jakoś leciało. Ale kiedyś nas nakryli. Taki głupi
wypadek. Podawałem mu z kiosku trochę towaru i wtedy musiał przestać uważać, bo odbierał
paczkę. No i na to wlazł glina. Przyskrzynił nas obu. Nie było jak pryskać.
- Dużoś dostał?
- Półtora roku.
- Sporo, jak na pierwszy raz.
- Wiesz, jak to jest. Dołożyli mi inne kioski i jeszcze jakieś samochody, z których coś
poginęło. Uskładali na półtoraka. Koleś wpadł gorzej, dostał dwa i pół. U mnie wzięli pod
uwagę młody wiek.
- Ile masz lat?
- Wtedy miałem osiemnaście.
- Toś jeszcze szczeniak. Zresztą to widać.
- A tyś znów taki stary - obraził się Józek. - Nie masz więcej jak dwadzieścia jeden,
dwa...
- Ale na taką głupią robotę bym nie poszedł - odciął się Andrzej. - A nawet jakbym
poszedł, toby mnie w kiosku nie nakryli.
- A jednak cię złapali. Za co siedzisz?
- Nieważne - wykręcił się Andrzej. - W każdym razie nie za takie głupstwa.
- Powiedz, coś taki ważny?
- Nie o wszystkim można mówić... Pamiętaj, że jak ci ktoś nie chce opowiadać, to
znaczy, że nie trzeba go wypytywać. Ma powody, żeby nie mówić, rozumiesz?
- Iii, co za powody? - powątpiewał Józek. - Możesz najwyżej się wstydzić, żeś głupio
wpadł, a udajesz ważnego...
- Co z tobą będę gadał - uciął Andrzej. - Dziecko jeszcze jesteś!
Józek umilkł urażony. Ale rozmowa, którą po raz pierwszy prowadzili, mocno go
podnieciła i nie potrafił długo milczeć.
Pomyślał, że może jednak Andrzej ma rzeczywiście powody, żeby nie o wszystkim
mówić. Tajemniczość kolegi imponowała mu i zarazem go podniecała. Toteż po chwili znów
się odezwał:
- Obraziłeś się? Co ty, nie ma o co, nie chcesz mówić, to nie, twoja sprawa.
- Co się miałem obrażać - podjął Andrzej. - Tylko musisz zrozumieć, że jak się chce
zrobić coś naprawdę wielkiego, to trzeba umieć milczeć i myśleć...
- A co, myślisz, że ja nie potrafię milczeć? U nas jak chłopak za dużo gadał, to
niedoczekanie... Zbierał gnaty do worka...
- Milczeć może i umiesz - zgodził się Andrzej. - Ale z myśleniem to masz kłopoty.
Tym razem Józek się nie obraził. Czuł, że kolega przewyższa go inteligencją, tak jak i
sprawnością fizyczną.
- Wiesz, z nas to by była niezła para, co? - oświadczył nagle i było w tym przyznanie
się do uległości wobec kolegi, deklaracja współpracy i uznanie dla wyższości tamtego.
Andrzej pogrzebał chwilę w posłaniu, wyciągnął kawałek papierosa tam
przechowanego, zapalił ukradkiem pod kocem i zaciągnął się głęboko. Dopiero wtedy
odpowiedział:
- Możemy spróbować. Ja też wychodzę na Nowy Rok.
- Wiem.
- Jak chcesz, to się spotkamy na wolności.
- No pewnie - niemal z entuzjazmem zgodził się Józek. - Daj adres, przyjdę do ciebie,
jak tylko nas wypuszczą...
- Widać, że jesteś naiwny i niedoświadczony - z wyższością stwierdził Andrzej. - Po
co ci adres?
- No to jak się spotkać? Może chcesz mój? Ale to daleko, za Orunią, prawie na wsi.
- Coś ty z tymi adresami? Po diabła to? Możemy się spotkać w biurze pośrednictwa
pracy.
- Zgoda, masz rację. Tam kupa ludzi przychodzi, kręcą się, można się spotkać. A
kiedy?
- Będę tam zaglądał po Nowym Roku. Przychodź, to mnie spotkasz. Nie ma sensu się
konkretnie umawiać. Jak się mamy spotkać, to i tak się spotkamy.
- No dobra - zgodził się Józek nieco rozczarowany, że nie umówili się dokładniej. Był
jednak zadowolony i podniecony całą tą rozmową. Toteż długo jeszcze się kręcił na pryczy,
usiłował zagadywać Andrzeja, ale ten już nie odpowiadał. Roztarł na pył resztkę papierosa,
odwrócił się na bok i zasnął po chwili.
2
Niezbyt wielkie pomieszczenie było brudne i zadymione. Na podłodze leżały skrawki
porzuconych gazet, roztarte butami błoto przylepiało się do podeszew, wszędzie walały się
niedopałki, choć dwie wielkie popielnice stały pod ścianami. Mimo że codziennie rano było
tu czysto, już po dwóch-trzech godzinach nikt by tego nie poznał. Sprzątaczka wiecznie
narzekała na ten jeden pokój i stale mówiła, że wolałaby sprzątać trzy inne zamiast tego.
Ale nie było na to rady. Codziennie sporo osób przewijało się przez tę poczekalnię. Na
ścianie wisiały wykazy instytucji i fabryk poszukujących pracowników. Przy każdej
podawano warunki i żądane kwalifikacje. Mężczyźni i kobiety stawali przed tymi
ogłoszeniami, czytali je uważnie, rzucali uwagi, wzruszali ramionami, czasem szli do
sąsiedniego pokoju, gdzie przy okienku od urzędniczki można się było dowiedzieć bliższych
szczegółów, a także wziąć skierowanie do pracy. Byli też tacy, którzy przychodzili tu często,
zbyt często jak na ludzi naprawdę szukających zajęcia. Grymasili, nie odpowiadały im
warunki, zrażały dojazdy, przebierali, potem niekiedy brali jakieś skierowanie, lecz po paru
dniach wracali, aby znów rozpoczynać poszukiwania, sami nie bardzo wiedząc czego...
Często przewijały się tutaj kobiety, mniej śmiałe od mężczyzn, uważniej czytające
wykazy, chętnie biorące skierowania, gdy tylko nadarzyła się jakaś praca jako tako im
odpowiadająca.
Wśród tych ludzi bywali także młodzi, którzy wchodzili tu krokiem pewnym, jakim
stały bywalec wkracza do znajomej knajpy. Większość z nich nawet nie rzucała okiem na
ogłoszenia. Siadali po prostu na krzesłach rozstawionych pod ścianami, zapalali papierosy.
Było im tu ciepło i zacisznie. Można było posiedzieć, nie mając grosza, jak długo się chciało,
bo dopóki urząd był czynny, nikt ich nie wypraszał. Na ogół zresztą nie czekali, aż urzędnicy
opuszczą biurka i rada narodowa zamknie podwoje. Zbierali się grupkami, znali się doskonale
między sobą, umawiali na dalszy ciąg dnia. Czasem robili po cichu składkę na butelkę
wina, które pili, starając się, aby nikt z urzędu ich nie zauważył, bo wówczas podnosił
się krzyk, grożono milicją i wyrzucano ich z przytulnego miejsca. A na dworze było zimno.
Styczeń przyniósł mrozy dość silne, jak na Wybrzeże, a wraz z nimi śniegi, które pobieliły
strome dachy gdańskich kamieniczek i okryły białym płaszczem nagiego Neptuna na Długim
Targu.
Kiedy minął okres noworoczny i skończyły się powitania z kolegami, którzy ciekawi
przeżyć więziennych Józka stawiali grzane piwo w małych brudnych knajpkach, począł Józek
zaglądać do „pośredniaka”.
Domu rodzicielskiego nigdy nie lubił. Drażniła go atmosfera, jaka tam panowała. Nie
mógł znieść natarczywości matki, domagającej się, aby zajął się jakąś pracą. Z ojcem
rozmawiał rzadko, bo rzadkie były chwile, w których stary potrafił rozmawiać trzeźwo. Na
ogół dochodziło do awantur, sprzęty fruwały w powietrzu, a od krzyku trzęsły się ściany
starej chałupy. Młodsze dzieci chowały się wtedy po kątach.
Mieszkali na samym krańcu miasta, właściwie już na wsi. Był to jeden z ostatnich
domów tej dzielnicy. Kawałek ziemi, którą uprawiali, dawał im nieco ziemniaków i kapusty
na zimę, a warzyw w lecie. Właściwie tylko matka, stara, schorowana kobieta, trzymała to
wszystko jako tako, bo ojciec już od dłuższego czasu nie widział świata poza butelką.
Alkoholik niekiedy dawał się zmusić do jakiejś pracy, przy sprzątaniu ulic albo gdzieś w
fabryce jako robotnik, ale prędko wylatywał stamtąd za pijaństwo i znów zajmował swój kąt
lub znikał gdzieś, aby wrócić zamroczony, zaczepny, gotów do bicia i awantur.
Młodsze rodzeństwo: trzech braci i dwie siostry, gromadka obdarta, chciwa,
przebiegła, wiecznie patrzyła Józkowi na ręce, zaglądała do kieszeni, byle tylko gdzieś coś
uzyskać, coś zdobyć, wyciągnąć. Mieli ubrania z opieki społecznej, młodsi nosili po
starszych, bo takie tu panowało prawo, że nic nie powinno się zmarnować. Dwoje
najstarszych chodziło do szkoły i tam dostawali obiady, ale trójka młodszych (od dwóch do
sześciu lat) była, często głodna. Matka, kiedy już nie mogła wytrzymać pijackich wyczynów
ojca, pokazywała mu te dzieci, mówiła o wstydzie, jaki musi cierpieć, o ich biedzie. Ale stary,
choć potrafił czasem wzruszyć się po pijacku i przyrzec poprawę, na drugi dzień jednak
znikał i wracał w nocy na nogach miękkich, z ustami pełnymi przekleństw, zionący odorem
kwaśnego piwa i taniego wina...
Po wyjściu z więzienia Józek uległ matce, kiedy uparcie się domagała, żeby poszedł
do pracy i pomógł jej utrzymać dom. Sama wyprosiła w administracji tymczasowe zajęcie dla
niego. Odgarniał śnieg z chodników okolicznych ulic i miał za to dostać kilkaset złotych
miesięcznie.
Ale z tą nie lubianą pracą załatwiał się szybko, wczesnym rankiem, a potem uciekał z
domu. Szukał kolegów, chciał z nimi kontaktu. Wystawał w sklepiku na rogu, gdzie można
było na stojąco wypić piwo. Wieczorami zaglądał do Domu Kultury, gdzie było rojno,
gwarno i ciepło, a co najważniejsze: można było spotkać kolegów.
A przy tym wszystkim nie zapomniał o swej rozmowie z Andrzejem. Z czasem zatarły
się kontury wypowiedzianych wówczas zdań i wydawało mu się, że to spotkanie będzie dla
niego wybawieniem, że otworzy przed nim jakąś bramę, przez którą przejdzie do innego
życia. Chodził więc do „pośredniaka”. Trochę szukał tam pracy, bo odgarnianie śniegu
zbrzydło mu prędko. Uważał to zresztą za zajęcie niezbyt zaszczytne, a kiedy koledzy
dowcipkowali na ten temat, wręcz wstydził się tego machania wielką drewnianą łopatą i kucia
lodu w rynsztoku. Ale niezbyt pilnie czytał wykazy wolnych miejsc pracy. Częściej rozglądał
się po brudnej i zadymionej sali, a gdy dojrzał kogoś znajomego, rozpromieniał się.
Rozpoczynały się gadki, zdarzało się wino, palili papierosy i tak jakoś czas mijał.
Któregoś dnia przyszedł do urzędu koło południa. Był w niezbyt dobrym humorze, bo
w nocy spadł obfity śnieg i od wczesnego ranka musiał się zdrowo napracować, żeby oczyścić
swój rejon. Zanim jednak skończył, śnieg począł prószyć na nowo, niwecząc jego pracę.
Cisnął więc swoją drewnianą łopatę i nie zważając na gniewne krzyki matki wyszedł z domu.
W urzędzie rozejrzał się, ale nie dostrzegł żadnej znajomej twarzy. Stanął więc pod
ścianą i nieuważnym wzrokiem począł się prześlizgiwać po długim szeregu czarnych liter.
„Stocznia Gdańska poszukuje spawaczy elektrycznych, tokarzy, ślusarzy...” - czytał i
zaraz dalej przenosił wzrok: „Zarząd Portu zatrudni...”.
Nagle poczuł, że ktoś położył mu rękę na ramieniu i usłyszał znajomy głos:
- Jesteś?
Odwrócił się błyskawicznie i nie potrafił ukryć radości.
- Andrzej, to ty? - zawołał ucieszony. - Szukałem cię tu parę razy. Myślałem, że już
nie przyjdziesz!
- Stęskniłeś się do mnie, czy co? - zaśmiał się Andrzej. Był teraz weselszy, bardziej
przystępny i jego jasne oczy patrzyły mniej zimno niż wtedy, w celi.
- No pewnie! - wołał Józek. - Nie masz pojęcia, jak cię chciałem spotkać!
- No to dobrze - Andrzej także sprawiał wrażenie zadowolonego. - Nie przychodziłem
wcześniej, bo nie było po co. Trzeba było odpocząć po tym, no wiesz... - zająknął się i zaraz
zaproponował: - Chodźmy stąd, pogadamy trochę...
- Ale dokąd? - zatroskał się Józek - na dworze zimno i śnieg...
- A kto by chodził po dworze w taką pogodę? - roześmiał, się Andrzej. - Chodź,
wpadniemy „Pod Wieżę”...
- Ale ja... wiesz, nie tego... - jąkał się Józek, nie wiedząc, jak powiedzieć, że jest bez
grosza.
- Co się martwisz, przecież ja zapraszam... - powiedział Andrzej wspaniałomyślnie.
- Jak tak, to co innego - ucieszył się Józek i jego szacunek dla kolegi, który miał
pieniądze, wzrósł jeszcze bardziej.
Opuścili nieprzyjemny pokój i wyszli na ulicę. Śnieg padał tak gęsty, że olbrzymia
bryła kościoła Mariackiego, choć znajdowała się tuż przed nimi, była ledwie widoczna.
Podnieśli kołnierze i pędem przebiegli kawałek drogi dzielący ich od kawiarni „Pod Wieżą”.
Otrzepali śnieg, zostawili okrycia w szatni i weszli do sali w piwnicy. Było w niej mroczno.
Przy stolikach siedziało niewiele osób; jakaś para szeptała w kącie, trzy młode dziewczyny w
pobliżu bufetu chichotały denerwująco, dwóch chłopaków obok spoglądało na nie z zaczepką
w oczach.
Andrzej i Józek usiedli na prawo od drzwi, w miejscu, które było szczególnie
mroczne. Kelnerka czytająca gazetę obok bufetu spojrzała na nich z urazą i niechętnie
podniosła się z miejsca.
- Co podać? - zapytała nie bawiąc się w zbyteczne grzeczności.
Andrzej nie zwracając uwagi na jej niechęć rzucił jakiś żart, czym ją nieco
rozchmurzył, potem zamówił dwie kawy i po dużym serniku. Kiedy wreszcie zostali sami,
zapytał:
- No jak tam u ciebie?
Józek jadł łapczywie słodki sernik i musiał przełknąć, zanim odpowiedział:
- Eee tam, szkoda gadać!
- Marnie?
- Żyć się nie chce, bracie! - wyrzucił z siebie chłopak. - W chałupie nie mogę
wytrzymać, forsy nie ma, najlepszy koleś jeszcze siedzi, mówię ci, chwilami to mnie taka
złość bierze, że...
- Szukałeś roboty w pośredniaku?
- Skądże! Jaką robotę mogę dostać? Pójdę na fizycznego? Taką robotę to mam i bez
pośredniaka.
- A co robisz?
- Wstyd mówić! Odgarniam śnieg na ulicy. Nie poszedłbym, ale matka marudzi i
marudzi. Wiesz, jak jest, jakbym się nie zgodził, toby mi zryć nie dała...
Zapadła dłuższa chwila ciszy. Andrzej pił kawę, a Józek ze spuszczoną głową kończył
sernik. Widząc to, Andrzej podsunął mu swój.
- Masz, zjedz - zaproponował. - Mnie się nie chce...
- Coś ty! - obraził się Józek. - Myślisz, że jestem taki głodny?
- Jak chcesz - wzruszył ramionami Andrzej. - Zapalisz? Poczęstował Józka
papierosami i obaj zaciągnęli się głęboko.
Teraz Józek zaczął wypytywać:
- Au ciebie co? Jak ci leci?
- Nie mogę narzekać - pogodnie odpowiedział Andrzej. - Jakoś idzie. Moi koledzy nie
siedzą. Zresztą ja z byle kim nie idę na robotę... Jak już coś zaplanuję, to poważnie i bez
pudła...
- A jednak...
- Tamto było co innego - Andrzej przerwał mu wpół słowa. - Dałem się zamknąć, bo
się bałem, że będzie gorzej.
- Jak to gorzej? Przecież gorzej nie może być, niż jak człowieka zamkną...
- Co ty, bracie, wiesz! Obrażasz się, jak ci mówię, że jesteś jeszcze zielony, ale to fakt.
Jak człowiekowi grozi piętnaście lat albo dożywocie, to woli dwa czy trzy lata, rozumiesz?
Zresztą mówiłem ci, że są sprawy, o których lepiej nie mówić. Za poważne...
- Ale ze mną możesz. Wiesz, stary, ja jak grób... - Józek za wszelką cenę pragnął, aby
go kolega dopuścił do swych tajemnic. Fascynowały go te półsłówka. A Andrzej rozgniótł
papierosa w popielniczce, wyjął z pudełka drugiego, zapalił go natychmiast i dopiero patrząc
przez kłęby dymu na kolegę powiedział ściszonym głosem:
- Jak się przekonam, jaki jesteś, to może przyjmę cię na jakąś robotę.
- Jak chcesz, ja się nie pcham - Józek odsunął się lekko. Andrzej skinął na niego, aby
się nachylił i począł mówić:
- Wiesz, ja mam czasem taką robotę, że lepiej o niej nie gadać. Sam rozumiesz, różne
zadania muszę wykonywać. A jak to się zbiegnie z jakimś normalnym skokiem, to dobrze.
Nawet staram się, żeby moja praca wyglądała na zwykły skok, kradzież, rabunek czy coś
takiego...
- Szpiegostwo? - przestraszył się Józek, odruchowo odsuwając głowę.
Andrzej niecierpliwie sapnął i mówił dalej:
- Po co tyle gadasz? Nie wypytuj, tylko jak chcesz coś ze mną zadziałać, musisz
słuchać i robić, co ci każę.
- Ale za to można zarobić... - Józek przejechał palcem po szyi. Był teraz szczerze
przerażony, lecz mimo to ciekawie nadstawiał ucha, kiedy Andrzej mówił:
- Co ty pieprzysz! Mówię ci, że wszystko planuję pierwszorzędnie. Moja robota
zawsze wygląda zwyczajnie, jak jakiś normalny skok. Ale ten, kogo obrobię, wie za co i
siedzi cicho! Zresztą jak się boisz, to nie ma o czym gadać, szkoda czasu...
Teraz Andrzej wyprostował się, jakby uważał rozmowę za skończoną. Wypił łyk
wystygłej kawy i począł się rozglądać po sali. Józek nie pytając go wziął papierosa, drżącymi
palcami zapalił i hamując ciekawość niby od niechcenia zapytał:
- A co, masz teraz coś takiego?
- No chyba. A jak myślisz, po co cię szukałem, żeby kawki się napić? Mnie, bracie,
szkoda czasu na takie rzeczy. Ale widzę, że się boisz, to co będę mówił...
- Co ty, ja się boję? - zaperzył się Józek. - Tylko mówisz tak niejasno, że człowiek
sam nie wie, o co chodzi...
- Co cię obchodzi? Powiedziałem tyle, ile mogłem. Chcesz ze mną iść, to dobrze, nie,
to znajdę sobie drugiego i w porządku.
Józek popatrzył w okno. Za matowymi szybami widać było śnieżycę zasypującą
miasto. Pomyślał, że w domu teraz zimno i nieprzytulnie, a kiedy przyjdzie, matka zrobi mu
awanturę, że nie odgarniał śniegu. Potem będzie machał łopatą, a rano znów śnieg wszystko
zasypie. Usłyszał charkot ojca i przekleństwa, które ten rzucał nawet przez sen. Słowa
Andrzeja docierały do niego jak przez mgłę:
- Czy ja cię trzymam, czy co?. Idź do śniegu albo poszukaj pracy w pośredniaku,
zarobisz tysiąc albo może nawet dwa, jak się będziesz grzecznie starał. Robota lubi głupich,
idź, jak chcesz... W nagrodę poślą cię do szkółki i za dwa lata dostaniesz podwyżkę, a może
nawet zrobią z ciebie brygadzistę...
- Eee, co tam chrzanisz - Józek oderwał się wreszcie od swych myśli i był już
zdecydowany. - Jak naprawdę chcesz, żebym z tobą poszedł, to gadaj, o co chodzi.
- A jutro ci się nie odmieni? Nie zaczniesz trząść portkami ze strachu?
- Jak mówię, że idę z tobą, to idę.
Andrzej jednak nie spieszył się zbytnio. Jak dobry reżyser chciał napiąć do maksimum
ciekawość swego słuchacza. Skinął na kelnerkę, która teraz nieco skwapliwiej podeszła do ich
stolika. Poprosił o dwa kieliszki wina, a kiedy je dostali, zatrzymał rękę Józka, sięgającą
natychmiast po naczynie.
- Zaczekaj, zdążymy. Najpierw ci powiem z grubsza, o co chodzi. Wszystkiego nie
musisz wiedzieć, ale pamiętaj, że to nie jest taka sobie zwykła sprawa, jak by wyglądało.
Pójdziemy do gościa, na którym trzeba się zemścić.
- Trzeba mu mordę skuć? Andrzej ofuknął Józka:
- Nie przeszkadzaj, tylko słuchaj. Takiemu gościowi mordy nie trzeba tłuc. Są lepsze
metody ukarania. Obrobimy mu mieszkanie, to go bardziej zaboli.
- Gdzie, kiedy? - znów niecierpliwie przerwał Józek.
- Coś taki w gorącej wodzie kąpany? Dzisiaj ci wszystkiego nie powiem. Nie to
żebym ci nie ufał, ale rozumiesz, tak będzie lepiej. Dowiesz się szczegółów, jak pójdziemy na
robotę. W każdym razie to jest w Trójmieście i nie musisz się bać, wszystko pójdzie łatwo.
Mam dokładny plan. Znam tego faceta, to taki jeden inżynier i wykładowca w szkole
zawodowej. Oboje z żoną pracują. Poradzimy sobie bez kłopotu, a co zabierzemy, to nasze.
No zgoda?
- Zgoda - Józek podał przez stół rękę Andrzejowi, którą ten mocno uścisnął. Zaraz też
sięgnął po kieliszek i stuknął się z kolegą:
- No, za powodzenie, stary, napij się!
Józek wychylił duszkiem wino i rzucił jeszcze pytanie; - Powiedz chociaż kiedy, może
trzeba się przygotować...
- Nic nie trzeba. Jak przyjdzie pora, to przyjdę po ciebie. Na razie siedź cicho,
odgarniaj śnieg, niech cię widzą, że grzecznie pracujesz. No, idziemy, za długo nam tu zeszło,
we Wrzeszczu na mnie czekają...
Kiedy się rozstali, Józek pojechał szóstką na Orunię. Śnieg sypał nadal, ale teraz nie
wydawał mu się już tak straszny.
3
Józek odsunął właśnie talerz i zaczął grzebać w kieszeni szukając papierosa, kiedy
rozległo się pukanie do drzwi. Maciek poderwał się pierwszy, a za nim gromadka pozostałych
dzieci pobiegła ciekawa, kto przyszedł. Józek nie ruszył się z miejsca. Był zły i nie wyspany.
Wczorajszy śnieg dokładnie zasypał ulice i dziś od piątej rano pracował, żeby go jako tako
poodgarniać.
Przed samym obiadem skończył robotę i teraz marzył o tym, żeby się trochę przespać,
zanim wyjdzie w okolice Domu Kultury. Matka krzątała się po kuchni trzaskając naczyniami.
Dziś nic mu nie mówiła, bo widziała, że się solidnie napracował, nawet przy obiedzie
dokładała mu kartofli, jakby pragnąc podkreślić, że kto tak pracuje, ten ma specjalne u niej
względy. Teraz wysadziła tylko ciekawie głowę i zapytała:
- Kogo tam przyniosło?
- Józek, to do ciebie - wołała Magda sepleniąc poprzez szczerby w mlecznych zębach.
- Do mnie? - zdziwił się Józek i niechętnie wstał od stołu. Zanim zdążył wyjść z
kuchni, dzieci wpuściły gościa do środka.
Był to Andrzej, w porządnej ortalionowej kurtce z kołnierzem ze sztucznego misia i
czapce z nausznikami. Józek speszył się na jego widok, bo kuchnia była brudna i ciasna.
Wstydził się też rodzeństwa natrętnie otaczającego gościa i po trosze matki, która nie
ukrywając swej ciekawości, z talerzem pełnym odpadków w ręce stała przy piecu.
- Ledwo cię tu znalazłem - śmiał się swobodnie Andrzej, nie zwracając uwagi na
rodzinę i skrępowanie kolegi. - Dzień dobry pani - ukłonił się matce. - Ależ tu mieszkacie
państwo na końcu świata...
- Chodź stąd, chodź do pokoju - Józek zagarniał kolegę rękami, byle jak najprędzej
wyprowadzić go z kuchni. Ogarnęło go podniecenie, domyślał się, z czym tamten przyszedł, a
równocześnie zbudziła się w nim nonsensowna obawa, że Andrzej zacznie mówić przy
wszystkich. Gdy stanęli w ciasnym, wypełnionym starymi meblami pokoju, poprosił: - Masz
coś zapalić? Daj, bo nie mam nawet peta.
Andrzej poczęstował go i sam także zapalił. Józkowi trzęsły się palce i oczy biegały
niespokojnie.
- To już? - zapytał szeptem.
Andrzej skinął głową, ale powiódł znacząco wzrokiem po gromadce dzieci i odparł:
- Może się przejdziemy? Masz trochę czasu?
- Mam, a jakże, możemy iść - skwapliwie zgodził się Józek i zaraz sięgnął po swoją
starą kurtkę pokrytą nieprzemakalnym brezentem. Owinął szyję szalikiem, na głowę wcisnął
wysoką baranią czapkę i zapominając o obowiązkach gospodarza sam pierwszy ruszył do
wyjścia. Usłyszał niezadowolony głos matki:
- A wróć na kolację, nie włócz się tam do nocy z koleżkami! Nie zwrócił na to uwagi,
tylko zatrzasnął drzwi, aż śnieg osypał się z dachu na ich głowy.
- Gdzie idziemy? - zapytał oddychając z ulgą, że nareszcie są sami.
- Wszystko jedno - odparł Andrzej - byleby tam, gdzie ludzi nie ma.
Ruszyli wolno szosą w kierunku Kościerzyny. Wyglądali jak dwaj młodzi ludzie,
którzy wracają do którejś z pobliskich wiosek leżących pod Gdańskiem. Pora była jeszcze
wczesna, południe minęło niezbyt dawno. Po wczorajszej śnieżycy pogoda zrobiła się piękna,
słońce przygrzewało, jakby wiosna miała zamiar już zawitać na Wybrzeże. Ciężkie od śniegu
gałęzie drzew uginały się ku ziemi, a daleki las na horyzoncie odcinał się wyraźną linią na tle
białej, niczym nie skalanej przestrzeni pól. Mechaoniczny i pług odgarniał rano śnieg z szosy,
szli więc jakby w wąwozie obrzeżonym skarpami ze skrzącego się w słońcu śniegu.
Andrzej podniósł głowę w górę, popatrzył na niebo i powiedział:
- Ale pogoda! Jak wytrzyma do jutra, to będzie odwilż. Utoniemy w wodzie.
- Chyba nie po to przyszedłeś, żeby gadać o pogodzie? - zniecierpliwił się Józek, który
dreptał obok kolegi, czekając chciwie I na wiadomości.
Andrzej uśmiechnął się i zapytał:
- Czekałeś na mnie?
- Nie spodziewałem się, że tak prędko przyjdziesz.
- No widzisz. Ze mną tak jest. Jak się do czegoś zabieram, toj nie marnuję czasu.
Zresztą mówiłem ci, że cały plan jest gotowy.
- To kiedy idziemy?
- Jutro.
- Myślałem, że dziś.
- Niecierpliwy jesteś, ale nie można tak na wariata. Mówiłem, i że przyjdę cię
uprzedzić, więc przyszedłem. Musimy się teraz konkretnie umówić.
- No to gadaj! - Józek już nie ukrywał zniecierpliwienia.
- Dobra, tylko pamiętaj: ani słowa, bo...
- Co, mam ci przysięgę składać? Przecież ja też nie chcę siedzieć - zdenerwował się
Józek. - Mów gdzie, co i jak ma być.
- Jutro o godzinie dziesiątej wsiądziesz do kolejki elektrycznej na dworcu Głównym.
Tylko pamiętaj, pojedziesz tym pociągiem, który odchodzi punktualnie o dziesiątej.
- To sam mam jechać, a ty? - zaniepokoił się Józek.
- Słuchaj, nie gadaj tyle - Andrzej przybrał ton szefa. - Mówię ci, że masz być w tym
pociągu, który jedzie punktualnie o dziesiątej, bo spotkamy się właśnie w nim. Ja wsiądę we
Wrzeszczu. Pojedziesz w drugim wagonie od końca, jasne? Tylko nic nie pomyl, bo się
będziemy szukać...
- Co mam pomylić, matoł jestem, czy co? - obraził się Józek.
- Ten facet mieszka w Gdyni. Już ci mówiłem, co za jeden. Zresztą dla nas to
nieważne kto, tylko mamy zrobić swoje.
- A jak się dostaniemy do środka?
- Zwyczajnie, otworzy nam dziewczyna.
- Jaka dziewczyna, twoja? Przecież to podpadnie. Gliny nie są głupie.
- Nie martw się o to, co nie do ciebie należy. To nie jest żadna moja dziewczyna, na
oczy mnie nie widziała. Zwyczajna służąca, która pilnuje im dzieciaka. Smarkula, ma z
piętnaście, może szesnaście lat.
- To i dzieciak jest? Andrzej, czy ich tam nie za dużo? Mogą podnieść krzyk i co
wtedy?
- Nie będzie żadnego krzyku. Dzieciak się nie liczy. To gówniarz, ledwo chodzi, nie
ma chyba jeszcze dwóch lat. A dziewczynę musimy związać, żeby za prędko nie narobiła
alarmu.
- Związać? - przestraszył się Józek. - A jak się nie pozwoli? Narobi wrzasku, będzie
się szarpała, to co wtedy?
- Na pewno sama się nie pozwoli związać jak cielę. Trzeba wejść sposobem.
Powiemy, że pan nas przysłał po coś i wtedy ona nas wpuści do środka. Jak już będziemy w
mieszkaniu, to raz dwa ją złapiemy i uciszymy. Jakby bardzo się rzucała, to dasz jej po łbie,
żeby się uspokoiła, tylko nie za mocno...
- Ja?
- Cały plan jest bardzo precyzyjny. Jak ty się nią zajmiesz, ja będę robił co innego.
Trzeba pomyśleć o telefonie, dzieciaku, rozejrzeć się po mieszkaniu. Potem zapakujemy co
się da i jazda z powrotem. W ciągu paru minut musi wszystko być zrobione.
Józek milczał, oszołomiony planem przedstawionym mu przez kolegę. Był nieco
rozczarowany. Spodziewał się czegoś bardziej efektownego, jakiejś akcji bojowej, która by
pasowała do obrazu tajemniczej działalności, jaki zasugerował mu poprzednio Andrzej. A ten
od razu wyczuł to wahanie.
- Co, namyślasz się? A może się boisz? - zapytał i zaraz dorzucił groźnie: - No, bracie,
wczoraj sam mnie błagałeś, żeby cię dopuścić do roboty, a teraz coś kręcisz. Uważaj...
- Nic nie kręcę - gorąco zaprzeczył Józek - tylko myślę, jak stamtąd wrócimy, chyba
taksówką.
- Mówiłem ci, że ja wszystko planuję w najdrobniejszych szczegółach. Niech cię o nic
głowa nie boli. Wrócimy, tak jak pojedziemy, kolejką elektryczną. Taksówka jest
niebezpieczna. Milicja przede wszystkim będzie pytała taksiarzy, czy wieźli takich dwóch jak
my i w dodatku z tobołkami, bo przecież z pustymi rękami stamtąd nie wyjdziemy. A w
kolejce takich pasażerów nikt nie zauważy. Żywy duch nie będzie wiedział, żeśmy z Gdańska
pojechali do Gdyni i wrócili.
- Masz rację - zgodził się Józek, uspokojony tym, że kolega o wszystkim pomyślał.
Pierwszy lęk już przeminął. Teraz nadchodziło podniecenie i chęć czynu.
Andrzej wyczuwszy w nim tę zmianę klepnął go z rozmachem w plecy i wykrzyknął:
- Zobaczysz, stary, jak ładnie wszystko pójdzie. A opłaci się, ja ci to mówię. To
bogata rodzinka. Będzie forsa, skończy się odgarnianie śniegu!
Józek wystraszył się tego głośnego okrzyku i spojrzał dokoła, czy nikt ich nie słyszy.
Ale szosa była pusta i tylko śnieg z gałęzi osypywał się z szelestem.
Wracali lekko i swobodnie, jak dwaj chłopcy, którzy z przyjemnością przeszli się
zaśnieżoną drogą. Przed domem nawet zaczęli się obrzucać śnieżkami, śmiejąc się beztrosko.
Na progu Andrzej pożegnał się z Józkiem.
- Idź do chaty - powiedział niczym troskliwy opiekun. - Nie łaź już dziś nigdzie, żebyś
się w jaką drakę nie wplątał. - I pamiętaj, jutro o dziesiątej!
- Dobra jest! - wesoło wykrzyknął Józek i uścisnął mu dłoń na pożegnanie.
Matka była szczerze zdziwiona, że wrócił tak wcześnie. Próbowała go nawet
wypytywać o Andrzeja, ale Józek zbył ją niczym. Do kolacji kręcił się po mieszkaniu, trochę
bawił młodsze dzieci, ale gdy nadszedł wieczór, zjadł, co dostał od matki, i poszedł spać.
ROZDZIAŁ DRUGI
1
Na dworzec przyszedł znacznie wcześniej, niż należało. Wyszedł z domu już o
dziewiątej, z Oruni miał daleko i obawiał się, że może tramwaj się spóźnić lub zajść jakaś
inna nieprzewidziana okoliczność. Tak więc była dopiero za piętnaście dziesiąta.
Matka niechętnie patrzyła na to jego wczesne wyjście z domu. Próbowała go
zatrzymać, ale wykręcił się brakiem zajęcia, bo śniegu w nocy nie było.
- Pójdę, rozejrzę się, może coś znajdę lepszego niż to odgarnianie śniegu - powiedział.
Nie protestowała dłużej, sama byłaby rada, gdyby przyjął wreszcie pracę w stoczni, w
porcie lub w jakiejś innej fabryce. Jeszcze tylko się zbuntowała, kiedy ją poprosił o
dwadzieścia złotych. Nie miał nawet na wykupienie biletu.
- Mama da dwie dychy, oddam pierwszego, jak mi za ten śnieg zapłacą - prosił.
- Po co ci aż tyle? Do śródmieścia dojedziesz za złotówkę. Dam ci pięć złotych.
- Ale co, mama, przecież muszę choć raz fajek kupić. Już mnie wstyd przed kolegami,
stale ich opalam, jak jaki żebrak. Oddam na pierwszego.
Matka uległa w końcu, ale zapowiedziała, że przy wypłacie odbierze mu wszystko, a
nie tylko te dwadzieścia złotych. Nie spierał się z nią dłużej i pobiegł do tramwaju.
Teraz kręcił się po holu dworca Głównego, niecierpliwie spoglądając na tarczę
elektrycznego zegara wiszącego nad wejściem do tunelu. Był jeszcze czas. Przespacerował się
więc pasażem, zajrzał do bufetu, gdzie mężczyźni w długiej kolejce cierpliwie czekali na
piwo. Przez moment nawet się wahał, czy nie wypić „dużego jasnego”, niecierpliwość jednak
nie pozwoliła mu stać w kolejce. Wrócił do holu, kupił paczkę sportów i palił łapczywie,
odbijając sobie zaległości od wczorajszego wieczoru.
Dwóch młodych chłopców w ceratowych czapkach, z włosami wyłażącymi na
kołnierze kusych kurtek, podeszło do niego.
- Cześć, Józek - zagadnął wyższy, w spodniach dzwonowato rozszerzonych u dołu. -
Jak leci? Czekasz na kogoś?
Józek podał im dłoń i odpowiedział niechętnie:
- Tak, mam się spotkać z takim jednym.
- Organizujecie coś? Może się dołożymy, zimno, to by się coś wypiło.
- Nic z tego, jestem zajęty. Roboty szukam - skłamał. Zgodnie się roześmiali.
- Z bykaś spadł? Ty, roboty?
- No dobra, dobra, spływajcie - usiłował się ich pozbyć. - Spotkamy się wieczorem,
jak chcecie.
- Tak to co innego - domyślnie zauważył ten drugi, w butach, z wysoko zadartymi
nosami niczym góralskie kierpce. - Mów od razu, że czekasz na dziewczynę, to nie będziemy
przeszkadzali. Chodź, Maniek. - Nie żegnając się odeszli w kierunku bufetu z piwem. Józek
spojrzał na zegar i stwierdził, że jest za pięć dziesiąta. Odczekał, aż koledzy zniknęli za
drzwiami bufetu, i poszedł korytarzem. Po drodze kupił bilet w automacie i z rękami wbitymi
głęboko w kieszenie swej brezentowej kurtki powędrował na peron. Pociąg z Gdyni
podjeżdżał właśnie i stawał z piskiem hamulców. Zastukały drzwi, rozległ się syk sprężonego
powietrza i nieliczni pasażerowie wysypali się z wagonów. Mijali go spiesznie, potrącając
łokciami i rzucając krótkie „przepraszam”. Wszedł do wagonu, jak wszyscy opuścili peron.
Od razu ogarnęło go przyjemne ciepło. Choć na dworze, jak przewidział Andrzej, była
odwilż, zmarzł porządnie, czekając w pełnym przeciągów holu. Wybrał teraz miejsce z
grzejnikiem pod spodem, wtulił się w kąt, daleko wyciągając nogi. Drzwi zatrzasnęły się i
pociąg ruszył prawie pusty.
O tej porze mało kto podróżował w kierunku Gdyni - ruch zaczynał się dopiero, kiedy
w fabrykach kończyła się zmiana i ludzie wracali do domów lub spieszyli do pracy. Na
przystankach Stocznia Gdańska i Politechnika nikt nie przybył do przed-: ostatniego wagonu.
Gdy pociąg stanął we Wrzeszczu, Józek wstał i zajął miejsce w pobliżu drzwi. Zaraz
też dostrzegł Andrzeja, który zwinniej wskoczył do środka i pociągnął go na ławkę.
Przywitali siej w milczeniu, czekając, aż pociąg ruszy i turkot kół zagłuszy ich słowa, na
pobliskich bowiem ławkach usadowiły się dwie osoby przybyłe na tym przystanku.
- No jak, w porządku? - zapytał Józek, kiedy już jechali.
- A jak ma być? - odpowiedział Andrzej głosem, w którym brzmiała pewność siebie. -
U ciebie nic się nie zmieniło?
- Jasne!
- Nikomu nie gadałeś?
- Oszalałeś?
- W porządku - Andrzej zatarł ręce i wyciągnął papierosy, ale przypomniawszy sobie,
że w elektrycznym nie wolno palić, schował je na powrót do kieszeni.
- Zobaczysz, jak nam ładnie pójdzie. Tylko nie nawal w ostatniej chwili. Szybko,
odważnie i zdecydowanie.
Józek już nic nie odpowiedział, skinął głową na znak, że Andrzej może być spokojny.
W ciągu dalszej drogi koledzy niemal się już do siebie nie odzywali. Wszystko było
ustalone. Józek zauważył, że Andrzej, skupiony, patrzył po dawnemu, ostro, przenikliwie,
spod lekko ściągniętych jasnych brwi. Przemknęło mu przez myśl, że może kolega tylko
udaje takiego odważnego i zdecydowanego, a w duchu też się boi, ale zaraz odrzucił tę myśl,
bo nic go nie upoważniało do takich wniosków. Dotychczas tamten konsekwentnie dążył do
celu i jemu także nie pozostawiał czasu na wahania.
Gdy wysiedli w Gdyni, Andrzej poszedł pierwszy schodami do holu kolejki
elektrycznej. Tu skręcił koło kas biletowych i pociągnął Józka do kabiny telefonicznej.
- Co, jeszcze po kogoś dzwonisz? - zdziwił się Józek, ale Andrzej burknął gburowato:
- Zamknij się wreszcie i skończ z tymi pytaniami. Zaczynamy robotę. Trzeba
sprawdzić, kto jest w domu u naszego profesorka.
Docisnął mocniej drzwi, żeby jego głos nie wydostał się na zewnętrz. Wrzucił
pięćdziesięciogroszówkę do automatu, zdjął mikrotelefon i okrył go chusteczką. W kabinie
panowała taka cisza, że słychać było sygnał, jaki rozległ się w słuchawce. Józkowi serce
zaczęło bić tak mocno, że z trudem oddychał. Czuł się, jakby za chwilę miało go spotkać coś
groźnego i niedobrego. Zasłaniał plecami szybkę drzwi i patrzył na Andrzeja, który
z pochyloną lekko głową i słuchawką przyciśniętą do ucha tkwił nieruchomo przy automacie.
Wreszcie przeciągły sygnał urwał się, w aparacie trzasnęło, brzęknęła opadająca moneta i
jasny, wyraźny głos dziewczęcy spytał:
- Słucham?
- Czy to mieszkanie inżyniera Walatka? - Andrzej ścisnął sobie palcami gardło, żeby
zmienić głos.
- Tak, kto mówi?
- Czy zastałem pana inżyniera albo jego żonę?
- Nie, są teraz w pracy. A kto mówi? - natarczywie dopytywała się dziewczyna.
- To przepraszam - rzucił Andrzej krótko - zadzwonię do pana później. Do widzenia -
i szybko odłożył słuchawkę, jakby go parzyła w dłoń. Schował chusteczkę do kieszeni i Józek
dostrzegł, jak ukradkiem wyciera spocone dłonie. Nie zdziwił się, bo sam miał koszulę mokrą
na plecach.
W holu Józek spojrzał pytająco na kolegę. Ten uśmiechnął się z przymusem i lekko
zmrużył oko.
- Dobra. - szepnął. - Koza jest sama w domu.
- To idziemy? - Józek chciałby szybko mieć wszystko za sobą.
- Trzeba z pół godziny odczekać - powstrzymał go kolega. - Niech zapomni o tym
telefonie. Może ta siksa nie jest taka głupia, jak nam się zdaje, i połączy sobie telefon z
naszym przyjściem.
Poczęstował Józka papierosem, potem poprowadził go do holu głównego, gdzie przy
półokrągłym, mokrym bufecie wypili po wielkiej bombie piwa. Nie mówili nic, ale obaj byli
pełni napięcia, naprężeni, choć starali się ukryć zdenerwowanie jeden przed drugim.
Wreszcie gdy zegar wskazał godzinę jedenastą, Andrzej powiedział krótko: - Idziemy!
2
Zosia Kurek nie należała do dziewczyn nie mogących żyć bez pracy. Chlebodawczyni
Zosi dość często robiła uwagi na temat jej pracowitości, a gdy w końcu miała różnych
zaniedbań dość dochodziło do rozmowy z matką, która błagała, żeby dziewczynę zostawić
jeszcze na jakiś czas, a na pewno się ustatkuje i będzie z niej pociecha. Toteż pani Walatkowa
ulegała, pozwalała Zosi pozostać, po trosze litując się nad matką, która miała z dziewczyną
kłopoty, a po trosze dlatego, że o pomoc domową było trudno, mała Joasia zaś wymagała
opieki, kiedy oboje z mężem szli do pracy.
Przystojna, może nieco za pulchna dziewczyna, o oczach zaczepnie świdrujących i o
naturze nazbyt ciekawej, potrafiła zdobyć sobie sympatię państwa Walatków, była bowiem
rozgarnięta, wygadana, bystra, a półtoraroczna Joasia wręcz za nią przepadała. Toteż choć
poza bawieniem dziecka niewiele z niej było pociechy, Zosia pracowała u państwa Walatków
już blisko rok.
W tym dniu od morza ciągnęła mgła, mokry śnieg osuwał się ze stromych dachów, a
w powietrzu pełno było wilgoci tak typowej dla Wybrzeża. Zosia, która wstała razem z
gospodarzami i pomogła przygotować śniadanie, potem, gdy została sama, niemal siłą
wcisnęła dziecko do łóżeczka i sama się położyła, żeby jeszcze trochę pospać. Dopiero koło
dziesiątej wstała, ubrała się jako tako i z apetytem zjadła drugie śniadanie. Potem postała
trochę w oknie, patrząc na niezbyt piękny dziś świat.
Mieszkanie znajdowało się na piątym piętrze nowego osiedla w Gdyni i widok stąd
był rozległy. W dole ciągnęła się szeroka, niezbyt jeszcze ruchliwa ulica. Daleko na wprost
okna, między dwoma dużymi blokami stojącymi naprzeciwko, widniało morze rozciągające
się niebieską płaszczyzną aż po Półwysep Helski. Na widocznej doskonale redzie zawsze
można było dostrzec jakieś statki, które w dziewczynie wywoływały tęsknotę do obcych
krajów, do ciepła, egzotyki i w ogóle do czegoś innego niż jej dzień powszedni.
Ale dzień powszedni dawał o sobie znać płaczem głodnej Joasi, bo panna zapomniała
jej dać drugiego śniadania. Zosia lubiła małą, sama jeszcze była niemal dzieckiem, miała
niespełna szesnaście lat, toteż chętnie zajmowała się dziewczynką, bawiły się razem, fikały
koziołki na dywanie.
Zosia szybko podgrzała mleko, posmarowała masłem kawałek bułki i nakarmiła
Joasię. Kiedy po tej czynności spojrzała na zegarek, ogarnął ją strach. Było już późno,
zmarnowała masę czasu. Pani kazała jej dziś solidnie posprzątać mieszkanie, potem porobić
niektóre zakupy i z grubsza przygotować obiad. A tymczasem minęło już wpół do jedenastej.
Dziewczyna obłożyła dziecko kolorowymi książeczkami i pobiegła do kuchni, żeby najpierw;
pozmywać naczynia stojące w zlewie od śniadania. Przy tym zajęciu poprzez szum wody
doleciał ją dźwięk dzwonka telefonu. Spiesznie wytarła ręce i pobiegła do aparatu.
Kiedy rozmowa dość niespodziewanie się skończyła, przez chwilę trzymała jeszcze
słuchawkę, a potem rzuciła ją na widełki i wzruszyła ramionami. Pomyślała, że to ktoś z
wielu znajomych pana, ale jakoś nie mogła sobie przypomnieć tego głosu. A znała
wszystkich, którzy bywali u jej państwa. Zaraz jednak woda cieknąca z kranu w kuchni
przypomniała jej o zajęciu, przestała więc sobie zaprzątać tym głowę.
Po zmyciu naczyń zabrała się od razu do sprzątania kuchni. Przejechała dość niedbale
ścierką po sprzętach, pośpiesznie poukładała naczynia, szczotką byle jak omiotła podłogę,
zagarniając I śmieci pod szafkę i rozpylając je po kątach. Śpieszyła się, żeby I zdążyć
wszystko zrobić, ale słów pani, aby było dziś porządnie I posprzątane, nie bardzo sobie wzięła
do serca.
Kończyła zamiatanie, kiedy znów usłyszała dzwonek, tym razem od drzwi. Zawahała
się, czy w ogóle podejść, ale Joasia z pokoju zaczęła coś wykrzykiwać. Zosia pomyślała więc,
że ten za drzwiami i tak się domyśli, iż ktoś jest w domu, i podeszła do drzwi. Nie otwierając
zapytała:
- Kto tam? Odpowiedział jej młody męski głos:
- Proszę otworzyć, przyszliśmy z polecenia inżyniera Walatka.
- A o co chodzi?
- Proszę otworzyć, przecież nie będę tłumaczył wszystkiego przez drzwi.
Dziewczyna zawahała się. Głos był młody, śmiały, przyjemny. Nie bała się, ale
pamiętała, jak państwo wielekroć ją upominali, aby nikogo obcego podczas ich nieobecności
nie wpuszczała den mieszkania. Już położyła rękę na klamce, jeszcze jednak zapytała:
- Proszę powiedzieć, o co chodzi, jestem sama w domu państwo w pracy.
- Wiem - głos za drzwiami brzmiał teraz niecierpliwie.
Przecież mówię, że przychodzimy z polecenia pana profesora. Przysłał nas po
dzienniczki uczniowskie, których zapomniał z domu, a są mu potrzebne na wykłady.
Zosia nie wiedziała, co zrobić. Wyjaśnienie brzmiało prawdopodobnie, głos nie budził
niepokoju. Ale ostrzeżenie państwa jeszcze ją powstrzymywało.
- A gdzie są te dzienniczki, to ja podam - zaproponowała.
- Skąd mogę wiedzieć, są gdzieś w mieszkaniu. Proszę nas wpuścić, przecież nie
będziemy tak rozmawiać!
Ale Zosia już podjęła decyzję. Nieufność zwyciężyła i postanowiła ich nie wpuszczać.
- To ja zadzwonię do pana i zapytam - powiedziała.
- A my mamy tak czekać pod drzwiami? - denerwował się mężczyzna.
- To nie potrwa długo, chwileczkę - niefrasobliwie odparła dziewczyna i nie wdając
się już w dłuższe rozmowy sięgnęła po słuchawkę telefonu, który stał tuż obok w przedpokoju
na małym stoliczku. Znała numer stoczni na pamięć, szybko go więc wybrała i zażądała
połączenia z inżynierem Walatkiem.
Józek poczuł, że robi mu się coraz cieplej. Koszula znów przylepiła, mu się do pleców
jak w czasie rozmowy w budce telefonicznej. Podczas pertraktacji Andrzeja z Zosią stał nieco
z boku, obserwował klatkę schodową i drzwi sąsiednich mieszkań. Każdy nerw w nim
dygotał z napięcia. Zdawało mu się, że ktoś lada chwila otworzy, wyjdzie z mieszkania i
zacznie krzyczeć: milicja, na pomoc, złodzieje! Czapka ciążyła mu na głowie, jakby była z
ołowiu, nogi lekko dygotały w kolanach i najchętniej odszedłby czym prędzej z tego miejsca.
Ale zabrnął już zbyt daleko. Spod tych drzwi sam nie mógł zawrócić. Co innego gdyby
Andrzej podjął taką decyzję: był od niego zależny, całkowicie mu się podporządkował. Kiedy
Zosia zaczęła telefonować do inżyniera, nie wytrzymał i zaproponował szeptem:
- Zwiewajmy, teraz się wszystko wyda!
Andrzej, sam blady ze zdenerwowania, obrzucił go spojrzeniem, w którym była
pogarda i zarazem zawziętość.
- Czekaj!
- Ale!... - zaczął Józek i natychmiast umilkł, ujrzawszy na twarzy kolegi grymas
wściekłości.
Tymczasem spoza drzwi dobiegł ich głos dziewczyny:
- Czy to sekretariat inżyniera Walatka? Proszą mnie połączyć z panem inżynierem.
Go, nie ma? A kiedy będzie? Och, nic, tylko przyszli tu panowie po jakieś dzienniczki i nie
wiem, co robić. Aha, tak, dziękuję, to zadzwonię za chwilą... - trzasnęła odkładana
słuchawka.
Józek poczuł, jak nagle cały się odpręża. Zrozumiał, że niebezpieczeństwo minęło i
spojrzał przytomniej na Andrzeja. A tamten także musiał odczuć ulgę, bo gdy odezwał się do
Zosi, jego głos był niemal wesoły:
- No i co, panienko?
- A nic - odparła Zosia, nadal nie otwierając drzwi. - Pana nie ma w biurze, wyszedł
gdzieś na teren stoczni, ma za chwilę wrócić.
- To co robimy? Poszukamy razem tych dzienniczków?
- Nie, zadzwonię jeszcze do pani, zapytam, co mam robić. - Zosia widocznie nie tylko
skrupulatnie chciała wykonać zalecenie państwa, ale również lubiła telefonować.
Józek zacisnął dłonie i zobaczył, że Andrzej znów zbladł ze złości. Ta dziewczyna
doprowadzała ich obu do pasji. Ale nie mogli protestować. Andrzej powiedział tylko:
- To nie ma sensu, pani też pewnie nic nie poradzi.
- A może będzie wiedziała, gdzie są te dzienniczki - odparła Zosia i już wybierała
numer.
Znów zapadła pełna napięcia cisza. Stojący pod drzwiami słyszeli każdy szelest, do
ich uszu dobiegło gaworzenie Joasi W tym momencie rozległ się przeciągły dźwięk i Józek aż
podskoczył ze strachu. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie, żel to winda ruszyła z dołu i
szybko jedzie na górne piętra.
Obaj z Andrzejem odwrócili głowy i czujnie nasłuchiwała Dźwięk narastał, brzmiał
coraz głośniej. Byle tylko nie tu, byli nie tu - powtarzał w duchu Józek. Dom miał siedem
pięter I i zachodziło prawdopodobieństwo, że ktoś jedzie windą wyżeł A tymczasem Zosia
otrzymała połączenie. Słyszeli, jak mówiła!
- Poproszę panią Walatkową...
Odgłos windy nagle ucichł i rozległ się trzask drzwi. Jednaj stanęła na ich piętrze i
teraz ktoś wychodził na klatkę. A może to sam inżynier? - przemknęło nagle Józkowi przez
myśl. Było to rzeczą prawdopodobną, przecież Zosia nie zastała go w pracy. Szarpnął się i
miał zamiar skoczyć w stronę schodów, aby uciec jak najprędzej, ale nagle poczuł, że dłoń
Andrzeja zaciska się na jego rękawie. Chwyt był silny i osadził go w miejscu. Obaj stali teraz
twarzą do drzwi i niemal wtulali się w nie, jakby chcieli, żeby się wreszcie otwarły. Usłyszeli,
jak Zosia mówi, zawiedziona:
- Nie ma? Tak, rozumiem, zaraz wróci? To dobrze...
Józek kątem oka dostrzegł, że z windy wyszła starsza, gruba kobieta z małym, może
czteroletnim chłopcem. Zatrzasnęła za sobą drzwi i wolno poszła do swego mieszkania. Nie
zwracała na nich uwagi, spojrzała tylko przelotnie i zaraz zaczęła manipulować kluczem.
- No więc jak będzie? - teraz już głos Andrzeja nie był taki wesoły i pewny.
- Słyszał pan przecież. Nie ma ani pana, ani pani - odparła bezradnie Zosia.
- Poskarżę się panu profesorowi, że musieliśmy tak długo stać pod drzwiami - zagroził
Andrzej. Kobieta z chłopcem weszła już do mieszkania i znów byli sami na klatce schodowej.
Mimo to Józek nie mógł się uspokoić i czuł, jak serce omal nie rozsadzi mu piersi. Groźba
Andrzeja widocznie poskutkowała, bo Zosia zapytała:
- No to co mam robić?
- Wpuścić nas do mieszkania - twardo zażądał Andrzej. - Poczekamy, jak pan wróci
do biura, wtedy panienka zadzwoni i dowie się, gdzie są dzienniczki.
- No dobrze - zgodziła się Zosia i obaj usłyszeli, że przekręca zatrzask. Drzwi otwarły
się i ujrzeli w przedpokoju młodą dziewczynę o miłej twarzy, nieco nachmurzoną, ale
ciekawie na nich zerkającą. Andrzej ukłonił się i nie zdejmując czapki pierwszy przekroczył
próg. Józek wszedł za nim. Zosia zamknęła drzwi i powiedziała:
- Proszę do pokoju, tam panowie poczekają...
3
Józek z ciekawością rozejrzał się po mieszkaniu. Było tu ładnie. Nowoczesne meble
wypełniały wnętrze. Pod jedną ze ścian stała długa wersalka, na której leżały rozrzucone
książeczki Joasi. W rogu trzy fotele otaczały stolik, obok pochylała się lampa z ładnym
abażurem. Niski bufet z wielkim wazonem pełnym kwiatów uzupełniał to wnętrze. Przez
otwarte drzwi widać było drugi pokój z wysuwającą się na pierwszy plan dość dużą szafą.
- Proszę, siadajcie, panowie - Zosia była teraz gościnna. Jej dotychczasowa nieufność
zniknęła zupełnie, coraz śmielej na nich spoglądała, a do Andrzeja zaczęła się nawet
uśmiechać. - Może panowie zdejmą kurtki, tu jest ciepło.
- Nie, chyba nie warto - oświadczył Andrzej. - Pan inżynier pewnie zaraz wróci, to
panienka zadzwoni do niego i weźmiemy te dzienniczki.
- No tak, ale na razie trzeba chwilę poczekać. Proszę, proszę nie krępujcie się,
panowie. - Zgarnęła książeczki, odsunęła nieco Joasię, która dreptała za nią krok w krok i z
zaciekawieniem oglądała gości.
Usiedli. Józek zauważył, że Andrzej nie zdjął rękawiczek i w tym momencie
uświadomił sobie, po co tu weszli. Spojrzał na kolegę, jakby go wzrokiem pytał, co dalej. Nie
mógł sobie wyobrazić, jak w tej sytuacji, przy małym dziecku, mają zaatakować dziewczynę.
Andrzej widocznie także jeszcze się nie zdecydował, co robić, bo siedział i tylko rozglądał się
uważnie po mieszkaniu. Sytuacja stawała się niezręczna. Dziewczyna stała nad nimi, Joasia
dreptała po pokoju. Obaj rozumieli, że w nieskończoność niej mogą czekać. W pewnej chwili
dziecko podeszło do Józka i poczęło szczebiotać. Chłopak obyty z dziećmi, nie namyślając
się, wziął małą na kolana i zaczął huśtać, udając, że wiezie ją na koniu. Mała uradowana
zaśmiewała się. Objęła go ufnie rączkami za szyję i wołała:
- Pata taj, patataj, patataj...
- Widzę, że Joasia się dobrze przy panach czuje - powiedziała Zosia. - To ja panów z
nią na chwilę zostawię. Pójdę do kuchni, nie skończyłam swojej roboty, a już jest późno...
