Ronlyn Dominque
W zbawiennej próżni
(The mercy of thin air)
Przełożyła Anna Kołyszko
Toddowi, mojej drugiej połowie
Warto, abyście poznawali wszystko, zarówno przekonujące, niewzruszone sedno
prawdy obiektywnej, jak i subiektywne sądy śmiertelnych, których nie sposób
przyjmować bezwarunkowo. Nauczcie się wszak również, że śmiertelni, przechodząc
przez rzeczy, które się wydają, muszą naprawdę istnieć, być dla nich wszystkim.
Parmenides z Elei „O naturze”
Ponieważ jak dotąd nie istnieje możliwość wyjaśnienia przyczynowego, musimy
na razie założyć, że występują nieprawdopodobne przypadki o charakterze
pozaprzyczynowym, innymi słowy znaczące zbiegi okoliczności.
C. G. Jung „O synchroniczności”
Od czego zacząć?
Obrysowuję palcem swoją sylwetkę na fotografii. Z głowy spływają mi blond loki,
postrzępione na końcach. Członki rozchodzą się z mojego ciała promieniście.
Opuszkami palców prawej ręki sięgam horyzontu. Lewą chwytam czyste powietrze.
Poruszam się po obrzeżach, przechodzę wzdłuż konturów od stóp do głów, z boku na
bok.
Nie jest to ciało, w którym przyszłam na świat. Kiedy jeszcze oddychałam,
wszystkie komórki uczestniczyły w jednym cyklu: rozwoju, naprawy, rozpadu. Trwam
jednak nadal.
Nic mi już nie zostało na własność oprócz pamięci.
Na zdjęciu Twolly macha ze swojego końca huśtawki. Lewa ręka powyżej łokcia
ginie we mgle. Twolly ma na sobie fioletową sukienkę, od której wyraźnie odcina się
jej twarz. Uśmiecha się serdecznie, wyginając blade usta w idealny łuk.
Zdjęcie robił niewidoczny Andrew. Do wieczora wypstrykał cztery filmy. Kiedy
wychodziliśmy we troje z parku, bawił się rolkami filmów w kieszeni. Dotknęłam
kwadratowej srebrnej spinki do mankietu z jego wygrawerowanymi inicjałami APO i
przytuliłam się do niego. Powiedz, jak masz na drugie imię? Nie odpowiedział, tylko
uśmiechnął się przekornie. Bez słowa przejechałam palcem z góry na dół po jego
prawej ręce, a on sięgnął do znajomego wgłębienia mojej dłoni, jak gdyby
spodziewał się znaleźć tam niespodziankę.
Tak długo i tak mocno ściskam fotografię, że przeszywa mnie na wskroś
przejmujący ból.
Część pierwsza
Simon Beeker nie żył od czterech miesięcy. Ja jednak o tym nie wiedziałam, gdy
wybrałam się do jego domu ze spóźnioną wizytą. Ponieważ nie przeglądałam już
nekrologów, wiadomość mnie ominęła.
Ostatni raz widziałam go na początku 1991 roku. Miał wtedy siedemdziesiąt
cztery lata. Siedział w szkarłatnym gabinecie, łokcie trzymał na poręczach
wysłużonego skórzanego fotela. Patrzyłam, jak przewraca karty nowej biografii, aż
grzbiet książki trzeszczy mu pod palcami. Widziałam, jak łapczywie pochłania
kolejne akapity. Pod tym względem nic się nie zmienił. Już jako mały chłopiec
zdobywał tak zachłannie wiedzę, kiedy zakradał się do pokoju Andrew, żeby między
rozmaitymi zajęciami czytać po jednej stronie książki.
W gabinecie stała biblioteczka Andrew. Był to mebel w staroświeckim stylu
inspirowanym projektami Eastlake’a, odziedziczony w spadku po ciotce. Uwielbiał
go głównie za to, że na półkach mieściły się po dwa rzędy książek. Przed wyjazdem
na studia prawnicze pozwolił matce sprzedać lub rozdać wszystko, czego nie zabrał
ze sobą. Zostawił mnóstwo książek, wiele porządnych garniturów i właśnie tę
biblioteczkę. Kiedy ich gosposia Emmaline zapytała o książki historyczne, Andrew
kazał jej zabrać wszystkie. Dała je Simonowi, swojemu kościstemu, przewidującemu
wnukowi.
Kiedy odwiedziłam wówczas siedemdziesięcioczteroletniego Simona, zabawiłam
tylko chwilę. Od kilkudziesięciu lat nie zbliżałam się do tej biblioteczki. Zapach
wyczuwany w zamkniętych pomieszczeniach wywoływał we mnie niepokój,
wzmagał samotność. Znikłam niemal bezszelestnie. Kiedy do pokoju weszła jego
żona z kawą, zapytała, czy nie czuje przeciągu. Odwrócił ku niej mroczną twarz,
popatrzył oczyma mędrca i odparł, że nie.
Od tamtej pory minęło dwanaście lat i Simon już nie żył. Dużo za późno wzięła
mnie ochota, żeby znów go odwiedzić.
Wiedziałam, że nie żyje, kiedy podeszłam do jego bungalowu i zobaczyłam
odręczny napis „Na sprzedaż”. Po obu stronach ulicy stały zaparkowane na
chodnikach samochody. W małym ogródku przed domem piętrzyły się stosy książek,
przyborów kuchennych, koców, bibelotów, mebli. Ludzie rozdrapywali dobytek
Simona, wynosząc całe naręcza skarbów.
Jedynym antykiem na trawniku był ów regał, nawiasem mówiąc, w idealnym
stanie. Podszedł do niego z wyciągniętymi rękami mały człowieczek w binoklach.
Ukląkł z szacunkiem na kolana i otworzył dwie szuflady, żeby je obejrzeć. Z
chłodnych, ciemnych czeluści uleciał zapach niczym kłąb dymu z gaszonego
ogniska. Nie czułam go od lat, dlatego teraz wciągnęłam z rozkoszą. Mały
człowieczek zaczął się trząść.
Woń Andrew roztoczyła się wokół, po czym zastygła. Jej cząsteczki zawisły w
gęstej zawiesinie zimnego, nieruchomego powietrza. Przytrzymałam ten słony
posmak w sobie na czas jednego oddechu, a potem oddałam się rozmyślaniom: Co
się z nim stało?
Kiedy powietrze wokół się ociepliło, poczułam intensywny, dojrzały zapach, o
znacznie większej sile, lecz mniejszej mocy. To Simon zaraz po mojej wizycie,
pragnąc zabezpieczyć biblioteczkę, pociągnął kasztanowym werniksem oszklone
drzwi. Stałam wśród zimnych przeciągów i czekałam.
Przed południem w pozostałościach wystawionej na sprzedaż gradami
myszkowała jakaś młoda para. Uwagę kobiety zwróciła biblioteczka, stojąca w cieniu
judaszowca, właśnie obsypanego liśćmi. Kobieta otworzyła drzwi. Kiedy sięgnęła do
środka, żeby sprawdzić półki, wciągnęła głęboko powietrze. Owionęła ją kojąca woń,
przypominająca mieszankę dymu z fajki i cynamonu.
– Nie uważasz, Scott, że pasuje w sam raz do naszego pokoju? Nie trąci
stęchlizną ani pleśnią. I tak ładnie pachnie powiedziała.
Mężczyzna wyjął z kieszeni miarkę.
– Wymiary ma idealne. Ładniejszej nie widzieliśmy. I jest w doskonałym stanie.
– Zobacz, coś tu tkwi w szparze.
Niemal położyła się na najniższej półce. Była tak drobna, że bez trudu
zmieściłaby się cała w środku. Po chwili wynurzyła się z egzemplarzem broszury
Planowanie rodziny, którą zaczęła gorliwie przeglądać. Chwyciła Scotta za rękę i
kazała mu przeczytać fragment o niezaspokojonych kobietach i przyczynach
znerwicowania.
– Muszę mieć tę książkę – powiedziała. – Uzupełni moje pamiątki z naszych Dni
Prezerwatyw na studiach. Pamiętasz?
Oczy jej rozbłysły.
– Jasne, że pamiętam. – Przerzucał cienkie kartki. – Masz szczęście, że ci
chrześcijańscy fanatycy nie wpadli w jeszcze większy szał i nie spuścili wam
wszystkim manta. – Scott przeczytał szybko kilka akapitów. – Amy, posłuchaj. Czy
to możliwe, że kobiety dawniej robiły sobie irygacje lizolem?
– Niemożliwe. Pokaż.
Przypadła mi do gustu, bo przypominała mnie samą. Jego też polubiłam za to, że
nie odstraszał go jej tupet. Stanowili wzruszająco dobraną parę. Odłożyła broszurę na
miejsce i zaczęła oglądać drewno z zewnątrz.
– Państwo są zainteresowani? – Jedna z wnuczek Simona odziedziczyła jego
spokojne spojrzenie. – Mamo – zawołała. – Ile chcesz za biblioteczkę?
Kobieta wyjrzała zza kolumny na ganku.
– Pięćset.
Amy powstrzymała uśmiech i włożyła rękę do wielkiej torby, w której miała
nieziemski bałagan. Scott złapał w locie notesik, który jej wypadł.
– Chyba nie mamy przy sobie tyle gotówki. Przyjmie pani czek z banku w innym
mieście? – zapytała.
– Na ogół nie przyjmuję. Ale wam dobrze z oczu patrzy. – Wnuczka Simona
postawiła kasetkę z pieniędzmi na ziemi i podciągnęła do łokci rękawy bluzy
sportowej z Uniwersytetu Tulane. – Serdecznie się nią zaopiekujecie, prawda? Żeby
dziadek nie przewracał się w grobie.
Amy spojrzała bacznie na kobietę.
– Na pewno nie chce jej pani zostawić sobie?
– Nikt z rodziny nie lubi wiktoriańskich mebli. Czas, żeby trafiła w dobre ręce.
Scott powiedział młodej kobiecie, że będą musieli załatwić transport do ich domu
w Baton Rouge. Wyciągnęła z kasetki długopis i kartkę.
– Proszę wypisać czek na nazwisko Sarah Washington. To moja mama. Zapisuję
państwu jej numer telefonu komórkowego. Wystarczy zadzwonić i się umówić.
Mama dopilnuje, żeby ktoś był w domu.
Amy wypisała drukowanymi literami ich nazwiska – Amy Richmond i Scott
Duncan – oraz numery telefonów.
– Nasze też podaję na wszelki wypadek.
Młoda kobieta przyjęła czek, pożegnali się serdecznie.
Scott objął Amy. Przytuliła na chwilę kasztanową głowę do jego piersi.
– Ależ nam się trafiła okazja! – powiedziała.
– Z premią w postaci podręcznika seksu z przełomu wieków.
– Przewodnika po metodach antykoncepcji.
– Tylko po co nam taki przewodnik?
Pogłaskał ją po pępku, ale zaraz się odsunęła.
*
Kopiąc nowe rabatki kwietne w ogródku przed domem, Amy znalazła jeszcze
sześć szklanych kulek. Kiedy wróciła do domu, żeby się wykąpać, wrzuciła je do
płaskiej misy na stoliku do kawy. Wytarłam z ziemi swoją ulubioną, granatowe kocie
oko, i zaczęłam puszczać ją po podłodze.
– Pamiętałaś, żeby kupić pułapkę na myszy? – zawołał Scott z drugiego pokoju,
gdzie szukał w biblioteczce słownika.
– Po co?
– Bo nasza mysz znów gra z nami w kulki.
Scott opowiedział Amy, jak kiedyś w dzieciństwie chciał zbadać hałas
dochodzący o północy z kuchni. I złapał w snop światła latarki mysz. Stała słupka,
taka milutka, ze szklaną kulką w łapkach, a po chwili czmychnęła pod piec. Scott był
pewien, że teraz mysz znalazła rosnącą kolekcję kulek Amy i turla je po całym domu.
Słyszałam, jak Scott idzie z salonu do większej z dwóch łazienek. Przekrzykując
szum wody, powiedział Amy, że chciałby wrócić do rozmowy o dziecku. W ciągu
ostatnich kilku dni kilka razy przelotnie poruszył ten temat.
– Mamy wiosnę – powiedział. – Przyroda dba o sprzyjającą aurę.
– Pora rui przypada raczej na jesień.
– Dla rogacizny.
Zawsze doceniałam jego poczucie humoru.
Do salonu wpadł smakowity aromat zapowiadający kolację. Scott zajrzał do
krewetek smażonych w maśle i czosnku. Przez woń gotującego się makaronu przebił
się zapach świeżej cytryny.
Jeszcze chwila i...
– Aims, po co grzebałaś w szafkach i szufladach?
W te dwa tygodnie po moim przybyciu runął cały ich porządek. Wciąż natykali
się na przełożone bądź porozrzucane rzeczy. Przeprogramowane stacje radiowe,
otwarte książki zostawione w nieoczekiwanych miejscach, dziwne stukoty
przerywające domową ciszę. Co jakiś czas z kratek klimatyzacyjnych wypadały
szklane kulki i turlały się po nieco spadzistej podłodze. Bawiło mnie zdumienie ich
obojga.
W pierwszym tygodniu obarczali się winą nawzajem, bo telewizor albo
odtwarzacz CD wyłączał się, kiedy podchodzili, a włączał, gdy tylko się oddalali.
Scott trzy razy zmieniał baterie w pilotach. Ponieważ sytuacja się powtarzała, kiedy
wyjęłam baterie, stawali na środku salonu i zaczynali chichotać. Absurd tej sytuacji
tak ich bawił, że po chwili pokładali się dosłownie ze śmiechu, aż w końcu padali
sobie w ramiona. I niebawem szlak zrzuconych ubrań ciągnął się przez cały korytarz.
Tej sporadycznej spontaniczności zabraknie im najbardziej, pomyślałam. Dlatego
żadne z nich nie zdecydowało się jeszcze na dziecko. Korciło mnie, żeby przekłuć jej
diafragmę i zostawić jego prezerwatywy na słońcu, co wymusiłoby na nich decyzję.
Kłóciło się to jednak z moimi najgłębszymi przekonaniami. Zresztą nie chciałam
wtrącać się tak ostentacyjnie.
Godzinę później do salonu wszedł nagi Scott ze szklanką soku pomarańczowego.
Właśnie bawiłam się, puszczając kulki po elipsach w wentylatorze sufitowym. Po
jego wejściu wszystkie spadły. Oderwał usta od szklanki, spojrzał na kratkę
klimatyzacyjną, kropla bladopomarańczowego płynu kapnęła mu na czubek brody.
Aż bezcielesna szczęka opadła mi na wspomnienie, jak potrafiłam zjeść pięć
mandarynek satsuma naraz, owoców o tak subtelnej kwaskowatości, że słodycz kryła
ją do ostatniego kęsa. Wyobraziłam sobie, że zlizuję kropelkę zarysem języka,
chociaż na pewno smak będzie niewyraźny. Na widok kropli wiszącej w powietrzu
Scott chybaby się załamał.
– Musimy coś zrobić z tymi myszami – powiedział.
Amy trzepnęła go w tyłek jego bokserkami. Jego proste, barczyste ramiona
przypominały mi ramiona Andrew.
*
Amy i Scott mieszkali w spokojnej dzielnicy. Pominąwszy sporadyczny warkot
narzędzi elektrycznych lub dochodzący z daleka krzyk dziecka, słyszałam jedynie
cichy szum porannego i wieczornego ruchu ulicznego oraz szmer wiatru. Nie
przywykłam do takiej ciszy, jakże różnej od przenikliwego zgiełku Nowego Orleanu.
Pamiętałam swoje rodzinne miasto, gdy nie panował tu jeszcze taki gwar, tłok i
harmider. Niegdyś odbywały się tutaj spokojne spacery, długie rozmowy, dzwoniły
tramwaje, cienkie opony sunęły wolno po żwirze – panował niezbyt głośny jazgot
miejskiego życia. Z każdym rokiem hałas się wzmagał. Chociaż ubolewałam nad
nim, to się uzależniłam. Ten łoskot kołysał mnie, koił niczym uporczywa myśl.
Usiadłam na wygodnym fotelu bujanym w salonie mojego nowego domu.
Dochodziła północ. Dom spał, pochrapując jak wszyscy starcy, wydawał z siebie
skrzypy, jęki, trzaski. Po mojej prawej stała biblioteczka, która zasłaniała wąską
ścianę, lecz wypełniała nie tylko przestrzeń. Lampa na ganku oświetlała rowki i fale
w oszklonych drzwiach biblioteczki. Odwróciłam wzrok od kłujących refleksów
światła.
Tamtej nocy chciałam pooglądać zdjęcia Amy i Scotta.
Gdyby właśnie weszli do pokoju, zobaczyliby pudełko rozłożone na siedzeniu
bujaka. Przepuściłam je przez siebie. Nie musiałam go zabezpieczać. Gdyby podeszli
do fotela, a byli nader spostrzegawczy, poczuliby delikatne muśnięcie wiatru, jakie
czuje się tuż przed porażeniem prądem. Zobaczyliby, jak wieczko pudełka unosi się,
przesuwa w prawo, spada na podłogę. Następnie z pudełka sunie do góry zdjęcie i
zawisa na pewnej wysokości, pod takim kątem, jakby je ktoś oglądał. Uznaliby, że
pewnie lunatykują i że to wszystko im się śni. Nie przyszłoby im do głowy, że widzą
zwykłą sztuczkę energii elektromagnetycznej, powstałą między powietrzem,
zdjęciami a mną.
Pierwsze zdjęcie przedstawiało ich dwoje siedzących nad basenem. Woda na
fotografii obcięła im nogi, pozostawiła Amy tylko lewą, którą przełożyła przez prawe
kolano Scotta i kopała błękit w stronę obiektywu. Siedzieli mocno spleceni
ramionami. Amy włożyła podkoszulek na kostium kąpielowy. Za nimi stał młody
człowiek z brodą a la Belzebub, wznosząc otwarte dłonie gotowe do pchnięcia.
Chętnie zobaczyłabym następną chwilę, kiedy oboje wpadają do wody, prychając z
zaskoczenia.
Ciekawe, czy idąc pod wodę, nie zapomnieli nabrać powietrza, czy poczuli
znajomą wodę w płucach, tuż zanim śmiertelny strach nie wypchnął ich do góry, na
powierzchnię.
Spowita łożyskiem ciemności, pozbawiona powietrza, zalana wodą, nie
spodziewałam się zakończyć żywota tak, jak go rozpoczęłam.
*
W dniu śmierci przed wyjściem z domu spoglądam na gazetę taty. Zauważam
datę 10 lipca 1929 roku i obliczam, że od uroczystego otrzymania dyplomu Tulane
minął blisko miesiąc. I chociaż dokładałam starań, żeby te tygodnie sunęły wolno i
leniwie jak chmury po niebie, rozwiały się, jakby porwał je wiatr.
Mijam kolejne przecznice w cieniu drzew. Mam na sobie ulubioną zieloną
sukienkę bez rękawów. W tym upale całe ciało perli się od potu. Oby się okazało, że
zostawiłam u niego zapasowy kostium kąpielowy, bo marzę wprost o kąpieli. Jeśli
nie zostawiłam, to chyba wskoczę nago. Rodzice Andrew wyjechali w Alpy
Szwajcarskie, żeby uciec od komarów i tropikalnego upału, a Emmaline do obiadu
będzie na zakupach.
Przyspieszam kroku. Na St. Charles Avenue uśmiecham się do studenta, który
proponuje, że mnie podwiezie swoim sportowym wozem. Włosy uczesane a la F.
Scott Fitzgerald lepią mu się od tej wilgoci do szyi. Wygląda znajomo, jakbym
spotkała go już kiedyś na potańcówce.
– Dziękuję – odpowiadam – ale łapię kondycję, bo idę pływać.
– Mogę z tobą? – pyta.
– Nie dzisiaj, kolego.
Odjeżdża, a ja nagle staję jak wryta. Niespodzianka dla Andrew. Została na mojej
toaletce. Czuję włókno grejpfruta na czubku języka. Muszę wrócić do domu, umyć
zęby – bo też zapomniałam – i wynieść niespodziankę w małym mieszku. Nikt nie
zauważy, nikt nie będzie wiedział. Albo i zauważy.
Mogę odłożyć to na później.
Otwieram tylną bramę kluczem schowanym w kwiatach szkarłatnej bugenwilli.
Tylne drzwi przy basenie nie są zamknięte. W dolnej szufladzie biblioteczki Andrew,
w której trzyma moje rzeczy, znajduję swój kostium kąpielowy.
Woda wciąga mnie na dużą głębokość, gdzie kręcę się w kółko, żeby jej się
oprzeć. W domu stary zegar dzwoni dziesięć razy, a potem, odczekawszy kilka
ospałych okrążeń, jeszcze raz. Czyli wybił pół do jedenastej. Andrew powinien
wrócić po meczu tenisowym z Warrenem, ale się spóźnia. Nożycowym ruchem nóg
opuszczam się na dno basenu i patrzę, jak oplatają mnie wstęgi światła. Wypływam
na powierzchnię i wychodzę na brzeg, żeby skoczyć. Wijąc się, poprawiam kostium,
żeby lepiej leżał. Najchętniej zrzuciłabym skórę...
Wyobrażam sobie jego minę, gdyby znalazł mnie nie tylko z nagimi palcami nóg
wymierzonymi w niebo. Czyby nie...
Słowa padają wraz z moim ciałem. Sekunda, potem dwie, ciemności. Światło
wokół zamienia się w jasną mgiełkę. Czyżbym skoczyła wskroś swoich myśli do
basenu? Jakiż spokój ogarnia mnie w tych pierwszych chwilach pod wodą, dopóki
nie zaczyna mi rozsadzać płuc, a ja zapominam, że tam na górze czas płynie.
Jakaś nierealność przepełnia mi członki i unosi mnie niczym kadzidło.
Rozpływam się, owładnięta nieważkością snu – nie, ktoś mnie ciągnie, wyciąga...
Stop.
Zasłona słabych iskierek mąci mi wzrok. Jestem na powierzchni.
Do basenu podchodzi Andrew, tłumi cichy śmiech. Tym razem nie da się
przestraszyć. Już widywał mnie w podobnych sytuacjach. Przy każdym niespiesznym
kroku zrzuca jedną część ubrania – po butach skarpetki, koszulkę tenisową, pasek.
Rozpina białe szorty, ale ich nie zdejmuje. Klęka na krawędzi basenu, wyciąga mnie,
układa przy sobie. Nachyla się tuż nad moją szyją, ale tym razem nie reaguję.
Potrząsa mną.
Przykłada ucho do moich ust. Wsuwa mi prawą rękę za stanik pod lewą pierś.
Wyciąga, kładzie dłoń na mojej przeponie. Głowa mi podskakuje, gdy Andrew
obmacuje ją nerwowo, jak nigdy przedtem, z tyłu. Wyczuwa guza, który powstał,
kiedy niezgrabnie poślizgnęłam się na krawędzi basenu, upadłam tyłem na beton i
wpadłam do wody. Ciało mam jeszcze ciepłe. Andrew wciąga mnie na kolana.
Chwyta w ramiona i trzyma, jak gdyby nigdy nie miał puścić.
Jeszcze nie słyszałam, żeby mężczyźnie pękło serce.
Kuchennymi drzwiami wchodzi z uśmiechem Emmaline. Dźwiga na biodrze
torbę zakupów. Słyszy jego lament – przytłumiony, szaleńczy. W jej oczach błyska
strach. Emmaline rzuca wszystko, podbiega. Jej cień pada na nas. Kiedy Emmaline
dotyka gęstych czarnych fal na głowie Andrew, ten odrywa się od mojej szyi i
podnosi wzrok. Emmaline przykłada mu rękę do policzka. Na jej dłoń skapują jego
łzy. Po jej ciemnej twarzy płyną sine strużki.
Andrew tuli mnie, buja i nuci cicho, niczym kołysankę: nie, nie, nie, nie, nie. Nie
chce mnie puścić. Emmaline klęka przed nim i głaszcze mnie po mokrych
kosmykach. A gdy dotyka ponownie jego głowy, Andrew kładzie mnie na ziemi,
całuje w usta i zdejmuje mi z szyi srebrny medalion. Wchodzi do domu, nie
oglądając się za siebie. Emmaline kreśli mi na czole znak krzyża.
Przez cały tydzień, czy to świt, czy zmierzch, czuwam nad basenem. Z każdym
dniem ubywa mgły i dezorientacji. Wprawdzie moje ciało znikło, ale czymkolwiek
jestem – sumą ostatnich myśli, ostatnim tchnieniem – zaczyna, aczkolwiek nieśmiało,
nabierać kształtu.
Wślizguję się kuchennymi drzwiami za Simonem, który właśnie podlał kwiaty od
wielu dni zaniedbane przez jego babkę Emmaline. Wchodzę do pokoju Andrew. Nie
ma go tam. W odbiciu drzwi biblioteczki ukazuje się niski mężczyzna. Ma ziarnistą
twarz jak bohaterowie niemego kina i luźną koszulę wypuszczoną na obcisłe spodnie.
Na szyi wisi mu spłowiały szkaplerz.
– Mam na imię Noble. Przyszedłem się z tobą przywitać – mówi. W jego
angielszczyźnie pobrzmiewa melodia francuszczyzny. Wielkie oczy z ciężkimi
powiekami przytłaczają również zresztą duży nos i długie, wąskie usta. Czuję, że
powinien mieć blond włosy, ale są dziwnie bezbarwne. – A ty?
– Nazywam się Raziela Nolan. Możesz do mnie mówić Razi. – Mierzy mnie
spojrzeniem od stóp do głów, spuszczam wzrok. Jestem tylko plamą. – Znikłam.
Gdzie ja jestem?
– Jesteś tu nowa. Niebawem wszystko się wyjaśni.
Noble rozgląda się po pokoju Andrew. Wygląda mi na człowieka, który niejedno
widział.
– Wiesz, co się stało? – pyta.
– Utopiłam się.
– Masz jakieś pytania?
– Gdzie teraz jesteśmy?
– Pomiędzy.
– Pomiędzy czym a czym?
– Nie wiem.
– A kim jesteśmy?
– Tego też nie wiem.
– Czyli nadal zachowujemy się normalnie, jak gdybyśmy nie umarli?
– Tak się nie da. Niedługo zyskasz wprost niewyobrażalny słuch, wzrok i węch.
Postać ci się zmieni, będziesz mogła poruszać się płynnie po tym świecie. Nauczysz
się sztuczek, które będziemy widzieli my tu, pomiędzy, ale też widzialnych dla
niektórych oddychających. Miej baczenie, kto stanowi twoją widownię.
Milczę. Znajduję się w zasięgu jego głosu, a nie obok.
– Istnieją pewne zasady przestrzegane przez wszystkich – ciągnie Noble. – Po
pierwsze, nie wolno trwać przy najbliższych. Możesz się przemieszczać, dokąd ci się
żywnie podoba, ale ich musisz zostawić w spokoju. Po wtóre, nie kręć się w pobliżu
swojego grobu. Jedna krótka wizyta wystarczy. Odwiedź go, kiedy będziesz w stanie,
powiedzmy w ciągu tygodnia. I na ostatku – nie dotykaj. Nie jest ci to już potrzebne.
– Dlaczego?
Drobną ręką muska miejsce, w którym powinien się znajdować mój policzek.
Wiem, że mnie dotyka, ale czuję tylko dziwne, nagie drżenie. Bez faktury, całkiem
obcy, pusty gest.
– Niedługo znów tu do ciebie zajrzę. Bonne chance.
I Noble znika w ścianie. Widzę z okna, jak sunie nad basenem i przemyka przez
wąskie kraty ogrodzenia z kutego żelaza.
*
Scott siedział na frontowym ganku w mgiełce kwietniowego słońca. Nagim
torsem opierał się sztywno o zaokrąglony kant białego stołu. Patrzył na układankę
przed sobą, która na obrzeżach już nabrała kształtów. Lekki wietrzyk buszował w
pobliskich gardeniach, a Scott instynktownie zadarł głowę, żeby wciągnąć w nozdrza
zapach. Kiedy wdychał powietrze, chciałam prześledzić wolne napinanie się jego
mięśni międzyżebrowych.
Amy stała w otwartych drzwiach wejściowych i mu się przyglądała. Mierzyła go
wzrokiem od czubka głowy aż po tors. W końcu zatrzymała spojrzenie na jego
oczach, które szukały na stole właściwego kawałka. Podeszła do niego z paczką.
Sięgnął, nie podnosząc na nią oczu, i pogłaskał ją po ręce.
– Dobrze ci się rano biegało z grupą?
Podrapała go w kark.
– Wspaniale. Przy tej pogodzie przebiegłem piętnaście kilometrów, jakby to było
pięć. – Oparł się znów plecami o krzesło. – Chociaż dołączyła do nas nowa kobieta.
Jeszcze nie ma kondycji na cały dystans, ale uważa, że nacisk lub wsparcie grupy ją
pociągną.
– Mój ty olimpijczyku.
Amy zjechała ręką do jego pierwszego żebra.
– Nie schodź niżej.
Dotknęła jego karku i wbiła paznokcie głębiej, aż poczuł tarcie. Odetchnął z
namiętnością.
– Ostrzegałem.
Pociągnął ją do siebie na kolana.
– Puść mnie.
Roześmiała się i odłożyła paczkę na stół.
– Nic nie poradzę, że mnie tak podniecasz. Za bardzo lekceważysz swoją władzę
nade mną.
Prawie minutę siedzieli w milczeniu.
– To dla ciebie – powiedziała Amy.
Scott prawą ręką wyjął książkę z torby.
– Dziękuję.
Otworzył, żeby przeczytać, co jest w środku na skrzydełku.
– Zauważyłam, że ostatnio interesujesz się religiami świata. Nie przypominam
sobie, żebyś kupił coś na temat hinduizmu. – Amy wcisnęła rękę w jego muskularny
tors. – Tyle masz tych obsesji, że zapełnisz w mig tę piękną nową biblioteczkę.
Opuścił prawą rękę na jej kolana.
– Jakich obsesji?
– Pominąwszy układanki, bieganie i minibrowary, maraton biograficzny
nieżyjących prezydentów, który doprowadził cię do dziwnego bzika na temat
Roosevelta, Teddy’ego i Franklina, co z kolei doprowadziło do programu badań
jądrowych Manhattan Project, a następnie...
– Z natury jestem ciekawski.
– Potwierdzam.
– Możesz podsycać moje obsesje, kiedy tylko zechcesz. – Przesunął rękę na
środek jej lewego uda. Wtuliła się w jego pierś. Pocałował ją w czoło. – Jak sobie
radzisz, Aims?
– Dobrze.
– Od śmierci twoich...
– Naprawdę, radzę sobie. Żyję z dnia na dzień.
Objął ją mocno.
– A teraz jak się czujesz?
– Zadowolona.
– Świetnie. Czy to znaczy, że moglibyśmy...
– Nie teraz.
– Nawet nie wiesz, o co chciałem spytać.
– Wiem. – Powstrzymała go. – Jest cicho, chłodno, a ty jesteś rozgrzany i tyle na
razie musi wystarczyć.
*
Zegar na ścianie zadzwonił osiem razy, kiedy Amy zaczęła się dobijać do
kuchennych drzwi. Z czerwonej teczki wystawał plik rysunków i pismo fachowe
projektantów wnętrz. Przyciskała do piersi torbę z zakupami, na której szczycie
balansowała niebezpiecznie sałata. Wpadłam razem z powiewem, który przyniósł falę
pyłków kwiatowych i zakręcił ich drobiny w szafranową spiralę. Kiedy weszłam do
kuchni, Amy kichnęła. Rzuciła torby na ziemię, nie dbając o zawartość, i
rozprostowała ramiona ukryte pod skrojonym przy ciele indyjskim kaftanem.
Wystraszył mnie jej płytki oddech. Zlękłam się, że zsinieją jej opuszki palców.
Zsunęłam książkę leżącą na brzegu blatu kuchennego. Spadła z hukiem na podłogę.
Na ten hałas Amy natychmiast się odwróciła i zaczęła oddychać głębiej.
– Musiałam ją potrącić, wchodząc – mruknęła i podniosła.
– Zdawało mi się, że cię słyszę. – Do kuchni wszedł Scott. Wciąż miał na sobie
biały fartuch aptekarski. Na piersi widniała plama po antybiotyku w płynie, która
wyglądała jak zdeformowany sutek w odcieniu różowej petunii. Pocałował Amy w
skroń. – Właśnie dzwoniła twoja mama.
Odłożyła zakupy, lecz wcale się do niego nie odwróciła.
– W jakim jest nastroju?
– Chyba takim sobie. Jeszcze nie wyszła z szoku.
– Jeszcze?
– Bo dziadek nie chorował. – Scott wziął od niej pojemnik i poszedł do szafki po
naczynie. – Poza tym babcia umarła zaledwie... ile?... trzy miesiące temu. Sporo
przeżyć jak na kilka tygodni.
– Też tak sądzę.
– Twoja mama nadal uważa, że on umarł z żalu.
Amy spojrzała na niego, trzymając puszkę w dłoni, jak gdyby chciała wziąć
zamach i rzucić.
– Nie umiera się z żalu. Tak jakby komuś pękło serce. To się nie zdarza. Wola
życia jest silniejsza od żalu. Świat prędko by opustoszał, gdyby umierano z tego
powodu.
– Ależ przyziemnie myślisz.
– Tak samo jak dziadek.
Scott wstawił talerz spaghetti do mikrofalówki. Cząsteczki pszenicy, pomidorów,
grzybów, papryki, cebuli, ziół i czerwonego wina wypełniły powietrze.
– Chcesz sałaty?
Amy sięgnęła do lodówki.
– Jasne. – Wstawił durszlak do zlewu. Stał teraz plecami do blatu i przyglądał się
Amy. Lekko drgnęła mu dolna warga, jakby bezwiednie chciał dać jakiś znak. –
Aims, gniew po śmierci bliskiej osoby nie dziwi. Ja też czułem gniew po śmierci
dziadka. Ale twoja reakcja wydaje mi się nienaturalna.
– A jak, twoim zdaniem, powinnam reagować?
Zaczęła obierać marchewkę skrobaczką.
– Chociażby smutkiem.
– Był już bardzo stary. Trudno powiedzieć, że jego śmierć bardzo nas zaskoczyła.
– Ale nikt się jej nie spodziewał.
– Nikt się też nie spodziewał śmierci babci Sunny.
– To prawda. Ale obchodzisz żałobę tylko po niej. A po nim?
– Z nią byłam bardzo blisko.
– Wiem, ale chyba po nim też czujesz żal?
Amy odwróciła się do niego.
– Nigdy nie byłam blisko z dziadkiem Finem. Być może też go kochałam, ale nie
potrafię wskrzesić w sobie żalu po nim. Nie mieliśmy wspólnego języka. Tęsknię za
babcią.
Odwróciła się do sałaty.
– Twoja mama powiedziała mi, co zrobił z rzeczami babci. Dlaczego mi o tym nie
wspomniałaś?
– Bo za bardzo mnie to rozzłościło. Wyrzucił wszystko – jej ubrania, buty,
biżuterię, poduszki, szczoteczkę do zębów. Mama odkryła to dopiero w zeszłym
tygodniu, kiedy poszła odebrać klucze do depozytu. Znalazła kilka albumów
fotograficznych, które babcia właśnie zaczęła robić, ale znikły wszystkie zdjęcia
luzem. A miała zbiór zdjęć z kilku pokoleń. Było tam dużo jej fotografii z młodości.
Obiecywałam, że wskanujemy je do komputera i roześlemy wszystkim. Tyle że
wciąż to odkładałam.
Scott objął ją wpół. Klepnęła go po ręce.
– Przepraszam, Amy. Byłaś dobrą wnuczką. Nikt jej nie kochał bardziej.
Zabrzęczała mikrofalówka.
– Dziękuję. Zajrzyj do spaghetti, co?
*
Mój dziadek umarł 6 czerwca 1919 roku, kilka tygodni przed swoimi
siedemdziesiątymi urodzinami. Chciał dożyć tego okrągłego, pięknego wieku oraz
tego, czego spodziewał się po latach dwudziestych – lepszych samochodów i
samolotów. Babcia twierdzi, że nie znosił, kiedy coś go omijało.
Odkąd z nami zamieszkała, mama przestała mnie zabierać w gości do znajomych
sufrażystek. Brakuje mi podsłuchiwania ich rozmów, za to babcia pozwala mi
wszystko robić, bylebym tylko była cicho. Mam dwanaście lat, więc już umiem nad
sobą panować.
Zanoszę naręcze książek na tylną werandę, zzuwam buty, majtam nogami w
pończochach na wietrze. Zwijam sukienkę w kłąb między nogami i na tej
prowizorycznej poduszce opieram książki. Czytam wszystko, co jest w domu. Dla
przyjemności czytam Poego, Twaina i Dickensa, książki medyczne, żeby się
dowiedzieć, jakie straszne choroby mogą mnie okaleczyć, a książki babci dla
zabawy.
Czasem babcia wysuwa fotel bujany na skraj werandy i siada bez słowa. Czuję na
sobie jej wzrok, kiedy patrzy, jak przewracam kartki.
– Opowiadałam ci, jak pewnego roku rozpoznano u mnie nerwicę?
Tysiąc i trzy razy.
– Nie, babciu.
– No więc – rozpoczyna, posapując, a okulary zsuwają jej się niebezpiecznie na
czubek bulwiastego nosa – dziadek kazał przerobić pokój na piętrze na moją salę
rekonwalescencyjną. Przyszli jacyś Mulaci i wynieśli stamtąd wszystko oprócz łóżka
i krzesła. Pomalowali ściany na śliczny kolor plam na pieluszkach. Wyobraź sobie, że
kazał im powiesić zasłony za oknami, żeby nie wpuszczały światła.
– Coś okropnego.
– Żebyś wiedziała. Nie mogłam czytać, pisać ani szyć. Karmiono mnie papkami
bez smaku.
Zdrapuję sobie strupek z łokcia i odtwarzam całą historię w myślach. Tylko jeden
nadęty lekarz i dziadek mieli klucze do tego pokoju. Babcia nie zwariowała, a jedynie
niewyobrażalnie się nudziła, ale wtedy nikt jeszcze nie wiedział, co począć z kobietą,
którą tak okropnie nudzi bycie kobietą. Trzymano ją w zamknięciu przeszło cztery
miesiące, aż podsłuchała, jak lekarz radzi, żeby „usunąć źródło jej histerii”. Dopiero
wtedy znalazła sposób, żeby uciec. Przekonała otoczenie, że już czuje się lepiej, bo
powiedziała lekarzowi i dziadkowi to, co chcieli usłyszeć. Och, przeszła mi już
apatia. Zrozumiałam, że powinnam była bardziej poświęcać się rodzinie. Całe moje
ślęczenie nad książkami i uczęszczanie na odczyty to czczy kaprys. Zerwałam z tym
raz na zawsze.
Babcia wróciła do świata bledsza, chudsza i bardziej poirytowana niż dawniej.
Natychmiast zwabiła męża do pokoju pod pretekstem omówienia nowego wystroju i
zamknęła go tam na trzy dni. Jadła z dziećmi na podłodze i tylko wpuszczała mu
smakowite zapachy przez szparę pod drzwiami. Drażniła się z nim, złaknionym
wolności, kręcąc kluczem w zamku, ale nie otwierała.
Zaraz przejdzie do mojej ulubionej partii. Za to należy jej się według mnie
mistrzostwo świata.
– I zapowiedziałam mu, że jeśli jeszcze raz posłucha takiego łapiducha, to go
ogolę na zero i przywiążę do Cabildo. Niech go przy tym ratuszu wszyscy oglądają!
Z tymi słowy spluwa, dosłownie strzykając ogromną porcją starczej śliny przez
balustradę.
Babcia opuściła pokój, ową domową celę, w której uwięził ją mąż, przekonana, że
przez kilka tygodni rozmawiała ze swoją nieżyjącą siostrą. Przedtem właściwie nie
była osobą wierzącą, ale po tym incydencie stała się zagorzałą spirytualistką, która
regularnie zasiadała w kręgach spirytystycznych. Kiedy byłam mała, za każdym
razem przechodziły mnie ciarki, jak zaczynała o tym opowiadać. Potem nauczyłam
się czytać i zaśmiewałam się do rozpuku z tych głupich, nawiedzonych sióstr Fox,
które wmawiały wszystkim, że ich trzeszczące stawy stóp to nic innego jak tylko
stukot koźlej nóżki czarta.
– Nie sądzę, że to była twoja siostra. Miałaś halucynacje.
– Przyjechała z krainy wiecznego lata, żeby ze mną porozmawiać. Wiedziała, jak
za nią tęsknię.
Babcia nie wie, że przeczytałam wszystkie jej wysłużone egzemplarze książek
Andrew Jacksona Davisa. Wierzy w rajską krainę wiecznego lata, którą Davis plasuje
osiemdziesiąt milionów kilometrów od Ziemi. Duchy spotykają się tam jakoby znów
ze swoimi życiowymi partnerami i rodzicami i wciąż się czegoś uczą. Wierzy też, że
można je wezwać na Ziemię, żeby porozumiały się z żywymi. Zwala mnie to z nóg.
– Oj, babciu.
– Kiedy to prawda. Nawet twój dziadek, Panie świeć nad jego duszą, przysłał mi
wiadomość z zaświatów.
– Medium spłatało ci figla.
– Razielo, twój dziadek mnie przeprosił.
Jestem za mądra, żeby się wygadać, co podejrzałam z kryjówki pod
sekretarzykiem podczas tamtego seansu. Babcia i tak by mi nie uwierzyła. Kobieta
będąca medium napisała imię dziadka na kopercie, którą przykleiła do brzegu stołu
przy swoim krześle. Na drugiej identycznej kopercie napisała jeszcze raz jego imię.
Dała tę kopertę razem z pustą kartką babci i poprosiła ją, żeby wpisała imię, datę albo
jakieś hasło – wskazówkę dla ducha. Kiedy babcia wręczyła medium zaklejoną
kopertę z tajnym zapiskiem, ta kobieta zamieniła ją z kopertą ukrytą wcześniej.
Kiedy palono ową fałszywą kartkę, żeby wywołać ducha, medium zdążyła przeczytać
pytanie babci przez cienką kopertę. Widocznie babcia napisała: Czy on wyraża
skruchę?
– Twój dziadek i ja mimo wszystko kochaliśmy się do ostatka.
Wiem coś na temat miłości albo tak mi się zdaje. Dwa tygodnie wcześniej Jimmy
Reynolds podał mi taki oto liścik:
Lubisz mnie?
__Tak __Nie
Zaznaczyłam „tak” i wsunęłam mu do podręcznika do arytmetyki, kiedy grał z
chłopakami w baseball na pustym boisku. Nazajutrz pocałował mnie, przesadnie
składając usta w ciup. Zastanawiałam się, co bym czuła, gdyby usta miał płaskie i
miękkie.
– Poczekaj, aż ciebie to spotka. Będziesz chciała poświęcić się bez reszty
ukochanemu mężczyźnie i kochanym dzieciątkom, którymi los cię obdarzy –
powtarza, jak zwykle zresztą, babcia.
Raptem mówię jej coś nowego.
– Nie wiem, czy chcę mieć dzieci. – Skręcam palcami warkocze w brodate węże.
– Interesują mnie inne rzeczy w życiu.
– Dziewczyna powinna mieć zainteresowania. Ale w końcu doczekasz się dzieci.
– Jak nie zechcę, to się nie doczekam.
Babcia parska śmiechem.
– Oj, dziecko, toż to niemożliwe.
– A ja czytałam, że możliwe. Kobiety w Europie od lat umieją się upilnować,
żeby nie mieć dzieci.
– Kobiety w Europie?
Babcia nie ma zbytniej tolerancji dla Europejczyków. Przez ich spory zakończone
pierwszą wojną światową przed dwoma laty powołano do wojska jej najmłodszego
syna. Wuj Roger zamierzał wybić trochę Hunów w spiczastych hełmach.
– Owszem. Przeczytałam w broszurze pani Sanger.
Babcia wytrzeszcza na mnie oczy.
– A co to za jedna?
– Pielęgniarka. Uczy biedne kobiety, jak nie mieć dzieci.
– I co jeszcze czytałaś tej pani Sanger?
– Nic.
Kłamię. W domu pani Delacourt przejrzałam również dwa numery pisma, którego
nigdy przedtem nie widziałam. I zgodziłam się ze wszystkim, co tam wyczytałam.
Absolutnie powinno się pomagać kobietom, żeby nie miały dzieci, jeżeli nie chcą, a
jednocześnie zadbać o zdrowie tych, które zechcą je mieć.
– Posłuchaj, Razielo. Obowiązkiem kobiety jest mieć dzieci. Dzieci są darem od
Boga. Pomyśl o tych duszyczkach, które czekają, żeby przyjść na świat. Kim my
jesteśmy, żeby odbierać im tę szansę?
– Może nie wszystkie kobiety nadają się na matki.
– Bzdura.
– A jeśli jednak?
– To na kogo się nadają?
– Na pilotki? Artystki? Lekarki?
– Razielo, nie ma szczytniejszego celu niż macierzyństwo. Niebawem się o tym
przekonasz.
Wieczorem chowam Planowanie rodziny, broszurę otrzymaną od pani Delacourt,
do jednej ze swoich ulubionych książek. Zasypiam poirytowana. Babcia, która nigdy
nie wybaczyła dziadkowi kary, jaką wymierzył jej za ciekawość świata, teraz
oczekuje, że podzielę jej los.
Nigdy w życiu! Przysięgam sobie, że zostanę lekarką, żeby umożliwiać kobietom
wybór, czy wolą zostać matkami szóstki dzieci, czy matkami wynalazków.
*
Znudziło mi się całymi dniami siedzieć w fotelu bujanym przed biblioteczką.
Pewnego wieczoru wybrałam się z Amy i Scottem na weekendowy wypad. Zjedli w
restauracji pizzę z winem i sernik, a potem wstąpili do księgarni.
Przeglądali nowości, kiedy Scott oświadczył, że chce zajrzeć do działu
religijnego. Amy przeczytała kilka okładek, sprawdzając nazwiska autorów.
Przejrzała album poświęcony sztuce nowoczesnego urządzania wnętrz. Kiedy mijały
ją dwie nastolatki, skomentowały jej pomarańczowy kaftan w stylu Nehru. Amy nie
zauważyła ani dziewcząt, ani blondyna przyglądającego jej się ukradkiem spod
regałów z przecenionymi książkami. Zatknęła kosmyk kasztanowych włosów za
ucho wyrzeźbione jak muszelka, aż go ciarki przeszły. Miał piwne oczy, z pewnością
golił się zaledwie przed godziną. Był w dobrze wyprasowanej koszuli i czarnych
spodniach od garnituru. Strąciłam książkę na podłogę, żeby sprawdzić jego reakcję.
Amy schyliła się po nią.
– Pani pozwoli, że podniosę – zaproponował.
– Dziękuję.
Uśmiechnęła się uprzejmie, lecz powściągliwie.
Przejechał jedną ręką po drugiej, wygładzając i tak nieskazitelny rękaw.
Najwyraźniej nie zauważył obrączki ślubnej na jej palcu. A może się nie przejął?
– Lubi pani opowieści z dreszczykiem?
– To zależy.
– Ja też lubię. Zwłaszcza prawdziwe.
Pokiwała głową. Nie wciągnęła się.
– Przyjechała pani w odwiedziny do Stanów Zjednoczonych? – spytał.
– Nie. Dlaczego tak pan sądzi?
– Bo ma pani europejski gust. I śliczny beret. Pasuje do pani oczu.
Oparł się o najbliższy regał z książkami. Przyklepał guziki koszuli.
– A mnie się podobają pańskie buty – pochwaliła.
Ze swojego kącika dojrzałam, że Scott schodzi z pustymi rękami po schodach.
Zobaczył Amy i jej nieszkodliwego absztyfikanta. Przymrużył oczy, ale bez cienia
podejrzliwości. Chyba po prostu chciał się lepiej przyjrzeć mężczyźnie, który
próbował zalecać się do jego żony. Znalazłszy się na dole, skręcił w lewo,
uśmiechnął się z rozbawieniem i zniknął wśród regałów. Amy go nie zauważyła.
– Mam ochotę na kawę. Czy ta kawiarnia jest godna polecenia? – spytał. – Jestem
tu pierwszy raz.
Wyrwał mi się zdumiony śmiech, który zabrzmiał jak głośny trzask. Amy
spojrzała w kierunku tego dźwięku.
– Chyba się przepaliła żarówka. – Spojrzała na piętro sklepu, a potem na zegarek.
– Owszem, kawę tu mają dobrą, zwłaszcza czarną paloną. Dobranoc panu.
Odprowadził ją wzrokiem, stropiony niepowodzeniem.
Amy znalazła Scotta, który ukucnął przy regale i czytał bokiem tytuły.
– Miłą miałaś rozmowę? – zapytał.
– Z kim? A, z tym facetem. Gaduła.
– Na to wygląda. – Scott wstał, sięgnął po książkę odłożoną na górnej półce. –
Gotowa?
– Co znalazłeś? – spytała. Podał jej książkę. – Seks tantryczny.
Uniosła brwi.
– Przeczytałem o tym w książce o hinduizmie, którą dostałem od ciebie. Trafiłem
również na wzmiankę w materiałach na temat buddyzmu.
– I co to takiego?
– Seks wykraczający poza seks.
Wziął ją za rękę. Uśmiechnęła się.
– Przynajmniej nigdy się przy tobie nie nudzę.
Po powrocie do domu Scott położył nową książkę na swojej niedokończonej
układance i poszedł pod prysznic. Amy zebrała przesyłki spod mosiężnej szpary w
drzwiach wejściowych. Podążyłam za nią do kuchni. Rzuciła całą pocztę na stos na
blacie. Z powściągliwym uśmiechem otworzyła paczkę w szarym papierze. Do płyty
DVD przyklejono list.
Kochana Aims,
Zobacz, co znalazłam w rozgardiaszu przeprowadzki. Uznałam, że chętnie
obejrzysz tę migawkę z przeszłości. Wspominasz swoich dziadków. Zachowam ich w
życzliwej pamięci. Co u Scotta? Przekaż mistrzowi układanek Kapitanowi Jigsaw,
zeza nim tęsknię. Tęsknię za Wami obojgiem.
Całuję,
Chloe
Amy przycisnęła płytę do piersi. Na jej twarzy odmalowała się tkliwość, a zaraz
potem tęsknota i strach. Wślizgnęła się do salonu i schowała płytę do szuflady
biblioteczki, pod papeterią i kartami w pudełkach.
– Co przyszło? – krzyknął Scott z łazienki.
– Rachunki, kupony.
Kiedy wyszła z pokoju, skuliłam się znów w fotelu na biegunach. Chociaż dobrze
zamknęła szuflady, nadal czułam zapach Andrew. Był silniejszy niż zwykle,
wiedziałam też, że sama go podsycam, aczkolwiek niechcący. Przyłapałam się na
tym, że nucę pod nosem, żeby zagłuszyć szum nasilający się przy każdej mojej myśli
o Andrew i jego biciu serca, którego tak mi brakuje.
*
Ostatnim moim przyjacielem poznanym pomiędzy był Lionel.
Większość tych, którzy trafiali pomiędzy w pierwszych tygodniach po śmierci
wybierała nieznane, czyli zaświaty. Całe to przeżycie zbytnio ich rozstrajało, bo
kłóciło się ze wszystkim, co im wpajano lub co sobie wyobrażali po ustaniu pracy
ciała. Ci, którzy nie od razu się wynieśli, byli wierni dawnym zainteresowaniom albo
chcąc się czymś zająć, wynajdywali sobie nowe. Mijały jak we mgle dni, miesiące,
dziesięciolecia, a oni uczyli się nie myśleć zbyt wiele.
Lionel jednak myślał cały czas. Po dwóch latach pojął, dlaczego za życia unikał
fizyki, języka włoskiego i lekcji gry na wiolonczeli. Zrealizował wszystkie cele, które
postawił sobie za życia. Zrozumiał wszystkie chwile, które go ukształtowały.
Dokonania i zdobyta wiedza przyniosły mu nieoczekiwane oświecenie.
Jako jeden z moich uczniów Nel podważał każdą lekcję, jakiej mu udzielałam.
Jako przyjaciel też przypierał mnie do muru. Dlaczego jeszcze tu jesteś? – pytał,
zwłaszcza pod koniec, kiedy już wiedział, że odejdzie. Czego się boisz? Nie
potrafiłam odpowiedzieć, chociaż mu ufałam.
– Kiedy się dowiesz, co się stało z Andrew, jednocześnie dowiesz się, co się stało
z tobą – powtarzał. Puszczałam jego słowa mimo uszu aż do ostatniego razu. Za
siedem dni, czyli dokładnie dwa lata po śmierci, wybierał się w zaświaty. Nie miał
więc obchodzić ze mną początku roku 2002.
Na jego prośbę dotrzymałam mu towarzystwa podczas ostatnich wizyt. Nie
odszedłby bez pożegnania z tymi wszystkimi, z którymi zaprzyjaźnił się w czasie
spędzonym pomiędzy. Mnie zaś każda chwila nieustannie przypominała, że
niebawem stracę go na zawsze. Kiedy odwiedziliśmy jego dawne mieszkanie, w
którym dokonał żywota, nie skomentowałam.
– Dlaczego masz taką smutną minę? – spytał Nel. – Ktoś umarł?
Uśmiechnęłam się krzywo.
– Zaśpiewam ci coś na poprawę humoru. – Już otworzył usta, ale wepchnęłam mu
w nie brudny kubek po kawie. Kiepski nastrój, co?
– Nie bierz sobie tego do serca. Będę za tobą tęskniła.
Nel opadł na kanapę, a dokładnie kilka centymetrów nad nią. Wlepił we mnie
wielkie orzechowe oczy.
– Kochanie, nadszedł mój czas. Dojrzałem.
– Wiem.
– Chodź ze mną.
– Oj, Nel.
– A jeśli tam dalej coś jest?
– Przestań.
– Chodź, to zobaczysz. Muszę ci coś pokazać.
Człowiek, który teraz mieszkał w dawnym mieszkaniu Nela, nigdy nie wyłączał
komputera. Nel chwycił myszkę, znalazł stronę internetową i naruszył moją
przestrzeń. W końcu spojrzałam na niego, chociaż omijałam wzrokiem jego rękę. Nie
mogłam patrzeć, jak czegoś dotyka. Całą jego sylwetkę spowijała świetlista mgła, jak
gdyby sunął w wodzie. Poświata była deprymująca, lecz piękna.
Szybko wstukał nazwisko Andrew O’Connell. Wreszcie zrozumiałam, do czego
zmierza. Chciał odszukać Andrew dla mnie.
Od dziesiątków lat sądziłam, że śledzę ukochanego z oddali, naginając tym
samym zasadę o śledzeniu ukochanych osób. Przynajmniej raz do roku zabierałam
długopis w przestwór i gryzmoliłam staroświeckim pismem kilka listów. Trafiały na
pocztę, a stamtąd do ludzi, którzy przekazywali mi nowe wycinki na temat Andrew
O’Connella. Adres zwrotny do wysyłania wszelkich informacji często się zmieniał.
Jednakże ci poczciwcy, którzy dostatecznie długo pracowali w jednym miejscu,
pamiętali mnie i czasem dopisywali kilka słów do ich tajemniczego korespondenta
Barretta Burrata. Życzyli mi powodzenia w pracy nad biografią, która powstawała
latami.
Nie dalej jak kilka miesięcy temu któryś z tych życzliwych ludzi przysłał mi
nekrolog śledzonego przeze mnie człowieka. Nigdy się nie zastanawiałam, czy tropię
właściwą osobę, bo – wnosząc z nazwiska, czynów i dokonań – ów człowiek
prowadził życie, które pasowało mi do Andrew, życie przez niego zaplanowane. Ale
w tamtym nekrologu, niewspomnianym w żadnym innym otrzymanym przeze mnie
wycinku, jako miejsce urodzenia owego nieznajomego figurowało pewne miasteczko
w Illinois. Mój Andrew natomiast urodził się w Nowym Orleanie. Tego akurat byłam
najzupełniej pewna. Czyli w rzeczywistości nie miałam pojęcia, co się stało z
Andrew, kiedy wyjechał z dwiema wypchanymi walizkami i biletami do New Haven
w kieszeni marynarki.
– Razi, cholera, nie odwracaj wzroku – przywołał mnie do porządku Nel, kiedy na
ekranie wyskoczyła kolejna strona. Sporządził listę wszystkich Andrew
O’Connellów, którzy umarli w ciągu ostatnich czterdziestu lat. – Sprawdziłem te
dane. – Żaden z nich nie urodził się tego samego roku co twój Andrew. Ani nawet w
odstępie roku czy dwóch.
– Czyli?
– Czyli możliwe, że twój Andrew jeszcze żyje. Spójrz. – W mgnieniu oka
sporządził kolejną listę. Patrzyłam jak urzeczona. Przeszło czterysta pięćdziesiąt
haseł z jego nazwiskiem. – W niecałe pół dnia przejrzysz te strony. A jeżeli go tu
znajdziesz?
Poczułam żar od środka, po czym cały sprzęt elektroniczny w mieszkaniu
zaterkotał, zamrugał i zgasł.
– Dlaczego tak mnie dręczysz?
– Sama to sobie robisz. Po co go szukasz, skoro nie chcesz znaleźć?
– Wcale nie musiałam go znaleźć. Kiedy wysyłałam listy, chciałam się tylko
upewnić, czy został tym, kim według mnie miał zostać. Zrozum, wszystko układało
się w pewną całość. Na miłość boską, Nel, znasz zasadę.
– O tak, zasadę. – Spojrzał na stół w jadalni. Przyfrunęła do mnie koperta i
wylądowała tuż obok oparów mojej ręki. – Mam dla ciebie coś jeszcze. Może to
początek nowej drogi. Kiedy będziesz gotowa.
W lewym górnym rogu zobaczyłam godło Uniwersytetu Yale. List był
adresowany do Barretta Burrata. Lionel, wtrącając się do moich poszukiwań, zadbał
o to, żeby posłużyć się moim pseudonimem literackim.
Kiedy otworzyłam list z Yale, wypuściłam cząstkę Andrew. Owionął mnie jego
zapach, czysta, metaliczna, cierpka woń, nasilająca się w cieple. Jakże często
dokładałam starań, żeby nie myśleć o nim ani zresztą o kimkolwiek innym dłużej niż
sekundę. Dłuższa chwila rozmarzenia pociągnęłaby za sobą nieuchronną lawinę
pamięci, prawie niemożliwą do opanowania. Kiedy wydałam ostatnie tchnienie,
każda chwila mojego krótkiego życia odsłaniała mi się nietknięta, wspomnienia
przychodziły bez trudu, a powiązania między nimi były płynne i pełne skojarzeń.
Nigdy nie umiałam przewidzieć, co mnie najdzie.
– I co piszą? – spytał Nel.
– Potwierdza się to, co już wiem. Faktycznie śledziłam obcego człowieka. Bo mój
Andrew nie ukończył Yale. A ten drugi, zgodnie z moimi informacjami, ukończył tę
uczelnię w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim, rok po przewidywanym
dyplomie mojego Andrew. Uznałam, że zważywszy na okoliczności, studiował rok
dłużej. Myliłam się.
Spaliłam list w powietrzu.
– Nie wiem, co się między wami zdarzyło, ale chyba coś okropnego, skoro tak
inteligentna osoba jak ty tak długo się nabierała. Mogłabyś mi wreszcie powiedzieć.
Istnieje takie powiedzenie, że niektóre sekrety zabiera się do grobu. Ale ty już
przekroczyłaś tę granicę. – Nel uśmiechnął się chytrze na tę dwuznaczność, jeszcze
bardziej pojaśniał za swoją poświatą. – Przykro mi, kochanie. Bardzo mi przykro,
cokolwiek cię uraziło.
Nagle stanęła mi w oczach twarz Andrew w pełnym słońcu, kiedy pierwszy raz
położyłam się na nim nago, szelest jego rąk na moich plecach i rozkosz w głosie,
kiedy tchnął:
– Mój ty mały demonie.
*
Zostaw mnie. Puść mnie. Błagam.
– zdumiona – naga –
niebieski płomień – jaskrawe światło – biała plama – ciepła krew – stężała krew –
strzaskane szkło
– niebieskie światło pęka –
Andrew budzi się długo po wschodzie słońca, okrywa otumanieniem. Półtora
miesiąca żałoby bardzo nim zachwiało, ale dziś jest nią doprawdy odurzony. Potyka
się, sięgając po zegarek, i uraża sobie skaleczoną rękę. Oślepia go przejmujący
gniew. Kiedy wraca mu ostrość widzenia, uważa, żeby wcelować w sam środek
drzwi sypialni. Wychodzi na obiad, nie przywitawszy się nawet z matką ani z
Emmaline. Kobiety patrzą po sobie, nienawykłe do tak złych manier. Nie mają
pojęcia, co oprócz burzy przyniosła ostatnia noc. Rozmawiają teraz o grzmocie, bo
nie mogą rozmawiać o milczeniu Andrew.
Stropiona i zrozpaczona przemierzam wiele kilometrów na południowy wschód w
kierunku rzeki. Nagle zdaję sobie sprawę, że muszę zobaczyć się z Eugenią,
konfederatką, którą Noble uważa za przyjaciółkę. Zawsze, z obsesyjną regularnością,
krąży po tym samym terenie, wokół swojego starego domu w tej starej dzielnicy.
Sunę za nią trop w trop i przekazuję wszystkie podstawowe szczegóły, wszystko, co
powinna wiedzieć.
– O czym myślałaś? – pyta.
– Jak bardzo brak mi jego dotyku.
To zaledwie cząstka prawdy.
– Ojej, nikt ci nie powiedział? Dotyk nigdy nie wróci.
Ogarnia mnie zgroza. Po wielu tygodniach prób nauczyłam się tworzyć coś na
podobieństwo ciała stałego. Wiedziałam, że to jeszcze nie materia, że nie przypomina
mojej poprzedniej postaci, a jedynie zawiązek energii. Kilka razy pozwoliłam sobie
przelotnie w rękach Andrew na taką próbę. Brakowało mi cierpliwości, lecz miałam
pewność, że to doznanie z czasem wróci. To, co ze mnie zostało, nauczy się na nowo,
przypomni sobie, jak czuć.
Stoję przy Eugenii, kiedy odtwarza ostatni wijący się w drgawkach pląs swojego
fizycznego żywota. Powtarza go codziennie w samo południe. Zaledwie kilka
miesięcy po zakończeniu wojny secesyjnej została użądlona na śmierć w swoim
ogrodzie.
Eugenia rozpływa się w parnej sierpniowej bryzie, by kilka sekund później znów
się zjawić. Poprawia przybrudzony różowy czepek. Cmoka.
– Dlaczego sądziłaś, że on wytrzyma twój dotyk zza grobu?
– Dlaczego nikt mnie nie uprzedził?
– Nikt ci nie powiedział o ostatniej zasadzie?
– Noble powiedział. Ale powiedział tylko, że przestanie mi być potrzebny.
Mówię jej, że próbowałam zdobyć więcej informacji, aby wyjaśnić powody.
Wypytywałam czterech błąkających się włóczęgów, którzy omijali miejsca swojej
śmierci. Noble tylko się uśmiechnął i powiedział, że doświadczenie jest najlepszym
nauczycielem. Dwaj inni zachowali się, jakby moje pytania godziły w ich pilnie
strzeżone tajemnice, i nie odpowiedzieli. Ostatni w wieku piętnastu miesięcy
poparzył sobie ręce na piecu. Chociaż podobnie jak my wszyscy dokładnie pamiętał
całe swoje życie, po trzydziestu sześciu latach przeżytych w ciele miał niewielkie
doświadczenie z niuansami dotyku. Nie pojmował wagi całej sprawy.
Zbiera mi się na płacz.
– Ciii, ciii, słoneczko. – Eugenia głaszcze miejsce obok mojej dłoni. – Razielo,
będziesz musiała przestać. Więcej go nie dotykaj. Skoro nie możesz się
powstrzymać, najlepiej usuń się stamtąd albo w ogóle... – Urywa i skubie lawendową
kokardę pod brodą. – Powiedz, kiedy przestałaś już oddychać, jak daleko zajrzałaś w
głąb, w zaświaty?
– Widziałam jedynie światło. Nie widziałam końca. Tak samo pamiętam swoje
narodziny.
– Noble twierdzi, że widział bramę.
– To chyba nie jedyne hołubione przez niego złudzenie.
Eugenia mruga ze zdziwienia. Też zna przekonanie Noble’a, że sprzeciwił się
Bogu chwilę po tym, gdy ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Że odmówił spotkania z
bytem, który kazał mu patrzeć na powolne umieranie żony i dzieci.
– Ale wierzysz, że w ogóle jest jakiś koniec?
– Nie. A ty?
– Nie chciałam wiedzieć, co nas czeka potem. Byłam taka szczęśliwa, zanim
zaatakował mnie rój pszczół.
Nad nosem Eugenii lata trzmiel. Eugenia wspina się na palce, chwyta go w usta,
aż w tej bańce powietrza zamiera wszelki ruch. Po chwili owad pada uduszony na
ziemię.
– Zawsze chciałam tylko chodzić po swoim ogrodzie, napawać się kolorami i
zapachami wszystkich pór roku – mówi. – Z wielkim zaskoczeniem przyjęłam, że
woń może przepełniać moją postać. Oddychający śmiertelnicy, którzy mnie czują,
nazywają mnie różaną zjawą, bo zawsze otacza mnie ten zapach.
– Powietrze kryje wiele tajemnic, kochanie. Stanowi przepiękne widmo
nieskończenie subtelnych aromatów. A kiedy nauczysz się budować z tych
elementów całość, wróci ci pamięć. – Jej obfity biust faluje, jak gdyby wciągała
powietrze. – Ten twój Andrew jest z tobą nawet teraz. Stanowi część twojego
zapachu, bo stanowi część twojej pamięci. Należy do ciebie tak samo jak przedtem.
Po śmierci większość czasu poświęciłam na naukę wytrzymywania niesłychanej
gamy dźwięków, które teraz słyszę, i na pracę nad budową ciała stałego. Prawie nie
zauważyłam wrażliwości na zapach. Na chwilę zatrzymuję w sobie powietrze.
Szyszki magnolii pękną dopiero za dwa tygodnie, ale już czuję woń czerwonych
nasion, które wychyną, cynamonowo-goździkowy aromat nie ustępujący
intensywnością barwie.
– Ciekawa sztuczka. – Przypomina mi się wiosenny wieczór, kiedy zrywałam
pręciki z kwiatów kapryfolium i rozkoszowałam się delikatnym nektarem, który
skapywał mi kroplami na język. Nagle woń kwietnia przepełnia sierpniowe
powietrze. – Widocznie przyciągamy atomy z powietrza i łączymy je w molekuły.
– Nie znam szczegółów – odpowiada. Kuli nozdrza. Czuje rozrzedzony miazmat
krwi i chloru. Wiem, chociaż udaje, że powietrze nadal ładnie pachnie.
– To podstawy chemii.
– Cieszą mnie takie proste przyjemności. – Eugenia wyciąga mankiety długich
rękawów. – Wracając do rozmowy, słoneczko. Daj Andrew spokój. To zdarzenie
tylko nam uzmysławia, dlaczego zostawiamy najbliższych w spokoju. Zresztą nie
przez niego zostałaś pomiędzy. Raczej przez niego nie chcesz przenieść się dalej, w
zaświaty.
– Nieprawda. Przecież ci tłumaczyłam, że nie byłam gotowa.
– Owszem. Ale zostałaś pomiędzy z określonego powodu. A może oszukujesz się
co do tego powodu?
Eugenia dusi w garści kolejną pszczołę.
*
Znów wybrałam się z Amy i Scottem na przyjęcie za miastem. Droga z Baton
Rouge na zachód do Lafayette była piękna. Nigdy nie widziałam tej części Luizjany.
Początek maja buchał zielenią. Co jakiś czas uchylałam okno, żeby poczuć woń
soków, które ruszały w pniach i gałęziach. Rozlewisko Atchafalaya jest bardzo
rozległe i płytkie. Na postrzępionych kikutach cyprysów przycupnęły czaple.
Przypomniały mi się stada lecące w górze, kiedy jechałam z Andrew wzdłuż brzegu
Missisipi, szukając ustronnego zakątka na piknik i deser.
– Dawniej stały tu rzędem kiwony. – Amy spojrzała na pola przy zjeździe z
autostrady do małego miasteczka. – Mój dawny chłopak nazywał je końmi bez uszu.
– Dlaczego?
– Bo ruchoma część przypomina koński łeb.
Scott nie wychwycił przygnębienia w jej słowach. Opuściłam odrobinę tylne
okno, żeby owionął mnie wiatr. I poczułam zapach mężczyzny, którego skórę tak
dobrze znałam.
– Co jest? – Scott przyłożył palec do dźwigienki blokady okien. – Czyżbym był
naelektryzowany? Bo wszystko, co działa na prąd z sieci albo na baterię ostatnio przy
mnie nawala.
– Masz magnetyczną osobowość – zażartowała Amy.
– Zawsze uważałem, że jestem pociągający.
– Ano-da-ła ci Bozia – potwierdzam.
– Czyli jesteś na plus?
Odwróciła się do niego, a on parsknął śmiechem. Zawsze miał szczery, serdeczny
śmiech.
– Dlaczego się nie śmiejesz? – zapytał.
– T minus dwadzieścia dwie minuty – odliczam czas do startu zabawy rodzinnej.
Kiedy podchodzili do domu, Scott położył Amy dłoń na plecach nad pupą. W
jednej ręce trzymała piękny prezent, drugą zapukała. Drzwi wejściowe otworzyły się.
Na ganek wyszła starsza kobieta i przywitała gości uśmiechem.
Twolly.
Miała na sobie czarne pantofle na niskim obcasie i prostą ametystową sukienkę, a
na szyi sznur prawdziwych pereł. Błysnęła obrączka na lewej ręce, którą uniosła do
policzka miękkiego jak łabędzi puch. Perłowe kolczyki do kompletu zdobiły jej
śliczne uszy. Za złotymi oprawkami okularów szeroko otwarte wielkie piwne oczy.
Włosy, niegdyś ciemny blond, dzisiaj posiwiały jak płatki dereni.
Wyciągnęłam ręce, żeby uściskać starą przyjaciółkę. Zareagowałam odruchowo.
Zapomniałam, że nie mam ciała. Twolly zachwiała się. Scott i drugi mężczyzna
chwycili ją za łokcie i przytrzymali, a ja się wymknęłam.
– Ciociu, nogi nie nadążają za tobą – powiedziała Amy.
– Mój ty świecie! Słyszysz, jak mi dudni serce? Chyba zaraz pęknie.
I roześmiała się.
Rozległo się głośne walenie o ściany. Uspokoiłam się, stłumiłam energię, żeby
uciszyć hałas, bo już ludzie zaczęli się rozglądać po pokoju w poszukiwaniu źródła
dźwięku.
– Nic ci nie jest, mamo? – zapytał mężczyzna, który trzymał ją za rękę.
– Oj, przestań. Nawet jeśli się posunęłam w latach, nie jestem z porcelany.
Twolly wyprostowała się dumnie i odsunęła powoli od syna.
Jakiś owad wpadł mi w rozdziawione usta i wyleciał uchem. Nie widziałam
Twolly blisko siedemdziesiąt pięć lat. Odkąd wybrałam się pociągiem do Shreveport
i błąkałam po ulicach, aż znalazłam jej rodzinny dom. Pragnęłam ująć jej leciwe ręce
w swoje i głaskać wypielęgnowane palce, aż poczuje łaskotanie.
Twolly nigdy nie lubiła być w centrum zainteresowania. Wolała poruszać się po
obrzeżach, troszczyć o drobiazgi, uprzyjemniać życie innym. Za młodu wspaniale
podejmowała gości i pod tym względem ani na jotę się nie zmieniła. Każdego
nowego gościa witała serdecznie, a następnie prowadziła przez morze uścisków i
pocałunków, proponując coś do jedzenia lub picia. Jej dawny wdzięk wydawał się
teraz jeszcze elegantszy i wyrazistszy, zapewne dlatego, że nie ruszała się już tak
żwawo. Dłużej trzymała rękę na rękach innych ludzi, po trosze, żeby zwrócić ich
uwagę, a po trosze, żeby się wesprzeć.
Śmiała się tak samo jak dawniej, ostro i przez nos. Gdy coś ją rozbawiło, nie
miała zahamowań. Szczerość jej reakcji nie pozostawiała cienia wątpliwości. Od jej
dziecinnych wybuchów śmiechu aż dźwięczał cały pokój. Kiedy mówiła, słowa
nieznacznie wibrowały, lecz płynęły z taką samą siłą jak w naszych czasach. A
zaśpiew z północnej Luizjany lał się jak maślanka. I nadal wymawiała „nie mogę”
zamiast „nie mogę”.
Kiedy znikła w kuchni, wmieszałam się w tłum gości, żeby obejrzeć jej rodzinę.
Na jej dziewięćdziesiąte szóste urodziny zjechała część wnuków i prawnuków, a
pozostali, rozrzuceni po świecie, jedynie przysłali karty i kwiaty. Obaj synowie i
córka kręcili się między kuzynami i ich małżonkami stłoczonymi na parterze. Kręciło
się tam również troje dzieci najmłodszej Sunny, syn i dwie córki, z których jedna,
Nora, była matką Amy.
W ich gronie uśmiechnęłam się sama do siebie. Życie Twolly potoczyło się jak
najbardziej wedle jej oczekiwań. Dzieci najwyraźniej ją uwielbiały. Jeszcze w
młodości wiedziałam, że zostanie fantastyczną matką. Wyobrażałam też sobie, że
była dobrą żoną, chociaż nie widziałam u jej boku starszego mężczyzny, który
poparłby moje domysły.
Weszłam do przytulnego salonu urządzonego meblami niegdyś należącymi do
matki Twolly. Na nienagannym jakobińskim stole stało piętnaście fotografii w
ramkach. Jedna przedstawiała moją ukochaną przyjaciółkę z mężem w Boże
Narodzenie. Na kilku innych były jej dzieci z rodzinami. Najstarsze zdjęcia
przedstawiały rodziców Twolly wraz z jej czterema siostrami. Ciekawe, co się stało z
naszymi wspólnymi, zwłaszcza tym na placyku zabaw, na którym macham z
huśtawki. Andrew kazał nam się nie ruszać, żeby obraz nie wyszedł zamazany.
Wypróbowywał wtedy nowy aparat.
Do pokoju wszedł Scott w ślad za raczkującym szybko dzieckiem.
– Chodź no tu, potworze, wychodzimy. To specjalny pokój prababci.
Złapał malca pod pachami i podrzucił wysoko do góry. Dzieciak zapiszczał.
– Daj go mnie – poprosiła Amy, wyciągając ręce do małego kuzynka. Scott
trzymał chłopca, który majtał w powietrzu nogami. Pocałowała go głośno w czoło,
posadziła sobie na biodrze i wygładziła koszulę na brzuchu. Scott aż zacisnął prawą
rękę, żeby nie wyrywała się do niej w czułym geście.
– Fajna rodzinka. Chcesz go sobie wziąć do domu? – zapytała Julie, prawnuczka
Twolly. Pachniała drogim szamponem i hormonami szybko ubywającymi matce,
która przestała karmić piersią.
– Kuszące, ale na pewno tęskniłby za tobą.
Amy oddała dziecko kuzynce.
– No to kiedy zdecydujesz się na własne?
Julie miała końce włosów zlepione skorupą płatków owsianych.
Do pokoju weszła cicho Nora ze szklanką soku żurawinowego.
– Też się nad tym zastanawiam.
Odgarnęła kosmyk stalowosiwych włosów z gładkiego, jasnego czoła. Zrobiła to
z wrodzonym wdziękiem.
– Ile lat minęło od ślubu? Dwa, trzy? – spytała Julie.
– Dwa – powiedziała Amy.
– Ale razem jesteśmy już ponad cztery – dodał Scott.
– No to na co czekasz, dziewczyno? Jesteś tylko rok młodsza ode mnie. Nie
czujesz, że komórki jajowe kurczą ci się do rozmiarów rodzynków?
– A wiesz, że nie – odcięła się Amy z groźnym bulgotem w gardle.
– Nie wiesz, co tracisz. Trudno o bardziej kochane stworzenie na świecie.
Prawda, Bruce? – Julie zaczęła chrząkać jak świnka w szyję syna. Chłopiec
zapiszczał z uciechy. – Próbujecie?
Scott nagle zainteresował się trzecim guzikiem swojej koszuli.
– Jestem bezpłodny.
– Amy... – zawołała Nora. – Dlaczego...
– Naprawdę?
Julie zacisnęła zęby, żeby ukryć konspiracyjny uśmiech.
– Żartuję.
Rumieńce na policzkach Nory przybrały kolor trzymanego w ręce soku. Fuknęła
gniewnie.
Julie spochmurniała.
– Nie dowcipkuj na ten temat. Boże, a gdyby to się sprawdziło? – Zastrzygła
uchem w kierunku drzwi. – Słyszę, że któreś z moich dzieci dobiera się do
prezentów. Pogadamy później.
Nora pogłaskała delikatnie Amy po ręce.
– Powiedziałabyś mi, gdyby coś było nie tak? Nie mam zamiaru się wtrącać, ale
chciałabym wiedzieć, kochanie. W końcu jestem twoją matką.
– Mamo, przysięgam ci, że wszystko jest w porządku. – Urwała. – Chyba tata cię
woła.
– Tak? Co za utrapienie... najpierw wysiadł mi wzrok, teraz słuch. Jestem za
młoda na te wszystkie objawy starości.
Wychodząc, Nora ścisnęła Amy za ramię.
Scott odczekał, aż Nora znajdzie się poza zasięgiem szeptu.
– Musiałaś?
– Julie zaczęła. „No to kiedy zdecydujesz się na własne?”. Nie jej sprawa. Przed
nią zapytały mnie tu o to dwie osoby. A jest dopiero jedenasta. Co to za rodzina?
– Wszyscy mają jak najlepsze intencje.
– Jeszcze trochę, a poproszą o próbki spermy.
– Amy, błagam cię.
– Przyjechałam tu, żeby uciec od rozmów na temat dziadka Fina. Co wyrzucił,
czego nie. Dlaczego postąpił tak, a nie inaczej. Po co to roztrząsać? Nikogo ani
niczego to nie wróci. A tutaj dla odmiany wszyscy rozprawiają o bogini płodności,
która wydała na świat czworo dzieci w ciągu sześciu lat. I o mojej matce. Z jej
zachowań można by sądzić, że tylko w moich żyłach płynie krew Richmondów. Bo
już mojego brata tak nie zadręcza. Może powinniśmy się przeprowadzić w głąb kraju
tak jak on. – Amy rzuciła się na fotel z wysokim oparciem. – Jesteś mężczyzną, to nie
znasz tej presji.
– Owszem, znam. Może nieco inną, ale odczuwa się podobnie. W każdym razie ja
mam takie odczucie.
Wyszedł z rękami głęboko w kieszeniach. Amy odwróciła się, żeby obejrzeć
fotografie na stole. Przyglądałam jej się dłuższą chwilę, nie mogąc się nadziwić, że
doprowadziła mnie do mojej dawnej przyjaciółki. Widocznie od razu coś w niej
dostrzegłam, coś więcej niż tylko śmiałość i tupet. Amy przeniosła wzrok na kolejne
zdjęcie po prawej. Zapatrzyła się w twarz babci Sunny, jak gdyby czekała na słowo
otuchy. Pokój wypełniła nikła, znajoma słodka woń. Też przypomniała mi się Sunny,
świeża i wyrazista jak cynie, chociaż spotkałam ją tylko raz.
*
W październiku 1926 roku, na drugim roku studiów Twolly prosi mnie, żebym
pomogła jej się zająć młodszą siostrą Sunny. W zoo Audubona ośmioletnia malutka
rozkoszna Sunny podbiega do wybiegu słoni. Patrzy, jak zwierzę łapie trąbą lucernę i
pakuje sobie do pyska.
– Podobno słonie niczego nie zapominają – mówię.
– Naprawdę? – Okręca sobie kosmyk niedawno obciętej grzywki na palcu. –
Czyli jeżeli kiedyś odwiedzę znów siostrę na uczelni i przyjdziemy tu do zoo, Itema
będzie mnie pamiętała?
Zanim Twolly zdąża ją powstrzymać, Sunny staje na rękach i macha nogami w
powietrzu, pokazując majtki całemu światu.
– Razi, czy ona się śmieje? – pyta Sunny.
– Soleil! – krzyczy Twolly.
Zanoszę się histerycznym śmiechem.
– Błagam cię, nie podpuszczaj jej. – Twolly chwyta młodszą siostrę w pasie i
stawia na nogi. – Soleil, tak się nie wolno zachowywać w miejscach publicznych.
Gdyby tu była mama, do wieczora stałabyś w kącie.
– Oj, Etoile, przecież nie widział nikt prócz ciebie i Razi.
– Nie o to chodzi.
– Ale zobacz, Twolls, jak dobrze staje na rękach. Ma znakomite poczucie
równowagi.
Twolly przygląda mi się bacznie. Korci mnie, żeby jej przypomnieć, że sama
ostatnio pogwałciła wszelkie normy przyzwoitości, ale wiem, że Sunny jest za mała,
aby poznawać pewne tajemnice siostry.
– Sunny, jest tu też wielki stary orangutan. Chcesz go zobaczyć? – pytam.
Dziewczynka mruga oczami z udawaną skruchą.
– No, chodźcie już.
Kiedy się oglądam, widzę, że Twolly tłumi chichot.
*
Od jej pszenicznych złotych włosów odcina się zieleń wełnianej czapki Newcomb
College rocznik ‘29. Już po raz trzeci trafiam w damskiej toalecie budynku wydziału
sztuki na cichą, skromnie ubraną blondynkę, która wchodzi, żeby zmyć węgiel z rąk.
– Ale masz brudną robotę – mówię. – Co to za zajęcia?
– Rysunek posągu.
– Co to takiego?
– Rysujemy gipsowe odlewy, głównie popiersia. Już cię tu widziałam. Jesteś z
wyższego roku?
Mierzy mnie wzrokiem, szukając barw któregoś roku – na pierwszym zielony, na
drugim czerwony, na trzecim złoty, na czwartym granatowo-biały.
– Studiuję na pierwszym roku w Tulane, ale na innym wydziale. Wzięłam sobie
zajęcia z rysunku potrzebnego mi na medycynę. Rysunek anatomii człowieka.
Nazywam się Raziela Nolan. Zdrobniale Razi.
– Bardzo mi miło, Razi. – Wymówiła moje imię poprawnie, z lekkim zaśpiewem.
– Etoile Knight.
