antologia Stało się jutro 01

background image



STAŁO SIĘ JUTRO







Konrad Fiałkowski
Elektronowy miś
Zerowe rozwiązanie
Włókno Claperiusa


background image

Elektronowy mi

ś

Kupiłem go na imieniny synowi. Wró

ż

ka skin

ę

ła swoj

ą

czarodziejsk

ą

laseczk

ą

i automat przyniósł go

ś

pi

ą

cego w ogromnym,

perłowo opalizuj

ą

cym pudle. Potem u

ś

miechn

ę

ła si

ę

do mnie i powiedziała swym zawodowo melodyjnym głosem:

— My

ś

l

ę

,

ż

e b

ę

dziesz z niego zadowolony. Skin

ą

łem głow

ą

i u

ś

miechn

ą

łem si

ę

tak

ż

e.

— Jeste

ś

sam, bez syna, wi

ę

c nie b

ę

d

ę

ci

ę

pouczała,

ż

e misia nie mo

ż

na krzywdzi

ć

, nie mo

ż

na mu wykr

ę

ca

ć

łap, wydłubywa

ć

fotokomórek ani wyrywa

ć

kondensatorów, ale nie zapomnij o tym powiedzie

ć

synowi.

— Nie zapomn

ę

— zapewniałem. — Poza tym mo

ż

esz by

ć

spokojna, b

ę

d

ę

go traktował jak własne dziecko.

— No, to ciesz

ę

si

ę

,

ż

e mój wychowanek zyskał takiego ojca. Musisz go przeprogramowa

ć

, by mówił do ciebie „papa". Tym

razem

ś

mieli

ś

my si

ę

oboje i równocze

ś

nie pomy

ś

lałem,

ż

e kto

ś

wpadł na genialny pomysł zatrudniaj

ą

c w Domach Bajek takie

wła

ś

nie dziewczyny jako wró

ż

ki. Skin

ę

ła mi sw

ą

ż

d

ż

k

ą

na po

ż

egnanie i wskoczyłem na ruchomy chodnik sun

ą

cy ku wyj

ś

ciu.

Tłum dzieciaków z zazdro

ś

ci

ą

dotychczas spogl

ą

daj

ą

cy na misia w pudełku rozproszył si

ę

i pomkn

ą

ł ze

ś

miechem ku

ogromnemu

— wideotronowi, gdzie rozmazan

ą

pasami tarcz

ą

wisiał nieruchomo Jowisz. Grzmi

ą

cy bas opowiadał, jak Tomcio Kosmonauta

pokonuje górne warstwy jego atmosfery. Po drugiej stronie l

ś

niła w promieniach wideotronicznego sło

ń

ca wideotroniczna

szklana góra. Wznosiła si

ę

jakby tysi

ą

cem metrów wzwy

ż

idealnie równ

ą

powierzchni

ą

, po której bez wysiłku, jak mucha po

szybie, wspinał si

ę

ksi

ążę

w skafandrze planetnika. Za gór

ą

rósł prastary, ciemny bór, przeniesiony jakby bezpo

ś

rednio w nasze

czasy z ery „dymi

ą

cych fabryk". Mi

ę

dzy pniami, porosłymi mchem, przemykały elektroniczne krasnoludki, fosforyzuj

ą

c czerwono

swymi sto

ż

kowatymi czapkami. Na skraju lasu stała chatka Baby Jagi, a przed ni

ą

automat, odpowiadaj

ą

cy na wszelkie

dzieci

ę

ce pytania, otoczony rozwrzeszczan

ą

dzieciarni

ą

, maj

ą

c

ą

ju

ż

swoje problemy. Gdyby zbudowa

ć

taki automat dla

dorosłych, dopiero byłoby przy nim tłoczno... Wyszedłem. Ogromny android w zbroi

ś

redniowiecznego rycerza po

ż

egnał mnie

przy wyj

ś

ciu zapytuj

ą

c, czy nie zgubiłem swego dziecka. Widocznie nie był przyzwyczajony do dorosłych ludzi przychodz

ą

cych

tu samotnie. Nie, nie zgubiłem. Mój syn został w domu. Siedział zapewne w tej chwili przed ekranem wideotronu wpatruj

ą

c si

ę

bezmy

ś

lnie w przesuwaj

ą

ce si

ę

obrazy. Tak siedział ka

ż

dego popołudnia.

Maj

ą

zdaje si

ę

racj

ę

psychologowie twierdz

ą

c,

ż

e w pewnym wieku dzieci nie nale

ż

y zabiera

ć

z Ziemi. Mój syn przyleciał na

Marsa zbyt wcze

ś

nie lub zbyt pó

ź

no. Tam na Ziemi zostali

jego towarzysze zabaw, z którymi, bawi

ą

c si

ę

w kosmonutów, przemierzał okoliczne wzgórza jako nieznane tereny tajemniczej

planety, został nasz ogród, gdzie znał ka

ż

dy krzak, i dom o rozsuwanych

ś

cianach pachn

ą

cych drzewem sandałowym. Na

Marsie dzieci były inne, bardziej przyzwyczajone do automatów ni

ż

do biegania boso po trawie. Kupiłem mu wi

ę

c misia...

— Niech si

ę

nazywa... no powiedz, jak si

ę

mo

ż

e nazywa

ć

? -zwrócił si

ę

do mnie, gdy po otworzeniu pudła, wysłuchuj

ą

c

instrukcji, doszli

ś

my do miejsca, w którym powiedziano:

„...Przed uruchomieniem nale

ż

y go nazwa

ć

, a wtedy we wszystkich wolnych miejscach jego programu pozostawionych na imi

ę

nazwa ta zostanie trwale wpisana".

— No wi

ę

c jak? — powtórzył, gdy nic nie odpowiedziałem.

— Mo

ż

e Kation — poddałem. Rozwa

ż

ył chwil

ę

w my

ś

li.

— Nie, tak mo

ż

na nazwa

ć

ż

ywego psa, ale nie misia. Jego imi

ę

musi by

ć

zwykłe.

— No, to wymy

ś

l co

ś

.

— Mógłby by

ć

Bob — spojrzał na mnie pytaj

ą

co.

Ś

wietnie, niech b

ę

dzie Bob.

Nacisn

ą

łem ukryty pod futerkiem klawisz zasilania i gdy martwe

dot

ą

d oczka misia zajarzyły si

ę

zielonym

ś

wiatłem, powiedziałem

wyra

ź

nie:

— Nazywasz si

ę

Bob. Wsta

ń

.

Jak wyrzucony spr

ęż

yn

ą

, mi

ś

wyskoczył z pudełka. Niewielka, metrowa mo

ż

e figurka o zabawnym pysku, obro

ś

ni

ę

tym rudawym

włosem. Stan

ą

ł, rozejrzał si

ę

wokoło, a nast

ę

pnie si

ę

gn

ą

ł do pudełka, wyj

ą

ł stamt

ą

d szczotk

ę

i zacz

ą

ł czesa

ć

swoje

zmierzwione futerko. Gdy doprowadził je do porz

ą

dku, zwrócił si

ę

do syna lekko si

ę

j

ą

kaj

ą

c:

— Ja jestem t... teraz t... twój mi

ś

?

— Tak.
— A kto to? — łap

ą

wskazał na mnie.

— Mój ojciec.
— T... to dobrze.
— Słuchaj — zwróciłem si

ę

do syna — mo

ż

e go wymienimy. On si

ę

strasznie j

ą

ka.

— T... tylko troch

ę

i wtedy, gdy jestem dłu

ż

ej wył

ą

czony. Ooo... Inne misie maj

ą

wi

ę

ksze braki. Znałem t...takiego, co w łapie

miał ponad sto woltów napi

ę

cia, b... bo był

ź

le skonstruowany i wszystkim łap

ę

podawał.

— No co, wymienimy? — ponowiłem pytanie.
— Nie zgód

ź

si

ę

. Ja umiem gra

ć

w piłk

ę

i rozwi

ą

zuj

ę

zadania 2 matematyki. Na

ś

laduj

ę

głosy i umiem wideotron r—rozło

ż

y

ć

.

background image

— No wi

ę

c?

— Niech zostanie.
— Od razu wida

ć

,

ż

e jeste

ś

miły chłopak. B

ę

d

ę

dobrym misiem. Zobaczysz.

I został. Był to dziwny automat. Niejednokrotnie zastanawiałem si

ę

, dlaczego tak wszechstronny i zdolny układ my

ś

l

ą

cy

wmontowano w zabawk

ę

dzieci

ę

c

ą

. Bo o tym,

ż

e nie był to standardowy automat wytwarzany seryjnie do zabaw z dzie

ć

mi,

byłem przekonany od pocz

ą

tku. Mi

ś

przejawiał pewne cechy ludzkie, które s

ą

dost

ę

pne tylko najbardziej skomplikowanym

automatom. Był na przykład leniwy. Wypełniał oczywi

ś

cie wszelkie polecenia, jak ka

ż

dy automat, lecz wypełniał je w ten

sposób, by po

ś

wi

ę

ca

ć

im jak najmniej czasu, unikaj

ą

c wszelkiej niepotrzebnej krz

ą

taniny, tak charakterystycznej dla wi

ę

kszo

ś

ci

automatów. Potem, gdy nie miał ju

ż

nic do roboty, godzinami trwał w bezruchu lub spał.

Po jakim

ś

czasie odkryłem,

ż

e w pewnym sensie jest do mnie przywi

ą

zany i zawsze gotowy przerwa

ć

milcz

ą

c

ą

kontemplacj

ę

swoich owłosionych łap i towarzyszy

ć

mi, gdy wstawałem zza biurka i przechodziłem do pulpitów steruj

ą

cych moich

podr

ę

cznych mnemotronów. Kiedy

ś

rozwi

ą

zywałem noc

ą

w swoim gabinecie problem wielograwitacyjnych pól sterowanych. Mi

ś

jak zawsze, gdy syn spał, towarzyszył mi tkwi

ą

c nieruchomo w k

ą

cie. Godziny mijały jedna za drug

ą

, a mimo to prawie nie

posuwałem si

ę

naprzód. Mój mózg podr

ę

czny raz po raz sygnalizował mi przeładowanie pami

ę

ci i dawał niedwuznacznie do

zrozumienia,

ż

e zagadnienie to powinienem rozwi

ą

zywa

ć

z du

ż

o pojemniejszymi mózgami. Pochylony nad ekranami nie

zwracałem uwagi na to, co dzieje si

ę

w gabinecie. Nagle usłyszałem chrz

ą

kni

ę

cie. Podniosłem głow

ę

. Przede mn

ą

stał mi

ś

.

— Nie

ś

pisz, Bob?

— Ja rzadko

ś

pi

ę

.

— Jak to, przecie

ż

masz w programie rytm snu i czuwania.

— Tak, ale nie jest to program bezwzgl

ę

dny. Mog

ę

go regulowa

ć

.

— Naprawd

ę

? — zapytałem 2 niedowierzaniem.

— W pewnych granicach o... oczywi

ś

cie.

— I nie

ś

pisz?

— Nie...
— A co robisz noc

ą

?

— My

ś

l

ę

, rozwi

ą

zuj

ę

zadania...

— Co, udowodniłe

ś

mo

ż

e twierdzenie Pitagorasa?

— Nie, roz...wi

ą

załem wła...wła

ś

nie twój problem... wielograwitacyjnych pól sterowanych.

ś

artujesz.

— N... naprawd

ę

. Masz tu wynik. Na małym prymitywnym funkcjografie mego syna, który trzymał w łapie, wyznaczona była

zale

ż

no

ść

. Przez moment chciałem go wyrzuci

ć

z gabinetu. Pracuj

ę

ju

ż

nad tym rozwi

ą

zaniem przez wiele godzin bez

ż

adnego

rezultatu, a nagle przychodzi ta zarozumiała zabawka i wypisuje mi rozwi

ą

zanie ze swego małego mó

ż

d

ż

ku. Opanowałem si

ę

jednak. Przecie

ż

to tylko automat i w dodatku mi

ś

mego syna.

— Dzi

ę

kuj

ę

— powiedziałem krótko. — A teraz id

ź

do pokoju. — Funkcjograf poło

ż

yłem na biurku i wróciłem do pracy. Wynik

otrzymałem nad ranem, gdy wielka kopuła marsja

ń

skiej bazy bielała ju

ż

w promieniach wschodz

ą

cego sło

ń

ca. Był identyczny z

rozwi

ą

zaniem podanym przez mego misia.

— Bob, Bob! — zawołałem.
Przyszedł po chwili, jakby z oci

ą

ganiem.

— Powiedz, jak ty

ś

to zdołał rozwi

ą

za

ć

? — zapytałem. —

Przecie

ż

to problem dla gigabitowych mózgów.

Milczał.
— Odpowiedz! — rozkazałem. W ten sposób odwoływałem si

ę

niemal do osnowy jego programowania, do bezwzgl

ę

dnego

posłusze

ń

stwa człowiekowi.

— Mózg ten jest skonstruowany na specjalnej zasadzie, przy zało

ż

eniu równoczesnej wielotorowo

ś

ci my

ś

lenia. W zwi

ą

zku z

tym jego pojemno

ść

my

ś

lowa jest du

ż

o wi

ę

ksza... — siedziałem oniemiały, bowiem słowa te wypowiadał mi

ś

niskim,

chropowatym głosem, w niczym nie przypominaj

ą

cym jego zwyczajnego miłego altu.

— Co

ś

ty powiedział? — zapytałem szeptem dopiero po chwili.

— N... nic nie mówiłem... mi

ś

j

ą

kał si

ę

w zwykły sposób.

— Jak to nic. Powtórz!
— N... nic nie mówiłem.
— Ale

ż

nie to. Co

ś

przedtem powiedział?

— N... nie rozumiem.
Mówił prawd

ę

. Wi

ę

c to było poza jego

ś

wiadomo

ś

ci

ą

. Nie

wiedział nic o tym głosie. To wygl

ą

dało jak jaki

ś

cytat

z cybernetyki stosowanej. Ale jakie

ś

wielotorowe my

ś

lenie...

Nigdy o tym nie słyszałem.
Podszedłem do wizofonu i wezwałem Tana, jednego z moich
kolegów cybernetyków. Specjalizował si

ę

w teorii my

ś

lenia

nieorganicznego i powinien był o czym

ś

takim wiedzie

ć

.

— Tan? Tu Andrzej. Powiedz mi, czy słyszałe

ś

cokolwiek

o wielotorowym my

ś

leniu?

U

ś

miechni

ę

ta na przywitanie twarz cybernetyka zgasła i odbił si

ę

background image

na niej wysiłek my

ś

lenia. Dopiero w tej chwili spostrzegłem,

ż

e Tan jest zaspany i nie ogolony. Wyrwałem go widocznie z

ę

bokiego snu. A jednak u

ś

miechał si

ę

nawet. Faktem jest,

ż

e Tan słyn

ą

ł z uprzejmo

ś

ci, lecz tym razem sam sprawdziłem, jak

bardzo opinia ta była uzasadniona.

— Wiesz, Andrzeju, niczego takiego sobie w tej chwili nie przypominam. Ale sk

ą

d ty

ś

w ogóle wzi

ą

ł t

ę

nazw

ę

?

— Usłyszałem j

ą

od automatu.

— To jaki

ś

automat do programowania cybernetycznego? Zapytaj go wi

ę

c o wyja

ś

nienie.

— Nie, to nie jest automat cybernetyczny...
— No, a co to jest?
— Mi

ś

mego syna.

— Co takiego?
— Mówi

ę

ci. Mi

ś

mego syna.

— Ale

ż

niemo

ż

liwe. Przecie

ż

to s

ą

zupełnie prymitywne automaty.

— Sam słyszałem, Tan.
— Andrzeju — ci

ą

gn

ą

ł Tan po chwili milczenia — a mo

ż

e ty si

ę

przepracowujesz. Na ogół ludzie ju

ż

wstaj

ą

, a ty si

ę

jeszcze nie

poło

ż

yłe

ś

spa

ć

.

— Słuchaj, Tan. Mówi

ę

ci to wszystko zupełnie powa

ż

nie. Nie wierzysz, trudno.

— Ale

ż

tak, wierz

ę

... Sprawdz

ę

nawet to wielotorowe my

ś

lenie w głównym akumulatorze informacji cybernetycznych. Je

ś

li co

ś

znajd

ę

, dam ci natychmiast zna

ć

.

— No, to dzi

ę

kuj

ę

.

— Dobranoc, Andrzeju. — Tan u

ś

miechn

ą

ł si

ę

i znikn

ą

ł z ekranu. Odwróciłem si

ę

ku biurku, lecz misia tam nie było. Wyszedłem

z gabinetu, by go poszuka

ć

. Siedział przed drzwiami dziecinnego pokoju i spał, jak gdyby przez cał

ą

noc nic innego nie robił.

Dni mijały i zapomniałem niemal o tej historii. Mi

ś

okazał si

ę

idealnym koleg

ą

. Co dziwniejsze, zauwa

ż

yłem,

ż

e inni chłopcy nie

traktuj

ą

go z pogardliw

ą

wy

ż

szo

ś

ci

ą

, z jak

ą

traktowali zwykle automaty. Z przera

ż

aj

ą

c

ą

szybko

ś

ci

ą

rozwi

ą

zywał wszystkie ich

zadania szkolne tak długo, a

ż

zabroniłem mu kategorycznie tego robi

ć

. Potem mi

ś

błysn

ą

ł wiedz

ą

astronoma i razem z moim

synem siedzieli długie godziny przy radioteleskopach. Mi

ś

bezbł

ę

dnie podawał z pami

ę

ci współrz

ę

dne sferyczne wszystkich

gwiazd w ka

ż

dej chwili dnia i nocy. Ale przede wszystkim, co dało si

ę

drpiero zauwa

ż

y

ć

po dłu

ż

szej obserwacji, mi

ś

wykazywał

ogromn

ą

celowo

ść

działania. Je

ś

li ruszył lew

ą

łap

ą

, to mo

ż

na było by

ć

pewnym,

ż

e b

ę

dzie mu to do czego

ś

w przyszło

ś

ci

potrzebne.

