Adam Wiśniewski - Snerg
Robot
. 23 .
W pętli trwania
Raniel opuścił mieszkanie wcześniej, by odwiedzić swego
znajomego, którego chciał zaprowadzić na zebranie Rady Miejskiej. Mieliśmy się
spotkać o dziesiątej, bezpośrednio w siedzibie władz. Wyszedłem na ulicę zaraz
po nim. Miałem jeszcze trochę czasu, więc najpierw poszedłem w stronę szóstego
szybu.
Budynek leżał w gruzach. Wiedziałem dobrze, czyje to jest
dzieło, toteż obraz ruin zmieszał mnie w najwyższym stopniu. Nikt tu nie
przejawiał chęci do odbudowy obiektu, gdyż aktualnie - zgodnie z przekonaniem
mieszkańców miasta - szyb nie prowadził do schronu. Zawalił się czwartego
czerwca ubiegłego raku, zapewne już po odwołaniu alarmu, dokładnie w tej samej
chwili, kiedy znikł miotacz podpierający strop.
Oczywiście, że miotacz nie przestał istnieć w ogóle: trwał w
przestrzeni, w tym samym miejscu, gdzie go zostawiłem w mieście
relatywistycznym. I powinien tam zostać również wtedy, gdy zniknie ostatecznie
kilkunastominutowy świat.
Myśląc o tym wszystkim, co trudno było sobie wyobrazić,
przypatrywałem się ruinom, tak nierealnym dla mnie po kolejnej zmianie układu
odniesienia, aż w pewnej chwili w niedostępnym zakamarku gruzów dostrzegłem coś
znajomego: przysypany pyłem niepozorny przedmiot, który barwą i kształtem
przypomniał mi rurę mojego miotacza. Byłoby to spełnieniem szczytu
niemożliwości, gdyby miotacz znajdował się tam rzeczywiście, i doskonale
zdawałem sobie sprawę z tego faktu, ale już uległem pierwszemu impulsowi. Serce
zabiło mi żywiej.
Pobiegłem czym prędzej do ronda, skąd dostałem się na sąsiednią
ulicę, przy której stał doskonale znany mi wieżowiec. Z trzydziestego szóstego
piętra tego domu wypadł mężczyzna-posąg. Kryjówka Iny przylegała do pokoju
zajętego przez zgromadzonych na górze gości. Ciało jej zostawiłem w sąsiednim
mieszkaniu, w opuszczonym i zamkniętym pokoju, którego lokator powinien
znajdować się teraz w schronie.
Wjechałem windą na trzydzieste szóste piętro. Bez trudu
znalazłem właściwe mieszkanie. Stanąłem przed zamkniętymi drzwiami. Patrzyłem ze
zdumieniem na dawno nie podnoszoną kratę, jaka zwykle zabezpiecza wystawy
sklepowe - była opuszczona na drzwi. Zwłaszcza dziwaczne pieczęcie przy kłódkach
i plomba z jakimś symbolem spotęgowała moje podniecenie i pewność, że mimo
niedorzeczności takiego przypuszczenia Ino znajduje się tam. Gorączka i
osłabienie dawały mi się we znaki: musiałem do niej dotrzeć już teraz, nie
mogłem tego odłożyć na później. Widziałem tylko jedną drogę, która mogłaby mnie
zaprowadzić do wnętrza, gdzie ukryłem ciało Iny: przez okno od strony ulicy.
Zapukałem do sąsiedniego mieszkania. Otworzyła mi jakaś kobieta z niemym
pytaniem na ustach. Wiedziałem, że w ogóle nie mogę się odezwać: musiałbym
opowiadać przez kilka godzin, by wyjaśnić, co mnie tu sprowadza i ó co mi
chodzi, a jeszcze wtedy nikt by nie uwierzył ani w moją historię, ani - tym
bardziej w realność Iny. Bez słowa przeszedłem do pokoju, w którym znajdowało
się kilkanaście osób. Prawie nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
Okno było szeroko otwarte. Stanąłem na parapecie. Wychyliłem
się nieco ponad przepaść, trzymając się ręką za przebiegający ponad głową,
częściowo skruszony i zwietrzały okap muru. Mogłem przejść po gzymsie, który
wystawał z zewnętrznej ściany wieżowca, tworząc wąski stopień. Lecz nim zdążyłem
postawić na nim nogę, poczułem nagle silny cios w brzuch, który wstrząsnął całym
moim ciałem.
To był krótki ułamek sekundy. Palce mojej ręki trwały wciąż na
fragmencie okapu odizolowanego już od muru. Wisiałem nad ulicą, ponad drobnymi
figurkami ludzi i pudełeczkami samochodów, wciąż z nogami na parapecie okna.
Patrzyłem skosem w dół: ta dłoń nie spieszyła mi na ratunek. Widziałem
zaciśniętą pięść cofającą się po ciosie w głąb ramy okiennej. Trwała pośród
odłamków szkła, małych i dużych, które wisiały nieruchomo w przestrzeni.
Mężczyźni i kobiety siedzieli wokoło zastawionego półmiskami i butelkami stołu.