- Ależ oczywiście, proszę sobie nie przeszkadzać. My poczekamy - skwapliwie
zachęcał ją Andrzej, czując, że nadchodź wreszcie swobodny moment do działania.
Zosia nie miała już co dłużej robić w pokoju. Poszła do kuchni i nawet drzwi
zamknęła za sobą. Nie chciała, żeby widzieli, jak przed lustrem w przedpokoju poprawia
włosy. Pomyślała też, że zaraz ponownie zatelefonuje do pana.
Gdy dziewczyna odeszła, Andrzej przez chwilę nasłuchiwał pochylony do przodu.
Usłyszawszy, że już jej nie ma w przedpokoju, odezwał się szeptem:
- Teraz jak wejdzie, trzeba jej dać w łeb. Tylko pamiętaj: szybko, szkoda czasu i tak
go dosyć zmarnowaliśmy przez tę gęś.
- Ale jak to zrobić? Czym? Przy dziecku? - pytał przestraszony Józek?
- Tu masz - Andrzej z rękawa wyciągnął drewnianą pałkę. - To wystarczy.
- Ale dziecko - Józek obejmował Joasię rękami i bezwładnie jeszcze ją kołysał na
kolanie.
Andrzej nagle się rozzłościł. Porwał małą i postawił gwałtownie na podłodze.
- Zostaw tego szczeniaka i przestań się nim przejmować - niemal krzyknął.
Joasia nagle zaczęła płakać - nie wiadomo czy dlatego, że ją zbyt mocno popchnął,
czy z żalu, że skończyła się zabawa. Józek odruchowo schował pałkę za siebie.
W przedpokoju już było słychać kroki Zosi. Weszła do pokoju mówiąc:
- Co to się stało? Czemu dziecko płacze? Przecież panowie nie zrobią Joasi nic złego...
- Pochyliła się nad małą i miała zamiar wziąć ją na ręce. W tym momencie Andrzej dał
wzrokiem znak Józkowi. Chłopak poczuł, jak znów oblewa się potem. Ręce mu nagle
zdrętwiały i nie był zdolny wykonać najmniejszego ruchu. Chciał działać, ale palce tylko
kurczowo zaciskały się na pałce, którą trzymał za plecami. Nagle zobaczył, że ręka Andrzeja
obciągnięta rękawiczką unosi się do góry i z całą siłą spada na głowę dziewczyny pochyloną
nad dzieckiem. Zośka krzyknęła i upadła na bok. Ale nie straciła przytomności. Wtedy jego
niemoc minęła. Usłyszawszy okrzyk Andrzeja „bij!”, jak w transie podniósł w górę pałkę i
zadał dwa ciosy w głowę. Dziewczyna krzyknęła jeszcze raz. Na jej czole pokazała się krew.
Joasia była tak przerażona, że aż przestała płakać.
- Jeszcze, idioto, widzisz, że przytomna! - krzyczał Andrzej. Józek znów podniósł
pałkę, ale w tym momencie Zosia uchyliła się. Turlała się po podłodze, zasłaniała głowę
przed jego uderzeniami i błagała:
- Panowie, nie zabijajcie! Ja nic nie powiem! Darujcie! Panowieee!
To było ponad jego siły. Ręka sama opadła w dół. Pierwszy szał minął i teraz już nie
mógłby uderzyć płaczącej, pokrwawionej dziewczyny.
- Nie mogę! - jęknął. Ze strachem spojrzał na Andrzeja, ale ten także widocznie miał
już dosyć tej sceny.
- Będziesz milczała? - zapytał. - Nie powiesz milicji, kto cię bił?
- Nie powiem. Przecież was nie znam! - wyjęczała Zosia.
- Dobrze, ale pamiętaj, jak piśniesz słówko, to cię znajdziemy i wtedy zginiesz! -
zagroził Andrzej. Józek z ulgą odrzucił pałkę, którą przytomny kolega natychmiast schował
pod ubraniem. Obaj przenieśli dziewczynę na wersalkę. Andrzej otworzył wąską szafę w
przedpokoju i wyciągnął stamtąd froterkę. Odwinął długi sznur i podał Józkowi:
- Zwiąż jej nogi, tylko mocno!
Józek posłusznie począł wykonywać polecenie. Ręce mu się przy tym trzęsły i nie
mógł sobie poradzić z zaciągnięciem węzła, tym bardziej że sznura nie odcięli i froterka mu
bardzo przeszkadzała. Zanim się uporał z tym zadaniem, Andrzej już zdążył otworzyć szafę.
Wyciągnął z niej pęk krawatów i rzucił go ze słowami: - A tym zwiąż jej ręce! - Był już
opanowany, widocznie zdenerwowanie mu minęło, bo działał pewnie i precyzyjnie. Zostawił
Józka z dziewczyną, a sam zaczął plądrować mieszkanie. W przedpokoju znalazł dwie
walizki i torbę turystyczną, ustawił je na podłodze. Z szafy począł wygarniać rzeczy i co
cenniejsze pakował do środka.
Tymczasem Józek niezgrabnie związał Zosię. Dziewczyna miała zamknięte oczy i
cicho pojękiwała. Z czoła ciekła jej krew i spływała po policzku cienką zasychającą strużką.
Dygotała z przerażenia i bezwolnie pozwalała się wiązać.
Józek, kiedy tak patrzył z bliska w jej twarz, poczuł litość. A poza tym dopiero teraz
zauważył, że jest ładna. Jej gładka cera, świeża buzia, ciemne gęste włosy - wszystko to
zrobiło na nim wrażenie.
- Boli cię? - zapytał. Odpowiedziała jękiem. Rozejrzał się wokoło i dostrzegł stertę
wypranych pieluszek Joasi. Wziął jedną i jak umiał, okręcił głowę dziewczyny. Rogiem starł
jej krew z twarzy, mówiąc przy tym: - No już dobrze, nie jęcz, nic ci nie będzie. Ledwo cię
stuknąłem. Musiałem przecież, bo inaczej byś nam nic nie pozwoliła zrobić. Zresztą to on mi
kazał - dodał nagle, jakby się usprawiedliwiał. Zosia otworzyła oczy i spojrzała na niego
niespodziewanie przytomnie. Ucieszył się. - O, widzisz! Nie jest tak źle. Fajna z ciebie
dziewczyna. Jak chcesz, to możemy się umówić. Przyjedź do Kartuz, tam się możemy
spotkać w „Rybce”. Tylko nikomu ani słowa, słyszałaś, co on powiedział?
Skinęła głową, ale się nie odezwała. Joasia, która dotychczas z zainteresowaniem
przyglądała się wszystkiemu, znów zaczęła płakać, widząc, że się nią nie zajmują. Józek
wziął ją na ręce i posadził Zosi na kolanach.
- Siedź tu sobie, póki mama nie przyjdzie - powiedział. Andrzej ukazał się w drzwiach
zasapany z pośpiechu. Zawołał na Józka:
- Długo tak się będziesz z nią cackał? Sam mam wszystko robić?
- Już idę - skwapliwie odparł Józek. - Musiałem ją przecież związać i dziecko uciszyć.
- Tam, z tej szafy w przedpokoju trzeba jeszcze zabrać ciuchy - dyrygował Andrzej. -
Ja sprawdzę biurko, może tam coś jeszcze jest!
Józek posłusznie wyszedł do przedpokoju i niemal na ślepo począł ładować garderobę
do torby stojącej na podłodze. Kiedy była pełna, zamknął ją na zamek i postawił obok
napełnionych już poprzednio przez Andrzeja walizek.
- Gotowe - powiedział niezbyt głośno.
- Dobra - odparł Andrzej ukazując się w drzwiach. - Nic tu więcej nie ma. Wiejemy! -
Starannie zamknął drzwi od pokoju, w którym siedziała związana Zosia oparta plecami o
ścianę, z Joasią na kolanach. Rozejrzał się jeszcze dokoła i dostrzegł aparat telefoniczny
czerwieniejący na stoliku. Jednym szarpnięciem wyrwał przewód ze ściany. Wziął walizkę i
powtórzył: - Wiejemy!
Chwilę nasłuchiwali, a kiedy się przekonali, że na klatce nikogo nie ma, wyszli z
mieszkania zatrzaskując drzwi za sobą.
ROZDZIAŁ TRZECI
1
Nie mieli klucza od windy i dlatego z piątego piętra musieli zejść po schodach. Józek
znajdował się w takim stanie, że właściwie poruszał się jak bezwolny automat. Tempo całej
akcji, wstrząs, jaki wywołało w nim bicie Zosi, wreszcie strach tak go oszołomiły, iż nie
zdawał sobie dobrze sprawy, gdzie jest i co czyni. Gdyby był sam, chyba by rzucił zdobycz
albo w ogóle nic by nie wyniósł z mieszkania Walatków.
Ale Andrzej czuwał nad wszystkim. Miał bez przerwy oko na kolegę i popędzał go
nieustannie.
- Prędzej, prędzej, ruszaj się, do cholery!
To popędzanie wywierało dodatkowy wpływ na Józka, gdyż wyobrażał sobie, że są
zagrożeni, ktoś ich ściga i lada chwila zostaną zatrzymani. Toteż objuczony walizkami gnał
po schodach na złamanie karku, przeskakując po dwa stopnie na raz. Kiedy ujrzał jasny
prostokąt drzwi, zatrzymał się nagle. Zdał sobie sprawę, że oto musi wyjść na ulicę, po której
chodzą ludzie, a każdy z tych ludzi może ich zatrzymać, lecz Andrzej nie dawał mu czasu do
namysłu.
- Ruszaj się - rzucił ostro. A kiedy Józek niemal pędem wypadł z bramy, powstrzymał
go ostrym szeptem: - Nie tak, idioto, wolniej, spokojnie. Idź jak gdyby nigdy nic.
Ulica była niezbyt ruchliwa. Szeroka, nowoczesna arteria jeszcze nie przyciągnęła
zbyt wielu przechodniów, którzy woleli starą Świętojańską, przy której znajdowało się więcej
sklepów, kawiarni i do której z dawna byli przyzwyczajeni. Nieliczni przechodnie szli
szybko, zajęci swymi myślami, nikt nie zwracał uwagi na dwóch młodzieńców z walizkami.
A oni skręcili w lewo, kierując się w stronę przystanku kolejki elektrycznej na
Wzgórzu Nowotki. Szli teraz obok siebie i wyglądali tak, jakby jeden drugiego odprowadzał
na dworzec kolejowy. Ale gdyby ktoś im się przyjrzał uważniej, dostrzegłby coś
nienaturalnego w ich ruchach, uderzyłyby ich szeptem wymieniane krótkie zdania, spłoszone
spojrzenia, jakie rzucali dokoła.
- Wolniej, spokojniej - pouczał Andrzej.
Józek skinął głową, że rozumie, ale mimo woli wyrywał się do przodu, nogi same
chciały uciekać. Był spocony, ręce zaczynały go boleć od ciężkich walizek, najchętniej
rzuciłby wszystko i uciekł jak najdalej od Andrzeja, i tego miejsca.
- Złapią nas, cholera, stary, złapią... - wyrzucił z siebie rozpaczliwie.
- Zamknij się - warknął Andrzej. - Już niedaleko.
- Ale w kolejce... Lepiej było taksówką...
- Uspokój się, bo się zerżniesz w portki ze strachu! Idź tak jak ja. Zaraz będziemy na
dworcu, a w kolejce nic nam nie zrobią. Teraz nie ma ruchu.
- No właśnie, każdy nas zauważy, zapamiętają... potem powiedzą...
Andrzej już nie odpowiadał, bo choć przechodnie rzadko ich mijali, to jednak
zachodziło prawdopodobieństwo, że ktoś może usłyszeć tę rozmowę. Zbliżali się do
skrzyżowania. Szybko przeszli przez jezdnię obok stacji benzynowej i po chwili już
dochodzili do dworca.
- Idź na peron jakby nigdy nic - dyrygował Andrzej.
- A ty? Sam nie pójdę! - rozpaczliwie zaprotestował Józek.
- Idź, do cholery, przecież muszę bilety kupić!
- Pójdę z tobą - uparł się Józek.
Andrzej zgrzytnął zębami, ale nie sprzeciwiał się, kilka osób kręciło się po małym
dworcu kolejki elektrycznej, i nie chciał, aby na nich zwrócili uwagę. Pchnął ze złością
wahadłowe drzwi i puścił je za sobą, aż grzmotnęły Józka, który mając ręce zajęte nie mógł
ich przytrzymać. Chłopak był już teraz całkiem mokry i dyszał ciężko. Strach i wysiłek
zupełnie go wykończyły. Gdy Andrzej kupował bilety, on pogrzebał w kieszeni, znalazł
sporty i chciwie zapalił. Zanim zdążył się parę razy zaciągnąć, tamten już był przy nim.
- Jazda, nie ma tu co sterczeć. Idziemy na peron. Pociągi za trzy minuty.
Po wzniesionym wysoko peronie kręciło się sporo osób czekających na kolejkę do
Gdańska. Józek aż się skulił, kiedy siei tam znalazł. Zdawało mu się, że każda z tych osób
patrzy na nich podejrzliwie i każda się domyśla, kim oni są i co zrobili! Miał wrażenie, że jest
wystawiony na widok publiczny, jakby się znajdował w oszklonej ze wszystkich stron
gablocie i całe miasto go oglądało. Stanął przy słupie, postawił swoje walizka i nie patrzył w
oczy Andrzejowi, bo obawiał się, że tamten wyczyta z jego twarzy strach i będzie się złościł.
Bał się nie tylko ludzi, ale także swego kolegi.
Andrzej tymczasem swobodnie postawił wypchaną łupem torbę na ławce i niby od
niechcenia rozglądał się wokoło. Powiódł nawet wzrokiem za zgrabnymi łydkami jakiejś
dziewczyny. Nie widać było po nim strachu. Tylko oczy miał czujne. Obserwował w
skupieniu twarze przechodzących obok ludzi. Niczym nie zdradzał swego napięcia i Józkowi
się wydawało, że jest oni zupełnie spokojny, nawet nonszalancki.
Od strony dworca Głównego zbliżał się szybko z głośnym stukotem kół wąż żółtych
wagonów. Z szumem zajechał na stację i drzwi otwarły się równocześnie. Wzięli swoje
bagaże, ale Andrzej nie wsiadał. Przeszedł szybko kawałek wzdłuż pociągu szukając wagonu,
w którym było najmniej pasażerów. Wreszcie wskoczył zwinnie do środka, a za nim wszedł
Józek, taszcząc obie walizki. Znaleźli sobie miejsce na końcu wagonu, gdzie nie było nikogo.
Postawili bagaże przy nogach i usiedli w kącie.
- Ale bym teraz zapalił - zwierzył się Józek.
- Szkoda gadać. Jakby wybuchła draka, to zwrócą na nią uwagę. Lepiej siedzieć cicho.
Wytrzymasz.
Józek oparł głowę o dygocącą ścianę wagonu. Czapka mu się przekrzywiła, a na czole
wystąpiły grube krople potu. Był tak zmęczony, jakby odbył bieg dziesięciokilometrowy. W
tym momencie pożałował, że poszedł na ten skok. Wiele dałby za ta żeby znaleźć się na swej
Oruni, nawet z łopatą do odgarniania śniegu. Ale był to tylko moment. Zmęczenie mijało
szybka Wokół nich było pusto, stopniowo się więc uspokajał. Gdy spój rżał na walizki i torbę,
przeszło mu przez myśl, że oto wiózł pieniądze, których tak bardzo pragnął. Ocknął się z
zamyślenia, słysząc głos Andrzeja:
- Ale z ciebie tchórz. Myślałem, żeś odważniejszy. Nie odpowiedział, tylko się
zaczerwienił ze wstydu.
- I słaby jesteś, chociaż się lubisz chwalić muskularni. Takie dwie walizeczki z
ciuchami, a tyś się zasapał, jakby w nich były kamienie.
- Dobrze ci mówić, tyś wziął tylko torbę. Wygodny hrabia - odciął Józek.
Pociąg przystanął w Orłowie i nagle Józek zdrętwiał z przerażenia. Do przedziału
wsiadł milicjant. Chłopak zacisnął kurczowo palce i, nieprzytomnym wzrokiem wpił się w
przybysza. Andrzej, który był odwrócony bokiem do wejścia, zorientował się po twarzy
kolegi, że coś się stało. Spojrzał i też drgnął, ale natychmiast się opanował. Kopnął Józka w
kostkę i syknął:
- Nie rób takich min, cholera, bo cię zostawię samego! Józek oderwał wzrok od
milicjanta i spojrzał na kolegę.
Przeżył moment takiego strachu, że aż mu zabrakło tchu. Pomyślał, że ten milicjant
przyszedł po nich. A tymczasem plutonowy, w zimowej, uszatej czapce, nawet na nich nie
zwrócił uwagi, poszedł w głąb wagonu i usiadł gdzieś na wolnym miejscu pod oknem. Józek
odetchnął, jakby mu zdjęto z pleców stukilowy ciężar. Andrzej już nic nie mówił, patrzył na
Józka niemal z nienawiścią i zacisnął swoje wąskie wargi tak, że miał na twarzy cienką
poziomą kreskę.
- Opanuj się - syknął wreszcie. - W Sopocie wsiądzie dużo ludzi. Tam zawsze
wsiadają. Siedź spokojnie, jakby nigdy nic, bo ci przy wszystkich mordę zbiję. Inaczej
wpadniemy tylko przez twoją głupią facjatę.
Józek skinął głową i zapytał:
- Gdzie z tym pojedziemy?
- Nie twoja głowa. Jak przez ciebie nie wpadniemy, to schowamy to tak, że diabeł nie
znajdzie.
Znów był przystanek. Tym razem wsiadła konduktorka, która od nich zaczęła
sprawdzanie biletów. Ale teraz już Józek był spokojniejszy. Zresztą bilety miał Andrzej i on
nawet nie musiał się odzywać. W Sopocie, wbrew obawom Andrzeja, Józek także zachował
się spokojnie. Najgorszy strach już mu minął. A wśród pasażerów, którzy teraz wypełnili
wagon, poczuł się raźniej. W tłumie był jak w lesie, zniknęło wrażenie, że wszyscy go
obserwują.
2
Za Oliwą, na przystanku Polanki, Andrzej podniósł się z miejsca i dał Józkowi znak,
że wysiadają. Szybko opuścili peron i wyszli na pustą, odludną ulicę. Przed nimi w kierunku
morza widać było wysokie, nowe wieżowce, dźwigi budowlane strzelające w niebo, w
pobliżu przejeżdżały ciężarówki wyładowane betonowymi elementami.
- Idziemy na Przymorze? - domyślił się Józek.
Andrzej pokręcił głową i ruszył pod wiaduktem w przeciwnym kierunku. Przeszli
aleję Grunwaldzką i znaleźli się niemal na polu. Były tu ogródki działkowe z małymi
budkami i altankami pustymi teraz i zasypanymi śniegiem. Między ogródkami niemal polna
droga wiodła w stronę wąskich wieżowców zwanych żyletkowcami. Było tam rozrzucone
wielkie osiedle niskich domków, otoczonych drzewami will, ciągnących się aż po morenowe
wzgórza na zapleczu Oliwy.
- Dokąd idziemy? - uparcie dopytywał się Józek, taszcząc z wysiłkiem walizy. Domki
były daleko i nie uśmiechała mu się wędrówka odkrytą drogą aż do tej części Oliwy. Znów
zdawało mu się, że pierwszy lepszy człowiek ich zatrzyma, uczucie bezpieczeństwa minęło, a
wrócił strach.
- Mam kolesiów na Grottgera - odpowiedział Andrzej. - Żywy duch nas tu nie
znajdzie.
- Ale ich starzy? Co powiedzą, jak nas zobaczą?
- Nie bój się, ofiaro! Oni pracują w stoczni. Tu nie mają starych. Mieszkają w pokoju
wynajętym. Zresztą zobaczysz, zaraz będziemy na miejscu.
- A jak ich nie zastaniem w domu? - niepokoił się Józek, który teraz widział same
przeciwności.
- Będą - Andrzej uspokoił go. - Myślisz, że o tym nie pomyślałem? W tym tygodniu
pracują na nocnej zmianie. Mówiłem ci, że wszystko jest zaplanowane, to czego jęczysz?
Józek już o nic nie pytał, tylko sapiąc głośno podążał za kolebą w stronę coraz
bardziej zbliżających się domków. Po chwili zeszli z odkrytej drogi i skręcili w prawo. Teraz
szli uliczką typowo podmiejską, ze starannie wykończonym chodnikiem, oczyszczonym ze
śniegu, wśród ogrodzeń z siatki drucianej. W pewnej chwili Andrzej skręcił i pchnął furtkę.
Znaleźli się przed niewielkim jednopiętrowym domkiem, starym i odrapanym. Drzwi były
zamknięte i domek sprawiał wrażenie nie zamieszkałego. Andrzej jednak nacisnął przycisk
dzwonka i długo trzymał palec na białym krążku. Gdzieś w głębi domu słychać było
przeciągły terkot. Potem raz krótko i znów długo. Trzasnęły drzwi na dole i zły kobiecy głos
zawołał:
- Panie Ryśku, to do was, nie słyszycie? Dzwonią, jakby tu byli głusi!
- Już, już lecę otworzyć - odpowiedział młody chłopięcy głos i kroki zadudniły na
drewnianych schodach.
Drzwi otworzył chłopak z gęstą czupryną zaczesaną misternie aż na brwi. Na widok
stojących na progu zamrugał ze zdumienia, a potem powiedział prędko:
- A, to ty? Co się stało, dawno cię tu nie było!
- Mówiłem ci, że dzisiaj wpadnę - przypomniał Andrzej.
- Mówiłeś, ale nie myślałem, że tak wcześnie. A to kto?
- Koleś. Potem się będziemy przedstawiać, puszczaj do środka. Sam jesteś?
- Jest jeszcze Burek. Ale...
- Zamykajcie drzwi, zimno leci - wrzasnęła gospodyni. - Koksu człowiek nie
nastarczy, jak tak będziecie wietrzyć.
- Wchodźcie - Rysiek otworzył szerzej i wpuścił ich wreszcie do środka. Poprowadził
schodami na piętro. Gospodyni patrzyła za nimi z otwartych drzwi kuchni i odprowadzała
złym wzrokiem. Mruczała coś przy tym. Nie zwrócili na to uwagi. Weszli do niedużego
mansardowego pokoju. Niewielkie okno wpuszczało niewiele światła, a dym snujący się pod
sufitem jeszcze bardziej wszystko zaciemniał. Pokój był brudnawy, a duchota i przykry
zapach nie pranych skarpetek świadczyły, że gospodarze hołdowali zasadzie, iż „od smrodu
jeszcze nikt nie umarł, a od świeżego powietrza można się przeziębić”.
Nie było tu wiele sprzętów. Pod przeciwległymi ścianami stały dwa żelazne łóżka,
niedbale zaścielone kocami o podejrzanej czystości. W rogu przy oknie stała stara drewniana
szafa, a na środku królował nakryty szarym papierem stół, wokół którego ustawiono dwa
krzesła. Na jednym z łóżek w ubraniu i butach leżał pryszczaty chłopak z rozkudłanymi
niesamowicie włosami. Czytał jakąś postrzępioną książkę, której resztki okładki wskazywały,
że należała do serii „kryminałów”. Na widok wchodzących podniósł nieco głowę, spojrzał z
niechęcią i miał zamiar wrócić do lektury, ale kolega powiedział:
- Rusz się, Burek, gości mamy. Andrzej przyszedł.
- Przecież widzę - niechętnie odparł leżący. - Przyszedł do ciebie, mnie dupy nie
zawracajcie - i podsunął sobie książkę pod nos.
- On zawsze taki - roześmiał się Rysiek. - Nie przejmujcie się, ze wsi przyszedł,
jeszcze nie zna towarzyskich obowiązków. Ale jak wyciągniecie pół litra, to wstanie, nawet
zagrychy poszuka.
- I po drugie poleci - rzucił Burek nie odrywając oczu od książki.
- Nie mam dziś pół litra - oświadczył Andrzej. - Będzie innym razem, nawet litr.
Dzisiaj nie mamy czasu.
- To po cholerę żeście przyszli? I kto jest ten koleś, przedstaw go wreszcie - żartował
Rysiek, ale bystrym wzrokiem lustrował Józka i jego walizki.
Józek wyciągnął rękę, wymienili swoje nazwiska. W tym czasie Andrzej ściągnął
kurtkę i bezceremonialnie usiadł przy stole. Rysiek wskazał Józkowi drugie krzesło, a sam
przycupnął na brzegu łóżka.
- No, co jest? - zagadnął. Widać było, że płonie z ciekawości. Lecz Andrzej nie
spieszył się z odpowiedzią. Wobec gospodarzy zachowywał tę samą pełną nonszalancji i
wyższości postawę co wobec Józka. Wyjął papierosy, poczęstował wszystkich i dopiero kiedy
zapalili, zagęszczając do niemożliwości i tak nieczyste powietrze w pokoju, odezwał się:
- Przynieśliśmy trochę bagażu.
- Widzę - mruknął Rysiek bez entuzjazmu.
Burek oderwał wzrok od swojej książki, rzucił okiem na walizki i ni to zapytał, ni to
stwierdził:
- Podpieprzyliście?
Józek kręcił się niespokojnie. Miał kolegów, których styl bycia był podobny do tych
chłopców, ale nigdy jeszcze nie znajdował się w takiej sytuacji jak teraz. Toteż czekał, co
powie Andrzej. A ten wyjaśnił krótko:
- Mamy tu trochę rozmaitych rzeczy. Kupiłem od jednego niemieckiego marynarza w
Gdyni. Do domu tego nie chcę taszczyć, zostawię u was.
- Co tam jest?
- Ciuchy. Sam nawet dobrze nie wiem, bo kupowałem w ciemno. Ale myślę, że za
patyka było warto.
- Nie podpieprzyliście wy, to podpieprzył ten matros - zauważył Burek. - Na jedno
wychodzi: i tak śmierdzi, i tak śmierdzi.
Andrzej nagle położył obie ręce na stole i uniósł się lekko, jakby poczuł od dołu lekkie
ukłucie. Zimne oczy zaświeciły mu złowrogo i Józek pomyślał, że za chwilę z Burkiem stanie
się coś złego. Ale tamten nawet nie zwrócił na to uwagi, bo nadal czytał swój kryminał.
Rysiek pytał dalej:
- A jak tu przyjdą po te ciuchy, to kto będzie siedział? Ty czy ja?
- Powiedziałem, że kupione od marynarza - Andrzej opadł z powrotem na krzesło i
wziął drugiego papierosa. - Niech on poświadczy - wskazał głową Józka.
- No jasne, byłem przy tym - potwierdził spokojnie Józek. Od czasu jak minął lęk
przed ludźmi, mógł już myśleć spokojnie i rozumiał, czego od niego oczekuje Andrzej.
Rysiek był dociekliwy.
- Jak sam nie wiesz dobrze, co tam jest, to zobacz teraz - zaproponował.
- Dobra - niespodziewanie zgodził się Andrzej. - Józek, dawaj walizki na stół,
obejrzymy, na cośmy wydali patyka.
Teraz ciekawość zwyciężyła u Burka. Odłożył książkę, spuścił nogi z łóżka i
wyciągając szyję przyglądał się, jak otwierają walizki i wykładają ich zawartość. Na widok
futra gwizdnął przeciągle. Garnitury omacał, a spodnie obejrzał pod światło, czy nie przetarte
na siedzeniu. Koszulę niemnącą wziął do rąk i zaczął przykładać do siebie.
- Chyba dobra by była, co, Rysiek? - pytał. - Przydałaby się, dawno chciałem sobie
kupić non dron, ale forsy nie miałem - wyznał.
- To sobie ją weź - nagle zaproponował Andrzej.
- Za ile? - rzeczowo pytał Burek.
- Dasz stówę i będzie twoja.
- A za przechowanie nic się nie należy? - Burek chytrzą zmrużył oczy.
- Za to tak ci tanio daję. Non iron kosztuje pięć stów. To używana, warta cztery. Trzy
setki zarabiasz. Bierz, jak chcesz a nie, to oddawaj.
Burek wahał się, przykładał do siebie. Wreszcie włożył koszulą i z zadowoleniem
stwierdził, że jest w sam raz.
- Dobra, dam stówę - zgodził się - ale nie dziś. Po wyj płacie.
- Weź i nie marudź - zniecierpliwił się Andrzej.
Burek mruknął z zadowoleniem i przestał się nimi interesować. Józek, w milczeniu
obserwujący tę scenę, poczuł ukłucie zazdrości. On też od dawna chciał mieć taką niemnącą
koszulę która zawsze wygląda elegancko. Nie mógł sobie na to pozwolić i teraz był zły, że
Burek sprzątnął mu ją sprzed nosa. Toteż widząc drugą koszulę wyciągniętą właśnie z walizki
pozbył się niej śmiałości i oświadczył:
- To ja wezmę sobie tę.
Andrzej obejrzał go krytycznie i skinął głową. A po chwili dorzucił:
- Mógłbyś też tę swoją starą kurtkę zamienić na porządna ortalion - podał Józkowi
płaszcz, który ten chwycił skwapliwie i począł oglądać. Był nieco za duży na niego, ale kiedy
ściągnął go paskiem w talii, wyglądał całkiem dobrze. Andrzej tym czasem zwrócił się do
Ryśka:
- A ty co byś chciał?
Rysiek odsunął się, siadł na powrót na łóżku i odparł obojętnie:
- Mnie tam nic nie potrzeba. Co będę stare ciuchy brał.
- Patrzcie, jaki honorowy - roześmiał się Burek.
- W porządku - Andrzej zaczął upychać na powrót rzeczy do walizek i torby.
- Ta torba to by mi się przydała - niespodziewanie odezwał się Rysiek. - Jak ci nie
będzie potrzebna, mogę ją wziąć.
- Dobrze - zgodził się Andrzej. - Tylko potem, jak odbierzemy te rzeczy. Na razie
niech wszystko tu zostanie.
Nie pytając gospodarzy o zdanie, otworzył szafę i ustawił bagaże na dole. Ryśka
jednak widocznie nurtowały jeszcze jakieś wątpliwości, bo pytał:
- Andrzej, a jak będą z tego jakieś kłopoty, to co?
- Jakie kłopoty? - Andrzej zrobił zdziwioną minę.
- No wiesz... Przecież mi nie wmówisz, że to czysta sprawa. Nawet jeśli kupiłeś od
marynarza, to musi być kradzione. Kto by sprzedał tyle ciuchów za tysiąc złotych? I futro!
Jaki marynarz takie rzeczy wozi ze sobą? To nie był marynarz, tylko...
- Co cię to obchodzi? - przerwał mu ostro Andrzej. - Ja ci mówię, że kupiłem od
marynarza i koniec. Nawet jakby cię kto o to pytał, to twoja głowa spokojna. Powtórzysz to,
co wiesz ode mnie. Ale nie martw się, nikt cię nie będzie pytał.
- Długo to tu będzie leżało? - Rysiek zdawał się być nie przekonany argumentami
Andrzeja.
- Niedługo. Nie kłopocz się o to. Najlepiej obaj zapomnijcie, żeśmy tu byli i coś
zostawili. A jak przyjdziemy zabrać, to będzie oblewanie. - Podniósł się z miejsca na znak, że
sprawę uważa za załatwioną.
3
Kiedy znaleźli się na ulicy, Józek najpierw przez jakiś czas kroczył zadowolony z
nowego płaszcza. Czapkę wsadził z fantazją na bakier, ręce swoim zwyczajem wbił głęboko
do kieszeni i czuł się jakby odmieniony. Poprzednie uczucia, które nim targały w drodze z
Gdyni do Oliwy, minęły bez śladu. Gdy pozbył się uciążliwego ładunku, odzyskał humor, a
nowy płaszcz i koszula jeszcze bardziej poprawiły jego samopoczucie. W pewnej chwili
przypomniał sobie jednak scenę z Burkiem i powiedział z żalem:
- Ale tamtej koszuli mi szkoda, ja też wolałbym białą!
Józek skinął głową na znak zgody i posłusznie zatrzymał się na wysepce. Przez długą
chwilę patrzył na plecy oddalającego się Andrzeja, który szedł szybko drogą między
działkami. Dopiero tramwaj, który nadjechał od Oliwy, zasłonił mu sylwetkę kolegi.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Siedziała długo nie mając odwagi nawet się poruszyć. W głowie czuła lekki szum i
ćmiący ból, cała była zdrętwiała w niewygodnej pozycji. Bała się również, żeby Joasia nie
spadła jej z kolan na podłogę. A dziecko czuło się dobrze, jeździło jej rączkami po twarzy,
usiłowało rozwiązać pieluchę i wierciło się nieustannie, sprawiając dodatkowy ból w
wyciągniętych nogach. Z wolna Zosia przychodziła do siebie. Mogła już myśleć spokojniej,
paraliżujący strach mijał. Przypomniała jej się w pewnej chwili jakaś książka o Indianach i
przyszło jej na myśl, że oto jest związana przez okrutnych wrogów, ale żywa i cała a więc
może mieć nadzieję na uratowanie. Zaraz jednak uprzytomniła sobie, że to nie żadni Indianie,
ale jacyś dwaj bandyci poturbowali ją i ograbili mieszkanie. Łzy napłynęły jej do oczu i
płakała długą chwilę, trochę pod wpływem powracającej fali strachu, a trochę z litości nad
sobą.
Jej żywa natura nie znosiła zbyt długiej bezczynności. Zrozumiała, że tamci dwaj
odeszli i teraz już nie potrzebuje się ich obawiać. Zaczęła więc przemyśliwać, jak by się
wyswobodzić. Chciała krzyknąć, ale usta miała związane pieluszką, dość zresztą niedbale,
niemniej ledwo mogła wydobyć z siebie cienki pisk. Pojęła, że to na nic się zda, bo nikt i tak
jej nie usłyszy. Zaczęła więc się lekko obracać, żeby łagodnie zrzucić dziecko z kolan. Udało
się. Mała padła bokiem na wersalkę i myśląc, że to nowi rodzaj zabawy, poczęła się śmiać i
miała zamiar ponownie się wdrapać na kolana Zosi. Dziewczyna odsunęła ją i wiercąc się na
wszystkie strony poczuła, że krawaty krępujące jej ręce zaczynają się rozluźniać.
Zdenerwowany Józek niezbyt dokładnie wykonał swe zadanie. Po chwili więzy się zsunęły i
Zosia miała wolne ręce. Odwiązanie sznura od froterki i oswobodzenie nóg było już rzeczą
łatwą. Wstała i natychmiast musiała z powrotem usiąść. W głowie kręciło jej się, a w
skroniach dziwnie pulsowało. Odpoczęła chwilkę, potem poszła do kuchni, napiła się wody i
mokrymi palcami przejechała po twarzy. Ulżyło jej znacznie. Teraz mogła poruszać się
swobodniej, a choć głowa jeszcze bolała, to jednak nie odczuwała już zawrotów. Znów
chciało jej się krzyczeć, lecz zrezygnowała z tego i poszła do przedpokoju, żeby
zatelefonować do pana Walatka. Kiedy jednak podniosła słuchawkę, nie usłyszała zwykłego
sygnału. Dopiero wówczas zobaczyła sznur luźno zwisający na podłogę.
Poczuła się bezradna i znów ogarnął ją lęk. Odruchowo otworzyła drzwi na klatkę
schodową, ale zanim zdążyła wyjrzeć, zaraz je na powrót zamknęła. Przestraszyła się
naiwnie, że któryś z bandytów może jeszcze stoi i kiedy ona się ukaże, znów ją zaatakuje.
Z pokoju dobiegł płacz Joasi.
- Zosiaaa, Zosiaaa!
Zosia przybiegłszy zaczęła ją uspokajać. Sama jednak jeszcze bardziej potrzebowała
pociechy. Trzymając małą w ramionach rozpłakała się bezradnie. Nie słyszała nawet, jak
zazgrzytał klucz w zamku i dopiero znajomy głos pani przywrócił jej przytomność.
- Jezus Maria, Zosiu, co tu się stało?
2
Pani Walatkowa nieprzypadkowo tak prędko znalazła się w domu. W pracy była
nieobecna tylko kilka minut. Wyszła coś załatwić w pobliskiej instytucji i zaraz wróciła do
swego pokoju. Koleżanka, która odbierała telefon, była bardzo pochłonięta swoim zajęciem i
zapomniała jej powiedzieć, że Zosia dzwoniła. Może zresztą nie przywiązywała do tego
zbytniej Wagi, bo Zosia telefonując rozmawiała spokojnie i tylko pytała o swą panią, nie
prosząc, aby jej powtórzono, że dzwoniła.
Pani Maria spokojnie powiesiła płaszcz na wieszaku i zabrała się do jakichś nudnych
wykazów, które miały być gotowe na jutro. Utonęła w kolumnach cyfr i kiedy odezwał się w
pokoju dzwonek telefonu, nawet nie wyciągnęła ręki po słuchawkę. Dopiero na dźwięk głosu
koleżanki podniosła głowę.
- Proszę, to do pani...
Dzwoniła sekretarka jej męża. Ta solidna starsza pani, znająca doskonale swoje
obowiązki, starała się czuwać, aby szef miał wszystko załatwione nie tylko w pracy.
Przypominała mu o niektórych sprawach pozasłużbowych i w ogóle uważała się za jego
przyjaciółkę i opiekunkę, bo była starsza o dobrych dwadzieścia lat. Pan Walatek cenił ją za
to i stale powtarzał, że taka sekretarka to prawdziwy skarb. Mógł jej spokojnie powierzyć
każdą pracę i bez kontrolowania wiedział, że będzie wykonana na czas i bez zarzutu. Pani
Jadwiga znała jego żonę, nawet bywała u szefa w celach na pół urzędowych, na pół
towarzyskich, bo kobiety znajdowały wspólny język, jeśli trzeba było coś kupić, i lubiły się
wzajemnie.
Po telefonie od Zosi pani Jadwiga była trochę niespokojna. Znała dziewczynę,
wiedziała, że jest trzpiotowata i uważała, że państwo Walatkowie powinni mieć w domu
kogoś odpowiedniejszego. Teraz pomyślała, że ta historia z kimś, kto przyszedł po jakieś
dzienniczki, była niezbyt wyraźna. Wiedząc, że inżynier wykłada w wieczorowej szkole,
sądziła, że jest rzeczą prawdopodobną, aby miał w domu dzienniczki. Ale znała go dobrze,
nie był roztargniony, niemal nigdy niczego nie zapominał, dlaczego więc akurat dziś miałby
zapomnieć dzienniczków? I dlaczego ktoś zgłosił się po nie teraz, gdy inżynier był w stoczni,
a nie w szkole? Przecież nie mógł nikogo posyłać dziś, bo zrobiłby to dopiero po południu. A
jeśli nie wysłał dziś, to tym bardziej nie mógł prosić o to wczoraj, bo przecież mógł je rano
zabrać z domu sam i w teczce zanieść do szkoły wprost z pracy.
Coś tu nie pasowało. Im dłużej pani Jadwiga o tym myślała, tym bardziej czuła się
niespokojna. A inżynier jak na złość nie wracał. Poszedł do którejś z hal i utknął tam zapewne
na długo. Rozmyślała, że może dobrze będzie poszukać go telefonicznie, ale zaraz
uprzytomniła sobie, że to nie jest takie łatwe, bo jeśli inżynier jest w którymś z wydziałów
stoczni, to dużo czasu upłynie, zanim go odszukają i podejdzie do telefonu. Zważywszy to
wszystko, pani Jadwiga, postanowiła zadzwonić do żony szefa.
- Pani Mario, dzwoniła tu Zosia z państwa domu - informowała teraz. - Chciała mówić
z mężem pani, ale go nie było i nie ma do tej pory.
- Zosia? - zdziwiła się pani Maria. - A cóż jej się stało? Nie wie pani, czego chciała?
- Mówiła, że jacyś mężczyźni przyszli do domu po dzienniczki uczniowskie. Rzekomo
przysłał ich pan inżynier. Nie wiedziała, co zrobić i chciała go zapytać...
- Dzienniczki? - zdziwiła się Maria. - Ależ mój mąż żadnych dzienniczków nie
przynosił ostatnio do domu. Przecież bym je widziała.
- No właśnie - podchwyciła pani Jadwiga. - Mnie też to się wydało dziwne...
- Co to za historia? - pani Maria jeszcze się zastanawiała, ale już w głowie zaczynało
jej coś świtać. Zanim zrozumiała, czego się lęka, pani Jadwiga uprzedziła jej domysły:
- Nie chcę być złym prorokiem, ale to mogą być jacyś złodzieje... Może... - nie
dokończyła, bo pani Maria nagle krzyknęła:
- O Boże! Ta idiotka gotowa ich wpuścić do mieszkania!
Koleżanka zdziwiona spojrzała na panią Marię, nie rozumiejąc, o co chodzi. Pani
Jadwiga chciała jeszcze coś powiedzieć, ale słuchawka już opadła na widełki. Pani Maria
gorączkowo poczęła wykręcać numer własnego domu. Odetchnęła, gdy usłyszała sygnał. Ale
przeciągły dźwięk brzmiał długo, powtarzał się uparcie, lecz nikt nie podnosił słuchawki. Pani
Maria denerwowała się jak nigdy, kręciła się niespokojnie na krześle, nie odpowiadała na
pytania zdumionej koleżanki. Wreszcie rzuciła słuchawkę.
- Tam chyba stało się coś strasznego! - zawołała i dopadła do wieszaka. Ze
zdenerwowania nie mogła trafić w rękawy płaszcza. Nie zapinając się wybiegła prędko z
biura. Rozejrzała się za taksówką, ale postój był dość daleko. Zniecierpliwiona, Pełna
najgorszych przeczuć, poczęła biec ulicami, roztrącając przechodniów, którzy przystawali i
patrzyli na nią zdziwieni. Nie co dzień zdarza się zobaczyć elegancką kobietę w rozwianym
płaszczu, bez nakrycia głowy pędzącą na złamanie karku ulicą. Pani Maria na nic nie zważała.
Po piętnastu minutach była już pod swoim domem. Takiego tempa nigdy dotychczas nie
osiągnęła, nawet najbardziej się spiesząc. Chwilę szukała klucza od windy, znalazła go
wreszcie i pojechała na górę, dygocąc ze zdenerwowania i niecierpliwości. Gdy znalazła się
na swoim piętrze, nawet nie zamknęła za sobą drzwi od windy spiesząc do mieszkania.
Wpadłszy do środka ujrzała Zosię trzymającą Joasię w ramionach i zanoszącą się od szlochu.
Na jej okrzyk dziewczyna spojrzała półprzytomnie i zawołała:
- O, proszę pani, jak to dobrze, że pani już przyszła, jak to dobrze! - i łzy znów obficie
puściły jej się z oczu.
- Mów, mów, co tu się stało? - pani Maria krzyczała i tarmosiła dziewczynę, aż Joasia
poczęła także płakać.
- Dwóch bandytów... - mówiła Zosia nie przestając szlochać. - Mówili, że pan ich
przysłał... Ja dzwoniłam, ale nie było ani pana, ani pani... Weszli, potem mnie pobili...
Okradli, wszystko zabrali!...
Dziewczyna miała jeszcze na głowie pieluszkę, którą owiązała ranę Józek, a zastygła
na twarzy krew wyglądała groźnie. Pani Maria rzuciła się do niej.
- Co ci zrobili? Pokaż głowę. Trzeba natychmiast po pogotowie... Boże, jaka rana, ile
krwi!...
- Mnie nic już nie jest, proszę pani - Zosia powoli się uspokajała. - Ale mieszkanie...
Okradli, zabrali walizki...
- A dziecko? Joasia, moje dziecko! - pani Maria porwała małą z rąk Zosi i poczęła ją
nerwowo tulić do siebie. Była bliska histerycznego ataku. Jednak gdy stwierdziła, że córeczce
nic się nie stało, a Zosia trzyma się dość dzielnie, zaczęła myśl leć nieco trzeźwiej.
- Milicja, trzeba natychmiast zawiadomić milicję. I pana też! Oddała dziecko Zosi i
ruszyła do telefonu.
- Ja chciałam dzwonić - powstrzymała ją dziewczyna - ale oni telefon popsuli. Sznur
jest wyrwany i nie można telefonować.
Lecz pani Maria już była całkiem przytomna i działała zdecydowanie. Tak jak stała,
jeszcze w płaszczu, wybiegła na korytarz i poczęła dobijać się do sąsiadów. Dopiero w
drugim mieszkaniu rozległ się kobiecy głos:
- Kto tam?
- To ja, sąsiadka, Walatkowa. Proszę mnie puścić do telefonu. Bandyci napadli na
moje mieszkanie... Muszę wezwać milicję i męża...
Na progu stanęła starsza otyła kobieta, która niedawno wróciła (z chłopcem. Jej twarz
wyrażała ciekawość i emocję.
- Bandyci? Pani mieszkanie?
- Tak - niecierpliwie odparła pani Maria wchodząc do środka. Szukała wzrokiem
telefonu, a sąsiadka pytała dalej:
- Dwaj? Kiedy?
- Nie wiem. Niedawno, jakieś pół godziny temu - rzuciła pani Maria sięgając po
słuchawkę i nakręcając numer milicji.
- To ja ich widziałam! - sąsiadka plasnęła w ręce. - Mój Boże, żebym to wiedziała.
Stali pod drzwiami i rozmawiali z pani służącą!
Pani Maria podniosła na nią wzrok.
- Widziała ich pani?
- Ależ tak! Dwaj młodzi ludzie, właściwie chłopcy. Twarzy nie rozpoznam, bo byli
odwróceni w stronę drzwi, ale sylwetki na pewno. Żebym to wiedziała!
W słuchawce odezwał się głos:
- Dyżurny Komendy Miejskiej, słucham!
- Napad, dwaj bandyci. Obrabowali mieszkanie! - chaotycznie wykrzykiwała pani
Maria.
Dyżurny przerwał jej rzeczowo:
- Proszę mówić spokojnie i po kolei. Adres pani? Nazwisko?
- Maria Walatek, ulica Władysława IV...
- Proszę niczego nie ruszać, zaraz przyjedzie ekipa - oświadczył dyżurny i odłożył
słuchawkę. Sąsiadka, która milczała w czasie składania meldunku, teraz znów miała zamiar
podjąć rozmowę, ale pani Maria nie zwracając na nią uwagi nakręciła numer męża. Pani
Jadwiga natychmiast się zgłosiła.
- Proszę z mężem, tylko prędko, pani Jadwigo - zażądała pani Maria.
- Nie ma już pana inżyniera - odpowiedziała sekretarka. - Poszedł do domu, jak tylko
mu powiedziałam o tym telefonie Zosi i wizycie dwóch mężczyzn. Nikogo do domu nie
posyłał.
- Tak, wiem, wiem.
- Ale co się stało? Chyba nic strasznego?
Pani Maria siłą powstrzymała się, żeby nie odłożyć słuchawki, i odpowiedziała:
- Tak, eee nie, okradli nas, pani Jadwigo, to byli złodzieje! - Co pani powie? -
wykrzyknęła sekretarka i zabierała się do dłuższej rozmowy, ale pani Maria teraz już bez
skrupułów odłożyła słuchawkę. Poszła do swego mieszkania, dość niegrzecznie zamykając
drzwi przed nosem ciekawej sąsiadki.
3
Jeszcze nie zdążyła wszystkiego opowiedzieć mężowi, kiedy rozległ się dzwonek.
- Już są - domyślił się inżynier i poszedł otworzyć drzwi. Na progu stało trzech
milicjantów w mundurach z jakimiś narzędziami, aparatem fotograficznym i walizeczką.
Przepuszczali niskiego mężczyznę w ubraniu cywilnym. Inżynier Walatek domyślił się, że to
oficer, z którym przybyła ekipa.
- Proszę bardzo - powiedział wpuszczając gości. - Walatek jestem, to moja żona, a to
dziewczyna, która była świadkiem napadu - ręką pokazywał prezentowane osoby.
Mężczyzna ukłonił się lekko.
- Porucznik Wróbel z Komendy Miejskiej Milicji Obywatelskiej. Co tu się stało?
- Napad bandycki - rzeczowo wyjaśnił inżynier. - Dwóch młodych mężczyzn mniej
więcej godzinę temu dostało się do mieszkania. Pobili dziewczynę, obezwładnili ją, a potem
obrabowali mieszkanie.
Porucznik skinął głową. Lubił krótkie rzeczowe wyjaśnienia. Cenił czas, zwłaszcza
jeśli znajdował się na miejscu wkrótce po wypadku. Wiedział, że niekiedy liczy się każda
minuta.
- Niczego państwo nie ruszaliście do tej pory?
- Nie, tak jak panowie kazali - odparła tym razem pani Maria.
Porucznik znów skinął głową z uznaniem i dał znak stojącym z boku technikom.
- Proszę bardzo, róbcie swoje, może coś się po nich znajdzie. Milicjanci rozeszli się po
mieszkaniu, poczęli szukać śladów, zdejmując odciski, robić zdjęcia otwartych szaf, biurka i
innych sprzętów, które ruszali przestępcy. Tymczasem porucznik wraz z całą rodziną i Zosią,
ciągle jeszcze pochlipującą, wszedł do pokoju i wyciągnął notes.
- Kiedy mniej więcej opuścili mieszkanie? - pytanie rzucił do wszystkich.
- Z tego, co mówi Zosia, około dwunastej, może nieco wcześniej.
- To panna była w mieszkaniu, jak oni przyszli? - teraz wzrok porucznika spoczął na
Zosi.
Poczuła, jak nagle ogarnia ją strach. Wszyscy na nią patrzyli wyczekująco.
Zrozumiała to jako oskarżenie, że ich wpuściła...
- No mówże, Zosiu! - ponagliła pani Maria.
- Taak, ale ja nie wiedziałam. Nie chciałam wpuścić, tylko... Porucznik przerwał jej
niecierpliwie:
- Potem, potem wszystko sobie wyjaśnimy. Teraz powiedz, jak wyglądali.
- No... byli młodzi... Jeden starszy, ale niedużo. Trochę wyższy od tamtego - jąkała się
Zosia.
- Spokojnie, mów, dziecko, spokojnie i po kolei - zachęcał porucznik. - Najpierw jak
wyglądał jeden, powiedzmy, ten wyższy. Ile mógł mieć lat? Jakie miał włosy, jak był ubrany?
- Mógł mieć ze dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata. Był blondynem, jasnym
blondynem. Dosyć wysoki, taki jak pan inżynier, może trochę wyższy.
- Dobrze, jak był ubrany?
- Miał na głowie beret. I nosił kurtkę, wie pan, taką ortalionową, granatową z
kołnierzem z beżowego misia. Spodni nie pamiętam... Aha, miał rękawiczki, zwykłe,
wełniane, czarne, ale nie zdejmował ich przez cały czas, jak tu byli, nawet wydało mi się to
dziwne...
- Dobrze - przerwał jej porucznik. - Teraz drugi.
- Ten był zupełnie inny. Sporo niższy, jakieś dziesięć do piętnastu centymetrów, i
jakby grubszy, bardziej przysadzisty. Miał ciemne włosy. Nosił kurtkę z zielonego brezentu,
taką starą i nawet trochę poplamioną. Na głowie miał czapkę z szarego baranka...
- Ile mógł mieć lat?
- Był młodszy o jakieś dwa, trzy lata. I był, proszę pana czarny. Miał zupełnie czarne
włosy. On był zresztą bardziej sympatyczny...
- Dobrze, na razie dziękuję - porucznik nie dopuścił do dalszych zwierzeń
dziewczyny. Pospiesznie pisał coś na wyrwanej z notatnika kartce. Potem powiedział do Zosi:
- Blond, wzrósł około metr osiemdziesiąt, ubrany w granatową ortalionowi kurtkę z
kołnierzem z beżowego misia, wiek około dwudziestu dwóch lat. Szatyn, wzrost około metr
siedemdziesiąt, brezentowi zielona kurtka, czapka z szarych baranków, wiek około
dwudziestu lat. Zgadza się?
- Tak, zgadza się - potwierdziła Zosia.
- W czym wynieśli skradzione rzeczy?
- Zabrali dwie walizki i turystyczną torbę.
Porucznik dopisał te dane do swej notatki i skinął na jednego z funkcjonariuszy.
- Konopka, zanieście to prędko do radiowozu. Niech nadadzą te rysopisy do komendy,
a stamtąd do wszystkich radiowozów. Powiedzcie, że proszę, żeby też zawiadomili Gdańsk i
Sol pot, może to opryszki z ich terenu.
Konopka bez słowa wziął kartkę i wyszedł z mieszkania.
A porucznik wyjaśnił inżynierowi:
- Jest wpół do pierwszej, wyszli stąd stosunkowo niedawno. Może jeszcze uda się ich
złapać gdzieś w drodze, jeśli nie pojechali taksówką do swojej meliny...
Dopiero teraz porucznik skorzystał z zaproszenia gospodarza i usiadł w jednym z
foteli. Zanotował skrupulatnie dokłada dane wszystkich obecnych, potem zaproponował
gospodyni:
- Technicy już skończyli, jeżeli były jakieś ślady, to je zł brali. Może pani teraz
sprawdzi, co zginęło, potrzebny będzie dokładny opis i wykaz.
Pani Maria skinęła głową i odeszła do przedpokoju. Inżynier poczęstował porucznika
papierosami. Obaj zapalili i zapadła dłuższa chwila milczenia. Zosia, stojąca skromnie obok,
poczuła się nieswojo. Wzięła za rączkę małą Joasię i chciała odejść za panią, ale zatrzymał ją
głos oficera.
- Nie, nie odchodź, panno, siądź tu z nami i opowiadaj po kolei, jak to się odbyło.
Dziewczyna nie wypuszczając małej usiadła posłusznie, nieco zażenowana, ale z
oczami błyszczącymi podnieceniem. Coraz bardziej jej się podobało, że stała się ośrodkiem
zainteresowania wszystkich. Posłusznie zaczęła opisywać całą historię, starając się barwnie
oddać wszystkie szczegóły. Kiedy opowiedziała, jak wpuściła natarczywych młodzieńców do
mieszkania, inżynier nie wytrzymał:
- Tyle razy cię upominaliśmy, żebyś nikogo nie wpuszczała, jak nas nie ma! - skarcił
ją.
Zosia zaczerwieniła się, a porucznik przyszedł jej z pomocą:
- Nie pora teraz na wymówki, panie inżynierze. Przecież i tak długo się wahała i
wydzwaniała do pana i żony.
Dziewczyna spojrzała z wdzięcznością i z zapałem podjęła swoją opowieść. Od czasu
do czasu przerywał jej pytaniami, pragnąc wydobyć każdy szczegół.
- Więc jak się pochyliłam nad Joasią, to wtedy nagle poczułam mocne uderzenie w
głowę i przewróciłam się na podłogę. Potem dalej mnie bili aż do krwi - odruchowo sięgnęła
palcami do głowy.
Porucznik zrobił współczującą minę i przerwał jej pytaniem:
- Który uderzył wtedy, jak się pochyliłaś?
- Ten wysoki blondyn. On stał akurat nade mną. Ten niski nie mógł, bo siedział i
przedtem bawił się z Joasią. Dopiero jak się przewróciłam, to blondyn krzyknął: „bij ją”, a ten
czarny wyciągnął zza siebie pałkę i zaczął mnie bić po głowie.
- To ten bardziej sympatyczny? - w głosie porucznika zadrżała nutka ironii.
- Tak, ten. Blondyn mu kazał. Uderzył mnie dwa razy, aż poszła krew, ale jak
zaczęłam prosić, żeby nie bił, to przestał. Powiedział nawet „nie mogę”. I wtedy ten wyższy
kazał mu mnie związać...
- Z tego wynika, że ten blondyn był szefem? - pytał porucznik.
- Tak, na pewno tak. On był taki jakiś... no, jak by powiedzieć... On mógłby człowieka
zabić, taki zawzięty. A ten bawił się z Joasią, potem, jak już przestali mnie bić, wiązał nie za
mocno i pieluszkę mi położył na głowę, bo krew leciała po twarzy, więc chciał ją
zatamować... - Samarytanin, psiakrew - wtrącił inżynier. „Porucznik pytał dalej:
- Co mówili potem? Jak już przestali bić?
- No, ten czarny mnie wiązał i bandażował głowę, a ten blondyn zaraz poszedł
wygarniać ubrania z szaf. Potem zawołał...
- Nie, nie, dojdziemy i do tego. Proszę pokazać, jak cię związali i czym, Zosia
posłusznie pokazała froterkę i krawaty, wszystko zresztą leżało w nieładzie na podłodze obok
wersalki. Ale musiała dokładnie wyjaśnić, jak miał związane ręce, a jak nogi i w jaki sposób
Joasia siedziała na jej kolanach. Trochę ją dziwiło, że porucznik wypytuje o takie szczegóły,
ale odpowiadała chętnie i wyczerpująco.
- No, a czarny? Co mówił, kiedy cię wiązał? Jak się zachowywał?
- O, on był naprawdę sympatyczniejszy od tego drugiego. Powiedział mi... -.Zosia
nagle zacięła się i na policzki wypłynął jej rumieniec. Zdziwiło to porucznika. Odczekał
chwilę a widząc, że Zosia nie mówi dalej, zapytał:
- No cóż takiego powiedział?
- Ee nic. To nieważne. Wygłupiał się na pewno.
- Ale co mówił? Proszę powiedzieć, każde słowo ma znaczenie.
- Takie tam gadanie... Ale jak pan porucznik każe... Powiel dział, że jestem fajna
dziewczyna i chciał się ze mną umówił
- Umówić? - mężczyźni spojrzeli po sobie ze zdumieniem. A Zosia mówiła już
znacznie śmielej:
- Mówił, że jak się chcę z nim spotkać, to żebym przyjechała do Kartuz. Tam go mogę
spotkać w lokalu, to ma być jakaś „Szprotka” czy „Płotka”... Nie, chyba „Rybka”. Tak, na
pewno mówił, że w „Rybce” w Kartuzach.
- No dobrze i co dalej?
- A już nic. Joasia płakała, więc mi ją posadził na kolanach.
Żal mu chyba było dziecka. Zresztą przedtem bawił się z nią, nic a nic go się nie bała.
A ten drugi, znaczy się blondyn, przyszedł i był wściekły, że on tu się ze mną tak długo
guzdrze i mu nie pomaga pakować rzeczy. Wtedy ten czarny mnie zostawił i poszedł do
przedpokoju wyjmować wszystko z szafy. I już więcej nic nie wiem. Bo oni zaraz poszli, a ja
zostałam. Głowa mnie bolała, byłam prawie nieprzytomna i bardzo się bałam. Aha, i jeszcze
mi grozili, że jak powiem coś milicji albo komuś o nich, to mnie znajdą i zabiją...
- A jednak nie boisz się wszystkiego mi opowiadać? - znienacka zapytał porucznik.