– Etoile? Gwiazda?
– Tak. Znasz francuski?
– Słabo. Ale na tyle, żeby wiedzieć, że przy tak rycerskim nazwisku jak Knight
nie powinno się dawać dziecku na imię Gwiazda. Teraz zawsze na twój widok będę
pękała ze śmiechu.
– Na drugie mam Luna.
Parskam śmiechem.
– Mogę mówić na ciebie Twolly?
– Nigdy nie miałam przezwiska. Moja rodzina nie uznaje przezwisk. Ale nikogo z
bliskich nie mam teraz na podorędziu.
– Może się przyjmie.
Spotykamy się prawie codziennie po szkole. Dowiaduję się, że Twolly jest trzecią
z pięciu córek. Nie robi wielkiej sprawy z tego, że jest debiutantką z
nuworyszowskiej rodziny Shreveport, a tatuś jest nafciarzem. Chociaż rodzice
chcieli, żeby mieszkała w domu i wyszła za miłego, ambitnego młodego człowieka,
postanowiła pożyć kilka lat na swoim. Twolly studiuje jubilerstwo w Newcomb i
chce się spotykać z chłopcami, których nie musi przedstawiać rodzicom. Z całą
pewnością kiedyś zostanie żoną i matką, ale na razie się nie kwapi. Kiedy patrzę na
jej metaloplastykę, jakże prostą, a zarazem naturalną i piękną, mam nadzieję, że to
naprawdę jej wybór, a delikatne drżenie w jej głosie nie oznacza ograniczenia się do
wąskiego świata i węższego światopoglądu kobiety.
*
Pierwsza wiosenna potańcówka, 1927. Twolly wyciąga mnie z ramion
zaskoczonego ogiera i wlecze na schody. Dosłownie chwilę temu wirowała po całej
sali, odrzucając głowę ze śmiechem. Chłopak, który szykował się odbić mnie
partnerowi, stoi nachmurzony, kiedy go mijamy.
– Czekaj, Twolls. Gdzie się pali? – pytam.
– W spodniach Davida Kleinerta.
Parskam śmiechem.
– Co się stało?
– Podczas tańca sprowadził mnie z werandy do ciemnego ogrodu.
– A miałaś ochotę?
– Właściwie to miałam, bo jest przeuroczy. Widuję go prawie codziennie na
uczelni. Ostatnio często odbijał mnie w tańcu, no więc uznałam, że się mną
interesuje. Rozpoczęliśmy bardzo intymną rozmowę. Powiedział, że chciał mnie
zaprosić na randkę, na co ja, że nie powinien się tak wstydzić. Wtedy stanął i nachylił
się nade mną, no więc go pocałowałam...
– I jak było?
Pierwszy pocałunek Twolly zasługiwał na wiele godzin wypytywania. Zanim
mnie poznała, w ogóle nie miała pojęcia, że przy pocałunku może wchodzić w grę
coś jeszcze oprócz ust.
– Zaczęło się dobrze. Ale potem mnie osaczył, tylko błagam cię, nie mów
nikomu, bo nie będę kłamała, nawet mi się podobało, ale potem wszystko wymknęło
się nam trochę spod kontroli i zrozumiałam, że coś mu tam sterczy.
– Nie powinno cię to dziwić.
– Byliśmy w ubraniach.
– Dlaczego uważasz, że od razu trzeba się rozbierać? – Prowadzą ją na ławkę pod
gąszczem kapryfolium. Zdejmuję jej kapelusz, poprawiam włosy, nasadzam go jej
porządnie na głowę. – Nastawał na ciebie?
– Wyrósł jak ciasto drożdżowe.
– Pytam, czy zrobił coś, czego byś nie chciała?
– Odepchnęłam go, zanim ponowił próbę.
– Musisz go odszukać. Chłopcy są jak szczeniaki. Łatwo ich urazić, ale
natychmiast wybaczają, kiedy okazać im odrobinę serca.
– No to co mu powiedzieć?
– Rozśmiesz go. Powiedz, że odniosłaś wrażenie, jak gdyby jakiś okaz wypełzł z
działu gadów. – Twolly kręci głową. – W takim razie zdobądź się na szczerość.
Powiedz, że ci przykro. Poszłabyś z nim, mimo wszystko, na randkę? – Kiwa głową.
– Dobra, ale on też musi o tym wiedzieć. Nie jest bandytą, Twolls, tylko normalnym
mężczyzną. Powinno ci to trochę pochlebiać. I powinnaś się choć odrobinę poczuwać
do winy.
– Niby dlaczego? Przecież nic nie zrobiłam.
– Pierwsza go pocałowałaś. Prowokatorka! Chłopaki to uwielbiają.
– Naprawdę?
– Przecież odczułaś skutek na własnej skórze.
– Dlatego dziewczyna powinna wyjść za mąż, zanim dojdzie do czegokolwiek.
Bo to za duży wstrząs.
Twolly wachluje się stanikiem sukni. Białe kwiaty ligustru jak płatki śniegu
spadają jej z ramion.
– Chyba cieszysz się w duchu, że tu jestem, żeby przeprowadzić cię przez
pierwsze lata kobiecości. Nie wiedziałabyś nawet, co się z nim dzieje, gdybym ci nie
powiedziała wcześniej.
– Jesteś niesamowita.
Spoglądam na dziedziniec. David kończy w samotności dymka i patrzy w
gwiazdy. Twolls mogłaby z nim chodzić na stałe. Jest trochę nieśmiały, dobrze
ułożony, może niezbyt wygadany, ale ma niezłą prezencję.
– No idź – radzę jej. – On tam stoi.
Jeszcze rok temu unikałaby go za wszelką cenę. Ale teraz bierze głęboki oddech,
poprawia sukienkę. Podchodzi do Davida, który odrzuca głowę, jak gdyby chciał dać
dyla. Zaciskam kciuki. Wyobrażam sobie jej uroczy szczebiot i niewinne piwne
oczęta, które głaszczą jego zmierzwioną sierść. David nie patrzy jej prosto w oczy,
minę ma przepraszającą, pięści wbite w kieszenie tak głęboko, że marszczą mu się
rękawy marynarki. Twolly rozbrajająco bierze go za rękę, której on nie odsuwa.
Uśmiecha się tylko speszony i podaje łokieć. Twolly bierze go pod rękę i prowadzi
na parkiet.
Zaskakuje mnie beczenie trąbki. Nade mną i za mną tancerze szurają po
lakierowanym parkiecie. Aż jęczą pod nimi cicho deski posadzki. Zrywam kwiat
kapryfolium i dotykam nosem. Chociaż głęboko wciągam powietrze, woń nie
zaspokaja mojego pragnienia. Wąskie płatki igrają mi na wardze. Patrzę na zgrabny,
elegancki kielich i zrywam go z łodyżki. Pomału wynurzają się pręciki. Biorę na
język kroplę nektaru. Przepełnia mnie jedwabisty, płynny aromat. Po chwili mam już
stos opadłych kwiatów na kolanach.
– Tu jesteś – rozlega się czyjś głos z lewej strony.
To ten chłopak, który mnie prosił do tańca. Pamiętam go z innych zabaw. Dobry
tancerz, z byle powodu się rumieni, nie jest wyszczekany, ma szmergla na punkcie
futbolu amerykańskiego.
– Cześć, Carl. Szukałeś mnie?
– Właśnie tędy przechodziłem.
Okropny kłamczuch.
– W takim razie miałam szczęście. Ogrzej samotne miejsce. – I klepię ławkę obok
siebie. – Bo czekałam na kogoś wyjątkowego.
*
Dziś jest Halloween. Dwudzieste w moim życiu. Podobno ma być zespół
jazzowy, morze alkoholu i żadnego ryzyka nalotu policji, jeżeli zadba się o właściwe
towarzystwo. Twolly zaklinała się, że nie musimy się przebierać. Przynajmniej tak jej
powiedziała Anna Whitcomb, która ją zaprosiła. Na ten wieczór wystroiłam się po
królewsku – włożyłam sukienkę zieloną jak koniczyna, dopasowaną na moim niezbyt
obfitym biuście i wąskich biodrach, kloszowy kapelusz pod kolor, podwójny sznur
pereł i nowe jedwabne pończochy.
– Ojciec tego chłopaka jest bankierem – mówi Twolly, kiedy podchodzimy do
bombonierkowego wiktoriańskiego domu w stonowanych kolorach. –
Podejrzewałabym go o bardziej nowoczesny gust. Widocznie adres przy ulicy St.
Charles zobowiązuje.
Puka do drzwi. Kiedy czekamy, aż się otworzą, mrugam pociągniętymi na zielono
powiekami i wygładzam blond loki nad czołem. Z paciorkowej torebki wyjmuję
szminkę w kolorze czerwonego tulipana i maluję usta jako obietnicę pocałunku dla
bystrego kawalera, który umie i tańczyć, i opowiedzieć dowcip, najchętniej
jednocześnie.
Drzwi otwiera chłopak z twarzą czerwoną jak burak. Przestępujemy jego
rozsznurowane, dwukolorowe pantofle, kiedy usuwa się, żeby nas wpuścić.
– Gorzała jest w ogrodzie za domem. – Zapala papierosa. – Rosół w saloniku.
Idę za dom, gdzie zadbany ogród okala bardzo okazały basen. Znam prawie
połowę gości. Wszyscy ostatnio krążą po przyjęciach.
Chcę się wmieszać w tłum, ale Carl już prosi mnie do tańca. Chwilę pląsamy, po
czym proszę go, żeby mi przyniósł coś do picia i jedzenia. Spacerując wśród
przystrzyżonych bukszpanów, po drugiej stronie basenu dostrzegam młodego
człowieka zajętego poważną ożywioną rozmową z dwoma młodzieńcami. Ma
falujące kruczoczarne włosy z przedziałkiem na boku i wyraziste brwi, które
przyciągają moją uwagę. Podejrzewam, że oczy ma czarne, bo lśnią taką głębią. W
trakcie rozmowy spogląda na mnie, a kiedy nie odwracam wzroku, zaczyna się jąkać.
– Na co patrzysz? – pyta Twolly, aż podskakuję, zaskoczona.
– Co to za chłopak? Wygląda jak szejk.
– Który?
– Ten brunet naprzeciwko chłopaka w okropnych oksfordzkich spodniach
pałaszującego tort.
Wskazuję głową chłopaka, który próbuje ukryć swoją mięczakowatość pod tymi
worowatymi jak u klauna, modnymi spodniami.
Twolly mnie szturcha.
– To gospodarz.
– Niemożliwe!
– Widzę, że zwaliło cię to z nóg.
– Ale przyznasz, moja droga, że zawsze spadam na cztery łapy. Jak on się
nazywa?
– Jak się nazywa? Czekaj, przyjaźni się z narzeczonym Anny Whitcomb. Niech
sobie przypomnę. Andrew jakiśtam. Irlandzkie nazwisko. O’Brien? O’Malley? Nie,
O’Connell.
– Ciekawe, czy jest taki gorący, że ten żar wypalił mu rudy kolor z głowy?
– Pomigdal się z nim trochę, to się dowiesz.
Naciągam jej kapelusz na uszy.
– Ależ ty się zrobiłaś wyszczekana.
Wraca mój tancerz.
– Przyniosłem ci kordiał.
Wręcza mi szklankę ponczu zaprawionego dżinem.
Biorę coś z talerza przekąsek, które przyniósł mi Carl, i udaję, że się gniewam,
kiedy rozlewa odrobinę mojego drinka. Żuję z zadumą kawałki owoców i delektuję
się dwoma z trzech ptifurek. Twolly doprawdy czyta w moich myślach, bo zgrabnie
odholowuje go na bok, Andrew natomiast popija z pełnej szklanki, czekając, aż
wyjdą.
– Chciałem przywitać cię osobiście. – Wcale nie ma czarnych oczu, lecz
niebieskie, w kolorze nieskazitelnego, niezwykłego lazurytu. – Nazywam się Andrew
O’Connell.
– Raziela Nolan.
Podaję mu rękę, przyjmuje.
– Egzotyczne imię. Na czyjąś cześć?
– Tylko ku uciesze mojej mamy.
Zdaje mój test śmiechu. Śmieje się w normalnej tonacji, nawet niższym głosem,
niż się spodziewałam, zdecydowanym. Nie jest to żaden rechot ani, co gorsza,
chichot. Policzki ma zaróżowione od najlepszego alkoholu, jaki można dostać za
nielegalne pieniądze jego ojca.
– Moje gratulacje dla szefa kuchni. – Dojadam ostatnie ciasteczko. Oblizuję
palce. – Niebo w gębie.
– Emmaline, nasza gospodyni, świetnie gotuje.
Jakiś chłopak potrząsa Andrew za ramiona.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, stary. Bajeranckie przyjęcie.
Widziałeś gdzieś Annę?
Słania się na nogach, potyka.
– Dzięki, Warren – mówi Andrew. – Nie, nie widziałem.
– Wszystkiego najlepszego.
– Dziękuję.
– O północy zamienisz się w potwora?
– Nikt jeszcze nie dotrwał ze mną do tej pory, żeby się przekonać.
– Przejdziemy się, Andrew?
Wymykamy się żelazną furtką z tyłu, wychodzimy przed dom. Mijamy kilka
przecznic do parku Audubona, ogłuszeni błogosławioną ciszą i otumanieni aromatem
słodkich oliwek. Ten zapach przypomina mi przygodę z paleniem opium, gdy jego
woń sączyła mi się w pory skóry i oskrzela, napawając spokojem i niejakim
pożądaniem. Kiedy dochodzimy na skraj parku, podbiegam do dębu, który wyciąga
do mnie pół tuzina liściopalczastych ramion.
– Od lat nie wspinałam się na drzewa. Mam nadzieję, że wytrzyma. – Podciągam
się na siodełko nad łagodnie opadającym konarem i przywieram do pnia. – Nie patrz
teraz. – Andrew zerka ukradkiem i popija drinka. Widzę, że jest już dobrze
wstawiony. Gdyby nie był, może próbowałby mnie hamować. Chłodny, parny wiatr
oblepia mi całe ciało i zrasza liście jeszcze większą wilgocią niż powietrze. –
Wejdziesz tu do mnie?
– Ktoś powinien zostać na dole, żeby cię łapać, jak będziesz spadała.
Śmieję się.
– Gdzie studiujesz?
– W Tulane.
– Kim chcesz zostać, kiedy dorośniesz?
Zastanawiam się, dlaczego wcześniej się nie spotkaliśmy.
– Prawnikiem.
– Bo wierzysz w sprawiedliwość czy w pieniądze?
– Bo lubię się sprzeczać.
No tak, zaczynam się pocić. Krew w dłoniach pulsuje mi do wtóru serca,
miarowym stuk-puk, stuk-puk, a w ustach czuję taki smak jak nazajutrz rano po
dobrej bibie. Obejmuję drzewo, które odwzajemnia moje uwielbienie z czułością
nieogolonego ojca.
Na wysokości jego twarzy rusza się punkcik światła.
– Papierosa?
Podsuwa mi do góry papierośnicę, ale nie podnosi wzroku.
– Nie palę.
– A ty, Razielo...
– Mów mi Razi.
– A ty, Razi? Kim chcesz zostać?
Siadam na solidnym konarze. Przecinającymi się alejkami wśród szpalerów
biegają dzieci owinięte białymi prześcieradłami. Głośno jęczą i wyją. Ganiają się i
toną w zwojach płótna.
– Chcę być nieśmiertelna – mówię.
– Nieśmiertelna – powtarza, jakby to słowo miało ogromną wagę niczym Bóg,
wolność albo kocham cię.
– Chcę żyć wiecznie.
– Chcesz żyć wiecznie.
– Ab-so-lut-nie.
– Dlaczego? – Przydeptuje niedopałek obcasem. – Czekaj, jeszcze nie
odpowiadaj. – Rzuca marynarkę na ziemię i zaczyna się wspinać w moją stronę.
Posuwa się ostrożnie. Siada na siodełku konara o łokieć ode mnie i mówi: – Teraz.
– Nie wystarczy mi jednego życia, żeby narobić tyle bałaganu, ile bym chciała.
Andrew wcale mnie nie całuje. Ani ja jego. Twolly potem mi nie wierzy, kiedy ją
o tym zapewniam.
*
Kiedy ponownie zobaczyłam Twolly na jej urodzinach, nieodwołalnie
postanowiłam odszukać Andrew, żywego albo umarłego, chociaż bałam się, co sobie
ściągam na głowę. Nie mogłam dłużej tkwić w kłamstwie, które stworzyłam, biorąc
strzępy życia innego człowieka za jego życie. Przedtem bałam się rozwiązać zagadkę,
jaki los przypadł w udziale mojemu Andrew. Myśląc o nim czynnie, świadomie,
narażałam się na chaos wspomnień, nad którymi nie umiałam zapanować. Wolałam
zatem unikać tego, czego nie można było odwrócić.
Wiedziałam, że muszę uzbroić się w cierpliwość, znaleźć rozwiązanie. Z
pewnością Twolly nie pozwoliłaby, żeby ktoś tak bliski zniknął z jej pola widzenia.
Przypomniałam sobie, kiedy ostatni raz widziałam ją z Andrew. Poprosiła, żeby
utrzymywał z nią kontakt, choćby zdawkowy. Gdyby dostała 3 list z prośbą o
informację, na pewno by odpowiedziała, bo nie brakowało jej uprzejmości, i
rozwiązałoby to sprawę. Poznałabym prawdę.
Przez wiele tygodni zbierałam znaczki. Odwiedzałam pobliską pocztę, wypatrując
w automatach zwisających prostokątów, zapłaconych, lecz nie odebranych. Z poczty
Amy i Scotta odkleiłam znaczki, które zapomniano ostemplować. Znany to proceder
wśród ludzi, którzy czasem muszą pilnie wysłać list.
Ukryłam stosy znaczków za gzymsem biblioteczki. Skoro chcę się dowiedzieć, co
się z nim stało, chyba powinnam zebrać informacje możliwie z wielu źródeł.
Posłuchałam Lionela, ale żaden Andrew O’Connell z wyszukiwarki w jego
komputerze nie doprowadził mnie do mojego. Zaczęłam więc sporządzać listę:
Twolly, Uniwersytet Tulane, wszyscy O’Connellowie z Massachusetts, Warren
Tripp, dzieci Simona Beekera.
W końcu pewnej nocy, kiedy Amy i Scott spali, pożyczyłam sobie ich długopis.
Ale kiedy przyłożyłam czubek do papieru, zamarłam. W mrugających światłach
przytrzymałam obraz, oczy Andrew, burzę i krew, powód, dla którego tak bardzo
obawiałam się prawdy, lęk przed spustoszeniem, jakie spowodowałam. Kiedy wrócił
mi spokój, a światła zgasły, napisałam kilka listów powodowana jednym
pragnieniem, a rozpraszała mnie myśl o tym, jak bardzo brakowało mi dotyku
śliskiego, twardego wiecznego pióra.
*
Codziennie wieczorem po pracy Scott odkładał obrączkę i zegarek na to samo
miejsce. Na toaletce w sypialni, antyku art deco z czasów wielkiego kryzysu, z
dużym okrągłym lustrem oraz inkrustowanymi szufladami, trzymał niewielkie
steatytowe puzderko na dwie obrączki. Czasem widywałam, jak bezwiednie zsuwa z
palca złotą obrączkę i wkłada ostrożnie do puzderka. Nie musiał w tym celu zapalać
światła. Wiedział, gdzie jest jej miejsce.
Składał ubrania na stosik tam, gdzie je zdjął, a po prysznicu zabierał. Chodził po
domu nago jak małpa. Odwracałam wzrok, kiedy mnie mijał. Zanadto przypominał
mi mężczyznę, którego ciało znałam lepiej, niż znał je on sam.
W niektóre wieczory Scott wyciągał spod łóżka w pokoju gościnnym planszę ze
sklejki. Siedział godzinami, nie włączając radia ani telewizora, i układał puzzle. Już
dopasowane kawałki leżały na swoich miejscach na planszy, a reszta porozrzucana na
kołdrze. Pracował wolno, lecz systematycznie. Wiedziałam, że przymierza te kawałki
w głowie. Kiedy już je kładł, pasowały jak ulał. Najpierw układał obrzeże, a
następnie posuwał się do środka. Pewnego razu nie oparłam się pokusie i podłożyłam
mu kilka. Oskarżył Amy, że go wyręczyła.
– Nie mam pojęcia, skąd się wziął ten rządek w twojej układance. – Patrzyła na
ułożonych w szeregu kilkadziesiąt symboli jin-jang. – Przecież wiesz, że te twoje
puzzle doprowadzają mnie do szału.
Czasami Amy siedziała przy komputerze w kącie pokoju gościnnego, a Scott
czymś się sam zajmował. Zdejmowała ze stołu pełne po brzegi pudła z papierami,
wycinki z czasopism poświęconych projektowaniu wnętrz i przybory malarskie.
Kiedy zabierała się do pracy, najpierw wysypywała na podłogę zawartość czerwonej
teczki z wieloma przegródkami, sprawdzała w notesie, a dokładniej kołonotatniku
pełnym poprzyklejanych karteczek z zapiskami, kolorowych rysuneczków i
trójwymiarowych strzałek z numerami stron. Umiała w tym bałaganie wszystko
znaleźć. W wolnych chwilach żeglowała po Internecie, czytając wiadomości albo
szukając rozrywki.
W weekendy chodzili do restauracji albo na przyjęcia do znajomych. Kiedy
siedzieli wieczorem w domu, oglądali telewizję albo wypożyczali filmy. Jeżeli nic
ich nie zainteresowało, czytali w salonie albo słuchali radia. Czasem jedno pytało
drugie, czy nie miałoby ochoty na łóżko. Kiedy padała pozytywna odpowiedź,
wynosiłam się z domu.
Co wieczór przed zaśnięciem Scott czytał rozdział z książki, którą trzymał przy
łóżku. Mrużył piwne oczy, zagryzał dolną wargę i wertował strony. Jeżeli książka
była w miękkiej oprawie, trzymał ją lewą ręką, a prawą głaskał Amy po głowie. Jeśli
była ciężka, kładł się na prawym boku, opierał książkę o ciało żony i wolną rękę
kładł na jej odsłoniętym kawałku ciała. Amy wzdychała przy zasypianiu i unosiła się
lekko tylko wtedy, kiedy lampa gasła, a on odwracał do siebie jej brodę, żeby ją
pocałować. Przez całą noc zawsze tulił się do niej którąś częścią ciała.
Ponieważ czasem pracował na nocną zmianę, Amy sama wstawała do pracy.
Całowała go delikatnie w czoło, patrzyła na niego z zadumą i otulała przed wyjściem.
Kiedy budzili się rano razem, splatali ręce przy poduszkach i rozmawiali cicho.
Odsuwałam od siebie myśli o Andrew i wspomnienia jego śpiącego. Nie mogłam
sobie pozwolić na luksus tęsknoty.
*
Któregoś wieczoru, kiedy Scott miał w aptece nocny dyżur, Amy poszła do
salonu i z szuflady biblioteczki wyciągnęła płytę DVD. Kilka dni wytrzymała, nie
oglądając niespodzianki opuszczonej Chloe. Teraz czułam, jak cała drży z nerwów,
jak fale zimnych wibracji rozchodzą się po pokoju.
Włożyła płytę do odtwarzacza i usiadła na kanapie z pilotem w ręce. Wilgotne
nierozczesane włosy, zatknięte za kształtne uszy, wyschły, opadając kasztanowymi
falami prawie do ramion. Akwamarynowe oczy przypominały wodę oceanu
przesyconą światłem. Miała na sobie bokserki Scotta i znoszony podkoszulek, który
wisiał na jej chudych, piegowatych ramionach i płaskim biuście.
Przez chwilę na ekranie migał tylko śnieg zakłóceń, wreszcie ukazał się obraz.
Ukazał się porządny drukowany napis, na tyle długo, że zdążyła przeczytać.
Opowieści z filozoficznego pogranicza. Niewiasty na liniach frontu. Usta Amy
rozchyliły się w lekkim uśmiechu.
Przez kilka minut niewidoczna lektorka opowiadała scenę z filmu.
– Witamy na froncie – mówiła pewnym głosem młoda kobieta. Kamera skupiła
się na ustach krzyczącego mężczyzny, ale górował nad nim głos komentatorki. –
Nazywam się Chloe Abner, będę waszą przewodniczką. Jest rok pański tysiąc
dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi. Wielki Brat nie opanował jeszcze naszych
domów, nie jemy ludzi, a planetą nie rządzą małpy. Zobaczycie jednak autentyczne
wydarzenia. Ci ludzie nie są aktorami. To wasi sąsiedzi, koledzy z pracy, może nawet
przyjaciele. Chodzą do kościoła, słuchają Boga, kochają rodziny i wierzą, że ich
czyny radują Pana Wszechmogącego.
Rozległ się trzask, a następnie z gardła mężczyzny wyrwał się krzyk.
– Łaska Pańska nie jest niewyczerpana. To mściwy Bóg. Ukarze niegodziwców.
Żadna kara nie jest zbyt duża dla grzeszników, którzy Go obrażają. Latawice, czekają
was ognie piekielne! Żałujcie za swe grzechy! Rzućcie się Panu do stóp i błagajcie o
przebaczenie. Mord na maluczkich to smród, który powleka wasze dusze!
Kamera odjechała od jego ust. Ukazał się zadarty nos, drgające nozdrza. Głębokie
piwne oczy wpatrzone w dal. Ciemne włosy opadające strąkami na czoło, żyła
biegnąca przez skroń niczym most. Mężczyzna trzymał w prawej ręce Biblię w
czarnej okładce. Brązowy wytłaczany pas przytrzymywał mu luźne spodnie khaki.
Silna ręka trzymała mikrofon na wysokości jego kolan. Gdy kamera pokazała go
całego, stał na dachu forda thunderbirda z połowy lat siedemdziesiątych,
zaparkowanego za niskim ogrodzeniem.
Ręka trzymająca mikrofon należała do młodszej Amy. Jej poza i spojrzenie
tchnęły determinacją. Zacisnęła zęby. Powstrzymywała śmiech.
Kolejny trzask i Chloe powiedziała:
– Nie dość, że przemawiając tak do ludzi, okrywa się hańbą, to co Pan Bóg może
pomyśleć o tym?
Siedząc teraz na kanapie i oglądając scenę ze swojej przeszłości, Amy aż zawyła
ze śmiechu. Kamera uchwyciła spodnie mężczyzny i ukazała niezbicie, że ów
człowiek gardzi swoją kongregacją w wyjątkowy i, trzeba przyznać, sztywny sposób.
Nastąpiło kilka scen przedstawiających ludzi nazywanych przez Chloe
protestującymi. Niektórzy mówili wprost do kamery, wyłuszczali swoje przekonania.
Garstka katolików klęczących rzędem na ziemi nie odezwała się słowem. Tylko
różańce migały im w palcach.
W ostatnim kadrze widać było magnetofon ustawiony na wysokim murze
okalającym szpital dla kobiet. Z głośników dobiegał płacz dziecka. Nic nie
wskazywało na to, że niemowlę zmoczyło się, jest głodne albo zmęczone. Zanosiło
się płaczem, jak gdyby ktoś zostawił je na długo, bo nie milkło nawet na chwilę,
domagając się uwagi w jedyny znany sobie sposób. Z megafonu rozległ się tubalny
męski głos:
– Słyszysz, matko? Ten krzyk dobiega z twojego łona!
– To twoje dziecko, kretynie.
Amy znów się rozdygotała, tym razem ze złości, wcześniej skrzętnie tłumionej.
Następnie przeprowadzono intymne wywiady z wieloma kobietami i kilkoma
mężczyznami. Wszyscy tłumaczyli, dlaczego zerwali się o świcie, żeby zebrać się tu
przed szpitalem, ustawić parami i w ten sposób utworzyć szpaler dla kobiet – czasem
odprowadzanych przez sympatię, a czasem przez koleżankę – od samochodu do
drzwi. Wykazywali nie mniej zacietrzewienia niż ludzie stojący po drugiej stronie
muru, którzy wyzywali je od dziwek, latawic i morderczyń dzieci. Obie strony
przyznawały, że to przykry proceder, ale każda z innych powodów.
Sceneria zmieniła się. Amy i Chloe, tuż po dwudziestce, siedzą na zielonej
tweedowej kanapie, wybrzuszonej po dwudziestu latach użytkowania.
– Nagrywam to dla potomności. Wmawiają mi, że na ostatku zostanę
republikanką... – Chloe zaczęła machać ręką, jakby się oganiała od tej myśli. – I że z
perspektywy czasu będę patrzyła na te swoje zrywy jak na młodzieńczy kaprys.
Chryste, mam nadzieję, że tak się nie stanie. Że nie zapomnę tych obrzydliwości.
– Skoro mowa o republikanach – odezwała się młoda Amy – warto upamiętnić
pewien szczegół. W zeszły weekend po powrocie do domu babcia Sunny powiedziała
mi, że widziała w wiadomościach, że do Baton Rouge ma przyjechać specjalna ekipa
ratunkowa. Ucieszyła się na myśl o tym, że ktoś weźmie w obronę te niewinne dzieci.
Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Wychowywała się w czasach, w których
kobiety umierały od nielegalnych skrobanek. Uprzytomniłam jej, że gdyby tym
ludziom naprawdę zależało, okazaliby krztynę prawdziwego miłosierdzia. I wtedy
zorientowałam się, że dziadek podsłuchuje pod drzwiami. Słyszałam, jak brzęczy
drobnymi w kieszeni. Denerwował mnie ten jego nawyk. Ale kiedy nie zważając na
niego, powiedziałam babci, że sprawa, jako nazbyt osobista, nie powinna pozostawać
w gestii państwa, dziadek Fin skomentował, że prawdziwi konserwatyści odrzucają
ingerencję państwa. Oznajmiłam mu, że wcale nie jestem konserwatystką, ale
zapewnił mnie, że w zasadniczej sprawie nie ma między nami sprzeczności. Nie
spodziewałam się, doprawdy, że właśnie opowie się za wolnym wyborem.
Chloe parsknęła śmiechem.
– Czyli łączy was coś więcej niż kolor oczu.
– Babcia Sunny twierdzi, że jest w jej rodzinie od pokoleń.
Prawie przez godzinę obie wspominały chwile dawnej wspólnej działalności.
Kiedy znów na ekranie ukazał się śnieg, rozejrzała się za pilotem.
Przypomniała mi się moja mama sufrażystka, jej wymiana zimnych spojrzeń z
oponentami, rezolutna mina. Przypomniały mi się twarze przychodzących do mnie
kobiet, wystraszonych, zaciekawionych, zadających pytania, na które nie miałam
prawa odpowiadać. Przypomniała mi się pani Delacourt, kobieta, która traktowała
mnie jak równą sobie, a później chroniła żarliwie jak matka.
Na ekranie ukazał się zamazany obraz.
– Chloe, uciekaj ode mnie z tym diabelstwem – powiedział młody szatyn z
włosami związanymi w kucyk.
Amy nagle zwróciła głowę w stronę telewizora.
– O Boże!
Raptem w pokoju rozszedł się ciężki zapach paczuli i zatęchłych książek. Twarz
młodego mężczyzny wypełniła cały ekran.
– Amy. – Patrzył wprost przed siebie. – Czy ona nie wie, że tym urządzeniem
kradnie mi duszę?
– A co, zmieniłeś wiarę na religię szalonych Pigmejów?
Chloe pozostawała poza kadrem, tylko słychać było wyraźnie jej głos.
Uniósł rękę, zasłonił zielone oczy. Znikła ostrość, bo pchnął obiektyw w kierunku
sandałów na owłosionych męskich nogach.
– W tym tygodniu jestem Aztekiem. Będziesz moją pierwszą ofiarą. – Kamera
odjechała, znów się uniosła. Naprzeciwko niego stała Amy. – Bo nie mam skąd brać
dziewic.
Spojrzał na nią z góry, mrugnął i uśmiechnął się figlarnie.
Amy zerwała się z kanapy i nacisnęła guzik wysuwający płytę z odtwarzacza. Z
DVD w ręce wybiegła do salonu. Zanim dotarła do drzwi, stanęła w pół kroku,
spojrzała na fotel, w którym siedziałam. Potrząsnęła głową, schowała płytę do
szuflady biblioteczki i wybiegła do łazienki.
*
Stoję nago przed lustrem toaletki. Nie wstydzę się swojego ciała. Szczerze
mówiąc, mimo dziewiętnastu lat czuję się nieustraszona. Napinam bicepsy,
wysuwam łokcie, wciągam głęboko powietrze w płuca, aż mój biust wydaje się
nieomal dorodny. Mam dziś ochotę dać popis.
Ubierając się, myślę o mamie. Resztki wiktoriańskiej pruderii nie przeszkodziły
jej przygotować mnie do mojej kobiecości. Claire Burrat Nolan nauczyła mnie
właściwych nazw części ciała i wyjaśniła, co się będzie ze mną działo, kiedy zacznę
się stawać kobietą. Mój biedny tata godzinami krył się za gazetą, zatykając palcem
lewe ucho, a drugie przyciskał do skrzydła wysokiego fotela. Popierał pogląd mamy,
że nie powinnam się wstydzić praw przyrody, tyle że nie chciał po prostu tego
słuchać.
To ja powiedziałam dziewczynom, co je czeka. Nie przejmowałam się, czy
chłopaki podsłuchują. Ich problemy też znałam. Czasami matki dowiadywały się,
czego uczę ich dzieci, dlatego musiałam wysłuchać kilku gorzkich słów od mojej,
żebym trzymała język za zębami. Mama nazywała to popisywaniem się. Ale nie
mogłam się powstrzymać. Uświadomiona po trosze przez nią, a po trosze przez
własne lektury, stałam się autorytetem w sprawach, przy których dorośli się rumienią.
Chcę się przekonać, jak dalece mogę się posunąć, żeby obnażyć przestarzałe
normy zachowania. Najczęściej nie urządzam wielkich scen. Zamiast zamawiać swój
comiesięczny zapas w sprzedaży wysyłkowej Searsa i Roebucka, chodzę po aptekach
i proszę o podpaski. Z tym, że nie uciekam się do znanego wybiegu, żeby pytać o
środki higieniczne. Chodzi mi o rzetelny wywiad. Chcę poznać granice swojego
wstydu.
Kiedy spotkałam dziś Twolly przed kioskiem z napojami kilka przecznic od
uczelni, wiedziała, że czekają ją kłopoty. Na zagiętym palcu lata mi fałszywa
obrączka ślubna. Twolly jak zwykle protestuje, ale tylko dla zasady. Nie ma oporów,
żeby mnie wesprzeć. W najgorszym wypadku nas wyrzucą i nigdy już nie wpuszczą.
Co najwyżej Twolly dorobi się złej reputacji, którą i tak powinna sobie wyrobić.
W drogerii zamawiamy koktajl czekoladowy i patrzymy na miejscowego
narkomana, który się nam przygląda. Twolly popija koktajl, wymachując lewą ręką,
żeby pokazać światu obrączkę. Mężczyzna odwraca się na krześle i niechcący moczy
swój modny krawat w rozlanym soku ananasowym.
– Twolls, do dzieła – szepczę, biorąc w usta słomkę.
– Boże, dlaczego ja ci w tym sekunduję?
Jest równie zdenerwowana, jak podniecona.
– Bo to świetna zabawa.
Udajemy, że całkowicie pochłania nas rozmowa na temat jej męża, handlarza
sprzętem radiowym i elektrycznym. Dopilnowuję, żeby aptekarz minął nas co
najmniej raz i usłyszał, jak wychwalamy nieistniejącego pana Farthingwortha.
– Handel tak mu dobrze idzie, że obiecał mi jeszcze w tym roku dokupić
brylantów do pierścionka.
Mimo tremy Twolly wypada nader przekonująco.
– Tylko pogratulować szczęścia, droga pani Farthingworth.
– Żebyś wiedziała. Mam kochającego męża. I okazuje mi tyle serca.
Aptekarz z napisem Finch wyhaftowanym na białym fartuchu znów przechodzi
obok nas. Ma tak ściśnięty tyłek, jak gdyby chował w nim jakiś skarb.
– Na pewno nie zdobędziesz się na to, żeby poprosić sama, kochanie? – pytam.
Potrząsa nerwowo głową.
– Nie wyobrażam sobie.
Aptekarz stoi przy kasie. Sięga do najwyższej półki, do której może dostać
karłowatymi rękami.
Przyzwoicie ubrana, bez szminki na ustach, chrząkam, żeby mnie zauważył. W
najlepszym wypadku rzuca mi łaskawe spojrzenie.
– Czy mogłabym prosić o paczkę podpasek i prezerwatywy?
Zdobywam się na odwagę. Tylko dwa razy przedtem próbowałam kupić
prezerwatywy. Za obydwoma razami aptekarze byli tak śmiertelnie przerażeni moją
prośbą, że pakowali je do torebek i brali pieniądze, nie zastanawiając się nawet, czy
Twolly albo ja jesteśmy na tyle dorosłe, żeby być mężatkami.
Niebawem jego różowa twarz przybiera barwę koralu, a chwilę potem purpury.
Domyślam się, że to ze złości. W sklepie zamiera wszelki dźwięk niczym milknący
furkot ptaków.
– Czy pani jest mężatką?
– I mężatki, i niemężatki mają miesiączkę – odpowiadam z miłym uśmiechem.
Chociaż mówię cicho, sporo osób znajduje się w zasięgu słuchu. Dzwonek przy
drzwiach anonsuje wyjście ze sklepu kilku osób o słabym sercu.
Ten stroszący piórka ptaszek aż plaska kluchowatymi, poobgryzanymi palcami o
ladę.
– Chodziło mi o środki zapobiegawcze.
– Ależ to nie dla mnie! – Przytykam rozcapierzone palce do serca w udawanym
szoku. – Tylko dla koleżanki... – Wychylam się przez ladę tak blisko sprzedawcy, że
mogłabym mu policzyć siwe włosy w wąsach, i dodaję szeptem: – Bo wstydzi się
poprosić sama.
Aptekarz patrzy na Twolly, która trzyma ręce na ladzie. Ogląda je z wielkim
zainteresowaniem. Na lewym policzku wykwita jej gorąca plama, jakby oblała się
sosem truskawkowym.
– Przecież są w opakowaniu – mówi aptekarz.
– Ale zarówno środki higieniczne, jak i to pańskie opakowanie, jak je pan
nazywa, znajdują się za ladą. Musiałaby poprosić o właściwe, prawda?
– Wystarczy pokazać.
– Rozumiem. Ale musiałaby wykonać dość wymowny gest. Czy powinna przy
tym mrugnąć?
Kiedy Twolly zachłystuje się śmiechem, któremu wtóruje chichot innych
klientów, nasz ptaszek pojmuje, co powiedziałam. Drgają mu kąciki ust. Oczy się
rozszerzają. Następnie marszczy twarz na pestkę brzoskwini i pyta dobitnie:
– Podać gładkie czy wulkanizowane?
Tym jednym małym pytaniem stary Finch zaskarbia sobie u mnie szacunek do
końca życia, chociaż po tamtym incydencie nie sprzeda mi już niczego poza aspiryną,
mydłem i gumą do żucia.
– Wulkanizowane. Dziękuję, panie Finch.
*
Kiedy już nauczyłam się poruszać w świecie bez ciała, poczułam, że mam
obowiązek pomóc innym przystosować się do naszego półprzezroczystego świata. W
pierwszych miesiącach pomiędzy nie doświadczyłam żadnej inicjacji, porady, nie
mówiąc o instrukcjach. Jedynie Eugenia wykazała trochę dobrej woli, żeby nauczyć
mnie najlepiej wykorzystywać nasze niezwykłe umiejętności. Sama miała dobrze
rozwinięty zmysł węchu, toteż wszystkiego innego musiałam się nauczyć bez
niczyjej pomocy. Dlatego teraz chciałam ulżyć innym w tych zmaganiach.
Spotykałam ich wciąż na mieście, a ci wyuczeni przeze mnie przyprowadzali
nowych. Niektórzy byli zagubieni, nieświadomi tego, co się stało. Najczęściej
poznawali prawdę dopiero wtedy, kiedy przeczytali własne nekrologi albo odwiedzili
miejsca, w których ich opłakiwano. Jeżeli decydowali się przejść w zaświaty,
zabierano ich w pobliże łoży śmierci albo kazano się nachylać nad ludźmi
wydającymi ostatnie tchnienie. Taki manewr działał niezawodnie. Znikali jak
kamfora.
Ci, którzy zostawali, spragnieni nauki, oczekiwali ode mnie głębi i dramatyzmu.
Pozostałości natury ludzkiej skazywały ich nadal na role – przekonania, oczekiwania.
Sądzili, że przybliżę im fakty głosem udręczonego poety, ale nasz stan nie
przypominał bynajmniej wyrobionych w nich wyobrażeń. I nie miałam wcale
zamiaru czegoś takiego udawać.
– Proszę o uwagę – mówiłam takiej grupie. – Zmysły, które dawniej łączyły was z
waszą cielesnością, uległy przeobrażeniu. Czy ktoś odnotował zmianę słuchu? Tak?
Przedtem, kiedy mieliście uszy cielesne, słyszeliście jedynie w określonym paśmie
częstotliwości. Ciało niosło pewne ograniczenia. Teraz zmieniły się zasady. Bez
trudu potraficie wyłowić pojedyncze dźwięki lub rozmowy w hałaśliwych miejscach.
Wychwycicie również dźwięki w całkowitej dla was, do niedawna, ciszy albo z
odległości, z której przedtem nic nie słyszeliście. Rozpoznacie subtelne niuanse w
głosach ludzi. W obecnym stanie dużo łatwiej zrozumieć sens bądź intencję ludzkich
wypowiedzi.
Przejdźmy do wzroku. Ciemności nie stanowią teraz dla nas przeszkody. Nie
widzimy wprawdzie tak samo jak dawniej. Poprzednio nasz wzrok zależał od reakcji
chemicznej między światłem a naszymi komórkami. Teraz owe ograniczenia
ustąpiły. W obecnym stanie nigdy nie doświadczycie zupełnej ciemności. Nie
pozwala na to wasza nowa wrażliwość. Jaskrawe światło też was nie oślepi. Rażeni
blaskiem lśniących powierzchni lub słońcem, nie będziecie musieli mrużyć oczu jak
dawniej.
Węch i smak są powiązane, tak jak przedtem. W tym stanie skupienia nie
czujemy smaku, możemy za to utrzymywać zapach, podgrzewając lub chłodząc
powietrze. Jest on, nawiasem mówiąc, teraz bardziej intensywny, bo nie ogranicza
nas ciało. Wonie zatem wydają się głębsze, słodsze, bardziej aromatyczne lub
cierpkie. W powietrzu roi się od molekuł, a pewne ich konfiguracje pozwalają
odtwarzać poszczególne zapachy. Drogie panie, tak powstała większość waszych
perfum. Teraz już wiecie, czasem nieświadomie, że każdy człowiek ma swój zapach.
W nowym stanie będzie wam go łatwiej poznawać. Zauważycie również, że ludzie
będą przesyłali wam sygnały, o czym myślą. Myśli można wywąchać. Jeżeli ktoś
wspomina miły letni dzień, pochwycicie zapach słodkiej bryzy i lemoniady. To woń
jego wspomnienia.
– A dotyk?
Zawsze ktoś wyrwał się z pytaniem, zanim przeszłam do najgorszego.
– Dojdziemy i do tego. Proszę was teraz o szczególną uwagę. Istnieją trzy zasady.
Po pierwsze, musicie zostawić w spokoju najbliższych. Zostało w was coś
znajomego, co łatwo wyczują. Mąci im to w głowach. Można zajrzeć z krótką wizytą,
lecz pod żadnym pozorem nie zostawać dłużej.
Po wtóre, nie wolno krążyć przy własnym miejscu pochówku, czy jest to grób,
czy nie. Pozostawalibyście wówczas w pobliżu własnych szczątków, w których
upatrywalibyście siebie. Fizyczna nieobecność byłaby co najmniej myląca.
I wreszcie, nie wolno dotykać. Wszelkie próby wywołują jedynie tęsknotę za
światem namacalnym, której nie sposób zaspokoić, a zatem pada się ofiarą własnych
wspomnień. Kontakt z oddychającymi, z żywymi, może być niebezpieczny, wręcz
zgubny. Niektórzy z was zdołają przekuć własną energię w powłokę dawnych siebie,
ale nie dajcie się zwieść. Po prostu nie macie już dawnej budowy, niezbędnej dla
dotyku, który wydałby się wam znajomy lub zadowalający.
– Ale... – rozlegał się zawsze głos sprzeciwu.
– Po wyjaśnienia proszę zgłosić się do mnie później. Są pytania?
– Czy jesteśmy duchami?
– Nazywajcie się, jak chcecie. Istnieje również wiele innych określeń.
Następnie wygłaszałam im przemówienie na temat wspólnych elementów między
naszymi dawnymi ciałami a powietrzem. Wyjaśniałam hipotezę subatomowych
cząsteczek, które pozostają, kiedy ciała odmawiają nam posłuszeństwa, i wcale nie
giną w atmosferze. Energia łącząca te cząsteczki daje nam wyostrzone zmysły i
możliwość manipulacji materią. Mnie się to ograniczenie wydawało zrozumiałe.
– Czy jesteśmy zbudowani z ektoplazmy? – pytał ktoś inny. – Czyli z takiej białej
mazi. Pewno widziałaś na filmach.
– Bzdura.
Mój ton ucinał dalszą dyskusję.
– W takim razie, jak to jest, że wszystko pamiętam? pytał ktoś, wracając do
poważnych kwestii.
– Powłoka fizyczna, która okrywała twój umysł, znikła, ale umysł pozostał –
odpowiadałam.
Milczenie. Następnie padały komentarze w rodzaju „coś takiego”, „niesamowite”,
„niemożliwe”.
– Macie jeszcze jakieś pytania?
– Co się stanie, jeśli złamiemy zasady?
– Będziecie musieli ponieść konsekwencje.
– Jakie?
– Ból, jakiego nigdy przedtem nie zaznaliście... ani nie zadaliście.
Mówiłam to tak ponurym, zimnym głosem, że rozsypywali się w wiązki iskierek.
Przestawałam wtedy być zwykłą nauczycielką, zaufaną przewodniczką, pomagającą
przebrnąć trudy pierwszych dni. Przestrzegałam z własnego doświadczenia. Bo coś
podobnego przeżyłam. Pamiętałam trzyletnią Donnę, nagą i samotną, która marzyła
tylko o tym, żeby ktoś ją znów przytulił. Pamiętałam Andrew, nagiego,
oszołomionego, zakrwawionego, zdruzgotanego.
Dla tych, którzy nie przenieśli się od razu w zaświaty, miałam dalsze rady. Na
początek, jak manipulować materią.
– Wystarczy odrobina koncentracji – mówiłam. – Najpierw będziecie popełniać
błędy, dlatego uważajcie, gdzie ćwiczycie. I pamiętajcie, że nie wolno używać rąk.
Sprawiałam, że doniczka robiła pełne okrążenie nad ich pointylistycznymi
głowami albo przesuwałam serwantkę po podłodze przez któregoś z nich.
Wzdychali jak zahipnotyzowane dzieci.
*
Mroźny listopadowy ranek, 1926 rok. Wpadam na panią Delacourt w drzwiach
sklepu obuwniczego na Canal Street i upuszczam paczkę. Nie widziałyśmy się od
czasu mojej matury, czyli blisko półtora roku. Etykieta nakazywałaby wymienić
elegancki uścisk ręki, ale pani Delacourt obejmuje mnie serdecznie. Przyjmuję
zaproszenie na obiad jeszcze tego i samego dnia u niej w domu.
Jadę tramwajem, żeby nie zmarznąć po drodze. Kiedy siadam na drewnianej
ławce, czuję gęsią skórkę na całym ciele, a w środku mrowienie. O dziwo, mimo
upływu czasu emocjonuję się tą wizytą tak samo, jak wtedy, kiedy byłam małą,
ciekawską dziewczynką.
Pamiętam siebie w gronie tych odważnych, rezolutnych kobiet i panią Delacourt
przewodzącą grupie sufrażystek. Cicho przeglądałam książki w kącie i poznawałam
metody, którymi przekonywano dżentelmenów u władzy o tym, że głos wyborczy
kobiet przyda się zarówno społeczeństwu, jak i ubiegającym się o reelekcję. Często
spotykały się z niezrozumieniem, bo mężczyzn na ogół cechuje „egoizm, prostactwo
i klapki na oczach, czego nie można było zarzucić twojemu światłemu ojcu”, jak
mawiała mama. Te kobiety czerpały otuchę z małych zwycięstw, na przykład kiedy
przekonały własne synowe do swojego światopoglądu i udało im się zebrać trochę
datków na swój cel.
Piękna i mądra pani Delacourt była z nich wszystkich najniebezpieczniejsza. Jej
kruczoczarne włosy świadczyły o hiszpańskim pochodzeniu, a w migdałowych
niebieskich oczach można było dojrzeć normańskich przodków. Chociaż jak na
kobietę była wysoka, nie garbiła się. Miała spadziste ramiona i obfity biust. Szeroka
talia i biodra dowodziły, że łatwo rodziła. Zwodniczo delikatne dłonie miała dobrze
umięśnione, co uwidaczniało się w każdym ruchu – czy zaciskała pięść, czy trzymała
filiżankę herbaty. Głos miała urzekający i silny jak instrumenty dęte.
Kiedy podczas wieczornych spotkań jej mąż był w domu, wołała:
– Rarogu (w rzeczywistości miał na imię Richard) – przywitaj się z paniami.
Pan Delacourt zajmował się importem owoców, a z powodu wyjazdów do
Ameryki Południowej i na Florydę był opalony jak przejrzała gruszka. Uprzejmie
życzył zebranym paniom miłego wieczoru, mrugał oczami przypominającymi plamy
na słońcu i wychodził, machając na pożegnanie.
Kiedy kobiety wywalczyły sobie prawo do głosowania, pani Delacourt poświęciła
się sprawie równie kontrowersyjnej jak jej poprzednia pasja. Po całym domu
poniewierały się materiały pani Sanger porozrzucane razem z egzemplarzami pism
„Saturday Evening Post” i „Times-Picayune”. Kiedy tylko mogłam, zaglądałam do
tych artykułów, zgłębiając zawiłości ludzkiego ciała, jego walki i tajemnice. Zawsze
zanim wyszłam z mamą, pani Delacourt podsuwała jej stos broszur, nakłaniając ją,
żeby rozdała znajomym kobietom.
– Gertrudę – mawiała moja mama. – Wszystkie znane mi kobiety są
uświadomione.
– Albo tak ci się zdaje, Claire.
Ponieważ mama nie chciała ich przyjąć, przemycałam jeden egzemplarz pod
czytaną książką i brałam do domu. Nazwy anatomiczne znałam z podręczników
medycyny i z nauk mojej mamy. Wiedziałam, jak przychodzą na świat dzieci, bo
mama szczegółowo mi to opisała. Broszura natomiast przedstawiała proste metody,
jak nie dopuścić do ich poczęcia, a do tego tematu przypuszczalnie, zdaniem mamy,
jeszcze nie dorosłam. Mama nie wspomniała również o przyjemności, w każdym
razie nie wprost. Akt prowadzący do poczęcia dziecka to chwila szczególna i
intymna, którą należy przeżywać w wiązach miłości, jak się wyraziła. W broszurze
pani Sanger przeczytałam, że kobieta powinna oczekiwać satysfakcji, zarówno
fizycznej, jak psychicznej. Nie wiedziałam właściwie, o jakie doznania chodzi i gdzie
kobieta je odczuwa, ale czułam intuicyjnie, że autorka ma całkowicie rację.
Teraz kiedy czekam, aż pani Delacourt otworzy drzwi, przypomina mi się tamta
wyświechtana broszura i te wszystkie kopie na przebitce, które chowałam w
bibliotece w Newcomb.
Drzwi się otwierają, pani Delacourt mnie ściska.
– Razi, kochanie, zapraszam.
Rozmawiamy przy rosole wołowym.
– Nadal wybierasz się na medycynę?
Macza trójkątną grzankę w rosole.
– Zamierzam wybrać specjalizację z ginekologii.
– Tylko kobieta zrozumie potrzeby i cierpienia drugiej kobiety.
– Skoro o tym mowa, nadal dostaje pani broszury z Nowego Jorku?
– Pamiętasz je?
– Muszę coś pani wyznać. Podwędziłam jedną, kiedy miałam dwanaście lat.
Pani Delacourt nawet nie mrugnęła okiem.
– To dobrze. A mama wiedziała?
– Nigdy nic nie powiedziała. – Urywam. – Nigdy się pani nie bała, że ją z nimi
złapią?
Pani Delacourt wkłada ostatnią łyżkę rosołu do ust. Wierzch dłoni ma nabrzmiały
żyłami. Srebrne włosy przebłyskują wśród czarnych. Nigdy nie wydawała mi się
starsza od mojej mamy, chociaż dzieli je siedemnaście lat różnicy. Mogłaby być moją
babcią.
– Czy się bałam? – powtarza, osuszając sobie serwetką usta. – Nie. Mierzi mnie
fakt, że te informacje są tak samo nielegalne jak alkohol. Ale też wiem, jak bardzo
jestem uprzywilejowana. Mój mąż mógłby bez trudu wpłynąć na usunięcie mojego
nazwiska z akt.
– Jak pani sądzi, co stałoby się ze mną?
– Twoje zdjęcie trafiłoby na pierwsze strony gazet. Chociaż bardzo cenię twojego
ojca, nie przypuszczam, żeby zdołał cię ochronić.
– Uważa pani, że poszłabym do więzienia?
– To zależy, czy nasze miasto miałoby właśnie ochotę na dobry skandal.
– Zawsze ma.
– Fakt. – Świdruje mnie tymi swoimi dziwnymi oczami. – Dlaczego mnie o to
wszystko pytasz?
– Przepisuję całe strony z tej starej broszury i zostawiam je w określonych
książkach w bibliotece Newcomb. Gdy tylko usłyszę, że jakaś dziewczyna rozmawia
na ten temat, wspominam, że widziałam odpowiedź na jej problemy.
– Coś takiego! – Wychodzi do spiżarni i wraca ze skrzynką z napisem Jabłka”. –
Oszczędzaj czas na studia i rozprowadź od razu te materiały wśród kobiet.
Wyjmuje kilka jabłek na stół, sięga głębiej i wyciąga plik broszur. Biorę jedną,
przerzucam, papier ma szorstki. Pani Delacourt znowu siada, pucuje jabłko serwetką
leżącą przy kokilce.
– Dziękuję. Czyli wciągnęła mnie pani oficjalnie do spisku. Odtąd będę pani
broszuroszmuglerką.
Wybucha śmiechem.
– Kiedy już zostaniesz lekarką, Razi, mądrze wykorzystaj zdobytą wiedzę. Nie
pozwól, żeby zmieniła twoje zasady. Nie zapominaj, dlaczego wybrałaś tę drogę. –
Przerywa. – Mam nadzieję, że część czasu poświęcisz na pomoc kobietom w sytuacji
innej niż twoja. Tym mniej zamożnym, z których wiele nie potrafi nawet przeczytać
tekstów schowanych w tej skrzynce.
– Oczywiście.
– Claire jest z ciebie bardzo dumna. – Pani Delacourt wbija nożyce ogrodowe w
jabłko i powoli wyciska miąższ. – Żyjemy w nowej epoce. Co ja bym dała, żeby teraz
być w twoim wieku. Żeby móc decydować o swojej przyszłości zgodnie z własnymi
przekonaniami, a nie kaprysami lub żądaniami ojca albo męża.
– Ludzie nadal patrzą złym okiem na kobiety myślące samodzielnie. Kobieta musi
być twarda jak jajko gotowane osiem minut, żeby to wytrzymać, pani Delacourt.
– Postarzasz mnie tą formą. Mów mi Gertrudę.
– W takim razie, Gertrudę – zaczynam odważnie. Chciałam podzielić się z tobą
swoim pomysłem. Nie znam innej osoby, która mogłaby mi w tym pomóc.
Wymyśliłam „babskie przyjęcia”.
*
Mój kolega i ulubiony uczeń, Lionel, umarł cztery dni przed końcem roku 1999.
Pamiętał, że upadł na łóżko, kiedy poczuł tępy ból pod czaszką. Błysk światła, który
zobaczył, uznał za zapowiedź ciężkiej migreny, a głos ojca za zły sen. Poznałam go
dwa tygodnie po jego śmierci na anewryzm serca.
Po Garden District szybko rozeszła się wieść o dziwnych zdarzeniach w pewnym
mieszkaniu. Rzadko ktoś z nas tracił panowanie i dopuszczał się zniszczeń, jakie mi
zrelacjonowano. Podejrzewałam, że mogą być dziełem kogoś, kto nie wie, że znalazł
się pomiędzy. Kiedy poszłam zbadać sytuację, zastałam mieszkanie w ruinie. Nawet
gałki drzwi znikły. We wszystkim były małe wypalone dziurki.
– Cześć, jak ci na imię? – zapytałam. Zamazana sylwetka mężczyzny stała pod
oknem z podartą roletą.
– Stuknęły mi dwadzieścia trzy lata, jestem w kwiecie wieku. Nazywam się
Lionel Mulberry. A ty?
– Razi Nolan. – Przysunęłam się bliżej. – Dobrze się czujesz?
– Dobrze, dziękuję. A ty?
– Też. Wiesz, gdzie jesteśmy?
– W moim mieszkaniu.
– A kto tu zrobił taki bałagan?
– Duch.
Uśmiechnęłam się. Może wiedział, że nie żyje. Gorzej byłoby, gdyby dokonał
zniszczeń celowo.
– Skąd wiesz?
– Nie przyłapałem sukinsyna, czyli musiał to być duch.
– A ja jestem duchem?
– Niewykluczone. Zawsze po migrenie nachodzą mnie najbardziej szalone myśli.
– Jak się ten twój sen zaczął?
To było jedno z moich pytań na rozgrzewkę.
– Usłyszałem głos ojca: „Lionelu, chodź ze mną, synu”. Poprosiłem, żeby mnie
zostawił w spokoju. Nalegał, żebym mu towarzyszył. Namawiał mnie przymilnym
głosem, jakim nie mówił do mnie, odkąd skończyłem dwanaście lat.
Rysy jeszcze mu się nie utrwaliły, ale już było widać oczy, które mrużył
podejrzliwie. W blasku słońca zobaczyłam jego kontury. Za życia był wysokim
mężczyzną o spadzistych ramionach, długich dłoniach i stopach.
– Co czułeś?
– Spokój. Jak po ustąpieniu bólu. Następnie poczułem się, jak gdybym spadał do
góry. Zawsze to lepsze niż spadanie w dół. Bo wiesz, jak człowiek rąbnie we śnie na
ziemię, to ginie.
I znów się uśmiechnął.
– Dlaczego uważasz, że śnił ci się głos ojca? Skąd wiesz, czy cię skądś nie wołał?
Może nie żyjesz.
– Przez całe moje dorosłe życie ojciec powiedział do mnie co najwyżej dziesięć
słów. Chyba Bóg miałby więcej rozumu, niż wysyłać akurat jego z misją do mnie.
– Co się zdarzyło dokładnie cztery miesiące przed twoimi czwartymi urodzinami
o czwartej po południu?
– Jadłem przy stole w kuchni ciasteczka, popijając mlekiem. Mama smażyła
kotlety schabowe i czytała nad kuchenką po raz któryś Obalonego Atlasa Aynda
Randa.
– Kiedy to było?
– Trzeciego maja tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku.
– Jaka była pogoda?
– Dzień był słoneczny. Ale nadciągała burza. Dlaczego tak mnie wypytujesz?
– Nie wydaje ci się dziwne, że pamiętasz tak wiele szczegółów?
– Umysł ludzki to dziwna biblioteka.
Jego muślinowe ciało zaczęło drżeć, a następnie wirować niczym krople
śmietanki, które powoli ściekają spiralnie, mieszając się z czarną kawą.
W pokoju zrobiło się gorąco. Zapytałam go jeszcze o kilka dat, zanim powietrze
zaczęło trzaskać.
– Chciałbym się obudzić. I to jak najprędzej.
– Lionelu, ty nie śpisz. Tkwisz pomiędzy.
– Pomiędzy czym a czym?
– Życiem a tym, co jest potem. Nie żyjesz.
– Nieprawda.
– Prawda.
– Udowodnij.
– Czy w tym śnie ktoś zabrał twoje ciało?
– Tak.
– Możesz mi opowiedzieć, co się działo potem?
– Owszem, ale przecież we śnie też robimy najrozmaitsze rzeczy.
Lionel wcale się nie buntował. Po prostu nie wiedział, że nie żyje, a nie wiedząc,
usiłował żyć tak samo jak zawsze. Dlatego tak sobie zniszczył mieszkanie.
Nieświadomie stawał się coraz silniejszy i coraz bardziej niebezpieczny, w miarę jak
jego nowa postać ulegała przekształceniom. Nadeszła pora na chwilę prawdy. To
pytanie zawsze zdawało egzamin.
– Kiedy się ostatni raz wypróżniałeś? – zapytałam.
– Piętnaście dni temu. – Nagle spojrzał na mnie. Dawniej miał orzechowe oczy.
Rozdziawił usta, które przybrały teraz kształt, jaki zwykle przybierają na rysunkach
„połącz wszystkie kropki”. – Gówniany interes!
Część druga
Amy nie obejrzała do końca płyty DVD, którą jej przysłała Chloe, ale ja
obejrzałam. Zostało jeszcze tylko kilka minut. Scena nakręcona na przyjęciu. Ludzie
machali do kamery i mówili coś do Chloe, ich głosy dochodziły spoza kadru. Z
głośnika dobiegały dźwięki muzyki, gwar rozmów. Ujęcie przeniosło się z jadalni na
wąski korytarzyk prowadzący do kuchni. Na ścianie za plecami Amy wisiał
kalendarz, sierpień 1992. Tuliła się do młodego bruneta, który wyraźnie nie chciał,
żeby mu przeszkadzano. Widać było, że przeżywają chwilę intymności dziwną w tak
uroczystej atmosferze. Coś do niej mówił, ale nie było słychać jego głosu.
Wytężyłam słuch, zaczęłam też czytać z jego warg:
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił ją. – Przed nami cała droga. Seks
przynajmniej w jednym obcym łóżku. – Trącił ją łokciem, uśmiechnęła się. –
Zobaczysz, Święto Dziękczynienia nadejdzie, zanim się obejrzysz. Wytrzymaj, to
sytuacja przejściowa.
Przez wiele dni po schowaniu płyty aura innego mężczyzny unosiła się bez
przerwy w całym domu. Amy częściej oglądała się nagle, bez wyraźnego powodu, na
drzwi albo umeblowane kąty. Wiedziałam, że nie chodzi o mnie. Znałam powód jej
nerwowych reakcji.
– W tym czasie przestała się przyglądać śpiącemu Scottowi D przed wyjściem do
pracy. Następnie, raz i drugi, a potem już nigdy, nie pocałowała go rano na
pożegnanie. Z dawnych nawyków zostało jej już tylko otulanie go kocem.
Scott nie od razu zauważył zmianę. Pocałunek Amy budził go, wyprowadzając
delikatnie ze stanu nieprzytomności. Nigdy nie przydawał mu się tykający Big Ben,
którego nastawiał co wieczór na wypadek, gdyby sam się nie obudził. Kiedy
pocałunki się urwały, Scotta zaczął budzić staroświecki terkot budzika.
Codziennie rano po wstaniu z łóżka drapał się, przeciągał, a następnie szedł do
kuchni. Pił szklaneczkę soku i jadł kilka orzeszków, zanim włożył uprasowane przez
siebie byle jak ubranie. Biegał co najmniej cztery razy na tydzień, w soboty rano z
grupą. Kiedy zaczął się budzić na dźwięk Big Bena, zaczął też brać witaminy, biegać
dłużej i mniej czytać wieczorami. Po dwóch tygodniach stał się marudny i
sfrustrowany.
– Coś jest ze mną nie tak.
Scott zgasił lampkę nocną przy łóżku.
Słyszałam go ze swojego ulubionego miejsca w domu, mianowicie fotela na
biegunach.
– Tak? – spytała Amy.
– Rano budzi mnie dopiero budzik. Zupełnie, jakby ciało zaczęło mi odmawiać
posłuszeństwa.
– Bierz witaminy.
– Biorę.
– Ostatnio pracujesz na noce. Może to jest powód.
– Zupełnie jakbym spał zbyt głęboko, żeby słyszeć twój budzik. Czy to możliwe,
że mnie budzi, zanim sam się obudzę?
– Możliwe.
Szelest pościeli, szmer ciała o ciało.
– Scott, jestem zmęczona.
– Chociaż szybki numerek.
– Za dużo zachodu.
– Nic na siłę.
Trzasnęła gumka, sapanie ustało.
– Kochanie, proszę cię. Może jutro. Naprawdę jestem zmęczona.
Chwila milczenia.
– Co robisz? – spytała Amy.
– Ale o co pytasz?
– O to sapanie tak blisko.
– Próbuję się odprężyć. Lubisz, kiedy oddycham tobą.
– Rozumiem. Ale oddychaj sobie sam. Dobranoc.
Ponownie zaszeleściła pościel, sapnęła poduszka.
– Kocham cię.
Głos Scotta poniósł się po domu. Mówiąc te słowa, patrzył na drzwi sypialni, a
nie na żonę.
– Ja też cię kocham.
Uderzył mnie metaliczny zapach – gorącej stali, krwi. Ten odór wpadł do pokoju,
kiedy obserwowałam cienie ciem śmigające po podłodze. Zapach wyzwolił
wspomnienie przemocy. Zakłócił mi zapach Andrew, który zaraz jednak wrócił.
Pomyślałam o plamach jego krwi w lewej szufladzie biblioteczki i zastanowiłam się,
jak rana mu się zagoiła. Wyraźna postrzępiona szrama. Nie mógł uwolnić się do
końca od ukochanego przez siebie antyku, któremu nadawał patynę własnymi
rękami, pozostawiając złuszczoną tkankę skórną w ciemnych, dusznych szparach.
*
Krew Andrew kapie na podłogę z równego rozcięcia biegnącego od prawej dłoni
aż po łokieć. Andrew zapala lampę na biurku, mruży oczy. Nie okazując bólu,
wyciąga szkło z ręki. Krew spływa w stronę nadgarstka. Białą koszulą Andrew
obwiązuje sobie ranę. Wpatruję się w jego oczy. Brakujący półksiężyc błękitu
prześwieca mu przez tęczówkę, złudzenie, sztuczka światła, prawda? Już sięgam,
żeby pogłaskać go w skaleczone miejsce, ale cofam rękę. Przecież teraz nie mogę mu
pomóc. Nie po tym, co zrobiłam.
*
Dusza wyrywa mi się, żeby znaleźć Noble’a. Po półtora miesiąca pomiędzy
opowiedział mi wiele rzeczy. Wyjaśnił, jak sobie radzić w różnych okolicznościach,
ale nigdy nie omawialiśmy, jak uwolnić dziecko. Nie ma powodu, żeby brać tę nagą
trzylatkę do domu, chociaż umie mi powiedzieć, gdzie mieszka. Zrozpaczeni rodzice
nie mogliby przywitać swojej córki z otwartymi ramionami, a mała Donna nie
zrozumiałaby, dlaczego ją ignorują. Prowadzę ją więc w jedyne miejsce, które
przychodzi mi do głowy.
Przykuwam jej uwagę, deklamując rymowanki dziecięce, których nie zna.
Zbawienny jest ten ich miarowy rytm powtórzeń, bo uspokaja i mnie. Działa kojąco,
nie wymaga myślenia.
– Już nie mogę. Weź mnie na ręce – prosi. – Jeszcze ten deszcz.
– Donna, jesteś dużą dziewczynką. Już niedaleko.
Wchodzimy na chwilę do małego ogrodu. O kilka kilometrów dudni grzmot.
Donna nie przejmuje się już deszczem, tylko zaczyna wąchać kwiaty. Wypytuję ją,
co czuła, kiedy ostatnio widziała się z mamą. Mówi, że bolało ją gardło i że nie
mogła oddychać.
– Chodź. Otwórz buzię.
Wykonuje moje polecenie. Zaglądam do gardła i widzę w głębi grubą czarną
błonę. Dyfteryt.
Czy to, co zrobię za chwilę, może za kilka godzin, może za kilka dni, jest
słuszne? Wskazuję Donnie miejsce przy sobie. Dziewczynka siada z kwiatem w ręce.
Przekłada go z ręki do ręki, bo łodyżka ją łaskocze w palce.
– Muszę ci wyjaśnić coś trudnego, dlatego słuchaj uważnie. My też jesteśmy
podobni do kwiatów. Potrzebujemy do życia powietrza, jedzenia i picia. Kwiat, który
trzymasz w ręce, już nie może ich czerpać, bo ma złamaną łodyżkę. Wcześniej przez
nią pobierał wszystko, co mu było potrzebne, żeby rosnąć i pięknieć. Kiedy
przestałaś oddychać, przestało ci też bić serduszko. Mnie również się to przytrafiło.
Oddech i bicie serca utrzymują nas przy życiu. Z ich pomocą możemy jeść, płakać,
załatwiać się i... tulić swoich tatusiów. Ale kiedy się zatrzymują, to znaczy, że nie
żyjemy. Wiesz, co to znaczy, jak ktoś umiera?
Patrzy na mnie, jakbym była głupia.
– To znaczy, że idzie do nieba.
– A ty jesteś teraz w niebie?
– Nie. W niebie jest tatuś. Mamusia mówiła, że spotkam tatusia dopiero w niebie.
– Powiedziała ci, co jeszcze zobaczysz?
– Anioły.
Specjalnie wyprowadzam Donnę z Sierocińca Świętej Elżbiety tylnym wyjściem.
Nie chcę, żeby zobaczyła dwa piękne, martwe białe anioły strzegące wejścia na
frontowy ganek. Tylko by ją zmyliły. Przeprowadzam ją szybko przez budynek
sierocińca do izby chorych. Czuję, że się zbliżamy, kiedy tragiczny odór środka
dezynfekcyjnego wypełnia cały korytarz.
Przeszukuję pokój. W kącie za rzędem łóżek widzę dwie lalki. Nie oczekuję, że
Donna będzie przestrzegała ostatniej zasady świata pomiędzy, dlatego pokazuję jej
zabawki.
– Ojej, lalki!
Bierze jedną szmaciankę na ręce i zaczyna śpiewać zaskakująco dźwięczną
własną melodyjkę.
– Nie wiem, gdzie moje lalki, lalki, lalki, co mają włosy złote i mają włosy
czarne. Nie wiem, gdzie moja mama, mama, mama, która ma ręce szorstkie, a
pocałunki miękkie.
Na końcu długiego przejścia między łóżkami pochyla się nad stołem siostra
miłosierdzia. Wykrochmalony biały płócienny kornet buja się niczym wielkie motyle
skrzydła; granatowy i habit spływający z ramion do kostek w tym mroku przypomina
jedynie cień.
Nie wiem, czy tutejsze chore dziewczynki mają którąś z chorób, które tak często
dziesiątkują okolicę i pobliskie sierocińce. Myślę o czarnym gardle Donny i wiem, że
dyfteryt mógł się tajemniczo przemieścić na drugi koniec miasta. Wstrząsają mną
fałszywe mdłości, kiedy pozwalam sobie na to, co mi poradził Noble – znajduję
dziewczynkę najbliższą śmierci i czekam.
Najpierw nasłuchuję i rozpoznaję wewnętrzny szum dziesięciorga dzieci. Z
początku te kontrapunktowe dźwięki zgrzytają mi w uszach – bo tworzą irytujące
buczenie – lecz po chwili wyławiam piękno współgrających serc, płuc i płynów. To
odkrycie przykuwa moją uwagę, dopóki nie uświadamiam sobie, że jeden z tych
rytmów bierze dużo za długie przerwy.
W najdalszym kącie, pod oknem wysokim i szerokim jak wrota katedry, leży
dziewczynka podlegająca najściślejszej kwarantannie, jaką siostry zakonne potrafią
jej zapewnić. Podchodzę, dziewczynka nie wydaje z siebie dźwięku. Parna bryza
wypełnia cały pokój, rozwiewa znad jej łóżka zapach moczu. Dziewczynka pojękuje
cicho. Rozglądam się za zakonnicą, ale znikła. Chciałabym ją wezwać do
dziewczynki, żeby ją pocieszyć, ale wiem, że skomplikowałabym tylko sytuację.
Odkrywam koc i widzę, że dziewczynka ma na sobie cienką perkalową koszulę. Cień
zmierzchu zasnuł rozrzucone na boki ręce i nogi. Domyślam się, że wszystko już nie
potrwa długo, bo poznaję objawy, dziecko zaraz uderzy w krzyk.
– Chodź, Donno, zobacz – mówię, pokonując strach. Donna podskakuje do mnie
z lalką trzymaną za rękę. Sama siadam na wąskim brzegu łóżka na wysokości bioder
dziewczynki, a Donnę zapraszam, żeby usiadła przy głowie i na nią patrzyła. –
Pobawimy się w szeptankę. Tylko musimy być bardzo cierpliwe, zachowywać się
cicho i spokojnie. Dasz radę?
– Tak. – Donna, wpatrzona we mnie, podchodzi bliżej. Przedziela nas lalka. – Czy
ona jest chora?
– Tak, ale może niedługo wyzdrowieje. – Szczypta powietrza wpada chorej do
bladych ust. – Chciałaby wyznać światu pewną tajemnicę, ale mówi tak cicho, że
jeszcze nikt jej nie usłyszał. Ty poznasz ją pierwsza.
Na widok uśmiechu Donny taki żal ściska mi serce, że opóźnia moją reakcję.
Trzymam się, żeby nie odskoczyć, kiedy trąca mnie ramieniem w rękę. Nie reaguje,
co nie znaczy, że nie czuje jakiegoś ruchu energii.
– A teraz, kochanie, przyłóż ucho do jej ust. Bądź cicho. – Donna nachyla się nad
dziewczynką. – I słuchaj. – Donna podkłada lewą rękę pod pachę tamtej. – Dobrze ci
idzie.
– Ciii, słucham – strofuje mnie.
Mijają kolejne minuty, żadna z nas się nie rusza. Donna kładzie prawą rękę na
piersi dziewczynki. Podpowiadam jej, żeby się nachyliła. Dziewczynka wydycha żar,
a wtedy Donna znika w smudze ozonu. Między ciałem a powietrzem unosi się do
góry ulotna mgiełka cienkiego srebrzystego horyzontu i znika.
Gdy z mojej piersi dobywa się bezgłośny krzyk, budzi się jednocześnie
bezcielesne pragnienie. Potrzebne mi ciało, żeby przeciwstawić się temu, co właśnie
zobaczyłam.
*
Tort na dziesiąte urodziny ma się tylko raz w życiu. Kiedy jem trzecią porcję tego
dnia, nie używam zębów. Kawałeczek cytryny przykleja mi się do podniebienia.
Ruszam żuchwą z boku na bok i rozkoszuję się kremową cierpkością.
Tata siedzi przy stole na swoim miejscu. Je wolno, delektuje się każdym kęsem.
Drobne skaleczenie przy dolnej wardze może mu się znowu otworzyć.
– Dolać ci mleka, moje ty cielątko? – pyta.
Butelka jest prawie pusta.
– Chętnie.
Nachyla się nade mną, żeby wlać mi ostatnie krople do szklanki. Osiada między
nami mgła woni płynu po goleniu Bay Rum. Ładnie pachnie, ale nie mogę się
przyzwyczaić do jego twarzy bez wąsów.
– Skąd ci przyszło do głowy dawać sobie prezenty bez niczego w środku?
– Prima aprillis!
Tata się śmieje.
– Wykręciłaś się sianem, Razi. Bo mama i ja przeraziliśmy się. Już chciałem
kogoś wytargać za uszy.
– Oj tato, nie znasz się na żartach?
– A podobały ci się prawdziwe prezenty?
– Śliczne te nowe sukienki. Ale chyba babcia nie pochwala, że dostałam zestaw
klocków.
– A nie chciałaś?
– Jasne, że chciałam!
– No to nie przejmuj się babcią. Może po prostu nie chce, żebyś prześcignęła ją
pod względem inteligencji.
– Nic na to nie poradzę, jeśli okażę się inteligentniejsza.
– Wiem od mamy, że w zeszłym tygodniu dostałaś szóstki plus z klasówek.
Bardzo jestem z ciebie dumny.
– Dziękuję. – Patrzę, jak zdrapuje żółty lukier z talerza i oblizuje widelec. –
Dlaczego zgoliłeś wąsy?
– Nie czytasz gazet? Bo zarost wyszedł z mody.
– Ale wyglądałeś z nimi jak prawdziwy tata. A teraz wyglądasz jak chłopiec.
– Bo nim jestem.
– Oj, tato...
– Mamie się podobam. – Zadziera podbródek i puszcza oko. – Prawda, Claire?
Odwracam się i widzę mamę stojącą przy bufecie.
– Może być... pominąwszy rozchlapany krem do golenia. Teraz młodzieńczy
wygląd taty pasuje do jego zachowania. No, czas do łóżka, urodzinowa panno.
Mama wynosi naczynia do kuchni.
Obejmuję tatę. Bierze mnie w ramiona i sadza sobie na kolanach. Krochmal na
koszuli już zmiękł. Tacie rzęzi w piersi.
– Dobranoc, mój dwucyfrowy skarbie. – Zakuwa mnie w ramionach jak w zbroi.
– Za rok wyrośniesz już z takich pieszczot.
– Jeszcze tak bardzo nie wyrosnę.
– Owszem, wyrośniesz.
Tata rozluźnia uścisk. Ujmuję w ręce jego szorstkie policzki, usiane drobnymi
czerwonymi kreseczkami i zaglądam mu w oczy. W tym świetle widzę swoją
sylwetkę w jego źrenicach. Stary zegar wybija dziesiątą. Całuję tatę w czoło i widzę,
że na jego mahoniowej głowie przebłyskują srebrne refleksy, lśniące jak lustro.
*
Kilka tygodni po wysłaniu pierwszych listów poszukujących Andrew w czerwcu
nadeszła pierwsza odpowiedź z Bostonu. Rozesłałam pytania do wszystkich
O’Connellów w Massachusetts z nadzieją, że chociaż jeden odbiorca okaże się
kuzynem, który mimo upływu lat doprowadzi mnie do Andrew. Po otwarciu koperty
rozprostowałam gruby, błyszczący arkusz papieru. Poznałam te ciemne oczy. Miałam
przed sobą Patricka, ojca Andrew, za młodu. Zanim lata życia w dostatku przydały
mu nieco krągłości, miał kanciastą sylwetkę, widoczną, gdy tak prężył się przy
wysokim rowerze. Najwyraźniej tylko czekał, aż będzie mógł się uwolnić od
bezruchu wymuszonego obecnością aparatu. W tej pozie dojrzałam zapowiedź jego
jedynego syna.
Szanowny panie Burrat,
Wygląda na to, że jestem daleką krewną Andrew O’Connella. Niewiele chyba
mogę Panu pomóc, bo znam jedynie zrąb jego genealogii. Moim prapradziadkiem był
Daniel O’Connell, brat Patricka. Ich rodzice oraz ich pierwszych dwoje dzieci,
Timothy i Mary, urodzili się w Irlandii, skąd wyjechali do Bostonu. Patrick i Daniel
urodzili się w Stanach Zjednoczonych. Tylko Daniel został w Massachusetts.
Na początku lat dziewięćdziesiątych XIX wieku, kilka lat po zakończeniu studiów,
Patrick przeprowadził się do Nowego Orleanu. Pracował tam jako bankier. Dziadek
powiedział mi raz, że rodzina ze zgrozą przyjęła jego ożenek z kobietą z Południa,
dobrze że przynajmniej była katoliczką. Nikt nie zna dat urodzin dzieci Patricka.
Twierdzi Pan, że z tego związku urodził się tylko jeden syn, Andrew, ale mój dziadek
podejrzewa, że było też drugie dziecko. Być może myli Patricka z Timothym, proszę
więc nie zaprzątać tym sobie głowy.
Większość przedstawicieli mojej gałęzi rodu O’Connellów przeniosła się z takich
czy innych powodów do Pensylwanii na przełomie XIX i XX wieku, kiedy branża
stalowa miała największe wzięcie. Może to jest przydatna informacja?
Uznałam, że mogą przydać się Panu odbitki fotografii, które trafiły do moich
prywatnych zbiorów. Obie przedstawiają Patricka. Na jednej ma bodajże dwanaście
lat, a na drugiej jest studentem Yale. Przyzna Pan, że ten jego rower z dużymi kołami
i wąsy to klasyka? Gdyby zechciał Pan zamieścić je w książce o Andrew, przyślę
Panu lepsze odbitki.
Przykro mi, że nie dysponuję niczym więcej. Mam nadzieję, że ktoś inny pomoże
Panu bardziej w poszukiwaniach.
Z poważaniem,
Jenna O’Connell
*
Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej na temat młodzieńca z kucykiem, z
którym Amy nie chciała się spotkać.
Na strychu znalazłam wielkie, oklejone taśmą pudła z napisami „Pamiątki z
liceum”, „Pamiątki ze studiów”, „Inne pamiątki”. Amy opisała je drukowanymi
literami. Dawno już nauczyłam się nie wierzyć nalepkom.
Przeciągnęłam gorącym, wilgotnym powietrzem po taśmie na każdym z pudeł,
żeby rozpuścić klej. Pudło „Pamiątki z liceum” zawierało stare notesy i podręczniki,
a także wycinki prasowe na temat praw dotyczących prokreacji. W pudle „Inne
pamiątki” znalazłam wysłużony plecak, teczki podstawowych komórek organizacji,
jeszcze więcej starych wycinków prasowych i kilka okrągłych znaczków: Aborcji
nie!; Ziemia twoją matką; Precz z bombą atomową!
Długo myszkowałam w jej pamiątkach z młodości. Zachowała wszystkie szkolne
księgi rocznicowe od szóstej klasy. Same wpisy kolegów zabierały po kilka stron.
Począwszy od pierwszej klasy liceum, co roku miała chłopaka albo i dwóch. W
pierwszych dwóch klasach zasiadała w radzie uczniów. W czwartej klasie
nagrodzono ją za działalność twórczą. W ciągu tych lat zmieniła fryzurę i styl
ubierania, ale uśmiech pozostał jej ten sam.
