Majer Pietraszak Wanda Cztery pory roku Heleny Horn

background image


background image

Wanda Majer - Pietraszak

Cztery pory roku Heleny

Horn

background image

Gabinet dyrektora teatru robi nieco przygnębiające

wrażenie. Jakby został zatrzymany w czasie, który od łat ma
się już za sobą. Nieodnawiany chyba od czasu, kiedy to
przedstawiciel branży spożywczo - mięsnej, ale mocno
partyjny, został rzucony na niwę kultury. Nie przyjął się na
szczęście na dłużej, podobnie jak wprowadzona przez niego
lista obecności, którą artyści i zespół techniczny musieli
podpisywać

codziennie

przed

ósmą,

obowiązek

kilkugodzinnego przebywania na terenie miejsca pracy, bez
względu na „przydatność" tego dnia, i zwrot per „wy", który
również został wyszydzony przez środowisko. Na półce
oszklonej

meblościanki

stoją

puchary,

nagrody

okolicznościowe i kolorowa makieta jakiejś dekoracji. Na
sosnowym biurku leżą przybory do pisania, kalendarz,
papiery, czarny telefon oraz mały aparat „podsłuchu sceny".
Przy oknie stoi beznadziejny fikus w donicy, zgrabnie
zasłaniający zaciek na ścianie przy kaloryferze. Ale dla
dyrektora zawsze ważniejsza była wymiana umywalek w
garderobach, przystosowanie toalety przy widowni dla
niepełnosprawnych, unowocześnienie kabiny akustyków i
częściowa wymiana sprzętu. Obok fikusa znajdują się stolik i
dwa fotele. Na blacie stolika: serwetki, filiżanki z niedopitą
kawą, cukiernica i beznadziejne okolicznościowe paluszki.

Dyrektor jest w średnim wieku, niedźwiedziowatej

postury, z fryzurą a la Kopernik. Ma sympatyczną, ale dość
zmęczoną twarz, z rysującym się na niej wyrazem bezradności
i lekkiego napięcia. Pochyla się nieznacznie ku siedzącej
naprzeciwko aktorce. Jest to elegancka, przystojna, dojrzała
kobieta, której postawa, sposób trzymania zaciśniętych rąk,
spojrzenie i lekki uśmiech świadczą o nieodwołalności
podjętej decyzji.

- Decyzja ostateczna...? Heleno?

background image

- Tak, Arturze. Od naszej pierwszej rozmowy nic się nie

zmieniło.

Mężczyzna prostuje się, robi z ust zabawny ryjek, głośno

wypuszcza powietrze, dając tym wyraz niepogodzonej
bezradności.

- A jednak odłożę Czechowa. Wierzę, że za jakiś czas...

zechcesz jednak... przemyślisz... zatęsknisz za nami... i wtedy
zrobimy go w przyszłym sezonie, co? Czechow, Czechow,
Helenko... - kusi, pochylony ku niej. - Kiedy zechcesz...
Traktujmy to jako urlop bezpłatny, bezterminowy... aż sama...

Helena kładzie dłoń na jego ręce.
- Nie. Już nie, Misiu - mówi spokojnie.
Mężczyzna prostuje się, nieco zaskoczony, ale się

uśmiecha.

- Misiu? Powiedziałaś, Misiu?
- Powiedziałam tak jak nazywają cię wszyscy. Nigdy nie

słyszałeś? Za twoimi plecami. Misio, Misiek...

- A wiesz... że nie.
- To jest czułe określenie, nie sądzisz?
- Hm, nie jestem zachwycony... To infantylne i jakieś

takie...

Helena śmieje się, widząc jego minę.
- Arturze, oni cię bardzo lubią i dlatego...
- Zaraz... - przerywa jej - czy jeszcze są jakieś inne,

równie głupawe przezwiska?

- Mam donosić?
- Heleno, przecież to jest jedyna możliwość, żebym się

dowiedział. Czy widzisz mnie, jak zwołuję zebranie, wchodzę
z bronią w ręku i wrzeszczę, że mają się przyznać?! Nie pytam
kto, ale jak?

- No dobrze... ale odwołuję się do twojego poczucia

humoru. Nie bądź taki poważny. Nic ci nie grozi. Szanują cię,
cenią... i, powtarzam, bardzo cię...

background image

- Dobrze. Jestem zwyczajnie ciekawy - przerywa jej i

trochę za głośno wypija łyk kawy.

- A więc... banalnie: stary, szef, boss, majster, ale kiedyś

przez jakiś czas, po tym jak wywaliłeś tego beznadziejnego
reżysera z... zaprzyjaźnionego kraju, po spięciu, na którejś z
końcowych prób... pamiętasz?

- Aaaa, pamiętam, no oczywiście. Ale musiałem.
- Tak, tego nikt nie negował, wręcz przeciwnie! Ale po

tym... z zachwytem mówiono o tobie „Furiozo Wielki"
Ładnie, co? I to poszło w miasto.

- A niech ich... Ale mogłoby być gorzej - mówi i wybucha

śmiechem.

Helena patrzy na niego z sympatią. Tyle wspólnych lat,

dobrej współpracy, obustronnego szacunku, doceniania
wzajemnych umiejętności. Był wrażliwym, mądrym
reżyserem, z doskonałymi pomysłami, na które umiejętnie
naprowadzał aktorów. Lubiła z nim pracować. A on lubił i
przeważnie cenił swoich aktorów. Wyważony, nigdy nie tracił
cierpliwości, więc wtedy wszyscy byli oszołomieni, gdy po
próbach porozumienia się z tamtym reżyserem, omawianiem
podczas pracy wyników i propozycji tegoż, coraz bardziej
sprzecznych z duchem przedstawienia, bezskutecznego
naprowadzania go na gubioną drogę, Artur trzasnął
egzemplarzem sztuki o pulpit reżyserski, tuż przed nosem
gościa, i coraz głośniej zaczął mówić, co o tym wszystkim
myśli. Coraz głośniej, bo tamten bronił się, zarzucając
Arturowi i zespołowi aktorskiemu nieumiejętność szerszego i
nowoczesnego spojrzenia. Artur opanował się nieco,
podziękował za współpracę, sam poprowadził próby i
doprowadził do udanej premiery. Gość schował urazę do
kieszeni, razem z wypłaconą mu całą sumą za reżyserię, i
odleciał. Na odchodnym nie omieszkał poinformować
sekretariat, w jakich to krajach biją się o niego, dodając, że

background image

tam jest wyższa kultura i nowoczesność. Mało brakowało, a
dzielna sekretarka, pani Zofia, rzuciłaby za nim szklankę z
herbatą. Świadkiem sceny był akurat obecny tam młody aktor,
który zdążył pochwycić szklankę z gorącym napojem,
otworzył szeroko drzwi od sekretariatu i jakoś niechcący
puścił je zbyt szybko. Więc można powiedzieć, że poszło
reżyserowi w pięty. Przed zbliżającą się premierą teatr zawsze
jest nieco nerwowy...

Furiozo Wielki... Tak, teatr był dla niego wszystkim.

Samotny po śmierci żony, cały swój czas i miłość poświęcał
prowadzonemu od lat teatrowi.

A teraz odchodziła od nich jego aktorka, na której przez

lata opierał się repertuar, którą niezwykle cenił, której nie
umiał wyperswadować idiotycznej przecież decyzji.
Rozpatrywał to nawet w kategoriach zdrady wobec zawodu. A
teraz, podczas jej ostatniej wizyty, coraz bardziej utwierdzając
się w przegranej, jeszcze nadal naiwnie walczył. O swoją
aktorkę, przeciwko pustce, którą zapowiadała jej nieobecność
i... do czego nigdy by się głośno nie przyznał, odchodziła
kobieta, od której trudno mu było oderwać oczy, gdy
wieczorami stał w ciemnościach kulis, podczas gdy ona była
tak blisko i nieosiągalnie daleko, taka cudowna.

- Helenko...
- Proszę cię, Arturze... Nie chcę cię oszukiwać, ani siebie.

Już wszystko jest inne, a przede wszystkim ja. Jestem
zmęczona... Jestem wypalona...

-

Droga

moja...

Wiesz,

jak

ci...

niezmiennie

współczujemy... ale gdyby...

- Nie ma gdyby - mówi zdecydowanie Helena i lekko

wzrusza ramionami.

- Ale nie możesz...
- Mogę.

background image

- No, głowa mała... - wzdycha głośno Artur. - Krawcowa

może przestać być krawcową... strażniczka miejska
strażniczką... ale aktorka? Będziesz nią do końca życia. A
twoim życiem jest twój zawód! - Przerywa i dodaje bardziej
miękko: - Jesteś nam potrzebna. Hele... - nie kończy,
niechętnie odwraca się do drzwi, słysząc podniesione głosy w
sekretariacie. - Co tam, do licha?!

Rozlega się gwałtowne pukanie, jednocześnie otwierają

się drzwi i do gabinetu wpada zaczerwieniona, zdyszana
młoda dziewczyna w kostiumie z epoki elżbietańskiej. Za nią
wchodzi chuda, bezbarwna sekretarka, pani Zofia, z
wyraźnym poczuciem winy, malującym się na jej bladej
twarzy. Mówią jednocześnie. Dziewczyna ma świadomość, że
dobrze postawionym głosem „nakrywa" piskliwy głosik
sekretarki.

- Mówiłam, panie dyrektorze, że pan jest...
- Panie dyrektorze! Przepraszam, przepraszam, ale proszę

mnie ratować! - przekrzykuje ją młoda dziewczyna. Nagle
zauważa Helenę, kłania się nisko, z teatralną przesadą i nie
robiąc najmniejszej przerwy, woła: - O! Najdroższa pani
Heleno! Błagam panią, pani Horn. Ratunku! Pomocy. Ja się
zabiję... Proszę mnie poprzeć, proszę mnie nie zostawiać
samej sobie i... mojej bezradnej rozpaczy!

Jest śliczna, ma szeroko rozstawione piwne oczy, teraz

pełne łez, i wielkie rumieńce na policzkach. Jest taka młoda i
pełna ognia. Helena patrzy na nią z przyjemnością. Zna ją i
lubi, ceni jej niewątpliwy talent. A do tego dziewczyna jest
pracowita i dojrzale traktuje swój zawód. A teraz zachowuje
się trochę dziecinnie, ale jest w tej „bezradnej rozpaczy" jakoś
wzruszająca.

Dyrektor przymyka oczy.
- Co się dzieje, do diabła?! - pyta z irytacją.

background image

- Boże... Mówiłam pani Kozłowskiej, że... - mówi

struchlała sekretarka.

- Dobrze! Dziękuję pani. Spokój! O co chodzi, Jolanto?

Przestań ryczeć... Opanuj się i bez kabaretu! - zwraca się do
młodej dziewczyny i próbuje się uśmiechnąć. Lubi ją, a do
tego wie doskonale, co dzieje się z aktorkami przed zbliżającą
się premierą.

- O! Co ze mnie zrobili! - mówi aktorka, uderzając

dłońmi w kapelusz. - Jak ja w nim wyglądam?!

Reklama pierogami! Ruskie pierogi tylko u nas! Beatrycze

w takim nakryciu głowy? Szekspir się w grobie przekręca! -
zaczęła szlochać - Wolę nie żyć... Tak mnie ośmieszyć! Nie
mnie osobiście, to bym zniosła, ale Beatrycze?! Jak mam ją
zagrać? Ośmieszenie, ścina mnie z nóg... Muszę myśleć, po co
jestem na scenie, ja, Beatrycze, a nie w czym...

Helena zasłania usta, ukrywając uśmiech.
Artur chrząka niepewnie.
- Taki był na projekcie? Tak? Nie becz, proszę...
- Nie! Zupełnie nie taki! Nie taki! Nie wiem, czym

sugerowała się modystka, zaskoczyła mnie, a pani scenograf
będzie dopiero na trzeciej generalnej. Jak mam w nim grać... i
kogo? Knedel, gniot! Taki gniot!

- Zdejmij go - mówi spokojnie Helena. - Niech w

pracowni zrobią ci złotą siatkę na włosy, i koniec. Wystarczy.
Tak będzie dużo szlachetniej, prawda, Arturze?

- Tak. Jasne. Istotnie... - mówi prawie przekonany.
Aktorka zgrabnym ruchem wyciąga szpilki i już

rozjaśniona, patrząc to na Helenę, to na niego, potrząsa głową,
a uwolnione włosy opadają jej na ramiona. - Oddycham -
mówi.

- No, to chwała Bogu! - prycha Artur, kiwając głową. -

Bo już bałem się najgorszego. A teraz zjeżdżaj na próbę. Już,
już! Jazda!

background image

Dziewczyna kłania się nisko i pięknie, stylowo

dyrektorowi, prawie klęka przed Heleną, rozjaśniona, gniotąc
kapelusz w dłoni.

- Jest pani cudowna. Kocham panią. Niech los panią

ozłoci! Dziękuję! W imieniu Szekspira, Beatrycze i swoim.
Życie znowu jest piękne!

Wybiega, a sekretarka szybko zamyka za nią drzwi.
- Przepraszam bardzo - szepcze. Artur odwraca się do

Heleny.

- Tragedia o kapelusz. Czy ona jest normalna?
- jest. Szczęśliwy wiek, kiedy kapelusz jest tragedią -

śmieje się lekko.

Widząc uśmiech na jej twarzy, Artur nachyla się ku niej.
- Widzisz, nawet w takich sprawach jesteś niezbędna.
- Proszę cię... Rozmawialiśmy już. Parę razy. Dograłam,

w myśl naszych ustaleń, sztuka schodzi z afisza, temat
wyczerpany. Wybacz, Arturze. No, zbieram się, jestem
umówiona. Finalizuję sprzedaż naszego... mojego mieszkania
w Warszawie... A wiesz, zięć zajął się sprzedażą auta. Jestem
teraz bardzo bogata.

Słychać zgrzyt włączanego głośnika i rozlega się głos:
- Koniec przerwy. Zapraszam na scenę. Ciach, ciach,

kocham. Kajtek, światło...

Helena słucha z leciutkim wzruszeniem znajomego głosu

inspicjenta i słów. Artur wstaje i ścisza głośnik. Wraca na
fotel.

- Nie, to nie może długo trwać. I ty w tym Milanówku,

sama. Upiorny pomysł. Jestem porażony - drąży temat.

- Nie sama. Gospodaruje tam Henia Drzazga, są też...
- Kto?
- Nie znasz, wysłał ją na emeryturę twój poprzednik.

Kretyn. Świetna suflerka, zacny człowiek. Niezwykła w
przyjaźni.

background image

Artur kiwa głową.
- No i co z tego?
- Dużo. Będzie mnie też odwiedzać Julia - mówiąc to,

rozjaśnia się. - Będzie podrzucać mi mojego wnuka... Mam za
płotem przyjaciela z dzieciństwa, są życzliwi znajomi. Tyle
nieprzeczytanych książek... Cisza bez niespodzianek...

- To ci wystarczy na trochę. Oczywiście. Ale wierzę, że

zmienisz decyzję. Poczekam. Bo co mam zrobić? Najchętniej
bym cię zamknął gdzieś tu u nas.

- O chlebie i wodzie?
- Skąd! Zamorskie frykasy aż do bankructwa teatru.
- Aha, już to widzę. Ochronię cię przed tym. Dziękuję. Za

wszystko.

Wstają. Obejmują się już bez słowa, on lekko przedłuża tę

chwilę bliskości, Helena odchyla się, patrzy mu w oczy, a
potem ciepło całuje w policzek. Artur pochyla się i całuje jej
dłonie.

- Zostawiamy sprawę otwartą - mówi cicho Artur. - Chcę

wierzyć w twój powrót. Pozwolisz, że będę dzwonić? A ty?

Idzie za nią i otwiera drzwi.
- Odprowadzę cię.
- Nie. Proszę, idź na widownię. Oni cię potrzebują.

Pańskie oko... i tak dalej. - Helena uśmiecha się i odwraca do
siedzącej przy biurku sekretarki. - Do widzenia, pani Zofio.

Sekretarka podrywa się zza biurka i ściska podaną jej

dłoń.

- Tak żal... Wszystkiego dobrego, pani Horn. Do

zobaczenia jednak... - Wąskie usta sekretarki rozciąga
delikatny uśmiech.

*
Helena idzie powoli pustym korytarzem, patrzy na

wiszące fotosy kolegów, bez emocji, co ją nieco zadziwia,
rzuca okiem na swoją podobiznę - w ciężkiej brokatowej

background image

sukni. - Boże, ile ona ważyła... - W jasnej peruce. Na włosach
złota siatka z wplecionymi perłami. To z tego fotosu dużo
później Jaromir, chcąc zrobić jej niespodziankę, zamówił
obraz olejny, za który pewno zapłacił majątek. Ale wizerunek
był niezwykle udany, to prawda. Lubili go oboje. Grała wtedy
z... Mniejsza z tym. To była przelotna fascynacja, bez
konsekwencji „na życie". Grali parę i na scenie naprawdę
robili wrażenie zakochanych. Jeszcze schodząc za kulisy,
wyczuwało się w ich relacjach jakąś bliskość. Koledzy nawet
z nadzieją oczekiwali na skandalik, że może dojdzie do
jakiegoś rozwodu, może użycia parasolki w walce o
przystojnego faceta, ze strony jego żony, może mąż Heleny da
komuś po pysku... Ale nie, nie było podstaw ku temu. W
jakimś stopniu Jaromira to nawet bawiło, śmiał się i robił
zabawne uwagi. Ale nigdy więcej nie wracali do tego tematu.
Będąc na urlopie, chłopak zginął w kraksie samochodowej.
Oboje byli na pogrzebie, a Helena płakała jak prawie wszyscy.
Głupia, niepotrzebna śmierć, jeżeli w tym wieku może być
jakaś potrzebna... Sztuka zeszła z afisza, dyrekcja okazała się
na tyle taktowna, że nie zaproponowała nikomu zastępstwa, na
które Helena, z jej pozycją w teatrze, i tak nie wyraziłaby
zgody. Grana sztuka umiera razem z aktorem.

To było dawno, ale nigdy nie stało się zatartym

wspomnieniem. Inna sprawa, że prawie zawsze było to coś
naturalnego. Wspólne granie budowało nieco intymne,
przelotne relacje, jednak nigdy tak wyraziste jak wtedy. Może
na wspomnienie nakładało się też to niezwykle dramatyczne
zakończenie.

W gablotach wiszą kolorowe afisze granych sztuk. Helena

stoi, czytając, choć doskonale zna nazwiska wszystkich:
aktorów, reżysera, scenografa, zespołu technicznego.

Tyle lat. Tyle lat, sztuk, czasu związanego z tymi ludźmi,

z tym miejscem. Co teraz czuje, gdy słowo „nigdy" nabrało

background image

innego ciężaru, nieodwołalnego znaczenia? Czuje smutek, taki
mały osad smutku, ale i ulgę, bo decyzja jest słuszna, nie
mogłaby być uczciwa wobec siebie i tych, którym przez lata
dawała z siebie wszystko, którzy byli nieznani, a bliscy,
wierni, obecni. Jej widownia. Od pewnego czasu czuła w
sobie nieuzasadniony lęk i pustkę. Była zbyt doskonałym
rzemieślnikiem, żeby wszyscy nie odbierali jej jak zawsze -
jako wspaniałą, głęboką, wrażliwą, prawdziwą... - gdy
tymczasem była to technika. Już tylko technika. Przymus i
niechęć. Ucieczka? Nie, odejście i pożegnanie. Jeżeli
ucieczka, to z tego za wielkiego teraz mieszkania, z pogłosem
jej samotnych kroków, skąd część mebli i drobiazgów zabrała
już Julia do siebie - dotyczyło to przeważnie pamiątek po ojcu.
Kiedy niecierpliwie przeszukiwała jego biurko, stolik nocny,
nawet szafę, w pewnym momencie powiedziała:

- Mamo, gdzie jest zegarek ojca?
Zapadła chwila ciszy i Helena powoli podciągnęła rękaw

swetra. Zaczęła go nosić, zamiast swojego złotego z misterną
złotą bransoletką. Ostatniego wieczoru, po spektaklu, oddała
go Beacie, wieloletniej garderobianej. Po prostu zamknęła jej
dłoń, w którą zsunęła zegarek.

I wtedy garderobiana rozpłakała się po raz drugi, broniąc

się przed prezentem. Bo pierwszy raz miał miejsce parę dni
wcześniej, kiedy Helena powiedziała:

- Pani Beatko, wspominała pani, że córeczka jest taka

muzykalna, że planuje pani kiedyś posłać ją do szkoły
muzycznej, że w przedszkolu również namawiają panią do
tego?

Marylka była późnym dzieckiem tej niemłodej już

kobiety, długo oczekiwanym; uszczęśliwiła oboje rodziców.
Matka z dumą pokazywała zdjęcia jasnowłosego knedla, w
przeróżnych domowo - przedszkolnych sytuacjach. I wtedy
Helena zaproponowała, że jeśli chce, może zabrać pianino dla

background image

Marylki. Było w bardzo dobrym stanie, jak orzekł stroiciel,
który przychodził co pewien czas, zresztą raczej bez potrzeby,
bo już dawno Julia i Jaromir przestali grywać na cztery ręce.
Wtedy Beata złapała się za głowę, a po jej policzkach pociekły
łzy.

- Pani Helenko... - wyjąkała.
- Przyda się?
- O Jezu...
- No to się cieszę. Tylko jakoś musicie je ode mnie

zabrać, i to szybko.

- Pani Heleno droga... - Kobieta przytuliła twarz do jej

pleców. Helena wstała i przytuliła ją do siebie, całując w
policzki.

- Dziękuję ci, Beatko, za twoją pracę dla mnie, za te

zawsze wyprane rękawiczki, szale, kołnierzyki, za
wyprasowane kostiumy, za czekające przed lustrem szminki,
ułożone równiusieńko, herbatę nie za gorącą i nie za chłodną...
Za cierpliwość do mnie. Byłaś jak przyjaciółka.

- Co my tu bez pani... - płakała garderobiana.
Helena podała jej zdjętą perukę.
- Uważaj, bo ją zalejesz łzami - powiedziała rzeczowo i

powróciła do przerwanego tematu. - No to co, zorganizujesz
sobie transport? Z pierwszego piętra, ale jest duża winda.

- Dziękuję, z całego serca, tak! Rysio weźmie szwagra, on

ma dostawczego. Boże, jaka jestem szczęśliwa... Nigdy pani
nie zapomnę. Przenigdy. Kochana moja.

I te słowa i łzy były szczere.
*
A wtedy, tam, przy tych wybebeszonych szufladach biurka

Jaromira, Julia wyciągnęła rękę i powiedziała:

- Mamo, oddaj go... proszę.
- Julio...

background image

- Nie targujmy się. Muszę go mieć. Muszę! Masz tyle

innych. Na nim uczył mnie godzin, minut... Śmiał się, kiedy
prosiłam, żeby mi go dał na zawsze. Powiedział, że kiedyś...

Milczą przez chwilę.
- Nie uważasz, że teraz jest to... kiedyś?
Helena odpina podniszczony pasek męskiego zegarka, a

Julia wkłada go do swojej eleganckiej torebki z jaszczurki i
słychać twardy trzask zameczka.

Wyboru książek, nawet tych nie na jego wiek, dokonał

wnuk. Pozostało pakowanie do wielkich pudeł ubrań i reszty
książek, które Julia ofiarowała się zawieźć do Monaru. Małe
stare radio miała już w Milanówku, czarno - biały telewizor ze
strychu też był do oddania. Zostało trochę mebli, dywany, i tu
skorzystała z propozycji starego dozorcy, który obiecał: -
„Pani Hornowa, ja resztą się zajmę, a wysprzątane będzie na
medal", i zręcznie, jakby mimochodem schował do kieszeni
pieniądze.

Wysprzątane zostało jej życie tu, szczęśliwe tak bardzo, że

przyszło zapłacić za to wielką cenę. Tracąc Jaromira, straciła
siebie. Żyła jakoś mimochodem, z przyzwyczajenia,
porządkowała wszystkie sprawy, ale straciła to, co było jej
opoką, szczęśliwą ścianą, którą obudował ją Jaromir. Ten
niezwykły, cierpliwy i kochający ją bezwarunkowo,
wyjątkowy.

*
W holu przechodzi obok kasy biletowej, przed którą stoi

parę osób. Gruba kobieta na jej widok trąca łokciem
towarzyszkę i szepcze jej coś do ucha. Tamta szybko się
odwraca, ale Helena pcha ciężkie drzwi. Uderza ją gwar
ruchliwej ulicy. Z kamienicy naprzeciwko, z otwartego okna,
dolatuje z radia hejnał z wieży mariackiej. Machinalnie patrzy
na zegarek. Na palcu lewej ręki błyszczą w słońcu dwie
obrączki. Jej i Jaromira.

background image

JESIEŃ

background image

Jest jesienne piękne popołudnie. Helena wyciąga dłoń, na

którą delikatnie opada listek brzozy. Żółte serduszko z
brzegami

w

ząbki.

Już

niepotrzebny,

bezbronny,

„przeminięty" i porzucony przez drzewo, pod którym stoją.
Ona i Bruno. Jej jedyny wnuk, który jest jej bliższy niż Julia.
To nie znaczy, że Helena nie kocha córki, ale wzajemne
stosunki obu kobiet przypominają upiorne zadanie ze szkoły
podstawowej - ile czasu potrzebują pociągi wyjeżdżające ze
stacji A i B, żeby... i tak dalej. Zawsze miała trudności z
rozwiązaniem tej nużącej i beznadziejnej zagadki. Stacje
docelowe były odległe i nieosiągalne, pociągi z
rozklekotanym składem. Czy to była jej wina, że zbyt mało
czasu i uczucia poświęcała dzieciństwu i dorastaniu swojej
córki? Czy zbyt pochłaniał ją teatr, myślenie o karierze i
miłość do Jaromira, jedynego ważnego w jej życiu człowieka?
Zapewne. Piękna Julia wyrosła na dziewczynę zamkniętą w
sobie, chłodną uczuciowo, nie umiejącą zdobyć się na
otwarcie, na sygnał o potrzebie bliskości. Z oczywistych
powodów ojciec był jej bliższy, to on był osiągalny, on chronił
przed nastrojami matki, starał się, aby Heleny praca nad rolą,
gorący okres przed premierą, granie, konieczność koncentracji
na samej sobie, egotyzm typowy dla jej zawodu, były jak
najmniej dotkliwe dla córki. Zdecydowanie wolała ojca.

- Bruno! - woła Julia.
Oboje odwracają się w jej kierunku. Pod starą, nieco

zniszczoną willą z coraz bardziej niewyraźnym napisem na
frontowej ścianie: „Willa Melunia" wśród brązowiejących
krzewów bzów, forsycji, weigeli i wielkich sosen o
bursztynowych, łaciatych pniach, widać samochód. Stąd nie
można odczytać rejestracji na tablicy ani liter CD. Helena nie
zna się na markach samochodów, ale wie, że ten jest nowy i
lśniący, a Wiktor Skalny, mąż Julii, obecnie skierowany na
placówkę jako sekretarz ambasady polskiej w Paryżu, traktuje

background image

swoje pojazdy fanatycznie. Dla niej to uniesienie uczuciowe
dojrzałego mężczyzny i twardego prawnika do blachy i kółek
jest śmieszne. Ale nigdy nie wychyliła się z żartem czy
uwagą, zachowując swoje sądy dla siebie. Lubi Wiktora, ceni
jego świetne wychowanie, takt w stosunkach z nią, a nawet
dumę z pozycji, jaką miała w swoim zawodzie. Helena jednak
ma żal, że on i Julia traktują swego syna jak niezbyt
rozgarnięte dziecko, kłopotliwy dodatek do ich życia.
Zapewne kochają Bruna, jak to się pokrętnie mówi „na swój
sposób", ale dla Heleny jest to nie do przyjęcia. Ona go kocha
jak coś najcenniejszego, co jeszcze ma w życiu, i znakomicie
porozumiewa się z tym wrażliwym, otwartym na nią,
piegowatym wyrostkiem o oczach niebieskich jak u Jaromira,
bo oczy Julii są zielone, a Wiktora piwne.

Mężczyzna stoi przy otwartych drzwiach samochodu,

jedną ręką oparty o dach pojazdu. Ma na sobie rozpiętą
zamszową kurtkę, spod której widoczna jest koszula ze
znakomicie dobranym kolorystycznie krawatem. Wiktor jest
mężczyzną bardzo przystojnym, staranny przedziałek we
włosach jest wręcz idealny, nosi okulary w cienkiej złotej
oprawce. Bez zniecierpliwienia rzuca okiem na przegub dłoni
- na drogi zegarek z bransoletą. Zauważa to stojąca obok Julia,
elegancka młoda kobieta, z małym grymasem na ustach,
mającym być uśmiechem, i patrząc w głąb ogrodu, ponawia
wołanie.

- Bruno!
A oni stoją nadal pod brzozami, dojrzała kobieta i

wyrośnięty kilkunastolatek. Helena ubrana w gruby męski
sweter, ma na szyi niebywałej długości kolorowy szal. Bruno,
w kurtce, z rękami w kieszeniach i z gorzkim wyrazem
twarzy. Helena jest właścicielką willi Melunia. Chłopiec to jej
ukochany jedyny wnuk. Widzą się po raz ostatni przed jego
wyjazdem z rodzicami do Paryża. Na długo. Helena odrzuca

background image

liść, gładzi korę brzozy, potem ramię chłopca i wolno ruszają
przed siebie. Bruno idzie ze spuszczoną głową i patrząc na
opadłe liście, z przyjemnością szura eleganckimi butami.
Błyszczące noski powoli matowieją. Chłopak półgłosem
kontynuuje przerwaną rozmowę.

- Przysięgam ci. Zginę tam z nudów i pojedynczości... -

mówi to spokojnie, ale dość przegranie.

Helena nie zdejmuje dłoni z jego ramienia.
- Nie gadaj pan... Nie jedziesz sam i nie na wieki -

mówiąc to, udaje, że się lekko obrusza, ale uśmiech, którym
chce złagodzić te słowa, jest mizerny.

- Ale na długo i tam dopiero będzie... udawanctwo...

miny, kręcenie puszystym ogonem, parle, parle... wielki
monde... Królowa francuska z Saskiej Kępy...

- Bruno... nie możesz tak - zaczyna bez przekonania.
Chłopak parska cichym śmieszkiem.
- Mogę, babciu, mogę. Znam ich. Proszę, nie zaczynaj

mnie traktować tak jak oni. Nie jestem głupkiem. Mam oczy i
uszy tam, gdzie trzeba. A swoją drogą... przez całe życie nie
mogę wyjść ze zdumienia, że ona - zawiesza głos i przygryza
usta.

- „Ona"? Troszkę mi ta forma zalatuje arogancją - obrusza

się Helena. - Domyślam się, że...

- Nie domyślaj się, bądź pewna. Jasne, że chodzi o Julię.

Że „ona" - powtarza rozmyślnie - jest twoją rodzoną córką.
Jesteście identycznie inne.

- No, żebyś pękł! - śmieje się Helena i ciaśniej otula

ramiona szalem. - „Przez całe życie", a na dodatek
„identycznie inne..." - szybko jednak poważnieje. - Posłuchaj,
mój piękny młodzieńcze...

Bruno marszczy nos i robi grymas uśmiechu. Dziś nie

bawi go styl babki. Jest smutny i ma poczucie rozpaczliwej

background image

samotności. Odwraca się tyłem, gdy słyszy ponowne wołanie
matki.

- Bruno! Ile razy można cię prosić!
- „Prosić..." słyszałaś? - szepcze i parska wymuszonym

śmiechem. - Jak czule...

Helena stara się nadać swojemu głosowi miłe brzmienie,

gdy odkrzykuje:

- Już, już idziemy!
Odwraca się do chłopca i kładzie mu ręce na ramionach.
- Brunciu... teraz trochę mentorsko, ale niech mnie

usprawiedliwi miłość do mojego wspaniałego wnuka.
Pomyśl... to takie ciekawe, poznawać nowych ludzi, inne
miejsca i odnajdywać się na tym tle. Do tego komfortowo, z
poczuciem bezpieczeństwa. Będą z tobą rodzice. Kochający
cię. Dbający o ciebie. Mimo wszystkich ich słabości,
śmiesznostek, powiedzmy... niedoskonałości. Czasem wyłazi
na wierzch trochę fastrygi, sztuczne futro czy mat zamiast
połysku, ale powtarzam... generalnie są w porządku. Przyznaj
obiektywnie - mówi cicho.

Bruno podnosi na nią te swoje piękne oczy Jaromira.
- Kobieto, nie żądaj od dziecka obiektywizmu wobec jego

starych. To wbrew wszelkiej logice. Widzę ich ostro jak
żyleta. Oni strasznie nisko latają. Tuż przy ziemi.

- Zamknij się, stańmy i pomilczmy chwilę, mądralo -

prosi cicho Helena przez ściśnięte gardło. Wie, że to nie on nie
da sobie rady. Nieruchomieją przez chwilę, ona patrząc na
wierzchołki drzew, on gdzieś w bok odwrócony od niej.

- No, człowieku - mówi Helena - będzie dobrze, a może

nawet wspaniale! Musi być! Będę ci przesyłać moje najlepsze
myśli. Pamiętaj, że jestem.

Chłopiec nie podejmuje tematu, rozpina nowiutką

zamszową kurtkę i wyciąga coś z wewnętrznej kieszeni.
Bierze jej dłoń i zamyka na tym czymś jej palce.

background image

- To masz najbardziej osobno. On lubi ciepło bliskiego

człowieka - mówi dziecinnie, ale bardzo poważnie.

- Stoisz z opuszczonymi skrzydłami... Nie chcę tak -

szepcze Helena, ale Bruno nie patrzy na nią. - Spójrz na
mnie... no... - Chłopiec podnosi oczy. - Masz piękne oczy
Jaromira... swojego dziadka, który też cię tak kochał.

Chłopiec uśmiecha się ironicznie i zabawnie rozkłada

ręce. Helena otwiera dłoń, na której leży płaski polny kamyk z
naturalnymi jasnymi smugami. I wyrytą literą „B".

- Dobrze, Bruno. Dzięki. Będziemy czekać na ciebie. On i

ja. W porządku. A ty pisz, pisz do mnie. O nowych
przyjaciołach, których tam...

- Wątpię.
- Przymknij się, niedowiarku. Będą! Więc pisz i pisz!

Kiedy będziesz miał katar, przejesz się lodami, czy kiedy się
zakochasz i...

- Babciu - jęczy chłopiec - zakochasz?
- Zobaczysz, jakie to wspaniałe uczucie! I kiedy będziesz

już genialny we francuskim, albo pisz po polsku, rób błędy,
jakie chcesz i pisz, kiedy tylko będziesz chciał. Bywaj,
człowieku. A ja będę tu zawsze.

Obejmują się mocno, ona czuje zapach jego włosów, obcy

zapach nowej zamszowej kurtki, czuje, jak napięty jest jej
wnuk, ale trzyma się dzielnie, i jak zbyt głośno łomocze jej
serce. Odsuwają się od siebie i teraz już szybko ruszają w
stronę czekających rodziców.

Julia ma twarz pozornie bez wyrazu, ale jej dłonie w

splecionych na piersiach ramionach są zaciśnięte.

- Konszachty - szepcze z niechęcią. - Wieczne

konszachty.

Złości ją wpływ Heleny na Bruna, ich dziecinne

knowania, jego brak karności, wynik tych konszachtów.
Oczywiście próby rozmów z matką nie dają nic, poza niezbyt

background image

miłym ich przebiegiem. Liczy na to, że oderwanie syna od
babki, z powodów jakby niezależnych, pozwoli na
przykrócenie skłonności Bruna do fantazjowania i zniweluje
trudności w jego dalszym wychowaniu. Nie zdaje sobie
sprawy, że głęboko utajonym powodem pretensji jest
zazdrość. Nie o syna. O Helenę. O Helenę z jej dzieciństwa.
Rzuca spojrzenie na męża, ale Wiktor spokojnie poprawia
okulary i odpowiada na jakieś pytanie Henryki. Małej chudej
kobiety o miłym, pozornie ironicznym uśmiechu. Jej siwe
włosy gładko przylegają do skroni, mocno ściągnięte na karku
czarną aksamitką. Trzyma ona przed sobą ciepłą kurtkę, którą
bezskutecznie będzie chciała narzucić na ramiona Heleny.
Kim jest w tym domu? Oddaną, codzienną bliskością dla
Heleny, z którą znają się od wielu lat, przy której tyle razy
trwała z otwartym egzemplarzem sztuki na pulpicie za
kulisami, czujna i uszczęśliwiona sukcesem aktorki,
niezastąpiona i pomocna, gdy odchodził Jaromir. Pozornie
szorstka dla Heleny, która jest jej całym światem, królowa
kuchni i główna postać w tajemnym życiu wewnętrznym
animującym czas wspomnień, gdy jej życie ograniczało się do
suflowania prób i przedstawień w teatrze. Co teraz by robiła i
gdzie była, gdyby Helena nie złożyła jej propozycji, aby
zamieszkać tu na zawsze? W Milanówku, w willi Melunia,
spadku po rodzicach Heleny? Gdy Helena kategorycznie
zadecydowała o odejściu z teatru, a Henryka przeszła na
emeryturę i tkwiła w małym mieszkanku na dalekiej Pradze.

Helena, podchodząc, patrzy z uśmiechem na córkę, która

go nie odwzajemnia, wręcz odwraca głowę, a potem rzuca
spojrzenie na zięcia. Wyraz jego twarzy jest tak nieskazitelny
jak jego przedziałek na gładko uczesanych włosach. „A gdyby
go tak znienacka poczochrać? Jeden raz..." - przelatuje jej
przez myśl, ale zaraz porzuca przemożną chęć wprowadzenia
jej w czyn. Wystarczy nieszczęść na dziś.

background image

- Ech, wy wieczne gaduły - mówi Wiktor, idealnie

ukrywając zniecierpliwienie, którego domyślają się i Helena, i
Julia.

- Przepraszam... to moja wina - usprawiedliwia ich

Helena.

Julia uderza palcami o dach samochodu.
- Noo, pożegnajmy się ostatecznie i jedźmy. Muszę nas

dopakować - mówi do Heleny, następnie rzuca cicho do syna:
- Dlaczego się z nami nie liczysz...?!

- Wylot jest wcześnie? - zagaduje szybko Henryka,

cofając ręce, które automatycznie chcą narzucić na ramiona
Heleny kurtkę, gdy ta mówi krótko:

- Henryko...
- Wcześnie - informuje Wiktor.
- Wstać to mogę wcześnie, ale polecieć samolotem... to za

nic - śmieje się Henryka.

- To szybciej niż rowerem - rzuca Wiktor.
- Pan to zawsze ma rację - śmieje się cicho Henryka.
Helena podchodzi do córki i obejmuje ją.
- Wszystkiego dobrego, Julio. Odezwij się po przylocie.

Niech wam się wiedzie.

Całują się, ale nie robi to wrażenia dramatycznego

pożegnania przed wieloletnim rozstaniem. Obie nie potrafią
sobie okazać cieplejszego uczucia, skrępowane, spłoszone i
chyba obie mają poczucie, że jeżeli powinno się coś w takim
momencie powiedzieć, to one nie wiedzą co.

- Zadzwonię, oczywiście. Do widzenia, pani Henryko -

mówi Julia i trochę w powietrzu odwzajemnia pocałunki.

- Niech dobre duchy będą z wami - szepcze Henryka,

tuszując wzruszenie. Helena opiera dłoń na plecach
przyjaciółki, poklepuje lekko, a potem żegna się z zięciem.

- Powodzenia na nowym wysokim szczeblu! Bądźcie

zdrowi!

background image

On całuje jej ręce.
- Trzymaj się, Heleno i jakbyś czegoś potrzebowała,

jakieś kłopoty... - mówi szczerze.

- Odpukać! - woła Henryka i puka we framugę drzwi.
- ...to dzwoń! Obiecujesz? - kontynuuje Wiktor, nie

puszczając jej dłoni.

- Obiecuję. Wzruszasz mnie, ambasadorze. Dzięki -

odpowiada i całuje go serdecznie.

Wsiadaj wreszcie! - Julia lekko szturcha syna, który

niechętnie ładuje się na tylne siedzenie samochodu. Starannie
zamyka drzwi, ale ostatecznie musi nimi trzasnąć, co
powoduje czujne spojrzenie Wiktora. Julia odwraca się do
Henryki.

- Tej piekielnej torby z jego idiotycznymi kamieniami

niech pani nie traktuje specjalnie. Najlepiej je... - miną i
gestem sugeruje wyrzucenie.

- Mamo! - warczy Bruno. - Nie masz prawa!
- Grzeczniej, proszę... panie geologu - dodaje ironicznie i

z lekkim uśmiechem wsiada do samochodu.

- Będziemy o nie dbać jak o drogocenne! - zapewnia

chłopca Henryka, a Helena też wychyla się ku niemu z
uniesionym kciukiem. Julia wzrusza ramionami i patrzy przez
przednią szybę.

- Ciekawe, co by powiedział psycholog na to zbieranie

polnych kamieni przez starego konia. Paranoja - rzuca.

Wiktor ściska dłoń Henryki, a kiedy przechodzi koło

Heleny, ona go zatrzymuje.

- Będzie mu na początku trudno. Proszę cię, Wiktorze... -

mówi cicho.

- Heleno, ty się bardziej boisz niż on - śmieje się Wiktor,

obchodzi samochód i siada za kierownicą. Nie widzi, że
Helena boleśnie zagryza usta. Wiktor zapina pasy, rzuca
przelotne spojrzenie na żonę.

background image

- Jula!
Julia gorliwie ciągnie pas bezpieczeństwa i zapina go. To

pozwala jej nie odpowiadać na pożegnalne gesty Heleny i
Henryki. Bruno siedzi nieruchomo z czapką głęboko
naciągniętą na oczy. Wiktor, zbliżając się do szeroko otwartej
bramy, trąbi na pożegnanie. I wtedy w tylnym oknie
samochodu ukazuje się głowa chłopca i uniesione dłonie,
przywarte do szyby.

- Wygląda, jakby prosił o pomoc - mówi cicho Helena i

mruga szybko, żeby się nie rozpłakać.

Samochód przez chwilę jest jeszcze widoczny, miga przez

pręty ogrodzenia, potrąca zbyt nisko zwieszającą się gałąź
klonu, która kołysze się jeszcze, jakby pożegnalnie, gdy
samochód już znika z pola widzenia obu kobiet. One stoją
jeszcze przez chwilę, aż Henryka zza pleców Heleny odzywa
się nieco zgryźliwie:

- Romeo i Julia to oni nie są.
Helena nie odwraca się ani nic nie mówi, robi tylko

niechętny ruch głową. Ciągle jeszcze widzi twarz i bezradny
gest dłoni chłopca. Co może zrobić? Nic. A co mogła? Czy nie
powinna była jeszcze innymi słowami zapewnić go o tym, o
czym przecież wiedział? Czy nie trzeba było zagrać dla Julii i
Wiktora wielkiej sceny zapewnień o ich mądrości, a jej wiary
w ciepło i miłość ich sercach dla tego wrażliwego, małego
człowieka? Ich syna. Jej jedynego wnuka. Ale wtedy oni
staliby zażenowani i zniesmaczeni jej ekshibicionistycznym
wystąpieniem, a to byłoby jeszcze gorsze dla Bruna.

Stojąca za jej plecami Henryka odzywa się pozornie

żartobliwie:

- Popłacz sobie, pani Helenko, popłacz. Będzie ci lżej.
Helena nie odwracając się do niej i opanowując łzy, mówi

z naciskiem:

background image

- Nie podpowiadaj, co mam robić. Henryka uśmiecha się

do siebie, szukając czegoś w kieszeni fartucha.

- Całe życie byłam tylko suflerką - mruczy, wyciąga

klucze i szybko rusza w stronę otwartej bramy.

Helena odwraca się i powoli wraca do domu.
*
Samochód Skalnych ostrożnie jedzie leśną drogą. Przez

uchylone okno wdziera się ciepły zapach jesiennego lasu,
słychać ostre wrzaski przelatujących nad wierzchołkami
drzew srok, lecą strącone liście i zaczepiają się o wycieraczki
na masce auta.

- Potem je wyrzucisz - mówi Wiktor. Julia kiwa głową.

Bruno mruczy machinalnie:

- Jesień, jesień, jesień...
- Przestań - rzuca, nie odwracając się Julia. Chłopiec

milknie. Samochód zbliża się do ogrodzenia sąsiedniej parceli,
z domem ukrytym wśród drzew. Gdy są już dość blisko,
zauważają stojącego przy uchylonej furtce mężczyznę, w
znoszonej kurtce i nieco zdefasonowanym kapeluszu. Nie
słyszą, że nuci trudne tango Piazzolli. Widzą, że oliwi zawiasy
starej furtki, trzymając w drugiej ręce obrzydliwą szmatę. Na
dźwięk jadącego samochodu, co jest raczej ewenementem na
tej prawie leśnej drodze, patrzy na jadących znad nisko
opuszczonych okularów. Jego dojrzała twarz ma ciepły kolor
opalenizny i budzi zaufanie. Wyczuwa się w nim spokój
człowieka, który z latami nabrał dystansu do otaczającego
świata i jego zjawisk. To doktor Tomasz Zewer, właściciel
starego domu i starego psa, Maksa. Zakładając, że to nie Maks
jest właścicielem doktora Zewera.

Wiktor, nie odwracając się do żony, mówi cicho:
- Wypada się pożegnać. Julia wzdycha.
- A jest trzeźwy? - pyta.

background image

- No trudno - mruczy Wiktor i zatrzymuje samochód. -

Dzień dobry, doktorze, i właściwie do widzenia.

Wysiada, ale nie podchodzi. Staje przy otwartych

drzwiach samochodu. Tomasz robi niepewne dwa kroki w ich
stronę, wycierając ręce w brudną szmatę. Julia opuszcza
szybę, ale nie kwapi się do porzucenia bezpiecznego wnętrza
pojazdu. Bruno skulony za nią, nie ma ochoty na najmniejszy
kontakt ze światem.

- Pani Julia... - mówi niepewnie doktor i nagle jego twarz

rozjaśnia się w uśmiechu zrozumienia. - Państwo Skalni!

Otwiera ręce, zapominając w jakim są stanie. Wiktor po

drugiej stronie samochodu lekko sztywnieje i szybko unosi
dłoń do góry.

- Zapraszam do środka! - woła doktor. - Przepraszam, że

nie ściskam prawicy... - pokazuje dłonie i szmatę.

- Nie! Nie! - gorliwie i wyjątkowo zgodnie reagują

Skalni. - Proszę sobie nie przeszkadzać! My, można
powiedzieć, przelotem, bo jutro lecimy - śmieje się ze swojego
żarciku Wiktor - więc... - rozkłada bezradnie ręce.

- A więc już? Jesienią ptaki do ciepłych krajów i państwo

do obcego kraju...

- Właśnie - uśmiecha się Julia i powolutku przykręca

szybę.

Wiktor kłania się lekko.
-

Pożegnaliśmy Helenę, teraz mówimy

adieu

najbliższemu jej sąsiadowi i nie przeszkadzamy już.

Doktor ze zrozumieniem cofa się o krok, kłania nisko z

nieco przesadną ostentacją.

- Strzemiennego, wbrew tradycji, wypiję sam. Maks

ciągle nie pije... Wszystkiego dobrego.

Proszę dzielnie stać na straży naszego kraju i jego

zagubionych tam obywateli. Wiktor śmieje się niepewnie.

- Tak jest, doktorze. Do widzenia. Wsiada i zapina pasy.

background image

- Pijaczyna. Ale może powinniśmy byli polecić Helenę

jego opiece? - mruczy.

Julia wzrusza ramionami.
- I tak orbituje wokół niej. Byle jej nie rozpił - odpowiada

cicho, a Wiktor parska śmiechem.

Bruno szybko odkręca szybę od swojej strony i wystawia

dłoń.

- Do kiedyś! Ucałowania dla Maksa! - woła.
- Zakręć szybę! - rozkazuje przez ramię Wiktor.
Chłopak wykonuje polecenie, patrząc na mijanego

doktora, który pochyla się i macha do niego ręką. Samochód
przyśpiesza i znika z oczu. Tomasz patrzy za nimi,
podchodząc do furtki. Z głębi posesji rozlega się leniwe
szczekanie.

- To byli Skalni! - woła przez ramię. - Państwo Skalni,

Maksiu. Korpus dyplomatyczny - dodaje z przesadną ironią.

Pies usatysfakcjonowany milknie. Tomasz stoi chwilę bez

ruchu.

- Taaak... Biedna piękna Helena... Uprowadzili jej

Bruncia - mówi ze smutkiem.

Wyobraża ją sobie, może teraz spacerującą po ogrodzie,

może siedzącą w swoim ulubionym fotelu, ale gdziekolwiek
by nie była, na pewno jest przygnębiona, czuje pustkę, żal i
niepokój, mimo obecności Henryki. Dojmującą samotność.

Pies zaczyna znów szczekać, więc doktor, sprawdzając

działanie naoliwionej furtki, bez zniecierpliwienia woła:

- Mówiłem ci, że Skalni! Ten karierowicz i księżna pani.

A... Masz ucałowania od Bruna. Mały nie wyglądał na
uszczęśliwionego.

Na schodach starego tarasu siedzi posiwiały na pysku

biszkoptowy labrador, Maks. Słucha uważnie, a potem wstaje
leniwie i wchodzi do wnętrza domu. Przystaje na progu, ale
nie odwracając się za siebie, wydaje burkliwe mruknięcie i

background image

dopiero potem wchodzi do środka. Tomasz zamyka furtkę i
usatysfakcjonowany wynikiem swej pracy kieruje się do
domu.

*
Helena wchodzi do przedpokoju willi Melunia, wiesza

swój długi szal, zdejmuje z niego parę sosnowych szpilek i
poprawia wiszący na wieszaku zabawny słomkowy kapelusz,
którego rondo zdobią doczepiane kolorowe ptaszki z
jedwabiu. Nie patrzy w lustro, nie chce widzieć swojej twarzy.
Wchodzi dalej i omal nie potyka się o stojącą przy drzwiach,
w cieniu korytarza, dużą, elegancką torbę, ze zwisającą w
specjalnym etui wizytówką - „Julia Romana Skalny". Helena
schyla się i chwyta torbę za uszy, ale nie udaje się jej
podnieść. Uśmiecha się lekko i wchodzi do salonu, z
przyjemnością słysząc znajome tykanie zegara szafkowego.
Rzuca na niego ciepłe spojrzenie. To stary Becker jej
rodziców, któremu od zawsze brakuje jednego młoteczka i
wybijane godziny brzmią matowo i kaleko. Nie ma go kto
naprawić, zresztą może już nie warto, a i Helena jest
przywiązana do jego stetryczałego dźwięku. Jedyne, co w nim
ładne, to tarcza, wahadło i ciężarki, zdobione bogatym
motywem rozkwitłych złotych róż.