Zosia patrzyła na niego speszona i bąkała:
- No bo pan porucznik kazał i pan inżynier kazał mówić... I chyba trzeba powiedzieć...
A oni nie będą wiedzieli, że to ja... Zresztą pan ich złapie! - ostatnie zdanie wykrzyknęła z
taką naiwną pewnością, że obaj mężczyźni zgodnie się roześmieli.
- Postaram się - zapewnił ją Wróbel. - Już ich szukam, a twoje opowiadanie może mi
w tym pomóc.
- Bardzo bym chciała! Tak mi przykro, że okradli państwa... - ostatnie słowa
skierowała Zosia do inżyniera.
Porucznik wałkował długo ekstramocnego w palcach, przyjął ogień od inżyniera,
przez kłęby dymu popatrzył na Zosię i wreszcie wolno zapytał:
- Powiedz mi, panienko, ale przedtem dobrze się zastanów, zanim odpowiesz... Czy
znasz któregoś z tych bandytów?
- Ja? Skądże! - niemal z oburzeniem zaprotestowała dziewczyna.
Porucznik uspokoił ją ruchem dłoni.
- Mówiłem, żebyś się zastanowiła, zanim odpowiesz. Przecież nie twierdzę, że któryś
z nich był twoim narzeczonym albo kolegą. Tylko może gdzieś któregoś z nich widziałaś?
Może w kawiarni, na ulicy, na plaży, czy ja wiem gdzie?
Zosia zmarszczyła brwi, jakby rzeczywiście z całym wysiłkiem chciała sobie
przypomnieć. Wyglądała teraz bardzo dziecinnie, jakby nie miała nawet swoich szesnastu lat.
Wreszcie pokręciła przecząco głową.
- Nie, na pewno żadnego nie widziałam.
- A poznasz ich, jeśli ci pokażę któregoś?
- To pan porucznik ich zna? - znów tyle było naiwnego zdumienia w tym pytaniu, że
mężczyźni się roześmieli.
- Nie, nie znam - odparł porucznik Wróbel - ale mam nadzieję, że poznam... A teraz
dziękuję ci. Idź do łazienki obmyć twarz, może potrzebny będzie opatrunek. Potem posiedź w
kuchni i postaraj się nam nie przeszkadzać.
Zosia wyszła dygnąwszy jak grzeczna uczennica i zabrała Joasię z sobą. Inżynier
zapalając nie wiadomo już którego papierosa, zwrócił się do Wróbla:
- No i co, panie poruczniku?
Porucznik zamiast odpowiedzieć, sam zapytał:
- Czy ona zawsze taka jest grzeczna jak teraz? Inżynier wzruszył ramionami.
- Oczywiście nie. Dziewczyna ma swoje zagrania. Trzymał my ją w braku kogoś
lepszego i dlatego, że matka ciągle błaga żonę, żeby jej nie wyrzucała. Ale sprawia nam
nieraz kłopoty. Jest niezbyt zdyscyplinowana, roztrzepana, nieporządna. Potrafi wyjść po
zakupy i zniknąć na parę godzin z koleżankami w kawiarni. Kładziemy to na karb młodości.
Smarkata ma szesnaście lat. Nie dostała się do szkoły już drugi raz i pracuje u nas.
- Taak - przeciągnął porucznik patrząc na notatnik. Inżynier zainteresował się:
- Pan ją podejrzewa?
- Zostawmy ją na razie - porucznik wykręcił się od odpowiedzi. - A pan, inżynierze,
co pan myśli o tym napadzie?
- Ja? - inżynier był szczerze zdziwiony. - Nie zdążyłem się jeszcze dobrze zastanowić.
To stało się tak nagle. Telefon; mnie nie było. Potem sekretarka powiedziała mi, że
rozmawiała: z żoną. Przybiegłem więc, bo nie można się tu było dodzwonić i to wszystko...
Naprawdę nie mam jeszcze swojego zdania...
- Niech pan pamięta, że oni przyszli rzekomo po dzienniczki! A więc wiedzieli, że pan
wykłada w szkole zawodowej...
- Przypuszcza pan, że to ktoś z mojego otoczenia? Uczniowie?
- Nic nie przypuszczam, szukam tylko śladu - niechętnie) odparł Wróbel.
- A wie pan, że to możliwe! - zaczynał się zapalać do ta myśli inżynier. - Nawet
bardzo prawdopodobne. Jeśli to by ktoś ze szkoły albo choćby ze stoczni, to wiedział, że o tej
porze jestem w pracy. Mogli też wiedzieć, że żona pracuje, skoro mnie znali...
- Niech pan nie idzie za daleko w swoich domysłach, to często zawodzi - ostrzegł
porucznik.
- No bo skąd ktoś obcy mógł wiedzieć, że Zosia jest sama w domu? - dociekał
inżynier. - Chyba że to był któryś z jej znajomych...
- Niekoniecznie, panie inżynierze, niekoniecznie - hamował go porucznik. Nagle
jakby sobie coś przypomniał, zawołał: - Zosiu, panno Zosiu, proszę jeszcze na chwilę.
Dziewczyna zjawiła się i wtedy Wróbel zapytał:
- A przedtem, zanim ci dwaj przyszli, czy nie zaszło tu nic godnego uwagi? Nikt nie
pukał, nikt nie dzwonił?
- Nie, nikt nie przychodził - odparła Zosia - ale telefon to był... Ktoś pytał o pana
inżyniera, potem o panią. Pytałam nawet, kto mówi, ale mi się nie przedstawił, tylko
powiedział, że później do pana zadzwoni.
- A głos? Czy nie był taki sam jak któregoś z tych, co tu przyszli?
- Nie, chyba nie - z namysłem zaprzeczyła Zosia. - Zresztą tamten był niewyraźny,
jakiś przytłumiony, nie poznałabym tego, co telefonował.
- Dziękuję, możesz już odejść - odprawił ją porucznik, a kiedy wyszła, zwrócił się do
inżyniera: - Widzi pan, w taki sposób sprawdzili, ozy ktoś z państwa jest w domu, To wcale
nie musiał być ktoś z pańskiej szkoły czy stoczni.
- Ale mógł, dużo o nas wiedział...
- Ludzie pana znają, Zosia też rozmawiała z koleżankami i kolegami, panie inżynierze
- zauważył porucznik i urwał, bo do pokoju weszła pani Maria. Była zapłakana. Widocznie
przegląd strat zrobił na niej duże wrażenie. Usiadła na trzecim fotelu i przyjęła od męża
papierosa. Przez ten czas porucznik taktownie milczał, pozwalając jej przyjść do siebie. W
końcu, gdy już uznał, że milczenie zbyt długo się przeciąga, zapytał:
- Sprawdziła pani straty?
- Tak, wszystko dokładnie przejrzałam - odparła pani domu. - Okradli nas
doszczętnie...
- Jest pani w stanie wyliczyć, co zginęło? Musimy zrobić spis.
- Chyba tak, może jakiś drobiazg pominę, ale najważniejsze straty już znam.
Inżynier bez słowa wstał, wyszedł do drugiego pokoju, a po chwili wrócił z arkuszem
papieru i długopisem w ręku. Był gotów notować. Żona wyliczała:
- Futro z baranów, nienowe, ale całkiem dobre. Garnitur męża, ciemnoszary...
- Chwileczkę - przerwał jej porucznik. - Proszę określać możliwie dokładnie każdą
rzecz i podawać jej wartość.
- Dobrze - zgodziła się pani Maria. - Futro było warte jakieś osiem-dziesięć tysięcy.
Nowe kosztuje dwanaście. Garnitur około dwóch tysięcy, był jeszcze całkiem dobry. Dwie
koszule non iron, prawie nowe, po czterysta złotych.
- Jakie koszule? Proszę opisać - znów przerwał porucznik.
- Jedna biała, druga w ciemny prążek. Drugi garnitur męża, granatowy, bardziej
zniszczony niż tamten, wart około tysiąca. Dwa płaszcze ortalionowe po tysiąc złotych...
Lista skradzionych rzeczy wydłużała się. Pani Maria rzeczywiście dokładnie
przejrzała szafy i wiedziała, co zginęło. Kiedy już wyliczyła wszystko, porucznik jeszcze
zapytał:
- A to w czym wynieśli? Dwie walizki i torba turystyczna, tak?
- Tak. Jedna walizka była starsza, podniszczona, zwykła, brązowa, ze sztucznego
tworzywa, takiego jak dykta. Warta sto złotych, nie więcej. Ale druga, mniejsza, zupełnie
nowa. Kupiłam ją w Czechosłowacji. Była jasna w czarne paski, takie jak podszewka do
rękawów. Warta jakieś czterysta złotych.
- Jakie miała wymiary?
- Jakieś osiemdziesiąt na pięćdziesiąt na dwadzieścia centymetrów - ocenił fachowo
inżynier.
- Torba turystyczna z brezentu, zwyczajna, za sto pięćdziesiąt złotych, zapinana na
zamek błyskawiczny, ciemnozielona - uzupełniła żona.
Jeszcze raz sprawdzono całą listę, potem podsumowano wartość zaginionych rzeczy.
Wyszło blisko dwadzieścia pięć tysięcy złotych. Porucznik poprosił, żeby gospodarze
podpisali tę listę i schował ją do portfela. Zaraz też podniósł się z miejsca na znak, że wstępne
czynności uważa za skończone.
- To co będzie, panie poruczniku, myśli pan, że ich złapiecie? - pytała pani domu.
Wróbel rozłożył ramiona.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Za rezultat nie ręczę, mogę tylko powiedzieć,
że takie sprawki prędzej czy później wychodzą na jaw.
- Ale do tego czasu nasze rzeczy przepadną - ponuro zauważył inżynier.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy - powtórzył porucznik i dodał: - Będziemy
oczywiście jeszcze wzywać państwa w tej sprawie, Zosię także. Do widzenia.
Opuścił mieszkanie Walatków i po chwili jechał radiowozem do komendy.
4
W dość obszernym gabinecie zastępcy komendanta siedzieli we trzech wokół niskiego
podłużnego stolika. Porucznik Wróbel i jego przełożony, naczelnik Janik, zostali wezwani
przez majora, który chciał zapoznać się ze sprawą. Porucznik przygotował szczegółowy
raport, w którym opisał wypadek, a także czynności, jakie dotychczas wykonał, ale zastępca
odsunął papier na bok i zażądał:
- Opowiadaj, potem to przeczytam.
- Wczoraj o godzinie jedenastej... - zaczął porucznik. Major przerwał mu
niecierpliwym gestem.
- Początek znam. Telefon, rozmowa pod drzwiami, szukanie inżyniera i jego żony
przez tę dziewczynę, potem rabunek - to wszystko jasne. Co dalej?
- No więc byłem w tym mieszkaniu, obejrzałem je dokładnie, porozmawiałem
wstępnie z gospodarzami i dziewczyną - zaczął Wróbel.
- Kto to jest ten Walatek?
- Inżynier, kierownik wydziału w stoczni. Rozsądny, spokojny jegomość. Oprócz
pracy w stoczni wykłada po południu w szkole zawodowej. To właśnie posłużyło im za
pretekst,
żeby
się
dostać
do
mieszkania.
Major skinął głową w milczeniu i słuchał dalej. Porucznik, uzupełniał:
- Jego żona pracuje jako główna księgowa w „Polfrachcie”. Oboje bywali za granicą,
dom jest dość zasobny, nieźle wyposażony, na dobrym poziomie.
- Co zastałeś na miejscu?
- Mieszkanie było wybebeszone porządnie. Tu jest dokładny spis, co zostało
zrabowane. Wartości około dwudziestu pięciu tysięcy.
Major wziął spis w palce, przejrzał go pobieżnie i zauważył:
- Brali, co popadło. Nieźle się obłowili. A czego się dowie działeś?
- Najciekawsza jest - na pewno ta dziewczyna. To smarkula, ma dopiero szesnaście
lat, ale bystra i wygadana jak rzadko. Mówiła dużo i chętnie. Może nawet za chętnie.
- Widać miała wyrzuty sumienia, że ich wpuściła, i chciała wykazać dobrą wolę -
zauważył naczelnik.
- Na pewno tak było - porucznik skinął głową. - Ale ona w ogóle nie bardzo mi się
podoba. Nie to, żebym ją podejrzę wał, ale jest w niej coś takiego, no wiecie, bywają takie
osoby, niby miłe, chętne do współpracy, a jednak coś od nich odpycha, coś człowieka
ostrzega.
- Nie kieruj się uczuciami, ale faktami - powiedział zastępca.
- Tak, oczywiście - zgodził się porucznik. - A fakty znamy do tej pory tylko z jej
relacji. Oczywiście wszystko wygląda prawdopodobnie. Uderzyli ją, kiedy się nachyliła nad
dzieckiem. To fakt chyba niezaprzeczalny, bo głowę miała rozbitą. Ale potem obchodzili się z
nią jakoś bardzo dziwnie. Łagodnie, nie jak zawodowi bandyci, a jakby koledzy. Niby ją
związali, ale tak, że z łatwością się oswobodziła. Z tym biciem też, nawet w jej relacji, było
coś nie tak, jak trzeba. Niby ją bił ten jeden, ale w końcu się zlitował i dał jej spokój. Albo to
partacka robota, albo mieli dla niej względy.
- Ja bym wcale głowy nie dał, że to byli zawodowcy - zauważył naczelnik. - Mogli
być jacyś zieloni, co to dopiero zaczynają. Mogli być też amatorzy, którzy zrobili jeden skok
Wcale nie jest powiedziane, że to jakieś stare oprychy.
- Oczywiście - przytwierdził zastępca. - Az tym biciem to też różnie mogło być.
Weźcie pod uwagę moment psychologiczny. Młody chłopak tłucze dziewczynę po łbie, ale
ona nie traci przytomności, tylko zaczyna szlochać i prosić o litość. Dziewczyna ładna. Mógł
się zawahać?
- Naturalnie że mógł - zgodził się porucznik. - Jeżeli to był młody i początkujący
bandzior, to mogło go nawet sumienie ruszyć, jak zobaczył krew. Mógł po prostu nie
wytrzymać jatki, jaką sam zrobił, i dlatego jej darował. Ale przecież związać powinien ją
porządnie! - Ostatnie zdanie zabrzmiało tak, jakby porucznik miał pretensję do bandytów, że
swoją robotę wykonali niechlujnie.
- I tak, i nie - zastanawiał się naczelnik. - Weź pod uwagę, że ten, co bił i wiązał, był
prawdopodobnie pomocnikiem. Wygląda na to, jakby tamten dyrygował, a ten wykonywał.
Był w ogóle bardziej miękki i jakby się bał czy coś takiego. Jeżeli był taki, to pod wpływem
strachu mógł ofiarę związać byle jak.
- Ale żeby się jeszcze umawiał z nią na randkę?
- Co to było? - zainteresował się major.
- Podobno powiedział jej, że jest fajną dziewczyną i zaproponował spotkanie w jakimś
lokalu w Kartuzach. „Rybka” czy coś takiego.
- Jest tam taki lokal?
- Nie wiem - wzruszył ramionami Wróbel - ale to możliwe.
- To mi wygląda na zwyczajny wygłup szczeniacki - zauważył naczelnik. - Jest rzeczą
nieprawdopodobną, żeby się umawiał poważnie.
- Bardzo możliwe, że ot, tak gadał, jak to szczeniaki. I to by świadczyło o tym, że
sprawcy byli młodzi i niedoświadczeni - snuł rozważania zastępca. - A co ty sądzisz? -
zwrócił się do naczelnika. - Nie wygląda ci to na robotę któregoś z twoich znajomych?
Roześmiali się zgodnie, ale naczelnik zaraz spoważniał i odparł:
- Zastanawiałem się nad tym. On zresztą też. Ale nie, takiej roboty u nas nie
pamiętamy. Były, owszem, podobne, ale ta ma jakieś cechy charakterystyczne, które ją
odróżniają. Gadatliwość bandytów, sposób dostania się do mieszkania - tak żaden z moich
„znajomych” nie pracuje.
- Czyli może być ktoś obcy, z innego terenu?
- Oczywiście, wszystko możliwe - powiedział naczelnik. - Albo ktoś nowy.
- Dobrze - zastępca skinął głową i zwrócił się do Wróbla: - Co wiesz o tej
dziewczynie? Zebrałeś jakiś materiał?
- Tak, coś niecoś zdążyłem się dowiedzieć. Wygląda wszystko ciekawie. Walatkowie
chyba niezbyt dobrze wiedzą, kogo mają w domu.
- Coś mi się wydaje, że ta dziewczyna pasuje do jakiejś twojej teorii - zauważył
zastępca. - Uważaj, nie sugeruj się za wcześnie.
- Staram się niczym nie sugerować, ale niech major sani powie, czy ona nie wydaje się
najbardziej podejrzana? Mieszki razem z matką na Świętojańskiej. Matka osoba starsza, dość
spokojna i chyba porządna. Wynajmuje pokój facetowi o nazwisku Kubik. Z tym Kubikiem
mieszka osoba, którą dobrze zna dzielnicowy. Znają ją także nasi z obyczajówki.
- To co, ten Kubik jest sutenerem? - chciał wiedzieć dokładnie major.
- Wygląda, że tak. A ta mała przyjaźni się z „narzeczoną” Kubika. To daje dość
szerokie wejście do podejrzanego towarzystwa, które tam przychodzi. A oprócz tego w tym
samymi domu jest kawiarnia „Oaza”. Frania, czyli ta narzeczona Kubika, jest tam stałą
rezydentką. Zosia, jak tylko ma czas, tej także tam przesiaduje i często właśnie razem z
Franią. Jasne, że nie siedzą same, tylko poznają różnych facetów.
- Czyżby ta smarkata już też?... - spytał naczelnik.
- Nie, nasi tego nie stwierdzają. Ale jest na najlepszej drodze, bo ta Frania i Kubik
wyedukują ją, jak należy. A rzecz najważniejsza, że to jest droga, którą mogły pójść od Zosi
wiadomości o Walatkach i ich mieszkaniu...
- Tak, to możliwe. A co z matką tej dziewczyny?
- Na lokatorów przymyka oczy. Płacą dobrze, a u niej się nie przelewa. To zresztą
prosta kobieta, mocno już teraz starsza i schorowana. Ale o Zosię się martwi i dlatego
wypycha ją z domu. Uważa, że u Walatków jest jej dobrze i w ten sposób chce ją pewnie
uchronić od demoralizacji.
- No dobrze - major sięgnął po papierosy i poczęstował podwładnych. - Dajmy na
razie spokój tej małej. Co wiesz bliżej o inżynierze i jego żonie?
- Żona ma tu chyba najmniejsze znaczenie. Ale inżynier pracuje i uczy w szkole.
Obraca się między różnymi ludźmi, W stoczni jest kilka tysięcy pracowników. Większość z
nich to młodzi chłopcy.
- Rozumiem - powiedział major. - Ale nic konkretnego nie masz? Ma jakichś wrogów,
naraził się komuś? Może komuś dokuczył?
- To trzeba dopiero zbadać. Nie było jeszcze czasu.
- Jasne. Coś zrobił do tej pory?
- Wczoraj dałem od razu telefonogram na całe Trójmiasto z rysopisem tych facetów.
Byłem na miejscu jakieś pół godziny po rabunku, myślałem, że może jeszcze ich się gdzieś
przyuważy - porucznik lubił czasem używać żargonu, z którym stykał się w swej pracy.
- Rezultatów nie było? - domyślił się major.
- Nie. Albo już się schowali, albo pojechali taksówką, która mogła gdzieś blisko
czekać. W każdym razie nikt ich nie widział.
- Taksówki trzeba sprawdzić. Przepytajcie taksiarzy, czy nie wieźli takich dwóch z
bagażami.
- To już się robi - oznajmił naczelnik. - Co masz jeszcze?
- Dziś z samego rana zrobiłem raport - porucznik Wróbel wskazał na pogardzane
dotychczas przez zastępcę papiery. - Ten, kto będzie prowadził, ma wszystko jasne - dodał od
niechcenia.
Naczelnik uśmiechnął się i zrobił do niego oko.
- Czego się krygujesz, wiesz, że tobie dam tę sprawę.
- Nie palę się do niej - odpadł Wróbel. - Mam przecież robotę a...
- Wiem, wiem, ale tamto odłożysz na parę dni. Załatwisz raz dwa tych gagatków i
wrócisz do swojej dłubaniny.
- Przytyk, dotyczył sprawy, którą porucznik prowadził od trzech miesięcy. Była
mocno rozgałęziona, wymagała konsultacji, wyjazdów do innych województw, ale porucznik
zawziął się i chciał ją jak najprędzej doprowadzić do końca.
- No więc widzę, że w wydziale postanowiono, kto to będzie prowadził - powiedział
zastępca. - Zresztą dobrze tak, tyś tam był pierwszy, znasz już sporo szczegółów, masz jakiś
obraz.
- On już prawie ma przestępcę, w każdym razie podejrzanego - zaśmiał się naczelnik.
- Tak? - zdziwił się zastępca, nie zrozumiawszy aluzji. - Kogo?
- No tę dziewczynę, przecież ją wyraźnie podejrzewa - naczelnik lubił żartować i
docinać nieszkodliwie.
- Nikogo jeszcze nie podejrzewam - obruszył się Wróbel. - Mówiłem, co wiem.
- No dobrze, już dobrze - major wrócił do poważnego tonu. - Zebrałeś coś na miejscu?
Ślady są?
- Nie było nic. Technicy mają trochę linii papilarnych. Posłaliśmy do laboratorium w
Gdańsku. Będą jutro, pojutrze. Ale to się przyda dopiero, jak będziemy któregoś mieli.
Zresztą jeden był w rękawiczkach, wszedł w nich i nie zdejmował przez; cały czas - wyjaśnił
Wróbel.
- Taak - przeciągnął major przeglądając leżący przed nimi raport - jakby chciał
zapamiętać niektóre szczegóły opisanej przez porucznika Wróbla. - Macie coś jeszcze?
- Nie, to już wszystko - odparł za porucznika naczelnik - W takim razie trzeba się
zastanowić, co dalej.
- Skoro on będzie prowadził sprawę, musi przygotować piani operacyjny - zauważył
naczelnik.
- Nie ma na co czekać - oznajmił zastępca. - Naszkicujemy zaraz plan w ogólnych
zarysach.
Porucznik był rad z takiego obrotu sprawy. Z doświadczenia wiedział, że jeśliby
opracował plan samodzielnie, choćby był najlepszy, zawsze naczelnik coś w nim znajdzie, a
potem major Będą kreślić, uzupełniać, a przez to sprawa mogłaby się przeciągnąć. Jeśli
opracują plan wspólnie, można będzie od razu zabierać się do pracy.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Mróz znów wrócił na Wybrzeże. Poranna mgła snuła się nisko nad miastem, a od
portu dobiegał przeciągły jęk buczków mgłowych.
Zosia tym razem nocowała w domu. Po napadzie czuła się nieswojo. Nikt jej nic nie
mówił, nie słyszała żadnych wymówek ani uwag, a jednak atmosfera była ciężka i
dziewczyna wolała wymknąć się do domu.
Matka wiedziała o wszystkim, bo była przepytywana przez milicjanta, toteż powitała
dziewczynę z płaczem. Oglądała jej głowę, ubolewając nad krzywdą córki. Ale Zosia była
wesoła, bagatelizowała całe zdarzenie, a z rany była niemal dumna.
- Nic mi się nie stało, mamo - mówiła pogodnie. - Do wesela się zagoi.
- Ale mogli cię zabić!
- Eee tam, zaraz zabić! Uderzył mnie dwa razy, a jak poprosiłam, żeby dał spokój, to
przestał.
Imponowało Zosi, że zdołała wywrzeć wpływ nawet na takiego bandytę. Była niemal
dumna ze swego udziału w tej całej historii. Opowiadała wszystkim chętnie, jak to się odbyło,
a w każdym opowiadaniu przedstawiała swoje zachowanie coraz bardziej bohatersko. W
końcu słuchacze mogli się domyślać, że wszystko skończyło się tylko na kradzieży jedynie
dzięki postawie Zosi, bo mogło być znacznie gorzej. Nie wyjaśniała, jak sobie wyobrażała to
„znacznie gorzej”, ale każdemu przychodziło na myśl, że bandyci na przykład mogli na
odchodnem podpalić mieszkanie, lecz nie zrobili tego, bo przestraszyli się dzielnej
dziewczyny.
Kiedy już wszystkie sąsiadki zapoznały się z tym zdarzeniem, Zosia poszła jeszcze do
współlokatorów, gdzie Frania i jej amant wysłuchali opowiadania z wielkim
zainteresowaniem, Kubik nawet wypytywał o pewne fachowe szczegóły, jak na przykład
czym dostała po głowie, pałką drewnianą czy żelaznym łomem, albo jak wyglądali i jak się
zachowywali napastnicy.
Po kolacji Frania wyciągnęła Zosię do kawiarni. Matka chciała wprawdzie zatrzymać
dziewczynę i położyć do łóżka, ale ona zdecydowanie się temu sprzeciwiła. Oświadczyła, iż
czuje się doskonale i nie ma zamiaru marnować życia w łóżku. Poszła więc z Franią,
obiecując jedynie matce, że nie będzie tam zbyt długo.
Kawiarnia była niewielka, mocno zadymiona i szczelnie nabita gośćmi. Przy
okrągłych stolikach ze szklanymi blatami siedziały młode dziewczyny, przeważnie w
towarzystwie mężczyzn stawiających im wino i wiśniówkę. Zapach kawy z ekspresu miel szał
się z tytoniowym dymem, a gwar głosów zagłuszał dźwięki fortepianu, na którym starszy,
skromnie ubrany mężczyzna wygrywał niemodne szlagiery.
Frania i Zosia nie speszyły się tym, że wszystkie stoliki były zajęte. Chwilkę postały
w drzwiach, usiłując poprzez kłęby dyl mu rozpoznać znajome sylwetki. Wreszcie Frania
dojrzała ją przy gęsto obsadzonym stoliku i pożeglowała przez salę, a Zosia podążyła za nią.
Po drodze wzięły sobie niskie stołeczki i wcisnęły się między kobiety zajmujące stolik.
- Jeszcze was tu brakowało! - zawołała bez wrogości szczupła czarnulka z mocno
podcienionymi oczami i wielką grzywa wysoko utapirowanych włosów.
- Zmieścimy się - pogodnie odparła Frania zajmując miejsce bez ceregieli. - Co same
tak siedzicie?
Jakby w odpowiedzi jedna z dziewcząt podniosła się z miejsca i przeszła do
sąsiedniego stolika, przy którym siedziało dwóch modnie ubranych młodych mężczyzn o
wyglądzie zagranicznych marynarzy. Czupryny mieli czarne i błyszczące na skroniach od
brylantyny. Pili wino.
- Dzieci powinny już spać - uszczypliwie powiedziała czarnulka, patrząc wymownie
na Zosię.
Dziewczyna się zaczerwieniła, a Frania przyszła jej w sukurs.
- Ona dziś nie będzie spała przez całą noc - oznajmiła. Dostała po łbie!
- Co, twój chlebodawca zaczyna cię bijać? - roześmiała się któraś z dziewczyn. Frania
odparła poważnie:
- Nie śmiejcie się. Był u nich napad. Zośka oberwała, a jej państwa nieźle obrobili.
- Fiu! - gwizdnęła czarnulka. - A wiesz chociaż, od kogoś dostała?
- Skąd? - odpowiedziała Zosia. - W życiu ich nie widziałam.
- A może to z miłości tak ci dosunął? - zakpiła inna. Zosia potraktowała to poważnie.
- Z miłości, nie z miłości, ale jeden chciał się umówić.
- Zwariowałaś? Balona z ciebie robił.
- Poważnie. Powiedział, żebym przyjechała do Kartuz, tam się mamy spotkać w
„Rybce”.
- To jedź, głupia, co ci szkodzi!
Rozgadały się i poczęły wszechstronnie wałkować ten problem. Tylko drobna,
spokojna blondynka dyskretnie wstała i opuściła stolik, bo tamta, która przysiadła do
zagranicznych sąsiadów, dała jej znak, że może siąść z nimi. Potem jesizcze jedna znalazła
sobie partnera i opuściła z nim kawiarnię, ale na jej miejsce przybyła nowa i rozmowa toczyła
się wartko, bez przeszkód. Zosia opowiedziała znów wszystkie szczegóły, postawiły jej za to
lampkę wina i kawę. Dziewczyna była w siódmym niebie. Czuła się bohaterką dnia. Do domu
wróciła dopiero koło północy.
A teraz nie wyspana i zziębnięta wyszła z domu w ten mroźny i mglisty ranek,
ziewając szeroko i szczelnie otulając się lekkim płaszczykiem. Była dopiero siódma, i Zosia
wiele dałaby za to, żeby jeszcze się przespać choć z godzinę, ale obiecała państwu Walatkom,
że przyjdzie, zanim będą musieli wyjść do pracy.
Truchtem pobiegła do pobliskiego sklepu, kupiła pieczywo i z siateczką w ręku poszła
do swoich chlebodawców.
W domu Walatków Zosia siedziała do czwartej. Gospodarze przyszli z pracy po
trzeciej, razem zjedli obiad i wtedy dziewczyna znów wyszła od nich, żeby przenocować w
domu.
Pogoda od południa zmieniła się radykalnie. Mgła przyniosła z sobą wilgoć, a potem
ciepły podmuch wiatru przepędził mróz. Z dachów poczęło kapać i chodniki znów zrobiły się
mokre.
Zosia, wyszedłszy od Walatków, nie poszła wprost do domu. Było jeszcze wcześnie, a
ruch o tej porze panował w mieście największy. Toteż dotarła do Świętojańskiej i tu
zatrzymała się nie zdecydowanie na rogu 10 Lutego.
Młoda, wyższa od niej dziewczyna, ubrana w szary płaszczyk z futrzanym
kołnierzem, zatrzymała się z okrzykiem:
- Zośka, to ty? Myślałam, że leżysz w szpitalu!
- Stefka! - odpowiedziała nie mniej uradowana Zosia. - Gdzie cię niesie?
- Wyszłam przelecieć się po sklepach. Może znajdę śniegowce. Masz czas? Chodź ze
mną!
Podały sobie ręce, potem ruszyły Świętojańską, rajcując wesoło. Oglądały okna
wystawowe, wchodziły do sklepów z obuwiem! Śniegowce przymierzały obydwie, bo Zosia
nie chciała przepuścić takiej okazji, żeby trochę sobie poprzymierzać. Po drodze opowiedziała
znów koleżance swoją przedwczorajszą historię, rada, że znalazła nową słuchaczkę. Stefka co
chwila wydawała z podziwu okrzyki.
Robiło się już szaro, kiedy Zosia zapytała, która godzina. Dochodziła piąta.
Otrzymawszy od Stefki informację, zawołała:
- Oj, jak późno, już muszę lecieć!
- Gdzie ci się spieszy? - Stefka była rozczarowana. - Wpadłybyśmy jeszcze na ciastka,
ja stawiam.
- Nie, nie, umówiłam się, muszę lecieć.
- Z kim? - żywo zainteresowała się Stefka.
- Eee, taki jeden - zbyła ją Zosia i pożegnała się koło Międzynarodowego Klubu Prasy
i Książki. Zaraz też zawróciła na pięcie i niemal pobiegła ulicą.
Pod kinem „Warszawa” zatrzymała się przy jasno oświetlonych witrynach sklepu ze
słodyczami i poczęła się rozglądać doi koła. Ulicą przelewał się gęsty tłum. Grupy ludzi
cisnęły się dc kas kina, gromady chłopców z długimi włosami i spodniami rozszerzonymi u
dołu stały bezczynnie, rzucając uwagi pod adresem przechodzących dziewcząt. Zosię też
próbowali zaczepiać, ale nie odpowiadała, uparcie rozglądała się z coraz większą
niecierpliwością.
Chłopak ukazał się niespodziewanie zza grubego filara. Podszedł do niej
nonszalanckim krokiem i nie wyjmując rąk z kieszeni przywitał się:
- Jesteś? Cześć.
- Cześć, Sławek - odparła tym samym tonem Zosia. - Już chciałam iść.
- Spieszysz się gdzieś? - obrzucił ją przelotnym spojrzeniem i zaraz jego wzrok
powędrował za sylwetką przechodzącej obok dziewczyny.
- Nie, ale nie lubię czekać.
- No dobra, nie złość się - wywołał na twarz grymas, który miał być uśmiechem. - Pięć
minut to nie spóźnienie...
- Nie kłóćmy się, tylko chodźmy stąd gdzieś - zaproponowała Zosia, którą zaczynało
irytować to, że młodzieńcy stojący wokół nich bez przerwy robili jakieś głośne uwagi. Były
to słowa rzucane niby w przestrzeń, ale dobrze wiedziała, że dotyczą jej. Zresztą w tym
jaskrawo oświetlonym miejscu czuła się zbyt wystawiona na widok publiczny. Chłopak nie
zaprotestował, bez słowa dał nura w tłum, ruszając przed siebie i nie zwracając uwagi, czy
dziewczyna idzie za nim. Nie obraziła się, poszła także, starając się dotrzymać mu kroku. Gdy
uszli kawałek, chłopiec skręcił w boczną uliczkę. Było tu ciemniej, tłum pozostał za nimi.
- Sławek, nie leć tak - poprosiła.
Chłopak, jakby teraz przestał się wstydzić, że jest z dziewczyną, zwolnił i szli dalej
ramię przy ramieniu. Był sporo wyższy od niej. Ceratową oprychówkę opuścił lekko na czoło,
kołnierz od kusego płaszoza postawił, choć było ciepło. Zosia wzięła go pod ramię. Nie wyjął
rąk z kieszeni, ale zrobił ruch, jakby się do niej przytulił.
- Gdzie chcesz iść? - zapytał. Porzucił dawny ton, mówił miękko. - Może wstąpimy na
kawę?
- Nie - odparła - wolę się przejść. Głowa mnie jeszcze trochę boli - chciała zwrócić
uwagę na swój wypadek.
Sławek już dawno zauważył rozcięcie na jej czole.
- Kto ci tak dosunął?
- Nie wiesz? - zdziwiła się - przecież mnie pobili, był napad u nas.
- W domu czy tam, gdzie służysz?
- U państwa Walatków - wytwornie odpowiedziała Zosia, nie lubiła słowa „służysz”.
Nie opowiadała dalej, czekając na Pytania, ale Sławek kroczył w milczeniu, kierując się w
stronę przystanku trolejbusowego. Prawie już nie odzywali się do siebie. Wsiedli i pojechali
kawałek w kierunku Orłowa. Koło Prezydium Miejskiej Rady Narodowej wyszli z trolejbusu
i Sławek poprowadził Zosię w lewo, na Polankę Redłowską. Ludzi było tu coraz mniej. Tylko
od czasu do czasu słyszeli stuk butów na chodniku albo z dala widzieli cienie przechodniów.
Nie zwracali jednak na nikogo uwagi. Przytulali się coraz ciaśniej do siebie, a kiedy weszli
między pierwsze drzewa, chłopak objął ją wpół i dalej już kroczyli mocno złączeni. Nawet
nie troszcząc się o to, czy ich ktoś nie widzi, przystanęli, długo się całowali, a potem poszli
dalej w las.
Robiło się coraz ciemniej. Rzadkie drzewa zlewały się, tworzyły jednolitą ścianę, aż
wreszcie wszystko pochłonął mrok. Wokół było cicho i tylko szum pobliskiego morza
rozlegał się monotonnie, uparcie.
Po godzinie Zosia i Sławek wyszli z lasu i skierowali się na powrót w kierunku
miasta. Kroczyli lekko, wesoło. Wkrótce znaleźli się w kręgu światła pierwszej latarni. Zosia
przystanęła, poprawiła sobie włosy, pociągnęła szminką wargi i zaproponowała:
- Teraz byśmy mogli gdzieś wstąpić.
- Spieszę się - oznajmił Sławek. - Przed siódmą mam być w internacie, bo kolacji nie
dostanę.
Nadąsała się, ale nim doszli do trolejbusu, znów miała pogodną minę. Zanim go
pożegnała, umówili się na spotkanie za trzy dni. Zosia poszła do domu. Zastała tam wezwanie
dostarczone przez dzielnicowego na jutro do Komendy Miejskiej Milicji.
2
Pani Maria była lekko zdenerwowana, choć starała się tego nie okazywać. Pomyślała,
że rozmowa tutaj robi jednak zupełnie inne wrażenie niż tamta, w jej mieszkaniu, tuż po
napadzie Siedzący za biurkiem porucznik był wprawdzie ujmująco uprzejmy, podsuwał jej
papierosy, uśmiechał się, ale czuła, że obserwuje ją jakoś czujnie i uważnie. Siedzący przy
drugim biurku sierżant, wkręcający formularz do maszyny, dodatkowo ją peszył.
- To będzie przesłuchanie? - zapytała splatając ręce na ko łanach.
- Zwykła formalność - odparł porucznik Wróbel. - Potrzebuję nieco informacji od
pani.
- Oczywiście, rozumiem - uśmiechnęła się. - Ale jednak to trochę dziwne. Okradziono
mnie i jeszcze jestem przesłuchiwana.
- Przecież nie jako oskarżona - roześmiał się porucznik.
- Mam nadzieję. Ale mimo wszystko jest mi niewyraźnie, pierwszy raz w życiu to
mnie spotyka - wyjaśniła.
- Przykro mi, że to ja pierwszy muszę panią trudzić - zapewnił ją porucznik. - Ale nie
ma rady, pani informacje mogą się okazać bardzo cenne.
- Rozumiem, ale cóż ja mogę powiedzieć? Wszystkiego dowiedział się pan od nas
podczas swojej wizyty po tym wypadku.
- Och, nie! Wtedy rozmawialiśmy o rzeczach ogólnych, tych które się same nasuwały.
Rozumie pani, to były informacje wstępne. Teraz chciałbym szczegółów, jak najwięcej
szczegółów.
- Jakich? - zapytała pani Maria i wyjęła z torebki papierosa. Wróbel podał jej ogień,
sam zapalił ekstramocnego i zaproponował:
- Zacznijmy od początku. Proszę o pani personalia, proszę wybaczyć, ale to
formalność konieczna do protokołu.
Pani Maria podała imię, nazwisko, adres i wszystko, o co ją pytał Wróbel. Potem
powtórzyła swoją wersję wypadku, poczynając od telefonu aż do stwierdzenia, co zostało
skradzione.
- A jak się czuje Zosia? - zapytał dość niespodziewanie porucznik. Specjalnie zwlekał
z pytaniem o dziewczynę, nie chciał bowiem sugerować pani Marii, że ją podejrzewa.
- Zosia? - pani Maria przez chwilę patrzyła na niego, jakby nie zrozumiała pytania. -
Dobrze, nie można powiedzieć... Łatwo przeżyła ten wstrząs.
- Miała szczęście - zauważył porucznik. - Musieli ją niezbyt mocno poturbować.
- Tak, rana jest niewielka. Dziewczyna w każdym razie nie skarży się, pracuje
normalnie. Tylko trochę jest, no, jak by to powiedzieć, speszona...
- Prawdopodobnie obawia się, że państwo macie do niej żal - zauważył Wróbel,
patrząc badawczo na panią Marię.
Zaciągnęła się głęboko, starannie zadusiła niedopałek i dopiero wtedy odpowiedziała:
- Prawdę mówiąc, to trochę mamy. Staramy się jej tego nie okazywać, ale pan
rozumie, gdyby wykazała więcej rozsądku, nie doszłoby do tego...
- Rozumiem - przytaknął Wróbel - ale czy państwo nie za wiele od niej wymagacie?
Starała się zasięgnąć rady, telefonowała. W końcu im uległa. To przecież bardzo prosta
dziewczyna.
- O, niech pan nie sądzi, że Zosia jest głupia albo naiwna! - zaprotestowała pani
Maria. - To bardzo bystra dziewczyna. Powiedziałabym nawet, że jest przebiegła, może nawet
za przebiegła jak na swój wiek...
- Skąd takie wnioski? - Wróbel zerknął, czy sierżant protokołuje skrupulatnie.
- Ona przebywa u nas już od roku, zdążyłam ją poznać dość dobrze. Niewielką mam z
niej pociechę, tyle co pobawi się z Joasią. Gdyby mi nie było żal matki, dawno bym ją
zwolniła.
- Jest młoda, w tym wieku niezbyt chętnie się pracuje, tym bardziej u kogoś obcego -
próbował bronić Zosi porucznik.
Pani Maria zaoponowała:
- To nie jest sprawa jej stosunku do pracy. Muszę powiedzieć, że wymagam od niej
niezbyt wiele i w zasadzie robi to, co każę. Ale ona ma trochę pstro w głowie. Imponują jej
stroje, chciałaby się bawić, biegać na randki, przesiadywać w kawiarniach...
- W tym wieku to nic dziwnego, znam starsze panie, które pragną tego samego, tyle
tylko że one mogą sobie na to pozwolić, a Zosia nie.
- Obawiam się, że pan mnie nie rozumie - pani Maria nie ustępowała. - Nie jestem
ostatecznie taka stara, żeby nie wiedzieć, co pociąga taką młodą dziewczynę. Mam też
nadzieję, że jestem dość wyrozumiała, żeby nie gorszyć się tym, że dziewczyna idzie na
randkę albo posiedzi z koleżankami w kawiarni. Alf nie o to chodzi. Jej imponuje specjalne
towarzystwo. Nie wiem czy pan się orientuje, jaka osoba mieszka u jej matki. Ta właśnie pani
jest powiernicą i najbliższą przyjaciółką Zosi. Jej matka obawia się, że dziewczyna po prostu
zacznie uprawiać nie? rząd. Dlatego ciągle mnie błaga, żeby ją u siebie zatrzymywać, bo
myśli, że przez to zapobiegnie złu...
- Ale przecież u państwa Zosia zachowuje się przyzwoicie - ni to zapytał, ni to
stwierdził porucznik.
Pani Maria spojrzała na niego uważnie. Po namyśle odparła:
- Tak, niby tak, ale jednak nie mam do niej stuprocentowego zaufania...
- Niech pani to umotywuje. A może są to tylko wrażenia, odczucia trudne do
określenia?
- Nie, to są rzeczy całkiem konkretne. Na przykład ostatnio, w Sylwestra, zdarzyła się
historia, która mnie bardzo zdenerwowała. Prosiła o wolny wieczór, ale nie zgodziliśmy się,
bo szliśmy na zabawę, a trudno było zostawić Joasię samą na całą noc. Zosia została więc w
domu. Ale tak się złożyło, że zabawa nam się nie udała. Poczułam się bardzo źle i zaraz po
północy wróciliśmy do domu. Niech pan sobie wyobrazi, zastaliśmy Zosię w gronie
koleżanek i kolegów. Urządziła sobie sylwestrową zabawę w mieszkaniu bez naszej wiedzy.
Było wino, tańce, ona paradowała w mojej sukni. A jakie to było towarzystwo! Jakbym
spotkała takiego kogoś w ciemnej ulicy, to bym chyba zaczęła wzywać pomocy.
- Nie było wtedy nikogo, kto by odpowiadał rysopisom sprawców napadu? -
znienacka zapytał porucznik.
Pani Maria popatrzyła na niego, mrugając szybko, ale pokręciła głową.
- Nie... chyba jednak nie... Ale widzę, że pan ją podejrzewa?
- zapytała nagle.
- Nie, tylko szukam sprawców - chłodno odparł Wróbel.
- I nie wolno mi przeoczyć żadnej ewentualności. Porozmawiał jeszcze przez dłuższą
chwilę, wypytał o stosunki w pracy u niej i u męża, ale niczego interesującego się już nie
dowiedział. Poprosił więc sierżanta o protokół i głośno go przeczytał. Pani Maria
zaakceptowała wszystko i podpisała się u dołu. Odprowadził ją do drzwi i pożegnał
uprzejmie.
3
Gdy zamknęły się drzwi za panią Marią, natychmiast z drugiego pokoju wyszedł
podporucznik Mazur. Jego młodzieńcza twarz płonęła z niecierpliwości. W ręku miał teczkę z
jakimiś papierami.
- No i jak, szefie? Powiedziała coś ciekawego?
- Iii, w zasadzie nic - skrzywił się Wróbel. - Nie lubi tej I małej i jest przekonana, że to
przez nią okradli jej mieszkanie.
- Podała jakieś fakty?
- Domysły, same domysły. To, że dziewczyna urządziła sobie Sylwestra w czasie ich
nieobecności, uważa za największe przestępstwo. No nic, zobaczymy, co ta mała nam powie,
powinna zaraz być.
- O jedenastej - przypomniał Mazur - a teraz jest dopiero wpół.
- Dobrze, mamy trochę czasu, wal, co tam masz - zażądał Wróbel.
- Mam tu trochę danych, może się przydadzą szefowi do rozmowy z tą Zosią -
powiedział podporucznik ze skromną miną.
- Dawaj, dawaj, nie kryguj się jak dziewica - popędził porucznik.
Mazur podał mu sztywne arkusze z ponaklejanymi odbitkami!
- To zdjęcia miejsca przestępstwa - wyjaśnił. - A tu linie papilarne. Te i te należą do
domowników - pokazywał palcem! - A te są obce. Nie pasują do nikogo z Walatków ani do
Zosi.
- Nie ma co się podniecać - ostudził go Wróbel. - Mogą należeć do kogoś ze
znajomych Walatków. Skąd je zdjęto?
- Z froterki - niemal z triumfem zawołał Mazur. - Wątpię, żeby ktoś ze znajomych
froterował Walatkom podłogi.
- To już lepiej - przyznał porucznik. - Ale schowaj to, Kaziu. Przydadzą się dopiero,
jak będziemy mieli tego, do kogo należą. Na razie niech sobie polezą w teczce. Co masz
jeszcze?!
- Meldunki z terenu. W Trójmieście nie znają nikogo, kto by odpowiadał rysopisom.
Taksówkarze z Gdyni nikogo takiego nie wieźli. Była w tym dniu w Gdyni taksówka z
Sopotu, która woziła dwóch gości, rysopisy są trochę niewyraźne, bo taksiarz słał bo im się
przyjrzał. Chcę z nim przejechać tą samą trasą, co wtedy jeździł, może coś z tego wyjdzie, ale
wątpię.
- Dobra, jakby się okazało, że zatrzymywał się na dłużej koło Walatków, to musisz się
do tego zabrać solidniej. Co jeszcze?
- Mamy już albumy z Sopotu, Gdańska i Wejherowa. Pokażemy tej pannie?
- Pokażemy, ale najpierw z nią pogadam.
- To niech szef przed tą rozmową przeczyta sobie to - Mazur niemal z triumfem
podsunął porucznikowi gęsto zapisany arkusz papieru. Był to meldunek wywiadowcy z dnia
wczorajszego.
„O godzinie 7.05 wyszła ze swego mieszkania i udała się do sklepu przy ulicy
Świętojańskiej, gdzie nabyła pieczywo. Potem poszła do mieszkania Walatków przy ulicy
Władysława IV. Przebywała tam do godziny czwartej. Następnie opuściła dom i wyszła na
ulicę. Zatrzymała się na skrzyżowaniu Świętojańskiej z 10 Lutego, gdzie spotkała koleżankę,
do której odzywała się per Stefka, ubraną w szary płaszcz z futrzanym kołnierzem. Wiek
koleżanki siedemnaście-osiemnaście lat. Razem poszły Świętojańską, oglądały wystawy i
przymierzały obuwie w sklepach. O piątej podejrzana pożegnała koleżankę i udała się pod
kino »Warszawa«, gdzie spotkała kolegę. Kiedy się witali, powiedziała do niego: »Sławek«.
Wzrost metr siedemdziesiąt centymetrów, na głowie oprychówka z ceraty, krótki jesienny
płaszcz. Twarz pociągła, bez zarostu, wiek około siedemnastu-osiemnastu lat. Wspólnie
pojechali trolejbusem, wysiedli koło Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, następnie udali
się na Polankę Redłowską i około godziny przebywali tam w lesie. Kiedy się żegnali, Sławek
oświadczył, że się spieszy, bo musi przed siódmą być w internacie. Następnie Sławek
pojechał trolejbusem, dokąd, nie stwierdzono, a podejrzana udała się do swego domu, już tego
dnia nie wychodziła”.
Porucznik gwizdnął i powtórnie przeczytał końcową partię raportu.
- Nieźle - powiedział. - Sławek z internatu. W tym może coś być. Ładnie się spisał ten
Pilarek, ma niezłe oczy i uszy.
- Ale zmarzł jak diabli - podporucznik roześmiał się. - Szef sobie wyobraża, jak
przeklinał ich za te amory w lesie?
- Dobrze, Kaziu, nie ma się z czego śmiać. Trzeba coś z tym Sławkiem zrobić.
- To nie będzie takie trudne, szefie. - Mazur wyciągnął z kieszeni kopertę i z
triumfującą miną podał porucznikowi. - Tu jest ten Sławek.
Wróbel otworzył kopertą. Wyleciały z niej trzy zdjęcia. Były trochę ciemne, ale
widniał na nich całkiem wyraźnie młody, człowiek w oprychówce i kusym płaszczyku. Jedno
ze zdjęć; przedstawiało go w towarzystwie Zosi na tle wystawy z cukierkami i czekoladkami.
- Dostaniesz naganę, Kaziu - oświadczył porucznik.
- Ja? Za co? - zdumiał się podporucznik.
- Za ukrywanie przed przełożonym najciekawszych materiałów - roześmiał się Wróbel
i widać było, że jest bardzo zadowolony. - Ten Pilarek zarobił na premię, zdolny chłopak,
powiedz mu to!
- Zrobi się, a premię mu obiecać?
- Nie spiesz się, poczekaj, aż złapiemy tych ptaszków. No, jak tam, jest już nasza
panna? - pytanie było skierowane do sierżanta, który cierpliwie, w milczeniu czekał, aż znów
będzie musiał protokołować. Teraz podniósł się i wyszedł z pokoju. Już poprzednio
zadzwonił do biura przepustek, żeby wpuścili Zosię, kiedy się zjawi. Sekretarka miała ją
zatrzymać, dopóki porucznik nie wezwie jej na przesłuchanie.
Mazur począł zbierać dokumenty, ale Wróbel go powstrzymał: - Zostaw mi ten
protokół i zdjęcia - zażądał - resztę weź do akt.
Sierżant wrócił i oznajmił, że Zosia już czeka w sekretariacie.
- Proś ją! - rozkazał porucznik. Mazur wyszedł, a sierżant wykonał polecenie szefa.
4
Zosia weszła do pokoju i rozejrzała się nieco wystraszona Kiedy jednak dostrzegła
porucznika, uśmiechnęła się z ulgą. Widok znajomej twarzy dodał jej widocznie otuchy.
- Proszę, proszę, chodź bliżej, siadaj - zapraszał Wróbel starając się pogodnym
uśmiechem i wesołym niemal tonem ośmielić dziewczynę.
Podeszła do jego biurka, usiadła na brzeżku krzesła i patrzyła mu w oczy, czekając na
pytania.
- Jak tam głowa? - zapytał Wróbel. - Boli?
- Trochę, a właściwie już nie - odpowiedziała, odruchowo sięgając palcami do skroni.
- Lekarz to oglądał? - troskliwie dociekał porucznik.
- Nie, skądże? Takie głupstwo! Porucznik jednak wyraził niezadowolenie.
- To niedobrze. Trzeba ranę pokazać lekarzowi. Z takimi historiami nie ma żartów.
Może być pęknięcie i potem zaczną się komplikacje.
- Naprawdę? - przestraszyła się Zosia.
- Oczywiście, takie rzeczy mogą się ujawnić dopiero po pewnym czasie. Ale się nie
martw. Mamy tu lekarza na miejscu. Jak sobie porozmawiamy, to sierżant cię zaprowadzi.
Lekarz zbada głowę, a jak będzie trzeba, to zrobi porządny opatrunek.
- Ale nie trzeba, przecież już się prawie zagoiło - próbowała oponować, lecz Wróbel
nie ustępował:
- Będę spokojny, jak lekarz wyda swoją opinię.
Zosia była przyjemnie zaskoczona, że tak się o nią tutaj troszczą. Nie domyślała się,
że porucznik, tak jak i ona, był przekonany, iż rana jest niegroźna. Musiał jednak mieć wyniki
badań lekarskich. Chodziło o stwierdzenie, jakim narzędziem została zadana rana i czy jest
głęboka. Można było przypuszczać, że jeśli dziewczyna jest zamieszana w napad, to mogła
sobie sama skaleczyć głowę, aby w ten sposób uzyskać alibi. Badanie lekarskie mogło
potwierdzić lub wykluczyć taką ewentualność.
- Jak pan porucznik uważa - zgodziła się Zosia wreszcie i siedząc skromnie czekała na
dalsze pytania. A Wróbel patrzył na nią długo i zastanawiał się od czego zacząć. Próbował
sobie wyobrazić, jakie pomysły mogły się narodzić w jej głowie, ale im dłużej tak patrzył,
tym bardziej słabło w nim podejrzenie o jej udział w przestępstwie. Gąska, ale chyba
niewinna - pomyślał i przystąpił do przesłuchania.
- Czy od dnia napadu nic się nie zmieniło? Nic nowego nie zaszło?
- Nie - żywo zaprzeczyła Zosia. - Wszystko jest tak jak przedtem, tylko państwo
ciągle o tym mówią, a zwłaszcza pani.
- To naturalne - zauważył porucznik. - Ale czy ty niczego sobie nie przypomniałaś?
Może jakiś nowy szczegół nasunął ci się w ciągu tych dni? Chyba myślałaś o tej sprawie,
rozmawiałaś z kimś?
- No tak, przecież pan porucznik nie mówił, żeby nie rozmawiać...
- A przedtem, zanim był ten napad, z kim rozmawiałaś o swoich gospodarzach?
- Jak to z kim? - zdziwiła się Zosia. - Przecież wszyscy wiedzieli, gdzie pracuję.
Rozmawiałam z koleżankami, kolegami, w domu...
- Z Franią też?
Dziewczyna jakby się trochę speszyła. Uciekła wzrokiem w bok, ale zaraz opanowała
ten odruch i spojrzała zaczepnie porucznikowi w oczy.
- A co, miałam nie rozmawiać?
- Nie, nikt tego nie powiedział. Chcę tylko wiedzieć, kto zna twoich państwa, kto
wiedział, że tam można się nieźle obłowić..
- To na pewno nikt z moich znajomych - gorąco zapewniała dziewczyna. - Ja się z
takimi nie zadaję!
- Naprawdę? - porucznik przeciągnął nieco to pytanie. - I A Frania to może święta?
Albo ten jej narzeczony?
- To nie narzeczony, tylko mąż - zaprotestowała. - Żyją razem jak małżeństwo, a to
przecież nikogo nie obchodzi, czy mają ślub, czy nie.
- Widzę, że jesteś zorientowana w naszym prawodawstwie - z przekąsem zauważył
Wróbel. Ta wymiana zdań trochę go zirytowała. Postanowił nieco energiczniej przycisnąć
Zosię. Zapalił papierosa i zapytał:
- A czy podczas nieobecności państwa często wpuszczałaś obcych do domu?
- Ja? - Zosia aż się uniosła z oburzenia. - Nigdy! Przecież wiem, że nie wolno.
- Mam na myśli nie całkiem obcych, ale takich, których znałaś. Obcych dla państwa.
- Nigdy w życiu! To nie mój dom, więc nikogo nie przyjmowałam.
- Ani przez telefon nie rozmawiałaś z nikim ze swoich znajomych?
- Przez telefon to co innego. Przecież porozmawiać można, nie? Człowiek może się z
nudów urwać, jak tak przez parę godzin posiedzi zamknięty z dzieciakiem. Czasem sobie
zadzwoniłam do koleżanki albo ona do mnie.
- Do której? Jak się nazywa?
- A taka jedna, Stefka...
- Podaj nazwisko i adres. Co ona robi?
Zosia niechętnie spełniła życzenie porucznika i zaraz go zapewniła:
- Ona jest z porządnego domu, na pewno nie ma z tym nic wspólnego. Zresztą to byli
mężczyźni.
- Wiem, wiem, ale muszę wszystko zanotować dla porządku - uspokoił ją porucznik.
Patrzył na nią przez chwilę badawczo, aż spuściła wzrok, i wolno zapytał: - Więc mówisz, że
z kolegami nie rozmawiałaś?
- Nie...
- I nie przyjmowałaś ich podczas nieobecności państwa?
- Co pan porucznik myśli, że ja kłamię? Jak Boga...
- Zaraz, zaraz, bo popełnisz krzywoprzysięstwo - powstrzymywał ją unosząc dłoń do
góry. - Ja, córeczko, nie tylko myślę, ale wiem, że kłamiesz.
- To pani musiała na mnie naskarżyć! - dziewczyna nagle zrobiła się czerwona i w
oczach zabłysły jej łzy. - Ona mnie nie lubi. Nie wiem dlaczego, ale nie lubi mnie...
- Coś mi się wydaje, że nie bardzo rozumiesz, po co tu jesteś - dość ostro powiedział
porucznik. - Myślisz, że ja mam czas na to, żeby się zajmować twoimi przywidzeniami? Pani
na ciebie się nie skarżyła, tylko mówiła prawdę, bo tu trzeba mówić tylko prawdę, jeśli się
chce wykryć przestępców. Chyba że ty tego nie chcesz!
- Jak to nie chcę, co pan porucznik?... Oni mnie pobili, okradli państwa, a ja miałabym
ich kryć?
- No to czemu nie mówisz prawdy? Jak to było w Sylwestra?
- To tylko ten jeden raz. Miałam iść na zabawę, ale pani nie pozwoliła, bo sami szli.
To zaprosiłam koleżankę i dwóch kolegów. Nic złego nie robiliśmy. Gdyby nie wrócili tak
wcześnie, to nawet by nie wiedzieli, że ktoś był w domu...
- Kto to taki? Podaj nazwiska, adresy...
- Koleżanka była ta sama, Stefka. A koledzy to... - zawahała się i jakoś mniej pewnie
dokończyła: - ...nie znam ich.J To ona ich przyprowadziła.
Porucznikowi zachciało się śmiać. Kłamstwo było tak nieudolne, że sama mina Zosi ją
zdradzała. Ale równocześnie poczuł coś jakby niepokój. Pierwsze wrażenie, któremu uległ na
początku rozmowy, że Zosia jest niewinna, poczęło się rozwiewać.; Skoro tak uparcie
chroniła chłopaka, to musiało się coś za tym kryć.
- Dobrze - odezwał się i zmienił temat. - Powiedz mi, co robiłaś na przykład wczoraj.
- Wczoraj? - Zosia zrobiła minę, jakby ją pytano o bardzo: odległe czasy. - Wczoraj?
No, rano kupiłam pieczywo, bo nocowałam w domu i pani chciała, żebym przyszła ze
świeżym. Potem państwo poszli do pracy, a ja jak zwykle byłam z Joasią. Jak wrócili, to
zjedliśmy obiad i po południu już pani mi pozwoliła iść do domu.