Aż do roku 1992. Później już na każdym zdjęciu uśmiech Amy pomału niknął,
wykrzywiając jej kąciki ust w dół o niewidoczny ułamek. Gdyby ktoś ją zagadnął,
złożyłaby to na karb zamyślenia bądź zaabsorbowania. Melancholijny cień zasnuł jej
oczy. W chwilach robienia zdjęć czuła się jeszcze szczęśliwa. Z błyskiem w oku
patrzyła na Scotta, popychając kawałek białego tortu w stronę czubka jego nosa. Z
czułością spoglądała na ojca w jego pięćdziesiąte urodziny. Zadowolona wpatrywała
się w obiektyw, kiedy razem z leciwą już babcią Sunny machała z garbu wielbłąda w
zoo.
Sądziłam, że pudło jest puste, dopóki nie wyjęłam z dołu tekturowego dna. Pod
spodem leżała idealnie wpasowana duża bombonierka po czekoladkach Whitman’s
Sampler.
Nazywał się Jeremy Wheeler. Wśród pamiątek Amy znalazła się jego legitymacja
studencka z pierwszego roku. Na zdjęciu miał krótkie włosy i wyglądał na więcej niż
swoje osiemnaście lat. Były też listy miłosne, trzy karty walentynkowe, coraz
bardziej intymne i poważne w tonie. Zużyte bilety. Rachunek z restauracji. Dwie
karty rocznicowe. Na drugiej obietnica jego wiecznej miłości. Fotografie z lat 1988 –
1992. Na każdej miał dłuższe włosy. Trzy piękne widokówki z Tennessee, wysłane w
ciągu jednego tygodnia w czerwcu 1992 roku.
Tu jest pięknie. Pamiętasz naszą wyprawę w góry Tunica? Tu jest podobnie, tylko
lepiej. Nikt się jeszcze nie domyślił, że jestem z północy. Nie rozumiem połowy tego,
co do mnie mówią, chociaż wszyscy mówią bardzo wolno. Tęsknię.
Całuję,
Jem
ZNALAZŁEM MIESZKANIE PRZY UCZELNI. Mansarda w starej kamieniczce z
widokiem na drzewa. Wyobraź sobie widok jesienią. Przyjedziesz tu do mnie,
prawda? Boże, jak ja za Tobą tęsknię.
Całuję,
Jem
Kiedy dostaniesz tę kartę, będę już w domu. Ależ mną targa pożądanie! (Czy
wolno pisać coś takiego na pocztówce?). Mam dla Ciebie niespodziankę.
Kocham Cię,
Jem
Pod plikiem map Luizjany, Alabamy i Tennessee znalazła ich zdjęcie pod
drogowskazem na granicy z Tennessee. Sądząc z ustawienia kadru, aparat musiał stać
na bagażniku samochodu. Oboje obejmują się ciasno. A potem nekrolog i
pierścionek. Jem umarł 19 sierpnia 1992 roku. Przeżyła go matka, ojciec, dwóch
braci, bratanica, czworo dziadków.
Amy nie wymieniono.
Zawiesiłam pierścionek w ciemnościach. W szparze między deskami błysnęła
smużka światła. Był to niewątpliwie pierścionek zaręczynowy z malutkim brylantem
pośrodku. Prosty, od serca.
Na dnie pudła schowała krótki list opatrzony datą 11 sierpnia.
Amy,
Mogę żyć z myślą o konspiracyjnych zaręczynach. Mogę żyć ze świadomością, że
jesteś tysiąc kilometrów ode mnie. Ale obiecaj mi dozgonną miłość, bo wiesz, że nie
mogę żyć bez ciebie.
Kocham Cię,
Jem
Kiedy odłożyłam na bok wszystko, co znalazłam, nagle popłynęły mi ciurkiem z
oczu łzy, które nie dawały ulgi, przynosiły uczucie bez treści. Przypomniał mi się
mój ostatni list do Andrew, podszyty moją próżnością, jego nazwisko na zaklejonej
kopercie. Obok leżała paczka, którą zamierzałam wysłać Twolly. I oparty o paczkę,
zostawiony przeze mnie pierścionek w pudełku.
Całym sercem rozumiałam ból Amy. Próbowała zachować Jema w poświacie
pamięci, pilnie strzeżonego, ukrytego głęboko pod powierzchnią życia. Mignął jej na
płycie DVD, przypominając, że chociaż go pochowała, nie zniknął z jej życia. Jej
reakcja świadczyła o tym, że pamięć o nim może mieć zgubną moc. Obserwowałam,
jak oddala się powoli od Scotta i podobnie jak on wierzy, że śmierć dziadków
wtrąciła ją w taką zadumę i melancholię.
Chociaż wiedziałam, że nie mam prawa ani obowiązku interweniować, nie
mogłam się oprzeć pokusie. Nadal mieli szansę, która ominęła mnie.
*
Środa, 10 lipca, 1929 r.
Najukochańszy Andrew,
Miłość do Ciebie jest siłą natury.
Pewno dziwią Cię takie słowa od kobiety, która wierzy jedynie własnym zmysłom.
Ale mam dowód. Nie mogę zakwestionować prądu, jaki przebiega mi pod skórą, gdy
spoglądasz na mnie swoimi bezdennymi niebieskimi oczami, ani wrzenia krwi, gdy
tulę się nago do Ciebie, ani przyspieszonego oddechu, kiedy szepczesz moje imię.
Zadałeś mi pytanie, odpowiadam. Zamknij na chwilę oczy, które tak uwielbiam,
Andrew, a potem wyciągnij do mnie rękę.
Na zawsze, na zawsze Twoja,
Razi
*
Po zakończonej kolacji w gronie przyjaciół Andrew z ich partnerkami zostaję w
jadalni z Anną Whitcomb i innymi dziewczętami. Chłopcy palą w saloniku. Niewiele
mam do powiedzenia. Wszystkie dziewczęta studiują w Newcomb, chodzą na te
same zajęcia, obracają się w tych samych kręgach. Słyszę, jak Andrew się śmieje, w
nadzwyczaj jak na siebie dobrym humorze, aż całe ciało wyrywa mi się do niego.
Kiedy Anna wspomina o swoim ślubie, planowanym za półtora roku, w czerwcu, na
pierwszy czwartek po dyplomie, przepraszam i odchodzę z kawą. Dziewczęta
żegnają się uprzejmie, ale wracają do rozmowy dopiero, kiedy znajdę się dobrze poza
zasięgiem słuchu. Kiedy Twolly spotka się w poniedziałek z Anną na zajęciach, na
pewno dowie się o tej mojej rejteradzie. Coś mnie jednak popycha. Chłopcy znajdują
się za dwoma parami drzwi, ich głosy przyciągają mnie do zadymionego pokoju.
Przy kominku stoi Warren Tripp i zgrabnie strzepuje wierzchem dłoni popiół do
popielniczki na kominku. Gest jest tak nonszalancki i wystudiowany, że omal nie
parskam śmiechem. Obok, na poręczy starej, odnowionej przez tapicera kanapy,
siedzi Alan z filiżanką kawy w potężnych łapskach, a nogi ma wyciągnięte aż na
środek ich kółka. Tom trzyma jedną nogę opartą na stołeczku mamy. Andrew
przysuwa się do Warrena, żeby mnie wpuścić.
– Spytajcie Razi o zdanie – mówi.
– Co sądzisz o obecnej fali samobójstw z powodów rasowych? – pyta Warren.
Spoglądam na Andrew. Wie, że latami podsłuchiwałam, jak moja mama
dyskutowała z zaprzyjaźnionymi sufrażystkami na tematy polityczne.
– A która rasa targa się na swoje życie?
– Chyba zdajesz sobie sprawę z olbrzymiej liczby imigrantów w tym kraju. –
Warren wydmuchuje kłąb dymu. – A także z ogromnych obaw przed krzyżowaniem
ras. Południowe stany zakazały takich mezaliansów. I na wiele lat przyrost naturalny
wśród ludzi wykształconych spadł drastycznie.
– Czyli chodzi o samobójstwa białych?
– Owszem. – Warren zaciąga się końcówką papierosa. – To kwestia genetyki.
Ludzie silni i inteligentni rodzą coraz mniej dzieci, natomiast słabi i nierozgarnięci
więcej. Jak będzie wyglądał nasz świat, jeżeli zdominują nas takie masy?
– Sądziłem, że jesteś darwinistą, Warren – docina mu Alan.
– Czy nie powinniśmy założyć, że owe „masy” wymrą same, jeśli zwycięży dobór
naturalny? – pyta Andrew.
Warren rozgniata niedopałek w popielniczce. W jego piwnych oczach zapala się
płomień.
– Podejrzewam, że ich śmiertelność z powodu chorób jest dość wysoka, ale już
sama liczebność działa na ich korzyść. Jakoś należałoby przeciwdziałać temu
zagrożeniu stabilności kraju.
Wbijam wzrok w filiżankę, żeby ukryć zdziwienie.
– Kraj prosperuje lepiej niż kiedykolwiek – mówi Andrew. – W czym upatrujesz
zagrożenia?
– Chociażby naszym miastem trzęsą Włosi, nie mówiąc o Murzynach –
odpowiada Warren.
– Może należałoby przypomnieć, że wychodzą ze skóry, odwalają czarną robotę,
żeby ułatwić nam życie – przypominam. – Kopią i budują, do czego my się nie
bierzemy. Czyszczą i szorują, czego my nie tykamy.
Stojący przede mną mężczyźni wymieniają tylko piorunujące spojrzenia.
– Twoja rodzina korzysta ze służby? – pyta Warren.
– Czasami korzysta. Paula robi nam pranie, Mae pomaga przy obiadach
proszonych i wiosennych porządkach. Moja mama uważa, że nie powinno się
zatrudniać innych do prac, których nie chce się tknąć samemu. Uważa, że każda
praca ma przydaną sobie godność.
Jak na zawołanie do pokoju wchodzi gospodyni domu Toma z paterą ciasteczek i
dolewką kawy. Uprzejmie nas obsługuje. Wiem, że podsłuchiwała naszą rozmowę,
bo przed wyjściem spogląda mi głęboko w oczy. Jej ręce mają kolor i wytrzymałość
rzeźbionego orzecha włoskiego.
– Dziękuję, Millie.
Tom spiekł raka.
– Wracając do tematu. Z ekonomicznego punktu widzenia, nieroztropnie byłoby
ograniczać przyrost naturalny tych tak zwanych niepożądanych – mówi Andrew.
Dostrzegam w jego oku znajomy błysk. Broni danej racji tylko po to, żeby
sprawdzić, czy zdoła przekonać przeciwnika, niezależnie od własnych przekonań.
– Zależy od tego, kim się jest, to nader samolubna i zdradliwa koncepcja –
odpowiadam. – Wolę sobie wyobrażać, o ile lepszy stałby się świat, gdyby wszyscy
byli zdrowi i dobrze odżywieni.
– Do czego zmierzasz? – pyta Warren.
– Nie istnieją samobójstwa z powodów rasowych. Mówisz o eugenice i
przekonaniu o konieczności rozmnażania czystszej rasy. Brednie! Nie rasa jest
ważna, lecz miejsce człowieka w świecie. Możesz wyznawać teorię Darwina bądź
eugeniki, Warren. Obie propagują dobór naturalny. Ale nasz kraj jest znacznie
większy od wysp Galapagos i dawno nas zabraknie, zanim się przekonamy, czy te
teorie dotyczą również ludzi.
– Co zatem proponujesz, Darrow? – pyta Alan. Chłopcy wybuchają śmiechem.
– Antykoncepcję – mówię. – Sęk nie w tym, że na świat przychodzi za dużo
dzieci. Lecz że kobiety, na których spoczywa cały ciężar, nie wiedzą, jak nie
dopuścić do poczęcia.
Andrew uśmiecha się chytrze. Pozostali młodzi mężczyźni przyglądają mi się,
zmrożeni.
– To wbrew naturze – komentuje wreszcie Warren.
– W naturze nic nie trwa wiecznie. Wciąż zachodzą zmiany – mówi Andrew.
– Nieprawda. – Warren zapala kolejnego papierosa. – Wszystko jest tak, jak było
zawsze, poczynając od ruchu gwiazd, a kończąc na rodzeniu się dzieci.
– Powiedz to ptakowi dodo. – Andrew unosi złączone ręce, trzy ostatnie palce ma
splecione, wskazującymi dźga w stronę Warrena. – Zwróć uwagę, że w wyniku
ewolucji ludzie coraz rzadziej wydają na świat mnogie mioty. Kobiety rodzą zwykle
po jednym dziecku. Co pozwala im, a także ich partnerom, skupić energię na dziecku,
zapewniając mu tym samym większą szansę przetrwania. Uważam również, że
rozwój ewolucji rozbudza w nas ciekawość co do funkcjonowania przyrody. Razi –
zwraca się do mnie – z pewnością wiele osób opowie się przeciwko antykoncepcji, ja
jednak uważam, że chęć ograniczenia liczebności własnej rodziny to decyzja
świadoma i rozmyślna, podejmowana przez osoby, które usiłują zaspokoić swoją
ciekawość. W oczywisty sposób zakładam, że ludzie, którzy sprzeciwiają się
antykoncepcji, sprzeciwiają się zarazem naturalnemu biegowi przyrody, a
mianowicie ludzkiemu pragnieniu, żeby zrozumieć świat i nad nim zapanować.
– I co dalej? – pyta Alan. – Zaczniemy panować nad pogodą?
– Nie, ale podobnie jak w wypadku pewnych impulsów, będziemy wiedzieli, że
jakieś zjawisko nadciąga – mówię i odwracam się do Andrew. Sięga po papierosa, ale
kątem oka mnie obserwuje.
Reszta wieczoru przebiega już w mniej poważnym nastroju, bo dołączają do nas
dziewczęta. Anna prosi Warrena, żeby nie wciągał Andrew w prowokacyjne
rozmowy i nie psuł miłego przyjęcia. Kiedy nazywa Warrena niepoprawnym, ten
całuje ją w policzek. Po naszych usilnych prośbach Tom gra na ukulele kilka nowych
melodyjek, których się nauczył. Andrew nie śpiewa z nami wszystkimi. Siedząc na
kanapie, przytupuje do rytmu. Raz chwytam jego spojrzenie. Kryje uśmiech w pustej
filiżance, którą raz po raz podnosi do ust. Puszczam oko, żeby wiedział, że widzę na
sobie jego wzrok.
Kiedy odwozi mnie do domu, rozmawiamy o dyskusji po kolacji. Twierdzi, że nie
zna równie bezpośredniej dziewczyny. Sama uwaga niby jest tylko szczerym
stwierdzeniem, lecz z jego miny wnioskuję, że nadal jest mną zaintrygowany. Mówię
mu, że jeszcze nie spotkałam człowieka, który broniłby antykoncepcji jako skutku
ewolucji. Przyznaje, że sporo czytał na ten temat. Twierdzi, że to stanowisko da się
obronić racjonalnie i że budzi gniew jedynie wyznawców poglądów irracjonalnych,
subiektywnych, religijnych.
– Świetnie się bawiłam – przyznaję, kiedy jego kabriolet podjeżdża pod mój dom.
– Nie mogę wyjść z podziwu, że twoi przyjaciele okazali mi tyle serdeczności, mimo
tak drażliwej dyskusji.
– Bo są dobrze wychowani.
Śmieję się.
– Dziękuję i dobranoc.
– Nie ma za co. To ja dziękuję za towarzystwo.
Nie wysiada jeszcze, żeby obejść samochód i otworzyć mi drzwi. Patrzy to na
moje oczy, to na usta, jakby dawał mi do zrozumienia, żebym się przysunęła.
Całujemy się nieco dłużej niż poprzednio. Już trochę się odprężył, ale nadal jest
powściągliwy w porównaniu z umizgami innych chłopców. Posuwałam się dalej z
chłopakami, których znałam od pięciu godzin, a co dopiero od pięciu tygodni.
Tymczasem jego ręce jeszcze nigdzie nie zabłądziły. Kiedy kończymy się całować,
obejmuję go za szyję i nie puszczam. Odwzajemnia uścisk, wyraźnie jednak
speszony, jakby nie przywykł do tak długiego trzymania dziewczyny w objęciach.
Odprowadza mnie na schody ganku i czeka, dopóki nie pomacham mu po wejściu
do środka.
Zamykam za sobą drzwi, opieram się o ich chłodne, grube, witrażowe szyby i
słucham, jak samochód O’Connella odjeżdża. Babcia siada na sofie oświetlonej
bursztynowym blaskiem jej ulubionej lampy.
– Razielo, kiedy nam przedstawisz tego młodego człowieka? – pyta, nie
podnosząc wzroku znad pisma.
– Niedługo. Jeżeli się ostanie.
Do pokoju wchodzi mój tata. Jest przystojnym mężczyzną mocno szpakowatym
szatynem o ciemnych oczach, uwydatniających kanciaste rysy twarzy. Czasami
spodziewam się go zobaczyć z dawno zgoloną brodą i wąsami, jakiego zapamiętałam
z dzieciństwa. Świdruje mnie tymi swoimi łagodnymi cielęcymi oczami spod długich
rzęs, kuląc się w fotelu.
– Dobrze się bawiłaś?
– Tak, tato.
Zdejmuję płaszcz.
– Tylko nie rozumiem... – Przerzuca gazetę przed nosem. – Dlaczego jeszcze go
przed nami ukrywasz.
Widzę, że umiera z ciekawości. Z lubością zrzędzi tym swoim ojcowskim tonem,
kiedy mówi o chłopakach przewijających się przez moje życie. Czuje się wtedy,
jakby wykonywał ważną misję.
– Wcale go nie ukrywam.
– Trzeba go było zaprosić. – Nie podnosi wzroku znad gazety. – Nie jest jeszcze
tak późno.
– Następnym razem.
– Słyszałaś, Lily? – Tata zwraca się do mojej babci. – Zapowiada się następny
raz.
Babcia zsuwa okulary na czubek nosa i bacznie mi się przygląda. Wręcz świdruje
mnie wzrokiem. Stoję z płaszczem w ręce, zagryzam dolną wargę.
– Wielkie nieba! Ona się zakochała.
– Wcale nie.
Tata odkłada gazetę i też na mnie patrzy. Nagle dostrzegam mamę stojącą u
podnóża schodów. Już ma na sobie koszulę nocną. Długie blond włosy związała
czerwoną wstążką, która spływa jej na ramiona. Jest boso, tak jak codziennie
wieczorem, niezależnie od pory roku. Cała rodzina patrzy na mnie z rozmarzonymi
uśmiechami.
– Przestańcie mnie denerwować. Spotkaliśmy się dopiero kilka razy.
Wieszam płaszcz na najbliższy haczyk.
– Ale już masz pewność.
Babcia wraca do swojej lektury.
– A co, babciu, masz dar jasnowidzenia?
Wchodzę do pokoju, kieruję kroki do kuchni.
Po drodze tata łapie mnie za rękę. Ściska tak mocno, że nie mogę mu się wyrwać.
Patrzę na tatę, któremu – gotowam przysiąc – łza się kręci w oku. Podnosi moją dłoń
do ust i całuje. Ogarnia mnie fala czułości, muszę się powstrzymywać, żeby nie dać
się ponieść emocjom i nie wyściskać go tak, jak tylko mała dziewczynka ściska
tatusia. Dlatego tylko biorę go za rękę i całuję w policzek, czując, że właśnie
wypuścił mnie jeszcze bardziej spod klosza.
*
Czy Andrew przeżyje pierwszy obiad w moim domu? Kiedy przyjeżdża,
zostawiam go samego i wychodzę nalać wszystkim coś do picia. To niegłupi krok, bo
warto sobie zostawić tylko tego chłopaka, który wytrzyma pochrząkiwanie ojca i
wypytywanie babci o koneksje rodzinne. Mama ma znacznie lepsze maniery. Dużo
lepiej kamufluje intencje ukryte w pytaniach. Specjalnie upuszczam kilka widelców i
starą szklankę do soku, żeby zyskać na czasie. Powiedz mi więc, Andrew, jaka
dziedzina prawa interesuje cię najbardziej? Dokładnie z której części Irlandii
pochodzi twoja rodzina? Razi w dzieciństwie brała lekcje fortepianu. A ty odebrałeś
wykształcenie muzyczne?
Mama zagląda ze spiżarni do kuchni. Wyrzucam odłamki szkła do śmieci.
Inteligentny, rezolutny, chwali mama, wyjmując z piekarnika kornwalijskie kury.
Ojciec prawie go nie zadręcza. Widać, że jest zauroczony. Tłumię śmiech, wnosząc
półmisek do saloniku. Wszyscy stoją przy moim zdjęciu w ramce wiszącym na
ścianie przy schodach, obok zdjęć dziadka i wujka Rogera. Andrew odwraca się
pierwszy. Widzę, że ramiona ma rozluźnione – chociaż większość chłopców na tym
etapie już się spina – i bardziej mu się śmieją oczy niż kąciki ust. Babcia bierze go za
rękę i znów siadają. Widocznie ją zawojował. Tata mówi prawie normalnie, jego
ostrzegawczy warkot przybrał ton nieomal serdecznego pomruku. Pijemy herbatę i
rozmawiamy o wielkiej paradzie nowoorleańskiej na cześć Charlesa Lindbergha,
którą reklamował mój tata.
Mama zaprasza nas do stołu. Obiad jest pyszny, rozmowa miła, a ja, nie wiadomo
dlaczego, czuję się tak nieswojo, że najchętniej uciekłabym, gdzie pieprz rośnie.
Moja trema nie wynika ze świerzbiącego wyczekiwania, żeby zostać sam na sam z
nowym ukochanym ani ze ściskającego w dołku strachu przed nadciągającą
katastrofą, ani z objawiającej się motylami w brzuchu śmiertelnej walki na forum
publicznym. Wszystko jest w porządku, w jak najlepszym porządku. Andrew
świetnie się wpasował w moją rodzinę. Patrzę, jak ojciec z Andrew oddają się z
przejęciem... a przy tym z uśmiechem... potyczce słownej na temat miejskiej polityki.
Zdawało mi się, że chciałam, żeby tata znów wyraził swoją dezaprobatę, podsunął mi
niewykorzystany przeze mnie jak dotąd powód, żeby odprawić tego chłopaka. W
głębi duszy jednak chciałabym, żeby wszyscy uwielbiali Andrew tak samo jak ja.
Kiedy mama wnosi pyszny marchewkowy piernik własnego wypieku i ciemną
paloną kawę, ignoruję ciarki, jakie mnie przechodzą. Tata proponuje Andrew whisky.
Andrew się zgadza. Mój szacowny, acz figlarny ojczulek mnie również wlewa, i to
bez pytania, kroplę trunku do kawy. Po obiedzie i rozmowie pomagam mamie
sprzątnąć naczynia. Mama kładzie mi ręce na ramionach i całuje w policzek.
– Podoba mi się – mówi. – Masz dobre oko, kochanie.
Kiedy wracam, salon świeci pustkami. Babcia już się z nami żegna. Złapała
Andrew za rękę jak kotka i teraz go głaszcze. Całuję ją, zanim pójdzie do siebie na
górę. Widzę, że tata najchętniej zostałby jeszcze na rozmowę, ale mama podkrada się
do niego z tyłu, bierze go za rękę i ziewa ukradkiem w jego ramię. Przypomina mi,
żebym przed pójściem spać zgasiła światło na kuchennym ganku, ale mówi to
dziwnym tonem. Rodzice żegnają się z Andrew uściskami ręki, zadowoleni, że go
poznali. Całują mnie i znikają na schodach. Słyszę, jak tata mówi półgłosem mamie:
– Moja córeczka znalazła sobie nie lada kawalera.
W powietrzu dziś unosi się zapach miedzi, krystalicznej rześkości, aż trzaska
każdy wdech. Andrew stoi wyprostowany, opiera się rękami o balustradę i patrzy na
ogród za domem. Kulę się w zielonkawoniebieskiej kurtce na huśtawce. Nie pali się
światło. Zgasiłam, zanim wyszliśmy na dwór.
– Piękny wieczór – mówi Andrew. – Przejrzyste niebo. Polaris świeci jasno.
Zadzieram głowę i patrzę na Gwiazdę Polarną.
– Znasz się na astronomii?
Parska śmiechem, ale nadal stoi tyłem do mnie.
– Już jako mały chłopiec poznałem gwiazdozbiory. Mój ojciec lubi astronomię.
To on mnie nauczył. Kiedyś wierzyłem, że na niebie naprawdę wiszą mityczne
stwory i przedmioty, przypięte ogromnymi szpilkami stanowiącymi najjaśniejsze
punkty konstelacji. Wierzyłem, że gdyby którakolwiek wypadła, w zbawiennej
próżni, zdana na łaskę rozrzedzonego powietrza, runęłaby na ziemię i mnie
przygwoździła. Dlatego przez kilka lat wychodziłem na dwór tylko w pochmurne
wieczory. Wolałem, żeby na mnie nie lądowały. – Odwraca się, ale widzę tylko jego
sylwetkę. – Cóż za fantazja!
Przez chwilę dosłownie mam zasznurowane usta. Zauroczył mnie
nieprawdopodobnie.
– Żebyś wiedział. Doceniam bujną wyobraźnię.
– A tak nawiasem mówiąc, bardzo przypadła mi do gustu twoja rodzina – mówi
Andrew. – Wszyscy mi się spodobali.
– Oni również bez wyjątku się w tobie zakochali.
– Ja też odniosłem wrażenie, że dobrze poszło.
– Nie widziałam u ciebie oznak speszenia. Patrzyłeś ojcu prosto w oczy. Kiedy
tata wyczuje strach, zaczyna się okropnie zachowywać, jak oficer śledczy
przesłuchujący szpiegów.
– Ciekawe. Mnie się wcale taki nie wydał.
– No pewnie, że nie. Bo wytrąciłeś mu broń z ręki.
– Dużo chłopaków straciłaś przez niego?
Śmieję się.
– Nie wszystkich mu przedstawiałam. – Wkładam ręce w rękawy kurtki. – Teraz
kolej na mnie i twoich rodziców.
– Jeżeli jesteś gotowa.
– Nie masz ochoty na odwet?
– Bo nie wydaje mi się fair. Twoi rodzice i babcia przyjęli mnie tak życzliwie.
– A ciebie wychowały trolle?
– Moi są inni. Mają mniej animuszu, są dużo starsi. Mama nazywała mnie ich
cudem. Miała czterdzieści trzy lata, kiedy się urodziłem. Chciała dać mi na imię
Isaac.
– Rodziła wcześniej?
– Podejrzewam, że tak. Tyle że chyba żadnego nie pochowano w ziemi.
– Jaka jest twoja mama?
Andrew wkłada ręce do kieszeni.
– Chodzący podręcznik dobrych manier. Skończyła pensję dla panien, kiedy takie
szkoły były jeszcze w modzie. Gdybym urodził się dziewczyną, na pewno też bym do
takiej trafił.
– Zgroza. I co jeszcze?
– Poświęca czas na działalność charytatywną. Opiekuje się sierocińcem. Pozwala
jej się to zająć czymś ważnym. Jest bardzo pobożna. Oczywiście jest katoliczką. Co
tydzień chodzi na adorację, nigdy nie opuszcza mszy w dni święte, nie mówiąc już o
niedzieli.
– Byłeś ministrantem?
– Do dziś miewam sny po łacinie, chociaż jej się nie uczyłem.
– Bidulek.
– Mama nie jest taka zła. Tylko nie potrafi się odprężyć i zabawić.
– A tata?
– Bystry, szczwany. Jak wiesz, jest bankierem. Doskonale zna się na obligacjach,
bo w nich się specjalizuje. Lubi też grać na giełdzie, chociaż nie ma zaufania do
akcji. Twierdzi, że giełda jest jak kobieta, podatna na plotki, kaprysy, katastrofy.
Przepraszam. Ojciec ma staroświeckie poglądy. W każdym razie zapewnia
bezpieczeństwo swojemu bankowi, a jeszcze większe własnym oszczędnościom.
Ostatnio skupił się wyłącznie na inwestowaniu w korporacje telefoniczne i radiowe.
Widzi w nich przyszłość.
– A tłumaczył dlaczego?
– Podobno ludzie lubią hałas, zwłaszcza ten, który sami wytwarzają.
– Dziwny argument.
– Może i ma rację.
– Nasi ojcowie mogliby się polubić. Mój tata uważa, że dobra reklama trafia w
skrzyżowanie nieudolności z próżnością. – Wstaję i wyciągam ręce nad głowę. Dzieli
nas tylko kilka kroków. – Jeżeli mam cię naprawdę rozgryźć, to muszę kiedyś poznać
twoich rodziców.
– To dla ciebie takie ważne?
– A mnie lepiej teraz rozumiesz?
– Przynajmniej teraz wiem, po kim masz te oczy.
– Nie o to mi chodziło.
– Wiem.
– Co za kwestia!
Omal nie rzucam się go całować. Ale powstrzymuję się. Słyszę w jego głosie
smutek, którego nie wychwyciłam wcześniej. Bez wahania i bez zapowiedzi
obejmuję go delikatnie w pasie. Wtulam mu głowę w szyję.
On obejmuje mnie rękami za ramiona. Ale po kilku sekundach wyciąga szyję,
żeby spojrzeć na zegarek.
– Powinienem już jechać.
– Jesteś zmęczony? – pytam, kiedy się odsuwa.
– Niezupełnie.
– To chodź do mnie.
– Po co?
– No chodź.
Podchodzi, a ja go znów przytulam. Ręce ma sztywne, oporne.
– Andrew, odpręż się.
– Jestem odprężony.
– Nie jesteś.
– Zrobiło się późno.
– Chyba nawet nie dochodzi jedenasta.
– Proszę cię.
– Ciii.
Owijam się wokół niego. Przez połę marynarki słyszę bicie serca.
– Razi.
– Przytul mnie.
– Dobrze.
Wzdycha cicho i nachyla się nade mną. Opiera brodę na czubku mojej głowy.
Nasze kontury wpasowują się w siebie. Nasz oddech odbija się echem, jeden od
drugiego. Chciałabym mu to powiedzieć, ale nie mówię z obawy, że tym samym
przerwę ów magiczny rezonans. Począwszy od bioder, wprawia nasze ciała w ruch
wahadłowy, z początku tak delikatny, że nie może być umyślny. Kołysanie przenosi
się na ramiona, a po chwili czuję, jak napięcie opuszcza moje miękkie kolana i
wchodzi w łydki. Każdy rytm, serca, oddechu, kołysania przenika harmonijnie naszą
skórę i krew. Zamykam oczy, bo wystarcza mi dźwięk i dotyk, a gdy znów je
otwieram, widzę, że księżyc wybrał już sobie nowe miejsce spoczynku.
Co to za... ból, kiedy się odrywam?
– Teraz naprawdę zrobiło się późno – mówię.
Kwadrans po północy – bo taką godzinę wybija stary zegar – Andrew
odprowadza mnie do drzwi frontowych. Modlę się, żeby skrzypnęły, i odpowiadają
na moje modły. Andrew dziękuje mi na ganku za wieczór, odczekuje chwilę i schyla
się, żeby mnie pocałować. Łagodnie, delikatnie. Nagle łapie mnie w objęcia, cmoka
w czoło i puszcza. Odprowadzam go wzrokiem, schodzi z ganku. Pod ciemnym
cieniem dębu z prawej stoi samochód jego ojca. Andrew odwraca się do mnie,
macha, wskazuje Gwiazdę Polarną i rusza żwawo na wschód. Nie mogę krzyknąć, że
zapomniał samochodu. Jeżeli rano ktoś zapyta, powiem, że nie mógł zapalić.
*
Sylwester 1927 roku. Potańcówka przy dźwiękach jazzu na parostatku. Z powodu
zimna zespół przeniesiono do środka. Długo stoimy na pokładzie obok siebie w
milczeniu. Nie słyszymy nawzajem swoich oddechów. Czuję się tak dobrze,
jakbyśmy rozmawiali.
– Na pewno zmarzły ci ręce – mówi, widząc, jak zaciskam palce na barierce. On
chroni swoje w gładkich brązowych skórzanych rękawiczkach.
– Nie bardzo – mówię. Bo nie zmarzły.
– Bardzo cię proszę, weź moje rękawiczki.
– Nie, nic mi nie jest. Zostaw sobie.
Bez słowa bierze mnie za prawą rękę w nadgarstku i wkłada mi rękawiczkę.
Potem lewą. Są na mnie za duże i jeszcze ciepłe. Dreszcz emocji wykraczającej poza
temperaturę przenika do mojej krwi.
– Dziękuję – mówię.
– Nie ma za co.
Jest prawdziwym dżentelmenem. Porusza się swobodnie, co bardziej zawdzięcza
instynktowi niż odruchom. Podoba mi się, że otwiera szeroko drzwi przed kobietami
i przepuszcza też mężczyzn. Serdecznie dziękuje ludziom za wszelkie usługi, choćby
tylko za przygotowanie melby. Zawsze patrzy rozmówcy prosto w oczy. Wiem, choć
taka sytuacja jeszcze się nie zdarzyła, że po wejściu kobiety do pomieszczenia
pierwszy by się zerwał.
– Teraz lepiej? – pyta.
– Tak.
Wkłada ręce głęboko do kieszeni płaszcza. Patrzę na jego profil, wyrazisty na tle
szarego nieba. Nie zauważyłam przedtem, jaki ma śliczny, idealnie ukształtowany
nos, policzki zaróżowione od zimna. Wysuwa nieco dolną wargę, jakby zapomniał ją
wyrównać z górną.
– Mogę potrzymać cię za rękę? – pyta tak powściągliwie, jak gdyby oczekiwał
odmowy.
Wyciągam prawą, dłonią do dołu, a on wkłada pod nią swoją lewą. Przysuwam
się do niego bliżej, sięgam po jego prawą rękę. Odwraca się do mnie, bierze mnie za
drugą. Przysuwam się jeszcze bardziej, aż ręce więzną nam między piersiami.
– Nie musisz mnie już teraz pytać.
– Już teraz?
Ściąga brwi, przygląda mi się pytająco.
– Odkąd uznałam, że cię lubię.
Każdy inny mężczyzna przyjąłby takie słowa za znak, że może mnie szybko i
namiętnie pocałować.
– Ja też uznałem, że cię lubię.
Całuje mnie lekko w czoło z subtelnością, która zapiera mi dech w piersiach.
Zamykam oczy, żeby skupić się wyłącznie na tym doznaniu. Przeżywam
zaskoczenie, kiedy po chwili czuję jego usta na swoich. Zaczyna swój pocałunek jak
pytanie, na które odpowiadam wyzwaniem, bo obejmuję go w pasie pod kurtką i
wsuwam dolną wargę między jego wargi. Kiedy Andrew czuje, że dostał odpowiedź,
podkłada mi rękę pod szyję i całuje długo, wilgotnie, żarliwie, aż od intensywności
tego pocałunku zaczyna mi się zbierać na płacz.
Odsuwamy się trochę od siebie.
– Chyba ktoś się nam przygląda – mówi.
Oglądam się i widzę parę starszych ludzi na drugim końcu pokładu. Stoją ze
splecionymi rękami i uśmiechają się do nas. Machają nam, odpowiadamy im tak
samo. Starszy pan bierze żonę pod rękę i prowadzi do środka, gdzie jest ciepło.
*
W domu nadal utrzymywał się metaliczny zapach. Kiedy zjawił się po raz
pierwszy, był tak przenikliwy, tak wszechobecny, że z pewnością samo wspomnienie
musiało być nie mniej przerażające od pierwotnego zdarzenia. Ów ostry odór nigdy
do końca nie opuścił Amy. W chwilach spokoju, gdy nagle wzdrygała się lub
zamykała oczy, nagle otulał ją melanż zapachów. Za każdym razem powietrze
wypełniał wtedy męski zapach nienależący bynajmniej do Scotta.
Wrócił Jem we wspomnieniach, aczkolwiek wcale jej to nie ucieszyło.
Nie zostawiła żadnych informacji na temat tego, co go spotkało. W
przypadkowym zbiorze fotografii nie istniały żadne ślady. W pudłach na strychu
znalazłam jedynie dowód, że Jem nie żyje, ale nie znałam przyczyny śmierci. Miałam
nadzieję, że choć słowem się o nim zająknie, bodaj pod nosem. Wpatrywałam się w
jej usta, krtań, całe ciało, wypatrując oznak, które niechcący wyjawiłyby sekret. Moja
nadwrażliwość, nagroda pocieszenia za utratę dotyku, okazała się bezużyteczna. Usta
Amy milczały. Potrafiła dochować tajemnicy.
Zaczęłam bardzo ściszać radio, a dawałam głośniej tylko wtedy, kiedy puszczano
piosenki ze studenckich lat Amy. Może muzyka potrąci jakąś strunę, uruchomi
pamięć. Chociażby Scott miał skłonność do nostalgii, bo wspominał lata ich
przyjaźni na długo przedtem, zanim zostali kochankami, a potem małżeństwem.
Uśmiechała się, ale wstrzemięźliwie.
– Słyszysz? – Golił lewy policzek. – Pamiętasz, jak Chloe grała do znudzenia tę
melodię?
Opłukał żyletkę w zlewie i spojrzał na odbicie żony w lustrze łazienki.
Amy w wannie odsunęła od siebie fale wody.
– Mhm.
Scott już chciał coś powiedzieć, ale ugryzł się w język.
– Aż dziwne, ile piegów wychodzi ci na słońcu.
Amy przez cały dzień zajmowała się kwiatami w ogrodzie. Przejechała teraz
rękami po całym ciele. Małe rdzawobrązowe piegi upstrzyły jej piersi, brzuch,
biodra, niektóre większe i ciemniejsze. Na twarzy i kończynach wystąpiły bledsze
plamki.
– Blizna zawsze się uwidacznia, kiedy się opalisz powiedział.
Od prawej skroni do końca żuchwy biegła cienka, prosta szrama. Tak równo
obrysowywała twarz, że wyglądała jak cień.
– Trochę.
– Wciąż o tym rozmyślasz? – spytał.
– Staram się nie.
– I tak niewiele pamiętasz.
– Fakt. – Przejechała myjką po częściach intymnych. – Dużo pamiętałam, kiedy
się obudziłam. Szpital, całą rodzinę. Dziadek Fin siedział przy mnie cały dzień.
Nawet kiedy rodzice wyszli z babcią Sunny na kawę. Właściwie nie rozmawialiśmy.
Czytał pisma, ale nie odstępował mnie na krok. A ja chciałam Ul zostać sama. Za
bardzo byłam odurzona albo za bardzo cierpiałam, żeby zajmować się kimkolwiek.
– Po takim wstrząsie ludzie robią czasem różne głupstwa. Przynajmniej wiesz, że
wszyscy się o ciebie troszczyli, Aims.
Puściła strumień gorącej wody, żeby podnieść temperaturę kąpieli.
– Tylko babcia Sunny mnie słuchała. Wiedziała, co ja... rozumiała. Mogłam
liczyć na jej wstawiennictwo u innych. Uwielbiałam ją za to. Czułam przy niej
spokój, nawet jeśli nękała mnie banałami. „Nie obejrzysz się, jak znów wsiądziesz na
konia”. Albo: „Czas goi rany”. Wcale mi to nie pomagało.
– Ale miała rację. Jesteś tutaj. I masz mnie.
Przechylił się przez zroszony wilgocią brzeg wanny i pocałował ją w czoło.
– To prawda, mam ciebie.
Powiedziała to z wdzięcznością, lecz zarazem rezygnacją.
Wyszedł i nie zamknął za sobą drzwi. Amy przebiegła rękami po ciele.
Zatrzymała je na kości łonowej, wypchnęła brzuch do góry. Zastygła na dłuższą
chwilę. Aż dziwne, że tak długo wytrzymała w tak niewygodnej pozycji. Kiedy się
wreszcie rozluźniła, splotła razem palce i zasłoniła pępek.
Krew. Ciekawe, czyją poczułam poprzedniego wieczoru.
*
Amy zaczęła co wieczór wracać później do domu. Po kilku tygodniach, już w
lipcu, rzadko zjawiała się przed pół do dziewiątej, trzy godziny później niż zwykle.
Wchodziła tylnymi drzwiami, dźwigając siatki jedzenia, które jadł tylko Scott. Zanim
się położyła spać, zdążyła wysprzątać cały dom na błysk. Nie zostawiła nigdy
brudnej szklanki ani talerza. Kosze na śmieci opróżniała, kiedy zapełniły się dopiero
do połowy. Kurz nie miał kiedy osiąść na blatach i półkach. Czyste ubrania leżały w
koszach tylko chwilę, bo zaraz przekładała je do szafy lub do bieliźniarki. Zawsze
prasowała na następny dzień wszystkie ubrania dla siebie i dla męża. Rachunki miała
zrobione na czas. Na e-maile odpowiadała natychmiast. Czytała nawet przesyłane
łańcuszkowo żarty, petycje i prośby o modlitwy. W soboty gotowała duże porcje,
które przechowywała następnie w lodówce. W niedzielne poranki, zanim Scott wstał
z łóżka, zajmowała się ogrodem.
Życie Amy stało się niezwykle uładzone i zorganizowane, jakby nie należało do
niej.
Wierciła się i kręciła. Gdy tylko posiedziała trochę dłużej przy wieczornych
wiadomościach, zaczynała przebierać w powietrzu palcami nóg, a w palcach rąk
kręcić miękkie dredy na głowie. Godzinami przesiadywała w fotelu na biegunach,
bujając się zapamiętale, a czytała przy tym bzdurne powieści fantastyczne
wypożyczone z biblioteki, jedną po drugiej. Czasami na stołach i innych meblach
rysowała palcami wskazującymi zachodzące na siebie ósemki. Nigdy nie zająknęła
się słowem, co ukrywa.
Scott zaczął się martwić.
Przypomniały mi się dziesiątki lat, podczas których większość mężczyzn
oczekiwała, że ich żony będą się tak właśnie, bez słowa skargi, zachowywały. Scott
nie był przyzwyczajony do takiego podziału ról. Nagle poczuł się bezużyteczny we
własnym domu, niepotrzebny nawet do sporadycznego otwarcia słoika. Obserwował
ją, nie wiedząc nawet, kiedy przedzierzgnęła się w tego sprawnego robota, który
ścieli teraz nienagannie ich łóżko bez najmniejszych zagnieceń.
– Chodź, Aims – prosił ją czasem, kiedy krzątała się po domu.
Stawała przed nim, patrząc niewidzącym wzrokiem.
– Usiądź, odpocznij. Ja to zrobię później. Miałaś męczący dzień.
Brał ją za ręce albo chwytał mocno za piżamę. Czasem udało mu się posadzić ją
sobie na chwilę na kolanach.
Wyrywała mu się z objęć jak rozkapryszona kotka.
– Nic mi nie będzie. Zresztą jestem teraz za bardzo zaaferowana pracą, żeby
usiedzieć w miejscu.
Amy chudła, chociaż rzadko się gimnastykowała, a odżywiała się fatalnie. Po
powrocie wieczorem do domu jadła tanie placki taco, hamburgery i kanapki z
pieczonym kurczakiem. Dawniej codziennie brała ze sobą drugie śniadanie, teraz od
tygodni jej się to nie zdarzało.
Scott też zmizerniał. Żywił się resztkami i dziwnymi sałatkami z fasoli
konserwowej, buraków i karczochów, a także paczkowanym szpinakiem, marchwią i
sałatką colesław. Czasem jadł mrożone obiady i poprawiał je miską płatków
śniadaniowych. Pałaszował jabłka, jak gdyby miał cały sad.
Po pięciu tygodniach bez seksu i bodaj zbliżonych sytuacji, przestał prosić.
Częściej zamykał drzwi łazienki.
Jeszcze nerwy mu nie puściły. Nie uświadamiał sobie, że mówiąc do niej, tłumi
dobywający mu się z głębi gardła warkot. Nie przestawał jednak muskać Amy w
przelocie, kiedy ją mijał.
*
Nie śpię od pięciu tygodni. Patrzę na zielonkawą, szydełkową narzutkę, którą
owijałam się jak kokonem od czternastego roku życia. Leżę na niepranej pościeli i
czuję dawną obecność swojego ciała. Poduszki są ułożone zbyt starannie, zupełnie
inaczej je zostawiłam. Na brzegu łóżka ślad, drobna nitka. Ktoś siedział na moim
łóżku. Wzniecam kurz. Wszyscy tu zaglądali – mama, tata, babcia.
Teraz jestem gościem we własnym pokoju. Zostało mnie tak niewiele. Nad
łóżkiem wisi akwarela przedstawiająca lilie na stawie, którą Roger, wuj mojego
zmarłego chłopaka, żołnierz, namalował po studiach, a przed wyjazdem na front
zachodni w Europie. Nad komodą wisi portret pekińczyka, który Twolly namalowała
na zajęcia. Na półce w szafie leży jeden z moich dwóch kloszowych kapeluszy w
pudłach. Na pałąku wiszą w równych odstępach cztery sukienki, które łączy tylko
jeden szczegół – że ubrana w nie usłyszałam, jakie mam piękne oczy. Pod spodem
para seledynowych pantofli wieczorowych z cienkimi paskami i błyszczącymi
srebrnymi klamerkami, a obok moje chłopięce sportowe brązowe buty z zawiązanymi
sznurowadłami. Orzechowa komoda świeci pustkami. Znikła moja bielizna, koszule
nocne, pończochy, halki. Lustro toaletki przy podwójnych oknach z zasłoniętymi
firankami odbija jedyne światło. Znikły również zdjęcia Twolly, Andrew i innych
przyjaciół.
Nie, jednak nie jest tak samo. Leżą poprzewracane szminki, stoją rzędem perfumy
w starych babcinych rozpylaczach, obok mój puszek do pudru zamknięty w okrągłym
pudełku koloru kości słoniowej. W szufladach pustki, nie licząc jednej spinki do
włosów. Stolik nocny uprzątnięty – nie jest zagracony butelkami po napojach,
czasopismami, powyrywanymi krzyżówkami, grubą papeterią ani cieknącymi
piórami wiecznymi – stoi na nim jedynie lampa z nasadzonym prosto, zakurzonym
abażurem. Pod spodem puste półki, znikły wszystkie pudełka po cygarach pełne
listów.
Wszyscy w domu już wstali. Bzyczenie owadów za oknami o falistych szybach
nie zagłusza oddechu domowników. Może powinnam zejść po jęczących schodach,
zostawić ich, uniknąć ryzyka, że mogliby mnie poczuć w pobliżu. Pozwolić im od
siebie odetchnąć, dać spokój, którego sama jeszcze nie zaznałam.
Babcia wzdycha sennie, aż szmer niesie się po korytarzu. Rozpadam się, a
cząsteczki przenikają przez suchą dębinę drzwi i wiążą się znów ze sobą w jej
pokoju. Okno otwarte na oścież. Babcia, wsparta na poduszkach, prezentuje się jak
królowa, z siwym warkoczem, który sięga jej po obojczyk i smukłymi palcami
splecionymi na podołku. Obrączka ślubna z brylantami rzuca refleksy po pokoju.
Dzień dobry, babciu – witam się. – Wyglądasz jak królowa.
Mruga powoli, aż rzęsy muskają jej policzki.
Cieszę się, że widzę cię w dobrej formie. Tęskniłam.
Wzdycha głęboko, powoli. Marzę o takiej uldze, takiej zwyczajnej przyjemności,
którą miliony razy przedtem uznawałam za oczywistość. Kiedy podchodzę bliżej,
widzę, jak nos marszczy się babci z ciekawości jak myszce, a głowa przekrzywia
delikatnie w moją stronę. Babcia, nie rozchylając ust, mruczy pod nosem jakieś
słowo. Natężam się i czytam z ruchu jej warg:
– Raziela.
Znów wychodzę na korytarz. Dwadzieścia trzy dziewczęce kroki, szesnaście
spłoszonych podrygów, jedno krótkie smyrgnięcie i już jestem pod drzwiami pokoju
rodziców. Nie dochodzą zza nich żadne pomruki, ale rodzice na pewno już nie śpią.
Ruchem tornada wślizguję się przez szparę pod drzwiami.
Wszystkie trzy okna są otwarte. Nocny wiatr targa zasłony. Rodzice leżą w łóżku
na boku. Od pasa w dół przykryci kremowym prześcieradłem. Mama patrzy w ścianę.
Tata leży za nią, z brodą wtuloną w jej szyję, lewą ręką obejmuje ją w pasie. Dotyka
jej ręki, której dłoń mama wsunęła sobie pod żebra. Mama nie ma na sobie koszuli
nocnej.
Udają, że śpią. Wymuszone powolne oddechy, sporadyczne posapywanie, suche
przełykanie śliny, ciche cmoknięcia. Patrzą niewidzącym wzrokiem w niebieskawe
światło. Tata mruga na co ósme tyknięcie budzika. Mgiełka zasnuwa zielone oczy
mamy. Żadne nie liczy na sen, ich twarze zdradzają niepokój. Z drugiej strony pokoju
widzę szare, opuchnięte worki pod oczyma. Co gorsza, nie ma w nich blasku.
Przeraża mnie ta pustka w ich oczach. Oboje rodzice, zawsze tak ufni i czujni, teraz
wydają mi się zagubieni. Ciekawe, ile czasu tak spędzają? Zastanawiam się, czy choć
na chwilę przerywają tę zadumę i idą do salonu, żeby poczytać, łyknąć brandy albo
posłuchać starego zegara przy schodach. Zaczynam cała wibrować, roztaczając ciepło
wokół łóżka, ale powstrzymuję się siłą woli. Przypominam sobie jedną z wielu nocy,
kiedy leżę między rodzicami, oddycham słodko jak niemowlę, mama trzyma usta na
mojej skroni, jakby badała puls, a ja wciskam tacie rękę w brodę.
Mama głaszcze tatę po ręce. Tata wsadza rękę głębiej, przyciąga mamę mocniej
do siebie. Mama na chwilę zamyka oczy, a kiedy je otwiera, lśnią wilgocią. Zaciska
usta, co tata musi czuć, bo przylgnął do niej policzkiem. Tak głośno przełyka ślinę,
że aż ja słyszę w tej ciszy.
– Och – woła półgłosem zaskoczona mama. – Jej niemowlęcy zapach.
– Też go czujesz? – pyta tata.
Kiedy mama kładzie się na wznak i trafia na usta męża, łza spływa jej po skroni
na włosy. Przekręca się pod nim prześcieradło. Tata kładzie jej ręce na ramionach, a
nagi tors, biodra, nogi utrzymuje nad nią. Poświata księżyca oświetla zbieżny
strumień, który pada na jej twarz. Mama wciąga głęboko powietrze, wolno
wypuszcza. Zsuwa koc. Rozpadam się na kawałki i znikam.
*
Sobota, koniec stycznia 1928 roku. Rześki poranek, w południe znacznie cieplej.
Po wyjeździe z miasta przekrzykujemy zgiełk ruchu na szosie, wąskie opony szorują
kamień, wiatr beztrosko wywiewa naszą rozmowę za okno. Andrew trzyma oburącz
kierownicę, żeby zachować stabilność auta, ale trzyma swobodnie. Co chwila
znajduję jakiś pretekst, żeby się do niego przysunąć – a to zobacz, stado czapli, tam z
lewej, a to masz piórko we włosach, pewnie wpadło przez okno, a to przekrzywił ci
się kołnierzyk, pozwól, że poprawię. Za groblą chowa się rzeka Missisipi, żwirowa
droga naśladuje każde jej zakole. Samotne drzewa machają nam na powitanie
kościstymi, zwinnymi palcami. Suche brązowe trawy bawią się z wiatrem. Słońce
obejmuje niebo, koloru topazowego błękitu, maźnięte platynowym złotem.
Widzisz ten komin, rozłóżmy się gdzieś tam, proszę. Ze starego domu zostały tylko
fundamenty i piec. Andrew mija ruinę i zapuszcza się w głąb posiadłości, gdzie cień
rzuca kępa dębów i gąszcz judaszowców obsypanych różowymi kwiatami.
Rozkładamy koce i rozpakowujemy kosz piknikowy. Kanapki z kurczakiem i sałatą,
marchewki i seler naciowy, marynowana okra, mandarynki satsuma, herbata
miętowa, babka. Po jedzeniu Andrew zdejmuje sweter i podkłada sobie pod głowę.
Ma senną minę.
– Przed wyjściem twoja babcia powiedziała mi coś dziwnego – mówi.
– Musisz się przyzwyczaić.
– Powiedziała: „Nie zapominaj, że Raziela nie miała cię w planach”. Co mogła
mieć na myśli?
– Dawno już nie chodziłam dłużej z żadnym chłopakiem. Może się boi, żebyś mi
nie przeszkodził w studiach.
– Twierdziłaś, że niespecjalnie popiera twoje ambicje edukacyjne.
– Ale zależy jej na moim szczęściu, dopóki nie zrozumiem, że moim prawdziwym
powołaniem jest rola żony i matki.
– Nie sądzę, żeby to miała na myśli. Raczej mnie przestrzegała.
– Przed czym?
– Właśnie ciebie pytam.
Została ostatnia mandarynka. Zaczynam ją obierać, usiłując zdjąć całą skórę
naraz.
– Babcia lubi być tajemnicza. Nie zdziwiłabym się, gdyby w ten sposób cię
sprawdzała.
– Weszłaś, zanim zdążyłem odpowiedzieć.
– Chcesz?
Rzucam nierozerwaną skórę na trawę i podaję mu cząstkę mandarynki. Andrew
bierze, muskając moje palce.
– Ja swoich dziadków nie znam. Umarli przed moim urodzeniem. Zawsze
chciałem mieć dziadka, który opowiadałby mi rozmaite historie. Chętnie uczyłbym
się historii na ich życiu.
– Brzmi ciekawie, pod warunkiem że nie słucha się danej opowieści pięćdziesiąty
raz. Nigdy się nie zmieniają.
– Wypożyczyłbym je od ciebie na jakiś czas. Wszystkie są dla mnie takie nowe.
– Następnym razem dam ci ją do telefonu.
– Przy naszym ostatnim spotkaniu, zanim zeszłaś na dół, zaczęła mi opowiadać o
swojej siostrze.
Uśmiecham się, kręcę głową. Andrew patrzy na mnie z zaciekawieniem.
Przysuwam się i wkładam mu kawałek mandarynki do ust.
– Dużo zdążyła ci opowiedzieć?
Ostrożnie rozchyla usta, żeby wziąć owoc.
– O uwięzieniu.
– Ominęło cię najlepsze. Jak ona zamknęła dziadka.
– Ona naprawdę uważa, że siostra z nią była.
– Tere-fere-kuku.
– A ty jak uważasz?
– Halucynacje. Dostawała kręćka w zamknięciu. Ani kobietom, ani nikomu nie
wolno tak ograniczać praw. Musiała się czymś zająć, żeby powetować sobie straty.
– Czy to możliwe, że była bardziej podatna na takie doświadczenia? Czytałem o
szamanach, którzy odmawiają sobie jedzenia, picia i kontaktu z ludźmi, żeby sięgnąć
następnego świata.
– Idiotyzmy. To absurd.
– Dlaczego?
– Czytałeś przecież Freuda, prawda? – pytam. – Freud twierdzi, że marzenia
senne wyrażają nasze ukryte lęki i pragnienia. Kiedy człowiek znajduje się w stanie
pozbawionym bodźców fizycznych, na przykład we śnie, może dotrzeć do swoich
najgłębszych regionów. Nic go wtedy nie rozprasza. Jeżeli moja babcia albo jakiś
szaman bardzo pragnie zobaczyć siostrę, brata lub przyjaciela, to zobaczy.
– Ciekawe. A jeżeli jest coś jeszcze?
– Na przykład?
– Strefa duchów, której nie widzimy, a jest tak samo realna jak ta, w której
przebywamy.
– Sądziłam, że przestałeś być katolikiem.
– To nie ma nic wspólnego z katolicyzmem. Przyjmij założenie, że każdy
człowiek ma głębszą istotę. Oboje uczyliśmy się łaciny. Starożytni Rzymianie
używali określenia anima. Kościół tłumaczy je jako „dusza”. Powiedzmy zatem, że
gdy ciało odchodzi, ta część pozostaje. Ale musi się gdzieś podziać. Może zostaje w
pobliżu nas, a może wkracza w inną sferę, jeszcze nieogarnianą przez nas rozumem.
– Idzie do nieba?
Powoli żuję kawałek mandarynki. Aż kulę język, kiedy rozlewa się po nim
łagodny kwasek.
– To jedynie kwestia nazwy – mówi Andrew.
– Bzdura!
– Dlaczego?
– Zasada zachowania energii całkowitej. Z chwilą śmierci wraz z nami umiera
wszystko, co utrzymywało nasze narządy i krew. Jesteśmy milionami zdumiewająco
małych komórek, które wiążą się w małe maszynki będące częściami wielkiej
machiny. Kiedy taka maszyna się psuje, następuje koniec. Jej cząsteczki zostają
wykorzystane inaczej.
Andrew milczy. Patrzy na mnie. Odwzajemniam jego spojrzenie.
– Nikt nie wie, dlaczego serce bije.
– Mięśnie podległe woli i niepodległe woli.
– A co wprawia je w ruch?
– Głównie splot sercowy.
– A co mu daje energię?
Jest taki mądry, i dlatego nie ustępuję.
– Może ja to właśnie wykryję.
– Cóż za ambicje!
Przeciąga się, pręży tors ku niebu. Wytrzymuje tak, aż kieruję myśl na jego
zgrabne, napięte mięśnie, które odchodzą mu od kręgosłupa. Kiedy wraca do
poprzedniej pozycji, sięgam po jego prawą rękę, tuleją w swojej. Delikatnie
przyciąga mnie do siebie.
Kładzie sobie moją rękę, dłonią do góry, na piersi. Bez słowa zaczyna ją
obrysowywać palcem. Kiedy zakręca przy paznokciach, aż idą iskry. Wokół
nadgarstka, spiralą na środek dłoni, do środka, pomału, wstrzemięźliwie, lekko jak
pyłek, do wewnątrz, elektrycznie. Wstrzymuję oddech, kiedy zatacza małe kółka w
jej zagłębieniu. Cokolwiek robi, czuję prąd, który przeszywa mi rękę, rozlewa się po
wszystkich członkach, koncentruje we mnie. Przygląda mi się, kiedy obserwuję jego
poczynania, a gdy to sobie uświadamiam, zaczynam oddychać płycej i zamykam
oczy.
– Razi, spójrz na mnie.
Dalekie styczniowe słońce zmienia kolor jego oczu z błękitu w szafir. Znikają mu
źrenice. Najchętniej odwróciłabym wzrok, lecz Andrew ujmuje mój policzek w dłoń,
podważając mi kciukiem dolną wargę. Nie mogę oddychać. Sam się nie rusza, tylko
patrzy na mnie, świdruje mnie wzrokiem. Czuję płomień, wybucham bez ostrzeżenia.
Mamy milion powodów, żeby się spieszyć, tymczasem oboje gramy na zwłokę.
Rozpinam guziki jego eleganckiej koszuli i widzę, jak przyspiesza mu oddech.
Przenoszę w rękach ten rytm na jego ramiona, w górę i w dół, w przód i w tył,
wywracam mu kołnierzyk, zsuwam rękawy. Suwak, szemrząc, ciurka mi w dół po
krzyżu, który wygina się w łuk. Halka wyznacza granice. Dotykamy się tylko w
widocznych miejscach. Obsypuje mnie pocałunkami w szyję, jakby nanizywał
paciorki naszyjnika rozkoszy, jakby dotykał ustami talizmanu, który uwiązł między
nami. Dotykam jego pasa i czuję pod palcami chłodne srebro, skrzyp i trzask skóry,
dwa guziki, plecy wygięte w dół, rozsuwa się rząd metalowych ząbków, wełna na
bawełnie. Andrew oddycha szybko, chrapliwie, kładzie mi ręce na biodrach,
wywraca szwy na drugą stronę, przeciąga jedwab przez głowę, a teraz ręce w dół,
mój puls w jego nadgarstkach, jego puls w moich. Chwytam materiał w jodełkę,
ciągnę, marszczy się, dwa kopnięcia, na bok. Bawełna pęta mu nogi w kostkach,
wolny taniec w miejscu, w lewo, w prawo, pośrodku, w lewo, i precz, a jego palce
już przy podwiązkach, pociąga, chwyta obie nogi w łydkach, w kostkach, w palcach,
wolność. Rysuję palcem zawijasa na myszce z przodu jego lewego biodra, to
pierwszy punkt konstelacji, drugi jest tam, trzeci dalej... Jeszcze nie teraz, nie tak
prędko, wszędzie indziej, najpierw ręce, potem oczy... nie ruszaj się... potem wodzę
po nim ustami, jest bez szwów, a zanim oznaczę całą jego mapę, on na moim ciele
kreśli podobną.
Chcę... pożądam, pożądam go.
Nasze objęcia przynoszą ulgę.
Andrew wpatruje się w moje oczy. Uśmiecha się, jak gdyby przejrzał moją
tajemnicę.
*
Lionel i ja omal się nie zlaliśmy w jedno, od pierwszej chwili, gdy zaczęłam go
uczyć, jak żyć pomiędzy. Nigdy nie miałam brata, ale gdyby to ode mnie zależało,
mój wybór padłby właśnie na Nela. Był znakomitym rozmówcą, dobrym słuchaczem
i lubił płatać złośliwe figle.
Chociaż wiedział, że nie powinniśmy zakłócać życia śmiertelników, nie mógł się
opanować. Zanadto kusiły go wolno kojarzące osoby. Nikt nie bawił się lepiej przy
teleportacji niż on, a trzeba przyznać, że nieźle sobie poczynał. Ponieważ nie miał
ciała, nie mógł zręcznymi sztuczkami rozpraszać uwagi widzów, dlatego musiał
bacznie obserwować swoje ofiary. W krótkim czasie przekładał kluczyki
samochodowe, przestawiał koktajl lub spakowaną walizkę tyle razy, że przyprawiał
ludzi o łzy frustracji.
Najulubieńszą sztuczką Nela było branie ludzi na kolana. Nauczył się odtwarzać
dawną powłokę energii swojego ciała. Nie mógł czuć dotyku ludzkiego tak jak
dawniej, ale był prawie pewien, że ludzie nie czują różnicy. Od czasu do czasu
przyoblekał dawną postać i wślizgiwał na krzesło pod siadającym pasażerem
tramwaju lub widzem w kinie. Z początku taki delikwent reagował zdumieniem,
potem usiłował wymacać przeszkodę, a potem młócąc rękami, odskakiwał od pustej
przestrzeni. Beształam Nela za to bezczelne przekraczanie granic, ale nic sobie z
moich uwag nie robił.
– Wiem, jestem podły – przyznawał z chichotem. – Nie powinienem. I pomyśleć,
że dawniej tak łatwo nas było zaskoczyć. Biedny oddychający.
W czasie wolnym od zabawy przeglądał listę swoich małych osiągnięć z
pierwszych miesięcy pobytu tutaj. Sporządził listę filmów, które chciał obejrzeć
przed śmiercią, i teraz przez wiele tygodni oglądał filmy w sklepach wideo między
pierwszą w nocy a ósmą rano. Potem spędzał dni i noce w bibliotekach rozrzuconych
po mieście. Na początek przeczytał pisma zebrane Ralpha Waldo Emersona.
Powiedziałam mu, że to się właściwie nie liczy, bo doskonale pamiętamy wszystko,
co przeczytaliśmy przed śmiercią. Ale Nel poznał w liceum tylko dwa eseje tego
filozofa. W ciągu kilku dni przebrnął przez wszystkie jego dzieła. Bo nie musiał spać.
Potem zabrał się do studiowania historii sztuki. Co za przyjemność, wyznał mi trzy
miesiące później, móc, patrząc na obraz, od razu rozpoznawać styl i autora. Uznając
to za swój obowiązek, zmusił się do przeczytania Wojny i pokoju. Następnie zaczął
ślęczeć nad podręcznikami naprawy samochodów i krążyć po warsztatach, aż zgłębił
działanie silnika spalinowego i systemów hamulcowych. Pewnego razu zabawił się
kosztem całej ekipy mechaników, którzy zdumieli się, gdy po przyjściu rano do pracy
zastali wszystkie auta naprawione.
– Nie masz czegoś, co chciałabyś zrobić? – zapytał mnie pół roku po śmierci
swojego ciała. Zwiedzaliśmy razem Cabildo, kolejną pozycję z listy Lionela. – Nie
nudzi ci się? Rzadko ostatnio sama wychodzisz.
– Denerwuję cię?
– Nie, nigdy mi nie przeszkadzasz. Ale wiecznie tylko czytasz albo gapisz się
przed siebie. Od miesięcy prawie nikogo nowego nie przyuczasz.
– Harowałam blisko siedemdziesiąt lat. Nie mogę trochę odzipnąć?
– My tu nie przechodzimy na emeryturę. Jesteś potrzebna innym.
– Dzięki, Nel.
Patrzyłam, jak buja się z palców na pięty. Nie wyzbył się starego nawyku, tyle że
teraz kiwał się kilka centymetrów nad ziemią.
– Myślałem o tym, co mi powiedziałaś, kiedy się przygotowywałem. Kim
jesteśmy. Jak nas postrzegasz. Że widzisz w nas redukcję atomów i ich masy. Cały
wykład na temat pierwiastków – tlenu, wodoru, azotu. Co nasze ciała mają
wspólnego z powietrzem.
– To jedynie teoria. Idziemy?
Przemknęliśmy przez bramę naprzeciwko placu Jacksona.
– Nienawidziłem fizyki w szkole – wyznał. – Nie miałem do niej cierpliwości.
Nie sądziłem, że potrafię ją ogarnąć umysłem. Ale kiedy się w nią zagłębić, potrafi
być naprawdę pasjonująca. – Spojrzał na mnie. – Dużo się zmieniło od czasów, kiedy
się jej uczyłaś.
– Ab-so-lut-nie.
– Skąd ci przyszło do głowy, że jesteśmy redukcjami?
– Logika na to wskazuje. Znikają cząsteczki potrzebne do budowy materii, a
reszta zostaje. No więc sam widzisz.
– Nieodkryte cząstki. Od atomu przez elektrony i protony po kwarki oraz... co jest
teraz na tapecie? Struny?
Nie odwróciłam się do niego, kiedy mijaliśmy katedrę Świętego Ludwika oraz
stoliki chiromantów i jasnowidzów wróżących z kart, stojące rzędem u podnóża
szarych schodów świątyni. Nel wykazał daleko idące zainteresowanie tym tematem,
po którym błądzą i grzęzną zwykłe umysły. Chociaż doceniałam ciekawość Nela,
wręcz lubiłam jego wścibstwo, nie miałam pewności, co nim kieruje. Czy szukał
wyjaśnienia, czy otuchy, bo nie miał szans ani na jedno, ani drugie.
– Razi, struny, prawda?
– Ostatnio owszem, struny.
– Uważam, że to kapitalny pomysł. Wyobraź sobie, że wszystkie cząstki są w
istocie rzeczy takie same, różnią się tylko sposobem wibracji, jak na przykład fotony
czy elektrony, toteż ruch oraz interakcja pozwalają im odzyskać unikalność, kiedy
wiążą się w atomy lub inne całości.
– Coś wspaniałego. – Nel przystanął, tworząc w środku wielkiego bankietu
nieprzejrzystą gęstość omijaną przez turystów. – Od lat nic nie czytałaś, tak?
– Coś tam przeglądałam. Liznęłam trochę fizyki kwantowej i teorii chaosu.
– Nie wygląda mi to na powierzchowną wiedzę.
– Ci ludzie pytają, z czego wszystko jest zrobione i co trzyma to razem. Nie
zmieniło się tylko jedno. Niezależnie od nazw cząsteczek jest to określony,
niezmienny materiał.
– Wyjaśnij mi, dlaczego nadal czujemy, dlaczego zachowujemy pamięć. Co nas
trzyma w ryzach? Nie chciałabyś się dowiedzieć?
– Chyba w dzieciństwie też zamęczałeś dorosłych pytaniami.
– A tyś na pewno wyrywała się z odpowiedziami. I gdzie teraz jest twoja
odpowiedź, Razi?
*
Zadzwoniła Amy, żeby uprzedzić męża, że znów posiedzi dłużej w pracy. Scott
odłożył słuchawkę i kilka minut chodził tam i z powrotem po salonie. Kiedy wszedł
do kuchni, zaszeleściła otwierana książka. Po chwili panującą w domu ciszę
przerwało jedenaście świergoczących dzwonków.
– Chloe? – Oparł się biodrem o zlew. – Witaj, Scott Duncan z tej strony.
Krzyk w słuchawce aż zatrząsł telefonem.
– Czyś ty oszalał, że przedstawiasz mi się nazwiskiem? Chyba nie oderwałam cię,
na miły Bóg, od pracy? Co słychać?
– Dziękuję, po staremu. A jak twoja nowa praca?
– Świetnie. Pewno nie posądzałeś mnie o bzika na punkcie techno?
– Fakt. Ponieważ jednak tyle razy zmieniałaś kierunki, bardziej dziwię się, że już
nie studiujesz.
– Starzy przyjaciele i dawne dzieje. Trzeba ich kochać. A właśnie, co u Amy? –
Urwała. – Co jej jest?
– Sam nie wiem.
– Wciąż tak przeżywa śmierć dziadków?
– Nie mam pojęcia. Nie rozmawiamy o nich.
– Czyli trudno mówić o wstrząsie.
– Trochę to inaczej wygląda. – Wyjrzał przez szybę w drzwiach kuchennych. –
Pamiętasz tamto lato w klinice?
– Trochę pamiętam.
– A pamiętasz, kiedy Amy tak obsesyjnie dbała o porządek?
– O cholera!
Scott przełknął ślinę.
– Nie wydaje mi się, że tak obchodzi żałobę po dziadkach. Po śmierci babci
Sunny przez dwa tygodnie płakała dzień w dzień, a potem już coraz rzadziej. Kiedy
umarł dziadek Fin, zapłakała tylko raz, po jego pogrzebie. I koniec. A teraz nawet ich
nie wspomina.
– Smutno jej, że straciła oboje, ale też jest wściekła na starego Fina. Jakiś czas
temu napisała mi w liście elektronicznym, co zrobił. Pocieszyłam ją, że coś
podobnego zdarzyło się też w mojej rodzinie, kiedy jedna z moich starszych kuzynek
straciła męża. W ciągu kilku tygodni wyrzuciła wszystkie jego rzeczy. Mnie się to
wydało dziwne, ale patrząc z ich punktu widzenia, wszystkie te rzeczy w pobliżu
muszą przysparzać cierpienia.
– Tyle że on to zrobił zaraz po śmierci babci – przypomniał Scott. – I wyrzucił
wszystko, nikogo nie pytając. Amy ubolewała, że jej przy tym nie było, bo chciała
zachować to i owo.
– Nie mamy prawa narzucać ludziom, jak mają obchodzić żałobę – odparła Chloe.
– No to kiedy zaczął się u Amy ten szał sprzątania?
Scott otworzył drzwi kuchenne i usiadł na schodach.
– Trzy, cztery tygodnie temu. W każdym razie wtedy zauważyłem.
– Wiesz, co go wywołało?
– Gdybym wiedział, nie rozmawiałbym teraz o tym z tobą. Miałem nadzieję, że
Amy puści farbę. W jaki sposób wyciągnęłaś ją z tego zeszłym razem?
– Jakim zeszłym razem?
– Wtedy latem, po strajkach.
– Ach, wtedy.
– Dlaczego „ach”?
– Właściwie nigdy się nie wtrącałam. Najczęściej sama dochodziła ze sobą do
ładu.
– Byłem tam owego lata, Chloe. Wcale się nie wykaraskała sama.
Nagle poczułam nikły zapach Jema. Przewinął się tam przypadkowo, jak gdyby
Scott wcale nie chciał pamiętać, że Jem również był wtedy obecny.
– Nie wiem, jak ty i Jem ją wtedy wyciągnęliście – powiedział Scott – ale tym
razem fatalnie to wygląda. Wcale nie przypomina sytuacji, kiedy zabiera się do
sprzątania, żeby coś przemyśleć. Takie zrywy trwały dotąd dzień lub dwa, a nie
całymi tygodniami.
– Musisz jej to wybić z głowy.
– Nie chce ze mną rozmawiać.
– Zechce. Wszyscy dochodzą do kresu wytrzymałości.
– Nie chcę, żeby pękła.
– Nie jest gałązką. Jesteś takim wrażliwym, nowoczesnym facetem. Nie wiem,
czy wiesz, że cię za to uwielbia. Kapitanie Jigsaw, wkrocz w nowe tysiąclecie z nową
postawą. Wrażliwość to umiejętność obrania odpowiedniego kursu, żeby zdobyć to,
co się chce.
– Kiedy twój poradnik terapeutyczny trafi do księgarń?
– Prawdziwe dary, takie jak mój, nie są na sprzedaż.
– Gdybyś coś wiedziała, powiedziałabyś mi?
– Gdyby to było w mojej mocy, to na pewno.
– W twojej mocy?
– Oj, nie łap mnie za słowa. Nie wpadaj w paranoję.
– Błagam cię o pomoc. Przyjedź do nas, odwiedź Amy.
Przez chwilę milczała.
– Szczerze ci powiem, że mnie nie stać. Przeprowadzka...
– Zafunduję ci bilet. Przyjedziesz? Z tobą porozmawia. Działasz jak serum
prawdy. Nikt nie potrafi kłamać, patrząc ci w oczy. Widywałem cię już w takich
sytuacjach.
Słyszałam, jak po drugiej stronie, u Chloe, upadają kartki.
– Może powinnam była zatrudnić się w CIA. A już na pewno FBI założyło mi
teczkę w okresie mojej działalności.
Dobra, przyjadę za trzy tygodnie, na początku sierpnia. Wcześniej nie dam rady.
Scott odetchnął z ulgą. Zamknął oczy.
– Dziękuję, Chloe.
– Szkoda, że po tak długiej przerwie spotkam się z wami w takich
okolicznościach. Stawiam tylko jeden warunek. Musisz mi ugotować to swoje
cholernie pyszne chili. Nie pamiętam już, kiedy jadłam coś konkretnego. Bo wierz
mi, że bar sałatkowy też może zbrzydnąć.
– Nawet skoczę po piwo – obiecał.
*
Twolly i ja pozujemy sztywno na ławce Andrew, który bawi się swoją nową
zabawką, aparatem Kodak z regulowaną prędkością i ostrością. Zainspirowany
zdjęciami w „National Geographic”, chce się nauczyć fotografować. Na razie, dopóki
nie zacznie podróżować po świecie, wziął sobie za temat rodzinne miasto.
– Twolly, przesuń głowę odrobinę w lewo, czekaj, trochę w dół. O dobrze. A
teraz żadna się nie rusza. I gotowe!
Spogląda w aparat.
Wyciągam nogi.
– Wybierasz się do Nowego Jorku na ferie podczas obchodów Mardi Gras?
Twolly ściąga usta w ciup.
– Tata mi nie pozwala. Mama nagadała mu, ilu tam jest cudzoziemców. Dostał
bzika, że ktoś mnie sprzeda jako białą niewolnicę.
Pokładam się ze śmiechu.
– To wcale nie jest śmieszne – mówi.
– Jak to możliwe, że sama jesteś taka rozsądna, a masz takich pomylonych
rodziców?
– Tata się o mnie martwi.
– Mój też się o mnie martwi, ale nie zabrania mi żyć na własną rękę. Nie
obiecałaś mu, że weźmiesz ze sobą siostrę?
– Tak, ale Terre za miesiąc rodzi, Fleur planuje ślub, Ciel nie wsiądzie do
pociągu, bo cierpi na chorobę lokomocyjną. A małą Soleil dorzuciliby tylko do takiej
transakcji dla dobrej wagi.
Śmiejemy się.
– Marnujesz talent – mówię. – Twoja nauczycielka na pewno nie
zorganizowałaby ci tych spotkań, gdyby podejrzewała, że ktoś mógłby cię porwać.
Wyobraź sobie, Twolls, własną serię biżuterii. Na początek Nowy Jork, potem może
Francja. Masz świetne nazwisko. Etoile. Będziesz sławna. Przynajmniej spróbuj.
Zabaw się.
– Tak naprawdę nie mam ochoty nigdzie jechać.
– Kłamiesz! To ja powinnam ci towarzyszyć. A ponieważ jesteś chodzącą
grzecznością, to ty powinnaś być moją przyzwoitką.
– Po co ci przyzwoitka? – Podchodzi Andrew. Najwyraźniej usłyszał. Twolly
streszcza mu w skrócie swój dramat. – Powinnaś jechać. Zawsze będziesz snuła
domysły, co też cię ominęło.
Kiedy zmienia biegi, dostrzegam jego prostokątne, srebrne spinki do mankietów z
inicjałami APO.
– Andrew, jak masz na drugie imię? Nigdy mi nie mówiłeś.
Ściąga czarne brwi.
– A jeżeli używam tylko inicjału?
– No wiesz co! Dałbyś spokój, Twolly umie milczeć jak grób, a mnie wystarczy
tylko odrobinę przekupić. – Śmieje się i potrząsa głową. – Zamieniłabym się z tobą,
ale nie mam drugiego imienia. Twolls, powiedz mu, jak ty się nazywasz.
– Etoile Luna Knight.
Andrew mruga powiekami. W końcu zdobywa się na komentarz.
– Zmyślnie.
Widać, że zagryza usta.
– Nie krępuj się. Ja też się roześmiałam, kiedy mi powiedziała.
Uśmiecha się tylko. Zbytni z niego dżentelmen, żeby śmiać się z imion damy.
– Skoro ona może się tak śmiesznie nazywać... – mówię.
– No właśnie – zachęca go Twolly.
– Ty też mógłbyś nam zdradzić.
– Może nie powiem nawet kobiecie, którą poślubię – mówi Andrew bez
zmrużenia powiek.
– Mruk z ciebie! A przyznasz się, jak zgadnę?
Muskam go po ręce.
– Do trzech razy sztuka.
– Ale przyznasz się?
– Nie wyobrażam sobie inaczej – dogaduje mu Twolly.
– Przyznam – zgadza się Andrew.
– Imię na P. Hm. Musi być koszmarne, skoro próbujesz utrzymać je w tajemnicy.
Ale może tylko tobie wydaje się takie okropne. Może nienawidzisz go bez powodu.
O’Connell. Nazwisko irlandzkie, katolickie. Czyli pewnie to jest imię świętego. Paul,
nie. Peter, też nie. Phillip?
– Dobry akademicki strzał.
Andrew posyła mi uśmiech i odchodzi.
– Zaraz wypalisz mu dziurę w spodniach, jak nie przestaniesz tak patrzeć, Miss
Zadurzona – mówi Twolly. – Zawsze piękniejesz, kiedy jesteś...
– Andrew. – Podbiegam do niego. – Mniej mnie to bawi, niż sądziłam.
– Brak mi wprawy.
– Nie szkodzi. Ale nie powinniśmy chyba trzymać się tak sztywno jak postaci z
obrazów Maxfielda Parrisha. – Obchodzę go w kółko. – Spójrz, jestem czarodziejką.
Złap mnie, jeśli potrafisz.
– Do usług, panienko – odpowiada z irlandzkim akcentem. – Życzenie wedle
twego pomyślunku spełnię za cenę pocałunku.
Puszcza do mnie oko tak, że marzę o śmielszym pocałunku niż w policzek, ale
zdobywam się tylko na takie cmoknięcie, zanim Twolly czy ktokolwiek inny spojrzy
w naszą stronę.
– Twolls, na placyk zabaw – wołam.
I biegnę pierwsza, rzucam kapelusz na zrudziałą trawę, burzę sobie palcami
włosy, siadam okrakiem na huśtawce. Kiedy oglądam się na nich, Twolly trzyma w
ręce aparat, a Andrew tłumaczy jej działanie któregoś elementu. Twolly manipuluje
zgrabnie przy aparacie.
– Niech zrobi nam zdjęcie – proszę.
– Mogę?
Twolly patrzy na niego prosząco jak szczeniak.
– Pamiętasz, jak złapać ostrość? – pyta. Twolly kiwa głową. – Razi, zrób ładną
minę.
– Ale ty ze mną. Chodź tutaj.
Andrew kilka razy odmawia, ale Twolly popycha go delikatnie w moją stronę.
Schodzę z huśtawki, Andrew podchodzi ze speszonym uśmiechem. Obejmuje mnie
sztywno ramieniem. Twolly, zajęta obiektywem, nie widzi, jak Andrew podskakuje,
kiedy wsuwam mu rękę do tylnej kieszeni. Na pewno parsknąłby śmiechem, gdyby
się nie powstrzymał. Odwracam się do niego i patrzę, jak głupi uśmiech wypełza mu
na twarz. Teraz obejmuję go niegrzeczną ręką w pasie. Andrew odpręża się. Opiera
się o mnie biodrem.
– Nie ruszaj się. Mam – mówi Twolly.
Andrew usiłuje się cofnąć, ale chwytam go nagle, wtulam policzek w jego pierś.
On też mnie obejmuje, bezpiecznym i czułym uściskiem, który rozpala mnie do
żywego.
– Mam. Wyjdzie ślicznie. Chyba skończył się film.
– Mam jeszcze rolkę w kieszeni.
Nie spieszy się z wypuszczeniem mnie z objęć. Ale w końcu bierze aparat i
zaczyna zmieniać filmy.
Twolly podnosi mój kapelusz.
– Fajna sprawa. Wydaje mi się, że wyszło mi kilka dobrych zdjęć.
– Na pewno masz artystyczne oko.
Odbieram od niej kapelusz.
Siadamy na huśtawce. Kiedy Twolly frunie do góry, wyrzuca nogi. Słowem nie
zająknęła się o naszym zachowaniu niegodnym dam. Machamy do Andrew i
posyłamy mu całusy. Kiedy każe nam się nie ruszać, Twolly – wyższa i cięższa ode
mnie – przygważdża huśtawkę do ziemi, a ja szybuję do nieba. Andrew robi nam
kilka zdjęć, po czym siada na ziemi i patrzy, jak sięgamy palcami chmur.
*
Moje bezczelne wygłupy w aptece razem z Twolly i tajne rozprowadzanie ulotek
na uczelni prowadzą do nowego posunięcia – babskich przyjęć.
Twolly i Andrew wyłażą ze skóry, żeby mnie zniechęcić. Sądzą, że skandal
dotknie całą moją rodzinę, zniszczy mi reputację i zniweczy szanse w akademii
medycznej, nie mówiąc o ewentualnej odsiadce w więzieniu.
Chociaż Twolly wreszcie dostrzega konieczność podsuwania kobietom pewnych
informacji, zanim okażą się im potrzebne, nie uważa, że ja powinnam się tym
zajmować. Oczywiście się z nią nie zgadzam. Z kim lepiej niż z drugą kobietą dzielić
się takimi intymnymi sprawami? Spójrzmy, co lekarze wyczyniali z naszymi
babkami i matkami – jak szybko sięgali po lancety i elektryczne urządzenia
medyczne. Co oni wiedzą? Niezależnie od obowiązującej jurysdykcji, jakie mają
prawo ograniczać udzielanie rad tylko do osób związanych świętym węzłem
małżeńskim? Pominąwszy to, że wtedy już zwykle jest za późno.