Naprzeciwko niej, na wprost wejścia, wisi trochę

przyciemniony upływem czasu jej dobry portret. Jest na nim
przedstawiona w stylowym kostiumie szekspirowskiej Julii.
Obca młoda twarz, matowiejący już atłas sukni, ciemniejące
koronki rękawów i zupełnie bez blików światła perły w siatce
na włosach. Helena powoli omiata wzrokiem znajome wnętrze
pokoju. Stoją zamarłe w oczekiwaniu na gości ciemne krzesła
z wysiedzianymi poduszkami, wygodne miękkie fotele obite
złotawym pluszem, na stolikach, na ciężkim brzydkim
bufecie, srebrne dzbanki, pokraczna nieco buliera, świeczniki
z nadpalonymi świecami, nieużywane srebrne cukiernice.

background image

Przed dużym telewizorem w kącie pokoju stoi obłożony
poduszkami pleciony bujak firmy Tonet. Ulubiony Henryki.
Przy jednym z foteli stoliczek na cienkich, „pajęczych"
nóżkach, jak mówiła jej matka, a na nim lampka, przerobiona
srebrnego kościelnego lichtarza. Na blacie leży książka,
okulary, a obok, w pluszowych ramkach, fotografia Bruna i
druga, Julii i Wiktora. Ponadto wazon z jesiennymi
niebieskimi marcinkami i gałązkami jarzębiny. Helena
zatrzymuje się przy stoliku z fotografiami i kładzie obok mały
polny kamyk z literką „B". Gładzi końcami palców jego
chropowatą powierzchnię, a potem odwraca się i wchodzi do
kuchni.

- Trzeba na wiosnę podciąć bluszcz - mówi

automatycznie, patrząc w zarastające okno.

O tej porze roku bluszcz trójklapowy jest już w gorejących

kolorach smoczej krwi, żółci i tylko gdzieniegdzie jeszcze się
zieleni. Piękny, niezwykle dekoracyjny, ale piekielnie
ekspansywny, oplatający już prawie całą ścianę i dach od
strony kuchni. A kiedy przyjdą przymrozki liście opadną i
zasypią spory kawałek ogrodu. Helena wyciąga z kredensu
kubek w czerwone tulipany i drugi w zielone pasma traw.
Włącza elektryczny czajnik. Po chwili rozlega się ciepły,
dyskretny szum, który wpływa na nią uspokajająco. Sięga po
puszkę z kawą i czeka na zagotowanie wody, stojąc przy
oknie, wpatrzona w ogród. Astry wszystkimi kolorami
przypominają ogromną broszkę, dalie, podwiązane do tyczek,
omdlewają od ciężkich ufryzowanych głów. Dalej duże
drzewo gubiące już wielkie sercowate liście, catalpa, której
długie, cienkie strąki nasion przywodzą na myśl wielkie,
omdlewające palce. Tak...

Od czasu, gdy przeniosła się do domu po rodzicach, tu,

pod Warszawę, lubi tę pożegnalną porę roku jeszcze bardziej.
Jesienie tutaj pod każdym względem różniły się od tych

background image

miejskich. Inne były zapachy, kolory, a nawet dźwięki, gdy
opadały suche gałązki lub wiatr podrywał liście ze ścieżek.
Tam jakże nieprzyjemne były powroty po spektaklu, gdy
wcześnie zapadające ciemności budziły niepokój, poczucie
wyobcowania, a w domu nie czekał już Jaromir, nie
przyjeżdżał po nią pod teatr. A miał być zawsze. Jej Jaromir.
Z nią, dla niej, dla ich domu, planów. Nie godziła się z myślą
o nieodwracalności jego śmierci. A przyszedł czas, gdy chciał
już odejść, udręczony bólem, upokorzony całą fizjologią
niepoddającą się ani rozumowi, ani siłom woli, niemożnością
odbycia ostatniej ważnej rozmowy, widokiem jej twarzy, gdy
widział, jak źle grała nadzieję i opanowanie. To wszystko
potoczyło się błyskawicznie i zaskakująco.

- Helenko... - wyszeptał kiedyś - najmilsza... ja... ja muszę

ci powiedzieć... - brakowało mu oddechu, brakowało sił, więc
nachylona nad nim, trzymając jego dłonie w swoich,
przerwała mu, by wychrypieć przez zaciśnięte gardło:

- Wiem, wiem, kochany, nic nie mów. Ja też cię bardzo

kocham.

Bo o czym innym chciałby jej powiedzieć ten jej Jaromir,

z trudem powracając na przelotne chwile ze swoich bolesnych,
coraz dalszych, samotnych wędrówek przez tajemne obszary
choroby. O czym innym zapewnić, jak nie o miłości której
miał dla niej zawsze tak wiele.

A potem jakoś się pozbierała. Jak to się stało, że się jej

udało? Nie wie. Tyle że nie chciała już grać, mieszkać w ich
pięknym mieszkaniu, wśród pamiętających go ścian i
przedmiotów, żyć w tym mieście. Wszystko stało się
bezsensem i pustką.

Trzeba przyznać, że pod koniec choroby i parę dni po

śmierci Jaromira, córka trwała przy niej, przenosząc się od
męża i syna na trochę do matki, zajmując swój dawny pokój.
Ta tragedia, odchodzenie Jaromira, nie zbliżyły ich jednak do

background image

siebie. W jakimś stopniu wspomagały się samą obecnością,
jedna i druga starały się być dzielne, ale późnymi wieczorami
z pokoju Julii dobiegał stłumiony płacz i skomlenie, jakim
skarżą się opuszczone szczeniaki. Jednak Helena,
powstrzymując własny szloch, nigdy nie weszła do pokoju
córki. Nie potrafiła ofiarować pocieszenia, nie umiałaby jej
przytulić. Było im do siebie za daleko. Miała też pewność, że
obecność Julii w tym domu, to nie potrzeba bliskości matki, a
powrót do miejsca, gdzie była szczęśliwa z ojcem, z tym
niezwykłym człowiekiem, z pamięcią o jego obecności w
gabinecie ze starym fotelem, na którego poręczach
zakończonych lwimi głowami lubiła przysiadać, pamięcią jego
rąk na rajzbrecie i mimo pogrążenia w pracy, niezmiennym:
„Nie, nie przeszkadzasz, wejdź, córeńko".

Na biurku zdjęcie matki, ale bliżej, dużo bliżej, Julia na

jego ramionach, w zawadiackim kapeluszu, z rozdziawioną w
uśmiechu, pokazującą brak mlecznego zęba buzią.

I drugie, Julia na balu maturalnym, w koronkowej długiej

sukni, śliczna, dorosła.

Suknię kupiła jej Helena w Paryżu, specjalnie poleciała po

nią na jeden dzień. Julia nie ukrywała zachwytu, a potem
przymierzając ją przed lustrem, spytała, do kogo jest podobna.

- Do ojca - przyznała Helena i uśmiech rozjaśnił twarz

córki, ale gdy odchodząc, dorzuciła: - Ale ręce masz moje -
zamykając drzwi, nie zobaczyła, że Julia chowa dłonie w
fałdach sukni.

Właściwie od najwcześniejszego dzieciństwa Julia była

jego skarbem, a ojciec kimś najbliższym. Pierwsze słowo,
które Julia powiedziała, brzmiało „nana" wypowiedziane do
mamki, a potem tak samo zwracała się do niani. Drugim,
wymawianym z niebywałą czułością, było słowo „tata".

Byli dla siebie zamkniętym światem, Helena stała z boku,

egoistycznie zajęta swoją pracą, sobą... Jaromirem. On

background image

cierpiał, że obie najbliższe mu istoty miały do siebie stosunek
co najwyżej letni, choć poprawny. Ale nie umiał tego zmienić.

Nieporadne rysunki Julii przedstawiały zawsze ojca i ją.

Jeżeli była też mniejsza i niewyraźna postać matki, to za
krzywym domkiem albo odchodząca, widziana tyłem. Może
były to sygnały wysyłane pod jej adresem, ale nieodbierane
właściwie.

- Odchodzisz, do teatru... - łagodził ze smutkiem Jaromir.
Czy naiwnie wierzył, że zaprzyjaźnią się, kiedy córka

będzie starsza? Walczył o to, ale bez specjalnego powodzenia.
Potrafiły być dla siebie prawie miłe, ale na ogół swoje sprawy
Julia miała dla siebie lub dzieliła je z ojcem. Bardzo uważał,
żeby zachować obiektywizm w jakichś sporach i nie stawać
zawsze po stronie córki, łagodząc, czy znajdując pokojowe
rozwiązania. Nieporozumienia zdarzały się rzadko. Julia była
posłuszna, cicha i schodziła matce z drogi, zwłaszcza gdy ta
przenosiła napięcia i zmęczenie z pracy. Helena nigdy nie
podnosiła głosu na córkę, no może raz czy dwa. Wtedy gdy
przed maturą rozmawiała z nią o planach na przyszłość, a Julia
powiedziała, że jeszcze nie wie, co chce dalej robić.

- Jak to nie wiesz?! Śpisz czy co? Musisz się zdecydować,

przecież trzeba złożyć jakieś papiery. Chciałaś iść na
Akademię Sztuk Pięknych.

- Ale teraz chyba nie chcę.
- Co to znaczy?
- Może dziennikarstwo... Może coś innego... Nie wiem.

Może nigdzie.

- Zwariowałaś?!
- Nie, mamo.
- Najwyraźniej tak. Musisz skończyć jakieś studia.

Musisz być w życiu kimś!

Wtedy Julia spojrzała dziwnie na matkę i rzuciła:
- Nie muszę. Ty jesteś kimś. Za siebie i za mnie.

background image

- Nie bądź bezczelna! Chcę usłyszeć, jakie są twoje

propozycje. Ostateczne, rozumiesz? Nie jesteś już dzieckiem
wiecznie przylepionym do tatusia. Musisz myśleć o swoim
życiu.

Samodzielnym

i

takim,

które

będzie

cię

satysfakcjonowało, a my...

Córka milczała.
Może to nie była najlepsza rozmowa, może należało

pozostawić ją Jaromirowi.

- Odezwij się! - krzyknęła i zobaczyła, że córce drżą usta.
Julia odwróciła się do okna i nie patrząc na matkę,

powiedziała bardzo spokojnie:

- Moje najbliższe plany wydadzą ci się minimalistyczne,

ale dla mnie są ważne. Zdaję maturę, chcę spędzić trochę
wakacji u dziadków w Milanówku, będę tam mogła odpocząć
i mieć czas na przemyślanki, a potem Włochy, tak jak mi
obiecał tata. To na razie wszystko. Przepraszam cię, ale
chciałabym się teraz trochę pouczyć.

I Helena bez słowa wyszła. Wieczorem, w ramionach

Jaromira, rozpłakała się, ale czy z poczucia klęski, złości,
upokorzenia, czy z żalu nad czasem, który jakoś odebrał jej
bliskość z córką, nad sobą?

A drugi raz, kiedy nie panowała nad sobą rozmowie z

Julią? To było dużo później i wtedy też przegrała.

Polecieli do Włoch, żegnając się z Heleną na lotnisku, już

jakby

nieobecni,

zaaferowani

sobą,

dzielący

się

odpowiedzialnością za paszporty, aparat fotograficzny,
pieniądze, kurtki. Radośni i, jak uznała, egoistyczni. Ona
zostawała w dusznym mieście sama, z koniecznością pracy od
świtu, bo zaczynała pracę w filmie. A potem Jaromir na
pożegnanie, tuląc ją, powiedział:

- Najmilsza, będzie mi ciebie tam brakowało. - I wyczuła,

że mówi to szczerze, i była mu wdzięczna, że uczciwie
powiedział to w liczbie pojedynczej...

background image

Roześmiała się, poprosiła, żeby pozdrowił miejsca, w

których byli zaraz po ślubie i żeby uważali na placu Świętego
Marka, bo tam on znów może zgubić okulary słoneczne, i
żeby im nie zabrakło pieniędzy, bo kawa u Floriana jest
potwornie droga.

- Coś ci przywieźć? - zapytała niespodziewanie Julia, a

ona wzruszyła się na chwilę i zaskoczona powiedziała:

- Siebie, zadowoloną, i dużo zdjęć.
Z każdego miejsca podróży dostawała widokówki, na

których oczywiście za sprawą ojca, Julia dopisywała krótkie
pozdrowienia, on dzwonił prawie co wieczór i zdawał
dokładne relacje. W Wenecji poznali parę Polaków z
Warszawy, matkę z synem, którzy spędzali tam wakacje. I
Julia, i Jaromir uznali ich za czarujących ludzi i właściwie się
zaprzyjaźnili. Ona była wdową, syn, Wiktor Skalny, wysokim
urzędnikiem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

Spędzali ze sobą dużo czasu, bawiąc się znakomicie i

podróżując wspólnie. Jaromir wynajętym samochodem, a
tamci swoim, którym przyjechali. Czy Helena była
zaniepokojona tymi opisami ich wspólnych kontaktów?
Szczerze mówiąc, trochę tak. Na tle takich miejsc wszystko
wydaje się jeszcze bardziej atrakcyjne... On był przystojnym,
interesującym, czarującym mężczyzną, zawsze podobał się
kobietom, choć nigdy nie dawał jej powodów do zazdrości.
Wiedziała, że należeli do siebie. Nie wyobrażała sobie, żeby
zajął się jakąś inną. Jaromir i Julia byli pod urokiem nowych
znajomych, którzy nie kryli swej sympatii. Matka była wesoła
i kumplowska, jak później określiła ją Julia, a Wiktor
inteligentny, dowcipny, świetnie wychowany, znający parę
języków, w tym włoski, co niezwykle ułatwiało im pobyt. Ale
o Jaromira mogła być spokojna, swoim zachowaniem nie
wysyłał najmniejszych sygnałów do obaw. Najważniejsze dla
niego było to, że Julia wręcz rozkwitła, radosna, śliczna,

background image

zachłystująca się pięknem odwiedzanych miejsc, otwarta i
szczęśliwa. I zakochana... Nie licząc młodzieńczych sympatii
w szkole, teraz była pewna, że to prawdziwa miłość i że
Wiktor też ją kocha. I tak było w istocie.

Po powrocie do domu Helenę aż uderzyła zmiana w

wyglądzie i zachowaniu córki.

To była młoda kobieta, pewna siebie i swoich uczuć i

miłości mężczyzny.

I to była ta druga gorąca rozmowa z Julią.
- Musisz się z tym pogodzić, mamo. Jeżeli Wiktor mi się

oświadczy, wyjdę za niego.

Helena pozornie opanowana, nie podnosiła głosu, szukając

mocnych argumentów.

- Zgadzam się, że Wiktor jest mężczyzną niezwykle

atrakcyjnym, ale najpierw skończysz studia, a potem...

- Mamo... jestem prawie pełnoletnia i mogę już

decydować o sobie.

- Otóż nie. Mylisz się, myśląc, że nie mamy z twoim

ojcem nic do powiedzenia. Najpierw studia, a potem wychodź
za kogo chcesz.

- Chcę być żoną Wiktora.
- Hm, mogę to zrozumieć, a może raczej staram się, bo ta

decyzja jest podjęta tak szybko.

- Kocham go, i już.
- No, nie bardzo „i już". Pomyśl rozsądnie, czy ktoś na

jego stanowisku chciałby i może mieć żonę, która... która
niczego sobą nie reprezentuje? Poza urodą? Dziewczynka po
maturze... Julio, jeżeli Wiktorowi zależy na tobie, uzna moje,
nasze racje i pozwoli ci... najpierw ukończyć studia, zdobyć
dyplom. Ukończyć studia na jakimś wreszcie wybranym
kierunku. Czy nic, do diabła, cię nie interesuje? Tak świetnie
zdałaś maturę i co dalej? Kim masz być? Głupiutką ozdobą

background image

przy jego boku? Tylko? A gdzie partnerstwo intelektualne?!
Oprzytomniej!

- Proszę cię. Jestem przytomna. I nie staraj się mnie

obrażać. Nie reprezentuję dna umysłowego, interesuje mnie
wiele spraw. Dlaczego uważasz, że nie dorównuję mu
intelektualnie? Co ty o mnie wiesz?! Kiedy rozmawiałyśmy o
czymkolwiek?! Poza oczywiście codziennymi spraweczkami,
i to tylko wtedy, jeżeli byłaś w sosie czy miałaś czas. Zapytaj
ojca, czy też uważa mnie za zero!

- Wyolbrzymiasz, Julio. Nie twierdzę, że jesteś...
- Stop, mamo. Chyba dosyć.
- Nie mów tak do mnie! Nie masz prawa.
- Właśnie. Otóż chcę mieć prawo do siebie, do swoich

decyzji, do swojego szczęśliwego życia. Chciałabym, żebyś
umiała to sobie wyobrazić. Przecież jesteś znakomitą aktorką i
masz wyobraźnię, prawda? Chyba że jest ona bardzo
ograniczona i specyficzna.

Pierwszy raz Helena miała ochotę odwinąć się i uderzyć

córkę, ale stała nieruchomo, starając się opanować.

- Nie sprowokujesz mnie - powiedziała cicho.
- Nie zrozumiałaś moich intencji. To normalne. Zawsze

tak było. Jest mi nawet dość przykro. Naprawdę. Ale coś ci
jeszcze powiem. Kto wie, może kiedy już będę żoną Wiktora,
wrócę do studiowania... Jest nawet kierunek, który w pewnym
stopniu mnie pociąga. Psychologia. Chciałabym umieć
rozumieć i znajdywać odpowiedzi.

*
Ślub był skromny, cywilny, ale na wieczornym przyjęciu

w najlepszej restauracji nie było Heleny, bo miała spektakl.
Na fotografiach ze ślubu wszyscy robili wrażenie radosnych,
Jaromir wzruszony obejmował Helenę. Wyglądał równie
pięknie jak córka i uśmiechał się do fotografa. Goście ze
strony pana młodego byli niebywale eleganccy. Niestety

background image

babcia Melunia, jako osoba niezwykle uczuciowa, płakała u
boku dziadka Aleksandra i na większości zdjęć była
dosłownie i w przenośni poruszona.

Dosyć szybko państwu Skalnym urodził się syn. Dostał na

imię Brunon Jaromir, po dziadku miał drugie imię i kolor
oczu. Był ładnym, grzecznym chłopcem, o dużej wrażliwej
wyobraźni, którego Helena pokochała, a on odwzajemniał jej
uczucia. Rozumieli się niebywale dobrze, szukając częstych ze
sobą kontaktów. W obu rodzinach komentowano to z pewnym
zaskoczeniem, nie dzieląc się spostrzeżeniami z Heleną.

Julia nigdy nie ukończyła żadnych studiów, ale nie

cierpiała z tego powodu. Zajęła się nauką francuskiego,
zresztą pod wyraźnym naciskiem męża.

Bolało to Jaromira, ale nie przyznawał się do tego głośno,

i cierpiała urażona ambicja Heleny.

*
Rozlega

się

głośny

trzask

zamykanych

drzwi

wejściowych.

- Henryko! - woła Helena, ale nadal stoi przy oknie. -

Jestem w kuchni. Kawa?

Henryka zdejmuje i starannie wiesza kurtkę, zmienia buty

na domowe klapki, ale robi to dłużej niż zwykle. Zamiera w
dziwnej pozie, unosi dłoń z klapkiem w czyimś kierunku,
zmienia wyraz twarzy i pozycję ciała. Mówi cicho, trochę
zmienionym głosem:

- Fejdippes - Czego chcesz ojcze?
- Strepsjades - Uściśnij mnie szybko. I podaj rękę.
Henryka wyciąga rękę w kierunku wieszaka.
- Fejdippes - Oto masz! A bo co? Przybliża twarz do

lustra, przechyla głowę na ramię i prosi cicho w imieniu tego
drugiego. Strepsjades - Kochasz mnie, powiedz! Patrzy
chwilę, jakby oczekując odpowiedzi, opuszcza kąciki ust w
gorzkim uśmiechu, a potem kłania się lekko, z uznaniem,

background image

swojemu odbiciu w lustrze, informując samą siebie o
niezawodnej pamięci: - Arystofanes, Chmury.

To przywoływanie przez Henrykę fragmentów swego

niegdysiejszego suflowania jest bardzo specyficzne. Ożywia
literackie postacie we fragmentach sztuk, zaznaczając
zapamiętane

sytuacje

sceniczne,

gesty,

intonacje

wypowiadanych kwestii, grających kiedyś aktorów. Dlaczego
tych, a nie innych, te fragmenty, a nie inne, nie wie. Jakby
powracało to poza jej świadomością. Jest w tym jakiś wdzięk i
śmieszność amatorskiej nieporadności, i takim wydałoby się
to postronnemu widzowi, ale widza nigdy nie będzie. Henryka
ma ten przywoływany teatrzyk tylko dla siebie i pod wpływem
zaistniałych okoliczności czy sytuacji w jej życiu. Może nie
zawsze paralelnie, ale to jest wybór jakby samoistny,
niezależny od jej decyzji. Tekst jakby był suflowany, ale
jednoczesny z jej interpretacją aktorską. Jest w tym wdzięk i
niewinna śmieszność. Ale i chyba pewna doza dziwactwa.

Schyla się, zauważając torbę, chwyta ją za uszy, ale nie

jest w stanie podnieść.

- O matko...
- Henryko, robię kawę, chcesz? - dobiega ją z kuchni głos

Heleny.

- Idzie się.
Wchodzi do kuchni, rzuca czujne spojrzenie na stojącą

przy oknie Helenę i energicznie zabiera się do wstawiania do
zlewu kilku filiżanek, talerzyków, przykrywa ciasto,
konfitury, wyrzuca wstęgi skórek z jabłek po pożegnalnym
podwieczorku. Robi to wszystko głośniej niż zwykłe, nie
licząc się z zadumaną, trochę nieobecną Heleną. Popycha
ciepły jeszcze czajnik i mówi niechętnie:

- Znowu kawa?! Mowy nie ma. I ty nie pij, pani Heleno.
Helena nie odzywa się, nie zwraca uwagi na Henrykę,

nalewa kawę do swojego kubka w czerwone tulipany.

background image

- Trzeba mi się wybrać do banku. Pieniądze się kończą.
- Damy radę. Już kiedy powinna być moja emerytura.

Poczta nawala albo ten nieszczęsny ochlapus Koziarski.
Wygarnę mu, jak się pojawi. Beczka bez dna - narzeka
Henryka.

Doktor Tomasz Zewer wchodzi do przedpokoju, zmienia

buty na stare drewniaki lekarskie, wiesza kapelusz, zapala
światło w nieco zagraconej łazience i starannie myje ręce.
Robi zręczne uniki, krzywiąc się z dezaprobatą, gdy z sitka
kranu rozpryskuje się woda na wszystkie strony.

- Trzeba by rozkręcić... zmienić uszczelkę czy cholerne

sitko - mruczy niechętnie. - Wyciera ręce i rzuca w głąb
mieszkania:

- Nie raczyłeś przyjść się pożegnać. Bardzo pięknie, nie

ma co. Chociaż... rozumiem. Nie przepadasz za „wytwornym
towarzystwem". Masz to po mnie. Ale musisz przyznać... -
wchodzi do ciemnawego zaniedbanego salonu, jego twarz
rozjaśnia się w świetle zapalanej lampy - ...że Helena jest
zawsze prawdziwie wytworna, czy to w kapeluszu, czy w
kaloszach przy kompoście. Ma wrodzoną klasę! Ale tylko ona.
- Patrzy na rozwalonego na kanapie psa. - Sam przyznaj,
Maksiu. Potrafi cię przytulić nawet jeżeli... nie obraź się...
cuchniesz, bo wytarzałeś się w jakiejś padlinie. Co?

Nie czeka na odpowiedź, bo prawdę mówiąc, nie liczył na

takową. Przeżyli z Maksem wiele lat i obaj przyzwyczaili się
do swoich zachowań. Podchodzi do stołu. Po drodze
odruchowo poprawia wiszący obok pięknego starego zegara
przekrzywiony sztych Thomasa Gainsborougha, na którym
szczupła, nieco anemiczna dama w białej długiej sukni, z
białym pudlem u boku, siedzą na wzgórku, wpatrzeni w nas,
na tle ciemniejącej ściany lasu. Przekrzywiony sztych powraca
spokojnie do poprzedniej pozycji, ale Tomasz nie zwraca na to
uwagi. Sięga po butelkę szkockiej, wyjmuje z kredensu grubą

background image

szklankę i nalewa sobie, dość sporo. Waha się, czy wziąć
papierosa z leżącej paczki, ale odsuwa ją w kierunku książek,
długopisów, notesów i wazonu z długim piórem jakiegoś
ptaka, wyglądającym na bażancie. Podchodzi wolno do
kanapy, gdzie leży Maks, i staje nad nim.

- Napracowałem się. No... posuń się. Posuń się choć

trochę - mówi do psa i siada, wciskając się na wolny kawałek
miejsca. Pies ciężko wzdycha i mruczy niechętnie. - Dobrze
już dobrze - mówi Tomasz i kładzie dłoń na jego głowie. -
Wiesz... - zaczyna, ale pies nie otwiera oczu. - Wyobrażam
sobie, jak ciężko jest Helenie. Wydarli jej Bruncia... Lubiłeś
go. No pewnie. Ja też. Nie, chłopie, nie ze względu na Helenę,
nie masz racji. To zupełnie inny człowiek niż te Skały... Ci
jego... To dwa światy... Helena i on, a na końcu mapy Julia i
Wiktor. Ale czy było inne wyjście? Nie. No więc właśnie,
przestańmy kombinować.

Milczy chwilę, a potem nagle odstawia szklankę.
- Biedna Helenka - powtarza - biedna. Maksiu, jeżeli

chcesz... możesz wypić moją porcyjkę. Śpisz?

*
W salonie przy stoliku z fotografią Bruna, z dłońmi

splecionymi na kubku z kawą, siedzi Helena. Wie, że powinna
się czymś zająć, ale nie ma ochoty nie tylko wstać, ale nawet
zmienić pozycji ciała. Cichutka muzyka z radia łagodnie ją
wycisza, ale i obezwładnia, a może to nie ona, a wydarzenia
tego dnia. Jednak odstawia kubek i sięga po kamyk od Bruna.
Nie podnosi oczu, gdy słyszy, że do salonu wchodzi Henryka i
zatrzymuje się w progu. Energicznie wciera krem w dłonie.

- Chcesz kremu do rąk, pani Heleno? - Wie, że

propozycja jest bez sensu, ale nie ma pomysłu, jak wyciągnąć
przyjaciółkę z dołka na powierzchnię bezpiecznej
codzienności.

background image

- Tak się przyjaźnili... - uśmiecha się Helena. - Tracił

głowę dla swego wnuka. Podobnego do niego... nie, nie
fizycznie, Bruno ma tylko jego oczy. Pamiętasz oczy mojego
Jaro, Henryko?

- No jakże! - kłamie ona.
- Hm... Oni są podobni... tym odstawaniem od zwykłego

życia. Od tego, co dziś ważne dla większości, czy
najważniejsze, jałowe, pospolite, żadne... - milknie, a Henryka
stoi cicho, opierając się o framugę drzwi.

- Mam nadzieję - zaczyna nagle Helena - że Jaro wiedział,

że go kochałam - znowu milknie, a po chwili kontynuuje. -
Był taki czuły, troskliwy, ach, jak nam razem było dobrze,
rozśmieszał mnie jak nikt! To prawda, że to on mówił o
miłości... ale przecież nie mógł mieć cienia wątpliwości, że go
kochałam. Henryko, on nigdy się nie skarżył, ale... czy mógł
się czuć samotny? Jak myślisz?

- No... - namyśla się Henryka - to chyba jest taka

specyficzna samotność, gdy się zwiążesz z aktorką czy
aktorem. Ale trzeba mieć świadomość od początku, a potem
uczyć się tego w praktyce. Bo to się dzieli na samotność
godzin, gdy trwa spektakl, a dom przez ten czas jest pusty, ale
i samotność kogoś stojącego z boku. Bo żebyś nie wiem jak
dokładnie wszystko opowiedziała, podzieliła się każdym
szczegółem, ten mąż czy ta zona musi się podzielić tobą z tą
postacią, którą budujesz i grasz, i z tymi, co na scenie, i z
tymi, co na widowni. Tak myślę.

Helena patrzy na przyjaciółkę ze zdziwieniem.
- Henka... jak ty to wszystko niezwykle mądrze

zobaczyłaś.

- Oj tam, zaraz niezwykle mądrze... Zwyczajnie - wzrusza

ramionami Henryka, ale nie umie ukryć przyjemności, jaką
sprawiło jej uznanie Heleny. - Pani i pan Jaromir, to był taki
szczerze dobry związek dwojga ludzi, co to wykonują

background image

zupełnie różne zawody, a rozumieją się, szanują i potrzebują
w miłości i przyjaźni.

Helena uśmiecha się do niej.
- Dziękuję ci... A powiedz mi... dlaczego oni są tacy...

zimni, żeby nie powiedzieć naprawdę skalni. Czy słyszałaś,
żeby kiedykolwiek powiedzieli do swojego jedynego dziecka,
że... Ona warczy, on go lekceważy. A czy oni potrafią się
kochać? Henka, jak im się udało zrobić to dziecko?! Chyba za
pomocą sił nieczystych, bo nie za sprawą ich bliskości czy
aniołów.

Henryka udaje, że załamuje ręce ze zgrozy.
- Pani Heleno, już jak coś powiesz, to nie wiem, śmiać się

czy...

- No dobrze, już dobrze - przerywa jej Helena. - To już

zgoda na anioła, bo takie dziecko jak Bruno, to nie może być
za sprawą sił nieczystych.

- A powiedz, pani Heleno, bo często o tym myślałam,

skąd imię Bruno?

- Mnie pytasz? Odważ się i sama ją zapytaj. Ja nigdy się

nie dowiedziałam. No, nie z fascynacji Brunonem Schultzem.
Literatura chyba nigdy nie była jej światem. Bez fantazji, bez
wrażliwości, do tego egoistka i snobka. Po kim to wzięła? Nie
po Jaromirze, więc po mnie? Albo wiesz, jestem raczej pewna,
że zamienili mi ją w szpitalu. - Wzrusza ramionami.

Henryka wybucha śmiechem.
- Nooo, to już bum z ciężkiej armaty. Helena odkłada

kamyk na blat stołu.

- Jeżeli mi tam Skalni złamią chłopca... to czarna ich

godzina - mówi poważnie, a Henryka macha ręką.

- Oj, zaraz tak dramatycznie. Ta odległość, ten czas tam

ich pobytu nie zje w nim tego, co w nim jest i nie oderwie go
od pani. On się nigdy nie odkocha, no, w relacji wnuk - babka.
Za dużo pani dla niego znaczy, a może tam stwardnieje,

background image

będzie się musiał bronić sam... Usamodzielni się, a to się
przyda na przyszłość. Całe życie chce pani za nim lecieć z
tymi rozpiętymi skrzydłami?

- Głupstwa wygadujesz.
- Głupstwa? Od tego furkotu to już się przeciąg robił.
- No wiesz! Nie sądzę, żebym przesadzała...
- Ojej... chciałam cię nieco rozśmieszyć, pani Helenko -

łagodzi Henryka. - Sama bym chciała, żeby ktoś tak fruwał
nade mną, bo ten mój Anioł Stróż to już się jakiś pierdołowaty
zrobił, nie ma żadnych pomysłów, przygłuchy, źle widzi.

- Wygłupiasz się, wariatko - śmieje się Helena. - Jesteś

okropna i dla mnie, i dla twojego anioła. Ale jak dobrze, że
jesteś...

- Jestem realistką, nie tak jak wy, artyści... - mówi z lekką

ironią, ale cieszy się ze zmiany nastroju Heleny. Podrywa się,
gdy rozlega się sygnał telefonu. - Telefon! - woła bez sensu.

- Siedź! Słyszę! Nie jestem głucha! - Helena podchodzi

do telefonu wiszącego na przeciwległej ścianie. - Halo?! -
mówi ożywiona, ale gaśnie, gdy słyszy głos w słuchawce.

- Tomek... No... Wszystko w porządku, tak... jaką? No

słucham, słucham... O nie... nie, zupełnie nie mam ochoty, nie,
nie nalegaj proszę... - mówi, a widząc pytający wzrok
Henryki, rzuca niechętnie: - Tomasz. - Potem wydaje długi jęk
i odkłada słuchawkę.

Z Tomaszem znają się prawie od dzieciństwa. On spędzał

w Milanówku wakacje, ona dzieciństwo. Już wtedy lubili się,
ale Helenka była zbyt dziecinna dla wyrostka od sąsiadów.
Obie rodziny przyjaźniły się i często odbywały się spotkania
towarzyskie z okazji świąt czy uroczystości rodzinnych.
Potem Tomasz poszedł na medycynę, a po maturze Helena
zdała na wyższe studia teatralne. Zamieszkali w tym samym
mieście, ale nie spotkali się w nim ani razu. Tak się jakoś
potoczyły ich losy, mimo iż okazjonalnie spotykali się, gdy

background image

wpadali do swoich rodzin w Milanówku. później Helena
wyszła za mąż za znanego architekta, Jaromira Horna, a
Tomasz ożenił się ze świeżo upieczoną magister farmacji.
Wiedziała, że jego małżeństwo się rozleciało, gdy serdeczny
przyjaciel okazał się atrakcyjniejszy dla młodej małżonki.
Tomasz miał w swoim życiu różne kobiety, ale już żadnej nie
zaproponował małżeństwa. Czuł się tą instytucją zawiedziony,
a może po prostu nie spotkał takiej, dla której zmieniłby
zdanie na temat małżeństwa. Był świetnym lekarzem,
docenianym w klinice w Warszawie, kilka lat pracował w
Bostonie w renomowanej klinice niegdysiejszego przyjaciela
swego ojca, nawet nosił się z zamiarem pozostania tam na
stałe. Ale wrócił, gdy jego matka doznała wylewu i zmarła.
Ojciec był już na emeryturze, praktykował jeszcze prywatnie,
też był lekarzem, ale pracował coraz bardziej niechętnie. Po
śmierci żony nie umiał się pozbierać i w czasie parodniowej
nieobecności syna, przebywającego na sympozjum w Szwecji,
popełnił samobójstwo. Tomasz przez długi czas nie mógł się
otrząsnąć, robił sobie nieuzasadnione wyrzuty, że nie
przeczuł, nie przewidział, nie miał pomysłu na to, by jego
ojciec chciał żyć. Pozostawiło to trwały ślad w psychice
Tomasza. Helena uczestniczyła w pogrzebie, ale nie zbliżyło
ich to spotkanie na tyle, żeby podtrzymywać znajomość. On
nie potrzebował niczyjej bliskości, musiał sobie sam poradzić
ze sobą. Potem, kiedy zmarli rodzice Heleny, z kolei on
pojawił się z próbą pocieszania, choć wszystkie słowa i gesty
wydawały mu się banalne i nieprzystające do zaistniałej
sytuacji. Jako że ostatnio często sięgał po butelkę, uznał, że
jedyne co może zagłuszyć ból Heleny, to nie leki
uspokajające, ale właśnie dobry alkohol w nieograniczonych
ilościach. Ale upili się tylko z Jaromirem, bo on był zbyt
uprzejmy, żeby odmówić, a ona była zbyt pewna, że to nie
pomoże. To wtedy pierwszy raz miał ochotę dać w zęby

background image

Jaromirowi albo sobie za Helenę. Za to, że przegapił i stracił
tę interesującą, piękną kobietę, która tyle razy przelotnie
pojawiała się w bliskiej okolicy jego życia. 1 może tamtego
wieczoru, zgłuszony albo rozluźniony alkoholem, w
przebłysku świadomości zrozumiał, że zawsze ją kochał. I że
był idiotą.

Helena

nie

szukała

pomocy

u

psychologów.

Niespodziewanie szybko się pozbierała, intensywnie pracując,
wynajęła dom w Milanówku i nie chciała rozmawiać o
zmarłych rodzicach, nie przyznając się nigdy, że tęskni, i jak
często, oboje przychodzili do niej w niezwykle realistycznych
snach nie snach...

*
Stary, dość wysłużony samochód jedzie ulicami

Warszawy. Zapada zmierzch. Nad sklepami i restauracjami
zapalają się kolorowe światła i neony z wyszukanymi
nazwami. Jest tłoczno zarówno na chodnikach, jak i na jezdni.
Ludzie w samochodach prawie nie odwracają twarzy, nawet
gdy zatrzymują się na czerwonym świetle obok innych
jadących. Jeżeli patrzą, ich spojrzenia są puste lub nie
wiadomo dlaczego, tak na wszelki wypadek, pogardliwe lub
niechętne. Jeżeli ziewają, to nie zasłaniają ust, jeżeli palą,
niedopałek wyrzucają przez okna. Ale jeżeli dzieje się coś, co
uznają za najmniejsze wtargnięcie na teren ich świata „ja i mój
pojazd", ożywiają się natychmiast, uderzają dłonią w klakson,
mówią coś, wykrzywiając usta, lub bez względu na
towarzyszące im kobiety, czy te w samochodzie obok,
wykonują ostre, wulgarne gesty. Są to stali i napływowi
mieszkańcy stolicy. Średniego kraju w Europie.

- Jak tu można żyć? - dziwi się Helena.
Już zapomniała, że kiedyś mieszkała w tym mieście,

zdawało jej się, że tu jest jej miejsce, planowała zamianę
mieszkania i sprzedaż starej willi w Milanówku. Kiedyś była

background image

w tym mieście szczęśliwa, doceniana i rozpoznawana.
Chroniona przez swój zawód i przez Jaromira. Teraz każda
wizyta w tym mieście była jakby wymuszona. Wizyta w
banku, na cmentarzu u męża lub gdy ulegała namowom
Tomasza na wyjazd na interesujący koncert w filharmonii, czy
film w kinie. Henryka kategorycznie odcięła się od kontaktów
ze stolicą.

- Jestem patriotką Milanówka - deklarowała. - Tu są

ludzie, którzy nie muszą udawać, a jeżeli, to na malutką,
zabawną skalę. Jestem prowincjuszką z wyboru i przekonań.

I rzeczywiście, nigdy nie wystawiła nawet czubka nosa

poza tę małą, nową ojczyznę, którą stał się Milanówek.

- Sam się dziwię, jak można tu wytrzymać. Umieralność

jest na pewno większa niż tam u nas - stwierdza Tomasz. I
krzywi się nieco, ale nie z powodu wypowiedzianych słów.
Jest mu po prostu niewygodnie w zawiązanym krawacie.

- Widzisz, na co mnie narażasz. - Helena odwraca się do

niego i napotyka jego ciepłe spojrzenie. Jest szczęśliwy, że
udało mu się niespodziewanie wyrwać Helenę z domu, ze
smętnych rozmyślań, że ma ją tu obok siebie, i że czeka ich
wspólna uczta duchowa. - Droga pani Heleno... warto jest
oddać życie za Vivaldiego.

- I obiecanego mi Mozarta?
- A do tego Strauss i Joplin. Będzie smakowicie. Gra

świetny kwartet.

- Skąd wiesz? - pyta przekornie Helena. Lubi w Tomaszu

ten chłopięcy zapał, ceni jego zainteresowania dobrą muzyką,
a przede wszystkim ma poczucie grzania się w cieple jego
przyjaźni.

- Zasięgnąłem języka - mówi Tomasz tajemniczo. - Mój

człowiek z filharmonii donosi mi... powiedzmy, z
wdzięczności.

- Tak to brzmi - „mój człowiek" - śmieje się

background image

Helena.
- Mam do ciebie zaufanie, więc powiem ci szczerze.

Ważna... persona - i dodaje znacząco - parteru filharmonii.
Spłaca dług za wyciągnięcie jej siostry, mieszkanki
Milanówka, z zapalenia płuc.

Helena gwiżdże z uznaniem.
- Udało ci się.
- Jej też.
- Kasjerka?
- Nie. Pisuardesa. Toaleta dla panów. Helena odchyla się

na oparcie fotela i zasłania oczy, śmiejąc się głośno. Tomasz
patrzy na nią z zadowoleniem. Powoli podjeżdżają pod gmach
filharmonii. W oświetlonych gablotach widnieją afisze
reklamujące występ kwartetu, przed wejściem do budynku -
tłumek elegancko ubranych osób.

- No! - mówi z zadowoleniem Tomasz, a Helena

automatycznie poprawia włosy i dotyka klap kostiumu.
Tomasz zauważa te gesty i mówi cicho: - Jesteś piękna i
elegancka.

- Ścichnij, człowieku, nie strzęp języka po próżnicy -

odpowiada Helena.

Tomasz zjeżdża na parking, gdzie przy opuszczonym

szlabanie stoi niski mężczyzna w czapce z napisem nad
daszkiem: „Oxford Uniwersity". Kręci przecząco głową i
gestem wykolejonego dyrygenta sugeruje konieczność
cofnięcia się.

- Oxford - mówi z podziwem Tomasz. - Mam nadzieję, że

zna język polski.

Uchyla szybę samochodu.
- Zobaczymy... Dobry wieczór. Na koncert.
Mężczyzna nie przestaje dyrygować, aczkolwiek dodaje

nowy element, jakim jest bezradne rozkładanie rąk.

background image

- Jak to? Parking filharmonii... Są wolne miejsca... Co

pan? - mówi zaskoczony Tomasz.

Mężczyzna podchodzi bliżej.
- Panie szanowny, miejsca są, ale koncertu nie ma -

informację podkreśla prychnięciem sinawych ust.

Helena i Tomasz patrzą na niego zaskoczeni. Za nimi robi

się już kolejka aut, czekających na wjazd. Słychać
niecierpliwe trąbienie. Parkingowy pokazuje ręką, żeby
wszyscy się wycofali.

- Co się stało? - pyta Tomasz i dodaje cicho: - Niedobry

student uniwerku oksfordzkiego... oj, niedobry.

Helena tłumi śmiech. Parkingowy robi ze dwa kroki do

przodu i woła głośno:

- Odwołane jest! Jeden z muzyków złamał rękę! Wypadek

losowy. Koncert kaput! Adieu!

- Zna języki - szepcze z uznaniem, śmiejąc się Helena.

Wychyla się przez okno i mówi czarująco: - Merci, monsieur.

Z uliczki, w perspektywie której między drzewami

prześwitują marnie oświetlone stare wille, wyjeżdża mały
samochód. W środku ciemne postacie dwóch mężczyzn w
czapkach i ortalionowych kurtkach. Na wyłączonych
światłach zjeżdżają z drogi i zatrzymują się wśród drzew.
Prawie jednocześnie zdejmują czapki i odrzucają na tylne
siedzenie. Wysiadają, cicho zatrzaskując drzwi. Niższy mówi
półgłosem:

- Szwagier, żeby nam kto bryki nie podpierdzielił.
- No, nie radziłbym, Kanibal dałby mi popalić - szepcze

drugi i rozgląda się. W świetle zapalonej lampy zauważa
zawieszoną nad bramą wjazdową tablicę, a na niej napis:
„Ochrona obiektu Szeryf" i numer telefonu.

- Co jest? Może być alarm... Niższy podchodzi do niego.
- Nie... to pic na wodę, taki miejscowy obyczaj. Idziemy!

background image

Ruszają szybkim krokiem wzdłuż siatki i podchodzą do

bramy. W głębi widoczny stary dom z napisem „Willa
Melunia". Szwagier sprawdza bramę, niższy furtkę. Obie są
zamknięte. Szwagier rozgląda się czujnie, wyciąga z kieszeni
jakieś narzędzie i delikatnie manipuluje przy zamku. Naciska
klamkę i otwiera furtkę, ale zanim wejdzie, nachyla się do
niższego i pyta:

- Jest pies?
- Nie ma. Sprawdzone, Kanibal mówił, że nie ma. Tylko

stara baba.

Szwagier wpuszcza niższego i wchodzi, przymykając

furtkę. Łapie za ramię, zatrzymując go.

- Ty, Gutek, prawo - pokazuje na dom - ja lewo - i

popycha go.

Gutek biegnie pochylony. Rozchyla gałęzie jaśminowca i

zagląda do słabo oświetlonego wnętrza. Widzi kobietę w szalu
i wielkim słomkowym kapeluszu z przyczepionymi do niego
ptaszkami.

- Wariatka - szepcze bezgłośnie.
Kobieta rzuca trzymaną poduszkę na bujany fotel, stojący

przed włączonym telewizorem. Świeci się tylko ekran dużego
telewizora i mała lampka na stoliku, stojąca obok fotografii
chłopca, w aksamitnych ramkach. Gutek cofa się o parę
kroków i sprawdza wszystkie okna. Są ciemne. Rozgląda się
jeszcze, patrzy w kierunku drogi za bramą i rusza do drzwi
wejściowych. W czasie gdy Gutek obserwował Henrykę,
przygotowującą się do oglądania programu, wyższy, idąc po
ciemku, niespodziewanie wpada na nylonowe sznury do
suszenia prania, rozwieszone między dwoma sosnami. Kilka
plastikowych spinaczy boleśnie uderza go w oko. Mężczyzna
cofa się, klnąc, łapie za twarz, a uderzone oko rozświetla się
bogactwem kolorowych światełek.

- Kurna... kurna... kurna... - powtarza wściekły.

background image

Od tej strony dom tonie w ciemności. Chce wracać, gdy

nagle okno na parterze rozjaśnia się zapaloną lampą.
Mężczyzna widzi teraz wiszące plastikowe sznury, schyla się
ostrożnie, przechodząc pod nimi. Staje w cieniu. W kuchni,
kobieta w dziwnej długości szalu i słomkowym kapeluszu
oblepionym ptaszkami nakłada sobie na talerzyk ciasto i
polewa konfiturami. Starannie oblizuje łyżeczkę i wymienia ją
na wyjęty z szuflady widelczyk. Mężczyzna, mrugając
bolącym okiem, wpatruje się zaskoczony w krzątającą się po
kuchni dziwaczną postać. Światło gaśnie, a on chwilę jeszcze
oswaja się z zapadłą nagle ciemnością. Ostrożnie, z
wyciągniętymi przed sobą rękami, wraca przed drzwi
wejściowe. Niższy rozgląda się niecierpliwie.

- Jest - szepcze do podchodzącego - w pokoju przy

telewizorze.

- Chwila. To jest i druga. W kuchni - mówi wyższy i

wyciąga z kieszeni kominiarkę.

- Damy radę - mówi lekceważąco niższy i naciąga swoją

kominiarkę na głowę. - Szwagier... To wariatka... Co ona
miała na głowie...? Idziem.

Wyższy łapie tamtego za ramię.
- Co miała?
- Kapelusz z ptakami! Dasz wiarę? Sztucznymi, ale

zawsze...

Wyższy nie puszcza jego ramienia.
- Kurna - mówi - w mordę jeża... Tamta też. Jakieś

kopnięte bliźniaczki, czy jak?

Stoją chwilę w ciemności, aż niższy robi krok do przodu i

niecierpliwie rzuca:

- Nie, no... to jedna i ta sama. W porządku

Szwagroszczak. Otwieram.

Starszy popycha go lekko w kierunku drzwi, a sam

wyciąga nóż.

background image

*
Helena i Tomasz jadą przez miasto. Ona rozbawiona

zaistniałą sytuacją, ale Tomasz nie umie ukryć niezadowolenia
i rozczarowania. Trzymając ręce na kierownicy, w prawej ma
niezapalonego papierosa. Wie, że za dużo pali, za dużo pije,
ale nie umie, czy nie chce, zrezygnować z przyjemności.

Helena spogląda na niego i mówi łagodnie: - Nie muszem

się wtrącać, ale chcem, nałóg goni nałóg, co?

- Nałóg nałogiem, ale żal, gdy leży odłogiem - odpowiada

i nagle proponuje: - Helenko, proszę cię, może kino...?

Ale ona przecząco kręci głową.
- Nie, Tomasz, nie. Przeznaczenie. Los tak chciał. Och,

Henka pęknie ze śmiechu.

- Maks też - rozchmurza się Tomasz. - Ale obszczeka

mnie za to wszystko, to pewne. Nie będzie ci przeszkadzało,
że zapalę? Jestem wściekły!

- Zapal. Jak chcesz, to truj się, niemądry doktorku. Wiesz,

z przyjemnością myślę o kąpieli i książce.

- Przepraszam cię... Bądź tak dobra... W schowku mam...

- wskazuje niezapalonym papierosem i nagle hamuje
gwałtownie. Między jego samochód a samochód przed nim
wjeżdża, wciska się duże auto, kierowane przez młodego
mężczyznę z ogolonym byczym karkiem. Tomasz wyciąga
ramię, chroniąc Helenę przed uderzeniem w przednią szybę.

- Ścierwo! - krzyczy.
- Mam zapięte pasy! - woła Helena.
- Bandyta! Wybacz, Heleno, przepraszam... - Odpina pas

bezpieczeństwa i chce wysiąść.

- Nie! - Helena łapie go za ramiona. - Zostań! On cię

prowokuje! Taki facet jest zdolny do wszystkiego! Jedź!

Samochód

przed

nimi

włącza

kierunkowskaz,

jednocześnie z piskiem opon zmienia pas ruchu i prawie
znika, pędząc wariacko.

background image

- Oczywiście policji nie ma! - wścieka się Tomasz. - A

zresztą, gdyby nawet była... Niech go szlag trafi! Daj mi
ognia, kochanie.

- Masz refleks! - mówi z podziwem Helena i podnosi z

podłogi torebkę, która przy hamowaniu spadła z jej kolan.
Otwiera schowek i zamiera ze zdumienia. Na jakimś notesie,
mapie samochodowej i innych szpargałach leży mały zgrabny
rewolwer. Tomasz rzuca spojrzenie na nieruchomą Helenę,
wpatrzoną w schowek.

- Co się stało? Nie ma?
Ona odwraca się do niego i mówi powoli:
- Jest...
- No?
- Wozisz rewolwer?
- I to bez pozwolenia. Mogłem go zastrzelić. Widzisz...

zagapiłem się... Ej, Lenka.

- Co?
- To zapalniczka.
Helena bierze głęboki oddech.
- Idiotyczne.
Tomasz, prowadząc ostrożnie samochód, mówi przed

siebie:

- Zgadzam się, ale to dar serca.
- Co? Jesteś stuknięty. - Wyciąga rewolwer i ogląda go w

świetle mijanych latarń. - Jesteś stuknięty, Tomaszu. Co to za
dar serca?

- Dar z serca. Prezent. Mam ich w domu kilkanaście.

Dowód wdzięczności wytwórcy takich gadżetów za
przywrócenie go do grona żywych z ataku kolki nerkowej. Za
cyngiel, Helenko... - mówi i zwalnia. Z papierosem w ustach
pochyla się do niej bokiem. Helena niechętnie odciąga cyngiel
i zapala mu papierosa.

background image

- Tomaszu, czy jeżeli uzdrowisz właściciela zakładu

pogrzebowego, to dostaniesz trumnę, czy wieniec? - Wrzuca
zapalniczkę do skrytki i zatrzaskuje ją. Tomasz wybucha
śmiechem.

- Jesteś wspaniała... To też uwielbiam u ciebie! I ta

mina... Masz urokliwe poczucie humoru - mówiąc to, rzuca na
nią okiem. - Wiesz... to było stylu... no, tego amerykańskiego
aktora... tak go lubię... szczupły, chłopięca twarz bezradnego,
ale i przebiegłego dziecka... no, do licha... Helenko, jak on się
nazywa? Grał w... - wali dłonią w kierownicę.

- Tomek! - protestuje Helena. - Rozwalisz tego grata, a ja

chcę dojechać do domu w całości!

- Boże! - Jęczy Tomasz. - Odbierz mi majątek, nie

zabieraj pamięci!

- Obawiam się, że nie masz ani jednego, ani drugiego -

kwituje Helena.

*
Henryka

siedzi

wygodnie w

fotelu naprzeciwko

telewizora. Wpatrzona w ekran, kręci głową z zadziwieniem,
jak można nakręcić i emitować taki idiotyzm. I ma rację.
Aktor w blond peruce, przebrany za kobietę, umalowany, leży
na kozetce, a kobieta z dolepionym wąsikiem, przebrana za
mężczyznę, odgrywa najwyraźniej rolę psychologa.

- „A co pani myśli, malując usta?" - pyta zasadniczym

tonem.

