1
M
am to opisać. Dokładnie. To się nazywa oświadczenie.
Właśnie. Oświadczenie. Mam opisać, jak do tego do
szło. Od początku do końca.
W telewizji zwykle wygląda to tak, że składający oświadczenie
siedzi sobie wygodnie i mówi, a ktoś inny to zapisuje. Potem dają
do przeczytania i już, wystarczy tylko podpisać. Poza tym serwują
kawę i pączki, i różne pyszności. Mnie dali tylko kupę papieru
i cieknący długopis. Nie szarpnęli się nawet na dietetyczną colę.
To jeszcze jeden dowód na to, że telewizja kłamie.
Chcecie oświadczenia? Dobra, oto moje oświadczenie.
To wszystko przez Ruth.
Naprawdę. Zaczęło się tego popołudnia w kafeterii, w ko
lejce po hamburgery, kiedy Jeff Day powiedział Ruth, że jest
taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle fortepianu, tak
jak Elvisa.
To kompletna bzdura, bo - o ile mi wiadomo - Elvisa nie
pochowano w pudle fortepianu. Owszem, był okropnie gruby,
kiedy umarł, ale jestem pewna, że Priscilla Presley mogła sobie
pozwolić na lepszą trumnę dla Króla niż fortepian.
A po drugie, co właściwie Jeff Day sobie wyobraża? Ze będzie
bezkarnie wygadywał takie rzeczy o mojej najlepszej przyjaciółce?
No więc zrobiłam to, co zrobiłaby każda najlepsza przyja
ciółka w takich okolicznościach. Wyszłam z kolejki i dołożyłam
mu pięścią.
Nie myślcie sobie, że Jeff Day nie zasługuje na to, żeby ob
rywać pięścią, i to regularnie. To skończony dupek.
I wcale nieprawda, że dostał za mocno. No, owszem, za
chwiał się i poleciał w pojemniki z przyprawami. No i co? Nie
skaleczył się. Nawet nie dostał po gębie. Zobaczył moją pięść
i uchylił się w ostatniej chwili, więc zamiast rąbnąć go w nos,
jak zamierzałam, trafiłam go ostatecznie w szyję.
Mocno wątpię, czy zrobił mu się od tego siniak.
Ale, jasna sprawa, chwilę później na moim ramieniu wylą
dowała wielka, mięsista łapa i trener Albright odwrócił mnie
twarzą do siebie. Okazało się, że stał w kolejce za mną i Ruth po
talerz karbowanych frytek. Wszystko widział...
Z wyjątkiem tego momentu, kiedy Jeff mówi Ruth, że będą
ją musieli pochować w pudle fortepianu. Tego akurat nie wi
dział. Ale jak grzmotnęłam gwiazdę jego drużyny piłkarskiej pię
ścią w szyję, to oczywiście musiał zobaczyć.
- Idziemy, młoda damo - powiedział trener Albright.
Wyprowadził mnie z kafeterii i zabrał na górę, tam gdzie są
gabinety pedagogów.
Mój pedagog, pan Goodhart, siedział za biurkiem, pożywia
jąc się zawartością brązowej, papierowej torby. Ale nie ma co się
nad nim użalać; na tej brązowej, papierowej torbie były złote
łuki. Zapach frytek czuło się na korytarzu. Nie zauważyłam,
żeby pan Goodhart przez ostatnie dwa lata, odkąd przychodzę
do jego gabinetu, przejął się choć przez chwilę dawką nasyco
nego tłuszczu, jaką pochłania dziennie. Powiada, że ma szczę
ście, bo jego metabolizm z natury jest bardzo wysoki.
Podniósł głowę i uśmiechnął się, kiedy trener Albright po
wiedział „Goodhart" tym swoim głosem, od którego przecho
dzą ciarki.
- O, Frank - odezwał się. - I Jessica! Co za miła niespo
dzianka. Frytkę?
Wyciągnął w naszą stronę wiadro frytek. Pan Goodhart nie
oszczędzał na posiłkach.
- Dzięki - powiedziałam i wzięłam parę.
Trener Albright nie wziął ani jednej.
- Ta dziewczyna uderzyła pięścią w szyję mojego najlep
szego obrońcę - oznajmił.
Pan Goodhart spojrzał na mnie z dezaprobatą.
- Jessico - powiedział. - Czy to prawda?
- Chciałam dać mu po twarzy, ale się uchylił -wyjaśniłam.
Pan Goodhart potrząsnął głową.
- Jessico, rozmawialiśmy już na ten temat.
- Wiem - westchnęłam. Według pana Goodharta nie radzę
sobie z uczuciem gniewu. - To nie moja wina. Ten gość na
prawdę jest skończonym dupkiem.
To chyba nie było dokładnie to, co trener Albright i pan
Goodhart spodziewali się usłyszeć. Pan Goodhart tylko prze
wrócił oczami, ale trener Albright wyglądał jak ktoś, kto za chwi
lę dostanie zawału.
- W porządku - pan Goodhart zareagował natychmiast, usi
łując, jak sądzę, podtrzymać u trenera zamierającą akcję serca. -
Dobrze. Siadaj, Jessico. Dziękuję, Frank. Zajmę się tym.
Trener Albright nie ruszał się jednak z miejsca, nawet kiedy
usiadłam przy oknie na moim ulubionym, winylowym krześle
w kolorze pomarańczowym. Grube, serdelkowate palce zwinął
w pięści, zupełnie jak rozzłoszczone dziecko. Zrobił się czer
wony na twarzy, a na środku czoła pulsowała mu drobna żyłka.
- Zraniła go w szyję - powiedział trener Albright.
Pan Goodhart mrugnął do niego okiem. Powiedział uspo
kajającym tonem, jakby trener Albright był bombą, którą trzeba
rozbroić:
- Szyja musi go okropnie boleć. Wcale nie wątpię, że mło
da kobieta o wzroście metr pięćdziesiąt może dotkliwie pobić
obrońcę, który ma ponad metr osiemdziesiąt i waży dziewięć
dziesiąt kilo.
- Taak - potwierdził trener Albright. Trener Albright jest
odporny na sarkazm. - Chłopak nie może mi się rozkleić.
- To na pewno było dla niego bardzo traumatyczne przeży
cie - powiedział pan Goodhart. - Proszę, nie martw się o Jessi-
cę. Odpokutuje swój czyn w sposób adekwatny.
Trener Albright prawdopodobnie nie rozumiał znaczenia takich
słów, jak „traumatyczne" czy „adekwatny", bo powiedział tylko:
- Nie chcę, żeby się czepiała moich chłopaków! Trzymaj ją
z daleka od nich!
Pan Goodhart odłożył hamburgera, wstał i podszedł do
drzwi. Położył dłoń na ramieniu trenera, mówiąc:
- Zajmę się tym, Frank.
Potem wypchnął łagodnie trenera Albrighta do holu i za
mknął drzwi.
- Uff- powiedział, kiedy zostaliśmy sami, a potem usiadł,
zabierając się ponownie do jedzenia. - No więc - odezwał się,
żując. W kąciku jego ust pojawił się ketchup. - I co z naszym
postanowieniem, żeby nie wdawać się w bójki z ludźmi, którzy
nas przewyższają wzrostem i masą?
Gapiłam się na ketchup.
- To nie ja zaczęłam - stwierdziłam. - To Jeff.
- O co chodziło tym razem? - pan Goodhart znowu podał
mi frytki. - O twojego brata?
- Nie - zaprzeczyłam. Wzięłam dwie frytki i włożyłam je
do ust. - O Ruth.
- O Ruth? - Pan Goodhart odgryzł kolejny kęs hamburge
ra. Plama ketchupu jeszcze się powiększyła. - A co z Ruth?
- Jeff powiedział, że Ruth jest taka gruba, że będą musieli
ją pochować w pudle fortepianu, jak Elvisa.
Pan Goodhart przełknął.
- To śmieszne. Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu.
- Wiem -wzruszyłam ramionami. - Rozumie pan, że nie
miałam innego wyjścia, tylko mu dołożyć.
- No, cóż, szczerze mówiąc, Jess, nie bardzo rozumiem.
Widzisz, problem polega na tym, że jeśli bijesz tych chłopców,
to któregoś dnia oni ci oddadzą, wtedy będzie bardzo nieprzy
jemnie.
- Przez cały czas próbują mi oddać - powiedziałam. - Ale
jestem dla nich za szybka.
- Taak - powiedział pan Albright. W kąciku ust ciągle miał
ketchup. - Ale pewnego dnia potkniesz się czy coś i wtedy cię
stłuką.
- Nie wydaje mi się - stwierdziłam. - Widzi pan, ostatnio
zaczęłam ćwiczyć kick boxing.
- Kick boxing - powiedział pan Goodhart.
- Tak - potwierdziłam. - Mam wideo.
- Wideo - powiedział pan Goodhart. Zadzwonił telefon. -
Przepraszam cię na moment, Jessico - dodał pan Goodhart
i podniósł słuchawkę.
Podczas gdy pan Goodhart rozmawiał przez telefon ze swo
ją żoną, która ma, zdaje się, problem z kolejnym dzieckiem, Rus-
selem, wyglądałam przez okno. Z okna pana Goodharta nie
wiele można zobaczyć. Głównie parking nauczycielski i kawał
nieba. Miasto, w którym mieszkam, jest dość płaskie, więc z każ
dego miejsca widać mnóstwo nieba. Akurat wtedy niebo było
szare i pokryte chmurami. Za myjnią samochodową, naprze
ciwko szkoły, na niebie ciągnął się pas ciemnoszarych chmur.
W sąsiednim hrabstwie pewnie padało. Patrząc na te chmury,
trudno było jednak powiedzieć, czy deszcz przyjdzie również
do nas. Sądziłam, że raczej przyjdzie.
- Jeśli nie chce jeść - mówił pan Goodhart do telefonu -
nie próbuj go zmuszać... Nie, nie chciałem powiedzieć, że go
zmuszasz. Chciałem powiedzieć, że może teraz akurat nie jest
głodny... Tak, wiem, że powinien jadać regularnie, ale...
Myjnia była pusta. No pewnie, kto by mył samochód tuż
przed deszczem. Ale w McDonaldzie, tuż obok, gdzie pan
Goodhart kupił swoją bułę i frytki, siedział tłum. Tylko najstar
szym rocznikom wolno wychodzić w porze lunchu i wszyscy
rzucają się do McDonalda i Pizza Hut po drugiej stronie ulicy.
- W porządku - powiedział pan Goodhart, odkładając słu
chawkę. - No, o czym to mówiliśmy, Jess?
Powiedziałam:
- Mówił pan, że muszę się nauczyć panować nad sobą.
Pan Goodhart pokiwał głową.
- Tak - powiedział. - Tak, naprawdę musisz, Jessico.
- Albo któregoś dnia oberwę.
- Świetnie to ujęłaś.
- I że zanim coś zrobię, kiedy wpadnę w złość, powinnam
policzyć do dziesięciu.
Pan Goodhart znowu pokiwał głową, z jeszcze większym
entuzjazmem.
- Tak, to także prawda.
- Co więcej, jeśli chcę się nauczyć, jak odnosić sukcesy w życiu,
muszę sobie uświadomić, że przemoc nie jest skuteczną metodą.
Pan Goodhart klasnął w dłonie.
- Otóż to! Zaczynasz rozumieć, Jessico. Wreszcie zaczy
nasz rozumieć.
Podniosłam się z krzesła. Przychodziłam do gabinetu pana
Goodharta już prawie dwa lata i znałam jego punkt widzenia.
Dodatkowa korzyść z tych spotkań polegała na tym, że spędzi
łam kupę czasu w poczekalni, przeglądając różne broszurki,
i odrzuciłam ostatecznie możliwość zrobienia kariery w siłach
zbrojnych.
- Tak - powiedziałam. - Chyba zaczynam rozumieć, panie
Goodhart. Bardzo dziękuję. Spróbuję się poprawić.
Już prawie byłam na zewnątrz, kiedy mnie zatrzymał.
- Och, jeszcze jedno, Jess - powiedział przyjaźnie.
Obejrzałam się przez ramię.
- Ehe?
- Jeszcze przez tydzień będziesz zostawać za karę dłużej
w szkole - oznajmił, żując frytkę. - Na dokładkę do tych sied
miu tygodni, które zarobiłaś poprzednio.
Uśmiechnęłam się.
- Panie Goodhart?
- Tak, Jessico?
- Ma pan ketchup na wardze.
Dobra, może to nie była szczególnie cięta odpowiedź. Ale
przecież nie zagroził, że zadzwoni do moich rodziców. Gdyby to
zrobił, możecie być pewni, że usłyszałby coś, co by mu poszło
w pięty. Ale nie zrobił. A kolejny tydzień dodatkowej odsiadki
w szkole to dla mnie betka w porównaniu z telefonem do starych.
Poza tym, cholera, mam tyle tygodni odsiadki, że myśl
o normalnym życiu już i tak wydaje mi się nierealna. Niedo
brze, w gruncie rzeczy, że odsiadka nie liczy się jako zajęcia do
datkowe. W przeciwnym razie już teraz moje szanse na dosta
nie się do college'u znacznie by wzrosły.
Zresztą tak naprawdę odsiadka to nic strasznego. Po prostu
zostaje się godzinę dłużej. Można odrabiać lekcje, jak się chce,
można czytać. Nie wolno tylko rozmawiać. Chyba najgorsze
w tym wszystkim jest to, że po odsiadce już na pewno się nie zała
piesz na szkolny autobus. Ale z drugiej strony, co za przyjemność
wracać do domu autobusem z pierwszakami i całym tym towa
rzystwem? Odkąd Ruth zrobiła prawo jazdy, każdy pretekst jest
dla niej dobry, żeby się przejechać, więc co wieczór mam zapew
niony transport. Moi rodzice jeszcze się nie połapali. To znaczy,
w tych odsiadkach. Powiedziałam im, że wstąpiłam do zespołu
muzycznego grającego na uroczystościach szkolnych.
Moi rodzice są teraz zaabsorbowani innymi, dużo ważniejszy
mi rzeczami i na pewno nie przyjdą na żaden występ. Całe szczę
ście, bo mieliby problem z wypatrzeniem mnie w sekcji fletów.
W każdym razie, kiedy Ruth przyszła po mnie tego dnia -
tego dnia, kiedy wszystko się zaczęło, tego samego, kiedy rąb
nęłam Jeffa Daya w szyję - była cała skruszona, bo to przez nią
wpadłam w tarapaty.
- O, Boże, Jess - powiedziała, kiedy spotkałyśmy się o czwar
tej przed drzwiami audytorium. W Liceum im. Ernesta Pyle'a
tyle osób siedzi za karę po lekcjach, że zaczęli upychać nas w au
dytorium. To trochę przeszkadza kółku dramatycznemu, które
odbywa próby na scenie codziennie od godziny trzeciej, ale nam
nie wolno im przeszkadzać i nawzajem, chyba że potrzebują
dużych chłopaków z ostatniego rzędu do przesunięcia części
dekoracji albo ustawienia czegoś.
Dobrą stroną takiego układu jest to, że sztukę Nasze miasto
znam w tej chwili na pamięć. Jest tylko jedno „ale": na cholerę
mi to?
- O, Boże, Jess - paplała Ruth. - Szkoda, że tego nie wi
działaś. Jeff ubabrał się po łokcie w przyprawach. Po tym, jak go
rąbnęłaś, oczywiście. Miał całą koszulę w majonezie. Byłaś
wspaniała. Oczywiście w ogóle nie musiałaś nic robić, ale to
było wspaniałe.
- Taak- powiedziałam. Chciałam już jechać do domu. Od
siadka nie jest może taka straszna, ale do przyjemności nie nale
ży. Jak w ogóle cała szkoła. - No, dobra. Jedźmy.
Poszłyśmy w stronę parkingu, ale małego czerwonego ka
brioletu, który Ruth kupiła za pieniądze z bar micwy, nie było.
Nie chciałam jej nic mówić, bo Ruth kocha ten samochód i nie
miałam najmniejszej ochoty być tą osobą, od której się dowie,
że zniknął. Kiedy jednak postałyśmy tak dobrą chwilę, a ona
dalej plotła, jaka to byłam wspaniała, a ja patrzyłam, jak pozo
stali odsiadkowicze pakują się do swoich pikapów albo na mo
tocykle (większość z nich to wieśniaki albo młodociani prze
stępcy -jestem jedyną miastową), mruknęłam coś w rodzaju:
- Eee, Ruth. Gdzie jest twój samochód?
Ruth na to:
- Och, odstawiłam go do domu po szkole, a potem Skip
mnie tu przywiózł i zostawił.
Skip jest bratem bliźniakiem Ruth. Za pieniądze z bar mi
cwy kupił trans arna. Choć według mnie nawet z trans amem
Skip miał zero szans, że kogoś poderwie.
- Pomyślałam - ciągnęła Ruth - że byłoby fajnie przespa
cerować się do domu.
Popatrzyłam na chmury, które wcześniejszym popołudniem
przepływały nad myjnią samochodową. Teraz znajdowały się
niemal bezpośrednio nad naszymi głowami.
- Ruth, mamy do domu ponad trzy kilometry.
A Ruth na to, rozszczebiotana:
- U-hu, wiem. Możemy spalić mnóstwo kalorii, jak bę
dziemy szły szybko.
- Zaraz będzie lało.
Ruth spojrzała w niebo, zezując.
- Wcale nie - stwierdziła.
Chyba miała coś nie tak z głową.
- Ruth, właśnie że będzie. Brałaś coś czyjak?
Mina jej się wydłużyła. Niewiele, w gruncie rzeczy, potrze
ba, żeby jej zepsuć humor. Ciągle była nie w humorze, chyba
z powodu uwagi Jeffa na temat pogrzebu w fortepianie. Dlate
go chciała iść do domu na piechotę. Miała nadzieję, że trochę
schudnie. Wiedziałam, że na tydzień zrezygnuje z lunchu,
wszystko przez tego dupka.
- Nic nie brałam - oświadczyła. - Po prostu uważam, że
obie powinnyśmy zadbać o figurę. Zaraz będzie lato, a ja nie
zamierzam przez kolejne cztery miesiące wykręcać się od róż
nych imprez na basenie.
Parsknęłam śmiechem.
- Ruth, nikt nas nigdy nie zaprasza na imprezy na basenie.
- Mów za siebie - odparowała. - A chodzenie jest niezwy
kle pożytecznym ćwiczeniem. W marszu spala się tyle samo ka
lorii co w biegu.
Popatrzyłam na nią uważnie.
- Ruth. To bzdura. Kto ci to powiedział?
- To stwierdzony fakt - nie ustępowała. - Idziesz czy nie?
- Nie do wiary - powiedziałam - że cię w ogóle obchodzi,
co mówi taki dupek, jak Jeff Day.
- Nie obchodzi mnie, co mówi Jeff Day. To nie ma z nim
nic wspólnego. Po prostu myślę, że czas zadbać o linię.
Stałam tak i gapiłam się na nią. A przedstawiała dość szczegól
ny widok. Jest moją najlepszą przyjaciółką od przedszkola, to jest
odkąd wprowadziła się z rodzicami do domu obok. Zabawne, ale
jeśli nie liczyć faktu, że teraz ma biust - całkiem spory, większy, niż
ja będę miała kiedykolwiek, chyba że wstawię sobie implanty, do
czego nigdy nie dojdzie - wygląda dokładnie tak samo jak pierw
szego dnia, kiedy ją poznałam: jasnobrązowe, kręcone włosy,
ogromne niebieskie oczy za okularami w złotych, drucianych
oprawkach, dość wydatny brzuch i IQ 167 (poinformowała mnie
o tym po pięciu minutach naszej pierwszej wspólnej gry w klasy).
Ale nigdy byście się nie domyślili, że jest ze wszystkiego
w zaawansowanych grupach, gdybyście zobaczyli, w co była
ubrana. Po pierwsze miała na sobie czarne legginsy, bluzę z wiel
kimi literami EPHS i buty do biegania. Nie tak źle, co? To jesz
cze nie koniec.
Ten zestaw uzupełniła opaskami przeciwpotowymi - nie
żartuję - na głowie i na nadgarstkach, a przez ramię przewiesiła
torbę z wielką butlą wody. Pewnie myślała, że wygląda jak spor
towiec klasy olimpijskiej, ale tak naprawdę wyglądała jak zbzi-
kowana gospodyni domowa, która właśnie odebrała zamówio
ne w sprzedaży wysyłkowej dzieło Ćwicz z Oprali albo coś
podobnego.
Kiedy tak stałam, przyglądając się Ruth, zastanawiając się,
jakjej powiedzieć o tych opaskach, jeden z chłopaków z odsiad
ki zatrzymał się koło nas na indianie.
Czy mogę skorzystać z okazji, żeby zaznaczyć, że jedyną rze
czą, jakiej zawsze pragnęłam, jest motocykl? Ten w dodatku
mruczał cichutko. Nienawidzę facetów, którzy zdejmują tłu
miki z motocykli, hałasująjak opętani i urządzają konkursy sko
ków przez „śpiącego policjanta" na parkingu dla nauczycieli. Ten
człowiek nastroił swój motor tak, że mruczał cichutko, jak mały
kotek. Pomalowany na czarno, lśniący chromem w różnych
miejscach, to był naprawdę świetny motor. Wiem, co mówię.
A widok chłopaka, który na nim siedział, też nie raził w oczy.
- Mastriani - zagadnął, stawiając stopę w wysokim bucie
na krawężniku. - Podwieźć cię?
Gdyby Ernest Pyle, sławny reporter i szacowny patron na
szej szkoły, powstał z grobu i zjawił się przede mną, prosząc
o fachowe rady w zakresie dziennikarstwa, nie byłabym bardziej
zaskoczona.
Mam nadzieję, że udało mi się to ukryć.
Odparłam bardzo spokojnie:
- Nie, dzięki. Przespacerujemy się.
Popatrzył w niebo.
- Będzie lało.
Kiwnęłam głową w stronę Ruth, tak żeby pojął, o co chodzi.
- Przespacerujemy się - powtórzyłam.
Wzruszył ramionami.
- Idziecie na swój pogrzeb - stwierdził i odjechał.
Popatrzyłam w ślad za nim, starając się nie zwracać uwagi,
jak pod opiętymi dżinsami pięknie rysują się jego perfekcyjne
pośladki.
Pośladki nie były jedyną pięknie zarysowaną częścią jego
ciała.
Och, spokojnie. Mam na myśli twarz, jasne? Miał ładną
twarz, nie taką z kwadratową szczęką, jak u większości chłop
ców z mojej szkoły. Na jego twarzy przynajmniej widać było
jakąś inteligencję. I co z tego, że nos sprawiał wrażenie, jakby go
złamano parę razy?
Zgoda, może miał trochę krzywe usta, a jego ciemne, krę
cone włosy wołały o fryzjera. Te drobne usterki wynagradzała
z nawiązką para jasnoniebieskich, a właściwie bladoszarych oczu
oraz ramiona tak szerokie, że wątpię, czy coś bym spoza nich
widziała, gdyby zdarzyło mi się kiedyś jechać za jego plecami na
motocyklu.
Ruth, jednakowoż, chyba nie zauważyła żadnej z tych uj
mujących cech. Wpatrywała się we mnie tak, jakby przyłapała
mnie na rozmowie z ludożercą.
- O, mój Boże, Jess - powiedziała. - Kto to był?
- Nazywa się Rob Wilkins - odparłam.
A ona na to:
- Wieśniak. Och, mój Boże, Jess, ten gość to wieśniak. Nie
wierzę, że z nim rozmawiałaś.
Spokojnie. Wszystko wyjaśnię.
Do Liceum im. Ernesta Pyle'a chodzą dwa typy ludzi: dzie
ciaki z obszarów wiejskich hrabstwa, czyli wieśniaki, oraz ludzie
z miasta, czyli miastowi. Wieśniaki i miastowi nie zadają się ze
sobą. Kropka. Miastowi uważają, że są lepsi od wieśniaków, bo
mają więcej pieniędzy. Ich rodzice są na ogół lekarzami, prawni
kami albo nauczycielami. Wieśniaki myślą, że są lepsi od miasto
wych, bo potrafią różne rzeczy, których miastowi nie potrafią, na
przykład naprawić stary motocykl czy pomóc cielakom przyjść na
świat i tak dalej. Rodzice wieśniaków to robotnicy albo farmerzy.
W obrębie tych grup są podgrupy, takie jak młodociani prze
stępcy, mięśniaki - raczej lubiani sportowcy, a także cheerlea-
derki - ale linia głównego podziału przebiega między wieśnia
kami i miastowymi.
Ruth i ja jesteśmy miastowe. Rob Wilkins, naturalnie, jest
wieśniakiem. Dla upiększenia obrazka dodam, że prawie na
pewno jest również młodocianym przestępcą.
N o , ale jak z lubością powtarza pan Goodhart, ja także nale
żę, albo w niedalekiej przyszłości będą należeć do tej kategorii,
jeżeli nie zacznę brać poważnie jego cennych rad dotyczących
panowania nad uczuciem gniewu.
- Skąd ty go w ogóle znasz? - dopytywała się Ruth. - Na
pewno nie macie żadnych wspólnych zajęć. To zdecydowanie
nie jest ktoś, kto wybiera się do college'u. Raczej do więzienia -
dodała drwiąco. -Ale on musi już kończyć szkołę, na Boga.
Wiem. Ruth strasznie wybrzydza, no nie?
Wcale nie, w gruncie rzeczy. Po prostu się boi. Faceci - praw
dziwi faceci, nie kretyni, jak jej brat, Skip - przerażają Ruth.
Nawet z jej IQ 167 facetów nigdy nie była w stanie zrozumieć.
Ruth zwyczajnie nie potrafi pojąć, że chłopcy są tacy jak my.
N o , dobra, przy kilku istotnych zastrzeżeniach.
- Spotkałam go na odsiadce - powiedziałam. - Czy może
my się stąd ruszyć, zanim zacznie padać? No, wiesz, mam ze
sobą flet.
Ruth nie dawała jednak za wygraną.
- Naprawdę zgodziłabyś się, żeby cię podwiózł? Ktoś, kogo
kompletnie nie znasz? Gdyby mnie tu nie było?
- Nie wiem - powiedziałam.
Faktycznie, nie wiedziałam. Chyba nie macie wrażenia, że po
raz pierwszy chłopak zaproponował mi podwiezienie? Przyznaję,
może trochę za łatwo mi przychodzi wymłócić kogoś pięściami,
ale przecież nie gryzę. Może jestem odrobinę przymała- tylko metr
pięćdziesiąt pięć, o czym pan Goodhart tak lubi mi przypominać -
i nie zawracam sobie specjalnie głowy makijażem czy ciuchami,
ale, możecie mi wierzyć, radzę sobie całkiem nieźle.
Nie jestem supermodelką: włosy obcinam krótko, dla świę
tego spokoju, i odpowiada mi ich brązowy kolor - nie bawię się
eksperymentowaniem z pasemkami, jak niektóre dziewczyny
z mojej szkoły. Brązowe włosy pasują do brązowych oczu, któ
re pasują do opalonej cery - no, w każdym razie, pod koniec lata
moja skóra zwykle robi się właśnie taka.
Ale jedyny powód, dla którego nigdzie nie wychodzę w so
botnie wieczory, jest taki, że mam do wyboru albo siedzieć w do
mu, albo pałętać się z takimi typami, jak Jeff Day albo Skip, brat
Ruth. Tylko z takimi mama pozwoliłaby mi wyjść.
Taak, na tym to polega. Miastowi. Wolno mi umawiać się
wyłącznie z „chłopcami, którzy idą do college'u". Czytaj: mia
stowymi.
Na czym to stanęłam? Aa, tak.
No więc, jeśli chcecie wiedzieć, Rob Wilkins nie był pierw
szym facetem, który zatrzymał się przy mnie, pytając, czy gdzieś
mnie podrzucić.
Ale Rob Wilkins był pierwszym facetem, któremu miałam
ochotę nie odmówić.
- Taak - zwróciłam się do Ruth. - Pewnie tak. To znaczy,
przyjęłabym jego propozycję. Gdyby ciebie tu nie było i w ogóle.
- Nie mogę uwierzyć.
Ruth zaczęła iść. Chmury były tuż za nami. Nie miałyśmy
szans uciec przed deszczem, chyba że poruszałybyśmy się
z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. A Ruth,
w najlepszym wypadku, rozwija prędkość dwóch kilometrów
na godzinę. Sprawna fizycznie to ona nie jest.
- Nie wierzę - powtórzyła jeszcze raz. - Nie możesz się
włóczyć na motocyklach z jakimiś wsiokami. Wiesz, jak to się
może skończyć? Znajdą twojego trupa gdzieś w polu.
Prawie każdą dziewczynę, która znika w Indianie, znajdują
w końcu półnagą, rozkładającą się na polu kukurydzy. Ale tego
wam pewnie nie trzeba mówić?
- Dziwna jesteś - ciągnęła Ruth. - Żeby się zaprzyjaźniać
z typami z odsiadki?
Raz po raz spoglądałam przez ramię na chmury za naszymi
plecami. Były ogromne, jak góry. Tyle że, w przeciwieństwie do
gór, nie trwały w jednym miejscu.
- Wiesz - powiedziałam -właściwie nic nie mogę poradzić
na to, że ich znam. Siedzieliśmy obok siebie przez godzinę
dziennie w ciągu ostatnich trzech czy czterech miesięcy.
- Ale to wieśniaki - odparła Ruth. - Mój Boże, Jess. Czy ty
z nimi rozmawiasz?
- Nie wiem. To znaczy, nie wolno nam rozmawiać. Ale pani
Clemmings musi codziennie sprawdzać listę, więc w ten spo
sób poznaje się imiona. Tak po prostu jest.
Ruth potrząsnęła głową.
- Och, mój Boże - powiedziała. - Mój ojciec by mnie zabił
- zabiłby mnie - gdybym wróciła do domu na motocyklu jakie
goś wsioka.
Nic na to nie odpowiedziałam. Szanse, żeby ktoś zapropo
nował Ruth przejażdżkę na motorze, były bliskie zeru.
- Jednak - odezwała się Ruth po przejściu kawałka drogi -
jest dość przystojny. To znaczy, jak na wsioka. Co zrobił?
- Żeby dostać odsiadkę? - wzruszyłam ramionami. - Skąd
mam wiedzieć? Nie wolno nam rozmawiać.
Opiszę teraz, gdzie się wtedy znajdowałyśmy. Liceum im.
Ernesta Pyle'a znajduje się przy nazwanej z fantazją ulicy Szkol
nej. Jak się może domyślacie, na ulicy Szkolnej nie ma nic spe
cjalnego poza, no właśnie, szkołą. Jeszcze dwie uliczki i wycho
dzi się na pola. McDonald, myjnia i inne rzeczy są na ulicy Pike.
Nie szłyśmy ulicą Pike. Nikt nie łazi ulicą Pike, odkąd jedna
dziewczyna została tam przejechana.
Doszłyśmy ulicą Szkolną prawie do boiska, kiedy spadły
pierwsze wielkie, ciężkie krople deszczu.
- Ruth? - odezwałam się dość spokojnie, kiedy poczułam
deszcz.
- Przeleci - stwierdziła Ruth.
Spadła na mnie kolejna kropla. Do tego ogromna błyskawi
ca rozdarła niebo; piorun trafił chyba w wieżę ciśnień jakiś ki
lometr dalej. Rozległ się grzmot. Bardzo głośny. Tak głośny jak
odrzutowce nad bazą wojskową Crane, kiedy przełamują barie
rę dźwięku.
- Ruth? - powtórzyłam, trochę mniej spokojnie.
Ruth na to:
- Może powinnyśmy się gdzieś schować.
- I to natychmiast - stwierdziłam.
Jedynym miejscem, gdzie mogłyśmy się schronić, były me
talowe trybuny otaczające boisko. A wiadomo, że podczas bu
rzy nie należy się chować pod niczym metalowym.
Wtedy właśnie zaczął padać grad.
Jeśli kiedyś zaskoczył was grad, rozumiecie, dlaczego po
biegłyśmy pod te trybuny. A jeśli wam się to nigdy nie zdarzyło,
to mogę tylko stwierdzić, że mieliście szczęście. Ten konkret
nie grad miał wielkość piłeczek golfowych. Wcale nie przesa
dzam. Był olbrzymi. I tłukł niemiłosiernie.
Stałyśmy z Ruth pod trybunami, a grad padał dokoła, zu
pełnie jakby nas zamknięto w ogromnej maszynce do prażenia
popcornu. Tyle że przynajmniej popcorn nie walił nas już po
głowach.
Raz po raz rozlegał się grzmot, grad łomotał o metalowe
ławki nad naszymi głowami, odbijając się od nich rykoszetem
i uderzając w ziemię. W tym potwornym hałasie niewiele moż
na było usłyszeć, ale Ruth, niezrażona, wrzasnęła:
- Przepraszam!
Na co odparłam jedynie „Auu", bo wielki odłamek gradu
odskoczył od ziemi i wyrżnął mnie w łydkę.
- Mówię szczerze - krzyknęła Ruth. - Jest mi naprawdę
bardzo, bardzo przykro.
- Przestań się kajać - odwrzasnęłam. - To nie twoja wina.
Tak przynajmniej wtedy myślałam. Później zmieniłam zda
nie. Co widać, jak się przeczyta uważnie parę pierwszych lini
jek tego mojego oświadczenia.
Wielka błyskawica oświetliła niebo. Rozpadła się na cztery
czy pięć odgałęzień. Jedna z nich dotknęła widocznego ponad
drzewami dachu spichlerza zbożowego. Odgłos gromu wstrzą
snął trybunami.
- To jest... - powiedziała Ruth takim głosem, jakby miała
się rozpłakać. - ...to jest moja wina.
- Ruth, na miłość boską, ty płaczesz?
- Tak - odparła, pociągając nosem.
- Dlaczego? To tylko głupia burza z piorunami. -Już przed
tem zdarzało nam się ugrzęznąć gdzieś podczas burzy. Oparłam
się o jeden ze słupów podtrzymujących trybuny. - Pamiętasz,
jak zaskoczyła nas burza w piątej klasie, kiedy wracałyśmy z lek
cji gry na wiolonczeli?
Ruth wytarła nos rękawem bluzy.
- I musiałyśmy się schować w twoim kościele?
- A ty nie chciałaś wejść dalej niż pod okap - powiedzia
łam.
Ruth roześmiała się przez łzy.
- Myślałam, że Bóg mnie zabije, jak postawię stopę w świą
tyni gojów.
Ucieszyłam się, że Ruth się śmieje. Bywała uciążliwa, ale to
moja najlepsza przyjaciółka od przedszkola, a nie odrzuca się
najlepszej przyjaciółki od przedszkola tylko dlatego, że czasem
zakłada opaski przeciwpotowe albo płacze, kiedy pada. Ruth jest
dużo bardziej interesująca niż większość dziewczyn z mojej
szkoły, ponieważ czyta jedną książkę na dzień - dosłownie -
i uwielbia grać na wiolonczeli tak bardzo, jak ja kocham grać na
flecie, ale i tak, mimo swojego geniuszu, ogląda głupawe pro
gramy telewizyjne.
Poza tym, na ogół, jest strasznie zabawna.
Teraz akurat nie była.
- Och, Boże -jęknęła Ruth, kiedy wiatr przybrał na sile
i zaczął ciskać gradem w nas, pod trybuny. - To zupełnie jak
przed tornado, prawda?
Południowa Indiana leży pośrodku pasa, gdzie szaleje tor
nado. Zajmujemy trzecie miejsce na liście stanów, w których
najczęściej występują trąby powietrzne. Ładnych parę miałam
okazję zobaczyć; Ruth nie tak znowu wiele, jako że spędziła na
Środkowym Zachodzie zaledwie ostatnią dekadę. Było również
prawdą, że huragany zdarzają się właśnie w tej porze roku.
Nie chciałam dobijać Ruth ostatecznie, ale wszelkie znaki
wskazywały na zbliżanie się trąby powietrznej. Niebo miało dzi
waczny, żółty kolor, i przy dość wysokiej temperaturze wiał zim
ny wiatr. Do tego ten przeklęty grad...
Właśnie chciałam zapewnić Ruth, że to zwykła wiosenna
burza i powiedzieć, żeby się nie martwiła, kiedy krzyknęła:
- Jess, nie...
Nie usłyszałam jednak, co zawołała, ponieważ właśnie w tam
tej chwili nastąpił potężny wybuch, który zagłuszył wszystko.
2
T
o nie był wybuch, jak uświadomiłam sobie później. To
był piorun, który uderzył w metalowe trybuny. A potem
powędrował wzdłuż metalowego słupka, o który się opierałam.
Więc na dobrą sprawę można powiedzieć, że uderzył mnie
piorun.
Nie bolało. Poczułam się dziwnie, ale nic mnie nie bolało.
W chwilę potem, kiedy odzyskałam słuch, usłyszałam jedy
nie krzyczącą Ruth. Nie stałam w tym samym miejscu co przed
sekundą. Znalazłam się jakieś półtora metra dalej.
Och, i czułam silne łaskotanie. Wiecie, jak to jest, gdy chce
cie coś włączyć do kontaktu, nie patrząc, i przypadkiem trafia
cie palcem do gniazdka?
Odczuwałam właśnie coś podobnego, tylko jakieś trzysta
razy mocniej.
- Jess - krzyczała Ruth. Podbiegła i potrząsnęła mnie za
ramię. - O, mój Boże, Jess, w porządku?
Spojrzałam na nią. Moja Ruth wyglądała tak samo jak przed
tem. Nadal miała na sobie opaski przeciwpotowe.
Ale ja właśnie przestawałam być dawną Jess. Wtedy to się
zaczęło.
A potem było jeszcze gorzej.
- Taak - powiedziałam. - Nic mi nie jest.
Naprawdę czułam się dobrze. Nie oszukiwałam jej. Wte
dy nic mi nie było. Czułam tylko to łaskotanie. To nie było
nieprzyjemne. Właściwie, kiedy minęło zaskoczenie, poczułam
się nawet jakby lepiej. Jakbym została naenergetyzowana, rozu
miecie?
- Hej - powiedziałam, rozglądając się. - Popatrz. Grad
ustał.
- Jess - zawołała Ruth, potrząsając mną jeszcze raz. - Ude
rzył cię piorun. Nie rozumiesz? Uderzył cię piorun!
Popatrzyłam na nią. Wyglądała zabawnie w tej opasce na gło
wie. Wybuchnęłam śmiechem. Kiedyś, na wieczorku panień
skim ciotki Teresy, kelner ochoczo dolewał mi wina, a nikt z ro
dziny jakoś nie zwrócił na to uwagi. Wtedy czułam się tak samo.
Miałam ochotę się śmiać. Na okrągło.
- Lepiej się połóż - powiedziała Ruth. - Albo usiądź i włóż
głowę między kolana.
- Dlaczego? - zapytałam. - Żebym się mogła pocałować
w tyłek na pożegnanie?
To mi się wydało strasznie śmieszne. Zaczęłam chichotać.
Dostałam histerii ze śmiechu.
Ruth jednak nie widziała w tym nic zabawnego.
- Nie - stwierdziła. - Dlatego, że jesteś blada jak duch. Mo
żesz zemdleć. Spróbuję złapać jakiś samochód. Trzeba cię za
brać do szpitala.
- Eee, daj spokój - powiedziałam. -Wcale nie muszę iść do
szpitala. Już po burzy. Chodźmy.
I tak po prostu wyszłam spod tych trybun. Jakby nic się nie
stało.
Wtedy naprawdę myślałam, że nic. To znaczy, że nic się nie
stało. Czułam się dobrze. W gruncie rzeczy nawet lepiej. Lepiej
niż w ciągu ostatnich miesięcy. Lepiej, niż się czułam, odkąd
mój brat, Douglas, wrócił z college'u.
Ruth pobiegła za mną, zatroskana i przejęta.
- Jess. Naprawdę. Nie powinnaś próbować...
- Hej - zawołałam. Niebo znacznie pojaśniało, grad pod
stopami chrzęścił, pomyślałam, że trochę jakby ktoś na górze
przypadkiem przewrócił tacę z kostkami lodu na jakimś nie
biańskim przyjęciu.
- Hej, Ruth - powiedziałam, wskazując grad. - Popatrz.
Zupełnie jak śnieg. Śnieg, w kwietniu!
Ruth jednak nie zainteresowała się gradem, mimo że bro
dziła w nim po kostki w swoich nike'ach. Patrzyła na mnie.
- Jessica - powiedziała, biorąc mnie za rękę. - Jessica, po
słuchaj. - Ściszyła głos niemal do szeptu. Słyszałam ją dobrze,
bo wiatr ustał i przestało grzmieć. -Jessica, mówię ci, nie jest
w porządku. Widziałam... widziałam, jak piorun z ciebie wy
chodził.
- Naprawdę? - wyszczerzyłam zęby wjej stronę. - Fajnie.
Ruth puściła moją rękę i odwróciła się zniesmaczona.
- Świetnie - powiedziała, kierując się ku drodze. - Nie idź
do szpitala. Umrzyj na zawał serca. Akurat mnie to wzrusza.
Szłam za nią, rozkopując grad moimi pumami na grubych
podeszwach.
- Hej - odezwałam się. - Szkoda, że piorun nie wystrzelił
ze mnie dzisiaj w kafeterii. Jeff Day naprawdę miałby za swoje,
co?
Ruth się nie spodobało. Szła przed siebie, posapując z po
wodu zbyt szybkiego tempa. Ale szybko dla Ruth oznacza nor
malne tempo dla mnie, więc bez trudu dotrzymywałam jej kro
ku.
- Czekaj - zawołałam. - Czy nie byłoby cool, gdybym mo
gła stanąć w ogniu błyskawicy dziś po południu na apelu? Wiesz,
kiedy pani Bushey przynudzała, żebyśmy się trzymali z daleka
od narkotyków? Założę się, że to by skróciło jej mówkę.
Gadałam tak przez całą drogę do domu. Ruth usiłowała się
na mnie gniewać, ale jej nie wyszło. Nie dlatego, że jestem taka
czarująca czy zabawna, ale dlatego, że burza zostawiła wszędzie
widoczne ślady. Widziałyśmy zwalone konary drzew, strzaska
ne gradem szyby samochodowe, zepsutą sygnalizację uliczną.
To było niesamowite. Minęło nas kilka karetek i wozów straży
pożarnej, a kiedy dotarłyśmy wreszcie do Krogera na rogu ulicy
Szkolnej i Pierwszej, „Kro" było zerwane i zostało tylko „ger".
- Ruth, popatrz - zawołałam. - „Ger" jest otwarte, a „Kro"
zamknięte.
Nawet Ruth musiała się na to roześmiać.
Do momentu, kiedy doszłyśmy do naszych domów-wspo
minałam, że mieszkamy obok siebie, prawda? - Ruth przestała
się o mnie bać. W każdym razie, tak sądziłam. Już miałam po
biec alejką w stronę ganku, kiedy Ruth wydała z siebie napraw
dę ciężkie westchnienie i powiedziała:
- Jessico, naprawdę uważam, że powinnaś pomówić o tym
z mamą i tatą. O tym, co się zdarzyło.
O, pewnie. Już lecę im oznajmić, że uderzył mnie piorun.
Mieli teraz dużo poważniejsze rzeczy na głowie.
Nie powiedziałam tego głośno, ale Ruth widocznie czytała
w moich myślach, bo dodała:
- Nie, Jess. Mówię poważnie. Powinnaś im powiedzieć.
Czytałam o ludziach, których uderzył piorun, tak jak ciebie.
Czuli się cudownie, tak jak ty, a potem trach! Zawał serca.
- Ruth!
- Naprawdę uważam, że powinnaś im powiedzieć. Wiem,
że mają inne zmartwienia, z Douglasem i w ogóle. Ale...
- Nie - przerwałam. - Z Douglasem wszystko w porząd
ku.
- Wiem. - Ruth przymknęła na chwilę oczy. - Wiem, że
z Douglasem wszystko w porządku. No dobrze, posłuchaj.
Obiecasz mi tylko, że jeśli poczujesz się... hm, dziwnie, to ko
muś o tym powiesz?
To było jeszcze do przyjęcia. Przysięgłam uroczyście nie
umrzeć na zawał serca. Potem pożegnałyśmy się na trawniku
przed moim domem.
Już prawie wchodziłam do środka, kiedy zdałam sobie spra
wę, że dereń przy podjeździe - który tamtego ranka pięknie
kwitł -jest kompletnie ogołocony, jak w środku zimy. Grad ze
rwał wszystkie liście i każdy najdrobniejszy kwiatuszek.
Na lekcjach angielskiego cały czas mówi się o symbolizmie
i takich rzeczach. Na przykład stary uschły dąb w Jane Eyre stano
wi zapowiedź nieszczęścia i złego losu. Więc wydaje mi się, że
gdyby moje oświadczenie było fikcją literacką, to należałoby przy
jąć, że dereń symbolizował moją niezbyt sielankową przyszłość.
Tyle że oczywiście, podobnie jak Jane, nie miałam pojęcia,
co mnie czeka. Symboliczna wymowa ogołoconego derenia
kompletnie umknęła mojej uwagi. Przeszło mi przez myśl coś
w rodzaju: „Ojej, szkoda. Takie ładne drzewko".
Potem weszłam do domu.
3
M
ieszkam - a jest zapewne istotne, żebym podała swój ad
res w oświadczeniu - z rodzicami i dwoma braćmi w du
żym domu na Lumley Lane. Nasz dom jest najładniejszy na tej
ulicy.
Nie mówię tego, żeby się przechwalać. Tak po prostu jest.
Kiedyś to był dom farmerów, ale nie byle jaki - z witrażowymi
oknami i innymi ozdobami. Ludzie z Towarzystwa Historycz
nego Indiany przybili na nim tabliczkę, ponieważ jest to naj
starszy dom w naszym mieście.
To, że mieszkamy w starym domu, wcale nie znaczy, że je
steśmy biedni. Mój ojciec ma trzy restauracje w centrum, tylko
osiem czy dziewięć przecznic od naszego domu. Te restauracje
to: Mastriani, która jest droga, U Joego, która nie jest, i najtań
szy ze wszystkich bar Joe Junior. Mogę tam jeść, kiedy mi się
podoba, i to za darmo. Moi przyjaciele również.
W związku z tym można by pomyśleć, że mam wielu przy
jaciół. Ale nie licząc Ruth, spotykam się tylko z kilkoma znajo
mymi, głównie z orkiestry. Ruth gra pierwszą wiolonczelę, a ja
trzeci flet. Utrzymuję stosunki towarzyskie z innymi flecistami
- głównie z drugim i piątym - i kilkoma osobami z sekcji ro
gów, a także z jedną czy dwiema osobami grającymi na wiolon
czeli, które zyskały aprobatę Ruth, ale poza tym trzymam się
raczej na uboczu.
No, jeśli nie brać pod uwagę odsiadkowiczów.
Mój pokój znajduje się na trzecim piętrze. Trzecie piętro to
zaadaptowany strych, stąd niski sufit i mansardowe okna.
Oprócz mojej sypialni jest tu jeszcze łazienka. Kiedyś mieści
łam się cała w mansardowym oknie i długie godziny spędzałam
na obserwowaniu tego, co się działo na Lumley Lane. Raczej
niewiele było do obserwowania, ale nikt na mojej ulicy nie mógł
wejść wyżej i to mi się strasznie podobało. Wyobrażałam sobie,
że jestem latarnikiem na wieży, a okno jest latarnią morską, ja
zaś wypatruję statków, którym groziło rozbicie na zdradzieckiej
mieliźnie, czyli na naszym trawniku.
Byłam wtedy małym dzieckiem, to chyba jasne?
Schody w moim domu zaczynają się za drzwiami frontowy
mi, w miejscu, które moja mama nazywa z francuska foyer (lubi
także wtrącać inne francuskie słówka, na przykład dość często
mówi voila. Ale oczywiście żartem. Taka jest moja mama). Pro
blem polega na tym, że zaraz obok foyer znajduje się, za oszklo
nymi drzwiami, salon, który ma oszklone drzwi prowadzące do
jadalni, z której, przez oszklone drzwi, przechodzi się do kuchni.
Tak więc, kiedy ktoś otwiera drzwi frontowe, moja mama widzi
go przez te wszystkie oszklone drzwi, nawet jeśli jest akurat gdzieś
w głębi domu. Zero szans, żeby dostać się niepostrzeżenie na górę.
Tamtego wieczoru oczywiście zobaczyła mnie i wrzasnęła -
kuchnia jest dość daleko od drzwi - „Jessico! Chodź tutaj!"
A to wróżyło kłopoty.
Zastanawiając się, o co może chodzić tym razem - nie tra
cąc nadziei, że pan Goodhart nie pośpieszył się i nie zadzwonił
do niej - położyłam plecak i flet, i wszystko inne na ławeczce
przy schodach i ruszyłam przez salon i jadalnię, wymyślając po
drodze jakąś historyjkę usprawiedliwiającą moje spóźnienie, na
wypadek gdyby wściekała się akurat z tego powodu.
- Mieliśmy próbę zespołu - zagaiłam po drodze. Gdy zna
lazłam się na wysokości stołu w jadalni - który ma wbudowany
w podłogę pod krzesłem brzęczyk, tak aby gospodyni mogła na
cisnąć go stopą, dając służbie znak, że pora na deser, co, zwa
żywszy, że nie mamy służby, jest okropnie denerwujące, zwłasz
cza przy małych dzieciach, bo jak byliśmy młodsi, trudno nam
się było powstrzymać od naciskania czegoś takiego bez prze
rwy, a to doprowadzało mamę do szału - dodałam jeszcze:
- Taak, próba trwała strasznie długo. Z powodu gradu. Mu
sieliśmy gnać galopem i chować się pod trybunami, i ciągle
grzmiało, i...
- Spójrz!
Mama podetknęła mi jakiś list pod nos. Mój brat Mike sie
dział zgarbiony na blacie w kuchni. Wyglądał na nieszczęśliwe
go, ale on nigdy nie sprawiał innego wrażenia, o ile dobrze pa
miętam, z wyjątkiem dnia, kiedy dostał maca na gwiazdkę. Tak,
ten komputer go uszczęśliwił. Spojrzałam na list, który trzyma
ła mama. Z tak bliskiej odległości nie mogłam go przeczytać, co
zresztą nie było istotne.