W drugim tygodniu pobytu misia w naszym domu zobaczyłem na funkcjografie syna naniesiony zbiór elips o ró

ż

norodnych

mimo

ś

rodach i jednym ognisku wspólnym. Zaciekawiony zapytałem syna:

— Co

ś

tu narysował?

— To nie ja, to Bob.
— Ale co to jest?
— Hipotetyczny układ planetarny Formalhauta, alfy gwiazdozbioru Lataj

ą

cej Ryby.

— Sk

ą

d on to wie?

— Bob wszystko wie! — powiedział to z takim przekonaniem,

ż

e spojrzałem na

ń

zdziwiony.

— Nie wierz temu. To na pewno jedna z wielu bajek, jakie mo

ż

na znale

źć

w pami

ę

ci ka

ż

dego elekronowego misia. Musz

ą

przecie

ż

co

ś

opowiada

ć

dzieciom. Ale to jeszcze nie powód, by tak du

ż

y chłopak, jak ty, wierzył w takie bajki.

— Nie wierz, je

ś

li chcesz, ale to naprawd

ę

nie jest bajka — odpowiedział z uporem.

— Wi

ę

c my

ś

lisz,

ż

e to jest prawda?

— Nie, to tylko hipoteza Gladstone'a — spojrzał na mnie powa

ż

nie, jak młody naukowiec.

— Kto ci to powiedział?
— Bob.
— Bob! — zawołałem gło

ś

no. Przyczłapał po chwili.

— Czy to jest rzeczywi

ś

cie układ planetarny Formalhauta?

— Tak twierdzi Gladstone w swojej hipotezie. Rozumowanie swoje opiera na charakterystycznym przesuni

ę

ciu pr

ąż

ków

w grawitacyjnym widmie tej gwiazdy.
— Bob — zapytałem cicho. — Sk

ą

d ty to wszystko wiesz?

— Posiadam pewne wiadomo

ś

ci kosmonautyczne pozostawione mi w celu popularyzowania kosmosologii.

— Jak to pozostawione?
— Pozostawione w moim programie.
— A w jakim zakresie znasz kosmosologi

ę

?

— W zakresie kursu podstawowego, na pewno.
Pod wpływem tej rozmowy siadłem w gabinecie i wystosowałem
pełen pochwał telelist pod adresem Domu Bajek. Odpowied

ź

otrzymałem jeszcze tego samego dnia. Dom Bajek cieszy
si

ę

bardzo,

ż

e jestem zadowolony z elektronowego misia i

ż

e dzi

ę

ki

moim staraniom mi

ś

osi

ą

gn

ą

ł tak wysoki, odbiegaj

ą

cy od

standardu innych misiów poziom inteligencji. Poza tym prosi
mnie o podanie operacji cybernetycznych, jakim poddałem misia
celem uzyskania tak wysokiej inteligencji przy stosunkowo
niewielkiej pojemno

ś

ci pami

ę

ci.

A wi

ę

c ani ja, ani te

ż

Dom Bajek nie zrobili

ś

my niczego

background image

w kierunku rozbudowy mózgu misia. Ale poniewa

ż

geniusze w

ś

ród automatów nie zjawiaj

ą

si

ę

przypadkowo, tak jak w

ś

ród

ludzi, Dom Bajek wezwał Ziemi

ę

, by sprawdziła, sk

ą

d pochodz

ą

elektronowe misie. Odpowied

ź

miała nadej

ść

za kilka dni. To

nie tak prosto w wielomiliardowej masie mieszka

ń

ców Ziemi znale

źć

tych, którzy wiedzieliby wszystko o elektronowym misiu

wysłanym przed kilkoma miesi

ą

cami na Marsa. Potem zapowiedział si

ę

wideotronicznie Tan i oczekiwałem go w południe. Był

jak zwykle nadzwyczaj punktualny. Przeszli

ś

my do pokoju syna. Ko

ń

czyli wła

ś

nie z misiem omawianie ko

ń

cowego odcinka

jakiej

ś

kosmicznej podró

ż

y, gdy decelerowany statek przechodzi ju

ż

z toru parabolicznego na eliptyczny.

Tan przysłuchiwał si

ę

przez chwil

ę

z zainteresowaniem. Potem zapytał mnie szeptem:

— Jak on si

ę

nazywa?

— Kto, syn?
— Nie, automat.
— Bob.
Słuchał jeszcze chwil

ę

w milczeniu, a potem nagle zawołał

rozkazuj

ą

co:

— Bob, chod

ź

tutaj! Automat podszedł natychmiast.

— Co to jest elipsa? — zapytał.
Automat niemal bez zaj

ą

knienia podał definicj

ę

.

— Nie rozumiem. Wytłumacz mi.
I automat zacz

ą

ł tłumaczy

ć

, tak jak si

ę

tłumaczy łatwe zadania

leniwemu uczniowi, powoli, krok za krokiem. Tan przerwał mu:
— S

ą

dzisz,

ż

e osi

ą

gni

ę

cie innych galaktyk gwiazdolotami jest

mo

ż

liwe?

Automat jakby przez chwil

ę

zawahał si

ę

, lecz zaraz potem

odpowiedział:
— Nie wiem. Podaj mi dane, to oblicz

ę

.

Po tym pytaniu posypały si

ę

nast

ę

pne. Trwało to do

ść

długo, a

ż

mój syn podszedł do mnie i zapytał:
— Kiedy on pójdzie sobie,

ż

eby

ś

my z Bobem mogli sko

ń

czy

ć

obliczenia?
Tan u

ś

miechn

ą

ł si

ę

do chłopca i zadał misiowi ostatnie pytanie:

— Czy masz

ś

wiadomo

ść

sprz

ęż

enia posłusze

ń

stwa?

— Nie — odpowiedział mi

ś

.

— No dobrze, mo

ż

esz wróci

ć

do swoich oblicze

ń

. A my — zwrócił si

ę

do mnie — chod

ź

my do twego gabinetu. To tylko

przypuszczenia — powiedział. — Moim zdaniem, mózg misia został prawdopodobnie odrzucony przy psychicznej kontroli

układu ze wzgl

ę

du na pewn

ą

niestabilno

ść

zachowania i trafił

do centrali odpadów. Tutaj zało

ż

ono mu du

żą

ilo

ść

sprz

ęż

e

ń

staiblilizuj

ą

cych: ograniczono mo

ż

liwo

ś

ci zwi

ę

kszaj

ą

c równocze

ś

nie

stabilno

ść

.

Tan mówił to tak, jakby osobi

ś

cie był obecny przy nakładaniu

tych sprz

ęż

e

ń

.

— Pami

ę

tasz, pytałem go o mo

ż

liwo

ś

ci dotarcia do galaktyk gwiazdolotami. Ka

ż

dy normalny mi

ś

powiedziałby, i

ż

jest to

mo

ż

liwe zgodnie z regułami wszystkich bajek, ale ten twój mi

ś

za

żą

dał danych do oblicze

ń

. Wydaje mi si

ę

,

ż

e on nie zawsze

opowiadał bajki.

Nie wezwałem automatu cybernetycznego bazy i nie rozło

ż

yłem misia na cz

ęś

ci. Zrobiłbym to nawet mo

ż

e, ale wyobra

ż

ałem

sobie zdziwione spojrzenie dyspozytora.

— Wzywasz automat do napraw}

7

tej zabawki. Czy naprawd

ę

s

ą

dzisz,

ż

e nie mamy nic innego do roboty?

Wytłumaczyłbym mu zapewne,

ż

e nie chodzi tu o napraw

ę

,

ż

e

mi

ś

to nie jest zwykły mi

ś

, tylko bardzo dziwny mi

ś

, który

zbyt wiele umie, by by

ć

zwykł

ą

zabawk

ą

i niczym wi

ę

cej, ale

w

ą

tpi

ę

, czyby mi uwierzył.

W ka

ż

dym razie nie zrobiłem nic.

Tymczasem mi

ś

z moim synem tworzyli nierozł

ą

czn

ą

par

ę

,

przesiadywali w obserwatorium albo zbierali marsja

ń

skie kamienie

w pustyni za baz

ą

, w których kryształy kwarcu błyszczały jak

w ziemskich kamieniach z mego dzieci

ń

stwa. Gdzie

ś

pod koniec

marsja

ń

skiej zimy, gdy wzgórza na horyzoncie pociemniały od

rozwijaj

ą

cej si

ę

w

ś

ród skał ro

ś

linno

ś

ci, kontrola ł

ą

czno

ś

ci

radiowej Marsa powiadomiła nas,

ż

e przechwyciła seri

ę

sygnałów,

które według ich namiarów zostały nadane z naszej bazy.
Reno, kierownik sekcji ł

ą

czno

ś

ci z Ziemi

ą

, zebrał nas u siebie. ;

Byłem jednym z kilkunastu ludzi, którzy nale

ż

eli do tej sekcji, i pełniłem obowi

ą

zki głównego in

ż

yniera drugiej zmiany.

— To bzdura — powiedział Reno. — Kto i po co miałby od nas co

ś

takiego nadawa

ć

. Namierzyli jakie

ś

sygnały rakiet, jak

zwykle niedokładnie, i teraz szukaj

ą

winnego. Wiecie, jak oni tam pracuj

ą

. Rozumiem,

ż

e musz

ą

przedstawi

ć

jakie

ś

osi

ą

gni

ę

cia

tej swojej placówki, ale dlaczego nas w to mieszaj

ą

...

— Raport podaje dokładny czas i jest podpisany przez samego Twera...

background image

— Nabrali go. Zwyczajnie nabrali. Ta banda, która przyleciała zaraz po studiach z Ziemi. Im si

ę

jeszcze wydaje,

ż

e Mars to

tajemnicza planeta, na której dziej

ą

si

ę

historie, jakie na Ziemi nie zdarzaj

ą

si

ę

. Nie wiecie, jak to jest? Wszyscy przeszli

ś

my

przez to.

Nikt nie oponował, bo Reno prze

ż

ył na Marsie tyle lat, ile wszyscy pozostali razem. Wyja

ś

nienie w tej sprawie przygotował

nasz sta

ż

ysta. Nie zawierało ono wła

ś

ciwie nic obra

ź

liwego, ale sugestia, by dali nam

ś

wi

ę

ty spokój, była do

ść

wyra

ź

na. Potem

przez kilka dni nic si

ę

nie działo, a

ż

przyszła do nas wiadomo

ść

z Ziemi. Kontrola radiowa Marsa po naszym „wyja

ś

nieniu"

przesłała zapis sygnałów do Ogólnoplanetarnego Instytutu Szyfrów. Tekst po rozszyfrowaniu był lakoniczny:

„Fragmentaryczny transfer zrealizowany", natomiast sam szyfr
był na tyle skomplikowany,

ż

e Instytut równocze

ś

nie z tekstem

przysłał podzi

ę

kowanie za tak interesuj

ą

c

ą

i niespotykan

ą

próbk

ę

szyfru.
Na drugim zebraniu Reno dalej w nic nie wierzył, ale nie był
ju

ż

tak pewny siebie. Po zebraniu poprosił mnie na chwil

ę

do

swego gabinetu.
— Widzisz, Andrzeju, ja w to wszystko nie wierz

ę

, ale nie chciałbym,

ż

eby ktokolwiek mógł powiedzie

ć

,

ż

e zlekcewa

ż

yłem t

ę

cał

ą

spraw

ę

. Chciałbym si

ę

ciebie poradzi

ć

, jak ich przekona

ć

,

ż

e to nie od nas pochodz

ą

te sygnały.

— To trudna sprawa. Niezbyt wiele wiemy o tych sygnałach.
— Mimo wszystko co

ś

jednak wiemy — powiedział Reno.

I wtedy zrozumiałem, i

ż

nie jest tak zupełnie pewny,

ż

e sygnały

te nie pochodziły z naszej bazy.
— Mam pewien pomysł... — powiedziałem i urwałem, bo wtedy wła

ś

nie w drzwiach gabinetu stan

ą

ł mi

ś

.

— S... syn ci

ę

szuka — wyj

ą

kał.

— Zaraz id

ę

... — I wtedy spostrzegłem zdziwiony wzrok Rena.

— Co si

ę

stało? — zapytałem.

— Nie rozumiem... nie rozumiem, jak automat wej

ś

ciowy

przepu

ś

cił t

ę

zabawk

ę

.

Spostrze

ż

enie było proste, ale jak

ż

e trafne. Ja, przyzwyczajony

do stałej obecno

ś

ci misia, nie zwróciłem na to uwagi. Ale Reno

miał racj

ę

. Automat wej

ś

ciowy jego gabinetu nie powinien

przepu

ś

ci

ć

ż

adnego człowieka czy automatu bez specjalnego

zezwolenia.
— Jak tu wszedłe

ś

? — zapytał misia.

— Normalnie. Na dwóch łapach — odpowiedziała zabawka. Reno poczerwieniał i wybiegł z gabinetu.

— Co si

ę

stało z synem? — zapytałem misia.

— Poparzył si

ę

pr

ą

dem wysokiej cz

ę

stotliwo

ś

ci.

— Co

ś

powa

ż

nego? Ju

ż

id

ę

. Prowad

ź

.

— Nic takiego. Mo

ż

esz doko

ń

czy

ć

rozmow

ę

. Tylko r

ę

ka.

— A gdzie j

ą

wło

ż

ył?

Mi

ś

nie zd

ąż

ył odpowiedzie

ć

, bo wrócił Reno. Był blady.

— Automat... automat dostał zezwolenie na przepuszczenie tej... zabawki... Od kogo? Pytam si

ę

, od kogo?

— Nie ode mnie — powiedziałem.
— Wi

ę

c od kogo? Mo

ż

e ty wiesz, kreaturo?

— Ja wszedłem i ju

ż

.

— To wiem. Ale sk

ą

d?

— Reno, przecie

ż

to zwykła zabawka. Nie b

ę

dzie tego wiedzie

ć

. Pewnie jakie

ś

przekłamanie z centralnego mózgu bazy. To si

ę

zdarza.
— Ale nie powinno.
— Oczywi

ś

cie, ale automaty s

ą

zawodne.

— Nie powinny!
— Jasne, ale sko

ń

czmy nasz

ą

rozmow

ę

. Musz

ę

ju

ż

i

ść

, bo mój syn poparzył sobie r

ę

k

ę

pr

ą

dem naskórkowym.

— Dobrze, có

ż

wi

ę

c proponujesz?

— Zało

żę

zupełnie niezale

ż

n

ą

sygnalizacj

ę

nadawania u siebie w gabinecie, odbieraj

ą

c

ą

sygnały na zewn

ą

trz bazy. Co o tym

s

ą

dzisz ?

— Chyba dobry pomysł. Tyle

ż

e nie wierz

ę

, by w ogóle te sygnały si

ę

powtórzyły.

Wyszedłem z misiem i poszli

ś

my do syna. Jego r

ę

k

ę

opatrzył ju

ż

automed. Gdy podszedłem do fotela, w którym siedział, nie

spojrzał na mnie.
— Musz

ę

si

ę

uczy

ć

— powiedział.

— Słusznie, ale sk

ą

d ta refleksja?

— Nie potrafi

ę

zrobi

ć

najprostszej rzeczy i nawet Bob si

ę

ze mie

ś

mieje.

— Gdzie

ś

poparzył r

ę

k

ę

? — zapytałem.

— Nie powiem — nadal nie patrzył na mnie.
— Ale zrozum, to trzeba zabezpieczy

ć

. Inni tak

ż

e mog

ą

si

ę

poparzy

ć

.

— Nie powiem — powtórzył z uporem.
— Jak chcesz. Wi

ę

c ty powiedz. Bob, gdzie to było?

— Nie wiem — odpowiedział Bob i wtedy spostrzegłem wzrok
syna. Ze zdumieniem i chyba z odrobin

ą

strachu patrzył na

Boba.

background image

Instalacje odbioru zewn

ę

trznego zało

ż

yłem dwie, zupełnie od

siebie niezale

ż

ne, jedn

ą

w gabinecie, drug

ą

przy pulpitach

mnemotronów. My

ś

l

ę

,

ż

e kierowało mn

ą

zwykłe wygodnictwo.

Instalacje były proste, ich zało

ż

enie nie przedstawiało

ż

adnych

trudno

ś

ci, a niewygodnie byłoby pracuj

ą

c przy mnemotronach

nasłuchiwa

ć

równocze

ś

nie brz

ę

czyka z gabinetu.

Potem w wideotronii powiedziano,

ż

e kierowała mn

ą

przezorno

ść

starego in

ż

yniera doceniaj

ą

cego zawodne działanie automatów.

Ale to chyba nie było tak.
Wtedy min

ę

ła chyba północ. Siedziałem w gabinecie nad jakimi

ś

wykresami, gdy nagle wydało mi si

ę

,

ż

e w sali mnemotronów

słysz

ę

brz

ę

czyk. Nadsłuchiwałem przez chwil

ę

. Tak, nie było

w

ą

tpliwo

ś

ci. To był brz

ę

czyk zało

ż

onego przeze mnie urz

ą

dzenia alarmowego.

Ju

ż

biegn

ą

c do centrum nadawczego bazy u

ś

wiadomiłem sobie,

ż

e druga instalacja w moim gabinecie 'nie nadała sygnału

alarmu. Pomy

ś

lałem wtedy,

ż

e ipo prostu niezbyt dokładnie ja Sprawdziłem, i byłem zły na siebie, bo nie lubi

ę

niedokładnej

roboty.

Dy

ż

urny android centrum przepu

ś

cił mnie, gdy podałem hasło. Ten, który przeszedł t

ę

dy przede mn

ą

, tak

ż

e musiał zna

ć

hasło,

a wi

ę

c jest to jeden z nas, pomy

ś

lałem. Biegłem teraz korytarzem do sali nadawczej, ale jej drzwi nie przepu

ś

ciły mnie.