Leżący na kozetce mężczyzna z przesadnym namysłem

trzepocze dolepionymi rzęsami.

- „Gdyby nie moje uszka, to miałabym usta dookoła

głowy" - odpowiada.

Rozlega się idiotyczny wybuch nagranego śmiechu.
- „Gratuluję. Jest z panią wszystko w porządku.

Potwierdzi to zaraz profesor Tyzer, nasz hipnotyzer" - mówi
psycholog.

background image

Ponowny wybuch śmiechu. Kręcąc głową z dezaprobatą,

Henryka je ciasto, a między kęsami uderza widelczykiem w
talerzyk.

- To już jest upadek... Dno... Równia pochyła dla kultury.
Na ekranie otwierają się drzwi i potykając się, wchodzi

mały grubas w rudej peruce.

- Bonjour! - mówi.
- Ręce do góry i ani słowa! - słyszy Henryka za plecami.
W pierwszym momencie myśli, że to ten kretyn w rudej

peruce jakoś... Jednak odruchowo rzuca spojrzenie przez
ramię. Za nią stoją dwaj mężczyźni w kominiarkach. Jeden
trzyma w ręce nóż z ostrzem skierowanym w jej szyję.
Talerzyk wypada z jej rąk i tłucze się na podłodze. Z
telewizora dobiega ponowny wybuch śmiechu.

- Jezus, Maria! - mówi Henryka.
- Kto jest w domu? - pyta cicho wyższy.
Henryka gorliwie kręci przecząco głową, a przyczepione

na rondzie kapelusza ptaszki kiwają się na wszystkie strony.
Czuje, jak od zimnego potu lodowacieją jej kark i skronie, a
krew odpływa do kolan. Milczy, bliska zemdlenia i wpatruje
się w mężczyznę z nożem, podchodzącego do niej powoli.
Ostrze naciska jej podbródek.

- Dawaj forsę!
Henryka łapie spazmatycznie powietrze i chrypi:
- W kuchni, środkowa szuflada w kredensie... Proszę...

Proszę, nie...

Mężczyzna chowa nóż, a na odchodne wali dłonią w

denko jej kapelusza, wciskając go karykaturalnie na jej głowę.

- Zamknij się, ty... miss Dior! Siedź tu! - rozkazuje i znika

w kuchni.

Henryka przymyka oczy, ale otwiera je natychmiast, gdy

rozlega się dźwięk wrzucanych przez drugiego bandytę
srebrnych przedmiotów do worka. Znika w nim kolejno

background image

wszystko, co znajduje się w zasięgu jego wzroku i rąk.
Srebrne dzbanuszki, świeczniki, buliera, potem otwiera
szuflady, sięga na półki, przygotowuje sobie radio, zdejmuje
małe obrazy. Na progu staje wyższy.

- Te, aktorka... - mówi i wyciąga w jej kierunku otwartą

dłoń z kilkoma banknotami o niskim nominale. - Co ty za teatr
urządzasz? To są pieniądze? Co ty myślisz, że na tacę dajesz?!
Chytra małpo?!

Henryka

patrzy

na

niego

oszołomiona,

nagle

niespodziewanie zbiera się w sobie, prostuje i mówi z
niezwykłą dykcją:

- Panie! Nigdy nie kłamałam, ani na scenie, ani w życiu!

Więcej pieniędzy nie mam. Czekam na emeryturę, ale
listonosz albo chory, albo się zapił! Bierzcie, co chcecie, ale
proszę natychmiast opuścić mój dom! - Wstaje i przesadnie
teatralnym gestem wskazuje drzwi. Dziwnie spokojna, gotowa
na wszystko. Ma w sobie wielkość co najmniej Grety Garbo,
mimo nielicznej i nikczemnej widowni. Jeżeli ma zginąć,
zginie z godnością Emilii Plater.

- Słyszałeś, Szwagier?! - zaczyna się śmiać mniejszy, ale

tamten mruży podpuchnięte oko i idzie w jej kierunku. Łapie
ją za wyciągniętą rękę, wsuwa nóż pod pasek zegarka,
przekręca ostrze, jednym szarpnięciem przecina go i zrywa
zegarek. Henryka wydaje okrzyk bólu i patrzy na płynącą
krew z rozciętego przegubu dłoni.

- Jak pan śmie... Mogłam go zdjąć - mówi bezradnie.
Wyższy popycha ją na fotel. Wpada w niego, poprawia

kapelusz i ciaśniej otula się szalem Heleny. Bliskość rzeczy
przyjaciółki dodaje jej otuchy, ale nadal sytuacja jest
przerażająca.

Ich

obecność,

zapach,

przewaga,

to

upokarzające, ale znów zaczyna ją opanowywać strach, strach
o Helenę. Czy odejdą przed jej przyjazdem? Ile może trwać
koncert i droga powrotna? Czy wejdzie do domu sama, czy z

background image

Tomaszem? Wzdryga się, gdy z telewizora dobiega wybuch
śmiechu. Zapomniała, że cały czas leci ten kretyński sitcom.
Chce się odwrócić i go wyłączyć, gdy widzi schodzącego z
piętra bandytę. W powłoczkę na poduszkę ma wpakowane
jakieś rzeczy, buszował w ich sypialniach i pokoju Bruna, a na
ramieniu ma przewieszone futro Heleny.

- Nie! Błagam pana! To stare futro, pamiątka... z Czech...

po mężu!

- Cześć jego pamięci - uprzejmie mówi bandzior, ale

drugi zamierza się na nią i krzyczy: - Zatkaj jej mordę, Gutek!
Wnerwia mnie!

Gutek stawia tobół na podłodze, rzuca na niego futro i

podchodzi do niej, wyciągając z kieszeni brudną apaszkę.

- Marudzisz, gwiazda... Będziem głuszyć.
*
Samochód Tomasza wjeżdża z uliczki na ciemnawą drogę

przy lesie, marnie oświetloną, z dala prześwituje lampa na
domu. Zatrzymuje się przy furtce. Odwraca się do Heleny,
bierze jej dłoń, całuje i mówi pokornie:

- Jeszcze raz przepraszam cię za ten blamaż...
- Co ty, co ty... Było bardzo zabawnie, Tomku - mówi,

nachyla się i całuje go po przyjacielsku w policzek. Tomasz
chce wysiąść, ale ona protestuje: - Siedź. Ja sama. Dziękuję,
sąsiedzie i dobrej nocy. - Wysiada, ale Tomasz nie odjeżdża,
patrząc za nią. Helena przed furtką szuka kluczy w torebce, a
kiedy je wyciąga, spogląda w jego kierunku.

- Jedź! - ponagla go słownie i ruchem dłoni. - Nie

przesadzaj. Ogrodnik!

- Poczekam aż wejdziesz. Wiesz, dobra firma z dostawą

do domu... - Tomasz wychyla się przez okno samochodu.

- Dorabiasz w ochronie Szeryf? Jedź! - Helena wkłada

klucz do zamka furtki i mocuje się z nim, aż ze zdziwieniem
pcha otwartą furtkę. - No tak... - warczy - ta gapa nie

background image

zamknęła. - Odgrywa pantomimę na ten temat dla patrzącego
Tomasza, potem podchodzi do niego. - Może wejdziesz? Ja o
tej porze nie jem, ale coś dla ciebie upitraszę.

Tomasz zastanawia się chwilę.
- Kusząca propozycja, ale innym razem, Helenko.

Spokojnej nocy.

Helena unosi dłoń na pożegnanie, wchodzi i zapomina

zamknąć furtkę. Kiedy wchodzi do domu, Tomasz odjeżdża.
Powoli, drogą przez tajemniczo teraz oświetlony lasek.
Reflektory omiatają ciepłym światłem senne, nieruchome
drzewa. Potrącane gałązki łagodnie uderzają w dach
samochodu. Kiedy zbliża się do swojej bramy wjazdowej, w
głębi ogrodu wyławia światłami ciemną bryłę domu. Wysiada
i otwierając bramę, mruczy do siebie:

- Żebyś ty chociaż zapalił światło, Maksiu. Ty psie

nikczemny.

*
Helena otwiera też niezamknięte drzwi wejściowe i

wściekła wchodzi do środka.

- Henryko! - woła poirytowana. Wiesza płaszcz w

przedpokoju. - Wszystko pootwierane! Co ty? Gości się
spodziewasz, czy co?

Wchodzi i zaskoczona zastyga na progu. W salonie panuje

nieopisany bałagan, a przed telewizorem, tyłem do
wchodzącej, siedzi Henryka w głęboko nasuniętym na głowę
kapeluszu z ptakami. Zawiązany na oparciu fotela supeł szala
unieruchamia postać siedzącej kobiety. W tym bezruchu,
całkowitym niereagowaniu na Helenę, w głośnej telewizyjnej
relacji z meczu bokserskiego, w dziwnie wyczuwalnym
napięciu splądrowanego wnętrza jest coś porażającego.

- Henka... - mówi Helena przez ściśnięte gardło i chce do

niej podbiec. Czuje nagłe ukłucie noża w plecy i

background image

nieruchomieje. Ciepły, obrzydliwy oddech owiewa jej
policzek, ktoś szepcze:

- Goście są. Na nas czekała... i na ciebie, tak?
Fala krwi podpływa jej do skroni. Ręka mężczyzny ostrym

szarpnięciem wyrywa jej torebkę. Helena zatacza się od tego
niespodziewanego ruchu i wpada na stojące krzesło.

- Siadaj! Gęba na kłódkę... bo będzie źle! Ciągle jeszcze

nie widzi napastnika, słyszy tylko bezsilne stękanie Henryki.
Kiedy siada, odwraca się i patrzy, dygocząc i nie mogąc tego
dygotu opanować. Przed nią stoi chudy mężczyzna w
kominiarce na głowie.

- Kluczyki od wozu! Biżuty! Już!
Helena natychmiast mocuje się z pierścionkiem i

obrączkami, swoją i męża, zsuwa z palców, podaje.

- Nie mam samochodu. Mężczyzna wrzuca biżuterię do

kieszeni.

- Na pieszo zapieprzałaś?
- Taksówką.
- O!
- Czego chcecie? - pyta naiwnie.
- Wszystkiego najlepszego - odzywa się wychodzący z

kuchni niski bandzior w kominiarce. W ręku trzyma stary
sznur do rozwieszania prania.

- Proszę mnie nie wiązać... - mówi szybko Helena.

Panicznie boi się bliskości i dotyku tego obcego, podłego
człowieka. A on mówi prawie życzliwie, jakby proponował
słodkie ciasteczko:

- Ciotka, morda w kubeł.
I zadziwiająco szybko przywiązuje ją do oparcia krzesła.

Mocno zaciąga sznur, który wpija się jej w ramiona, ale
Helena zaciska usta bez słowa. W tym czasie drugi wyrywa
przewód telewizora z kontaktu; obraz i dźwięk znikają.
Wyszarpuje kabel. Odwraca fotel z przywiązaną i

background image

zakneblowaną Henryką i odsuwa brutalnie pod ścianę. Helena
o mało nie krzyczy. Lewa dłoń Henryki, owinięta chustką do
nosa, przesiąknięta jest krwią. Widoczne nad kneblem oczy są
szeroko otwarte i mokre od płynących łez.

,Boże... Niech nam ktoś przyjdzie z pomocą" - bezgłośnie

modli się Helena, ale wie, że jest to błaganie beznadziejne.
Nie mają żadnych szans.

- Trzymaj się, Heniu... - mówi, starając się zachować

spokój.

- Trzymaj się ściany, się nie zesramy - dopowiada, w

swoim mniemaniu dowcipnie, jeden z bandytów.

Ten wyższy wiąże w węzeł sznur od telewizora i stęka,

podnosząc odbiornik ze stolika.

- Gutek, drzwi! - krzyczy i idzie do korytarza.
W tym momencie dzieje się coś wprost nierealnego.

Mężczyzna, nie widząc stojącej za drzwiami torby z
kamieniami Bruna, bo niesione pudło telewizora ogranicza mu
pole widzenia, potyka się, pochyla do przodu, telewizor omal
nie wypada mu z rąk. Niższy bandyta z zadziwiającym
refleksem łapie go za ramiona i zapierając się mocno stopami,
przyciąga do siebie. Chyboczą się chwilę, ale odzyskują
równowagę, a wyższy nie wypuszcza odbiornika z rąk.
Wyglądają jak dwa monstrualne żuki walczące ze sobą.
Ciężko dysząc, zapierają się o ścianę.

- Kurna! - warczy niższy. - Co ty, Szwagier? Przeważyło

cię?

Szwagier stawia telewizor na blacie opróżnionego bufetu.
- Szlag by to trafił!
Patrzy na podłogę i widzi wielką torbę.
- Co to jest?
Niższy schyla się i próbuje otworzyć zamek, chwyta za

uszy, ale nie udaje mu się jej podnieść.

- Klucz! - odwraca się do kobiet.

background image

- Nie mam - mówi szybko Helena. - Torba należy do

córki, a zapomniała zostawić...

Wyższy przerywa jej niecierpliwie.
- Co tam jest, kretynko, kamienie?! Helena przełyka ślinę

i mówi szybko:

- Moja córka wyjechała dziś za granicę, przywiozła... na

przechowanie, to co miała najcenniejszego...

Nie wie, dlaczego rozpoczyna tę grę. Żeby zyskać na

czasie? Ale po co, skoro pies z kulawą nogą tu nie zajrzy.
Liczy na to, że nie będą rozpruwać torby, że wytaszczą ją i
odjadą z łupem. Ale jeżeli nie, to będzie koniec jej i Henryki.

- Co tam jest?!
Helena wylicza schrypniętym głosem:
- Srebra, mosiężne dzbany, srebrne świeczniki, złoty

zegar kominkowy i coś... coś tam jeszcze... Ona lubi takie...

Wyższy słucha, stojąc nieruchomo i nie spuszczając oczu

z Heleny.

- Coś tam jeszcze... - powtarza wolno. - Ja też lubię.
Niższy prostuje się, otwiera ramiona gestem włoskiego

komika Toto i pieje ze zrozumieniem:

- Dlatego swoją wagę posiada.
Helena patrzy w szeroko otwarte oczy Henryki i mówi

łagodnie:

- Musiałam to powiedzieć. Mam nadzieję, że córka mi

wybaczy - i wspaniale udaje, że jest bliska łez.

- Wybaczy, wybaczy... A Kanibal nam podziękuje -

śmieje się niższy.

*
Tomasz starannie zapina kurtkę. Późne wieczory są coraz

chłodniejsze. Sięga po smycz, a Maks stoi przy drzwiach z
nosem prawie przylepionym do nich i zawzięcie macha
ogonem.

- Już, już...

background image

Nagle Tomasz strzela palcami i rozjaśnia się w uśmiechu.
- Jack Lemmon! Przypomniałem sobie! Jack Lemmon!

Masz pojęcie?! Późno, ale wróciło!

Pies odwraca głowę, nie przestając machać ogonem.
- Aktor amerykański, o którym mówiłem Helenie.

Pamiętasz Garsonierę? - sięga po telefon komórkowy,
wystukuje numer, z paczki papierosów leżących na stole
wyciąga jednego i zapalniczką w kształcie rewolweru zapala
go. - Nie mówiąc już o Pół żartem... Zaraz, piesiuchu - mówi i
czeka na połączenie. - Powiem tylko Helence...

Czekanie się przedłuża, więc automatycznie wkłada

zapalniczkę do kieszeni i z aparatem przy uchu otwiera drzwi.
Pies rusza pierwszy i biegnie, nie oglądając się na Tomasza.

*
Rozlega się ostry sygnał telefonu. Helena podrywa się,

zapominając, że jest przywiązana i omal nie ląduje z krzesłem
na podłodze.

- Gdzie?! - krzyczy ten wyższy.
- To wnuczek...
- Gówniarz jeszcze nie śpi? O tej porze? Ach, te

dzisiejsze rodzice... - ironizuje niższy i zdecydowanym
ruchem wyrywa przewód z kontaktu.

Helena zrezygnowana opuszcza głowę.
- Oj, babcia... No, Szwagier... Bierzem swoje - mówi i

schyla się po tobół i futro. - Torbę w drugiej turze, razem.

Tamten chwyta za telewizor i ostrożnie rusza przed

Gutkiem.

- Cisza ma być! Bo... nożem.
Niższy gasi światło w przedpokoju, otwiera drzwi i obaj

wychodzą, znikając w ciemności.

*
Tomasz zatrzymuje się na ścieżce, nadal trzymając telefon

przy uchu. Nic nie rozumie. Najpierw Helena czemuś nie

background image

odbiera, a teraz zapada cisza. Chowa telefon do kieszeni i
cicho gwiżdże na psa.

Co się dzieje? A może to zwykła awaria? Najwyższy czas,

żeby namówić Helenę na komórkę. A tam, nie będzie
namawiał, kupi i już. Podnosi kołnierz i przyśpiesza kroku.
Prawie biegnie zaniepokojony. Maks myśli, że to zabawa,
więc wyprzedza Tomasza, ale zostaje przywołany i biegnie
przy nodze. Omal nie podcina Tomasza, gdy ten nagle skręca,
uskakując w krzaki. Obejmuje psa za szyję i kuca obok.

- Spokój! - szepcze.
Z furtki w ogrodzeniu wynurzają się dwie ciemne

sylwetki, zniekształcone w świetle księżyca, pochylone pod
ciężarem niesionych tobołów. Pies drży z napięcia i zaczyna
warczeć. Tomasz uspokaja go cicho. Patrzy w stronę domu.
Lampa nad wejściem jest wyłączona, przez zaciągnięte kotary
widać tylko prześwity w oknach salonu. Mężczyźni, nie
zamykając furtki, kierują się ku gęstej kępie drzew i znikają w
ciemności. Tomasz wyciąga komórkę, rozpina kurtkę i
przyświecając sobie małą latarką w kształcie ołówka,
wystukuje numer. Szeptem mówi parę słów i chowa telefon.

- Maks! - szepcze. - Zostań! Czeka pies!
Przemyka wzdłuż płotu, pochylając się, potem cicho

otwiera drzwi i wślizguje do wnętrza domu. Z ciemnego holu
wychyla się, aby zajrzeć do salonu. Widzi wpatrzone w niego
związane kobiety. Serce ściska mu się na ten widok. Henryka
wydaje głośny jęk. Tomasz przykłada palec do ust i prawie
bezgłośnie pyta:

- Ilu jest?
- Dwóch!
- Spokojnie!
Tomasz cofa się i znika gdzieś w ciemnym holu. Zapada

cisza. I oczekiwanie, ciągnące się w nieskończoność. Henryka
bierze kilka spazmatycznych oddechów i znów wydaje

background image

niekontrolowany jęk. Helena zaczyna dygotać i nie może tego
opanować. Boi się, że może to wzbudzić czujność
bandziorów. Zagryza usta do bólu, ale potem stara się dzielnie
uśmiechnąć, gdy Henryka zaczyna mówić coś niewyraźnie.

- Wytrzymaj, kochanie! Teraz... - nie kończy, bo słyszy

otwieranie drzwi.

Wchodzący mężczyźni szybkim spojrzeniem obrzucają

obie kobiety. Helena nie patrzy na nich, ma nisko pochyloną
głowę, a Henryka zamyka oczy.

- Śpimy? - żartuje niższy i sięga po torbę. - Łap,

Szwagier.

- Kurna... Gutek, trzeba było podjechać bryką - wścieka

się, ale łapie za drugie ucho torby, natężają się i z widocznym
wysiłkiem podnoszą. Robią kilka kroków. W tym momencie z
ciemnego korytarza wyskakuje Tomasz. Determinacja każe
mu wrzeszczeć tak, że wszystkim aż dzwoni w uszach. Jego
twarz ma wyraz wściekłości, w wyciągniętych dłoniach ściska
wycelowaną w nich broń. Edukacja telewizyjnych filmów
gangsterskich zdaje egzamin celująco. Dosłownie i w
przenośni.

- Ręce do góry! S...syny!
Niższy natychmiast puszcza ucho torby, ta całym ciężarem

uderza w nogę wyższego, podcinając go.

- Jezu! Kurna! - krzyczy i pada na podłogę, zwijając się z

bólu. - O, ty padalcu! Gnoju słomiany! O, moja piszczel!

- Ręce do góry! - wrzeszczy Tomasz. Niższy podnosi ręce

jak może najwyżej, prawie staje na palcach, jest blady i ma
szeroko otwarte usta.

- Nie mogę - skomli leżący bandyta. - Jezus, moja noga...

Moja noga...

- Ręce na kark! Obaj! Ale już! Będę strzelał! Chwilę trwa

cisza, słychać tylko tłumione jęki leżącego.

- Na mój teren, gnoje?! - pyta groźnie Tomasz.

background image

Niższy jest bardziej gotowy do współpracy.
- To Kanibal nagrał. My tu przypadkowo! Pomyłka.

Słowo honoru!

- Słowo honoru, szmato? - Tomasz wyjmuje z kieszeni

gwizdek i bezgłośnie gwiżdże.

- Mam złamaną nogę, szefie - bierze na litość leżący.
- Ja ci dam szefa, draniu. A zaraz nie będziesz miał

drugiej nogi, uważaj!

Przez otwarte drzwi, szczekając, wpada Maks. Tomasz w

ostatniej chwili łapie go za obrożę.

- Szefie! Nie!
- Siad! Pilnuj!
Pies karnie wykonuje rozkaz, ale warczy, obnażając kły.
- Nie rusz! Pilnuj! A niech któryś drgnie, to go nie

powstrzymam.

Tomasz podchodzi do Heleny i nadal mierząc w nich z

rewolweru, stara się jedną ręką ją uwolnić.

- Najpierw Henrykę - niepokoi się Helena.
- Czekamy na policję. Już jadą.
- Gliny?! - pyta zaskoczony leżący, nie spuszczając z

oczu psa. - Coś pan... Dogadajmy się... Pan weźmie pieska...

- Zamknij się, skurwielu! - rzuca do niego Tomasz i

nachylając się nad Heleną manierą amanta filmowego, mówi
zmysłowo:

- Pani wybaczy słownictwo - rozluźnia więzy i gładzi jej

ramiona. Ona chce się zerwać z krzesła, ale Tomasz ją
przytrzymuje. - Siedź. Masz broń, bierz ich na muszkę. Jeżeli
któryś się ruszy, strzelaj... w nogi!

- Jasne! - mówi twardo Helena. - Ale będę walić wyżej!

Wiecie, dranie, co wam odstrzelę! Powiedzieć?!

- Może nie... - rzuca Tomasz i przygryza usta,

powstrzymując uśmiech. Jakże ona jest zachwycająca. Miałby
ochotę ją ucałować.

background image

- Szanowna kobieto... Proszę... - próbuje błagać niższy,

ale milknie, gdy pies zaczyna warczeć. Leżący jęczy z
zamkniętymi oczami.

Tomasz zdejmuje knebel z twarzy Henryki, która pluje ze

wstrętem i zaczyna wrzeszczeć.

- Zaraz wam dołożę! Zaraz wam przypierdzielę! Palanty!

Wy... sk...

- Henryko! - powstrzymuje ją Tomasz. - Zostaw to

policji! Bo nie rozwiążę pani. Mówię serio. Nie ma mowy o
samosądzie.

Henryka sama próbuje się wyswobodzić.
- Tylko raz dam im w łeb! Tylko raz! I kopnę w dupę!
- Nie - mówi Tomasz i nie rozwiązuje jej, widząc, w

jakim jest stanie podniecenia.

- O ty w życiu - szepcze żałośnie niższy, kiedy rozlega się

coraz głośniejszy sygnał wozu policyjnego.

Tomasz bierze Maksa na smycz i mijając Helenę, nachyla

się do niej i szepcze:

- Jutro zakładamy kraty!
Podchodzi do drzwi, otwiera je szeroko i zapala lampę nad

wejściem. Ku niemu biegną ochroniarze i policjanci.

- Gdzie? - pyta któryś, wyciągając rewolwer.
- W salonie, zapraszam - wskazuje ręką Tomasz.

Przemknęła mu myśl, że najprawdopodobniej miejscowy
komisariat został zamknięty na kłódkę.

- Ręce do góry!
- Już im chyba drętwieją - mówi Tomasz.
- Doktorze, czy ktoś jest ranny? - odwraca się do niego

dzielnicowy.

- Ja... - jęczy leżący. - Ciężko ranny! Ratunku!
- Zamknij twarz - mówi Tomasz, podchodzi do Heleny i

obejmuje ją. Wyjmuje z jej zaciśniętej ręki rewolwer i chowa
do kieszeni. Ochroniarze zdzierają złodziejom kominiarki.

background image

- To nie miejscowi - mówi ze zdziwieniem dzielnicowy. -

Gościnne występy, co? Ręce do tyłu. - Zakłada mu kajdanki.

Ochroniarze podrywają z podłogi leżącego, a niższy

próbuje gorliwie pomagać.

- Gdzie, gdzie... - powstrzymuje go policjant. Odwraca go

do ściany i sięga po drugie kajdanki.

- Niech się przyznają, kto to jest Kanibal! - woła Henryka.
- Kanibal to ludożerca... - mówi spokojnie Tomasz i

patrzy czujnie na Henrykę. Czyżby stres lekko zmącił jej
umysł?

- Kto powiedział „kanibal"? - pyta jeden z policjantów.
- Ten mały gnojek! - krzyczy Henryka i wyplątuje się z

więzów szala.

- Noooo, jesteśmy w domu - stwierdza radośnie policjant.

- Mamy całą rodzinkę. Kanibal wczoraj zatrzymany w dziupli
pod Milanówkiem - oznajmia i odwraca się do Tomasza. -
Jutro poproszę państwa na dziesiątą do nas na komisariat.
Spiszemy zeznania. Dobranoc. - Salutuje i wychodzi.

- Panowie! - wrzeszczy Henryka. - Zaczekajcie! Idę z

wami! Te dranie nas złupiły! - Przeciska się pomiędzy
wychodzącymi, dopada kulejącego wyższego z bandytów i
niespodziewanie kopie go w drugą nogę. - Dawaj zegarek i
obrączki!

- Kobieto! - wyje drab, zataczając się na ścianę. - Policjo,

ratuj!

Dzielnicowy, nieco oszołomiony, odprowadza ich

wzrokiem.

- Zaraz dojdę! - woła. Odwraca się i podchodzi powoli do

Tomasza. - A teraz... - mówi i wyciąga otwartą dłoń.

Tomasz rozumie ten gest jako pożegnalny, może też jest to

uznanie za postawę, więc uśmiechnięty, ściska mocno rękę
dzielnicowego.

- Drobiazg - mówi skromnie.

background image

- Hm... - mruczy dzielnicowy. - Proszę o broń.

Oczywiście ma pan pozwolenie?

- Nie... ale...
- Oooo, doktorze... - policjant z troską pociera policzek. -

Będzie kłopot.

- Co to za broń... - Tomasz wyciąga rewolwer i pstryka. -

To zapalniczka.

- No, cholerka... - śmieje się zaskoczony policjant. - Ale

ich pan zrobił w konia.

- Dzięki Bogu - odzywa się Helena. - Tym nas uratował!

Jesteś wspaniały.

Tomasz obejmuje ją mocno.
- Nie, Lenko, to Jack Lemmon.
- On? - mówi policjant i patrzy na Maksa. - Przydałby się

nam taki „lemon" Dobry piesek, dobry. No, dobranoc
państwu. Do jutra - mówi i wychodzi.

- Można powiedzieć, że Jack Lemmon zszedł na psa -

stara się zażartować Tomasz. - Wiesz, na czym polega to
wszystko? W samochodzie nie mogłem sobie przypomnieć
jego nazwiska, pamiętasz?

- Nie wiem... nie, to było wieki temu. To ty dzwoniłeś?
- Tak. Chciałem ci powiedzieć, że sobie przypomniałem...

a tu najpierw nie odbierasz, potem cisza... Pierwsza myśl, że
awaria, ale postanowiłem sprawdzić. No i wyruszyliśmy z
Maksiem na spacerek... a tu horror.

- Komu mam wystawić pomnik w ogrodzie? Tobie,

Tomku... Maksiowi czy Jackowi Lemmonowi?

Tomasz śmieje się głośno.
- Zanim się do tego zabierzesz, proponuję rzecz

następującą: idziemy z Maksem po Henrykę, wracamy i
napijemy się koniaczku. Masz koniak, czy mam przynieść? -
Mam.

background image

- Doskonale. A jutro zakładamy kraty. Późno, ale lepiej

późno i tak dalej, i będzie wszystko dobrze. I sprawimy
drogiej pani komórkę. Wreszcie. Na wszelkie okazje. Do
cholery! Idziemy, Maks.

- Tomaszu...
- Tak?
- Jesteś...
- Nie kończ, Helenko, bo się wzruszę do dna...
- Poczekaj... Jeszcze jedno... Jak ja tu będę mogła żyć

po... po czymś takim? Powinnam się wyprowadzić...

Tomasz patrzy na nią przez chwilę, potem podchodzi,

bierze ją w ramiona i mocno przytula.

- Cicho... Nie myśl tak nawet. Otrząśniemy się z tego.

Będzie dobrze. Kochanie, czy umiałabyś być szczęśliwa gdzie
indziej? A ja, a my z Maksem? Mogłabyś nas porzucić?!

*
- Lenka, czy ty mnie słuchasz?
- Oczywiście, mamo - mówi Helena. Podciąga nogi na

fotel, opatula je brzegiem szlafroka i chcąc sprawić matce
przyjemność, mówi: - Pięknie wyglądasz...

- Nie pleć. Chociaż... Kto wie... - kryguje się starsza pani.

- Jestem tam w odpowiedniej aurze, temperaturze, otoczeniu
chmur czy przestrzeni, no, nie podpytuj mnie, bo nie wszystko
zrozumiesz. Moje biedactwo.

- Zapewne... - godzi się dziwnie łatwo Helena.
Melania wspina się na palce, unosi nad podłogę i

sprawdza, czy przypadkiem nie ma kurzu na abażurze
wiszącej lampy.

- Hm... - chrząka z lekką dezaprobatą.
- Mamo... dobrze, że jesteś.
- Mam nadzieję.
- Powiedz mi - przypuszcza atak Helena - widziałaś

Jaromira?

background image

Starsza pani niechętnie potrząsa głową.
- Nie. Jesteśmy w zupełnie innych strefach, mówiłam ci o

tym już tyle razy! A ty ciągle swoje.

Jest coś w głosie matki, co zastanawia Helenę.

Najwyraźniej niechęć do zięcia. Chyba tak, ale przecież lubiła
go kiedyś, zaakceptowała ten wybór natychmiast, dlaczego
więc teraz...

- Mamo... czy masz do niego jakiś żal?
- Heleno! - głos matki jest rzeczowy i suchy. - Posłuchaj

mnie uważnie. Powiedziałaś wczoraj Tomkowi...

- Ach tak...
- Żadne „ach tak". Chcesz się wyprowadzić?! Zostawić

mój... nasz dom? Dom pełen wspomnień, przedmiotów, które
kiedyś tyle dla mnie znaczyły! I dla ciebie! I dla twojego ojca
Aleksandra. Aluś! - woła niespodziewanie i nasłuchuje lekko
odwrócona od córki. - Znowu przepadł. Pewno rżnie w karty z
wujem Albertem. Nie znoszę tego. Chowają się gdzieś i...

- Mamo... - zaczyna cicho Helena. - Tu wtargnęli obcy,

podli nikczemnicy! Bandyci! Oddychali tym powietrzem,
dotykali wszystkiego... Byli ordynarni i brutalni. Przerazili nas
i poniżyli. Jak mogę wyrzucić to z pamięci? Nie mogę się
pozbierać, a i wiem, jak cierpi Henryka... Była taka dzielna...

Melania słucha z przymkniętymi oczami, ale jej palce

bezgłośnie wystukują rytm zniecierpliwienia na poręczy
fotela.

- Moje dziecko... Wasz świat się okropnie zmienił. Nie

chcesz tego widzieć? Ale nie tragizuj. Czym jest to... najście
chamów, złodziei, chwała Panu, nie bandytów, ta
nikczemność, zgoda... wobec dramatów wojen, pożarów czy
powodzi?

- Ale to jest moje traumatyczne przeżycie, mamo, moje...

tu i teraz...

background image

- Właśnie. Proszę cię, patrz nie przez koniec własnego

nosa. Nic się nie zmieniłaś, oj, dziecko, dziecko...

- Nie żądaj tego. Czy muszę przywoływać sytuacje

ostateczne, na wielką skalę, żeby zminimalizować to, co tu
zaistniało? Co ja czuję?

- Pomyśl o proporcjach - łagodnie tłumaczy matka. - Nie

twierdzę, że nic się nie stało... Jestem też przejęta... - mówi
lekko i delikatnie poprawia fryzurę.

- Aha, przejęta... - ironizuje Helena.
- ...ale czy zrobiłaś wszystko, żeby temu zapobiec? Żeby

nie wystawiać się do strzału? Rozumiesz? Dlaczego Henryka
nie zamknęła drzwi na łańcuch? Dlaczego alarm nie był
włączony? Dlaczego nie ma krat w oknach? Zostaje sama w
domu, prawie starsza pani i są tylko trzy zamki w drzwiach, a
zamknięte na jeden, co jest zabawką dla wytrycha! No, moja
Lenko... sama przyznaj. Ale bardzo wam współczuję, to inna
sprawa.

- Nie jestem tego pewna - mruczy Helena. - Co z oczu to i

z serca. Dlaczego nie było was koło mnie, kiedy najbardziej
byliście potrzebni?!

Melania chowa twarz w dłoniach, ale rzuca czujne

spojrzenie przez palce.

- Wybacz... nie przeczułam, czuję z tego powodu

całkowity dyskomfort, ale... musiałam uczestniczyć w sesji o
heliocentryzmie, kiedy młodsi kształtowali chmury.

- Co?! O czym ty, mamo...
Melania dotyka poręczy fotela, który się przysuwa, siada

na nim i uśmiecha się z urokliwą wyższością.

- Heliocentryzm... według którego Słońce jest środkiem

układu planetarnego. Widzę, że mogłoby cię to
zainteresować... a więc...

Helena odwraca głowę.

background image

- Nie, mamo. Nie interesuje mnie to. Wybacz. - Pociera

czoło. - Dlaczego tak trudno jest się porozumiewać... z
najbliższym...

- Duchem. Dobre pytanie - śmieje się matka.
- Mamo...
Ale jest już sama. Tylko pod sufitem leciutko kołysze się

wisząca lampa. Albo się tylko tak wydaje.

*
Tomasz, stojąc na metalowej drabince, wkręca klosz

lampy nad drzwiami do swego domu. Ubrany jest w spraną
koszulę w kratkę i stare jeansy, z kieszeni których wystaje
młotek i śrubokręt. Na głowie ulubiony, wysłużony kapelusz.
Nie zauważa podjeżdżającego wolno małego samochodu z
rejestracją warszawską. Wewnątrz siedzą dwaj młodzi
mężczyźni, rozglądający się ciekawie.

- W porządku... - mruczy Tomasz. Schodzi z drabinki, ale

jeszcze sprawdza, naciskając kontakt. Gasi światło. Kiedy
składa drabinkę, z samochodu wysiada mężczyzna w kurtce.

- Halo! Dzień dobry! - woła zza furtki. Inna sprawa, że

najpierw próbował, czy nie jest otwarta.

Zaskoczony Tomasz odwraca się w jego stronę.
- Dzień dobry... - odpowiada, odstawia pod ścianę

drabinkę i rusza w kierunku mężczyzny. Z domu wychodzi
pies i szczeka.

- Zostań! - rzuca Tomasz do psa i zwraca się do obcego

mężczyzny. - W czym mogę pomóc?

- Czy tutaj mieszka Helena Horn? Tomasz powoli

podchodzi do furtki i po chwili mówi:

- Pani Helena Horn? A kto pyta? Mężczyzna uśmiecha się

natychmiast, a z samochodu wysiada jego towarzysz, z
kamerą.

- Jesteśmy z tygodnika „Gwiazdozbiór" i chcemy... -

mówi ten pierwszy.

background image

- „Chcemy", to nie znaczy możemy. Nie ma jej -

przerywa mu Tomasz.

- O... ale to nic. Poczekamy. Chodź, Karol, pan nas

wpuści, a my... popstrykamy... „ten pałac"... - prycha
śmieszkiem - przedwojenny. A piesek... gryzie?

Tomasz stoi nieruchomo.
- Gryzie. Jest odpowiednio ułożony. Chcecie się

przekonać? - ostentacyjnie sięga do kieszeni po klucze.

- No coś pan! Naprany czy jak? - Mężczyzna cofa się o

krok. - Karol, poczekamy na nią w samochodzie. Kulturą to
pan nie grzeszy, niestety.

- Niestety - potwierdza z ubolewaniem Tomasz. - Jestem

prostakiem. Wyrzucili mnie z podstawówki i tak zostało.

- Spokojnie. O co chodzi? O forsę? - pyta Karol. - Nie ma

sprawy...

- Nie... dobrze mi tu płacą za robotę. Im - wskazuje dom -

z Szeryfa też. Teraz mają przerwę na regeneracyjny posiłek.
Nie lubią, jak kto węszy, ale za płotem możecie siedzieć,
droga jest dla użytkowników dostępna. Tylko nie za blisko -
dodaje i podnosi palec. - A nie zardzewieje to stare pudło w
zimie?

Mężczyzna otwiera drzwiczki.
- O czym on pieprzy? Tatuś... weź się za swój rozum, bo

potrzebuje pomocy.

- Dobrze, synuś... - zgadza się Tomasz. - Jak tak się o

mnie troszczysz, to ja ci się odpłacę tym samym. Wiosną, jak
z Ameryki wróci pani Horn, to was odkopiemy. Albo
spadajcie, gnojki i nie próbujcie tu wracać! Pomóc? Maks!
Oderwij im portki od dupy!

Pies patrzy na niego zdziwiony i rusza do siatki.
Tomasz unosi kapelusz i woła:
- Arrivederci, signori!

background image

Mężczyźni krzyczą coś zapewne obraźliwego, ale zagłusza

to warkot motoru na wysokich obrotach. Odjeżdżają.
Kierowca wysuwa przez okno dłoń w wulgarnym geście, z
uniesionym palcem. Tomasz nie widzi tego, przyglądając się
gnającemu wzdłuż siatki psu.

- Nie udawaj... bo się zasapiesz! - woła, śmiejąc się i idzie

w kierunku domu. - Komuś należą się słowa uznania, a komuś
szklaneczka... z kosteczką lodu. A tobie inna kosteczka, bez
lodu. Chodź, pies. A to węszące skurczybyki, widziałeś?

I zaczyna śpiewać piosenkę Danuty Rinn, zaczynającą się

od słów „obejmę dozorcostwo...".

background image

ZIMA

background image

- Uch, te nasze zimy na skraju świata - lubi mówić

Henryka, ale i tą porą roku tutaj jest zachwycona. Całe swoje
samotne życie aż do emerytury spędziła w mieście, a teraz,
choć może nie uznaje tamtego czasu za stracony, odcina się od
niego w pełni. Stała się jakby inną osobą, na innym tle. Czy
jest szczęśliwa? Chyba tak. Czy za niczym nie tęskni? Chyba
nie. Czy wraca do niej tamta atmosfera i zapach kulis, kurzu,
dekoracji w teatrze? Obraz pulpitu i maluśkiej lampki,
rzucającej słabe światło na otwarte kartki egzemplarza
aktualnie granej na scenie sztuki? Może tak, może wraca, ale
odlegle. Temperatura napięcia, czujnej uwagi, zwłaszcza gdy
gra X czy Y, jak zwykle nieco wczorajszy czy z lukami w
pamięci. Umiejętność odczytania robionej przez aktora pauzy,
która wypełniona jest artystycznym wyrazem czy też pustką
niepamięci, i wtedy szybkie wychylenie ciała i nośny szept,
żeby pierwsze słowa przypomnianego tekstu pozwoliły
opanować strach, ciśnienie krwi w skroniach i uratowały
aktora. Zdania w zniszczonych egzemplarzach sztuk z
czujnymi podkreśleniami, gdzie są spodziewane potknięcia
pamięciowe. A potem egzemplarze z plamami wylanych kaw,
pełne podkreśleń, często z wykrzyknikami, z naddartą lub z
podklejaną stroną, odchodzą razem z zejściem sztuki z afisza.
Niepotrzebne, rzucone do szaf, przesuwane na coraz niższą
półkę, z wyrokiem śmierci po słowach kogoś robiącego
porządki: - A po licho to tu jeszcze...

A przecież całe swoje dorosłe, samotne życie oddała temu

magicznemu, bezwzględnemu i najbliższemu jak ktoś
najbliższy - teatrowi. Nie kochała nikogo z zewnątrz, nie
planowała założenia rodziny, choć z biegiem lat powroty do
pustego mieszkania, urlopy czy święta, były jak coraz bardziej
zniszczony płaszcz... Niby kołnierz jeszcze futrzany, materiał
poprzecierany, jakoś się jeszcze prezentuje, ale odchylona
poła płaszcza zdradza rozłażące się włókna podszewki,

background image

zszycia i wyblakłość. Należała do kategorii kobiet
niepozornych, których się nie zapamiętuje, cichych myszy
niepodejrzewanych o życie wewnętrzne, inteligencję czy
poczucie humoru, nie mówiąc o umiejętności ofiarowywania
uczuć. A jednak były takie... przelotne, nieujawniane i bez
przyszłości fascynacje, podkochiwania się w tym czy tamtym
amancie, gdy na scenie tak przekonywająco, cudownie mówił
o miłości czy rozpaczał, odtrącony. Niestety spotykany po
zakończeniu przedstawienia, idący pod prysznic, w gaciach,
spocony, kabotyńsko mizdrzący się do przechodzących
koleżanek, tracił wszystko...

Jednak doznała raz w życiu uczucia bezpiecznej

zmysłowości, dziwnej, prawie matczynej miłości - do Heleny
Horn. Za jej zauważanie tych niezbędnych, lecz ginących w
ciemnościach kulis, rekwizytorni czy maszynowni, zwykłych
pracowników. Za jej życzliwość, delikatność i klasę. Za talent
i wielki profesjonalizm. Henryka robiła wszystko, żeby to ją
wyznaczano do suflowania sztuk, w których obsadzana była
Helena.

Jakąż

tajemną

satysfakcję

sprawiało

jej

uczestniczenie, mimo że bierne, w budowaniu postaci przez
Helenę. Jej umiejętność analizy w próbach stolikowych, jej
inteligencja, instynkt, wiedza i wdzięk. Potem te pierwsze i
ostatnie przed premierą próby na scenie. Rzadko padało -
„pani Henryko, proszę o pomoc... Co ja tu mówię?" - a wtedy
czuła się potrzebna, rzucała się do egzemplarza lub
podpowiadała z pamięci. A potem, z czasem, co może dla
wszystkich było zadziwiające, stały się sobie bliskie. Chyba
od momentu, gdy Henryka na jakimś gościnnym wyjeździe
teatru zlekceważyła przeziębienie, które przeszło w zapalenie
płuc i to Helena odwiedziła ją, sprowadziła lekarza, karetkę
pogotowia i zawiozła do szpitala. To Helena opłaciła dyżury
pielęgniarek, to dzięki obecności i trosce „tej Heleny Horn"
inaczej traktowano Henrykę. To Helena ją uratowała. Potem

background image

weszło w zwyczaj, że za kulisami, przy stoliku Henryki,
czekała szklanka z ciepłą ziołową herbatą, gdyby tylko
chciała, dla ocieplenia strun głosowych, przed wejściem czy
po zejściu ze sceny. Zaczęły pamiętać o datach swoich
imienin, Henryka poznała Jaromira, Julię, dom Hornów, stała
się kimś, kto był zawsze pomocny, oddany i bliski jak członek
rodziny. Czuła się potrzebna, potrzebna komuś, nie instytucji.
A tym kimś była przede wszystkim „jej" Helena, a potem też
Jaromir. Bo Julia szybko miała swoje życie, swój dom.
Henryka miała dobry kontakt z Brunonem. Chłopiec otwarcie
oczekiwał akceptacji całego świata i ciepła. Miał wdzięk i był
oczkiem w głowie dziadków.

Henryka ubrana na cebulkę, zamaszyście odśnieża

chodnik przed domem. Śnieg ciągle pada i Henryka wygląda
jak gruby piernik posypany cukrem pudrem. Rozśmiesza to
Helenę, wychodzącą z domu z rowerem.

- Wyglądasz jak piernik z cukrem - wypowiada głośno tę

myśl.

- Weź taksówkę na dworzec, pani Heleno... Za ślisko na

rower - mówi Henryka i opierając się na miotle, zagradza jej
drogę.

- Dam sobie radę. Odsuń się, dobra kobieto, bo cię

przejadę.

Henryka niecierpliwie uderza miotłą o chodnik.
- Z nią to tak zawsze. O której wrócisz, pani Heleno?
- Bank, bo muszę zmienić wreszcie kartę, małe zakupy...

Zjem coś w mieście, to chyba zdążę tym o czternastej.

- Nie „chyba," ale na pewno! Komórkę wzięła?
- Co to za forma, na Boga?! Wzięła, wzięła! Helena

wsiada na rower i rzuca spojrzenie na dom. Okratowane okna
przysypane śniegiem i na tym tle Henryka, to jak Baba Jaga i
chatka z piernika. No, może nieco przerośnięta chatka. I
sympatyczniejsza Baba Jaga.

background image

- Jakbyś mi pożyczyła miotły, tobym poleciała na niej!

Pa! - śmieje się i odjeżdża. Dobiega ją jeszcze wołanie:

- Pani uważa na siebie, Helenko!
Helena z trudem, powoli jedzie zasypaną śniegiem drogą.

Jest tak pięknie... Schyla się, gdy uginające się pod mokrym
śniegiem gałęzie wychodzą jej naprzeciw. Znajomą ścieżką
skręca w las i na skróty wyjeżdża na ulicę.

Z przeciwnej strony, też na rowerze, jedzie listonosz, ale

ona oddala się, nie zauważając go. Listonosz jest młody, ma
opatuloną szalem szyję i głęboko wciśniętą czapkę, zapiętą
pod brodą. Przyczepiona do ramy torba ma ciemne, mokre
plamy od śniegu. Skulony dojeżdża do furtki. Zauważa
Henrykę, która przed domem otrzepuje ze śniegu buty i
miotłę. Listonosz schrypniętym głosem stara się zwrócić na
siebie uwagę, ale ona go nie słyszy. Wyciąga więc z torby
kościelne dzwonki i potrząsa nimi energicznie. Henryka
odwraca się natychmiast.

- Matko moja, co pan, panie Koziarski! Myślałam, że to,

odpukać, ksiądz Pietruszka z ostatnim namaszczeniem. Boże...
znowu wysiadł nasz dzwonek? - ostrożnie, mimo że chodnik
posypany jest piaskiem, trochę jak kaczka, drobi, podchodząc
do furtki. Uśmiecha się do listonosza. - Dzień dobry, panie
Marianie.

- Aha - szepcze Koziarski, chowając dzwonek i wyciąga

spięte gumką recepturką listy i reklamy. Zdejmuje rękawiczkę,
przytrzymuje ją zębami i wyciąga pocztę ze spiętego pakietu. -
Ksiądz mi pożyczył. Ale mam nikomu nie mówić. Mój
rowerowy dzwonek ktoś ukradł. Schrypłem... Coś mnie
rozbiera...

- Coś to niestety nie ktoś... - chichocze Henryka.
- Za „ktosia" toby mi Emilka dała... - chrypi listonosz. -

Grypa mnie bierze. O, zagranica znowu. Nie chciałem do

background image

skrzynki, żeby nie zamokła. - Podaje przez sztachety kopertę.
- I jeszcze rachunki... List krajowy... Reklamy, to tyle.

- Dawaj pan. - Henryka chwyta radośnie listy. - Już

otwieram, wejdzie pan na łyk gorącej herbatki z miodem? -
Szuka kluczy w kieszeni.

- Nie... przepocę się. Inną razą, pani Heniu. Mam jeszcze

trochę jazdy. Do widzenia. - Dotyka dłonią daszka czapki i
odjeżdża.

- Aspirynkę na noc i stopy natrzeć spirytusem, nie do

środka, tylko na stopy! I czosnek! Czosnek! - woła za nim
Henryka, ale on już znika za zakrętem.

W pokoiku zawiadowcy stacji Milanówek, zaniedbanym i

ciemnawym, siedzą dwaj mężczyźni w kolejarskich
mundurach. Młodszy siedzi na parapecie okna i patrzy na
peron typowej podmiejskiej kolei. Ciągle pada śnieg i mimo
zadaszenia tylko przelotnie pojawiają się pojedyncze postacie.
Starszy kolejarz, troszkę siorbiąc, pije herbatę i pogryza
kanapkę. Robi to powoli i starannie.

- Bo według mnie, no i nie tylko, bo świat tak myśli...

kompiuter... jak mówią w Ameryce - mądrzy się młodszy - to
trzecie oko, drugi mózg i powiedzmy... czwarta ręka.

Rzuca przelotne spojrzenie, ciekawy, jakie wrażenie

zrobiła ta wypowiedź na starszym mężczyźnie. Ten przełyka
ostatni kęs i sięga po szklankę.

- Grzesiu... mnie wystarcza to, co mam od urodzenia. Na

sobie i dokoła.

- Panie Wojcieski... to minimalizm. Trzeba zaiwaniać do

przodu, a nie stać jak kołek. Iść z postępem!

- Coś ty powiedział, gówniarzu? Jak kołek?
- Nie, no zaraz... bo weź pan choćby taki list na czacie...
- Gdzie mam wziąć?
- O raju, panie Wojcieski... Chcesz pan poderwać

dziewczynę, z którą pan rozmawiasz, to klikasz pan, na ten

background image

przykład, dro... Ha... ja... tęs..., a ona na to... Wojcieski
marszczy czoło.

- Po jakiemu to?
- Po komputerowemu. Droga Halinko, ja tęsknię. I ona

odpisuje...

Stary odstawia szklankę.
- Dro... Grze... pocałuj mnie w du... - nie kończy, bo

rozlega się pukanie. W uchylonych drzwiach pojawia się
głowa Heleny.

- Można? Dzień dobry.
- O, pani Horn jedzie do stolicy! Proszę wchodzić. Napije

się pani herbatki?

- Nie, serdecznie dziękuję, panie Julianie. Mogę jak

zawsze? - pokazuje na rower. Wojcieski przytrzymuje drzwi, a
ona zgrabnie wprowadza swój pojazd.

- W taki czas? - dziwi się Grześ i zabiera od niej rower.
- Mam trochę spraw i muszę... Dziękuję, panie

Grzegorzu. Rzeczywiście pogódka... nie ma co.

- Zawsze mnie dziwi, że pani sobie nie sprawi samochodu

- mówi chłopak.

- Ha! To nie takie proste. Nie umiem prowadzić. Nie mam

prawa jazdy. Mąż mnie zawsze woził.

- No jak tak, to tak - zgadza się Grzegorz. - Ale jakby się

pani zaparła, toby poszła na kurs, zdała, kupiła jaką gablotę i...

Helena śmieje się, kręcąc głową.
- Nie namówi mnie pan, Grzegorzu.
- Pani siada. - Wojcieski robi jej miejsce przy stole. -

Ciekaw jestem... czy pani to też taka zapalona do komputera
jak nasz Grzesiek?

Helena macha ręką.
- Nie, panie Julianie, ani komputera, ani zapału. To już

nie w moim wieku...

background image

- Co też pani, pani Horn... Teraz to wszyscy, od takich

dzieciaków... - pokazuje ręką niewielką odległość od podłogi.

- Pewnie - zgadza się Helena - dziecku wszystko

przychodzi łatwiej. Chłonny umysł. Tylko zazdrościć.