- Wiesz, co to jest, Jessico? - mówiła mama. -Wiesz, co to
jest? To list z Harvardu. A czego, jak myślisz, dotyczy?
Aja na to:
- Ojej, Mikey. Gratuluję.
- Dziękuję - powiedział Mike, ale nie wydawał się specjal
nie poruszony.
- Mój kochany chłopczyk. - Mama zaczęła wymachiwać
listem. - Kochany Mikey! Idzie do Harvardu! O, mój Boże, aż
trudno w to uwierzyć! - Odtańczyła coś w rodzaju tańca zwy
cięstwa.
Moja mama zazwyczaj nie zachowuje się tak dziwnie. Na
ogół zachowuje się całkiem podobnie jak inne mamy. Czasa
mi pomaga tacie przy prowadzeniu restauracji, zwłaszcza jeśli
chodzi o rachunki i personel, ale przeważnie siedzi w domu,
zajmując się takimi rzeczami, jak wymiana kafelków w łazien
kach. Mama, jak większość mam, świata nie widzi poza swo
imi dziećmi i dlatego fakt, że Mike dostał się do Harvardu -
chociaż nic w tym zaskakującego, bo na egzaminach końco
wych w szkole uzyskał znakomity wynik - poruszył ją do głę
bi.
- Dzwoniłam już do taty - powiedziała. - Idziemy do Ma-
strianiego na homara.
- Super - oświadczyłam. - Czy mogę zaprosić Ruth?
Mama machnęła nieznacznie ręką.
- Naturalnie, czemu nie? Czy kiedykolwiek udaliśmy się
na rodzinny obiad bez Ruth? -W jej głosie zabrzmiał sarkazm,
ale tak naprawdę nie miała nic przeciwko temu. Mama lubi
Ruth. Tak sądzę. - Michael, może ty też chciałbyś kogoś zapro
sić?
Ze sposobu, w jaki wymówiła „kogoś" jasno wynikało, że
ma na myśli dziewczynę. Ale Mikę'owi w ciągu całego jego ży
cia podobała się tylko jedna dziewczyna, a mianowicie Claire
Lippman, która mieszka dwa domy dalej, Claire Lippman młod
sza od niego o rok, a ode mnie o tyleż starsza. Chyba nawet nie
zdaje sobie sprawy z tego, że Mike w ogóle jest na świecie. Claire,
gwiazda wszystkich szkolnych sztuk i musicali, nie będzie so
bie przecież zawracać głowy dziwakiem ze starszej klasy, który
ją podgląda. A mój brat robi to regularnie, przez całe wakacje,
kiedy Claire opala się w bikini na dachu garażu. Ona nie złazi
z tego dachu aż do końca sezonu, chyba że jakiś przystojniak
w samochodzie zaproponuje jej wycieczkę nad jeziorko.
Claire jest albo uzależniona od promieni ultrafioletowych,
albo też cierpi na zaawansowany ekshibicjonizm. Jeszcze tego
nie rozgryzłam.
Tak czy tak, było raczej nie do pomyślenia, żeby mój brat
zaprosił „kogoś" na obiad. Nawet gdyby jakimś cudem się na to
zdobył, Claire Lippman zapytałaby pewnie: „Ojej, a kim ty właś
ciwie jesteś?".
- Nie - odparł Mike zakłopotany. Zaczerwienił się jak bu
rak, chociaż byłam tam tylko ja i mama. A gdyby tak Claire Lipp
man była przy tym obecna? - Nie chcę nikogo zaprosić.
- Zajęcze serce nigdy nie zdobędzie pięknej damy - po
wiedziała mama. Moja mama nie tylko często naśladuje francu
ski akcent, ale również cytuje Szekspira oraz operetki Gilberta
i Sullivana.
Jak się bliżej zastanowić, może nie jest aż tak podobna do
matek innych ludzi ze szkoły.
- Zrozumiałem, mamo - wydusił Mike przez zaciśnięte
zęby. - Tylko nie dzisiaj, dobrze?
Mama wzruszyła ramionami.
- W porządku. Jess, jeśli się wybierasz, to nie ma mowy,
żebyś poszła w tym. - Mówiąc „to", miała na myśli strój, jaki
noszę zazwyczaj - T-shirt, dżinsy i adidasy. - Przebierz się w tę
sukienkę z niebieskiego perkalu, którą uszyłam ci na Wielkanoc.
No tak. Mamie trochę odbija na tym punkcie, żebyśmy
ubierały się tak samo. Absolutnie nie żartuję. To było słodkie,
kiedy miałam sześć lat, ale w wieku szesnastu, słowo daję, nie
ma nic słodkiego w noszeniu uszytych w domu sukienek, które
pasują do sukienek mamy. Zwłaszcza że wszystkie sukienki
wykonane przez moją mamę są jak z Domku na prerii.
Można by pomyśleć, że skoro nie mam problemów z przy
łożeniem pięścią wysportowanemu chłopakowi, to nie powin
no mi być trudno powiedzieć mamie, żeby przestała szyć dla
mnie bliźniacze sukienki.
Ale gdyby wasz ojciec obiecał kupić wam harleya na osiem
naste urodziny, pod warunkiem że będziecie nosić te sukienki
bez protestu, też byście na to poszli.
- Dobrze - zgodziłam się i zaczęłam wspinać się tylnymi
schodami, których kiedyś, na przełomie wieków - dziewiętna
stego i dwudziestego, oczywiście, kiedy ten dom zbudowano -
używała służba. - Powiem Douglasowi.
- Och - usłyszałam głos mamy. - Jess?
Nie zatrzymałam się. Wiedziałam, co chce powiedzieć. Że
bym nie zawracała Douglasowi głowy. Zawsze to mówi.
A ja lubię mu zawracać głowę. Rozmawiałam o tym rów
nież z panem Goodhartem, który przypuszcza, że Douglasowi
pewnie nawet dobrze robi, kiedy mu się zawraca głowę. Więc
często do niego zaglądam. Otóż podchodzę do drzwi jego po
koju, na których jest wielki napis „Nie wchodzić" i pukam bar
dzo głośno. Potem wrzeszczę: „Doug! To ja, Jessica!", i włażę.
Douglasowi nie wolno się zamykać na klucz. Od zeszłych
świąt, kiedy musieliśmy z tatą wyważyć drzwi jego pokoju.
Douglas leżał na łóżku, czytając komiks. Na okładce był wi
king i dziewczyna o wydatnym biuście. Odkąd wrócił z colle
ge'u, nie robi nic poza czytaniem komiksów. A we wszystkich
komiksach występują dziewczyny z wielkim biustem.
- Wiesz co? - powiedziałam, siadając na jego łóżku.
- Mikey dostał się do Harvardu - stwierdził Douglas. - J u ż
słyszałem. Przypuszczam, że wszyscy sąsiedzi też.
- A tam - odparłam. - Nie o to chodzi.
Spojrzał na mnie znad komiksu.
- Wiem, że mama ma ochotę zabrać nas wszystkich do
Mastrianiego, żeby to uczcić, ale ja nie pójdę. Musi się przy
zwyczaić do rozczarowań w życiu. A ty lepiej trzymaj łapy przy
sobie. Nie ruszę się stąd. Nawet jak mi przyłożysz. I tym ra
zem, kto wie, czy ci nie oddam.
- Też nie o to chodzi - powiedziałam. - I nie zamierzałam
cię bić. Niespecjalnie.
- No to co jest?
Wzruszyłam ramionami.
- Piorun mnie uderzył.
Douglas zagłębił się ponownie w komiksie.
- Aha. Zamknij drzwi, wychodząc.
- Mówię poważnie - powiedziałam. - Razem z Ruth chcia
łyśmy przeczekać burzę pod trybunami koło szkoły...
- Trybuny - przerwał mi Douglas, ponownie kierując na
mnie wzrok - są metalowe.
- No właśnie. Opierałam się o słup, a piorun uderzył w try
bunę, a potem wiem tyle, że znalazłam się półtora metra dalej
i wszystko mnie swędziało, i...
- Bzdura - powiedział Douglas. Ale usiadł. - To wszystko
bzdura, Jess.
- Przysięgam, że to prawda. Możesz zapytać Ruth.
- Nie uderzył cię piorun. Nie rozmawiałabyś teraz ze mną,
gdyby tak było.
- Douglas, mówię ci, tak było.
- Gdzie jest, wobec tego, rana wejściowa? - Douglas chwy
cił mnie za prawą rękę i odwrócił ją do góry dłonią. - A rana
wyjściowa? Piorun wszedłby w jednym miejscu, a wyszedł dru
gim. W obu miejscach zostawiłby ranę o gwiaździstym kształ
cie.
Chwycił moją lewą rękę i również odwrócił ją do góry dło
nią. Na żadnej nie było gwiaździstej blizny.
- Sama widzisz.
Odsunął moją rękę z pogardą. Douglas zna się na takich
rzeczach, ponieważ jedynym jego zajęciem jest czytanie, a nie
kiedy czyta prawdziwe książki, nie tylko komiksy.
- Nie trafił cię piorun. Nie opowiadaj głupot, Jess. Wiesz,
piorun zabija co roku setki ludzi. Gdyby cię uderzył, byłabyś,
w najlepszym wypadku, w stanie śpiączki.
Wrócił do poprzedniej pozycji i sięgnął po komiks.
- A teraz spadaj - powiedział, trącając mnie stopą. -Jestem
zajęty.
Podniosłam się z westchnieniem.
- W porządku - powiedziałam. - Ale na pewno tego poża
łujesz. Mama mówiła, że zjemy homara.
- Jedliśmy homara, kiedy przysłali zawiadomienie o moim
przyjęciu na uczelnię - odparł Douglas, nie podnosząc głowy
znad komiksu - i popatrz, jak to się skończyło.
Wyciągnęłam rękę, złapałam go za duży palec u nogi i ści
snęłam mocno.
- No, dobrze, duży chłopczyku. Leż tu sobie jak worek kar
tofli, z kapitanem Larsem i jego cycatą pięknością Helgą.
Douglas posłał mi niechętne spojrzenie.
- Ona się przypadkiem nazywa Oona - oświadczył.
Schował się z powrotem za komiksem.
Zamknęłam za sobą drzwi i poszłam do swojego pokoju.
Nie martwię się o Douglasa aż tak bardzo. Wiem, że pewnie
powinnam, ale się nie martwię. Pod tym względem jestem chy
ba wyjątkiem w mojej rodzinie. Ja i może jeszcze tata. Douglas
zawsze był dziwakiem. Mam wrażenie, że przez całe życie tłu
kłam ludzi, którzy nazywali mojego starszego brata downem,
przygłupem albo dziwadłem. Nie potrafię tego wytłumaczyć,
ale mimo że na ogół jestem od nich mniejsza, czuję się zobo
wiązana, żeby im dać po gębie. Nie będą obrażać mojego brata.
To doprowadza do szału moją mamę, ale tatę nie. Tata na
uczył mnie bić skuteczniej. Pokazał mi na przykład, jak prawi
dłowo zwijać dłoń w pięść. Chodzi o to, że kciuk trzeba trzy
mać na zewnątrz. Przedtem chowałam kciuk do środka i parę
razy go zwichnęłam.
Douglas wściekał się, kiedy wdawałam się w te bójki, więc
w końcu biłam się za jego plecami. Musiał czuć się upokorzony
- młodsza siostrzyczka występuje w obronie starszego brata. Nie
sądzę jednak, żeby to miało jakiś wpływ na późniejsze wydarze
nia. Mam na myśli jego próbę samobójczą. W końcu kto by się
chciał zabijać tylko dlatego, że młodsza siostra biła się za niego
w szkole.
Prawda?
W każdym razie, kiedy dotarłam do swojego pokoju, za
dzwoniłam do Ruth i zaprosiłam ją na kolację. Wiedziałam, że
chociaż dziś, dzięki Jeffowi Dayowi przeszła na kolejną dietę,
nie będzie w stanie się oprzeć. Nie tylko z powodu homara, ale
również z powodu Michaela. Ruth próbuje udawać, że Michael
jej się nie podoba, ale mówiąc między nami, zadurzyła się w nim.
Nie pytajcie, dlaczego. Żadna z niego gratka, słowo daję.
Zareagowała dokładnie tak, jak oczekiwałam:
- No, naprawdę nie powinnam. Homar jest taki tuczący.
Może nie tyle homar, co całe to masło... ale w końcu to specjal
na okazja, bo Michael dostał się do Harvardu i w ogóle. Chyba
powinnam pójść. Dobra, idę.
- Poczekaj - powiedziałam. - Daj mi dziesięć minut. Mu
szę się przebrać.
- Chwileczkę - zapytała Ruth podejrzliwie. - Twoja mama
nie każe ci chyba włożyć jednej z tych lesbowatych sukienek, co?
- Milczałam, więc po chwili Ruth odezwała się znowu: -Wiesz,
wydaje mi się, że motocykl to za mało. Twój tata powinien ci
kupić cholernego maserati za to, na co ta kobieta cię naraża.
Ruth uważa, że moja mama cierpi z powodu ucisku ze stro
ny patriarchalnego społeczeństwa, reprezentowanego głównie
przez mojego tatę. Ale to nieprawda. Mój tata byłby zachwyco
ny, gdyby mama znalazła pracę. To by ją wyleczyło z obsesji na
punkcie Douglasa. Teraz, kiedy wrócił do domu, mama twier
dzi, że nawet nie ma co myśleć o pójściu do pracy, bo kto go
upilnuje, żeby trzymał się z daleka od żyletek?
Powiedziałam Ruth, że owszem, muszę włożyć jedną z les
bowatych sukienek mojej mamy, chociaż „lesbowate" nie jest
dobrym określeniem, ponieważ wszyscy geje i lesbijki, jakich
znam, są naprawdę w porządku i prędzej padliby trupem, niż
włożyli na siebie coś takiego, no, chyba że w Halloween. Ale
mniejsza o to. Rozłączyłam się i zaczęłam się rozbierać. Prze
ważnie nie wychodzę z dżinsów i T-shirtów Zimą wkładam
sweter na wierzch, ale, serio, nie stroję się do szkoły, jak niektó
re dziewczyny. Czasami nie biorę nawet rano prysznica. Bo i po
co? Nie ma tam nikogo, na kim chciałabym zrobić wrażenie.
W każdym razie nie było, dopóki Rob Wilkins nie zapytał,
czy mnie odwieźć do domu. Dla czegoś takiego warto by może
nawet wysuszyć rano włosy suszarką.
Ale, rzecz jasna, nie mogłam pozwolić, żeby Ruth się do
myśliła. A zorientowałaby się natychmiast. Bo Ruth przyjeżdża
po mnie co rano. „Nie za dużo pianki?" zapytałaby pewnie.
Ale może nawet by się jej spodobało - pod warunkiem że
nie wykryłaby, dla kogo nałożyłam sobie tę piankę.
Tak czy inaczej, kiedy się przebierałam, przyszło mi do gło
wy, że może Douglas się pomylił. Może gdzieś na moim ciele
jest jednak gwiaździsta blizna, niekoniecznie na dłoniach. Na
przykład na podeszwach stóp albo jeszcze gdzie indziej.
Sprawdziłam to, ale moje stopy były takie jak zawsze. Żad
nych blizn. Nawet odrobiny brudu między palcami.
To było ze strony Roba Wilkinsa dość niezwykłe, żeby mi
zaproponować podwiezienie. Przecież prawie go nie znałam. Po
prostu razem odsiadywaliśmy karę. No, może nie całkiem tak.
W zeszłym semestrze byliśmy w jednej grupie na higienie. Na
lekcjach Albrighta. W zasadzie to jest w programie drugiego
roku nauki, ale z jakiegoś powodu - dobra, pewnie nie zaliczył
za pierwszym razem - Rob miał to w ostatniej klasie. Siedział za
mną. Na ogół zachowywał się cicho. Od czasu do czasu rozma
wiał z kolesiem z tyłu, też wieśniakiem. Oczywiście podsłuchi
wałam. Rozmawiali zwykle o zespołach - we wsiowym guście,
głównie heavymetalowych albo country - albo o samochodach.
Czasami nie mogłam się powstrzymać, żeby się nie wtrącić.
Raz na przykład oświadczyłam, że moim zdaniem Steven Tyler nie
jest geniuszem muzycznym. I że według mnie artysta znany
uprzednio pod pseudonimem Prince jako jedyny ze współczesnych
wykonawców zasługuje na miano geniusza. Potem przez jakiś ty
dzień analizowaliśmy ich teksty i Rob w końcu przyznał mi rację.
A kiedyś dyskutowali o motocyklach i chłopak za Robem
gadał w kółko o kawasaki, a ja wtrąciłam: „Coś ty, chory? A ame
rykańskie to gorsze?" i Rob przybił mi piątkę.
Trener Albright spędzał czas głównie poza klasą. Obowiąz
ki wynikające z opieki nad drużyną piłkarską zmuszały go do
zadawania nam pytań z końca rozdziału w charakterze samo
dzielnej pracy na lekcji. Znacie ten rodzaj pytań. Jaką funkcję
pełni śledziona? Ile spermy dziennie wytwarza dorosły męż
czyzna? Pytania, o których zapomina się równo z dzwonkiem.
Uznałam, że na następny dzień do szkoły mogłabym wło
żyć bluzkę, którą Douglas dał mi na Boże Narodzenie. Nigdy
nie nosiłam jej przedtem do szkoły, bo ma dość duże wycięcie
pod szyją. Nie jest to najodpowiedniejszy strój dla kogoś, kto
może będzie musiał znokautować kolejnego osiłka.
Ale jeśli dzięki temu miałabym się przejechać na indianie...
Dopiero kiedy zapinałam tę okropną liliową sukienkę w sty
lu Laury Ingalls, spojrzałam w lustro i zobaczyłam. Czerwone
znamię wielkości pięści na mojej klatce piersiowej. Nie bolało
ani nic. Jakbym dostała pokrzywki. Jakbym zjadła coś nieświe
żego.
Ze środka tego znaku rozchodziły się promieniście czerwo
ne pręgi. Patrząc uważnie w lustro, stwierdziłam, że ten kształt...
N o , cóż - bardzo przypomina gwiazdę.
4
M
ówię ci, nie widzę drugiej. Jest tylko ta jedna - powie
działa Ruth.
- Jesteś pewna?
Stałam, zupełnie naga, na środku swojego pokoju. Nie wąt
pię, że kolacja była świetna. Sama nie przełknęłam ani kęsa. Sie
działam jak na szpilkach, nie mogąc dojść do siebie, odkąd oka
zało się, że naprawdę uderzył mnie piorun. Dowodziła tego
gwiaździsta blizna. To właśnie była ta wejściowa rana, o której
mówił Douglas.
Problem polegał na tym, że nie mogłam znaleźć rany wyj
ściowej. Poprosiłam Ruth, żeby wpadła do mnie po kolacji i po
mogła. Nie była bardzo chętna.
- Nie miałam pojęcia - odezwała się, leżąc na moim łóżku
i przeglądając Teorię krytyczną od Platona - no, taka rozrywkowa
lektura, przyniosła ze sobą - że urósł ci biust. Naprawdę. Mi
seczki A już nie pasują. Kiedy to się stało?
- Ruth, - odparłam - przyjrzałaś się moim plecom? Nie
ma tam blizny?
- Nie. To jakie teraz nosisz? B?
- Skąd mam wiedzieć? Przecież wiesz, że nie noszę biusto
nosza. A na pupie? Widzisz tam coś?
- Nie. Czy jest coś między B i C? Wydaje mi się, że to jest
teraz twój rozmiar. No i naprawdę powinnaś coś nosić. Inaczej
biust ci zwiotczeje. Widziałaś chyba te kobiety w National Geo-
graphic.
- Wcale mi nie pomagasz.
- A czego ty się po mnie spodziewasz, Jess? - Ruth, nabur
muszona, wróciła do lektury. - Wiesz, to trochę niecodzienna
sytuacja, szukać jakichś blizn na ciele najlepszej przyjaciółki, nie
uważasz? To trochę lesbijskie.
Zdenerwowałam się lekko.
- Nie domagam się, żebyś mnie obmacywała, kretynko.
Chciałam tylko, żebyś mi powiedziała, czy widzisz gdzieś ślad
po ranie wyjściowej. - Naciągnęłam spodnie od dresów. - Nie
ważne.
- Nie mogę uwierzyć - powiedziała Ruth, ignorując moje
uwagi - że Michael jedzie do Harvardu. Do Harvard u. Jest taki
bystry. Jak ktoś tak bystry może się zadurzyć w Claire Lippman?
Włożyłam bluzę.
- Claire nie jest taka beznadziejna - stwierdziłam. Pozna
łam ją całkiem nieźle podczas odsiadek. Claire nie zostaje za
karę, ale spędzamy odsiadki w audytorium i w związku z tym
widziałam większość prób kółka teatralnego. Claire gra główne
role we wszystkich przedstawieniach. Grała Emily w Naszym
mieście,
Marię w West side story i oczywiście Julię w Romeo i Julii.
Jest naprawdę dobrą aktorką.
- Mocno wątpię - powiedziała Ruth - czy Michael uwiel
biają z powodu jej talentu.
Ruth uparcie nazywa Mike'a Michaelem, mimo że wszyscy
mówią na niego Mike. Według niej „Mike" to imię dobre dla
wieśniaka.
- No - powiedziałam - musisz przyznać, że do twarzy jej
w bikini.
- Flądra - parsknęła Ruth. - Ze też ona to robi. Każdego
lata. Kiedy była dzieckiem, to co innego. Ale teraz... Co ona
chce osiągnąć? Spowodować wypadek na ulicy?
- Jestem głodna - stwierdziłam zgodnie z prawdą. - Chcesz
coś?
- Wcale mnie to nie dziwi - odparła Ruth. - Prawie nie
ruszyłaś homara.
- Byłam za bardzo podniecona - powiedziałam. - N o ,
wiesz. Zostałam porażona.
- Byłoby dobrze - mruknęła Ruth w książkę - gdybyś po
szła do lekarza. Możesz mieć jakiś wewnętrzny wylew.
- Schodzę na dół. Chcesz coś?
Ziewnęła.
- Nie. Na mnie pora. Zajrzę tylko do Michaela, żeby mu
pogratulować jeszcze raz i powiedzieć dobranoc.
Uznałam, że lepiej zostawić ich samych na wypadek jakie
goś romantycznego interludium, więc zeszłam na dół do kuch
ni. Szanse na to, żeby Mike spojrzał dwa razy z rzędu w stronę
Ruth równają się zeru, ale nadzieja nigdy nie umiera, nawet
w sercu grubej dziewczyny. To nie znaczy, że Ruth jest taka zno
wu gruba. Jest po prostu dwa razy grubsza niż Claire Lippman.
Claire też nie jest taka okropnie koścista - miejscami jest nawet
dość okrągława. Ale chłopcom, jak zauważyłam, bardzo się po
doba. Z pism ilustrowanych wynika, że jeśli nie jesteś taka jak
Kate Moss, to jesteś skończona, ale w rzeczywistości chłopcy -
tacy jak moi bracia - nie zainteresowaliby się Kate Moss. Ślinią
się natomiast na widok Claire Lipman, która ma jakieś osiem
dziesiąt sześć na sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt siedem. My
ślę, że dużo zależy od tego, jak się sami widzimy, a Claire Lipp
man uważa się za gwiazdę.
Ruth wręcz przeciwnie. Brak jej pewności siebie. Ruth jest
po prostu duża. Żadna dieta cud tego nie zmieni. Musi się pogo
dzić z tym faktem i zaakceptować siebie taką, jaka jest, i przestać
się denerwować. Wtedy znajdzie chłopaka. Gwarantowane.
Ale raczej nie Mike'a.
Myślałam o tym, jak niezwykłe jest nasze ciało. Nalewałam
sobie mleka do płatków i zastanawiałam się, czy gwiaździsta bli
zna kiedyś zniknie. Do czego mi ona potrzebna? I którędy wy
szedł ze mnie piorun?
A może, myślałam, topiąc w mleku płatki z rodzynkami,
piorun wciąż tkwi wewnątrz mojego ciała? To byłoby niesamo
wite, co? Może piorun we mnie buzuje, a ja spokojnie sobie
chodzę. Kto wie, może, jak powiedziała Ruth, mogłabym razić
nim innych. Takich jak Jeff Day. Zdecydowanie na to zasłużył.
Wyobrażałam sobie, czytając jednocześnie napisy na kartonie
mleka, jak rażę piorunem Jeffa Daya. Rany, to by mogło złamać
jego karierę piłkarską.
Kiedy wróciłam na górę, Ruth już nie było. Drzwi od poko
ju Mike'a były zamknięte, ale wiedziałam, że jej tam nie ma,
ponieważ Mike stukał wściekle w klawiaturę komputera. Praw
dopodobnie wysyłał e-maile do wszystkich swoich porąbanych
internetowych kumpli. Hej, dostałem się do Harvardu! Zupeł
nie jak Bill Gates.
I prawdopodobnie, w przeciwieństwie do Billa Gatesa, Mike
uzyska dyplom.
Drzwi do pokoju Douglasa również były zamknięte i świa
tło nie przeświecało przez szparę. To mnie nie powstrzymało.
Kiedy wpadłam do środka, Douglas stał przy oknie z lornet
ką.
Odwrócił się ze słowami:
- Któregoś dnia zrobisz to i zobaczysz coś, czego naprawdę
nie chciałabyś zobaczyć.
- Już to widziałam - powiedziałam. - Mama kąpała nas ra
zem, jak byliśmy mali, pamiętasz?
On na to:
- Odejdź. Jestem zajęty.
- A tak poza tym, na co patrzysz? - zapytałam, sadowiąc się
na jego łóżku w ciemności. Pokój Douglasa pachnie Dougla
sem. Dość przyjemnie. Taki chłopięcy zapach. Coś jak stare
trampki i old spice. - Na Claire Lippman?
- Na Oriona - odparł, ale wiedziałam, że kłamie. Jego ok
no wychodzi wprost na pokój Claire Lipman, dwa domy dalej.
Claire, stara ekshibicjonistka, nigdy nie spuszcza rolet. Wątpię,
czy w ogóle ma rolety.
Nie miałam jednak nic przeciwko temu, że Douglas ją pod
gląda. Wiem, wiem, seksizm, pogwałcenie prywatności i tak da
lej... Ale przynajmniej jakiś zdrowy objaw. Świadczył o tym, że
mój brat jest normalny. No, w miarę normalny.
- Nie chciałabym cię odrywać od widoku ukochanej - po
wiedziałam - ale znalazłam ranę wejściową.
- Ona nie jest moją ukochaną - odparł Douglas. - Zaled
wie obiektem pożądania.
- Mniejsza o to - powiedziałam, odciągając bluzę na szyi. -
Spójrz.
Włączył lampkę i odwrócił się w moją stronę. Na widok
blizny zamarł zdumiony.
- Jezu Chryste - powiedział po chwili.
- Mówiłam ci.
A on znowu:
- Jezu Chryste.
- Nic ma drugiej blizny. Prosiłam Ruth, żeby mnie obej
rzała. Ani śladu. Czy myślisz, że piorun jest wciąż we mnie?
- Piorun - powiedział - nie siedzi tak sobie po prostu w środ
ku. Może to jest blizna po wyjściowej ranie, a piorun wszedł
przez czubek twojej głowy. Ale to niemożliwe - mruknął, chy
ba już do siebie - bo wtedy miałaby spalone włosy.
Mogło też być tak, że nie mówił do siebie. Mógł rozmawiać
z głosami. Czasami je słyszy. To one mu kazały w zeszłe święta
popełnić samobójstwo.
- Dobrze - powiedziałam, puszczając bluzę. - To wszyst
ko. Chciałam ci tylko pokazać.
- Poczekaj chwilę. - Wstałam już, ale Douglas posadził
mnie z powrotem na łóżku. - Jess - powiedział. - Naprawdę
uderzył cię piorun?
- Tak. Już ci mówiłam.
Douglas był teraz bardzo poważny. Chociaż właściwie on
zawsze jest poważny.
- Powinnaś powiedzieć tacie.
- Ani mi się śni.
- Nie żartuję, Jess. Idź powiedzieć ojcu, teraz, natychmiast.
Nie mamie. Właśnie tacie.
- Ojej, Douglas...
- Idź. - Podniósł mnie i popchnął w stronę drzwi. -Albo
ty to zrobisz, albo ja.
- O cholera.
Zrobił dziwną minę, jakby się bardzo czymś zmartwił. Więc
zwlokłam się po schodach i znalazłam tatę tam, gdzie zwykle
przebywa, kiedy akurat nie siedzi w żadnej restauracji - przy
stole w jadalni, przeglądającego księgi. Telewizor w kuchni był
nastawiony na sport. Tata nie widział ekranu z miejsca, gdzie
siedział, ale wszystko słyszał. Mogło się wydawać, że szeregi
liczb, które studiował, pochłaniały całkowicie jego uwagę, ale
gdyby przełączyć kanał, wściekłby się.
- Czego tam? - zapytał, kiedy weszłam. Ale wcale nie za
brzmiało to nieprzyjaźnie.
- Cześć, tato. Douglas uważa, że powinnam ci powiedzieć,
że dzisiaj trafił mnie piorun.
Tata podniósł głowę znad księgi. Miał na nosie okulary do
czytania. Spojrzał na mnie sponad szkieł.
- Czy Douglas przeżywa kolejny epizod? - zapytał.
Tak właśnie mówią na to psychiatrzy, kiedy Douglas zaczy
na słyszeć głosy. Epizod.
- Nie - powiedziałam. - Tak było naprawdę. Uderzył mnie
dzisiaj piorun.
Przyjrzał mi się uważnie.
- Dlaczego nie wspomniałaś o tym przy obiedzie?
- Ponieważ, no, wiesz - wyjaśniłam - to była specjalna oka
zja. Ale Douglas twierdzi, że muszę ci powiedzieć. Ruth też tak
uważa. Ona myśli, że mogę dostać ataku serca we śnie. Popatrz.
Ponownie odciągnęłam bluzę. Nie krępowało mnie to, bo
blizna znajdowała się wysoko na obojczyku. Mój tata jest stuk
nięty na punkcie mojego biustu, odkąd w ogóle zaczęłam jakiś
mieć. Może boi się, że biust będzie mi przeszkadzał, kiedy ze
chcę komuś złamać nos.
Obejrzał bliznę i powiedział:
- Czy znowu bawiliście się ze Skipem fajerwerkami?
Chyba wspomniałam przedtem, że Skip to brat bliźniak
Ruth. Kiedyś coś nam nie wyszło z fajerwerkami.
- Nie, tato - zapewniłam. - Skądże. Fajerwerki już mnie
nie bawią. - A co dopiero Skip. - To od pioruna.
Opowiedziałam mu, co się stało. Słuchał w głębokim sku
pieniu. A potem stwierdził:
- Nie przejmowałbym się tym.
Tak zwykle mówił dawniej, kiedy budziłam się w środku
nocy - miałam jakieś jedenaście lat, byłam jeszcze dzieckiem -
i schodziłam na dół, żeby się poskarżyć na ból w nodze, ręce
albo szyi.
- Bóle wzrostowe - mówił i dawał mi szklankę mleka. -
Nie przejmowałbym się tym.
- W porządku - powiedziałam. Ulżyło mi, zupełnie jak
wtedy, kiedy byłam mała. - Sądziłam, że powinieneś wiedzieć.
No, na wypadek, gdybym się nie obudziła jutro rano.
On na to:
- Jeśli się nie obudzisz jutro rano, twoja matka cię zabije.
Idź spać. A jak usłyszę na drugi raz, że podczas burzy szukałaś
schronienia pod czymś metalowym, to tak cię spiorę, że popa
miętasz.
Nie mówił, oczywiście, poważnie. Tata nie uznaje bicia dzie
ci. To wynika z tego, jak twierdzi mama, że jego starszy brat,
Rick, tłukł go okropnie. Dlatego też nigdy nie odwiedzamy
wujka Ricka. Wydaje mi się, że również z tego powodu tata na
uczył mnie, jak skutecznie uderzać. Tata uważa, że trzeba umieć
się bronić przed wszystkimi wujkami Rickami na świecie.
Wróciłam na górę i przez godzinę ćwiczyłam na flecie. Za
wsze staram się graćjak najlepiej, zwłaszcza od tamtego ranka -
Ruth jeszcze nie miała samochodu i jeździłyśmy do szkoły au
tobusem - kiedy to Claire Lippman zauważyła mój flet i powie
działa: „Ach, więc to ty" bardzo znaczącym tonem. Na pytanie,
o co jej chodzi, odparła: „Och, o nic. Zawsze słyszymy, jak ktoś
gra na flecie koło dziesiątej wieczorem i nie wiedzieliśmy, kto
to taki". Strasznie mi było przykro i zaczerwieniłam się jak bu
rak, co musiała zauważyć, bo dodała łagodnym tonem - Claire,
niezależnie od ekshibicjonizmu, jest naprawdę ogromnie miła
- „Nie, nie, wszystko w porządku. Podoba mi się to. Mamy
darmowy koncert co wieczór".
W każdym razie, odkąd to usłyszałam, zaczęłam traktować
wieczorne ćwiczenia jak występ. Najpierw rozgrzewam się, gra
jąc gamy, ale naprawdę szybko, jazzując przy tym, tak żeby nie
brzmiały nudno. Potem gram to, czym aktualnie się zajmuje
orkiestra, ale też szybko, żeby mieć z głowy. Potem przechodzę
do średniowiecznych kawałków, które wygrzebałam ostatnio
w bibliotece; starodawna wersja Greensleeues i muzyka celtycka.
Kiedyjuż się dobrze rozgrzeję, gram coś Billy Joela, bo Douglas
to lubi, choć zapytany wprost, nie przyznałby się do tego. Na
stępnie zabieram się za Gershwina, dla taty, który go kocha,
i kończę utworem Bacha, no bo kto nie kocha Bacha?
Czasami ćwiczymy z Ruth nieliczne utwory, które udało
nam się znaleźć na flet i wiolonczelę. Nie ćwiczymy w tym sa
mym domu. Otwieramy okna naszych sypialni i gramy. Coś
w rodzaju minikoncertu dla sąsiadów. To świetna sprawa. Ruth
powiada, że gdyby jakiś znany dyrygent przechodził pod naszy
mi oknami, pomyślałby: „Kim są ci znakomici muzycy? Muszę
ich natychmiast ściągnąć do mojej orkiestry!" Pewnie ma rację.
Rzecz w tym, że w domu gram znacznie lepiej niż w szkole.
Gdybym w szkole grała na tym poziomie, to zajmowałabym
pierwsze krzesło, a nie trzecie. W szkole jednak specjalnie fał
szuję, ponieważ, szczerze mówiąc, nie chcę grać pierwszego fle
tu. To za duży stres. I tak muszę wiele znosić od ludzi, którzy
usiłują pozbawić mnie trzeciej pozycji.
Na przykład Karen Sue Hanky. Gra czwarty flet. W tym roku
wyzwała mnie na próbę już dziesięć razy. Jeśli nie odpowiada ci
twoje miejsce, możesz wyzwać osobę siedzącą przed tobą i przesu
nąć się do przodu, jeśli wygrasz. Karen Sue zaczynała od dziewią
tego krzesła i przebiła się aż do czwartego. Od roku tkwi na czwar
tym, ponieważ ja na pewno nie pozwolę jej wygrać. Odpowiada
mi trzecie krzesło. Zawsze gram trzeci flet. Trzeci flet, trzecie dziec
ko. Rozumiecie, o co chodzi? Czuję się bezpiecznie jako trzecia.
Ale w żadnym wypadku nie pozwolę się zepchnąć na czwar
te miejsce. Więc kiedy Karen Sue mnie wyzywa, gram najlepiej,
jak potrafię, tak jak w domu. Nasz dyrygent, pan Vine zawsze
powtarza mi to samo, kiedy Karen Sue odchodzi zła jak osa, bo
ja, jak zwykle, wygrywam. Mówi: „Wiesz, Jessico, mogłabyś grać
pierwszy flet, gdybyś wyzwała Audrey. Pokonałabyś ją bez wy
siłku".
Ale ja nie chcę nikogo pokonywać. Nie chcę zajmować
pierwszego ani nawet drugiego miejsca.
Ale prędzej dam się zabić, niż ustąpię komuś swoje krzesło.
Kiedy skończyłam ćwiczyć, wzięłam prysznic i położyłam
się spać. Przed zgaszeniem światła wymacałam bliznę. Właści
wie jej nie czułam. Nie była szorstka ani nic takiego. Ale wi
działam ją w lustrze, wychodząc spod prysznica. Miałam na
dzieję, że do następnego dnia zniknie. No bo jak inaczej
mogłabym włożyć bluzkę z dekoltem?
5
K
iedy obudziłam się następnego dnia rano, stwierdziłam
dwie rzeczy. Po pierwsze, nie umarłam w nocy na atak
serca. Po drugie, Sean Patrick 0'Hanahan jest w Paoli, nato
miast Olivia Marie D'Amato przebywa w N e w Jersey.
To właściwie trzy rzeczy. Zupełnie nie wiedziałam co zro
bić z ostatnimi dwiema informacjami. Kim do diabła jest Sean
Patrick 0'Hanahan i dlaczego miałby być akurat w Paoli? Do
kładnie to samo dotyczyło Olivii Marie D'Amato.
Szalone sny. Przyśnił mi się jakiś dziwaczny sen i tyle. Wsta
łam i jeszcze raz wzięłam prysznic, jako że czerwony ślad nie
zniknął i nie mogłam włożyć bluzki z dekoltem. Zdecydowa
łam się w związku z tym na czyste włosy. Kto wie? Może Rob
Wilkins zaoferuje mi przejażdżkę i przed znakiem „stop", na
przykład, odwróci głowę i poczuje mój zapach?
To mogło się zdarzyć.
Dopiero przy śniadaniu uświadomiłam sobie, kim jest Sean
Patrick O'Hanahan i Olivia Marie D'Amato. To dzieci z karto
nu mleka. Zaginione dzieci. Tyle że właśnie przestały należeć
do tej kategorii. Już nie były zaginionymi dziećmi. Ja wiedzia
łam, gdzie ich szukać.
- Nie chcesz chyba, Jessico, iść w tych dżinsach do szkoły?
Mama najwyraźniej rozczarowała się moim strojem, który,
ze względu na Roba Wilkinsa, dobrałam niezwykle starannie.
- Taak, rzeczywiście - powiedział Mike. - Niby co to ma
być? Lata osiemdziesiąte?
- Tak jakbyś wiedział cokolwiek o modzie, molu kompu
terowy - odgryzłam się. A gdzie twoja torebeczka na pasku, tak
a propos?
- Nie możesz - powiedziała mama - włożyć tych dżinsów
do szkoły, Jessico. Przyniesiesz wstyd rodzinie.
- Moje dżinsy są zupełnie w porządku - stwierdziłam.
- 1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń. Właśnie tam powinien
się zgłosić ktoś, kto wie, gdzie przebywają Sean Patrick 0 ' H a -
nahan i 01ivia Marie D'Amato. Nie żartuję. 1-800-Jeśli-Widzia-
łeś-Zadzwoń. Ślicznie. Po prostu ślicznie.
- Przetarły się na kolanach - ciągnęła mama. - W kroku
robi się dziura. Nie możesz chodzić w tych dżinsach. Są podar
te.
Właśnie w tym rzecz. Nie mogłam eksponować dekoltu,
więc zdecydowałam się na kolana. Mam ładne kolana. Kiedy
będę siedzieć za Robem Wilkinsem na motocyklu, on w któ
rymś momencie zerknie w dół i zobaczy moje niezwykle sek-
sowne kolana wystające z dżinsów. Ogoliłam nogi. Byłam go
towa.
Tylko nie bardzo wiedziałam, jak wrócę do domu, jeśli Rob
nic zaproponuje mi podwiezienia. Może zadzwonię do Ruth.
Przede wszystkim jednak Ruth wścieknie się, kiedy powiem jej,
że z nią nie wracam. Powie na pewno: „Dlaczego? Kto cię od
wozi do domu? Mam nadzieję, że nie ten wsiok".
Przyjaźń z kimś takim jak Ruth to czasem trudna przyjaźń.
- Idź na górę i przebierz się, młoda damo - powiedziała
mama.
- Nie ma mowy - odparłam z buzią pełną płatków śniada
niowych.
- Co to znaczy: nie ma mowy? Nie możesz iść do szkoły
tak ubrana.
- Zobaczymy.
Wtedy wszedł tata. A mama dalej swoje:
- Joe, popatrz, co ona ma na sobie.
- O co ci chodzi? - zapytałam. - To zwykłe dżinsy.
Tata spojrzał na moje spodnie. Potem spojrzał na mamę.
- To zwykłe dżinsy, Toni - powiedział.
Mama ma na imię Antonia. Wszyscy mówią na nią Toni.
- Te dżinsy są do wyrzucenia - oświadczyła mama. - Wy
glądają niechlujnie. Wszystko przez te głupawe pisma.
Takie jest, zdaniem mamy, „Cosmo". Może i ma trochę ra
cji, ale jednak.
- Wcale nie sprawia wrażenia niechluja - powiedział tata. -
Wygląda na to, kim jest.
Wszyscy spojrzeliśmy na niego pytająco, ciekawi, kim we
dług niego jestem.
- No, wiecie - dokończył tata. - Na chłopczycę.
W tej chwili, na szczęście, Ruth zatrąbiła przed domem.
- W porządku - odezwałam się, wstając od stołu. - Muszę iść.
- Nie, w tych dżinsach nie pójdziesz - zawołała mama.
Złapałam flet i plecak.
- Cześć - rzuciłam i wyszłam tylnymi drzwiami.
Było ładnie, więc Ruth opuściła dach.
- Ładne dżinsy - stwierdziła sarkastycznie, kiedy gramoli
łam się na siedzenie.
- Jedź j u ż - ponagliłam ją.
- Doprawdy - powiedziała, zapuszczając silnik - nie wy
glądasz jak Jennifer Beals albo ktoś taki. Hej, czy ty przypad
kiem nie pracujesz w dzień jako spawacz, a w nocy jako stripti
zerka?
- Tak - odparłam. - Ale wszystko, co zarobię, odkładam na
szkołę baletową.
Prawie dojeżdżałyśmy do szkoły, kiedy Ruth zapytała nagle:
- Co z tobą? Nie byłaś taka spokojna od czasu, kiedy Dou
glas próbował... no, wiesz.
Drgnęłam. Nie zdając sobie z tego sprawy, odpłynęłam na
chwilę. Nie mogłam pozbyć się myśli o Seanie Patricku 0 ' H a -
nahanie. W moim śnie był starszy niż na zdjęciu na pudełku
mleka. Może należał do tych dzieci, które porwano tak dawno
temu, że zapomniał o swojej prawdziwej rodzinie.
A może to tylko sen.
- Hm - mruknęłam. - Nie wiem. Zamyśliłam się po prostu.
- O, to coś nowego - parsknęła Ruth. Wjechała na parking
dla uczniów. - Hej, chcesz dzisiaj wrócić do domu pieszo? Po
proszę Skipa, żeby mnie podrzucił o czwartej, kiedy wyjdziesz
z odsiadki. Wiesz, dzisiaj się zważyłam i już zrzuciłam pół kilo.
Sądzę, że schudła pół kilo, ponieważ poprzedniego wieczo
ru nic nie jadła, tylko wgapiała się rozmarzonym wzrokiem
w Mike'a. Powiedziałam jednak tylko:
- No, tak, jasne. Ale...
- Jakie ale?
- Wiesz jak lubię motocykle.
Ruth nie wydawała się zachwycona.
- Chyba nie chodzi ci o Roba Wilkinsa.
- Tak, chodzi mi o Roba Wilkinsa. Nic na to nie poradzę,
Ruth. Ma naprawdę dużego...
- Nie chcę tego słuchać - przerwała Ruth, podnosząc rękę
do góry.
- ...indianę - dokończyłam. - A ty myślałaś, że co chcę po
wiedzieć?
- Nie wiem. - Ruth nacisnęła guzik i dach zaczął się pod
nosić. - Niektóre wieśniaki noszą strasznie obcisłe dżinsy.
- Nie bądź wulgarna - oburzyłam się, tak jakbym sama ni
gdy nie zwróciła na to uwagi. - No wiesz, Ruth.
Bardzo starannie odpięła pasy.
- Cóż, po prostu nie jestem ślepa.
- Posłuchaj - powiedziałam. -Jeśli zapyta, czy mnie pod
rzucić, zgodzę się.
- Twoje życie - oświadczyła Ruth. - Ale nie spodziewaj się,
że będę sterczeć przy telefonie, czekając, aż zadzwonisz, no
wiesz, gdyby nie zapytał.
- Jeśli nie zapyta - powiedziałam - zadzwonię do mamy.
- Świetnie - warknęła Ruth, wyraźnie wściekła.
- O co chodzi?
- O nic.
- Nie, wcale nie o nic. Co jest nie tak?
- Nic absolutnie. - Ruth wysiadła z samochodu. - Boże,
ale z ciebie dziwadło.
Ruth często nazywa mnie dziwadłem, więc się nie obrażam.
Wydaje mi się, że wjej ustach to już nic nie znaczy. Nic specjal
nego, w każdym razie.
Również wysiadłam. Dzień był piękny, niebo błękitne jak
jajko drozda, temperatura około 25 stopni - j u ż o ósmej rano.
Zapowiadał się upał na popołudnie. Wymarzony dzień na prze
jażdżkę kabrioletem... albo, jeszcze lepiej, na motocyklu.
Przypomniałam sobie. Paoli leżało zaledwie trzydzieści ki
lometrów od szkoły. W bliskim sąsiedztwie. Zaczęłam się zasta
nawiać mimo woli, co Ruth - albo Rob Wilkins - powiedzieli
by na małą przejażdżkę do Paoli po odsiadce. Tak po prostu,
żeby się przekonać. Żadnemu z nich nie powiedziałabym o moim
śnie, broń Boże. Miałam jednak dziwną pewność, że wiem do
kładnie, gdzie znajduje się ten mały domek z cegły - chociaż
wiedziałam również, że nigdy tam nie byłam.
To był główny powód, dla którego chciałam jechać do Pa
oli. Bo skąd te dziwaczne sny o dzieciach z kartonu mleka? Prze
cież nigdy nie śniły mi się żadne niesamowitości. Miewam naj
zwyklejsze sny o tym, jak pojawiam się w szkole bez ubrania
albo dajemy sobie buzi z Brendanem Fraserem.
- Hej, hej?
Zamrugałam oczami. Ruth stała przede mną, machając mi
dłonią przed oczami.
- Boże - powiedziała, opuszczając rękę. - Co się z tobą
dzieje? Na pewno wszystko w porządku?
- W porządku - odparłam odruchowo.
Najśmieszniejsze w tym wszystkim, że naprawdę wydawa
ło mi się, że w porządku.
Wtedy jeszcze tak.
6
O
dsiadkowiczów pilnuje zwykle najmłodszy stażem czło
nek grona pedagogicznego. W tym roku padło na panią
Clemmings, nową nauczycielkę sztuki. Nie mam jakichś seksi-
stowskich uprzedzeń, ale to chyba było drobne nieporozumie
nie. Pani Clemmings jest ledwie mojego wzrostu i na pewno
nie waży więcej ode mnie.
Poza tym, w przeciwieństwie do mnie, pani Clemmings
z pewnością nie trenuje kick boxingu. Ale oto rzucono ją
w paszczę lwa, powierzając zadanie pilnowania potężnie zbu
dowanych piłkarzy i niedopuszczania do bójek. To śmieszne.
Trenera Albrighta mogłam sobie wyobrazić w tej roli. Trener
Albright byłby w stanie nad nimi zapanować. Ale pani Clem
mings? Mogła najwyżej zagrozić rozrabiakom, że na nich do
niesie. Dostaliby dodatkową odsiadkę i tyle. A pani Clemmings
jeszcze dłużej musiałaby na nich uważać. To było chore.
Toteż nie zdziwiłam się zbytnio, kiedy poprosiła mnie o po
moc. Na samym początku odsiadki zawołała mnie i powiedzia
ła swoim piskliwym, dziewczęcym głosikiem:
- Jessico, muszę z tobą porozmawiać.
Najpierw nie miałam pojęcia, o co jej może chodzić. Och,
no dobrze, przyznaję: przemknęło mi przez myśl, że zostanę
zwolniona z odsiadki do końca semestru, ze względu na dobre
zachowanie. Bo ja naprawdę zachowuję się jak aniołeczek...
w każdym razie na odsiadce. A nie dałoby się tego powiedzieć
o moich towarzyszach niedoli.
W pewnym sensie o to właśnie chodziło.
- Wiesz, ci na „W" - szepnęła.
Spojrzałam na nią, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza.
- Ci na „W", pani Clemmings?
A ona:
- Tak, w tylnym rzędzie.
Wskazała na widownię w audytorium.
Dopiero wtedy pojęłam. Oczywiście. Ci na „W"- Wszyscy
odsiadkowicze muszą siedzieć według kolejności alfabetycznej,
a chłopcy w ostatnim rzędzie - na „W" - mają skłonność do
nieco żywiołowych zachowań. Byli niespokojni podczas prób
West side story,
hałaśliwi podczas Romea i Julii i zwyczajnie nie
grzeczni podczas Naszego miasta. Obecnie kółko dramatyczne
wystawiało Endgame i pani Clemmings obawiała się otwartej re
belii.
- Przepraszam, że cię o to proszę, Jessico - powiedziała,
wpatrując się we mnie wielkimi błękitnymi oczami - ale jesteś
tutaj jedyną dziewczyną, a niejednokrotnie zauważyłam, że sil
ny wpływ kobiety w grupie o zdecydowanej przewadze testo
steronu zwykle przyczynia się do złagodzenia pewnych...
- W porządku - powiedziałam, nie zastanawiając się długo.
Pani Clemmings zdziwiła się, a potem odetchnęła z ulgą.
- Naprawdę? Naprawdę, Jessico? Nie miałabyś nic prze
ciwko temu?
- Nie. Nie mam nic przeciwko temu. Wcale nie.
- Och - westchnęła, kładąc rękę na sercu. - Och, tak się
cieszę. Jeśli zatem mogę cię prosić, to usiądź między Robem
Wilkinsem a tym chłopcem, Wendellem...
