Barańska Ewa
Ja Blanka
Rozdział 1
Niewyrwćme chwasty
Rany; jak ja nienawidzę Tośki! Tej paskudy, tego chwastu! Chociaż wiem, że wroga należy unicestwić
wcześniej, zanim samemu nie stanie się jego ofiarą, oszczędziłam ją. Zrobiłam ten wielki błąd, a w
odwecie ona, wspomagana przez mściwych zawistników zazdroszczących mi urody i talentu, zniweczyła
wszystkie moje plany Jakby tego było mało, zawiedli najbliżsi. Poniosłam porażkę, gdyż swój szlachetny
pomysł na życie oparłam na fałszywych założeniach. A pomysły oparte na fałszywych założeniach są jak
domy zbudowane na wadliwych fundamentach. Popadają w ruinę.
Teraz moja sytuacja przypomina wahadło wychylone w jedną stronę - poniosłam porażkę i tylko zemsta
może ją zrównoważyć. Tośka dostanie za swoje, a jak rozprawię się z nią, przyjdzie czas na innych.
Wyrównam rachunki, nikomu nie daruję. Przysięgam. Zapamiętam najdrobniejszą krzywdę, jakiej
doznałam, a potem odpłacę ją z nawiązką. Przeanalizuję przeszłość, wypunktuję wszystkie błędy i
wyeliminuję je w przyszłym planie. Następnym razem zadziałam z precyzją szwajcarskiego zegarka, gdyż
nie zasłużyłam na los, który mnie spotkał.
Po pięknej, uzdolnionej artystycznie mamie, która zrezygnowała z kariery wielkiej śpiewaczki, ponieważ
zakochała
się i urodziła mnie, oraz po ojcu, przystojnym kapitanie okrętu, zaginionym gdzieś na południowych
morzach, genetycznie jestem stworzona do wielkich czynów. Zostałam szczodrze obdarzona przymiotami
gwarantującymi zwycięstwo wielką urodą, genialnym talentem i ponadprzeciętną inteligencją. Już wtedy
gdy brałam pierwsze, prywatne lekcje gry na fortepianie, nauczyciel muzyki, pan Zawiej ski, wróżył mi
ogromne sukcesy artystyczne. Żałowałam, że czas biegnie tak wolno, że chodzę do szkoły zamiast stać na
scenie w świetle reflektorów i słuchać oklasków zachwyconej publiczności. Właśnie taki obraz swojej
przyszłości chciałam widzieć i kochałam najbardziej. Nawet nie zdjęcia w gazetach, nie wywiady, nie
neony świecące moim imieniem, ale właśnie ten - z jednej strony rozświetlona scena, z drugiej ciemna
widownia i lawina braw stanowiąca uznanie dla mojej wirtuozerii. Marzyłam o tym, chociaż pierwsze lata
mojego życia przypominały raczej sytuację egzotycznego motyla, zmuszonego do egzystowania wśród
bielinków kapustników w zachwaszczonym ogrodzie daltonistów.
Żywa i niepospolita inteligencja od najmłodszych lat inspirowała mnie do głębokich przemyśleń. Na
przykład bardzo lubiłam czytać bajki i choć wierzyłam - podobnie jak inne głupie dzieci że bajkowa
rzeczywistość istnieje obok prawdziwego życia, tak jak chodnik obok jezdni, różniłam się od nich gustami.
Podczas gdy one wszystkie zachwycały się królewną Śnieżką, Jasiem i Małgosią, Kajem i Gerdą ja wolałam
złą macochę, czarownicę, babę Jagę, szczególnie zaś Królową Śniegu - piękną, wyniosłą, zimną i
bezwzględną kobietę, której spojrzenie mroziło serce, a pocałunek zamieniał je w lód i zniewalał.
Niestety, w finale ta głupiutka Gerda wszystko psuła.
Kiedy miałam sześć lat, na przedstawieniu teatrzyku kukiełkowego spostrzegłam, że te bajkowe
księżniczki, rycerze, wróżki i gadające zwierzaki, są zwykłymi lalkami, ożywianymi za pomocą sznurków
lub drucików To, co było najważniejsze, działo się w ukryciu, gdzieś za kulisami czy pod sceną. Dla publiki
pozostawała tylko - a może aż - zwodnicza iluzja.
Najpierw doznałam rozczarowania, takjak wtedy gdy pół roku wcześniej odkryłam, że za Świętego
Mikołaj a - za składkowe pół litra wódki - przebiera się pan Zaorski spod szóstki, lecz moja dalsza refleksja
była już właściwa osobom genialnym. „Czy na wzór lalek można sterować ludźmi? Czy można pociągać za
jakieś niewidzialne linki i podporządkowywać ich swojej woli?" - pytałam samą siebie. Któregoś dnia
znalazłam odpowiedź. Za ścianą czoła jest tak, jak za kulisami. To, co tam powstaje, stanowi dla innych
tajemnicę. Należało tylko narzucić ludziom odpowiednie role i skłonić ich do tego, by posłusznie je
odgrywali. Jak tego dokonać? To pestka. Ewolucja w swym bogactwie wypracowała już perfekcyjne
sposoby i wabienia, i odstraszania. Czyż nie bałamuci się ludzi syrenim śpiewem? Czyż nie zwodzi się ich
słodkim słowem, nie kusi niemą obietnicą? Czyż nie odstrasza się krzykiem, nie odstręcza złośliwością, nie
zraża nastroszonymi piórami, nie zniechęca złośliwością? Paleta środków była przebogata. Już jako
sześcioletni szkrab chciałam być syreną1, rosiczką2, modliszką... Pragnęłam sprawować władzę nad
ludzkimi duszami, oszołomić je, zaczadzić, zaczarować perfekcyjnym bajerem. Jeżeli kłamstwem moż-
1 Syreny - w mitologii greckiej zamieszkiwały małe wyspy na Morzu Śródziemnym (w pobliżu jońskiego
miasta Fokaja), skąd wabiły śpiewem żeglarzy i zabijały ich.
1 Rosiczka - roślina owadożerna.
na zdobyć coś bez wysiłku, po co mówić prawdę. Trzeba zostać kłamcą doskonałym - to taki sam sukces,
jak zostać wirtuozem fortepianu. Pragnęłam i jednego, i drugiego. Ludzie mieli być większymi i
mniejszymi trybikami w moim doskonale skonstruowanym planie, a trybik nie musi wiedzieć, w jaki
sposób działa całość. Ma robić swoje, zaś tych, którzy w te trybiki zechcą sypać piasek, będę eliminować.
Świadoma tego, że kiedyś zostanę wielką gwiazdą, już od najwcześniejszych lat kreowałam swój
wizerunek, oczywiście z myślą o przyszłych panach i paniach ciekawskich, grzebiących w moim życiorysie.
Uroda, talent i intelekt stanowią dary natury, natomiast sposób mówienia i chodzenia czy płynność
ruchów to ciężko wypracowany styl. Po długich, cierpliwych ćwiczeniach, takie odruchy jak ściągnięte
usta, wessane lekko policzki, proste plecy czy wysoko uniesiona głowa stały się dla mnie tak naturalne,
jak monarsza postawa królowej.
Już dawno zostałabym uznana za cudowne dziecko, gdybym miała szczęście Mozarta i gdyby ktoś
wypromował mnie, pokazał w telewizji, albo nawet urządził mi tournee po najznakomitszych salach
koncertowych. Jednak nigdy nie straciłam nadziei. Wiedziałam, że kiedy przyjdzie czas, zadziwię znawców
muzyki mistrzowską interpretacją największych utworów, uzyskam tytuł bogini sceny i Paganiniego3
fortepianu, a świat legnie u moich stóp.
W przyszłości paparazzi dotrą do miejsc mojego dzieciństwa, czyli do szarego blokowiska w średniej
wielkości mie-
3 Niccolo Paganini (1782-1840) - włoski wirtuoz skrzypiec i gitary, kompozytor. Jego mistrzowska
technika gry do dziś stanowi wielką zagadkę. Mówiono, że ma konszachty z diabłem, o innym
prowadzeniu smyczka, specjalnym strojeniu skrzypiec, innej budowie dłoni itp.
ście wojewódzkim, gdzie mieszkałam z samotną matką. Złośliwie usłużne sąsiadki, stare jędze, wskażą im
kawalerkę na czwartym piętrze, tak małą, że trudno było się przecisnąć pomiędzy stołem, szafą a
wersalką, i gdzie na sfatygowanym pianinie zdobywałam pierwsze szlify Ciekawa jestem, czy wtedy ta
muzyczna analfabetka Kościelniakowa „pochwali" się, jak darła gębę na przyszłą sławę, gdy ta ledwie
zaczynała ćwiczyć. Do dziś to pamiętam:
- To skandal! Mam dość tego brzdąkania! Napiszę skargę do administracji! Pójdę do sądu! - wrzeszczała i
waliła kijem od miotły w ścianę. Czasem nastawiała radio na cały regulator lub włączała jednocześnie
odkurzacz i mikser.
Zresztą, Kościelniakowa była zaledwie jednym z chwastów. Piętro wyżej pieniła się, jak stepowy burzan,
rodzina trunkowych Karpielaków. Noc w noc j ákiś przypał mylił piętra i dobijał się do naszego
mieszkania. Gdy pewnego razu zapomniałyśmy przekręcić klucz w drzwiach, sam Karpie-lak wlazł do
przedpokoju, po czym padł na podłogę i natychmiast zaczął chrapać.
Z kolei o piętro niżej, przez okrągły rok, niczym zielsko na kraterze, wyrastała parapetem Cebulowa z
lornetką, która nigdy nie miała dość ślepienia na zasyfione bazgrołami i zaciekami mury, na odpadające
tynki, brudne podwórko, połamane huśtawki, rachityczne drzewka i na tę hołotę okupującą koślawe
ławki.
Nie da się ukryć, że mieszkałam w tej okropnej dzielnicy gdzie nawet trawa kiepsko rosła, że razem z
miejscową hołotą chodziłam najpierw do podstawówki, a później do gimnazjum, lecz na tym bezmiarze
betonowego chamstwa nasza kawalerka stanowiła prawdziwą oazę kultury, elegancji i inteligencji. Był to
w moim życiu jedynie okres, który musiałam za wszelką cenę przetrwać. I przetrwałam go, a szansa na
odmianę losu przyszła zupełnie niespodziewanie.
fcosdzittł 2
Mój pierwszy wielbiciel
-
Kochanie - zagadnęła mnie któregoś dnia mama z podejrzanie zażenowaną miną. - Nasza
sytuacja materialna jest taka, jaka jest. Zasługujesz na więcej. Na dużo więcej. Możemy mieszkać w
ładnym domku w dzielnicy willowej na Przyrzeczu. Poznałam pewnego miłego pana.
Aż podskoczyłam z wrażenia. Przyrzecze to część miasta najbardziej trendy, siedlisko grubych ryb. Zawsze
skrywam swoje uczucia, nawet największą radość, żeby nikt, łącznie z mamą, nie pomyślał, że zbyt łatwo
mi zaimponować. Dlatego dopiero po dłuższym namyśle powiedziałam:
-
Tak, to może być dobre wyjście.
Na twarzy mamy wciąż malowało się napięcie, co sugerowało ciąg dalszy
-
Poznałam pewnego miłego pana.
Mamę wciąż podrywali jacyś panowie, gdyż mimo wieku, była nadzwyczaj atrakcyjna, lecz ta znajomość
musiała być poważna, skoro wszczęła taką rozmowę.
-1 on ma ten domek?
-
Tak. Chcę, żebyś stosownym zachowaniem ujęła go za serce.
-
Zobaczę, czy przypadnie mi do gustu.
-
Apeluję do twojego rozsądku. Postanowiłam wyjść za niego za mąż i bez względu na to, jakie
zrobi na tobie wrażenie, masz być miła i czarująca. Powiem dosadniej, będziesz słodziutka jak
cukiereczek. Zrozumiałaś? Najlepiej od początku zadbać o dobre relacje. Od tego, jak mu pomaślimy
pomiodzimy i powazelinujemy będzie zależeć nasz dobrobyt.
„Oho, mama upolowała wyjątkowo grubą rybę" - pomy-
12
ślałam z satysfakcją, ale i tak wzruszyłam ramionami. „W końcu, co tu dzielić skórę na niedźwiedziu.
Pożyjemy, zobaczymy Może rzeczywiście uśmiechnęła się do nas fortuna?" - wizja zamieszkania na
Przyrzeczu kusiła.
Podobnie jak mama, też miałam wzięcie u chłopaków. Wielu mnie podrywało, lecz wciąż brzmiała mi w
uszach przestroga rodzicielki: „Pamiętaj Blanko, że z facetami, a szczególnie z młodymi napaleńcami,
trzeba postępować psychologicznie. Daj takiemu buziaczek na pożegnanie i niech usycha z pożądania. Ty
musisz być jak drogi, wykwintny szampan - nie dla każdego.".
Nawet bez tej uwagi było oczywiste, że przyszła sława nie przestaje z byle obszczymurkiem. Jednak,
patrząc na to z innej strony, wypadało kogoś mieć, bo przecież bycie singlem w naszej budzie to okropna
obsuwa, gorsza niż bycie kujonem. Mało tego, para, żeby być trendy, musiała manifestować żarliwość
swoich uczuć, luz i bezpruderyjność. W tej dziedzinie mistrzostwo świata należało się Izaurze Bednarek z
naszej klasy i Dominikowi Gzickiemu z III c.
Trzymając się słownictwa mamy, jeśli ja byłam drogim, wykwintnym szampanem, to Izaurę należało
porównać do bełta4 w kartonie. Na każdej przerwie wypadała z klasy jak wygłodniała kocica i gnała do
swego mena na korytarzowe obłapiania. Ich erotyczny repertuar był dość ograny i polegał niezmiennie
na wzajemnym lizaniu się po szyi, przygryzaniu uszu, wsadzaniu łap w spodnie i gmeraniu w okolicach
krocza... Fuj! Gapie udawali, że to normalka, z rzadka tylko jakiś niekumaty małolat walnął karpia, albo
nauczyciel na-wrzeszczał, co ponoć dodatkowo podnosiło im poziom adrenaliny i dobrze wpływało na
jakość doznań.
4 Bełt - kiepskie wino.
Izaura była głupia. W pierwszej klasie Dżesika Kociuba i Patryk Sikora z II b też niby świata poza sobą nie
widzieli, migdalili się wszędzie i przy każdej okazji, a gdy pod koniec roku wyszła z tego ciąża, koleś zwiał
do Irlandii, a Dżesikę starzy wywalili z domu. Mieszkała potem w jakimś przytulisku dla samotnych matek.
Głupia! Ja na jej miejscu pozbyłabym się bachora i już.
Intelekt był słabiutką stroną Izaury, więc jej plany na przyszłość też nie powalały mnie na kolana: po
gimnazjum chciała zostać fryzjerką, a jej facet taksówkarzem; mieli żyć sobie do grobowej deski tak
pięknie i szczęśliwie, że Romeo z Julią Szekspira to para frustratów Zresztą, takie wizje udanej przyszłości
były w naszej budzie standardem.
Ja, rzecz jasna, nie miałam zamiaru angażować się w żaden związek - ani uczuciowo, ani emocjonalnie,
ani w ogóle nijak. Potrzebowałam kogoś, z kim mogłabym się pokazywać, kto zafundowałby mi bilety do
kina, na dyskotekę, kto by za mną szalał i służył wiernie jak pies. Żeby wszyscy widzieli moją władzę nad
jego sercem i wolą. Ponadto miałby to być ktoś, kogo mogłabym bez żalu rzucić, kiedy przyjdzie
odpowiednia pora. Ten problem wymagał inteligentnego rozwiązania, lecz na nic zda się inteligencja przy
braku okazji.
Pomógł mi zupełny przypadek. W ramach międzyszkolnych imprez kulturalnych zostałam wydelegowana
na noworoczny koncert do Domu Kultury „Zodiak". W tamtej drugiej budzie, mimo starań dyrekcji, nie
działały (i wątpię, czy obecnie działają) żadne koła zainteresowań. Jeśli nawet kilku chętnych uczniów
zapaliło się do kursu tańca, kółka teatralnego, chóru, czy zajęć plastycznych, był to zapał słomiany i
najdalej po miesiącu przemijał bez śladu. Zatem zostałam dyżurną reprezentantką osiągnięć szkoły w
zakresie kultury Niestety, oprócz mnie, została nią także Żaneta Ko-
14
zicka, która przy każdej okazji śpiewała skrzekliwym dyszkantem dwie ballady Okudżawy5. Niczego
więcej, muzyczna tumanica, nie potrafiła się nauczyć. Przed wygwizdaniem jej przez publiczność - już po
pierwszej zwrotce przepięknych Trzech miłości ratował ją wyłącznie mój wirtuozowski akompaniament.
Ale niech tam! Sztuka wymaga poświęceń.
Na swój indywidualny występ przygotowałam dwa utwory, które gwarantują sukces, nawet u
niewyrobionej muzycznie widowni: walc Nad pięknym, modrym Dunajem Straussa i Marsz turecki
Mozarta. Wystąpiłam w długiej, wiśniowej sukni z weluru, a w rozpuszczone włosy wplotłam złote
tasiemki. Wyglądałam zjawiskowo. Bisowałam dwa razy
Po występie przyszedł za kulisy wysoki blondyn; j ákiś taki jasny, czysty, o łagodnym, pewnym spojrzeniu.
Od razu poznałam, że jest to ktoś z wyższej półki i uznałam, że warto go zauważyć.
-
Nazywam się Konrad Górski. Twoja gra mnie oczarowała. Gratuluję.
No, proszę, w dodatku trafiłam na muzycznego konesera.
-
Dziękuję, muzykę kocham nad życie.
-
To się czuje po sposobie interpretacji - rozmarzył się. -Ja też gram, na skrzypcach i na gitarze, ale
nie wróżę sobie kariery na tym polu. Moim hobby jest lotnictwo. Chcę zostać konstruktorem samolotów
Czy pozwolisz się odprowadzić do domu?
-
Przyszłam z moją wychowawczynią i koleżanką. I pewnie w tym samym składzie wypada wrócić.
-
Rozumiem - z intonacji jego głosu wyczułam, że moje słowa wziął za zakamuflowaną odmowę.
5 Bułat Okudżawa (1924-1997) - rosyjski bard, poeta, prozaik i dramaturg, kompozytor ballad, pieśni
lirycznych i satyrycznych.
-
Nie zawsze towarzyszy mi nauczycielka - posłałam mu najpiękniejszy uśmiech, z gatunku tych
starannie wypracowanych przed lustrem. Poskutkowało.
-
Czy w najbliższą sobotę dasz się zaprosić do... kina ?
-
Jasne. Lubię kino.
Poszliśmy do „Zorzy" na jakiś nudnawy film o łzawej fabule, gdzie to ona go kocha, a on jej nie... Nudy na
pudy6, lecz trudno, sprawa wymagała poświęcenia. Jeszcze tego samego dnia dowiedziałam się o nim
wszystkiego, co mnie interesowało. Mieszkał w centrum, w zabytkowej kamienicy nad apteką, przy
skrzyżowaniu ulicy Jagiellońskiej i 3 Maja,-jego rodzice byli nauczycielami: matka polonistką, a ojciec
matematykiem. Sam chodził do elitarnego liceum, tak zwanej Jedynki, miał starszą siostrę, która
studiowała prawo, i psa Brutala. Nawiasem mówiąc, psów nie cierpię. Żadnych.
Schlebiało mi to, że Konrad traktował mnie z elegancją niczym jakąś księżniczkę. No i był nienagannie
wychowany: w drzwiach przepuszczał mnie przodem, odsuwał krzesło w kawiarni, zdejmował rękawiczkę
przy podawaniu ręki na powitanie, nie pluł na ulicy, nie gwizdał, nie klął, nie pokazywał niczego palcem,
nie poklepywał mnie poufale po plecach ani tym bardziej po tyłku, w kinie nie wsadzał mi łap pod
spódnicę, gdy gasło światło... W ogóle nie robił wielu rzeczy, które są na porządku dziennym u chłopców
z byłego osiedla. Jadźka powiedziała, że taki laluś nie jest męski, może nawet jest homosiem, tylko
jeszcze, o tym nie wie.
Jednak, mimo niewątpliwych zalet, Konradowi daleko było do mojego wyśnionego ideału, którym był
wysoki bajecznie bogaty arystokrata o zielonych oczach, niesamowicie inteligentny i wysportowany.
Ponadto powinien mieć po-
6 Pud - rosyjska jednostka wagowa = 16,38 kg.
16
czucie humoru, być wrażliwy na sztukę i bezgranicznie mnie kochać. Jasne, że winien mieć pałace we
wszystkich najmodniejszych częściach świata oraz dbać, aby moja sypialnia zawsze tonęła w kwiatach. Na
razie, zgodnie z zasadą „Na bezrybiu i rak ryba" musiał wystarczyć taki absztyfikant.
Przebywając z Konradem, zrozumiałam, że... powinnam poprawić słownictwo. Oczywiście w budzie i na
osiedlu mój język prezentował się wytwornie, lecz łatwo jest błyszczeć wśród nieuków i prostaków.
Rozmówki z licealistą z prestiżowej Jedynki wymagały wyższego poziomu. Wielu wyrazów nie
rozumiałam, źle formułowałam zdania złożone, często brakowało mi słów. Na swoim terenie w takich
przypadkach wciskało się jakiś ozdobnik typu: „ten tego", „kuźwa", „kutwa", „kurde", lecz przy Konradzie
brzmiały one zgrzytliwie. Na szczęście dobrze wiem, że kultura to samokontrola, więc mimo językowych
braków pozowałam na osobę kulturalną, unikając dłuższych wypowiedzi. Przy tej okazji uprzytomniłam
sobie, że klasa zobowiązuje. Jako przyszła sława udzielająca licznych wywiadów, mam obowiązek pięknie
mówić. W domu zaczęłam studiować słowniki oraz zgłębiać zasady naszej gramatyki, aby otrzaskać się z
prawidłową składnią, frazeologią, fleksją, wymową nosówek i, co najtrudniejsze, przestać mylić biernik z
narzędnikiem.
Oczywiście raz dwa rozniosło się, że mam faceta „z miasta". A u nas „miastowymi" gardzą, ale też im
zazdroszczą. Poderwanie kogoś spoza tej zapyziałej dzielnicy zawsze dostarczało powodów do dumy i...
kłopotów, bo dla osiedlowych zafajdańców to wielki obciach i żenada, że jakiś obcy śmie włazić im w
szkodę. Było pewne, że Konrad przy pierwszej okazji dostanie łomot, chyba że załatwię mu dyskretną
ochronę. W tym celu pogadałam z wydzierganym jak kraszanka Dżekiem Platfusem, czyli Jankiem
Pisarczykiem,
który stał na czele bandy zabijaków i uważał osiedle za swoją strefę wpływów Tubylców raczej nie ruszał,
jednak z obcymi bywało różnie.
-
Wiesz, będzie mnie odprowadzał taki koleś z miasta. Powiedz swoim chłopakom, żeby go
zostawili w spokoju. Dobrze, Dżeki?
-
Co za to?
-
Dozgonna wdzięczność.
-
A coś bardziej konkretnego już teraz?
-
Lidka by mi oczy wydrapała. Zapomnij.
-
Nie zwalaj na Lidkę, tylko przestań być laską ostrą jak tabasco.
Dżeki droczył się ze mną chwilę. Dobrze wiedziałam, że temu zakompleksionemu dupkowi wystarczy
poczucie ważności, szczególnie w moich oczach. Po tym, jak ślepił na mnie, zagadywał, jak uskuteczniał
swoją erotyczną nawijkę, a nawet momentami robił z siebie idiotę na maksa, wiedziałam, że wpadłam
mu w oko. Lecz nie dla psa kiełbasa. Jakimś sposobem przeczuwał to i nigdy nie posuwał się za daleko.
-
W porządku, księżniczko - stwierdził wreszcie.
-Na pewno?
-
Spoko niunia! Moje słowo to nie w kij pierdział! Twojego chłoptasia nikt tu nie ruszy Będzie na
prawach ziomala z naszego podwórka.
-
Jesteś w dechę Dżeki. Zagram ci na ślubie Mendelssohna7 .
-
Tylko skocznie. Trzymam za słowo.
7 Felix Mendelssohn Bartholdy (1809-1847) - wybitny niemiecki kompozytor okresu romantyzmu. Jego
„Marsz" wykonywany jest podczas przemarszu pary ślubnej do ołtarza.
18
Dzięki mojemu sprytowi Konrad mógł spokojnie odprowadzać mnie aż pod dom. Nigdy nie zaprosiłam go
do tamtego mieszkania. Wstydziłam się.
sdzfał 3 Absstyfikćmt tnainy
Pan Karol Drobnicki okazał się czterdziestolatkiem, jak na mój gust za grubym i za bardzo łysiejącym.
Mimo drogiego garnituru i jedwabnej koszuli był zwykłym burakiem. Patrzył na mamę jak pies na kotlet
schabowy, a ze mną próbował nawiązać kumplowski kontakt. Jestem odporna na takie numery,
zachowywałam się jednak przyzwoicie z trzech powodów. Po pierwsze, żeby dotrzymać słowa danego
mamie; po drugie, adres na Przyrzeczu kazał mi się domyślać, że gość, oprócz domu, dysponuje grubym
portfelem,- po trzecie, możliwość zamieszkania w dzielnicy dla VIP-ów była warta dużo większego wysiłku
niż zwykła układność. Burakowaty wygląd niczego nie przesądzał.
Spotkanie odbyło się w Europejskiej, czyli najdroższej restauracji w mieście. Dotychczas ani razu nie
przekroczyłam progu tej klasy lokalu. Prawdę mówiąc, bywałam jedynie w dość podłej knajpce Pod
Gąsiorkiem, w której mama pracowała jako kelnerka. Praca ta, mimo niskich zarobków i szemranej
klienteli, miała dwie zalety: sute napiwki i oszczędności na żywieniu. Chociaż kierownik knajpy był
straszną kutwą, mama zawsze znajdowała sposób na przyniesienie do domu słoika zupy bigosu, kilku
gołąbków czy pierogów. Często przychodziłam Pod Gąsiorka jako gość, siadałam przy stoliku i
zamawiałam najtańsze w menu ziem-
19
niaki z kapustą, a mama pod ziemniakami przemycała jakiś kotlet albo porcję pieczeni. Tak dorabiała na
opłacanie mi prywatnych lekcji muzyki. Jednak wracam do sedna sprawy.
Siedzieliśmy w ekskluzywnej Europejskiej. Dookoła ogromne lustra, marmury, kryształowe żyrandole,
kinkiety kelnerzy we frakach... krótko mówiąc - odlot. Tak, to było to, co w przyszłości miało stanowić
moją codzienność. Na tę okazję odstrzeliłyśmy się z mamą na maksa, jednakże doskwierała mi
świadomość, że swoje kreacje wygrzebałyśmy w szmateksach, bo przecież zasługiwałyśmy na więcej,
dużo więcej.
Tymczasem mimo starań pana Karola banalna dyskusja kręciła się wokół ogólnych spraw, z których nic
nie wynikało. Dopiero dwa tygodnie później w pełni przekonałam się, że gra jest warta świeczki. Pan
Karol zaprosił nas do siebie. Jego dom był spoko. Trzy pokoje na parterze, przestronna kuchnia, łazienka
większa niż cała nasza kawalerka, poddasze z trzema pustymi pokojami do zagospodarowania w razie
potrzeby. Pod domem garaż, a w nim dwie wypasione bryki; tuż za domem ogród. Wystarczyło, że
powiedziałam:
-
Byłoby cudownie, gdyby stała tu altanka - a tydzień później altanka stała. Śliczna. Stylowa.
Postanowiłyśmy z mamą obsadzić ją dzikim winem, co wprawiło pana Karola w taki zachwyt, jakby
wygrał milion w totolotka.
Mimo trwania dobrej passy mama przeżywała emocjonalne katusze. Z jednej strony była wniebowzięta,
że poderwała faceta z wielką kasą, z drugiej ciężko przestraszona, że coś pójdzie nie tak.
-
Kochanie, tylko przez przypadek niczego nie zepsuj -przestrzegała mnie. - Bądź dla pana Karola
jeszcze bardziej miła, spróbuj od czasu do czasu zatrajlować mu jakiś komplement. Mężczyźni to lubią.
20
-
Żadne komplementy na jego temat nie przychodzą mi do głowy i chyba nieprędko przyjdą.
-
Mężczyźni w stosunku do siebie są tak bezkrytyczni, że każdą pochwałę odbiorą jako słuszny hołd
dla swych zalet. Naprawdę. Pan Karol też gładko łyknie dawkę lipnego picu.
-
Nawet, jak usłyszy, że ma urodę Toma Cruise'a?
-
Toma Cruis'a, Rudolfa Valentino, Arnolda Schwarze-neggera, Bogusława Lindy... Możesz mu
powiedzieć, że jest mądry jak Albert Einstein, silny jak Mariusz Pudzianowski, dowcipny jak Cezary Pazura
a nawet Jim Carrey. Faceci kupują wszystko, co łaskocze ich próżność. Zapamiętaj tę radę do końca życia.
Mężczyznę przed owinięciem sobie dookoła małego palca najpierw zmiękcza się gorącymi ochami i
achami.
-
A ty naprawdę go kochasz, czy grasz?
-
Pan Karol to dobry człowiek. Jest dobry i zamożny. Dla nas to prawdziwy dar niebios. Szansa,
którą powinnyśmy za wszelką cenę wykorzystać.
Mama unikała jasnej odpowiedzi, z czego płynął ważny wniosek - to nie miłość, lecz rozsądek popychał ją
ku temu facetowi. I bardzo dobrze, bo miłością powinna do końca życia darzyć wyłącznie mojego ojca.
-
Czy już ci się oświadczył?
-
Usiłuję go do tego dyplomatycznie nakłonić. Też musisz mi w tym pomagać, jeśli chcesz mieć
porządny fortepian, lekcje muzyki u najlepszych profesorów, chodzić do renomowanej szkoły, uczyć się
języków obcych i mieszkać w przyzwoitym domu, na przyzwoitym poziomie i w otoczeniu przyzwoitych
ludzi. Pod Gąsiorkiem nie zarobię na to wszystko, choćbym urobiła sobie ręce po łokcie.
Mama miała rację, byłybyśmy ciężkimi frajerkami, gdybyśmy wypuściły z rąk kurę znoszącą złote jajka.
Skuteczne
usidlenie Karola Drobnickiego leżało w moim jak najlepiej pojętym interesie i nie przebolałabym, gdyby z
jakiegoś głupiego powodu facet dał dyla. Zabrałam się ostro do roboty: na jego widok piałam z zachwytu,
kadziłam mu niby pogańskiemu bóstwu, wpatrywałam się z cielęcym zachwytem w jego prostacką gębę i
chłonęłam z nabożeństwem każde słowo. I to podziałało. Ten kmiot rzeczywiście wszystko brał za dobrą
monetę, odpłacając najszczerszymi uczuciami i... drogimi prezentami. Wreszcie nasze wspólne wysiłki
zaowocowały. Po kilkumiesięcznym narzeczeństwie pan Karol kupił pierścionek z brylantem i poprosił
mamę o rękę. Ona oświadczyny, rzecz jasna, przyjęła i wtedy okazało się, że oblubieniec jest świeżo
upieczonym wdowcem, na szczęście zbyt niecierpliwym, żeby doczekać do końca tradycyjnej żałoby. Z
tego powodu ślub miał być cichy - tylko para „młodych", świadkowie, no i oczywiście ja. Ze strony
ojczyma świadkiem został jego daleki kuzyn, a ze strony mamy pani Agnieszka, z którą niegdyś mama
występowała na scenie. Potem na wiele lat utraciły ze sobą kontakt, jednakże po przypadkowym
spotkaniu wróciły do starej przyjaźni, tak bardzo serdecznej, że pani Agnieszka już na dzień dobry
zaproponowała, aby nazywać ją ciocią. Nawiasem mówiąc, ciocia też nie zrobiła kariery, chociaż miała
niezły głos i nogi.
Cichy ślub wcale nie oznaczał bylejakości. Mama - w kremowym kostiumie, w bucikach na wysokich
obcasach i kapeluszu na pięknie ułożonych włosach - wyglądała jak jakaś gwiazda filmowa. Ja miałam na
sobie sukienkę z ciemnozielonego jedwabiu, ozdobioną na karczku delikatnym haftem z cekinów. Po
uroczystości poszliśmy na obiad do Europejskiej i każdy zamawiał sobie z karty to, co tylko chciał.
Żałowałam, że nie widzi tego ta godna pożałowania hołota z mojego osiedla.
22
Ślub odbył się w lipcu, a już w sierpniu pojechaliśmy na wczasy do Egiptu. Wolałabym wybrać się do
Paryża, lecz na początek dobry i Sharm el Sheikh.
Rozdział 4 W nowy»*i donn
Plan wypalił w stu procentach. Przeprowadzka z naszej beznadziejnej kawalerki na Przyrzecze przebiegła
szybko, gdyż cały dobytek zmieściłyśmy w bagażniku mercedesa pana Karola, właściwie już tatusia, a
nawet kochanego tatuśka. Raz dwa urządziłyśmy się w nowym domu. Zajęłam najładniejszy pokój z
wyjściem na taras. Kilka dni później wyrzuciłyśmy na strych wszystkie stare meble i kupiłyśmy nowe,
bajeranckie. Dla siebie wybrałam seledynowy komplet z ciemnozielonymi obiciami, podobny w tonacji
dywan i zasłony. Ojczym regulował rachunki bez mrugnięcia okiem, więc kułam żelazo póki gorące.
-
Kochany tatulku - poprosiłam słodziutko - na pewno rozumiesz, czym dla artysty jest odpowiedni
instrument, dlatego proszę, spełnij moje największe marzenie. Kup mi fortepian.
-
O tak, nasza Blaneczka to taki współczesny fanko muzykant-zawtórowała. mi mama. - Inne
dziewczynki domagały się lalek, sukieneczek, bucików, a ona zawsze prosiła: „Mamuś chodźmy do sklepu
muzycznego, popatrzeć na fortepiany, chociażby przez szybę".
-
No dobrze, moje kochane dziewczyny Jedziemy na zakupy.
23
s
I pojechaliśmy.
-
Och, Karolu! Wprost nie możemy uwierzyć w swoje szczęście. Jak hojny książę spełniasz nasze
najpiękniejsze marzenia - mama z poetycką wręcz żarliwością podtrzymywała w nim zapał do
dopieszczania nas.
-
No, moje kochane dziewczyny Pokażcie, który bierzemy
Wskazałam na piękny, biały fortepian firmy Yamaha.
Miałam przy tym sporo uciechy gdyż ten burak myślał, że cena tej klasy instrumentu jest porównywalna z
ceną szafy czy kanapy Dopiero, gdy zobaczył rachunek, gały wyszły mu z orbit. Lecz kasę wyjął.
Kiedy po wakacjach ojczym pierwszy raz podrzucił mnie swoją bryką do szkoły, wszystkich aż skręciło z
zazdrości.
-
O! proszę, proszę, wreszcie Blanka, niby taka trutu-sru-tu majtki z drutu, skitrała sobie fagasa z
keszem - zakpiła Aneta Podracka, której starzy mieli składnicę złomu, rozklekotanego poloneza, co w tym
środowisku wystarczyło, żeby uchodzić za krezusa8.
-
Nie potrzebuję żadnych szemranych sponsorów, to mój ojciec.
-Nie ściemniaj.
-
Jasne, że ojciec.
-
To tak się teraz mówi na starych macantów? Bo wiek zdolności do podtrzymania gatunku chyba
już ma za sobą.
-
Blanka mieszka teraz w pięknej willi na Przyrzeczu -obwieściła Jadźka Zagaj ec, szczęśliwa, że
może uchodzić za osobę dobrze poinformowaną.
Jadźka, to typ zera. Jak każde zero sama czuła się nikim i dopiero moja akceptacja uczyniła ją kimś, zaś
kiedy poczuła
8 Krezus - ostatni król Lidii (VI w pn.e.). Zgromadzone przez niego skarby stały się przysłowiowe. Obecnie
imię to jest synonimem bogacza.
24
się kimś, zaczęła mniemać, że jest moją przyjaciółką. Oczywiście było to mniemanie absolutnie na wyrost,
bo w rzeczywistości pełniła zaledwie funkcję przydatnej przydupaski, która podpowiadała mi na lekcjach,
streszczała treść nudnych lektur, dawała odpisywać wypracowania z polskiego i zadania z matematyki. Ja,
Blanka, nie obciążałam sobie głowy głupotami, bo czy przyszłą wielką artystkę może obchodzić to, kiedy
Napoleonowi dokopali pod Waterloo, czego dotyczy prawo magdeburskie, czym jest sinus albo jakieś
inne bzdety. Wyręczała mnie nawet przy dźwiganiu plecaka, ponieważ ręce „musiałam" szanować dla
wielkiej muzyki.
-
Bujasz! No, chyba że jej stara dostała posadę kucharki u jakiegoś dzianego państwa.
-
Jesteś głupia i wredna! Chcesz? Założymy się o każde pieniądze. No? Przyjmujesz zakład?
-
Zresztą, mnie to czochra. Mam wkiszce stolcowej, gdzie kto mieszka - spasowała Aneta.
Nie potrzebowałam żadnych samozwańczych adwokatów Przywiozłam ponad sto zdjęć z Egiptu, i gdy
następnego dnia wszystkie pokazałam w klasie, szok był totalny
-
Tutaj jestem pod piramidą Cheopsa, tu na wielbłądzie, tu na pustyni, a tutaj w oazie... -
objaśniałam z lekko znudzoną miną. - Zdjęcia nie oddają całej egzotycznej wspaniałości tych krajów,
nawet filmy które nakręciłam kamerą. Możecie wierzyć albo nie, ale mam wspaniałe przeżycia z tego
wyjazdu. - To akurat mijało się z prawdą, bo poza ekskluzywnym ośrodkiem dla turystów, wszędzie było
gorąco, brudno, śmierdząco i w najwyższym stopniu obrzydliwie; natomiast nieprzebrana hałastra
żebraków, skomlących natrętnie o bakszysz, doprowadzała mnie do szału. Ale co tam! Tego aparat
fotograficzny nie zarejestrował. - W przyszłym roku pojadę do Tunezji albo na Seszele - dodawałam, żeby
25
s
do reszty dobić zazdrośników. Aneta mogła sobie wsadzić do butów te swoje „wspaniałe" wczasy w
Zakopanem.
-
A nie mówiłam? Nie mówiłam? Łyso wam teraz, co? -raz po raz przypominała Jadźka, aby przy
sposobności odrobinę się dowartościować.
Nawiasem mówiąc, lubiłam eksperymentować na nieskomplikowanym umyśle Jadźki, a największą frajdę
sprawiało mi obserwowanie, jak odpowiednio sformułowane zdania wychodzą z moich ust, rozpływają
się w powietrzu bez śladu, a mimo to potrafią po drodze przemeblować jej mózg, czyniąc z niej uległą mi
istotę. Sztuczkę tę stosowałam z jeszcze lepszym skutkiem wobec chłopaków, a już w stosunku do
ojczyma doprowadziłam ją do perfekcji, toteż codziennie zasuwałam mu jakąś podpuchę.
-
Wiesz tatuś, moja koleżanka Kinga mówiła, że jesteś cholernym przystojniakiem; albo: wiesz
tatuś, moja koleżanka Anetka powiedziała, że gdyby była starsza, to by cię poderwała. A przy ojczymie do
mamy: wiesz mama, koleżanki mówią, że takiego męża jak nasz tatuś należy dobrze pilnować...
Mama się śmiała, a on wyglądał jak stary kocur, który właśnie wypił dzbanek śmietany. Strasznie był łasy
na komplementy Mama, rzecz jasna, doskonale znała to, czego ja dopiero się uczyłam, że zadowolony
mężczyzna staje się bezwolny i chodzi jak cielę na postronku - więc sama też ciągle mu kadziła, nazywając
go skarbem, zwierzaczkiem, dziub-kiem, serduszkiem, albo jeszcze śmieszniej. W tej atmosferze ojczym
wymiękał i dawał się urabiać jak plastelina. Wykorzystywałyśmy to bez skrupułów, bowiem po latach
posuchy w ciasnej kawalerce miałyśmy apetyt na wszystko: dobre jedzenie, markowe ciuchy imprezy
wycieczki, drogie lokale. .. A on dysponował grubym portfelem. Krótko mówiąc,
26
<4 W_H
stworzyłyśmy wspaniały układ: my zaspokajałyśmy naszą radosną chęć posiadania, ojczymowi zaś
zostawiałyśmy ból wydawania pieniędzy Po latach postu czekał nas okres karnawału. „Przynajmniej forsa
nie gnije mu w skarpetach" -żartowałyśmy sobie z mamą, gdy nas nie słyszał.
Jeszcze we wrześniu mama wynajęła kawalerkę sublokatorowi, a pieniądze z wynajmu przeznaczyła na
nasze drobne wydatki. Teraz miałam najładniejsze ciuchy i królewskie kieszonkowe, więc każdy chętnie
by się ze mną kumplował, jednak nadal nie zamierzałam przestawać z hołotą. Mogłabym się przenieść do
gimnazjum w pobliżu domu, lecz w nowej szkole, pełnej dzieci lekarzy adwokatów i biznesmenów,
nikomu nie zaimponowałabym swoim statusem. Tutaj chodziłam otoczona sławą prawdziwej księżniczki,
dziecka szczęścia i wybrańca fortuny, a ponadto jestem z tych ambitnych, co to wolą być pierwsze we wsi
niż drugie w państwie. Poza tym, co tu dużo mówić, w naszej budzie poziom nauki był mizerniutki. Opinię
dobrego ucznia zyskiwał już ten, kto w miarę regularnie bywał na lekcjach i kumał piąte przez dziesiąte.
Zresztą, za rok wybierałam się do najlepszej w mieście szkoły muzycznej, w której nacisk kładło się na
muzykę i w której wszyscy mieli być nowi, a wśród samych nowych start bywa dużo łatwiejszy
Gdy nie ćwiczyłam na fortepianie, siadywałam sobie na tarasie i obserwowałam posesje sąsiadów. Od
wschodniej strony czekała na zasiedlenie nowo wybudowana willa wziętego adwokata Kosowskiego.
Jeżeli miałby dzieci w moim wieku, mogłabym się z nimi zaprzyjaźnić, jednak willa wciąż stała pusta. Od
zachodu wznosił się dom bezdzietnych dentystów Grudków. Po przeciwnej stronie ulicy stały bliźniaczo
podobne domy Kieleckich (ona pracownik banku, on dziennikarz, dzieci na studiach w Londynie) i
Dulczaków (on
27
lekarz, ona pielęgniarka i dwie małoletnie córki pod opieką niani).
Dziwne, ale na dawnym osiedlu odnosiło się wrażenie, że dzieciarnia wypełza z każdej dziury, obsiada
wszystkie zdezelowane ławki i trzepaki, że jest liczna jak szarańcza i jazgotliwa jak stado wyjców Tu, na
Przyrzeczu, dzieciaków prawie nie było widać. Na osiedlu podrostki wymontowywa-ły tłumiki ze swoich
motocykli-wraków i z rykiem silników ścigały się między blokami; tutaj lśniące lakierem bryki cichutko
przemykały gładkimi uliczkami. Na osiedlu wciąż ktoś na kogoś się darł, a smarkateria nastawiała radia na
ful; tu panował taki spokój, że pierwszej nocy nie mogłam zasnąć. Śmieszne. Bieda jest nie tylko
szarobura, lecz również krzykliwa. Było super.
Nagle ta rodzinna sielanka została zmącona. Któregoś dnia, będąc na zakupach, wstąpiłyśmy na lody do
mijanej właśnie kawiarenki. Gdy już siedziałyśmy przy stoliku, niespodziewanie mama wyskoczyła z
cudacznym tekstem:
-
Blaneczko, chcę ci powiedzieć coś, czego nie powiedziałam wcześniej z obawy, że zbyt wiele
wrażeń wytrąci cię z równowagi. Rozumiem, że dla osoby w twoim wieku...
-
Do rzeczy mama. - Ten przydługi wstęp nie wróżył niczego dobrego.
-
Ale wolałabym najpierw wyjaśnić...
-
Mam gdzieś twoje wyjaśnienia. Powiedz, o co chodzi. Ojczym zbankrutował?
-
Będziesz miała siostrę.
-
No masz! Jesteś w ciąży?
-
Karol ma dziecko z poprzedniego małżeństwa.
-O cholera!
-
Pierwsza żona Karola ciężko chorowała, więc ich córkę wychowywała była teściowa. Teraz Karol
chce, żeby mała wróciła do domu.
28
-
Okłamaliście mnie! - zawołałam.
-
Powtarzam, że chciałam ci tylko zaoszczędzić stresów.
-
Nie chcę jej tutaj widzieć! Przecież dobrze nam bez niej, przekonaj ojca, że głupio robi. On nie
może nam wyciąć takiego świństwa!
-
To zbyt lekkomyślne. Przynajmniej na obecnym etapie, lecz jest szansa, że jego córka nie polubi
miasta. Do tej pory żyła na wsi i ma mentalność wiejskiej dziewuchy.
-
Jak się ona nazywa?
-
Antonina, po prostu Tośka.
-
Rany, co to za imię! Już jej nienawidzę!
-
Tylko nie ujawniaj swoich uprzedzeń przed ojcem, bo wszystko popsujesz.
-
Ile ma lat?
-
Jest pół roku młodsza od ciebie. Będziecie chodzić do jednej klasy Karol już załatwił wszystkie
formalności.
-
No nie! Będę musiała znosić ją i w domu, i w szkole? A gdzie ją ulokujecie? Wszystkie
pomieszczenia są zajęte.
-
Na razie przez kilka dni będzie spała w twoim pokoju, a potem coś wykombinujemy.
Informacja o jakiejś przybłędzie, która miała zamieszkać ze mną pod jednym dachem, odebrała mi
spokój. Z pewnością będzie zazdrosna o mnie i o mamę, będzie buntować ojca przeciwko nam, a
pokrewieństwo zapewni jej przewagę już na starcie. Stanowiła zagrożenie, więc była naturalnym
wrogiem i aż dziw brał, że mama to bagatelizowała. Zawczasu zaczęłam kombinować, jaką obrać taktykę.
„Otruć intruza!" - ta myśl wpadła mi do głowy z takim impetem, że aż się przelękłam, jednak, po
głębszym zastanowieniu - zaintrygowała mnie. Kusiła możliwość przetestowania swojego geniuszu na
armii policjantów, śledczych, prokuratorów i jak tam jeszcze zwą tę całą psiarnię. W filmach i książkach
mor-
29
-
Okłamaliście mnie! - zawołałam.
-
Powtarzam, że chciałam ci tylko zaoszczędzić stresów.
-
Nie chcę jej tutaj widzieć! Przecież dobrze nam bez niej, przekonaj ojca, że głupio robi. On nie
może nam wyciąć takiego świństwa!
-
To zbyt lekkomyślne. Przynajmniej na obecnym etapie, lecz jest szansa, że jego córka nie polubi
miasta. Do tej pory żyła na wsi i ma mentalność wiejskiej dziewuchy.
-
Jak się ona nazywa?
-
Antonina, po prostu Tośka.
-
Rany, co to za imię! Już jej nienawidzę!
-
Tylko nie ujawniaj swoich uprzedzeń przed ojcem, bo wszystko popsujesz.
-
Ile ma lat?
-
Jest pół roku młodsza od ciebie. Będziecie chodzić do jednej klasy Karol już załatwił wszystkie
formalności.
-
No nie! Będę musiała znosić ją i w domu, i w szkole? A gdzie ją ulokujecie? Wszystkie
pomieszczenia są zajęte.
