MEG CABOT
BEZPIECZNE MIEJSCE
1
O zamordowanej dziewczynie dowiedziałam się dopiero pierwszego dnia szkoły. To nie
moja wina. Przysięgam. Skąd mogłam wiedząc? Nawet nie było mnie w domu. Gdybym była,
jasne, że przeczytałabym o tym w gazecie albo usłyszała w wiadomościach czy gdziekolwiek.
Albo dowiedziałabym się od ludzi.
Ale akurat mnie nie było. Tkwiłam cztery godziny jazdy samochodem na północ od
domu, wśród wydm Michigan, w letnim domku mojej najlepszej przyjaciółki, Ruth Abramowitz.
Państwo Abramowitzowie każdego lata spędzają dwa ostatnie tygodnie sierpnia wśród wydm i w
tym roku zaprosili również mnie.
Na początku nie miałam ochoty jechać. Skazywać się na towarzystwo Skipa na całe dwa
tygodnie?! No nie, dziękuję - Skip jest bratem Ruth, bliźniakiem. Chociaż ma szesnaście lat,
nadal przeżuwa z otwartymi ustami. W tym wieku chyba powinien wiedzieć, jak się
zachowywać. A do tego, mimo kupionego za pieniądze z barmicwy transarna, jest kimś w
rodzaju Wielkiego Mistrza Bractwa Rycerskiego w naszym mieście.
W dodatku pan Abramowitz żywi okresowe (to znaczy wakacyjne) uprzedzenia wobec
zdobyczy techniki i nie dopuszcza w letnim domku kablówki ani innego telefonu niż jego własna
komórka, używana wyłącznie w sytuacjach wyjątkowych, kiedy na przykład któryś z jego
klientów trafi za kratki, (bo pan Abramowitz jest adwokatem).
Więc chyba jasne, że na zaproszenie Ruth odpowiedziałam: „Dziękuję, ale nie, dziękuję”.
Potem jednak moi rodzice oświadczyli, że spędzą ostatnie dwa tygodnie sierpnia,
odwożąc mojego brata Mike'a z wszystkimi klamotami do Harvardu, gdzie miał zacząć studia, a
w tym czasie przyjedzie do nas ciotka Rose, żeby zająć się mną i moim drugim bratem,
Douglasem.
Nie szkodzi, że ja mam szesnaście lat, a Douglas dwadzieścia i nie potrzebujemy opieki
dorosłych, zwłaszcza siedemdziesięciopięcioletniej ciotki, która ma obsesję na punkcie pasjansa i
mojego życia seksualnego, (co wcale nie znaczy, że jakieś mam). Oznajmiono mi, że ciocia Rose
przyjeżdża, czy mi się to podoba, czy nie.
Nie podobało mi się. Zamiast wrócić do domu po miesiącu pracy w charakterze
wychowawczyni na obozie Wawasee dla Dzieci Utalentowanych Muzycznie, pojechałam z
Abramowitzami na wydmy.
Rany! Oglądanie przez dwa tygodnie Skipa pożerającego rano, w południe i wieczorem
kanapki z masłem orzechowym i bananami jest lepsze niż pięć minut w towarzystwie cioci Rose,
która z zapałem opowiada, jak to w czasach jej młodości tylko łatwe dziewczyny nosiły
ogrodniczki.
Poważnie. Ogrodniczki. Tak je nazywa.
Oczywiście w tej sytuacji wybrałam wydmy.
I prawdę mówiąc, te dwa tygodnie nie były takie najgorsze.
Nie, nie, to wcale nie znaczy, że świetnie się bawiłam. Właściwie nie bawiłam się wcale,
bo kiedy ja odwalałam swoją robotę na obozie Wawasee, Ruth w pocie czoła doskonaliła swoje
umiejętności społeczno - towarzyskie i przygruchała sobie chłopaka.
Zgadza się. Autentycznego chłopaka, którego rodzice - kto by pomyślał - także mieli
domek na wydmach, jakieś dziesięć minut drogi od domku Ruth.
Cieszyłam się razem z nią. Scott był pierwszym prawdziwym chłopakiem Ruth - no
wiecie, pierwszym facetem, który odwzajemniał jej sympatię i nie miał nic przeciwko trzymaniu
jej za rękę przy ludziach.
Ale kiedy najlepsza przyjaciółka zaprasza cię na dwa tygodnie, a potem spędza te dwa
tygodnie, prowadzając się z kimś innym, jest to odrobinę wkurzające. Większość czasu za dnia
przeleżałam na plaży, czytając stare magazyny, a większość wieczorów, próbując pobić Skipa w
Crash Bandicoot na playstation.
O tak, wakacje miałam wyjątkowo udane.
Jedyna korzyść z pobytu na wydmach polegała na tym, że nie było mnie w tym czasie w
domu, więc przynajmniej nie siedziałam i nie czekałam, aż mój chłopak - jeśli można go tak
nazwać - zadzwoni. A według Ruth to istotny punkt sztuki uwodzenia... no wiecie, nie odbieranie
telefonów. Wtedy, jak twierdzi moja przyjaciółka, chłopak zaczyna się zastanawiać, gdzie jesteś,
i przychodzą mu do głowy rozmaite rzeczy. Na przykład, że umówiłaś się z kimś innym.
Podobno to w nim wzbudza gorętsze uczucia.
Brzmi całkiem przekonująco, ale jest jedno ale.
Chłopak musi faktycznie zadzwonić.
Jeśli nie zadzwoni, to wcale się nie dowie, że cię nie ma w domu. A mój chłopak -
powinnam raczej powiedzieć: facet, który mi się podoba, jako że właściwie nie jest moim
chłopakiem; w życiu nie byliśmy na prawdziwej randce - nigdy nie dzwoni. Wynika to stąd, że
jestem, jak to się ładnie mówi w moim ukochanym stanie Indiana, osobą nieletnią, a randka z
osobą nieletnią pachnie więzieniem. Przynajmniej dla kogoś takiego jak on.
Bo on jest pod nadzorem kuratora.
Nie pytajcie, dlaczego. Rob nigdy mi tego nie wyjawił.
Tak się nazywa. Rob Wilkins. Albo dziwak, czy nawet łobuz, jak mówi o nim Ruth.
Uważam, że to nie w porządku tak go nazywać, ponieważ Rob nigdy mnie nie oszukał.
To znaczy, kiedy tylko dowiedział się, że mam szesnaście lat, dał mi jasno do zrozumienia, że
między nami do niczego nie dojdzie. W każdym razie nie przez następnych parę lat.
Dobrze, to mi nie przeszkadza, naprawdę. Niejedna ryba pływa w morzu.
No i dobra, może nie każda ma oczy koloru mgły, jaka unosi się nad jeziorem tuż przed
świtem, albo twarde jak deska mięśnie brzucha, czy też śliczniutkiego indianę, złożonego
własnoręcznie do kupy we własnej stodole.
W każdym razie zniknęłam na dwa tygodnie. Miałam wakacje, no nie? Bez telefonu,
telewizji, radia, prasy i Internetu. Prawdziwe wakacje.
Skąd miałam wiedzieć, że zginęła jedna dziewczyna z mojej klasy? Nikt mi nic nie
powiedział.
Aż do rozpoczęcia roku szkolnego.
Pierwszego dnia szkoły usadowiłam się w auli na drugim miejscu od drzwi, jak co roku.
Zawsze w auli zajmowałam drugie miejsce od drzwi. To, dlatego, że wtedy siadamy w kolejności
alfabetycznej, a z racji nazwiska - Mastriani - jestem druga na literę M, zaraz po Amber Mackey.
Amber Mackey zawsze siedziała przede mną. Zawsze.
Z wyjątkiem tego dnia. Tego dnia nie pojawiła się wcale.
Nie wiedziałam, dlaczego. Skąd miałam wiedzieć? Amber nigdy przedtem nie opuściła
pierwszego dnia w szkole. Nie była tytanem pracy, przykładała się mniej więcej tak jak ja, ale
pierwszego dnia szkoły nic się nie robi, więc dlaczego miałaby nie przyjść? Poza tym, w
przeciwieństwie do mnie, Amber lubiła szkołę. Była cheerleaderką. Zawsze pełna entuzjazmu.
Znacie ten typ.
To taka dziewczyna, po której, bo ja wiem, spodziewacie się, że pojawi się pierwszego
dnia w szkole, choćby po to, żeby pochwalić się opalenizną.
Uczniowie zaczęli się schodzić. Dziewczyny zachowywały się z wystudiowaną
niedbałością - zupełnie jakby nie spędziły całego ranka przed lustrem, wybierając ciuchy, które
najlepiej podkreślą szczuplejszą figurę albo kolor nowych pasemek.
Wszyscy usiedli tam gdzie zwykle - do jedenastej klasy zdążyliśmy już świetnie
zapamiętać, kto za kim siedzi - i zaczęły się rozmowy: „Jak tam wakacje?” albo: „Boże, ale się
opaliłaś”, albo: „Ta spódnica jest super!”
Potem rozległ się dzwonek i wszedł pan Cheaver z dziennikiem. Kazał nam usiąść i mimo
że była zaledwie ósma piętnaście rano, nikogo nie rozpierał nadmiar energii.
Spojrzał do dziennika, zawahał się i powiedział:
- Mastriani.
Podniosłam rękę, chociaż pan Cheaver stał tuż przede mną, a w zeszłym roku uczył mnie
historii, więc nie mógł mnie nie poznać. Razem z Ruth wydałyśmy sporą część zarobionych na
obozie pieniędzy w sklepach w okolicy miasta Michigan i dziś pod wpływem Ruth włożyłam do
szkoły spódnicę. To mogło nieco zmylić pana Ch., jako że nigdy przedtem nie pokazałam się w
szkole w czymś innym niż dżinsy i T - shirt.
Ruth twierdziła, że najlepszym sposobem na Roba byłoby umówienie się z innym
chłopakiem (tak żeby Rob mógł nas zobaczyć) i wobec tego musiałam, zgodnie z zaleceniami
Ruth, „podjąć wysiłek”. Miałam na sobie ciuchy Esprit od stóp do głów. Ale nie, dlatego, że
chciałam zwabić ewentualnych wielbicieli, tylko dlatego, że wróciwszy poprzedniego dnia
bardzo późno (Ruth absolutnie odmawia przekraczania dozwolonej prędkości, nawet jeśli w
zasięgu wzroku nie ma żadnego miejsca, gdzie mógłby się ukryć patrol drogowy), nie miałam
innego czystego ubrania na zmianę.
Być może, pomyślałam, pan Cheaver nie rozpoznaje mnie w minispódniczce i
bawełnianym sweterku. Powiedziałam:
- Obecna, panie Cheaver - żeby zwrócić jego uwagę.
- Widzę cię, Mastriani - powiedział pan Ch., jak zwykle leniwie przeciągając samogłoski.
- Przesuń się o jedno miejsce.
Spojrzałam na puste miejsce z przodu.
- Och, nie, proszę pana - zaprotestowałam. - To miejsce Amber. Może się spóźni. Ale to
jej miejsce.
Zapadła dziwna cisza. Naprawdę. Chodzi mi o to, że cisze różnią się od siebie, chociaż
zgodnie z definicją - cisza jako brak dźwięku - powinno być inaczej.
Ta jednak wydawała się cichsza niż przeciętne cisze. Tak jakby wszyscy z jakiegoś
powodu wstrzymali nagle oddech.
Pan Cheaver - który także wstrzymał oddech - spojrzał na mnie zmrużonymi oczami. W
Liceum im. Erniego Pyle'a było niewielu nauczycieli, których byłam w stanie znieść, ale pan Ch.
do nich należał. A to, dlatego, że nikogo nie wyróżniał. Nienawidził nas wszystkich równo i
sprawiedliwie. Mnie, być może, nienawidził odrobinę mniej intensywnie, ponieważ w zeszłym
roku przykładałam się do pracy, a historię uważałam za interesujący przedmiot, zwłaszcza lekcje
poświęcone wyrzynaniu w pień całych populacji w różnych miejscach globu na przestrzeni
wieków.
- Gdzieś ty była, Mastriani? - zainteresował się pan Cheaver. - Amber Mackey nie
przyjdzie.
- Och, naprawdę? - spytałam zdziwiona. - Przeprowadziła się?
Pan Ch. popatrzył na mnie z wyrazem skrajnego niezadowolenia, podczas gdy reszta
klasy nagle wypuściła powietrze z płuc i zaczęła szeptać gorączkowo. Nie miałam pojęcia, o
czym mówią, ale po wyrazie oburzenia na twarzach zorientowałam się, że tym razem trafiłam
kulą w płot. Tisha Murray i Heather Montrose patrzyły na mnie ze szczególną wzgardą. Przez
moment miałam ochotę wstać i rozwalić im głowy jedną o drugą, ale już raz próbowałam i nie
wyszło.
Zresztą, w ramach „podejmowania wysiłku” w nowym roku - oprócz działań
zmierzających do rozkochania w sobie niewinnych młodych ludzi, tak abym mogła spacerować z
nimi za rączkę przed warsztatem, w którym pracował Rob - obiecałam sobie nie wdawać się w
bójki. Poważnie. W dziesiątej klasie spędziłam aż nadto czasu na odsiadkach w związku z
brakiem umiejętności panowania nad gniewem. W tym roku nie zamierzałam popełnić tego
błędu.
To był jeden z powodów - poza brakiem czystych levisów - dla których zdecydowałam
się na minispódniczkę. Trudno dołożyć komuś kolanem w krocze, kiedy jest się odzianym w
lycrę i rayon.
Może, pomyślałam, obserwując twarze wokół, Amber zaszła w ciążę i tylko ja nic o tym
nie wiem. Mieliśmy wprawdzie lekcje higieny z trenerem Albrightem, który ostrzegał nas przed
konsekwencjami pożycia seksualnego bez zabezpieczenia, ale takie rzeczy się przecież zdarzają.
Nawet cheerleaderkom.
Chyba jednak nie Amber Mackey, ponieważ pan Ch. spojrzał na mnie i bezbarwnym
tonem oznajmił:
- Mastriani, ona nie żyje.
- Nie żyje? - powtórzyłam za nim. - Amber Mackey? Potem, jak idiotka, dodałam:
- Jest pan pewien?
Nie wiem, co mnie podkusiło. Kiedy nauczyciel twierdzi, że ktoś nie żyje, nie ma w
zasadzie powodu, żeby mu nie wierzyć.
Po prostu mnie zaskoczył. To zabrzmi banalnie, ale Amber Mackey zawsze była... no cóż,
pełna życia. Nie należała do tych antypatycznych cheerleaderek, które na wszystkich patrzą z
góry. Nigdy nie była złośliwa i nigdy się nie wywyższała. Dotrzymanie kroku innym
dziewczynom z reprezentacji, zarówno w dziedzinie życia towarzyskiego, jak i sportu,
kosztowało ją wiele pracy. Jeśli chodzi o naukę, też nie była orłem.
Ale starała się. Naprawdę się starała.
Pan Ch. nie odpowiedział.
Zrobiła to Heather Montrose.
- Owszem, nie żyje - powiedziała, wydymając z pogardą starannie nabłyszczone usta. - A
gdzieś ty się podziewała, skoro już o tym mowa?
- Doprawdy - odezwała się Tisha Murray - kto jak kto, ale dziewczyna od pioruna
powinna coś wiedzieć na ten temat.
- No właśnie? - dodała Heather. - Wysiadł twój radar, czy co?
Nie jestem, szczerze mówiąc, osobą zbyt popularną, ale ponieważ nie mam w zwyczaju
wyzłośliwiać się i dokuczać dla przyjemności, jak Heather i Tisha, zawsze znajdą się tacy, którzy
chętnie staną w mojej obronie. Tym razem był to Todd Mintz - futbolista szkolnej reprezentacji,
który siedział zaraz za mną.
- Jezu, możecie przestać? - odezwał się. - Ona już nie robi tych rzeczy z parapsychologią.
Nie wiedziałyście?
- Owszem - powiedziała Heather, wstrząsnąwszy blond grzywą. - Słyszałam o tym.
- A ja słyszałam - wtrąciła Tisha - że dwa tygodnie temu znalazła dzieciaka, który się
zgubił w jaskini czy gdzieś tam.
To była jawna nieprawda. Dzieciaka znalazłam cztery tygodnie temu. Ale nie miałam
ochoty dyskutować z takimi jak Tisha.
Na szczęście taktowna interwencja pana Cheavera wybawiła mnie z kłopotu.
- Najmocniej przepraszam - powiedział pan Ch. - Niektórych z was to może zaskoczy, ale
chciałbym poprowadzić lekcję. Czy zechcielibyście odłożyć prywatne pogawędki na po
dzwonku? Mastriani! Przesuń się o jedno miejsce.
Przesunęłam się, a za mną cały rząd. Jednocześnie szeptem zapytałam Todda:
- Jak to się właściwie stało?
Myślałam, że Amber zachorowała na białaczkę albo coś w tym stylu i teraz cheerleaderki
poprowadzą kampanię walki z rakiem, zarabiając na myciu samochodów. Może nawet założyły
już fundację Amber.
Śmierć Amber nie nastąpiła jednak z przyczyn naturalnych. Todd powiedział:
- Znaleźli ją wczoraj w kamieniołomach. Uduszoną.
Rany!
2
Jak można zrobić coś takiego? I kto mógł to zrobić? Naprawdę chciałabym wiedzieć.
Kto mógł udusić cheerleaderkę i zostawić jej ciało na dnie wapiennego kamieniołomu?
Jestem w stanie zrozumieć, że ktoś miałby ochotę udusić cheerleaderkę. Nasza szkoła
hoduje jedne z najzłośliwszych cheerleaderek w Ameryce Północnej. Nie żartuję. Jakby
wszystkie, żeby się dostać do drużyny, musiały przejść testy wykazujące, że nie posiadają
żadnych ludzkich odruchów. Cheerleaderki w Liceum im. Ernesta Pyle'a prędzej wyskubałyby
sobie rzęsy, niż zamieniły słowo z osobą stojącą niżej od nich w hierarchii towarzyskiej.
Ale wprowadzić taki zamysł w życie? Naprawdę wyprawić jedną z nich na tamten świat?
A poza tym Amber nie była taka jak jej koleżanki z drużyny. Widziałam kiedyś, jak
uśmiechała się do wsioka - tym miłym słówkiem określa się u nas dzieciaki, które dojeżdżają do
liceum spoza miasta; dzieciaki, które nie pochodzą ze wsi, określa się mianem miastowych.
Amber należała do miastowych, tak jak Ruth i ja, ale nigdy nie zauważyłam, żeby się z
tego powodu puszyła, w przeciwieństwie do Heather, Tishy i innych dziewczyn tego typu. Kiedy
Amber była kapitanem drużyny na WF - ie, nigdy nie wybierała najpierw miastowych, wsioków
zostawiając na sam koniec. Amber nigdy nie wydziwiała na wiejskie wranglery i lee, jedyne
dżinsy, na jakie te dzieciaki było stać. Nigdy nie widziałam, żeby Amber przeprowadzała „test
wsioka”: podnosząc długopis i pytając niczego nie podejrzewającą ofiarę, co trzyma w ręce.
(Jeśli ktoś odpowiadał, przeciągając samogłoski w sposób charakterystyczny dla południowców,
klasyfikowano go jako wsioka i wyśmiewano za wiejski akcent).
Czy to takie dziwne, że czasami nie potrafię opanować gniewu? Pytam serio. Czy was nie
trafiałby szlag, gdybyście, na co dzień mieli do czynienia z czymś takim?
To okropne, że ze wszystkich cheerleaderek to akurat Amber musiała umrzeć. Lubiłam ją.
Nie byłam odosobniona w swoich odczuciach, jak się wkrótce przekonałam.
- Dobra robota - syknął ktoś za moimi plecami, mijając mnie na korytarzu, kiedy
zmierzałam w stronę szafki.
Można na ciebie liczyć - powiedział ktoś inny, kiedy wychodziłam z pracowni
biologicznej.
To nie wszystko. Usłyszałam też sarkastyczne:
- Dzięki wielkie, dziewczyno od pioruna.
Kiedy mijałam stadko Pomponek, cheerleaderek z pierwszej klasy, pod moim adresem
padło słowo: „świnia”.
- Nic nie rozumiem - pożaliłam się Ruth na próbie orkiestry, kiedy wyjmowałyśmy
instrumenty. - Obwiniają mnie za to, co się stało z Amber. Jakbym miała z tym coś wspólnego.
Ruth, smarując smyczek kalafonią, potrząsnęła głową.
- Nie o to chodzi - stwierdziła. Musiała dostać jakiś cynk. - Sądzę, że kiedy Amber nie
wróciła do domu w piątek wieczorem, jej rodzice zadzwonili na policję, ale gliny nie zdołały jej
znaleźć. Myślę, że parę osób dzwoniło potem do ciebie. Może mieli nadzieję, że uda ci się wpaść
na jakiś trop. Wiesz, dzięki twoim szczególnym umiejętnościom. Ale nie było cię w domu,
oczywiście, a twoja ciotka nie podałaby nikomu numeru komórki mojego ojca, a nie było innego
sposobu, żeby się z nami porozumieć, więc...
Więc? Więc to była moja wina. Albo, w najlepszym wypadku, wina ciotki Rose. Jeszcze
jeden powód, żeby jej nie znosić.
Zadałam sobie wiele trudu, żeby wbić wszystkim do głowy, że nie potrafię już
odnajdywać ludzi dzięki jakimś niezwykłym zdolnościom. Zeszłej wiosny, kiedy trzasnął mnie
piorun, zyskałam na chwilę dar odnajdywania zaginionych. Wystarczyło spojrzeć na fotografię, a
potem iść spać. Rano budziłam się z gotowym adresem w głowie. Ale niezwykły dar mnie
opuścił. Powiedziałam o tym dziennikarzom. Powiedziałam o tym glinom i FBI. Dziewczyna od
pioruna - jak przezwały mnie media - przestała istnieć. Moje zdolności nadprzyrodzone ulotniły
się w równie tajemniczy sposób, jak się pojawiły.
Tyle, że tak naprawdę wcale się nie ulotniły. Kłamałam, żeby prasa - i gliniarze -
odczepili się ode mnie.
Zdaje się, że Liceum im. Ernesta Pyle'a nie uwierzyło w moje kłamstwa.
- Spokojnie, Jess - powiedziała Ruth, brzdąkając na wiolonczeli. - To nie twoja wina. Jeśli
już, to najwyżej twojej stukniętej ciotuni. Powinna była zrozumieć, że sprawa jest pilna i dać im
numer komórki mojego taty. Ale gdyby nawet, to znasz Amber. Nie była niewinnym
kwiatuszkiem. Nic dziwnego, że skończyła martwa w kamieniołomach.
Jeśli to mnie miało pocieszyć, nie podziałało. Prześlizgnęłam się z powrotem do sekcji
fletów, ale nie mogłam się skupić na tym, co mówił pan Vine, nasz nauczyciel. Myślałam tylko o
tym, jak na zeszłorocznym festiwalu talentów Amber i jej stały chłopak - Mark Leskowski,
futbolista szkolnych Jaguarów - odegrali w żałosny sposób Attything You Can Do I Can Do
Better i z jaką powagą Amber podchodziła do konkursu i jak bardzo była pewna, że zwyciężą.
Nie wygrali, rzecz jasna - pierwszą nagrodę zdobył chłopak, którego piesek wył na
dźwięk melodii z Siódmego nieba - ale Amber i tak się cieszyła, że zajęli drugie miejsce.
O mało nie umarła ze szczęścia, pomyślałam mimo woli.
- W porządku - odezwał się pan Vine przed dzwonkiem. - Do końca tygodnia będą się
odbywać przesłuchania. Jutro rogi, instrumenty smyczkowe w środę, dęte w czwartek, a
perkusyjne w piątek. Więc bądźcie tak mili i poćwiczcie dla odmiany, jasne?
Rozległ się dzwonek na przerwę obiadową, ale nikt nie rzucił się pędem do wyjścia.
Wszyscy sięgnęli pod ławki, wyciągając kanapki i puszki z ciepławymi napojami. Otóż
większość dzieciaków w naszej orkiestrze to dziwacy i komputerowcy. Boją się wejść do
szkolnej stołówki, gdzie mogliby się narazić na docinki swoich bardziej atrakcyjnych towarzysko
rówieśników. W związku z tym w porze lunchu przesiadują w skrzydle muzycznym, żując
kanapki z tuńczykiem i kłócąc się o to, kto jest lepszym kapitanem statku kosmicznego - Kirk czy
Picard.
To nie dotyczy mnie ani Ruth. Po pierwsze, nie miałam ochoty na jedzenie rozmiękłych
kanapek w szkolnej ławce. Po drugie, jak oświadczyła Ruth, teraz, kiedy gruntownie
odnowiłyśmy naszą garderobę - a ona straciła znacząco na wadze - nie możemy się ukrywać w
zakamarkach pomieszczeń orkiestry. Serce Ruth wciąż należało do Scotta, ale Scott mieszkał
pięćset kilometrów dalej. Zostało nam zaledwie dziesięć miesięcy, żeby zorganizować sobie
chłopaka na bal maturalny, i Ruth nalegała, żebyśmy od razu wzięły się do roboty.
Zanim jednak opuściłyśmy skrzydło muzyczne, zaczepiła nas jedna z koleżanek flecistek,
której nie darzę szczególną sympatią, Karen Sue Hankey. Karen poinformowała mnie, że w tym
roku powinnam porzucić wszelką nadzieję na zachowanie trzeciego miejsca, ponieważ ostatnio
ćwiczyła po cztery godziny dziennie i pobierała prywatne lekcje u profesora z pobliskiego
college'u.
- Świetnie - mruknęłam, próbując ją wyminąć.
- Och, a tak przy okazji - dodała Karen Sue - to naprawdę ładnie z twojej strony, że tak
pomogłaś w sprawie Amber i w ogóle.
Ale to jeszcze nic. W stołówce było dziesięć razy gorzej. Jak tylko ustawiłyśmy się w
kolejce, Heather Montrose i jej diabelski klon Tisha stanęły za nami i zaczęły robić uwagi.
Nie rozumiem tego. Naprawdę nie rozumiem. Wiosną, na koniec szkoły, dałam
wszystkim jasno do zrozumienia, że straciłam zdolności parapsychiczne. Dlaczego wszyscy byli
tacy pewni, że skłamałam? Jedyną osobą, która znała prawdę, była Ruth, a ona nigdy by mnie nie
zdradziła.
- No to jak to jest? - zapytała Heather, ustawiając się za nami w kolejce do grilla. - Jak to
jest, kiedy ma się świadomość, że ktoś umarł z naszego powodu?
- Amber nie umarła z powodu czegoś, co ja zrobiłam - powiedziałam, nie odrywając
wzroku od tacy, którą przesuwałam wzdłuż rzędu miseczek z podejrzanej barwy galaretką
cytrynową i niepokojąco grudkowatym budyniem z tapioki. - Amber umarła, ponieważ ktoś ją
zabił. Tym kimś nie byłam ja.
- Owszem - zgodziła się Tisha. - Ale koroner stwierdził, że przez jakiś czas ją gdzieś
przetrzymywano, zanim została zamordowana. Miała na ciele odparzyny.
- Odleżyny - poprawiła ją Ruth.
- Wszystko jedno - powiedziała Tisha. - To znaczy, że jakbyś była na miejscu, mogłabyś
ją znaleźć.
- Dobra, ale mnie nie było - odparłam. - W porządku? Wybacz, pojechałam na wakacje.
- Doprawdy, Tisha - odezwała się Heather karcącym tonem. - Ona musi czasami
wyjeżdżać na wakacje. Wiesz, czasami musi odpocząć od tego swojego nienormalnego
braciszka.
- O Boże! - Ruth jęknęła i szybko usunęła tacę z linii ognia.
Bo Ruth, rzecz jasna, wiedziała. Naprawdę staram się pamiętać o dobrych radach, jakich
udzielił mi szkolny pedagog, pan Goodhart, w sprawie panowania nad gwałtownymi uczuciami -
że należy najpierw policzyć do dziesięciu i tak dalej. Ale nawet po dwóch latach nauk - i po
prawie dwóch latach ciągłych odsiadek w związku z nieudanymi próbami stosowania się do tych
nauk - każda niepochlebna wzmianka na temat mojego brata Douglasa natychmiast wyprowadza
mnie z równowagi.
W sekundę po tej nierozsądnej uwadze Heather została rozpłaszczona na ścianie.
Trzymałam ją jedną ręką. Zaciskałam palce na jej szyi.
- Czy nikt ci nigdy nie mówił - syknęłam, przysuwając twarz do jej twarzy - że to
nieładnie śmiać się z ludzi, których los potraktował gorzej od nas?
Heather nie udzieliła odpowiedzi. Nie mogła, ponieważ ściskałam jej krtań.
- Hej! - W grubym głosie brzmiało zdumienie. - Hej, co się tu dzieje?
Rozpoznałam, oczywiście, ten głos.
- Pilnuj swojego nosa, Jeff - powiedziałam. Jeff Day, napastnik drużyny futbolowej i
skończony idiota, również nie zaliczał się do moich ulubieńców.
- Puść ją - powiedział Jeff Poczułam na ramieniu jego mięsistą łapę.
Precyzyjnie wymierzony cios łokciem położył kres tej interwencji. Kiedy Jeff usiłował
złapać oddech, rozluźniłam odrobinkę chwyt na gardle Heather.
- No, więc? - odezwałam się - Jak będzie z przeprosinami? Niestety, źle oceniłam czas
potrzebny Jeffowi na dojście do siebie po moim ciosie. Serdelkowate paluchy znów chwyciły
mnie za ramię. Tym razem zdołał oderwać mnie od Heather.
- Zostaw ją w spokoju! - wrzasnął, czerwony jak burak. Byłam pewna, że mnie uderzy.
Naprawdę. I w jakiś sposób cieszyłam się na tę myśl. Jeff zamachnąłby się, ja zrobiłabym unik, a
potem rąbnęłabym go w nos. Od pewnego czasu marzyłam o tym, żeby złamać nos Jeffowi
Dayowi. A dokładniej od tego dnia, kiedy powiedział Ruth, że jest gruba i trzeba będzie ją
pochować w fortepianie, jak Elvisa.
Tym razem jednak nie miałam okazji złamać mu nosa. Nie zrobiłam tego, bo kiedy Jeff
odwodził pięść, ktoś złapał go za rękę i wykręcił mu ją na plecy.
- To tak się zabawiają panowie z reprezentacji? - odezwał się Todd Mintz. - Bijąc
dziewczyny?
- Dosyć. - Trzeci głos, również dobrze mi znany, przerwał naszą miłą pogawędkę. Pan
Goodhart, z miseczką sałatki i jogurtem, skinął głową w stronę drzwi. - Wszyscy do mojego
biura. Natychmiast. Za mną, proszę.
Jeff, Todd i ja z ociąganiem ruszyliśmy do wyjścia. Byliśmy prawie przy drzwiach, kiedy
pan Goodhart odwrócił się i zawołał zniecierpliwiony:
- Ty też, Heather!
Dopiero wtedy Heather niechętnie poszła za nami.
W gabinecie pana Goodharta dowiedzieliśmy się, że „nie zaczęliśmy roku jak należy”
oraz że powinniśmy „dawać lepszy przykład młodszym uczniom”. To by nam pomogło „trzymać
się razem i dawać sobie radę”, zwłaszcza wobec tragedii, jaka miała miejsce w ostatni weekend.
- Śmierć Amber wstrząsnęła nami wszystkimi - powiedział pan Goodhart ze szczerym
żalem. - Próbujmy jednak pamiętać, że na pewno wolałaby, abyśmy się raczej pocieszali
nawzajem, zamiast wdawać w głupie kłótnie.
Heather nigdy przedtem nie trafiła do gabinetu pedagoga. Więc, naturalnie, zamiast
trzymać gębę na kłódkę, tak żebyśmy wszyscy mogli się z tego wywinąć, wycelowała we mnie
pola - kierowany paznokieć i powiedziała:
- Ona zaczęła.
Todd, Jeff i ja przewróciliśmy oczami. Wiedzieliśmy, co teraz nastąpi.
Pan Goodhart wygłosił mowę zaczynającą się od słów: „Nie dbam o to, kto zaczął, bicie
się jest rzeczą niedopuszczalną”. Trwała o cztery minuty i pięćdziesiąt sekund dłużej niż wersja
zeszłoroczna. Następnie stwierdził:
- Dobre z was dzieciaki. Każde z was ma nieograniczony potencjał. Nie marnujcie go. Nie
warto uciekać się do przemocy.
Potem pozwolił nam odejść. Wszystkim poza mną, oczywiście.
- To nie była moja wina - oświadczyłam, jak tylko reszta wyszła. - Heather powiedziała,
że Douglas jest nienormalny.
Pan Goodhart wpakował sobie łyżeczkę jogurtu do ust.
- Jess - odezwał się z pełnymi ustami. - Czy to ma się znowu powtórzyć? Ty, w moim
gabinecie, dzień w dzień, z powodu bójek?
- Nie - powiedziałam. Szarpnęłam za brzeg minispódniczki. Wiedziałam, że dobrze w niej
wyglądam, ale czułam się tak, jakbym była nie całkiem ubrana. Poza tym spódniczka nic mi nie
pomogła. Znowu wdałam się w bójkę. - Próbuję stosować się do tego, co pan mi mówił. No wie
pan, z tym liczeniem do dziesięciu. Ale jakoś tak jest... że wszyscy mnie obwiniają.
- Obwiniają, o co? - spytał zdumiony.
- O to, co się stało z Amber. Opowiedziałam, czego się nasłuchałam od rana.
- To śmieszne - oburzył się pan Goodhart. - Nie mogłabyś zapobiec temu, co się
przytrafiło Amber, nawet gdybyś nie straciła swego daru. A straciłaś. - Spojrzał na mnie uważnie.
- Czy nie tak?
- Oczywiście, że tak - odparłam.
- Więc, dlaczego im się wydaje, że jest inaczej? - zastanowił się pan Goodhart.
- Nie wiem. - Popatrzyłam na sałatkę, do której się właśnie zabierał. - Co się stało? -
zapytałam. - Gdzie jest duży cheeseburger? - Odkąd pamiętam, pan Goodhart nieodmiennie
spożywał lunch w postaci burgera i frytek zazwyczaj w dużych porcjach.
Skrzywił się.
- Jestem na diecie - wyjaśnił. - Zdaniem mojego lekarza mam za wysokie ciśnienie i za
dużo cholesterolu.
- Ojej - westchnęłam. Wiedziałam, jak uwielbiał frytki. - Przykro mi.
- Przeżyję - wzruszył ramionami. - Pozostaje pytanie, co będzie z tobą?
Postanowiliśmy wspólnie, że „otrzymam jeszcze jedną szansę”. Ale jeszcze jedna wpadka
i koniec ze mną.
Rozmawialiśmy o synu pana Goodharta, Russellu, który właśnie zaczynał raczkować,
kiedy do gabinetu weszła zmartwiona sekretarka.
- Paul - powiedziała. - Przyszli panowie z biura szeryfa. Chcą zabrać Marka
Leskowskiego na przesłuchanie. Wiesz, chodzi o tę dziewczynę, Mackey.
- O Boże, przesłuchanie! - zaniepokoił się pan Goodhart. - Zadzwoń do rodziców Marka,
dobrze? I zawiadom dyrektora Feeneya.
Zafascynowana obserwowałam, jak cała administracja szkoły zostaje postawiona w stan
pogotowia. Nagły wybuch ich aktywności przegonił mnie z gabinetu pana Goodharta, ale
zapadłam się w winylowy fotel w poczekalni, gdzie mogłam spokojnie przyglądać się temu, co
się działo. Z zainteresowaniem śledziłam zamieszanie, które, dla odmiany, powstało nie z mojego
powodu. Wysłano kogoś, żeby poszukał Marka, ktoś inny zawiadomił jego rodziców, jeszcze
ktoś wdał się w dyskusję z zastępcami szeryfa. Mark miał dopiero siedemnaście lat, więc szkoła
nie mogła pozwolić glinom zabrać go ze szkoły bez zgody rodziców.
Po dłuższej chwili pojawił się przestraszony Mark. Był to wysoki, przystojny chłopak z
ciemnymi włosami i jeszcze ciemniejszymi oczami. Mimo że grał w futbol, nie miał grubej szyi
ani monstrualnie rozrośniętej klaty. Był rozgrywającym drużyny, to pewnie, dlatego.
- O co chodzi? - zwrócił się do sekretarki.
- Eee... - sekretarka zerknęła nerwowo na pana Goodharta, który nadal darł się na
zastępców szeryfa. - Jeszcze nie mogą z tobą mówić. Siadaj, proszę.
Mark usiadł na pomarańczowej kanapie naprzeciwko mnie. Przyglądałam mu się
ukradkiem znad broszurki zachęcającej do służby w armii. Większość ofiar zabójstw, jak gdzieś
kiedyś wyczytałam, znała morderców. Czy Mark udusił swoją dziewczynę i wrzucił jej ciało do
kamieniołomu Pike'a? A jeśli tak, to, dlaczego? Czy był psychopatą albo zboczeńcem? Nie mógł
się oprzeć zbrodniczemu impulsowi?
- Hej! - zawołał Mark w stronę sekretarki. - Czy jest tu gdzieś woda do picia?
Spłoszona sekretarka wskazała butlę w głębi korytarza. Mark poszedł po wodę, a ja mimo
woli zwróciłam uwagę, jak zgrabnie wygląda w sportowym stroju.
Wracając, Mark zauważył mnie i zagadnął uprzejmie:
- Och, przepraszam. Też masz ochotę się napić? Oderwałam wzrok od lektury, jakbym
dopiero teraz go zobaczyła.
- Kto? Ja? - zapytałam. - Nie, dziękuję.
- Och. - Mark usiadł. - W porządku.
Wypił wodę, zmiął kubek, rozejrzał się za koszem na śmiecie, a ponieważ żadnego nie
było w pobliżu, położył kubek na stoliku z gazetami.
- A ty dlaczego tu jesteś?
- Próbowałam udusić Heather Montrose - wyjaśniłam.
- Naprawdę? - Uśmiechnął się. - Sam wiele razy miałem na to ochotę.
Przyszło mi do głowy, że raczej nie powinien wyjawiać tego szeryfowi, ale nic nie
powiedziałam. Sekretarka gorliwie udawała, że nas nie słucha, i wolałam nie mówić tego przy
niej.
Heather potrafi się zachowywać jak prawdziwa... - Mark taktownie powstrzymał się od
przekleństwa. Prawdziwy harcerzyk, Mark Leskowski. - Sama wiesz.
- Wiem - odparłam. - Posłuchaj. Przykro mi z powodu Amber. Była twoją dziewczyną,
prawda?
- Tak. - Spojrzenie Marka powędrowało z mojej twarzy na środek stolika. - Dziękuję.
Drzwi gabinetu otworzyły się i pan Goodhart stanął w progu, przemawiając z wymuszoną
wesołością.
- Mark, miło cię widzieć. Wpadnij do mnie na chwilkę, dobrze? Ci panowie chcą z tobą
zamienić dwa słowa.
Mark skinął głową i wstał. Jednocześnie wytarł dłonie o dżinsy. Na materiale zostały
mokre ślady.
Pocił się, podczas gdy mnie, w sweterku i bluzce, przy wentylacji nastawionej na pełne
obroty, było nawet trochę za chłodno.
Mark Leskowski bał się. Bardzo się bał. Spojrzał na mnie, idąc do gabinetu.
- Cześć - powiedział. - Na razie.
- Tak - odparłam. - Na razie.
Wszedł do środka. Pan Goodhart zauważył, że nadal siedzę w poczekalni.
- Jessico - powiedział, wskazując kciukiem drzwi na korytarz. - Wyjdź.
No więc wyszłam.
3
- Chyba już wiem, powiedziała Ruth, kiedy wracałyśmy do domu jej kabrioletem.
Nie odpowiedziałam od razu, bo akurat przemknęłyśmy obok skrętu w Pike's Creek Road.
- Guzik - stwierdziłam. - Przegapiłaś.
- Co przegapiłam? - zapytała Ruth, pociągając zdrowy łyk niskokalorycznej coli.
Skrzywiła twarz w niechętnym grymasie. - Och, Boże. Nawet nie próbuj mnie namawiać.
- To nie jest aż tak daleko od głównej drogi - oznajmiłam.
- Nigdy się nie nauczysz - powiedziała Ruth. - Mam rację?
- Nie rozumiem. - Wzruszyłam obojętnie ramionami. - Co w tym złego, że przejedziemy
obok miejsca, gdzie on pracuje?
- Powiem ci, co w tym złego - powiedziała Ruth. - W ten sposób łamiesz zasady.
Parsknęłam pogardliwie.
- Mówię poważnie - ciągnęła Ruth. - Chłopcy nie lubią, Jess, żeby się za nimi uganiać. To
ich rola.
- Nie uganiam się za nim - powiedziałam. - Sugeruję tylko, żebyśmy przejechały obok
warsztatu.
- To jest - stwierdziła Ruth - uganianie się. Tak samo jak wydzwanianie do niego i
odkładanie słuchawki w momencie, kiedy się odezwie.
Rany. Trafiony, zatopiony.
- Tak samo jak włóczenie się po miejscach, gdzie on normalnie bywa - ciągnęła -
studiowanie rozkładu jego dnia i udawanie, że wpadło się na niego przez przypadek.
Zatopiony po raz drugi i trzeci. Szarpnęłam ze złością pas bezpieczeństwa.
- Przecież się nie dowie, że przejeżdżałyśmy obok tylko po to, żeby go zobaczyć -
powiedziałam. - Możesz udać, że potrzebujesz oleju albo czegoś takiego.
- Czy mogłabyś na pięć minut przestać myśleć o Robie Wilkinsie i posłuchać mnie
uważnie? Usiłuję ci powiedzieć, że chyba wiem, dlaczego wszyscy wierzą, że nadal masz te
swoje zdolności.
- Och, naprawdę? - Jakoś niewiele mnie to w tej chwili obchodziło. Miałam ciężki dzień.
Sam fakt, że dziewczyna, którą znałam, została zamordowana, był dostatecznie okropny. To, że
obwiniano mnie za jej śmierć, było jeszcze gorsze do zniesienia. - Wiesz, Mark Leskowski chciał
mnie dzisiaj poczęstować wodą przed gabinetem pedagoga. Gdybym się zgubiła na pustyni,
nigdy bym się nie spodziewała, że...
- Karen Sue - powiedziała Ruth, skręcając przy sklepie Krogera.
Rozejrzałam się.
- Gdzie?
- Nie, nie tutaj. Karen Sue - odparła Ruth - łazi po szkole i rozpowiada, że nadal masz
zdolności parapsychiczne. Suzy Choi sama słyszała. Karen Sue w kółko gada o tym, jak latem
odnalazłaś w jaskini zaginione dziecko.
Wszelka myśl o Robie wywietrzała mi z głowy.
- Zabiję ją - powiedziałam.
- Wiem. - Ruth wstrząsnęła energicznie blond lokami.
Nie mogłam w to uwierzyć. Nigdy nie przyjaźniłyśmy się z Karen Sue ani nawet nie
byłyśmy dobrymi koleżankami, ale żeby mnie tak obrzydliwie zdradzić... no cóż, byłam w szoku.
Chociaż właściwie nie powinnam się zbytnio dziwić. W końcu to Karen Sue.
Dziewczyna, którą moja matka stawiała mi za wzór, powtarzając w kółko: „Dlaczego nie jesteś
do niej choć trochę podobna? Karen Sue nigdy nie wdaje się w bójki, zawsze ubiera się według
życzenia swojej mamy i nigdy nie słyszałam, żeby odmówiła pójścia do kościoła tylko dlatego,
że chce oglądać powtórkę jakiegoś głupiego filmu w telewizji”.
Karen Sue Hankey. Mój śmiertelny wróg.
- Zabiję ją - powtórzyłam.
- No cóż - powiedziała Ruth, kierując się na podjazd przed moim domem - nie radziłabym
uciekać się do środków ekstremalnych. Ale stanowcze pouczenie na pewno by jej się przydało.
Dobra. Pouczę ją, aż zdechnie.
- No - dodała Ruth. - A o co chodzi z tym Markiem Leskowskim?
Opowiedziałam jej o spotkaniu przed gabinetem pedagoga.
- Okropne - westchnęła Ruth, kiedy skończyłam. - Mark i Amber zawsze byli tacy
słodziutcy. Tak bardzo ją kochał. Jak mogą podejrzewać, że miał coś wspólnego z jej śmiercią?
- Nie wiem. - Przypomniałam sobie jego spocone dłonie, nie wspomniałam Ruth o tym
szczególe. - Może był ostatnią osobą, która ją widziała, albo coś takiego.
- Możliwe. Może jego rodzice wynajmą mojego tatę, żeby reprezentował Marka. Wiesz,
gdyby gliny go jednak o coś oskarżyły.
- Aha - mruknęłam. Tata Ruth był najlepszym adwokatem w mieście. - Kto wie. Może.
Pójdę już. Cześć!
Poprzedniego wieczoru wróciłyśmy tak późno, że nie miałam nawet okazji porozmawiać
z rodziną.
- Do jutra - powiedziała Ruth, kiedy zaczęłam się gramolić z samochodu. - Hej, a co było
z Toddem Mintzem? Bronił cię przed Jeffem?
Spojrzałam na nią, nic nie rozumiejąc.
- Nie wiem - stwierdziłam. W ogóle nie brałam takiej możliwości pod uwagę, ale
rzeczywiście, jak się tak dobrze zastanowić...
- Pewnie nienawidzi Jeffa tak samo jak my. - Wzruszyłam ramionami.
Ruth parsknęła śmiechem, wycofując się z podjazdu.
- Owszem - powiedziała. - Pewnie, dlatego. Minispódniczka nie ma tu nic do rzeczy, co?