- Poszłaś prosto do domu?
- Tak, eee, to znaczy nie... Spotkałam koleżankę, tę Stefkę, i razem trochę połaziłyśmy
po mieście. Ona szukała botków, więc chodziłam z nią, żeby pomóc wybrać. A potem to już
poszłam do domu.
- I nie wychodziłaś?
- Nie, było zimno, mokro, chciało mi się spać. Głowa mniej bolała...
Porucznik pochylił się nad biurkiem i z bliska zajrzał dziewczynie w oczy. Próbowała
wytrzymać to spojrzenie, ale zaraz spuściła wzrok.
- Czy ty się orientujesz, córeczko, co grozi za ukrywanie sprawców przestępstwa? -
zapytał surowo.
- Jak, co? Ja nikogo nie ukrywam! - niemal z płaczem zawołała Zosia.
- Nie mam zamiaru cię straszyć, ale muszę cię ostrzec, żebyś potem nie mówiła, że nie
orientowałaś się, co ci grozi. Jesteś jeszcze niepełnoletnia, więc do więzienia cię nie zamkną,
ale do domu poprawczego możesz pójść.
- Za co, panie poruczniku, za co?
- Bo kłamiesz i przez to pomagasz przestępcom. Albo to są twoi znajomi i chcesz ich
uchronić od kary, albo po prostu nieświadomie kryjesz kogoś, na kim ci zależy...
- Kiedy ja naprawdę...
- Znów będziesz przysięgała? Pamiętaj, że kto raz skłamał, temu już się nie wierzy. A
ty raz skłamałaś i teraz kłamiesz po raz drugi.
Zosia nagle się rozpłakała. Przyłożyła palce do policzków i usiłowała nimi zetrzeć łzy.
Porucznik czekał cierpliwie, aż jej trochę przejdzie, a potem zapytał:
- No więc będziesz mówiła prawdę? Skinęła głową, nie odejmując rąk od twarzy.
- Mów, jak to było wczoraj po południu.
- To pan porucznik wie? - nagle przestała płakać i patrzyła bystro, pragnąc
wywnioskować, ile powinna powiedzieć, żeby zaspokoić jego ciekawość, a równocześnie
zataić to, co chciała przed nim ukryć.
- O czym mam wiedzieć? - z głupia frant zapytał Wróbel.
- No o tym, to jest, że... - jąkała.
- Dobrze - oświadczył Wróbel. - Pomogę ci. Po południu spotkałaś się z chłopcem.
Nie musisz mówić, gdzie byliście i co robiliście. To mnie nie obchodzi, choć powinienem ci
za to skórę przetrzepać. Obchodzi mnie, co to był za chłopak.
- Aaa, taki jeden. Sławek ma na imię. Spotykamy się czasem - wypieki nie schodziły z
twarzy dziewczyny.
- Jak się nazywa?
- Musiał, Musik czy tak jakoś, nie wiem nawet dokładnie...
- Jak to, spotykasz się z chłopcem, spędzasz z nim czas i nawet nie wiesz dobrze, jak
się nazywa?
- No tak... Poznaliśmy się kiedyś w kinie. Teraz się umawiamy od czasu do czasu pod
„Warszawą”. Czasem on do mnie zadzwoni...
- To ten? - porucznik podsunął jej zdjęcie Sławka zrobionej wczoraj.
Zosia szeroko otworzyła oczy ze zdumienia. Skinęła głową i zapytała:
- Skąd pan ma jego zdjęcie? Mnie nie dał...
- Mnie też nie. Powiedz przynajmniej, co on robi.
- Uczy się - skwapliwie odpowiedziała dziewczyna, wyraźnie rada, że wreszcie może
się wykazać dobrymi chęciami. - Jest w Technikum Hotelarskim. Mieszka w internacie.
Opowiadał mi, bo tam mają zespół i on gra na gitarze, zawsze przed siódmą idzie na próby...
Porucznika wypełniły sprzeczne uczucia: z jednej strony zawód, że ten chłopak nie
jest uczniem szkoły, w której wykładał Walatek, a więc najprawdopodobniej nie ma nic
wspólnego z przestępstwem, a z drugiej ulga, że jednak Zosia okazała się, przynajmniej
dotychczas, niewinna.
- No dobrze - powiedział. - Teraz widzę, że mówisz prawdę. Ale pamiętaj, na drugi
raz nie kłam i nie plącz niczego, bo my sporo wiemy, a czego nie wiemy, to i tak wyjdzie na
jaw... Jeżeli chcesz, żeby ci, co cię tak urządzili, zostali ujęci, to musisz nam szczerze
pomagać, a nie kręcić...
- Ja nie kręcę, panie poruczniku... Tylko tak... Głupio mi.
- Wiem, wiem i myślę, że masz jeszcze czas na takie randki jak wczoraj - nie mógł
powstrzymać się od uwagi, choć wiedział, że to i tak się na nic nie zda... Poprzekładał nieco
papierów na biurku i znów wrócił do oficjalnego tonu: - Więc twierdzisz z całą pewnością, że
to nie był nikt z twoich znajomych?
- Nie, na pewno nie! - dziewczyna zapewniła z takim zapałem, że trudno jej było nie
wierzyć.
- I na pewno byś ich poznała, gdybym ci pokazał któregoś z nich?
- Tak, na pewno. Przecież rozmawiałam z nimi, byliśmy tak blisko!
- Dobrze, spróbujemy - oświadczył porucznik. - Chcę się przekonać, czy naprawdę
masz zamiar nam pomóc.
- Ale jak? - gorliwie spytała Zosia.
- Zobaczysz.
Porucznik skinął na sierżanta, który wyszedł do sąsiedniego pokoju, a po chwili wrócił
razem z podporucznikiem Mazurem. Młody oficer niósł grube albumy oprawione w sztywne
okładki. Położył je na biurku przed porucznikiem i czekał, patrząc z ciekawością na Zosię.
- Tu mamy fotografie - informował dziewczynę Wróbel. - przyjrzyj im się uważnie.
Nie spiesz się, patrz spokojnie, mamy czas. Jeżeli któreś ze zdjęć będzie ci przypominało
chociaż trochę tych z napadu, to mów.
Zosia skinęła głową na znak, że rozumie. Poprawiła się na krześle i z oczami
błyszczącymi od ciekawości czekała, aż porucznik otworzy pierwszy album. Ale on jeszcze
pouczał:
- Niczym się nie sugeruj. Pamiętaj, że tu ich może nie być. Nie staraj się na siłę
dopasować zdjęcia do tego, co ci zostało w pamięci. A z drugiej strony nie bój się, że
wskażesz niewinnego. Jeśli ten, którego nam pokażesz, będzie niewinny, to mu krzywdy nie
zrobimy...
Przesunął wreszcie pierwszy album bliżej dziewczyny i otworzył go. Były tam
powklejane rzędem zdjęcia różnych osób. Galeria była okazała. Niektóre twarze już na
pierwszy rzut oka wzbudzały niechęć, inne były niewinne, nikt by nie posądził, że należą do
przestępców wielokrotnie notowanych w aktach milicyjnych. Były twarze zapijaczone, z
podkrążonymi oczami i kilkudniowym zarostem, i młode, niemal dziecinne, z oczami
bezczelnymi, wyzywająco patrzącymi w obiektyw. Sporo znajdowało się tam zdjęć kobiet i
dziewcząt, ale przeważali mężczyźni.
Zosia wolno wodziła wzrokiem od jednego zdjęcia do drugiego. Czasem się na
którymś zatrzymała, czasem wracała, ale potem znów patrzyła dalej, na następną fotografię.
Porucznik tymczasem śledził jej wyraz twarzy. Chciał uchwycić to drgnienie, które musiało
nastąpić, jeśliby dziewczyna poznała kogoś na zdjęciu.
Nagle ujrzał, jak zabłysły jej oczy. Otworzyła usta, ale zaraz zamknęła je i poleciała
wzrokiem dalej... - Co, kto to był? - zapytał i zajrzał do albumu.
- Nie, nie - zaprzeczyła prędko - to nie żaden z nich. Porucznik uśmiechnął się. W
albumie widniały zdjęcia en face i z profilu Frani, a obok niej taka sama kolekcja fotografii jej
przyjaciela.
- Jak widzisz, mamy tu twoich znajomych - zauważył, chcąc dać Zosi małą lekcję. -
Nieraz byli w areszcie, a on miał nawet grubsze sprawy. To nie jest towarzystwo dla ciebie...
- Nie wiedziałam - bąknęła Zosia, wyraźnie zawstydzona i jakby ten temat sprawiał jej
przykrość, przewróciła kartkę.
Potem jeszcze przejrzeli uważnie pozostałe albumy z Gdańska Sopotu i Wejherowa,
ale żadna twarz nie przypominała Zosi nawet w przybliżeniu sprawców napadu.
- Nie ma ich tu - stanowczo stwierdziła. Porucznik nie był rozczarowany. Spodziewał
się, że wśród tych figurantów kronik milicyjnych nie znajdzie przestępców Oswoił się z
myślą, że to byli jacyś młodzi albo nowi w tym fachu. Zresztą wiedział, że w albumach nie
ma zdjęć wszystkich przestępców lub podejrzanych o przestępstwo, bo to było niemożliwe.
- Dziękuję ci - powiedział, zamykając albumy i oddając Mazurowi. - Na dziś już
dosyć, ale będziemy cię jeszcze potrzebowali.
Zosia wstała i zapinając płaszcz popatrzyła zdziwiona.
- Ja już nic nie wiem - bąknęła.
- Chcemy cię zaprosić na nocną zabawę - zaśmiał się Wróbel.
- Mnie? Pan żartuje - dziewczyna szeroko otworzyła oczy.
- Tak, ciebie. Przejdziesz się z jedną panią i panem po nocnych lokalach. Może tam
zobaczysz kogoś podobnego do tyci bandytów. - Było to jedno z posunięć, które przewidywał
milicyjny plan postępowania w odniesieniu do tej sprawy.
- Aha! Dobrze, chętnie - ucieszyła się Zosia. Podpisała odczytany jej protokół i nie
ukrywając ulgi opuściła komendę.
- No i co, zawiodła? - zapytał po jej wyjściu Mazur.
- Na razie tak - przyznał porucznik. - Ale zobaczymy, może się jeszcze przydać. W
końcu to nasz główny świadek.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Podłużna sala kina „Znicz” z wolna wypełniała się publicznością. Janka stała jeszcze z
grupą koleżanek w poczekalni. Do rozpoczęcia seansu pozostało kilka minut, i nie spieszyły
się do dusznej sali. Paliły papierosy, rozmawiały dość głośno, rozglądały się dokoła.
Janka była dwudziestokilkuletnią dziewczyną, dość znaną w tej dzielnicy Gdańska.
Przed dwoma czy trzema laty, kiedy jeszcze mieszkała sama, jej pokój był miejscem, w
którym spotykano się na wesołe zabawy. Często sąsiedzi musieli stukać do drzwi i domagać
się spokoju, ale niewiele to pomagało. Janka była nie tylko wesoła, ale potrafiła odpowiedzieć
wulgarnie, a w razie potrzeby nie wahała się urządzić awantury na całą okolicę. Toteż ludzie,
którzy mieszkali w pobliżu, woleli z nią nie zadzierać. Tym bardziej że jej goście mieli gorące
głowy, usta pełne przekleństw, a ręce prędkie do bitki.
Potem jej tryb życia nieco się zmienił, a przynajmniej na tyle, że spokojni ludzie
trochę odetchnęli. Janka przyjęła do swego pokoju Adama Wyrobka, mężczyznę w sile
wieku, niezbyt ogładzonego, ale nie awanturnika. Wypić lubił, czasem nawet sprowadzał
kolegów do mieszkania, większych jednak awantur nigdy nie urządzał, a Jance zakazał
kontaktów z młodzieńcami, którzy przedtem u niej bywali.
- Jak chcesz iść na poważną robotę, to idź, pieniądze przynieś, ale tu mi nikogo nie
przyprowadzaj. A tych gówniarzy, co potrafią tylko rozróbki robić, w kawiarni „Toto” wino
popijać, nie chcę tu widzieć. Przeważnie groszem nie śmierdzą! W ten sposób wyraźnie
określił jej zajęcie i towarzyskie kontakty. Sam zresztą nie leniuchował. Pracował niekiedy,
ale za-jęcia te nie były zbyt systematyczne, bo dość często widywano go w mieszkaniu
zamiast w pracy. Mówiono, że pracuje, żeby stworzyć pozory normalnego życia, ale czasem
robi jakiś wyskok, tylko jest ostrożny i nie daje się złapać milicji. Teraz Janka była w kinie z
koleżankami, a jej Adam pozostał w domu, nie czując się dobrze po wczorajszym pijaństwie.
Już miały ruszyć na salę, kiedy Janka dostrzegła w drugim końcu poczekalni
wysokiego młodego mężczyznę dopalającego I papierosa. I on kierował się w stronę sali, a
wtedy także ją dojrzał. Uśmiechnął się i skinął głową. Koleżanki natychmiast to zauważyły.
- Co to za facet? - zapytała niska, pulchna blondynka, migająca zbyt grubo
umalowanymi rzęsami.
- A, taki jeden - niechętnie mruknęła Janka.
- Co, nie wiesz? - pośpieszyła z wyjaśnieniem druga koleżanka. - Przecież to Kuba, jej
były ukochany.
- Co bredzisz? Jaki ukochany, znaliśmy się trochę i tyle.
- Czego się wypierasz. Kochałaś się w nim, a potem w jego młodszym bracie, tym, jak
mu tam, Długim, może nie?
- Chodźmy, chodźmy, zaraz się film zacznie - Janka chciała zakończyć rozmowę. Ale
w tym momencie Kuba zbliżył sieli do nich i nie witając się z koleżankami Janki pociągnął ją
za łokieć.
- Co jest? - zapytała opryskliwie.
- Mam do ciebie interes - powiedział niezbyt głośno.
- Film się zaczyna.
- Po filmie będę czekał przed wyjściem. Tylko nie ucieknij, to ważna sprawa.
Kiwnęła głową na znak zgody i poszła z koleżankami, które dyskretnie oddaliły się w
stronę wejścia na widownię. Gdy tyli ko usiadły, wścibska blondynka zaczęła ją wypytywać:
- Chciał cię poderwać? Czemuś go tak spławiła?
- Przecież ma swojego Adama - zauważyła druga. - Mordę by jej skuł, jakby ją
zobaczył z drugim.
- Może byście się zamknęły - zaproponowała Janka.
- Jak ty nie chcesz, to przedstaw go mnie - oświadczyła blondynka. - Przystojny i
wygląda dość porządnie...
- Porządny... Dopiero co wyszedł z kicia - poinformowała z satysfakcją Janka.
- No to co? - blondynka wzruszyła ramionami. - Niech sobie wyszedł. Jak ci...
- Och, przestań, do cholery! - Janka zdenerwowała się nie na żarty.
Druga koleżanka powiedziała z chichotem do blondynki:
- Czego się pchasz? Nie widzisz, że jej jeszcze na nim zależy?
Janka chciała odpowiedzieć ostro, ale się powstrzymała, bo światła na widowni zgasły
i wokoło rozległo się sykanie, żeby zamilkły. Rozpoczynał się dodatek rysunkowy.
Janka mimo że te kreskówki bardzo lubiła, nie mogła się skupić i uważnie patrzeć na
ekran. Koleżanka miała rację. Spotkanie z Kubą poruszyło w niej jakąś starą strunę. Dawniej
przez jakiś czas żyli ze sobą blisko. Kuba nawet mieszkał u niej przez kilka miesięcy. I choć
na jej oczach umawiał się z innymi dziewczynami, choć czasem nawet kazał się wynosić z
mieszkania, bo chciał się tu spotkać z którąś z jej koleżanek, nie miała siły, żeby go wyrzucić.
Nie zastanawiała się, czy go kochała, czy nie. Po prostu musiała z nim być, bez względu na to
jak się zachowywał i jak ją traktował.
Potem przyłapano go na jakimś napadzie i poszedł do więzienia. I wtedy właśnie
oszołomienie minęło tak nagle, jak przyszło. Janka odetchnęła z ulgą, poczuła się wyzwolona
od jego uroku. Nie odwiedziła go ani razu, a pierwszym, z którym się pocieszyła, był brat
Kuby, Długi, młody wówczas jeszcze chłopak. Później poznała Adama, przyjęła go do swego
mieszkania i zapomniała o Kubie i jego bracie.
Teraz widok tego wysokiego, przystojnego blondyna z bezczelną miną, zawsze
pewnego siebie, jakby cały świat należał do niego, wywołał w niej sprzeczne uczucia. Była
ciekawa, co się z nim dzieje, co robi po wyjściu z więzienia, a równocześnie czuła jakiś
dziwny lęk, że tamto, co kiedyś z nim przeżywała, znów powróci. Był wprawdzie Adam, ale
czuła, że gdyby Kuba chciał, nie miałaby siły mu się oprzeć...
Myślała o tym i ogarniało ją coraz większe zdenerwowanie. Zastanawiała się, czego
Kuba może od niej chcieć i szybko doszła do wniosku, że ten wielki interes, o którym mówił,
to zwykły pretekst. Sądziła, że będzie chciał się z nią po prostu umówić, a potem... nie miała
odwagi myśleć, co będzie potem.
Na ekranie odbywała się jakaś strzelanina, trupy padały getto wśród amerykańskich
prerii Dzikiego Zachodu, ale Janka Prawie tego nie widziała, nie mogąc oderwać myśli od
Kuby.
Dopiero chyba w połowie filmu zainteresowała ją cukierkowa, miłosna scena między
kowbojem a wysmukłą dziewczynę o rudych włosach i uważniej już teraz śledząc akcję
powoli się uspokajała.
Kiedy ekran pojaśniał i zapłonęły światła, natychmiast tamto, wróciło. Kuba siedział
dwa rzędy przed nią, a teraz szedł między krzesłami, odwrócony bokiem i dawał jej znaki, że
będzie czekał na ulicy.
- Kiwa na ciebie, Janka, widzisz? - powiedziała jedna z koleżanek.
- Nie wtrącajcie się! - burknęła Janka.
- To jak, zaczekać na ciebie czy nie? - zapytała blondynka.
- Idźcie powoli, to was dogonię - oświadczyła Janka.
Zrobiło się już całkiem ciemno i trudno było rozpoznać poszczególne twarze ludzkie,
ale Janka od razu dostrzegła wysoką sylwetkę Kuby. Stał po drugiej stronie pod samą latarnią.
Nie żegnając się z koleżankami odsunęła się od nich i podeszła dc niego.
- Jesteś? - ucieszył się. - Straciłem cię z oczu i myślałem, że się pogubimy.
- Taki byłeś pewny, że przyjdę?
- A czemu miałabyś nie przyjść? Co to, boisz się mnie czy co?
- Nie, ale wiesz...
- Nie zawracaj głowy - roześmiał się. - Co było, to było, teraz się nie liczy. Mówiłem,
że mam do ciebie interes...
Poczuła nagle rozczarowanie. Nie przypuszczała, że tak lekko pożegnał się z tym, co
było między nimi dawniej. Ambitnie jednak nie dała poznać po sobie, że ją to zabolało.
Powiedziała szorstko:
- Jak masz interes, to gadaj, koleżanki czekają.
- Co ci się stało? Gniewasz się na mnie?
- Nie, tylko nie mam czasu.
- Dobra. Mój brat, wiesz, Długi, chce się z tobą zobaczyć.
- O co chodzi?
- Ma jakieś rzeczy do opylenia. Podobno niezłe ciuchy. Może byś mu pomogła?
- Coś ty, wiesz, że się tym nie zajmuję. - Janka podniosła głowę i po raz pierwszy
spojrzała mu w oczy. Stali nadal pod latarnią. Wszyscy ludzie wyszli już z kina, spłynęli w
dół ulicą i teraz wokół nich było pusto. Jedynie daleko, w pobliżu Grunwaldzkiej, słychać
było kroki i jakieś głosy przechodniów. Kuba roześmiał się.
- Nie bój się, towar jest pewny. Długi kupił to od jakiegoś niemieckiego marynarza.
Możesz ładnie zarobić. Nie przyda ci się forsa?
- Takie gadki możecie obaj zakładać nie do mnie - odparła. - Jak gliny to znajdą u
mnie, mogą być kłopoty.
- Janka! - Kuba ujął ją za rękę i uśmiechnął się. - Mówię ci, nie bój się. Trzeba
Długiemu pomóc. Zrób to dla mnie, no, zrobisz?
Opuściła głowę. Nie chciała dłużej patrzeć na jego twarz dobrze widoczną w świetle
jarzeniówki. I żeby uspokoić swoje sumienie, pomyślała, że Adam ucieszy się z zarobku.
- Dobra - powiedziała - niech przyjdzie do mnie. Pogadamy.
- No widzisz - Kuba uścisnął jej rękę. - Wiedziałem, że to zrobisz. On wpadnie jeszcze
dziś. Cześć, trzymaj się, Janka!
Dopiero gdy odszedł, uświadomiła sobie, że chciała go przecież zapytać, co robi,
gdzie się obraca i jak mu się powodzi. Zła na siebie i rozczarowana poszła szybko wąskimi
uliczkami w stronę Alei Wojska Polskiego. Dogoniła koleżanki, ale kiedy ją namawiały, żeby
poszła jeszcze z nimi do „Akwarium” na kawę, odmówiła.
- Spieszę się, Adam czeka - powiedziała i pożegnała się z nimi na przystanku
tramwajowym.
2
Andrzej długimi krokami wchodził po stopniach. Klatka schodowa była ciemna, ale z
okien na półpiętrach padało dość światła, poruszał się więc szybko i pewnie. Wspiął się na
trzecie piętro i stanął na podeście. Były tu tylko jedne drzwi, podobne do tych, które
prowadzą
na
strych.
Poszukał
palcami
dzwonka
na futrynie, a kiedy znalazł, nacisnął energicznie. Odczekał chwilę, a gdy miał zamiar
jeszcze raz zakołatać, rozległ się skrzyp drzwi, kroki i kobiecy głos zapytał:
- Kto jest?
- To ja, Andrzej, Długi - poprawił się, wiedząc, że ten pseudonim szybciej mu otworzy
drzwi.
Zgrzytnął zamek i wpuszczono go do środka. Znalazł się w ciasnym, zatłoczonym
starymi gratami przedpokoju, oświetlonym słabą żarówką wiszącą pod sufitem. Przed nim
stała Janka w grubym swetrze zapiętym wysoko pod szyję. Andrzej patrzył chwilę na jej
twarz, która w świetle żarówki wydała mu się stara i zmięta. Spoza kobiety, gdzieś z głębi
mieszkania, doleciał ochrypły okrzyk:
- Kogo tam diabli przynieśli?
- To ten, co ci mówiłam - rzuciła Janka przez ramię, równocześnie podając rękę
Andrzejowi. - Udawaj, że się małej znamy - szepnęła.
Andrzej skinął głową i poczuł się trochę nieswojo. Znów rozległ się tamten głos:
- No to dawaj go tu, czego tam marudzisz?
Janka poprowadziła Andrzeja dalej i po chwili znaleźli się w obszernym pokoju o
tylko jednym oknie wychodzącym na dach sąsiedniego domu. Mieszkanie widocznie
przerobiono ze strychu. Gospodarze niezbyt musieli się troszczyć o jego wygląd, bo ściany
były odrapane, podłoga zaśmiecona, łóżko rozgrzebanej a na stole walały się resztki jedzenia.
Na parapecie okiennymi stała bateria pustych butelek po wódce i winie.
Otyły, nie golony mężczyzna siedział przy stole podparty łokciami i patrzył uważnie
na Andrzeja. Jego małe czarne oczki zdawały się przewiercać gościa na wylot. Biegnące od
nosa do kącików ust bruzdy nadawały tej obrzękłej twarzy wyraz skrzywienia. W pokoju było
zimno. Mężczyzna ubrany był w granatowy gruby golf, z plamami na piersiach świadczącymi
o niechlujności właściciela. Gospodarze widocznie mieli dopiero zamiar napalić w piecu, bo
na podłodze stało wiadro pełne węgla, a obok drzwiczek na kawałku blachy widniała
piramida popiołu wygarniętego z paleniska.
- Cześć, siadaj, synu - mężczyzna podał Andrzejowi rękę i pokazał krzesło. - Co jest?
- Brat mówił, żeby tu przyjść - zaczął Andrzej. - Rozmawiał podobno z... - zawahał się
i szybko dokończył: - ...z panią Janką.
- Rozmawiał - potwierdziła Janka. - Ale dokładnie nie mówił, o co chodzi.
- No to gadaj, szkoda czasu - zażądał mężczyzna. - Fajki jakieś masz? - spytał jeszcze,
zanim Andrzej zaczął mówić. - I możeś przyniósł coś do picia?
- Papierosy mam - Andrzej podał przez stół paczkę. - Ale do picia nic... Jakoś nie
tego...
- No to jak przychodzisz w gości, synu? - Zapalił nie zwracając uwagi na Andrzeja i
już nieco łagodniej powtórzył: - Gadaj, o co chodzi.
- Mam coś niecoś do opylenia...
Adam palił obojętnie nie patrząc na gościa. Janka rozpaliła w piecu i teraz nakładała
węgiel łopatką, robiąc hałas, że na razie trudno było rozmawiać. Adam przeczekał. Gdy
podniosła się z klęczek, zapytał:
- Co masz?
- Ciuchy. Nawet niezłe. Jest futro z baranów, dwa garnitury, sporo innych rzeczy.
- Kogoś zrobił? - fachowo zapytał Adam.
- Skądże! - obruszył się Andrzej: - Uczciwie kupione od niemieckiego matrosa. Był
pijany i potrzebował forsy. Okazja była, to kupiłem.
- Dobra, dobra - Adam zmrużył oko, przejechał językiem po spieczonych wargach i
znów się skrzywił boleśnie. - Cholera, ale mam kaca, że też nie pomyślałeś, że interesy bez
wódki nie idą.
- Zrobimy interes, będzie wódka.
- To już co innego - Adam próbował się uśmiechnąć. - Ale nie mam zamiaru siedzieć
przez parę głupich ciuchów.
- To jest warte z piętnaście patyków.
Adamowi oczy zabłysły. Janka zdążyła już umyć ręce i przysiadła na krześle koło
nich. Patrzyła z zainteresowaniem to na jednego, to na drugiego.
- Jak myślisz - zwrócił się Adam do niej - warto się tym paprać?
- Jak ciuchy dobre, to się sprzeda - oświadczyła.
- Trzeba to zobaczyć - zdecydował Adam. - Przywieź tu ten majdan, synku, to
pogadamy.
- Dobrze - zgodził się szybko Andrzej - ale gotówka będzie zaraz?
- Jak to: zaraz? - nastroszył się Adam. - Co, myślisz, że mam bank?
- Forsa mi potrzebna.
- Zobaczymy. Jak będzie o czym gadać, to dam zaliczkę. Reszta po spyleniu. Przywieź
to, a po drodze nie zapomnij coś do przepłukania gardła.
Andrzej podniósł się z miejsca, ale jeszcze nie odchodził. Przestępował z nogi na
nogę, jakby się wahał.
- No, co jeszcze, synku? Przecież wszystko chyba jasne, nie?
- Tak. Ale z tym wypiciem... Groszem nie śmierdzę. Postawię, jak sprzedam, chyba że
pan da teraz coś...
Adam mruknął groźnie i oczka mu zaświeciły złowrogo.
- Daj mu ze sto złotych - powiedziała Janka. - Nie zwie-; je, ja go znam i jego brata
też...
- Za dużo ich znasz - mruknął Adam, ale sięgnął do tylnej kieszeni spodni, wyjął sto
złotych i podał Andrzejowi.
3
Andrzej wskoczył do tramwaju i pojechał w stronę Gdańska. Przed dworcem
Głównym przesiadł się do taksówki. Nie była wprawdzie jeszcze późno, dochodziła dopiero
siódma, ale na Orunię miał kawał drogi, a stamtąd do Oliwy musiał przejechać przez cały
Gdańsk. Obawiał się, że to potrwa zbyt długo.
Przed domem Józka kazał taksówkarzowi zaczekać, a sam zapukał do drzwi. Otworzył
mu brat Józka.
- Jest Józek? - niecierpliwie spytał Andrzej.
- A bo co?
- Umówiliśmy się - skłamał na poczekaniu.
- Nie ma - flegmatycznie odparł chłopak. - Mało kiedy o tej porze jest w domu.
- A gdzie może być?
- Ja wiem? Może w Domu Kultury, a może pojechał gdzieś z kolesiami do Gdańska?
Czy ja go pilnuję?
Andrzej nie wdawał się już dłużej w rozmowę, tylko pobiegł do taksówki i kazał
jechać w stronę niezbyt odległego Domu Kultury. Zajrzał do kawiarni, a potem do sali
telewizyjnej. Tu w mroku wreszcie odnalazł Józka zapatrzonego w srebrny ekran. Pociągnął
go za ramię i krótko rozkazał:
- Chodź!
Józek szarpnął się:
- Czego? - ale poznawszy kolegę rozchmurzył się i wstał z miejsca. - Co jest?
Andrzej nie odpowiedział, tylko poszedł przodem do wyjścia. Dopiero gdy znaleźli się
na zewnątrz, zrobił mu wymówkę:
- Szukam cię po całym Gdańsku, wszystką forsę wydam przez ciebie na taksę.
- Nie wiedziałem, że przyjdziesz. A co się stało? Może?... - w jego głosie nagle
zabrzmiał strach.
- Siadaj - Andrzej komenderował. - Jedziemy do Oliwy. Mam kupca na te rzeczy.
- Nareszcie będzie forsa - ucieszył się Józek wsiadając do taksówki.
Po drodze Andrzej kazał się jeszcze zatrzymać przed Delikatesami, kupił pół litra i
teraz już ruszyli prosto do Oliwy. Gdy stanęli przed domem na Grottgera, długo grzebał po
kieszeniach, żeby uzbierać na taksówkę. Wódka kosztowała pięćdziesiąt złotych, a taksometr
wybił ponad sześćdziesiąt. Na szczęście Józek miał parę złotych i jakoś zapłacili.
- Może ich nie ma - niepokoił się Józek. - Mogli wyjść już do roboty.
- Chodzą na dziesiątą w tym tygodniu, na pewno jeszcze są - uspokoił go Andrzej.
Schylił się, nabrał w garści śniegu, uformował kulę i rzucił w najwyższe okno jaśniejące
słabym blaskiem. Nie trafił, rozległo się tylko mocne uderzenie w dachówki. Józek zrobił
drugą kulę i też rzucił. Na dole gwałtownie otwarły się drzwi i rozległ się jazgotliwy głos
gospodyni:
- Co to za chuligaństwo? Przestańcie, bo zawołam milicję!
- Przepraszam... - bąknął speszony Andrzej - my do kolegów... Nie chcieliśmy
dzwonić...
- Za to chcieliście szyby powybijać! - gospodyni burczała jeszcze, ale wpuściła ich do
domu, nieco udobruchana pokornym głosem Andrzeja.
Obaj pospiesznie wbiegli na piętro i Andrzej bez pukania pchnął drzwi. Rysiek mył
się nad miednicą na jednym z krzeseł w kącie pokoju. Burek siedział przy stole i jadł chleb z
kiełbasą nie popijając niczym.
- Cześć - powiedział Rysiek. - To wyście tak tłukli w okno?
- Nie mogłeś otworzyć? - złościł się Andrzej. - Musiała ta stara wychodzić?
- A co, nie może? Za co bierze forsę? - Burek mówił z pełnymi ustami. - Stocznia jej
płaci za nas po cztery stówy miesięcznie. Niech chociaż za to drzwi otwiera!
Rysiek wycierając twarz i szyję podszedł do stołu. Kiedy tak stał w świetle lampy,
wyglądał jak młody atleta z dobrze rozwiniętą klatką piersiową i mięśniami drgającymi pod
skórą przy każdym ruchu. Zwrócił się do Andrzeja:
- Co cię tak przycisnęło, że teraz przychodzisz?
- Chcemy zabrać te rzeczy - oznajmił Andrzej.
- No to zabierajcie - flegmatycznie zgodził się Rysiek. - Będzie spokój. - Otworzył
szafę i wystawił obydwie walizki naj podłogę. Torbę zostawił na miejscu.
- A to? - Andrzej sięgnął po torbę. Rysiek złapał go za rękę.
- To moje. Dałeś mi, nie pamiętasz?
- Torbę, ale nie to co w środku - zaoponował Andrzej.
- W porządku, ona jest pusta. Ciuchy przełożyłem do walizek. Andrzej wziął do ręki
torbę turystyczną, zajrzał, czy nic w niej nie zostało, i zapytał podejrzliwie:
- Wszystko przełożyłeś?
- Coś ty, myślisz, żeś to zostawił u jakich złodziei? - obraził się Rysiek, a Burek
kończąc jedzenie zaproponował:
- Jak ci nie wierzy, to niech sobie sprawdzi.
- Dobra, nie mam czasu - Andrzej już brał jedną walizkę za rączkę. - Potem sprawdzę.
Jak coś brakuje, to...
Rysiek wzruszył ramionami i począł wciągać koszulę. Józek wziął drugą walizkę i
obaj już ruszyli do wyjścia, kiedy nagle Burek wstał i zagrodził im drogę.
- Te, koleś - zaczepnie zwrócił się do Andrzeja. - Miało być coś mokrego za
przechowanie. Tak chcecie zwiać?
- A tyś miał dać forsę za koszulę! - odparował Andrzej.
- To co innego. Powiedziałem, że po wypłacie. A tu się nam obydwóm należy,
obiecałeś.
- Nie ma teraz czasu. Jak opchnę, to przyjadę z wódą.
- A to co? - Burek bez ceremonii sięgnął do kieszeni Andrzeja, z której sterczała
główka półlitrówki. - Sami chcecie wypić? Rysiek, dawaj szkła!
- Zostaw! - Andrzej postawił walizkę i błyskawicznie wyrwał Burkowi butelkę z ręki.
- To nie dla was. Muszę postawić facetowi, który kupuje te rzeczy.
- A my to pies? - upierał się Burek.
- Powiedziałem, że postawię, jak sprzedam. Możemy jeszcze dziś wrócić. Gość da
forsę, to zaraz przyjedziemy.
- Dobra, zostaw go - powiedział Rysiek. - Nie będę się szarpał o głupie pół litra.
Zobaczymy, czy masz słowo.
- Przekonacie się - rzucił Andrzej, ponownie ruszając do wyjścia.
Szybko zbiegli po schodach i po chwili spiesznie kroczyli w stronę tramwaju.
Teraz już nie mieli zbyt daleko. Przejechali cztery przystanki i wysiedli przy Alei
Wojska Polskiego. Józek przez cały czas milczał. Nie pytał o nic. W duchu cieszył się tylko,
że Andrzej tak sprawnie wszystko załatwia i wkrótce będą mieli pieniądze. Posłusznie szedł
za nim ulicą, potem wspinał się na poddasze. Wreszcie znaleźli się w mieszkaniu Janki i jej
przyjaciela.
- Więcej was matka nie miała? - Adam z niezadowoleniem łypał oczkami. - Musiałeś
go tu przyholować?
- Sam bym nie dał rady - tłumaczył się Andrzej - walizki ciężkie. Zresztą to mój koleś,
razem kupowaliśmy te ciuchy i razem sprzedajemy.
Józek pocałował Jankę w rękę, zakręcił się trochę nieśmiało i siadł wreszcie przy stole
na krześle wskazanym mu przez grubego gospodarza. Andrzej, nim zaczął rozmowę,
wyciągnął butelkę z kieszeni. Adamowi oczka rozjaśniły się żywszym blaskiem. Grymas
zniknął z jego twarzy, a fałdy tłuszczu ułożyły się w uśmiech.
- No tak to co innego! - zawołał. - Janka! kieliszki i coś na ząb! Od rana męczy mnie
cholerny kac. Teraz się dopiero jako tako poczuję.
Kiedy wypili po jednej kolejce, Janka znowu napełniła kieliszki, gospodarz już nie
spiesząc się do picia, zażądał:
- No to pokażcie, coście tam przytaskali.
Józek posłusznie wziął walizkę. Janka chwyciła drugą i postawiła ją na łóżku.
Chłopak poszedł w jej ślady. Wszyscy wstali i skupili się przy łóżku. Janka otwierała walizki
i poczęła kolejno wyjmować rzeczy. Pierwszym przedmiotem było futro. Rozwinęła je,
strzepnęła i uniosła w górę.
- Ładne - powiedziała z nieukrywanym zachwytem. - Widać, że mało noszone.
- Iii tam, pewnie mole je nadżarły, trzeba dobrze obejrzeć - skrzywił się Adam. Ale
Janka już wkładała je na siebie, podeszła do starego lustra i przeglądała się, strojąc miny,
podnosząc i opuszczając duży kołnierz.
- W sam raz na mnie - stwierdziła. - Ile ma kosztować?
- Warte jest z dziesięć patyków - powiedział Andrzej.
- Ty nie mów, ile warte, synku, tylko ile chcesz - osadził go Adam.
- No z osiem, a najmniej siedem tysięcy.
- Weź je sobie od razu - Adam machnął ręką. - Nie mamy o czym gadać. Jak chcesz
takie pieniądze, to idź do komisu.
- No dobra - Andrzej od razu zrobił się bardziej ugodowy.
- Ile pan da?
- Ja nic nie dam, bo go nie kupię - odparł Adam. - Ale jak znajdę kupca, to mogę mu
powiedzieć pięć tysięcy. Tysiąc będzie dla mnie, ty dostaniesz cztery.
- To mało - zaprotestował Andrzej.
- Jak mało, to sprzedawaj sam. I tak nie wiem, czy kupca znajdę.
- Dobra, niech będzie, pogodzimy się - zmiękł Andrzej. - Ale nie mniej niż cztery
patyki dla nas do ręki.
- Zobaczymy - mruknął Adam i rzucił do Janki: - Zdejmij to, bo się przyzwyczaisz.
- Adam... A jakbyśmy tak my... dla mnie? Adam wściekle błysnął oczkami.
- Zwariowałaś? W kradzionym chcesz chodzić? Żeby zamknęli cię razem z tym
futrem?
- To nie kradzione - zaprotestował Andrzej. - Mówiłem...
- Dobra, dobra... Pokazuj, co masz tam jeszcze.
Obejrzeli dokładnie całą zawartość obu walizek. Rozkładali każdą rzecz, naradzali się,
ustalali cenę z reguły niższą co najmniej o połowę od rzeczywistej wartości. W końcu
wszystko leżało wyłożone, a na łóżku pozostały tylko puste walizki. Andrzej wskazał na nie.
- To się też chyba liczy, nie? - zapytał.
- Co, te stare graty? Na cholerę to komu?
- No, ta może zostać za darmo, jako dodatek - Andrzej wskazał na bardziej zużytą
walizkę. - Ale ta jest bardzo” ładna, zagraniczna. Warta parę złotych.
- No to zostaw ją, zobaczymy, może razem z ciuchami ktoś weźmie - zgodził się
Adam i wrócił do stołu. Nie zapraszając gości sam wychylił kieliszek wódki. Andrzej również
uniósł swój kieliszek, a Józek i Janka zrobili to samo. Kiedy wypili, Andrzej podsumował:
- Futro cztery, garnitury po osiemset to tysiąc sześćset... reszta dwa i pół, razem osiem
tysięcy sto złotych.
- Nie będziemy się spierać - odparł Adam. - Dostaniecie siedem i pół patyka i będzie
dosyć.
- Co? - oburzył się Andrzej.
- Dobrze - ustąpił nagle Adam - pogadamy, jak to opchnę.
- To nie będzie forsy zaraz? - powiedział Józek z takim rozczarowaniem, że wszyscy
spojrzeli na niego.
Adam uśmiechnął się wyrozumiale.
- Kto dziś ma pod ręką taką gotówkę? Zresztą mam sobie założyć z tym komis czy
jak? Sprzedam, to dostaniecie.
- Futro może weźmie moja siostra ze wsi - wtrąciła się Janka.
- No widzicie, to pójdzie prędko, ale trzeba trochę poczekać.
- Obiecał pan chociaż zaliczkę - Andrzej też był rozczarowany.
- Dostałeś przecież...
- Te sto złotych? To było na wódkę.
- No dobra - Adam sięgnął do kieszeni i wyciągnął zwitek banknotów. - Nie chcę się z
wami targować, bo widzę, że groszem nie śmierdzicie. Macie tu - położył na stole kilka
czerwonych banknotów. - To będzie osiem setek.
- Tu jest siedem - Andrzej przeliczył pieniądze.
- No przecież setkę dostałeś - zezłościł się Adam. - Coś myślał, że jeszcze ja wam
będę stawiał?
Nie targowali się dłużej. Umówili się tylko, że Andrzej wpadnie za kilka dni, żeby się
dowiedzieć, co sprzedane, i odebrać resztę pieniędzy. Adam rozlał pozostałą wódkę.
- No to zdrowie - powiedział - żeby interes dobrze poszedł!
- Zdrowie - Odpowiedzieli równocześnie. Wypili i zaraz zaczęli się żegnać.
Gdy wyszli na ulicę, Józek sapnął ze złością.
- Ależ to drań. On nas wykiwa, zobaczysz, że nas wykiwa.
- Nie odważy się - z pewnością siebie odparł Andrzej. - Wie, że bym mu tego nie
podarował.
- Zobaczymy - mruknął Józek i zaraz zapytał: - To co robimy? Wcześnie jeszcze.
- Obiecałem tym dwóm z Oliwy, że wpadniemy do nich - przypomniał Andrzej.
- Możemy - zgodził się Józek. - Warto by coś jeszcze wypić, pół litra na tyle osób to
było nic.
Poszli do pobliskiego sklepu, kupili litr wódki, kilo kiełbasy i kilka bułek. Z tymi
zakupami wsiedli do tramwaju. Kiedy już jechali, Józek siedzący naprzeciw kolegi pochylił
się i powiedział:
- A my kiedy się policzymy? - Myśl o pieniądzach nurtowała go od dawna, ale
dopiero teraz znalazł okazję, żeby się upomnieć o swoją część.
Andrzej bez słowa wyciągnął z kieszeni banknoty, odliczył dwieście złotych i podał
mu.
- Trzymaj - burknął z niechęcią. - To twoje.
- Tylko tyle? Przecież dostałeś osiem stów.
- A ileś chciał? Setka poszła na taksówkę i tamto pół litra. Teraz wydaliśmy dwie
setki. Zostało pięć.
- No to należy mi się dwie i pół - nalegał Józek.
- A tej setki, co ci dałem zaraz po skoku, już nie pamiętasz? Józek zamilkł i nie
spierając się dłużej schował pieniądze do kieszeni. Był jednak naburmuszony. Liczył, że
wreszcie będzie miał sporo pieniędzy, a tymczasem musiał się zadowolić tylko tymi dwiema
setkami. Pomyślał, że jeśli tak dalej będzie, to niewiele więcej zobaczy, i po raz drugi
pożałował, że wziął udział w tym napadzie. Kiedy uprzytomnił sobie, ile przeżył strachu i ile
włożył w to wszystko wysiłku za tak mały zysk, zżymał się wewnętrznie i ogarniała go coraz
większa złość.
Jazda trwała krótko i nim dojrzał w nim wybuch buntu, już ponownie stali przed willą
na Grottgera. Tym razem nie rzucali śniegiem w okna, tylko normalnie zadzwonili. Rysiek
natychmiast zbiegł na dół, żeby ich wpuścić, ale gospodyni i tak zdążyła wyjrzeć na korytarz i
słyszeli, jak mruczała:
- Kręcą się tu jak po jakim hotelu! Spokoju człowiek nie ma z tymi lokatorami!
Nie odpowiedzieli na tę zaczepkę, szybko zniknęli za drzwiami.
- Myślałem, że nawalicie! - powitał przybyłych wesoło Burek. - Fajne z was chłopaki!
- A coś myślał? - Józek czuł się tu już śmielej niż za pierwszym razem, zresztą wypite
trzy kieliszki dodawały mu animuszu. - Jak się słowo dało, to mur!
Rysiek zgarniał ze stołu sterty rozmaitych śmieci, a Burek wyciągał brudnawe
szklanki i poobtłukiwane kubki. Postawił też szczerbaty talerz, na którym położyli kiełbasę
pokrajaną w duże kawałki. Bułki złożyli na starej gazecie. Józek sprawnie uderzył w dno
butelki i korek wyskoczył, a wódka prysnęła na ścianę.
- Uważaj, nie rozlewaj - zawołał Rysiek - wódki szkoda!
- Starczy, jest jeszcze druga - uspokoił go Józek, a Andrzej postawił na stole następną
butelkę.
Łapczywie rzucili się na wódkę i pili dużymi porcjami, niemal nie zagryzając. Jedynie
Burek rwał kiełbasę zdrowymi zębami i jadł mlaskając głośno.
Józkowi zrobiło się ciepło. Rozpiął marynarkę, ukazując wymiętą flanelową koszulę.
Było mu dobrze i poprzedni gniew z powodu pieniędzy przeminął.
Andrzej pił mało. Pociągał ostrożnymi łykami, kiełbasy ledwo dotknął, cały czas palił.
Nigdy nie miał zbyt mocnej głowy i wolał wino niż wódkę. Nie chciał jednak okazać się inny
niż oni.
A dwaj gospodarze łykali hausty wódki jak wytrawni pijacy. Rysiek dostał wypieków,
Burek zrobił się rozmowniejszy, oczy; zaczynały im się świecić.
- Jak będziecie jeszcze kiedy coś mieli, to możecie tu wstawić - wylewnie zapraszał
Rysiek. - U nas jak w banku, nic nie zginie.
- Tylko zawsze starajcie się jak dziś - roześmiał się Burek, sięgając po drugą butelkę.
- Pozalewamy się - zauważył Andrzej, który wcześniej niż inni czuł szmer w głowie.
- No to co? - Burek już podnosił w górę swój kubek. - Jak jest, to się pije. Odmawiam
tylko pacierze, wódki nigdy! - wygłosił stary slogan.
- A robota? - zatroskał się nagle Józek. - Zalani pojedziecie?
- Nie twój interes - Rysiek roześmiał się wesoło. - Robota lubi głupich, a my nie głupi.
- Nic wam nie powiedzą, jak zobaczą, że jesteście po kielichu? - interesował się
Andrzej.
Teraz Burek się roześmiał.
- Kto? Na nocnej zmianie? Wlezie się gdzieś w kąt i prześpi do rana. Albo wcale nie
pójdziemy i też będzie dobrze! Najwyżej dniówkę potrącą!
- Co tam robota, pijmy, póki jest! - zawołał Rysiek. - Sto lat, sto lat!
Zgodnym chórem zaśpiewali głośno, wrzaskliwie, aż się ściany trzęsły. Potem Burek
zaintonował jakąś świńską piosenkę, którą odśpiewali z przytupywaniem i wybuchami
śmiechu.
W butelkach pokazało się dno. Wszyscy już byli pijani, weseli, pełni animuszu i
zadziorności.
Nagły łomot do drzwi uciszył ich. Spojrzeli po sobie półprzytomni, a Rysiek zapytał:
- Kto?
- Ciszej tam, musicie tak wrzeszczeć? - sierdziła się gospodyni. - Noc już, ludzie chcą
spać, a oni się drą na całe gardło! Do roboty idźcie, bo się spóźnicie!
- Dobrze, mamusiu, dobrze! - odkrzyknął Burek i natychmiast począł ryczeć big-
beatową piosenkę, wytłukując butelką rytm na stole.
Drzwi otwarły się z trzaskiem i na progu stanął gospodarz. Był to starszy już
mężczyzna, z grubymi, obwisłymi wąsami. Miał na sobie spodnie i podkoszulkę z długimi
rękawami. Twarz skurczyła mu się we wściekłym grymasie.
- Milczeć! - huknął, aż zadrżały szyby. - Milczeć, bo powyrzucam wszystkich na zbite
mordy!
Chłopcy podnieśli się z miejsc jak na komendę i ze strachem cofali się przed
rozwścieczonym gospodarzem. Od razu spotulnieli i umilkli.
- No czego? - bąknął Rysiek. - Przecież nic takiego... Co pan?...
- Jak jeszcze raz usłyszę, że tak ryczycie, to wylecicie wszyscy z domu! - zagroził
gospodarz. - A jutro pójdę do stoczni. Powiem w dyrekcji i radzie zakładowej, że nie chcę u
siebie takich bandziorów!
- No dobrze, dobrze, już nie będziemy - łagodził Rysiek. Andrzej z trudem przełykając
ślinę wysunął się do przodu i powiedział:
- Nie ma co się złościć, eee... panie. Co to, pośpiewać nie wolno?
- Wynocha, pókim dobry! - krzyknął gospodarz i groźnie podszedł do Andrzeja.
Już mieli się wziąć za klapy, kiedy wmieszał się Józek. Ujął kolegę za ramię i szarpnął
do tyłu.
- Idziemy - powiedział. - Spływamy stąd!
- Tylko prędko - popędził ich gospodarz.
- Wszyscy idziemy - zdecydował nagle Burek.
- Co, tak się dajecie wypędzić? - w Andrzeja nagle wstąpił bojowy duch. - Ja nigdzie
nie idę, wolno mi być u kolegów! - krzyczał coraz głośniej, a gospodarz znów ruszył w jego
stronę. Ale koledzy, których awantura nieco otrzeźwiła, mocno chwycili Andrzeja pod pachy.
Siłą wcisnęli na niego kurtkę, nabili na oczy beret i choć się szarpał i wyrywał, wyprowadzili
z pokoju. Na schodach nagle zaparł się nogami, rękami ujął poręcz i oświadczył:
- Nigdzie nie idę... Puśćcie, wszarze! Co mi tu... - nagle ucichł, sflaczał i począł
gwałtownie przełykać ślinę.
- Weźcie go prędko, bo mi zarzyga dom! - krzyknęła gospodyni stojąca przez cały
czas za mężem.
Ale już nie zdążył. Andrzej zwymiotował na schody. Teraz dał się bez oporu
wyprowadzić Józkowi i Ryśkowi, a Burek przeklinając go został, aby posprzątać.
Potem w trójkę odwieźli przelewającego się przez ręce Andrzeja do Wrzeszcza.
Chcieli go jeszcze zabrać na kawę, żeby się otrzeźwił, ale odepchnął ich i poszedł sam gdzieś
w kierunku ulicy Matki Polki. Józek, Burek i Rysiek nie zmartwili się tym. Poszli do „Cafe
Toto” i wypili butelkę kwaśnego wina, które kupili w pobliskich Delikatesach, żeby było
taniej.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
1
Józek jadł pospiesznie, szeroko rozstawiwszy łokcie na stole. Głośno pociągał herbatę
z aluminiowego kubka, smarował chleb margaryną i żuł go pełnymi ustami.
Siedział przy stole razem z matką i resztą rodzeństwa. Ojca nie było w domu. Zniknął
gdzieś zaraz po obiedzie, a na pytanie żony, dokąd idzie, nawet nie odpowiedział.
Ostatnio stary pracował przez jakiś czas w którymś z przedsiębiorstw budowlanych,
prowadzących mimo pełnej zimy intensywne roboty. Nawet sobie chwalił, że jest mu ciepło,
bo wnętrze domu, który budowali, było sztucznie ogrzewane dmuchawami wtłaczającymi
ciepłe powietrze. Dość regularnie wychodził rano, jeszcze po ciemku, a wracał po czwartej.
Matka cieszyła się z tego i niecierpliwie czekała na pierwszą wypłatę, obliczając, co za to
kupi. Mężowi zapowiedziała, że samą z nim pójdzie do biura, żeby nie zdążył po drodze
przepić tego, co zarobił.
I właśnie dziś stary znów rozpoczął swoje kolejne pijaństwo. Z roboty przyszedł
zaczerwieniony, z błyszczącymi oczami. Ale matka nic nie powiedziała. Była rada, że w
ogóle wrócił po pracy. Podała mu obiad, zagadywała przychylnie, wiedząc, że każda kłótnia
skończy się jego wyjściem z mieszkania.
Wszystko to na nic się jednak zdało. Ledwo skończył jeść, wyciągnął waciak, czapkę
wbił na głowę i ruszył do drzwi.
- Gdzie idziesz? - próbowała go zatrzymać żona. - Posiedź, odpoczynij po robocie -
jeszcze chciała z nim łagodnie, ale już w jej głosie brzmiała irytacja.
Nie zatrzymaj się, nie odpowiedział i nawet nie spojrzał w jej kierunku, tylko uciekł
pośpiesznie z mieszkania.
Matka wybuchnęła spóźnionym gniewem, wytłukła najmłodszą córkę za zmoczenie
majtek, zasypała też Józka wyrzutami, że jest taki sam jak ojciec, choć chłopak siedział cicho
i nie dał jej powodu do wymówek. Musiała przecież wyładować na kimś swój gniew, tak
robiła zawsze i dopiero po długiej litanii przestała narzekać i przeklinać.
Józek z trudem przetrzymał tę burzę. Był moment, że chciał pójść w ślady ojca, ale
powstrzymała go myśl, że nie dostanie za to kolacji. Był umówiony z Andrzejem na ósmą,
chciał więc przetrwać do tej pory i przed wyjściem zjeść, co matka da. Jeszcze gdyby miał
pieniądze, może by sobie kupił coś w barze do jedzenia, ale to, co dostał od Andrzeja, już się
rozpłynęło. Prawie całe sto złotych wydał tego samego wieczora, kiedy z Burkiem i Ryśkiem
poszli do „Cafe Toto” na kawę i wino. A drugie znalazła matka, kiedy nazajutrz, zła za to, że
wrócił późno i w dodatku pijany, przetrząsnęła mu kieszenie. Nie pomogły protesty i
zaklinania, że to pożyczone i musi oddać. Pieniądze zostały skonfiskowane bezpowrotnie.
Dziś mieli się spotkać z Andrzejem o ósmej w barze „Jacek” koło Hali Targowej.
Umówili się, że Andrzej pojedzie do Janki, bo może już coś udało się sprzedać i będą
pieniądze. Józek naciskał, żeby wydębić od Adama choćby drugą zaliczkę. Andrzej, który też
był już bez grosza, sam zaproponował, że załatwi tę sprawę, a potem się spotkają i odda
Józkowi jego część.
Chłopak nie powiedział matce, że ma zamiar po kolacji jeszcze wyjść z domu.
Wiedział, że będzie z tego powodu nowa burza i może się nawet skończyć szarpaniną, a już
co najmniej musi wysłuchać krzyku i narzekań. Przeczekał więc cierpliwie całe popołudnie, a
teraz spiesznie jadł kolację, gdyż minęła siódma i pora była wychodzić. Do „Jacka” miał
kawał drogi.
- Czego się tak śpieszysz? - zapytała matka podejrzliwie. - Udławisz się tym chlebem.
Józek przełknął ostatni kęs i wycierając usta ręką odparł: - Bo muszę iść.
- Gdzie? Gdzie cię znów niesie?
Wstał i pochyliwszy nad nią głowę skłamał:
- Pójdę na telewizję do Domu Kultury.
- W domu byś posiedział! Latasz ciągle tak jak twój ojciec. Taki sam rośniesz! Ja to
nie mam czasu na żadne telewizje ani kina!
- Pójdę z tobą - zaproponował nagle młodszy brat.
- Siedź w domu, matce pomożesz - burknął Józek.
- A ty byś nie pomógł? Nasprzątam się w administracji i w domu też sama wszystko
muszę zrobić. Gdzie cię niesie? Taki sam rośniesz jak ojciec...
- Mama by chciała, żebym z kurami chodził spać. A ja mam już przecież
dziewiętnaście lat i mogę robić, co chcę.
- Jak zarobisz na siebie, to będziesz sobie robił, co chcesz! Mój chleb jesz, grosza nie
zarobisz, boś wałkoń, a jeszcze pyskujesz! Już by cię lepiej do wojska wzięli, bo znów
pójdziesz siedzieć, jak tak będziesz latał!
Matka liczyła na to, że w wojsku chłopak się ustatkuje, nauczy dyscypliny. Ale Józka
nic tak nie denerwowało jak myśl o wojsku. Teraz jednak nie chciał się dłużej kłócić, bo
właśnie wskazówka starego zegara wiszącego na ścianie wskazywała piętnaście po siódmej i
już był najwyższy czas, żeby wyjść. Obawiał się, że jeśli Andrzej przyjdzie pierwszy i go nie
zastanie, gotów odejść, a wówczas znów musiałby chodzić bez pieniędzy. Wciągnął więc
pośpiesznie swój ortalionowy płaszcz, z którymsię teraz nie rozstawał, i już chciał wyjść,
kiedy nagle drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wtoczył się ojciec.
Był teraz o wiele bardziej pijany niż po południu. Waciak rozpiął, koszulę pod szyją
miał rozchełstaną, a czapka zjechała mu na tył głowy. Trzasnął drzwiami, zatoczył się w
stronę stołu i nic nie mówiąc, począł się rozbierać. Zaczynał od brudnych butów, które
usiłował ściągnąć z nóg, nie odwiązawszy sznurowadeł.
Matka patrzyła w milczeniu, jakby zabrakło jej słów. Młodsze dzieci, jak spłoszone
stado wróbli, uciekły momentalnie na łóżka, a Józek usiłował się przemknąć bokiem, żeby nie
zawadzić o pijanego. Ale ojciec dojrzał go, podniósł nogę do góry i zawołał:
- Ściągnij to, no, pomóż ojcu!
W tym momencie matka wybuchnęła strasznym krzykiem:
- Że też święta ziemia chce nosić takiego pijaka! To ja haruję, ręce sobie po łokcie
urabiam, dzieciom nie ma co do pyska włożyć, a ty wszystko przepijesz! Jeden kryminalista,
drugi pije jak ostatnia świnia! Za co mnie pan Bóg pokarał, za co?
Krzyczała spazmatycznie chwyciwszy dłońmi głowę, nieprzytomna z gniewu i
rozpaczy. Dzieciaki już zaczynały pochlipywać. A stary podniósł z trudem obrzękłą od wódki
twarz, zamrugał powiekami i powiedział spokojnie: - Zamknij mordę, czego się tak drzesz?
Józek nie czekał na dalszy ciąg. Wiedział, że skończy się to rozbijaniem mebli i
sprzętów przez ojca. Nie chciał brać w tym udziału. Czym prędzej dopadł drzwi i nim
ktokolwiek zdążył go zatrzymać, już był na ulicy. Krzyki matki dobiegały aż tutaj, smagały
go, zmuszały do szybszej ucieczki.