-
Na razie przez kilka dni będzie spała w twoim pokoju, a potem coś wykombinujemy
Informacja o jakiejś przybłędzie, która miała zamieszkać ze mną pod jednym dachem, odebrała mi
spokój. Z pewnością będzie zazdrosna o mnie i o mamę, będzie buntować ojca przeciwko nam, a
pokrewieństwo zapewni jej przewagę już na starcie. Stanowiła zagrożenie, więc była naturalnym
wrogiem i aż dziw brał, że mama to bagatelizowała. Zawczasu zaczęłam kombinować, jaką obrać taktykę.
„Otruć intruza!" - ta myśl wpadła mi do głowy z takim impetem, że aż się przelękłam, jednak, po
głębszym zastanowieniu - zaintrygowała mnie. Kusiła możliwość przetestowania swojego geniuszu na
armii policjantów, śledczych, prokuratorów i jak tam jeszcze zwą tę całą psiarnię. W filmach i książkach
mor-
29
dercy zawsze popełniają błędy które w końcu ich gubią. Ja czułam się zdolna dokonać zbrodni doskonałej,
w obliczu której nawet sam Sherlock Holmes okazałby się bezradny Wieczorami, przed zaśnięciem,
namiętnie obmyślałam wyrafinowane morderstwa i wcale nie chodziło o to, że ofiarą miała być akurat
Tośka. Skądże. Pasjonował mnie sam pomysł.
Przyjechała tydzień później, wieczorem. Jej widok przyprawił mnie o szok. W życiu nie widziałam większej
pasku-dy: chuda, oczy jak u krowy włosy jakieś takie myszowate, do tego ubrała się w koszmarną
brązową kieckę i jeszcze kosz-marniejsze buty Koczkodan! Maszkara! Niewydarzeniec! Poczwara!
-
Poznajcie się - powiedziała mama.
W uśmiechu odsłoniła białe, lecz szerokie j ak łopaty zęby i wyciągnęła rękę. „Nigdy! Jest jakaś granica
tolerancji brzydoty" - poczułam gdzieś w głębi brzucha takie napięcie, taką wściekłość, taki dygot, że aż
zaczęło mi szumieć w uszach.
-
To ma być moja siostra? Ona jest okropna! Brzydula! Ona jest straszna! - Z satysfakcją patrzyłam,
jak jej uśmiech znika niczym woda wsiąkająca w piasek Sahary
-
Ależ Blaneczko! - jęknęła mama blada jak kreda.
-
Nie chcę takiej siostry! Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę! -płacząc, uciekłam do swojego pokoju.
Mama przybiegła za mną, próbując mnie uspokoić, lecz nie dałam jej dojść do słowa.
-
Jeśli tutaj wejdzie, ucieknę z domu! Skoczę z wiaduktu pod pociąg! Zabiję się! - płakałam,
kopałam, tupałam, a cały ten atak histerii dział się bez mojej woli, tak jakby inna osoba zawładnęła moim
ciałem i krzyczała moim głosem. Wtem mama z całej siły uderzyła mnie w twarz. Po raz pierwszy w życiu.
Było to tak wstrząsające, że zesztywniałam, a na dodatek odebrało mi głos.
-
Stul wreszcie pysk, skończona kretynko, bo cię uduszę! Chcesz wrócić do bloków? Chcesz? Jeśli
chcesz, to dalej drzyj mordę.
Razem ze wstrząsem przyszło opamiętanie. Rzeczywiście, zachowałam się jak bezmózgowiec!
Do pokoju zajrzał ojczym. Jego mina nie wróżyła niczego dobrego. Mama objęła mnie i pocieszająco
pogładziła po głowie, szepcząc:
-
Będzie dobrze, Blaneczko, będzie dobrze...
-
O co chodzi?
-
Karolu, proszę cię, zamknij drzwi i pozwól coś sobie wyjaśnić.
-
No, słucham.
-
Blanka bardzo cię kocha i jest o ciebie po prostu zazdrosna. Przez szesnaście lat nie miała ojca,
więc teraz, gdy wróciła Tosia, ogarnął ją strach, że ją odtrącisz. Prawda, Blaneczko?
-
Tak, to okropne - siorbnęłam nosem.
-
Właśnie tłumaczę jej, że chociaż bliższa twojemu sercu jest rodzona córka, to przecież nie zrobisz
nam krzywdy, prawda Karolu?
Wyraźnie było widać, że z ojczyma uchodzi powietrze, jak dotychczasowa złość taje, a na jego czerwoną
gębę wypływa radość, jak się rozluźnia i prostuje.
-
Oczywiście, nadal pozostaniesz moją kochaną córeczką i nikt ani nic tego nie zmieni. Boże!
Dziecino, jak mogłaś pomyśleć, że mógłbym cię odtrącić. Jesteśmy rodziną i tak pozostanie. Na zawsze.
Punkt dla mamy Naprawiła mój taktyczny błąd. Wyszliśmy do salonu, gdzie nadal stała ta durna Tośka.
-
Poznajcie się dziewczynki. Jesteście przecież siostrzyczkami - powiedziała słodko mama, na nowo
zaczynając procedurę powitania.
31
Teraz ja pierwsza wyciągnęłam rękę do Tośki, a nawet pocałowałam ją w policzek, chociaż tak naprawdę
najchętniej ugryzłabym ją w ucho. Z bliska w jej krowich oczach zobaczyłam banalną potulność
prowincjonalnej niedojdy Był to dobry znak. Niedojdę jest łatwiej pokonać.
Kolację zjedliśmy w spokoju. Po kolacji posłano Tośce stary tapczan, wyrzucony wcześniej do jednego z
pomieszczeń na poddaszu. Miało być tymczasowo, zanim kupi się nowe meble, ale jak wiadomo,
prowizorki są najtrwalsze. Tak już pozostało na bardzo, bardzo długo.
Hozdziai 5 Tośka idzie do szkoły
Następnego dnia, aby uniknąć obciachu, zaoferowałam, że sama zaopiekuję się Tośką i odprowadzę ją do
szkoły Wszystkim było to na rękę. Gdy tylko wyszłyśmy z domu, powiedziałam:
- Masz iść przynajmniej pięć kroków za mną. Jeśli będziesz szła o krok bliżej, zostawię cię na środku ulicy i
ucieknę. I pamiętaj, jeżeli komukolwiek piśniesz słówko, że jesteśmy siostrami, pożałujesz. Bo w końcu
żadna z ciebie siostra, tylko zwykła przybłęda. Znajda.
Ta oferma słuchała z wywalonymi gałami, jakbym mówiła po chińsku, jednak zrozumiała. Podążała za
mną w takim oddaleniu, by tym, którzy patrzyliby z boku nie przyszło do głowy, że coś nas łączy Po
drodze spotkałam Kingę Kafel i Ewelinę Muchę, chwilę później Jadźkę. Nawet nie zauważyły, że ciągnę za
sobą ogon. Po wejściu do klasy usiadłyśmy w swoich ławkach, zaś Tośka stanęła przy ścianie
koło drzwi i sterczała tam jak kołek w płocie. Dopiero po dzwonku przyszła pani Topka, nasza
wychowawczyni, i zajęła się tą ofermą.
-
To jest wasza nowa koleżanka. Przedstaw się głośno i wyraźnie.
-
Nazywam się Antonina Drobnicka, przyjechałam z Krzyżkowic - wydukała.
Odetchnęłam z ulgą, niestety przedwcześnie, bo oto pani Topka walnęła z grubej rury cienkim śrutem:
-
Jesteś siostrą Blanki Cisowskiej, prawda? - Tośka -wbrew mojemu ostrzeżeniu - skinęła głową. -
Może chcecie siedzieć w jednej ławce?
-
Przyjaźnię się z Jadzią, więc wolałabym, żeby nas nie rozdzielano - powiedziałam słodko,
posyłając Tośce groźne spojrzenie. Zatrybiła.
-
Mogę siedzieć z każdym - zapewniła, więc Topka kazała jej usiąść obok największej dziadówki,
Anki Zalewskiej, która nosiła łachy jakby wyciągnięte ze śmietnika.
Pech chciał, że sprawa się wydała! Taka „siostra" psuła mój wizerunek. Tośka wręcz sama się prosiła,
żeby tak jej zbrzydzić miej skie życie, żeby w podskokach wróciła na wieś pasać krowy i macać kury
Należało zaatakować skutecznie i z przyczajki, lecz chwilowo nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać.
Tymczasem Tośka z każdym dniem stawała się coraz bardziej wkurzająca. Z początku wszyscy nauczyciele
przepytywali ją, żeby ustalić, co umie. A umiała wszystko. Wiedziała, w którym roku był chrzest Polski, co
to są elektrony walencyjne, za jaką powieść Reymont dostał Nagrodę Nobla, jaki jest wzór na prędkość w
ruchu jednostajnie przyspieszonym, ile wynosi stosunek okręgu do jego promienia... krótko mówiąc, była
chodzącą encyklopedią. Zdystansowała nawet klasowych kujonów - Damiana Koreckiego i Lidkę
33
Krymską. Matematyk, pan Miśniak zwany przez nas Miską, był wniebowzięty.
-
Jak myślicie, która prosta będzie równoległa do przekątnej DC, gdy przetniemy ostrosłup o
podstawie kwadratowej płaszczyzną a, styczną do wpisanej kuli w punkcie BI
I chociaż w bazgrołach Miski wypisywanych na tablicy prędzej można było się dopatrzyć rozsypanych
bierek niż jakichkolwiek figur geometrycznych, Tośka już trzymała grabę w górze.
-
No, świetnie Drobnicka! Odpowiedz i przeprowadź dowód.
No i ta oferma truchtała do tablicy, mówiła, pisała i rysowała tak szybko, że oprócz Miski oraz
ewentualnie Damiana i Lidki, nikt za nią nie nadążał. Był to ewidentny dowód na to, że Tośka jest
świrnięta. Przecież normalne dziewczyny interesują się modą, aktorami, marzą o karierze piosenkarki, a
ona? Co? Powalona jak ta Lidka Krymska, a może i jeszcze bardziej!
Po dwóch tygodniach miarka się przebrała. Chociaż jak już wspomniałam, w naszej budzie pogardzało się
kujonami, Tośce podstępnie udało się zostać wyjątkiem od reguły. Najpierw zjednała sobie Ankę
Zalewską, pomagając jej w lekcjach, podsuwając ściągi, a nawet dzieląc się z nią drugim śniadaniem.
Potem namówiła Lidkę i Damiana do udziału w olimpiadzie matematycznej. Ci łyknęli pomysł jak kaczka
kluskę, bo przecież w razie sukcesu najlepsze licea w mieście stanęłyby przed nimi otworem. Miska omal
nie wyskoczył ze skóry z euforii, że wreszcie szkoła ma szansę doczekać się pierwszych w swojej historii
laureatów. I to z jego klasy Wspólnie rozwiązali jakieś zestawy zadań i na początku listopada całą trójką
załapali się do drugiego etapu.
Triumfująca Tośka to był nie tylko prestiż szkoły lecz przede wszystkim powód do dumy dla ojczyma.
„Tak. Jako chluba rodziny będzie dla mnie jeszcze większym zagrożeniem niż Tośka niedojda. Muszę
pokrzyżować jej plany i brutalnie pokazać, że miasto jest nie dla niej" - myślałam, a samo słowo
„brutalnie" podsunęło koncept. Przystąpiłam do działania.
Na którejś długiej przerwie powiedziałam Jurkowi Brzezińskiemu i Artkowi Zubkowi, że mam dla nich
dyskretne zlecenie. Dlaczego akurat dla nich? Po prostu nie ma gorszych zakapiorów w całej budzie.
-
Chłopaki, chcecie zarobić na porządnego browara? -spytałam, gdy tylko znaleźliśmy cichy kąt,
gdzie można było pogadać bez świadków.
-
Jasne. Co mamy zrobić i za ile? - Jurek od razu przystąpił do rzeczy
-
Trzeba jednej takiej spuścić manto.
-
A konkretnie lutnąć raz a dobrze, czy przemaglować?
-
Przemaglować.
-
Robi się. Kogo i kiedy?
-
Tę nową, zaraz po szkole.
-
Drobnicką? Podobno to twoja siostra.
-
Żadna tam siostra! Zwyczajna przybłęda. Oszustka, która podstępem wdarła się do mojego
domu.
-
Mnie jest glanc pomada. Twoja sprawa - płacisz i żądasz.
Gdy uzgodniliśmy cenę, powiedziałam, że zapłacę podwójnie, ale w razie wsypy idę w zaparte. Nic nie
wiem i niczego nie widziałam.
-
Obrażasz nas? Nie jesteśmy konfitury9. Robotę wykonamy za tyle, ile jest uzgodnione.
9 Tu: szpicle, donosiciele.
M
Po ostatniej lekcji nieświadoma zagrożenia Tośka wyszła z Anką na ulicę. Wtedy podbiegł do niej Jurek i
kopnął ją w tyłek. Tośka odwróciła się i dostała kopniaka od Artka, potem znowu od Jurka... I tak raz po
raz. Kopali ją z dwóch stron, a ona, ogłupiała z przerażenia, bezradnie kręciła się w kółko. Wtem do Jurka
i Artka dołączył Kacper Kraska, który lubił od czasu do czasu komuś przylać. Nawet bez powodu. Teraz też
doskoczył do Tośki i wykonał swój popisowy numer: wyskoczył na metr w górę i z półobrotu tak jej
przyłożył butem w brzuch, że usiadła prosto do kałuży, gdyż na tym osiedlu kałuże wysychają tylko
podczas wielkich upałów, a była mokra jesień. Oczywiście jej psiapsiółka Anka wzięła nogi za pas,
podobnie jak Damian i Lidka, którzy nadeszli chwilę później. To było do przewidzenia, ponieważ w naszej
budzie najbezpieczniej jest nic nie widzieć, nic nie słyszeć i nic nie wiedzieć. Sytuacja Anki, Lidki i Damiana
była wyjątkowo parszywa. Tworzyli z Tośką paczkę, więc powinni jej pomóc, lecz za pomoc czekałyby ich
pokazowe bęcki za wsadzanie nosa w cudze sprawy. Najprościej było zniknąć, więc zniknęli. Pozostali,
zadowoleni z darmowego widowiska, otaczali ciasnym kołem miejsce bójki. Stałam wśród nich i czułam
łaskotliwą przyjemność rozchodzącą się od serca, aż po czubki niespokojnych palców. Byłam szczęśliwa,
byłam spełniona, byłam upojona swoją wyższością nad tym nędznym stworzeniem i tymi durnymi
mięśniakami.
Tośka wróciła do domu, wyglądając jak półtora nieszczęścia. Zapuchnięte z płaczu ślepia, czerwony nos, a
do tego ubranie, całe w błocie, czyniły z tej szkarady prawdziwą maszkarę.
-
Na litość boską, co się stało? - zawołał ojczym, wstrząśnięty jej widokiem.
-
Chłopcy mnie pobili - na nowo wybuchnęła płaczem.
36
-
Którzy chłopcy? Dlaczego? Tak całkiem bez powodu?
Byłam na to przygotowana.
-
Bo ona niepotrzebnie wyzywa chłopaków. Nikt jej nie lubi.
Kłamstwo w dobrej sprawie nie powinno obciążać sumienia, więc nie obciążało, natomiast trudno było
przewidzieć reakcję ojczyma. Na szczęście nadspodziewanie łatwo kupił ten kit.
-
Rozum ci odebrało, czy co? Masz się zachowywać przyzwoicie i rozsądnie. Rozumiem, że zmiana
szkoły powoduje stres, jednak to nie jest najgorsza rzecz, jaka przytrafia się w życiu. Nie chcę więcej
słyszeć o kolejnych ekscesach! -mówił do Tośki, a ona patrzyła na niego tymi swoimi krowimi gałami, jak
jakiś przygłup.
Jeżeli coś jest dobre, należy to kontynuować. Odtąd Toś-ce chłopcy spuszczali manto codziennie, jednak
ze strachu zatajała ten fakt przed ojczymem. Po tygodniu uciekła z ostatniej lekcji, lecz i tak dostała to, co
miała dostać. Naskarży-łam mamie, a ona powtórzyła wszystko ojczymowi.
-
Słuchaj, Karolu - mówiła z nutą głębokiego zatroskania - Tosia wagaruje. Ona musi zrozumieć, że
szkoła jest obowiązkiem. Popatrz, z Blanką nie mamy żadnych kłopotów. Twoja córka powinna brać z niej
przykład...
-
Dlaczego uciekasz z lekcji? - spytał ojczym.
-
Chciałam wcześniej wrócić do domu, bo chłopcy codziennie czekają pod szkołą i mnie biją.
-
Tak po prostu? Bez powodu?
-
Zupełnie bez powodu. Nie wiem, dlaczego uwzięli się akurat na mnie.
-
Blanko, czy ciebie w szkole ktoś uderzył? - do rozmowy wtrąciła się mama.
-
Nigdy
-
Czy jakąś inną dziewczynkę też pobito?
-
Nigdy.
-
Ale ja naprawdę nic tym chłopcom nie zrobiłam. Nawet nie patrzę w ich stronę.
-
Przynajmniej nie kłam - mama westchnęła ciężko, jakby chciała powiedzieć: ręce opadają.
-
Mówię prawdę.
-
Dość tego! - zawołał ojczym, marszcząc brwi.
-
Naprawdę, mówię prawdę.
-
Powiedziałem, dość tego!
-
Naprawdę, nie kłamię.
-
Dość!!! Wszystko zniosę, ale krętactwa nie! - ojczym poczerwieniał jak burak ćwikłowy, żyły
nabrzmiały mu na skroniach, wyszarpnął ze spodni pasek, złożył go na pół i z całej siły walnął Tośkę przez
plecy
-
Przecież mówię prawdę - zajęczała, kuląc się niczym zmokła kura.
-
Zatłukę cię jak burą sukę! - wrzasnął i począł okładać Tośkę na oślep, gdzie popadło. Ta najpierw
piszczała przeraźliwie, potem osunęła się na podłogę i na czworakach próbowała uciec pod stół.
Daremnie. Ojczym podążał za nią, chłoszcząc raz z lewa, raz z prawa z takim zacięciem, jakby wpadł w
amok.
Nagle przez moje doskonałe ucho dotarła do mózgu świadomość, że to lanie też ma swoją tonację i rytm,
które można zapisać nutami. Wytężyłam słuch. Tempo - 3/4 jak przy walcu. Świst pasa to g-moll, które
spadając na jej tyłek z lewej strony obniżało się do d-dur, z prawej - do f, na plecy -f-moll, na ramiona -
a-moll. Pisk Tośki brzmiał wysokim c, schodzącym przy łapaniu powietrza ciężkim stacatto aż do e-dur,
zaś psi skowyt, gdy dławiła się krzykiem - to na przemian d-moll i a-dur, obniżone o oktawę. Przyszło mi
do gło-
38
wy, że rozpiszę te nuty na instrumenty, a utwór zatytułuję „Symfonia piekła" albo jakoś tak.
-
Karolu, opamiętaj się! - krzyknęła mama, co pewnie uchroniło Tośkę przed zatłuczeniem na
śmierć.
Byłam zadowolona. Ojczym pokazał, że jest zakompleksionym dupkiem, który siłę argumentów musi
wzmacniać pasem, a w ataku szału zdolny jest nawet zabić. „I bardzo dobrze - pomyślałam. - Pod szkołą
będą ją tłukli chłopcy, w domu własny ojciec. Albo w końcu zabiją ją, albo sama się powiesi, a wtedy
spokój i szczęście znów powrócą do naszego domu.". I jeszcze coś. Widok maltretowanej Tośki był czymś
mocnym, czymś, co dostarczało mi silnych wrażeń. Dostawałam silnego kopa niczym narkoman po
zażyciu ec-stasy i przeżywałam odlot. Szkoda, że w dzisiejszych czasach zrezygnowano z igrzysk, podczas
których leje się prawdziwa krew, prawdziwe lwy rozszarpują ludzi, a śmierć nie jest filmowym trickiem.
Tymczasem zbita na kwaśne jabłko Tośka zastosowała kolejny fortel. Po ostatniej godzinie lekcyjnej
siedziała w budzie dotąd, aż chłopakom odechciało się czekać. Trwało to często kilka godzin, bo chłopcy
bez dokopania jej nie dostawali kasy
Ojciec wracał do domu około czternastej i mniej więcej o tym czasie zasiadaliśmy do obiadu. Tośka
notorycznie się spóźniała, więc naskarżyłam na nią, że po lekcjach łazi gdzieś z jakimiś lumpami i że różnie
o tym mówią, bo faceci mają okropną opinię.
-
To znaczy? - zaniepokoił się ojczym.
-
Nie chcę powtarzać plotek.
-
Mój Boże, Karolu, proszę cię, zrób coś z tym, zanim Tosia napyta sobie biedy Ciąża w jej wieku to
złamane życie, a ludzie będą obwiniać rodziców, że nie upilnowali - oj-
czym z przejęcia zbladł i odłożył łyżkę. Chyba jego ulubiona zupa pomidorowa przestała mu smakować.
Chwilę później przybiegła zdyszana Tośka. Na jej widok na skroniach ojczyma nabrzmiały żyły a twarz
spurpurowiała.
-
Gdzie byłaś? - oczekując na wyjaśnienia już wyciągał ze spodni pas i z namaszczeniem składał we
dwoje.
-
W szkole.
-
Masz więcej lekcji niż Blanka? Bo ona już od dwóch godzin jest w domu.
-
Musiałam poczekać, aż chłopcy, którzy mnie biją, pójdą sobie.
-
Ja ci dam chłopców, wywłoko jedna! - ojczym złapał Tośkę za kark, przygniótł do ziemi i zaczął
okładać ją z taką siłą, że po każdym uderzeniu na jej plecach pojawiały się ślady krwi przesiąkającej przez
bluzkę. - Masz się meldować w domu pół godziny po ostatniej lekcji. Inaczej rozerwę cię jak żabę!
Tośka krzyczała, wiła się, wyginała we wszystkie strony, a wreszcie sflaczała jak szmaciana lalka i zamilkła.
I znów do akcji wkroczyła niepotrzebnie mama.
-
Karol, na litość boską przestań! Zabijesz ją! Chcesz skończyć w kryminale?
Ojczym jakby oprzytomniał. Włożył pas w szlufki, zapiął się i bez słowa wyszedł, trzaskając drzwiami.
Chwilę później usłyszałyśmy, jak samochodem wyjeżdża z posesji. Siedziałyśmy z mamą w milczeniu,
patrząc, czy Tośka się ruszy, czy nie. Mijały długie minuty, a ona leżała nieruchomo. Dobrze byłoby
dodatkowo walnąć ją czymś ciężkim w głowę. I tak wszystko poszłoby na konto ojczyma, gdyby został
oskarżony o pobicie ze skutkiem śmiertelnym. A zostałby bo ślady jego pasa były wyraźne.
-
Co z nią robimy?
40
Spytałam, żeby wysondować, czy mama myśli podobnie jak ja. Niestety, nie myślała.
-
Ja się w sprawy między nim a jego córką nie mam zamiaru mieszać. Jeszcze wyjdzie, że to zła
macocha ją pobiła.
-
Masz rację.
Wyszłyśmy, lecz co chwilę przezornie zaglądałam do kuchni, żeby mieć oko na rozwój sprawy I dobrze
zrobiłam. Tośka pozbierała się za jakąś godzinę. Przyłapałam ją, jak sięga po komórkę. Mogła dzwonić do
babki w Krzyżkowi-cach, ale mogła też na policję, a sprawca pobicia gdzieś polazł. Poza tym interwencja
stróżów prawa mogłaby przestraszyć tego porywczego dupka, zanim osiągnę swój cel. Wyrwałam jej
telefon, rzuciłam na posadzkę i roztrzaskałam nogą. Gdy wrócił oj czym, na jego widok buchnęłam
płaczem.
-
Och, tatusiu, muszę ci coś wyznać.
-
O co chodzi?
-
Tosia chciała zadzwonić na policję. Odebrałam jej telefon, lecz w czasie szarpaniny aparat pękł. Ja
naprawdę chciałam dobrze.
Ojciec zmarszczył brwi, jakby zastanawiał się nad czymś głęboko.
-
Zabraniam Tośce jakiegokolwiek dostępu do telefonu. Blanko, masz przypilnować, żeby nigdzie
nie dzwoniła. Wyłączę telefon stacjonarny, ty i mama dostaniecie swoje własne komórki, i dobrze je
przed Tośką strzeżcie.
Nazajutrz Tośka powlokła się do szkoły niczym skazaniec na ścięcie. Po ostatniej lekcji jak jakiś pokurcz
spakowała opieszale plecak i ruszyła do wyjścia. Minęła szkolną bramę, zrobiła jeszcze kilka kroków i
wtedy, zgodnie z planem, doskoczyli do niej chłopcy. Ledwie zdążyli raz ją kopnąć, jakby spod ziemi
wyrósł ojczym. Artek prysnął, Jurek nieco się zagapił, zaś Kacper w bojowym zapamiętaniu
41
w ogóle go nie zauważył i w najlepsze dokładał Tośce z buta. To wystarczyło, żeby ojczym złapał obu za
szmaty i zaciągnął z powrotem do szkoły prosto do gabinetu dyrektora.
Chociaż Artkowi udało się zwiać, to w czasie późniejszego śledztwa Tośka go wydała. Gdyby głupia
wiedziała, co tutaj znaczy ksywa Kabel, wolałaby codziennie dostawać manto do końca życia.
Zgodnie z umową chłopcy wzięli całą winę na siebie. Zresztą, gdyby nawet puścili farbę, i tak szłabym w
zaparte. Tak czy inaczej pozostałabym poza wszelkimi podejrzeniami.
Wtedy myślałam, że Tośka w tej swojej głupocie nawet nie przeczuwała, że to ja stoję za tą intrygą.
Dzisiaj nie mam już tej pewności. Przecież próbując uniknąć bicia, stosowała różne fortele, jednak nigdy
nie szukała wsparcia u mnie.
"Rozdział 6 Poznaję rodzinę Jośki
Po interwencji ojczyma Jurek z Kacprem przestali chodzić do szkoły, a Artek oficjalnie wciskać kit, że on z
biciem Tośki nie ma nic wspólnego.
- Drobnickiej coś się pokićkało, mam alibi. Mogę przedstawić piętnastu świadków, którzy potwierdzą, że
w tym czasie grałem w nogę przed naszym blokiem - zaklinał się na lekcji wychowawczej, gdy Topka
próbowała dojść prawdy
Jasne, że nikt niczego nie widział i nie słyszał, więc nauczycielka miała ciężki orzech do zgryzienia.
Uczniowie olewali to ciepłym moczem, gdyż było wiadomo, że wszystko rozejdzie się po kościach.
Przecież, w naszej budzie nie takie bijatyki miały miejsce. Gorszy numer wyciął mi ojczym, któ-
42
ry zaczął regularnie podjeżdżać pod szkołę i odwozić nas do domu. Ze względów taktycznych odpuściłam
Tośce. Na razie zaczęłam obmyślać finezyjne intrygi. Często ponosiła mnie fantazja i chociaż wiedziałam,
że większość pomysłów jest nierealna, to fajnie było snuć te wizje. Najbardziej podobał mi się taki
scenariusz: ja, Blanka, umiejętnie wskazuję tłumowi wroga, potępiam go i rzucam mu na pożarcie, a
złakniony mordu motłoch rozrywa go na krwawe strzępy Czasem ofiara miała twarz Tośki, czasem kogoś
innego - ten szczegół był najmniej ważny.
Tymczasem zdarzyło się coś takiego, co sprawiło, że intrygi, snute w wirtualnym świecie wyobraźni,
przeniosłam do świata realnego. Któregoś dnia mama spotkała na zakupach Topkę i ucięła sobie z nią
pogawędkę. Jak to w takich przypadkach bywa, rozmowa zeszła na temat szkoły i Topka poradziła
mamie, żeby Tośka podciągnęła mnie z przedmiotów ścisłych.
-
Blanko, co z tobą ? Dałaś się wyprzedzić tej ofermie ? Nie uwierzę! Przecież wystarczy popatrzeć
na was, żeby zauważyć, że inteligencją bijesz ją na głowę. Jesteś przy niej jak orzeł przy wróblu.
-
Wypadam gorzej, bo Miska premiuje kujonów. Wystarczy, że wykuje na pamięć jakąś regułkę,
zgłosi się, wyklepie, co wykuła i piątka jest. To nie w moim stylu. Wolę niższą ocenę za materiał
przyswojony i dobrze przeze mnie zrozumiany.
-
No, jednak miałam rację, jesteś bardzo inteligentna -stwierdziła z satysfakcją mama.
Nagle stanęłam przed dwiema możliwościami: albo podciągnąć się z przedmiotów ścisłych, albo ściągnąć
Tośkę w dół, zanim dysproporcja w stopniach stanie się dla mnie kompromitująca. Wybrałam opcję
drugą, jako łatwiejszą.
Poza tym byłabym naprawdę głupia, gdybym z powodu tej paskudy nagle zmieniła stosunek do zupełnie
niepotrzebnej mi wiedzy Następnego ranka, gdy Tośka poszła do sklepu po świeże bułki, zakradłam się do
jej pokoju na poddaszu i powydzierałam z zeszytów kartki z odrobionymi zadaniami. Tego dnia dostała
trzy uwagi do dzienniczka i zyskała opinię kłamczuchy, ponieważ upierała się jak głupia, że zadania
domowe odrobiła.
I tym razem moja kochana mama okazała się nad wyraz cennym sprzymierzeńcem. Wieczorem
powtórzyła ojczymowi wszystko to, czego dowiedziała się ode mnie jednak swoim zwyczajem jakoś tak
mądrzej, dosadniej, no i rzecz jasna, z taką troską w głosie o skłonności Tośki do krętactw, że ten wpadł w
szał.
-
Dlaczego nie odrabiasz zadanych lekcji? - wybulgotał.
-
Odrobiłam domowe zadania. Mówię prawdę.
-
Więc gdzie są te odrobione zadania?
-
Naprawdę odrobiłam - upierała się ta niedojda, mając za nic fakty
Ojczym walnął ją zeszytami w głowę, a potem wyciągnął pas i nerwowo uderzał się nim po udzie.
-
Natychmiast odwołaj wszystkie łgarstwa i przeproś. No?
-
Nie kłamię! Naprawdę nie kłamię! - ta dalej swoje, chociaż ze strachu trzęsła się jej broda, a oczy
łzawiły.
-
Dość! - pas świsnął w powietrzu i spadł na plecy kłamczuchy - No? Mów prawdę!
-
Mówię prawdę.
Stary, który dotąd sprawiał wrażenie wulkanu na chwilę przed erupcją, wreszcie wybuchł. Zaczął tłuc
Tośkę z taką pasją, jakby chciał z niej przyrządzić siekany zraz. Ta skamlała niczym przetrącony pies, wiła
się po podłodze, aż wreszcie wczołgała się za kredens, czym tylko pogorszyła swoją
44
sytuację, bo ojczym dostał białej gorączki. Nie mogąc już swobodnie operować pasem bez groźby
porozbijania kryształowych szyb, złapał Tośkę jedną ręką za włosy, wywlókł z kryjówki i dopiero się
zaczęło. Byłam pewna, że tym razem ta małpa nie przetrzyma tego łomotu.
Tośka przez jakiś czas wyła, potem już tylko jakoś tak śmiesznie zawodziła, a na koniec umilkła i jedynie
podrygiwała w rytm razów i kopów, jak szmaciana kukła. Wreszcie ojczym, spocony i zziajany, włożył pas
w szlufki spodni, rzucił jakimś przekleństwem i wyszedł, trzaskając drzwiami. Spojrzałam na mamę i
stwierdziłam ze zdziwieniem, że wygląda raczej na ubawioną niż przejętą.
-
Co z nią robimy? - spytałam ją szeptem w nadziei, że tym razem powie: „Przydusimy jeszcze
poduszką albo walniemy czymś ciężkim w głowę".
-
Nie mieszajmy się to tego. To sprawa między nimi i niech już tak zostanie. Sądzę, że po
dzisiejszym laniu przestanie jej się podobać życie w mieście.
-
Może ojciec ją zabił?
-
E tam! Tego wsiocha pałą nie dobije.
Jakby na potwierdzenie jej słów Tośka, która dotąd leżała na lewym boku, jęknęła i odwróciła się na
wznak. Żyła, franca jedna! Wyszłyśmy do kuchni. Włączyłam radio, żeby zagłuszyć zasmarkane chlipanie,
dochodzące z dużego pokoju.
Następnego dnia Tośka pilnowała już swoich zeszytów, zabrała je ze sobą, nawet idąc po poranne
zakupy, lecz plecak, głupia, pozostawiła w kuchni na krześle. Ponieważ ojczym wciąż miał humor chmury
gradowej, postanowiłam nie dać mu ochłonąć. Wlałam do plecaka całą butelkę ACE. Efekt przeszedł moje
najśmielsze oczekiwania. Granatowy materiał natychmiast pokrył się brudnobiałymi plamami na
45
40
kształt liszajów, a w tapicerce krzesła wypadły dziury Ledwie zdążyłam ukryć butelkę, w różowym
szlafroczku weszła na poranną kawę mama.
-
Ojejej! A cóż to się stało? ACE? - Zajrzała do mokrego plecaka. Dwoma palcami wyciągnęła
poskręcaną i odbarwioną książkę do matematyki. - No nie, tego już za wiele. Karo-ool!!!
Ojczym wybiegi z łazienki, z pianką po goleniu na brodzie.
-
Co się stało?
-
No, popatrz tylko! Popatrz, co ta twoja córka zrobiła! -wytrząsnęła nad zlewem zawartość
plecaka. - Wszystko zniszczone. Wszystko. Nawet krzesło.
Dokładnie w tej chwili wróciła Tośka z zakupami. Zanim zdążyła się rozebrać, ojczym wypadł do
przedpokoju, przyłożył jej kilka razy w ucho, a potem za szmaty przyciągnął do kuchni. Złapał ją za włosy i
wepchnął jej głowę do zlewu, gdzie piętrzyły się zniszczone książki.
-
Co to ma znaczyć? Pytam, co to ma znaczyć?
-
Nie wiem.
-
Ja ci dam „nie wiem", ja ci dam „nie wiem"! - wrzasnął i zaczął tłuc tym durnym łbem o blat
szafki.
Do śladów wczorajszego bicia doszły kolejne, więc Tośka po chwili wyglądała jak bitka wołowa przed
panierowaniem. Czerwone oczy granatowe siniaki, nos zapuchnięty jak kartofel, pokryte strupami wargi -
krwawiące dziąsła - to był mało estetyczny widok, więc pomyślałam, że fajnie byłoby zobaczyć prawdziwą
egzekucję, gdzie na szafocie zakaptu-rzony kat odcina jej ten wstrętny łeb.
Rzecz jasna, w takim stanie ta oferma nie mog}a się po-kazaćwszkole. Powiedziałam Topce, że jest chora.
Tego dnia, gdy wróciłam nieco wcześniej ze szkoły, ta paskuda siedziała w wannie, co podsunęło mi
następny pomysł.
46
-
Długo masz tam zamiar siedzieć? - zapukałam do drzwi.
-
Dopiero weszłam.
Miałam przynajmniej piętnaście minut czasu. Pobiegłam z nożyczkami na poddasze i powycinałam dziury
w jej ubraniach. Nie oszczędziłam żadnej bluzki, spódnicy, sukienki, koszuli, majtek... Wszystko,
dosłownie wszystko zostało bezpowrotnie zniszczone. Ponieważ Tośka wciąż się kąpała, pocięłam
również kurtkę i płaszcz, wiszące na wieszaku w przedpokoju, a następnie najspokojniej w świecie
usiadłam przy fortepianie i zaczęłam ćwiczyć wprawki. Czekałam z łaskotliwą niecierpliwością na dalszy
bieg wydarzeń.
Tośka, po kąpieli, niczego nie zauważywszy, przepadła w tej swojej dziurze na poddaszu. Godzinę później
wróciła mama. Trudno było zakładać, że sama wpadnie na pomysł sprawdzenia garderoby pasierbicy
Musiałam działać.
-
Mamuś, gdy ci powiem, jaki numer ona znów wywinęła, to chyba padniesz, a ojca krew zaleje.
-
No, co tym razem?
-
Zniszczyła wszystkie swoje ubrania. Nie ma ani jednego ciucha, który mogłaby na siebie włożyć.
Ciekawa jestem, co chce tym osiągnąć?
-
Chyba żartujesz!
-
Chodź, sama zobaczysz - pociągnęłam ją do przedpokoju i pokazałam zniszczoną kurtkę oraz
płaszcz. - Tak wygląda wszystko, co ma.
-
No, już moja w tym głowa, żeby Karol tak jej stłukł srakę, by przez rok na niej nie usiadła.
Ojczym przyszedł pół godziny później. Zasiedliśmy przy stole do obiadu.
-
Chyba dzisiaj nie będę wołać Tosi na obiad, pewnie jak zwykle odmówi. - Mama usiadła na
krześle, wsparła czoło na dłoni i westchnęła ciężko. - Znów muszę ci zepsuć humor, Karolu, jestem
bezradna.
-
Co tym razem przeskrobała?
-
Nie wiem, o co jej chodzi - mama wyszła, a po chwili wróciła z kurtką i płaszczem Tośki. - Popatrz,
tylko popatrz! Zniszczone. Blanka mówi, że tak pocięła wszystkie swoje rzeczy. Przypuszczam, że chce w
ten sposób zademonstrować światu, iż jestem złą macochą. Ręce mi opadają.
-
Ja jej pokażę demonstrację! Tośka!!! - wrzasnął ojczym, po czym odsunął talerz z zupą i wyciągnął
pas.
Zeszła powoli, wiedząc już, co ją czeka. Boże, jakże godne pożałowania były te jej wystraszone, krowie
oczy ta trzęsąca się broda, ta głowa, schowana w ramionach... Modelowy przykład prawie pokonanej
ofiary Żeby usunąć to „prawie", należało jedynie całą tę intrygę inteligentnie wykończyć.
-
Dlaczego zniszczyłaś wszystkie swoje ubrania? Co? -wycedził wściekle ojczym.
Milczała, ale ja wiedziałam, że już cierpi katusze, że już jej psychika jest katowana świadomością, iż lanie
ma pewne jak w szwajcarskim banku. Podobno oczekiwanie na ból jest stokroć gorsze od samego bólu.
-
Pytam, dlaczego?! - wrzeszczał. - Za karę będziesz nosić to, co tak bezmyślnie pocięłaś. Pamiętaj
Luizo, że zabraniam ci kupować jej cokolwiek nowego, aż do odwołania. A ty, Blanko, nie waż się
czegokolwiek jej pożyczać. A ty, cholero przeklęta, wracaj do siebie na górę i nie pokazuj mi się na oczy!
Patrzeć na ciebie nie mogę!
Tośka wyszła. Byłam zaskoczona zachowaniem ojczyma. „Odpuścił temu kocmołuchowi taki wybryk?
Czegoś się domyślał? Oho, muszę zachować ostrożność, żeby uniknąć powtórki z biciem Tośki pod szkołą,
kiedy to ojczym wyskoczył jak diabeł z pudełka i złapał na gorącym uczynku Jurka i Kacpra" - pomyślałam
z właściwą sobie błyskotliwością.
48
Tośce nie pozostało nic innego, jak pozszywać bądź pocerować wszystkie swoje ubrania. Nawet kurtkę
posklejała plastrem lekarskim, który następnie zabarwiła flamastrem na granatowo. Efekty tych zabiegów
wypadły żałośnie. Wyglądała jak strach na wróble, ale cóż... sama była sobie winna. Diametralnie
zmieniło się też zachowanie ojczyma. Sprawiał wrażenie, jakby zupełnie zobojętniał na swoją córkę
nieudacznicę. Wszystkie nasze skargi na nią zbywał albo lekceważącym machnięciem ręki, albo jakimś
dosadnym przekleństwem. Mama uważała, że gryzie go sumienie, iż dał się zbytnio ponieść nerwom.
-
Karol ma świadomość swojej wyjątkowej siły i wie, że w złości może wyrządzić Tośce krzywdę,
chociaż by tego nie chciał - tłumaczyła mi.
I bez niej wiedziałam, że to porywczy agresywny burak, jednak w swoich rachubach nie uwzględniałam
wyrzutów sumienia. Sumienie to taki moralny hamulec, wmontowany w mózgi niektórych ludzi i
utrudniający manipulowanie nimi. Są czyny, przed którymi się wzdragają, jednakże każdy wewnętrzny
opór można pokonać stosowną motywacją. Nawet najprzyzwoitsi ludzie, odpowiednio „zmotywowani",
potrafią zabijać, kraść, gwałcić i jeszcze mają przy tym poczucie, że działają w dobrej sprawie. Tak...,
planując kolejne intrygi, muszę podkręcać ojczyma tak ostro, żeby łapał za pas, zanim jego sumienie
zdąży pisnąć.
-
Ja tatusia rozumiem, przecież ta Tośka jest wredna i złośliwa. Nikt by z nią nie wytrzymał -
powiedziałam, wiedząc, że mama chętnie powtórzy mu moje słowa. Sama również postanowiłam nad
nim więcej popracować. Musiał głupek uwierzyć, że to we mnie ma prawdziwie oddaną córkę, z której
może być dumny
Ostatnie lanie coś w Tośce załamało. W jej oczach poja-
wił się zwierzęcy strach. Czerpałam jakąś dziwną radość z widoku cierpienia, którego byłam sprawczynią.
Ten lęk świadczył o skuteczności mojego działania. Miałam władzę nie tylko nad tym nędznym
stworzeniem, lecz i nad ojczymem, a nawet nad mamą. Oni wszyscy stali się drewnianymi kukiełkami, a ja
pociągałam za sznurki. Na razie Tośka obrała nową taktykę - taktykę uników. Całymi dniami siedziała na
tym swoim poddaszu, lecz i tak przeszkadzała, a tym samym była zagrożona.
Właśnie wtedy, gdy gęba Tośki była opuchnięta, jej siniaki mieniły się różnymi kolorami tęczy, a do tego
nie miała ani jednego całego ciucha, przyszedł telegram, że zmarł jej dziadek ze strony matki. Starzy
wpadli w popłoch. Wypadało, aby wnuczka wzięła udział w pogrzebie, lecz jak w takim stanie pokazać ją
ludziom? W końcu ustaliliśmy, że na razie zataimy ten fakt przed Tośką, zaś na miejscu powie się im, że
po prostu zachorowała.
-
Przecież chorego dziecka nikt nie ciągnie na taką smutną uroczystość - przekonywała mama.
-
A jeśli pod naszą nieobecność dorwie się do telefonu? Wystarczy że pójdzie do sąsiadów
-
Spokojna głowa, Karolu. Poproszę Agnieszkę, żeby jej tutaj doglądała.
Ciocia często bywała u nas w domu, ponieważ też chciałaby poznać jakiegoś zamożnego wdowca,
najlepiej bezdzietnego, zaś mama chętnie podjęła się roli swatki. Ojczym traktował ciocię jak kogoś
bliskiego, komu bez obawy można było zostawić pod opieką dom i córkę, dlatego też odetchnął z ulgą, że
problem został rozwiązany
Pojechaliśmy. Gdybym wiedziała, że będzie tam tak okropnie, znalazłabym sposób, żeby się wykręcić. Nie
rozumiem, jak można żyć w pobliżu śmierdzących świń i krów.
50
Fuj! Brzydziła mnie nie tylko bliskość zwierząt, lecz cała ta okropna rodzina Tośki. Jakieś stare baby w
chustkach, niedomyci i pogarbieni chłopi, bezstylowe dziewuchy i młode kmiotki o wsiowych manierach,
niewarte nawet tego, by spój -rzeć w ich stronę. Tośka pasowała do nich bardziej niż do naszego
pięknego domu. Pewnie wyczuła to moja wrażliwa artystyczna natura, która od pierwszego wejrzenia
wzdragała się przed zaakceptowaniem tej dziewuchy Ale wracam do przerwanego wątku.
Babka Tośki przypomina posturą trzydrzwiową szafę. Do ojczyma i do nas odniosła się z ledwie ukrywaną
niechęcią. Oczywiście zapytała o swoją głupią wnusię, jednak po wysłuchaniu opowieści o jej chorobie
nie poruszyła już więcej tego tematu. Pewnie odetchnęła z ulgą, gdy - wymawiając się brakiem czasu i
troską o Tosieńkę, wszak biedulka została sama - wróciliśmy do domu. Dziwię się, że durne babsko kupiło
ten kit, ale cóż..., głupota to jej problem.
Rozdział ? Nowi sąsiedzi
Któregoś dnia dostrzegłam jakiś ruch na posesji adwokata Kosowskiego. Wprowadzali się. Przez trzy dni
obserwowałam ich uważnie. Od razu rozpoznałam, kto jest domownikiem, a kto robolem, wynajętym za
parę groszy do noszenia gratów. Mieli dwoje dzieci, chłopca oraz dziewczynę, mniej więcej w moim
wieku, i właśnie ich obserwowałam ze szczególnym zainteresowaniem, żeby wyrobić sobie zdanie, czy
warto się z nimi zaprzyjaźnić. Doszłam do wniosku, że nie. Oboje byli rudzielcami, a co jest rude, to
fałszywe.
51
Kilka dni później, korzystając z ładnej pogody, adwokat urządził w ogrodzie przyjęcie przy grillu i zaprosił
najbliższych sąsiadów, w tym także nas.
-
Nie pójdę do nich - powiedziałam mamie.
-
Ależ dlaczego?
-
Mają paskudne dzieci. Nie cierpię rudzielców.
-
Ta znajomość może być dla ciebie bardzo przydatna. Pan adwokat Kosowski jest człowiekiem
niezwykle ustosunkowanym.
-
Nie obchodzi mnie to - wzruszyłam ramionami.
-
A powinno. Z ludźmi jest jak z numerkami. Nieważne, czy są ładne czy brzydkie. Ważne, czy są
właściwe.
-
Nie rozumiem.
-
Właściwe to takie, które wygrywają, bo świat jest jedną wielką loterią. Mówiąc prościej, życie jest
o wiele łatwiejsze, gdy ma się odpowiednie znajomości. Na razie tego nie doceniasz, lecz uwierz mi,
wiem, o czym mówię.
Dałam się przekonać.
-
Tośka też idzie z nami? Przecież taka oferma to ewidentna obsuwa.
-
Karol zadecyduje.
-
Żartujesz? Przecież on zrobi to, co ty uznasz za słuszne. Zwróć mu uwagę! Co pomyślą ludzie, gdy
zobaczą jego córkę z taką obitą facjatą, a na dodatek przyodzianą w byle jak połatane łachy Uprzedzam,
że swoich ciuchów Tośce nie pożyczę, bo potem brzydziłabym się ich dotknąć, nawet po dziesięciu
praniach. Zresztą, ojciec mi zabronił.
Argumenty były na tyle mocne, że ojczym zaakceptował je bez wahania. Na wszelki wypadek
wygłosiłyśmy kilka wzniosłych peanów na cześć jego szlachetnej surowości i takie różne ble, ble, ble...
52
Z bliska Kosowscy wcale nie wyglądali na ważnych ludzi. W zwykłych dresach i drewniakach piekli
kiełbaski i marynowane żeberka, podawali gościom napoje i alkohole. Żartowali i poruszali tak banalne
tematy, że aż mnie mdliło. A już skandalem było przytarganie jakiejś starej, pokręconej baby na wózku
inwalidzkim. Jak się później okazało, teściowej Kosowskiego. Wątpliwa ozdoba towarzystwa. Moim
zdaniem takie pokurcze powinno się zamykać w jakichś ośrodkach, albo... no, nie wiem, coś trzeba z nimi
robić. Prawnik, jako zawodowiec, powinien wiedzieć, co. Zastanawiałam się, jakie korzyści z tej
znajomości mogłyby wynikać dla mamy. Z wyglądu to ona sprawiała wrażenie ważnej persony - pięknie
ułożone włosy staranny makijaż, wypielęgnowane dłonie, białe spodnie i obcisła bluzeczka. Kiedyś, gdy
mieszkałyśmy na osiedlu, mama też dbała o siebie, jednak wtedy sama farbowała włosy, sama robiła
maseczki z ogórka i tłuczonych ziemniaków, sama się depilowała... teraz mogła sobie pozwolić na
kosmetyczkę, fryzjera, wizażystkę, no i rzecz jasna na najlepsze sklepy, więc efekt był piorunujący
Naprawdę.