A nie mówiłam? Zmiana stylu czyni cuda. - Zatrąbiła, wyjeżdżając, chociaż daleko się nie
wybierała. Abramowitzowie mieszkają tuż obok.
Wspinając się po schodkach frontowych, usłyszałam, jak Skip woła do mnie z ganku:
- Hej, Mastriani! Wpadniesz później i dasz się pobić w Crash Bandicoot?
Przechyliłam się nad wysokim żywopłotem oddzielającym nasze domy. Dobry Boże!
Przez dwa tygodnie wakacji byłam skazana na jego towarzystwo! Jeśli myśli, że dobrowolnie
przedłużę sobie wyrok, to ma nie po kolei w głowie.
- Mogę się chwilę zastanowić? - zawołałam. - Jasne! - odkrzyknął Skip.
Wzdrygnęłam się i weszłam do domu.
Gdzie powitał mnie ktoś jeszcze gorszy od Skipa.
- Jessico - powiedziała ciotka Rose, zatrzymując mnie w holu, zanim zdążyłam skoczyć
na schody i zaszyć się w swoim pokoju. - Jesteś wreszcie. Już myślałam, że tym razem cię nie
zobaczę.
Poprzedniego wieczoru udało mi się, bo wróciłam bardzo późno, a rano wybiegłam z
domu przed śniadaniem. Miałam nadzieję, że wyjedzie, zanim wrócę ze szkoły.
- Twój ojciec odwozi mnie na lotnisko - ciągnęła - za pół godziny.
Pół godziny! Gdyby Ruth przejechała obok warsztatu, gdzie pracuje Rob, tak jak
prosiłam, oszczędziłaby mi spotkania z ciotką Rose!
- Cześć, ciociu - powiedziałam, schylając się, żeby ją pocałować w policzek. Ciotka Rose
jest jedyną osobą w rodzinie, nad którą góruję wzrostem. Ale to tylko, dlatego, że skurczyła się
na skutek osteoporozy.
No cóż, pozwól, że ci się przyjrzę - powiedziała, odsuwając mnie na odległość ramienia.
Obrzuciła mnie krytycznym spojrzeniem od stóp do głów. - Hmm - mruknęła. - Miło, dla
odmiany, widzieć cię w spódnicy. Nie sądzisz jednak, że jest trochę za krótka? Czy dziewczętom
w dzisiejszych czasach pozwala się chodzić do szkoły w tak krótkich spódnicach? Cóż, w moich
czasach, gdybym zjawiła się w szkole w czymś takim, odesłano by mnie do domu, żebym się
przebrała!
Biedny Douglas. Dwa tygodnie z ciotką Rose! Kiedy wróciłam poprzedniego wieczoru,
udawał, że śpi. Wcale mu się nie dziwię. Też nie miałabym ochoty rozmawiać z siostrą
zdrajczynią. W końcu zostawiłam go samego na pastwę ciotki.
- Toni! - zawołała Rose. - Chodź tutaj i zobacz, co twoja córka ma na sobie. Czy
pozwalasz jej się ubierać w ten sposób?
Mama, opalona i kwitnąca, weszła do holu.
- Tak, czemu nie? Uważam, że wygląda dobrze - stwierdziła, przyglądając mi się z
aprobatą. - Dużo lepiej niż w zeszłym oku, kiedy nie mogłam jej wydobyć z dżinsów i T - shirta.
- Aha - mruknęłam zmieszana. Dotarłam już na podest, ale nie miałam pojęcia, jak się
stamtąd wymknąć, nie zwracając ich uwagi - - Miło cię zobaczyć, ciociu Rose. Szkoda, że
wyjeżdżasz. Mam mnóstwo lekcji do odrobienia...
- Lekcji? - wtrąciła mama. - Pierwszego dnia szkoły? Och, nie wierzę.
Oczywiście, przejrzała mnie na wylot. Mama doskonale wiedziała, że nie znoszę ciotki
Rose. Po prostu nie chciała być sama ze starą wiedźmą. A zostawiła ją z Douglasem na dwa
tygodnie! Dwa tygodnie! To gorsze niż tortury.
No ale jeśli chodziło jej o to, żeby zostawić Douglasa pod czujną obserwacją, to dobrze
trafiła. Sokoli wzrok ciotki Rose nie przeoczył żadnego szczegółu. Nic nie mogło ujść jej uwagi.
- Czy ty masz szminkę na ustach, Jessico? - zapytała, kiedy przeszłyśmy z mrocznego
holu do jasno oświetlonej kuchni.
- Ehe - mruknęłam. - Znaczy nie. Błyszczyk wiśniowy.
- Błyszczyk! - krzyknęła zdegustowana ciotka. - Błyszczyki i minispódniczki! Nic
dziwnego, że tylu chłopców dzwoniło, kiedy wyjechałaś. Pewnie myślą, że jesteś łatwa.
- Naprawdę? Jacyś chłopcy dzwonili? - Aż podskoczyłam. Wiedziałam, że dzwoniły
dziewczyny, choćby Heather Montrose. Nie wiedziałam, że dzwonili jacyś chłopcy. - Czy któryś
przedstawił się jako Rob?
- Nie pytałam, jak się nazywają - burknęła ciotka Rose. - Powiedziałam, żeby więcej nie
dzwonili. Wyjaśniłam im, że nie jesteś tego typu dziewczyną.
Z moich ust padło słowo, które spowodowało, że mama rzuciła mi ostrzegawcze
spojrzenie. Ciotka Rose, na szczęście, nic nie słyszała, bo wciąż gadała jak najęta.
- Powtarzali, że to pilna sprawa, że muszą się z tobą porozumieć w jakiejś pilnej sprawie.
Śmieszne - prychnęła pogardliwie. - Już sobie wyobrażam, co to za pilna sprawa. Pewnie
skończyła się cola w sklepie.
Posłałam ciotce bardzo surowe spojrzenie.
- Otóż dziewczyna z mojej klasy została porwana. Jedna z cheerleaderek. Znaleziono ją
wczoraj w kamieniołomach. Uduszoną.
- O mój Boże! - przeraziła się mama. - Ta dziewczyna? O której pisali w gazecie? Znałaś
ją?
Rodzice!
- Tylko siedziałam za nią w ławce - powiedziałam - od szóstej klasy podstawówki.
- Och, nie. - Mama zakryła twarz rękami. - Biedni jej rodzice. Muszą być zrozpaczeni.
Powinniśmy posłać im półmisek.
Restauratorzy! Myślą właśnie w ten sposób. Coś się stanie i zaraz: „Poślemy półmisek”.
Zeszłej wiosny, kiedy połowa sił policyjnych miasta obozowała na trawniku przed
naszym domem, utrzymując na dystans tabuny dziennikarzy, którzy marzyli o wywiadzie z
„dziewczyną od pioruna”, jedyne, o czym moja mama była w stanie myśleć, to żeby starczyło dla
wszystkich biscotti.
Na ciotce Rose wiadomość wywarła dużo mniejsze wrażenie niż na mojej mamie.
- Cheerleaderka? Dobrze jej tak. Wyczyniać wygibasy w krótkiej spódniczce, też coś.
Lepiej uważaj, Jessico, bo będziesz następna.
- Ciociu Rose! - krzyknęła mama.
- Wiem, co mówię - nie dawała za wygraną ciotka Rose. - To nie jest niemożliwe.
Zwłaszcza, jeśli pozwolisz jej pokazywać się w takim stroju.
Poczułam się zwolniona z obowiązku zabawiania gościa.
Cudownie było znowu się z tobą zobaczyć, ciociu - oznajmiłam - ale chciałabym pójść na
górę i przywitać się z Douglasem. Spał, kiedy wczoraj wróciłam, więc...
- Douglas - powiedziała ciotka Rose, przewracając kaprawymi oczkami. - A kiedy on nie
śpi?
Dzięki temu dowiedziałam się, w jaki sposób Douglas zdołał przeżyć dwa tygodnie z
ciotką Rose. Udawał, że śpi. Wpadłam do jego pokoju. Wciąż jeszcze udawał.
- Douglas - powiedziałam, stając przy łóżku. - Przestań. Wiem, że wcale nie śpisz.
Otworzył jedno oko.
- Pojechała? - zapytał.
- Prawie - odparłam. - Tata zabierze ją za parę minut na lotnisko. Mama chce, żebyś
zszedł na dół pożegnać się.
Douglas jęknął i naciągnął poduszkę na głowę.
- Żartowałam. - Usiadłam na łóżku obok niego. - Mama dostaje teraz próbkę tego, co ty
musiałeś znosić przez cały ten czas. Wątpię, żebyśmy mieli w najbliższym czasie znów zaprosić
ciotkę Rose.
- Horror - dobiegł głos Douglasa spod poduszki. - Horror.
- Owszem - zgodziłam się. - Ale już po wszystkim. Co u ciebie?
- Tym razem nie podciąłem sobie żył, prawda? To znaczy, że wszystko w porządku.
Przełknęłam to. Powodem, dla którego Douglas, w wieku dwudziestu lat, nie może zostać
sam w domu przez dwa tygodnie, jest to, że niekiedy słyszy głosy. Głosy udaje się w dużym
stopniu opanować dzięki lekarstwom, ale zdarzają się epizody. Tak określają to lekarze. Douglas
wtedy słyszy głosy, a potem robi to, co one mu nakazują, na ogół coś złego, na przykład, och,
sama nie wiem, samobójstwo.
Epizody.
- Coś ci powiem - odezwał się spod poduszki. - O mało nie załatwiłem epizodycznie
ciotki Rose, niewiele brakowało.
- Naprawdę? - Szkoda, że tego nie zrobił. Dostałabym w porę wiadomość o porwaniu
Amber i zdołałabym ją uratować. - A jak tam federalni? Pokazali się?
Federalne Biuro Śledcze, podobnie jak moi koledzy i koleżanki ze szkoły, nie chce
przyjąć do wiadomości, że już nie mam zdolności parapsychicznych. Ogromnie się mną
zainteresowali kilka miesięcy temu, kiedy poszła fama o moim „darze”. Tak bardzo się mną
zainteresowali, że postanowili skorzystać z mojej pomocy w odnalezieniu kilku podejrzanych
indywiduów figurujących na liście poszukiwanych przez FBI. Zapomnieli tylko o jednym
drobiazgu: zapytać mnie, czy chcę dla nich pracować.
A nic chciałam, rzecz jasna. Jakimś cudem zdołałam wyrwać się z ich szponów, ale od
tamtego czasu snuli się za mną jak cienie, czekając na moje potknięcie; zapewne marząc o chwili,
kiedy wreszcie będą mogli wskazać na mnie palcem i zawołać: „Fe, kłamczucha!”.
Douglas odsunął poduszkę i usiadł.
- Żadnych tajemniczych białych półciężarówek zaparkowanych po drugiej stronie ulicy,
odkąd wyjechałaś na obóz - powiedział. - Jeśli nie liczyć Rose, było bardzo spokojnie, zwłaszcza,
że Mike też wyjechał.
Milczeliśmy przez chwilę, myśląc o Mike'u. Po drugiej stronie korytarza widziałam przez
otwarte drzwi jego sypialni, że zniknął zarówno komputer, jak i książki oraz teleskop.
Znajdowały się w jakimś pokoju w harwardzkim akademiku. Mike będzie teraz zamęczał,
zamiast Douglasa i mnie, swojego współlokatora obsesją na punkcie Claire Lippman, pięknej
rudowłosej, którą godzinami podglądał przez okno.
- Dziwne uczucie, kiedy go nie ma - westchnął Douglas.
- Owszem - zgodziłam się. Ale tak naprawdę nie myślałam o Mike'u. Myślałam o Amber.
Claire Lippman, dziewczyna, w której Mike kochał się od paru lat, spędzała większość wakacji,
opalając się w kamieniołomach. Ciekawe, czy widziała się z Amber przed jej śmiercią.
- Po co się tak wystroiłaś? - zapytał Douglas po chwili.
- Och - mruknęłam. - Szkoła.
- Szkoła? - zdumiał się Douglas. - Od kiedy to stroisz się do szkoły?
- Zaczęłam nowe życie - wyjaśniłam. - Nigdy więcej dżinsów, T - shirtów, nigdy więcej
bójek i odsiadek.
- Interesujące zestawienie - stwierdził Douglas. - Dżinsy w jednym rzędzie z bójkami i
odsiadkami. Ale niech będzie. Podziałało?
- Niezupełnie - odparłam i opowiedziałam, co się działo w szkole. Nie wspomniałam
tylko o głupiej uwadze Heather na jego temat.
Kiedy skończyłam, Douglas gwizdnął przeciągle.
- Więc zrzucają winę na ciebie, mimo że nie miałaś o niczym pojęcia?
- No tak - wzruszyłam ramionami. - Przyjaciele Amber należą do szkolnej elity
towarzyskiej. - Wiesz, jak jest, to nie orły, intelektem nie grzeszą. Są atrakcyjni, ale z
wyciąganiem logicznych wniosków nie bardzo sobie radzą.
- Rany! I co zamierzasz?
- A co mogę zrobić? Przecież ona nie żyje.
- Czy nie mogłabyś... no, nie wiem, czy nie mogłabyś przywołać obrazu jej zabójcy?
Jakoś tak, przed oczami duszy? Gdybyś się naprawdę skupiła?
- Wybacz - odparłam bezbarwnym tonem. - To nie działa w ten sposób.
Niestety. Moje zdolności parapsychiczne mają dość ograniczony zakres. Naprawdę.
Pokażcie mi czyjeś zdjęcie, a tej samej nocy przyśni mi się obecne miejsce pobytu danej osoby.
Ale odgadywanie numerów na loterii? Nie. Prorocze wizje katastrof lotniczych albo klęsk
żywiołowych? Nic z tego. Potrafię tylko zlokalizować zaginionych ludzi. I to tylko we śnie.
No cóż, w większości wypadków. Miesiąc temu zdarzyło mi się to na jawie. Jeden
chłopiec, mój podopieczny uciekł z obozu. Właśnie wtedy miałam wizję. Przytuliłam jego
poduszkę i... bach! Nagle wiedziałam, gdzie on jest.
- Och! - zawołał Douglas, schylając się, żeby wyciągnąć coś spod łóżka. - Tak przy
okazji, powierzono mi odbieranie poczty Abramowitzów podczas ich nieobecności i pozwoliłem
sobie zatrzymać to. - Wręczył mi dużą brązową kopertę zaadresowaną do Ruth. - Chyba od
twojej przyjaciółki z 1 - 800 - Jeśli - Wi - działeś - Zadzwoń?
Otworzyłam kopertę. W środku, jak co tydzień znalazłam list od znajomej urzędniczki z
organizacji zajmującej się poszukiwaniem zaginionych dzieci oraz fotografię dziecka. Rosemary,
ta urzędniczka, zawsze dokładnie badała sprawę. Ustalała, czy dziecko naprawdę zaginęło, czy
nie jest to przypadkiem uciekinier, który zaginął z własnej woli, ani dziecko wykradzione przez
zrozpaczoną matkę niesłusznie pozbawioną praw rodzicielskich przez sąd. Dziecko musiało być
autentycznie zaginione.
Spojrzałam na zdjęcie. Przedstawiało małą Azjatkę o wystających górnych zębach, ze
spinkami w kształcie motylków we włosach. Westchnęłam. Amber Mackey, która w auli siadała
przede mną codziennie przez sześć lat, zginęła. Ale życie toczyło się nadal.
Taak. Spróbujcie powiedzieć coś takiego rodzicom Amber.
4
Następnego dnia rano obudziłam się ze świadomością dwóch rzeczy: po pierwsze,
Courtney Hwang, mała Azjatka, mieszka na Baker Street w San Francisco. Po drugie, pojadę do
szkoły autobusem.
Nie pytajcie mnie, co ma jedno do drugiego. Chyba nie byłabym w stanie podać żadnej
sensownej odpowiedzi.
Wiedziałam tylko, że jadąc autobusem, będę mogła porozmawiać z Claire Lippman i
wyciągnąć z niej wszystko, co wiedziała. Na przykład, co się zdarzyło w kamieniołomie, nim
zaginęła Amber.
Zadzwoniłam do Ruth. Telefon do Rosemary musiał poczekać. Dzwoniłam do niej
wyłącznie z automatów, żeby nie mogli mnie namierzyć. A namierzali wszystkie zgłoszenia.
- Chcesz jechać autobusem? - spytała Ruth z niedowierzaniem.
- To nie, dlatego, że mam coś przeciwko kabrioletowi - zapewniłam. - Chcę porozmawiać
z Claire.
- Chcesz pojechać autobusem - powtórzyła Ruth.
Naprawdę, Ruth, to jednorazowa sprawa. Chcę tylko pod - pytać Claire, wiesz, ona często
bywa w kamieniołomach, może coś wie.
- Świetnie - powiedziała Ruth. - Jedź autobusem. Akurat mnie to obchodzi. Co masz na
sobie?
- Słucham?
- Na sobie. W co się ubrałaś?
- Mini w kolorze khaki, beżową bluzkę z dzianiny, rozpinany sweter w tym samym
kolorze z rękawami trzy czwarte i beżowe espadryle.
- Na grubej podeszwie?
- Tak.
- W porządku - powiedziała Ruth i odłożyła słuchawkę. Trudna sprawa z tą modą. Jak
dziewczyny to robią? Dobrze, że moje włosy, krótkie i sterczące, nie wymagały użycia suszarki i
układania co rano. To by mnie chyba zabiło.
Claire siedziała na ganku domu, sprzed którego autobus zabiera dzieciaki do szkoły. W
naszym miasteczku nikomu nie przeszkadza, że ktoś siedzi na ganku jego domu, czekając na
autobus.
Claire gryzła jabłko i czytała coś, co wyglądało na skrypt. Claire, uczennica najstarszej
klasy, była niekwestionowaną gwiazdą szkolnego klubu dramatycznego. Jej rude włosy lśniły w
porannym słońcu, z pewnością świeżo umyte i ułożone za pomocą suszarki.
Nie zwracając uwagi na pętaków z pierwszej klasy ani na nie posiadających samochodów
wyrzutków społeczeństwa zebranych na chodniku, zwróciłam się do Claire:
- Cześć!
Zerknęła na mnie, mrużąc oczy w słońcu. Przełknęła i odparła:
- Och, cześć, Jess. Co ty tutaj robisz?
- Nic takiego - powiedziałam, siadając stopień niżej. - Ruth musiała wcześniej wyjechać, i
tyle. - Modliłam się, żeby Ruth za chwilę nie przejechała tędy, a jeśli już, to żeby przynajmniej
nie trąbiła.
- Hmm - mruknęła Claire. Spojrzała z podziwem na moje nogi. - Masz piękną opaleniznę.
Gdzie się tak opaliłaś?
Claire Lippman ma obsesję na punkcie opalenizny. Właśnie z powodu tej obsesji mój
brat, Mike, popadł z kolei w obsesję na punkcie Claire. Latem całymi dniami opalała się na dachu
swojego domu... chyba że ktoś zawoził ją do kamieniołomów. Kąpiel w kamieniołomach jest,
naturalnie, wzbroniona. Dlatego wszyscy tam jeżdżą kąpać się i opalać. Claire Lippman też. Przy
jasnej karnacji musiała wystawiać się na słońce przez całe lato, żeby nabrać choć odrobinę
ciemniejszego odcienia. Czułam się przy niej trochę jak Pocahontas. Pocahontas w towarzystwie
Małej Syrenki.
- Pracowałam jako wychowawczyni na obozie - wyjaśniłam. - A potem z Ruth
spędziłyśmy dwa tygodnie na wydmach, nad jeziorem Michigan.
- Masz szczęście - westchnęła smutno Claire. - Ja całe lato musiałam siedzieć w
kamieniołomach.
Zadowolona, że temat sam się zgrabnie nawinął, zaczęłam:
- A tak, właśnie. Pewnie byłaś tam tego dnia, kiedy zginęła Amber...
Jednak nie dane mi było skończyć. Przy przystanku zatrzymał się czerwony trans am i
wychylił się z niego brat Ruth, Skip, wrzeszcząc:
- Jess! Hej, Jess! Co ty tu robisz? Znowu się pokłóciłyście z Ruth?
Wszyscy, którzy czekali na autobus, odwrócili się jak na komendę. Nie ma, co, uwielbiam
takie sytuacje. Banda czternastoletnich chłopaków gapiących się we mnie jak sroka w gnat.
Nie miałam wyboru, musiałam coś powiedzieć.
- Nie, nie pokłóciłyśmy się z Ruth. Po prostu miałam dzisiaj ochotę przejechać się
autobusem.
Chyba się jeszcze nie zdarzyło w historii przystanku autobusowego, żeby ktoś wymyślił
równie głupią odpowiedź.
- Nie żartuj! - zawołał Skip. - Wsiadaj. Podwiozę cię. Wszystkie przygłupy, które przed
chwilą przeniosły wzrok na Skipa, znów spojrzały na mnie. Tym razem wyczekująco.
- Hm - mruknęłam, czując, że się czerwienię. - Nie, dziękuję, Skip. Rozmawiam z Claire.
- Claire też może jechać. Chodźcie. Claire już zbierała książki. - Wspaniale! - pisnęła. -
Dziękuję!
Niechętnie poszłam za nią. Zupełnie nie tak to sobie zaplanowałam.
- Chodź, Claire - mówił Skip, kiedy podeszłam do samochodu. - Możesz usiąść na
tylnym...
Claire, smukła jak wierzba i wysoka jak żyrafa, zawahała się, spoglądając na zagracone
wnętrze samochodu. Westchnąwszy, powiedziałam:
- Ja usiądę z tyłu.
Kiedy wtłoczyłam się w mroczną głąb tylnego siedzenia trans ama, Claire opuściła fotel
dla pasażera i usadowiła się wygodnie.
- Jak to miło z twojej strony, Skip - powiedziała, przeglądając się w lusterku. - Bardzo
dziękuję. Autobus jest w porządku, ale wiesz, samochodem dużo wygodniej.
- Wiem - przytaknął Skip, zapinając pasy. - Jak ci tam z tyłu? - zapytał.
- Dobrze - odparłam. Chciałam skierować rozmowę z powrotem na kamieniołomy. Ale
jak?
Skip wrzucił bieg i ruszyliśmy, zostawiając pospólstwo w chmurze pyłu. To mi się nawet
podobało.
- A więc - odezwał się Skip - jak się panie czują dziś rano? Rozumiecie? Na tym polega
problem ze Skipem. Potrafi powiedzieć: „Jak się panie czują dziś rano?” albo coś w tym stylu.
Czy można takiego traktować poważnie? Nawet nie jest brzydki: pulchnawy blondyn w
okularach, bardzo podobny do Ruth. Tyle że, oczywiście, Skip nie ma biustu.
Ale i tak, mimo trans ama, nie jest wymarzonym materiałem na chłopaka. A na mojego
chłopaka to już na pewno nie.
Na swoje nieszczęście jeszcze na to nie wpadł.
- Doskonale - powiedziała Claire. - A ty, Jess?
- W porządku - odparłam z tylnego siedzenia, rozmiarem zbliżonego do koryta dla świń.
Potem ruszyłam do ataku. - To o czym mówiłaś, Claire? Byłaś w kamieniołomach tego dnia,
kiedy Amber zniknęła?
- Och - westchnęła Claire. Wiatr rozwiewał jej włosy, z lubością przeczesywała je
palcami. W autobusie nie zdarzają się ożywcze podmuchy. - Mój Boże, cóż to był za koszmar.
Siedzieliśmy tam cały dzień. Nic nadzwyczajnego. Paru chłopców z drużyny przyniosło grill i
zrobili barbecue i wszyscy byli, no wiesz, trochę wstawieni, choć ostrzegałam ich, że się
odwodnia, pijąc piwo na słońcu...
Jak na kogoś, kto stawiał sobie za cel spalenie się na frytkę, Claire wykazywała
zadziwiające pretensje do zdrowego trybu życia. Między innymi, dlatego uzyskanie upragnionej
opalenizny zabierało jej co lato tyle czasu. Uparcie smarowała się kremem z solidnym filtrem
przeciwsłonecznym.
- Potem słońce zaszło i ludzie zaczęli się pakować, żeby jechać do domu. Wtedy właśnie
Mark Leskowski, wiesz, ten co chodził z Amber... Chodzili ze sobą od zawsze... W każdym
razie, zaczął pytać, czy ktoś widział Amber. Wszyscy zaczęli jej szukać, najpierw w lesie, a
potem w wodzie. Bo przestraszyliśmy się, że może wpadła do wody, potknęła się czy coś. Brzeg
jest dość stromy. Nie mogliśmy jej nigdzie znaleźć. W końcu pomyśleliśmy, że musiała wrócić
do domu z kimś innym. Nikt nie powiedział tego Markowi, ale tak sobie pomyśleliśmy.
Claire odwróciła się do mnie. Jej piękne niebieskie oczy były pełne niepokoju.
- Ale ona wcale nie wróciła do domu. A następnego dnia, jak tylko się rozwidniło,
wszyscy wróciliśmy do kamieniołomów, żeby jej szukać.
- Ale nie znaleźliście - powiedziałam.
- Nie tego dnia. Jej ciało wypłynęło dopiero w niedzielę rano. Mnóstwo ludzi próbowało
się z tobą skontaktować. Mieli nadzieję, że pomożesz ją odnaleźć. Ta dziewczyna, Karen Sue
Hankey powiedziała, że latem znalazłaś jakiegoś dzieciaka, który się zgubił w jaskini, więc
myśleliśmy, że może nadal masz to coś z głową... To coś z głową. Dobra, można i tak.
Zaczęłam snuć fantazje o zamordowaniu Karen Sue Hankey.
- W zeszły weekend nie byłam specjalnie osiągalna - powiedziałam. - Byłam w... -
przerwałam, bo akurat zbliżaliśmy się do skrętu w Pike's Creek Road. - Hej, Skip. Skręć tutaj.
Skip posłusznie skręcił.
- Skręcamy, ponieważ?
- Bo mam ochotę na... eee, na pączka - odparłam. Przypomniałam sobie, że koło
warsztatu, gdzie pracuje Rob, jest Dunkin Donuts.
- Ooch - odezwała się Claire. - Pączki. Mniam. W autobusie nie ma pączków.
Kiedy mijaliśmy w pędzie warsztat należący do wuja Roba, zapadłam nisko w fotelu, tak
żeby Rob mnie nie zauważył, gdyby przypadkiem był na zewnątrz.
Rob był na zewnątrz i na pewno mnie nie widział. Zaglądał pod maskę jakiegoś audi.
Miękkie ciemne włosy opadały mu na twarz, wytarte dżinsy opinały się jak trzeba. Miał na sobie
koszulkę, która eksponowała jego szerokie ramiona.
Od naszego ostatniego spotkania upłynęły prawie trzy tygodnie. Pojawił się na
uroczystym koncercie obozu Wawasee, gdzie miałam solowy występ. Zaskoczył mnie... Nie
spodziewałam się, że będzie jechał cztery godziny tylko po to, żeby mnie posłuchać.
A po imprezie, ponieważ wychodziłam z rodzicami - prawdę mówiąc, moi rodzice w
życiu nie zaakceptowaliby Roba, chłopaka notowanego przez policję i wywodzącego się, jak to
oni mówią, „z nizin społecznych” - musiał wsiąść na motocykl i jechać cztery godziny z
powrotem. Tyle zachodu, żeby usłyszeć, jak dziewczyna, która nie jest nawet jego dziewczyną,
gra nokturn na flecie.
To mi dało do myślenia. No wiecie, jechał taki kawał, żeby posłuchać, jak gram. Może
jednak mu się podobam?
Tylko, że wróciłam już dwa dni temu, a on nawet nie zadzwonił.
Pomyślałam, że widok Roba sprawdzającego poziom oleju w audi, będzie musiał mi
wystarczyć na jakiś czas, więc oglądałam się, dopóki nie wjechaliśmy na parking przy Dunkin
Donutsie.
Dobra, wiem, że to głupio biegać za chłopakami, usiłując jednocześnie rozwiązać zagadkę
morderstwa. Ale co miałam zrobić?
Kiedy Skip i Claire ruszyli do sklepu po pączki oznajmiłam, że muszę pilnie zadzwonić.
Podeszłam do automatu przy toalecie i wybrałam numer 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń.
Rosemary ucieszyła się, słysząc mój głos. Nie mogłyśmy długo rozmawiać. Rosemary
ryzykuje utratę pracy, kontaktując się ze mną w ten sposób, to znaczy przysyłając mi zdjęcia i
raporty dotyczące zaginionych dzieci. Te papiery nie powinny opuszczać biura.
Na szczęście Rosemary uznała, że gra jest warta świeczki. Jej naprawdę zależy na tych
zaginionych dzieciakach. A odkąd pracujemy razem, odnalazłyśmy mnóstwo dzieci. Musimy
postępować ostrożnie, żeby nikt nie nabrał podejrzeń. Znajdujemy średnio jedno dziecko na
tydzień. To i tak bardzo dużo.
Rosemary, w przeciwieństwie do FBI czy policji, jest niezwykle dyskretna i nigdy by nie
zadzwoniła na przykład do „National Enquirer”, namawiając ich, żeby pojechali do mnie do
domu i zrobili ze mną wywiad. A tłum reporterów fatalnie wpływa na Douglasa. Ostatnio
skończyło się to kolejnym epizodem i pobytem w szpitalu. Dlatego właśnie skłamałam,
twierdząc, że straciłam zdolności parapsychiczne.
I do niedawna wszyscy mi wierzyli.
Wszyscy z wyjątkiem Karen Sue Hankey, zdaje się.
Skończyłam rozmawiać z Rosemary, odwiesiłam słuchawkę i poszłam szukać Skipa i
Claire. Kiedy zbliżałam się do ich stolika, Skip właśnie opowiadał Claire, jak to w trzeciej klasie
wysłałam jego żołnierzyka w kosmos za pomocą ołowianej rurki i prochu. Ciekawe, dlaczego nie
wspomniał o tym, jak wsadził do głowy mojej Barbie petardę, czego nie uznał za stosowne ze
mną wcześniej przedyskutować i co, w moim mniemaniu, nie należało do programu naszych
lotów kosmicznych. Pominął także fakt, że sami o mało nie wylecieliśmy w powietrze.
- Jeju! - powiedziała Claire, zlizując cukier z paznokci. - Zawsze widziałam was razem,
ale nie wiedziałam, że robiliście takie fantastyczne rzeczy.
- O tak. - Skip pokiwał głową. - Jess i ja jesteśmy razem kupę czasu. Kupę czasu.
Zaraz, zaraz. O co tu chodzi? Fakt, że spędziłam dwa tygodnie w towarzystwie jakiegoś
chłopaka w letnim domku jego rodziców, nie oznacza, że mam ochotę odnowić dawną zażyłość
wynikłą ze wspólnej miłości do środków wybuchowych. Skip i ja nie mamy nic wspólnego. Nic,
poza przeszłością.
- Gotowa? - zapytał Skip wesoło. - Lepiej jedźmy, bo spóźnimy się na zajęcia.
- Hej, Claire - odezwałam się w drodze do samochodu. - W tamten piątek, kiedy Amber
zniknęła... Czy ona i Mark Leskowski byli cały czas razem?
- Pewnie. - Claire potrząsnęła miedzianymi lokami, które wciąż wyglądały świeżo i
ślicznie. - Oni byli nierozłączni.
- A tego dnia, kiedy zginęła? - zapytałam. - Wtedy też byli... nierozłączni?
Claire skinęła głową.
- O tak. I bardzo byli sobą zajęci. Żartowaliśmy, że się nabawią jakiejś choroby od
trującego bluszczu, bo co chwilę znikali w krzakach.
Wgramoliłam się na tylne siedzenie. - A po ostatnim zniknięciu... Mark potem wrócił?
Claire zasiadła z wdziękiem na fotelu.
- Co masz na myśli?
- To znaczy, czy wrócił sam?
Claire przechyliła głowę, usiłując sobie coś przypomnieć. Skip uruchomił samochód.
Zastanawiałam się, co by pomyślał Rob, gdyby wiedział, że przejeżdżałam obok i nawet nie
powiedziałam mu „cześć”.
- Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić - odezwała się Claire. - No wiesz, żeby wrócił sam.
Nie zwracałam na nich tak bardzo uwagi, to nie jest moje towarzystwo. Cheerleaderki, piłka
nożna... To zupełnie nie dla mnie. Gdyby dawali, choć w połowie tyle kasy na klub dramatyczny,
ile dają na lekkoatletykę, moglibyśmy wystawiać o niebo lepsze rzeczy. Moglibyśmy
wypożyczać gotowe kostiumy, zamiast je robić, kupilibyśmy mikrofony, żeby się nie wydzierać.
Przecież w tylnych rzędach w ogóle nas nie słychać.
Claire coraz bardziej odbiegała od tematu. Żeby naprowadzić ją z powrotem na dobrą
drogę, powiedziałam:
- Masz rację. To nie w porządku. Coś by należało z tym zrobić. Więc nie widziałaś, żeby
Mark wracał sam z którejś z tych wycieczek w krzaki?
- Nie. Nie wydaje mi się. Ktoś by się pewnie zdziwił, gdyby Mark wrócił sam. Prawda?
Nie sądzisz, że ktoś by powiedział: „Hej, Mark, a gdzie Amber?”
- Pewnie tak - powiedział Skip.
- Tak - odparłam po namyśle. - Myślę, że tak.
5
Uroczystość żałobna ku czci Amber odbyła się na siódmej lekcji. Nie w kościele ani w
domu pogrzebowym, tylko w sali gimnastycznej.
Tak, zgadza się. W sali gimnastycznej w Liceum im. Ernesta Pyle'a.
Obecność obowiązkowa. Jedyną osobą, która się nie stawiła, była Amber.
Zespół odegrał hymn szkoły. W mocno spowolnionej wersji, żeby brzmiało smutniej.
Potem powstał dyrektor Feeney i wygłosił mowę. Długo rozwodził się nad tym, jaką cudowną
osobą była Amber. Wątpię, żeby ją kojarzył, ale wszystko jedno. W ciemnoszarym garniturze,
który przywdział na tę okazję, było mu do twarzy.
Kiedy dyrektor skończył, wystąpił naprzód trener Albright. Trener Albright nie słynie z
elokwencji, więc na szczęście powiedział niewiele. Poinformował jedynie, że ku czci Amber
drużyna sportowa będzie w tym sezonie nosić czarne przepaski na rękawach.
Następnie wstała pani Tidd, trenerka cheerleaderek. Mówiła o tym, jak bardzo będzie im
brakować Amber, zwłaszcza, jeśli chodzi o jej umiejętność skoków do tyłu z pozycji
wyprostowanej. Potem zaś oznajmiła, że aby uczcić pamięć zmarłej, oba zespoły cheerleaderek,
seniorek i juniorek, przygotowały wspólnie specjalny taniec.
Potem - słowo daję, nie nabieram was - cheerleaderki i młodsze Pomponki wyszły na
środek sali gimnastycznej i wykonały taniec w rytm śpiewanej przez Celinę Dion piosenki My
Heart Will Go On z Titanica.
Widownia płakała. Przysięgam. Rozejrzałam się dokoła i ludzie płakali.
Taniec był w porządku i w ogóle. Musiały w niego włożyć mnóstwo pracy. Miały jakieś
dwa dni, żeby zapamiętać układ.
Jednak nie wywołał we mnie łez. Naprawdę. A przecież nie jestem pozbawiona uczuć.
Mam tylko nadzieję, że po mojej śmierci nikt nie odtańczy tańca na moim pogrzebie. Nie znoszę
takich rzeczy.
Powiem wam, co mnie o mało nie skłoniło do płaczu. To mianowicie, że podczas występu
na salę wkroczyli pewni ludzie. Siedziałam gdzieś w środku - Ruth chciała wszystko widzieć -
ale i tak ich rozpoznałam. To nie byli uczniowie szkoły średniej.
Nauczyciele także nie.
To byli federalni.
Poważnie. I w dodatku nie jacyś tam federalni, tylko moi starzy znajomi, agenci specjalni
Johnson i Smith.
Można by pomyśleć, że powinni dać już spokój. Ostatecznie szpiegowali mnie gdzieś od
maja i wciąż nie mieli niczego konkretnego, żeby się do mnie przyczepić. Nie myślcie sobie, że
faktycznie robię coś złego. Dobra, pomagam rodzicom odzyskać zaginione dzieci. No proszę,
niech mnie zamkną jak groźnego przestępcę.
Tyle że oni wcale nie chcą mnie zapudłować. Chcą, żebym dla nich pracowała.
Mnie jednak nie pociąga współpraca z tą instytucją. Niby skąd mam wiedzieć, że ludzie,
których FBI chce wpakować za kratki, naprawdę popełnili zbrodnię? A jeśli są niewinni, jeśli
ktoś ich wrobił?
Jak się wydaje, moje zapewnienie, że straciłam swoje niezwykłe zdolności, zupełnie nie
przekonało federalnych. O nie. Musieli założyć podsłuch na moim telefonie, czytać moje listy, a
latem przywlekli się za mną aż do obozu Wawasee.
A teraz jeszcze ośmielają się pojawiać na uroczystości żałobnej mojej zmarłej
przyjaciółki...
No dobrze, Amber nie była może moją przyjaciółką, ale siedziałam za nią przez jakieś pół
godziny każdego dnia szkoły przez sześć lat. To chyba coś znaczy, prawda?
- Spływam - szepnęłam do Ruth, zbierając swoje rzeczy.
- Co znaczy „spływam”? - spłoszyła się Ruth. - Nie możesz wyjść. To obowiązkowy apel.
- Zobaczymy - powiedziałam.
Przy każdych drzwiach stoi ktoś z samorządu - szepnęła Ruth.
- Nie tylko z samorządu - powiedziałam, wskazując na agentów specjalnych Johnsona i
Smith, którzy właśnie rozmawiali w końcu sali z dyrektorem Feeneyem.
- O Boże - jęknęła Ruth na ich widok. - Tylko nie to.
- No widzisz? - powiedziałam. - Jeśli myślisz, że będę tu tkwiła, żeby mnie capnęli za
Courtney Hwang, to się mylisz. Na razie.
Bez dalszych wyjaśnień zaczęłam się przedzierać wzdłuż rzędu. Niektórzy rzucali mi złe
spojrzenia, ale nie z powodu Amber, tylko dlatego, że deptałam im po palcach - aż dotarłam do
przejścia pod ścianą. Jak dotąd szło mi całkiem nieźle, chociaż w espadrylach na grubej
podeszwie nie poruszałam się jak motylek. Potem przespacerowałam się do najbliższych drzwi,
gdzie zamierzałam udać, że źle się czuję i muszę natychmiast pójść do pielęgniarki...
Kiedy już znalazłam się przy drzwiach i zobaczyłam członkinię samorządu szkolnego,
która stała na straży, uświadomiłam sobie, że nie muszę niczego udawać.
Nie, poczułam się naprawdę chora.
- Jessico, a ty dokąd - powiedziała Karen Sue Hankey przyciskając do piersi naręcze
broszurek Pamiętajcie Amber, które rozdawała wchodzącym. Czterostronicowa broszurka
zawierała kolorowe fotokopie zdjęć Amber jako cheerleaderki w różnych pozach, przetykane
tekstem piosenki My Heart Will Go On. Większość uczniów, jak zauważyłam podczas wędrówki
wzdłuż rzędów krzeseł, zdążyła już upuścić swoje broszurki na ziemię.
- Co robisz? - syknęła Karen Sue. - Wracaj na miejsce. To jeszcze nie koniec.
Złapałam się za żołądek. Nie na tyle dramatycznie, żeby zwrócić powszechną uwagę, ale
na tyle wymownie, żeby wydostać się na zewnątrz.
- Karen Sue - powiedziałam głosem przerywanym czkawką. - Ja chyba zaraz...
Zatoczyłam się, nurkując za drzwi. Prowadziły do skrzydła muzycznego. Wolna. Byłam
wolna! Pozostało mi jedynie przejście na parking dla uczniów, gdzie poczekałabym spokojnie na
Ruth. Może nawet mogłabym się rozciągnąć na masce jej samochodu i popracować nad
opalenizną.
Tylko że Karen Sue wyszła za mną na korytarz, krzyżując moje plany.
- Nie jesteś chora, Jessico Mastriani - stwierdziła stanowczo. - Udajesz. Robisz dokładnie
to samo na WF - ie za każdym razem, kiedy pani Tidd zapowiada testy sprawności.
To mi się nie mieściło w głowie. Nie dość, że paplała, dookoła, że nadal jestem medium,
to jeszcze musiała mi przeszkodzić w ucieczce przed federalnymi.
Nie miałam jednak zamiaru dać się wyprowadzić z równowagi. Zaczęłam nowy rozdział.
Mijał drugi dzień szkoły i wiecie, co? Nie miałam odsiadki.
Nie chciałam rujnować tego pięknego rekordu.
- Karen Sue - powiedziałam, wyprostowując się. - Masz rację. Nie jestem chora. Ale są
tam pewni ludzie, na których nie chcę się natknąć, jeśli ci to nie sprawia różnicy. Więc zachowaj
się jak człowiek - z trudem powstrzymałam się od dodania: Jeden raz w życiu” - i pozwól mi
odejść.
- Na kogo nie chcesz się natknąć? - zainteresowała się Karen Sue.
- Na federalnych, skoro tak chcesz wiedzieć. Miałam mnóstwo kłopotów z ludźmi, którzy
myślą, że wciąż mam zdolności parapsychiczne, podczas gdy - ostatnią część zdania
wypowiedziałam z całą emfazą, na jaką mogłam się zdobyć - w rzeczywistości wcale tak nie jest.
- Jesteś taką kłamczucha, Jessico - powiedziała Karen Sue, potrząsając głową zdobną w
jasne, barwy miodu, perfekcyjne loczki. - Przecież latem odnalazłaś tego chłopaka, Shane'a,
kiedy zgubił się w jaskini.
- Owszem, znalazłam go - potwierdziłam. - Ale nie, dlatego, że miałam jakąś nieziemską
wizję czy coś. Po prostu miałam przeczucie i tyle.
- Czyżby? - powiedziała wyniośle Karen Sue. - No cóż, to, co ty nazywasz przeczuciem,
ja nazywam percepcją pozazmysłową. Masz dar od Boga, Jessico, i wypierać się go jest
grzechem.
Problem polega na tym, że Karen Sue uczęszcza do mojego kościoła. Od zawsze chodziła
na zajęcia szkółki niedzielnej.
Kolejny problem wynika stąd, że Karen Sue jest wzorem wszystkich cnót i lizusem, i
dlatego zwykle zamykaliśmy ją w szafie stróża, jeśli nauczyciel szkółki niedzielnej spóźniał się
na zajęcia. Co zdarzało się dość często.
- Słuchaj - powiedziałam, z trudem hamując mordercze skłonności. - Doceniam wszystko,
co próbujesz dla mnie zrobić, w imię Boga i w ogóle, ale czy chociaż raz nie mogłabyś
zastosować tego, eee, odwracania drugiego policzka - to znaczy odwróć go w stronę ściany,
żebyś nie widziała, jak stąd spadam, co? Dzięki temu, jakby ktoś pytał, nie skłamałabyś, mówiąc,
że mnie nie widziałaś.
- Nie moja droga. A tak przy okazji, drugi policzek się nadstawia, nie odwraca -
oświadczyła, ruszając w stronę drzwi, najwyraźniej w celu sprowadzenia kogoś większego od
siebie, kto mógłby mnie zatrzymać.
Złapałam ją za nadgarstek. Ale wcale nie chciałam sprawić jej bólu. Przysięgam, że nie.
Zaczęłam nowy rozdział. Miałam na sobie nowiuteńki szydełkowy sweterek i bluzkę, i espadryle.
Na ustach miałam wiśniowy błyszczyk. Tak ubrane dziewczyny dyskutują po przyjacielsku.
- Karen Sue ta cała sprawa ze zdolnościami nadprzyrodzonymi strasznie wytrąca z
równowagi mojego brata, Douglasa - tłumaczyłam. - Reporterzy kręcą się wokół domu i dzwonią
bez przerwy. Rozumiesz chyba, dlaczego nie chcę tego rozgłaszać, prawda? Z powodu mojego
brata.
Karen Sue nie spuściła ze mnie wzroku, wyrywając nadgarstek z mojej dłoni.
- Twój brat Douglas - powiedziała - jest chory. Jego choroba to wyrok Boga. Gdyby
Douglas częściej chodził do kościoła i goręcej się modlił, na pewno by mu się poprawiło. A to, że
wypierasz się daru od Boga, też mu nie pomaga. Jeszcze mu się pogarsza.
Co mogłam na to odpowiedzieć?
Nic, doprawdy. Na coś takiego nie ma właściwej odpowiedzi.
Nie ma właściwej odpowiedzi słownej, rzecz jasna.
Wrzaski Karen Sue sprawiły, że dyrektor Feeney, trener Albright, pani Tidd, większość
członków samorządu oraz agenci specjalni Johnson i Smith natychmiast do nas przybiegli. Na
widok Karen agentka specjalna Smith wydobyła komórkę i wezwała pogotowie.
Byłam jednak absolutnie przekonana, że nie złamałam jej nosa. Najwyżej pękło jej jakieś
naczynko czy dwa.
Kiedy dyrektor Feeney wraz z agentem specjalnym Johnsonem odciągali mnie na bok,
wrzasnęłam w jej stronę:
- Hej, Karen Sue, może jeśli będziesz się gorąco modlić, Bóg powstrzyma krwawienie!
Pozbawione kontekstu, to zdanie brzmiało okrutnie. A nikt przecież nie słyszał, co mi
powiedziała przedtem Karen Sue. I mogłabym w kółko powtarzać: „Ale ona powiedziała...”, a i
tak nie przekonałabym nikogo, że moje zachowanie było w pełni usprawiedliwione.