- Co za czasy przyszły - kiwa głową Wojcieski. - Obce

jakieś...

- Pod tym względem wspaniałe - zapala się Helena. -

Choć aż strach, co to jeszcze wymyślą czy skonstruują...
odkryją.

- Pani posłucha - zaczyna Wojcieski. - Widziałem w

telewizji takiego kota, z Japonii, co to sztuczny, a nie poznasz!
Jak żywy w ruchu i miauku. W ogóle. Oczami przewraca...
przymila się...

Grześ przysuwa sobie krzesło i siada obok nich.
- A robot? Weź pan takiego robota...
- A weź ty i idź na peron! - złości się Wojcieski. - Do

obowiązku!

Grzegorz wkłada czapkę, owija szyję szalikiem i

wychodzi.

- Zaraz będzie do Warszawy. Helena zapina płaszcz.
- Właśnie. Dziękuję, panie Julianie. A nie potrzebuje pan

czegoś z Warszawy?

On namyśla się chwilę.
- Bo ja wiem... może takiego kota? - i śmieją się oboje.
- Na razie - mówi Helena i wychodzi.
Z daleka słychać sygnał nadjeżdżającej kolejki.
*
W ogrodzie Henryka delikatnie strząsa śnieg z niższych

gałęzi. Będzie to robić w całym ogrodzie, są takie bezradnie
kruche i aż uginają się pod ciężarem śniegu. Ale też zabiera
się do wieszania pasków słoninki dla sikor. Kiedyś Bruno, gdy
był jeszcze dość mały, przyklejony do szyby, zawołał:

- O siekierki! Siekierki przyleciały!

background image

I tak już zostało. Siekierki. Tak mówią obie, gdy zbierają

okruchy, rodzynki, ziarna czy przygotowują słoninkę. Dla
siekierek. Henryka unosi dłonie i nieco zgrabiałymi palcami
niezgrabnie wiąże supełki sznurków. W koszyku u stóp ma
jeszcze sporo przygotowanych porcji. W pewnej chwili
zastyga z zamkniętymi oczami, wolno opuszcza ręce i bierze
ostrożnie kilka płytkich oddechów. Znowu pojawił się ten
bolesny ucisk w klatce piersiowej, przechodzący aż pod
łopatkę. To mięsień, od tego podnoszenia rąk" - myśli. Wsuwa
rękę pod kurtkę i delikatnie masuje splot słoneczny. Po chwili
oddycha z ulgą. Zamyśla się i zaczyna półgłosem w typowy
dla siebie sposób mówić:

- Dorn - Narzekać na swój los, w sześćdziesiątym trzecim

roku życia, to daruje pan, brak charakteru.

Sięga do koszyka, a potem zawiesza słoninkę, ale już na

niższej gałęzi.

- Sorin - To lekkomyślność. Zgodnie z prawami przyrody

wszelkie życie musi mieć swój kres.

Uśmiecha się zadowolona.
- Meeeewaaa... - mówi i wzdycha tęsknie. - Czechow.
Bierze pusty koszyk i powoli drepcze do domu.
*
Mała podmiejska przychodnia zdrowia. Przez czyste okna

zastawione donicami z zielenią wpadają słoneczne promienie i
odbijają się od szarych ścian. Na korytarzu, przed drzwiami do
gabinetów, siedzą pacjenci, przedstawiciele tej małej
społeczności. Ubrani skromnie i dość bezbarwnie. Przy
okienku recepcji stoi nachylona kobieta w futrze z lisów, które
lata świetności ma już poza sobą. W dłoniach trzyma zdjęty z
głowy beret, krótkie włosy, lekko falujące, zasłaniają uszy, jej
niemłoda twarz ma delikatny wyraz rezygnacji. Jest ładna i
może gdyby podkreśliła urodę makijażem, byłaby jeszcze

background image

bardzo interesująca. Ale najwidoczniej nie zależy jej na tym,
ma tylko lekko pociągnięte usta jasną szminką.

- Czy doktor Zewer przyjmuje? Pielęgniarka kręci

przecząco głową.

- Chyba skończył, ale niech pani zajrzy pod siedem.
Kobieta prostuje się i idzie nieświadoma uśmiechu, który

pojawił się na jej twarzy. Kiedyś przychodziła tu bardziej
rodzinnie niż jako pacjentka. Wszystko się tutaj zmieniło,
poza rozkładem gabinetów. A gabinet Tomasza? Trafia
bezbłędnie, chociaż na drzwiach nie ma już tabliczki z
napisem: kierownik przychodni... Tylko zwyczajnie - dr
Tomasz Zewer, dni i godziny przyjęć. Kobieta stoi chwilę,
opanowując powracające wspomnienia, niezaplanowaną falę
wzruszenia i odwraca się do siedzących w pobliżu gabinetu
pacjentów. Gruby mężczyzna czyta gazetę, dwie kobiety
zatopione w cichej rozmowie, młoda dziewczyna z dzieckiem
na rękach, tłumacząca mu sens afisza o szkodliwości palenia
papierosów.

- Czy ktoś z państwa do doktora Zewera? Wszyscy

podnoszą na nią oczy, ale tylko dziewczyna z dzieckiem
odpowiada.

- Tam jest mój tato, a oni nie do tutaj.
- Dziękuję - mówi ona, rozpina futro i siada. „Oni nie do

tutaj - myśli - a przecież najbardziej to ja jestem nie »do
tutaj«". Ale zostaje. Odchyla się na oparcie krzesła i
nieruchomieje.

Lekko odpręża ją cichy gwar tego

przychodniowego życia, bez widocznego niepokoju,
pośpiechu czy dramatu. Sygnał telefonu w recepcji na końcu
korytarza, czyjś kaszel, wywołanie grubego mężczyzny przez
pielęgniarkę, strzępy rozmów, zwalniane i zajmowane
trzeszczące krzesła, stuk drzwi wejściowych. Kiedy otwierają
się drzwi gabinetu, gwałtownie wstaje. Stary zarośnięty

background image

mężczyzna wychodzi powoli, dłonią opierając się o framugę
drzwi.

- Dziękuję, panie doktorze... To jak będą wyniki, to ja...

aha.

- Koniecznie, panie Jankowski. Koniecznie! Żebym nie

musiał pana szukać!

To głos Tomasza. Stary człowiek, myśląc tylko o swojej

chorobie, nie zauważa stojącej kobiety, przyciąga do siebie
drzwi i starannie je zamyka. Robi parę kroków wzdłuż
polakierowanej ściany, opierając się rozczapierzoną dłonią.
Ruch palców przesuwającej się dłoni przywodzi jej na myśl
wielkiego białego pająka w brązowe cętki. Kobieta z
dzieckiem mówi:

- Tato!
Ale on nie odwraca się do niej, biernie pozwala się wziąć

za rękę i oderwać od ściany. Milcząc, wolniutko idą ku
wyjściu, przy którym stoi wieszak z piętrzącymi się
okryciami. Ona patrzy jeszcze za nimi przez chwilę, dziwnie
poruszona ich fizyczną bliskością, takim jakimś smutkiem
zwyczajnym czy pogodzonym.

Bierze głęboki oddech, cicho puka do drzwi i wchodzi. W

gabinecie, przy oknie, które zasłania bezlistne, otulone
śniegiem drzewo, za biurkiem siedzi Tomasz. Kończy
wpisywanie informacji do karty, odkłada długopis i podnosi
oczy. Patrzy chwilę z niedowierzaniem.

- Bożena...?
Wychodzi zza biurka i zbliża się do stojącej w progu

kobiety.

- To naprawdę ty? Dzień dobry... - mówi. Bierze jej rękę,

całuje i nie wypuszczając ze swojej, podprowadza do krzesła.

- Dzień dobry, Tomku.
- Niebywałe... Zdejmij futro - sięga po nie - powiesimy.

background image

- Nie, ja tylko przelotem... nie masz pewno czasu. -

Bożena próbuje się uśmiechnąć.

- Mam - odpowiada spokojnie Tomasz. - Już skończyłem.

Dawno cię nie widziałem. Bardzo dawno... wieki.

Jest jej wizytą poruszony.
- Ostatni raz... na sali sądowej. - Yhm.
Tomasz patrzy na nią. Siedzi przed nim chuda, mizerna,

bez dawnego porywającego blasku i urokliwego uśmiechu, a
wokół zgaszonych oczu pojawiły się kurze łapki zmarszczek,
których nawet nie stara się ukryć pod makijażem.

- Miałem ochotę dołożyć sędzinie za to, że wrzasnęła na

ciebie, że za cicho mówisz. Byłbym ci podał chusteczkę, ale
adwokat mnie powstrzymał. Życzliwy gest... i odłożonoby
sprawę do kolejnej pogodzeniówki... - mówi lekko Tomasz i
uśmiecha się do niej. - A tak, widziałaś, z jaką ulgą ten
wieloryb, sędzina, zakończyła bez orzekania winy.

Bożena zbiera się w sobie.
- Wiem, że za to, co ci kiedyś zrobiłam... nie powinnam

przyjeżdżać, ale... - dzielnie powstrzymuje łzy.

- Co się stało?
- Czuję się taka bezradna... bezsilna... Kostek jest... On

umiera. Rak. Już nic nie można... - Wyciąga z torebki
chusteczkę i szybko wyciera oczy. Podaje mu złożone papiery.
Tomasz przegląda pobieżnie, bo wszystko jest jasne od
pierwszych słów rozpoznania. Kiedy podnosi na nią oczy,
widzi, że jest już opanowana.

- Tak. Wszystko wiesz, prawda? - mówi cicho.
- Wiem... To już...
- No cóż...
Ona kiwa głową, a potem prosi:
- Mogę dostać trochę wody? Ciągle tu... - dotyka szyi, a

on zauważa znany mu zaręczynowy pierścionek i nie odrywa
od niego oczu - ...mam taką gulę w gardle.

background image

Ten mały srebrny pierścionek kupili w Grecji. Latem.

Radośni, opaleni, niezmordowani wędrowcy, zakochani i
szczęśliwi. To ona powiedziała, że będzie go traktować jak
zaręczynowy. Oponował wtedy, wrócił niedawno z Bostonu i
jak na krajowe stosunki był niewyobrażalnie zamożny. Ale
ona powtarzała: nie i nie, że jest jej droższy niż gdyby był
brylantynowy. I że go nie opuści aż do śmierci. Mówiła o
pierścionku...

Tomasz nalewa szklankę wody i jej podaje. Widzi, jak

drżą jej usta i dłonie. Odwraca się i podchodzi do okna.
Gałęzie pod ciężarem śniegu wyginają się żałośnie. Ma ochotę
otworzyć okno i strząsnąć ten śnieg. Odwraca się, gdy słyszy
stuknięcie odstawianej szklanki na blat biurka.

- Dziękuję. - Bożena bierze głęboki oddech i uśmiecha się

żałośnie.

- Jak ci mogę pomóc?
- Nijak, Tomku, w sensie medycznym nijak... Sam wiesz.

Przyjechałam, kierując się nie bardzo wiem czym... Czuję się
taka zmęczona... osamotniona. Przed jego matką udaję,
pamiętasz Walerię, jest jak dziecko we mgle. Kostek pozwala
mi udawać, ale przecież wie... był lekarzem. Jestem udręczona
tą grą, a on tak cierpi. Wiem, to egoistyczne i jakieś chore, że
tu jestem, ale... tak potrzebowałam kogoś bliskiego... Byłeś
zawsze taki dobry, szlachetny, nikogo innego nie mam. Nie
umiem być ze stali... Jestem... Przepraszam cię i wybacz mi...
Wszystko, jeżeli możesz... - mówi i zakrywa twarz dłonią, a
jego znów uderza znajomy, jakże znajomy srebrny pierścionek
w kształcie delfina, który oplata jej serdeczny palec.
Podchodzi do niej, ona opiera o niego głowę i płacze.

- Ciiii... - Tomasz kołysze ją bardzo delikatnie. - Ciiiicho,

biedne ptaszysko...

Bożena wybucha jeszcze głośniejszym płaczem, ale po

chwili się opanowuje.

background image

- Idiotka. Beznadziejna idiotka. Jak zawsze - mówi przez

łzy.

Tomasz podchodzi do oszklonej szafki i wyjmuje jakieś

pastylki.

- Dam ci coś na wyciszenie.
- Powiedziałeś - Bożena wyciera oczy i nos -

Powiedziałeś „ptaszysko", jeszcze pamiętasz? - Próbuje się
uśmiechnąć. Bierze od niego tabletkę i szklankę z wodą. - Czy
po tym będę mogła prowadzić?

- Tak. To ziołowy środek, uspokajający. A może chcesz,

to ci coś zapiszę?

- Nie, dzięki. Mam zapasy... Tomasz przysiada na brzegu

biurka.

- Powiedz mi... - zaczyna niepewnie. - Czy mogę

finansowo jakoś...

- Nie! - mówi szybko Bożena. - Wszystko w porządku.

Dzięki. Jesteśmy zabezpieczone, pomyślał o tym wcześniej...
ale dziękuję.

Rozlega się pukanie i w uchylonych drzwiach pojawia się

głowa pielęgniarki.

- Oj, przepraszam, nie wiedziałam, że pan doktor ma

jeszcze pacjentkę - mówi i się cofa za drzwi.

- Basiu! Ja potem zamknę i zostawię klucz u Teresy.
- Dobrze. Do widzenia, panie doktorze, bo już

skończyłam. - Zamyka drzwi.

- Same nowe twarze - uśmiecha się Bożena.
- Co chcesz, czas leci.
Bożena zabiera dokumenty z blatu biurka i chowa do

torebki.

- Zbieram się. Dziękuję ci. Zawsze byłeś dobry i

wielkoduszny, to ja byłam podła... i głupia - rzuca niezbyt
wyraźnie, zajmując się zapinaniem futra.

background image

- Poczekaj. Może jesteś głodna? Zapraszam cię na obiad

Pod Koguta.

- To on jeszcze ma tę knajpę? - rozjaśnia się do

wspomnień Bożena.

- Tak, ale teraz się nazywa Pod Orłem w Koronie -

akcentuje nazwę z ironią.

- No, przytomnie... - śmieje się Bożena.
- A stary Kropidło wstawił sobie nowe zęby, farbuje

włosy na czarno, ma młodą żonę, ale nadal mówi: „tylko
czerwone wytrawne, z wołowinom to jest ekstra!". Idziemy!

- Nie, kochany - mówi i szybko się poprawia. - Nie,

Tomaszu, muszę wracać. Rozumiesz... Ale dziękuję ci za
wielką życzliwość i... za to, że jesteś. - Podaje mu rękę, a
potem powodowana odruchem całuje go w policzek. On całuje
ją w rękę.

- Trzymaj się, ptaszysko - mówi i puszcza jej dłoń. - Ja

też już idę. - Zdejmuje fartuch, wkłada kurtkę, sięga po swoją
staroświecką torbę lekarską.

- A ja nawet nie zapytałam, co u ciebie...
- Mam tu pół etatu. Nie chce mi się przepracowywać...

Wystarcza mi całkowicie. Mieszkam po staremu. Maks już
jest stareńki, ale w dobrej formie. Ja też... - Otwiera drzwi i
wychodzą. Tomasz oddaje klucz w recepcji i pokazując na
kubek z kawą stojący przed grubą pielęgniarką, grozi jej
palcem. - Teresa! Mówiłem, koniec z kawą!

- Słabiutka... - jęczy kobieta. - Bez kofeiny, słowo.
- Do widzenia - rzuca doktor, a ona gorliwie mu

odpowiada.

Tomasz z Bożeną wychodzą przed budynek, ona kieruje

się do stojącej czarnej toyoty.

- No... - mówi z uznaniem Tomasz, ale Bożena macha

ręką.

background image

- Ośmioletnia. - Otwiera drzwiczki i po chwili wahania

pyta: - Ożeniłeś się?

- Nie. Bożeno. Słuchaj, gdybyś czegoś potrzebowała...

Numer telefonu ten sam, dzwoń o każdej porze dnia i nocy.
Trzymaj się, dziewczyno - mówi i unosi dłoń w pożegnalnym
geście.

Bożena zagryza wargi, wsiada i uruchamia silnik.

Sprawnie wyprowadza samochód, cofa, uśmiecha się i
odjeżdża. Tomasz powoli idzie do swego samochodu, ale
chwilę stoi z kluczykami w ręku. Patrzy za znikającym w
głębi ulicy autem Bożeny.

- Biedne ptaszysko... - mówi cicho.
„Dlaczego nam nie wyszło" - myśli Bożena, jadąc niegdyś

znajomymi

uliczkami

Milanówka.

Przecież

kochała

Tomasza... Ale może nie aż tak, żeby nie poddać się urokowi
zakochanego w niej Kostka. Czy to znaczy, że kochała za
mało? A może była to tylko fascynacja? Tomasz wrócił
właśnie z Zachodu, wypadał korzystnie na tle mężczyzn,
których znała. Od razu powiedziała - tak. Było jej dobrze,
komfortowo, bezpiecznie, choć czasem zbyt samotnie. Nie
lubiła tej starej willi w Milanówku, a Tomasz nie chciał się jej
pozbyć i zamieszkać w Warszawie. Nie lubiła tej małej
mieściny, jak mówiła, potrzebowała gwaru i rozmachu dużego
miasta. Początkowo myślała nawet, że Tomasz zechce wrócić
do Bostonu, że pojadą tam po ślubie, cieszyła się na to. Znała
doskonale język, zrobiłaby nostryfikację dyplomu, znalazła
pracę. Szybko mieliby wszystko, co normalny, dobrze
pracujący człowiek powinien mieć do życia. Była dobrą
farmaceutką. Rozczarował ją. Musi przyznać, że nigdy w
rozmowach nie robił jej nadziei, ale dawała mu czas. Po
pierwsze, musiał otrząsnąć się po dramatycznej śmierci swego
ojca. Poza tym, popracuje w kraju, pomieszka i sam zorientuje
się, gdzie może tak naprawdę rozwinąć skrzydła, mieć konto

background image

w banku, dom z basenem, świetny samochód. A więc była
banalna i interesowna? Przecież chciała tego dla nich obojga!
Tomasz był znakomitym lekarzem, a tu na miejscu były progi
tak rozwoju zawodowego, jak i finansowego, nie do
przekroczenia. Ale okazał się dziwnie niereformowalny. Co
go tu trzymało? Sentyment? Ona była dużo młodsza, widać
miała więcej rozpędu, wyobraźni, a może i ambicji. Zdrowej,
życiowej ambicji. Czy Kostek miał jej coś więcej do
zaoferowania? Tak bardzo o nią zabiegał, jednocześnie
cierpiał, że robi świństwo przyjacielowi, ale to uczucie miłości
było zupełnie szalone. To też ją porywało. Postanowił uciec
od niej, uciec z kliniki, gdzie pracowali razem z Tomaszem,
ramię w ramię, codziennie. Planował wyjazd do Holandii.
Dostał z Hagi świetną propozycję pracy w dużym szpitalu.
Miał zlikwidować tu wszystko, zabrać matkę, choć Waleria
dostawała histerii, że wyrywa ją z korzeniami, że tam zginie z
samotności, z nieznajomości języka, miejsca i otoczenia. I w
obliczu decyzji wyjazdu Kostka, Bożena przestraszyła się, bo
zrozumiała, że go kocha i traci... I pewnego dnia Kostek
przyjechał, bo musiał porozmawiać z Tomaszem, od dawna
był mu to winny, nie chciał wyjeżdżać bez powiedzenia
prawdy, a Tomasz spokojnie powiedział, że wie. Wie o ich
romansie, że czekał na rozmowę z przyjacielem, że oczekiwał
też, że ona powie mu wszystko... Nie walczył, nie prosił o nic,
nie dał w twarz przyjacielowi, a przecież ją kochał. Bardziej
niż myślała, niż umiał jej to powiedzieć, bo przecież dowody
miała zawsze. Odeszła. Co najdziwniejsze, nie było to
odejście całkowicie szczęśliwe, z oddechem ulgi, bo gdzieś na
dnie serca tkwiło ciągle ciepłe uczucie do Tomasza. Na sali
rozpraw była bliska powiedzenia: - Nie, nie chcę rozwodu,
łączy nas kawałek życia, nie patrz tak na mnie, Tomaszu,
jestem złym człowiekiem, nie umiałam docenić twoich uczuć,
ale... właśnie, ale też kocham Kostka. - I wybuchła płaczem.

background image

Rozwód dostali bez orzekania winy. Po miesiącu wzięła ślub z
Kostkiem, a prawie w przeddzień wyjazdu okazało się, że
Kostek jest ciężko chory. I że najprawdopodobniej na
wszystko jest za późno.

Helena nie lubi wybierać się do Warszawy, ale kiedy już

tu jest, w jakimś stopniu sprawia jej nawet pewną
przyjemność otarcie się o idących Nowym Światem ludzi,
dolatujący zapach kawy z cukierni Bliklego, wystawy sklepów
prześcigających się w aranżacjach, sprzedawane kwiaty na
chodnikach. Załatwia jak najszybciej wizyty w banku, na
poczcie i reszta czasu do powrotu należy do niej. Planuje
wtedy kino lub wpada do Muzeum Narodowego, na piętro, do
malarstwa polskiego z przełomu wieków, sunie sobie
samotnie, przystaje przed ulubionymi obrazami, odkrywając
ich niezmienną urodę, zachwycając się nastrojem, światłem i
mistrzostwem warsztatu artysty. Czuje się spokojniejsza,
radośnie nasycona i jakby oddalona od tego, co denerwuje ją
czy złości w wiadomościach z gazet czy informacjach
telewizyjnych.

Wpada na mały obiad do którejś z licznych knajpek, robi

drobne zakupy, nigdy nie zapominając o ulubionych
galaretkach dla Henryki. W niektóre dni jedzie na cmentarz do
Jaromira. Kładzie kwiaty, zapala znicze, ale nie rozmawia z
mężem, zwyczajem większości wdów, ponad płytą grobowca.
Słucha ptaków gadających w wielkim, niestety chorującym,
rdzewiejącym kasztanowcu na skraju alejki, czasem dokarmia
wiewiórki, zdejmuje zabłąkane liście z nagrobnej płyty. Jest w
niej obłaskawiony smutek, jakoś tam pogodzony z
łagodnością wspomnień. Dobrych. Wspaniałych, może
idealizowanych w miarę upływu czasu. Na początku myślała,
że się nigdy nie pozbiera, nie zaakceptuje utraty człowieka,
który miał być przy niej zawsze...

background image

Przez wszystkie lata małżeństwa byli sobie bliscy i byli

blisko siebie. Zdarzyło się tylko raz, że Jaromir wyjechał sam
do Paryża, kiedy jego pracownia wygrała konkurs i miała
rozmowy z władzami miasta o realizacji zabudowy terenu
rekreacyjnego. Pod koniec jego pobytu udało się jej
doszlusować do niego i to miasto, jego urok, wdzięk i jakaś
elegancka nonszalancja zachwyciły ją tak bardzo, że
postanowili przyjechać tu kiedyś na dłużej, sami. Ale nie
pojechali. Stan wojenny w kraju zamknął szczelnie granice i
możliwości, zniweczył plany architektoniczne jego pracowni i
ich prywatne. Ale wierzyli, że jeszcze kiedyś... że na pewno...
Jednak nigdy nic z tego nie wyszło. Drugi raz wyjechał sam
po groźnym zapaleniu płuc do prywatnego sanatorium nad
morze, bo spacery, bo jod... Opierał się, ale nie dość
skutecznie. Wypchnęła go z pomocą lekarzy. Dzwonili do
siebie codziennie, czuł się lepiej, choć wyglądało, że kaszel
już będzie chroniczny. Dziwne było, że wrócił jakby nadal
osłabiony, wyciszony, oddalony... Żartowała, że skorzystał z
wolności i odzwyczaił się od niej, a teraz się asymiluje. Nie
bawiły go te żarty, a przecież miał poczucie humoru. Z
czasem chyba wszystko wróciło do stanu poprzedniego, do
normy. Poza „brzydkim kaszlem", jak mówiła, który wtedy
wyglądał jednak dość niewinnie...

Do swojego teatru nie wybrała się nigdy więcej. Może aż

nazbyt łatwo, ale ostatecznie zerwała wszystkie więzi. A
przecież kiedyś nie wyobrażała sobie życia bez grania...
Jeszcze na początku jej odejścia, które było wstrząsem dla
środowiska, reżyserzy, producenci, koledzy, dzwonili do niej,
padały interesujące propozycje zawodowe, były zaproszenia
na premiery, spotkania, potem uznano, że coś z nią nie tak...
Delikatnie mówiąc, zdziwaczała, czego dowodem było to
kategoryczne odcięcie pępowiny, która tak mocno wiązała ją z
zawodem, i wyprowadzka poza miasto. I coraz rzadziej

background image

zabiegano o jej udział w spektaklach, filmach czy w
spotkaniach towarzyskich. Ta decyzja „zniknięcia" podjęta
świadomie, z rozmysłem, nie była ucieczką, była wyborem.
Inne miejsce, mały senny świat i najbliżsi przyjaciele,
Henryka i Tomasz. I jakby tu teraz łatwiejszy dostęp do niej
miały sny, w których przychodzili dawna właścicielka willi
Melunia, jej matka, i ojciec. Ale ciągle czekała, bo nigdy nie
zjawił się Jaromir. Nie umiała sobie odpowiedzieć dlaczego.
Nie śnił jej się także teatr. To przyjmowała z ulgą. Tak, coś w
niej pękło i zamknęło się na zawsze. Zdała sobie sprawę, jak
silne, choć kiedyś nieuświadomione było poczucie, że
motorem jej życia był Jaromir. Jego mądra, pełna miłości i
oddania obecność. Jakby straciła równowagę. Nagle zaczęła
się bać publicznych występów. Niegdysiejsza trema, mądrze
wpisana w wykonywanie tego zawodu, pobudzająca i twórcza,
zamieniła się w jakąś kosmiczną, obezwładniającą siłę,
silniejszą od wszelkiego racjonalnego rozumowania. Stawała
się potworem, zaciskającym zęby na jej krtani, sercu i umyśle.
To był koszmar. Ale nie szukała pomocy ani psychologa, ani
psychiatry. Stopniowo się poddawała. Chyba nikt nie
zauważył, ile wysiłku kosztował ją każdy spektakl,
odczekiwała za kulisami, żeby w ciemności opanowywać
drżenie ciała, otrzeć spoconą twarz i wyrównać oddech przed
wejściem na scenę i powrotem do garderoby. Czasem może
tylko suflerka była świadkiem, wierna Henryka, ale
świadkiem milczącym i dyskretnym. Nie umiała inaczej
przyjść z pomocą, jak milczeć i podsunąć szklankę herbaty i
ligninę do otarcia twarzy czy rąk.

Po spektaklu długo w noc wracała do równowagi,

przewracając się z boku na bok, wyciągając spod poduszki
miękki sweter męża, przytulając się do niego, żeby nad ranem
zapaść w ciężki sen bez snów. Wstawanie i myśl o
czekającym spektaklu była gehenną. Postanowiła odejść.

background image

Odejść i wyjechać. Zmienić wszystko. Dom w Milanówku,
odremontowany po ostatnich wynajmujących go lokatorach,
stał pusty.

Dyrektor teatru, nie rozumiejąc, ale godząc się z jej

decyzją, proponował bezpłatny urlop, na czas, jaki będzie jej
potrzebny na złapanie równowagi po śmierci męża. Nie
przekonał jej, że najlepszym, jedynym lekiem jest praca,
praca, nawał zajęć i on jej to gwarantuje. Podziękowała i
odeszła.

Na dworcu Helena przypomina sobie, że Henryka prosiła

o gazety, idzie więc do kiosku, obok którego stoi młody
człowiek i gra na trąbce. Towarzyszy orkiestrze z kasety w
przenośnym magnetofonie podłączonym długim przewodem
do kiosku. Chłopak gra bardzo dobrze, ma zmarznięte,
czerwone palce i policzki. U jego stóp, w kraciastej czapce z
daszkiem leży trochę drobnych pieniędzy. Helena bierze
gazety, wydaną resztę i idzie wolno, nie chowając
portmonetki. Wyciąga banknot i wrzuca do czapki.

- Pięknie pan gra.
Chłopak nie przerywa, ale kłania się bardzo nisko, a ona

odkłania się z uśmiechem. Ma jeszcze trochę czasu, więc
siada, wybierając miejsce, z którego może słuchać. Muzyk gra
standardy jazzowe, które tak lubili z Jaromirem. Teraz często
słucha ich w domu albo u Tomasza. Stacje radiowe preferują
zupełnie inną muzykę, co wydaje jej się naturalne, bo tamta
muzyka i tamten czas należał do niej. Zawsze dziwi ją, kiedy
okazuje się, że ktoś nie z jej pokolenia odnajduje wdzięk i
urodę swingu. „Żal, że musi zarabiać w ten sposób" - myśli
Helena i przesuwa się automatycznie, kiedy czuje, że ktoś
siada na ławce obok niej. Za chwilę dosłownie czuje czyjąś
obecność. Nieświeży zapach ludzkiej zaniedbanej biedy,
agresywny, ale zapewne usprawiedliwiony. Gdyby wstała i

background image

zmieniła miejsce, byłaby to paskudna demonstracja. Więc
siedzi, ale rzuca spojrzenie na zegarek.

- Uprzejmie przepraszam - chrypi, siedzący obok niej

mężczyzna. - Czy może mi pani ofiarować cuga?

Helena patrzy na niego pytająco. Chudy, zarośnięty

człowiek bez wieku, o podpuchniętych oczach. Na
sfatygowany płaszcz w grubą jodełkę zarzucił fantazyjnie
szalik.

- Nie rozumiem... - uśmiecha się nieśmiało Helena.
- Papieroska, baronowo... - chrypi łagodnie mężczyzna.
- O! Nie mam. Nie palę. Przykro mi.
- Nieprzyjemnie - kwituje - bardzo nieprzyjemnie...
Helena zastanawia się, w jakiej formie zaproponować

bezzwrotną pożyczkę, gdy mężczyzna chrząka dyskretnie i
zwraca się do niej łagodnie jak do dziecka. - Powtórnie
uprzejmie przepraszam, a czy mogę otrzymać monetę na
szklaneczkę z gorącym napojem, znanym od wieków żółtemu
Państwu Smoka?

- Oczywiście! - Helena gorliwie wyciąga portmonetkę. -

Bardzo proszę. Oczywiście! A może jest pan głodny? Proszę
wziąć jeszcze...

Mężczyzna stanowczo potrząsa głową, aż falują tasiemki

przy uszance.

- Dziękuję, nie. Jadłem. Trzymam sylwetkę. Dopóki nie

zostanę prezydentem. Wtedy sobie pofolguję - mówi i
niespodziewanie wyciąga palec, ale nie dotyka jej. - Szyty na
miarę... - mówi z zachwytem o jej płaszczu.

- Tak... - potwierdza zaskoczona Helena.
- Ma sznyt. Widać, że nie z haka. Pardon, baronowo...
Bierze pieniądze, wstaje, kłania się z godnością i bez

pośpiechu kieruje do bufetu dworcowego. Helena patrzy za
nim. To było imponujące... Nie chciał więcej niż było mu w

background image

tej chwili potrzeba. Okazał się kimś o niebo lepszym od tych
wszystkich nienasyconych w białych rękawiczkach.

I z wdziękiem.
- Helena...?
Odwraca się, gdy słyszy ciche pytanie, ale nie kojarzy go z

nikim w zasięgu wzroku. Mężczyzna zagłębiony w
trzymanym na kolanach laptopie, trzy kobiety z pakunkami u
stóp, rzucają na nią przelotne spojrzenia i powracają do
rozmowy, żołnierz autentycznie śpiący z głową przechyloną
na ramię i dziecinnie uchylonymi ustami, gruby chłopiec z
MP3 i w futrzanych słuchawkach na metalowym pałąku i
opatulona bezdomna. Helena spogląda na zegarek i wstaje.
Niespodziewanie zrywa się ze swojego miejsca bezdomna w
grubej kurtce i wełnianej czapce naciągniętej głęboko na uszy.

- Helena Rymszówna? Obecnie Horn? - pyta i szczupłą

dłonią w mitence upycha kosmyk włosów pod czapkę.

- Taak - niepewnie mówi zaskoczona Helena.
- Poznałam! To ty! - cieszy się tamta głośno. - Siadaj!

Siadaj, Lunia! Wiem, że jesteś sławną aktorką. Jestem taka
dumna z ciebie! Czy ty wiesz, tydzień temu mieliśmy na
Centralnym

powtórkę

teatru

telewizji,

Hipnoza

Cwojdzińskiego, z tobą! Pięknie grałaś... Wszystkim się
chwaliłam, że cię znam! Nie wierzyli mi, dranie!

Helena siada oszołomiona.
- Przepraszam, ale...
- Naprawdę nie poznajesz, Heluniu?! No tak... - śmieje się

serdecznie. - Świetlne lata temu... no? Liceum plastyczne...
Marta... Marta Jędrzejak to ja! A niegdysiejsza Lunia
Rymszówna to ty, słoneczko.

Helena kręci głową z niedowierzaniem.
- Marta... Dobry Boże...
- Co? Będzie blisko pół wieku - śmieje się tamta. - Ale ja

zawsze i wszędzie cię poznam. O, śliczna moja...

background image

Teraz i Helena odnajduje w pamięci tamtą Martę i to

wspomnienie, jak fotografię przykłada do tej kobiety siedzącej
obok. Oczy... nos lekko zadarty, teraz czerwony z zimna,
uśmiech, piękne zęby... to Marta. Marta, tyle że teraz...

- Ale... co ty tu robisz, Marta? - Boi się, że każde pytanie

w tej sytuacji może być obcesowe, przykre.

- Oddycham wolnością, słoneczko. Obecnie tu, ale w

planach dalekie horyzonty i wszystkie dworce kraju. Gdyby
nie to zimno... - Rozciera palce. - Trzeba by manicure... -
żartuje.

- Poczekaj... To jakieś szaleństwo... - stara się zebrać

myśli Helena. - Dlaczego... Co się stało? Możesz powiedzieć?

- Dokonałam kiedyś wyboru. Dobra, powiem krótko,

brykiem, bo zimno. Skończyłam ASP, Wrocław, wydział
scenografii, a ty poszłaś do teatralnej w Warszawie. We
Wrocławiu w Teatrze Polskim robiłam parę scenografii do
niezłych spektakli, tam poznałam aktorzynę i zakochałam się
w zbóju. Bandzior monstrualny, ładny, ale to było koszmarne.
Mordowałam się z nim, a kiedy chciał zamordować mnie,
postawiłam krzyżyk na wszystkim. Wyjechałam do Poznania.
Łapałam się roboty tu i tam, różne miasta, różne teatry...
Niestety nie twój, bo byśmy się wcześniej spotkały. Coraz
mniejsze, biedniejsze, repertuar pod publiczkę, żeby przeżyć...
Aż mi zbrzydło. Duszno mi się zaczęło robić, plecak na
grzbiet, wiatr w żagle i tak... - rozkłada ręce i się śmieje.

Helena słucha wstrząśnięta.
- Helenko, powiedz mi... - zaczyna Marta, ale milknie, bo

staje przed nimi tamten bezdomny.

- Wdowa - chrypi głośno - nie trać czasu. Otwierają

prysznice!

Marta odsuwa go łagodnie.
- Nie, Profesor, nie teraz. Idź sam. Mężczyzna patrzy na

nią zaskoczony.

background image

- Sugerowałbym, abyś...
- Bez sugestii, Profesor. Idź... Mężczyzna nerwowo drapie

się w brodę, potem wzrusza ramionami.

- Pardon - mówi i żwawo odchodzi.
- Profesor z Bydgoszczy - wskazuje Marta za

odchodzącym. - A tak naprawdę były krawiec męski. Ale z
klasą... W naszym środowisku. Popatrz, to jak w teatrze...
Możesz być kim chcesz. Lubię go... Nie, słoneczko, nie
kombinuj, to tylko braterski związek... - nie kończy i zanosi
się chrypliwym kaszlem. - Cholera... nie mogę wyleźć z tych
oskrzeli... Odpocznę - kaszle - jak wypluję płuca. Och, Jezu,
jak miło cię widzieć, prawie dotykać... Nie bój się, nie dotknę
- znowu przerywa jej kaszel. - Prymuska, moja Rymszówna,
znowu siedzi obok mnie na ławce. Rymszówna! - woła i
odpowiada - obecna!

- Marta - zaczyna zdecydowanie Helena.
- Wiem, słoneczko, wiem... - Marta puszcza do niej oko. -

Cuchnę nieco? Soir de Varsovie. Ale na ogół dbam o siebie.

- Bierz swoje rzeczy - mówi Helena i wstaje. - Idziemy!
- Zaraz! Dokąd? Panie władzo! Jestem niewinna!

Śpieszysz się do mężulka... - zawiedziona Marta wyciąga do
niej rękę. - Posiedź jeszcze chwilkę...

Helena ujmuje jej rękę i trzyma mocno.
- Marta, mój mąż nie żyje od paru lat. Mieszkam z

przyjaciółką w Milanówku. Przeniosłam się do domu po
rodzicach i teraz...

- A teatr?! - przerywa jej Marta.
- W jakimś stopniu i ja wybrałam wolność. Wstawaj!

Ruszamy! Jedziesz do mnie. I nie dyskutuj, bo zawołam
policję - stara się zażartować ze łzami w oczach. Tamta patrzy
na nią i kręci głową. Helena energicznie podrywa ją z ławki. -
Wstawaj, Marta! Wszyscy się gapią, nie róbmy widowiska.
Idziemy.

background image

- Pewnie myślą, że chcesz mnie porwać albo obrabować -

śmieje się, ale zaraz dopada ją atak kaszlu. Stoją chwilę,
trzymając się za ręce, a potem zabierają torby Marty i ruszają.
Przechodząc obok grającego chłopca, Marta woła:

- Cześć, Benek, trzymaj fason! - Odwraca się do Heleny i

dodaje: - Inteligent po szkole muzycznej, chcesz z nim
pogadać? Ciekawy facio.

- Innym razem na pewno. Jeżeli nie pojedziemy tym

pociągiem, będziemy szły piechotą całą noc! - grozi Helena.

- Lunia! To ja byłam zawsze kopnięta, ale teraz zaczynam

mieć wątpliwości...

*
Tomasz starannie wyciera umyte talerze i wstawia je do

kuchennej szafki. Od wielu lat często robi to sam, te czynności
są już w pełni zautomatyzowane.

Może nawet czułby się nieswojo, gdyby nagle zaczęła się

tu na stałe rządzić jakaś kobieta. Do bardziej i mniej
generalnych porządków, ugotowania jakiejś ciepłej strawy
przychodzi od czasu do czasu żona listonosza Koziarskiego,
Emilia. Razem z Heleną, która też korzysta z jej pomocy,
nazywają ją Emalia. Emalia jest kobietką z nadwagą, bardzo
dbającą o swoją mocno białą cerę i stąd wzięła się jej ksywa.
Jest pracowita i bezwzględna dla bałaganu i kurzu. Nuci
podczas pracy wysokim, ostrym głosem, ale na ogół to Maks
cierpi z tego powodu. Emilia ma swoje klucze i przychodzi,
kiedy doktor jest w przychodni. Od czasu, kiedy Tomasz
odkrył w kobietce z nadwagą cukrzycę, Emalia doznaje
sprzecznych odczuć. Jest wdzięczna za opiekę lekarską, ale i
ma irracjonalny żal za swoją chorobę i nałożenie
rygorystycznych zakazów w spożywaniu słodyczy. W
małżeństwie Koziarskich istnieje wyraźna linia dzieląca
uzależnienia. U niej słodycze i śpiew, u niego menisk wypukły
czystej w szkle.

background image

Tomasz wypija ostatni łyk kawy, płucze filiżankę, wyciera

ją i zamyka szafkę. Z pokoju dobiega sygnał telefonu. Pies
reaguje krótkim szczeknięciem.

- Słyszę, słyszę - mówi Tomasz i wychodzi z kuchni.
- Słucham, Zewer.
- Panie Tomku...
To Henryka. Jej głos wibruje niebezpiecznie. Tomasz zna

ją już parę dobrych lat i wie, że ta opanowana, żeby nie
powiedzieć szorstka, raczej zamknięta w sobie kobieta,
otwarcie reaguje na wszystko, co dotyczy Heleny. Jest coś
wzruszająco niespotykanego w dzisiejszych czasach, żeby
ktoś był tak oddany w przyjaźni, w nieco zaborczej,
opiekuńczej przyjaźni. Bo jak określić ich wzajemny układ i
Helenę w jej życiu? W życiu tej niezbyt urodziwej starej
panny, której Helena od początku ofiarowała przyzwoite,
ludzkie zauważenie człowieka, stojącego w hierarchii
teatralnej o tyle niżej. Mało, bo przecież Helena
zaproponowała jej jakieś „dochodzące" miejsce w domu
swojej rodziny w Warszawie, a potem zabrała na stałe tu, do
Milanówka. Tomasz o Henryce nie wie prawie nic, nie
wypytywał nigdy Heleny, bo nie widział takiej potrzeby.
Wystarczała mu codzienność i Henryka na tym tle,
wypadająca znakomicie. Bez niej Helenie byłoby bardzo
trudno, pod każdym względem - gdy bywały konflikty z Julią,
kiedy umierał Jaromir, kiedy była chora czy smutna. Jeżeli w
jakimś sensie wykorzystywała Henrykę, to przecież na
zasadzie dobrowolności i zgody tamtej. Dzieliła się swoim
domem i światem, w którym ważne miejsce zajmowała
Henryka. „Mój niezbędnik" - jak żartowała, ale tak było
naprawdę.

- Dzień dobry, pani Henryko. Co się stało? - Nie ma

Heleny...

background image

- To znaczy? - pyta ze spokojem, który nie udziela się

jednak Henryce.

- Wiem, pomyśli pan, że panikuję, ale niepokoję się

bardzo. Miała wrócić z Warszawy tym o czternastej, a do tej
pory jej nie ma!

- Może miała dużo spraw, które...
- To dlaczego nie zatelefonowała? Boże mój, ciemno,

ślisko, niebezpiecznie... - wylicza drżącym głosem.

- Spokojnie, Henryko. Na pewno się zagadała przy

herbatce, tu na naszej stacji u Wojcieskiego. Już nie raz tak
bywało... prawda?

- Tak, ale...
- No właśnie. Proszę spokojnie czekać, nalać sobie

koniaczku, a ja zaraz pojadę na dworzec i przywiozę ją.

- Dziękuję, doktorze... - wzdycha i odkłada słuchawkę.
Tomasz zapina kurtkę i sięga po kluczyki do samochodu.
- Maks, chcesz pojechać ze mną?
Pies otwiera na chwilę miodowe ślepia, ale zaraz zamyka

z ciężkim westchnieniem. - Pewno - mruczy Tomasz - w taką
pogodę to i psa się nie wygania, co? Ech, ty stara, leniwa
łachudro.

I wychodzi.
*
Sypie śnieg, przykrywając ślady samochodów na jezdni.

W świetle ulicznych latarń wirują gęsto padające płatki. Od
stacji idą Helena i Marta, prowadząc rower obwieszony
torbami. Idą z trudem, ślizgając się i potykając, ale nie
przestają gadać. Nagle otworzyły się w nich wszystkie
zakamarki pamięci na hasło - a pamiętasz...? I powracają
nauczyciele, ich zabawne przyzwyczajenia i przezwiska,
uczniowskie miłości, kawały, bal na studniówce, nawet kolory
ich sukien, egzaminy... I obie czują się odmłodzone tymi
wspomnieniami,

wybuchają

radosnym

śmiechem,

background image

przekrzykują się głośno, nie czując zimna ani mokrego śniegu,
który przykleja się do ich twarzy, ubrań, butów i kół roweru,
ciężko brnącego w koleinach niesprzątniętego śniegu. Nie
zwracają uwagi na przechodniów, na przejeżdżające
samochody, nie myślą o odległości, która jeszcze dzieli je od
domu.

- Królestwo za kubek gorącej herbaty - rzuca wreszcie

Helena.

- A da się to zrealizować?
- Jeżeli Henryka nie zamorduje nas wcześniej za to

spóźnienie, to będzie herbata i inne inności, ile dusza
zapragnie.

- Opamiętaj się, żyjesz w raju?
- No, powiedzmy w czyśćcu, ale nie narzekam... - nie

kończy Helena, kiedy wolno jadący z naprzeciwka samochód
daje im znaki światłami.

- Ktoś nas podrywa! - woła Marta. - Jak w tej zadymce

zobaczył, że jesteśmy skończonymi pięknościami?!

- Skończone to może tak, ale czy...
Samochód zatrzymuje się przy krawężniku, a ze środka

wysiada Tomasz.

- Heleno! - woła do niej.
- Tomek! - odkrzykuje radośnie Helena i obie skręcają z

rowerem w jego kierunku. - Jak dobrze! - Odwraca się do
przyjaciółki i informuje: - Sąsiad! Doktor Tomasz Zewer,
wielki przyjaciel.

- Witaj, wielki przyjacielu - mówi Marta. Tomasz patrzy

na nie zaskoczony.

- Co ty wyrabiasz? Henryka jest bliska szaleństwa.
- No, szalona i bezdomna, to niezła kompania - śmieje się

Marta, a Helena jej wtóruje.

- Moja przyjaciółka od zawsze. Marta Jędrzejak -

przedstawia kobietę Tomaszowi. - Schowasz nam rower do

background image

kufra? I manele? - dodaje i nieoczekiwanie całuje go w
policzek.

Marta skulona stoi obok.
- Proszę wybaczyć, nie podaję ręki ze względu na higienę

osobistą - oświadcza rozbrajająco.

- Dobry wieczór - duka Tomasz i zabiera się do upychania

roweru i toreb. Zdejmuje szal i wiąże go na wystającym z
bagażnika kole.

- Kupię ci nowy na gwiazdkę - rzuca Helena i popycha

Martę, otwierając drzwi samochodu. - Wsiadaj.

- Nie - opiera się Marta - ja nie. Wystarczy, że pojedzie

mój dobytek, ja dojdę, daj mi tylko adres.

- Oszalałaś?!
- Dlaczego? Co się stało? - pyta Tomasz.
- Drogi chłopcze - mówi urokliwie Marta - miałam dostęp

do H

2

0 i mydła dwa dni temu, a i moje ubranko... - krzywi się

niemiłosiernie.

- Niech pani wsiada, bo nas tu zasypie! Jak będę miał

zemdleć, to zahamuję.

- No i dobrze - kwituje Helena. - Wskakuj!
- Sam chciałeś, Grzegorzu Dyndało - mówi Marta,

strzepuje śnieg z ubrania i gramoli się do środka. Helena
wsiada za nią. Tomasz oczyszcza szyby ze śniegu i uruchamia
silnik, który początkowo się krztusi, ale wreszcie zapala.

- Tomku, moja wdzięczność nie ma granic, dotarłybyśmy

o świcie.

- O matko... - jęczy nagle Marta. - Nie zawiadomiłam

Profesora. Pomyśli, że ruszyłam w świat, a obiecałam mu
przystrzyc brodę. Brzydko... o, jak brzydko. A to mój bohater.

- Bohater?
- Tak, kochanie. Bohater mojej książki. Między innymi,

ale on jest postacią wiodącą.

- Piszesz? Piszesz książkę? - Helena jest zaskoczona.

background image

- Nie pierwszą, jeżeli wypada się chwalić. Po to się

włóczę, żeby mieć ich opowieści, otwartość, ufają mi, a ja
okradam ich w jakimś sensie z ich życiorysów, tajemnic,
szczerych rozmów. Jestem jedną z nich, jak widzisz i czujesz,
Luniu najsłodsza. Wiem o nich tyle... Chcę ich pokazać światu
zewnętrznemu. Popatrzcie na nich, posłuchajcie, są czasem sto
razy lepsi, ciekawsi niż wy tam na górze, pochylcie się nad ich
cierpieniem, nałogiem, radością... tęsknotą niezaspokojoną,
niespotkanym szczęściem. Rozgadałam się. To typowe dla
mnie. Zaczynam od małego zdania na te tematy i trzeba mnie
kneblować.

- Jesteś niezwykła - mówi cicho Helena. Tomasz rzuca

spojrzenie w lusterko.

- Coś ty... Lunia. - Marta macha ręką. - Zwykła, zwykła,

no, może ciut kopnięta - śmieje się i zaczyna kaszleć.

- Marta... - zaczyna niepewnie Helena - Profesor mówił

do ciebie... wdowa... Czy twój mąż...

- Nie! Diabli z nim. Nawet nie jestem ciekawa, czy żyje.

Wdowa to ksywa.

- Siedziałaś - stwierdza zwyczajnie Helena. Postanawia

nie dziwić się już niczemu, wszystko przyjmować będzie,
jeżeli nie jako coś normalnego, to przynajmniej jako coś bez
znaczenia.

- Leżałam... - mówi Marta. - Była taka sytuacja, dość

dawno temu, w niezłym zresztą hoteliku na Śląsku. Nie
pamiętam, jak się nazywał, a powinnam. Miasta nie wymienię
z wrodzonej dyskrecji... No więc, miałam żonatego
dobiegacza. Pigularza. No, tak się jakoś porobiło. Nie
szalałam za nim, ale było nawet miło. Mimo iż zasuwał
banały, jak to żona go nie rozumie i takie tam bajery. Jak się
romansuje z kimś takim, to źle świadczy nie o żonie, nawet
nie o nim, a o tej dochodzącej. W tym wypadku o mnie.

background image

Dobra. Było. Wracając do sytuacji... - zaczyna krztusić się ze
śmiechu.

- No! - ponagla ją Helena.
- Szczytowałam - wali prosto z mostu i zupełnie

zwyczajnie - i w uniesieniu złapałam za firanę. Zerwałam ją, a
byle jak umocowany drewniany karnisz poleciał za nią i
walnął aptekarza w potylicę! I w zadek. Aż huknęło!
Oczywiście frajdę diabli wzięli, urodę też, krew go zalała
dosłownie i w przenośni, założono mu kilka szwów, ale
wyżył. Z tym że obraził się, bo myślałam, że zejdę z tego
świata ze śmiechu. I to był the end, ale bez happy. Wszyscy
moi kumple, z Profesorem na czele, uwielbiają tę opowiastkę.
Dają dowód na wyobraźnię i poczucie humoru - zanosi się od
śmiechu. - A dochodzi jeszcze zdecydowany brak sympatii do
zawodu farmaceuty, bo leki są za drogie!

Helena zaśmiewając się, łapie w lusterku lekko

wytrzeszczone oczy Tomasza.

- Lunia, ty się śmiejesz, a mnie pozostał uraz! Pan

zrozumie jako lekarz. - Wychyla się ku niemu z błyskiem w
oczach. - Bywało, prawie boski amant rusza do boju, a ja w
śmiech! Żaden tego nie zniesie. Że mnie któryś nie
zamordował, to aż dziw... No i finito. Ale co tam. Już mnie nie
bawi poszukiwanie straconego seksu, parafrazując niejakiego
Marcela P.

- Przestań! Litości! Oj, wszystko mnie boli... - zaśmiewa

się Helena, prawie z głową na kolanach.

- Coś niebywałego... Coś niebywałego - mówi Tomasz i

zaczyna się śmiać razem z nimi.

Samochód skręca w leśną drogę i powoli podjeżdża pod

bramę. Cały dom jest oświetlony, a w oknie salonu widać
ciemną sylwetkę Henryki.