Szarpn

ą

łem d

ź

wignie — daremnie. Drzwi zostały zablokowane, zablokowane centralnie ze sterowania bazy. Zrozumiałem,

ż

e

kto

ś

, kto jest tam w

ś

rodku i z naszej anteny wysyła w Kosmos sygnały, ma dost

ę

p do centralnego mózgu bazy. I wtedy

zacz

ą

łem si

ę

ba

ć

. Mimo to działałem optymalnie, z przyzwyczajenia zapewne.

Pobiegłem z powrotem korytarzem do drzwi wej

ś

ciowych. Otworzyłem je i zablokowałem, tak

ż

e nie mogły by

ć

zamkni

ę

te na

polecenie zespołów koordynuj

ą

cych bazy. Potem spojrzałem na androida. Musiałem mie

ć

chocia

ż

jeden automat do swojej

dyspozycji. Doskoczyłem do niego i wyrwałem mu czułki odbioru sygnałów centralnych. Szarpn

ą

ł si

ę

, ale nie zaatakował mnie,

bo byłem człowiekiem.

Potem chciałem si

ę

poł

ą

czy

ć

wideotronicznie z Renem, ale ł

ą

czno

ś

ci ju

ż

nie było. Centralny mózg bazy zablokował kanały

informacyjne. Spodziewałem si

ę

tego. I wtedy zrobiłem co

ś

, co mo

ż

na zrobi

ć

tylko wtedy, gdy

ż

ycie mieszka

ń

ców bazy jest w

niebezpiecze

ń

stwie. Szarpn

ą

łem d

ź

wigni

ę

alarmu pierwszego stopnia. Przytrzymuj

ą

ca j

ą

stalowa ni

ć

spi

ę

ta plomb

ą

napi

ę

ła si

ę

,

lecz wytrzymała. Wtedy uwiesiłem si

ę

całym ci

ęż

arem na d

ź

wigni. Ni

ć

p

ę

kła rani

ą

c mnie w r

ę

k

ę

. Równocze

ś

nie usłyszałem

narastaj

ą

ce zawodzenie syren i głuche uderzenia zapadaj

ą

cych gazoszczelnych grodzi. Towarzyszył temu jeszcze jeden

d

ź

wi

ę

k. Zewn

ę

trznym korytarzem zbli

ż

aj

ą

c si

ę

do centrum nadawania szły automaty. Wiedziałem,

ż

e mnie nie mog

ą

nic zrobi

ć

.

Byłem człowiekiem. Ale mogły mi zniszczy

ć

narz

ę

dzia i jedyny android. Mogły... je

ś

li sterował nimi centralny mózg bazy. Broni

nie miałem. W bazie nikt nie nosi broni. Wyrwałem androidowi palnik do ci

ę

cia metali, zawarłem i zablokowałem drzwi, by

automaty nie mogły natychmiast wedrze

ć

si

ę

do wn

ę

trza centrum nadawania, i wraz z androidem pobiegłem korytarzem do sali

nadawczej. Jej drzwi rozwarły si

ę

. Wydało mi si

ę

to podejrzane. — Id

ź

— powiedziałem do androida.

Automat wypełnił rozkaz bez wahania. Przekroczył drzwi. Wtedy z góry spadł na niego czarny przewód. Zobaczyłem błysk

wyładowania i automat znieruchomiał. Przewód zakołysał si

ę

. Nie czekałem, a

ż

zostanie podci

ą

gni

ę

ty do góry. Wychyliłem si

ę

zza drzwi i nacisn

ą

łem spust palnika, przesuwaj

ą

c regulacj

ę

na pełn

ą

moc. Co

ś

niewielkiego spadło Z wyst

ę

pu nad drzwiami,

pal

ą

c si

ę

. Słyszałem przejmuj

ą

cy skrzek. To był mi

ś

... mój mi

ś

. Upadł na posadzk

ę

, chciał si

ę

zerwa

ć

, ale przytrzymałem go w

płomieniu, a

ż

pancerz p

ę

kł z cichym trzaskiem i zabawka znieruchomiała. Tylko br

ą

zowe kudły na

ś

miesznym pysku tliły si

ę

jeszcze. Zrozumiałem, dlaczego nie działała instalacja w moim gabinecie. I wtedy... zobaczyłem syna. Siedział blady na

posadzce w k

ą

cie.

— My

ś

my si

ę

tylko tak bawili... — wyszeptał. Stali

ś

my nad otwartymi pokrywami centralnego mózgu bazy. Wewn

ą

trz

zawieszone w pl

ą

taninie przewodów lu

ź

no rozrzucone le

ż

ały nieforemne szare kryształy.

— To tutaj — powiedział Tan.
Dło

ń

, w której trzymał niewielki plazmowy nó

ż

, wsun

ą

ł a

ż

po

rami

ę

mi

ę

dzy przewody.

Zataczał r

ę

k

ą

niewielkie półkola, a koniec no

ż

a płon

ą

ł bł

ę

kitnym

ż

arem. Potem si

ę

gn

ą

ł drug

ą

dłoni

ą

i wyj

ą

ł dwa kryształy,

z wygl

ą

du podobne do innych.

— Ju

ż

gotowe — powiedział. — Całe szcz

ęś

cie,

ż

e si

ę

udało.

— My

ś

lisz,

ż

e mogło to zagra

ż

a

ć

całej bazie?

— Teoretycznie tak. Centralny mózg bazy steruje niemal wszystkimi agregatami bazy.
— Ale jak ta zabawka...
— Przede wszystkim po co? Komu to miało słu

ż

y

ć

? A sama zabawka to jeden z bardziej skomplikowanych automatów, jaki

widziałem w

ż

yciu. Je

ż

eli jeszcze uwzgl

ę

dnimy niewielk

ą

obj

ę

to

ść

tego automatu i nie wykorzystan

ą

przestrze

ń

, w której

przechowywane były kryształy przed zainstalowaniem ich w mózgu bazy... — tu wskazał dłoni

ą

na le

żą

ce na posadzce

niefbremne, szare bryły.

— S

ą

dzisz,

ż

e kryształy te były przechowywane we wn

ę

trzu misia?

— Sprawdziłem to. Gdy zainstalowany został pierwszy kryształ, nadany został pierwszy komunikat.

background image

— A tre

ść

drugiego komunikatu?...

— „Cało

ś

ciowy transfer zrealizowany".

— To znaczy,

ż

e nast

ę

pnych komunikatów ju

ż

by nie było.

— Tak. Mi

ś

bawiłby si

ę

z twoim synem, a my nawet nie podejrzewaliby

ś

my,

ż

e centralny mózg naszej bazy pracuje w takt

sekwencji sygnałów zmagazynowanych w obcych kryształach.

— Dla kogo jednak przeznaczone były te komunikaty?
— Tego jeszcze nie wiemy. Ale nie martw si

ę

. Odkryj

ą

i to. Kilka milionów ludzi niczego innego nie robi w tej chwili prócz

poszukiwania odbiorcy. Cała wideotronia pełna jest informacji o naszej bazie.

— Nie ogl

ą

dałem.

ś

ałuj. Jeste

ś

za bohatera, który obronił samotn

ą

marsja

ń

sk

ą

baz

ę

przed naje

ź

d

ź

cami z Kosmosu.

— Przesadzaj

ą

.

— Jak zawsze. O inwazji 2 Kosmosu nie mo

ż

e tu by

ć

mowy. Ten mi

ś

to skomplikowany automat, lecz zwyczajny ziemski

automat.

— Jeste

ś

pewien?

— Najzupełniej. Cz

ęś

ciowo u

ż

yte zostały nawet typowe układy produkowane seryjnie dla celów astronawigacji.

— St

ą

d jego wiadomo

ś

ci z tej dziedziny...

— Na pewno. Wiele wbudowanych informacji musiało pozosta

ć

w tych kryształach, mimo

ż

e u

ż

yte zostały w innym celu.

Milczałem chwil

ę

. Nie wiedziałem, czy zapyta

ć

go o to, lecz. w ko

ń

cu si

ę

zdecydowałem.

— Powiedz, Tan, ale jak on tutaj mógł si

ę

dosta

ć

? Przecie

ż

to automat...

— Zapominasz, Andrzeju, o swoim synu. On go tutaj wprowadził. Na tym polega ogromna przebiegło

ść

twórcy tego pomysłu, na

razie nie znanego jeszcze twórcy. Zanikn

ąć

ten układ w dzieci

ę

c

ą

zabawk

ę

. A dziecko to te

ż

człowiek. Odpowiednio

zaaran

ż

owana zabawa, przechodz

ą

do centralnego mózgu bazy, twój syn podnosi pancerne pokrywy, a zabawka precyzyjnymi

ruchami kierowanymi ze specjalnego programu wbudowuje pierwszy kryształ, nazwijmy go przystosowuj

ą

cym. Jego zadaniem

jest przystosowanie nie znanego mózgu — w tym wypadku centralnego mózgu naszej bazy — do przyj

ę

cia wła

ś

ciwego

kryształu informacyjnego. Musi on zosta

ć

przej

ę

ty przez sie

ć

mózgu tak, a

ż

eby nie było w sygnalizacji

ż

adnych uszkodze

ń

.

— A potem?
— Potem wbudowany zostaje w ten sam sposób kryształ informacyjny i mózg zaczyna działa

ć

nieco inaczej.

— Przebiegłe... — chciałem jeszcze co

ś

powiedzie

ć

, ale wtedy wszedł Reno.

— Ju

ż

wiemy, sk

ą

d si

ę

wzi

ą

ł u nas mi

ś

— powiedział.

— Wykryli, kto to zrobił?
— Sam si

ę

zgłosił.

— Kto?
— Profesor Taropat.
— Ten z Instytutu Psychiki Automatów? Przed laty słuchałem jego wykładów. Ale

ż

on musi mie

ć

ju

ż

dzisiaj ze sto lat —

powiedział Tan.
— Osiemdziesi

ą

t kilka. Wycofał si

ę

kilka lat temu z czynnego

ż

ycia naukowego i posiada własne małe laboratorium gdzie

ś

w

Australii.
— Po co to zrobił? Reno wzruszył ramionami.
— Podobno,

ż

eby wykaza

ć

na przykładzie,

ż

e automaty mog

ą

by

ć

niebezpieczne, niebezpieczne dla ludzi... To jego obsesja,

obsesja od lat...






















background image

Zerowe rozwi

ą

zanie

Łoskot, huk p

ę

kaj

ą

cych spoiw i zgrzyt rwanego pancerza — wszystko to ju

ż

min

ę

ło. Cisza, ta cisza, w któr

ą

wsłuchiwała si

ę

Emi, była zwykł

ą

ksi

ęż

ycow

ą

cisz

ą

. Widziała twarz Korota wykrzywion

ą

grymasem za przezroczyst

ą

powłok

ą

hełmu, twarz Nora

pochylon

ą

nisko nad stołem na tle ekranu zewn

ę

trznego, w którym o

ś

lepiaj

ą

co jasne skały rzucały wyjałowione ze szczegółów

czarne cienie. Wiedziała,

ż

e oni równie

ż

czekaj

ą

, nasłuchuj

ą

c syku, ledwo słyszalnego syku uchodz

ą

cego na zewn

ą

trz

powietrza.

— Trzyma — powiedział wreszcie Korot. — Ta stara, zmurszała ksi

ęż

ycowa puszka od konserw jednak wytrzymała. -

Gazoszczelne grodzie zwarły si

ę

automatycznie po uderzeniu.

— Nor wyprostował si

ę

i spojrzał w ekran. — Nie uderzył wi

ę

c w sterowanie bazy.

— S

ą

dzisz,

ż

e to był bolid?

— Na zderzenie z Ziemi

ą

to nie wygl

ą

dało.

— No, a urz

ą

dzenia dezintegruj

ą

ce bazy, całe zabezpieczenie? Dezintegratory maj

ą

zasi

ę

g setek metrów.

— To był bolid, bolid — powtórzył raz jeszcze — nie

żą

da

ń

drobny meteor, paruj

ą

cy w siłowym polu dezintegratora.

— Ciekawe. Nie było przecie

ż

sygnału alarmu. — Korot wstał i zsun

ą

ł z głowy hełm.

„To nie jest istotne — pomy

ś

lała Emi. — Przynajmniej nie w tej chwili".

— Czy to istotne? — zapytała. — Sprawd

ź

my lepiej urz

ą

dzenia

nadawcze.
Teraz Nor spojrzał wprost na ni

ą

.

— Spójrz w ekran, Emi. Widzisz, tam za tym kamieniem? To głowica emitera nadawczego. A je

ś

li to był bolid, powinni go byli

zaobserwowa

ć

na satelitach pogotowia meteorowego i zbada

ć

miejsce jego upadku.

Wiedziała ju

ż

: nie wywołaj

ą

centrali i nie usłysz

ą

przytłumionego głosu dy

ż

uruj

ą

cego automatu. Spojrzała na Korota i

zrozumiała,

ż

e on te

ż

w tej chwili dopiero spostrzegł wyłaman

ą

głowic

ę

.

— I tak dobrze,

ż

e byli

ś

my tutaj — powiedziała pierwsza, zanim Korot zd

ąż

ył si

ę

odezwa

ć

. — To dlatego,

ż

e mieli

ś

my

wysłucha

ć

audycji z centrali. Centrala wła

ś

ciwie dobiera czas audycji. — Starała si

ę

u

ś

miechn

ąć

, ale oni tego nie zauwa

ż

yli.

ś

e te

ż

musiał uderzy

ć

w baz

ę

... — Korot kr

ąż

ył tam

i z powrotem mi

ę

dzy nisz

ą

, gdzie wisiały pró

ż

niowe skafandry,

i

ś

cian

ą

z matowo błyszcz

ą

cymi ekranami telewizyjnej ł

ą

czno

ś

ci

z central

ą

. — Na Ziemi spaliłby si

ę

w atmosferze dziesi

ą

tki kilometrów nad jej powierzchni

ą

... — Stan

ą

ł i spojrzał na nich.

— Tak, ale prawdopodobie

ń

stwo trafienia w baz

ę

... — Emi urwała.

— Prawdopodobie

ń

stwo... — Korot pochylił si

ę

nad jej fotelem. — Nie masz w tej chwili wi

ę

kszych zmartwie

ń

? Zachowujesz

si

ę

, jakby

ś

siedziała jeszcze w audytorium w Akademii Kosmonautycznej na Ziemi. Tu jest Ksi

ęż

yc, rozumiesz.

— Spokój, Korot, wiemy o tym — Nor nie odwrócił si

ę

nawet i dalej patrzył na skały w ekranie.

— Jak si

ę

słucha tego wszystkiego...

— Nie denerwuj si

ę

, Korot. W tym stanie zu

ż

ywasz wi

ę

cej tlenu — patrzyła na niego, a

ż

wyprostował si

ę

i odszedł, a potem

spojrzała w ekran. „Nor te

ż

patrzy tam, na skały i tak jak ja ma nadziej

ę

, ale prawdopodobie

ń

stwo..."

— Jest troch

ę

duszno — powiedział Korot.

— St

ęż

enie dwutlenku w

ę

gla podnosi si

ę

. — Nor pochylił si

ę

nad przyrz

ą

dami. — Wska

ź

niki mam tutaj, ale regeneratory zostały

po tamtej stronie.

— Wszystko zostało po tamtej stronie, awaryjna radiostacja
tak

ż

e.

„Awaryjna radiostacja jest w automatycznym rozrz

ą

dzie bazy.

Rozrz

ą

d nie został zniszczony, bo uruchomił gazoszczelne

grodzie. A wi

ę

c zniszczone zostało tylko przej

ś

cie i urz

ą

dzenia

zewn

ę

trzne bazy". Emi wiedziała,

ż

e stało si

ę

tak wła

ś

nie.

ś

e te

ż

musiał trafi

ć

w przej

ś

cie.

— Wolałby

ś

, Korot,

ż

eby trafił w kopuł

ę

? — Tym razem Nor

patrzył wprost na Korota.
„Wtedy nas by ju

ż

nie było" — pomy

ś

lała Emi.

— Ile mamy jeszcze tlenu? — zapytała, bo nie chciała, aby Korot odpowiedział.

— Tu na jakie

ś

trzy godziny i jeszcze na sze

ść

w pojemnikach skafandrów pró

ż

niowych.

— Znajd

ą

nas?

— W

ą

tpi

ę

... — Nor odpowiedział dopiero po chwili.

— Wi

ę

c wyjd

ź

my na zewn

ą

trz. Chyba w tej komorze nie mamy nic do roboty. Tu s

ą

tylko

ś

luzy wyj

ś

ciowe i szafy ze skafandrami

pró

ż

niowymi.

— Na to, Korot, mamy zawsze czas.
„Nor ma racj

ę

— pomy

ś

lała Emi — straciliby

ś

my powietrze,

to powietrze, którym jeszcze oddychamy".
— Ale na zewn

ą

trz mogliby

ś

my wystrzeli

ć

race, wzywa

ć

pomocy przez nadajniki naszych skafandrów. — Korot mówił coraz

gło

ś

niej.

background image

— Jeste

ś

my na niewidocznej z Ziemi stronie Ksi

ęż

yca. Tu ruchu rakiet praktycznie nie ma. — Nor podkre

ś

lał w

charakterystyczny dla niego sposób ko

ń

cówki wyrazów. — Tak wi

ę

c prawdopodobie

ń

stwo, by ktokolwiek odebrał nasze słabe

sygnały z nadajników skafandrów, jest znikomo małe.

— Zaczynasz tak jak Emi. Prawdopodobie

ń

stwo. Có

ż

mnie obchodzi prawdopodobie

ń

stwo. Siedz

ą

c tutaj tracimy tylko tlen!

— A sygnały

ś

wietlne — Nor nie zmienił tonu — sygnały

ś

wietlne byłyby po prostu niedostrzegalne. Jeste

ś

my po o

ś

wietlonej

stronie Ksi

ęż

yca. „Ma racj

ę

" — pomy

ś

lała Emi.

— Nor ma racj

ę

— powiedziała.

Korot zatrzymał si

ę

, siadł w fotelu i zapytał cicho:

— Wi

ę

c co robimy? — A po chwili dodał: — W przyszłym tygodniu miałem by

ć

na seminarium w bazie centralnej.