Myślałem, że naprawdę robisz postępy - odezwał się przygnębionym tonem pan
Goodhart, kiedy zawlekli mnie do poczekalni przed gabinetem.
- Robiłam postępy. - Opadłam na jedną z pomarańczowych kanap. - Ciekawa jestem, czy
długo byłby pan w stanie znosić głupoty, jakie wygaduje Karen Sue. Też by jej pan
przygrzmocił.
Słowa „przygrzmocić” nie użyłam.
- Coś ci powiem - odezwał się pan Goodhart. - Nie pozwoliłbym takiej dziewczynie
wyprowadzić się z równowagi.
- Ona powiedziała, że to moja wina, że Douglas jest chory - odparłam. - Powiedziała, że
jego choroba to kara boska za to, że nie używam swojego daru! I za to, że nie chodzi do kościoła.
Agent specjalny Johnson, który zamknął się w gabinecie z dyrektorem Feeneyem - z
pewnością konferowali na mój temat - akurat w tym momencie wyłonił się zza drzwi.
- Doprawdy, Jessico - zdziwił się. - Nie pomyślałbym, że jesteś wrażliwa na podobne
bzdury.
- Owszem, jestem - powiedziałam. - To przez was. Śledzicie mnie. Łazicie po szkole.
Wiercicie mi dziurę w brzuchu. Nie mam nic wspólnego z odnalezieniem tej Azjatki w San
Francisco. Absolutnie nic!
Agent specjalny Johnson uniósł brwi.
- Nie wiedziałem, że odnaleziono jakąś Azjatkę w San Francisco - powiedział łagodnie. -
Ale dzięki za informację.
Wytrzeszczyłam na niego oczy.
- Nie... nie zjawiliście się tutaj z powodu Courtney Hwang?
- W przeciwieństwie do tego, co ci się najwyraźniej wydaje, Jessico - powiedział agent
specjalny Johnson - świat nie kręci się wokół ciebie. Jill i ja jesteśmy tutaj z zupełnie innego
powodu.
Drzwi poczekalni otworzyły się i ukazała się w nich agentka specjalna Smith.
- Co za podniecająca historia - powiedziała. - Następnym razem, Jessico, kiedy poczujesz
potrzebę dołożenia pięścią którejś z koleżanek, zrób to, proszę, kiedy mnie nie będzie w pobliżu.
Spojrzałam na nią, potem na agenta specjalnego Johnsona i jeszcze raz na nią.
- Zaraz, zaraz - powiedziałam. - Jeśli nie zjawiliście się tutaj z mojego powodu, to po co
przyjechaliście?
Drzwi znowu się otworzyły i do środka wszedł Mark Leskowski. Wydawał się
oszołomiony i zdumiewająco bezradny jak na chłopaka o takim wzroście i mięśniach.
- Wzywał mnie pan, panie Goodhart? - zapytał.
Pan Goodhart zerknął na agentów specjalnych Johnsona i Smith.
- Eee - mruknął. - Tak, Marku, owszem. Otóż ci, eee, państwo chcą zamienić z tobą parę
słów. Ale przedtem, eee, chciałbym sam zamienić z państwem dwa słowa.
Agent specjalny Johnson uśmiechnął się.
- Oczywiście - powiedział i oboje z agentką specjalną Smith zniknęli w gabinecie pana
Goodharta, zamykając za sobą drzwi.
Niewiarygodne. Zupełnie nie z tej ziemi. Walę Karen Sue pięścią w twarz, prowadzą
mnie do gabinetu pedagoga szkolnego, żeby wyznaczyć karę, a potem o mnie zapominają?
A moi dobrzy znajomi, agenci specjalni Johnson i Smith, pojawiają się w Liceum im.
Ernesta Pyle'a nie po to, żeby prześladować mnie, tylko kogoś innego?
Morderstwo na osobie Amber Mackey nie tylko pozbawiło nas Amber. Sprawiło, że
świat, jaki znałam, wywrócił się do góry nogami. I jeszcze na lewą stronę.
Utwierdziłam się w tym przekonaniu, kiedy Mark Leskowski - futbolista,
wiceprzewodniczący samorządu i super przystojniak - uśmiechnął się do mnie - do mnie, Jessiki
Mastriani, która spędziła więcej czasu na odsiadkach po lekcjach niż on na lekcjach - i
powiedział:
- No cóż. Zdaje się, że znowu się spotykamy.
Tak. Zawiadomcie Pentagon. Ktoś zmienił porządek świata.
6
- A dziś - zwrócił się do mnie Mark Leskowski - dlaczego tu jesteś?
Spojrzałam na niego. Był taki piękny. Nie taki piękny jak Rob Wilkins, ale który chłopak
mógł się równać z Robem?
Jednak Mark Leskowski w świecie dziewczęcych marzeń mógłby z pewnością zająć, co
najmniej drugie miejsce.
- Karen Sue. Przyładowałam jej pięścią w twarz - wyjaśniłam.
- Ho, ho. - To zrobiło na nim wrażenie. - Punkt dla ciebie.
- Tak myślisz? - zapytałam. Aż trudno opisać, jaką frajdę sprawia wyraz uznania w
oczach chłopaka, który tak fantastycznie wygląda w sportowym stroju. Poważnie. Tym bardziej
że Rob nie pochwalał większości moich poczynań. Podobno z troski o moje bezpieczeństwo, ale
jednak.
- Jasne, że tak - odparł Mark. - Ta dziewczyna jest pretensjonalna do bólu.
Mój Boże! Wyraził moją własną opinię o Karen Sue! W męskich ustach - i to w takich! -
te słowa nabierały jeszcze większej wartości.
- Taak - powiedziałam. - Tak, właśnie taka jest, prawda?
- Jasne! Coś ci powiem. Amber nazywała ją Przyczepą. Wiesz, bo ciągle się nas czepiała.
Koniecznie chciała być na fali.
Wzmianka o Amber przywołała mnie do rzeczywistości. Co ja, u licha, wyprawiam?
Siedzę na pomarańczowej kanapie przed gabinetem pedagoga i marzę o Marku Leskowskim?
Wezwali go na przesłuchanie. W związku z morderstwem! To nie żarty.
- Więc. - Zerknęłam ku szybce w drzwiach gabinetu pana Goodharta. Widziałam przez
nią agenta specjalnego Johnsona, który wyrzucał z siebie potok słów. Pan Goodhart miał pod
opieką pedagogiczną Marka Leskowskiego, podobnie jak mnie. Pan Goodhart czuwał nad
wszystkimi od L do P.
Mark zauważył, na co patrzę.
- Zdaje się, że mam kłopoty, co?
- No cóż - odparłam, ważąc słowa. - Skoro sprowadzili FBI...
- Zawsze tak się robi - powiedział. - Jeśli w grę wchodzi porwanie. Tak przynajmniej
twierdzi pan Goodhart. Ci tutaj to funkcjonariusze z tego rejonu.
Agenci specjalni Johnson i Smith, funkcjonariusze z tego rejonu? Naprawdę? Nigdy nie
przyszło mi do głowy, że Allan i Jill mogą mieć jakieś domy, zawsze wyobrażałam sobie, że
mieszkają w przypadkowych motelach. Ale tak na dobrą sprawę, to przecież logiczne, że
mieszkali gdzieś w pobliżu. I pomyśleć, że któregoś dnia mogłabym wpaść na któreś z nich w
sklepie spożywczym.
- To, co się stało z Amber, klasyfikują jako porwanie i morderstwo - ciągnął Mark -
ponieważ Amber jeszcze... żyła przez jakiś czas, zanim ją zabito.
- Och - powiedziałam. - Czy nie powinieneś... czyja wiem. Wynająć adwokata, czy coś?
- Mam adwokata - powiedział, spoglądając na swoje dłonie. - Już tu jedzie. Moi rodzice
też. Wydawało mi się, że już wyjaśniłem wszystko szeryfowi, ale chyba... nie wiem. Będę musiał
to zrobić jeszcze raz. Przy tych ludziach.
Spojrzałam na szybkę w drzwiach. Pan Goodhart rozmawiał z agentem specjalnym
Johnsonem. Nie dostrzegłam agentki specjalnej Smith. Pewnie siedziała na moim krześle, tym
przy oknie. Zastanawiałam się, czy patrzy na myjnię samochodów, tak jak ja zwykle, kiedy tam
siedziałam.
- Nie mogę tego pojąć - powiedział Mark, wpatrując się w środek stolika stojącego
między nami, w broszurkę z napisem Armia i ja. - Kochałem Amber. Nigdy bym jej nie
skrzywdził.
Zerknęłam na sekretarkę. Zamieniła się w słuch, ale udawała, że gra komputerowa
pochłonęła ją bez reszty. Gdyby dyrektor Feeney przypadkiem zaplątał się w to miejsce,
nacisnęłaby jakiś klawisz i na ekranie zamiast gry pojawiłby się arkusz kalkulacyjny.
Wiem, co mówię. Spędziłam w tej poczekalni sporo czasu.
- Oczywiście, że nie - powiedziałam.
- Nawet nie chodzi o to, że nie mieliśmy problemów. - Mark oderwał wzrok od
wojskowej broszurki i utkwił we mnie spojrzenie brązowych, smutnych oczu. - Wszystkie pary
mają problemy. Ale dawaliśmy sobie z nimi radę. Zawsze nam się udawało.
Zapewne. Potwierdzały to słowa Claire Lippman. On i Amber pobili rekord w całowaniu
się podczas ostatniej wycieczki do kamieniołomów.
- A potem coś takiego... - Teraz z kolej przeniósł wzrok na zegar wiszący na ścianie za
moimi plecami. - Zwłaszcza że wszystko tak dobrze szło. Wiesz, zawody stanowe w tym roku.
Ja...
Przysięgam, kiedy tak siedziałam, gapiąc się na niego, zauważyłam w jego oczach jakiś
dziwny błysk. Na początku pomyślałam, że to efekt sztucznego oświetlenia. A potem mnie lśniło.
Mark Leskowski płakał. Piłkarz. Płakał z tęsknoty za zmarłą dziewczyną.
- Będą tam łowcy talentów ze wszystkich większych uniwersytetów, wiesz - powiedział, z
trudem hamując szloch. - zobaczyliby mnie. Mnie. Mam autentyczną szansę wyrwać się tej
dziury.
Może płakał, że jego stypendium piłkarskie miało się właśnie zmarnować. W każdym
razie płakał.
Spojrzałam na sekretarkę, szukając ratunku. Zupełnie nie wiedziałam, jak się zachować.
Nigdy przedtem nie miałam do czynienia z płaczącymi piłkarzami. Brat samobójca, proszę
bardzo. Psychopaci, którzy chcieli mnie zamordować, bułka z masłem. Ale płaczący piłkarz?
Sekretarka przestała już udawać, że gra komputerowa całkowicie pochłania jej uwagę.
Zauważyła łzy Marka. Ona też najwyraźniej nie wiedziała, co robić. Popatrzyłyśmy na siebie
zdumione i bezradne. Wzruszyła ramionami. Potem, jakby pod wpływem odkrywczej myśli,
podskoczyła i pomachała w moją stronę pudełkiem chusteczek.
Cudownie. Jakaś pomoc.
Wstałam, wzięłam pudełko chusteczek z rąk sekretarki i usiadłam obok Marka.
- Proszę - powiedziałam, kładąc mu rękę na ramieniu. - Już wszystko w porządku.
Mark wyjął garść chusteczek i przycisnął je do oczu. Zaklął cicho.
- Nie jest w porządku - powiedział gwałtownie w chusteczkę. - To nie do przyjęcia. To
wszystko jest nie do przyjęcia.
- Wiem - powiedziałam, poklepując go po ramieniu. Pod palcami czułam silne muskuły. -
Ale w końcu wszystko się ułoży. Będzie dobrze.
W tej chwili otworzyły się drzwi do gabinetu pana Goodharta i agenci specjalni Johnson i
Smith wyszli do poczekalni. Popatrzyli ciekawie na mnie i na Marka, i dopiero po chwili dotarło
do nich, co się tu dzieje. Kiedy zrozumieli, ich twarze przybrały surowy wyraz.
- Marku - odezwała się agentka specjalna niespecjalnie przyjemnym głosem. - Czy
zechciałbyś pójść ze mną?
Podeszła do kanapy i wzięła go za ramię. Wstał bez protestu, przyciskając chusteczki do
oczu. Potem pozwolił się poprowadzić korytarzem w kierunku sali konferencyjnej.
Agent specjalny Johnson, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, patrzył na mnie w
milczeniu.
- Jessico - odezwał się. - Nawet nie myśl o tym, żeby tam pójść.
- Co? - Rozłożyłam dłonie w uniwersalnym geście oznaczającym urażoną niewinność. -
Nic nie powiedziałam.
- Ale miałaś zamiar. Jessico, mówię ci, daj sobie spokój. Chyba, że wiesz coś...
- Nie wiem - powiedziałam.
- Więc trzymaj się od tego z daleka. Młoda dziewczyna nie żyje. Nie chcę, żebyś była
następna.
Rany! W porządku, oficerze Życzliwy. Zdając sobie sprawę, jak obłudnie to zabrzmiało,
agent specjalny Johnson zmienił temat.
- Chętnie usłyszałbym coś na temat tej dziewczynki w San Francisco.
- Nie ma żadnej dziewczynki w San Francisco - zaprzeczyłam gwałtownie. - Naprawdę.
Przysięgam.
Agent specjalny Johnson skinął głową.
- W porządku. Niech będzie. Skoro tak sobie życzysz. Tylko posłuchaj mojej rady, Jess.
Trzymaj się od tego z daleka. Dobrze ci radzę.
Potem obrócił się na pięcie i zniknął w sali konferencyjnej.
Spojrzałam na sekretarkę. Odwzajemniła spojrzenie. Zrozumiałyśmy się bez słów. Mark
Leskowski, chłopak, który nie wstydził się łez po śmierci swojej dziewczyny, w żaden sposób e
mógł być mordercą.
- Jessica? - Pan Goodhart wyszedł z gabinetu. Wydawał się zdziwiony, że wciąż na niego
czekam. - Idź do domu.
Iść do domu? Zgłupiał czy co? Przed chwilą grzmotnęłam kolegę pięścią w twarz. A on
tak po prostu puszczał mnie do domu? - Ale...
- Idź. A ty, Heleno - zwrócił się do sekretarki - połącz mnie szeryfem Hawkinsem,
dobrze?
Idź? I tyle? Po prostu sobie iść? A gdzie pogadanka na temat radzenia sobie z agresją?
Gdzie pojękiwania: „Och, Jessico, sam ż nie wiem, co mam z tobą zrobić”? Gdzie
całotygodniowa odsiadka? To wszystko? Mogę po prostu... odejść?
Helena, zauważywszy, że nie ruszam się z miejsca, zakryła dłonią słuchawkę i
wyszeptała:
- Jess, na co czekasz? Idź, zanim sobie przypomni.
No to poszłam sobie.
Siedziałam na masce kabrioletu, kiedy wreszcie ukazała się Ruth. Sprawiała wrażenie
wymęczonej.
- Och, cześć - zdziwiła się na mój widok. - Co ty tu robisz? Myślałam, że Mulder i Scully
znowu cię maglują.
- Tym razem nie o mnie im chodziło - wyjaśniłam. Wciąż e mogłam otrząsnąć się ze
zdumienia. To było niesłychane.
- Naprawdę? - Ruth otworzyła drzwiczki i wsiadła do samochodu. - To czego chcieli?
- Szukali Marka. Leskowskiego? O mój Boże! Widocznie podejrzewają, że on to zrobił.
- Tak, ale on tego nie zrobił. - Wśliznęłam się do środka. Ruth, szkoda, że go nie
widziałaś. Siedziałam koło niego przed gabinetem pana Goodharta. I wiesz, Mark płakał.
- Płakał? - Ruth przestała studiować swoje wargi w lusterku. - Niemożliwe.
- Słowo! To było takie wzruszające - ciągnęłam. - Widać, że naprawdę ogromnie ją
kochał. Tak strasznie to przeżywa.
Ruth wytrzeszczyła oczy.
- Mark Leskowski? Płakał? Kto by pomyślał? - Właśnie. No to jak się skończył ten apel?
Po drodze Ruth wszystko mi opowiedziała. Kiedy cheerleaderki odtańczyły swój taniec,
wystąpił psycholog, wynajęty przez szkołę specjalnie po to, żeby pomóc nam przetrwać te trudne
chwile. Później zaś w ciszy i skupieniu każdy miał się zastanowić, co kochał w Amber.
Następnie cheerleaderki oznajmiły, że zaraz po szkole udadzą się do kamieniołomów Pike'a, żeby
złożyć tam kwiaty ku czci Amber. Zachęcały wszystkich, którym była droga jej pamięć, aby
udali się wraz z nimi.
- Taak - powiedziała Ruth. - Wszystkich, którym była droga pamięć Amber. Wiesz, co to
znaczy.
- Pewnie. Tylko śmietanka. Ty nie idziesz, co?
- Żartujesz? Może nie wyraziłam się dość jasno. To szczególne wyjście organizuje
drużyna szkolnych cheerleaderek Liceum im. Ernesta Pyle'a. Innymi słowy: „Tłuściochy,
zostańcie w domu”.
Zamrugałam powiekami, spłoszona jej ostrym tonem.
- Ruth, ty nie jesteś...
Kto był tłuściochem - przerwała mi Ruth - na zawsze pozostanie tłuściochem. W każdym
razie w ich oczach.
- Ale to, jak wyglądasz, wcale się nie liczy - powiedziałam. - W środku...
- Oszczędź mi tego - poprosiła Ruth. - Poza tym mam jutro mam przesłuchanie. Muszę
ćwiczyć.
Spojrzałam na nią z uwagą. Czasami nie mogłam jej zrozumieć. W niektórych sprawach
była niezwykle pewna siebie - gdy chodziło o naukę albo podrywanie chłopaków - a kiedy
indziej raziły z niej takie kompleksy... Przyznaję, chwilami stanowiła la mnie zagadkę.
Zwłaszcza, że ona sama do „wsioków” czuła to samo, co cheerleaderki rzekomo czuły do
„tłuściochów”.
- To znaczy, jest mi bardzo przykro, że ona nie żyje i w ogóle - ciągnęła Ruth - ale mocno
wątpię, czy dla mnie lub dla siebie zorganizowano by w szkole uroczystość żałobną, gdyby
którejś z nas zdarzyło się wykitować.
- No cóż - powiedziałam. - Zginęła tragicznie. Ruth zaklęła pod nosem, skręcając w
Lumley Lane.
- Przestań. Byłą cheerleaderką, jasne? Czy to nie wyjaśnia wszystkiego? Nigdy nie spędzą
całej szkoły, żeby czcić pamięć zmarłej wiolonczelistki czy flecistki. Tylko cheerleaderki się
liczą.
- Zaraz. - Wjeżdżając na podjazd przed moim domem, Ruth zrobiła wielkie oczy. -
Chwileczkę. Minęłyśmy Pike's Creek Road, a ty nawet nie pisnęłaś. Co jest? Nie mów mi, że
niewinne błękitne oczy Marka Leskowskiego przesłoniły ci tego twojego dziwaka.
- Oczy Marka - zniecierpliwiłam się - przypadkiem są brąz - owe. A Rob nie jest żadnym
dziwakiem. Poza tym doszłam do wniosku, że masz rację. Nie będę się za nim uganiać.
- Hmm... - Ruth potrząsnęła głową. - Skip wspominał, że no zabrał ciebie i Claire z
przystanku autobusowego. Namówiłaś go, żeby się zatrzymał przy pączkach, zgadza się?
- Do niczego go nie namawiałam - zaprzeczyłam z godnością. - Zatrzymał się z własnej
nieprzymuszonej woli.
- Och, błagam! - Ruth przewróciła oczami. - No i co? Wiedziałaś go?
- Kogo?
- Wiesz kogo. Tego twojego dziwaka. Westchnęłam.
- Widziałam.
- I co?
- I pstro. Widziałam go. On mnie nie. Koniec.
- Boże! - Ruth parsknęła śmiechem. - Jesteś ciężkim przypadkiem, wiesz? O, co to?
- Co co?
- To - pokazała palcem. - Czerwona plama na twoim bucie. Podniosłam stopę i
przyjrzałam się plamce czerwieni na beżowym espadrylu.
- Och, to tylko krew Karen Sue Hankey.
- Krew? O mój Boże! Coś ty jej zrobiła?
- Trzasnęłam ją w twarz - odparłam, wciąż odczuwając rodzaj dumy na samo
wspomnienie. - Szkoda, Ruth, że nie widziałaś. To było piękne.
- Piękne? - Ruth walnęła czołem o kierownicę. - O Boże! A byłaś już na dobrej drodze.
- Ona na to w pełni zasłużyła.
- To cię nie usprawiedliwia - odparła Ruth, podnosząc głowę. - Można kogoś uderzyć, i to
jest usprawiedliwione, tylko w jednym wypadku, Jess, a mianowicie, kiedy ktoś chce pobić
ciebie, a ty się bronisz. Nie możesz tłuc ludzi naokoło tylko, dlatego, że nie podoba ci się, co
mówią. Zobaczysz, będziesz miała poważne kłopoty.
- Nie. Nie tym razem. Złapali mnie, a pan Goodhart nie powiedział mi złego słowa. Kazał
mi po prostu iść do domu.
- Taak, bo w jego biurze siedział chłopak podejrzany o morderstwo! To pewnie trochę
odwróciło jego uwagę.
- Mark Leskowski nie jest mordercą - oświadczyłam. - I całkowicie poparł mój zamach na
buziunię Karen Sue. Twierdzi, że jest pretensjonalna.
- O Boże - jęknęła Ruth. - Dlaczego musiałeś mnie pokazać taką porąbaną przyjaciółką?
Nie obraziłam się, bo akurat w tej chwili myślałam o niej dokładnie to samo.
- Poćwiczmy razem - zaproponowałam. - O dziewiątej, dobrze?
Ponieważ mieszkamy obok siebie, często otwieramy okna gramy razem, urządzając
darmowy koncert dla sąsiadów.
- Dobrze - powiedziała Ruth. - Ale jeśli wydaje ci się, że możesz uderzyć Karen Sue
Hankey i zapomnieć o tym, to jesteś w błędzie, przyjaciółko.
Śmiałam się do siebie, wbiegając po schodach. Jakby było się czym martwić! Karen Sue
tak się przeraziła, że na pewno już nigdy nie będę musiała znosić jej złośliwych uwag. Poza tym,
czas przesłuchania w czwartek, ze spuchniętym nosem, zawsze jeszcze gorzej niż zwykle.
Zadowolona wśliznęłam się do domu. Ledwie tylko postawiłam stopę na stopniu schodów
prowadzących do mojego pokoju, kiedy z kuchni dobiegł mnie głos mamy. Niezbyt zadowolony.
Wołała mnie, więc poszłam grzecznie do kuchni.
- Cześć, mamo!
Ku mojemu zdumieniu tata też tam był. Tata nigdy we wtorki nie wracał do domu przed
szóstą.
- Cześć, tato! - Zwróciłam uwagę, że wyglądali jakoś nieszczególnie. Serce łomotało mi z
niepokoju. - Co się stało? - zapytałam. - Czy Douglas...
- Douglasowi - powiedziała mama głosem zimnym jak lód - nic nie dolega.
- Och. - Popatrzyłam na nich uważnie. - Nie chodzi o...
- Michael - przerwała mi mama tym samym tonem - również czuje się świetnie.
Odetchnęłam z ulgą. Cóż, jeśli nie chodziło ani o Douglasa, ani o Mike'a, nie mogło być
tak źle. Może to nawet coś dobrego. Wiecie, moi rodzice mogli uważać, że coś jest złe, a ja
dokładnie odwrotnie. Na przykład gdyby ciotka Rose padła nagle na atak serca.
- Więc co się dzieje? - odezwałam się, przybierając na wszelki wypadek poważny wyraz
twarzy.
- Przed chwilą mieliśmy telefon - rzekł ponuro tata.
- Nigdy nie zgadniesz, kto to był - dodała mama.
- Poddaję się - powiedziałam, myśląc: O kurczę, ciotka Rose naprawdę odeszła z tego
świata. - Kto to był?
- Pani Hankey - odparła mama. - Matka Karen Sue. O rany.
Wpadłam. Wpadłam jak nigdy. Ale wiecie, co? Naprawdę uważam, że nie mieli prawa się
wściekać. W końcu broniłam honoru rodziny.
Co za jędza z tej Karen Sue! Żeby nagadać na mnie matce! I oczywiście przedstawiła całe
zdarzenie w wersji poprawionej. Według Karen Sue usiłowałam wymknąć się z uroczystości, a
ona mnie zatrzymała. Zrobiła to rzecz jasna ze szlachetnych pobudek: dla mojego własnego
dobra, a także z szacunku dla pamięci Amber. Ja jednak koniecznie chciałam zwiać i dlatego ją
uderzyłam.
A te bzdury, które wygadywała o moich zdolnościach? Ze popełniłam grzech, wypierając
się daru od Boga? A to, co mówiła o Douglasie? Ze jego choroba to kara boska i że na nią
zasłużył? Nie, tego oczywiście nie powtórzyła rodzicom.
Mama nie uwierzyła, kiedy jej o tym powiedziałam. Karen Sue zamąciła mojej mamie w
głowie, podobnie zresztą jak swojej. Kiedy moja mama patrzy na Karen Sue, widzi idealną córkę,
jaką zawsze chciała mieć. Wiecie, miłą, posłuszną córeczkę, która co roku prezentuje słodycze
własnej roboty na wiejskim targu, a na noc zakłada lokówki, tak, że rano włosy zawijają się we
właściwą stronę. A mojej mamie trafiła się córka, która odkłada każdy grosz na harleya i nosi
krótkie włosy, żeby nie zawracać sobie głowy układaniem fryzury.
Och, i w dodatku ciągle wdaje się w bójki, i kocha się w chłopaku, który jest pod opieką
kuratora.
Biedna mama.
Tata mi uwierzył. Uwierzył we wszystko. Mama nie.
Słyszałam z góry, jak się kłócą. Bo oczywiście wysłali mnie do mojego pokoju, żebym
„przemyślała to, co zrobiłam”. Miałam się również zastanowić, w jaki sposób zwrócę Karen Sue
koszt leczenia (dwieście czterdzieści dziewięć dolarów za jazdę na pogotowie. Nie musieli jej
nawet zakładać szwów). Pani Hankey zagroziła, że zaskarży mnie z powodu strat moralnych, na
jakie naraziłam jej córkę. Owe straty, zdaniem matki Karen Sue, były warte jakieś pięć tysięcy
dolarów. Nie miałam akurat pięciu tysięcy dolarów. Po szale zakupów w centrum handlowym
Michigan City został mi jakiś tysiąc dolarów w banku.
Miałam siedzieć w pokoju i kombinować, skąd wytrzasnąć cztery tysiące dwieście
czterdzieści dziewięć dolarów.
Zamiast tego poszłam do pokoju Douglasa, żeby zobaczyć, co u niego słychać.
- Cześć, ofiaro losu - odezwałam się, wpadając do środka bez pukania. To taka moja
tradycja, jeśli chodzi o Douglasa. - Zgadnij, co mi się przytrafiło...
Nie dokończyłam. Douglasa nie było w pokoju.
Tak, zgadza się. Nie było go w pokoju. Na łóżku i obok leżało osiem milionów
komiksów, ale Douglasa nie było.
Kompletnie osłupiałam. Douglas, od czasu gdy odesłano go ze stanowego college'u do
domu po próbie samobójczej, nigdy nie wychodził. Poważnie. Siedział w pokoju i czytał.
Och, pewnie, czasami tata zmuszał go, żeby poszedł do jednej z restauracji sprzątać ze
stołów albo coś w tym rodzaju, ale poza tym, nie licząc wizyt u psychiatry, Douglas zawsze
siedział w swoim pokoju.
Zawsze.
Pomyślałam, że może zabrakło mu komiksów i poszedł do miasta po nowe. Nawet
logiczne, bo jeśli w ogóle wychodził z domu z własnej inicjatywy, to właśnie w tym celu. Nie
bawiła mnie perspektywa siedzenia w swoim pokoju i rozmyślania o tym, co zrobiłam. Po
pierwsze, wcale nie uważałam, że zrobiłam źle. Po drugie, było piękne sierpniowe popołudnie.
Usiadłam przy oknie w dachu i zaczęłam wyglądać na ulicę. Mój pokój znajduje się na strychu,
gdzie kiedyś mieszkała służba. Nasz dom jest najstarszy na Lumley Street; zbudowano go gdzieś
na przełomie wieków. Dziewiętnastego i dwudziestego. Miasto kazało nawet umieścić na nim
specjalną tabliczkę z informacją, że to zabytek.
Z okien mojej sypialni widać całą ulicę. Zniknęła biała pół - ciężarówka parkująca po
drugiej stronie. Należała do federalnych i tkwiła tam od wiosny niemal bez przerwy. No bo
wiecie, śledzili mnie. Ale teraz agenci specjalni Johnson i Smith byli w szkole, z Markiem
Leskowskim.
Biedny Mark. Nawet nie umiałam sobie wyobrazić, jak on się teraz czuje. Gdyby zginął
Rob, Bóg jeden wie, jak bym to przeżyła, a przecież nawet nie chodziliśmy ze sobą. No, nie
licząc jakichś pięciu minut naszego życia. A gdyby mnie jeszcze oskarżono o morderstwo? Na
pewno by mi odbiło.
A wyglądało na to, że Mark jest głównym podejrzanym. Jego rodzice, zgodnie z
przewidywaniami Ruth, wynajęli pana Abramowitza w charakterze adwokata - co prawda
oficjalnie jeszcze nie oskarżono Marka o zabójstwo, ale na to się zanosiło.
Domyśliłam się tego wszystkiego, kiedy rodzice zawołali z dołu, że idą porozmawiać z
panem Abramowitzem w związku ze sprawą Karen Sue przeciwko mnie. Pan Abramowitz
właśnie wrócił z jakiejś konsultacji. Z konsultacji w naszym liceum. Jak myślicie, o co chodziło?
Chyba nie o nowy krój szkolnego mundurka?
- W lodówce zostało trochę ziti! - zawołała mama. - Podgrzej sobie, jak zgłodniejesz.
Słyszałeś, Douglas?
Wtedy zdałam sobie sprawę, że mama nic nie wie o nieobecności Douglasa.
- Powiem mu! - odwrzasnęłam. To wcale nie było kłamstwo. Miałam zamiar mu
powiedzieć. Kiedy wróci do domu.
Myślicie, że to nic takiego, kiedy dwudziestoletni chłopak znika na chwilę z domu. Ale
jeśli chodzi o Douglasa, to jest poważna sprawa. Mama ma bzika na jego punkcie. Uważa, że
Douglas jest jak delikatny kwiatuszek, który zwiędnie przy pierwszym zetknięciu z brutalnym
światem.
To śmieszne, bo Douglas nie jest delikatnym kwiatuszkiem. Po prostu wymyśla różne
rzeczy. Jak wszyscy.
Tyle że trochę bardziej przejmuje się swoimi fantazjami.
- I nawet nie myśl o wychodzeniu gdziekolwiek, Jessico. - zawołała znowu mama. -
Kiedy wrócimy z ojcem do domu, usiądziemy sobie razem i odbędziemy poważną rozmowę.
Dobra. Wyglądało na to, że tata nie zdołał jej przekonać do mojej wersji. No, zobaczymy.
Z okna na górze widziałam, jak wychodzą. Przeszli przez trawnik przed domem, a potem
skrócili sobie drogę, skręcając w żywopłot oddzielający naszą posiadłość od posesji państwa
Abramowitzów. Mnie zawsze każą chodzić, dookoła, że niby żywopłot się zniszczy. Wstałam od
okna i zeszłam na dół, żeby sprawdzić, jak się miewa ziti.
Otworzyłam lodówkę, kiedy ktoś przekręcił korbkę przy dzwonku. Ponieważ nasz dom
jest bardzo stary, ma zabytkowy dzwonek, taki na korbkę, a nie na guzik.
- Już idę! - zawołałam, zastanawiając się, kto to taki. Ruth w życiu nie użyłaby dzwonka.
Po prostu weszłaby do środka. A wszyscy znajomi zawsze uprzedzali przez telefon, że przyjdą.
Za koronkową zasłonką w drzwiach zobaczyłam zdecydowanie męską sylwetkę. Rob?
Śmieszne, ale moje serce na chwilę przestało bić, choć wiedziałam doskonale, że Rob
nigdy nie podszedłby tak po prostu do drzwi i nie zadzwonił. Miał wiele powodów. Na przykład
kuratora. Albo fakt, że moja mama w życiu nie zaakceptuje chłopaka, który nie wybiera się do
college'u i w dodatku ma kuratora.
Przestraszyłam się, że Rob dostrzegł mnie jednak na tylnym siedzeniu Skipowego trans
ama i teraz zjawia się, żeby mnie zapytać, czy kompletnie zwariowałam, szpiegując go w ten
sposób.
Otworzyłam drzwi. To nie był Rob, ale moje serce i tak nie zaprzestało szalonych
akrobacji.
Na progu mojego domu stał Mark Leskowski.
- Hej - odezwał się na mój widok. Uśmiechał się jednocześnie nerwowo, nieśmiało i
cudownie. - Cieszę się, że to ty. Wiesz, że to ty otworzyłaś drzwi. Nagle pomyślałem: „Rany, a
jeśli to jej ojciec otworzy?” Ale to na szczęście ty.
Stałam z wytrzeszczonymi oczami. To naprawdę niezły szok, zobaczyć w drzwiach
swojego domu uśmiechającego się nieśmiało rozgrywającego szkolnej drużyny piłkarskiej.
- Hmm - chrząknął Mark, podczas gdy ja wciąż nie mogłam wydobyć z siebie głosu. -
Czy mogę, hm, z tobą pomówić? Przez parę minut?
Obejrzałam się za siebie. W domu, oczywiście, nikogo nie było. Zrobiłam to odruchowo.
Bo choć nigdy nie odwiedził mnie żaden chłopiec, byłam pewna, że rodzicom nie
spodobałoby się, gdybym zaprosiła go do środka podczas ich nieobecności.
Mark chyba zrozumiał, o czym myślę, i zaraz dodał:
- Och, nie muszę wchodzić. Moglibyśmy posiedzieć tutaj, jeśli masz ochotę.
Potrząsnęłam głową. Nadał czułam się lekko oszołomiona. Nie co dzień zdarza mi się
zobaczyć super przystojnego chłopaka stojącego ot tak, na progu mojego domu. Prawdę mówiąc,
jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło.
I chyba tylko ciężkiemu oszołomieniu można przypisać fakt, że otworzyłam buzię i
chlapnęłam:
- Dlaczego nie jesteś na... na tej uroczystości w kamieniołomach?
Mark nie wydawał się urażony moją bezpośredniością. Spojrzał w ziemię i mruknął:
- Nie mogłem. W szkole było już wystarczająco okropnie. Ale wrócić tam, gdzie to się
stało... Po prostu nie mogłem.
O Boże. Serce mi krwawiło. Chłopak wyraźnie cierpiał.
- Jedyne chwile, kiedy czułem się prawie jak człowiek, to ta rozmowa z tobą - powiedział
Mark, podnosząc wzrok i patrząc mi w oczy. - Miałem nadzieję, że moglibyśmy... no, jeszcze
trochę porozmawiać. Jeśli akurat nie jadłaś, pomyślałem, że można by coś przekąsić. Coś zjeść
razem. Może pizzę?
Pizza. Mark Leskowski pragnął zabrać mnie na pizzę.
- Jasne. - Zamknęłam za sobą drzwi. - Tak. Pizza mi odpowiada.
- Tak, tak, wiem. Wiem, że mama kazała mi siedzieć w domu. Wiem, że musiałam
ponieść karę za próbę skrzywienia przegrody nosowej Karen Sue.
Ale przecież Mark mnie potrzebował, prawda? Czytałam to w jego twarzy.
A poza tym, tak naprawdę, do kogo miał się zwrócić? Kto inny, poza mną, miał kiedyś,
choć odrobinę podobne problemy? Ja przynajmniej wiem, jak to jest, kiedy władze ścigają cię jak
zwierzaka. Rozumiem, jak to jest, kiedy wszyscy, wszyscy na świecie zwracają się przeciwko
tobie.
No dobra, nigdy nie podejrzewano mnie o morderstwo. Ale czy w szkole nie obwiniano
mnie o śmierć Amber? Czy to nie było prawie to samo?
Tak więc wyszliśmy razem. Wsiadłam do jego samochodu - czarnego bmw, genialnie
pasował do sytuacji. Pojechaliśmy do centrum i nie, ani razu nie pomyślałam: „Rany, żeby tylko
nie skręcił do lasu i nie próbował mnie zabić”.
Po pierwsze, nie wierzyłam, żeby Mark Leskowski był zdolny do zamordowania
kogokolwiek - był taki wrażliwy. Po drugie, pora wydawała mi się nieodpowiednia. Nie
podejmuje się próby morderstwa w biały dzień.
Poza tym, mimo że mam tylko metr pięćdziesiąt pięć, dawałam radę większym
chłopakom niż Mark. Jak z upodobaniem wytyka mi Douglas, w razie wyższej konieczności nie
mam żadnych skrupułów. Zasady fair play? Zapomnijcie o tym.
Czy uwierzycie, że świat z wnętrza bmw wygląda inaczej? A może wygląda inaczej z
wnętrza bmw należącego do Marka Leskowskiego. Jego bmw ma przyciemnione szyby, więc
wszystko na zewnątrz wygląda piękniej.
A wewnątrz... No cóż, Mark oczywiście też wyglądał pięknie. Zaczynałam się
przekonywać, że on zawsze wygląda świetnie.
Zwłaszcza teraz, kiedy coś go gryzło. Jego ciemne brwi zbiegły się, nadając mu
wzruszająco bezradny wyraz... przypominał małego spanielka, który nie jest pewien, gdzie
poleciała piłeczka.
- Wszyscy myślą, że ja to zrobiłem. A ja... ja po prostu nie mogę w to uwierzyć. To
znaczy, że oni mogą tak myśleć. Kochałem Amber.
Mruknęłam coś pocieszającego. A po głowie snuły mi się takie oto zdania: „Heather
Montrose, proszę, bądź w centrum, kiedy przyjedziemy. Proszę, zobacz, jak wysiadam z bmw
Marka Leskowskiego. Proszę, zobacz, jak jem pizzę w jego towarzystwie”.
- Wiem, to nieładnie z mojej strony - bardzo nieładnie - pragnąć, żeby widziano mnie w
bmw chłopaka, którego dziewczyna zginęła tragicznie parę dni wcześniej.
Z drugiej strony Heather też nie była w porządku. Nie powinna wyjeżdżać do mnie z
pretensjami o coś, na co nie miałam wpływu.
- Ale ci federalni... - ciągnął Mark. - Znasz ich, prawda? To znaczy, miałem wrażenie, że
oni ciebie znają. Oni są tacy... tajemniczy. Tak jakby coś wiedzieli. Tak jakby mieli jakiś dowód,
że ja to zrobiłem.
- Och, jestem pewna, że to nieprawda.
- Oczywiście, że nie - zgodził się Mark. - Ponieważ ja tego nie zrobiłem.
- Właśnie - powiedziałam. Szkoda, że nie miałam komórki. Wtedy mogłabym pod jakimś
pretekstem zadzwonić do Ruth i mimochodem powiedzieć jej, że jestem z Markiem. Z Markiem
Leskowskim. Ze jestem z Markiem Leskowskim w jego bmw.
Dlaczego wszystkie szesnastoletnie dziewczyny na świecie mają komórki, a tylko ja
jestem wyjątkiem?
- Tak jest - powiedział Mark. - Nie mają. Bo jakby mieli, to już by mnie aresztowali.
Prawda?
Spojrzałam na niego. Piękny. Naprawdę piękny. No, oczywiście, nie tak jak Rob Wilkins.
Ale niewątpliwie niesamowicie przystojny.
- Prawda - potwierdziłam.
- I powiedzieliby tobie. Prawda? Gdyby coś na mnie mieli?
- A skąd! Dlaczego mieliby mi mówić? Co ty myślisz, że jestem jakąś donosicielką czy
co?
- Oczywiście, że nie - zaprzeczył Mark. - Tylko wydawało mi się, że jesteś z nimi w
takich przyjaznych stosunkach...
Parsknęłam śmiechem.
- Muszę cię rozczarować, Marku - powiedziałam. - Ja i agenci specjalni Johnson i Smith
nie jesteśmy przyjaciółmi. Po prostu mam... no, mam coś, na czym im zależy, dlatego za mną
łażą.
Mark zerknął na mnie ciekawie. Staliśmy akurat na skrzyżowaniu, więc nic się nie stało,
że spojrzał na mnie i nie patrzył na drogę, ale zauważyłam, że przyglądał mi się również w
momentach, kiedy powinien raczej uważać, jak jedzie. Zauważyłam też, że znaki stopu traktował
jedynie jako delikatną sugestię. I nawet nie próbował zachować stosownej odległości od
samochodu jadącego przed nim. Wyglądało na to, że Mark nie jest najlepszym kierowcą na
świecie.
- Co takiego masz, na czym im zależy? - zapytał.
Spojrzałam na niego, przyznaję, zaszokowana. Czyżby o niczym nie wiedział? Jakim
cudem? Miejscowe gazety pisały o tym tygodniami, inne również. Dziennikarze narobili wokół
mnie tyle szumu. Zaczęto nawet mówić o filmie, tylko, że ja nie wykazałam entuzjazmu. Pomysł
przenoszenia mojego prywatnego życia na ekran jakoś nie przypadł mi do gustu.
- Hej - powiedziałam. - Dziewczyna od pioruna. Kojarzysz?
- Och - powiedział. - Zdolności nadprzyrodzone. Taak. Zgadza się.
Ale to nie była jedyna rzecz, o której Mark zapomniał. Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy
wprowadził samochód na parking przed Mastrianim. To jedna z restauracji należących do mojej
rodziny. Najszykowniejsza, chociaż serwuje także pizzę.
Trochę się zdziwiłam, że Mark zabiera mnie do mojej rodzinnej restauracji, ale cóż, nasza
pizza jest najlepsza.
Dopiero kiedy weszliśmy do środka - Heather Montrose niestety nie było w pobliżu i nie
widziała, jak wysiadam z bmw Marka - i kelnerka, która miała nas zaprowadzić do stolika,
powiedziała: „O, Jessica jak się masz?”, uświadomiłam sobie, jaki popełniłam błąd. Koszmarny
błąd.
Jak widać, nie tylko Mark miał dziś kłopoty z pamięcią. Bo zupełnie zapomniałam, że
nową kelnerką, którą ojciec zatrudnił w Mastrianim, był nie kto inny, tylko mama Roba.
Tak, właśnie tak. Mama Roba.
Mój ojciec raczej nie zdawał sobie sprawy, że zatrudnia mamę Roba. To znaczy, być
może wiedział, że nowa kelnerka ma prawie dorosłe dziecko i w ogóle, ale nie wiedział, że ja, w
pewnym sensie, widuję się z tym dzieckiem.
No dobra, że jestem nieprzytomnie zakochana w tym dziecku. Mój tata przyjął panią
Wilkins, bo po zamknięciu miejscowej fabryki tworzyw sztucznych była bez pracy, a ja mu
powiedziałam, że to bardzo miła osoba. Nie wyjawiłam, skąd ją znam. Nie powiedziałam.
„Słuchaj, tato, powinieneś zatrudnić matkę chłopaka, w którym jestem wściekle zakochana,
chociaż on ze mną nie chodzi, bo uważa, że to grozi więzieniem, bo wiesz, on ma osiemnaście lat
i jest pod nadzorem kuratora”. Nie, tego nie powiedziałam.
W każdym razie od jakiegoś czasu mama Roba pracowała w Mastrianim i jak słyszałam,
szło jej naprawdę dobrze.
A teraz miała mnie obsługiwać, mnie - dziewczynę, która, jak dobrze pójdzie, mogłaby
zostać jej synową, a przyszła na pizzę z chłopakiem, który nawiasem mówiąc, był podejrzany o
zamordowanie swojej dziewczyny.
Wspaniałe. Po prostu super. Mówię wam, to oraz fakty, że Skip zdawał się we mnie
durzyć, że wszyscy mieli do mnie żal o śmierć Amber, a Karen Sue zamierzała wytoczyć mi
proces, sprawiały, że rok szkolny zapowiadał się naprawdę interesująco. Dziękuję bardzo.
- Dzień dobry, pani Wilkins - powiedziałam z wymuszonym uśmiechem. - Jak się pani
miewa?
- Dziękuję, wszystko w porządku - odparła pani Wilkins. Była ładną kobietą o masie
rudych, upiętych szylkretową spinką włosów. - Miło cię widzieć. Słyszałam, że byłaś na obozie
muzycznym.
- Eee, tak, rzeczywiście - powiedziałam. - Pracowałam jako wychowawczyni. Wróciłam
parę dni temu.
- A pani syn nawet do mnie nie zadzwonił. Trzy dni, od trzech dni byłam w mieście, a czy
on zdobył się chociaż na to, żeby przejechać na indianie koło mojego domu?
Nic. Zero. Guzik z pętelką.
- To musiało być przyjemne - powiedziała pani Wilkins.
Właśnie wtedy zorientowałam się z przerażeniem, że prowadzi nas do stolika numer
siedem, „stolika zakochanych” w najciemniejszym kącie sali.
Miałam ochotę wrzasnąć: „Nie! Pani Wilkins, tylko nie stolik zakochanych! To nie jest
randka, przysięgam! To nie jest randka!”
- Proszę bardzo - powiedziała pani Wilkins, kładąc menu na stoliku. - Usiądźcie sobie, a
ja za chwilę wrócę z chłodzoną wodą. Chyba że wolicie colę?