Rudzielcy czyli Dorota i Marcin, okazali się bliźniakami. Na dodatek mieli piegi. Okropność! Wyglądali jak
indycze jaja, lecz sprawiali wrażenie, jakby o tym nie wiedzieli. Nienormalni jacyś, czy co?
Marcinowi oczywiście wpadłam w oko, podrywał mnie, jednak miałam to gdzieś. Nawet nie udawałam
miłej. W końcu przyniósł gitarę i próbował zaimponować swoją brzdąka-niną. „Gdy usłyszy, jak ja gram
Beethovena, Mozarta, Lista, Haydna, Bacha..., jak brzmią moje allegretto, amabilmente, amoroso,
fortissimo i piano..., kopara opadnie mu do samej ziemi" - myślałam zniesmaczona. I chociaż śmiechu
warte były te jego brzdęk - brzdęk biesiadne piosenki, pozostali
bawili się na całego. No cóż, niektórzy, nawet VIP-y, zadowalają się byle chłamem.
Rozdział 8
Boże Uwodzenie w nowymi doin
W czasie pierwszych przymrozków przeżyłam chwile niepokoju, gdyż okazało się, że na poddaszu nie ma
kaloryferów i Tośka zaczęła narzekać, że marznie. Powrócił problem, gdzie tego małpiszona
przekwaterować. W końcu ojczym postanowił kupić jakieś łóżko albo wersalkę i wstawić do mojego
pokoju. Skandal. Do tego nie mogłam dopuścić.
- Mamusiu, wymyśl coś, ja z nią nie wytrzymam - prosiłam z płaczem. I mama wymyśliła, kupiła Tośce
grzejnik olejowy - Możesz dodatkowo otwierać drzwi tej swojej kan-ciapy, a najdzie ci ciepło z parteru.
Gdybyś nadal marzła, cieplej się ubierz lub przykryj kocem, albo nawet dwoma.
Problem został rozwiązany więc mogłam spokojnie poświęcić się ćwiczeniom na fortepianie. Było
postanowione, że po gimnazjum zdaję do Państwowej Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej II stopnia
imienia Malawskiego10. Do egzaminów wstępnych było jeszcze daleko, lecz profesor Za-wiejski już
przygotował zestaw utworów, które powinnam zaliczyć, aby zdać. Sporo tego: dwie etiudy Chopina,
fuga11 Bacha i utwór kantylenowy12, a wszystko o zróżnicowanych problemach technicznych. Co do
pozostałych wymagań, ta-
10
Artur Malawski (1904-1957) - polski kompozytor, pedagog i dyrygent.
11
Fuga, etiuda - formy muzyczne.
12
Kantylena - śpiewna melodia w utworze muzycznym.
54
kich jak rozpoznawanie interwałów harmonicznych czy melodycznych, określenie rodzajów i postaci trój
dźwięków, nie zakładałam żadnych problemów, gdyż słuch mam absolutny
Codziennie ćwiczyłam przez kilka godzin, lecz profesor wciąż krytykował: a to forte13 za słabe, a to
transpozycja wadliwa, a to, a tamto. W dążeniu do doskonałości przyjmowałam cierpliwie wszystkie
uwagi, chociaż ze złości zgrzytałam zębami.
Tymczasem zbliżało się Boże Narodzenie. Uważałam, że powinniśmy wyjechać gdzieś w Alpy oczywiście
bez Tośki, jednak ojczym postanowił pierwsze święta spędzić tradycyjnie, gdyż, jego zdaniem, nic tak nie
integruje rodziny jak wspólna Wigilia. Mama była podobnego zdania, więc sobie odpuściłam.
Gdzieś w połowie grudnia ojczym kupił kartki świąteczne i kazał Tośce napisać na jednej z nich życzenia
dla rodziny na wsi. Tośka, która rzecz jasna nie wiedziała, że dziadek już wącha kwiatki od spodu,
skierowała życzenia i do babki, i do dziadka. Taka forma życzeń oczywiście odpadała, więc po naradzie
kartkę wyrzuciliśmy a na jej miejsce wysłaliśmy inną, z życzeniami od całej rodziny. Listy które pisała do
Tośki babka, niszczyłyśmy. Wszystko było pod kontrolą.
Przygotowania świąteczne szły pełną parą. Wiadomo -gruntowne sprzątanie, trzepanie dywanów, pranie
firanek i zasłon, pucowanie sreber, porcelany oraz podłóg, no i rzecz jasna bieganie za prezentami i
zakupami. Mama do cięższych prac wynajęła pomoc w postaci żylastej baby, zaś przy lżejszych
wysługiwała się Tośką, lecz i tak roboty było sporo.
Dwudziestego grudnia ojczym przywiózł ogromną choinkę i ustawił ją w salonie, z piwnicy przyniósł
stertę pudeł
13 Forte - w muzyce: głośno.
z choinkowymi ozdóbkami i pojechał do pracy Zaczęłyśmy z mamą przeglądać te „cacka". Samo barachło:
bombki różnego koloru i kształtu, każda zdobiona inaczej, jakieś ba-dziewne grzybki, mikołajki, sopelki,
idiotyczne gwiazdki i łańcuchy, jakieś przedpotopowe lampki... Krótko mówiąc, pełna kakofonia14 barw,
kształtów i stylów
-
Kupimy bombki jednakowej wielkości i w jednym kolorze. Jaki kolor proponujesz Blanko? -
spytała mama, znając mój wyśmienity gust.
-
Granatowy. A do tego żółte światełka.
-
Świetnie, świetnie. Strzeliłaś w dziesiątkę - uznała i kazała Tośce wszystkie pudła wynieść do
śmietnika.
-
Te zabawki kupiła moja mama, więc niczego nie wyrzucę. Ani ja, ani nikt inny
Zamurowało mnie. Ta niedojda, która dotąd siedziała jak mysz pod miotłą, nie dość, że dała głos, to
jeszcze kwestionowała polecenie mamy
-
Nie przeczę, że kupiła, lecz ponieważ nie miała ona za grosz gustu, wszystko wyląduje na
śmietniku.
-
Ciekawa jestem waszych ozdób choinkowych. Chętnie pomogę je wieszać, jednak tych wszystkich
cudów na kiju nigdzie nie można dostrzec - odgryzła się.
W odpowiedzi mama dała jej w twarz z taką siłą, że cztery palce zostawiły czerwony ślad na lewym
policzku.
-
Zapamiętaj sobie, ty kocmołuchu, że teraz ja tu rządzę i będą obowiązywać moje porządki! Po
twojej suchotniczej matce nie zostanie tu nic. Rozumiesz? Nic! - wyjęła z jednej z szuflad albumy ze
zdjęciami, jakąś rzeźbioną kasetkę, torebkę na srebrnym łańcuszku, po czym wszystko to rzuciła na stos
pudełek z ozdóbkami. - Wynocha z tym badziewiem!
14 Kakofonia - niezgodne, rażące słuch współbrzmienie dźwięków; dys-harmonia, dysonans.
56
Tośka wyniosła wszystko do swojego pokoju na poddaszu i zamknęła się na cztery spusty Pewnie ryczała
tam w poduszkę.
-
Nic nie widziałaś, Blaneczko, prawda?
-
Oczywiście, że nic.
-
To dobrze, bo mnie dopadła amnezja15.
Ojczym wrócił godzinę później. Mama zrobiła kawę, dla mnie cappuccino, i podała ciepłe jeszcze
ciasteczka waniliowe, za którymi ojczym przepadał.
-
Tosi nie wołam, bo Tosia się na nas obraziła - westchnęła.
-Co znowu?
-
Drobiazg. Chciałyśmy z Blanką ubrać choinkę, lecz ona zabrała wszystkie świecidełka, bo, jak
powiedziała, należą do jej mamy, więc wara nam od nich.
-
Zaraz je zniesie - ojciec z dezaprobatą pokręcił głową.
-
Ależ niepotrzebnie, Karolu. Kup jej osobną choinkę, niech sobie na niej powiesi, co zechce, a my
postaramy się o nowe bombki. Przecież to tylko parę groszy
-
Tak, tatuśku. Zostaw jej te świecidełka. Nie ma sensu psuć świątecznej atmosfery takimi
głupstwami.
-
Żeby przełamać lody, pozwól, że kupimy Tosi nową kurtkę i parę łaszków. Nie wypada, by nadal
chodziła w rzeczach pozszywanych na okrętkę. Zróbmy jej prezent pod choinkę.
-
No dobrze. Kup, co uważasz.
-
Kochanie, jesteś aniołem dobroci - mama ucałowała ojczyma w policzek, a ja poszłam w jej ślady
Dwa dni później przekonałam się, że był to tylko wstęp do właściwej rozgrywki. Znów siedzieliśmy w
kuchni przy stole.
15 Amnezja - utrata pamięci.
w
-
Karolu, muszę z tobą poważnie porozmawiać. Chyba wiesz, że pragnę dobra Tosi, tak jakby była
moją rodzoną córką. Niestety, ona nie ma wielkiej urody, nie jest zbyt towarzyska, żadnych widocznych
talentów nie posiada, za to ma wiele wiejskich naleciałości. Dlatego w trosce o jej przyszłość mam
obowiązek przygotować ją do życia. Każda rozsądna matka uczy dziewczynkę gotować, ładnie podawać
do stołu, sprzątać, prać..., bo wiesz Karolu, nawet gdy dziecku się życzy największej kariery i dostatku,
posiadanie takich umiejętności nie zaszkodzi.
-
Kariery to ona nie zrobi, to fakt, jednak na wysokie wiano znajdzie się amator, a i umiejętność
prowadzenia domu będzie dodatkową zachętą.
W ten prosty sposób mama zaprzęgła tę kretynkę do roboty W hipermarkecie na wyprzedaży kupiłyśmy
za parę groszy burą, szmatławą kurtkę i sukienkę o urodzie worka na śmieci. Pechowo jedno i drugie o
dwa numery za duże, lecz za to pięknie zapakowane.
-
Będzie miała na dłużej - skwitowałam.
Na Wigilię zaprosiliśmy również ciocię Agnieszkę, którą ostatnimi czasy traktowaliśmy niemal jak
domownika. Było przepięknie. Choinka z granatowymi bombkami i żółtymi lampkami wyglądała
cudownie, z magnetofonu płynęły kolędy, stół był przykryty nieskazitelnie białym obrusem i przystrojony
gałązkami świerku, które spryskałyśmy sztucznym śniegiem. Na nim stały świeczki w kryształowych
świecznikach, miśnieńska porcelana i srebrne sztućce ze złotym ornamentem na trzonkach. No i
tradycyjnie dwanaście potraw. Wszyscy ubrali się elegancko, tylko ta durna Tośka w swoich
pocerowanych szmatach psuła ogólny efekt.
Zmówiliśmy Ojcze Nasz i ojczym palnął gadkę:
-
Kochani! W tym gronie, przy tym stole spędzamy naszą
pierwszą, i jestem pewny, że nie ostatnią Wigilię. Stanowimy kochającą się rodzinę. Dotyczy to także
ciebie, Agnieszko, bo przyjaciele Luizy są mi równie bliscy, jak ona sama i Blanka. Mam nadzieję, że
wszystkie dni w roku będą tak piękne i szczęśliwe, jak ten wieczór.
Zaczęło się łamanie opłatkiem i składanie życzeń. Myśl, że muszę coś serdecznego powiedzieć tej
paskudzie, Tośce, i jeszcze ją uściskać, wywoływała u mnie odruch wymiotny. Zostawiłam ją sobie na
koniec. Podeszła do mnie pierwsza:
-
Wszystkiego najlepszego Blanko, życzę ci powodzenia na egzaminie do szkoły muzycznej...
-
A ja życzę ci, żebyś zdechła. Nienawidzę cię - wycedziłam pozorując serdeczny pocałunek w
policzek.
Odskoczyła jak oparzona. Usiedliśmy do stołu. Numer, jaki wycięłam Tośce, wprawił mnie w szampański
humor. Zaczęliśmy jeść. Rozmowa toczyła się gładko i tylko Tośka przypominała gradową chmurę.
Wszyscy ignorowali ją, więc zaakcentowała swoją obecność, przewracając dzbanek z kompotem, w chwili
gdy po coś sięgała. Kompot rozlał się niczym fala powodziowa po całym stole, oblał ojczymowi spodnie, a
siedzącej obok Agnieszce spódnicę. Na szyi ojczyma nabrzmiała gruba żyła, a jego twarz poczerwieniała.
Mama poklepała go uspokajająco po ramieniu.
-
To drobiazg, kochanie. Zaraz zrobimy porządek.
Wspólnymi siłami zmieniliśmy obrus i zastawiliśmy na
nowo stół. Tośka uciekła na swoje poddasze i siedziała tam do końca kolacji. Mama zawołała ją dopiero
wtedy, gdy zaczęliśmy rozpakowywać prezenty. Zeszła jeszcze bardziej naburmuszona i bez większego
entuzjazmu wzięła przeznaczone dla niej pakunki. Ubrania do reszty zepsuły jej humor, natomiast do
drugiego, dziwnie płaskiego prezentu, zaświeciły się jej oczy Był to laptop. No proszę, wysadził się stary
dla tej niedojdy! Mnie skwitował dwiema książkami: „Historią muzyki" i opasłą biografią Haydna. Już na
pierwszy rzut oka było widać, że własnej córce sprawił droższy prezent. Gdyby zsumować wartość
wszystkich moich prezentów, również tych otrzymanych od mamy i cioci Agnieszki, wypadłabym lepiej
niż Tośka, jednak niepokoiła mnie postawa ojczyma. Powinien znienawidzić Tośkę, a tu proszę, kupił jej
komputer. Do licha, jak można być takim nierównym facetem!
Rozdział 9 litipresy z Konr#e(ewi
Na moim byłym osiedlu dyskoteki odbywały się w lokalu przerobionym z magazynów upadłej fabryki
firanek. Lokal o górnolotnej nazwie Casino miał okropną opinię. Królował tam niepodzielnie Amorozo,
czyli Mariusz Szlachta, taki osiedlowy piękniś, rodzaj picusia glancusia, który ma i forsę, i gadane, i
wzięcie u bab. Jego kasa pochodziła z jakichś szemranych interesów, bo nigdy w życiu nie splamił się
uczciwą pracą. W czasie, gdy chodziłyśmy do podstawówki, Amorozo olewał nasz rocznik, lecz w
gimnazjum zaczął się nami interesować. Pierwszą jego ofiarą padła Aneta Czaja, chociaż ona sama
uważała, że złapała Pana Boga za nogi. Romans był dla niej tak absorbujący, że najpierw zaczęła za-rywać
lekcje, a potem rzuciła szkołę i została stałą bywalczy-nią Casina. Pół roku później Amorozo rzucił ją, a
Aneta zeszła na psy. Piła, ćpała, paliła i oddawała się facetom za dziesięć złotych albo butelkę piwa.
Zyskała sobie ksywę „Złota Rypka", gdyż, jak twierdzili chłopcy, rypała się jak złoto. Na-
60
stępnie padło na Hankę Lecką. Ta po trzech miesiącach skończyła podobnie jak Aneta, tylko z
przydomkiem Hanka-Le-żanka, a Amorozo zagiął parol na mnie. Któregoś dnia, gdy wracałam z lekcji
muzyki, zastąpił mi drogę.
-
Cześć ślicznotko. - Zbyłam jego słowa milczeniem, lecz musiałam się zatrzymać. - Wiesz mała, już
dawno wpadłaś mi w oko. Może pójdziemy na spacerek, co?
-Nie.
-
Nie masz czasu?
-
Ani czasu, ani ochoty
Wtedy spojrzał mi w oczy tak jakoś głęboko i bezczelnie, że aż poczułam mięknące kolana.
-
Księżniczko, twoje słodkie usteczka zapraszają do miłości - wyszeptał. Zobaczysz, będziesz
zachwycona.
Odskoczyłam od niego jak oparzona i uciekłam. Do domu wróciłam okrężną drogą. Serce waliło mi jak
młotem. Z jednej strony czułam oburzenie, bo przecież jestem jak wykwintny szampan, nie dla każdego, a
tu nie dość, że propozycja była chamska i świńska, i nie na miejscu, że było w niej coś wyuzdanego, coś
lubieżnego, bezwstydnego, coś, co gorszyło, to jednocześnie otworzyło moje zmysły na tajemnicze
pożądanie. Odzywał się instynkt, który za wszelką cenę musiałam w sobie zdusić, aby nie skończyć jak
Aneta i Hanka. Tymczasem ten jego diaboliczny szept wciąż uparcie brzmiał mi w uszach. Ilekroć później
spotykałam go na ulicy, to choć nigdy więcej nie zaczepił mnie słownie, zawsze posyłał
wy-zywająco-ironiczne spojrzenie, a oczy, trzeba przyznać, miał piękne. Z powodu Amoroza nigdy nie
zajrzałam do Casina, nawet z ciekawości. Zresztą, takie miejsca nie są właściwe dla przyszłej gwiazdy.
Wstyd powiedzieć, ale podczas gdy wszystkie dziewczyny z naszej klasy miały już za sobą dziesiątki
imprez, głów-
nie w Casino, ja na dyskotekę po raz pierwszy poszłam dopiero z Konradem, lecz od razu do
ekskluzywnego Plusa. Wiadomo, że przy wysokich cenach wstępu towarzystwo musi być doborowe,
dyskdżokeje lepsi, wystrój stylowy a nagłośnienie i muzyka najwyższej klasy Tak też było z wyjątkiem
jednego - muzyki. Cierpiałam katusze, słysząc eksploatowane przez kwadrans cztery nuty na krzyż i
łomot, jakby epileptyk wpadł w pokrywki, gdyż z jakiegoś nieznanego mi powodu w muzyce rozrywkowej
rolę pierwszych skrzypiec gra perkusja. No i te ogłuszające decybele! Czułam się szaleńczo zdegustowana,
jednak bywanie w Plusie było trendy i nawet Aneta Podracka zieleniała z zazdrości. Chodząc z Konradem,
poznawałam jego przyjaciół.
- Blanko, poznaj mojego przyjaciela... przyjaciółkę... koleżankę... kumpla... sąsiadkę... - padały kolejne
imiona, a potem podszyta dumą informacja, że jestem jego dziewczyną.
Bywalczynie Plusa nosiły markowe ciuchy i efektowną biżuterię, używały drogich kosmetyków, lecz ja,
dziewczyna ze złej dzielnicy ubrana w ciuchy z grzebalucha, miałam więcej niż one, bo i urodę, i talent.
Chociaż tego ostatniego nie było widać w tłumie, to moja uroda błyszczała niczym diament w popiele.
Absolutny słuch zapewnia doskonałe poczucie rytmu, więc tańczyłam dobrze, nawet bardzo dobrze,
lepiej niż wszystkie dziewczyny, właściwie mogłabym zostać tancerką, gdyby nie miłość do fortepianu.
Zasługiwałam na admirację16 tłumów, a tutaj, oprócz adoracji Konrada i kilku zachwyconych męskich
spojrzeń, ze strony dziewcząt napotykałam zaledwie obojętną życzliwość. Wiedziałam, że pod tą maską
ich uładzonej ogłady kryła się zwykła zazdrość. Kie-
16 Admiracja - podziw, zachwyt.
dy zamieszkałam na Przyrzeczu, do zalet, którymi obdarzyła mnie natura, doszedł jeszcze ten przywilej,
że wreszcie mogłam sobie pozwolić na kupno najpiękniejszych ciuchów. Zazdrośnice dalej udawały, że
tego nie zauważają, ale ja i tak wiedziałam swoje.
Było jasne, że Konrad zaprosi mnie na sylwestra. Oczywiście do Plusa. Mama, ojczym i ciocia Agnieszka
szli na wielki bal do Europejskiej, tylko Tośka zostawała w domu. Sylwester to taka impreza, na której
naprawdę można zabłysnąć. Już od początku grudnia we trójkę wiele godzin poświęciłyśmy na dyskusje o
kreacjach. Mama widziała w sylwestrze kolejną szansę na znalezienie bogatego wdowca, wymarzonego
przez ciocię Agnieszkę.
-
Zaufaj mi - przekonywała. - Samotne osoby najczęściej bawią się w gronie znajomych, a jeżeli
wpadnie im w oko ktoś z sali, bez problemu go podrywają. Raz, dlatego że chcą, dwa, dlatego że nie mają
przy boku zazdrosnego partnera. Bądź dobrej myśli i wyglądaj seksownie.
-
Łatwo ci mówić! Efektowna sukienka kosztuje więcej niż moja pensja, a w tej małej czarnej z
ubiegłego roku będę wyglądać jak twoja uboga krewna. W ogóle wątpię, czy w takiej sytuacji powinnam z
wami iść.
-
Och, nie przesadzaj, coś wymyślimy.
-
Ciekawe, co?
-
Pożyczę ci pieniądze, oddasz, kiedy będziesz miała.
-
Luizo, jesteś aniołem - ciocia ze wzruszenia aż się popłakała.
Po tygodniu nieustannego biegania po sklepach, mama zdecydowała się na czerwoną sukienkę z
odkrytymi plecami, ciocia na turkusową, z głębokim dekoltem i rozcięciem z boku, aż do połowy uda. Ja
na dwuczęściowy komplecik ze złotej koronki. Mój wybór był nie do przebicia. W równie zło-
63
tych szpileczkach i delikatnym, złotym naszyjniku z diamencikami, wyglądałam olśniewająco. Aż żal było
takiego efektu dla zwykłego chłopaka z liceum. Nawet najlepszego w mieście.
Konrad przyjechał po mnie taksówką. Zaprowadziłam go do dużego pokoju, żeby poczekał, aż skończę
przygotowania, niestety niemal równocześnie weszła tam Tośka. Do tej pory a był u mnie kilkanaście
razy, nigdy jej nie widział, ponieważ albo siedziała na poddaszu, albo plewiła rabaty za domem, albo
robiła coś w kuchni. Zresztą, ten tłumok chyba podświadomie wiedział, gdzie jego miejsce. Teraz jednak
zachowała się tak, jakby odebrało jej rozum. Oczywiście była w tej swojej workowatej kiecce i
rozdeptanych trepach. Obciach! Doprawdy to obciach, że takie indywiduum mieszka ze mną pod jednym
dachem. Powinna dostać w pysk! Weszła, burknęła coś w rodzaju „dobry wieczór", zajrzała do barku i
wyszła. Głupi wycieruch.
-
Kto to jest? - zainteresował się Konrad.
-
Nikt. Nie należy do rodziny.
„Zapamiętam to temu wycieruchowi" - postanowiłam.
Niewiele rzeczy potrafi wprawić mnie w zachwyt, lecz sylwestrowy wystrój lokalu zdumiałby każdego.
Feeria barw i świateł, plączące się po sali serpentyny, baloniki, gustownie nakryte stoły, kelnerzy we
frakach i ogólnie wytworna elegancja. Lubię to. Sporo ludzi już znałam, byli to głównie uczniowie liceów i
studenci. Przy naszym stoliku siedziały jeszcze trzy pary: Jowita i Darek, Kaśka i Błażej oraz Zuzanna i
Mariusz. Wszyscy, rzecz jasna z paczki Konrada. Dziewczyny były programowo miłe, uprzejme i
koniecznie uśmiechnięte,- uparcie udawały, że ignorują moją wszechstronną przewagę nad nimi, i to, że
ich faceci pożerają mnie wzrokiem. Gdybym tylko skinęła palcem, każdy z nich bez
64
mrugnięcia okiem rzuciłby swoją dotychczasową partnerkę. Wiedziałam o tym i oni też. Jednak nie
robiłam niczego, aby to zrealizować, satysfakcją napawała mnie sama taka możliwość. Zresztą, w całym
tym roztańczonym i uchachanym tłumie nie znalazłby się nikt, kto mógłby się ze mną równać. Konrad
pęczniał z dumy.
-
Jak się bawisz kochanie? - spytał w pewnej chwili, gdy tańczyliśmy jakieś sentymentalne tango.
-
Dobrze, jest fajnie.
-
Bardzo cię kocham.
-
Wiem o tym.
Moja odpowiedź lekko go rozczarowała. Pewnie wolałby usłyszeć, że ja też go kocham, lecz byłaby to
deklaracja bez pokrycia, a co gorsze, nierozważna. W każdej chwili mogę przecież spotkać kogoś, przy kim
więcej skorzystam. Nie mógłby mnie wtedy oskarżyć o rzucanie słów na wiatr. Jasne, gdyby zbyt
natrętnie dopominał się o wyrazy miłości, pewnie bym rzuciła kilka słów na odczepnego. Ale nie, on był
na to zbyt delikatny Jest typem, który czeka, aż dziewczyna dojrzeje do pewnych spraw, co wcale nie
oznacza, że w sprzyjających okolicznościach nie próbuje. Kończyło się najwyżej na pocałunkach. Raz
próbował posunąć się dalej.
-
TE sprawy będą możliwe dopiero po ślubie - powiedziałam skromnie i opuściłam wzrok, jak
przystało na cnotliwą panienkę z dobrego domu. Podziałało bezbłędnie.
Niech więc nadal czeka i cieszy się swoim szczęściem, póki nie wie, że się go nigdy nie doczeka.
Moja postawa zapewne bardzo ucieszyłaby mamę. Gdy zaczęłam chodzić z Konradem, postanowiła
przeprowadzić ze mną uświadamiającą rozmowę.
-
Czy... no wiesz... czy z tym chłopcem...
-
Chciałaś zapytać, czy ze sobą sypiamy? Nie.
65
-
Ale gdyby naszła cię ochota na coś takiego, pamiętaj o zabezpieczeniu.
-
Jasne. Nie jestem głupia.
-
Mam nadzieję - westchnęła z ulgą. - Bo wiesz Blanecz-ko, życie jest jak chałka z cukrem.
Mężczyźni najchętniej zlizaliby sam cukier, a kobietom zostawili chałę.
Biedna mama! Niby dobrze mnie znała, lecz nie wiedziała, co drzemie na dnie mojej duszy To ja miałam
w przyszłości zlizywać słodkości. Innej opcji w ogóle nie brałam pod uwagę. Mężczyźni byli, i na zawsze
mieli pozostać tylko kukiełkami poruszanymi siłą mojej woli. Patrząc w maślane z miłości oczy Konrada,
często zastanawiałam się, ile zaryzykowałby w imię uczucia. Nieprzytomnie zakochani są zdolni do
najgorszych niegodziwości i najokrutniej szych zbrodni, żeby tylko zasłużyć sobie na łaskawość wybranki
serca. Teraz, gdy Konrad pod wpływem wypitego alkoholu i nastrojowej atmosfery kompletnie się
rozkleił, kusiło mnie, żeby zapytać: „Czy twoja miłość, Konradzie, jest na tyle żarliwa, byś mógł
zamordować Tośkę, kiedy cię o to poproszę?". Niestety, coś powstrzymywało mnie od wypowiedzenia
tego pytania na głos. Na razie.
Ogólnie impreza była udana, a najwięcej radości sprawiał mi fakt, że znów zaimponuję ludziom w budzie.
Gdy Aneta Podracka zobaczy zdjęcia, pewnie zżółknie z zazdrości.
66
Kozdzlał 10
Trwłku na szczury
Od czasu Wigilii dręczyły mnie złe myśli. Ta gadka starego o rodzinie i drogi prezent dany Tośce
sygnalizowały niebezpieczeństwo. Jeszcze tego by brakowało, żeby rozgorzały w nim ojcowskie uczucia!
Trzeba było działać. Zaraz po Nowym Roku mama zaprzęgła Tośkę do roboty Czekałam, aż ta zacznie się
buntować i ojczymowi znów puszczą nerwy. Lecz kicha z tego, bo Tośka bez szemrania przejmowała
coraz większy zakres obowiązków. Postanowiłam zniszczyć jej laptop. Nie mam zielonego pojęcia o
komputerach, jednak uznałam, że młotek powinien rozwiązać problem. Zakradłam się na poddasze i
bezskutecznie przetrząsnęłam wszystkie kąty. Po laptopie nie pozostał żaden ślad. Pewnie gdzieś go
schowała, franca jedna! Ciekawe tylko, gdzie?! Z wściekłości przy najbliższej okazji wyrzuciłam do śmieci
jedną z jej rękawiczek. Będzie oczywiste, że zgubiła. Niedojdy wciąż coś gubią.
Tymczasem w budzie zbliżał się kolejny termin olimpiady matematycznej i mimo powszechnej pogardy
dla kujonów, akcje Tośki poszły w górę. Zadziałał tu syndrom fana (sukces naszych, jest źródłem dumy),
toteż klasa zaczęła kibicować Lidce, Damianowi i Tośce, choć z góry było wiadomo, że tylko ta ostatnia to
pewniak. Poza tym kilkoro bardziej ku-matych intelektualnych miernot, które miało apetyt na liceum,
liczyło, że uszczkną coś z zasobów wiedzy największego w dziejach szkoły dzięcioła, bo skoro taka Anka
mogła, zatem oni mogli też. I najważniejsze. Tylko ja, Blanka miałam być chlubą rodziny Nie mogłam
dopuścić, aby ojczym odczuł bodajże cień dumy ze swojej córki nieudacznicy
67
Musiałam więc działać. Już dawno wyzbyłam się naiwnej wiary że życie to powieść z morałem.
Wygrywają artyści zbrodni i manipulacji, czyli tacy ludzie jak ja. Już nie mogłam dłużej marnować swoich
możliwości. Wróciłam do pierwszego pomysłu, a pierwsze pomysły są najlepsze - trucizna. Najłatwiej
dostępna i skuteczna jest trutka na szczury.
Poszłam po zakupy i ku swojemu zaskoczeniu stwierdziłam, że wybór w tej dziedzinie jest przeogromny:
pasty bloczki woskowe, granulaty, ziarno, płyny w najróżniejszych kolorach, opakowaniach i stężeniach.
Szukałam środka, którego działanie wydłużyłoby się w czasie i byłoby niewyczuwalne smakowo.
Znalazłam specyfik bez gorzkich substancji, zapobiegających przypadkowemu spożyciu, oraz o skutkach
objawiających się dopiero po czterech - sześciu dniach. Stoisko nasienno-ogrodnicze, gdzie handlowano
preparatami na szkodniki, mieściło się w pasażu ogromnego hipermarketu, więc odpadało
niebezpieczeństwo, że w razie wielkiego śledztwa po śmierci Tośki sprzedawca mnie zapamięta.
Wszystko szło jak po maśle.
Kostki trucizny zmiażdżyłam na proszek, a potem nafa-szerowałam nim kanapki. Rano wykorzystałam
chwilę nieuwagi Tośki, żeby podmienić w plecaku jej drugie śniadanie. Przez cały czas obserwowałam ją
dyskretnie, gdyż z jakiegoś powodu wciąż prześladowała mnie obawa, że coś pójdzie nie tak. Że wyczuje
zmieniony zapach albo smak, albo rozpozna, że kanapka jest inaczej zapakowana... Tymczasem mijały
kolejne godziny i... nic. Dopiero na długiej przerwie Tośka zaczęła jeść. Nieświadoma zagrożenia,
rozmawiała sobie spokojnie z Anką Zalewską i odgryzała kolejne śmiercionośne kęsy; gryzła i łykała. „Żryj,
żryj niedojdo, i niech cię szlag trafi" - pomyślałam z satysfakcją i wyszłam z Jadźką na korytarz.
Coś jednak poszło nie tak. Godzinę później, a była to matematyka, Tośka zgłosiła Misce, że musi wyjść, bo
poczuła się źle. Była przy tym blada jak ściana.
-
Oczywiście, dasz sobie radę sama?
-Tak.
Zrobiła dwa kroki, zasłoniła dłońmi usta i zaczęła wymiotować. Śmierdzące karbidem rzygowiny
wyciekały jej spomiędzy palców, a całym ciałem wstrząsały konwulsje, jakby za chwilę miała dostać ataku
padaczki. Nauczyciel podbiegł do Tośki i w ostatniej chwili uratował ją przed upadkiem, gdy jak wór
osuwała się na kolana. Klasa siedziała zszokowana, ale nikt się nie ruszył, żeby pomóc nauczycielowi.
-
Krymska, biegnij po panią Topkę i po dyrektora.
Lidka wybiegła z klasy. Miska położył Tośkę na ławce
i z telefonu komórkowego wezwał pogotowie ratunkowe.
Ledwie wyłączył komórkę, Anka Zalewska jęknęła:
-
Panie profesorze, mnie też jest niedobrze. Zaraz zwymiotuję.
-
Nie wychodź, zwymiotuj do reklamówki. Masz reklamówkę?
-Mam.
Do klasy wpadli pani Topka i dyrektor, za nimi Lidka.
-
Jezu, co się stało ? - wychowawczyni zaczęła klepać Tośkę po twarzy, jakby chciała ją ocucić.
Dyrektor obserwował tę scenę w milczeniu, wyraźnie oczekując na wyjaśnienia.
-
Uczennica zupełnie nieoczekiwanie zasłabła. Wcześniej zwymiotowała. Wygląda to na jakieś
poważne zatrucie. Wezwałem już pogotowie.
-
Czy ktoś jeszcze ma jakiekolwiek zaburzenia żołądkowe? - spytał dyrektor.
-
Tak, Zalewska, chociaż dużo słabsze.
W tym momencie wszedł lekarz i dwóch sanitariuszy; chwilę później wynieśli na noszach Tośkę. Obok, na
wyraźnie miękkich nogach, dreptała podtrzymywana przez Topkę Anka. Przez okna widzieliśmy jak obie
pośpiesznie zapakowano do karetki, która odjechała na sygnale.
Zachodziłam w głowę, co zrobiłam nie tak. Trutka powinna zacząć działać za kilka dni, tymczasem reakcja
Tośki była nie dość, że gwałtowna, to jeszcze natychmiastowa. Pewnie ta oferma dała gryzą Ance, stąd i
ją zemdliło. Musiałam szybko wrócić do domu i wyrzucić resztki trucizny, zachowanej na wypadek, gdyby
trzeba było powtórzyć zabieg.
- Rodzice już zostali powiadomieni, ale możesz oczywiście dzisiaj wcześniej wyjść - powiedziała Topka,
gdy poszłam do niej zwolnić się z pozostałych lekcji.
Rozdział 11 ZćłcieraMi ślady
W trakcie drogi do domu ciągle rozważałam, czy zamiast pozbywać się dowodów winy nie lepiej byłoby
podrzucić je komuś innemu. Najlepiej samej Tośce, żeby skierować na nią podejrzenie o skłonności
samobójcze. Niestety, na opakowaniu brakowało jej odcisków palców. Ostatecznie wyrzuciłam trutkę do
jakiegoś kontenera w śródmieściu, zakładając, że w takim miejscu nawet bezdomnych i grzebiących w
odpadkach nie zainteresuje zgniecione pudełko z napisem „TRUCIZNA".
Oczekiwałam śledztwa w sprawie próby bądź nawet otrucia Tośki i byłam taką perspektywą ogromnie
podniecona. Miała to być moja starannie przygotowana oskarowa rola.
70
W wyobraźni odpowiadałam już na setki podchwytliwych pytań i zawsze byłam górą. Wodziłam za nos
najlepszych detektywów i celnymi sugestiami puszczałam ich fałszywym tropem, lub wręcz
sprowadzałam na manowce. Najogólniej rzecz ujmując, rozumowałam tak: w sprawach o morderstwo
albo o usiłowanie morderstwa najpierw podejrzewa się najbliższą rodzinę, a więc i mnie. Komuś
patrzącemu z zewnątrz wyda się, że nasza rodzina jest bardzo porządna, więc ta wersja szybko upadnie, a
wtedy ja umiejętnie rozszerzę krąg podejrzanych o ludzi z budy. Tu mieli przechlapane Jurek, Artek i
Kacper, gdyż wszyscy widzieli, jak swego czasu codziennie spuszczali Tośce manto. W rezerwie była
jeszcze Lidka Krymska i Damian Korecki, którzy przez Tośkę stracili pozycję prymusów, a jak wiadomo,
zazdrość bywa nieobliczalna. Ponadto Damian był najlepszy z chemii, więc na temat trujących substancji
wiedział o wiele więcej niż inni. Jeśli ktoś za to beknie, to z pewnością oni. Człowiek genialny nawet jeśli
zrobi coś źle, potrafi naprawić swój błąd.
Kiedy dotarłam do domu, zastałam już mamę, która właśnie wróciła z zakupów.
-
Mój Boże, a czegóż ta Tośka się nażarła, że aż się porzygała? -westchnęła.
-
Nauczyciel powiedział, że to zatrucie - wypuściłam próbny balon.
-
Nic tej kobyle nie będzie, wszyscy j emy to samo, więc... - urwała i zrobiła wielkie oczy - A może
ten kocmołuch jest w ciąży? Sama mówiłaś Blanko, że lata za chłopcami. No, to teraz Karol zatłucze ją na
śmierć.
-
Coś ty, kto by poleciał na taką paskudę? - powiedziałam, lecz w głowie zaświtała mi myśl, że
może to nie była reakcja na truciznę, tylko na ciążę.
Wszedł ojczym.
71
-
Blanko, potrafisz mi powiedzieć, co zaszło w szkole ? Od wychowawczyni wiem tylko tyle, że
Tosia zasłabła i zwymiotowała.
-
Ja też nie wiem nic więcej. Nagle podczas lekcji matematyki powiedziała, że musi wyjść i zaczęła
wymiotować w połowie drogi. Tatusiu, proszę cię, jedźmy szybko do szpitala...
Pojechaliśmy Tośka leżała na oddziale intensywnej opieki medycznej, do którego wstęp był zabroniony
Po kilku minutach wyszedł do nas lekarz, który upewniwszy się, że jesteśmy jej rodziną, udzielił nam
szczegółowych informacji.
-
Stwierdziliśmy silne zatrucie, prawdopodobnie broma-diolonem, lecz ostateczną pewność
uzyskamy dopiero po szczegółowych analizach.
-
Bromadiolon? - zdziwił się ojczym.
-
Tak, to silna trucizna, pochodna hydroksykumaryny Najczęściej występuje w trutkach na
gryzonie. Zastosowaliśmy płukanie żołądka oraz inne, stosowne środki zaradcze. Na razie stan córki jest
stabilny Czy podejrzewacie państwo, jak mogło dojść do tak poważnego zatrucia?
-
Nie. W domu z całą pewnością nie tępiliśmy myszy ani szczurów. Poza tym córka to zbyt duża
dziewczyna, żeby nie wiedziała, co je.
-
Też tak uważam - przytaknął doktor i dodał. - Przepisy obligują nas do tego, aby wszystkie takie
przypadki zgłaszać policji.
-
Oczywiście, oczywiście. Kiedy córka ma szansę na powrót do domu?
-
Trudno powiedzieć. Proszę pozostawać z nami w kontakcie.
Przez całą drogę powrotną ojczym z mamą głowili się, jakim cudem Tośka zjadła truciznę. Słuchałam
bardzo uważ-
nie, zakładając, że wszyscy dorośli rozumują podobnie, więc policja pójdzie podobnym tropem. Moja
prognoza była entuzjastyczna: zaczną się kręcić jak pies za swoim ogonem, a jeśli już coś wymyślą, to
zgodnie z moimi przewidywaniami.
-
Karolu, a może to sprawka tych chłopców, z którymi zadarła Tosia? - spytała mama po godzinie
jałowych domysłów. - Co o tym sądzisz, Blanko?
Nadeszła kolej na mnie.
-
Trudno uwierzyć, że mogli zrobić Tosi coś tak strasznego - chlipnęłam. - Może to ma coś
wspólnego z narkotykami? - Te narkotyki wpadły mi do głowy w ostatniej chwili.
-
Jakimi znowu narkotykami? - przestraszył się ojczym.
-
Powiem, jeśli dasz słowo, że zostanie to między nami. Inaczej mnie zabiją.
-
Jezu! Mów dziecko! Jest oczywiste, że cię nie zdradzę.
-
Ci chłopcy, którzy ją bili, handlują narkotykami. Wszyscy o tym wiedzą, lecz każdy boi się o tym
mówić.
Nie powiedziałam całej prawdy, gdyż dealerem był starszy brat Jurka, natomiast on sam tylko od czasu
do czasu przyjmował zamówienie, gdy ktoś chciał kilka szlugów na imprezę.
-
Co Tośka miała z nimi wspólnego? Dlaczego nie powiedziałaś nam o tym wcześniej ?
-
Bo sama nie wiedziałam. Słyszałam tylko, jak Tośka kłóciła się z nimi, jednak nie wiedziałam, o co.
Dopiero po tym wypadku usłyszałam tę plotkę, na dodatek bez gwarancji, że jest prawdziwa.
Bingo! Policja ma fioła na punkcie narkotyków, więc gdy tylko ojczym coś o nich napomknie, rzucą się
tym tropem jak wściekłe psy
W klasie z powodu Tośki nie było trzęsienia ziemi, gdyż absencja w naszej szkole to rzecz tak
powszechna, że aż nie-
zauważalna. Jedynie Miska martwił się, czy paskuda zdąży wyzdrowieć do drugiego etapu olimpiady z
wiedzy matematycznej.
Dokładnie w tym czasie dopisało mi szczęście. Byłam sama w domu, gdy listonosz przyniósł list polecony,
zaadresowany do Tośki. Od jej babki. Pokwitowałam odbiór przesyłki i zapewniłam, że przekażę ją
siostrze. Frajer uwierzył. Nie czekając na ojczyma, rozkleiłam kopertę nad parą i przeczytałam, co też ta
gruba baba nabazgroliła do tego kocmołucha. List brzmiał tak:
Kochana Tosieńko,
martwię się bardzo, że nie dajesz znaku życia. Wciąż masz wyłączoną komórkę, nie odpowiadasz na listy i
nie przyjeżdżasz. Wierzę, że zapomniałaś o mnie, bo jest Ci, jak zapewnia Twój ojciec, bardzo dobrze.
Jednak proszę Cię, odezwij się dla mojego spokoju. Bardzo Cię kocham i tęsknię za Tobą.
Twoja Babcia
Oho, blokada na kontakt Tośki z babką była bardziej szczelna, niż myślałam. Ciekawe, dlaczego?
Rozważałam, co zrobić z listem - zakleić i oddać staremu, odesłać go adresatce, czy zniszczyć. Każda z
tych możliwości miała pozytywne strony U ojca umocniłabym swoją pozycję oddanej córeczki; w Tośce
mógł się odezwać sentyment do wioskowego życia i skłonić ją do ucieczki, natomiast zniszczenie listu,
poza satysfakcją, że popsułam szyki tej koszmarnej babie z Krzyż-kowic, nie dawało żadnych wymiernych
korzyści. Zdecydowałam się więc na opcję czwartą. Postanowiłam zachować list, mając nadzieję, że
kiedyś mi się przyda. Cała ta konspiracja sugerowała, że za tym wszystkim kryła się jakaś tajemnica.
Ciekawe, jaka?
W oczekiwaniu na wizytę policyjnych „asów" postanowiłam nieco zmodyfikować swój wizerunek, by
działaniem na podświadomość upewnić ich o swojej niewinności. Sprawiłam sobie białą, zwiewną
sukienkę z cieniutkiej żorżety, chodziłam z rozpuszczonymi włosami, przepasanymi nad czołem białą
wstążką. Jednocześnie na fortepianie rozłożyłam nuty z fugą d-mol Bacha, którą i tak musiałam
przygotować do prezentacji na przesłuchanie w szkole muzycznej. Obserwując swoje odbicie w szybie
drzwi balkonowych, stwierdziłam, że pomysł jest wyśmienity. Sukienka układała się pięknie wokół
stylowego taboretu i mieniła się szlachetnym połyskiem w rytm moich ruchów. Przy fortissimo
possibile17 wzburzone włosy spadały na moją twarz, by chwilę później miękko falować na plecach, gdy
wydobywałam z klawiatury najsubtelniejsze odcienie pianissimo18. Mój zachwycający obraz był godny
milionowej widowni, a cały dramat polegał na tym, że nie widział go nikt. Musiałam tę widownię zaludnić
swoją wyobraźnią.
Komisarz nazywał się Kazimierz Kozik. Najpierw chciał porozmawiać z rodzicami na osobności. Gdy oni
zajęli się rozmową w salonie, ja w swoim pokoju usiadłam przy fortepianie. Zaczęłam grać tę swoją fugę
Bacha, lecz pomyślałam, że gliniarze są słabo wyrobieni muzycznie, więc lepiej byłoby zagrać coś
lżejszego, jakąś piosenkę neapolitańską lub habanerę z „Carmen" Bizeta19. „Ale czy silnie zrytmizowany
charakter takiej muzyki jest odpowiednim tłem dla ustalania prawdy kto chciał otruć Tośkę? Czy
komisarzowi nie
17
Fortissimo possibile - możliwie najgłośniej.
18
Pianissimo - bardzo cicho.
19
Georges Bizet (1838-1875) - kompozytor francuski, skomponował m.in. „Carmen".
Kubańsko-hiszpański taniec pochodzący z tej opery uchodzi za perłę muzyki operowej.
przyjdzie przypadkiem do głowy że w ten sposób wyrażam swoją podświadomą radość z nieszczęścia
znienawidzonej osoby?" - zastanawiałam się i już sam ten fakt oznaczał, że lepiej uważać. Bach to Bach,
najwybitniejszy muzyk wszech czasów i nawet osoby, którym słoń nadepnął na ucho, poraża geniusz jego
muzyki.
Chętnie podsłuchałabym, o czym komisarz rozmawia z mamą i ojczymem, jednak wolałam nie ściągać na
siebie jego podejrzeń zbytnim zainteresowaniem. Grałam przecież rolę subtelnej, wrażliwej i dobrej
dziewczynki, po uszy zakochanej w muzyce.
Zdążyłam dwa razy zagrać swoją fugę i raz, dla urozmaicenia, Poloneza As-dur Chopina, zanim komisarz
zechciał porozmawiać ze mną. Oczywiście w obecności mamy i ojczyma, bo jestem osobą niepełnoletnią.
-
Widzę, że jesteś uzdolniona artystycznie - zaczął od komplementu, co dobrze wróżyło dalszej
rozmowie.
-
Tak, kocham muzykę. Muzyka to moje życie.
-
Blanka przygotowuje się do egzaminu do szkoły muzycznej - dodała mama.
-
Tatuś zafundował mi tak przepiękny instrument, że byłoby nietaktem oblać. Wie pan, to jest
fortepian firmy Yamaha - przycukrzyłam przy tej sposobności ojczymowi.
-
Zabiorę ci trochę czasu. Porozmawiajmy o przypadku, jaki przydarzył się twojej siostrze.
-
Chodzi o to zatrucie, prawda? - spytałam domyślnie.
-
Oczywiście. Powiedz mi wszystko, co na ten temat wiesz, czego się domyślasz, albo może to, o
czym słyszałaś.
-
Problem w tym, że nic nie wiem i nic nie przychodzi mi do głowy Ten dzień był taki sam jak każdy
inny. Nagle na lekcji matematyki siostra powiedziała, że musi wyjść, bo źle się czuje, lecz w połowie drogi
do drzwi zaczęła wymiotować.
76
Pan Miśniak, nasz nauczyciel, podszedł do niej i wtedy ona zemdlała...
-
Interesuje mnie przede wszystkim ustalenie, czy był ktoś, kto jej na przykład groził.
Popatrzyłam pytająco na ojca i na mamę, a gdy nieznacznie skinęli głowami, powiedziałam:
-
Jakiś czas temu trzech chłopców z naszej klasy pobiło ją. I to nawet kilka razy.
-
Ich imiona i nazwiska.
-
Jurek Brzeziński, Artek Zubek i Kacper Kraska. Ale proszę nie mówić im, że to ja się panu
poskarżyłam. Wszyscy w szkole boją się ich.
-
Bądź spokojna. Czy wiesz, o co poszło?