Nie wierzyłam własnym uszom. Czasami budzisz się rano
i, dobra, może śniło ci się coś kretyńskiego, ale potem los zaczy
na się do ciebie uśmiechać. Ot tak.
Wróciłam do swojego krzesła w rzędzie „M", wzięłam flet
i plecak i przepchnęłam się wzdłuż rzędu ,W" do miejsca mię
dzy Robem a Hankiem. Towarzyszyła mi kocia muzyka - aż
opiekunka kółka dramatycznego 'odwróciła się, żeby nas uci
szyć - a niektórzy chłopcy nie raczyli cofnąć nóg, kiedy prze
chodziłam. Zmusiłam ich jednak do tego, kopiąc mocno w go
lenie. To ich skłoniło do uprzejmości, i owszem.
Jesteśmy zobowiązani zachowywać odstęp jednego krzesła,
więc każdy, począwszy od Roba Wilkinsa, musiał się podnieść
i przesunąć. Tylko Rob zrobił to bez szemrania. Podniósł skó-
rzaną kurtkę - nie miał nic innego, żadnych książek, torby, nic,
z wyjątkiem powieści szpiegowskiej w miękkich okładkach, wy
stającej z tylnej kieszeni dżinsów- i usiadł krzesło dalej, obser
wując mnie niebieskimi oczami, podczas gdy układałam swoje
rzeczy pod siedzeniem.
- Witaj w piekle - powiedział, kiedy się wyprostowałam.
Posłałam mu swój najpiękniejszy uśmiech. Chłopak siedzą
cy dalej zauważył to i złapał się za krocze. Rob spojrzał na niego
i powiedział:
- Już nie żyjesz, Wylie.
- Cisza - syknęła pani Clemmings, klaszcząc w dłonie. -
Usłyszę jeszcze jedno słowo, a wszyscy dostaniecie dodatkowy
tydzień.
Umilkliśmy. Wyciągnęłam książkę do geometrii i zabrałam
się za pracę domową zadaną na weekend. Usiłowałam nie zwra
cać uwagi, że Rob niczym się nie zajmuje. Po prostu siedział,
oglądając próbę przedstawienia. Chłopak po mojej lewej stro
nie, Hank Wendell, robił piłkę z papieru. Zamiast taśmy używał
śliny.
Żaden z chłopców w rzędzie „W" nie wydawał się specjal
nie poruszony - albo onieśmielony - moją obecnością.
Potem nagle Rob pochylił się i wyjął mi zeszyt i długopis
z ręki. Popatrzył na moją pracę domową, skinął głową i przewró
cił kartkę. Potem napisał coś i oddał mi zeszyt. Przeczytałam:
Czy złapał was wczoraj deszcz?
Spojrzałam w kierunku pani Clemmings. Nie jestem pew
na, czy wolno podczas odsiadki porozumiewać się na piśmie.
Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś to robił.
Pani Clemmings nie zwracała jednak na nas uwagi. Przy
glądała się Claire Lippman odgrywającej przeraźliwie nudny
monolog z wnętrza wielkiego pojemnika na śmiecie.
Napisałam: Tak i przekazałam mu zeszyt.
Nic szczególnie błyskotliwego. Ale co właściwie miałam na
pisać?
Znowu coś naskrobał i podał mi zeszyt. Przeczytałam:
Mówiłem. Może byś się pozbyła grubej dziewczyny
i przejechała ze mną, jak wyjdziemy?
Jezu Chryste. Umawiał się ze mną na randkę. Coś w tym
rodzaju.
A poza tym obrażał moją najlepszą przyjaciółkę.
Jesteś opóźniony w rozwoju, czy jak? - napisałam. - Ta
gruba dziewczyna jest przypadkiem moją najlepszą
przyjaciółką.
Chyba mu się to spodobało. Gryzmolił przez dłuższą chwi
lę. Napisał:
Jezu, przepraszam. Nie miałem pojęcia, że jesteś taka
wrażliwa. Pozwól, że ujmę to inaczej. Czy nie zechciałabyś
zasugerować swojej mocno podatnej na ziemską grawitację
przyjaciółce, żeby pojechała sama, i udać się ze mną na
przejażdżkę?
Napisałam:
Jest piątek, palancie. Co ty sobie wyobrażasz, że nie
mam żadnych planów? Tak się składa, że mam chłopaka.
Obawiałam się, że wzmianka o chłopaku może się wydać
naciągana, ale chyba to przełknął. Odpisał:
Doprawdy? Dobra, założę się, że twój chłopak nie skła
da w stodole harleya 64.
Harleya 64? Palce tak mi drżały, że ledwie byłam w stanie
trzymać długopis.
Mój chłopak nie ma stodoły. Jego tata -
skoro już wymy
śliłam sobie chłopaka, uznałam, że należy stworzyć mu stosow
ny wizerunek -jest prawnikiem.
Rob napisał:
No to co? Chrzań go. Chodź się przejechać.
Właśnie wtedy Hank Wendell pochylił się i zawołał:
- Wylie. Wylie?
Greg Wylie, siedzący z drugiej strony Roba, odwrócił się:
- Odczep się, Wendell.
- Wy obaj - syknęłam przez zaciśnięte zęby - zamknijcie
się lepiej, zanim Clemmings się wami zajmie.
Hank cisnął papierową kulką w Wyliego. Rob wystawił rękę
i złapał kurtkę w locie.
- Słyszałeś damę - powiedział z groźbą w głosie. - Siedź
cicho.
Wylie i Wendell zapadli się na swoich siedzeniach. Rany.
Pani Clemmings miała rację. Zdumiewające, ile może zdziałać
odrobina estrogenu.
W porządku. Pod jednym warunkiem.
Odpisał: Żadnych warunków i podkreślił to grubą krechą.
Napisałam dużymi, drukowanymi literami: W takim razie
nie jadę.
Widział, co piszę. Zabrał mi zeszyt, lekko zniecierpliwiony,
i napisał: No, dobrze. O co chodzi?
W rezultacie, niecałą godzinę później, zmierzaliśmy w stro
nę Paoli.
7
Z
gadza się. Przyznaję. Tutaj, na papierze, w oficjalnym
oświadczeniu. Chcecie wyznań? Chcecie, żebym mówiła
prawdę?
Dobrze. Oto ona:
Lubię szybką jazdę.
Naprawdę szybką.
Nie wiem, na czym to polega. Nigdy nic bałam się prędko
ści. Kiedy jechaliśmy do Chicago, w odwiedziny do babci, i tata
wyciągał sto dwadzieścia, usiłując wyprzedzić furgonetkę,
wszyscy w samochodzie wołali: „Zwolnij! Zwolnij!"
Ale nieja. Ja wrzeszczałam zawsze: „Szybciej! Szybciej!"
Tak było od dziecka. Pamiętam, że na wiejskich jarmarkach,
na które jeździliśmy kiedyś (zanim zostały uznane za zbyt „wsio
we"), na wszystkich szybkich urządzeniach - młynach diabel
skich, superszybkiej kolejce górskiej - bawiłam się sama, bo moi
bracia się bali. A ja pędziłam siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, sto
dwadzieścia na godzinę.
I jeszcze mi było mało.
A oto, co odkryłam, kiedy tamtego dnia pojechałam z Ro-
bem na motocyklu: Rob też lubił jeździć szybko.
Był ostrożny. Dał mi zapasowy kask, który trzymał w skryt
ce z tyłu. W mieście przestrzegał wszystkich przepisów ruchu.
Kiedy jednak je opuściliśmy...
Byłam w niebie. Nie przesadzam.
Oczywiście, to mogło wynikać częściowo z tego, że obej
mowałam rękami tego fantastycznego chłopaka. Rob ma mię
śnie brzucha twarde jak kamień. Wiem, bo trzymałam go moc
no, a pod skórzaną kurtką miał tylko T-shirt.
Rob był w moim typie. Lubił ryzyko.
To nie znaczy, że szosa była zapchana samochodami. Jecha
liśmy wiejskimi drogami, wśród pól kukurydzy. Nie wydaje mi
się, żebyśmy mijali jakiś wóz, dopóki nie wjechaliśmy do Paoli.
Co można powiedzieć o Paoli? Co chcielibyście wiedzieć?
Interesuje was, jak to się zaczęło? Pewnie tak. Dobra, powiem
wam. Zaczęło się w Paoli.
Paoli, Indiana. Paoli wygląda dokładnie tak samo jak każde
inne małe miasteczko w Indianie. Ma rynek z budynkiem sądu,
jedno kino, sklep dla młodych par, bibliotekę. Przypuszczam,
że jest tam również szkoła podstawowa i średnia, a także fabry
ka opon gumowych, chociaż tego nie widziałam.
Wiem jednak, że jest tam około dziesięciu kościołów. Po
prosiłam Roba, żeby skręcił przy jednym z nich - nie potrafię
wyjaśnić, skąd wiedziałam, że to ten właściwy - i nagle znaleź
liśmy się na wysadzanej drzewami uliczce z mojego snu. Dwie
przecznice dalej był znajomy domek z cegły. Klepnęłam Roba
po ramieniu. Podjechał do krawężnika i wyłączył silnik.
Siedzieliśmy tak, a ja patrzyłam na ten dom.
To był domek ze snu. Dokładnie ten sam. Z zaniedbanym
trawnikiem, czarną skrzynką na listy bez nazwiska, oknami
o starannie zasuniętych roletach. Im dłużej mu się przygląda
łam, tym bardziej nabierałam pewności, że z tyłu, na podwór
ku, jest stara zardzewiała huśtawka i brodzik dla dzieci, popęka
ny i brudny od trzymania na dworze przez okrągły rok.
Dom był ładny. Mały, ale przyjemny. W skromnym, ale sym
patycznym otoczeniu. Ktoś niedaleko grilłował w ogrodzie bur
gery na obiad. Z daleka dobiegały głosy bawiących się dzieci.
- No dobrze - odezwał się Rob po dłuższej chwili milcze
nia. - To dom twojego chłopaka?
- Szsz - syknęłam.
Ktoś szedł w naszą stronę. Ktoś niewysoki. Szedł, ciągnąc
za sobą dżinsową kurtkę. Zbliżywszy się do nas, skręcił raptow
nie na trawnik przy małym domku.
Ściągnęłam pożyczony od Roba kask.
Nie, wzrok nie płatał mi figli. To był Sean Patrick 0'Hana-
han, zdecydowanie tak. Starszy od dziecka z kartonu mleka o ja
kieś pięć czy sześć lat. Ale to był on. Z całą pewnością.
N i e wiem, dlaczego zachowałam się właśnie tak. Nigdy
w życiu nie byłam w podobnej sytuacji. Zeskoczyłam z moto
cykla, przeszłam przez ulicę i powiedziałam:
- Sean.
Tak po prostu. Nic krzyknęłam ani nic. Po prostu wymówi
łam jego imię.
Odwrócił się. Zbladł. Zbladł, zanim jeszcze na mnie spoj
rzał. Przysięgam.
Miał jakieś dwanaście lat. Niski jak na swój wiek, ale i tak
niższy ode mnie zaledwie o pół głowy. Rude włosy pod czapką
z daszkiem. Teraz, kiedy tak zbladł, na jego nosie wystąpiły wy
raźne piegi.
Miał niebieskie oczy. Zwęziły się w szparki, kiedy łypnął na
mnie, a następnie przeniósł wzrok na Roba za moimi plecami.
- Nie wiem, o czym mówisz - powiedział. Nie krzyczał,
mówił normalnie, takjakja przedtem. W jego dziecinnym gło
sie wyczułam strach.
Podeszłam jeszcze parę kroków i zatrzymałam się. Chło
piec wyglądał tak, jakby chciał rzucić się do ucieczki.
- Aha - powiedziałam. -A więc nie nazywasz się Sean?
- Nie - potwierdził chłopiec nadąsanym głosem. Właśnie
tak mówią dzieci, kiedy się boją, ale nie chcą tego okazać. - Na
zywam się Sam.
Potrząsnęłam głową.
- O, nie. Nazywasz się Sean. Sean Patrick 0'Hanahan. W po
rządku, Sean. Możesz mi ufać. Jestem tu, żeby ci pomóc. Po
mogę ci wrócić do domu.
Oto, co nastąpiło w chwilę potem:
Chłopiec zbladł jeszcze bardziej, a jego ciało zamieniło się
w coś w rodzaju galarety. Rzucił dżinsową kurtkę, jakby nagle
zrobiła się za ciężka, jakby nie mógł jej utrzymać. Palce mu drżały.
Potem rzucił się na mnie.
Nie wiem, czego się spodziewałam. Ze mnie uściska? Ze
będzie uszczęśliwiony, wdzięczny za odnalezienie? Ze rzuci się
w moje ramiona i ucałuje serdecznie?
Nie zrobił tego jednak.
Złapał mnie za nadgarstek - dodam, że dosyć boleśnie -
i wysyczał:
- Nikomu nie mów. Nikomu nie mów, że mnie widziałaś,
rozumiesz?
Nie rozumiałam. Jego reakcja zupełnie mnie zaskoczyła. Co
innego, gdybym dotarła do Paoli i odkryła, że dom, o którym
śniłam, w ogóle nie istnieje. Ale istniał. I w dodatku przed tym
domem spotkałam dzieciaka z kartonu z mlekiem. Dałabym gło
wę, że to on.
Tyle że, z jakiegoś powodu, dzieciak twierdził, że jest kimś
innym.
- Nie jestem Sean Patrick 0'Hanahan - szepnął głosem,
w którym brzmiał gniew i strach. - Więc może zostaw mnie
w spokoju, słyszysz? Możesz po prostu odjechać. I nigdy nie
wracaj.
W tej chwili otworzyły się drzwi małego domku i kobiecy
głos zawołał ostro:
- Sam!
Chłopiec puścił mnie natychmiast.
- Już idę - zawołał głosem równie drżącym jak jego ręce.
Rzucił mi jeszcze jedno wściekłe, przerażone spojrzenie,
schylając się po kurtkę leżącą na trawie. Potem wbiegł do domu
i zatrzasnął drzwi.
Stałam na chodniku i gapiłam się na domek. Słyszałam pta
ki oraz dzieci, które bawiły się gdzieś w pobliżu. Nadal czułam
zapach burgerów, teraz mieszała się z nim woń świeżo skoszo
nej trawy.
Wewnątrz domu nie zauważyłam żadnego ruchu. Rolety nie
drgnęły. Kompletny spokój.
A jednak wszystko - całe moje życie - zmieniło się raz na
zawsze.
Dlatego, że ten chłopiec był Seanem Patrickiem 0'Hana-
hanem. Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Ten chło
piec to Sean Patrick 0'Hanahan.
I działo się z nim coś złego.
- Trochę dla ciebie za młody - usłyszałam głos za plecami
- nie sądzisz?
Odwróciłam się. Rob nadal siedział na motocyklu. Zdjął
kask, patrząc na mnie z doskonale obojętnym wyrazem twarzy.
- Wszystko się może zdarzyć - ciągnął, wzruszając ramio
nami. -Jednak nie podejrzewałbym cię o obsesję na punkcie
jakiegoś skaucika.
Pewnie powinnam mu była powiedzieć. Pewnie powinnam
była powiedzieć, nie zastanawiając się: „Słuchaj, widziałam tego
dzieciaka na pudełku z mlekiem. Chodźmy na policję".
Milczałam jednak. Nie powiedziałam ani słowa. Nie wie
działam, co powiedzieć. Nie miałam pojęcia, co zrobić.
Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje.
- W porządku - odezwał się Rob. - Możemy tu stać przez
całą noc, jeśli masz ochotę. Ale zapach burgerów zaostrza mi
apetyt. Może byśmy tak coś zjedli?
Po raz ostatni spojrzałam na mały ceglany domek. Sean -
pomyślałam - wiem, że tam jesteś. Co oni z tobą zrobili, że tak
się boisz przyznać do własnego imienia?
- Mastriani - Rob przywołał mnie do rzeczywistości.
Odwróciłam się i wsiadłam na motocykl.
Nie pytał mnie o nic. Podał mi kask, włożył swój, poczekał,
aż powiem, że jestem gotowa, a potem nacisnął pedał gazu.
Wyjechaliśmy z Paoli.
Dopiero kiedy przekroczyliśmy setkę, odżyłam. Trudno,
żeby maniaczka prędkości jechała w takich warunkach z nosem
na kwintę. W porządku, przekonywałam samą siebie. Wiesz, co
masz robić. Wiesz, co masz robić.
Więc kiedy zatrzymaliśmy się na koniec przed barem, który
Rob miał na myśli - ulubione miejsce motocyklistów o nazwie
Chick, zawsze chciałam tu wstąpić, bo co roku je mijamy w dro
dze na wysypisko, kiedy wyrzucamy choinkę, tylko mama mi
nie pozwala - zrobiłam to.
Podeszłam do automatu telefonicznego przy damskiej toa
lecie i wykręciłam ten numer.
- 1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń. - Kobiecy głos odezwał
się niemal natychmiast. - Tu Rosemary. W czym mogę pomóc?
Musiałam zatkać drugie ucho, bo John Cougar Mellencamp
ryczał z szafy grającej tak, że niewiele słyszałam.
- Cześć, Rosemary - krzyknęłam. - Mówi Jess.
- Cześć, Jess - odparła Rosemary. Jej głos brzmiał tak, jak
by należał do czarnoskórej kobiety. Co prawda nie znam nikogo
tej rasy - w moim mieście nie ma czarnej ludności - ale widzia
łam ich na filmach i w telewizji. Dlatego tak mi się wydawało.
Rosemary sprawiała wrażenie starszej, czarnoskórej kobiety. -
Ledwo cię słyszę.
- Taak - powiedziałam. - Przykro mi. Jestem w... eee, ba
rze.
Rosemary nie wydawała się poruszona tą informacją. Z dru
giej strony, skąd miała wiedzieć w jakim barze i że mam tylko
szesnaście lat?
- Co mogę dzisiaj dla ciebie zrobić, Jessico? - zapytała Ro
semary.
- N o , cóż - powiedziałam. Odetchnęłam głęboko.
- Posłuchaj, Rosemary- powiedziałam. - To zabrzmi dziw
nie, ale chodzi o tego chłopca, Seana Patricka 0'Hanahana.
Umieściliście go na opakowaniu mleka. Tak się składa, że wiem,
gdzie on jest. - Podałam jej adres.
Rosemary mruczała:
- Uhu, uhu, uhu.
Potem powiedziała:
- Kochanie, czy jesteś...
Rob mnie zawołał. Popatrzyłam w jego stronę. Podniósł do
góry dwa czerwone, plastikowe koszyczki. Odebrał nasze bur
gery.
Rzuciłam w słuchawkę:
- Rosemary, muszę iść. Tylko jeszcze szybciutko. Ta Olivia
Marie D'Amato. Znajdziecie ją w... - Podałam jej dokładny ad
res w New Jersey, razem z kodem, na wszelki wypadek. - Do
brze? Muszę iść. Cześć!
Odwiesiłam słuchawkę.
To dziwne, ale poczułam ulgę. Jakbym zrzuciła z siebie
ogromny ciężar. Czy to nie zdumiewające? Sean przecież pro
sił, żebym nikomu nie mówiła.
Prosił? On mnie błagał.
No tak, ale z drugiej strony, nie wyglądał na szczęśliwe
dziecko. Przypomniałam sobie jego spojrzenie, przerażone
i wściekłe. Byłam pewna, że jego obecni opiekunowie źle go
traktują. Niby dlaczego zmuszają go do kłamstwa? A jego ro
dzice? Powinien wiedzieć, że za nim tęsknią. Powinien zdawać
sobie sprawę, że dokładają wszelkich starań, by go odnaleźć.
Musiałam zadzwonić do agencji. Postąpiłam właściwie. Ina
czej nie czułabym chyba takiego zadowolenia?
Potem było bardzo miło. Rob, jak się okazało, miał sporo
przyjaciół u Chicka. Wszyscy byli od niego sporo starsi, na ogół
długowłosi i mocno wytatuowani. Na tatuażach widniały takie
rzeczy, jak 31.1.68, co jak pamiętałam z lekcji wiedzy o świecie,
odpowiada dacie ofensywy Tet podczas wojny w Wietnamie. Pa
miętałam również, że dostaliśmy wtedy nieźle w kość i stracili
śmy zapał do walki. Przyjaciele Roba wydawali się dziwnie za
skoczeni moim widokiem - chociaż zachowywali się bardzo
grzecznie - co skłoniło mnie do rozważenia dwóch możliwości:
a) Rob nigdy przedtem nie przyprowadził żadnej dziew
czyny do Chicka (mało prawdopodobne) albo też
b) przyprowadzał dziewczyny bardziej w typie Aniołów
Piekieł - takie jak Teri i Charleen, wysokie blondynki
z przesadnym makijażem, które nigdy w życiu nie
włożyły na siebie niczego z perkalu (bardziej prawdo
podobne).
Może dlatego za każdym razem, kiedy otwierałam buzię,
chłopcy patrzyli po sobie, aż w końcu któryś z nich zapytał:
„Skąd tyją wytrzasnąłeś?", na które to pytanie odpowiedziałam
sama: „Ze sklepu z dziewczynami".
Wszyscy, z wyjątkiem Teri i Charleen, parsknęli śmiechem.
Wróciłam wieczorem do domu radosna jak szczygieł. Ura
towałam jedno dziecko - może nawet dwoje dzieci, chociaż nie
było sposobu, żebym udała się do Jersey, sprawdzić, jaka jest
sytuacja Olivii D'Amato. W dodatku spędziłam popołudnie
i część wieczoru w towarzystwie, wspaniałego chłopaka, który
lubi szybką jazdę oraz, o ile się nie mylę, wydaje się lubić rów
nież mnie. Co może być lepszego?
Zachowanie tych faktów w tajemnicy przed rodzicami, ot co.
Ale niepotrzebnie się obawiałam. W chwili, gdy przestąpi
łam próg domu koło dziewiątej - poprosiłam Roba, żeby mnie
wysadził na tyle daleko, aby moja rodzina nie usłyszała warkotu
motocykla - zorientowałam się, że nawet nie zauważyli mojej
nieobecności. Wprawdzie dzwoniłam od Chicka, aby uprzedzić,
że próba zespołu się przeciąga, ale nikt nie odebrał. Kiedy we
szłam, przekonałam się, dlaczego. Mama i tata kłócili się zażar
cie. O Douglasa. Jak zwykle.
- On nie jest jeszcze gotowy! -wrzeszczała mama.
- Im później to nastąpi - mówił tata - tym będzie mu trud
niej. Musi zacząć teraz.
- Chcesz, żeby znowu spróbował? - zapytała mama. - O to
ci chodzi, Joe?
- Oczywiście, że nie - odparł tata. - Ale teraz jest inaczej.
Bierze leki. Toni, uważam, że tak będzie lepiej dla niego. Musi
wyjść z domu. Teraz nie robi nic, poza tym, że leży tam na górze
i czyta komiksy.
- A ty uważasz, że ciężka harówa w restauracyjnej kuchni go
z tego wyleczy? - mama mówiła bardzo sarkastycznym tonem.
- Musi zacząć wychodzić - stwierdził tata stanowczo -
I musi zacząć na siebie zarabiać.
- On jest chory!
- On zawsze będzie chory, Toni - powiedział tata. - Ale
teraz jest pod opieką lekarza. Kuracja przynosi efekty. Lekarz
twierdzi, że dopóki bierze lekarstwa, nie ma powodu, żeby... -
zauważył mnie w drzwiach i przerwał. - Czego chcesz? - zapy
tał, i wcale nie zabrzmiało to niegrzecznie.
- Zjem płatki - powiedziałam. - Przepraszam, że nie by
łam na obiedzie.
Tata machnął ręką, jakby mówił, „och, nieważne". Wycią
gnęłam pudełko płatków i miseczkę.
- Nie jest jeszcze gotowy - upierała się mama.
- Toni - powiedział tata. - On nie może wiecznie siedzieć
w swoim pokoju. Przecież, na Boga, on ma dwadzieścia lat. Musi
zacząć wychodzić, spotykać się z ludźmi w swoim wieku...
- Tak, i w tej kuchni w Mastrianim będzie mu dobrze. Na
reszcie będzie „wychodził" - w głosie mamy znów zabrzmiał
sarkazm.
- Tak - upierał się tata. - Będzie z młodzieżą w swoim wie
ku. Znasz personel. Będą dla niego mili.
Mama parsknęła. Jadłam płatki, udając, że interesuje mnie
niezmiernie tylna ścianka kartonu od mleka, ale tak naprawdę
słuchałam z uwagą ich rozmowy.
- Zaraz pewnie będziesz chciał go posłać do jednego z tych
ośrodków opieki - powiedziała mama.
- N o , cóż, Toni - odparł ojciec - to wcale nie taki zły po
mysł. Poznałby innych młodych ludzi, którzy mają takie same
problemy, dowiedziałby się, że nie on jeden...
- Nie podoba mi się to - ucięła mama. - Mówię ci, to mi
się nie podoba.
- Jasne, że to ci się nie podoba, Toni. Chciałabyś go trzy
mać pod kloszem. Ale tak nie wolno, Toni. Nie możesz go
wiecznie chronić. I nie możesz wiecznie go pilnować. Jeśli bę
dzie chciał to zrobić jeszcze raz, znajdzie sposób, choćbyś nie
wiem jak na niego uważała.
- Tata ma rację - powiedziałam z pełnymi ustami.
Mama spojrzała na mnie ze złością.
- Czy nie masz się gdzie podziać w tym domu, młoda oso
bo?
Nie miałam, ale postanowiłam iść do swojego pokoju po
ćwiczyć. Nikomu nie przyszło do głowy zapytać mnie, dlacze
go ćwiczę, skoro - podobno - właśnie wróciłam z wyjątkowo
długiej próby. Taka właśnie jest moja rodzina.
Nie tylko Claire Lippman słyszy, jak gram. Ruth też mnie
słyszy. Ledwie skończyłam, zadzwonił telefon. To była Ruth,
chciała mnie wypytać o przejażdżkę na motocyklu.
- Było fajnie - powiedziałam, czyszcząc flet miękką szmatką.
- Fajnie? - powtórzyła Ruth. - Fajnie? Co robiłaś? Gdzie
byłaś?
- Tylko przejechałam się kawałek - zapewniłam. Nie wiem
dlaczego, ale nie mogłam się zdobyć na to, żeby opowiedzieć
Ruth o Seanie. Nawet Robowi nie byłam w stanie o tym opo
wiedzieć. Na jego uporczywe pytania, odparłam w końcu: „To
mój radca prawny, w porządku?", co wzbudziło entuzjazm jego
kumpli.
- Przejechałaś się tylko? - zapytała Ruth podejrzliwie. -
Dokąd to? Do Chicago?
- Nie. Tu, niedaleko. Potem pojechaliśmy do Chicka.
- Chicka? - Ruth była bliska wybuchu. - To jest bar. Bar
motocyklowy.
- Tak - zgodziłam się.
- Nie legitymowali cię?
- Nie - powiedziałam. Nikt mnie nie legitymował, bo bar
man jest znajomym Roba.
- Piłaś coś?
- Oczywiście, że nie.
- A on?
- Rany, Ruth. Naprawdę myślisz, że wsiadłabym na moto
cykl z facetem, który pil alkohol? Wypiliśmy wodę mineralną.
- Ach, tak. Pocałował cię?
Nie odpowiedziałam. Rozkładałam flet na części, wkładając
je do maleńkich, wyłożonych aksamitem przegródek w futerale.
- Jeju - sapnęła Ruth. - Zrobił to. Nie mogę uwierzyć, że
cię pocałował. Z języczkiem?
- Z przykrością stwierdzam, że nie.
- O, mój Boże - powiedziała Ruth. - No, to już chyba le
piej. Nie powinnaś pozwalać, żeby cię całował z języczkiem na
pierwszej randce. Mógłby pomyśleć, że jesteś łatwa. To jak, spo
tkacie się znowu?
- Może w przyszłym tygodniu - powiedziałam wymijają
co. Nie wspomniał ani słowem, co teraz dopiero sobie uświa
domiłam, że chciałby się ze mną jeszcze raz spotkać. Co to mo
gło znaczyć? Nie podobałam mu się? A może teraz ja powinnam
go gdzieś zaprosić? Nigdy przedtem z nikim się nie umawia
łam, nie bardzo wiedziałam, jakie są zasady.
Nie było sensu pytać o to Ruth. Ona orientowała się w tych
sprawach jeszcze gorzej ode mnie.
- Ciągle nie mogę uwierzyć - ciągnęła Ruth - że spotykasz
się z wieśniakiem.
- Ale z ciebie snobka - odcięłam się. -Jakie to ma znacze
nie. Jest zupełnie w porządku. I wie wszystko o motocyklach.
- Ale nie wybiera się do college'u, co? Potem, jak skończy
szkołę?
- Nie. Zamierza pracować w warsztacie wuja.
- Rany - powiedziała Ruth. - Myślę, że nic się nie stanie,
jeśli wykorzystasz go do uprawiania seksu i darmowych prze
jażdżek na motocyklu.
- Muszę już kończyć, Ruth.
- W porządku. Pracujesz jutro?
- Jak dwa razy dwa jest cztery.
- Dobra. Rany. Nie mogę uwierzyć, że cię pocałował.
Ja też nie mogłam uwierzyć. Ale tego Ruth nie powiedzia
łam. Prawdę mówiąc, o mało nie spadłam z motocykla, kiedy to
zrobił - tak mnie to zaskoczyło. To, że tyle siedzę w szkole za
karę, nie znaczy, że mam doświadczenie.
Mam nadzieję, że się nie zorientował.
8
każdą sobotę i większość niedziel po powrocie z kościoła
pracuję w którejś z restauracji taty. Tak samo Michael.
Douglas też to robił, zanim pojechał do college'u i zachorował.
Przypuszczam, że wszystkie dzieci, których rodzice są właści
cielami restauracji, muszą pracować w tych restauracjach, prę
dzej czy później. To ma nas zapoznać z etyką pracy, tak żebyśmy
nie myśleli, że w życiu dostaniemy wszystko podane na talerzu.
w
Zamiast tego, sami zajmujemy się talerzami. Potrawami. Bufe
tem z podgrzewanymi daniami. Kasą. Zeszytem rezerwacji.
Wymieńcie, co wam przyjdzie do głowy, a jeśli ma to coś
wspólnego z pracą w restauracji, na pewno mam w tym do
świadczenie.
Ale akurat w tę sobotę obsługiwanie kasy jakoś mi nie szło,
więc Pat, kierownik, zatrudnił mnie przy zbieraniu brudnych
talerzy ze stołu. Rany, miałam o czym myśleć. Nie, nie o Robie
Wilkinsie. Chodzi o to, że kiedy obudziłam się tego ranka, wie
działam, gdzie jest Hadley Grant i Timothy Jonas Mills.
Mama wyrzuciła stary karton po mleku, ten z Seanem Pa
trickiem i Olivią Marie, i kupiła następny. Aja wiedziałam, gdzie
znajdują się zaginione dzieci z tego nowego.
To mnie wytrącało z równowagi. Skąd u licha brały się te
sny? Jak można obudzić się rano i mieć w głowie informacje
o zupełnie obcych dzieciach?
Z początku nie zamierzałam znowu dzwonić. Już za pierw
szym razem to było denerwujące. Ale drugi raz - to przesada.
Nie miałam pojęcia, czy dane, które przekazałam Rosemary, od
powiadały prawdzie. A jeśli okazały się kompletnie wyssane
z palca? A jeśli, jakimś cudem, to jednak nie był Sean Patrick
0'Hanahan? A jeśli to był zupełnie przypadkowy dzieciak, a ja
napędziłam mu nieprzytomnego stracha...
Nie, to był on. Pamiętałam, jak zbladł pod piegami. To
z pewnością był Sean.
A jeśli nie myliłam się co do Seana...
Podczas pierwszej przerwy dopadłam telefonu przy dam
skiej toalecie. Musiałam czekać na połączenie z 1-800-Jeśli-Wi-
działeś-Zadzwoń. Nie mogłam uwierzyć, że każą mi czekać. Ilu
ludzi mogło do nich dzwonić w sobotę po południu? Rany.
Miałam tylko pięć minut przerwy, a nawet nie zajrzałam do ła
zienki. Minuty mijały i jakaś rodzina usiadła przy stoliku, któ-
regojeszcze nie uprzątnęłam. Siedzieli, układając puste szklan
ki i brudne talerze w duży, chwiejny stos. Na Boga, ludzie nie
wiedzą, co czynią.
Wreszcie w słuchawce odezwał się kobiecy głos. Zapytałam:
- Rosemary?
- Nie - odparła kobieta, jak mi się wydawało biała, pocho
dząca z południa. - Rosemary dzisiaj nie pracuje. Mówi Judith.
W czym mogę pomóc?
Ja na to:
- Och, mam wrażenie, że wiem, gdzie są te dzieci. Hadley
Grant i Timothy Jonas Mills.
- Tak? - spytała Judith podejrzliwie.
- Tak - odparłam. Rodzina przy zastawionym brudnymi
naczyniami stole posyłała dokoła gniewne spojrzenia. Jedno
z dzieci usiłowało wypić resztkę lodów z pucharka. - Posłuchaj,
Hadley jest w... - podałam dokładny adres na Florydzie - ...a Ti-
mothy jest w Kansas. - Podałam ulicę. - Zapisałaś wszystko?
- Przepraszam - powiedziała Judith. - Czy jesteś...
- Niestety, muszę już iść - przerwałam jej i odwiesiłam słu
chawkę, bo rodzina zaczęła tymczasem przekładać brudne tale
rze na stolik obok, który właśnie się zwolnił. Poza tym bałam
się, że Judith zaraz nakrzyczy na mnie z powodu Seana i 01ivii,
a to mi nie było potrzebne do szczęścia.
Po tej rozmowie czułam się jednak lepiej. Podobnie jak
wczoraj. Miałam wrażenie, że pozbyłam się jakiegoś ciężaru.
Przynajmniej do chwili, kiedy Pat oświadczył mi, że nie
będę więcej sprzątać ze stołów, tylko zmywać naczynia na za
pleczu.
Reszta weekendu minęła spokojnie. W sobotę wieczorem
przyszła Ruth i tym razem nawet przyniosła wiolonczelę. Za
grałyśmy koncert, a potem oglądałyśmy film na wideo. Mike
zajrzał na chwilę i zaczął wykpiwać nasze upodobania co do
filmów. Ruth lubi tylko takie, w których brzydkie kaczątko za
mienia się w łabędzia, na przykład jak w Pretty Woman, kiedy
Julia Roberts kupuje te wszystkie eleganckie ciuchy i tak dalej.
Mnie podobają się raczej filmy z wybuchami. Jest bardzo nie
wiele filmów, które spełniają oba warunki. Point of No Return
z Bridget Fondą należy do nielicznych wyjątków. Oglądałyśmy
go chyba z dziewięć razy.
Wpadł też Douglas, na parę minut, w drodze do kuchni,
gdzie chciał zanieść parę miseczek i kubków, które od paru ty
godni trzymał w swoim pokoju. Przez chwilę oglądał film, ale
potem mama go złapała i zaczęła wypytywać, czy się dobrze czu
je. Musiał więc pobiec do siebie na górę, żeby się ukryć.
Mogę przysiąc, że około jedenastej usłyszałam mruczenie in-
diany Roba Wilkinsa. Wyjrzałam przez okno, ale nikogo nie było.
Pobożne życzenia. Pewnie mój brak doświadczenia w całowaniu
kompletnie go zniechęcił i już nigdy się ze mną nie umówi.
No i dobrze. Jego strata.
W niedzielę, po mszy, tata odstawił nas do Mastrianiego,
żebyśmy pomogli uporać się z tłumem gości, którzy zwykle
wpadają, żeby coś przekąsić między śniadaniem a lunchem. N o ,
w każdym razie mnie i Mike'a. Douglas nie musi chodzić do
kościoła. Siedzi sobie w domu i czyta komiksy. Rozumiem, że
jest chory i tak dalej, ale ja też nie miałabym nic przeciwko temu,
żeby zostać w domu w niedzielę rano i poczytać komiksy. Albo
nawet pooglądać telewizję. Nigdy jednak nie próbowałam po
pełnić samobójstwa, więc muszę chodzić do kościoła. W dodat
ku w takiej samej sukience jak moja mama.
To chyba wystarczy, żeby dziewczyna straciła wiarę w Boga.
Po południu skończyło nam się mleko i mama posłała nas
z Mike'em do sklepu po następne. Mike pozwolił mi prowa
dzić w tamtą stronę, ale w drodze powrotnej nie chciał nawet
o tym słyszeć. Nie podoba mu się, że ograniczenie prędkości
traktuję jedynie jako delikatną sugestię. Aja uważam, że na pu
stej drodze mogę sobie jeździć tak jak lubię. Niestety Mike -
i wasi przyjaciele w wydziale ruchu drogowego, którzy uporczy
wie odmawiają mi prawa jazdy -jest innego zdania.
W sklepie wzięłam karton, na którym były jakieś inne dzie
ci niż te, które już widziałam - w ramach eksperymentu. Ter
min ważności upływał za dwa dni, ale ponieważ Douglas po
chłaniał mleko w dzikim tempie, wiedziałam, że już następnego
dnia trzeba będzie kupić nowe. Douglas potrafi pożreć całe duże
pudełko cheerios za jednym zamachem. Zdumiewające, że nie
jest gruby. Zawsze miał wysoki metabolizm, tak jak pan Good-
hart.
W sklepie spożywczym wpadliśmy tez na Claire Lippman.
Stała przy czasopismach, czytając „Cosmo", podczas gdy jej
mama grzebała w kukurydzy w dziale warzywnym. Mike wpa
trywał się w Claire rozmarzonym wzrokiem przez jakiś czas.
W końcu mi się to znudziło, popchnęłam go i powiedziałam:
- Idź, odezwij się do niej, na Boga.
Mike na to:
- Och, dobrze. Ale co mam powiedzieć?
- Powiedz, że nie możesz się doczekać, kiedy ją zobaczysz
w Endgame.
-
Co to takiego?
- Sztuka. Występuje w niej. Gra Neli. Cały czas musi sie
dzieć w plastikowym pojemniku na śmiecie.
Mike spojrzał na mnie podejrzliwie.
- Skąd wiesz? Odkąd to należysz do kółka teatralnego?
Uświadomiłam sobie, że popełniłam błąd. Mruknęłam:
- Oj, nieważne. Chodźmy już.
Mike nie ruszył się z miejsca. Gapił się na Claire.
- Wiesz - powiedział - i tak by nigdzie ze mną nie poszła.
Jakbym ją poprosił. Bo i po co? Nawet nie mam samochodu.
- Mogłeś kupić samochód - stwierdziłam - za pieniądze,
które zarobiłeś w restauracji. Ale nie. Musiałeś kupić ten głupi
skaner.
- I drukarkę - dodał Mike. - I...
- O, mój Boże - przerwałam. Wszystko jedno. Zawsze mo
żesz pożyczyć samochód taty.
- Pewnie - powiedział Mike. - Volvo kombi. Fajnie. No,
to chodźmy.
Boże. Nie rozumiem chłopców. Dziwne, że w ogóle nie
którym udaje się ożenić.
Wieczorem, kiedy ćwiczyłam na flecie, wydawało mi się
znowu w pewnym momencie, że słyszę na naszej ulicy warkot
silnika. Tym razem, kiedy wyjrzałam z okna, tego, z którego
widać całą ulicę, zobaczyłam tylne światła motocykla, daleko na
Lumley. Skręcał w ulicę Hunter.
To mógł być Rob. Nigdy nie wiadomo.
Położyłam się spać uszczęśliwiona. Głupie, jak niewiele cza
sami potrzeba do szczęścia. Na przykład myśl o tym, że się ko
muś podobasz. Okropnie głupie, jeśli wziąć pod uwagę, co się
wydarzyło następnego dnia. Jak się wkrótce okazało, powodze
nie u chłopców nie było moim największym problemem.
Naprawdę miałam większe problemy.
9
N
astępnego dnia Ruth, jak zwykle, podwiozła mnie do
szkoły. Przez cały czas nie mogłam pozbyć się myśli o tych
dzieciach. To znaczy o dzieciach z kartonu mleka, które kupi
łam poprzedniego wieczoru. Po raz kolejny obudziłam się ze
świadomością, że wiem dokładnie, gdzie ich szukać, włącznie
z numerem domu. Dostawałam od tego gęsiej skórki.
Tak samo jak w piątek i w sobotę, nie mogłam myśleć o ni
czym innym. Jak tylko dojechałyśmy do szkoły i udało mi się
spławić Ruth, zadzwoniłam pod 1-800-Jeśli-Widziałeś-Za-
dzwoń. Tym razem odebrała Rosemary.
- Hej, Rosemary - powiedziałam. - To ja, Jess. Dzwoni
łam w piątek, pamiętasz?
Rosemary wciągnęła głęboko powietrze.
- Jess! - krzyknęła. - Skarbie, gdzie jesteś?
Wydało mi się zabawne, że ktoś, kto pracuje w 1-800-Jeśli-
-Widziałeś-Zadzwoń, chce się dowiedzieć, gdzie ja jestem. Po
wiedziałam:
- N o , cóż, teraz akurat jestem w szkole.
- Szukają cię, skarbie - powiedziała Rosemary. - Czy to ty
dzwoniłaś w sobotę?
- Tak. Dlaczego?
- Nie rozłączaj się - poprosiła Rosemary. - Muszę przeka
zać słuchawkę kierownikowi. Obiecałam mu to, gdybyś jeszcze
zadzwoniła.
Zabrzmiał ostatni dzwonek.
- Rosemary, chwileczkę, Nie mam czasu. Muszę ci powie
dzieć o Jennie Lee Peters i Samancie Travers...
- Jess - powtórzyła Rosemary. - Kochanie, chyba nie rozu
miesz. Nie czytałaś gazet? Znaleźli ich. Znaleźli Seana i Olivię,
dokładnie tam, gdzie wskazałaś. A dzieci, w sprawie których
dzwoniłaś w sobotę - też je znaleźli. Chcą się dowiedzieć, skąd
wiedziałaś...
A więc to był Sean. Mimo wszystko, to był on. Dlaczego
chciał mi wmówić, że nazywa się Sam? Dlaczego tak się prze
straszył, kiedy wyjaśniłam, że próbuję mu pomóc?
Na pytanie Rosemary odparłam:
- Nie umiem powiedzieć, skąd wiedziałam. Posłuchaj, Ro-
semary, spóźnię się. Powiem ci tylko...
- Daję kierownika, Larry Barnesa - powiedziała Rosemary.
- Larry, to ona. Jess.
W słuchawce odezwał się męski głos.
- Jess? Czy to Jess?
- Proszę posłuchać - powiedziałam. Ogarnął mnie niepo
kój. Przecież chciałam tylko pomóc odnaleźć kilkoro zaginionych
dzieci. Nie miałam wcale ochoty rozmawiać z Larrym, kierow
nikiem. - Jennie Lee Peters jest w Escondido, w Kalifornii. -
Wyrzuciłam z siebie adres z prędkością karabinu maszynowego.
-A Samanta Travers, to trochę dziwne, ale jeśli pojedziecie szosą
podmiejską numer 4, tuż za Wilmington, w Alabamie, znajdzie
cie ją koło drzewa, tego drzewa, przy którym jest wielki kamień...
- Jess - wtrącił Larry. - To od Jessica, prawda? Czy możesz
mi podać swoje nazwisko, Jess? Skąd dzwonisz?
Zobaczyłam panią Pitt od prac ręcznych. Zmierzała w moją
stronę. Pani Pitt nie znosi mnie od czasu, kiedy na jej lekcji
wywaliłam jednemu chłopakowi suflet na głowę za to, że zapy
tał mnie, jak to jest mieć brata opóźnionego w rozwoju. Pani
Pitt doniosłaby na mnie bez wahania.
- Muszę lecieć - rzuciłam w słuchawkę i rozłączyłam się.
Ale to mi i tak nie pomogło. Pani Pitt warknęła:
- Jessico Mastriani, co robisz na korytarzu podczas lekcji?
A potem zanotowała moje nazwisko w kapowniku.
Dzięki wielkie, pani Pitt. Właśnie tu, w moim oświadcze
niu, które, jak rozumiem, pewnego dnia zostanie podane do
wiadomości publicznej, pragnę dać wyraz mojej wdzięczności
za troskę i zrozumienie, jakie mi pani okazała. Niech cały świat
się dowie, jaką wspaniałą jest pani nauczycielką.
W porze lunchu poszłam do pana Goodharta, żeby mu po
wiedzieć, że zostałam zapisana. Powtórzył całą tę swoją zwykłą
gadkę o tym, jak to muszę się więcej przykładać, bo inaczej ni
gdy nie dostanę się do college'u. Kiedy mi wlepił kolejny ty
dzień odsiadki dla mojego własnego dobra, zapytałam go, czy
ma jakieś gazety, bo muszę przygotować coś na temat bieżących
wydarzeń na historię USA.
To było, oczywiście kłamstwo. Chciałam się tylko przeko
nać, o czym mówiła Rosemary.
Pan Goodhart dał mi „USA Today". Usiadłam w holu za
drzwiami i przejrzałam ją. Było tam mnóstwo zajmujących opo
wieści o różnych znakomitościach i o głupstwach, jakie popeł
niają, ale w końcu, w dziale krajowym, znalazłam to, czego szu
kałam - wiadomość o anonimowym informatorze, który przez
telefon podał miejsca pobytu czworga zaginionych dzieci, z któ
rych jedno zniknęło z domu przed sześcioma laty.
Sean.
Gapiłam się na zadrukowaną kolumnę. To ja, myślałam. To
ja byłam tym anonimowym informatorem. Napisano o mnie
w gazecie. W gazecie, którą wszyscy czytają.
Państwowa Agencja Poszukiwania Zaginionych Dzieci
chciała poznać moje nazwisko, aby mi wyrazić podziękowanie.
Wyznaczono również, jak się okazało, pokaźną nagrodę pie
niężną za odnalezienie Olivii Marie d'Amato. Dziesięć tysięcy
zielonych, ściśle mówiąc.
Dziesięć tysięcy. Za dziesięć tysięcy można kupić motocykl
jak cholera.
Ale zaraz potem zjawiła się inna myśl: nie mogę wziąć tych
pieniędzy. N o , wiecie, w kościele nigdy nie słuchałam kazań
zbyt uważnie, ale jedna rzecz zapadła mi w pamięć - powinni
śmy robić coś dobrego dla innych ludzi. Nie dlatego, że spo
dziewamy się nagrody. Dlatego, że to jest słuszne. Jak na przy
kład znokautowanie Jeffa Daya. Albo jak pomoc w odnalezieniu
dzieci. Postąpiłam właściwie. Zrobiłam po prostu to, co należało
zrobić. Przyjąć nagrodę pieniężną za coś takiego... no cóż, to
wydawało mi się nie w porządku.
Jako że nie chciałam przyjąć żadnej chrzanionej nagrody -
i nie miałam ochoty, żeby moje zdjęcie ukazało się w „USA To
day" - postanowiłam nie dzwonić. Wcale mi nie zależało, żeby
wszyscy dowiedzieli się o moich zdolnościach. Już byłam
w szkole kimś w rodzaju wyrzutka. Gdyby ludzie odkryli jesz
cze i to, skończyłabym jak Carrie, oblana świńską krwią. Kto by
się o to prosił?
Poza tym, dla mojej rodziny to byłby prawdziwy cios. Mama
nawet nie zaczęła jeszcze dochodzić do siebie po tym, co się
stało z Douglasem. Chociaż, jak przypuszczam, łatwiej znieść,
że twoje dziecko ma zdolności nadprzyrodzone niż to, że jest
schizofrenikiem, to jednak wszystko sprowadza się do jednego:
nienormalna. A mama najbardziej na świecie pragnęła mieć nor
malną rodzinę.
Jakkolwiek wątpię, czy fakt, że dwie kobiety - matka i córka
- ubierają się w takie same, uszyte w domu sukienki, ma z nor
malnością cokolwiek wspólnego.
Sami widzicie, było mi dość ciężko i bez szukania dodatko
wych problemów.
Nie zadzwoniłam pod 1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń. Do
nikogo nie zadzwoniłam. Jakby nic się nie stało. Podczas lun
chu Ruth wyśmiewała się ze mnie wobec paru koleżanek z or
kiestry, że chodzę z wieśniakiem, więc one też zaczęły sobie stro
ić żarciki na ten temat. Nie wywarło to na mnie większego
wrażenia. Wiedziałam, że są po prostu zazdrosne. I miały o co.
Rob Wilkins był tego wart. Kiedy wkroczyłam tamtego dnia po
lekcjach do audytorium, przyznaję, że serce zabiło mi żywiej na
jego widok. Facet jest przystojny.
I tak nie mieliśmy okazji porozmawiać, zanim pani Clem-
mings wkroczyła do akcji. A potem, kiedy wyjęłam zeszyt i za-
brałam się za lekcje, Rob nie pochylił się w moją stronę, nie
wyjął mi go z rąk i nie zaczął pisać do mnie liścików, tak jak
w piątek. Siedział spokojnie, czytając powieść szpiegowską. Nie
tę samą co w zeszłym tygodniu i rozumiem, że musiała go
strasznie wciągnąć, ale bez przesady. Mógł przynajmniej powie
dzieć „cześć".
Fakt, że nie powiedział, sprawił, że poczułam się nieswojo.
Sądzę, że inne dziewczyny odczytałyby to zachowanie właści
wie, ale mnie brakowało doświadczenia w tej dziedzinie. Nie
mogłam dojść, co ja takiego zrobiłam. Czy chodzi o to, jak zare
agowałam na jego pocałunek? Wiecie, wtedy, kiedy prawie spa
dłam z motocykla? Przyznaję, to było dziecinne, ale należy mi
się wyrozumiałość: to był mój pierwszy pocałunek.
Może chodzi o ten żart o sklepie z dziewczynami? Albo o to,
że zdecydowanie nie pasowałam do Teri i Charleeen? Nie wie
działam, co jest grane, i w związku z tym czułam się jeszcze
bardziej nieswojo.
To może wyjaśnia, dlaczego, kiedy Hank Wendell pochylił
się ku mnie i szepnął:
- Hej, Mastriani, słyszałem, że podobno Wilkins ci wsa
dził w zeszły piątek? - kolnęłam go łokciem w gardło.