- Poproszę o colę - odezwał się Mark.
- Ja... ja wezmę wodę - wykrztusiłam z trudem. Stolik zakochanych! O Boże, tylko nie
stolik zakochanych!
- A zatem jedna cola i jedna woda - powiedziała pani Wilkins. Świetnie. Po prostu
świetnie. Wiedziałam, oczywiście, co teraz nastąpi. Pani Wilkins powie Robowi, że mnie
widziała na randce z Markiem Leskowskim. Może powie mu nawet o tym nieszczęsnym stoliku.
Rob uzna wtedy, że pogodziłam się ostatecznie z jego decyzją. A co wtedy? Powiem
wam: pomyśli, że będzie w porządku, jeśli zacznie chodzić z którąś z tych laluń z baru U Chicka,
gdzie czasami wpada. A jak ja mogę rywalizować z wytatuowaną dwudziestosiedmioletnią jakąś
tam Darią, która ma w dodatku własny wóz? No jak?
To był koniec. Nie miałam już po co żyć.
- Hej, całkiem zapomniałem - odezwał się Mark, odkładając menu. W blasku świecy - tak,
na stoliku paliła się świeca, w końcu to był stolik zakochanych - wyglądał jeszcze przystojniej.
Ale co z tego? Jakie to dla mnie miało znaczenie? To nie Mark był tym facetem, na którym mi
zależało. - Zapomniałem, ta restauracja, zdaje się, należy do was, prawda?
- Tak jakby - odparłam, nie ukrywjąc przygnębienia.
- Ojej - powiedział Mark. - Przykro mi. To znaczy, nie chcę, byś pomyślała, że wybrałem
to miejsce specjalnie po to, żeby nie płacić czy coś. Po prostu naprawdę lubię pizzę u
Mastrianiego. - Odsunął menu. - Ale jeśli chcesz, możemy pójść zupełnie gdzie indziej...
- Och, tak? A dokąd, na przykład?
- No cóż. Jest jeszcze Joe...
- Joe to też nasza restauracja - powiedziałam z westchnieniem.
- Och - skrzywił się Mark. - To znaczy, że Joe Junior też należy do was, tak?
- Owszem - odparłam. Uniosłam podbródek. W porządku. To był stolik zakochanych. Ale
to jeszcze nie znaczy, że muszę się całować z Markiem Leskowskim. Nie twierdzę, że to byłoby
jakieś wielkie poświęcenie, ale, biorąc pod uwagę okoliczności, raczej nie na miejscu.
Posłuchaj, wszystko w porządku - powiedziałam, usiłując przegnać nieprzyjemne myśli. -
Możemy tu zostać. Tylko zostaw duży napiwek, dobrze? Ponieważ... znam dobrze tę kelnerkę.
Naprawdę dobrze.
- Nie ma sprawy - powiedział Mark i zapytał, z czym chciałabym pizzę.
Dobra, może mi nie uwierzycie, ale nie jestem taką kretynką, na jaką czasem wyglądam. I
nagle zrozumiałam. Wiedziałam już, dlaczego Mark chciał ze mną wyjść. Wcale nie, dlatego, że
odkąd zaczęłam chodzić w minispódniczkach, nagle zauważył, jakie mam wspaniałe nogi. Nie,
dlatego, że przed gabinetem pedagoga, przed wkroczeniem federalnych, przeżyliśmy chwilę
autentycznego porozumienia.
Nie, Mark zaprosił mnie, bo myślał, że wydobędzie ze mnie informacje... informacje,
których nie posiadałam. Czy agenci specjalni Johnson i Smith podejrzewali go o zamordowanie
Amber?
Nie miałam pojęcia. A może tylko chcieli zadać mu parę pytań, żeby dojść, kto to mógł
zrobić.
O to właśnie chodziło Markowi Leskowskiemu. No dobrze, a czy mnie nie chodziło o to
samo? Chciałam wyciągnąć z niego informacje na temat ostatnich chwil życia Amber... a
przynajmniej ostatnich chwil spędzonych z nim. Ciągle nie mogłam się pozbyć natrętnej myśli,
że nie doszłoby do tragedii, gdybym tylko była na miejscu. Gdyby Heather i jej kumplom udało
się mnie złapać, odnalazłabym Amber, zanim została zabita. Wiedziałam, że tak by było.
Wiedziałam o tym tak samo, jak wiedziałam, że kiedy Kurt, naczelny kucharz w Mastrianim,
odkryje, że to ja siedzę przy stoliku numer siedem, ułoży pepperoni na mojej pizzy w kształcie
serca. Ku mojej rozpaczy właśnie tak zrobił.
Mark był bardzo spięty, nawet nie zauważył, co się ze mną dzieje. Wręczył mi kawałek i
jedząc, rozmawialiśmy o tym, jak jest, kiedy FBI weźmie cię w obroty. Najsmutniejsze, że
właściwie to było wszystko, co nas łączyło. To znaczy fakt, że oboje byliśmy przesłuchiwani
przez FBI. I może jeszcze wspólna niechęć do Karen Sue Hankey. Całe życie Marka, jak się
wydaje, toczyło się wokół futbolu. Ubiegali się o niego trenerzy z dziesięciu największych
uniwersytetów Środkowego Zachodu. Zamierzał przyjąć najlepsze stypendium i grać w drużynie
szkolnej i uniwersyteckiej, dopóki nic zjawią się po niego przedstawiciele Ligi Narodowej.
To brzmiało całkiem rozsądnie. Był tylko jeden szkopuł i nawet ja, totalna ignorantka w
dziedzinie futbolu, wiedziałam, że Liga Narodowa nie ugania się tak bardzo za zawodnikami z
college'ów. A co będzie, zapytałam, jeśli ten plan zawiedzie? Jaki miał plan rezerwowy? Studia
medyczne? Prawo? Co?
Mark popatrzył na mnie tępo ponad naszą pepperoni z dodatkowym serem.
- Plan rezerwowy? - powtórzył. - Nie mam żadnego rezerwowego planu.
Uznałam, że może nie wyraziłam się dość jasno.
- No dobra, a tak poważnie, co będzie, jeśli nie zostaniesz zawodowcem? Co wtedy?
Mark potrząsnął głową, ale bardziej strząsając coś nieprzyjemnego, co przyczepiło mu się
do włosów, niż na znak niezgody.
- To nie do przyjęcia. Przegrana nie wchodzi w rachubę - oświadczył.
W kółko to samo. Coś takiego mówił już wcześniej, przed gabinetem pedagoga.
Sportowcy! - pomyślałam mimo woli. Mają zacięcie.
- Nie? - Zakasłałam. - Taak, przegrana nie wchodzi w rachubę, jasne. Ale czasem się
zdarza. A wtedy... no cóż, trzeba się pogodzić, nie?
Mark spojrzał na mnie i powiedział spokojnie.
- To pospolity błąd. Wielu ludzi tak uważa. Ale nie ja. To mnie różni od innych, Jess.
Ponieważ dla mnie przegrana po prostu nie istnieje. Nie ma takiej możliwości, rozumiesz?
- Och, tak. Rozumiem. Jasne.
Poczułam się, prawdę mówiąc, dziwnie. Nie dlatego, że obsługiwała nas matka chłopaka,
który mi się podobał. Nie, po prostu pomyślałam sobie o Amber, o tym, że była z nim jeszcze
niedawno. Co ona w nim widziała? Owszem, o futbolu wiedział wszystko, ale poza tym wydawał
się... nudny. Nie miał pojęcia o muzyce, motocyklach ani innych ciekawych rzeczach. Widział
większość najnowszych filmów, ale te, które ja uważałam za dobre, jemu się nie podobały, a ten,
który jemu przypadł do gustu, na mnie zrobił wrażenie głupiego ponad wszelką miarę. Nie miał
czasu na nic takiego, jak książki czy telewizja, bo bez przerwy trenował futbol.
Poważnie. Nawet komiksów nie czytał. Nie oglądał programów o zwierzętach.
Amber też nie była taką znowu intelektualistką. Ale przynajmniej interesowała się czymś
poza występami cheerleaderek, organizowała na przykład sprzedaż ciast na różne cele
dobroczynne. Co tydzień walczyła o jakąś słuszną sprawę, począwszy od zbierania ubranek dla
dzieci samotnych matek po organizowanie pomocy żywnościowej dla głodujących narodów
Afryki, o których żadne z nas nigdy nie słyszało.
Ale może zbyt surowo osądzałam Marka. W każdym razie miał przynajmniej jakiś cel,
prawda? Wielu chłopaków nie ma. Na przykład mój brat, Douglas. No, może jego celem jest
czuć się lepiej. Ale co będzie robił, kiedy to osiągnie?
Rob ma jakiś cel. Chce mieć własny warsztat naprawy motocykli. Dopóki nie zbierze
dość pieniędzy, zamierza pracować w warsztacie wujka.
Wiecie, kto nie ma żadnego celu? No, chyba ja. Żadnego celu. Poza wykiwaniem
federalnych, żeby nie zorientowali się, że nadal mam te swoje zdolności. Och, i wydostaniem od
ojca harleya, kiedy skończę osiemnaście lat. I zostaniem pewnego dnia panią Wilkins.
Ale najpierw muszę znaleźć jakąś pracę. To znaczy, zanim wyjdę za mąż. A nie mam
nawet pojęcia, co bym chciała robić. Nie można przecież zarabiać na życie, odnajdując zaginione
dzieci. No, pewnie można, ale nie miałabym na to ochoty. Nie można brać pieniędzy za coś, co
każdy przyzwoity człowiek powinien robić za darmo. Nie za często bywam w kościele, ale tyle to
wiem. Więc - ponieważ sama właściwie nie mam celu - powie - działam sobie, że nie powinnam
tak krytycznie oceniać Marka, Przechodził ciężki okres.
I zostawił naprawdę solidny napiwek dla pani Wilkins. Kiedy wychodziliśmy, pomachała
do nas i zawołała: - Bawcie się dobrze!
Bawcie się dobrze. Serce we mnie zamarło. Nie chciałam się bawić. Nie z Markiem
Leskowskim. Jedyną osobą, z którą chciałam się bawić, był Rob Wilkins. Pani syn Rob, zgadza
się, pani Wilkins? To jedyna osoba, z którą chcę się bawić. Więc może pani być tak dobra i nie
mówić mu, że widziała mnie pani dzisiaj wieczór z Markiem Leskowskim? Proszę.
I na świętego Piotra, cokolwiek się stanie, proszę mu nie mówić o stoliku zakochanych.
Na miłość boską, proszę nie wspominać o stoliku zakochanych.
Tego, naturalnie, nie mogłam jej powiedzieć. Bo niby jak?
Więc tylko pomachałam do niej, czując, jak ból przenika mnie na wskroś, i krzyknęłam:
- Dziękuję!
O Boże. Byłam skończona. Starałam się o tym nie myśleć.
Starałam się być wesoła i rozszczebiotana jak Amber. Poważnie. Bez względu na to, jak
wcześnie musiała wstać rano i jak paskudna była pogoda, Amber zawsze promieniała w klasie
radością. Amber naprawdę lubiła szkołę. Należała do tych dziewczyn, które budząc się co rano,
mówią do swojego odbicia w lustrze: „Dzień dobry, słońce”.
Tak mi się w każdym razie wydawało.
No i proszę, na dobre jej to nie wyszło.
Więc o tym też próbowałam nie myśleć, kiedy Mark prowadził mnie do samochodu.
Starałam się myśleć o weselszych rzeczach.
Problem polegał na tym, że nie bardzo miałam o czym myśleć.
Zwłaszcza o czymś weselszym.
- Pewnie powinnaś wracać do domu? - spytał Mark, otwierając przede mną drzwiczki.
- Taak - powiedziałam. - Mam kłopoty. Z powodu tej historii z Karen Sue Hankey.
- W porządku - powiedział Mark. - Ale może chciałabyś wstąpić na minutkę do Moose?
Na shake'a albo coś takiego?
Moose. Czekoladowy Moose. To taki barek z lodami naprzeciwko kina na Głównej, gdzie
przychodzi tylko lepsze towarzystwo. Naprawdę. My z Ruth nie byłyśmy w Moose od czasów
dzieciństwa, bo jak wkroczyłyśmy w okres dojrzewania, zdałyśmy sobie sprawę, że tylko
„lepszym” ludziom ze szkoły wolno tam bywać. Jeśli nie byłeś sportowcem czy cheerleaderką i
odważyłeś pokazać się w Moose, wszyscy patrzyli na ciebie jak na zadżumionego.
To wcale nie było takie złe, bo lody stamtąd nie dorównywały lodom z Trzydziestu Jeden
Smaków, dalej na tej samej ulicy. A jednak, perspektywa pójścia tam w towarzystwie Marka
Leskowskiego... wydawała się jednocześnie niezwykła, odstręczająca i ekscytująca.
- Z chęcią - powiedziałam obojętnie, tak jakby chłopcy zapraszali mnie do Moose na
okrągło we wszystkie dni tygodnia.
- Może być shake.
Z początku w Moose było trochę pustawo. Tylko Mark i ja, i kilka panienek, które
spojrzały na mnie krzywo, kiedy weszłam. Odprężyły się jednak na widok Marka Leskowskiego i
nawet zaczęły się uśmiechać. Był też Todd Mintz ze swoją paczką. Mruknął do mnie „cześć” i
przybił piątkę z Markiem.
Wzięłam koktajl miętowo - czekoladowy. Mark raczył się czymś, co miało na wierzchu
wiórki czekoladowe. Usiedliśmy przy stole, skąd widać było całą ulicę, aż do budynku sądu.
Sądu oraz, nie da się ukryć, więzienia. Za więzieniem zachodziło mieniące się ciepłymi barwami
słońce. Niesamowity widok. To był przepiękny zachód słońca ostatnich dni lata. Ale więzienie
pozostało więzieniem.
Więzieniem, do którego mógł trafić Mark - i podziwiać zachód słońca zza krat.
Jemu chyba też to przyszło do głowy, bo oderwał wzrok od widoku za oknem i zaczął
mnie wypytywać o szkołę. O szkołę, wyobrażacie sobie? Musiał być nieźle zdesperowany.
Gdybym nie zorientowała się wcześniej, że nie mamy z Markiem nic wspólnego, teraz
straciłabym wszelkie złudzenia.
Na szczęście, kiedy opowiadałam z zapałem o zajęciach poświęconych ustrojowi
administracyjnemu Stanów Zjednoczonych, przed barem zatrzymał się samochód, a ludzie,
którzy się z niego wysypali, zaczęli głośno wołać Marka po imieniu.
Tylko że, jak mi się wydawało, wcale nie wyrażali radości na jego widok. Byli okropnie
zdenerwowani.
- Och, Boże! - To była Tisha Murray z mojej klasy. Nadal miała na sobie strój z
uroczystości żałobnej - należała do szkolnej drużyny cheerleaderek - ale pompony musiała
widocznie zostawić w samochodzie. - Och, Boże, tak się cieszę, że cię znaleźliśmy - wyrzuciła z
siebie. - Szukaliśmy wszędzie. Słuchaj, trzeba się śpieszyć. To pilne!
Mark zsunął się z ławy, zapominając o shake'u.
- Co? - zapytał, chwytając Tishę za ramiona. - Co się stało? Do czego jestem wam
potrzebny?
- Nie ty! - krzyknęła Tisha. Zabrzmiało to brutalnie, ale chyba nie chciała być
niegrzeczna. Była roztrzęsiona i nie zwracała uwagi na towarzyskie niuanse. - Ona.
Wskazała palcem. Na mnie.
- Ty - zwróciła się do mnie. - Ty jesteś nam potrzebna.
- Ja? - O mało nie spadłam z ławy. Nigdy dotąd żadna dziewczyna ze szkolnej drużyny
cheerleaderek nie wykazała najmniejszego zainteresowania moją osobą. No, z wyjątkiem
ostatnich dwóch dni, kiedy obrzydzały mi życie, obwiniając mnie o śmierć Amber. - Czego ode
mnie chcecie?
- Bo to się stało jeszcze raz! - wrzasnęła Tisha. - Ale tym razem to Heather. Porwał ją.
Ten, kto zabił Amber, teraz porwał Heather! Musisz ją znaleźć. Słyszysz mnie?! Musisz ją
znaleźć, zanim ją udusi!
To chyba nie jest stosowne zachowanie - dać po buzi cheerleaderce. Niestety, właśnie tak
się zachowałam. Wpadła przecież w histerię, jasne? Co miałam zrobić? Z perspektywy muszę
stwierdzić, że to jednak nie było najmądrzejsze. Jako jedyny skutek wywołało łzy. Nie tylko łzy,
ale także dziecinny szloch. Mark musiał wydobyć relację o tym, co się stało, od Jeffa Daya, który
miał znacznie uboższe słownictwo niż Tisha.
- Byliśmy na tej tam uroczystości - powiedział, podczas gdy Tisha łkała w ramionach
Vicky Huff, jednej z Pomponek. - Wiesz, w kamieniołomach. Dziewczyny wrzuciły kupę
wieńców i kwiatów, i takich tam do wody. Wszystko jak cholera... eee... symboliczne i w ogóle.
Czy wspominałam już, że Jeff Day nie należy do wyróżniających się uczniów?
- A potem trzeba było się zbierać i wszyscy poszli do samochodów. .. wszyscy poza
Heather. Ona... po prostu zmyła się.
- Co to znaczy „zmyła się”? - zapytał Mark. Jeff wzruszył masywnymi ramionami.
- No wiesz, Mark, po prostu... się zmyła.
- To nie do przyjęcia - stwierdził Mark.
Nie byłam pewna, do czego dokładnie odnosiła się jego uwaga... do zniknięcia Heather,
czy też do tego, że Jeff wzruszył ramionami. Kiedy jednak Jeff wyjąkał: „To znaczy... to znaczy,
szukaliśmy, ale nie mogliśmy jej znaleźć”, zrozumiałam, że Mark miał na myśli odpowiedź Jeffa.
Fakt, że Jeff usiłował się poprawić, przypomniał mi, że Mark, jako rozgrywający, cieszył się u
tych chłopaków pewnym autorytetem.
- Ludzie tak nie robią, Jeff - powiedziałam. - Ludzie tak po prostu nie znikają.
- Wiem - odparł Jeff z nieszczęśliwą miną. - Ale Heather zniknęła.
- Zupełnie jak na tym filmie - powiedziała Tisha, podnosząc twarz zalaną łzami. - W
którym ludzie przepadają w lesie. To właśnie tak wyglądało. Heather była z nami, a po chwili już
jej nie było. Wołaliśmy i wołaliśmy, i szukaliśmy wszędzie, ale to było tak, jakby... jakby się
rozpłynęła. Jakby złapała ją ta wiedźma.
Patrzyłam na Tishę, unosząc brwi.
- Mocno wątpię, Tisha - powiedziałam - żeby Heather zniknęła wskutek czarów.
- Nie - powiedziała Tisha, wycierając oczy palcami cienkimi jak patyczki. Jako
najdrobniejsza dziewczyna w drużynie, kończyła zwykle na szczycie triumfalnej piramidy albo
wylatywała w powietrze, lądując bezpiecznie w ramionach czekających na nią w dole. - Wiem,
że to nie była czarownica. Ale to był pewnie, no wiesz, wsiok.
- Wsiok? - powtórzyłam.
- Tak. Widziałam film o tych wsiokach, którzy mieszkali w górach i porwali żonę
Michaela J. Foksa - wiesz, Tracy Pollan. Była olimpijską biatlonistką, a oni ją porwali i
próbowali zmusić, żeby nosiła im wodę i w ogóle. W końcu uciekła.
Czasami nie bardzo wiem, na jakim świecie żyję. Naprawdę.
- Może, jak na tym filmie, złapały ją jakieś zwariowane wsioki, co mieszkają w lasach
niedaleko kamieniołomów. Wiesz, widziałam ich tam. Mieszkają w barakach, bez światła i wody,
no, mają wychodki. - Tisha ponownie się rozszlochała. - Na pewno upchnęli ją na dnie
wychodka!
Musiałam oddać Tishy sprawiedliwość - wyobraźnię miała naprawdę bujną.
- Sprawdźmy, czy dobrze zrozumiałam - powiedziałam. - Uważasz, że jakiś rąbnięty
wieśniak, który mieszka w pobliżu kamieniołomów, porwał Heather i ukrył ją w toalecie?
Słyszałem, że takie rzeczy się zdarzają - odezwał się Jeff. Zamiast poprzeć członka swojej
drużyny, Mark parsknął:
To najgłupsza rzecz, jaką słyszałem.
Jeff Day należy do facetów, którzy za taki tekst od razu walą autora pięścią w twarz. Ale
najwyraźniej nie wtedy, kiedy autorem jest Mark Leskowski. Jak się wydaje, Jeff w Marku
widział coś w rodzaju półboga.
- Przepraszam, stary - wymamrotał zawstydzony.
Mark nie zwrócił na niego uwagi.
- Czy któreś z was wezwało policję? - zapytał.
- Oczywiście, że tak - oznajmił tonem urażonej godności inny piłkarz, Roy Hicks.
- Wszyscy policjanci z biura szeryfa przyszli do kamieniołomów - wtrąciła Tisha - i
pomagają szukać. Przyprowadzili nawet psy. A my przyjechaliśmy, żeby znaleźć ją. - Tisha,
zdaje się, nie była w stanie zapamiętać mojego imienia. Co w tym dziwnego? Jak dotąd
pozostawałam tak dalece poza jej kręgiem towarzyskim, że byłam praktycznie niewidzialna...
Chyba że chodziło o wyrwanie jej przyjaciół z rąk psychopatycznych wsioków.
- Musisz ją znaleźć - powiedziała Tisha. W jej wilgotnych oczach odbiły się ostatnie
promienie słońca. - Błagam. Zanim... będzie za późno.
No i proszę, jak mam przekonać Federalne Biuro Śledcze, że utraciłam moje specjalne
zdolności, skoro nawet szkolne koleżanki nie chcą mi wierzyć?
- Posłuchaj, Tisha - powiedziałam, świadoma, że nie tylko Tisha, ale również Mark, Jeff
Day, Todd Mintz, Roy Hicks i kwiat cheerleaderek patrzą na mnie z nadzieją. - Ja nie... To
znaczy, ja nie potrafię...
- Proszę - szepnęła Tisha. - To moja najlepsza przyjaciółka. Jak ty byś się czuła, gdyby
porwano twoją najlepszą przyjaciółkę?
Cholera.
Nawet nie chodziło o to, że żywiłam jakieś nieprzyjazne uczucia wobec Heather
Montrose. Pewnie, że żywiłam, ale to nie miało znaczenia. Tylko, wiecie, ja naprawdę bardzo
chciałam ukryć swoje szczególne zdolności.
A z drugiej strony, jeśli Tisha miała rację, w okolicy grasował seryjny zabójca. Mógł
trzymać teraz w szponach Heather, tak jak parę dni wcześniej trzymał Amber. Czy mogłam
siedzieć bezczynnie i dopuścić, żeby dziewczyna zginęła? Nawet jeżeli była to Heather
Montrose, którą, zaraz po Karen Sue Hankey darzyłam najmniejszą sympatią. Nie, nie mogłam.
- Straciłam zdolność percepcji pozazmysłowej - powiedziałam głośno, by później nikt nie
mógł twierdzić, że się przyznałam. - Ale spróbuję.
Tisha ze świstem wypuściła powietrze.
- Och, dziękuję! - zawołała. - Dziękuję!
Taak - powiedziałam. - Nieważne. Ale słuchaj, muszę mieć coś z jej rzeczy.
- Z czyich rzeczy? - Tisha przechyliła lekko głowę, wyglądała teraz jak ptak. Na przykład
jak wróbel wpatrujący się w robaka.
Tak. To ja. Ja byłam tym robakiem.
- Coś, co należy do Heather - wyjaśniłam powoli, żeby na pewno zrozumiała. - Masz
może jej sweter albo coś takiego?
- Mam jej pompony! - Tisha skoczyła do samochodu. Todd Mintz patrzył na mnie
okrągłymi oczami.
- Więc tak ich znajdujesz? - zapytał. - Dotykając czegoś, co do nich należy?
- Tak - powiedziałam. - Aha. Mniej więcej.
Tyle że to nieprawda. Rzeczywiście od tamtego wiosennego dnia, kiedy uderzył mnie
piorun, odnalazłam wielu ludzi, zgadza się. Ale tylko raz miałam wizję na jawie. Poważnie. W
pozostałych przypadkach musiałam najpierw zasnąć, aby, jak to ujął Douglas, oko mojej duszy
ujrzało miejsce pobytu zaginionej osoby. W ten właśnie sposób ujawniają się moje zdolności. We
śnie.
W związku z tym kariera wróżki nie wchodzi w grę. Nigdy nie zasiądę w namiocie przed
kryształową kulą, w turbanie na głowie. Nie potrafię przepowiadać przyszłości, tak samo jak nie
potrafię latać. Jedyne, co potrafię - odkąd trzasnął mnie piorun - to odnajdywać zaginionych
ludzi, i to tylko we śnie.
Z wyjątkiem tego jednego razu. Jeden raz, gdy mój podopieczny na obozie dal drapaka,
przytuliłam jego poduszkę i przeżyłam olśnienie. Naprawdę. Miałam najprawdziwszą wizję -
zobaczyłam dokładny obraz miejsca, gdzie przebywał ten dzieciak, zobaczyłam dzieciaka,
zobaczyłam nawet, co robił. Siedział w jaskini i opychał się ciastkami, jeśli chcecie wiedzieć.
Nie miałam zielonego pojęcia, czy gdy dostanę pompony Heather, też doznam olśnienia.
Ale jeśli ten sam człowiek, który porwał Amber, uprowadził również Heather, to nie mogłam
sobie pozwolić na czekanie do rana.
- Proszę! - Tisha podbiegła do mnie, wciskając mi do rąk dwie wielkie kule połyskujące
srebrem i bielą. - Znajdź ją, szybko.
Popatrzyłam na pompony. Zdziwiłam się, że są takie ciężkie. Nic dziwnego, że
dziewczyny z zespołu miały takie wyrobione mięśnie ramion. Myślałam, że to od tych akrobacji,
ale to raczej od dźwigania pomponów.
- Eee, Tisha - powiedziałam, zdając sobie sprawę, że cała kawiarnia gapi się na mnie. -
Nie mogę... eee... Chyba muszę wrócić do domu i... no wiesz, potrzebuję spokoju. Jak coś będę
wiedziała, dam ci znać, dobrze?
Tisha nie wydawała się specjalnie zachwycona, ale co miałam powiedzieć? Nie
zamierzałam tam stać, w tym tłumie, i wąchać pomponów Heather (w ten sposób znalazłam
Shane'a. To znaczy wdychając zapach jego poduszki, nie pomponów).
Mark, na szczęście, jakby rozumiał i ujmując mnie za łokieć, powiedział:
- Powinienem zabrać cię do domu.
Tak więc, pod czujnym okiem licznych przedstawicieli elity towarzyskiej Liceum Erniego
Pyle'a, Mark Leskowski odprowadził mnie do bmw, troskliwie usadowił na miejscu, następnie
usiadł za kierownicą i powoli ruszył w stronę mojego domu.
Jechał wolno nie dlatego, że nie chciał, aby nasz wspólny wieczór dobiegł końca, tylko
dlatego, że cały czas gadał. Chyba trudno mu było w takich warunkach przyspieszać.
- Rozumiesz, co to znaczy, prawda? - zapytał. - Jeśli Heather rzeczywiście została
porwana - jeśli ten sam człowiek, który zabił Amber, porwał także Heather - to chyba nie mogą
mnie już podejrzewać, prawda? Bo byłem z tobą przez cały czas. Prawda? Zgadza się? Ci z FBI
nie mogą twierdzić, że mam z tym coś wspólnego.
- Zgadza się - przyznałam, patrząc na pompony Heather. Uda się? Zdołam ją odnaleźć?
Nie robiłam sobie wielkich nadziei, ale zamknęłam oczy, zanurzyłam palce w pierzaste pasma i
spróbowałam się skupić.
- A zanim spotkałem się z tobą - mówił dalej Mark - byłem z nimi. Przyjechałem do
ciebie prosto ze spotkania z nimi. To znaczy z tymi z FBI. Więc nie miałbym okazji porwać
Heather. Była daleko, w kamieniołomach, ze wszystkimi. I ta kelnerka. Widziała mnie z tobą.
- Zgadza się. - Przy tej paplaninie trudno mi się było skoncentrować.
- Och, no dobra. Poczekam, aż wrócę do domu i tam spróbuję, w ciszy i spokoju.
Ale wyszło inaczej. Bo na ganku przed domem siedzieli moi rodzice, uśmiechając się
ponuro. Czekali na mnie.
Znowu wpadłam!
- To twoi rodzice? - zapytał Mark, wjeżdżając na podjazd.
- Tak - potwierdziłam, przełykając ślinę. Byłam nieżywa ze strachu.
- Wydają się mili.
Mark pomachał im ręką, kiedy wysiadł. Potem okrążył samochód, żeby otworzyć
drzwiczki przede mną. Jedno trzeba Markowi przyznać: był dżentelmenem w każdym calu.
- Dzień dobry, państwo Mastriani! - zawołał. - Mam nadzieję, że nie mają mi państwo za
złe, że zabrałem państwa córkę na małą przekąskę. Starałem się odstawić ją jak najszybciej do
domu, bo przecież jest szkoła.
No, no. Czy Mark nie zdawał sobie sprawy, że trochę przesadza? Moi rodzice, bądź co
bądź, nie są głupcami.
Mama i tata po prostu tam siedzieli - mama na huśtawce, tata na schodkach - i patrzyli,
jak wynurzam się z bmw. Nigdy nie widziałam, żeby byli tacy zmartwieni. To był koniec. Już nie
żyłam.
- No cóż, było mi bardzo miło państwa poznać, państwo Mastriani - powiedział Mark.
Roztaczając urok, który pozwala mu tak skutecznie przewodzić drużynie na boisku, dodał: - Chcę
państwu powiedzieć, że wiele razy jadałem z ogromną przyjemnością w państwa restauracjach.
Są wspaniałe. Mój tata, zaskoczony, wyjąkał:
- Eee, dziękuję, chłopcze. Do mnie Mark powiedział:
- Dziękuję, Jessico, za to, że byłaś takim dobrym słuchaczem. Tego mi było trzeba.
Nie pocałował mnie ani nic. Uścisnął moją rękę, tę, w której nie trzymałam pomponów,
mrugnął okiem, wsiadł do samochodu i odjechał.
Stałam twarzą w twarz z plutonem egzekucyjnym. Rany, to śmieszne. Mam przecież
szesnaście lat. Jestem prawie dorosła. Jeśli mam ochotę palnąć jakąś dziewczynę w twarz, potem
udać się na przyjemną kolację z rozgrywającym drużyny piłkarskiej, to jest to moje święte
prawo...
- Mamo, tato, posłuchajcie. Mogę to wyjaśnić... - Jessico - powiedziała mama, podnosząc
się z huśtawki.
- Gdzie jest twój brat?
Zamrugałam oczami. Słońce już zaszło i ledwo mogłam dojrzeć w mroku ich twarze. Ale
z uszami nie miałam żadnych problemów. Mama pytała mnie o brata. Nie o to, gdzie ja byłam.
Czy to możliwe, żeby nie mieli mi za złe tego wyjścia?
- To znaczy, Douglas? - zapytałam głupio, ponieważ nadal nie mogłam uwierzyć, że mi
się upiekło.
- Nie - odparł ojciec ironicznie. Chyba nie był aż tak bardzo zmartwiony, skoro nie stracił
poczucia humoru. - Twój brat, Michael. Jess, pewnie, że chodzi nam o Douglasa. Kiedy go
widziałaś ostatnio?
- Nie wiem. Chyba rano.
- O Boże! - Mama zaczęła chodzić nerwowo tam i z powrotem. - Wiedziałam. Uciekł.
Joe, dzwonię na policję.
- Toni, on ma dwadzieścia lat - powiedział ojciec. - Jeśli chce, może sobie wyjść. Prawo
tego nie zabrania.
- Ale lekarstwo! - krzyknęła mama. - Skąd mamy wiedzieć, czy wziął lekarstwo przed
wyjściem? Tata wzruszył ramionami.
- Lekarz mówił, że bierze je regularnie.
- Ale czy na pewno wziął dzisiaj? Dzwonię na... Wszyscy usłyszeliśmy to jednocześnie.
Gwizd. Ktoś, pogwizdując, zbliżał się Lumley Lane.
Nie miałam wątpliwości, kto to taki. Douglas zawsze gwizdał najlepiej z całej rodziny. To
właśnie on przekazał mi tę umiejętność. Jak dotąd, byłam w stanie zagwizdać jedynie parę
popularnych piosenek, za to Douglas wygwizdywał całe utwory symfoniczne, a przy tym nie
robił wyraźnych przerw na zaczerpnięcie oddechu.
Kiedy wszedł w krąg światła lampy na ganku, którą mama właśnie włączyła, zatrzymał
się zdezorientowany. W ręce trzymał torbę ze sklepu z komiksami.
- Hej - odezwał się. - Co się dzieje? Rodzinne zebranie? I zaczęliście beze mnie?
Mama stała na ganku, mrucząc coś pod nosem. Tata westchnął, podnosząc się ze
schodków.
- Widzisz, Toni - zwrócił się do mamy. - Mówiłem, że wszystko w porządku. Chodźmy
do środka. Chcę obejrzeć mecz.
Mama odwróciła się bez słowa. Spojrzałam na Douglasa, potrząsając głową.
- Normalnie - oświadczyłam - byłabym wkurzona, że tak po prostu gdzieś polazłeś, nie
mówiąc, dokąd i kiedy wrócisz. Ale ponieważ ze zmartwienia o ciebie zapomnieli wściec się na
mnie, tym razem ci wybaczam.
- Dzięki - powiedział Douglas. - To bardzo ładnie z twojej strony.
Razem weszliśmy po schodkach. Douglas zauważył, że niosę pompony.
- O rany, Jess! Chcesz zostać cheerleaderką?
- Nie - odparłam, wzdychając. - Raczej wróżką.
Nie udało się, oczywiście. Z tymi pomponami. Wielkie, żałosne nic... i trochę puchu w
nosie, kiedy zaczęłam je wąchać.
Ciekawe, dlaczego udało mi się wtedy z poduszką Shane'a, a z pomponami Heather nie.
Może dlatego, że lubiłam Shane'a i czułam się za niego odpowiedzialna?
Ale Heather? Taak, specjalnie za nią nie przepadałam. Ani nie czułam się odpowiedzialna
za jej zaginięcie.
Więc dlaczego nie mogłam zasnąć? Jeśli miałam czyste sumienie w związku z Heather, to
dlaczego leżałam po ciemku, gapiąc się w sufit?
Rany, nie wiem. Może to z powodu tych wszystkich telefonów z pytaniami, dlaczego jej
jeszcze nie znalazłam. Zdaje się, że cała reprezentacja sportowa - z wyjątkiem Amber i Heather,
rzecz jasna - dzwoniła do mnie tego wieczoru. Moja mama, która już wcześniej była trochę
wytrącona z równowagi - wiecie, ta sprawa z Karen Sue Hankey, a potem samodzielna wyprawa
Douglasa w wielki świat - oznajmiła, że wyłączy telefon, jeśli jeszcze raz usłyszy dzwonek.
Nie byłoby źle, bo miałam już po dziurki w nosie informowania ludzi, że nic nie wiem. A
prawdę mówiąc, nie przyjmowali tego najlepiej. Uważali, zdaje się, że po prostu nie chcę
skorzystać z moich niezwykłych zdolności, bo nie mam ochoty pomóc dziewczynie, której nie
lubię.
- Niemożliwe - odparła Ruth, kiedy do niej zadzwoniłam, żeby się pożalić. - Tego ci nie
powiedzieli.
- Owszem, powiedzieli. Tisha wyraziła się wprost. „Jess, jeśli masz do nas pretensje o to,
co Heather ci powiedziała, to zwracam ci uwagę, że dwa lata z rzędu wchodziła do komisji
sędziowskiej na zjazdach absolwentów, więc wypadałoby, abyś potraktowała tę sprawę
poważnie”.
Ruth na to:
- Tisha Murray nie ułożyła takiego długiego zdania.
- Dobra - powiedziałam. - Wiesz, o co mi chodzi.
- A więc, jak się domyślam, Mark jednak nie zabił Amber. - Usłyszałam znajomy zgrzyt.
Ruth, jak zwykle, piłowała paznokcie w czasie rozmowy. - Skoro był z tobą, kiedy Heather
zniknęła...
- Chyba tak - zgodziłam się.
- Co oznacza, no, wiesz. Jest akceptowalny.
- Jest nie tylko akceptowalny - powiedziałam. - To przystojniak. I myślę, że mu się nawet
podobam. - Opowiedziałam Ruth o tym, jak Mark ścisnął mnie za rękę i mrugnął, zostawiając
mnie następnie na pastwę rodziców. Nie wspomniałam o tym, że Markowi chodziło zapewne
wyłącznie o wywołanie dobrego wrażenia. To by się Ruth nie spodobało.
- Jejku - mruknęła. - Gdybyś zaczęła chodzić z rozgrywającym drużyny, to wyobrażasz
sobie, na jakie imprezy by cię zapraszano? Jess, mogłabyś nawet ubiegać się o tytuł królowej
zjazdu absolwentów. Może nawet byś wygrała. Gdybyś zapuściła włosy.
- Nie za dużo naraz - powiedziałam. - Najpierw muszę dowieść, znajdując mordercę, że
nie zabił swojej poprzedniej dziewczyny. I jeszcze jedno. Co z Robem?
- Co z Robem? - powtórzyła Ruth. - Jess, on cię totalnie zlekceważył, może nie? Wróciłaś
całe trzy dni temu, a on nawet nie zadzwonił. Zapomnij o tym dziwadle. Zacznij chodzić z
gwiazdą futbolu. Nigdy za nic nie siedział.
- Jak dotąd - mruknęłam.
- Jess, on tego nie zrobił. Porwanie Heather to ostateczny dowód.
Coś pstryknęło i odezwał się Skip:
- Halo? Halo? Kto jest na linii?
- Skip - syknęła Ruth z ledwie tłumioną wściekłością. - To ja rozmawiam przez telefon.
- Ach, tak? - nie ustępował Skip. - A z kim?
- Z kim, z kim! - wybuchnęła Ruth. - Rozmawiam z Jess, jasne? Rozłącz się. Za minutę
kończę.
- Cześć, Jess - powiedział Skip zamiast się rozłączyć.
- Cześć, Skip - odparłam. - Dziękuję jeszcze raz za podwiezienie dziś rano.
- Jess! - ryknęła Ruth. - Nie zachęcaj go!
- Chyba lepiej już skończę - powiedział Skip. - Na razie, Jess.
- Cześć, Skip. Pstryknęło i Skip umilkł.
- Musisz coś z tym zrobić - powiedziała Ruth.
- Jeju, Ruth, nie martw się. Nic się nie dzieje. - Właśnie, że się dzieje. On się w tobie
kocha. Mówiłam ci, żebyś tyle z nim nie grała na wideo.
Miałam ochotę zapytać, co lepszego miałam do roboty, skoro jej nigdy nie było, ale się
powstrzymałam.
- No to co teraz zrobisz? - zapytała Ruth.
- Nie wiem. Pewnie położę się spać. Rano powinnam coś wiedzieć. To znaczy, gdzie jest
Heather.
- Powinnaś - powiedziała Ruth. - Wiesz, jak dotąd nigdy nie starałaś się odnaleźć kogoś,
kogo nie lubisz. Może to działa tylko wtedy, kiedy nie czujesz antypatii.
- Boże - westchnęłam, zanim odłożyłam słuchawkę. - Oby nie! Mam nadzieję, że działa
niezależnie od moich sympatii.
Niestety wyglądało na to, że nie. Kiedy się obudziłam, nie pamiętałam nawet, że mam
znaleźć Heather. Pomyślałam tylko: „Co to było?”
Bo nie obudził mnie ani dźwięk budzika, ani świergot ptaków za oknem sypialni, tylko
mechaniczny warkot.
Słowo daję. Otworzyłam oczy, ale zamiast porannego słońca zalewającego pokój
zobaczyłam szary mrok. Spojrzałam na zegarek i zrozumiałam, dlaczego. Była druga w nocy.
Dlaczego obudziłam się o drugiej? Nigdy nie budzę się w środku nocy bez powodu.
Sypiam zdrowo. Mike żartował, że przez miasto mógłby się przewalić huragan, a ja bym się
nawet nie przewróciła na drugi bok.
Potem znowu usłyszałam jakiś dźwięk, jakby grad walił w okno.
Ale to nie był grad, tylko drobne kamyki. Ktoś rzucał kamykami w moje okno.
Odrzuciłam kołdrę, zastanawiając się, kto to może być. Czyżby przyjaciele Heather
koniecznie chcieli się ze mną zobaczyć? Ale skąd by mieli wiedzieć, że mój pokój ma okna
wychodzące na ulicę i że jest na poddaszu.
Chwiejnym krokiem podeszłam do jednego z okien i spojrzałam przez zasłonkę. Ktoś stał
na dole. Księżyca prawie nie było, ale przy tej odrobinie światła, jakie dawał, zobaczyłam
wysoką i zdecydowanie męską postać - szerokość ramion wykluczała dziewczynę.
Który ze znajomych chłopaków rzucałby kamykami w moje okno w środku nocy? Czy
ktoś w ogóle miał pojęcie, gdzie są okna mojego pokoju?
A potem zrozumiałam.
- Skip! - syknęłam w stronę postaci na podwórku. - Co ty, do diabła, wyprawiasz? Idź do
domu!
Postać uniosła głowę i syknęła w moją stronę:
- Kto to jest Skip?
Odskoczyłam od okna. To nie był Skip. Absolutnie nie.
Rozdygotana stałam na środku pokoju, nie wiedząc, co robić. To mi się nigdy, jak dotąd,
nie zdarzyło. Nie należałam do dziewczyn, którym chłopcy rzucają, co wieczór żwirem w okno.
Może dla Claire Lippman to było coś powszedniego, ale nie dla mnie.
- Mastriani! - zawołał głośnym, scenicznym szeptem. Nie mógł, oczywiście, obudzić
moich rodziców, bo ich pokój znajdował się daleko, po przeciwnej stronie domu. Mógł jednak
obudzić Douglasa, którego okna wychodziły na dom Abramowitzów, a Douglas miał lekki sen.
Nie chciałam, żeby się obudził i stwierdził, że jego siostrzyczka ma jakiegoś nocnego gościa. Kto
wie, mogłoby się to skończyć kolejnym nawrotem choroby.
Podeszłam znów do okna i zawołałam cicho:
- Stój tam! Zaraz zejdę.
Dlatego nie zadzwonił ani nie zjawił się osobiście. Pewnie również, dlatego, że sama go
prosiłam, żeby mnie nie odwiedzał - ze względu na rodziców i w ogóle.
Spojrzałam na niego uszczęśliwiona. Czułam, jak ogarnia mnie fala ciepłych uczuć.
Dopóki nie zapytał:
- No więc kto to taki, ten chłopak? Jejku.
Temperatura moich uczuć spadła.
- Chłopak? - powtórzyłam, grając na zwłokę. Jakaś część mojej duszy śpiewała: „Rany,
on jest zazdrosny! To działa, Ruth, to naprawdę działa”, podczas gdy inna zauważyła
przytomnie: „Hej, najpierw nalega, żebyście ze sobą nie chodzili, a teraz robi problemy, bo
spotykasz się z kimś innym? Powiedz mu, żeby się odczepił”, trzeciej zaś było przykro, że go
zraniła, jeśli rzeczywiście poczuł się zraniony, czego nie dało się jednoznacznie stwierdzić, bo
zarówno ton jego głosu, jak i wyraz twarzy wydawały się obojętne.
Jednoznacznie obojętne.
- Taak - powiedział Rob. - Ten, z którym widziała cię moja mama.
- A, ten chłopak - powiedziałam. - To tylko, eee, Mark.
- Mark? - Rob wyjął rękę z kieszeni i przejechał palcami po wilgotnych włosach. - I co?
Podoba ci się? Ten Mark?
Och, Boże. Nie do wiary, że odbywałam tego rodzaju rozmowę. W końcu to nie ja byłam
notowana, prawda? To nie ja uważałam, że nie powinniśmy się spotykać. To właśnie Rob nie
chciał popełniać wykroczenia, umawiając się z małoletnią, chociaż jest ode mnie starszy tylko o
dwa lata, a ja jestem wyjątkowo dojrzała jak na swój wiek. A teraz denerwował się, bo spotkałam
się z kimś innym - kto, nawiasem mówiąc, był dokładnie w jego wieku, ale nie figurował w
kartotece policyjnej?
Jak dotąd, w każdym razie.
Żałowałam, że Ruth nie może być świadkiem tej sceny. Klasyka.
Z drugiej strony, rzecz jasna, czułam okropne wyrzuty sumienia. Gdybym miała wybierać
między pójściem na pizzę w towarzystwie Marka Leskowskiego a udaniem się na śmietnisko w
celu wygrzebywania zużytych części samochodowych w towarzystwie Roba, wybrałabym
śmietnisko. Bez wahania.
Dlatego w chwilę później zdałam sobie sprawę, że dłużej nie wytrzymam. Tak, złamałam
zasady. Zniszczyłam wyniki ciężkiej pracy, wysiłek włożony w nie dzwonienie do niego, nie -
uganianie się za nim, w przekonanie go, że podoba mi się ktoś inny. Powiedziałam:
- To nie tak, jak myślisz. To jego dziewczynę znaleziono martwą w niedzielę. Poszłam z
nim, żeby, no wiesz, po prostu porozmawiać. Federalni dobierają mu się do skóry, więc nieźle się
rozumiemy.