Kiedy po raz pierwszy powiedziałam Andrew, co robię, dłuższą chwilę milczał.
Spojrzał na mnie ojcowskim wzrokiem i powiedział, że wolałby, abym tego nie
robiła. Popierał moje intencje, lecz nie pochwalał metod. Twierdził, że gdyby mógł,
osobiście broniłby mnie w sądzie, aczkolwiek konsekwencje są zbyt poważne wobec
choćby najbardziej drogich mojemu sercu zasad. Rozdawałam materiały, których
prawo zabrania nawet rozsyłać pocztą. Mówiłam kobietom o sprawach, które wolno
poruszać tylko lekarzom. I które, nade wszystko, większości ludzi wydawały się
niemoralne. Przedstawiłam go pani Delacourt z nadzieją, że to uśmierzy jego obawy.
Przy lemoniadzie i placku truskawkowym dwie najbardziej zaangażowane
politycznie osoby z kręgu mi najbliższych przerzucały się ciętymi ripostami. Pani
Delacourt spodobała się Andrew, chociaż wcale tego nie pragnął. Z nutą podziwu w
głosie nazwał ją imponującą osobowością.
Bardzo dbamy z Gertrudę o to, żeby jak najlepiej chronić siebie, a także inne
kobiety. Dzięki jej specjalnym koneksjom rozchodzą się wieści o zajęciach z higieny
dla kobiet. Posunięciem taktycznym jest, że otwiera dla nich swój dom. Żadnych
mrocznych pomieszczeń ani ciemnych zaułków, ale dobry dom w dobrej dzielnicy,
najmniej podejrzane miejsce na świecie. Nasze spotkania odbywają się jednak
późnym wieczorem.
Salonik, w którym podsłuchiwałam jako dziecko, znów stał się jaskinią
podżegania. Nie prosiłam Gertrudę o zachowanie tajemnicy przed moją mamą, ale
wiem, że nie puściła pary z ust. Z kolei mama też nie ciągnie mnie za język.
Co dwa miesiące urządzam babskie przyjęcia. Kobiety, najczęściej pracujące lub
biedne matki, przekazują sobie adres pocztą pantoflową. Na początku przychodziła
tylko jedna, dwie. Teraz zjawia się ich co najmniej pięć. Gertrudę umie przyciągnąć
grono zainteresowanych.
Zawsze gasimy światło na frontowym ganku. Kobiety przemykają się przez ogród
i wchodzą kuchennymi drzwiami. Witam je i wskazuję drogę przez kuchnię do jasno
oświetlonego saloniku. Bardzo grube story nie przepuszczają światła na ulicę.
Przechodzień nie domyśliłby się nawet, że do pokoju wchodzi wiele kobiet w
kapeluszach naciśniętych na oczy. Rzadko w ogóle się odzywają, a i wtedy nerwowo,
urywanymi zdaniami. To znaczy aż do wejścia Gertrudę pchającej wózek z herbatą,
kawą oraz ciasteczkami z najlepszych francuskich i włoskich cukierni w mieście.
Zaczynam pogadankę od gry w piłkę. Za piłkę służy nam prezerwatywa
nadmuchana tak, że omal nie pęknie. Kobiety rzucają ją ze śmiechem, nawet te, które
brzydzą się jej dotknąć, a gdy napięcie opada, są gotowe słuchać. Najpierw lekcja
anatomii – znakomite plakaty poglądowe z akademii medycznych przedstawiają
tajemnicze narządy, jakie kryje nasze ciało. Niektóre panie notują na świstkach
papieru wyciągniętych z torebek, inne pożyczają notesy i ołówki, które Gertrudę
rozkłada w pokoju. Większość słucha uważnie. Tylko sporadyczne pokasływania
przerywają ciszę, kiedy prowadzę wykład:
– Musicie odkryć, gdzie macie łechtaczkę. – Pokazuję na olbrzymiej planszy
ukazującej zewnętrzne żeńskie narządy płciowe. – Stanowi ona klucz do
satysfakcjonujących związków. Pewien bardzo znany psycholog twierdzi, że dojrzałe
kobiety powinny nie tylko osiągać, ale wręcz przedkładać orgazmy pochwowe nad
łechtaczkowe. Kiedy znajdziecie odpowiednie miejsce, same ocenicie, ile ten uczony
rozumie z kobiecej anatomii.
W większości aptek możecie kupić prezerwatywy i globulki plemnikobójcze.
Wulkanizowane gumy są silniejsze. Wystarczają mężczyźnie na dłużej. Tak, chodzi
mi o długość aktu płciowego, (o pokoju krąży pudełko prezerwatyw w celach
poglądowych.
Istnieje sporo różnych receptur na płyny irygacyjne, których można spróbować,
ale należy je zastosować natychmiast po stosunku. – Wyjmuję plik broszur. – Jeżeli
jednak nie zamierzasz powiesić sobie irygatora na zasłonie prysznica, raczej polecam
inne metody.
Krążki wpasowuje się dokładnie na szyjkę macicy. Reklamy głoszą, że mają
zapobiegać wypadaniu macicy. Ale to nie jedyny ich cel. Gumowy krążek blokuje
dostęp spermy do macicy, zwłaszcza pokryty galaretką plemnikobójczą przed
włożeniem. – Wyjmuję kolejne pudełko z próbkami. – Diafragmy, czyli kapturki
dopochwowe, są podobne do krążków, ale mają sprężysty pierścień, który trzeba
ścisnąć, żeby je właściwie dopasować. Jeszcze nie są łatwo dostępne. Jedynie lekarz
może je dobierać i uczyć nas je zakładać.
Jeżeli nie masz męża, wkładaj na wizytę fałszywą obrączkę. Większość lekarzy
nie będzie chciała z wami rozmawiać, jeżeli nie jesteście mężatkami. Bo za nic nie
zechcą złamać archaicznego, lecz nadal niepodważalnego prawa Comstocka
przeciwko pornografii i antykoncepcji.
Na końcu najodważniejsze pytania zadają w obecności grupy. Czy to prawda, że
w każdym miesiącu mamy bezpieczny okres? Dlaczego piersi stają się tak wrażliwe?
Czy zbliżenie boli? Czy bez ślubu to grzech powszedni, czy śmiertelny? Zdarza się, że
któraś kobieta zostaje, żeby zadać pytanie na osobności. Wtedy Gertrudę wysyła
mnie do zmywania naczyń. Ma takie znajomości na mieście, o których nie powinnam
wiedzieć. Moim celem jest, jak powiada, zadbać przede wszystkim o to, żeby żadna
kobieta nie znalazła się w podbramkowej sytuacji.
*
Obsesja czystości Amy przestała oddziaływać na nią korzystnie tak jak dawnymi
laty. Dziewczyna musiała sobie znaleźć nowe zajęcie. Obdzwoniła krewnych,
wypytując ich o zdjęcia, które mogłaby pożyczyć i zeskanować. Obiecała bowiem
babci Sunny, że sporządzi archiwum fotografii rodzinnych, i chciała dotrzymać
słowa.
W tę sobotę nie zebrał się u Twolly tłum gości, jaki zwykle schodził się na jej
urodziny. Chciała, żeby posegregowali pudła i albumy, które zostały u niej w domu.
Po drugim śniadaniu złożonym z kanapek i sałatek, małe grono zasiadło przy stole
jadalnym, żeby przejrzeć stos zdjęć. Wuj Stephen i mama Amy, Nora, usiedli razem z
jednej strony. Z drugiej usiadła Julie, wnuczka Twolly, sama, bez swoich czterech
małych potworów.
– Posłuchajcie – zwróciła się do zebranych Amy siedząca u szczytu stołu. –
Próbuję jakoś uporządkować nasze zdjęcia, najchętniej według dziesięcioleci. Jeżeli
na odwrocie widnieje data, to świetnie. Ale jeśli nie ma, spróbujcie zgadnąć. Nie
chciałabym pomieszać waszych zdjęć, dlatego używam podpisanych kopert.
Kiedy fotografie zaczęły krążyć z rąk do rąk, śmiech zebranych ożywił cały
pokój. Wszyscy chętnie odkopywali zapomniane historie, przypominali sobie
nawzajem zabawne chwile. Twolly wyjątkowo dobrze dopisywała pamięć, chociaż i
jej czasem umknęło czyjeś imię.
– Zobaczcie, mama z Amy – powiedział Stephen.
Amy wzięła zdjęcie z rąk wuja. Siedziała na pierwszym planie, siedmiolatka z
buzią w ciup. Za nią roześmiana twarz Sunny. Od jej machnięcia chińskimi
pałeczkami powstał rozmazany żółty wachlarz na nieporuszonym zdjęciu.
– Kalmary w sosie słodko-kwaśnym. Do dzisiaj czuję ich gąbczastość w ustach.
To jedyne spośród jej ulubionych dań, którego nigdy nie polubiłam. Kto robił to
zdjęcie?
– Mój pierworodny. Poszukaj, czy nie ma więcej podobnych w tym stosie –
poradził Stephen.
Znaleźliśmy jeszcze kilka zdjęć pstrykniętych tego dnia, ale pozostałe wydały mi
się dziwne. Żadnych ludzi, tylko zdjęcia ogrodu za domem. Kilka dorosłych drzew
urozmaicało krajobraz. Wszystkie drastycznie przycięte. Ani jednej gałązki niżej niż
pięć metrów od ziemi.
– Twój syn uchwycił dryg dziadka do strzyżenia drzew – powiedziała z
przekąsem Amy, odsuwając zdjęcia z powrotem do wujka.
– Napijemy się kawy? – zapytała Nora.
Kiedy wszyscy wstali, żeby przejść do kuchni, rozległy się wokół jęki drewna i
szelest obić. Z sapnięciem otworzyła się zamknięta hermetycznie paczka kawy. Po
jadalni rozszedł się zapach ciemnych palonych ziaren.
Amy wróciła ze szklanką mleka i domową babką. Zaczęła porządkować dwa
pudła swojej ciotecznej babki pełne wycinków z gazet, widokówek i zdjęć. Twolly
zapewniła Amy, że ma jeszcze mnóstwo pamiątek, ale trzyma je porozkładane w
różnych zakamarkach. Nic dziwnego. Na studiach pokój Twolly w akademiku
przypominał nieledwie chlew.
Zdjęcia mojej ukochanej dawnej przyjaciółki były dużo starsze od zdjęć reszty
rodziny. Sepiowe barwy uchwyciły cienie w sposób, któremu barwna fotografia
nigdy nie dorówna. Przypomniały mi się potajemne zdjęcia, które robił mi Andrew,
wygładzając nadmierne krągłości mojego ciała, bo puszczał na nie taką kaskadę
światła.
Zerknęłam Amy przez ramię, kiedy przerzucała stos zdjęć. Rozpoznałam Sunny
we wczesnym dzieciństwie. Do każdego grupowego zdjęcia uśmiechała się szeroko i
stawała pośrodku. Twolly stała z założonymi rękami.
Amy wpatrywała się teraz pilnie w młodą Sunny u boku mężczyzny w mundurze
wojskowym z drugiej wojny światowej. Obejmowali się czule i patrzyli sobie w
oczy, a nie w obiektyw. Stali w nadzwyczaj intymnej pozie, jakże innej od sztywnych
póz kobiet wciśniętych w niezdarne ramiona mężczyzn. Amy odwróciła zdjęcie. Na
odwrocie widniała data kwiecień 1942. Fotograf uchwycił moment tuż przed
pożegnaniem. Amy wstrzymała oddech.
Zdjęcie wróciło na stos, włożone pod kolejny podniesiony przez nią plik. Jej
uwagę zwróciło teraz zdjęcie Sunny z początku lat czterdziestych. Trzymała na ręku
dziecko w furażerce o wiele na niego za dużej. Amy rozpoznała małego Stephena.
Też odłożyła zdjęcie na stos.
Zajrzała do następnego pudła, w którym pod kilkoma warstwami papieru
dokopała się do kolorowych zdjęć ze swojego dzieciństwa i młodości. Zaczęła je
gorączkowo przerzucać. Znalazła swoją fotografię z kuzynami, bratem i dorosłymi,
którzy stali nad nią, jak gdyby jej pilnowali. Po oddechu poznałam jej przejęcie.
Kiedy wzięła w palce błyszczący papier, natychmiast poznałam Jema. Kudłate,
choć czyste włosy spływały mu do ramion. Miał szczery uśmiech. Amy stała
zwrócona do niego twarzą, chociaż wyglądała, jak gdyby odwracała się, żeby
spojrzeć na niewidocznego fotografa. Nie uśmiechała się jednak do obiektywu, lecz
do Jema, pełna wielkiego podziwu.
Teraz wciągnęła głęboko powietrze, jak gdyby poczuła jego zapach.
– Och, kochanie, co za bezcenne zdjęcie. – Nora stanęła tuż za nią. – Na widok
jego włosów zatęskniłam za latami sześćdziesiątymi.
– Wiem, mamo. Przepraszam, zaraz wracam.
Pobiegła na górę. Przemknęła przez pokój Twolly i zamknęła się w łazience.
Usiadła na zamkniętym sedesie, podciągnęła kolana pod brodę i oparła na nich
głowę. Oddychała ciężko, a jej ramiona zatrzęsły się w niemym szlochu. Istota Jema
owionęła ją niczym chmura, która nadciąga latem wraz z niespodzianą burzą. Po
kilku minutach płaczu sięgnęła po chusteczkę. Wtem drzwi otwarły się z impetem.
– Oj, przepraszam.
Twolly cofnęła się za drzwi. Ale jakby po namyśle zajrzała ponownie.
Amy otarła łzy z twarzy i zerwała się, żeby spuścić wodę.
– Nie szkodzi. I tak już skończyłam.
Powiedziała to rozszczebiotanym głosem.
Twolly weszła do środka.
– Co się dzieje?
– Nic.
– Przecież mam na nosie okulary. Chciałabym zamienić z tobą dwa słowa na
osobności.
Amy posłusznie wyszła za nią. Twolly zamknęła drzwi pokoju od środka, usiadła
na małym fotelu.
– Ja też za nią tęsknię, kochanie.
– Nie o to chodzi. W każdym razie nie tylko. – Amy skubała brzegi swoich
szortów. – Jeśli cię o coś spytam, obiecasz mi szczerość?
Twolly spojrzała na nią poważnie, marszcząc mleczne czoło.
– Tak.
– Czy babcia naprawdę kochała dziadka?
– Oczywiście, że kochała. Co to za pytanie?
– Sama nie wiem... Widziałam jej zdjęcie z pierwszym mężem – powiedziała
Amy tak dobitnie, jakby chciała wyraźnie zaznaczyć, że wie o tym od zawsze. – I
przypomniałam sobie, jak zapamiętałam ją z dziadkiem Finem. Zawsze wydawali mi
się tacy oddaleni od siebie. Nie przejawiała wobec niego, bo ja wiem, czułości.
Twolly skrzywiła się.
– W moim pokoleniu nikt się tak nie obłapiał jak w twoim.
Amy łypnęła na nią groźnie.
– Nie o to mi chodzi. Raczej jakby czegoś jej brakowało. Pocieszyła się
dziadkiem?
– Moja młodsza siostra nikim się nie pocieszyła. Musisz zrozumieć, kochanie, że
czasy były inne. Lata wojny łamały ludziom serca. Nie przeczytasz tego w żadnym
podręczniku historii. Każdy ginący na froncie chłopak zostawiał w kraju osobę, która
rozpaczała po nim tak bardzo, że nic tej tęsknoty nie mogło ukoić. Nic ani nikt.
Sunny opłakiwała, mój Boże, jak on miał na imię? Mam w oczach jego twarz, ale
nazwisko mi...
– Mitchell.
– O właśnie. Moja siostra latami opłakiwała Mitchella, zanim dojrzała do
ponownego zamążpójścia.
– Dlaczego wybrała dziadka?
– Z wielu powodów. Pochodził z dobrej rodziny. Nasi ojcowie prowadzili razem
interesy. Był dobrze wykształcony, prawdomówny, przystojny. A przy tym
opiekuńczy. – Twolly zauważyła minę Amy. – Chociaż czasami pod tym względem
przesadzał. Sunny czuła się przy nim bezpieczna. Potrafił utrzymać rodzinę, co
wówczas było sprawą nie do pogardzenia. Sporo ich łączyło. Mieli podobny
światopogląd.
– Jak się uporała ze stratą Mitchella?
– Przeżyła straszne chwile. Najpierw zamieszkała z nami, kiedy poszedł do
wojska, potem została. Moje dzieci były jeszcze małe. A Stephen był niemowlęciem.
Kiedy przyszedł ten telegram, wydawało się, że wstrząs odbierze jej mowę, od razu
wpadła w czarną rozpacz. Jej żałobę pogorszyło to, że nie mogła nawet pochować
ciała. Roztrząsała obsesyjnie jego śmierć – zginął rozerwany na kawałki. Przedtem
błagała go, żeby nie zaciągał się do wojska. Mitchell mógłby dostać zwolnienie jako
jedyny syn. Ale miał zasady.
Twolly otarła oczy.
– Ślicznie razem wyglądali. Mitchell był dżentelmenem, odnosił się do Sunny z
szacunkiem. Dlatego widziała w nim dosłownie anioła. Jeszcze wiele miesięcy po
jego śmierci symulowała życie. Uśmiechała się, a nawet śmiała w stosownych
momentach, ale całkiem bez serca. Pomału jednak uznała, że musi zdobyć się na
wdzięczność za czas spędzony przez nich razem. Nie bez trudu wskrzesiła chwile
wspólnego szczęścia. Kiedy poznała Fina, już doskwierała jej samotność. A on był
dobrym, przyzwoitym człowiekiem.
– Czy babcia rozmawiała z tobą, co znaczyło dla niej urodzenie pierwszego
dziecka, dziecka Mitchella?
Twolly spojrzała na nią podejrzliwie.
– Nie. Zamartwiała się, że nie będzie miał ojca. Ale Fin stanął na wysokości
zadania. Był dobrym ojcem. I Stephen naprawdę przyniósł jej nie lada pociechę.
Najpierw pomógł przeżyć miesiące spędzone przez jej męża na wojnie, a potem
pierwsze lata po jego śmierci. Zawsze miała w Stephenie cząstkę Mitchella.
Amy zagryzła policzek.
– Nigdy nie żałowała, że go ma?
– Oczywiście, że nie. Co to za pytanie? – Wstała i usiadła przy Amy na łóżku.
Położyła chudą rękę na kolanie ciotecznej wnuczki. – Amy, co cię trapi?
– Chyba próbuję ich rozgryźć. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że prawie ich
nie znałam.
– Kochanie, to jedna z moich wielkich nauk życia. Ludzie kryją wiele
niespodzianek, choćbyśmy znali ich nie wiadomo jak długo. Teraz masz tylko
wspomnienia swoje i ludzi pozostałych przy życiu. Jak brzmi przysłowie? Umarli nie
zdradzają?
– Umarli nie kłamią.
*
Twolly zajmowała teraz ten sam pokój w domu rodziców, który miała w
dzieciństwie. Na jej podwójnym, oczywiście wiecznie rozścielonym, łóżku leżała
oszałamiająca biała kołdra z prostokątów pozszywanych rzędami lecących ptaków.
Na podłodze leżała jeszcze grubsza, ręcznie szyta kołdra. Wokół poduszki ułożone w
podkowę, żeby Twolly miała w nocy o co się oprzeć, niezależnie od tego, na który
przewróci się bok. Meble miała zaledwie kilkuletnie i bardzo drogie. Wyraźnie tata
dorobił się takiego majątku, że mogła sobie pozwolić nawet na ostentację. Na szafce
nocnej z żyłkowanego klonowego drewna stała lampa i leżały książki oprawne w
skórę. W otwartej szafie suknie i żakiety szaleńczo pląsały na drewnianych
wieszakach. Rząd butów i pudeł z kapeluszami prowadził do jej toaletki, zawalonej
szalami, pudrami, flakonami perfum, spinkami do włosów i opakowaniami po
batonikach.
Lustro toaletki lśniło.
Był środek grudnia. Nie żyłam blisko pięć miesięcy. Przyzwyczaiłam się już
znowu do własnego odbicia w lustrze. Ukazywało kształtną mgiełkę światła, grę
między moją ówczesną postacią a srebrem. Na zdjęciu wyglądałam całkiem inaczej,
przeżyłam wstrząs na wspomnienie życia, którego przecież nie zapomniałam. Twolly
miała nasze zdjęcie na huśtawce zatknięte za ramę lustra. Zdjęcie wskazywałoby na
to, że tęskni za mną, a w każdym razie czasem o mnie myśli. Miałam dowód, że mnie
nie zapomniała ani nie wymazała z pamięci.
Spędziłam z nią cały tydzień. Wydawała mi się zdenerwowana, chociaż przez
cały czas czymś się zajmowała. Całymi rankami czytała lokalną gazetę i pisała długie
listy. Pilnowała, jak gospodyni nakrywa stół do wczesnego obiadu, a potem jadła
wolno, wysłuchując plotek matki. Po południu wpadała na kawę do koleżanek,
swoich rówieśniczek, od ładnych kilku lat zamężnych, będących w różnych fazach
ciąży lub połogu. Z roztargnieniem głaskała maluchy, które lgnęły do jej
tajemniczych piwnych oczu. Przed kolacją grała w warcaby albo rozwiązywała
krzyżówki z najmłodszą siostrą, jedenastoletnią wówczas Sunny. Wieczorem, po
powrocie ojca do domu, jedli rodzinny obiad. Chwilę rozmowa kręciła się wokół
poszukiwań męża przez Twolly. Spędziła dwa wieczory osobno z dwoma
młodzieńcami w saloniku. Przyjęła ich serdecznie, ale obaj ją znudzili. Nie dała im
jednak tego odczuć, bo ukryła obojętność pod powłoczką dobrych manier.
Kiedy wzięła kąpiel i nasmarowała się obficie balsamem do ciała, wchodziła do
niepościelonego łóżka i czytała godzinę albo dwie. Olbrzymi budzik milczał. Nie
miała powodu mierzyć czasu ani tym bardziej wstawać, dopóki nie poderwie jej do
życia wewnętrzny zegar.
Przedostatniego wieczoru mojej tam obecności do pokoju Twolly wpadła Sunny z
wyciągniętymi przed siebie rękami.
– Siostrzyczko, zerwał się. Naprawisz?
– Co się zerwało? – spytała Twolly, nie podnosząc oczu.
– Ten piękny naszyjnik, który mi zrobiłaś.
Wierciła się, aż szeleściła na niej bawełniana koszula nocna. Doleciał mnie
zapach mydła Ivory, miętówek, kory drzew.
Twolly podeszła do cedrowej komody w nogach łóżka i wyjęła z niej drewnianą
kasetkę, którą tak dobrze pamiętałam. Trzymała w niej narzędzia i materiały
jubilerskie. Wróciła do łóżka i przechyliła abażur nocnej lampki, żeby je lepiej
oświetlić. Łańcuszek naszyjnika Sunny pękł w trzech miejscach. Na szczęście topazy
pod delikatnym srebrnym wisiorem nie uległy uszkodzeniu.
– Cieszę się, że nie pojechałaś do Nowego Jorku. Nie miałby mi kto naprawić –
powiedziała Sunny.
Kilka tygodni przed uroczystym zakończeniem szkoły Twolly zaproponowano
studia w prestiżowej akademii sztuk pięknych, zaszczyt niewiele mniejszy, niż gdyby
kobieta dostała się wówczas na Uniwersytet Harvarda. Odrzuciła jednak propozycję.
– Sunny, przecież w Nowym Orleanie są inni jubilerzy – powiedziała Twolly.
– Ale nie mogą się równać z tobą. Co jest pod tymi ubraniami?
Twolly spojrzała za wzrokiem siostry.
– Coś, czego jeszcze nie otwierałam.
– Od kogo? Mogę otworzyć?
– Nie twoja sprawa. Nie, nie możesz.
Pod stosem prania leżała paczka zaadresowana przeze mnie do Twolly. Miałam ją
wysłać w dniu swojej śmierci. Z jakichś powodów nie mogła do niej zajrzeć.
– Jak ci się rozerwał? – spytała Twolly, zaglądając do kasetki.
– Zahaczyłam o gałąź.
– Ale jak?
– Zawisłam na drzewie do góry nogami i się bujnął.
– Kiedy to było?
– Przed chwilą.
– Przecież jest ciemno choć oko wykol. Powinnaś kłaść się spać.
– Wiem. – Sunny rzuciła się na brzuch na łóżko Twolly. – Chciałam sprawdzić,
jak to jest być nietoperzem.
– Dziwne z ciebie stworzenie. – Na chwilę przestała szukać. – Dlatego Razi tak
cię lubiła.
Od trzech miesięcy w żadnym pokoju ani domu, ani nawet na ulicy, nie
słyszałam, żeby ktoś bliski wymówił na głos moje imię. Od seansu, którego
zażyczyła sobie babcia i na którym się zjawiłam. Od wyjazdu Andrew do Yale. Aż
mi zadrżały kontury.
– Ja też ją lubiłam – powiedziała Sunny w poduszkę. Tęsknisz za nią?
Kasetka zatrzasnęła się z hukiem.
– Bardzo.
– A jej dawny narzeczony?
Drzwi, szuflady i wieczka zatrzasnęły się wszystkie naraz. Noc nie była
szczególnie zimna, ale obie siostry zobaczyły mój upust emocji po doznanym
wstrząsie. Spojrzały po sobie.
– Niesamowity przeciąg! – zawołała Twolly tak beztrosko, jak tylko potrafiła.
– Aha.
Sunny rozejrzała się po pokoju, żeby znaleźć wyjaśnienie.
– Będę musiała użyć lutownicy, żeby naprawić ci łańcuszek. Musisz poczekać do
jutra.
Twolly odłożyła kasetkę na miejsce. Kiedy grzebała w komodzie, wypadła z niej
kartka.
– Nie szkodzi. Dobranoc. – Przed wyjściem Sunny pocałowała siostrę w policzek.
Otworzyła drzwi, zatrzymała się na progu. – Schowaj się dziś dobrze pod kocami. Bo
w nocy mogą straszyć duchy.
I pobiegła korytarzem, śmiejąc się głośno, żeby uciszyć własny strach.
Moja przyjaciółka zgasiła światło i otuliła się kokonem kilku warstw bawełny.
Czułam, że nie śpi, a skupia się na modlitwie. Twolly była osobą wierzącą. Kiedy
oddech jej zwolnił i stał się płytszy, pozbierałam wszystko, co spadło na podłogę.
Czytam nie gorzej w świetle gwiazd niż w słońcu. Widokówka miała stempel 15
września 1929 roku. Przedstawiała widok portu w Bostonie. A na odwrocie:
Twolly,
Zwiedzam miasto. Bawię w gościach u kuzynów. Dobrze się czuję. Wkrótce
podam Ci swój nowy adres. Jeszcze nie mam stałego miejsca pobytu.
Pozdrawiam,
APO
Andrew. Mój Andrew. Byłam ciekawa, co robił tamtego wieczoru, tyle miesięcy
po przyjeździe do Bostonu. Czy za oknem padał śnieg? Czy czytał w zimnym pokoju
albo palił papierosa przy uchylonym oknie? Może spędzał czas z kolegami? W
towarzystwie miłej młodej kobiety? A może myślał o mnie?
Pokój Twolly znów się wyziębił, dlatego zakopała się jeszcze głębiej pod kocami.
Usiłowałam wychłodzić w sobie wspomnienie jego gorącego dotyku, swoich do
niego ciepłych uczuć, żaru mojego serca, które przecież już przestało bić.
Ale wtedy mi się nie udało.
*
Postanowiłam spędzić tę noc u Twolly. Amy poszła do swoich rodziców.
Widziałam, jaka jest zmęczona i krucha, kiedy przytuliła cioteczną babkę na do
widzenia i obiecała rano przygotować jej pyszne śniadanie.
Opiekunka nocna Twolly pomogła jej wejść na górę i zaprowadziła do łazienki.
Kiedy usłyszałam szum wody z prysznica, weszłam do stołowego, żeby przeszukać
jeszcze raz pudełka. Może w kolekcji Twolly znajdę gdzieś kartkę albo list od
Andrew. Wysypałam zawartość pudelek i wrzucałam z powrotem po jednym zdjęciu.
Była sentymentalna i wszystko chomikowała. Jeżeli jest gdzieś ślad po Andrew, na
pewno go znajdę. I oto trafiłam na telegram zatknięty pod wieczko jednego ze
starych brązowych pudeł.
V893 12=LAFAYETTE LU 763 R 1940 19 STYCZ 8. 43 LEONARDOWA
LAMBERTOWA 10001 MYRTLE PLACE BLVD LAFAYETTE LU TWOLLY
UMARŁA EMMALINE. PRZYJADĘ ZŁOŻYĆ KONDOLENCJE. CZY MOGĘ
ODWIEDZIĆ PRZYSZŁY TYDZIEŃ. PRZYJADĘ POCIĄGIEM DO
LAFAYETTE. ODPOWIEDZ NA ADRES WESTERN UNION POWYŻEJ.
PRZEPRASZAM ŻE SIĘ NIE ODZYWAŁEM. POZDRAWIAM. APO
Adres zwrotny Filadelfia. Cóż za zbieg okoliczności, pomyślałam. W roku 1940,
kiedy wysłano ten telegram, Andrew O’Connell, którego pomyliłam ze swoim
Andrew, też mieszkał w tym mieście. W tymże roku ów mężczyzna został ponadto
wspólnikiem kancelarii adwokackiej Fitzhugh, Kohl i O’Connell, a w Wigilię ożenił
się z młodą kobietą ze znanej pensylwańskiej rodziny.
Po co tamtej zimy mój Andrew bawił w tym mieście? Może pojechał odwiedzić
Warrena i Annę Trippów, swoich najdawniejszych przyjaciół. Albo chciał się spotkać
ze swoimi dalekimi krewnymi, którzy wyemigrowali z Bostonu i osiedlili się tam
kilkadziesiąt lat wcześniej. Czy to możliwe, że bawił tam tylko przejazdem, w drodze
na pogrzeb Emmaline? Może pod wpływem chwili postanowił odwiedzić Twolly, bo
mieszkała tylko dwie godziny jazdy pociągiem z Nowego Orleanu.
A może mieszkał wtedy w Filadelfii albo w pobliżu? Może pracował w pobliskim
miasteczku jako prawnik, bankier lub fotograf. Czy drogi obu Andrew, mojego i tego
drugiego, obcego, kroczących przez swoje osobne życia, kiedykolwiek się
skrzyżowały, czy wpadli na siebie przy kupnie gazety, jeden drugiego spytał o
godzinę? Czy mój Andrew stał się anonimowym człowiekiem wśród wielu?
Anonimowy człowiek. Tylko kilka moich listów, podpisanych pseudonimem
literackim Barrett Burrat, doczekało się odpowiedzi. Odezwała się Jenna O’Connell,
daleka kuzynka, oraz Uniwersytet Tulane, na którym nie odnotowano żadnego
miejsca jego pobytu po dyplomie uzyskanym w czerwcu 1929 roku. Pragnąc
uwzględnić inne możliwości, napisałam do wszystkich wydziałów prawa na
pozostałych uczelniach należących do Ligi Bluszczowej poza Yale. Ku mojemu
zdziwieniu ze wszystkich przyszły dość szybko odpowiedzi, ale niestety nie
uczęszczał na żaden z nich.
Chociaż nie miałam się czego uchwycić, wiedziałam, że nie zginął. Ten telegram
stanowił dowód, że Andrew żył jeszcze co najmniej dziesięć lat po wyjeździe z
Nowego Orleanu.
Kiedy odłożyłam pełne pudełko tam, gdzie zostawiła je Amy, Twolly przeszła
przez jadalnię do kuchni. Rodzina sprzątnęła stół po sobie. Obok zmywarki unosiła
się ścieżka ciepłego powietrza. Twolly nalała wody do czajnika i znalazła w szafce
torebkę z ciasteczkami imbirowymi.
Stała, nie zważając na mnie, gryzła ciastko jak myszka, żeby się nim
podelektować. Przy telefonie leżał list, który wysłałam do niej kilka tygodni
wcześniej na podrabianej papeterii Tulane. Otworzyła, ale jeszcze nie odpowiedziała.
Ciekawe, dlaczego nie odpowiada tej fikcyjnej przedstawicielce absolwentów, która
prosiła o wspomnienia ze studenckich lat. Kiedy Twolly spojrzała na zegar,
przesunęłam list na środek blatu. Może zdążył tak się wtopić w tło, że przestała go
dostrzegać.
Bardzo chciałam z nią porozmawiać. Chciałam się dowiedzieć, czy jej życie
przyniosło jej tyle szczęścia, na ile liczyła. Czy odpowiada jej rola matki? Jakiego
człowieka wzięła sobie za męża i czy na nią zasługiwał? Czym zapełnia wolny czas?
Czy kiedykolwiek myśli o tym, co ją ominęło, kiedy zrezygnowała z wyjazdu na
studia do Nowego Jorku?
Usłyszałam gwizdek czajnika na długo przed nią. Aż się wzdrygnęłam, kiedy
zapiszczał wystarczająco głośno dla jej uszu. Twolly, w lawendowej jedwabnej
koszuli nocnej i ulubionym żółtym plisowanym szlafroku, poruszała się bardzo
powoli. Jej chude jak u kurczaka nogi wystawały znad białych pantofli
przypominających baletki. Kiedy szła, zaskrzypiały kafle na podłodze. Po kuchni
rozszedł się intensywny aromat pomarańczowej herbaty wlewanej do filiżanki.
Twolly położyła cztery ciastka imbirowe na talerzyku z chińskiej porcelany i
postawiła go ostrożnie na tacy obok herbaty.
Kiedy usadowiła się w swoim pokoju i włączyła telewizor, na dole paliły się
jeszcze prawie wszystkie światła. Przed dziennikiem telewizyjnym o dziesiątej
przeglądała miesięcznik „Reader’s Digest”. Do wiadomości sportowych skończyła
przekąskę i zapadła w drzemkę na fotelu.
Wisiałam nad tapczanem przy jej szczupłych, prostych łydkach, które lśniły w
świetle lampy.
– Twolly, nie mogę uwierzyć, że wciąż włóczysz po świecie swoje stare kości. –
Chociaż tylko istota mojego pokroju mogła teraz usłyszeć mój głos, zapragnęłam
przemówić, a nuż Twolly zrozumie. – Pamiętasz nasze kapitalne zabawy? Mam
nadzieję, że tak. Dobrana z nas była para!
Powieki zamknęły jej się z gracją motylich skrzydeł. Z pomocą powietrza zdjęłam
jej z nosa okulary i odłożyłam na stolik. Wydęła usta, potem rozluźniła, jak gdyby
całowała kogoś czule. Powiedziałam sobie w duchu, że pewno mnie.
– Coś podobnego! Wciąż jesteś okazem zdrowia. Dbają o ciebie, dobrze sobie
żyjesz. Chwała Bogu, nie jesteś samotna. A po śmierci samotność doskwiera, Twolly.
Nie uwierzyłabyś, jak bum cyk-cyk. Każdy, komu się to wszystko przeje... albo nie
wystarcza, przenosi się dalej, w zaświaty.
Chyba domyślasz się, że dobrze się bawię? Nie uwierzyłabyś, ile książek
przeczytałam i ile tu zobaczyłam. Mogłabym teraz rozpoznać dowolną chorobę albo
uczyć historii dowolnego okresu. Opanowałam włoski, niemiecki i francuski,
mogłabym podjąć pracę tłumaczki. Długo pomagałam istotom podobnym do siebie.
Uczyłam je wszystkiego, co było im potrzebne do przetrwania. Bo my tu nie musimy
jeść ani pić, ani nawet pamiętać o oddychaniu, nic z tych rzeczy. Ale musimy
nauczyć się poruszać, nie niszcząc wszystkiego dookoła. Radzić sobie z mnóstwem
wolnego czasu. Czymś się zajmować. A przede wszystkim nauczyć się, że nie wolno
zadawać cierpienia innym.
Przypomniały mi się oczy Andrew, wyzbyte głębi i blasku, kilka tygodni przed
wyjazdem z Nowego Orleanu w nieznanym kierunku. Wieczór, kiedy zgasło w nich
światło.
– Pisze czasem do ciebie? Widujesz go, rozmawiacie o mnie? Powiedz, że nie
przeżyłaś tego nadmiernie. Że się śmiałaś. Że Andrew wiedział, jak bardzo go
kochałam. Z ręką na sercu, nikogo nie kochałam bardziej niż jego.
Nareszcie wymówiłam jego imię na głos, nie tylko w myślach. Aż zafalowałam
cała od niewidocznej gęsiej skórki, o jaką przyprawiło mnie „Razi” usłyszane w
odpowiedzi jego głosem. Szczęśliwy szept, jak gdyby Andrew tak samo wdychał
mnie i wydychał.
Wstrzymałam rękę nad jej kolanem. Nie mogłam jej przecież dotknąć.
– Twolly, gdzie on jest?
Twolly sapnęła i obudziła się. Zamrugała raptownie i dotknęła prawą ręką twarzy.
– Moje okulary.
Lewą ręką przejechała wolno po stoliku, wymacała okulary tam, gdzie je
odłożyłam. Ziewnęła szeroko jak lwica, po czym wyłączyła telewizor i lampę.
Poszła do kuchni, a w drodze powrotnej do łóżka zaczęła gasić wszystkie światła.
Kuchnia, stołowy, hol, górne światło w gabinecie. Weszła do swojego salonu, stanęła
przed stolikiem ze zdjęciami.
– Panie, miej w opiece moją rodzinę i przyjaciół. Niech zawsze wiedzą, że ich
kocham. Spoczywajcie w pokoju. Amen.
Zanim zgasiła światło, posłała jeszcze całusa w głąb pokoju. Dopiero wtedy
podreptała do sypialni, nucąc pod nosem piosenkę z naszych studenckich lat, i
zamknęła cicho drzwi.
*
Nel osiem miesięcy mieszkał pomiędzy, kiedy postanowił nauczyć się języków, w
których napisano jego ulubione opery. Uznał, że skoro Ralph Waldo Emerson mógł
się nauczyć kilku języków, nie korzystając z dobrodziejstwa nagrań, on na pewno
nauczy się z taśm.
W ciszy panującej nocami w bibliotece publicznej siedział ze słuchawkami
zawieszonymi w miejscu, w którym powinna się znajdować jego głowa i powtarzał
obce zwroty. Zakradaliśmy się do liceów i korzystaliśmy z ich laboratoriów
audiowizualnych. Lionel ślęczał nad podręcznikami, żeby nauczyć się również czytać
i pisać w tym języku. Stale ćwiczył. Akcent miał idealny, jak rodowity Włoch.
Namawiał mnie, żebym chodziła z nim na filmy Federica Felliniego, bo chciał
sprawdzić swoją znajomość nowego języka. Bawiły mnie tylko te surrealistyczne.
Żeby nie oszukiwać i nie czytać podpisów, wieszał sobie przez nosem pudełka z
prażoną kukurydzą, które zasłaniały dół ekranu. Miesiącami nie wysłuchał ani jednej
włoskiej opery, chociaż męczył się jak potępieniec, żeby przygotować się na tę swoją
prywatną premierę.
– Zupełnie jakby ktoś chciał zrozumieć tekst piosenki „Louie, Louie”. Nawet jak
odtworzymy wszystkie dźwięki, i tak nie mamy pojęcia, co on śpiewa – powiedział
Nel. – A teraz wyobraź sobie, że w głowie odmyka ci się jakaś klapka. I nagle słowa
stają się jasne. Przestajesz już powtarzać dźwięki jak papuga. Nie byłoby to
cudowne?
– Niezłe – przyznałam.
W lutym uznał, że dojrzał do pierwszego odsłuchania. Przeniknęliśmy drzwi
wejściowe biblioteki z najlepszą kolekcją płyt kompaktowych. Znalazł swoją
ulubioną operę i zaczął gmerać nerwowo przy gałkach i guziczkach, żeby uruchomić
odtwarzacz. Tymczasem ja usiadłam z książką przed oknem niezasłoniętym storami.
Zatopiłam się w lekturze, gdy wtem dobiegły mnie ciche dźwięki, przefiltrowane
przez jego słuchawki. Chwilę później usłyszałam jego płacz.
Tembr jego głosu nie przypominał tonacji istot bytujących pomiędzy. Pozostawał
w zasięgu ludzkiego słuchu.
– Nel, co się dzieje?
– Coś cudownego! Rozumiem każde słowo.
Skąpany w świetle latami ulicznych Nel, rozpostarty jak orzeł, leżał na wznak na
podłodze i szlochał jak porzucony kochanek. Przy jego biodrze leżała okładka płyty
CD. Pierś falowała mu, gdy ryczał na cały głos własną wersję arii z Traviaty. Śpiewał
okropnie, ale tak wzruszająco, że nie śmiałam na ten temat żartować.
Usiadłam obok niego na wykładzinie w stalowym kolorze, tuż obok leżała pogięta
zszywka i obcięty paznokieć. Otarł nieistniejące łzy. Pociągnął nosem, którego nic
nie zatkało. Co jakiś czas wyrzucał do góry ręce jak grabie, żeby podkreślić
sekwencję wznoszących się dźwięków. Fałszował niemiłosiernie, ale nikt by nie
podejrzewał, że nie jest rodowitym Włochem.
Balansował na cienkiej linie między udręką a ekstazą. Słyszałam to w jego głosie.
Widziałam w uśmiechu, kiedy mrużył wielkie orzechowe oczy przed złudnymi łzami.
Cierpiał. Jego emocje potrzebowały ciała, które by je dopełniło, nadało im jedność.
Nie znosiłam opery, ale siedząc z nim tam, uświadomiłam sobie, że ja też
rozumiem każde słowo. Tyle czasu spędziłam w pobliżu Nela, że nauczyłam się
niepostrzeżenie. Język włoski sam mi wszedł do głowy.
– Alfredo, Alfredo, diquesto cuore non puoi comprendere tutto l’amore – śpiewała
Violetta do rzucanego kochanka.
Alfredzie, Alfredzie, nie ogarniesz swym sercem całej mej miłości do ciebie.
Zwróciłam uwagę na dekoracje w pobliżu działu dziecięcego. Łuk serc wieńczył
ekspozycję książek o przygodach wakacyjnych i romansach nastolatków. Mimo
półmroku widziałam różową gazetkę ścienną, tło z różanych wianuszków
przypominających haftowane serwetki, a na nich całujące się komiksowe postaci i
rumiane amorki. Nie zdążyłam się odwrócić... bo już na tle kwiatów... smak lukru na
wargach... i głos Andrew, kiedy pierwszy raz powiedział mi...
Zmroziła mnie fala emocji pod moją pajęczą powłoką. Samotność, którą
potrafiłam rozproszyć za dnia rozmaitymi zajęciami, teraz współbrzmiała z wibrującą
muzyką.
– Tęsknię, Razi.
Nel usiadł. Powieki miał spuchnięte. Z odtwarzacza nadal leciała Traviata.
– Za czym?
Coś mi uwięzło w gardle.
– Za poprzednim życiem. Wtedy pod wpływem muzyki miałem ciarki na skórze i
przyspieszone bicie serca. Na jej dźwięk musiałem czymś ruszać, nogą, palcami lub
głową. Bo czułem ją całym sobą, rozumiesz? Nie tylko tutaj – dodał, waląc się
pięścią w pierś. – Wiele moich wspomnień wiąże się z muzyką. Piosenki, których
słuchałem wieczorami przy butelce dobrego wina i dobrym kochanku. Powroty
piechotą do domu parnymi ulicami Nowego Orleanu, kiedy zostawiłem go
rozgrzanego w łóżku i dolatywały mnie dźwięki z przejeżdżających aut. Chóry
świerszczy. – Zapatrzył się w sufit pokryty ohydnymi płytami akustycznymi.
Przestrzeń pomiędzy nami wypełniała woń czerwonego wina, piżmowej wody
kolońskiej, obłoku spalin i mięty – zapachy cudownej nocy, którą mógłby opisać z
przejmującymi szczegółami, gdyby zechciał. – To było moje marzenie. Pragnąłem
żyć muzyką. Nie powinienem był zostawać dyrektorem do spraw personalnych.
Dokonałem złego wyboru. Robiłem w życiu to, co w swoim przekonaniu
powinienem, a nie to, co chciałem. Ale nie da się cofnąć czasu.
Zalałam się suchymi łzami. Kontury mi się trzęsły, tyle że szloch bez oddechu,
bez ciała był pusty, niepełny. Nie pozwoliłam sobie na taki upust emocji, odkąd
Andrew wyjechał do New Haven. A w każdym razie odkąd uznałam, że tam
wyjechał. Tak czy owak siedemdziesiąt jeden lat i pięć miesięcy. Nel usiadł i
wyciągnął do mnie ręce w tak bezwiednym geście, że nie tknęło go, aby się
opanować.
Mnie zaś ogarnęła tak przejmująca tęsknota za Andrew, że zapomniałam podnieść
rękę, żeby powstrzymać Nela. Kiedy nasze opary się spotkały, nastąpił krótki
moment ulgi, bo uścisk miał nas ukoić. Ale skończyło się jedynie na wspomnieniu
tego, co dawniej niosło pociechę. Odskoczyliśmy od siebie jednocześnie, wzburzeni,
roztrzęsieni. Pozwoliliśmy, żeby zetknęło się to, co nie powinno było nigdy wejść w
kontakt.
Spojrzeliśmy na siebie. Nel znów płakał.
– Tęsknię za nim – wyznałam.
– Wiem, kochanie. Może ci ulży, jeśli się wygadasz? Chyba tak długo mnie już
znasz, że możesz mi zaufać.
Nel znał Andrew jako przypis do mojego życia, ale miał, oczywiście,
świadomość, że Andrew wypełniał całe jego rozdziały.
– Rzeczywiście chciałabym ci coś powiedzieć. W zeszłym tygodniu dostałam
nekrolog od kogoś, kto latami przysyłał mi korespondencję na temat Andrew.
Mężczyzna figurujący w tym nekrologu urodził się w Illinois. Czyli to nie jest mój
Andrew.
Lionel spojrzał na mnie ze zdumieniem.
– Nie mam najmniejszych wątpliwości, że mój Andrew urodził się w Nowym
Orleanie. A ten, którego losy śledziłam, mimo zbieżności nazwisk i życia, nie jest
moim Andrew. Nie jest moim ukochanym. Myliłam się.
– I przez tyle lat nie pokusiłaś się o to, żeby go odwiedzić? – spytał Nel. – Chyba
jedna wizyta by ci nie zaszkodziła?
– Nie masz pojęcia, Lionelu. – Powiedziałam to słabym, lecz złowieszczym
głosem. Kiedy indziej może kazałby mi wyjaśnić, ale wyraźnie był zmęczony
własnym cierpieniem. Chociaż targała nim ciekawość, nie miał siły przypierać mnie
do muru. Spojrzałam w orzechowe oczy swojego przyjaciela. – Ciekawe, co się stało
z moim Andrew.
– Bez ciebie.
Wyciągnął rękę w moją stronę. Ja też wyciągnęłam. Ale nie dotknęliśmy się, bo
nie mogliśmy. Mijało się to z celem.
*
Nazajutrz rano po spotkaniu rodzinnym w celu uporządkowania zdjęć Amy
przygotowała ciotecznej babce fantastyczne śniadanie, mianowicie francuskie
grzanki, a do nich świeżą sałatkę jagodowo-brzoskwiniową i mocną kawę.
Twolly wstała od stołu najedzona i poszła wprost do sypialni, gdzie zaczęła
przetrząsać szuflady bieliźniarki. Wyrzuciła na podłogę sterty bielizny chyba z
czterdziestu lat. Nawet za młodu nigdy nie mogła niczego znaleźć. Mruczała teraz
delikatne przekleństwa pod nosem, szukając tego, co tam powinno leżeć.
Amy spojrzała w głąb otwartej garderoby wypakowanej pudłami. Pałąk uginał się
pod ciężarem ubrań. Na podłodze stały rzędem buty, lecz ani jednej dobranej pary.
Amy westchnęła głęboko, jakby była zmęczona. Po prostu zacznij, mruknęła do
siebie. Zaczęła wyjmować pudła bez naklejek i ustawiać je jedno na drugim na
podłodze.
– Och, kochanie – poprosiła Twolly – tylko zapamiętaj, jak one tam stały. Bo w
bałaganie nic już nie znajdę.
– Oczywiście, ciociu – odparła niemal z uśmiechem Amy. – I co, poszczęściło ci
się?
– Jeszcze nie skończyłam. Wiem, że jeszcze kilka lat temu te zdjęcia tu były.
Amy zanurkowała w szafie i po chwili wyciągnęła z niej dużą drewnianą
szkatułkę z biżuterią. Widziałam ją wcześniej, w młodości, w pokoju Twolly. Amy
postawiła ją na stosie pudeł i zaczęła grzebać w szufladach. Pełno tam było sztucznej
biżuterii, staromodnych bakelitowych bransoletek, pustych tekturowych pudełeczek,
kwitów, monet, spinek do włosów...
– Ciociu, to kopalnia złota.
Twolly odwróciła się do swojej ciotecznej wnuczki, gdy koronkowe majtki
sfrunęły jej z palca. Łypnęła okiem zza okularów. Patrzyła, jak Amy wyjmuje
filigranowy srebrny łańcuszek łączący przezroczyste prostokątne oliwiny.
– Twoja robota. Poznaję twój styl.
W szufladzie było dużo podobnych cacek.
Twolly wróciła do swoich poszukiwań.
– Lubiłam tamten okres w moich pracach jubilerskich. – Wyciągnęła szufladę z
komody i postawiła na łóżku. – Weź to sobie.
– Nie mogłabym – powiedziała Amy.
– Ależ proszę cię, kochanie. Weź całą szkatułkę. Jesteś jedyną znaną mi osobą,
która włożyłaby teraz coś z tych rzeczy.
– A twoje córki?
– Nie doceniłyby. Przeglądałam te drobiazgi niedawno, w każdym razie po
śmierci Sunny. Czasem wymieniałyśmy się biżuterią. Twoja mama i ciotka dostały
wszystko, co chciały.
Twolly wróciła do porządkowania.
Amy odłożyła naszyjnik na miejsce.
– Dziękuję. Oddam cioci wszystko, czego nie będę nosiła.
– Zachowaj.
Amy przed zamknięciem szuflady pogrzebała jeszcze delikatnie w stosie
naszyjników i znalazła dwa małe puzderka. Pierwsze było puste. Drugie
rozpoznałam.
Kiedy Amy podniosła wieczko, aż jęknął zawias. Z ciemności dobyła się nikła
woń bratków, po czym zapach Andrew odleciał. W środku leżała jego obrączka
obwiedziona kolorem jego oczu. Odsunęłam od siebie pokusę, żeby jej dotknąć,
przejechać palcem po napisie, wrócić do tamtych pytań...
Twolly wypuściła z ust powietrze i patrzyła, jak szarzeje i gęstnieje pod jej
nosem. Amy rozdygotała się na całym ciele, jakby dostała jakiegoś ataku. Skroplona
para na starych, nieszczelnych oknach zamieniła się w szron. Obie kobiety patrzyły
na siebie, powoli opuszczając trzymane w rękach przedmioty.
– Loretta! – Twolly objęła się nagimi rękami. – Gdzie ona się podziewa? Te
opiekunki zawsze majstrują przy termostacie. Loretta!
– Ja się tym zajmę.
Amy zamknęła wąską szufladę, schowała puzderko z obrączką.
Ogrzałam znów swoją przyjaciółkę, zastanawiając się, skąd ma i dlaczego
zachowała pozostawioną przeze mnie obrączkę. Twolly jako jedyna na świecie
powinna się była domyślić, że ta szeroka, męska obrączka jest przeznaczona dla
niego.
Zanim Amy wróciła, Twolly znalazła to, czego szukała.
– Zobacz, tu są zdjęcia twojej babci w towarzystwie sióstr.
Siedziały na łóżku, niemal stykając się biodrami.
Pierwszych kilka zdjęć należało do Twolly i jej sióstr w długich spódnicach i z
niesfornymi włosami. Zgodnie z modą obowiązującą po wielkim kryzysie. Dalsze,
wetknięte pod spód, pochodziły z dawniejszych czasów. Zdjęcie zrobione na terenie
Newcomb College, gęsto obrośniętego rozłożystymi dębami. Fotografia jednej z jego
grup. Patrzyły na mnie słabo widoczne, lecz znajome twarze. Zobaczyłam Annę
Whitcomb, zanim została żoną Warrena Trippa.
Twolly przytrzymała dłużej nasze wspólne zdjęcie. Tym razem ona siedziała na
huśtawce na dole, a ja poszybowałam do nieba.
Przedostatnie leżało odwrócone wierzchem do dołu.
– Okropne zdjęcie.
Amy wpatrywała się w nie pilnie.
Spałam na sofie, ale nie sama. Leżałam wtulona w niego. Stykaliśmy się
głowami. Moje blond loki obramowywały jego piękny profil. Obejmował mnie
bezwładnie, jak gdyby wcześniej trzymał mnie mocno w ramionach, ale we śnie
rozluźnił uścisk. Przypomniałam sobie, że obudził mnie trzask migawki. Zanim się
dobrze ocknęłam, winowajca zniknął. Otumaniona snem, pogłaskałam Andrew po
piersi. Budził się wolno, najpierw ziewnął, potem przytulił mnie mocniej. Czas
wracać do domu, śpiąca królewno, powiedział.
– Ciociu Twolly, kto to jest? – spytała Amy i wyciągnęła zdjęcie przed siebie.
Twolly zadrżała ręka, ale wzięła od niej zdjęcie. Odwróciła, spojrzała na awers.
– Razi. Jedna z moich najukochańszych przyjaciółek. Dawno nie żyje. – Twolly
urwała. – Co za dziwny zbieg okoliczności. Śniła mi się wczoraj w nocy. Grałyśmy
na dworze w kulki. Był Wielki Piątek roku tysiąc dziewięćset dwudziestego
siódmego. Spadła wówczas okropna ulewa, wszyscy się bali, że wały zostaną
przerwane i zatopią Nowy Orlean. Jak wiesz, to był rok wielkiej powodzi. W tym
śnie bawiłyśmy się u niej w ogrodzie za domem. Ona miała swoje kółko, ja swoje.
Strzelałyśmy do siebie nawzajem, dopóki wszystkie kulki się nie wymieszały. Nagle
dmuchnął potężny wiatr, sieknął deszcz i wszystkie nam zwiało. Aż podskoczyłyśmy,
kiedy huknął piorun. Razi spojrzała na mnie i zapytała: „Twolls, co my tu robimy w
taką słotę? Kto tu pogrywa z nami w kulki?”. I roześmiała się ze swojego dowcipu.
Dziwne, bo dawno mi się nie śniła.
Twolly pogłaskała mnie po sepiowej brodzie.
– A co to za młodzieniec przy niej?
– Chłopcy lgnęli do niej jak pszczoły do miodu. Pociągała ich przygoda, którą
widzieli w jej oczach. A ona lubiła ich zmieniać. I śmiało sobie z nimi poczynała!
Znikała raptem na tańcach, a potem wracała ze szminką zmazaną od całowania się.
Twolly oddała zdjęcie Amy.
– Zobacz, jak oni się ściskają, jak tulą. – Amy dotknęła miejsc, w których nasze
ciała się stykały. – To musiał być dla niej ktoś wyjątkowy. Nie pamiętasz, jak miał na
imię?
– Ile to już lat! – Twolly urwała, zamrugała oczami. – Andrew.
Poczułam przypływ jego niepowtarzalnej esencji, która jej jednak umknęła.
– A na nazwisko?
– Minęły wieki, wszystkiego nie da rady spamiętać.
– A pamiętasz, jaki był?
– O, to był porządny, dobrze ułożony chłopiec. Jakież miał dobre maniery. I był
inteligentny, nawet bardzo. Czekała go kariera prawnicza. – Uśmiechnęła się smutno,
powściągliwie. Jego zapach osłabł. Nagle wstała. – Wybacz, melasa, którą jadłam na
śniadanie, za szybko ruszyła mi w kiszkach. Starość, nie radość.
*
Całowałam się z czterdziestoma siedmioma chłopcami. Dwudziestu siedmiu, w
tym pierwszego, Jimmy’ego Reynoldsa, tylko cmoknęłam szybko w policzek. Z
innymi, muszę przyznać, pieściłam się na rozmaite sposoby. Spośród pozostałych z
czternastoma tylko się namiętnie całowałam i nic więcej (chociaż dziesięciu
usiłowało posunąć się dalej), ośmiu zwiedziło moją północ, a trzech zapuściło się na
południe. Ostatnich pięciu dotykało mnie nagiej, ale tylko trzech mnie nagą widziało.
Przy dwóch omal nie musiałam sięgnąć do porad pani Sanger. Śmiesznego chłopaka
o bardzo wprawnych rękach zgubił nadmierny temperament, ale nigdy nie
powiedziałam mu w twarz, że wybuchnął jak szampan. A znerwicowanego wskutek
odniesionego na wojnie urazu żołnierza z owłosioną klatką rozpraszał każdy dźwięk,
zwłaszcza odgłosy, w których nie umiał odróżnić bólu od przyjemności. Zatem tylko
Andrew poznał kolor moich tylnych jabłuszek w świetle dziennym.
Szczerze mówiąc, miałam znacznie większą ciekawość w rękach od nich.
Sprawdzałam fakturę w najdziwniejszych miejscach. Luźny mankiet kusił mnie, żeby
dotknąć od spodu gładkiego nadgarstka. Przy nachylonej szyi jedwabny fałd, który
zaczyna się za uchem i ginie na ramieniu. Rozcapierzonymi palcami wodziłam w dół
krzyża – łopatki spadziste jak dachówki, pagórkowate żebra, groble ścięgien,
kwadratowa talia. Twarde, kanciaste w dotyku kolana. Spadek, kiedy przesuwałam
dłoń poziomo między biodrami. Wrzosowisko na piersi, gdzieniegdzie gęste,
gdzieniegdzie rzadsze, rosnące nad grubym czerwonym splotem naczyń w głębi.
Zawsze wiedziałam, kiedy ktoś czerpał rozkosz z tych miękkich, tajemnych
miejsc. Czułam, jak przyspiesza mu oddech i puls, które odbijały się we mnie echem,
gdy udzielał mi się nagły przypływ jego energii. Budziło się we mnie życie,
świadomość, płomień, znikał strach, ciało wzbierało na fali przyjemności, a gdy jej
grzywa zaczynała opadać, płynęłam razem z nią. Napawałam się cielesną żądzą.
Samo to uczucie niosło zadośćuczynienie. Nie oczekiwałam niczego więcej.
Czasem jakiś chłopak przypominał mi któregoś z poprzedników. Trzymając go za
rękę, nagle czułam to samo ułożenie kłykci albo muśnięcie ramion, i przez chwilę
nachodziło mnie wspomnienie dawnej sympatii nie słabsze od uścisku obecnego
kawalera. Czasami siła wspomnienia kazała mi wymówić na głos imię dawnego
lubego, dlatego potem musiałam przepraszać za błąd. Nie mogłam przecież przyznać,
że czasem zawodzą mnie zmysły, a obecna chwila tak gładko i przekonująco
odtwarza przeszłość.
W końcu nastał Andrew. Pozwalał się dotykać z niewiarygodną wprost
cierpliwością i wyczekiwaniem. Mogłam suwać do woli opuszkami palców, pełną
dłonią, ustami po całym jego ciele, w doprowadzającym do szału wolnym tempie.
Wiedziona na poły instynktem, na poły jego wskazówkami, nauczyłam się regulować
nacisk, kierunek, prędkość wraz z jego zmianami oddechu, napięciem mięśni. Kiedy
jego żar zlał się z moim, czułam się z nim bezbrzeżnie zespolona.
Nie posiadałam się z radości, kiedy okazał mi podobną ciekawość. Zatańczyły we
mnie wszystkie nerwy, rwąc się do jego dotyku, aż całe ciało rozpłynęło się w
melodii współbrzmiącej z tworzoną przez niego harmonią. Przyjemność znajdowała
kulminację w wybuchach bądź falach, przy czym Andrew odkrył, że zawsze
delektuję się swoimi reakcjami, choć są tak różne i rzadko przewidywalne.
Marzyłam o takiej bliskości z nim, jakiej nie zaznałam jeszcze z nikim. Pod skórą
wrzała mi nie tylko krew i tlen. Wystarczyło jego spojrzenie, myśl o nim, jeden
dotyk, a coś we mnie wzbierało, nieważkiego jak świt, co nazywałam miłością. Mój
Andrew, który pocałunkami otworzył moje życie na oścież, twierdził, że powinnam
dojrzeć, iż nasza więź dalece wykracza poza związek ciał.
*
Kiedy zadzwonił telefon, Scott spał, a Amy przeglądała zdjęcia rodzinne. Wpadła
do kuchni, żeby odebrać, klnąc, że zapomniała wyłączyć głos. Włączyła się
sekretarka automatyczna. Amy nie przerywała wiadomości nagranej przez Scotta.
– Cześć, to ja, Chloe. Nie śpicie? Wiedziałam...
– Jestem na nogach – powiedziała Amy, kiedy już przyłożyła słuchawkę do ucha.
– Coś się stało?
– Dzwonię, żeby dać znak życia.
Amy skrzywiła się i zmrużyła oczy.
– Jak twoja nowa praca?
– Świetnie. Biorę mnóstwo nadgodzin, których wymaga mój program bazy
danych, ale nie narzekam. Chyba wreszcie pokochałam swoją pracę. I wiesz co? Pod
koniec października wysyłają mnie na konferencję do Nowego Orleanu. Te moje
nadęte ważniaki mają świra na punkcie rozwoju profesjonalnego.
– To dopiero za trzy miesiące – powiedziała zawiedziona Amy. – Będziesz miała
czas, żeby do mnie wpaść?
– Aims, błagam cię. Uważasz, że wytrzymam trzy dni w hotelu, żłopiąc kawę,
gryząc słone ciasteczka i słuchając w skupieniu?
– Czyli wpadniesz.
– Musieliby nasłać na mnie Mechaniczną Pomarańczę. Przywiązać mnie pasami,
zapuścić krople do oczu. A co u ciebie?
– Dużo pracuję. W zeszły weekend pojechałam do cioci Twolly, żeby odebrać
trochę zdjęć rodzinnych.
– I jak ci poszło?
– Dobrze.
– Pewno musiałaś przeżyć niedawną śmierć dziadków. Zważywszy na to, że
dziadek lekką ręką rozdysponował dobytek babci.
– Trudno, musimy się z tym pogodzić.
– Ja bym chyba wolała jak najdłużej zachować pamiątki.
– Dobrze wiesz, że był dziwakiem – przypomniała Amy.
– To prawda, był ekscentrykiem. Ludzie miewają różne wady.
– Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby wykładał inżynierię kosmiczną
albo psychologię. Ale nie, wykładał pisanie i retorykę, cóż za banał. Zresztą było,
minęło. Trzeba iść naprzód z żywymi.
– Nadal bardzo tęsknisz za babcią?
– Bardzo, Chloe.
– A jakie masz plany rodzinne? – Z chłodnego tonu Amy Chloe wywnioskowała,
że nie powinna ciągnąć tematu. – Zbierasz zdjęcia i sporządzasz kopie?
– Z tych, które zostały. A dlaczego pytasz?
– Robisz album rodzinny? Wklejasz wycinki z gazet, nalepki, pukle włosów i
inne pamiątki? Chyba ludzie robią je tylko po to, żeby wąchać klej.
Amy uśmiechnęła się krzywo.
– Robię zdjęcia cyfrowe. Korzystam z cudów współczesnej techniki, żeby
przekazać odbitki całej rodzinie.
– Kurczę, któregoś dnia jakiś kretyn wymyśli, że wszystkim trzeba wszczepiać do
głów chipy, żeby niczego nie zapominali. Wyobraź sobie wtedy historię rodziny,
jakiej nie znal świat. Zdjęcia mogłyby odejść do lamusa.
– Pamięć zbiorowa bez tajemnic – skomentowała Amy.
– Jak gdyby Carl Jung trafił do Doliny Krzemowej.
– Napisz program, który coś takiego umożliwi.
– Piękne dzięki! Zapominanie ma też swoje dobre strony.
Amy przeglądała się w drzwiczkach mikrofalówki.
– Żebyś wiedziała.
*
Minęło kilka dni od weekendu Amy z Twolly i jej rodziną. Pewnego wieczoru
Scott zastał ją w stołowym przy komputerze i skanerze. Przeglądała jedną z wielu
kopert ze zdjęciami, które przywiozła do domu. Scott też trzymał w ręce małą
kopertę.
– Czy nazwisko ludzi, od których kupiliśmy ten dom, brzmiało Burrat?
– Nie.
Nawet nie podniosła oczu.
Tego dnia nie sprawdziłam jeszcze poczty. Odpowiedzi na moje listy w sprawie
Andrew przychodziły rzadko. Scott przejechał palcem po obrzeżu zaklejonego
skrzydełka. Zerknęłam i zobaczyłam na odwrocie, w miejscu nadawcy, napisane
odręcznie nazwisko Benjamin Beeker. Wciąż czekałam na odpowiedzi od Twolly i
od Warrena Trippa młodszego. Liczyłam też na to, że moja przesyłka do
O’Connellów w Filadelfii przyniesie jakiś rezultat.
– Nie sądzę też, że mamy sąsiadów o takim nazwisku – dodał Scott.
– Bo nie mamy.
– A list wygląda mi na prywatny. Czyli pewno ktoś pomylił adres.
Amy szybko uporządkowała zdjęcia trzymane w ręce.
– Jak się posuwa twoja praca? – zapytał.
– Powoli. Jeszcze wszystkiego nie zorganizowałam. – Wsunęła zdjęcia na
miejsce. – Kładziesz się spać?
– Niedługo. Bo dochodzi jedenasta. A ty?
– Chyba jeszcze trochę posiedzę.
– Dobra.
Odwróciła się z powrotem do monitora i zaczęła miarowo klikać.
– Aims, chciałbym dowiedzieć się czegoś o twojej wizycie. Nie powiedziałaś mi
słowa.
– A co chciałbyś wiedzieć?
– Chociażby jak się czują twoi rodzice.
– Tata zwichnął sobie kolano, sprzątając w garderobie, a mama przeżywa katusze
przy wyborze kolorystyki do ich sypialni.
– Nie zapełniają sobie życia pisklętami?
– Mają jedno.
– Jak się miewa twoja niezrównana cioteczna babcia Twolly?
– Ciało spowalnia tempo, ale umysł nie.
– Fajnie było przekopywać się przez te stare zdjęcia?
– Żebyś wiedział. Pośmiałyśmy się trochę, cioci zebrało się na wspomnienia.
– Nie wytrąciły cię z równowagi?
– Niby dlaczego?
– Pojechałaś tam ze względu na obietnicę złożoną babci. Pewno musiało ci być
trochę smutno.
– Dlatego tak mnie wypytujesz o weekend? Chcesz się dowiedzieć, czy nie
przesiedziałam go przy stole, załamując ręce i wypłakując oczy?
– Nie o to mi chodziło.
– A o co?
– Kochanie, wiem, że coś ci nie daje spokoju. Wiem, co to znaczy, kiedy tak
gruntownie sprzątasz dom. Coś cię gryzie i nie odpuszcza. Chciałbym ci pomóc.
– Nie da się. Ale dziękuję za troskę.
Scott aż spłonął rumieńcem, że tak go zbyła.
– I co mam na to odpowiedzieć?
– Zostawić mnie w spokoju.
– Wciąż się tylko usuwam. – Przechylił się do niej przez stół. – Dotąd nie
wypytywałem, dlaczego nie ma grama kurzu i ani jednego zarazka w całym domu.
Ale mam już dosyć. Mam dosyć zamartwiania się o ciebie. Dosyć wymuszonych
rozmów i zabiegania o twoją uwagę. Próbowałem okazać ci wyrozumiałość, ale
niewiele to dało.
– Nie wiesz, co przechodzę.
– Właśnie, nie wiem. Może więc byś mi powiedziała? Jestem twoim mężem.
Komu się zwierzysz, jeśli nie mnie?
– Chciałabym to rozwiązać sama.
– Co rozwiązać?
– Nie przypuszczam, że zrozumiesz. Uporać się z mnóstwem złożonych
wspomnień, które wróciły do mnie po ich śmierci. Spraw, o których długo nie
myślałam.
– Jakich? Byłaś molestowana albo coś podobnego?
– Nie pleć bzdur.
– To nie wiem, o czym mówisz.
– Znasz to uczucie, kiedy słyszysz dawno niesłyszaną piosenkę i nagle
przypominasz sobie miejsce... sytuację... w której ją słyszałeś? Po latach wraca
wspomnienie. I to z ogromną wyrazistością. Niemal namacalne. Mnie coś takiego
spotkało nie przy piosence, a przy zdjęciach. Zdjęciach, których nie widziałam tak
dawno, że omal nie zapomniałam ich wagi.
– Nie powiedziałaś jeszcze, w czym rzecz. Tylko od czego się zaczęło.
– Bo nie chcę o tym więcej mówić. Może lepiej idź spać.
– Przestań mnie odsuwać – zawołał.
– Nie krzycz na mnie.
– Postaw się na chwilę w mojej sytuacji. – Złapał górną poręcz łóżka. – Jak ty byś
się czuła? Po śmierci twoich dziadków nasze życie dosłownie zamarło. Przykro mi,
że straciłaś oboje w tak krótkim czasie. Wiem, jak bardzo kochałaś babcię Sunny. I
wiem, jak kochałaś też na swój sposób dziadka, dlatego zapewne z trudem przyszło ci
wybaczyć mu, jak się obszedł z rzeczami po babci i zamęczał ją swoją
nadopiekuńczością czy jakie tam urazy wobec niego chowasz. Ale nie w tym rzecz.
Widzę, że usiłujesz zaprowadzić porządek w życiu, w którym przecież nie panował
bałagan. Dlaczego? I od wszystkiego mnie odsuwasz.
Scott zrobił przerwę na zaczerpnięcie oddechu. W tym momencie zawisł w
powietrzu zapach Jema, przelotny jak porzucona myśl.
– Kiedy ostatnio oglądaliśmy film? – zapytał Scott. – Albo jedliśmy razem? A
rozmawiali? Nawet nie mówię o rozmowie na poważny temat, którego uporczywie
unikasz, a który zaczyna się na D, a kończy na O. Zresztą, skoro już o tym mowa,
może zadam ci przewidywalnie banalne pytanie, kiedy się ostatnio kochaliśmy.
Amy siedziała z rękami założonymi na piersiach. Skierowała niebiesko-zielone
oczy w róg monitora.
– Broń się.
– Nie mam zamiaru z tobą wojować.
– Porozmawiajmy spokojnie.
W końcu podniosła na niego wzrok.
– Nie mogę.
Przez chwilę patrzyli na siebie. Scottowi rzadko puszczały nerwy. Zaraz zresztą
ochłonął, chociaż Amy odmówiła mu zdawkowo wyjawienia, co tak skrzętnie przed
nim ukrywa. Kiedy atmosfera się uspokoiła, wokół roztoczyła się esencja Jema z siłą
chloroformu. Przypomniała mi się rozmowa Amy z Twolly. Jak Amy wypytywała
ciotkę na temat pierwszego męża Sunny i ich syna.
Scott wyszedł bez słowa z pokoju.
*
Szanowny Panie Burrat,
Dawno nie pisałem listu, dlatego proszę mi wybaczyć wszelkie uchybienia.
Przepraszam też za zwlokę. Mam nadzieję, że nie opóźniłem Pańskich badań.
Oczywiście wie Pan, że moim ojcem był Simon Beeker. Tata umarł w grudniu. On
by Panu najlepiej pomógł. Ale postaram się przekazać wszystko, co wiem.
Tata zawsze powtarzał nam, że pan O’Connell okazał naszej rodzinie serce.
Babka mojego Taty przez wiele lat prowadziła mu dom (nazywała się Emmaline
Coteau). Państwo O’Connellowie byli bardzo zamożni. Ich majątku nie uszczuplił
nawet specjalnie wielki kryzys. Ojciec Andrew Patrick O’Connell zmarł pod koniec
lat trzydziestych i zostawił niemałą fortunę. Miał udziały w spółkach AT&T oraz
RCA. Były to wówczas młode firmy. Pan O’Connell (Andrew) przepisał swoje akcje
na moją prababkę Emmaline, chociaż przestała pracować u nich niedługo po jego
wyjeździe z Nowego Orleanu. Wiem od Taty, że bardzo o nią dbał do końca życia.
Pilnował, żeby miała na jedzenie, na lekarza i na utrzymanie domu.
Przed śmiercią prababki oboje ustalili, że Simon, czyli mój Tata, dostanie jej
akcje. Dzięki nim opłacił czesne za swoje studia na Uniwersytecie Howarda. Po
śmierci prababki podziękował panu O’Connellowi za hojność. Wedle słów Taty pan
O’Connell nie chciał nocować znów w tym mieście (na pewno Pan wie o śmierci jego
dziewczyny). Przyjechał jednak na pogrzeb i wieczorem wypili razem kielicha. (Tata
miał ulubiony bar nad rzeką, dokąd właśnie poszli, bo tam nikt by nie wybałuszał
oczu na czarnego i białego mężczyznę rozmawiających razem. Tata zawsze
powtarzał, że mają dobrą muzykę i dobre piwo). Pan O’Connell wcale nie musiał
robić tego, co zrobił, ale ten człowiek wyrastał ponad przeciętność. Tata nie mógł się
go nachwalić za opiekę nad moją prababką.
Dzięki panu O’Connellowi obie moje siostry i ja mogliśmy pójść na studia, a
rodzice mieli na starość dobre życie. Tata trzymał te akcje, jak długo mógł.
Spieniężał je tylko wtedy, kiedy musiał. Prawdę powiedziawszy, nikt z nas nie znał
zasobów Taty, dopóki moja siostra Sarah nie wybierała się na studia do Spelman
College. W dniu ukończenia liceum Tata dał jej czek na opłacenie czterech lat
czesnego i utrzymanie. Nie mogliśmy uwierzyć, że tyle odłożył z pensji nauczyciela
historii. Wtedy powiedział nam o hojnym geście pana O’Connella.
Wie Pan, jak starzy ludzie w kółko opowiadają te same historie. Czasami Tata
również tak wracał do starych dziejów. Szczerze mówiąc, zapomniałem większość
jego opowieści usłyszanych w dzieciństwie. Pamiętam jednak, że zawsze mówił o
panu O’Connellu z ogromnym uznaniem.
Chyba mógłbym dorzucić też coś od siebie. Panowie utrzymywali kontakt.
Wymieniali karty świąteczne, czasem pisywali do siebie listy. Kiedy miałem bodajże
osiem lat, pojechaliśmy do niego w gości. Właściwie nie wiem po co. Mgliście
pamiętam, że Tata zawiózł mu wielkie pudło. Już wtedy wiedzieliśmy, że pan
O’Connell pomógł Tacie opłacić studia. Rozumieliśmy, że to ważna wizyta. W
tamtych czasach z Nowego Orleanu trzeba było jechać pociągiem. Nigdy przedtem
nie odbyłem tak długiej podróży koleją. Chciałem czuwać przez całą drogę. Ale ruch
pociągu ukołysał mnie do snu. Pan O’Connell przyjechał po nas na stację nowym
niebieskim chevroletem. Pamiętam, jak ludzie się na nas gapili. Żeby biały
mężczyzna odbierał ze stacji czarną rodzinę! W latach pięćdziesiątych to było nie do
pomyślenia. Chyba Pan sobie wyobraża te szepty i spojrzenia. W dodatku bez cienia
skrępowania przywitał się z nami uściskiem ręki. Miał bardzo ciekawe oczy.
Zwracały uwagę nietypowym kolorem. Pamiętam, że Tata siedział z przodu, ja
umierałem ze strachu, czy policja nas nie zatrzyma, a pan O’Connell jechał jak
gdyby nigdy nic.
Dom miał okazały, piętrowy. Pamiętam, jak lubiłem schody. Żona pana
O’Connella przyjmowała nas bardzo serdecznie, chociaż odniosłem wrażenie, że
czuła się trochę nieswojo. Ale posadziła wszystkie dzieci w gabinecie – mnie i moje
siostry razem z własnymi dziećmi. Poczęstowała nas ciasteczkami z mlekiem i
chlebem melasowym, który upiekła moja mama. O’Connellowie mieli gramofon.
Myśmy jeszcze wtedy nie mieli, dlatego stanowił dla nas nie lada atrakcję. Potem już
nigdy nie spotkaliśmy się z tymi dziećmi, ale nie zapomniałem gościny w domu pana
O’Connella.
Podejrzewam, że moja siostra Sarah mogłaby Panu bardziej pomóc. Podobno też
dostała list od Pana, ale chyba za bardzo jest zajęta pracą i schedą po Tacie.
Przypomnę jej, żeby do Pana napisała. Poza tym nie podał mi Pan numeru telefonu,
mój syn szukał nawet w książce telefonicznej w Internecie, ale nie znalazł. Załączam
wizytówkę, proszę więc dzwonić, gdyby miał Pan więcej pytań. Może wtedy jeszcze
coś mi się przypomni.
Życzę powodzenia,
Benjamin Beeker
Raptem przypomniało mi się, jak podglądałam Simona w pokoju Andrew
nazajutrz po jego wyjeździe w nieznanym kierunku. Simon wodził szczupłymi
palcami po biblioteczce, która przeszła na jego własność wraz z dziesiątkami książek.
Podszedł do swojego nowego biurka i zauważył w małym koszu na śmieci kartkę.
Wychodząc, żeby go opróżnić, zatrzymał się w drzwiach, wyjął ze śmieci mój ostatni
list do Andrew i obejrzał ciemną brązową plamę, która rozlała się z jednego końca
koperty w drugi. Pociągnął nosem, niuchając, co to może być. Wsunął list do kieszeni
i poklepał się po biodrze jakby na znak, że ma zamiar go chronić.
Spojrzałam na wizytówkę załączoną przez Benjamina. Był dyrektorem zakładów
chemicznych. W pustym rogu wpisał numer domowego telefonu. Żałowałam, że nie
mogę zadzwonić i poprosić, żeby spróbował odkopać wspomnienia z dzieciństwa,
które jakoby bezpowrotnie zapomniał. Chętnie zapytałabym, czy wie, co jego ojciec
zrobił z moim ostatnim listem do Andrew.
*
Mam dziewięć lat. Kilka tygodni temu odkryłam, skąd się biorą dzieci. Nie ma
mowy o bocianach, które spuszczają je przez komin ani o zagonach kapusty.
Powstają siłą miłości i natury. Mama wyłożyła mi to logicznie. Mężczyzna, kobieta,
pyłek, nasienie, z pączka kwiat, z kwiatu owoc. Związek przyczynowo-skutkowy, jak
powiedziałby mój tata.
Wiem, jak dziecko rośnie w łonie matki. Widziałam ilustracje. Ale nie wszystko
jeszcze rozumiem.
Średnia córka pani Delacourt odwiedza nas po obiedzie grupy sufrażystek.
Podsłuchiwałam i dlatego wiem, że Margaret jest w piątym miesiącu ciąży. Pamięta
mnie i pyta o szkołę, kiedy mama przygotowuje coś do jedzenia. Opowiadam jej o
nowym mikroskopie, który mi kupił tata, i o zrobionych przeze mnie preparatach
roślin i owadów. Podziwia moją ciekawość, twierdzi, że ją by to brzydziło. Nagle
podskakuje, chwyta się za brzuch.
– Co się stało?
– Nic. Dziecko kopnęło.
– Kopnęło?
– Chcesz poczuć?
Przykładam delikatnie obie dłonie do miękkiej bawełny osłaniającej jej napiętą
skórę. Czuję szybkie dźgnięcie, aż odskakują mi opuszki palców. Potem jeszcze kilka
ostrych szturchnięć i spokój. Przypominają mi się ilustracje, koncentryczne owale
wokół skulonego ciałka, warstwy ochronne.
– Samo nie oddycha, prawda? Pobiera tlen przez rurkę.
– Tak. – Margaret patrzy na mnie zdumiona. – Ale potem zacznie ćwiczyć z
wodą.
– Z wodą? No tak, z płynem owodniowym.
– Skąd wiesz?
– Bo czytam.
– A twoja mama wie, że wiesz takie rzeczy?
– Sama przynosi mi takie książki.
– I co o tym sądzisz?
– To bardzo ciekawe rzeczy. Zupełnie jakbym bezustannie rozwiązywała zagadki.
– Nie przeżyłaś zawodu?
Nagle przypomina mi się zeszłoroczne przyjęcie gwiazdkowe u babci. Zanim
Święty Mikołaj zdążył się wymknąć przez kuchenne drzwi, ściągnęłam mu czapkę i
brodę. Wuj Roger wyrwał mi czapkę z ręki i powiedział z uśmiechem: „Czyli jesteś
teraz wtajemniczona, Razi. Przeżyłaś zawód?”. Uśmiechnęłam się w odpowiedzi.
„Będę miała co opowiadać”.
I z promiennym uśmiechem odpowiadam Margaret:
– Znacznie bardziej wolę poznawać prawdę.
*
Mam dziesięć lat. Po kilku rundach gry w ciuciubabkę nachodzi nas ochota na
słodycze i prosimy o drobne.
Mama szybko znajduje kilka dolarów, ale nie ma drobnych. Kiedy grzebie w
torbie, pani Villere, dając synowi dziesięć centów do podziału z siostrami, szepcze:
– Zobacz, idzie Frances Bonaventure.
Kobieta pcha wózek, a za nią idzie czworo dzieci w różnym wieku. Po kształcie
jej sukni można poznać, że jest w ciąży. Kiedy podchodzi bliżej, moja mama do niej
macha.
– Znów się spodziewa? – pyta pani Villere.
– Nieboraczka – mówi pani Delacourt i cmoka.
Biorę torbę od mamy, przetrząsam powoli zawartość. Inne dzieci mnie poganiają.
– Już idę – wołam.
Pani Bonaventure podchodzi do naszej ławki. Mama z koleżankami ją wita.
– Ależ te pani dzieci urosły – mówi mama. – Ile one już mają?
– Najmłodsze w przyszłym miesiącu skończy roczek. – Wskazuje rząd dzieci,
dwóch chłopców i dwie dziewczynki, którzy trzymają się ładnie za ręce. – A te po
kolei siedem, pięć, cztery, dwa i pół roku.
– Urocze te pani pociechy – chwali pani Delacourt.
– I na Nowy Rok Pan Bóg pobłogosławi nas kolejnym.
– Moje gratulacje – mówi mama. – Mam nadzieję, że pan Bonaventure dobrze się
miewa.