Józek zawsze w takich momentach ogromnie się denerwował. Nie przywykł do tych
scen, choć był ich świadkiem i uczestnikiem od wielu lat. Zawsze miał ochotę stanąć po
stronie matki, niekiedy nawet próbował tego, jeśli ojciec zabierał się do rękoczynów, ale
wtedy wszystko skupiało się na nim i w rezultacie obrywał porządnie. Wprawdzie teraz był i
wyższy, i silniejszy od starego, nie umiał jednak wyzyskać tej przewagi nad ojcem. Bronił się,
unikał ciosów, czasem nawet przyjmował postawę zaczepną, ale nie odważył się jeszcze
uderzyć. Najwyżej szarpał się z nim i odpychał pijanego, ale po tym zawsze zostawały mu
ślady w postaci podbitego oka czy paru siniaków.
Niejeden raz po takiej awanturze miał ochotę uciec z domu i nigdy już nie wracać.
Bywały momenty, że włóczył się przez dwie, nawet trzy doby, nocował gdzieś w nie
zamkniętych piwnicach, żył z tego, co skombinował lub ukradł, w końcu jednak wracał. Jakoś
nie umiał sobie wyobrazić samodzielnego życia, wrósł w ten dom, którego nie kochał, ale
który był jednak jego domem.
Tym razem nie miał czasu na rozważanie sytuacji, jaką zostawił w mieszkaniu. Był
zbyt zaabsorbowany umówionym spotkaniem z Andrzejem. A że było już bardzo późno,
popędził do tramwaju, żeby zdążyć do „Jacka” na ósmą.
2
Duża sala z prostokątnymi filarami sprawiała wrażenie poczekalni dworcowej po
dwudziestu czterech godzinach ruchu. Stoliki pokryte szkłem zastawione były brudnymi
talerzami z resztkami jedzenia. Widniały na nich kałuże piwa i wódki, w których rozmakały
niedopałki i popiół z papierosów, okruchy pieczywa. Od strony wejścia zalatywały ostre
wonie z ubikacji. Przy bufecie, znajdującym się w drugim końcu sali, tłoczyli się mężczyźni
niecierpliwie domagający się piwa. Bufetowa obsługiwała ich sprawnie, nakładała na
talerzyki zakąski, odkorkowywała butelki i podawała kelnerom, którzy nieśli to do stolików.
Pili tu bywalcy pobliskiej hali targowej, ubijano niezbyt czyste interesy, a ci, którzy zaczęli
libacje gdzie indziej, tu przychodzili, żeby się doprawić „dużym jasnym” lub „setką” czystej.
Kiedy już kelner komuś zbyt pijanemu nie chciał podać więcej alkoholu, przypominał sobie o
zasadzie obowiązującej tu od dawna i mówił:
- Nie podam samej wódki. Jedna wódka, jedno danie!
- Dobra - odpowiadał nie speszony bywalec baru. - Daj pan dużą wódkę i małe piwo,
to też zakąska, nie? - kelner szedł w stronę bufetu wykonać zamówienie, bo wiedział, żer z
tymi gośćmi lepiej nie zadzierać.
Józek zatrzymał się na progu, jakby zaduch panujący w barze osadził go na miejscu.
Chwilę patrzył przed siebie, usiłując poprzez sine kłęby dymu rozpoznać sylwetkę Andrzeja,
ale sala była duża, w dodatku załamana pod kątem prostym, musiał więc postąpić dalej.
Zaczerpnął powietrza głęboko i wszedł. Zaraz zderzył się z jakimiś dwoma pijanymi
mężczyznami, którzy balansując między stolikami opuszczali lokal. Jeden z nich zaklął i
błysnął wściekle przekrwionymi oczami, ale drugi, nieco trzeźwiejszy, szarpnął go za ramię i
pociągnął do drzwi.
Józek przeszedł całą salę, obejrzał wszystkich gości i z rozczarowaniem stwierdził, że
Andrzeja jeszcze nie ma. Nie bardzo wiedział, co ma robić. Nie miał pieniędzy, żeby sobie
coś zamówić, a wiedział, że bez zamówienia kelner nie pozwoli mu zająć miejsca.
Zdecydował się jednak zostać, licząc, że Andrzej zaraz przyjdzie. Podszedł do stolika, przy
którym siedział tylko jeden mężczyzna. Był pijany, głowę smętnie zwiesił i drzemał
posapując przez nos. Od czasu do czasu otwierał oczy, drżącą ręką brał ogromny kufel,
pociągał łyk piwa i znów przymykał powieki.
- Można? - grzecznie zapytał Józek.
Pijany czknął, podniósł jedną powiekę i mruknął:
- Nie pieprz, tylko siadaj. - A gdy Józek siadł, otworzył drugie oko i zapytał sepleniąc:
- Postawisz setkę?
Kelner już podszedł do stolika i pochyliwszy się nad nimi pytał:
- Co podać? - zwracał się do Józka, jakby tego drugiego w ogóle nie było.
- Piwo - zamówił Józek, wywołując nieznaczny grymas na twarzy kelnera.
- Dla mnie setkę czystej - zawołał nagle pijany. - Koleś płaci - wskazał na Józka.
Kelner podniósł pytająco brwi, ale Józek bez ceremonii zaprzeczył:
- Mowy nie ma, kup se pan sam!
- To wypieprzaj od stolika - zdenerwował się pijak.
- Spokój - powiedział nagle kelner. - Dosyć już, zjeżdżaj pan - to było do pijanego,
który nagle wpadł w złość i huknął pięścią w stół.
- Kto ma zjeżdżać, ja? Ja wam!... - ale nie zdążył dokończyć, co im zrobi, bo kelner
wolno, a przy tym zdecydowanie, ujął go za łokieć i tak szarpnął, że gość podskoczył jakby
pchnięty sprężyną. Wrzasnął i zaklął, kelner jednak nie zwracając na to uwagi popchnął go
brutalnie do drzwi i wyrzucił na ulicę. Otrzepał potem elegancko ręce, wrócił, zabrał ze stołu
kufel i poszedł po piwo dla Józka.
Chłopak rozglądał się dokoła. Nie raził go widok pijanego ani brudu w knajpie.
Nurtował go jedynie niepokój, co będzie, jeśli Andrzej nie przyjdzie w ogóle. Nie miał nawet
tyle pieniędzy, żeby zapłacić za kufel piwa. Pomyślał więc, że trzeba będzie w razie czego
wymknąć się chyłkiem. Ale właśnie gdy rozważał tę możliwość, dojrzał w drzwiach wysoką
postać Andrzeja. Zamachał ręką, tamten zobaczył go natychmiast i ruszył do stolika.
- Jesteś? - ucieszył się. - Coś zamówił?
Nim Józek zdążył odpowiedzieć, kelner znalazł się przy nich i postawił wielki kufel.
- Piwo? - skrzywił się Andrzej.
- A masz ochotę na coś mocniejszego? - bystro zapytał Józek i zaraz dodał: - To
postaw, ja też chętnie się napiję.
- To co dać? - kelner stał wyczekująco. - Ćwiartkę - zarządził Andrzej i zaraz się
poprawił - albo nie, daj pan pół litra, po co dwa razy chodzić. I śledzika na zakąskę. W
śmietanie.
Józkowi, słuchającemu tego zamówienia, humor od razu się poprawił. Gdy kelner
odszedł, zapytał niecierpliwie:
- Forsę masz? Andrzej skrzywił się.
- Niech go jasna cholera, tego Adama.
- Co ty, co się stało? - przestraszył się Józek. - Wykiwał nas?
- Eee, co to, to nie! Spokojna głowa, mnie on nie wykiwa. Ale kręci trochę, nie
spieszy się, jeszcze prawie niczego nie opylił.
- Ale coś jednak poszło? - w głosie Józka była nadzieja. Andrzej nie odpowiedział, bo
właśnie nadszedł kelner. Postawił butelkę, podsunął im talerzyki ze śledziami, od razu nalał
do kieliszków. Kręcił się, choć już nic tu nie miał do roboty. Andrzej nie paprząc na niego
powiedział:
- Sobie też!
Kelner błyskawicznie wyciągnął z kieszeni duży kieliszek i nalał do pełna. Ukradkiem
rozejrzał się po sali, czy nikt nie patrzy, mrugnął do nich i rzuciwszy krótkie „na zdrowie”
jednym haustem wlał alkohol do gardła. Chłopcy także wypili, stuknąwszy się lekko
kieliszkami.
- No to jak jest? - pytał niespokojnie Józek, kiedy kelner odszedł wreszcie od ich
stolika. - Sprzedał coś czy nie?
- I tak, i nie - mruknął Andrzej nie patrząc na niego.
- Co to znaczy? Albo tak, albo nie, mów wyraźnie!
- To futro - zaczął ściszonym głosem Andrzej. - Wzięła je jakaś baba ze wsi, nie wiem
kto, jakaś krewna Janki, zresztą wszystko jedno kto. Tylko nie dała jeszcze całej forsy. Dała
patyka zaliczki.
- Tylko patyka? - Józek nie ukrywał rozczarowania.
- Resztę ma przywieźć za parę dni, jak będzie w Gdańsku. Oni mówią, że to pewna
sprawa, bo babę dobrze znają.
- Niech to szlag trafi. Raz setka, raz dwie i właściwie człowiek forsy nie widzi -
narzekał Józek, nalewając wódki do kieliszków.
Andrzej teraz już pewniej patrzył na niego, rozumiejąc, że najgorsze przeszło. Nie był
pewny, czy Józek spokojnie przyjmie wiadomość, że przyniósł tak mało pieniędzy.
- Jakoś to będzie - pocieszył kolegę. - Ktoś wziął też garnitur. Ma przymierzyć i jak
będzie dobry, to zaraz zapłaci. Reszta też poleci. Zresztą co się martwisz, na dłużej ci
starczy...
- Taki skok - biadał Józek - i gówno mamy nie forsę. - Podniósł kieliszek. Andrzej
poszedł w jego ślady i obaj wypili.
- Iii, co za skok! - Andrzej powiedział wylewnie. - Dla mnie to nic. Taka robota to
śmiech!
Józek popatrzył na niego spode łba, ale słuchał zaciekawiony.
- Mówisz, jakbyś nie wiem co robił - rzucił prowokacyjnie.
Andrzej zabłysnął oczami, machnął lekceważąco ręką i wypił swoją wódkę. Józek nie
pozostał w tyle.
- A ja ci mówię, że nic nie wiesz - upierał się Andrzej. - To, co było, to frajer. Ja,
bracie, mogę robić nie takie skoki, mówię ci, żebym tylko chciał...
- Gadasz, gadasz, a chodzisz bez grosza jak i ja - z przekąsem zauważył Józek.
Andrzeja to nie speszyło. Roześmiał się i pochyliwszy głowę w stronę kolegi szeptał:
- Bo ja na forsę nie lecę, kapujesz? Jak coś się podłapie, to dobrze, frajer by nie wziął,
ale dla mnie forsa to nic, mogę mieć, ile chcę.
- Skąd? - rzeczowo spytał Józek. - I dlaczego nie masz, jak możesz mieć?
- Bo nie chcę. A zresztą co ci będę tłumaczył, to nie są sprawy dla ciebie! Szkoda
gadania!
- Możesz mnie pocałować... - obraził się Józek, który pod wpływem alkoholu był
odważniejszy wobec kolegi. - Jak cii byłem potrzebny, toś poszedł ze mną i co, nawaliłem?
- Nie, aleś w portki o mało nie narobił ze strachu. A ze mną, bracie, tak nie można.
Facet musi być odważny, gotowy na wszystko!
- Jaki facet, co chrzanisz?
- No ten, co ze mną idzie. Nie ma co się łamać, albo rybka, albo pipka, jak się idzie, to
na całego. To są za duże sprawy, żeby nawalać...
- Gadasz, a nic z tego nie można skapować - zirytował się Józek. - Mów wyraźnie, a
jak nie, to trzymaj jadaczkę i daj mi spokój...
- Dobrze, bracie, tak trzeba - niespodziewanie pochwalił go Andrzej. - Nie pchać się,
nie pytać, a słuchać i robić to, co każę...
- Ale co mi tam zawracasz... Napijmy się jeszcze, dawaj forsę i idziemy...
- Nie spiesz się, koleś, mamy czas - powstrzymał go Andrzej. - Możemy wypić,
pewnie, ale ja chcę jeszcze trochę pogadać z tobą...
- To mów, ale wyraźnie - Józek nie ukrywał złego humoru. Wypili wódkę i przez
chwilę panowało milczenie. Andrzej wydłubywał z paczki papierosa. Poczęstował kolegę,
zapalili i dopiero wtedy, przysunąwszy się bliżej, zaczął mówić cicho. Zmienił się przy tym.
Stał się jakiś czujny, oczy latały mu bystro dokoła.
- Nie wierzysz mi. Dobra. To ci powiem, jak chcesz. Mam kogoś w Zielonej Górze.
Taką dziewczynę, wiesz, no... nieważne. Ale przez nią poznałem faceta. Jest szoferem w
pekaesie. Jeździ za granicę, do Austrii i Włoch...
- No to co z tego? - rzeczowo pytał Józek.
- To, że taki facet ma kontakt z zagranicą. Jakby nam się tu coś stało, to pomoże
prysnąć jak nic. Jeździ takimi wozami, że może słonia przywieźć. Ale to tak ci mówię, żebyś
wiedział, że jesteśmy bezpieczni. Przez tego gościa można to i owo przerzucić za granicę,
jasne?
- No! - mruknął Józek niepewnie, bo nie chciał się przyznać, że w dalszym ciągu
niewiele z tego rozumie.
- Ale to jeszcze nic - kontynuował Andrzej. - Znam też jedną w Nowym Porcie.
Trochę stara, ale dobra... To żona kapitana, bracie... On też fajny gość, stale pływa za granicę.
Jak kiedyś jego nie było, poznałem u niej jednego kapitana z Niemiec Zachodnich. To duży
gość, bracie, i płaci dolarami... Teraz widzisz, że jak będę chciał, to w każdej chwili mogę
mieć forsy o, tyle - Andrzej przeciągnął palcem pod nosem.
- No to czemu nie chcesz?
- Bo ja, bracie, nie chcę robić tego za forsę. Jak mi trzeba na ćwiartkę, to robię sobie
skok i już forsa jest. Mówiłem ci, pamiętasz? Łączę to z tamtymi sprawami... To jest coś, nie
takie sobie zwykłe latanie na pierwszą lepszą robotę...
Słowa Andrzeja wywołały w głowie Józka chaos. Ciągle nie bardzo jeszcze rozumiał,
o czym tamten mówi, ale coś mu zaczynało świtać i czuł się coraz bardziej niespokojny. Nie
bardzo wierzył słowom kolegi, ale tamten mówił z taką pewnością siebie, przykłady z
Zielonej Góry i Nowego Portu były tak przekonujące, że Józek wahał się, czy jednak czasem
coś w tym nie tkwi prawdziwego... Miał ochotę zapytać wprost, co to oznacza, ale się
obawiał, że Andrzej znów nazwie go głupcem i wyśmieje bezlitośnie. Zdobył się więc jedynie
na pytanie:
- Po co mi to wszystko mówisz? Co mnie to obchodzi?...
- Nie chcesz, to nie słuchaj - obruszył się Andrzej. - Myślałem, że jak raz zacząłeś ze
mną kombinować, to będziesz chciał dalej...
- Czemu nie, mogę - odparł Józek. - Ale jak to coś śmierdzącego, to wolę nie...
- Coś śmierdzącego? - zaperzył się Andrzej. - Albo idziesz na wszystko ze mną, albo
się boisz i siedzisz w chacie. Zdecyduj się!
W tej chwili Józkowi przypomniała się scena, jaką przeżył przed wyjściem z domu.
Zdawało mu się, że słyszy jeszcze krzyk matki, przed oczyma ukazała mu się czerwona z
przepicia twarz ojca i ujrzał wystraszone oczy rodzeństwa. Z trudem otrząsnął się od tych
myśli. Och, gdybym miał forsę - pomyślał. Zdawało mu się, że pieniądze pozwolą mu się
wyrwać z tego, wyzwolić z szarzyzny dni, które musiał przeżywać.
- Jasne, że pójdę z tobą - oświadczył zdecydowanie.
- Tylko pamiętaj, ja jestem dowódcą! - niemal pełnym głosem zawołał Andrzej. -
Mnie słuchasz i morda na kłódkę! Zobaczysz, jak razem zadziałamy! Nie pożałujesz. A o
forsę się nie martw, tu masz twoje, a reszta też będzie, już ja się tym zajmę - wyciągnął
banknoty z kieszeni i położył je przed Józkiem. Ale gdy ten chciał wszystko schować, złapał
go za rękę i odliczył połowę. Nie był jednak tak pijany, jak się poprzednio zda-: wało
Józkowi.
Kelner przechodził w pobliżu. Józek spojrzał pytająco na kolegę:
- Napijemy się jeszcze? - zapytał.
- Najwyżej po setce - odparł Andrzej. - Ja, bracie, dużo nie piję. To nie dla mnie,
muszę być zawsze trzeźwy...
Józek słuchał go niezbyt uważnie. Skinął na kelnera, zamówił dwa duże kielichy
wódki.
- No to za powodzenie! - lekko oszołomiony Józek usłyszanymi od Andrzeja
wiadomościami skwapliwie sięgnął po dostarczony przez kelnera alkohol. Chciał się oderwać
od wszystkiego, poczuć lekkość, swobodę i pewność siebie, jaką mu zawsze dawała wódka.
Wypili. Andrzej nie zwracał uwagi na Józka, był zajęty jakimiś myślami i planami.
- Ech, bracie - westchnął niespodziewanie. - Kopyto by się przydało.
- Co? - nie zrozumiał Józek.
- No, spluwa! Jak rozkręcimy robotę, to koniecznie trzeba ją mieć. Tu, bracie, gliny do
ciebie, a ty bach, bach...
- Stary, coś ty, oszalał? - Józek aż się odsunął od kolegi.
- Głupi jesteś! Jak iść, to na całego... A kopyto koniecznie trzeba zdobyć... Słuchaj -
Andrzej przysunął się jeszcze bliżej - Słuchaj, już dawno o tym myślę. To wcale nie takie
trudne. W mojej dzielnicy milicjant przeważnie sam koło północy obchodzi swój rejon...
- No to co? - Józek czuł, że ogarnia go coraz większy strach.
- Jak to co? - roześmiał się Andrzej. - W czapę go i po krzyku. Tam są płotki, drzewa,
krzaczki, można się schować. Jak podejdzie, to go z tyłu i już jest spluwa...
Józek nie odpowiedział. Był wstrząśnięty planami kolegi. W pierwszym odruchu
chciał się poderwać z miejsca, zostawić Andrzeja i uciekać jak najdalej od niego. Ale dojrzał
brudną kurtkę kelnera pochylającego się nad nimi.
- Dać jeszcze coś? - pytał - bo zaraz zamykamy. Dziesiąta.
- Dodaj pan jeszcze dwie setki - zażądał Józek.
- Niech będzie - zgodził się Andrzej i dorzucił w stronę kelnera. - Trzy, dla pana też. I
rachunek.
Kelner obsłużył ich z nadzwyczajną szybkością. Wypili w trójkę. Józek poczuł, że
nagle wszystko wydało mu się łatwe i proste. Andrzej zaś jakoś oklapnął i milczał patrząc
smętnie przed siebie. Od czasu do czasu tylko podrzucała nim czkawka. Józek sięgnął po
rachunek. Przeraziła go jego wysokość.
- Coś pan? - wykrzyknął do kelnera - datę urodzenia pan tu wypisał czy jak?
- Płacić, bo zamykamy - kelner już sprzątał naczynia, nie patrząc na gości.
Ale Józek nie dał się zagadać. Począł sprawdzać.
- Była jedna półlitrówka, a nie dwie! - wykrzyknął triumfalnie.
- Taak? - przeciągnął kelner. - Panowie nie pamiętacie. Jesteście pijani. Każdy, jak się
zaleje, mówi, że mniej wypił.
- Była jedna półlitrówka i pięć setek - upierał się Józek. - A tu są dwie, siedem setek i
cztery śledzie.
- Płacicie? - groźnie spytał kelner. Andrzej nagle się ocknął. Podniósł głowę.
- Co jest? Józek, o co chodzi?
- Wypisał nam podwójny rachunek, popatrz!
Andrzej nawet nie spojrzał na podsuniętą kartkę. - Podniósł się, oparł ręce o mokre
szkło na stole i pochyliwszy głowę, jak byk atakujący przeszkodę, zwrócił się do kelnera
stłumionym z wściekłości głosem:
- Ach, ty wszo śmierdząca! To ja ci wódkę stawiam, a ty mnie chcesz wykiwać? -
Chwycił kelnera za gardło. - Józek, bierz go! - wrzasnął, aż nieliczni pijacy siedzący jeszcze
w barze poodwracali głowy w ich kierunku, a bufetowa krzyknęła rozpaczliwie: - Ratunku,
bandyci!
Andrzej nie zważał na nic. Dusił kelnera i trząsł nim ze wszystkich sił w napadzie
nieprzytomnej wściekłości. Józek podskoczył z drugiej strony i już chciał pomagać
przyjacielowi, ale kelner nagle jednym rozpaczliwym rzutem ciała wyrwał się, odskoczył dwa
kroki do tyłu i zaczął skamleć:
- Panowie, o co chodzi? To pomyłka... Pewnie pomyliłem z drugim stolikiem. Po co
zaraz tak... Cóż to, pomylić się nie można? - cofnął się, przerażony.
- To ile płacimy? - Andrzej zatrzymał się wyczekująco.
- Zaraz, zaraz - kelner podskoczył do stołu, chwycił rachunek, udawał, że jeszcze raz
oblicza... Ale Andrzej już nie czekał. Wyciągnął pieniądze, odliczył dwieście złotych, rzucił
je na stół ze słowami:
- Masz tu, gnido, i na drugi raz nie próbuj tego ze mną, bo ci gnaty połamię...
Kelner ukłonił się, rad z takiego obrotu sprawy, bo i tak otrzymał więcej, niż się
należało. - Chodź, stary, idziemy - Andrzej wziął Józka pod rękę.
3
Po wyjściu z baru skręcili do pobliskiej bramy i kiwając się na wszystkie strony długo
załatwiali swą potrzebę fizjologiczną.
- Aleś mu dał! - powiedział z uznaniem Józek: - Piszczał jak szczur.
- Iii tam, rozniósłbym go, jakbym chciał - chełpliwie odpowiedział Andrzej.
Kroczyli teraz wąskim chodnikiem ulicy prowadzącej do Targu Drzewnego. Obaj byli
porozpinani, buchało z nich gorąco, rozpierali się, jakby cały świat do nich należał.
- Zapłaciłeś wszystko - przypomniał sobie nagle Józek. - Oddam ci połowę - sięgnął
do kieszeni, ale Andrzej powstrzymał go:
- Zostaw, mówiłem ci, że mi nie zależy na forsie.
- Jak nie, to nie - szybko zgodził się Józek, rad z takiego obrotu sprawy.
- Trzymaj się mnie - ciągnął Andrzej - to będziesz miał forsę. Na każde zawołanie. Ile
będziesz chciał.
- Opowiadasz!
- Co, nie wierzysz? Chcesz się przekonać?
- No, w jaki sposób?
- Mam zaplanowany nowy skok. Nie taki jak tamten - Andrzej się zatrzymał, ściszył
głos. - Wszystko gotowe. Pójdziesz?
- Pójdę!
- To chodź - Andrzej ruszył naprzód.
- Coś ty, teraz, tak od razu? - przestraszył się Józek.
- Chodź, baranie, pokażę ci, gdzie to jest. Potem pogadamy. Józek już o nic nie pytał,
tylko posłusznie poszedł za kolegą.
Skierowali się w stronę Targu Węglowego, gdzie był postój taksówek.
- Do Wrzeszcza - zarządził Andrzej opadając na siedzenie. Taksówkarz obejrzał się,
popatrzył na nich podejrzliwie, ale widząc, że jeszcze trzymają się jako tako, ruszył.
W czasie jazdy nie odzywali się do siebie. Palili papierosy i patrzyli przez szyby
samochodu na przemykające światła miasta. Koło Jaśkowej Doliny Andrzej kazał zatrzymać
taksówkę i sięgnął po pieniądze, ale Józek ambitnie go ubiegł. Wysiedli.
Zegar na narożnym budynku wskazywał wpół do jedenastej. Jasno oświetlona szeroka
ulica była pusta, cienka pokrywa lodu lśniła matowo w świetle latarni. Tylko od pobliskiej
restauracji „Pod Kominkiem” dobiegały przytłumione dźwięki orkiestry. Andrzej pstryknął
niedopałkiem na środek jezdni i zapiął szczelnie kurtkę. Trzeźwiał i teraz czuł ogarniający go
chłód. Józef także otulił się swym ortalionowym płaszczem. Spojrzał na kolegę pytająco.
- Chodź! - Andrzej był czujny, spokojny i sprężony jak zwykle. Poszedł w górę
Jaśkową Doliną. Wkrótce skręcili w jedną z bocznych ciemnych uliczek i zatrzymali się przed
kilkupiętrowym starym domem.
W niektórych tylko oknach jarzyło się jeszcze światło. Otwarta brama wyglądała jak
wejście do tajemniczej groty. Wewnątrz na klatce schodowej było ciemno i ziało stamtąd
stęchlizną.
- Co tu jest? - zapytał Józek.
Andrzej nie odpowiedział. Cofnął się na drugą stronę ulicy i zadarłszy głowę, długo
patrzył w okna, jakby je chciał policzyć.
- Jest w domu - powiedział jakby do siebie.
- Kto? - zapytał Józek.
- No ta, co ją zrobimy - wyjaśnił Andrzej. - Moja ciotka.
- Coś ty, ciotka? - przestraszył się Józek. Andrzej ciągle szokował jakimiś nowymi
pomysłami.
- A cóż to ciotka? - odparł Andrzej z nutą zniecierpliwienia. - Taka sama cholera jak
każda inna, może nawet gorsza.
Józek już nic nie mówił, tylko także począł patrzyć w okna. Nie wiedział, które z nich
należy do ciotki Andrzeja, ale wyobrażał sobie, że jedno z tych jasno oświetlonych, wysoko,
na czwartym czy piątym piętrze.
Tymczasem Andrzej ruszył dalej ulicą. Po kilkudziesięciu krokach zatrzymał się przed
jedną z bram. Józek, towarzyszący mu jak cień, stanął posłusznie obok.
- Tu mieszkam - niespodziewanie oznajmił Andrzej.
- Tu? - zdumiał się Józek. - Tak blisko?
- A co to przeszkadza? - Andrzej wzruszył ramionami. - Będzie łatwiej ją zrobić,
znam tu każdy kamień.
- To kiedy i jak? - Józek chciał już wiedzieć wszystko.
- Nie pali się. Jutro spotykamy się w probierni wina na Piwnej, to ci wszystko
powiem. Płyń do chaty, bo późno, spać się chce i zimno.
Słabło działanie alkoholu i teraz obydwaj odczuwali chłód zimowej nocy. Uścisnęli
sobie w milczeniu dłonie i Józek powędrował z powrotem ku Grunwaldzkiej.
Szedł wolno. Nie chciało mu się jeszcze wracać do domu. Ale tanie knajpy były już
pozamykane, a na nocny lokal żal mu było pieniędzy. Żeby więc jak najbardziej opóźnić swój
powrót, pojechał tramwajem i do domu dotarł dopiero po północy, kiedy wszyscy już spali i
nikt nie robił mu wymówek.
ROZDZIAŁ ÓSMY
1
- Tu jest papierek od doktora - podporucznik Mazur położył przed Wróblem kartkę
papieru zapisaną niewyraźnymi literami i opatrzoną pieczęcią. - Ale ta mała była zdumiona,
że tak się troszczymy o jej zdrowie!
Porucznik nie odpowiedział, tylko zabrał się do czytania diagnozy. Z trudem
rozszyfrował niewyraźne hieroglify, a im dalej brnął, tym bardziej marszczył brwi.
- Niech ich diabli wezmą! - wykrzyknął skończywszy czytanie.
- Kogo? - zainteresował się Mazur.
- A tych całych specjalistów. Jeszcze nie spotkałem jednoznacznej opinii tych
facetów. Zapytasz, czy podejrzany jest wariat, a oni ci tak odpowiedzą, że ni czorta nie
zrozumiesz. Może wariat, a może zdrowy. Zapytasz lekarza, czym i jak została zraniona ta
mała, a ten ci odpisuje, zresztą posłuchaj...
- Wiem, czytałem - przyznał się podporucznik. - „Rana powierzchowna, zadana tępym
narzędziem. Mogła to być pałka drewniana lub metalowa o słabej sile uderzenia. Nie
wyklucza się możliwości autozranienia, np. o futrynę lub kant drzwi. Z całą pewnością
pochodzenia rany stwierdzić nie można, gdyż siłę uderzenia zamortyzowały włosy, a także
obserwuje się daleko posunięte objawy normalnego gojenia”.
- Kaziu, czy ty masz wszystkich w domu? - Porucznik patrzył podejrzliwie na swego
podwładnego.
- Co się stało, szefie?
- Uczyłeś się tego jak wiersza w szkole?
- Zawsze byłem zdolny - powiedział Mazur. Roześmiali się zgodnie. - Taki kwiatek
trzeba zapamiętać, dzieciom się będzie opowiadało. Gość nie napisze, że rana goi się szybko,
tylko „obserwuje się daleko posunięte objawy normalnego gojenia”.
- No dobra - Wróbel spoważniał. - Pośmialiśmy się z niewinnego doktora, ale sprawa
jak stała tak stoi w miejscu. Ani kroku naprzód.
- Fakt - zgodził się Mazur. - Niech to cholera, a tak liczyłem na tego chłopaka Zosi.
Nie mógł to on tego zrobić? Byłoby po kłopocie.
- Nie wygłupiaj się - skarcił go dobrodusznie porucznik. - To, żeśmy go
wyeliminowali, już coś znaczy. Jeden ślad mniej.
- Taksiarza też wyeliminowaliśmy - uzupełnił Mazur. - Wcale nie był w rejonie
mieszkania Walatków.
- Myślę, że musimy się trzymać tej smarkuli - Wróbel paląc papierosa mówił w
zamyśleniu.
- Sądzisz, że jednak coś z niej wyciągniemy? - poważnie pytał Mazur. - Zdaje się, że
wypompowałeś ją do dna...
- Możliwe, chociaż nigdy nic nie wiadomo. Próbowała mnie bujać. Skąd mogę
wiedzieć, czy kogoś jednak przede mną nie ukryła? Walatkowa ma rację, ta koza jest za
przebiegła jak na swój wiek...
- To co z nią zrobimy, kazać Pilarkowi jeszcze jej się przyjrzeć?
- Nie, to nic nie da. Zmarznie chłopak i najwyżej jeszcze raz ją odprowadzi z tym
Sławkiem na spacer.
- Więc co?
- Masz, Kaziu, jakiś przyzwoity cywilny garnitur? Twarz podporucznika zamieniła się
w znak zapytania.
- Chcesz mnie zaprosić na urodziny? - zapytał uprzejmie.
- Niezupełnie - podparł Wróbel. - Ale pójdziesz się dziś pobawić. Wypijesz trochę,
potańczysz, a przy okazji popatrzysz sobie, posłuchasz...
- Szefie - jęknął podporucznik - pierwszy niedaleko, a gaża najniższego oficera MO
wcale nie jest taka wielka jak kierownika sekcji.
- Nie martw się - uspokoił go Wróbel. - Nie musisz ruszać żałosnych resztek twojej
pensji.
- Szef stawia?
- Zgłupiałeś? Ja to nie czekam pierwszego? Pójdziesz służbowo. Inaczej mówiąc, dziś
w nocy zwiedzasz lokale na koszt komendy.
- To co innego - rozpogodził się Mazur. - Jeśli zrozumiałem, to otrzymuję rozkaz
zrobienia tury po gdyńskich knajpach w celu przyjrzenia się różnym typkom i poszukania
wśród nich kogoś pasującego do rysopisu naszych bohaterów, tak?
- Niezupełnie - zaprzeczył Wróbel. - Otrzymujesz rozkaz zwiedzenia knajp nie tylko
Gdyni, ale całego Trójmiasta!
- Fiuu, szefie, kto to wytrzyma?! Trzeba mieć końskie zdrowie i łeb z żelaza.
- Twoja sprawa, nie każę ci przecież pić w każdej knajpie po pół litra. Zresztą uważaj,
bo księgowy nie uzna ci rachunku, jak będzie więcej niż po litrze na głowę - żartował. - Nie
uwierzy, że tyle można wytrzymać.
- Powiedziałeś „na głowę”? Mam komuś stawiać?
- Zależy od okoliczności, Kaziu. Możesz się nawet zaprzyjaźnić z jednym albo drugim
bandziorem, to ci dobrze zrobi. Jak wypijesz brudzia, to cię zaproszą na robotę. Łatwiej
przetrzymasz do pierwszego, jak sobie tak z nimi zarobisz na boku...
- Nie lubię żartów - skrzywił się pociesznie Mazur. - Ja mam się całować z jakimiś
typami? Jeszcze żeby coś w spódnicy, to nie powiem...
- Czemu nie, Kaziu, czemu nie? Będziesz miał okazję, jak rzadko. Pójdziesz z „płcią
piękną”, i to nie jedną, a dwoma.
- Szefie, ja mam narzeczoną - jęknął Mazur. - Będziesz mnie odwiedzał w szpitalu?
Nie możesz tym paniom przydzielić jakiegoś wywiadowcę, musisz męczyć człowieka z
kwalifikacjami oficerskimi? - żartował, ale widać było, że zadanie teraz mu się już mniej
podoba.
- Nie ma rady, Kaziu - odpowiedział Wróbel poważnie Tego me dam wywiadowcy.
Pójdziesz po prostu z tą małą, może ona kogoś rozpozna. A może znów będzie chciała kogoś
kryć? Będziesz obserwował nie tylko bywalców lokali, ale i ją. Zresztą będzie z tobą
wywiadowca w spódnicy. Ta druga dama pracuje w naszej obyczajówce.
- Rany boskie, ale towarzystwo, ona przecież zna wszystkie kurewki. Co będzie, jak te
jej znajome zaczną się do nas dobierać?
- Nie znasz ich, Kaziu. Mowy nie ma. One ją znają, to fakt, ale draki milicjantce nie
zrobią. A są takie, które pomogą w razie potrzeby.
- Jak ją znają, to po co ona idzie z nami? Nie lepiej jakbym poszedł sam ze smarkatą?
- Myślę, że nie. Funkcjonariuszka zna lokale, zna sporo ludzi, nieraz przecież tam
chodzi po nocach. Wszystkie panny i jej opiekunowie, którzy ją znają, pomyślą, że to
normalny przegląd obyczajówki. Nie domyśla się, że szukacie czegoś innego. To taka mała
zasłonka dymna, kapewu?
- Trudno - zgodził się z rezygnacją podporucznik. - Ale spiję się jak nic, bo nie mam
treningu. Niech nikt ode mnie nie oczekuje, że rano przyjdę do pracy!
- Kaziu, raport będzie u mnie o dwunastej, jasne? A teraz zjeżdżaj, prześpij się trochę,
przygotuj. Aha, nie zapomnij poinformować matkę Zosi i Walatków, że ją zabierasz służbowo
na nocną hulankę. Niech wiedzą, bo mogą dziewczynę podejrzewać o różne rzeczy. No,
cześć!
2
O dwudziestej podporucznik Mazur w dobrze skrojonym ciemnoszarym garniturze,
śnieżnej koszuli, wyczesany i wygolony jak na własne wesele wstępował na schody jednego z
domów przy Świętojańskiej. Czuł się niezbyt pewnie, jakby szedł na prywatną randkę w
tajemnicy przed narzeczoną. Sprawdził tabliczkę na drzwiach i stwierdziwszy, że jest na
miejscu, zadzwonił. Miał stąd zabrać koleżankę z sekcji do walki z nierządem. Umówili się,
że razem potem pójdą po Zosię i już wspólnie rozpoczną swój nocny rajd. Uprzedzona,
telefonicznie Zosia miała na nich czekać u matki.
Drzwi otworzył mężczyzna mogący liczyć około czterdziestki. Był w domowych
pantoflach i koszuli wpuszczonej w spodnie od piżamy.
- Przepraszam, czy tu mieszka pani Fałkowska?
- Tu, tu, niech pan wejdzie - mruknął bez entuzjazmu mężczyzna. Poprowadził
podporucznika do pokoju. Zza otwartych drzwi rozległ się głos kobiecy:
- To pan, panie poruczniku? Już, już, kończę się ubierać, sekundę, zaraz będę gotowa.
Zapalcie sobie w tym czasie z mężem, poznajcie się...
Mazur tak się zdumiał, że o mało nie upuścił kapelusza. Znał funkcjonariuszkę bardzo
luźno, tyle tylko co się widywali czasem w komendzie na jakiejś ogólnej odprawie, zebraniu
czy akademii. Nie miał pojęcia, że jest ona mężatką. Mężczyzna, który go wpuścił, wyciągnął
teraz rękę i przedstawił się. Mazur czuł się głupio jak nigdy. Pierwszy raz w życiu znalazł się
w takiej sytuacji, że przychodził po kobietę, aby z nią pójść na nocną zabawę, i stawał twarzą
w twarz z mężem, który miał pozostać w domu. Szybko jednak otrząsnął się z tego uczucia i
zażartował swobodnie:
- Ale to historia! Powinien mnie pan wyrzucić, wyzwać na pojedynek czy coś w tym
guście.
- Za co? - nie zrozumiał mąż Fałkowskiej.
- No przecież podrywam panu żonę!
- Ech, przyzwyczaiłem się - odparł tamten niezbyt wesoło.
- On przecież też pracuje w milicji, to wie, jaką mamy służbę:- mówiła koleżanka
wchodząc do pokoju.
Mazur automatycznie podniósł się z miejsca. Wyglądała zupełnie inaczej niż
wówczas, kiedy ją widywał w komendzie. Była ubrana skromnie, ale elegancko. Fryzurę
miała świeżo ułożoną, paznokcie wylakierowane, nigdy by nie powiedział, że to milicjantka,
która idzie na służbę.
- Musiałaś się tak ubrać? - dość kąśliwie zapytał mąż.
- Nie mogę przecież iść jak Kopciuszek. Teraz trzeba w nocnych lokalach wyglądać
przyzwoicie, nie wiesz?
- Nie wiem, bo nie chodzę.
- No dobrze już, dobrze - pocałowała męża w policzek. - Zawsze ma zły humor, kiedy
wychodzę na noc - wyjaśniła Mazurowi. - Tylko pamiętaj, uważaj na Kasię, żeby nie miała
mokro! - zwróciła się do męża. - Zmień pieluszkę, jak usłyszysz, że płacze. O północy dasz
jej mleko, jest przygotowane we flaszce, stoi w piecyku. Jakby wystygło, podgrzej trochę, ale
nie za bardzo, żeby się dziecko nie poparzyło...
- Co jeszcze? Może dać jej piersi?
- Musimy iść - Fałkowska nie przejmując się złym nastrojem męża odwróciła się do
Mazura. - Aha, musimy sobie mówić per ty. Jestem Elżbieta, a ty?
- Kazik - odparł szybko i mimo woli spojrzał na męża funkcjonariuszki. Ale ten już się
nimi nie zajmował. Ruszył do drugiego pokoju, bo właśnie rozległo się popiskiwanie
paromiesięcznego dziecka.
Elżbieta rzuciła na odchodnym:
- Trzymaj się, wrócę chyba nad ranem. Dobranoc.
- Dobranoc - odpowiedział mąż już z tamtego pokoju. - Tylko nie pij dużo, jutro
będziesz się źle czuła.
- Dobranoc - powiedział też Mazur, który nagle poczuł przypływ sympatii do tego
człowieka zostającego na noc w domu, kiedy żona szła wykonywać swoją niezbyt miłą i
wdzięczną pracę.
Na schodach funkcjonariuszka zatrzymała się i powiedziała:
- Nie ma rady, zachowujmy się albo jak narzeczeni, albo jak starzy dobrzy znajomi, co
wolisz?
- Dobrzy znajomi - powiedział Mazur, przypominając sobie twarz narzeczonej.
- W porządku - zgodziła się Elżbieta. - Tylko się nie myl. Mów Ela. A ta druga co za
jedna?
- Smarkata, ma na imię Zosia, szesnaście lat.
- Trochę za stara na córkę, a za młoda na narzeczoną. Będzie twoją siostrą, chcesz?
Zresztą to tylko tak na wszelki wypadek, nie musimy się przedstawiać, ale ktoś może cię
pytać co za cizie przytargałeś ze sobą - zakończyła żargonem, z którym była świetnie
obeznana.
Uzgodniwszy te szczegóły, już szybko podążyli do mieszkania Zosi, która czekała
gotowa do wyjścia. Jej matka powitała przybyszów niemal z płaczem. Załamując ręce po
wiejsku mówiła:
- Mój Boże, czy to się nigdy nie skończy z tą historią? Niechby już miała dziewczyna
spokój, bo nic dobrego z tego nie wyniknie.
- Mamy nadzieję, że Zosia pomoże nam rozpoznać przestępców - wyjaśnił
podporucznik.
- To do tego potrzeba w nocy po knajpach chodzić? - dziwiła się matka.
- Trzeba, nie ma rady - zapewniła Ela. - Próbujemy różnych sposobów. Może właśnie
znajdziemy ich gdzieś w knajpie. Zosia ich rozpozna.
- Na pewno - oświadczyła z zapałem dziewczyna.
- Nie ma to innych sposobów? - biadała matka. - Kto to widział...
- Niech pani się nie martwi - Ela objęła kobietę ramieniem. - Nic się Zosi nie stanie.
Będziemy nad nią czuwali i odstawimy całą nad ranem.
- Jeszcze ją tam który pobije albo co...
- Chodźmy - zniecierpliwiła się Zosia. - Niech, mama się nie boi, co mi się może stać?
Opuścili wreszcie mieszkanie. Energiczna Ela pouczyła Zosię, jak ma się
zachowywać, i poleciła, aby mówiła im po imieniu. Potem zwróciła się do Mazura, którego,
jako najstarszego stopniem, traktowała jak dowódcę wyprawy.
- Od której knajpy zaczynamy?
- Czy ja wiem? - zastanawiał się podporucznik. Nie miał doświadczenia w tych
sprawach, po raz pierwszy otrzymał takie zadanie. - Może od „Polonii” - zaproponował na
chybił trafił.
Ela postanowiła przejąć inicjatywę.
- Nie, to nie ma sensu - powiedziała obcesowo. - W „Polonii” nocne życie zaczyna się
później, koło dziesiątej. A w „Bałtyku” jeszcze później. Teraz przelećmy się po gorszych
knajpach, tych, co są otwarte do dziesiątej, jedenastej. Zgoda? - zapytała dla formalności.
Bez sprzeciwu przyjęto jej propozycję i poszli do pierwszej z brzegu restauracji.
Zanurzyli się w dymie, wyziewach alkoholu, gwarze głosów ludzi siedzących przy stolikach.
Nie zagrzewali długo miejsca. W pierwszej wypili po jednym kieliszku winiaku, w drugiej też
nie przekroczyli tej miary. Brali do tego niezbyt wystawne zakąski, kawą, herbatę. Dla Zosi
zamiast alkoholu zamawiali sok, co nie w smak było dziewczynie. Mazur rozglądał się z
ciekawością, obserwował twarze ludzkie. Miał wrażenie, jakby go wrzucono do stawu i teraz
musi koniecznie nauczyć się pływać. Z zazdrością zauważył, że Ela czuje się tu doskonale,
rozmawia swobodnie, żartuje, czasem rzuci dowcip. A równocześnie baczne ma oko na
wszystko, co się dzieje wokół nich. Raz dostrzegł, że jedna z kobiet siedząca przy stoliku z
mocno podchmielonym mężczyzną skinęła głową. Odkłonił się także, ale Ela uśmiechnęła się
lekko, mówiąc:
- Nie musisz być taki wytworny. To jedna z moich „podopiecznych”, Pyskata Jolka.
Zasłużyła na ten przydomek. Jak rozpuści buzię, nie daj Boże. Ale mnie się trochę boi -
dokończyła chełpliwie.
- I tak nie możesz im nic zrobić - zauważył Mazur.
- Pewnie, ale zawsze dobrze jest mieć na nie oko. Znam je tak, że jak obrobią jakiegoś
pijanego amatora miłości, to wystarczy, żeby powiedział, jak była uczesana jego donna, a już
ją znajdę.
- To pani... to znaczy ty się zajmujesz mewkami? - zapytała Zosia. - Każdą znasz?
- Z Gdyni każdą - potwierdziła Ela. - Dwanaście lat pracuję w obyczajówce. Chyba że
jakaś nowa przyjdzie ze wsi albo z innego miasta, to jej nie znam. Ale wystarczy parę dni, a
już wiem, co to za jedna. One same mi wszystko powiedzą. Czasem nawet próbują mnie
napuszczać na konkurencję. Zresztą tu ich mało. Zobaczycie w „Bałtyku”...
W „Polonii” zamówili gorącą kolację, bo było już po dziesiątej i czuli głód. Zresztą
Ela rozsądnie zauważyła:
- Będziemy musieli jeszcze trochę wypić, a na pusty żołądek to szkodzi A ty nie patrz
tak nachalnie na mężczyzn - zwróciła uwagę Zosi. - Jeszcze cię posądzą, że jesteś mewką.
Rób to dyskretnie, rzuć okiem, jakby nigdy nic... Mów, rozmawiaj z nami, a równocześnie się
rozglądaj. Nie strzelaj oczkami, boś nie przyszła tu nikogo uwodzić.
- Marnie jakoś nam idzie - zauważył Mazur, żeby podtrzymać rozmowę. - Ludzi mało
po knajpach...
- Chciałeś od razu trafić na swoich opryszków? - Ela zaśmiała się swobodnie,
popijając wodę sodową. - Widać, że mało miałeś takich zadań. To żmudna robota i
niewdzięczna. I prawdę mówiąc, rzadko daje rezultaty. Już prędzej czegoś się można
dowiedzieć od moich „znajomych” - albo od innych naszych kontaktów - użyła służbowego
słowa. Mazur nieznacznie pokazał wzrokiem Zosię, przypominając, że mała jednak nie jest
pracownikiem milicji i nie należy jej wtajemniczać we wszystkie arkana ich pracy. Ale Zosia
niemal ich nie słuchała. Pałaszowała befsztyk z pieczarkami, strzelała oczkami na prawo i
lewo i w ogóle robiła wrażenie zadowolonej z tej eskapady.
- Zatańczymy? - podporucznik zwrócił się do Eli, ale ona pokręciła przecząco głową.
- Tu nie ma sensu. Wystarczy, żeśmy zjedli kolację. A w ogóle to tańcz lepiej z nią, na
parkiecie możecie kogoś zobaczyć. Pamiętaj o tym w „Bałtyku”. Do baru też trzeba zajść...
Mazur nie miał do niej pretensji za to pouczanie. Był jej nawet wdzięczny, bo czuł się
swobodniej, wiedział, jak ma postępować.
Zapłacił rachunek i opuścił „Polonię”. Na ulicy zaczął się rozglądać za taksówką, ale
Ela znów go powstrzymała:
- Przejdziemy, to przecież kawałek. Spacer dobrze nam zrobi.
Podporucznik zgodził się chętnie. Spojrzał na zegarek i zmartwił się. Dopiero minęła
jedenasta, do końca wędrówki było jeszcze daleko.
W następnym lokalu ogarnął ich nastrój zupełnie inny. Gdy zeszli w dół po schodach i
znaleźli się na sali, porucznik od razu wyczuł, że tu odbywa się zabawa, jakiej jeszcze nie
widział.
Zresztą już na progu natknęli się na pierwszą przeszkodę w postaci portiera. Zagrodził
im drogę i nie bawiąc się w grzeczności oświadczył:
- Miejsc nie ma, wszystkie stoliki zajęte.
Mazur spojrzał bezradnie na Elę, ale ona uśmiechnęła się tylko i wysunęła się do
przodu.
- No, panie Franciszku, w barze pewnie będzie tam jakiś wolny stołek...
Na jej widok portier zmienił się w oka mgnieniu. Na twarzy pojawił się uśmiech,
skłonił się nisko i odpowiedział gościnnie:
- Oczywiście, dla pani zawsze, proszę bardzo. Gdzie się pchacie, mówiłem, że miejsc
nie ma! - krzyknął w stronę grupy młodzieńców, którzy usiłowali się przemknąć, korzystając,
że portier otworzył drzwi Eli i jej towarzystwu.
- Stary kombinator - mruknęła Ela do Mazura, kiedy już byli w środku. - Jak dostanie
setkę od łebka, to miejsce znajdzie. Zobaczysz, że ci faceci dogadają się z nim i zaraz będą w
środku.
Nie myliła się, bo zanim zdążyli zdjąć okrycia, już ujrzeli tamtych wesoło
zstępujących po schodach do wnętrza lokalu.
Stoliki wszystkie były zajęte. Towarzystwo wypełniające lokal było już w
doskonałych humorach, rozlegały się śmiechy i okrzyki przebijające się nawet przez dźwięki
zbyt głośno grającej orkiestry. Na małym parkiecie kilkadziesiąt par tłoczyło się
niemiłosiernie. Niektóre z nich, szczelnie zwarte, nie mogły się niemal poruszać. Ten i ów
partner całował bez żenady swoją tancerkę albo mówił coś do ucha, zapominając o orkiestrze
i tańcu. Kelnerzy z trudem przeciskali się przez tę ciżbę, unosząc nad głowami tace, na
których z daleka widać było białe etykietki wyborowej i ciemne jak herbata butelki koniaku.
Stali jeszcze przy wejściu, kiedy orkiestra przestała grać. Pary rozchodziły się leniwie,
niektóre kobiety odchodziły sam do stolików, a ich partnerzy kierowali się do baru. Nie
bardzo już młoda kobieta, silnie umalowana, o zmęczonych oczach i nie zbyt kształtnej
figurze podniosła się od pobliskiego stolika i podeszła do Eli. Mazur usłyszał, jak zapytała:
- Pani kierowniczka szuka miejsca? Może się pani przysiądzie, jest nas tylko trójka
przy stoliku.
- Co, nie masz jeszcze nikogo? - przyjacielsko zapytała Ela
- Nieważne - kobieta wzruszyła ramionami - do rana daleko. To jak z tym stolikiem?
- Dziękuję ci - powiedziała Ela. - Nie jestem sama. Chce my się pobawić. Dziś nie
mam służby - dorzuciła konfidencjonalnie.
Kobieta uśmiechnęła się wyrozumiale. Ela wiedziała, że jej informacja natychmiast
rozejdzie się po lokalu i dzięki temu nie będą na nich zwracać tak bacznej uwagi jak w tej
chwili. Bo choć ani Mazur, ani Zosia tego nie widzieli, ona zdawała sobie jednak sprawę, że
są w tej chwili przedmiotem pilnej obserwacji. Nad salą zawisło coś, jakby nastrój
niepewności czy wyczekiwania. Znała to. Prostytutki niepewne, po co przyszła, uciszały się
nieco, hamowały partnerów, nie chciały jej się zbytnio rzucać w oczy.
Tymczasem starszy, szpakowaty mężczyzna przecisnął się do nich między stolikami.
- Proszę bardzo, zaraz będzie stolik - powiedział. - Już kelner dostawia, tam koło
orkiestry.
- Dobrze, dziękuję bardzo - odparła Ela, a Mazur rzucił na nią spojrzenie pełne
zdziwienia.
- To kierownik - wyjaśniła szeptem, kiedy szli do ustawionego właśnie przez kelnera
stolika. - Zna mnie.
Usiedli i podporucznik natychmiast zamówił u kelnera wódkę i zakąski. Już sam się
orientował, że tu nie wypada wykręcać się byle kieliszkiem lub kawą. Poprosił więc butelkę
jarzębiaku, łososia, cielęcinę na zimno i w duchu zastanawiał się czy ten rachunek mu uzna
finansowy komendy.
- Uważaj tutaj - powiedział do Zosi. - Może ktoś ci wpadnie w oko...
Dziewczyna i bez tego z ciekawością rozglądała się dokoła. Była po raz pierwszy w
takim lokalu. Dotychczas nie wyszła poza kawiarnię w swoim domu i towarzystwo Frani.
Teraz doskonale rozumiała, co to za kobiety siedzą przy stolikach. Zdumiewało ją, że tak
mało się krępują, czuła się trochę speszona atmosferą panującą w restauracji. A równocześnie
ogromnie jej się tu podobało. Dekoracje, fraki kelnerów, ciemne ubiory mężczyzn, orkiestra,
bar - wszystko to sprawiało wrażenie świata z bajki, bez trosk, wesołego, takiego, o jakim
niekiedy marzyła.
- Napijemy się - zaproponował Mazur. Tym razem Zosi także nalał jarzębiaku.
Ela wzięła kieliszek i powiedziała do Zosi:
- Uważaj, mała, pij połówkami, bo więcej nie dostaniesz. Wypili. Zosia, nieco się
zakrztusiła, bo był to jej pierwszy dziś łyk alkoholu. Dotychczas udawało się jej opiekunom
postępować tak, że dziewczyna piła wodę sodową albo sok owocowy. Teraz uznali, że
mogłoby się to wydać nienaturalne.
Rozmawiali udając swobodę, a naprawdę jedna tylko Ela była swobodna i
nieskrępowana. Sporo kobiet kiwało do niej głowami, a niektóre nawet podchodziły, żeby się
przywitać.
Po następnym kieliszku Mazur skłonił się przed Zosią.
- Zatańczymy?
Wstała i przylepiła się natychmiast do niego. Podporucznik nieco się przestraszył tego
jej odruchu, ale już wciągnął go wir par na parkiecie i tańczył z dziewczyną, rzucając od
czasu do czasu krótkie spojrzenia na twarze mężczyzn.
W pewnej chwili spojrzał na swoją partnerkę. Zarzuciła mu rękę na szyję, drugą
położyła na klapie marynarki i tańczyła z przejęciem. Miała przymknięte oczy i nuciła cicho
melodię graną przez orkiestrę. Mazur poczuł, że ogarnia go złość na smarkulę. Nachylił się i
syknął jej do ucha:
- Otwórz oczy, patrz, co się dokoła dzieje. Zapomniałaś? Podniosła leniwie powieki i
uśmiechnęła się do niego.
- Nie - powiedziała - nie zapomniałam. Ale tu tak ładnie... Dobrze mi...
- Zobacz, ten jest trochę jakby podobny. Też blondyn - porucznik usiłował zwrócić jej
uwagę na wysokiego młodego mężczyznę miętoszącego grubawą blondynkę.
Zosia spojrzała przelotnie i pokręciła głową:
- Nie, to nie on... Zresztą... - nie dokończyła, usiłowała przytulić policzek do twarzy
porucznika.
Miał ochotę potrząsnąć nią albo uszczypnąć, żeby przestała. Ale nie mógł robić
widowiska. Próbował więc tylko dyskretnie odsuwać Zosię od siebie i co chwila zmuszał ją,
by patrzyła na twarze migające wokół nich w tańcu. Zosia reagowała leniwie, ciągle
przecząco kręciła głową. Chciała tańczyć, bawić się, lgnęła do porucznika.
Odetchnął z ulgą, kiedy orkiestra przestała grać. Silnie chwycił dziewczynę za ramię i
zbyt energicznie poprowadził do stolika. Ogarniała go coraz większa złość.
- Co, do cholery? - rozgniewał się nie na żarty, kiedy usiedli. - Myślisz, że
przyszedłem tu z tobą na amory i zabawy? - Eli nie było jeszcze przy stoliku. Jakiś
mężczyzna poprosił ją do tańca i teraz odprowadzał, kłaniając się elegancko na pożegnanie.
- Co macie takie miny? - natychmiast zauważyła. - Stało się coś?
- Pan... On na mnie krzyczy - poskarżyła się Zosia. - Tańczę, jak umiem, a on...
- Masz myśleć o czym innym, a nie o tańeu - hamując się powiedział Mazur.
- Ooo, widzę, że panna jest rozmarzona. Ten jeden kieliszek też było za dużo -
stwierdziła Ela. - Zaraz dostaniesz kawy. Uważaj na siebie, bo nam zaśniesz. I nie uwodź
porucznika - dodała z szelmowskim uśmiechem, czym wywołała grymas niezadowolenia na
twarzy Mazura.
Pobawili się jeszcze z godzinę w tym lokalu. Mazur z Elą byli w barze, tańczyli,
obserwowali gości, którzy się kręcili po sali i przy wejściu.
Zosia też, jakby sobie wzięła do serca ich uwagi, usiłowała się skupić i starała się
uważnie obserwować gości. W końcu jednak doszli do wniosku, że czas ruszyć dalej. Tu nie
mieli już co dłużej robić.
Pojechali do Gdańska, gdzie odwiedzili „Monopol”, potem dostali się po dłuższych
perypetiach „Pod Kominek”, a w „Akwarium” Ela musiała dyskretnie poinformować portiera,
kim są, o trzeciej bowiem nie chciał ich za nic wpuścić do środka.
Na koniec wylądowali w sopockim Grand Hotelu, gdzie w barze „Caro” trwała
jeszcze zabawa na całego. Ale i tu nie zobaczyli nikogo, kto by przypominał poszukiwanych.
Dochodziła piąta nad ranem, kiedy taksówka zawiozła ich z powrotem do Gdyni. Zosi
kleiły się oczy i nawet nie miała siły się z nimi pożegnać. Poszła od razu do domu,
odprowadzona przez Mazura aż pod same drzwi mieszkania.
- Pamiętaj - powiedział na pożegnanie. - Nie rozgaduj nigdzie i nikomu o tej naszej
wyprawie,
rozumiesz?
- Rozumiem - Zosia półprzytomnie skinęła głową. Nagle zrobiła ruch, jakby go
chciała pocałować.
Mazur odsunął się szybko i czym prędzej wrócił do taksówki.
Elę pożegnał także przed drzwiami jej mieszkania. Oboje byli bardzo zmęczeni. W
żółtym świetle żarówki oświetlającej klatkę schodową widział bruzdy, jakie utworzyły się
koło jej ust, drobne zmarszczki koło oczu. Fryzura, tak elegancka wieczorem, była teraz
zburzona, oczy matowe, klejące się ze znużenia.
- Dobranoc - powiedziała i starając się podtrzymać humor, który jej nie opuszczał
przez cały wieczór, zapytała: - Dobrze się bawiłeś?
- A ty? - Mazur zapytał poważnie.
- Och, jak ja mam tego dosyć - wyrzuciła z siebie niespodziewanie. - Żebyś wiedział,
jak dosyć... No, ale nic - kończyła prędko. - Wyśpię się i jutro znów będę w formie. Trzeba
zrobić raport...
- Nie martw się tym, ja zrobię - zapewnił ją. - Dziękuję ci, Ela, przepraszam, pani Elu
- poprawił się, chcąc podkreślić, że wspólną służbę już skończyli. - Dobranoc...
- Dobranoc - odparła i przekręciła klucz w zamku.