Obie dłonie Roba wystrzeliły z kieszeni i wylądowały na moich ramionach. W następnej
sekundzie zaczął mną potrząsać, i to mocno.
- Mark Leskowski? - zapytał. - Wyszłaś z Markiem Leskowskim? Czyś ty zgłupiała?
Chcesz, żeby i ciebie znaleźli martwą?
- Nie - powiedziałam w przerwie między wstrząsami. - On tego nie zrobił.
- Bzdura! - Rob przestał mną trząść. - Wszyscy wiedzą, że to on. Wszyscy poza tobą, jak
widzę.
- Cicho! Obudzisz rodziców - syknęłam. - Tylko tego mi brakowało, żeby moi rodzice
zobaczyli mnie w środku nocy z...
- Ja - przerwał mi Rob - przynajmniej nie jestem mordercą.
- Mark też nie - powiedziałam.
- Ty tak twierdzisz.
- Nie, wszyscy tak twierdzą. Rob, wiem, że on nie zabił Amber, bo kiedy byliśmy razem,
zniknęła kolejna dziewczyna, Heather...
Przerwałam, gwałtownie łapiąc powietrze. Jakby mnie ktoś uszczypnął. Uszczypnął?
Raczej uderzył.
- Co się dzieje? - zaniepokoił się Rob, chwytając mnie za rękę. Zapomniał o złości. - Co
ci jest, Jess? Źle się czujesz?
- Ja czuję się dobrze - powiedziałam, kiedy już mogłam oddychać normalnie. - Ale
Heather Montrose nie.
Wiedziałam. Teraz wiedziałam na pewno. Bo kiedy wymówiłam jej imię, przypomniałam
sobie sen, z którego obudził mnie Rob, rzucając kamykami.
Sen? Co ja mówię? Koszmar.
I nie był to senny koszmar. To był koszmar na jawie. To wszystko działo się naprawdę.
Chodź - powiedziałam do Roba, zbiegając po schodkach na podwórko. - Musimy do niej
dotrzeć, zanim będzie za późno.
- Do kogo? - Rob biegł za mną, zupełnie zbity z tropu.
- Heather - wyjaśniłam, zatrzymując się przy dereniu u końca podjazdu. - Heather
Montrose. To ta dziewczyna, która zniknęła dzisiaj po południu. Chyba wiem, gdzie jest.
Musimy ją znaleźć, zanim...
- Zanim co? Przełknęłam ślinę.
- Zanim on wróci.
- Zanim kto wróci? Jess, co zobaczyłaś? Zadrżałam, chociaż na dworze było całkiem
ciepło. Trzęsłam się na wspomnienie snu o Heather.
Rob zadał dobre pytanie. Co ja właściwie zobaczyłam? Niewiele. Głównie ciemność.
Przeraziło mnie raczej to, co czułam. A to, co czułam, na pewno czuła teraz Heather.
Zimno. Bardzo, bardzo zimno.
Wilgoć. Ciasnota. Ból. Okropny ból.
I strach, że on wróci. Strach, to właściwie mało powiedziane. Śmiertelne przerażenie.
Ścinająca krew w żyłach groza, jakiej nigdy nie doznałam. To znaczy, jakiej Heather nigdy nie
doznała.
Nie. Jakiej nie doznałyśmy nigdy przedtem.
- Musimy jechać - jęknęłam, wbijając palce w jego ramię. Dobrze, że mam krótkie
paznokcie, inaczej Rob też poczułby ból. - Szybko!
- W porządku. - Rob delikatnie rozgiął mi palce i wziął moją rękę w swoją ciepłą dłoń. -
Dobrze, już. Chcesz ją odnaleźć? Dobrze, znajdziemy ją. Chodź, mój motor jest tam dalej.
Kiedy podeszliśmy do motocykla, Rob otworzył bagażnik z tyłu i wręczył mi zapasowy
kask oraz strasznie sfatygowaną skórzaną marynarkę. Zawsze to ze sobą woził, razem z takimi
dziwnymi rzeczami, jak latarka, narzędzia, butelki z wodą, a także, z tajemniczych dla mnie
powodów, pudełko truskawkowych batoników NutriGrain. Może po prostu je lubił.
- Dobrze - odezwał się, kiedy zajęłam miejsce za jego plecami. - Gotowa?
Skinęłam głową. Bałam się, że jeśli otworzę usta, zacznę krzyczeć. Bo Heather chciała
krzyczeć. Ale nie mogła. Była zakneblowana.
- Hej, Mastriani? - powiedział Rob.
Odetchnęłam głęboko. W porządku. Wszystko w porządku. To się działo z Heather, nie ze
mną.
- Taak? - odparłam drżącym głosem. Objęłam Roba w pasie. Czułam, jak bije jego serce.
Starałam się skoncentrować raczej na tym, a nie na odgłosie spadających kropli, jedynym
dźwięku, jaki słyszała Heather.
- Dokąd jedziemy?
- Och - powiedziałam. - Ka - kamieniołom Pike'a.
Rob kiwnął głową. W sekundę później Indiana zaryczał i ruszyliśmy.
W innych okolicznościach, oczywiście, przejażdżka motocyklem przy świetle księżyca w
towarzystwie Roba Wilkinsa odpowiadałaby moim wyobrażeniom raju na ziemi. Nie owijając w
bawełnę: zawsze tak było. Od tamtego dnia, kiedy po odsiadce zaproponował mi podwiezienie,
nie wiedząc, naturalnie, że jestem dopiero w drugiej klasie i nigdy dotąd nie umówiłam się na
randkę. Kiedy odkrył prawdę, było już za późno. Wpadłam po uszy.
Łudzę się, że on czuje to samo. Wiecie, jego reakcja na wiadomość, że wyszłam z innym
chłopakiem, może wskazywać, że darzy mnie czymś więcej niż uczuciem przyjaźni.
Nie cieszyło mnie to ani trochę. Domyślacie się dlaczego? Bo widziałam, co nas czeka na
końcu. To jest, na końcu drogi.
Nie spotkaliśmy ani jednego samochodu. Dopiero przy skręcie do kamieniołomów
zobaczyliśmy wóz patrolowy z włączonym wewnątrz światłem. Policjant studiował jakieś
papiery. Rob odruchowo zwolnił - nie miał ochoty na mandat za przekroczenie prędkości - ale
nie zatrzymał się. Jego nieufność wobec przedstawicieli prawa niemal dorównuje mojej, tyle że
poznał ich od podszewki, więc ma lepsze powody.
Kiedy odjechaliśmy kawałek dalej, Rob zatrzymał się i nie wyłączając silnika, zapytał:
- Chcesz go poprosić o pomoc?
- Jeszcze nie - powiedziałam. - Chciałabym raczej... chcę się najpierw upewnić.
Mimo że byłam pewna. Na nieszczęście, nie miałam żadnych wątpliwości.
- W porządku - powiedział Rob. - A teraz dokąd? Wskazałam gęsty las z boku drogi.
Gęsty, ciemny, z pozoru niedostępny las.
- Świetnie - powiedział Rob bez entuzjazmu i ruszył dalej.
Jechaliśmy powoli. Miękkie podłoże z gnijących liści i sosnowych igieł oraz gęsto
rosnące drzewa utrudniały jazdę. Podciągnęłam rękaw Robowej kurtki i wskazywałam ręką,
kiedy trzeba było zmienić kierunek.
Nie pytajcie mnie, skąd wiedziałam, którędy jechać. Nigdy nie potrafiłam znaleźć drogi
na mapie i dwa razy oblałam egzamin na prawo jazdy. I Bóg świadkiem, nigdy przedtem nie
byłam w tym lesie. W przeciwieństwie do Claire Lippman, nie wolno mi było pływać w
kamieniołomach i nigdy tam nie zawędrowałam. Pływania w kamieniołomach zabraniano nie bez
powodu. W ciemnej, nieprzejrzystej wodzie czaiły się liczne niebezpieczeństwa: porzucony
sprzęt gospodarczy, sterczące pręty, ostre krawędzie blach oraz akumulatory samochodowe, z
których z wolna przenikał kwas i zatruwał wody gruntowe hrabstwa.
Istny raj, co?
Ale mimo że nigdy tu nie byłam, czułam się tak... jakbym była. Oko mojej duszy, jak by
powiedział Douglas, widziało już wszystkie te miejsca. Dokładnie wiedziałam, jak jechać.
A jednak zdziwiłam się, kiedy wyjechaliśmy na drogę. To nawet nie była, ściśle mówiąc,
droga, raczej pasmo ubitej ziemi, po której przed dziesiątkami lat, dzień w dzień, przejeżdżał
ciężki sprzęt do wybierania wapienia. Teraz zostały jedynie porośnięte trawą koleiny. Prowadziły
do brudnego, opuszczonego domu, o ciemnych i powybijanych oknach, z tablicą ostrzegawczą na
drzwiach.
Dałam Robowi znak, żeby się zatrzymał. Siedzieliśmy, gapiąc się na dom w świetle
reflektora.
- Żarty sobie robisz? - spytał Rob.
- Nie - powiedziałam. Zdjęłam kask. - Ona tam jest. Gdzieś w środku.
Rob ściągnął swój kask i przez chwilę przyglądał się domowi w milczeniu. Nie dobiegał z
niego żaden dźwięk - z lasu zresztą też nie - poza ćwierkaniem cykad i pohukiwaniem sów od
czasu do czasu.
- Ona jest martwa? - zapytał Rob. - Czy żyje?
- Żyje - powiedziałam. Przełknęłam ślinę. - Tak myślę. - Jest tam jeszcze ktoś?
- Nie... nie wiem.
Rob milczał chwilę. Potem zsiadł z motocykla. Podszedł do schowka z tyłu i zaczął w nim
grzebać. W świetle reflektora i bladej poświacie chudego księżyca zobaczyłam, jak wyciąga
latarkę i coś jeszcze.
Klucz francuski.
- Nie zaszkodzi - stwierdził. - Na wszelki wypadek. Skinęłam głową, choć wątpię, żeby
dostrzegł ten gest.
- Dobrze - powiedział, zatrzaskując wieko i odwracając się twarzą do mnie. - Zrobimy
tak. Pójdę się rozejrzeć. Jeśli nie wrócę w ciągu pięciu minut - weź mój zegarek - wsiądziesz na
motor i pojedziesz po tego glinę, którego widzieliśmy. Rozumiesz?
Wzięłam zegarek, ale potrząsnęłam przecząco głową.
- Nie. Idę z tobą.
Twarz Roba wyrażała, jeśli dobrze widziałam, skrajne niezadowolenie.
- Mastriani - powiedział. - Poczekaj tutaj. Nic mi się nie stanie.
- Nie chcę czekać. - Nie mogłam pozwolić, żeby zrobił to za mnie. Miałam wizję. To ja
powinnam wejść to tego okropnego domu i sprawdzić, na ile ta wizja odpowiada prawdzie. -
Chcę iść z tobą.
- Jess, proszę, zostań.
- Idę z tobą. - Ku mojemu zaskoczeniu głos mi się załamał. Naprawdę. Tak jak głos
Tishy, kiedy wpadła w histerię przed Chocolate Moose.
Rob na szczęście nie zwrócił uwagi, a przynajmniej nie dał po sobie poznać.
- Jess, zostaniesz przy motocyklu. Koniec, kropka.
- A jeśli oni wrócą - jeśli nie ma ich w środku - i zastaną mnie tutaj samą? - spytałam
drżącym głosem.
Tak naprawdę wcale się tego nie bałam. Zresztą byłam pewna, że w razie czego zdołam
zwiać na indianie, który w parę sekund przyspieszał od zera do sześćdziesiątki.
Moje pytanie jednak wywarło pożądany efekt. Rob westchnął, zawiesił sobie klucz na
szlufce dżinsów i wyciągnął do mnie rękę.
- Chodź - powiedział niespecjalnie uszczęśliwiony.
Schodki wiodące na maleńki ganek prawie całkiem spróchniały. Musieliśmy iść bardzo
ostrożnie. Ciekawa byłam, kto tu kiedyś mieszkał. Może domek służył jedynie jako biuro, kiedy
wydobywano wapień w kamieniołomie. Z pewnością nikt tam nie mieszkał od lat...
Jednak ktoś tu musiał być niedawno, bo drzwi, które zabito kiedyś gwoździami,
otworzyły się bez trudu. Snop światła z przedniego reflektora indiany wydobywał błyszczące
punkciki gwoździ w miejscach, gdzie je odłamano.
Rob, kierując światło latarki w stęchłą ciemność za drzwiami, mruknął:
- Nie podoba mi się to.
Jasne. Sama też nie czułam się zbyt pewnie. Nie słyszałam nic poza cykadami na dworze i
łomotaniem własnego serca. I jeszcze jednym dźwiękiem, dużo słabszym, ale niestety dobrze
znajomym. Odgłosem kapania. Jakby ktoś nie zakręcił porządnie kranu. Plusk wody z mojego
snu.
A raczej koszmaru. Koszmaru, który dla Heather był rzeczywistością.
Rob ścisnął mnie mocniej za rękę i weszliśmy do środka.
Nie byliśmy jedynymi istotami, które odwiedzały to miejsce. Po pierwsze, stałymi
bywalcami domku musiały być zwierzęta, o czym świadczyły porozrzucane na gnijącej
drewnianej podłodze odchody i legowiska ze zwiędłych liści i patyków.
Ale to nie szopy i oposy mieszkały tu ostatnio. Wszędzie walały się butelki po piwie i
zmięte torebki po chipsach. Musiały się tu odbywać jakieś szalone imprezy. W powietrzu unosił
się ledwie wyczuwalny, mdły zapach ludzkich wymiocin.
- No ładnie - powiedział Rob, kiedy posuwaliśmy się ostrożnie w stronę jedynych drzwi
w pomieszczeniu, jakimś cudem wiszących jeszcze na zawiasach. Przystanął na moment, puścił
moją rękę i podniósł butelkę z podłogi.
- Importowane - powiedział, przyglądając się etykietce. - Miastowi - stwierdził, biorąc
mnie za rękę. - Na to wygląda.
Następne pomieszczenie, kiedyś zapewne kuchnia, było całkowicie ogołocone, z
wyjątkiem paru zrujnowanych szafek oraz zdezelowanej kuchni gazowej. Mniej tu było
zwierzęcych odchodów, za to więcej butelek i, co ciekawe, jakieś spodnie. Za duże - i za mało
markowe - żeby należeć do Heather. Poszliśmy dalej.
Z kuchni przechodziło się do trzeciego i jak mi się wydawało, ostatniego pokoju. W
kominku spoczywała drewniana beczułka.
- Komuś wyraźnie nie zależało na odzyskaniu depozytu - powiedział Rob.
Wtedy właśnie zauważyłam schody i z całej siły ścisnęłam Roba za rękę.
Poszedł za moim spojrzeniem i westchnął.
- Oczywiście. Chodźmy.
Schody były tylko w odrobinę lepszym stanie niż schodki prowadzące na ganek.
Wspinaliśmy się powoli, ostrożnie stawiając stopy. Jeden fałszywy krok i polecielibyśmy na dół.
Kapanie stało się wyraźniejsze. Błagam, modliłam się, błagam, niech to nie będzie krew.
Na piętrze znajdowały się trzy pokoje. Pierwszy, po lewej tronie, pełnił niegdyś funkcję
sypialni. Na podłodze nadal leżał materac, nieludzko brudny i pokryty plamami. Za nic nie
dotknęłabym go bez rękawiczek. Wszędzie poniewierały się opakowania po prezerwatywach.
- Dobra - mruknął Rob - przynajmniej uprawiają bezpieczny seks.
Drugi pokój wyglądał jeszcze gorzej. Nie było w nim materaca, tylko parę starych
koców... ale tyle samo opakowań po kondomach.
Bałam się, że zwymiotuję. Miałam nadzieję, że pizza, którą jadłam z Markiem, zdążyła
ulec strawieniu.
Pozostały jedne jedyne drzwi i absolutnie nie chciałam, żeby otworzył je Rob.
Wiedziałam, co za nimi znajdziemy. Kapanie dochodziło właśnie stamtąd.
- To musi być łazienka - powiedział Rob, puszczając moją dłoń, żeby chwycić za klamkę.
- Nie! - Wysunęłam się do przodu. - Nie. Pozwól mi to zrobić.
W ciemności nie widziałam twarzy Roba, ale słyszałam troskę w jego głosie:
- Jasne... skoro chcesz. Dotknęłam klamki. Była zimna.
Potem otworzyłam drzwi. Wilgotne, zaplamione ściany. Ciemna, pozbawiona okien cela.
Brudny stary sedes z kapiącą wodą. I postać skulona na dnie wanny. Usta wykrzywione w
koszmarnym grymasie, zniekształcone przez knebel przywiązany brudnym kawałkiem materiału,
rozczochrane włosy, ręce i nogi boleśnie powykręcane i związane.
Rozpoznałam ją tylko po fioletowo - białym stroju. A także dzięki temu, że mi się śniła.
- Och, Heather - powiedziałam zupełnie nieswoim głosem. - Tak mi przykro.
Rob oświetlał zapłakaną twarz Heather... co mi specjalnie nie pomagało, bo usiłowałam
akurat rozluźnić supeł z tyłu jej głowy, ten, który przytrzymywał knebel.
- Rob - odezwałam się. Siedziałam w wannie obok Heather. - Poświeć tutaj, dobrze?
Zrobił, o co prosiłam, ale miałam wrażenie, że wpadł w trans czy coś podobnego. Trudno
się dziwić. Ja miałam dość dokładne pojęcie, w jakim stanie będzie Heather, kiedy ją znajdziemy.
On niczego się nie spodziewał. Nie był przygotowany.
A była w strasznym stanie. Naprawdę w strasznym. Gorszym nawet niż w mojej wizji,
ponieważ to, co widziałam, widziałam oczami Heather. Nie mogłam jej zobaczyć, bo we śnie
byłam nią.
Stąd wiedziałam, że czuje ból. Teraz dopiero przekonałam się naocznie dlaczego.
- Heather - powiedziałam, kiedy udało mi się wyjąć jej knebel z ust. - Dobrze się czujesz?
Pytanie było oczywiście idiotyczne. Nie czuła się dobrze. A sądząc po tym, jak
wyglądała, mogłabym się założyć, że już nigdy nie będzie się czuła dobrze.
Ale co miałam powiedzieć?
Heather milczała. Głowa jej się kiwała. Nie była nieprzytomna, ale na krawędzi
zemdlenia.
Rob, widząc, jak się męczę z węzłami na jej nadgarstkach, po - grzebał w kieszeni i
wyciągnął scyzoryk. Ostrze w sekundę przecięło pas materiału, który przytrzymywał jej ręce z
tyłu za plecami.
Dopiero kiedy uwolniona ręka zwisła bezwładnie, uświadomiłam sobie, że jest złamana.
Heather najwidoczniej nie zdawała sobie z tego sprawy, Zwinęła się w pozycji płodu i mimo że
Rob przykrył ją swoją dżinsową kurtką, drżała z zimna.
- Chyba jest w szoku - powiedział Rob. Tak. Słyszałam coś na ten temat. O tym, że szok
może nawet bić. Podobno czasem ludzie umierają po wypadkach właśnie powodu szoku, nawet
jeśli nie odnieśli poważnych obrażeń. A Heather, moim zdaniem, była bardzo poważnie ranna.
- Heather? - zajrzałam jej w twarz. Zero reakcji. - Heather, słyszysz mnie? Już wszystko
w porządku. Wszystko będzie dobrze.
Rob też robił, co mógł.
- Heather, jesteś już bezpieczna. Możesz nam powiedzieć, o to zrobił? Kto ci to zrobił,
Heather?
Wtedy w końcu otworzyła usta. Ale nie dowiedzieliśmy się, kto ją tak urządził. -
Odejdźcie! - zawyła, usiłując mnie odepchnąć nie złamaną ręką. - Odejdźcie, zanim wrócą... i
was znajdą... Wymieniliśmy z Robem spojrzenia. Z przejęcia zapomniałam, że z taką
ewentualnością rzeczywiście należało się liczyć. Faktycznie mogli wrócić. Miałam nadzieję, że
Rob trzyma gdzieś pod ręką ten klucz.
- W porządku, Heather - uspokoiłam ją. - Nawet, jeśli wrócą, nie dadzą nam trojgu rady.
- Tak, dadzą - upierała się Heather. - Tak, dadzą, tak, dadzą, tak, dadzą, tak...
Dobra, z każdą chwilą robiło się okropniej. A mnie się zdawało, że wystarczy ją znaleźć i
będzie po wszystkim.
Niestety zadanie okazało się znacznie trudniejsze. Jak mieliśmy ją stamtąd wydostać? W
takim stanie nie mogłaby utrzymać się na motocyklu.
- Posłuchaj - zwróciłam się do Roba. - Musisz ściągnąć tego glinę. Tego przy zakręcie.
Powiedz mu, żeby wezwał karetkę.
Rob spojrzał na mnie, jakbym straciła rozum.
- Zwariowałaś? - zapytał. - To ty pojedziesz po tego glinę.
Rob - starałam się mówić cichym, miłym głosem, żeby nie niepokoić Heather. - Zostanę z
Heather. Ty pojedziesz po policjanta.
- Tak, żeby i tobie złamali rękę, kiedy wrócą? - głos Roba brzmiał niezbyt przyjemnie. A
w każdym razie bardzo stanowczo. - Nic ż tego. Ja zostaję. Ty jedziesz.
- Rob, nie obraź się, ale myślę, że lepiej będzie, jeśli zostanie z kimś, kto...
Nie pozwolił mi dokończyć.
- A dla ciebie będzie lepiej, jeśli znajdziesz się daleko stąd. - Chwycił mnie za ramiona i
wywlókł z wanny. - Idziemy.
Nie chciałam. No dobra, chciałam, ale sądziłam, że nie powinnam. Nie chciałam zostawić
Heather. Nie wiedziałam, co ją dokładnie spotkało, ale cokolwiek to było, wprawiło ją w taki
stan, że chyba zapomniała, jak się nazywa. Nie mogłam jej teraz zostawić z obcym facetem, tym
bardziej że ten, kto ją tak urządził, też pewnie był obcym facetem.
Albo raczej było ich kilku, bo mówiła „oni”.
Z drugiej strony nie bardzo mi się uśmiechało zostać tutaj z Heather.
Na szczęście Rob zadecydował za mnie. Czasami apodyktyczny chłopak bardzo się
przydaje.
- Jedź po naszych śladach - powiedział, ciągnąc mnie po schodach i wypychając na dwór.
- Koleiny w sosnowych igłach. Widzisz? Jedź po nich do drogi, potem skręć w lewo. Rozumiesz?
I nie zatrzymuj się. Nie zatrzymuj się pod żadnym pozorem. Kiedy znajdziesz policjanta,
powiedz mu, żeby jechał starą drogą do kamieniołomów. Jasne? Drogą do kamieniołomów. To
miejscowy, będzie wiedział.
Wsadził mi kask na głowę, więc nie było sensu odpowiadać. Wdrapałam się na indianę.
Ledwo dosięgałam podpórek na nogi. Usiłowałam dać mu do zrozumienia, jak mi ten plan nie
odpowiada, ale Rob mnie nie słuchał. Uruchomił silnik.
- Nie zatrzymuj się! - krzyknął, kiedy udało mu się zapalić. - Nie daj się zatrzymać
nikomu, kto nie będzie w mundurze, jasne?
- Ale Rob! - Przekrzykiwałam hałas silnika, który nie był zresztą taki głośny, bo Rob
bardzo dba o motocykl. - Nigdy nie jechałam sama na motocyklu. Nie potrafię.
- Będzie dobrze - odparł.
- Właściwie to jeszcze nie mam prawa jazdy... - Nie przejmuj się. Po prostu jedź.
Przytrzymywał hamulec, a teraz go zwolnił i motocykl skoczył do przodu. Serce zabiło
mi gwałtownie. Jestem dość niska i musiałam się praktycznie położyć na motocyklu, żeby
dosięgnąć kierownicy... ale udało się. Wszystko będzie dobrze... przynajmniej do chwili, kiedy
będę chciała zahamować. W żaden sposób nie dałabym rady postawić nóg na ziemi, trzymając
jednocześnie motocykl, ważący ponad trzysta kilo, w pozycji pionowej.
Cóż, do jednej wskazówki Roba musiałam się zastosować. Naprawdę nie mogłam się
zatrzymać, i to nie dlatego, że jakieś zbiry czaiły się w ciemności, tylko dlatego, że gdybym to
zrobiła, w życiu nie ruszyłabym dalej.
Więc jechałam, chybocząc się na boki, przez las, usiłując nie zgubić drogi. To nie było
takie najgorsze - reflektor dawał dość silne światło. Tylko prowadzenie przysparzało dużo więcej
trudności, niż się spodziewałam. Ręce bolały mnie z wysiłku od wymijania wyłaniających się z
ciemności drzew.
Zawsze o tym marzyłaś, powiedziałam sobie. Własny motocykl, powiew wiatru na
twarzy, szybka jazda...
Tak, tylko, kiedy jedziesz przez las w środku nocy, w poszukiwaniu gliniarza, na
motocyklu swojego chłopaka, który to motocykl stanowi wyzwanie, jakiemu ciężko sprostać, w
ogóle nie da się szybko jechać.
Najbardziej bałam się nie, że jakiś bandzior wyskoczy nagle zza drzewa, położy łapy na
kierownicy i wywali mnie na ziemię. Najbardziej bałam się, że silnik zgaśnie, bo jechałam za
wolno.
Zwiększyłam odrobinę prędkość i stwierdziłam, że teraz dużo łatwiej motocyklem
manewrować. Starałam się nie zwracać tyle uwagi na drzewa, ale skupić się raczej na wolnych
przestrzeniach między nimi. To brzmi dziwnie, ale poskutkowało. Trochę tak jakbym się
odwołała do Mocy czy czegoś takiego. Niech Moc będzie z tobą, Jess, powiedziałam do siebie. A
potem, głosem Obi - Wan Kenobiego dodałam jeszcze: „Zaufaj swoim odczuciom, Jess. Poznaj
las. Poczuj las. Bądź lasem...”
Uch, nienawidzę lasu.
Zaraz potem wyskoczyłam spomiędzy drzew i prześliznęłam się po nasypie koło szosy.
Przeżyłam moment paniki, miałam wrażenie, że się przewrócę...
Ale wysunęłam stopę i zatrzymałam się w ostatniej chwili. Nie wiem, jakim cudem
zdołałam postawić motor i ruszyć dalej. Wszystko razem nie trwało dłużej niż sekundę, ale mnie
się wydawało, że godzinę. Serce waliło mi głośniej niż silnik motocykla.
Teraz, kiedy znalazłam się na prostej drodze, mogłam sobie pozwolić na naprawdę szybką
jazdę i tylko patrzyłam, jak strzałka szybkościomierza przesuwa się z dwudziestki na
trzydziestkę, czterdziestkę, pięćdziesiątkę...
Nagle zamajaczył przede mną samochód patrolowy; gliniarz siedział w środku, sącząc
kawę. Ledwie słyszalny dźwięk radia dolatywał przez uchylone okno po stronie kierowcy.
Właśnie od tej strony oparłam motor, żeby się nie przewrócił. - Proszę pana - zaczęłam.
Nie musiałam się specjalnie wypłać, żeby zwrócić jego uwagę. Kiedy ktoś zatrzymuje motocykl i
opiera go o twój samochód, nie da się tego nie zauważyć. - Tak? - Chłopak był młody, miał
jakieś dwadzieścia dwa, trzy lata i trądzik. - O co chodzi?
- Heather Montrose - powiedziałam. - Znaleźliśmy ją w domu w bok od tej szosy, przy
starej drodze do kamieniołomów, tej, której się już nie używa. Trzeba wezwać karetkę, jest
poważnie ranna.
Chłopak patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, jakby się zastanawiał, czy go nie
nabieram. Miałam na głowie kask, więc chyba niewiele wyczytał z mojej twarzy. Musiał jednak
uznać, nie kłamię, bo powiedział przez radio, że potrzebuje wsparcia, a także karetki pogotowia i
sanitariuszy. Potem spojrzał na mnie i powiedział: - Jedziemy.
Okazało się, że gliniarze wiedzieli już o tym domu. Przeszukali go, jak powiedział
Mullins - ten policjant - już dwa razy, zaraz potem, jak zameldowano zniknięcie Heather, i drugi
raz po zapadnięciu nocy. Nic podejrzanego nie znaleźli... pomijając niezliczone puste butelki po
piwie i zużyte prezerwatywy, i Funkcjonariusz Mullins poprowadził mnie w stronę rzadko
uczęszczanej drogi gruntowej. Była o niebo lepsza niż ta w lesie, nie trzeba było wymijać drzew.
Ciekawe, dlaczego mój psychiczny radar nie dał mi znać o tej drodze. Może dlatego, że była
dłuższa. Jazda zajęła nam całe piętnaście minut. Przez las przedzierałam się tylko dziesięć minut.
Sprawdziłam na zegarku Roba.
Mullins zatrzymał się koło domu, a potem, przez radio, opisał, gdzie się znajduje. Zgasił
silnik, nie wyłączając świateł, i wysiadł, a ja oparłam ostrożnie motor o bok samochodu,
wyłączyłam silnik i zsunęłam się na ziemię.
- Jest tam - powiedziałam, wskazując ręką. - Na piętrze.
Policjant skinął głową, ale wyglądał na przestraszonego. Naprawdę przestraszonego.
- Jacyś ludzie ją napadli - powiedziałam. - Boi się, że wrócą. Ona...
Rob wyszedł na ganek. Policjant bał się chyba bardziej, niż sądziłam, bo natychmiast
wyciągnął rewolwer, przyklęknął na jedno kolano i celując w Roba, wrzasnął:
- Stój!
Rob podniósł ręce do góry i z lekko znudzoną miną zamarł w miejscu.
Czy mogę zauważyć, że Rob Wilkins jest jedyną ze znanych mi osób, która fakt, że
policjant celuje do niej z broni palnej, uważa za nudny?
- Człowieku! - pisnęłam do Mullinsa przez ściśnięte gardło. - To mój chłopak! To... dobry
chłopak!
Policjant opuścił broń.
- Och - powiedział zmieszany. - Bardzo przepraszam.
- W porządku. - Rob opuścił ręce. - Czy ma pan koc i zestaw pierwszej pomocy? Jej jest
ciągle zimno.
Policjant kiwnął głową i pobiegł na tył samochodu. Ściągnęłam kask i podeszłam do
Roba.
- Powiedziała coś? - zapytałam.
- Ani słowa - odparł Rob. - W kółko powtarza, że oni wrócą i wszyscy tego pożałujemy.
- Tak? - powiedziałam, przygładzając ręką wilgotne włosy, (w kasku jest strasznie
gorąco). - Nie za wesoło.
Poprowadziłam policjanta na górę zrujnowanymi schodami i stwierdziłam, że jeśli chodzi
o udzielanie pierwszej pomocy, był równie bezużyteczny jak ja czy Rob. Mogliśmy ją tylko
ciepło okryć i w miarę wygodnie ułożyć, dopóki nie zjawią się zawodowcy.
Nie czekaliśmy długo. Miałam wrażenie, że jak tylko wlazłam do wanny, przed domem
rozległo się wycie syren. W chwilę później czerwone światło musnęło ściany wewnątrz, jak na
imprezie. Mullins wyszedł na dwór, żeby wskazać pielęgniarzom drogę.
- Słyszysz, Heather? - zapytałam, kładąc dłoń na jej niezłamanej ręce. - To policja. Teraz
już będzie dobrze.
Heather tylko, jęknęła. Nie wierzyła mi. Chyba nie wierzyła, że kiedyś jeszcze będzie
dobrze.
Może miała rację. Tak pomyślałam, kiedy razem z Robem, wygonieni przez sanitariuszy,
którzy potrzebowali jak najwięcej miejsca, żeby zająć się Heather, zeszliśmy na ganek. Nie, nie
było dobrze. I na pewno nieprędko będzie.
W naszą stronę, z wyciągniętymi odznakami, zmierzali agenci specjalni Johnson i Smith.
- Jessico - odezwał się agent specjalny Johnson. - Panie Wilkins. Czy zechcą państwo
udać się z nami?
- Mówiłam wam już - powtórzyłam po raz trzydziesty. - Szukaliśmy jakiegoś fajnego
miejsca do całowania. Agentka specjalna Smith uśmiechnęła się. Była bardzo ładna, nawet, jeśli
zrywano ją z łóżka w środku nocy. W jej uszach tkwiły maleńkie perłowe kolczyki, świeżo
wyprasowana błękitna bluzka oraz czarne spodnie wyglądały naprawdę elegancko. Z jasnymi
włosami i małym, zadartym noskiem wyglądała raczej na stewardesę albo nawet agentkę
nieruchomości.
No, jeśli nie brać pod uwagę glocka 9 mm w kaburze u boku. - Jess, Rob powiedział nam
już, że to nieprawda.
- Taak - zgodziłam się. - Naturalnie, że tak powiedział, przecież jest dżentelmenem i w
ogóle. Ale proszę mi wierzyć, tak właśnie było. Weszliśmy tam, żeby się całować i znaleźliśmy
Heather. To wszystko.
- Rozumiem. - Agentka specjalna Smith popatrzyła na parujący kubek kawy, który
trzymała w dłoniach. Mnie też proponowali, ale odmówiłam. Od kofeiny się wolniej rośnie, a ja
przez moje przeklęte geny, rosłam już i tak wystarczająco powoli.
- A czy zawsze wyjeżdżacie z Robem dwadzieścia kilometrów za miasto, żeby się
całować?
- Och, tak - zapewniłam. - To bardziej podniecające.
- Rozumiem - powiedziała agentka specjalna Smith. - Mimo że Rob ma klucze od
warsztatu wujka? Przecież tam jest zdecydowanie bliżej i o niebo czyściej niż w tym domu przy
drodze do kamieniołomów... Nadal oczekujesz, że ci uwierzę?
- Tak. - Nie kryłam oburzenia. - Nie możemy się całować w warsztacie wujka. Jeszcze by
nas nakrył i Rob straciłby pracę.
Agentka specjalna Smith wsparła łokieć na stole i oparła głowę na dłoni.
- Jessico - powiedziała zmęczonym głosem. - Nie chciałaś jechać do letniego domku
swojej najlepszej przyjaciółki, ponieważ dowiedziałaś się, że tam nie ma kablówki. Mam
uwierzyć, że weszłabyś do takiego domu jak ten przy drodze do kamieniołomów, gdyby nie
absolutna konieczność?
Zaskoczona, zmrużyłam oczy.
- Ejże - powiedziałam. - Skąd wiesz o tej kablówce?
- Reprezentujemy Federalne Biuro Śledcze, Jess. Wiemy wszystko.
Okropność. Ciekawa byłam, czy wiedzą o tym, że pani Hankey ma zamiar mnie pozwać.
Uznałam, że pewnie wiedzą.
- No cóż - powiedziałam. - W porządku. Przyznaję, że tam są trochę spartańskie warunki.
Ale...
- Spartańskie warunki? - Agentka specjalna Smith wyprostowała się raptownie. - Wybacz,
Jessico, ale wydaje mi się, że znam cię dość dobrze. Obawiam się, że gdyby jakiś chłopak zabrał
cię do tego domu w celach intymnych, mielibyśmy do czynienia z morderstwem pierwszego
stopnia. Z chłopakiem w charakterze trupa. Usiłowałam grać urażoną taką oceną mojej
osobowości, ale fakt, Jill miała rację. Nie pojmowałam, jak dziewczyna może pozwolić, żeby
chłopak zabrał ją w takie miejsce. To już lepiej samochodzie niż w tym obrzydliwym bajzlu.
Bajzel? Gniazdo szczurów.
Wcale się nie upieram, że jeśli dziewczyna zamierza stracić dziewictwo, ma to zrobić w
satynowej pościeli. Nie jestem aż pruderyjna. Ale jakaś pościel powinna być. Czysta pościel.
Żadnych pozostałości na podłodze po poprzednich randkach, i puste butelki po piwie należy
odstawiać do zakładu przetwarzania, zanim się nawet pomyśli o...
- Czy możemy już nie wracać do tej żałosnej historyjki? - zapytała agentka specjalna
Smith. - My wiemy swoje, Jessico. Dlaczego nie chcesz się przyznać? Wiedziałaś, że Heather
jest w środku i dlatego poszliście tam z Robem. - Przysięgam...
- Przyznaj, Jessico - ciągnęła Jill. - Miałaś wizję i wiedziałaś, gdzie Heather szukać,
prawda?
- Nieprawda - oświadczyłam. - Zapytajcie Roba. Poszliśmy tam, żeby... - Zapytaliśmy
Roba - powiedziała agentka specjalna Smith.
- Powiedział, że pojechaliście do kamieniołomów, żeby szukać Heather i przypadkiem
natknęliście się na ten dom.
- Dokładnie tak było - powiedziałam, dumna, że Rob wymyślił taką znakomitą historyjkę.
Dużo lepszą niż moja o całowaniu się. Chociaż oczywiście wolałabym, żeby moja opowieść była
prawdziwa.
- Jessico, mam szczerą nadzieję, ze względu na twoje dobro, że to nieprawda. Fakt, że
oboje zupełnie przypadkiem natykacie się na ofiarę porwania, wydaje nam się... no cóż, co
najmniej troszeczkę podejrzany.
Miałam już naprawdę dość. Od dwóch godzin trzymali nas na komisariacie i
przesłuchiwali.
Zbliżał się świt. Miałam serdecznie, naprawdę serdecznie dość tych pytań. Ale myślałam
jeszcze całkiem jasno i złapałam aluzję.
- Co masz na myśli, mówiąc „podejrzany” - zapytałam. - Coś sugerujesz?
Agentka specjalna Smith spojrzała na mnie pięknymi, niebieskimi oczami.
- Ach, rozumiem - roześmiałam się, chociaż nie widziałam w tym nic śmiesznego. -
Myślicie, że to my? Rob i ja? Podejrzewacie, że to my porwaliśmy Heather, pobiliśmy ją i
zostawiliśmy w wannie, żeby umarła?
- Nie - odparła agentka specjalna Smith. - Pan Wilkins pracował w warsztacie u wujka,
kiedy Heather zniknęła. Mamy pół tuzina świadków, którzy to potwierdzą. A ty, naturalnie, byłaś
z panem Leskowskim. I mamy ludzi, którzy widzieli was razem.
Szczęka mi opadła.
- O mój Boże - powiedziałam. - Sprawdziliście, czy mam alibi? Nie obudziliście chyba
pani Wilkins, co? Powiedz mi, że nie zadzwoniliście do mamy Roba i nie obudziliście jej. Jill,
jak mogłaś? Boże, taki wstyd!
- Szczerze mówiąc, Jessico - stwierdziła agentka specjalna Smith - twoje zmieszanie nic
mnie nie obchodzi. Chcę tylko poznać prawdę. Skąd wiedziałaś, że Heather Montrose jest w tym
domu? Policja przeszukała go dwa razy. Niczego nie znaleźli. Więc skąd wiedziałaś, że tam
trzeba szukać?
Popatrzyłam na nią wściekła. To żadna frajda, kiedy federalni włóczą się za tobą, czytają
twoje listy, podsłuchują telefony w ogóle. Ale kiedy budzą twoją przyszłą teściową w środku
nocy, żeby zadawać jej głupie pytania o kolację, na którą zaprosił cię chłopak nie będący jej
synem - o, tego już za wiele.
- W porządku - powiedziałam, krzyżując ręce na piersi. - Chcę adwokata.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju przesłuchań - agentka specjalna Smith
nazwała go pokojem konferencyjnym, ale ja i tak wiedziałam - wszedł jej partner.
- Witaj ponownie, Jessico - powiedział, siadając na krześle obok. - Po co ci adwokat? Nie
zrobiłaś nic złego, prawda?
- Jestem niepełnoletnia - oświadczyłam. - Jesteście zobowiązani przesłuchiwać mnie w
obecności rodzica albo opiekuna. Agent specjalny Johnson westchnął i położył na stole
segregator.
- Wezwaliśmy już twoich rodziców. Czekają na dole.
O mało nie rąbnęłam głową w ścianę. To było niewiarygodne.
- Powiedzieliście moim rodzicom?
- Jak sama zauważyłaś - potwierdził agent specjalny Johnson - jesteśmy zobowiązani
przesłuchiwać cię w obecności...
- Chciałam się tylko odegrać! - wrzasnęłam. - Nie mogę uwierzyć, że ich wezwaliście.
Wiecie, na co mnie narażacie? Przecież wyszłam z domu w głuchą noc.
- Zgadza się - stwierdził agent specjalny Johnson. - Ponówmy o tym przez chwilę,
dobrze? Dlaczego wymknęłaś się z domu? Czy to nie było przypadkiem związane z jedną z
twoich wizji? To mi się nie mieściło w głowie. Nic a nic. Oto Rob i ja dokonaliśmy czegoś
wspaniałego - uratowaliśmy dziewczynie życie. Co prawda Heather miała tylko złamaną rękę i
żebro, mnóstwo wielkich sińców, ale gdybyśmy jej nie znaleźli, umarłaby do rana na skutek
szoku. Tak powiedzieli sanitariusze. A ci tutaj nic tylko próbują z nas wyciągnąć, skąd
wiedzieliśmy, gdzie jej szukać. To było nie w porządku. Powinni nas uczcić jak bohaterów, a nie
traktować jak przestępców.
- Powiedziałam wam już. Straciłam mój niezwykły dar percepcji pozazmysłowej, jasne?
- Doprawdy? - Agent specjalny otworzył segregator. - A więc to nie ty dzwoniłaś wczoraj
rano do 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń, z informacją, gdzie mogą znaleźć Courtney
Hwang?
- Nigdy o niej nie słyszałam.
- Courtney znaleziono w San Francisco. Porwano ją z jej domu w Brooklynie cztery lata
temu. Rodzice stracili nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek zobaczą córkę.
- Czy mogę już iść do domu? - zapytałam.
Telefon do 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń wykonano koło ósmej rano, wczoraj, z
automatu Dunkin Donuts przy tej ulicy, gdzie znajduje się warsztat wuja pana Wilkinsa. A ty
oczywiście nic nie wiesz na ten temat?
- Straciłam zdolności parapsychiczne - powiedziałam. - Nie pamiętacie? Podawali w
wiadomościach.
- Owszem, Jessico - odparł agent specjalny Johnson. - Zdajemy sobie sprawę, że złożyłaś
prasie takie oświadczenie. Zdajemy sobie również sprawę, że twój brat, Douglas, przeżywał
wówczas, powiedzmy, pewne nasilenie objawów schizofrenii, na którą cierpi, co wiązało się ze
stałą i natrętną obecnością dziennikarzy pod twoim domem...
- Nie tylko dziennikarzy - powiedziałam zdenerwowana. - Wy też mieliście w tym swój
drobny udział, może nie?
- Z żalem przyznaję, że to prawda - zgodził się agent specjalny Johnson. Jessico, pozwól,
że cię o coś zapytam. Czy wiesz, co to jest charakterystyka?
- Oczywiście, że wiem. Policjanci używają tego, żeby aresztować ludzi, którzy pasują do
określonego typu.
- Tak - powiedział agent specjalny Johnson - rzeczywiście, ale o to dokładnie mi chodziło.
Chodziło mi o opracowanie dali, które składają się na szczegółowe typy charakterologiczne.
- Czy to nie jest właśnie to, o czym przed chwilą mówiłam?
- Nie.
Agent specjalny Johnson nie odznaczał się szczególnym po - czuciem humoru.
Niewykluczone, że Allan Johnson był najnudniejszym człowiekiem na naszej planecie.
Wszystko, co się z nim wiązało, było nudne. Nudne były jego mysie włosy z przedziałkiem po
prawej stronie. Nudne były okulary w staromodnej metalowej oprawce. Nudne były jego
nieodmiennie szare garnitury, nawet jego krawaty, zwykle blado niebieskie lub żółte, bez
wzorów były nudne. Był żonaty, i to było w nim chyba najnudniejsze.
- Otóż - ciągnął agent specjalny Johnson - charakterystyka oby mogącej popełnić
zbrodnie, z którymi mieliśmy do czynienia w tym tygodniu - to jest uduszenie Amber Mackey
oraz rwanie Heather Montrose - wygląda mniej więcej tak: Jest to prawdopodobnie biały,
heteroseksualny mężczyzna w wieku około dwudziestu lat. Jest inteligentny, być może w
wysokim stopniu, jednak nie jest zdolny do odczuwania empatii wobec rówieśników ani też
wobec nikogo w ogóle. Podczas gdy rodzinie i przyjaciołom może wydawać się normalnym,
nawet dobrze funkcjonującym członkiem społeczeństwa, cierpi na bardzo poważne zaburzenia.
Nie można wykluczyć paranoi. Stwierdzono, że zabójcy tego typu działają niekiedy pod
wpływem wewnętrznych głosów kierujących ich postępowaniem...
Wtedy do mnie dotarło. Słuchałam jego gadaniny, myśląc sobie: mm, biały,
heteroseksualny mężczyzna, dwudziestoletni, wygląda na Marka Leskowskiego, wysoce
inteligentny, niezdolny do odczuwania empatii, taak, to mógłby być on. Jest futbolistą , ale
przecież rozgrywającym, a to wymaga pewnej inteligencji. No i to jego nieliczenie się z tym, że
coś się może nie udać...
Tyle że on był ze mną, kiedy porwano Heather. Lekarze orzekli, że doznała tych
wszystkich obrażeń jakieś sześć godzin wcześniej, czyli napastnik - kimkolwiek był - zaatakował
ją koło ósmej wieczorem... A Mark był ze mną o ósmej...
Wyprostowałam się na krześle.
- Ejże - powiedziałam. - Chwileczkę...
- Tak? - Agent specjalny Johnson spojrzał na mnie wyczekująco. - Coś cię niepokoi,
Jessico?