– Dziękuję, dobrze. Tylko bardzo zapracowany, ale który z naszych mężów nie
jest?
– Święte słowa – odpowiada mama.
– Musimy już iść, bo obiecałam dzieciom lody, jeżeli będą grzeczne. Dzieci,
idziemy. Wszystkiego najlepszego dla pań.
Dzieciaki drepczą za nią gęsiego.
Chowam dwadzieścia pięć centów w garści i szukam dalej. Zastanawiam się,
dlaczego skóra tej kobiety, niemal popielata, dziwnie układa się na twarzy, dlaczego
ma tak obwisły brzuch. Czuję dla niej niezrozumiałe współczucie.
– Nieboraczka – powtarza pani Delacourt i znów cmoka.
– Ten jej mąż to potwór – komentuje pani Villere. – Mieliby jeszcze sześciolatka i
trzylatka, ale na pewno słyszałaś, co się stało.
– Powinnam jej tej zimy wysłać skrzynkę pomarańczy – mówi pani Delacourt. –
Albo lepiej dwie. Bo tym dzieciom brakuje witamin.
– Razielo, znalazłaś drobne? – pyta spokojnie mama.
Podnoszę dwudziestopięciocentówkę.
– Tyle wystarczy?
Mama kiwa głową, po czym patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby żałowała, że
widziałam to, co widziałam.
*
Patrzyłam, jak Nel z Eugenią przechadzają się po jej ślicznym starym domu.
Późną jesienią Eugenii bardzo doskwierała samotność. O tej porze roku mieszkańcy
jej domu sadzili mało roślin, dlatego nie miała czego doglądać. Chodziła nieco
szybszym krokiem, częściej zwracała uwagę na mankiety i kołnierzyki. Wszyscy
uciekaliśmy się do różnych sposobów, żeby przetrwać ciche, puste chwile.
Towarzystwo Nela w ten rześki poranek wyraźnie dobrze jej robiło.
W ciągu tych kilku miesięcy spędzonych przez Nela pomiędzy zaprzyjaźnili się
tak bardzo, jakby każde z nich zobaczyło w drugim obiekt swoich tęsknot. Nela
uspokajało jej orbitowanie nad ziemią, a Eugenia napawała się jego gadatliwością.
Łączyło ich umiłowanie muzyki klasycznej, często nawet nucili razem, tworząc
entuzjastyczny, aczkolwiek nieco fałszujący, duet.
Kiedy wyszłam, żeby podziwiać różowe pręgi wschodu słońca, zobaczyłam, że
Noble wyłania się zza rogu i idzie w moją stronę. Zamachałam, odwzajemnił mój
gest.
– Eugenia bardzo się ucieszy, że ma tylu gości od rana – powiedziałam.
– Mojej wizyty się spodziewa, bo od lat spotykamy się tego dnia.
Sprawdziłam datę. 2 listopada. Przypomniały mi się lekcje religii w szkółce
niedzielnej. Był Dzień Zaduszny. Minęło niemal dwieście lat, odkąd Noble wyzionął
ducha, a mimo to mocno trwał w wierze, która zgodnie z jego najgłębszym
przekonaniem go zdradziła. Wydał mi się podenerwowany, rozstrojony.
– Nie wiedziałam, że Eugenia też obchodzi to święto.
– Dla nas ma szczególne znaczenie, Razi. – Urwał, nie pociągnął dalej tej myśli.
Spojrzał na Lionela i Eugenię. A jak tam nowy? Wciąż depcze ci po piętach?
– Jest zabawny. Też powinieneś kiedyś spróbować.
Noble posłał mi wymuszony uśmiech.
– Masz mnie za ponuraka.
– Nieprawda.
– Umówiłem się z nadobną niewiastą.
Kiedy podeszliśmy, Eugenia powachlowała się ręką i roześmiała się.
– Och, Lionelu, jakiś ty rozkoszny.
Nelowi uśmiech nie schodził z ust, kiedy stanął i przywitał się z Noble’em.
Eugenia też się zatrzymała. Podszepnęłam Nelowi, że pora iść.
– Chciałbym ich jeszcze o coś zapytać – powiedział Nel.
Żałowałam, że nie ma rękawa z grubego materiału, za który mogłabym go
odciągnąć. Czułam, że zaraz zacznie wypytywać o sprawy, które wyjdą na jaw w
swoim czasie, jeśli w ogóle. Ostatnio jego ciekawość graniczyła ze wścibstwem.
– Eguenio, kiedy ostatni raz opuściłaś ogród?
– Czekaj no... kiedy wybrałam się na zakupy dzień przed atakiem pszczół.
– A dlaczego nie wychodziłaś od tamtej pory?
– Bo już nie mam żadnych materialnych potrzeb, Lionelu. Mijałoby się to z
celem.
– Nie masz ochoty niczego zobaczyć? Nie ciekawi cię, jak się zmieniło miasto?
Jak się zmienił świat?
Eugenia zamrugała.
– I tak nie mam na nic wpływu, kochanie. Poza tym zawsze tu się najlepiej
czułam, w swoim ogrodzie. Jankesi próbowali zniszczyć mi dom i ogród, ale nie
dałam się. Odłożyłam tyle, że mogłam zacząć od nowa. Już niemal dopięłam swego,
gdy nagle... zresztą już ci opowiadałam.
– Pamiętam. O pszczołach – powiedział Nel. – Ale po co zabijasz je teraz,
Eugenio? Nic ci nie są winne.
– Bo nie chcę, żeby coś podobnego przytrafiło się komukolwiek. – Powiedziała to
przymilnym głosem. – To okropna śmierć. Nie wyobrażasz sobie, Lionel, jak
człowiek wtedy puchnie, w środku i na zewnątrz.
– Nel, chodźmy już. Noble przyszedł spotkać się z nią sam na sam –
powiedziałam.
Na jego twarzy malował się spokój, z oczu jednak wyzierało zdenerwowanie.
– Jedną chwileczkę. Noble, mogę ci zadać pytanie?
– Ale tylko jedno.
– Co ci jeszcze zostało do zrobienia?
– Wyjaśnij.
– Miałeś mnóstwo czasu, żeby zobaczyć lub zbadać, cokolwiek chciałeś. A ty
nadal tutaj sterczysz. Ciekaw jestem po co.
Noble wyprostował się. Wyprężony, przewyższał mnie nieznacznie wzrostem, ale
daleko mu było do postury Lionela.
– Tu jest mój dom.
– Wszędzie możesz mieć dom.
– Ty też tu jesteś – powiedział Noble.
– Bo jeszcze nie podjąłem decyzji, dokąd się stąd udam.
– A ja podjąłem, monsieur. Tu jest moje miejsce. W pobliżu szczątków. – Noble
posłał mi ostrzegawcze spojrzenie. Wiedziałam, co go przynajmniej częściowo
trzyma w Nowym Orleanie. Nikomu bym się nie przyznała, że rozumiem Noble’a
wbrew sobie.
Nel odchylił się na piętach.
– Co to znaczy?
– Zgodziłam się tylko na jedno pytanie.
– Blisko jakich szczątków? Przecież twoi najbliżsi dawno odeszli. Miasto też
bardzo się zmieniło od twoich czasów. Dlatego przypuszczam, że chciałbyś jeszcze
czegoś dokonać, coś zobaczyć, zrozumieć i dlatego jeszcze tu jesteś.
– Jak się tak dłużej będziesz głowił, Lionelu Mulberry, to oszalejesz. Ale pomogę
ci. A co tobie zostało do zrobienia?
– Właśnie próbuję dociec – wyznał Nel. – Tylko ja jestem w takiej sytuacji?
Wszyscy troje, Eugenia, Noble i ja, popatrzyliśmy po sobie. Eugenia nigdy nie
doprowadziła nikogo, żeby dla własnego dobra uczestniczył w czyimś ostatnim
tchnieniu, co zarówno ja, jak i Noble mieliśmy za sobą. Niektórzy po prostu nie
poradziliby sobie z tym przeżyciem – słabi na umyśle, chorzy umysłowo, dzieci, jak
chociażby Donna, pierwsza, której pomogłam się uwolnić. Zdarzali się też tacy,
którzy zaprzątnięci zbytnio przeszłością, nie potrafili zmienić sytuacji po swoim
odejściu. Okazywali wdzięczność, kiedy ktoś ich wziął, żeby czuwali przy
umierających. Czekali, aż wreszcie zaspokoją własną ciekawość. Bałam się, że Nel
zwraca się w tym kierunku.
– Lionel, kochanie, kiedy tak obserwuję was, współczesnych mężczyzn, widzę, że
bierzecie na siebie zbyt wiele obowiązków. – Eugenię znów poniosło. Denerwował ją
zastój. – Ale jesteś mężczyzną z Południa. Odziedziczyłeś południowy temperament.
Powinieneś na pierwszym miejscu stawiać przyjemność ze spaceru z uroczą, piękną
kobietą.
– Przejdź się ze mną, Nel – zaproponowałam.
– Co za piękny poranek – podchwycił Noble. – Aż żal go zmarnować.
Nel pożegnał się szarmancko, ale wyraźnie poczuł się urażony. Kiedy
pomknęliśmy przez trawnik Eugenii, aż parowała pod nim rosa. Powiew powietrza
obudził piękną rabatę bratków. Odsunęłam od siebie ów zapach, nie chciałam
podziwiać morza płatków, które Eugenia chroniła przed owadami i lodem.
– Wiem, co właśnie zrobiłaś – zauważył Nel. – Odmówiłaś sobie zapachu tych
kwiatów.
– Owszem. Ale dzisiaj nie dowiesz się dlaczego.
*
Chloe siedziała na stopniach ganku z tyłu domu i trzymała na kolanach dużą
walizkę. Rozglądała się po cichym ogrodzie. Mimo sierpniowego upału nie sprawiała
wrażenia osoby, która dusi się w dopasowanym, czarnym, lnianym kostiumie.
Wyglądała na kobietę przedsiębiorczą, silną, z którą trzeba się liczyć.
Po dziesięciu minutach przyjechała Amy. Zauważyła koleżankę, dopiero kiedy
zatrzasnęła drzwi samochodu. Przez chwilę patrzyła zdumiona.
– Nie jesteś aby zjawą?
– Ale skąd! To ja we własnej osobie.
Chloe zeszła po schodach, rozpostarła ręce. Dziewczęta objęły się mocno.
– Co ty tu robisz? – spytała Amy.
– Chciałam ci sprawić niespodziankę.
– Przecież miałaś przyjechać w końcu października.
Amy otworzyła tylne drzwi do domu.
– I nadal mam. A to jest potajemny zwiastun przyszłej wizyty.
Chloe wciągnęła walizkę na kółkach do kuchni.
– Przyjechałaś bez uprzedzenia? A gdybyś nas nie zastała?
– Aims, nie widziałyśmy się, odkąd kupiłaś ten dom. Oprowadzisz mnie?
Walizka została w pokoju gościnnym. Ruszyły w obchód. Chloe przystanęła z
podziwem przed biblioteczką, dotknęła wykwintnego obicia kanapy w salonie i
przejechała ręką po chropowatej ścianie. Chwaląc smykałkę Amy do urządzania
wnętrz, jednocześnie szukała oznak bałaganu, ale na próżno. Skończyły zwiedzanie
w kuchni. Chloe poszła do łazienki, Amy przyniosła wodę w szklankach.
Chloe wróciła do salonu.
– Śliczne tu sobie urządziłaś gniazdko.
Usiadła na fotelu Scotta, wzięła szklankę. Z płytkiej misy na stoliku do kawy
wyjęła garść kulek i potrząsnęła nimi w dłoni jak kośćmi.
– Lubimy je. Spokojna okolica, dużo drzew, dobra wartość nieruchomości.
Jesteśmy tak zadowoleni, że teraz pilnujemy, żeby być w mieście podczas każdego
głosowania w sprawie podatków.
– Bakcyl republikanizmu?
– Może jawny egoizm.
– Na to samo wychodzi, prawda?
– Zależy od definicji.
Amy siedziała spokojnie. Od wielu tygodni brakowało jej takiego spokoju.
– Fajny ten naszyjnik. Skąd masz to stare cacko?
– Od mojej ciotecznej babki Twolly. W szkatułce z biżuterią, którą widziałaś w
sypialni, pełno jest takich ślicznych precjozów. Na pewno chętnie byś w niej
pogrzebała.
– Żebyś wiedziała. No to gdzie jest Scott? Tęsknię za uściskiem mężczyzny, który
nosi spodnie luźne w kroku.
Roześmiała się.
– Wróci dopiero o dziesiątej. – Amy urwała. – Naprawdę przyjechałaś tu, nie
mówiąc nikomu ani słowa?
– Oj dobrze, powiem prawdę. Ściągnął mnie tu Kapitan Jigsaw. Uznał, że mój
przyjazd sprawi ci przyjemność.
Amy spojrzała serdeczniej, nikły uśmiech rozjaśnił jej twarz.
– Coś podobnego!
Spojrzała na Chloe bez zmrużenia powiek. Uśmiech spełzł jej z ust.
– Powiedział mi, że nadal bardzo pasjonuje się aptekarstwem.
– Nosi się z zamiarem podjęcia magisterskich studiów menedżerskich o profilu
farmaceutycznym.
– Jest w tym spora kasa. Właśnie teraz. Pokolenie wyżu demograficznego starzeje
się i będzie potrzebowało leków, żeby pozbyć się chorób, a przede wszystkim
powstrzymać starość. Można zbić na tym fortunę.
– Moja mama po pierwszym uderzeniu gorąca zaraz pobiegła po hormonalną
terapię zastępczą.
– Stosuje pigułki czy plaster? – spytała Chloe.
– Pigułki.
– A moja plaster. Próbowałam ją namówić na soję albo zioła, ale jest taka
tradycyjna. Dlaczego się uśmiechasz?
– I pomyśleć, że taką propagandę uprawia kobieta, która wydała cię na świat w
wyniku porodu trwającego dwadzieścia pięć godzin – powiedziała Amy.
– I że ta wiecznie chodząca w ciąży Nora Richmond, która cię urodziła, teraz stała
się symbolem nowej fali?
– Niezupełnie. Moja mama głośno domaga się wnuków. Ale to temat na kiedy
indziej.
Zaczęła kręcić obrączką, co zdenerwowało Chloe.
– Wiesz, co? Zgłodniałam. A ty? – spytała.
– Też bym coś zjadła.
– Zabierz mnie do jakiegoś dawnego lokalu. Wpadłam w nostalgiczny nastrój.
Zanim do ciebie dotarłam, pół godziny jeździłam po terenie Uniwersytetu Luizjany.
To miasto dziwnie się nie zmienia, a zarazem zmienia. Miasteczko uniwersyteckie
wydało mi się biedne jak zawsze, ale zdumiały mnie te okazałe nowe
apartamentowce na południu. Kto ma pieniądze, żeby tam mieszkać?
– Wiadomo, kredyt albo... tatuś.
Chloe zerwała się, wrzuciła kulki do misy i wygładziła spodnie.
– Cholera, wszyscy powinni dostać w kość tak jak my. To kształtuje charakter.
Trzeba na coś zapracować, żeby to potem doceniać.
– Cóż za republikańska sentencja.
– Zamknij się.
Amy umyła szklanki, wytarła i odstawiła do szafki. Ruszyły na miasto na kolację.
Scott wrócił do opustoszałego domu. Zorientował się, że przyjechała Chloe, bo
przed domem stał zaparkowany jej wynajęty samochód, a na łóżku w pokoju
gościnnym leżała wielka walizka. Wziął prysznic, ubrał się na przyjęcie gościa. Na
domowe bokserki włożył szorty zapinane na suwak i podkoszulek. Usiadł w fotelu z
książką, którą zaczął czytać, i szklanką soku pomarańczowego. Zaczął bębnić
nerwowo palcami. Po kilka razy czytał kolejne akapity i co chwila zerkał na zegarek.
O jedenastej zaczął chodzić między kuchnią a stołowym, wyglądając przez okna.
Chloe i Amy, roześmiane, weszły tylnymi drzwiami. Odprężył się dopiero, kiedy
zaczął się z nimi witać.
– Łap mnie!
Chloe podbiegła i padła mu w ramiona, a on poderwał ją do góry. Kiedy postawił
ją na podłodze, cmoknęła go z wystudiowaną przesadą w policzek.
– Ależ ty trzymasz formę! Bo poza tym nic się nie zmieniłeś.
Z tymi słowy szturchnęła go pięścią w brzuch.
– Niech mnie licho, ty też nie.
Roześmiała się. Amy rozglądała się, gdzie odłożyć torebkę.
– Dobrze się bawiłyście?
– Aż mi się kleją w brzuchu frytki serowe od Louiego. I wprawiłam w
zakłopotanie rząd małolatów w kinie. Kapitalny wieczór – wyznała Chloe.
Scott spojrzał porozumiewawczo na Amy, która zdjęła zegarek i naszyjnik. Chloe
przerwała ciszę, oświadczając, że idzie do łazienki.
– Znalazłam ją na ganku – powiedziała Amy.
– Pogłaskałaś i dałaś spodeczek mleka? – zapytał Scott. – I co? Zatrzymamy ją?
Amy uśmiechnęła się nieznacznie i pokręciła głową.
– Tylko na weekend. – Już miała wyciągnąć rękę w jego stronę, ale odwróciła się
do szafek. – Dziękuję, Scott. Bardzo się ucieszyłam na jej widok.
Sięgnęła po szklankę.
– Nie ma za co. – Pogładził ją po głowie, delikatnie uścisnął kark. Nalała sobie
wody z kranu. – Dobrze się bawiłyście?
– Znasz Chloe. Z nią trudno się źle bawić.
– Świetnie wygląda. Chyba wszystko u niej dobrze.
– Bardzo się wyrobiła. I bardzo jej z tym do twarzy.
Amy wypiła łyk wody i odstawiła szklankę na blat.
Wyglądała jak krucha lalka z porcelany. Ubranie miała aż za dobrze
wyprasowane, zbyt nienaganną fryzurę i nieskazitelny makijaż. Stała tak z
opuszczonymi rękami, a dłonie zadarła do góry właśnie jak lalka, która zaraz ruszy
mechanicznym krokiem przez pokój. Rozprostowała palce, żeby pozbyć się w nich
napięcia po całym dniu pracy przy komputerze. Zanim ponownie wzięła szklankę,
Scott przycisnął ją do zlewu, objął.
– Scott.
– Cieszę się, że spędziłaś miły wieczór.
Pogłaskała go po plecach.
– Puść mnie. Muszę się wykąpać.
Odsunął się, puścił ją.
– Idę do wanny – obwieściła na odchodnym.
Po chwili weszła Chloe.
– Ile mamy czasu sam na sam? Dwadzieścia minut?
Przyszła boso. Miała cienki bawełniany szlafrok włożony na męską piżamę,
włosy ściągnięte z tyłu grubą gumką i lśniącą czystością twarz.
– Napijesz się czegoś? A może coś przekąsisz?
– Nie, dziękuję.
– Nagadałyście się?
– Głównie ja gadałam. Nadrabiałam zaległości. Musimy znów nadawać i odbierać
na jednej fali. Nie widziałyśmy się blisko rok. Nie mogę przecież wyskoczyć ni stąd,
ni zowąd z pytaniem o tę jej obsesję i kompulsywne sprzątanie.
– Od naszej rozmowy nic się nie poprawiło. Amy żyje przyklejona do komputera.
– I nie wie, że do mnie dzwoniłeś?
– Nie.
– Nie przypuszczałam.
– Naprawdę się martwię. Najpierw próbowałem szukać winy w sobie. Czy
wszystko nie zaczęło się lub nie pogorszyło przeze mnie, ale nie sądzę. Coś ją
dopadło po śmierci dziadków. Ale nie chce mi o tym powiedzieć.
– Próbowałeś z nią w ogóle rozmawiać?
– Zbywała mnie. Twierdziła, że musi sobie wszystko poukładać w głowie i że nie
mogę jej w niczym pomóc.
Chloe podeszła bliżej i usiadła pod zlewem.
– I tyle?
– Dodała jeszcze, że zdjęcia obudziły jej wspomnienia.
– Jakie zdjęcia?
– Nie powiedziała.
– Ale zdjęcia czy coś innego?
– Twierdziła, że zdjęcia.
– Ech.
Patrzył na nią, dopóki nie spojrzała mu prosto w oczy.
– Ale o co ci chodzi?
– Nie wspominała o wideo?
– Wyduś to wreszcie z siebie.
Chloe pochyliła się, zacisnęła ręce na blacie.
– Nie sądziłam, że to ważne, dlatego nie wspomniałam w naszej rozmowie.
Wysłałam jej kopię taśmy wideo, którą dała mi kiedyś na przechowanie.
– Kiedy jej wysłałaś?
– Trzy miesiące temu. Nakręciłyśmy ją o naszej haniebnej działalności
politycznej. Przywołałyśmy wspomnienia. W którymś momencie Amy opowiada o
swoich dziadkach. Nie mogła uwierzyć, że stara Sunny prowadziła kampanię w
obronie życia i że dziadek opowiadał się za wyborem kobiet. Miała go za nie lada
konserwatystę. Odkąd sięgała pamięcią, zawsze wywieszał przed domem plakaty
wyborcze na rzecz wszystkich republikańskich kandydatów na urząd prezydenta.
Dlatego nie pasowało jej jedno do drugiego.
– Nie sądzę, żeby akurat taśma jej zaszkodziła – powiedział Scott.
– Wyznam szczerze, że nie obejrzałam jej do końca. Przerwałam, kiedy
zaczęłyśmy chrzanić o filozofii. Aż się serce krajało. Podrzuciłam kasetę koledze,
który przekopiował ją na DVD.
– Może nie powinniśmy się w niej niczego doszukiwać.
– Ale dziwnie się to zgrało w czasie. Chyba właśnie wtedy zaczęła świrować.
Widocznie źle oceniłam sytuację. Uznałam, że ta kaseta ją rozbawi, a mogła wywołać
odwrotny skutek.
– Miałaś dobre intencje.
– Które doprowadziły do piekła. – Chloe kopała delikatnie piętami w drzwiczki
szafki. Usta miała tylko lekko rozchylone, ale i tak powiało od niej Jemem. Hm,
mruknęła prawie niesłyszalnie pod nosem. – Dołożę wszelkich starań, ale jeżeli się
otworzy, nie oczekuj, że zaraz ci wszystko wypaplam. Jeżeli każe mi przysiąc
milczenie, na pewno dochowam tajemnicy. Mogę ci tylko obiecać, że spróbuję ją
namówić na szczerą rozmowę z tobą.
– I tak więcej niż to, na co mogłem liczyć jeszcze dziś rano.
– Żaden facet przeze mnie nie płakał. W każdym razie nie w podobnej sprawie. –
Na te jej słowa zwiesił głowę. – Jeżeli mam jakikolwiek wpływ na bieg wydarzeń,
nie pozwolę, żeby jakiś facet mi to spieprzył. Nie dopuszczę, żeby któreś z was
wycofało się rakiem. Ani ty, ani Amy. – Oparła głowę o szafkę i spojrzała na sufit. –
Kiedy człowiek nie ma odwagi stawić czoła sytuacji, więcej traci, niż zyskuje.
– A ty co straciłaś?
– Poza szacunkiem do samej siebie i kilkoma posadami? Niewykluczone, że
mężczyznę imieniem Ephraim. Tyle że spotkałam go w złym momencie życia. Ktoś
powinien, do cholery, wymyślić, jak to wszystko zgrać w czasie.
Kiedy Scott i Amy już szykowali się do łóżka, do frontowego salonu weszła
Chloe. Otworzyła drzwi biblioteczki na oścież. Wsunęła ręce w szpary między
grzbietami, zaczęła skrupulatnie czytać wszystkie tytuły. Obok siebie rzędem stały
powieści, biografie, zbiory esejów, słownik, inne kompendia. Jeżeli coś ją
zainteresowało, oglądała dokładnie okładki z przodu i z tyłu. Wybrała podniszczoną
ulubioną książkę Scotta i położyła na stoliku przy fotelu na biegunach. Następnie
usiadła pod szufladami i zaczęła wodzić palcami po prostych, głębokich rzeźbach.
Otworzywszy prawą, wymacała łuki zaciosów i przebiegła palcem po kołkach
spajających drewno. Uleciała woń stulecia, wyczuwalna przez wszystkich. Chloe
uśmiechnęła się do tego dziwnego aromatu, mieszanki dobrego tytoniu i przypraw. W
środku leżały jedynie świece różnych rozmiarów i pudełko zapałek. Pchnęła oburącz
szufladę, zatrzasnęła i otworzyła następną.
Podczas wyciągania szuflada zacięła się. Chloe nie znała sztuczki, którą odkryła
Amy, a do której zawsze uciekał się Andrew, mianowicie, że trzeba szarpnąć mocno
uchwyt, a potem gładko wysunąć. Wyciągnęła szufladę prawie do końca.
Przytrzymywała dno lewą ręką, a palcami prawej wodziła po bokach. Macała powoli,
systematycznie, zmysłowo.
Wcisnęłam się w kąt, rozdygotana, wyziębiwszy mimo woli pokój. Ani Amy, ani
Scott nie otwierali nigdy szuflad na tak długo, dlatego teraz odurzył mnie niezwykle
intensywny zapach. Widziałam w środku plamy krwi Andrew – zimne, brązowe,
zaschłe.
Chloe omsknęła się ręka. Szuflada upadła na podłogę. Kiedy Chloe ją podniosła,
najpierw przechyliła tył, żeby z powrotem ją wcisnąć, ale nie zdołała. Wyciągnęła ją
więc ponownie i obejrzała z tyłu. Z dna wystawała wąska drewniana płyta. Jasny
gwint, mruknęła pod nosem, zaglądając do środka, czy czegoś nie zepsuła. Położyła
sobie szufladę na kolanach i próbowała wpasować płytę, lecz ta zaczęła się ślizgać.
Między nogi Chloe spadł papierowy prostokąt. Ostrożnie wyciągnęła fałszywe dno,
gdy wtem na jej uda posypały się fotografie niczym płatki kwiatów. Odsunęła
szufladę i podniosła wachlarz zdjęć.
Wszystkie przedstawiały mnie.
– Nie zamarzłaś tutaj?
Weszła Amy, spojrzała na sufit i zobaczyła, że wentylator bynajmniej nie jest
włączony. Potem przeniosła wzrok na Chloe.
– Co się stało?
– Te zdjęcia wypadły spod szuflady.
Amy usiadła i zaczęła brać od niej po jednym zdjęciu.
– Podziwiałam biblioteczkę i niechcący wywaliłam szufladę. Wypadła drewniana
płyta, a spod niej te zdjęcia.
Leżałam nago. Otulona światłocieniem, zwinęłam się w kłębek, skulona wokół
fałdy ziemi, przysłonięta polnymi kwiatami, odcinając się na tle nieba. Przypomniało
mi się, jak Andrew jeździł mi palcem po łuku kręgosłupa, dochodził aż do pięt,
muskał zagłębienie dłoni. Czasem wtapiał mnie w krajobraz, jak gdybym wyrastała z
miejsca, na którym leżę. Kiedy indziej swą egzotyką przypominałam rajskiego ptaka
wśród chwastów. Pod jego spojrzeniem czułam promienną nagość sięgającą aż pod
skórę.
– Jaka ona piękna.
Chloe obejrzała wszystkie zdjęcia, na próżno szukając na odwrocie podpisów
albo innych wskazówek.
– Kto taki?
W drzwiach stanął Scott.
Amy wyciągnęła rękę i wręczyła mu mały plik. Dłuższą chwilę patrzył bez
mrugnięcia okiem. Miał tylko na twarzy ten swój speszony, poważny uśmiech.
Dziwnie się czułam, widząc, jak obcy mężczyzna znów tak mi się przygląda.
Chloe podała przyjaciółce kolejne zdjęcie.
– Ile one mogą mieć lat?
– Przypuszczalnie pochodzą z lat dwudziestych – powiedziała Amy.
– Spójrz na to. Widać, że niedawno obcięła włosy – dodał Scott.
Amy długo się wpatrywała we mnie. Leżałam na ziemi, piersi i łono miałam
zakryte kwiatami. Przedwieczorne światło i otumanienie po drzemce nieco mi
rozmywały profil. Pamiętam tamten dzień i co zdarzyło się potem, gdy już pstryknął
zdjęcie. Jego żar pode mną i owiewający mnie wiatr.
– Śliczniutka, niesforna latawica pozuje komuś do zdjęcia – powiedziała Chloe.
– Ciekawa jestem kto to. – Amy obejrzała cztery pozostałe. – Wydaje mi się
dziwnie znajoma.
– Nawet nie ma pieczątki atelier fotograficznego – powiedział Scott.
– Ostatnie, miłośnicy porno – oznajmiła Chloe, wręczając je Amy.
Przysunęłam się, żeby zobaczyć jedno z ostatnich zdjęć, jakie mi zrobiono. Leżę
na nim nago, między piersiami mam korale, jedną rękę zwiniętą na lewym biodrze,
oczy przymknięte, kąciki ust uniesione z zadowoleniem. Ufałam mu, kiedy zapewniał
mnie solennie, że nikt inny nie zobaczy mnie tak roznegliżowanej.
*
Sobota, w przeddzień walentynek 1928 roku. Twolly twierdzi, że mam maślane
oczy. Nie przeczę. Wszystko dookoła jest skąpane w niezwykłym blasku. Codzienne
zapachy mają teraz dla mnie wspaniały aromat, a najprostsze posiłki wykwintny
smak. Najzwyklejsze dźwięki brzmią jak symfonia. Ciało mam wrażliwe i delikatne
niczym jedwabna pajęczyna. Nie zdradzę, bo nie mogę, ale dokładnie wiem, co mnie
tak nurtuje.
Niespodzianka, którą Andrew zapowiedział na wtorek, bardziej intryguje mnie,
niż przeraża. Twolly doskonale wie o tym, a podnieca się nią nie mniej niż ja.
– Kolacja w Commander’s Palace.
Leży na wznak na moim łóżku.
– Zanadto publiczne miejsce.
– Kwiaty.
– Powinien przynieść, nie uważasz?
– Do tego wielką bombonierę.
– Chyba to jak na niego zbytni banał. Wierz mi, ten facet jest zagadką.
Andrew niezależnie od swojego powściągliwego uśmiechu i dobrze skrojonych
garniturów zawsze kieruje się kaprysem. Dwa tygodnie po naszym pierwszym
namiętnym pocałunku przysłał mi ułożoną przez siebie krzyżówkę. W kratkach
obrysowanych pogrubioną linią miałam odczytać hasło. Kiedy ją rozwiązałam, kratki
w oznaczonej ramce po przekątnej z lewej na prawą ułożyły się w napis TWÓJIDOL.
Na Gwiazdkę dał mi domek na świerszcze z prawdziwym świerszczem w środku.
Andrew powiedział mi, że według chińskich wierzeń ten owad reprezentuje ducha
walki. W styczniu przysłał mi paczuszkę z żurawiem origami. Żuraw miał
przyczepiony do ogona wąski pasek papieru z napisem: „Rozprostuj mnie”. Z
wielkim żalem zniszczyłam delikatne załomki, ale zastosowałam się do zaleceń. W
załączonym liściku przeczytałam: Łamię kardynalną zasadę wzbraniającą aż takiej
szczerości, ale cudownie jest zapuszczać żurawia tak okazałej samiczce. Wybacz, że
roztaczam pawi ogon. Całuję, Andrew.
Twolly przewraca się na brzuch i majta nogami w powietrzu.
– Coś z biżuterii.
– Za wcześnie.
– Razi, przecież szalejecie na swoim punkcie.
– Prawie nie noszę błyskotek, no więc skąd miałby wiedzieć, że w ogóle by mi się
spodobały.
– A spodobałyby się?
– Jasne.
– Kolacja na parostatku, później tańce, ciemne zakątki, w których można się
poczulić.
– Kuszące. Ale ma przyjechać po mnie o trzeciej po południu. Czyli za wcześnie.
– A zdradził się czymś?
– Nie, chociaż go błagałam. Potrafi dochować tajemnicy. Bardzo mnie tym
ujmuje.
– Nigdy nie znosiłaś podobnych zagrywek u innych chłopców.
– Bo nie były takie sprytne.
– Pod jakim względem Andrew różni się od pozostałych?
Zrywam się na równe nogi, pędzę do toaletki.
– Przypomina mi poszukiwanie skarbu bez mapy. Swoją pomysłowością stawia
przede mną coraz to nowe wyzwania. – Znajduję czerwoną nitkę tam, gdzie ją
zostawiłam. Zawiązuję ją na wezgłowiu i ciągnę dalej po pokoju. – Rozwieszę ją w
całym domu. Zacznie od frontowego saloniku i będzie musiał obejść po drodze różne
pokoje, zanim dotrze do prezentu.
Twolly patrzy na mnie zza krzyżujących się nici.
– Kapitalny pomysł.
Andrew przyjeżdża po mnie wcześniej. Przed wyjazdem każę mu pokonać
przygotowaną trasę. Wręczam mu stary kołowrotek, na który nawinęłam kartkę z
wiadomością: Niniejsza nić wytyczy szlak, dalej nie czeka Cię żaden hak, lecz
walentynki słodkiej smak.
Aż mu się świecą te jego błękitne oczy. Idąc, nawija nitkę na kołowrotek. Biedna
babcia siedzi uwięziona na tapczanie aż do zakończenia całej zabawy. Wybaczam jej
i tacie niemiłosierne kpiny ze mnie, kiedy przygotowywałam niespodziankę dla
Andrew, bo teraz oboje trzymają języki za zębami.
Zabawa kończy się po jego kilku przejściach góra – dół po schodach, piruetach
wokół wszystkich krzeseł w stołowym, okrążeniu wszystkich mebli w saloniku,
przemknięciu przez gabinet mojego ojca i zeskokach z różnych miejsc w kuchni.
Prezent czeka na tylnym ganku, zapakowany w wielkim pudle zawierającym ileś
mniejszych. Gdy już wystarczająco zmarzły nam obojgu nosy, Andrew otwiera
wreszcie ostatnią paczkę – pół kilograma tanich lizaków oddzielonych rzędami
pergaminu. Na lukrecjowych patyczkach leży bilecik. Wiele godzin układałam tekst
ukryty teraz w kopercie. Chociaż absolutnie się pod nim podpisuję, obawiałam się
reakcji Andrew. Nigdy w życiu nie napisałam czegoś podobnego do mężczyzny.
Jakaż słodycz czeka na mnie za każdym razem, kiedy zbliżam usta do Twoich,
łakoć tak doskonały, że jego zniewalający smak przepełnia moje sny na jawie, a gdy
tylko zamknę oczy, staje się prawdziwy.
Razi
Andrew z wrażenia przełyka ślinę. Patrzy mi w oczy. Odwzajemniam jego
spojrzenie, usiłując wyczytać coś z jego oszołomionej, zaczerwienionej twarzy.
– Dziękuję, Razi – mówi w końcu.
Ujmuje moją twarz w ręce i całuje mnie z zaskakującą, lecz napawającą rozkoszą
siłą.
Nadal się czerwieni, kiedy wchodzimy do środka po płaszcze, już gotowi do
wyjścia. Na odchodnym babcia puszcza do mnie oko.
Jedziemy na tajemniczą randkę, a Andrew tylko się dziwnie uśmiecha. Chociaż
usta mu się nie zamykają jak zwykle, widzę, że jest zdenerwowany. Bębni palcami
po kierownicy, bynajmniej nie z nudów ani z rozbawienia. Kiedy czekamy na
światłach, przytupuje o podłogę. Jego nerwy udzielają się i mnie. Tylko raz
widziałam go tak speszonego, w dniu naszego poznania.
Nie komentuję słowem, kiedy wjeżdżamy do nieznanej mi dzielnicy. Stoją tam
rzędy domów przypominających baraki, z zamkniętymi oknami i drzwiami,
uszczelnionymi szmatami. Przed nielicznymi w małych ogródkach rosną nierodzące
owoców drzewa. Dzieciarnia przerywa zabawę i patrzy na samochód, którym
jedziemy powoli nieutwardzoną jezdnią. Macham do dzieci, odmachują, szczerzą
zęby, pokazują nas sobie palcami.
Andrew parkuje swój kabriolet przed wąskim domem pomalowanym na różowo.
– Jesteśmy na miejscu – mówi. Siedzę jak ogłuszona, dopóki nie otworzy mi
drzwi. – Cześć, Simon – zwraca się do jedenastolatka, który naprawia drewniany płot
przed domem.
– Dzień dobry, panie Andrew. – Simon trzyma w zębach dwa gwoździe. Kiedy
się uśmiecha, marszczą mu się kąciki oczu, przez co wygląda doroślej. – Mama już
na pana czeka. – Bierze gwoździe w lewą rękę i kłoni przede mną głowę. – Dzień
dobry pani.
– Poznajcie się. Simon Beeker, Raziela Nolan. Simon jest wnukiem Emmaline.
– Jak się masz – witam chłopca.
– Dziękuję. A pani?
– Ja również. Dziękuję.
– Niech pan już do niej idzie, panie Andrew. Wie pan, jakiego mama ma bzika na
punkcie punktualności.
Simon kiwa głową z wyraźną aprobatą.
Andrew spogląda na zegarek.
– Nie jestem spóźniony.
– To prawda, ale babcia... po prostu cieszy się na spotkanie z panem.
– Powiesz jej, że już przyjechaliśmy? Bo muszę coś jeszcze przygotować.
– Chętnie. Miło panią poznać, pani Nolan. Ma pani bardzo dźwięczne imię.
– Dziękuję, Simon.
Patrzę, jak chłopak wbiega na czyste, solidne stopnie ganku. Andrew dotyka
mojej ręki. A kiedy podnoszę na niego wzrok, macha mi szalem przed nosem.
– Chyba mi ufasz, prawda?
– Owszem.
– W każdym razie dotąd się nie zawahałaś.
Zawiązuje mi oczy i okręca mnie.
Biorę go za rękę i słyszę jedynie trzask suchej, spalonej trawy pod nogami. Czuję
zapach gulaszu perkoczącego na wolnym ogniu. Słyszę, że ktoś bierze do ręki gitarę.
Delikatny brzęk sztućców przypomina odgłosy nakrywania do stołu. W oddali
skrzypi jakiś zawias. Andrew prowadzi mnie w głąb domu.
– Kiedy ci zdejmę opaskę, patrz wprost przed siebie, dopóki oczy nie
przyzwyczają się do ciemności. Dopiero wtedy pozwolę ci się odwrócić.
Mrugam i skupiam wzrok na szerokich pasach jego krawata.
– Już dobrze.
– Możesz się odwrócić.
Na widok tego ogrodu niejedna angielska dama umarłaby z zazdrości. Chociaż
jest połowa lutego, niewielkie podwórko za domem tonie w kwiatach. Drzewo
judaszowca płacze różowymi kwiatami zwiastującymi liście. Rząd kamelii ugina się
pod różowym kwieciem. W prawym rogu rośnie egzotyczna magnolia japońska,
idealna jak z obrazka. Nieopodal klomb wczesnych róż rozwiera płatki niczym śpiące
niemowlęta ręce. W głębi ogrodu lagerstremia w stanie spoczynku, opasana wieloma
metrami przezroczystej różowej wstążki, obwieszona srebrnymi dzwoneczkami. Pod
nią stoi stół nakryty białym obrusem, na nim porcelanowy serwis, obok dwa
tapicerowane krzesła.
– Niesamowite! – szepczę.
– Usiądźmy.
Wskazuje mi miejsce przy stole. Odsuwa krzesło, sadza mnie, sam siada
naprzeciwko. Z małego piecyka na węgiel drzewny stojącego pod lagerstremia
buchają kłęby pekanowego dymu. Przed nami widok na pączkujące azalie, które
rosną rzędem za domem.
W drzwiach kuchennych staje pięknie uśmiechnięta Emmaline z tacą.
– Dzień dobry, panno Razi i panie Andrew. Przyniosłam wszystko państwu, ale
proszę mnie natychmiast wezwać, gdybym była potrzebna. Na wszelki wypadek
zostawiam dzwoneczek. Miłej kolacji.
Stawia trzy patery, nalewa kawy. Przysięgłabym, że puszcza do Andrew oko.
– Dziękuję, Emmaline – mówi Andrew z powściągliwym uśmiechem.
Patrzę w osłupieniu na to, co postawiła na stole. Na jednej paterze leżą owoce, na
drugiej tartinki. Na trzeciej piętrzy się piramida jej słynnych ptifurek. Oblane białym
lukrem z kwiatkami o różowych płatkach i jasnozielonych listkach.
Unosi brwi, jak gdyby czekał, że coś powiem.
– Zadziwiasz mnie, Andrew O’Connellu.
– Ty mnie również.
– Dziękuję.
– Proszę bardzo.
Pije łyk czarnej kawy, zgodnie ze swoim przyzwyczajeniem.
Sięgam po przekąski i układam sobie stosik ciastek na talerzu. Przez chwilę jemy
w milczeniu.
– Emmaline piecze najlepsze ptifurki, jakie jadłam w życiu.
Ocieram usta złożoną lnianą serwetką.
– Wiem. Już mówiłaś.
– Kiedy?
– Tego wieczoru, kiedy się poznaliśmy. Kiedy skończyłaś je jeść, wybraliśmy się
na spacer do parku.
– Zapomniałam.
– Mówiłaś, że smakują jak ambrozja.
– W ogóle tego nie pamiętam.
– A ja tak. Znasz legendę ambrozji?
Zastanawiam się, zjadam następnego.
– Owszem, to pokarm bogów.
– No właśnie. Który zapewnia... – Urywa, patrzy mi w oczy. – Nieśmiertelność.
Moje ciało ogarnia nagły zryw, po chwili jednak emocja rozpływa się i opada.
– Tak ci powiedziałam, kiedy weszłam wtedy na drzewo. Że chciałabym być
nieśmiertelna.
– Pamiętam. – Podnosi kielich. – Za życie pełne kłopotów, których zamierzasz
przysporzyć. I za nieśmiertelność twojej cudownej duszy.
Również wznoszę toast. W środku dygoczę jak galareta. Żeby przerwać tę chwilę
emocji, zostawiam jedzenie na stole i podchodzę do lagerstremii udekorowanej tak
oszczędnie, a zarazem pięknie.
– Czy to wszystko zasadziła Emmaline?
– Tak. Od dziecka mieszka w tym domu. Zanim zaczęła pracować u moich
rodziców, pracowała gdzie indziej. Pani domu sprzątała ogród rodzinny i
sprezentowała Emmaline wiele roślin. Większość drzew i krzewów rośnie tu blisko
trzydzieści lat.
– Skąd wiedziałeś, że tu są?
– Dowiedziałem się przypadkiem. Kiedyś Emmaline zachorowała i moja mama
uznała, że wygodniej jej będzie leżeć u siebie. Jej stan zdrowia nie pozwalał, żeby
wróciła pieszo, a tramwajem nie dojechałaby wystarczająco blisko. Nie powinienem
był wówczas siadać za kierownicą, bo miałem zaledwie czternaście lat, ale mama nie
umiała prowadzić, a tata wyjechał. Żadne z nich zresztą nie odważyłoby się zapuścić
w te okolice. – Dolewa nam obojgu kawy. – Jej mama nadal żyła, stara już i słaba jak
Matuzalem. Jej córka, matka Simona, wyjechała na jakiś czas. Obie straciły mężów
podczas grypy hiszpanki w osiemnastym roku. Ulokowałem wygodnie Emmaline i
wyszedłem na dwór po drewno do kominka. Była mniej więcej ta sama pora roku co
teraz. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Sama przyznasz, że widok jest
nieoczekiwany. Tamtego dnia nie miała nastroju do rozmów, ale wypytałem ją, kiedy
już wróciła do pracy. Od tamtej pory opowiadała mi wraz ze zmianami pór roku, co
się dzieje w jej ogrodzie. Twierdziła, że sadzi wyłącznie rośliny kwitnące na różowo,
bo to jej ulubiony kolor.
– Widać, jak bardzo się tym ogrodem szczyci.
– Bo poza rodziną ma tylko ten ogród.
– Wydaje mi się, że ma też poniekąd ciebie.
– Emmaline zasługuje na drugą szansę. Odkąd nauczyła się chodzić, ciężko
haruje. Przyrzekłem sobie, że niczego w życiu jej nie zabraknie. Przez całe życie
okazywała mi serce. Lojalność obowiązuje obie strony, prawda?
– W każdym razie wśród ludzi honoru.
Uśmiecha się do mnie z zadumą, podchodzi. Już się uspokoiłam. Andrew sięga
nad głowę i rozwiązuje kokardę. Gasi w ręce srebrny błysk.
– Dziewczyna z ciebie na medal, Razi.
– Prawda? – mówię ze śmiechem.
On też tłumi śmiech. Owijam sobie koniec wstążki w palcach, na wysokości
serca. Andrew kładzie mi rękę na ramieniu. Wstążka opada. Kładę mu ręce na piersi
pod rozłożystymi połami i zjeżdżam w dół, do pasa. Nagle przypomina mi się
samotny pieprzyk na jego lewym biodrze, z przodu, kilka centymetrów pod moim
prawym kciukiem.
– Chyba... chyba w niczyim towarzystwie nie czułem się tak dobrze jak w twoim.
Andrew nie odrywa ode mnie oczu.
– I vice versa.
Zmuszam się, żeby nie uciec wzrokiem w bok. Aż mi się kręci w głowie od jego
spojrzenia.
– I z nikim się tak dobrze nie bawiłem.
– A ja w życiu nie spotkałam mężczyzny tak inteligentnego, czarującego i
przystojnego.
Marzę o tym, żeby mnie pocałował. Pocałowałabym go pierwsza, gdybym nie
była tak ciekawa, co powie. Czuję w drżeniu jego rąk, że koncentruje się bez reszty
na tej chwili. Emanuje z niego intensywność, jak gdyby zdobywał się na odwagę, o
którą się nie podejrzewa. Czuję deliryczne ciarki pod skórą.
– A ty jesteś przebojowa, bystra i śliczna.
– Zaraz się zarumienię.
Głaszcze mnie po rękach, obejmuje w pasie.
– Razi – mówi głosem, przy którym czuję się, jak gdyby wciągnął mnie w płuca i
nie chciał wypuścić. – Kocham cię.
Mówi to tak od niechcenia, że omal nie biorę jego słów za żart.
– Ja też cię kocham.
A potem całuje mnie tak energicznie, że się dosłownie słaniam. Gdyby mnie nie
przytrzymał, zwaliłabym się z nóg. Zakochałam się w nim, nie ma co. I wiem już na
pewno, że on we mnie również.
– To dla ciebie. – Sięga za moją głowę. – Żebyś nie zapomniała.
I zapina mi na szyi ażurowy medalion, który zawisa kilka centymetrów nad moim
bijącym mocno sercem. Otwieram zameczek. W środku widnieje napis: „Dla Razi.
Kocham Cię, Andrew”.
– Dziękuję, kochany.
– Ależ proszę.
Na granicy jego czarnych włosów widzę kreskę wilgoci. Osuszam ją kciukiem.
– Rany julek, ale się zdenerwowałeś. Nie robiłeś już czegoś podobnego
wcześniej? – pytam ze śmiechem.
– W każdym razie nie z takim przekonaniem.
Uśmiecha się do mnie czule.
– Ja też nie.
Podejrzewam, że zaraz wpadnę w panikę. Kiedy nie wpadam, moje obawy rosną
jeszcze bardziej.
*
Andrew gdzieś się czai z aparatem. Twierdzi, że każde zdjęcie to trening przed
podróżą z aparatem dookoła świata. Z większości jest niezadowolony, bo albo
światło było nieodpowiednie, albo obiekt zamazany, albo źle ustawił ostrość, a te,
które mu się podobają, chowa w małym pudełku. Nie rozumiem tej jego nawiedzonej
pasji, bo fotografuje dosłownie wszystko. Na fotografiach w tym pudełku widać
najrozmaitsze rzeczy i osoby, które przyciągnęły jego uwagę – usypiające powoje na
tle zachodu słońca, ręce Emmaline na filiżance z angielskiej porcelany, mężczyzn
rozmawiających przed Klubem Pickwicka, świeżo odmalowaną chatę kreolską.
Uwielbiam wszystkie. Andrew umie przeistoczyć zwykły widok w coś absolutnie
niezwykłego.
Przewracam się na trawie i wtulam brodę w źdźbła. Jedno łaskocze mnie w
wargę, odgryzam je. Żując, przykładam ucho do ziemi. Przytłoczona moim ciężarem
trawa próbuje się wyprostować. Słyszę jej jęk.
– Nie ubrałaś się?
– Po co? Przecież oprócz ciebie, mnie, ptaków i pszczół nikogo tu nie ma.
Andrew opiera aparat na biodrze.
– Ekshibicjonistka.
– Voyeur. – Leżę na boku i podkulam kolana do brzucha. Trawa obrysowuje mi
wszystkie krągłości. Andrew podnosi wolno aparat do oczu. Daje krok w bok, drugi
do tyłu, jeszcze jeden w bok. Już stoi tuż za mną. – Odłóż go. A jeżeli sam pstryknie?
– Nie pstryknie.
– Andrew.
– Pozwól mi.
– Chyba za długo leżałeś na słońcu.
– Poza mną nikt ich nie zobaczy. Przecież wiesz, że sam wywołuję negatywy.
Odwracam się na chwilę, żeby mu spojrzeć w oczy. Nie dostrzegam w nich
znajomego błysku.
– No dobrze, ale proponuję taki układ. Ty mi powiesz swoje drugie imię, a ja ci
się pozwolę sfotografować.
– To by było za proste. Dam ci trzy szanse. Jeżeli nie trafisz, pstryknę ci zdjęcie.
A jeżeli zgadniesz... co mam zrobić?
– Będziesz mnie pieścił całą piórkiem, dopóki nie zacznę błagać, żebyś przestał.
A ty i tak nie przestaniesz.
Wreszcie w jego oku zjawia się oczekiwana przeze mnie erotyczna iskra.
– Przyjmuję twoje warunki.
– Cóż to za banał! Dureń z ciebie, panie O’Connell, żeby proponować taką grę.
Na drugie imię masz po ojcu, Patrick.
– Nie, nie ruszaj się.
– Percy. Bardzo popularne imię w tych stronach.
– Nie, nie ruszaj się. Światło tak niesamowicie pada ci na plecy...
– Pierce. Historyczne imię.
Przebiega mi ręką po krzyżu, wpycha mi pupę głębiej w trawę, a rozkoszne,
pędzące na oślep pożądanie aż mruczy mi pod skórą.
– Następnym razem życzę więcej szczęścia. Nie ruszaj się.
Migawka trzaska raz, drugi, trzeci. Andrew klęka u mojego boku, ale mnie nie
dotyka. Leżę na plecach.
– Piękna – dobiega mnie z oddali jego głos.
Kładę mu rękę na piersi i czuję środek labiryntu, punkt, w którym zbiegają się
jego naczynia. Nie jesteśmy jeszcze gotowi, żebym poprosiła o to, czego chcę –
zaraz, teraz.
*
Po powrocie z sobotniej porannej przebieżki z grupą Scott przygotował śniadanie
– naleśniki, jajka na szynce, świeża sałatka owocowa i domowe biszkopty. Amy i
Chloe usiadły w piżamach na tylnym ganku i piły kawę, a para kardynałów, stadko
wróbli i trzy wiewiórki posilały się przy karmniku. Dziewczęta prawie się nie
odzywały, ale dobrze im było ze sobą. Kiedy Scott zawołał je do środka, Chloe
pocałowała go w policzek, a Amy cmoknęła go w usta. Od dawna nie było mu tak
miło. Amy też. Po jedzeniu sprzątnął, zanim poszedł do innych zajęć.
Kiedy Amy brała prysznic i ubierała się, Chloe wynajdywała sobie różne zajęcia.
Najpierw przejrzała zawartość szuflady z biżuterią. Przymierzała bransoletki,
podziwiała naszyjniki. Kiedy znalazła obrączkę Andrew, przeczytała napis ... Ależ
bije dlatego, żebym mogła Cię kochać, uśmiechnęła się zagadkowo i wsunęła ją sobie
na kciuk. Potem odłożyła biżuterię i poszła do frontowego pokoju. Tam obejrzała
biblioteczkę, przebiegła palcami po rzeźbach, otworzyła drzwi. Intensywny, mroczny
zapach zachęcił ją do zajrzenia na półki.
Z całej siły starałam się nie mącić powietrza, zachować ciszę i ciepło. Tak
skupiona, zdołałam powstrzymać nieprzewidywalne emocje. Dosłownie kilka
kroków ode mnie, na stoliku, leżała podobizna mojego nagiego ciała, obnażonego tak
samo jak uczucia do mężczyzny odpowiedzialnego za te zdjęcia. Jego obrączka
przypomniała mi odpowiedzi, których nie zdążyłam mu udzielić. Chociaż miałam
wielką ochotę popodziwiać znów to gładkie, wypolerowane kółko, nie chciałam sama
wyjmować go na światło dzienne. A biblioteczka z jednym skrzydłem drzwi
oryginalnym, wypaczonym i drugim płaskim, stanowiącym nazbyt doskonałą replikę
pierwszego, kryła w sobie więcej, niż byłam gotowa wchłonąć. Jeszcze nie nadszedł
czas.
Chloe zajrzała do kąta, gdzie na wąskim regale leżało kilka pudeł ze zdjęciami.
Wybrała na chybił trafił jedno ze zdjęciami ze studiów. Usiadła z uśmiechem na
kanapie w salonie i zaczęła je przeglądać.
– Cieszę się, że znalazłaś sobie zajęcie – powiedziała Amy, wchodząc. – Dolać ci
kawy?
Chloe skinęła głową.
– Wspaniała ta biżuteria. Część zrobiła twoja ciotka?
– Tak – zawołała Amy z kuchni. – Specjalizowała się w metalach i kamieniach.
– I obrączkę też? Tę srebrno-niebieską?
– Może, chociaż wątpię. Wolała robić naszyjniki i bransoletki.
Chloe przeglądała zdjęcia dość pobieżnie. W pewnej chwili zadumała się i
zaczęła przyglądać się każdemu uważnie. Zaraz potem Amy wręczyła przyjaciółce
duży kubek i usiadła obok z własną małą filiżanką w fotelu.
– Nigdy cię nie zapytałam o płytę DVD, którą ci wysłałam – zagadnęła Chloe.
– Speszyła mnie i rozbawiła.
– Chyba od tamtej pory niczym tak bardzo się nie przejmowałam.
– Za dużo włożyłyśmy starań.
– Prawdę powiedziawszy, nawet nie obejrzałam jej do końca. Rozmawiałyśmy
wtedy o pikiecie z udawaniem trupów?
– Nie. Chyba wpadłyśmy na ten pomysł dopiero pod koniec lata – przypomniała
Amy.
– Pamiętasz, jak zgubiłyśmy się we Francuskiej Dzielnicy? Ktoś nam źle pokazał
drogę. A ta dziewczyna za kierownicą! Chryste Panie! I te jej nogi małpoluda
wystające spod wiejskich spódnic z halkami. Przejeżdżała bez zatrzymania niemal na
wszystkich znakach stopu. Omal nie potrąciła kilku pijaków.
– Nie pamiętam.
– Nawiasem mówiąc, ubrała się stosownie do okazji. Miała na sobie czarny welon
i sukienkę z kolczugą zrobioną z metalowych końcówek wieszaków. Ciężki kaliber.
– A tyś rzuciła się na ziemię, wyjąc: „Patriarchat mnie zamordował!”.
Chloe roześmiała się.
– Nie, nie. „Patriarchat to morderca!”. Po czym obrysowałaś kredą moje ciało,
kiedy ustały mi już śmiertelne drgawki.
– Tuzin kredowych sylwetek zdeptanych przez gołębie i turystów przed katedrą
Świętego Ludwika.
– Trzeba je było namalować farbą w spreju.
– Aresztowaliby nas.
– Dla sprawy wszystko, Aims.
– I po co te poświęcenia? Nic się nie zmieniło.
– Jeżeli nie będziemy realizować własnych pasji, czeka nas śmierć. Choćby tylko
ducha.
– Ze skarbca złotych myśli Chloe.
– Powinnam pisać felietony.
Chloe usiadła, wzięła się pod boki, przybrała stanowczą minę. Pudełko ze
zdjęciami nadal leżało otwarte między jej kolanami.
Amy wzięła do ręki pilota i włączyła radio. Szukała po kanałach, aż trafiła na
muzykę, a nie reklamy. Zawsze podczas weekendu w tej stacji puszczano wczesny
jazz. Z cichym psyknięciem guzika w odbiorniku radio przełączyło się na
współczesną muzykę popularną. Amy wcisnęła pilota, ale nie udało jej się zmienić
kanału. Chloe patrzyła, jak koleżanka walczy zapalczywie z pilotem.
– Nie wiedziałam, że tak lubisz dawny jazz – powiedziała.
– Nawet nie. Ale miałam ochotę posłuchać. Łapię tę stację tylko w dni
powszednie. Dziwne, ale cały nasz sprzęt elektroniczny działa jak nawiedzony.
– Mogę cię o coś spytać? Gdzie jest Jem?
Amy podniosła filiżankę do ust i przełknęła ślinę.
– To pytanie retoryczne?
– Nie ma go na żadnym zdjęciu. Większość pochodzi z naszych studenckich
czasów. Przecież był wtedy z nami.
– Jest jeszcze jedno pudło.
– Jak to?
– Tak je rozdzieliłam.
– Ale po co?
– Bo miało to dla mnie sens.
– Porządny był z niego chłopak.
Od Amy rozszedł się męski zapach, jak gdyby Jem przebiegł właśnie przez pokój.
– Powiedz coś – poprosiła Chloe.
– Wieczorem Scott ugotuje chili, na którym tak ci zależało. Pojechał po awokado.
Lubisz je w chili, prawda?
– Owszem. A skoro mowa o Scotcie, martwi się o ciebie.
– Rozmawiasz z nim na osobności o mnie? – Amy spojrzała na nią spode łba. –
Po to przyjechałaś, prawda?
– Ilu mężczyzn postąpiłoby podobnie? Doceń jego starania. Ale nie mamy
żadnych tajemnic. On natomiast wie, że coś przed nim ukrywasz. – Amy milczała.
Chloe nachyliła się do koleżanki, skupiona, poważna. – Przysięgam, że mu nie
zdradzę, ale mnie możesz powiedzieć. O co chodzi?
Amy wyjrzała przez okno, po czym skuliła się w fotelu. Jej drobnym ciałem
wstrząsnął dreszcz, jakby chciała przed czymś uciec.
– Scott nie wie o dziecku.
– Nigdy mu nie powiedziałaś?
– Załamałby się.
– Chyba go nie doceniasz. Przecież ożenił się z tobą, wiedząc, że straciłaś Jema.
– Rywalizacja wreszcie się skończyła. Wygrał.
– Jesteś niesprawiedliwa. On tego tak nie widzi.
– W głębi duszy widzi. A gdyby wiedział, że byłam w ciąży...
– Toby cię zostawił?
– Nie. Tyle że... Chloe, jemu zależy na dziecku. A ja nie mogę się jeszcze
zdecydować. Mimo upływu czasu mam z tym problemy. Miesiącami o nim nie
myślę, po czym nagle wszystko wybucha na nowo. Czasem targa mną tęsknota za
dzieckiem, które straciłam, a czasem odczuwam ulgę, że tak się stało.
– Jeżeli Scott dojrzał do dziecka, a ty wiesz, dlaczego go nie chcesz, przynajmniej
na razie, to powinnaś mu powiedzieć prawdę.
– I co mam powiedzieć?
– Prawdę. Na pewno będzie lepsza niż te katusze, które mu teraz zadajesz.
– Tyle czasu minęło – powiedziała Amy ze smutkiem, który zasnuł cieniem cały
pokój.
*
Ukrywam coś przed Andrew. Nie czuję wcale krążka włożonego na szyjkę
macicy, ale wiem dobrze, że tam siedzi. Przez kilka długich tygodni ćwiczyłam jego
wkładanie i dopasowywałam rozmiar. Jest to najdziwniejszy sekret, jaki
kiedykolwiek miałam. Przedtem, przy innych chłopcach, pchała mnie jedynie
biologia i ciekawość, bo ciałem powodował instynkt, a umysłem dociekliwość.
Mogłam się zdecydować, bo partnerzy się do tego kwapili, ale za każdym razem
przychodziła chwila zawahania i odwrót. Nie skorzystałam z okazji.
Aż do teraz.
Andrew trzyma się poręczy mostka w parku. Promienie malowniczego,
wiosennego zachodu słońca skąpały strumień pod nami. Małe rybki wypryskują
przez taflę światła, całują powietrze. Andrew patrzy na mnie bez żadnego nacisku, ot
zwyczajnie, jakby sprawdzał, czy przy nim jestem. Nic nie mówi, ale spojrzeniem
zachęca mnie, żebym podeszła bliżej.
– Muszę cię o coś spytać.
Obejmuję go w pasie, przytulam się do jego pleców. On kładzie rękę na mojej.
– Słucham.
– Nigdy się nie odżegnywaliśmy, chociaż nie twierdzę, że musimy, ale gdybyś
miał ochotę, to wiedz, że i ja mam. No więc... ?
Andrew milczy, ani drgnie. Po chwili wstaje, góruje teraz nade mną.
– Jesteś... ?
– Tak – przerywam mu. – Jestem gotowa.
Odwraca się, rozplata mi ręce.
– Teraz?
Parskam nerwowym śmiechem.
– Nie w tej chwili.
Patrzy na mnie uważnie.
– A jeżeli coś się stanie?
– Pamiętaj, że ja się na tym znam.
Kładę mu ręce na ciepłej piersi.
– Jesteś najzupełniej pewna? To poważna sprawa. Poważniejsza niż cokolwiek,
co nas dotąd połączyło. Poważna jak małżeństwo.
Sięgam do przedniej kieszeni jego spodni. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, jego
ciało daje mi odpowiedź, której on sam nie udzielił jeszcze w słowach.
– Andrew, powiedz, że też chcesz.
*
Nie tutaj, mówię mu, bo za bardzo odurza mnie zapach magnolii. Zapuszczamy
się w głąb posiadłości, gdzie jeszcze nigdy nie byliśmy, gdzie rosną trawy po pas,
które szeleszczą, trącane przez spłoszone myszy. Andrew trzyma mnie za rękę i daje
się prowadzić. Śmignął obok rozćwierkany czerwony ptaszek, za nim brązowy. Nie
stanie się nic więcej, myślę, tylko to, co już miałam w ręku dotknie mnie tam w
środku. Oglądam się za siebie. Andrew się nie uśmiecha, ale ma zupełnie inną minę,
zwłaszcza oczy, spokojne i błyszczące, niebieskie jak poświata księżyca. Na ramieniu
niesie związany sznurem tobołek koców, a w nim termos i pudełko herbatników.
Może tam? proponuję. Zgadza się. Ziemia porosła mchem pod dębem, którego
tanina nie pozwala trawie konkurować z jego korzeniami. Kiedy Andrew rozkłada
koce na płaskim, ocienionym miejscu, każdy nerw brzmi we mnie obcą nutą. Chociaż
znam doskonale jego ciało a on moje, chociaż to, co się zaraz ma wydarzyć, nie jest
ani błahym krokiem, ani chwilą zapomnienia, nie powinnam do tego podchodzić tak
nerwowo, tak naiwnie. Wiaterek wczesnego lata muska mi kark, aż mnie przechodzą
ciarki.
Andrew wkłada skarpetki do półbutów, które stawia pod drzewem. Podchodzi,
rozpościera ramiona, obejmuje mnie delikatnie. Tors ma wilgotny od długiego
marszu w słońcu. Pachnie bryzą znad mokradeł, gorącą, zieloną solą, a gdy zanurzam
się w głębokim pocałunku, zaznaję więcej wilgoci, niż sama wniosłam.
Kładziemy się na kocu na ziemi, jakże chłodnej, i brniemy przez gąszcz
suwaków, guzików, sprzączek. Już całkiem nadzy, splatamy tylko ręce i patrzymy na
siebie. Chciałabym mu powiedzieć, że go kocham, ale nie mam śmiałości. Całuję go
więc tylko w ciepłe i zwinne usta, które rozchylają się ostrożnie, powoli. On dotyka
językiem moich ust, po czym łączy nas żywioł. Aż zapiera mi dech w piersiach,
kiedy Andrew wciąga mój język i wypuszcza, jak gdyby imitował oczekiwany rytm.
Przewracam go. Patrzy, jak wodzę po nim rękami, na przemian muskam
delikatnie jak piórkiem lub mocno ugniatam. Kiedy dochodzę do miejsca
wyzwalającego największą przyjemność, zamyka oczy, wzdycha, jęczy, aż wije się
pod moją ręką, napina z pożądania. Ruszam teraz ustami w podróż, zostawiając
wilgotny szlak studzony przez wiatr, by następnie znów zakosztować dziewiczego
terenu mojego partnera, już po raz ostatni, tam, gdzie miękka fałdka kuli się pod
jędrną szczeliną u góry. Odsuwa mnie, poczekaj, nie teraz, za wcześnie. Chwyta mnie
za ręce, żeby stamtąd odciągnąć, ale stawiam opór. Jeszcze nie skończyłam. Daj mi
się dotknąć. Ciche źródła, bijące pod spodem, aż dudnią, gdy na nie trafiam.
Andrew łapie mnie za nadgarstki i przygważdża do ziemi. Zniewala mnie
prometejski ogień w jego oczach. Andrew całuje mnie brutalnie, lecz bez cienia
krzywdy, bo za tą siłą stoi tylko pożądanie. Jego usta przyjmują kolejno moje piersi,
wibracje języka windują moje ciało na szczyty, krzyczę bez słów, nie przerywaj, i coś
mi puszcza w środku, rozlewa się fala gorąca, która każe mi się wygiąć w łuk, ku
niemu. Wolno, tak wolno, że drżę z bólu, rzeźbi mi mokre ścieżki po brzuchu i
nogach, przesuwając jednocześnie ręce z kostek nóg wyżej, do ud. Szturchnąwszy
mnie, zjeżdża tam, gdzie stykają mi się nogi, a stanowczym, czułym, rozpalającym
pocałunkiem obraca mój oddech w dym, aż wiję się pod jego ciężarem.
Jedną rękę trzyma na moim brzuchu, pod pępkiem, a drugą sięga po pudełko na
kocu. Patrzy na mnie. Zginam kolana i sprawdzam, czy krążek jest na miejscu. Jedno
zabezpieczenie nam wystarczy, mówię. Sprawdź, żebyś był pewien. Zanurza we mnie
delikatnie rękę, czeka, wyciąga. Otwieram ramiona.
Obejmuje mnie mocno, obcałowuje twarz i szepcze, że mnie kocha. Wiem.
Kiedy wchodzi we mnie, a ja go tam wchłaniam, pełnia naszego spotkania
przenika mi całe ciało. Każdy ruch wpycha mnie jakby głębiej w niego... co wydaje
się fizycznie niemożliwe... bo ogranicza nas cielesność... lecz pożądanie nie
ustępuje... chciałabym wtargnąć mu pod skórę, pod swoją, wiem, że to gdzieś tam
jest... teraz całuje mnie, nasze głosy cichną... coś już się we mnie tli, ale nie jestem
jeszcze gotowa... i wtedy naciera, zastyga, z gardła wyrywa mu się zdumiony jęk.
Wysuwa się. Nie popisałem się, mówi z przepraszającym spojrzeniem. Śmieję się.
Kochanie, musisz nabrać wprawy, mówię. Nie gniewasz się? pyta.
Nie. Zjedz herbatnika, zanim spróbujemy jeszcze raz.
Andrew leży mi na brzuchu i zjada pięć herbatników. Odgarniam mu z czoła
czarne kędziory. W jego ciemnym buszu tam na dole leżą złote nitki, które na nim
zostawiłam. Zginam się, żeby jedną zdjąć. Łącząca mnie z nim teraz więź nie jest ani
silniejsza, ani słabsza od tej nitki, która nas fizycznie połączyła.
*
Ostatniego wieczoru pobytu Chloe Scott ugotował obiecane chili.
– Kapitanie Jigsaw, nie mógłbyś mi odpalić swojego klona? – Chloe usiadła na
swoim miejscu przy stole. – Marzę o gotującym mężczyźnie.
– Jesteśmy reformowalną połową swojego gatunku. Można nas przyuczyć do
wszystkiego, byle wiązało się z precyzyjnymi pomiarami – stwierdził.
– Przecież ciebie nikt nie uczył. Gotujesz od zawsze.
– Kwestia przetrwania. Moja mama nie gotowała. Nienawidziła kuchni. Tata
mawiał, że dlatego się rozstali. Głodował piętnaście lat, aż mu się znudziło.
– Oto propozycja dodatkowego członu przysięgi małżeńskiej: w biesiadzie albo w
głodzie.
Chloe sięgnęła po miski z salsą, cheddarem, czerwoną cebulą, owocami awokado,
czarnymi oliwkami i śmietaną. Na ciężkim trójnogu leżał słodki chleb kukurydziany,
utrzymywany w cieple żelaznego rondelka.
Scott dopił czwarte piwo i przetarł szkliste oczy.
– Chcesz jeszcze piwa?
Chloe skinęła głową, bo usta miała pełne chili.
Wrócił z trzema otwartymi butelkami i postawił je na stole. Amy usiadła obok
Chloe, Scott zajął miejsce naprzeciwko. Gdy już zapchali się dodatkami, wzięli do
ust pierwsze łyżki potrawy.
– Wznieśmy toast za dawnych przyjaciół i łączące nas więzy – zaproponowała
Chloe. Stuknęli się butelkami.
– Nie robiliśmy tego od lat – przypomniał im Scott. – Kiedy ostatnio ja coś
ugotowałem i wszyscy się razem upiliśmy?
Chloe wkruszyła skórkę chleba kukurydzianego do swojej miski.
– Nikt się jeszcze nie upił, dopiero mamy zamiar. Ale odpowiedź na twoje
pytanie brzmi: latem po studiach. Protesty w klinice się skończyły, tyś miał
przeprowadzić się do Ruston, ja do Wirginii, Aims dostała nową pracę, Jem szykował
się do Tennessee.
– Tylko we czworo? A ja pamiętam tłum ludzi – powiedział Scott.
– Bo tak się zakończył wieczór. Przyszedł niezapowiedziany gość, a dwie
godziny później w twoim mieszkaniu zapanował tłok. Prawda, Aims?
– Prawda.
– Pod łóżkiem gościnnym wypatrzyłam twoją układankę. Uprawiasz masochizm?
– Dla mnie to wyzwanie. Muszę się skupiać na dopasowywaniu zamiast na
szerszej perspektywie.
– Pamiętasz, jak Jem chował kawałki? – spytała Chloe. – Czasem przetrząsałeś
całe mieszkanie, żeby je znaleźć. A potem brakujące elementy znajdowały się w
najmniej oczekiwanym miejscu.
– Przynajmniej po jego wyprowadzce przestało się to tak często zdarzać. Łajdak!
– I mimo wszystko przyjąłeś go z powrotem. Pamiętasz, jak wrzuciłeś mu do
piwa środek nasenny? Był bardzo wrażliwy na takie rzeczy. Od razu ścięło go z nóg.
Potem bitą godzinę robiłeś mu fryzurę a la Bo Derek skrzyżowana z Bobem
Marleyem.
Scott roześmiał się.
– Jem okropnie się wściekał. Kto to widział, żeby facet dla kawału plótł facetowi
warkoczyki?
– A mnie to cholernie bawiło. Pamiętasz, Amy?
– Nie.
– Nie? – Chloe zeskrobała kawałek sera, który przykleił jej się do łyżki. – To było
jeszcze na pierwszym roku studiów, zanim cię im przedstawiłam. Mieszkałam po
drugiej stronie korytarza w jednym pokoju z tą rudą pomponetką. Ależ ona się w
tobie bujała. Spotykała się tylko z niezgułowatymi prymusami, bo wierzyła, że są
lepszymi mężami. Są inteligentniejsi, nie oszukują, bardziej dbają o rodzinę. Czyli ty
byś się nadawał.
– Nie jestem... nie byłem żadnym niezgułą.
– Jesteś. I wiesz, co? Amy jest bardzo do niej podobna. Ma taką samą cerę,
piękne, regularne rysy, drobną budowę. Trochę jak tamta dziewczyna ze zdjęć, które
znaleźliśmy wczoraj wieczorem. Czekajcie, jak ta moja współlokatorka miała na
imię? Zresztą nieważne, miała zielone oczy, duże sztuczne cycki i bez opamiętania
używała ołówka do oczu. Może dlatego ci się nie podobała. Nie była tak naturalna
jak nasza koleżanka tutaj.
– Amy od pierwszej chwili urzekła mnie swoją naturalnością – przyznał Scott. –
Rozdawałyście prezerwatywy przed siedzibą zrzeszenia studentów. Przedstawiłaś nas
sobie. Wdaliśmy się w rozmowę zapoznawczą, co studiujesz, a znasz tego lub
tamtego. I wtedy facet, który wykrzykiwał coś pięć metrów od nas, przestał nawracać
przechodniów i zaczął krzyczeć na nią, wyzywać ją od latawic. Pamiętasz, co wtedy
zrobiłaś, Aims?
– Podeszłam do niego i powiedziałam: „Jak pan może zwracać się w te słowa do
dziewicy”.
Chloe aż się zachłysnęła piwem.
– Naprawdę? W ogóle nie pamiętam. A on ci na pewno uwierzył, bo miałaś minę
niewiniątka.
– Wrócił do wymachiwania Biblią przed tłumem – powiedział Scott.
Nie odrywał wzroku od Amy, dopóki nie wróciła do nich duchem. Uśmiechnął się
serdecznie.
– Wtedy Scott rzucił torbę z książkami i już uniósł pięści do walki – dodała Amy.
– Ale moja pomoc nie była ci potrzebna – wtrącił.
– Fakt, już wtedy umiałyśmy nimi manipulować – przyznała Chloe.
– Powinnyście się wstydzić – skomentował Scott bez przekonania. – Żeby tak
torturować pobożnych ludzi.
– Daj spokój. Wiesz, jakimi byli mizoginami, w dodatku świętszymi niż sam
papież. A skoro mowa o wstydzie... – Chloe machnęła łyżką w powietrzu. – Ktoś
musiał nie mieć grama wstydu, kupując tę książkę, która leży w salonie.
– Którą książkę? – zapytał Scott.
– No wiesz którą. O orgazmie, godzinach rozkoszy, seksie tantrycznym.
– A, tak – powiedział.
– Scott, nie wygłupiaj się. Każda książka, która mówi o czarodziejskiej różdżce
mężczyzny...
– Moja różdżka wcale nie jest czarodziejska. Nie wolno mi się posuwać do
czarów.
Chloe i Scott omal się nie udławili ze śmiechu. Amy pokiwała głową, ale
uśmiechnęła się zza prawie pełnej butelki.
– To nie do końca prawda – dodał Scott, gdy już odzyskał mowę. – Przynajmniej
to ostatnie. Zdarza się, choć nie powinno. W każdym razie nie ma mowy o fluidach,
jeżeli łapiesz, co mam na myśli.
– A jak to się sprawdza u ciebie? – spytała Chloe. – Aims, daj spokój. Czyżby
twój święty przybytek rozpalił się blaskiem, gdy osiągnęłaś nowe wyżyny uniesienia?
– Chloe, on tylko czyta – odparła Amy.
– Okładka jest jeszcze czysta – przyznała Chloe.
– Na miłość boską! – zawołała Amy.
Scott znów się roześmiał.
– Przepraszam – powiedziała Chloe. – Zresztą ja i tak oglądałam tylko ilustracje.
Scott pociągnął porządnego łyka.
– To widać. Czytałem o tym w innych książkach, dlatego chciałem się przekonać,
o co tak naprawdę chodzi. To nie jest religia, chociaż niektórzy ludzie traktują to jak
praktyki religijne. Ciekawi mnie, że dwoje ludzi może osiągnąć tak głęboką więź w
wyniku czegoś tak pierwotnego. Zapewne dochodzi do transcendencji, która ma
swoje uzasadnienie naukowe i psychologiczne. Dwoje ludzi wymienia między sobą
energię, która rośnie w miarę rozwoju sytuacji. Wielką rolę odgrywają tu oddechy i
kontakt wzrokowy. Oboje tracą poczucie czasu i przestrzeni, czasem wręcz
przechodzą w odmienne stany świadomości. Przypomina to odurzenie biegacza. Tak
to sobie tłumaczę. W każdym razie to dość głęboka sprawa.
– Mam takie doznania w łóżku, kiedy się nawalę – powiedziała Chloe.
– Ten seks nie wymaga narkotyków – powiedział Scott.
– Można osiągnąć ten sam cel na skróty.
– Nie zgadzam się – zaoponowała Amy. – Chloe, ten seks ma wymiar duchowy.
– Skąd wiesz?
Chloe znalazła wylot szyjki w butelce piwa.
– Właśnie, skąd wiesz? Też czytałaś tę książkę?
Scott miał tak rozszerzone źrenice, że tęczówki dosłownie stanowiły teraz
obwódki. Emanował z niego jakiś żar, który rozlał się po stole. Amy zaczerwieniła
się, przez chwilę wytrzymała jego spojrzenie prosto w oczy, lecz nie odwzajemniła
namiętności, na czym z pewnością mu zależało.
– Wiem więcej, niż ci się wydaje – odpowiedziała.
Nachyliła się nad miską. Scott patrzył to na jedną kobietę, to na drugą. Kiedy
napotkał wzrok Chloe, nie mógł wyczytać z jej miny, co jej zdaniem stoi za
odpowiedzią jego żony.
– Ktoś prosi o dokładkę? – zapytał Scott, odchodząc od stołu.
*
Pewnego dnia, kiedy oboje powinniśmy się uczyć, Andrew prawie dwie godziny
wysłuchiwał nawracania babci. Wcale nie udawał zainteresowania, bo naprawdę go
to ciekawiło. Ponieważ nie okazał jawnego lekceważenia jak ja ani uprzejmiej
pobłażliwości jak moi rodzice, babcia zobaczyła w nim pierwszego gorliwego
słuchacza od lat. Gdy więc ja ślęczałam nad chemią organiczną, ona opowiadała
Andrew o medium, duchach i widzianych przez nią świadectwach. Próbowała
nakłonić mnie, żebym do nich dołączyła, twierdząc, że spirytualizm to religia
naukowa, a jego wyznawcy dysponują dowodami na istnienie doprawdy bardzo
cienkiej zasłony oddzielającej oba światy.
Babcia zakochała się w nim na zabój. Kiedy Andrew przychodzi się do mnie
uczyć, całuję go na powitanie, odbieram kurtkę, sadzam w stołowym. W te dni babcia
jakoś dziwnie nie przyjmuje nikogo z przyjaciół ani żadnego z czworga pozostałych
dzieci. Wparadowuje do saloniku, wystrojona i wyfiokowana, nieledwie zdziwiona
jego obecnością. Przez pół godziny ich głosy brzęczą mi za uszami, aż w końcu
Andrew uprzejmie kończy rozmowę. Później się z nią droczę. Babciu, przecież on
jest dla ciebie za młody. Co pomyślą sąsiedzi? Babcia zbywa mnie machnięciem ręki,
choć przyznam, że nie bez pewnej kokieterii.
W tę sobotę sytuacja się powtarza. Zbliżają się egzaminy, ale Andrew nie
zaniedbuje umizgów do mojej babci. Podsłuchuję, jak oboje napawają się sobą.
– Mogę zobaczyć? – prosi babcia. – Życie Fredericka Douglassa,
amerykańskiego niewolnika. Na jakie zajęcia to czytasz?
– Na żadne – odpowiada Andrew. – Któregoś dnia zauważyłem, że ta książka
zginęła mi z biblioteki. Simon, wnuk naszej gospodyni, nie wie, że ja wiem, że czyta
moje książki. Znalazłem ją w pudle darów, które musiałem przynieść dla mojej
mamy. Jej towarzystwo dobroczynne otwiera wypożyczalnię książek w sierocińcu.
– Okradasz sieroty? Zdumiewasz mnie.
– Nie sądzę, żeby te dzieci doceniły akurat tę książkę.
– A jego rodzice są wykształceni?
– Nie, łaskawa pani. Simon jest pierwszym dzieckiem w tej rodzinie, które
odbiera wykształcenie powyżej piątej klasy.
– Ile ma lat?
– Dwanaście.
– Uważasz, że powinno się go do tego nakłaniać? Murzyński chłopiec... bo jest
Murzynem, prawda?
– Tak, proszę pani.
– Jaką szansę ma wykorzystać tę wiedzę jako przedstawiciel swojej rasy?
– Gdyby kierować się takim rozumowaniem, po co Razi studiuje jako
przedstawicielka płci żeńskiej?
– Kobiety powinny mieć własne zainteresowania.
– Oczywiście. Opowiedziała mi pani o swoim niegdysiejszym uwięzieniu. Zakaz
rozwoju intelektualnego bynajmniej go u pani nie powstrzymał. Wzmocnił jedynie
nerwicę.
– To prawda. Bo trzeba bezustannie ćwiczyć umysł. – Przerwała. – Z pewnością
Stwórca zaplanował nas wszystkich jako istoty tak czy inaczej myślące.
– Zgadzam się. Stąd właśnie mój wniosek, że Simon ma takie samo prawo
poszukiwać wiedzy jak pani lub ja. To bystry chłopak. Czy nie postąpilibyśmy zatem
niegodziwie, zniechęcając go lub pozbawiając książek, niezależnie od sposobów,
jakimi je zdobył? Dlaczego mielibyśmy odmawiać mu radości?
– Przynajmniej nie pakuje się w tarapaty. Ale nie powinien windować sobie
nadziei. Każdy powinien znać swoje miejsce.
Andrew nie odpowiada. Z początku zastanawiam się, czy nie rozważa riposty, ale
przecież on zawsze tak szybko reaguje. Z krzesła ojca przy stole w jadalni patrzę w
głąb drugiego pokoju. Aż czuję mrowienie na karku. Słyszę pomruk, szept babci.
– Nie śmiałbym o coś takiego prosić – mówi raptem Andrew.
I znów cisza.
– Zdarzają się wyjątki – dodaje.
– Zapewne – potwierdza babcia.
– Powiedziałaby, że po to są zasady, żeby je łamać.
Babcia odchrząkuje.
– Tyle że trzeba liczyć się z konsekwencjami.
Nie zdąża odpowiedzieć, bo wchodzę do pokoju.
– Panie O’Connell, nie spóźni się pan aby na kolejne spotkanie?
– Miło sobie pogawędziliśmy – mówi babcia.
Andrew wstaje i zapina marynarkę.
– Potwierdzam. Czyli do następnego razu, pani Burrat?