— Mo

ż

e b

ę

dziesz — powiedziała Emi. — Mamy pewne szans

ę

.

— Ale mamy równ

ą

szans

ę

na zostanie tutaj. Słyszysz! „Rozkleił si

ę

— pomy

ś

lała. — Rozkleił si

ę

jak pierwszoroczniak w

kabinie ciszy".

— Kosmonauci nie mówi

ą

bzdur — powiedziała gło

ś

no.

— W Akademii Kosmonautycznej nie uczono ci

ę

takich rzeczy, Korot. Ju

ż

od czasów Gagarina wiadomo,

ż

e najistotniejsz

ą

cech

ą

kosmonauty jest opanowanie.

— Daj spokój, Emi. Przemawiasz jak stary Zodiak na wykładzie. Tu nie Akademia.
— W tym rzecz, praktykancie Korot. To ju

ż

nie Akademia i nie ma si

ę

co wygłupia

ć

. Przedstawienie mo

ż

esz urz

ą

dza

ć

na Ziemi

w rodzinnym gronie. Jasne? „Mówi

ę

za gło

ś

no, stanowczo za gło

ś

no — pomy

ś

lała równocze

ś

nie. — A Korot nie b

ę

dzie robił

cyrku w rodzinnym gronie. Ma na to małe szans

ę

. Ja tak

ż

e. Pewnie teraz na Ziemi jest wieczór i matka zmywa talerze po

kolacji. Okno w kuchni wychodzi na rzek

ę

, a nad rzek

ą

wisi sierp ksi

ęż

yca. — Widzisz, Dei, tam jest twoja siostra Emi — mówi

matka. A tu jest duszno. Ciekawe, jak z tlenem?"

— Jak z tlenem?
Nor nie odpowiedział. Patrzył w ekran.
Patrzy zbyt uwa

ż

nie, tak jakby rzeczywi

ś

cie mógł tam zobaczy

ć

co

ś

jeszcze oprócz skał, gwiazd i czarnego, kosmicznego nieba.
— Chod

ź

cie tutaj, szybko! — Nor patrzył nadal w ekran. Korot był pierwszy, a Emi stan

ę

ła za nimi.

— Wydaje mi si

ę

,

ż

e co

ś

tam widz

ę

, na tle tej wielkiej skały... Porusza si

ę

.

„Nic nie widz

ę

— pomy

ś

lała Emi. — Tam jest tylko skała i jej cie

ń

".

— O tam, z lewej strony... To chyba pojazd g

ą

sienicowy.

— Aha, widz

ę

!... widz

ę

!... — Korot krzyczał.

Teraz Emi widziała go tak

ż

e. Min

ą

ł den iglicy skalnej i pełzł

w

ś

ród z rzadka rozrzuconych głazów.

— Dok

ą

d on jedzie?

— Przypuszczam,

ż

e to automatyczny pojazd z obsługi sieci selenofizycznej — powiedział Nor.

— Zatrzymamy go. On si

ę

tu zbli

ż

a...

Patrzyli przez chwil

ę

w milczeniu w ekran. Metalowy

ż

uk

wypełzł teraz z cienia i sun

ą

ł przez nasłonecznion

ą

płyt

ę

skaln

ą

.

— Nie, mylisz si

ę

, Korot. On omija baz

ę

szlakiem pod skałami. — Nor odwrócił si

ę

od ekranu i spojrzał na nich.

— Te automaty — Emi mówiła wolno — odpowiadaj

ą

na wywołanie na fonii.

— Kto je tam wie — Korot wzruszył ramionami.
— Odpowiadaj

ą

. Pami

ę

tam. Ty pewnie latałe

ś

wirolotem, zamiast siedzie

ć

na zaj

ę

ciach.

— Wszystko jedno. Lepiej chod

ź

my na zewn

ą

trz. Trzeba jako

ś

zatrzyma

ć

ten automat. — Korot chwycił hełm i zacisn

ą

ł

uszczelniacze.
„Pojazd odjedzie — pomy

ś

lała Emi — znajdzie si

ę

poza

zasi

ę

giem naszych nadajników i nie zatrzymamy go".

— Chod

ź

my, Nor — powiedziała.

— Nie wszyscy. Ja id

ę

, wy zostajecie.

— Dlaczego? Ja tak

ż

e id

ę

! — Korot stał ju

ż

przy wej

ś

ciu do

ś

luzy zewn

ę

trznej.

— Zostajesz. Nie jeste

ś

tam potrzebny.

— A ty?
— Ja przynajmniej wiem, jak działa ten automat. Zreszt

ą

zasad

ą

jest,

ż

e jak najmniej ludzi powinno opuszcza

ć

baz

ę

.

— Zostajesz, Korot. Nor ma racj

ę

— rzekła Emi i pomy

ś

lała,

ż

e mogłaby zosta

ć

sama w ciszy zniszczonej ksi

ęż

ycowej bazy.

Korot stan

ą

ł niezdecydowany.

— Podaj mi przewód, Emi — powiedział Nor. — Zostawi

ę

na zewn

ą

trz radiostacj

ę

, po prostu jeszcze jeden hełm od skafandra,

w który jest wbudowana, i b

ę

dziemy si

ę

mogli porozumiewa

ć

... Pomó

ż

mi wło

ż

y

ć

skafander, Korot. Nor w bazie nigdy nie

wkładał skafandra, na

ś

laduj

ą

c starych kosmonautów, wierz

ą

cych w swe przeznaczenie i szcz

ęś

cie. „Gdyby gazoszczelne

grodzie nie wytrzymały, nie

ż

yłby ju

ż

" — pomy

ś

lała Emi.

— Jeszcze hełm — Nor zacisn

ą

ł uszczelniacze, podniósł hełm z radiostacj

ą

i wyszedł do

ś

luz. Trzasn

ę

ły grodzie wyj

ś

ciowe, a

potem słyszała jeszcze uderzenia ci

ęż

kich pró

ż

niowych butów o pancern

ą

wykładzin

ę

ś

luz.

background image

— Nie ma, w ekranie go nie ma — powiedział Korot. — Co on si

ę

tak guzdrze?

— Pewnie otwiera

ś

luzy.

— Nie zd

ąż

y. Ten automat odjedzie i Nor nie dogoni go... No nareszcie, wyszedł.

Emi patrzała na sylwetk

ę

w skafandrze, sun

ą

c

ą

wielometrowymi skokami naprzód, odrywaj

ą

c

ą

si

ę

za ka

ż

dym razem od swego

cienia czerniej

ą

cego wydłu

ż

on

ą

, zdeformowan

ą

projekcj

ą

na skałach. Nastroiła odbiornik i słyszała w nim

ś

wiszcz

ą

cy oddech

Nora.

— Stacja automatyczna... stacja automatyczna!... — wołał Nor. „Woła, gdy jest w wierzchołku tej paraboli, któr

ą

zakre

ś

la jego

hełm przy ka

ż

dym skoku — pomy

ś

lała Emi. — Wtedy mi

ę

dzy nim a odbiornikiem stacji nie ma skał". Stacja odezwała si

ę

po

trzecim wywołaniu.

— Tu czwarta stacja południowo-wschodniego odcinka sieci selenofizycznej, na odbiorze. — Urz

ą

dzenia głosotwórcze

automatu były prymitywne i głos był zniekształcony, płaski.

— Wykonaj „Stop", wykonaj „Stop", wykonaj „Stop"... — Nor biegł i monotonnie powtarzał wezwanie.

— Zatrzymał si

ę

?

— Nie wiem, automat jest do

ść

daleko — odpowiedział

Korot i nadal patrzył w ekran. — Tak, stan

ą

ł. Stan

ą

ł! Teraz

widz

ę

wyra

ź

nie.

Nor te

ż

to spostrzegł i teraz szedł ju

ż

.

„Jest do

ść

daleko i wygl

ą

da jak mała poruszaj

ą

ca si

ę

skałka —

pomy

ś

lała Emi. — Dojdzie do automatu, nada wezwanie

pomocy".
— Nada wezwanie pomocy i zabior

ą

nas st

ą

d — powiedziała.

— I po co były te wszystkie historie?
— Sk

ą

d mogli

ś

my wiedzie

ć

,

ż

e zaraz zjawi si

ę

jaki

ś

automat.

— Kosmonauci powinni byli wzi

ąć

t

ę

mo

ż

liwo

ść

pod uwag

ę

.

— Tak, kosmonauta zawsze wszystko powinien. — Korot roze

ś

miał si

ę

. — Zupełnie jakbym rozmawiał z Zodiakiem.

— Nie

ż

artuj. Zodiak był łysy i wy

ż

szy ode mnie o głow

ę

.

— Ale poza tym jeste

ś

cie łudz

ą

co podobni.

— Lepiej zobacz, co z Norem — powiedziała Emi i była zła.
— Rzeczywi

ś

cie, grzebie si

ę

co

ś

długo przy tym automacie. — Korot podszedł do mikrofonu. — Nor, czy mnie słyszysz? Jak

tam u ciebie?
— Złe — Nor nie powiedział nic wi

ę

cej.

— Ca

ź

le?

— Co si

ę

stało. Nor? — Emi wyrwała Korotowi mikrofon.

— Główny nadajnik automatu uszkodzony.
— Ładna historia... Nie mo

ż

esz nadawa

ć

?

— Nie.
— Naprawiasz?
— Sprawdzałem wła

ś

nie, ale w

ą

tpi

ę

, czy mi si

ę

to uda. Ten automat spadł gdzie

ś

ze skał. Cały bok ma wgnieciony, uszkodzone

zespoły nadawcze.
— A wi

ę

c siedzimy i zdechniemy tutaj! — Korot rzucił si

ę

na

fotel, a

ż

gwizdn

ę

ły amortyzatory.

„I nic z tego. Automat zepsuty, baza rozbita i cisza, cisza
w odbiorniku, cisza w pró

ż

ni, ksi

ęż

ycowa przekl

ę

ta cisza" —

pomy

ś

lała Emi i chciało jej si

ę

płaka

ć

. Ale przypomniała sobie,

ż

e jest kosmonautk

ą

, i zapytała tylko:

— Wi

ę

c co zrobisz? Co zrobimy, Nor?

— Czekaj. Musz

ę

go dokładnie obejrze

ć

.

— Duszno mi — powiedział Korot.
— Sprawd

ź

st

ęż

enie dwutlenku w

ę

gla... Albo nie, nie sprawdzaj. To i tak niczego nie zmieni.

— Nie, tu nic nie naprawi

ę

. — Nor odezwał si

ę

wreszcie.

— I co dalej?
Nor milczał chwil

ę

, a potem powiedział:

— My

ś

l

ę

,

ż

e poprowadz

ę

ten automat do najbli

ż

szej stacji automatycznej.

— Ale

ż

to kilkana

ś

cie godzin drogi. Nie wystarczy na to tlenu ani tobie, ani nam. To nie jest rozwi

ą

zanie, Nor.

— Pojad

ę

, Emi, na przełaj, a nie zwykł

ą

drog

ą

automatu.

— Zabł

ą

dzisz!

— Nie ma obawy. Jest ksi

ęż

ycowy dzie

ń

, a ja mam mapy. „Całe szcz

ęś

cie,

ż

e ksi

ęż

ycowe mapy s

ą

tak dokładne — pomy

ś

lała

Emi. — Na Ziemi nie przejechałby przez te wszystkie przeł

ę

cze, kieruj

ą

c si

ę

tylko podług mapy. Ale tu s

ą

i urwiska".

— Urwisk nie ominiesz. To nie jest bezpieczne — powiedziała.
— A widzisz inne wyj

ś

cie? — odezwał si

ę

z tyłu z fotela Korot.

— Ale dlaczego... dlaczego ty. Nor?
— Bo jestem ju

ż

na zewn

ą

trz. Wyj

ś

cie ka

ż

dego z was to nowa strata tlenu z bazy.

— Logiczne — mrukn

ą

ł Korot.

— Ale niesprawiedliwe! Chyba zdajesz sobie spraw

ę

, na co on

si

ę

nara

ż

a.

background image

— Dajcie spokój dyskusjom. B

ę

d

ę

si

ę

starał utrzyma

ć

z wami ł

ą

czno

ść

, przynajmniej tak długo, dopóki si

ę

to uda.

ś

yczymy ci wi

ę

c powodzenia — powiedział Korot.

— Powiedziałby

ś

, jak w budzie: „złam kark", ale boisz si

ę

,

ż

e

mog

ę

to potraktowa

ć

zbyt dosłownie.

Emi słyszała obcy

ś

miech Nora, zniekształcony przez

mikrofon. „A mo

ż

e on si

ę

rzeczywi

ś

cie tak

ś

mieje?'" —

pomy

ś

lała.

Korot wstał i podszedł do ekranu.
— Ju

ż

odjechał. Pojechał wprost ku górom — powiedział.

— Widzisz go jeszcze?
— Znikn

ą

ł ju

ż

za skałami.

Nie patrzyła w ekran ani na mrugaj

ą

ce czerwonym

ś

wiatłem alarmu wska

ź

niki st

ęż

enia dwutlenku w

ę

gla.

— No, słyszysz mnie? — zapytała.
— Słysz

ę

ci

ę

doskonale — odpowied

ź

nadeszła natychmiast. — Przede mn

ą

jeszcze kawałek równiny, a potem góry. Je

ż

eli mi

si

ę

uda, za trzy godziny powinienem dotrze

ć

do automatycznej stacji. Wywołaj mnie za chwil

ę

. Nie chc

ę

wyczerpywa

ć

akumulatorów.

— Trzy godziny i godzina, zanim nadejdzie pomoc — rzekł Korot. — Je

ż

eli w ogóle nadejdzie. „Tak, on ma racj

ę

, je

ż

eli w ogóle

nadejdzie. Te góry, białe płon

ą

ce w sło

ń

cu szczyty i czer

ń

dolin, której nie rozpraszaj

ą

ż

ółte

ś

wiatła pojazdu".

— Boj

ę

si

ę

o niego — powiedziała. — Jeste

ś

przecie

ż

selenist

ą

. Chodziłe

ś

w ksi

ęż

ycowe góry. Pami

ę

tasz te przepa

ś

cie i

w

ą

skie półki skalne, głazy bezszelestnie spadaj

ą

ce z góry, str

ą

cane najl

ż

ejszym wstrz

ą

sem... On nie przejedzie przez te góry.

— No, to zostawi automat i pójdzie pieszo.
— Nie zostawi. Znam go. B

ę

dzie próbował przejecha

ć

. Pieszo nie osi

ą

gnie stacji za trzy godziny.

— Mo

ż

e spotka jaki

ś

automat.

— Tam, w górach? Przecie

ż

w góry nawet automaty sieci

selenofizycznej nie docieraj

ą

.

Korot nie odpowiedział.
„On te

ż

nie wierzy,

ż

e si

ę

Norowi uda — pomy

ś

lała — a mo

ż

e

po prostu nie zastanawiał si

ę

jeszcze nad tym".

Odczekała jeszcze chwil

ę

, a potem wywołała Nora.

— Słysz

ę

ci

ę

. Wje

ż

d

ż

am pod gór

ę

.

Odbiór był zniekształcony, tak

ż

e Emi z trudno

ś

ci

ą

rozró

ż

niała

poszczególne słowa.
— Gdy wjad

ę

wy

ż

ej i skały nie b

ę

d

ą

przesłania

ć

bazy, usłyszysz mnie wyra

ź

niej. Musz

ę

uwa

ż

a

ć

, teren jest do

ść

nierówny.

— Mo

ż

e zostaw automat i spróbuj przej

ść

pieszo.

— Nie, Emi, nie jest tak

ź

le. Zwykłe nierówno

ś

ci, troch

ę

skał.

— A jak dalej?
— Nie wiem. Do przeł

ę

czy jeszcze daleko... — urwał nagle.

— Co

ś

si

ę

stało?

— Tak. Widz

ę

rakiet

ę

. Zbli

ż

a si

ę

.

Chciała co

ś

odpowiedzie

ć

, ale Korot odepchn

ą

ł j

ą

od mikrofonu.

— Wołaj j

ą

! Wystrzel rac

ę

! Słyszysz! — krzyczał.

— Tu... — Nor urwał raptownie. Emi usłyszała jeszcze tylko
przenikliwy chrobot.
„A wi

ę

c stało si

ę

" — pomy

ś

lała Emi.

— Nadawaj! — ryczał Korot.
„Nie, on si

ę

nie odezwie" — teraz Emi była ju

ż

pewna.

— Nor, odezwij si

ę

. Nor! Nor, słyszysz?! — powtarzał Korot.

— Co on tam robi ? Chyba nic mu si

ę

nie stało ?

— Automat. Wezwij automat na fonii — powiedziała Emi.
— Stacja automatyczna... Stacja automatyczna... Czy mnie słyszysz? — wołał teraz Korot.

Odpowied

ź

nadeszła po chwili, krótkiej chwili.

— ...tu czwart... sta

ć

... tu... czwart... sta

ć

... tu... czwart... sta

ć

... Korot znieruchomiał pochylony nad mikrofonem. „On te

ż

zrozumiał" — pomy

ś

lała. Automat powtarzał.

— ...tu czwart... sta

ć

... tu... czwart... sta

ć

...

— Spadł w przepa

ść

— powiedziała. — On zgin

ą

ł!

— Wycisz, wycisz ten automat. Patrzyła bezmy

ś

lnie przed siebie.

— A mo

ż

e... mo

ż

e tytko stracił przytomno

ść

i nie mo

ż

emy mu pomóc — odruchowo zmniejszyła wzmocnienie i automat umilkł.

— Nie wywołał rakiety i teraz nie mamy ju

ż

ż

adnych 'szans...

ż

adnych... Tlen si

ę

ju

ż

ko

ń

czy.

„Talk, musz

ę

to zrobi

ć

. Zrobi

ę

to... Zreszt

ą

i tak wszystko jedno..." — Emi wstała i si

ę

gn

ę

ła po hełm.

— Dok

ą

d idziesz? — Korot mówił teraz cicho.