Nie dość mocno, żeby mu uszkodzić krtań i pozbawić go
przytomności (niestety), ale na tyle mocno, żeby go naprawdę
porządnie rozwścieczyć.
Zanim jednak pięść Hanka zetknęła się z moją twarzą (by
łam przygotowana, żeby się uchylić, tak jak uczył mnie tata),
inna ręka wystrzeliła w górę, wykręcając ramię Hanka, które
w związku z tym zniknęło z mojego pola widzenia.
- Sądziłem, że ustaliliśmy, że masz ją zostawić w spokoju.
Żeby utrzymać Hanka w uścisku, Rob musiał pochylić się
nade mną. W związku z tym sprzączka jego paska znalazła się na
wysokości mojego nosa, co postawiło mnie w głupiej sytuacji.
I wyprowadziło z równowagi, tak jak przedtem uwaga Hanka.
- Czy opowiadałeś ludziom dookoła, że uprawialiśmy seks?
- zapytałam, wykręcając szyję, żeby zobaczyć twarz Roba.
Próba przedstawienia została nagle przerwana. Wszyscy ak
torzy patrzyli teraz w naszą stronę. Pani Clemmings odezwała
się pierwsza.
- Co tam się dzieje z tyłu? Panie Wilkins, proszę uwolnić
pana Wendella i natychmiast usiąść na swoim miejscu!
- Jezu, Wilkins -wykrztusił Hank zduszonym głosem. Być
może dołożyłam mu mocniej, niż sądziłam. - Złamiesz mi tę
cholerną rękę.
- Wyrwę ci ją - powiedział Rob groźnym tonem, jakiego
przedtem u niego nie słyszałam -jeśli nie zostawisz dziewczy
ny w spokoju.
- Jezu, dobrze - wysapał Hank, po czym Rob zwolnił
uchwyt.
Hank padł na swoje krzesło. Rob usadowił się z powrotem
na swoim. A pani Clemmings, która była w pół drogi do nasze
go rzędu, zatrzymała się i stwierdziła:
- To już lepiej - z głębokim zadowoleniem w głosie, jakby
przerwanie bójki było jej osobistą zasługą.
Dobra.
Byłam wściekła.
- Co on miał na myśli? - syknęłam w stronę Roba, jak tyl
ko pani Clemmings odwróciła się do nas plecami. - O czym on
mówił?
- O niczym - odpowiedział Rob i schował się za książką. -
To zwykły dupek. Po prostu weź wyluzuj, dobrze?
Wiecie co? Serdecznie nie znoszę, kiedy ktoś mi mówi, że
bym wyluzowała. Na przykład ludzie mielą ozorem na temat
Douglasa, a kiedy szlag mnie trafia, mówią, żebym wyluzowała.
A ja nie potrafię. Nie mogę, nie chcę.
- Nie ma mowy - warknęłam. - Chcę wiedzieć, o czym on
mówił. Co się, do diabła, dzieje? Chwaliłeś się swoim przyja
ciołom, że to zrobiliśmy?
Rob oderwał wzrok od książki. Jego twarz pozostała całko
wicie bez wyrazu, kiedy stwierdził:
- Po pierwsze, Wendell nie jest moim przyjacielem.
Hank, masując sobie nadgarstek, mruknął:
- Dobrze to ująłeś.
- Po drugie, ciągnął Rob - nic nikomu nie mówiłem na
twój temat, jasne? Więc uspokój się wreszcie.
Tego też nie znoszę - kiedy mi mówią, żebym się uspoko
iła.
- Słuchaj - powiedziałam. - Nie wiem, co jest grane. Ale
jeśli się dowiem, że opowiadasz ludziom jakieś historie o mnie
za moimi plecami, stłukę cię. Rozumiesz?
Uśmiechnął się do mnie po raz pierwszy tego dnia. Miałam
wrażenie, że nie chciał, ale nie mógł się powstrzymać.
A Rob, no cóż, uśmiecha się w taki szczególny sposób. Wie
cie, co mam na myśli.
Może jednak nie wiecie. Zapomniałam, dla kogo to piszę.
W każdym razie, spytał:
- Ty mnie stłuczesz? - rozbawionym tonem. To mnie jesz
cze bardziej rozwścieczyło.
- Daj spokój, człowieku - ostrzegł go Hank. - Ona potrafi
nieźle dokopać, naprawdę.
- Taak - powiedziałam. - Więc lepiej uważaj.
Nie mam pojęcia, co -jeśli w ogóle - odparłby na to Rob,
ponieważ pani Clemmings syknęła w tym momencie „szsz"
w sposób, który, jak sądzę, miał brzmieć groźnie. Rob, z obojęt
nym wyrazem twarzy, zagłębił się ponownie w lekturze.
Z braku laku wzięłam się do odrabiania lekcji.
W środku jednak gotowałam się ze złości.
A potem, kiedy pani Clemmings nas zwolniła, wyszłam
przed szkołę i stwierdziłam, że nie ma mnie kto odwieźć do
domu.
Wspaniale. Po prostu wspaniałe.
Mogłabym zadzwonić do mamy. Ale za bardzo mnie roz
nosiło, nie miałbym zdrowia stać i czekać na nią. Ręce mnie
swędziały, żeby dać komuś w zęby. A kiedy tak się czuję, lepiej
żeby nikogo nie było w pobliżu. Zwłaszcza mojej mamy.
Ruszyłam przed siebie. Trzy kilometry, wielkie rzeczy. By
łam taka rozjuszona, że w ogóle nie czułam stóp. Pogoda zrobi
ła się ładna, ani jednej chmurki na niebie. Wykluczone, żeby
w taką pogodę poraził kogoś piorun. I tak miałam to gdzieś. Ty
siące piorunów mogło walić w ziemię, a ja nawet nie zwróciła
bym uwagi.
Jak mogłam być taka głupia? Jak mogłam zrobić z siebie taką
kretynkę?
Wędrowałam wzdłuż trybun, kiedy usłyszałam mruczenie
motocykla. Z wyłączonym silnikiem sunął z rozpędu wzdłuż
krawężnika.
- Jess - powiedział. - Daj spokój.
Nawet na niego nie spojrzałam.
- Spadaj - powiedziałam. Mówiłam poważnie.
- Masz zamiar leźć całą drogę do domu na piechotę? Daj
spokój, podwiozę cię.
Zasugerowałam, gdzie może sobie wsadzić swój motocykl.
- Posłuchaj. Przepraszam. Popełniłem błąd, w porządku?
Myślałam, że chodzi mu o to, że podczas odsiadki udawał,
że mnie nie zna.
- Więc wreszcie do ciebie dotarło? Fajnie.
- Wiesz, wydawało mi się, że jesteś starsza.
Zamurowało mnie. Odwróciłam się, patrząc na niego ze
zdumieniem.
- Co masz na myśli? Co znaczy: wydawało mi się, że jesteś
starsza?
Nie miał kasku na głowie, więc widziałam jego twarz. Był
zakłopotany.
- Nie wiedziałem, ze masz tylko szesnaście lat, rozumiesz?
To znaczy, nie zachowujesz się jak szesnastolatka. Wydajesz się
dużo dojrzalsza. No, może z wyjątkiem sytuacji, kiedy usiłu
jesz znokautować chłopaków dwa razy większych od siebie.
Nie mogłam się połapać, o co w tym wszystkim chodzi.
- Jakie, do diabła, ma znaczenie - zapytałam - ile ja mam
lat?
- Ma znaczenie.
- Nie rozumiem.
- Po prostu ma - powiedział.
Potrząsnęłam głową.
- Nadal nie rozumiem.
- Ponieważ ja mam osiemnaście. - Nie patrzył na mnie.
Wbił wzrok w ziemię. - I mam kuratora.
Kuratora? Byłam na randce z przestępcą? Mama padłaby tru
pem, gdyby się dowiedziała.
- Co zrobiłeś?
- Nic.
Minął nas volkswagen. Kierowca nacisnął klakson. Rob stał
z boku, więc chyba nie było powodu, żeby trąbić. Kierowca,
który okazał się panią Clemmings, pomachał nam ręką. Tuu-
tut. Cześć, dzieciaki. Do zobaczenia jutro na odsiadce.
- Nie, poważnie - upierałam się. - Co zrobiłeś?
- Posłuchaj - powiedział Rob. - To było głupie, dobrze?
- Chcę wiedzieć.
- Nie powiem ci, więc lepiej zapomnij.
Moja wyobraźnia pracowała na przyśpieszonych obrotach.
Co takiego mógł zrobić? Skok na bank? Nie, za to nie wyznaczają
kuratora. Posyłają do więzienia. Tak samo za morderstwo. Co
on takiego zrobił?
- No, więc to chyba nie jest dobry pomysł - ciągnął - że
byśmy się spotykali. Chyba że... Kiedy masz urodziny?
- Miałam w zeszłym miesiącu.
Powiedział słowo, które pozwolę sobie pominąć.
- Słuchaj - powiedziałam. - Nie obchodzi mnie, że jesteś
pod nadzorem kuratora.
- Tak, ale twoich rodziców to będzie obchodziło.
- Nie, oni są w porządku.
Roześmiał się.
- Pewnie, Jess. Właśnie dlatego poprosiłaś wtedy, żebym cię
wysadził na końcu ulicy, a nie przed domem. Bo twoi rodzice są
w porządku. Są tacy w porządku, że nie chciałaś, żeby mnie zoba
czyli. A wtedy nie wiedziałaś nawet o kuratorze. Nie zaprzeczysz.
Tu mnie złapał.
- Dobrze, masz rację. Teraz jest im ciężko z różnych powo
dów i nie chcę ich dobijać. Ale przecież nic nie muszą wiedzieć.
- Takie rzeczy się rozchodzą, Jess. Przypomnij sobie Wen-
della. To tylko kwestia czasu, kiedy twoi rodzice - i mój kurator
- zorientują się, co się święci.
No dobra, nie miałam zamiaru stać tam i błagać go, żeby się
ze mną umawiał. Chłopak miał klasę, owszem, ale ja też mam
swoją dumę. Więc tylko wzruszyłam ramionami i powiedziałam:
- Wszystko jedno.
Potem odwróciłam się i ruszyłam przed siebie.
- Mastriani - powiedział zmęczonym głosem. - Posłuchaj,
wsiądź na motor, dobrze? Zawiozę cię do domu. Albo raczej na
róg ulicy.
- No, nie wiem - odparłam, patrząc na niego przez ramię
i trzepocząc rzęsami. - Pani Clemmingsjuż nas widziała razem.
Jeśli pobiegnie zawiadomić gliny...
Chyba miał dość.
- Wsiadaj na motor, Mastriani.
Wiem, czego się spodziewacie.
Myślicie, że mimo tego całego gadania, że jestem za młoda,
między Robem a mną zawiązała się pełna namiętności znajo
mość i że wprowadzę was we wszystkie smakowite szczegóły,
a wy to zaraz przeczytacie.
Przykro mi was rozczarować, ale nic takiego nie nastąpi. Po
pierwsze, moje życie uczuciowe jest moją prywatną sprawą,
a wspominam o nim jedynie ze względu na późniejszy rozwój
wypadków.
Po drugie, Rob nie tknął mnie nawet palcem
Ku mojemu głębokiemu rozczarowaniu.
Wysadził mnie, tak jak obiecał, na rogu ulicy i resztę drogi
przebyłam pieszo, przeklinając fakt, że mieszkam w tym zaco
fanym stanie, z jego zacofanymi prawami. Szesnastoletnia
dziewczyna nie może, w stanie Indiana, spotykać się z osiemna
stoletnim chłopcem, ale kuzyni pierwszego stopnia mogą się
żenić bez problemu w każdym wieku.
Mówię poważnie. Sprawdźcie, jeśli nie wierzycie.
Jak zwykle wieczorem, kiedy wracam do domu, w kuchni
panowało poruszenie. Tym razem zastałam tam mamę i tatę oraz
Douglasa (co za niespodzianka). Douglas wpatrywał się w pod
łogę, podczas gdy mama darła się na tatę.
- Mówiłam ci, że on nie jest gotowy! -wrzeszczała. Mama
ma bardzo zdrowe płuca. - Mówiłam! Dlaczego nie słuchałeś?
Wielki Joe Mastriani zawsze wie najlepiej, co?!
- Chłopak poradził sobie świetnie - stwierdził tata. - Na
prawdę świetnie. N o , dobrze, upuścił tacę i stłukł parę rzeczy.
Nic wielkiego. Tace codziennie lądują na ziemi. To nie zna
czy...
- Nie jest gotowy - ryknęła mama.
Douglas zauważył, że stoję w drzwiach. Przewróciłam ocza
mi, a on znowu wlepił wzrok w podłogę. U nas w liceum są
dzieciaki, które gadają bzdury o moim „psychicznym" bracie.
Na przykład większość uznała go za potencjalnego seryjnego
mordercę. To jeden z powodów, dla których do końca świata
będę odsiadywać karę po lekcjach. Bo tylu osobom musiałam
dołożyć za obgadywanie Douglasa. Nie sądzę, aby Douglas mógł
stać się seryjnym mordercą. Jest zbyt nieśmiały. Taki na przy
kład Ted Bundy, z tego, co słyszałam, był bardzo towarzyskim
facetem.
Tata też dostrzegł mnie w drzwiach i powiedział:
- Gdzie byłaś?
- Próba zespołu - wyjaśniłam.
- Aha - odparł tata i znowu zaczął krzyczeć na mamę.
Nasypałam sobie miseczkę płatków - obejrzałam, oczywi
ście, przy okazji, karton z mlekiem. Tak, jak podejrzewałam,
mama zwróciła uwagę na kończący się termin przydatności
do spożycia i pobiegła do sklepu po nowe mleko. Przyjrzałam
się uważnie twarzom dzieci na pudełku. Zastanawiałam się,
czy rano będę wiedziała, gdzie są. Czułam, że tak. Ostatecznie
nadal byłam naznaczona przez piorun. Blizna prawie nie zbla
dła.
Byłam ciekawa, co porabia Sean. Pewnie powrócił już,
szczęśliwie, na łono rodziny. Mnie to zawdzięczał. Był mi wi
nien również przeprosiny za swoje głupawe zachowanie tamte
go dnia przed domem.
Poszłam na górę, ale zanim dotarłam do swojego pokoju,
Mike przeraził mnie na śmierć, otwierając gwałtownie drzwi,
i to nie swojego pokoju, tylko Douglasa, i pytając ni w pięć, ni
w dziewięć:
- No, dobra. Kto to jest, do diabła?
Dosłownie rzuciło mną o ścianę ze zdumienia i ze strachu.
- Kto do diabła, kto? Co robiłeś w pokoju Douglasa?
Wtedy zobaczyłam lornetkę w jego ręce i zrozumiałam.
- Dobra - powiedziałam. - To nie tak, jak myślisz.
- Ach tak? - Mike łypnął na mnie gniewnie przez okulary.
- A mnie się wydaje, że włóczysz się z jakimś Aniołem Piekieł.
Tak właśnie myślę.
- Ale jesteś rąbnięty - powiedziałam. - On nie jest Anio
łem Piekieł, a ja się z nikim nie włóczę.
- To kim on jest?
- Boże, jest w ostatniej klasie. Twój rocznik. Nazywa się
Rob Wilkins.
- Rob Wilkins? - Mike znowu spojrzał na mnie złym wzro
kiem. - Nie znam żadnego Roba Wilkinsa z ostatniej klasy.
- To mnie akurat nie dziwi - powiedziałam. - Czy ty w ogó
le masz jakichś normalnych znajomych, czy tylko tych z Inter
netu?
Nie dał się zbyć.
- Kto to jest? Wywalili go ze szkoły?
- Nie - odparłam. - Poza tym nie twój interes.
- Dobra, to jak to możliwe, że go nie znam? -W tym mo
mencie Mike'owi opadła szczęka. - O, Boże. Czy on jest wie
śniakiem?
- Cholera, Mike - powiedziałam. -Jakie to politycznie po
prawne z twojej strony. Założę się, że nowi kumple z Harvardu
będą zachwyceni twoją otwartą postawą.
Mike potrząsnął głową.
- Mama cię zabije.
- Nie, nie zabije, bo ty jej nie nakablujesz.
- Jeszcze się okaże - burknął. - Nie chcę, żeby moja siostra
chodziła z jakimś wsiokiem.
- Nie chodzimy ze sobą - oświadczyłam. - Jeśli nie po
wiesz mamie, to ja... To wezmę twoją zmianę w restauracji w ten
weekend.
Rozpromienił się, opiekuńczość wobec młodszej siostry wy
wietrzała mu z głowy. Hej, czemu nie? Posiedzi dłużej w Inter
necie.
- Naprawdę? - zapytał. - W niedzielę wieczorem też?
Westchnęłam, jakby to było dla mnie straszliwe poświęce
nie. Tak naprawdę, gdyby mnie poprosił, przepracowałabym za
niego wszystkie zmiany do końca życia, byle tylko mama nie
dowiedziała się o Robie.
- W niedzielę wieczorem pewnie też - powiedziałam.
Na twarzy Mike'a pojawił się wyraz triumfu. Potem przy
pomniał sobie widocznie, że jest moim starszym bratem i ma
się mną opiekować i tak dalej, bo dodał:
- Nie sądzisz, że on jest dla ciebie odrobinę za stary? W koń
cu jesteś dopiero w drugiej klasie.
- Nie martw się, Mike. Dam sobie radę - zapewniłam.
Nadal wyglądał na zmartwionego.
- Wiem, ale jeśli facet... no, wiesz. Jeśli będzie czegoś pró
bował?
Moim najsłodszym marzeniem było, żeby spróbował. Nie
stety, wcale się na to nie zanosiło.
- Słuchaj - powiedziałam. - Nie przejmuj się. Poważnie,
Mike. Szpieguj sobie i podglądaj Claire Lippman, jeśli chcesz,
ale ode mnie się odczep, dobrze?
Mike zaczerwienił się, ale nie było mi go żal. W końcu o to
mi chodziło. Taki mały szantaż.
Kiedy już poszłam do łóżka, głowę miałam tak zajętą tą całą
sprawą z Robem, że nie myślałam o tych, no wiecie, nadprzyro
dzonych rzeczach. Zaginione dzieci zeszły jakby na drugi plan.
To się, naturalnie, zmieniło następnego dnia.
10
G
łos Rosemary brzmiał dziwnie, kiedy zadzwoniłam. Może
dlatego, że odebrał ktoś inny, a ja zapytałam tylko: „Czy
jest Rosemary?". Mężczyzna, który podniósł słuchawkę, powie
dział: „Chwileczkę", potem usłyszałam kliknięcie, a potem ode
zwała się Rosemary.
- Cześć - powiedziałam.-To ja, Jess.
- Cześć, Jess - odparła. Nie wydawała się jednak taka pełna
entuzjazmu, jak poprzedniego dnia. Co słychać, skarbie?
- W porządku. Mam dla ciebie jeszcze parę adresów.
Wyglądało na to, że wcale jej się nie paliło, żeby je zapisać.
Powiedziała:
- Nie przeglądałaś chyba gazet, prawda, skarbie?
- Chodzi o tę nagrodę? - podrapałam palcami wyryte na
automacie niecenzuralne słowa. - Tak. Czytałam o tej nagro
dzie. Ale to mi się wydaje niewłaściwe. Wziąć nagrodę za to, co
każdy przyzwoity człowiek zrobiłby za darmo. Rozumiesz, o co
mi chodzi?
Rosemary na to:
- Och, rozumiem, co masz na myśli. Ale nie o tym mówi
łam. Mówiłam o małej dziewczynce, w sprawie której wczoraj
dzwoniłaś. Powiedziałaś Larry'emu, że znajdziemy ją przy drze
wie.
- Aha. - Cały czas uważałam, czy w polu widzenia nie po
jawia się pani Pitt. Postanowiłam nie dać się złapać po raz drugi.
Nie zobaczyłam jednak niczego poza czarnym samochodem,
który wjechał na parking dla nauczycieli. Wysiadło z niego
dwóch facetów w garniturach. Uznałam, że to tajniacy. Ktoś
musiał kogoś zakapować. - Tak. To mi się wydawało dziwne.
A co ona właściwie robiła koło tego drzewa?
- Ona nie była koło tego drzewa, skarbie -wyjaśniła Rose-
mary. - Była pod nim. Martwa. Ktoś ją zamordował i zakopał
tam, gdzie powiedziałaś, że ją znajdziemy. - Potem dodała: -
Skarbie? Jess? Jesteś tam?
Ja na to:
- Tak, tak, jestem.
Martwa? Ktoś zabił małą jak-jej-tam?
To przestało być zabawne.
A potem to już zupełnie przestało być zabawne. Dwaj gli
niarze w cywilu szli w moją stronę. Sądziłam, że pójdą do se
kretariatu, co byłoby zrozumiałe, a oni skierowali się w moją
stronę.
Z bliska zauważyłam, że obaj mieli krótko obcięte włosy
i nosili jednakowe garnitury. Jeden z nich sięgnął do kieszeni na
piersi. Wyciągnął mały portfelik, którym machnął w moją stro
nę, otwierając go w ten sposób.
- Witam - odezwał się miłym głosem. -Jestem agent spe
cjalny Chet Davies, a to jest mój partner, Allan Johnson. Jeste
śmy z FBI. Chcielibyśmy ci zadać parę pytań, Jess. Czy możesz
odwiesić słuchawkę i pójść z nami?
W uchu dźwięczał mi głos Rosemary:
- Jess, kochanie, tak mi przykro, nie chciałam mieć z tym
nic wspólnego, ale zmusili mnie.
Agent specjalny Chet Davies ujął mnie za ramię. Powie
dział:
- N o , moja droga, odwieś słuchawkę.
Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Do dziś dnia nie potrafię
tego wytłumaczyć. Zamiast odwiesić słuchawkę, tak jak prosił
agent, uderzyłam go nią w twarz z całej siły.
A potem puściłam się biegiem.
Nie odbiegłam jednak daleko. To znaczy, jak tylko ruszy
łam, zdałam sobie sprawę, jaka jestem głupia. Dokąd ucieka-
łam? Jak daleko mogłam uciec na piechotę? To było FBI. To nie
byli gliniarze z prowincjonalnego zadupia, zbyt powolni, żeby
złapać krowę na pastwisku, a co dopiero szesnastoletnią dziew
czynę, która odkąd skończyła dziesięć lat, regularnie zdobywała
pierwsze miejsce w szkolnych biegach na setkę.
Ta ucieczka to był efekt zaćmienia umysłowego. A kiedy mi
odbija, ląduję w końcu zawsze w tym jednym miejscu. Posta
nowiłam więc odciąć się od pościgu i schronić się tam, gdzie
pewnie i tak bym trafiła prędzej czy później. Pognałam w stronę
gabinetów szkolnych pedagogów, jednym szarpnięciem otwo
rzyłam drzwi pokoju pana Goodharta i padłam na pomarańczo
we, winylowe krzesło przy oknie.
Pan Goodhart spożywał akurat pączka z dżemem. Spojrzał
na mnie, nie odsuwając go od ust, i powiedział:
- O, Jess, co za miła niespodzianka. Co cię do mnie spro
wadza, tak radosną i o tak wczesnej porze?
Po biegu byłam trochę zasapana.
- Dwóch facetów z FBI próbowało przed chwilą wsadzić
mnie do samochodu i przesłuchać, ale uderzyłam jednego z nich
w twarz i przybiegłam tutaj.
Pan Goodhart chwycił kubek z namalowanym pieskiem
Snoopym i pociągnął łyk kawy. A potem powiedział:
- Dobrze, Jessico, spróbujmy jeszcze raz. Ja mówię: „Co
sprowadza cię tutaj, tryskającą humorem, o tak wczesnej po
rze", a ty odpowiadasz jakoś tak: „Och, nie wiem, panie Good
hart. Wpadłam tak tylko, żeby porozmawiać o tym, że znowu
nie najlepiej mi idzie na angielskim i zastanawiałam się, czy
mógłby pan pomóc mi przekonać panią Kovax, żeby dała mi
jeszcze jedną szansę".
Wtedy w drzwiach gabinetu pojawiła się sekretarka pana
Goodharta, Helen. Wyglądała na zmieszaną.
- Paul - powiedziała - są tutaj dwaj panowie...
Nie zdołała skończyć, ponieważ agent Chet Davies ode
pchnął ją na bok. Nos, z którego ciekła krew, zakrywał chus
teczką. Pomachał odznaką w stronę pana Goodharta, ale wzrok,
płonący gniewem, skierował na mnie.
- To było zgrabne - stwierdził. Jego głos brzmiał trochę
nosowo, co mnie nie dziwiło, bo pewnie złamałam mu jakąś
chrząstkę. - Pobicie agenta federalnego stanowi jednak, przy
padkiem, przestępstwo, moja panno. Wstawaj. Przejedziemy się
kawałek.
Nie podniosłam się z krzesła. W momencie, kiedy agent Da-
vies wyciągnął łapę w moją stronę, odezwał się pan Goodhart:
- Przepraszam najmocniej.
Tylko tyle. Po prostu: „przepraszam najmocniej".
Agent Davies cofnął gwałtownie rękę, jakby się sparzył.
A potem posłał panu Goodhartowi spojrzenie pełne skruchy.
- Ach - wybąkał. Sięgnął po odznakę. - Agent specjalny
Davies. Zabieram tę dziewczynę na przesłuchanie.
Pan Goodhart znowu ugryzł pączka, a następnie odłożył go
na talerzyk.
- Nie ma mowy. Nie, bez zgody jej rodziców. Jest niepeł
noletnia - oznajmił.
W tej chwili ukazał się agent Allan Johnson. Błysnął odzna
ką, przedstawił się i powiedział:
- Proszę pana, nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, że ta
młoda dama ma zostać przesłuchana w sprawie kilku wypad
ków porwania oraz jednego morderstwa.
Pan Goodhart popatrzył na mnie, unosząc brwi.
- Zdaje się, że byłaś ostatnio dość zajęta, nieprawdaż, Jess?
Chrypiącym głosem, ponieważ zbierało mi się na płacz, jak
nigdy dotąd, powiedziałam:
- Rozmawiałam przez telefon, a ci dwaj panowie, których
zobaczyłam po raz pierwszy w życiu, kazali mi wsiąść do samo-
chodu. A mama mówiła, żebym nigdy nie wsiadała do samo
chodu z obcymi i nawet jeśli twierdzili, że są agentami FBI
i mieli odznaki, to skąd miałam wiedzieć, że są prawdziwi? Ni
gdy przedtem nie widziałam odznaki FBI. Dlatego właśnie go
uderzyłam, panie Goodhart - a teraz chyba będę płakać.
Pan Goodhart odezwał się kpiącym tonem:
- Nie będziesz płakać, Jess. Chyba nie przestraszyłaś się na
prawdę tych dwóch klownów, co?
- Tak - wyszlochałam. - Przestraszyłam się. Panie Good
hart, ja nie chcę iść do więzienia!
Na dobitkę, muszę z pewnym zażenowaniem stwierdzić,
że już nie zbierało mi się na płacz. Płakałam. Właściwie wyłam.
No dobra. Każdy by się przestraszył, gdyby FBI chciało go
przesłuchać.
Podczas gdy ja pociągałam nosem i wycierałam oczy, prze
klinając w myślach Ruth za tę całą aferę, pan Goodhart popa
trzył na agentów FBI i odezwał się tonem, w którym nie było
śladu kpiny:
- Obaj panowie wyjdą i poczekają na zewnątrz. Ona bez
rodziców- oraz ich adwokata - nigdzie nie pójdzie.
Z wyrazu twarzy pana Goodharta wynikało bez cienia wąt
pliwości, że mówi poważnie. Poczułam gwałtowny przypływ
ciepłych uczuć pod jego adresem, co mi się przedtem raczej nie
zdarzało. Owszem, uporczywie wlepiał mi odsiadki, ale w po
trzebie można było na nim polegać.
Agenci FBI widocznie również zdali sobie z tego sprawę.
Agent specjalny Davies zaklął głośno. Jego partner jakby się tro
chę zawstydził z tego powodu. Zwracając się do mnie, powie
dział:
- Panienko, nie chcieliśmy cię przestraszyć. Chcieliśmy tyl
ko zadać ci parę pytań, to wszystko. Może dałoby się znaleźć
jakieś spokojne miejsce, gdzie byśmy to sobie omówili.
- Naturalnie, że tak - zabrał ponownie głos pan Goodhart.
- Kiedy zjawią się tutaj jej rodzice.
Agent specjalny Johnson potrafił pogodzić się z porażką.
Skinął głową, wyszedł do poczekalni i usiadł, po czym wziął do
ręki „Seventeen" i zaczął przerzucać. Agent specjalny Davies na
tomiast zaklął ponownie i zaczął przemierzać poczekalnię w tę
i we w tę, obserwowany czujnie przez zdenerwowaną sekretar
kę Helen.
Pan Goodhart nie wydawał się ani odrobinę wytrącony
z równowagi. Popił kawy, a potem sięgnął po telefon.
- No, dobrze, Jess - powiedział. - To do kogo mam dzwo
nić - do mamy czy taty?
Płakałam nieustająco.
- Ta-ata - wyjąkałam. - Och, proszę, do taty.
Pan Goodhart zadzwonił do Mastrianiego, gdzie tata tego
dnia pracował. Ponieważ żadne z moich rodziców - pomimo
moich licznych bójek- nigdy nie było wzywane do szkoły z mo
jego powodu, ojciec przestraszył się nie na żarty. Pan Goodhart
zapewnił go, że nic mi się nie stało, dodając, że może warto by
zadzwonić do adwokata, jeśli tata kogoś takiego ma. Tata, niech
go Bóg błogosławi, powiedział tylko: „Będziemy u was za pięć
minut". Nie dopytywał się o szczegóły.
Odłożywszy słuchawkę, pan Goodhart przyjrzał mi się i wy
ciągnął parę chusteczek higienicznych, które trzymał w pudeł
ku - dla nieszczęśników przesiadujących w jego biurze i wyle
wających łzy z powodu problemów w rodzinie czy czegoś tam.
Teraz ja jestem jedną z tych pożałowania godnych istot, my
ślałam sobie, wydmuchując nos.
- Opowiedz mi o tym - poprosił pan Goodhart.
Tak więc, zerkając nerwowo w stronę typów z FBI, żeby się
upewnić, że nie podsłuchują, opowiedziałam. Opowiedziałam
panu Goodhartowi wszystko, począwszy od tego, jak uderzył
mnie piorun aż do dzisiejszego rana, kiedy agent Davies błysnął
mi odznaką przed oczami. Opuściłam tylko szczegóły dotyczą
ce Roba. Nie sądziłam, żeby były panu Goodhartowi potrzebne
do szczęścia.
Akurat gdy skończyłam opowiadanie, przybył tata wraz z ad
wokatem, panem Abramowitzem, przypadkiem również tatą
Ruth. Agent specjalny Davies do tego czasu doszedł już do sie
bie i zachowywał się jak gdyby nigdy nic. Jakby wcale nie usiło
wał mnie złapać i jakby nie oberwał ode mnie w twarz słuchaw
ką telefoniczną.
Z tatą i panem Abramowitzem rozmawiał w sposób nie
zwykle profesjonalny, wyjaśniając, że FBI interesuje się osobą,
która dzwoniła do Państwowej Agencji Poszukiwania Zaginio
nych Dzieci. Jak się okazuje, w agencji mają telefony identyfi
kujące miejsce, skąd dzwoni rozmówca, więc Rosemary od sa
mego początku wiedziała, że jestem z Indiany. Musieli tylko
sprawdzić, skąd dokładnie dzwonię, no i złapać mnie na gorą
cym uczynku.
Tak więc, voild, jak mówi mama. W ten sposób do mnie tra
fili.
Pozostawało pytanie, co mianowicie, skoro już mnie mieli,
zamierzali ze mną zrobić? Na tyle, na ile orientowałam się w tych
sprawach, nie złamałam przepisów - no, może z wyjątkiem na
paści na agenta federalnego, ale agentowi specjalnemu Davie-
sowi przestało już chyba tak bardzo zależeć na poruszaniu tej
kwestii.
Całe to zamieszanie - pojawienie się agentów FBI, ojca
uczennicy i adwokata na dokładkę w gabinecie pedagoga - wy
wabiło z pokoju dyrektora szkoły, pana Feeneya. Pan Feeney
rzadko opuszczał biuro, tylko czasami, podczas apelu, żeby przy
pomnieć nam o niebezpieczeństwach jazdy po pijanemu. Teraz
zaproponował przejście do swojej prywatnej sali konferencyjnej,
gdzie zasiedliśmy w siódemkę - ja, mój tata, tata Ruth, dwaj
agenci specjalni, pan Goodhart i pan Fccney- a ja powtórzyłam
historię, którą niedawno opowiedziałam panu Goodhartowi.
Wyraz ich twarzy, kiedy skończyłam, określiłabym jako...
hm, sceptyczny. Historia była nie z tej ziemi. No bojak to moż
liwe? Jakim cudem codziennie rano budziłam się z informacja
mi o obcych dzieciach? To pewnie ten piorun... Ale dlaczego?
Nikt nie potrafił odpowiedzieć na te pytania. Podejrzewam,
że zagadka pozostanie nierozwiązana po wsze czasy.
Ale, jak się okazało, agent specjalny Johnson naprawdę
chciał ją rozwiązać. To znaczy tę zagadkę. Zadał mi masę pytań.
Niektóre dziwaczne. Na przykład czy doznałam kiedykolwiek
krwawienia z dłoni czy stóp.
- Uhm, nie - odparłam i spojrzałam na niego, jakby był
niespełna rozumu.
- Jeśli to prawda... - zaczął, kiedy sądziłam, że wyczerpał
już cały zasób dziwacznych pytań.
- Jeśli to prawda? - przerwał tata. Mój tata nie należy do
najbardziej opanowanych ludzi na świecie. To nie znaczy, że cią
gle się wścieka. Raczej rzadko mu się to zdarza. Ale jeśli już się
zdarzy, miejcie się na baczności. Pewnego razu na basenie jakiś
facet przezywał Douglasa downem - Douglas miał wtedy jede
naście czy dwanaście lat. Facet miał jakieś dwadzieścia, dwa
dzieścia parę i chyba sam nie był za bystry. Ale to dla taty nie
była okoliczność łagodząca. Prasnął tamtego, a potem przytrzy
mał mu twarz pod wodą, aż ratownik musiał interweniować. To
było super.
- Jeśli? - powtórzył tata. -Wątpi pan w słowa mojej córki?
Agent specjalny Johnson prawdopodobnie nie znał historii
faceta z basenu, ałe i tak się przestraszył. Widać było, że mój
ojciec jest naprawdę ze mnie dumny. Nie tylko dlatego, że tym
razem nie mazałam się, opowiadając, co mi się zdarzyło, ale rów-
nież dlatego, że jak się tak bliżej zastanowić, zrobiłam coś rze
czywiście dobrego i pożytecznego. Pomogłam odnaleźć gro
madkę zaginionych dzieci. Fakt, jedno z nich nie żyło, ale nigdy
by tego nie odkryli, gdyby nie ja. Biorąc pod uwagę, że jedno
z jego dzieci było schizofrenikiem, a drugie, nawet jeśli dostało
się do Harvardu, odmieńcem, no cóż, przypuszczam, że tata
musiał być ukontentowany, że przynajmniej jedno z jego dzieci
wyróżniło się w sposób pozytywny.
Agent specjalny Johnson podniósł rękę i powiedział:
- Nie, proszę pana. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Wierzę
bez zastrzeżeń pannie Mastriani. Chcę tylko podkreślić, że jeśli
tak jest rzeczywiście, to jest ona bardzo szczególną młodą damą
i zasługuje na specjalne potraktowanie.
Myślałam, że mówi o paradzie w Nowym Jorku, takiej jak
ta, którą uczczono drużynę Yankesów, kiedy wygrali mistrzo
stwa w baseballu. Czemu nie, mogłabym się nawet przejechać
na otwartej platformie, pod warunkiem że rozwinęłaby jakąś
przyzwoitą prędkość.
Tata jednak z punktu zaczął podejrzewać, że chodzi o coś
innego.
- O jakie traktowanie panu chodzi? - zapytał podejrzliwie.
- Cóż, zwykle w takich wypadkach... przede wszystkim
pragnę państwa zapewnić, że my, w FBI, ogromnie cenimy oso
by obdarzone zdolnościami pozazmysłowymi, jak panna Ma
striani. Faktem jest, że niejednokrotnie zwracamy się do takich
osób po poradę, kiedy śledztwo utyka w martwym punkcie.
- Nie wątpię. Co to ma wspólnego z Jess? - W głosie taty
ponownie zabrzmiała podejrzliwość.
- Otóż chcielibyśmy zaprosić pannę Mastriani - natural
nie za pańskim pozwoleniem - do jednego z naszych ośrodków
badawczych, abyśmy mogli dowiedzieć się czegoś więcej o jej
zdumiewających umiejętnościach.
Natychmiast stanęły mi przed oczami sceny z pewnego fil
mu wideo, który uwielbiałam w dzieciństwie. Otóż bohatero
wie - dzieci obdarzone zdolnościami pozazmysłowymi, jak to
określił agent Johnson - zostają wysłane do specjalnego „ośrod
ka badawczego", gdzie, mimo kraniku z wodą sodową w poko
ju - który wywarł na mnie szczególne wrażenie, jako że moja
mama nie pozwoliłaby mi trzymać w pokoju nawet opiekacza
w obawie, że puszczę chałupę z dymem - były w gruncie rzeczy
traktowane jak więźniowie.
- Um - mruknęłam głośno. Ponieważ nikt, tak naprawdę,
nie zwracał się do mnie, wszyscy obrócili teraz głowy w moją
stronę. - Nie, dziękuję.
Pan Goodhart, który widocznie nie oglądał tego filmu o nie
zwykłych dzieciach powiedział:
- Poczekaj chwilę, Jess. Wysłuchajmy agenta Johnsona. Nie
co dzień trafia się ktoś z tak niezwykłymi umiejętnościami jak
twoje. Istotne jest, abyśmy dowiedzieli się o nich jak najwięcej.
Dzięki temu moglibyśmy lepiej zrozumieć, w jaki sposób dzia
ła ludzki umysł.
Rzuciłam mu gniewne spojrzenie. Zdrajca! Nie do wiary.
- Nie udam się - powiedziałam, nieco za głośno jak na salę
konferencyjną pana Feeneya - do żadnego specjalnego ośrodka
badawczego w Waszygtonie.
Agent Johnson na to:
- Och, ale ten jest tu na miejscu, w Indianie. Tylko godzinę
drogi stąd, w bazie wojskowej Crane. Tam mamy odpowiednie
warunki, aby zbadać nadzwyczajny talent panny Mastriani.
Może pomogłaby nam odnaleźć jeszcze więcej zaginionych lu
dzi. Kiedy dzwoniłaś dziś rano do agencji poszukującej zaginio
nych dzieci, panno Mastriani, to po to, aby podać miejsca poby
tu kolejnych dzieci, prawda?
Zmarszczyłam gniewnie brwi.
- Tak - powiedziałam. - Nie daliście mi ich przekazać.
Przez was kompletnie zapomniałam te adresy.
To było ohydne kłamstwo, ale wprawili mnie w paskudny
humor. Nie chciałam jechać do bazy wojskowej Crane. Nigdzie
nie chciałam jechać. Chciałam zostać tu, gdzie byłam. Chcia
łam za karę zostać w szkole po lekcjach i siedzieć obok Roba.
Skoro inaczej nie mogłam się z nim spotykać...
A co z Karen Sue Hanky? Znowu mnie wyzwała. Raz jesz
cze musiałam jej utrzeć nosa. Musiałam koniecznie. Właśnie to
była moja szczególna umiejętność. Nie te dziwaczne rzeczy, któ
re przytrafiały mi się ostatnio...
- Na świecie jest dużo, dużo więcej zaginionych ludzi, pan
no Mastriani - powiedział agent specjalny Johnson - niż dzieci,
których zdjęcia umieszczono na kartonach z mlekiem. Z twoją
pomocą moglibyśmy odnaleźć zaginionych jeńców wojennych,
o których bezpieczny powrót rodziny modlą się od dwudzie
stu, a nawet trzydziestu lat. Moglibyśmy zlokalizować uchyla
jących się od płacenia alimentów ojców i zmusić ich do płace
nia pieniędzy, które ich dzieciom są tak bardzo potrzebne.
Moglibyśmy wytropić seryjnych morderców i schwytać ich,
zanim zabiją kolejną ofiarę. FBI wyznacza wysokie nagrody pie
niężne za informacje o osobnikach poszukiwanych listem goń
czym.
Widziałam, że jego słowa przekonały ojca. Złapałam się na
tym, że i mnie myśl o współpracy z FBI na chwilę przypadła do
gustu. Fajnie by było pomagać w poszukiwaniu zaginionych,
albo w tropieniu bandytów, żeby spotkała ich zasłużona kara.
Ale dać się zamknąć w bazie wojskowej?
Powiedziałam więc:
- Wie pan, to może nawet nie działać w ten sposób. Może
potrafię odnaleźć tych ludzi tylko wtedy, kiedy śpię we własnym
łóżku, we własnym domu? Dlaczego miałabym to robić w bazie
wojskowej Crane? Czy nie mogłabym zostać na Lumley Lane
i stamtąd kontaktować się z wami?
Agent specjalny Johnson i agent specjalny Davies popatrzyli
na siebie nawzajem. Wszyscy pozostali spojrzeli na nich pytająco.
Agent specjalny Johnson odezwał się wreszcie:
- Tak, to byłoby możliwe, Jessico. - Zauważyłam, że nie
zwracał się już do mnie „panno Mastriani". - Oczywiście, że
tak. Ale nasi naukowcy pragną gorąco przeprowadzić kilka te
stów. A fakt, że to wszystko wydaje się brać początek od poraże
nia piorunem - cóż, nie chcę bić na alarm, ale wydaje mi się, że
powinnaś poddać się tym testom bez oporów. Stwierdzono bo
wiem, że w podobnych wypadkach często dochodzi do poważ
nego uszkodzenia organów wewnętrznych, które z początku nie
daje żadnych objawów, a w pewnym momencie...
Tata pochylił się naprzód.
- Co w pewnym momencie?
- No, cóż, często osobnik taki umiera, panie Mastriani, na
zawał serca - uderzenie pioruna stanowi straszliwe obciążenie
dla serca. Mogą, i często występują, dodatkowe komplikacje, jak
zakrzepy czy uszkodzenie arterii. Wnikliwe badania lekarskie...
- Które można by przeprowadzić i tutaj - powiedziałam
mocno zaniepokojona. - W gabinecie doktora Hinkle'a.
Doktor Hinkle był naszym lekarzem rodzinnym odkąd pa
miętam. Zdiagnozował, co prawda, schizofrenię Douglasa jako
nadpobudliwość, ale cóż, nikt nie jest doskonały.
- Z pewnością - przyznał agent specjalny Johnson. - Z pew
nością. Jakkolwiek internista nie zawsze dysponuje odpowied
nim przygotowaniem i aparaturą do wykrywania subtelnych
zmian w organizmie. Zwłaszcza w tak nietypowych przypadkach.
- A co do tych nagród pieniężnych... - odezwał się niespo
dziewanie pan Feeney.
Popatrzyłam na niego wściekła. Co za dupek. Miałam wra
żenie, że usilnie kombinuje, jak położyć łapę na tych pienią
dzach. Mógłby ufundować nowy gabinet na trofea w głównym
holu w celu wystawienia wszystkich idiotycznych pucharów
zdobytych przez szkołę w zawodach stanowych czy gdzieś tam.
Boże, jak ja nienawidziłam szkoły.
To dopełniło miary. Miałam dość. Wstałam, odsuwając krze
sło - dużo ładniejsze niż zwykłe krzesła w klasach: na kółkach
i wyściełane wyszukanym, mięciutkim materiałem, który z pew
nością nie miał nic wspólnego z prawdziwą skórą, gdyż inaczej
pan Feeney popadłby w konflikt z radą szkoły z powodu nad
miernych wydatków - i oświadczyłam:
- N o , dobrze, jeśli nikt nie zamierza mnie aresztować, to
chyba już pójdę do domu.
Agent specjalny Johnson na to:
- Nie skończyliśmy jeszcze, Jess.
Wtedy stało się coś niezwykłego. Moja dolna warga zaczęła
lekko drżeć - sądzę, że nadal byłam roztrzęsiona w związku
z rzekomą groźbą aresztowania - a tata, który to zauważył, wstał
i rzucił stanowczo:
- Nie.
Nie. Tylko tyle. Nie.
- Dosyć już wystraszyliście moją córkę jak na jeden dzień.
Zabieram ją do domu, do matki.
Agenci specjalni Johnson i Davies wymienili spojrzenia. Nie
mieli ochoty pozwolić mi odejść. Mój tata jednak podszedł do
mnie, podniósł mój plecak i flet i kładąc mi rękę na ramieniu,
powiedział:
- Chodź, Jess. Wychodzimy.
Tata Ruth w tym czasie sięgnął do kieszeni. Wyjął kilka wi
zytówek i położył je na stole konferencyjnym pana Feeneya.
- Jeśli chcieliby panowie skontaktować się z państwem Ma-
striani - zwrócił się do agentów - mogą to panowie uczynić za
pośrednictwem mojego biura. Życzę przyjemnego dnia.
Agent specjalny Johnson wydawał się rozczarowany, ale po
prosił tylko, żebym zadzwoniła do niego, jak tylko zmienię zda
nie w sprawie bazy wojskowej Crane, i dał mi swoją wizytów
kę. Opuszczając salę konferencyjną, agent specjalny Davies
złożył palec wskazujący i kciuk i wymierzył do mnie jak z pisto
letu. Zaniepokoiło mnie to, zwłaszcza że najego nozdrzach wid
niała zakrzepła krew, a u nasady nosa powiększał się fioletowy
siniak...
Pan Feeney zachował się bardzo przyzwoicie, zwalniając
mnie na resztę dnia do domu. Ani jednym słówkiem nie zająk
nął się na temat odsiadki. Potem uświadomiłam sobie, że dy
rektor nic nie wiedział o moich odsiadkach. Pan Feeney ma,
poza uczniami, mnóstwo innych spraw na głowie.
Pan Goodhart jednak, który nie ma, również o tym nie
wspomniał. A to dlatego, że już dużo wcześniej błagałam, żeby
ze względu na Douglasa nie zamęczał moich rodziców moimi
problemami. Dotrzymał słowa, chociaż radził mi, abym prze
myślała tę propozycję z bazą wojskową Crane. Obiecałam, że
się zastanowię, chociaż nie miałam zamiaru tego robić.
Tata odwiózł mnie do domu. Po drodze wstąpiliśmy do cu
kierni. To był taki nasz specjalny rytuał. Kiedyś, przez wiele ty
godni, wstępowaliśmy tam codziennie, w drodze powrotnej ze
szpitala. Miałam na łydce oparzenie trzeciego stopnia od rury
wydechowej harleya sąsiadów i tata musiał mnie wozić na opa
trunki. Doktor Feingold, neurolog, kupił sobie na pięćdziesiąte
urodziny śliczniutkiego harleya w kolorze świeżej mięty i jako
małe dziecko dopominałam się ciągle, żeby mnie zabierał na
przejażdżki. Na ogół mnie zabierał, pewnie głównie po to, że
bym się zamknęła. Milion razy ostrzegał mnie, żebym nie zbli-
żała nóg do rury wydechowej, ale pewnego dnia zapomniałam
i proszę! Oparzenie trzeciego stopnia wielkości pięści. Blizna nie
zniknęła, mimo że w gabinecie zabiegowym bardzo się starali,
usuwając uszkodzoną skórę każdego dnia, przez trzy miesiące.
Usuwanie jej bolało bardziej niż oparzenie. Używali pincety
Za każdym razem mdlałam. Potem, żeby mnie pocieszyć, tata
zabierał mnie na coś słodkiego. Tak więc bardzo mnie wzruszył
tym gestem, który dla kogoś obcego nie byłby w pełni zrozumia
ły. Tata podkreślił w ten sposób więź, jaka zaistniała między nami
od tamtych czasów. Coś w sam raz dla pana Goodharta.
W każdym razie, w drodze do domu tata zgodził się powia
domić mamę, co się stało, ale nie mówić nikomu innemu - ka
załam mu przysiąc - aja zobowiązałam się nie mieć więcej przed
nim tajemnic. Nie powiedziałam mu jednak o Robie, ponieważ
o tej sprawie, według mego przekonania, FBI nie miało pojęcia,
więc za to na pewno by mnie nie chcieli aresztować.
Ponadto bardziej obawiałam się reakcji mamy na historię
z Robem niż na te dzieci z kartonów mleka.
11
P
otem okazało się, oczywiście, że to nie mój tata był osobą,
od której powinnam się domagać dyskrecji.
Tą osobą był pan Feeney.
Nie wiem, czy wyobrażał sobie, że dzięki temu zdoła w ja
kiś sposób dobrać się do pieniędzy, czy też uznał, że szkoła zy
ska na tle innych szkół stanu Indiana - tak jakby fakt, że piorun
poraził mnie pod szkolnymi trybunami nadawał naszemu li
ceum jakiś wyjątkowy charakter - czy już nie wiem co.
W każdym razie, kiedy dostarczono nam gazetę do domu -
miejscowy dziennik, zamiast o siódmej rano, wychodzi co
dziennie o trzeciej po południu, tak by dziennikarze i reszta re
dakcji nie musieli wstawać za wcześnie - okazało się, że jej
pierwszą stronę zdobi moje zdjęcie: ogromne, niezwykle „ko
rzystne" zdjęcie z albumu drugiego roku, na którym występuję
wjednej z obrzydliwych sukienek uszytych przez mamę. Nad
zdjęciem widniał nagłówek: Dotknięta palcem Boga.
Czy wspomniałam już, że w naszym mieście jest więcej ko
ściołów niż restauracji i barów? Południowa Indiana jest wyjąt
kowo bogobojna.