Babcia oddaje mu książkę Douglassa, wstaje i kieruje się ku schodom.
– Żegnam.
Przysięgam, że na podeście odwraca się i puszcza do Andrew oko.
– Kochana staruszka – mówię. – Ma wyrobiony światopogląd.
– Twoja babcia nie jest zwykłą staruszką. Jest uparta, przenikliwa. Niedaleko
gada jabłko od jabłoni.
Andrew obejmuje mnie i prowadzi do stołowego.
– Powiedziałeś „gada”, zamiast „pada”.
– Owszem.
Znów siadam na krześle ojca, Andrew siada po mojej lewej. Stukam ołówkiem w
notatki z fizyki.
– O czym tak szeptaliście?
– Babcia boi się, że twoje oczekiwania przerosną szanse, jakie dostaniesz.
– Na co?
– Na ambicje życiowe – odpowiada.
– A co ona uważa za te ambicje?
Andrew otwiera podręcznik.
– To, co masz tu przed nosem.
*
Przerwa na Święto Dziękczynienia, ostatni rok studiów w college’u, 1928.
Andrew sądzi, że zakuwam do trudnego egzaminu, ale to nieprawda.
Na łóżku rozłożyłam formularze rekrutacyjne do szkół medycznych Harvarda i
Yale. Nikomu nie pisnęłam słowa – ani mamie, ani tacie, ani babci, ani Twolly, a tym
bardziej Andrew. Jeżeli się dostanę, pomyślę, co dalej. A jeżeli nie, tylko ja przeżyję
rozczarowanie lub ulgę.
Kilka tygodni temu wysłałam podania do innych akademii medycznych. Bez
cienia wątpliwości przyjmą mnie do Northwestern. Oceny mam bardzo dobre,
zaliczyłam odpowiednie kursy, załączyłam doskonałe listy rekomendacyjne. W
przypadku jednak uczelni z Ligi Bluszczowej już nie mam takiej pewności, bo wiem,
że intelekt nie wystarczy. Duma nie pozwala mi skorzystać z protekcji, którą po cichu
mi zaproponowano, lub z czegokolwiek innego poza własnym rozumem, tak jak
zawsze robiłam.
Pachnie mi przygoda, którą zapowiada Chicago, miasto bezosobowe, gdzie będę
tylko i wyłącznie sobą, wczesne poranki z wiatrami ostrymi jak nóż, wieczory, kiedy
będę mogła rzucić książki w kąt i znaleźć miejsca, w których odrodził się jazz.
Chciałabym zobaczyć, jak dorastam poza ziemią, na której się wychowałam. Kiedy
obiecywałam tacie, że pójdę na studia do Tulane, oboje wiedzieliśmy, że puści mnie,
kiedy dojrzeję, że moje ustępstwo stanowi gwarancję przyszłej wolności. Wedle
wszelkich danych, tata, podobnie jak mama i babcia, dotrzymuje danego słowa.
Jest jeszcze Andrew. Nieoczekiwanie ważny czynnik. Chociaż chciałabym
wierzyć, że jako nowoczesna, bądź co bądź, kobieta wdałam się w ten romans z całą
nonszalancją i wyrafinowaniem oraz że z czasem się wypali, wiem, że nie ma w tym
krztyny prawdy. Jeszcze żaden chłopak, spośród tych, których jakoby kochałam i
obdarzałam bodaj porównywalnym uczuciem, nie skłonił mnie do rozważań na temat
zmiany obranej drogi życiowej. Cieszyłam się ich względami. Kiedy jednak znikli z
mojego horyzontu, nie zatęskniłam nawet za tymi, których kochałam najbardziej.
O czym myślę, kiedy wpisuję swoje nazwisko u góry na formularzu do Yale? Że
zanim obudziłam się dziś rano, mgiełka jego kremu do golenia zdążyła wyparować
mi z opuszków palców. Że nie widziałam go dziś cały dzień, że zadzwonię do niego,
jeżeli on się nie odezwie, po prostu, żeby powiedzieć mu „dobranoc” i „kocham cię”.
Oszalałam. Zawsze kierowałam się rozsądkiem, starannie dobierałam cele,
przejawiałam stanowczość, nieugiętość. Podsłuchane komentarze, że taki intelekt
marnuje się u dziewczyny, dodają mi jedynie determinacji. Każda szóstka napawa
mnie dumą, dobrze wróży na przyszłość. Nie zwracam uwagi na panie, które chociaż
ledwo mnie znają, mówią mi czasem w twarz, a czasem mojej mamie, że nadmiernie
wykształcone dziewczęta pozostają bezpłodne. Znam swoją wartość. Wiem, kim chcę
zostać. Wiedziałam od małego, kiedy odkryłam, że ciało ludzkie ma tak niesamowite
właściwości, iż samo się naprawia i rozmnaża.
Kiedy otrzeźwieję?
*
Amy postawiła kubek kawy na stoliku nocnym dla Chloe, która właśnie
skończyła się pakować. Następnie zsunęła walizkę na ziemię i zaciągnęła ją do kąta.
Sięgnęła pod łóżko, żeby wyjąć układankę Scotta. Przy domu warczała kosiarka do
trawy. Amy podeszła do okna i musnęła palcami zebrane zasłony.
– Coś mi wczoraj wieczorem przyszło do głowy. – Chloe przejechała kciukiem po
złączeniach układanki Scotta. – Rozpamiętujesz nie tylko poronienie, ale i Jema.
– Minęło jedenaście lat.
– Prawie co do dnia. W tym miesiącu przypada rocznica. Dlatego nie powinnaś
już czuć rozdarcia na dźwięk jego imienia.
– Jak przeżyjesz coś podobnego, to pogadamy.
– Oj, przestań, błagam cię. Dlaczego mnie odtrącasz, skoro wiesz, że tym bardziej
będę nalegała?
– Nie twoja sprawa.
– Owszem, moja. Przyjaźniłyśmy się jeszcze przed poznaniem Jema i Scotta.
Gówno mnie obchodzi, czy jesteś szczęśliwa, czy nie. Ale obchodzi mnie, kiedy
zaczynasz świrować. Obchodzi, kiedy zamierzasz zmarnować sobie życie.
– Fakt. Wtrąciłaś się kiedyś, żeby mnie odwieść od ślubu z Jemem.
– Jesteś teraz niesprawiedliwa.
– Ale to prawda. „Aims, zaraz po studiach masz zaklepaną świetną pracę.
Szczęście ci sprzyja. Nie rezygnuj! On poczeka”. Mówiłaś jeszcze, że mamy
dwudziesty wiek. I że żadna kobieta nie powinna rezygnować z własnych marzeń.
Chloe nie od razu odpowiedziała. W jej oczach malowała się skrucha. Na jej
widok przypomniała mi się Twolly, której rady udzielane w dobrej wierze szybko
odrzuciłam. Stanęło mi w oczach zamknięte puzderko z wygrawerowaną obrączką,
które zostawiłam na toaletce w dniu śmierci.
– Nie musiałaś za niego wychodzić – powiedziała Chloe. – Mogłaś się do niego
wprowadzić, ale nie zdecydowałaś się. Pamiętasz?
Amy głaskała fałdy zasłony.
– Nie pomogłaś mi, Chloe. Wysuwałaś powody polityczne, retoryczne. Dalekie
od rzeczywistości. A ja kochałam go tak bardzo, że gotowa byłam wyjść za niego za
mąż.
– Nie przypuszczałam, że się tak bardzo zaangażowałaś. Mówię oczywiście o
Jemie. Ale nie sądziłam, że aż tak ci zależy na ślubie.
– Rozważaliśmy ucieczkę i cichy ślub.
– Nie chciałaś mieć trochę czasu dla siebie? Spędziliście razem trzy lata. Nie
tęskniłaś za odrobiną samotności, przynajmniej na próbę?
– Taką podjęłam decyzję. Może nie wypadłoby tak źle.
– I nadal tyle cię to kosztuje?
Amy zagryzła usta w kąciku. Uleciał z niej bukiet zapachów – paczuli, gumy
cynamonowej, pieczonego kurczaka, róż, potu, deszczu, odurzających w tym
nienaturalnym otoczeniu.
– Do tej pory miewam złe sny. Wypadki samochodowe, w których nikt nas nie
znajduje. Budzę się ze śpiączki, a jego właśnie jedzą robaki. Albo dziadek mówi mi,
że Jem nie żyje, a szlocha przy tym tak bardzo, że go zatyka. Albo tracę dziecko, a
płód zwisa mi z ciała, skąpany we krwi Jema, która rozlewa się po podłodze.
– Jezu. – Chloe wzięła do ręki kubek z kawą i dłuższą chwilę patrzyła na
przyjaciółkę. – Myślę o nim. Czasem przypomina mi go jakaś piosenka, obraz albo
zapach. Zupełnie jakbyśmy mogli wszystko nadrobić. Wtedy go wpuszczam.
– Ja tak nie umiem.
– Innymi słowy, nigdy nie przebolałaś jego straty.
– Oczywiście, że przebolałam. Otrząsnęłam się, wyszłam za Scotta.
– To co innego. Czym cię tak zadręczasz? Scott uważa, że przeżywasz śmierć
dziadków.
– Ma rację. Nadal mnie boli.
– Ale to chyba nie jest cała prawda. Wedle moich rachub, załamałaś się po
obejrzeniu tego nagrania.
Amy nie odwróciła się. Zastygła w bezruchu. Mięśnie rąk i łydek miała napięte
jak postronki, oddech płytki, rytmiczny. Chciała zachować tajemnicę dla siebie,
głęboko ukrytą, niemal zapomnianą.
– Nie byłam przygotowana na jego widok.
– Wierz mi, że nie wiedziałam, co na niej jest. A już na pewno nie
przypuszczałam, że tak cię wytrąci z równowagi.
– Spojrzał na mnie z ekranu tak jakoś dziwnie.
– Ale jak?
– Jakby do mnie mrugnął. Przedtem patrzył z ukosa, ale kiedy spojrzałam mu
prosto w oczy... I lekko się przy tym uśmiechnął, tak, żeby nikt nie zauważył.
– Nie przypominam sobie.
– Nic dziwnego. Bo ten uśmiech był przeznaczony wyłącznie dla mnie. – Amy
potarła oczy. – Już zapomniałam, jak się czułam, kiedy tak na mnie patrzył. A teraz
wszystko wróciło. Rozpaliło mnie na wskroś. Nagle nie mogłam powstrzymać
naporu wspomnień. Pękła tama, która je powstrzymywała. Najpierw poczułam
przypływ emocji, a potem nic. I przez wiele kolejnych dni czasem podrywał mnie
jakiś dźwięk, czasem otarcie się bluzki o ramię, czasem zapach. Zupełnie jakby moje
ciało przekazywało reszcie mnie wywołane wspomnienie.
Chloe usiadła po turecku na łóżku i patrzyła na plecy Amy. Przyjaciółka
kontrolowała swój oddech, jakby ważyła, co ma powiedzieć.
– Nie czuję czegoś podobnego ze Scottem – powiedziała Amy.
– To znaczy czego?
– Namiętności. – Amy zsunęła się na ziemię, rękami objęła nogi w łydkach, brodę
oparła na kolanach. – Czy uprawiając z kimkolwiek seks, czułaś się, jakby cały świat
się zapadł, a ty nikomu przedtem tak nie ufałaś ani nikogo tak nie kochałaś?
– Owszem, dawno temu.
– Kocham Scotta. To dobry człowiek, uprzejmy, odpowiedzialny, wrażliwy,
inteligentny. Jest nadzwyczajnym mężem. Ale dla mnie nie równa się z Jemem. Z
Jemem miłość była transcendencją. Niepodobną do innych doznań. Przepełniało mnie
niesamowite uczucie, którego nawet nie potrafię wytłumaczyć. Z Jemem zawsze
czułam więź prawie nie do wytrzymania. A ze Scottem czuję wygodę.
– Dałaś mu kiedyś inną szansę?
– Nie rozumiem.
– Wiem, że kochasz Scotta, tyle że inną miłością niż Jema. Nigdy już nikogo tak
nie pokochasz. Nigdy nie będzie tak samo. Ale możesz zaznać równie silnej miłości.
Musisz chcieć się jej oddać cała. Odkąd cię znam, nigdy nie robiłaś nic na pół
gwizdka.
Amy pokręciła głową.
– Powinnam była za niego wyjść. Niezależnie od rad twoich i opinii innych ludzi.
Gdybym wzięła z nim ślub, nie jechalibyśmy wtedy szosą. I nigdy nie doszłoby do
tego strasznego wypadku...
– Nie wiadomo. – Chloe usiadła na podłodze i wzięła koleżankę za rękę. – Opanuj
się, to nie była twoja wina. Ani Jema. Kierowca ciężarówki zasnął za kierownicą.
– Gdybyśmy wyjechali z hotelu choć trochę później, zgodnie z wolą Jema. To ja
nalegałam, żeby wyjechać o świcie.
Chloe potrząsnęła delikatnie Amy.
– Przestań się tak katować.
– Nasze dziecko miałoby dziesięć lat.
Chloe przycisnęła czoło do czoła koleżanki.
– Musisz się z tego za wszelką cenę otrząsnąć. Zasięgnij porady terapeuty,
odpraw żałobę po dziecku, po Jemie. I pozwól żeby Scott ci pomógł. Nie oglądaj się
wstecz.
– To mnie przerasta – wyznała Amy.
– Nie po to wyszłaś cało z wypadku, żeby teraz tak żyć.
*
Po wyjeździe Chloe Amy przestała obsesyjnie sprzątać. Brudne naczynia
pozostawały w zmywarce, kurz zbierał się na stołach, a na kuchennej podłodze leżały
gdzieniegdzie okruchy. Pranie, posegregowane w koszach, trafiało do szaf. Przestała
prasować naraz całe naręcza ich ubrań do pracy. Przed pójściem spać prasowała tylko
swoje rzeczy, a Scott wrócił do niesystematycznych prób ratowania pomiętych koszul
rano. Pisma leżały otwarte na kanapie, reklamy razem z rachunkami na blacie w
kuchni, a pod meblami zbierały się koty kurzu.
Zamiast zajmować się domem, Amy siadała co wieczór do komputera,
wskanowywała zdjęcia, a potem je retuszowała. Dobierała subtelne kontrasty i
ostrość. Dopracowywała je, żeby były bez skazy.
Tydzień po wizycie ich przyjaciółki Scott stanął w progu kuchni i patrzył, jak
Amy stawia kolorowe kropki na fotografii.
– Dłużej nie wytrzymam. Musisz ze mną porozmawiać.
Amy natychmiast przerwała pracę i zaczęła wyłączać komputer.
– To nie ma nic wspólnego z tobą. O to się martwisz? – spytała.
– Za długo już to wszystko trwa.
Wyszła do sypialni, mąż za nią. Zgasiła lampkę na stoliku nocnym. Oparł się
obiema rękami o framugę drzwi. Amy przewróciła się pod kocem, twarzą do ściany.
Scott położył się na kocu, jedną rękę oparł na jej biodrze.
– Dobranoc – powiedziała Amy.
– Pocałuj mnie.
Odwróciła się nieznacznie i cmoknęła go bez przekonania. Scott pocałował ją w
policzek, ucho, szyję. Kiedy nie zareagowała, zdjął z niej rękę.
– Zdradzasz mnie?
– Nie żartuj.
– Bo nie chcesz się nawet przytulić.
– Nie mam żadnego romansu.
Usiadł, oparł się o wezgłówek, popatrzył na żonę.
– Usiłowałem zachować cierpliwość. Czekałem, aż pierwsza wyciągniesz rękę.
Skończyło się na tym, że dom mamy wysprzątany na błysk, a nasz związek się
rozpada. – Amy nie odpowiedziała. – Już nie możesz zasłaniać się dziadkami. Minęło
ładnych kilka miesięcy od ich śmierci. To jakiś obłęd.
– Pracuję nad tym. Wszystko się ułoży.
– Kiedy? Zawaliło się nam życie. Wszystko ustało. Nie rozwijamy się. Nie zależy
ci na rodzinie? Przecież zawsze mówiliśmy, że chcemy mieć dziecko.
– Scott, daj mi zasnąć.
– I tyle? Wszystko zaczęło się po urodzinach Twolly. Czy coś się wtedy stało, o
czym mi nie powiedziałaś? Ktoś cię zdenerwował? Twoja mama? Szalona kuzynka
Julie?
– Nie.
Scott tulił poduszkę do piersi, jak gdyby oddychała. Patrzył na plecy żony, która
leżała prawie nieruchomo pod kocem.
– Jeżeli masz romans, po prostu mi powiedz. Chcę wiedzieć. – Powiedział to
beznamiętnym głosem. – Jak możesz mnie tak traktować?
Amy usiadła po turecku, nie dotykając męża.
– Nie mam romansu. Nigdy bym cię nie zdradziła.
– A co innego mogę sobie myśleć?
– To złożona sprawa. Po... przed... Boże, jak ci to powiedzieć? – Zamilkła.
Czekał. – Byłam w ciąży...
– Co takiego?
– Nie z tobą.
– Czyli...
– Po wypadku...
– Rozumiem.
– Poroniłam. Lekarz poinformował mnie o tym, kiedy obudziłam się ze śpiączki.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś?
– Nikt nie wie poza Chloe.
Scott wziął ją za rękę. Nie cofnęła jej. Pokój przepełnił zapach Jema emanujący z
ich ciał.
– Bardzo mi przykro, kochanie.
– Mnie też.
– I bardzo się cieszę, że mi powiedziałaś. – Odetchnął głęboko, omal się nie
roześmiał. – Bo już naprawdę się bałem, że mnie zdradzasz. A z tym sobie
poradzimy.
– Jasne.
Wyznanie części prawdy najwyraźniej nie przyniosło jej ulgi.
– Wiem, że jest coś jeszcze. Powiesz mi?
– Jakiś czas temu Chloe przysłała mi płytę DVD. Fragment nakręcono w szpitalu.
Jest na niej trochę wywiadów, głównie nasze rozmowy. Na końcu nakręciła kawałek,
którego nie pamiętałam. – Amy wytarła nos rąbkiem koszuli nocnej. – I on na nim
jest.
– Kto?
– Jem.
– No tak.
– Wróciły dawne wspomnienia, uczucia.
– I?
– Zrozumiałam, jak bardzo za nim tęsknię.
Scott wrócił na swoją stronę łóżka.
– Tęsknisz? Niby nie powinno mi to przeszkadzać, bo on nie żyje. I nie możesz
do niego uciec. Ale zapiekło mnie to do żywego, bo godzi w nas oboje. On nie żyje
od lat, a ja żyję. I nagle jakby wdarł się w moje... nasze... życie. Co ja mam teraz
powiedzieć?
– Nie wiem. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się czujesz.
– Ja też, cholera, nie mam pojęcia.
– Kochałam go.
– Wiem.
– Nie rozumiesz. Przeżyłam wtedy tak straszliwy wstrząs – powiedziała – jakby
mi odebrano życie. Żyłam jak we śnie. Przy moim łóżku stał dziadek i pobrzękiwał
monetami w kieszeniach. Spytałam, gdzie jest Jem, na co usłyszałam: „Sądziliśmy,
że i ciebie stracimy”. Wtedy mama go odsunęła i powiedziała, jak bardzo się cieszy,
że się przebudziłam. Usiłowała odwrócić moją uwagę, ale kazałam sobie powiedzieć
prawdę. I wtedy zrozumiałam, że nie śnię, bo poczułam nieznośny ból twarzy,
miednicy, nogi. Musieli dać mi środek przeciwbólowy. Kiedy znów się ocknęłam,
mama siedziała przy mnie. Powiedziała mi, że spałam sześć dni i że Jema już
pochowano. – Przerwała. – Nigdy nie zrozumiesz, co znaczy tak kogoś stracić.
– Oczywiście, że rozumiem. Był moim przyjacielem.
– Dla mnie był kimś więcej.
– Mimo upływu czasu jeszcze się nie otrząsnęłaś?
– Otrząsnęłam się. Próbuję.
– Kochasz mnie?
– Tak.
– Tak samo jak jego?
– Na to pytanie ci nie odpowiem.
Scott zsunął nogi z łóżka. Stanął w rozkroku, wziął się pod boki.
– On nadal cię ma, chociaż nie żyje.
– Nie byłam twoją pierwszą miłością. Ani ty moją. Co nie znaczy, że cię nie
kocham.
– Jeżeli zwycięzca nie spełni wymogów, drugie miejsce zajmuje...
– Wcale tak nie jest.
– A jak jest? Jestem twoim mężem, złożyłaś mi przysięgę. I przez cały czas
traktowałaś mnie wyłącznie jak nagrodę pocieszenia.
– Nieprawda. Wyszłam za ciebie, bo cię kocham.
– Albo traktujesz jak możliwie najlepsze zastępstwo Jema.
– Przestań.
– Kiedy to prawda!
– Scott...
– Nie chcę tego słuchać. Potrafię zrozumieć, co mogłaś czuć po stracie dziecka.
Koszmar, tym bardziej że nawet nie wiedziałaś o ciąży. Ale co do Jema nie jestem
idiotą. Wiem, że go kochałaś. Był twoim narzeczonym. Przecież powiedziałaś mi to
przed ślubem. Kto by pomyślał, że to jeszcze nie jest największa tajemnica? –
Wsadził sobie poduszkę pod pachę. – A teraz. No właśnie, co teraz? Dawne uczucie
nie zastąpi ci życia, Amy. A już na pewno nie powinno zastępować mnie.
– Przepraszam.
– No tak.
Złapał poduszkę, przycisnął do piersi, ruszył do wyjścia. Przechodząc przez
łazienkę, zgasił światło. Po chwili trzasnęły drzwi do pokoju gościnnego.
Amy zwinęła się w kulkę na materacu.
Część trzecia
Minęły trzy tygodnie, odkąd Amy ujawniła Scottowi swoje tajemnice, a on nadal
mieszkał w pokoju gościnnym. Zegar Big Ben stojący na stoliku nocnym nigdy nie
zawiódł. Codziennie rano budził go cichym terkotem. Jego rozkład dnia nie uległ
bynajmniej zmianie. Scott wkładał strój sportowy, jadł skromne śniadanie, przeciągał
się i prawie godzinę biegał. Po prysznicu wyjmował uprasowane spodnie i koszule z
szafy naprzeciwko idealnie zasłanego łóżka, w którym nie spał. Zawsze robił
zdziwioną minę na widok ubrań, bo sam ich nie uprasował, ale nie komentował ani
słowem. Wychodząc, już nie sięgał do mydelniczki na toaletce. Pod tym względem
nastąpiła zmiana. Zegarek i obrączka, które nadal nosił, znalazły nowe miejsce obok
budzika.
Czasem po powrocie do domu zastawał ciszę. Odsłuchiwał nagraną na sekretarce
automatycznej wiadomość: Nie martw się o mnie. Jeszcze jestem w pracy. Nie czekaj.
Rozbierał się po drodze do łazienki, brał szybką kąpiel. Obiad jadł przed
telewizorem. Oglądał powtórki programów z dzieciństwa. Kiedy się znudził, szedł do
swojego pokoju, żeby poczytać albo poukładać puzzle. Ale światła w innych
pokojach zostawiał zapalone. Jeżeli nawet zasnął wieczorem przed jej przyjściem do
domu, to nigdy głębokim snem. Na najcichszy nawet dźwięk otwierał załzawione
oczy.
W inne wieczory, kiedy nie zostawała do późna w pracy, zastawał ją przy stole
jadalnym, który teraz zamienił się w atelier zapomnianych fotografii. Witali się,
odnotowywali swoją obecność, ale nawet nie nawiązywali kontaktu wzrokowego. W
takie wieczory obiad czekał na kuchennym blacie. Scott od razu po jedzeniu szedł do
pokoju gościnnego i zajmował się czymś w milczeniu. Co jakiś czas podnosił wzrok i
wsłuchiwał się w daleki szum skanera. W te noce trochę lepiej spał, chociaż
minimalnie.
W soboty wychodził wcześnie, żeby pobiegać ze swoją grupą. Kolegów niepokoił
wyczekujący uśmiech na jego twarzy, staranna fryzura, pedanteria, z jaką dobierał
podkoszulek do szortów. Co tydzień wracał do domu kilka minut później, znosząc do
lodówki to, co mu smakowało po dłuższym biegu – sok ananasowy, parówki sojowe,
chleb bez konserwantów. Idąc pod prysznic, mijał pokoje spryskane sprejem
antykurzowym i płynem do kafelków. Panował w nich idealny porządek. Jeżeli
zostawał w domu, gotował obiad, którego nie jedli razem, a resztki wstawiał do
lodówki, żeby się nie zepsuły. Kiedy wychodził, zostawiał karteczkę na blacie w
kuchni. Znikał na wiele godzin i tylko raz coś kupił – nową książkę.
Co niedziela, o pół do dziesiątej rano, kosił trawę w ogrodzie i przycinał krzewy,
ponieważ ze względu na upał wszystko jeszcze we wrześniu kwitło. Jeżeli zauważył
przywiędłą rabatę, kierował na nią węża, a sam wypijał szklankę wody. Potem brał
długi, chłodzący prysznic i prał wcześniej namoczone ubranie robocze. Kilka godzin
przerzucał na różnych kanałach filmy i programy informacyjne. Przygotowywał
kolację. Jedli na zmianę, każde sprzątało po sobie. Czasem w niedzielę wieczorem
kładli się wcześnie razem, bez słowa, co stało się zarówno rutyną, jak i rytuałem.
Amy nigdy nie potrzebowała budzika, chociaż nastawiała go na wszelki wypadek.
Przed wstaniem z łóżka leżała kilka minut na plecach. Zaraz potem ścieliła,
poprawiała poduszki, układała je symetrycznie, mimo jednej brakującej. Prasowała
ubrania zawieszone na gałce drzwi szafy, tak jak codziennie rano przez ostatnie dwa
miesiące. W mniejszej łazience brała kąpiel i czesała się. W łazience między główną
sypialnią a pokojami gościnnymi nakładała lekki makijaż. Ubierała się powoli,
czasem wkładała naszyjnik albo kolczyki ze szkatułki Twolly. Dwóch pierścionków
nigdy nie zdejmowała z palców, obrączki i delikatnego srebrnego z czerwonym
koralem. Często jadła obfite śniadanie niewymagające gotowania – płatki zbożowe,
batony musli, owoce. Czasem pakowała sobie drugie śniadanie.
Po powrocie Amy z pracy w domu zawsze panowała cisza. Jeżeli nie pracowała
do późna w nocy, brała kąpiel, przebierała się, przygotowywała niewymyślny posiłek
dla nich obojga i jadła, oglądając wiadomości. Sprzątała dom. Później siadała z
zaciętą miną do komputera, który stal na stole w jadalni. Jedno z drewnianych krzeseł
zastąpiła fotelem biurowym z pokoju gościnnego. Wkładała sobie słuchawki do uszu,
nastawiała cicho muzykę i skupiała się na stosach papierów przed sobą. Skanowała
zdjęcia i oglądała je na monitorze. Suwała kursorem, klikała myszą, obrazy migały
jej przed oczami, dopóki nie nadała im ostrości i wyrazistości, na jaką tylko
pozwalała technika. Kiedy Scott wracał do domu, witała go zdawkowo. Zanim
położyła się spać, myła zęby po ciemku w łazience, której teraz używała sama.
Kiedy pracowała w biurze do późna, odbierała co najmniej jeden głuchy telefon.
Czasem słyszała za sobą głosy mruczące coś o pikselach lub kodach, a czasem tylko
muzykę. Po powrocie do domu witała ją feeria zapalonych lamp, które kolejno gasiła.
W te wieczory nie zajmowała się domem. Zresztą i tak nie miała już nic do
sprzątania. W małej łazience brała długą, gorącą kąpiel i czytała kilka stron przed
snem.
W soboty zwykle budziła się wcześnie. Po wyjściu Scotta z domu szła po zakupy,
które rozkładała po powrocie. Zabierała się do gruntownych porządków. Czasem
znikała na cały dzień, zostawiając liścik na notatniku, ale nie przynosiła niczego do
domu. Jeżeli zostawała w domu, pilnowała prania, oglądając film, czytając lub
opracowując zdjęcia w komputerze.
W niedziele budziła ją kosiarka elektryczna. Jadła śniadanie przed telewizorem.
Kiedy Scott brał prysznic, ona stała w sypialni przy desce do prasowania i koszach
bielizny. Prasowała sobie strój na poniedziałek rano, a jego ubrań nie dotykała.
Prasowała je tylko w przystępie największego amoku. Aczkolwiek zgodnie z
nawykiem, składała zarówno jego pranie, jak i swoje. Kiedy wstawiała jego kosz do
szafy, dziwił ją widok wiszących rzędem wyprasowanych spodni khaki i płóciennych
koszul. Za każdym razem dotykała ostrych, wykrochmalonych kantów.
*
Mogłabym go powstrzymać.
Kiedy Andrew otwiera szuflady w biurku oraz biblioteczce i wrzuca moje listy do
pudła, mogłabym wydawać głośne odgłosy, wzniecić pożar albo rozgrzać pokój nie
do wytrzymania. Jakoś mu przeszkodzić. Dać szansę, żeby się zastanowił. Bo nie
wie, co robi. Na pewno nie usiądzie i nie będzie czytał moich słów do niego, bo
dźwięk mojego głosu w głowie poharatałby mu znów serce.
Mogłabym go objąć, szepnąć mu do ucha, Andrew, kochanie, przestań. Nie słyszy
mnie, ale widzę, co się dzieje, kiedy go dotknę. Przypuszczalnie uważa, że to sen,
kiedy budzi się, chwytając powietrze przy poduszce. Jestem pod jego rękami,
wspomnienie mojej twarzy, ramion, ud, aż nazbyt realne, choć tak odległe. Jestem
pod tymi rękami, wspomnienie jego kciuka na moich ustach, nasze palce splecione
razem, jego dłoń pod moim pępkiem. Andrew czuje, że coś jest nie tak. Powietrze nie
powinno tak tętnić życiem jak kobieta, której ciało poznał lepiej niż własne. Czasem
– bo znam swojego Andrew – zastanawia się, czy nie odchodzi od zmysłów.
Mogłabym go powstrzymać, ale tego nie robię. Nie powinnam się wtrącać. To on
musi sam je zniszczyć.
Bierze pudło pod pachę, schodzi spokojnie na dół, zamyka drzwi do gabinetu
ojca. Granatowe story nie przepuszczają światła, dlatego złote lamówki nie błyszczą,
wyglądają jak bezbarwne. Andrew wyjmuje fotel z kąta, przynosi do kominka.
Stawia pudło na podłodze. Wyciąga list, drze go na małe kawałki, które wrzuca do
ognia. Na jednym strzępie widać rysunek dziewczyny robiącej gwiazdę. Pamiętam,
że pół dnia spędziliśmy wtedy w parku, czytając pod drzewem i patrząc, jak dzieci
biegają po trawie, a wieczorem napisałam ten list. Andrew układa rozpałkę na
szczycie, rozsuwa szczapy, żeby zajęły się ogniem.
Jedna zapałka spala się pod papierem na popiół, ale drewno nie zajmuje się
ogniem. Po wrzuceniu kilku zapałek drwa zaczynają się palić, najpierw dymią.
Bierze kolejny list i wrzuca go do słabych płomieni. Szare kłęby snują mu się między
palcami. Jego ciało wydziela większy żar niż palenisko.
Słyszę trzask drzwi o ścianę, a jednocześnie zapala się nad nami światło.
– Wiedziałam, że czuję dym.
Do pokoju wchodzi Emmaline.
Za nią stoi z wiadrem wody Simon, długą szyję ma owiniętą kołdrą. Wyraźnie się
uspokaja, kiedy widzi, że nie ma pożaru.
– Masz najlepszy węch, mamo.
Andrew rozgląda się po gabinecie.
Emmaline wolno do niego podchodzi.
– Panie Andrew, po co pan pali w kominku w środku sierpnia?
– Niszczę pewne papiery.
– Pewne papiery? – Emmaline spogląda na pudlo. – Simon, schowaj to. I zamknij
za sobą drzwi.
Przysuwa sobie wielki skórzany fotel pana O’Connella do fotela Andrew.
– To nie są szpargały ze szkół.
– Nie.
Andrew patrzy w ogień.
– Listy panienki Razi?
– Tak.
– Dlaczego pan to robi? – Andrew opiera łokcie na kolanach, ujmuje czoło w
dłonie. – Wiem, że pan za nią tęskni. Serce panu pękło i nie przypuszcza pan, że się
kiedykolwiek zagoi. Wiem, co pan czuje. Kiedy mój Huey umarł na hiszpankę,
czułam się, jakby słońce zgasło, a pan Bóg nie kiwnął palcem, żeby mnie ogrzać. Ale
wiesz, kochanieńki, po tym można poznać, że kochało się kogoś całym sercem, jak
świat bez takiej osoby się wyziębia.
Andrew sięga po zapałki i zaczyna je zapalać, jedną po drugiej, wzniecając w
ciemnościach płomienie, niebieskie jak jego oczy.
– Widziałam, jak panienka Razi na pana patrzyła, jak mówiła tym swoim
słodziutkim głosem. Kochała pana jak nic. Pan myśli, że chciałaby, żeby pan spalił
wszystkie jej listy? I próbował o niej zapomnieć? Pan jej nigdy, przenigdy nie
zapomni. Będzie żyła w pana duszy aż do śmierci. Pan jest młody, jeszcze kogoś
pokocha, zresztą panienka Razi na pewno tego by chciała. Ale też chciałaby, żeby
zapamiętał pan wszystkie dobre chwile i uczucia do niej. Z nich pan się nauczy
kochać następny raz.
Nagle ogień bucha gwałtownym wykwitem żółtego i pomarańczowego koloru.
Oświetla srebrną smużkę na policzku Andrew, która ciurka przez jego nieogolone
bokobrody. Andrew ręką ociera twarz, sięga po pudło. Bierze ze środka garść listów i
już ma je rzucić do kominka.
– Andrew, kochanieńki, zaczekaj.
Emmaline kładzie mu dłoń na przedramieniu.
– Nie mogę ich trzymać – mówi łamiącym się głosem. Obejmuje pudło na
kolanach. Łzy lecą mu teraz jak kulki rtęci.
– Niech mi je pan da na przechowanie. Oddam, jak pan dojrzeje.
– Są osobiste. Należą do mnie.
– Toż ja nie będę ich czytała! Mnie, kochanieńki, możesz zaufać.
Emmaline kładzie mu rękę na ramieniu.
Andrew zbiera powoli wszystkie listy z podłogi, wkłada je z powrotem do pudła,
które wręcza swojej gospodyni. Przez dłuższą chwilę płacze w milczeniu, a
Emmaline rozciera mu kolistymi ruchami sploty mięśni po obu stronach krzyża i nuci
piosenkę, poważną, a zarazem radosną. Najchętniej pocałowałabym ją w ciemny
policzek. Dmucham delikatnie wietrzykiem, a samotny kosmyk szorstkich włosów
zza ucha łaskocze ją w twarz.
– Dziękuję, kochanie – mówi szeptem. Nie bardzo wiem, czy te słowa są
skierowane do Andrew, czy do mnie.
*
Po południu Twolly zdrzemnęła się w fotelu. Nastawiła na tyle głośno program w
telewizji o robótkach ręcznych, żeby zagłuszył jej pochlipywanie. Przyciska wielką
czerwoną adamaszkową poduszkę do chudej piersi. Jest ubrana w luźną bawełnianą
bluzkę i spodnie do kompletu. Na nogach ma ranne pantofle.
Nie zwracając uwagi na hałas, Amy usiadła na podłodze w gabinecie i szybko
przejrzała zawartość turkusowej walizki. Rozłożyła wszystko do trzech
przezroczystych plastikowych pojemników: zdjęcia, pocztówki, dokumenty. Nie
przeczytała niczego, wrzucała je bez patrzenia do odpowiednich pudełek. Obrazy i
słowa migały szybciej, niż potrafiłam je zarejestrować. Jedna pocztówka upadła
adresem do góry. U dołu zauważyłam inicjały Andrew.
– Pani Twolly – powiedziała Loretta. – Czwarta, czas na lekarstwa.
Twolly otworzyła jedno oko.
– A pamiętałaś o moim musie jabłecznym?
– Tak, psze pani. Stoi na stole. – Jej paznokcie przypominające płatki stokrotek
odbijały się w błyszczącym blacie. Tylko niech już pani nie podsypia. Za dużo pani
ostatnio drzemie.
Twolly uśmiechnęła się krzywo i wyprostowała w fotelu.
– Sen dobrze robi na urodę.
– Pani i tak jest ładna. Amy, dopilnujesz, żeby pani wzięła leki? Bo ja muszę
podlać sosem pieczeń na kolację.
– Ale jak zrobisz polewę z orzechów pekanowych – dopomina się Amy.
– Będzie na kolacji Scott? Mam też słodkie ziemniaki, która tak lubi.
– Nie, w ten weekend przyjechałam sama.
Loretta poskrobała się w głowę. Miała krótko obcięte włosy i rdzawe oczy. Wbiła
je teraz w Amy.
– Powiedz swojemu chłopcu, żeśmy się za nim stęsknili. Dawno nas nie
odwiedzał. Pani Twolly, nie widzę, żeby pani łykała proszki.
I wyszła.
Twolly chwyciła pół tuzina pigułek i szklankę wody.
– Nie wiem, po co ona tyle mi gotuje. Przecież ja już prawie nie jem.
– Wypróbowuje nowe przepisy. Opracowuje książkę kucharską.
– To prawda, że jest świetną kucharką. Lubię, jak kobieta ma ambicje. No to
łykam te swoje żelki.
Amy wzięła garść różnych papierów i wrzuciła do pojemników. W drugiej ręce
trzymała list niewyjęty z koperty.
– Na pewno mogę czytać twoje rzeczy? Zdjęcia to jedno, ale karty i listy...
Twolly skosztowała musu jabłecznego.
– Cóż można ukrywać w moim wieku?
– Skoro jesteś pewna.
Amy przeczytała adresy na kopercie wystukane czysto na maszynie. Stempel też
jeszcze był wyraźny, 19 kwietnia 1929. Wysłany na adres panny Etoile Luny Knight
w Nowojorskiej Wyższej Szkole Sztuk Pięknych i Rzemiosł. Amy ostrożnie wyjęła
list. Twolly przyjęto do tej prestiżowej szkoły, czym całe jej otoczenie podniecało się
znacznie bardziej niż ona.
– Zawiadomienie o przyjęciu do akademii sztuk pięknych. Dlaczego nie
pojechałaś?
Włożyła sobie czerwoną poduszkę pod plecy, wyciągnęła chude kończyny.
– Widocznie nie stać mnie było na taką ekstrawagancję. Nie umiałabym się chyba
znaleźć w tym wielkim mieście.
– Przecież wszyscy uważali, że jesteś taka utalentowana.
– Nie zmarnowałam do końca zdolności. Jeszcze do dzisiaj robię czasem
biżuterię, skoro ręce nie odmawiają posłuszeństwa. Dawnymi laty wszystkie kobiety
ze sfer miały jakieś eleganckie pasje: haftowanie, uprawianie ogrodu albo
dekorowanie tortów.
– Ale ty miałaś coś więcej niż hobby. Miałaś dar.
Amy odłożyła list na stos.
– Dziękuję, kochanie. Wiem, że trudno ci sobie wyobrazić tamte czasy.
Dziewczęta nie wyjeżdżały, ot tak sobie, do akademii sztuk pięknych. Właściwie
moje pójście na studia zakrawało na skandal. Ówcześni specjaliści orzekli, że
wykształcone kobiety zostają lepszymi matkami i żonami, co jednak nie zmniejszyło
podejrzliwości wielu osób wobec studiujących. Wydawało się to wbrew naturze. Po
co kobietom wykształcenie? Wiesz, że Leonard wykłócał się ze mną, kiedy nasza
córka chciała iść na studia. Ale uparłam się. A on uważał, że to tylko strata pieniędzy.
Że idzie tam wyłącznie po to, żeby znaleźć męża. Przypomniałam mu, że chociaż
oboje mamy magisterium, poznaliśmy się trzy lata po moim dyplomie. Tłumaczyłam,
że jego dyplom inżyniera zapewnia nam utrzymanie, a mój nie pozwala zanudzać
gości na jego ważnych przyjęciach służbowych.
– Żałujesz, że nie pojechałaś?
Wydęła usta, zmrużyła oczy.
– Żal to mocne słowo.
– A powiedz mi szczerze, czy dzisiaj podjęłabyś taką samą decyzję?
Twolly patrzyła na swoją cioteczną wnuczkę. Odchyliła głowę, złożyła ręce na
kolanach.
– Dzisiaj pojechałabym.
– Co się zmieniło?
– Nigdy nie dowiedziałam się, czy jestem specjalnie uzdolniona. Nie przekonałam
się, czy mam odwagę. Znałam tylko jedną nieustraszoną dziewczynę, Razi. Miała
świat u stóp. Znakomicie radziła sobie na studiach, do wszystkiego podchodziła z
pewnością siebie, niepomna skandalu umiała walczyć o swoje przekonania, takie jak
antykoncepcja. Pewno dziwnie ci to teraz brzmi, Amy, bo twoje pokolenie ma tyle
swobody. – Twolly zapatrzyła się w dal, w moją stronę. – Wiesz, ja nikomu jeszcze
tego nie mówiłam.
– Czego?
– Że nigdy nie odmówiłam przyjęcia. Wszyscy znajomi mnie namawiali,
zwłaszcza Razi. Nie mogłam się zdecydować. A kiedy już zebrałam się na odwagę,
żeby powiedzieć rodzicom, że pojadę, Razi zginęła. Z samotnym wyjazdem do
Nowego Jorku jakoś bym sobie poradziła. Ale nie poradziłabym sobie bez
świadomości, że mogę do niej zadzwonić albo wysłać telegram.
– Była dla ciebie jak amulet?
– Żebyś wiedziała. Traktowałam ją jak talizman.
W milczeniu Amy odbiło się jak w lustrze moje milczenie.
– Jak się tak nad tym zastanowić, żal serce ściska. Żadna z nas nie dopięła swego.
Na pozór Twolly oderwała się od swoich myśli, ale mgła w pokoju wskazywała
na coś przeciwnego. Myślała o Andrew, chociaż odsuwała od siebie tę myśl. Jego
esencja, aczkolwiek przedestylowana, nadal silnie emanowała.
– Smutny koniec – powiedziała Amy.
– Pan Bóg nie powinien zabierać ludzi w tak młodym wieku. – Twolly wstała i
spojrzała na pojemniki na podłodze. – Idę posiedzieć w ubikacji. Nasłuchuj, czy nie
wpadam do środka.
Do pokoju weszła Loretta z łyżką oblepioną grubym pomarańczowym ciastem.
– Myślałam, że zechcesz oblizać. Dobrze się czujesz, kochanie? Bo masz takie
załzawione oczy.
– Od uczulenia. Za dużo tu starego kurzu.
Amy wyszła, żeby wydmuchać nos.
Loretta nie zauważyła wietrzyka, który poruszył widokówki leżące na stosie.
18 października 1969
Twolly,
Warren zatrzymał srebrny naszyjnik, który zrobiłaś przed łaty dla Anny i
sprezentował go wnuczce. To był ulubiony naszyjnik Anny. Prosił, żeby Ci to
przekazać.
APO
9 lipca 1955
Twolly,
Na konferencji nudy na pudy. Za to dużo słońca i piękna pogoda, od czego dawno
odwykiem. Most Golden Gate jest zdumiewający (patrz na odwrocie).
APO
*
Odbijam się dwa razy na trampolinie, skaczę do basenu. Kiedy wypływam na
powierzchnię, zanurzam twarz w wodzie, nabieram jej w usta i dłuższą chwilę unoszę
się na wodzie. Na betonowym brzegu dźwięczą dwie szklanki. Fale omywają moje
bezwładne ciało. Wychylam głowę, kiedy Andrew chwyta mnie jedną ręką za tułów,
a drugą pod pachą.
Przerzuca mnie sobie przez ramię, wytrząsa.
– Nie umieraj, Razi. Boże miłosierny, nie umrzyj mi tutaj.
Wypluwam wodę na jego plecy.
– Mój bohaterze!
Stawia mnie na ziemi.
– Co ci jest?
Purpurowieje na twarzy, spod dolnych powiek wyzierają mu dwa jasne jeziorka.
Oddycha, jak gdyby płynął na krótkim dystansie.
– Żartowałam.
Dotykam jego piersi. Wyczuwam podskórne nurty.
Odsuwa się.
– Przeraziłaś mnie na śmierć. To wcale nie było zabawne.
– Będzie, jak się odprężysz. Wypadłam wiarygodnie?
– Aż za bardzo.
Robi marsową minę. Cały aż dygocze.
Czekam na uśmiech, ale nic z tego.
– Przepraszam, to był tylko żart.
Patrzy mi prosto w oczy, nie pozwala uciec spojrzeniem.
– Nigdy więcej mi tego nie rób. Przysięgam, że stanęło mi serce.
– Andrew, błagam cię. Nie pasuje do ciebie melodramat.
Podchodzi do krzesła ogrodowego, na którym położył ręcznik.
– Razielo, mówię poważnie. – Wyciera sobie głowę i twarz, wiesza ręcznik na
szyi. – Na drugi raz uważaj. A gdybyś poślizgnęła się na trampolinie i naprawdę
zrobiła sobie krzywdę?
– Nie martw się.
– Martwię się o ciebie przez cały czas.
Patrzy na mnie, odwzajemniam jego spojrzenie.
– Wiem, ale niepotrzebnie. Przecież uważam. Gertrudę zresztą też.
– Kiedyś szczęście może nie dopisać.
– Nie zrezygnuję z babskich przyjęć ani z rozprowadzania broszur.
– A gdybym nalegał?
– Czyś ty oszalał?
Wytrzeszczam na niego oczy, nie wiedząc, czy żartuje, czy nie.
– Nocami czekam na telefon od twojej mamy z wiadomością, że cię zatrzymano.
A w szufladzie bieliźniarki trzymam skarpetę pełną pieniędzy na ewentualną kaucję.
– Kochany jesteś – mówię i uśmiecham się z ulgą. – Ale niepotrzebnie się tak
przejmujesz.
– Może nie powinienem, ale taki już jestem. – Przeczesuje palcami wilgotne
włosy, aż przylegają mu do głowy jak sierść foki. – Co ja bym bez ciebie zrobił?
Jesteś moją drugą połówką.
– Mówisz jak moja babcia.
– Twoja babcia nie jest tak szalona, jak uważasz.
– Kocham cię, Andrew. Nie wystarczy ci to?
– Na razie może wystarczy. Ale jestem twoją połówką, czy tego chcesz, czy nie.
– Jeżeli w ogóle można trafić na prawdziwą miłość, chyba po prostu trzeba zgrać
się w czasie.
– Cóż za odważne stwierdzenie z ust osoby tak trzeźwo myślącej. Twoja babcia
nie zgodziłaby się, że chodzi o zgranie w czasie. Ona widzi w tym pewien schemat.
Wierzy, że każdy człowiek ma gdzieś na świecie idealnego partnera.
– Wierzy również w duchy, kochanie.
Podbiega, żeby złapać mnie w objęcia.
– Piękna Raz-y-je-lo, wa-ry-ju-ję na twoim punkcie. Całuje mnie w oba policzki.
– Taka z ciebie mąciwoda, że nie mogę ci się oprzeć.
*
Andrew przytrzymuje mi drzwi, przechodzę, a doganiając mnie, przyciąga do
siebie jedną ręką. Pod drugą pachą trzyma pudełko z ulubioną galanterią, nową
popielatą koszulę i fioletowy krawat w cyklamenowe prążki. Nie po raz pierwszy
wybraliśmy się na zakupy w centrum, zjedliśmy obiad u D. H. Holmesa, albo
staliśmy i czekaliśmy, kiedy drugie z nas podziwiało zegarek bądź kapelusz. W to
zimne listopadowe sobotnie popołudnie na Canal Street, mimo tłoku i gwaru, czuję,
że idziemy jednym krokiem jak nigdy przedtem. Jednocześnie zdumiewa mnie to i
pociąga.
– Napiłbym się koktajlu czekoladowego – mówi Andrew. – Miałabyś ochotę?
– Poproś o dwie słomki.
Napina biceps, obejmując mnie nieco mocniej.
– W którym barze?
– A przy której jesteśmy przecznicy?
Zanim pada odpowiedź, nagle zastępuje nam drogę Gertrudę, która wychodzi
spod arkady przed sklepem obuwniczym i stawia poły palta.
– O Andrew! Cóż za miłe spotkanie. – Nie patrzy na mnie wprost. I dorzuca
szeptem: – Witaj, Razi, kochanie.
– Moje uszanowanie, pani Delacourt. Co słychać? – wita ją Andrew serdecznie.
– Wszystko dobrze. Masz chwilę? Chciałabym zasięgnąć twojej rady w sprawie
zakupu, który mój mąż ma na oku.
Spojrzeniem daje nam znać, żebyśmy poszli za nią. Idzie przodem, jak gdybyśmy
byli obcy.
– Gertrudę, czyhałaś na nas? – rzucam żartem, choć nie bardzo mi jest do
śmiechu. Nie widziałam jej ze dwa tygodnie. Następne babskie przyjęcie szykuje się
dopiero za miesiąc. Coś tu nie gra.
Nie odwraca się do mnie.
– Zauważyłam was na ulicy. Miałam szczęście, bo muszę z tobą porozmawiać.
Wchodzę za nią do dużego sklepu. Zaszywamy się w ustronnym kącie. Gertrudę
kuca przy dużym filarze. Andrew puszcza moją rękę. Czuję żar jego dłoni tuż przy
mojej.
– Może wrócę za chwilę? – pyta Andrew.
– Czy jemu można zaufać? – pyta Gertrudę.
Patrzę to na jedno, to na drugie.
– Tak.
– Patrzcie na siebie. Nie oglądajcie się na mnie. Posłuchajcie. Policja zrobiła nalot
u mojego męża. Wielka krzywda się nie stała, bo wszystko rozdał i niczego nie
zaksięgowano. Ale w dostawie znalazły się te artykuły, towary hurtowe, które zawsze
sprowadza.
– Przeszukali skrzynie z owocami.
– Na ogół każe sobie przysyłać poszczególne towary oddzielnie lub na przemian,
ale tym razem wszystko przyszło naraz. Dostawa była większa niż zwykle i kogoś w
porcie tknęło. Ten ktoś zdziwił się bardziej znalezieniem pewnych przedmiotów
osobistego użytku niż butelek.
– Co się stało?
Gorąco mi jak w piecu. Najchętniej zdjęłabym palto.
– Jeszcze nic. Twierdzi, że popełniono błąd w dostawie. I że trafiły do niego
również niewłaściwe artykuły. Ale daleko go to nie zaprowadzi. Jego żona już ma
zaszarganą reputację. – Gertrudę uśmiecha się gorzko. – Kilka wpływowych osób ma
wobec niego pewne zobowiązania. Aczkolwiek bardzo niechętnie korzysta z takich
długów wdzięczności. – Patrzy mi prosto w oczy. Migdałowe oczy zwężają jej się w
szparki. – Kochanie, nikt nas nie powinien widzieć razem. Trzeba odwołać następne
spotkanie. To przejściowa sytuacja. Muszę się dowiedzieć, jak daleko rozeszły się
wieści.
– W czym mogę ci pomóc? – pytam.
– W niczym. Tylko trzymaj język za zębami. W nic się nie angażuj, bo masz za
wiele do stracenia. – Patrzy na Andrew, potem znów na mnie. – Wierz mi, że
sytuacja jest przejściowa. Kiedy będzie można wznowić spotkania, wrócimy do nich,
jeśli tylko zechcesz. Trzeba będzie zmienić taktykę. Jeżeli zgłoszą się do ciebie jakieś
zdesperowane kobiety, nadal jesteś bezpieczna. Bo i tak nie możesz profesjonalnie im
pomóc. A co do innych spraw...
– Można temu zapobiec – mówię. – Są przecież sposoby.
Gertrudę wygładza przód palta.
– Uważaj na siebie, kochanie. Żeby nie zgubiła cię ta odwaga. Znacznie więcej
zdziałasz w gabinecie lekarskim niż w więziennej celi.
Uśmiecha się figlarnie. Czekałam na ten uśmiech. Martwi się o mnie, o nas, ale
sama nie waha się ryzykować. Rozumiemy się nawzajem.
– Tak jest – odpowiadam.
– Andrew – zwraca się do niego Gertrudę. – Razi twierdzi, że masz niezwykły
charakter. Nie zawiedź jej.
Wygląda zza filaru, po czym wychodzi ze sklepu wyprostowana, rozgarniając
przed sobą powietrze.
Potrzebuję chwili skupienia, żeby zdecydować, co dalej. Myślę o pełnych
wdzięczności kobietach, które opuszczały dom Gertrudę z poczuciem władzy nad
sobą, której przedtem im odmawiano. Nie tak łatwo będzie odebrać im tę swobodę.
Przypomina mi się komentarz mojej mamy na wieść o tym, że kobiety wywalczyły
sobie prawo do głosowania:
– Nasze córki mają teraz prawo głosu. Strach człowieka ogarnia, co im mówić.
I roześmiała się wesoło, z dumą... a zarazem poufnie. Potem długo tuliła mnie do
siebie.
Andrew milczy. Przygląda mi się. Widzę, że ma rozdartą duszę.
– Nie boję się, bo działałam z premedytacją i wierzę w swój cel.
– Wiem, że się nie boisz – mówi Andrew. – Strach przynajmniej by cię
powstrzymał.
– Gniewasz się?
– Tak, ale nie wiem dlaczego. Chodź, pójdziemy na ten koktajl. Zrobiłem się
głodny jak wilk.
Przepuszcza mnie przodem. Biorę go za rękę. Odwzajemnia uścisk. Kiedy
wychodzimy na ulicę, puszcza moją dłoń i podaje rękę, żebym go wzięła pod pachę.
*
Tydzień przed sesją zimową na ostatnim roku, w styczniu 1929, uczę się z
Andrew do egzaminów w bibliotece. Nie podnosząc wzroku znad książki, pyta:
– Kiedy dostaniesz wiadomość z Northwestern?
– Chyba na początku wiosny. A ty z Yale?
– Podejrzewam, że w podobnym terminie. Mają tam również szkołę
pielęgniarstwa?
– Nie wiem, chyba tak. A dlaczego pytasz?
Świdruję go wzrokiem, aż wreszcie na mnie spogląda.
– Nie myślałaś o wykształceniu pielęgniarskim?
– Zamiast lekarskim? Nigdy.
– Przecież to też medycyna.
– Ale po co?
– Do czego zmierzasz?
– To żaden powód, żeby zostawać pielęgniarką. Zresztą wcale mnie to nie
zniechęca. Poradzę sobie i zostanę lekarką.
– Nie mam cienia wątpliwości.
– Marzyłam o tym od najmłodszych lat. Przez całą szkołę średnią i teraz.
Mogłabym studiować zajęcia praktyczno-techniczne, ale to nie są poważne studia.
Raczej nagroda pocieszenia dla dziewcząt, które mierzą wyżej, ale ktoś im wmawia,
że nie powinny sięgać zbyt wysoko. Niezależnie od tego, jaką pracę dostaje kobieta,
zawsze się znajdzie ktoś, kto powie, że to nie dla niej.
– Bywają sytuacje lepsze i gorsze.
– Chyba zauważyłeś, że mężczyźni mnie nie onieśmielają. Radzę sobie.
– Zdarzają się różni mężczyźni. Idealizujesz.
Aż mnie zatyka. Najwyraźniej wymawia mi naiwność.
– Wiem, że będę musiała wykazać się w dwójnasób, żeby osiągnąć choć połowę
tego co mężczyźni. Ale się nie przejmuję.
– Nie złość się.
– Za późno. Po co poruszyłeś ten temat?
– Byłem po prostu ciekaw.
Zaczyna się wiercić. Ramiona mu drgają, na tyle wyraźnie, że zauważam.
– Powiedz mi jedno. – Siada na krześle i przybiera niby to obojętną minę. – A
gdybyśmy się pobrali?
– To co?
– Nie zastanawiałaś się nad tym?
– Właściwie nie.
– Naprawdę?
– W każdym razie nie rozważałam rezygnacji ze studiów.
– Nigdy bym cię o to nie prosił.
– A teraz? Jak możesz mi proponować, żebym została pielęgniarką? Czyja cię
pytam, dlaczego nie zdecydowałeś się zostać protokolantem sądowym? Nigdy. I nikt
nie będzie kwestionował twoich ambicji zostania adwokatem. Wybierasz, co sobie
zamarzysz, a ludzie tylko przyklaskują. Sądzisz, że nie zauważam lekceważenia u
innych, kiedy słyszą, że pracuję nad dyplomem, a nie zdobyciem męża?
– Przesadzasz.
– To spytaj swoją mamę, co naprawdę o mnie myśli.
– Oj, przestań.
– Krępowałoby cię, gdyby twoja żona pracowała?
– Niby dlaczego?
– Powiedz prawdę.
– Zdanie innych mnie nie interesuje.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Nie krępowałoby.
Układam swoje książki w piramidę i przyciągam do siebie.
– Nie wiem, czy okłamujesz mnie, czy siebie.
– Nikogo. Razi, w pełni ci ufam. Byłbym z ciebie dumny, niezależnie od twoich
decyzji w sprawie pracy.
– Dopóki ktoś cię nie zapyta, kto w tym związku nosi spódnicę.
Bez słowa pożegnania wychodzę szybko z biblioteki. Złość tamuje mi łzy. Targa
mną niewysłowiony gniew. Co czuję? Co mnie tak rozjusza? Czy to kres jego miłości
do mnie, za którym nie ma nic, żadnej możliwości pojednania? Widocznie prędzej
czy później musiało do tego dojść. Andrew musiał się ugiąć pod naporem
rzeczywistego świata i zastanowić, jakiej roli się od niego oczekuje, żeby wtłoczyć
nas w stosowne miejsca w społeczeństwie. Jestem zła na siebie. Powinnam to była
przewidzieć, przygotować się na konsekwencje. Różne rzeczy można mi zarzucić, ale
nie naiwność.
*
Zazwyczaj przestrzegałam naczelnej zasady. Nie zakłócałam życia swoich
bliskich. Rzadko oszukiwałam, co najwyżej w urodziny, i to naprawdę nie robiłam
nic niestosownego. Mama, babcia i tata nawet nie odnotowywali mojej obecności –
żadnego ckliwego rozglądania się po pokoju, żadnego pociągania nosem, łez.
Dostrzegałam, jak gwałtowne zmiany fizyczne w nich zaszły, bo nie widziałam
pośrednich oznak starzenia się.
Nie byłam obecna przy ich śmierci. Mogłabym im przeszkodzić. Mogliby przeze
mnie odciągać decyzję w sprawie wyboru po śmierci. Gdyby którekolwiek z nich
zostało, nauczyłabym go wszystkiego. Jeżeli istniały jakieś zaświaty, miałam
nadzieję, że bliscy dowiedzą się, gdzie jestem. A jeśli nie, może i lepiej, że nie
wiedzieli o alternatywie.
Kiedy już wszyscy, w różnych odstępach czasu, zeszli z tamtego świata,
odwiedziłam ich groby i wypucowałam pomniki. Grobowiec Burratów był już prawie
pełny – pradziadkowie, wujeczny dziadek zmarły w niemowlęctwie, dziadek, babcia,
symboliczne prochy wuja Rogera – i pilnujący ich wiecznie szczęśliwy, skrzydlaty
anioł nad moją babcią, która nie znosiła takich bajkowych uproszczeń nieznanego.
Nie mam pojęcia, jak babcia dostała zgodę na pochówek na cmentarzu katolickim.
Pominąwszy świadectwa chrztu świętego i komunii świętej, ładnych kilkadziesiąt lat
nie chodziła na mszę. Ciekawe, czy sama chciała po śmierci leżeć obok dziadka jako
oddana żona. Moje kości znajdowały się w innej części miasta, na małym
episkopalnym cmentarzu w grobowcu Nolanów, w którym następnie spoczął tata, a
potem mama, w kolejności naszego odchodzenia.
Kości, do których szpiku przenikają ziąb i intuicja.
Nie mogliśmy odwiedzać własnych grobów z prostego, oczywistego powodu.
Taka bliskość moich szczątków cielesnych przypominała mi o braku ciała. Chociaż
obróciło się w proch, nadal można je było przesiać, poczuć pod palcami, odtworzyć
jego zarys w zbutwiałej jedwabnej wyściółce. Chciałam odzyskać blady, wapienny
szkielet, oparcie dla mięśni, podstawę dla ruchów. Chciałam odzyskać ból i
przyjemność w ich fizycznej postaci.
Nie byłam w tym odosobniona.
Kiedyś paliłam chwasty obrastające grobowiec Burratów i zjawił się Noble.
Chwilę patrzył, jak obumierają, rozpadają się i znów idą do ziemi.
– Nigdy by mi coś podobnego nie przyszło do głowy – powiedział. – Ja zawsze
wyrywam je z korzeniami i rozrzucam.
– Po co tu zajrzałeś? – spytałam. – Zboczyłeś z trasy?
– Dość często tutaj zaglądam. – Omal nie dotknął szkaplerza na szyi. Ruszył w
stronę starych grobów.
– Noble...
– Do widzenia, Razi.
Zaintrygowana, ruszyłam za nim. Jego żona i dzieci leżeli pochowani w
masowym grobie gdzieś w mieście. Nie tutaj. Zatrzymał się przed niszczejącym
grobem, czystym jednak i zadbanym. Napisy były wytarte, lecz nadal czytelne.
– Zostaw mnie samego.
Zdmuchnął kurz ze swojego nazwiska. Zaczął mruczeć pod nosem Akt Skruchy.
Widywałam go przedtem w podobnym nastroju, kiedy wspomnienia nabierały
ostrości rzeczywistych zdarzeń. Każda rocznica, urodziny, a nawet brzęczenie
komarów w środku lata, potomków tych, których zatruta ślina kazała się jego
rodzinie wykrwawić na śmierć, budziła w nim wielkie emocje. Tym razem krążył u
podnóża swojego grobu, zatopiony w modlitwie, przepraszając za śmiertelne
grzechy.
Odwrócił się i zobaczył mnie ukrytą wśród nagrobków. Wiedział, że jeszcze tam
jestem. Zbliżyłam się.
– Nie zrozumiesz – powiedział. – Co za ból! Tym gorszy, że pozacielesny. Ciało
jest proste, niezależnie od wykładni twojej nauki. Cierpienie sięga znacznie głębiej.
Przez cały ten czas, dniami i nocami paliłem własnoręcznie wykonane przez siebie
świece. Napełniałem nasze pokoje Jego światłem, naszymi modłami. Ludzie
krzyczeli przed moim sklepem, żebym otworzył drzwi i sprzedał im świece, a żona i
dzieci wymiotowali krwią na moich rękach.
– Noble, nic wtedy nie mogłeś zrobić. Nikt jeszcze nie wiedział, że komary
przenoszą wirusa żółtej febry, a tym bardziej, jak go powstrzymać, żeby się nie
rozprzestrzeniał.
– Mnie też pogryzły. Całe ręce i szyję miałem w bąblach.
– Nikt nie wiedział, dlaczego jedni ludzie chorują, a inni nie.
– Ale dlaczego oszczędzono mi widoku ich cierpienia? Tak bardzo zawierzyłem
Panu Jezusowi i Matce Boskiej. Wykazałem tyle wiary. Zresztą nie ja jeden. Żona i
dzieci też się modlili. Ufali Panu. – Łypnął na mnie okiem. – I straciłem wszystkich,
żonę i czworo dzieci. Co wieczór Pan Bóg zabierał jedno z nich. Jak gdyby
zakończywszy ich żywot, uznał, że chce przedłużyć moje cierpienie.
– Bardzo ci współczuję.
Wyciągnął rękę w stronę zamkniętego wejścia do grobowca, ale go nie dotknął.
– Rzadko chorowałem. W życiu nie byłem ranny. Umarłem we śnie. Można by
rzec w spokoju. Aczkolwiek nigdy go nie zaznałem. Co za brzemię... pragnienie
wiary równie silne jak pragnienie, by ją porzucić. Modliłem się, żeby mi je zdjęto,
lecz nadal musiałem je dźwigać. – Spojrzał w moją stronę. Kiedy mnie wezwano, nie
chciałem przejść przez bramę. Nie usłuchałem. Czemu zaszczycać ojca, który nie
ulży swojemu dziecku w cierpieniu? Z chwilą gdy odmówiłem, zrozumiałem, jak
srodze się myliłem. Bynajmniej nie wszystko, co mi mówiono, było świętą prawdą.
Uśmiechnął się gorzko.
– Noble, po co wracasz w pobliże własnych szczątków?
– Bolesna tęsknota za ciałem uśmierza ból mojej duszy.
– Po co się więc modlisz, skoro nie żywisz nadziei na wysłuchanie modłów?
– Masz szczęście, że nigdy nie byłaś wierząca. Sam wolałbym nie być.
*
Minęło ponad dziesięć lat od mojej ostatniej wizyty u Simona Beekera. Lata
pięćdziesiąte przeszły do historii. Był rok 1962.
Kroczył chodnikiem z głową nieruchomą na długiej szyi. Z daleka poznałam go
po sylwetce, bo szedł wyprostowany, jak gdyby miał o kręg lub dwa więcej od
innych. Dopiero potem ujrzałam jego dumną inteligentną twarz, w której dominował
nos po babce i karaibskie oczy ojca.
Po drodze kłaniał się głęboko sąsiadom. W prawej ręce niósł ciężką teczkę, lecz
nie przeginał się, żeby zrównoważyć ten ciężar. Lewą ręką wymachiwał z wojskową
precyzją. W jesiennym porannym słońcu przy każdym wymachu do góry błyskała mu
obrączka. W krótko przystrzyżonych włosach migotały pasemka siwizny. Ubrany był
w granatowy garnitur na miarę, białą koszulę i pomarańczowy krawat w
geometryczne wzory. Miał czterdzieści sześć lat, ale wyglądał o dziesięć młodziej.
Na dziedzińcu liceum ogólnokształcącego panował spokój, uczniowie jeszcze się
nie zeszli. Simon wszedł do ceglanego budynku i kroczył jasnym korytarzem,
pogwizdując. Napił się wody z automatu, przejrzał w przeszklonych drzwiach,
sprawdził godzinę na zegarku.
W klasie postawił teczkę na biurku i wyciągnął plik papierów. Egzaminy – już
ocenione. Zaczął wypisywać na tablicy listę nazwisk uczestników wojny secesyjnej.
Ściany były zawieszone plakatami przedstawiającymi drzewa genealogiczne.
Niektóre sięgały zaledwie dwóch pokoleń wstecz, inne przedstawiały tylko imiona na
niższych gałęziach, w wielu widniały puste miejsca na daty lub znaki zapytania.
Simon też przygotował swoje drzewo. Umieścił na nim rodziców, dziadków, ciotki,
wujów, kuzynów, rodzeństwo przyrodnie, żonę i troje dzieci.
Na tylnej ścianie wisiała przyśrubowana duża drewniana tablica z eleganckim
napisem: Ci, którzy nie pamiętają przeszłości, skazani sana jej powtarzanie. George
Santayana, 1863 – 1952.
Simon otrzepał ręce. Wyjął z teczki wyświechtany podręcznik. Liternictwo na
okładce było staroświeckie, krój czcionki z lat wielkiego kryzysu, kiedy
wytłuszczone, kształtne litery wyrażały nowoczesność. Druga książka, jego
ukochana, była znacznie starsza. Otworzył ją i przewrócił powoli kilka pierwszych
stron – z notą o prawach autorskich, kartę tytułową, dedykację. Pierwsze wydanie
Życia Fredericka Douglassa. Simonowi Beekerowi serdecznie, Andrew O’Connell.
Simon uśmiechnął się do siebie.
Chwilę po dzwonku młodzi ludzie zaczęli wypełniać salę.
– Dzień dobry, panie profesorze – witali się, kładąc arkusze zadań domowych na
brzegu biurka.
– Dzień dobry – odpowiadał. Patrzył, jak zajmują miejsca. Sądząc z miny, miał
im coś ważnego do zakomunikowania.
*
Minęło siedem tygodni, odkąd jedno odezwało się całym zdaniem do drugiego.
Żadne nie próbowało znaleźć w sobie pokory, odwagi ani składać obietnic poprawy.
Bardziej od separacji fizycznej przedłużające się milczenie niosło groźbę, że rozdzieli
ich na zawsze.
W sobotę Scott wrócił około południa do pustego domu. Wszedł z uśmiechem
pod prysznic. Silny słony odór jego ciała przesłaniał nienależący do niego imbirowy
zapach. Przyniósł go już kiedyś do domu. Jego uwagę zwróciła jakaś osoba z grupy
biegaczy. Zmieniła się natomiast intensywność tego zapachu. Nie była to już
przelotna myśl, a swoją siłą zapowiadała niebezpieczeństwo. Widocznie Scott nie
przekroczył jeszcze granicy.
Zdejmując strój do biegania, gwizdał marsz wojskowy, czego nie robił od wielu
tygodni. Kiedy woda trysnęła mu na plecy, zagwizdał kolejną melodię. Krople
przelatywały energicznie za zasłonę. Namydlony, stał chwilę bez ruchu pod
prysznicem. Przewróciła się stojąca na brzegu wanny otwarta butelka szamponu.
Cholera, mruknął, zakręcił wodę i próbował ratować to, co nie spłynęło do rur.
Przerwał, powąchał butelkę. Rozpoznał znajomą migdałową woń, chociaż to nie był
jego stały szampon. Woń należała do Amy, chociaż jej kosmetyki stały w drugiej
łazience, z której teraz korzystała. Wytarł się i ubrał w milczeniu, ale czuł się
podminowany. Rozejrzał się, jak gdyby czegoś mu brakowało.
Większość dnia spędził w ulubionym fotelu. Oglądał telewizję, czytał. Pod
wieczór wstał i poszedł do pokoju frontowego. Otworzył biblioteczkę, żeby znaleźć
jakąś książkę, ale nie było jej na swoim miejscu. Przejrzał wszystkie tytuły w
pierwszych rzędach, następnie przesunął je, żeby sprawdzić z tyłu.
Nagle do pokoju weszła Amy. Złapała moje kompromitujące zdjęcia stamtąd,
gdzie zostawiła je między swoimi. Scott spojrzał na nią surowo.
– Gdzie mój słownik? – zapytał.
– Tam gdzie zawsze.
Odwróciła się do wyjścia.
– Okropny bałagan. A słownika nie ma.
Amy podeszła do męża.
– Widocznie gdzieś go zostawiłeś.
– Nie zostawiłem. Musiałaś go przełożyć.
– Niczego nie przekładałam.
Patrzyła otumaniona na rzędy książek.
– W takim razie, co tu się stało?
– Ja tego nie zrobiłam.
– Może nie pamiętasz.
– Nie zrobiłam. – Amy patrzyła na niego podejrzliwie. Może ty nie pamiętasz, że
ruszałeś.
– Nie zaglądałem tu od kilku tygodni.
Amy zaczęła chodzić po pokoju.
– Sprawdź w Internecie.
Poszedł za nią.
– Ale i tak chcę mieć swój słownik.
– Gdzieś tu musi być. Sam nie zniknął.
Weszła do sypialni, otworzyła szafę. Kiedy kopnęła buty na podłogę, Scott
zastąpił jej drogę i obejrzał górne półki. Amy minęła go i podeszła do komody, w
której trzymała bieliznę nocną. Scott na czworakach zajrzał pod łóżko. Zanurkował w
prawo, na swoją stronę, sięgnął głęboko.
Wyciągnął słownik na oczach stojącej obok Amy. Spod łóżka wytoczyło się kilka
szklanych kulek, obijając się o siebie. Twardą granatową okładkę pokrywała
warstewka kurzu. Scott usiadł, przejechał palcem po szarej mgiełce. Kiedy wziął do
ręki gruby grzbiet, zauważył, że z książki wystaje wąski prostokąt. Wyjął go. Była to
stara fotografia przedstawiająca ich oboje na basenie jeszcze przed ślubem, zanim
wepchnął ich na głęboką wodę brodaty kolega z piekła rodem.
Nie ruszył się. Amy spojrzała mu przez ramię.
– Chloe – powiedziała. Mogła tylko przypuszczać, że to sprawka koleżanki.
– Ale po co?
Usiadła obok Scotta.
– Żeby wtrącić swoje trzy grosze. Żeby mi przypomnieć.
Nie odsunął się, kiedy wzięła go za rękę i położyła mu czoło na ramieniu.
*
Siedzieli po ciemku naprzeciwko siebie na kanapie i spróbowali zacząć od nowa.
Amy nie powiedziała Scottowi, bo z każdym rokiem czuła się inaczej. W
pierwszych tygodniach po śmierci Jema opłakiwała dziecko, o którego istnieniu w
swoim łonie przedtem nawet nie wiedziała. Zwierzyła się tylko Chloe, jedynej
osobie, do której miała bezbrzeżne zaufanie i której nigdy nie sprawiłaby zawodu. Jej
żałoba miała skomplikowany przebieg. W innych okolicznościach wcale nie
ucieszyłaby się z ciąży. Stosowała pigułki antykoncepcyjne i nie zdarzyło jej się
zapomnieć wziąć. Dlatego przeżyła wstrząs, że pewna jakoby metoda zawiodła.
Przypomniała sobie, że w tamtym miesiącu miała skąpą miesiączkę, która wprawdzie
zdarzała jej się rzadko, ale jednak, oraz kilka dni lekkich mdłości. Te odstępstwa od
normy składała na karb zdenerwowania wyjazdem Jema.
Zważywszy na wszystkie okoliczności, gdyby Jem nie zginął, prawie na pewno
poddałaby się skrobance. Ale teraz to jedynie domysły, bo kiedy dowiedziała się o
stracie, natychmiast zapragnęła w duchu odwrócić przeszłość.
Przez długie tygodnie rekonwalescencji, w swoim dawnym pokoju w domu
rodziców, przyłapała się na tym, że staje profilem do lustra, wyobrażając sobie
rosnącą wypukłość brzucha. Rodziców przeraziłaby jej ciąża, zwłaszcza że już nie
było mowy o wyjściu za mąż i założeniu normalnej rodziny. Amy jednak wiedziała,
że mama z czasem uznałaby wnuka w drodze, a tragedia w postaci śmierci Jema
przyniosłaby więcej współczucia niż wstydu. Czasem korciło ją, żeby powiedzieć
mamie o ciąży. Chyba będąc matką, zrozumiałaby cierpienie córki. Amy miała
mętlik w głowie – z jednej strony czuła ulgę, że nie musi podejmować decyzji,
wychowywać samotnie dziecka, z drugiej gniew, że straciła Jema w sposób, którego
nigdy by się nie spodziewała, że wypadek zadecydował o ich losach, zawstydzenie,
że zapewne nie chciałaby tego dziecka, zdziwienie, że czasem w ogóle robi
cokolwiek.
Kiedy ponownie wyszła z gniazda, wynajęła nowe mieszkanie i wróciła do pracy,
w której na ten czas znaleziono za nią zastępstwo. Siedząc całymi dniami w pracy,
zrozumiała, że sama nie mogłaby się zająć dzieckiem. Dlatego w skrytości ducha,
choć nie bez poczucia winy, cieszyła się, że los zadecydował za nią. To znaczy
dopóki cisza w mieszkaniu zanadto jej nie dokuczyła i dopóki nie zapragnęła bardzo,
ale to bardzo kogoś lub coś przytulić. Marzyła o tym, żeby znów poczuć się komuś
potrzebna.
Dziecko urodziłoby się w maju. W pierwszym tygodniu maja wyobraziła sobie
narodziny, do których nie doszło. Przypomniała sobie telefon do Chloe i swój szloch,
którego nie mogła opanować. Przyjaciółka mieszkała wtedy w Wirginii. Była gotowa
przylecieć pierwszym samolotem. Dopiero po trzech i pół godziny rozmowy
uspokoiła Amy. Gdyby urodził się chłopiec, dostałby na imię Jeremy, gdyby
dziewczynka – Michaela. Dziecko miałoby ciemne włosy Jema i niebiesko-zielone
oczy Amy, jej długie palce i uszy małe jak muszelki. Zastanawiała się, czy ta
eksplozja uczuć i wyobrażeń jest normalna. Chloe zapewniła ją, że bardziej
niepokojący byłby brak reakcji.
Potem co roku wyobrażała sobie coraz większe dziecko. W myślach uważała go
za chłopca. Mały Jeremy rzadko jej się ukazywał, ale zawsze bardzo sugestywnie.
Nawiedzał ją w snach. Czasem wyskakiwał zza regałów albo zza drzwi
supermarketu. Pewnego razu zwierzyła się Chloe z tego widmowego dziecka.
Przyjaciółka wcale jej nie wyśmiała, nie kazała wyzbyć się majaków. Jeremy należał
do jej świata, chociaż nikt go nigdy nie widział.
Właściwie nie miała pojęcia, dlaczego nie powiedziała Scottowi o poronieniu.
Kiedy ponownie nawiązała się między nimi nić sympatii, wolała skupić się na
szczęśliwszych chwilach. Kiedy się w nim zakochała, spostrzegła, że coraz mniej
myśli o tamtym dziecku. Wiedziała, że Scott chce mieć dzieci, a nie miała
najmniejszych powodów do obaw, czy sama znów może począć. Czasem jednak
żałowała, że dziecko nie przyszło na świat. Pominąwszy oczywistą komplikację, że
byłoby to dziecko Jema, bo za dużo przetoczyło się między ich trojgiem. Amy
sądziła, że Scott zrozumiałby, ale bała się obudzić demony, poruszając ten temat.
Ale kiedy rok temu Scott rozpoczął pierwsze nieśmiałe próby indagowania jej o
dziecko, częściej zaczęło wracać do niej tamto widmowe. Chłopiec odbiegał już od
niej wyglądem, ale nie dawał o sobie zapomnieć.
Kiedy skończyła mówić, Scott wziął ją za rękę.
– Przepraszam cię. Tak mi przykro, że ci w tym nie pomogłem.
– A ja przepraszam, że ci nie powiedziałam.
– Właśnie powiedziałaś.
Tej nocy leżeli w osobnych łóżkach, ale żadne nie spało dobrze. Oboje wiedzieli,
że dzieli ich znacznie więcej niż to nienarodzone dziecko.
*
– Taka byłaś w dzieciństwie, prawda? – pyta Andrew.
Podnoszę oczy znad książki. Pokazuje mi dziewczynkę kilkanaście metrów od
nas. Dziewczynka ma siedem, może osiem lat. Rudawe blond włosy obcięte na pazia
mierzwią jej się za każdym razem, kiedy opiera się rękami o ziemię, i opadają
dwoma rozkosznymi zawijasami na policzki, kiedy wstaje. Skacze tak szybko, a
przerwę między kolanami ma tak szeroką, że sukienka nie zakrywa jej majtek. Stając
na czubku palca jednej nogi, kręci piruety, z gwiazdy przechodzi w mostek,
wyginając plecy i uda z taką ukrytą siłą, żeby móc znów się poderwać do góry. Obok
jakiś czterolatek też próbuje robić gwiazdy, ale wygląda jak powykręcana
artretyzmem żaba.
– Jak to „byłam”?
Wstaję, zatykam rąbek spódnicy za podwiązki i rzucam Andrew kapelusz na
kolana.
Wyciąga ręce, żeby mnie złapać, ale ja już biegnę do dzieci, biorę oddech, po
czym robię dziesięć idealnych gwiazd. Dziewczynce z okrągłymi policzkami aż
szczęka opada, chłopiec natomiast klaszcze. Kłaniam im się, co wywołuje jeszcze
większą jego radość, do której dołącza też dziewczynka. Stają po moich obu stronach
i we troje robimy gwiazdy i przewroty na ziemi, aż trawa podrywa się do życia, gdy z
niej zeskakujemy. Odurzeni, padamy na ziemię. Ja leżę na wznak, wpatrzona w
niebo, a brzuch aż mi się trzęsie ze śmiechu. Nieopodal zaśmiewają się dzieci. Kiedy
się uspokajam, słyszę za sobą sceniczny szept kobiety:
– Susan, Herbert, proszę natychmiast do mnie.
Odwracam się. Niewiele starsza ode mnie kobieta taksuje wzrokiem nasze
kłębowisko, patrzy mi w oczy. Mogę się tylko uśmiechnąć.
– Moja droga, co ja ci mówiłam o takich wybrykach? upomina dziewczynkę. –
Dama nie powinna zachowywać się tak bezwstydnie.
Ostatnie zdanie jest przeznaczone dla moich uszu. Susan pokornieje, ale przed
odejściem posyła mi za plecami matki całusa. Udaję, że chwytam go na czubek nosa.
Niezdarny Herbert następuje mi na rękę, ale łapiąc równowagę, obdarza mnie
całkiem dojrzałym uśmiechem.
Wstaję, otrzepuję się z trawy i widzę, że Andrew siedzi cały w pąsach, oparty o
drzewo, i nie wie, czy górę weźmie w nim rozbawienie, zawstydzenie czy
zdziwienie.
– Nie powinnaś się tak zachowywać – strofuje mnie po ojcowsku, a zarazem z
błyskiem w oku.
– Niby dlaczego?
Nadymam się i przybieram znów szacowną pozę.
– Bo nie wypada.
– Zależy, na co patrzyłeś.
Andrew nie może się dłużej powstrzymać. Wybucha śmiechem.
– Ich matka wyraźnie się zdenerwowała.
– Aż zionęła gniewem.
– Jaką ty będziesz matką?
– Zakładasz, że zechcę nią być?
– Przyjmując takie założenie.
Upycham włosy pod kapelusz, odnajduję w książce stronę, na której skończyłam.
Andrew rozkłada swoją książkę na kolanach.
– Nie ukrywałabym przed nimi niczego. Wierz mi, nie udawałabym, że jestem
szczęśliwa, gdybym nie była, ani nie zwlekałabym z uświadomieniem. Byłabym
pobłażliwa. Co nie znaczy, że pozwalałabym dziecku jeść lizaki na kolację, ale
chciałabym, żeby wyrobiło sobie osobowość, czyli nie zmuszałabym go do niczego
wbrew niemu. I byłabym czuła. Dzieci lubią, żeby je przytulać, całować i pieścić. A
także szanować. Powinno im się pozwolić wyrażać własne zdanie.
– Czyli wychowywałabyś dzieci tak, jak ciebie wychowano.
– Chyba tak. A jakim ty byłbyś ojcem?
– Na pewno dbałbym o rodzinę. Moim dzieciom nie może niczego brakować.