— Po niego. Trafi

ę

ś

ladami g

ą

sienic.

— Prosz

ę

pozosta

ć

w bazie. Ju

ż

do

ść

tych nieprzemy

ś

lanych decyzji... — To nie był głos Korota.

background image

Fotele były mi

ę

kkie, gł

ę

bokie, takie jak w rakietach dalekiego zasi

ę

gu. Siedz

ą

cy w nich m

ęż

czy

ź

ni nie mieli skafandrów, bo

baza była wielka, bezpieczna, gł

ę

boko osadzona w skałach i bardziej przypominała małe miasto ni

ż

ksi

ęż

ycow

ą

baz

ę

. Obok

nich na stoliku stał podr

ę

czny mnemotron i bli

ż

ej siedz

ą

cy m

ęż

czyzna jednym ruchem wygasił jego ekran.

— To wszystko, Iv — powiedział.
— A co si

ę

dalej stało?

— Zabrali

ś

my ich.

— I to maj

ą

by

ć

kosmonauci... — Iv pokiwał głowa i nadpił łyk kawy ze stoj

ą

cej obok fili

ż

anki. — I pomysł tej dziewczyny...

— Trzeba j

ą

zrozumie

ć

. To był dla niej szok.

— Zgoda, ale gdyby to wszystko naprawd

ę

im si

ę

przydarzyło?

— Zgin

ę

liby. Kosmonauci czasem gin

ą

. Milczeli chwil

ę

, a potem Iv znowu zapytał:

— A ten drugi, Korot. Dlaczego on nic nie wymy

ś

lił?

— To poczciwy chłopak, ale na Akademii nigdy nie błyszczał.
— To go nie tłumaczy. Aha, Got, przypominam sobie w tej chwili, czy ten Zodiak, którego wspominali, to ty?

— Mhm... Ka

ż

dy u nas w Akademii ma jakie

ś

przezwisko. Ja akurat takie. Uwa

ż

asz,

ż

e złe?

— Nie, zupełnie gustowne. Bywaj

ą

gorsze.

— No, ale wracaj

ą

c do rzeczy. Co z tym fantem zrobimy?

— Ich sprawa jest jasna. Ale co z Norem? Odwa

ż

ny chłopak.

— Odwa

ż

ny — Got wzruszył ramionami — ale odwaga to nie wszystko, przynajmniej nie u kosmonauty. Na szcz

ęś

cie nic

powa

ż

nego mu si

ę

nie stało. Stracił przytomno

ść

, a teraz ma nog

ę

w gipsie. Proponuj

ę

potraktowa

ć

cał

ą

trójk

ę

jednakowo.

— Zgoda.
Got nacisn

ą

ł klawisz.

— Emi, Korot i Nor wzywani s

ą

przez komisj

ę

egzaminacyjn

ą

— ogłosił na korytarzu automat.
Weszli i siedli rz

ę

dem na przygotowanych krzesłach.

— Witajcie — powiedział Got. — Ciesz

ę

si

ę

,

ż

e was widz

ę

. No có

ż

, jak 2 twoj

ą

nog

ą

, Nor? Chodzisz jeszcze z trudno

ś

ci

ą

.

Pociesz si

ę

,

ż

e z automatem gorzej. Poszedł na złom. Tobie si

ę

udało... A wracaj

ą

c do waszego egzaminu, musz

ę

wam

powiedzie

ć

,

ż

e wasi koledzy rozwi

ą

zywali t

ę

sytuacj

ę

na ogół lepiej... Mówi

ę

: na ogół... Chciałbym tutaj wspomnie

ć

o

najciekawszych rozwi

ą

zaniach sytuacji, któr

ą

dla was wyre

ż

yserowali

ś

my, rozwi

ą

zaniach waszych kolegów... Pierwsza grupa

rozwi

ą

za

ń

to próby dotarcia do wn

ę

trza bazy do radiostacji awaryjnej. Grupa Roanda zrzuciła na pancerz bazy skał

ę

ze stoku

góry, o któr

ą

opiera si

ę

baza. Przez powstały otwór w pancerzu dotarli do

ś

rodka. Grupa Toza natomiast odblokowała korytarz

u

ż

ywaj

ą

c jako materiału wybuchowego ładunków rac

ś

wietlnych i płynnego tlenu z butli skafandrów.

— To nawet proste — Nor powiedział cicho.
— Proste, gdy ju

ż

zostało wymy

ś

lone. Zaoszcz

ę

dzili

ś

cie nam, co prawda, naprawiania bazy, lecz nie przynosi wam to

zaszczytu. Druga grupa rozwi

ą

za

ń

dotyczy pojazdu automatycznego, który był zawsze wysyłany, oczywi

ś

cie z zepsut

ą

radiostacj

ą

.

— Nor go chyba wykorzystał — Emi powiedziała to gło

ś

no

i spojrzała na Gota wyczekuj

ą

co.

Got u

ś

miechn

ą

ł si

ę

samymi k

ą

cikami ust.

— Wykorzystał, ale nie w najwła

ś

ciwszy sposób. Jak słusznie zauwa

ż

yła

ś

, Emi, jeszcze tam w bazie, prawdopodobie

ń

stwo,

słyszysz, Korot — tu spojrzał na Korota — prawdopodobie

ń

stwo przedarcia si

ę

na nim przez góry praktycznie nie istniało.

— No, ta co z nim robi

ć

? — zapytał Korot.

— Grupa Watary wyzyskała jego stos atomowy wywołuj

ą

c niewielki wybuch termoj

ą

drowy. Został on zreszt

ą

zarejestrowany na

trzeciej cz

ęś

ci powierzchni Ksi

ęż

yca i oprócz naszych rakiet zleciała 'si

ę

tam cała chmara 'innych z ró

ż

nych stron. Najcz

ę

stsza

s

ą

jednak próby staranowania pancerza bazy pojazdem i dotarcia w ten sposób do jej wn

ę

trza. To si

ę

nie zawsze udaje, ale

takie rozwi

ą

zanie uznajemy za wystarczaj

ą

ce. Pozostaje jeszcze jedna grupa, grupa zerowa rozwi

ą

za

ń

. Do niej nale

żą

te

rozwi

ą

zania, które nie zawieraj

ą

w sobie nic konstruktywnego, wasze równie

ż

. Przykro mi, ale komisja uznała,

ż

e wasza trójka

nie zdała egzaminu.

— Gdyby si

ę

to wam naprawd

ę

przytrafiło, nie wyszliby

ś

cie z tego z

ż

yciem — dodał Iv.

— Nie dostaniecie wi

ę

c dyplomu Akademii Kosmonautycznej. Wy

ś

lemy was na dalsz

ą

praktyk

ę

na ksi

ęż

yce Jowisza.

— I tam zrobicie nam egzamin?
— Tak. I mam nadziej

ę

,

ż

e tym razem wasze rozwi

ą

zanie nie b

ę

dzie zerowe. Có

ż

, w przeciwnym razie nie b

ę

dziecie

kosmonautami, nigdy! W kosmosie nie mo

ż

na si

ę

w ogóle myli

ć

. Ka

ż

da pomyłka jest ostatnia. Na egzaminie mo

ż

na si

ę

myli

ć

raz, jeden raz.

background image

Włókno Claperiusa

— Czas ju

ż

na mnie — powiedziała Anna. Siedzieli przy niskim stoliku w pokoju Karola. Był półmrok, bo Karol nie zapalił

górnego

ś

wiatła i tylko mała lampka na bibliotece o

ś

wietlała ksi

ąż

ki i stół kre

ś

larski zajmuj

ą

cy róg pokoju. Nie zaci

ą

gn

ą

ł równie

ż

zasłon i zanim Anna to powiedziała, patrzył na ksi

ęż

yc

ś

wiec

ą

cy pełni

ą

poprzez anteny telewizyjne na dachu s

ą

siedniego

domu.

— Posied

ź

jeszcze — powiedział i pomy

ś

lał,

ż

e jest zbyt wcze

ś

nie, by zosta

ć

samemu w ten sobotni, majowy wieczór.

— Jutro te

ż

jest dzie

ń

— Anna wstała.

— Nawet niedziela. Powiedz lepiej, dok

ą

d jedziemy?

— W niedziel

ę

?

— W niedziel

ę

. Dlaczego si

ę

dziwisz?

— Nie, nie dziwi

ę

si

ę

. Oczywi

ś

cie,

ż

e pojedziemy. Gdzie

ś

nad wod

ę

. Tam gdzie nie ma ludzi — zebrała fili

ż

anki po kawie i

zaniosła je do kuchni.

— Znasz jeszcze takie miejsce w dzisiejszych czasach, Anno?
— Nie narzekaj. To s

ą

pi

ę

kne czasy. Na przykład wasze miasto. Ulice z szerokimi chodnikami, jezdnie pełne samochodów i te

tramwaje. Sun

ą

tak wolno, jak... jak...

— „Wasze miasto" — to co

ś

nowego. Znowu zaczynasz dziwaczy

ć

, Anno. Czasami mówisz takie dziwne rzeczy.

— Wydaje ci si

ę

. Po prostu taka ju

ż

jestem. Tramwaje... A konne tramwaje pami

ę

tasz?

Ś

mieszna jeste

ś

. Sk

ą

d mog

ę

pami

ę

ta

ć

konne tramwaje. Ty ich przecie

ż

te

ż

nie pami

ę

tasz. — Karol wstał, wł

ą

czył górne

ś

wiatło i starannie zasun

ą

ł zasłony.

— Oczywi

ś

cie,

ż

e nie pami

ę

tam, widziałam tylko na rysunkach... Miały takie

ś

mieszne dzwonki ze sznurkiem. — Słyszał, jak

myje fili

ż

anki pod kranem.

— Nie wiem, jakie dzwonki miały konne tramwaje, i szczerze mówi

ą

c, nie bardzo mnie to obchodzi. — Był zły, bo wiedział, ze

za chwil

ę

zostanie sam, teraz gdy w kinach ko

ń

czyły si

ę

ostatnie seanse, a przed nadej

ś

ciem godzin nocnej taryfy taksówkarze

zaje

ż

d

ż

ali na kaw

ę

do kawiarenki naprzeciwko.

— Nie gniewaj si

ę

, Karolu. Nie b

ę

d

ę

dziwaczy

ć

. Koniec! Ale i

ść

ju

ż

musz

ę

... — Anna wyj

ę

ła z torebki grzebie

ń

i przeczesała

włosy.
— Znowu zostawiasz mnie samego na cały wieczór? — powiedział to zupełnie spokojnie, ale Anna spojrzała na niego uwa

ż

nie.

— Tak czasem bywa — powiedziała. — No, do zobaczenia. Nie odpowiedział. Nie patrzył na ni

ą

. Stała chwil

ę

bez ruchu, a

potem trzasn

ę

ły drzwi. Wyszła! Poderwał si

ę

z fotela, chwil

ę

mocował si

ę

2 zamkiem, który

si

ę

znowu zad

ą

ł, a kiedy oworzył drzwi — nie zobaczył ju

ż

Anny.
— Anno — krzykn

ą

ł — o której ci

ę

zobacz

ę

jutro?! Słys

ż

ys^?;

Nasłuchiwał jeszcze chwil

ę

, a potem pobiegł schodami w dól^ przeskakuj

ą

c po dwa stopnie naraz, tak jak kiedy

ś

si

ę

tego

nauczył, gdy był jeszcze chłopcem. W bramie stał dozorca domu i palił krótk

ą

, mał

ą

fajeczk

ę

.

— Nogi pan kiedy

ś

połamie... — zauwa

ż

ył.

— W któr

ą

stron

ę

poszła? Słyszy pan.

— Kto? — dozorca przyjrzał mu si

ę

uwa

ż

nie.

— Kobieta. Wychodziła przed chwil

ą

.

— Nikt, panie Topolak, st

ą

d nie wychodził. Stoj

ę

w bramie, ju

ż

b

ę

dzie dobre pi

ęć

minut.

— Ale

ż

przed chwil

ą

... Nie widział pan?

— Nie to,

ż

ebym miał nie widzie

ć

. T

ę

dy nikt nie wychodził. Karol min

ą

ł go i pobiegł w stron

ę

przystanku tramwajowego. Na ulicy

był tłok. Sobotnie pary wolno spacerowały. Karol przepychał si

ę

mi

ę

dzy nimi, tu

ż

koło kraw

ęż

nika, bo tam było lu

ź

niej. Nagle

uderzył w kogo

ś

. Usłyszał brz

ę

k rozsypuj

ą

cych si

ę

drobiazgów. To była dziewczyna.

— Przepraszam bardzo. Zaraz pomog

ę

pani to zebra

ć

. Patrzyła na niego przez chwil

ę

, a potem schyliła si

ę

i bez po

ś

piechu

zacz

ę

ła wkłada

ć

do torebki rozsypane drobiazgi.

— Jest mi naprawd

ę

bardzo przykro — pomagał jej i starał si

ę

to robi

ć

jak najszybciej. Nagle tu

ż

za sob

ą

usłyszał samochód.

Odwrócił si

ę

. Obok przy kraw

ęż

niku zatrzymała si

ę

niewielka furgonetka. Dziewczyna podeszła do tylnych drzwi samochody i

otworzyła je. Wchodziła ju

ż

do

ś

rodka, gdy Karol spostrzega

ż

e trzyma w r

ę

ce jej chusteczk

ę

.

— Halo, pani chusteczka! — zawołał i wskoczył za dziewczyn

ą

. Słyszał,

ż

e drzwi trzasn

ę

ły za nim, mimo i

ż

nie zamykał ich.

— Wskoczyłem za pani

ą

,

ż

eby to odda

ć

. Nie odpowiedziała. Stała nieruchomo. I wtedy Karol usłyszał buczenie, pocz

ą

tkowo

niskie, potem coraz wy

ż

sze, urywaj

ą

ce si

ę

gdzie

ś

w ultrad

ź

wi

ę

kach. To nie był silnik samochodu. Rozejrzał si

ę

wokół. Okien nie

było. Zamiast nich zobaczył ekrany i jałne

ś

nie znane mu urz

ą

dzenie o

ś

wietlone nikł

ą

, zielon

ą

po

ś

wiat

ą

.

— Dziwny ten mikrobus. To telewizja? Nagle obok siebie zobaczył m

ęż

czyzn

ę

.

— Nie odpowie ci. Przecie

ż

si

ę

wył

ą

czył — powiedział tamten.

— Te nowe automaty s

ą

nic niewarte. Stare wytrzymywały przerzuty do tysi

ą

ca lat. Te wyka

ń

czaj

ą

si

ę

ju

ż

na półwiecznych

odcinkach. A ten ma jeszcze jak

ąś

awari

ę

. Zaraz wezm

ę

narz

ę

dzia. Pewnie znów przebicie na transkontaktorze. Uwalam,

ż

e

powinni je wycofa

ć

. Uszkodzenia i uszkodzenia. Całe

background image

szcz

ęś

cie,

ż

e nie doszło jeszcze do wypadku. — Przerwał na chwil

ę

i zapalił mały, jasny reflektor, który skierował na plecy

dziewczyny. — I teraz musz

ę

wymieni

ć

mu ten transkontaktor. Nie mam zapasu, a w odległo

ś

ci dwudziestu lat musz

ę

to znowu

wysła

ć

. A ty z UD V? Czy z ponadczasowych? — dalej nie patrzył na Karola.

— Z jakich czasowych i w ogóle co to wszystko znaczy?!
— Nie przejmuj si

ę

. Mówi

ę

ci przecie

ż

,

ż

e transkontaktor nawalił. Wymieni

ę

i b

ę

dzie gotów.

— Ale co si

ę

stało z t

ą

dziewczyn

ą

?

— Dziewczyn

ą

? Co ty, przecie

ż

to automat — teraz dopiero spojrzał na Karola.

— Panie! Gdzie ja jestem? Co to si

ę

w ogóle dzieje? Co z ni

ą

? — W tej chwili Karol spostrzegł,

ż

e krzyczy.

— Człowiek! Prawdziwy człowiek — teraz patrzył na Karola uwa

ż

nie. — Jak

ż

e

ś

si

ę

tu dostał?! Pewnie transkontaktor! Nawalony

transkontaktor! To musiało si

ę

kiedy

ś

sta

ć

. Ale dlaczego akurat mnie ?!

— Przesta

ń

si

ę

pan wygłupia

ć

— Karol mówił ju

ż

spokojnie.

— Nie ze mn

ą

takie numery. Wypu

ść

mnie pan st

ą

d i nic mnie nie obchodzi ten transkontaktor. No, puszczaj pan. Wypu

ść

mnie

pan! Słyszysz!

— Uspokój si

ę

, nigdzie ci

ę

nie wypuszcz

ę

. Czekaj, zastanowi

ę

si

ę

chwil

ę

.

— Mo

ż

esz si

ę

pan zastanawia

ć

. Zabieram dziewczyn

ę

i id

ę

. Rozumiesz!

— Uspokój si

ę

... Dziewczyna i dziewczyna... To android. Skorodowany, zepsuty automat. Przez niego tu wła

ś

nie jeste

ś

.

— Jestem... Ale gdzie u diabła jestem?
— Jeste

ś

dalej w swoim mie

ś

cie. Tylko jua po stu latach. I posuwamy si

ę

dalej w czasie.

— Posuwamy si

ę

? W czasie?... — Karol patrzył na m

ęż

czyzn

ę

uwa

ż

nie, z lekkim niepokojem.

— No tak, w czasie, i to dosy

ć

szybko. Zreszt

ą

, co ja tobie b

ę

d

ę

tłumaczył. Tobie, człowiekowi XX wieku. To jest pojazd

czasowy.

— A ona? — Karol wskazał na dziewczyn

ę

.