Stał jeszcze chwilę na schodach i słuchał, czy nie dobiegną go odgłosy wymówek
męża Eli, ale nic nie usłyszał. Poszedł więc do domu, myśląc po drodze, że będzie spał do
południa, nie przejmując się Wróblem ani żadnym innym przełożonym.
3
A jednak o dwunastej zjawił się w pokoju i wesoło powitał porucznika Wróbla. Ten
uśmiechną się szeroko na widok podwładnego i zawołał:
- No, Kaziu, myślałem, że nawalisz. Czekam na ciebie. Wypiłeś z tymi facetami
brudzia?
- Aha, mam ich obu w kieszeni - podporucznik od razu wpadł w zwykły ton.
- Z tego wynika, że nici? - domyślił się Wróbel.
- Zgadłeś, szefie. Ojczyzna niepotrzebnie wydała pieniądze na wódkę dla mnie.
- Miałeś jakieś ciekawe przygody?
- Niespecjalnie. Tyle że przyjrzałem się trochę różnym typkom w „Bałtyku”, w
„Grandzie”, w „Akwarium”...
- Przyda ci się - roześmiał się porucznik. - No nic, Kaziu, prawdę mówiąc, nie bardzo
liczyłem, że osiągniemy sukces.
- Szkoda było czasu i zarwanej nocy - Mazur ziewnął.
- Nie, wcale nie szkoda - zaprzeczył Wróbel. - Widzisz, Kaziu, zacieśnia się teren
działania. Możliwości, jakie nam zostają, są coraz mniejsze, obracamy się w coraz węższym
kręgu. A to przecież jest posuwanie się naprzód, nie sądzisz?
- Nie wiem - podporucznik wzruszył ramionami. - Mnie się w ogóle zdaje, że
błądzimy po omacku, macamy przed sobą rękami, bo oczy mamy zawiązane. Jak trafimy na
coś, to będzie przypadek, ale zachodzi prawdopodobieństwo, że nie trafimy i sprawa pójdzie
do akt nie wyjaśniona.
- Pewnie, może być i tak - zgodził się Wróbel. - Na pewno błądzimy trochę po
omacku. Ale pamiętaj, Kaziu, że nie działamy sami. Szukają ich też w Gdańsku, Sopocie i
Wejherowie, szukają dzielnicowi, szukają z Komendy Wojewódzkiej. Kto wie, może gdzieś
w komisie czy na bazarze pokaże się coś z tych skradzionych rzeczy. Wtedy już sprawa
poleci.
- Ale na razie nic takiego się nie pokazało?
- Jesteś dziś niewyspany, to pesymizm cię ogarnia - zauważył Wróbel. - Machnij
raport z tej nocnej wyprawy.
- Mam już gotowy - odparł Mazur, wyciągając z teczki arkusze papieru.
- O, toś bardziej sumienny niż wyglądasz, awans cię nie minie... za dziesięć lat. Połóż
to tutaj, a w nagrodę pokażę ci coś ciekawego.
- Więc jednak szef coś ma? - zainteresował się podporucznik. Od początku rozmowy
podejrzewał, że dobry humor Wróbla ma swoje przyczyny. Teraz domyślał się, że musiał
wpłynąć jakiś ciekawy materiał dotyczący ich sprawy.
Wróbel rozłożył na biurku papiery i skinął na Mazura, żeby usiadł bliżej niego.
- Nie sam piłeś dziś wódkę za państwowe pieniądze - zaczął.
- Pewnie że nie sam - zgodził się Mazur. - Jeszcze paru mankowiczów.
- Eee, Kaziu, nie porównuj się do takich typków. Mam na myśli naszego Pilarka.
Chłopak narzeka, że jak tak dalej pójdzie i nie zmienię mu przydziału służbowego, to się
rozpije, żona go rzuci i wyląduje w szpitalu na odwykówce. Ale on ma głowę, jest
wytrzymały i po takim wyskoku przychodzi jeszcze wcześniej niż ty.
- Szef ma pretensje? - podporucznik poczuł się urażony.
- Nie - zaśmiał się Wróbel. - Tylko Pilarek złożył wcześniej raport z dzisiejszej nocy.
- Trafił na coś?
- Kto wie, kto wie? - Wróbel uśmiechnął się pod nosem i w ogóle był w doskonałym
humorze. - Posłuchaj, Kaziu, co pisze ta nasza perła:
Przebiegł oczyma dokument, chwilę szukał odpowiedniego fragmentu.
„Następnie przez dwie godziny przebywałem w lokalu...” - nie, to mało ważne -
mruknął Wróbel. - O, tu jest: „Zygfryd wdał się ze mną w dłuższą rozmowę o różnych
sprawach. Między innymi udzielił mi informacji, że pewien osobnik o pseudonimie Karaluch
chciał ostatnio sprzedać torbę turystyczną z jakimiś używanymi rzeczami. W tej torbie miały
być dwie koszule non iron, które Karaluch chciał nawet sprzedać osobno, bo pilnie
potrzebował pieniędzy. Zygfryd nie orientował się, czy Karaluch sprzedał w końcu te rzeczy,
ale przypuszcza, że tak, bo jeden osobnik, znany w lokalach pod pseudonimem Mrówka, był
tym zainteresowany i targował się tylko o cenę”.
- Szefie - wykrzyknął z entuzjazmem podporucznik. - To jest coś! Torba turystyczna,
a w niej dwie koszule non iron! I ten pseudonim Karaluch. Karaluch jest czarny, a przecież
jeden z nich był niski i czarny!
- Spokojnie, Kaziu, spokojnie - studził zapał podporucznika Wróbel. - Jeżeli on, to już
go mamy. Pilarek jeszcze dziś przyniesie mi dane o Karaluchu. To facet dość znany w
gdyńskim półświatku, jeszcze nie siedział, ale na pewno nie jest kryształowy. Przyjrzymy mu
się, zobaczymy...
- A ten Mrówka?
- On jest chyba nieważny - rozważał Wróbel. - Jeżeli chciał kupić, to nie mógł ukraść,
ale na wszelki wypadek Pilarek ma też dowiedzieć się coś niecoś o nim.
- To jednak jedziemy naprzód - teraz podporucznikowi poprawił się humor i jakby
zapomniał o nie przespanej nocy. - Jak Zosia rozpozna Karalucha, to...
- Zaczekaj, Kaziu, zaczekaj, jeszcze nie wieczór - Wróbel hamował podwładnego. - A
na wszelki wypadek zobacz to - podsunął mu drugi dokument. Była to notatka milicyjna z
jednego z rejonów Gdyni.
Mazur zaczął szybko czytać:
„Budek po pijanemu chwalił się przed kolegami, że zrobił niedawno jakiś skok i może
im stawiać wódkę. Mówił jeszcze, że szykuje coś nowego. Podobno ma działać razem z
jakimś kolegą, bliżej nie znanym. Nadmienia się, że osobnik o nazwisku Budek mieszka na
Grabówku, jest w wieku około dwudziestu pięciu lat, wysoki, blondyn. Utrzymuje się z
niewiadomych źródeł. W aktach MO nie jest notowany, ale zachodzi podejrzenie, że środki
materialne czerpie z kradzieży, a także sutenerstwa”.
- To jest mniej ciekawe niż raport Pilarka - skrzywił się Mazur.
- Kaziu - ostrzegł porucznik. - To może być taki sam ślad jak tamten.
- Co z nim robimy?
- Zajmiesz się tym Budkiem. Sprawdzisz dokładniej, co za jeden, jak żyje, gdzie
dokładnie mieszka i co robił w dniu napadu. Jak będzie trzeba, to poprosimy prokuratora o
nakaz rewizji i aresztowania. Wszystkie inne ślady zawiodły, to musimy dobrze sprawdzić te,
które mamy.
- Jasne! - Mazura już ogarnęła żądza czynu. - Grunt, że się zaczyna jakiś ruch w
interesie. Już było nudno, szefie!
- No to bierz się do roboty - zdecydował Wróbel. - Ja pójdę do stoczni i do tej szkoły.
Trzeba jeszcze raz tam pogadać i popatrzeć. Spotkamy się o trzeciej. Musimy przygotować
wszystkie materiały na jutro, stary zapowiedział odprawę w tej sprawie.
Podporucznik zapomniał o zmęczeniu i ruszył wykonać polecenie. Wróbel także po
jakimś czasie wyszedł z gmachu komendy.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
1
Wstał z dość silnym bólem głowy. W mieszkaniu panowała cisza. Andrzej podszedł
do okna i odsunął zasłonę. Potok jaskrawego światła zalał pokój. Musiał aż przymrużyć oczy
przed tą powodzią światła.
Pokój był mały, umeblowany starymi sprzętami. Na półce przy ścianie stały książki z
kolorowymi okładkami. Stolik w pobliżu kaloryfera był zawalony tygodnikami, na starym
biurku opodal okna walały się sterty jakichś papierów, fotografii, wycinków z gazet.
Wszystkie zawierały materiały o różnych przestępstwach, napadach, aferach kryminalnych.
Wśród książek na półce przeważały wydawnictwa kryminalne, a tylko gdzieniegdzie między
nimi dojrzeć można było okładkę iskrowskiej serii „Dookoła Świata” albo innej książki
przygodowej.
Andrzej pogrzebał w kieszeni spodni rzuconych niedbale na krzesło koło tapczanu i
zapalił. Skrzywił się przy pierwszym hauście, bo dym silnie przeorał mu płuca. Patrzył długo
na ulicę, pustą i cichą o tej porze. W nocy spadło trochę śniegu, który skrzył się teraz w
blasku słońca. Wróble na drzewie pod oknem rajcowały zawzięcie, a co odważniejszy siadał
na parapecie szukając okruchów.
Andrzej poczłapał do łazienki i siedział w niej długo. Mył się starannie, puszczał na
potylicę strumień zimnej wody, żeby przepędzić skutki wczorajszego pijaństwa. Potem ubrał
się i poszedł do kuchni.
Była niewielka, ale czysta, starannie rozplanowana, pełna pożytecznych sprzętów.
Zajrzał do lodówki, potem do szafki z pieczywem, ale nie znalazł nic, co by go
zainteresowało. Właściwie nie miał apetytu. Chciało mu się jedynie pić. Nalał sobie ciepłego
mleka z garnczka stojącego na płycie kuchenki gazowej i wypił duszkiem. Potem znów
wrócił do swojego pokoju i stanął przy oknie.
Tym razem patrzył w określonym kierunku. Przytknął czoło do szyby i obserwował
dom znajdujący się w prawym końcu ulicy. Kiedy tak trwał w bezruchu, do jego uszu dotarł
trzask drzwi wejściowych. Potem rozległy się ciche kroki i delikatnie pchane drzwi otwarły
się z ledwo dosłyszalnym szelestem. Kiedy odwrócił głowę, ujrzał ojca zaglądającego do
pokoju.
- Wstałeś? - zapytał ojciec.
- Już dawno! - mruknął Andrzej niezbyt grzecznie.
- No nie, jak wychodziłem, jeszcze spałeś, a nie było mnie tylko piętnaście minut.
- Nieważne... - burknął Andrzej, sięgając po drugiego papierosa.
- Nie pal, jeszcze nic nie jadłeś - powiedział ojciec.
Był to mocno już starszy człowiek, z rzadką, zupełnie białą czupryną. Gładko
wygolona twarz sprawiała wrażenie rześkiej, a przy niej dziwiła niepewność, z jaką poruszał
się mężczyzna. Miał na sobie podniszczone ubranie z końcami rękawów obszytymi tasiemką,
żeby się nie strzępiły.
Andrzej był od ojca wyższy o głowę i miał zupełnie inne rysy twarzy.
- Chodź do kuchni, zrobimy sobie śniadanie - zaproponował ojciec. - Przyniosłem
świeże bułeczki.
- Nie chce mi się jeść - skrzywił się syn. Ojciec spojrzał na niego z wyrzutem.
- Piłeś wczoraj? - zapytał z lekką naganą w głosie.
- Trochę. Nie ma o czym mówić...
- Nie radzę ci, nie radzę - ojciec używał tonu łagodnego, przyjacielskiego, a zarazem
takiego, jakiego się używa w stosunku do małych dzieci, nieco krnąbrnych, lecz bardzo
drogich.
- Oj, wiem, wiem... Chyba mi z tego powodu nie palniesz mówki?
- Czemu tak do mnie mówisz? - zapytał ojciec z wyrzutem. - Przecież nigdy tego nie
robię. Staram się tylko jakoś z tobą porozumieć.
- Ojciec, od czasu jak przeszedł na emeryturę, szuka zdaje się kolegi - złośliwie
zauważył syn.
Stary zamrugał, jakby go zabolały słowa Andrzeja.
- Nie masz z czego kpić - zauważył z goryczą. - To wcale nie jest wesołe. Ale myślę,
że tobie bardziej niż mnie jest potrzebny dobry kolega.
- Więc jednak będzie kazanko! - Andrzej podniósł oczy w górę.
Ale starszy pan nie zważając na miny syna kontynuował:
- Dawno miałem zamiar z tobą porozmawiać...
- Słyszę to od lat.
- Słyszysz, ale nie słuchasz mnie. A teraz, po tym jak wyszedłeś z... - ojcu nie mogło
przejść przez gardło słowo „więzienie” - uważam, że tym bardziej powinniśmy z sobą
pogadać jak mężczyzna z mężczyzną. Postępujesz źle, jesteś niedobry i niesprawiedliwy dla
mnie i dla matki...
- Co ci się dziś stało? - Andrzej podszedł bliżej i spojrzał zaczepnie ojcu w oczy.
Ten był już rozdygotany. Ręce mu się trzęsły, mrugał nerwowo i widać było, że ta
rozmowa z synem kosztuje go bardzo wiele.
- Tak, tak, pora, żebyś to wreszcie zrozumiał! - ojciec niemal krzyczał. - Jesteś
niedobry dla matki, tyranizujesz nas, lenisz się, do żadnej nauki nie można cię zmusić...
- To już wszystko było!
- A tak, było! I co z tego? Chodzisz własnymi drogami. Żadnej szkoły nie ukończyłeś,
zewsząd cię wylewano. I czym to się skończyło? Kryminałem! A czym się jeszcze skończy?
Szubienicą?
- Co ty wygadujesz! - krzyknął Andrzej, a ojciec umilkł przestraszony.
- Uniosłem się - powiedział starając się opanować zadyszkę. - Ale sam musisz
zrozumieć, że to już jest nie do wytrzymania. Martwimy się o ciebie. Matka i ja. Przecież
jesteś dorosłym mężczyzną, a siedzisz bezczynnie w domu i nic nie robisz. Zjadasz to, co
zarobi matka, i tę moją emeryturę. Wstydu nie masz? Co u ciebie jest w piersiach, kamień czy
serce?
Andrzej odwrócił się tyłem do ojca i znów stanął przy oknie. Ale choć patrzył na
ulicę, nie widział niczego przed sobą. Surowe słowa zrobiły jednak na nim wrażenie.
Wreszcie nie odwracając się zaczął mówić z początku cicho, a potem z coraz większą siłą:
- Czego ode mnie chcecie, czego? Żebym był przez całe życie marnym urzędniczyną
jak ty? Od małego mówiliście, że to nie dla mnie, że będę wielki, że zadziwię wszystkich. I
będę! Zobaczysz! Nie pójdę za parę złotych marnować życia przy biurku. Ja się do tego nie
nadaję. Jeszcze osiągnę swoje! Zrobię coś takiego, co zadziwi was i wszystkich, zobaczysz!
- Ale co zrobisz? Co chcesz osiągnąć, przecież lata płyną? - przerwał mu ojciec.
- A niech płyną! Przyjdzie moja chwila. Muszą o mnie ludzie usłyszeć, muszą mnie
słuchać i bać się! Zobaczysz, jak będzie o mnie głośno!
- Andrzej, synku, co ty wygadujesz! - przeląkł się ojciec. Ale ten wpadł w jakiś stan
nienormalnego podniecenia, oczy mu błyszczały, twarz wykrzywił grymas, rękami
gestykulował, jakby miał przed sobą tłum słuchaczy.
- Ty przez całe życie słuchałeś innych, a ja chcę, żeby mnie ludzie słuchali! Tylko
wtedy można się czuć silnym, jak człowieka słuchają, robią wszystko, co im każę!
- Ależ ty powinieneś iść do wojska, zostać dowódcą! - wykrzyknął ojciec.
- Do wojska?! - zaśmiał się Andrzej. Teraz? W czasie wojny - tak! Ale co może
zdziałać człowiek w wojsku teraz, kiedy nie ma wojny? W jaki sposób zostać bohaterem?
Nie, to dla naiwnych. Jakby była wojna, to co innego. Strzela się, walczy, można pokazać
odwagę i siłę. Żeby chociaż brali ochotników gdzieś do Afryki czy Wietnamu. Ale można
zgnić i do niczego człowiek nie dojdzie.
- To co chcesz zrobić? Jak masz zamiar się wybić?
- Znajdzie się sposób. Tylko mnie zostawcie w spokoju, a zobaczycie!
- Obawiam się, że matce będzie trudno to zrozumieć - cicho zauważył ojciec. - Ona co
dzień na ósmą chodzi do pracy... i boli ją to, że ty śpisz do południa, a wieczorami długo nie
wracasz...
- Ech, matka!... - było w tym okrzyku tyle lekceważenia, że ojciec aż się żachnął.
Powstrzymał się jednak od zrobienia uwagi synowi, bo gniew już w nim wygasł i znów był
cichym, skromnym, nieco niezaradnym urzędnikiem na emeryturze.
- Chodź, chodź, zjemy śniadanie - powiedział. - Mimo wszystko jeść trzeba...
2
Koło południa, nic nie mówiąc ojcu, nałożył swoją kurtkę i ruszył do wyjścia. Starszy
pan wyjrzał z kuchni, gdzie przygotowywał jarzyny do obiadu i zapytał:
- Wychodzisz? Kiedy wrócisz?
- Nie mam pojęcia - odburknął Andrzej. - Bo matka... - zaczął ojciec.
- Wiem, wiem - syn przerwał mu gwałtownie - będzie się martwiła. Powiedz jej, że
mam już sporo ponad dwadzieścia łat. I jak mnie nie przestaniecie męczyć, to się
wyprowadzę, tak jak Karol. - Wiedział, że ten przykład zawsze działał na rodziców. Nie
chcieli być sami. Od czasu jak ich starszy syn wyprowadził się i rozpoczął samodzielne,
niezbyt chwalebne życie, drżeli na myśl, że i młodszy, Andrzej, także może odejść. Dopóki
był z nimi, łudzili się, że mają na niego wpływ i jeszcze się zmieni. Andrzej dobrze wiedział,
że rodzicom zależy na tym, aby pozostał w domu i wykorzystywał to bezlitośnie, szantażując
ich, gdy go zbytnio zasypywali wyrzutami za nienormalny tryb życia.
Zanim ojciec zdążył coś odpowiedzieć, trzasnął drzwiami i pobiegł po schodach w
dół. Przed domem, który go tak interesował od wczoraj, zwolnił nieco kroku, ale się nie
zatrzymał, tylko rzucił przelotne spojrzenie na okna i mimo woli się uśmiechnął. Zaraz jednak
przyśpieszył kroku i po chwili już jechał „dwójką” do Gdańska. Wysiadł koło Bramy
Wyżynnej, przeciął na ukos Targ Węglowy i pasażem w Zbrojowni przedostał się do Piwnej.
Tu skręcił do probierni win, w której umówił się z Józkiem.
Zastał go już sączącego wolno rubinowy napój. Poza nim było jeszcze trzech czy
czterech mężczyzn. Rozmawiali o jakichś interesach, pociągając małymi łykami wino.
- Józek ucieszył się na widok kolegi.
- Zamówić ci lampkę? - zaproponował.
- Nie chcę. Mówiłem ci, że mało piję.
- Ale wczoraj żeś pociągnął zdrowo.
- Czasem trzeba przeczyścić organizm. Ale w ogóle picie to dobre dla słabeuszów bez
charakteru.
Józek spojrzał ze zdziwieniem na kolegę. Skąd w jego ustach taka maksyma? Andrzej
tymczasem rozkazał:
- Kończ. Idziemy!
- A gdzie? - Józek jednym haustem połknął wino i już był gotów.
- Skończ raz z tymi pytaniami! - zniecierpliwił się Andrzej. Józek zamilkł i posłusznie
podążył za nim na ulicę. Ogarnął ich tłum ludzi spieszących we wszystkich kierunkach.
Ulica była wesoła, zalana słońcem, krople wody z topniejącego śniegu padały z
dachów. Z wieży pobliskiego ratusza rozległy się majestatycznie dźwięki carillonu
wygrywającego „Rotę”. Minęła dwunasta.
- Pamiętasz, o czym wczoraj mówiliśmy? - zapytał Andrzej, kiedy już przebrnęli przez
najgęstszy tłum i znaleźli się na wąskiej uliczce prowadzącej do Długiej.
- Co mam nie pamiętać? - Józek niemal się obraził. - Przecież byłem trzeźwy. Jakbym
nie pamiętał, to bym nie przyszedł dzisiaj.
- Fajno - Andrzej skinął głową. - Postanowiłem to przyspieszyć.
- Pójdziemy dziś? - interesował się Józek.
- Nie zdążymy, już późno. Zresztą nie wszystko jeszcze gotowe.
- To kiedy?
- Jutro na pewno.
Józek spojrzał spod oka na kolegę. Im dłużej się znali, tym bardziej mu imponował.
Podziwiał go za spokój, pewność siebie, zdecydowanie, ale i bał się po trosze, choć
równocześnie czuł się jakby bezpieczniejszy w jego towarzystwie.
Znaleźli się już na Długiej. Szeroka ulica z rzędami renesansowych kamieniczek
wyglądała pięknie. Śnieg i sople dodawały uroku kolorowym frontonom i fantazyjnym
szczytnicom kupieckich domów. Ludzie chodzili tu jezdnią, którą zamieniono na wygodny
szeroki deptak.
- Przejdziemy się trochę - zaproponował nagle Andrzej, jakby go pociągnął urok ulicy.
- Mamy jeszcze czas, umówiłem się o wpół do pierwszej.
- To jeszcze ktoś ma być?
- Aha, taki jeden kumpel. Raczek się nazywa.
- Sami nie damy rady? - Józek już myślał o tym, że zdobycz trzeba będzie dzielić na
trzech zamiast na dwóch.
- Mój plan przewiduje, że potrzeba trzech - odparł Andrzej z wyższością, jakby
wszelką dyskusję na ten temat uważał za osobistą obelgę. Ale domyśliwszy się, o co chodzi
koledze, odparł: - Nie bój się, jak zrobimy tę babę, to starczy na trzech. Będziesz miał tyle
forsy jak nigdy w życiu.
Józek pomyślał, że to może nie być znów tak wiele. Ostatecznie w życiu nie miewał
zawrotnych sum. A zarazem zrodziła się w nim obawa, żeby się nie skończyło tak jak
ostatnim razem. Ciągle go niepokoił fakt, iż Andrzej nie wydobył jeszcze wszystkich
pieniędzy od Adama, i w duchu coraz bardziej się obawiał, że zostali wyprowadzeni w pole
przez tego grubasa i jego „żonę”. Nie wypowiedział jednak głośno swych myśli, gdyż obawiał
się, że zirytuje tym Andrzeja.
Doszli do Fontanny Neptuna. Nagi bóg morza stał w szeroko rozwartym kielichu z
trójzębem wzniesionym do uderzenia. Z muskularnego ramienia i końców trójzęba zwisały
malowniczo ostre sople lodu, a gołębie bezceremonialnie siedziały na głowie Neptuna i
otaczających fontannę metalowych sztachetkach.
- Nikomu nie mówiłeś o tamtym wypadzie? - zapytał nagle Andrzej.
- Coś ty? - żachnął się Józek.
- W porządku, nie szarp się - osadził go Andrzej. - Chciałem ci tylko przypomnieć, bo
gliny na pewno szukają. Jakbyś rozpaplał, mogłoby się roznieść i dotrzeć do nich.
- Ja nie rozpaplę, ale żeby nie złapali czegoś z tych rzeczy...
- E, co to, to nie, Adam jest za cwany, żeby wpaść tak głupio. Wie, że też by dostał za
paserstwo.
- Przecież mówiłeś mu, że to od marynarza.
- On nie taki naiwniak, żeby uwierzyć w tę bajeczkę. Ale co mnie to obchodzi, niech
pilnuje swojej skóry.
Doszli jeszcze wolnym krokiem do Zielonej Bramy, a potem zawrócili. Zegar na
ratuszu wskazywał wpół do pierwszej. Nie rozmawiając - już, bo nie bardzo mieli o czym,
poszli w stronę czerwonego budynku poczty. Andrzej skierował się wprost do holu głównego,
gdzie przy okienkach stały długie kolejki interesantów. Na ławce pośrodku sali siedział młody
chłopak i rozglądał się dokoła. Był brudny, nogi w zabłoconych butach wyciągnął daleko i
palił papierosa, choć na ścianie widniał wielki napis zakazujący palenia. Gdy zobaczył
wchodzących, podniósł się szybko, zadeptał niedopałek i ruszył na ich spotkanie.
- Cześć - pozdrowił Andrzeja. - Kogoś przytargał? Myślałem, że masz tylko do mnie
samego interes.
- Zamknij japę - krótko osadził go Andrzej. - Poznajcie się: to Józek, a to Raczek.
Idziemy stąd.
- Już, tak od razu? - zdziwił się Raczek.
- Do „Kameralnej”, baranie - objaśnił Andrzej. - Przecież nie będziemy tu gadali.
We trójkę opuścili gmach poczty i po chwili już byli w kawiarni znajdującej się po
drugiej stronie ulicy.
3
- Co stawiasz? - bezczelnie zapytał Raczek, kiedy zajęli miejsca przy stoliku w rogu
sali, z dala od rzadkich gości znajdujących się w kawiarni.
- Mogę ci postawić herbatę, kawę, oranżadę - zaproponował Andrzej.
- A mleka nie? - obraził się Raczek.
- Jest? - Andrzej zwrócił się do kelnerki, która stała obok stolika niecierpliwie
czekając na zamówienie.
- Nie prowadzimy - odparła z godnością. - Może być wino, likier albo koniak.
- Stawiasz koniak? - Raczek był natarczywy.
- Niech pani mu da jedno wino, tobie też? - zwrócił się do Józka.
- Może być.
- To dwa, a dla mnie kawę, podwójną.
- Kieliszka koniaku żałujesz? - Raczek był rozczarowany.
- Zamknij się - powiedział Andrzej groźnie, zniecierpliwiony natręctwem kolegi. -
Jelenia sobie znalazłeś? Jak ci się nie podoba, to...
- No dobra już, dobra - wycofywał się Raczek, przestraszony miną i tonem Andrzeja. -
Na żartach się nie znasz?
Józek odczuł po tej scenie coś w rodzaju satysfakcji, bo przedtem myślał, że Raczek
nie boi się Andrzeja i jest przez niego inaczej traktowany niż on.
Nie zaczynali rozmowy, dopóki kelnerka nie przyniosła tego, co zamówili. Dopiero
kiedy Andrzej był pewny, że ich nikt nie słyszy, zapytał:
- Obydwaj z grubsza orientujecie się, o co chodzi?
- Mówiłeś, że mamy zrobić skok - odparł Raczek - ale co i jak to nie mam pojęcia.
Józek nic nie powiedział, był bardziej wtajemniczony niż Raczek.
Andrzej upił łyk kawy, dołożył jeszcze kostkę cukru, wolno zamieszał w filiżance.
- Więc tak - zaczął - zrobimy skok na mieszkanie jednej baby. Józek wie gdzie. Tobie
pokażę dzisiaj. Zresztą pewnie ją znasz.
- Ja? - zdziwił się Raczek.
- Mieszka niedaleko nas na tej samej ulicy.
Józek domyślił się, że Raczek i Andrzej są sąsiadami.
- To nie mogłeś coś innego znaleźć? - zaprotestował Raczek. - Na naszej ulicy
niebezpiecznie. Ktoś zobaczy, pozna, łatwo możemy wpaść.
- Głupi jesteś. Właśnie na naszej ulicy jest najbezpieczniej. Jesteśmy tam u siebie, nikt
nie będzie nas o nic podejrzewał, jak zobaczy, że się kręcimy koło naszych domów.
- Może i tak - zgodził się Raczek.
- A poza tym znam dobrze tę babę - mówił dalej Andrzej.
- To moja ciotka. - Raczek złożył usta, jakby chciał gwizdnąć, ale powstrzymał się.
Andrzej zaś wyjaśniał dalej: - Ma forsy do cholery i trochę. Jest współwłaścicielką sklepu w
Sopocie. Taka, wiecie, co to skupuje zagraniczne ciuchy za bezcen, a potem sprzedaje z
grubym zarobkiem.
- Ale czy trzyma w domu forsę? - zastanawiał się Józek.
- Bo jak ma na książeczkach pekao, to nici z tego.
- Ma w domu - autorytatywnie stwierdził Andrzej. - Sam widziałem i wiem gdzie.
Mówiłem, że to moja ciotka. Chodzę tam czasem.
- To co innego - odetchnął z ulgą Józek.
- A oprócz tego ma biżuterię. Nie wiem, ile tego jest, ale dużo. To są dziesiątki
tysięcy, rozumiecie?
- O rany! - jęknął Raczek. - Postaw jeszcze wino...
- Potem, teraz słuchaj. Musimy cały plan omówić, bo jutro nie będzie czasu.
- No to jazda - Raczek nie mógł opanować podniecenia. Józek także poprawił się na
krześle i uważnie nadstawiał uszu.
Andrzej wziął serwetkę, rozłożył ją na szkle, wyciągnął długopis i zaczął rysować.
- Uważajcie dobrze - mówił. - To jest plan mieszkania. Czwarte piętro, wejście na
wprost schodów. Pokażę ci dokładnie, które drzwi - zwrócił się do Raczka.
- A jemu nie? - spytał chłopak.
- Słuchaj, nie gadaj tyle. Mieszkanie składa się z dwóch dużych pokoi, kuchni,
przedpokoju i łazienki. O, tu jest przedpokój, obok kuchnia. Jeden pokój na prawo, drugi na
lewo od kuchni. Łazienka po drugiej stronie przedpokoju, ale to nieważne. Zapamiętajcie
rozkład pokoi.
Pochylili głowy i w milczeniu przyglądali się rysunkowi. Andrzej odczekał chwilę, a
potem kontynuował:
- Ten pokój na lewo jest oddzielony. Właściwie całe mieszkanie jest podzielone na
dwie części. Oprócz ciotki mieszka tam jej były mąż, rozwiedli się, ale on się nie
wyprowadził. Więc ten pokój na lewo od kuchni nas nie interesuje, jasne?
- Dobra - Józek skinął głową. - Znaczy idziemy na prawo, do pokoju ciotki?
- Tak. Tylko się nie pomylcie, bo szkoda czasu. Wszystko trzeba zrobić szybko,
najwyżej w ciągu piętnastu minut.
- Co mamy pomylić? Przecież idziesz z nami, nie? - zapytał Raczek.
- Niezupełnie. Musimy się rozdzielić.
- Jak rozdzielić, po co?
- Ja będę przed domem na ulicy. Mogę na przykład odgarniać śnieg czy po prostu stać
sobie
w
bramie.
Jakby
na
przy-
kład niespodziewanie wracała ciotka albo ten jej były mąż, to dam wam cynk i
zdążycie zwiać. Albo ich zatrzymam, odciągnę, to już zresztą moja sprawa.
- To dobrze - zgodził się Józek. - Będzie spokojniej na górze.
- Właśnie - przytaknął Andrzej. - Teraz robota dla was. Ty - zwrócił się do Raczka -
otworzysz drzwi. Potrafisz?
- Mowa!
- Więc uważaj. Tam jest zamek automatyczny, potem drugi zwykły i jeszcze zasuwa,
na dole. Taka, wiesz, otwierana kluczem.”
- Warto by zobaczyć - zauważył Raczek.
- Zobaczysz. Pójdziemy tam, wejdziemy na schody i rzucisz okiem na wszystko.
Wystarczy ci?
- Wystarczy, tylko może być kłopot z tym automatem. Trzeba by dorobić klucz.
- Nie ma czasu, skąd zresztą weźmiesz odcisk? Otwórz tamte dwa, a ten możesz
wyłamać, jak sobie inaczej nie poradzisz.
- Jakoś się zrobi.
- Jak ty będziesz otwierał, Józek będzie stał na schodach pół piętra niżej i patrzył, czy
ktoś nie idzie. Gdybyś kogoś zauważył - zwrócił się do Józka - to udawajcie, że dzwonicie do
drzwi.
- A jak to będzie akurat ona?
- Nie będzie, bo ja ją na dole zatrzymam. A inni ludzie nie są groźni. Przejdą po
schodach i koniec.
- No to wszystko jasne - Raczek uważał naradę za skończoną.
- Zaraz, słuchaj do końca - powstrzymał go Andrzej - bo potem coś nawalisz. Jak
wejdziecie do środka, to może jeszcze być zamknięty na klucz jej pokój. Otworzysz go.
- To jasne, przez zamknięte drzwi nie wejdziemy.
- Pieniądze są w biurku. Prawa szuflada, pierwsza od góry. Pod papierami. Mogą być
w kopercie.
- A te szkiełka?
- Trzeba poszukać, bo nie jestem pewny. Ale chyba w kredensie pod ścianą na lewo
od drzwi. To jest taki stary, ciężki rupieć. W środkowej przegrodzie za szkłem jest zdaje się
szkatułka, taka jak na nici. Jakby w niej nie było, to poszukacie w tym kredensie albo w
biurku.
- Wszystko? - zapytał Raczek.
- Wszystko. Po robocie wyjdziecie spokojnie, zamkniecie drzwi, żeby lokatorzy za
wcześnie nie zauważyli i nie narobili alarmu. Na dole się spotkamy i pryśniemy razem do
Gdańska.
- A łachy jakieś brać? - rzeczowo spytał Józek.
- Zależy co. Jakieś bluzki zagraniczne, futro albo coś takiego - brać. Już mam kogoś
na Oruni, kto kupi i od razu da forsę. Ale dużo tego nie bierzcie, żeby nie podpadło, jak
będziemy jechać stamtąd do Gdańska.
Tym razem już wszystko było jasne. Andrzej podarł serwetkę na drobniutkie skrawki,
zmiął ją i wrzucił do kieszeni.
- Spotykamy się jutro o dziewiątej pod filarami na Jaśkowej Dolinie.
- Dobra - zgodził się Raczek.
Józek także wyraził swą zgodę ruchem głowy.
- No to teraz możemy się napić po kieliszku - powiedział Andrzej i skinął na kelnerkę.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
1
Porucznik Wróbel od samego rana działał szybko. Wczorajsze spotkanie
popołudniowe z Mazurem i Pilarkiem popchnęło go do czynu.
Karaluch przy bliższym rozpoznaniu okazał się bardzo podejrzany. Zebrane
informacje wskazywały, że jest to niewątpliwie złodziejaszek i niebieski ptak, któremu
dotychczas udawało się uniknąć bezpośrednio kontaktu z milicją. Dane Pilarka były ścisłe.
Miał on rzeczywiście torbę turystyczną z brezentu, w której znajdowały się jakieś rzeczy.
Najbardziej rzucało się w oczy, iż były tam dwie koszule niemnące. Zarówno sąsiedzi, jak i
informatorzy Pilarka, których miał sporo w gdyńskim półświatku, potwierdzali, że Karaluch
mógł dokonać tego napadu.
- Jedno tylko jest wątpliwe - zastanawiał się porucznik - nikt nic nie mówi o jego
kompanie.
- Karaluch ma na pewno kolegą - wyjaśnił Pilarek. - Tylko tamten jest może
mądrzejszy od niego i po skoku nie utrzymują kontaktów. Ten okazał się prymitywniejszy,
bardziej niecierpliwy i wyszedł z kradzionymi rzeczami.
- To by się zgadzało z ich sylwetkami, jakie mamy po przesłuchaniach Zosi - przyznał
porucznik. - Tamten organizuje, podstawia Karalucha, a sam siedzi w cieniu.
- To co, zdejmujemy go? - gorączkował się Mazur.
- Zdejmujemy - zdecydował Wróbel. - Jutro rano.
- Czemu nie dziś, na co czekać? - niecierpliwił się podporucznik. - Przecież możemy
go zatrzymać w areszcie, a potem prokurator da sankcję.
- Możemy - przyznał Wróbel - ale trzeba zrobić rewizję. - Może mieć pochowane
rzeczy. Załatwimy nakaz rewizji i rano go odwiedzimy. Nie ucieknie.
- A co z tym drugim? - podporucznik przypomniał sobie o raporcie dzielnicowego,
który zwracał uwagę na mężczyznę chwalącego się, że zrobił ostatnio jakiś skok.
- Tak samo. Załatwię, żeby go zatrzymała dzielnica i dostarczyła do nas.
- Ty - zwrócił się do Pilarka - pójdziesz do nich i dopilnujesz, żeby wszystko było, jak
należy. Karaluchem zajmiemy się sami.
- Rewizję też zrobić? - pytał Pilarek.
- Na razie nie - odparł porucznik. - Dostarczysz go tylko do komendy. Jeżeli Zosia go
rozpozna, zrobimy rewizję.
Jeszcze tego samego dnia porucznik uzgodnił akcję z naczelnikiem. Uzyskawszy jego
aprobatę, załatwił formalności z prokuratorem i rano miał już w kieszeni dokumenty
potrzebne do rewizji i aresztowania Karalucha.
Przed siódmą rano spotkał się w komendzie z podporucznikiem Mazurem. Mazur był
wyspany, bo wieczór miał wolny. Zosia wprawdzie robiła jeszcze jedną rundę, tym razem po
gdańskich kawiarniach, ale już bez podporucznika, tylko w towarzystwie funkcjonariuszki z
sekcji do walki z nierządem. Porucznik polecił, żeby dziewczyna o godzinie dziesiątej stawiła
się w komendzie. Spodziewał się, że będzie potrzebna do konfrontacji z zatrzymanymi.
Motor warszawy pracował na małych obrotach. Kierowca uprzejmie otworzył
drzwiczki i zapytał:
- Dokąd?
- Na Grabówek - krótko rzucił Wróbel, sadowiąc się obok. Mazur zajął miejsce z tyłu.
Warszawa wyskoczyła na ulicę, aż rozpaćkany śnieg wyprysnął spod kół na wszystkie strony.
Ruch o tej porze był jeszcze mały na gdyńskich ulicach. Dzień robił się szary i mglisty. Od
pobliskiego portu doleciał żałosny, przeciągły ryk syreny statku wychodzącego w morze.
Jakby w odpowiedzi zabrzmiały długie, jękliwe głosy syren fabrycznych.
- Siódma - stwierdził Mazur. - Chyba jeszcze będzie w domu?
- Nie martw się, Kaziu - zaśmiał się Wróbel. - Zobaczysz, jeszcze go z betów
wyciągniemy.
Wóz przeleciał ulicami śródmieścia, skręcił pod wiaduktem i pognał wąską szosą do
dzielnicy Grabówek. Porucznik podał dokładny adres, a kierowca doskonale znający
wszystkie zakamarki miasta skręcił za kompleksem gmachów Szkoły Morskiej w jedną z
bocznych uliczek. Od razu jakby się znaleźli w innym mieście. Zniknęły wysokie bloki, a ich
miejsce zastąpiły nędzne wiejskie chałupy. Na pagórkowatym terenie samochód poruszał się
z trudnością, pojękując na drugim biegu. Krzywe płoty, walące się szopki i komórki, nie
osłonięte śmietniki - wszystko to stwarzało obraz smutny, sprawiający wrażenie niechlujstwa
i zaniedbania.
- Mogliby to już porozwalać - zauważył Mazur.
- „Drewniana Warszawa” - odpowiedział porucznik. - To, Kaziu, było jeszcze
budowane przed wojną, niby tymczasowo. Widzisz, jakie trwałe są rzeczy robione
„tymczasowo”? Stoją trzydzieści i czterdzieści lat!
- No to czemu ich się nie zburzy! Przecież dziś to wstyd dla Gdyni.
- Zburzą, zburzą - uspokajał go porucznik. - Tylko mieszkań ciągle brakuje. Co kogo
stąd wyprowadzą do nowych bloków, to już mieszka inny, przybyły nie wiadomo skąd, zanim
zdążą rozebrać chałupą. I co, wyrzucać ludzi? Czasu na to trzeba, czasu...
Rozmowa przerwała się, bo kierowca wykonał karkołomny zakręt i zatrzymał wóz na
skrzyżowaniu dwóch uliczek.
- To tam, trzeci od rogu będzie numer osiem - wskazał głową ni to szopę, ni to barak.
Był starym pracownikiem milicji i wiedział, że w takich wypadkach nie należy podjeżdżać
pod sam obiekt, który ich interesował. - Iść też? Będę potrzebny? - zapytał porucznika.
- Chodźcie - nakazał Wróbel. - Diabli wiedzą, co to za jeden. Może będzie chciał
prysnąć, przypilnujecie okna.
Wyszli z samochodu i wolno ruszyli w stronę domku. Stał na dość stromo opadającym
piaszczystym zboczu, podmyty wodą, która wiosną i jesienią ściekała tu jak górski strumyk.
Był przekrzywiony niczym chatka czarownicy. Zbudowano go z małych deseczek
pochodzących ze skrzynek po owocach czy innych towarach. Duży polny kamień zastępował
stopień. Malutkie okno było zasłonięte jakąś szmatą. Porucznik wskazał kierowcy głową, że
ma obejść z drugiej strony i tam czuwać, a sam zapukał do drzwi. Dość długo nikt się nie
odzywał. Mazur już zaczynał niecierpliwie się kręcić, gdy wreszcie po mocniejszym
uderzeniu w drzwi zaspany głos zapytał ze złością:
- Czego tam, do cholery?
- Otwórzcie - wesoło powiedział Wróbel - goście przyszli.
- Co za diabli? Pospać człowiekowi nie dadzą. Kto jest?
- Otwierać, milicja! - żartobliwy ton zniknął z głosu porucznika.
Za drzwiami zapanowała cisza i trwała tak długo, że Wróbel już uniósł pięść, aby
zapukać ponownie. Ale nim to uczynił, zgrzytnął klucz w zamku, drzwi się uchyliły i ukazała
się w nich rozkudłana czarna głowa mężczyzny. Był boso, w długich kalesonach i grubej
flanelowej koszuli, która widocznie służyła mu za piżamę.
- Żarty czy co? - zapytał ze strachem. - O co chodzi? Porucznik pchnął dość
bezceremonialnie drzwi i dopiero kiedy przestąpił próg, pokazał legitymację. Ale gospodarz
nawet nie spojrzał na nią, nie mógł mieć wątpliwości, co za goście go odwiedzili, Mazur był
w mundurze.
- O co chodzi, naczelniku? - Karaluch zwrócił się do Wróbla, który choć w cywilu od
razu wydał mu się ważniejszy od podporucznika. - Jakaś pomyłka, czy co?
- Zamknijcie drzwi - powiedział porucznik. - Zimno na dworze, przeziębicie się.
Karaluch zamknął posłusznie, ale nie ruszał się od drzwi, nie prowadził gości z
malutkiego, ciemnego przedsionka dalej, do obszerniejszej izby, którą stąd było widać.
Przedsionek, pełniący także rolę kuchni, na co wskazywał żelazny piecyk, był oddzielony
wymiętą i brudną zasłoną od dalszej części mieszkania. Porucznik widział przez szparę stół
zawalony naczyniami, żelazne łóżko z ciemnymi kocami i ścianę wyklejoną szarym
papierem. Właśnie z łóżka rozległ się piskliwy kobiecy głos.
- Co tam się stało, Maniek, kto przyszedł?
- Gli... - zaczął Karaluch, ale zreflektował się i dokończył: - milicja.
- Jezus Maria! - kobieta za tupotała nogami po podłodze i wyjrzała zza zasłony. Miała
ogromną szopę rudych włosów skręconych w drobne pierścienie, duże, podsinione oczy i
blade wargi, które teraz dygotały ze strachu. Porucznik zauważył, że spała w swetrze
narzuconym na koszulę. W mieszkaniu było zimno jak na dworze.
- Trzeba się ubrać - powiedział do Karalucha.
- Zabieracie mnie? - zapytał płaczliwie gospodarz. - Za co?
Weszli do wnętrza mieszkania i teraz stali wszyscy wokół stołu. Panował tu
nieporządek, resztki, wczorajszej kolacji mieszały się z częściami kobiecej garderoby.
Współlokatorka Karalucha naciągnęła na siebie płaszcz i nic nie mówiąc stała na środku
patrząc szeroko otwartymi ze strachu oczami to na przybyszy, to na swego mężczyznę.
Porucznik poczuł się trochę niewyraźnie. Było coś w zachowaniu tych ludzi, co
wywoływało w nim jakby współczucie. Może dlatego, że nie byli krzykliwi, zaczepni jak inni
przestępcy, których zatrzymywał? Wyczuwał u nich lęk, ale i zaskoczenie, zdziwienie z
powodu tej wizyty.
- Pojedziemy do komendy - powiedział - tam się wszystko wyjaśni.
- Ale co się stało? Niech pan powie, o co jesteśmy oskarżeni? - zapytała kobieta i
zauważył, że w jej oczach pojawiają się łzy.
- Pani o nic - odparł krótko. Nie chciał się tutaj wdawać w żadne rozmowy. Z
doświadczenia wiedział, że w takiej atmosferze trudniej jest wydobyć zeznania. W komendzie
podejrzani stawali się mniej pewni siebie, łatwiej przyznawali się do winy. - A co do was, to
się okaże. Proszę się ubrać.
Karaluch już o nic nie wypytywał, tylko wciągnął spodnie, wełniane skarpetki,
przyczesał czuprynę i nie myjąc się włożył marynarkę. Kobieta podsunęła mu zniszczone,
zabłocone półbuty i sięgnęła po szalik.
- Weź, bo się przeziębisz - powiedziała troskliwie i zaraz zwróciła się trochę nieśmiało
do porucznika: - Długo go tam zatrzymacie? On naprawdę nic nie zrobił... Ja wiem najlepiej...
- Jeżeli tak jest, to bardzo prędko wróci - uspokoił ją Wróbel. Żal mu było tej kobiety,
która nie krzyczała, nie awanturowała się, nie miotała przekleństwami jak inne „żony” czy
„narzeczone” mężczyzn aresztowanych przez niego w podobnych warunkach. Nie pasowało
mu to wszystko do obrazu tego, kogo poszukiwał, ale nie chciał ulegać sugestiom. Wiedział,
że subiektywne wrażenia często bywają zawodne. Niejeden przestępca nie mówił o swoich
wyczynach w domu i bywało, że dopiero na rozprawie kobieta dowiadywała się, za co
odpowiada bliski jej człowiek.
Gdy Karaluch był już gotów do wyjścia, porucznik powiedział:
- Musimy jeszcze przeszukać mieszkanie.
- Co? Niczego nie ukradłem, nic tu nie ma! - żachnął się zatrzymany.
- Okaże się - przerwał mu Wróbel i wyciągnął kartkę papieru. - Proszę, tu jest nakaz
rewizji. Pani będzie świadkiem.
Kobieta cofnęła się aż pod okno i oparła dłonie na poręczy krzesła. Usta miała
zaciśnięte, patrzyła na Karalucha jakoś groźnie.
- Proszę - powiedziała do milicjantów - Niech panowie robią, co chcą. A ty - zwróciła
się do Karalucha - uważaj! Jeżeli się okaże, że zrobiłeś coś takiego, że cię posadzą, to nie
zobaczysz mnie więcej...
- Władzia, jak Boga kocham... - zaczął Karaluch niemal z płaczem. - Nic nie
zrobiłem... Zobaczysz, przekonasz się! Nic nie znajdą! Szukajcie - nagle wpadł we wściekłość
- szukajcie i pytajcie, o co chcecie. Niech prawda wyjdzie na wierzch!
Wróbel był coraz bardziej zdziwiony. Domyślił się, że ta kobieta ma wielki wpływ na
Karalucha. Widać było, jak mu na niej zależy i jak bardzo chce w jej oczach okazać się
niewinnym. Porucznikowi zrobiło to niewytłumaczoną przyjemność. Poczuł sympatię do tej
niezbyt pięknej kobiety, która jednak wyraźnie miała charakter i potrafiła trzymać w ryzach
swego mężczyznę.
Razem z Mazurem zaczęli przetrząsać nędzne pomieszczenie. Nie mieli wiele z tym
roboty. W mieszkaniu nie było porządnej szafy, ubrania wisiały na gwoździach wbitych w
ścianę. Nieco sprzętów domowych stało w przedpokoju obok piecyka. Tam też był stary
kredens.
Kobieta jakby się wstydząc tego mieszkania, jego wyglądu i własnego ubóstwa,
powiedziała:
- Brzydko tu u nas, ale nic nie robimy, nie meblujemy, bo mam dostać mieszkanie.
Obiecali w radzie zakładowej...
- Pani pracuje? - Mazur był zaskoczony.
- A co, z manny niebieskiej mam żyć? - odparła. - Sprzątam w Zarządzie Portu.
Szkoły nie mam, to nie mogą mi dać innej pracy... Ale jemu też tam chcą dać zajęcie. Ma iść
od pierwszego. Na razie jest w rezerwie portowej. Idzie czasem na parę dni, jak ruch statków
większy. Od pierwszego chcą go wziąć na stałe. Ale teraz...
- Nie martwcie się, wszystko będzie dobrze - pocieszył porucznik.
- Tak pan mówi? - niemal się ucieszyła. - A czemu go zabieracie? Co zrobił? Niech
pan mi powie, muszę wiedzieć, bo jak coś, to nie będę z nim żyła. Obiecał mi, że...
- Daj spokój, Władzia, sama się przekonasz - przerwał jej Karaluch.
Porucznik kończył przegląd mieszkania. Już myślał, że niczego nie znajdzie, kiedy w
ciemnym kącie za kredensem dojrzał stojącą na podłodze torbę turystyczną. Pasek miała
zapięty, ale widać było, że coś w niej jest, bo stała sztywno, wypchana dość mocno. Sięgnął
po nią i wyciągnął na światło dzienne.
- A to co? - zapytał unosząc zdobycz do góry.
- Torba - odpowiedział Karaluch.
- Widzę - zniecierpliwił się Wróbel - ale czyja? Karaluch spojrzał niepewnie na
kobietę, opuścił wzrok i szybko wyjaśnił:
- Moja.
- Maniek! - krzyknęła kobieta. - Skąd to masz? Czyje to? Skąd przyniosłeś? - ruszyła
w stronę mężczyzny, jakby chciała go zaatakować. Ale on cofnął się za porucznika i mówił
prędko:
- Władzia, uspokój się, to nie kradzione, jak Boga kocham, mówię ci... Władzia...
- Chodźmy - porucznik chciał przerwać tę scenę. Było mu coraz bardziej żal kobiety,
która teraz rozpłakała się żałośnie. Pomyślał, że jeśli Karaluch jest sprawcą napadu, to
spotkała ją wielka, niezasłużona krzywda.
Zabrał torbę z sobą i razem z Mazurem wyprowadzili mężczyznę do samochodu.
Zanim wsiedli, zwrócił się jeszcze do zatrzymanego:
- Mam nadzieję, że nie będziecie robili kawałów, bo jak coś to założymy kajdanki.
- Nie, panie naczelniku, tylko nie kajdanki - zaszeptał ze strachem Karaluch. - Nie
zwieję, jestem niewinny, pan się przekona...
Wróbel dojrzał, że kobieta wyszła przed dom i patrzy za nimi. Skinął głową i wszyscy
wsiedli do samochodu.
2
Karaluch siedział na krześle przed biurkiem. Porucznik przesłuchiwał go w obecności
Mazura i protokolanta.
Mężczyzna był mizerny, miał mocno podkrążone oczy, palił nerwowo ekstramocnego
podsuniętego mu przez Wróbla. Był wyraźnie przestraszony, i porucznik, patrząc na jego
rozbiegane oczy, czarną czuprynę, nieco przyczajoną sylwetkę pomyślał, że pseudonim, jaki
mu nadali koledzy, jest wyjątkowo trafny.
- Imię i nazwisko? Data urodzenia? Podajcie to wszystko do protokołu - zażądał.
- Marian Karaś - posłusznie odparł zatrzymany. - Urodzony dwudziestego drugiego
marca w trzydziestym drugim roku.
- Karany?
Mężczyzna opuścił oczy. Chwilę milczał miętosząc w palcach papierosa.
- No, karany czy nie? - popędzał go Wróbel.
- Tak, panie naczelniku. Raz za niezapłacenie rachunku w restauracji. Ale to było
dawno, pięć lat temu i nie tu na Wybrzeżu. Człowiek był głupi, chciał wypić z kolegami, a
forsy nie było... Dostałem pół roku... - zalał porucznika potokiem słów, chcąc się
usprawiedliwić. Widać było, że się wstydzi tej kary.
- To jesteście niedawno na Wybrzeżu? - podchwycił Mazur.
- No tak, dopiero trzeci rok - wyjaśnił, z ulgą przyjmując zmianę tematu. - Pochodzę z
Warszawskiego. Tu byłem w wojsku, potem wróciłem w swoje strony, ale jakoś tak ciągnęło
w świat. No więc przyjechałem znów tutaj, myślałem iść do jakiejś roboty...
- I nie zabraliście się do żadnej pracy?
- No, różnie bywało. Trochę pracowałem. Raz w stoczni, raz w jednej spółdzielni,
potem u budowlanych... Ostatnio chcę iść do portu...
- Czemu nigdzie nie zagrzewacie długo miejsca?
- A bo robota taka nie najlepsza... Za fizycznego zawsze byłem... Trzeba by szkoły
skończyć, a ja mam tylko cztery klasy i trochę za stary jestem na kursy... W porcie będzie
inaczej, robota dobra, zarobić można, Władzia mówi...
- Ona pracuje i utrzymuje was - raczej stwierdził niż zapytał Wróbel.
- Co pan naczelnik? - obraził się Karaluch. - Jak mam forsę, to jej wszystko daję.
Jesteśmy już drugi rok ze sobą. To porządna kobieta. Mamy brać ślub, jak robotę dostanę.
Wcześniej ona się nie chce zgodzić.
- Ma rację, co, będzie was całe życie utrzymywała? - zauważył porucznik.
Karaluch opuścił głowę i nie odpowiadał. Wróbel przyglądał mu się uważnie przez
dłuższy czas, wreszcie zapytał wolno:
- Powiedzcie, Karaś, coście robili dwunastego stycznia. Przez cały dzień, od samego
rana.
- Dwunastego? - Karaś podniósł głowę i zmarszczył brwi z wysiłkiem. - Co to był za
dzień?
- Środa w zeszłym tygodniu.
- Środa, środa - zastanawiał się Karaluch. - A czy ja wiem? Panie naczelniku, skąd
człowiek może pamiętać?
- Przypomnijcie sobie, to dla was bardzo ważne.
- Chyba przed południem byłem w domu - z namysłem mówił Karaluch. - Tak, na
pewno. We wtorek wezwali na noc rezerwę portową, byłem przy rozładunku tego norwega.
No to rano poszłem spać. Spałem, aż Władka przyszła z roboty. A potem...
- A kiedy byliście w knajpie z tą torbą? - porucznik wskazał torbę stojącą na biurku
obok niego.
- Panie naczelniku...
- Odpowiedzcie.
- No byłem. W piątek albo nie, chyba w sobotę... Chciałem...”
- Wiem, chcieliście sprzedać torbę i te rzeczy, które w niej są, tak?
- Tak.
- Skąd to macie?
- To nie moje, panie naczelniku.
- Mówiliście w domu, że wasze...
- Bo moje, ale właściwie to nie...
- Więc jak: wasze czy nie wasze? Mówcie prawdę, bo to poważna sprawa.
- Powiem. Panu powiem prawdę. Władzi nie mogłem, boby się złościła. Kupiłem to
od matrosa. Właśnie wtedy, we wtorek w nocy na tym norweskim statku. Pan wie, oni lubią
wypić, a dolarów nie chcą u nas wymieniać. To mi jeden z nich pokazał tę torbę i dwie
koszule non iron i jeszcze parę ciuchów, krawaty, skarpetki. Chciał pięć stów. Dałem mu
dwie i pół. Jeszcze setkę musiałem pożyczyć od kolegi, bo nie miałem tyle. Jak Boga kocham,
to prawda...
- Czemu nie powiedzieliście tego w domu?
- Bo Władzia, pan wie... ona by się złościła, że handluję. I teraz będzie piekło, jak
mnie za to zamkniecie.
- Sami wiecie, że taki handel jest niedozwolony.
- Wiem, panie naczelniku, ale taka okazja... I ten Norweg tak prosił. Koledzy by się
śmiali, jakbym tego nie kupił. Przecież za każdą koszulę mogę dostać dwie setki, zarobić
można, a komu nie potrzeba forsy?...
Karaluch denerwował się, mówił bezładnie, zaciskał kurczowo palce.
A porucznik patrzył na niego i zastanawiał się, ile w jego zachowaniu jest krętactwa i
zakłamania, a ile szczerego zmartwienia i zwykłego strachu.
- W jaki sposób udowodnicie mi, że to jest prawda? - zapytał wreszcie.
- No przecież sam się przyznałem.
- Podobna torba, też z koszulami, krawatami i jeszcze dwie walizki z innymi rzeczami
zostały zrabowane w środę ubiegłego tygodnia z mieszkania w Gdyni przy ulicy Władysława
IV.
- Co, co? - Karaluch aż podniósł się z krzesła i szeroko otworzył oczy. - Niemożliwe,
panie naczelniku, co pan mówi? Sam ją kupiłem od Norwega... Jak Boga... O rany! - krzyknął
nagle. - To on może obrobił tych ludzi, a potem mnie sprzedał? Jakże to? Nie, niemożliwe,
oni tego dnia przyszli do Gdyni z Rio...
Wróbel obserwował mówiącego i coraz bardziej wątpił, czy Karaluch jest tym,
którego poszukiwał.
- Więc twierdzicie, że to nie wy byliście w środę na ulicy Władysława IV?
- Panie naczelniku! - Karaluch dopiero teraz pojął, że to jego oskarża się o tę kradzież.
- Jak żyję nikogo nie obrobiłem...
- Przekonamy się, Karaś, przekonamy się - wtrącił Mazur, który bardziej niż Wróbel
nie dowierzał zatrzymanemu. A porucznik rzucił znienacka:
- Znacie Zofię Kurek?
- Jaką Kurek? W co mnie chcecie wrobić?
- Dobrze, Karaś - oznajmił Wróbel. - Zaraz wszystko sprawdzimy.
Zadzwonił po milicjanta i kazał wyprowadzić Karasia z pokoju.
- No i co, szefie - niecierpliwie zapytał Mazur. - On czy nie on?