Łącznie z dobrym wykształceniem i na jakie tylko zajęcia będzie mnie stać, żeby
rozbudzać ich zainteresowania. Chciałbym również zapewnić im pełne
bezpieczeństwo. Przykładam do niego wielką wagę. Chociaż mam nadzieję zostać
człowiekiem bardzo zajętym zawodowo, chciałbym poświęcić im dużo uwagi. Jeżeli
dziecko będzie chciało ze mną o czymkolwiek porozmawiać, na pewno go
wysłucham i nie odprawię z kwitkiem. – Przerywa, patrzy na mnie. – Zgadzam się z
tobą, dzieci potrzebują czułości. Czasem jest ona tak samo ważna jak dobre słowo.
Dziecko musi wiedzieć, że je kocham, a samo też ma mnie kochać. Nie tylko dlatego,
że jestem jego ojcem.
– Tak samo ciebie wychowano.
Wiem w głębi duszy, że Andrew mówi o swoich ambicjach, nie o wzorcach.
– Owszem, generalnie rzecz biorąc.
– Na pewno byłbyś fantastycznym ojcem. Z owsianką na koszuli, mokrą plamą na
spodniach.
– Tak uważasz?
– Chyba jesteś dobry we wszystkim, czego się tylko tkniesz?
– To prawda.
– Z dziećmi nie byłoby inaczej. Chcieć to móc.
– Moim zdaniem byłabyś dobrą matką.
– Skąd to przekonanie?
– Mały nigdy nie musiałby pytać, jak bardzo go...
– Albo ją.
– Albo ją kochasz.
Już otwieram usta, ale nie wiem, co powiedzieć. Dziwny powód, trudno ocenić,
czy wystarczający. Mówi szczerze, jak gdyby przemyślał sprawę. Głaszczę go po
kolanie.
– Dziękuję ci, kochany.
Andrew uśmiecha się do mnie serdecznie i wraca do swojej powieści. Patrzę na
niego, wyobrażam go sobie jako starego człowieka, któremu zmarszczki nie burzą
pięknej geometrii twarzy, i ten widok przeraża mnie nie na żarty.
*
Budzę się z drzemki zlana potem. Mama usiłuje mnie przebrać w suche ubranie.
Mam niecałe dwa lata. Przebiegam nago przez pokój, żeby wyjrzeć przez okno.
Letnia burza bębni miarowo po naszym dachu. Próbuję naśladować ten rytm nogami.
Grzmot odbija mi się echem w brzuchu. Wyciągam wstążkę z jasnych blond włosów
i się nią obwiązuję.
– Razielo, chodź tu.
Mama trzyma sukienkę na kolanach.
– Nie, nie, nie, nie, nie – wyśpiewuję.
– Ale jak cię złapię, to załaskoczę cię na śmierć.
Wstaje i zaczyna się do mnie skradać.
Piszczę, wybiegam za drzwi, pokonuję schody szybciej niż kiedykolwiek i tylko
słyszę za sobą głos mamy: „Nie pędź tak!”, ale mknę jak strzała przez salon. Tata
podnosi oczy znad gazety, kiedy przebiegam obok i tylko migam czerwoną wstążką.
Po chwili wybucha serdecznym, tubalnym śmiechem.
Kiedy szarpię gałkę tylnych drzwi, tata mówi do mamy:
– Wstyd, żeby nasza córka tak biegała nago.
– Wrodziła się w ciebie – odpowiada mama.
Na dźwięk ich kroków zatrzaskuję drzwi. Kiedy rodzice wychodzą na dwór, już
jestem na środku ogrodu za domem, wznoszę twarz ku niebu i zaśmiewam się, a
krople ściekają strużkami po moim ciele. Rozchylam usta na metaliczny posmak
wody. Grzmot mnie paraliżuje. Krzyczę, bardziej z rozkoszy niż ze strachu. Obracam
się, najpierw powoli, unosząc wstążkę nad głową. Zamykam oczy, wiruję coraz
szybciej. Trawa okręca mi się na dużych palcach, liże mnie po kostkach. Oddycham
płytko, bo taka przepełnia mnie radość. Ledwo wystarcza mi tchu na śmiech.
I wtedy słyszę głosy rodziców. Zastygam w ruchu i patrzę, jak tulą się do siebie
pod wąskim daszkiem na tylnym ganku, a policzki mają mokre od łez. Tak bardzo się
zaśmiewają, że muszą przytrzymywać się nawzajem. Stanowią śmieszny widok.
Wyciągam palec w ich kierunku i proszę:
– Nie płaczcie – na co zaśmiewają się jeszcze bardziej.
Tata puszcza mamę i kopnięciem pozbywa się butów. Jeszcze na schodach
zdejmuje skarpetki i podchodzi do mnie, rozpinając po drodze koszulę, która chwilę
potem już leży w błocie, kiedy on bierze mnie za rękę.
– Woda jest niegroźna, Claire.
Zaczyna śpiewać „Beautiful Dreamer”. Trzymam go za palec i obracam dookoła
niego.
Mama podbiega do nas, tylko śmigają jej zgrabne stopy. Włącza się w śpiew taty.
Puszczam go i oddalam się o kilka kroków niezdarnymi piruetami. Rodzice tulą się
do siebie w walcu. Mama ściska przemoczony podkoszulek taty przy jego piersi, a on
zakłada ociekający kosmyk jej włosów za ucho.
Klaszczę po końcu piosenki.
– Jeszcze, jeszcze!
Tata rozkłada ręce. Woda pryska mi na chude nogi. Tata porywa mnie w objęcia,
łaskocząc wąsami w mokrą twarz, wciąga do kółka mamę i zaczyna śpiewać, a
deszcz pada w rytm melodii.
*
Amy nadal odwiedzała Twolly prawie co drugi weekend. Pobudzona do życia jej
zainteresowaniem i porządkowaniem zdjęć, może też rześkim październikiem,
Twolly zaczęła sprzątać pokoje, których nie tykała od lat. Z przepełnionych szaf
wyrzuciła ubrania, które dziwnym trafem znów wróciły do mody, wspomagając tym
samym garderobę Amy. Starymi dokumentami zapełniła kilka worków na śmieci.
Odłożyła wszystkie zdjęcia i inne szpargały dla ciotecznej wnuczki.
Korzystając z nieuwagi Twolly i Amy zajętych porządkami, przetrząsałam pudła
w poszukiwaniu śladów Andrew. Chciałam odnaleźć ten jeden jedyny list, który
Andrew wysłał. Miałam w pamięci bezmiar wysłanych przez niego kart pocztowych
– różne daty, miejscowości, z wyjazdów służbowych, prywatnych, lecz ani jednej
wzmianki o rodzinie. W ciągu kilku weekendów odkryłam zbiór korespondencji z
Pensylwanii, w której często załączał pozdrowienia od Warrena i Anny Trippów dla
Twolly.
Kilka miesięcy wcześniej jako Barrett Burrat wysłałam krótki list do jedynego
Warrena Trippa młodszego, którego znalazłam przez Internet. Nie dostałam
odpowiedzi, a szczególnie zależało mi na niej po wzmiance o pracy Andrew,
oświadczeniu wprost, na jakie nie trafiłam nigdy przedtem. W listopadzie 1953 roku
Andrew napisał: „Klasyczne wykształcenie umarło. Symulowane procesy studentów
w fatalnym stanie. Mam obawy o ich klientelę”. Na stemplu widnieje Filadelfia, stan
Pensylwania.
Twolly też nie odpowiedziała na list, w którym pytam o wspomnienia przyjaciół i
zabaw w Tulane oraz Newcomb. Nadal leży u niej na kuchennym blacie, a rozerwany
brzeg koperty pokrył się kurzem. Wiedziałam, że nie jest aż tak zajęta, żeby nie móc
do niego usiąść. Mimo woli zaczęłam źle myśleć o jej milczeniu.
Pewnego dnia przy kawie z ciastem Twolly postawiła na stole w kuchni żółte
pudło na kapelusze. Do połowy było zapełnione. Amy pogrzebała w środku. Kurz,
zdjęcia i papiery.
– Pamiątki z dzieciństwa – wyjaśniła Twolly. – Spójrz, jakie miałam długie
włosy. Moja siostra Fleur zaplatała mi je tak ciasno, że wyglądałam, jakbym miała
zdziwioną minę. Może dlatego nie wyglądam na swój wiek. Zafiksowała mnie na
całe życie. – Wzięła do ręki kartę wielkanocną. – Mam nadzieję, że gdzieś tu mam
zdjęcie w czepku. Wiesz co? Musi tu gdzieś być jeszcze jedno takie pudło. Może w
dawnym pokoju mojej córki. Albo na strychu.
– Przeszukujmy po jednym pokoju, ciociu Twolly – poprosiła Amy i zamknęła
ostrożnie pudło. – Żebyś się nie przemęczyła.
Twolly patrzyła, jak Amy wodzi palcem po stokrotkach na stołowej podkładce.
– Mam nadzieję, że nie pochłania ci to zbyt dużo czasu?
– Chętnie to robię. Nie chcę uderzać w ponure tony, ale ty jedna mi już zostałaś. –
Amy sięgnęła przez stół. Zeskanowane przez siebie fotografie odłożyła do nowego
pudła z bezkwasowego kartonu oklejonego na wszystkich bokach nalepkami
„Rodzina Knightów”. Gdzie je postawić?
– Do szafy, którą teraz sprzątamy. Przynajmniej też będziesz wiedziała, gdzie
leżą. – Twolly dopiła kawę, starła z wargi śmietanowe wąsy. – Gotowa?
Amy podniosła ze stołu dużą kopertę.
– Poczekaj. Chciałabym ci coś pokazać.
I wyłożyła fotografie, które Chloe znalazła pod szufladą.
Twolly obejrzała pierwsze trzy i zachichotała.
– Coś podobnego! Gdzieś ty je znalazła?
– Leżały schowane w biblioteczce.
– W biblioteczce?
– Kilka miesięcy temu kupiliśmy ją w Nowym Orleanie. Moja przyjaciółka
Chloe, którą poznałaś dawno temu, znalazła je pod szufladą. Wciąż zapominałam je
przynieść, żeby ci pokazać. Uznałam, że może pomożesz mi ustalić, z jakiego okresu
pochodzą.
Moja przyjaciółka przyjrzała się bacznie jednemu, potem drugiemu. Nagle
buchnął od niej zapach używanych niegdyś przeze mnie perfum.
– O Boże, coś podobnego! Po prostu nie mogę uwierzyć. Skąd, na Boga...
– Chyba się nie zgorszyłaś? Sądziłam, że cię zainteresują.
– Wcale się nie zgorszyłam. Patrzcie państwo, jaka z niej niesforna pannica.
Minęło tyle lat, a ona nie przestaje gorszyć ludzi. – Zamachała moją nagą podobizną
w jednej ręce, drugą przysunęła sobie bliżej kolejne fotografie. – To jest Razi. Bardzo
zgrabna, prawda?
Amy rozbłysły oczy.
– Na pewno?
– Bez cienia wątpliwości. Widzisz ten uśmiech? Razi uśmiechała się tak
filuternie.
– Nie poznałam jej. Ciekawe, kto robił te zdjęcia? Bo nie przypominają nagich
kobiet z tamtych czasów. Są bardziej artystyczne.
Twolly nie podniosła oczu. W jednej chwili jego zapach wypełnił przestrzeń
między nimi.
– Na pewno jej sympatia.
– Czyli któryś z jej chłopców był fotografem?
– Wtedy już większość ludzi miała małe aparaty Kodaka.
– Jakość jest bardziej profesjonalna. Nawet papier jest lepszy. Grubszy. – Amy
przejechała palcem po białej obwódce wyjątkowo śmiałego zdjęcia. – Możliwe, że to
ten chłopak ze zdjęcia, które znalazłam kilka tygodni temu? Andrew.
– Oczywiście, że on.
– A jak miał na nazwisko? Tylko szybko, żebyś nie zaczęła się zastanawiać.
Twolly głaskała moją twarz, drżąc na całym ciele.
– Kochanie, wszystkiego nie mogę pamiętać. To było tak dawno temu.
– Dlaczego się czerwienisz?
– Bo nie powinno się oglądać swojej najlepszej przyjaciółki nago.
Amy uśmiechnęła się figlarnie.
– Chciałabyś mi coś powiedzieć?
– Nie.
– Przecież widzę, jaka jesteś rozdygotana. I jaka speszona. Czyżbyś też się w nim
kochała? Ciociu Twolly, miałaś romansik z tym Andrew? – Amy uszczypnęła Twolly
w rękę, ledwie dotykając jej skóry. – A może pełnoprawny romans? Przecież były już
lata dwudzieste.
– Zupełnie jakby... co ty wygadujesz! – powiedziała urażona Twolly, zgarniając
zdjęcia na stos. Ten jej gest wzniecił kłęby jego zapachu. – Zmarzłam na kość. Ty
nie? Czyżby Loretta znów dotykała termostatu?
I wyszła z pokoju, kuląc się.
Amy roztarła sobie mocno ręce, potem włożyła moje zdjęcia do koperty. Po jej
wyjściu powietrze nad stołem pozostało lodowate. Czułam jedynie zapach Andrew i
nic więcej.
Nie wiedziałam, co myśleć o sile jego obecności.
*
Chloe nie porzuciła ich całkowicie. Chociaż nie dzwoniła do nich do domu,
wiedząc, że żadne nie otworzy się przy drugim, z obojgiem utrzymywała kontakt.
Raz na jakiś czas Amy znajdowała w poczcie elektronicznej pytanie albo odpowiedź
od przyjaciółki. Ze względu na lapidarność e-maili czasami musiały też porozmawiać
przez telefon, żeby nadrobić zaległości.
Scott również dostawał wiadomości. Od czasu do czasu Chloe wysyłała mu
dowcip albo link na ciekawy temat w interesującej dziedzinie, nierzadko z dopiskiem,
wyrażającym nadzieję, że wszystko u niego dobrze. Kilka dni po wyznaniu Amy na
temat poronienia Chloe napisała do niego: Teraz już wiesz o jej ciąży. Sądziłam, że
dawno Ci o niej powiedziała. Ale i tak nie mogłabym puścić pary z ust, bo decyzja
nie należała do mnie. Domyślam się, że jesteś wkurzony i urażony, ale bądź dla niej
dobry. Odpisał: Staram się, chociaż wcale sprawa nie rozbija się o poronienie, jeżeli
wiesz, co mam na myśli.
Dostawszy odpowiedź na swój e-mail, Chloe zadzwoniła wieczorem. Amy była
jeszcze w pracy, o czym Chloe wiedziała, bo rozmawiały kilka minut wcześniej.
– Może usiądź – poprosiła Chloe. – Bo nie spodoba ci się to, co zaraz powiem.
Oparł się o blat kuchenny.
– Słucham.
– Ty też musisz zrewidować swoje nastawienie do Jema.
– Nie przerzucaj problemu na mnie. To nie ja trzymam ster.
– Ale utrzymujesz zadawnioną urazę. Zachowujesz się śmiesznie i
niesprawiedliwie. Jem nie miał pojęcia, jak bardzo ją kochałeś... kochasz...
– Musiał podejrzewać.
– Znasz kogoś, kto nie uważał jej za najpiękniejszą, najskromniejszą istotę, jaką
widział w życiu? Przecież wiesz, że nie ty jeden się w niej durzyłeś. Jem bardzo się z
tego powodu puszył. Amy nie zwracała uwagi, bo miała bielmo na oczach. Zresztą
sam dobrze wiesz.
– Do czego zmierzasz?
– Nie wierzyłeś, że są dla siebie stworzeni, kierując się tym, jaki był Jem przed jej
poznaniem. Kiedy go poznałyśmy, wcale nie był szczególnie prawym człowiekiem.
Trochę się nawet martwiłam, kiedy zaczęli się spotykać.
– Chyba nawet więcej niż trochę. Ze dwa razy próbowałaś mnie z nią umówić.
Bawiłaś się w swatkę, i to bynajmniej nie swatałaś jego.
– Bo była taka naiwna. Chciałam ją chronić – przyznała.
– Ja też.
– I oboje myliliśmy się całkowicie. Czy ci się to podoba, czy nie, ich związek
wypalił. Połączyło ich prawdziwe uczucie. Prawdziwa miłość. Jakby się twoim
zdaniem wszystko potoczyło, gdyby Jem nie zginął? – Scott milczał. Chloe odczekała
chwilę. – Byliby teraz razem?
– Bo ja wiem?
– Wykręcasz się. Dobrze wiesz, że należeli do tych par, które mogłyby przetrwać.
I to cię gryzie do teraz. Mimo że on nie żyje, a ona jest z tobą. Prawda wygląda tak,
że nadal traktujesz to jak szczeniackie zawody, kto dalej silenie.
– Bo ona wciąż go kocha.
– Nic dziwnego. Gdyby w tobie pierwszym się zakochała i zginąłbyś nagle,
chciałbyś, żeby przestała cię kochać?
– Wolałbym, żeby żyła teraźniejszością.
– Nie w tym rzecz.
– Chyba nie chciałbym, żeby tak się potoczyło jej życie.
– Ja tak samo myślałam. Jem był ci bliski. Na pewno kochałeś go na swój sposób.
Łączyło was dużo dobrych przeżyć, a oprócz Amy nigdy nic nie dzieliło. Na pewno
ucieszyłby się z waszego związku. Chciałby, żeby wam wyszło, obojgu życzyłby
szczęścia.
– Doceniam twoje starania, ale twierdzę, że ona jeszcze nie pogodziła się z jego
stratą.
– Tak ci powiedziała?
– Powiedziała mi o płycie DVD. Cokolwiek nagrałaś, bardzo ją ruszyło.
Postawmy sprawę jasno, mogę uporać się z poronieniem. Nawet ulżyło mi, kiedy
przyjąłem, że tylko to przede mną ukrywa. Potem mi powiedziała, jak tęskni za
Jemem. Gdyby tylko o to chodziło, również bym sobie poradził. Nie jestem
palantem, poza tym sam też czasem za nim tęsknię. Ale kiedy zaczęła obsesyjnie
sprzątać dom i wprowadziła nagle celibat, przekroczyła wszelkie granice.
– Przyznaję.
Scott podrapał się w kark i westchnął. W pokoju zapachniało świeżo skoszoną
trawą i garniturem prosto z pralni chemicznej.
– Co tak przeżywasz? – spytała Chloe.
– Przypomniał mi się jego pogrzeb. Obok jego mamy stało puste krzesło.
Dopilnowała, żeby nikt go nie zajął. Wiedziałem, że zostało dla Amy. Pamiętam, jak
cieszyłem się w duchu, że nie muszę jej tam oglądać. Czułem, że los oszczędził jej
czegoś wprost nie do wytrzymania. – Zamilkł. – Okazało się, że nie oszczędził. Tyle
że poszła na skróty.
– Tak po prostu?
– Od czegoś trzeba zacząć.
*
Szanowny panie Burrat,
Od wielu tygodni żona przypomina mi, żebym do pana napisał. Kiedy wreszcie
zasiadłem do odpowiedzi, przyszedł Pański drugi list. Mam nadzieję, że nie
opóźniłem Pańskich poszukiwań, chociaż nie sądzę, żeby moje wspomnienia miały
Panu tak bardzo pomóc w badaniach.
Szkoda, że moi rodzice nie żyją, bo napisaliby Panu cale tomy, ale mama umarła
w 1969 roku, a tata w 1975. Wydaje mi się, że pan O. dobrze się dogadywał z tatą.
Obaj interesowali się bieżącymi wydarzeniami i głównie o nich rozmawiali. Mój tata
kłócił się tak zapamiętale, że siniał na twarzy, a czasem bywał wprost nie do
wytrzymania. Pan O. wysłuchiwał go jednak z szacunkiem, przedstawiał swój punkt
widzenia, po czym zmieniał temat. Ojciec próbował go podjudzać, ale nie był w
stanie wytrącić pana O. z równowagi. Od małego podziwiałem jego opanowanie. Z
pewnością słyszał Pan o nim od innych ludzi, u których zasięgał Pan informacji.
Cytuje Pan otrzymany list opatrzony datą z listopada 1953 roku i prosi o
potwierdzenie ówczesnego miejsca zamieszkania pana O. Chodziłem wtedy do
maturalnej klasy i pamiętam, że wpadał do nas co kilka tygodni na obiad. Przez dwa
semestry studiował prawo na Uniwersytecie Pensylwanii i mieszkał gdzieś w mieście,
chyba wynajmował mieszkanie. Zarówno przedtem, jak i potem mniej więcej co drugi
rok odwiedzał moich rodziców oraz swoją rodzinę. Najczęściej przyjeżdżał sam, żona
rzadko mu towarzyszyła. O ile pamiętam, jego żona była wielką damą, z wyglądu
drobną blondynką o pięknym śmiechu. Mama miała z nią bardzo dobry kontakt.
Chyba wiele je łączyło.
Zawsze odnosiłem jednak wrażenie, że pani O. nie spełnia oczekiwań moich
rodziców. Czasami rozmawiali o sympatii pana O. , która umarła. Wpadali wtedy w
nadzwyczaj melancholijny nastrój i ogarniał ich wielki smutek. Lubili tę młodą
kobietę imieniem Rahzee. Kiwali głowami i na każdą wzmiankę o niej powtarzali
„ biedny Andrew”, ale nigdy w obecności pana O. Wydawało mi się, że to temat
tabu.
Tęsknię za starym panem O. Był spokojnym, wielkodusznym człowiekiem. Kiedy
wybierałem uczelnię, na której chciałem studiować prawo, udzielił mi wielu cennych
rad i napisał rekomendację na Uniwersytet Bostoński. Poparcie absolwenta
stanowiło nawet lepszy bilet wstępu niż moje oceny. W pierwszych latach pracy
czasem dzwoniłem do niego po radę. Miał nosa do niepodważalnych argumentów.
Bardzo lubił moich rodziców. Utrzymywał z nimi kontakt, chociaż mieszkali
daleko od siebie. Nie ma to jak stara przyjaźń. Ja jestem taki sam. Pan O. był im
oddany do ostatka. Po śmierci każdego z nich przyleciał pierwszym samolotem. Sam
bardzo przeżyłem stratą rodziców, ale on również przeżył niewyobrażalnie. Widać
było, że jest bardzo wrażliwym człowiekiem.
Nie wspomniał Pan, czy pan O. jeszcze żyje. Jeżeli tak, byłbym wdzięczny, gdyby
podał mi Pan jego adres i numer telefonu. Chętnie nawiązałbym z nim kontakt. Na
pewno rodzice dobrze by to widzieli. Przykro mi, że na tak długi czas straciłem go z
oczu. Wie Pan, gdzie mnie szukać, gdybym mógł się jeszcze przydać.
Łączę serdeczne pozdrowienia,
Warren Tripp młodszy
Przynajmniej miałam nowe tropy, kolejne powiązania, które mogły mnie
doprowadzić do Andrew. Po prostu nie przewidziałam, że obierze spokojniejszą,
mniej prestiżową drogę do tego samego celu. Przypuszczałam, że zgodnie z
wcześniejszymi planami pojedzie na studia do Yale, i zachodziłam w głowę,
dlaczego ich nie wybrał. Chociaż list od syna Warrena był serdeczny i pomocny,
kreślił, podobnie jak inni, sylwetkę Andrew, jakiego nie znałam. Pomyśleć tylko, że
jego więź z Warrenem straciła dawną iskrę. I nadal nie miałam pojęcia o jego
dalszych losach.
*
Kiedy rozmawiam z Andrew na werandzie, podchodzi zdecydowanym krokiem
nieznajoma dziewczyna. Andrew wita się z nią serdecznym uściskiem ręki i
przedstawia nas sobie.
Corrine to jego dawna miłość. Mówił mi, że zaczęli chodzić ze sobą jesienią na
drugim roku studiów, ale wiosną przestali. Andrew cieszył się jej towarzystwem,
dopóki nie zrozumiał, że nie mają zbyt wielu wspólnych zainteresowań. Mniej więcej
w tym okresie wagarowała – nie miała w sobie drygu do nauki i spędzała całe dnie na
zakupach i w restauracjach. Kiedy z nią zerwał, ucieszył się, że ich rozstanie obyło
się bez dramatu. Wyczuł, że ona też tylko czekała, żeby się z tego związku wywikłać.
Corrine to klasyczna piękność. Ma błyszczące, duże niebieskie oczy, miodowe
włosy, pełne usta i obfity biust. Uśmiechając się, odsłania równe zęby barwy kości
słoniowej. Dowiadujemy się, że zajmuje się działalnością charytatywną i że jest
zaręczona z absolwentem Loyoli. Wtem zjawia się Warren, wita się z nią oschle,
klepie Andrew po ramieniu i odciąga na bok. Andrew przeprasza.
– Kochany chłopak – komentuje Corrine. – Nie znałam nikogo równie
szarmanckiego.
– Trzeba mu to przyznać.
– Nadal wdaje się w długie rozmowy o polityce?
– Jeszcze się nie zorientował, że cynizm jest w modzie.
– Przynajmniej ma własną pasję.
– Tego nie można mu odmówić.
– Na pewno nie spotkałyśmy się wcześniej, ale kojarzę twoje nazwisko. Jakiś
Nolan jest chyba współwłaścicielem hotelu Cotton Exchange.
– Mój ojciec ma agencję reklamową.
– Tak? To jak poznałaś Andrew?
– Na jego urodzinach dwa lata temu. Było tam mnóstwo ludzi ze studiów.
– A co studiujesz?
– Nauki przyrodnicze. Na jesieni wybieram się na akademię medyczną.
– Coś podobnego! I co Andrew na to?
– Będzie za mną tęsknił.
– O, idzie mój narzeczony. Bardzo miło było cię spotkać. Przekaż Andrew moje
najlepsze życzenia. Baw się dobrze.
– Dziękuję, Corrine. Nawzajem.
Znika w grupie dziewcząt. Idę za nią i widzę, że ląduje w ramionach mężczyzny
pod trzydziestkę. Omiatam wzrokiem parkiet. Dwóch kawalerów dostrzega, że
jestem sama.
– Dobry wieczór, panno Nolan – rozlega się głos po prawej.
– Jimmy Reynolds! Wieki cię nie widziałam. Jak żyjesz?
– Fenomenalnie. A jak tobie się wiedzie?
Nie zdążam odpowiedzieć, bo już ciągnie mnie na parkiet, z dala od
zainteresowanych kawalerów. Bawi mnie to naruszenie etykiety. Patrzę mu w twarz.
Nie zmienił się zbytnio od dwunastego roku życia. Ma piegi na nosie, niesforny
kosmyk włosów przy skroni, bliznę w kształcie podkówki na brodzie. Tyle że nabrał
ogłady i już wie, co robić z rękami.
Czy to z powodu upału, czy ręki Jimmy’ego, talk, którym się natarłam po kąpieli,
spływa mi z pleców na kość ogonową.
– Wykwintny pył spływa mi po krzyżu – mówię.
– Słucham?
– Lukier roztopił się na torcie.
Jimmy przygląda mi się badawczo, wybucha śmiechem.
– Gdzieś ty się ukrywał? – pytam.
– W Mobile w Alabamie. Prowadzę nowy sklep ojca z artykułami żelaznymi.
– I odpowiada ci to?
Widzę, jak dwóch chłopców przebiera nogami. Tylko czekają, żeby wkroczyć do
akcji.
– Oczywiście. Dobrze zarabiam. A tobie chyba dobrze robi studenckie życie. Ktoś
mi mówił, że zwijasz manatki.
– Jadę na akademię medyczną do Chicago.
– Naprawdę? – Jimmy prowadzi mnie w inny kąt. – Trudno cię odciągnąć od tych
napaleńców. – Spogląda mi przez ramię. – Chwileczkę, kolego.
– Dlaczego się dziwisz?
– Wiem, że zdolności ci nie brakuje. Ale nikt z nas nie sądził, że nadal zechcesz
budować swoje zamki z piasku, kiedy znajdziesz właściwego faceta. Nie uchodzi,
droga koleżanko.
– No to się przekonasz – odpowiadam, strzykając nieco bardziej jadem, niż
zamierzałam.
– W każdym razie niewykluczone, że tańczę z tobą ostatni raz.
– A to dlaczego?
– Bo się zaręczyłem.
– Moje gratulacje. A kto jest tą szczęściarą?
– Peggy z Mobile. Urocza, z dobrej rodziny. Szaleję na jej punkcie.
– Rumienisz się. Ale z ciebie przystojniak!
Melodia się kończy. Jimmy puszcza moją rękę, ale delikatnie naciska mnie z tyłu.
Z boku czai się dwóch chłopców, którzy już mieli niby to od niechcenia przypuścić
szturm, ale zespół odkłada instrumenty. Przerwa. Puszczam do nich oko, stukam w
przegub bez zegarka, wskazuję głową podium, kiwam na nich palcem. Uśmiechają
się, robią do siebie miny.
– Nie masz obstawy?
– Facet miałby mi zepsuć taką zabawę? Za skarby świata!
Śmieje się i wkłada ręce do kieszeni.
– A ja słyszałem co innego.
– To prawda, chodzę z kimś ponad rok. Nazywa się Andrew O’Connell.
– Podobno ludzie obstawiają, kiedy się zaręczysz. Nie lada wyczyn, żeby złowić
taką partię.
– Żaden wyczyn. Po prostu nie można mi się oprzeć. Jemu zresztą też nie.
– Daj znać, gdzie jesteś, jak już osiądziesz, dobra?
– Ab-so-lut-nie. Słowo daję, fajnie cię znów było zobaczyć, Jimmy. Ta twoja
Peggy ma szczęście. – Zarzucam mu ręce na ramiona i cmokam w policzek. Nie
mogę się oprzeć i skubię go w bliznę na brodzie. – No tak, lądowanie z poślizgiem na
drugiej bazie.
– Ależ ty masz pamięć. Dziękuję za taniec. Dobranoc, Razi.
Muskamy się na pożegnanie rękami. Nie mogę znaleźć Andrew, ale widzę Annę
przy wazie z ponczem. Kiedy podchodzę, macha do mnie.
– Znów nas zaniedbują – mówi, przewracając oczami.
– Jak gdyby jeszcze za rzadko się spotykali.
Piję poncz ananasowy z małej filiżanki i spoglądam w stronę chłopców. Warren
strzepuje popiół z ganku, Andrew mierzy splecionymi palcami w Toma i Alana.
– Nie powinnam narzekać. Niedługo wszystko się dla Warrena skończy. Wczoraj
dowiedziałam się, że przeprowadzamy się po ślubie do Filadelfii. Kuzyn Andrew
załatwił mu tam pracę.
– Nie słyszę zachwytu w twoim głosie.
– Bo nigdy nie mieszkałam poza Nowym Orleanem. Nie chcę wszystkich
zostawiać. W tych sprawach brak mi odwagi. Ty jesteś inna. Wkrótce rozpoczniesz
własną przygodę, ale sama ją wybrałaś. A ja zawsze sądziłam, że tu przeżyję życie i
tu umrę.
– Nie musisz sterczeć tu do końca, Anno.
– Wiem. Spójrz na nich. Warren uwielbia prowokować Andrew, który zawsze się
na to nabiera.
– Dla niego nie ma życia bez dobrej dyskusji.
– Wiesz, że cię uwielbia.
– Tak mi się zdawało.
– Widziałam, że przedtem rozmawiałaś z Corrine. Miła dziewczyna, ale nie
pasowali do siebie. Z innymi też czasem się spotykał. Długo sądziłam, że Andrew
jest taki wybredny, bo żadna nie jest go warta albo nie pochodzi z dostatecznie dobrej
rodziny. A nie o to chodziło. Szukał dziewczyny, z którą miałby o czym rozmawiać i
która by mu we wszystkim nie przytakiwała. Pamiętasz tamto grudniowe przyjęcie?
– Oczywiście.
– Przyznam, że się zdziwiłam, kiedy znikłaś po obiedzie. Słyszałam, że jestem
wampem, dlatego zastanawiałam się, na którego chłopaka zagięłaś parol. I wtedy
Warren powiedział mi, co się stało. Że nie zgadzaliście się oboje co do meritum
sprawy, ale że szanował twoje zdanie. Andrew zna od dzieciństwa. Podobno nie
widział, żeby jakakolwiek dziewczyna tak mu zawróciła w głowie.
– Miło, że mi to mówisz.
– Bo to prawda. Bardzo lubię Andrew. Cieszymy się jego szczęściem.
Zespół wraca, zaczyna grać szybki kawałek.
– Nie wiem jak ty, ale ja tu przyszłam, żeby potańczyć. Zatańczymy?
Podaję jej rękę, na co parska głośnym śmiechem.
– Co za wariatka!
Suniemy tanecznym krokiem po parkiecie. Pary rozstępują się, żeby nas
przepuścić. Niektóre zastygają w pół kroku i zaczynają klaskać. Pierwszy dostrzega
nas Tom. Pokazuje kolegom, że czas ruszyć do boju. Warren wytrzeszcza oczy i
uśmiecha się szatańsko. Wie, kto zainicjował tę sytuację. Nagle łapie Andrew w
pasie, chwyta za przegub. Tłum pokłada się ze śmiechu. Perkusista myli rytm, a
trębacz i klarnecista odgrywają piskliwie cały takt. Sądzę, że Andrew odtrąci kolegę,
on jednak – jako wyższy i silniejszy – przejmuje prowadzenie, i teraz obaj suną w
naszą stronę. Anna i ja z trudem utrzymujemy krok, bo tak zaśmiewamy się z
naszych chłopaków, którzy nieoczekiwanie tańczą z najwyższą powagą. Piosenka
kończy się huraganem oklasków i wiwatów. Kłaniamy się publiczności.
Zespół przechodzi w wolny, romantyczny nastrój. Andrew przyciąga mnie do
siebie. Muska mnie brodą w policzek.
– Tak lepiej – mówi.
*
Amy czytała w łóżku, kiedy zapukał do drzwi. Podciągnęła koc na biodra i gołe
nogi, zanim pozwoliła mu wejść. Scott wszedł do pokoju jak obcy. W końcu spojrzeli
na siebie, ale bez cienia dawnej swobody. Usiadł na brzegu materaca. Po spokoju w
jego oczach i opuszczonych ramionach poznała, że nie ma zamiaru się kłócić.
– Muszę ci coś wyznać – powiedział.
Zamknęła książkę na palcu i spojrzała mu w oczy.
– Oboje wiemy, że byłem zazdrosny o Jema, bo cię miał. Nie będę przepraszał za
swoje uczucia. Bardzo mi wtedy na tobie zależało. Znałem Jema tak dobrze, jak ty go
nigdy nie poznałaś. Uważałem, że na ciebie nie zasługiwał. Nigdy nie wyjawiłem ci
swoich obaw, bo po pierwsze niczego by to nie zmieniło, a po wtóre, w głębi duszy
chciałem, żebyś była szczęśliwa. A z nim byłaś.
Kiedy spotkaliśmy się tu przypadkiem po moim powrocie, zdążyłem dojrzeć.
Przedtem miałem kilka dziewczyn, o których wiesz. Kiedy zaczęliśmy się spotykać,
nie robiłem sobie żadnych nadziei. Po prostu miło cię było mieć przy sobie. Dziwnie
się czułem bez Chloe i Jema. Zrozumiałem, że wcześniej nasza przyjaźń zależała od
ich obecności. Kontaktowaliśmy się nie wprost, tylko przez nich.
Amy nie przerywała.
– Pamiętasz wieczór, w którym zaprosiłaś mnie na przyjęcie gwiazdkowe do
twojego szefa? Znudzeni zabawą, pojechaliśmy na lody. Był straszny ziąb, a ty w
drodze do samochodu wzięłaś mnie pod rękę. Z pewnością gest całkiem niewinny,
zupełnie niezobowiązujący, ale wtedy zrozumiałem, że dobrze się ze mną czujesz.
Połączyła nas przyjaźń.
– Pamiętam – powiedziała.
– Dopiero kiedy coś zaczęło się między nami zmieniać, pojąłem, że przedtem
zaledwie się w tobie durzyłem. Podobałaś mi się. Zdziwiło mnie moje poczucie winy,
że się w tobie zakochałem. Nie rozmawialiśmy o Jemie, ale on zawsze był niejako w
pobliżu. Zastanawiałem się, jak by to przyjął. A potem zaczęło mnie gryźć sumienie,
kiedy poczułem, że wygrałem. Jakbym wreszcie wziął odwet, jakby sprawy miały w
końcu przybrać taki obrót. Coś okropnego!
Nie odpowiedziała, tylko zaczęła wygładzać prześcieradło na materacu.
– Może powinniśmy byli więcej rozmawiać o Jemie. Ale to dawne dzieje. Nie żył
już od sześciu, prawie siedmiu lat, kiedy zaczęliśmy się spotykać. Inna sprawa, że nie
doceniałem go, zarówno za życia, jak i po śmierci. A ty nie doceniałaś, ile wciąż dla
ciebie znaczy.
– Nie okłamałam cię.
– Niby nie, ale nie mówiłaś całej prawdy. Nigdy nie rozmawialiśmy o jego
śmierci. Czasem wspominaliśmy coś, co robiliśmy razem albo jakiś jego ulubiony
film, ale nic ponadto. Nie miałem pojęcia, co przeszłaś po jego śmierci. No i dopiero
teraz dowiedziałem się, że byłaś w ciąży. Co ci dało milczenie?
Amy nie podnosiła oczu.
– To była moja osobista sprawa. Nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział.
– Przecież nie jestem obcym współpasażerem w samolocie. Jestem twoim mężem.
– Co nie daje ci automatycznie prawa do wszystkich moich myśli.
– Zupełnie jakbyś mi nie ufała.
– Ufam. Ale o pewnych sprawach trudno mówić.
Scott położył rękę na jej zakrytej łydce.
– Jeszcze nie przeszedł mi gniew. Czasem aż mnie dusi. Ale kocham cię.
Chciałbym coś zmienić w naszym życiu. Wierzę, że się uda. Ale ty też musisz chcieć.
Pewno w głębi duszy uważasz, że gdyby Jem nie zginął, nadal bylibyście razem.
Może i tak. Ale wyszło inaczej. Musisz wybrać. Możemy jeszcze ocalić małżeństwo,
jeżeli naprawdę mnie kochasz, jeżeli naprawdę chcesz, albo możemy się rozejść. Tak
czy owak będziesz musiała zmierzyć się z pamięcią o Jemie. Jeżeli tego nie zrobisz,
twoje życie może przybrać bardzo smutny obrót.
– On nie żyje. Z czym się tu jeszcze mierzyć?
– Jak się czułaś z powodu nieobecności na jego pogrzebie?
Podciągnęła nagie kolana pod brodę.
– Nie przejęłam się. Już go przecież nie było.
– A wiesz, jak wyglądał pogrzeb?
– Chloe później mi opowiedziała.
– Rozmawiałaś z jego rodzicami po wypadku?
– Dwa razy.
– Wiedziałaś, że mama postawiła obok siebie wolne krzesło dla ciebie przy
grobie?
Amy już chciała podnieść głowę, ale się powstrzymała.
– Nie.
– Tak było. Jem raz i drugi mówił, że miałaś dobry kontakt z jego rodziną. –
Urwał. – Odwiedziłaś ich potem?
– Nie.
– Czyli nigdy nie byłaś na jego grobie.
– Nie – przyznała ze ściśniętym gardłem. Schowała głowę w podkulone kolana.
– Czyli prawda wyszła na jaw. Teraz rozumiem przyczynę wszelkiego zła.
Dzielisz miłość między niego a mnie. Musisz jednak wybrać, który z nas zwycięży.
Kocham cię, ale nie mam zamiaru czekać dłużej. Rozstrzygnij to dla własnego dobra.
Zapukaj, gdybym mógł ci się przydać.
Wstał, odgarnął jej włosy i pocałował odsłonięty półksiężyc czoła. Odchodził ze
spokojną, zdecydowaną miną.
*
Przez kilka dni ich drogi częściej się krzyżowały, chociaż nadal przebywali w
osobnych pokojach. Amy przynosiła pracę do domu, nie zostawała w biurze. Grafik
dyżurów Scotta znów się zmienił, toteż nie siedział wieczorami w aptece. Wprawdzie
stół w jadalni nadal mieli zawalony materiałami do drzewa genealogicznego, lecz
uprzątnęli róg, żeby dwie osoby mogły zjeść razem. Pewnego wieczoru obejrzeli
film, a Amy zrobiła prażoną kukurydzę.
Kiedy się kładła spać, jak zwykle przed Scottem, zajrzała do pokoju gościnnego,
żeby powiedzieć mu dobranoc. Co wieczór rozmawiali trochę dłużej – jak mu idzie
układanka, co Amy teraz czyta, jakie mają plany na jutro – i chcący albo niechcący
przestała zawiązywać tak szczelnie czerwony szlafrok w kratę i przytrzymywać go
tak ciasno przy piersi.
Po zgaszeniu światła nie weszła pod koc sama. Jem położył się obok. Widziała go
przez mgłę mimo otwartych oczu. Patrzyła prosto w sufit, zamyślona. Czasem jej
twarz zdradzała uczucia, rumieniec promieniał uśmiechem, miękkie powieki
pasowały do jeszcze miększej wargi, marszczyła czoło, napinała żuchwę. Płacząc,
obejmowała mocno poduszki, gdy szloch wstrząsał jej piersią i wiązł w gardle.
Czasami czuła, jak jego ręce błądzą po jej ciele, w jej ciele, wracały wspomnienia. Z
nocy na noc pomału wietrzała esencja Jema przed zaśnięciem Amy, a pościel zaczęła
wydzielać zapach mężczyzny, z którym do niedawna dzieliła łóżko.
Pewnego ranka wyszykowała się jak co dzień do pracy, ale po dwudziestu
minutach wróciła do pustego domu. Odwiesiła starannie ubranie, przebrała się w
szorty i podkoszulek. Przyniosła solidne krzesło pod właz na strych, chwyciła
oburącz sznur i z całej siły pociągnęła. Zawiasy jęknęły i się rozwarły. Wysunęła się
do połowy drabinka.
Amy zniosła ze strychu do frontowego pokoju osiem pudeł różnych rozmiarów.
Wysypała ich zawartość na podłogę, rozłożyła wszystkie skarby osobno. Zeszyty
szkolne, zdjęcia, męskie ubrania – kilka koszul na różne pory roku, zielona
wiatrówka, brązowy pasek, dwie pary dżinsów, krawat w turecki wzór, dziurawe
bokserki – broszury, wycinki gazet, znaczek jin-jang, szczotka do ubrania, szczotka
do zębów, butelka wody kolońskiej, pocztówki, kadzidełka, karteczki, wizytówki,
listy, pierścionek z małym brylantem.
Rozebrała się do majtek, włożyła wytarte dżinsy i spraną flanelową koszulę. Jej
drobna figura utonęła w za luźnym ubraniu, kiedy usiadła wśród tych przedmiotów.
Położyła ręce na ramionach przed sobą i głaskała sylwetkę z góry na dół. Przejechała
palcami po białym przetarciu na łydce z prawej strony. Z pewnym wahaniem sięgnęła
po kadzidełka i wodę kolońską. Wciągnęła w płuca cierpki, egzotyczny aromat
rdzawej trociczki. Potem odkręciła wodę, przytknęła do nosa. Z gardła wyrwał jej się
cichy, przenikliwy jęk, mgła zasnuła oczy. Przycisnęła dwa palce do wlotu flakonu,
przechyliła go, aż wypłynął bursztynowy płyn, którym posmarowała się w
zagłębieniu szyi.
Otarła policzek ręką we flanelowej koszuli. Obrączka zatrzymała się na pierwszej
kostce, po czym zsunęła się z impetem. Poturlała się kilkanaście centymetrów,
niezbyt daleko. Amy sięgnęła po obrączkę, którą Jem przygotował dla niej. Wciąż
pasowała i wyglądała subtelnie na jej smukłej dłoni.
Przez wiele godzin Amy porządkowała pamiątki. Brała każdą do ręki, oglądała
powoli jak skarb. Robiła sobie przerwy, lecz ani sekundy dłużej, niż musiała. Nie
traciła czasu.
O czwartej zadzwoniła do Scotta do pracy, żeby powiedzieć, że jest w domu.
Poprosiła, żeby wrócił dopiero późnym wieczorem, bo chce pobyć sama.
– Ale dlaczego? Wszystko w porządku? – spytał. – Mam nadzieję, że nie...
– Proszę cię, Scott. Muszę coś dokończyć.
– Już wychodzę. Nic nie rób. Nie ruszaj się.
– Zrozum, nic mi nie jest. Po prostu nie mogę uporać się z nim w twojej
obecności.
– Jak to?
– Wyciągnęłam na wierzch Jema.
– Przerażasz mnie. Wracam do domu.
– Proszę cię! Wolałabym, żebyś tego nie oglądał. Błagam, idź do kina albo coś
zjeść, wróć do domu później, dobrze po zmierzchu.
– Ale nic sobie nie zrobisz?
– Przyrzekam, że nie zrobię nic złego.
Odłożyła słuchawkę i wróciła do pokoju, skąd wzięła stos kaset
magnetofonowych. Jesienne światło przybladło, a ona wciąż słuchała dziesiątek
piosenek, niektórych po kilka razy. Przez cały czas pieściła koszulę, w której
dosłownie tonęła.
Atramentowe ciemności zalały dom. Tylko ciemne latarnie uliczne oświetlały
drogę Amy do biblioteczki. Znalazła płytę, którą sama tam schowała i teraz włożyła
do odtwarzacza DVD. Przewinęła ją szybko z podglądem obrazu na koniec. Na
widok nóg Jema w sandałach zwolniła do normalnej prędkości odtwarzania.
Wzmocniła dźwięk, kiedy rozległ się jego głos, silny baryton.
Na widok zdjęć z przyjęcia rozpłakała się. Poczynając od tego momentu, nie
widziała dalszej części nagrania. Kamera omiotła pokój stołowy połączony z
wejściem do małej kuchni. Tam w progu prężyły się ramiona Jema, osłonięte
koszulą, którą Amy miała na sobie, oglądając tę scenę. Dwie ręce przejechały po jego
plecach, przy siedzeniu. Nagle Jem odwrócił twarz do obiektywu i potrząsnął głową,
wysyłając wyraźny sygnał „nie teraz”. Kiedy kamera się cofnęła, Amy zobaczyła
siebie wtuloną w niego, z twarzą przy politycznych znaczkach, które nosił,
dotykającą nosem symbolu jin-jang na jego piersi. Z mikrofonu płynęła muzyka i
gwar rozmów. Jem powiedział do niej: Wszystko będzie dobrze. Przed nami długa
droga. Seks przynajmniej w jednym obcym łóżku... – Trącił ją, uśmiechnęła się. – To
sytuacja przejściowa. Zanim się obejrzymy, nadejdzie Święto Dziękczynienia.
Aż spąsowiały jej usta, kiedy z trzewi wyrwał się skowyt. Nie powstrzymała go,
nawet nie próbowała. Całe ciało kołysało się w rytm tego wstrząsu. Za dużo
wszystkiego naraz.
Zapragnęłam przytulić ją do siebie, pocieszyć. Najchętniej otarłabym jej mokre
strużki z twarzy, pogłaskała ją po plecach. Tyle że mój dotyk nie pomagał teraz, nie
koił. Natomiast owionął ją chłodny, miły wietrzyk. Łzy wyparowały z twarzy, nie
zdążyły skapnąć na brodę. Oddychała bardziej miarowo. Podniosła wzrok, zobaczyła,
że wentylator sufitowy nie działa. Z pewnym zaskoczeniem przetarła już suche
policzki.
Kiedy Scott wrócił przed jedenastą, Amy siedziała we frontowym pokoju na
bujanym fotelu, nadal wśród pamiątek po Jemie. Na kolanach miała ubrania, które
nosiła tego dnia. Zawołał ją od progu ze strachem w głosie. Odpowiedziała.
Stanął w drzwiach, ale nie zapalił światła. Patrzył na podłogę.
– Wyjeżdżam na weekend – oznajmiła.
– Dokąd?
– Do New Jersey.
Nie mogłam jej towarzyszyć w tej podróży. Wiedziałam aż za dobrze, że taka
żałoba to zbyt wielkie cierpienie dla cudzych oczu.
*
Dawniej tata rozmawiał z Andrew równie swobodnie jak ze mną. Teraz stoją
naprzeciwko siebie przy schodach i unikają swojego wzroku, milczą. Babcia ustawia
w jadalni krzesła w równych odstępach wokół okrągłego stołu, który kazała ojcu
znieść ze strychu i stawia na nim dużą świecę. Mama odsuwa fotel taty w cień, usuwa
go z drogi.
Babcia zaczyna chodzić w tę i we w tę pod drzwiami wejściowymi. Ściąga
zasłony z okna i wygląda przez falistą szybę. Drży niemal niewidocznie. Mama siada
na brzegu sofy. Serdecznym gestem odgarnia pukiel bursztynowych włosów ze
skroni babci. Jest blada i zdenerwowana. Tata jest całkiem siwy, brwi jakby mu
zamarzły na sztywno. Andrew mruga, jak gdyby właśnie się obudził z niespokojnego
snu.
Usłyszawszy pukanie, babcia pędzi do drzwi i otwiera z impetem.
– Dobry wieczór, pani Burrat.
Kobieta ma czarne oczy, tak czarne, że nie widać źrenic, a włosy
niebieskawoszare. Wyciąga długie, szpatułkowate palce do babci, po czym obie
padają sobie w objęcia. Patrzy na innych w pokoju, wodzi po nich wzrokiem, kiwa
głową. Lśniący fioletowy szal na szyi opada jej na płaski brzuch. Kiedy zarzuca go z
powrotem na plecy, brzęczą srebrne bransolety, a jeden z pięciu pierścionków
zahacza o tkaninę, wyciągając nitkę niczym pajęczy jedwab. Gorset sukni ma
dopasowany, ale spódnica opada jej staroświecką kaskadą warstw.
Och, idealny strój.
Babcia przedstawia Andrew i moim rodzicom madame Boliva. Ta ujmuje dłoń
każdego po kolei i patrzy mu w oczy. Próbuję sprowokować Andrew, żeby odbiegł
lewym w bok – która to sztuczka zawsze mnie śmieszyła – ale mnie nie słucha. Nie
okazuje jej braku szacunku. Oczy błyszczą mu dziś bardziej niż od tygodni, ale to
gorączkowy blask, wyprany z koloru. Rodzice skłaniają głowy na powitanie. Mama
obejmuje tatę w pasie, a on kładzie rękę na jej biodrze. Kiedy całuje ją delikatnie w
czoło, Andrew odwraca wzrok.
Ich spokój ducha doprowadza mnie do szału. Tym razem za bardzo ulegli babci.
Madame Boliva prosi, żeby zapalono świece, a zgaszono inne światła. Andrew
wyjmuje z kieszeni pudełko zapałek, tata gasi wszystkie lampy, nawet na ganku.
Środek stołu lśni, a reszta pokoju tonie w ledwo widocznych cieniach. Madame
Boliva zaprasza wszystkich do stołu. Siada pierwsza, po niej babcia, Andrew, mama,
tata.
– Wezwano mnie tu dzisiaj, żebym wywołała ducha Razieli, ukochanej córki,
wnuczki, narzeczonej. Niedawno zeszła z tego świata, ale zapewniam was, że nie jest
daleko. Za chwilę poproszę wszystkich, żeby dotknęli się rękami i połączyli energię.
Proszę się nie bać, kiedy wpadnę w trans. Mogę wydawać dziwne dźwięki, krążyć po
pokoju. Nic w tym nadzwyczajnego, a po prostu przejaw mojej mocy.
Kobieta urywa i patrzy wszystkim kolejno w twarz.
Tak, twoja moc.
– Czy są jakieś pytania, zanim zaczniemy? – pyta.
– Czy ona się nam ukaże?
Andrew mnie zdumiewa. Co on sobie myśli?
– Materializacja występuje rzadko, ale jest możliwa. Ci, którzy odeszli, mają
wiele innych znaków, żeby się nam objawić. Może się ukazać w postaci ektoplazmy,
tajemniczej białej substancji albo może ruszać przedmiotami. Czy ktoś jeszcze ma
pytania? Nie. Doskonale. W takim razie zaczynamy. Proszę, żeby wszyscy wzięli się
za ręce. Trzymajcie mocno. Zamknijcie oczy. Oddychajcie głęboko, bo oddech jest
istotą życia. Wyobraźcie sobie Razielę. Przez cały czas miejcie jej obraz przed
oczami.
Madame Boliva zaczyna się kołysać, najpierw z boku na bok, potem zgodnie z
ruchem wskazówek zegara. Ręce ma oparte na stole, z jednej strony trzyma babcię, z
drugiej tatę.
– Duchy, otwórzcie swe wrota. Zaklinam was, pozwólcie jednej z waszego grona
przybyć teraz do nas. Prosimy Razielę, naszą drogą Razielę. Przybądź, kochana,
odwiedź rodzinę.
Zaglądam pod stół. Madame Boliva zdjęła prawy but. Sięga paluchem pod lewą
kostkę i drapie się. Czekam. Wiem, że chowa coś pod spódnicą.
– Duchy, odszukajcie pośród siebie Razielę. Zaklinam was, zaproście ją, niech
wróci do nas na chwilę. Niech da wytchnienie swojej zbolałej rodzinie.
Nikt się nie odzywa. Tata otwiera jedno oko, patrzy na stolik, znów zamyka. Chcę
go uścisnąć.
– Zaraz, zaraz, czuję czyjąś obecność – mówi pani Boliva.
Mruży oczy, rozgląda się, pręży i wypina brzuch do przodu. Dmucha delikatnie w
świece, aż drgają płomienie. – To jasna energia. Omal mnie nie oślepi. – Chociaż
wszyscy mieli zamknąć oczy, ona spogląda przez lewe ramię i się krzywi. Słuchajcie,
wiatr się nasila.
Z gardła dobywa jej się dziwny dźwięk, bardziej wibracja niż skowyt, który
brzmi, jakby dobiegał z drugiego końca pokoju.
Babcia natychmiast się prostuje. Andrew otwiera oczy i rozgląda się po pokoju.
Mama z tatą wzmacniają uścisk.
– Matko, wezwij swoje dziecko – mówi madame Boliva.
Mama, która kazała mi siedzieć cicho na religii, chociaż nie oczekiwała ode mnie
głębokiej wiary, teraz płacze, a łzy jak kulki rtęci spływają jej po policzkach.
– Rozumiem, że nie możesz mówić. Ojcze, a ty możesz?
– Razielo. Ra-zi – woła tata, jak gdyby to była makabryczna zabawa w
chowanego.
– Czuję coraz wyraźniej.
– Razielo, przybądź – szepcze babcia.
Madame Boliva zaczyna kołysać się w biodrach. Wokół niej rozlegają się
dzwoneczki. Nad stołem nie widać wibracji jej rąk.
– Ona się śmieje. Nie jest smutna.
Jak rany koguta!
Wtem w szparze pod drzwiami wejściowymi kłębi się mgła. Przez płytę dębową
przenika naga dziewczynka. Ma co najwyżej trzy lata. Takie małe dziecko nie
powinno się błąkać samo. Kiedy madame Boliva wzywa mnie, żebym do nich
przyszła, ja podchodzę do dziewczynki.
Jej postać jest mętna. Tkwi pomiędzy nie krócej ode mnie, półtora miesiąca, może
dłużej. Widzę, że niegdyś miała oliwkową cerę, duże piwne oczy, kasztanowe włosy.
Wie, że do niej podchodzę, że ją widzę, ale się nie rusza. Ręce zwisają jej przy piersi
jak łapki wiewiórce. Tak, widzę cię. Mam na imię Razi. A ty?
Donna.
Nie bój się. Zabłądziłaś?
Kiwa głową.
Po co tu przyszłaś?
Bo tak ładnie dzwonią te dzwoneczki.
Zostań ze mną, Donno. Nie odchodź. Pomogę ci.
Jestem wściekła, że ta błazenada odbywa się przed moją rodziną, że ta
dziewczynka błąka się nago i nikt jej nie pomoże, że gdy naprawdę zjawiam się u
nich, widzę jedynie ich idiotyczną błogość. Jednym tchnieniem gaszę świece.
Madame Boliva rozkazuje, żeby wszyscy pozostali na swoich miejscach, bo mój
duch zstąpił wśród nich.
Donna odchodzi ode mnie i bierze książkę ze stołu przy babci. Chwilę ją trzyma,
a następnie puszcza, delikatnie pchnąwszy przed siebie. Przez te ciemności ledwo
widzę, jak książka leci okładką do góry w stronę drzwi. Wreszcie uderza w
witrażowe szkło i upada z cichym stuknięciem. Ten dźwięk uprawdopodabnia całą
scenę.
Donna zrzuca wazon na podłogę. Wazon się nie rozbija. Dziewczynka chichocze.
Bierze całe naręcze czasopism i nagle papierowy gejzer bucha pod sufit. Mała
klaszcze, a przy każdym zetknięciu jej drobnych dłoni błyska snop światła.
Podejdź bliżej, kochanie. Tylko mnie nie dotykaj.
Próbuję zatrzymać ją elektromagnetycznym cyklonem, ale energia wymyka mi się
spod kontroli. Fotografie w ramkach grzechoczą o ścianę przy schodach. Pęka szkło.
Na drewnianą posadzkę z brzękiem tysiąca dzwoneczków sypią się odłamki, ostre jak
igła. Wszystkie fotografie – dziadka, moje, naszego wojaka Rogera – lecą na ziemię.
Twarz wuja Rogera pada mi do stóp. Szklane odpryski przeszywają mu głowę, szyję,
ramiona. Aż dziw bierze, bo umarł pod obstrzałem szrapneli i kul!
Madame Boliva patrzy, jak fruwają wyrwane kartki.
– Czujemy cię, Razielo. Co chcesz przekazać swoim bliskim?
Moja rodzina rozgląda się wyczekująco po pokoju.
Dziewczynka obchodzi stół i stuka w każdą parę połączonych rąk, które
natychmiast się puszczają – mamy z Andrew, Andrew z babcią, babci z madame,
madame z tatą. Tata dźga ręką pustą przestrzeń. Donna wdrapuje mu się na kolana i
zarzuca ręce na szyję. Kiedy przyciąga instynktownie do siebie drobną figurę
dziewczynki, ona tuli się do niego i kładzie mu prawą rękę na piersi.
– Claire – mówi tata z przerażeniem, aż cały się trzęsie. Krzesło pod nim drży.
– Zostaw go! – krzyczę na Donnę, która prostuje się, odwraca do mnie, zeskakuje.
Od razu widzę, że nie wie, co zrobiła.
– Dotknęła cię, ojcze – mówi madame Boliva.
Podbiegam – najchętniej bym ją skrzywdziła, spaliła jej skórę, zniszczyła strój. Ta
kobieta nie ma pojęcia, co wywołała. Czuje mój żar, osłania rękami twarz, krzyczy.
Krąg pęka. Moi bliscy reagują krzykiem, odskakują do stołu. Wpadam w furię,
obijam się o ściany, bo tracę panowanie nad sobą. Im bardziej próbuję się
pohamować, tym głośniej stukają. Wreszcie tata podchodzi chwiejnym krokiem do
włącznika i oświetla zastygłe w bezruchu grono.
Wszyscy stoją. Mama zasłania rękami usta. Babcia wbija wzrok w ziemię, tuż
obok stóp madame Bolivy. Medium wskazuje paluchem swój leżący but i
dzwoneczki. Andrew ma spuszczoną głowę, zaciśnięte pięści. W kącie tajemnicza
dziewczynka obejmuje się rękami, wytrzeszcza szkliste oczy.
– Dotknęła cię – powtarza madame Boliva autorytatywnie. – Cóż za dramaturgia!
Nigdy nie czułam tak silnej obecności. Jej duch ma moc.
– Proszę pani – odzywa się Andrew. – Pani nie ma pojęcia.
– To nie była moja córka – oznajmia tata. Prawą ręką chwyta się za serce.
– Nie wolno kwestionować tego, co się widziało. I proszę uwierzyć, panie Nolan,
że się z panem skontaktowała.
Madame mówi to stanowczo, z pełnym przekonaniem.
– To nie była moja córka. – Tata podskakuje do niej i kopie dzwoneczki w drugi
kąt pokoju. – Nie wiem, co za sztuczki... co za dziwną hipnozę... wprowadziła pani
pod mój dach. Ale okrucieństwem jest urządzać tego rodzaju pokaz rodzinie w takiej
chwili.
– Barrett, błagam cię – szepcze mama.
– Proszę natychmiast opuścić mój dom.
Tata jest tak rozjuszony, że gotów tę kobietę uderzyć.
Madame Boliva spuszcza głowę, wsuwa nogę w but, idzie do drzwi. Wychodzi.
Towarzyszy jej metaliczny powiew, zwiastun nadciągającej wielkiej burzy. Wraz z
zamknięciem drzwi cicho trzaska zapadka gałki.
Tata przełyka głośno ślinę.
– Lily, nigdy więcej nie każ mi w czymś podobnym uczestniczyć.
– Ależ kochanie – uspokaja go mama.
– Claire, przestań. Muszę się napić.
Tata ociera pot z czoła. Idzie do swojego gabinetu.
– Co się stało? – pyta babcia. – W życiu nie widziałam czegoś podobnego. Ani
nie czułam takiej obecności.
Mama patrzy na babcię, potem na Andrew. Nie może zaprzeczyć temu, co
widziała, ale nie ma zwyczaju omawiać tego, czego nie zdążyła przemyśleć. Andrew,
który zwykle szybko umie zrekapirulować sytuację w słowach, teraz milczy. Nie
zdradza swoich przemyśleń, lecz bierze babcię za rękę, a mama głaszcze ją po
drugiej, lewej. Aż cały tężeje, kiedy babcia i mama zaczynają płakać.
Po chwili jednak mama opanowuje się.
– Zaprowadzę cię na górę – mówi w końcu do babci. – Andrew, zostań, proszę.
Dawno cię nie widziałam.
– Dziękuję, ale muszę już iść.
Babcia całuje go w policzek, a mama ujmuje w obie ręce jego napiętą żuchwę.
– Och, Andrew – mówi łamiącym się, słabym głosem. Nie zrywaj z nami więzi.
Też go całuje.
– Dobrze. Jeszcze pożegnam się z panem Nolanem i już muszę iść.
Kiedy Andrew idzie korytarzem do gabinetu ojca, odwracam się do Donny, która
nadal siedzi w kącie. Chodź ze mną, kochanie. Nie możemy jeszcze stąd odejść.
Puszczam ją przodem. Sunie wolno, rozgląda się na wszystkie strony. Najchętniej
wzięłabym ją za rękę, ale wiem, że nie mogę. Nie wiem, co by się stało.
Andrew staje na progu gabinetu, prostuje ramiona i zbiera się w sobie, żeby wejść
do środka. Tata stoi przed biurkiem, wpatrzony w ścianę książek.
– Panie Nolan, wychodzę. Chciałem się pożegnać – mówi Andrew.
– Wiesz, co kiedyś zrobiła? – Tata stoi plecami do drzwi. – Zdjęła wszystkie
książki z regału i przestawiła je w odwrotnej kolejności. Od Arystotelesa do Yeatsa,
od lewej u góry do prawej na dole, czyli ustawiła od Yeatsa do Arystotelesa. Dopiero
po miesiącu się zorientowałem. Nie zająknęła się słowem. Czekała, aż sam wykryję.
– Przekrzywia głowę. Słyszę, jak przełyka ślinę. – Źle się to wszystko potoczyło,
Andrew. To nie ona powinna odejść pierwsza.
– Wiem.
Tata odwraca się. Jego szklankę pokrywa brązowy osad. Próbuje nie mrugać.
Kiedy w końcu mruga, łza wisi mu u rzęs.
– A jak ty sobie radzisz?
– Z trudem.
– Tak to jest z uczuciami. Wiem, że jesteś wrażliwy.
Andrew patrzy na niego. Wstrzymuje oddech i mówi prawdę.
– Cierpię katusze.
– Czasem wydaje mi się, że ona tu jest. Czuję ją, jej zapach. Ale wiem, że to
umysł płata mi figle. Moja córeczka... – Tacie łamie się głos. – Uznałaby, że to
zabawne, wręcz właściwe. Znak, że wyobraźnia pracuje. Też ci się coś takiego
zdarza?
– Owszem.
– Zupełnie jakbym przez chwilę czuł jej obecność. Co dziwniejsze, żyję dla tych
chwil. Gdybym ich nie miał, chyba nie poradziłbym sobie z żałobą. To, co się dzisiaj
stało... – Znów sobie dolewa. – Napijesz się?
– Poproszę.
Tata wyjmuje z szuflady biurka drugą szklankę i nalewa Andrew podwójną
miarkę. Piją w milczeniu o kilka kroków od siebie. Unoszę eteryczną rękę do twarzy
taty i macham, żeby mu osuszyć łzy. Kiedy podnosi wzrok, zaskakuje mnie i w
pokoju rozlega się kanonada trzasków przypominających wybuchy fajerwerków.
– Słyszał pan? – pyta Andrew.
– Wybuch spalin z rury wydechowej.
– Nie, ja bez przerwy słyszę ten hałas.
– Może to twój indywidualny objaw nerwicowy.
– Panie Nolan, chciałbym... – Andrew wypija łyk i aż się wzdraga na moc trunku.
– Chciałbym, żeby pan wiedział, że ją kochałem... kocham.
– Myślisz, że nie widzę?
– Pewno pan widzi.
– Mam coś dla ciebie. Nie byłem pewien, kiedy ci to dać. Wciąż czekałem na
stosowną chwilę.
Z bocznej szuflady wyjmuje małe metalowe pudełko. Andrew wyciąga rękę przez
biurko, raptem zastyga.
List, którego zapomniałam, idąc tamtego dnia do jego domu. Nie wyrzucono go
razem z moimi rzeczami.
– Uważałem, że Claire za szybko sprząta jej pokój. Bałem się, żeby nie wyrzuciła
czegoś ważnego. Na toaletce znalazłem przesyłkę zaadresowaną do Twolly.
Włożyłem kilka drobiazgów, które może chciałaby mieć, garść biżuterii i jej
wysłałem. Odpisała, że przesyłka sprawiła jej przyjemność. A ten list już leżał
zaklejony i zaadresowany do ciebie. Przysięgam, że nie otwierałem.
Andrew odstawia pustą szklankę na biurko, bierze kopertę, dotyka pieczęci.
Między nim a ojcem wzbija się mój zapach, jedyny, jaki kiedykolwiek znał.
– Dziękuję.
– Nie ma za co. – Tata ociera twarz, dopija trunek. – Kiedy wyjeżdżasz do Yale?
– Za trzy tygodnie.
– Bardzo się cieszę. Ona też by to pochwalała. – Urywa. – Będzie mi brakowało
naszych rozmów.
– Mnie też. Jest pan niezrównanym rozmówcą.
– A ty prawdziwym ideologiem.
Tata wyciąga rękę. Andrew ściskają z szacunkiem i powagą. Tata jednak nie
puszcza. Patrzy na mężczyznę, którego pokochał jak syna, chociaż nigdy tego nie
wyjawił. Aż przechodzą mnie ciarki, kiedy tata zanosi się szlochem, jedną ręką
zakrywa twarz, drugą wyciąga do Andrew, przygarnia go do siebie. Przywiera do
niego.
Kiedy rozluźniają uścisk, ocierają sobie twarze, odchrząkują.
– Powodzenia, Andrew. Równy z ciebie gość.
Andrew wsadza mój list do przedniej kieszeni spodni.
– Z pana też. Dobranoc, panie Nolan.
Wychodzi z opanowaną, stanowczą miną.
Najchętniej wyszłabym z nim, ale wiem, że nie mogę. Jeszcze nie teraz. Muszę
się zająć nagą trzylatką, samotną i zagubioną. Dłuższą chwilę patrzę na ojca, który
chowa whisky, poprawia ubranie. Tato, kocham cię.
Donna staje obok mnie. Szturcha mnie łokciem. Ja też chcę do taty.
*
Chociaż wieczór u schyłku listopada był zimny, Chloe i Amy nie skryły się w
ciepłej, okazałej sali hotelu Columns na St. Charles Avenue. Wolały schronić się w
ustronnym miejscu, jakie zapewniał im mimo chłodu zaułek biegnący wzdłuż starej
rezydencji. Chloe otuliła się połami krótkiego palta. Postawiła kołnierz, zerwała
samoprzylepną plakietkę konferencyjną z koszuli, zwinęła w rulonik. Amy
zaciągnęła suwak, zostawiając dekolt. Przy okrągłym stole pod na wpół już nagimi
gałęziami Chloe zabawiała koleżankę opowieścią o ostatnich trzech nieudanych
randkach i obiecującym chłopaku, którego poznała w pracy. Kilka razy wyskoczyła z
nim na obiad tylko we dwoje.
– Od dawna nie poznałam żadnego chłopaka, który tak zniewalałby mnie
uśmiechem. – Chloe skubała koniec plastikowej wykałaczki po oliwce. – Widocznie
hormony doszły do głosu. W moim wieku? Co za idiotyzm!
– Ciesz się. Tylko pobudzi ci krążenie.
– Opowiesz mi o podróży do Jersey? Dyskretnie nie dopytuję, ale chyba
domyślasz się, że ciekawość mnie zżera.
Amy popijała merlota.
– W piątek wzięłam nocny lot do Newark. Tam wynajęłam samochód i
przenocowałam w hotelu przy lotnisku. Nazajutrz rano pojechałam do domu jego
rodziców. Byli bardzo mili, gościnni.
– Powiedziałaś im, po co przyjechałaś?
– Przed wyjazdem rozmawiałam z Brendą. Pamiętasz jego mamę? Nie
wiedziałam, czy zechcą się ze mną spotkać. W końcu to oni mnie przepraszali, że nie
odzywali się po wypadku. Jego mama tłumaczyła, że tak przeżyli śmierć Jema i
stracili dosłownie głowę. A potem nie chciała mi przeszkadzać w budowaniu na
nowo życia.
– Co za ironia. Może właśnie by ci pomogli.
Chloe wyjęła drugą oliwkę z martini.
– Brenda powiedziała, że wygrzebała stare zabawki, zdjęcia i inne rzeczy Jema,
gdybym chciała je obejrzeć. Miałam sama zdecydować. Potem razem z Dougiem
zaproponowała, że zostawią mnie samą w domu, żebym nie czuła się skrępowana.
Zaskoczyli mnie, bo ja nie poprosiłabym, a rzeczywiście na tym mi zależało.
Zaprowadziła mnie na górę do jego dawnego pokoju. Teraz służy za pokój gościnny,
ale zostały te same meble, to samo podwójne łóżko. Omal się nie roześmiałam, bo
podczas obu wizyt z nim u rodziców przydzielili mi pokój jego starszego brata, ale w
nocy wymknęłam się cichaczem do Jema.
– Aims, nie podejrzewałam cię o taką odwagę.
Chloe roześmiała się.
– On też nie mógł uwierzyć, ale mnie nie wyrzucił.
– Doskonale go rozumiem.
– Poprosiłam jego mamę, żeby chwilę ze mną została. Niewiele mogłam jej
powiedzieć o wypadku, bo sama niewiele pamiętałam. Tylko ciężarówkę zbliżającą
się z daleka i mój komentarz, że chyba za szybko jedzie, a potem już twarz mojego
dziadka nade mną, kiedy obudziłam się ze śpiączki. Brenda opowiedziała mi o
pogrzebie i o tym, jak bardzo za nim tęsknią do tej pory. Potem zostawili mnie samą.
Chodziłam po domu i wyobrażałam go sobie w różnych pokojach. Dziwne uczucie.
Czasem wystarczyło potrzymać zdjęcie pod dobrym kątem i we właściwej
perspektywie, przystawić do okna lub drzwi i dosłownie stawał mi w oczach.
– Dziwne – przyznała Chloe.
– Potem zjadłam obiad. Jego tata przygotował mi szwedzki stół, w tym dwie
pyszne sałatki makaronowe.
– Jem też robił taką egzotyczną sałatką z suszonymi na słońcu pomidorami.
Pamiętasz?
– Według przepisu taty. Doug właśnie taką mi zostawił, ale niewiele zjadłam.
Sałatka Jema miała identyczny smak. Nie mogłam przełknąć ani kęsa. Nie sądziłam,
że popłaczę się przez jedzenie.
– Wcale mnie to nie dziwi.
– Do wieczora obejrzałam stos nagrań wideo, które mama zostawiła w jego
pokoju. Niektóre były jeszcze na ósemce, ale przegrane na nowszą taśmę. Bez
dźwięku. – Amy zawahała się chwilę. – Wiesz, co mnie przeraża?
– Co?
– Nasze dziecko. Wyobraziłam sobie, że wyrosłoby na Jema.
– No tak. Widziałaś przedtem jego zdjęcia z niemowlęctwa?
– Ale nie film. Jem szybko biegał, kiedy był mały. Brał zakręty, obracając się jak
żołnierz na pięcie. Jako dorosły już tak nie chodził.
– I co z tego?
– Po prostu dziwne – powiedziała Amy.
– A reszta wizyty?
– Miałam zamiar wrócić na wieczór do hotelu, żeby coś zjeść, ale zaprosili mnie
na obiad. Zostałam przez grzeczność, chociaż bałam się, czy wytrzymam, bo nie
chciałam się przy nich rozklejać, ale wszystko dobrze wyszło. Wspominaliśmy Jema,
opowiadaliśmy o sobie, jego tata ugotował przepyszną kolację. Śmialiśmy się więcej,
niżbym się spodziewała. Trzymaliśmy się prawie do końca. Dopiero kiedy Doug
zaczął zbierać naczynia, spojrzał na mnie i rozpłakał się. Wyraził nadzieję, że Jem
wiedział, jak bardzo go kochałam.
– Amy...
– Dłuższą chwilę nikt z nas nie mógł się pozbierać – dodała cicho. – Zapraszali
mnie na nocleg, lecz podziękowałam. Byli dla mnie bardzo kochani, otwarci,
wyrozumiali, ale musiałam wyjść. Nazajutrz rano poszłam na jego grób. Wokół tego
małego kościoła episkopalnego panuje taki spokój. Krajobraz przypomniał mi te
okolice Tennessee, dokąd Jem miał pojechać na studia. Mnóstwo drzew, wzgórz i
zieleni. Wyraźnie wybrał miejsce przypominające mu rodzinne strony. Siedziałam na
ziemi obok jego grobu dobre dwie godziny i rozmawiałam na głos. Czułam się jak
wariatka, ale było mi to potrzebne. W ten sposób nawiązałam z nim lepszy kontakt.
Kiedy skończyłam, poczułam niewiarygodną ulgę. Nie wiedziałam, czy się zdobędę
na ten gest, ale na wszelki wypadek zabrałam ze sobą pierścionek zaręczynowy.
– Nie sądziłabym, że potrafił się go pozbyć.
Amy odchyliła się i pociągnęła łyk. Spojrzała w niebo lekko usiane gwiazdami.
– Wielu rzeczy się nie pozbyłam. Kiedy już stanęłam na nogi po wypadku,
przetrząsnęłam wszystko, ale schowałam z powrotem do pudeł. Długo trzymałam ten
pierścionek na strychu. Teraz uznałam, że już nie muszę. Jego grób jest płaski, na
górze stoi donica na kwiaty. Wrzuciłam do niej pierścionek. Od razu poczułam się
lepiej, wiedząc, że pierścionek wrócił do niego. Nie chciałam, żeby nosił go ktoś
obcy. Kryje w sobie zanadto smutną historię.
– Mylisz się. Tylko zakończenie jest rozdzierające.
– Czasem po prostu wiesz, co powiedzieć.
– Bo jestem cholernie inteligentna. I bardzo z ciebie dumna. Słowo honoru, Aims.
Jem też byłby z ciebie dumny. Ale on zawsze wiedział, że jesteś dzielniejsza, niż
wyglądasz – dodała Chloe. – Jak wasze stosunki?
Amy westchnęła.
– Nadal nocujemy w osobnych pokojach, ale się staramy. Ja się staram. Dużo
myślę o babci. Jak żyła z pierwszym mężem. Nawet na zdjęciach widać wyraźnie, że
łączyło ich coś wyjątkowego. I to nie tylko z powodu wojny. – Dopiła wino. – Wiem,
że była bardzo związana z dziadkiem, ale to była miłość z rozsądku. Chociaż
widziałam, to głębiej się nie zastanawiałam nad tym. A teraz sama tak żyję ze
Scottem. Wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy. I wiesz co? Chyba Jem by
tego nie pochwalał, zarówno dla mojego dobra, jak dla Scotta. Ale dzięki tej sytuacji
zrozumiałam, że kocham Scotta i że zasługuje na więcej, niż ode mnie dostaje. Nie
dał mi najmniejszego powodu, żebym tak przeciągała strunę.
– Chociaż czuje się urażony, nadal cię kocha. Wyjątkowy człowiek. Kocha cię,
jak gdyby nie miał wyboru. Ślubował przed tobą, przede mną, przed wszystkimi, no i
przed Bogiem. Na dobre i na złe. Zobaczysz, poprawi się. Bardzo się między wami
poprawi.
– Nie sądziłam, że taka z ciebie romantyczka.
– Ciii, nie mów nikomu.
– Prawda wyszła na jaw. Chyba dlatego włożyłaś moje zdjęcie ze Scottem do tego
słownika – powiedziała Amy.
– O czym ty mówisz?
– Kiedy przyjechałaś latem. Kiedy utknęliśmy w martwym punkcie. Przejrzałaś
nasze pudła ze zdjęciami, wyjęłaś jedno i włożyłaś do słownika? – Amy wyglądała,
jakby marzyła o kielichu. – Właśnie to zdjęcie przełamało lody. Kiedy je znalazłam,
nastąpił punkt zwrotny.
Chloe wyssała paprykę z ostatniej oliwki.
– Po co miałabym coś takiego robić? To nie w moim stylu. Nie jestem taka
subtelna. Ale na pewno istnieje jakieś logiczne uzasadnienie.
Ostatniego wieczoru Amy w Nowym Orleanie, kiedy obie, ona i przyjaciółka,
spały w podwójnych łóżkach w jednym pokoju hotelowym w centrum, przemknęłam
przez swoje rodzinne miasto. Przebiegłam przez bezładny komercyjny koszmar,
jakim stała się teraz Canal Street, przez odrestaurowany splendor Francuskiej
Dzielnicy, do nadal funkcjonujących tam spelunek, w których niegdyś meliny wabiły
spragnionych, nad brzegiem rzeki okiełznanej, by nie zmieniała koryta i wśród
uliczek śródmieścia, gdzie się wychowałam.
Stanęłam przed swoim rodzinnym domem. Ganek w kształcie klucza, prostokątny
przy wejściu i zaokrąglony z drugiej strony, ostatnio oskrobano i odmalowano. Kiedy
wchodziłam po schodach, spadła na mnie lawina pięknych i strasznych wspomnień,
które targały mną, kiedy biegłam przez ukochane miasto. W każdym pokoju –
frontowym salonie, gabinecie taty, moim – odżyły wszystkie dawne chwile, wróciły
kolejne etapy życia, niemowlęctwo, wczesne dzieciństwo, młodość, dojrzałość.
Gdybym tam zabawiła dłużej, nie wytrzymałabym tej nawałnicy, rozerwałoby mnie
na strzępy.
Wewnętrzny napór nie ustąpił, kiedy pomknęłam dalej na południe, do parku
Audubona, w którym niegdyś weszłam na drzewo i zapragnęłam czegoś, na czym mi
tak zależało, a dostałam o wiele więcej w zamian, kiedy skradłam Andrew całusa.
Huśtawka, na której huśtałam się z Twolly, dawno znikła...
Na wschód od Uniwersytetu Tulane, na którym płeć nigdy nie była mi
przeszkodą, bo o to zawalczyłam, bo byłam prymuską, najlepszą na roku, a więc
musiało mi się udać, gdzie, nie do wiary, całowałam się z Andrew za największym
uniwersyteckim dębem...
Jeszcze dalej, do wiktoriańskiego domu w oryginalnej krasie, odmalowanego jak
za dawnych lat, zanim kupił go pewien bankier z żoną, gdzie urodził się ich jedyny
syn, który wyrósł tam na mądrego, dobrego i przystojnego mężczyznę, a ja umarłam i
nie zdążyłam mu powiedzieć tego, z czym przyszłam...
W końcu na południowy wschód do Lower Garden District, gdzie pewna
konfederatka chodzi wiecznie wokół domu, który obroniła przed Jankesami i
uchroniła przed najeźdźcami...
– Witaj, Eugenio.
– Jak miło, Razielo, że przyszłaś. Nie było cię siedem miesięcy, prawda?
– Tak.
– Dla nas to niby niedługo. – Eugenia przystanęła, żeby cmoknąć powietrze przy
moim policzku i ruszyła dalej. – Jak ci się podoba twój nowy dom?
Dumałam nad odpowiedzią. Ale utknęłam wspomnieniami w owym dniu, kiedy
powiedziałam Eguenii, że chciałabym go dotknąć, a ona aż prychnęła na tak śmiały
pomysł.
– Odpowiada mi panujący tam spokój. Miła okolica. I ci młodzi ludzie są bardzo
sympatyczni.
– Uczysz tam?
– Nie.
– Po co przyszłaś, Razielo?
W jej głosie nie było słychać ciekawości, raczej intuicję.
– Amy, bo tak ma na imię ta młoda kobieta, przyjechała do Nowego Orleanu
odwiedzić przyjaciółkę. Postanowiłam jej towarzyszyć.
– Po co?
Mogłam przemierzyć dzielącą nas odległość, żeby odwiedzić ją w czasie, jaki
upłynął od ostatniej wizyty. Mogłabym sobie darować tę rozmowę o świcie, a nie
dowiedziałaby się, że przyjechałam. Po co ją więc odwiedziłam? Spojrzałam na jej
stary dom. Właściciele wywiesili na drzwiach papierowego kościotrupa. Halloween...
no tak, urodziny Andrew.
Eugenia zmierzyła mnie wzrokiem.
– Zmieniłaś się. – Poderwała spódnicę z ziemi. Martwa pszczoła na chwilę
wzleciała do góry i spadła na trawę. – Promieniejesz.
– Tak? Możliwe.
Przypomniałam sobie dziwną jasność Nela na kilka tygodni przed odejściem. I
zrozumiałam, że przechodzę teraz to samo.
– Co się zdarzyło od naszego ostatniego spotkania?
– Nie mogę przestać myśleć o Andrew.
– Och, skarbie – powiedziała z wyrozumiałą czułością dobrej matki.
*
Pani O’Connell popija wodę i wyciąga szyję, zerkając w lewo. W popielatym
koczku upięła niesforne kosmyki gęstych włosów odgarnięte z wysokiego czoła i
policzków. Kryształowa szklanka i pierścionek z brylantem łapią refleksy z
żyrandola. Otarłszy usta lnianą serwetką, odwraca się w prawo. Wąski krzyżyk leży
nieruchomo na jej piersi. Pani O’Connell chyli delikatnie czoło na znak, że poznaje.