— Mówiłem oi. Automat. Zwykły android. Po prostu nawalił. Miał zabra

ć

z twoich czasów czasosond

ę

, a zabrał d

ę

bie. Nie

przeszkadzaj chwil

ę

! Musz

ę

to naprawi

ć

. M

ęż

czyzna nacisn

ą

ł niewielk

ą

, wystaj

ą

c

ą

z podłogi d

ź

wigni

ę

i w kabinie rozpocz

ą

ł si

ę

ruch. Ze

ś

cian wysun

ę

ły si

ę

uchwyty, które chwyciły android i przesun

ę

ły go pod reflektor, uniesiony w gór

ę

,

ś

wiec

ą

cy w

ą

skim

sto

ż

kiem

ś

wiatła. Gdzie

ś

ze

ś

ciany wyszedł mały, metrowej mo

ż

e wysoko

ś

ci

sto

ż

kowaty automat o kilku ruchliwych ko

ń

cówkach chwytnych. Zdj

ę

cie pokryw czołowych androidu trwało chwil

ę

. Wewn

ą

trz

Karol zobaczył matowo połyskuj

ą

ce w

ś

wietle reflektora szare kryształy, w których czasem na moment rozjarzał si

ę

błysk.

— Wynalezienie silnika parowego przez Einsteina w 1987 roku... — powiedział android głosem dziewczyny.

— Widzisz, jest zupełnie rozkojarzony! Musi mie

ć

jeszcze zwarcie na innym obwodzie — grzebał w metalowych wn

ę

trzno

ś

ciach

androidu i Karol mu nie przeszkadzał.

— Rozumiem,

ż

e to automat. Ale sk

ą

d ja tutaj? — zapytał wreszcie.

— Wszystko trzeba d tłumaczy

ć

, zupełnie jak dziecku... To proste. Nasi historycy prowadz

ą

badania. Wysyłaj

ą

automaty

podobne do ludzi. Wła

ś

nie androidy. Kiedy android zbierze odpowiedni

ą

ilo

ść

informacji, wysyłamy inny android, który zabiera

go z powrotem. Ten automat miał wła

ś

nie zabra

ć

tak

ą

czasosond

ę

, a zabrał ciebie. To wszystko. Proste. Nie?! Tylko gdzie on

ciebie znalazł ?

— Potr

ą

ciłem j

ą

. Taka dziewczyna... i automat.

— Ładna, co? Ju

ż

nasi plastycy staraj

ą

si

ę

o to — m

ęż

czyzna powiedział to z pewn

ą

dum

ą

. — No, ale teraz dopiero b

ę

d

ą

;

kłopoty — dodał. Spojrzał na Karola z uwag

ą

.

— Jakie kłopoty?
— Widzisz. Konwencja Sze

ś

ciu Planet zabrania przenoszenia ludzi w inne epoki, szczególnie w przyszło

ść

. Moje zadanie to

zbiera

ć

czasosondy. A tej, któr

ą

miałem zabra

ć

, nie ma. Kr

ę

ci si

ę

teraz po twoich czasach przepełniona informacj

ą

. Nic dobrego

z tego nie b

ę

dzie.

— Je

ś

li to pomyłka, to ja mog

ę

wysi

ąść

.

— Niestety. Nic z tego. Zaraz l

ą

dujemy w twoim mie

ś

cie po trzystu latach. Ju

ż

oni si

ę

do mnie dobior

ą

za t

ę

twoj

ą

wizyt

ę

. Karol

usłyszał wysoki,

ś

wiergotliwy sygnał, przechodz

ą

cy w buczenie, a potem drzwi si

ę

rozsun

ę

ły. Wyskoczył na chodnik i... był w

swoim mie

ś

cie.

W jaskrawym sło

ń

cu przedpołudnia zobaczył znajome domy. Ich białe

ś

ciany

ś

wieciły jasno na tle bł

ę

kitnego nieba. Co

ś

jednak

było obcego w tych murach i Karol po chwili dopiero zdał sobie z tego spraw

ę

. Miasto było puste, bardziej puste ni

ż

ś

witem, o

czwartej rano, gdy w jego czasach wyje

ż

d

ż

ały na jezdni

ę

polewaczki, a nocne tramwaje wracały do zajezdni. . — -Tu nikt nie

mieszka ? — zapytał.

— Muzeum jeszcze zamkni

ę

te dla wycieczek.

— Tu jest mój dom. Czy mog

ę

wej

ść

do

ś

rodka?

— Je

ż

eli ci

ę

to bawi...

Wszedł do bramy własnego domu i spostrzegł,

ż

e mi

ę

dzy

płytami chodnika i pod

ś

cianami ro

ś

nie trawa. Schody si

ę

nie zmieniły przez trzysta lat i nawet stopnie nie były bardziej wytarte.

Drzwi do jego mieszkania skrzypiały i były uchylone. W pokoju ze swoich dawnych rzeczy zobaczył tylko fotel, wielki, ju

ż

w jego

czasach staro

ś

wiecki fotel. W fotelu tym kto

ś

siedział. Karol podszedł blisko, a wtedy siedz

ą

cy w fotelu wstał.

background image

— Prosz

ę

nie dotyka

ć

eksponatów — powiedział.

— Kto, kto jeste

ś

?

— Automat-kustosz ACX 10058 melduje si

ę

i czeka na polecenia.

— Co tu robisz?
— To automat-opowiadacz, dla wycieczek.

ś

e te

ż

bawi

ą

de takie rupiecie — m

ęż

czyzna z pojazdu wszedł za nim.

— To jest muzeum — ci

ą

gn

ą

ł automat. — Co chciałby

ś

obejrze

ć

? Posiadamy archiwa prasowe, radiofoniczne, telewizyjne.

Wn

ę

trza mo

ż

na obejrze

ć

z ta

ś

my wizyjnej.

— A co to jest, ten ekran w

ś

cianie?

— Ekran odczytu. — Co

ś

, jakby

ś

lad zdziwienia spostrzegł

w głosie automatu. — Mo

ż

na w nim czyta

ć

stare dokumenty —

dodał automat ju

ż

normalnym głosem.

— Rozumiem. Jednym słowem, moje czasy to dla was historia. Karol milczał chwil

ę

, a potem zapytał:

— Czy mógłbym si

ę

dowiedzie

ć

na przykład, co si

ę

stało tu, w tym mie

ś

cie, powiedzmy trzysta lat temu?

— Oczywi

ś

cie — automat odpowiedział natychmiast. — Tylko musz

ę

si

ę

skomunikowa

ć

z Central

ą

Losów Indywidualnych.

— Nie. Daj spokój — wtr

ą

cił si

ę

m

ęż

czyzna. — Lepiej,

ż

eby nikt na razie o tobie nie wiedział. Mam pewien plan...

— Archiwum dysponuje równie

ż

pras

ą

— ci

ą

gn

ą

ł automat.

— A pras

ę

mog

ę

? M

ęż

czyzna skin

ą

ł głow

ą

.

— Wy

ś

wietl

ę

ci gazet

ę

na ekranie — powiedział automat. — Patrz!

— „Nowa metoda wytwarzania płyt...", „Remont wie

ż

owców..."

— Karol półgłosem czytał tytuły. — „Kina..." „Ogłoszenia drobne..." Stop! Zatrzymaj! Natychmiast — krzykn

ą

ł.

— Co si

ę

stało? — zapytał m

ęż

czyzna.

— To jest nekrolog, czyli podane do publicznej wiadomo

ś

ci zawiadomienie o zgonie — powiedział automat.

— Spójrz! Tu! „Zgin

ą

ł tragicznie nasz ukochany syn, in

ż

ynier Karol Topolak. Wyprowadzenie zwłok odb

ę

dzie si

ę

..." Zgin

ą

ł

tragicz...nie... Słyszysz! To ja! To mój nekrolog!
— Fakt. — M

ęż

czyzna nie zdziwił si

ę

specjalnie. — Ale wła

ś

ciwie, co to ciebie obchodzi? Jeste

ś

tam czy ta?

— Dobrze, ale... ale to przecie

ż

mój nekrolog.

— Niby tak. Ale ten nekrolog jest sprzed trzystu lat, jakby na to nie patrze

ć

.

— Ale mój!
— Fakt... Czekaj, jaki

ś

komunikat.

Nad ekranem zabłysło czerwone

ś

wiatło i patrzył stamt

ą

d na

nich m

ęż

czyzna w dziwnym skafandrze.

— Uwaga, tu Centrala Koordynacji Epok — rzekł. — Do wszystkich stacji czasowych i personelu Temporycznego! Człowiek

staro

ż

ytny przekroczył barier

ę

czasu. Powtarzam: człowiek staro

ż

ytny przekroczył barier

ę

czasu w kierunku dodatnim. Ró

ż

nica

— trzysta lat. Którykolwiek automat albo człowiek wiedziałby o miejscu Jego pobytu, obowi

ą

zany jest natychmiast zawiadomi

ć

Central

ę

Koordynacji Epok. Powtarzam... Nagle Karol za sob

ą

usłyszał głos:

— Automat-kustosz ACX — jeden — zero — zero... M

ęż

czyzna uderzył automat w miejsce, gdzie człowiek ma

ż

ą

dek, i

automat zamilkł.

— Wył

ą

czyłem go — powiedział do Karola — w ostatniej chwili zatrzymałem meldunek. Ale to i tak ju

ż

nic nie pomo

ż

e.

Liczyłem,

ż

e uda mi si

ę

podrzuci

ć

ci

ę

niepostrze

ż

enie w twoje czasy. Ale po tym komunikacie... Musiały nas zarejestrowa

ć

automaty kontrolne na przełomie dwudziestego pierwszego i dwudziestego drugiego wieku. Co robi

ć

?

— Porozum si

ę

z nimi. Przecie

ż

to nie moja wina,

ż

e tu jestem. Zreszt

ą

nie widz

ę

w ko

ń

cu w tym nic złego.

— Dziecko jeste

ś

! Nie rozumiesz konsekwencji? Biegnie teraz od ciebie w czwartym wymiarze tak zwane włókno Claperiusa,

które si

ę

ga w przeszło

ść

. Wszystko, co le

ż

y na tym włóknie i jego odnogach, ulega zmianie. Zmienia si

ę

cała historia ostatnich

trzystu lat.

— Wi

ę

c co teraz zrobisz?

— Nie wiem. Wracajmy w ka

ż

dym razie do czasolotu.

Zmieni

ę

kurs i...

Chcieli wyj

ść

, lecz w drzwiach spotkali m

ęż

czyzn

ę

w takim

samym, dziwnym skafandrze jak ten, który Karol widział na
ekranie.
— Oldes jestem — przedstawił si

ę

. — Naruszyli

ś

cie czwarty paragraf Kodeksu Czasowego. Sprawdzałem w Persotempografie.

Mam wykres. Wokół niego do

ść

g

ę

sty w

ę

zeł włókien czasowych. Przykro mi, pilocie...

— Ja jestem niewinny — m

ęż

czyzna nazwany pilotem zbladł.

— Automat miał przebity transkontaktor i...
— Wiem o tym. Jednak to wcale nie usprawiedliwia twego post

ę

powania. Odpowiadasz za wszystko, jak zwykle —

stwierdził Oldes, a potem zwrócił si

ę

do Karola. — Nie bój si

ę

. Pozb

ą

d

ź

si

ę

tych odruchów swojej epoki.

— Ani si

ę

nie boj

ę

, ani mnie nie obchodz

ą

wasze paragrafy.

— Co z nim zrobicie? — zapytał pilot.
— Nie wiem jeszcze. Mo

ż

e dezintegrator pami

ę

ci... To jeszcze nie zostało postanowione... Ale to człowiek, troch

ę

inny, ale

człowiek. I pomy

ś

le

ć

,

ż

e dzieli nas od nich trzysta lat. No nic, postaramy si

ę

go nieska

ż

onego nasz

ą

epok

ą

przerzuci

ć

do jego

czasów.

background image

Budynek, do którego dolecieli dziwnym, przezroczystym pojazdem w kształcie meduzy, unosz

ą

cym si

ę

bezgło

ś

nie w powietrzu,

le

ż

ał w

ś

ród wzgórz. Musiała by

ć

wczesna jesie

ń

, bo li

ś

cie

ż

ółkły ju

ż

gdzieniegdzie i Karol czuł ich zapach, znany mu z jego

czasów. Lot trwał krótko, kilka — mo

ż

e kilkana

ś

cie minut. Gdy wchodzili do budynku, matowa kurtyna zamykaj

ą

ca wej

ś

cie

rozwiała si

ę

. Przeszli długimi korytarzami i weszli do wielkiej, pustej sali, na której

ś

rodku, o

ś

wietlony reflektorami i obudowany

pulpitami steruj

ą

cymi, stał dziwnej konstrukcji stół — „stół operacyjny" — pomy

ś

lał Karol. Gdy weszli, od pulpitów podniósł si

ę

m

ęż

czyzna i podszedł ku nim.

— Wszystko gotowe, Utet? — zapytał Oldes.
— Tak, ługry ju

ż

pod napi

ę

ciem. Czekamy na ciebie — zwrócił si

ę

do Karola.

— Co chcecie ze mn

ą

zrobi

ć

?

— Wyma

ż

emy ci pami

ęć

, wszystko, co

ś

doznał w naszych czasach, i powrócisz w swoj

ą

epok

ę

.

— Nie, nie chc

ę

... Pu

ść

cie mnie...

Utet u

ś

miechn

ą

ł si

ę

. W tej samej chwili Karol poczuł na szyi

dotkni

ę

cie metalu. To było bezbolesne.

Poczuł absolutny bezwład.
— Nie obawiaj si

ę

— powiedział Utet. — W tej chwili twoje

ciało jest izolowane funkcjonalnie od twego mózgu. Potem to
minie...
Karol chciał si

ę

poruszy

ć

, lecz nie mógł. Został Uniesiony przez

dwa automaty i uło

ż

ony na stole.

— ^gT siedem stopni, dziesi

ęć

stopni, pi

ę

tna

ś

cie stopni — słyszał, jak Utet podaje namiary. Usłyszał gwizd.

— Skojarzenie wtórne — powiedział automat.
— Dziesi

ęć

stopni, siedem stopni, trzy stopnie, zero.

— Powtarza

ć

? — zapytał automat.

— Nie. Koniec, to nie ma sensu — widział, jak Oldes odszedł od pulpitu.
— Jeszcze chwila — powiedział Utet. — Sprawdz

ę

tylko jego

zapis pami

ę

ci. — Przez chwil

ę

panowało milczenie, potem Utet zawołał: — Znalazłem to!

— Co to jest?!
— Jakie

ś

silne prze

ż

ycie. Niewymazywalne powierzchniowo. Trzeba by naruszy

ć

górn

ą

warstw

ę

pod

ś

wiadomo

ś

ci, a tego

robi

ć

nie wolno... Teraz ju

ż

mo

ż

emy przerwa

ć

.

— Mo

ż

e jednak spróbowa

ć

— zaproponował Oldes.

— Nie, to jest odcinek pami

ę

ci odpowiadaj

ą

cy pobytowi w muzeum. Musiał tam mie

ć

jakie

ś

prze

ż

ycie, które zostawiło trwały

ś

lad w jego pami

ę

ci. Chciałem wymaza

ć

mu wszystko, co tu zapami

ę

tał. Mógłby wtedy spokojnie powróci

ć

w swoje czasy i

ż

y

ć

dalej. A tak... Czy jest tu pilot, który go przywiózł? — Karol zobaczył teraz twarz pilota. — Przypomnij sobie, co on tam, w

muzeum, prze

ż

ył takiego.

— Poj

ę

cia nie mam.

— A co tam robił?
— Kazał sobie przedstawi

ć

archiwum prasowe... Wiem! Zapomniałem po prostu. Za du

ż

o mam ostatnio zmartwie

ń

.

— No, co takiego? — Utet patrzył teraz na pilota.
— Przeczytał... no, nie pami

ę

tam, jak to si

ę

nazywa... takie ogłoszenie o czyjej

ś

ś

mierci w staro

ż

ytnej gazecie.

— O czyjej

ś

mierci?

— O jego własnej.

Ś

mier

ć

miała nast

ą

pi

ć

zaraz po porwaniu go przez automat.

Ź

le! — stwierdził Utet. — Kustosz nie powinien mu pokazywa

ć

archiwum. No, ko

ń

cz

ę

... — trzasn

ą

ł jaki

ś

przeł

ą

cznik i wtedy

Karol poczuł,

ż

e mo

ż

e zej

ść

ze stołu.

— Powiedzcie mi, gdzie jestem? — zapytał. Stał jeszcze nieco niepewnie.

— Jeste

ś

my Rad

ą

Temporyczn

ą

, która zadecyduje o twoim losie

— powiedział Utet. — Jeste

ś

w przyszło

ś

ci i musisz j

ą

opu

ś

ci

ć

.

— Przez chwil

ę

bałem si

ę

,

ż

e mnie mimo wszystko wy

ś

lecie w przeszło

ść

. Sił

ą

!

— Sił

ą

? To poj

ę

cie z twojej epoki. Dzisiaj ono ju

ż

nic nie oznacza. Bez twojej zgody nie mo

ż

emy tego uczyni

ć

.

— Mojej zgody. Nigdy jej nie uzyskacie!
— Musisz pewne rzeczy zrozumie

ć

...

— Nie mam najmniejszego zamiaru niczego rozumie

ć

. Niczego! Nic mnie nie obchodz

ą

wasze...

— Dlaczego wła

ś

ciwie nie chcesz? — Utet patrzył na Karola uwa

ż

nie.

— Pytasz si

ę

, dlaczego? Pilot te

ż

si

ę

pytał. Pytacie si

ę

wy, , którzy wszystko wiecie! Wiecie przecie

ż

,

ż

e mam zgin

ąć

zaraz, jak

tylko wróc

ę

. A ja nie mam zamiaru...

— Przecie

ż

i tak kiedy

ś

umrzesz.

— Tak, ale trzydzie

ś

ci lat w t

ę

czy w tamt

ą

stron

ę

to jest ró

ż

nica. Zrozumcie mnie — dodał ju

ż

spokojnie. — Nie mog

ę

przecie

ż

wróci

ć

do czasów, w których czeka mnie natychmiastowa

ś

mier

ć

.

— To jest stanowisko słuszne tylko z twego osobistego punktu widzenia. Przecie

ż

ludzie umieraj

ą

we wszystkich epokach. To

normalne. A my nie mo

ż

emy dopu

ś

ci

ć

do tego, by

ś

pozostał w przyszło

ś

ci. To wykluczone. Umrze

ć

musisz czy tak, czy owak.