W artykule opisano, jak naznaczona przez Boga, czy też,
w ujęciu społeczności świeckiej, porażona piorunem, uratowałam
gromadkę dzieci. Dalej była mowa o tym, że jestem przeciętną
uczennicą, grającą trzeci flet w szkolnej orkiestrze, a w weeken
dy pomagającą ojcu w należących do niego trzech restauracjach,
które wymieniono z nazwy. Wiedziałam, że te informacje nie
mogły pochodzić wyłącznie od pana Feeneya, który nie znał
mnie zbyt dobrze. Uznałam, że musiał maczać w tym palce pan
Goodhart. Poczułam się dotknięta. Fakt, nie wspomniał o pro
blemach z Douglasem ani o moich odsiadkach, ale poza tym
wypaplał wszystko, co wiedział. Czy szkolni pedagodzy nie mają
przypadkiem obowiązku dochowania czegoś w rodzaju tajem
nicy zawodowej? To znaczy, czy za jej złamanie nie grozi im
jakaś kara?
Kiedy jednak tata zadzwonił do pana Abramowitza i zapytał
go o to, usłyszał:
- Nie da się udowodnić, że informacje pochodzą od peda
goga. Od kogoś ze szkoły z całą pewnością. Ale nie dowiedzie
my, że konkretnie od niego.
Jednakże tata Ruth postanowił wnieść pozew przeciwko Li
ceum im. Ernesta Pyle'a za udostępnienie pismu mojego zdję-
104
cia. W ten sposób, jak się wyraził pan Abramowitz, naruszono
moją prywatność. Pan Abramowitz był w swoim żywiole. Rzad
ko miewa do czynienia z interesującymi sprawami. Na ogół zaj
muje się rozwodami.
Moja mama również była zachwycona. Nie wiem dlaczego,
ale cała ta historia wzbudziła jej entuzjazm. Była wniebowzięta.
Chciała, żebym odbyła konferencję prasową w głównej sali Ma-
strianiego. Wyliczała w kółko, ile pieniędzy przyniesie restaura
cji goszczenie przyjezdnych dziennikarzy. Zaczęła się nawet za
stanawiać, w jakim stroju miałabym na tej konferencji wystąpić.
Dosłownie jej odbiło. A przecież całe życie powtarzała: „Jedy
ne, czego pragnę, to żebyśmy byli normalną rodziną". Zupełnie
o tym zapomniała, kiedy usłyszała o nagrodach,
- Ile? - dopytywała się. - Ile za dziecko?
W tym momencie akurat jedliśmy obiad - makaron z so
sem grzybowym. Mój tata stwierdził:
- Toni, nagrody nie są istotne. Jessica jest młodą dziewczy
ną i lepiej nie narażać jej na kontakt z mediami. To mogłoby...
- Ale dają dziesięć tysięcy dolarów za dziecko? - nie ustę
powała mama. - Czy tylko za to jedno dziecko?
- Toni...
- Joe, ja chcę tylko powiedzieć, że dziesięć tysięcy dolarów
piechotą nie chodzi. Można by za to kupić nowy podgrzewany
bufet i jeszcze coś do Joe Juniora...
- Zdobędziemy pieniądze na nowy podgrzewany bufet do
Joe Juniora starym, wypróbowanym sposobem - powiedział oj
ciec. - Weźmiemy pożyczkę.
- Nie w tej sytuacji. Przecież trzeba będzie opłacić studia
Michaela.
Michael, którego jedyną reakcją na wieść o moich świeżo
odkrytych zdolnościach parapsychicznych było pytanie, czy
wiem, gdzie podziewa się człowiek w błękitnym turbanie, który
według Nostradamusa miał doprowadzić do wybuchu trzeciej
wojny światowej, podniósł oczy do nieba.
- Nie przewracaj mi tu oczami, młody człowieku - powie
działa matka. - Harvard wystąpił z bardzo szczodrą ofertą, jeśli
chodzi o stypendium, ale to i tak nie wystarczy...
- Zwłaszcza - wtrącił tata, zanurzając resztkę makaronu
w gęstym sosie na talerzu -jeśli Dougie wróci do State.
Tego mamie było za wiele. Upuściła z brzękiem widelec.
- Douglas - powiedziała - nie wróci do tej szkoły. Nigdy.
Tata sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego.
- Toni - powiedział. - Chłopak musi mieć wykształcenie.
Nie może siedzieć w tym pokoju na górze i czytać komiksów
do końca życia. Ludzie już go nazywają Boo Radleyem.
Boo Radley, jak pamiętałam z lekcji angielskiego w pierwszej
klasie, był tym bohaterem z Zabić drozda, który nigdy nie wycho
dził z domu, tylko robił wycinki z gazet, czym ludzie zajmowali
się, zanim wymyślono telewizję. Na szczęście Douglas nie chciał
zejść na dół na obiad, bo gdyby to usłyszał, poczułby się urażony.
Jak na kogoś, kto próbował odebrać sobie życie, Douglas wyjąt
kowo źle reaguje, kiedy mówi się o nim, że jest dziwny.
- Dlaczego nie? - zapytała mama. - Dlaczego nie może sie
dzieć w swoim pokoju do końca życia? Jeśli tego właśnie chce,
dlaczego nie mielibyśmy mu na to pozwolić?
- Ponieważ nikt w życiu nie robi tego, co chce, Toni.
Chciałbym cały dzień leżeć w hamaku na podwórku - oświad
czył tata, celując kciukiem w swoją pierś. - Tu obecna Jess chce
objechać świat na harleyu. A Mikey... - spojrzał na Mike'a, po
chłoniętego przeżuwaniem. - Cóż, nie marn zielonego pojęcia,
co chce robić Mike...
- Przelecieć Claire Lippman - zasugerowałam, narażając się
na silne kopnięcie pod stołem ze strony Mike'a.
Tata ciągnął dalej, rzuciwszy mi ostrzegawcze spojrzenie.
- Ale cokolwiek by to było, nie będzie tego robił, Toni. Nikt
nie robi tego, co chce, Toni. Ludzie robią to, co powinni robić,
a Douglas powinien wrócić do college'u.
Zadowolona, że uwaga skupiła się dla odmiany na kimś in
nym, podziękowałam i odeszłam od stołu. Przez cały dzień nie
rozmawiałam z Ruth. Byłam strasznie ciekawa, co ona o tym
wszystkim myśli. Nie co dzień widuje się zdjęcie najlepszej
przyjaciółki na pierwszej stronie miejscowego dziennika.
Nie udało mi się jednak dowiedzieć, co myśli Ruth. Kiedy
bowiem wyszłam na ganek z zamiarem przeskoczenia żywo
płotu oddzielającego nasze domy, stanęłam niespodziewanie
wobec armii reporterów, którzy zaparkowali przed naszym do
mem, a teraz wymachiwali w moim kierunku aparatami foto
graficznymi i mikrofonami.
- To ona! — Dziennikarka, którą rozpoznałam jako prezen
terkę z Kanału 4, szła, potykając się, przez trawnik. Jej wysokie
obcasy grzęzły w trawie. - Jessico! Jessico! Jak się czujesz jako
bohaterka narodowa?
Popatrzyłam bezmyślnie na mikrofon, z którego wyrastały
ni to włosy, ni to kabelki. Potem na wprost mojej twarzy poja
wiło się z milion mikrofonów. Wszyscy jednocześnie zaczęli mi
zadawać pytania. To była konferencja prasowa, o której marzyła
mama, tylko że miałam na sobie dżinsy i T-shirt. Nawet nie
pomyślałam, żeby się uczesać.
- Um - powiedziałam do mikrofonów.
A potem zjawił się tata, który wciągnął mnie z powrotem do
domu i zaczął wrzeszczeć na reporterów, żeby się wynieśli z jego
terenu. Nikt go nie słuchał, w każdym razie, dopóki nie przyje
chały gliny. Wtedy przekonaliśmy się na własne oczy, jak bardzo
opłacały się darmowe lunche, którymi tata zwykł częstować
przedstawicieli władzy. Warto było zobaczyć, jak się wściekli,
kiedy wjechali w Lumley Lane i nie mogli nawet zaparkować,
bo wozy transmisyjne blokowały ulicę. W naszej prowincjonal
nej dziurze zdarza się tak niewiele przestępstw, że kiedy coś się
dzieje, chłopcy w niebieskich mundurkach przystępują hur
mem do akcji.
Widok tłumu reporterów na naszym trawniku pobudził ich
do działania. Zadzwonili na komisariat, sprowadzając w mgnie
niu oka najbardziej wyszukany sprzęt do rozpędzania tłumu,
a do tego psy policyjne i granaty dymne. Mieli dosłownie
wszystko i wyraźnie przymierzali się do użycia całego tego arse
nału na reporterach, wśród których znajdowali się przedstawi
ciele poważnych stacji telewizyjnych i radiowych.
Przyznaję, byłam pod wrażeniem. Razem z Mike'em obser
wowaliśmy sytuację z okna na moim poddaszu. Mike wszedł
nawet do Internetu i zaczął wyszukiwać' informacje na mój te
mat. Znalazł dwieście siedemdziesiąt stron wzmiankujących
Jessicę Mastriani. Nikt, jak dotąd, nie wyciął mojej twarzy i nie
przykleił do nagiego ciała króliczka z „Playboya", ale Mike
stwierdził, że to tylko kwestia czasu.
Potem rozdzwonił się telefon.
Najpierw zadzwoniło z komórek kilku dziennikarzy stoją
cych przed domem. Domagali się, żebym wyszła i złożyła
oświadczenie, przynajmniej jedno. Zaklinali się, że potem od
jadą. Tata odłożył słuchawkę.
Po nich zaczęli dzwonić ludzie, którzy nie byli reporterami.
Obcy ludzie, którzy pytali, czy mogą się ze mną skontaktować,
żebym pomogła im odnaleźć zaginionego krewnego, dziecko,
męża, ojca. Tata starał się być miły i przekonywał ich, że to nie
działa w ten sposób, że musiałabym zobaczyć zdjęcie zaginio
nej osoby. Proponowali, że przefaksują zdjęcie albo prześlą e-
mailem. Niektórzy oświadczyli, że zaraz ruszają w drogę i dotrą
za parę godzin.
Wtedy tata odłączył telefon.
Stałam się sławną osobistością. Albo też więźniem we włas
nym domu. Co kto woli.
Nadal nie udało mi się pogadać z Ruth, a naprawdę miałam
na to ochotę. Ponieważ jednak nie mogłam ani wyjść, ani za
dzwonić, pozostał mi jedynie czat. Michael zlitował się nade
mną i pozwolił mi skorzystać z komputera, mimo tej głupiej
uwagi na temat Claire Lippman.
Ruth nie była specjalnie miła, kiedy się do niej odezwałam.
RUTH: Dlaczego, do cholery, nic mi nie powie
działaś?
JA: Słuchaj, Ruth, nikomu nic nie mówiłam,
jasne? To było po prostu zbyt dziwaczne.
RUTH: Podobno jestem twoją najlepszą przyja
ciółką.
JA: Jesteś moją najlepszą przyjaciółką.
RUTH: Dobra, założę się, że powiedziałaś Ro-
bowi Wilkinsowi.
JA: Przysięgam, że nie.
RUTH: Tak, pewnie. Nic nie powiedziałaś face
towi, który cię dmucha, że masz takie zdolności.
Rzeczywiście, wierzę.
JA: Po pierwsze, nikt mnie nie dmucha. Po
drugie, czy ty naprawdę myślisz, że tak mi zale
żało, żeby wszyscy wiedzieli? Przecież to jakaś
paranoja. Wiesz, że nie lubię rzucać się w oczy.
RUTH: To świństwo, że mi nie powiedziałaś.
Czy wiesz, że ludzie ze szkoły dzwonili do mnie
i pytali, czy wiedziałam, a ja musiałam udawać,
że tak, bo nie chciałam wyjść na idiotkę? Jesteś
najgorszą najlepszą przyjaciółką, jaką w życiu
miałam.
JA: Jestem jedyną najlepszą przyjaciółką, jaką
w życiu miałaś. I nie masz prawa się wściekać, bo
to wszystko twoja wina. Ty mnie zmusiłaś, żebym
lazła w tą głupią burze.
RUTH: Co zamierzasz zrobić z nagrodą? Wiesz,
przydałoby mi się nowe stereo do kabrioletu. A Skip
mówi, żebym ci powiedziała, że on chce najnowszą
wersję Tomb Raider.
JA: Powiedz Skipowi, że nic mu nie kupię,
dopóki nie przeprosi za tę sprawę z moją lalką
Barbie, którą przywiązał do butelki i próbował
wysłać w kosmos.
RUTH: Wiesz, nie wyobrażam sobie, jak zdołamy
się jutro dostać do szkoły. Ulica jest komplet
nie zablokowana. Wygląda jak scena z Czerwonego
świtu.
Ruth miała rację. Z gliniarzami tworzącymi rodzaj kordo
nu przed domem i zastawionym dojazdem, faktycznie mogło
się wydawać, że nadchodzą Rosjanie, albo coś w tym stylu. Nikt
nie miał prawa poruszać się po naszej ulicy bez okazania glinom
jakiegoś dowodu, że tu mieszka. Na przykład gdyby Rob miał
ochotę zapuścić się tutaj na indianie - nie żeby chciał koniecz
nie, ale jakby, powiedzmy, źle skręcił, czy coś - absolutnie nie
dałby rady. Gliniarze by go nie przepuścili.
Próbowałam nie dopuszczać do siebie myśli o Robie. Wy
szłam z czata z Ruth, zapewniwszy ją, że jakkolwiek nic jej nie
powiedziałam, to nie powiedziałam również nikomu innemu, co
ją chyba odrobinę udobruchało. Zgodziłam się, aby mówiła
wszystkim, że wiedziała od początku - to naprawdę nie miało dla
mnie znaczenia, a ją uszczęśliwiło. Przypuszczam, że jak skoń
czyła ze mną, natychmiast weszła na czat z Muffy i Butfy i inny-
mi żałosnymi kretynkami, o których przyjaźń tak uparcie zabie
gała z powodów, których pojąć nie jestem w stanie. Wyjęłam flet
i ćwiczyłam przez godzinę, ale, prawdę mówiąc, nie miałam do
tego serca. Wcale nic dlatego, że myślałam o tym, co się stało z mo
ją nieszczęsną głową. To by jeszcze było zrozumiałe.
Nie, wbrew postanowieniu, łapałam się ciągle na myśli
o Robie. Czy zastanawiał się, co się stało, kiedy nie stawiłam się
na odsiadkę tego popołudnia? Nawet gdyby próbował zadzwo
nić, żeby się czegoś dowiedzieć, nie miał szans, bo tata odłączył
telefon. Na pewno widział gazetę, no nie? To znaczy, teraz, kie
dy okazało się, że dotknął mnie palec Boży, może chciał ze mną
porozmawiać?
Przypuśćmy, że tak. Ale raczej nie. Nasłuchiwałam pilnie,
ale nie wpadło mi w ucho buczenie indiany.
Chyba nie dlatego, że gliny nie przepuściły go przez bloka
dę. Pewnie nawet nie próbował.
Tyle o nieodwzajemnionej miłości. A poza tym, naprawdę
nie rozumiem chłopaków.
12
N
astępnego ranka obudziłam się rozczarowana i rozżalona
na Roba, który, jak się wydaje, wolał nie ryzykować wię
zienia, spędzając czas w moim towarzystwie. Zrobiło mi się jed
nak raźniej na myśl o tym, że nie muszę skradać się po kryjomu
do żadnego automatu telefonicznego, żeby zadzwonić do 1-800-
-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń. Rany, mogłam do nich zadzwonić
z własnego domu. Tak więc wstałam z łóżka, podłączyłam tele
fon i wykręciłam numer.
Rosemary nie odebrała, więc poprosiłam, żeby podeszła do
telefonu. Pani, którą usłyszałam w słuchawce, zapytała:
- Czy to Jess?
A ja:
- Tak, zgadza się.
A ona powiedziała:
- Zaczekaj chwilę.
Ale zamiast połączyć mnie z Rosemary, połączyła mnie z jej
głupim szefem, Larrym, z którym rozmawiałam poprzedniego
dnia. Zawołał do telefonu:
- Jessica! Jak to miło. Dziękuję, że zadzwoniłaś. Czy masz
dzisiaj dla nas jakieś adresy? Obawiam się, że wczoraj byliśmy
odcięci...
- Tak, to prawda, Larry - wpadłam mu w słowo - dzięki
temu, że sprowadziłeś federalnych. A teraz połącz mnie z Rose
mary albo odkładam słuchawkę.
Larry wydawał się zaskoczony.
- Ależ Jess - powiedział. - Nie chcieliśmy sprawić ci przy
krości. Zrozum, kiedy dostajemy taki telefon jak od ciebie, je
steśmy zobowiązani przeprowadzić wywiad...
- Larry - przerwałam - rozumiem doskonale. Teraz daj Ro
semary do telefonu.
Larry mruknął coś obrażony, ale ostatecznie przekazał słu
chawkę Rosemary. Odezwała się zmartwionym głosem.
- Och, Jess - powiedziała. - Tak mi przykro, skarbie. Żału
ję, że ci czegoś nie powiedziałam, jakoś cię nie ostrzegłam. Ale,
wiesz, oni namierzają wszystkie zgłoszenia...
- Wszystko w porządku, Rosemary - powiedziałam. — Nic
się nie stało. Byłam na pierwszych stronach gazet, a przed do
mem kłębi się tłum dziennikarzy, powinnam być zachwycona,
prawda?
Rosemary na to:
- Przynajmniej humor ci dopisuje. Nie jestem pewna, czy
ja bym tak potrafiła.
- Mniejsza z tym - ucięłam. - Więc słuchaj, mam dwoje
dzieci z wczoraj i jeszcze dwoje oprócz tego.
Rosemary tylko na to czekała. Zapisała informacje, które po
dałam, powiedziała: „Bóg z tobą, kochanie" i rozłączyła się.
Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam się pakować do szkoły.
Spakować się było łatwo, gorzej z wyjściem.
Przed domem znowu rozłożyło się zoo. Pojawiło się jesz
cze więcej półciężarówek, niektóre z ogromnymi talerzami sa
telitarnymi na dachu. Wokół nich kręcili się reporterzy, a kiedy
włączyłam telewizor, doznałam niesamowitego wrażenia, po
nieważ prawie na każdym kanale pokazywano nasz dom, przed
którym stał jakiś reporter, mówiąc: „Stoję oto przed tym nie
zwykłym domem w stanie Indiana. To właśnie tu mieszka
dziewczyna porażona piorunem, Jessica Mastriani, której nad
zwyczajne zdolności pozazmysłowe doprowadziły do odnale
zienia kilkorga zaginionych dzieci..."
Gliniarze byli tam również. Kiedy zeszłam na dół, mama po
raz kolejny częstowała ich kawą i ciasteczkami. Połykali je
w mgnieniu oka.
No i, oczywiście, jak tylko odłożyłam słuchawkę, telefon
natychmiast zaczął dzwonić. Odebrał tata - ktoś chciał ze mną
rozmawiać, ale odmówił przedstawienia się. Tata ponownie wy
łączył telefon.
Krótko mówiąc, zapanował bałagan.
Żadne z nas nie zdawało sobie sprawy z możliwych konse
kwencji, dopóki Douglas nie przywędrował do kuchni, patrząc
dokoła nieco mętnym wzrokiem.
- Oni chcą mnie dostać - powiedział.
O mało się nie udławiłam płatkami kukurydzianymi, ponieważ
Douglas używa słowa „oni" tylko wtedy, kiedy przeżywa „epizod".
Ojciec też zorientował się, że coś jest nie tak. Odstawił kawę
i spojrzał na Douglasa z troską.
Tylko do mamy to nie dotarło. Ładowała jeszcze więcej cia
steczek na tacę. Powiedziała:
- Nie bądź śmieszny, Dougie. Im chodzi o Jessicę, nie o cie
bie.
- Nie - odparł Douglas. Potrząsnął głową. - Oni chcą mnie.
Widzicie te talerze? Satelitarne anteny na dachach wozów? Ska
nują moje fale umysłowe. Używają anten satelitarnych, żeby
skanować moje myśli.
Upuściłam łyżkę. Tata zapytał bardzo łagodnie:
- Doug, czy brałeś wczoraj lekarstwo?
- Czy wy tego nie widzicie? ~ Douglas błyskawicznym ru
chem wyrwał tacę z rąk mamy i rzucił ją na podłogę. - Czy
jesteście ślepi? Oni chcą mnie! Mnie!
Tata skoczył z miejsca i objął Douglasa ramionami. Odsu
nęłam miseczkę z płatkami i powiedziałam:
- Lepiej już pójdę. Może jak pójdę, oni ruszą za mną...
- Idź - powiedział tata.
Wstałam od stołu, złapałam flet i plecak i skierowałam się
do drzwi.
Ruszyli za mną. Albo raczej za mną i za Ruth, która zdołała
przekonać gliny, żeby pozwolili jej przejechać spod domu na nasz
podjazd. Wskoczyłam na przednie siedzenie i odjechałyśmy. Gdy
bym nie martwiła się o Douglasa, bawiłoby mnie obserwowanie
reporterów gramolących się w pośpiechu do wozów i rzucają
cych się w pogoń za nami. Ale za bardzo byłam przygnębiona.
Douglas już tak dobrze sobie radził. Co się stało?
- No cóż - odezwała się Ruth. - Trzeba przyznać, jest tego
trochę.
- Czego?
Ruth podniosła rękę, poprawiając lusterko.
- Urn - mruknęła, wskazując na nie oczami. - Tego.
Obejrzałam się. Miałyśmy eskortę policji, otaczali nas gli
niarze na motocyklach, którzy usiłowali nie dopuścić za blisko
wozów transmisyjnych. Tych wozów było znacznie więcej, niż
myślałam. Wszystkie jechały naszym śladem. Wysiadanie w tym
układzie mogło nie być zabawne.
- Może nie wpuszczą ich na teren szkoły - powiedziałam
z nadzieją.
- Żartujesz? Taak, pewnie. Założę się, że Feeney już tam
czeka z ogromnym transparentem powitalnym.
Powiedziałam:
- No, może gdybym z nimi porozmawiała...
W ten oto sposób, jeszcze zanim zabrzmiał dzwonek na lek
cje, znalazłam się na schodach przed szkołą, odpowiadając na
pytania prezenterów telewizyjnych, których całe życie ogląda
łam na ekranie.
- Nie - odparłam jednemu z nich - to w ogóle nie bolało.
Czułam coś w rodzaju łaskotania.
- Tak - zwróciłam się do kogoś innego - uważam, że rząd
powinien robić więcej, żeby odnaleźć te dzieci.
- Nie - odpowiedziałam na kolejne pytanie - Nie wiem,
gdzie jest Elvis.
Pan Feeney, zgodnie z przewidywaniami Ruth, był na po
sterunku. Otaczała go gromadka reporterów. Obaj z panem
Goodhartem stanęli przy mnie, kiedy odpowiadałam na pyta
nia. Pan Goodhart wydawał się zmieszany, natomiast pan Fee
ney przeżywał najpiękniejsze chwile w swoim życiu. Powtarzał
w kółko każdemu, kto zechciał go słuchać, jak to Liceum im.
Ernesta Pyle'a wygrało stanowe mistrzostwa w baseballu w 1997
roku. Jakby to kogoś obchodziło.
A potem, w środku tej nieudacznej, zaimprowizowanej
konferencji prasowej stało się coś, co ostatecznie zburzyło mój
spokój, to znaczy te resztki spokoju, które mi jeszcze zostały po
„epizodzie" Douglasa.
- Panno Mastriani - krzyknął ktoś z tłumu reporterów -
czy czuje się pani w jakiś sposób winna w związku z zapewnie
niami Seana Patricka 0'Hanahana, że matka uprowadziła go
z domu sześć lat temu, aby uchronić go przed okrutnym trak
towaniem ze strony ojca?
Zamrugałam oczami. Był piękny, wiosenny dzień; tempe
ratura zbliżała się do dwudziestu pięciu stopni. Nagle jednak
poczułam chłód.
- Co? - zawołałam, wpatrując się w tłum w poszukiwaniu
osoby, która to powiedziała.
- I w związku z tym, że wyjawienie miejsca przebywania
Seana władzom - ciągnął głos - nie tylko naraziło jego życie na
niebezpieczeństwo, ale zagroziło wolności jego matki?
Wtedy, zamiast morza twarzy, zobaczyłam jedną twarz. Nie
wiedziałam, czy widzę ją rzeczywiście, czy też to tylko wyobraź
nia. Ale to była twarz Seana, taka, jaką widziałam tamtego dnia
przed ceglanym domkiem w Paoli. Drobna, białajak papier twarz,
z jaskrawymi piegami. Palce, wczepione w moje ubranie, drżały.
„Nikomu nie mów", wysyczał. „Nikomu nie mów, że mnie
widziałaś, rozumiesz?"
Błagał, żebym milczała. Potrząsał mną i błagał o milczenie.
Aja go zdradziłam. Sądziłam - zupełnie szczerze - że ktoś,
kto budzi w nim śmiertelny strach, więzi go wbrew jego woli.
Zachowywał się przecież tak, jakby się bał.
Rzeczywiście się bał. Mnie. Naprawdę myślałam, że robię
to, co należy. Myliłam się.
Reporterzy nadal wykrzykiwali pytania. Słyszałam ich, ale
miałam wrażenie, że są gdzieś bardzo daleko.
- Jessica? - Pan Goodhart przyglądał mi się uważnie. - D o
brze się czujesz?
„Nie jestem Sean Patrick 0'Hanahan". To właśnie powie
dział mi Sean tamtego dnia przed domem. „Więc może zostaw
mnie w spokoju, słyszysz? Możesz po prostu odjechać. I nigdy
nie wracaj".
- W porządku. - Pan Goodhart otoczył mnie ramieniem,
kierując się ku wejściu. -Wystarczy na jeden dzień.
- Chwileczkę - powiedziałam. - Kto to powiedział? Kto
mówił o Seanie?
Na nieszczęście jednak, kiedy zorientowano się, że odcho
dzę, wszyscy reporterzy zaczęli jednocześnie wywrzaskiwać py
tania i nie dało się w żaden sposób ustalić, kto zadał to pytanie
o Seana Patricka 0'Hanahana.
- Czy to prawda? - zwróciłam się do pana Goodharta, kie
dy weszliśmy do szkoły.
- Czy co jest prawdą?
- Czy to prawda, co powiedział ten dziennikarz? - Coś
dziwnego działo się z moimi wargami, trochę tak, jak u den
tysty, kiedy dają ci znieczulenie. - Ze Sean Patrick 0'Hanahan
w ogóle nie został porwany?
- Nie wiem, Jessico.
- Czy jego mama naprawdę może pójść za to do więzienia?
- Nie wiem, Jessico. Ale nawet jeśli tak jest, to nie twoja
wina.
- Dlaczego to nie jest moja wina? - Prowadził mnie w stro
nę klasy. Spóźniłam się, ale po raz pierwszy nikt nie miał do
mnie pretensji. - Skąd pan wie, że to nie moja wina?
- Żaden sąd w tym kraju - oświadczył pan Goodhart - nie
powierzy opieki nad dzieckiem rodzicowi, który się nad nim
znęca. Matka prawdopodobnie wmówiła dziecku, że tak było.
- Ale skąd pan wie? - upierałam się. - Skąd to można wie
dzieć? Skąd mogę wiedzieć, czy robiąc to, co robię, ujawniając
miejsce przebywania tych dzieci władzom, działam rzeczywiście
w ich interesie? A może nie wszystkie chcą, żeby je odnalezio
no. Jak mam się tego domyśleć?
- Nie ma sposobu - stwierdził pan Goodhart. Właśnie
dotarliśmy do klasy. - Jess, tego nie da się przewidzieć. Musisz
po prostu przyjąć, że jeśli ktoś kocha je na tyle, żeby zgłosić ich
zaginięcie, to zasługuje na to, żeby się dowiedzieć, gdzie są. Nie
myślisz?
Nie. Właśnie na tym polegał kłopot. Nie myślałam. W ogó
le się nad tym nie zastanawiałam. Jak tylko przekonałam się
o prawdziwości swoich snów - że Sean Patrick 0'Hanahan na
prawdę żyje, ma się dobrze i mieszka w małym ceglanym dom
ku w Paoli - nie zawracałam sobie głowy żadnymi wątpliwo
ściami.
A teraz, przeze mnie, dzieciak znalazł się w jeszcze gorszej
sytuacji niż przedtem.
O, tak. Byłam naznaczona, zgadza się.
Pytanie tylko, przez kogo?
13
N
ie wszystko było tak całkiem do chrzanu.
Okazało się, na przykład, że darowano mi odsiadkę.
Niesamowite, co? Odkrywasz w sobie zdolności nadprzy
rodzone, nie musisz siedzieć w szkole za karę. Ciekawa jestem,
jak poczułby się trener Albright, gdyby o tym wiedział. W grun
cie rzeczy, znokautowanie gwiazdy jego drużyny piłkarskiej
uszło mi na sucho. Skandal, prawda?
Zadręczając się sprawą Seana Patricka 0'Hanahana, myśla
łam również, co pocznie pani Clemmings z tymi na „W". Jak
bez mojej pomocy, da sobie radę z Hankiem i Gregiem? A Rob?
Czy będzie mu mnie brakowało? Czy w ogóle zauważy, że znik
nęłam?
Dowiedziałam się zaraz po lunchu. Szłyśmy z Ruth w stro
nę szafek, kiedy nagle dostałam od niej łokciem w bok, i to moc
no.
- Au, chcesz mi żebro złamać? Pogięło cię?
Wskazała dłonią. Spojrzałam. Zrozumiałam.
Koło mojej szafki stał Rob Wilkins.
Ruth dokonała pośpiesznego odwrotu na z góry upatrzone
pozycje. Wyprostowałam się i szłam dalej. Nie miałam się czym
denerwować. Rob i ja byliśmy tylko przyjaciółmi. Rob dał mi to
aż nazbyt jasno do zrozumienia.
- Hej - powiedział, kiedy podeszłam.
- Hej - odparłam. Pochyliłam głowę, otwierając szafkę.
Wybierałam kolejne cyfry szyfru: 21 - tyle lat chciałabym mieć
teraz. 16 - tyle mam teraz. 35 - tyle lat będę miała, kiedy Rob
Wilkins uzna, że dojrzałam do tego, aby z nim chodzić.
- No więc - odezwał się ponownie. - Miałaś zamiar mi
powiedzieć?
Wyjęłam książkę do geometrii.
- Nie - powiedziałam - nie zamierzałam nikomu o tym
mówić.
- Tak właśnie myślałem. A ten dzieciak?
- Jaki dzieciak?
Wiedziałam doskonale, o kogo pyta.
- Ten dzieciak w Paoli. Był pierwszy?
- Aha - powiedziałam. Nagle zachciało mi się płakać.
Poważnie. A ja nigdy nie płaczę.
No, ostatni raz w gabinecie pana Goodharta, kiedy przyszli
agenci FBI.
- Mogłaś mi powiedzieć.
- Mogłam. - Wyjęłam zeszyt do geometrii. - Uwierzyłbyś
mi?
- Tak - powiedział. - Tak, uwierzyłbym.
Myślę, że rzeczywiście by uwierzył. Albo może po prostu
chciałam tak myśleć. Wydawał się taki... Nie wiem. Chyba miły.
Stał tam, opierając się o sąsiednią szafkę. Nie miał książek, tylko tę
nieodłączną powieść w miękkich okładkach w tylnej kieszeni wy
świechtanych dżinsów, gdzieniegdzie mocno wypłowiałych, na
przykład na kolanach i w innych, bardziej interesujących miejscach.
Miał na sobie ciemnozieloną, cienką bluzę z długim ręka
wem, rękawy jednak podciągnął do góry, tak że widać było jego
opalone odjazdy na motocyklu przedramiona i...
N o , czyja nie jestem żałosna?
Zatrzasnęłam drzwiczki szafki.
- Dobra - powiedziałam. - Muszę iść.
- Jess - zawołał, kiedy już odchodziłam.
Obejrzałam się.
„Zmieniłem zdanie". Miałam nadzieję, że to właśnie po
wie: „Zmieniłem zdanie. Czy pójdziesz ze mną na bal na ko
niec roku?"
Powiedział jednak:
- Słyszałem. O tym chłopcu. O Seanie.
Wydawał się zmieszany, taka rozmowa na szkolnym koryta
rzu, w nienaturalnym świetle jarzeniówek, musiała być dla nie
go czymś niezwykłym.
- To nie była twoja wina, Jess - mówił dalej. - Sposób, w ja
ki zachowywał się wtedy, przed domem... Ja też widziałem, że
z nim się dzieje coś dziwnego. Skąd miałaś wiedzieć? To tyle. -
Pokiwał głową, jakby zadowolony, że powiedział wszystko, co
miał do powiedzenia. - Postąpiłaś słusznie.
Potrząsnęłam głową. Czułam łzy pod powiekami. Cholera,
stałam tam, mijały mnie setki ludzi, a ja usiłowałam ukryć łzy
przed chłopakiem, który podobał mi się tak, że nie potrafię tego
wyrazić. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej upokarzają
cego?
- Nie - powiedziałam. - Nieprawda.
Potem odwróciłam się i poszłam w swoją stronę.
Tym razem nie próbował mnie zatrzymać.
Ponieważ nie musiałam zostać w szkole, wróciłam do domu
z Ruth. Postanowiłyśmy, że będziemy razem ćwiczyć. Ruth po
wiedziała, że znalazła nowy koncert na flet i wiolonczelę. Współ
czesny, ale mogłybyśmy spróbować.
Kiedy jednak wjechałyśmy w Lumley Lane, zorientowałam
się natychmiast, że coś jest nie tak. Reporterzy stłoczyli się w od
ległym końcu ulicy, za policyjną barykadą. Na widok samocho
du Ruth podnieśli wrzask i zaczęli gorączkowo pstrykać zdję
cia...
Gliny nie dopuszczały ich w pobliże domu.
Kiedy Ruth podjechała bliżej i zobaczyłam krew na chodni
ku, wiedziałam, dlaczego.
Nie tylko na chodniku. Krwawy ślad prowadził aż do drzwi
frontowych.
Ruth też go zauważyła. Mruknęła „och".
Potem otworzyły się drzwi i wyszedł mój tata razem z Mi-
kiem. Tata uspokajającym gestem podniósł ręce w górę i powie
dział:
- Nie jest tak źle, jak na to wygląda. Po południu Dougie
rzucił się na reportera, który usiłował przeprowadzić wywiad
z sąsiadami. Obaj mają się dobrze. Nie przerażaj się.
To pewnie brzmi śmiesznie, że mój brat rzucił się na repor
tera. Gdyby to zrobił Mike, to byłoby nawet bardzo śmieszne.
Ale chodziło o Douga, więc wcale nie było mi do śmiechu.
- Posłuchaj - powiedział tata, siadając na schodkach przed
domem. Ruth zgasiła silnik i obie wysiadłyśmy z samochodu.
Usiadłam obok taty, starannie omijając wzrokiem plamy krwi.
Ruth zasiadła obok Mike'a na bujanej ławeczce na ganku. Ła
weczka zatrzeszczała złowieszczo pod ich ciężarem. Mike nie
wyglądał na zachwyconego towarzystwem, ale Ruth nie zwró
ciła na to uwagi.
- To nie twoja wina, Jess - ciągnął tata - ale reporterów,
wozów transmisyjnych, policji i tego wszystkiego. Trochę tego
było za dużo dla Dougiego. Nie wytrzymał. Kiedy odjechałaś
rano, sądziliśmy, że udało nam się go uspokoić. Wziął lekarstwa
i wydawało się, że jest w porządku. Ale lekarze mówią, że stres
czasami...
Jęknęłam i położyłam głowę na kolanach.
- Jak to nie moja wina? - zawyłam. - Oczywiście, że to
moja wina. Wszystko przeze mnie. Gdybym nigdy nie zadzwo
niła pod ten głupi numer...
- Musiałaś zadzwonić pod ten głupi numer - powiedział
cierpliwie tata. - Gdybyś nie zadzwoniła pod ten głupi numer,
tamci rodzice nadal zamartwialiby się, co się stało z ich dziećmi...
- Taak - powiedziałam. - A Sean Patrick 0'Hanahan nie
zostałby, wbrew swojej woli, odesłany do ojca. Ajego matka nie
znalazłaby się w trudnej sytuacji. A...
- Postąpiłaś słusznie, Jess - powtórzył ojciec. - Nie mo
żesz wszystkiego wiedzieć. A Douglas wyjdzie z tego. Byłoby
po prostu wskazane, żeby znalazł się w jakimś trochę spokoj
niejszym miejscu...
- Tak, ale gdzie? - zapytałam. -W szpitalu? Dougie miałby
wrócić z mojego powodu do szpitala? Nie, dziękuję, tato. To
nie Douglas stwarza problem.
Wciągnęłam głęboko powietrze. Było ciężkie i nasycone wil
gocią. Zbliżało się lato. Już rano było bardzo ciepło, a prawie
nie dawało się wytrzymać na ganku nieosłoniętym przed pro
mieniami popołudniowego słońca.
Dusiłam się z gorąca.
- To ja - powiedziałam. - Gdyby mnie nie było, Douglaso
wi nic by się nie stało.
- Ależ, kochanie... - odezwał się tata.
- Mówię poważnie. Gdyby nie ja, nie byłoby tu tłumu re
porterów zaśmiecających trawnik, a mama nie piekłaby bisz-
kopcików dwadzieścia cztery godziny na dobę, a Douglas nie
wylądowałby w szpitalu...
- Do czego zmierzasz, Jessico?
- Wiesz, do czego zmierzam. Myślę, że będzie lepiej, jeśli
jutro zastosuję się do tego, co powiedział agent Johnson, i poja
dę na jakiś czas do bazy Crane.
Ruth z Mikiem spojrzeli na mnie, jakbym upadła na głowę,
ale tata, po chwili milczenia, stwierdził:
- Musisz robić to, co uważasz za właściwe, kochanie.
Aja na to:
- Dobrze, nie uważam za właściwe, żeby nasza rodzina cier
piała przeze mnie. A teraz cierpimy wszyscy. Jeśli zniknę na ja
kiś czas, reporterzy i cały ten bałagan też znikną. A potem bę
dzie po staremu. Może nawet Doug wróci do domu.
- Taak - odezwał się cicho Mike - a Claire może podniesie
znowu rolety. Tak ją męczyły te kamery...
Kiedy obie z Ruth odwróciłyśmy się, wgapiając się w niego ze
zdumieniem, uświadomił sobie, co powiedział, i zamknął buzię.
Ruth była jedyną osobą, która wprowadziła nutkę wątpli
wości.
- Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł - stwierdziła. -
To znaczy, twój wyjazd do Crane. Wcale mi się to nie podoba.
- Ruth, coś ty. Oni chcą tylko przeprowadzić jakieś badania...
- Och, wspaniale - powiedziała Ruth. - To teraz jesteś kró
likiem doświadczalnym? Jess, Crane to baza wojskowa. Chwy
tasz? Mówimy o armii!
- Ojej, Ruth - mruknęłam. - Nie panikuj. Nic mi się nie
stanie.
Ruth wysunęła podbródek do przodu. Nic wiem, coją ugry
zło. Może naoglądała się za dużo filmów. Może nie chciała włó
czyć się samotnie po szkolnych korytarzach.
A może podejrzewała coś, czego ja, nawet przy moich świe
żo nabytych zdolnościach pozazmysłowych, nie byłam w stanie
przeczuć. Ruth jest mądrzejsza niż większość ludzi... w każdym
razie, pod pewnymi względami.
- Ajeśli - zapytała cicho - będą chcieli, żebyś znalazła jesz
cze więcej dzieci?
Tata na to:
- No, naturalnie, że będą chcieli, żeby odnalazła więcej
dzieci. Przecież o to właśnie chodzi, jestem tego pewien.
- Czy Jess chce znaleźć więcej dzieci? - zapytała Ruth, uno
sząc brwi.
Podobno testy na inteligencję sprawdzają tylko pewien jej
rodzaj. Ci spośród nas, którzy nie wypadają w tych testach najle
piej -jak na przykład ja - pocieszają się faktem, że Ruth może
i ma IQ 167, ale nic nie wie o chłopcach. Mike, owszem, ma 153,
ale co on wie o sztuce postępowania z ludźmi? Dokładnie nic.
Tym jednym pytaniem Ruth udowodniła jednak, że jej
umiejętności interpersonalne nie pozostawiają nic do życzenia.
Trafiła w sedno.
Ja rzeczywiście nie chciałam znajdować więcej dzieci. Zwłasz
cza po tej sprawie z Seanem. Nie, dopóki nie przekonam się, że
te dzieci naprawdę chcą, żebyje odnaleźć.
W przeciwieństwie do Seana.
Wtedy odezwał się Mike:
- Nie ma znaczenia, czego ona chce. Ma moralny obowią
zek wobec społeczeństwa, żeby dzielić się tym... cokolwiek to
jest.
Ruth wycofała się natychmiast. Jak mogłaby sprzeciwić się
ukochanemu?
- Masz rację, Michael - oświadczyła, mrugając do niego
nieśmiało zza okularów.
N o , to tyle, jeśli chodzi o te umiejętności interpersonalne.
- Nie zmuszą jej do niczego - powiedział tata. - To sprawa
rządu Stanów Zjednoczonych. Jessica jest obywatelką USA. Ma
zagwarantowane prawa konstytucyjne. Wszystko będzie w po
rządku.
Smutne, ale w tamtej chwili rzeczywiście myślałam, że ma
rację.
Wierzyłam w to święcie.
14
B
aza wojskowa Crane, usytuowana jakąś godzinę jazdy od
mojego rodzinnego miasteczka, należała do tych baz woj
skowych, które zamknięto w latach osiemdziesiątych. Tak przy
najmniej podano do wiadomości publicznej. Ale tak się jakoś
złożyło, że nigdy nie została faktycznie zamknięta - w każdym
razie nie całkowicie, wbrew alarmującym artykułom w lokal
nych gazetach o rzekomym wzroście bezrobocia w związku
z utratą pracy przez zatrudnionych w bazie robotników i ku
charzy. Wojskowe odrzutowce - te, które z hałasem przełamy
wały barierę dźwięku - nigdy nie zniknęły, a w naszych restau
racjach, na długo potem, jak baza podobno przestała istnieć,
pojawiali się umundurowani oficerowie.
Douglas w swoim najgorszym stanie utrzymywał, że w Cra
ne rozbił się kiedyś statek kosmitów, a i teraz dzieją się jakieś
niesamowite rzeczy i nie ma tam żadnej bazy wojskowej, ale
w nocy błyskają tajemnicze światełka.
Kiedy przyjechałam do Grane, absolutnie nie miałam wra
żenia, że komuś zależy na otoczeniu działalności bazy tajemni
cą. Wcale nie wyglądała na zaniedbaną. Panowała tam czystość
i porządek, elegancko przystrzyżone trawniki, żadnych śmieci,
wszystko na swoim miejscu. Nie zauważyłam olbrzymich han
garów, gdzie można by ukryć statki kosmiczne, ale może trzy
mali je pod ziemią, tak jak na filmie Dzień Niepodległości.
Agent Johnson, zaraz po przyjeździe - po przedstawieniu
mnie agentce specjalnej Smith, pani oficer z ładnymi kolczyka
mi z pereł, która widocznie zastąpiłajego poprzedniego partne
ra, agenta specjalnego Daviesa (niezdolny do pracy... ojej, czyż
bym miała z tym coś wspólnego?) - pokazał mnie i tacie pokój,
gdzie miałam zamieszkać - ładny pokój, jak w dobrym hotelu,
z telewizorem, telefonem i tak dalej. Bez kranu z wodą sodową,
jak z ulgą stwierdziłam.
Następnie agentka specjalna Smith zabrała nas do innego
budynku, gdzie poznaliśmy kilku wojskowych, w tym pułkow
nika, który boleśnie mocno uścisnął mi rękę, oraz pryszczatego
porucznika, który gapił się na moje dżinsy, jakby to były wysokie
skórzane buty do pachwin albo coś podobnego. Potem pułkow
nik przedstawił nas gromadce lekarzy w jeszcze innym budynku,
którzy podniecili się na mój widok i zapewnili tatę, że jestem
w najlepszych rękach. Tata, mimo że z pewnością nie mógł się
doczekać powrotu do swoich restauracji, nie odjeżdżał, nie przyj
mując na wiarę zapewnień lekarzy. Zadawał rozmaite pytania, na
przykład czy agentka specjalna Smith będzie pod telefonem na
wypadek, gdybym potrzebowała czegoś w środku nocy i kto do
pilnuje, żebym nie chodziła głodna? To było trochę krępujące.
W końcu jedna z lekarek, z plakietką HELEN SHIFTON przy
piętą do fartucha, powiedziała tacie, że są gotowi na moje przy-
jęcie i że zadzwonię do niego, jak tylko wrócę do pokoju. Wte
dy stało się jasne, że powinien już odjechać, więc tata pożegnał
się, mówiąc, że odbierze mnie w przyszłym tygodniu. Miał na
dzieję, że do tego czasu heca z reporterami przycichnie i będę
mogła bezpiecznie wrócić do domu.
Objął mnie przy tych wszystkich ludziach i ucałował w czu
bek głowy. Udawałam, że nie mam na to ochoty, ale kiedy odje
chał, nie mogłam pozbyć się uczucia...
...no, cóż-strachu.
Nie zdradziłam tego jednak doktor Helen Shifton. Kiedy
spytała, jak się czuję, zapewniłam, że świetnie.
Chyba mi nie uwierzyła, bo razem z pielęgniarką poddały
mnie wszechstronnemu, naprawdę wszechstronnemu badaniu,
włącznie z badaniem krwi i pakowaniem we mnie nie wiadomo
czego. Zmierzyły ciśnienie krwi, poziom cholesterolu, serce,
gardło, uszy, oczy, podeszwy stóp. Chciały przeprowadzić bada
nie ginekologiczne, zgodziłam się i kiedy kręciły się koło mnie,
zapytałam je o antykoncepcję i takie rzeczy... no, wiecie, to może
się przydać, kiedy będę miała jakąś czterdziestkę.
Doktor Shifton była bardzo w porządku, czego na pewno
nie dałoby się powiedzieć o moim lekarzu rodzinnym, odpo
wiedziała na wszystkie pytania i stwierdziła, że rozwijam się
normalnie. Obejrzała nawet moją bliznę, tę, którą zostawił pio
run, i zauważyła, że chyba blednie, tak że pewnego dnia praw
dopodobnie zniknie.
- Kiedy blizna zniknie, czy nadprzyrodzone zdolności też
znikną? - zapytałam z nadzieją. Z tymi zdolnościami spadła na
mnie wielka odpowiedzialność i niekoniecznie chciałam ją
dźwigać.
Powiedziała, że nie wie.
Potem kazała mi się położyć w wielkiej rurze i nie ruszać.
Zrobiła całą serię zdjęć mojego mózgu. Miałam o niczym nie
myśleć, ale myślałam o Robie. Zdjęcia chyba jednak wypadły
dobrze, bo potem doktor Shifton poleciła mi się ubrać i wyszła,
a na jej miejsce zjawił się mały łysy człowieczek i zadał mi kupę
przeraźliwie nudnych pytań o sny, życie seksualne i takie rze
czy. Jakkolwiek w moim życiu seksualnym nastąpiła, jak się
wydaje, w ostatnim czasie pewna poprawa - chociaż trwało to
okropnie krótko - tak naprawdę nie miałam mu nic do powie
dzenia, a moje sny też nie są nadzwyczajnie interesujące, śni mi
się głównie, jak tuż przed pojedynkiem z Karen Sue Hanky za
pominam gry na flecie.
Zdenerwowałam się dopiero, kiedy mały łysy człowieczek
zaczął mnie wypytywać o Douglasa. Skąd, przepraszam, rząd
Stanów Zjednoczonych ma informacje o jego próbie samobój
czej?
W każdym razie wiedzieli, a ja przyjęłam postawę obronną
i mały łysy człowieczek zainteresował się, dlaczego.
Więc powiedziałam:
- Czy nie poczułby się pan dziwnie, gdyby ktoś obcy za
czął pana pytać o brata chorego na schizofrenię?
A on na to, że nie - chyba że miałby coś do ukrycia.
No więc wtedy oświadczyłam, że jedyną rzeczą, którą chcia
łam ukryć, jest fakt, że mam ochotę rozkwasić mu nos, a on
zapytał, czy zawsze jestem taka agresywna, kiedy rozmawiam
o swojej rodzinie. Wstałam, wyszłam z gabinetu i powiedzia
łam doktor Shifton, że chcę wrócić do domu natychmiast.
Widać było, że doktor Shifton wściekła się na małego łyse
go człowieczka, alejako profesjonalistka nie mogła tego okazać.
Stwierdziła, że rozmawialiśmy dostatecznie długo. Zmył się,
rzucając mi rozgniewane spojrzenia, jakbym zmarnowała mu
dzień czy coś. Doktor Shifton powiedziała, żebym się nim nie
przejmowała, że to freudysta i nikt nie bierze go specjalnie po-
ważnie.
Nadeszła pora na lunch. Agentka specjalna Smith zabrała
mnie do kafeterii, mieszczącej się wjeszcze innym budynku. Je
dzenie nie było najgorsze, lepsze niż w szkole. Wzięłam pieczo
nego kurczaka i puree ziemniaczane. Mały łysy człowieczek też
tam był. Spojrzał, co jem i zanotował sobie w zeszyciku. Powie
działam o tym agentce specjalnej Smith, która poradziła mi go
zignorować. Stwierdziła, że mały łysy ma pewnie kompleksy.
Ponieważ nie było nikogo w moim wieku, z kim mogłabym
pogadać, siedziałam z agentką specjalną Smith i zapytałam, jak
to się stało, że została agentką FBI. Zareagowała zupełnie spo
kojnie. Powiedziała, że jest strzelcem wyborowym, ale nikogo
nie zabiła. Wiele razy jednak mierzyła do ludzi. Wyjęła nawet
rewolwer i pokazała mi. Był chłodny i naprawdę ciężki. Też chcę
mieć taki, ale poczekam, aż skończę osiemnaście lat.
Jeszcze jedna rzecz, na którą muszę czekać aż do osiemnastki.
Po lunchu doktor Shifton wysłała mnie do gabinetu innego
lekarza, gdzie spędziłam śmiertenie nudne pół godziny. Lekarz
pokazywał mi karty do gry, trzymając je tyłem do mnie i pytając,
jaka to figura. Odpowiadałam: „Nie wiem. Trzymaje pan tyłem
do mnie". Kazał mi zgadywać. Odgadłam prawidłowo jakieś
dziesięć procent. Stwierdził, że to normalne. Widać było jed
nak, że jest rozczarowany.