- A co, myślisz, że jestem jasnowidzem? - rozzłościł się porucznik. - Zobacz lepiej,
czy wszystko przygotowane do konfrontacji. Zosia przyszła?
- Już sprawdzam, szefie - Mazur zerwał się z miejsca i pośpiesznie opuścił pokój.
Wróbel zapalił papierosa, stanął przy oknie i zapatrzył się na ścianę budynku po
przeciwnej stronie i na niebo, które było teraz jasne, niemal bez chmur, choć ranek
zapowiadał, że dzień będzie wilgotny. Pomyślał, że jeśli Karaluch mówi prawdę, to znów
stanie w punkcie wyjściowym. A z drugiej strony odczul jakby ulgę, przypomniawszy sobie
kobietę żegnającą ich, gdy zabierali zatrzymanego. Darzył sympatią tę rudowłosą sprzątaczkę,
tak energicznie walczącą o spokój w swoim życiu. Za handel z obcym marynarzem groziła
Karaluchowi najwyżej kara pieniężna. Dostanie nauczkę - pomyślał i uśmiechnął się do
siebie. Życzył Władzi, aby jej Karaś tylko to miał na sumieniu.
3
- Jest już ta mała, szefie - głos Mazura wyrwał go z zamyślenia.
- A tamci gotowi? - zapytał odwracając się od okna.
- Gotowi, czekają.
- W porządku - Wróbel podszedł do biurka. - Wprowadź ją.
Zosia weszła jak zwykle nieco nieśmiało, ale strzelając oczkami. Porucznik z
niechęcią zauważył, że dziewczyna podmalowała sobie twarz, pociągnęła szminką wargi i
grubo zarysowała brwi ołówkiem.
- Jak wypadła wczorajsza wycieczka po kawiarniach? - zapytał, choć wiedział już, bo
Ela złożyła raport.
- Nie zauważyłam nikogo podobnego do tych dwóch - odparła Zosia. - Byliśmy w
pięciu kawiarniach.
- Mam nadzieję, że jesteś zadowolona z takich wypraw? - dość złośliwie zauważył
Wróbel. Sam nie wiedział, dlaczego odczuwał chęć dokuczenia dziewczynie, która dziś
wyjątkowo wydawała mu się nieznośna, choć zachowywała się tak jak zwykle.
Zosia, nieświadoma jego nastroju, odpowiedziała:
- Nie, nie bardzo... Jak był pan porucznik, to było lepiej... - Nagle zaczerwieniła się po
uszy.
Wróbel rzucił okiem na Mazura, dojrzał, że i ten się czerwieni. Uśmiechnął się
nieznacznie i rzucił kąśliwie:
- Nie wiedziałem, że porucznik tak ci wpadł w oko...
- Szefie - jęknął Mazur, ale Wróbel już zmienił temat:
- Posłuchaj - zwrócił się do Zosi poważnie. - Za chwilę pokażemy ci paru mężczyzn.
Musisz się bardzo dokładnie przyjrzeć.
- Myśli pan, że oni są wśród nich? - zaciekawiła się Zosia.
- Nic nie myślę, wszystko się zaraz okaże - szorstko odparł porucznik. - Chcę ci tylko
zwrócić uwagę, żebyś im się bardzo uważnie przyglądała. Ci, którzy dokonali napadu, mogą
dziś wyglądać trochę inaczej niż wtedy. Mogą mieć zarost, mogli zmienić uczesanie, inaczej
się ubrać, rozumiesz, o co chodzi?
- Tak, tak, rozumiem - zapewniła skwapliwie Zosia. - Ale ja ich i tak poznam, panie
poruczniku. Poznam od razu.
- To dobrze, idziemy.
Przepuścił dziewczynę przodem i wszyscy poszli korytarzem do sali znajdującej się w
pobliżu. Ujrzeli tam grupę mężczyzn stojących rzędem pod ścianą. Byli ustawieni tak, że
światło z okien padało wprost na ich twarze. Plutonowy z paskiem pod brodą pilnował ich
stojąc nieco z boku.
Było ich czterech. Żaden nie był podobny do drugiego. Różnili się nie tylko wyglądem
zewnętrznym, ale także sylwetkami. Wszyscy tylko mieli ponure miny i wilkiem, w milczeniu
patrzyli na wchodzących.
Porucznik wziął Zosię za łokieć i wolno zbliżył się z nią do stojących mężczyzn.
Dziewczyna, pozostawiona sama sobie, zawahała się, widać było, że czuje się
niepewnie pod obstrzałem czterech par męskich oczu. Dość szybko jednak się opanowała i
poczęła
iść
wol-
no przed tym szeregiem. Zaglądała w twarze, niektórym przyglądała się długo i
natarczywie, ale w końcu przechodziła do następnego.
Był w tej grupie dość wysoki szczupły blondyn o jasnych oczach i lekko pochylonej
głowie. Stał na końcu szeregu. Zosia kiedy podeszła do niego, zatrzymała się. Musiała nieco
unieść głowę, aby mu się dobrze przyjrzeć. Porucznik zauważył, że dziewczyna otworzyła
usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale się powstrzymała. Blondyn świdrował ją wzrokiem.
Coś, jakby nieuchwytny kontakt, nawiązało się między tą parą.
- No co? - nie wytrzymał porucznik. - Znasz któregoś z nich?
- Eeee - Zosia jeszcze przez moment się wahała, ale wreszcie wskazała palcem na
blondyna. - Tego chyba znam.
- Skąd, gdzie się poznaliście?
- Ona bredzi, panie władzo! - zaprotestował blondyn.
- Nie, teraz wiem na pewno. Byłam kiedyś z Franią w „Okrąglaku” i on siedział przy
sąsiednim stoliku. Trochę się do nas dowalał...
- Nie wiedziałem, że pracujesz w milicji - ponuro zauważył blondyn.
- Dobrze, odprowadzić zatrzymanych - rozkazał milicjantowi Wróbel. - A my
chodźmy na chwilę tu - poprowadził do sąsiedniego pokoju, stanowiącego jakby poczekalnię
przed salką konferencyjną.
- No więc jak? - niecierpliwie natarł na Zosię Mazur. - To był ten czy nie ten?
- No ten - pogodnie odparła dziewczyna - to znaczy ten z kawiarni...
- Eeech - Wróbel z trudem pohamował przekleństwo cisnące mu się na usta. - Przecież
pytamy eię o napad, a nie o randki w kawiarni.
- Nie, w napadzie on nie brał udziału.
- Na pewno?
- Na pewno, panie poruczniku. Tamten był nawet trochę podobny, ale to nie on...
Zaprezentowany przed chwilą Zosi blondyn był tym, który według informacji
dzielnicowego chwalił się, że niedawno dokonał jakiegoś włamania czy kradzieży.
Oficerowie nie mówili tego Zosi, spojrzeli tylko na siebie porozumiewawczo. Powiedzieli
sobie wzrokiem, że ta możliwość odpada. Ale nie był to koniec konfrontacji. W tym czasie
milicjant wprowadził drugą grupę mężczyzn i ustawił tak jak poprzednio. Wśród nich,
skulony i mocno wystraszony, stał Karaluch. Porucznik, dojrzawszy przez uchylone drzwi, że
wszystko już gotowe, poprowadził znów Zosię, tak jak poprzednio, przed front mężczyzn.
Dziewczyna tym razem poruszała się pewniej i nieco szybciej, jakby już nabrała
wprawy i wyzbyła się całkowicie tremy. Wróbel i Mazur uważnie obserwowali jej twarz, ale
nie dostrzegli żadnego drgnienia powiek, żadnego ruchu, który - by świadczył, że zna
któregoś ze stojących. Przed Karaluchem przesunęła się szybko i obojętnie, nawet nie
zatrzymując na nim wzroku.
- Nie - powiedziała, gdy już dokonała przeglądu - tu też nie ma żadnego z tamtych.
Wróbel dostrzegł, jak Karaluch nieco się wyprostował i odetchnął z ulgą. Mimo woli
uśmiechnął się do niego lekko. Zaraz też polecił wyprowadzić mężczyzn, a z Zosią i
Mazurem powrócił do swego pokoju. Dla pewności pokazał jej jeszcze torbę, ale dziewczyna
stanowczo oświadczyła, że to nie ta, którą zrabowano u Walatków.
Po sporządzeniu protokołu o konfrontacji i oględzinach torby zwolnił Zosię.
- No i co, klops? - zagadnął Mazur, kiedy zostali sami.
- Ano, jak widzisz - odpowiedział porucznik.
- Co teraz?
- Porządkujemy materiały. Za pół godziny narada u starego.
- Ja też mam być?
- Też. Naczelnik, ty i ja. Będziemy pewnie podsumowywać tę sprawę - a po chwili
dorzucił niespodziewanie: - Właściwie to cieszę się, że ten Karaluch jest niewinny. Żal mi
było tej kobiety.
- Ale sprawy to nam nie ułatwiło - zauważył Mazur. Dołączyli ostatnie dokumenty do
dość już grubej teczki i wkrótce poszli do naczelnika, z którym razem mieli się zameldować u
zastępcy
komendanta.
4
Major powitał wchodzących i od razu zaprosił wszystkich do stolika, przy którym
zawsze odbywały się takie małe narady. Zanim poprosił ich o zreferowanie sprawy,
poinformował:
- Jest pułkownik, zaraz przyjdzie, kończy rozmowę z komendantem.
Na wiadomość, że przybył naczelnik Wydziału Kryminalnego Komendy
Wojewódzkiej, Mazur zakręcił się niespokojnie, a Wróbel zrobił zdziwioną minę.
- Dla takiej sprawy fatygował się tu?
- Nie - wyjaśnił zastępca - nie bądź zarozumiały. Rzecz nie jest aż tak ważna.
Załatwiał tu jakieś inne sprawy służbowe, a ponieważ zna tę historię, więc chce wziąć udział
w naszej naradzie.
Otwarły się drzwi i do gabinetu wszedł niski, uśmiechnięty mężczyzna z cienkim
wąsikiem i żywo błyskającymi oczami. Wszyscy na jego widok podnieśli się z miejsc, a on
szybko się przywitał, siadł i oznajmił:
- Mówcie, ja sobie posłucham.
- No więc kto będzie referował? - zapytał zastępca. - Naczelnik czy ty? - zwrócił oczy
na Wróbla.
Porucznik spojrzał na swego przełożonego, ale ten zaproponował:
- Niech on mówi, zna sprawę lepiej niż ja, powtarzałbym tylko to, co wiem z jego
raportów.
- Dobrze, dobrze, zaczynajcie - popędzał pułkownik.
- Początku sprawy nie trzeba chyba referować, wszyscy ją znamy, czy może?
Pułkownik pokiwał głową, że też jest zorientowany.
- Mów, jaki jest stan obecny - zażądał zastępca.
- Właściwie - zaczął niezbyt pewnie porucznik - niewiele posunęliśmy się naprzód.
Dotychczas...
- Mów kolejno - przerwał mu zastępca. - Jak realizowałeś założenia poszczególnych
wersji włamania i co to dało.
- Wersja pierwsza - zaczął Wróbel - która zakładała, że Zosia jest winna albo
współwinna, moim zdaniem, jest teraz mało prawdopodobna. Aczkolwiek nie można jej nadal
całkowicie wykluczyć, to jednak myślę, że brak jest jakichś konkretnych dowodów na
poparcie tej tezy.
- Dowody, dawajcie fakty - wtrącił pułkownik.
- Przesłuchaliśmy ją dokładnie, rozmawialiśmy o niej z jej matką i z Walatkową.
Ustaliliśmy też jej kontakty. Wszystko to początkowo było dość ciekawe, a potem się
okazywało, że nie wiąże się ze sprawą. Zosia przyjmowała w domu Walatków swoje
towarzystwo podczas nieobecności gospodarzy. Bywał tam chłopak, którego rozpoznaliśmy
jako jej sympatię. Jest to uczeń technikum gastronomicznego, ma alibi na dzień napadu, po
prostu był wtedy na lekcjach. Koleżanka także jest bez zarzutu.
W domu u matki ma kontakty z Franią i jej nielegalnym mężem, niejakim Kubikiem.
Oboje są u nas notowani, ale z tą sprawą nie mają nic wspólnego.
Nie znaleźliśmy punktu zaczepienia, który by pozwolił potwierdzić wersję o
współudziale Zosi w tym napadzie.
- Jak wersja druga? - pytał zastępca.
- Tu najmniej było materiałów na dowód, że napadu dokonał ktoś z otoczenia
Walatka. Bardzo dokładnie zbadaliśmy uczniów szkoły, w której on wykłada.
Interesowaliśmy się także tymi z Zakładu Poprawczego, którzy pracują w jego wydziale.
Wreszcie dość skrupulatnie przejrzeliśmy sam wydział. Nie znaleźliśmy żadnego punktu
zaczepienia. Ta wersja jest chyba najmniej prawdopodobna.
Co do trzeciej - kontynuował Wróbel - czyli tej, że napadu dokonał ktoś spoza terenu
Gdyni, to ja mam niewiele na ten temat do powiedzenia. Mieliśmy parę meldunków z Sopotu
i z Gdańska, że spotkano podobnych osobników, ale wszyscy mieli alibi. Pokazaliśmy też
Zosi albumy ze zdjęciami, nie rozpoznała nikogo. Był wywiadowca w Kartuzach, w kawiarni
„Rybka”, w której jeden z przestępców umawiał się z Zosią. Siedział tam trzy dni. Nikogo
sam nie rozpoznał i nie trafił na ślad podobnego do sprawców. Reszta to chyba sprawa
Komendy Wojewódzkiej, może gdzieś jeszcze pokażą się rzeczy z tej kradzieży, w komisie
czy na bazarze albo może ktoś trafi na ślad według rysopisów.
- Dobrze - wtrącił znów pułkownik. - Co z następną wersją? Tą dotyczącą waszego
terenu?
- Tu mieliśmy stosunkowo najwięcej materiału - odparł Wróbel. - Przede wszystkim
świadek razem z naszymi funkcjonariuszami spenetrował lokale rozrywkowe. Nie
natrafiliśmy tam na ślad. Ale nasi ludzie wykryli dwóch osobników, którzy wydawali się
podejrzani. Właśnie pół godziny temu robiliśmy konfrontację. Niestety, świadek nie
rozpoznał ani w jednym, ani w drugim wypadku przestępcy.
W czasie kiedy porucznik referował sprawę, pułkownik przeglądał akta, niektóre
przerzucając tylko pobieżnie, inne czytając bardzo uważnie.
Były tam notatki służbowe i liczne protokoły. Cały obraz śledztwa, począwszy od
sprawdzenia przechowalni bagażu na dworcu, poprzez telefonogramy, sprawozdania z wizyt
w lokalach, zeznania świadków, aż po dzisiejszą konfrontację, znajdował się w tej teczce.
Kiedy Wróbel skończył, pułkownik podniósł głowę i spojrzał na zastępcę. A ten
powiedział:
- Czyli, krótko mówiąc, dziś jesteś w tym samym miejscu, co w dniu przestępstwa?
Wróbla zabolało trochę to pytanie. Odczuł je jako naganę, ale pułkownik przyszedł
mu z pomocą:
- Nikt nie może do porucznika mieć o to pretensji - odezwał się. - Z akt widzę, że
sprawa jest prowadzona czysto, starannie i bardzo dokładnie. Błąd musi tkwić gdzie indziej.
- Może błędu wcale nie ma? - wtrącił naczelnik. - Tylko po prostu nie mamy żadnego
śladu, bo go nie zostawili?
- Nie, śladów trochę jest - zaprotestował porucznik. - Rysopisy, opis rzeczy
skradzionych, mamy świadka. Tylko przestępcy mogli przelecieć przez nasz teren jak meteor,
potem zapadli gdzieś w swoją dziurę, przyczaili się i teraz ich nie widać.
- Nie wierzcie w to - powiedział pułkownik. - Przecież ten rabunek musiał być
zaplanowany. A jak się planowało taki skok, to trzeba było robić rozpoznanie, oni musieli tu
bywać więcej razy przed rabunkiem, jeśli nie pochodzą z Gdyni. Ktoś ich musiał widzieć w
kolejce, na dworcu, w taksówce, w kawiarni. Trzeba jeszcze dokładniej poszukać.
- Tak - zgodził się Wróbel. - Taka robota mogła być zrobiona przez tego, kto znał
miejsce napadu osobiście albo z opowiadania. Czyli że mógł ktoś przestępcom nadać ten
napad. Kto?
- O, właśnie - pułkownik pochylił się w stronę porucznika. - Nadać robotę mógł ktoś z
bardzo bliskiego otoczenia Walatków.
- Ta dziewczyna? - zastanowił się naczelnik.
- Od początku miałem do niej najmniej zaufania - powiedział Wróbel - ale teraz to
wygląda trochę inaczej. Zbadaliśmy ranę, z orzeczenia nie wynika, że zadała ją sobie sama.
- Ale też lekarz nie wyklucza takiej ewentualności - zauważył pułkownik.
- Tak, ale całe jej otoczenie jest dość czyste, przynajmniej w tej sprawie - upierał się
Wróbel. - A poza tym ona nam bardzo chętnie pomaga. Wygląda na to, że naprawdę chce ich
odnaleźć.
- Uważajcie, to może właśnie was zmylić - ostrzegł pułkownik. - Może dlatego tak się
zachowuje, żeby odwrócić od siebie podejrzenie.
- Jest chyba za młoda na takie sztuczki - zauważył Mazur.
- O, to bardzo niepewne stwierdzenie! Myślę, że ciągle jeszcze nie doceniamy
możliwości takich właśnie młodych ludzi zamieszanych w przestępstwa. Czasem uwierzyć
trudno, na jakie wpadają pomysły i jak potrafią zagmatwać sprawę. Pamiętajcie, że to
najpilniejsi czytelnicy literatury kryminalnej.
- Tak, to racja - przyznał naczelnik. - Czasem starzy przestępcy nie wykazują tyle
sprytu co młodzi albo w ogóle młodociani.
- Zgoda - zastępca mówił teraz, jakby wydawał dyspozycje. - Wobec tego trzeba
jeszcze dokładniej przyjrzeć się tej dziewczynie, jej najbliższym koleżankom i kolegom...
- I całemu środowisku, w którym się obraca - uzupełnił pułkownik. - Jestem jakoś
dziwnie przekonany, że tam właśnie powinniście dobrze poszukać, a znajdziecie. Tę Franię i
jej amanta, tego chłopaka ze szkoły hotelarskiej czy gastronomicznej, nawet koleżankę Stefkę
trzeba bliżej zbadać. Przez nich mogły jakoś przejść informacje. Przestępcy mogli je mieć z
trzeciej
ręki,
wcale
nie
bezpośrednio
od
Zosi,
ale
choćby
od
tego
Sławka czy Stefki lub Frani, a już nie mówię o Kubiku, który jest u was notowany.
- A poza tym - uzupełnił zastępca - trzeba jeszcze iść nadal śladami innych wersji.
Mnie otoczenie Walatka też jakoś nie daje spokoju.
- Możliwe - zgodził się Wróbel. - Tylko sam nie mam tyle ludzi, żeby pracować na
wszystkich frontach na raz.
- To dajcie mu pomoc - zastępca zwrócił się do naczelnika. Ten skinął głową na znak
zgody.
- Trzeba kogoś, kto by wlazł w środowisko tej Zosi - podsunął pułkownik. - Taka
penetracja może dać ładne rezultaty, spróbujcie. Zbierzcie jeszcze raz rysopisy. Zrobimy z
nich domniemane portrety i damy do listów gończych, jeśli wszystkie inne sposoby zawiodą.
Narada przeciągnęła się dość długo i obaj oficerowie opuścili gabinet zastępcy już
dobrze po południu. Naczelnik jeszcze został, bo okazało się, że pułkownik miał do
przedyskutowania inne problemy kryminalne z terenu Gdyni.
Gdy znaleźli się w pokoju, Mazur zagadnął:
- To co, szefie, startujemy od nowa?
- Zniechęciłeś się, Kaziu? - Wróbel roześmiał się pogodnie.
- No nie, ale tyle roboty i właściwie nic nie mamy.
- Nie szkodzi. Czasem nie idzie przez jakiś czas, a potem jak sprawa ruszy, to sama
dalej leci. Trzeba tylko złapać pierwszą nitkę.
- Właśnie, a my tej nitki nie mamy.
- Kto wie, może jej w ogóle nie ma na naszym terenie? - zastanowił się porucznik. -
Być może jakiś ślad pokaże się w Gdańsku albo gdzieś dalej.
- Wtedy tamci będą mieli radość, że złapali naszych przestępców, a my co? Z całej
harówki nic.
- Nie martw się, Kaziu - Wróbel uspokoił podporucznika. - Żeby tylko ich złapać. A
czy ich się dostanie tu czy gdzie indziej, to już nie ma znaczenia.
- Takie to gadki. A ja bym wolał sam im nałożyć kajdanki.
- Możliwe, że nałożysz - pocieszył kolegę Wróbel.
- Żeby tylko nie zapeszyć - Mazur zapukał przesądnie w biurko.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
1
Znów padał mokry, nieprzyjemny śnieg. Ludzie podnosili kołnierze od płaszczy,
przemykali ulicami pospiesznie, byle jak najkrócej przebywać na powietrzu. Wiatr zacinał
ostro i niósł ukośnie duże mokre płaty, wciskające się wszędzie.
Józek przyjechał pierwszy na miejsce. Kilka kroków dzielących go od narożnego
domu z filarami przebiegł szybko zgarbiony, z twarzą nisko pochyloną. Dopiero gdy stanął na
niskim podwyższeniu, chroniony stropem domu, wyprostował się, otrzepał z siebie szybko
topniejące płatki i palcami wytarł nos. Osuszył ręce o koszulę pod kurtką i zapalił sporta.
Zdyszany oparł się o filar i patrzył na ulicę. W lewo od niego ciągnęła się Jaśkowa Dolina,
teraz niemal zupełnie pusta, a na wprost i po prawej miał Grunwaldzką, po której przebiegali
pospiesznie przechodnie. Jezdnią, ostrożnie, ślizgając się i zarzucając sunęły samochody.
Śnieg był tak gęsty, że tramwaje, przejeżdżające zaledwie o kilkadziesiąt metrów od miejsca,
w którym stał, były ledwo widoczne.
- Ale bryja, niech to krew zaleje - usłyszał Józek głos i dostrzegł Raczka, który tak jak
on przed chwilą otrzepywał się ze śniegu. Gdy tłukł rękami po swym płaszczu, coś brzęczało i
dzwoniło podejrzanie.
- Jesteś już? - powitał go Józek.
- Aha, daj zapalić - poprosił Raczek. Wziął sporta ustami wprost z paczki, bo palce
miał mokre od śniegu. - Długiego jeszcze nie ma?
- Przecież widzisz - mruknął Józek. - Zresztą jeszcze wcześnie.
- Dobra, poczekamy - zgodził się chłopak ciągnąc papierosa. Upłynęło zaledwie parę
minut, aż Andrzej wychynął zza rogu i stanął obok nich. Śnieżyca właśnie poczęła słabnąć,
tylko wiatr zacinał tnąc bezlitośnie po twarzach. Obaj ucieszyli się na widok szefa. A on
otrząsnął się jak psiak, który wyszedł z wody, i zapytał:
- W porządku? Wszystko macie, co potrzeba?
- A co ja mam mieć? - Józek przestraszył się, że coś przeoczył.
- Nie ty, ale on - Andrzej wskazał brodą na Raczka.
- Nie martw się - nadął się chłopak. - Jak się ze mną idzie, zawsze wszystko gra.
Tylko ten cholerny śnieg...
- Nie szkodzi - stwierdził Andrzej. - To nawet lepiej, że pada, bo wszyscy siedzą w
domach i nikt nie będzie się pętał po ulicy i schodach.
- Racja, będzie spokój - podchwycił Józek.
Umilkli. Akurat wyszedł z domu jakiś mężczyzna, postał chwilę koło nich, wahając
się, ozy iść dalej, w końcu dał nura przed siebie. Śnieg już całkiem wyraźnie padał rzadszy -
druga strona Grunwaldzkiej była widoczna dobrze i można było oglądać perspektywę ulicy
daleko, aż za Delikatesami.
- Wszystko jasne, każdy wie, co robić? - Andrzej pytał jak dowódca przed bitwą.
Nawet mu nie odpowiedzieli, swymi sylwetkami wyrażali gotowość do akcji.
- No to płyniemy - Andrzej nerwowo zatarł ręce. - Tylko uważajcie, nie razem. Ja idę
pierwszy. Pójdziecie za mną jakieś dziesięć, piętnaście kroków. Jakby coś koło domu
śmierdziało, to się zatrzymam w bramie i zacznę gwizdać. Wtedy przechodźcie dalej, jakby
nigdy nic, i spotykamy się przed wejściem do Spółdzielczego Domu Towarowego. A jeśli
wszystko będzie w porządku, to ja minę bramę i pójdę w stronę mojego domu. Wtedy wy
wchodzicie do środka i dalej robicie wszystko tak, jak było mówione.
- Ty gdzie będziesz? - chciał wiedzieć Raczek.
- Będę przed domem odmiatał śnieg. W razie czego daję znak.
- Jasne, możemy iść - niecierpliwił się Józek.
- Zaraz - ostudził go Raczek. - Gdzie się spotkamy po robocie?
- Każdy jedzie na swoją rękę do Gdańska. Spotkanie w pasażu Zbrojowni.
- Dobra, idziemy.
Andrzej odwrócił się i ruszył Jaśkową Doliną. Szedł dość szybko, lekko zgarbiony,
niby obojętny na wszystko, co się wokół działo. Zresztą ulica nadal była niemal wyludniona i
tylko z rzadka widać było na niej przechodniów. Józek i Raczek odczekali, aż ich kolega
zniknął za szarym budynkiem, i poszli także, wolniej jednak, aby go nie dogonić. Dostrzegli
go jeszcze, jak skręcał w boczną uliczkę. Teraz przyspieszyli kroku.
Tym razem Józek czuł się raźniej, był bardziej pewny siebie. Obecność Raczka i
Andrzeja, działanie w grupie, według ściśle przemyślanego planu napawała go pewnością, że
wszystko się powiedzie. Kątem oka patrzył na idącego obok chłopaka, ale tamten był zupełnie
obojętny, człapał po chodniku, rozpryskując mokry śnieg, i nawet nie rozglądał się dokoła.
W perspektywie wąskiej uliczki, jakby żywcem wyjętej z włoskiego filmu, widać było
pochylone plecy Andrzeja, kołyszące się w takt kroków. Minął bramę domu, zwolnił nieco i
już zbliżał się do swojej klatki.
- Szybciej! - rzucił nerwowo Józek.
- Zdążymy, nie pali się - pogodnie mruknął Raczek, mimo to przyspieszył trochę
kroku. Już dochodzili do wyznaczonego domu.
Andrzej tymczasem podszedł do swej bramy, odwrócił się, spojrzał w ich stronę,
nieznacznie skinął głową na znak, że wszystko w porządku, i zniknął wewnątrz. Zanim ci
dwaj zdążyli wejść do domu, ukazał się z wielką drewnianą łopatą do odgarniania śniegu.
Józek odetchnął swobodnie, bo jednak w tych ostatnich sekundach przed akcją odczuwał silne
zdenerwowanie. Raczek tymczasem już wstępował na schody, nie interesując się Józkiem i
Andrzejem.
Na palcach szybko obaj wspięli się na czwarte piętro. Józek pozostał na podeście
schodów, a Raczek podsunął się pod same drzwi mieszkania ciotki Andrzeja. Przez moment
obaj stali nieruchomo, nasłuchując, czy nikt nie idzie. Na klatce schodowej było jednak cicho,
tylko gdzieś z niższego piętra dobiegały przytłumione dźwięki radia.
- Uważaj teraz - Józek raczej rozumiał po ruchu warg, niż słyszał, szept Raczka. Zaraz
też do jego uszu dobiegł delikatny brzęk. To Raczek wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i
wytrychów. Zasłoniwszy sobą drzwi począł manipulować przy zamkach.
Józek zamarł w najwyższym napięciu. Zdawało mu się, że każde brzęknięcie, każdy
szelest, brzmi niczym armatni wystrzał.
Nagle na dole rozległ się trzask drzwi. Obaj zastygli w bezruchu. Nasłuchiwali z
natężeniem i po chwili dosłyszeli trzeszczenie schodów i ciche skradające się kroki. Nie
ulegało wątpliwości, ktoś wchodził na górę. Raczek odwrócił nieco głowę i przerażony Józek
widział teraz pół jego twarzy skupionej, napiętej, czujnej. Kroki były coraz bliżej, wchodzący
już znajdował się na piętrze pod nimi. Józek stał jak spairalizowany, nie wiedząc, co począć.
Ale Raczek okazał się bardziej opanowany. Ze złością skinął na niego ręką i niemal głośno
rozkazał:
- Chodźże tu!
Józek podskoczył jak oparzony i znalazł się obok niego.
- To nie ciotka, bo Długi dałby znak - szeptał Raczek. - Udajemy, że dzwonimy. -
Położył palec na przycisku dzwonka, jednak go nie naciskał. Nie chciał, żeby dźwięk dotarł
do któregoś z sąsiednich mieszkań.
Stali teraz tyłem do schodów i nie widzieli, kto wchodził n? piętro. A tamten był tuż,
tuż. Józkowi zdawało się, że ten kto otrze się o niego, że zaraz go chwyci za ramię i zacznie
alarmować mieszkańców. Niespodziewanie obaj z Raczkiem usłyszeli zły szept:
- Jeszcze się pieprzycie z tymi drzwiami? Prędzej, do cholery!
Jak na komendę odwrócili głowy. Andrzej stał na schodach i z wściekłością patrzył na
nich. Józek poczuł, jakby ogromny kamień spadł mu z piersi, a Raczek bez słowa szarpnął
drzwi, potem nacisnął narzędzie włożone w zamek i pchnął. Drzwi odskoczyły. Po chwili
wszyscy byli w środku. Dopiero tu Raczek odwrócił się i z niebywałą wściekłością natarł na
Andrzeja:
- Po jaką cholerę tu przylazłeś? Miałeś być na dole! Andrzej nie tłumacząc się
szorstko rozkazał:
- Jazda, czas ucieka! Otwieraj te drzwi - pokazał w prawą stronę przedpokoju.
Raczek posłusznie podszedł tam, krótką chwilę manipulował wytrychem i po minucie
droga do pokoju stała otworem.
- Andrzej tymczasem penetrował drugą część mieszkania. Nacisnął klamkę do
drugiego pokoju i ze zdziwieniem się przekonał, że było otwarte. Wszedł do środka, a Józek
zajrzał tam za nim.
Zaraz za drzwiami na haku wbitym w ścianę wisiała dubeltówka. Andrzej bez
namysłu sięgnął po nią i począł oglądać. Zajrzał do luf, potem poszperał w biurku i znalazłszy
naboje nabił broń.
- Co robisz? - przestraszył się Józek.
- Nie twój interes - bufknął Andrzej. - Przyda się na wszelki wypadek.
- Ej, gdzie jesteście? - pytał głośnym szeptem Raczek stojący na progu pokoju ciotki. -
Chodźcie, do cholery.
Józek poszedł pierwszy, Andrzej ruszył za nim, niosąc dubeltówkę w ręku. Raczek nie
zwrócił na to wcale uwagi. - Gdzie ma być forsa? - pytał.
- Tam, w biurku - wskazał Andrzej mebel stojący w pobliżu okna. - W tych szufladach
po prawej stronie.
Raczek bezzwłocznie przystąpił do otwierania szuflad. Były zamknięte na klucz, i
musiał znów sięgnąć po swoje wytrychy... Józek tymczasem przypomniał sobie wskazówki
Andrzeja i podszedł do ciężkiego starego kredensu, zajmującego niemal całą ścianę. Szybko,
nerwowo począł otwierać jego liczne szufladki i drzwiczki. Wszędzie było mnóstwo naczyń,
kryształów, porcelany. Dopiero w środkowej części znalazł niedużą szkatułkę z ciemnego
drzewa. Była również zamknięta na klucz. Ale Józek nie tracił czasu. Wyciągnął nóż i
podważył wieko. Odskoczyło bez większego trudu.
W pierwszej chwili zobaczył jakieś stare papiery, listy, rachunki. Dopiero kiedy to
odgarnął, na dnie szkatułki coś zalśniło. Józek zanurzył rękę i wyciągnął garść błyszczących
przedmiotów.
- Patrz, stary! - zawołał do Andrzeja. - Oo to, brać? Andrzej podszedł bliżej i aż sapnął
z podziwu.
- Pytasz się, kutafonie? To biżuteria, prawdziwe brylanty! Wyciągnął rękę, aby
odebrać zdobycz od Józka, gdy w tym momencie rozległ się entuzjastyczny okrzyk Raczka:
- O rany, jest forsa, patrz, Długi, ile tego!
Andrzej skoczył do biurka. Józek nie puścił szkatułki. Dwoma ruchami opróżnił ją z
kosztowności, ładując je do wewnętrznej kieszeni marynarki. Dopiero wtedy zbliżył się do
kolegów.
Andrzej trzymał w garści gruby plik banknotów. Były to same pięćsetki i tysiące.
Raczek znalazł je w tylnej częsta szuflady pod samą jej ścianą, przywalone stertą jakichś
papierów.
- Ile tego może być? - pytał patrząc błyszczącymi z pożądania oczami na banknoty.
- Nieważne, potem policzymy - Andrzej bez ceremonii schował plik do kieszeni i
zaraz szczelnie zapiął kurtkę. - Teraz ciuchy, raz dwa, Józek, dawaj jakąś walizkę!
Z przedpokoju przynieśli walizkę, do której szybko załadowali kilkanaście
cenniejszych sukien, płaszcz, sporo bielizny. Sapali przy tym z pośpiechu, ale nic już do
siebie nie mówili, podnieceni zdobyczą, zdenerwowani, czy wszystko dobrze się skończy.
Gdy gotowi do wyjścia stanęli w przedpokoju, Andrzej sięgnął po dubeltówkę.
- A to co? - zapytał Raczek.
- Gówno cię obchodzi - odparł Andrzej. - Spływaj pierwszy. Wiesz, gdzie się
spotykamy?
- Zostaw to - Raczek okazał niespodziewane zdecydowanie.
- Stul mordę i zwiewaj - Andrzej już zacisnął wargi i zrobił wściekłą minę.
- Zostaw tę flintę! - nie ustępował chłopak. - W razie czego za rabunek broni
dostaniemy dodatkowo po pięć lat. Zostaw to, mówię ci!
.- Może lepiej zostawić - Józek nieśmiało poparł Raczka, przestraszywszy się
wzmianki o karze.
Andrzej zgrzytnął zębami. Ale nie spierał się już dłużej. Postawił broń pod ścianą i
powiedział:
- Pryskamy stąd. Każdy jedzie osobno. Ty, Józek, weź walizkę, ciebie tu nie znają, tak
jak nas. Spotykamy się w pasażu.
- A ty zwiejesz z forsą? - zaniepokoił się Raczek.
- Jak się boisz, to możemy jechać razem - ustąpił Andrzej
- Idź ty pierwszy - popchnął Józka. - Masz biżuterię, to chyba się nie boisz, że ci
zwiejemy...
Józek wyszedł z mieszkania, posłuchawszy chwilę pod drzwiami, czy na schodach jest
spokojnie. Gdy już był na dole, usłyszał lekkie trzaśniecie i zrozumiał, że koledzy także już
opuścili okradzione mieszkanie.
2
„Dwójką” dotarł do Gdańska i wysiadł na Targu Węglowym obok Zbrojowni.
Walizka parzyła go w rękę, najchętniej rzuciłby ją teraz. W drodze zastanawiał się, czemu
Andrzej kazał jeszcze brać te rzeczy, skoro znaleźli tyle pieniędzy i biżuterii.
Ta myśl o błyszczących kamieniach pomacał palcami kieszeń. Poczuł ucisk na
piersiach. Włożył rękę głębiej i dotykał przez moment kanciastych kamieni, gładził nierówne
oprawy. Wreszcie namacał jeden pierścionek, wyjął go i obejrzał dyskretnie, żeby nikt nie
zauważył. Zalśniło tak, że aż się przestraszył. Szybko schował zdobycz, ale już gdzie indziej.
Wpuścił za podszewkę w marynarce.
Teraz szybko przeciął plac i zniknął w ruchliwym, pełnym przechodniów pasażu
Zbrojowni. Gdy tylko przestąpił bramę, po obu jego stronach pojawili się Raczek i Andrzej.
- Jesteś nareszcie - warknął Raczek. - Myślałem, żeś gdzieś skręcił.
- Jechałem tramwajem - usprawiedliwiał się Józek. - Co z tym? - zrobił ruch walizką.
- Zawieziemy na Orunię - powiedział Andrzej. - Mam tam takiego, co kupi. Jak
chcecie, to zaczekajcie tu gdzieś „Pod Wieżą” albo w „Kameralnej”, a ja to załatwię.
- Jedziemy razem - zdecydował Raczek, który wyraźnie nie ufał Andrzejowi i nie
chciał go ani na moment zostawić samego z pieniędzmi.
- To wsiądziemy do taksówki - zaproponował Józek, który miał już dość dźwigania
ciężkiej walizki.
- Wystarczy, żeśmy we dwóch przyjechali z Wrzeszcza taksą - sprzeciwił się Andrzej.
- Byliśmy bez niczego, to nie podpadło. Ale z walizką nie można. Gliny by się raz dwa
dowiedziały. Jedziemy „szóstką”.
- Ponieś teraz ty - Józek podał walizkę Raczkowi. Ten obruszył się:
- Targaj i tak najmniej robiłeś. Forsę będziesz chciał brać równo.
Wyszli ze Zbrojowni i na pobliskim przystanku wsiedli do tramwaju. Przez całą drogę
jechali w milczeniu, jakby się w ogóle nie znali. Andrzej zresztą przeszedł dio przodu
zostawiając Raczka z Józkiem ma tylnym pomoście. Dopiero na końcowym przystanku
Andrzej dał im wzrokiem znak, że wysiadają. Tu Józek powtórzył swoją propozycję:
- Weźcie to ode mnie. Każdy gówniarz mnie tu zna!
- Dobra, weź - rozkazał Andrzej Raczkowi. A gdy ten niechętnie to uczynił, Józek
znów się odezwał:
- Może lepiej nie pójdę z wami? Mieszkam na Oruni, ten facet może mnie znać. Lepiej
mu się nie pokazywać.
- Dobrze - zgodził się Andrzej. - Gdzie będziesz na nas czekał?
- Gdzie chcecie?
- Bądź w „Adrii” - zaproponował Raczek - to niedaleko. - Dobra!
Rozstali się. Józek poszedł wolno ulicą. Miał czas. Wiedział, że upłynie co najmniej
pół godziny, zanim koledzy zdążą załatwić sprawę i wrócić. A restauracja „Adria” była tuż
obok, na ulicy Jedności Robotniczej. W pierwszej chwili chciał od razu wejść, zamówić piwo
i czekać, poszedł więc w tamtym kierunku, ale po drodze się rozmyślił. Przyszło mu do
głowy, że jeśli samotnie znajdzie się w restauracji, to w każdej chwili może się przysiąść
któryś ze znajomych chłopaków i potem trudno mu się będzie go pozbyć. Sięgnął do kieszeni
po papierosy i wtedy mimo woli dotknął kamienia pod podszewką. Chwilę trzymał go w
palcach przez płótno marynarki. Nagle przyśpieszył kroku, jakby go ktoś zaczął gonić. Szedł
coraz szybciej i szybciej. Skręcił w boczną ulicę, potem jeszcze raz i zdyszany stanął po paru
chwilach przed swoim domem.
Matki nie było. Tylko młodsze siostry bawiły się na podłodze. Józek ukrył się na
moment w komórce, gdzie matka składała różne przedmioty potrzebne w domu i
gospodarstwie. Gdy stamtąd wyszedł, był jakiś lekki, swobodny i uśmiechnięty. Nie zważając
na prośby małej siostry, która chciała go zatrzymać, wyszedł z domu i szybko skierował się
do „Adrii”. Rozejrzawszy się po sali odetchnął z ulgą. Tamtych dwóch jeszcze nie było.
Zanim jednak zdążył wypić kufel piwa, Andrzej i Raczek zjawili się w lokalu. Usiedli
przy stoliku i Raczek zaraz zaczął swoje:
- Postawisz coś czy mam sobie sam postawić?
- Niech ci będzie - Andrzej miał dobry humor. - Pół litra jarzębiaku - rzucił do
kelnera.
- I coś do przegryzienia - dodał Raczek. - Może być szynka. Gdy kelner odszedł,
Józek spytał niecierpliwie:
- No i jak?
- W porządku - odparł Andrzej. - Gość wziął wszystko od razu i z miejsca wypłacił
gotówkę.
- To fajnie - ucieszył się Józek. - Dużo za to było?
- Cztery i pół patyka. Nie targowałem się, bo więcej by nie dał, a czekać nie chciałem.
Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu.
- A taki szmaciak! - rozważał Raczek. - Bieda w chałupie aż piszczy, łata stare ciuchy,
nigdy bym nie powiedział, że ma cztery i pół patyka.
Nadejście kelnera z wódką i zakąskami przerwało rozmowę. Wypili po kieliszku,
zakąsili szynką i kiszonymi ogórkami. Raczek zaraz nalał po drugim, a gdy i to wypili,
zażądał:
- To dzielmy dolę.
- Co się tak śpieszysz? - hamował go Andrzej.
- A na co mam czekać? Robota zrobiona, forsa się należy, to dawaj!
- Tu w knajpie, żeby kto zobaczył? - upierał się Andrzej.
- Nikt nie zobaczy - poparł Raczka Józek. On także już chciał czuć w kieszeni
banknoty. - Siedzimy w ciemnym kącie, specjalnie wybrałem ten stolik.
Andrzej tym razem sami nalał jarzębiaku do kieliszków. Wszyscy trzej wypili w
milczeniu. Ale Józek i Raczek patrzyli na swego przywódcę podejrzliwie i w napięciu.
Tymczasem on popił alkohol wodą sodową i wreszcie zgodził się.
- Dobra, jak chcecie - powiedział.
Wyciągnął z kieszeni banknoty i dyskretnie pod stołem począł je liczyć. Długo
szeleścił papierkami. Tamci wyciągnęli szyje, starając się nadążyć wzrokiem za jego
szybkimi palcami. Raczek nawet poruszał wargami, jakby także liczył półgłosem.
- Dwadzieścia siedem - powiedział w końcu Andrzej.
- To po dziewięć - szybko podzielił Raczek.
- A jeszcze tamto za ciuchy - przypomniał Józek.
Andrzej łypnął na niego złym okiem i dołączył zmięte pięćsetki do poprzedniej kwoty.
- Dziesięć i pół na łeb - wyliczył Raczek.
- Równo chcecie? - zapytał pozornie spokojnie Andrzej.
- A jak? - Józek poczuł, że szef chce ich skrzywdzić. Ale Raczek niespodziewanie
poparł Andrzeja.
- Racja - powiedział. - Należy ci się więcej. Zaplanowałeś, zorganizowałeś, należy ci
się. Ale mnie też. Najgorszą robotę zrobiłem. Jemu najmniej - wskazał na Józka.
- Gówno! - Józek krzyknął pełnym głosem i rąbnął pięścią w stół. - Długi może dostać
więcej, ale ty? Równo, inaczej się nie zgadzam.
- Zamknij się! - uspokoił go Andrzej. W lokalu na szczęście było jeszcze pusto i nikt
nie zwrócił uwagi na okrzyk Józka.
- Nie bierz gnojka na drugi raz, bo będziesz miał kłopoty. - Raczek patrzył na Józka
niemal z nienawiścią. Ale ten odwrócił się w jego stronę groźnie i położył pięść na stole.
- Uważaj, palancie - powiedział przez zaciśnięte zęby - uważaj, bo jak ci przypier...
- Spokój! - Andrzej wtrącił się do kłótni i Józek momentalnie przerwał wpół słowa. -
Zrobimy tak - ciągnął tonem nie znoszącym sprzeciwu: - Wy po osiem, ja resztę.
- To znaczy weźmiesz piętnaście i pół! - jęknął Raczek.
- Nie podoba ci się? - Andrzej popatrzył na niego przeciągle, tak że chłopak skurczył
się i już potulnie powiedział:
- Dobra, dawaj!
Szybko podzielili pieniądze i nie licząc schowali do kieszeni. Ale Raczek pamiętał o
wszystkim.
- A to co on ma? - zapytał wskazując głową na Józka. To szkiełka, nie wiem, ile warte
- odparł Andrzej.
- Miały być drogie kamienie - Raczek chytrze zmrużył oczy. - A jak są warte kupę
forsy?
- To dostaniesz, co ci się należy - uciął Andrzej. - Daj to, Józek!
Józek posłusznie wyciągnął biżuterię i dyskretnie podał Andrzejowi pod stołem. Ten
rzucił pobieżnie okiem i natychmiast schował.
- Spróbuję sprzedać. Jeżeli są w tym brylanty, to może być sporo forsy, ale niektóre
wyglądają na imitację. Jednak z tym trzeba poczekać, będą szukali. Potrzymam jakiś czas, a
potem opchnę gdzieś poza Wybrzeżem. Wtedy dostaniecie forsę.
- Racja, nie ma tego jak dzielić - poparł go Józek, wdzięczny, że nie został
skrzywdzony w stosunku do Raczka. Tamten jednak był niezbyt zadowolony i mruczał
jeszcze przez jakiś czas. Na zgodę wypili resztę jarzębiaku.
- To ja jeszcze zamówię - zaproponował Józek.
- Jak chcecie, to sobie pijcie - Raczek nagle się nie zgodził - ja się stąd zmywam.
Nie zatrzymywali go. Pożegnał się i wyszedł z restauracji, rad, że ma w kieszeni kilka
tysięcy złotych.
- A my co? - zapytał Józek po jego wyjściu. - Pijemy jeszcze coś?
- Chodźmy też stąd - zaproponował Andrzej. - Mamy forsę, po co siedzieć w takiej
dziurze?
- Idziemy w Polskę? - ucieszył się Józek.
- Można, czemu nie - zgodził się Andrzej.
Zapłacił kelnerowi, zostawiając mu suty napiwek, i po chwili znaleźli się na ulicy.
3
Minęło już południe. Śnieg dawno przestał padać i tylko mokre jezdnie świadczyły o
porannej zawierusze. Wiatr pogwizdywał między domami, ale teraz nie niósł już wilgoci, lecz
suszył chodniki, topił resztki śniegu na dachach domów.
Wypity alkohol dodawał im animuszu. Było go zbyt mało, aby mogli się upić, a
jednak dosyć, aby poczuli się silni, pewni siebie i żądni przygód. Józek zapytał:
- Gdzie płyniemy?
- Warto by obiad zjeść - zaproponował Andrzej.
- Byliśmy przecież w „Adrii” - zdziwił się Józek, że kolega tuż po opuszczeniu
restauracji mówi o pójściu na obiad.
- Forsę masz i chcesz w takiej dziurze jeść obiad? Jedziemy do „Monopolu”.
- Do „Monopolu”? - przestraszył się Józek. Nigdy jeszcze tam nie był, lokal był za
drogi i za elegancki dla niego.
Andrzej roześmiał się.
- Co się łamiesz? Jak masz forsę, to wszystko dla ciebie otwarte!
Poprowadził kolegę na pobliski postój taksówek i kazał jechać do śródmieścia
Gdańska. Józek już nie protestował, bał się drwin kolegi, a zresztą był ciekaw, jak wygląda
taka restauracja.
Andrzej wprowadził go na górę i wybrał stolik pod oknem. Józek czuł się mocno
skrępowany swoim wyglądem, wstydził się wyświechtanej marynarki, koszuli bez krawata
zapiętej pod szyję. Ręce niezbyt czyste chował pod stołem. Zdawało mu się, że kelner
podający im kartę patrzy ironicznie. Andrzej bawił się jego zakłopotaniem. Podsunął mu
kartę, ale Józek zdał się na niego. Obawiał się w duchu, że nie potrafi sobie z tym poradzić.
- Wybierz ty - powiedział. - Tylko zamów też coś do picia. Andrzej zamówił sardynki
na przekąskę i mrożoną czystą wyborową. Potem jedli zupę rakową, a na drugie befsztyk z
pieczarkami obficie zakrapiany wódką. Z każdym kieliszkiem Józek czuł się lepiej. Nabierał
pewności siebie, jadł z apetytem, popijał świetnym piwem. Kiedy wreszcie kelner podał
kawę, po kawale tortu i dwa duże kieliszki koniaku, chłopak aż sapnął z zadowolenia.
- To jest życie! - powiedział rozpierając się w krześle. - Żeby tak zawsze mieć forsę i
chodzić do takich knajp!
- Trzymaj się mnie, a będziesz to miał! - zapewnił go Andrzej. Palili kupione w szatni
camele, rozkoszując się ich aromatem. Józek był w siódmym niebie.
- Teraz możesz zawsze na mnie liczyć - oświadczył wylewnie, - Wszędzie, bracie,
pójdę z tobą, wszędzie... Zamówimy jeszcze po koniaku?
- Nie, tu już wystarczy - powstrzymał go Andrzej. - Pojedziemy do Oliwy, pobawimy
się trochę.
- Z Ryśkiem i Burkiem? - zgadywał Józek.
- Coś ty, z takimi baranami? Mam dwie znajome, zobaczysz jakie!
Józek ucieszył się z tej propozycji. Kiedy doszło do płacenia rachunku, otrzeźwiał na
moment, bo widniała na nim suma, jakiej do niedawna jeszcze na oczy nie oglądał. Ale na
szczęście dla niego zapłacił Andrzej.
Minęła już trzecia po południu i ruch o tej porze był bardzo duży. Musieli dość długo
czekać pod dworcem na postoju, zanim wreszcie udało im się wsiąść do taksówki. Andrzej
rzucił kierowcy adres i pomknęli do Oliwy. Wysiedli na osiedlu Przymorze wśród wysokich
nowych wieżowców. Andrzej kazał Józkowi poczekać, a sam poszedł po dziewczęta. Nie
było go z pół godziny. Józek już się zaczął niecierpliwić i pomyślał, że kolega zostawił go
samego, kiedy wreszcie ukazał się zza rogu. Szedł w towarzystwie dwóch młodych
dziewczyn i wołał z daleka:
- Długo byliśmy, ale damy musiały się ubrać. Poznajcie się, to Józek, mój koleś!
Dziewczęta chichotały i podając mu ręce odwracały głowy. Józek stwierdził, że są
młode, żadna z nich nie przekroczyła siedemnastego roku. Nie czuł się skrępowany,
przeciwnie, ich obecność dodała mu animuszu, teraz chciał się bawić na całego.
- Gdzie idziemy? - pytał wesoło. - Prowadź, Andrzej!
- Do „Kameleona”! - zaproponowała ta, która się przedstawiła jako Ola.
- Tak, tam dobra kawa! - poparła ją Lilka.
- Można na razie tam - zgodził się łaskawie Andrzej. - Ale potem pójdziemy do
„Cristalu” albo „Akwarium”.
- Nie, do „Monopolu” - wtrącił Józek, któremu lokal ten wyjątkowo przypadł do
gustu.
Na razie jednak poszli do oliwskiego „Kameleona”, gdzie Józek od razu zamówił całą
butelkę gruzińskiego koniaku. Chciał zaimponować dziewczynom i równocześnie pokazać
Andrzejowi, że też stać go na gest. Koniak wprawdzie nie smakował mu zanadto, wolałby
czystą wódkę albo wiśniówkę, ale uważał, że tak jest bardziej wytwornie.
Butelka szybko została opróżniona. Dziewczęta okazały się miłe i przystępne, śmiały
się dużo, słuchały chętnie grubych dowcipów, pozwalały się dyskretnie obejmować. Piły
małymi łykami, za to Andrzej i Józek nie żałowali sobie, co chwila unosili kieliszki,
namawiali dziewczyny, żartowali i przekomarzali się z nimi.
Andrzej zamówił jeszcze jedną butelkę koniaku. Gdy wypili jej zawartość, wszystkim
już mocno kręciło się w głowach.
- Chodźmy stąd - zaproponował wtedy Józek. - Za długo siedzimy w jednym miejscu!
Propozycja została przyjęta i cała czwórka wysypała się z lokalu. Na ulicy było już
zupełnie ciemno. W oknach domów jarzyły się światła, latarnie świeciły jasnym blaskiem.
Józek objął wpół Olę i został nieco z tyłu. Pod drzewem w cieniu przystanął i zaczął ją
całować. Nie opierała się zbytnio. Chłopak dostrzegł, że Andrzej o kilka kroków dalej robi to
samo. Poczuł się tak dobrze, lekko i wesoło, że chciało mu się nagle całować wszystkich
dokoła, tańczyć i śpiewać tu, na ulicy. Nie namyślając się zaczerpnął powietrza i całą siłą
młodych płuc ryknął:
Nie dlaaa mnieee sznur samochodóóów!
Natychmiast odpowiedział mu Andrzej:
Niech dalej jadą wprost przed siebieee!
- Cicho - uspokajała ich Lilka.
- Co cicho? - wołał Andrzej - pośpiewać nie wolno? - Mieliśmy iść tańczyć -
domagała się Ola.
- Dobra, jedziemy, taksówkaaa! - darł się Józek.
Nieliczni przechodnie oglądali się i zaraz chyłkiem pomykali dalej, nie chcąc się
narazić na zaczepkę pijanych.
Taksówka stała w pobliżu lokalu. Józek otworzył drzwiczki i nie zważając na
dziewczęta zaczął się pakować do środka. Ale kierowca oświadczył:
- Pijanych nie wiozę, proszę wysiąść!
- Jakich pijanych, kto pijany? - Józek od razu się najeżył. - Nie wiozę - stanowczo
powtórzył taksówkarz. - Nieraz miałem wóz zarzygany i nie miał kto posprzątać.
- Panie! - groźnie zaczął Józek, unosząc się na siedzeniu, ale Andrzej siłą go posadził,
a sam zwrócił się do kierowcy.
- Dwie stówy do Gdańska - powiedział krótko.
- A, to co innego - taksówkarz od razu zmienił ton i włączył silnik.
Przez całą drogę śpiewali, choć dziewczęta nieco przestraszone incydentem usiłowały
ich uciszyć. Taksówkarzowi jednak to nie przeszkadzało. Koło dworca zatrzymał się,
zainkasował dwieście złotych i zostawił towarzystwo na chodniku.
- Chodźmy! - Józek rwał się w kierunku jarzącego się światłami okien hotelu
„Monopol”.
- Pić mi się chce - powstrzymywał go Andrzej. - Wstąpimy na piwko.
- Może być piwko - zgodził się Józek. - Idziemy! Weszli do jasno oświetlonego holu
dworcowego. Nie było tu zbyt wiele ludzi. Kilka osób stało przy kasach, grupka mężczyzn
kupowała gazety i papierosy w kiosku, paru pasażerów z walizkami czekało na pociąg.
Dziewczęta, jakby onieśmielone światłem i otrzeźwione przejażdżką, pozostały nieco w tyle.
Andrzej kroczył pierwszy w stronę bufetu z piwem, Józek trzymał się za nim.
Tuż za drzwiami Andrzej zderzył się z jakimś mężczyzną szybko idącym od peronów
kolejki elektrycznej. Zderzenie było dość silne i obaj mężczyźni odskoczyli od siebie.
- Panie, uważaj pan! - powiedział tamten.
- Kto, ja mam uważać? - nagle zaperzył się Andrzej.
- Jak się spiłeś, to idź spać! - krzyknął mężczyzna z gniewem.
Podziałało to na Andrzeja jak czerwona płachta na byka.
- Ach, ty skur... - zaklął na cały głos i od razu skoczył naprzód. - Ja ci! - podniósł
pięść do góry i zamierzył się. Tamten zdążył się uchylić i cios Andrzeja poszedł w powietrze.
- Józek, bierz go! - wołał Andrzej, nacierając ponownie.
Nagle jak spod ziemi wyrósł przed nim milicjant z paskiem pod brodą. Już sięgał po
pałkę, a drugą ręką chwytał Andrzeja za kołnierz. Ale ten zgrabnie się wywinął, zawrócił w
miejscu i skoczył do ucieczki. W tym momencie napadnięty mężczyzna
podłożył mu nogę i Andrzej runął jak” długi. Padając popchnął stojącego obok Józka,
któremu też zaplątały się nogi. Ludzie otoczyli ich i udaremnili ucieczkę. Dziewczęta zdążyły
zniknąć. Dwóch czy trzech mężczyzn razem z zaatakowanym przez Andrzeja pomogło
milicjantowi odprowadzić ich na dworcowy posterunek. Tam złożyli swoje zeznania do
protokołu. Andrzej patrzył ponuro, spode łba, a Józek, trzeźwy już zupełnie, był bliski płaczu.
Dyżurny pogroził im:
- Dostaniecie za chuligaństwo ze trzy miesiące, to wam się odechce takich numerów.
Wypróżniajcie kieszenie, zdejmujcie paski i sznurowadła!
Józek z rozpaczą spojrzał na Andrzeja i szepnął cicho:
- Stary, co będzie?
- Co tam za konszachty? - huknął dyżurny. - Słyszeliście, co powiedziałem? Mam
wam pomóc?
Wolno powyjmowali z kieszeni różne drobiazgi. Żaden nie wyciągnął jednak
pieniędzy. Lecz dyżurny wstał, podszedł do nich i zażądał:
- No, pokażcie, chłopaczki, co tam macie jeszcze. Rączki w górę!
- Co, jakim prawem? - próbował się buntować Andrzej. - Gdzie nakaz rewidowania?
- Ja ci dam nakaz! - bez ceregieli oświadczył dyżurny. - Pokazuj kieszenie, ale już!
Drugi milicjant zbliżył się także do zatrzymanych, a ten, który przyprowadził,
pilnował drzwi. Andrzej zrozumiał, że nie ma wyjścia. Pozwolił sobie przetrząsnąć kieszenie.
Milicjant wyjmując plik banknotów mruczał:
- Ooo, bratku, tyle forsy! Spadek dostałeś, czy jak?
- Nie wolno mieć pieniędzy? - Andrzej jeszcze próbował z tupetem. Ale właśnie
milicjant natrafił na biżuterię.
- A to co? - podniósł garść pierścionków, naszyjników i broszek.
- Znalazłem - powiedział Andrzej ponuro. - Pieniądze też.
- Masz szczęście, synku. - Milicjant domyślał się, że jakiś grubszy ptaszek wpadł mu
w ręce. - A ty, pokaż, coś znalazł - zaczął rewidować Józka, który cały dygotał ze strachu.
Gdy zamknęły się za nimi drzwi celi, Józek powiedział do Andrzeja.
- I co teraz? Wszystko się wyda!