Przeszło

ś

ci nie mo

ż

emy zmienia

ć

.

— Nie wy, to ja sam j

ą

zmieni

ę

! Je

ś

li mnie zmusicie, wróc

ę

. Przypuszczam,

ż

e teraz potrafi

ę

ju

ż

unikn

ąć

ś

mierci.

— Bzdura! Zrozum, twoja

ś

mier

ć

jest faktem, faktem, który ju

ż

si

ę

zdarzył. Nic i nikt nie mo

ż

e tego zmieni

ć

!

— Ale ja przecie

ż

ż

yj

ę

!

background image

— To prawda — Utet milczał chwil

ę

. — Mo

ż

liwe byłoby jeszcze jedno wyj

ś

cie, ale...

— Jakie?

— Stypendium historyczne.
— Co to takiego?
— Widzisz, nasi historycy robi

ą

czasem rekonesanse w dalek

ą

przeszło

ść

. Niektóre z tych wypraw wi

ążą

si

ę

z pewnym, jak wy

to nazywacie, ryzykiem. Mógłby

ś

i ty...

— Dla odmiany mam zgin

ąć

w staro

ż

ytno

ś

ci?

— Jest pewne prawdopodobie

ń

stwo,

ż

e mo

ż

esz zgin

ąć

— stwierdził Utet. — Je

ś

li natomiast powrócisz do swoich czasów,

twoja

ś

mier

ć

jest pewna.

— Ryzykujesz mało, zyska

ć

mo

ż

esz wiele. Par

ę

lat pobytu

w staro

ż

ytno

ś

ci, a potem powrót w twoje czasy. Zyskujesz kilka

lat

ż

ycia. — Oldes patrzył na Karola uwa

ż

nie.

— Wi

ę

c potraficie mnie umie

ś

ci

ć

na przykład... w staro

ż

ytnym Egipcie ?

— Egipt raczej nie wchodzi w rachub

ę

. Został doszcz

ę

tnie wyeksploatowany. Było ju

ż

tam wielu historyków. Musisz si

ę

zgodzi

ć

na co

ś

innego albo czeka ci

ę

natychmiastowy powrót do twoich czasów. Wybieraj wi

ę

c.

Karol spojrzał na stół i pomy

ś

lał o chłodnym dotkni

ę

ciu automatu na swojej szyi.

— Zgoda, jad

ę

... — powiedział. — Tylko dok

ą

d? Zastrzegam sobie łagodny klimat i absolutnie

ż

adnych ludo

ż

erców. —

Zobaczymy, dok

ą

d mo

ż

na teraz jecha

ć

— powiedział Utet i zwrócił si

ę

do automatu.

— Tu Koordynator Utet z Centrali Epok. Do historycznej komisji stypendialnej. W sprawie stypendium czasowego. Prosz

ę

o

podanie miejsc i czasów.
W gło

ś

niku przez chwil

ę

słycha

ć

było szum, a potem odezwał si

ę

głos:

— Pó

ź

ny paleolit — badania zoologiczne. Cesarstwo Rzymskie

— widowiska cyrkowe, wyprawy krzy

ż

owe — dziesi

ęć

miejsc. Plemiona Inków — obrz

ę

dy ofiarne, Karol Młot — mi

ę

dzy Tours i

Poitiers. Stypendia pierwszego stopnia. Koniec.

— No i co? Odpowiada ci co

ś

z tego? — zapytał Utet.

— Sam nie wiem. Mo

ż

e do Inków. Chocia

ż

to troch

ę

daleko...

— A mo

ż

e na stypendium drugiego stopnia? — zaproponował Oldes.

— A jaka jest ró

ż

nica?

— S

ą

one zwi

ą

zane z pewn

ą

misj

ą

i... z niebezpiecze

ń

stwem. Musz

ę

ci

ę

ostrzec,

ż

e kilku wysłanych na nie historyków nie

powróciło... Do dzi

ś

nie wiadomo zreszt

ą

, z jakich powodów.

— Co na tym zyskuj

ę

?

— Te stypendia s

ą

dłu

ż

sze.

— Mo

ż

e bym si

ę

zdecydował...

— Prosz

ę

o podanie wolnych miejsc na stypendia drugiego

stopnia — powiedział Utet.
Tym razem odpowied

ź

przyszła natychmiast.

— Proces Joanny d'Arc, Asyria — eliksir

ż

ycia... to wszystko.

— Eliksir

ż

ycia? Co to takiego?

— Tak. Ale to bardzo ryzykowne. Ju

ż

trzech stamt

ą

d nie wróciło — powiedział Utet.

— Co to za eliksir? Musicie mi chyba powiedzie

ć

.

— Badania wykazały,

ż

e staro

ż

ytni Asyryjczycy mieli jaki

ś

eliksir. Płyn o działaniu regeneruj

ą

cym organizm — Utet mówił wolno,

jakby z trudem znajduj

ą

c wła

ś

ciwe słowa. — Człowiek posiadaj

ą

cy ten płyn mógł co pewien czas si

ę

odmładza

ć

i w ten sposób

uzyska

ć

co

ś

w rodzaju nie

ś

miertelno

ś

ci.

— Ju

ż

za moich czasów czytałem o takim eliksirze. Ale przecie

ż

to bzdury. Podobno Cagliostro te

ż

dysponował takim płynem, a

umarł. I wy w to wierzycie?

— Cagliostro był szarlatanem. Tu sprawa nie przedstawia si

ę

tak prosto. Widzisz, ów

ś

rodek przechowywany był w

ś

wi

ą

tyniach

i dost

ę

pny tylko nielicznej grupie kapłanów. Badania dokładnie wykazały zadziwiaj

ą

c

ą

długowieczno

ść

kapłanów, w których

r

ę

kach był ów eliksir.

— Mo

ż

e tak było, ale ja w to nie wierz

ę

.

— Nie musisz wierzy

ć

. Chodzi o zbadanie całej sprawy na miejscu. I o zdobycie tego eliksiru, je

ż

eli rzeczywi

ś

cie istniał.

— Zdobycie eliksiru? Jak mam tego dokona

ć

, przyjmuj

ą

c oczywi

ś

cie,

ż

e kapłani go mieli?

— W tym wła

ś

nie cała trudno

ść

— Utet odpowiedział po chwili. — Dostaniesz na pewno ogólne instrukcje, zaznajomi

ą

ci

ę

dokładnie z epok

ą

, ale reszta to ju

ż

twoja rzecz. Przypominam ci,

ż

e ju

ż

trzech stamt

ą

d nie powróciło. Wszyscy, których

wysłano. No wi

ę

c?

— Zgadzam si

ę

! Jad

ę

! — powiedział.

— A wi

ę

c jeste

ś

my w staro

ż

ytno

ś

ci — powiedział pilot. Ich czasolot w kształcie odwróconego spodka sun

ą

ł bezgło

ś

nie na

wysoko

ś

ci tysi

ą

ca metrów.

— I co dalej ? — zapytał Karol.
— Za chwil

ę

wyl

ą

dujemy. Reszta nale

ż

y do ciebie.

— Spójrz, tam jakie

ś

budowle — Karol patrzył na szare, regularne bryły, le

żą

ce w dole w lekkiej, przyziemnej, fioletowej mgle.

— Co

ś

tam rzeczywi

ś

cie wida

ć

. Obejrzysz to sobie z bliska — powiedział pilot. Potem przeło

ż

ył d

ź

wigni

ę

sterów i pojazd

ruchem opadaj

ą

cego li

ś

cia zmniejszył wysoko

ść

. Dotkni

ę

cia ziemi Karol nie odczuł.

— Jeste

ś

my na miejscu. B

ę

d

ę

tu czekał na ciebie drugiego dnia po pełni ka

ż

dego miesi

ą

ca.

background image

— Dokładniej nie mógłby

ś

tego okre

ś

li

ć

?

— Mógłbym, ale ju

ż

wkrótce stracisz rachub

ę

czasu. Tu nie

obowi

ą

zuje nasz kalendarz.

Karol chwycił swój baga

ż

i zeskoczył na traw

ę

. Nogi pl

ą

tały mu

si

ę

nieco w długich szatach, ale pomy

ś

lał,

ż

e do tego te

ż

si

ę

przyzwyczai. Pilot skin

ą

ł mu r

ę

k

ą

i pojazd bezszelestnie uniósł si

ę

zostawiaj

ą

c w trawie trzy gł

ę

bokie, kuliste wgniecenia.

Karol patrzył za nim, jak oddalał si

ę

, błyszcz

ą

c w promieniach

zachodz

ą

cego sło

ń

ca. Potem rozejrzał si

ę

. Wysoka trawa wokół

niego falowała w lekkim, przedwieczornym wietrze. Dalej przy
k

ę

pie drzew zobaczył smug

ę

dymu. Pomy

ś

lał,

ż

e do chwili jego

urodzenia min

ą

jeszcze tysi

ą

ce lat, i ruszył w kierunku dymu.

Ilekro

ć

wchodził do

ś

wi

ą

tyni, odczuwał niepokój, irracjonalny,

nieumiejscowiony, pierwotny niepokój swych praprzodków. A znał tutaj ka

ż

dy kamie

ń

. Dzisiaj był drugi dzie

ń

po pełni ksi

ęż

yca i

Karol wiedział,

ż

e wchodzi tu po raz ostatni. Idi czekała na niego jak zwykle w przedsionku

ś

wi

ą

tyni.

— Jednak przyszedłe

ś

! — powiedziała, gdy stan

ą

ł przed ni

ą

.

— Przyszedłe

ś

tu, do

ś

wi

ą

tyni, gdzie bogini w ustach swych zamyka czas. Przyszedłe

ś

, cho

ć

wiesz, czym to grozi. Kusi ci

ę

jednak tajemnica

ś

mierci.

— To nie jest tajemnica

ś

mierci, Idi.

— Nie jeste

ś

pierwszy, który tak mówi. Tamci wszyscy zgin

ę

li. Bogini nie zdradzi nikomu tajemnicy wieczno

ś

ci. Nawet ja nie

ś

miem my

ś

le

ć

o tym.

— Jaka tam bogini... Ten głaz to zwykły kamie

ń

.

— Milcz!
— Co si

ę

stało?

— Ona nas słyszy! Jak

ś

miesz w tym miejscu! Ona patrzy

na ciebie.
— Bzdura!
— Przestraszyłe

ś

si

ę

jednak.

— Boj

ę

si

ę

... Ale nie bogini... Boj

ę

si

ę

ludzi, kapłanów. Milczeli przez chwil

ę

i Karol słyszał tylko krople spadaj

ą

ce gdzie

ś

monotonnie na kamienn

ą

posadzk

ę

.

— Wiem,

ż

e przybywasz z innego

ś

wiata — rzekła wreszcie Idi.

— Opowiadałe

ś

rzeczy, których mój umysł poj

ąć

nie mo

ż

e. Błagam ci

ę

, uwierz mi! Ja wiem, co jest prawd

ą

, a co sztuczk

ą

kapłanów. To jest prawd

ą

. Nikomu si

ę

jeszcze nie udało...

— Idi, przesta

ń

. Zrozum, wkrótce musz

ę

wraca

ć

. Musz

ę

zabra

ć

z sob

ą

tajemnic

ę

bogini i ciebie, Idi.

— Tyle opowiadałe

ś

mi o tamtym

ś

wiecie. Je

ż

eli jest on tak pi

ę

kny, jak ta muzyka, któr

ą

przywiozłe

ś

ze sob

ą

...

— Przed powrotem musz

ę

pozna

ć

tajemnic

ę

bogini. Wiesz

o tym.
— Jeste

ś

zdecydowany? — powiedziała to cicho.

— Na wszystko!
— Czy masz ze sob

ą

t

ę

czarodziejsk

ą

skrzynk

ę

, która tworzy d

ź

wi

ę

ki ?

— Tak. Utrwalam twój głos, Idi,

ż

eby słysze

ć

go zawsze.

— Chc

ę

słysze

ć

muzyk

ę

.

ą

czył magnetofon i słuchał d

ź

wi

ę

ku muzyki, która nie była

muzyk

ą

jego czasów. Słuchał d

ź

wi

ę

ków z czasów Oldesa,

z czasów mówi

ą

cych automatów i bezszelestnych pojazdów

czasowych.
— Dosy

ć

— powiedziała Idi. — Dobrze wi

ę

c! Zdob

ę

d

ę

dla ciebie tajemnic

ę

. Jest ukryta tu, w pos

ą

gu. Patrz! Staj

ę

na tej płycie i

si

ę

gam do ust bogini.

I wtedy Karol zrozumiał. Płyta, metalowy wspornik i wiecznie suchy wiatr p

ę

dz

ą

cy tumany pyłu ku wej

ś

ciu

ś

wi

ą

tyni.

— Stój! Ju

ż

wiem! — krzykn

ą

ł.

— Pani, zwró

ć

na mnie oczy swoje i obdarz mnie u

ś

miechem!

— Idi mówiła monotonnie, cicho.
— Stój! Nie dotykaj! Ładunek elektryczny! Nie dotykaj!
— Oto eliksir

ż

ycia... — Idi si

ę

gn

ę

ła do ust pos

ą

gu. Trzask wyładowania nie był gło

ś

ny. A Idi upadła na płyt

ę

. Wtedy Karol

usłyszał za sob

ą

ś

miech,

ś

miech dudni

ą

cy psd sklepieniem

ś

wi

ą

tyni. To był Kaloes, pierwszy kapłan

ś

wi

ą

tyni.

— Zdobyłe

ś

eliksir. Podejd

ź

zatem, we

ź

go! Byłe

ś

bardzo m

ą

dry, ale w tym punkcie wy wszyscy jeste

ś

cie głupcami!

Wierzycie w eliksir

ż

yda! L

ę

k przed

ś

mierci

ą

jest zawsze jednakowy. Otó

ż

wiedz,

ż

e tajemnica eliksiru polega na tym,

ż

e

eliksiru nie ma! Kto jednak posiadł t

ę

wiedz

ę

, płaci

ż

yciem. Tak jak Idi. Ciebie to te

ż

czeka!

— Zabili

ś

cie j

ą

!

— Ty tak

ż

e zginiesz.

— Ja si

ę

nie boj

ę

!

— Twoja

ś

mier

ć

b

ę

dzie inna.

Karol wiedział,

ż

e to prawda. Ale na spotkanie z Kaloesem

był przygotowany.

background image

Ś

mieszny jeste

ś

, Kaloesie. My

ś

lisz,

ż

e mnie zabijesz. My

ś

lisz,

ż

e Idi umarła. Posłuchaj... — powiedział i nacisn

ą

ł klawisz

odtwarzania swego magnetofonu.

— „...eliksir — mówiła Idi — jest ukryty tu, w pos

ą

gu. Staj

ę

na tej płycie i si

ę

gam do ust bogini".

— To jej głos!
— „Pani, zwró

ć

na mnie oczy swoje i obdarz mnie u

ś

miechem!

Oto eliksir

ż

ycia".

Słyszał trzask wyładowania i pogłos sandałów uderzaj

ą

cych

o kamienn

ą

posadzk

ę

. Kaloes uciekł.

Wył

ą

czył magnetofon i ruszył korytarzem ku wyj

ś

ciu. Min

ą

ł

kamienny dziedziniec, stan

ą

ł w bramie i spojrzał na pustyni

ę

,

2 której wiatr niósł tumany pyłu opadaj

ą

ce z cichym szelestem

z murów

ś

wi

ą

tyni. Pomy

ś

lał o wszystkich dniach, które tutaj

prze

ż

ył, i ruszył traktem na wschód.

Le

ż

ał w tej samej sali, na tym samym stole i reflektory

ś

wieciły mu w twarz tak samo, jak przed laty. Dla nich, którzy stali wokół

niego, jego nieobecno

ść

trwała kilka godzin. Słyszał, jak mówi

ą

, ale nie mógł si

ę

poruszy

ć

.

— Telewizja nie dała wyniku — powiedział Oldes.
— A jednak powrócił po pi

ę

ciu latach. Dotychczas nikomu z naszych si

ę

to nie udało. Oni s

ą

lepiej przystosowani od nas do

ż

ycia w staro

ż

ytno

ś

ci. Ale eliksiru nie przywiózł. Zauwa

ż

jednak,

ż

e niewiele si

ę

postarzał. To daje do my

ś

lenia. — Utet

przygl

ą

dał mu si

ę

uwa

ż

nie.

— S

ą

dzisz,

ż

e dostał go tam i za

ż

ywał? Za chwil

ę

dowiemy si

ę

wszystkiego. Ukry

ć

eliksiru przecie

ż

nigdzie nie mógł! Utet

przycisn

ą

ł klawisz.

— Witajcie, potomkowie — powiedział Karol. — Dla was te pi

ęć

lat było chwil

ą

.

— Jeste

ś

opalony — stwierdził Utet.

— To gor

ą

ce sło

ń

ce Babilonu. Blade s

ą

tylko kobiety, nigdy wojownicy.

— A co z eliksirem! Przeszukali

ś

my twoje ciało podczas snu aklimatyzacyjnego. Nic nie znale

ź

li

ś

my.

— Eliksiru nie ma. To zwykła bajka.
— Dziwne. Nasi historycy s

ą

niemal pewni,

ż

e eliksir istniał. Inaczej nie wysłaliby de przecie

ż

.

— Eliksiru nie ma. Mówi

ę

chyba wyra

ź

nie.

— Skoro to stwierdziłe

ś

i wróciłe

ś

, dlaczego nie powrócili tamd trzej ?

— Po prostu, kto si

ę

o tym dowiedział, musiał zgina

ć

. Wasi wysłannicy zgin

ę

li wła

ś

nie dlatego,

ż

e dowiedzieli si

ę

. Istnienie

eliksiru jest legend

ą

.

— Ty jednak jeste

ś

ż

ywy — stwierdził Utet.

— Jak widzicie. I przesta

ń

cie mnie ju

ż

wreszcie nudzi

ć

.