- Jak myślicie... - mówi Helena, śmiejąc się i ocierając łzy

- stoi z chlebem i solą, czy z wałkiem?

background image

*
Przy zastawionym stole siedzą nieco nadęta Henryka,

Tomasz, Helena i Marta. Wykąpana, uczesana, przebrana w
sweter i spódnicę Heleny, jest zupełnie kimś innym.

- Nie wiedziałam, że mam taki kolor skóry - żartuje. Jej

oczy błyszczą nie tylko od wypitego koniaku. Jest odprężona i
szczęśliwa.

- Pewnie wymydliła całe mydło! - rzuca Helena.
- Mówiłam, oddać do pralni! - warczy Henryka.
- Mnie?! - woła Marta i wszyscy się śmieją. Oprócz

Henryki. Helena ma jeszcze jeden powód do szczęścia.
Trzyma dłoń na przeczytanym liście od Bruna, leżącym na
obrusie przy nakryciu.

- Dasz nam jeszcze herbaty? - pyta przymilnie Henrykę.
- I mnie, w tym ślicznym kubasie. - Marta unosi do góry

kubek w czerwone tulipany.

- Kubek Heleny - mruczy Henryka.
- Ja dziękuję - mówi Tomasz ze szklanką whisky w dłoni.
Henryka podsuwa tacę, nie patrząc na Helenę.
- I wiesz - zwraca się Helena do Marty, głaszcząc list -

pisze, że... a to bardzo wybredny zwierzak ten mój wnuk, że
prawie zaprzyjaźnił się z czarnym koleżką. Tak się cieszę. To
wspaniale. Tamten interesuje się astronomią i zbliżył ich
pewno Kopernik, co?

- Przyjadą na święta? - pyta Tomasz. Helena przygryza

wargi, ale uśmiecha się dzielnie.

- Nie. Praca. Koszty... to zrozumiałe - wzdycha i zmienia

temat: - Henka, znaczek do twojej kolekcji, takiego nie masz,
prawda? - Chce jej pokazać kopertę, ale ta właśnie wychodzi
do kuchni i nie zatrzymuje się, aby spojrzeć.

- O... a o tym zapomniałam - mówi Helena, biorąc

zaklejoną niebieską kopertę, leżącą pod listem od wnuka.
Patrzy na stempel na znaczku. - Łódź? Przeadresowany przez

background image

teatr... - Wzrusza ramionami i chce go odłożyć, ale Marta
oponuje.

- Otwórz, słoneczko, może to coś ważnego, może

wielbiciel... - mruga do niej znacząco.

Tomasz opróżnia swoją szklaneczkę i opiera się

wygodnie. Lubi te posiedziska u Heleny.

Ma poczucie, że w jakimś sensie ma tu swoje ciepłe

miejsce. Do jakiejś granicy Helena go akceptuje. Helena
pobieżnie przegląda list.

- No też coś... - krzywi się zniecierpliwiona.
- Co jest? - pyta, pochylając się do niej Marta.
- „Droga pani Heleno Horn! Jestem pani dozgonnym

wielbicielem - zaczyna Tomasz - i chciałbym otrzymać od
pani parę starych rękawiczek lub widelczyk. Jeżeli pani..."

Marta patrzy na niego zachwycona. Helena uderza go

kopertą w dłoń.

- Ja ci dam zaraz widelczyk! - mówi i patrzy na zwrotny

adres. - Z Łodzi... Jakaś panienka pod tytułem Mira jakaś tam
prosi o spotkanie... To dla niej ważne. Ale dla mnie, panno
Miro, nie.

- Wielbicielka niezłomna? - rzuca Marta.
- Wiesz, jak to jest. Odbija panience, bo pewnie na

imieninach u cioci tak ją chwalili za wierszyk, że ona
postanawia zostać aktorką. Zawsze takie zawracają głowę. Ale
twarda z niej sztuka, trzeba to przyznać. Po wiekach mojej
nieobecności jeszcze chce mnie ciągle dręczyć? Upiorne...

- Heleno, nigdy nie myślałaś, żeby „sprzedać" coś ze

swojej wiedzy, doświadczenia zawodowego? - pyta Marta.

- Nie. Dawniej nie, a potem... wszystko się we mnie

„zamkło", jak mówią mieszkańcy naszej stolicy. A mówiąc
serio... nigdy nie miałam ani takich ciągot, ani zacięcia
belferskiego, ani tęsknot reżyserskich. Cóż... Spadaj,
dziecinko... - mówi zdecydowanie i przedziera parokrotnie list

background image

w kopercie i składa na kupkę na obrusie. - Lubiłam tylko grać.
To raczej pewno nietypowe, ale uwielbiałam budowanie
postaci, potykanie się, podnoszenie, dochodzenie do
ostatecznego kształtu... i premierę! A potem codzienne granie,
choć zawsze nieco inne, ale jednak powtarzanie tych samych
słów, sytuacji... już nie było tak podniecające. Chyba że była
świetna publiczność... z wrażliwym odbiorem... To szło z
widowni do ciebie, a ty oddawałaś, taka wzajemność,
bliskość... porozumienie... szczęście - milknie, a oni patrzą na
nią.

- Kurtyna! - zrywa nastrój Helena i nagle słychać dźwięk

tłukącej się porcelany na kamiennej posadzce w kuchni.

- Owacje... - śmieje się Marta.
- A gdzie kwiaty? - pyta Helena, kłaniając się.
- Już jadę! - mówi Tomasz. Helena łapie go za rękę, on

podnosi jej dłoń do ust.

- Lepiej nalej... - Helena podsuwa swój kieliszek i sięga

po pusty Marty. - Pamiętasz... okres pysznej Gellali?

- Mówiło się „Borys... - zaczyna Marta i obie zgodnie

kończą - polewoj!"

- I Borysów mamy za sobą, i tyle życia... I wina już inne...

- zauważa tęsknie Marta i podnosi kieliszek. - Ale to i dobrze,
i żal. Nasze kawaleryjskie.

Henryka wychodzi z kuchni, niosąc na tacy kubki z

herbatą. Inny dla Marty. Stawia je na stole.

- A gdzie mój tamten w czerwone tulipany? - pyta

zawiedziona Marta.

- W wiadrze - rzuca ponuro Henryka - zbił się.
- Był taki śliczny - mówi Marta, a Helena patrzy na

Henrykę, ale nie spotyka jej wzroku.

- Mój ulubiony był... - przerywa i odwraca się do

Tomasza. - Jak minął dzień? Nie licząc podróży z nami.

background image

- W porządku... - zawiesza głos, jakby chciał coś jeszcze

powiedzieć, ale rezygnuje.

- O, bogowie - rozmarza się Marta. - Jest jeszcze coś tak

wspaniałego, jak smak potraw, zapach, srebrne sztućce,
porcelanowa zastawa, tacy ludzie przy stole... Wiem już, co
nawiedzało mnie w snach. Nieuświadomiona tęsknota za
cywilizacją.

Helena przechyla się do niej, obejmuje za szyję i przytula

policzek do jej twarzy

- Nie oddam cię nikomu.
- O, moja Rymszówna - rozczula się Marta. - I pomyśleć,

że kiedyś byłyśmy papużki nierozłączki.

- Przed wiekami. Zdrowie obecnych!
- Nie pij już, pani Heleno. Twoje ciśnienie... - zaczyna

Henryka, nie patrząc na nią.

- To mógłby powiedzieć doktor, a nie mówi - rzuca

nieopatrznie Marta.

Henryka sztywnieje, głęboko urażona.
- Koniak to samo zdrowie - mówi Helena. - Piję twoje

zdrowie, Henryczko.

Henryka powoli odsuwa krzesło i wstaje.
- Dziękuję i dobranoc. Marta wychyla się ku niej.
- Dziękuję za przygotowaną pościel w kwiaty. Zasnę na

łące. - Uśmiecha się, ale Henryka nie odwzajemnia uśmiechu i
wychodzi. Na progu zatrzymuje się jednak.

- Pokój jest naszego Bruna i niczego tam ruszać nie wolno

- rzuca, następnie zamyka za sobą drzwi.

Marta tłumi śmiech, ale Helena marszczy czoło.
- Przepraszam cię. Co jej się stało? Tnie jak giez.
- Spokojnej nocy, pani Henryko! Zaraz je pogonię do

spania! - woła za nią Tomasz.

Siedzą chwilę w milczeniu.

background image

- Jest nużąca - przyznaje Helena - ale to niezwykle dobry

i przyzwoity człowiek. Czasem przesadza z tym traktowaniem
mnie jak... jak podopiecznej, czy jak to nazwać...

- Bardzo się denerwowała twoją nieobecnością - mówi

cicho Tomasz. - Masz komórkę, powinnaś była zadzwonić.

- Przeprosiłam ją - rozkłada ręce Helena.
- Kochanie - wzdycha Marta - ja się tu wbiłam jak cierń...

Uspokój ją, że jestem ptakiem przelotnym, że to chwilowe
trzęsienie ziemi, że...

- Przestań! Co za głupstwa gadasz. Tomek ma rację, to

wynik napięcia, z nerwów. Zawsze obrywam, jak robię coś nie
po jej myśli, nawet niechcący.

- Czuły tyran? - uśmiecha się Marta.
- Tyranik - mówi lekceważąco Helena. - Tomku, nalej

nam jeszcze.

Tomasz demonstracyjnie zakręca butelkę.
- Dosyć, Helenko.
- No masz! Tyranik numer dwa - przesadnie wzdycha

Helena. - A wracając do Henryki. Chcę wam powiedzieć, że to
była świetna suflerka. Mistrzyni świata. Na niej zawieszali się
wszyscy, starcy, pijacy, lenie... A nie sądzę, żeby umieli jej
powiedzieć - dziękuję, czy dać choć kwiatek... Taaak...
fenomenalna fachura.

- To sztuka umieć być wdzięcznym, ale... - nie kończy

Marta i zaczyna kaszleć.

- O, znowu - mówi Helena, a Tomasz patrzy na nią

uważnie. - Co to?

- Kaszelek - czule wykrztusza Marta.
- Nie podoba mi się.
- Rozumiem - zgadza się Marta. - Jest pan estetą.
- Helenko... chcę widzieć Martę u siebie jutro,

powiedzmy o dwunastej.

background image

- Rozkaz! - salutuje Helena. - Nie próbuj się sprzeciwiać -

mówi groźnie do Marty. - Tomasz zawsze wie, co mówi.

- Zwłaszcza kiedy mówi dobranoc - mówi Tomasz i

wstaje. - Zasiedziałem się, a tam Maks czeka.

- Synek? - pyta Marta.
- Usynowiony pies. Dobranoc.
- Dobranoc, panie Tomaszu. Jest pan niezwykły.
- Dzięki, Tomku... - Helena odprowadza go do

przedpokoju. On wzrusza ramionami.

- Za co?
Helena patrzy na niego czujnie.
- Tomek? Jesteś smutny czy... - ścisza głos - czy

wstrząśnięty moją przyjaciółką, królową przestrzeni i gęsiego
pióra?

- Zmęczony. Miałem dziś w przychodni... sporo

pacjentów - mówi niezbyt przekonująco, ale ona nie odbiera
tego w ten sposób - ...a może się starzeję, a może mnie
przewiało?

- Przeze mnie, tak?
- Nie. Nic mi nie będzie. A może... zazdroszczę wam

radości ze spotkania... z nieutraconej bliskości, ze
wspomnień? - uśmiecha się blado. Helena patrzy na niego
nieprzekonana, ale już o nic nie pyta.

- Dobranoc, ptaszysko... - mówi automatycznie Tomasz i

sztywnieje, zaskoczony tym, co powiedział.

- To moja ksywa? - uśmiecha się zdziwiona Helena.
- Nie! - Tomasz zapina kurtkę, nie patrząc na nią. - Nie

wiem, skąd mi to przyszło do głowy. Idiota. Dobranoc,
Helenko - całuje ją w policzek, a ona gładzi go po plecach,
potem zamyka za nim drzwi na kilka zamków.

background image

WIOSNA

background image

Wszystkie trzy czekały na wiosnę z niecierpliwością. Na

tę wzruszającą, nieśmiałą odwagę pierwszych liści, traw i
przebiśniegów w ogrodzie i zawilców na polanach w lesie. I
na ten zapach budzącej się ziemi. Helena niezbyt lubi zimę,
jest zmarzluchem, Henryka ma trwały żal do oblodzonego
chodnika, na którym wywinęła orła i bardzo się potłukła.
Plusem były wyniki prześwietleń. Nic nie złamała, a co
więcej, nie miała osteoporozy. Marta narzekała, że przez to
siedzenie w ciepłym domu obrosła tłuszczem, rozleniwiła się i
czuje się jak stara liniejąca kocica. Ale dobrze im było razem i
Helena bardzo liczyła na to, że Marta zapuści u nich korzenie i
zostanie. Tego życzyła jej i sobie przy wigilijnym stole.
Święta były radosne, wszystko je cieszyło, i drobne prezenty, i
telefony z Francji, i udane ciasta Henryki, i spacery z
Maksem. Tomasza nie było. Podrzucił im psa, a sam musiał
wyjechać, jak powiedział - „niespodziewanie, ale koniecznie".
Enigmatycznie poinformował, że są to jakieś jego stare
zawodowe zobowiązania i wyjechał. Marta potem
powiedziała, że da sobie uciąć rękę, że to za sprawą
tajemniczej kobiety, ale Henryka dowodziła, że to w związku
z jakąś jego pracą naukową, co to ją doktor pisze, pisze i
napisać nie może. Helena nie mówiła nic, cieszyła ją długo
jeszcze rozmowa z Brunem i życzenia, choć niewylewne, ale
miłe, od Julii i Wiktora. Najwyraźniej czuli się tam dobrze.
Wszyscy. Nie wyczuła udawania ani w tonie, ani w słowach
swego wnuka. Nawet karta z życzeniami od wytrwałej Miry
Kowalik, poza kolejną prośbą o spotkanie, została przyjęta bez
specjalnych komentarzy i irytacji i spokojnie wylądowała w
śmieciach.

Kwiecień był bardzo ciepły. Tulipany szalały w całym

ogrodzie i zachwycały w wazonach w domu. Migdałek nie
przemarzł i wielki krzak przy bramie wyglądał jak urocza
dekoracja z różowego lukru.

background image

- Nie mogę się napatrzeć - mówi z miłością Henryka,

wynurzając się zza domu i szurając kaloszami. Stawia koszyk,
wrzuca do niego ogrodowe rękawice i opiera łopatę o ścianę.
Przy rozwieszonym praniu stoi Marta z plastikową miską w
rękach. Stoi nieruchomo, z głową uniesioną w kierunku lasu.
Henryka, sapiąc, ściąga kalosze i wkłada klapki.

- Wyglądasz, pani Marta, jak zwierz łowiący zapachy.
- Tak też się czuję - odpowiada Marta, nie zmieniając

pozycji.

- Ziemia na wiosnę, no i wszystko co na niej, byle nie

związane z człowiekiem, to najpiękniejsze perfumy - mówi
serio Henryka. - Późno do tego doszłam, ale i tak dzięki Bogu,
że zdążyłam... - Przysiada na starym futrzaku rzuconym na
kamienne schodki. - No. Posadziłam. Jeżeli te dalie były dane
z serca, a przecież księdza to zobowiązuje... to będą piękne.
Takie jak u niego. Ksiądz Pietruszka bardzo przyzwoicie
wybrał dla nas same dorodne karpy. - Schyla się i wyjmuje z
koszyka zerwaną zieleninę. - Pietruszka, ale już nie
księdzowa, moja.

Drogą przy lesie, w stronę posesji Tomasza, szybko

przejeżdża samochód. Obie odprowadzają go wzrokiem.

- Czy to toyota? - pyta i mruży oczy Henryka.
- Tak.
- A kto w środku?
- Jakaś kobieta. No... Jedzie do naszego doktorka. Tu go

mamy! Czy to nie ta praca naukowa ze świąt? - śmieje się
cicho Marta.

- Jak toyota, to Bożena.
- Jaka Bożena?
- Żona.
- Czyja?
- Zewerowa.
- Co? Co pani mówi, Henryko?

background image

- O masz! Co Marta takie oczy robi? Przecież to nie

tajemnica - mówi Henryka i wzrusza ramionami.

- Coś podobnego! Doktor jest żonaty?! Żyję tu już tyle,

gadamy o wszystkim, ale żeby mi któraś coś powiedziała, to
nie! Teraz się dowiaduję! Dobre jesteście obie... No mówże,
Henryczko.

- Co tu mówić. Byli małżeństwem i się rozeszli. Odbił ją

przyjaciel Tomasza, Konstanty, też lekarz.

- „Przyjaciel"... Nie ma, jak przyjaciel... - ironizuje Marta.
- No... jakby się nie chciała dać odbić, toby się nie dała.

To nie piłka.

- Pewnie - zgadza się Marta. - A tamten to co? Boskie

połączenie umysłu i ciała?

- Nie znam go. Nigdy nie widziałam, ale ja tobym wolała

naszego doktora.

- Oooo... Henryczko...
- Rozważania hipotetyczne.
- No dobrze, ale co ona tu...
- No co, co? Urodziny Tomasza, to i wpadła, żeby

życzenia złożyć.

- Coś takiego! - Marta aż przysiada obok Henryki. -

„Wszystkiego najlepszego, kochanie, od nas obojga?", tak?

Henryka kręci przecząco głową, ale milczy.
- Babsztyl niebywały - mruczy Marta. - Co za tupet i brak

wrażliwości. A może stara miłość nie rdzewieje? Pogonić ją.

- Coś ci powiem, pani Marto... - zaczyna półgłosem

Henryka - chociaż dowiedziałam się niechcący. Mąż Bożeny...
przed świętami... zmarł. Na raka. Kiedy Tomasz się
dowiedział, że to się stało, znaczy o tej śmierci, no to pojechał,
żeby im pomóc. Jej i Walerii, matce tamtego. Bo one są same.
A nasz Tomek już taki jest.

- Zamurowało mnie... - szepcze Marta. - Zamurowało...

Nie ma już takich facetów.

background image

- Ano, pewnie tak - mówi Henryka i się podnosi. - Idę...

Trzeba nam pomóc Helence przy tym torcie.

- Niesamowita wielkoduszność - mówi Marta, podnosi się

i idzie za Henryką. - Nawet jeżeli już dawno jej przebaczył.
Aż mi się chce płakać.

Henryka odwraca się do niej.
- Zamykamy temat.
- Oczywiście. Ach, spotkać takiego... Że też ja nie umiem

się zakochać w Tomaszu.

Henryka raz jeszcze się odwraca i zanim naciśnie klamkę,

mówi z żalem:

- Helenka też nie. Wchodzą razem do kuchni.
- No, jak tam?! - woła Henryka.
- Dlaczego ja to robię, a nie Marta? Fachowiec od

dekoracji? Gdzie ona jest? Zawiesiła się razem z praniem?

Marta podchodzi do niej i całuje ją w ramię.
- Matka, nie pyskujcie! Robiłam gnioty na scenę, ale torty

to ino artystki potrafią! Przepięknie!

- Bezczelna, no! Dworuje sobie ze mnie! Wiesz co,

przynieś mi parę kwiatów migdałowca, posadzimy na torcie,
wrócisz, to dostaniesz miskę do wylizania.

- To przecież nie jest prawdziwy migdałowiec? Kwiaty są

jadalne? - dziwi się Henryka.

- Wszystko jest jadalne, tylko czasem jeden raz - śmieje

się Marta i wychodzi.

- Dekoracja, Henko, to tylko dla urody. Żeby oko kazało

ustom krzyknąć z zachwytu.

- A... chyba że tak - zgadza się Henryka. Samochód z

mężczyzną za kierownicą jedzie w kierunku posesji Tomasza.
Marta delikatnie obrywa kwiaty i patrzy ciekawie. Mężczyzna
wystawia rękę przez uchylone okno i macha przyjaźnie. Marta
odpowiada na ten gest żywiołowo.

background image

- Autostrada czy co? Ale dobrze wiedzieć, można się

będzie załapać na autostop.

*
Tomasz pcha ciężką bramę wjazdową i otwiera ją szeroko.

To imponujące, że ta wiekowa brama, pamiętająca jeszcze
życie dawno nieobecnych pierwszych mieszkańców, wiernie
mu służy. Przepuszcza wjeżdżający samochód, przymyka
bramę i idzie z otwartymi ramionami ku zatrzymującemu się
pod domem mercedesowi, który parkuje obok starej toyoty.
Maks już tańczy w uniesieniu powitalnym. Z samochodu
wysiada mały, grubiutki księżulo w garniturze i koloratce.
Siwe włosy spadają mu na czoło i wygląda jak młody chłopak.
Czule poklepuje psa, mówiąc coś do niego i z paczuszki
wyciąga kość. Maks wytwornie zabiera kostkę i nadal
machając ogonem, odchodzi za dom. Ksiądz schyla się i z
wnętrza samochodu wyciąga pakunek i kobiałkę truskawek.
Odwraca się do nadchodzącego Tomasza i uśmiech rozjaśnia
jego opaloną twarz.

- Święty Tomasz z Akwinu mówi w modlitwie między

innymi - „Uczyń mnie poważnym, lecz nie ponurym,
czynnym, lecz nie narzucającym się" - mówi, unosząc palec
do góry. - Nie przeszkadzam w niczym, Tomaszu?

- No jakże! Bardzo się cieszę. Wierzyłem, że przyjaciele

nie zapomną o mnie!

Całują się serdecznie.
- Drogi konowale! Zdrowia, spokoju i czujnej opieki

świętego Tomasza!

- Wielkie dzięki za wstawiennictwo, proszę, wchodź -

zaprasza księdza szerokim gestem.

- Witam, księdza - mówi Bożena, wychodząc z kuchni z

tacą z kanapkami.

- O, pani Bożena. Dzień dobry. Piękna pani i piękne

kanapeczki. Miły obrazek - mówi do niej, a następnie zwraca

background image

się do Tomasza: - Proszę, Tomku, to dla ciebie, żebyś miał coś
eleganckiego, gdyby cię zrobili ministrem zdrowia, chociaż
byłoby to wielką stratą dla ludności naszego Milanówka!
Wiem... przemawia przeze mnie egoizm... Boże, wybacz. -
Zrywa papier z paczki i podaje doktorowi płaski, skórzany
neseser.

- Ooo, dziękuję - cieszy się Tomasz z zupełnie chyba

nieprzydatnego prezentu - ale życząc mi dobrze, nie życz
żadnego takiego stanowiska. Pozwól mi czerpać siłę z
obecności przyjaciół, a pieniądze z pracy w ośrodku.

- Ach, Tomaszu, a już myślałem, że może moja grzeszna

próżność zostanie mile połechtana, jakbym mówił na prawo i
lewo - „wpadnę po sumie na dobrą kawkę do ministra
Zewera!" A jakbym poszedł w górę! I miałbym wreszcie pełny
kościół! Ach, ten ksiądz Józek Pietruszka to ma przyjaciół
wysoko postawionych!

- A na ogół potem posadzonych! - śmieją się obaj.
- Nie ma nasz kraj szczęścia do decydentów, a decydenci

do rozumu, serca i troski o bliźnich, o obywateli tego kraju -
wzdycha ksiądz, a potem rzuca okiem na stół. - O ho, ho...

Na stole, na adamaszkowym obrusie stoi wazon z białymi

różami, srebrna patera z owocami, a na ozdobnym wielkim
talerzu pokrojona szarlotka z bitą śmietaną. Stoją butelki z
winem, whisky, nalewki, kieliszki, szklaneczki i stosik
talerzyków.

- A tu... - mówi ksiądz i podaje koszyczek z truskawkami

- masz z mojej szklarenki - i niespodziewanie ładnym tenorem
śpiewa: - „Truskawki w Milanówku..." a Tomasz zaczyna mu
wtórować, bo obaj lubią tę piosenkę Młynarskiego, siebie i
truskawki, zwłaszcza z Milanówka.

Bożena patrzy na nich z delikatnym uśmiechem i sięga po

kobiałkę.

- Wyłożę na paterę - proponuje i wychodzi do kuchni.

background image

*
Prowadząc rower zakosami, wpół leżąc na kierownicy,

pojawia się na leśnej drodze listonosz Koziarski. Ma na sobie
prawie elegancką marynarkę i rozluźniony krawat w wesołe
kółka. Do bagażnika przymocowany jest spory pakunek z
wielką czerwoną kokardą, na nim bukiet kwiatów, kiwający
się niebezpiecznie przy każdym chwiejnym kroku
Koziarskiego. Listonosz sapie z wysiłku, a kiedy unosi głowę,
zatacza się i w ostatniej chwili kurczowo łapie siatkę
ogrodzenia posesji z willą Melunia w głębi.

- Jeszcze trochę, Marian... Jeszcze trochę... - dodaje sobie

otuchy, ale nie bardzo jest w stanie ruszyć dalej. Sapie głośno,
następnie zbiera się w sobie i rzuca w przestrzeń, z magiczną
wiarą, że dotarł do celu:

- To ja... panie do... dokoto...rze kochany... fanfary na

cześć... - i udaje mu się wyciągniętą ręką złapać za dzwonek
przy rowerze. Dzwoni długo z bezbronnie łagodnym
uśmiechem. Z domu właśnie wychodzi Henryka, na głowie
ma upleciony wianek ze stokrotek.

Odwraca się i woła w głąb domu:
- No, chodźcie wreszcie, guzdrały!
Słyszy dzwonki, odwraca się i widzi mężczyznę

zawieszonego na siatce ogrodzenia. Mężczyzna wykonuje
dziwne ruchy, mające mu pomóc wyprostować się o własnych
i rowerowych siłach. Henryka rusza energicznie do furtki,
mówiąc cicho:

- Koziarski, to ty?
Już jest blisko i poznaje go.
- Marian! Dobry Boże... Aleś się zaprawił, dzieciaku.
Listonosz stara się zlokalizować osobę, która go zna z

imienia i nazwiska, ale otaczający świat jest temu przeciwny i
kołysze się wokół niezbyt przyjemnie. Mimo to łagodny

background image

uśmiech nie znika z jego czerwonej twarzy, dodając jej
smutnego uroku. Henryka otwiera na oścież furtkę.

- Znowu! Nie masz ty litości dla siebie i żony! Nie ruszaj

się, bo się obalisz!

Opiera rower o siatkę i bierze listonosza w ramiona. -

Idziemy, Marian, idziemy!

Ale chłopak opiera się rozśmieszony tą bliskością.
- O prze... przepraszam... oso... osobiście muszę...
- Dobrze, dobrze, możesz osobiście, ale pójdziemy razem.
Z domu wychodzą, też w wiankach, Marta i Helena

trzymająca tort na paterze. Osłupiałe patrzą na zataczającą się
parę w uścisku.

- Fragment grupy Laokoona - mówi Marta. - Oj, on jej się

chyba podoba...

Helena wciska jej paterę.
- Głupia. Trzymaj! - mówi i szybko rusza do furtki. - Ach,

Marian, Marian! - Zabiera rower i prowadzi za idącymi.

- Czy jest... sole... sole... - próbuje powiedzieć listonosz.
- Sole trzeźwiące? - śmieje się głośno Marta, a on

uśmiechnięty wyrzuca z siebie z ulgą lenizat!

- Dalej, Marian, dalej - zachęca go i ciągnie Henryka. -

Idziemy! Lewa, prawa, lewa, prawa... Do przodu.

- Lewą marsz... czy to nie Majakowski? - ironizuje Marta.
Wchodzą do domu, a Helena odprowadza rower do

komórki na narzędzia. Marta stawia koszyk z winem, ale
paterę z tortem nadal trzyma ostrożnie i zagląda do domu. W
salonie Henryka ściąga z siedzącego na kanapce Koziarskiego
przyciasną marynarkę.

- Zaraz ci dam poduszkę, ale zdejmuj teraz buty. Buty,

Marian, mówię buty!

- Bu... ty... mam - zgadza się siedzący nieruchomo,

uśmiechnięty Marian.

background image

- O żebyś pękł! - sapie Henryka, schyla się i energicznie

prawie zrywa mu z nóg półbuty.

- Helenko! Będzie striptiz! - woła Marta. - Szybko!
- Niedoczekanie, dewiantko! - warczy Henryka i lekko

popycha Koziarskiego, który łagodnie osuwa się na kanapkę. -
Teraz śpij, Marian, śpij. Wszystko będzie dobrze.

- Poza kacem - stwierdza z wyraźnym doświadczeniem

Marta i podaje Henryce pled.

- Jezusie, nie wywal tortu, pani Marta - niepokoi się

Henryka, widząc, że patera trzymana jest jedną ręką.

- Oj, Koziarski, Koziarski... - mówi Helena, która stoi w

progu z paczką przewiązaną kokardą i z kwiatami.

- Co to? - pyta Marta.
- „Dla Tomka od kochającego personelu przychodni" -

czyta. - Marian to przywiózł.

Listonosz unosi głowę i mówi starannie, niebywale

zadowolony.

- To ja.
- Nikt nie ma wątpliwości - zgadza się Henryka. - Śpijże,

dzieciaku.

- Jestem na czas! Naj...sze... życzenia panie... do... - duka,

opada na poduszkę i zapada w ciężki sen.

- Moczymorda - kwituje spokojnie Helena. - Biedna ta

jego Emilka. Henka, zamykaj dom. Ruszajmy wreszcie.
Cholerka, wszyscy lubimy tego drania.

I ruszają. Marta z koszykiem, w którym podzwaniają

butelki wina, Helena z tortem, a Henryka niesie paczkę i nieco
wymęczone już kwiaty.

- Ciężkie to cholerstwo - narzeka Henryka. - . Co mu tam

z tego ośrodka przesyłają?

- Pewnie drewniaki lekarskie - śmieje się Marta.

background image

- A poszła! - woła Helena i odgania się energicznie. -

Pomóżcie, bo wyląduję z tortem na drodze! Jaki to ma węch! -
Henryka wywija bukietem. - Słodkie to osa lubi. Pachnie jej.

- Mnie też pachnie - rzuca Marta.
- Pewnie. A kto nie lubi tortu, a do tego jeszcze uczciwie

czekoladowy - zgadza się Henryka.

- Nie mówię o torcie... ale las... dróżka... przestrzeń... -

zaczyna tęsknie Marta, a Helena rzuca na nią czujne
spojrzenie.

- To przeleć się, Martuniu, tą dróżką, tylko nie zbij

butelek. Albo poczekamy na ciebie, a ty zrobisz rundkę do
tamtego drzewa i z powrotem.

Ale Marta bez słowa wyprzedza je i dochodzą do furtki.

Widzą przed domem stojącego mercedesa.

- Księżulo już jest - mówi Helena i dzwoni.
- Niezła bryka... no, no... - mruczy ironicznie Marta.
- Maksiu! - woła Henryka. - Powiedz panu, że jesteśmy!
Siedzący na tarasie pies szczeka, ale nie chce mu się

wstać. Patrzą na niego, a Helena mówi ze smutkiem:

- Postarzał się, co?
Henryka kiwa głową.
- Czas, czas, czas... ale i leniwy jest.
Z domu szybkim krokiem wychodzi Tomasz i śpieszy im

naprzeciw.

- Otwarte! - woła.
- Rzeczywiście - stwierdza Helena i pcha furtkę.
- O, przepiękne nimfy... O boginie moje! - woła

zachwycony i chce je wziąć w ramiona.

- Stój tam, gdzie jesteś! - zatrzymuje go Helena i stają

naprzeciwko niego. Na jej kiwnięcie głową śpiewają we trzy
na dwa głosy: - Oto trzy śliczne panienki, sklonowane
wiosenki, składają słodkie życzenia, w dzień Tomka
urodzenia... O yes...

background image

I mając na uwadze trzymane prezenty, wykonują kilka

kroków tanecznych, coś pomiędzy kankanem a zasiali górale.
Są tak nieporadne i zabawne, że Tomasz zaśmiewa się głośno.

- Coś wspaniałego! Jesteście kolorem mego życia! - mówi

i całuje je.

- Który nigdy nie spłowieje! - zapewnia Helena i odwraca

się natychmiast, słysząc oklaski.

- O! Na oklaski reagujesz jak koń dorożkarski - śmieje się

Marta.

Na tarasie ksiądz Pietruszka klaszcze jak zawodowy

klakier i woła:

- Brawo! Brawo! Lepiej niż w paryskim Moulin Rouge!
- A skąd ksiądz to wie? - dziwi się Henryka, witając się z

nim.

- Wchodźcie, wchodźcie - zaprasza Tomasz i śmieje się,

gdy Helena szepcze: - W starym piecu diabeł pali.

- Wieki temu - ksiądz macha ręką - jako młody człowiek

byłem w Paryżu i ktoś nas tam zaciągnął, ale co pewien czas
w pewnych momentach zamykałem oczy!

- A w jakich? - pyta niewinnie Helena.
- Nie sprowokujesz mnie, dziecinko - grozi jej ksiądz. - W

każdym razie często...

Helena staje na progu zaskoczona. Nakryty stół, kwiaty,

szarlotka, owoce.

- Nooo... Pięknie... - mówi i stawia paterę z tortem.
Marta wyciąga butelki wina, a Henryka pokazuje kwiaty i

paczkę.

- Panie Tomaszu, to z ośrodka zdrowia, Koziarski miał

doręczyć, ale... dotarł tylko do nas i zapadł w głęboki sen.

- Znowu - stwierdza Tomasz. - Już nie wiem, co mam z

nim robić. Jego żona, Emilia, też jest bezradna. Taki miły
chłopak... Ech, marnuje się.

background image

- Jego tatuś się zapił - dorzuca ksiądz, rozkładając

bezradnie ręce. - Dziedziczne.

- Weźmiemy się ostro za niego - obiecuje Tomasz.
Wchodzi Bożena z paterą, na której jest góra truskawek.
- Panie się nie znają... Pozwól, Bożeno... - Tomasz chce je

sobie przedstawić, ale one robią to same.

Helena sięga do serwantki po wazon i wychodzi,

zabierając kwiaty. Marta z uznaniem ogląda wiszące sztychy.

- Piękne - mówi. - Chyba chciałabym się przenieść w

tamten czas... eleganckich, eterycznych dam z pieskami,
młodzieńców w obcisłych galocikach.

- Też coś! - dziwi się Henryka. - Jakby w kalesonach

chodzili. Fuj!

Ksiądz ogląda przyniesione butelki i ocenia z uznaniem.
- Dobre. Dobre... dla organizmu... nawet i konieczne.
- Siadajcie - prosi Tomasz. - Już robię kawę. - Odwraca

się do Heleny układającej kwiaty w wazonie. - Dziękuję,
Lenko. - Całuje jej rękę.

- Pomogę, panie doktorze - proponuje Marta i wychodzi

za nim do kuchni. Panuje tutaj zaskakujący porządek, stoją
przygotowane filiżanki, mały miecznik, srebrna cukiernica,
łyżeczki.

- Ależ z pana gospodarz - rzuca z uznaniem Marta.
- Szczerze mówiąc, to zasługa kobiet przemykających

przez mój dom. Królowa to Emilia, zwana ze względu na
piękną cerę Emalią, a zdetronizowana księżna... - urywa,
włączając elektryczną maszynkę do kawy.

- No? - ponagla Marta, patrząc na niego z

zaciekawieniem.

- Księżna bywa okazjonalnie, tak zwana dojeżdżająca.

Bożena, moja była żona.

- O... - mruczy z uznaniem Marta. - Dobre stosunki

między tymi, którzy się rozstali... to rzadziutkie. I cenne.

background image

- Tak - odpowiada zwyczajnie Tomasz. - Zwłaszcza gdy

ona pamięta, jak lubiłem jej szarlotkę.

- Tak naprawdę, to czego panu życzyć, doktorze?
Tomasz patrzy na nią z uśmiechem.
- Wszystko mam, chyba mam, za nieosiągalnym staram

się nie tęsknić - żartuje, unikając jej spojrzenia.

- Szczęściarz - mówi ona i zagląda mu z bliska w twarz. -

Niech no się takiemu przyjrzę... Piękny, ale czy nie
kłamczuch? A ja... - milknie.

- Tak? Za czym? - pyta Tomasz, wyciągając z szafki

puszki z orzeszkami. Otwiera je, przesypuje do miseczek i
stawia na tacę.

- Chcę odjechać...
Tomasz przerywa wysypywanie orzechów. Patrzy na nią

bez słowa. Słychać tylko kapiącą do szklanego dzbanka kawę.

- Marto...
- Muszę... Już motorek kręci się we mnie. Na coraz

szybszych obrotach. Przezimowałam jak niedźwiedź,
pogrzałam się w serdecznym cieple... pańskim też, bo mnie
pan wyremontował z zapalenia oskrzeli... - rzuca przelotne
spojrzenie na Tomasz, i koncentruje się na nalewaniu kawy. -
Porobiłam sobie trochę notatek na temat ludzi i okoliczności...
A teraz czas na włóczęgę. Jak kraj długi i szeroki. Przyznam
się... że chodzi za mną konieczność dokończenia książki... Z
pewnymi nowymi wątkami. Ale to już w drodze. Włócząca się
wariatka, co? Nie śmieje się pan? No tak. Ma pan
kindersztubę, Tomaszu. Ale jak ja wydukam mojej najmilszej,
że... odchodzę i że nigdy nie zapomnę mojej niezwykłej
Rymszówny... ze wspólnej ławki?

Tomasz milczy oparty o stół, pociera policzek i wreszcie

odzywa się cicho.

- Nie wiem, co mam powiedzieć...

background image

- Nic - uśmiecha się Marta. - W pożegnaniach zawsze

mieszka smutek, no, jeżeli nie zawsze to przeważnie. To jest
niezależne ode mnie, ta ciekawość niewiadomego, ale może i
nieumiejętność życia osiadłego. Trzeba powiedzieć otwarcie,
posługując się wytwornym językiem literackim, że jest coś we
mnie popieprzone. Ale tak jest i tego nie przeskoczę. Chyba to
nawet w sobie lubię.

- Marto... - zaczyna niepewnie Tomasz - wie pani, czym

ta decyzja odejścia będzie dla Heleny, ba, dla nas wszystkich.
Pani obecność... poczucie humoru, promienność... tak
ożywczo wpłynęły na Helenę. Nawet na Henrykę, teraz
robicie wrażenie zaprzyjaźnionych. A pani... Proszę
wybaczyć... powracająca do tamtego włóczęgowskiego,
przypadkowego życia, ze śmiesznymi groszami renty w
kieszeni. To okropne... Marto, to nadal ma sens? Ona odwraca
się gwałtownie.

- O nie! W kategoriach racjonalnych rozpatrywać się tego

nie da. Niech pan nawet nie próbuje. To jak u poety -
„angelologia i dal...". Ma pan śmietankę?

Tomasz sięga po kartonik i stawia przed nią.
- No cóż. Pani życie i pani decyzje. Myślę o pani jako o

niezwykłym, świetnym człowieku. Osoba pojedyncza. Ale
proszę pamiętać, że zawsze, kiedykolwiek...

- Dzięki, dzięki, dzięki, wiem - przerywa Marta i śmieje

się, żeby rozładować napięcie Tomasza i ten nastrój. - Ach,
przy święcie zrobię sobie frajdę! - mówi i obejmuje go
niespodziewanie i mocno całuje w policzki.

- Bardzo nam się poszerzył krajobraz o panią... jak mówi

Helena. Biedna moja piękna Helena... - kończy ze smutkiem i
odwraca się do okna.

Marta stawia filiżanki na tacę.
- Tomaszu...
On z westchnieniem odwraca się do niej.

background image

- Pan kocha Helenę.
Tomasz w pierwszym momencie wstrzymuje oddech, tak

wytrąca go to obcesowe stwierdzenie, ale po chwili uśmiecha
się, speszony jak chłopak.

- Jest cudowna, ale... ale to nic nie zmieni. Jestem

szczęśliwy, że jest, że jest blisko... że darzy mnie przyjaźnią...
jak sądzę, że mogę być jej potrzebny.

Ona patrzy na niego z ciepłym uśmiechem i mówi cicho:
- Nigdy jej pan nie powiedział.
- Nie - potwierdza.
- Ludzie... dlaczego boicie się otwarcie mówić o miłości?

Głośno i wprost! Uciekający czas tylko czeka, żeby was
kopnąć, uczciwszy uszy, w dupę! Taki duży chłopiec...

- To nawet nie lęk... Raczej głębokie przeświadczenie, że

nie mam szans... że Helena nadal...

- Człowieku! Jeżeli nawet, to nie jego, tylko

wspomnienie. A wy, żywi...

Słychać kroki i na progu staje Henryka z rozpakowanym

pudłem w rękach.

- Patrzcie, to cud, że Koziarski dowiózł w całości!

Zupełnie nieprzydatny, ale ładny serwis do kawy, co?

- O nie! Nie będziemy przelewać. „Inną razą", jak mawiał

mój kumpel z Koluszek. Teraz lecimy z tym, co mamy, a
mamy kawę w miśnieńskiej porcelanie i orzeszki we
włocławskich miseczkach. Chodźcie, dzieci.

Henryka zostawia paczkę i wychodzi ostatnia.
Marta rozstawia filiżanki, a Tomasz stoi i trzymając

miseczki z orzeszkami, patrzy na Helenę, która jest nadal w
wianku ze stokrotek.

- Jesteś dziś jeszcze piękniejsza niż zwykle - mówi

Tomasz, nachylając się ku niej.

background image

- Czyżby pan mnie uwodził, Tomaszu? - „gra" Helena, ale

nie kryje, że te słowa sprawiły jej przyjemność. - Ale dziś
panu wiele wolno.

Ksiądz

Pietruszka

pałaszuje

tort,

jednocześnie

kontynuując z zapałem:

- Pani Horn! Droga moja! Byłoby to coś wspaniałego!

Mając zaszczyt, czyli kogoś takiego jak pani, a jeszcze... och,
pani tort... opera w gębie! - Oblizuje widelczyk i niby nie
zauważa, że Henryka nakłada mu następną porcję. Podnosi na
ten czas oczy ku niebu, aby nie było wątpliwości, że szuka
myśli... - Wielu chętnych... no na przykład... kabaret... Przy
zakrystii!

- To już od razu lepiej Dziady, ale to już ktoś kiedyś

wykorzystał! - woła Marta i wszyscy oprócz księdza
wybuchają śmiechem. Helena widzi jego zawiedziony wyraz
twarzy, więc ciepło daje odpór.

- Proszę wybaczyć... to straszny pomysł.
- Protestuję! - mówi ksiądz Pietruszka. - Znakomity!

Znakomity - akcentuje każdą sylabę. - Integracja środowiska
to raz, dwa, można dołożyć temu i owemu, a wielu by się
przydało, bo się należy. O! A tacy jak Koziarski odłożą
butelkę...

- Na później - niespodziewanie wpada ze swą sceptyczną

uwagą Henryka, co znów wywołuje śmiech obecnych. Ksiądz
gaśnie i poświęca całą uwagę kawałkowi tortu na swoim
talerzyku.

- W tobie moja pociecha - mówi do ciasta. - A wy

jesteście nieznośni. Nie ma w was ognia.

- Był, ale się wypalił. To ma do siebie ogień - odpowiada

spokojnie Helena. - Chcę się też wytłumaczyć z mojego
odporu. Proszę wybaczyć, nie widzę się za skarby świata,
mówiącej satyryczne monologi o... radnym, staroście czy

background image

ministrze, choćby napisanych z największym talentem przez
polonistkę z tutejszej szkoły...

- Nawet zakładając, że ma ostre pióro - przychodzi jej z

pomocą Tomasz.

- Nawet... - uśmiecha się do niego Helena.
- Choćby w najdowcipniejszej dekoracji naszej genialnej

Marty. A tak ogólnie, nie uważa ksiądz, że satyra nie tylko
stępiła sobie pióro, ale je wręcz połamała?

- I zęby, i pazury też - znów niespodziewanie trafnie

wtrąca Henryka.

- I zęby, i pazury - zgadza się Helena - na tych, których

już nic nie jest w stanie obrazić, dotknąć czy ośmieszyć?

- Nadal będą robić świństwa, partaczyć, chlubić się

chamstwem i cynizmem - dorzuca Marta.

- Tak, otrząsając się jak kaczka po deszczu - macha ręką

Helena.

- Zna ksiądz to straszne powiedzonko, że kiedy napluto na

takiego, on powiedział, że to pada deszcz - ironizuje Marta.

Tomasz siada obok Heleny i kładzie dłoń na jej ręce.
- Bo nieliczni bywają ci, którzy doszli do głosu którzy

mieliby po prostu czyste ręce i prawe umysły. Czasem
zastanawiam się... Może tak musi być, może to jest już czas
takich postaci, a idealiści są śmieszni? Może musiało się
wszystko przewartościować i ci przerażeni tym, bezsilni i
pogodzeni z konieczności, ta mniejszość... powinna zdawać
sobie sprawę, że czas ich wiary w sprawiedliwą, jeżeli jest
takie pojęcie, demokrację i pojmowanie świata, odchodzi, czy
już odszedł?

- Tomku... jakie to pesymistyczne - szepcze Helena.
- To bezbożnicy - dorzuca banalnie ksiądz.
- Nie! - woła Marta. - Protestuję! Weto! Ten piękny dzień

wspaniałego naszego doktora, przyjaciela nas wszystkich,
dzień urodzin, nie ma prawa być w tonacji minorowej!

background image

Żadnych poważnych gadek! Wypijmy zdrowie - unosi kielich
w jego stronę - tego, który jest nam tak bliski... Życzę panu...
po prostu szczęśliwości wszelakiej! I odwagi! Na co dzień i od
święta.

Tomasz stoi wzruszony, a wszyscy podrywają się od stołu,

przekrzykują w życzeniach, ksiądz Pietruszka intonuje „Sto
lat". Helena nachyla się i całuje Tomasza w policzek, on rzuca
spojrzenie na Martę. Widzi jej uśmiechniętą twarz, ale oczy są
smutne.

- Marto... dziękuję - mówi bezgłośnie, a ona klaszcze w

ręce i woła:

- Proszę o głos, szanowni państwo! Tomasz patrzy na nią

zaniepokojony.

- Pozwólcie mi... Albo inaczej. Okażcie mi trochę uwagi,

bo chciałabym coś przeczytać... Można jeść, pić, ale nie wolno
zasypiać!

Obecni śmieją się i protestują, uciszając wzajemnie.
Marta wyciąga z kieszeni złożoną kartkę, rozprostowuje ją

i zaczyna czytać.

*
Ach, pory roku w Milanówku,
snują się raczej powolutku,
trochę radości, trochę smutku,
i w starych domach i w nas.
Tu bywa wydarzeniem,
które sprowadza nas na ziemię,
spotkanie, list, wizyta...
i róża, gdy zakwita...
Ach, dziwni ludzie z Milanówka,
choć życia druga już połówka,
wciąż serca ważne, nie gotówka
i dobre słowo i gest...
A może wymyślone,

background image

na końcu świata zagubione,
to miejsce, on... i one...
i psisko, co życie zna?
Ach, pory roku w Milanówku...
*
Składa kartkę i patrzy na nich troszkę niepewnie. Po

chwili zrywają się brawa, widać ogólne poruszenie, pierwsza
obcałowuje ją Helena, dopycha się Henryka, pokrywając
wzruszenie dość dziwną, jakby groźną miną, Tomasz wyjmuje
z jej rąk kartkę i chowa do kieszeni. Ksiądz woła, że jest
gotów poetkę pobłogosławić. Bożena z lekkim uśmiechem na
twarzy tylko klaszcze. A potem Helena długo patrzy na
przyjaciółkę i mówi:

- Jakie to wzruszające i śliczne... Moja ty przyjaciółko.
Henryka pokrywa wzruszenie wołaniem, że można się

było spodziewać, że ta szalona literatka coś wymyśli, a ksiądz
Pietruszka w zachwycie wyznaje, że Marta powinna mieć
wieniec laurowy, a nie z polnych kwiatów.

Kiedy wszyscy siadają, Marta nagle odwraca się do

Tomasza.

- Gospodarzu, a gdzie muzykanci?
- Orkiestra ma dziś wolne, ale zaraz coś poradzimy.
Włącza odtwarzacz i nieoczekiwanie rozlegają się

pierwsze tony tanga. Odwraca się i wyciąga ręce do Heleny,
która zdejmuje ze swojej głowy wianek ze stokrotek i wkłada
jemu. Tomasz obejmuje ją i całuje podaną rękę. I tańczą.
Bożena stoi oparta o futrynę kuchennych drzwi i lekko
przygryza usta. W ich tańcu jest coś niezwykle urokliwego,
delikatnego, ale i zmysłowego. Tomasz czuje jej bliskość.

- Amarige de Givenchy - mówi z ustami blisko jej skroni,

a ona cicho odpowiada:

- Od ciebie. - Jej dłoń tak ufnie daje się zamknąć w jego

dłoni, jej ciało posłuszne jest rytmowi tanga i Tomasz

background image

prowadzi ją, poddającą się najdelikatniejszym lub
zdecydowanym ruchom jego ramion. Jest mu tak dobrze,
czuje, że ma ją tylko dla siebie, niepodzielnie i może, gdyby
byli sami... - Heleno... - zaczyna, ale kiedy ona odchyla się,
żeby spojrzeć w jego twarz i powiedzieć - Sza... - Tomasz
przygarnia ją do siebie bez słowa.

Bożena niepostrzeżenie wychodzi do ogrodu. Podaje

siedzącemu Maksowi biszkopta i ruszają przed siebie, między
drzewami.

„Dlaczego tak potoczyło się jej życie. Czemu je

zwyczajnie schrzaniła" - myśli. Byłaby teraz szczęśliwa,
nawet tu, w tym domu i miejscu, którego nie doceniała. Nie
lubiła. On kochałby ją jak kiedyś, na nią teraz patrzyłby, jak
patrzy na tamtą... Była tak przeraźliwie samotna, skazana na
wspomnienia, a na co dzień na sklerotyczną matkę
mężczyzny, który ją skrzywdził, umierając. Wie, że jest
niesprawiedliwa wobec nieobecnego, sama podjęła decyzję
odejścia od Tomasza, zauroczona jego przyjacielem. A teraz
tak naiwnie chciała się ogrzewać jego obecnością, dobrocią,
ale przecież tylko dobrocią. Bo taki był. Niezwykły. Niczego
nie chciał i nie mógł jej ofiarować. Najwyraźniej kochał
Helenę. Po co tak naiwnie szukała go, te jej przyjazdy, te
szarlotki, które od dawna lubił, ale bez których doskonale
mógł się obejść. Narzucanie się w święta, dzień urodzin...
Korzystanie z uprzejmej zgody na chwilowe pobyty tutaj, jej i
tej beznadziejnej Walerii. Miał dla nich obu tyle cierpliwości.
Ale i niczego więcej. Nie, nie miała najmniejszej szansy,
cienia zachęty z jego strony, żeby odważyć się i powiedzieć:
„Jesteśmy oboje samotni, kiedyś byliśmy sobie bliscy,
zapomnij o tym, co już dalekie i poza nami, spróbujmy zacząć
od nowa. Życie upływa. Zrobię wszystko żebyś..." nie, nie
zrobi tego.

background image

A więc powinna okazać chociaż odrobinę godności i

zniknąć. Pożegnać się na zawsze albo i bez pożegnania...
Rozkaszlała się bliska łez.

Powoli zawraca. Z otwartych drzwi domu dolatuje

muzyka. Na progu pojawia się Henryka z talerzykiem, na
którym leży nadjedzony kawałek tortu.

- Pani Bożeno... Gdzie panią nosi! Po wspaniałej paninej

szarlotce czas na płodozmian. Na nasz tort. Na tort Helenki.

Bożena podchodzi, uśmiechając się.
- Jaka tam wspaniałość... Kruchy spód na maśle, jabłka i

cynamon. Chyba już skończę z tym pieczeniem.