-
Nie wiem. To dziwne, że byli tacy okrutni wobec Tosi, która dobrze się uczy i... i w ogóle -
opuściłam głowę, że niby to jest mi smutno i chcę ukryć łzy
-
Pewne objawy zatrucia miała też koleżanka z ławki twojej siostry Anna Zalewska. Czy widziałaś,
żeby częstowała czymś siostrę?
O rany! Ten gliniarz poszedł tropem, który ja pominęłam. Postanowiłam szybko skorygować błąd.
-
Tosia z Anią są mocno zaprzyjaźnione. Zawsze albo zamieniały się kanapkami, albo dawały sobie
nawzajem gryzą. Jak było tego dnia, nie wiem.
-
Czy między Zalewską a siostrą dochodziło do jakichś, powiedzmy, niesnasek?
-
Siostra przygotowywała się do olimpiady matematycznej, więc ograniczyła spotkania z Anią, lecz
to chyba nie był powód do pretensji z jej strony, tym bardziej, że Tosia zdobyła pierwsze miejsce -
próbowałam nadać głosowi nutę dumy aby pokazać, że ani mi w głowie zazdrość.
-
Czy Zalewska też chciała wygrać olimpiadę?
-
W naszej klasie jest kilka osób, które bardzo, bardzo chciałyby Niestety Ania nie ma wielkich
zdolności do przedmiotów ścisłych. Ale ambicje bywają na wyrost... - udawałam, że głośno myślę. - Nie
wiem, proszę pana.
-
Dziękuję za informacje. Gdyby jeszcze przyszło ci do głowy coś, co mogłoby mieć wpływ na
śledztwo, zadzwoń do mnie. Zostawię swoją wizytówkę rodzicom.
Po wyjściu komisarza dowiedziałam się, że Tośka też już złożyła zeznania, lecz nie wniosła do sprawy
niczego ważnego, nawet nie wspomniała, że podczas Wigilii życzyłam jej, żeby zdechła. Pewnie
kapuściany głąb zapomniał. Byłam górą.
Tymczasem Tośce nie tylko udało się ujść cało spod kosy kostuchy Po dwóch tygodniach opuściła szpital,
po czym wraz z Lidką i Damianem wzięła udział w olimpiadzie matematycznej. Gorzej, zakwalifikowała się
do trzeciej tury I to na pierwszej pozycji! Pewnie nieźle musiała kombinować, gdyż wątpię, żeby taka
oferma zaszła tak wysoko uczciwą drogą. Niby mimochodem zasugerowałam swoją opinię kilku osobom
w klasie, jednak moje słowa padły na kiepski grunt. Nikt się nie przyznawał, że zazdrości kujonowi, bo
przecież bycie kujonem to obciach.
Na razie, ze względów strategicznych znów spasowałam, za to uaktywniła się mama. Tośka pod
względem charakteru to taki kundel, którego wystarczy pogłaskać, żeby zaczął merdać ogonem,
puszczając w niepamięć wcześniejsze baty. Podczas pobytu w szpitalu tak ją zaczadziła dobroć ojca i
nasza udawana troska, że po powrocie do domu kompletnie zdumiała. Zapomniała o swoich
obowiązkach, zaczęła przesiadywać w salonie przed telewizorem i w ogóle postępować bezczelnie.
Wreszcie mama postanowiła położyć temu kres. Pewnego popołudnia, gdy Tośka oglądała jakąś kome-
dię i śmiała się jak głupi do sera, mama weszła niespostrze-żenie do pokoju.
-
Co tak rechoczesz? - spytała.
-
Bo oglądam śmieszny film.
-
Wynocha stąd. I to już!
-
Ale dlaczego?
-
Bo szpecisz to piękne wnętrze. Won, do kuchni! Do garów kocmołuchu!
-
Może by tak raz Blanka poszła...
Znów dostała od mamy w pysk. Tośka swoim zwyczajem schowała się w tej swojej dziurze na poddaszu i
już nie wystawiła nosa za próg, aż do wieczoru. Wieczorem, gdy z pracy wrócił ojczym, mama powiedziała
ze smutkiem:
-
Karolu, nie wiem, jak mam postępować z tą Tosią. Z nią jest coś nie tak. Dzisiaj zamknęła się na
cały dzień w swoim pokoju. Nic z tego nie rozumiem.
-
Ja też nie rozumiem. W kogo ona się wdała?
-
Bądź pewny że nie w ciebie. Popatrz, z Blanką nie mamy żadnego kłopotu.
-
Zajmij Tośkę jakąś robotą, a jeśli będzie się stawiać, sam z nią porozmawiam. Muszę jeszcze
wpaść do zakładu.
-
Znowu? Za dużo pracujesz tatusiu. Posiedź z nami, odpocznij - powiedziałam, chociaż było jasne,
że i tak sobie pójdzie. Ostatnio przesiadywał w pracy od rana do wieczora.
-
Chętnie, Blaneczko, lecz dostałem spore zamówienie. Muszę dopilnować terminów.
-
Szkoda - przytuliłam się do jego ramienia.
Poszedł. Ledwie zamknął za sobą drzwi, parsknęłyśmy z mamą śmiechem. O tak, rozumiałyśmy się bez
słów. Odtąd Tośka regularnie brała od mamy w pysk, nawet bez powodu. Było to takie krótkie i dosadne
uświadamianie jej, że jest zerem, zwykłym śmieciem, który nie ma nic do powiedzenia. Przynajmniej w
tym domu.
Rozdział 12
Mów* intryga
Czekałam cierpliwie na następną okazję do ukartowania nowej intrygi. Podczas gdy ja wyluzowałam,
mama dokręcała Tośce śrubę. Z dnia na dzień nakładała na nią coraz więcej obowiązków. Po miesiącu
należało już do niej sprzątanie, pranie, prasowanie, mycie okien, nastawianie obiadu i zakupy Musiała
sprzątać również i mój pokój, jednak za nic w świecie nie mogła dotykać swoimi brudnymi łapami
fortepianu. Instrument odkurzałam i polerowałam osobiście, używając do tego specjalnej szmatki.
Przed Wielkanocą mama wspólnie z ciocią Agnieszką doszły do wniosku, że ekologiczne produkty są
trendy, co dodatkowo służy zdrowiu i urodzie. Ostatnimi czasy ciocia niemal zamieszkała w naszym
domu,- codziennie zasiadała z nami do stołu, dlatego miała wpływ na to, co jemy, a ponieważ wciąż
liczyła na zamożnego wdowca, więc dokładała starań, żeby wyglądać młodo i atrakcyjnie.
Ekologiczne produkty można było nabyć w obfitości na miejskim bazarze od rolników. Obowiązek ten
spadł, rzecz jasna, na Tośkę, która codziennie musiała chodzić po świeże owoce, warzywa, śmietanę, ser i
co tam jeszcze zleciła jej do kupienia mama. Na bazar mogła jeździć autobusem, lecz ona chodziła na
skróty przez most i stary, zabytkowy cmentarz pełniący funkcję parku. Moim obowiązkiem było co kilka
dni pójść za nią i sprawdzić, czy robi wszystko, jak należy To nudne zadanie okazało się bardzo
pożyteczne. Któregoś dnia zobaczyłam, że Tośka skręciła w boczną alejkę i podeszła do zabiedzonej
chudziny siedzącej na ławce, przy grobie z kamiennym aniołem. Usiadła i dała jej pączka, którego
musiała wziąć z domu, bo mama bardzo skrupulatnie rozliczała ją z pieniędzy. Wyglądało na to, że się
znały i specjalnie umawiały.
Zaciekawiło mnie, co też łączy Tośkę z tym śmieciem. Sprawdziłam. Scena na tej samej ławce powtarzała
się codziennie, zmieniały się tylko „prezenty" - raz był to pączek, innym razem ciastko, jeszcze innym
kanapka. No proszę, znalazła sobie bratnią duszę! Jeszcze gorsze zero, niż ona sama. W mojej głowie
wykiełkował genialny plan, do którego musiałam zdobyć tylko więcej danych.
-
Potrzebuję twojej pomocy Jadzik- zagadnęłam przymilnie swoją przydupaskę.
-
Przecież wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć.
-
Rzecz jest trudna i wymaga bezwzględnej dyskrecji.
-
Nie ufasz mi? Bo się obrażę.
-
Wiedziałam, że na tobie mogę polegać. Chodzi o Tośkę..., podejrzewam, że wpadła w jakieś
szemrane towarzystwo, co przy jej skłonnościach do puszczalstwa jest...
-
E, żartujesz. Nie wygląda na puszczalską.
Na szczęście Jadźka nigdy nie była zbyt mocno przywiązana do własnego zdania.
-
A jednak. Świetnie się maskuje, lecz musimy ciągle mieć ją na oku, bo nie chcemy żeby napytała
sobie biedy Gdy moja mama zwraca jej uwagę, cała ta jej rodzinka podnosi krzyk, że wstrętna macocha
maltretuje biedną sierotę. Lecz kiedy ta sama sierota wpadnie w kłopoty, na przykład zajdzie w ciążę,
będzie wrzask, że macocha jej nie upilnowała.
-
Ojej, rzeczywiście macie tęgą zagrychę.
-
Będziemy ci wdzięczne, jeśli tylko ustalisz, kim ta nowa przyjaciółka Tośki jest. Jeśli porządną
dziewczyną, to spoko, niech się przyjaźnią. Jeśli nie, coś postanowimy. - Dalej poinstruowałam tę
naiwniaczkę, jak najlepiej wykonać robotę i pokazałam obiekt, który ma śledzić.
Jadźka spisała się nad podziw dobrze. Już po tygodniu wiedziałam, że kumpela Tośki to Wiolka, szmaciara
najgorszego sortu. Zwykła dziadówka z Cyganówki, osiedla ruder zamieszkałych przez wyrzutków i
najgorszą hołotę, jaką można sobie wyobrazić. Taki tam brud, smród, ubóstwo i złodziejstwo, że nawet
taksówkarze unikają kursów w te rejony.
Wkroczyłam do akcji. Zwróciłam mamie uwagę, że idzie lato, a altanka w ogródku sczerniała, więc Tośka
powinna ją odświeżyć. Ponieważ takie malowanie zajmie jej całe popołudnie, a może i dwa, niech
wcześniej, w drodze wyjątku, zrobi większe zakupy. Mama pomysł kupiła, kupiła też odpowiednią farbę i
kilka pędzli, a że pogoda dopisywała, zagoniła kocmołucha do nowej roboty.
Tak jak przewidziałam, Wiolka czekała w parku na Toś-kę. Usiadłam przy niej.
-
Cześć, jesteś Wiola, prawda? - zagadnęłam ją z uśmiechem.
-Tak.
-
Tosia dzisiaj nie mogła przyjść.
-
Szkoda, miała mi przynieść pączka z różą.
-
Nie wiedziałam. Mogę dać ci dziesięć złotych.
-
Ściemniasz.
-
Skądże.
-
A co chcesz w zamian? Przecież nikt nikomu nie daje za nic takiej forsy
Gdy to mówiła, oczy jej błyszczały i nawet głupi by odgadł, że ta nędzna dycha jest dla niej majątkiem
wartym każdego grzechu. Szło mi nadspodziewanie łatwo.
-
Chcesz zarobić pięć dych?
-Jak?
-
Pójdziesz ze mną i powtórzysz mojej mamie to, co ci każę.
82
-
Powtórzę wszystko, co tylko zechcesz.
-
Naskarżysz na Tośkę?
-
Powiem, cokolwiek będzie trzeba. Nawet, że się pieprzy z kosmitami.
Niebywałe! Ten śmieć bez mrugnięcia okiem sprzedawał swoją przyjaciółkę. Jest faktem, że zadziałał
tutaj mój dar przekonywania, a Tośka to szkarada, niewarta złamanego grosza, jednak mogła
przynajmniej udać wahanie, pozwolić się chwilę namawiać albo przynajmniej podbić cenę. Ale cóż, nie
mój problem.
Tośka była zajęta za domem, mama z ciocią Agnieszką piły kawę w salonie, więc pora i okoliczności
sprzyjały mi wyjątkowo. Przyprowadziłam Wiolkę.
-
Przepraszam cię mamuś, chciałam... - żałowałam, że z powodu doskonałego humoru nie mogłam
wycisnąć ani jednej łzy z oczu.
-
Co się stało, kochanie?
-
Nie wiem, czy mogę to powiedzieć przy cioci Agnieszce.
-
Możesz kochanie, oczywiście, że możesz.
-
To właściwie nie ja mam coś do powiedzenia, tylko Wiola.
-
No, słucham cię Wiolu? - spytała uprzejmie mama.
-
Bo wie pani, Tośka opowiada o pani i o swoim tacie okropne historie. Mówi, że ją głodzicie,
bijecie i zamykacie w piwnicy razem ze szczurami - wyrzuciła z siebie jednym tchem.
-
Tak? I co jeszcze?
-
Że kiedyś otruje panią i siostrę trutką na szczury - dodała już z własnej inicjatywy
-
Coś jeszcze? - naciskała mama, lecz temu tumanowi reszta kwestii wyleciała z łepetyny, więc
tylko stał i wytrzeszczał gały na tortowe ciasteczka stojące na stole. Nie uszło to
uwagi mamy Wyciągnęła w stronę Wioli półmisek. - Poczęstuj się.
-
Wolałabym dostać pieniądze.
-
Możesz mieć i jedno, i drugie. Mam zwyczaj szczodrze nagradzać za dobre uczynki.
Wiolka, bogatsza o dodatkowe pięć złotych i dwa ciastka, szczęśliwa jakby wygrała milion na loterii,
poszła sobie swoją drogą.
-
Jezu, twoja pasierbica to wyjątkowo nieudany egzemplarz! W życiu by mi nie przyszło do głowy,
że masz z nią taki krzyż pański - załamała ręce ciocia Agnieszka.
-
Gdybym wiedziała, że wychowywanie cudzych dzieci jest tak ciężkie, nie wyszłabym za Karola,
choć to człowiek o złotym sercu.
-
A dla mnie to najlepszy tatuś na świecie - wtrąciłam.
Ciotce Agnieszce w jej naiwnej dobroci nawet do głowy
nie przyszło, że jest wkręcana w koronkową intrygę. Przez najbliższą godzinę współczuła mamie i
oburzała się na Toś-kę, co z kolei nakręcało do psioczenia mamę, aż zastał je przy tej ożywionej dyskusji
ojczym. Na jego widok mama, walcząc ze łzami, łamiącym się głosem powtórzyła mu słowa Wiolki.
-
Och, mało, że Tosia niszcząc wszystko, chce pokazać ludziom, że ją zaniedbujemy, to opowiada
jeszcze niestworzone historie. Boże, dlaczego ona to nam robi? Dlaczego, Karolu?
Do opowieści mamy ciocia Agnieszka dodała swój pełen oburzenia komentarz.
-
No właśnie. Popatrz Karolu, Blanka, chociaż jest tylko przysposobioną córką, na każdym kroku
podkreśla, jak bardzo cię kocha, ile ci zawdzięcza i w ogóle. A Tośka? Gdybym nie słyszała na własne uszy
tych wszystkich kalumnii, za nic w świecie nie dałabym wiary, że w dziecku może być tyle pod-
84
łości - perorowała oburzona i w najwyższym stopniu zgorszona. Jej emocje, podobnie jak uczucia mamy
wypływały z przekonania, że ocenia fakty gdyż czemu jak czemu, ale własnym uszom ufa się
bezgranicznie.
Widziałam, jak ojcu nabrzmiewają na skroniach żyły i jak czerwienieje niczym ćwikłowy burak. Czułam, że
ta eksplozja będzie wyjątkowo efektowna. I rzeczywiście. Ojczym poszedł do kuchni i przez okno
wrzasnął:
-
Do domu!!! I to już!!!
Minutę później Tośka przybiegła. Ojczym od razu przystąpił do rzeczy.
-
Powiedz, chodzisz głodna?
-Nie.
-Goła?
-Nie.
-
Więc dlaczego opowiadasz ludziom, że cię głodzimy, co?
-
Nikomu nic takiego nie opowiadałam - Tośka spoglądała to na mamę, to na mnie, to na ciocię
Agnieszkę, jakby w nas szukała pomocy albo przynajmniej wyjaśnienia. Daremnie. Mama oglądała swoje
paznokcie, ciocia Agnieszka obserwowała całą scenę z zaciekawieniem, ja z pogardliwą ironią. Mogłam
sobie na to pozwolić, gdyż ojczym zachowywał się niczym rozjuszony byk, który przed przekrwionymi
ślepiami widzi tylko czerwoną płachtę.
-
Kłamiesz. Wciąż kłamiesz.
-
Nie kłamię. Nigdy nie kłamałam! - mówiąc obrazowo, głupia czerwona płachta prowokowała go
dodatkowo swoim uporem. Pękła pajęcza nić trzymająca dotąd na uwięzi demona amoku, ojczym,
zapominając o pasku w spodniach, otwartą dłonią walnął Tośkę w ucho z taką siłą, że aż poleciała na
kredens, odbiła się od niego i padła na podłogę, pokazując numery butów. Było to tak komiczne, że
parsknęłam śmiechem.
-
To ja już sobie pójdę - powiedziała ciocia Agnieszka i chyłkiem uciekła z pokoju. Ojczym nawet
tego nie zauważył.
-
Zatłukę cię franco, zatłukę.
-
Ja naprawdę nie wiem, o co chodzi - próbowała wstać, lecz wyręczył ją w tym podnosząc za włosy
i rzucając nią
0
ścianę. Gdy znów upadła, zaczął kopać ją, gdzie popadło
1
kopał tak długo, aż Tośka przestała krzyczeć i tylko jęczała, jeśli trafiał w wyjątkowo czułe
miejsca. Wreszcie dureń, charcząc i plując tak się zasapał, że z trudem łapał powietrze. Dla Tośki nie
oznaczało to końca kary Została za szmaty zawleczona do komórki przy łazience, w której trzymamy
miotły, odkurzacz, deskę do prasowania i różne takie rzeczy
-
Ja ci pokażę, cholero jedna, co to znaczy głód! Będziesz tu siedzieć, aż się do wszystkiego
przyznasz i przeprosisz mamę, siostrę i mnie - wywrzeszczał, po czym zamknął drzwi na klucz. -1 żeby
żadna z was nie podała jej ani skórki suchego chleba, ani szklanki wody.
-
Karolu, ona musi wyjść, chociażby do ubikacji.
-
Wstawię jej wiadro. I tyle.
Przez najbliższe pół godziny z komórki dochodziły do nas tylko szlochy, w końcu zapadła cisza. Tośka nie
wołała, nie krzyczała, żeby ją wypuścić, nie waliła pięściami w drzwi. Zachowywała się tak, jakby jej nie
było, a przecież nie mogta uciec, gdyż w komórce zamiast okien były luksfery. Zajrzałam przez dziurkę od
klucza. Leżała tak, jak upadła: na lewym boku z podkurczonymi nogami, z jedną ręką wyciągniętą do góry
i drugą osłaniającą głowę.
Tymczasem z ojczyma powoli schodziło powietrze. Najpierw krążył nerwowo po salonie, potem wyjął z
barku butelkę alkoholu.
86
-
To ja już sobie pójdę - powiedziała ciocia Agnieszka i chyłkiem uciekła z pokoju. Ojczym nawet
tego nie zauważył.
-
Zatłukę cię franco, zatłukę.
-
Ja naprawdę nie wiem, o co chodzi - próbowała wstać, lecz wyręczył ją w tym podnosząc za włosy
i rzucając nią
0
ścianę. Gdy znów upadła, zaczął kopać ją, gdzie popadło
1
kopał tak długo, aż Tośka przestała krzyczeć i tylko jęczała, jeśli trafiał w wyjątkowo czułe
miejsca. Wreszcie dureń, charcząc i pluj ąc tak się zasapał, że z trudem łapał powietrze. Dla Tośki nie
oznaczało to końca kary. Została za szmaty zawleczona do komórki przy łazience, w której trzymamy
miotły, odkurzacz, deskę do prasowania i różne takie rzeczy.
-
Ja ci pokażę, cholero jedna, co to znaczy głód! Będziesz tu siedzieć, aż się do wszystkiego
przyznasz i przeprosisz mamę, siostrę i mnie - wywrzeszczał, po czym zamknął drzwi na klucz. -1 żeby
żadna z was nie podała jej ani skórki suchego chleba, ani szklanki wody.
-
Karolu, ona musi wyjść, chociażby do ubikacji.
-
Wstawię jej wiadro. I tyle.
Przez najbliższe pół godziny z komórki dochodziły do nas tylko szlochy w końcu zapadła cisza. Tośka nie
wołała, nie krzyczała, żeby ją wypuścić, nie waliła pięściami w drzwi. Zachowywała się tak, jakby jej nie
było, a przecież nie mogła uciec, gdyż w komórce zamiast okien były luksfery. Zajrzałam przez dziurkę od
klucza. Leżała tak, jak upadła: na lewym boku z podkurczonymi nogami, z jedną ręką wyciągniętą do góry
i drugą osłaniającą głowę.
Tymczasem z ojczyma powoli schodziło powietrze. Najpierw krążył nerwowo po salonie, potem wyjął z
barku butelkę alkoholu.
-
Muszę sobie golnąć, bo mnie dzisiaj szlag trafi. Napijesz się, Luizo, ze mną?
-
Oczywiście, kochanie, usiądź sobie wygodnie w fotelu. Blaneczka poda nam kieliszeczki.
-
Oczywiście, tatuśku. Może zrobię coś na zakąskę?
-
Jest jeszcze pieczony schab w galarecie. Na górnej półce w lodówce, Blaneczko. Poradzisz sobie?
-
No jasne.
Roboty kuchenne są poniżej mojej godności, jednakże teraz, gdy Tośka leżała między szczotkami i
miotłami jak skóra zdarta z diabła, musiałam się przełamać, w końcu wymagała tego realizacja mojej
koronkowej intrygi.
Pokroiłam schab, ułożyłam plastry na półmisku, a potem jeszcze z własnej inicjatywy zrobiłam herbatę.
Gdy z pełną tacą wróciłam do salonu, toczyła się tu, a jakże, rozmowa o Tośce.
-
Chwilami nie mogę już na nią patrzeć, skąd w niej taka zawziętość? Kiedyś stracę panowanie nad
sobą i po prostu ją zabiję, chociaż nie mam takiego zamiaru. Przez ten jej ośli upór, te nieustanne
krętactwa, te kłamstwa i pomówienia, dojdzie do tragedii. A przecież ja chcę dla niej jak najlepiej. Chcę,
żeby wyszła na ludzi, żeby doceniała to, co ma. Żyje sobie tutaj jak u Pana Boga za piecem, ale ciągle jest
skwa-szona, naburmuszona, złośliwa, sfrustrowana i niewdzięczna.
Ojczym się rozklejał i tłumaczył, jakby szukał u nas usprawiedliwienia. I dostał. I usprawiedliwienie, i na
dokładkę współczucie. Wręcz lała się wazelina.
-
Karolu, masz złote serce i świętą cierpliwość, jednakże wybryki twojej córki świętego Franciszka
doprowadziłyby do furii. Nie myśl, że chcę cię buntować przeciwko niej, tak samo jak ty pragnę jej dobra.
Nie wiń siebie, że nie jesteś cudo-
twórcą. Trudno, takie ma geny Może powinien przebadać ją psychiatra?
-
Pas jest najskuteczniejszym psychiatrą.
-
Tatuś wie, co robi - wcięłam się do rozmowy, bo pomysł ze zrobieniem z Tośki świra był kuszący i
zabawny, jednak trudno było z góry przewidzieć, do jakich wniosków dojdą spece od mózgownic. Z
pewnością ustalą, że dostawała regularny łomot, a wtedy mój plan mogą sknocić j acyś pieprzeni obrońcy
maltretowanych dzieci. Znałam taki przypadek. Naszych sąsiadów z byłego osiedla w podobnej sytuacji
pozbawiono praw rodzicielskich. Tośkę też mogliby oddać do przytułku czy do innego bidula.
Pozostawało jednak drobne „ale" - rodzinie zostałaby przypięta łatka patologii, a patologiczna rodzina to
niezbyt chlubny fakt w życiu przyszłej gwiazdy Wolałam, żeby Tośka zniknęła w inny sposób. Raz na
zawsze. Poza tym ojczyma nie mogli wsadzić do więzienia, musiał pracować. Chciałam na wakacje
pojechać do Paryża.
-
Próbuj złamać jej opór. Może w końcu odniesiesz sukces. Wierzę, że na dłuższą metę dobro
zwycięży Jak to dobrze, że przynajmniej Blanka nie przysparza nam kłopotów.
-
Tatuś tyle robi dla nas, że musiałabym być bez serca, żeby tatusia zasmucać.
-
Karolu, marzę, żebyś kiedyś mógł usłyszeć takie słowa od swojej córki - westchnęła mama i
nieznacznie puściła do mnie oko, a ten safanduła bezkrytycznie wziął te słowa za dobrą monetę.
-
Moje kochane dziewczynki, jakie to szczęście, że was mam. Jesteście dla mnie wszystkim...
Kocham was... obie... nad życie.
W miarę j ak w butelce ubywało wódki, oj czym mówił coraz mniej wyraźnie, wreszcie zaczął bełkotać,
lecz przez cały
czas dało się zrozumieć peany20 wygłaszane na naszą cześć. Znajdował się pod naszą władzą i było mu z
tym dobrze.
Rozdział 13
Następnego dnia rano ojczym wstał skacowany Wypił jedynie kawę i, nie wspominając słowa o Tośce,
pojechał taksówką do pracy Zajrzałam przez dziurkę od klucza do komórki. Nadal leżała na podłodze, lecz
zmieniła pozycję. Zapukałam. Uniosła lekko głowę i spojrzała w kierunku drzwi. Czyli, że jeszcze żyła.
Wyobraziłam sobie, jak w jej potłuczonym jak stary garnek łbie rodzi się nadzieja, że wreszcie ktoś ją
wypuści, a potem jak z każdą chwilą narasta rozczarowanie, że nic z tego, i ogarnęła mnie dzika radość.
Bicie ustało, jednak tortury wciąż trwają i będą trwać.
W szkole dałam Topce usprawiedliwienie, które napisała mama, że niby siostra jest chora. Na biologii
przyszedł mi do głowy pomysł, jak dodatkowo podręczyć Tośkę. Od poprzedniego dnia musiała mocno
zgłodnieć, musiało chcieć jej się pić. Jeśli w jakiś sposób stłumiła w sobie te pragnienia, to należało o nich
przypomnieć. Gdy wróciłam do domu, znów zerknęłam do składziku. Teraz siedziała na posadzce, oparta
o ścianę. Zapukałam.
- Tośka, jesteś głodna? Wiem, że jesteś. - Jej wzrok powędrował w moją stronę, chociaż nie mogła mnie
widzieć. Milczała. - Dzisiaj na obiad będzie zupa pieczarkowa, zraz z piersi indyka, ziemniaki, surówka z
kapusty pekińskiej
20 Pean - pieśń dziękczynna lub triumfalna.
89
i kompot wiśniowy. Zjadłabyś, co? Wystarczy, że się przyznasz do swoich łgarstw.
Nie doczekałam się odpowiedzi, lecz wiedziałam, że jej dopiekłam. Słowa to strzały które mogą być
zatrute. Najlepiej, gdy są złote. Gdy godzinę później znów do niej zajrzałam, zobaczyłam, że pije. Słowo
daję, że piła wodę z pojemnika żelazka. Cholera, nikt tego nie przewidział! „Co tam taka ociupinka płynu.
Przy żelazku jest jeszcze kabel, może się powiesi i wtedy wszyscy będą zadowoleni a, co najważniejsze,
czyści" - pomyślałam z nadzieją.
Minął dzień, kolejna noc i znowu dzień, a Tośka nic. Tak jak wczoraj tkwiła pod ścianą, tylko teraz z głową
wspartą na podkurczonych nogach. Znów zapukałam.
-
Dzisiaj na obiad jemy zupę pomidorową z ryżem, car-paccio z polędwicy, a na deser jest galaretka
owocowa z bitą śmietaną. Zjadłabyś, co? Na pocieszenie powiem ci, że bez jedzenia można wytrzymać
czterdzieści dni.
Tym razem nawet nie drgnęła, lecz ja wiem, że moje słowa dotarły do niej i zraniły ją boleśnie. Musiały.
Uparty kocmołuch. Tego dnia, gdy po południu ojczym wrócił do domu, wreszcie zapytał o Tośkę. Krótko.
-Ico?
-
Nic - mama bezradnie rozłożyła ręce.
-
Próbowałam namówić ją przez drzwi, żeby wyznała prawdę. Powiedziałam, że mnie nie musi
przepraszać. Już dawno wszystko jej wybaczyłam, ale ona nic - dorzuciłam swoje trzy grosze.
-
Zaraz sam z nią porozmawiam - ojczym otworzył komórkę. Stanęłam tuż za nim, ciekawa, co
zrobi. Teraz Tośka siedziała wciśnięta w kąt między regałem a ścianą. - No, co masz mi do powiedzenia?
Słucham.
-
Nic. Prawda cię nie interesuje, a ja kłamać nie chcę.
Możesz mnie zabić. Jeżeli nie mogę być z babcią, będę przynajmniej z mamą.
Starego zamurowało. Musiałam przejąć inicjatywę.
-
Grasz nie fair, Tosiu. Tatuś niczego od ciebie nie chce, tylko odrobiny przyzwoitości. Oczerniasz
rodzinę na zewnątrz, przyznaj to wreszcie i będzie kwita. Wszyscy pragniemy twojego dobra.
-
Zatkaj się, żmijo jedna.
-
Widzisz sam, tatusiu. I tak jest za każdym razem.
-
Będziesz tu siedziała dotąd, aż skruszejesz - na odchod-ne ojczym ze złością kopnął ją w goleń. Na
większe lanie nie było miejsca.
Ciocia Agnieszka spóźniała się, więc postanowiliśmy zasiąść do stołu bez niej. Wtem zadźwięczał dzwonek
domofonu. Otworzył ojczym, który akurat znajdował się najbliżej drzwi. Chwilę później weszła... Wiolka.
-
Dzień dobry pani - powiedziała i utkwiła łakome spojrzenie w stole zastawionym do obiadu.
-
Dzień dobry Wioletko. Co cię do nas sprowadza?
-
Jak pani da mi dziesięć złotych, to powiem pani, co Tośka jeszcze na was nagadała.
-Mów.
-
A dostanę pieniądze?
-
Dostaniesz. Oczywiście, że dostaniesz.
-
Ona mówiła, że pani jest puszczalska, a pan to głupi rogacz.
-
Kiedy ci o tym mówiła? - spytał ojczym, a mi ścierpła na plecach skóra. I słusznie.
-
Wczoraj po południu, na cmentarzu.
-
Na pewno wczoraj ?
-
Tak, wracała akurat z bazaru, z zakupów.
-
A może to było dzisiaj ? - ta ciężka kretynka nie wyczuła jawnie zjadliwej ironii w głosie ojczyma i
brnęła dalej.
91
-
Nie, dzisiaj powiedziała, że w dzień jest pan szanowanym biznesmenem, a w nocy bandytą, który
okrada banki.
Popatrzyłyśmy z mamą na siebie z panicznym przerażeniem. Robiło się gorąco.
-
Co jeszcze ci mówiła? - Ojczym purpurowiał, jakby lada chwila miały mu popękać wszystkie żyły i
żyłki, lecz ta tu-manica była za głupia na to, żeby odczytać, co znaczą takie sygnały Rozochocona swoją
„misją", plotła dalej, jak potłuczona.
-
Wszystko już powiedziałam pani Drobnickiej, ale jak pan chce i zapłaci, to mogę Tośkę jeszcze
bardziej pociągnąć za język. Ona mi wszystko paple, jak na spowiedzi...
W tej chwili ojczym stracił panowanie nad sobą i z całej siły na odlew, walnął Wiolkę w głupi łeb.
-
Karolu, opamiętaj się - krzyknęła mama i zanim Wiol-ka zdołała ochłonąć, wypchnęła ją za drzwi.
-
Boże, co ja narobiłem! - w ojczymie zawyło sumienie.
Szukałam gorączkowo jakichś sensownych słów, odpowiednich na tę okoliczność, lecz nic nie
przychodziło mi do głowy Na szczęście mama zachowała zimną krew.
-
Karolu, dałeś się ponieść. Bicie cudzego dziecka to nierozwaga.
-
Tośka mówiła prawdę. Niepotrzebnie jej tak wsoliłem.
-
Znów szukasz winy w sobie. Któż mógł przypuszczać, że twoja córka zadaje się z takim
elementem? Czy komuś normalnemu przyszłoby do głowy że młoda dziewczyna tak łże? Dzięki Bogu, że
przejrzałeś tę małą oszustkę, zanim doszło do jakiegoś nieszczęścia.
-
Tak, tatusiu, żałuję, że okazałam się taka naiwna..., chciałam dobrze... - łzy popłynęły mi obficie z
oczu, lecz tylko ja wiedziałam, że wycisnęło je wielkie uczucie ulgi po wcześniejszym napięciu.
Nie wiem, czy nasze argumenty go przekonały Wyglądał jak sflaczała dętka od roweru. Usiadł ciężko, a
potem wstał i poszedł wypuścić Tośkę.
-
Możesz już wyjść - powiedział zduszonym głosem. -I zrób sobie coś do jedzenia.
Wyszła. Poruszała się jak jakiś pokurcz. Jej obita gęba była granatowosina, włosy miała tłuste i
posklejane, na rękach i nogach czerniły się strupy zakrzepłej krwi. Mogłaby bez żadnej charakteryzacji
grać straszydło w filmie grozy Weszła do kuchni i nie obdarzając nas ani jednym spojrzeniem, wyjęła z
lodówki karton mleka. I piła, piła, piła, aż wypiła do dna. Potem powlokła się na swoje poddasze.
Znów zadźwięczał dzwonek domofonu, tym razem przyszła ciocia Agnieszka. Usiedliśmy do stołu, lecz
jakoś wszyscy stracili apetyt. A najbardziej ojczym. Siedział ze spuszczoną głową, jakby nad czymś
głęboko rozmyślał. Bezpieczniej było nie dawać mu zbyt wiele czasu na rozważania, bo diabli wiedzą, do
jakich mógł dojść wniosków. Mama opowiedziała o całym zajściu cioci, a ponieważ temat był jeszcze
gorący i emocje buzowały, jej słowa zawierały taki ładunek oburzenia, że udzieliło się ono słuchaczce.
-
Karolu, doprawdy, to skandal! Okropny skandal! Sama na własne uszy słyszałam, co ta
dziewczyna opowiada... i w życiu, w życiu do głowy by mi nie przyszło, że ona kłamie. Tak nazmyślać!
Dziękuj Bogu, że nie dałeś się zwieść. Nie chcę nawet myśleć, co by się stało, gdybyś dał wiarę, że Luiza
cię zdradza. Dla kogoś, kto jest tak mocno i tak szczerze zakochany, byłby to cios w samo serce. Mało
tego, jak człowiek niewinny ma udowodnić swoją niewinność?
Ostatnie zdanie było jakby rzucone kulą w płot, bo jak do tej pory to właśnie na przysparzaniu Tośce tego
typu problemów był zbudowany mój plan. Na szczęście ojczym nie za-
trybił. Po tym incydencie w naszym domu zapanowała dziwna atmosfera. Mimo iż było jasne, że Tośka
niesłusznie dostała łomot, nikt nie przeprosił jej, nikt nie miał ochoty iść na poddasze, żeby sprawdzić, jak
się czuje, z jej strony też nie padło żadne słowo skargi czy pretensji. Unikała nas, a na parter schodziła
tylko wtedy gdy nikogo nie było w domu. Milcząco uznaliśmy, że sprawa Tośki jest tematem tabu i
czekaliśmy, żeby wszystko wróciło do normy Wtem... No nie! Życie to potrafi pisać scenariusze!
Hozdziat 14 Niespofhiewćm« wizyta
Nazajutrz, gdy wieczorem najspokojniej w świecie siedzieliśmy sobie we trójkę w salonie przy herbatce i
serowych paluszkach, otworzyły się gwałtownie drzwi i wparowała... babka Tośki. Za nią nieśmiało
postępował młody wieśniak, jak się później wyjaśniło, daleki kuzyn, który robił za kierowcę.
Zbaranieliśmy.
-
Mama? - zdziwił się ojczym.
-
Ściślej rzecz biorąc, teściowa. Gdzie jest Tosia?
Niewychowana chamka. Ani „Dzień dobry", ani „Czy
mogę wejść?", tylko od razu „Gdzie jest Tosia?". Tosia-Srosia.
-
Tosia jest dzisiaj trochę chora.
-
Chyba nie aż tak, żeby się nie przywitać? Gdzie ona jest?
Babsztyl bezceremonialnie otworzył drzwi i wrzasnął na
całe gardło:
-Tooosia!!!
Chwilę później usłyszeliśmy, jak jej pieprzona wnusia
94
schodzi. Tośka na widok babki ryknęła płaczem i padła jej w objęcia.
-
Jezu Nazareński! Dziecko, jak ty wyglądasz?! - Rzeczywiście, zdziwienie było uzasadnione, bo do
mieniących się różnym natężeniem granatu siniaków doszła opuchlizna i gęba Tośki przypominała
jarmarczny balon. - Kto ci to zrobił? Ojciec?!
-
Tak. Zbił mnie i zamknął w komórce bez wody i jedzenia. Trzy dni tak siedziałam...
Na razie żarło dobrze. Ojczym, jako ten, który był winien przemocy, ściągnął na siebie wściekłość tej
piekielnej baby
-
Jeszcze nie obeschły łzy sieroty po śmierci matki, a ty, nie dość, że zafundowałeś jej macochę, to
jeszcze ją maltretujesz? Co, własne dziecko ci się nie podoba? I to w sytuacji, gdy... wiesz, co mogę
zrobić? I zrobię, pamiętaj! Za godzinę tu wrócę i wszystkie rzeczy Tosi mają być spakowane. Rozumiesz?
Zabieram ją do siebie - darł się babsztyl, a ten głupi burak zamiast iść w zaparte, że nie tknął jej nawet
palcem, zamiast zasugerować jej, że Tośka sama się pobiła, żeby uniknąć szkoły, albo że obraca się w
jakimś szemranym towarzystwie, które obiło jej ryja, całkiem skapcaniał. Bąkał coś nieskładnie, tylko
czekałam, aż padnie na kolana i zacznie przepraszać i Tośkę, i tę piekielnicę.
Tośka, babka i ten młody kmiotek wyszli. Przez okno widzieliśmy jak wsiadają do srebrnego volkswagena
passata i odjeżdżają. Dopiero wtedy w ojczyma wstąpił bojowy duch.
-
W życiu nie pozwolę, żeby teściowa zabrała Tośkę! Zostanie z nami.
Oho, trzeba było kuć żelazo, póki gorące. Pierwsza, słodko i z troską w głosie, zaczęła mama.
-
Posłuchaj Karolu. Tosia to typowa, zbuntowana nastolatka. Brak jej rozsądku Blanki, dlatego
nowa sytuacja prze-
rosła ją, zrozum to. Daj jej czas na refleksję. Jak podrośnie, to zmądrzeje i do nas wróci.
-
Powinna wychowywać się z nami. W rodzinie.
-
Też tak uważam, lecz Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze strzeli jej do głowy Przecież w takiej
desperacji jest zdolna do wszystkiego. Pół biedy, jeśli zniszczy ubrania, jednak czy dasz nam gwarancję, że
nie spali domu, albo nie wytruje nas gazem?
✓
Teraz nadeszła moja kolej.
-
Ja się jej boję. Nazywa mnie przybłędą, znajdą i grozi, że mnie otruje trutką na szczury.
-
Coś takiego! - zawołała mama z niekłamanym przestrachem. - Boże, Karolu, może Tosia chciała
otruć Blankę i sama przez pomyłkę się zatruła?
-
Teraz sobie przypominam, że tamtego dnia to ona robiła kanapki.
-
Jezu, chyba Opatrzność nad nami czuwała, bo gdyby tak... Nie, nie chcę nawet o tym myśleć!
Blanko, dlaczego wcześniej nie powiedziałaś nam o tym?
-
Nie chciałam martwić tatusia - opuściłam głowę.
-
No, sam widzisz. To już nie są zwykłe fanaberie niezrównoważonej dziewczyny, ale zagrożenie dla
wszystkich. Pomyśl, Karolu, co by się stało z twoim dobrym imieniem, gdyby okazało się, że jesteś ojcem
morderczyni. I wreszcie jakbyśmy my - macocha i pasierbica - miały nadal tu mieszkać, bez codziennej
pewności, że jemy zupę bez trucizny?
Wzięty w krzyżowy ogień ojczym ustąpił. Wyglądał przy tym tak, jakby nagle przybyło mu dwadzieścia lat.
-
Spakujcie jej rzeczy. Ja muszę się napić.
Tamci wrócili po trzech godzinach.
-
Byłam z Tosią na pogotowiu, no i lekarz stwierdził, że
96
ma złamane dwa palce, pęknięte żebro, wysięk z mózgu, rozbity łuk brwiowy oraz rozliczne potłuczenia i
krwawe wybroczyny. Zaprowadziłam ją do lekarza sądowego na obdukcję. Lekarz fachowo i skrupulatnie
obmierzył i opisał ślady twojego bestialstwa, więc wyrok za znęcanie się masz jak w banku. Ponieważ nie
chcę, żeby moja wnuczka musiała się wstydzić, że ma ojca kryminalistę, ten dokument będzie
zabezpieczeniem warunków, które teraz ci postawię. Po pierwsze, załatwisz formalności związane ze
zmianą szkoły; po drugie, będziesz płacić na jej utrzymanie tyle, ile zażądam. O reszcie porozmawiamy
innym razem i na osobności. To-meczku - zwróciła się do młodego wieśniaka - zanieś bagaże do
samochodu.
-
Pomogę - ojczym złapał za najcięższy tobołek i nie oglądając się na nikogo, wyszedł z domu.
-
Babciu, muszę jeszcze zabrać swój laptop.
-
Pomogę ci, Tosiu - pośpieszył z propozycją Tomek.
Tosiu-Srosiu-Pierdosiu. Dżentelmen z Kaczej Wólki,
wsiok jeden! Miałam ochotę iść za nimi i sprawdzić, gdzie ta paskuda chowała to swoje elektroniczne
cacko; niestety, nie wypadało. Tymczasem sytuacja w salonie zrobiła się nieciekawa, bo oto zostałyśmy z
tą piekielną babą sam na sam. Gdyby jej wzrok mógł zabijać, na miejscu ukatrupiłaby z pół wołu. Milczała
ponuro, dopiero wtedy, gdy na schodach usłyszała kroki Tośki i tego kmiotka, rzuciła do nas zjadliwie:
-
Ja wam jeszcze pokażę!
-
Pocałuj mnie w cztery litery i to przez papierek, kasza-locie jeden - odcięła się mama, gdy tamta
już trzasnęła za sobą drzwiami.
Wybuchłyśmy śmiechem. Bingo. Wygrałyśmy. Przez okno widziałyśmy jak ojczym tłumaczy coś teściowej,
ale nie miało o dla nas znaczenia. Zostałyśmy same w tym pięknym
domu, a Tośka pojechała na wieś, tam, gdzie było jej naturalne miejsce. Bo przecież, do czego taka
oferma się nadaje, jeśli nie do pasania krów i macania kur? Z dzisiejszego punktu widzenia chyba w tym
miejscu popełniłam błąd. Sukces mnie uśpił. Powinnam dociec, czym jeszcze, oprócz lekarskiej obdukcji,
baba szantażuje ojczyma.
W domu przestało się wspominać Tośkę, a w szkole tylko raz Damian Korecki spytał o nią, a powodem nie
była tęsknota, tylko problem z rozwiązaniem jakiegoś zadania matematycznego. Trudno się dziwić, bo
Tośka to taki pryszcz -był, zniknął, i o czym tu mówić.
KozdzM 15 Kłopoty c\w\y
Bez Tośki nasze życie nabrało nowej jakości. Teraz już bez skrępowania zapraszałam do domu Konrada,
Jowitę, Darka, Zuzannę i Mariusza, z którymi po sylwestrze zacieśniły się kontakty. Kaśka, chorobliwie
zazdrosna o Błażeja, zachowywała bezpieczny dystans. Jest to całkiem zrozumiałe, gdy ma się włosy jak
pióra i krzywe zęby Jadźki, rzecz jasna, nie wprowadziłam do nowej paczki. Nie pasowała do niej. Teraz
swój pozaszkolny czas poświęcałam dwóm całkiem przyjemnym zajęciom - muzyce i imprezom. Między
mamą a ojczymem kwitła żarliwa miłość, jak u nastolatków, nawet ciocia Agnieszka poznała jakiegoś
bajecznie bogatego wdowca. Któregoś dnia tę sielankę zakłócił wredny numer, wycięty mamie przez
Gąsiorka. Gdy zamieszkałyśmy na Przyrzeczu, mama z dnia na dzień rzuciła pracę w knajpie Pod
Gąsior-kiem.
98
-
Szef to wredna świnia. Żółć zalewa go z zazdrości, że mi się w życiu udało - mówiła. - Dość już
mam obsługiwania hołoty, noszenia tac z talerzami, ścierania zaświnionych stolików i groszowych
napiwków. Więcej moja noga tam nie postanie. Może mnie pocałować tam, gdzie słońce nie dochodzi, i
to przez papierek.
Gąsiorek wciąż przysyłał mamie jakieś listy, wezwania, które ona bez czytania wyrzucała do kosza. Jeden
taki list zobaczył ojczym.
-
Czego chce od ciebie twój były pracodawca?
-
Nie obchodzi mnie to.
-
Pokaż, co to w ogóle jest.
Mama podała mu pismo. Przeczytał i powiedział:
-
Odchodząc z pracy nie dopełniłaś obowiązkowych formalności. Możesz mieć z tego powodu
kłopoty
-
Tak? Załatwię to - obiecała mama, lecz zapomniała. Jakiś czas później przyszło wezwanie z sądu.
-
Dupek straszy mnie sądem. Już się trzęsę ze strachu -dla mamy cała rzecz nie była warta funta
kłaków, jednak w sprawę znów wdał się ojczym.
-
Być może chce ci dokuczyć z niskich pobudek, jednak jest faktem, że odchodząc z pracy,
powinnaś się rozliczyć. Stoisz na przegranej pozycji - ojczymowi najwyraźniej brakowało siły charakteru
mamy.
-
Mam go gdzieś.
-
Zamknij sprawę swojego zwolnienia tak, jak tego wymaga prawo i będziesz mogła spać
spokojnie.
-
Takie głupoty nie zakłócają mi snu.
Po trwającej kilka dni dyskusji, mniej więcej w tym stylu, wreszcie poszliśmy do mecenasa Kosowskiego.
Mecenas miał swoją kancelarię w centrum miasta, przy głównej ulicy, o czym złotymi literami na czarnym
tle informowała eleganc-
99
ka tabliczka. Dalej napotykałam coraz większe niespodzianki. W poczekalni grube bordowe dywany
obrazy w dębowych ramach, wyściełane krzesła i prasa na szklanym stoliku. Jeszcze dostojniej
prezentował się pokój przyjęć - przepastne fotele obite zieloną skórą, rzeźbione biurko, rzeźbiona szafa
na dokumenty, obrazy w złotych ramach, firanki wymyślnie udrapowane... Gdyby nie komputer i
drukarka, można by pomyśleć, że to muzeum. Przez oszklone drzwi było widać następny pokój, w którym
pracowało kilka, wyłącznie eleganckich osób. Jedna z nich przyniosła mamie i ojczymowi kawę, a mnie
sok pomarańczowy.
Mama relacjonowała mecenasowi swój problem, on zadał jej kilka pytań, a kiedy już sobie wyjaśnili, co
trzeba, wezwał sekretarkę i podyktował jej pismo pełne jakichś niezrozumiałych zwrotów To właśnie
wtedy uświadomiłam sobie w pełni różnicę pomiędzy panem mecenasem a ojczymem. Różnicę
nieuchwytną przy grillowaniu, czy przy spotkaniach na ulicy.