— W jaki sposób udało d si

ę

wróci

ć

? — zapytał Oldes. — Przez przypadek?

— W pewnym sensie tak. To nie było proste. Chytro

ść

ich kapłanów jest wielka. Mówi

ę

wam, ludzie z przeszło

ś

d nie

ust

ę

puj

ą

wam wcale.

— I chcesz, aby

ś

my wierzyli w ten przypadek.

— Nie zale

ż

y mi specjalnie na tym.

— Słuchaj — powiedział Oldes. — My i tak wszystko wiemy. Wiemy,

ż

e masz tajemnic

ę

eliksiru. Nie mo

ż

emy de z ni

ą

wysła

ć

w twoje czasy.

— W porz

ą

dku, mog

ę

zosta

ć

u was.

— Wiesz doskonale,

ż

e nie mo

ż

esz. Wrócisz dokładnie w ten sam punkt czaso-przestrzeni, który opu

ś

ciłe

ś

. Taka była umowa.

— Zgoda, mog

ę

wraca

ć

.

Oldes milczał chwil

ę

, a potem powiedział:

— Gdyby

ś

przekazał nam eliksir, by

ć

mo

ż

e Rada pozwoliłaby d zosta

ć

u nas. A tam... pami

ę

tasz, czytałe

ś

swój nekrolog.

— Wiesz co, Oldes, zawsze mi si

ę

wydawało,

ż

e je

ś

li zna si

ę

przyszło

ść

, mo

ż

na unikn

ąć

wi

ę

kszo

ś

ci niespodzianek.

— My

ś

lisz,

ż

e eliksir ci w tym pomo

ż

e?

— Kto wie.
— Przyznajesz wi

ę

c,

ż

e go masz.

— Nie, mówi

ę

tylko,

ż

e mo

ż

e mi pomóc.

— Nie rozumiem.
— Nie szkodzi. W tym wła

ś

nie ró

ż

nicie si

ę

od nas. Jeste

ś

cie inni. Po prostu zdziecinnieli

ś

cie przez te trzysta lat, które nas

dziel

ą

. W naszych czasach nikt by si

ę

nie nabrał na ten eliksir. A wy wierzycie. Wierzycie w bajki.

— Nasza technika, zdobycze naszej nauki upowa

ż

niaj

ą

nas do wiary w zjawiska z pozoru nieprawdopodobne.

— Ale jeste

ś

de przy tym bardzo naiwni. Nadmiar udogodnie

ń

technicznych nie sprzyja my

ś

leniu.

— I ty to mówisz, ty, człowiek z zamierzchłej epoki wczesnoatomowej ?
— Nie była ona tak prymitywna, jak my

ś

licie. Z przyjemno

ś

ci

ą

wróc

ę

do niej. Miała ona swoje dobre strony. Zapewniam was.

Oldes ruszył ramionami.
— Doskonale, wobec tego zorganizujemy przerzut w twoje czasy.

background image

Gdy wszedł, starszy o pi

ęć

lat, do swojego pokoju, zobaczył Ann

ę

.

— No, wreszcie w domu — powiedział. — Jeste

ś

, Anno, wróciła

ś

. Jak weszła

ś

?

— Normalnie, drzwiami. Były otwarte.
— Wydawało mi si

ę

,

ż

e je zamkn

ą

łem... Do

ść

dawno temu, ale zamkn

ą

łem.

— Mo

ż

e nie powinnam przychodzi

ć

. Ale pomy

ś

lałam sobie,

ż

e nie mog

ę

ciebie zostawi

ć

na cały wieczór. Wróciłam wi

ę

c.

— Dobrze,

ż

e przyszła

ś

... To był chyba maj, sobota...

— Złe si

ę

czujesz, Karolu? Zmieniłe

ś

si

ę

jako

ś

.

— Postarzałem si

ę

. Przybyło mi par

ę

lat.

— O czym ty mówisz? Rozstali

ś

my si

ę

przecie

ż

przed chwil

ą

.

— Tak, ale tymczasem zostałem przeniesiony w przeszło

ść

. Wła

ś

ciwie nie wiem, jak ci to mam powiedzie

ć

. To było co

ś

niesamowitego...

— Uspokój si

ę

. Usi

ą

d

ź

i powiedz wreszcie.

Siadł w swoim fotelu, na którym, wiedział,

ż

e za trzysta lat

siadywa

ć

b

ę

dzie automat.

— Byłem w Asyrii — powiedział.
— Gdzie?
— Nie przerywaj mi. W staro

ż

ytnej Asyrii. Przeniesiono mnie w inn

ą

epok

ę

. Zdaj

ę

sobie spraw

ę

,

ż

e to wszystko, co mówi

ę

,

wygl

ą

da na szale

ń

stwo. Ja wiem,

ż

e to jest nieprawdopodobne, ale ja byłem! Rzeczywi

ś

cie byłem. Byłem tak

ż

e w przyszło

ś

ci...

Wierzysz mi ?

— Tak, oczywi

ś

cie,

ż

e ci wierz

ę

— odpowiedziała Anna po chwili.

— Wtedy kiedy wyszła

ś

, pobiegłem za tob

ą

. Wsiadłem do samochodu i znalazłem si

ę

w czasolocie. To taki pojazd, który

porusza si

ę

w czasie. Byłem tutaj, w tym samym mie

ś

cie, ale po trzystu latach... To było potworne... Wiedziałem,

ż

e ciebie ju

ż

nie ma...

— Musisz odpocz

ąć

... Zrobi

ę

ci kaw

ę

... — Anna wstała.

— Ty mi nie wierzysz? My

ś

lisz,

ż

e oszalałem?

— Ale

ż

nie! Wiem,

ż

e mówisz prawd

ę

— Anna mówiła to bardzo spokojnie. — Po prostu zrobi

ę

ci kaw

ę

. Poczekaj.

— Gdybym mógł mie

ć

jaki

ś

dowód i przekona

ć

ci

ę

. Anna podeszła do drzwi balkonu i odsun

ę

ła zasłon

ę

. .— Duszno tu. Otworz

ę

drzwi od balkonu.

— Duszno? Przecie

ż

jest chłodno!

— Mo

ż

e masz dreszcze? — podeszła do niego i dotkn

ę

ła jego czoła.

— Anno! Tu jest przecie

ż

zimno! Dlaczego mi wmawiasz,

ż

e jest duszno!

— Uspokój si

ę

. Zaraz zamkn

ę

drzwi.

— Nie, nie! Prosz

ę

ci

ę

. Otwórz!

— Przyjdzie tu lekarz...
— Co takiego?
— Lekarz. Przed chwil

ą

dzwoniłam do lekarza... Nie zrozum mnie

ź

le...

— Rozumiem. Uwa

ż

asz,

ż

e oszalałem!

— Nie. Naprawd

ę

nie. Wierz

ę

we wszystko. Jestem pewna,

ż

e tak było naprawd

ę

. Ale dobrze b

ę

dzie, gdy poradzimy si

ę

lekarza. Mo

ż

e masz temperatur

ę

.

Dzwonek u drzwi wej

ś

ciowych zadzwonił. Otworzyła Anna. Siedział nieporuszony w fotelu.

— Dobry wieczór! — usłyszał głos. Nie mylił si

ę

. Odwrócił si

ę

gwałtownie. To był Oldes.

— To ty? Po co przyszedłe

ś

?

— Nie rozumiem — Oldes spojrzał na Ann

ę

.

— Wspominałam panu, doktorze,

ż

e...

— Tak, tak, oczywi

ś

cie.

— „Doktorze"? Anno, to oszustwo. To nie jest

ż

aden lekarz! To wła

ś

nie on! Człowiek z przyszło

ś

ci! Nazywa si

ę

Oldes.

— Karolu, wiem,

ż

e mówisz prawd

ę

, ale posłuchaj doktora.

— To nic gro

ź

nego — stwierdził Oldes. — Po prostu pan jest wyczerpany nerwowo.

— Po co przyszedłe

ś

! Po eliksir? — Teraz Karol krzyczał.

— Co to takiego? — Oldes zwrócił si

ę

do Anny.

— Nie wiem. Mówi,

ż

e był w Asyrii.

— Rozumiem... Prosz

ę

usi

ąść

...

— Nie zbli

ż

aj si

ę

do mnie!

ś

adne sztuczki ci nie wyjd

ą

! Jeste

ś

"W tera

ź

niejszo

ś

ci! . , Oldes zatrzymał si

ę

niezdecydowany.

— Nie wiem, czy sam dam rad

ę

— zwrócił si

ę

do Anny. — To wygl

ą

da na ci

ęż

ki przypadek. .

— Anno, nie wierz ani jednemu jego słowu! To oszust. Chc

ą

mnie zabi

ć

! Wrócili po to,

ż

eby nie zmieniła si

ę

ich przyszło

ść

!

Włókno Claperiusa! Tak si

ę

to u nich nazywa!

— Włókno Claperiusa... O czym ty mówisz?
— Tak, wła

ś

nie tak!

— Obsesja

ś

mierci. Dosy

ć

typowy objaw. — Oldes mówił do Anny szeptem.

— Wyno

ś

si

ę

st

ą

d! Słyszysz? Wyno

ś

si

ę

natychmiast! Nie uda ci si

ę

!

— Gdyby była pani tak uprzejma... Tam na dole w karetce jest piel

ę

gniarz. Sam nie dam rady.

— Nigdzie nie pójdziesz! Nie wychod

ź

, Anno. Nie zostawiaj mnie z nim. Oni chc

ą

mnie zabi

ć

.

background image

— Zaraz wróc

ę

, Karolu — powiedziała Anna i wyszła, Karol milczał chwil

ę

.

— Zostaw mnie — powiedział w ko

ń

cu. — Je

ż

eli mnie zostawisz, dam ci eliksir. Zdobyłem...

— Teraz za pó

ź

no. Musz

ę

ci

ę

zabra

ć

do szpitala. Powiesz przynajmniej, gdzie przechowałe

ś

ten płyn? Przeszukali

ś

my ci

ę

dokładnie.
— Dałe

ś

si

ę

nabra

ć

. Jad

ą

c czasolotem wysiadłem dzie

ń

wcze

ś

niej i umie

ś

ciłem go tu, w swoim domu.

— Pilot zgodził si

ę

na ten postój? — Oldes nie był całkiem przekonany.

— Powiem ci, ale musisz mi przyrzec...
— Szybko, mów!
— Dałem mu pół butelki.
— Wi

ę

c to tak? — Oldes podniósł głow

ę

.

— Widzisz. Dam ci drug

ą

połow

ę

, ale pod warunkiem,

ż

e pójdziesz st

ą

d i zostawisz mnie w spokoju.

— A co powiem w Centrali?
— To ju

ż

twoja sprawa. Zreszt

ą

je

ś

li nie chcesz... Ale radz

ę

ci si

ę

zastanowi

ć

. Wy w przyszło

ś

ci macie wszystko, ale jeste

ś

cie

ś

miertelni. Ty jeden mo

ż

esz zyska

ć

nie

ś

miertelno

ść

,

ś

wie

ż

o

ść

umysłu. Podczas gdy twoi przyjaciele b

ę

d

ą

zgrzybiałymi

starcami, ty zachowasz umysł i wygl

ą

d trzydziestolatka! To wielka rzecz, Oldes. Spróbuj, mam to tutaj... — Karol wstał i nalał do

szklanki nieco białego, przezroczystego płynu.

— Mo

ż

e to trucizna?! W waszych czasach robiło si

ę

takie rzeczy...

— Głupcze! Spójrz na mnie! — Karol odwrócił si

ę

i spojrzał na Oldesa. — Czy postarzałem si

ę

cho

ć

troch

ę

przez te pi

ęć

lat?

Zreszt

ą

, prosz

ę

bardzo! Sam te

ż

wypij

ę

. No? Jeszcze si

ę

wahasz? — nalał płynu do drugiej szklanki i wypił. Oldes wahał si

ę

jeszcze przez chwil

ę

i wreszcie wypił tak

ż

e.

— Uuu! Dziwne! Piecze w ustach. — Oldes z trudem łapał powietrze.
— Chciałby

ś

, by eliksir miał smak wody? Musi w tym by

ć

moc, która przywraca młodo

ść

!

— To dobre! Mógłby

ś

jeszcze troch

ę

? Tak na pocz

ą

tek?

— Ale

ż

prosz

ę

ci

ę

uprzejmie — nalał mu pół szklanki. — Mam tego kilka butelek.

— Kilka butelek?
— Fakt.
— Wiesz, czuj

ę

przyjemne ciepło rozlewaj

ą

ce si

ę

po całym

dele.
— Pierwszy objaw,

ż

e twój organizm si

ę

odmładza.

— Jak my

ś

lisz, o ile si

ę

odmłodziłem?

— No, co najmniej o kilka lat.
— A gdybym wypił na raz cał

ą

butelk

ę

?

— Troch

ę

niebezpieczne. Wróciłby

ś

do dzieci

ń

stwa, zacz

ą

łby

ś

bełkota

ć

i chodzi

ć

na czworakach.

— Cudowne! Czuj

ę

jasno

ść

umysłu!

— I wszystko wydaje si

ę

łatwe i proste?

— Wła

ś

nie!

— Osi

ą

gasz m

ą

dro

ść

kapłanów asyryjskich. Oldes wstał, zatoczył si

ę

i oparł o bibliotek

ę

.

— Czemu trac

ę

równowag

ę

? — zapytał.

— Młodo

ść

oszałamia!

— Dasz mi cał

ą

butelk

ę

?

— Prosz

ę

— odpowiedział Karol i wr

ę

czył Oldesowi butelk

ę

białego płynu.
— Wspaniałe! — Oldes schował butelk

ę

i usiadł w fotelu.

Milczeli chwil

ę

, a potem weszła Anna z pilotem.

— Panie doktorze, pan... — zacz

ą

ł pilot, lecz Oldes mu

przerwał.
— Wysiadło si

ę

dzie

ń

wcze

ś

niej po eliksirek, co?

— Co takiego?
— No, ju

ż

dobrze... — Oldes machn

ą

ł r

ę

k

ą

.

— Co si

ę

tu dzieje? — Anna patrzyła na Karola.

— Pan doktor poprosił o co

ś

do picia — wyja

ś

nił Karol.

— Prze... Przepraszam bardzo... Pani wybaczy... — Oldes wstał i chwycił za rami

ę

pilota. Wracamy, kochasiu. Wracamy...

— Ale

ż

, panie doktorze.

— Idziemy... Przepraszamy... — Oldes, ci

ą

gn

ą

c pilota, ruszył

ku drzwiom.
— Doktorze, wezwano pana w okre

ś

lonym celu. — Anna

chciała go zatrzyma

ć

.

— W okre

ś

lonym celu, ale... Przepraszamy, wychodzimy... Wej

ś

ciowe drzwi trzasn

ę

ły. Karol usiadł w fotelu.

— Ale mi si

ę

udało. Ty jeszcze nic nie wiesz, Anno. Nie powiedziałem d jeszcze wszystkiego. Widzisz, dzi

ś

o godzinie

dwudziestej drugiej zero pi

ęć

miałem umrze

ć

. Wła

ś

nie teraz, ale nie dałem si

ę

... Oni ju

ż

nie wróc

ą

... Rozumiesz? Czas mojej

ś

mierci min

ą

ł i b

ę

d

ę

ż

ył dalej...

ż

ył dalej, Anno.

— No tak, rzeczywi

ś

cie. Widzisz, wiem,

ż

e to, co mówisz, to prawda. Trudno mi jednak znale

źć

rozwi

ą

zanie. Lubiłam ci

ę

,

Karolu...

— Lubiła

ś

?

background image

— Nie, nie... Widzisz, włókno Claperiusa...
— Tak, to oni tak mówi

ą

. Ja miałem umrze

ć

... Nie potrafi

ę

ci tego wszystkiego wytłumaczy

ć

, ale przecie

ż

fakt,

ż

e byli tu,

dowodzi,

ż

e to nie mój wymysł... Słuchasz mnie?

— Tak. Oczywi

ś

cie.

— My

ś

lałem o tobie... Cały czas my

ś

lałem o tobie. Chciałem

tu wróci

ć

...

Karol urwał, bo usłyszał szum, który słyszał ju

ż

kiedy

ś

.

— Słyszysz co

ś

, Anno? — zapytał.

— Co takiego?
— Nie wiem. Jakby szum. Wydaje mi si

ę

pewnie. Czuj

ę

si

ę

naprawd

ę

zm

ę

czony... Co ty tam robisz? — zapytał, bo Anna

podeszła do okna i wtedy usłyszał słowa:

— MGX-122, operacja awaryjna, powtarzam: operacja awaryjna. — To był głos Anny.

— Anno? Co ty mówisz? — zawołał. Teraz szum słyszał ju

ż

wyra

ź

nie.

— MGX-122 wzywa czasolot awaryjny! — Monotonnie powtarzała Anna.

— Spójrz na mnie, Anno!
Widział, jak podchodzi do niego, bierze go za ramiona i bez
wysiłku podnosi w gór

ę

.

— Nie

ż

artuj. Uwa

ż

aj. Przerzucisz mnie przez balustrad

ę

. Lec

ą

c krzyczał jeszcze. Pisku Opon i gwaru ludzi ju

ż

nie słyszał. Nie

wiedział tak

ż

e,

ż

e Anna obci

ą

gn

ę

ła sukienk

ę

i płucz

ą

c szklanki pod kranem, mówiła monotonnym głosem w kierunku

zlewozmywaka:

— MGX-122 melduje usuni

ę

cie awarii. Człowiek, który przekroczył barier

ę

czasu, nie

ż

yje. Przewidziane wypadki zaszły z

trzyminutowym opó

ź

nieniem, bez naruszenia włókna Claperiusa.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia - Stało Się Jutro 01, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior1 (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 09, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior) (rtf)
Antologia Stalo sie jutro"
Antologia - Stało Się Jutro 10, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 05, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro
Antologia Stalo sie jutro Zbior$ (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 32, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 28, Antologie

więcej podobnych podstron