- Chyba sobie żarty robicie - powiedziałam. - Nie próbujecie na poważnie wrobić w to
mojego brata?
Jill zamyśliła się.
- A skąd ci przyszło do głowy, Jess, że próbujemy zrobić coś takiego?
Szczęka mi opadła.
- Myślicie, że jestem głupia, czy co? On przed chwilą powiedział.
- Nie mam pojęcia, co mogło cię skłonić do wyciągnięcia wniosku, że podejrzewamy
Douglasa, - Jessico - powiedział agent specjalny Johnson. Chyba że wiesz coś, czego my nie
wiemy.
- Tak - wtrąciła agentka specjalna Smith. - Czy to Douglas powiedział ci, Jessico, gdzie
znaleźć Heather? Czy stąd wiedziałaś, że trzeba zajrzeć do domu przy drodze?
- Och! - Podniosłam się gwałtownie, aż krzesło przechyliło się do tyłu. - Koniec. Dość
tego. Koniec rozmowy Wychodzę stąd.
- Dlaczego się złościsz, Jessico? - zapytał agent specjalny Johnson, nie ruszając się z
miejsca. - - Czyżby dlatego, że przypadkiem mamy rację?
- Nie wrobicie w to Douglasa - warknęłam. - Zapytajcie Heather. No, dalej. Powie wam,
że to nie Douglas.
- Heather Montrose nie widziała napastników - powiedział spokojnie agent specjalny
Johnson. - Zarzucono jej coś na głowę, a potem zamknięto w ciasnym pomieszczeniu -
prawdopodobnie w bagażniku samochodu. Kiedy ją stamtąd uwolniono, zobaczyła kilka osób,
wszystkie w maskach. Usiłowała uciec, ale wyperswadowano jej to wyjątkowo dobitnie.
Twierdzi, że głosy wydawały się jakby znajome. Niewiele więcej była w stanie powiedzieć.
Przełknęłam ślinę. Biedna Heather. Jednak, jako siostra, musiałam działać.
- To nie był Douglas - oświadczyłam zdecydowanie. - On nie ma żadnych przyjaciół. I z
pewnością nigdy nie miał żadnej laski.
- Cóż, nietrudno będzie dowieść, że nie ma z tym nic wspólnego - powiedziała agentka
specjalna Smith. - Przypuszczam, że cały czas był w swoim pokoju jak zwykle. Zgadza się,
Jessico?
Patrzyłam na nich szeroko otwartymi oczami. Wiedzieli, nie mam pojęcia skąd, ale
wiedzieli. Wiedzieli, że Douglasa nie było w domu, kiedy Heather zniknęła.
Wiedzieli też, że nie mam pojęcia, co on wtedy robił. O mało nie pękłam ze złości.
- Jeśli wam się zdaje, że zdołacie wpakować w to Douglasa, możecie raz na zawsze
pożegnać się z nadzieją, że pewnego dnia będę dla was pracować.
- O czym ty mówisz, Jessico? - zapytał agent specjalny Johnson. - Czyżbyś nadal
posiadała zdolność percepcji poza - zmysłowej? - Skąd wiedziałaś, gdzie szukać Heather
Montrose, Jessico? naciskała agentka specjalna Smith.
Podeszłam do drzwi, - Trzymajcie się z daleka od Douglasa. Mówię poważnie, zbliżcie
się do mojego brata, choćby po to, żeby na niego popatrzeć, a przeprowadzę się na Kubę i
powiem Fidelowi Castro wszystko, co będzie chciał wiedzieć o waszych tajnych agencji, którzy
tam działają.
Gwałtownym ruchem otworzyłam drzwi i wymaszerowałam No cóż, nie mogli mnie
zatrzymać. Nie zostałam aresztowana. To mnie przerastało. Wiedziałam, że rząd Stanów
Zjednoczonych chciałby mnie umieścić na liście swoich pracowników, ale zniżać się do czegoś
takiego? Sugerować, że wrobią mojego brata w zbrodnię, której z pewnością nie popełnił... To
było podłe. George Washington spaliłby się ze wstydu, gdyby o tym usłyszał.
Nadal byłam tak wściekła, że omal nie przedefilowałam przez poczekalnię i na zewnątrz,
na ulicę. Miałam przyćmiony wzrok.
Może to dlatego, że tak krótko spałam. W każdym razie przeszłam przed biurkiem
dyżurnego, nie zwracając uwagi na Roba ani na rodziców.
- Jessico!
Krzyk matki wyrwał mnie z transu. No, również fakt, że zarzuciła mi ręce na szyję.
- Jessico, wszystko w porządku?
Uwięziona w żelaznym uścisku matki, który w tym wypadku stanowił wyraz
najserdeczniejszych uczuć, obserwowałam, jak Rob podnosi się powoli z ławki.
- Co się stało? - dopytywała się mama. - Dlaczego tak długo cię trzymali? Mówili coś o
odnalezieniu tej dziewczyny, drugiej cheerleaderki. Co tu się właściwie dzieje? I co robiłaś poza
domem o tak późnej porze?
Rob, w drugim końcu pokoju, uśmiechnął się, widząc, jak przewracam oczami za plecami
matki. Potem powiedział bezgłośnie: „Zadzwoń do mnie”.
Potem - bardzo dyskretnie - wyszedł.
Chyba jednak nie dość dyskretnie, bo mój tata zapytał:
- Co to za chłopak? Ten, który przed chwilą wyszedł?
- Nikt, tato. Jakiś chłopak. Chodźmy już do domu, dobrze? Jestem strasznie zmęczona.
- Co to znaczy: jakiś chłopak? To nawet nie jest ten sam Chłopak, z którym byłaś
poprzednio. Z iloma chłopcami ty się spotykasz, Jessico? co robiliście razem w środku nocy?
- Tato - powiedziałam, ujmując go pod rękę i próbując wybuchnąć z komisariatu. -
Wszystko wyjaśnię w samochodzie.
Chodźmy stąd.
- A co z naszymi zasadami? - zapytał ojciec. - Jakimi zasadami?
- Zasadami, zgodnie, z którymi nie powinnaś widywać się chłopcami, zanim ich nam -
mamie i mnie - nie przedstawisz.
- Jakie zasady? - zdziwiłam się. - Nikt mi o tym dotąd nie przypomniał. - Cóż, bo do tej
pory nie było takiej potrzeby - powiedział tata. - Pamiętaj jednak, że teraz będą cię obowiązywały
pewne zasady. Zwłaszcza jeśli ci chłopcy sądzą, że to całkiem w po - rządku, żebyś wymykała
się z domu w nocy na randkę... - Joe - szepnęła mama przestraszona, rozglądając się po pustym
pomieszczeniu. - Nie tak głośno. - Będę mówił tak głośno, jak mi się podoba - oświadczył tata. -
Płacę podatki, no nie? Ten budynek postawiono za moje pieniądze. A teraz chcę coś wyjaśnić,
Toni. Chcę wiedzieć, kim jest chłopak, dla którego nasza córka wymyka się z domu w nocy.
- Boże - powiedziałam. - To Rob Wilkins. - Cieszyłam się niewymownie, że Rob tego nie
słyszy. - Syn pani Wilkins. W porządku? Teraz możemy stąd wyjść?
- Pani Wilkins? - zdumiał się tata. - Masz na myśli Mary, ową kelnerkę w Mastrianim?
- Tak - powiedziałam. - Teraz...
- Ale on jest dla ciebie za stary - stwierdziła mama. - Już kończył szkołę. Czy on już
skończył szkołę, Joe?
- Tak mi się wydaje - odparł tata. Zupełnie stracił zainteresowanie tematem, odkąd się
dowiedział, że zatrudnia mamę Roba. - On pracuje w garażu, tak, przy Pike's Creek Road?
- W garażu? - Mama niemal krzyknęła. - O mój Boże... Zrozumiałam, że to będzie długa
jazda.
- Lepiej - powiedział mój ojciec - żeby chodziło o coś w związku z tą percepcją
pozazmysłową, moja panno, bo...
I jeszcze dłuższy dzień.
Do szkoły poszłam dopiero na czwartą lekcję. Kiedy już wyjaśniłam rodzicom sprawę z
Heather, pozwolili mi pospać dłużej. Chociaż nie można powiedzieć, żeby humory im się
poprawiły, zwłaszcza mamie. Nie życzyła sobie dla swojej córki chłopaka, który nawet nie
myślał o college'u.
Co do taty.. zachował się całkiem w porządku. Powiedział tylko:
- Daj spokój, Toni. To miły chłopak. A mama na to:
- Skąd możesz wiedzieć. Nigdy z nim nie rozmawiałeś.
- Owszem, ale znam Mary - odparł. - A teraz idź się trochę przespać, Jessico.
Więc poszłam. Ale nie udało mi się zasnąć. Choć wylegiwałam się w łóżku od piątej rano
do mniej więcej wpół do jedenastej. Nie mogłam pozbyć się myśli o Heather i o tym domu. Tym
strasznym, okropnym domu.
Och, a także o tym, co mi powiedział agent specjalny Johnson. To znaczy o Douglasie.
Głosy Douglasa mówią mu, żeby popełnił samobójstwo, nie zabijał innych ludzi.
Więc sugestie agenta specjalnego Johnsona nie miały najnudniejszego sensu. Ani deczka.
Poza tym Douglas nie prowadzi samochodu. Kiedyś miał prawo jazdy i auto, fakt.
Jednak od dnia, kiedy nas wezwali - zeszłej zimy, kiedy Douglas miał pierwszy „epizod”
- i pojechaliśmy po niego do colleg'u, a Mike prowadził z powrotem - samochód, zimny i
martwy, tkwi w garażu. Nawet Mike nim nie jeździ. Mike, który oddałby niemal wszystko za
własny samochód. Ale sam sobie winien - na koniec szkoły zażyczył sobie komputer. Głupi, bo
na wóz mógłby wabić Claire Lippman i zabrać ją na randkę do kamieniołomów, Tak więc nawet
Mike nie ruszyłby tego samochodu. To był wóz Douglasa. I pewnego dnia Douglas miał znowu
nim pojechać.
Ale jak dotąd tego nie zrobił. Nie miałam co do tego wątpliwości, bo kiedy mama
powiedziała, że podrzuci mnie do szkoły, sprawdziłam opony samochodu Douglasa. Gdyby się
wyprawiał do domu przy kamieniołomach, na oponach byłby piach.
A nie było. Opony w samochodzie Douglasa były czyste jak łza. To nie znaczy, że
uwierzyłam agentowi specjalnemu Johnsonowi. Gadał te bzdury o Douglasie, żeby się
przekonać, czy przypadkiem nie znam prawdziwego mordercy i z jakiegoś dziwacznego powodu
go nie ukrywam.
Dotarłam na zajęcia orkiestry w połowie przesłuchania instrumentów smyczkowych.
Akurat grała Ruth, kiedy weszłam z usprawiedliwieniem spóźnienia na kartce. Nie zauważyła
lnie, pochłonięta grą. Wybrała sonatę, której się nauczyła na bozie. Wiedziałam, że będzie miała
pierwsze krzesło. Ruth zawsze zdobywa pierwsze miejsce.
Kiedy skończyła, pan Vine powiedział: „Świetnie, Ruth” i zawołał następną
wiolonczelistkę. W naszej orkiestrze były tylko trzy wiolonczelistki, więc konkurencja nie
należała do szczególnie zaciętych. Trzeba było jednak siedzieć tam i słuchać, jak ludzie ubiegają
się o swoje miejsca. To było okropnie nudne. Zwłaszcza skrzypce. Piętnastu skrzypków i
skrzypaczek grało ten sam utwór.
- Cześć - szepnęłam, udając, że szukam czegoś w plecaku.
- Cześć - odszepnęła Ruth, chowając wiolonczelę do futerału. - Gdzie byłaś? Co się
dzieje? - Wszyscy mówią, że uratowałaś Heather Montrose od śmierci.
- Owszem - stwierdziłam skromnie. - Zgadza się.
- Dlaczego zawsze dowiaduję się o wszystkim ostatnia? No więc gdzie ona była?
- W tym wstrętnym starym domu przy drodze do kamieniołomów - szepnęłam. - Przy
drodze, której już nikt dzisiaj nie używa.
- A po co tam polazła?
- Wiesz, nie znalazła się tam całkiem z własnej woli - wyjaśniłam i opowiedziałam
wszystko po kolei.
- Rany - mruknęła Ruth, kiedy doszłam do końca. - Wyjdzie z tego?
- Nie wiem. Nikt nie jest w stanie tego przewidzieć. Ale...
- Przepraszam. Czy nie możecie ciszej? Przeszkadzacie wszystkim pozostałym.
Podniosłyśmy wzrok. Karen Sue Hankey rzucała nam gniewne spojrzenie.
Tyle że pod gniewnym spojrzeniem rozciągał się szeroki pas gazy zakrywającej nos i
przylepionej plastrem do policzków.
Wybuchnęłam śmiechem. No cóż, nie mogłam się powstrzymać.
- Śmiej się, śmiej, Jess - powiedziała Karen Sue. - Zobaczymy, kto się będzie śmiał w
sądzie.
Karen Sue - wykrztusiłam, chichocząc. - Po co ci ta gaza? Wyglądasz śmiesznie.
- Doznałam kontuzji narządu powonienia - oznajmiła Karen Sue wyniośle. - Możecie
przeczytać oświadczenie lekarskie. - Kontuzja narządu... - parsknęła Ruth. - Czyli po prostu masz
rozkwaszony nos.
- Ryzyko infekcji - poinformowała nas Karen Sue - jest niezmiernie wysokie.
To mnie dobiło. Śmiałam się tak, że o mało nie dostałam konwulsji. Pan Vine w końcu
zwrócił na nas uwagę i powiedział ostrzegawczo:
- Dziewczynki!
Oczy Karen Sue zamigotały groźnie ponad brzegiem bandaża, ale nie odezwała się ani
słowem. Nie wtedy.
Gdy rozległ się wreszcie dzwonek na lunch, wyniosłyśmy się stamtąd z Ruth czym
prędzej. Chciałyśmy pogadać o Heather.
- A więc powiedziała „oni” - powtórzyła Ruth, kiedy pochylałyśmy się obie przy stole
nad taco. Dobra, ja się pochylałam nad taco. Ruth dołożyła do swojego kupę sałaty i polała to
jeszcze beztłuszczowym sosem, uzyskując w ten sposób sałatkę z taco. I, moim zdaniem, bałagan
na talerzu. - Jesteś pewna? Powiedziała: „Oni wrócą”?
Skinęłam głową. Z jakiegoś powodu byłam wściekle głodna. Pożerałam trzecią porcję.
- Zdecydowanie tak - potwierdziłam, popijając coca - colą. - ”Oni”.
- Więc w wypadku Amber - stwierdziła Ruth - też możemy mieć do czynienia z kilkoma
osobami. Jeśli obie te sprawy są ze sobą powiązane. A wygląda na to, że są.
- Zgadza się - powiedziałam. - Dobrze by było wiedzieć, kto w tym domu urządzał
imprezy. Ktoś się tam nieźle zabawiał, i to dość regularnie.
Ruth wzdrygnęła się lekko. Nie ukrywałam przed nią, oczywiście, żadnych drastycznych
szczegółów... nie wyłączając opakowań po kondomach.
- Chciałabym wiedzieć, kogo ci ludzie tam ze sobą zabierają. To znaczy, chodzi mi o
dziewczyny. Chyba że, no wiesz, uprawiają seks między sobą.
Ruth potrząsnęła głową.
- Geje doprowadziliby to miejsce do porządku. Wiesz, położyliby poduszki i tak dalej. I
nie zostawialiby po sobie żadnych śmieci.
- To prawda - przyznałam. - Ale jaka dziewczyna by się na coś takiego zgodziła?
Rozejrzałyśmy się dookoła. Ernest Pyle jest, jak sądzę, typową szkołą średnią na
amerykańskim Środkowym Zachodzie. Chodzi do niej jeden Latynos, dwóch Azjatów i żadnych
Afro - Amerykanów. Poza tym sami biali. Różnią się między sobą jedynie pochodzeniem
społecznym i stanem posiadania.
I wokół tego, jak to zwykle, kręci się wszystko.
- Wsioki - kategorycznie stwierdziła Ruth, zerkając na siedzące przy długim stole
dziewczyny w niemodnych ciuchach.
- Nie - powiedziałam. Ruth potrząsnęła głową.
- Jess, dlaczego nie? To logiczne. Ten dom, zauważ, jest w końcu na wsi.
- Owszem - odparłam. - Ale są jeszcze butelki po piwie. Po importowanym piwie.
- Więc?
- Więc Rob z przyjaciółmi piją tylko amerykańskie piwo. Tak mi powiedział. Zobaczył
butelki i zawołał: „Miastowi!”.
Ruth spojrzała na mnie z ukosa.
- I nie przyszło ci do głowy, że twój dziwak może kryć swoich jurnych kolesiów?
- Rob nie jest dziwakiem. A jego przyjaciele to nie żadni durni kolesie. Zechciej sobie
przypomnieć, że to właśnie oni pomogli mi na wiosnę zwiać z bazy wojskowej.
- Nie chcę cię obrazić, Jess - powiedziała Ruth. - Myślę jednak, że ten facet kompletnie
zawrócił ci w głowie. Nie do - dostrzegasz oczywistych...
- Oczywiste jest dla mnie to, że Rob tego nie zrobił!
- Nie sugeruję, że to on. Chcę tylko powiedzieć, że któryś z jego kolesiów...
Nagle na ławce obok mnie wylądował ogromny plecak. Pod - niosłam głowę,
powstrzymując jęk.
- Cześć, dziewczyny - rzucił Skip. - Mogę się przysiąść?
- Otóż, tak się składa - powiedziała Ruth, wydymając wargi - że akurat sobie idziemy.
- Kłamiesz - stwierdził Skip. - Nigdy nie widziałem, żebyś nie dokończyła sałatki.
- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - odparła Ruth.
- Otóż - nie ustępował Skip - to, co mam do powiedzenia, zajmie najwyżej minutę. Wiem,
moje drogie, jaką wartość mają dla was cenne chwile spędzone razem przy stole. Ale w weekend
o północy jest pokaz japońskiego filmu animowanego, w śródmieściu i chciałem się dowiedzieć,
czy jesteście zainteresowane.
Ruth spojrzała na brata, jakby stracił rozum. - Ja? Pytasz, czy pójdę z tobą do kina?
- No cóż...
Skip, po raz pierwszy, odkąd go poznałam, a to już szmat czasu, wydał mi się
zakłopotany.
- Niezupełnie. Chodziło mi o Jess. Zakrztusiłam się.
- Ojej - zaniepokoił się Skip, klepiąc mnie po plecach. - Nic ci nie jest?
- W porządku - powiedziałam, kiedy doszłam do siebie. - Eee. Posłuchaj. Pozwolisz, że
do ciebie zadzwonię w tej sprawie? To znaczy w sprawie kina? Mam w tej chwili parę rzeczy na
głowie.
- Pewnie. Znasz numer. - Skip podniósł plecak i wyszedł.
- O... mój... Boże - wykrztusiła Ruth, kiedy oddalił się na bezpieczną odległość.
Poprosiłam, żeby się zamknęła. Nie zamknęła się jednak.
- On cię kocha. Skip się w tobie zakochał. Nie do wiary!
- Zamknij się, Ruth - powtórzyłam, wstając od stołu.
- Jessica i Skip, zakochana para - roześmiała się. Zauważyłam, jak Tisha Murray i kilka
innych cheerleaderek - wśród nich Karen Sue, która zawsze próbowała wkręcić się w lepsze
towarzystwo - wychodzi na dwór. Rozsiadły się pod masztem z flagą, gdzie przy ładnej pogodzie
wysiadywały na przerwach ze swoimi chłopakami, poprawiając sobie opaleniznę.
- Skip jeszcze nigdy nie umówił się na randkę - powiedziała Ruth, drepcząc za mną. -
Ciekawa jestem, czy wpadnie na to, żeby nie zabierać plecaka.
Nie zwracając uwagi na Ruth, ruszyłam za Tishą na dziedziniec.
Dzień był wyjątkowo piękny - jeden z tych, kiedy siedzenie w klasie staje się nieznośną
torturą. Lato się skończyło, ale ktoś odpowiedzialny na górze widocznie nie został o tym
poinformowany. Słońce prażyło równo, przypiekając długie nogi cheerleaderek siedzących na
trawniku pod flagą oraz plecy towarzyszących im mięśniaków. Nie widziałam nigdzie Marka.
Tisha, przysłaniając oczy ręką, rozmawiała z Jeffem Dayem.
- Tisha! - zawołałam.
- Ojejej! - krzyknęła, zrywając się na nogi. - Jest tutaj! Dziewczyna, która uratowała
Heather! Ojej! Jesteś absolutną bohaterką, wiesz o tym?
Czułam się niezręcznie, kiedy wszyscy obstąpili mnie, gratulując i zasypując pytaniami.
Przedstawiciele szkolnej elity raczej nie zadawali się z osobami spoza swojego kręgu. A tu nagle
stałam się jakby jedną z nich. Proszę, jakie to proste, wystarczyło uratować życie cheerleaderce.
- Tisha - powiedziałam, przekrzykując podniecone głosy. - Możemy chwilę
porozmawiać?
Odeszła ze mną na bok, przekrzywiając pytająco małą, ptasią główkę.
- Aha, bohaterko - powiedziała. - Oczywiście.
- Posłuchaj. - Wzięłam ją za ramię i poprowadziłam w stronę parkingu. - Chodzi o ten
dom, gdzie znalazłam Heather. Wiedziałaś o nim?
Tisha odsunęła kosmyk włosów z czoła.
- Dom przy drodze do kamieniołomów? Pewnie. Wszyscy znają ten dom.
Już miałam ją zapytać, czy wie, kto zostawił tam butelki po piwie i do czego służył stary,
zapaskudzony materac, kiedy moją uwagę odwrócił znajomy dźwięk. Moje uszy nauczyły się
wychwytywać ten dźwięk spośród wszystkich innych.
Dźwięk silnika Roba.
To znaczy dźwięk silnika motocykla Roba.
Odwróciłam się i zobaczyłam, jak Rob wyjeżdża zza rogu na parking. W dzień, w pełnym
świetle wyglądał jeszcze przystojniej niż w blasku księżyca. Kiedy zatrzymał się obok mnie,
wyłączył silnik i ściągnął kask, serce waliło mi jak szalone. W dżinsach, wysokich butach do
jazdy, T - shircie podkreślającym szerokie ramiona, z tymi świetlistymi szarymi oczami wyglądał
bosko.
- Cześć - rzucił. - Jak się masz?
Świadoma, że skupiają się na nas ciekawskie spojrzenia całego liceum, w każdym razie
znacznej jego części, powiedziałam od niechcenia:
- Cześć. W porządku. A co u ciebie? Zszedł z motoru i przygładził włosy.
Raczej dobrze. To ty miałaś ostatnio kłopoty, nie ja. Najpierw z powodu federalnych, a
potem rodziców. Chyba się nie mylę?
- Zgadza się. Nie byli zachwyceni. Żadne z nich. Ani Allan i Jill, ani Joe i Toni.
- Tak właśnie podejrzewałem - powiedział Rob. - Więc uznałem, że lepiej będzie wpaść
tutaj na przerwie i, no wiesz, sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku. Ale mam wrażenie,
że tak. - Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem szarych oczu. - Nawet lepiej niż w porządku.
Ubrałaś się tak z jakiejś szczególnej okazji?
Tego dnia miałam na sobie nowe ciuchy zakupione po obozie: czarną bluzkę z trójkątnym
dekoltem, różową minispódniczkę i czarne sandały na grubej podeszwie. Wyglądałam treschic,
jak by powiedzieli na francuskim.
- Och - zająknęłam się, spoglądając na swoje ubranie. - No cóż, staram się w tym roku.
Próbuję nie pakować się w kłopoty.
Rob, ku mojemu zachwytowi, skrzywił się, zerkając na spódnicę.
- Chyba trochę przesadziłaś, Mastriani - powiedział. A potem, patrząc na mój nadgarstek:
- Hej, czy to mój zegarek?
Wpadłam. Znowu wpadłam. Znalazłam jego zegarek, ciężki, czarny zegarek, wyposażony
w różne guziczki, które spełniały przedziwne funkcje, jak na przykład podawanie czasu w
Nikaragui, w kieszeni jego skórzanej kurtki. Dodam, że kurtka zajmowała teraz eksponowane
miejsce w moim pokoju.
Pewnie, że założyłam go na rękę idąc do szkoły. Jak mogłam tego nie zrobić?
- Och, rzeczywiście - powiedziałam z wystudiowaną obojętnością. - Wczoraj wieczorem
mi go pożyczyłeś. Pamiętasz?
- Teraz tak - odparł Rob. - Wszędzie go szukałem. Oddaj.
Grzebiąc się przesadnie, zdjęłam zegarek. Trudno było się z nim rozstać. Śmieszne?
Wiem, ale nic nie mogłam na to poradzić. To było jakby trofeum. Zegarek mojego chłopaka.
Tyle że Rob nie był moim chłopakiem.
- Proszę - powiedziałam. Wziął zegarek i założył, patrząc na mnie, jakbym była niespełna
rozumu. Zresztą pewnie tak jest.
- Podoba ci się ten zegarek? Chcesz taki?
- Nie - powiedziałam. - Wcale nie. - Nie mogłam się przecież przyznać, prawda?
- Bo mogę ci taki dać - powiedział. - Jeśli chcesz. Sądziłem, że chciałabyś raczej jakiś
damski. Ten trochę głupio na tobie wygląda.
- Nie chcę zegarka - powiedziałam. Tylko taki, który należy do ciebie.
- Aha. W porządku. Jak chcesz.
- Nie chcę.
Przyjrzał mi się ciekawie.
- Jesteś trochę dziwna - stwierdził. - Zdajesz sobie z tego sprawę?
Och, świetnie. Mój chłopak poświęca całą przerwę na lunch, żeby przyjechać do mnie na
motocyklu i oznajmić mi, że jestem trochę dziwna. Jakie to romantyczne.
Dzięki Bogu, Tisha i reszta towarzystwa stali dość daleko i nie mogli nas słyszeć.
- Hm, muszę wracać - powiedział. - Uważaj na siebie. Zostaw robotę policyjną
zawodowcom, dobrze? I zadzwoń do mnie.
- Pewnie.
Zmrużył oczy w słońcu.
- Jesteś przekonana, że nic złego się z tobą nie dzieje?
- Tak - powiedziałam.
Ale, oczywiście, niezupełnie tak. To znaczy owszem, i tak, i nie. Bo bardzo chciałam,
żeby mnie pocałował. Głupie, co? To znaczy, chcieć, żeby mnie pocałował, bo Tisha i ci wszyscy
ludzie akurat się na nas gapili.
Ale powód był w gruncie rzeczy mniej więcej taki sam, jak w wypadku zegarka.
Chciałam tylko, żeby wszyscy wiedzieli, że do kogoś należę.
I że tym kimś nie jest Skip Abramowitz.
Nie chcę nikomu wmawiać, że Rob czyta w moich myślach. W końcu to ja jestem
psychiczna, czy raczej parapsychiczna, nie on.
Nie twierdzę również, że coś mu telepatycznie zasugerowałam. Moje zdolności dotyczą
tylko jednej dziedziny, odnajdywania zaginionych ludzi, a nie skłaniania chłopaków, żeby mnie
całowali.
W każdym razie Rob wzniósł oczy do góry, powiedział: „A niech to”, położył dłoń na
moim karku, przyciągnął mnie do siebie i pocałował pospiesznie w czubek głowy.
Potem wskoczył na motor i zniknął.
Po pierwsze, rozległ się dzwonek. Po drugie, Karen Sue Hankey, która obserwowała całą
tę scenę, zawołała piskliwie:
- O mój Boże, Jess. Jak mogłaś pozwolić, żeby wsiok cię pocałował?
Na szczęście dla Karen Sue - i dla mnie, jak sądzę - Todd Mintz stał niedaleko. Więc
kiedy się na nią rzuciłam, żeby wydrapać jej oczy, Todd złapał mnie w powietrzu, obrócił i
zawołał:
- Hola, tygrysico!
- Puszczaj! - wrzasnęłam, nieprzytomnie wściekła. A jeszcze przed chwilą bałam się, że
serce mi eksploduje ze szczęścia.
- Todd, puść mnie.
- Tak, puść ją, Todd! - zawołała Karen Sue. Zdążyła się już wspiąć po schodach przed
wejściem i stała w bezpiecznej odległości. - Przyda mi się kolejne pięć tysięcy.
- Nie wątpię! - ryknęłam. - Mogłabyś sobie wreszcie kupić trochę pieprzonego rozumu!
Nie, nie powiedziałam „pieprzonego”.
- Och, ślicznie! - zawołała Karen Sue ze szczytu schodów.
- Dokładnie tego bym się spodziewała po dziewczynie, której brat jest podejrzany o
morderstwo.
Zamarłam.
Todd, czując, że w tym stanie nie mogę być groźna, puścił mnie.
- O czym ona mówi? - zapytałam.
Todd wyglądał tak, jakby miał ochotę schować się w mysiej dziurze, co przy jego
gabarytach sprawiało osobliwe wrażenie.
- Nie wiem, Jess - wymamrotał zmieszany. - Chodzą takie plotki...
- Jakie plotki? - zapytałam.
Todd przestąpił z nogi na nogę.
- Ja, eee, muszę wracać do klasy. Bo się, eee, spóźnię.
- Powiesz mi, co to za cholerne plotki albo gwarantuję, że poczołgasz się do klasy na
czworakach!
Nie powiedziałam „cholerne”.
Todd chyba się nie przestraszył. Wydawał się raczej, czy ja wiem, zmęczony?
- Posłuchaj, Jess - powiedział. - To tylko plotki, rozumiesz? Starsza siostra Jenny Gibbon,
która wyszła za zastępcę szeryfa, mówi, że może wezwą go na przesłuchanie, bo pasuje do
jakiejś tam charakterystyki i nie ma alibi. Rozumiesz?
Nie mogłam w to uwierzyć. Naprawdę nie mogłam.
Jednak to zrobili! Mam na myśli agentów specjalnych Johnsona i Smith. Sugerowali, że
to zrobią, i zrobili.
Cóż, dlaczego nie? Pracowali dla FBI. Wszystko im wolno, prawda? Kto mógł ich
powstrzymać?
No właśnie.
Był ktoś taki. Ja.
Nie miałam tylko na razie żadnego konkretnego pomysłu. Dręczyło mnie to przez resztę
dnia tak bardzo, że kilku nauczycieli chciało mnie nawet odesłać do gabinetu pedagoga.
Poszłabym chętnie - tam przynajmniej nikt nie zadawałby mi głupich pytań w rodzaju,
jaki jest pierwiastek z tysiąca sześciuset pięciu albo jak wygląda czas zaprzeszły czasownika
avoir - na nieszczęście jednak żaden z nich nie wprowadził groźby w życie. O trzeciej zabrzmiał
wreszcie ostatni dzwonek.
- Jess! - zawołał ktoś za mną, kiedy wybiegłam ze szkoły. - Hej, Jess!
Odwróciłam się i zobaczyłam, jak Mark Leskowski zostawia samochód, który właśnie
otwierał, i spieszy w moją stronę.
- Hej! - Zsunął na czoło okulary przeciwsłoneczne. - Co słychać? Dobrze, że na ciebie
wpadłem. Mam nadzieję, że nie miałaś wczoraj przeze mnie kłopotów.
Popatrzyłam na niego zdezorientowana. W tej chwili myślałam tylko o tym, że federalni
mogą w każdej chwili zabrać Douglasa na przesłuchanie. Że mogą go oskarżyć o zbrodnie,
których przecież nie mógł popełnić.
- Bo wiesz, kiedy cię odwiozłem - Mark, widząc mój bezmyślny wyraz twarzy, połapał
się, że potrzebuję bliższych wyjaśnień - twoi rodzice wyglądali na... wściekłych.
- Nie byli wściekli - powiedziałam. - Martwili się. - I to nie o mnie, tylko o Douglasa. Nie
było go w domu. Wyszedł nie wiadomo dokąd, sam...
- Och - powiedział Mark. - No, w każdym razie chciałem się tylko upewnić, czy wszystko
w porządku. To wspaniałe, że odnalazłaś Heather i w ogóle.
- Tak - powiedziałam, widząc kątem oka, jak Ruth zbliża się w naszą stronę. - Po prostu
zrobiłam to, co należało. Posłuchaj, muszę...
- Myślałem, że może, jeśli nie masz nic do roboty w ten weekend, moglibyśmy we
dwójkę, eee, no sam nie wiem, dokądś pójść.
- Tak, czemu nie? - powiedziałam bez entuzjazmu, choć prawdę mówiąc, perspektywa
obejrzenia japońskiego filmu animowanego w towarzystwie Skipa pociągała mnie dużo mniej niż
Markowe „eee, no sam nie wiem, dokądś pójść”. - Może do mnie zadzwonisz?
- Dobrze. - Mark pomachał do Ruth, która przeszła obok, przyglądając nam się tak
uporczywie, że o mało nie otarła sobie nogi o błotnik własnego samochodu. - Cześć! - zawołał do
niej. - Jak się masz?
- W porządku - odparła Ruth. - Dziękuję.
Mark otworzył swój samochód i wyciągnął płócienną torbę. Potem starannie zamknął
drzwiczki. Widząc nasze spojrzenia, które uznał za przejaw zainteresowania - jeśli o mnie
chodzi, to po prostu patrzyłam, bo nie miałam nic lepszego do roboty - wyjaśnił: „Trening”, po
czym zarzucił torbę na ramię i poszedł do sali gimnastycznej.
- Jess, czy dobrze usłyszałam? - spytała Ruth, kiedy Mark znalazł się poza zasięgiem
głosu. - Czy Mark Leskowski umówił się z tobą na randkę?
- Owszem - odparłam.
- Więc ilu chłopaków umówiło się z tobą dzisiaj? Dwóch?
- Owszem - potwierdziłam, sadowiąc się w jej kabriolecie.
- Nieźle, Jess. To rekord. Dlaczego się nie cieszysz?
- Bo jeden z chłopaków, którzy dzisiaj się ze mną umówili, jeszcze niedawno był
podejrzany o zamordowanie swojej dziewczyny, a drugi to twój brat.
A Ruth na to:
- No tak, ale czy Mark nie jest już poza podejrzeniami? Wiesz, po tym porwaniu Heather?
- Chyba tak - powiedziałam. - Ale...
- Ale co? - zapytała Ruth.
- Ale... Ruth, Tisha mówi, że oni wszyscy wiedzieli o tym domu. I mówi o tym tak...
jakby to oni tam balowali.
- To znaczy?
- To znaczy, że to musiał być ktoś z ich paczki.
- Z jakiej paczki?
- Ludzie z naszej szkoły - powiedziałam, wskazując ręką boisko, gdzie widać było
cheerleaderki i trenujących futbolistów.
- Niekoniecznie - powiedziała Ruth. - Dobrze, Tisha wiedziała o tym domu, ale nie
twierdzi, że kiedykolwiek była tam na imprezie, prawda?
- Nie. Niezupełnie. Ale...
- Och, daj spokój. Ci ludzie byliby chyba w stanie znaleźć przyjemniejsze miejsce na
imprezę, nie uważasz? Willa rodziców Marka, na przykład? Słyszałam, że mają basen kryty i
odkryty, i...
Może państwu Leskowskim nie spodobałoby się, gdyby przyjaciele Marka
przyprowadzali swoje dziewczyny na szybki numerek koło basenu.
- No dobra - mruknęła Ruth, kiedy wydostałyśmy się z parkingu. - Dlaczego któryś z nich
miałby zabić Amber? Albo próbować zamordować Heather? Przecież byli przyjaciółmi, no nie?
- Zgadza się. Ruth miała rację. Ruth zawsze miała rację. A ja nigdy nie miałam racji. No,
w każdym razie prawie nigdy.
Więc mimo tego, co usłyszałam od Tishy, tak naprawdę nie wierzyłam, że ludzie z naszej
szkoły rzeczywiście mogli być zamieszani w morderstwo Amber i pobicie Heather. Bo jak to?
Mark Leskowski chwytający swoją dziewczynę za szyję, żeby ją udusić? Niemożliwe. Kochał ją.
Przecież płakał wtedy przed gabinetem pedagoga.
A chyba nie płakał, dlatego, że w związku z podejrzeniem o morderstwo miał mniejsze
szanse na otrzymanie stypendium sportowego. To byłby dowód kompletnego braku uczuć,
prawda? - A Heather? Jak mogłabym przypuszczać, że Jeff Day albo ktoś inny z drużyny pobił i
związał Heather i zostawił ją w wannie, żeby umarła? Po co? Żeby nie zakapowała Marka?
Nie. To żałosne. Już bardziej sensowna wydawała się hipoteza Tishy o psychopatycznych
wsiokach. Może cheerleaderki i futboliści imprezowali w tym domu, ale nie oni zostawili tam
Heather. Nie, to musiała być robota kogoś innego. Jakiegoś chorego, zboczonego typa.
Ale na pewno nie mojego brata.
Natychmiast po powrocie do domu poszłam do jego pokoju. Nie miałam, rzecz jasna,
powodu wątpić w jego niewinność, ale chciałam być pewna. Wdrapałam się po schodach - dzięki
Bogu mamy nie było w domu, więc nie musiałam wysłuchiwać kolejnego kazania o tym, jakie to
niestosowne wymykać się z domu w środku nocy z chłopcem, który pracuje w warsztacie - i
walnęłam w drzwi pokoju Douglasa. A potem otworzyłam je na oścież, ponieważ drzwi jego
pokoju nie mają zamka. Tata usunął zamek, po tym jak Douglas przeciął sobie żyły i musieliśmy
wyważyć drzwi, żeby się do niego dostać.
Tak się przyzwyczaił do moich nalotów, że nawet nie podnosi głowy.
- Spadaj - powiedział znad komiksu.
- Douglas - powiedziałam. - Muszę wiedzieć. Gdzie byłeś wczoraj wieczorem, między
piątą a ósmą?
Podniósł głowę.
- Dlaczego miałbym ci mówić?
- Bo tak - oświadczyłam.
Chciałam mu, oczywiście, powiedzieć prawdę. Chciałam powiedzieć: „Douglas, federalni
myślą, że masz coś wspólnego z morderstwem Amber Mackey i napadem na Heather Montrose.
Musisz mi powiedzieć, że tego nie zrobiłeś. Musisz mi powiedzieć, że masz świadków, którzy
potwierdzą, gdzie byłeś, kiedy popełniono zbrodnie, i że twoje alibi jest niepodważalne. Inaczej
będę zmuszona podjąć pracę na rzecz pewnej instytucji”.
To znaczy FBI.
Nie byłam jednak pewna, czy mogę to wszystko powiedzieć Douglasowi. Nie byłam
pewna, ponieważ nikt nie miał pojęcia, co może wywołać u niego nawrót choroby. Na ogół
wydawał mi się najzupełniej normalny. Ale od czasu do czasu wpadał w przygnębienie - z
jakiegoś głupiego powodu, na przykład kiedy skończyły się cheerrios - i głosy wracały.
Z drugiej strony sprawa była poważna. Nie chodziło o płatki śniadaniowe ani o
dziennikarzy koczujących przed domem. Nie tym razem. Tym razem chodziło o czyjąś śmierć.
- Douglas - odezwałam się. - Mówię poważnie. Muszę wiedzieć, gdzie byłeś. Chodzą
plotki - nie wierzę w nie, oczywiście - ale ludzie plotą, że to ty zamordowałeś Amber Mackey, a
potem porwałeś Heather Montrose i pobiłeś prawie na śmierć.
- Hola! - Douglas, wyciągnięty na łóżku, odłożył książkę. - A dlaczego miałbym to
zrobić?
- Myślę, że według ich teorii odbiło ci.
- Rozumiem - powiedział Douglas. - A kto głosi tę teorię?
- Głównie Karen Sue Hankey, ale też większość młodszych klas i, eee, och, no, ci z FBI.
- Hmmm. - Douglas zamyślił się. - To ostatnie wydaje mi się niepokojące. Czy FBI ma
jakiś dowód, czy coś w tym rodzaju, że to ja zabiłem te dziewczyny?
- Tylko jedna została zamordowana - powiedziałam. - Drugą porwali i pobili, ale
przeżyła.
- A dlaczego jej nie zapytali, kto ją pobił? - zapytał Douglas. Powiedziałaby im, że to nie
ja.
- Ona nie wie, kto to zrobił. Mówiła, że napastnicy nosili maski. A podejrzewam, że
nawet gdyby wiedziała, nie pisnęłaby słówka. Zdaje mi się, że ktoś ją nieźle nastraszył. Na przy -
kład zagroził, że dokończy sprawę, jeśli Heather coś powie. Douglas usiadł na łóżku.
- Mówisz poważnie? Naprawdę mnie podejrzewają?
- Tak - odparłam. - I wiesz co? Federalni zamierzają cię w to wrobić. I wrobią cię, chyba,
że zgodzę się zostać młodszym agentem śledczym. Rozumiesz? Więc zanim przystąpię do ich
funduszu emerytalnego, muszę wiedzieć. Masz coś w rodzaju alibi? Douglas zamrugał oczami.
- Ale przecież mówiłaś im, że straciłaś swoje zdolności nadprzyrodzone?
- Mówiłam. Tyle że odnalezienie Heather Montrose na pustkowiu zeszłej nocy nasunęło
im pewne podejrzenia. Zresztą nigdy mi tak do końca nie wierzyli.
- Och. - Douglas jakby się zmieszał. - Chodzi o to, że to, co robiłem zeszłego wieczoru... i
wtedy, kiedy zginęła tamta dziewczyna. .. no cóż, miałem nadzieję, że nikt się o tym nie dowie.
Wybałuszyłam na niego oczy. Mój Boże! Miał coś na sumieniu! Ale przecież nie porwał
niewinnych cheerleaderek...
- Douglas, nie dbam o to, co robiłeś, pod warunkiem, że to nie było nic niezgodnego z
prawem. Muszę po prostu coś powiedzieć - najlepiej prawdę - Allanowi i Jill, bo inaczej
wytatuują mi na tyłku „własność rządu Stanów Zjednoczonych” na resztę życia. Dopóki mają coś
na ciebie, trzymają mnie w garści. Więc muszę wiedzieć. Czy mogą mieć coś na ciebie?
- No cóż - odparł Douglas powoli. - Coś w tym rodzaju...
Czułam, jak mój świat nieznacznie... na razie nieznacznie.. chwieje się w posadach. Mój
brat Douglas. Mój duży brat Douglas, którego całe życie broniłam przed innymi ludźmi, ludźmi,
którzy nazywali go niedorozwiniętym, matołem, świrem. Ludźmi, którzy nie siadali koło niego w
kinie, bo czasami wykrzykiwał coś bez sensu. Ludźmi, którzy nie pozwalali swoim dzieciom
pływać koło niego w basenie, bo czasami Douglas po prostu przestawał pływać i szedł na dno,
dopóki ratownik go nie wypatrzył i nie wyciągnął. Ludźmi, którzy za każdym razem, kiedy
zginął jakiś rower, pies albo podwórkowy krasnoludek, oskarżali o kradzież Douglasa, bo
Douglas... no cóż, nie był całkiem normalny.
Ale, oczywiście, nie mieli racji. Douglas nie miał źle poustawianych klepek. Miał je
poustawiane w sposób, którego oni nie uważali za normalny.
Może jednak cały czas... może jednak mieli rację. Może tym razem Douglas rzeczywiście
zrobił coś złego. Coś tak złego, że nawet mnie nie chciał powiedzieć. Mnie, swojej młodszej
siostrze, która w wieku siedmiu lat nauczyła się zadawać ciosy pięścią, żeby tłuc dzieciaki, które
wywrzaskiwały za nim wyzwiska na ulicy.
- Douglas - szepnęłam przez ściśnięte gardło. - Co ty zrobiłeś?
- No cóż - odparł, nie patrząc mi w oczy. - Prawda jest taka, Jess... otóż, prawda jest
taka... - Zaczerpnął głęboki oddech. - Znalazłem pracę.
Telefon zadzwonił późnym popołudniem. Siedzieliśmy akurat przy kolacji i
przeżuwaliśmy w milczeniu. W milczeniu, bo każde z nas było na kogoś wściekłe.
Moja matka złościła się na mnie za to, że wymknęłam się w nocy z Robem Wilkinsem,
chłopakiem, którego nie akceptowała z kilku powodów: a) był dla mnie za stary, b) nie zamierzał
iść do college, c) jeździł na motocyklu, d) jego matka była kelnerką, e) nie wiedzieliśmy, kim był
pan Wilkins ani co robił, ani nawet czy w ogóle był jakiś pan Wilkins. Mary Wilkins nigdy o nim
nie wspominała, w każdym razie nie w obecności mojego ojca.
O kuratorze mama nawet nie miała pojęcia. I całe szczęście.
Ojciec gniewał się na mamę za to, że była, jak to nazwał, obrzydliwą snobką i nie czuła
wdzięczności do Roba, który nie Zostawił mnie samej, kiedy udałam się na kolejną ze swoich
idiotycznych wizjonerskich wycieczek. Gdyby nie Rob, powiedział tata, kto wie, czy wróciłabym
żywa.
Ja byłam wściekła na ojca, że określił moje wizje jako idiotyczne. W końcu uratowałam
dzięki nim wielu ludzi i doprowadziłam do przywrócenia wielu zaginionych ich rodzinom.
Wkurzyła mnie też jego pewność, że bez Roba nie dałabym sobie rady. No i naturalnie
gniewałam się na mamę za to, że nie podobał jej się Rob.
Douglas z kolei złościł się na mnie, bo kazałam mu przyznać się rodzicom, że ma pracę.