Jeszcze później dziwaczna, koścista pani próbowała mnie
skłonić, żebym przesuwała przedmioty mocą umysłu. Było mi
jej żal. Naprawdę się starałam, ale oczywiście w tym również
poniosłam sromotną porażkę. Zabrała mnie potem do pokoju,
który przypominał laboratorium językowe u nas w szkole, i ka
zała mi włożyć słuchawki. To mnie wprawiło w przyjemny na
strój, bo myślałam, że będzie film.
Jednak lekarz, który mnie przejął, na oko bardzo nerwowy
człowiek, powiedział, że nie będzie filmu, tylko jakieś zdjęcia.
Miałam im się przyjrzeć.
- Czy mam zapamiętać, jak ci ludzie wyglądają? - zapyta
łam, kiedy doktor przystąpił do pracy i na ekranie zaczęły poja
wiać się kolejne zdjęcia. - Czy to jakiś quiz?
A on na to:
- Nie, to nie quiz.
- Więc o co tu chodzi?
Zdjęcia mnie znudziły. Nie było w nich absolutnie nic in
teresującego. Sami mężczyźni, w większości biali, niektórzy
o lekko arabskich rysach twarzy. Kilku czarnych. Kilku Azja
tów. Kilku Latynosów. Żadnych napisów pod spodem, nic. N u
dziłam się prawie tak samo jak podczas odsiadki. W słuchaw
kach brzmiała cicha muzyka Mozarta -w nie najlepszym, moim
zdaniem, wykonaniu. Flecista, w każdym razie, pokpił sprawę.
Grali bez życia, takie jest moje zdanie.
Po jakimś czasie zdjęłam słuchawki i zapytałam:
- Czy mogę zrobić przerwę?
Doktor mocno się zdenerwował i zapytał, czy muszę iść do
łazienki, czy co, aja miałam na końcu języka: „Nie, to po prostu
wściekle nudne", ale nie chciałam psuć mu eksperymentu, więc
powiedziałam: „Nie, chyba nie" i wróciłam do oglądania foto
grafii.
Biały mężczyzna w średnim wieku. Biały mężczyzna w śred
nim wieku. Azjata w średnim wieku. Przystojny Arab, w typie
faceta z Mumii, tylko bez tatuażu na twarzy. Biały mężczyzna
w średnim wieku. Biały mężczyzna w średnim wieku. Ciekawa
jestem, co podadzą na kolację. Biały, stary mężczyzna. Facet
o wyglądzie seryjnego mordercy. Biały mężczyzna w średnim
wieku. Biały mężczyzna w średnim wieku. Biały mężczyzna
w średnim wieku.
W końcu, po upływie czasu, który wydawał mi się co naj
mniej rokiem, przyszła doktor Shifton i powiedziała, że spisa
łam się doskonale i że przez resztę dnia mogę odpocząć.
Wiele dnia już mi nie zostało. Było koło trzeciej. W rodzin
nym miasteczku o tej porze udawałabym się właśnie na odsiad
kę. Ogarnęła mnie nagła tęsknota za domem. Czy to nie pokrę
cone? Tęskniłam za odsiadką, panią Clemmings, tymi na „W"...
i oczywiście za Robem.
Kiedy jednak agentka specjalna Smith zabrała mnie z po
wrotem do pokoju i zapytała, czy mam kostium kąpielowy, na
tychmiast zapomniałam o Robie, bo jak się okazało, w bazie był
basen. Nie miałam kostiumu, więc agentka specjalna Smith za
brała mnie do pobliskiego centrum handlowego, gdzie kupiłam
szałowy kostium i Sony PlayStation za państwowe pieniądze.
Potem wróciłyśmy do bazy i poszłam pływać.
Było upalnie, mimo późnej pory słońce nadal nieźle przy
grzewało. Ułożyłam się na leżaku i przyglądałam ludziom na
basenie. Głównie kobiety z małymi dziećmi... zapewne żony
pracowników bazy.
Jakieś starsze dzieci grały w „raz, dwa, trzy, baba-jaga pa
trzy". Przybrałam wygodną pozę i zamknęłam oczy, czując, jak
słońce pali mi skórę. Było mi przyjemnie. Odprężyłam się.
Może, myślałam, wszystko pójdzie dobrze. Zapach chloru
kłuł mnie leciutko w nos. Pachniało czystością.
Wszystko dobrze się ułoży.
Słyszałam krzyki dzieci.
- Raz!
Pluśnięcie.
- Dwa!
Kolejne pluśnięcie.
- Trzy!
Pluśnięcie.
- Baba!
Pluśnięcie. Śmiech.
- Jaga!
Pluśnięcie.
- Raz!
Pluśnięcie. Krzyk. Histeryczny śmiech.
Musiałam zasnąć, bo przyśniło mi się coś dziwacznego. We
śnie dookoła mnie rozciągała się ogromna wodna przestrzeń.
Wokół było pełno dzieci. Setki, tysiące dzieci. Duże dzieci. Małe
dzieci. Tłuste dzieci. Chude dzieci. Białe dzieci. Czarne dzieci.
Wszelkie możliwe dzieci.
I wszystkie krzyczały w moją stronę:
- Baba!
Pluśnięcie. Krzyk.
- Jaga!
Pluśnięcie. Krzyk.
Pływałam, usiłując je złapać. Tyle że w moim śnie to nie
była zabawa w babę-jagę. Wiedziałam, że jeśli nie uda mi się
złapać dzieci, prąd porwie je w stronę wodospadu i rzuci z wy
sokiego na sześćdziesiąt metrów progu. Zginą na pewno. Tak
czułam.
Więc pływałam gorączkowo, wyłapując dzieci po kolei i od
ciągając je w bezpieczne miejsce, tylko po to, żeby ponownie
porwał je prąd i uniósł z dala ode mnie. To było okropne. Dzie
ci wyślizgiwały mi się z rąk, spadając w dół, w objęcia śmierci.
Już nie krzyczały: „Jaga!". Wykrzykiwały moje imię. Krzyczały
moje imię, umierając.
- Jess. Jess. Jessico, obudź się.
Otworzyłam oczy. Agentka specjalna Smith przyglądała mi
się z góry. Leżałam na leżaku przy basenie, ale coś się nie zgadza
ło. Byłam sama. Wszystkie matki z dziećmi poszły do domu. Słoń
ce prawie zaszło. Ostatnie promienie słońca zapalały się na wil
gotnym brzegu basenu. Zrobiło się również znacznie chłodniej.
- Zasnęłaś - powiedziała agentka specjalna Smith. - Mia
łaś chyba jakiś zły sen. Dobrze się czujesz?
Powiedziałam:
- T a k - i usiadłam.
Agentka specjalna Smith wręczyła mi koszulkę.
- Oho - powiedziała, krzywiąc się. - Spaliłaś się. Należało
kupić jakiś krem do opalania.
Przyjrzałam się swojej skórze. Była czerwona.
- Do jutra zamieni się w opaleniznę - stwierdziłam.
- Musiało ci się coś śnić. Czy chcesz mi o tym opowie
dzieć?
- Niespecjalnie.
Potem poszłam do pokoju i ćwiczyłam na flecie. Rozgrza
łam się, następnie zagrałam ten kawałek, który wybrała Karen
Sue Hanky, żeby mnie pokonać. To było takie łatwe, że zaczę
łam improwizować, jazzując. W moim wykonaniu utwór
brzmiał zupełnie inaczej, dużo lepiej.
Biedna Karen Sue Hanky. Utknie na zawsze w czwartym
rzędzie.
Potem zagrałam coś z Billy Joela -Big Shot, na cześć Dou
glasa. Nie przyznałby się za nic, ale to jego ulubiony utwór.
Czyściłam flet, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
- Proszę - powiedziałam, mając nadzieję, że to ktoś z ob
sługi. Padałam z głodu.
Ale nie. To nie był, nikt z obsługi. To był ten pułkownik,
którego poznałam rano. Towarzyszyli mu agenci Smith i John
son wraz z nerwowym doktorem, który zmusił mnie do oglą
dania zdjęć facetów w średnim wieku. Wyglądał na jeszcze bar
dziej zdenerwowanego niż przedtem.
- Cześć - odezwałam się, kiedy wszyscy weszli i stanęli,
wpatrując się w mój flet, tak jakbym składała AK-47 albo coś
podobnego. - Czy już pora na kolację?
- Pewnie - potwierdził agent specjalny Johnson. - Powiedz
nam tylko, co byś chciała.
Zastanowiłam się. Czemu nie miałabym poprosić o coś eks
tra?
- Stek z owocami morza byłby w sam raz - powiedziałam.
- Robi się - odparł pułkownik i skinął głową do agentki
specjalnej Smith, która wyjęła komórkę, wystukała numer, a po
tem porozmawiała z kimś przez chwilę cichym głosem. Boże,
pomyślałam. Jakie to seksistowskie. Oto agentka specjalna
Smith, agentka FBI, absolwentka jakiejś wyższej uczelni poli
cyjnej, strzelec wyborowy i tak dalej, nadal musi zamawiać je
dzenie w restauracji. Tylko dlatego, że jest kobietą.
Muszę pamiętać, żeby nie zostać agentką FBI, kiedy doro
snę.
- A więc - odezwał się pułkownik. - Słyszałem, że ucięłaś
sobie dzisiaj krótką drzemkę.
Stałam pochylona, wkładając poszczególne części fletu
w oddzielne, wyściełane aksamitem przegródki. Coś w głosie
pułkownika kazało mi podnieść głowę.
Pułkownik, podobnie jak faceci na zdjęciach, był białym
mężczyzną w średnim wieku. Miał, jak to się mówi w książ
kach, ogorzałą twarz. Czyli twarz, która jest nie tyle opalona,
jak moja, co zniszczona słońcem i pomarszczona. Miał również
jasne, niebieskie oczy. Spojrzał na mnie z góry i zapytał:
- Czy podczas drzemki nie przyśnił ci się przypadkiem ja
kiś mężczyzna z fotografii, które widziałaś dzisiaj w gabinecie
doktora Leonarda, panno Mastriani?
Zamrugałam oczami. O co tu chodzi?
Spojrzałam na agentkę specjalną Smith. Schowała komórkę
i patrzyła na mnie wyczekująco.
- Pamiętasz, Jessico - powiedziała. - Mówiłaś, że miałaś
zły sen.
- Taak - odparłam powoli. Chyba zaczynałam chwytać. -
Więc?
- Więc wspomniałam o tym pułkownikowi Jenkinsowi -
ciągnęła agentka specjalna Smith. - Był ciekaw, czy przyśnił ci
się może ktoś z fotografii, tych, które dzisiaj oglądałaś.
Odparłam:
- Nie.
Doktor Leonard pokiwał głową i zwrócił się do pułkownika:
- Jest tak, jak podejrzewaliśmy. Dla zaistnienia tego zjawi
ska konieczna jest faza REM, pułkowniku. Podczas drzemki ta
faza zazwyczaj nie występuje.
Pułkownik Jenkins zmarszczył brwi.
- Myśli pan zatem, że dowiemy się czegoś jutro rano, dok
torze? - burknął.
Budził respekt w mundurze z mnóstwem medali i dystynk
cji. Uznałam, że musiał brać udział w jakichś strasznie waż
nych bitwach.
- Z całą pewnością - potwierdził doktor Leonard. Spojrzał
na mnie i ciągnął nerwowym, cichym głosem:
- Miewasz te, eee, sny o zaginionych dzieciach tylko po
całonocnym odpoczynku, zgadza się, panno Mastriani?
Ja na to:
- Uhm. Noo, tak. To znaczy tak.
Doktor Leonard skinął głową.
- Powinniśmy z nią porozmawiać jutro rano, pułkowniku.
- Nie podoba mi się to - warknął pułkownik Jenkins tak
głośno, że podskoczyłam. - Smith?
- Tak jest?
Agentka specjalna Smith stanęła na baczność.
- Przynieście zdjęcia - rozkazał. - Przynieście zdjęcia, żeby
obejrzała je wieczorem, zanim pójdzie spać. Tak żeby miała je
świeżo w pamięci.
- Tak jest - powiedziała agentka Smith, po czym znów włą
czyła komórkę i zaczęła coś do niej mruczeć.
Pułkownik Jenkins skierował wzrok na mnie.
- Wiążemy z tobą wielkie nadzieje, młoda damo - oświadczył.
- Naprawdę?
- Tak, w istocie. Setki ludzi - zdrajców naszego wielkiego
narodu - j u ż zbyt długo ucieka przed sprawiedliwością i karą.
Teraz jednak, kiedy jesteś z nami, nie mają szans. Nieprawdaż?
Nie wiedziałam, co powiedzieć.
- Czyż nie tak? - warknął.
Podskoczyłam i wydusiłam z siebie:
- Nie mają.
Pułkownik Jenkins wyglądał na zadowolonego. Wyszedł
wraz z doktorem Leonardem oraz agentami specjalnymi Smith
i Johnsonem. Chwilę później facet w stroju kucharza przyniósł
mi krewetki i znakomicie przyrządzony stek.
Przejrzałam na oczy. W moim pokoju mogło nie być kranu
z wodą sodową, ale i tak wiedziałam, co jest grane. Album ze
zdjęciami dostarczono wkrótce po kolacji. Przerzuciłam parę
kartek przyjedzeniu, tak po prostu, dla draki. Zdrajcy, jak stwier
dził pułkownik Jenkins. Czy ci ludzie byli szpiegami? Morder
cami? Kim? Niektórzy budzili lęk samym wyglądem. Inni nie.
Ajeśli wcale nie byli mordercami czy szpiegami? Ajeśli byli
zwyczajnymi ludźmi, którzy, takjak Sean, wpakowali się w kło
poty bez własnej winy? Czy odnalezienie ich było rzeczywiście
moją powinnością?
Nie miałam pojęcia. Pomyślałam, że dobrze byłoby poroz
mawiać z kimś mądrzejszym.
Więc zadzwoniłam do domu. Odebrała mama. Powiedzia
ła, że Dougie został zwolniony ze szpitala i że teraz, kiedy wró
cił do swojego pokoju, a „całe to zamieszanie minęło", miewa
się znacznie lepiej.
Całe zamieszanie przeniosło się pod bramy Crane. Odkąd
stało się jasne, że tu przebywam, zjawiły się ekipy telewizyjne
i radiowe. Marna zaczęła narzekać na tatę, że to przez niego
Dougiemu się pogorszyło, bo musiał pójść pracować do restau
racji, aż w końcu nie mogłam tego wytrzymać i przerwałam jej:
- To bzdura, mamo, to moja wina i tych cholernych repor
terów.
Mama wściekła się na innie, że brzydko mówię, więc odło
żyłam słuchawkę, nie porozmawiawszy z tatą - a właśnie z nim
chciałam porozmawiać.
Dla rozrywki włączyłam telewizor. Obejrzałam Simpsonów,
a potem kawałek filmu o dziewczynie, która zostaje poddana
różnym zabiegom upiększającym, mimo że wyglądała zupełnie
przyzwoicie, zanim zaczęła obsesyjnie dbać o swoją urodę. Film
był taki nudny - chociaż Ruth pewnie by się spodobał, ze wzglę
du na to upiększanie - że przerzuciłam się na inny kanał...
Zamarłam, kiedy trafiłam na CNN...
Pokazywali moje zdjęcie.
To nie było kretyńskie klasowe zdjęcie. Musiał je zrobić jakiś
dziennikarz, kiedy nie patrzyłam w jego stronę. Śmiałam się na
tym zdjęciu. Ciekawe dlaczego. Nie pamiętam, żebym w ciągu
ostatnich paru dni miała specjalnie dużo powodów do śmiechu.
Potem pojawiło się inne zdjęcie, również znajome. To był
Sean. Zdjęcie Seana Patricka 0'Hanahana, takiego, jak zapa
miętałam, w czapce bejsbolówce odwróconej daszkiem do tyłu
i piegami odcinającymi się wyraźnie na tle bladej twarzy.
Pogłośniłam.
- ...jak na ironię, okazuje się, że chłopiec zaginął po raz ko
lejny- mówił spiker. -Według doniesień Sean zniknął z miesz
kania swego ojca w Chicago wczoraj przed świtem i od tamtej
pory nikt go nie widział. Sądzi się, że chłopiec mógł odejść
z własnej woli i że prawdopodobnie zmierza do Paoli, w India
nie, gdzie w areszcie przebywa jego matka, której zarzucono po
rwanie oraz wystawienie na szwank dobra dziecka...
O, Boże. Aresztowali mamę Seana. Aresztowali jego mamy
z mojego powodu. Przeze mnie.
A dzieciak jest zbiegiem. I to wszystko moja wina. Wylegi
wałam się przy basenie, podczas gdy Sean podziewal się nie wia
domo gdzie, przeżywając Bóg wie jakie przygody, aby dotrzeć
do swojej uwięzionej matki. Ciekawe, co też miał zamiar zro
bić, kiedy wróci do Paoli? Odbić matkę z więzienia?
Chłopiec był sam i w beznadziejnej sytuacji, i to przeze mnie.
Dobra, to się zmieni, postanowiłam, wyłączając telewizor.
Dzisiaj jest samotny, ale jutro nie będzie. Wiecie dlaczego?
Ponieważ miałam zamiar odnaleźć go jeszcze raz.
Raz już to zrobiłam. Mogę to powtórzyć.
I tym razem nie będę już taka głupia.
15
K
iedy zjawili się następnego ranka, już mnie nie było.
Och, nie mieli powodów do paniki. Zostawiłam list:
Do wszystkich zainteresowanych!
Musiałam odejść, żeby coś załatwić. Wkrótce wrócę.
Z poważaniem,
Jessica Mastriani
Nie chciałam, żeby się o mnie martwili.
A oto, co się stało. Obudziłam się wcześnie. A kiedy się obu
dziłam, wiedziałam, gdzie jest Sean. Tak jak poprzednio.
Wzięłam prysznic, ubrałam się, wyszłam na korytarz, na dół
po schodach i na zewnątrz.
Nikt nie próbował mnie zatrzymać. Nikogo nie było W po-
bliżu, jeśli nie liczyć grupki żołnierzy, którzy ćwiczyli musztrę.
na dziedzińcu. Zupełnie nie zwrócili na mnie uwagi,
I całe szczęście.
Poprzedniego dnia, kiedy wracałam z basenu, zauważyłam
minibusik, który zatrzymał się przed domami przeznaczonymi
dla rodzin oficerów. Skierowałam się tam. I tym razem nikt nie
usiłował mi przeszkodzić. Ostatecznie nie byłam przecież więź
niem.
Minibusik, jak dowiedziałam się od ludzi na przystanku,
udawał się do pobliskiego miasteczka, gdzie kupiłam poprzed
nio kostium kąpielowy i Sony PlayStation... i gdzie, jak przy
padkiem wiedziałam, znajdował się dworzec autobusowy.
Poczekałam zatem wraz z innymi i wsiadłam do minibusa.
Potoczył się swoją drogą, mijając wozy transmisyjne i dzienni
karzy. Nieniepokojona przez nikogo, wyjechałam za strzeżoną
przez żołnierzy bramę.
W ten oto prosty sposób opuściłam bazę wojskową Crane.
Miasteczko trudno by nazwać kwitnącą metropolią, ale i tak
z trudem trafiłam na dworzec. Pytałam o drogę troje ludzi. Naj
pierw kierowcę autobusu - możecie mi wierzyć, w życiu nie
słyszałam mętniejszych wyjaśnień, potem dzieciaka przy kasie
wjakimś sklepie i wreszcie starszego pana siedzącego przed fry
zjerem. W końcu zlokalizowałam dworzec, ale tylko dzięki
temu, że z daleka dostrzegłam stojący przed nim autobus.
Kupiłam bilet powrotny - za siedemnaście dolarów- za pie
niądze, które zostawił mi tata. „Na wszelki wypadek" powie
dział, wsuwając mi stówę do ręki.
No, to właśnie był ten „wszelki wypadek". Ja w każdym
razie uznałam, że tak.
Śniadanie zjadłam na dworcu. Wzięłam dwa czekoladowe
budynie i sprite'a z automatów. Kolejny dolar siedemdziesiąt pięć.
Żeby się nie nudzić podczas jazdy, kupiłam książkę. Tę samą
książkę, którą zauważyłam w tylnej kieszeni spodni u Roba, kie
dy go widziałam po raz ostatni. Pomyślałam, że czytanie tej sa
mej książki jakoś nas zbliży.
Dobra, może niezupełnie tak. To była jedyna książka na pół
ce, która wydawała się choć trochę interesująca.
Mój autobus przyjechał o dziewiątej. Wsiadłam do niego
jako jedyna. Zajęłam miejsce przy oknie. Czy zwróciliście uwa
gę, że przez przyciemnioną szybę autobusu wszystko wygląda
ładniej? Nie żartuję. Kiedy wysiadamy, wszystko staje się ja
skrawe, widać brud i aż nami wstrząsa.
Tak, w każdym razie, mnie się wydaje.
Jazda do Paoli trwała około godziny. Większość czasu spę
dziłam, wyglądając przez okno. W Indianie nie ma zbyt wiele
do oglądania, z wyjątkiem pól kukurydzy. Tak pewnie jest
w większości stanów.
W Paoli wysiadłam i udałam się na dworzec. Był większy
niż ten, z którego wyruszyłam - z rzędami krzeseł i mnóstwem
automatów telefonicznych. Ale i tak bez trudu rozpoznałam taj-
niaków. Jeden siedział przy automatach z napojami, drugi w po
bliżu męskiej toalety. Za każdym razem, kiedy na stację wjeżdżał
autobus, wstawali i wychodzili na zewnątrz, udając, że na kogoś
czekają. Potem, nie widząc Seana, wracali na swoje miejsca.
Obserwowałam ich przeszło godzinę, więc wiem, co mó
wię. Naprzeciwko dworca stał również nieoznaczony samochód
policyjny, drugi zaparkował nieco dalej, przed kręgielnią.
Kiedy już miał nadjechać autobus Seana, musiałam jakoś
odwrócić uwagę gliniarzy, żeby nie zdążyli go zgarnąć, zanim ja
z nim porozmawiam. Oto, co zrobiłam:
Spowodowałam pożar.
Wiem. W pożarach giną ludzie. Więc przede wszystkim
upewniłam się, że tam nikogo nie ma. Zapaliłam zapałkę ze zna-
lezionego pudełka i wrzuciłam ją do kosza na śmiecie w dam
skiej łazience, sprawdziwszy przedtem, czy wszystkie kabiny są
puste. Potem ustawiłam się przy telefonach, takjakbym czekała
na rozmowę. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Nikt nigdy nie
zwraca na mnie uwagi. Niskie dziewczyny nie rzucają się spe
cjalnie w oczy.
Po paru minutach z toalety zaczęła się wydobywać impo
nująca smuga dymu. Pierwsza zauważyła to jedna z kasjerek
w kasie biletowej.
- O Boże! Pożar! Pożar! - wrzasnęła, wskazując na drzwi
toalety.
Pozostałe kobiety wpadły w panikę. Zaczęły krzyczeć, żeby
wszyscy opuścili budynek. Ktoś zawołał: „Zadzwońcie pod
911!", a jeden z tajniaków pytał, czy jest gdzieś gaśnica. Drugi
zaczął rozmawiać przez komórkę. Prosił kolegów, pewnie tych,
co siedzieli w nieoznaczonym samochodzie, żeby wezwali straż
pożarną.
Właśnie wtedy autobus jedenasta piętnaście z Indianapolis
zatrzymał się przed stacją. Powoli ruszyłam na spotkanie pasa
żerom.
Sean wysiadł piąty. Był przebrany - tak pewnie mu się wy
dawało. Przefarbował sobie włosy na brązowo. Wielkie rzeczy.
Jego piegi i tak widać było na milę. Do tego wciąż miał na gło
wie tę głupią czapkę, zsuniętą na czoło.
A poza tym, przepraszam, dwunastoletni chłopak, niski jak
na swój wiek, samotnie podróżujący autokarem, i to w środku
dnia, kiedy powinien siedzieć w szkole? Też mi konspiracja!
Na szczęście mój mały pożar odegrał swoją rolę. Nie wiem,
czy mieliście kiedyś okazję wąchać palący się plastikowy po
jemnik na śmiecie. Zapewniam was - cuchnie koszmarnie.
A dym? Czarny jak smoła. Pasażerowie wysiadający z autobu
su spoglądali ze zdumieniem w kierunku stacji. Z budynku
wydobywał się gęsty, gryzący dym. Bileterzy stali na zewnątrz,
rozmawiając podniesionymi głosami. Tb musiało być najbar
dziej podniecające wydarzenie w najnowszej historii dworca au
tobusowego w Paoli. Tajniacy uganiali się wokół, sprawdzając,
czy nikt nie został w środku. A potem nadjechały wozy strażac
kie na sygnale.
Podczas tego zamieszania podeszłam do Seana, chwyciłam
go za ramię i powiedziałam:
- Idź dalej.
Skierowałam go uliczką biegnącą wzdłuż stacji, najszybciej,
jak się dało.
Najpierw nie chciał iść ze mną. Syreny wyły, zagłuszając sło
wa, więc niezbyt dobrze go rozumiałam. Krzyknęłam mu do ucha:
- Dobra, jeśli wolisz iść z nimi, to są tam, czekają na ciebie.
Chyba pojął, co się dzieje, bo przestał się szarpać.
Kiedy odeszliśmy na tyle daleko, że dało się rozmawiać, Sean
wyrwał się z mojego uścisku i zapytał bardzo ostrym głosem:
- Co ty tu robisz?
- Ratuję ci tylek - odparłam. - Co ci strzeliło do głowy? Po
coś tu wracał? Przecież wiadomo, że jeśli mają choć odrobinę
oleju w głowie, zaczną cię szukać właśnie tutaj.
Sean błysnął ku mnie spod bejsbolówki niebieskimi oczami.
- Tak? A niby gdzie miałbym być? Moja mama siedzi tutaj
w areszcie - stwierdził. - Dzięki tobie.
- Gdybyś tamtego dnia wyjaśnił mi sytuację - odparłam -
zamiast zachowywać się jak kretyn, nie doszłoby do tego.
- Nie - odwarknął Sean. - Gdybyś nie była kapusiem, nie
doszłoby to tego.
- Kapusiem? - To mnie wyprowadziło z równowagi. Wszy
scy jeden przez drugiego powtarzali, jaki to posiadam wspania
ły „dar". Jaki to cud, błogosławieństwo, tra ta ta ta.
Nikt nie mówił, że jestem kapusiem.
Wredny bachor, pomyślałam. Dlaczego marnuję na niego
czas? Powinnam go po prostu zostawić...
Ale nie mogłam. Wiedziałam o tym.
Szłam dalej bez słowa. Uliczka, którą szliśmy, nie należała
do najprzyjemniejszych. Po obu stronach stały pojemniki, z któ
rych śmiecie prawic wysypywały się na ziemię, pod stopami
chrzęściło rozbite szkło. Co gorsza, uliczka zaraz się kończyła,
już było widać ruchliwą przecznicę. Jeśli Sean miał pozostać na
wolności, nie mógł rzucać się ludziom w oczy.
- A poza tym - ciągnął Sean nadąsanym tonem -jeśli każ
dy inteligentny człowiek mógł się domyśleć, że tu przyjadę, to
jak to się stało, że nikt mnie nie złapał?
- Bo ja byłam jedyną osobą, która wiedziała, którym do
kładnie autobusem przyjedziesz.
- Skąd mogłaś wiedzieć?
Nie odpowiedziałam, spojrzałam tylko na niego.
- Śniło ci się, że przyjadę tym o jedenastej piętnaście z In
dianapolis? - zapytał z sarkazmem w głosie.
- Nikt nie twierdzi, że moje sny są interesujące.
- Dobra, więc o co ci chodziło tam, na stacji? Mówiłaś, że
czekają na mnie. Kto na mnie czekał?
- Gromadka tajniaków. Widocznie podejrzewali, że tak
właśnie będziesz próbował się tu dostać. To znaczy autobusem.
Musiałam odwrócić ich uwagę.
Oczy mu się zaokrągliły ze zdziwienia.
- Ty wywołałaś pożar?
- Owszem. - Prawie dochodziliśmy do ulicy. Wyciągnę
łam rękę i zatrzymałam go. - Słuchaj, musimy porozmawiać.
Dokąd możemy pójść, żeby się... no, wiesz, wtopić w tło i spo
kojnie pogadać?
- Nie chcę z tobą rozmawiać - oświadczył. To zabrzmiało
stanowczo.
- Dobra, dobra, nie masz wyjścia. Ktoś musi cię wyplątać
z tego bałaganu.
- Myślisz, że ty to zrobisz? - zapytał z przekąsem.
- Czy cię to bawi, czy nie, młodociany - powiedziałam -
masz tylko mnie.
Zyskałam na tym wzruszenie ramion. No, to już był jakiś
postęp.
W końcu poszliśmy tam, gdzie idą wszyscy, kiedy nie wie
dzą, dokąd pójść.
Zgadza się: do centrum handlowego.
Paoli, Indiana, to nie Nowy Jork. Centrum handlowe ma
dwa piętra, i owszem, ale składa się tylko z jakichś dwudziestu
sklepów, a zjeść można tylko w Pizza Hut i Orange Julius. Bie
dacy nie grymaszą. A ponieważ nadeszła akurat pora lunchu,
więc przynajmniej nie byliśmy jedynymi dziećmi w restauracji.
Wydaje się, że w Paoli coś przyzwoitego można zjeść wyłącznie
w Pizza Hut w centrum handlowym. W restauracji kłębiły się
tłumy licealistów, którzy chcieli coś przegryźć w czasie prze
rwy.
Zwróciłam Seanowi uwagę, żeby siedział możliwie wypro
stowany. Miałam nadzieję, że mógłby uchodzić za niewyrośnię-
tego pierwszaka z liceum.
A ja za desperatkę, która umawia się na randkę z chłopa
kiem z pierwszej klasy.
- Oho - zawołałam, widząc, jak rzuca się na pizzę. - Powo
li. Czy to dzisiaj twój pierwszy posiłek?
- Pierwszy od dwóch dni - odparł z pełną buzią.
- To o czym ty myślisz? Nie wpadłeś na to, żeby ukraść
tacie jakieś pieniądze, zanim zwiałeś?
Pociągnął parę solidnych łyków pepsi.
- Karta kredytowa.
- Och, zwinąłeś kartę kredytową. Bardzo mądrze. Nic ła
twiejszego, niż kupić frytki w McDonaldzie za pomocą karty
kredytowej.
- Musiałem kupić bilet autobusowy z Chicago - bronił się.
- Ach, tak. - To stąd gliny wiedziały, gdzie go szukać. -Ale
nie pomyślałeś o jedzeniu.
- Zapomniałem o jedzeniu - powiedział. - Poza tym... -
Posłał mi spojrzenie, którego nie potrafię opisać. Było w nim
chyba coś, co można określić jako wyrzut. - Za bardzo martwi
łem się o mamę, żeby jeść.
Przyznaję. Wzruszyłam się. Prawie się popłakałam, ale po
raz kolejny wzięłam się w garść.
- Och, przestań - powiedziałam. - Już mówiłam, że mi
przykro.
- Nie.
- Nie? - zamrugałam oczami. -Więc teraz mówię: jest mi
przykro. Dlatego tu przyjechałam. Chcę ci pomóc.
Sean wyciągnął w moją stronę pusty talerz.
- To kup mi następną pizzę - powiedział. - Tym razem bez
warzyw.
Patrzyłam, jak pochłania drugą pizzę. Ja wzięłam tylko coś
do picia. Nie mogę jeść pizzy z Pizza Hut. Nie dlatego, że jest
paskudna czy coś. Na pewno jest świetna. Tylko że nigdy nam
nie pozwalano jeść innej pizzy niż z naszych restauracji. Rodzi
ce uważaliby za akt zdrady samą myśl o tym. Pizza od Mastria-
niego albo nic.
Dlatego nic nie jadłam. Nie jest lekko, kiedy rodzice pracu
ją w tej branży.
- No dobrze - powiedziałam, kiedy wydawało się, że Sean
wgryzł się w drugą pizzę na tyle, żeby móc rozmawiać - a co
właściwie chciałeś zrobić po przyjeździe tutaj?
Łypnął na mnie ponuro.
- A jak myślisz?
- Odbić mamę z więzienia? Pewnie. Niezły plan.
Spochmurniał jeszcze bardziej.
- Tobie się udało - stwierdził, a w jego głosie brzmiał po
dziw. Niechętny podziw, ale zawsze. - Z tym pożarem na dwor
cu autobusowym. Mógłbym zrobić coś podobnego.
- O, taak. Wszyscy strażnicy wybiegliby na zewnątrz, zo
stawiając otwarte drzwi cel, a ty byś wpadł do środka, porwał
mamę i prysnął.
- Wcale nie mówiłem, że miałem jakiś plan. Jak na razie.
Ale coś wymyślę. Zawsze coś mi przychodzi do głowy.
- W porządku - odezwałam się. - Wydaje mi się, że mnie
już przyszło.
Spojrzał na mnie.
- Co przyszło?
- Plan.
- O Jezu -jęknął i sięgnął po pepsi.
- Hej, kolego - powiedziałam. - Nie mów „Jezu" i nie
klnij.
- Ty klniesz.
- Nieprawda. A poza tym ja mam szesnaście lat.
Przewrócił oczami.
- No tak, to cię pewnie czyni dorosłą. A masz przynajmniej
prawo jazdy?
Bawiłam się słomką do picia. Tu mnie zażył. Bo faktycznie,
nieszczęśliwym trafem, oblałam pierwsze podejście na prawo
jazdy. Nie z własnej winy. Po prostu kiedy siadam za kółkiem,
zaczynają się ze mną dziać dziwne rzeczy. Wszystko przez tę
moją słabość do szybkiej jazdy. A zresztą powiedzcie, jeśli droga
jest pusta, po kiego grzyba wlec się pięćdziesiątką?
- Jeszcze nie - odparłam. - Ale pracuję nad tym.
- Jezusie. - Sean oparł się o tylną ściankę boksu. - Posłu
chaj, tak całkiem to ja ci nie mogę ufać, no nie? Już raz mnie
wrobiłaś, pamiętasz?
- To była pomyłka - stwierdziłam. - Powiedziałam, że mi
przykro. Kupiłam ci pizzę. Powiedziałam, że mam plan, co zro
bić, żeby wszystko było dobrze. Czego chcesz jeszcze?
- Czego chcę jeszcze? - Sean pochylił się do przodu, tak
żeby cheerleaderki przy następnym stole go nie słyszały. - Cze
go chcę? Żeby znowu było jak przedtem, zanim się zjawiłaś
i wszystko sknociłaś.
- Ach, tak? Dobra, nie chcę cię urazić, Sean, ale nie uważam,
że wszystko układało się tak cudownie, jak twierdzisz. Co by się,
na przykład, stało, gdyby któryś z twoich nauczycieli, przyjaciół
ka matki, zastępowy z drużyny harcerskiej, poszedł do sklepu spo
żywczego i zobaczył twoją buźkę na kartonie mleka? Czy ty i two
ja mama byliście gotowi pakować manele i wiać za każdym razem,
gdyby ktoś cię rozpoznał? Czy zamierzaliście uciekać, dopóki nie
skończysz osiemnastu lat? Czy to był wasz plan?
Sean wpatrywał się we mnie gniewnie spod swojej bejsbo-
lówki.
- A co mieliśmy robić? - zapytał. - Nic nie wiesz... Mój
tata... ma przyjaciół. Dlatego sędzia wydał taki wyrok. Tata ma
kumpli, którzy wiedzieli, jak go przycisnąć. Wiedział doskona
le, jaki gość jest z mojego taty. Ale i tak przyznał mu opiekę.
Mama nie miała szans. Więc będziemy uciekać. Nikt nam nie
może pomóc.
- Mylisz się - powiedziałam. - J a mogę.
Sean znowu pochylił się naprzód i powiedział dobitnie, ce
dząc słowa:
- Nie... potrafisz... nawet... prowadzić.
- Wiem. Ale potrafię wam pomóc. Posłuchaj. Najlepszy
przyjaciel mojego taty jest prawnikiem, i to dobrym. Kiedyś, jak
byłam u nich w domu, słyszałam o sprawie dzieciaka, który wy
stąpił do sądu, żeby się uniezależnić od rodzica...
- To jakaś bzdura - przerwał mi Sean, odsuwając pusty ta
lerz. Nie wiem dlaczego w ogóle cię słucham.
- Bo nie masz nikogo innego. Posłuchaj...
- Nie - mruknął Sean, potrząsając głową. - Nie rozumiesz?
Wiem coś o tobie.
Zamrugałam oczami.
- O czym ty mówisz?
- Mówili w wiadomościach, że zabrali cię do tej bazy woj
skowej.
- Tak? No i co?
- Ale jesteś głupia - ciągnął Sean. - Nic nie rozumiesz. Założę
się, że nawet nie wiesz, po co cię tam sprowadzili. Nie jest tak?
Poruszyłam się niespokojnie na krześle.
- Pewnie, że nie. Robią jakieś doświadczenia. Wiesz, żeby
sprawdzić, jak to się dzieje, że wiem, gdzie są różni ludzie, jak
ty na przykład. I to wszystko.
- To nie wszystko. Chcą, żebyś szukała dla nich ludzi, co?
Przypomniałam sobie zdjęcia tych wszystkich mężczyzn
w średnim wieku, które pułkownik kazał mi oglądać.
- Może...
- Jeszcze nie kapujesz? Nikomu nic pomagasz. Nie wiesz,
kim są ci ludzie. Niektórzy z nich może mają powód, żeby ucie
kać, tak jak ja i moja mama. Niektórzy mogą być niewinni. A ty
ich podajesz glinom na talerzu jak świeżutkie pączki z lukrem.
Nie lubię, jak ktoś się źle wyraża o policji, zwłaszcza taki
szczyl. Ostatecznie policja oddaje społeczeństwu istotne przy
sługi, za małe pieniądze i bez należnych wyrazów uznania. Nie
pewnym, nawet we własnych uszach, głosem, oświadczyłam:
- Jestem przekonana, że jeśli rząd kogoś poszukuje, tojest
to ktoś winien jakichś zbrodni...
Ale tak na dobrą sprawę, dzieciak powiedział coś, o czym
sama wcześniej pomyślałam. Z jakiegoś powodu przypomniał
mi mój sen. Raz. Dwa. Trzy. Jaga. Tyle ludzi, tyle głosów.
A ja nie mogłam nikomu pomóc.
Twarz Seana wydawała się biała pod piegami.
- A co z Poszukiwanym, hę? Nic złego nie zrobił. Ten jed
noręki zrobił. Któryś z tych ludzi, których ci każą szukać, może
być jak Harrison Ford w tym filmie. A ty jesteś Tommy Lee
Jones. - Potrząsnął głową zdegustowany. - Ty naprawdę jesteś
kapusiem, wiesz?
Kapuś? Ja? Miałam ochotę skręcić kretynowi kark. Żałowa
łam, że się dla niego fatygowałam.
Jaga-
- Kapuś to nawet nie jest właściwe słowo - powiedział. -
Wiesz, kim ty jesteś? Delfinem.
Szczęka mi opadła. Co on gada? Delfiny to przyjazne, inte
ligentne stworzenia. Jeśli chciał mnie obrazić, powinien wymy
ślić coś innego.
- Wiesz, co robił rząd? - Sean rozkręcił się na całego. - Ćwi
czyli delfiny, żeby podpływały do statków i trącały je nosami.
Potem, kiedy wybuchła I wojna światowa, przywiązywali delfi
nom bomby do grzbietów i puszczali je, żeby płynęły do okrę
tów wroga i trącały je. A wtedy, jak myślisz, co się działo? Bom
by wybuchały i statki wroga - razem z delfinami - rozpadały się
na drobne kawałki. Och, pewnie, wszyscy mówią: „Pomyśl, ilu
ludzi mogło zginąć przez taki okręt, gdyby go nie wysadzono
w powietrze. Delfiny oddały życie w dobrej sprawie". Założę
się, że delfiny nie odczuwały tego w ten sposób. Delfiny nie
wywołały wojny. Nie miały z nią nic wspólnego.
Zmrużył oczy.
- Wiesz co, Jess? - powiedział. - Teraz ty jesteś delfinem.
Jest tylko kwestią czasu, kiedy wysadzą cię w powietrze.
Też zmrużyłam oczy, odwzajemniając spojrzenie, ale mu
szę przyznać, zimno mi się zrobiło od tej historii.
Jaga.
- Nie jestem delfinem - oświadczyłam. Zaczynałam żało
wać, że odnalazłam Seana Patricka 0'Hanahana. Zdecydowa
nie żałowałam, że postawiłam mu dwie pizze i dużą pepsi.
Na nieszczęście jednak, im głębiej się nad tym zastanawiałam,
siedząc w restauracji, z dziewczynami z miejscowej szkoły chicho
czącymi obok przy stoliku, przy dźwiękach cichej, relaksującej
muzyki z głośników, tym bardziej stawało się dla mnie jasne, że tak
właśnie było... albo raczej, prawie pozwoliłam, żeby tak było.
"Wkrótce wrócę". Tak napisałam w liście, który zostawiłam dziś
rano w bazie. Czy rzeczywiście? Czy naprawdę chciałam wrócić?
Czy też chciałam im powiedzieć Hasta la vista, baby, delfin to
ja nie jestem.
Baba-jaga.
- Słuchaj - zwróciłam się do Seana. - Nie siedzimy tutaj
po to, żeby się zastanawiać nad moimi problemami. Mamy się
zastanowić, jak rozwiązać twoje.
Popatrzył na mnie uważnie.
- Świetnie. To niby co mam robić?
- Po pierwsze - powiedziałam - nie używaj karty kredyto
wej. Masz. - Pogrzebałam w kieszeni, wyciągając to, co zostało ze
studolarówki od taty. - Weź to. Potem znajdziemy ci taksówkę.
- Taksówkę?
- Tak, taksówkę. Nie możesz wrócić na dworzec autobu
sowy, a musisz się wydostać z Paoli. Chcę, żebyś poszedł do
mojej szkoły... - Sięgnęłam do plecaka po długopis. Na serwet
ce z Pizza Hut nagryzmoliłam adres liceum. - Zapytaj o pana
Goodharta. Powiedz mu, że ja cię przysłałam. On ci pomoże.
Powiedz mu, żeby zadzwonił do taty Ruth, pana Abramowitza.
Zapiszę ci. Puść moją rękę, chcę to zapisać.
Sean jednak nadal kurczowo trzymał moją rękę. Nie wie
działam, o co dzieciakowi chodzi. O długopis? Na co mu mój
długopis?
- Uspokój się, dobra? - powiedziałam, podnosząc głowę. -
Piszę tak szybko, jak się da.
Wtedy zwróciłam uwagę na wyraz jego twarzy. Nie patrzył
na mnie. Wpatrywał się w coś poza moimi plecami, w drzwiach
restauracji.
Odwróciłam się, w sarną porę, żeby napotkać wzrok puł
kownika Jenkinsa. Na mój widok zwinął swoje potężne dłonie
w pięści, co w jakiś tajemniczy sposób nasunęło mi wspomnie
nie trenera Albrighta.
To nie wszystko. Za nim wmaszerowała gromada facetów
z dużymi łapami, ostrzyżonych na łyso, w mundurach polo
wych. Faceci mieli ze sobą broń.
- Cholera - powiedziałam.
Pułkownik skinął głową w moją stronę.
- Tam jest - powiedział.
Sean miał zaledwie dwanaście lat, ale do głupich z pewno
ścią nie należał.
- Wiejemy! - szepnął.
Była to zdecydowanie dobra rada, mimo że została udzielo
na przez dwunastoletniego chłopaka.
16
P
ułkownik Jenkins i jego ludzie blokowali drzwi, ale to mnie
nie zmartwiło. Z boku znajdowały się drugie drzwi z napi
sem: WYJŚCIE. Wypadliśmy przez nie.
- Poczekaj - powiedziałam do Seana, który rwał się do dal
szego biegu. Zachowałam na tyle przytomności umysłu, żeby
nie zostawić serwetki z wypisanym adresem. Złapałam Seana
za kołnierz koszuli i wetknęłam mu serwetkę do przedniej kie
szeni spodni. Popatrzył na mnie zaskoczony.
- Teraz zwiewaj - powiedziałam, popychając go lekko.
Rozdzieliliśmy się. Nawet tego nie uzgadnialiśmy. Tak się
po prostu stało. Sean pognał w kierunku Photo Hut, a ja w stro
nę ruchomych schodów.
Kiedy zaczęłam się w szkole bić w obronie Douglasa, nie
mając w tej dziedzinie wiedzy ani doświadczenia, tata wziął
mnie na bok i udzielił mi paru wskazówek. Jedna z najlepszych
- poza techniką zadawania ciosów pięścią - sprowadzała się do
tego, żeby uciekać, jeśli przeciwnikówjest wielu. A dokładnie -
biec w dół. Nigdy, mówił tata, nie biegnij pod górę - czy to na
zewnątrz, czy w budynku. Jeśli pobiegniesz w górę, a ludzie,
którzy chcą cię dopaść, odetną drogę w dół, masz tylko jedno
wyjście - skakać.
Ja jednak musiałam zatroszczyć się o Seana. Po prostu. To
przeze mnie ścigali nas uzbrojeni żołnierze. Nie mogłam po
zwolić, żeby schwytali dwunastoletniego dzieciaka, który wplą
tał się w tę aferę wyłącznie z mojej winy.
Zdawałam sobie sprawę, że w końcu ja sama będę musiała
dać się złapać... ale zanim do tego dojdzie, musiałam na tyle
zyskać na czasie, żeby Sean na pewno się wymknął. Musiałam
jakoś odwrócić ich uwagę...
Tak więc skierowałam się ku ruchomym schodom.
A oni poszli za mną.
Trwała pora obiadowa, więc w centrum, poza działem re
stauracyjnym, było mało ludzi. Udało mi się zręcznie ich wy
minąć. Ścigający mnie żołnierze robili to mniej delikatnie: lu
dzie krzyczeli w popłochu, próbując zejść im z drogi, a automat
do gry, o który nawet nie zawadziłam, rąbnął z łoskotem na zie
mię.
Miałam dość rozumu, żeby nie ładować się do żadnego skle
pu. Znalazłabym się w pułapce. Trzymałam się głównego kory
tarza, pełnego rozmaitych rzeczy, pomiędzy którymi można było
kluczyć do rana -jak na przykład wielka fontanna, stoiska ze
słodyczami, albo, najlepsze ze wszystkiego, platforma z mecha
nicznymi dinozaurami naturalnej wielkości, która miała dać
dzieciakom i ich rodzicom wyobrażenie o tym, jak wyglądała
ziemia w czasach prehistorycznych.
Wcale nie żartuję. N o , dobra, może przesadziłam z tą na
turalną wielkością. Najwyższy dinozaur mierzył jakieś sześć,
siedem metrów wzrostu i był to tyranozaur. Upchano je na nie
wielkiej powierzchni, razem ze sztucznymi paprociami, palma
mi i innymi rekwizytami ze sztucznej dżungli. Z głośników
ukrytych między sztucznymi skałami płynęły dziwaczne odgło
sy, jakby wrzaski małp i ptasi szczebiot. A w jednym miejscu był
nawet wulkan, który wypluwał sztuczną lawę - w każdym razie
miało to tak wyglądać, jakby lawa wydobywała się z otworu.
Obejrzałam się. Moi prześladowcy wydostali się z pobojo
wiska przy zwalonym automacie i zbliżali się do mnie w szyb
kim tempie. Spojrzałam w bok, poprzez balustradę, pod którą,
piętro niżej, rozciągał się główny hol. Zobaczyłam, jak Sean
nurkuje między wieszaki z ubraniami. Pułkownik Jenkins dep
tał mu po piętach.
- Hej!-wrzasnęłam.
Wszystkie głowy zwróciły się w moją stronę, z głową puł
kownika Jenkinsa włącznie.
- Tu jestem! - krzyczałam. - Wasz nowy delfin! Złapcie
mnie, jeśli potraficie!
Zgodnie z moimi oczekiwaniami pułkownik Jenkins zaprze
stał pościgu za Seanem i pobiegł w stronę ruchomych schodów.
A ja, naturalnie, skierowałam się do platformy z dinozaura
mi.
Jednym skokiem przebyłam aksamitny sznur okalający wy
stawę. Pół tuzina ludzi pułkownika Jenkinsa deptało mi po pię
tach. Kiedy moja stopa zanurzyła się w brązową, przypominają
cą styropian, sztuczną masę, która miała udawać ziemię, moje
uszy poraził dźwięk bębnów - twórcy wystawy, jak się wydaje,
nie byli świadomi faktu, że dinozaury wyprzedzały ludzi (i bęb
ny) o setki tysięcy lat. Rozległo się tajemnicze zawodzenie, któ
re skojarzyło mi się z głosem pawia. Potem coś ryknęło - wy
raźnie lew - a z nozdrzy tyranozaura, sześć metrów nad moją
głową, buchnęła para.
Schowałam się za parką velociraptorów, raczących się krwa
wą padliną tygrysa szablozębnego. Niewiele mi to dało. Lu
dzie Jenkinsa prawie mnie mieli. Postanowiłam dać im popalić
i wskoczyłam w płytką kałużę, która robiła za jezioro. Wyrastał
z niego wulkan oraz głowa brachiozaurusa. Stanęłam w zabar
wionej na niebiesko wodzie, która sięgała mi do połowy łydek,
skutecznie przemaczając moje trampki i nogawki spodni.
Zaczęłam brodzić.
Żołnierze uważali chyba, że nie warto moczyć butów, żeby
mnie złapać, i przystanęli na skraju sztucznego jeziora.
Wiedziałam, że w końcu mnie dostaną. Nawet gdybym wy
dostała się z centrum, dokąd miałam pójść? Do domu?
Ale przecież nie musiałam im ułatwiać zadania. Toteż kiedy
zobaczyłam, jak trącają się łokciami i rozdzielają, rozstawiając
dookoła jeziorka, tak żeby mnie złapać, jak tylko spróbuję wyjść
na brzeg, zrobiłam jedyną rzecz, która mi przyszła do głowy:
Wdrapałam się na wulkan.