- Zamknij mordę! - huknął Andrzej. - Jak się wyda, to spędzaj wszystko na mnie. Ale
teraz trzymaj się wersji, żeśmy znaleźli. Ciotka się nie przyzna, że ją okradli, boby ją pytali,
skąd miała tyle forsy i biżuterii. Niczego nam nie udowodnią. Najwyżej skonfiskują.
- Wszystko na nic - biadał Józek. - Tyle forsy, tyle forsy...
- Stul gębę, działasz mi na nerwy! - krzyknął na niego Andrzej.
A tymczasem dyżurny z posterunku dworcowego telefonował do Komendy Miejskiej.
Podał nazwiska zatrzymanych, okoliczności zatrzymania, ale najważniejszą informację
zatrzymał na koniec.
- Przy obu aresztowanych znaleziono większą ilość pieniędzy. Ponad dwadzieścia dwa
tysiące złotych. Prócz tego jeden z nich miał w kieszeni biżuterię - dokładnie wyliczył
precjoza odebrane Andrzejowi. Gdy skończył, w słuchawce zapanowała cisza.
- Jak zrozumiano? - dopytywał milicjant. - Kto odebrał?
- Zaraz, zaraz - odparł dyżurny Komendy Miejskiej. - Chwileczkę. Szukam
komunikatu. O, jest! Mamy meldunek, że dziś rano we Wrzeszczu dokonano włamania do
mieszkania. Zginęły pieniądze i biżuteria, a także sporo innych rzeczy.
- To chyba oni! - wykrzyknął dyżurny z dworca.
- Wygląda, że tak. Pilnuj ich dobrze, zaraz przyślę radiowóz i zabierzemy ptaszków do
nas!
- Dobra! - dyżurny odłożył słuchawkę i odwróciwszy się do milicjanta, który
przyprowadził Andrzeja i Józka, powiedział wesoło:
- No, bracie, udało ci się. Zdaje się, żeś złapał dwóch ładnych oprychów. Zaraz po
nich przyjedzie radiowóz z komendy.
Nim upłynęła godzina, już Andrzej i Józek siedzieli w areszcie Komendy Miejskiej,
ale tym razem w oddzielnych celach.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
1
Porucznik Wolak z Komendy Wojewódzkiej był w niezbyt dobrym humorze. Z
samego rana, zanim jeszcze zdążył przejrzeć raporty, przeczytać biuletyn i zapoznać się z
innymi materiałami leżącymi na jego biurku, już został wezwany do szefa sekcji.
- Masz coś nowego u siebie? - zaczął szef.
- Nic specjalnego. Znaleźliśmy w komisie materiał z tej kradzieży w Domu
Towarowym. Do „Jubilera” przynieśli srebro, było pogniecione, ale zdaje się, że pochodzi z
włamania do tego starego doktora. Ekspertyza bez większych trudności chyba rozpozna. Kroi
się też sprawa tego gangu samochodowego ze śródmieścia, ale trzeba z tym jeszcze trochę
poczekać, aż będzie więcej szczegółów. Na razie mamy na oku jednego z gości, który
wygląda na przywódcę posługującego się młodymi chłopaczkami... - porucznik podawał te
informacje spokojnie, rzeczowo, z pamięci. Znał dobrze swoją pracę i nie musiał się
posługiwać aktami, dopóki nie żądano od niego bardziej szczegółowych danych. Swoje
sprawozdanie zakończył: - Raport będzie za godzinę, jak zwykle o dziewiątej... - W ten
sposób delikatnie zwracał szefowi uwagę, że jest bardzo wcześnie i trudno od niego wymagać
więcej.
- A co z tą sprawą z Gdyni? - uśmiechnąwszy się lekko zapytał kapitan.
- Z jaką?
- No, z tym włamaniem do inżyniera Walatka.
- Przecież to prowadzi Gdynia.
- Wiem, ale chodzi o to, czy u was nie ma żadnych śladów tej sprawy? Pamiętasz ją
chociaż dobrze?
- Jasne, że pamiętam. To było nie tak dawno. Czytałem w biuletynie. Dałem znać
wszystkim, żeby zwracali uwagę, czy gdzieś nie pokażą się te skradzione rzeczy. Ale to może
się trafić albo przypadkowo, albo przy jakiejś innej okazji...
- Albo po jakimiś czasie - uzupełnił niecierpliwie kapitan. Porucznik zamilkł i patrzył
nieco zdziwiony na przełożonego.
Na ogół w takich sprawach nie popędzano go. Pozwalano mu pracować spokojnie,
cierpliwie, wiedząc, że taka właśnie praca przynosi rezultaty. Zdarzało się niekiedy, że po
wielu miesiącach od napadu czy kradzieży porucznik i jego ludzie wyławiali skradzione
przedmioty gdzieś na bazarze czy w komisie albo dowiadywali się sobie tylko znanymi
sposobami, że ktoś kupił rzecz pochodzącą z kradzieży i wtedy była to nitka, po której
dochodzili do kłębka. Cierpliwość zawsze popłacała. Porucznik przywykł już do swej
mrówczej pracy i lubił ją, tym bardziej że dawała piękne wyniki. Teraz dziwił się, dlaczego
przełożony zwraca jego uwagę szczególnie na tę sprawę. Rozumiało się samo przez się, że nie
wypuszczał jej z kręgu swych zainteresowań, ale nie poświęcał jej więcej czasu niż innym
sprawom, może nawet ważniejszym od niej.
- Co się stało? - zapytał wreszcie. - Są jakieś nowe wskazówki albo materiały?
- Nic takiego - odparł kapitan. - Tylko pułkownik był wczoraj w Gdyni i zapoznał się
bliżej z tą historią.
- Aha! - domyślnie mruknął porucznik.
- Nie, nie - szybko wyjaśnił szef - nie wygląda na to, żeby mu ta sprawa szczególnie
leżała na sercu. Tylko zwrócił uwagę, że chłopaki z Gdyni mają sporo kłopotów. Nie mogą u
siebie trafić na żaden ślad, kazał ci więc przekazać, żebyś dokładniej poszukał, czy nie
pokazały się w Gdańsku jakieś ślady. Może ktoś się chwalił, że zrobił skok w Gdyni, może
ktoś komuś sprzedał jakieś ciuchy z tej kradzieży, rozumiesz, o co chodzi?
- Rozumiem, rozumiem. - Porucznik był trochę zniecierpliwiony, bo i bez
przypominania pamiętał o tej sprawie.
- No to sobie jeszcze raz przeczytaj biuletyn z opisem tego napadu i wykazem
zrabowanych rzeczy. Może ci się coś nawinie.
Porucznik opuścił pokój szefa sekcji w niezbyt dobrym humorze. Był bardzo ambitny
i aż do przesady obowiązkowy i to zwrócenie uwagi na gdyńską sprawę potraktował jako coś
w rodzaju nagany, że jeszcze nie trafił na żaden ślad.
Nie zwlekając wziął do ręki biuletyn sprzed kilkunastu dni, przeczytał wszystko,
potem odłożył go i przystąpił do zwykłych porannych czynności.
Paląc papierosa uważnie przeglądał raporty wywiadowców, notatki dzielnicowych,
meldunki z komend miejskich i powiatowych dotyczące jego działu. Niektóre zdania
podkreślał, od czasu do czasu coś sobie wynotowywał, porównywał dane z tymi, które już
posiadał, i tak pogrążył się w pracy.
Nagle w jednej z notatek przykuło jego uwagę zdanie dotyczące jakiejś walizki.
Czytał:
„Maria Kubala, zamieszkała we Wrzeszczu przy ulicy Chopina, nabyła w tych dniach
walizkę z niewiadomego źródła. Opis walizki jest nie znany, ale zwraca uwagę szczególnie
fakt, iż wymieniona nabyła ją bardzo tanio. Według jej słów miała za nią zapłacić tylko sto
złotych, podczas gdy prawdziwa wartość wynosi około czterystu. Maria Kubala nadmieniła
także, że walizka jest pochodzenia zagranicznego - czeska czy węgierska. Dyskretnie
wypytywana wyżej wymieniona dała do zrozumienia, że walizkę nabyła od pewnej swojej
znajomej”.
Meldunek pochodził z Wrzeszcza i dalsza jego treść była już dla porucznika
nieistotna. Przeczytał jeszcze raz tych kilka zdań i zamyślił się nad nimi.
Niezbyt często się zdarza - rozważał w milczeniu - żeby ludzie handlowali między
sobą walizkami. Ale z drugiej strony trudno przypuszczać, żeby każda walizka, o której się
cokolwiek usłyszy, była właśnie tą szukaną. Trzeba to jednak sprawdzić - postanowił bez
zapału. Oglądał dotychczas już kilka walizek, żadna jednak nie pasowała do opisu skradzionej
w Gdyni nawet w przybliżeniu.
Porucznik Wolak zadzwonił do Komendy Dzielnicowej we Wrzeszczu i połączył się z
komendantem. Przypomniał mu meldunek, który przeszedł przez dzielnicę, i poprosił:
- Czy można tak zrobić, żeby ktoś z waszych ludzi obejrzał tę walizkę?
- Można, czemu nie - odparł komendant.
- Macie dokładny opis tamtych, które zginęły w Gdyni - kontynuował porucznik. -
Jeżeli będzie podobna, zainteresujemy się bliżej osobą, która ją sprzedała.
- Dobra - zgodził się komendant. - Poślę tam kogoś i za godzinę dam wam znać.
Nie upłynęła jednak nawet godzina, kiedy odezwał się telefon na biurku porucznika.
- Poruczniku - mówił komendant z Wrzeszcza - sprawa tej walizki robi się ciekawa.
- No co? - spytał Wolak z hamowanym zaciekawieniem.
- Posłałem tam dzielnicowego, który zna tę Marię Kubalę. Miał pogadać sobie z nią, a
przy okazji dyskretnie obejrzeć tę walizkę.
- No i co, obejrzał? - niecierpliwił się porucznik.
- Nie tylko obejrzał, ale przyniósł ją tu, do komendy.
- Jak to, tak od razu?
- Tak. Uznał, że jest bardzo podobna do tej, która figuruje w spisie. To ta czeska, w
ciemne i jasne paski. Wymiary też się zgadzają. Dzielnicowy wypożyczył ją od Kubali. Ta
kobieta, kiedy zrozumiała, że walizka jest podejrzana, sama zgłosiła chęć wyjaśnienia i
pomocy. Dała nazwisko i adres osoby, od której ją kupiła.
- A teraz prędko tę osobę uprzedzi i zdążą pozacierać ślady
- sceptycznie zauważył porucznik.
- Nic podobnego! - wykrzyknął komendant. - To uczciwa kobieta. Nie chce być
posądzona o świadome kupowanie rzeczy pochodzących z kradzieży. Mówiłem, że
dzielnicowy ją zna. Zresztą prosił, żeby zachowała dyskrecję, bo może się okazać, że to nie ta
walizka i wówczas wyrządzilibyśmy komuś krzywdę niesłusznymi podejrzeniami.
- W porządku! - Porucznik nie wierzył w żadne przeczucia, ale teraz coś mu mówiło,
że znalazł się na tropie. Kiedy przypomniał sobie, iż zaledwie przed dwoma godzinami
rozmawiał o tej sprawie z szefem, nie mógł się powstrzymać od lekkiego uśmiechu. Już
myślał o tym, co będzie, jeśli się okaże, że odnaleziono właściwą walizkę. Ogarnęła go
niecierpliwość.
- Chciałbym jak najprędzej mieć ją u siebie - powiedział.
- Tę kobietę? - spytał komendant nieco zdziwiony.
- Nie, walizkę. Pokażemy właścicielom.
- Zaraz wysyłam dzielnicowego, to wam podrzuci.
- Dziękuję - powiedział porucznik i na razie wrócił do przerwanej mniej interesującej
go pracy.
2
Porucznik Wróbel niechętnie ujął słuchawkę telefonu. Dzwoniła Komenda
Wojewódzka. Pomyślał, że po wczorajszej rozmowie pułkownik zażąda jakichś nowych
szczegółów albo może będzie go dopingował do energiczniejszego działania. Usłyszał
tymczasem głos porucznika Wolaka i rozchmurzył się. Znali się od dawna, niejednokrotnie
współpracowali ze sobą. Wzajemnie przekazywane materiały pozwoliły im rozwikłać
niejedną trudną i mocno rozgałęzioną sprawę.
- Możesz wpaść teraz do mnie? - pytał Wolak.
- Co się stało? Masz coś pilnego? - dopytywał Wróbel.
- Chciałbym ci coś pokazać.
- Powiedzże co, nie bądź taki tajemniczy - nalegał Wróbel.
- Mam u siebie walizkę. Znaleźli ją we Wrzeszczu. Moim zdaniem bardzo pasuje do
twojej sprawy - wolno cedził Wolak.
Porucznik Wróbel zareagował bez entuzjazmu:
- Tyle już ich pasowało do mojej sprawy, że gdybym zebrał wszystkie, mógłbym
założyć sobie sklepik.
- Ale ta mi coś szczególnie nie daje spokoju - twierdził Wolak. - Jedna baba kupiła ją
za sto złotych. Jest czeska, ma szare i białe paski, wymiary jak ulał. No i źródło nabycia.
Została kupiona od takich ludzi, których mam u siebie w aktach. Przyjedź, nie odkładaj, może
coś z tego będzie.
- Ale ja będę taki mądry jak i ty - powiedział z namysłem Wróbel. - Przecież też znam
tę skradzioną walizkę tylko z opisu.
- No to przywieź jej właścicielkę.
- Dobra - zgodził się w końcu porucznik. - Postaram się być jak najprędzej.
Ściągnąwszy Walatkową telefonicznie z pracy Wróbel stawił się z nią w Gdańsku.
Ledwie przekroczyli próg pokoju Wolaka, Walatkową krzyknęła:
- To ta! Moja walizka! - i podbiegła do biurka, na którym jej zguba stała
przygotowana do oględzin.
Obaj oficerowie spojrzeli na siebie, a Wolak powiedział:
- Niech pani się jej przyjrzy dokładnie. Walizki bywają do siebie bardzo podobne.
Sklepy sprowadziły ich sporo z Czechosłowacji, łatwo się pomylić.
Pani Maria poczęła oglądać walizkę ze wszystkich stron. Otworzyła ją, wzięła do rąk,
zajrzała do środka, w końcu oświadczyła:
- To jest moja walizka. Nie mylę się. O, tu nawet jest jeszcze kawałek sznurka od
kartki bagażowej z lotniska. Mąż ostatnio brał ją z sobą, jak leciał do Warszawy. A tutaj ten
róg jest zadrapany, to z ubiegłego roku, kiedy byliśmy na urlopie.
- Świetnie - ucieszył się Wolak. - Mamy więc nareszcie ślad.
- A reszta rzeczy? - pytała pani Maria.
- O, pani by zaraz chciała odzyskać wszystko! - roześmiał się Wolak. - Ale proszę się
nie martwić, teraz jak mamy pierwszą rzecz, znajdziemy także pozostałe.
- A kiedy?
- Och, to już tylko kwestia czasu - zapewnił ją Wolak. Pani Maria była ogromnie
zadowolona. Chciała zaraz zabrać swoją własność, ale walizka musiała jeszcze pozostać w
dyspozycji milicji. Oficerowie uzgadniali teraz dalsze szczegóły. Porucznik Wolak podał
Wróblowi nazwisko i adres Janki, uzyskane przez dzielnicowego z Wrzeszcza.
- Myślisz, że to ten jej „mąż”? - pytał Wróbel usłyszawszy dane o Jance i Adamie.
- Nie wiem - odparł Wolak - ale wszystko możliwe. Ten facet wygląda na takiego,
który się przyczaił i udaje nawróconego. Mógł zadziałać raz na obcym terenie.
- Pojedziemy do niego?
- A ja tam po co? To twoja robota. Wy prowadzicie sprawę, wy ją sobie kończcie.
Moja rola wypełniona, chyba że jeszcze coś znajdę z tych rzeczy, które pani zginęły, ale
myślę, że teraz już poradzisz sobie beze mnie.
Porucznik Wróbel był wdzięczny koledze za te słowa. Sądził, że teraz wmiesza się w
to Komedna Wojewódzka, a nie chciał oddawać sprawy przed jej ostatecznym wyjaśnieniem.
Podziękował serdecznie Wolakowi za pomoc i zostawił pokwitowanie na walizkę.
Pani Maria także wylewnie dziękował porucznikowi. Oboje z Wróblem wkrótce służbowym
wozem jechali z powrotem do Gdyni. A porucznik Wolak tymczasem z satysfakcją składał
szefowi meldunek, że sprawa, o której mówili rano, znalazła się na dobrej drodze.
3
Porucznik Wróbel odwiózł zadowoloną panią Marię do pracy, po czym pojechał do
komendy. Z walizką w ręku lekko wbiegł po schodach i od razu zameldował się u naczelnika.
Został przyjęty natychmiast.
- Więc jednak to ta walizka? - ucieszył się kapitan, widząc zdobycz porucznika.
- Poszkodowana twierdzi z całą pewnością, że ta!
- Melduj po kolei, jak się sprawa przedstawia - zażądał naczelnik. Wysłuchał w
milczeniu wszystkiego, co miał do powiedzenia Wróbel. Potem zapytał: - Co masz zamiar
dalej robić?
- Trzeba jak najprędzej pojechać do Wrzeszcza.
- Zgoda.
- Zabiorę z sobą Mazura, może się przydać.
- Zgoda.
- Myślę, że może część zdążyli sprzedać albo schować, ale może coś tam jeszcze
będzie.
- Możliwe.
- Chyba trzeba będzie przeprowadzić rewizję. Przydałby się nakaz.
- Postaram się załatwić. Myślisz, że ten gość okradł Walatków?
- Wątpię, nie zgadza się z opisem, jaki podała Zosia.
- Mogła specjalnie nas mylić, żeby go, kryć, pamiętasz, co mówił pułkownik?
- Wszystko możliwe, ale coś mi się wydaje, że to tylko paser.
- Od pasera niezbyt trudno dojść do tego, kto mu dał towar. W każdym razie ten nakaz
rewizji warto mieć. Załatwię u prokuratora.
- To w takim razie załatw dwa. Jak tak dobrze ruszyło, to może od razu trafię na
tamtych i też trzeba będzie im przeszukać melinę.
- Dobrze. Ale to teren Gdańska. Trzeba uzgodnić z tamtą komendą.
- Sprawa jest nasza.
- Jasne, ale trzeba ich powiadomić. Ich teren, mają prawo aresztować tych gości. Ale
myślę, że nie będą się chcieli wtrącać. Jak zaczęliśmy, to i dokończymy. W każdym razie
uzgodnię to z nimi. Z prokuratorem też. Zresztą nakazów aresztowania na razie nie trzeba.
Możemy ich sami zatrzymać na czterdzieści osiem godzin. Jak się okaże, że to oni, prokurator
da sankcję.
- To oni, głowę dam - porywczo wyrwało się porucznikowi.
- Nie dawaj głowy - ostudził go naczelnik. - Idź teraz i z tym swoim Mazurem
przygotujcie się do akcji. Za godzinę zgłoś się po papierki. Która teraz jest? - spojrzał na
zegarek. - Czwarta dochodzi. O piątej wystartujecie.
Porucznik wyszedł, a naczelnik natychmiast udał się do zastępcy komendanta
zameldować mu o wszystkim i prosić o załatwienie nakazów rewizji. Prosił także o
powiadomienie Komendy Miejskiej w Gdańsku i uzgodnienie z nią akcji. Jak przewidywał,
koledzy z Gdańska nie robili trudności i nie hamowali przebiegu postępowania.
Prokurator, który znał dobrze sprawę, gdyż nadzorował ją od początku i kilkakrotnie
już popędzał milicję, aby przyspieszyła działania, teraz ucieszył się, gdy usłyszał, co zaszło.
Mimo iż minęły godziny urzędowe, bez trudu wydał dokumenty, ostrzegając tylko przed zbyt
pochopnym działaniem. Zrobił to zresztą na wszelki wypadek, zbyt dobrze znał bowiem
oficerów z komendy, aby wiedzieć, że z dokumentów tych zrobią dobry użytek.
Wróbel tymczasem denerwował się, bo Mazura nie było w komendzie. Na szczęście
zastał Pilarka i zaraz wysłał go do miasta, aby odszukał podporucznika i sprowadził do niego.
Mazur przybiegł zdyszany.
- Gdzie łazisz? - napadł na niego Wróbel. - Jak jesteś potrzebny, to cię nie ma pod
ręką.
- Szefie, zapomniałeś, żeś mi kazał ciuchy macać po komisach? - odparł pogodnie
Mazur.
- Diabli z ciuchami, jedziemy do Wrzeszcza! - zawołał porucznik.
- To rozumiem! - ucieszył się Mazur. - Nareszcie ruch w interesie. Mamy ich?
- Zobaczymy, nie mów hop, póki nie przeskoczysz - ostrzegł porucznik.
W paru słowach wyjaśnił podwładnemu, co zaszło i dokąd jadą. Mazur był w
siódmym niebie.
- Szefie, obiecałeś, że ja im założę kajdanki - przypomniał.
- Założysz, jak ich złapiemy - zgodził się Wróbel. - Ale na razie nie ciesz się za
wcześnie, bo zapeszysz.
Sekretarka naczelnika zadzwoniła, że porucznik może przyjść po dokumenty.
- Ubieraj się, Kaziu - zawołał Wróbel. - Jedziemy. I zabierz tę walizkę, może trzeba
im będzie pokazać.
Po upływie paru minut warszawa gnała ulicami Gdyni. Wyskoczyła z Świętojańskiej
na rondo, potem już na prostej drodze kierowca jeszcze zwiększył szybkość.
4
Janka przyszła właśnie z zakupami i stojąc przy stole wyjmowała paczki z siatki.
Adam, w swoim grubym golfie, siedział rozparty i oglądał wiktuały, jakie przyniosła.
- Mógłbyś choć raz napalić w piecu - narzekała. - Zawsze tylko ja muszę.
Otworzył usta, żeby jej ostro odpowiedzieć, gdy w tym momencie rozległo się
energiczne pukanie do drzwi.
- Kogo diabli niosą? - powiedział niezadowolony. - Idź, zapytaj!
Janka podeszła do drzwi.
- Kto tam?
- Otwierać, milicja!
Adam podniósł się z miejsca, oparł ręce o stół i patrzył z przestraszoną miną w stronę
drzwi. W tej pozycji zastali go Wróbel i Mazur.
- Co jest? - zapytał Adam - po coście przyszli?
- Spokojnie, zaraz się wszystkiego dowiecie - Wróbel był czujny i przelatywał
wzrokiem po zakamarkach mieszkania. Skinął ręką na Mazura, który wysunął się do przodu i
postawił walizkę na stole.
- Znacie to?
Oczki Adama zabłysły na moment, zaraz jednak przykrył je powiekami i odparł z
obojętnością w głosie:
- Walizka jak walizka, dużo takich widziałem.
Wróbel stanął po drugiej stronie stołu i tak jak Adam oparł się rękami o blat. Mówił
wolno, z naciskiem.
- Wiemy, że wyście sprzedali tę walizkę za sto złotych. Wiemy, komu ona zginęła.
Gdzie jest druga, gdzie reszta rzeczy z rabunku?
- Z rabunku! - Janka krzyknęła głosem pełnym przerażenia.
- Widzisz! - Adam postąpił krok ku niej, jakby ją chciał uderzyć. - Mówiłem ci, żebyś
byle komu nie sprzedawała!
- Ale to kupione od marynarza! - wołała Janka. - Tak powiedzieli! Myśmy nie
wiedzieli, że kradzione!
- Kto tak mówił? Od kogo to macie? - porucznik szybko rzucał pytania.
Adam usiadł ciężko i zapalił papierosa. Mazur zaś kręcił się po mieszkaniu, zbierał
rzeczy Walatków, które teraz już Janka sama mu podawała.
- Powiem - wyrzucił z siebie Adam z głębokim westchnieniem. - Wszystko powiem.
Nie będę krył drani. Nie chcę siedzieć przez gówniarzy. Dość miałem raz... Miał być czysty
interes... I ty też wszystko powiesz! - rzucił wściekle głową w stronę Janki.
Porucznik położył mu rękę na ramieniu, jakby chciał zahamować wybuch wściekłości.
- Dobrze - oświadczył. - Powiecie, ale już nie tu, tylko w komendzie. No, idziemy.
Wszyscy - spojrzał wymownie na Jankę.
Poszli potulnie i przez całą drogę aż do Gdyni nie odzywali się ani słowem,
przedzieleni na siedzeniu podporucznikiem Mazurem.
Porucznik Wróbel pierwszego wziął na przesłuchanie Adama. Grubas nie taił niczego.
Już po półgodzinnej rozmowie porucznik wiedział wszystko, co mu Adam mógł powiedzieć.
Resztę dopowiedziała potem Janka, która była szczerze przerażona i przez cały czas płakała.
Wyjaśniła, jak nawiązała kontakty z Andrzejem. Oboje stwierdzili, że oddali wszystkie
rzeczy, jakich nie zdążyli sprzedać. Podali adresy osób, które kupiły niektóre przedmioty.
Futro było już na wsi pod Kartuzami. O koszulach nic nie wiedzieli. Nie umieli też wyjaśnić,
gdzie się podział drugi płaszcz ortalionowy, bo oni otrzymali tylko jeden.
Janka bez oporu podała adres Andrzeja. Opowiedziała także wszystko o jego
wspólniku, podała rysopis zgadzający się z opisem podanym przez Zosię. Wspomniała o tym,
że obaj jeździli po rzeczy gdzieś do Oliwy.
W końcu porucznik zrozumiał, że nic więcej nie wydusi z tej pary. Oboje byli
wyraźnie przerażeni i bali się o własną skórę. Nie miał zamiaru ich uspokajać.
- Tak czy owak będziecie mieli sprawę o paserstwo - oznajmił, kończąc przesłuchanie.
- Przecież my nie wiedzieliśmy - biadała Janka. - Mówił, że to od marynarza...
- A wy mu wierzyliście? - z drwiną w głosie zapytał Wróbel.
Nie otrzymał na to odpowiedzi ani od Janki, ani od Adama. Adam nie ukrywał swojej
wściekłości na Jankę i tamtych dwóch.
- No, on jej zdrowo za to da! - zauważył Mazur, kiedy zostali sami z Wróblem. -
Wścieka się, że go w to wrobiła.
- Ona nie lepsza od niego - stwierdził porucznik. - Kto im kazał to brać do sprzedania?
Dostaną za swoje...
- A myślałem, że mu nałożę kajdanki - rozżalił się Mazur. - Tymczasem to nie on...
- Nie martw się, Kaziu, wiemy sporo o tym Długim, Andrzeju - pocieszył Wróbel. -
Zdejmiemy ptaszka raz dwa. Zamelduję naczelnikowi, a ty zaczekaj, bo możesz jeszcze być
potrzebny.
Porucznik u naczelnika był krótko. Gdy wrócił, już od progu wołał:
- Pakuj manatki, jedziemy!
- Do Długiego? - pytał Mazur.
- A na co czekać? Jak się dowiedzą, żeśmy zdjęli Adama i Jankę, to mogą natychmiast
zwiać. Późno, psiakrew - dodał spoglądając na zegarek. - Dziewiąta minęła, sporo czasu nam
zabrali ci dwoje. Ale to nic, może właśnie teraz Długi będzie w domu...
Podporucznik od razu się rozpogodził. Wsiedli do warszawy i Wróbel podał kierowcy
adres. Znów pomknęli w stronę Gdańska. Nie wiedzieli, że teraz właśnie Andrzej z Józkiem
są już w areszcie Komendy Miejskiej w Gdańsku.
Na schodach musieli sobie przyświecać latarką. Dochodziła dziesiąta. Z ulicy padał
zbyt słaby blask latarni.
- To tutaj - Wróbel zatrzymał się pod drzwiami. Zadzwonił, długo trzymając palec na
przycisku. Mazur stał tuż obok, pełen napięcia.
Ciche, człapiące kroki rozległy się w mieszkaniu, a po chwili usłyszeli głos starej
kobiety:
- Kto tam?
- Proszę otworzyć, milicja! - łagodnie powiedział porucznik. Za drzwiami zapadła
krótka chwila ciszy, potem usłyszeli męski głos: - Otwórz, przecież trzeba wpuścić.
Szczęknął zamek i smuga światła z przedpokoju oświetliła oficerów. Przed nimi stała
kobieta zniszczona, w skromnym szlafroku, z siwymi włosami zawiązanymi w węzeł. Wróbel
zauważył, że w jej oczach błyszczą łzy. Czyżby się domyślała? - pomyślał ze zdziwieniem i
wszedł do środka.
- Czy tu mieszka Andrzej Pytko?
- Tak, to nasz syn - odparł stary mężczyzna, który stanął teraz obok żony. A ona
dodała: - Ale, panowie... po co tutaj? Co my?... - nagle przyłożyła dłonie do twarzy i
szlochając gwałtownie poczęła mówić: - Taki wstyd, taki wstyd...
- Ależ co się pani stało? - pytał zdetonowany Wróbel, nie rozumiejąc, czemu kobieta
tak się zachowuje, zanim zdążył powiedzieć, po co przyszli. Lecz mąż, cały rozdygotany,
wyjaśnił:
- Proszę się nie dziwić. To dla nas cios... Wielki cios... Syn aresztowany... I to jeszcze
za taką rzecz... To doprawdy trudno znieść...
Trząsł się tak, że słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. A Wróbla ogarniało
coraz większe zdziwienie. Spojrzał na Mazura, który zrobił zdumioną minę.
- Zaraz - Wróbel podniósł nieco głos ze zniecierpliwienia.
- Proszę się uspokoić i wyjaśnić mi wszystko.
- My, wyjaśnić? - kobieta oderwała ręce od twarzy. - A cóż my możemy wyjaśnić? -
To panowie wszystko wiecie, aresztowaliście go przecież.
- Nie, proszę pani - Wróbel postanowił nie ukrywać prawdy. - Myśmy dopiero
przyszli go aresztować.
- Co pan mówi? - teraz starszy pan podniósł głos. - Co to ma znaczyć? Więc kto
zatrzymał Andrzeja za tę kradzież u ciotki? Nie milicja? Przecież godzinę temu był tu
dzielnicowy. Sprawdzał dane Andrzeja i oświadczył, że zatrzymano go z kolegą na dworcu.
Byli obaj pijani. Znaleziono przy nich biżuterię, która zginęła mojej siostrze! I panowie o tym
nie wiecie? To po co przychodzicie? A może nie jesteście z milicji?
Wróbel głęboko wciągnął powietrze. Był zaskoczony tym, co usłyszał. Starając się
opanować odpowiedział:
- Owszem, proszę pana, jesteśmy z milicji. Tylko my go szukaliśmy za coś innego. Za
napad na mieszkanie w Gdyni...
- O Boże, jeszcze to! - matka Andrzeja zachwiała się, jakby miała zemdleć. Mąż
podtrzymał ją, a Mazur podskoczył z drugiej strony. Poprowadzili kobietę do pokoju i
posadzili w fotelu.
- Panowie - powiedział mąż starając się zapanować nad rozedrganymi rękami - jeżeli
możecie, zostawcie ją dzisiaj. Jutro złożymy wszelkie zeznania...
- Dobrze - powiedział zakłopotany Wróbel. - Bardzo nam przykro, że przynieśliśmy
takie nowiny. Ale cóż...
- To nic, to nic - powtarzał starszy pan - zostawcie ją tylko w spokoju.
Oficerowie wycofali się z mieszkania. Na dole Mazur odezwał się z żalem:
- A obiecywałeś, szefie, że założę te kajdanki...
- Nici z tego, Kaziu, już im założył ktoś inny - zamilkł, przystanął, żeby zapalić
ekstramocnego, a potem dodał jeszcze:
- No nic, w każdym razie już siedzą, a to najważniejsze.
5
Po powrocie do Gdyni natychmiast zameldował o tym, co zaszło, naczelnikowi.
Kapitan wysłuchawszy wszystkiego spokojnie, zaraz przy nim nakręcił numer zastępcy.
Powtórzył dokładnie meldunek. Potem przez chwilę słuchał jakichś poleceń, wreszcie odłożył
słuchawkę i powiedział:
- Dobrze, stary kazał ci się zgłosić u siebie jutro o dziewiątej. Musi skonsultować się z
pułkownikiem w tej sprawie. Powie ci, co masz dalej robić.
Punktualnie o dziewiątej następnego dnia porucznik wszedł do gabinetu zastępcy.
Major wstał zza biurka na jego powitanie i mocno uścisnął mu dłoń.
- Już wiem o wszystkim - powiedział - nie musisz mi meldować, siadaj.
Zapalili. Zastępca nie patrzył w oczy porucznikowi, kiedy się odezwał:
- Przygotujcie wszystkie akta tej sprawy. Przekazujemy ją Komendzie Wojewódzkiej.
Pułkownik uważa, że teraz musi to poprowadzić ktoś, kto ma w ręku całość.
- Tak jest - służbiście odparł porucznik Wróbel. Pomyślał przy tym, że Mazur będzie
miał pretensje, że to jednak nie oni doprowadzili przestępców aż na salę sądową.
- No a ty zabierz się za tamtą historię, którą odłożyłeś - dodał zastępca. - Teraz
możesz ją spokojnie dokończyć.
- Tak jest - powtórzył porucznik Wróbel.
EPILOG
No i w taki właśnie sposób sprawa Andrzeja i Józka znalazła się w moich rękach.
Pułkownik wezwał mnie do swego gabinetu, pokazał grubą tekę akt i powiedział:
- Zapoznajcie się z tym, kapitanie. Sprawę prowadziła Gdynia i właściwie ją
zakończyła. Ale wyszły dodatkowe elementy, które trzeba wyjaśnić, żeby obraz był pełny.
A kiedy już z teczkami zabierałem się do wyjścia, dodał:
- Winni już są ujęci, siedzą. Mają dwie sprawy, które zbadajcie łącznie. Ale myślę, że
znajdziecie jeszcze coś w ich życiorysach.
Nie powiem, żebym był szczęśliwy z takiego obrotu rzeczy. Absorbowało mnie akurat
coś innego, ale nie mogłem przecież dyskutować. Odłożyłem więc wszystko inne na bok i
zagłębiłem się w studia materiału.
Dalsze stadia postępowania ukazały ciekawe rysy w tej historii. Ukazały postać
Andrzeja jako człowieka żądnego władzy, pragnącego przewodzić i planującego wszystkie
przestępstwa.
Pierwszego poprosiłem na przesłuchanie właśnie Andrzeja, Od momentu aresztowania
nikt z nim nie rozmawiał, nawet się nie domyślał, że wiemy o obydwu przestępstwach. Toteż
wszedł do pokoju dość pewny siebie. Mierzyliśmy się przez chwilę wzrokiem. Był
zdecydowanie przystojny. Już nie chłopiec, ale jeszcze nie mężczyzna. Ale było coś w jego
rysach twarzy, w sposobie zaciskania ust, w oczach, co mimo woli nastrajało człowieka
nieprzychylnie. Jakiś niedobry, trudno uchwytny rys charakteru wyłaniał się z tej twarzy:
może okrucieństwo, może zarozumialstwo, a może po prostu odpychająca pewność siebie,
dająca mu poczucie wyższości nad otoczeniem. Nie miałem czasu się nad tym zastanawiać,
bo trzeba było zacząć przesłuchanie.
Po spisaniu personaliów zapytałem go o ostatnią kradzież.
- Opowiedzcie, za co was zatrzymali.
- Przecież pan wie - odpowiedział arogancko. - Byliśmy z kolegą trochę pod gazem i
kiedy jakiś gość zaczepił mnie na dworcu, milicjant zabrał nas do komisariatu.
- Nie o to chodzi. Mam na myśli te rzeczy, które przy was znaleziono. Skąd to macie?
- Już mówiłem - patrzył mi w oczy i nawet się nie zaczerwienił. - Znaleźliśmy z
kolegą na ulicy.
- Słuchaj - przeszedłem na ty, bo w ten sposób, sądziłem, łatwiej mi będzie nawiązać z
nim kontakt. - Nie jesteś głupi. Czemu więc chcesz mnie traktować jak głupca? Nie pierwszy
raz rozmawiasz z milicją, byłeś karany. Wiesz, że za przyznanie się do winy i skruchę sąd
zawsze zmniejsza wyrok.
- Powiedziałem prawdę - upierał się.
- Myślisz, że ci uwierzę w bajeczkę? Po co się wysilasz? Zapominasz, w jakim żyjemy
wieku. Jeżeli rano została popełniona kradzież i poszkodowany zgłosił o tym około trzeciej,
to już o szóstej wiedzą o tej kradzieży wszystkie komendy i posterunki milicji.
- Jeżeli wiecie, to po co pan pyta?
- Więc przyznajesz się do tego, że wspólnie z Józefem Oborkiem dokonaliście
włamania do mieszkania Marianny Pytko, twojej ciotki?
- Tak, przyznaję się - powiedział twardo i patrzył przy tym tak na mnie, jakby chciał
dodać „no i co mi zrobicie?” Ale miałem nad nim przewagę. Nie zdawał sobie sprawy, że
wiem także o napadzie w Gdyni. Na razie jednak wyjaśniłem szczegóły z Wrzeszcza. Nie
ukrywał niczego, poza tym że nie ujawnił udziału Raczka. Co do Józka, to osłaniał go.
Twierdził, że pełnił tylko funkcję pomocniczą. Brał wyraźnie całą winę na siebie.
- No i dlaczego, powiedz, dlaczego to zrobiliście? - zapytałem.
- Potrzebowaliśmy forsy.
- I to była najłatwiejsza droga, aby ją zdobyć?
- Tak. A zresztą komu wyrządziliśmy krzywdę? Tej handlarce? Ona ma dosyć...
Szybko
sobie
odbije
na
ciuchach.
- Nie zgrywaj się na Zorro - osadziłem go. - Czasy szlachetnych bandytów minęły.
Nie ty będziesz wymierzał ludziom sprawiedliwość.
Umilkł i tylko patrzył na mnie spode łba z wyraźną wrogością. Dodałem bezlitośnie:
- Nie da się zwykłego rabunku przedstawić jako pięknego czynu.
- Nigdy mi na forsie nie zależało! - wykrzyknął.
- A na czym? - zapytałem prędko.
Nie odpowiedział. Teraz już nie patrzył mi w oczy, opuścił głowę i siedział
nieruchomo, jakby mi chciał pokazać, że czuje się dotknięty. Postanowiłem przystąpić do
drugiej sprawy.
- No dobrze - powiedziałem. - Zostawmy to na razie. Powiedz, co robiłeś dnia
dwunastego stycznia przed południem?
Drgnął. Niezbyt wyraźnie, ale jednak widziałem, że zaskoczyło go to pytanie. Za
szybko podniósł głowę i za odważnie spojrzał na mnie.
- Dwunastego? - zapytał przeciągle. - A któż może pamiętać?... Robiłem to co
zawsze...
- To znaczy co? Przypomnij sobie.
- Nie wiem dokładnie. Spałem pewnie do jakiejś dziewiątej, dziesiątej. Potem zjadłem
śniadanie z ojcem. Koło południa wyszedłem do miasta.
- Z kim się spotkałeś? Kto to może potwierdzić?
- Z nikim. Spacerowałem sam po Gdańsku. Potem byłem w kinie...
- Uprzedzałem cię, że za przyznanie się sąd daje wyrok łagodniejszy.
- Do czego mam się przyznać? O co chodzi? Przecież już wszystko powiedziałem -
mówił śmiało, ale to już nie była poprzednia tupeciarska pewność siebie. Już się wewnętrznie
naprężył.
- Powiedziałeś sporo, nie wiem, czy wszystko, w sprawie kradzieży z włamaniem we
Wrzeszczu. Ale ja cię pytam o dzień dwunasty stycznia. Przypomnisz sobie sam, co wtedy
robiłeś, czy też ja mam ci przypomnieć?
- Powiedziałem prawdę - próbował się upierać.
- No więc posłuchaj. Dwunastego przed jedenastą zadzwoniłeś do mieszkania
inżyniera Walatka w Gdyni. Pytałeś o niego i o jego żonę. Rozmawiałeś z Zosią, ich służącą.
- Nie znam żadnej Zosi, do nikogo nie dzwoniłem.
- Potem razem z koleżką, tym samym Józkiem Oborkiem, poszliście do tego
mieszkania. Dziewczynie powiedzieliście, że przysłał was Walatek po dzienniczki. Kiedy
dostaliście się do środka, ogłuszyliście dziewczynę uderzeniami pałki w głowę, potem ją
związaliście, a mieszkanie obrabowaliście. Przyznajesz się?
- Nie przyznaję się. Nie byłem dwunastego w Gdyni.
- Potem zawiozłeś zrabowane rzeczy do kolegów w Oliwie. Przez swojego brata
nawiązałeś kontakt z Janiną i Adamem we Wrzeszczu...
Opowiedziałem mu dość dokładnie przebieg rabunku znany mi z dotychczasowego
śledztwa. Przez cały czas nieustannie bacznie go obserwowałem. Widziałem, jak w miarę
moich słów oczy błyszczą mu coraz bardziej, wargi zaciskają się bezwiednie, a na policzkach
ukazuje się rumieniec. Ale to nie był wstyd. Wyraźnie ogarniała go zimna wściekłość, że tak
dużo już wiemy.
- Przyznajesz się do tego wszystkiego? - zapytałem jeszcze raz.
- Nie! - krzyknął. - Nie przyznaję się! Chcecie mnie wrobić w tę historię. Niczego mi
nie udowodnicie!
- Zobaczymy - powiedziałem spokojnie. - Sam widzisz, ile już wiemy. Dowiemy się
także reszty. Ale wtedy sąd nie znajdzie żadnych okoliczności łagodzących.
- Nie zależy mi na tym! - odparł butnie.
Wtedy wziąłem te jego słowa za głupią fanfaronadę. Później miałem je usłyszeć
jeszcze raz i wtedy zastanowiły mnie. Czemu tak mówił?
Wezwałem milicjanta i poleciłem odprowadzić Andrzeja do aresztu. Na jego miejsce
sprowadziłem Józka.
Od razu zauważyłem, że ten chłopak jest zupełnie inny. Nie tylko zewnętrznie.
Zamiast arogancji tamtego, wyzywającej pewności siebie, był w nim strach, żeby nie
powiedzieć: pokora. Toteż zaatakowałem go od razu, bez krążenia wokół tematu. Zapytałem,
czy
zna
Zosię.
Widziałem,
jak
oczy
rozszerzyły
mu
się
ze zdziwienia. Patrzył na mnie długo, jakby chciał się przekonać, czy nie żartuję z
niego.
- Nie - odpowiedział - nie znam żadnej Zosi.
- A przecież umawiałeś się z nią - upierałem się.
- Kiedy, gdzie? Z jaką Zosią? - pytał szczerze zdziwiony.
- Dwunastego stycznia w Gdyni. Umawiałeś się z nią w lokalu „Rybka” w Kartuzach.
Nie pamiętasz?
Dopiero teraz pojął, o czym mówię. Zdziwienie na nowo ustąpiło miejsca strachowi.
Milczał uparcie i tylko dolna warga mu się trzęsła, jakby miał za chwilę wybuchnąć płaczem.
- Jak widzisz, sporo wiemy o tobie - powiedziałem. - Mogę ci dość dokładnie
powiedzieć, co robiłeś w tym dniu, chcesz?
- Nie, nie! - zawołał i zrobił ruch, jakby chciał zasłonić twarz.
- Wobec tego ty opowiedz mi wszystko, od początku. - Starałem się mówić do niego
w miarę łagodnie. Chłopak był dostatecznie wystraszony. Wiedziałem już, że bez oporu złoży
zeznanie.
- Przecież pan wszystko wie... - bąknął.
- Nie szkodzi, mimo to opowiadaj. Kiedy i w jakich okolicznościach poznałeś
Andrzeja Pytkę?
- W zeszłym roku, w więzieniu...
Widać było, że ogarnął go wstyd. Opowiadanie całej historii przychodziło mu z
trudnością. Musiałem go nieco popędzać, pomagać pytaniami. Jednakże nie starał się kłamać,
niczego nie ukrywał. Podał adres Burka i Ryśka w Oliwie, sam wspomniał o Raczku i jego
udziale w ostatnim włamaniu. Nie pominął nawet takich szczegółów, jak spotkanie z
Andrzejem w barze „Jacek”... Z jego opowiadania wyłonił się dość dokładny obraz ich
wspólnej działalności. Coraz wyraźniej także rysowała mi się sylwetka Andrzeja. Ale niektóre
fragmenty zeznań Józka były niepokojące. Mianowicie te punkty, które dotyczyły
przechwałek Andrzeja o kapitanie obcego statku, o znajomej z Zielonej Góry i kierowcy,
który miał mu ułatwić przerzut do Austrii.
Nurtowało mnie jeszcze jedno pytanie. Teraz zadałem je Józkowi:
- Powiedz, czemu właśnie wybraliście mieszkanie inżyniera Walatka?
- Nie wiem - odparł bez namysłu. - To Andrzej zaplanował.
Spodziewałem się tego. Zresztą Józek już wspominał o tym, że gdy się spotkali w
Urzędzie Zatrudnienia i potem byli w kawiarni „Pod Wieżą”, Andrzej przedstawił mu gotowy
plan i żądał tylko posłuszeństwa.
Przesłuchanie Józka dobiegło końca. Chłopak wyczerpująco odpowiedział na
wszystkie pytania, naszkicował obraz obydwu przestępstw. A jednak nie chciało mi się
jeszcze kończyć rozmowy z nim. Nie wiem, czy mnie rozumiecie, ale w czasie śledztwa
zawiązuje się między tym, który je prowadzi, a tym, który odpowiada, coś w rodzaju więzi.
Czasem człowiek odczuwa nawet jakby sympatię, nie, źle mówię, raczej litość, współczucie,
czy ja wiem wreszcie co. Już po tym pierwszym przesłuchaniu było mi Józka po prostu żal.
- Czy wiesz, co ci za to grozi? - zapytałem.
- Przyznałem się, wszystko powiedziałem - bąkał.
- Tak, ale ja nie jestem sędzią. A sąd weźmie pod uwagę to, że waliłeś dziewczynę po
głowie. Prokurator może ci nawet postawić zarzut usiłowania zabójstwa.
- Nie! - krzyknął ze strachem. - Przecież pan wie, że to nieprawda! Nawet żal mi jej
było, zawiązałem jej głowę...
- Powiedz, Józek - odezwałem się po chwili - powiedz, dlaczego to zrobiłeś?
Opuścił głowę i nie odpowiedział. Widziałem, że wstydził się tego.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, zakończyłem przesłuchanie słowami:
- Ech, Józek, Józek, dałbym ci baty!...
Nie musiałem się zbytnio śpieszyć. Kiedy śledztwo znajduje się w moich rękach,
ważniejsza jest precyzja, cierpliwość niż pośpiech. Chodziło o to, aby wydobyć wszystkie
najdrobniejsze szczegóły, wynaleźć powiązania z innymi sprawami.
Powoli doszedłem do tego, że Andrzej miał kiedyś sympatię, która przeniosła się do
Zielonej Góry. Odnalazłem ją. Dziewczyna powiedziała mi więcej, niż się spodziewałem.
Zeznała, że był on u niej dawniej, jeszcze przed rabunkiem w Gdyni. Przywiózł jakieś rzeczy.
Miała je dotychczas u siebie.
Gdy pokazałem te rzeczy porucznikowi Wolakowi, bez większych kłopotów odnalazł
w swych aktach wskazówki, skąd pochodzą. Okazało się, że był to łup z kradzieży, której
dokonano w jednym z mieszkań gdańskich. Sprawa ta była już odłożona do akt, jako nie
wyjaśniona. Teraz wiedzieliśmy, że to Andrzej był jej sprawcą. Doszło mu więc trzecie
przestępstwo.
Kierowcę wyjeżdżającego za granicę w rzeczywistości poznał w bazie PKS, ale nie
przez tę dziewczynę. Było to spotkanie przypadkowe, nie dające mu absolutnie żadnych
podstaw do twierdzenia, iż może liczyć na jakiś nielegalny przerzut za granicę. Nie znalazłem
też żadnych śladów znajomości Andrzeja z kapitanem obcego statku lub żoną polskiego
kapitana w Nowym Porcie ani gdzie indziej. Wyssał to z palca.. Dlaczego? Bo chciał
imponować, zaczarować Józka mitem o swych kontaktach i stworzyć poczucie bezkarności.
Oczywiście dokładniej zarysowało mi się to wszystko dopiero podczas następnego
przesłuchania. Ale właściwie już wtedy niedwuznacznie mi się taka psychologiczna sylwetka
tego chłopaka kształtowała. Miałem pewność, że się przechwalał, puszył jak paw, żeby tego
drugiego, głupszego i bardziej prymitywnego, omotać, sparaliżować swą „wielkością”. Temu
samemu celowi miało służyć gadanie o „zemście” na Walatku. To był wymysł, który miał
pokryć zwykłą chęć rabunku, zdobycia pieniędzy, dodać napadowi wobec naiwnego Józka
pozorów tajemniczej eskapady.
Nim po raz drugi przesłuchałem Andrzeja, musiałem zarządzić konfrontację obu
aresztowanych z Zosią. Wprawdzie Józek przyznał się do wszystkiego, Andrzej jednak
zaprzeczał, trzeba było mu więc postawić świadka przed oczami. Nie ukrywam, że miał to
być także dodatkowy sprawdzian dla Zosi. Pułkownik ciągle jeszcze był nieufny wobec niej. I
miał chyba rację, bo wciąż pozostawało rzeczą nie wyjaśnioną, dlaczego właśnie mieszkanie
Walatków zostało obrabowane. Zosia być może znała Andrzeja i przekazała mu odpowiednie
informacje, czyli „nadała robotę”. Jej zachowanie podczas konfrontacji mogło to jakoś
zdradzić.
Ale Zosia nie dała żadnych podstaw do dalszych podejrzeń. Nie ulegało wątpliwości,
że nie znała uprzednio ani jednego, ani drugiego. Podczas konfrontacji, gdy tylko ujrzała
Andrzeja i Józka między innymi mężczyznami, bez chwili wahania wskazała na nich.
- To oni!
Józek opuścił głowę, czerwony ze wstydu, a Andrzej patrzył na nią z nieukrywaną
nienawiścią.
Po tej konfrontacji przesłuchałem go ponownie. Tym razem zmienił taktykę. Co
prawda nie podał, czemu wybrał Walatków, skąd miał dane o inżynierze i jego mieszkaniu.
Do końca tego nie wyjawił. Mogłem tylko przypuszczać, że jakiś jego gdyński kompan, który
być może był uczniem Walatka albo pracował w jego wydziale, opowiedział Andrzejowi o
nim jako o człowieku zamożnym. To mogło skusić Andrzeja, w dodatku Gdynia wydawała
mu się terenem stosunkowo bardziej bezpiecznym od Gdańska, w którym mieszkał. Zdobycie
adresu, choćby z książki telefonicznej, to już był drobiazg.
To, co powiedział na drugim przesłuchaniu, zaskoczyło mnie i zdumiało.
- Tak, przyznaję się - oświadczył. Mowa była już o wszystkich trzech przestępstwach:
u Walatka, u ciotki i o tym, na którego ślad trafiłem w Zielonej Górze.
Przez dłuższy czas wypytywałem go o tego kierowcę i kapitana, którzy mieli mu
gwarantować ucieczkę za granicę. Rzecz zrozumiała, że ten ślad musiał być wyjaśniony do
końca bez żadnych wątpliwości czy niejasności. Nie bardzo miał ochotę o tym mówić. Gdy
jednak go przycisnąłem do muru, oświadczył, iż rzeczywiście nie miał żadnych podstaw do
mówienia wobec Józka o współpracy z tamtymi osobami i o jakiejś nielegalnej działalności.
- Więc czemu o tym mówiłeś? Czemu się przechwalałeś? Nie odpowiedział. A ja, nie
pozwalając mu zbyt długo się zastanawiać, naciskałem dalej:
- Jesteś inteligentny, mądrzejszy od Józka. Lepiej od niego zdajesz sobie sprawę, co ci
grozi za te wszystkie historie. Chciałeś zdobyć broń, planowałeś napady rabunkowe, czemu?
Dlaczego?
Podniósł głowę i popatrzył na mnie tak jakoś dziwnie, że poczułem się głupio. Było w
tym chłopaku coś niesamowitego, czego nie umiem określić.
- Wszystko mi jedno - powiedział wolno. - I tak urodziłem się po to, żeby wisieć na
szubienicy...
Myślę, że w tym momencie go rozgryzłem. Na ogół staram się w takich momentach
panować nad sobą, ale wtedy z trudem tylko wytrzymałem. Byłem dla niego bezlitośnie
ironiczny.
- Dość tego błaznowania! Wiem, o co ci chodzi! Nie myśl, że jesteś aż tak przebiegły,
żeby nie można było cię rozszyfrować! Jesteś chory na manię wielkości. Marzysz o tym, żeby
być wielkim przywódcą! Chcesz władzy nad ludźmi, chcesz ich zmuszać do posłuchu
terrorem, rabunkiem, a nawet przed morderstwem byś się nie zawahał. A wszystko po to,
żeby cię podziwiali. Ty bohaterze z kawiarni „Toto”!
Odsuwał się ode mnie, kiedy to mówiłem. Czułem, że gdyby mógł, toby mnie w tym
mornancie zamordował. Ale nie dawałem mu spokoju. Obnażałem go dalej:
- A teraz, kiedy nic z tego nie wyszło, kiedy nie udało ci się zostać sławnym bandytą,
chcesz być wielkim męczennikiem. Patrzcie, jaki biedny, los go przeznaczył na szubienicę! A
jaki szlachetny, prawda?
Musiało go to zaboleć. Kiedy mówiłem, milczał, starając się nawet nie patrzeć mi w
oczy. Później, gdy ochłonąłem, wiele razy zastanawiałem się nad tym, czy miałem wówczas
rację. Myślę, że jednak tak. Musiałem ugodzić go celnie, bo od tej pory był bardziej miękki,
odpowiadał mniej patetycznie. Nie ułatwiał mi dochodzenia, ale mimo to nie miałem już
trudności z wydobyciem z niego wszystkich szczegółów.
I tak oto w końcu wszyscy znaleźliśmy się na sali sądowej. Józek i Andrzej zasiedli na
ławie oskarżonych. Sądzono ich w trybie doraźnym. Pozostałych wspólników: paserów,
chłopaków z Oliwy i Raczka wyłączono do trybu zwykłego, a tu wzywano tylko jako
świadków.
Obok mnie siedzieli Wróbel i Mazur, nieco dalej porucznik Wolak. Walatkowie z
napięciem słuchali naszych wyjaśnień składanych przed sądem, sami także opowiedzieli
wszystko, czego sąd żądał.
Na prawo ode mnie siedziała Zosia, obok swej matki, wystraszonej, skulonej starszej
kobiety. Pomyślałem, że dla tej dziewczyny cały ten wypadek jest lekcją nie lada. Sprawdził
się zresztą mój domysł, bo okazało się potem, że dziewczyna poszła do szkoły, a matka lepiej
jej pilnowała niż poprzednio.
Na sali nie było rodziców Andrzeja ani Józka. Nie przyszli. Szkoda. Szczególnie
szkoda, że nie było ojca Józka... Rodzicom zaś Andrzeja właściwie się nie dziwiłem.
Wiedziałem, jak im musiało być ciężko w tej chwili, wszak Andrzej był ich ukochanym
synem, kandydatem na wielkiego człowieka, rozpieszczanym, wychuchanym...
Nie było też Karalucha i Wróbel chyba się z tego cieszył. Chłop rzeczywiście był
niewinny i zaraz po tej historii rozpoczął pracę w porcie. Kara za kupienie tych rzeczy od
marynarza nie była tak dotkliwa, żeby mu zatamować tę drogę.
Najbardziej jednak w tej sali interesowało mnie zachowanie oskarżonych. Tak jak w
życiu i w śledztwie, również tutaj różnili się między sobą. Józek był przestraszony, potulny,
załamany. Andrzej zaś trzymał się swej linii. Grał rolę człowieka, którego prześladuje złe
fatum. Podkreślał, że mu na niczym nie zależy. Desperacko brał na siebie całą
odpowiedzialność. Chwilami mogło się wydawać, że jest cyniczny w podawaniu szczegółów
dotyczących popełnionych przez siebie przestępstw.
Złościło mnie to jego zachowanie. Byłem przekonany, że to ta sama poza, którą
przybrał u mnie podczas drugiego przesłuchania.
Po zakończeniu rozprawy sędzia zapytał oskarżonych o ich ostanie słowo.
Józek wstał szturchnięty przez milicjanta. Popatrzył na Zosię, potem nasze oczy się
spotkały. Widziałem, jak drżał cały i z trudem się hamował, żeby nie wybuchnąć płaczem.
- Wysoki Sądzie... - zaczął jakoś nieśmiało. - Wiem... to znaczy rozumiem, że
zrobiłem źle... Gdybym mógł się uczyć, na pewno bym tego nie zrobił... To moja wina, bo
mogłem się uczyć, pracować, ale... Wysoki Sądzie - nie umiał sobie jakoś poradzić, plątał się,
wreszcie zakończył żałośnie: - Proszę o łagodny wymiar kary... I proszę, żebym tam... w
więzieniu mógł się nauczyć jakiegoś fachu albo czegoś...
Nie dam głowy, czy to było szczere. Przestępcy potrafią przed sądem udawać
niewinne baranki. Ale sądzę, że jednak on był naprawdę skruszony. Chyba zdawał sobie
sprawę z tego, w co się wplata,!, a wyraźnie nie miał predyspozycji na wielkiego bandziora.
To był raczej wykonawca. Gdyby się dostał w dobre ręce i gdyby dom miał inny, kto wie, jak
by się potoczyły jego losy.
Andrzej pozostał sobie wierny. Zachowywał się, jakby był na trybunie przed tłumem,
który miał go podziwiać.
- Wysokie Sądzie - mówił patetycznie. - Wiem, że i tak długo nie będę żył. Taki mój
los. Jestem przeznaczony na stracenie! Niczego nie odwołuję, niczego nie żałuję... Proszę o
wymierzenie mi kary śmierci!
Na sali zapanowało poruszenie. Nawet Walatkowie zaszeptali do siebie, a Zosia z
wrażenia aż podniosła ręce do twarzy.
Tylko sędzia, stary doświadczony prawnik, lekko się uśmiechnął. Nic jednak nie
powiedział. Sąd udał się na naradę.
Oskarżeni podnieśli się, świadkowie i publiczność także wstali z miejsc. Sędzia
odczytał wolno wyrok:
„...Skazuje się:
Andrzeja Pytkę na karę dwunastu lat więzienia, Józefa Obórka na karę ośmiu lat
więzienia.
Od wyroku oskarżonym nie przysługuje prawo apelacji...”
Józek rozpłakał się jak dziecko.
„KB”