Nie chciał oczywiście, i doskonale go rozumiałam. Mama oszalałaby z niepokoju. Była
przekonana, że najdrobniejsza przykrość - gdyby na przykład musiał wytrzeć rozlane przez siebie
mleko - natychmiast rozbudziłaby w nim samobójcze skłonności.
Ale mama to jeszcze pół biedy. Wolałam sobie nawet nie wyobrażać, co na to tata. Bo w
naszej rodzinie praca oznacza pracę w jednej z restauracji taty. Praca gdzie indziej oznacza
zdradę. Owszem, pozwolili mi jechać na obóz w charakterze wychowawczyni, ale tylko ze
względu na możliwość doskonalenia gry na instrumencie. Gdyby nie to, założę się, że
oddelegowaliby mnie do podgrzewanego bufetu.
Nie byłam więc szczególnie zachwycona mamą, tatą czy Douglasem, i żadne z nich nie
było zachwycone moją osobą. Kiedy zadzwonił telefon, zerwałam się od stołu, zadowolona, że
mogę się uwolnić od niezręcznej ciszy, przerywanej jedynie zgrzytnięciem widelca o talerz albo
prośbą o dokładkę parmezanu.
- Słucham?
- Jess Mastriani? - zapytał męski głos.
- Tak - odparłam zaskoczona. Spodziewałam się Ruth. Mało kto zwykle do nas dzwoni
poza nią. Chyba że dzieje się coś złego w którejś z restauracji. - Tak, to ja.
- Widziałem, jak rozmawiałaś dzisiaj z Tishą Murray - powiedział głos.
- Eee - mruknęłam. - Owszem. - Głos brzmiał dziwnie, wydawał się przytłumiony, jakby
ktoś dzwonił z tunelu. - Więc?
- Więc jeśli zrobisz to jeszcze raz - powiedział głos - skończysz jak Amber Mackey.
Odsunęłam słuchawkę od ucha i przyjrzałam się jej w osłupieniu, tak jak robią
bohaterowie horrorów, kiedy dzwoni psychopatyczny zabójca. Zawsze wydawało mi się, że to
głupie, bo przecież nie można nic zobaczyć przez słuchawkę. Ale to musi być instynktowne, bo
teraz zachowałam się dokładnie tak samo.
Przyłożyłam słuchawkę do ucha i powiedziałam:
- To jakiś żart, co?
- Przestań wypytywać o dom przy drodze do kamieniołomów - odezwał się głos. - Albo
pożałujesz, ty głupia suko.
- A co zrobisz - zapytałam - jeśli odwieszę słuchawkę, wcisnę gwiazdkę, szóstkę,
dziewiątkę i po pięciu minutach zjawią się u ciebie gliny i wsadzą cię, porąbany zboczu, za
kratki?
Rozłączył się. Odłożyłam z trzaskiem słuchawkę i wcisnęłam gwiazdkę, potem szóstkę,
potem dziewiątkę. Telefon zadzwonił i rozległ się kobiecy głos:
- Numer, z którym chcesz się połączyć, jest niedostępny. Cholera! Zadzwonił z numeru,
którego nie można znaleźć tą metodą. Powinnam była na to wpaść.
Odwiesiłam słuchawkę i wróciłam do jadalni.
- Chciałabym, żeby Ruth przestała dzwonić, kiedy akurat jemy obiad - powiedziała mama.
- Wie, że jadamy o szóstej trzydzieści. To niezbyt taktowne z jej strony.
Nie widziałam powodu, żeby wyprowadzać ją z błędu. Prawda nie przypadłaby jej do
gustu. Opadłam na krzesło i chwyciłam za widelec.
Niestety okazało się, że nie mogę jeść. Już podnosiłam porcję makaronu do ust, ale gardło
mi się ścisnęło, a stół - i całe jedzenie na stole - rozmazał mi się przed oczami.
Rozmazał się, ponieważ oczy wypełniły mi się łzami. Łzy! Płakałam jak Mark
Leskowski.
- Jess, dobrze się czujesz? - spytała mama ze zdziwieniem.
Spojrzałam na nią, ale prawie nic nie widziałam. Nie mogłam też mówić. W głowie
miałam tylko: „O Boże, pobiją mnie, tak jak Heather”.
Potem zrobiło mi się strasznie, strasznie zimno, jak gdybym się nagle znalazła w chłodni
w Mastrianim.
- Jessico, co się stało? - dopytywała się mama.
Jak mogłam im powiedzieć? Jak mogłam im powiedzieć o tym telefonie? Tylko by się
zdenerwowali. Pewnie by nawet zadzwonili na policję. Tego mi tylko brakowało, policji. Jakby
FBI nie obozowało praktycznie na moim własnym podwórku.
Ale Heather... co oni zrobili Heather...
Nie chciałam, żeby to samo stało się ze mną.
Nagle Douglas rzucił talerz z sałatką o ziemię, rozbijając go na tysiąc kawałków.
- Zabierz to! - wrzasnął do listków sałaty w pikantnym sosie, które walały się teraz po
podłodze.
Zamrugałam załzawionymi oczami. Douglas ma nawrót? Sądząc po wyrazie twarzy
rodziców, tak właśnie myśleli. Spojrzeli na siebie zmartwieni...
I w tym momencie Douglas zerknął na mnie i puścił oko...
W sekundę później mama poderwała się z krzesła.
- Dougie! - krzyknęła. - Dougie, co to było?
Tata, jak zwykle, zachował się bardziej powściągliwie.
- Czy wziąłeś dzisiaj, Douglasie, wszystkie lekarstwa? - zapytał.
Zrozumiałam. Mój brat udawał, że mu odbiło - żeby nie czepiali się mnie z powodu łez.
Poczułam serdeczną wdzięczność. Czy ktokolwiek w historii ludzkości miał tak wspaniałego
brata?
Wytarłam oczy wierzchem dłoni. Wiecie, ja naprawdę nigdy nie płaczę. Tylko że
najpierw ta sprawa z Amber, potem Heather, a teraz... Teraz zamierzali dobrać się do mnie.
Z jednej strony federalni podejrzewający Douglasa, że jest mordercą, z drugiej prawdziwi
mordercy, którzy grożą, że będę następną ofiarą - to chyba wystarczający powód do płaczu. Ale
nadal przygnębiało mnie, że zachowuję się jak Karen Sue Hankey.
Kiedy zmagałam się z własnymi uczuciami, a rodzice wypytywali Douglasa o zdrowie i
samopoczucie, telefon zadzwonił jeszcze raz. Rzuciłam się, żeby go odebrać, o mało nie
wywalając krzesła.
- To do mnie - powiedziałam, podnosząc słuchawkę. - Jestem pewna.
Ale nikt nawet nie spojrzał w moim kierunku. Douglas, po tym zamachu na sałatkę, nadal
był w centrum zainteresowania.
- Jessica? - zapytał obcy głos.
- Tak, to ja - powiedziałam. Potem, odwracając się plecami do pokoju, wyrzuciłam z
siebie pospiesznym szeptem: - Słuchaj, dupku, jeśli nie przestaniesz dzwonić, przysięgam, że cię
dopadnę i zabiję jak psa, słyszysz, jak psa!
Głos, w którym brzmiało bezbrzeżne zdziwienie, odezwał tę na to:
- Ależ Jess, dzwonię do ciebie po raz pierwszy w życiu. Sapnęłam, zdając sobie sprawę,
kto dzwoni.
- Skip? - Owszem - odparł Skip. - To ja. Posłuchaj, byłem ciekaw, czy zastanowiłaś się
nad tym, o czym mówiliśmy dzisiaj przy lunchu. Wiesz. Film. W ten weekend.
- Och - powiedziałam. Mama weszła do kuchni i wyciągnęła z komórki szczotkę i
szufelkę. - A tak. Film. W weekend.
- No właśnie - powiedział Skip. - Pomyślałem, że moglibyśmy przedtem gdzieś pójść.
Wiesz, na kolację czy coś.
- Aha - mruknęłam. Mama, ze szczotką i szufelką w ręku, przyglądała mi się tak, jak lwy
na Discovery przyglądają się gazelom, na które zamierzają się za chwilę rzucić. Jakby
zapomniała Douglasie. No, cóż, w końcu pierwszy raz słyszała, jak ktoś umawia się ze mną na
randkę. Matka, była cheerleaderka - i królowa balu absolwentów, królowa balu na zakończenie
szkoły, księżniczka targów hrabstwa i nie wiem co jeszcze - szesnaście lat czekała na tę chwilę.
Winę za to, że jak dotąd nie umówiłam się już milion razy, tak jak ona w moim wieku,
przypisywała mojemu niezbyt dziewczęcemu stylowi ubierania się.
Nie miała pojęcia o moim prawym sierpowym. No, teraz już chyba miała, dzięki pani
Hankey i pozwaniu do sądu.
- Tak, jeśli o to chodzi, Skip - powiedziałam, odwracając się do mamy tyłem - wydaje mi
się, że nie będę mogła pójść. Muszę być w domu o jedenastej. Mama nigdy nie pozwoliłaby mi
iść do kina na taki późny seans.
- Owszem, tak - ku mojemu przerażeniu i konsternacji mama odezwała się pełnym
głosem. Odsunęłam słuchawkę.
- Mamo - powiedziałam osłupiała.
- Nie patrz na mnie w ten sposób, Jessico. Nie jestem taka zasadnicza. Jeśli chcesz iść ze
Skipem na seans o północy, to w porządku.
Nie do wiary. Po tej historii z Robem byłam pewna, że nigdy mnie nie wypuści z domu, a
zwłaszcza z chłopakiem.
Ale chyba tylko z jednym chłopcem nie wolno mi było się widywać.
I tym chłopcem nie był Skip Abramowitz.
- To znaczy - ciągnęła mama - dobrze znamy Skipa. Wyrósł na odpowiedzialnego
młodego człowieka. Naturalnie, że możesz iść z nim do kina.
Otworzyłam szeroko buzię.
- Mamo, film zaczyna się dopiero o północy. - Jeśli Skip odprowadzi cię do domu zaraz
potem...
- Och! - dobiegł głos ze słuchawki, która zwisała z mojej dłoni. - Odprowadzę, pani
Mastriani. Proszę się nie martwić!
I tak właśnie umówiłam się na randkę ze Skipem Abramowitzem.
Cóż, nie bardzo mogłam się wyplątać. To by było dla niego potwornie upokarzające. Dla
mnie zresztą też.
- Mamo! - wrzasnęłam, kiedy już odłożyłam słuchawkę. - Nie chcę chodzić ze Skipem!
- Czemu nie? - zainteresowała się mama. - Myślę, że to bardzo miły chłopiec.
W tłumaczeniu: nie ma motocykla, nigdy nie pracował w warsztacie i świetnie zdał
egzaminy.
Aha, jeszcze jedno, jego tata to przypadkiem najlepiej opłacany adwokat w mieście.
- Jesteś niesprawiedliwa, Jessico - powiedziała mama. - Prawda, Skip nie jest może
najbardziej atrakcyjnym chłopcem, jakiego znasz, ale jest wyjątkowo sympatyczny.
- Sympatyczny! Wysadził w powietrze moją ulubioną lalkę Barbie!
- To było wiele lat temu - stwierdziła mama. - Sądzę, że wy - rósł na prawdziwego
dżentelmena. Będziecie się razem świetnie owić. - Zamyśliła się. - Wiesz, znalazłam
przypadkiem świetny fason na spódnicę, idealny na wyjście do kina. Zostało trochę materiału z
zasłonek, które uszyłam do gościnnego pokoju...
Rozumiecie, to jest problem z niepracującą matką. Ciągle wymyśla sobie jakieś zadania,
na przykład uszycie dla mnie spódnicy z materiału, który został po uszyciu zasłonek.
Zanim zdążyłam powiedzieć cokolwiek, choćby: „Nie, dziękuję, mamo. Wydałam kupę
forsy w Esprit i chyba znajdę jakieś ładne ciuchy na tę okazję”, do kuchni wszedł Douglas z
talerzem w ręku i oświadczył:
Owszem, Jess. Skip jest naprawdę w porządku. Rzuciłam mu ostrzegawcze spojrzenie.
Uważaj, komiksowy chłopczyku - warknęłam. Douglas zaniepokoił się trochę.
- Och, ojej - powiedział do mamy, odkładając pusty talerz. Posprzątam, nie martw się. To
moja wina.
Mama kurczowo przycisnęła szczotkę do siebie.
- Nie, nie. Sama posprzątam.
Smutne. Chodziło jej oczywiście o to, żeby Douglas nie zbliżał się do potłuczonej
porcelany. Próba samobójcza w zeszłe święta wyrobiła w niej przekonanie, że nie należy
zostawiać go sam na sam z ostrymi przedmiotami.
- Widzisz - odezwał się Douglas, kiedy wahadłowe drzwi nieruchomiały - na co się dla
ciebie narażam? Teraz będzie mnie pilnować jak kwoka.
Powinnam być mu wdzięczna. Myślałam jednak tylko o tym, że życie stałoby się dużo
mniej stresujące, gdyby Dougts znalazł się poza podejrzeniami.
- Idź, powiedz im teraz - poprosiłam. Dobra, zaczęłam go błagać. - Przed Wieczorną
rozrywką. Wiesz, że mama nigdy nie traci więcej niż pięć minut Wieczornej na kłótnie.
Douglas właśnie płukał talerz.
- Ani mi się śni - powiedział, nie patrząc na mnie. Wściekłam się. Naprawdę się
wściekłam.
- Douglas - syknęłam. - Jeśli sądzisz, że nie powiem federalnym, to chyba zgłupiałeś.
Muszę im powiedzieć. I powiem. A kiedy oni się dowiedzą, to jak myślisz, jak długo potrwa,
zanim to dotrze do mamy i taty? Chyba lepiej, żebyś ty im powiedział, a nie cholerne FBI, nie
uważasz?
Douglas zakręcił wodę.
- Wiesz, co na to ojciec? Jeśli czuję się na tyle dobrze, żeby pracować za ladą w sklepie z
komiksami, to jestem w stanie pracować w kuchni w restauracji Mastrianich. A ja nie znoszę
pracy przy żarciu. Wiesz o tym.
- Kto znosi? - zapytałam.
- A mama? - Douglas potrząsnął głową. - Wiesz, jak zareaguje. To, co było przed chwilą,
to pestka.
- Dlatego sama im powiem. Zanim dowiedzą się od kogoś innego. Na Boga, Douglas,
mówię poważnie. Pracujesz tam już dwa tygodnie. Myślisz, że nikt im nic nie powie?
- Posłuchaj, Jess. Powiem im. Tylko pozwól mi to zrobić wtedy, kiedy sam uznam za
stosowne. Wiesz, jaka jest mama...
Drzwi wahadłowe od pokoju otworzyły się gwałtownie i weszła mama z szufelką pełną
śmieci.
- Jaka mama jest, mianowicie? - zapytała, patrząc podejrzliwie na Douglasa i na mnie, i
znowu na Douglasa.
Na szczęście zadzwonił telefon.
Znowu.
Skoczyłam w stronę aparatu, ale było za późno. Tata podniósł już słuchawkę u siebie.
- Jess! - ryknął. - Telefon do ciebie. Oczy mamy zapłonęły. Wiecie, co sobie myślała?
Powodzenie u chłopców, bogate życie towarzyskie, randki, telefony. Rozczarowałam ją,
zdawałam sobie sprawę, jako córka, ponieważ we chodziłam na stałe z kimś takim jak Mark
Leskowski. Nie wiedziała, niestety, że telefony, które otrzymywałam ego wieczoru, nie
dotyczyły szczegółów jutrzejszej imprezy dobroczynnej.
Nie, chodziło raczej o szczegóły mojej rychłej egzekucji. Podniosłam słuchawkę i
odkryłam, że to nie był żartowniś, który dzwonił wcześniej. Dzwonił agent specjalny Johnson.
- No cóż, Jessico - odezwał się. - Czy przemyślałaś może naszą poranną pogawędkę?
Spojrzałam na mamę i Douglasa.
- Eee, czy moglibyście... ? - zapytałam. - To sprawa osobista.
Mama zmarszczyła brwi.
- To chyba nie ten chłopak? Ten cały Wilkins?
Ten cały Wilkins. Prawie tak samo miłe, jak „dziwak”.
- Nie - powiedziałam. - To inny chłopak.
Co, praktycznie rzecz biorąc, nie było nawet kłamstwem, Mama, wychodząc z kuchni,
uśmiechnęła się z taką radością, jakby właśnie uznano mnie za najpopularniejszą dziewczynę w
szkole. Douglas też wyszedł, tyle że nie wyglądał nawet w połowie na tak uszczęśliwionego jak
mama. - Jaką pogawędkę? - zapytałam agenta specjalnego Johnsona. - Och, tę, w której
sugerowałeś, że mój brat może być zabójcą Amber Mackey? I że jeśli nie pomogę wam wytropić
waszych najbardziej upragnionych poszukiwanych, zaciągniecie go na przesłuchanie w tej
sprawie?
- Cóż, nie przypominam sobie, żebym tak to ujął - rzekł Agent specjalny Johnson. - Ale
owszem, w tej sprawie dzwonię.
- Przykro mi cię rozczarować - powiedziałam. - Douglas ma żelazne alibi na czas, kiedy
porwano obie dziewczyny. Zapytaj jego pracodawców w Comix Underground.
W słuchawce zapadła cisza. A potem chichot agenta specjalnego Johnsona.
- Zastanawiałem się, jak długo będzie się zbierał na odwagę, żeby ci o tym powiedzieć.
Zrobiło mi się gorąco ze złości.
A potem mnie olśniło. Jasne, że wiedział o wszystkim. Wiedzieli od początku. Korzystali
z mojej ignorancji, żeby mnie spętać.
Cóż, za to im płacą. Tajne operacje.
- Świetnie się bawisz moim kosztem - wycedziłam - ale może miałbyś ochotę zająć się dla
odmiany jakąś pracą. Wiem, marzy wam się, żebym odwalała robotę za was, ale w tym
szczególnym wypadku to wy jesteście ekspertami.
Opowiedziałam mu o telefonie.
- I mówisz, że nie mogłaś rozpoznać głosu? - zapytał.
- Tak. Wydawał się jakiś przytłumiony.
- Prawdopodobnie przykrył czymś mikrofon słuchawki - stwierdził agent specjalny
Johnson - z obawy, że go rozpoznasz. Powiedz mi jedną rzecz. Czy ten głos był w jakiś sposób
charakterystyczny? Szczególny akcent albo coś takiego?
- Nie wiem, czemu przypomniałam sobie test na wsioka. No wiecie, test wymowy.
- Nie - powiedziałam zdziwiona, że wcześniej sama nie zwróciłam na to uwagi. - Żadnego
szczególnego akcentu.
- Dobrze - mruknął agent specjalny Johnson. - Mądra dziewczynka. W porządku,
spróbujemy dojść, z jakiego numeru ten człowiek dzwonił.
- Myślałam, że to dla was nic takiego. Zwłaszcza, że od dawna podsłuchujecie moje
rozmowy.
- Bardzo śmieszne, Jessico - rzekł agent specjalny Johnson oschłym tonem. - Zdajesz
sobie, oczywiście, sprawę, że Biuro nie dopuściłoby w żadnym wypadku do naruszenia praw
amerykańskiego obywatela w czasie śledztwa.
- Ehe - powiedziałam. Świadomość, że agent specjalny Johnson zajmie się tą sprawą,
podnosiła mnie w jakiś sposób na duchu. Głupie, zważywszy, jak bardzo działało mi na nerwy,
że federalni cały czas depczą mi po piętach, prawda? - Aha.
- I nic się nie martw, Jessico. Tobie i twojej rodzinie nic nie bozi. Dzisiaj wieczorem
rozstawimy dwudziestu funkcjonariuszy wokół waszego domu. Zapewnimy całkowite
bezpieczeństwo. Nasz dom rzeczywiście był bezpieczny i nikt nawet nie próbował się do niego
zbliżyć. Za to spalili restaurację.
Można by pomyśleć, że należał mi się jakiś odpoczynek, A co? Ostatecznie poprzedniej
nocy właściwie nie spałam. Ale nie, następnej nocy też zadbano o to, żebym nie mogła się
wyspać, f No dobrze, trochę spałam. Telefon odezwał się dopiero o trzeciej.
O trzeciej nad ranem.
Potem nikt już nie spał w domu Mastrianich. I nie mieliśmy spać spokojnie przez długi,
długi czas. Uznałam oczywiście, że telefon jest do mnie. Dlaczego by nie? Wieczorem wszystkie
telefony były do mnie. Proszę, urzeczywistniały się marzenia mojej mamy: zostałam miss
popularności, hurra!
Szkoda tylko, że randki, na które się ze mną umawiano, to były randki z eee... ze śmiercią.
Dobra, i ze Skipem Abramowitzem.
Kiedy telefon rozdzwonił się o trzeciej rano, wyskoczyłam z łóżka, jeszcze nie całkiem
przytomna, i rzuciłam się na aparat w moim pokoju. Chyba miałam nadzieję, że jeśli od razu
podniosę słuchawkę, to reszta rodziny nie zdąży się obudzić.
Głos w słuchawce okazał się znajomy, ale nie należał do żadnego z moich nowych
przyjaciół. No wiecie, tych, co obiecali mnie zamordować, jeśli spróbuję jeszcze raz wyciągnąć
od Tishy Murray informacje na temat domu w pobliżu kamieniołomów.
Uświadomienie sobie, że rozmawiam z agentką specjalną Smith, zajęło mi około minuty.
- Jessico - odezwała się, kiedy podniosłam słuchawkę. A potem, kiedy tata odebrał w
swojej sypialni i mruknął półprzytomnie: „Halo?”, dodała: - Panie Mastriani.
Tata i ja nie powiedzieliśmy już nic więcej. Tata, jak sądzę, usiłował się obudzić, a ja,
oczywiście, przygotowywałam się do tego, co miałam usłyszeć... czego się domyślałam. Zginęła
kolejna osoba. Może Tisha Murray.
Albo Heather Montrose. Mimo straży, jakie postawiono przed jej pokojem w szpitalu,
ktoś zdołał się do niej zakraść i dokończyć dzieła. Heather nie żyje.
Albo to, albo znaleźli kogoś. Znaleźli kogoś, kto usiłował wedrzeć się do naszego domu,
żeby mnie zabić.
Ale nie o to chodziło. Stało się coś, czego się zupełnie nie spodziewałam.
- Przykro mi, że pana obudziłam - powiedziała Jill ze szczerym żalem. - Sądzę jednak, że
powinniśmy pana zawiadomić, że pańska restauracja, Mastriani, stoi w płomieniach. Czy
zechciałby pan...
Jill nie miała okazji dokończyć zdania, ponieważ mój tata Odłożył słuchawkę i, jak go
znam, sięgał właśnie po spodnie.
- Zaraz tam będziemy - zapewniłam.
- Nie, Jessico, nie ty. Powinnaś...
Nie dowiedziałam się, co jej zdaniem powinnam, ponieważ odłożyłam słuchawkę.
Parę sekund później, przy drzwiach, przekonałam się, że miałam rację. Tata był
całkowicie ubrany - to znaczy, miał na sobie spodnie i buty. Do tego górę od piżamy w
charakterze koszuli. Kiedy mnie zobaczył, powiedział: - Zostań z matką i bratem.
- Absolutnie nie - powiedziałam. Ja też zdążyłam się ubrać.
Wydawał się rozdrażniony i wdzięczny zarazem, co jest dość niezwykłe, jak się tak bliżej
zastanowić. Dostrzegliśmy łunę, gdy tylko wyszliśmy za próg. Pomarańczowa poświata była
dobrze widoczna na tle niskich, ciemnych chmur. Przypomniała mi się scena pożaru Atlanty z
Przeminęło z wiatrem.
- Wielki Boże - powiedział tata.
Ja natomiast postanowiłam porozmawiać z przyjaciółmi po przeciwnej stronie ulicy. Tymi
w białej pół ciężarówce.
- Cześć! - Puknęłam w zasłonięte okno od strony kierowcy. - Muszę jechać z tatą do
centrum. Zostańcie tutaj i pilnujcie domu, póki nie wrócę, dobra?
Odpowiedzi nie było, ale też nie spodziewałam się żadnej. Ludzie, którzy mają cię śledzić
potajemnie, nie lubią, kiedy się ich tak po prostu zaczepia i zaczyna z nimi rozmawiać, nawet
jeśli ich szef wie doskonale, że ty wiesz, że oni tam są. Rozumiecie, co mam na myśli.
W centrum znaleźliśmy się w jednej chwili, ale miałam wrażenie, że trwało to całe wieki.
Nasz dom dzieli od centrum zaledwie parę przecznic... piętnastominutowy spacer albo cztery
minuty jazdy. O trzeciej nad ranem ulice świeciły pustkami. Nie mogliśmy oderwać oczu od tej
pomarańczowej łuny na niebie. Parę razy tata o mało nie wjechał na chodnik. Dobrze, że tam
byłam. Położyłam ręce na kierownicy, mówiąc:
- Tato, nie martw się. To nie to. Pomarańczowe światło? To pewnie takie błyskawice bez
grzmotu.
- Ciągle w tym samym miejscu? - zgłosił wątpliwości tata.
- Oczywiście - oświadczyłam. - Czytałam o tym. Na biologii. Boże, ale ja kłamię.
Potem skręciliśmy w Główną. I zobaczyliśmy.
To nie były błyskawice bez grzmotu. O nie.
Kiedyś, dawno temu, u sąsiadów z naprzeciwka z kominka wypadło płonące polano, od
którego zajęły się firanki w salonie.
Takiego pożaru spodziewałam się w Mastrianim. No wiecie, języki ognia w oknach i
może wstęga dymu wydobywająca się z otwartych drzwi. Strażnicy byliby na miejscu,
oczywiście, ugasiliby płomienie i już. Tak właśnie to wyglądało u sąsiadów. Stracili firanki,
musieli wymienić dywan oraz kompletnie przemoczoną kanapę.
Ale kiedy strażacy odjechali, sąsiedzi położyli się spać we własnych - choć trochę pewnie
śmierdzących dymem - łóżkach. Nie musieli się wynieść do krewnych czy do hotelu, czy
gdziekolwiek, ponieważ ich dom stał nadal.
Pożar w Mastrianim nie był tego rodzaju. Pożar w Mastrianim szalał, oddychał, żył. Miał,
mówiąc oględnie, przerażającą siłę destrukcji. Płomienie strzelały z dachu na dziesięć, piętnaście
metrów w górę. Cały budynek stał się kulą ognia. Nie mogliśmy podjechać bliżej, tyle parkowało
tam wozów strażackich. Dziesiątki strażaków z plującymi wodą gumowymi wężami poruszało
się w niesamowitym, sennym tańcu, usiłując ugasić ogień.
Ale los bitwy wydawał się przesądzony. Nie trzeba było strażaka, żeby to stwierdzić.
Płomienie pochłonęły budynek bez areszty. Zielono - złoty baldachim nad drzwiami, który
osłaniał klientów przed deszczem? Zniknął. Zielony szyld z napisem Mastriani złotymi literami?
Zniknął. Okna działu administracyjnego na piętrze? Zniknęły. Nowe zamrażarki? Zniknęły.
Stolik zakochanych, gdzie siedzieliśmy z Markiem Leskowskim? Zniknął. Wszystko zniknęło,
Tak po prostu.
No, może nie tak po prostu. Kiedy wyszliśmy z tatą z samochodu i ruszyliśmy w stronę
byłej restauracji, ostrożnie omijając krzyżujące się na ziemi i pulsujące jak żywe, gumowe węże
strażackie, zobaczyliśmy, że cały tłum ludzi uwija się gorączkowo, usiłując ocalić co się da.
Strażacy przekrzykiwali szum wody i huk ognia, kaszląc w gęstym, czarnym dymie, który
natychmiast zamulał gardło i płuca.
Jeden z nich zauważył nas i kazał się zatrzymać. Tata wrzasnął: „Jestem właścicielem!”, i
strażak skierował nas do grupy ludzi stojących nieco dalej, o twarzach pomarańczowych od
ogniowej łuny.
- Joe! - krzyknął ktoś, kogo rozpoznałam jako burmistrza naszego miasteczka. - Jezu, Joe!
Tak mi przykro.
- Czy ktoś został ranny? - zapytał tata. - Nikt nie jest ranny, co?
- Nie - odparł burmistrz. - Paru chłopaków Richiego robiło za bohaterów i weszło do
środka, żeby sprawdzić, czy nikt nie został. Najedli się dymu w nagrodę. - Nic im nie będzie -
zapewnił Richard Parks, naczelnik straży pożarnej. - W środku nie było nikogo, Joe. Nie martw
się. Tata odetchnął z ulgą.
- Jakie ryzyko, że to się rozszerzy? - Restauracja była wolno stojącym budynkiem w stylu
wiktoriańskim, z księgarnią po jednej i bankiem po drugiej stronie oraz wspólnym parkingiem na
tyłach. - Co z bankiem? Księgarnią?
- Polewamy je wodą - powiedział naczelnik straży. - Na razie w porządku. Trochę iskier
wylądowało na dachu księgarni, ale zaraz zgasły. Zjawiliśmy się na czas, Joe, nie martw się. W
każdym razie na czas, żeby uratować sąsiednie budynki.
Mówił smutnym głosem. Nic dziwnego. Często jadał w Mastrianim. Podobnie jak każdy z
jego ludzi.
- Co się stało? - zapytał tata. - Jak do tego doszło? Ktoś coś wie?
- Nie potrafię powiedzieć. Ludzie w więzieniu naprzeciwko usłyszeli wybuch, wyjrzeli na
ulicę i zobaczyli ogień. Jakieś osiem, dziewięć minut temu. Budynek stanął w ogniu jak kupka
torfu.
- Co by wskazywało - wtrącił kobiecy głos - na użycie jakichś materiałów wybuchowych.
Odwróciliśmy głowy i ujrzeliśmy agentów specjalnych Smith i Johnsona, którzy
wydawali się przejęci i jakby odrobinę bardziej niedbale ubrani niż zwykle. Brak snu przez dwie
noce z rzędu nawet im dawał się we znaki.
- Też tak uważam - powiedział szef straży.
- Chwileczkę. - Tata wytrzeszczył oczy na agentów FBI. - Co wy mówicie? Chcecie
powiedzieć, że ktoś podpalił restaurację?
- Inaczej ogień nie rozprzestrzeniłby się tak szybko, Joe - stwierdził szef straży. - Nie tak
gwałtownie. Sądząc po zapachu, to benzyna, ale dowiemy się dopiero, jak temperatura spadnie i
będziemy mogli...
- Benzyna? - Tata o mało nie dostał ataku serca. Naprawdę. Wszystkie żyły, których
normalnie w ogóle nie widać, wystąpiły mu na czole. - Dlaczego, na Boga, ktoś miałby zrobić
coś takiego? - zapytał tata. - Dlaczego ktoś miałby podpalać restaurację?
Szeryf, którego dopiero teraz zauważyłam, powiedział:
- Niezadowolony pracownik, być może.
- Nikogo nie zwolniłem - obruszył się tata. - Od wielu miesięcy.
- To prawda. Nie lubił zwalniać ludzi, więc zatrudniał głównie takich, co, do których miał
pewność, że się sprawdzą. Instynkt na ogół go nie zawodził.
- No cóż, będzie dochodzenie. - Szeryf patrzył niemal z podziwem na szalejący ogień. -
Podpalenie? Twoja firma ubezpieczeniowa nie spocznie. Dowiemy się wszystkiego. W swoim
czasie.
Na pewno. Ale mogliby po prostu zapytać mnie. Mogłabym od razu powiedzieć im, kto to
zrobił. Nie miałam wątpliwości.
No, właściwie to wiedziałam tylko, dlaczego. Nie wiedziałam, kto. Ale powód był
oczywisty.
Dostałam ostrzeżenie. Ostrzeżenie, że jeśli nie przestanę wypytywać o dom przy drodze
do kamieniołomów...
To takie niesprawiedliwe. Mój tata. Biedny tata. W żaden sposób na to nie zasłużył.
Na widok taty, który próbował żartować z burmistrzem, szeryfem i naczelnikiem straży,
ogarnęło mnie współczucie. Żartował, ale w środku, wiedziałam o tym dobrze, serce mu pękało.
Tata kochał Mastrianiego. Otworzył tę restaurację zaraz potem, jak się pobrali z mamą. To była
jego pierwsza restauracja, pierwsze dziecko... tak jak Douglas był pierwszym dzieckiem mamy.
- Nawet o tym nie myśl, Jess - powiedział agent specjalny, nawet dość ciepłym tonem.
Odwróciłam się do niego, mrugając oczami.
- O czym?
- Żeby znaleźć tego, kto to zrobił - odparł Allan. - Żeby szukać na własną rękę. Tu chodzi
o niebezpiecznych, psychopatycznych bandytów. Ściganie ich zostaw nam, jasne?
Tym razem bardzo chciałam zastosować się do jego zalecenia. Och, jasne, byłam też
wściekła i tak dalej. Nie zrozumcie mnie źle. Ale jakaś część mnie była ciężko przerażona.
Bardziej przerażona niż wtedy, kiedy zobaczyłam Heather związaną w wannie. Bardziej
przerażona niż wtedy, gdy przedzierałam się na motocyklu przez ciemny las.
Ponieważ to, co się teraz działo, było w jakiś sposób straszliwsze. Budziło grozę większą
niż złamana ręka Heather albo to, że mogłabym zlecieć z ogromnego motocykla, ładując się pod
koła.
Było niebezpieczne i nie do opanowania. Niosło śmierć.
Jak to, co spotkało Amber.
- Bez obaw - powiedziałam, przełykając ślinę. - Nic nie zrobię.
- Taak - agent specjalny Johnson łypnął podejrzliwie. - W porządku.
Potem usłyszałam głos mamy. Wołała tatę.
Szła w naszym kierunku, omijając węże strażackie, w prochowcu narzuconym na koszulę
nocną. Douglas podtrzymywał ją za łokieć, żeby się nie potknęła w sandałach na wysokim
obcasie. Tata ruszył jej na spotkanie. Przystanęli obok największego z wozów strażackich.
- Och, Joe - westchnęła mama, przyglądając się płomieniom, które wciąż strzelały
wysoko, aż do nieba. - Och, Joe.
- W porządku, Toni - odparł tata, biorąc ją za rękę: - Nie martw się. Zapłaciliśmy
ubezpieczenie. Zwrócą nam. Możemy się odbudowywać.
- Ale tyle naszej pracy, Joe. - Mama nie mogła oderwać spojrzenia od ognia. No i wiecie,
mimo całej grozy, ten widok był w jakiś sposób piękny. Strażacy nie usiłowali już gasić pożaru,
pilnowali tylko, żeby nie rozprzestrzenił się na sąsiednie budynki. Na razie szło im dobrze.
- Twoja ciężka praca. Dwadzieścia lat. - Mama przechyliła głowę, opierając ją na
ramieniu taty. - Tak mi przykro, Joe.
- W porządku - powiedział tata. Puścił jej rękę i objął ją ramionami. - To tylko restauracja.
Tylko tyle. Tylko restauracja.
Tylko restauracja. Wymarzona, ukochana restauracja mojego taty. Poświęcił jej najwięcej
czasu i najwięcej pracy. Joe, tańsza restauracja taty, przynosiła zaledwie połowę tych wpływów
co Mastriani, a Joe Junior, z pizzą na wynos, nawet jeszcze mniej. Wiedziałam, że przez jakiś
czas, bez względu na ubezpieczenie, nie będzie nam lekko.
Tata trzymał się dzielnie. Przytulił mamę i powiedział z odrobinę wymuszoną wesołością:
- Hej, jeśli już coś musiało pójść z dymem, cieszę się, że to restauracja, a nie dom.
Potem już nic nie mówili. Stali tak spleceni ramionami, przytuleni głowami, obserwując,
jak część ich życia obraca się w popiół.
Douglas podszedł do mnie. Nie powiedziałam mu, o czym myślę. A myślałam o tym, że
ostatnio widziałam rodziców stojących w ten sposób w szpitalu, kiedy Douglas podciął sobie
żyły.
- Wydaje mi się - odezwał się Douglas - że teraz nie jest najlepszy moment, żeby im
powiedzieć, prawda?
Spojrzałam na niego.
- Powiedzieć o czym?
- O mojej nowej pracy.
- Nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu.
- O nie - odparłam. - Teraz zdecydowanie nie jest dobry moment, żeby im powiedzieć o
twojej nowej pracy.
I tak staliśmy we czwórkę, patrząc, jak dopala się restauracja Mastriani.
Następnego dnia dotarłam do szkoły koło południa i do tego czasu wszyscy - wszyscy w
całym mieście - wiedzieli już, co się stało. Kiedy weszłam do stołówki - mama podrzuciła mnie
w porze lunchu - całe mnóstwo ludzi rzuciło się w moją stronę, wyrażając współczucie.
Naprawdę, jakby ktoś umarł.
Miałam wrażenie, że wszyscy odczuli tę stratę. Mastriani był szczególnym miejscem,
wyjątkowym. Ludzie szli tam, kiedy mieli ochotę zaszaleć, w urodziny albo przed końcem roku.
Chyba wspominałam już, że nie cieszę się popularnością w swojej szkole. Nie czuję,
powiedzmy, duchowej wspólnoty ze szkołą. To, czy nasza drużyna wygra mistrzostwa albo
cokolwiek innego, obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Nie pamiętam, żeby mnie
kiedykolwiek zaproszono na jakąś imprezę. Wiecie, imprezę bez rodziców, ale za to z alkoholem,
kiedy wszyscy piją, a potem zalegają pod ścianami.
Nie, nigdy mnie nie zapraszano.
Dlatego byłam mocno zaskoczona żywiołowymi objawami współczucia. A nie tylko Ruth
i Skip oraz ci, co grali w orkiestrze podeszli, żeby wyrazić żal.
Nie, również Todd Mintz, gromadka Pomponek, Tisha Murray i Jeff Day, a także sam
król najelegantszego towarzystwa, Mark Leskowski we własnej osobie.
To prawie dość, żeby odwrócić uwagę dziewczyny, że gdzieś tam jest ktoś, kto pragnie jej
śmierci - i kto dopilnuje, żeby tak się stało, jeśli dziewczyna za bardzo zbliży się do prawdy.
- Nie mogę w to uwierzyć - powiedział Mark, sadzając swoją naprawdę fantastyczną tylną
część ciała na ławce obok mnie i przyglądając mi się głębokimi, brązowymi oczami. - A jeszcze
niedawno byliśmy tam razem, ty i ja.
- Owszem - powiedziałam, speszona zazdrosnymi spojrzeniami skierowanymi w moją
stronę. Ostatecznie, wobec zniknięcia Amber, Mark byłby niezłą zdobyczą. Niejedna
cheerleaderka dźgnęła koleżankę łokciem w bok, wskazując na nas.
- Oczywiście nie domyślały się, że moje serce należy - i zawsze tak będzie - do innego.
- Przynajmniej nikt nie został ranny - powiedział Mark. - Możesz sobie wyobrazić, co by
było, gdyby pożar wybuchł w porze obiadu?
- W porze obiadu byłoby trudno rozlać benzynę po całej restauracji.
- Chcesz powiedzieć, że ktoś to zrobił celowo? Dlaczego? Kto?
- Przypuszczam, że ta sama osoba, która zabiła Amber i pobiła Heather. To było
ostrzeżenie. Dla mnie. Żebym się w to nie mieszała.
Mark zdumiał się głęboko.
- Boże! Straszne.
To mniej więcej odpowiadało moim własnym odczuciom, toteż skinęłam głową.
- Zgadza się.
Zaraz potem zabrzmiał dzwonek. Mark powiedział jeszcze:
- Posłuchaj, może moglibyśmy się spotkać w ten weekend. Jeśli masz ochotę. Zadzwonię
do ciebie.
Dobra, przyznaję. To było dość podniecające - najprzystojniejszy chłopak w szkole,
wiceprzewodniczący klas maturalnych, gwiazda futbolu i w ogóle, mówi tak po prostu:
„Zadzwonię do ciebie”. Cóż, nie był Robem Wilkinsem. I w ogóle wydawał mi się raczej nudny.
Ale jednak. Umówił się ze mną. Już drugi raz. Nagle zrozumiałam, jak czuła się moja
mama w szkole. No wiecie, miss wszystkich imprez. Dlatego tak się ucieszyła z telefonu Skipa.
Powodzenie - tak, to fajne.
A w każdym razie było, dopóki w drodze do szafki nie zaczepiła mnie Karen Sue Hankey,
mówiąc wyniosłym, Karen - Sue - Hankeyowym tonem:
- Brakowało mi ciebie podczas przesłuchań dziś rano. Zamarłam z ręką na szyfrowym
zamku. Przesłuchania w celu ustalenia miejsc w orkiestrze. Kompletnie zapomniałam.
Ostatecznie miałam inne sprawy na głowie ... grożono mi śmiercią, zniszczono znaczną
część rodzinnego przedsiębiorstwa.
Zaraz, zaraz... dęte wyznaczono na czwartek.
To znaczy na dzisiaj.
- Przypuszczam, że skoro się nie stawiłaś - powiedziała Karen Sue - będziesz zajmowała
ostatnie krzesło do końca semestru. Trudno. Pan Vine przydziela miejsca po szkole i założę się,
że będę... - Hej!
Karen Sue krzyknęła, ponieważ ją popchnęłam. Niezbyt mocno i wcale nie brutalnie. Po
prostu musiałam gdzieś pójść, i to szybko, a ona stała mi na drodze.
Wiedziałam, że pan Vine spędzał „okienko” na piątej lekcji w pokoju nauczycielskim,
dochodząc do siebie po próbie orkiestry pierwszaków.
Pognałam korytarzem, potrącając ludzi i nie mówiąc nawet „przepraszam”. To nie było w
porządku. Absolutnie nie. Osoba nieobecna z uzasadnionego powodu, jak ja, powinna zostać
dopuszczona do przesłuchania, a niezsyłana na ostatnie krzesło tylko, dlatego, że jakiś psychol
spalił restaurację należącą do jej rodziców.
W dodatku latem opanowałam sztukę czytania z nut. Miałam zamiar porazić pana Vine'a
swoimi nowymi umiejętnościami. Nie chciałam zająć pierwszego krzesła, ale zdecydowanie
należało mi się trzecie, może nawet drugie. Ostatnie krzesło nie odpowiadało mi ani trochę. Będę
walczyć, postanowiłam.
Wpadłam w poślizg, wyhamowując pod drzwiami pokoju nauczycielskiego.
Ryzykowałam, że spóźnię się na biologię, ale co tam. Zastukałam do drzwi.
Nagle ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłam się i zobaczyłam Claire Lippman, która
rzadko kiedy odzywała się do mnie na korytarzu. Nie, dlatego, że była snobką czy coś, tylko że
zwykle siedziała z nosem w skrypcie.
- Jess - zaczęła. Nie wyglądała najlepiej. To było zdumiewające, bo Claire jest ideałem
urody. Zawsze wygląda świetnie. Doskonale, nieskazitelnie, no wiecie.
Tym razem nie sprawiała wrażenia doskonałej. Zlizała całą szminkę z warg, a różowy
sweter zarzucony na ramię - miała na sobie białą bluzkę bez rękawów - ledwo się trzymał.
- Jess, ja... - Claire rozejrzała się. Robiło się pustawo, bo wszyscy wchodzili do klas. -
Muszę z tobą porozmawiać.
Coś było nie tak. Mocno nie tak.
- Co się dzieje, Claire? - zapytałam, kładąc jej rękę na ramieniu. - Czy dobrze...
Czy dobrze się czujesz. O to właśnie chciałam ją zapytać. Nie zdążyłam.
Bo po pierwsze, otworzyły się drzwi i pojawił się w nich nauczyciel chemii, pan Lewis.
Po drugie, z gabinetu pedagoga, znajdującego się naprzeciwko pokoju nauczycielskiego,
wychynął Mark z naręczem podań o przyjęcie do college'u, które dla niego przygotowano.
- Czym mogę służyć, panno Mastriani? - zapytał pan Lewis. Nie miałam chemii, ale
musiał znać moje nazwisko z gazet, z zeszłego roku.
- Cześć - zwrócił się do mnie i do Claire Mark Leskowski. - Jak się macie?
W tym momencie Claire zrobiła coś naprawdę bardzo dziwnego. Obróciła się na pięcie i
pognała korytarzem, jakby ją kto gonił. Nawet nie zauważyła, że sweter zsunął jej się z ramion i
upadł na ziemię.
Pan Lewis popatrzył za nią, potrząsając głową.
- Kółko teatralne - mruknął.
Mark i ja śledziliśmy wzrokiem Claire, aż zniknęła za rogiem, kierując się do skrzydła
teatralnego, a potem spojrzeliśmy po sobie. Mark wzniósł oczy do nieba i wzruszył ramionami.
- Na razie - rzucił głośno i odszedł w przeciwnym kierunku, w stronę sali gimnastycznej.
Nie bardzo wiedząc, co robić, schyliłam się i podniosłam sweter. Był mięciutki, a kiedy
spojrzałam na metkę, zrozumiałam, dlaczego. Sto procent kaszmiru. Na pewno Claire się
zmartwi. Wzięłam sweter, żeby jej później oddać.
- A więc, panno Mastriani? - Pan Lewis wytrącił mnie z zamyślenia.
Poprosiłam, żeby zawołał pana Vine'a. Pan Vine wydawał się rozbawiony moimi
obawami, że zostanę zesłana do ostatniego rzędu w sekcji fletów.
- Czy naprawdę sądzisz - zapytał, patrząc na mnie z wesołym błyskiem w oku - że
zrobiłbym ci coś takiego, Jess? Wszyscy wiemy, dlaczego cię nie było. Nie martw się. Przyjdź do
mnie zaraz po lekcjach na przesłuchanie. W porządku?