No, w butach mi chlupało, a wulkan nie był taki znowu
solidny, trzeszczał i jęczał pod moim ciężarem. Ale co miałam
robić?
Wlazłam na szczyt, kiedy akurat trysnęła lawa. Stałam na
wulkanie, jakieś pięć metrów nad ziemią, gapiąc się na ludzi
w dole, wokół mnie z sykiem buchała para, a lawa, zrobiona
z czerwonego plastiku z maleńkimi lampeczkami pod spodem,
zaczęła świecić. Rozległ się łoskot, jakby pękającej ziemi, a po
tem podobny do grzmotu huk wstrząsnął niby-jeziorem.
- Uważaj! - krzyknęła starsza pani w sportowych butach,
która obserwowała zza aksamitnego sznura, jak wspinałam się
na wulkan.
- Nie poślizgnij się w tych mokrych butach, moja droga -
zawołała jej przyjaciółka.
Żołnierze spojrzeli na nie z lekką odrazą. Wcale się nie dzi
wię. Okropne baby.
Ze swojej grzędy miałam widok na główny hol. Kolejnych
sześciu żołnierzy wpadło do środka - j a k tylko przeszli, Sean
wyskoczył spomiędzy wieszaków z odzieżą, i błysnąwszy nie
bieskimi dżinsami i marnie przefarbowaną, brązową czupryną,
pognał w stronę sal kinowych.
Nadszedł czas na kolejną dywersję. Zakołysałam się na kra
wędzi wulkanu i wrzasnęłam:
- Ani kroku dalej, albo skoczę!
Obie starsze panie głośno wciągnęły powietrze. Żołnierze
wyglądali na zniechęconych. Po pierwsze, nie mieli ochoty pod
chodzić bliżej. Po drugie, nawet jakbym skoczyła, upadek nie
byłby zapewne śmiertelny: aż tak wysoko to nie było.
Sądzę jednak, że ta scena musiała wyglądać dramatycznie. Oto
stałam tam, młoda dziewica (niestety), upozowana na brzegu wul
kanu. Włosy miałam, na nieszczęście, krótko obcięte i nie zdobiła
mnie biała zwiewna suknia. Dżinsy też psuły efekt, moim zdaniem.
Wtedy pułkownik Jenkins wkroczył do akcji, wskazał na
mnie palcem i ryknął na żołnierzy w sposób, który wyjątkowo
silnie kojarzył mi się z trenerem Albrightem.
- Co ona tam robi? - zapytał. - Ściągnijcie ją natychmiast.
Zerknęłam w dół. Sean kulił się za naturalnej wielkości, wy
ciętą z kartonu, podobizną Arnolda Schwarzeneggera. Żołnie
rze kręcili się bezradnie, nic mając pojęcia, gdzie się podział.
W nadziei, że uda mi się odwrócić ich uwagę i dać Seanowi
jeszcze jedną szansę na ucieczkę, krzyknęłam:
- Naprawdę to zrobię! Jeśli ktoś się do mnie zbliży, zrobię
to! Skoczę!
Bingo. Żołnierze popatrzyli w moją stronę. Sean wyślizgnął
się zza kartonowego Arnolda i ruszył w stronę stoiska.
- W porządku, panno Mastriani - zawołał pułkownik Jen-
kins. - Koniec zabawy. Schodź natychmiast, zanim zrobisz so
bie coś złego.
- Nie - odparłam.
Pułkownik Jenkins westchnął, a potem pstryknął palcami
i czwórka jego ludzi przekroczyła sznur i zaczęła brodzić w mo
im kierunku.
- Cofnijcie się - krzyknęłam ostrzegawczo. Sean musiał
jeszcze tylko wyminąć bileterkę. - Mówię poważnie!
- Panno Mastriani - odezwał się pułkownik Jenkins gło
sem, z którego wynikało, że ma nadzieję przemówić mi do roz
sądku. - Czy uraziliśmy cię wjakiś sposób? Czy spotkałaś się ze
złym traktowaniem z naszej strony od czasu, gdy ojciec powie
rzył cię naszej opiece?
- Nie - odparłam. Żołnierze byli już zupełnie blisko.
- Czyż nie jest prawdą, w gruncie rzeczy, że doktor Shifton
i agentka specjalna Smith oraz cała załoga Crane robiła wszyst
ko, żebyś czuła się u nas dobrze i bezpiecznie?
- Tak - powiedziałam. Na dole bileterka schwytała Seana,
próbującego schronić się w kinie. Złapała go za kołnierz, krzy
cząc coś, czego nie usłyszałam.
- No, dobrze, wobec tego bądźmy rozsądni. Wrócisz do
Crane i omówimy tę sprawę dokładniej.
Bileterka podniosła głos. Żołnierze, którzy dotąd patrzyli
na mnie, odwrócili głowy, zainteresowani zamieszaniem przed
kinem.
Spojrzałam na dwie starsze panie.
- Wezwijcie policję - krzyknęłam. - Chcą wbrew mojej
woli zabrać mnie do bazy wojskowej Crane.
- Crane? - powtórzyła pani w sportowych butach. - Och,
przecież ją zamknęli.
- Cholera - zaklął pułkownik Jenkins, zapominając o sze
rokiej publiczności. - Złaź mi tu zaraz albo sam cię ściągnę!
Starsze panie pisnęły cichutko. Żołnierze wypatrzyli Seana
i ruszyli za nim.
Ci, których pułkownik Jenkins nasłał na mnie, dotarli już
prawie do stóp wulkanu.
- A niech to - mruknęłam, widząc, jak złapali Seana. To
był koniec.
Ale nie miałam zamiaru ułatwiać życia prześladowcom.
- Puśćcie dzieciaka - zagroziłam - albo skaczę!
- Nie rób tego, skarbie - zawołała jedna ze starszych pań.
W międzyczasie przyplątało się też trochę młodzieży szkolnej,
zwabionej hałasem.
Licealiści podjudzali mnie, żebym skoczyła.
Zajrzałam do wnętrza wulkanu. Na dnie rozciągał się ka
wałek gołej podłogi, otoczony metalowym rusztowaniem, pod
trzymującym wulkan. Wyciągną mnie stamtąd, rzecz jasna. Ale
trochę czasu im to zajmie.
Podniosłam głowę. Ludzie pułkownika nadal próbowali
sforsować zbocze wulkanu. Mokre buty ześlizgiwały się z gład
kiej, plastikowej powierzchni.
Na dole, w głównym holu, żołnierze wyprowadzali Seana.
Wrzeszczał, kopał i wierzgał nogami.
Rozłożyłam ramiona, stając na samym brzeżku wulkanu.
- Nie! - krzyknął pułkownik Jenkins.
Za późno. Skoczyłam.
17
W
ydobycie mnie z wnętrza wulkanu zajęło im pół godziny.
Otwór na górze nie był zbyt szeroki. Żaden z żołnierzy,
nie wspominając już o pułkowniku Jenkinsie, nie mógł mnie
tamtędy wyciągnąć. Skacząc do środka, osiągnęłam tyle, że puł
kownik Jenkins wściekł się naprawdę.
Warto było.
Siedziałam sobie dość wygodnie na podłodze, podczas gdy
ludzie na zewnątrz kombinowali, jak się do mnie dobrać. W koń
cu ktoś wpadł na to, żeby kupić piłę elektryczną. Wycięli wielką
dziurę w boku wulkanu i wyprowadzili mnie, a ludzie, którzy
gapili się na całe to zajście, klaskali głośno, jakby to był jakiś
specjalnie dla nich przygotowany popis.
Agent specjalny Johnson i Smith byli na miejscu. Oboje wy
dawali się strasznie urażeni faktem, że opuściłam bazę bez po
rozumienia z nimi. Broniłam się, jak umiałam.
- Przecież zostawiłam list - powtarzałam, kiedy wsiedli
śmy do starannie nieoznakowanego rządowego wozu (z przy
ciemnionymi szybami), który miał nas zabrać z powrotem do
bazy. Agenci specjalni Johnson i Smith zajęli miejsca z przodu,
ja i Sean z tyłu.
- Tak - potwierdziła agentka specjalna Smith - ale zabrałaś
ze sobą różne rzeczy, które wskazywały na to, że nie zamierzasz
wracać.
Zapytałam, jakie rzeczy ma na myśli.
W odpowiedzi agentka specjalna Smith podniosła do góry
album ze zdjęciami, który pułkownik Jenkins zostawił w moim
pokoju, żebym mogła sobie je pooglądać przed snem. Wycią
gnęła go z mojego plecaka, który skonfiskowano zaraz potem,
jak mnie wyprowadzili z wulkanu.
- Chciałam to tylko komuś pokazać — wyjaśniłam zgodnie
z prawdą. Przemknęła mi w pewnym momencie taka myśl przez
głowę - dużo wcześniej, niż Sean nazwał mnie delfinem - żeby
pokazać album Michaelowi. Miałam nadzieję, że przy swoich
umiejętnościach komputerowych odnajdzie jakieś informacje
o tych ludziach, w Internecie czy gdzieś. Chciałam sprawdzić,
czy to rzeczywiście poszukiwani przestępcy, a nie niewinni
prawnicy czy byli policjanci walczący z korupcją.
- Zamierzałam go oddać - powiedziałam.
- Doprawdy? - Agentka specjalna Smith odwróciła się, żeby
na mnie spojrzeć. Wydawała się mocno rozczarowana. Chyba prze
stała uważać, że stanowię dobry materiał na przyszłą agentkę Fede
ralnego Biura. - Skoro chciałaś wrócić, po co wzięłaś ze sobą to?
I wyciągnęła z mojego plecaka flet w drewnianym futerale.
- Kiedy stwierdziłam, że nie ma fletu - ciągnęła, wykazu
jąc się psychologiczną intuicją, która zapewne pomogła jej uzy
skać status agentki specjalnej - wiedziałam, że nie wrócisz,
mimo listu oraz faktu, że kupiłaś bilet w obie strony.
- Czy w ten sposób dowiedzieliście się, że jestem w Paoli?
- zapytałam. Byłam szczerze zainteresowana tym, jakie błędy
popełniłam. No, wiecie, na wypadek, gdyby sytuacja miała się
powtórzyć. - Dzięki biletowi?
- Tak. Rozpoznał cię kasjer na dworcu autobusowym koło
Crane. - Ku mojemu rozczarowaniu agent specjalny Johnson
przestrzegał ściśle ograniczeń prędkości. To było okropnie de
nerwujące. Mijały nas wszystkie półciężarówki. Jeśli nic liczyć
samochodów wiozących pułkownika Jenkinsa i jego ludzi, po
suwaliśmy się najwolniej ze wszystkich wozów na autostradzie.
- Trudno by cię obecnie nazwać anonimową obywatelką, pan
no Mastriani. Zwłaszcza po tym, jak twoje zdjęcie ukazało się
na okładce magazynu „The Time".
- Och - powiedziałam, kiwnąwszy głową w stronę kon
woju za nami. - I cała ta siła ogniowa przeciwko mnie?
- Miałaś przy sobie ściśle tajne dane - odparł agent specjal
ny Johnson, wskazując album ze zdjęciami. - Zależało nam na
tym, żebyje odzyskać.
- Teraz jednak, kiedy go odzyskaliście - powiedziałam -
pozwolicie mi odejść, prawda?
- Decyzja nie zależy od nas - stwierdził agent specjalny
Johnson.
- Dobrze, a od kogo zależy?
- Od naszych przełożonych.
- A nie możecie po prostu zawiadomić swoich przełożo
nych, że odchodzę?
Agentka specjalna Smith spojrzała teraz na mnie. Tego dnia
miała w uszach maleńkie brylantowe gwoździki.
- Jess - powiedziała - nie możesz odejść.
- Dlaczego nie?
- Bo masz niezwykły dar. Masz obowiązek dzielić się nim
ze światem. - Potrząsnęła głową. - Nie rozumiem, skąd to
wszystko się wzięło - stwierdziła. - Wczoraj wydawało się, że
niczego ci nie brakuje, Jess. Co się stało, że nagle postanowiłaś
odejść?
Wzruszyłam ramionami. Założę się, że Claire Lippman by
łaby zazdrosna o moje zdolności aktorskie.
- Chyba po prostu strasznie tęsknię za domem.
- Hm - mruknął agent specjalny Johnson. - Sądziłem, że
właśnie troska o rodzinę skłoniła cię ostatecznie do przyjazdu
do nas. Myślałaś, że media nie dają im żyć i że przyjazd do nas
to jedyny sposób na przywrócenie im prywatności, której ich
brutalnie pozbawiono.
Przełknęłam ślinę.
- Owszem. Ale to było zanim zaczęłam tęsknić za domem.
Agentka specjalna Smith ponownie potrząsnęła głową.
- A twój brat, Douglas? Zdaje się, że dopiero co wypuścili
go ze szpitala. Myślę, że jak teraz wrócisz, Douglas szybko wy
ląduje znów w szpitalu. Wszystkie te kamery, flesze - to go kom
pletnie wytrąciło z równowagi.
To był cios poniżej pasa. Łzy napłynęły mi do oczu i zaczę
łam zastanawiać się poważnie nad wyskoczeniem z auta - je
chaliśmy tak wolno, że nie odniosłabym groźnych obrażeń -
i ucieczką.
Problem polegał jednak na tym, że drzwi samochodu były
zamknięte, a guzik odblokowujący nie działał. Agent Johnson
kontrolował wszystko z przedniego siedzenia.
A poza tym musiałam myśleć o Seanie.
Agentka specjalna Smith rozwijała wątek mojej szczególnej
odpowiedzialności wobec świata.
- A więc chodzi o to, żebym pomagała przekazywać złych
ludzi w ręce sprawiedliwości? - zapytałam, żeby się upewnić,
że dobrze zrozumiałam.
- No cóż, tak - potwierdziła agentka specjalna Smith. -
I o to, żeby łączyć zaginione dzieci, takie jak Sean, z ich bliskimi.
Wymieniliśmy z Seanem spojrzenia.
- Przepraszam - odezwał się Sean - nie czytają państwo
gazet? Mój tata to świr.
- Nic miałeś okazji, żeby go lepiej poznać, prawda, Sean? -
powiedziała agentka Smith łagodnym tonem. - Mama zabrała
cię od niego, kiedy miałeś zaledwie sześć iat.
- Owszem - potwierdził Sean. - Kiedy złamał mi rękę za
to, że nie sprzątnąłem wszystkich zabawek na noc.
- Jezu - mruknęłam, patrząc na Seana. - Kim jest ten twój
tata? Darth Vader?
Sean kiwnął głową.
- Tylko nie taki miły.
- Och, dobra robota - zwróciłam się do specjalnych agen
tów Johnsona i Smith. - Musicie być szczerze dumni z połą
czenia tego małego z władcą ciemności.
- Hej - wtrącił Sean. Wyglądał na urażonego. - Nie jestem
mały.
- Pan 0'Hanahan - powiedziała agentka specjalna Smith
stanowczym głosem - został uznany przez sąd stanu Illinois za
w pełni odpowiedzialnego rodzica i prawnego opiekuna Seana.
- Kiedyś w stanie Illinois niewolnictwo uznawano za le
galne - stwierdził Sean. - Ale to wcale nie znaczy, że to było coś
dobrego.
- Sądy popełniają pomyłki.
- Poważne pomyłki - dodał Sean.
Oczywiście nikt oprócz mnie nie zwrócił uwagi na drżenie
jego głosu. Wzięłam go za rękę. Nie puściłam jej do końca pod
róży, mimo że się trochę spociła. W końcu to wszystko moja
wina, nie? Przynajmniej tyle mogłam zrobić.
Po przyjeździe do Grane rozdzielili nas. Sean raz już pry
snął, więc pewnie bali się, że to powtórzy i dlatego, ponieważ
tata mógł go odebrać dopiero następnego dnia, zamknęli go
w ambulatorium.
Nie żartuję.
Chyba wybrali ambulatorium a nie, powiedzmy, karcer dla
niegrzecznych żołnierzy, aby móc później twierdzić, że nie prze
trzymywano go wbrew jego woli... w końcu, pozwolono mu się
swobodnie poruszać po całym pomieszczeniu, czyż nie? Za
mknęli go dla jego własnego bezpieczeństwa...
Jednak, mimo że nie była to cela więzienna, świetnie pełni
ła jej funkcje. Wszystkie okna - a było ich cztery - miały kraty,
pewnie po to, żeby ludzie nie włamywali się po lekarstwa, jako
że ambulatorium znajdowało się na pierwszym piętrze. Zwie
dziłam to miejsce dzień wcześniej, przy okazji badań lekarskich,
więc wiedziałam, że szafki z takimi rzeczami jak stetoskopy czy
strzykawki były starannie zamknięte, a czasopisma nie należały
do najnowszych. Sean nie miał nic do roboty, nie mógł się zająć
niczym, co pozwoliłoby mu zapomnieć o zbliżającym się spo
tkaniu z tatusiem.
Co do mnie, zamknęli mnie w tym samym pokoju co po
przednio. Właśnie tak. Znalazłam się w tym samym miejscu co
rano, z jedną różnicą: drzwi były zamknięte od zewnątrz, a tele
fon, ku mojemu zdumieniu, nie działał.
Nie mam pojęcia, czego się obawiali - że zadzwonię na po
licję, czy co?
„Policja? Jestem więziona wbrew swojej woli w bazie woj
skowej Crane!"
„W bazie wojskowej Crane? O czym pani mówi? Zamknię
to ją wiele lat temu!"
No to koniec przywilejów. Koniec ze spacerkami na basen.
Zamknęli mnie na cztery spusty.
Babę-jagę trzymają pod kluczem. Raz, dwa, trzy, baba-jaga
siedzi.
Takie było założenie. Postarałam się jednak, żeby w prakty
ce wyglądało tó troszeczkę inaczej:
Jeśli dziecku - które jest w zasadzie dobrym dzieckiem,
mimo że czasem dołoży komuś pięścią - każe się codziennie
siedzieć przez godzinę w towarzystwie młodych osób, które do
aniołków nie należą, to nawet jeśli nie wolno im rozmawiać,
nauczy się od nich paru rzeczy, choćby nie chciało.
Niektóre z tych rzeczy z pewnością nie należą do takich,
których grzeczne dzieci powinny się koniecznie uczyć. Na przy
kład jak wywołać pożar z mnóstwem dymu w damskiej toalecie
na dworcu autobusowym.
Albo jak otworzyć zamek. To dość łatwe, w zależności od
zamku. Ten w moim pokoju nie był zbyt skomplikowany. Uda
ło mi się go załatwić za pomocą wkładu z długopisu.
Naprawdę nauczyłam się tego zupełnie przypadkiem, jasne?
Złapali mnie natychmiast. Rany, ale się pułkownik Jenkins
wściekał. A agent specjalny Johnson jeszcze bardziej. Od począt
ku za mną nie przepadał, odkąd złamałam nos jemu poprzednie
mu partnerowi. A tym razem naprawdę zalazłam im za skórę.
Dlatego zaczęli mnie oskarżać. Mieli dość. Chcieli mnie za
mknąć na dobre. Wstawiła się za mną doktor Shifton. Stwier
dziła, że mam problem z uznawaniem autorytetów i że postę
powano ze mną nie tak, jak należało. Przystałabym na wszystko,
tłumaczyła, gdyby mnie przekonano, że nikt nie chce mnie do
niczego zmuszać, a to, co robię, robię z własnej woli i chęci.
To nie przypadło pułkownikowi Jenkinsowi do gustu.
- Cholera, Helen, ona wie doskonale, gdzie przebywa każ
dy z tych ludzi na fotografiach. Widzę to wjej oczach. Co mamy
robić, po prostu czekać, aż będzie w odpowiednim humorze,
żeby nam o tym powiedzieć?
- Tak- odparła doktor Shifton. -Właśnie tak powinniśmy
postępować.
Spodobobało mi się to. A poza tym wcale nie wiedziałam,
gdzie są wszyscy ci mężczyźni.
Wiedziałam, gdzie jest większość.
Udało mi się podsłuchać tę rozmowę, ponieważ gabinet
doktr Shifton jest tuż obok ambulatorium, a tam właśnie
umieszczono mnie po mojej drugiej ucieczce. W ambulatorium,
razem z Seanem...
Dokładnie tak, jak chciałam.
To nie znaczy, że miałam jakiś gotowy plan. W ogóle nie.
Myślałam po prostu, że dzieciak mnie potrzebuje.
A to, że on akurat myślał inaczej, nie ma w tym wypadku
nic do rzeczy.
- Co ty tu robisz? - zapytał, rozciągnięty na łóżku. Wjego
głosie jakoś brakowało entuzjazmu.
- Zwiedzam pałac - powiedziałam.
- Powiedzieli, że tata przyjedzie jutro wcześnie rano. - Miał
wymizerowaną, bladą twarz. N o , z wyjątkiem piegów. - Dzisiaj
wieczorem nie może, ze względu na jakieś zebranie zarządu.
Ale jutro, jak tylko będzie gotowy, wyruszy z eskortą policji. -
Potrząsnął głową. - Taki jest mój. tata. Praca zawsze na pierw
szym miejscu. A jeśli staniesz mu na drodze, uważaj.
- Sean, obiecałam, że to załatwię, i tak zrobię - powiedzia
łam łagodnie.
Sean popatrzył znacząco na zamknięte drzwi.
- A niby co zamierzasz zrobić?
- Nie wiem - powiedziałam. -Ale coś zrobię. Przysięgam.
Sean potrząsnął głową.
- Pewnie - mruknął. -Jasne, Jess.
Nie wierzył mi, ale to tylko podsycało moją determinację.
Mijały godziny i nikt nie zjawiał się w ambulatorium - nawet
doktor Shifton. Zabijaliśmy czas, zastanawiając się nad sposoba
mi ucieczki, słuchając radia i rozwiązując krzyżówki z „People".
W końcu, koło szóstej, otworzyły się drzwi i weszła agentka
specjalna Smith z kilkoma torbami z McDonalda w ręku. Zdaje
się, że skończyły się dobre czasy, kiedy mogłam zamawiać, co
chciałam. Nie przejęłam się tym. Zapach frytek pobudził mój
pusty żołądek, który zaczął się dopominać o jedzenie głośnym
burczeniem.
- Cześć - powiedziała agentka specjalna Smith z przepra
szającym uśmiechem. - Przyniosłam wam kolację, dzieciaki. Jak
się macie?
- Pomijając fakt złamania naszych praw zagwarantowanych
na mocy konstytucji - odparłam - mamy się dobrze.
Uśmiech agentki specjalnej Smith z przepraszającego prze
szedł w wymuszony. Rozłożyła naszą kolację na jednym z łó
żek: podwójne cheeseburgery. Nie przepadam, ale wzięła przy
najmniej duże porcje.
Sean praktycznie wchłonął pierwszego burgera. Przyznaję,
że wpakowałam w siebie więcej frytek, niżby nakazywał rozsą
dek. Podczas kiedy się opychałam, agentka specjalna Smith pró
bowała przemówić mi do rozumu. Mam wrażenie, że trenowa
ła z doktor Shifton.
- Posiadłaś naprawdę niezwykły dar, Jess - powiedziała. Na
Seana nie zwracała najmniejszej uwagi. - Szkoda go zmarno
wać. Tak bardzo potrzebujemy twojej pomocy. Czyż nie chcesz,
aby ten świat stał się bezpieczniejszym, lepszym miejscem dla
takich dzieci jak ty?
- Pewnie - zgodziłam się, przełykając. - Ale nie chcę być
delfinem.
Agentka specjalna Smith zmarszczyła swoje piękne czoło.
- Nie chcesz być czym?
Opowiedziałam jej o delfinach. Sean przeżuwał w milcze
niu. Oddałam mu jednego z moich cheeseburgerów, ale nawet
po zjedzeniu trzech nie był się usatysfakcjonowany. Pochłaniał
nieprawdopodobne ilości jedzenia jak na takiego małego chłopca.
Agentka specjalna Smith potrząsnęła głową. Wyraz niedo
wierzania nie zniknął z jej twarzy.
- Nigdy o tym nie słyszałam. Wiem, że do podobnych ce
lów podczas I wojny światowej używano owczarków alzackich.
- Owczarków alzackich, delfinów, wszystko jedno. -Wy
sunęłam podbródek. - Nie chcę być wykorzystywana.
- Jess - powiedziała agentka specjalna Smith. - Twój dar...
- Nie - powstrzymałam ją, podnosząc dłoń do góry. - Do
syć. Proszę o tym nie mówić. Nie chcę już o tym słyszeć. Ten
„dar", o którym tyle mówicie, wpakował mnie tylko w tarapaty.
Mojemu bratu się pogorszyło, kiedy myśleliśmy, że już jest
w porządku, a matka tego małego chłopca trafiła do więzienia...
- Hej - przerwał oburzony Sean. Zapomniałam, że uży
wanie słowa „mały" w odniesieniu do jego osoby jest zakazane.
- Jess. - Agentka specjalna Smith zwinęła w kłąb torby po
kolacji. - Bądź rozsądna. To smutne, co spotkało matkę Seana,
ale faktem jest, że złamała prawo. A co do twojego brata, to nie
można się załamywać z powodu jednego, niegroźnego nawro
tu. Zachowaj dystans...
- Zachować dystans? - Pochyliłam się w jej stronę, wyma
wiając dobitnie każde słowo, tak żeby na pewno mnie zrozu
miała. - Proszę wybaczyć, agentko Smith, ale trzasnął mnie pio
run. Teraz, kiedy idę do łóżka, śnią mi się zaginieni ludzie i jakoś
tak się dzieje, że rano wiem, gdzie należy ich szukać. Ni stąd ni
zowąd władze chcą mnie wykorzystać jako tajną broń przeciw
ko różnym zbiegom, a pani uważa, że powinnam zachować dy
stans?
Agentka specjalna Smith traciła powoli cierpliwość.
- Uważam, że powinnaś brać pod uwagę, że to, co jak twier
dzisz robiły „delfiny", większość Amerykanów nazwałaby bo
haterstwem.
Odwróciła się, żeby wrzucić do kosza puste torebki z McDo-
nalda.
- Naprawdę nie przyszłam, żeby się z tobą kłócić, Jess - cią
gnęła. Pomyślałam tylko, że chciałabyś dostać to z powrotem.
Wręczyła mi plecak. Album ze zdjęciami oczywiście znik
nął, ale flet był na miejscu. Przycisnęłam go do piersi.
- Dziękuję. -Wzruszył mnie ten gest. Nie umiem tego wy
tłumaczyć. W końcu to był mój flet. Miałam nadzieję, że nie
reagowałam jak zakładnik, który zaczyna sympatyzować z tymi,
którzy go uwięzili.
- Lubię cię, Jess - stwierdziła agentka specjalna Smith. -
Spodziewam się, że siedząc tutaj dzisiaj w nocy, zastanowisz się
nad tym, co powiedziałam. Nadal uważam, że w przyszłości mo
głabyś stać się znakomitym agentem federalnym.
- Naprawdę? - zapytałam, jakbym uważała, że to ogromny
komplement.
- Tak. - Podeszła do drzwi. - Zobaczymy się później - po
wiedziała na pożegnanie.
Sean burknął coś niezrozumiałego.
Powiedziałam:
- Pewnie. Później.
Wyszła. Usłyszałam szczęk zamka. Zamek w drzwiach am
bulatorium był tego rodzaju, że nawet ja, ze swoją rozległą wie
dzą na temat włamań, nie dałabym sobie z nim rady.
Ale to nie miało w tej chwili znaczenia. A to dlatego, że
agentka specjalna Smith miała całkowitą rację, mówiąc, że nada
wałabym się w przyszłości na agenta FBI.
Kiedy odwróciła się, żeby wyrzucić papierowe torby, wycią
gnęłam jej z torebki telefon komórkowy.
Pokazałam go Seanowi.
- Widzisz? Dobra jestem. Naprawdę dobra.
18
R
ozpracowanie, jak działa telefon komórkowy agentki spec
jalnej Smith zabrało nam trochę czasu. Naturalnie, żeby
uzyskać sygnał, potrzebny był kod. Właśnie odgadnięcie kodu
trwało najdłużej. Tego typu kody, co wiedziałam od Michaela -
który uwielbia bawić się w takie rzeczy - składają się zazwyczaj
z czterech do sześciu cyfr. Agentka specjalna Smith miała na
imię Jill. Wybrałam odpowiednie przyciski: J na piątce, i - na
czwórce, dwa l - znów na piątce. Wpisałam, 5455 i voila, jak by
powiedziała moja mama, udało się.
Sean chciał, żebym zadzwoniła do wiadomości Kanału 11.
- Wiem, co mówię - powiedział. - Są tuż za bramą. Wi
działem ich, jak tu wjeżdżaliśmy, Wyjaśnij im, co się z nami
dzieje.
Ja na to:
- Uspokój się, kurczaku. Nie zadzwonię do wiadomości
Kanału 11.
Przestał podskakiwać na łóżku i warknął:
- Wiesz co, robi mi się niedobrze od tego przezywania mnie
kurczakiem i gadania, jaki jestem mały. Jestem prawie taki wy
soki jak ty. A za dziewięć miesięcy skończę trzynaście lat.
- Cicho - powiedziałam, wybierając numer. - Nie mamy
dużo czasu. Zaraz się zorientuje, że zgubiła telefon.
Zadzwoniłam do domu. Odebrała mama. Siedzieli przy
obiedzie, pierwszym z udziałem Douglasa, odkąd wrócił ze szpi
tala. Mama zaczęła:
- Kochanie, jak się masz? Czy dobrze cię traktują?
- Eee, niezupełnie. Czy mogę rozmawiać z tatą?
Mama:
- Co to znaczy, niezupełnie? Tatuś mówił, że dali ci śliczny
pokoik z wielkim telewizorem i własną łazienką. Nie podoba ci
się tam?
- Jest w porządku - powiedziałam. - Posłuchaj mamo, jest
tam tata obok?
- Oczywiście, że jest. A gdzie miałby być? I jest z ciebie tak
samo dumny jak ja.
Nie było mnie zaledwie od czterdziestu ośmiu godzin, ale
jak się wydaje, mama zdążyła w tym czasie postradać rozum.
- Dumny ze mnie? - powiedziałam. - A to z jakiego powo
du?
- Nagroda pieniężna! - krzyknęła mama. - Dzisiaj przy
szła! Czek na sumę dziesięciu tysięcy dolarów, na twoje nazwi
sko, skarbie. A to dopiero początek, koteczku.
Rany, naprawdę padło jej na mózg.
- Początek czego?
- Dochodu, jaki będziesz z tego miała - wyjaśniła mama. -
Skarbie, dzwonili z Pepsi. Pytali, czy zgodziłabyś się reklamo
wać nowy napój, który właśnie wyprodukowali. Zawiera gingko.
biloba,
wiesz, miłorząb japoński, na wspomaganie pracy mózgu.
- Chyba - powiedziałam, czując nagłą suchość w gardle -
żartujesz.
- Nie. Jest całkiem smaczny. Zostawili skrzynkę. Jessie, dają
ci sto tysięcy dolarów tylko za to, żebyś stanęła przed kamerą
i powiedziała, że są przyjemniejsze sposoby na zwiększenie
mocy umysłu niż porażenie piorunem...
Usłyszałam w tle jak tata mówi:
- Toni. -Jego głos zabrzmiał surowo. - Ona tego nie zrobi.
- Pozwól jej samej zdecydować, Joe - powiedziała mama. -
Może jej się spodoba. Na pewno zrobi to dobrze. Jess jest dużo
ładniejsza niż większość tych dziewczyn, które się widuje w te
lewizji...
Czułam ból w gardle, ale nic nie mogłam na to poradzić, bo
wszystkie lekarstwa w ambulatorium, nawet płyn do płukania
ust, były zamknięte na klucz w szafkach.
- Mamo - powiedziałam. - Czy mogę rozmawiać z tatą?
- Za momencik, kochanie. Chcę ci tylko powiedzieć, jak
świetnie Dougie sobie radzi. Nie jesteś jedyną bohaterką w ro
dzinie. Dougiejest w doskonałej formie, doskonałej. Ale, natu
ralnie, brakuje mu jego Jess.
- To wspaniale, mamo. - Przełknęłam z trudem ślinę. - To
znaczy... Więc on już nie słyszy głosów?
- Żadnych. Od chwili, kiedy odjechałaś, a ci wstrętni re
porterzy z tobą. Tęsknimy, kochanie, ale absolutnie nie brakuje
nam tych wszystkich wozów transmisyjnych. Sąsiedzi zaczyna
li narzekać. Wiesz, znasz Abramowitzów. Są tacy małostkowi,
jeśli chodzi o ich podwórko.
Milczałam. Nie wydaje mi się, żebym była w stanie coś po
wiedzieć, nawet jakbym chciała.
- Czy chcesz powiedzieć „cześć" Douglasowi, skarbie? On
chciałby z tobą zamienić słówko. Zrobiłam pyszną kolację, żeby
uczcić jego powrót do domu. Manicotti. Aż mi głupio, że jemy
takie dobre rzeczy, gdy ciebie nie ma. Wiem, jak to lubisz.
Chcesz, żebym trochę dla ciebie zostawiła? Czy tam cię dobrze
karmią? To znaczy, czy po prostu dają ci to, co jedzą żołnierze?
- Taak - mruknęłam. - Mamo, czy mogę pomówić z...
Mama jednak przekazała słuchawkę mojemu bratu. Usły
szałam głęboki, drżący jak zawsze głos Douglasa.
- Hej - powiedział. - Co tam u ciebie?
Odwróciłam się plecami do Seana, żeby nie widział, jak
ocieram oczy.
- Dobrze - powiedziałam.
- Tak? Jesteś pewna? Nie wydajesz się szczęśliwa.
Odsunęłam telefon od twarzy i odchrząknęłam.
- Jestem pewna - odezwałam się, kiedy uznałam, że po
moim głosie nie da się poznać, że płakałam. - A jak ty się mie
wasz?
- W porządku - stwierdził. - Znowu naszprycowali mnie
lekami. Mam okropną suchość w gardle.
- Przepraszam - powiedziałam. - Doug, naprawdę prze
praszam.
Zdziwił się.
- Za co przepraszasz? To nie twoja wina.
- No, trochę jednak moja - odparłam. - Ci wszyscy ludzie
przed naszym domem zjawili się z mojego powodu. Tb cię
strasznie zestresowało.
- Bzdura - powiedział Douglas.
Ale to nie była bzdura. Wiedziałam, że nie. Wolałam my
śleć, że Douglas jest dużo zdrowszy, niż sądzi mama, ale pro
blem polegał na tym, że nadal był strasznie słaby psychicznie.
Przypadkowe upuszczenie w restauracji tacy z talerzami nie
musiało pociągnąć za sobą nawrotu choroby. Stało się jednak
inaczej, kiedy obudził się pewnego dnia i stanął oko w oko z ku
pą obcych ludzi wyposażonych w sprzęt filmowy na podwórku
przed domem.
Zrozumiałam, że nie mogę wrócić do domu. Jeszcze nie
teraz. Jeśli to uchroni Douglasa przed kolejnym stresem...
- Dobrze cię traktują? - dopytywał się Douglas.
Popatrzyłam na zewnątrz przez kraty w okanach. Słońce za
chodziło, ostatnie promienie muskały starannie przystrzyżony
trawnik. W oddali widziałam niewielki pas startowy, a obok he
likopter. Żaden helikopter nie wystartował ani nie wylądował,
odkąd zaczęłam patrzeć w tę stronę. W Crane nie było U F O .
Nic z tych rzeczy.
- Jasne - powiedziałam.
- Naprawdę? Robisz wrażenie przygnębionej.
- Nie. Wszystko gra.
- Aha. N o , to na co wydasz te pieniądze z nagrody?
- Och, nie wiem. A ty jak myślisz, co powinnam zrobić?
Douglas zastanowił się chwilę.
- No, cóż, tacie przydałyby się nowe kije golfowe. Co praw
da, nie bardzo ma kiedy grać, ale...
- Nie chcę kijów golfowych - usłyszałam głos taty. - Odło
żymy te pieniądze na college dla Jess.
- Ja chcę samochód! - usłyszałam wrzask Michaela.
Roześmiałam się cicho.
- Chce samochód, żeby wozić Claire Lippman nad wodę.
- A mamie pewnie spodobałaby się nowa maszyna do szy
cia - dorzucił Doug
- Żeby mogła szyć dla mnie i dla siebie więcej bliźniaczych
sukienek? - Uśmiechnęłam się. - Oczywiście. A co dla ciebie?
- Dla mnie? - Douglas wydawał się teraz mówić z więk
szej odległości niż poprzednio. -Ja chcę tylko, żebyś wróciła do
domu i żeby było po staremu.
Zakasłałam. Musiałam jakoś ukryć, że znowu płaczę.
- Dobrze - powiedziałam. - Wkrótce będę w domu. A wte
dy pożałujesz, bo znowu będę cię nachodzić o każdej porze.
- Brakuje mi twoich najść - powiedział Douglas.
To już było ponad moje siły. Powiedziałam:
- Muszę... Muszę już iść.
- Poczekaj chwilę. Tata chce ci coś powiedzieć...
Rozłączyłam się. Nie mogłam rozmawiać z tatą. Zresztą co
by to dało? I tak by mnie z tego nie wyplątał.
A gdyby nawet, to dokąd miałabym pójść? Nie mogłam
wrócić do domu. Pomyślałam o tłumie reporterów śledzących
każdy mój krok oraz przedstawicielach koncernu Pepsi depczą
cych mi po piętach. Doug straciłby wówczas tę nikłą szansę na
pozostanie w świecie zdrowych ludzi.
- Jess?
Drgnęłam. Prawie zapomniałam, że Sean jest ze mną w po
koju. Spojrzałam na niego zaskoczona.
- Co?
- Czy ty... - Uniósł brwi. - O rany, tak.
- Co tak?
- Płaczesz - stwierdził. Jego brwi zbiegły się nad nasadą
piegowatego nosa. Spojrzał gniewnie. - Dlaczego płaczesz?
- Bez powodu - powiedziałam. Wytarłam oczy grzbietem
dłoni. -Wcale nie płaczę.
- Jesteś cholerną kłamczucha.
- Ej, nie wyrażaj się.
Ponownie zaczęłam naciskać guziczki w telefonie.
- Dlaczego nie? Ty się wyrażasz. Do kogo teraz dzwonisz?
- Do kogoś, kto nas stąd, do diabła, wyciągnie - oświad
czyłam.
19
B
yło trochę po północy, kiedy usłyszałam ten dźwięk: bu
czenie motoru, którego tak uporczywie nadsłuchiwałam
w ciągu ostatnich paru tygodni. Tym razem jednak, inaczej niż
w moich marzeniach, motocykl nie sunął Lumley Lane.
Nie, teraz buczał na pustych parkingach przy bazie wojsko
wej Crane.
Wyskoczyłam z łóżka i podbiegłam do okna. Przysłoniłam
oczy dłońmi, chcąc wypatrzeć, co się dzieje na zewnątrz. W krę
gu światła jednego z zapalanych na noc reflektorów zobaczyłam
Roba. Kręcił się w koło, zwracając twarz - ukrytą pod kaskiem -
raz w lewo, raz w prawo, nie wiedząc, w którym budynku mnie
szukać.
Zastukałam ze wszystkich sił w szybę, wykrzykując jego
imię.
Sean, zwinięty w kłębek na sąsiednim łóżku, usiadł wypro
stowany, całkowicie rozbudzony, choć przed sekundą spał jak
suseł.
- To mój tata - powiedział zduszonym głosem.
- Nie, to nie twój tata. Odsuń się, muszę rozbić szybę. On
mnie nie słyszy.
Zdawałam sobie sprawę, że mam dosłownie chwilę, bo Rob
zaraz przemknie obok ambulatorium, aby objechać inne budyn
ki. Musiałam działać błyskawicznie. Złapałam to, co było pod
ręką - metalowy kosz na śmiecie - i cisnęłam nim w okno.
Dopięłam swego. Szkło rozprysnęło się na wszystkie strony,
na mnie też, bo odłamki szkła odbijały się rykoszetem od metalo
wej kraty. Czułam szklane igiełki we włosach i na koszuli.
Przestałam się przejmować. Wrzasnęłam:
- Rob!
W chwilę później gnał przez trawę w moją stronę. Dopiero
wtedy zauważyłam, że za nim posuwa się z pół tuzina motocy
klistów, potężnych facetów na harleyach.
- Hej - odezwał się Rob, ustawiając motocykl na podpórce
i zdejmując kask. Podszedł do okna. - Nic ci nie jest?
Skinęłam głową. Nie potrafię nawet wyrazić, jak cudownie
się poczułam na jego widok. A poczułam się jeszcze lepiej, kie
dy przesunął rękę przez kratę, chwycił mnie za koszulę i przy
ciągnąwszy do okna, pocałował przez metalowe pręty.
Puścił mnie gwałtownie i zrozumiałam, że wcale nie miał
zamiaru tego zrobić. Tak po prostu wyszło.
- Przepraszam - powiedział, ale nie wyglądał przy tym na
specjalnie skruszonego, jeśli mam być szczera.
- W porządku - powiedziałam. W porządku? To był naj
wspanialszy pocałunek w moim życiu - wspanialszy nawet od
tego pierwszego. -Jesteś pewien, że chcesz to zrobić?
- Nie ma sprawy.
Potem zabrał się do roboty.
Sean, który wszystko bacznie obserwował, naburmuszył się
i spytał:
- Co to za jeden?
- Rob Wilkins - powiedziałam.
Mój głos zabrzmiał widocznie odrobinę zbyt radośnie, bo
Sean zapytał podejrzliwie:
- Czy to twój chłopak?
- Nie - odparłam. Chciałabym.
Sean uniósł się słusznym gniewem.
- I tak po prostu pozwalasz, żeby cię pocałował?
- Po prostu ucieszył się, że mnie widzi - tłumaczyłam się.
Twarz Roba zastąpiła teraz w oknie inna, wyjątkowo wło
chata twarz. Rozpoznałam jednego z kumpli Roba, tego z wyta
tuowaną datą ofensywy Tet. Opasał kratę łańcuchem, którego
koniec przyczepił z tyłu motocykla.
- Odsuńcie się, wszyscy tam - powiedział. - Drzazgi pole
cą jak jasna cholera.
Twarz zniknęła. Sean posłał mi wymowne spojrzenie.
- To są twoi przyjaciele? - zapytał z dezaprobatą.
- Coś w tym rodzaju - powiedziałam. - Teraz się odsuń,
dobra? Nie chcę, żebyś się zranił.
- Jezu - mruknął Sean. - Nie jestem dzieckiem, jasne?
Kiedyjednak motor ryknął, a łańcuch naprężył się z łosko
tem, Sean zakrył uszy rękami.
- Aleśmy się wkopali -jęknął z zamkniętymi oczami.
Miałam nieprzyjemne wrażenie, że się nie myli. Krata ję
czała złowieszczo, ale nie drgnęła przy tym ani o milimetr. Sil—
nik motocykla warczał przenikliwie, spod jego kół pryskały tony
ziemi, która wraz z kępkami trawy wpadała przez kratę do po
koju, już i tak zasypanego szkłem.
Przez chwilę sądziłam, że to nic nie da - tyle tylko, że posta
wi na nogi pułkownika Jenkinsa i jego ludzi, którzy nas dopad
ną, zanim zaczniemy uciekać. Krata była mocno osadzona. Nie
chciałam nic mówić - Rob starał się, jak mógł - ale sprawa wy
glądała na przegraną. Zwłaszcza kiedy Sean wbił palce w moje
ramię, sycząc:
- Słuchaj...
Usłyszałam. Poprzez ryk motoru przebił się brzęk kluczy
za drzwiami.
Tb był koniec. Już po nas.
Co gorsza, wkopałam prawdopodobnie również tych, któ
rzy pośpieszyli nam z pomocą. Na jak długo Rob trafi do wię
zienia z mojego powodu? Jaki wyrok mógł grozić za próbę
porwania osoby o zdolnościach nadprzyrodzonych z terenu na
leżącego do wojska?
Wtedy właśnie, wydając dźwięk przypominający zgrzytanie
tysiąca paznokci po gigantycznej tablicy, krata wyskoczyła z fra
mugi i przejechała parę metrów, dopóki motocyklista nie naci
snął hamulca.
- Chodź - powiedział Rob, wyciągając do mnie rękę nad
rozwalonym parapetem.
Popchnęłam Seana naprzód.
- On pierwszy - powiedziałam.
- Nie, ty.
Sean, pragnąc zachować się po rycersku, usiłował prze
pchnąć mnie przez okno, ale Rob złapał go i wyciągnął na ze
wnątrz.
Dzięki temu zdołałam chwycić plecak - który tak wspa
niałomyślnie zwróciła mi agentka specjalna Smith - a potem
wyskoczyć przez okno. W ostatnim momencie. Zdążyłam jesz
cze usłyszeć, jak zamek w drzwiach ambulatorium otwiera się
z trzaskiem.
Na zewnątrz trwała wilgotna wiosenna noc, niezmącona
hałasem... jeśli nie liczyć ryczących motorów. Ku swojemu
zdumieniu, oprócz przyjaciół Roba z Chicka, zobaczyłam rów
nież Hanka Wendella i Grega Wyliego, zajmujących podczas
odsiadki tylne rzędy. Przyznaję, na ich widok zakręciły mi się
łzy w oczach: nie miałam pojęcia, że cieszę się taką popularno
ścią wśród moich kumpli - młodocianych przestępców.
Na Seanie jednak to towarzystwo wywarło znacznie mniej
korzystne wrażenie.
- Chyba żartujesz - powiedział, kiedy przyjrzał się lepiej
naszym wybawicielom.
- Słuchaj - powiedziałam, nakładając kask, który Rob mi
wręczył. - Albo ci faceci, albo twój tata. Wybieraj.
- Rany - odparł Sean, potrząsając głową. - Dajesz mi trud
ny wybór.
Hank Wendell podał mu kask.
- Siadaj tutaj, dzieciak- powiedział. Posunął się na siodełku,
robiąc miejsce dla Seana, po czym zapuścił silnik. -Wskakuj.
Nie wiem, czy Sean zdecydowałby się na to, gdyby w tej
samej chwili nie wwierciło nam się w uszy wycie syreny alar
mowej.
Jeden z chłopaków - Frank z tatuażem dziewczyny na bi
cepsie - zawołał:
- Zbliżają się.
W sekundę później paru wojskowych podbiegło do ogoło
conego z kraty okna, wrzeszcząc, żebyśmy się nie ruszali z miej
sca. Światło reflektorów zalało parking.
- Trzymaj się - powiedział Rob, kiedy wskoczyłam na sio
dełko za nim i objęłam go ramionami.
- Stać - rykną! męski glos. Obejrzałam się przez ramię.
W naszą stronę sunął wojskowy jeep. Z tyłu stał mężczyzna,
krzycząc coś przez megafon. Za jego plecami, we wszystkich
budynkach po kolei zapalały się światła, a ludzie wybiegali na
zewnątrz, próbując zobaczyć, co się dzieje.
- Ten teren należy do rządu Stanów Zjednoczonych - oświad
czył facet z megafonem. -Jesteście tu bezprawnie. Natychmiast
wyłączcie motory.
Nocną ciszę rozdarł straszliwy wybuch. Ognista kula wzle-
ciała ponad lotniskiem. Wszyscy aż przykucnęli.
Z wyjątkiem Franka i tego włochatego chłopaka z tatuażem,
którzy radośnie przybili piątkę.
- Dobra - odezwał się Frankie. - Teraz wiejmy.
- Co to było? - krzyknęłam.
- Helikopter - odkrzyknął Rob. - Drobna dywersja, dla od
wrócenia uwagi przeciwnika.
- Wysadzasz w powietrze helikopter - wrzasnęłam - a bo
isz się ze mną chodzić? - Nie posiadałam się ze zdumienia. -
Co ty masz z głową?
Nie miałam okazji dłużej się użalać, bo Rob przyśpieszył.
Pędziliśmy teraz przez pogrążony w mroku teren bazy wojsko
wej Crane w kierunku bramy. Ciemne niebo za nami zabarwiło
się pomarańczowo od płonącego helikoptera. Nocną ciszę po
nownie zakłóciło wycie syren, tym razem strażackich, a światła
reflektorów musnęły nisko położoną powałę chmur.
A to wszystko, pomyślałam sobie, dlatego, że ktoś próbu
je wyciągnąć z ambulatorium małego chłopca i jedną psychicz
ną.
Nie udało nam się zgubić faceta w jeepie. Był tuż za nami,
rycząc na nas przez megafon, żebyśmy się zatrzymali.
Rob z przyjaciółmi nie zatrzymali się jednak. Jeśli to w ogó
le możliwe, dodali tylko gazu.
Dobra, nie przeczę: każda chwila napełniała mnie nieopisa
nym szczęściem. Wreszcie, Boże, wreszcie jechałam naprawdę
szybko.
A potem, jakieś sto metrów od bramy, Rob zatrzymał moto
cykl. Reszta poszła za jego przykładem.
Przez chwilę siedzieliśmy tak, sześciu motocyklistów, Rob,
Sean i ja, przy włączonych silnikach, gapiąc się wprost przed sie
bie. Poświata bijąca od pożaru jasno oświetliła długą drogę do
bramy. Tam stali żołnierze. Zauważyłam ich, kiedyjechałam au
tobusem po zakupy. Strażnicy z karabinami. Nie miałam pojęcia,
w jaki sposób Rob i reszta ominęli uzbrojonych strażników, żeby
się dostać do bazy i w jaki sposób mieliśmy zrobić to teraz, żeby
się wydostać. Jedna jedyna myśl tłukła mi się po głowie: „O, mój
Boże, wysadzili helikopter. Oni wysadzili helikopter".
Zdaje się, że to jednak nie był najgorszy pomysł, ponieważ
nikt nie próbował zagrodzić nam drogi. Wszyscy żołnierze po
biegli na lotnisko, pomóc zgasić pożar.
Z wyjątkiem faceta w jeepie tuż za nami.
- Wyłączcie motory i ręce do góry - zażądał.
Zamiast tego Rob podniósł stopę i ruszył naprzód, wprost
na bramę.
Zamkniętą bramę.
Potem nadbiegł ktoś w płaszczu kąpielowym, ustawiając się
na wprost bramy. Ktoś znajomy. Podniósł megafon.
- Stać. - Głos pułkownika Jenkinsa zabrzmiał głośniej niż
ryk motocykli czy wycie syren. -Jesteście aresztowani. Wyłącz
cie motory.