Ojczym był nie tylko burakiem, lecz burakiem od brudnej roboty. Już sama nazwa jego firmy brzmiała
„Zakład Produkcji Materiałów Budowlanych" i mieściła się w paskudnej , przemysłowej dzielnicy, gdzie
nawet nazwy ulic brzmiały idiotycznie: Cegielniana, Kanałowa, Kamieniarska, Ślusarska, Tokarska...
Okropność. No i rzecz jasna w firmie ojczyma nie było żadnych dywanów, skórzanych foteli i pięknie
drapowanych firanek, tylko śmierdzące hale pełne robotników w brudnych kombinezonach i hałaśliwych
maszyn, wyciskających plastikowe rury. Sam ojczym siedział w ciemnej kanciapie z zakurzonymi oknami,
przy odrapanym biurku, na czarnym, obrotowym fotelu. Miał szafy pełne powy-cieranych segregatorów i
komputer z nieciekawymi zesta-
100
wieniami. Gdy rozmawiał przez telefon, na okrągło słyszało się: rura fi sto, fi pięćset, kolanko, redukcja
pięćdziesiąt na czterdzieści, rewizja, trójnik, kształtka, łącznik, srącznik, dupącznik. No i nikt nie mówił do
niego „panie mecenasie".
Kiedy siedziałam w biurze adwokackim i patrzyłam na moją piękną mamę, doszłam do wniosku, że
wychodząc za mąż za ojczyma, zrobiła życiowy błąd. To jasne, że powinna wyjść za jakiegoś prawnika,
lekarza, albo jeszcze lepiej -ambasadora. Wtedy jeździłybyśmy po całym świecie, mieszkały na
placówkach dyplomatycznych i obracały się w naprawdę wytwornym towarzystwie.
Po powrocie do domu zwierzyłam się mamie ze swoich spostrzeżeń.
-
Takie rarytasy to już nie dla mnie, ale ty możesz owinąć sobie wokół palca każdego, nawet
koronowaną głowę.
-
A gdybyś spotkała kogoś lepszego od ojczyma?
-
Czyżbyś była niezadowolona z tego, co mamy teraz? -odpowiedziała pytaniem na pytanie.
-
Nie, ale uważam, że mogłoby być jeszcze lepiej.
-
Kocham cię za to. Z twoją pięknością, wdziękiem, talentem i ambicją zrobisz naprawdę wielką
karierę.
Komplement był miły, lecz bez przesady. Mama zapomniała, że zanim zrobię tę karierę, upłynie trochę
wody w Wiśle, a przez cały ten czas to ona powinna zapewnić mnie - i przy okazji sobie - odpowiedni
standard życiowy Tymczasem spoczęła na laurach, tak jakby Karol Drobnicki był szczytem jej marzeń.
Jakby nie mogła sięgnąć wyżej, ponad właściciela firmy produkującej materiały budowlane. Ja widziałam
wyjście z tej sytuacji.
-
Mamusiu, poproś ojca, żeby przepisał cały majątek na ciebie.
-Tak? A po co?
-
Rozwiedziesz się, sprzedasz dom i znajdziesz sobie kogoś na naprawdę wysokim stanowisku.
-
Kochanie, wolę wróbla w garści niż gołębia na dachu. Nawet o tym nie myśl.
Lecz ja, gdy już raz zaczęłam wgryzać się w temat, dostrzegałam coraz więcej szkaradnych szczegółów.
Nasz dom nie był taki nowoczesny jak dom Kosowskich. No i nie mieliśmy służącej. Wcześniej Tośka,
chociaż była paskudą, stała się na swój sposób pożyteczna. Sprzątała, prasowała, robiła zakupy, plewiła
chwasty w ogrodzie... Teraz wszystko spadło na mamę, ponieważ ja musiałam dbać o dłonie. Dłonie u
pianistów są tak ważne, że można ubezpieczyć je na ciężką forsę.
Na szczęście mamie spodobał się pomysł z pomocą domową, choć medytowała nad nim przez dobry
tydzień. Bo mama taka już jest. Do każdego problemu podchodzi jak pies do jeża. Zamiast twardo
postawić swoje żądania, opracowuje całą strategię, jakby szła na wojnę z Chińczykami.
-
Nie wypada zatrudniać pomocy, kiedy siedzę w domu -tłumaczyła.
-
Wystarczy, że po pierwsze, chcesz, a po drugie, że doda to naszej rodzinie splendoru.
-
Karol jest głuchy na takie argumenty.
No proszę! Utajnione skąpiradło. Na szczęście mama zawsze znajduje na niego sposób, i tak było tym
razem. Postanowiła iść do pracy.
-
Karolu, kochanie, w moim odczuciu powinnam ci pomóc. Znajdę sobie pracę w jakimś biurze, a w
domu zatrudnimy kogoś do pomocy
102
-
Daj spokój, Luizo, ileż ty możesz zarobić? Więcej weźmie gosposia. Obejdziemy się bez tych
groszy Siedź lepiej w domu i bądź piękna - przekonywał, mama jednak zaczęła szukać posady
Pomysł był dobry, lecz trudny w realizacji. Wiadomo, że pracodawcy zawsze stawiają idiotyczne
wymagania i szuka-j ą dziury w całym: a to brak wykształcenia, a to doświadczenia, a to żądania
finansowe za wysokie, a to, a pstro. Same durnoty! W końcu ojczym zatrudnił mamę w swojej firmie, zaś
jako pomoc domową przyjął panią Felę Wcisło.
Felka była nieciekawą babą, która od razu mi podpadła. Zażądałam, żeby nosiła biały czepek i fartuszek z
falbankami, takie same, jakie widziałam na filmach o arystokratach.
-
Po pierwsze, dres jest wygodniejszy Po drugie, godziłam się na pomoc domową, nie na
przebierańca - powiedziała parskając śmiechem.
Bezczelny babsztyl! Wiedziałam, co jest grane. Chciała, żeby obcy ludzie brali ją za domownika. Musiała
dostać nauczkę i raz na zawsze zrozumieć, gdzie jest jej miejsce. Zastosowałam starą, przetestowaną na
Tośce metodę: stłukłam porcelanowy serwis do kawy, zaś skorupki wyrzuciłam. Mama, w
przeciwieństwie do Felki, od razu zauważyła jego brak, a im bardziej służąca upierała się przy swoim, tym
bardziej wkurzała mamę. W końcu, niby przypadkowo, odkryłam resztki serwisu w koszu na śmieci. Na
nic się zdały płacze, prośby i zapewnienia o niewinności. Felka z potrąconą za szkody wypłatą została
odprawiona raz na zawsze.
Rozdział 16
Przesłuchanie
Tymczasem szybkimi krokami zbliżył się czas egzaminów Na tę okazję mama sprawiła mi długą, czarną
spódnicę z jedwabiu, białą bluzkę z gipiury oraz lakierki. Część włosów związałam na czubku głowy
bordową aksamitką. Wyglądałam zachwycająco. Pod względem elegancji, to wśród sporego tłumku
oczekujących na przesłuchanie, żadna dziewczyna nie sięgała mi do pięt.
Towarzyszyli mi mama, ciocia Agnieszka, Jadźka i Konrad. Ojczyma nie było, gdyż zatrzymały go jakieś
sprawy służbowe. Wpadł natomiast profesor Zawiej ski.
-
Blanko, tylko zachowaj spokój. Jesteś dobrze przygotowana i masz wielki talent. Ani przez
moment nie zapominaj, że muzyka jest myślą, myśl jest muzyką. Grając fugę, myśl fugą. Pamiętaj, że od
dzisiejszego przesłuchania zależy cała twoja przyszłość.
Doskonale o tym wiedziałam, byłam też pewna sukcesu, jednakże udawałam, że zżera mnie trema, aby
podnieść poziom adrenaliny u osób, które mi kibicowały
-
Postaram się. Trzymajcie za mnie kciuki.
Zza drzwi dobiegały dźwięki, jakie wydobywała z fortepianów konkurencja. Mój absolutny słuch bez
trudu wyławiał nierówne takty, opuszczone krzyżyki i bemole21, pomylone nuty niepotrzebne
powtórzenia, zgubione frazy arytmię, przydźwięki... Wszystkie te błędy napawały moje serce radością,
gdyż były płatkami róż sypanymi na mojej drodze do sławy
21 Krzyżyki i bemole - w muzyce znaki podwyższające lub obniżające wysokość dźwięku.
104
Wreszcie przyszła kolej na mnie. Za długim stołem zasłanym zielonym suknem siedziały dwie kobiety i
trzech mężczyzn. Przed każdym z nich leżały rozłożone papiery pewnie z danymi kandydatów.
Przedstawiłam się.
-
Proszę, pokaż, co na dzisiaj przygotowałaś.
Miałam do wyboru dwa instrumenty: jeden marki Bech-stein, drugi Steinway. Bardziej odpowiadał mi
Steinway, lecz żeby pokazać szanownej komisji, że ważne jest dla mnie samo brzmienie fortepianu,
zagrałam na każdym z nich po kilka próbnych dźwięków.
Żeby zrobić piorunujące wrażenie, zaczęłam od fugi. Fuga Bacha to boskość, abstrakcja, czystość i
harmonia. To przestrzeń dźwiękowa rozwijająca się z ziarna. Nieskończony wachlarz odcieni i cudownych
modulacji. Pod moimi palcami melodia od pierwszego akordu wznosiła się, rozwijała dźwiękiem i barwą
brzmienia. Nie grałam dla pięciorga słuchaczy, słuchały mnie tysiące widzów w sali koncertowej, wielkiej
jak katedra w Kolonii, a muzyka wkomponowywała się w sferę świątyni z taką doskonałością, jakby była
akustycznym elementem jej architektury
Następnie zagrałam brawurowo Fenikuli, Fenikula Swe-na i przeszłam do etiudy Etiuda to w zasadzie
krótki utwór techniczny, umożliwiający ocenę własnych możliwości, lecz niektóre, takie jak Etiuda c-moll
Chopina, zwana Rewolucyjną, stanowi szczyt wirtuozerii, a wykonałam ją tak brawurowo, że urzeczona
mną komisja zrezygnowała z dalszego przesłuchania.
Wyszłam dumna i zadowolona z siebie, lecz dla podkręcenia atmosfery trzymałam się za serce, niby że
jestem wykończona psychicznie.
-
Brawo, brawo Blanko, świetnie, cudownie...! - pierwszy z gratulacjami pośpieszył profesor
Zawiejski. Za nim poszli inni.
105
-
Och, nie jestem pewna, czy dostatecznie wyraziście wyraziłam vivace22 w kantylenie.
-
Dobrze, bezbłędnie.
-
A grave23 w Rewolucyjnej?
-
Dobrze! Bądź pewna, że świetnie! - bez zapewnienia profesora wiedziałam, że tak jest, lecz
imponowało mi rzucanie włoskimi terminami, o których, poza Zawiej skim chyba nikt nie słyszał. No,
może jedynie Konrad.
Egzamin z takich umiejętności jak rozpoznawanie interwałów harmonicznych czy melodycznych,
określanie rodzajów i postaci trójdźwięków wymagających słuchu, był już tylko formalnością. Tydzień
później na tablicy ogłoszeń wywieszono wyniki i okazało się, że uzyskałam dopiero drugą lokatę.
Wyprzedził mnie jakiś Fabian Rawicz. „Skandal! Komisja uznała, że jest ktoś lepszy ode mnie. Chyba facet
ma niezłe chody. Ta przekupna banda profesorków może sobie uważać, co chce. Ich faworyt nie wygra ze
mną, choćbym miała mu połamać wszystkie palce" - wściekałam się w duchu.
Tuż po ogłoszeniu wyników mama zaprosiła wszystkich do domu na przyjęcie przygotowane przez firmę
cateringo-wą. Była to niespodzianka. Drzwi wejściowe zostały już przystrojone balonikami, w poprzek
przedpokoju zawieszono transparent z napisem: WITAJ NASZA PRZYSZŁA ARTYSTKO. Na rozsuniętym
stole, przyozdobionym różnorodnymi kompozycjami z kwiatów, stały półmiski z wędlinami, salaterki z
sałatkami, owoce, ciasta i różnokolorowe soki. Oprócz cioci Agnieszki, Jadźki, profesora Zawiej skiego i
Konrada, mama zaprosiła jeszcze Kosowskich. Stawili się w kom-
22
Vivace - w muzyce: żywo, szybko.
23
Grave - w muzyce: ciężko, poważnie.
106
plecie, łącznie z rudzielcami, czyli z Dorotą i Marcinem. Marcin, w chwili gdy mi gratulował, przytrzymał
moją rękę dłużej niż tego wymaga kurtuazja i szepnął, że mu się podobam.
- Nie tylko tobie - odpowiedziałam, żeby sobie nie myślał, Bóg wie co.
Goście od razu przystąpili do konsumpcji. Nakładając sobie na talerzyki, żywo dyskutowali o mnie, o
moim wielkim talencie, o wyjątkowo dobrze zdanym egzaminie, o sławnej przyszłości. Profesor Zawiejski
całą powagą swojego autorytetu potwierdzał, że żadna pochwała nie jest rzucana na wyrost, bo moje
predyspozycje muzyczne są najczystszej wody, a kunszt, jaki osiągnęłam mimo młodego wieku, pozwala
wróżyć mi wielką karierę. Mama, która tego dnia założyła zieloną garsonkę i wyglądała w niej bosko,
chodziła pomiędzy gośćmi szczęśliwa i dumna jak paw. Dumny był ze mnie również Konrad. Dumny, a do
tego zazdrosny, bo od razu zauważył podchody Marcina. Dumna była też Jadźka uważająca się za moją
przyjaciółkę, ciocia Agnieszka, że uznaję ją za ciotkę i rzecz jasna sam profesor, który pewnie widział już
swoje nazwisko wymienione w moim życiorysie z informacją, że był moim pierwszym nauczycielem.
Chciał być tym, kim był Żywny24 przy Chopinie. Nie wiem, czy był dumny ojczym, który akurat wyjechał
gdzieś na delegację. Wrócił około dwudziestej drugiej, kiedy przyjęcie już dobiegało końca. Wyglądał
bardziej na zaskoczonego niż na zachwyconego, ponieważ nic nie wiedział o żadnym przyjęciu, lecz to
okazało się dopiero później, po wyjściu ostatniego gościa.
24 Wojciech Żywny (1756?—1842) - polski muzyk i pedagog czeskiego pochodzenia. Pierwszy nauczyciel
F. Chopina (1816-1822).
107
-
Ach, kochanie - objaśniała go mama - Blaneczka koncertowo zdała egzamin do szkoły muzycznej.
Mówię ci, wszyscy wszyscy przyszli jej kibicować i podtrzymywać ją na duchu. Musiałam zrobić małe
przyjęcie, żeby podziękować tym ludziom. Cieszysz się Karolu, prawda? Nie pogratulujesz Blance?
-
No, gratuluję - nie słyszałam w jego głosie entuzjazmu.
-
Ale najważniejsze dopiero przed nami. Myślę, Karolu, że w nagrodę powinniśmy zafundować
Blance wycieczkę do Paryża. Znalazłam już odpowiednie biuro turystyczne, które zapewnia komfortowe
warunki pobytu.
Aż podskoczyłam z wrażenia. Niestety w ojczymie odezwała się natura sknery.
-
Przykro mi, lecz w tym roku to wykluczone.
-
Ależ, dlaczego, Karolu? Blanka zasługuje na nagrodę.
-
Owszem, jednakże moje interesy idą teraz kiepsko. Musimy przeczekać złą passę.
-Nie rozumiem. Teraz, gdy i ja zaczęłam pracować, jest źle?
-
Luizo, prawdę mówiąc ty, jako pracownik, przysparzasz firmie jedynie kosztów, więc bądź
łaskawa nie traktować swoich dochodów jako aktywów - powiedział zupełnie niezrozumiale. - To na
mojej głowie pozostaje utrzymanie rodziny więc proszę cię, okaż mi odrobinę zaufania.
-
Niech ci będzie. Obejdziemy się bez twoich pieniędzy. Wezmę kredyt w banku.
-
A kto go spłaci?
-
}a. Bez twojej pomocy.
-
Nie masz zdolności kredytowej, ale jeśli chcesz, próbuj. I bardzo cię proszę Luizo, organizację
przyjęć uzgadniaj ze mną.
„Ale cham! - pomyślałam ze złością. - Chce rozliczać
108
mamę z pieniędzy". Ona też poczuła się urażona, lecz mimo to jej głos miał słodycz miodu.
-
Tak się cieszyłam z sukcesu Blanki, a ty wszystko psujesz. Za ciężką pracę powinniśmy ją
nagrodzić. Przecież swoim talentem i wynikami przynosi nam chlubę. Czyż nie jesteś dumny z takiej
córki?
-
Jestem, oczywiście, że jestem. Niestety, jak już ci mówiłem, interesy stoją źle. Ile to przyjęcie
mnie kosztowało?
W odpowiedzi mama wybuchnęła płaczem i podała mu rachunek.
-
Co? - zaniemówił na chwilę, a potem wycedził przez zęby: - Za taką kwotę można by wyprawić
wesele na pięćdziesiąt osób.
Tej zniewagi mama już nie zniosła. Wstała i wyszła. Powinnam jakoś przysłodzić temu burakowi, żeby
rozładować napięcie, lecz moja pogarda dla niego była zbyt wielka. Pieprzony dusigrosz! W wieku
szesnastu lat widzi się lepiej i więcej. Obserwacj a starych dowodzi, że z czasem ludzie głupieją i stają się
okropnymi skąpiradłami. Ja taka nie będę i poślubię człowieka, który będzie hojny Hojny aż do bólu.
Który szastanie pieniędzmi będzie miał we krwi.
Po przyjęciu pozostała cała góra nieskonsumowanego jedzenia.
-
Trzeba coś z tym zrobić, bo Karol, chociaż ma złote serce, nie lubi marnotrawstwa - powiedziała
mama do cioci Agnieszki następnego dnia. - Trochę mi głupio wyrzucać jedzenie do śmieci.
-
Mam pomysł, niech Blanka poczęstuje swoje koleżanki i kolegów w szkole, okazja jest przecież
wyśmienita.
Mama przyklasnęła pomysłowi i nazajutrz, tuż po dzwonku na długą przerwę, wniosła do klasy, z pomocą
taksówka-
109
rza, dwie spore tace z ciastem oraz wędlinami. Funkcję rozdającej z właściwym sobie zapałem wzięła na
siebie Jadźka.
- Bądźcie cicho i posłuchajcie! - zawołała, a gdy umilkł gwar, ciągnęła: - Blanka, z okazji doskonale
zdanego egzaminu do szkoły muzycznej, przygotowała dla całej klasy poczęstunek. Jest to zaledwie
drobna namiastka przyjęcia, jakie zostało wydane na jej cześć w jej domu. W imieniu Blanki, zapraszam...
Zanim zdążyła dokończyć, klasa hurmem natarła na ławkę z tacami, powstał niebywały ścisk, bo każdy
zgarniał, ile tylko mógł, aż wreszcie pod naporem ciał ławka runęła z hukiem i niemal połowa frykasów
została rozdeptana na miazgę. W tym zamieszaniu Anka Zalewska wybiła sobie zęba. Dobrze jej tak!
Żałosny spektakl głodomorów. Patrzyłam na tę hołotę z politowaniem. „Jak to dobrze, że moja bytność w
tym podłym miejscu dobiega końca. Byle do wakacji. Później już nigdy tu nie wrócę" - obiecałam sobie
samej, a z danych takich obietnic zawsze się wywiązuję.
Rozdział 1?
Kłopoty ze słwśb i nie tylko
Po przykrym incydencie, związanym z przyjęciem, które zostało wydane z okazji mojego sukcesu na
egzaminie, nastał okres ochłodzenia wzajemnych stosunków. Mama boczyła się na ojczyma i nawet nie
spała we wspólnej sypialni, ja również zachowywałam urażony dystans. Ojczym miotał się między
domem i pracą, ciągle gdzieś dzwonił, wyjeżdżał, uzgadniał coś przez telefon... Krótko mówiąc, świrował.
Ole-
110
wałam to. Miejsce w upragnionej szkole miałam już w kieszeni, mogłam odpuścić sobie wielogodzinne
przesiadywanie przy fortepianie, więc nagle zaczęłam mieć okropnie dużo czasu. Konrad, któremu nigdy
nie dość było spotkań ze mną, wpadł w zachwyt. Niemal każdego dnia zaczęliśmy bywać w klubach i
dyskotekach.
Tymczasem taktyka mamy przyniosła sukces. Stary wy-miękł. Nawiasem mówiąc, uczynił to w samą porę,
gdyż wszystkie banki, do których mama zwróciła się o kredyt, wymagały zgody małżonka oraz poręczeń
żyrantów, mogła więc skorzystać jedynie z ofert jakichś podejrzanych firm, pożyczających pieniądze na
lichwiarski procent.
-
No dobrze, Luizo, idź wykup dla siebie i Blanki wycieczkę do tego Paryża - powiedział któregoś
dnia.
-
Ach, tatuśku, jak bardzo się cieszę! - rzuciłam się mu na szyję. Z radości zawiódł mnie refleks, lecz
na szczęście czuwała mama.
-
Chyba się przesłyszałam, Karolu. Powiedziałeś, że dla mnie i dla Blanki... A ty?
-
Nie mogę zostawić firmy
Mama potrzebowała wsparcia, więc je dostała.
-
Tatuśku, nie rób nam tego! Bez ciebie będzie kij owo. Może jednak znajdziesz trochę czasu?
Naprawdę nie masz nikogo, kto by mógł cię zastąpić? - ble, ble, ble, nawijałam.
-
Bawcie się dobrze, a ja popilnuję interesów.
Jeszcze przez pół godziny słodziłyśmy ojczymowi, chociaż w rzeczywistości obie byłyśmy zadowolone, że
sprawy przybrały taki obrót.
Przypadek sprawił, że bogaty ponoć wdowiec, którego poznała ciocia Agnieszka, okazał się zwykłym
oszustem i gołodupcem. I do tego jeszcze żonatym.
-
Ach, Luizo, gdzie ja miałam oczy, gdzie ja miałam ro-
zum?! Opętał mnie ten szatan, wziął na lep swoich słodkich słówek, jak jakąś małolatę! Już chyba nigdy
nie spotkam przyzwoitego mężczyzny, z którym mogłabym wieść dostatnie i spokojne życie - użalała się,
lejąc gęsto łzy
-
Nie załamuj się, Agnieszko! Z pewnością gdzieś po świecie chodzi ten, który jest ci pisany, musisz
tylko mieć oczy szeroko otwarte, żeby nie przegapić okazji.
-
Łatwo ci mówić. Myślisz, że pakując sery, między par-mezanem a goudą wypatrzę jakiegoś
adonisa? Ty to co innego.
-
Mam pomysł, wybierz się z nami na wycieczkę do Paryża. Na takie wyjazdy mogą sobie pozwolić
tylko zamożni ludzie, więc na pewno znajdzie się ktoś odpowiedni dla ciebie.
-
Sama powiedziałaś, że to impreza dla zamożnych.
Ciocia oczekiwała, że mama pośpieszy ze zwyczajową
propozycją finansowego wsparcia: pożyczę ci, a ty oddasz mi, jak będziesz miała, lecz tym razem srodze
się zawiodła. Ogarniętego napadem sknerstwa ojczyma lepiej było nie drażnić kolejnymi wydatkami.
Ciocia, która znów stała się niemalże naszym domownikiem, przez kilka kolejnych dni z uporem wracała
do konceptu wyjazdu do Paryża w celach matrymonialnych. Snuła graniczące z pewnością
przypuszczenia, że tym razem spotka odpowiedniego kandydata,- podawała liczne znane i zasłyszane
przykłady, jak to nawet brzydkie kobiety, które straciły wszelką nadzieję, właśnie podczas drogiej
wycieczki odnajdywały tego jednego, jedynego,- mówiła, że ona też miałaby szansę, gdyby miała więcej
forsy, albo przynajmniej kogoś, kto podałby jej pomocną dłoń.
-
Och, przestań już, bo zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że stoję na twojej drodze do szczęścia! -
obruszyła się któregoś dnia mama. - Zawsze chętnie ci pożyczam, lecz nie tym razem. Bogaci też miewają
kłopoty finansowe.
112
? r"
-
Ależ Luizo, źle interpretujesz moje słowa, ja tylko głośno sobie marzę. Przepraszam, od teraz ani
mru-mru - ciocia, widząc, że przeciągnęła strunę, wycofała się rakiem.
Następnego dnia zdobyła wymaganą kwotę i w ostatniej chwili wykupiła wycieczkę.
Tymczasem mama, wyznając zasadę, że wyrażona raz przez ojczyma zgoda na zatrudnienie służącej
zachowuje swoją ważność do końca świata, a nawet o jeden dzień dłużej, przyjęła do prowadzenia domu
Agatę Kwok, młodą wiejską dziewuchę z czerwonymi łapami i płaskostopiem. Z niesmakiem odkryłam, że
ten tłumok był muzykalny, miał ładny głos i doskonałą pamięć muzyczną. Agata zapamiętywała raz
usłyszane fragmenty utworów, nawet tych najtrudniejszych, i nuciła je przy sprzątaniu. Piątą Symfonię
Bacha śpiewała z równą łatwością jak Szła dzieweczka do laseczka.
Do koronkowego fartuszka i czepka pasowałaby jak wół do karety, jednakże na okrągło nosiła chustkę
zawiązaną do tyłu i kraciasty fartuch, więc już na pierwszy rzut oka było wiadomo, jaka jest jej pozycja w
naszym domu. I byłoby tak nadal, gdybym któregoś dnia nie przyłapała jej, jak gra na moim fortepianie.
Kulawo, bo kulawo, ale grała. Na dodatek, jeszcze tego samego dnia pani Kosowska, którą spotkałam
przed domem, powiedziała:
-
Blanko, pięknie śpiewasz. Słyszałam dzisiaj twoją arię z Halki. Wspaniała barwa głosu. Gratuluję.
Jesteś wszechstronnie uzdolniona.
Podziękowałam jej skromnie. Śpiewała, rzecz jasna, Agata, a ja nie chciałam, żeby się okazało, iż byle
wieśniaczka robi mi konkurencję, i to w moim własnym domu, na moim drogocennym instrumencie.
Mama była z Agaty zadowolona, więc znów musiałam użyć podstępu, aby ją wysiudać. Podrzuciłam jej do
walizki złoty zegarek ojczyma.
Następna była Karolina Suska, studentka czwartego roku psychologii, dorabiająca sobie do stypendium.
Już od pierwszego dnia próbowała się ze mną skumplować, lecz niedo-czekanie jej! Nie obdarzam swoją
przyjaźnią byle kogo. Mało, że robi za kuchtę i wycierucha, to na dodatek studiuje psychologię. Czy
można traktować poważnie kogoś, kto w przyszłości będzie specjalistą od różnych czubków i świrów?
Moim zdaniem - nie. Przychodziła na cztery godziny dziennie, w poniedziałki, środy i piątki, robiła, co do
niej należało i wychodziła.
Byłoby spoko, gdyby mamie nie zachciało się pogaduszek z Karoliną, a wszystko wskazywało na to, że lubi
je coraz bardziej. I to nie tylko pogaduszki, lecz i samą Karolinę. Przy każdej okazji siadały w kuchni przy
stole i przy kawie albo przy herbacie, gaworzyły sobie jak dwie przyjaciółki. Pani domu z własną służącą!
Patrzyłam z rosnącą obawą, jak ta bezczelna Karolina robi mamie wodę z mózgu. Ojczymowi zresztą też.
Już po dwóch tygodniach oboje zaczęli uważać ją za Bóg wie kogo. Nic tylko: „Ach, jaka ta Karolinka
mądra! Ach, jaka zaradna! Och, jak świetnie gotuje...". Achom i ochom nie było końca, więc osobiście
musiałam położyć temu kres. Skorzystałam ze starego, sprawdzonego sposobu. Podrzuciłam jej do
torebki złotą, wysadzaną turkusami bransoletkę mamy Kiedy tego dnia po południu rodzice wrócili do
domu, odwołałam mamę na bok i powiedziałam:
-Wpuściłyśmy do domu kolejną złodziejkę. Zauważyłam przypadkiem, jak Karolina wyjmuje coś z twojej
kasetki z biżuterią i chowa to w swojej torebce.
-
Jesteś pewna?
-
Mówię, co widziałam.
-
Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę - natychmiast pobie-
gła do sypialni, żeby sprawdzić. Zajęło jej to najwyżej pół minuty, bo bransoletka była nie tylko duża, lecz
leżała na samym wierzchu.
Mama, gdy jest zła, zaciska mocno usta i marszczy czoło. Wtedy musiała kipieć wściekłością, bo jej usta
wyglądały jak czerwona blizna, a na czole utworzyły się poziome bruzdy Poszła do kuchni, szepnęła coś
ojczymowi do ucha, a ten z kolei poczerwieniał jak ćwikłowy burak.
-
Zaczekaj chwileczkę - powiedział do Karoliny, która akurat wychodziła.
-
Słucham pana.
-
Usiądź - usiadła, a przymilny uśmiech nie schodził jej z twarzy. Kretynka! Nie wyczuwała, co wisi
w powietrzu.
-
Posłuchaj, jestem w stanie zrozumieć, że potrzebujesz pieniędzy, że miałaś chwilę słabości i
skusiłaś się na coś, co nie należy do ciebie.
-
Proszę pana, owszem, brakuje mi pieniędzy, jednakże nigdy nie wyciągam ręki po cudze.
-
Oszczędźmy sobie niepotrzebnych przekomarzań. Oddaj to, co wzięłaś.
-
Ależ ja naprawdę niczego nie wzięłam.
-
Dość tego! Albo pokażesz, co masz w torebce, albo wezwę policję.
Karolina najwyraźniej odgadła, że to ja na nią naskarży-łam, lecz przekonana o swojej niewinności,
posłała mi ironiczne spojrzenie. Kpiła sobie ze mnie, zapominając, że ten się śmieje, kto się śmieje
ostatni.
-
Mam czyste sumienie. Proszę - położyła torebkę na stole. Mama rzuciła się na nią jak kot na
mysz, wytrząsnęła całą zawartość na blat, rozgrzebywała nerwowo jakieś szminki, pudry, tusze, długopisy
notesy i inne szpargały lecz bransoletki nie było.
-
Może schowała ją do kieszeni? - podpowiedziałam, bo na to wskazywała logika. Zobaczyła
bransoletkę w torebce i na wszelki wypadek przełożyła w pewniejsze miejsce. Torebka mogła się
przypadkowo otworzyć, a głęboka kieszeń nie.
-
Proszę bardzo - wywróciła kieszenie na lewą stronę. -Gdzie tu jeszcze złodziejki chowają łup?
Może pod bluzką? Proszę. Może w biustonoszu? Proszę! Może w spodniach? Proszę!
Zrzucała z siebie kolejne części garderoby, a kiedy już została w samych stringach, mama krzyknęła:
-
Dość! Chyba nie masz zamiaru robić tutaj striptizu?
-
Jeśli będzie taka konieczność, czemu nie. Pozwolę sobie nawet zrobić lewatywę - znów posłała mi
to swoje drwiące spojrzenie.
Ojczym z zakłopotaniem patrzył w sufit, mama dyszała ciężko, jak ryba wyjęta z wody. Tysiące myśli
przeleciało mi przez głowę. Do diabła z bransoletką. Nie mogłam pozwolić jej wyjść z poczuciem
wygranej.
-
Może ukryła ją poza domem? - podsunęłam im desperacki pomysł.
-
Słuchaj, mała żmijko. Przestań już kombinować. - Karolina ubrała się, poprawiła włosy, zgarnęła
swoje drobiazgi z powrotem do torebki i dopiero wtedy powiedziała:
-
Rezygnuję z pracy u państwa. Proszę mi wypłacić za ostatni tydzień.
Ojczym, jak dźgnięty gwoździem, wyciągnął portfel, odliczył określoną sumę, ale zanim zdążył położyć ją
na stole, mama chwyciła go za rękę.
-
Uważam, że najpierw powinniśmy do końca wyjaśnić sprawę tej kradzieży Nie możemy tego tak
zostawić.
116
-
Właśnie przypomniałam sobie coś. Gdy ścierałam kurze, widziałam złotą bransoletkę z turkusami
w pokoju córki. Leży obok nut na fortepianie.
Znów posłała mi wredne spojrzenie. Mama wybiegła i po chwili wróciła z bransoletką. Tymczasem
Karolina była już przy drzwiach. Nie odwróciła się, nawet na wołanie mamy.
-
Tak to się tym głupim kuchtom przewraca w głowie, gdy potraktuje się je trochę łaskawiej! -
zawołałam. Musiałam zareagować, bo ojczym spojrzał na mnie podejrzliwie, a że nadal nie wyglądał na
przekonanego, szybko uderzyłam w inny ton. - Ja naprawdę widziałam, jak wyjmuje bransoletkę ze
szkatułki. Naprawdę. Myślałam, że to następna pomoc z lepkimi rękami.
-
Ja wierzę Blance, bo bransoletka na sto procent leżała w szkatułce. Pewnie Karolina zorientowała
się, że Blanka widzi, jak ona kradnie i podrzuciła bransoletkę na fortepian w pokoju. Przy okazji
wysondowała, na ile może sobie pozwolić. Kiedy się przekonała, że nie odpuścimy jej złodziejstwa,
zrezygnowała z pracy.
-
Może tak było, ale ten incydent stawia nas w paskudnym świetle - burknął ojciec.
-
Bądź sprawiedliwy Zamiast podziękować Blance za dbałość o dom, wzbudzasz u niej poczucie
winy Wstydź się, Karolu.
Słowa mamy stały się dla mnie sygnałem do przybrania maski skrzywdzonej dziewczynki. Poskutkowało.
Jeżeli ojczym jeszcze miał jakieś wąty, tego samego dnia się ich pozbył.
Rozdział 18
Paryski romans
O mojej wycieczce do Paryża wiedziała cała klasa i chyba z pół szkoły Byłam na topie. Nawet Jurek
Brzeziński, Artek Zubek i Kacper Kraska z własnej inicjatywy zaoferowali mi swoje usługi. Kłopoty, jakie
mieli z powodu bicia Tośki, już dawno poszły w niepamięć i teraz znów chcieli zarobić parę złotych.
-
Słuchaj Blanka, gdy tylko trzeba będzie kogoś lutnąć, jesteśmy do usług. Dla ciebie ceny ekstra.
Takie łachudry powinnam kopnąć w tyłek, oczywiście w sensie przenośnym, i tak bym zrobiła, gdybym
była zwykłym przeciętniakiem. Czekała mnie jednak jeszcze rozgrywka z tym Fabianem Rawiczem, który
przywłaszczył sobie należne mi pierwszeństwo na egzaminacyjnej liście przyjęć. Na razie syciłam swoje
zmysły myślą o zemście. Wyobrażałam sobie, jak on cieszy się ze swojego sukcesu, jak marzy o wielkiej
karierze, nie przeczuwając jej rychłego kresu. Był niczym drzewo w lesie, nieświadome tego, że już idzie
drwal z siekierą, żeby je ściąć. Czyż mogłam znaleźć lepsze „siekiery" niż Jurek, Artek i Kacper?
-
Jasne, mam wobec was dług wdzięczności, a ja wszystko pamiętam. Przyślę wam widokówki z
Paryża.
Koniec gimnazjum to gorący czas, ponieważ trzeba decydować, co robić dalej. Z naszej klasy tylko Lidka
Krymska i Damian Korecki ambitnie zdawali do liceum, Jadźka szła do ekonomika, reszta miała zamiar
szukać pracy albo od razu przerzucić się na bezrobocie. Izaura Bednarek i Sebastian Gzicki planowali ślub.
Musieli, ponieważ w drodze był już bachor. Ja na szczęście byłam wolna od tego typu rozterek.
18
Zapewniłam sobie miejsce w liceum muzycznym i przygotowywałam się do podróży swoich marzeń.
Wyjechałyśmy zaraz po uroczystym zakończeniu roku. Wcześnie rano ojczym odwiózł nas na lotnisko,
gdzie biuro podróży Orbitus wyznaczyło miejsce zbiórki. Z Konradem pożegnałam się poprzedniego dnia,
żeby oszczędzić sobie łzawych scen w hali odlotów. Chłopaka wręcz zżerała zazdrość, bał się, że poderwie
mnie jakiś Francuz, a on sam pójdzie w odstawkę. Nawiasem mówiąc, taki obrót rzeczy był całkiem
prawdopodobny
Miałam po raz pierwszy lecieć samolotem i bałam się tego, chociaż udawałam, że to dla mnie normalka.
Terminal stanowił namiastkę wielkiego świata. To nie to samo, co przystanki autobusowe czy dworcowe
perony z szaroburymi, śmierdzącymi pasażerami. Tu krzyżowały się drogi ludzi ze wszystkich
kontynentów, w tym osobników godnych najdroższego i najwykwintniejszego szampana. „Kto wie, może
gdzieś w tym eleganckim, różnojęzycznym tłumie, przebywa akurat jakiś szejk z emiratów, albo król nafty
z Kalifornii, albo milioner z Londynu, albo jakiś sławny reżyser z Hollywood, który spojrzy na mnie i
oniemieje z zachwytu?" - myślałam, starając się trzymać wysoko głowę i mieć lekko uniesiony podbródek.
Wtedy sylwetka wygląda najkorzystniej.
Łatwo odnaleźliśmy naszą grupę, zgromadzoną już przy przedstawicielu biura podróży, który dla
ułatwienia trzymał tabliczkę z napisem: ORBITUS - DO PARYŻA. Grupa składała się z dwudziestu osób, w
większości ludzi starszych, lecz były też dwie dziewczyny i dwóch chłopców w moim wieku. Obydwaj
natychmiast zaczęli zerkać w moją stronę i przy pierwszej okazji nawiązali rozmowę. Na początku
zachowałam chłodny dystans, jednak byłam miła, bo chociaż nie
wyglądali na wyjątkowych, pozory mogły mylić. Oni wszyscy czyli Sebastian, Szymek, Anna i Magda,
studiowali na trzecim roku Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Chłopcy prezentowali się niczego sobie.
Obaj byli wysokimi blondynami o regularnych rysach, natomiast dziewczyny określiłabym jako wyjątkowo
brzydkie - Anka tak płaska, że powinna przypinać broszkę, żeby było wiadomo, gdzie ma plecy; no i
Magda, świńska blondynka z grubym zadkiem, która w opiętych ciuchach wyglądała jak jelito grube w
stanie wzdęcia.
Malarstwo jest mniej szlachetną sztuką od muzyki, jednakże wymaga artystycznej duszy, więc stanowi
zajęcie nieporównanie bardziej godne niż... produkowanie rur z polichlorku winylu. Poza tym istniało
prawdopodobieństwo, że któryś z tych chłopców zostanie kiedyś wielkim malarzem, jego dzieła zawisną
w największych muzeach świata i dobrze by było, żeby wśród jego zbiorów znalazł się mój portret.
„Piękna Blanka - muza i wielka miłość artysty". Czyż to nie brzmi romantycznie? A za sto albo i za
dwieście lat cała masa badaczy kultury mogłaby zastanawiać się nad tym, jaka była owa piękność. Może
nawet kręciliby filmy na ten temat? Głupia prostytutka z Arles, dla której van Gogh obciął sobie ucho, tak
długo będzie wymieniana w jego życiorysie, jak długo obrazy tego genialnego schizofrenika będą w cenie.
Czyli zawsze. Trudno było tak na oko stwierdzić, który z moich nowych adoratorów został obdarzony
większym talentem, więc kokietowałam obu, chociaż jeszcze w samolocie okazało się, że Magda z
Szymkiem są parą. Ignorowałam ten fakt, a nawet odczuwałam z tego powodu satysfakcję.
Gdy wieczorem podchodziliśmy do lądowania, nie mogłam oderwać oczu od okna. Paryż, najbardziej
romantyczne z miast, artystyczna stolica świata, błyszczał niczym drogo-
120
cenny klejnot. To jest miasto, które swoją muzyką rzucę na kolana. Ujarzmię je. Dyrektorzy największych
sal koncertowych będą błagać mnie o koncerty. Będę miała do dyspozycji najlepsze orkiestry i
najwybitniejszych dyrygentów... Boże, jaka szkoda, że czas tak się wlecze.
Prosto z lotniska zawieziono nas autokarem do hotelu Paradyz. Niestety, mieścił się on dość daleko od
centrum, a tak w ogóle to już następnego dnia zaczęło być... nudno. Paryska ulica rozczarowywała: brud i
sterty śmieci, na każdym kroku czarnuchy, żółtki, baby ze Wschodu, okutane w jakieś chusty, brudasy w
turbanach i śmierdzący kloszardzi. Oburzające, jak przy tak wyszukanej architekturze i bogatych sklepach
można tolerować ten cały motłoch! Czy te prymitywy są w stanie docenić sztukę? Czy wśród nich jest
ktoś wrażliwy na muzykę? A zresztą, nawet gdyby był, nie będę grać dla hołoty
Na razie jednak trzeba było wykonać plan zwiedzania: katedra Notre Dame, Łuk Triumfalny, Luwr, wieża
Eiffla, grobowiec Napoleona, Moulin Rouge...
Każdy wie, że są to zabytki wysokiej klasy lecz, według mnie, mocno przereklamowane. Nawet ta słynna
Mona Liza Leonarda da Vinci. Nie dość, że grubawa, to na dodatek ledwie widoczna zza pancernej szyby.
Nie wiem, czym się ludzie zachwycają! Sam Luwr owszem, przepiękny, jednak ta szklarnia na dziedzińcu
jest beznadziejna. I co z tego, że w kształcie piramidy? Chciałabym mieszkać w takim pałacu, mieć służbę,
ogrodników, organizować bale i wystawne przyjęcia dla wytwornych gości. Wyobrażałam sobie, jak
tańczę, a wszyscy bledną na widok mojej brylantowej biżuterii, jednakże jeszcze bardziej zazdroszczą mi
tego, czego nie da się kupić za żadne skarby - urody i talentu.
121
Przez cały czas trzymali się mnie Sebastian i Szymek, Szymka trzymała się Magda, a na doczepkę łaziła za
nami Anka. Chodziliśmy więc wszędzie całą pięcioosobową grupką, a z zewnątrz wyglądało to tak,
jakbyśmy stanowili zgraną paczkę. Ich interesowały głównie muzea, wyciągnęli mnie nawet do Muzeum
d'Orsay25 i zachwycali się jak durni dziełami Moneta, Maneta, Renoira, Pissara, Degasa, Puvisa de
Chavannes'a... Dla mnie to żadna wielka sztuka. Zwykłe bazgroły. Dopiero trzeciego dnia wieczorem
zaczęło być ciekawiej. Sebastian jakoś zmylił pozostałych i zaprosił mnie na romantyczny spacer po
Paryżu. Znał miasto, a poza tym mówił biegle po francusku. Niestety, nie interesowały go sklepy ani
centra handlowe. Uwielbiał spacery po pełnym artystów Placu du Tertre lub przechadzki brzegiem
Sekwany wśród bukinistów. Ciągnął na Mont Martre, pokazywał rudery w których mieszkali jacyś genialni
pacykarze, kazał mi się nudzić w galeriach, i wszędzie pstrykał zdjęcia. Często siadaliśmy na jakimś murku
albo ławce, a wtedy wyjmował szkicownik i coś w nim bazgrał. Generalnie rzecz biorąc, było nieciekawie.
Znosiłam tę nudę, bo z innymi było jeszcze nudniej. Cioci Agnieszce wpadł w oko ponoć dziany biznesmen
z branży obuwniczej, niejaki pan Stefan, który miał przyjaciela pana Kazia. Razem z mamą utworzyli
zgraną paczkę i świetnie się bawili w swoim towarzystwie. Szybko zrezygnowali z oficjalnego programu
wycieczki i zaczęli zwiedzać miasto na własną rękę. Rzecz jasna, od strony rozrywkowo-handlowej. Kilka
razy poszłam z nimi, lecz w ich towarzystwie czułam się jak piąte koło u wozu, ponadto pan Kazio, kiedy
patrzył na mnie, prawie się ślinił, a raz nawet próbował obmacywać moje kolana pod stołem. Stary
obleśnik!
25 Muzeum d'Orsay - muzeum impresjonizmu.
Dupek żołędny! Sebastian przynajmniej był zakochany i romantycznie skupiony na mojej osobie.
Któregoś dnia, gdy w małej kawiarence sączyliśmy sobie mazagran, nagle przerwał milczenie.
-
Mam dla ciebie prezent.
-Tak?
Z torby, którą trzymał na kolanach, wyjął szkicownik i wydarł z niego jedną kartkę. Był to mój portret
ujęty z pół-profilu. Wspaniały Delikatna kreska idealnie oddawała owal twarzy mistrzowsko uchwycone
melancholijne spojrzenie wyrazistych oczu, soczystość ust, a nawet połysk i miękkość włosów
spływających na plecy. Tak, każdy, kto kiedyś spojrzy na ten portret, będzie chciał poznać moje imię, a
przecież Sebastian był dopiero studentem trzeciego roku Akademii Sztuk Pięknych.
-
Rany, to jest cudowne! - zawołałam. - Jestem oczarowana, naprawdę. Nikt dotąd nie sprawił mi
wspanialszego prezentu.
-
Twoje portrety powinny być ozdobą największych muzeów świata - ujął mnie za rękę
spoczywającą na stole. - Takie dłonie to arcydzieło natury Namaluję je kiedyś.
Znał się chłopak na rzeczy, bo dłonie faktycznie mam rzadkiej urody: wąskie, o smukłych palcach
zakończonych idealnie owalnymi paznokciami.
-
Pianistka powinna mieć... odpowiednie narzędzie pracy - powiedziałam skromnie, jednak całkiem
nieskromnie spojrzałam na niego spod rzęs. Nauczyłam się tego od mamy.
-
Przepraszam, lecz muszę spytać. Czy jesteś z kimś związana uczuciowo?
-Ależ skąd!
Z założenia Sebastian nie był tym jednym, jedynym na całe życie, lecz uznałam go za bardziej
interesującego od Konrada, więc ten ostatni musiał pójść w odstawkę.
123
Dupek żołędny! Sebastian przynajmniej był zakochany i romantycznie skupiony na mojej osobie.
Któregoś dnia, gdy w małej kawiarence sączyliśmy sobie mazagran, nagle przerwał milczenie.
-
Mam dla ciebie prezent.
-Tak?
Z torby którą trzymał na kolanach, wyjął szkicownik i wydarł z niego jedną kartkę. Był to mój portret ujęty
z pół-profilu. Wspaniały. Delikatna kreska idealnie oddawała owal twarzy, mistrzowsko uchwycone
melancholijne spojrzenie wyrazistych oczu, soczystość ust, a nawet połysk i miękkość włosów
spływających na plecy. Tak, każdy, kto kiedyś spojrzy na ten portret, będzie chciał poznać moje imię, a
przecież Sebastian był dopiero studentem trzeciego roku Akademii Sztuk Pięknych.
-
Rany, to jest cudowne! - zawołałam. - Jestem oczarowana, naprawdę. Nikt dotąd nie sprawił mi
wspanialszego prezentu.
-
Twoje portrety powinny być ozdobą największych muzeów świata - ujął mnie za rękę
spoczywającą na stole. - Takie dłonie to arcydzieło natury Namaluję je kiedyś.
Znał się chłopak na rzeczy, bo dłonie faktycznie mam rzadkiej urody: wąskie, o smukłych palcach
zakończonych idealnie owalnymi paznokciami.
-
Pianistka powinna mieć... odpowiednie narzędzie pracy - powiedziałam skromnie, jednak całkiem
nieskromnie spojrzałam na niego spod rzęs. Nauczyłam się tego od mamy
-
Przepraszam, lecz muszę spytać. Czy jesteś z kimś związana uczuciowo?
-Ależ skąd!
Z założenia Sebastian nie był tym jednym, jedynym na całe życie, lecz uznałam go za bardziej
interesującego od Konrada, więc ten ostatni musiał pójść w odstawkę.