- Ale, ale tam. Tyle naszej słodyczy co w cieście - śmieje

się Henryka, ale Bożena nie jest pewna, czy ta odzywka
przyjaciółki Heleny nie jest jednoznaczna i ostrzegawcza.

Wchodzą do domu. Marta właśnie wyciąga rękę do

księdza Pietruszki.

- Ksiądz tańczy, czy mu nie wypada? Proszę szczerze, jak

na spowiedzi.

- No nie wiem...... - certoli się nieco, ale Marta przerywa.
- Więcej wiary! - woła i obejmuje go. Henryka zajada się

tortem.

- Pęknę jak amen w pacierzu, ale to będzie potem. Ksiądz

mnie pochowa pod akacją. Ale śpiewy mają być wesołe! I
dobre napitki! - mówi ze śmiechem.

Tango rozwija się drapieżnie, to znowu miękko

przechodzi jakby w uwodzicielski szept. Ksiądz Pietruszka,
miejmy nadzieję, że niechcący, dwa razy wpada z Martą na
odsunięte krzesła.

- Dwieście dni odpustu - sapie.
Nagle dochodzi do obecnych powtarzający się dźwięk

klaksonu samochodowego.

- Goście? - pyta Marta.

background image

- Niespodziewani - mówi Tomasz i zdejmuje wianek z

głowy. - Przepraszam cię, najmilsza.

Przed furtką stoi miejscowa taksówka z bocznym

numerem jeden, a przy niej stojąca tyłem jakaś elegancka
kobieta. Nachyla się i płaci kierowcy, obok niej torba
podróżna. Kiedy się odwraca, Tomasz szybko otwiera furtkę.

- Cóż za niespodzianka!
To Julia. Ma zmęczoną, napiętą twarz, ale w małym

toczku z uniesioną woalką wygląda pięknie.

- Dzień dobry, doktorze. Co się dzieje? Jest tu mama? W

domu śpi jakiś pijany facet bez butów... obcy, wstrętny,
porozumieć się nie sposób.

Tomasz wita się z nią i zamyka furtkę.
- Helena jest tutaj. Wszystko w porządku, a w domu śpi

nieszczęsny Koziarski. Listonosz. Przyjechała pani sama? -
pyta i rozgląda się dość bez sensu, bo taksówka już odjechała.

- Sama.
Tomasza uderza delikatna nutka gorzkiego bohaterstwa.

Oczywiście

coś

musiało

się

wydarzyć,

stąd

jej

niespodziewany przyjazd. Oby nic z Brunem, ale cokolwiek
by to nie było, jest zagrożeniem dla Heleny. Z drugiej strony,
nie może to być „cokolwiek" jeśli Julia zjawia się u matki.
Zastanawia się, co zrobić, żeby dowiedzieć się wcześniej,
wtedy mógłby przygotować Helenę, wziąć w jakimś stopniu
uderzenie na siebie. Widzi zaciśnięte usta Julii i wie, że
najdelikatniejsze nawet pytanie spotka się z odporem.

- Pani Julio - decyduje się jednak. - Czy mogę w czymś

pomóc?

- Och, nie... Chcę zobaczyć mamę. Mogę wejść? Chyba

jednak nie w porę... - Julia wchodzi na schody tarasu, a za nią
Tomasz, niosąc jej podróżną torbę. Z wnętrza domu dobiegają
ożywione głosy, śmiech i głośna muzyka.

- Helenko! - woła Tomasz.

background image

*
Poranek. Ciepły i prześwietlony słońcem, zapowiedź

uroczego dnia. Z domu, cicho zamykając drzwi, wychodzi
Henryka z wazonem na kwiaty. Stąpa ostrożnie, bo szkło
napełnione jest wodą. Zawsze tak robi. Ma wrażenie, że każda
chwila dla ściętej rośliny jest bolesna, więc konieczne jest
złagodzenie cierpień. Niechętnie ścina kwiaty, ale Helena lubi
je mieć w pokojach. Mówi, że rozświetlają wnętrze. Stawia
wazon na ścieżce i sięga do kieszeni po mały sekator. Schyla
się nieco i stoi tak przez chwilę.

- Jednakże... panno Heleno. Zdaje mi się, że w uczuciach

można się pogrążyć jak w rzece, coraz głębiej i głębiej, aż
do...

- Helena - ...zatonięcia.
- Brus - Tak. Ale można się cofnąć na brzeg. Radziłbym

się jednak cofnąć, póki pora.

- Helena - Nie wie pan, jak już pogrążyłam się głęboko.
Otwiera usta, chcąc powiedzieć następną kwestię, ale

zaciska wargi, nieruchomo wpatrując się w ogród, z ręką
przyciśniętą do serca. Stoi tak i trudno odgadnąć, czy gra
nadal, czy nagle odczuła ból. Nawet ostrożne oddechy nie dają
odpowiedzi. Mija jakiś czas, zanim wyszeptała - Szaniawski...
- i wolno weszła między kwiaty.

*
W kuchni krząta się Helena, jest jeszcze w szlafroku,

włosy upięte widać w pośpiechu, pasmami opadają na kark i
na policzek. Na stole nakrycie dla córki, parzona kawa
pachnie wspaniale, ruchy Heleny są wyważone i precyzyjne.
Dostawia na stół ser, powidła, przygotowuje kromki chleba i
wkłada do tostera, ale go jeszcze nie włącza. Nalewa sobie
kawę z dzbanka i sięga po mleko. Pije i patrzy na ogród.
Widzi Henrykę wśród kwiatów. Kiedy słyszy kroki na

background image

schodach z piętra, odwraca się natychmiast i uśmiecha
wyczekująco.

- Cześć, mamo.
- Cześć, mała. Nalewam ci kawę - mówi, sięgając po

filiżankę, a Julia ciężko siada za stołem.

- Henryka już jadła, a Marta wstanie pewnie koło

południa. Jak spałaś?

Julia krzywi się niechętnie.
- Marnie. Tak ostatnio sypiam. Jeżeli sypiam.
- Julka... - mówi niezwykle ostrożnie Helena. - Tak się

cieszę, że cię widzę. - Stawia przed córką filiżankę z kawą,
podsuwa cukiernicę, masło, powidła, które Julia zawsze lubiła,
ale ona odsuwa swój talerz.

- Nie, tylko kawa.
- Zrobię ci grzanki?
- Nie, mamo, dzięki.
- To może potem? Powiesz, jak będziesz...
- Mamo - przerywa Julia - co mam robić?
Helena siada naprzeciwko córki. Sytuacja pod każdym

względem jest wyjątkowa i jakże trudna. Julia wygląda blado i
mizernie, ale nadal jest piękna. Nawet to nieszczęście nie gasi
jej urody. Pasmo włosów opada na policzek, podkrążone oczy
ma przymknięte i Julia wygląda jak skrzywdzona
dziewczynka.

- Boli, córeczko, wiem... ale... boli nie tylko dlatego że cię

zawiódł, ale i dlatego że go kochasz. Masz poczucie, że świat
zawalił ci się na głowę, czujesz się zraniona i...

Julia pochyla się gwałtownie, jej usta są wykrzywione, a

oczy bez łez, ale z takim wyrazem rozpaczy, że Helenie
zapiera dech.

- Oszukana! Jakie to podłe, wstrętne i... banalne. Mamo!

Nienawidzę go. Nienawidzę...

background image

- Macie wspaniałego syna - cicho zaczyna Helena, ale

Julia jakby nie słyszała jej słów. Helena widzi, jak drżą ręce
jej córki i ledwo powstrzymuje się, żeby nie zamknąć ich w
swoich dłoniach. Ale nie umie tego zrobić.

- Julio... Po wielu wspólnych latach może zdarzyć się

chwila...

- Mamo! - syczy Julia. - Chcesz go tłumaczyć? Tak?!

Mówisz „chwila"?

- Poczekaj, proszę... nie, nie chcę, ale... posłuchaj.

Zapomniał się, przyznał, prosił, żebyś mu przebaczyła. To był
epizod bez znaczenia wtedy i teraz. Czekaj! Daj skończyć. Dla
ciebie tak, ma znaczenie, ale dla niego nie. Ani to, co się stało,
ani tamta kobieta. Mężczyźni są tak inni... To było tylko
zbliżenie fizyczne. Biologia. To kobieta łączy je z całą sferą
psychiczną. Oni nie. Fascynacja na chwilę, flirt, pożądanie na
jeszcze krócej i... budzą się z ręką w nocniku, przepraszam
cię... za wulgarność... że tam żona, którą kochają, życie, które
chcą mieć nadal ciepłe, bezpiecznie ułożone z tą, z którą
naprawdę chcą być i nagle wszystko się wali. To była chwila,
już jej nie pamiętają, nie rozumieją twoich łez, rozpaczy,
wściekłości. To było dla nich przecież bez znaczenia. Ta
kobieta jest obca... Nie myśl, że tłumaczę takie zachowania, ja
chcę je w jakiś sposób zrozumieć.

- To biologia jest silniejsza niż... rozum, uczucie.

Człowiek nie jest zwierzęciem! Czy mężczyzna myśli...
rozporkiem?! Nie przebaczę mu. To wszystko nie przekonuje
mnie. To koniec. Już po wszystkim. Nie ma miłości.

- Julko.
- Co, Julko! Co, Julko?! Wiesz, co czuję?! Nie, nikt nie

może wiedzieć...

- Bo jesteś w środku tornada... To zrozumiałe... Może

dystansu nabiera się z czasem... I oczywiście łatwiej jest

background image

teoretyzować z pozycji kogoś obok, widza czy słuchacza, ale...
ja nie jestem obojętnym widzem...

- Nie przebaczę mu.
- Julio! Przemyśl... czy warto wszystko przekreślić nagłą

decyzją? Wszystkie minione lata, bliskość, miłość? Plany.

- Rozwiodę się. Nikczemny, mały facet. Nędznik!

Gnojek. Farbowany lis. Skurczybyk!

Helena uśmiecha się blado.
- Mocniej, Julio, jeżeli ci to choć troszkę ulży. Serio.

Ale... bardzo cię proszę, bardzo... nie podejmuj decyzji zbyt
pochopnie, daj wam obojgu trochę czasu, pomyśl też o synu...

- Myślisz, że zechce mi odebrać Bruna? Tak?
- Będzie walczyć...
- To go skompromituję! Nie mam nic do stracenia, a on

ma. Podam wszystko do publicznej wiadomości i zabiorę
małego! I koniec kariery małego drania... - Śmieje się
nienaturalnie, ale jej oczy są oczami przerażonej i upokorzonej
kobiety.

- Na Boga, Julio! - Helena łapie się za głowę. - I chcesz

wciągnąć w to syna?! Chcesz go złamać? I co, chcesz magla...
nie! Nie wierzę! I nie zgadzam się!

- A kto mi może zabronić?! Nikt!
Helena aż chrypnie z przerażenia, nie wie, jak trafić do

Julii, jest to pierwsza i tak wyjątkowa sytuacja, kiedy
rozmawiają, kiedy potrzebują się na pewno, ale jakże trudno
jest im się porozumieć.

- Julio, przyjechałaś do mnie, do... osoby, dla której jesteś

kimś najbliższym, bardzo drogim... choć nigdy nie
mówiłyśmy tego sobie. Gorzko mi z tego powodu. Ale teraz
jestem i będę stać przy tobie. W każdej przemyślanej na
spokojnie sytuacji. Czujesz się upokorzona, jesteś obolała,
zawiedziona,

rozgoryczona...

ale

nie

decyduj

teraz.

Pomieszkaj z nami, oddalenie obojgu może się przysłużyć,

background image

wyjść na dobre. Zostaw na razie sprawy swojemu biegowi.
Tak łatwo przekreślić wszystko. Jest winien, to bezsporne,
zapomniał się, ale kochałaś go... Zastanów się, czy nie
kochasz nadal mimo bólu i skaleczenia. Znam go trochę i
jestem pewna, że on teraz jest przerażony, że cierpi. Julia
parska ironicznym śmiechem.

- Teraz cierpi - powtarza. - Niech to szlag trafi. I tę szkapę

z angielskiej ambasady też!

Helena odważa się i bierze dłoń córki w swoje ręce. Na

serdecznym palcu widoczny ślad po zdjętej obrączce.

- Zawsze myślałam, że masz moje ręce, ale to ręce twojej

babki, wąskie, mocne, śliczne.

Julia patrzy na matkę. Nagle powoli ogarnia ją nieznane

uczucie wzruszenia. Jaka ciągle ładna jest twarz jej matki, jaki
ma ciepły uśmiech, jakie pełne troski oczy, a wokół nich
zauważalne zmarszczki... Czuje budzącą się więź i potrzebuje
jej bliskości. Przecież okazało się, że kiedy Wiktor ją zdradził,
pierwszą myślą była ucieczka do Heleny. Nawet gdyby żył
ojciec...

- Dlaczego babcia, ty, umiałyście być szczęśliwe? - W

głosie Julii brzmi dziecinna zazdrość.

- O tak, to sztuka umieć być szczęśliwą, ale...
- To były inne czasy, tak?
Helena się uśmiecha.
- Nie bądź niemądra, kochanie, to co że trochę inne czasy.

W każdych były, są i będą zdrady, rozpacze, rozstania i
przebaczanie, bo to jest przypisane ludziom, sztuka w tym,
żeby się mądrze odnaleźć wobec takiego obrotu rzeczy.
Zobaczyć, co jest ważne, warte naszego zaangażowania w
problem, a co nie. Odczekać, bo na gorąco podskakuje
przykrywka na garnku, niech on trochę wystygnie. I wtedy
wszystko rozłożyć przed sobą, jak na stole. Postarać się
obiektywnie spojrzeć na niego i na siebie. Na wspólne

background image

dotychczasowe życie i zadać sobie, mimo bólu - parę pytań.
Może nie na chłodno, bo to się nie uda, ale rozważnie. I
dostaniesz odpowiedź - przekreślić wszystko, co było, przez
potknięcie człowieka, który cię kocha, kocha waszego syna,
prosi o przebaczenie i cierpi czy...

- Cierpi!
- Julka, do licha! Nie zawieszaj się na tym słowie jak

fartuch na gwoździu! Oczywiście rozważam teoretycznie, ale
mam nadzieję, że nie gadam głupstw. Choćby nie wiem co,
wierzę, że ta twoja zapiekłość i ironia to tylko szata
wierzchnia...

- Ciekawe określenie.
- No widzisz... A wiesz co? Twój dziadek też przespał się

z obcą kobietą.

- Co?!
- To, co słyszysz. A byli świetnym małżeństwem. No,

może babcia Melania, mimo kruchej postury, miała w sobie
coś z generała, ale te jej pokrzykiwania na niego przyjmował
ze stoickim spokojem, bo... się kochali. Ale też można
przypuszczać, że „ta osoba" jak ją potem określała twoja
babka, mogła zrobić na nim wrażenie. Cicha, łagodna myszka
i tym mu zawróciła w głowie.

- Nie do wiary! - Julia uśmiecha się tego ranka po raz

pierwszy. - Dopiero teraz się o tym dowiaduję...

Helena wstaje, nalewa sobie drugą kawę i znów siada

naprzeciwko córki.

- Nie wiesz, bo nigdy o tym nie rozmawiałyśmy... W

ogóle mało rozmawiałyśmy.

- Co to była za kobieta, znam ją?
- Nie. Twoja babka dowiedziała się o wszystkim dopiero

po urodzeniu mnie. Dziadek Aleksander był temperamentnym
mężczyzną i okres ciąży Meluni był, jak widać, katorgą dla
niego. No, co go może raczej nie usprawiedliwia... To była

background image

krawcowa, młoda kobieta, która przyjeżdżała, obszywała,
kogo było trzeba i polecana następnym, jechała ze swoją
ręczną maszyną w walizeczce. Twój dziadek był pełen
uroku... i stało się. Można powiedzieć łotr, co? - ścisza głos
Helena.

- Tak - gorliwie potwierdza Julia, już jakby nieco

rozluźniona. - Ale dlaczego szepczesz?

- A jeżeli podsłuchuje?
- Kto?
Helena uśmiecha się, podnosząc oczy do sufitu.
- Nigdy nie wiadomo...
- Mamo! - lekko uśmiecha się Julia. - Nie wygłupiaj się!
- Melunia wpadła w furię, zapłaciła krawcowej,

nieskończone suknie wywaliła do śmieci, powiedziała
Aleksandrowi, co o nim myśli i przestała jadać z nim
śniadania.

- Ale kolacje jedli razem? - teraz już śmieje się Julia.
- Tak. Była na tyle przebiegła, żeby go już zupełnie nie

odprawiać z kwitkiem. Przez dwa tygodnie nie rozmawiała z
nim, co zapewne przychodziło jej z trudem. Pozwalała mu
rozpaczać, grozić samobójstwem, przysięgać na moją nowo
narodzoną głowę, że nigdy więcej i wreszcie łaskawie
zgodziła się na kupno działki w Milanówku i wybudowanie
domu.

- I nazwanie go zdrobnieniem swojego imienia. Melunia.

To była zabawna moda.

- Nie tylko. To było ogłoszenie wszem i wobec, że tu

mieszka pani tego domu! I wara od niego i jego mieszkańców.

Julia patrzy na matkę z uśmiechem.
- Mamo, trzeba było takich okoliczności, żebyś mi to

opowiedziała...

Helena zbiera ze stołu filiżanki i wstawia do zlewu.

background image

- Opowiedziałabym ci w każdych, gdybyś chciała

rozmawiać ze swoją matką. Chcesz, wyciągniemy
wieczorkiem pudła z fotografiami i opowiem ci o wszystkich
krewnych wszystko, co jeszcze pamiętam.

- Dobrze - zgadza się Julia i nagle pyta: - Zdradziłaś

kiedyś mojego ojca? Wybacz, że pytam...

Helena zakręca kran i odwraca się do córki. Patrzy na nią

spokojnie.

- Nie. Nigdy. Choć przyznaję, że mogłam być pod

wrażeniem czy urokiem jakiegoś kolegi... don Juana czy
Romea, ale tylko kiedy byli cudowni na scenie. To się jakoś
trochę przenosiło na życie „pozasceniczne", niegroźne
zauważanie się wzajemne, ale... mijało po jakimś czasie. To
tak już jest w tym zawodzie. Twój ojciec troszkę podkpiwał z
tych platonicznych zauroczeń, choć bywało, że rozpadały się
małżeństwa, związki, właśnie gdy przekraczano granicę tej
magii. Ale nam to nie groziło. Dziś robię sobie wyrzuty, że za
mało miłości okazywałam tobie... i twojemu ojcu. Wiem... że
nigdy dosyć dawania siebie komuś, kogo się kocha. Zbyt
byłam zajęta sobą, swoją karierą - zamyśla się. - A jednak
kiedy zmarł... tej karierze zabrakło sensu. Dlatego odeszłam z
teatru.

- Jeżeli zdecydowałyśmy się na tę rozmowę, mamo, to...

powiedz, co zrobiłabyś, gdyby... zdradził cię...

- Jaromir? - Helena uśmiecha się spokojnie. - Kochanie,

nie umiem sobie tego nawet wyobrazić, to niemożliwe.

- Ale teoretycznie. Jest mi to jakoś potrzebne - upiera się

Julia.

Helena namyśla się chwilę.
- Gdyby to był romans... tobym odeszła.
- A zdrada?
- A zdrada... Postarałabym się... Przebaczyłabym.
- Mówisz to z przekonaniem?

background image

- Teoretyzuję z przekonaniem... Ale nie mówię o całej

sferze towarzyszących doznań psychicznych. Z czasem
wylizałabym się z podstępnie zadanej rany i przebaczyłabym.
To nie znaczy, że zapomniała, bo tego nie można zapomnieć,
ale przebaczyła. Wiesz, jak się przecina pień drzewa, to
widoczne słoje mówią ci o mijającym czasie, o jego zdrowiu i
tak dalej, to w moim przypadku na którymś z kolejnych słoi
byłoby oznakowanie pamięcią tego zdarzenia. Odległe z
czasem, ale trwałe. I zrobiłabym wszystko, aby odzyskać
zaufanie. Jednocześnie szukałabym wszelkich tropów w sobie,
w codzienności, dlaczego doszło do zdrady. I ważna byłaby
mądrość wyciągniętego wniosku. Na jutro, pojutrze, na lata...
dla obojga.

I trzeba rozmawiać, rozmawiać. O wszystkim.
Julia chowa twarz w położonych na stole ramionach.
- Co to jest szczęście, mamo?
Helena ma wielką ochotę pogłaskać kasztanowe włosy

swojej córki, ale nie wyciąga dłoni. Jeszcze ciągle nie są do
tego przyzwyczajone, to mogłoby spłoszyć tę pozyskaną
kruchą bliskość. Milczą przez chwilę.

- Nie wiem, czy umiem odpowiedzieć choć w części na to

pytanie... Pewno są jakieś kanony uznane za dające szczęście.
Tu by się nam przydał filozof, co innego pewno
zaproponowałby nam kościół, co innego jakiś... powiedzmy,
szalony hedonista. Chyba dla każdego człowieka może ono
oznaczać co innego... Ale może tak... duże szczęście, to
własne zdrowie, ale i bliskich, miłość, umiejętność dawania,
spokój serca, a to małe, codzienne, nie zawsze zauważalne czy
zapamiętane na dłużej... to szczęśliwość czy zminimalizujmy
nawet - szczęśliwostka, bo zakwitło drzewo, słuchamy
muzyki, która nas porusza, zachwyt nad tym obrazem, który
do nas mówi, słońce, nasz ostrożny krok, żeby nie rozdeptać
pasikonika, dobra rozmowa, motyl, który pomylił naszą dłoń z

background image

rośliną, nasz przyjazny gest wobec kogoś drugiego, smak,
dotyk i wzrok i mogłabym snuć i snuć, bo przykładów mam
na kilometry, byle je zauważyć i zatrzymać w sobie na dłuższą
chwilę. A bywa, że i na czarną godzinę...

- Och, mamo... - mruczy Julia, nie podnosząc głowy. -

Zestarzałam się o sto lat przez tę zdradę. Jaki popełniłam
błąd? Wiem... muszę poszukać w sobie... tak?

Helena nic już nie mówi. Widzi przez okno idącą Henrykę

z pękiem tulipanów. I pustym wazonem pod pachą. Uśmiecha
się na ten widok.

- Lubisz tulipany, Julio?
Julia unosi głowę i patrzy zdziwiona.
- Co?
- Jakie kwiaty lubisz najbardziej?
- Nie wiem... - zastanawia się. - To nieważne.
Słychać otwieranie drzwi i głos Henryki.
- Jestem!
Wchodzi z naręczem kwiatów. Helena patrzy na Julię,

która wyciąga ręce, przejmuje od Henryki bukiet i zanurza w
nim twarz.

- Tulipany, mamo... Chyba tulipany. Henryka patrzy

zdziwiona, a Helena oddycha z ulgą.

- Powiedz mi coś o naszym chłopcu - prosi.
- No cóż... Świetnie sobie daje radę z nauką, jest w

czołówce...

- Słyszysz, Henka? Ma to po nas! Wszystkich! - śmieje

się Helena.

Henryka przytakuje głową, a Julia stawia na stole wielki

wazon i delikatnie dotyka kwiatów.

- Gra nieźle w tenisa... Ostatnio zdrowo dołożył

Wiktorowi... - mówi z satysfakcją - w pięknym stylu. Panie
wybaczą... dopieprzył mu.

Helena i Henryka się śmieją.

background image

- O matko! I to mówi żona dyplomaty? - klaszcze w

dłonie Henryka.

- Czy mówisz mu, że jest wspaniały? - pyta rozjaśniona

Helena.

- Nie... On chyba o tym wie... - wzrusza ramionami Julia.
- Julka... - mówi z wyrzutem Helena.
- Nawet zwierzak lubi być pogłaskany - niespodziewanie

twardo rzuca Henryka.

Rozlega się sygnał telefonu.
- Odbiorę - mówi Helena - pewno Tomek.
- Ty wiesz, mamo, że to Jest twój wielbiciel? Twój fan.
- Ostatni Mohikanin - śmieje się Helena.
Przechodząc koło Julii, nachyla się i niespodziewanie

całuje córkę w głowę. Julia odwraca się za nią zdziwiona, ale
Helena znika już w salonie.

Henryka, udając, że nic nie widziała, starannie wiąże

troczki kuchennego fartucha.

- Co byś chciała na obiad? Tylko nie wszystko mi jedno,

bo tego gotować nie umiem.

- Czy ja wiem... Coś małego w każdym razie... A ty co

chcesz na obiad? - pyta wchodzącą matkę.

- Telefon do ciebie.
- Do mnie? Kto? Tu, na stacjonarny?
- No, idź! - ponaglają Helena. - Zamiejscowy. Jakiś

zamiejscowy . - Wzrusza ramionami.

- Bruno? Tak? Coś się stało?
Julia patrzy na matkę, siedząc nieruchomo, ale ta unika jej

spojrzenia. Sięga po coś do lodówki, głośno zamyka
drzwiczki. Julia szybko podnosi się zza stołu i wychodzi.

Helena podchodzi do okna i opiera czoło o szybę.
- Wiktor - szepcze.
- Nie powinnaś tam do nich pojechać, pani Heleno? -

mówi półgłosem Henryka.

background image

Helena odwraca się do niej i kiwa głową z politowaniem.
-

Tak. Jeszcze tylko teściowej tam potrzeba.

Zwariowałaś? Nie wolno się wtrącać.

- Ani rozpinać skrzydeł?
- Ani.
- Bo ja... - zawiesza głos Henryka. - Ja dałabym sobie tu

radę przez ten czas - kończy i schyla się po upuszczony nożyk
do jarzyn.

- A ja bez ciebie nie - mówi cicho Helena i obejmuje ją.

Jest to nie tylko potrzeba okazania czułości starej przyjaciółce,
lojalnemu świadkowi jej życia, wdzięczności za gotowość i
troskę w ratowaniu małżeństwa Julii, ale też podzielenia się
napięciem, jakie niesie obecność córki, rozmowy i teraz
telefon od Wiktora. Jego głos... spłoszony, nieszczęśliwy,
proszący o wstawiennictwo.

- Pytał, czy Julia zechce z nim rozmawiać.
- Zaraz ukroję sobie pół palca - broni się przed

wzruszeniem Henryka.

- Trzeba było takiego zranienia, żeby mnie poszukała -

szepcze w skroń Henryki. - Biedna nasza mała, co?

A potem zaczynają przesadnie głośną rozmowę o

konieczności kupna nowego kranu do kuchni, a tulipany w
tym roku to są jeszcze piękniejsze, że kończą się suszone
grzyby, więc jesienią trzeba będzie... Ale przerywają, kiedy w
progu staje Julia z aparatem fotograficznym w ręku.

- Mamo... pójdę się przejść - mówi, nie patrząc na Helenę,

ale ta wyczuwa w córce jakąś ulgę i małe poruszenie.

- Świetnie - mówi szybko Helena. - Idź tą drogą za

posesją doktora, przez brzozowy zagajnik, to utoniesz w
konwaliach.

- Tam, gdzie we wrześniu wrzosy?
- Tam, gdzie we wrześniu wrzosy. Dobry tytuł dla

powieści, co? - śmieje się Helena.

background image

- Furtkę trzeba z klucza... - rzuca rzeczowo Henryka. -

Też dobry tytuł, nie?

- O, właśnie, zaraz ci go dam - podchwytuje Helena i

idzie do holu.

- Nie - oponuje Julia, - Wypuść mnie tylko. 1 nie

zamykaj. Jeszcze zgubię...

Idą do furtki.
- Weź komórkę. Pamiętasz ten wielki głaz polodowcowy

w wąwozie?

- Ten co spadł z kosmosu, jak twierdził Bruno? - ironizuje

Julia.

- To bardzo prawdopodobne! No więc, sfotografuj go.

Zanim nie zarośnie. Zawieziesz mu.

- Dziwne, że nie każesz mi kamienia wieźć. Jesteście

oboje... - macha ręką, ale się uśmiecha.

Helena stoi w otwartej furtce i patrzy za odchodzącą.
- Julka! - woła.
Ta odwraca się i odkrzykuje:
- Nie martw się! Poczekamy, zobaczymy. Mówię o życiu.
Helena przykłada dłonie do ust i krzyczy:
- Jesteś mądra i wspaniała! Na deser chcesz suflet?
Julia odwraca się raz jeszcze.
- Co chcesz, byle miało masę kalorii! - odkrzykuje i się

śmieje.

Helena bierze głęboki oddech.
- Boże... - mówi cicho - dziękuję ci. Dajesz dowód na to,

że jesteś. Ona wreszcie się śmieje...

Szybko wraca do domu.
- Henryko! - woła. - Robimy... - ale nie kończy. Na

podłodze, w nienaturalnej pozycji, leży Henryka, a wokół niej
rozsypane jarzyny. - Jezus, Maria! - krzyczy Helena, dopada
leżącej i unosi jej głowę. Klepie szybko po twarzy. - Henia,
Henia, Henryko! Otwórz oczy... Błagam cię... - ściąga z

background image

krzesła poduszkę i podkłada pod głowę bezwładnie leżącej
Henryki. - Nie rób mi tego... kochanie... co się stało?! - pyta
bezradnie, odwraca się w stronę drzwi i woła: - Marta! Marta,
ratuj! Dzwoń po Tomasza! Henryko...

*
Karetka pogotowia, z napisem z boku - „Dar mieszkańców

Milanówka" - pędząc na sygnale, zjawia się po kilku
minutach, co wydało się bezradnej Helenie wiecznością.
Henryka nie odzyskuje przytomności, oddycha jakoś obco,
chrapliwie, jakby zwierzęco. Helena leży obok niej na
podłodze, obejmując przyjaciółkę, gładząc i zapewniając, że
wszystko będzie dobrze... na pewno, Tomasz już jedzie...
Słychać karetkę, Henryko, jestem z tobą...

Tomasz klęka obok niej, bada ją, a potem rzuca do

stojących w progu dwóch mężczyzn z noszami: - Zabieramy!

Podnosi się, pomaga wstać Helenie, na chwilę przytula ją

mocno, ale na jej pytające przez łzy spojrzenie, wzrusza
bezradnie ramionami i potrząsając głową, mówi cicho: -
Rozległy zawał. Będziemy walczyć. Nie płacz, Helenko.

Szybko rusza za idącymi mężczyznami, ostrożnie

niosącymi na noszach Henrykę, ale jeszcze chwyta za rękę
stojącą nieruchomo przy schodach Martę. - Proszę, nie
zostawiaj jej samej.

background image

LATO

background image

Powietrze jest ciężkie od woni kwitnącego ogrodu,

rozjaśnione od słońca, które wdziera się przez szpary zasłon
złocistymi smugami, w których wirują pyłki. Dom tonie w
ciszy, dopóki nie przerwie jej śpiew Emilii. Przyjeżdża prawie
codziennie na swoim rozklekotanym rowerze. Dobrze jest
zasilić kasę domową o stałą pensję gospodyni u pani Horn i
nadal dorywczą u doktora Zewera. Emilia lubi Helenę, która
nie wtrąca się do niczego, nie jest wymagająca, a drobne
przyzwyczajenia są tak proste, że Emilia już wie, kiedy i jak
zaparzyć kawę, upiec małe orzechowe babeczki, nie odzywać
się, kiedy Helena kołysze się na ogrodowej kanapce i patrzy w
korony drzew.

Po śmierci Henryki, Heleny nie opuszcza poczucie smutku

i osamotnienia. Nie zgodziła się na propozycję Julii, żeby choć
na jakiś czas pojechać do nich, nawet prośby Bruna pozostały
bez echa. A w ogóle, co dalej? Julia starała się poważnie
porozmawiać z matką. Sama? W pustym domu? No zgoda,
Tomasz jest na wyciągniecie dłoni, ale przecież, ach mamo,
bądźmy dorosłe, nie jesteś już tak silna jak kiedyś... A
wyjątkowo delikatnie nie wspomniała o wieku.

Helena odetchnęła, kiedy Julia wróciła do męża. Ze

względu na jej życie, ale i swoje. Chciała pobyć sama ze sobą,
z rozmowami z nieobecną przyjaciółką. Starała się zrozumieć,
jak to się stało, że odeszła, że zostawiła dom, który tak lubiła,
ogród... Helena mimo proszków sypia fatalnie, nad ranem
zapada w ciężki sen bez snów. Ciśnienie skacze. „Jakie to
krzywdzące... - myśli - odchodzi ktoś bliski na zawsze, a
przedmioty, pory dnia, roku, wszystko pozostaje na swoim
miejscu, prawie niezmienione. Tak jakby nic się stało? Albo
nie miało najmniejszego znaczenia, że ktoś był, mówił z nami,
miał błyszczące oczy, kochał nas, miał swoje zabawne
przyzwyczajenia, czesał włosy niebieskim grzebieniem, był
punktualny, lubił kawę z miodem i... koniec?! Jak nabrać

background image

dystansu do pożegnań? To było jej powiedzenie) ale dotyczyło
zupełnie innego pożegnania, takiego, które niosło nadzieję na
rychłe powitanie. Chodziło o Bruna. A teraz..."

Na małym stoliku, przy fotografii Bruna, pojawiły się

kolorowe zdjęcia Julii, Henryki, Marty... Wszystkie bliskie jej
sercu, w zasięgu wzroku, a obecne tylko w myślach. Julia przy
pożegnaniu zdobyła się na coś karkołomnego, powiedziała: -
Mamo, jak dobrze, że jesteś... Marta wyskoczyła na trochę do
Warszawy, miała tam rozmowy w wydawnictwie, chciała też
rozejrzeć się za starymi przyjaciółmi, nie wiedziała, kiedy
wróci, ale chciała jeszcze pobyć z Heleną, zanim puści się w
dalekie podróże. Jednak Helena kategorycznie powiedziała:

- Jedź. Wiem, że już musisz. Chcę i mogę już pobyć

sama, muszę poukładać wszystko w sobie. Nie zrozum mnie
źle i daj mi słowo, że na zimę, wrócisz do nas. Do mnie,
poprawiła się niechętnie. Ciągle jeszcze padała liczba mnoga,
nasz dom, nasz ogród, my... I Marta powiedziała, że obiecuje.
Choćby z końca świata.

- Tam nie jedź - poprosiła Helena. - Nie bądź nam za

daleko. - Tak właśnie powiedziała - nie bądź „nam" za daleko.
Bo wszystko jakoś ciągle dopasowywało się, odnosiło też do
nieobecnej Henryki. I dodała: - Nie mogę cię stracić... I
ciebie...

Te słowa w ustach Heleny oznaczają sierocość po

Henryce, ale nie tylko. Mimo tak długiej przerwy w
kontaktach odnalazły się, nadal mają poczucie silnego
związku uczuciowego, ale też szanują swoje przyzwyczajenia.
Marta musi się włóczyć, to nie podlega jakimkolwiek
rozważaniom rozumowym, i powinna pisać. Helena ceni sobie
swój dom i wszystko, co tu ma na wyciągnięcie ręki. Nie chce
niespodzianek. Ale niespodzianki mają to do siebie, że
zjawiają się, zaskakują nas i powodują silne bicie serca,
czasem strach, rozpacz albo radość i wzruszenie. Julia

background image

zapowiedziała telefonicznie przyjazd Bruna. Cała grupa
uczniów z jego szkoły miała zaplanowane zwiedzanie
Warszawy, potem Kraków i na krótko Zakopane. Bruno,
oczywiście za zgodą matki i organizatorów, po południu
wpadnie do babki, zanocuje, a w południe spotka się z resztą
towarzyszy podróży, aby już dalej wyruszyć do Krakowa.

Helena wyjechała po niego do Warszawy i zabrała też

niespodziewanego gościa, jego sympatię. Lenny jest pół
Belgijką, pół Polką, z burzą rudawych kręconych włosów,
trajkocząca po polsku, czasem zabawnie przekręcająca słowa,
ale widać, jak bardzo się stara, oczekując akceptacji Bruna.

A więc jej Bruncio zakochany... Nie wspomniał o tym

nigdy w żadnym z listów, nie powiedział przez telefon.
Chciał, żeby najpierw ją zobaczyła, żeby zaakceptowała? A
więc pierwsza miłość... Normalną koleją losu będzie się teraz
od niej oddalał, zanurzał w swoje coraz bardziej dorosłe życie,
stawiając coraz dłuższe kroki w przyszłość, jest tak, jak
powinno być, a więc skąd w jej sercu maleńka smużka
smutku? Cóż, przemijania uczymy się z trudem.

Ale od wczoraj Helena nie może się nimi nacieszyć, gdy

tymczasem zbliża się chwila pożegnania.

Teraz siedzą przy stole w kuchni, przy szeroko otwartych

oknach.

Jedzą z apetytem, a Helena podsuwa im domowe

smakołyki.

- Proszę, Lenny... to konfitura z naszych wiśni... a może

wolisz gruszki?

Nie informuje, że to z zapasów, które jeszcze Henryka...
Bruno o Henrykę nie spytał, wiedział o jej odejściu od

matki, a z wrodzoną delikatnością szanował cierpienie Heleny.

Dziewczyna zachwyca się smakiem konfitur, Bruno

proponuje jej grzankę wyjętą z tostera. Kiedy patrzą na siebie,
uśmiechają się.

background image

- Powiedz... - zaczyna Helena - czy rodzice na długo

wybrali się do Meksyku?

W jej spojrzeniach na niego, w rozmowie, jest ta sama

miłość, ale jednocześnie trochę inny stosunek do
dorastającego chłopaka, a może też wpływ ma oddalenie, a
teraz zbyt krótki wspólny czas, aby powróciła tamta, bardzo
widoczna bliskość.

- Spotkamy się w domu po moim powrocie.
- Jak to się wspaniale złożyło, że mieliście, to znaczy

szkoła miała taki pomysł na tę wycieczkę.

- To za sprawą Unii, wiesz, taka jakby forma integracji z

poznawaniem różnych krajów europejskich, ojczyzn dzieci,
ludzi należących do tejże Unii - mówi bardzo poważnie
chłopak, a Lenny potwierdza, kiwając głową.

- Jestem zachwycona - uśmiecha się Helena, oczywiście

zachwycona nie tylko projektem Unii, ale mądrością swego
wnuka.

- I ja też - dorzuca Lenny.
- Nie zdążysz obejrzeć Warszawy, Lenny, przez ten pobyt

u mnie.

- O, ja nie smucę. Pani poznana, a dla Bru to było takie

ważne - mówi dziewczyna i patrzy na niego czule.

- Miło mi, kochanie.
- Bruno, a rodzice służbowo polecieli do Meksyku?
- Nie. Prywatnie. To pomysł taty. A ona wpadła w

euforię. No, to może za dużo powiedziane, ale ten wspólny
wyjazd dobrze starym zrobi.

Helena chrząka znacząco, z odpowiednio komentującą

miną.

- Jeżeli oni są „starzy", młody człowieku, to mnie już

pewno nie ma?

- Ty, babciu?! - wykrzykuje Bruno i pochyla się do niej. -

Ty będziesz wieczna!

background image

- Obejdzie się! - warczy Helena, ale gładzi jego rękę. -

Czy wszystko spakowane?

- Tak, proszę pani, to ja mam... odpowiedzialność za to -

mówi poważnie dziewczyna.

- Na Lenny można polegać, zawsze jest wspaniale

zorganizowana - oznajmia Bruno. Dziewczyna lekko się
kryguje, ale zadowolona mruży oczy.

- Nie chwal mi.
- Mnie - poprawia ją łagodnie Bruno, a ona patrzy

zaskoczona.

- Ciebie?
Bruno śmieje się, a Helena zabiera się do robienia

kanapek.

- Uważajcie na kieszonkowych złodziei, bardzo was

proszę.

- Tak, babciu i na szalejących kierowców - wtrąca

ironicznie Bruno.

- I na ple...saki - dodaje Lenny.
- Jesteście niemożliwi! Oboje! Naprawdę się niepokoję.

Dlaczego jeszcze nie ma Tomasza? Mam nadzieję, że nie
nawalił mu ten stary grat. Lenny, chciałaś telefonować do
rodziców ?

- Będę w Kraków. Mama wie.
Bruno niespodziewanie przytula się do babki.
- Do ciebie też zadzwonimy. I z Zakopanego też. I to nie

raz.

Helena, wzruszona, stoi z trzymaną kromką chleba w

rękach.

- Dziękuję, mój miły.
- Idę po ple...saki - mówi Lenny i wstaje. - Dziękuję.
- Zaraz ci pomogę! - woła za nią Bruno i powoli dopija

herbatę.

background image

- Powiedz... - zaczyna cicho Helena - czy w jakimś

sensie, znalazłeś tam swoje miejsce... no, na czas waszego
pobytu?

Chłopak namyśla się chwilę.
- Wiesz... to nawet dla mnie samego jest zaskoczeniem,

ale w jakimś stopniu, tak. Jest Lenny... jest Christofer, żałuję,
że nie ma go z nami.

- Domyślasz się, ile to dla mnie znaczy, że chciałeś

przyjechać choć na chwilę...

- No, babciu...
- ...że poznałam uroczą dziewczynę, że uznałeś, że

Milanówek, Kraków czy Zakopane, to mimo że raczej ciemny
chleb, a nie tiramisu, czyli Meksyk... gdzie mogłeś...

- Przestań. Wolałem wybrać te miejsca, pokazać je Lenny

i kumplom, a do tego lepiej, żeby oni pobyli ze sobą sami -
mówi uderzająco dorośle chłopiec.

- A jak... się czują? - niepewnie formułuje pytanie Helena.
Bruno milczy chwilę.
- Ta zdrada ojca mocno dała matce po krzyżu. To widać.

Ale... - milknie.

- Ale? - ponagla go Helena.
- Hm... może nie ma tego złego... i tak dalej. Zrobiła się

jakaś... Nie, no ciepła to za dużo... - uśmiecha się - ale...
bezbronna, otwarta, zauważająca i mnie przy okazji, i to
zalicza ją do homo sapiens. A oni? Jakby przeżywali drugą
młodość. Nie są śmieszni w tym, ale troszkę... zabawni,
rozumiesz? Szczerze ci powiem, mnie się to nawet podoba.

- Mnie też - wzdycha z ulgą Helena.
Na schodach słychać kroki schodzącej dziewczyny.
- Bru! - woła - Czas się pozabierać.
- No słyszysz? Nie wiem doprawdy, kto się kim opiekuje

- mówi Bruno i wznosi demonstracyjnie oczy do góry.

Rozlega się trąbienie nadjeżdżającego samochodu.

background image

- Jest Tomasz! - podrywa się Helena.
- Babciu... bądź spokojna - mówi Bruno i podchodzi do

niej, a ona obejmuje go bardzo mocno.

*
W kuchni, w domu Heleny, przy stole siedzi Tomasz,

słucha Emilii i wypisuje receptę. Co pewien czas rzuca czujne
spojrzenia na nadruchliwą w swoich czynnościach
kuchennych i nie przestającą monologować młodą kobietę.
Raz tylko się zatrzymała, gdy wyznała doktorowi to, co
przeraziło ją w samej sobie.

- Czasem to bym była gotowa go... Obiecuje, obiecuje,

ale nie na dotrzymanie. Ma słabą silną wolę, jego świętej
pamięci ochlapus tatuś też taką miał. To dziedziczne, panie
doktorze, czy tak smakuje? Och, ten Marian, Marian... Już
dwa razy torbę z listami zgubił, taki był napity. Dobrze, że
ludzie odnieśli. A gdyby tam renty były? Ludzki naczelnik, że
go nie wykopie, ale wszystko do czasu! Czasem, jak nie mogę
zasnąć, to tylko myślę, czemu ja za tego z mięsnego, bez
kochania nie wyszłam, a głowę straciłam dla takiego
ochlapusa.

- Kochała go pani - stwierdza spokojnie Tomasz.
- No to teraz i mam. Głupia, myślałam, że dla mnie on

przestanie. Naiwne cielę. Jak nie ma ciągu... to drugi, inny
człowiek, a potem... - przerywa i odwraca się, patrząc na
Tomasza. Wyciąga zwiniętą w pięść prawą rękę, jej twarz jest
pełna cierpienia. - Przywaliłam mu. Nie ścierką już, ale... o!
No to co, że potem płakałam. On płakał. To znaczy, że teraz
już tak będzie. A ja tak nie chcę. Tomasz pociera dłonią twarz.

- Nie, tak nie może być, Emilio. Proszę posłuchać...
Rozlega się sygnał telefonu, dobiega z pokoju. Emilia

szybko wychodzi, słychać, jak odbiera i prosi, żeby poczekać.
Wraca.

background image

- Z telewizji - mówi cicho, odkleja kartkę z drzwiczek

kredensu i wraca do salonu. Woła: - Pani Horn! - a po chwili
wraca do telefonu: - Dziękuje za pamięć, ale nie jest
zainteresowana. Nie, nie ma jej. Do widzenia pani.

Wchodzi do kuchni i przylepia kartkę z odczytanym

tekstem na poprzednie miejsce.

- Pani Emilio - Tomasz przesuwa po stole receptę. - Na

godzinę przed snem, to ziołowy lek. A za męża się
zabierzemy. Obiecuję. Może się zaszyjemy, może pójdzie na
trochę do ośrodka. Będzie dobrze. Biedak jest chory. Jutro
pogadamy, jak pani przyjdzie. Coś już będę wiedział. Dobrze?

- Dziękuję. Bardzo...
- Trzymamy się, Emilio. A zrobi mi pani zrazy po

myśliwsku?

- Nawet strusia w pomarańczach! - rozluźnia się Emilia. -

A dziś to weźmie pan trochę tych naleśników. Zrobiłam
specjalnie więcej. Albo tu przyjdzie i zje. Będzie jak zwykle
prościej.

Tomasz poklepuje kobietę po ramieniu i wychodzi przed

dom. Patrzy chwilę na leżącą na leżaku Helenę z książką.
Potem cicho odwraca się i odchodzi.

*
Z domu wychodzi Emilia, w słomkowym kapeluszu

osłaniającym twarz przed słońcem. Idąc, zapina okropny letni
płaszcz w wielkie kwiaty. Jej sympatyczna twarz i cała postać
emanują energią.

- Będę szła.
- Dziękuję, pani Emilio.
- Tak sobie myślę, co by tu pani jutro... Doktor to sobie

zażyczył zrazy po myśliwsku. Na co by pani miała ochotę? -
pyta, wyciągając z kieszeni klucz od furtki.

- Cokolwiek... Coś tam... Bez kłopotu.

background image

- Coś wykombinuję, ale wolałabym, żeby pani coś

chciała. No dobrze, polecę na targ i zobaczę... To do jutra. Do
widzenia, pani Horn.

- Dziękuję, pani Emilko, do widzenia.
- Aha, bez paninej wiedzy powiedziałam, żeby doktór

przyszedł na naleśniki. Góra ich jest, z prawej z mięsem, z
lewej leżą z serem, na słodko, to się podzielicie.

- Dobrze. Na pewno - uśmiecha się Helena.
- No.
Emilia zabiera swój skrzypiący rower i prowadzi go do

furtki. Helena patrzy za nią, a potem sięga po odłożoną
książkę. Ale jej nie otwiera. Wstaje po chwili i rusza w
kierunku domu. Wchodzi, wyłącza radio w kuchni, zamyka
okna, zastanawia się chwilkę i bierze klucze z małej srebrnej
tacki, ze stolika w przedpokoju. Leży na niej drugi pęk kluczy.
Patrzy na nie przez moment, a potem odwraca się i otwiera
drzwi wyjściowe. Ale ich nie zamyka. Stojąc na progu,
zauważa za furtką dziewczynę, a za nią motocykl. Szczupła,
ubrana na czarno, w rękach trzyma doniczkę z kwitnącymi
cyklamenami. Ciemne włosy swobodnie opadają jej na
ramiona. Stoi nieruchomo, wpatrując się w dom. Jej twarz,
widziana z daleka, nie mówi Helenie niczego.

- Dzień dobry - ożywia się dziewczyna i podchodzi do

zamkniętej furtki.

Helena kiwa głową i odkrzykuje:
- Trzeba w czymś pomóc?!
- Och tak!
Helena powoli podchodzi. Widzi jej miłą, dziewczęcą

twarz i urokliwy uśmiech.

- Szukam pani Heleny Horn.
Helena zatrzymuje się, nie podchodząc dalej. Nie zna jej i

nie ma ochoty poznawać.

- Tak. Słucham panią.

background image

- Ooo... to pani... czemuś płoszy się dziewczyna, ale

nieśmiały uśmiech nie znika z jej twarzy. - Moje nazwisko nic
pani nie powie. Mira Kowalik. Czy mogę...

- Chwileczkę - przerywa jej chłodno. - O co chodzi?
- Chciałabym bardzo prosić panią o...
- Wywiad? - Helena nie ukrywa irytacji. - To prośba bez

sensu. Nic z tego. Nie interesuje mnie. Do widzenia pani! -
mówi i odwraca się energicznie w stronę domu.

- Nie! Nie jestem dziennikarką! Proszę pani! Jestem z

zawodu pielęgniarką, co zresztą nie ma tu nic do rzeczy.
Bardzo proszę, niech pani nie odchodzi! Chcę tylko kilku
minut rozmowy, która dotyczy mnie... Przede wszystkim
mnie!

Helena odwraca się do niej niechętnie.
- O co chodzi? Nie rozumiem... Dziewczyna przyciska

twarz do prętów furtki i mówi cichym głosem.

- Pisałam do pani... parę razy... bo... - milknie, a Helena

widzi, jak drżą w jej dłoniach kwiaty w doniczce.

- A, to pani pisała... - mówi i podchodzi bliżej.
- Tak. - Próba uśmiechu nie bardzo się udaje. -

Przepraszam za najście, ale jeżeli teraz nie zechce mi pani
odpowiedzieć na parę pytań, spełnić mojej prośby... to nie uda
mi się już nigdy. Jesienią wyjeżdżam na stałe do Szwecji.
Zamknęli nasz szpital w Łodzi, zdałam egzamin i
zakwalifikowali mnie na wyjazd. Z góry bardzo panią
przepraszam... ale, bardzo, bardzo proszę... Choć chwileczkę...
Helena patrzy na nią i mówi po chwili.

- To jakaś dziwaczna sytuacja... - waha się. - Jest pani z

kimś? - pyta, wskazując motocykl. Na jego kierownicy wisi
kask z przylepioną margerytką.

- Nie. To mój.
- Coś takiego... Nic nie rozumiem... No cóż... - mówi z

wahaniem i otwiera furtkę - proszę wprowadzić ten pojazd.

background image

- Już, już - rozpromienia się dziewczyna. - Proszę wziąć -

mówi i podaje doniczkę. - To dla pani. Trochę zmęczone
podróżą - śmieje się teraz, pokrywając zakłopotanie.

- Nie trzeba było... ale dziękuję.
Nie wie czemu, wbrew sobie wpuszcza nieznajomą,

przyjmuje kwiaty. A przecież dla wścibskich dziennikarzy
każdy sposób na wciśnięcie się w czyjeś życie jest dobry, więc
dlaczego poddaje się urokowi tej dziewczyny? Najwyżej
wywali ją natychmiast, kiedy okaże się, że kłamała.

- Tylko parę minut - mówi dziewczyna, wprowadzając

motor. Jej sylwetka w płóciennych czarnych spodniach i
czarnej trykotowej bluzce jest niezwykle zgrabna. Musi być
młoda, najwyżej koło dwudziestki. Zabawnie, pod wpływem
prowadzonego motoru, stopy w adidasach stawia nieco do
środka. Jest w tym coś dziecinnego.