Niektórzy stali. Przy szyjce wywróconej karafki kwitła na obrusie brunatna
plama. Jedna z kobiet podrywała się z miejsca. Jej sąsiad był już prawie
całkowicie wyprostowany. Stężał ze wzrokiem utkwionym we mnie; wspierał się o
stół zaciśniętymi pięściami, wokoło których wzdęło się na obrusie kilka
szerokich fałd. Karafka trwała w przestrzeni poniżej krawędzi stołu - w
powolnym, lecz nieubłaganym ruchu postępowym ku podłodze.
Nie myślałem o niczym. Całą świadomość, na temat której tak
wiele rozmawialiśmy z Ranielem, zajmowały mi dwa słowa: "Pętla trwania".
Szukałem wzrokiem czarnej rozmazanej plamy i czekałem na ukłucie spinki do
włosów, która powinna przeszyć mi policzek, aby wszystko mogło się dopełnić.
Ale oto jeszcze jedna niespodzianka - ostatnia. Podczas gdy
mijały kolejne sekundy i ludzie (wcale nie posągi) poruszali się we wnętrzu
pokoju, również w sto nie nieważkości, ja odpływałem od okna, w zwyczajnym
powietrzu, tam gdzie skierował mnie cios - skosem w górę, wolno sunąłem w
przestrzeni ponad mirażem ulicy w dole. Nagle zrozumiałem, że nie jestem tamtym
mężczyzną-posągiem. Kilka zbiegów okoliczności wprowadziło mnie w błąd. Przed
chwilą zamarł ciąg fotonowego silnika. Zgodnie z przewidywaniami, gwiazdolot po
dziewięciu miesiącach jednostajnie przyśpieszanego biegu wszedł w okres ruchu
jednostajnego po linii prostej. Miasto obracało się teraz bardzo wolno wokoło
poziomej osi. Po zmianie zwrotu pionu na przeciwny - pomyślałem - gdy gwiazdolot
wejdzie na drogę wielomiesięcznego hamowania, ciążenie wróci.
Orbitowałem (tym razem zwyczajnie jak kosmonauta w stanie
nieważkości) na znacznej wysokości między ścianami domów zalanych jasnym,
przedpołudniowym słońcem. Z okna, spod niskiego czoła i prostych znajomych brwi
spoglądały na mnie oczy Robota BER-64, który w głębi Mechanizmu poprzedzał mnie
na taśmie. To jego pięść zwaliła mnie w przepaść. Teraz znajdowałem się w
zasięgu jego miotacza.
Zwlekał. Prawie nie myślałem o nim. Jeszcze nie docisnął
spustu. Nie to - żeby się wahał choćby przez chwilę, czy zabić, czy może darować
mi życie. Odwlekał tylko tę radosną chwilę, w której będzie mógł spełnić swój
obowiązek, przeżyć swój mały orgazm razem z ulgą - że zabił kolejnego
zbuntowanego robota. Wiedziałem dobrze, że to jest ostateczny kres mego pobytu.
Ale nie żałowałem takiej postaci życia: nie mogłem żałować tego, co było
niepowtarzalne. Nigdy bym z nim nie zamienił się na miejsca, choć żyłem tylko
raz, a on był niezniszczalny - chociaż można go było powielać w nieskończoność.
Unosiłem się swobodnie pod głębokim lazurowym niebem. Miałem w
oczach mroczne korytarze schronu. Mignęła mi tam twarz Ludwika Veisa
przerażonego groźbą mojej zdrady. Alin i Sent plądrowali w ciemności kabiny na
czterdziestej piątej kondygnacji. Ale był też Unevoris, którego nie zapytałem w
porę, po co strzelał do Cooreza. Spomiędzy stolików stołówki przepychała się ku
mnie wysoka postać Rekruta. I Asurmar pochylał się między konarami spalonych
drzew, nad źdźbłem, by powiedzieć, że jeszcze nie wszystko stracone. Goned
osmalony wybuchem bladł przy gruzach łazienki.
Myśli zalał mi ocean rtęci. Posągi - jak małe wskazówki zegarów
spętane leniwym czasem - tężały wciąż wokoło mnie. Liliowy szeroki snop omiatał
ściany. Gdy wpadł przez kolejne drzwi, dotarłem do celu: ujrzałem postać w
letniej sukience uniesioną w przestrzeni i zwrócone na mnie łagodne oczy Iny.
K O N I E C
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
173 23 (10)23 10 2013 KSZTAŁTOWANIE PAŃSTWA PRZESTRZENNEGO NA TERENIE MIĘDZYRZECZA wykładHIGIENA, ĆWICZENIE 4, 23 10 2012KOSMETOLOGIA 23 10 2011rFIZYKOTERAPIA 22 i 23 10 2011rKPC Wykład (4) 23 10 2012Ks Bp St Ryłko do ruchów 23 10 2010 Łagiewniki143 23 (10)Komunikat FOR 23 10 14 Nowa ustawa przeciwko prywatnym inwestycjom w polski lupekwięcej podobnych podstron