Stał nam na drodze. Szlafrok mu się rozchylił i pod spodem
ukazała się jasnoniebieska piżama.
Rob ani myślał słuchać. Nacisnął pedał gazu.
- Wyłączcie motory - rozkazał pułkownik Jenkins. - Sły
szycie? Jesteście aresztowani. Wyłączcie motory.
Wrócili strażnicy z karabinami. Nie celowali do nas, ale sta
nęli po obu stronach pułkownika Jenkinsa.
Nikt się nie zatrzymał. Greg i Hank wydali okrzyki wojenne
i jak wicher popędzili ku bramie. Nie miałam pojęcia, co zamie
rzają. Przecież uzbrojeni ludzie zagradzali nam drogę. I najwy
raźniej nie mieli ochoty się odsunąć i tak po prostu nas przepu
ścić. To już nie była zwykła zabawa. Tamci mieli w ręku broń.
Do pułkownika Jenkinsa chyba w końcu dotarło, że się nie
zatrzymamy, bo nagle opuścił megafon i skinął na strażników.
Ścisnęłam Roba w pasie z całej siły i schyliłam głowę, bojąc się
patrzeć. Byłam pewna, że będą strzelać w powietrze, dla ostrze
żenia. Nie mogli przecież...
Dotąd nie wiem, czy strzelaliby do nas, bo Rob mocno
szarpnął kierownicą...
A potem wyfrunęliśmy z bazy. Nie przez bramę, ale przez
dziurę w drucianej siatce, która została starannie wycięta z boku.
W ten właśnie sposób Rob i jego przyjaciele zdołali obejść straż.
Wystarczyła silna wola, nożyce do cięcia drutu i trochę doświad
czenia.
Teraz za jedyne oświetlenie musiały nam wystarczyć reflek
tory motocykli. Ale to był drobiazg, mieliśmy gorszy problem.
Odwróciłam się i stwierdziłam, że jeep wciąż nas nie odstępuje.
Ostrzegłam Roba, ale on tylko parsknął śmiechem.
Droga prowadząca do Crane nie należała do często używa
nych. Wokół rozciągały się pola kukurydzy, a za polami poro
śnięte lasem wzgórza. Właśnie w stronę tych wzgórz skręcił
Rob, a reszta motocyklistów za nim, zjeżdżając z szosy w kuku
rydzę, która wczesną wiosną nie sięgała wyżej niż do kostek.
Jeep tłukł się za nami, ale nic była to łatwa droga. Pułkow
nik musiał wezwać pomoc, bo wkrótce do jeepa przyłączyło się
kilka innych wozów. Ale wszystko na nic, mknęliśmy beztro
sko przed nimi. Żaden wóz nie miałby z nami szans. Może
helikopter, ale helikoptera, z oczywistych powodów, nie dało
się użyć w tej akcji.
Zgubiliśmy ich. Nie wiem, czy się po prostu poddali, czy
odwołano ich do bazy, czyjeszcze coś innego. Nagle jednak zo
staliśmy sami.
Udało się.
Nadal trzymaliśmy się, dla bezpieczeństwa, bocznych dróg.
Jestem prawie pewna, że nikt nas nie ścigał. Minęliśmy parę
sennych miasteczek, gdzie jeden jedyny dystrybutor benzyny
stoi obok sklepiku z mydłem i powidłem i gdzie na dźwięk mo
torów zaspani mieszkańcy włączali światła w sypialni, a psy
uwiązane na łańcuchach zaczynały szczekać.
Ale za nami nie było pogoni, tylko długa, pusta droga, wiją
ca się jak rzeka pod pokrytym chmurami niebem.
Baba.
Jaga.
Byliśmy wolni.
20
R
ob zabrał nas do swojego domu.
Nie Grega, Hanka czy innych chłopaków. Nie mam poję
cia, gdzie tamci zniknęli. N o , to niezupełnie tak. Jakieś pojęcie
mam. Podejrzewam, że udali się do Chicka, żeby oblać zakoń
czoną pełnym powodzeniem akcję na terenie wojskowym, pil
nie strzeżonym i niedostępnym dla ludzi z zewnątrz.
No cóż, niedostępnym jak niedostępnym.
Sean i ja nie świętowaliśmy razem z nimi. Pojechaliśmy do
Roba.
Zdziwiłam się na widok jego domu. To był dom farmerski,
niezbyt duży - chociaż po ciemku trudno było ocenić - i zbu
dowany mniej więcej w tym samym czasie, co mój dom na
Lumley Lane.
Ale ponieważ znajdował się nie w tej części miasta, nikt się
nie pofatygował, żeby umieścić na nim pamiątkową tabliczkę,
potwierdzającą jego rangę zabytku.
Nawet bez tabliczki był to śliczny niewielki budyneczek
z gankiem z przodu i stodołą na tyłach. Rob mieszkał w nim
tylko ze swoją mamą. Nie wiem, co się stało z jego ojcem i nie
chciałam pytać.
Zakradliśmy się do domu cichuteńko, tak żeby nie obudzić
pani Wilkins, którą ostatnio zwolniono z miejscowej fabryki
tworzyw sztucznych. Rob zaprowadził mnie do swojego poko
ju i powiedział, że mogę tam przenocować. Zabrał parę koców
i jakieś drobiazgi i poszedł z Seanem nocować do stodoły.
Sean nie wydawał się tym wszystkim specjalnie uszczęśli
wiony, ale był taki zmęczony i śpiący, że oczy same mu się za
mykały. Szedł za Robem jak mały zombi.
Ja też czułam się półżywa. Nie mogłam uwierzyć w to, co
się stało. Rozebrałam się, położyłam na łóżku Roba i zaczęłam
układać sobie w głowie ostatnie wydarzenia. Zniszczyliśmy
własność państwa. Zlekceważyliśmy rozkazy pułkownika armii
Stanów Zjednoczonych. Wysadziliśmy w powietrze helikopter.
Rano mogliśmy znaleźć się w naprawdę poważnych tarapa
tach.
Ale na razie tak strasznie chciało mi się spać, że nie byłam
w stanie się martwić. Zdążyłam jeszcze pomyśleć, jak to dziw
nie znaleźć się w chłopięcym pokoju. W każdym razie, w poko
ju chłopca, który nie był moim bratem. Zaglądałam do pokoju
Skipa - u Ruth, mnóstwo razy, ale to co innego. Po pierwsze
u Roba nie wisiały na ścianach plakaty z samochodami. Nie miał
też pod łóżkiem żadnego „Playboya" (sprawdziłam). Mimo to
czuło się, że to pokój chłopaka. Wszystko było jak trzeba, koce
i takie rzeczy.
Ale poduszka pachniała Robem i to dawało poczucie bez
pieczeństwa. Nie potrafię dokładnie opisać tego zapachu, to zbyt
trudne, ale czułam się z nim dobrze.
Zasnęłam prawie natychmiast.
I spałam długo, bardzo długo.
Kiedy wreszcie się obudziłam, dochodziło już południe.
W pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie jestem. Potem przy
pomniałam sobie:
Byłam w pokoju Roba, w jego domu.
Szukało mnie FBI.
I nie tylko FBI, ale także armia Stanów Zjednoczonych.
Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby moją osobą miały ochotę
podzielić się również wywiad wojskowy, Stowarzyszenie do
Walki z Alkoholizmem, Uzależnieniem Nikotynowym i Wszel
kimi Nieszczęściami, jak również policja drogowa stanu India
na.
Co ciekawe, już w chwili, kiedy się obudziłam, wiedziałam
dokładnie, co z tym zrobię.
Mało która dziewczyna budzi się rano ze świadomością, że
jest poszukiwana przez agencję wywiadowczą najpotężniejsze
go światowego mocarstwa. Rozbawiła mnie ta myśl, bałam się
jednak trochę, co na to pani Wilkins, która pewnego dnia, jeśli
dobrze rozegram sprawę, miała szanse zostać moją teściową. Nie
chciałam, żeby uznała mnie za leniucha, więc ubrałam się i ze
szłam na dół.
Sean i Rob siedzieli już przy stole w kuchni. Przed nimi
piętrzył się stosjedzenia. Były tam tosty, jajka, bekon, płatki śnia
daniowe i miseczka czegoś białego, czego nie mogłam zidenty
fikować. Przed Robem stał pusty talerz - widocznie skończył
jeść. Za to Sean nadal się opychał. Na brak apetytu raczej nie
narzekał.
- Cześć, Jess - powiedział, kiedy weszłam do kuchni. Wy
glądał zdecydowanie lepiej niż przez ostatnie dwadzieścia czte
ry godziny, które spędził w moim towarzystwie.
- Cześć - powiedziałam.
Pulchna kobieta stojąca przy kuchni odwróciła się do mnie
z uśmiechem. Rude włosy miała upięte wysoko na głowie i w ni
czym nie przypominała Roba.
Tak mi się wydawało, dopóki smuga światła nie wpadła przez
okno nad zlewem, oświetlając jej twarz. Zobaczyłam, że ma ta
kie same oczy, jasnoniebieskie, jak mgła nad ranem.
- Ty musisz być Jess - powiedziała. - Przysuń sobie krze
sło i siadaj. Jakie chcesz jajka?
- Um - powiedziałam zmieszana. - Chętnie zjem jajecz
nicę, dziękuję pani.
- Jajka są świeże - poinformował mnie Sean, kiedy usia
dłam. - Prosto z kurnika. Pomagałem je zbierać.
- Twój przyjaciel Sean wyrasta na prawdziwego farmera -
powiedziała pani Wilkins. - Następnym razem będzie doił.
Sean zachichotał. Zamrugałam oczami. On naprawdę za
chichotał.
Wtedy właśnie uświadomiłam sobie z najwyższym zdumie
niem, że nigdy nie widziałam Seana szczęśliwego.
- Proszę bardzo - powiedziała pani Wilkins, stawiając
przede mną talerz. - Zabieraj się do jedzenia. Mam wrażenie, że
porządne wiejskie śniadanie dobrze ci zrobi.
Nigdy przedtem nie jadłam prawdziwych wiejskich jajek
i trochę się bałam, że mogą zawierać jakieś zalążki kurczaków,
ale niczego takiego nie zauważyłam. Były pyszne i kiedy pani
Wilkins zaproponowała dokładkę, wzięłam z przyjemnością.
Stwierdziłam, że jestem wściekle głodna. Zjadłam nawet trochę
tego białego czegoś, pani Wilkins mi nałożyła. Smakowało jak
przysmak śniadaniowy, który tata nam przyrządzał w zimne dni
przed pójściem do szkoły, kiedy byliśmy mali.
Ale to nie był przysmak śniadaniowy. To były, jak poinfor
mował mnie Rob z leciutkim uśmieszkiem, płatki owsiane -
potrawa wieśniaków, coś, czego miastowi zazwyczaj nie jedzą.
Gdyby Ruth mnie teraz zobaczyła!
Potem pomogłam pani Wilkins zmyć naczynia i żarty się
skończyły. Nadeszła pora na poważniejsze sprawy.
- Muszę zadzwonić - powiedziałam.
- Proszę, dzwoń. - Pani Wilkins wskazała telefon wiszący
na ścianie, koło lodówki.
- Nie - odparłam. - Wolałabym skorzystać z publicznego
telefonu.
Rob spojrzał na mnie podejrzliwie.
- O co chodzi? - zapytał.
- Ależ o nic - odparłam niedbale. - Po prostu muszę za
dzwonić. Czy jest gdzieś niedaleko budka?
Pani Wilkins zastanowiła się.
- Jest jedna przy szosie.
- Świetnie.
Zwróciłam się teraz do Roba:
- Możesz mnie tam zawieźć?
Skinął głową i podnieśliśmy się od stołu...
Sean wstał również.
- O, nie - powiedziałam. - Mowy nie ma. Ty zostaniesz tutaj.
Seanowi szczęka opadła.
- Co masz na myśli?
- Mam na myśli to, że w najbliższej okolicy z pewnością
roi się od glin, rozglądających się za szesnastoletnią dziewczyną
w towarzystwie dwunastoletniego chłopca. Dopadną nas w pół
chwili. Zostaniesz tutaj, dopóki nie wrócę.
- To nie w porządku - oświadczył Sean łamiącym się gło
sem.
Czułam, jak tracę cierpliwość. Zamiast jednak warknąć,
chwyciłam go za ramię i skierowałam w stronę tylnego wyjścia.
- Posłuchaj - powiedziałam cicho, tak aby Rob i jego mama
nie słyszeli. - Chciałbyś, żeby wszystko było po staremu, tak?
Ty i mama, razem, bez tatusia wysyłającego za wami listy goń
cze?
- Tak - przyznał Sean.
- Dobrze, więc pozwól mi zrobić to, co muszę. A to jest
coś takiego, co muszę zrobić sama.
Sean miał rację pod pewnym względem: był niski jak na
swój wiek, ale nie był małym dzieckiem. Nie był nawet dużo
niższy ode mnie. Dlatego mógł spojrzeć mi prosto w oczy i za
pytać oskarżająco:
- Ten facet jest twoim chłopakiem, tak?
Co mu odbiło?
- Nie, Sean. Mówiłam ci. Przyjaźnimy się.
Sean wyraźnie poweselał. Wrócił do pokoju.
Mężczyźni. Słowo daję, czasami nic nie rozumiem.
Dziesięć minut później stałam przed sklepem, przyciskając
do ucha słuchawkę aparatu. Starannie wykręciłam numer.
Poprosiłam Rosemary, a kiedy podeszła do telefonu, powie
działam:
- Cześć, to ja. jess.
- Jess? - Rosemary zniżyła głos do szeptu. - O, mój Boże.
Czy to naprawdę ty?
- Pewnie - powiedziałam. - A co?
- Skarbie, w wiadomościach mówią strasznie dziwne rze
czy na twój temat.
- Naprawdę? - Zerknęłam na Roba. Napełniał zbiornik in-
diany z jedynego dystrybutora przed sklepem. Nie oglądałam
jeszcze wiadomości i nie przeglądałam żadnych gazet, więc by
łam ciekawa, co też o mnie mówią. -Jakie rzeczy?
- No cóż. Na przykład, że ostatniej nocy banda Aniołów
Piekieł wdarła się do bazy wojskowej Crane i uprowadziła cie
bie oraz małego Seana 0'Hanahana.
- Co? - wrzasnęłam tak głośno, że Rob popatrzył w moją
stronę. - To wcale nie tak. Ci ludzie pomogli nam uciec. Seana
i mnie przetrzymywano wbrew naszej woli.
- Cóż, ten człowiek -jak on się nazywa? Zdaje się, John
son. Agent specjalny Johnson przedstawia to inaczej. Poza tym
wyznaczono nagrodę za sprowadzenie cię z powrotem do bazy.
Hm, ciekawe.
- Ile?
- Dwadzieścia tysięcy dolarów.
- Za każdego?
- Nie, tylko za ciebie. Tata Seana wyznaczył nagrodę w wy
sokości stu tysięcy dolarów za jego odnalezienie.
Byłam taka zdegustowana, że o mało się nie rozłączyłam.
Dwadzieścia tysięcy dolarów? Głupie dwadzieścia tysięcy dola
rów? Tylko tyle jestem dla nich warta? Gnojki. Będą mieli to,
na co zasłużyli. Wojnę.
Rosemary odezwała się ponownie:
- Na twoim miejscu byłabym ostrożna, skarbie. Po całym
stanie rozesłano zawiadomienia. Szukają cię.
- O, tak, nie wątpię. Posłuchaj, Rosemary - powiedziałam.
- Chcę cię prosić o przysługę.
Rosemary na to:
- Dla ciebie wszystko, skarbie.
- Przekaż agentowi Johnsonowi wiadomość ode mnie...
Starannie podyktowałam Rosemary wiadomość, którą mia
ła przekazać.
- W porządku - powiedziała, kiedy skończyłam. - Zała
twione, skarbie. Jess?
Już miałam odłożyć słuchawkę.
- Tak?
- Dzielna z ciebie dziewczyna. Wszyscy jesteśmy z tobą.
Rozłączyłam się i opowiedziałam Robowi, jaką historyjkę
na temat porwania wymyślił agent Johnson - nie wspominając
już o żałosnej nagrodzie za schwytanie mnie. Był tak samo
wściekły jak ja. Teraz, kiedy wiedzieliśmy o listach gończych
i o tym, że zwalają całą winę na Aniołów Piekieł, uznaliśmy, że
lepiej nie kręcić się po okolicy. Ruszyliśmy więc z powrotem do
domu - ale jeszcze przedtem wykonałam drugi telefon z budki
przy autostradzie.
Tatę złapałam tam, gdzie zwykle przebywa w porze lunchu:
U Joego. W południe z sądów przychodzą tłumy głodomorów.
- Tato - odezwałam się. - To ja.
Niemal udławił się rigatoni, czy innym specjałem dnia. Tata
zawsze sam wszystkiego próbuje.
- Jess? - krzyknął. - Nic ci nie jest? Skąd dzwonisz?
- Oczywiście, że nic mi nie jest- powiedziałam. -W tej chwili,
w każdym razie. Posłuchaj tato, musisz coś dla mnie zrobić.
- Gdzie jesteś? Mama i ja zamartwiamy się o ciebie. Ci
z Crane twierdzą...
- Tak, tak. Wiem. Ze banda motocyklistów porwała mnie
i Seana. Ale to bzdura, tato. Ci chłopcy nas uratowali. Czy wiesz,
co oni chcieli zrobić, ci agenci specjalni Smith i Johnson i ten
cały pułkownik Jenkins? Chcieli ze mnie zrobić delfina.
Tato znów się zakrztusił.
- Co chcieli zrobić?
Rob puknął mnie mocno w plecy. Odwróciłam się, żeby
zobaczyć, o co mu chodzi, i przeraziłam się na widok wozu
patrolowego policji stanu Indiana, wjeżdżającego na parking
przy sklepie.
- Słuchaj, tato - powiedziałam, schylając głowę. - Muszę
iść. Zrób dla mnie tylko jedną rzecz.
Przedstawiłam mu moją prośbę.
Tata, delikatnie mówiąc, nie wydawał się zachwycony. Po
wiedział:
- Czyś ty zgłupiała? Posłuchaj, Jessico...
Nikt w mojej rodzinie nic nazywa mnie Jessicą, chyba że
ich wyjątkowo zdenerwuję.
- Tato, zrób to, proszę! - nalegałam. - To naprawdę ważne.
Później wszystko wyjaśnię. A teraz koniecznie muszę już iść.
- Jessico, czy ty...
Odwiesiłam słuchawkę.
Rob odjechał kawałek, żeby nie włazić w oczy ze swoim
motocyklem na wypadek gdyby gliny zaczęły kombinować. Ale
wcale się na to nie zanosiło. Jeden z nich nawet skinął do mnie
głową, wchodząc do sklepu.
- Ładny dzień — zagadnął.
Jak tylko weszli do środka, pobiegłam do Roba i wskoczy
łam na motor. Ruszyliśmy już, kiedy gliniarze uświadomili so
bie swój błąd i wypadli na dwór. Obejrzałam się i zobaczyłam,
jak coś wrzeszczą. Chwilę później gnali za nami wozem na sy
gnale.
Mocniej przywarłam do Roba.
- Mamy towarzystwo - stwierdziłam.
- Nie na długo - powiedział Rob.
Nagle znaleźliśmy się poza szosą, w dolince. Kolczaste je
żyny i gałęzie drzew rozrywały nam ubranie. Po chwili pędzili
śmy łożyskiem strumienia, rozchlapując wodę na wszystkie
strony. W górze, nad nami, widziałam wóz patrolowy, który
wcale nie zwalniał...
Potem jednak strumień skręcił, oddalając się od szosy, i wóz
policyjny zniknął nam z oczu. Wkrótce też ucichła gdzieś w od
dali syrena.
Kiedy Rob wydostał się wreszcie ze strumienia, byłam mo
kra od pasa w dół, a silnik indiany wydawał dziwne dźwięki.
Byliśmy bezpieczni.
- Nic ci się nie stało? - zapytał Rob, kiedy wyżymałam dół
bluzki.
- Czuję się fantastycznie - powiedziałam. - Słuchaj, prze
praszam cię za to wszystko.
Przykucnął przy przednim kole motocykla, wyciągając pa
tyki i zielsko, które podczas szalonej jazdy wkręciły się w szpry
chy.
- Za co wszystko?
- Za to, że cię w to wpakowałam. To znaczy, wiem, że masz
kuratora i w ogóle. Pomoc w ucieczce i ukrywanie zbiegów to
chyba ostatnia rzecz, jaka ci potrzebna do szczęścia. A jak cię
złapią? Mogą cię zamknąć na dobre. To pewnie będzie zależało
od tego, co zrobiłeś, żeby tego kuratora dostać.
Rob przeniósł się do tylnego koła. Spojrzał na mnie z uko
sa. Popołudniowe słońce rzucało plamy światła na jego twarz.
- Skończyłaś?
- Skończyłam co?
- Wyciągać ze mnie, co zrobiłem, żeby dostać kuratora.
Oparłam ręce na biodrach.
- Nie chcę z ciebie nic wyciągać. Próbuję tylko dać ci do
zrozumienia, że zdaję sobie sprawę z twojego poświęcenia
w związku z tym, że pomagasz mnie i Seanowi i że to doceniam.
- Doprawdy?
Wyprostował się. Patyk, który wyrwał z koła, bryznął mu wo
dą w twarz. Rob wyciągnął koszulkę ze spodni i zaczął się wy-
cierać jej brzegiem. Spojrzałam na jego nagi brzuch. Ten widok,
ciasno zbite mięśnie, smużka ciemnych włosów pośrodku, po
działa! na mnie zupełnie niespodziewanie.
Nie wiem, co mi odbiło, ale nagle stanęłam na palcach i przy
cisnęłam wilgotne wargi do jego ust. Naprawdę nigdy w życiu
nie zrobiłam czegoś podobnego, ale po prostu nie mogłam się
powstrzymać.
Rob wydawał się w pierwszej chwili zaskoczony, ale szybko
doszedł do siebie. Oddał mi pocałunek. Całował mnie przez
chwilę i było dokładnie tak, jak w Królewnie Śnieżce, kiedy
wszystkie zwierzęta wychodzą z lasu i śpiewają, a piękny książę
sadzają na swoim rumaku. Przez chwilę tak to właśnie wyglą
dało. Moje serce śpiewało jak jedna z tych cholernych wiewió
rek.
Potem Rob zdjął moje ręce ze swojej szyi.
- Jezu, Mastriani - powiedział. - Co ty wyprawiasz?
Czar prysnął. No bo ten książę od królewny Śnieżki nigdy
by czegoś takiego nie powiedział. Wściekłabym się, gdyby nie
to, że głos mu drżał, słyszałam wyraźnie.
- Nic takiego - stwierdziłam najniewinniej w świecie.
- Dobra, lepiej daj sobie spokój - powiedział. - Mamy
mnóstwo do roboty. Nie ma czasu na żadne inne rzeczy.
Dałam mu do zrozumienia, że przypadkiem podobają mi
się te inne rzeczy.
Rob mówił dalej:
- Dość mam kłopotów i bez tego, dzięki. - Chwycił kask
i wsadził mi go na głowę. - I żebyś czasem nie próbowała cze
goś takiego przy dzieciaku.
- Jakim dzieciaku? O czym ty mówisz?
- O tamtym. 0'Hanahanie. Co ty, ślepa jesteś, czy co, Ma
striani? Zakochał się w tobie po uszy.
Zsunęłam kask na tył głowy i spojrzałam na niego zdumiona.
- Sean? We mnie?
Nagle jednak wszystkie jego pytania o Roba nabrały sensu.
Puściłam kask, opadł mi na czoło.
- O, Boże -jęknęłam.
- Zgadza się. On uważa, że jesteś fantastyczną dziewczyną,
Mastriani.
- Tak powiedział? Naprawdę powiedział, że jestem fanta
styczna?
- No cóż. — Rob wskoczył na siodełko i kopnął pedał gazu.
- Być może widzę to przez pryzmat własnych uczuć.
Raz jeszcze rozśpiewały się ptaki i wiewiórki.
- Myślisz, że jestem fantastyczna? - zapytałam rozanielo-
na.
Wyciągnął rękę, pukając w mój kask. Pusty, metaliczny
dźwięk rozbrzmiał w mojej głowie, przywołując mnie do rze
czywistości.
- Siadaj na motor, Mastriani.
W domu u Roba Sean i pani Wilkins obierali groch, ogląda
jąc telewizję.
- Jess! - Sean, kiedy weszłam do pokoju. - Gdzie byłaś?
Szkoda, że nie widziałaś. Gość ważył ze dwieście kilo i utknął
w wannie na przeszło czterdzieści osiem godzin! Jakbyś przy
szła wcześniej, to byś zobaczyła.
To była miłość. Bez cienia wątpliwości.
Sytuacja była poważniejsza, niż sądziłam.
21
Z
espół muzyczny grał Louie, Louie.
Niezbyt dobrze, jeśli wolno mi wyrazić własne zdanie.
Jednakże Sean i ja nie ruszaliśmy się z miejsca. Siedzieli
śmy na nieszczęsnych metalowych trybunach, pod którymi ja
kiś tydzień wcześniej uległam porażeniu prądem. Przed nami,
w postaci morza soczystej zieleni, rozciągało się boisko do gry
w piłkę. Maszerowało po nim stadko muzykantów, którzy grali
najlepiej, jak potrafili, mimo że była to tylko próba po lek
cjach, a nie żadna uroczystość. Sezon piłkarski dawno się skoń
czył, ale zbliżał się koniec roku i zespół miał grać na uroczy
stości.
Daj Boże, żeby nie Louie,Louie.
- Nie rozumiem - powiedział Sean. - Co my tu robimy?
- Poczekaj - odparłam. - Zobaczysz.
Nie byliśmy jedynymi widzami na trybunach. Daleko, da
leko za nami siedział ktoś jeszcze.
Ale właśnie o to chodziło. Nie byłam pewna, czy Rosemary
udało się przekazać wiadomość ode mnie, czy też może agent
specjalny Johnson wolał ją zignorować. Jeśli tak, to popełnił po
ważny błąd. Człowiek na trybunach miał tego dopilnować.
- Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, po co tu siedzimy? -
nastawał Sean. - Sądzę, że mam prawo wiedzieć.
- Łyknij sobie pepsi - powiedziałam.
Panował straszny upał. Późne popołudniowe słońce praży
ło bez litości. Nie miałam ani okularów przeciwsłonecznych,
ani kapelusza i czułam się wykończona. Bałam się, że Sean
uschnie jak roślinka.
- Nie chcę pepsi - powiedział Sean. - Chcę wiedzieć, co
tutaj robimy.
- Oglądamy występ - powiedziałam.
- Jest beznadziejny.
Sean łypnął na mnie gniewnie. Brązowa farba prawie całko
wicie spłynęła z jego włosów, kiedy wziął prysznic u Roba. Do-
brze, że pozwolił pani Wilkins przystrzyc sobie czuprynę, bo
rude kosmyki sterczące spod bejsbolówki zdradziłyby go na ki
lometr.
- Co tu robimy? - dopytywał się. - I dlaczego Jed czeka na
dole?
Kumpel Roba z Chicka, ten z Wietnamu, miał na imię Jed.
Siedział w pikapie niedaleko nas, za trybunami... prawie dokład
nie, w gruncie rzeczy, w tym miejscu, gdzie trzasnął mnie pio
run. Stał w cieniu. Pot prawdopodobnie nie spływał mu spod
włosów, tak jak mnie.
- Po prostu poczekaj cierpliwie, dobrze? - zwróciłam się
do Seana.
- Nie, nie poczekam cierpliwie, Jess. Uważam, że należy
mi się wyjaśnienie. Udzielisz mi go łaskawie?
Promień słońca odbił się od czegoś na dole i zakłuł mnie
w oczy. Przyłożyłam dłoń do czoła i spojrzałam na parking. Właś
nie wjeżdżał tam czarny nieoznakowany sedan.
Przestali grać Łonie, Łonie. Zespół zabrał się ze wzmożoną
energią do następnego utworu.
- Dlaczego nie jesteś w zespole? - zapytał Sean. - Przecież
grasz na flecie. Dlaczego nie jesteś z nimi?
Samochód stanął. Przednie drzwi otworzyły się. Wysiadło
dwoje ludzi - kobieta i mężczyzna. Potem otworzyły się tylne
drzwi i wysiadła jeszcze jedna kobieta.
- Bo ja gram w orkiestrze - powiedziałam.
- Co za różnica?
- W orkiestrze gramy na siedząco.
- I tyle?
Mężczyzna i kobieta, którzy wysiedli najpierw ustawili się
po bokach kobiety, która wysiadła ostatnia. Ruszyli przez bo
isko w naszą stronę.
- Orkiestra nie gra na szkolnych uroczystościach - powie
działam. -Jak mecze i takie różne.
Sean zastanowił się przez chwilę.
- To gdzie wy gracie?
- Nigdzie. Po prostu dajemy koncerty od czasu do czasu.
- Co to za frajda? - dopytywał się Sean.
- Nie wiem - odparłam. - I tak nie mogłabym być w ze
spole. Zawsze w czasie ich prób siedzę w szkole za karę.
- Dlaczego zawsze siedzisz za karę?
- Bo robię mnóstwo rzeczy, których nie wolno.
Trzy osoby przemierzające boisko zbliżyły się na tyle, że by
łam w stanie je rozpoznać. Takjak miało być. Rosemary przeka
zała wiadomość ode mnie.
- Jakie rzeczy? - pytał dalej Sean.
- Biję chłopaków.
Sięgnęłam do tylnej kieszeni dżinsów.
- No to co? - oburzył się Sean. - Pewnie na to zasługują.
- Tak sobie zwykle myślę - powiedziałam. - Słuchaj, Sean,
chcę, żebyś to wziął. To dla ciebie i twojej mamy. Jed odwiezie
was na lotnisko. Chcę, żebyście wsiedli do samolotu - wszyst
ko jedno jakiego - i odlecieli. Nigdzie nie dzwońcie. Nie za
trzymujcie się w podróży. Możecie wszystko kupić, kiedy już
dotrzecie na miejsce. Jasne?
Sean popatrzył na kopertę, którą wyciągnęłam. Potem spoj
rzał na mnie.
- O czym ty mówisz? - zapytał.
- O twojej mamie - powiedziałam. - Musicie zacząć od
nowa, gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie, mam nadzieję, twój tata nie
będzie mógł was odnaleźć. To wam ułatwi życie na początek.
Wetknęłam kopertę do przedniej kieszeni jego dżinsowej
kurtki.
Sean potrząsnął głową. Twarz skurczyła mu się z emocji.
Jeśli dobrze widziałam, były to mieszane emocje.
- Jess, moja mama jest w więzieniu, nie pamiętasz?
- Już nie - powiedziałam i wskazałam ręką przed siebie.
Tych troje było już całkiem blisko. Agent specjalny John
son, agentka specjalna Smith, a między nimi szczupła kobieta
w niebieskich dżinsach. Mama Seana.
Słyszałam, jak Sean gwałtownie wciągnął powietrze.
Zwrócił się twarzą do mnie. Mieszane uczucia nie były ta
kie trudne do rozszyfrowania. Był szczęśliwy, ale i zatroskany.
- Co ty zrobiłaś? - szepnął. -Jess. Co ty zrobiłaś?
- Zawarłam pewien drobny układ - powiedziałam. - Nic
się nie martw. Idź do niej, a potem razem wsiadajcie do pikapa.
Jed zabierze was na lotnisko.
Niebieskie oczy wypełniły się łzami.
Powiedział:
- Naprawdę to zrobiłaś. Obiecałaś i dotrzymałaś słowa!
- Oczywiście.
A potem jego mama zobaczyła go i oderwała się od towa
rzyszących jej osób. Biegła w stronę Seana, wołając jego imię.
Sean skoczył z miejsca i pognał w dół trybuny. Nie rusza
łam się. Sean zostawił pepsi. Wzięłam puszkę i napiłam się odro
binę. Z jakiegoś powodu czułam ból w gardle.
Spotkali się pod trybunami. Sean rzucił się w ramiona pa
ni 0'Hanahan. Okręciła go dokoła. Agenci specjalni Johnson
i Smith zatrzymali się i spojrzeli na mnie. Pomachałam im ręką.
Nie odwzajemnili powitania.
Sean powiedział coś do matki, skinęła głową. W następnej
chwili zobaczyłam, jak mały biegnie w moim kierunku.
Plan tego nie przewidywał. Podniosłam się, zaniepokojona.
- Jess - krzyknął Sean, dysząc ciężko.
Co ty wyprawiasz? - zapytałam ostro. -Wracaj do niej.
Powiedziałam, żebyś ją zabrał do pikapa. Pośpiesz się, nie macie
za dużo czasu...
- Ja tylko... - zadyszał się tak, że z trudem wypowiadał sło
wa. - Chciałem ci tylko... podziękować.
Zarzucił mi ręce na szyję.
Z początku nie wiedziałam, jak się zachować. Zaskoczył
mnie. Spojrzałam na boisko. Agenci stali tam, gdzie przedtem,
obserwując mnie. Zespół podjął nową melodię.
Uścisnęłam Seana. Gardło rozbolało mnie jeszcze bardziej,
a oczy szczypały.
Pewnie alergia.
- Kiedy cię znowu zobaczę? - zapytał Sean.
- Nie zobaczymy się - powiedziałam. - Dopóki coś się nie
zmieni. N o , wiesz, jeśli chodzi o twojego tatę. Wcześniej ani się
waż do mnie dzwonić. Mój telefon prawdopodobnie już za
wsze będzie na podsłuchu.
- Ajak... - Puścił mnie i spojrzał mi w twarz. Z jego oczu,
podobnie jak z moich, ciekły łzy. - A jak będę miał trzydzieści
lat? Ty będziesz miała trzydzieści trzy. To nie będzie takie dziw
ne, co? Trzydziestolatek, który chodzi z trzydziestotrzyletnią
dziewczyną?
- Nie - powiedziałam, pukając go w daszek bejsbolówki. -
Kiedy ty będziesz miał trzydzieści, ja będę miała trzydzieści czte
ry lata. Masz tylko dwanaście lat, zgadza się?
- Jeszcze tylko przez dziewięć miesięcy.
Pocałowałam go w mokry policzek.
- Zmiataj stąd - powiedziałam.
Zdołał się uśmiechnąć przez łzy. Potem odwrócił się i po
gnał przed siebie. Tym razem, kiedy dobiegł do mamy, chwycił
ją za rękę i zaczął ciągnąć wzdłuż trybun, do miejsca, gdzie par
kował Jed.
Dopiero kiedy usłyszałam dźwięk silnika i pikap ruszył,
zaczęłam schodzić z trybun - wytarłszy najpierw starannie
oczy.
Agentowi specjalnemu Johnsonowi musiało być okropnie
gorąco w garniturze i krawacie. Agentce specjalnej Smith,
w spódnicy i jedwabnej bluzce, być może nieco mniej. Oboje
w okularach przeciwsłonecznych i eleganckim ubraniu tworzyli
sympatyczną parę.
- Hej - zawołałam, podchodząc do nich wolniutko. - Czy
wy jesteście jak ci z Archiwum X?
Agentka specjalna Smith spojrzała na mnie zdziwiona. W uszach
miała perłowe klipsy.
- Słucham?
- N o , wiecie. Jak Scully i Mulder. Czy spala was wzajemna
namiętność, która musi pozostać nieujawniona?
Agent specjalny Johnson spojrzał na agentkę specjalną
Smith.
- Jestem żonaty, Jessico - oznajmił.
- Tak - odezwała się agentka specjalna Smith. - A ja spoty
kam się z kimś.
- Ojej - poczułam się dziwnie rozczarowana. - Szkoda.
- No dobrze. - Agent specjalny Johnson popatrzył na mnie
wyczekująco. - Czy masz tę listę?
Skinęłam głową.
- Pewnie, że mam. A mam wasze słowo, że nikt nie zatrzy-
ma Seana i jego mamy na lotnisku?
Agentka specjalna Smith oburzyła się lekko.
- Oczywiście.
- Ani wtedy, gdy dotrą na miejsce?
- Jessico - wtrącił niecierpliwie agent specjalny Johnson. -
Jessico, nikogo nie obchodzi dzieciak i jego matka. Zależy nam
na liście.
Posłałam mu bardzo nieprzyjemne spojrzenie.
- Mnie oni obchodzą - oświadczyłam. - A podejrzewam,
że pan O'Hanahan nie będzie zachwycony, kiedy się o wszyst
kim dowie.
- Pan 0'Hanahan - powiedziała agentka specjalna Smith -
to nasz problem, nie twój. Listę proszę, Jessico.
- I żadne oskarżenia nie zostaną wniesione? - zapytałam
dla wszelkiej pewności. -W sprawie z Crane? Przeciwko mnie
albo komuś innemu?
- Nie - powiedział agent specjalny Johnson.
- Nawet w związku z helikopterem?
- Nawet - powiedział agent Johnson, przez zaciśnięte, jak
mi się wydawało, zęby - w związku z helikopterem.
- Lista, Jessico - powtórzyła agentka specjalna Smith. Wy
ciągnęła rękę.
Westchnęłam, grzebiąc w tylnej kieszeni. Zespół zaczął grać
oklepaną wersję We're the Kids in America.
-
Proszę bardzo - powiedziałam, wkładając pogniecioną
kartkę papieru w dłoń agentki.
Agentka specjalna Smith rozłożyła papier i przyjrzała mu
się uważnie. Spojrzała na mnie z dezaprobatą.
- Tutaj są tylko cztery adresy - powiedziała, wręczając kart
kę partnerowi.
Wysunęłam podbródek.
- A co wy sobie myślicie? - zapytałam. - Nie jestem ma
szyną. Jestem dzieckiem. -Agent specjalny Johnson złożył kart
kę i schował ją do kieszeni.
- W porządku - stwierdził. - Co teraz?
- Wracajcie do samochodu i odjedźcie stąd - powiedziałam.
- A co z tobą? - zapytała agentka specjalna Smith.
- Będziemy w kontakcie.
Agentka specjalna Smith przygryzła dolną wargę. Potem po
wiedziała, jakby trochę mimo woli:
- Wiesz, to wcale nie musiało być w ten sposób, Jessico.
Spojrzałam na nią. Nie widziałam jej oczu za ciemnymi
szkłami.
- Nie, nie musiało - zgodziłam się. - No nie?
Para agentów wymieniła spojrzenia, a potem odwróciła się,
kierując do oddalonego samochodu.
- Wiecie co - zawołałam za nimi. - Bez obrazy dla pani
Johnson i w ogóle, ale wy naprawdę tworzycie piękną parę.
Szli przed siebie, nie oglądając się.
- Trochę przesadziłaś, nie sądzisz? - zauważył Rob, wypeł
zając spod trybun, gdzie ukrywał się przez cały czas.
- Tak się z nimi drażnię - powiedziałam.
Rob otrzepał dżinsy z kurzu.
- Owszem - powiedział. - Zauważyłem. Ciągle to robisz.
N o , to powiesz mi, co było w tej kopercie?
- Tej, którą dałam Seanowi?
- Tej, którą dałaś Seanowi. Tej samej, którą odebrałem od
twojego ojca. Który, nawiasem mówiąc, chyba mnie nienawi
dzi.
Na jego czarnej koszulce też był kurz. To dało mi pretekst,
żeby, strzepując go, dotknąć jego piersi.
- Mój tata nie bardzo może cię nienawidzieć - stwierdzi
łam. - On cię nawet nie zna.
- Sprawiał wrażenie, jakby mnie nienawidził.
- To przez tę kopertę.
- Co w niej było?
- Dziesięć patyków, które dostałam w nagrodę za odnale
zienie Olivii Marii D'Amato.
Rob gwizdnął głośno i przeciągle.
- Dałaś dzieciakowi dziesięć patoli? Gotówką?
No, jemu i jego matce. Muszą z czegoś żyć, dopóki jego
mama nie znajdzie pracy i w ogóle.
Rob potrząsnął głową.
- Niezły z ciebie aparat, Mastriani - powiedział. - N o , do
bra. To tyle, jeśli chodzi o kopertę. Co było na tej kartce, którą
wręczyłaś federalnym?
- Och - mruknęłam. - Tylko adresy paru najbardziej po
szukiwanych amerykańskich przestępców. Obiecałam im w za
mian za umorzenie sprawy przeciwko pani 0'Hanahan.
- Naprawdę? - zdziwił się Rob. - Sądziłem, że nie chcesz
się do tego mieszać.
- Nie chcę. Dlatego dałam im adresy tych facetów z albu
mu, którzy przypadkiem wynieśli się już z tego świata.
Na twarzy Roba pojawił się nieśmiały uśmiech.
- Poczekaj. A więc...
- Nie kłamałam, ani nic. Naprawdę znajdą tych ludzi we
wskazanych miejscach. N o , w każdym razie to, co z nich zosta
ło. - Zmarszczyłam nos. - Mam wrażenie, że to nie będzie przy
jemne.
Rob znów potrząsnął głową. A potem wyciągnął rękę i objął
mnie za ramiona.
- Jess - powiedział -jestem dumny z tego, że siedziałem
obok ciebie na odsiadkach. Wiedziałaś o tym?
Uśmiechnęłam się promiennie.
- Dzięki - powiedziałam, ujmując go za rękę. Popatrzyłam
na samotną postać wciąż siedzącą na trybunach, wysoko nad
naszymi głowami.
Rob również spojrzał w tę stronę.
- Kto to taki? - zapytał.
- Kto, tamten? Och, to facet, dzięki któremu będę osta
tecznie wolna.
22
C
hyba nic muszę wam opowiadać, co się stało później.
Jestem pewna, że o tym czytaliście albo słyszeliście w wia
domościach.
Tak na wszelki wypadek, oto co zaszło:
Artykuł ukazał się następnego dnia. Dałi go na pierwszej
stronie „Indianapolis Star". Rob i ja kupiliśmy gazetę w barze,
przy szosie, niedaleko domu Roba. Zamówiliśmy śniadanie
i zjedliśmy podczas lektury.
DZIEWCZYNA PORAŻONA PIORUNEM TWIERDZI,
ŻE STRACIŁA MOC - głosił nagłówek. Artykuł opowiadał
moją historię, włącznie z tym, jak straciłam dar odnajdywania
ludzi.
Dokładnie tak, jak powiedziałam dziennikarzowi na trybunach
poprzedniego dnia. Podekscytowany pierwszorzędnym materia
łem, spijał każde słowo z moich warg i prawie nie zadał pytań.
Obudziłam się rano i moce nadprzyrodzone ulotniły się.
Tak mu powiedziałam. Znowu byłam normalną dziewczyną.
Koniec historii.
No, może niezupełnie. Dziennikarz wypytywał mnie o to,
co się stało w Crane. Oświadczyłam, że zaszło nieporozumienie,
że gang motocyklowy to nie żaden gang, tylko moi przyjaciele,
a kiedy straciłam swoje specjalne zdolności, strasznie zatęskniłam
za domem, więc zadzwoniłam do nich, żeby mnie zabrali. Nie
mam pojęcia, dlaczego helikopter wyleciał w powietrze. Dobrze
się jednak stało, że akurat nikogo nie było w środku, prawda?
„A ten chłopak, O'Hanahan?" - zapytał reporter. „Co się
z nim stało?"
Powiedziałam, że nie mam pojęcia. Słyszałam, podobnie jak
dziennikarz, że matkę Seana omyłkowo zwolniono z aresztu.
203
Tak, wyobrażam sobie, jak w tej sytuacji czuje się pan 0'Hana-
han.
Gdziekolwiek jednak przebywa Sean i jego matka, powie
działam, życzę im jak najlepiej.
Dziennikarz chyba nie do końca mi uwierzył, ale był taki
szczęśliwy, że to on poda tę historyjkę do wiadomości publicz
nej, że nie dbał o fakty. Postawiłam mu tylko jeden warunek,
żeby nie wymienił nazwiska Roba i jego mamy.
Dziennikarz mnie nie zawiódł. Przekazał moją relację do
kładnie tak, jak chciałam, dodając nawet wypowiedzi ludzi
z Crane, z którymi rozmawiał telefonicznie po wywiadzie ze
mną. Doktor Shifton, jak napisał, ucieszyła się, że ze mną wszyst
ko w porządku. Nic w tym niezwykłego, stwierdziła, że moje
tajemnicze zdolności zniknęły równie niespodziewanie, jak się
pojawiły. To częste zjawisko u porażonych piorunem.
Wypowiedzi pułkownika Jenkinsa w artykule nie było, ale
agenta specjalnego Johnsona owszem. Powiedział kilka miłych
rzeczy na mój temat, o tym, jak wykorzystałam swój niezwykły
dar, żeby pomóc innym, co było godne podziwu. "Wyraził rów
nież nadzieję, że dam mu znać, jeśli moja moc powróci.
Ha. Jeśli.
Na koniec reporter przeprowadził wywiad z moimi rodzi
cami, którzy wydawali się zaszokowani, ale niezmiernie uszczę
śliwieni faktem, że nic złego mi się nie stało. „Nie możemy się
doczekać", powiedziała moja mama „kiedy nasze dziecko wróci
do domu i wszystko będzie jak dawniej".
Zdumiewające, jak szybko wszystko wróciło do poprzed
niego stanu. Artykuł ukazał się w „Star" a później, wieczorem,
każda stacja wspomniała o „dziewczynie porażonej piorunem",
która utraciła zdolność odnajdywania zaginionych dzieci.
Następnego dnia wiadomości na mój temat przeniosły się do
działu „Ciekawostki" większości gazet. Towarzyszyła im reflek
sja publicystów o ukrytych mocach naszego mózgu i o tym, jak
każdy z nas mógłby zostać „dziewczyną od pioruna", gdybyśmy
tylko potrafili wsłuchiwać się w sygnały naszej podświadomości.
N o , dobrze.
A jeszcze następnego dnia dziennikarze koczujący przed
moim domem spakowali się i odjechali. Zrobiło się bezpiecz
nie. Mogłam wrócić.
Tak też zrobiłam.
N o , to jest właśnie moje oświadczenie. Boli mnie ręka od
pisania. Mam nadzieję, że to oświadczenie jest dostatecznie dłu
gie. Jeśli nie jest, to i tak mam dość. Jestem głodna, chcę zjeść
obiad. Mama obiecała zrobić manicotti, ulubione danie moje
i Douglasa. Poza tym muszę poćwiczyć. W poniedziałek po lek
cjach będę bronić swojego miejsca w orkiestrze przed zakusami
Karen Sue Hanky.
Żałuję tylko, że zostało zaledwie parę tygodni szkoły, a po
nieważ Roba widuję jedynie na odsiadkach, więc jest to pewien
problem. Mimo wszystko nie udało mi się, jak dotąd, przeko
nać go, że chodzenie ze mną to nie zbrodnia.
N i e poddaję się jednak. Bywam niezwykle przekonująca,
jeśli mi na czymś zależy.
Teraz, po ponownym przeczytaniu tego oświadczenia, wca
le nie jestem taka pewna, czy to wszystko jest rzeczywiście winą
Ruth. Może w pewnym sensie tak. Z drugiej strony, Ruth w ży
ciu nie chciałoby się wędrować do domu na piechotę, gdyby
Jeff nie powiedział jej tamtego dnia, że jest gruba jak Elvis. Więc
może to wina Jeffa.
Tak. tak właśnie myślę. To znaczy, myślę, że to wina Jeffa
Daya.
Podpisano:
Jessica Mastriani
M E M O R A N D U M
DO UŻYTKU WEWNĘTRZNEGO
UWAGA:
MATERIAŁ ŚCIŚLE TAJNEGO ZASZEREGOWANIA
Do wglądu wyłącznie dla osób z przepustką Alfa
Dla: Cyrus Krantz
Wydział Zadań Specjalnych
Od: agent specjalny Allan Johnson
Dot.: obiekt specjalny Jessica Mastriani
Powyższy dokument stanowi poświadczone podpi
sem oświadczenie Jessiki Mastriani. Według panny
Mastriani jej zdolności pozazmysłowe ustały w dniu
27 kwietnia, bądź wkrótce potem - następnego dnia
po ucieczce z Crane. Jednakże w opinii agenta
prowadzącego tę sprawę panna Mastriani zachowała
pełnię swoich nadzwyczajnych uzdolnień, co po
staram się wykazać poniżej.
W ciągu sześciu tygodni, które nastąpiły po
powrocie panny Mastriani do domu, agencja 1-800-
-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń otrzymywała średnio je
den anonimowy telefon tygodniowo, w wyniku któ
rego za każdym razem odnajdywano zaginione dzie
ci. Wszystkie zgłoszenia odbierała pani Rosemary
Atkinson, urzędniczka, z którą, jak się wydaje,
panna Mastriani pozostaje w stosunkach przyjaznej
zażyłości od czasu nawiązania kontaktu z agen
cją. Pani Atkinson zaprzecza, jakoby panna Ma
striani była owym anonimowym rozmówcą. Jednakże
wszystkich zgłoszeń dokonano z budek telefonicz
nych w obrębie stanu Indiana.
Ponadto, dzień po zakończeniu niniejszego
oświadczenia, pannie Mastriani przysłano do domu
pocztówkę ze zdjęciem stada delfinów. Znaczek
wskazywał na to, że nadano ją z Los Angeles.
Zapytana przez matkę o tożsamość anonimowego
nadawcy, panna Mastriani, jak zarejestrował ofi
cer podsłuchujący, odparła: „To od Seana. Chce
mi dać znać, gdzie jest. To głupie, bo ja i tak
zawsze będę wiedziała, gdzie on jest".
Agent prowadzący jest przekonany, że panna
Mastriani nadal posiada swoje zdolności parapsy
chiczne w nienaruszonym stanie. Wobec powyższego
występuję o zgodę na dalsze monitorowanie panny
Mastriani, włącznie z podsłuchem telefonu domowe
go oraz aparatów telefonicznych w restauracjach
należących do jej ojca. Gdyby okazało się, że
panna Mastriani nie ujawniła pełnej prawdy w przed
łożonym oświadczeniu, agent prowadzący sugeruje
wykorzystanie jej więzi uczuciowej z zaburzonym
umysłowo bratem w celu skłonienia jej do służe
nia pomocą odpowiednim władzom.
Proszę o życzliwe ustosunkowanie się do moich
sugestii.