- Tu, przy ścianie... - mówi, bierze mały plecaczek i

zarzuca na jedno ramię. - Jak tu pięknie... - rzuca, rozglądając
się. - Z tamtej strony domu też jest ogród?

- Tak - potwierdza Helena.
- Po prostu rajsko... Zresztą ta droga do pani, przy lesie,

też... Och, jak się z Łodzi przyjeżdża w taką ciszę, zieleń i
kolor to... - nie kończy i wchodzi za milczącą Heleną do
domu. Staje na progu salonu naprzeciw wielkiego portretu
Heleny - szekspirowskiej Julii. Milczy, a zachwyt malujący
się na jej twarzy jest prawdziwy. - To okropne, że nigdy nie
widziałam pani na scenie - mówi szczerze. - Przepraszam,
tylko wiem, jaką pani jest znakomitą aktorką...

- Nie pamiętam, czy znakomitą, ale byłam aktorką,

byłam, to czas przeszły - przerywa jej Helena. - Napije się
pani soku, herbaty, kawy? - pyta zrezygnowana.

- Jeśli to niezbyt kłopotliwe, to proszę o kawę.
- Jakby było bardzo kłopotliwe, to nie proponowałabym -

mówi chłodno Helena. - Proszę siadać, ja pójdę do kuchni.

background image

- Czy możemy usiąść w kuchni? Helena wzrusza

ramionami.

- Jeżeli pani woli...
- Tak. Kuchnia to taka najcieplejsza, w sensie

psychicznym, część domu, - mówi i siada przy stole,
plecaczek stawiając u stóp. - Spędziłyśmy z mamą tyle
dobrych chwil właśnie w kuchni. Kiedy się urodziłam,
przeniosłyśmy się do Łodzi i miałyśmy kuchnię z oknem,
słoneczną, a w Kołobrzegu podobno była maluśka, ślepa, w
tym służbowym mieszkaniu, w sanatorium. Mama była tam
pielęgniarką.

Helena siada naprzeciwko dziewczyny i podsuwa jej

filiżankę.

- Mleko?
- Poproszę.
- Cukier.
- Dziękuję, nie. Nie słodzę. - Wypija łyk kawy. - No.

Teraz już powiem wszystko. - Bierze głęboki oddech. - Moja
obecność wyda się pani czymś nietaktownym... Może nawet
okrutnym, ale proszę mnie zrozumieć i wybaczyć. Moja matka
zmarła pod koniec lutego. Rak trzustki. Była... wspaniała,
dzielna... bardzo mi jej brakuje. Miałam tylko ją, a ona tylko
mnie.

- Współczuję pani - mówi spokojnie Helena.
- Dziękuję. Nauczyła mnie polegać na sobie i jakoś daję

sobie radę. Ojciec nie zobaczył mnie nigdy, nie wiedział o
moim istnieniu. Niespodziewanie wyjechał za granicę i nigdy
więcej nie miała z nim żadnego kontaktu. Brakowało mi go,
choć mama zrobiła wszystko, żebym była szczęśliwa.
Skończyłam szkołę pielęgniarską, nauczyłam się angielskiego,
co teraz pozwoliło mi uzyskać dobrą lokatę na wyjazd.
Żyłyśmy skromnie, ale niczego mi nie brakowało. Jestem

background image

przeciętną osobą i nigdy nie miałam wielkich potrzeb, może to
też kwestia wychowania.

Helena wstaje i wyciąga z kredensu orzechowe babeczki,

ale zanim postawi je na stole, pyta:

- A może jest pani głodna?
- Nie, nie, dziękuję, jadłam. Zrobiłam sobie postój po

drodze. Rozgadałam się, ale to jest chyba konieczny wstęp.

Milknie na chwilę, a Helena czeka cierpliwie, w jakimś

sensie zainteresowana, czy wciągnięta w opowieść.
Dziewczyna delikatnie odsuwa filiżankę i płasko opiera dłonie
na blacie stołu. Nie patrząc na Helenę, zaczyna:

- Kiedy mama odchodziła... Byłam przy niej cały czas.

Wiedziałyśmy obie, że to... - nie kończy, ale jej głos brzmi
spokojnie. Ta siła w dziewczynie wręcz imponuje Helenie,
patrzy na nią prawie z sympatią. - I prawie ostatniego dnia...
mimo odurzania bardzo silnymi środkami i morfiną, bardzo
jasno i otwarcie powiedziała mi... Zdążyła powiedzieć... -
twarz dziewczyny blednie mimo opalenizny - że... nigdy nie
kochała mojego ojca. Chciała tylko mieć dziecko. Z nim.
Poznała go, gdy przyjechał do sanatorium w Kołobrzegu. Miał
ujmujący sposób bycia, był czarujący, inteligentny. Podobno
przystojny i zupełnie inny niż ci przyjeżdżający tam
mężczyźni. Proszę nie odebrać tego jako cynizm... Nie
kochając nikogo, chciała pokochać swoje dziecko. Była
samotna z wyboru. Ten mężczyzna... nie był wolny.

Helena siedzi nieruchomo i nie spuszcza oczu z

opowiadającej. Chce przerwać te wynurzenia, nakazać
dziewczynie, żeby natychmiast opuściła to miejsce, żeby
znikła z jej domu, z jej życia, żeby przestała kłamać! Ale
milczy. Nie może wydobyć z siebie żadnego dźwięku, głosu,
słowa. Jednocześnie z jakąś niebywałą ostrością widzi twarz
dziewczyny, drżące usta, uniesione brwi i szeroko otwarte
oczy. Na grzbiecie nosa i odsłoniętym czole błyszczą kropelki

background image

potu. Opalenizna nieumalowanej twarzy ma teraz wyblakły,
zgaszony kolor. A w rysach jej twarzy... nie, nie ma żadnego
podobieństwa. Nie ma! Żadnego! Ale to nie sen, to nie jeden z
dziwacznych nawiedzających ją snów, tyle że inny, zły,
krzywdzący ją, z bolesnym uciskiem głośno bijącego serca...

- Nie pytałam mamy o szczegóły. Nie mogłam, nie

chciałam, nie miałam prawa. Powiedziała, że stało się to raz,
nigdy więcej się nie zobaczyli i nie mieli żadnego kontaktu ze
sobą. Wiedziała o nim wszystko, kim była jego żona... którą
kochał. Moje imię... to nie Mirosława, to Mira, połowa
imienia... Jaromir.

Dziewczyna nie patrzy na Helenę, słyszy tylko ciche: - O

Boże...

- Jeżeli to możliwe - zaczyna szybko dziewczyna. -

Proszę mi wybaczyć, zaraz odjadę, chcę tylko bardzo prosić
panią o... o jakąś fotografię... - nie kończy, bo nie chce, żeby
padły słowa „mój ojciec" czy „pani mąż". - Zaraz odjadę i
nigdy więcej nie dam znaku życia. Po prostu zniknę!
Przysięgam!

Milczą. Helena oddycha płytko, zasłaniając oczy dłonią.

Dziewczyna wyciąga z plecaczka chustkę i ociera twarz. Mija
jakiś czas, a one nadal nie odzywają się, słychać wyraźne
głosy ptaków zza okna. Helena wstaje, rusza do drzwi, gestem
daje znak podnoszącej się dziewczynie, ale nie patrzy na nią i
chrypliwie rzuca:

- Proszę zostać.
Potykając się, wchodzi na piętro i w swojej sypialni

kładzie się na tapczanie, wtulając suchą, bez jednej łzy twarz,
w poduszkę. Walenie serca słyszy w głowie, piersiach,
właściwie w całej sobie.

*
Przez las, wolnym krokiem wracają ze spaceru Tomasz z

Maksem.

background image

- Zmęczyłeś się? Chcesz odpocząć?
Tomasz wyszukuje miejsce pod sosną i przysiada. Maks

zastanawia się, a potem ciężko opierając się o nogi swego
pana, układa się obok.

- Nie jesteśmy już młodzieńcami, co? - Tomasz czule

przygarnia psa i poklepuje lekko. Patrzy na posiwiały pysk
Maksa z wywieszonym jęzorem na zażółconych zębach. -
Jesteś ciągle najpiękniejszym facetem jakiego znam...

Ogarnia go uczucie smutku i miłości. W swej samotności

od lat zdani na siebie, wypróbowani we wszystkich
sytuacjach, zacierający granice człowiek - pies.

Tomasz odchyla się nieco, opiera o ciepły pień sosny i

patrzy w las. Czuje dobry spokój i lenistwo tego ciepłego,
letniego popołudnia. Sięga do kieszeni po piersiówkę.

- Dobra, dobra, łyczek - mówi do psa, który niechętnie

odwraca łeb w jego stronę. - Ty histeryku. Twoje zdrowie. -
Wypija spory łyk. Chowa piersiówkę, wstaje i powoli ruszają
przed siebie. Pachnie rozgrzane igliwie i kora sosen. -
Zajdziemy do Heleny, co? - mówi i skręcają na ścieżkę
prowadzącą do jej domu, który po chwili już jest widoczny
między drzewami. Tomasz wyciąga klucz do furtki, otwiera ją
i zamyka za sobą. Słyszy szczeknięcie Maksa, ale nie jest to
hasło - „witaj, Heleno" to sygnał - „ktoś obcy". Tomasz się
odwraca. W ogrodzie między drzewami widzi sylwetkę
dziewczyny, znieruchomiałej na widok psa.

- Maks! Wróć! Proszę się nie bać! - woła Tomasz,

podchodząc.

Ona stoi z rękami przyciśniętymi do piersi, ale w jej

twarzy nie ma strachu, tylko zaciekawienie.

- Nie boję się! Zamieram na wszelki wypadek, może mnie

też nie zaakceptować.

- Też? - uśmiecha się Tomasz, podchodząc. - Dzień

dobry. Czy pani Helena jest w domu?

background image

- Tak - potakuje głową dziewczyna i kładzie dłoń na

grzbiecie Maksa. - Czekam tu na nią.

Tomasz przygląda się jej zdziwiony. - Nie wie, że pani tu

jest? Moje nazwisko Zewer, jestem najbliższym sąsiadem pani
Horn.

- Mira Kowalik - bierze głęboki oddech i mówi cicho: -

Wie... - patrzy na Tomasza. - Myślę, że chciała odpocząć ode
mnie, od mojej niespodziewanej wizyty.

- Brzmi to tajemniczo. - Tomasz uśmiecha się niepewnie,

lekko skłania głowę i kieruje się do domu. - Zobaczymy, co
tam słychać.

W środku panuje cisza, słychać tylko tykanie stojącego w

salonie zegara.

- Helenko? - mówi półgłosem. Wchodzi do salonu,

zagląda do kuchni, do pokoiku przy kuchni, a w końcu kieruje
się ku schodom. - Heleno!

Wbiega na piętro. Drzwi do jej sypialni są przymknięte,

pcha je lekko i staje na progu. Helena leży na tapczanie z
twarzą zwróconą ku niemu.

- Tomek...
- Heleno, kochanie... co się stało? - pyta zaniepokojony,

siada obok i bierze ją za rękę.

- Widziałeś ją?
- Tak.
- W kuchni?
- Nie. W ogrodzie. Kto to jest?
Helena siada i opiera się o podgłówek.
- To jest...
- Tak?
- Mira Kowalik.
- No i?
- Córka Jaromira.
- Co?!

background image

- Nieślubna córka Jaromira Horna. Tomasz wpatruje się w

nią oszołomiony.

- Dziś dowiedziałam się, że Jaromir... Mój idealny

Jaromir... - milknie.

- Miał romans? - Tomasz patrzy na nią z

niedowierzaniem.

- Podobno przespał się... ależ to pospolicie brzmi -

przespał się z pielęgniarką w sanatorium, niejaką panną
Kowalik. Jej matką. Wybrała go sobie, rozumiesz? Uwiodła,
jak wyznała córce przed śmiercią, bo chciała mieć dziecko. Z
nim. Wydał się jej cudowny i wyjątkowy, i... użyła go, tak? A
z jego strony to co to było? Chwila słabości? Czyn
miłosierny?! Oooo... Tomku, pojechała, czy jeszcze tam jest? -
Przed chwilą była.

Helena nagle wybucha histerycznym śmiechem. - To

idiotyczne! Kochasz kogoś, wierzysz mu bez zastrzeżeń, boisz
się o jego zdrowie, wypychasz do sanatorium... a po latach
okazuje się, że on tam... Koszmar. Koszmar... - milknie, ale
zaczyna po chwili. - Nie umiem się w tym odnaleźć W tej
niegodziwości. Byłam zbyt pewna jego lojalności, uczucia,
tak? - pyta samą siebie. - To mnie zgubiło. Czuję się
zawiedziona, oszukana, ale i w jakimś sensie ośmieszona.
Przez te wszystkie lata żyłam w nieświadomości, niechcący
zdrada wychodzi na jaw, ja jestem na marginesie życia...

- Heleno.
- Będziesz pocieszał mnie, czy tłumaczył jego? Bo co,

mężczyzna inaczej traktuje taki epizod, tak? Boże... przecież
tak właśnie niedawno mówiłam to Julii. Farsa. To farsa, ale
tym razem ja gram w niej główną rolę. Nie chcę, żeby to
zabrzmiało pompatycznie, ale...

- Stop, Heleno. Dosyć!
- Dlaczego? Chcę wiedzieć, dlaczego nie mówisz - „witaj

w klubie zdradzonych". Przepraszam cię...

background image

- Kochanie moje, zaraz dam ci coś na...
- Nie. Nie trzeba. Jestem już spokojna, nie zobaczysz łez

czy załamania. Jestem wściekła, zawiedziona, trochę mnie
skosiło, mam nudności, ale to naturalne, prawda? Oczywiście,
jeżeli zachowane są granice przyzwoitości, a przecież tych nie
przekroczyłam, co? W pierwszej chwili miałam wrażenie, że
wpadłam do pustej studni, skotłowało mnie jak diabli, ale
teraz gramolę się z niej na powierzchnię... - Odwraca twarz do
okna.

- Posłuchaj, proszę... Nie jest to męska solidarność i nie

będę nikogo ani niczego tłumaczyć, ale...

- Aha! Jest jednak ale!
- Powiedzmy sobie o tym, co najważniejsze. Zawsze cię

kochał. Wyjątkową miłością, bo i obiekt uczucia był
wyjątkowy. To, co się tam wtedy stało, musiało być jakąś
chwilą

przelotną,

chwilą

odwróconej

uwagi

od

najważniejszego w jego życiu. Kim dla niego byłaś, miałaś
dowody przez wszystkie wspólne lata.

Helena sięga po leżący obok niej szal i owija się nim.
- Mdli mnie. A teraz muszę się podzielić z tą małą.
- Czym podzielić? Czegoś chce?
- Jaromirem, Tomaszku, Jaromirem. - Wyciąga rękę i

bierze fotografię męża, w srebrnej ramce, stojącą na nocnym
stoliku. Odgina uchwyty i wyjmuje zdjęcie spod szkła.

- Heleno... To jest dziecinna demonstracja... To niemądre.
- Prosiła o zdjęcie. To jest bardzo piękne, a ja chyba mam

jakieś inne w albumie.

- Aha... - mruczy Tomasz i zaczyna niepewnie: - Czy jej

matka...

- Nie żyje. Zmarła pół roku temu. Ona, ta Mira, mieszka

sama w Łodzi. Wyjeżdża na stałe gdzieś... za granicę. Jest
pielęgniarką, straciła pracę, coś tam z ich szpitalem...
Mówiłeś, że jest w kuchni?

background image

- Nie. W ogrodzie.
Helena patrzy na niego, potem dotyka jego policzka.

Tomasz bierze jej rękę i całuje, ściskając mocno.

- Przyjacielu... - mówi Helena, siada i wsuwa stopy w

klapki. - Zjedzą ją komary.

- Co chcesz zrobić?
- Teraz?
- Tak.
- Kolację - uśmiecha się blado. - Otworzysz nam jakieś

wino?

- Wino? Oczywiście. Heleno...
- Tak?
Tomasz bierze ją za rękę, przyciąga do siebie i mocno

przytula.

- Jesteś niezwykła i chcę ci powiedzieć, że gdybyś...
- Czekaj! - Helena oswabadza się z jego ramion i patrzy

na trzymaną fotografię. - Zastanawiałam się, dlaczego mi
nigdy nie powiedział... i teraz... teraz powraca w mojej
pamięci obraz... Scena w szpitalu, tuż przed jego śmiercią.
Odzyskał na chwilę przytomność, czy raczej prawie odzyskał,
Z takim trudem wydobywał się na powierzchnię i próbował
coś... próbował coś powiedzieć. Myślałam, że chce mnie
zapewnić o miłości... z takim wysiłkiem, bólem próbował...
więc przerwałam, mówiąc: wiem, wiem... i on... on się
uspokoił, wyciszył... Pomyślał, że mi to już wyznał?

- Pewno tak... - mówi cicho Tomasz. - Pomyśl, jak trudno

mu było przez te lata nosić w sobie tę tajemnicę. A nie mógł
cię stracić.

Helena stoi oparta o ścianę, w opuszczonej ręce trzyma

fotografię Jaromira.

- A co dalej, Tomku? Nie! Nie odpowiadaj. Sama muszę

sobie na to odpowiedzieć.

- Będzie ci łatwiej, jeżeli mu przebaczysz.

background image

- A więc jednak stajesz przy nim - uśmiecha się Helena.
- Nie. Chodzi mi o ciebie. Tylko o ciebie.
- Dziękuję, kochany. Tak jakoś przekonywałam moją

córkę.

Milczą, a z ogrodu nie dobiega ich żaden dźwięk.
- Chodźmy.
Schodzą na dół do kuchni, Tomasz wyciąga ze stojaka w

spiżarni butelkę wina, Helena otwiera lodówkę i mówi.

- Nasza Emalia jest niezawodna. Jest też sterta

naleśników.

- To miła wiadomość - stara się zażartować Tomasz.
Ona wychyla się przez okno i woła:
- Hej! Proszę na kolację!
„Czy to twarda konstrukcja, czy zawodowe umiejętności?"

- myśli o Helenie Tomasz. Ale na pewno wielka mądrość
dojrzałości.

Pierwszy do kuchni wpada Maks. Za nim niepewnie na

progu staje Mira, zapinając pasek plecaka.

- Chciałabym się pożegnać...
- Na stole fotografia - mówi Helena, rozstawiając talerze i

odwraca się do kredensu. Tomasz patrzy na dziewczynę. Ona
podchodzi i niepewnie, jakby to było coś kruchego, bierze do
rąk fotografię. Długo patrzy, a potem szepcze zawiedziona: -
Nie jestem podobna...

Helena i Tomasz zajęci są przygotowywaniem kolacji.
- Ano nie jest pani.
- Był piękny...
- Czy ja wiem... Przystojny - rzuca spokojnie Helena. -

Jego ojciec, Jan Horn, Honza... był Czechem. Urodził się w
Litomierzycach, przeniósł się do Polski, studiował prawo w
Poznaniu, tam poznał Annę Koronowską. Pobrali się i tam
urodził się... Jaromir. Oboje nie żyją. Jaromir był świetnym
architektem, miał swoją pracownię. Mądry, serdeczny, pełen

background image

uroku... wyjątkowy. Pytaj, o co chcesz. Nie będę ci mówić
pani, bo... jesteś jego córką, a siostrą Julii.

Dziewczyna gwałtownie unosi głowę. - Mam siostrę?!
W jej twarzy jest taki wyraz zaskoczenia, jakby

niespodziewanie dowiedziała się o czymś najważniejszym w
życiu.

- Masz siostrę. Julia jest starsza od ciebie i ma syna.

Bruna. Masz więc i siostrzeńca.

- Boże drogi... Och, dziękuję pani!
- A to ciekawe... Mnie! Ostatecznie jesteś w połowie

Horn.

Dziewczyna nieoczekiwanie powstrzymuje płacz, szuka w

plecaku, wyciąga chustkę i siada, opierając się o stół.

- O co chodzi? - pyta zaskoczona Helena. - Czy to jest

powód do płaczu?

- Przepraszam - zbiera się w sobie dziewczyna. - Ja nigdy

nie płaczę. Naprawdę. Ale nie potrafię tego wszystkiego
ogarnąć...

- Rozumiem. Ja też. Choć spoglądając na wszystko z

innej perspektywy - ironizuje Helena.

Tomasz nalewa wino i siada obok niej.
- Nie poznam jej... ale dobrze, że jest. - Może poznasz.
- Kiedy?
- Nie wiem. Jak przyjadą z Francji. Jest tam z mężem na

placówce. Proszę, jedz.

- Nagle mam bliskich - dziecinnie uśmiecha się i pociąga

nosem.

Tomasz uśmiecha się do niej.
- Niezłe uczucie, prawda?
- Nowe - wyciera nos. - Pękłam... ale to wszystko jest

oszałamiające i niespodziewane.

- Raczej tak - zgadza się Helena. - Od początku do końca.

Czemu nie jesz?

background image

- Dziękuję, ale nie przełknę niczego. Raz jeszcze dziękuję

za wszystko, przepraszam i będę się zbierać - wstaje, ale
Helena nadal siedzi przy stole.

- Poczekaj... - zaczyna i milknie. Dziewczyna stoi bez

ruchu. - Chcesz jechać po nocy?

- O, dam sobie radę.
- Jestem tego pewna, ale... jeżeli chcesz, zanocuj tutaj, a

rano pojedziesz.

- Ale... to kłopot... Nie, nie mogę - mówi szczerze i

uśmiecha się niepewnie.

- Kłopot to mamy wpisany w naszą znajomość, moje

dziecko. Siadaj. Herbata ci stygnie. Kto ma ochotę na
naleśniki?

*
Idą przez ogród. Helena ścieżką, a Henryka między

kwiatami, dotykając je końcami palców.

- Jak dobrze, że przyszłaś, Henryko. I co ty na to?
Henryka kiwa głową z dezaprobatą.
- Nie podlałaś wczoraj ogrodu, pani Heleno.
- No wiesz? Nie miałam do tego głowy! Pytam cię o coś

innego. Przecież widziałaś to... tam... Z twojej odległości, czy
jak to nazwać.

- Trochę niewyraźnie.
- Nie robisz wrażenia zaskoczonej. Henryka delikatnie

zdejmuje gąsienicę z głowy

róży i sadza ją na pokrzywie, pod jabłonką.
- Ekscytowanie się już nie leży w moim usposobieniu, a

jeszcze trochę i w ogóle zapomnę, co to słowo oznacza. Ale
zachwyt się poszerza, choćby w pojmowaniu zjawisk
naturalnych... O, jakie piękne ostróżki... - mówi i nachyla się
nad nimi. - Wiem, że grzeszę... niebiańskie... Mam nadzieję,
pani Heleno, że nadal zachowasz mądrość i dystans...

- Mam nadzieję... Jeżeli masz na myśli to, co...

background image

- Był moment, gdy obawiano się o ciebie. Ktoś mądry

powiedział, że smutek czy depresja mogłaby cię zbytnio
odsyłać do przeszłości.

Helena zatrzymuje się na ścieżce.
- Zbytnio? Ciekawe określenie. Przeszłość to też moje

życie. Zaraz... A kto to powiedział?

Henryka odwraca się do niej, stojąc w cieniu starej

jabłonki.

- Nie powinnaś, pani Heleno, zadawać mi trudnych pytań.
- Jaromir? Tak? Jaromir? Henryka wzdycha i mówi

łagodnie:

- Znowu pytanie... Nie, to chyba nie on. Nie widuję go.

On już jest dużo dalej, a może jest jakiś inny powód. Czy ja
wiem... W ogóle to pojęcie wiem" jest takie inne, coraz mniej
dotyczy „wtedy" lub „potem". Nie umiem, ale i nie chce mi
się umieć tego uzasadniać.

- Zmieniłaś się - mówi z żalem Helena. - Co z ciebie

zrobili?

- Doprawdy? - łagodnie ironizuje Henryka, ale się

uśmiecha.

- Byłyśmy sobie tak bliskie. Henryko, stałaś się taka jakaś

niezależna...

- Jestem po prostu w innym wymiarze, pani Helenko, ale

nie dociekaj.

- Nie dociekam - godzi się z rezygnacją. - Brak mi

ciebie... Nawet nie wiesz jak... - rozgląda się. - Henka?

- Słucham, słucham...
Helena rozgląda się, podnosi oczy i widzi nad sobą

Henrykę. Siedzi wysoko na drzewie i dotyka jabłek.

- Ładne te moje koksy, pachną jak banany! Co to za

jabłuszka, co za jabłuszka... Ach, poczuć znowu ich smak... A
już tylko wyobraźnia... - wychyla się i woła, ale nieco ciszej. -
Dałaś jej ten mały pokój przy kuchni...

background image

- Dałam, nie dałam, przenocowałam ją.
- A!
- Czy Melusia... No Melania, moja matka, wie o tym co

tu... zaszło?

- Minęłyśmy się. Czy mam jej poszukać?
- Nie. Lepiej nie.
- Ano może i tak.
- Na pewno. Kocham ją, ale to sensatka.
- A co dalej?
- Nie wiem. Sama jestem ciekawa. Nie popędzaj mnie. To

raczej ty powinnaś mi powiedzieć, co dalej, a nie pytać mnie.

- Lubię, jak sama kombinujesz, pani Heleno, zawsze

ładnie budowałaś postać, ale i sytuacje... A na razie?

- Na razie oswajamy się.
- A co byś chciała, pani Heleno?
- Jeszcze nie wiem... Zejdź tu do mnie.
- Nie... Stąd mam bliżej, a już muszę wracać.
- Henryko, nie odchodź jeszcze...
- Nie proś o rzeczy niemożliwe. Nara, jak mówią

dzieciaki.

Poranek. Przez szpary aksamitnej zasłony wciskają się

promienie słoneczne i przecinają ścianę nad tapczanem.
Helena już nie śpi. Wyciąga otwartą dłoń i zbiera w nią ciepłe
światło. Czuje się rozbita i zmęczona. Zupełnie nie umie się
odnaleźć w nowej sytuacji. „Już nic nie będzie takie jak
dotąd" - myśli i wie, że dotyczy to wszystkiego na tle
upływającego czasu. Wizyta tej dziewczyny... Co
najdziwniejsze, Helena nie umie być na nią wściekła, co
oczywiście byłoby czymś idiotycznie bezsensownym, ale
może pomogłoby wyrzucić z siebie gniotące uczucie złości,
żalu, zawodu i urażonej ambicji. Wręcz odwrotnie, ta mała
jest miłą, zwyczajną dziewczyną, jeszcze nie zniszczoną przez
samotność, potrzebującą ciepła. Widocznie „ta kobieta", jej

background image

matka była jej bardzo bliska, zwłaszcza bywa tak w niepełnej
rodzinie, ale też potrafiła nauczyć ją samodzielności, czy
uruchomić w córce wiele pozytywnych cech. Mira jest
wrażliwa, delikatna, ale i stanowcza. Nie pomyślała nawet,
żeby „zawalczyć" o jakieś korzyści materialne, wręcz
odwrotnie, podkreślała, jak daje sobie radę i planuje życie. Nie
było tam miejsca na domaganie się korzyści z praw
nieślubnej, ale jednak jego córki. Helena nie ma cienia
wątpliwości. Gdyby dziewczyna była inna, to zapewne
doszłoby do badań genetycznych, do rozpraw w sądzie, do
wojny i odporu, ale w tej sytuacji... To dziwne, ale Helena
musi przyznać się sama przed sobą, że jest tu miejsce na
sympatię, mimo roli, jaką matka Miry odegrała w życiu jej i
Jaromira.

Odsłania okno i stoi, patrząc w ogród. W swoich czarnych

spodniach, podwiniętych teraz do kolan, Mira podlewa ogród.
Robi to starannie i metodycznie. Nie za mocnym strumieniem,
trzymając wąż nisko, żeby nie w głowy kwiatom. Helena
patrzy zaskoczona. Jednak nim zejdzie na dół, wyciąga z szafy
sukienkę Julii, za małą już na nią.

W kuchni na stole czeka przygotowane nakrycie i gorąca

kawa w dzbanku, na maszynie.

- Kupujesz mnie, czy taka jesteś? - szepcze Helena.

Nalewa sobie kawę i z przyniesioną sukienką, przewieszoną
przez ramię, idzie do ogrodu. Jest piękny poranek, na niebie
żadnej chmurki, zapowiada się ładny dzień. Ogród i napojona
ziemia pachną takim cudownym, wyjątkowym zapachem.
Helena idzie cicho przez mokry trawnik.

- Mira! - woła.
Dziewczyna odwraca się gwałtownie.
- Dzień dobry pani.
- Dzień dobry. Masz. To sukienka Julii, ale będzie na

ciebie dobra. Nie możesz ciągle chodzić w tej czerni. Będzie

background image

upalnie, miej dla siebie trochę litości. Wyglądasz jak
kwakierka.

Dziewczyna kręci przecząco głową.
- Nie... dziękuję. Będę zaraz jechać. Helena trzyma

sukienkę w rękach.

- Kończysz? - pyta po chwili.
- Tak.
- Podlewasz od świtu?
- Nie bardzo mogłam spać.
- Nie było wygodnie.
- Było, bardzo. To taki piękny pokoik... i tapczan miękki i

ptaki śpiewały, słyszałam bicie zegara w salonie, to takie...
magiczne wszystko.

- Tak? No to przyjdź do magicznej kuchni na prozaiczne

śniadanie. Robię jajecznicę - mówi Helena, odwraca się i idzie
do domu.

Czy chce, żeby Mira już odjechała?
- Umyj ręce! - woła do wchodzącej i potem sprawiedliwie

rozdziela jajecznicę na dwie porcje i zsuwa na talerze.

- Ale pachnie - zachwyca się Mira. - Przyniosłam

szczypiorek.

- Nie wiedziałam, czy lubisz na maśle, czy wolisz na

boczku.

- Na boczku śpię, na maśle wolę - śmieje się dziewczyna.
- Słuchaj... - zaczyna Helena - mam propozycję... Dokąd

ci się śpieszy? Wiem, że Łódź to cudowne dymy i wrzawa
wielkiego miasta, ale może byś chciała posiedzieć tutaj?
Trochę...

Mira je powoli, nie spuszczając oczu z Heleny.
- Jak to?
- Zwyczajnie. Poznajmy się trochę. Jedź do Łodzi,

przywieź wszystko, co jest ci potrzebne do szczęścia i...
pobądź. Zapraszam cię. Emilia dobrze gotuje, ty dobrze

background image

podlewasz ogród... - uśmiecha się niepewnie. - Powiedziałaś,
że pokój ci się podoba.

Dziewczyna siedzi bez słowa. Zaczyna przedziwnie

mrugać oczami. Helena puka widelcem w talerzyk.

- Hej! Przecież nie będziesz beczeć? Zostaw sobie łzy na

wszelkie radosne okazje. Pomyśl, czy coś cię trzyma w Łodzi?
Lato w mieście jest upiorne.

Dziewczyna przecząco kręci głową.
- A więc? Dobrze, poczekam aż odzyskasz mowę. Jeśli

chcesz jeszcze kawy, to sobie nalej.

- Czy... czy...
- No, wykrztuś wreszcie! - ponagla Helena, wstaje i sięga

do kredensu po konfitury.

- Czy mogę panią uściskać? - wykrztusza wreszcie

dziewczyna.

- Ani się waż! - krzyczy Helena. - Ręce przy sobie!

Żadnej poufałości - i pozwala się objąć. Stoją na środku
kuchni, sztywne, ale troszkę bliskie sobie, a przecież obce.
Obie samotne, obie pokaleczone, może sobie potrzebne.

- To pierwsza szczęśliwa chwila od... dawna - mówi cicho

Mira.

W małej kawiarnianej salce restauracji Pod Orłem w

Koronie w porze obiadowej nigdy nie ma ludzi. Teraz też nie
ma nikogo poza Heleną i Tomaszem. Oboje nie szaleją ani za
tą restauracją, teraz gwarną od obiadowiczów, ani za
kawiarenką. To kwestia przyzwyczajenia, nie gustu, jak mówi
Tomasz, albo braku wyboru. Właściciel nazwał kawiarnię
Koronka, od korony w nazwie restauracji i zawiesił
koronkowe firanki na oknach, wychodzących na gwarną ulicę.
Wnętrze jest banalne, ale mają świetne ciasta i lody. Właśnie
na lody skusił Tomasz Helenę.

- Jest mi dobrze... - uśmiecha się Helena. - Wiesz...

Nauczyłam się zauważać, zatrzymywać w sobie, dobre chwile

background image

i chwilki. Bo bardzo szybko stają się czasem przeszłym, czyli
wspominanym lub nie. Takie małe, błahe często, pozornie
niepozorne... chwilki.

- Na przykład?
- Wydadzą ci się niemądre, wiem, ale one są takie na

moją miarę. O... siedzę tu sobie z tobą, smak tego popołudnia
w smaku cytrynowoczekoladowych lodów, z tą plamką
niebieskiego słońca na blacie stolika, przez witraż w oknie. To
poczucie, że nic nie muszę teraz, zaraz nagle. Że ten dzień
będzie trwał jeszcze jakiś czas Wrócimy do domu, zjemy
razem obiad, bo dopiero po południu masz przychodnię. Że
tam krząta się blada Emalia, pomaga jej panna Kowalik.
Chyba jest taki ptak? Muszę sobie kupić atlas ptaków.

Tomasz przygląda się Helenie z przyjemnością. Jej

opalona twarz pod słomkowym kapeluszem jest spokojna.

- Złapałaś oddech, kochanie, prawda?
- Yhm... W jakimś stopniu na pewno. Trudno mi tak do

końca przyznać się samej przed sobą, ale wiesz... - zamyśla się
albo szuka określenia, a on czeka cierpliwie. - To jakaś
herezja, czy jak to nazwać, ale... zdrada Jaromira okazała się
w wersji końcowej czymś... nie masz prawa się nawet
uśmiechnąć... czymś dobrym. Tak to czuję właśnie. Po śmierci
Henryki... jestem wytrącona z życia... wieczorami, już bez
Emalii, która jakoś tam wypełnia dom krzątaniną...
wieczorami wszystko nabiera echa. Jak to w pustce. Moje
kroki, skrzypienie podłogi, woda z kranu, nawet telewizja czy
głos z radia. To nie skarga, po prostu ja to stwierdzam.
Samotność. Pogłębiająca się, jeżeli to jest możliwe. I myśl, co
dalej?

- Masz mnie. A gdybyś tylko chciała...
- To całe moje szczęście, ale zbyt często cię absorbuję.
- Nie gadaj bzdur! To ty nadajesz sens mojemu tu i

teraz... Heleno... - zaczyna niespodziewanie uroczyście.

background image

- Cicho. Posłuchaj moich przemyśleń. W którymś

momencie... trzeba będzie podjąć jedynie słuszną decyzję. Jest
taki dom dla... samotnych ludzi mojego zawodu, piękny i...

- Oszalałaś?! Heleno! Nigdy się nie zgodzę!
- Cicho! Nie krzycz! Była taka myśl, a potem stało się to,

co się stało. Zjawiła się ta mała, tak jakby trwała pamięć o
czymś z czasu przeszłego, a jednocześnie to jest... spotkane
dobro. Ona jest taka zwyczajna... Troskliwa bez udawania,
urocza i ma w sobie coś z osieroconego kota, który chce mieć
bezpieczny dom. A przecież to ja jestem osierocona. Tomku,
jakie masz o niej zdanie? Tomasz patrzy na nią ze smutkiem.

- Tomaszu... co jest?
- Nic... Pytałaś, jakie mam o niej zdanie? Takie samo.
- Naprawdę?
- Tak. Obserwuję ją i jak na razie...
- Właśnie.
Helena uśmiecha się do niego.
- Ale... jesienią ruszy przed siebie. Do tej Szwecji.
- Heleno... Ona musi znaleźć dla siebie swoje miejsce.

Ale zostaw na razie ten temat. Zostaw. Zobaczymy.
Zaplanowała ten wyjazd jako bezrobotna i samotna. Trochę
się zmieniło... - mówi delikatnie Tomasz. - Myślę, że jest
oczarowana twoją wielkodusznością, ciepłem, mądrością.
Rozumiem ją... A do października jeszcze masz dwa miesiące.
Czy Julia już wie...?

Helena przecząco kręci głową.
- To nie jest wiadomość na telefon... I niezręcznie mi

pisać o tym. Tu potrzebna rozmowa. Patrzenie w twarz. W
oczy.

- Chyba tak - zgadza się Tomasz.
- Oczywiście, że trochę się boję, ale Julia już jest inna, i

ja. O, Tomku... Byłam marną towarzyszką życia, marną
matką... - uśmiecha się gorzko.

background image

- No, coś nowego...
- Tak. Nowym są moje przemyślenia. Przez tamte

wszystkie lata... byłam egoistką, tak naprawdę moja wiedza o
mężczyźnie, który był ze mną, jest szczątkowa. Czy był
szczęśliwy, czy nie miał gorzkiego poczucia drugiego planu,
czy nigdy nie myślał, żeby wziąć pełny oddech i trzasnąć
drzwiami? Dlaczego się nie buntował, nie bronił swojej
indywidualności i nie powiedział mi tego, co mógł naprawdę o
mnie myśleć?

- Helenko, co ty pleciesz! Skąd ci to przyszło do głowy?
- Hm... Czy był szczęśliwy tam... Czy później myślał o

tamtej kobiecie?

Uderzające jest jak spokojnie, zupełnie nie ekscytując się,

Helena mówi o tym. Wszystko jest w niej jeszcze nieułożone,
niepozbierane, ale spokojniejsze. Po niezgodzie na tamten
epizod, Helena jest na etapie ostrego spojrzenia na siebie.

- Kochanie - mówi Tomasz, przykrywa jej dłoń ręką. -

Wszystko się ułoży, podchodź spokojniej, bądź sprawiedliwa
dla siebie. Byłaś jego szczęściem, tamten epizod w jego życiu
był wynikiem nieznanych mi okoliczności i nie chcę ich znać.
A ty byłaś dla niego zawsze kimś najważniejszym i
najpiękniejszym. Chciałbym walić głową w blat tego stolika,
że to nie ja, nie ja byłem na jego miejscu. Na waszym ślubie
chciałem go pobić, siebie... Gdzie wtedy miałem rozum,
oczy?! Najmilsza, powiedz jedno słowo...

- Płać! To jest jedynie odpowiednie słowo. Masz rozbijać

stoliki, to już chodźmy - ty zabijako! - śmieje się głośno.

- Oczywiście, zawsze obracasz w żart... To nie jest w

porządku.

Helena pochyla się i gładzi jego policzek. - Tomeczku...

Jak dobrze, że jesteś. Odwraca się i woła:

- Pani Kaziu! Płacimy... To znaczy doktor chce płacić! Ja

byłam zaproszona!

background image

Wsiadają do samochodu i Tomasz, zapinając pasy, mówi:
- Helenko, przyjdziecie do mnie w sobotę? Przyjadą

Bożena i ta nieszczęsna, stuknięta Waleria. Niech złapią
trochę spokoju i innego powietrza... To takie dwie bidy.

Helena patrzy na niego z czułością.
- Masz wielkie, niespotykane serce. Ta królewska

umiejętność przebaczania...

- Hm... - mruczy Tomasz. - Nastąpiło przedawnienie... To

teraz taka smutna dawna znajomość, czy jak to nazwać. Ale
szarlotka Bożeny... Sama przyznaj, że ci smakowała na moich
urodzinach.

- Aha, to po prostu interesowność z twojej strony, łotrze!

- śmieje się Helena. - A ja myślałam: Boże, jaki on jest
idealny!

*
Stary samochód marki Toyota, z Bożeną i Walerią, matką

jej zmarłego męża, podjeżdża pod bramę przed domem
Tomasza.

- Chcę już wysiąść - mówi starsza pani. Bożena wysiada

pierwsza i otwiera drzwiczki.

- Dopiero teraz możesz. W czasie jazdy mogło by ci się to

nie spodobać. Pas.

- Co pas. Jakbyś grała w remika.
- Nie, Walerio. Nie wysiądziesz, dopóki nie odepniesz

pasa. Nie od sukni! Tego tu... Pasa bezpieczeństwa.

Nachyla się, przewiesza przez starszą panią i odpina.
- No, Bożenciu... - lekko zaciągając, mówi z aprobatą

Waleria i gramoli się z auta. - Mnie tu się podoba.

- Za każdym pobytem ci się podoba. - Bożena wkłada jej

w ręce paczkę z ciastem, a sama wyciąga z torebki klucze i
otwiera bramę.

- Tak co i owszem - kontynuuje Waleria. - Będziemy tu

przyjeżdżać w każdy wolny czas.

background image

- Walerio! - mówi poważnie Bożena, ale nadal nie tracąc

cierpliwości. - Nie wyrwij się z czymś takim przy Tomaszu.
Doceń, że nas zaprosił na dziś.

- Tak ja i doceniam - pogodnie zgadza się Waleria. - A

mój kapelutek? Gdzie on?

Bożena sięga po płócienny kapelusz i wkłada go na głowę

teściowej, która ręce zajęte ma paczką z ciastem.

- Biedny Kostek... - wzdycha Waleria. - Jemu by też się tu

podobało...

- Walerio! - przywołuje ją do porządku Bożena i szeroko

otwiera bramę wjazdową. - On tu bywał...

- Mówiłaś, że jest pies? Nie ugryzie on mnie?
- Nie. Ma za słabe zęby, niestety - mruczy Bożena i

wsiada do samochodu. - Uważaj! Wjeżdżam!

- Aha - zgadza się Waleria i drepcze w stronę domu.
Kiedy zostaje już zamknięta brama i furtka, Bożena

otwiera drzwi do domu.

- Maksiu! To ja... Dzień dobry.
Z wnętrza wychodzi Maks i przyjaźnie macha ogonem.

Bożena odbiera ciasto z rąk Walerii.

- Tam w ogrodzie masz leżak, Walerio. Widzisz go?
- No tak i dobrze - zgadza się starsza pani. - Pooddychać

należy się. Tu zupełnie drugie powietrze. - Chce ruszyć do
ogrodu, ale Bożena przytrzymuje ją za rękę

- Proszę cię, Walerio - mówi z naciskiem. - Nie wyskocz

z czymś, co kazałoby nam natychmiast wsiąść w samochód i
wrócić do domu!

Starsza pani strąca jej rękę z niespodziewaną siłą.
- Bożenciu! Jak ty tak do mnie?! Ja jestem... delikatniusia.
Bożena śmieje się bezradnie, ale poważnieje.
- Miej na uwadze, że to niespotykana sytuacja, żeby były

mąż zapraszał byłą żonę i matkę swego byłego przyjaciela,
który... który mu kiedyś tę kobietę...

background image

- Zabrał - zgadza się pogodnie Waleria.
- Tak, Walerio... Czy zrozumiałaś, co chciałam

powiedzieć? O co cię proszę?

Staruszka poprawia kapelusz, stroszy loczki nad czołem i

prawie zalotnie rzuca: - Ma być Wersal? Będzie. Pomożesz
ulokować się na leżaku?

Bożena nie daje się podejść i groźnie dodaje:
- I żadnych duchów!
Teraz na twarzy Walerii maluje się wyraz bezbrzeżnego

zawodu. Szybko mruga powiekami i nagle chowa twarz w
dłoniach.

- Boże mój... - udaje, że szlocha. - Ja już coś zrozumiała...

Ty chcesz odejść do Tomasza, a mnie pozbędziesz się do
schroniska, czy gdzieś za płot! O, Kostek! Zabierz mnie do
tamtego świata! Na co ty czekasz?! Nikt mnie nie kocha...

- Walerio... Walerio... - spokojnie, ale z naciskiem mówi

Bożena. - Nie rób komedii. Nigdzie nie odejdę i nigdy cię nie
oddam, jesteśmy skazane na siebie. - Obejmuje ją i klepie po
plecach. - No już cicho... cicho... A Tomasz jest wspaniałym...
niespotykanym przyjacielem, to wszystko.

Waleria uwalnia się z uścisku, odsłania twarz bez jednej

łzy, rozjaśniona uśmiechem.

- A cóż ty, odkryła Amerykę? Ja go znam dłużej niż ty!

Oni z Kostkiem byli przyjaciele od zawsze, przez całą
medycynę i troszku potem. Rozeszli się o kobietę! A! Toż
przez ciebie. Widzisz jaka ty. Dasz mnie herbatki z tą twoją
szarlotką?

- Dam później - mówi Bożena. - Idź już wreszcie do

ogrodu. Idź już zaraz przyjdę i posadzę cię w tym leżaku.
Przyniosę poduszkę.

*
Przy okrągłym stoliku siedzą nad planszą z literami i

talerzykiem, przygotowanym do wywoływania duchów, nieco

background image

zażenowana Bożena, żartobliwie nastawiona Helena,
zaciekawiona Mira. Podekscytowana Waleria, unikając
pełnych wyrzutów spojrzeń Bożeny, nie wiadomo czemu
masuje nadgarstki i bierze głębokie oddechy. Tomasz zaciąga
story na oknach.

- Dokładnie zatrzaśnione, Tomciu - przypomina Waleria,

ale jest tak upalnie, jakby przed burzą, więc jedno z okien
Tomasz pozostawia uchylone. Waleria nie zauważa tego.

- Należy się do zjawisk podejście mieć poważne i niczym

gości nie spłoszyć! - przypomina.

- A okrzyki przerażenia wydawać można? - szalenie serio

pyta Tomasz i siada obok Heleny.

Waleria groźnie wyciąga palec w jego stronę.
- Nie! Nie wolno! A teraz już rozluźniamy siebie w

środku, po całości - pokazuje, zaczynając od głowy - i
wywołamy którąś ze znacznej postaci... Może...

- Napoleon - podrzuca z rezygnacją Bożena.
- Nie, Bożenciu, nie. On zmęczony, bitwy mu weszły w

koście, a jego wszyscy ciągają, lepiej nie.

- Szekspir? - pyta Mira.
- Aj, nie... Do wiersza zacznie, po angielsku... Czekajcie...

Niech oni same zadecydują... Zaprosim i zobaczym, kto nam
pojawi się... Proszę ręce o tak, tak położone, końce palcy tu,
na talerzyk, tamtymi stykają się one... i skupienie.

Wszyscy posłusznie wykonują polecenie, ale Tomasz

nachyla się do Heleny i szepcze:

- Masz zimne palce.
- To nie ja, to zjawa... - odszeptuje Helena. Waleria

przymyka oczy, a właściwie mruży tylko, obserwując talerzyk
na planszy z literami.

- Duchu, duchu... przywitanie tobie... duchu, duchu...

jesteś?

background image

Helena, czując drgnięcie talerzyka, czujnie patrzy na ręce

Walerii.

- Duchu... witamy cię... Nam ciekawie, kim jesteś?
Wszyscy siedzą w milczeniu i nie patrzą na siebie, żeby

nie prowokować się do żartów i pozwolić Walerii rozwinąć
skrzydła. Talerzyk drga teraz wyraźnie, po czym zaczyna
pełne wahań ruchy, zupełnie nie wiedząc, gdzie się skierować,
a ich ręce podążają za nim. 1 w tym momencie rozlega się
uderzcie w drzwi. Jest tak niespodziewane, że Mira
podskakuje z cichym okrzykiem. Tomasz nachyla się do niej i
szepcze.

- Drzwiami, duchu?! A przez ścianę nie łaska? Mira

opanowuje śmiech, a wtem rozlega się drugie uderzenie.
Jednocześnie talerzyk zaczyna wirować po blacie stołu tak, że
dłonie obecnych zaczynają go niemal ścigać.

- Jesteś! Jesteś! - wieszczy strasznym głosem Waleria. -

Kim jesteś, biedna duszo?! Jakie twoje miano? Powiedz nam.

Za drzwiami rozlega się niecierpliwe szczeknięcie.
- To ja, Maks - mówi grobowym głosem Tomasz i wstaje.

Helena udaje kaszel, żeby zatuszować śmiech. Waleria
odrywa ręce od talerzyka, bo i tak łańcuch został zerwany
talerzyk oczywiście nieruchomieje i ona podniesionym głosem
irytuje się na Tomasza.

- No i zerwał łańcuch, zerwał porozumienie! A psisko też

doprawdy, no po co jemu pchać się do domu!

- To jego dom - mówi Bożena z naciskiem, pochylając się

do Walerii, ale ta nie zwraca na nią uwagi. Kładzie ręce na
talerzyk i wzdycha.

- Zacząć nam od początku należy i to szybciutko, bo tam

już otworzyły się jakieś drzwi tajemne. Było o krok od wizyty.
Ręce mnie dawajcie.

- Maksiu, siadasz z nami? - pyta Tomasz. - Dasz tu łapy?

Nie, woli kanapę.

background image

- Tomaszu! - strofuje go Waleria. - Ja tobie radzę więcej

powagi i traktuj te kontakty poważnie.

Tomasz siada i gorliwie wyciąga ręce. Waleria bierze

głęboki oddech i talerzyk rusza.

- Jest - szepcze - jest! Będziem sprawdzać kto...

K...o...lu...mb. Kolumb! Witaj nam, admirale... i mów!
Je...stem...tru...dna droga. Za...r... az będę... f...a...l...a
wy...soka.

- Jak dopłynie przez las? - szepcze Helena do Tomasza.
- Zostawi flotyllę pod lasem i na rowerze Koziarskiego -

uspakaja ją Tomasz i oboje ledwo tłumią śmiech.
Podekscytowana Waleria nie zauważa niczego, co ratuje ich
od anatemy.

- Czy czegoś ci potrzeba dla spokojności? Powiedz!
Nagle z hukiem otwiera się niedomknięte okno, uderzając

o ścianę, a kotara unosi się wysoko. Kobiety podskakują, a
Maks podrywa się na kanapie. Tomasz wstaje i zamyka okno.
Waleria jak w transie, niebezpiecznie odchyla się na krześle,
nie zauważając przerwanego łańcucha.

- Witaj! Witaj, duchu wielkiego żeglarza! Czekaliśmy na

przybycie. Gdyby ty chciał nam opowiedzieć coś...

- Wyskoczy jej dysk - niepokoi się Helena.
- Runie z krzesłem - ostrzega Mira.
- Trudno - z rezygnacją mówi Bożena, ale kolanem stara

się podtrzymać krzesło Walerii.

- Czarne niebo, idzie straszna burza! - woła Tomasz.
Waleria prostuje się gwałtownie.
- Nie burza! Nie burza, a siła wyższa. On tu jest! Krąży,

chce poznajomić się z nami, a ty - burza?! - Niespodziewanie
wali pięścią w stół, aż talerzyk podskakuje, spada i tłucze się
na drobne kawałki. - Widzisz? Widzisz, jak ty Kolumba
poirytował?! Dobrze, że w ciebie nie rzucił! No i koniec. Żal.
Doprawdy żal. Zepsuli wszystko.

background image

- Walerio! - Bożena, z wypiekami na policzkach, łapie ją

za ręce. - Spokój, proszę! Uspokój się zaraz!

Mira schyla się i zbiera skorupy.
- Uważaj, nie skalecz się! - mówi Helena.
- Dobrze, że zamknęłam u nas okna - uśmiecha się Mira.
- Spokojnie, pani Walerio - mówi pojednawczo Tomasz. -

Wybierzemy inny dzień, a może wieczór... I inny talerzyk. A
teraz niech pani sama zobaczy, co się dzieje na dworze -
mówiąc to, odsłania okna. Waleria składa swoją magiczną
tablicę.

- Patrzeć nie będę - mówi obrażona, ale spogląda. -

Chmury jak chmury.

- A jakby tak herbatka... Co, Tomku? - pyta Helena i

wstaje.

- Już robimy! Na burzę najlepsza jest mocna, świeżo

parzona herbata! - zgadza się Tomasz.