Odetchnęłam.
- W porządku. Bardzo dziękuję.
Poszłam na lekcję zadowolona. Cieszyłam się, że pan Vine dał mi szansę. Miejsce w
orkiestrze naprawdę było dla mnie ważne.
Wkrótce jednak miałam zapomnieć o przesłuchaniu. Dzień mijał, a ja coraz wyraźniej
czułam, że coś nie daje mi spokoju. Coś nowego.
Coś więcej niż tajemnicza śmierć Amber, telefony z pogróżkami i pożar restauracji.
Dopiero w połowie siódmej lekcji zrozumiałam, co to jest. Byłam przerażona.
Poważnie, prawie trzęsłam się ze strachu.
Bałam się oczywiście o dom, o moją rodzinę i o siebie, choć federalni nie spuszczali oka z
naszego domu. Ze mnie na pewno też, choć muszę przyznać, robili to dyskretnie.
To nie wszystko. Wiedziałam, że dzieje się coś złego. Coś poza pożarem w Mastrianim,
zabójstwem Amber i pobiciem Heather.
Rety, nie chcę powiedzieć, że miałam jakieś objawienie. Wcale nie. Nie wtedy.
Ale czułam wyraźnie, że dzieje się coś złego. To było nie tylko straszne, to było...
Odrażające.
Jak randka ze Skipem, tylko dużo, dużo gorsze.
W połowie siódmej lekcji nie wytrzymałam. Podniosłam rękę, zanim w ogóle
zrozumiałam, co chcę zrobić.
Więc kiedy mademoiselle MacKenzie, niespecjalnie zachwycona, że przerywam jej w
połowie dogłębnej analizy nieustającego ścierania się osobowości Alix i Michela {Alix mes du
sel dans la boule de Michel), zapytała: Qu' estque vous vonlez, Jessica? a ja odparłam, po
angielsku, „Potrzebuję przepustki na korytarz”, nie próbowała nawet ukryć rozdrażnienia.
- Nie możesz poczekać do dzwonka?
- Nie, nie mogłam poczekać. Nie rozumiałam, dlaczego, ale wiedziałam, że nie mogę
czekać.
Zdegustowana mademoiselle MacKenzie wręczyła mi drewnianą przepustkę do łazienki.
Wyskoczyłam z klasy, zanim zdążyła powiedzieć: Au rewir.
Zbiegłam po schodach - laboratoria językowe znajdują się na drugim piętrze - do części
administracyjnej. Nie byłam pewna, po co właściwie tam idę, dopóki nie zobaczyłam drzwi do
sekretariatu i do pokoju nauczycielskiego.
Wtedy zrozumiałam. Claire. Claire dotykająca mojego ramienia tuż przed piątą lekcją.
Chciała mi coś powiedzieć, ale nie zdążyła. Jej oczy - piękne błękitne oczy - patrzyły na mnie
szeroko otwarte, pełne - teraz to wiem, chociaż w tamtej chwili za bardzo martwiłam się o siebie
i swoją głupią pozycję w orkiestrze, żeby to zauważyć - strachu.
Strach. Strach.
Wpadłam do środka jak burza.
- Muszę się dowiedzieć, na jakiej lekcji jest teraz Claire Lippman - oznajmiłam, rzucając
książki na biurko sekretarki. - Muszę to wiedzieć natychmiast.
Helen spojrzała na mnie przyjaźnie, choć z pewną rezerwą.
- Jess - powiedziała. - Wiesz, że nie mogę udzielać takich informacji...
- Muszę wiedzieć! - ryknęłam.
Drzwi gabinetu pana Goodharta otworzyły się. Ku mojemu zaskoczeniu do poczekalni
wkroczył nie tylko pan Goodhart, ale również agent specjalny Johnson.
- Jessica? - zaniepokoił się Goodhart. - Co ty tu robisz? Stało się coś złego?
Helen nacisnęła klawisz komputera, powodując, że z ekranu zniknęła gra Saper, a
pojawiły się rozkłady zajęć poszczególnych uczniów. Pan Goodhart zauważył to i zapytał:
- Helen, co robisz?
- Ona pyta, gdzie jest Claire Lippman. Właśnie szukam.
- Nie możesz tego powiedzieć, Helen. To poufne informacje.
- Dlaczego chcesz wiedzieć, gdzie jest ta dziewczyna, Jessico? - zapytał agent specjalny
Johnson. - Coś się stało?
- Nie wiem. - W zasadzie mówiłam prawdę. Nie wiedziałam. Tyle że...
Coś tam jednak wiedziałam.
- Muszę ją znaleźć - oświadczyłam. - Natychmiast. Chciała mi coś powiedzieć, ale nie
zdążyła, bo...
- Claire Lippman - odezwała się Helen - ma na siódmej lekcji WF.
- Helen! - krzyknął zaszokowany pan Goodhart. - Nie wolno!
- Dzięki - powiedziałam, zabierając książki i posyłając sekretarce pełen wdzięczności
uśmiech. - Wielkie dzięki.
Byłam prawie za drzwiami, kiedy Helen zawołała:
- Ale tam jej nie ma, Jess... Zamarłam.
A potem odwróciłam się powoli. - Jak to nie ma? - zapytałam ostrożnie. Helen, ze
zmarszczonym czołem, studiowała ekran komputera.
- Nie ma - powiedziała. - Z danych wynika, że Claire nie była na zajęciach, począwszy
od... czwartej lekcji.
- To niemożliwe - zaprotestowałam. Poczułam się dziwnie. Zdrętwiały mi wargi i ręce. -
Widziałam ją tuż przed piątą lekcją.
- Nie. - Helen sięgnęła po wydruki. - Claire Lippman urwała się z piątej, a potem szóstej i
siódmej lekcji.
Claire Lippman nigdy w życiu nie zerwała się z lekcji - oświadczył pan Goodhart.
Wiedział, co mówi, w końcu był jej pedagogiem.
- No cóż - powiedziała Helen - dzisiaj się zerwała. Chyba wyglądałam, jakbym miała za
chwilę zemdleć, bo agent specjalny Johnson podszedł do mnie, chwytając za łokieć. - Jess?
Jessica? Dobrze się czujesz?
- Nie, nie czuję się dobrze - odparłam. - Claire Lippman też nie.
To była oczywiście moja wina. To, co się przytrafiło Claire Lippman. Powinnam była jej
wysłuchać. Powinnam była wziąć ją za ramię i zaciągnąć w jakieś spokojne miejsce. Miała mi
coś ważnego do powiedzenia.
Coś tak ważnego, że ktoś postanowił ją uciszyć. Dlatego zniknęła z lekcji.
- Dzisiaj jest tak pięknie - powiedział pan Goodhart. - Może gdzieś sobie poszła. Lubi się
opalać, a teraz mamy taką pogodę...
Siedziałam na pomarańczowej kanapie, z książkami na kolanach. Ręce zwisały mi
bezwładnie. Czułam straszliwe zmęczenie.
- Claire nie uciekła ze szkoły. Oni ją mają.
Agent specjalny Johnson zawołał Jill i teraz oboje siedzieli naprzeciwko, wpatrując się we
mnie, jakbym była nowym gatunkiem przestępcy, o jakim niedawno przeczytali w podręczniku
na zajęciach szkoleniowych FBI.
- Kto ją ma, Jessico? - zapytała łagodnie agentka specjalna Smith.
- Oni. - Nie mogłam uwierzyć, że nie wie. Jak mogła nie wiedzieć? - Ci sami, którzy
dopadli Amber. I Heather. I spalili restaurację.
- A kim są ci „oni”, Jessico? - Agentka specjalna Smith pochyliła się naprzód. Odzyskała
już swój właściwy wygląd, jej włosy układały się w zgrabne loki, kostium sprawiał wrażenie
starannie wyprasowanego. W jej uszach tkwiły maleńkie brylantowe kolczyki. - Wiesz, Jessico? -
Wiesz, kim oni są?
Spojrzałam na nich. Byłam taka zmęczona. Naprawdę. Nie tylko, dlatego, że w ciągu
ostatnich paru dni nie zdołałam się wyspać. Byłam zmęczona wewnątrz, do szpiku kości.
Zmęczona strachem. Zmęczona tym, że nie wiem. Po prostu zmęczona.
- Nie, nie wiem, kim oni są - powiedziałam. - A wy? Macie jakieś pojęcie, kto to jest?
Agenci specjalni Smith i Johnson popatrzyli na siebie. Zobaczyłam, jak Allan potrząsa
nieznacznie głową. Wtedy Jill powiedziała:
- Allan. Musimy jej powiedzieć.
Byłam zbyt zmęczona, żeby zapytać. Nie obchodziło mnie o. Naprawdę nie. Byłam
przekonana, że Claire Lippman leży gdzieś martwa, i to z mojej winy. Co powie na to mój brat,
Mike, kiedy się dowie? Kochał się w Claire, odkąd pamiętam. Pewnie, w życiu nie zamienił z nią
ani słowa, ale kochał ją, tak czy inaczej. Kiedy występowała w Hello, Dolly, nie przepuścił ani
jednego przedstawienia, nawet poranka dla dzieci.
A ja nie potrafiłam jej ochronić. Miłości życia mojego brata.
- Jessico - powiedziała agentka specjalna Smith. - Posłuchaj mnie przez chwilę. Amber.
Amber Mackey, wiesz, dziewczyna, która nie żyje.
Podniosłam głowę. Miałam dość energii - nie dużo, ale dość - żeby zauważyć
sarkastycznym tonem:
- Wiem, Jill, kim była Amber Mackey. Przez sześć lat siedziała przede mną w ławce.
- Agentko Smith - odezwał się szorstko agent specjalny Johnson. - Ta informacja jest
ściśle poufna...
- Była w ciąży - ciągnęła agentka specjalna Smith. - Amber Mackey była w siódmym
tygodniu ciąży, kiedy ją zabito, Jess. Koroner przedstawił właśnie protokół z autopsji i sądzę...
Zamrugałam oczami. Potem zamrugałam jeszcze raz i powiedziałam:
- W ciąży?
Pan Goodhart, który opierał się o biurko Helen, powtórzył jak echo:
- W ciąży?
Nawet Helen zawołała:
- W ciąży?! Amber Mackey?
- Proszę - powiedział agent specjalny Johnson. Był wyraźnie zdenerwowany. - Nie
chcemy tego rozpowszechniać. Nie powiadomiliśmy nawet rodziny ofiary. Proszę, żebyście na
razie zachowali tę informację wyłącznie dla siebie. Później na pewno przedostanie się do
wiadomości publicznej, zawsze tak jest. Ale na razie...
Nie słuchałam go. W głowie mi huczało: „Amber. W ciąży. Amber. W ciąży”.
A więc Mark Leskowski był ojcem dziecka Amber. Amber nie poszłaby do łóżka z nikim
innym. Choć zaskoczyło mnie, że w ogóle z nim spała. No wiecie, nie była tego typu
dziewczyną.
Cóż, chyba jednak była tego typu dziewczyną.
Ale wiedziałam, czego Amber na pewno by nie zrobiła. Nie zdecydowałaby się na
przerwanie ciąży. Nie Amber. Ile zorganizowała sprzedaży ciastek, zbierając fundusze na rzecz
samotnych matek? Ile razy organizowała akcje mycia samochodów, żeby zdobyć pieniądze na
podobne cele? Ile razy podsunęła mi pudełko UNICEF - u, prosząc o drobne?
Nagle opuściło mnie uczucie zmęczenia. Jakby przepłynął przeze mnie strumień energii...
Prawie jak wtedy, gdy uderzył mnie piorun.
Dobra, może niezupełnie tak. Ale zmęczenie się ulotniło. I jeszcze coś: już się nie bałam.
Już nie.
Ponieważ przypomniałam sobie coś jeszcze. Strach w oczach Claire Lippman. Nie bała
się, kiedy mnie zaczepiła. Przestraszyła się dopiero, gdy z gabinetu pedagoga wyszedł Mark
Leskowski.
Mark Leskowski. Ojciec dziecka Amber.
Mark Leskowski, który siedząc przy stoliku numer siedem w Mastrianim, zapytany, co
zrobi, jeśli nie powiodą się jego plany dostania się do Narodowej Ligi Futbolu, odpowiedział:
„Porażka nie wchodzi w rachubę”.
A dziecko z szesnastoletnią dziewczyną? I to w tym samym roku, kiedy miał pójść do
college'u? W oczach Marka taka sytuacja należała z pewnością do kategorii „nie do przyjęcia”.
Wstałam, zrzucając książki na podłogę.
Ale nie wypuszczałam z rąk swetra Claire. Przez całe popołudnie trzymałam go w rękach.
- Jessico? - Jill także zerwała się na nogi. - O co chodzi? Co się dzieje?
Nie odpowiedziałam i wtedy agent specjalny Johnson odezwał się rozkazująco:
- Jessica. Jessica, słyszysz mnie? Odpowiedz agentce specjalnej Smith. Zadała ci pytanie.
Czy chcesz, abym zadzwonił po twoich rodziców, młoda damo?
Nie obchodziło mnie, co mówią. Nie obchodziło mnie, że Helen, sekretarka, sprawdza
mój numer domowy, a pan Goodhart macha mi dłonią przed twarzą, wykrzykując moje imię.
Och, nie zrozumcie mnie źle. To było denerwujące. Usiłowałam się skoncentrować, a ci
ludzie skakali wokół mnie jak skwarki na patelni.
Ale to wszystko nie miało znaczenia. Trzymałam sweter Claire Lippman. Różowy
kaszmirowy sweter, który jej matka - teraz to wiedziałam, chociaż właściwie nie miałam prawa
wiedzieć - dała jej na szesnaste urodziny. Sweter pachniał perfumami Happy, Claire zawsze ich
używa. Babcia w każde święta Bożego Narodzenia dawała jej nową buteleczkę. Wszyscy w
szkole zachwycali się tymi perfumami. Nie wiedzieli, że to tylko Happy, z Clinique. Myśleli, że
to coś egzotycznego, superdrogiego. Nawet Mark Leskowski, który siedział w rzędzie przed
Claire, raz zrobił jakąś uwagę na ten temat. Zapytał o nazwę. Chciał kupić takie perfumy dla
swojej dziewczyny.
Swojej dziewczyny Amber. Którą zamordował.
Tak jak teraz zamierzał zamordować Claire.
Nagle straciłam oddech. Nie mogłam oddychać, bo było strasznie gorąco. Było gorąco, a
w dodatku coś zakrywało mi usta i nos. Dusiłam się. Nie mogłam się wydostać. Wypuśćcie mnie.
Wypuśćcie mnie. Wypuśćcie mnie.
Poczułam uderzenie w twarz. Wzdrygnęłam się i nagle ujrzałam przed sobą twarz pana
Goodharta. Agenci specjalni Johnson i Smith trzymali go za ręce.
- Mówiłem panu - wrzeszczał Allan - żeby jej nie bić!
- A co miałem zrobić? - zapytał pan Goodhart. - Miała atak!
- To nie był atak. - Jill wyglądała na wściekłą. - Miałaś wizję, Jessico? Jessico, dobrze się
czujesz?
Wytrzeszczyłam oczy na całą trójkę. Policzek piekł mnie trochę. Tylko trochę, pan
Goodhart nie uderzył zbyt mocno.
- Muszę iść - powiedziałam i przyciskając do siebie sweter Claire, wyszłam.
Naturalnie poszli za mną. Co nie było łatwe, ponieważ ledwie wydostałam się na
korytarz, odezwał się dzwonek. Ostatni dzwonek tego dnia. Ludzie wysypali się z klas. Trzaskali
drzwiczkami szafek, przybijali piątki, umawiali się na spotkanie w kamieniołomach. Wszędzie
kłębiły się tłumy uczniów zmierzających do wyjścia.
Pozwoliłam, żeby ludzka fala wypchnęła mnie na zewnątrz i poniosła w stronę placu,
gdzie czekały szkolne autobusy. Zabierały do domu wszystkich, z wyjątkiem tych, którzy
przyjechali własnymi samochodami albo zostawali na trening, na dodatkowe zajęcia, czy też za
karę.
- Jessico! - usłyszałam za plecami. Agent specjalny Johnson.
Ktoś czekał koło masztu. Ktoś znajomy. Łatwo go było zauważyć w tłumie płynącym w
stronę autobusów, ponieważ większość ludzi przewyższał o głowę i poza tym stał nieruchomo.
Rob. To był Rob.
Jakaś część mnie ucieszyła się na jego widok. Inna część w ogóle nie zwróciła na niego
uwagi.
- Jess! - krzyknął. - Och, mój Boże. Słyszałem, co się stało zeszłej nocy. Jak się czujesz?
- W porządku - odparłam. Przeszłam koło niego.
Rob, dostosowując swój krok do mojego, zapytał:
- Co się z tobą dzieje? Dokąd idziesz?
- Muszę coś zrobić. - Szłam szybko, na tyle szybko, że zgubiłam gdzieś z tyłu, w masie
uczniów, agentów specjalnych Johnsona i Smith.
- Co musisz zrobić? - dopytywał się Rob. - Mastriani, dlatego tu przyszłaś?
„Tu” odnosiło się do boiska obok parkingu dla uczniów. To właśnie pod metalowymi
trybunami schroniłyśmy się z Ruth wtedy, wiosną, gdy zaskoczyła nas burza. Ta burza odmieniła
wszystko.
Boisko wyglądało mniej więcej tak samo jak tamtego dnia, tyle, że teraz byli na nim
ludzie. Trener Albright stał pośrodku z gwizdkiem, zawodnicy dopiero się rozbierali. Większość
cheerleaderek była już na miejscu. Właśnie odbywały się eliminacje, trzeba było znaleźć kogoś
na miejsce Amber. Smutne, ale co miały robić? Do wykonania piramidy potrzeba dziesięciu
dziewczyn. Na trybunach mrowiły się tłumy chętnych. Zobaczywszy mnie i Roba, przestały
rozmawiać i zaczęły się nam przyglądać. Może myślały, że ja też chcę spróbować?
- Jess - odezwał się Rob - co się z tobą dzieje? Zachowujesz się jeszcze dziwniej niż
zwykle.
Trener Albright zauważył nas i gwizdnął.
- Mastriani! - ryknął. Znał mnie aż za dobrze, w związku z moją skłonnością do siłowych
rozwiązań. Parę razy zdarzyło mi się lekko uszkodzić jego zawodników. - Czego tu szukasz?
Przyszłaś na próbę?
Nie odpowiedziałam. Rozglądałam się po boisku, szukając jednej osoby.
- Jeśli nie przyszłaś na próbę, złaź z boiska! - wrzasnął trener Albright. - Nie będziesz mi
się tutaj włóczyć i denerwować moich chłopców.
Wreszcie go zobaczyłam. Właśnie wychodził z sali gimnastycznej. Poduszki na
ramionach sprawiały, że wydawał się jeszcze większy... chociaż i bez nich, rzecz jasna, był
imponującej postury.
Spotkaliśmy się w pół drogi.
- Jess? - zaskoczony spojrzał na mnie, potem na Roba i znowu na mnie. - Co się dzieje?
Wyciągnęłam rękę. Tę rękę, w której nie trzymałam swetra Claire. Wyciągnęłam rękę,
mówiąc:
- Kluczyki!
Mark spojrzał na mnie z góry, z lekkim uśmieszkiem. Zachował zimną krew. - Co?
- Wiesz - odparłam. - Wiesz doskonale.
- Jakiś problem? - zapytał trener Albright, podchodząc do nas. Za nim szła większość
drużyny - Todd Mintz, Jeff Day - i gromadka cheerleaderek. Nie, co dzień się zdarzało, żeby ktoś
niepowołany wkraczał na boisko i zakłócał trening.
Zwłaszcza ktoś, kto nie należał do ich kręgu.
- Mark, ta dziewczyna zawraca ci głowę? - zapytał trener Albright.
- Nie, trenerze - odparł Mark. Nadal się uśmiechał. - Jest w porządku. Jess, o co chodzi?
- Wiesz, o co chodzi - powiedziałam obcym głosem. Brzmiał w nim ton twardszy niż
kiedykolwiek. Twardszy i jednocześnie, w jakiś sposób, smutniejszy. - Wy wszyscy wiecie. -
Spojrzałam na pozostałych piłkarzy. - Każdy z was wie.
Todd, mrugając oczami w ostrym słońcu, stwierdził: - Ja nie wiem.
- Zamknij się, Mintz - rzucił Jeff Day.
Trener Albright przeniósł wzrok na Marka i z powrotem na mnie. Potem oznajmił:
- Posłuchaj, nie wiem, o co chodzi, ale jeśli masz jakąś sprawę do któregoś z moich
zawodników, zgłoś się w godzinach, kiedy biuro jest otwarte. Nie wolno ci przerywać treningu...
Wystąpiłam krok do przodu i walnęłam Marka Leskowskiego pięścią w żołądek.
- Dawaj - powiedziałam, kiedy z jękiem osuwał się na kolana. - Dawaj kluczyki.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Mark zadziwiająco szybko doszedł do
siebie i rzucił się na mnie. Chwyt Roba osadził go w miejscu. Jeff Day poderwał mnie z ziemi,
planując, jak sądzę, przerzucić mnie przez płot. Powstrzymał go Todd Mintz, który ścisnął go za
krtań. A trener Albright gwizdał jak wściekły.
Rozległ się brzęk i coś błyszczącego wypadło z kieszeni Marka. Kluczyki. Rob podniósł
je i rzucił do mnie, wołając:
- Mastriani!
W tym momencie Jeff, przyduszony przez Todda, puścił mnie. Złapałam kluczyki w
locie, jedną ręką.
A potem odwróciłam się i pobiegłam prosto na parking dla uczniów.
- Nie możesz tego zrobić! - wrzeszczał Mark. - To bezprawne! Bezprawna rewizja i
zawłaszczenie!
- Przyjmij - powiedział Rob - że zastosowano wobec ciebie areszt obywatelski.
Szli za mną. Wszyscy pospieszyli za mną - Rob i Mark, Todd i Jeff, trener Albright i
cheerleaderki. Jak ten grajek z bajki, który grając na zaczarowanym flecie, wyprowadził dzieci z
miasteczka, prowadziłam drużynę futbolową i zespół cheerleaderek w stronę bmw Marka
Leskowskiego.
- Och, mój Boże! - Ruth stała przy swoim kabriolecie. - Tutaj jesteś. Wszędzie cię
szukałam. Co...
Zauważyła tłumek idący za mną.
- To jakaś bzdura! - wrzasnął Mark.
- Mastriani! - ryknął trener Albright. - Oddaj kluczyki... Nie posłuchałam, oczywiście.
Podeszłam wprost do samochodu Marka i włożyłam kluczyk w zamek bagażnika.
Wtedy Mark rzucił się do ucieczki. Tyle, że Rob mu nie dał drapnąć. Wyciągnął rękę,
niemal od niechcenia, i chwycił Marka za tył koszuli.
- Puszczaj! - krzyknął Mark. - Puść mnie!
Przekręciłam kluczyk i wieko bagażnika podskoczyło do góry.
Tak zastali nas agenci specjalni Johnson i Smith, którzy właśnie dotarli na miejsce. Tłum
uczniów otoczył bmw, podczas gdy Rob przytrzymywał Marka Leskowskiego, a Todd Mintz
Jeffa Daya (który też usiłował się upłynnić w ostatniej chwili).
Ja natomiast tkwiłam połową ciała w bagażniku, sprawdzając, czy Claire Lippman daje
oznaki życia.
- Och, to było okropne - powiedziała Claire jeszcze tego samego dnia.
- Opowiedz - poprosiłam.
- No wiesz, naprawdę. Byłam pewna, że umrę. - Wyglądałaś, jakbyś już nie żyła -
stwierdziła Ruth.
- Naprawdę? - zainteresowała się Claire. - To znaczy jak wyglądałam?
Ruth, która siedziała na parapecie naprzeciwko szpitalnego łóżka Claire, spojrzała na
mnie niepewnie.
- Chcę wiedzieć - upierała się Claire. - Rozumiesz, gdybym miała kiedyś odegrać scenę
śmierci... Powinnam wiedzieć, jak trzeba wyglądać.
- No - odparła Ruth z wahaniem. - Byłaś strasznie blada, miałaś zamknięte oczy i prawie
nie oddychałaś. Ale to dlatego, że miałaś usta zaklejone taśmą.
- I jeszcze gorąco - wtrącił Skip. - Nie zapominaj o temperaturze.
- W bagażniku było ponad trzydzieści stopni - rzuciła wesoło Claire. - Tak powiedzieli
sanitariusze. Umarłabym z przegrzania albo odwodnienia, zanim Mark przyszedłby mnie zabić.
- Eeee... Taak. Coś w tym rodzaju - odezwała się Ruth. - To właśnie nie jest dla mnie
jasne. - Dlaczego Mark chciał cię zabić?
Claire przewróciła pięknymi błękitnymi oczami.
- Ojej, ponieważ widział, jak rozmawiam z Jess.
Ruth spojrzała w kierunku ogromnych koszy z kwiatami, które przysyłano Claire do
szpitala. Mieli ją zwolnić już jutro rano, ale kwiaty napływały na okrągło.
Claire Lippman cieszyła się o wiele większą popularnością, niż przypuszczałam.
- No powiedzcie - nalegała Ruth.
- To naprawdę proste - powiedziałam. - Amber Mackey zaszła w ciążę...
- W ciążę! - zawołała Ruth.
- W ciążę! - zawtórował jej brat bliźniak.
- W ciążę - powtórzyłam. - I oznajmiła Markowi, że urodzi to dziecko. Chciała, żeby się z
nią ożenił, żeby mogli wychować dziecko razem, stworzyć małą szczęśliwą rodzinę. O tym
właśnie rozmawiali tego dnia w kamieniołomach, kiedy Claire zauważyła, jak ciągle odchodzą
gdzieś na bok. Rozmawiali o tym, że Amber jest w ciąży.
- Zgadza się - przytaknęła Claire. - Ale Mark w swoich planach na przyszłość nie brał pod
uwagę, że jego dziewczyna może zajść w ciążę.
- Jasne - powiedziałam. - Małżeństwo czy nawet konieczność płacenia alimentów
mogłyby zniweczyć jego karierę sportową. Dla niego taka sytuacja była „nie do przyjęcia”. Mark
jeszcze się nie przyznał, ale pewnie pobił Amber, żeby wyperswadować jej to dziecko, a potem
gdzieś zostawił - prawdopodobnie w bagażniku. Kiedy to nie pomogło i Amber nie zmieniła
zdania, zabił ją i wrzucił do sadzawki.
- No dobra - odezwała się Ruth. - Teraz chyba rozumiem. A Heather? Przecież Mark był z
tobą, kiedy Heather zniknęła?
- Owszem, był. O to chodziło. Mark czuł, że grunt mu się pali pod nogami. Federalni
dobierali mu się do skóry. Wykombinował, że jeśli inna dziewczyna zostanie porwana w czasie,
kiedy on będzie miał żelazne alibi, to policja się odczepi.
- A trudno o lepsze alibi - dodał Skip - niż kolacja w towarzystwie pupilki FBI,
„dziewczyny od pioruna”.
- Zgadza się - potwierdziłam. - Mniej więcej. No i podziałało. Kiedy Heather zniknęła,
nikt już nie podejrzewał Marka.
- Poza tobą - stwierdziła Claire.
- No cóż, to niezupełnie tak, że podejrzewałam Marka. - Zdawało mi się, że ktoś tak
przystojny nie może być przestępcą. Byłam głupia. - Ale ten dom przy kamieniołomach... Kiedy
zaczęłam się dopytywać o ten dom, Mark znowu się przestraszył i kazał Jeffowi Dayowi, który
porwał i pobił Heather - zadzwonić do mnie z pogróżkami. A potem Mark i Jeff włamali się do
Mastrianiego, rozlali benzynę i puścili restaurację z dymem.
W każdym razie tak to przedstawił Jeff Day. Na widok policji rozryczał się jak dziecko, a
potem sypał jak pęknięte sito.
- Największy błąd Marka - ciągnęłam - polegał na tym, że wziął do pomocy kogoś takiego
jak Jeff Day. Jeff nie jest specjalnie bystry i potrzebuje dokładnych, bardzo dokładnych
instrukcji. Zawsze przychodzi do Marka i pyta, co ma robić... zawsze przed pierwszą lekcją.
- Mark siedzi przede mną - powiedziała Claire. Rolę ofiary odgrywała bardzo poważnie,
co chwila poruszając ręką z kroplówką, żeby zwrócić uwagę na swój ciężki stan. - No więc rano,
kiedy szeptali z Jeffem przed dzwonkiem, coś w wyrazie ich twarzy... coś takiego
nieprzyjemnego... naprowadziło mnie na myśl. Po prostu zrozumiałam. Nie wiem, jakim cudem,
ale zrozumiałam. Nie mogłam iść na policję, bo nie miałam nic konkretnego. Pomyślałam, że
mogę porozmawiać z Jess...
- Ale Mark nas zobaczył - wtrąciłam - Tak się przestraszyła, że...
- Uciekłam - dokończyła Claire - jak młody jelonek.
Z tym jelonkiem to nie jestem taka pewna. Claire jest trochę za wysoka. Może jak gazela,
jeśli już.
- Mark poszedł niby to w drugą stronę - powiedziałam - ale obszedł budynek i złapał ją...
- Uderzył mnie tutaj... - Claire pokazała na tył głowy. - Czymś ciężkim. Kiedy się
ocknęłam, leżałam w jego bagażniku.
- Pewnie chciał ją zabrać do domu przy drodze do kamieniołomów - powiedziałam - i
zrobić z nią to, co zrobił z Amber...
- I co teraz? - zapytała Ruth - Co z Markiem?
- Hmm... Pójdzie do więzienia. Na długo.
To rzeczywiście pokrzyżuje jego plany wstąpienia do Ligi Narodowej zaraz po college'u.
Do pokoju weszli rodzice Claire, państwo Lippmanowie.
- Och, dziękuję wam, dzieci - odezwała się pani Lippman - za dotrzymanie towarzystwa
naszej małej dziewczynce, kiedy nas nie było. Proszę, Claire, oto shake miętowo - czekoladowy.
Claire natychmiast opuściło ożywienie, jakie wykazywała przy rozmowie ze mną, Ruth i
Skipem. Opadła bezsilnie na poduszki. Naprawdę, wyciągała z tej sytuacji tyle korzyści, ile się
dało. Cóż, ostatecznie była gwiazdą szkolnego teatru.
- Dziękuję, mamusiu - odezwała się mdlejącym głosem.
- Ece.. - mruknęłam. - Chyba już sobie pójdziemy.
- Tak. - Ruth ześliznęła się z parapetu. - Pora odwiedzin minęła. Cześć, Claire. Do
widzenia państwu.
- Do widzenia, dzieciaki - odparł doktor Lippman.
Pani Lippman nie poprzestała jednak na zwykłym „do widzenia”. Podeszła do mnie,
ścisnęła mnie jak niedźwiedź, nazwała wybawczynią jej małej córeczki i zapewniła, że jeśli jest
coś - cokolwiek - co ona i jej mąż mogliby dla mnie zrobić, to wystarczy powiedzieć.
Lippmanowie wraz z rodzicami Heather (kto by się spodziewał) zakładali Fundusz na rzecz
Odbudowy Mastrianiego. Szkoda. Mogliby założyli Fundusz na rzecz Spłaty Kosztów Leczenia
Karen Sue Hankey, żeby pani Hankey wycofała swój pozew.
Żebracy jednak nie kapryszą, więc kiedy pani Lippman próbowała mnie udusić w
serdecznym uścisku, powiedziałam tylko:
- Eee... dziękuję bardzo.
Cudem uchodząc z nie połamanymi żebrami, pospieszyłam za Ruth i Skipem na korytarz.
- Jej - odezwała się Ruth. - Teraz wiem, skąd wziął się u Claire talent dramatyczny.
- Mnie to mówisz? - powiedziałam, ścierając z policzka szminkę pani Lippman.
- Wstąpimy do Heather? - zapytał Skip, kiedy szliśmy w stronę wind.
- Już ją wypuścili - powiedziałam. - Złamana ręka, poobijane żebra, wstrząs mózgu, ale
poza tym nic takiego; dojdzie do siebie.
- Fizycznie - powiedziała Ruth. - Ale psychicznie? Po tym co przeszła?
- Heather to twarda sztuka - stwierdziłam. Wpakowaliśmy się we trójkę do windy. -
Wróci do szkoły i znowu będzie potrząsać pomponami.
- Tak, tylko po co miałaby nimi potrząsać? - zastanowiła się Ruth. - Bez Marka i Jeffa
Jaguary mają małe szanse na zawody stanowe.
- Aha. Jest jeszcze drużyna koszykówki - przypomniałam. - Żaden z koszykarzy, o ile mi
wiadomo, nikogo nie zamordował.
- A więc, Jess - powiedział Skip, kiedy otworzyły się drzwi windy na dole. - Jak się
czujesz jako bohaterka? Po raz kolejny?
- Nie wiem - odparłam. - Nie tak cudownie, naprawdę. No wiesz, gdybym wcześniej się
za to wzięła, uratowałabym może Amber. Nie wspominając już o Mastrianim.
- Jak na to wpadłaś? - dziwiła się Ruth. - Skąd wiedziałaś, że Claire jest w bagażniku?
Wiedziałam, że to pytanie padnie wcześniej czy później, chociaż łudziłam się, że go
uniknę. Jak miałam wyjaśnić, że przez chwilę byłam Claire tkwiącą w bagażniku? A wszystko,
dlatego, że upuściła sweter...
- Nie wiem - skłamałam. - Po prostu... wiedziałam. Ruth spojrzała na mnie z
niedowierzaniem.
- Taak. Zgadza się. Tak jak latem, z Shane'em i poduszką. Załapałam.
Załapała, w porządku. Miałam nadzieję, że tylko ona. - Jaka poduszka? - zainteresował się
Skip.
- Nieważne - powiedziałam. - Słuchajcie, powinnam wracać do domu. Mama ma już dość.
Najpierw restauracja, potem Douglas i ta jego praca. Nie wspominając o pozwie Karen Sue...
Nie mogę uwierzyć, że wciąż chce cię pozwać - oburzył się Skip. - Po tym jak
samodzielnie złapałaś mordercę i w ogóle.
- No cóż, o mało jej nie złamałam nosa. Ruth taktownie zmieniła temat.
- No więc jak z tą pracą Douglasa? - zapytała. - Comix Underground to obleśne miejsce.
Pełno tam jakichś podejrzanych typków.
- Hej! - zawołał Skip urażony. Skip, jak mi wiadomo, często dokonuje zakupów w Comix
Underground.
- Nie wiem. - Wzruszyłam ramionami. - Douglas to Douglas. Zawsze chadzał własnymi
drogami.
- Wiem coś o tym. - Ruth potrząsnęła głową. - Rany, cieszę się, że nie mieszkam w twoim
domu. - To będzie jak trzecia wojna... - Przerwała i spoglądając w kierunku zasuwanych drzwi,
dokończyła: - Cóż, chciałam powiedzieć „trzecia wojna światowa”, ale chyba zmieniłam zdanie.
- Czwarta wojna światowa.
- Słucham? O czym ty mówisz?
- Rety! - krzyknął Skip. - Zawiadomić Pentagon. Rodzina Mastrianich ruszyła do natarcia.
Wtedy go zauważyłam. Zamurowało mnie.
- Mike! - Nie wierzyłam własnym oczom. - Co ty tu robisz?
Mike najwyraźniej przybywał prosto z lotniska. Miał ze sobą torbę i wyglądał, delikatnie
mówiąc, jak wypluty. Podbiegł do nas, pytając gorączkowo:
- Jak ona się czuje? Wszystko w porządku?
- Skąd się tu wziąłeś? - zapytałam. - Czy mama i tata nie odwieźli cię przypadkiem do
Harvardu w zeszłym tygodniu? Dlaczego wróciłeś?
Michael spojrzał na mnie gniewnie.
- Myślisz, że mógłbym tam zostać, po tym co się stało?
- Mike - powiedziałam. - Na Boga. Wypłacą nam odszkodowanie. To nie takie znowu
nieszczęście. Tata już snuje plany odbudowy w jakimś nowym kształcie. Zabije cię, jak się
dowie, że...
- Nie obchodzi mnie ta głupia restauracja - powiedział Mike z urazą w głosie. - Nie
dlatego wróciłem. Obchodzi mnie Claire.
Zamrugałam oczami. - Claire?
- Tak, Claire. Claire Lippman. Jak ona się czuje? Wyjdzie z tego?
Gapiłam się na niego, przyznaję z przykrością, z otwartą gębą. Claire? Przebył całą drogę
z college'u - poświęcając całe stypendium semestralne na bilet lotniczy - z powodu Claire,
dziewczyny, z którą nigdy wżyciu nie zamienił ani jednego słowa? Czy obu moim braciom
brakowało piątej klepki?
Pierwsza odezwała się Ruth:
- Z Claire będzie wszystko w porządku, Michael. - Popatrzyłam na Ruth z uznaniem. Była
taka opanowana, choć jakiś czas temu kochała się w Michaelu. Letnia przygoda ze Scottem
chyba pomogła jej się z tego otrząsnąć. - Zatrzymali ją na noc, no wiesz, na obserwację.
- Chcę ją zobaczyć - oświadczył Mike. - W którym jest pokoju?
- Czterysta siedemnaście - powiedział Skip, a ja zawołałam:
- Czyś ty zwariował? Przeleciałeś półtora tysiąca kilometrów, tylko po to, żeby się
przekonać, że jej się nic nie stało? Przecież nawet nie wie o twoim istnieniu.
Mike potrząsnął głową.
- Powiedz mamie i tacie, że niedługo wrócę. Następnie ruszył w stronę wind hotelowych.
Szedł lekko chwiejnym krokiem, jak Clint Eastwood albo nie wiem, kto.
- Pora odwiedzin już minęła! - wrzasnęłam.
Ale to nie zrobiło na nim wrażenia. Zachowywał się jak opętany. Zniknął w windzie, w
postawie dumnie wyprostowanej.
- To jest coś najbardziej romantycznego, co można sobie wyobrazić - skomentowała Ruth.
- Żartujesz? - Byłam przerażona. - To jest kompletnie... no, to jest... to jest...
- Romantyczne - dokończyła Ruth.
- Chore - poprawiłam ją.
- Nie wiem - odezwał się Skip. - Claire jest pociągająca. Spojrzałyśmy na niego. Potem
odwróciłyśmy wzrok z obrzydzeniem.
- Dobra - powiedział Skip. - Tak po prostu jest. Ruth wzięła mnie pod rękę, kierując do
wyjścia.
- Chodźmy. Wstąpimy po drodze do Trzydziestu Jeden Smaków i weźmiemy coś
mocniejszego dla twojej mamy. Przyda się, kiedy przekażesz jej wiadomość o Michaelu.
Wyszliśmy na świeże, chłodnawe powietrze wieczoru. Słońce właśnie zaszło, niebo na
zachodzie było całe w purpurach i fioletach. Przyszło mi do głowy, że Mark patrzy pewnie na to
samo niebo. Tylko że zza krat.
I mówić tu o rzeczach „nie do przyjęcia”.
- Pierwsze, co zrobimy jutro rano - powiedziała Ruth, idąc do samochodu - to umówimy
się na nowo na twoje przesłuchanie w orkiestrze...
Jęknęłam. Na śmierć zapomniałam.
- Potem - ciągnęła Ruth - poprosisz Rosemary, żeby ci przysłała zdjęcia kilkorga dzieci,
za których odnalezienie wyznaczono nagrody. Będziesz potrzebowała kasy. Wiesz, restauracja i
ten pozew Karen Sue.
Jęknęłam głośniej.
- A potem, przykro mi, będziemy musiały coś zrobić z twoimi włosami. Myślałam o tym i
doszłam do wniosku, że przydałyby się pasemka. W szkole fryzjerskiej w soboty robią
farbowanie za darmo...
- Zaraz - powiedział Skip. - W sobotę idziemy z Jess do kina.
- Och, nie idziecie - burknęła Ruth. - Nie mogę pozwolić, żeby mój brat spotykał się z
moją najlepszą przyjaciółką. To po prostu niestosowne.
- Ale...
- Zamknij się, Skip - powiedziała Ruth. - To niestosowne i zdajesz sobie z tego sprawę.
Poza tym nie podobasz jej się. Podoba jej się ten facet tam...
Rob stał oparty o motocykl, czekając na kogoś. Tym kimś byłam ja.
Wyprostował się na mój widok i pomachał mi ręką.
- Och - powiedziałam. - Eee... zobaczymy się później, dobrze?
- Proszę bardzo - odparła wyniośle Ruth. - Chodź, Skip.
- Ale... - Skip patrzył na Ruth podejrzliwie i z pewną dozą niepokoju.
- Wybacz, Skip - powiedziałam, poklepując go po ramieniu, podczas gdy Ruth odciągała
go w drugą stronę. - Ale Ruth ma rację. To by nie wyszło. Nie znoszę tych wszystkich gier z
hobbitami.
Potem, posyłając Skipowi szeroki uśmiech, żeby pokazać, jak bardzo mi przykro,
pospieszyłam do Roba.
- Cześć - powiedziałam. Wciąż się uśmiechałam, ale teraz trochę nieśmiało.
- Cześć. - Uśmiech Roba nie był ani trochę nieśmiały. - Jak się masz?
- Och - wzruszyłam ramionami. - Raczej w porządku.
- A jak Claire?
Wzmianka o Claire przypomniała mi o Mike'u. Skrzywiłam się mimowolnie.
- Nic jej nie będzie.
Rob nie zwrócił uwagi na moją minę. - Dzięki tobie.
- I tobie - powiedziałam. - Nie pozwoliłeś Markowi uciec.
- Drobiazg - odparł skromnie Rob. - Wstąpiłem, żeby zobaczyć, czy nie trzeba cię
podwieźć do domu. No to jak?
- Trzeba. Wiesz, że mój tata zamierza zatrudniać cały personel, dopóki restauracja nie
zostanie odbudowana? Przekształca Joe Juniora z baru szybkiej obsługi w restaurację z obsługą
kelnerską.
- Wiem, mama mówiła. Twój tata to dobry człowiek. Och, zaraz, byłbym zapomniał.
Wcisnął mi do ręki coś ciężkiego. Zegarek.
- Ale to twój zegarek.
- Owszem - przyznał Rob. - To mój zegarek. Myślałem, że go chcesz.
- A ty? - zapytałam. Zadając to pytanie, zapinałam już pasek od zegarka.
- Nie wiem - powiedział Rob. - Jakoś sobie poradzę. Potrząsnął głową, podał mi kask.
- Jesteś naprawdę dziwna. Wiesz o tym?
- Tak - odparłam i stanęłam na palcach, żeby go pocałować...
W tym momencie ktoś obok odchrząknął i powiedział:
- Eee... panna Mastriani? Odwróciłam głowę. I wytrzeszczyłam oczy.
Przed czarnym czterodrzwiowym sedanem - nieoznakowanym wozem należącym
najwyraźniej do pewnych szczególnych służb - stał wysoki mężczyzna, którego nigdy przedtem
nie widziałam. Mężczyzna w kapeluszu i mimo ciepłej pogody, w prochowcu.
- Panno Mastriani, jestem Cyrus Krantz, dyrektor wydziału operacji specjalnych
Federalnego Biura Śledczego. Jestem bezpośrednim przełożonym agentów specjalnych Johnsona
i Smith.
Przyjrzałam się samochodowi za jego plecami. Miał przyciemnione szyby i nie mogłam
stwierdzić, czy ktoś jest w środku.
- Tak? - powiedziałam. - Więc?
To pewnie brzmiało niegrzecznie i w ogóle, ale miałam mnóstwo ciekawszych rzeczy do
roboty niż pogawędki z agentami FBI przed szpitalem.
- Więc - odparł Cyrus Krantz, nie zrażony brakiem życzliwego oddźwięku z mojej strony
- chciałbym z tobą zamienić słowo.
- Wszystko, co miałam do powiedzenia - oświadczyłam, wkładając kask - przekazałam
już Allanowi i Jill. - Usadowiłam się na motorze. - Proszę ich zapytać. Na pewno wszystko
powiedzą.
- Rozmawiałem z agentami specjalnymi Johnsonem i Smith - odparł Cyrus Krantz, kładąc
nacisk na tytuły zawodowe, które śmiałam opuścić. - Ich odpowiedzi okazały się
niezadowalające i w związku z tym wycofałem ich z twojej sprawy, panno Mastriani. Teraz
będziesz miała do czynienia ze mną i tylko ze mną. Więc...
Podniosłam wizjer kasku i spojrzałam na niego zdziwiona.
- Co pan zrobił?
- Wycofałem ich z twojej sprawy - powtórzył Cyrus Krantz. - Ich postępowanie uznałem
za amatorskie i niecelowe. Zabrakło im stanowczości.
Wytrzeszczyłam oczy.
- Wywalił pan Allana i Jill?
- Odsunąłem ich od prowadzenia sprawy. - Cyrus Krantz, dyrektor wydziału operacji
specjalnych, odwrócił się i otworzył tylne drzwiczki. - Proszę wsiąść do samochodu, panno
Mastriani, udamy się do naszej kwatery na przesłuchanie w związku z rolą, jaką odegrałaś w
sprawie Marka Leskowskiego.
Mocniej ścisnęłam Roba w pasie. W ustach mi zaschło. - Jestem aresztowana? -
wykrztusiłam.
- Nie - odparł Cyrus Krantz. - Ale jesteś ważnym świadkiem, posiadasz istotne...
- Dobrze - powiedziałam, opuszczając wizjer. - Jedź, Rob. Rob spełnił moją prośbę.
Zostawiliśmy Cyrusa Krantza w chmurze pyłu.
Jedyny problem polega na tym, że on z pewnością wie, gdzie mieszkam.