-
Gdy tylko ujrzałem cię na lotnisku, kompletnie straciłem głowę. Jesteś wyjątkowa, jesteś
niezwykła...
Podobał mi się sposób, w jaki na mnie patrzył, lecz dopiero słowami przywrócił porządek świata.
Otrzymywałam namiastkę tego, co w przyszłości miało być normą, tylko zwielokrotnioną milion razy, a
nawet miliard. Uznałam, że Sebastian zasłużył sobie na moją łaskawość i pozwoliłam się pocałować.
Pozwoliłam i... doznałam wstrząsu. Jego pocałunek nie był tym samym, co dziecinny całus Konrada. U
Sebastiana stanowił jakby rytuał. Patrząc mi prosto w oczy, ujął moją twarz w dłonie, pogładził po karku,
po czym przywarł całą powierzchnią ust, dotykał językiem moich warg, zębów, podniebienia..., a była w
tym taka tkliwość i delikatność, że zaczęłam odczuwać rosnące podniecenie. Oddychałam coraz szybciej,
a moje serce przyśpieszyło, jakby chciało wyskoczyć z piersi.
„Oho, hormony nie będą mną rządzić!" - pomyślałam ze złością i odepchnęłam go od siebie.
-
Pewien pisarz powiedział, że pocałunek to język, który nam pozostał z raju26. Całować ciebie to
zapomnieć, że kiedykolwiek ten raj opuściliśmy.
W odpowiedzi też chciałam rzucić jakimś cytatem, lecz cóż, nie znałam żadnego stosownego tekstu na tę
okoliczność, więc uznałam, że wystarczy słodki uśmiech. Zastanawiałam się, jaką taktykę powinnam teraz
przyjąć - rzucić mu kilka komplementów, czy raczej zachować dystans, aby dalej się napalał i schnął z
tęsknoty? Który sposób okaże się skuteczniejszy żeby stracił głowę i oszalał na moim punkcie? Mojej
naturze było bliżej do drugiego stylu. Po komple-
26 Joseph Conrad Korzeniowski (1857-1924) - brytyjski pisarz polskiego pochodzenia, tworzący w języku
angielskim.
124
mentach mógłby nabrać przekonania, że już osiągnął wszystko, co chciał, że ma mnie w swojej mocy i nie
musi się więcej wysilać. „A guzik, facet! Nic z tego" - usilnie podsycałam w sobie sceptycyzm, żeby wrócić
do emocjonalnej równowagi po uniesieniu wywołanym pocałunkiem.
Sebastian, nieświadomy moich podstępnych myśli, najwidoczniej uznał, że tym pocałunkiem namaściłam
go na swojego oficjalnego chłopaka i pozbył się skrupułów, które wcześniej powstrzymywały go przed
wyznaniami, przytulaniem się do mnie i drobnymi pieszczotami, dopuszczalnymi na bezpruderyjnej
paryskiej ulicy
Z Paryża miałam przywieźć o wiele więcej zdjęć niż z Egiptu. Ich jakość też była lepsza, bo talent
Sebastiana na wszystkim odciskał swój ślad. Jeśli za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat jakiś mój biograf
będzie zbierał materiały do książki, wpadnie w zachwyt. Oto ja na wieży Eiffla, nad Sekwaną, przy
kawiarnianym stoliku, w wesołym miasteczku, pod pomnikiem Chopina, przed frontonem Olimpii...,
äwszystkie zdjęcia zdradzają artystyczny kunszt, są małymi arcydziełami, są piękne.
Jednak żadne przeżycia nie stłumiły myśli o owym tajemniczym Fabianie Rawiczu, który podstępnie
wydarł mi zwycięstwo i był zagrożeniem w przyszłości. Z każdym dniem coraz bardziej doskwierał mi fakt,
że on gdzieś tam jest. Że może właśnie siada przy fortepianie, gra powiedzmy Koncert fortepianowy
B-dur Brahmsa27, ulicą przechodzi przypadkowo słynny Jan Krez albo inny mistrz batuty i słyszy
dobiegającą z otwartego okna muzykę. Przystaje, słucha, a potem urzeczony grą postanawia osobiście
poznać wykonawcę
27 Johannes Brahms (1833-1897) - niemiecki kompozytor, pianista i dyrygent okresu romantyzmu.
Koncert fortepianowy B-dur należy do najtrudniejszych utworów w dziejach całego gatunku.
i zaproponować mu wieloletni kontrakt na tournee po największych scenach świata. Ogarniało mnie
okropne przeczucie, że gdy wrócę do kraju, gazety będą pełne tekstów o Fabianie, äwszystkie tytuły będą
krzyczały: „WIELKIE ODKRYCIE! MŁODY WIRTUOZ PODBIJA ŚWIAT! SZESNASTOLETNI POLAK SENSACJĄ
MUZYCZNĄ! ŚWIAT OSZALAŁ NA PUNKCIE GENIALNEGO MUZYKA!". Z każdego słupa ogłoszeniowego
będzie patrzyła na mnie jego gęba, a programy telewizyjne będą się zaczynały od wyliczenia jego
sukcesów. Boże! Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej wierzyłam, że moje wyobrażenia stały się już
faktem. Pod koniec wycieczki nie byłam w stanie o niczym innym myśleć, jak tylko o moim śmiertelnym
wrogu. Usilnie próbowałam go sobie wyobrazić, pewnie był małym, pękatym i pryszczatym
krótkowidzem na krzywych nogach. Jurek, Artek i Kacper poradzą sobie z nim bez trudu. Wystarczyło
połamać mu palce. Rety, co ja mówię, wystarczył jeden niesprawny palec.
Odetchnęłam w Ogrodzie Luksemburskim, na plenerowej operze Cyrulika Sewilskiego Rossiniego. Klasyka
jest piękna, genialna w swej logice i chaosie. Tylko taka muzyka pozwala zapomnieć. Lepiej! Pozwala
wznieść się ponad wszystkie obrzydlistwa świata, a nawet ponad własne fobie. Słuchając w zachwycie
genialnych fraz muzycznych, równocześnie widziałam siebie na scenie, słyszałam aplauz tłumu, czytałam
pełne zachwytów recenzje.
Wreszcie nadszedł czas powrotu. Wciąż przekonany o mojej miłości Konrad, przyjechał na lotnisko. Stał w
hali przylotów z wielkim bukietem czerwonych róż. Udałam, że go nie dostrzegam, chociaż usilnie zwracał
na siebie uwagę, wymachując rękami. Głupek! Na nieszczęście stał obok ojczyma, a tego buraka
musiałam zauważyć. Szłam ramię w ramię z nowym wielbicielem, i żeby Konrad nie miał wąt-
126
pliwości, że z nim już koniec, poprosiłam Sebastiana, aby mnie objął i pocałował w policzek.
Na twarzy Konrada najpierw pojawiło się niedowierzanie, a potem rozczarowanie. Stał przez chwilę jak
skamieniały, następnie odwrócił się i zniknął w tłumie. „No, dobrze, że sobie poszedł" - pomyślałam z
ulgą, bo myśl, że będę musiała wysłuchiwać jego skomleń, była okropna. Radość okazała się
przedwczesna, bo nazajutrz zatelefonował.
-
Słuchaj, Blanko, mam nadzieję, że usłyszę od ciebie kilka słów wyjaśnienia.
-
Nie widzę powodu, aby ci cokolwiek wyjaśniać. Z nami koniec. Definitywnie. Nie dzwoń więcej. -
Odłożyłam słuchawkę.
Nie zadzwonił, czym mnie trochę uraził, że tak szybko zrezygnował. Chyba jego miłość nie była zbyt
żarliwa. Zaczęłam nawet żałować, że nie podręczyłam go trochę emocjonalnie, gdyż stracić mnie i nie
cierpieć z tego powodu to... to... to skandal.
Rozdział 19 W nowej szkole
Z powodu skąpstwa ojczyma reszta wakacji była do niczego. Zamierzałyśmy pojechać jeszcze nad morze,
lecz ten stary kutwa zaciął się i nie reagował. Nie pomogły ani dąsy mamy, ani moje. Gorzej, bo w ogóle
zdawał się ich nie zauważać, gdyż teraz częściej przesiadywał w tej swojej śmierdzącej firmie niż w domu.
Na znak protestu mama przestała nawet chodzić do pracy
-
Wystarczy, że ty pracujesz od rana do nocy. Wstaw kanapę do tej swojej kanciapy w zakładzie i
wcale nie wracaj do domu - strofowała go nocami.
127
-
Mam kłopoty..., j ak wyj dę z dołka, to wszystko się unormuj e.
-
Co?! Myślałam, że jak przestanę u ciebie pracować, to firma stanie na nogi, rozkwitnie, że
zmaleją koszty, wzrosną aktywa, a tu proszę... Dołek. Nie wierzę! To nie może być prawda. Ty pewnie
kogoś masz, Karolu.
-
Ależ Luizo, jak możesz...
-
Jestem o ciebie zazdrosna i nic na to nie poradzę. Już mnie nie kochasz. Pewnie wydajesz
pieniądze na dziwki, a nam mydlisz oczy jakimś finansowym dołkiem! - mama uderzała w płacz, trzaskała
drzwiami, zamykała się w łazience, ale wszystko było bezskuteczne.
Nic nie udało się wskórać. Nawet wydrzeć forsy na nową służącą i mama musiała sama doprowadzić dom
do ładu, bo podczas naszej nieobecności nikt nawet nie ścierał kurzów. W tej sytuacji zaczęłyśmy sobie
organizować czas na własną rękę.
Znajomość cioci Agnieszki z panem Stefanem przetrwała Paryż i nadal miała się świetnie. Wpadali do nas
niemal codziennie, a wraz z nimi zaglądał pan Kazio. Panowie nauczyli mamę i ciocię grać w brydża, co
okazało się świetnym sposobem na spędzanie czasu. Przy kawce, koniaczku i przekąskach niemal
codziennie siedzieli przy stole do północy, a czasem nawet dłużej.
Ja w tym okresie spotykałam się z Sebastianem, jednak rzadko, bo kretyn znalazł sobie pracę przy
odnawianiu jakiegoś kościoła. Wszyscy gdzieś powyjeżdżali, nawet Jadźka, więc do września wynudziłam
się jak mops. Z ulgą poszłam do nowej szkoły
Moja klasa liczyła zaledwie dwadzieścia osób. Nieciekawe typy Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, było
namierzenie tego cholernego Fabiana Rawicza. Poszło łatwo, gdyż chło-
128
pak został przydzielony do mojej klasy Wyglądał jeszcze gorzej niż myślałam - chudy wysoki, z rozwianą
czupryną i wystającą grdyką. Prawdziwy strach na wróble. Posiadał tylko jedną rzecz godną
pozazdroszczenia - cienkie i długie palce, z łatwością obejmujące dwie oktawy28. Marzenie każdego
pianisty. Jasne, że to za te łapy szanowna komisja dała mu więcej punktów. Musiałam przywrócić
właściwy porządek.
Osoby, które już się znały, potworzyły grupki wzajemnej adoracji. Reszta, jak to bywa wśród dobrze
wychowanych, młodych ludzi, próbowała robić dobre wrażenie. Podobnie jak w przypadku Jadźki w
gimnazjum, tak i tu przypadek sprawił, że przyszło mi siedzieć w jednej ławce z Justyną Suską. Super.
Wcześniej widziałam ją z Fabianem Rawiczem, a ze sposobu, w jaki ze sobą rozmawiali,
wywnioskowałam, że dobrze się znają. Justyna nie nosiła markowych ciuchów tak jak ja i większość
uczniów, i w ogóle była skromna, cicha i nieatrakcyjna. Krótko mówiąc, szara myszka, doskonały materiał
na nową przydupaskę w stylu Jadźki. Jako skrzypaczka, mimo talentu, nie stanowiła dla mnie konkurencji.
Konkurencją był Fabian, a jego wyeliminowanie wymagało planu zupełnie innego niż w przypadku Tośki.
Mój plan musiał się cechować wielką finezją i przebiegłością.
Najlepiej jest podejść ofiarę znienacka. A jeszcze lepiej zdobyć jej zaufanie, uśpić czujność, potem zaś ni
stąd ni zowąd spuścić po brzytwie. Wydawało się to łatwe do wykonania, gdyż Fabian był osobnikiem tak
sformatowanym, jakby ulepiono go z poświęconej gliny: uprzejmy, uśmiechnięty naiwniaczek. Już
pierwszego dnia wystartował do mnie z komplementem:
- Słyszałem na przesłuchaniu twoją fugę. Świetnie sobie poradziłaś.
28 Dwie oktawy - szesnaście klawiszy
-
Gdyby nie trema, poradziłabym sobie jeszcze lepiej.
-
Oboje będziemy w klasie profesora Baczyńskiego. Profesor Baczyński jest najlepszy
-
Cieszę się.
Moja nienawiść sięgnęła zenitu, gdy zobaczyłam jego długie palce w akcji. Normalnie pianiści potrafią
każdy z czterech palców jednej ręki przełożyć tylko nad kciukiem, tymczasem on z łatwością przekładał
drugi palec nad trzecim, trzeci nad czwartym, czwarty nad piątym, i odwrotnie. Niby dla żartów dał taki
popis możliwości, lecz ja wiedziałam, że oznaczało to: „Patrz i podziwiaj. Wiem, że tego nie potrafisz".
Cham! Zarozumiały cham! Profesor Baczyński, który też był świadkiem tych przechwałek, dobił mnie
uwagą, że tak grać potrafił tylko Chopin. „No proszę, odbębni taki kilka gam z pomocą cyrkowych
sztuczek i zaraz stawiają go w jednym rzędzie z polskim geniuszem fortepianu. Może jeszcze z Mozartem,
Bachem i Beethovenem?".
Wkrótce zaczęła też działać mi na nerwy Ewelina Tańska - wiolonczelistka z rodziny związanej z branżą
muzyczną. Jej ojciec był dyrygentem w filharmonii, a matka harfistką. Ewelinę powszechnie uważano za
piękność, chociaż należała do grona tych płaskich, co to z tyłu plecy, z przodu plecy Według osiedlowego
żargonu to modelowy typ ABC, czyli absolutny brak cycków. Miała też za małe oczy zbyt długi nos i
wystający podbródek. Pomijam fakt, że sylwetka kobiety z wiolonczelą między kolanami wygląda
pokracznie, jednak wszyscy byli ślepi na te mankamenty Chyba że już zawczasu dopieszczaniem córeczki
zabiegali o przyszłe profity u jej ustosunkowanych starych.
Ponieważ Sebastian we wrześniu skończył fuchę, a rok akademicki zaczynał się dopiero w październiku,
codziennie przychodził po mnie pod szkołę, towarzyszył mi w dro-
130
dze do domu, czasem zabierał do kina albo na dyskotekę. Wszystkie te starania nie wyszły mu na dobre.
Stawał się coraz bardziej męczący, a chwilami wręcz nudny jak flaki z olejem. Z coraz większym trudem
skrywałam irytację z powodu jego osoby, mimo że dzięki Sebastianowi mogłam patrzeć z pogardą na
Ewelinę, która niby była taka piękna i utalentowana, a jakoś nie mogła znaleźć amatora na swoje płaskie
wdzięki i uparcie pozostawała singlem.
Wreszcie wrzesień dobiegł końca. Sebastian, wymusiwszy na mnie przyrzeczenie, że będę o nim myśleć,
odjechał do Krakowa, jednak nadal nękał mnie swoją osobą za pomocą telefonów, i to dzwoniących w
najmniej spodziewanych chwilach. Tymczasem ja byłam gotowa na nawiązanie znajomości z kimś
nowym, lecz na razie nie widziałam nikogo godnego uwagi.
£03dział 20
Koncert charytatywny
Profesor Baczyński okazał się stokroć gorszą piłą od profesora Zawiej skiego. Chociaż wychodziłam ze
skóry, nie mogłam zasłużyć sobie u niego nawet na najmniejszą pochwałę.
- Blanko, źle, źle, źle! Fortepian powinien śpiewać, a on tymczasem szumi, nadużywasz pedału! - krzyczał,
stukając batutą w nuty. Albo: - Lewa ręka powtarza frazy po prawej ręce, lecz pianissimo. Pianissimo! Jak
dalekie echo! - Albo: -W tym akordzie nie słychać cis! - Albo: - Za słabo unosisz piąty palec, uderzasz
zewnętrzną stroną opuszki...
131
Pocieszałam się, że u profesora Baczyńskiego pewnie i sam Paderewski byłby kiepski. Zaciskałam zęby i
ćwiczyłam. W ten sposób wykuwa się wirtuozeria. W naszej szkole, oprócz zajęć obowiązkowych, można
było zapisać się do chóru, na dodatkowe lekcje śpiewu lub drugi instrument, utworzyć jakiś zespół
muzyczny albo cokolwiek. Uczniowie brali udział w różnych koncertach, przesłuchaniach, festiwalach i
konkursach, co stwarzało doskonałą okazję, żeby błysnąć talentem i być zauważonym. Pod koniec
listopada tradycyjnie szkoła podłączała się do wielkiego koncertu charytatywnego, organizowanego przez
jakieś powalone organizacje pożytku publicznego. Tego roku organizacja zbierała kasę na sztuczną nerkę,
ale rzecz była o tyle godna uwagi, że koncert odbywał się w filharmonii, wystąpić miał sam Konstanty
Kulka, a na widowni spodziewano się bardzo ważnych osobistości. Uczniowie z Malawskiego wypełniali
kilka punktów programu. Ja, wraz z flecistą Jankiem Wodniakiem, zostałam wytypowana do
akompaniowania Fortunelli, trzeciorzędnej śpiewaczce operowej o zdartym głosie analogowej płyty i z
grubą szpachlą na obwisłej gębie. Jak na pierwszy raz i tak było dobrze, bo na przykład Justyna w ogóle
nie załapała się na występ. Fabian i Ewelina mieli coś tam przygotować, ale nikt nie wiedział, co.
Jakoś tak wypadło, że zaprosiłam na ten koncert Jadźkę, licząc na to, że rozpowie po osiedlu o tym, jak
świetnie wypadłam.
Mama sprawiła mi na tę okoliczność długą, czarną spódnicę z kaszmiru i białą, jedwabną bluzkę,
wykończoną srebrną pikotką29, a także prześliczne lakierki na półszpilce. Wyglądałam świetnie. Po
oficjalnych przemówieniach, najpierw
29 Pikotka - drobne ozdobne oczka, pętelki, wzorki.
132
wystąpiły przedszkolaki, potem kwartet smyczkowy z II klasy, a jeszcze później zespół akordeonistów z
jakiejś wiochy. Siedziałam wraz z Justyną na widowni i czekałam na swoją kolej. Nieoczekiwanie
konferansjer zapowiedział:
- Szanowni państwo, a teraz będą państwo mieli przyjemność usłyszeć mistrzowskie wykonanie Lotu
trzmiela z baletu Szeherezada. Rimmskiego-Korsakowa. Przed państwem genialnie utalentowana para ze
szkoły muzycznej - prześliczna wiolonczelistka Ewelina Tańska i pianista Fabian Rawicz!!!
„Mógłby sobie facet oszczędzić tych dętych przymiotników, ale czego można się spodziewać po
ignorancie. Gdyby miał zielone pojęcie o muzyce, wiedziałby że Lot trzmiela jest rozpisany na fortepian i
flet" - pomyślałam ze złością.
Na scenę weszli Fabian Rawicz i Ewelina Tańska ze swoją wiolonczelą. Ich pojawienie się na scenie,
oprócz grzecznościowych oklasków, wywołało stłumione, uprzejme śmiechy Fabian miał na sobie
przyciasny frak, przykrótkie nogawki spodni odsłaniały białe skarpetki, a jego głowa wyglądała jak miotła,
w którą strzelił piorun. Nie lepiej prezentowała się Ewelina w różowej sukience w niebieskie fiołki i z
ogromną, żółtą kokardą we włosach.
Fabian usiadł przy fortepianie, Ewelina po prawej stronie i zaczęli grać. Wtem Ewelina machnęła kilka
razy smyczkiem, jakby chciała nim trafić przelatującą właśnie muchę. Chwilę później od „muchy" zaczął
opędzać się Fabian, robił to raz lewą, raz prawą ręką, oczywiście w momentach pauz w basach lub
wiolinach, lecz nawet mój absolutny słuch nie wychwycił najmniejszej dysharmonii czy zmiany rytmu.
Skurwiel jeden, równocześnie grał i machał łapami! Widownia wybuchnęła śmiechem, lecz był to dopiero
wstęp do właściwych popisów, gdyż w pewnej chwili Fabian wykonał tak
133
zamaszysty gest, że nuty rozsypały się na wszystkie strony Wyglądało to na niezamierzony przypadek, bo
Fabian spojrzał przy tym na publiczność z przerażoną miną, następnie klęknął na taborecie i udawał, że
gra z kartek, które wpadły do pudła fortepianu. Ewelina w tym czasie nadal wymachiwała smyczkiem, aż
wreszcie, niby przypadkowo, walnęła Fabiana w wypięty tyłek. Fabian przez kolejną minutę
wykorzystywał pauzy, żeby rozcierać „bolące" pośladki, po czym zeskoczył z taboretu i wychylając się na
boki, grał z nut rozsypanych po scenie. Wykonywał przy tym najdziwaczniejsze wygibasy, a gdy w
którymś momencie usiłował nogą przyciągnąć kartkę, która sfrunęła głęboko pod fortepian, zsunął przy
tym but, odsłaniając wielką dziurę na pięcie. Kartki nie dosięgnął, lecz przewrócił taboret. Wciąż grając,
przez chwilę „siedział" w powietrzu, potem, poniekąd niechcący klapnął na tyłek i z głową pod klawiaturą
wykonał efektowny finał.
Podczas tych wszystkich cyrkowych wygłupów nie zrobił chociażby sekundowej pauzy, nie zgubił rytmu,
nie pomylił żadnej nuty... Podobnie Justyna. Widownia szalała, dostali brawa przy otwartej kurtynie i
bisowali dwa razy Justyna, która siedziała obok mnie, pękała ze śmiechu.
-
Blanko, ten Fabian jest niesamowity przecież to wirtuozeria najwyższej klasy...!
-
Jezu, bo spadnę z fotela, bo mnie skręci, bo dostałam kolki... - wtórowała Justynie Jadźka. - Ależ
to jest szpenio! Tak grać! Tak grać!
-
Błazenada. Zwykła błazenada - warknęłam, a w myśli dodałam: „Obywam ozory zarosły
szczeciną. Chamki! Świnie!".
Cierpiałam. Ten gromki aplauz został mi podstępnie ukradziony, a śmiech publiki był drwiną z mojego
upokorze-
134
nia. Fabian i Justyna kłaniając się na zakończenie, śmiali się od ucha do ucha. Pewnie ze mnie.
„To nie ujdzie wam płazem. Wysiudam was z gry. Najpierw ciebie, pajacu, nią zajmę się później.
Przysięgam! Przysięgam! Przysięgam!" - z trudem panowałam nad emocjami. Gdy chwilę później
wchodziłam na scenę, wszystko się we mnie trzęsło. Zagrałam niezbyt dobrze, lecz nie miało to żadnego
znaczenia, bo ta stara rampampura po pierwsze, miała już na maksa rozbawioną publiczność, po drugie
śpiewała walca z Zemsty nietoperza30, który zawsze się podoba, choćby solistka skrzypiała jak
zardzewiałe zawiasy. I to solistka dostała brawa i kwiaty Nam pozostało tylko pochylanie głowy w głębi
sceny a przecież wyglądałam tego dnia piękniej niż to stare, rozdarte pudło, bez porównania piękniej niż
ta czarownica Ewelina ze swoją kretyńską kokardą, jednak to one skupiały na sobie większą uwagę.
Odpuściłam już sobie występ znanego skrzypka. Kiedy przeciskałam się do wyjścia, ruszyła za mną Jadźka.
-
Idziesz do toalety? Ja też muszę. Pójdziemy razem.
-
Odwal się ode mnie raz na zawsze, przygłupie jeden -wrzasnęłam.
-Ależ Blanko...
-
Spadaj!
Wróciłam do domu i pół nocy przepłakałam. Mama z początku myślała, że ktoś zrobił mi jakąś krzywdę -
zgwałcił, pobił czy coś podobnego - lecz gdy dławiąc się łzami, opowiedziałam jej o swoim dramacie,
westchnęła małodusznie:
-
Blaneczko, niepotrzebnie tak histeryzujesz. Będziesz miała jeszcze niejedną okazję do
udowodnienia, że jesteś najlepsza.
30 „Zemsta nietoperza" - operetka Johanna Straussa (1825-1899) austriackiego kompozytora, dyrygenta i
skrzypka.
135
Boże! Jaka z tej mojej mamy wyłazi czasem prostaczka, aż dziw bierze, że urodziła geniusza. Zostałam
upokorzona, przeżywam z tego powodu kosmiczne katusze duszy a dla niej to zbędna histeria. Ludzi
wielkich i wrażliwych nikt nie rozumie!
Moja mordęga nie skończyła się wraz z nocą. Nazajutrz cała szkoła mówiła o występie Fabiana i Eweliny
wszyscy gratulowali im, a koło południa powstał pomysł założenia kabaretu muzycznego. Musiałam
działać. Na szczęście miałam swoich gotowych na każde skinienie zakapiorów, którzy tak urządzą tego
błazna, że nie tylko nigdy nie usiądzie do fortepianu, ale nawet nie zapnie sobie guzików w rozporku. Na
Ewelinę też przyjdzie pora. Co się odwlecze, to nie uciecze.
KozdzM 21 Akcja „F#b\c\x\
Tymczasem w domu atmosfera gęstniała. Nie dość, że coraz trudniej było nam wydzierać od ojczyma
forsę, nie dość, że ciągle narzekał na kłopoty z firmą, nieustannie gdzieś jeździł, a nocami przesiadywał
nad rachunkami, to jeszcze zaczął narzekać na zdrowie. Buc jeden! Wystarczyło tylko spojrzeć na tego
byka, żeby wiedzieć, że nic mu nie jest. Mama też powątpiewała w tę jego chorobę, jednak swoim
zwyczajem zmiękczała go, okazując wielką troskę.
-
Och, Karolu, za dużo pracujesz. Proszę cię kochanie, spędź z nami dzisiejsze popołudnie - prosiła
słodziutko.
-
Tak tatuśku, prawie cię nie widuj emy Tęsknimy za tobą, pobądź trochę w domu - wspierałam
mamę udawanym
136
współczuciem, bo skoro weszłam w ten układ, to trzeba było go rozgrywać dalej.
-
Chętnie bym z wami spędził czas, dziewczynki moje kochane, jednak muszę najpierw wygrzebać
się z finansowych kłopotów. Zima nie jest dobra dla mojej branży więc przez jakiś czas będziemy
oszczędzać.
„Buraku, zamiast mówić o oszczędzaniu, lepiej pomyśl, jak więcej zarobić!" - myślałam ze złością, a
głośno mówiłam:
-
Spróbuj zagrać w totolotka, może los okaże się dla ciebie łaskawy.
-
Totolotek to tylko forma podatku od głupoty. Nie stać mnie na takie marnotrawstwo.
-
Och, Karolu, jaka szkoda, że nie jesteśmy w stanie ci pomóc, jednakże cały czas wspieramy cię
duchowo i życzymy powodzenia - mama spuentowała zgrabnie ponury dyskurs i przytuliła się do niego, ja
przytaknęłam i też dorzuciłam parę słów pociechy W końcu ojczym wychodził, a my organizowałyśmy
sobię czas po swojemu.
Romans cioci Agnieszki z panem Stefanem kwitł w najlepsze. Zapowiadało się na to, że wkrótce wezmą
ślub i będą żyli długo i szczęśliwie, aż tu któregoś dnia pękła bomba. Okazało się, że pan Stefan nie jest
wdowcem, nie jest nawet rozwodnikiem i nie ma nic, poza wynajmowaną kawalerką i alimentami na
dwoje dzieci. Cały, ogromny majątek - jak zapewniał - zawłaszczyła pazerna żona, która na dodatek nie
chce dać mu rozwodu.
Ciocia jakoś przepłakała kolejny zawód, po czym doszła do wniosku, że trzeba lepiej zadbać o siebie i
nadal liczyć na uśmiech losu.
-
Luizo, powinnyśmy zacząć chodzić na siłownię i na ba-
sen. Jesteśmy w takim wieku, że na zgrabną figurę trzeba pracować, bo w przeciwnym razie za rok czy
dwa sflaczejemy
Mama, rzecz jasna, kupiła ten pomysł, bo - jak stwierdziła - na biodrach i na brzuchu zaczęły się jej robić
fałdki sadełka. Obydwie sprawiły sobie efektowne i obcisłe stroje typu swift suits oraz sportowe buty i z
zapałem zabrały się za rzeźbienie sylwetki - trzy razy w tygodniu forsowne ćwiczenia, a dwa razy
relaksacyjne pływanie.
Ja w wolnych chwilach albo szłam z Justyną na koncert, albo po prostu na kawę do stylowego klubu
Undegrand, mieszczącego się w podziemiach zabytkowej kamienicy w centrum miasta, albo dla zgrywy
na zapiekanki koło dworca . Jedno z tych miej sc powinnam uj ąć w swoim planie, żeby „akcja" Fabian
wyglądała na przypadkową. Ot, zdarzył się tragiczny wypadek. Filharmonię, jako świątynię muzyki
odrzuciłam natychmiast ze względów emocjonalnych, chociaż kusząca była myśl, żeby chłopakowi
połamać paluchy w miejscu, w którym mnie tak upokorzył.
Klub Undegrand znajdował się o rzut beretem od filharmonii i szkoły muzycznej, więc przewijało się przez
niego lepsze towarzystwo, dlatego tutaj, podobnie jak w filharmonii, należało się pokazać. Nie wypadało
kilka razy pod rząd przyjść w tych samych ciuchach, czy siedzieć przy samej wodzie z bąbelkami.
Kulturalnej i eleganckiej klienteli klubu nikt nie będzie podejrzewał o kontakty z bandziorami. Swoje
zalety miała też buda z zapiekankami. Była czynna przez całą dobę, ponadto gromadziła najróżniejszych
nabywców, poczynając od forsiastych biznesmenów, aż po bezdomne łajzy, bowiem serwowane tu
zapiekanki były i najtańsze, i najlepsze na świecie. Justyna, która nie śmierdziała forsą, dzięki tej budzie
nie umierała z głodu, a ja, choć jedzenia
138
miałam w bród, rozsmakowałam się w zapiekankach na dobre. No i miało swój urok, że w każdej chwili,
ot, tak sobie, bez makijażu i stosownej fryzury można było pojechać na dworzec i stanąć w kolejce po
zapiekankę, bo kolejki były tam zawsze. Nikogo by nie zdziwiło, gdyby wśród oczekujących doszło do
szarpaniny. A że skutki okazałyby się dla Fabiana tragiczne? To straszne! Któż mógłby to przypuszczać?
Po głębokim namyśle wyeliminowałam budę z zapiekankami, ponieważ okolice dworca nieustannie
patrolowała policja, co zwiększało zbytecznie ryzyko. Pozostał klub. Wszystko przemyślałam w
najdrobniejszych szczegółach.
Po pierwsze, nikt nie powinien zobaczyć mnie ani na osiedlu, ani w towarzystwie chłopaków.
Zadzwoniłam do Jurka, bo tylko on miał komórkę. Po drugie, z rozmowy telefonicznej nie mogło wynikać,
że zlecenie napadu jest moją robotą.
-
Cześć, mam do ciebie małą prośbę.
-
Tak? Słucham.
-
Wpadnij do mnie do domu. Tylko z Arkiem - podałam adres i godzinę.
Po trzecie, zrezygnowałam z Kacpra. Jego ciągoty do bicia dla samego bicia sprawiały że w zapamiętaniu
tracił czujność, a rozgrywka z Fabianem musiała być szybka i skuteczna. Po czwarte, żadnych notatek.
Chłopcy przyszli punktualnie. Dopiero w moim pięknym domu z całą ostrością zobaczyłam, jakie są z nich
łachmyty. I to była największa zmyła wynikająca z mojego planu: nawet gdy oni wpadną, nikomu nie
przyjdzie do głowy wiązanie tej sprawy z elegancką dziewczyną z eleganckiej dzielnicy
W domu byłam akurat sama, więc mogłam przyjąć ich gdziekolwiek, lecz przyjęłam w swoim pokoju, żeby
pokazać, że traktuję ich jak kumpli. Niezbyt to wygórowana cena za szczytny cel, jaki sobie wyznaczyłam.
Byli speszeni.
-
E, Blanka, mieszkasz sobie jak jakaś księżniczka - zawołał, pogwizdując z podziwu, Jurek.
-
Zgadza się, a z księżniczkami warto trzymać.
Poczęstowałam ich piwem i przystąpiłam do rzeczy.
-
Jest taki nieciekawy facet, któremu trzeba połamać palce, ale tak, aby nigdy już nie miał z nich
pożytku.
-Same palce?
-
Głównie jestem zainteresowana tylko palcami.
-
Bez solidnego manta się nie obejdzie, bo trudno tak - ni z tego ni z owego - dobierać się frajerowi
do łap. Najpierw należałoby stuknąć go dobrze, żeby przynajmniej ogłuszyć, i dopiero wtedy zająć się
drobnicą. Bo graby to - było nie było - drobnica. Dla skuteczności trzeba by je położyć na twardym
podłożu i walnąć bejsbolem albo nawet młotkiem, co jest pewniejsze - wyłożył Jurek.
-
A najlepiej siekierką. Ścięgna pójdą w pizdu i z takimi łapami będzie mógł najwyżej robić za
żebraka pod kościołem - dorzucił Artek.
-
O tak, siekiera! Pomysł jest wyśmienity Możecie odciąć mu paluchy nawet przy samej dupie! -
Chłopaki znały się na swojej robocie.
Uzgodniliśmy szczegóły Do mnie należało jedynie zwabienie Fabiana w wąską uliczkę, a właściwie w
przesmyk pomiędzy ulicą 3 Maja a Jagiellońską. Chłopcy powiadomieni wcześniej SMS-em, mieli zaczaić
się w pobliżu. Miejsce było idealne z uwagi na brak oświetlenia, a dwie ruchliwe ulice na wlocie i wylocie
umożliwiały szybką ucieczkę i zgubienie się w anonimowym tłumie. Ja zaś już na początku akcji miałam
zrobić to, co robią zagrożone niebezpieczeństwem dziewczyny czyli wziąć nogi za pas.
Zleceniobiorcy dostali sutą zaliczkę i czekali w pogotowiu. Tymczasem ja przygotowywałam grunt. Poszło
bajecz-
140
nie łatwo. Najpierw, pod pozorem, że Fabian wpadł mi w oko, zaczęłam go kokietować, a nawet
zwierzyłam się Justynie, że chętnie bym poderwała go, gdybym wiedziała jak.
-
Przesadzasz, chodziłaś przecież z tym przystojnym malarzem, więc chyba wiesz, jak się zabrać do
rzeczy.
-
Problem w tym, że to on mnie poderwał. Dać się poderwać, a poderwać kogoś, to zasadnicza
różnica.
-
No, niby tak. Też mam z tym problemy, ale podjąć się roli swatki mogę. To dużo łatwiejsze.
Miała rację. Wystarczyło, że powtórzyła Fabianowi naszą rozmowę i ten zareagował tak, jak należało. Na
lekcjach raz po raz odwracał się w ławce i posyłał mi wymowne spojrzenia, na przerwach zagadywał, i
choć okazał się w tym niezdarny, przekaz był jasny. Ofiara gładko połknęła haczyk. W czwartek, po
popołudniowych zajęciach wyszliśmy we trójkę z budy, Justyna zaproponowała, żeby wpaść do
Unde-grandu. Trudno sobie wyobrazić lepszy zbieg okoliczności. Wyjątkowo sprzyjała mi również
pogoda. Zapadł wczesny, późno jesienny mrok, wiało mocno, a przechodnie, opatuleni po czubki nosów,
spieszyli się do ciepłych domów. Wzrosło więc prawdopodobieństwo, że zbagatelizują krzyki Fabiana,
nawet jeśli je usłyszą.
Gdy już zajęliśmy swoje miejsca i zamówiliśmy lody ba-kaliowe, wyjęłam przy stoliku komórkę i wysłałam
Jurkowi sygnał, żeby był gotowy. Dwie sekundy później otrzymałam krótką odpowiedź: OK. Nadal szło mi
jak po maśle. Ogarnęło mnie radosne podniecenie. Oto patrzyłam w naiwnie ufne oczy kogoś, komu za
chwilę miałam odebrać to, co kocha najbardziej i pozostawić na resztę życia jedynie gorzką świadomość,
że dobrze się zapowiadał. Jeszcze dzisiaj jego długie palce, właśnie obejmujące pucharek z lodami, będą
tylko krwawą miazgą, a może nawet, potraktowane siekierą, skończą w błocie martwe i sine.
Poezja! Żałowałam, że plan zakładał moją rejteradę, gdyż od czasu wysiudania Tośki z domu brakowało
mi znajomego napięcia, tego narkotycznego uniesienia, tej duchowej ekstazy jakie wyzwala cierpienie
ofiary Trudno. Musiałam zadowolić się wyobraźnią i satysfakcją, że oni wszyscy pozostają w mojej mocy,
a ja pociągam za sznurki.
Pogadaliśmy sobie o tym i o owym, po czym przystąpiłam do realizacji kolejnego punktu swojego planu.
-
Muszę jeszcze wpaść do antykwariatu. Wujek z Kanady prosił, żebym sprawdziła, czy można
kupić jakieś starodruki. Pójdziecie ze mną?
-
Jasne - potwierdzili jednocześnie.
Fabian, podając mi w szatni drogie futerko, niby przypadkiem dotknął mojego policzka, a potem znacząco
ścisnął za rękę. Była w tym dotknięciu i uścisku delikatność, na jaką stać tylko nieśmiałych, zakochanych
chłopców. Bingo, teraz uzyskałam pewność, że zaprowadzę go nawet do piekła.
Podczas układania z chłopakami planu nie było mowy o Justynie; powinnam ją spławić, pomyślałam
jednak, że jej osoba niczego nie zmieni. Ona ucieknie razem ze mną, stanie się dodatkowym świadkiem.
Przy okazji może potwierdzić, że napad był przypadkowy, a tym samym dowieść mojej niewinności.
3 Maja, bardziej deptak niż ulica, była cudownie oświetlona, na wystawach sklepów dominował
bożonarodzeniowy wystrój, skojarzony marketingowo ze świętym Mikołajem. Wiatr kołysał girlandami
kolorowych lampek rozciągniętych między budynkami, a ekipa robotników w granatowych
kombinezonach instalowała na latarniach neonowe kompozycje: gałązka świerku, gwiazdka, bombka i
„płonąca" świeczka.
142
- >
mm
Justyna i Fabian przekomarzając się wesoło, szli za mną jak barany, prosto w zasadzkę. Weszliśmy w
wiadomy mi przesmyk. Światło padające z wysokich okien, wspomagane poblaskiem latarń z pobliskich
ulic, rozpraszało ciemności zaledwie na tyle, żeby nie potknąć się na kocich łbach. Dwa cienie wyłoniły się
zza załomu muru i ruszyły w naszym kierunku. W brzuchu poczułam podniecające mrowienie. Szli wolno,
z nonszalancją zbirów świadomych swojej przewagi. Kiedy się zrównaliśmy, zastąpili nam drogę.
-
E, stary wyskakuj z portfela - wycedził przez zęby Jurek i wysunął z rękawa kij bejsbolowy Artek
wyjął zza pazuchy siekierę.
-
Spadajcie, bo zawołam policję! - zawołała bojowo Justyna.
-
Z tobą nie gadam, pindo. Spieprzaj, bo dostaniesz w czerep. I to już!- dla lepszego efektu tupnął
nogą.
Jurek zamierzył się pałką na Fabiana, lecz niespodziewanie oberwał w głowę pudłem ze skrzypcami.
Sytuację uratował Artek, choć siekiera, zamiast w głowę, trafiła Fabiana obuchem w ramię. Na szczęście
siła uderzenia była tak wielka, że chłopak padł jak długi.
-
Uciekajmy! - krzyknęłam i ruszyłam przed siebie, pewna, że pociągnę za sobą Justynę. Zrobiłam
nie więcej niż pięć kroków, gdy dobiegł mnie wrzask tej cholernej kretynki:
-
Policja!!! Ratunku!!! Policja!!! Bandyci!!!
Czułam, jak wysuwają mi się pazury. To cud, że nie skoczyłam i nie przegryzłam jej gardła.
Znieruchomiałam. Powinnam wrócić i coś zrobić z tą kretynką, zanim ściągnie na mnie poważne kłopoty
lecz byłoby szaleństwem stanąć po stronie napastników. Logika wskazywała, że powinnam sprowadzić
pomoc, jednak w tym przypadku o logicznym postępowaniu musiałam zapomnieć. Jakakolwiek
przedwczesna interwencja popsułaby do reszty cały misterny plan. W mo-
143
jej głowie kłębiły się sprzeczne myśli, a ich rezultat był taki, że wciąż stałam, jakbym wrosła w ziemię.
Tymczasem Justyna, wrzeszcząc i wymachując futerałem, osłaniała Fabiana, który z wyraźnym wysiłkiem
podniósł się na kolana i próbował uciekać na czworakach w stronę rozświetlonej ulicy Jagiellońskiej.
Daremnie. Z boku dopadł go Jurek i zdzielił pałą po plecach. Niestety, bez większego efektu, gdyż gruba,
puchowa kurtka złagodziła cios. Mało tego, ten cholerny zafajdaniec błyskawicznie odwrócił się na plecy i
z całej siły obiema nogami kopnął Jurka w przyrodzenie. Jurek, który akurat brał znad głowy kolejny
zamach, poleciał do tyłu, potknął się i upadł na tyłek.
W tym samym czasie Artek, chcąc uciszyć Justynę, zaatakował ją siekierą, lecz trafił w futerał, który od
uderzenia rozpadł się na dwie części, a ze środka wypadły skrzypce i smyczek. Ten idiota, ogłupiały
nieprzewidzianym obrotem sprawy, natarł na nią jeszcze raz i znów trafił w pudło, z którego teraz poszły
tylko drzazgi. W efekcie Justyna rozdarła się jeszcze głośniej, a jako nowej broni użyła torebki.
Równocześnie Fabian nad podziw żwawo powstał z ziemi i skoczył Artkowi na plecy Jakby tego było mało,
nad naszymi głowami otworzyło się okno i ktoś zawołał, że policja już jest w drodze. Ten okrzyk podziałał
na chłopaków jak kubeł zimnej wody. Ile sił w nogach pomknęli w kierunku ulicy Jagiellońskiej i za dwie
sekundy znikli z pola widzenia. Z niedowierzaniem patrzyłam, jak oto przez tę idiotkę Justynę przepadł
cały mój misterny plan. Jestem osobą inteligentną, więc wiedziałam, że teraz pora poskromić emocje i
zacząć improwizować. Podbiegłam do Fabiana, który wyraźnie wyczerpany, siedział wsparty o mur.
144
-
Jezu, kochanie, jak się czujesz? - Z wysiłkiem nasyciłam swoje słowa nutą troski, gdyż najchętniej
rozdarłabym go na pół.
-
Chyba uszkodzili mi bark. Nie mogę ruszać lewą ręką.
-
Justyna, a co z tobą?
-
Nic, jednak skrzypce skasowane - przykucnęła przy Fabianie. - Trzymaj się stary. A ty co tak gały
wytrzeszczasz? Wyciągaj komórkę i dzwoń! Tylko na pogotowie - ostatnie zdanie zabrzmiało jakoś
dziwnie złowieszczo. Moja genialna intuicja podpowiadała, że coś jest nie tak, niestety, dopiero czas
pokazał, co.
Zoselsfał 22 Gorzka pigułka
—Karetka przyjechała równolegle z policją. Sygnały dwóch syren zwabiły sporą grupę gapiów. Jeden z
trzech policjantów natychmiast zaczął na gorąco poszukiwać świadków, którzy ewentualnie coś widzieli
lub słyszeli. Mogli sobie szukać do usranej śmierci. Przynajmniej tu byłam spokojna, bo nikt niczego nie
widział i nikt niczego nie słyszał.
Po pobieżnym badaniu Fabiana sanitariusze umieścili go na noszach. W drodze do karetki, ten nagle
zawołał:
-
Panie sierżancie, panie sierżancie, proszę podejść na chwilę!
-
Słucham? - zareagował najmłodszy z policjantów, z rzymską piątką na pagonach.
-
Zerwałem czapkę jednemu z napastników. Może się przyda w śledztwie.
145
-
Oczywiście. To ważny dowód rzeczowy. - Czapka Artka wylądowała w dużej, papierowej
kopercie.
Policyjnym samochodem zawieziono nas na pobliską komendę i dokładnie spisano nasze zeznania.
Justyna dość dokładnie odtworzyła wygląd obu sprawców napadu, więc mnie nie pozostawało nic
innego, jak tylko namieszać. Gdy ona na przykład scharakteryzowała Jurka jako wysokiego, około metr
osiemdziesiąt wzrostu osiemnastolatka, w granatowej kurtce z ortalionu, ja twierdziłam, że miał najwyżej
metr sześćdziesiąt, trzydzieści lat i kurtkę, owszem, ortalio-nową, lecz brązową z beżowymi wstawkami.
Artek zdaniem Justyny był w tym samym wieku co Jurek, tylko nieco od niego niższy Opisała go jako
blondyna w ciemnozielonej kurtce,- w moim wydaniu stał się wysokim i dużo starszym brunetem,
ubranym w czarny płaszcz.
Gdy wyszłyśmy z komendy, mimo wściekłości buzującej w trzewiach, powiedziałam coś, co wypadało
powiedzieć, czyli banał:
-
Mamy szczęście, że wszystko dobrze się skończyło.
-
Tak, pod warunkiem że odkupisz mi skrzypce.
-
Co? - zamurowało mnie.
-
No, chyba że odkupią je twoi kumple.
Niebieskawe światło neonów padało demonicznie na jej
bezczelną twarz.
-
Ty chyba zupełnie zwariowałaś!
-
Nie, to ty jesteś wariatką, a ściślej rzecz biorąc, psycho-patką. Takim dość pospolitym, klinicznym
przypadkiem świra, który pod powierzchownym urokiem i gładkością w zachowaniu skrywa chorobliwe
poczucie własnej wartości. Jesteś patologiczną, bezduszną manipulantką i kłamczu-chą. Tak zazdrościsz
Fabianowi talentu, że gotowa byłaś go zabić.
146
-
Bredzisz. Marnujesz się, rzępoląc na tych swoich skrzypkach. Powinnaś pisać powieści
fantastyczne. A ode mnie wara! Mało mnie znasz i jeszcze mniej o mnie wiesz.
-
Jesteś w błędzie. Znam cię lepiej, niż sądzisz. Pamiętasz Karolinę Suską?
Cholera! Poczułam mięknące kolana.
-
Tę sprzątaczkę?
-
A zarazem studentkę psychologii. Rozgryzła cię od razu. Gdy tylko powiedziałam jej, że chodzimy
do jednej klasy radziła na ciebie uważać. Więc uważałam, chociaż, prawdę mówiąc, straciłam czujność.
Nabrałam nawet przekonania, że Karolina źle cię oceniła. Ale niestety miała rację, tobą powinien się zająć
psychiatra. Przegięłaś Blanko, nasyłając zbirów na Fabiana. Jutro masz mi oddać pieniądze za mój
instrument. - Odwróciła się na pięcie, żeby odejść, lecz jeszcze w ostatniej chwili rzuciła przez ramię
słowa, które zabrzmiały jak utajona pogróżka: -1 módl się, żeby Fabian wyszedł z tego cało.