Waleria chowa do torby złożoną tablicę, żałośnie pociąga

nosem i mruczy: - Pożałują! Rozlega się grzmot.

- O! - z tryumfem woła Waleria. - To on, ze złości na

was.

- Dosyć, Walerio! - Bożena sięga po swoją torebkę. -

Będziemy się zbierać. Przepraszamy...

- Siedźcie! - powstrzymuje ją Tomasz. - Najpierw

herbatka, a i tak trzeba przeczekać burzę. Twoja szarlotka też
nam dobrze zrobi, podniesie poziom cukru we krwi. Mam
rację, proszę siostry? - rzuca w stronę Miry.

- Tak jest, doktorze! - odpowiada ochoczo dziewczyna.
- Ech, wy... - macha ręką Waleria. - Niedowiarki. Jakie

wy macie życie.

*
Helena zamyka furtkę przy posesji Tomasza i starannie

chowa klucze do kieszeni. Maks buszuje w krzakach

background image

uszczęśliwiony z niespodziewanego spaceru. Mira stoi
odwrócona w stronę nadchodzącej Heleny.

- Czy jest coś piękniejszego niż szczęśliwy pies? Umie się

cieszyć całym sobą.

- Miałaś kiedyś psa? - pyta Helena i idą obok siebie

ścieżką.

- Nie. Nie miałyśmy na to ani warunków, ani czasu. Ale

zawsze chciałam. Był kot na przychodne, czy raczej na
przystołowe. Taki dachowiec o pięknym spojrzeniu, a pies,
może kiedyś...

- Na pewno - uśmiecha się Helena. - Może w Szwecji, jak

się urządzisz?

Idą chwilę w milczeniu. Mira odziera patyk z kory.
- Wie pani... - zaczyna niepewnie, a Helena zatrzymuje

się na ścieżce.

- Posłuchaj no, dziewczyno, znamy się już tak długo...

przeszło dwa tygodnie... mów mi po imieniu. Będzie nam
wygodniej.

Mira patrzy na nią zaskoczona.
- Serio? - mówi po chwili.
- No pewnie. Jak będę żartować, to cię uprzedzę.
Mira śmieje się, ale najwyraźniej jest speszona, gwiżdże

na psa i rzuca mu patyk.

- Patrz na tego staruszka, jaki dziarski... Nie wiem, co to

będzie... kiedyś... Tomasz go tak kocha... - mówi Helena.

- Pan Tomasz jest... - nie kończy, ale jej twarz wyraża

zachwyt.

Helena uśmiecha się ze zrozumieniem i odwraca się do

dziewczyny.

- Chciałaś coś powiedzieć, a ja ci przerwałam. Mira

zastanawia się chwilę.

- Za dobrze mi tu. Rozleniwiłam się czy jak?

background image

- No to cieszę się, że jest ci dobrze z nami tu, na

pustkowiu. Do końca października jest jeszcze trochę czasu.

Idą, oglądając się co pewien czas na psa.
- O... Jak lubię zapach rozgrzanego lasu... Wiesz...

Przypomina mi to... - Helena milknie.

- Tak? - pyta Mira.
- Kiedy wyjeżdżaliśmy do Jastarni... Zapach tamtych

sosen nagrzanych słońcem, to pierwsze powitanie z morzem,
kiedy szliśmy brzegiem na bosaka... ciepły piach, przeważnie
zimna woda... To zawsze się łączyło - uśmiecha się do
wspomnień - z szalenie poważnym zaleceniem Jaromira:
„oddychajcie, oddychajcie". Pękałyśmy z Julią ze śmiechu, ale
i zawsze czekałyśmy na to.

- Heleno... - odważa się Mira. - To nie chodziło o zwykłe

oddychanie... Takie polecenie byłoby surrealistyczne, chodziło
o dogłębne przefiltrowanie powietrzem z jodem... Z
jednoczesnym uczuciem łagodności i akceptacji...

- O, adwokat się znalazł - popycha ją żartobliwie Helena.

- No pewnie, ale śmiesznie to brzmi, prawda?

- Tak - zgadza się jakoś bez przekonania. - Dobrze

pływał?

- Dobrze. Ale nie lubiłam, jak odpływał za daleko.
- A może kiedyś... kiedyś... pojedziemy w tamto miejsce?
- Hm... Ono jest już zupełnie inne.
- To nic.
- Mira... Jak miała na imię twoja mama? - pyta Helena.
Dziewczyna uśmiecha się natychmiast.
- Izabela.
- Hm...
- Jej matka też miała na imię Izabela. Ciągnęła się ta

Izabela przez pokolenia.

- Swojej córce też pewno dasz na imię Izabela?
- Chyba nie...

background image

- Szast prast i po tradycji - zabawnie wzdycha Helena. -

Czekaj, coś mi wpadło do głowy... Jeżeli twoje imię jest drugą
połową imienia Jaromira, to dodaj połówkę imienia mamy i
wreszcie będzie wszystkim łatwiej zwracać się do ciebie, nie
tak oficjalnie. Mirabela, a zdrobniale Mirabelka. Aromatyczny
owoc, świetny do konfitur, ale wymaga dużo cukru...

- Mirabelka? Śmiesznie... Podoba mi się.
- No to załatwione. Widzisz? Ciągle rodzisz się na nowo.

A... czy jesteś podobna do niej?

- Tak. Podobno tak. Nie wiem, jak jest z charakterem...

Ale na pewno nie mam jej wdzięku... uroku... Wszyscy byli
pod jej urokiem, a nigdy nie wyszła za mąż. Była strasznie
wymagająca wobec siebie i innych... Łagodziła to wdziękiem,
ale zawsze potrafiła rozszyfrować, kto zacz. Z takim
usposobieniem nie jest łatwo żyć, ale...

- Tak?
- Ale warto było mieć taką matkę. Heleno... Wiem, że to

trochę jest niemądre, jestem dorosła, ale... czasem czuję, że...
że... Czuję jej akceptację, albo to ona każe mi się zastanowić
czy wycofać. Nie ona wyczuwalnie, osobowo, ale jakby
myślowo, uczuciowo... metafizycznie... Nie wiem jak to
nazwać. To infantylne?

- Nie.
- Dziwnym było odczucie z moim... wtargnięciem w

twoje życie. Tak długo nie robiłam nic w tym kierunku, poza
niepokojem, lękiem, myśleniem, huśtawką na tak i na nie.
Potem coś kazało mi pisać i prosić o spotkanie. Potem
uciszyło się wszystko, jakby się miało skończyć i... Popatrz,
planuję wyjazd, zakwalifikowali mnie, zdaję i nagle budzę się
pewnego dnia, po nocy bez snów, nakazów czy „wyśnień"
czegokolwiek i co? Muszę wsiąść na motor i muszę pędzić do
ciebie. Nie przeczuwając zresztą zupełnie, jak to się potoczy.
Może właśnie mama wiedziała, że teraz muszę to zrobić, nie

background image

wcześniej, nie później i popchnęła mnie w podjęciu decyzji.
Bo była czegoś pewna? Coś wiedziała?

- Hm... Też lubię wierzyć, że jakoś nie jesteśmy tu sami.

Jeżeli łączyły nas silne więzy z tymi, którzy czemuś musieli
odejść. Sny, ale i wyczuwalna wręcz obecność... na jawie...
może dlatego, że potrzebuję ich, a może oni potrzebują mnie?

- Tak, tak... dobrze cię rozumiem... Chociaż tu nic mi się

nie śni. Zasypiam spokojnym, kamiennym snem, ledwo
przyłożę głowę do poduszki. Jakbym musiała coś odespać.

- Może. Ja też ostatnio nie spotykam się z gośćmi moich

snów.

- Jak to ładnie brzmi - uśmiecha/się dziewczyna. - O,

Heleno! - Mirabelka zadziera głowę i patrzy na wierzchołki
drzew.

- Co?
- Czuję, jakbym nurkowała wśród gałęzi, tam wysoko...

Wszystko jest dziwne i realnonierealne...

- Jak na dziewczynę jeżdżącą na motocyklu i planującą

nowe życie w obcym kraju i środowisku, trochę niepokojące
są takie stany uniesienia - mówi Helena.

- Heleno?
- Tak?
- Jaka pora roku jest twoją ulubioną?
- Każda. No może wolałabym, żeby zima była w wersji

skróconej... Chociaż nie, niech trwa długo, bo przyjedzie
Marta. Bardzo mi jej brakuje. Myślę, że już w listopadzie się
pojawi. Rozkaszlana, przemarznięta, rozwłóczona, moja
szalona.

- Chciałabym ją poznać, chociaż...
- Co chociaż?
- Tak myślę, że i tu przeszczep mógłby zostać

odrzucony...

- O czym ty?

background image

- O sobie. Julia, Bruno, Marta... mogą mnie nie

zaakceptować - mówi spokojnie Mira.

Helena marszczy brwi i patrzy na nią uważnie.
- Dlaczego tak myślisz? To są moi bliscy.
- No właśnie. Właśnie dlatego. Jak sięgną do źródła...

Rozumiesz mnie? Mogą mieć sprzeciw wobec mnie. I ja to
rozumiem.

- Przestań. Może i może być trochę trudne ale nie

zakładaj z góry porażki.

- Ta myśl męczy mnie od początku, od chwili, gdy

zaczęłyśmy rozmawiać o wszystkim, oglądać zdjęcia, gdy
mnie tak... szlachetnie udomowiłaś.

Helena zaczyna się śmiać.
-

Zabawne określenie, Mirabelko... No zgoda,

teoretycznie mogę zrozumieć twój niepokój. Będą lub mogą
być nieufni... Julia bardzo kochała swego ojca, zazdrośnie...
Bruno był silnie związany z dziadkiem... Ale są prawie lub
zupełnie dorośli, są istotami myślącymi i wierzę, że przegryzą
problem, uporają się ze wstrząsem. Z czasem wizerunek
Jaromira będzie im tak samo bliski. Jestem pewna.

- Zakładając, z nadzieją w sercu, że tak będzie, czy nie

bierzesz pod uwagę, że będą zazdrośni o ciebie? Że
pozwoliłaś mi... Że bez ich wiedzy zaproponowałaś mi tyle?

- Dom jest mój, a uczucia do nich wszystkich? Nie

doznały najmniejszego uszczerbku. Każdy ma niezmienną
cząstkę mojego serca. Jestem jak świetnie zaopatrzony sklep.
Mam wszystkiego tyle, że dla każdego wystarczy. Według ich
potrzeb. Jasne? A decyzje podejmowane przeze mnie są
moimi i nie podlegają niczyim wpływom, sądom czy
reklamacjom. Nie bój się ich. Obiecaj mi, proszę, że jeżeli ci
się uda... przyjedziesz ze Szwecji do domu na Boże
Narodzenie?

Mirabelka odwraca się tyłem do Heleny.

background image

- Proszę cię. Doprowadzasz mnie do zupełnego rozbicia

wewnętrznego. Masakra. To mnie osłabia.

- Głuptasie! Chodź, nauczę cię czegoś. - Bierze ją za rękę

i podprowadza do brzozy. - Obejmij pień! Oprzyj czoło,
przytul się do niej i zamknij oczy. Rozluźnij się, oddychaj
spokojnie i pozwól, aby przeniknął cię spokój i łagodna siła
emanująca z życzliwości brzozy. Poczujesz, jakie to jest
cudowne.

Stoją tak, czule obejmując drzewa, oddychając spokojnie i

doznając tajemnego uczucia bliskości, wręcz związku z
zielonym, otaczającym ich światem.

- No i? - pyta Helena po chwili.
- To... niesamowite.
- Prawda? Nie zgub tego - uśmiecha się Helena. - Tam też

będziesz miała dużo brzóz. One są najlepsze. Tylko brzozy.
To nic, że będziesz z nimi rozmawiała wewnętrznie w swoim
języku, nie po szwedzku.

Śmieją się, a potem Helena schyla się i zrywa małą

gałązkę pierwszego wrzosu.

- Czy mogę ci zadać osobiste pytanie?
- Oczywiście. - Mirabelka lekko pochylona gładzi grzbiet

idącego obok niej psa.

- Nigdy nie byłaś zakochana? Dziewczyna nie od razu

odpowiada, więc

Helena wycofuje się spłoszona.
- Przepraszam. Jestem rzeczywiście wyjątkowo delikatna,

nie ma co.

- Nie... - uśmiecha się dziewczyna. - W porządku. Możesz

zawsze pytać, o co chcesz. Nie odpowiedziałam od razu, bo...
to jest już tak odległe... Tak. Miałam chłopaka, byliśmy
zakochani... wariacko, jak to jest z pierwszą miłością... On
chyba też... Chyba, bo bardziej kochał, jak się potem okazało,
narkotyki. Myślałam, że dam sobie z tym radę. Ale

background image

przegrałam. Tak jak on przegrał siebie, nasze uczucia i życie.
Moja mama schudła wtedy z dziesięć kilogramów i była jak
listek... a zawsze była szczupluteńka. Wiesz... nigdy nie
usłyszałam od niej złego słowa o nim, choć trzęsła się ze
strachu o mnie, z bezsilności w naszej walce o niego, z góry
skazanej na przegraną. On miał już tylko nas... To cud, że ja
nie zaczęłam ćpać. Jego śmierć... głupia, a taka normalna w
tym środowisku. Zmarł na ulicy... Interesował się geologią...
Oczywiście nie skończył studiów, nie pogodził się z rodziną,
czy raczej oni z nim już nie chcieli żadnego kontaktu, ja nie
powiedziałam mu, że wybaczam kłamstwa, upokorzenia
niewyobrażalne, bezsilność, wściekłość i rozpacz. I że go
kiedyś bardzo kochałam. Tak to jest z tym, kto zostaje. Takie
niedokończone długie zdanie w ważnej ostatniej, nieodbytej
rozmowie. Ten motor, na którym przyjechałam, jest jego. To
znaczy był. Zebrałam pieniądze i wykupiłam go od takiego
jednego... no.

- Ile miał lat?
- Michał? Dwadzieścia trzy. Tylko? Aż?
Helena kładzie dłoń na ramieniu dziewczyny i mówi

powoli:

- Jeżeli powiem, że jestem pewna, że jeszcze się

zakochasz, to uznasz to za banał czy marne - podsumowanie?

Mirabelka niespodziewanie parska śmiechem.
- To będzie miła nadzieja. Ale wolałabym, żeby to był

ktoś dojrzały, mądry... dla którego stracę głowę, taki jak... -
milknie na chwilę. - No... ktoś niezwykły.

- O! Wszystko przed tobą - mówi Helena i patrzy na

zegarek. - Wracajmy.

*
W salonie stoi Helena przy stoliku. Na nim nowa

fotografia Bruna. W białym ubraniu, z rakietą tenisową w
ręku, stoi na korcie. Pozuje z trochę speszonym wyrazem

background image

twarzy. Najwyraźniej zdjęcie powstało pod presją Julii, ale się
nie zbuntował. Helena patrzy na fotografię, a potem odwraca
się i kiwając głową, wodzi wzrokiem za energicznie
przemieszczającą się po pokoju Melanią. Matka sprawdza, czy
nie ma kurzu na ramach obrazów, inaczej układa dalie w
wazonie, porusza się z typową dla siebie lekkością. Co pewien
czas rzuca niechętne spojrzenie na siedzącego przy stole męża.
Aleksander o potarganej siwej czuprynie siedzi wygodnie
rozparty w fotelu i obiera kolejną gruszkę, stos skórek rośnie
na talerzyku wprost monstrualnie. Jego ciemny garnitur robi
wrażenie troszkę niechlujnego, ale w klapę marynarki ma
wpiętą małą czerwoną różę.

- No, Lenka! Ta Emilia spisuje się nie najgorzej. Dość

dbała jest.

- Mamo... Bardzo jest dobra i troskliwa. Powinnaś się jej

lepiej przyjrzeć.

- Twoja piękna matka - mówi, jedząc ojciec - jest taka

zajęta... Wszyscy tam u nas zabiegają o jej towarzystwo. Robi
konkietę. Aż to trochę... naszych zwierzchników niepokoi.
Zbytnia doczesność się wciska.

- Bez zwierzeń, Aleksandrze - mówi z dezaprobatą

Melania. - Helenko, mam nadzieję, że myjesz owoce przed
jedzeniem?

- Tak, mamo - kłamie Helena. - Ale te gruszki są z

naszego ogrodu. Nie są pryskane chemią.

- To dobrze - chwali ją matka i szybko odwraca się do

męża. - Aleksandrze, która?

- Nie mogę się dosmakować smaku, Meluniu - z

bolesnym spokojem wzdycha Aleksander. - Ach... ale ten
kształt... - Wręcz czule obrysowuje owoc palcami, jakby była
figurką o kształtach kobiecych... - Jakby coś przypomina...

background image

- Aleksandrze! - mówi karcącym głosem Melusia i lekko

uderza męża po ramieniu. - Erotoman. Wstyd! Poskarżę się... i
będziesz cierpiał!

- Cierpienie uszlachetnia - zgadza się Aleksander, rzuca

spojrzenie na Helenę, którą ta cała sytuacja śmieszy i mruga
do niej. - Jak tam w szkole?

Melusia odwraca się gwałtownie.
- Aluś! Zapędziłeś się w głąb czasu! Wracaj zaraz!
- Tak, tak... Ale, to takie miłe... - sięga po następny owoc.

- O moja słodyczko, rumiana twoja buzia.

Melania odwraca się zgorszona.
- Aluś, wypraszam sobie, nie miewam rumieńców, to

nieeleganckie.

- Co? A... Tak myślę, że...
Melania bezgłośnie tupie nogą.
- Dosyć! - nachyla się i mówi cicho do Heleny: - Nawet...

„tamte"... istoty wkurza. No, mniejsza - macha ręką Melunia. -
Helenko! Moje dziecko! Nie zadawaj się z tą oszustką i
kłamczuchą Walerią... Co ona wie o tamtym świecie?!
Naiwniaczka i manipulatorka. Wydoroślej, dziecinko...

- Ależ Meluniu... a gdyby tak tolerancyjniej... - oponuje

Aleksander.

Melania odwraca się gwałtownie.
- Cicho. Rozmawiam z moją córką. Jestem tu, bo mam

coś ważnego do powiedzenia. Jeżeli chcesz, to wracaj. Wiem,
że marzysz o kanaście z Albertem! Wstydzilibyście się obaj!

- Mamo, czy wuj Albert... - zaczyna Helena, żeby osłabić

atak na ojca, ale matka siada na fotelu i uderza bezgłośnie w
poręcz.

- Dość! Nie będziemy tracić czasu na karcianego oszusta.

- Nachyla się do córki. - Przypominam ci, że on jest ze strony
jego rodziny, nie mojej! - szepcze i prostuje się. - Helenko! To

background image

ważne! - dodaje, ale nie wytrzymuje i odwraca się do męża. -
Aluś! Nie ciamkaj! - karci go.

- Mamo... Czy chciałabyś, abyśmy porozmawiały o...

sprawie poważnej i niespodziewanej w moim życiu?

- Nie. Ja, moje dziecko, będąc tam... gdzie jestem, wiem o

wszystkim. To, co się zdarzyło, miało konsekwencje
zaskakujące i bolesne dla ciebie... przyznaję, wszystko było
mi wiadome, aczkolwiek, nie miałam prawa i nie mam nadał,
niczego wyprzedzać... informacyjnie. To nie ode mnie
zależy... i nie pytaj o więcej. Jednak komentarz jest mi
dozwolony. Jesteś... ach, zapewne po mnie i tylko po mnie,
mądra i wspaniałomyślna.

- Czy mogę coś... - zaczyna Aleksander, ale Melania

odwraca się do niego w manierze kina niemego, jednak
odzywa się, z wyższością. - Nie, mój drogi. Tobie jest do
twarzy z milczeniem. Rozumiemy się?

Aleksander pogodzony, kiwa głową. Melania uśmiecha się

łagodnie.

- No właśnie. Córeczko i prośba, nie przepełniaj się

nieustannym niepokojem o wszystko i o wszystkich. Julka,
Bruno, Marta czy ona, ta cała Mirabelka... Oni dadzą sobie
radę! Czasem trzeba troszkę, no nie za dużo, oberwać, żeby
coś ocenić, docenić, zrozumieć. Na własnej skórze, czy we
własnej duszy. Nie namawiam cię, żebyś była obojętna! Ale...

- Ale? - machinalnie powtarza Aleksander, nadal

pochłonięty następnymi gruszkami.

- Ale - podejmuje Melania - dbaj o siebie. Myśl o sobie,

bo i ty jesteś ważna dla nich. I potrzebna. A będzie jak musi
być! Nie przeskoczysz.

- Przeznaczenie - mówi niewyraźnie Aleksander,

ocierając sok z brody.

- Cicho, Aleksandrze. To właśnie, acz we współczesnej

formie, chciałam jej powiedzieć i nie zabieraj już głosu - nieco

background image

udręczonym tonem prosi Melania. - Lenko, weź dla przykładu,
moje dziecko cztery pory roku. One będą. Będą napływać
jedna po drugiej, bez względu na cokolwiek. I trzeba się w
każdej zmieścić i odnaleźć w tym, co ona niesie. Zauważając
ją, doceniając, i w zachwyceniu, i spokoju. Spokoju, Helenko.

Helena chciałaby objąć matkę, może nawet rozpłakać się

na małą chwilkę, ale mówi tylko:

- Postaram się.
- Postaraj - utwierdza ją matka. - A czy może chcesz mi

jeszcze coś powiedzieć?

- I mnie. Jestem jej ojcem, prawda? Nie lubię tajemnic. -

Aleksander odsuwa talerzyk, stos skórek łagodnie zjeżdża na
blat stołu. Melania tego nie zauważa.

- Chciałabym... Hm, sama nie wiem... Jest tyle tego co,

dlaczego, jak, kiedy... - Mówi Helena i pociera czoło.

Melania kiwa głową z dezaprobatą.
- Aleksandrze, jeżeli ona mówi coś bez sensu, to ma to po

tobie!

- Dobre i to, Meluniu. I taką ją też kocham - zgadza się

łagodnie Aleksander i znowu porozumiewawczo mruga do
Heleny.

- Ja też - mówi starsza pani, bezradnie rozkładając ręce.
Dostojnie podnosi się z fotela, zabiera leżące na stole małe

szare rękawiczki i wytwornie zakłada je na ręce.

- Wolałabym, żebyś dorosła. Aluś! Trzeba lecieć! Czeka

nas długa droga, a pośpiech jest nieelegancki. Zrób coś z tym!
- wskazuje na górę skórek po gruszkach.

Aleksander macha lekceważąco dłonią i po skórkach nie

ma najmniejszego śladu.

- Mamo! - mówi szybko Helena. - Błagam cię, powiedz

Jaromirowi...

- Jeżeli go spotkam. Choć wątpię - ucina Melania. -

Aleksandrze, już czas. Daj mi rękę!

background image

- Mamo! Ale na pewno powiesz mu, że ja... że... już...
- Na peee... - słyszy z oddali, bo jest już sama.
*
Helena siada na tapczanie i rozgląda się niepewnie.

Właściwie niby wie, że to są jej sny, wie to po obudzeniu, ale
te nad ranem, ta strefa REM, jest zawsze tak niebywale
wyrazista, że niemal realna. I jakoś ważna. Nie odważyłaby
się jednak nikomu o tym opowiedzieć. Julia nie zrozumiałaby
na pewno, Tomasza mogłaby zaniepokoić, jedna tylko Marta
mogłaby z racji swej profesji szalonej pisarki, uwierzyć i
zaakceptować.

Wstaje, narzuca szlafrok, odsuwa zasłonę na uchylonym

oknie i wychyla się lekko. Na dole, pod kolorowym parasolem
stoją Mirabelka i Tomasz z Maksem u nóg. Pies zadziera
głowę, patrzy na nią i wali ogonem o ziemię w radosnym
powitaniu. Oni nie zauważają tego ani jej w oknie, zajęci
ożywioną rozmową... czy sporem? Helena uśmiecha się mimo
woli, jednak uśmiech gaśnie, bo coś w scenie, którą widzi,
zaczyna ją niepokoić...

Tomasz stoi z lekko pochyloną głową, z rękami w

kieszeniach, dziewczyna naprzeciwko niego, gestykuluje i
mówi coś z ożywieniem. On co pewien czas przecząco kręci
głową i jakby próbował oponować? Mówi coś, ale Mirabelka
najwyraźniej nie zgadza się z nim. Przedstawia jakieś swoje
racje? Argumenty? Kiedy wyciąga ręce w jego kierunku, on
cofa się i stara się jakby odgrodzić od niej, uniesioną dłonią.
Teraz on chce podejść bliżej, ona się cofa i przypomina to
jakiś dziwny niby taniec. Helena marszczy czoło zaskoczona.
Na ich twarzach widać napięcie, nie słychać słów, są za
daleko, nie dobiega śmiech. Nagle dziewczyna odwraca się do
niego tyłem, ma nisko opuszczoną głowę, Tomasz robi krok w
jej kierunku, mówiąc coś, rozkłada ręce, potem chce dotknąć
jej ramienia, ale ona odkręca się, mówi coś jeszcze i szybkim

background image

krokiem rusza w kierunku domu. Tomasz stoi nieruchomo z
rękami w kieszeni.

„Co się dzieje?" - myśli Helena. Chce wychylić się i

zawołać, ale rezygnuje i sięga po leżące przy łóżku ubranie,
otwiera szafę, wyciąga pierwszą z brzegu suknię. Kiedy w
pośpiechu kończy upinanie włosów, na chwilę zamiera z
grzebieniem uniesionym nad głową, słysząc ostry warkot
odjeżdżającego spod domu motoru. Szybko schodzi po
schodach i wybiega do ogrodu. Idzie w kierunku stojącego w
tym samym miejscu Tomasza. Jego twarz ma dziwnie
bezradny wyraz, teraz próbuje się wesoło uśmiechnąć na jej
widok, ale wypada to dość marnie.

- Co się stało?! - woła Helena. - Gdzie ona pojechała?
- Nie wiem - wzrusza ramionami Tomasz i unosi ręce.
- Jak to nie wiesz?! Widziałam, jak rozmawialiście.

Wyglądało to jakby na kłótnię. O co poszło? Co jej zrobiłeś?

- Nic.
- Do licha, mów mi, co tu zaszło! Co się stało? Obraziłeś

ją? Tak? Czym? Wyrzuciłeś ją z mojego domu? Powiedz coś!
Jakim prawem?! Nigdy ci takowego nie dałam, Tomaszu! Z
zazdrości o mnie? Bo jak mam to rozumieć?! Dlaczego nic nie
mówisz?!

- Heleno...
- No?! Czekam! Mów wreszcie! Co masz mi do

powiedzenia? Niech cię diabli wezmą!

Odwraca się wściekła teraz i nic nie rozumiejąca, ale nie

jest w stanie wydusić z niego żadnego wyjaśnienia. Szybkim
krokiem wchodzi do domu. W kuchni stół nakryty do
śniadania, jak zawsze o poranku. Odwraca się i wbiega do
pokoju, który był oddany do dyspozycji dziewczyny. Widok
uchylonych drzwi od szafy zatrzymuje ją na progu. Jest pusta,
poza dżinsową suknią Julii, którą dała Mirabelce. Zniknął
plecak i kask.

background image

- Boże... - szepcze Helena i opiera się o futrynę drzwi. -

Co się stało?

Na stoliku, odsunięta serweta i na fornirowym brązie

stolika widać białą kartkę papieru i leżący długopis.

Helena sięga po nią. Widać, że pisana była w pośpiechu.
„Heleno droga! Jestem ci dozgonnie wdzięczna za

wszystko. Znikam. To jest jedyne wyjście. Wybacz, proszę.
Mira"

Gardło Heleny jest suche, więc chrząka kilka razy i

ponownie czyta kartkę. Nic, nic nie rozumie. Ale należą się jej
wyjaśnienia od Tomasza. Z listem w dłoni szybko wraca do
ogrodu.

Ale tam nikogo nie ma.
*
Mijają trzy tygodnie. Od Mirabelki nie ma żadnej

wiadomości, Tomasz milczy i się nie pokazuje. Helena czeka,
głęboko urażona i nadal nic nierozumiejąca. Jednak to on
powinien się pojawić lub przynajmniej zatelefonować. Złość
powoli znika, ale urażona ambicja nie pozwala jej zrobić
pierwszego kroku, to przecież za jego sprawą dziewczyna
zniknęła. Co za człowiek! Co nim kierowało, czym ją dotknął,
przecież w gruncie rzeczy ten dobry, uroczy, spolegliwy
człowiek, nigdy nie dawał żadnego sygnału, który byłby
zapowiedzią takiego wydarzenia. Oboje z Mirą robili wrażenie
niemal zaprzyjaźnionych, ona bardzo lubiła jego obecność,
jego żarty, rozmowy z nim, gdy z Maksem szli na spacery po
lesie, czy zabierali się w kuchni do przygotowywania kolacji
czy wspólnego obiadu, jeżeli nie był zrobiony przez Emilię.

Emilia ani razu nie zapytała ani o Mirabelkę, ani nie

wspomniała o doktorze. Czyżby coś wiedziała? Ale Helena
uznała, że nie wypada pytać. Zresztą Emilia przelatywała
przez dom jak burza, nie było gotowanych posiłków z myślą o

background image

doktorze, jedynie był poruszany temat męża, który został
wreszcie umieszczony w zakładzie odwykowym.

Obcy, nowy listonosz przynosił pocztę; pisała Julia, Bruno

i przyszedł list od Marty. Z Londynu. Zaskoczona Helena
dowiedziała się, że przyjaciółka siedzi u niejakiego Jamesa
jakiegoś tam, który jest tłumaczem jej pierwszej książki, a
drugą złożyła w wydawnictwie, że jest w świetnej formie,
czego i Helenie radośnie życzy, zadając mnóstwo pytań o
wszystko, z Tomaszem na czele, bezsensownych pytań w
obecnej sytuacji.

A Helena czuła się marnie. Sypiała fatalnie, bez snów, bez

wizyt w nich jej bliskich, opuszczona przez wszystkich i do
czego bardzo trudno było się jej przyznać i samej przed sobą...
z tęsknotą za obecnością Tomasza. Choć nie było mowy o
przebaczeniu. Rano budziła się z poczuciem beznadziei, litości
nad sobą i bólami głowy, w ciągu dnia skakało jej ciśnienie,
dom i ogród też robił wrażenie opuszczonego. Jako że jej
osobisty lekarz był nieosiągalny, a kończyły się zapisywane
leki, postanowiła, że zdrowie cenniejsze jest niż urażona
ambicja i przynajmniej telefonicznie, bardzo oficjalnie,
poprosi o recepty.

I zrobiła to.
Telefon w recepcji odebrała Teresa.
- O, dzień dobry, pani Horn. Dobrze, już notuję, dwa

opakowania loristy?

- Tak. Będę miała na zapas.
- Lor, i, sta - powtarza, notując, Teresa - ale wypisze pani

doktor Gnat - Malinowska. Przyjmuje dopiero od piętnastej.

- A... dlaczego nie doktor Zewer?
- Bo jeszcze go nie ma.
- Wyjechał?
- Nie - śmieje się Teresa - jeszcze jest na zwolnieniu.
Helena przysuwa sobie krzesło i siada.

background image

- Coś się stało?
- Oj, to pani nic nie wie? O, przepraszam na chwileczkę -

i słychać, jak mówi do kogoś: - Pan siądzie, panie Kozioł i
dociska ten wacik, żeby nie było wylewu. No, siniaka. Chwilę
posiedzi. - i wraca do rozmowy. - Przepraszam. No więc,
doktor Zewer złamał nogę. U siebie w domu, niestety. Mówię
niestety - śmieje się - bo nie dostanie ubezpieczenia, chyba że
ma prywatne, ale...

- Kiedy to się stało?
- No... ze trzy tygodnie temu. Zastępuje go właśnie pani

doktor Gnat - Malinowska, no i to ona wypisze.

- Trzy tygodnie temu - powtarza Helena.
- No, ale już gips ma zdjęty i za niedługo wróci. Już jest

dobrze.

- Dziękuję, pani Tereso. - Helena odkłada słuchawkę i

nadal siedzi całkowicie zaskoczona. „Biedny Tomasz" - myśli
niespodziewanie. Potem wstaje i zdecydowanie bierze klucze.

Furtka na posesję doktora jest otwarta, oparty o ścianę

domu stoi rower Emilii. Maks leży na werandzie, leniwie
podnosi głowę na widok wchodzącej i lekko uderza ogonem o
drewnianą podłogę. Nie wchodząc na schodki, Helena pochyla
się i głaszcze psa.

- Jak się masz, Maksiu!
- Jak się masz, Helenko!
Prostuje się i widzi stojącego na progu domu Tomasza.

Mizerny, ale teraz twarz rozjaśnia mu delikatny uśmiech, stoi
taki chłopięcy, jakoś samotny i ze smutkiem w oczach. Opiera
się na koszmarnej starej łasce, na stopach ma białe skarpetki i
sandały.

Helena czuje napięcie, ale stara się nie dać poznać po

sobie radości, że go widzi i że wzbudza w niej nie tylko
współczucie, że chciałaby go przytulić. Wyciąga palec,
wskazując na jego stopy.

background image

- Ta moda się nie przyjmie.
- Rekonwalescentowi wolno wiele. Moda przejściowa.
Stoją naprzeciwko siebie, wreszcie on wyciąga do niej

rękę.

- Wejdziesz?
Helena ujmuje jego dłoń, a on przyciąga ją lekko do siebie

i przytula.

- Nic się nie zmieniłaś - żartuje.
- Ty za to wyglądasz nieco marnie.
Wchodzą do domu.
- Jak to się stało, Tomaszu?
- Spadłem ze schodów.
Helena marszczy czoło i wskazuje na schody prowadzące

na piętro.

- Tak. Stąd. Trzy tygodnie temu. Po powrocie od ciebie.
- Ale to nie jest moja wina? - mówi niezwykle poważnie

Helena.

- Nie... skąd. Wszystko jest moją winą. Upiłem się i

spadłem. Bardzo przestraszyłem Maksa. Ale przeprosiłem go i
wybaczył mi. On umie wybaczać - dodaje żartobliwie, ale
jakoś nieco znacząco.

- Dlaczego nie dałeś znać?
- No wiesz... nawet nie pomyślałem przez sekundę, że

mógłbym wieczorem zadzwonić i bełkotać: ratuj, Heleno,
jestem połamany, zdycham u stóp schodów... - rzeczywiście
bełkocze, ale jej to nie bawi. Siedzi przybita, nie spuszczając z
niego oczu.

- Myślałam, że jesteśmy sobie bliscy.
- Jesteśmy - mówi poważnie Tomasz. - Jesteś mi... Nawet

nie domyślasz się, jak jesteś mi bliska. Jak okropnie było bez
ciebie... Jak bardzo tęskniłem.

Nagle słychać w kuchni metalowy dźwięk upuszczonego

sztućca. Oboje patrzą w tę stronę.

background image

- Dzień dobry, pani Emilio! - woła Helena.
W drzwiach pokazuje się nieco speszona Emilia,

wycierając widelce.

- O, jak dobrze, że pani już jest. Przygotowałam kolację,

ale muszę lecieć, jutro jadę do Mariana - uśmiecha się
szeroko. - To pani pomoże potem doktorowi, co?

Helena kiwa głową.
- Pozdrowi pani męża ode mnie.
- Pewnie!
- Jak znosi to wygnanie?
- Dzielny jest. Stara się. Dwóch uciekło, a on się nie

zabrał z nimi - wzdycha z ulgą.

- Będzie dobrze - mówi Tomasz.
- Co i raz odpukuję - śmieje się Emilia i poważnieje. -

Jaka ja jestem wdzięczna panu doktorowi...

- Dobrze, dobrze. Sobie, bo to pani zasługa, Emilio.

Heleno, czy nie napiłabyś się kawy, bo ja bardzo...

- Ja też - mówi Helena i wstaje. - Zrobię. Podniesiemy

sobie ciśnienie, a potem... siądziemy i pogadamy, dobrze?

- Tak. - Tomasz podnosi się, sięgając po laskę.
- Siedź. Powiedz mi, skąd masz tę sękatą lagę? - śmieje

się Helena.

- Emilia odebrała biednemu, staremu ojcu...
- E tam, stary jest, ale nie taki biedny i ma inne. Tyle że

jeszcze gorsze - mówi Emilia i wchodzą z Heleną do kuchni.

- Emilio... - szepcze Helena - czemu mi pani nie pisnęła

słowa?

Ona nachyla się i mówi cicho:
- Zabronił mi. Ani mówić, ani pytać, a jakby pani pytała,

to kręcić. Boże... jaki on był biedny. Płakałam przez was, tak
jakbym nie miała pod dostatkiem swoich zmartwień.

Helena obejmuje Emilię i całuje ją w skroń.
- Helenko! - dobiega je głos Tomasza.

background image

- Tak?
- Przyniesiesz też szarlotkę?
Helena odwraca się zdziwiona. Emilia stawia na tacy

talerzyki i widelczyki, obok patery z pięknie wyglądającą
szarlotką, grubo posypaną kruszonką.

- Była Bożena?
- Nie. To moja - skromnie rzuca Emilia - podobnież nie

najgorsza, a nawet doktor mówi, że ją woli. Nie z grzeczności,
ale za tę kruszonkę.

- Nie tylko, nie tylko! - woła Tomasz. Helena wnosi tacę.
- Myślałam, że to...
- Nie. Nie ma ich. Dzięki Bogu i władzom Hiszpanii

pojechały na wczasy dla seniorów. Waleria z racji wieku,
Bożena jako opiekunka. Biedni Hiszpanie... Jestem podły, co?

- Nie - odpowiada spokojnie Helena, rozstawiając

talerzyki. - To chłodna ocena charakterów i zaistniałej
sytuacji.

Tomasz ze śmiechem sięga po szarlotkę. W drzwiach staje

Emilia.

- Będę się zbierać. W łazience położyłam tę szczoteczkę,

pastę do zębów, co pan chciał i krem do golenia. Reszta z
pieniędzy na kredensie. No to do widzenia państwu.

- Dziękuję, Emilio, ale wzięła pani ciasto dla męża?
- Nie. Marian jest za sernikiem. Zawiozę, bo bratowa mi

upiekła. Dobry. Też kiedyś zrobię.

- Wszystko przed nami! - woła za nią Tomasz.
Helena wygodnie usadawia się na kanapie. Szarlotka jest

świetna, kawa też, a co najważniejsze, Tomasz jest obok niej.
Ale czeka ich poważna rozmowa. Wiedzą o tym oboje. Kiedy
zjawia się zwabiony zapachem Maks, Helena dzieli się z nim
ciastem, a potem patrzy na pijącego kawę Tomasza. Ten
odstawia filiżankę i pyta:

- Miałaś jakąś wiadomość od Miry?

background image

Helena kręci przecząco głową, nie spuszczając z niego

oczu.

- No tak... - zaczyna enigmatycznie. - Wtedy, tam u ciebie

w

ogrodzie...

doszło do bardzo poważnej i nie

najprzyjemniejszej rozmowy. Wiesz, że podziwiałem cię za
twój stosunek do całej sprawy, do dziewczyny, miłej, dzielnej,
z otwartym umysłem, jednym słowem - świetnej. Sama wiesz,
że czuła się tu dobrze, ale ja... hm... od pewnego czasu
zacząłem się trochę niepokoić. - Sięga po papierosy leżące na
stole, wyciąga jednego, rozgląda się za zapalniczką. - Jeżeli
pozwolisz...

Helena wzrusza ramionami.
- Jak chcesz.
Ma nadzieję, że Tomasz nie szuka głupiego pretekstu,

żeby zyskać na czasie, odwlec moment przyznania się do
swego fatalnego zachowania się wtedy.

- Nie. Nie muszę. - Tomasz odkłada papierosa do paczki.

- Dobrze więc. Zacząłem odnosić nieprzyjemne odczucie,
jakby osaczania mnie, jakby małej dwuznaczności wobec
mnie w jej zachowaniu. Dwa razy wpadła do mnie do
przychodni, szukała choćby przelotnych spotkań, jakieś małe
prowokacje słowne, które stosują kobiety... i tym podobne
sztuczki, czy jak to nazwać. Ty nie zauważałaś niczego, ja
zaczynałem, nie ze swej woli być stawiany w dość
dwuznacznej sytuacji, którą nie byłem zainteresowany i jak
myślałem, nie dawałem najmniejszych powodów do... jakiejś
nadziei. Odsuwanie się, niepodejmowanie tej gry... powinno
coś jej powiedzieć. Nie można by jej niczego zarzucić wprost,
to była gra, jak mi się zdawało gra młodej, ale zdesperowanej
dziewczyny, chociaż w koronkowych rękawiczkach. Aż do
pewnego momentu. Do tamtego poranka w twoim ogrodzie.
Myślałem, że już jesteś na dole, ale była tylko ona.
Zdeterminowana zbliżającym się wyjazdem i brakiem

background image

postępów w naszej znajomości, zdecydowana na wszystko.
Walnęło mnie obuchem, między oczy, gdy powiedziała, że...
zakochała się we mnie i... prosi... żebym się z nią ożenił. To
było groteskowe, ale i groźne. Było w niej tyle desperacji,
żaru, żądania, żebym... Na mój sprzeciw, nie słuchając
początkowych argumentów, zapewniała mnie, że może
poczekać, ale wyjedzie tylko na trochę, żeby mi dać czas, na
jakieś przygotowanie się... Wiesz, mężczyzna, który odrzuca
awanse kobiety, a zwłaszcza młodej i walecznej, jest w
sytuacji nie do pozazdroszczenia. Wysuwa wszystkie możliwe
argumenty aż do ostatecznego, który okazuje się ciosem...
Mówiłem, że mógłbym być jej ojcem, płakała, że miała
dwóch, tego zmyślonego przez matkę i tego który jej nawet
nie poznał i trzeciego nie potrzebuje. Kocha mnie,
mężczyznę... tu nie zacytuję komplementów. Walczyliśmy aż
do chwili, gdy jej powiedziałem otwarcie i dobitnie: - Kocham
Helenę. Zawsze kochałem i będę kochał.

Wtedy, spojrzała na mnie tak... że do dziś to jest we mnie,

ale miałem dla niej tylko współczucie, czy ja wiem co... litość
i naprawdę byłem zażenowany tą całą sytuacją. Wtedy ona
odwróciła się, coś jeszcze chciałem... jakoś łagodzić... no nie
wiem... Ale pobiegła do domu i za chwilę odjechała. Musisz
mi wybaczyć, Lenka. Powiedziałem jej prawdę. Kocham tylko
ciebie.

Siedzą nieruchomo, on bawi się pudełkiem papierosów,

ona podpiera twarz rękami, potem opuszcza je i patrzy na
niego.

- Jeżeli jest coś do wybaczania... to wybacz mi - mówi

Tomasz, uśmiechając się bezradnie.

- Zamknij się, proszę - mówi Helena i już nie jest w stanie

powstrzymać łez.

- Heleno! - przeraża się Tomasz.

background image

- Prosiłam przecież... nic nie mów - prosi i obejmuje go,

kładąc głowę na jego piersi. On przygarnia ją i całuje jej
włosy.

Zadziwiające jest to, że Maks wstaje, ziewa i wychodzi na

werandę...

- Nie płacz już, najmilsza. O, jak dobrze, że mogłem ci to

wszystko powiedzieć. Wtedy nie, nie wtedy, kiedy byłaś
aniołem z ognistym mieczem. O... bardzo cię kocham,
Heleno...

I co też jest zadziwiające, Helena nie umie wypowiedzieć

głośno tego, co czuje do siedzącego obok mężczyzny, o
silnych, bezpiecznych ramionach, tego, co jakby przeczuwała
w sobie, w czym utwierdziła się ostatnio, a nagle mówi
otwarcie:

- Tomku... Czy mogę dziś zostać u ciebie?
A on unosi jej twarz i mocno całuje w usta.
Dużo później, już przy kolacji, Helena mówi, że wróci do

domu po... szczoteczkę do zębów. A wtedy Tomasz wali laską
o podłogę.

- Nie! Mowy nie ma. Nie wyjdziesz stąd. Szczoteczka?

Masz przecież w łazience, kupioną przez Emilię. I jest pasta
nowiutka, tylko wara od mojej pianki do golenia!

*
Wigilię i Boże Narodzenie spędzili bardzo rodzinnie. W

domu Heleny, która na czas świąt przeniosła się do Tomasza,
zatrzymali się Julia, Wiktor i Bruno. W pierwszy dzień świąt
pojechali do Elżbiety Skalny, ale Helena wolała zostać, tym
bardziej że miał wpaść ksiądz Pietruszka z Cwaniarą. Suką,
którą przygarnął, stopniowo oswajając, aż porzuciła las,
pokochała nowego pana w sutannie, jeździła z nim
samochodem, na miejscu obok kierowcy, tylko na początku
budząc

niesmak

mieszkańców.

Wzruszające

było

przedświąteczne kazanie księdza, ciepłe i mądre, poświęcone

background image

zwierzętom i naszej odpowiedzialności wobec nich, o
mądrości i głupocie, o okrucieństwie i sercu. Czy miało to
jakiś wpływ na miejscowych i przyjezdnych? Nie wiadomo.

Julia była w ciąży. Helena poruszona i szczęśliwa

dotykała delikatnie wystającego nieco brzucha swej córki i
mówiła w zachwycie:

- Jesteście takie piękne... - mając też na myśli

zaplanowaną córkę swej córki.

Bruno zmężniał, z zachwytem opowiadał głośno o

astronomii i jej tajemnicach, które kiedyś będzie odkrywał, a
cicho i tylko z babką, na temat miłych istot płci przeciwnej,
tych w jego wieku. Mieli zostać u niej kilka dni. Helena była
szczęśliwa. Marta zapowiadała przyjazd wiosną, nadal tkwiła
w Londynie, ale nie pisała o osiągnięciach literackich, a jeżeli
jednak o osiągnięciach, to miały na imię James. Ze Szwecji
przyszła kartka z życzeniami, ale bez zwrotnego adresu.
Mirabelka prosiła o pamięć i cierpliwość dla niej, bo praca,
nauka języka, bo ciągle jeszcze zapuszczała korzenie,
urządzała się, i jak; napisała, chciała dorosnąć...

Wiktor był odprężony i zadowolony z życia. Widać było,

jak przekonywał się do Tomasza, musiał, mając zaufanie do
mądrości Heleny. Przy składaniu życzeń cicho wspomniał, że
nigdy nie zapomni, że uratowała jego małżeństwo. Był bardzo
szczęśliwy, oczekując narodzin córki, to on zdecydował, bez
sprzeciwu rodziny, że otrzyma imiona Helena Elżbieta.
Wzruszyło to Helenę i nie starała się tego ukryć. I Helena, i
Julia robiły wrażenie kobiet, które wiele się w życiu nauczyły,
a te doświadczenia, mniejsze i większe, znakomicie wpłynęły
na ich charaktery i zachowania.

Kiedy wszyscy siedzieli w salonie przy słodyczach,

likierach czy koniaczkach, spokojni i w jakże miłym nastroju
świątecznym, z poczuciem bliskości i ciepłych uczuć
rodzinnych, Helena powiedziała im o Mirabelce. Jeżeli był to

background image

szok, a miał prawo być, to dzięki dojrzałości obecnych,
pewnym refleksjom osobistym, wiadomość została przyjęta
szalonym zaskoczeniem, ale i zadziwiającym zrozumieniem, a
może raczej, pogodzeniem. Co prawda nie było zapału do
poznania nowego członka rodziny, ale na propozycję Heleny,
że jednak może wspólna Wielkanoc... z prośbą o czas do
namysłu, została zapowiedziana zgoda. Helena odetchnęła.
Julię uderzyła niezbyt zabawna tradycja zdrad ze strony
mężczyzn w jej rodzinie, od dziadka, przez ojca, do męża, ale
nie podzieliła się głośno tym odkryciem, patrząc z niepokojem
na swego nieletniego syna.

Maks nie odezwał się ludzkim głosem, spał smacznie,

śniąc, że jest młody, że porusza się dziarsko, bez bólu stawów,
a jego spotkania z damami są dużo ciekawsze niż poznanie
księżowskiej Cwaniary.

Niespodziewanie odezwała się telefonicznie Bożena. Z

życzeniami i najnowszą wiadomością zmian w życiu jej i
Walerii, które zaskoczyły Tomasza, ale przyjął je naprawdę z
ogromną radością i ulgą. Zanosiło się na przeprowadzkę ich
obu do Ustki, skąd właśnie dzwoniła. Poznany w Hiszpanii,
także na wczasach dla seniorów, gdzie był z ojcem, wilk
morski, kapitan kutra rybackiego, zalany wielką falą uczucia
do Bożeny, wyznał jej miłość, ofiarowując wszystko, co miał.
Domek z ogródkiem, kuter, a więc stała dostawa świeżych
ryb, dwa koty i głuchego ojca. To ostatnie, ze względu na
charakter Walerii, zapewniało spokojną, rodzinną atmosferę.
W aptece Pod Delfinem, zaproponowano jej etat. Była
szczerze poruszona, czuła się piękna, pożądana i nie miało
znaczenia, że przyszły małżonek był dużo starszy.

A potem jeszcze został pokrojony wspaniały sernik, który

Emilia przesłała przez swego niewyobrażalnie trzeźwego i
potulnego męża, Mariana. Helena dzwoniła do nich w Wigilię
z życzeniami od siebie i Tomasza. Marian już nie pracował na

background image

poczcie. Miał pół etatu w przychodni, jako złota rączka, ale co
najważniejsze od wiosny miał się profesjonalnie zajmować
ogrodami Heleny i Tomasza. Już została skonstruowana furtka
między posesjami, dla wszelakiej „wygodności".

Jeszcze tylko raz, ostatni, pod koniec zimy, zjawiła się

Henryka, była niezwykle życzliwie usposobiona, żadnych
uwag, pretensji i ta jej idealność zaniepokoiły Helenę, bo
chyba zapowiadało to... oddalenie. O nic nie pytała, niczego
nie komentowała. Poprosiła tylko, żeby koniecznie z Holandii
Helena przywiozła tulipany, niech nie kupuje żadnych serów,
tylko dużo, dużo cebulek tulipanów.

- Dlaczego z Holandii? - zdziwiła się Helena.
- Bo przecież jedziesz tam, pani Helenko, z Tomaszem. A

on ci niczego nie odmówi - powiedziała, wzruszając
ramionami.

- Kiedy? Nic o tym nie wiem.
- No, ty nie wiesz, ale ja wiem. Bywaj, pani Helenko.
I znikła.
A tulipany, wielkie i o cudownych kolorach, rokrocznie

zakwitają w obu ogrodach, a furtka jest zawsze otwarta...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2001 październik Cztery pory roku kryteria
Cztery pory roku, Wizaż, analiza kolorystyczna
Cztery pory roku
DYPLOM konkurs recytatorski Cztery pory roku[1]
Cztery pory roku jesień
Cztery pory roku zima
PRZYKŁADOWY KONSPEKT cztery pory roku
Cztery pory roku jesien, Wizaż, analiza kolorystyczna
Cztery pory roku lato, Wizaż, analiza kolorystyczna
Cztery pory roku zima, Wizaż, analiza kolorystyczna
Pizza CZTERY PORY ROKU
Cztery pory roku, ćwiczenia umysłowe1
WITAMY CZTERY PORY ROKU
Zagadki na cztery pory roku, Zagadki
cykl Cztery pory roku 1, ZHP - przydatne dokumenty, Cykle
Dyktanda na cztery pory roku dla klas II - III(1), klasa3

więcej podobnych podstron