Wszystko we mnie kipiało, a słowa tej wrednej Justyny wracały niczym bumerang i huczały w mojej
głowie jak rój wściekłych pszczół. Jasne. Źródłem wiedzy o mojej osobie były te cholerne pogaduszki
Karoliny z mamą i ojczymem. Karolina domyśliła się, kto podrzucił jej bransoletkę mamy, lecz brakowało
jej podstaw do tego, aby drogą dedukcji mogła odgadnąć, że to ja zlecałam bicie Tośki, i to akurat Jurkowi
i Artkowi. Na to nie wpadłby sam Scherlock Holmes, a wątpię, żeby była jasnowidzem. Może Justyna
tylko blefo-wała i trafiła dobrze? Takie przypadki się zdarzają. „Tak, Justyna to wredna szantażystka.
Wygadywała same brednie i przypadkowo trafiła w kilka faktów. Zazdrośnica. No cóż, ludzie wielkiego
formatu, do których należę, sprawiają, że w przeciętniakach odzywaj ą się kompleksy a wtedy plotą głu-
poty. Nazwała mnie nawet psychopatką. Też coś! Z pewnością nie ma zielonego pojęcia, co to słowo
znaczy. Bo tak już jest, że gdy brakuje rzeczowych argumentów, pozostają inwektywy" - przez pół nocy
rozmawiałam sama ze sobą, aż wreszcie doszłam do wniosku, że niepotrzebnie panikuję. Justyna jest
głupia, a Fabian niech się cieszy, że ocalił swoje paluchy Jednak nie na długo.
Nazajutrz, jakby nigdy nic, lekko spóźniona, przyszłam na lekcje. Informacja o napadzie chuliganów na
naszą trójkę, zdążyła już lotem błyskawicy rozprzestrzenić się po całej szkole, oczywiście za sprawą
Justyny Ponieważ nikt nie patrzył na mnie krzywo, ani nie czynił pod moim adresem żadnych głupich
aluzji, wiedziałam, że Justyna swoje przypuszczenia zachowała dla siebie, a skoro zachowała je dla siebie,
nie była ich pewna. Triumfowałam. Usiadłam w ławce, ignorując jej bezczelne, wyzywające spojrzenie.
Czekałam na przeprosiny, tymczasem na długiej przerwie ta chamka spytała:
-
Przyniosłaś pieniądze?
-
Dalej trzymają się ciebie żarty? Zapomnij.
-
Chcesz, abym poszła na policję i zasugerowała, że wczorajsi napastnicy to być może ci sami,
którzy regularnie tłukli twoją przyrodnią siostrę?
Poczułam, jak cała krew spływa mi do nóg. Nagle doznałam olśnienia. O tym, że Tośka regularnie zbierała
manto, Karolina pewnie dowiedziała się od mamy, która często podawała ten przykład, żeby podkreślić,
iż tego kocmołucha nikt nie lubił. Zupełnie nikt. A ona mimo tego bardzo się starała zastąpić jej matkę.
Bardzo. Naprawdę bardzo.
Były to domysły bez konkretnych dowodów, lecz niestety prawdziwe. Policja miała czapkę Artka i
dokładne portrety pamięciowe Justyny. W razie wpadki chłopaków moje mataczenie w trakcie
przesłuchania na komendzie podwa-
148
żyłoby moją wiarygodność. Korzystniej było zostawić ten incydent w spokoju, aż drogą naturalną sam
pójdzie w zapomnienie.
-
Dobrze, zapłacę za twoje skrzypce, jednak nie dlatego, że mam coś wspólnego z tymi bandytami i
boję się szantażu. Po prostu żal mi ciebie. Kilkaset złotych to pryszcz. Wystarczyło poprosić mnie j ak przyj
aciółkę, zamiast wymyślać cuda na kiju i wianki na lodzie.
Następnego dnia położyłam przed nią równowartość dobrych skrzypiec. Mogła sprawić sobie dużo lepsze
od tych, które straciła. Nadal siedziałyśmy razem, jednak dawna zażyłość przeminęła bez śladu. Zawiodła
mnie i z pewnością kiedyś tego pożałuje. Odczekam i przy pierwszej okazji sprawię, żeby do końca życia
zawsze miała pod górkę.
Fabian wrócił do szkoły już po dwóch dniach. Miał zaledwie stłuczony bark, co nawet nie utrudniało
grania. Zmiana w jego zachowaniu wskazywała na to, że Justyna już podzieliła się z nim swoimi wrednymi
podejrzeniami. I dobrze, nie musiałam przynajmniej przywdziewać maski gęsi zauroczonej takim
żołędnym dupkiem, jednak taktyka wymagała, podważenia jego przekonania o mojej winie i w miarę
możliwości skłócenia go z Justyną.
-
Cieszę się, że nareszcie wróciłeś - wyczarowałam jeden ze swoich najpiękniejszych uśmiechów,
starannie wystudiowanych przed lustrem.
-
Dziękuję, ja też - odpowiedział chłodno.
-
Bardzo cię lubię i proszę, nie wierz tak do końca wszystkiemu, co mówi Justyna. Przemawia przez
nią zazdrość.
Jego jedyną reakcją było uniesienie prawej brwi. Oho, należało odpuścić. Przynajmniej na razie. Grunt to
zasianie ziarna zwątpienia, potem wystarczy tylko czekać, aż wykieł-kuje i odpowiednio je pielęgnować.
Odwróciłam się i odeszłam wolno.
Tego popołudnia zadzwonił do mnie Jurek.
-
Słuchaj Blanka, musimy się rozliczyć...
-
Rozliczyć? - byłam oburzona.
-
No tak, należy się nam zwrot kosztów. W końcu to ty doprowadziłaś do sytuacji, że tylko szare
mydło i się pochla-stać. Po co przyciągnęłaś tę nieobliczalną wariatkę? Miałaś z nim być sama.
W mojej głowie zapłonęła ostrzegawczo czerwona lampka. Punkt drugi mojego planu zakładał, że z
rozmowy telefonicznej nie może wynikać, iż zlecenie napadu to moja robota. „Już po akcji, ale licho nie
śpi" - pomyślałam.
-
Nie wiem, o czym mówisz.
-
Ej, księżniczko, nie podskakuj.
-Bo co?
-
Bo to, że my jesteśmy git-ludzie i biorąc zlecenia od takich mend jak ty zawsze trzymamy asa w
rękawie i nóż za cholewą. Pamiętaj o tym. Dajemy ci tydzień na uregulowanie długu. Jeśli skrewisz,
dopadniemy cię.
„Patałachy! Gnojki! Zamiast pomóc, narobili mi kłopotów, narazili na koszty i jeszcze się odgrażają!" -
zaczęłam biegać po pokoju, tupać, kopać meble i walić pięściami w ściany żeby rozładować złość. Po
chwili wzięłam się w garść i zebrałam myśli. „Jurek z Artkiem pobili Fabiana i zniszczyli skrzypce Justynie.
Popełnili przestępstwo, za które można trafić do pierdla. Nie zmieni tego nawet fakt, że ja ich do tego
czynu namówiłam. Byliby głupi, gdyby poszli z tym na policję. Zresztą, niech idą. Powiem, że mnie
szantażowali, że wymuszali pieniądze, zastraszali. Będę bardziej wiarygodna, gdyż poza słowami, nie
mają żadnych innych dowodów. Wątpliwe też, czy odważą się napaść mnie i pobić. Strachy na lachy. A
nawet gdyby się odważyli i przyparli do muru, powiem, że mam telefon na podsłuchu, więc dla dobra
spra-
150
wy musiałam trochę nabajdurzyć, a oni są fajne chłopaki i, rzecz jasna, forsa należy się im jak psu buda".
Ochłonęłam. Byłabym skończoną kretynką, gdybym pozwoliła, żeby tacy zasrańcy zjedli mnie w kaszy
Chwilę później znów zadzwonił telefon, lecz tym razem był to Sebastian. Poczułam ulgę.
-
Cześć Blanko. Przyjechałem na kilka dni. Może się spotkamy?
Tak, to spotkanie było mi na rękę. Potrzebowałam kojącej rozmowy z kimś, kto chociaż na mnie nie
zasługuje, lecz zna moją wartość, a nawet stawia mnie na piedestale,- kto ukoi nerwy nadszarpnięte
podłością i zawiścią.
-
Nie za bardzo mam czas - powiedziałam wyraźnie znudzonym tonem, żeby sobie nie pomyślał, że
wystarczy zagwizdać i już pędzę.
-Może jutro?
Rany, co za dupek! Nawet nie chce mu się odrobinę wysilić, żeby mnie przekonać.
-
Jutro zupełnie odpada. Może pojutrze?
-
Pojutrze... posłuchaj, mam zorganizowaną pierwszą poważną wystawę swoich obrazów,
chciałem zaprosić cię na uroczyste otwarcie..., jednak skoro nie możesz...
-
Sztuka przez wielkie „S" jest u mnie na pierwszym miejscu. Przyjdę dzisiaj.
-
Czekam na ciebie U Architektów. O której będziesz?
-
Za godzinę.
Wybrańcom bogów szczęście sprzyja. Nie mogłam przepuścić okazji. Największy talent, którego nikt nie
zna, to talent zmarnowany. Na przykład w kawalerce na osiedlu mogli sobie grywać i Padarewski, i
Mozart, i Beethoven, a jedyną reakcją byłyby wrzaski Kościelniakowej i najwyżej wzgardliwa obojętność
tej starej rampampury Cebulowej.
*
Potrzebowałam słuchaczy wrażliwych na sztukę, a na wystawach malarstwa bywają ważne osobistości,
przedstawiciele wydziałów kultury prominentni urzędnicy uznani artyści, znakomitości polityczne,
dygnitarze i w ogóle śmietanka intelektualna i finansowa. Istniało duże prawdopodobieństwo, że jakaś
szycha zwróci na mnie uwagę, przez tę szychę poznam jeszcze ważniejszą szychę, aż wreszcie trafię do
światowej elity. Dopiero na tym poziomie mój talent rozkwitnie w pełni i znajdzie właściwych odbiorców
mojego muzycznego kunsztu.
U Architektów zwyczajowo bywała klientela z wyższej półki - artyści z pobliskiego teatru Maska,
redaktorzy z Su-pernowości, pracownicy Salonu Wystaw Artystycznych, no i rzecz jasna projektanci i
kreślarze z mieszczącego się w tym samym budynku ogromnego biura projektów Architekt. W czasie
wakacji bywaliśmy w kawiarenkach na świeżym powietrzu. Wyprawa do tego typu miejsca wymagała
nieco staranniejszego przygotowania. Tam również mogłam wpaść w oko jakiemuś ważniakowi, który
ułatwiłby mi przyszłą karierę. Założyłam więc spodnie i lekko ażurową bluzkę, z tych prostych, lecz
cholernie drogich, skromnych, a zarazem obiecująco kuszących.
W oczach Sebastiana z satysfakcją odnalazłam ów błysk fascynacji, jaki po raz pierwszy zobaczyłam w
samolocie do Paryża. Siedział w głębi sali z dwoma kolegami, Kubą i Grześkiem, z tym że ten pierwszy
naprawdę był wart grzechu: jasna cera, cudownie regularne rysy, wyraźnie zarysowane brwi i czarne,
lekko pofalowane włosy. Jezu, gdybym z takim przystojniakiem przyszła na szkolną imprezę, wszystkim
zbielałoby oko. Tak anielsko piękny facet musiał wiedzieć, że działa na kobiety porażająco, więc żeby go
zaintrygować, za-
152
grałam rolę chłodnej i wyniosłej, która nie wpada w cielęcy zachwyt na widok żadnego przystojniaka,
nawet gdyby był nim sam Apollo. Na razie szło dobrze. Gdy Sebastian nas sobie przedstawił, już
usłyszałam pierwszy komplement:
-
Szczęściarz z ciebie, stary! - rzucił Kuba do Sebastiana i spojrzał na mnie z niemym zachwytem.
Jego oczy miały w sobie coś z oczu Amoroza, jednak Amorozo był takim osiedlowym śmieciem, a Kuba
towarem eksportowym i na dodatek pewnie kimś z mojej sfery duchowej.
Zamówiłam sobie kawę cappuccino, gdy tymczasem chłopcy kontynuowali przerwany przez moje
przybycie temat.
-
Obstaję przy swoim - mówił Grzesiek - powinieneś dołączyć grafiki do swojego zbioru. Trzeba
zrobić im osobną ekspozycję w małej sali albo nawet...
-
Daj spokój, nie lubię eklektyzmu.
-
Głupoty wygadujesz, grafika dobrze się sprzedaje.
Przysłuchiwałam się tej rozmowie, czekając, aż Kuba powie coś, co pozwoli mi poznać go bliżej, ale on
uparcie milczał i tylko od czasu do czasu spoglądał na mnie jakoś tak, że w innych okolicznościach
mogłyby mi puścić hamulce. Nagle wróciłam pamięcią do pierwszego pocałunku z Sebastianem i gorąco
zapragnęłam tak całować się z Kubą. Chciałam więcej. Chciałam zarzucić mu ręce na szyję, przylgnąć do
niego nagim ciałem, chciałam... Poczułam na twarzy rumieniec, a w podbrzuszu rój motyli... Działała
między nami chemia, najprawdziwsza, najczystsza chemia, w której nie ma miejsca na fałsz, gdyż
wszystko to odbywało się bez słów.
Sebastian jest skończonym kretynem, skoro siada z dziewczyną, w której jest zadurzony przy jednym
stoliku z Kubą. Pewnie naiwnie ufa w siłę swojej miłości i szlachetność serca przyjaciela. Sam jest sobie
winien. Będę dla Seba-
153
stiana kobietą femme fatale31, jakąś tam Dagny32, która złamała serce Edwarda Muncha i jeszcze kilku
innych artystów, ale ich nazwiska wyleciały mi z pamięci. Platoniczna miłość doda jego talentowi
skrzydeł. Może nawet się dla mnie zastrzeli?
Marzyłam na jawie. Czułam, że oto w moim życiu zaczyna się coś nowego, że lada chwila przekroczę
próg, za którym czeka już świetlana rzeczywistość z wyjątkowym mężczyzną u boku. W doskonałym
humorze wróciłam do domu i długo w nocy obmyślałam strategię usidlenia Kuby. Tu nie mogłam
popełnić najmniejszego błędu.
Nazajutrz odpuściłam sobie szkołę i pojechałam z mamą oraz ciocią Agnieszką na zakupy. Obie wiedziały
że muszę wyglądać bosko, gdyż jako doświadczone kobiety znały uwodzicielską siłę, jaką wywołuje
pierwsze wrażenie. I za to kochałam je najbardziej. Obeszłyśmy wszystkie najdroższe sklepy oraz butiki i
nic, dosłownie nic. Wszystko raziło sztampą, prowincjonalną byłejakością. A ja potrzebowałam czegoś
ekstra. W końcu postanowiłyśmy skoczyć do Warszawy. Ojczyma, jak zwykle gdzieś poniosło, a że czasu
było mało, pojechałyśmy wieczornym pociągiem, przenocowałyśmy w hotelu, a rano udałyśmy się na
rekonesans po sklepach.
Dopisało nam szczęście. Już w pierwszym butiku przy Marszałkowskiej naszą uwagę przyciągnęła
sukienka z delikatnej tkaniny, czarnej w cudowne, stylizowane kwiaty Przymierzyłam ją. Leżała jak ulał, a
dodatkowo seksownie układała się na ciele, tworząc ponętny dołek między piersiami.
31
Femme fatale (fr.) - kobieta przynosząca zgubę, sprowadzająca nieszczęście, łamiąca serce,
karierę i życie mężczyzny
32
Dagny Juel Przybyszewska (1861-1901) - Norweżka, muza artystów końca XIX wieku, pianistka,
tłumaczka, autorka dramatów, utworów poetyckich, prozy i wierszy.
154
Mama z ciocią postanowiły przy okazji jeszcze trochę pochodzić po sklepach i kogoś odwiedzić, więc do
domu wróciłam sama, autobusem pośpiesznym i ku swojemu zaskoczeniu zastałam w nim ojczyma. W
pierwszej chwili pomyślałam, że jest pijany Siedział, a właściwie półleżał na fotelu. Jego twarz była
czerwona i mokra od potu. Sapał przy tym jak parowóz jadący pod górkę.
-
Blanko, córeczko, jak to dobrze, że już jesteś. Podaj mi szklankę wody i te małe, niebieskie
tabletki. Powinny być w łazience, w szafce. Gdzie jest mama?
-
Mama zaraz przyjdzie.
Czasu zostało mi zaledwie tyle, żeby się przygotować do imprezy ale zniecierpliwiona poszłam szukać
tych tabletek. Powinny być, lecz ich nie było, były za to zielone. „Zresztą, ojczym to daltonista, więc chyba
mu wszystko jedno" - pomyślałam i miałam rację. Połknął, przepił wodą i czekając na efekt działania,
zamknął oczy. Poszłam do łazienki i zajęłam się sobą. Włosy z prawej strony nad uchem spięłam złotą
spinką z miniaturowymi rubinami. Tuż nad linią górnych rzęs narysowałam cieniutkie, czarne kreski,
powieki pociągnęłam beżową kredką, a wewnętrzne kąciki oczu rozjaśniłam perłowym cieniem.
-
Blanko, Blaneczko! - zawracać mi głowę akurat wtedy, gdy się spieszę, było totalnym świństwem!
Udałam, że ogłuchłam.
Usta mam naturalnie czerwone, więc wystarczyło musnąć je lekko błyszczykiem, lecz najpierw
przypudrowałam twarz i szyję.
-
Blanko, pomocy, Blanko... przyjdź tu dziecko... - dziam-golił burak jeden, jakby coś go ukąsiło.
-
Co się dzieje, tatuśku? - zajrzałam do salonu.
-
Gdzie jest mama? Słabo mi. Rozrywa mi klatkę piersiową... Piecze... Dławi mnie... Proszę, wezwij
pogotowie -wysapał.
„No nie! Musiałam już wychodzić, a temu zachciewa się lekarza. Jeśli teraz wezwę pogotowie, będę
musiała czekać, aż przyjedzie, potem czekać, aż go przebadają, potem może zabiorą go do szpitala, więc
zanim zapakują na nosze, wsadzą do karetki, zanim pozamykam za nimi drzwi, będzie już po imprezie" -
kalkulowałam.
-
Jak wróci mama, to się tobą zajmie, tatuśku. Ja muszę wyjść. Jestem już spóźniona. Pa!
Wołał za mną, jednak nadaremnie. Wybiegłam przed dom i zatrzymałam przejeżdżającą właśnie
taksówkę.
Rozdział 23 Wernisaż
Wytworny tłum wypełniał wielką salę Salonu Wystaw Artystycznych. Czułam dreszcz emocji. Oto miałam
sprawdzić, ile znaczę w takim towarzystwie. Sebastian, który tego dnia był ubrany w fantazyjną koszulę
bez kołnierza, żółtą, brokatową kamizelkę i jedwabne spodnie, wyraźnie wyróżniał się wśród
zaproszonych gości. Dyskretnie poszukałam wzrokiem Kuby. Stał przy jednym z obrazów z jakąś
dziewczyną w czerwonej sukience.
Rozpoczęła się część oficjalna. Wysoki grubas z kitką rzadkich włosów poprosił o ciszę i uroczyście zagaił:
- Piękne panie i przystojni panowie. Mam dzisiaj wielki zaszczyt przedstawić państwu młodego i wybitnie
utalento-
156
wanego malarza portrecistę, Sebastiana Nikrasa, w moim najgłębszym przeświadczeniu, przyszłą chlubę
naszego pięknego miasta. Sebastian jest jednym z najlepszych studentów Akademii Sztuk Pięknych w
Krakowie. Panie Sebastianie, proszę do mnie podejść...
Rozległy się uprzejme brawa. Zostałam sama, więc wykorzystałam tę okazję, żeby przybliżyć się do Kuby,
który nadal stał z małpą w czerwonym przy boku i słuchał przemówienia. Dziewczyna była nieciekawa.
Miała krzywy nos i wystające mysio siekacze. Rozejrzałam się po innych paniach i dziewczynach, żeby
ocenić, jak wypadam na ich tle. Wypadałam świetnie.
Wtem Kuba, jakby zmuszony siłą mojego wzroku, spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Był to ten rodzaj
wymownego uśmiechu, który mówi dziewczynie: pragnę cię. Odpowiedziałam też uśmiechem, który
powinien odczytać: kto wie..., kto wie..., może... Potem na chwilę opuściłam oczy i przeniosłam wzrok na
Sebastiana, całego w skowronkach, oczywiście z powodu głównej roli, jaką akurat odgrywał.
Tymczasem przemówienie wreszcie dobiegło końca, weszły panienki z szampanem na tacach i rozpoczęła
się część nieoficjalna. Wrócił też Sebastian.
-
Gratuluję. Zawsze w ciebie wierzyłam - pizycukrzyłam mu.
-
Chodź. Mam dla ciebie niespodziankę - ruszyliśmy w kierunku jednej ze ścian z ekspozycjami.
Drogę do celu opóźniali goście, którzy raz po raz zagadywali Sebastiana, gratulowali mu talentu, i tak w
ciągu kwadransa poznałam więcej osób niż normalnie wciągu miesiąca. - Zamknij oczy
Wykonałam polecenie i dałam się prowadzić.
-
Długo jeszcze?
-Już.
157
Spojrzałam i oniemiałam z zachwytu. Stałam przed własnym portretem. Cudownym. Zostałam ujęta z
półprofilu, lecz wzrok miałam skierowany ku patrzącym. Obraz był utrzymany w tonacji żółtozłotej i
sprawiał wrażenie, że moją postać rozświetla blask niewidocznego słońca. W mych ciemnych włosach
tworzyły się migotliwe refleksy, a oczy błyszczały niepokojąco. Pod portretem widniał podpis: PIĘKNA
BLANKA. Na dodatkowej kartce była informacja: Nie do sprzedania. No, już tym jednym obrazem zasłużył
sobie na akapit w mojej przyszłej biografii.
- Boże, Sebastianie, jestem pod wrażeniem! Doprawdy, nie wiem, co mam powiedzieć...
Nie musiałam udawać, naprawdę byłam zaskoczona. Genialna intuicja mnie nie zawiodła. Moje
podobizny jego pędzla będą równie sławne jak ja sama. Przeżyją nas, a ich reprodukcje znajdą się w
katalogach malarstwa, no i rzecz jasna w książkach mnie poświęconych, może też na okładkach płyt z
moją muzyką. Sto lat, dwieście, tysiąc lat ludzie będą na nie patrzeć i podziwiać bardziej niż tę tęgawą
Mona Lizę czy tę drugą damę z jakimś tam gryzoniem na kolanach. Potwierdzały to komentarze
oglądających. Raz po raz ktoś podchodził do nas, żeby powiedzieć, że portret jest najwyższej próby, a
panowie dodawali kurtuazyjnie, że w rzeczywistości jestem jeszcze piękniejsza.
Wszystko to było fascynujące, lecz ja czekałam na Kubę, bo prawdę mówiąc, mimo wszechobecnego
tłumu, czułam się tak, jakby nikogo nie było, poza tym anielsko pięknym chłopakiem. Gdziekolwiek by nie
stał, gdziekolwiek by się nie przechadzał, z kimkolwiek by nie rozmawiał, jego wzrok był zawsze
skierowany na mnie, tylko z jakiegoś powodu wciąż trzymał się z daleka.
158
Szampan, który powoli sączyłam, spowodował w mojej głowie przyjemny szmerek. Czułam się lekko i
radośnie, do pełni szczęścia pragnęłam już tylko Kuby. Musiałam wziąć inicjatywę w swoje ręce.
-
Chcę obejrzeć wszystkie twoje obrazy. Oprowadzisz mnie? - zwróciłam się do Sebastiana.
-
Oczywiście.
Ruszyliśmy zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Poza moim portretem właściwie nic nie było warte
uwagi. Same nieciekawe typy, ale przynajmniej o modeli i modelki Sebastiana nie musiałam być
zazdrosna. Dla dobra sprawy udawałam, że wszystko jest zachwycające, gdy tymczasem do celu było
coraz bliżej, coraz bliżej. Podczas tych manewrów przyszło mi do głowy że powinnam mieszkać w
Krakowie, kulturalnej stolicy Polski. Na pewno każde konserwatorium przyjmie mnie z otwartymi
ramionami, tam moja szansa na karierę będzie stokroć większa, no i codziennie będę widywała Kubę. Ba,
co ja mówię, zostaniemy kochankami, potem weźmiemy ślub i zaczniemy podróżować po świecie. Ja,
wielka pianistka, on - mój piękny impresario.
Wreszcie osiągnęliśmy cel. Kubie, nadal towarzyszyła paskuda w czerwonej sukience, lecz teraz dołączył
do nich również Grzesiek, który już z daleka zawołał.
-
O, jest nasz mistrz! Cześć Blanko. Prześlicznie dziś wyglądasz.
Dzięki Bogu, nie wypadało ich ominąć.
-
Dziękuję - przystanęłam. Sebastianowi nie pozostało nic innego, jak tylko pójść w moje ślady
Z bliska dziewczyna w czerwonej sukience była jeszcze brzydsza jak z oddali, a jej sukienka to koszmarny
sen krawcowej. Ohyda.
*
-
Blanko, Kubę już znasz, poznaj teraz jego dziewczynę, Monikę. Moniko, to jest Blanka - Sebastian
dokonał prezentacji.
Podałyśmy sobie ręce i uraczyłyśmy się nic nieznaczący-mi uśmiechami. To znaczy mój uśmiech był
ironiczny, lecz tę ironię przeznaczyłam dla Kuby Teraz zrozumiałam, dlaczego nie podszedł wcześniej. Ta
małpa go pilnowała. Jednak choćby przykuła go do siebie kajdankami, jej ukochany zerwie się i pójdzie za
mną. Już byłam tego pewna. Wyczytałam to w jego urokliwych oczach.
Ruszyliśmy dalej. Dopiero teraz uznałam, że pytanie
0
kolegów zabrzmi niewinnie.
-
Grzesiek też studiuje malarstwo?
-
Rzeźbę. Malarstwo studiuje Monika.
-A Kuba?
-
Kuba aktorstwo. Chodź, pokażę ci portrety mojej siostry i ojca.
„Aktor. Jasne, że ktoś tak przystojny powinien zostać aktorem, a jego twarz zdobić wszystkie ekrany
świata. Zostaniemy piękną parą. Tak, pojadę do Krakowa" - monologowałam w duszy, całkowicie tracąc
zainteresowanie dla obrazów.
Tymczasem atmosfera stawała się coraz luźniejsza, tu
1
ówdzie potworzyły się rozdyskutowane grupki, ten i ów wychodził, impreza zmierzała ku
końcowi. Znów spotkaliśmy Grześka, Kubę i Monikę.
-
Posłuchaj mistrzu, musimy równie pięknie zakończyć tak cudnie rozpoczęty dzień. Co
proponujesz? - spytał Grzesiek.
-
Jakiś nocny klub. Co ty na to, Blanko?
Zawahałam się. Czy nocna popijawa i obecność Moniki
będzie właściwą sytuacją dla uwiedzenia Kuby? Czy nie le-
160
piej, wzorem Kopciuszka, zafascynować sobą mężczyznę i zniknąć? Moja intuicja mówiła - znikaj.
-
Przykro mi, Sebastianie, ale muszę wrócić do domu przed dwudziestą drugą. Byłabym ci
wdzięczna, gdybyś wezwał taksówkę.
-
Może zadzwonię do mamy żeby cię wytłumaczyć. Przecież ona mnie zna - próbował wpłynąć na
moją nagłą decyzję.
-
Mama tak, ale ojciec nie. Jest surowy w tych kwestiach. Jeśli chcesz mnie widywać w przyszłości,
dzisiaj lepiej sobie odpuść.
Sebastianowi nie wypadało wyjść przed ostatnim gościem, nie wypadało mu też pozwolić odejść
samotnie swojej dziewczynie, i to osobiście zaproszonej. Fajnie było postawić go w tak niezręcznej
sytuacji, liczyłam też na to, że któryś z jego kolegów zechce wybawić go z kłopotu i że tym kolegą będzie
Kuba.
-
Mogę cię odwieźć - niespodziewanie zaoferowała się Monika. - Mam samochód i nie piłam.
No tak! Powinnam to przewidzieć. Monice, która przecież miała oczy, zwykła babska przezorność kazała
trzymać Kubę z daleka ode mnie. Gdybym ja została, oni by wyszli. Znalazłaby i na to sposób.
KosMział 24 Nawet śtftierć sprzyja
W domu zastałam zapłakaną mamę i wielce przejętą ciocię Agnieszkę.
-
Och, Blaneczko, jak to dobrze, że jesteś! Karol nie żyje! - zawołała na mój widok mama.
161
Wpierwszej chwili stanęłam jak wryta, lecz już w następnej pomyślałam, że jestem niekwestionowaną
faworytką fortuny Śmierć tego buraka rozwiązywała wszystkie moje problemy Mogłyśmy teraz sprzedać
dom i zamieszkać w Krakowie.
-
Boże, jakim cudem? Przecież kilka godzin temu widziałam go całego i zdrowego.
-
Przyjechałyśmy z Warszawy dwie godziny temu. Już nie żył.
Musiał pierdyknąć w kalendarz zaraz po moim wyjściu. „Co za przewrotność losu. Tyle się natrudziłam,
żeby wyeliminować Tośkę, a ona żyje. W sprawie starego nie kiwnęłam nawet palcem, a ten
wyeliminował się sam. Na amen" - pomyślałam.
-
Szkoda tatusia.
-
Szkoda. Bardzo szkoda - westchnęła współczująco ciocia. - Co ty Luizo, zamierzasz teraz robić?
Utrzymanie takiego dużego domu wymaga sporo pieniędzy. Mogłabym wynająć swoją kawalerkę i
zamieszkać u ciebie.
Mamę wyraźnie zaskoczyła ta propozycja. Mnie też.
-
Firma przynosi spore dochody - rzuciłam mamie koło ratunkowe.
-
Nie mam teraz głowy do interesów, lecz twoja propozycja jest ciekawa. Pomyślę o niej później -
mama zmieniała temat. - Z wrażenia zupełnie odebrało mi apetyt, lecz wypadałoby zrobić jakąś kolację.
-
Tak, zajmę się tym. Usmażę jajecznicę. - Ciocia z usłużną gorliwością pobiegła do kuchni.
-
Kiedy pogrzeb? - spytałam, gdy zostałyśmy same.
-
Nie wiem, dopiero jutro będę załatwiać formalności.
-
Zawiadomisz Tośkę?
-
Kocmołuch z niej, bo kocmołuch, jednakże to jego krew
162
-
A jak znowu zechce się tutaj wprowadzić?
-
Ma prawo, tylko ciekawe, kto ją będzie utrzymywał. Ja na pewno nie. Ani to moja córka, ani
nawet daleka krewna. Żadna siła nie skłoni mnie do wypełniania najmniejszych obowiązków. Nawet
tycich, tyciuteńkich - mama pokazała czubek małego palca. - No i koniecznie trzeba powymieniać zamki w
drzwiach. Jest niedopuszczalne, żeby ta stara czere-pacha właziła do domu, kiedy zechce. Koniec
pobłażania.
Długo w nocy myślałam o Kubie. Przyszłość jawiła się jak piękna baśń, oto zaczynały się spełniać moje
marzenia. Wiedziałam, wiedziałam, że tak będzie, gdyż byłam geniuszem i wiedziałam, że jestem
geniuszem. I nareszcie się stało.
Nazajutrz znów nie poszłam do szkoły Teraz, gdy w moim życiu wszystko uległo zmianie, nie musiałam
nadwerężać nerwów widokiem tej fałszywej Justyny i tego błazna Fabiana. Zresztą, grałam rolę
pogrążonej w smutku pasierbicy Mama z samego rana poszła załatwiać jakieś formalności, ja tymczasem
przetrząsnęłam gabinet ojczyma. Niestety poza teczkami z dokumentami, zabazgranymi notesami,
starymi kalendarzami w biurku nie znalazłam niczego wartościowego. Dopiero, gdy przeszukałam
kieszenie marynarki wiszącej na oparciu krzesła, znalazłam w portfelu pięć dwustuzłotowych banknotów,
plik kart do bankomatów oraz przekazów na adres babki Tośki. Ta stara kutwa wydzierała mu po bańce
miesięcznie! Jeszcze raz przetrząsnęłam biurko i przejrzałam papierzyska, w nadziei że znajdę numer
PIN-u, bez którego karty bankomatowe były tylko bezużytecznymi plastikami. Niestety. Zabrałam
pieniądze, a resztę poukładałam i pozamykałam, żeby nie zostawić po sobie śladów.
Ledwie skończyłam tę robotę, zadzwonił Sebastian.
-
Cześć, moje słoneczko, spotkamy się dzisiaj po południu?
163
-
Chętnie Sebastianku, ale nie mogę - siorbnęłam nosem.
-
Masz jakieś kłopoty?
-
Tak, ogromne, zmarł mój ojciec.
-
Rozumiem. Przyjmij moje wyrazy współczucia. Jest mi przykro z tego powodu. Czy mogę ci w
czymś pomóc?
-
Nie wiem. Na razie mama załatwia różne sprawy.
-
Gdybyś potrzebowała mojego wsparcia, dzwoń o każdej porze dnia i nocy Odezwę się jeszcze.
Jakimś cudem wiadomość o śmierci ojczyma rozeszła się wśród znajomych, raz po raz ktoś telefonował,
żeby złożyć nam kondolencje i uzyskać jakieś informacje. Byłam zdziwiona, że ojczym miał tylu
znajomych, których w ogóle obchodziło, z jakiego powodu zmarł. Kilku, podobnie jak Sebastian,
zaoferowało swoją pomoc, lecz najbardziej ucieszył mnie adwokat Kosowski, który powiedział wprost, że
w każdej chwili służy nam poradą prawną. Gdyby mama poderwała go, zostałaby panią adwokatową i
nasz status społeczny poszybowałby w górę, a szansa była ogromna. Kosowska przy mamie wygląda jak
stara syrenka przy mercedesie klasy „S", do tego Kosowski, wraz ze swoją brzydką żoną, miałby z głowy i
rudzielców, i poskręcaną jak chiński paragraf teściową.
Mama wróciła do domu dopiero o szesnastej. Była głodna i zmęczona, lecz usatysfakcjonowana, że udało
się jej załatwić większość spraw. Zaraz też wzięła się za smażenie naleśników.
-
Blaneczko, akt zgonu już mamy firma pogrzebowa jest ugadana, trumna wybrana, msza
zamówiona, klepsydry są rozklejone po całym mieście, dałam też krótkie anonse do gazet. Jutro mam
tylko wpaść do ZUS-u po zasiłek pogrzebowy.
-
A kiedy sam pogrzeb?
164
-
Pojutrze. Tośkę i jej babkę powiadomimy w ostatniej chwili. Może nie zdążą dojechać. Pomyśl,
Blanko, w czym wystąpimy na pogrzebie. Prognozy przewidują mróz, więc założę czarne karakuły, lecz
kapelusz odpada, a biała czapka z lisa nie pasuje. Wyskoczę jeszcze do modystki. A ty?
-
Kup mi ciemną czapkę i ciemny szalik. Nie będę się sadzić na Bóg wie co.
Mama nie histeryzowała, co wcale mnie nie dziwiło, gdyż kobietę z jej urodą, a teraz także sporym
majątkiem, było stać na kogoś więcej niż producent armatury budowlanej. Chyba wreszcie zatrybiła.
Niespodziewanie zadzwoniła Ewelina Tańska.
-
Blanko, pragnę ci powiedzieć w imieniu naszej klasy, że bardzo współczujemy ci i łączymy się z
tobą w smutku po śmierci taty.
-
Dziękuję. Jestem wzruszona - udałam wiarę w szczerość jej słów, choć doskonale wiedziałam, że
ich wszystkich, łącznie z tą podłą Justyną i wrednym Fabianem, cieszy moje nieszczęście. Szkoda, że
głupki nie wiedzą, kto się cieszy najbardziej.
Dwa dni później, pomimo panującego mrozu, świeciło słońce. Ponurą cmentarną kaplicę wypełniał po
brzegi tłum ciemnych postaci. Dębowa trumna na wysoki połysk spoczywała na katafalku, tuż pod
ogromnym krucyfiksem. Przez gotyckie witraże o żałobnej tematyce sączyło się posępne światło.
Wysokie gromnice w mosiężnych świecznikach, które stały u wezgłowia trumny, świeciły tak anemicznie,
że nawet barwa płomienia zdawała się mieć trupi odcień. Tę symfonię mrocznej nudy dopełniał
niewidoczny z mojego miejsca organista, który grał chyba requiem własnej kompozycji, w założeniu
werterowskie, a w rzeczywistości godne pożałowania.
4
Siedziałyśmy z mamą samotnie w pierwszej ławce przeznaczonej dla najbliższej rodziny. Z jakiegoś
powodu Tośka z babką, które jednak zdążyły przyjechać, usiadły w drugim rzędzie, razem z wieśniakami,
wśród których rozpoznałam kilkoro uczestników pogrzebu dziadka Tośki. Dobrze, że siedzieli osobno, bo
tacy „krewni" to popłoch i żenada, a przecież przybyła na tę uroczystość delegacja z naszej klasy -Ewelina
Tańska, Janek Porada oraz Daniel Gęsicki. Szarpnęli się nawet na wieniec. W dalszych ławkach
dostrzegłam znajomych sąsiadów, Sebastiana, ciocię Agnieszkę, a nawet pana Stefana.
Wreszcie wyszedł ksiądz i rozpoczął odprawianie mszy. Owszem, bywam w kościele jednakże tylko z
okazji wielkich świąt. Zawsze wiało nudą, jednak teraz było osłabiająco nudno. Powiedziałabym dosadnie:
flaki z olejem. Niestety, charakter ceremonii wymagał ode mnie zachowania cierpliwości. Właściwie
byłam ją winna temu burakowi spoczywającemu w dębowym pudle, przynajmniej za to, że wreszcie
uwolnił nas od swojej prostackiej osoby
Mama, nawet w żałobnej czerni wyglądała zachwycająco. Bajerancki toczek z czarną woalką nadawał jej
postaci niemal królewską godność. Siedziała prosto, z lekko opuszczoną głową, ściskając w ręku
książeczkę do nabożeństwa oplecioną różańcem. Bez specjalnego rozglądania się po kaplicy dostrzegłam,
że niemal wszystkie oczy są skierowane na nas.
Wreszcie msza dobiegła upragnionego przeze mnie końca, a pracownicy firmy pogrzebowej dźwignęli
trumnę i poprzedzani przez ministranta z krzyżem oraz księdza, ruszyli ku wyjściu. Ich śladem, w
ustalonym przez tradycję porządku, podążyli żałobnicy. Tuż za trumną, rzecz jasna, szła mama i ja, za
nami Tośka z babką, dalej cała reszta, obciążo-
166
na wieńcami oraz kwiatami. Dość długo szliśmy pomiędzy pokrytymi śniegiem grobami, aż dotarliśmy do
świeżo wykopanego dołu, jak to się poetycko mówi, miejsca ostatecznego spoczynku szanownego
nieboszczyka.
Tak jakoś wypadło, że Tośka z babką stanęły po przeciwnej stronie grobu, więc mogłam bez trudu ją
obserwować. Nieco wyrosła, lecz dalej była paskudna jak noc listopadowa. Nie płakała i w ogóle
sprawiała wrażenie, że nie obchodzi jej śmierć ojca. Fakt, że stary lał ją bez pamięci, jednak płacił na jej
utrzymanie. Teraz kicha. A niechby jeszcze babka kopnęła w kalendarz, to do końca życia będzie macać
kury i pasać krowy, bo my nie damy ani grosza na jej kształcenie i, rzecz jasna, nie wpuścimy jej do
naszego domu.
Po księdzu, co było zdumiewające, zabrał głos mecenas Kosowski.
- Pogrążeni w smutku, spotykamy się dziś, żeby pożegnać Karola Drobnickiego, którego śmierć jest dla
nas wszystkich ogromnym ciosem i zaskoczeniem. Jest nam niezwykle ciężko rozstać się z człowiekiem
wielkiej uczciwości i otwartego serca. Spotkaliśmy się tu przede wszystkim po to, aby wspólnotą naszych
serc zaświadczyć, że pamięć o nim pozostanie z nami na zawsze... - wygłaszał coraz bardziej koturnowe
dytyramby33, a mnie zalewała krew Wtem mój wzrok padł na Ewelinę Tańską i uświadomiłam sobie, że
ta gloryfikacja ojczyma, te wszystkie ochy i achy ten, krótko mówiąc, hymn pochwalny w wykonaniu
zawodowego krasomówcy, ma swoje dobre strony. Niech ta wredna Ewelina usłyszy na własne uszy, że
mój ojciec to nie byle cieć.
Wreszcie oracja na cześć drogiego zmarłego dobiegła końca, trumna została spuszczona na linach do
grobu, a graba-
33 Dytyramb - oda lub pieśń pochwalna o charakterze patetycznym, wzniosłym, niekiedy tragicznym.
167
rze chwycili za łopaty „Baj, baj pieprzony buraku, śpij sobie smacznie" - nuciłam w duchu, zaś głuchy
łomot zamarzniętych grud, spadających na trumnę, był najpiękniejszą muzyką dla moich uszu.
Rozdział 25 Szok
Gdy nad trumną ojczyma uklepano łopatami świeży kopczyk, gdy u szczytu grobu wbito krzyż z tabliczką
informacyjną, gdy wszyscy w ostatnim hołdzie złożyli już duże i małe wieńce z fioletowymi szarfami, duże
i małe wiązanki kwiatów z fioletowymi wstęgami, zaczął się ostatni etap - okolicznościowe słowa smutku
i pocieszenia. Większość osób podchodziła tylko do nas, całkowicie ignorując Tośkę i jej babkę. Mało kto
wiedział, że ten chudy pipsztol w wieśniac-kiej kurtce stojący obok kaszalota w ludzkiej postaci ma coś
wspólnego z szanownym truposzem. A już, broń Boże, z nami. Dlatego też obie wybyły, zanim żałobnicy
ostatecznie zdążyli się rozejść. Wreszcie ceremoniał dobiegł końca, zaś przy bogato ukwieconej mogile
pozostali tylko mama, ciocia Agnieszka, pan Stefan, Sebastian i ja. Pan Stefan z galanterią zaproponował
podrzucenie nas do domów swoim lanosem.
- Dziękuję, ja też jestem zmotoryzowany i mogę kogoś podrzucić - Sebastian spojrzał na mnie wymownie.
Dzięki Bogu.
Stanęło na tym, że mama i ciocia Agnieszka pojechały samochodem pana Stefana, ja zaś zabrałam się z
Sebastianem. Pewnie sam pogrzeb wisiał mu obojętnym kalafiorem, a jedynie stanowił okazję do tego,
żeby mógł pokazać, jaki to
168
jest z niego opiekuńczy facet i pochwalić się swoją prawie nową mazdą.
-
Szkoda, że nigdy nie poznałem twojego ojca. Pewnie był z niego porządny gość.
-
Tak. Jego śmierć wiele zmieni w naszym życiu.
-
Chyba ciężko jest ci wracać do domu, w którym już go nie ma.
-
Oczywiście - skłamałam.
-
Wobec tego może wpadniemy do jakiegoś lokalu? Porozmawiamy, albo po prostu posiedzimy
sobie w milczeniu.
-
Dobry pomysł.
Pojechaliśmy do Bohemy. Zamówiliśmy kawę, kiedy nagle ogarnął mnie głód muzyki. Pragnęłam usiąść
przy swoim fortepianie i grać; poczuć pod palcami chłodny aksamit kości słoniowej. To pragnienie było
tak dojmujące, że pod jego wpływem zobojętniałam na wszystko inne. Nie chciało mi się niczego robić,
nawet rozmawiać. Z nikim. No, najwyżej z Kubą, on by mnie zrozumiał, ale Kuba był daleko Tymczasem
na wyciągnięcie ręki miałam faceta, któremu tylko się wydawało, że swoim współczuciem ukoi ból mojej
duszy
Gdy dwie godziny później wysiadłam przed domem i zobaczyłam na podjeździe srebrnego volkswagena
passata oraz siedzącego w nim tego wieśniaka, Tomka, poczułam niepokój. Już za drzwiami wejściowymi
usłyszałam, że ktoś gra, a właściwie brzdąka na fortepianie. Wpadłam do swojego pokoju i..., a jakże!
Tośka jednym palcem wystukiwała na klawiaturze prostą melodyjkę. Wszystko we mnie zawrzało.
-
Zabieraj swoje parszywe łapy od mojego fortepianu! -wrzasnęłam.
-
Czy fortepian jest twój, to się jeszcze okaże. Moim zdaniem, wątpliwe - odpowiedziała
bezczelnie, nie przestając grać.
Nagle w mo j ej głowie zaszumiały wszystkie oceany świata, a z kaloryfera doleciał głos: „Zabij ją, zabij ją,
zabij...!". Poczułam napięcie nie do wytrzymania, myśli traciły związek z obrazami, zamiast Tośki
zobaczyłam ogromną, oślizgłą ropuchę, która pluła szlamem na mój bezcenny instrument. Ohyda!
Chwyciłam metronom z zamiarem roztrzaskania temu monstrum czaszki, lecz niespodziewanie sama
dostałam w twarz obrzydliwie lepką łapą. Uderzyła mnie! MNIE?! MNIE?! Powróciła mi ostrość widzenia.
-
Wynocha z mojego domu! - krzyknęłam, wskazując drzwi.
-
Ty się wynoś, bo dom jest mój! - odpowiedziało hardo to zero.
Wybiegłam z pokoju w poszukiwaniu mamy. Zastałam ją w kuchni. Rozmawiała z babką Tośki, chociaż na
pierwszy rzut oka trudno to było nazwać rozmową, bo mama szlochała, a babka, z miną jak gradowa
chmura, gębowała wściekle.
-
Mamo, ten wredny kocmołuch gra na moim fortepianie! - krzyknęłam.
-
Tylko bez inwektyw, panienko. Nie masz tu nic do gadania. Właśnie powiedziałam twojej mamie,
że macie się spakować i natychmiast wynosić.
-
Co? Jak pani śmie...!
-
Przestań wywalać gały Właścicielką tego domu i wszystkiego, co w nim się znajduje, jest Tosia.
Jazda, pakować się!
-
Ależ proszę pani, proszę zrozumieć, że my nie mamy gdzie - jęknęła mama.
-
Są hotele.
-
Nie stać nas na taki wydatek. Bardzo panią proszę... Chociaż na kilka dni, zanim załatwimy sobie
jakieś lokum. Co ludzie powiedzą, gdy zaraz po pogrzebie wyrzuci pani
170
wdowę prosto na ulicę? To nie po chrześcijańsku. Tak się nie godzi.
Nie poznawałam mamy. Zamiast walczyć o swoje, skamlała o łaskę jak pies. Przejęłam inicjatywę.
-
Nam się należy spadek po tatusiu.
-
Oczywiście, lecz dom nigdy nie był jego własnością. Wybudowałam go ja z dziadkiem i
zapisaliśmy go w testamencie Tosi.
„A więc właśnie to miała na myśli ta piekielnica, gdy odgrażała się ojczymowi, gdy zabierała pobitą Tośkę
- pojęłam z całą ostrością. - Dopóki żyła, mogła rozporządzać domem według własnego uznania. Mogła
wyrzucić na zbity pysk ojczyma i nas razem z nim. Ojczym o tym wiedział i tego się bał!".
Do kuchni weszła Tośka i stanęła, oparta o futrynę drzwi. W niej mama dojrzała szansę ratunku.
-
Tosieńko, przyznaj uczciwie, że próbowałam zastąpić ci mamusię. Może nie wszystko wychodziło
nam tak jak powinno, gdyż z natury takie rekonstruowane rodziny są trudne, lecz przecież chciałam jak
najlepiej. Jestem pewna, że gdyby tatusia nie zabił zawał...
-
To nie zawał zabił tatusia. Tatuś śmiertelnie poślizgnął się na wazelinie - przerwała jej Tośka, a
słowo „tatuś" wypowiedziała z wyraźną drwiną. Ciekawe, co miała na myśli? Mama puściła jej uwagę
mimo uszu i kontynuowała płaczliwie:
-
Tosieńko, przekonaj babcię, żeby dała nam kilka dni czasu. Mamy własne mieszkanie, lecz je
wynajęłyśmy Musimy wypowiedzieć umowę sublokatorowi, a tymczasem nie mamy gdzie pójść.
-
No dobrze, babciu, dajmy im trzy dni. Tylko trzy dni. W tym czasie zajmą pokój na poddaszu.
Poczułam, jak cała krew uderza mi do głowy jak w uszach znów narasta szum, a przed oczami zaczynają
wirować czarne płatki. Takie upokorzenie przekraczało granicę mojej wytrzymałości. Ten kocmołuch, ten
chwast, to zero, to wielkie nic, ta paskuda wyrzucała nas do lamusa, j ak j akieś stare graty! Miałam spać
na starej, zakurzonej kanapie? Poddasze nadal nie było ogrzewane, miałam zmarznąć? Nie ma tam
łazienki i kibla, miałam ganiać na parter? No i nie było tam mojego fortepianu!
Wszystko to razem spowodowało takie emocjonalne ciśnienie, że wybuchnęłam. Miałam jasną
świadomość tego, że taktyka wymaga ukrywania za ugłaskanymi frazesami nawet największego
wzburzenia, jednakże wykrzykiwane słowa nie wynikały z mojej woli. One same się wykrzykiwały, jakby w
mej głowie siedział ktoś inny i przez moje usta miotał obelgi:
-
Ty wstrętna pokrako, ty kreaturo, prędzej cię zabiję, prędzej sfajczę ten dom, niż dam się
wypchać do tego gołębnika na strychu! Wybij to sobie z głowy! Nigdy! W życiu!!! - gdy moja wściekłość
osiągnęła pułap trudny do wytrzymania, zaczęłam tupać, krzyczeć i zrzucać z szafki kubki, szklanki oraz
podstawki.
-
Blanka, spokój! Blanka!
Odepchnąwszy mamę, która próbowała mnie powstrzymać, natarłam na Tośkę, gotowa wydrapać jej
oczy, udusić, rozerwać na kawałki, wdeptać w ziemię, rozetrzeć na proch. Łaknęłam krwi. Niestety, na
pomoc swojej ukochanej wnusi ruszyła ta baba-czołg. Chwyciła mnie za kark, jak kota uniosła do góry i
podstawiwszy przed nos zaciśniętą pięść, wycedziła z furiackim sykiem:
-
Albo się uspokoisz, wariatko, albo zostanie z ciebie na ścianie mokra plama.
172
-
Niech pani ją puści! - krzyknęła przeraźliwie mama. Baba brutalnie postawiła mnie na podłodze,
wróciła na swoje miejsce przy stole i powiedziała całkiem spokojnie:
-
W tej sytuacji nie możecie zostać pod tym dachem ani jednej nocy. Proszę się spakować.
-
Pani jest niesprawiedliwa. Zastępowałam Tosi matkę, a teraz takie podziękowanie...
-
Gdyby rzeczywiście była pani dla Tosi matką, dla mnie byłaby pani córką, a Blanka wnuczką.
Mogłybyście mieszkać tutaj do końca swojego życia. A tak, proszę nie obrażać mojej inteligencji
opowiastkami o samarytańskich odruchach! Trzeba mieć serce z kamienia, żeby pozwolić na takie
maltretowanie dziecka. Macie trzy godziny na to, żeby się wynieść.
-
Nie zostawię tutaj swojego fortepianu.
-
Zostawisz go, bo wszystko, co nie jest wyłączną własnością Tosi, wchodzi do masy spadkowej -
powiedziała babka. - Jazda do roboty, bo inaczej ja was spakuję!
-
Dobrze. Nawet w najkoszmarniej szych snach nie śniłam, że taką dostanę zapłatę za ulitowanie
się nad sierotą. Ale nasza krzywda wyjdzie wam bokiem - w mamę wstąpił bojowy duch. - Blaneczko,
idziemy - Wyjęła komórkę i zatelefonowała do cioci Agnieszki.
-
Agnieszko, proszę cię, bez pytań, wszystko ci wyjaśnię. Czy mogę dzisiaj z Blanką u ciebie
przenocować? - ulga na jej twarzy wskazywała, że uzyskała zgodę. - Wezmę taksówkę i przyjeżdżamy za
mniej więcej dwie, trzy godziny.
-
I pamiętajcie, macie zabrać tylko to, co jest wasze. Bo sprawdzę - przestrzegła babka Tośki, gdy
opuszczałyśmy kuchnię.
Zbyłyśmy tę zniewagę pogardliwym milczeniem.
-
Widzisz, widzisz, co narobiłaś, ciężka wariatko? - wy-
startowała z pretensjami mama, gdy tylko zamknęłyśmy za sobą drzwi.
-Ja?
-
A kto? Powinnam obciąć ci ten niewyparzony ozór przy samej dupie. Zawsze wyskakujesz w
najmniej oczekiwanym momencie.
-
Nie odwracaj kota ogonem. Osobiście wyszłaś za mąż za gołodupca, więc teraz pij to piwo, które
sobie nawarzyłaś.
-
Tylko nie gołodupca. Tylko nie gołodupca. Jest jeszcze firma i pewnie spora forsa na kontach.
Gdy wyrzuciłyśmy z szaf, szafek, półek oraz komódek swoje ubrania, buty, książki, nuty i biżuterię,
okazało się, że będziemy musiały wziąć sporą bagażówkę. A przecież, gdzie by nie odwrócić oczu, było
jeszcze tyle naszego dobra, które musiałyśmy zostawić - drogie meble, piękne firanki, puchowe kołdry i
poduszki, jedwabna pościel, tureckie dywany no i mój cudowny fortepian.
-
Fortepianu nie zostawię! - zawołałam, a w gardle wyrosła mi gula wielkości arbuza.
-
Wykluczone, Blanko. Po pierwsze, mieszkanie cioci jest na to zbyt małe,- po drugie, na razie nie
wolno nam niczego ruszać. Lecz bądź spokojna. Odzyskamy go. Już moja w tym głowa.
W całym domu brakowało torb i walizek, które pomieściłyby nasze rzeczy więc zaczęłyśmy pakować je do
poszew. Już po dwóch godzinach w przedpokoju piętrzyła się góra tobołków.
-
Niech pani sprawdzi, czy na pewno niczego nie ukradłyśmy! - zawołała wyniośle w stronę drzwi
mama.
-
W porządku. Wynoście się czym prędzej, tylko zostawcie wszystkie klucze.
Zostałam wygnańcem z własnego domu.
174
KosMzietł 26
Ziftrty prysznic
Kawalerka cioci Agnieszki rzeczywiście była bardzo mała. Składała się z jednego pokoju, wnęki kuchennej
i mikroskopijnej łazienki. Gdy z pomocą taksówkarza wniosłyśmy wszystkie swoje manele, zrobiło się
ciasno.
-
Ach, Agnieszko, straciłam dom! - zawołała mama, zanim ciocia zdążyła o cokolwiek spytać, po
czym wybuchnęła płaczem.
-
Jakim cudem?!
-
Okazało się, że właścicielką domu jest Tośka, a właściwie jej babka, co zresztą niewiele zmienia.
Dom nigdy nie należał do Karola.
-
Twój mąż cię oszukał? Kto by pomyślał? A tak mu dobrze z oczu patrzyło. I co ty teraz zamierzasz
robić? Bo wiesz, Luizo, że dobrze ci życzę, ale u mnie miejsca jest niewiele. Ciasnota. Rozumiesz...
-
Rozumiem, oczywiście, że rozumiem - w mamy głosie zabrzmiała nuta rozczarowania. -
Potrzebuję paru dni na to, żeby wypowiedzieć sublokatorowi. Na szczęście firma należy do Karola, więc
mimo utraty domu, powinnam wyjść na swoje. Dobrze, że on zdążył jeszcze zapłacić czesne za szkołę
Blanki. Poczęstujesz nas herbatą, Agnieszko?
-
Oczywiście - ciocia poszła do kuchni i po paru minutach przyniosła herbatę i słone paluszki. - Nic
więcej nie mam, nie oczekiwałam gości.
-
Drobiazg, dobrze, że nas przynajmniej przenocujesz.
Noc spędziłyśmy na podłodze i to był koszmar. Złość na
łajdactwo losu przepłoszyła mój sen. W uszach mi szumiało, a głowa pękała od natłoku myśli. To
myślałam o pozosta-
175
wionym na Przyrzeczu mięciutkim łóżku, to stawała mi przed oczyma brzydka twarz Tośki, to oślizgła
żabia łapa raz po raz spadała na mój policzek. No i bolał zawód sprawiony przez mamę. Przed ślubem
powinna sprawdzić, czy dom jest własnością tego buraka. Nie sprawdziła, a skutki dotknęły mnie. Gdy już
zdawało się, że nie wytrzymam emocjonalnego ciśnienia, że wstanę i porozwalam ściany tego cholernego
gołębnika, przyszło ukojenie. Znienawidzoną gębę Tośki przesłoniła cudowna, anielska twarz Kuby. Była
tak wyraźna, tak realna i tak bliska, że aż wyciągnęłam rękę, żeby ją dotknąć.
„To niemożliwe, aby mnie, wybrańca fortuny, tak zupełnie bez powodu opuściło szczęście. W zdarzeniach
ostatnich dni jest ukryty sens, którego nie dostrzegam - szukałam jakichś pozytywów w tym galimatiasie i
nagle nowa myśl niczym błyskawica rozświetliła mój mózg. - Jasne, to jest tylko kolejny życiowy zakręt, za
którym czeka nowe. Tak! To sam los tak skomplikował sytuację, żeby uniemożliwić nam dalszy pobyt na
Przyrzeczu. Teraz mama wyciśnie ze spadku po Drobnickim tyle, ile się da, a ponieważ powrót na stare
osiedle byłby okropnym blamażem, rozejrzy się za nowym mieszkaniem. I znów kolejny łańcuszek
zależności: przeprowadzka do bloków byłaby deklasacją, na drugi dom w równie dobrej dzielnicy pewnie
zabraknie nam forsy, ale na ładne mieszkanie w Krakowie wystarczy Kraków to Kraków. Lepsze szkoły
muzyczne, no i Kuba jest na miejscu. Odbiorę go tej wstrętnej Monice i będziemy żyli długo i szczęśliwie".
Zasnęłam uspokojona.
Rankiem, pokrzepiona nocnymi przemyśleniami, odzyskałam dobry humor. Ciocia Agnieszka poszła do
pracy, mama pojechała na osiedle, żeby wypowiedzieć umowę sublokatorowi, ja zaś miałam jechać do
szkoły jednak miłość
176
lubi próżnowanie. Pomyślałam sobie, że fajnie będzie pole-żeć pod wygrzaną kołdrą i pomarzyć o Kubie.
Kilka opuszczonych lekcji nie pogrąży takiego geniusza jak ja.
Około jedenastej wróciła zdenerwowana mama. Sublokator uważał, że zgodnie z umową powinien
dostać wypowiedzenie z trzymiesięcznym wyprzedzeniem, lecz ostatecznie zgodził się zwolnić mieszkanie
zaraz po Nowym Roku.
-
Jestem w kropce. Agnieszka nie będzie nas tak długo trzymała.
-
W takim razie bierzmy szybko to, co należy się nam po ojczymie i uciekajmy stąd. Najlepiej do
Krakowa. Przecież, gdy wrócimy na stare śmieci, sąsiedzi zabiją nas śmiechem.
-Masz rację, Blanko! -mama wybuchnęła płaczem. - Jak już dostaniemy ten spadek, coś postanowimy,
lecz zanim to nastąpi, musimy zacisnąć zęby i przetrwać.
-
Zapomniałam powiedzieć ci, że mecenas Kosowski obiecał, że w razie potrzeby będzie służył nam
pomocą prawną. Zrób się na bóstwo i idziemy do niego.
-
Dzięki Bogu, że go znamy. To bardzo dobry prawnik. I życzliwy
Mama ubrała się starannie, poprawiła makijaż i pojechałyśmy Mecenas przyjął nas bardzo szybko.
Wyraził ubolewanie, że spotykamy się w tak przykrych okolicznościach i od razu przystąpił do rzeczy, to
znaczy spytał, w czym może pomóc.
-
Znalazłam się wbardzo... kłopotliwej sytuacji. Po śmierci mojego ukochanego Karola musiałam
opuścić dom.
-
Nie rozumiem.
-
Wygoniła mnie pasierbica. Nie pozwoliła nam nawet przenocować. Zostałyśmy bez dachu nad
głową, lecz tym nie będę zawracać panu głowy. Muszę natychmiast kupić mieszkanie, ale nie mam ani
pieniędzy, ani zdolności kredy-
177
*
towej, więc chciałabym jak najprędzej otrzymać swoją część spadku.
-
Co pani zdaniem wchodzi do masy spadkowej ?
-
Zakład produkcyjny samochody..., no i to wszystko, co kupowaliśmy razem - meble, wyposażenie
domu, fortepian Blanki... Sporo tego jest, jednakże trudno przewidzieć, jak podejdzie do sprawy Tosia.
-
Wszystko, co państwo kupiliście w trakcie trwania małżeństwa, w połowie należy do pani.
Połowę męża dziedziczycie wspólnie z pasierbicą. Jeśli chodzi o firmę, polecam najpierw sprawdzić, w
jakim ona jest stanie.
-
To znaczy?
-
Jaka jest jej wartość księgowa, jakie są aktywa, pasywa i tym podobne rzeczy. Pan Karol był
solidnym i sprawnym przedsiębiorcą, jednak przezorności nigdy za wiele.
-
Nie znam się na tym.
-
Informację o stanie firmy można uzyskać bez problemu w Krajowym Rejestrze Sądowym i w
księdze wieczystej34. Może pani też porozmawiać z główną księgową męża i poprosić ją o sporządzenie
bilansu.
-
Wolałabym załatwić tę sprawę bez dodatkowych formalności.
-
Ostrożność wymaga skrupulatności. Kilka dni zwłoki w zamian za pewność, że nie będzie żadnych
przykrych niespodzianek, to doprawdy drobiazg. Zresztą, i tak potrzebuje pani czasu, żeby przygotować
wniosek do sądu o stwierdzenie nabycia praw do spadku.
-
Jeszcze jedno... Czy dostanę rentę po mężu?
-
Tylko w przypadku, gdy udowodni pani, że jest niezdolna do pracy i nie posiada środków do
życia.
34 Księgi wieczyste - rodzaj rejestru, który przedstawia stan prawny nieruchomości, ich obciążeń itp.
178
-A Blanka?
-
Jeżeli mąż ją adoptował.
-
Mam rozumieć, że Tośka dostanie pieniądze, a ja nie? -oburzyłam się.
-
Tak stanowi prawo.
Po wyjściu z kancelarii mama była skwaszona.
-
Tak to jest zadać się z prawnikiem. Zaraz zaczyna szukać dziury w całym i rozbijać gówno na
atomy. Po co myśmy tutaj przyszły?
-
A potrafisz przeprowadzić postępowanie spadkowe?
-
Jeśli prawo jest po mojej stronie, to psu na budę zdają się te wszystkie ceregiele.
Przy akompaniamencie narzekań mamy dojechałyśmy do firmy ojczyma. Na bramie wjazdowej wisiała
kłódka, a na placu nie dało się zauważyć żadnego ruchu. Dopiero po chwili wyszedł ochroniarz.
-
Dzień dobry, pani szefowo.
-
Dzień dobry. Czy oprócz pana pracuje tu ktoś jeszcze?
-
A tak. Główna księgowa i kierownik produkcji. Robią inwentaryzację - cały czas mówiąc, otworzył
bramę. - Proszę, bardzo proszę, pani szefowo, to naprawdę straszne, kto by przypuszczał, że takiego
zdrowego chłopa tak z nagła zmiecie. Wyrazy współczucia pani, córce i reszcie rodziny
Weszłyśmy do budynku administracyjnego. Księgowa okazała się zasuszoną jak śliwka, niewysoką
kobietą, kierownik zaś podstarzałym łysolem w szarym kitlu. Oczywiście znów musiałyśmy wysłuchać
kondolencji i tych wszystkich głupstw, które ludzie muszą przy takich okazjach odbębnić. Wreszcie mama
wyłuszczyła, z czym przychodzi. Na twarzy księgowej odbiło się zakłopotanie. Oho, coś wisiało w
powietrzu.
179
-
Proszę pani - wydukała wreszcie. - Długi hipoteczne firmy przekroczyły wartość majątku. Po
śmierci pana Drobnic-kiego dalszy los zakładu zależy już tylko od banku.
Zobaczyłam, jak mama blednie i osuwa się na podłogę. Na szczęście podtrzymał ją kierownik i posadził na
fotelu. Księgowa przyniosła jej szklankę zimnej wody.
-
Były jeszcze samochody - przypomniałam.
-
Samochody też zostały zastawione.
-
Jak to możliwe? - wyjęczała mama.
-
Wszyscy zachodzimy w głowę - powiedział kierownik.
-
Przez tyle lat firma dobrze prosperowała, rozwijała się nawet, a tu nagle szef jakby... jakby stracił
zdrowy rozsądek.
-
Co pan ma na myśli?
-
Szef za dużo i za szybko wydawał. Szkoda, osiemdziesięciu czterech ludzi pójdzie na bruk.
-
Nie, nie wierzę! To niemożliwe! To bzdura! To nie mąż narobił tyle długów, tylko wy wszystko
rozkradliście! Rozdrapaliście! Już ja wiem, co jest grane! Nie ujdzie wam to płazem! - mama mówiła coraz
głośniej, wreszcie zaczęła krzyczeć.
Coi mi mówiło, że ma rację. Tym ludziom nie należało ufać. Wciskali nam kit o inwentaryzacji, a w
rzeczywistości siedzieli i zacierali ślady swojego przestępstwa.
-
Uważam mamo, że powinnyśmy wezwać policję.
-
Wolno paniom - powiedziała oschle księgowa.
-
Rozumiem, że ludziom w rozpaczy puszczają nerwy, jednak proszę nam wierzyć, wykonujemy
wyłącznie swoje obowiązki - nieco łagodniej szym tonem wyj aśnił kierownik.
-
Jeśli jednak uważa pani, że wprowadzamy ją w błąd, pani Drobnicka, może pani sięgnąć do
zewnętrznych źródeł informacji. Służę adresami.
-
Bez łaski. Zajmie się tym prawnik. Wychodzimy Blanko.
180
Jeszcze tego samego dnia wróciłyśmy do mecenasa Kosowskiego. Mama powtórzyła mu słowa księgowej
i kierownika, a potem dodała własny komentarz.
-
Żądam, żeby zaciągnął pan tych oszustów do sądu i zmusił ich do oddania nam wszystkiego, co
do grosza. Dam panu wszelkie pełnomocnictwa.
-
Obawiam się, szanowna pani, że bez konkretnych dowodów to będzie strata czasu i w dodatku
narazi się pani na niepotrzebne wydatki. Mogę najwyżej sprawdzić rzeczywisty stan majątku.
-
Jak długo to potrwa?
-
Dysponuję numerem pani komórki. Zadzwonię, gdy już ustalę fakty
-
Myślę, że skuteczność tego Kosowskiego jest mocno przereklamowana. Dobry prawnik powinien
znaleźć sposób, aby każdą rzecz załatwić. Musimy poszukać kogoś innego. A tymczasem nie mów przy
cioci Agnieszce o naszych kłopotach.
-Dlaczego?
-
Podejrzewam, że jak się dowie, że jestem bez pieniędzy szybko stracę jej przyjaźń. Przez cały czas
przyjmowałam ją w naszym domu obiadkami, kolacyjkami, płaciłam za taksówki, pożyczałam pieniądze
na wieczne oddanie, a wczoraj nawet o herbatę musiałam się upomnieć. Dzisiaj rano, nie wspominając o
śniadaniu, wypadła z domu, jakby goniło ją sto diabłów.
-
Z tego wniosek, że o obiad też musimy same się zatroszczyć.
Weszłyśmy do Sajgonu, małej restauracyjki, którą akurat mijałyśmy. Ledwie usiadłyśmy przy stoliku i
zamówiłyśmy sushi, mama zaczęła płakać.
181
-
Boże, mój Boże, dlaczego Karol musiał odejść akurat teraz. Kto by pomyślał? Kto by pomyślał?
Mam żal do siebie, że bagatelizowałam te jego problemy zdrowotne. Miał wysokie ciśnienie i bóle za
mostkiem ale myślałam, że to nic wielkiego. Tak zdrowo przecież wyglądał, był takim silnym mężczyzną...
Boże, Blanko, co my teraz zrobimy?
„My? My? To jest przecież jej problem. To ona ma obowiązek wychować mnie i wykształcić" -
pomyślałam ze złością.
-
Ja nic, ale ty możesz poderwać Kosowskiego.
-
Co ci chodzi po głowie? Przecież on jest żonaty i dzie-ciaty
-No to co?
-
Ledwie pochowałam Karola. Co by ludzie powiedzieli? - mama znów zalała się łzami.
-
Też mi problem! Gdybyśmy wyjechały do Krakowa, mogliby sobie ozory strzępić do woli.
Odpuściłam jednak ten temat, jako przedwczesny
-
Nigdy nie wspominałaś mi nic na temat naszej rodziny. Powinnam mieć jakichś krewnych albo z
twojej strony, albo ze strony taty.
Zawsze chciałam zadać jej to pytanie. W przeciwieństwie do innych ludzi, poza mamą, nie znałam żadnej
babki, żadnego dziadka, żadnego wujka, nawet żadnej ciotki, bo ciotka Agnieszka nie jest moją krewną.
-
Tak wyszło. Byłam jedynaczką, a moi rodzice dawno zmarli.
-
Ze strony taty również?
-
Również. Jesteśmy zdane wyłącznie na siebie. Fortuna to stara dziwka - rzuciła całkiem bez
sensu, po czym wsparła czoło na dłoni żeby ukryć nowe łzy. Chciałam zapytać jeszcze o ojca, lecz nie
zniosłabym faktu, gdyby okazało się, że
182
mama bardziej rozpacza po Karolu Drobnickim niż po Wacławie Cisowskim.
W milczeniu zjadłyśmy obiad
Po drodze zrobiłyśmy zakupy na kolację i wróciłyśmy do kawalerki cioci Agnieszki. Ona sama przyszła z
pracy o szesnastej.
-
No i co załatwiłyście? - spytała już od progu.
-
W porządku, sublokator opuści nasze mieszkanie lada dzień, a kancelaria pana Kosowskiego
załatwia formalności spadkowe. Chwilę to potrwa, bo trzeba wycenić zakład i podzielić go na pół. A
zakład jest ogromny
-
Sprzedasz swoją część?
-
Firma daje dobry dochód. Chyba zostanę bizneswoman. Pracowałam sporo z Karolem i dużo się
nauczyłam - mama łgała jak z nut.
-
To może i mnie zatrudnisz po starej przyjaźni?
-
Jasne. Przyjaźń zobowiązuje.
Takie zapewnienie wyraźnie poprawiło cioci humor, a gdy własnymi produktami zastawiłyśmy stół do
kolacji, do której zasiadła także i ona, atmosfera zrobiła się tak miła, jak to bywało dawniej w naszym
domu.
Zozelsiał Ź?
Stracone złudzenia
Wróciłam na zajęcia i zauważyłam dziwną rzecz. Wszystko straciło znaczenie. Już nie chciałam być
najlepsza, przestali mnie obchodzić Fabian i Ewelina, zobojętniałam na Justynę, a nawet przestałam się
przejmować połajankami profesora Baczyńskiego. Wciąż myślałam o Krakowie i o Kubie,
183
*
który w tym Krakowie tkwił, a niedostępność mojego szczęścia czyniła je jeszcze bardziej pożądanym.
Chciałam, żeby już nadszedł ten dzień, kiedy tam wyjadę.
Mój apatyczny stan ogólnie usprawiedliwiano smutkiem spowodowanym śmiercią ojca i traktowano
mnie z wyrozumiałością. Nawet ta wredna Justyna jakby zapomniała o napadzie na Fabiana i o
zniszczonych skrzypcach.
Zaczęłam cieszyć się telefonami Sebastiana, gdyż dzwonił z miasta, w którym mieszka mój Kuba.
Wyobrażałam sobie, że chodzi po tych samych ulicach co Kuba, że oddycha tym samym powietrzem i
spogląda w to samo niebo. W pewnym sensie j a też byłam już w Krakowie. Przecież Kuba nosił mnie w
swoim sercu, w głowie i w marzeniach. Tu pozostawała tylko moja pusta powłoka. Chodziłam,
wykonywałam różne czynności, lecz byłam żywym trupem.
Któregoś wieczoru, wracając ze szkoły, spotkałam Konrada, a właściwie można powiedzieć, że wpadliśmy
na siebie.
-
Cześć Blanko.
-
Cześć.
-
Słyszałem, że zmarł twój ojczym. Przyjmij moje wyrazy współczucia.
Wzruszyłam ramionami. Co to za głupi zwyczaj tyle gadać o zmarłym.
-
Dziękuję. Spieszę się.
-
W takim razie wesołych świąt i pomyślnego Nowego Roku.
No tak, zbliżały się kolejne święta i wszystko wskazywało na to, że spędzimy je u cioci Agnieszki, która
chyba zaczęła już podejrzewać, że wpadłyśmy w tarapaty, gdyż z każdym dniem coraz wyraźniej
okazywała rozdrażnienie naszą obecnością. Użyła nawet argumentu, że pana Stefana, z którym znów
zaczęła romansować, irytuje taka sytuacja.
184
-
Zrozum Luizo, nie chciałabym, żeby nasz związek rozpadł się z tak głupiego powodu - mówiła niby
to spokojnie, lecz jej głos drżał od tłumionego zdenerwowania.
-
Agnieszko, przecież Stefan jest niebogaty i żonaty. Żadnej przyszłości z nim nie będzie.
-
E tam, same pieniądze szczęścia nie dają. Ważne, że mnie kocha.
Był to argument nie do odparcia, poza tym temat, sam w sobie drażliwy, a od dobrego humoru cioci
zależał nasz dach nad głową, więc mama przytakiwała i potulnie milkła. Zaczęła też szukać pracy lecz
historia się powtórzyła. Najlepsze, co jej oferowano, okazało się etatem kasjerki w supermarkecie.
-
Ach, Blaneczko, nie przeżyję tego poniżenia! Tego, co zarobię, braknie nawet na sól do kwaśnego
mleka. Mój Boże, dlaczego Karol nas zostawił, jak on mógł! - powtarzała i zaraz zaczynała płakać.
Nie pocieszałam jej, ponieważ sama była sobie winna. „Dała się oszukać, więc teraz niech szuka wyjścia z
tej matni. Mogła znaleźć sobie porządniejszego faceta, a zachciało się jej buraka i bankruta - myślałam ze
złością - to jej nierozważny krok spowodował, że teraz piętrzył się przed nami ogromny stos problemów,
które Bóg wie jak zagmatwają mój los.".
Dwa dni przed Wigilią mama wróciła od Kosowskiego blada jak ściana. Drżały jej usta, a głos grzązł w
gardle. Chociaż nie powiedziała, co ją tak wzburzyło, ciotka Agnieszka dostała furii.
-
Słuchaj Luizo, skoro twoja sytuacja majątkowa jest taka dobra, nie powinnaś żyć na mój koszt.
Chyba stać cię na hotel. Przynajmniej jednogwiazdkowy Moja cierpliwość jest już na wyczerpaniu.
185
>
-
Jasne, tobie odpowiada tylko taka opcja, że to ty żyjesz na mój koszt. Szybko poszło w niepamięć
wszystko, co dla ciebie zrobiłam!
-
Ty? Dla mnie? ja też mogę poczęstować was obiadem lub kawą, jeśli wpadniecie do mnie od
czasu do czasu. Ale nie, do cholery, na okrągły zegar!
Kłótnia przybierała na sile, a obie dotychczas serdeczne przyjaciółki wrzeszczały na siebie, wypominały
sobie nawzajem jakieś zamierzchłe historie, jakichś facetów, jakieś niespłacone długi, wreszcie mama,
bliska apopleksji, wrzasnęła:
-
Dość tego, wyprowadzam się, małpo jedna! Jeszcze pożałujesz! Blanko, pakuj nasze rzeczy
-
Ależ, dokąd my pójdziemy? - na zewnątrz było mroźno i ponuro.
-
Wszystko jedno, chociażby pod most!
Mama zadzwoniła po taksówkę, zebrałyśmy swoje tobołki i wyszłyśmy Mamie tak puściły nerwy że
kompletnie straciła zdrowy rozsądek i oto w jednej chwili zostałyśmy na ulicy, bez dachu nad głową.
-1 co teraz?
-
Jedziemy do Tośki. Na litość boską, może da nam schronienie na kilka dni.
-
Prędzej skoczę z mostu pod pociąg. W życiu! Rozumiesz? W życiu.
Nadjechała taksówka. Kierowca pomógł nam w zapakowaniu bagaży
-
Dokąd panie zawieźć?
-
Do jakiegoś hotelu, najtańszego w mieście - powiedziałam. Miałam swoje pieniądze, które
zabrałam ojczymowi, więc mogłyśmy przynajmniej na parę dni odsunąć widmo bezdomności.
-
To będzie Polonia przy dworcu.
186
1
-
Dobrze.
Mama sprawiała wrażenie, jakby awantura z ciotką wycisnęła z niej wszystkie siły. Całą drogę siedziała
osowiała i nieobecna. Jej blada twarz wyglądała przynajmniej o dziesięć lat starzej. Gdy doj echałyśmy na
miej sce, wysiadła z taksówki jak automat i nie oglądając się, poszła w kierunku wejścia. Uregulowałam
należność i dałam kierowcy napiwek za wniesienie bagaży.
Hotel był prawie pusty Opłaciłam dwuosobowy pokój na tydzień z góry. Było tanio, lecz oferowano
spartańskie warunki. Dwa wąskie tapczany ze zszarzałą pościelą, ława z dwoma wytartymi fotelami, szafa
we wnęce oraz łazienka z kabiną prysznicową i sedesem. Na wieszaku sprane ręczniki. Oto, do czego
doprowadziła nas ta wredna Tośka. Ja - osoba piękna i utalentowana - w takim miej scu! W przyszłości
moi biografowie będą wstrząśnięci, gdy odkryj ą taki fakt w moim życiorysie.
Tymczasem mama rzuciła na stół swoje futro i, nie zdejmując butów, padła na łóżko. Ukryła twarz w
zgięciu łokcia i znów się rozszlochała. Nie! To przekraczało granice mojej wytrzymałości. Zapragnęłam
wyjść z tego obskurnego pokoju, uciec od tej dusznej atmosfery beznadziei, znaleźć się gdziekolwiek,
tylko nie tu. Jakby na zawołanie zadzwonił telefon.
-
Blanka? Siedzę teraz U Adwokatów. Jest trochę późno, lecz może wpadłabyś na chwilę?
U Adwokatów spotkałam Kubę, więc nagle nabrałam przekonania, że on tam również jest, że cały czas
czeka na mnie i zamartwia się, że nie przychodzę.
-
Pora jest odpowiednia. Zaraz tam będę.
-
Przyjechać po ciebie?
-
Nie trzeba, wezmę taksówkę - skłamałam. Z Polonii do
187
kawiarni było o rzut beretem, najwyżej dziesięć minut drogi pieszo.
Cholera, wszystkie rzeczy poupychane w poszwy były okropnie wygniecione, a mama nie byłaby w stanie
niczego mi wyprasować, nawet gdyby dysponowała żelazkiem. Tego dnia miałam na sobie biały sweter,
dżinsy i drogie botki. Ten strój musiał wystarczyć. Poprawiłam tylko makijaż, narzuciłam futerko i bez
słowa wyszłam.
Ku mojemu ogromnemu rozczarowaniu, Sebastian siedział przy stoliku sam. Poczułam tak silny zawód, że
z trudem opanowałam chęć ucieczki. Powstrzymała mnie jeszcze gorsza opcja spędzenia wieczoru z
histeryzującą matką.
-
Cieszę się, że cię widzę. Wyglądasz cudownie, chociaż smutno. No nie, muszę to utrwalić dla
potomności - pocałował mnie w policzek, potem jeszcze w końce palców. - Co ci zamówić?
Uświadomiłam sobie, że jestem głodna. Nie jadłam obiadu.
-
Galaretkę z drobiu i herbatę.
Sebastian złożył zamówienie, potem wyjął swój nieodłączny szkicownik ispoglądającna mnie raz po raz,
zaczął w nim szybko kreślić.
-
Wyobraź sobie Blanko, że z powodu twojej świeżej żałoby zrezygnowałem z sylwestra, na który
zapraszali nas Monika z Kubą. Spędzę go z tobą, gdziekolwiek zechcesz.
„Co? Co ten kretyn zrobił? Zrezygnował z imprezy, na której będzie ON? Jezu! - zaszumiało mi w głowie
ze wzburzenia. - Głupek! Dureń jeden! Nie, to należało odkręcić".
-
Niepotrzebnie. To nie był mój prawdziwy ojciec. Chętnie poszłabym gdzieś, żeby odpocząć od
tego pogrzebowego smętku.
-
Oczywiście. Da się zrobić.
Kelner postawił przede mną zamówioną porcję.
188
-
A tak przy okazji, co u nich ciekawego?
-
Jak to u nich, wciąż się kłócą i godzą.
„Wywołam między nimi taką kłótnię, że nie przeproszą się do końca życia" - przyrzekłam sobie z radością.
-
A co u innych chłopaków, których znam? - spytałam, by osłabić ważność poprzedniego pytania.
-
Grzesiek szykuje swoją wystawę, Magda z Szymkiem planują ślub, więc zaczęli ostro chałturzyć,
żeby utłuc trochę kasy. Malują bombki choinkowe. Nie jest to sztuka wysokich lotów, lecz, trzeba
przyznać, że intratna. Anka załatwia sobie pracę w Irlandii. W jakiejś fabryce fajansu czy coś takiego.
-
A ty? Czy ty też zamierzasz rozmienić swój talent na drobne? - Nie chciałam, aby ktoś, kto maluje
mnie dla potomności, skończył jako dekorator wystaw sklepowych.
-
Ja na razie chcę trwać przy sztuce przez wielkie „S". Chałtury tylko w wakacje. Potem będę
próbował zarabiać na życie pędzlem. Odpowiada ci taka wersja?
-
Owszem, mam słabość do artystów - rzuciłam mu zalotne spojrzenie. Niech się cieszy dopóki jest
potrzebny
Bez Kuby nic nie miało sensu, z coraz większym trudem wykrzesywałam z siebie energię potrzebną do
prowadzenia zwykłej rozmowy Chaos, który zapanował w moim życiu, akurat w tej chwili osiągnął
apogeum. Szumiało mi w głowie. Czułam, że jedynym sposobem na rozładowanie stresu było
zrównoważenie mojego cierpienia czynem o porównywalnym ciężarze gatunkowym, na przykład
pożarem domu na Przyrzeczu. I w Krzyżkowicach. Tak! Niech ta okropna Tośka również odczuje ból
straty. Niech cierpi. Niech z tą swoją babką tułają się po ulicach. Niech obie zamarzną gdzieś pod
płotem... „Spalić dom jest łatwo, wystarczy kanister benzyny- moje myśli żwawo podążyły tym tropem. -
Zakradnę
*
się drzwiami od ogrodu, rozleję paliwo, rzucę zapałkę, wyjdę i wrócę bocznymi ulicami do hotelu. Muszę
ten plan dopracować w szczegółach". Wtem przyszło na mnie opamiętanie. Rany! Zakładnikiem domu na
Przyrzeczu był przecież mój fortepian. Już teraz cierpiałam na samą myśl o tym, że plugawi go swoimi
parszywymi łapskami Tośka, a może nawet jej babka. Gdyby spłonął, nie przeżyłabym jego straty.
-
Cóż tak zaprzątnęło twoje myśli, Blanko, że zapomniałaś o jedzeniu? Jeśli ci nie smakuje,
zamówię coś innego.
Dupek! Jak może mówić o żarciu, gdy moje serce rozrywa rozpacz. Co za brak wyczucia. Na szczęście ból
duszy łagodziła perspektywa spotkania się z Kubą.
-
W porządku - zaczęłam jeść.
Sebastian uparł się, że odwiezie mnie do domu, a ja przecież nie mogłam ujawnić, że mieszkam w
obskurnym hotelu.
-
Dziękuję, chętnie bym skorzystała, jednak muszę jeszcze wpaść do wujka, u którego czeka na
mnie mama - wymyśliłam na poczekaniu.
-
Dobrze, podrzucę cię do tego wujka, a potem razem z mamą odwiozę was na Przyrzecze.
-
Niepotrzebnie, mama pewnie - jak zwykle - długo posiedzi, a ponadto wujek ma samochód.
Dał się nabrać. Wysiadłam w pobliżu dworca, weszłam do pierwszej lepszej bramy, poczekałam, aż
Sebastian odjedzie, i wróciłam do hotelu. Mama w tym czasie zdążyła ochłonąć. Siedziała przy stole i
paliła papierosa.
-
Pewnie jesteś głodna. Kupiłam drożdżówki i mleko. Zjesz? - spytała.
-
Nie jestem głodna. - Rozebrałam się, usiadłam po przeciwnej stronie stołu i wtedy poczułam
zapach alkoholu. -Piłaś. A podobno jesteś bez grosza.
-
Zastawiłam trochę biżuterii w lombardzie.
190
-
No, więc jak wygląda teraz nasza sytuacja?
-
Beznadziejnie. Musimy odrzucić spadek, gdyż w przeciwnym razie musiałybyśmy spłacać długi
Karola. Nic nie ugramy. Nic.
-
Pan Kosowski mówił, że wszystko, co zostało kupione podczas trwania małżeństwa, w połowie
należy do ciebie, więc po prostu zabierzmy to, co jest twoje i już.
-
Najpierw należałoby się dogadać z Tośką. Przecież nie będziemy wszystkiego piłować na pół.
Niepotrzebnie cię poniosło. Teraz będzie trudniej z nią pertraktować.
-
Ale fortepian jest mój. Ojciec kupił go dla mnie. Tylko dla mnie.
-
Pytałam o to Kosowskiego. Sprawa byłaby prosta, gdyby sporządził akt darowizny.
-
Coś pokręciłaś, nie może być tak, żeby ta pokraka Tośka była górą.
-
Fortuna to stara dziwka - znów bez sensu powiedziała mama, bardziej do siebie niż do mnie.
Ja, Blanka, musiałam wziąć sprawę w swoje ręce i znaleźć wyjście z tej parszywej sytuacji. Powrót na
osiedle byłby kompletną klęską. Zamykając oczy, widziałam ironiczną minę Anety Podrackiej, słyszałam
pogróżki Jurka i Artka, chamskie komentarze Kościelniakowej i tych wszystkich starych jędz, babrających
się w cudzych sprawach. Amorozo nabierze bezczelnej śmiałości, rozumując, że skoro wróciłam z
podkulonym ogonem, jestem warta tyle co „Złota Rypka" albo Hanka Leżanka. Nawet Karpielakowie
powiedzą: „No! Myślały, głupie cwaniaczki, że urządzą się lepiej od nas!" -i z uciechy obalą na to konto
niejedną flaszkę. Nawet Jadźka będzie miała mnie gdzieś, bo po takiej degradacji przestanę w jej oczach
zasługiwać na uniżony szacunek. Osiedle jawiło mi się jako zachwaszczony ogród. Ja, Blanka, rajski kwiat,
potrzebowałam starannie wypielęgnowanej rabaty Wśród dzikiego zielska zginę. A co najgorsze, na
Przyrzeczu będzie sobie spokojnie żyła triumfująca Tośka. Tak nie mogło się stać!
Mama tą swoją wizytą w lombardzie mimowolnie podsunęła mi inny pomysł. „Sprzedamy kawalerkę i
całą naszą biżuterię. Powinno starczyć na mieszkanie w Krakowie. Gdy już będę bliżej Kuby wszystko się
ułoży Tak, poczekam, aż mama wytrzeźwieje i przekonam ją do swojego planu" - spłynął na mnie błogi
spokój, jaki daje zbliżające się szczęście.
Do Bożego Narodzenia nie spotkałam się już z Sebastianem. Przekonałam go, że muszę nieustannie
czuwać przy mamie, która jest w ciężkiej depresji, więc rozmowy telefoniczne, to absolutnie wszystko, co
dla niego mogę zrobić. Czekałam na sylwestra.
Beznadzieja wigilijnego wieczoru przypominała atmosferą rodzinny grobowiec. Złożyłyśmy sobie
życzenia, potem mama wyciągnęła z szafy butelkę alkoholu i po prostu się upiła. Najpierw wspominała
dawne czasy, rozważała, ile mogłaby osiągnąć, gdyby miała więcej szczęścia, potem psioczyła na ciocię
Agnieszkę i na ojczyma, że zostawił nas w takiej parszywej sytuacji, w końcu zaczęła płakać. Jej płacz
przekształcił się w łzawy bełkot, z którego nic nie można było zrozumieć, poza tym, że jest źle.
-
Połóż się i spróbuj zasnąć - poradziłam jej.
-
O tak, zasnąć. Najchętniej bym umarła, i to już teraz.
-
Przestań wygadywać głupoty
Ułożyłam ją na tapczanie i przykryłam kocem.
-
Blaneczko, jesteś aniołem. Teraz tylko ty mi zostałaś, mój skarbie złoty. Mojaperełko, moja...
-pomamrotała jeszcze chwilę i usnęła.
Pogrążyłam się w rozmyślaniach. Z rozmysłem unika-
192
łam spoglądania w okno, gdzie raziła nieobecność ludzi, którzy siedzieli przy wspólnych stołach, łamali się
opłatkiem, słuchali kolęd i rozpakowywali prezenty A jeżeli nawet zdarzył się jakiś spóźniony
przechodzień, wiadomo było, że śpieszy do domu, w którym ktoś na niego czeka... Ja, Blanka, siedziałam
z pijaną matką w kiepskim pokoju hotelowym, bez choinki, bez prezentów, bez tradycyjnych potraw, bez
kolęd... To, co mnie spotkało, było okrutne i niesprawiedliwe. Przez Tośkę, tego chwasta, straciłam
wszystko. Dobrze, że został mi przynajmniej Kuba.
W sprawie sylwestra Sebastian zadzwonił dwa dni po świętach.
-
Blanko, załatwiłem bilety, zgadnij gdzie?
Kretyn.
-
No, gdzieś w Krakowie, u Kuby i Moniki.
-
Lepiej. W zajeździe Myśliwskim. W programie jest rano kulig, po południu wielkie ognisko z
pieczeniem barana, a wieczorem bal. Odpoczniesz i...
-
Co? - Tylko głupcy mówią bez zastanowienia. Dobrze
0
tym wiem, ale zdarzyło się to mnie. I to kolejny raz. - Co powiedziałeś? Gdzie mam z tobą jechać
na ten bal? Do lasu? Jesteś skończonym kretynem! Nienawidzę cię, nienawidzę, nie chcę cię więcej znać!
Wszystko popsułeś! Wiem, że zrobiłeś mi specjalnie na złość! Przejrzałam cię, pieprzony dupku! Jeśli
jeszcze raz pokażesz mi się na oczy, chamie jeden, to popamiętasz...!
Słowa wylatywały z moich ust niczym karabinowe kule
1
nie było sposobu, żeby przejąć nad nimi kontrolę. Jakaś inna „ja" siedziała we mnie i darła się jak
opętana. Wreszcie wyłączyłam komórkę, lecz nie zahamowało to potoku słów. Wciąż krzyczałam, a do
tego zaczęłam kopać i okładać pięściami ściany
193
-
Blanko, co ci jest? Blanko! - Wyrwana ze snu mama próbowała pochwycić mnie za ręce i
przytrzymać. Odepchnęłam ją na szafę, sama runęłam na podłogę i wrzeszczałam, a ściślej to ta druga
„ja" wrzeszczała coraz głośniej.
Ochłonęłam, gdy recepcjonistka zaczęła dobijać się do drzwi.
-
Co się w tym numerze dzieje? Mordują kogoś, czy obdzierają ze skóry? Proszę otworzyć, bo
wezwę policję! - wołała, najwyraźniej przestraszona.
-
Wszystko w porządku. Wszystko w porządku - zapewniła ją mama drżącym głosem.
-
Proszę jednak otworzyć, muszę sprawdzić.
Podniosłam się z podłogi i położyłam na tapczanie. Mama
wpuściła recepcjonistkę, która, nie ukrywając podejrzliwości, zajrzała do szafy i do łazienki, po czym
mrucząc coś pod nosem, przeprosiła za najście i sobie poszła.
194
>
Epilog
Ktoś włożył klucz w zamek i próbował go przekręcić. Naj -pierw pomyślałam, że pomylił mieszkania i zaraz
sobie pójdzie. Tymczasem po bezskutecznych próbach przekręcenia klucza rozległo się pukanie.
Niechętnie otworzyłam. Za drzwiami stał mężczyzna w lichej kurtce i czapce z daszkiem. Mógł mieć ze
czterdzieści pięć lat, jego twarz była poorana bruzdami i nienaturalnie blada, tę bladość podkreślały
jeszcze mocne sińce pod oczyma.
-
Słucham pana.
-
Blanka? Ładna panienka z ciebie wyrosła.
-
Kim pan jest? Nie znam pana.
-
Jestem twoim ojcem. Dostałem przepustkę na podrato-wanie zdrowia.
-
Coś pan pokręcił. Mój ojciec nie żyje.
-
Tak ci powiedziała? - Po raz pierwszy się uśmiechnął i nie był to przyjemny uśmiech.
-
Dostał pan przepustkę? Skąd, jeśli można wiedzieć? Podejrzewam, że z domu wariatów!
-
Z więzienia, za dobre sprawowanie. Odsiedziałem połowę wyroku.
-
Tym bardziej panu nie wierzę, że jest pan moim ojcem. Mama nie rzuciłaby wielkiej kariery
artystki dla jakiegoś... kryminalisty
-
O ile wielką karierą jest śpiewanie w knajpie do kotleta. Mogę wejść?
195
*
-
Nie - próbowałam zamknąć drzwi, ale przytrzymał je nogą.
-
Słuchaj mała, to pytanie było czysto retoryczne. Mieszkanie jest bardziej moje niż twoje i twojej
matki. Jest moją własnością. Wciąż jestem tu zameldowany. Chcesz obejrzeć dowód? Przy okazji
przekonasz się, że jednak nosisz moje nazwisko.
Cofnęłam się w głąb pokoju i usiadłam na krześle. „Nie, to nie mogła być prawda! Chciałam się
uszczypnąć. Śniłam jakiś koszmarny sen. Ostatnia osoba, którą uważałam za ostoję, pewność, za życiową
kotwicę, zawiodła. Ojciec, ta legenda, ten wspaniały kapitan żeglugi wielkiej, bohater, któremu nie
dorównywał żaden facet powyżej trzydziestki, był bandytą. Bandytą, bo na tak wysoki wyrok żaden sąd
nie skazuje za włamanie się do cudzej piwnicy Ja, Blanka, okazałam się córką przestępcy i knajpianej
śpiewaczki.".
Tymczasem gość zdjął wierzchnie ubranie, powiesił w przedpokoju obok mojego futerka i usiadł
naprzeciw mnie. W tym, co miał pod kurtką, wyglądał jak dziadyga - szary garnitur z elanobawełny
przedpotopowego kroju i źle wyprasowana, niebieska koszula.
-
Nie cieszysz się moim widokiem... Rozumiem, że przeżywasz szok. Zrobisz mi przynajmniej
herbaty?
-
Jestem pianistką. Muszę dbać o ręce.
-
Grasz w knajpie? To ładnie. W której ?
Zbyłam jego pytanie wyniosłym milczeniem.
-
Mama pewnie jest w pracy Kiedy wróci?
-
Wieczorem.
-
Więc pogadamy sobie, jak już przyjdzie. Jestem zmęczony. Prześpię się tymczasem - powiedział i
zległ na wersalce, zanim zdążyłam zaprotestować.