Jej małżonek też kiwa głową, ale dodatkowo uśmiecha się na powitanie. Czarna
falista grzywka nad czołem przypomina nasadzoną głęboko koronę. Czarne jak węgle
oczy pochłaniają źrenice, refleksy światła odbijają się w każdym załomku.
– Andrew – mówi jego matka. – Przyjechali państwo Hemphillowie, ale bez
Corrine. Cóż to za śliczna dziewczyna. Kiedy ostatnio ją widziałeś?
Andrew odwraca się w lewo, unosi rękę.
– Wiele miesięcy temu. Może nawet wyszła już za mąż.
– Na pewno nie, bo wiedzielibyśmy.
– Moje gratulacje, Razi – mówi pan O’Connell. – Andrew powiedział nam, że
przyjęto cię do Northwestern.
– Dziękuję.
– Jeszcze nie jest za późno na zmianę decyzji w sprawie uczelni – dodaje.
Niestety, Andrew prowadził z ojcem rozmowy na mój temat, których nie
pochwalałam.
– Doceniam historię Northwestern w przyjmowaniu kobiet. To dla mnie ważna
tradycja.
– Z jakimi ocenami starałaś się o przyjęcie na studia?
– Pokonałam konkurencję.
– Zobaczysz, że zrobi dyplom z wyróżnieniem – mówi Andrew. – Masz szansę
zostać prymuską?
– Studia nie sprawiałyby mi przyjemności, gdybym tyle zakuwała.
Pan O’Connell się śmieje.
– Słusznie, korzystaj z młodości. Wspominając te czasy, będziesz chciała wracać
do dokazywania, a nie do mozołu. Kiedy studiowałem w Yale, urządzaliśmy wyścigi
na bicyklach z wysokimi kołami, żeby zaimponować koleżankom. – Pochyla się nad
stołem i obnaża grdykę. – Spójrzcie na tę bliznę. Omal nie urwało mi głowy, kiedy
upadłem. Krwawiłem niemiłosiernie. Jedna pani i dwie moje koleżanki zemdlały.
– Czyli też stracili głowy – podpowiadam.
– Dobre!
Pan O’Connell unosi szklankę w moją stronę i wychyla połowę.
– Pani O’Connell – zwracam się do jego mamy. – Andrew wspominał, że
prowadzi pani akcję charytatywną, zbierając pieniądze na sierociniec. Cóż za
szczytny cel!
– Owszem, bo sierociniec jest doprawdy w opłakanym stanie. Sufit przecieka,
połowa okien się nie otwiera, wyobrażasz sobie, jakie tam się roją choroby? Że nie
wspomnę, ile dzieci śpi w jednym pomieszczeniu. Zgroza. Biedne siostry robią, co
mogą, ale bez wsparcia całej parafii warunki będą się tylko pogarszały.
– Czy planuje się wyremontować budynek, czy przenieść sierociniec?
– Wyremontować. Prawie już załatwiliśmy siedzibę przejściową. Zupełnie inny,
aczkolwiek palący problem to jedzenie. Wszystkie dzieci wyglądają na
niedożywione. Kiedy wizytowaliśmy ich dom, zobaczyliśmy setki konserw. Nigdy
nie dawałam Andrew jedzenia z puszki. Dzieci trzeba karmić świeżymi owocami i
warzywami.
– Ktoś z przyjaciół naszej rodziny byłby skłonny pomóc. Richard Delacourt.
– Skąd ja znam to nazwisko?
Pani O’Connell popija wodę.
Andrew trąca mnie pod stołem. Zerkam na niego z ukosa. Zaciska wargi, aż
znikają mu jak małpie. Wie, co ostatnio spotkało Gertrudę i w jakiej ja się znalazłam
niebezpiecznej sytuacji. Po raz drugi przechwycono broszury Gertrudę. Rozniosła się
plotka. Poddano mnie krótkiemu przesłuchaniu, na którym, za radą Andrew,
odpowiadałam jak najdosłowniej. Niczego nie dodawałam od siebie, ale mówiłam
prawdę: tak, wiedziałam o pewnych materiałach w bibliotece Newcomb; tak,
powiedziałam o nich koleżankom; nie, nie wiem, od jak dawna tam leżą, może kilka
miesięcy, a może więcej.
– A, pan Delacourt. Ma przedsiębiorstwo handlowe.
Pan O’Connell bębni paznokciem o brzeg pustej szklanki.
– Zgadza się. Importuje głównie pomarańcze i banany – mówię.
– Chyba zapamiętałam co innego – dodaje pani O’Connell.
– Co on mógłby zrobić dla tych dzieci, Razi? – pyta Andrew.
– Pani Delacourt była sufrażystką. Chyba dobrze pamiętam.
– Mamo, czy to ważne, skoro chcieliby łożyć na twój fundusz? – pyta Andrew.
– Wiesz, Razielo, czy pani Delacourt była związana z tym ruchem?
– Wiem. Była.
– Coś podobnego! A ja byłam przeciwna tym pomysłom. Wybrałam się na jedno
spotkanie. Puszczono wzruszający film o mężczyźnie, który pił i bił żonę i dzieci.
Niektóre panie płakały. Wtedy weszła na scenę kobieta w rzucającym się w oczy
stroju i oświadczyła, że takie rzeczy się skończą, kiedy kobiety zdobędą wolność.
Śmieszne. Jedni mężczyźni są gorsi od innych, ale wszyscy są, jacy są. I żadne prawo
do głosowania tego nie zmieni.
– Porządni mężczyźni dają przykład – mówię.
– Zgadzam się. Ale nie skończyłam jeszcze o pani Delacourt. Czy nie pisano o
niej ostatnio w gazetach?
– Nie, proszę pani.
– Coś kojarzę o obławie policyjnej. Przechwyceniu lubieżnych akcesoriów.
– Może padłaś ofiarą plotek, mamo.
Andrew świdruje mnie wzrokiem. Czytam w jego myślach: milcz.
– Nie, proszę pani. Nic takiego nie było w gazetach.
Mówię prawdę. Jak dotąd nie ukazał się żaden artykuł drukiem. W tym mieście
dopatrują się większego zagrożenia i większej sensacji w pudełkach podpasek, do
których dokładane są środki antykoncepcyjne i ulotki niż w ogólnodostępnym płynie
pobudzającym chucie.
– Byłam pewna, że czytałam jakąś wzmiankę – mówi pani O’Connell.
– O sierotach – mówię. – Pan Delacourt ma gest. Okaże serce.
Pani O’Connell dłuższą chwilę przygląda się mojej obojętnej minie. Łączy nas
jedynie miłość do Andrew, co ona znosi tylko dlatego, że ma nadzieję wkrótce się
mnie pozbyć, chociaż nie pochwala powodu mojego wyjazdu.
– W takim razie dziękuję ci, Razielo. Mogłabyś mnie temu panu przedstawić?
– Oczywiście. Uważam, że każdy powinien nieść ludziom pomoc w potrzebie,
choćby nawet miał to być mały gest.
– Święte słowa. O, jest pierwsze danie. Razielo, jadłaś już u Antoine’a? Jedzenie
mają tu wyjątkowo pyszne. – Nachyla się do męża. – Panie O’Connell. – Nigdy nie
zwraca się do niego publicznie po imieniu. Prywatnie też nie wiem, czy mówi:
Patrick. – Kochanie, rozłóż sobie serwetkę na kolanach.
*
– Pepin.
– Nie. Przekręć trochę twarz w prawo. Opuść ramiona. Nie ruszaj się.
Klik.
– Znam części twojego ciała, których twoja mama nie widziała od piętnastu lat, a
ty mi nie chcesz powiedzieć, jak brzmi twoje drugie imię. Dlaczego w takim razie
używasz go w inicjałach?
– Nie mam nic przeciwko samej spółgłosce.
– Mniej mnie to bawi niż dawniej. – Przerywam. – Percival.
– Nie.
– Pericles.
– Na dzisiaj koniec. – Chowa aparat do futerału. Patrzę na niego przez zieloną
kaskadę wierzbowych gałązek. – Zdrzemnij się ze mną.
Zdejmuje koszulę i kładzie ją na ziemi. Wie, jak lubię spać wtulona w jego nagie
ciało. Przykładam policzek do jego mostka i wygładzam mu włosy na piersi. Andrew
zaciska dłoń na mojej lewej ręce. Zaraz zasnę...
*
Nie wiedział, że żona obserwuje go z ciemnej łazienki.
Scott siedział po turecku na łóżku nad układanką. Zostało mu do dopasowania już
tylko piętnaście kawałków. Wziął jeden w dwa palce, chwilę potrzymał i położył
bardzo wolnym zygzakiem na właściwe miejsce. Kiedy kawałek wskoczył w swój
otwór, Scottowi drgnęło lewe oko. Cicho odtworzył aplauz tłumu. Amy zasłoniła
usta, żeby powstrzymać śmiech. Żadne z nich nie zauważyło ruchu dziwnych cieni na
podłodze.
Następnych kilka łatwo trafiło na swoje miejsca. Scott nie patrząc, zgarnął z
pościeli ostatnie trzy. Więcej nie było. Cholera, mruknął, i zsunął się z łóżka.
Obszukał kołdrę pod planszą i pod poduszkami, a potem zaczął obchodzić pokój na
czworakach jak chart.
Amy stanęła w drzwiach.
– Zgubiłeś coś?
– Ostatnie trzy kawałki. O, tutaj. Jak zawsze, przeliczyłem wszystkie, zanim
zacząłem układać.
Ukucnęła i zaczęła mu pomagać. Kiedy obszukali już całą podłogę, zajrzał do
pudełka. Amy podsunęła, że może wpadły pod koc. Zdjęli wszystko z łóżka oprócz
prześcieradła i wytrzepali. Scott zachmurzył się, założył ręce.
– Znajdą się. Zawsze się znajdują – pocieszyła go Amy.
Podniósł wzrok na nią, potem na podłogę.
– A byłem tak blisko końca.
Odwrócił głowę, gdy usłyszał ciche pacnięcie. Przy lewej nodze Amy leżał jeden
brakujący kawałek.
– Pokaż ręce.
Rozłożyła szeroko dłonie i patrzyła na podłogę.
Kiedy wyciągnął do niej rękę, upadł drugi. Scott przykucnął na piętach, obejrzał
biodro Amy i strzepnął rąbek jej szlafroka. Upadły trzy szklane kulki, które
potoczyły się po podłodze. Ostatni brakujący kawałek wylądował w jego dłoni.
– Scott, uwierz mi, ja wcale...
Dotknęła kieszeni. Palec utkwił jej w dziurze, po czym owinęła na nim luźną
nitkę. Pociągnęła, kieszeń się rozwarła. Amy już miała coś powiedzieć, ale słowa jej
umknęły.
Zagrzechotał kawałkami układanki jak kośćmi.
– A może mała myszka zawiniła? – Scott ukląkł przy planszy, żeby dokończyć
układanie. – Nieładnie drażnić się z ludźmi.
– Nie schowałam ich. Nie wchodzę do tego pokoju pod twoją nieobecność.
– Jak będziesz szła w zaparte, dostaniesz większą karę.
– Przysięgam, że ich nie wzięłam. – Urwała. – Według mnie zagościł u nas
złośliwy, hałaśliwy duszek.
– Duszek?
– No to jak wytłumaczysz, że wszystkie sprzęty zmieniają miejsca albo giną?
– Nie mamy żadnego duszka.
Ukucnął.
– Ale w filmach...
Roześmiał się.
– Ludzie sami wywołują takie efekty. Ich energia kumuluje się, aż zaczynają się
dziać dziwne rzeczy. Ale duchów nie ma.
– Skąd wiesz?
– Jak to skąd? Czytałem. – Scott podczołgał się do Amy na wyciągnięcie ręki. –
Jesteś tylko kłębkiem energii kinetycznej, prawda? A teraz powiedz mi prawdę.
Schowałaś te kawałki?
– Nie schowałam.
– W takim razie dosięgnie cię straszny gniew wielorybich szczęk.
Nagle zacisnął rękę na jej nodze tuż nad kolanem.
Amy krzyknęła z zaskoczenia, odskoczyła. Scott tak samo zaatakował jej drugą
nogę. Wybiegła przez łazienkę do sypialni. Już miała przekręcić gałkę, kiedy złapał
ją za rękę w przegubie. Nieoczekiwanie nachyliła się w jego stronę i dzięki temu
zaskoczeniu oswobodziła się. Stanął w przeciągu między dwiema parami drzwi.
– I co teraz?
Usiadła, zdyszana, na łóżku. Zacisnęła zęby, żeby powstrzymać rozbawiony
uśmiech. Scott wbił pięści w dolne żebra, odchylił łokcie do tyłu, wciągnął
powietrze, wypiął obnażony tors.
– Wiem, co działa na ciebie jak tortury – powiedział. Podszedł wolnym krokiem
w pozie Herkulesa. – Mleko w proszku. Czapki piwoszów z rurkami serwującymi
napój. Najsamprzód.
– Zwykła żółta musztarda. Dzienne programy talk show. Błędne użycie słowa
Jątrzyć”.
– Serial Wyspa Gilligana. – Opuścił ręce. – Cieknące krany. Wełniane ubrania.
– Otwarte szarki. Kierowcy nieużywający kierunkowskazów. Zagubione kawałki
układanki.
– Brak pocałunków wstępnych.
– I później drapania karku. – Wzięła go za rękę i pociągnęła, żeby usiadł. Przez
chwilę rysowała ósemki na jego zwisającej dłoni. – Chodź spać tutaj.
– Jesteś pewna?
– A ty masz ochotę?
– Jesteś gotowa? – spytał.
– Teraz ty musisz odpowiedzieć.
Scott przysunął się, a kiedy nie cofnęła się, pocałował ją delikatnie, jakby nagle
przypomniał sobie, jak się to robi.
– Pójdę po swoją poduszkę.
Kiedy wszedł do pokoju, światło już było zgaszone. Elektryczny budzik
wskazywał dziewiątą siedemnaście. Zwykle kładli się spać później. Scott ściągnął
kołdrę i wszedł pod nią. Amy leżała na plecach. Trącił ją, żeby się przesunęła na
swoją stronę, i przyciągnął do siebie.
Swój budzik zostawił w pokoju gościnnym.
*
Kiedy Nel poznał języki swoich ulubionych oper, zaczął godzinami przesiadywać
w bibliotekach muzycznych, słuchając wszystkiego od średniowiecznych polifonii do
dwudziestowiecznego minimalizmu. Powodowała nim wielka pasja. Jego miłość nie
była już nieodwzajemniona. Rozkoszował się swoimi badaniami. Kiedy co jakiś czas
podnosił oczy znad książki, mówił, że mógłby tak studiować w nieskończoność.
Po półtora roku spędzonym pomiędzy uznał, że chce grać na wiolonczeli.
– Jak masz zamiar nauczyć się grać? Musiałbyś gdzieś studiować. Zresztą nie
wiem, może nauczysz się czytać nuty. Poza tym wiolonczela jest głośna.
– Mógłbym ćwiczyć w nocy – powiedział. – Przecież nie śpimy.
Zostawiliśmy instrument w konserwatorium, kiedy Nel znalazł prywatnego
nauczyciela gry na wiolonczeli. Staliśmy się cichymi lokatorami zupełnie
niepodejrzliwego gospodarza, który usiłował pokazać dzieciom piękno instrumentów
niepodłączonych do wzmacniaczy. Nel podglądał te sesje z uwagą. Wieczorami
zabierał mnie do sklepu muzycznego w pobliżu Francuskiej Dzielnicy, żebym go
słuchała.
Z początku nie dotykał instrumentu. Dawno opanował sztukę korzystania z
powietrza dla ożywienia przedmiotów. Polegała po prostu na umiejętności poruszania
dwoma przedmiotami jednocześnie. Swoje niewprawne brzmienie składał na karb
skrzeczącego smyczka. Zapewniłam go, że wina leży po jego stronie. W końcu nigdy
w życiu nie grał na żadnym instrumencie.
Przyznałam, że powinien ćwiczyć w samotności. Żeby zabić czas, wróciłam do
swoich spacerów pod szpitalami i domami starców, żeby zgarnąć wszystkie
zdeterminowane i zdumione dusze błąkające się w pobliżu. Jak kiedyś powiedział
Nel, byłam im potrzebna. Ale po raz pierwszy od dłuższego czasu snułam się
korytarzami i przyglądałam umierającym ludziom. Zastanawiałam się, jak potrafią
tak bez reszty wtopić się w atmosferę. Ciągnęła ich ta sama siła co mnie, ale ja
zostałam. Bo miałam ochotę. Dlaczego oni nie zostali? Jak mogli zachowywać
spokój, wiedząc, co zostawili?
Przez jedną krótką chwilę zastanowiłam się, czy mój Andrew żyje, a jeśli nie, czy
przystanął choć na moment, zanim powietrze wchłonęło go całego.
Pewnego dnia wczesnym wieczorem, po dwutygodniowej nieobecności,
wstąpiłam do sklepu muzycznego, żeby spotkać się z Nelem. Stanęłam jak wryta. Po
wejściu do środka wydało mi się, że słyszę nagranie, chociaż nie słyszałam szumu
odtwarzacza.
– Wiesz ty co, Nel? Nie uwierzyłabym...
Dotykał instrumentu. Nogami obejmował kobiece kształty wiolonczeli. Palcami
przyciskał wdzięcznie struny do gryfu. Wywijał smyczkiem na wysokości brzucha.
Nel obserwował swoje ręce. Nie zamknął oczu ani nie patrzył w sufit. Czuł nie tylko
muzykę.
– Nel, co ty wyprawiasz?
Krzyknęłam tak głośno, że zadrżały szyby w witrynie. Smyczek opadł. Nel
spojrzał na mnie zdziwiony.
– Myślałem, że się podciągnąłem.
– Nie sądziłam, że to ty, dopóki cię nie zobaczyłam. Łamiesz zasady.
– Trzymając instrument?
– Dotykając. Niczego nie wolno dotykać. Dotykanie jest sprzeczne z zasadami.
– Zasady są po to, żeby je łamać. – Nel ścisnął wiolonczelę kolanami. – Nie
mogłem dobrze grać, kiedy trzymałem ją na odległość.
Nie mniej od wiolonczeli w rękach zdumiał mnie jego wygląd. Nel siedział
ukryty w dziwnej poświacie, jakiej nigdy nie widziałam pomiędzy.
– Nel, co się z tobą dzieje?
Struny aż jęczały pod jego naciskiem.
– Chyba nie rozumiesz. Zawsze chciałem nauczyć się grać...
– Nie o tym mówię.
– Pozwól sobie wyjaśnić. Kiedy byłem mały, rodzina nie miała pieniędzy na moje
lekcje. Tata pozwalał mi czasem chodzić do sklepu muzycznego. Właściciel był dla
mnie zawsze bardzo miły. Niczego nie dotykałem i nie zakłócałem spokoju. Ale
pewnego dnia...
– Nie rozumiesz.
– Wysłuchaj mnie, proszę.
– No dobrze.
Musiałam odwrócić wzrok. Nie mogłam wytrzymać widoku Nela.
– Kiedy miałem dwanaście lat, właściciel nie wiadomo dlaczego pozwolił mi grać
na niektórych instrumentach. Zniechęcały mnie, bo były albo za trudne, albo za
głośne. Ale wiolonczela okazała się cudowna. Już jako młokos byłem wysoki,
dlatego nie wydawała mi się za duża. Starszy pan przyciskał mi palce do strun, aż
wyżłobiły mi kanaliki w skórze. Nauczył mnie wodzić gładko smyczkiem, żeby
wydawał niemal ludzki jęk. Czułem, że z głębi trzewi wyrywa się takie samo
zawodzenie. Zupełnie jakbym miał w środku struny.
Kiedy dopracowywałem jeden dźwięk do perfekcji, wszedł mój tata. Spojrzał na
mnie i powiedział: „Lionelu, wyrzuć spomiędzy nóg to idiotyczne pudło. Tylko jeden
podobny kształt godzi się mężczyźnie trzymać między nogami”. Oddałem
wiolonczelę starszemu panu i podziękowałem za uprzejmość. Już tam nigdy nie
wróciłem.
– Ojciec nie pozwolił ci nawet chodzić do tego sklepu? – zapytałam.
– Sam sobie nie pozwalałem. Nie chciałem sobie zadawać katuszy.
– Lionelu...
– Wszystko w porządku. Wiem, co robię.
– Grasz przepięknie. Słowo honoru, masz wrodzony talent. Ale...
– Całe życie rwałem się do grania – powiedział. – A teraz, kiedy nadarza się
sposobność, to nie żyję. Mogę jedynie powtarzać wspomnienie tamtego jednego
dźwięku, bo tylko ten jeden dobrze poznałem. Właśnie przy nim się przekonałem, że
nie mam dwóch lewych rąk, co wmawiał mi ojciec. Na pewno dobrze bym je
wykorzystał, tyle że nie w sposób, który jego zadowalał. Dlatego poprzestałem na
słuchaniu. A trzeba ci wiedzieć, że byłem nie lada słuchaczem. Pełnym ekspresji,
zawsze kiwałem się w takt muzyki. Całkiem bezwiednie, bo muzyka podrywała mnie
do ruchu. Gdybym urodził się w innej rodzinie lub gdyby ojciec wierzył, że warto
dać nam coś więcej poza minimum bytowym, gdyby...
– Lionelu, przestań.
Poczułam pulsowanie, jak gdybym nadal miała żyły.
– Dlaczego nigdy nie chcesz rozmawiać na poważne tematy?
– Bo to przeszłość, na którą nie mamy wpływu.
– Przecież wiesz, co mogłabyś zmienić. Chwile, które mogłyby zaważyć na
twoim funkcjonowaniu między wtedy a teraz. Widziałem wszystkie takie swoje
chwile przypominające wyloty dróg na mapie. Teraz wiem, że niesłusznie winiłem
ojca. Nie byłem bezradny. Po prostu się bałem.
– Byłeś dzieckiem.
– A ty?
– Co to ma znaczyć?
– Gdyby przyjęto cię do Yale? Albo do Harvardu? Gdybyś nie zostawiła tamtej
obrączki? Albo po nią wróciła? Powiedz mi, Razi, gdyby choć jeden element uległ
zmianie, czy teraz też byś nie żyła? Kim byłabyś dzisiaj?
– Lionelu Mulberry, tkwi w tobie jakaś zapiekła nienawiść. Nie powinnam była ci
się zwierzać.
– Dlaczego? Bo znam twoje tajemnice? Ty moje też znasz.
– Prawdziwego mężczyznę spowija aura tajemniczości – odparłam.
– Jeżeli to twoje kryterium, nie ma teraz atrakcyjniejszego niż twój Andrew.
Puściłam jego uwagę mimo uszu.
Nel westchnął głęboko tuż za mną. Odwróciłam się i spojrzałam.
– Nie wiem, dlaczego teraz pozwalasz mi...
– Nie udzieliłam ci żadnego pozwolenia.
– Mniejsza z tym. Wykorzystuję czas, żeby nadrobić zaległości z tamtego życia.
Następuje ewolucja – powiedział Nel. – Za każdym razem, kiedy osiągam coś, co
chciałem zrobić wcześniej, mam poczucie, że rośnie moja stanowczość.
– Co ty mi próbujesz powiedzieć?
Przygotowałam się na prawdziwą odpowiedź, ale nie nadeszła tamtego wieczoru.
Miała jednak nadejść niebawem.
– Z największą rozkoszą będę grał na wiolonczeli. Nawet odczuwany chłód i trud
nie wpłyną na brzmienie. Muzyka jest pokarmem duszy, a moja naprawdę się
wypościła. – Spojrzał na swoje ręce zaciśnięte na gryfie wiolonczeli. – Ale przyznam,
że miałaś rację.
– Z czym?
– Niezmiernie tęsknię za swoim ciałem. Co ja bym dał za kichnięcie,
przeciągnięcie się, ziewnięcie, krzyk, orgazm. Im dłużej gram, tym bardziej cierpię.
Im więcej dotykam, tym więcej pamiętam, tym bardziej zmienia mi się postać. Tak
jak dawniej podczas migren, kiedy ból narastał, aż traciłem przytomność. Ale po
obudzeniu znajdowałem się po drugiej stronie bólu i czułem taką błogość, że nie
chciałem się ruszać. Teraz zaczynam bez przerwy czuć taką błogość.
– Ale nie powinieneś tak się zmieniać fizycznie. Bardzo to wszystko dziwne.
– Dotknij mnie. Niewiarygodne, ale nabrałem ciała.
– Nie, Lionelu. Nie dotknę.
– Jeden raz ci nie zaszkodzi.
– Nie martwię się o siebie.
– No dobrze, kochanie. – Szarpnął kolejno wszystkie struny. – Znów znikasz?
– Zniknę, jeżeli zechcesz.
Spojrzałam mu w oczy. Był niebywale piękny.
– Zostań i posłuchaj. Nie zostawiaj mnie teraz. Boję się okazać szczerość. I brak
mi ciebie.
– Czy Bach nie komponował na wiolonczelę? Lubię Bacha.
Uśmiechnął się.
– Musiałaś gdzieś to słyszeć. Ambitny utwór.
– Dzisiaj, specjalnie dla państwa, Lionel Mulberry zagra solo.
– Zawsze chciałem to usłyszeć – powiedział.
*
Amy weszła z latarką do salonu. Zbliżyła się do biblioteczki. Miała na sobie kilka
długich koszul, ciepłą bieliznę, sztruksy. Był listopad. Znowu w ich domu wysiadł
prąd, ale tylko u nich z całej okolicy. W ciągu ostatnich kilku dni napięcie skakało
tak bardzo, że obawiali się pożaru. Usiłowałam się uspokoić, żeby ich nie straszyć,
ale przestałam już panować nad rozbłyskami myśli wymykającymi się ze mnie i
zakłócającymi im życie oraz spokój.
– Nie zapomnij, że jutro rano przychodzi elektryk. – Scott wszedł za nią do
pokoju. Miał na sobie swoją najgrubszą bluzę, żółtą wełnianą czapkę, dżinsy na
flanelowej podszewce i dwie pary wełnianych skarpet. – Dom jest tak stary, że kiedyś
musiała wysiąść elektryczność.
– Zbudowano go na początku lat czterdziestych. Naprawdę jest w tak fatalnym
stanie?
– Ma przestarzałą izolację – wyjaśnił Scott.
– Może twoje myszy grające w kulki przegryzły przewody na strychu.
– A wiesz, że nie pomyślałam. Ale tam też zastawiłam pułapki.
– Gdyby tak było, mielibyśmy na strychu kostnicę gryzoni.
Scott przesiadł się na fotel bujany, a ja czmychnęłam do kąta.
– Dziś wieczorem miałam nadzieję zobaczyć swoje zakończone dzieło.
Od kilku miesięcy nie przyglądałam się postępom prac Amy, bo gdy zbliżałam się
do urządzeń elektrycznych, przestawały działać. W ostatnim tygodniu, kiedy tylko
paliło się światło, Amy kończyła swój projekt fotograficzny. Wskanowała wybrane
zdjęcia, poddała retuszowi wszystkie piksele. Podziwiałam jej niewiarygodną
cierpliwość. Jej sumienność została nagrodzona kolekcją tak wyraźnych i jasnych
zdjęć, że wszyscy ludzie wyglądali jak żywi. Amy umówiła się na długi weekend z
Twolly, żeby przepytać ją o wszystkie nazwiska, które pamięta, i wysłuchać
opowieści, jakie babcia zechce jej opowiedzieć.
– Jestem bardzo zadowolona. – Oparła palce na brzegu drugiej półki biblioteczki.
– Szkoda, że dziadek Sunny tego nie dożył.
– Wiem, Aims. Byłby z ciebie dumny.
– Co byś mi polecił ze swoich ostatnich lektur? Chciałabym oderwać się od
literatury pięknej.
Przejechała światłem latarki po tytułach.
– Choćby tę ciekawą książkę o hinduizmie, którą mi kupiłaś.
Amy skierowała na niego snop światła i patrzyła mu w twarz.
– Naprawdę?
– Tak. I nie patrz tak na mnie. Nie chodzi mi o wiedzę powierzchowną, choć
przyznam, że jest intrygująca.
– Gdzie ona stoi?
– Na trzeciej półce, z lewej strony.
Amy znalazła książkę, zamknęła biblioteczkę i na stojąco, przy latarce, czytała
okładkę książki.
– Przejrzę.
– Nawet jeżeli cię znudzi, spodobają ci się ilustracje. Mają takie żywe kolory.
Widzę, że zastanawiasz się, do czego by użyć takiej palety barw. Gdybyś zajęła się
projektowaniem wnętrz, jak rozważałaś, wyszłyby ci bardzo piękne, śmiałe
pomieszczenia.
Podniosła wzrok.
– Śmiałe?
Kołysał się na palcach. We mgle latarni ulicznej Scott wyglądał jak bosy
chłopiec, który zaraz ulepi bałwana.
– Spróbujesz wszystkiego, żeby się przekonać, jak to działa. Chociażby ubierając
się, zestawiasz różne staromodne fatałaszki w zaskakujący sposób.
– Dlatego pytają mnie, czy jestem Europejką? Bo ubieram się śmiało?
– Możliwe. I dlatego w zeszłym roku wygrałaś konkurs na rozkładówkę w
tamtym czasopiśmie. Bo zrobiłaś odważny projekt. A przed laty ciągnęłaś Chloe na
spotkania antyaborcyjne, żeby się dowiedzieć, skąd wywodzą się ich uczestnicy.
– Nie tylko po to, żeby ich zrozumieć. Nasza strategia częściowo polegała na tym,
żeby rozpracować ich taktykę, abyśmy mogły opracować własną.
– Ale trzeba było, jak mówi Chloe, sięgnąć do łechtaczki?
Amy się roześmiała.
– Twój dziadek lubił to w tobie.
Opuściła ręce, w jednej trzymała latarkę, w drugiej książkę.
– Co?
– Tę śmiałość.
– Skąd wiesz?
Scott zatarł ręce, rozpalając ogień.
– Przypomniała mi się pewna wizyta u twoich dziadków niedługo po naszym
ślubie. Poszłaś z babcią na górę, a ja zostałem z nim sam na sam. I nagle ni stąd, ni
zowąd powiedział coś, co zapamiętałem ze względu na niecodzienny dobór słów. „Ta
twoja Amy ma duszę ryzykantki. Rzadka i piękna cecha u kobiety”.
– Co mu na to odpowiedziałeś?
– Przyznałem mu rację, ale zaraz zmienił temat.
Patrzyłam na Amy, która rozpamiętywała słowa dziadka. Wokół biblioteczki
zaczął się unosić czysty, słony zapach, który rozchodził się na pokój. Rozedrgały się
we mnie wspomnienia, wymykające mi się spod kontroli, które widocznie zmusiły
Andrew, żeby objawił się z przejmującą wyrazistością. Lecz biblioteczka nie była
jedynym źródłem zapachu, ja zresztą też nie.
– Tak powiedział? – dopytywała Amy wysokim, napiętym głosem.
– Aha. Nie wiem, dlaczego nie powtórzyłem ci tego wcześniej. Chyba uznałem,
że znasz jego opinię o sobie.
Amy uniosła prawą rękę, snop światła omiótł jej pięść i jeden policzek.
– Nie miałam pojęcia, że dziadek Fin tak uważa.
Dziadek Fin.
W domu wybuchły naraz światło, ruch i dźwięk. Kiedy Scott rzucił się ratować
Amy, oboje mieli zdumione i przerażone miny, w pokoju ochłodziło się bardziej niż
kiedykolwiek, a owa czysta solanka zawisła w przestrzeni, dopóki nie zdołałam jej
całej wchłonąć, uzmysłowić sobie, że Andrew jest tak blisko...
*
PHINEAS
To imię widnieje na wieczku pudełka. Nazwa nieznanego mi sklepu. Wyślizgują
mi się z palców czerwona bibułka i srebrna atłasowa wstążka. Walentynki dopiero za
dwa tygodnie, a zatem co to może być? Kiedy grzechoczę prezentem, słyszę głuchy
hurgot. Wdycham subtelną woń bratków, jeszcze zanim trafiam na kwiaty o żywych
kolorach w środku. Wyfruwa białe piórko. Rozgarniam płatki, trafiam na jakiś
twardy przedmiot. Serce podchodzi mi do gardła, coś mnie ściska w dołku. I wtedy
uświadamiam sobie...
*
Trzaskam drzwiami i pociągam ją na łóżko.
– Już poznałam jego drugie imię.
– Nareszcie! Przeciągany żart przestaje śmieszyć. I jak ono brzmi?
– Phineas, ale...
– Andrew Phineas O’Connell. Niczego sobie. Tylko dlaczego...
– Etoile, posłuchaj. Poznałam jego drugie imię. – Koleżanka patrzy na mnie
wyczekująco. – Bo mi się oświadczył. Z pierścionkiem babki i z całą ceremonią.
– O Boże. – Zamykam jej usta, ale się wyrywa. – I co powiedział? A co ty mu
powiedziałaś? Gdzie masz pierścionek? – Łapie mnie za ręce, ale na palcu mam tylko
malutki pierścionek, który zawsze noszę. – Nie przyjęłaś.
– W ogóle nic nie zrobiłam. Razem postanowiliśmy wszystko odłożyć.
– Oszalałaś? Co chcecie odłożyć?
– Decyzję. Dopóki nie zawiadomią nas o przyjęciu bądź nieprzyjęciu na studia.
Przypuszczalnie do marca.
– Co ma jedno do drugiego? On chce się z tobą ożenić. I jeśli przestaniesz się
wygłupiać, upierać jak oślica i silić na nowoczesność, to zrozumiesz, że też chcesz za
niego wyjść.
– Sama nie wiem.
– Przecież go kochasz. Nie wystarczy?
– To nie jest takie proste.
– Nieprawda. Stanowicie dwie strony tego samego medalu. To, czego poeci nie
potrafią ubrać w słowa. Stanowicie idealną parę.
– Twolls, daruj sobie.
– Razi, nie przegap szansy. Wyjdź za niego. – Ujmuje moje dłonie w siostrzanym
geście. – Komu się zdarza, żeby zakochał się dwa razy w życiu tak mocno jak ty w
nim?
*
Emmaline stawia filiżankę kawy i talerzyk z imbirowymi ciasteczkami na
pomocniku przy Twolly. Moja przyjaciółka dziękuje, ale poza wymianą spojrzeń nie
pada już ani jedno słowo. Emmaline wychodzi z gabinetu żwawym krokiem i zamyka
ciężkie drzwi. Andrew milczy.
– Będąc w mieście, musiałam cię odwiedzić – mówi Twolly – chociaż
przyjechałam na krótko do swojego przyjaciela Davida. Wyjeżdżam nazajutrz rano
po ich przyjęciu.
– Nie musiałaś.
– Wiem, ale chciałam. – Sięga po ciasteczko, skubie kawałek. – Emmaline sama
piekła? Pyszne. Ona ma dryg do wypieków. Nasza gospodyni zawsze sypie za dużo
proszku do pieczenia. Wychodzą jej ciastka jak krakersy. Moja siostrzyczka Soleil
rzuca je wilgowronom. Te ptaki zjedzą wszystko.
Andrew wyciąga z lewej kieszeni papierośnicę. Sięga za kanapę po zapałkę z
pudełka na cygara ojca. Prawą rękę ma zabandażowaną, żeby ochronić głębokie,
równe skaleczenie pod małym palcem. Zapala papierosa, zamyka oczy. Zaciąga się
głęboko jak przy pocałunku.
– Tylko na przyjęciach widywałam cię palącego.
– Mam nowy nałóg.
– Co ci się stało w rękę?
– Skaleczyłem się.
Z tonu jego głosu wnioskuje, że nie powinna wypytywać o szczegóły.
Popija kawę i kończy ciastko na dwa razy.
– No to kiedy wyjeżdżasz na studia? Chyba zaraz się zaczyna rok akademicki.
– Za dwa tygodnie.
– Słyszałam, że już niedługo w Nowej Anglii będzie po prostu pięknie. Wszystkie
liście zmienią kolory. Nie tak jak tutaj. Mamy szczęście, jak widzimy takie barwy
przez tydzień.
– Czyli Nowy Jork odpada.
– Już przemyślałam. Nie jadę. Niby po co? Nigdy nie chciałam zostać artystką
światowej sławy. Zresztą nie chcę teraz zostawiać rodziny. Już i tak prawie zerwałam
więzy z siostrami. Przez te cztery lata nasze stosunki bardzo się rozluźniły.
– Były przecież dobre.
– No właśnie. – Twolly trzyma długimi, szczupłymi palcami filiżankę na
kolanach. Patrzy w dół. Po chwili ciemne jezioro marszczy się raz i drugi. Zaciska
zęby, dyskretnie ociera rzęsy. – Andrew...
Patrzy na nią przez tytoniową mgłę. Papieros wypalił się już do połowy.
– Mogłabym ci jakoś pomóc? – pyta Twolly.
– Nie.
Twolly ściska torebkę i przysiada się bliżej niego. Andrew nadal pali, zaciąga się
zachłannie. Twolly wyjmuje z torebki kartkę i ołówek. Bazgrze coś na kolanie.
– Proszę. – Wkłada mu kartkę do lewej ręki i zamyka dłoń w pięść. – Tu masz
mój adres i telefon. Gdziekolwiek, kiedykolwiek będziesz, odzywaj się. Nie oczekuję
długich listów. Wystarczy mi kilka słów.
– Po co?
– Bo chciałabym wiedzieć, co u ciebie.
Nie odpowiada. Ale też nie odchodzi. Twolly go zresztą nie puszcza. Andrew gasi
niedopałek papierosa trzema zdecydowanymi przyciśnięciami. Najchętniej znów by
razem z nią zapłakał. Przy mnie zdarzyło mu się to tylko raz, dwa tygodnie po moim
pogrzebie. Połączyła ich wręcz rodzinna zażyłość. Uznałam wtedy, że przynajmniej
nie są tak osamotnieni w swoim cierpieniu.
– Obiecujesz do mnie pisać? – pyta w końcu Twolly.
– Pod jednym warunkiem. – Andrew się nie patrzy na nią. – Że nie będziesz do
tego wracała. Za dużo wiesz.
Odwraca twarz skupioną i czujną jak sowa.
Twolly patrzy mu w oczy i opiera się na kanapie. Widocznie dostrzega brak
blasku, rysy w błękicie, który zaczął całkiem zmieniać kolor.
– Skoro tak sobie życzysz. Chyba jakiś czas zabawię u rodziców. Pożądani
kawalerowie jakoś nie pchają się tłumnie na schodach.
– Wszystko w swoim czasie.
Drzwi się otwierają.
– Serwus, brachu. Może byśmy tak... – Warren staje na progu jak wryty. –
Przepraszam. Ten twój Murzynek nie powiedział mi, że masz gościa.
– Witaj, Warren.
Twolly puszcza rękę Andrew.
– Miło cię widzieć. Słyszałem, że wróciłaś do domu do Shreveport.
– Wpadłam z wizytą. Sądziłam, że przeprowadziłeś się z Anną do Pensylwanii.
– Bo to prawda – przyznaje Warren. – Tyle że przygotowania do przeprowadzki
po dyplomie i po ślubie zabrały nam dłuższą chwilę. Wyjeżdżamy w poniedziałek. W
przyszłym tygodniu zaczynam pracę. Może byś się, mój drużbo, wybrał do kina, bo
mi się nudzi. Twolly, pójdziesz z nami?
– Nie mam ochoty – mówi Andrew.
Warren podchodzi do okna i wkłada firanki za zasłony.
– Nie bądź taka klucha. A może rundka tenisa? Albo mała przejażdżka? Mam
kabriolet ojca.
– Nie.
– Zostawiam was chłopcy, bawcie się. – Twolly całuje Andrew w policzek i
ściska go za ramię. – Pamiętaj o obietnicy.
– Ty też pamiętaj. – Andrew wstaje i wkłada adres Twolly do kieszeni. Przez
chwilę trzyma rękę w powietrzu, po czym wyraźnie zaciska ją w pięść. – Dziękuję, że
zajrzeliście. – Mija ich, ale zatrzymuje się jeszcze tyłem do nich, w progu. – Dobrze
wiesz, Warren, że ten chłopak ma na imię Simon. Mógłbyś go używać.
Twolly i Warren patrzą za nim na korytarz, potem na siebie.
– Nie jest w najlepszej formie – stwierdza Twolly.
– To prawda. Aż mi się serce kraje – mówi Warren. – Nie jest sobą.
*
Kiedy otworzyła drzwi, Sarah Beeker Washington wyciągnęła do niej ręce przez
próg. Uściskała serdecznie starszą panią i pocałowała ją w policzek, jak gdyby
przyjaźniły się od dawna. Następnie Nora O’Connell Richmond przedstawiła swoją
córkę i zięcia.
– Już ich znam – powiedziała Sarah. – Kupili taty... pana O’Connella
biblioteczkę. Gdybym wiedziała, kim ona jest, podarowałabym jej w prezencie. –
Objęła serdecznie Amy. – Muszę wam to wynagrodzić. Nie mogę przywłaszczać
sobie tego, co do mnie nie należy.
W salonie stała piękna kanapa ze stylowym oparciem, dwa wysokie fotele i
antyczny stolik opiumowy. Sarah miała eklektyczny, lecz elegancki gust. Ich
rozmowa przy kawie nie przebiegała w sztucznej atmosferze cechującej pogawędkę
nieznajomych. Nie zdarzały się niezręczne chwile. Przyjaźń ich rodziców ojców
przeszła na nich.
Rozmawiały między innymi o tym, że żadna nie wie, po co Barrett Burrat napisał
do Sarah kolejny list. W ostatnim prosił ją, żeby jeszcze raz przeszukała dom ojca,
może trafi na przedmioty należące niegdyś do Simona Beekera, zapomniane przez
dziesiątki lat. Jej brat Benjamin wspomniał w liście o puzderku, które istniało albo
nie. Dostała nazwiska i numery telefonów spadkobierców Andrew O’Connella,
którzy mogliby udzielić zgody na przeglądanie wszelkich pozostawionych przez
niego dokumentów. Kiedy Sarah zadzwoniła do Nory ponad czterdzieści lat po ich
pierwszym spotkaniu, najstarsza córka Andrew aż krzyknęła na wieść o skarbie,
który Simon z całą pieczołowitością zachował.
Amy przez cały czas wodziła wzrokiem po pokoju, udając, że się przeciąga albo
poprawia ubranie Scottowi. Dobrze wiedziałam, czego szuka. Znalazłam ten
przedmiot w gabinecie w głębi domu. Pod ścianą stał kufer z przyklejonym napisem
„S. Beeker”.
– Pani Washington, czy moglibyśmy się rozejrzeć, co pani znalazła? – spytała
Amy.
– Ależ bardzo proszę. Korytarzem ostatnie drzwi na prawo.
Amy wybiegła z pokoju jak na skrzydłach, Scott za nią.
Kiedy przestąpił próg, wieko kufra na zawiasach było już otwarte. Z lewej strony
zobaczyła wielkie przezroczyste plastikowe pudło z imionami jej i jej matki
przyklejonymi na wierzchu. W kopertach zaadresowanych ręką Andrew leżały jego
listy do Simona Beekera i Emmaline Coteau. Amy postanowiła zacząć od kufra.
Najpierw wyjęła projektor filmowy, potem sześć kaset, które po zważeniu w ręce
uznała za pełne. Trzy pakiety listów, związane grubym sznurkiem. Pod listami
spoczywały pudełka pełne negatywów filmowych i zdjęć, jego stary aparat i
nieużywany papier fotograficzny. Był też katalog z hurtowni materiałów
fotograficznych. Na jego księgach pamiątkowych ze studiów leżała kamera filmowa
owinięta starym workiem po mące.
Amy spojrzała na pierwszy z wierzchu list. „W. Pan Andrew O’Connell, St.
Charles Avenue, Nowy Orlean, Luizjana. Chodziliśmy tą ulicą dziesiątki razy. Ale
nie ma adresu zwrotnego”. Pociągnęła zawiązany, mocno zasupłany sznurek. Scott
podał jej scyzoryk, żeby rozcięła. Nie poruszyła się.
– Co się dzieje? – zapytał.
– Mam tremę. Właśnie poznam swojego dziadka. – Ręce jej drżały, kiedy wyjęła
z koperty pożółkły papier listowy. – Tuż po północy, czwartek, pierwszego listopada,
tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku. Kochany Andrew! Tam, gdzie dziś w
nocy błądził Twój język, mam teraz miłą sercu malinkę, która w dodatku ciemnieje,
bo wciąż jej dotykam. Ale dotkliwszy ból osamotnienia rozsadza mnie od środka.
Twój mały demon, Razi.
– O Boże – zawołał Scott.
– O Boże – zawtórowała Amy. – Sądzisz, że odpowiedział?
– Raczej się zastanawiam, co zrobił w odpowiedzi.
– No wiesz! – Amy potrząsnęła głową z udawanym obrzydzeniem. – Nie
przypuszczam, że wszystkie takie są. Że je zachował. Że wypuścił z rąk.
– Przeczytaj jeszcze jeden.
– Środa, siódmego grudnia, tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku.
Kochany Andrew! Nie masz pojęcia, jak się ucieszyłam z tej figurki małpki od Ciebie.
Teraz stoi na toaletce i na mnie patrzy. Rozpakowałam ją przy Twolly, która męczyła
mnie, dopóki jej nie powiedziałam, do czego służy. Uważa, że jesteś nieziemskim
mężczyzną, że słuchasz moich tyrad wygłaszanych na zaimprowizowanej mównicy.
Zaklinałam się, że próbowałeś wtrącić swoje trzy grosze, ale chyba mi nie uwierzyła.
Po prostu czasem ponosi mnie temperament. Wszyscy się do tego przyzwyczajają.
Całuję, Razi.
Amy przerzuciła cały stos, patrząc na znaczki. Jeden był bez znaczka. Był to
ostatni list, jaki do niego napisałam, który ocalił mój ojciec, a potem zachował
Simon. Plama krwi na kopercie nie spłowiała.
– Dlaczego ciocia Twolly nie powiedziała mi, że znała dziadka Fina na długo
przed ślubem z moją babcią? Nikomu zresztą nie powiedziała. I jak się ma jej
wyjaśnienie, że ich ojców łączyły wspólne interesy do tego, jak dziadek poznał
babcię? Najpierw poznała go ciocia Twolly, i to chyba dość nieźle.
– Ale dlaczego babcia Sunny nie powiedziała ci całej prawdy?
– Może sama jej nie znała? – zastanowiła się na głos Amy.
– Jakiej prawdy? – spytała Nora, wchodząc z Sarah do pokoju.
– Wiedziałaś, że dziadek znał ciocię Twolly ze studiów?
– Nie, to nieprawda. Ona poszła do Tulane, do Newcomb College. A on pojechał
do Oksfordu. Ich rodziny się znały.
– Jesteś pewna? – spytała Amy.
– Pan Fin najpierw poszedł do Tulane – sprostowała Sarah. – Następnie wyjechał
do Oksfordu studiować filozofię. A dopiero potem wrócił do Bostonu na prawo. Tata
mówił, że moja cioteczna babka Emmaline co jakiś czas dostawała listy z Anglii i z
Bostonu.
– Co? Na prawo? – spytała Nora. – Przecież nigdy nie pracował jako prawnik.
– Owszem, ale ukończył prawo. I wykładał. Nie wiedziałaś?
Sarah szczerze się zdziwiła.
– Dziadek był profesorem retoryki. Przeszedł na emeryturę z Uniwersytetu
Lafayette. – Urwała. – Retoryka. Mój Boże, nawet pasuje. – Nora ma urażoną minę.
Wskazuje na pakiety leżące obok Amy. – A co to takiego?
– Dowody.
*
Sarah Washington najlepiej zapamiętała opowieści ojca o spotkaniach z Andrew –
Finem – O’Connellem.
Podczas pogrzebu Emmaline Simon odwrócił się, żeby zobaczyć, kto siedzi w
ławach. Wiedział, że Andrew dostał telegram zawiadamiający o śmierci jego babci i
potwierdził swój przyjazd na pogrzeb. Z tyłu siedział jeden biały mężczyzna, ze
starannie zaczesanymi czarnymi włosami. Przywitali się skinieniem głowy, kiedy
kondukt rodzinny ruszył wolno przejściem pośrodku, żeby wyjść z kościoła.
Simon przywitał się bliżej z Andrew dopiero po pogrzebie. Gdy mu podawał rękę,
zauważył, że jego oczy zmieniły kolor. Simon pamiętał z dawnych czasów, że były
granatowe – nie widział takich u nikogo. Tak właśnie wyobrażał sobie barwę na
środku morza, ale tamtego dnia tęczówki przybrały dziwny niebieskozielony odcień.
Na tle jasnej karnacji i czarnych włosów Andrew jego oczy wyglądały zdaniem
Simona jak nawiedzone.
Kiedy Simon podziękował mu głośno: Dziękują panu, panie Andrew, za
przybycie, ten poprawił młodego studenta. Fin – sprostował. – Mów mi po prostu
Fin. Kiedy byłem w osadzie wioślarskiej Oksfordu, kolega z klasy ujawnił moje
drugie imię. Przylgnęło do mnie jako przezwisko, i teraz je nawet wolę. Już nie
używam imienia Andrew.
Simon nie potrzebował żadnych wyjaśnień. Ten dwudziestotrzyletni student
pierwszego roku Uniwersytetu Howarda, nowa sympatia pięknej dziewczyny
imieniem Liza-Beth, dobrze wiedział, że wydarzenie lata 1929 roku, którego był
świadkiem, złamało tego szlachetnego człowieka do cna.
Tego wieczoru, kiedy spotkali się na drinka w klubie znanym ze swingującej
atmosfery, Simon zapytał, czy mogliby utrzymywać kontakt. Fin odparł, że pierwszy
się z nim skontaktuje. Chociaż w czerwcu poprzedniego roku ukończył studia na
Uniwersytecie Bostońskim z tytułem doktora prawa, na razie podróżował, dopóki nie
postanowi, co chce robić w życiu. Pod koniec wieczoru Simon zapytał go, dlaczego
nie pojechał zgodnie z planem na studia do Yale. Fin odpowiedział, że obudziłoby to
w nim zbyt wiele wspomnień. I tyle. Uścisnęli sobie ręce. Simon nie sądził, że ten
człowiek jeszcze kiedykolwiek się do niego odezwie.
Przez kilka lat wymieniali listy i kartki. Kiedy Simon przeprowadził się z rodziną
do drugiego domu, odkrył stos pudeł, które babcia zostawiła mu po śmierci. Wydała
jasne polecenie, żeby kiedyś trafiły do rąk Fina. Simon poprosił więc Fina, czy
mógłby go odwiedzić latem roku 1958 i zdziwił się, uzyskawszy pozytywną
odpowiedź. Chociaż przyjął serdecznie całą rodzinę Beekera, największy bagaż
przywieziony przez Simona, kufer, został na stacji. Fin O’Connell nie chciał nawet
poznać jego zawartości. Simon wspominał, że w drodze do domu O’Connellów,
podczas miłej rozmowy, Fin przez cały czas trzymał rękę w prawej kieszeni i obracał
monety w miarowym rytmie.
W rytmie pacierza, dodała Sarah. Tata mówił, że obraca drobne w rytm pacierza.
Mój ojciec czasami dziwnie się wyrażał. Chyba za dużo czytał.
*
Amy wciągnęła ze świstem powietrze, kiedy żyletka zdarła jej kilka centymetrów
naskórka z kostki. Gdy włożyła nogę do wanny, woda się zaróżowiła. Skończyła się
golić i spłukała migdałową odżywkę z włosów.
Scott zajrzał do łazienki.
– Chcesz dziś obejrzeć te nagrania DVD?
– Tak, ale długo mi to nie zajmie – powiedziała. – Tylko trzy z sześciu rolek są
dobre. Inne się nie wywołały. I nie da się ich przegrać.
– Czytałem znowu tamte listy i...
– Wiesz, że wpadłeś w niezdrową obsesję. To dawno zmarła dziewczyna mojego
zmarłego dziadka – powiedziała Amy ze śmiechem.
– Obaj mamy dobry gust do kobiet. W jednym z listów znalazłem tę obrączkę.
Przełożyć do biżuterii?
– Nie, włożę ją do szuflady w biblioteczce. Moim zdaniem powinna raczej leżeć
razem ze zdjęciami Razi.
Amy stanęła na białej macie, a na podłogę spłynęła strużka wodnistej krwi.
– Co ci się stało?
– Skaleczyłam się.
Otuliła się ręcznikiem.
– Wszystko poplamisz krwią. – Podał jej chusteczkę higieniczną. – Nie
wiedziałem, że ostatni list Razi ma jakiś związek z tą obrączką.
– Ja też nie.
Amy przycisnęła do rany tampon ligniny. Nie odezwała się więcej. Nie
powiedziała mężowi, że pewnego ranka znalazła obrączkę Andrew, która wypadła z
przewróconego, leżącego bokiem pudełka, na swojej szkatułce z biżuterią i jeszcze
raz uważnie przeczytała wygrawerowany napis. Przy śniadaniu wyjęła list z koperty i
rozłożyła na stole. Rozejrzała się po pokoju, wstrzymała oddech, nastawiła najpierw
jedno, potem drugie ucho. Następnie pokiwała głową, jak gdyby zrozumiała wydane
polecenia.
– Włożę płytę do odtwarzacza – powiedział Scott.
Amy pokuśtykała do umywalki, znalazła plastry i środek odkażający, po czym
oparła stopę na wannie, żeby obejrzeć skaleczenie. Nadal krwawiła. Chwilę
przyciskała ranę jedną ręką, drugą wycierając głowę ręcznikiem. Oddychała ciężko,
wreszcie westchnęła. Ochłodziłam powietrze, żeby zatamować krew. Amy aż się
wzdrygnęła.
Czułam zapach krwi i rozcieńczoną w nim subtelną woń Andrew.
Być może w dniu, w którym znalazła biblioteczkę, też go wyczuła, jego
przypominające taninę plamy krwi w szufladzie, dokąd schował moje zdjęcia. Tak
można poznać człowieka w pozacielesny sposób, poniżej progu świadomości, z
pominięciem normalnej reakcji zmysłów. Za sprawą instynktu, którym zwierzę
poznaje członków swojego stada, a niemowlę matkę, dwoje ludzi przepełnia tajemna
chęć, żeby połączyć się w miłosnym uścisku.
Amy opatrzyła i zakleiła ranę. Poszła do swojego pokoju, stanęła przed dużym
lustrem w szafie.
Była całkiem naga. I znów zobaczyłam przeobrażonego Andrew. W kształcie jej
oczu, kroju nosa, znajomej myszce – jak mogłam przeoczyć tę zaskakującą ciemną
plamkę na tak jasnej skórze? – na lewym biodrze. Kasztanowe włosy, dowód cechy
recesywnej obecnej niczym hemoglobina w każdym z jego czarnych mieszków
włosowych, uśpionej, czekającej. Amy zasłoniła rękami piersi i łuki bioder.
Zobaczyłam w tym geście siebie. Niewielkie pagórki zakończone różowymi
czubkami, gładki, płaski brzuch, delikatne krągłości pod kibicią.
Czy kiedykolwiek zerknął, dyskretnie, jak to on, z drugiego końca pokoju na
swoją dorastającą, bojową wnuczkę i zobaczył kogoś, coś, za czym tęsknił?
Zdjęła z wieszaka puchaty biały szlafrok, którego Scott nigdy nie używał.
Włożyła go i podeszła do stolika nocnego. Otworzyła powoli szufladę i wyjęła
diafragmę. Patrzyłam, jak smaruje jej brzeg pianką plemnikobójczą. Postawiła nogę
na łóżku, schyliła się, gotowa się zabezpieczyć. Po chwili jednak odłożyła ją z
powrotem do pudełka. Wyszła stamtąd odprężona, gotowa.
Weszła do ciemnego salonu. W tle leciał na CD zapomniany Louis Armstrong.
– Co się dzieje?
– Siadaj – powiedział Scott, który sam siedział na kanapie w cieniu. – Uznałem,
że powinniśmy tę chwilę uczcić. To nasza premiera.
Przyjęła kieliszek merlota i skuliła się obok niego. Scott włączył odtwarzacz i
wcisnął guzik play.
Na pierwszym filmie widać głównie krajobrazy. Obraz skacze, ale nie z powodu
złej jakości taśmy. Trzymający kamerę Andrew stoi za przednią szybą auta i kręci
zalew zieleni zahamowany żwirową drogą. W poprzek kadru przebiega skocznie
biała smukła czapla. Nagle Andrew łapie mnie w obiektyw. Macham mu. Z trudem
panuję nad kierownicą, bo jestem okropnym kierowcą, wprost umieram ze strachu, że
rozbiję samochód pana O’Connella. Kamera wraca na ziemię, ukazuje czerwcową
dziką gęstwinę, a każde drzewo wydaje się oazą cienia.
Druga taśma. Dzień rozdania świadectw ukończenia szkoły, środa, 12 czerwca
1929 roku, po uroczystości. Trzy pary rodziców witają się na trawniku – państwo
Knightowie, Nolanowie i O’Connellowie. Wyraźnie na prośbę operatora machają do
kamery.
– Moi pradziadkowie – powiedziała Amy. – Poznaję Knightów, a ci starsi
państwo to rodzice dziadka. Moja prababka wyszła bardzo sztywno, ale jej mąż
wygląda sympatycznie. Tamci najprawdopodobniej muszą być rodzicami Razi.
Ciekawe, kim jest ta siwa kobieta, która trzyma panią Nolan za rękę. Może babcia?
Przystojny ten jej ojciec.
Na chwilę ciemność zasnuwa ekran, po czym znów widać rodziny. Panowie
O’Connell i Knight oddają się poważnej rozmowie. Nieopodal matki kiwają głowami
i szukają swoich dzieci. W kadrze przemaszerowuje mój tata. Kiedy znika, Knight i
O’Connell wymieniają wizytówki i podają sobie ręce. Obiektyw kieruje się na
ziemię. I znów do góry, gdzie stoi troje objętych ramionami przyjaciół. Twolly i ja
całujemy Andrew w policzki. Jego rumieniec na twarzy przybiera kolor sadzy.
Zaczynam śpiewać i tańczyć. Twolly się przyłącza. Porywam mamę i babcię, Twolly
porywa swoją mamę, a Andrew odchodzi ze śmiechem.
– Cofnij trochę – poprosiła Amy. Scott przewija do początku mojego tańca. – To
on. Dziadek Fin. Spójrz, jak się śmieje. Zaśmiewa się. Mój Boże, jaki on jest
szczęśliwy.
Ostatnia taśma. Kamera najeżdża na mnie. Oczy mam zamknięte, włosy
nastroszone jak mech w wodzie. Wyglądam spokojnie. Otwieram jedno oko i
uśmiecham się. Okręcam się, sięgam do trampoliny, podciągam się, wydymam usta.
Kamera skręca w prawo, żeby pokazać Simona stojącego z wiadrem i szmatą. Po
jego minie widać, że z zainteresowaniem przygląda się naszemu pocałunkowi. Znów
zaciemnienie. Po chwili na ekranie ukazuje się kant białego żelaznego stolika, na
którym stoi oparta kamera. W oddali Andrew tuli mnie na brzegu basenu.
Przywieram do niego kurczowo i śmieję się. Robi ruch, jakby chciał mnie wrzucić,
ale trzymam mocno, nie puszczam. Nagle wpadamy, z tak wielkim pluskiem, że
krople pryskają na obiektyw. Kiedy wypływamy, padamy sobie w ramiona.
– Chcesz obejrzeć jeszcze raz? – zapytał Scott.
– Tak.
Patrzyli bez słowa. Trąbka Louisa beczała w rytm ragtime’u.
– Dlaczego nikomu o niej nie powiedział? Dlaczego nie zająknął się słowem o
przeszłości? – zapytał Scott.
– Wyjeżdżając z Nowego Orleanu, zostawił wszystko. Chciał zapomnieć.
– Przecież to bez sensu. Widać, że się kochali.
– Ma głęboki sens. Chciał zapomnieć i z nikim się nią nie dzielić. Serce omal mu
nie pękło z żalu. To musi być koszmar stracić taką miłość. – Amy znów puściła sobie
pierwszych pięć minut. Kiedy film się skończył, wyłączyła odtwarzacz i spojrzała na
męża w ciemnościach. – Jestem taka sama jak on.
– Nie jesteś.
– W takim razie twoja miłość jest naprawdę ślepa.
– Nie jesteś taka jak on. Bo prawda cię nie zabiła.
Amy odstawiła pusty kieliszek na stolik do kawy. Wzięła jego kieliszek, wypiła
ostatni łyk i postawiła obok swojego. Obok stała misa, do której wrzucali szklane
kulki poniewierające się po domu. Nawet jej nie zauważyła. Trąciła go w rękę.
– Dlatego za ciebie wyszłam, Scotcie Duncanie. Żywisz co do mnie złudzenia.
– To nie złudzenia. Nie widzisz, co robię.
Pocałowała go czule. Nawet nie drgnął. Ponowiła pocałunek, rozwiązując
jednocześnie węzeł paska szlafroka. Zarzuciła mu ręce na szyję.
– Byłam wobec ciebie okropnie, niemiłosiernie niesprawiedliwa. Wybaczysz mi?
– Tak.
– Gdybyśmy mieli syna, Andrew to ładne imię.
– Osobiście mam słabość do imion Mordecai. Albo Spike.
– Może na drugie.
Amy pocałowała Scotta w szyję.
– Jesteś pewna? Gdzie leży diafragma?
– Zaryzykujmy – powiedziała, patrząc mu w oczy. – No to gdzie ta książka?
*
Z powodu oświadczyn, których nie mogę ani przyjąć, ani odrzucić, z powodu
przyszłości, w którą nie sposób zajrzeć, Andrew i ja trwamy w sytuacji patowej.
Żadne nie chce się ugiąć, żadne zrezygnować. Ta niepewność jeszcze bardziej zbliża
nas do siebie, jak gdyby miłość każdego z nas mogła swoją siłą złamać wolę
partnera. Chociaż ja przyjęłam propozycję Uniwersytetu Northwestern, a Andrew
Yale, udajemy, że nie nadejdzie chwila, w której będziemy się musieli rozstać.
Nie mogę ustąpić. W ogóle nie chodzi o ideę małżeństwa. Podejrzewam, że stać
by mnie było na takie ustępstwo, żeby zostać czyjąś żoną wiele lat wcześniej, niż
planowałam. Po co jednak zawracać sobie głowę, skoro ma nas dzielić taki dystans?
Wierność, czy to w małżeństwie, czy nie, zależy od zaufania. Ufam mu tak samo, jak
on może ufać mnie. Gdybym za niego wyszła i odłożyła studia medyczne – niby po
co i dlaczego? – ale gdyby do tego doszło, obawiam się, że z każdym rokiem bycia
żoną Andrew, przez trzy lata jego studiów prawniczych, przekieruję energię na dom i
ognisko domowe. Czy zjawi się nieplanowane dziecko, możliwe nawet przy
najlepszych zabezpieczeniach, nieoczekiwanie upragnione, czego skrycie będę po
latach żałowała? Czy znienawidzę Andrew za to, że stał się tak ważny?
Nie mogę mu wybaczyć, że nie ustępuje. Dlaczego jego pragnienia mają być
ważniejsze od moich? Jakie tradycje trzymają go tak mocno w karbach, że biorą górę
nad miłością do mnie?
Bo jeżeli naprawdę mnie kocha, no właśnie, jeżeli naprawdę mnie kocha, to
zadba, żeby moja przyszłość nie okazała się kaprysem lub życzeniem ani czczym
pragnieniem, lecz celem. A jeśli uważa, że moim przeznaczeniem jest go kochać,
musi również zrozumieć, że moim powołaniem jest pomagać ludziom i ich leczyć.
Wiem, co powiedzą inni – jaki mężczyzna zrezygnuje z własnych planów, pozwoli
żonie nosić spodnie w rodzinie? Wiem też, że w każdej chwili – przeszłej,
teraźniejszej i przyszłej – kiedy znajdujemy się tylko we dwoje w cichym, ustronnym
miejscu, świat, który wydaje się nam oddalony o wiele kilometrów, jest tuż za
zasłoną.
Dlaczego nie można mieć wszystkiego naraz? Cóż znaczą trzy, cztery lata wobec
wieczności? Może jedno z nas, nie przeszkadzając drugiemu, skończy studia w
rekordowym czasie. A jeżeli łączy nas prawdziwa miłość, to zniesie nawet
największą odległość. Podobno rozłąka wzmaga czułość. Czy jednak mój napięty
mięsień serca wytrzyma taką pełnię? Czy tęsknota za partnerem nie nadszarpnie
mojej lub jego woli? Nie chciałabym również, żeby on wyrzekł się swoich ambicji.
Co będzie można wyczytać z naszych listów między wierszami? I czy moje ciało, nie
tyle słabe, ile targane pożądaniem, zniesie brak jego dotyku?
Dlaczego właśnie on? Dlaczego teraz? Dlaczego nie?
*
Sobota po rozdaniu świadectw. Starsi państwo O’Connellowie są nad
Atlantykiem, wybierają się do Europy, a konkretnie do Szwajcarii. Miał jechać
Andrew, miał to być jego kawalerski wypad, ale zrezygnował. W jego
przeświadczeniu upór złamie naszą chwiejność i jedno z nas – czyli ja? – ulegnie.
– Co zrobimy? – pyta.
– Podejmiemy decyzję, kiedy przyjdzie czas. Nie psuj wszystkiego.
– Nie mogę czekać dłużej. Muszę wiedzieć.
– Co ci nie odpowiada w obecnym stanie?
– Razi, nie możemy tak trwać w zawieszeniu przez trzy albo cztery lata.
Patrzę mu prosto w twarz. Ma poważną minę, tęczówki mu błyszczą.
– Kto tu żyje w zawieszeniu? Kocham cię tak samo jak zawsze.
– Ale nie chcesz za mnie wyjść.
– Po co? Skoro i tak będziemy mieszkali oddzielnie. Co by to zmieniło? Nie
wystarczy ci, że cię kocham?
– Czyli dajesz mi kosza?
– Nie, kochanie, ale to nie jest takie proste. Oboje mamy wielkie plany. Nie chcę,
żebyś rezygnował ze swoich.
– A ja nie chcę, żebyś ty rezygnowała ze swoich.
– Ale każesz mi czekać.
Andrew siada na brzegu kozetki.
– Bo to ma sens. Dopiero w wieku dwudziestu pięciu lat dostanę swój fundusz
powierniczy. Wtedy będę już miał dyplom i będę mógł utrzymać nas oboje, a także
opłacić twoje studia.
– No to dlaczego ty nie zaczekasz? Mój tata zadbał o to, żebym miała środki
potrzebne na czesne i na życie. Mógłbyś nas utrzymywać, dopóki będę studiowała.
Bez trudu znajdziesz pracę. A kiedy dostaniesz pieniądze z funduszu, pojedziesz na
studia.
– I co wtedy? Gdzie ty będziesz?
– Postaram się o staż w pobliżu ciebie. Na przykład w Nowym Jorku.
– Dlaczego nie pozwoliłaś, żeby mój ojciec załatwił ci przyjęcie? – pyta.
Nie wierzę własnym uszom.
– Już ci mówiłam. Bo to nie byłoby w porządku.
– Bo nie chciałaś się dostać z jego poręki, a nie wyłącznie miarą własnych zasług.
Chociaż wiesz, że jesteś wystarczająco mądra, żeby samej odnieść sukces.
– Wiem. – Biorę głęboki oddech, na tyle głęboki, żeby zdecydować, czy mu
powiedzieć. – Nie przyjęli mnie. – Andrew, stropiony, mruga powiekami. –
Składałam papiery do Yale i do Harvardu. Nie dostałam się.
Zrywa się z siedzenia.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś? Poprosiłbym ojca, żeby szepnął komu trzeba
słówko za tobą.
– Nie dlatego ci mówię. Nie dostałam się i już. Nie chcę jego poparcia, czy to
dyskretnego, czy jawnego. Jaki zaciągnąłby wówczas dług wdzięczności? Z jakich
pobudek miałby się za mną wstawiać?
– Podziwia twojego ducha, niezależnie od poglądów o miejscu kobiet w świecie.
To ukłon w twoją stronę. Ojca nie tak łatwo przekabacić.
– Jaki ojciec, taki syn.
– Czy kiedykolwiek cię o coś prosiłem? Kiedy panią Delacourt powtórnie
przyłapano, a ty rozprowadziłaś pozostałe materiały i zawiadomiłaś kobiety, gdzie
można je znaleźć...
– Tylko jeżeli wiedziały, o co prosić.
– Wieść się rozniosła. Przedtem byłaś niewinną dziewczyną, której zejście na
manowce przypisywano wyłącznie młodzieńczej ciekawości. Obie miałyście na tyle
oleju w głowie, że urządzałyście przyjęcia dla kobiet, nie korzystając z niczyich
koneksji. Gdyby plotka rozeszła się w tych kręgach, żadna z kobiet nie doniosłaby na
policję. Ale mogłaś zostać podejrzana jako wspólniczka, która kontynuuje jej
działalność. I czy choć raz kazałem ci przerwać? Nie. A czy tego pragnąłem?
Owszem, i to bardzo. Dla twojego bezpieczeństwa. Dla twojego dobra, dla
przyszłości, twojej... i naszej.
– Im nie zależy na mnie, tylko na Gertrudę.
– Nie, im zależy na panu Delacourt. Wiesz, jak zarabia na życie. Pewni ludzie w
tym mieście chcą za wszelką cenę zająć jego miejsce. Chętnie wykorzystają ten
skandal, żeby odciągnąć uwagę od swoich prawdziwych pobudek. Ty i pani
Delacourt zostaniecie jedynie rzucone na pożarcie.
Nie miałam argumentów. Milczałam, dlatego ciągnął swoje.
– I chociaż podejrzewam, że ludzie odsądzą cię od czci i wiary, nazwą pomyloną,
nawet w twarz, czy kiedykolwiek prosiłem, żebyś porzuciła myśl o zostaniu lekarką?
Czy sprzeciwiłem się? Czy cię zniechęcałem? Czy dałem ci powód do obaw o moją
interwencję?
– Krążyłeś wokół tego tematu. Przypominam sobie szkołę pielęgniarską.
– Podsunąłem ci tylko taką możliwość, nic więcej.
– Nie idę na kompromis.
– Istnieje różnica między kompromisem a kompromisowością. Pierwsze
dopuszcza negocjacje. Drugie podważa naszą tożsamość. – Przerwał. – Usiłuję
podejść do sprawy z rozsądkiem.
– Skoro rzeczywiście chodzi o rozsądek, skoro oboje mamy dostać jednocześnie
to, na czym nam zależy, może zaczekajmy i złóżmy papiery tam, gdzie znajdzie się
uczelnia dla nas obojga?
– Zgodziłabyś się?
Zastygam w bezruchu.
– A ty?
– Naprawdę tego chcesz?
– Nie. Nie tego. Miałam inne plany.
– A ja chętnie na to pójdę, byleby tylko, jasny gwint, cię nie stracić.
– Nie stracisz mnie.
– A gdyby też cię przyjęto do Yale? Co byś zrobiła?
– Nie lubię tak gdybać. Takie rozważania nie mają wpływu na teraźniejszość.
Gorącą, napiętą ciszę przerywa płacz Andrew. Nagle ogarnia mnie strach, jakiego
w życiu nie czułam.
– Owszem, mają. Nawet mają wpływ na nas teraz. Bardzo się liczą. A ja nie liczę
się dla ciebie, Razi?
Bez uprzedzenia wybucham płaczem.
– Nie masz pojęcia, jak bardzo.
– Kocham cię – mówi.
– Ja też cię kocham.
Dłuższą chwilę oboje milczymy. Zamiast uspokajać się w zaciszu własnych
myśli, oboje coraz bardziej płaczemy. Andrew tak mnie rozczula, że serce mi się
ściska. Podchodzę, ujmuję jego twarz, ocieram mu łzy. On łapie mnie za nadgarstki,
przyciąga do piersi – aż jego silny oddech zlewa się z moim tętnem – i całuje
żarliwie, a zarazem gniewnie. Odwzajemniam pocałunek z innym rodzajem
namiętności, która pozwala mu poczuć to, w co wątpi – że kocham go miłością
bezrozumną.
Rozchylamy usta. Andrew głaszcze mnie po głowie. Moje biodra leżą płasko tuż
przy jego pachwinach. Pozostajemy w uścisku, nie odrywamy od siebie wzroku.
Znam ten błysk. A mój odbija się w jego oczach.
W cichym skądinąd domu, na solidnych nieskrzypiących schodach, dudnią
miarowo kroki. Przez otwarte okna jego pokoju wpada wilgotna bryza, a w półmroku
można jedynie dojrzeć, gdzie co stoi – łóżko, krzesło biurkowe, biblioteczka. Żadne z
nas nie zapala światła. Rozbieram się, a on otwiera szufladę biblioteczki, wyjmuje
metalowe pudełeczko, wyciąga krążek. Kiedy do mnie podchodzi, leżę na
prześcieradle, w nogach zwinięta kołdra. Chyba nie wystarczy galaretki – mówi.
Wystarczy, jeśli nam się nie przesunie, odpowiadam. Nie martw się. Zakłada sobie
moje nogi na ramiona i całuje mnie tam szybko, namiętnie. Mój ekstatyczny dreszcz
każe mu się cofnąć. Płynnym, delikatnym gestem, bo ma już wprawę, pieczętuje
błoną moje łono.
Patrzę, jak się rozbiera. Jest tylko cieniem, zarysem, konturem, jego ciemne partie
wydają się jeszcze ciemniejsze, a członek wygląda na tle lędźwi jak załomek światła.
Zwilżam sobie dłonie i wprowadzam go do środka. Oplatam rękami i nogami plecy
Andrew.
Jego ciało kiwa się nad moim w miarowym, silnym rytmie, a on sam wygina się
mocno, muskając przy tym moje sutki, nie przyspiesza, nie pędzi, rusza się w takt
czasu. Podciągam się do jego szyi, całuję go w jej zagłębienie, czuję jego jęk równie
mocno, jak słyszę. Przerywa. Podkłada mi rękę pod łopatki, skleja nas razem, pierś w
pierś, dech w dech, ustami ledwo dotyka moich, wyciągam język, lecz nie dostaję
odpowiedzi, bo powietrze między nami jest ciężkie jak deszcz, a ja wypełniona w
głębi. Obejmuję go tam, gdzie nikt nie może zajrzeć, mocno ściskam, puszczam,
ściskam ponownie. Nie ruszaj się, szepcze, a wargami szkli mi usta. Trąca brodą
moją brodę, żebym podniosła i otworzyła oczy.
Należymy do siebie, mówi. Jesteśmy jednią.
Kiedy usiłuję przekręcić głowę, wyciąga ręce, wsuwa mi pod nią z tyłu palce.
Ujmuje trochę ciężar z mojej piersi, czuję jego oddech w harmonii z moim, tam i z
powrotem, leżę rozpostarta, wypełniona bez reszty. Nie mogę teraz odwrócić wzroku
ani nawet nie chcę, bo wchłaniam go całą sobą, aż mieszają się nam oddechy. Ciarki
rozchodzą mi się faliście spod pępka, pełzają pod skórą, przebijają się na
powierzchnię, wciągają Andrew w swoje wzniesienia i wyżłobienia, on z kolei
nadziewa mnie na swoją nabrzmiałość, teraz fale zalewają nas oboje, wznoszą się i
opadają, coraz to powracają z nieubłaganą mocą, która wykracza poza ciało, poza
kość, krew, mięśnie, nerwy, myśli, pożądanie, pamięć...
Puszcza mnie delikatnie i przewraca na brzuch. Przytrzymuje mi kolanami nogi z
obu stron, całuje w szyję, najpierw subtelnie, potem skubie ustami moje ciało, chwyta
zębami skórę, wodzi łagodnie językiem po fałdkach. Wzywam go bez słów, czuję
jego szczelinkę na swojej szyjce macicy, a teraz u dołu kręgosłupa, już nie może się
zanurzyć głębiej, przytrzymuje mi kark w kleszczach uścisku. Prze naprzód, w głąb.
Przywieram, kiedy ciałem kreśli mi krzyż na brzuchu, w dole, gdzie całą sobą
zapadam się w to jedno miejsce i z niego rozchodzę coraz to nowymi kręgami.
Odsuwam jego rękę, kołyszemy się w równym rytmie, plecy mam wilgotne od kropli
potu kapiących mu z czoła, z piersi, tempo przyspiesza, chrapliwy oddech narasta.
Pochylam się, odsuwam, przekręcam – Andrew jest tak blisko – popycham go na
plecy. Obracam się wokół niego bez trudu. Zaczynam się wolno kołysać, bujać
pomału jak gałązka wiosną, pochylam się ku niemu, a on obrysowuje dłońmi moje
boki. Usta wilgotnieją mi w zetknięciu z jego czołem, skrońmi, policzkami, ociekają
przy jego ustach, tonę w tym pocałunku, w którym nurza się całe moje życie, nie
mógłby mnie już bardziej przepełnić sobą. Ulegam jego ciału, przyjmuję na siebie
jego wysiłek i delikatność...
Skąd mogłam wiedzieć, gdy po raz pierwszy
wprowadziłam cię w siebie
że twoje ciało jest jak welon
i że chciałabym, aby opadł,
bo pod spodem poczuję czysty żywioł,
który obejmie mnie w zamian?
Rusza się pode mną, a jest tak silny, że unosi moje biodra wraz ze swoimi.
Wybijamy rytm, on palcami u dołu mojego kręgosłupa, aż ciało wygina mi się w łuk,
trzymam jedną rękę na jego wzgórku, drugą między jego nogami. Wzbierający
przypływ wciąga go w głąb mnie. Andrew łapie mnie za ręce, miażdży mi dłonie
mokrym torsem, szturmuje, woła: Razi. Przeżywam nasze małe śmierci i
zmartwychwstania, ja jego, on moje... ciała nam drżą, każde z nas wbija wzrok w
partnera. Światło wykwita tam, gdzie nie powinno.
Przeszyta na przestrzał, występuję z brzegów.
Opadam na niego. Obejmuje mnie czule. Z trzewi wyrywa mi się podskórny nurt.
Z piersi dobywa się krzyk zdumienia, oszołomienia, przywieram mocno do Andrew.
Mój szloch cichnie w jego gardle. Andrew trzyma mnie w objęciach bez pytań, bez
obaw. Pokazał mi coś niewiarygodnego. Pokazywał wprawdzie po wielekroć, ale tym
razem nie mogę zakwestionować tej części siebie, której nigdy nie nazwałam po
imieniu.
*
Mój mały demonie, mówi wyrwany z półcienia snu.
W pokoju panuje mrok, poświata księżyca ginie zasnuta kilometrami niskich,
szybko płynących chmur deszczowych. Andrew sięga po omacku i trafia ręką na
znajome kontury. Odnajduje kształt mojego świętego pagórka, naciska. Jeszcze nie
jestem gotowa. Uchwyt ma ciepły, rytmiczny, wprawny. Wykonuje zamaszysty ruch.
Dół piżamy opada z szelestem na podłogę. Andrew chce, by ustał wszelki ruch i
egzekwuje pocałunek. Błyskawica rozjaśnia niebo. Rozlega się jego jęk, a wraz z nim
wali się firmament.
Niczego nie czuję. On uosabia wyłącznie opór i nacisk. Moja przyjemność jest już
tylko wspomnieniem. Nauczyłam się tworzyć elementarne ciało stałe, świadoma, że
moja gęstość to kłębek energii, a nie materii, w takiej postaci, w jakiej ją znałam.
Andrew czuje prawdziwie. Czymkolwiek jestem, jestem tutaj, choć niewidzialna.
Obejmuje mnie – splot wibracji i energii – a ja wprowadzam go tam, gdzie trzeba.
Mięśnie pchają go do zwiększenia tempa, ale rozpiera go energia, siła. Wtem deszcz
zaczyna bębnić o dach. Wiatr rozwiewa zasłony na boki. Słychać, a zarazem czuć
grzmot. Razi, mówi Andrew stłumionym głosem.
Z rękami przyszpilonymi do ramion, przewracając się na skotłowanym
prześcieradle, Andrew otwiera oczy. Szuka drugiego spojrzenia, ale ciemności
zamazują wszelką ostrość. Napięcie w udach opada, wzbiera upragniona wolność.
Wyrywa się, gnany przynagleniem, unosi zgodnie z nakazem, dąży do uwolnienia.
Ponownie zamyka oczy. Kiedy z piersi wyrywa się ostatni oddech, zapada się w
materac.
Uśmiecha się, uchyla powieki.
Pokój rozżarza się na sekundę.
Andrew dotyka swoich pachwin, czuje wilgoć bez temperatury.
Zsuwa nogi na podłogę, chyli twarz na kolana. Rozgląda się po pokoju. Z głębi
płuc dobywa się zdławiony krzyk. Rzuca poduszkę na biurko naprzeciwko łóżka.
Puść mnie, woła płaczliwym, błagalnym głosem. Proszę cię, puść.
Nad nami wciąż szaleje burza. Rozjuszony grzmot dudni głośno, ale nie głośniej
niż odebrane mi gorące pożądanie – ta część, która mnie dopełniła – niż to, co
chciałam odzyskać w fuzji jego ciała z pozostałością mojego. Wiem, jaka jestem
teraz delikatna, zwiewna jak szept, zaledwie jedno tchnienie dzieli mnie od
zapomnienia, zupełnie jak małe dziewczynki, których uwolnienie widziałam dziś
wieczorem.
Andrew wstaje, idzie jak cień przez pokój. Bierze papierosa z papierośnicy, szuka
zapałek. Staje przed lustrem nad komodą, nie widzi w nim swojego odbicia. Słyszę,
jak sapie. Podchodzi do biblioteczki. W lewej szufladzie trzyma zapasowe zapałki.
Papieros wisi mu w kąciku ust. Łzy nadal kapią. Andrew otwiera szufladę,
znajduje pudełko zapałek. Prostuje się, zapala, przysuwa do ust. Błyska płomień
widoczny z kilku kroków. Światło powiela się setki razy w refleksach, w
okamgnieniu rozbłyskują wzajemne odbicia między lustrem a drzwiami biblioteczki.
Upuszcza papierosa. Zapałka gaśnie, lecąc na podłogę. Spoglądam za jego
spojrzeniem, które pada na środek pokoju, nieopodal miejsca, gdzie stoję, gdzie
ciemności nie odsłaniają niczego poza jego wyobraźnią. Patrzę w dół, przez warstwy,
które sama stworzyłam, i uzmysławiam sobie, co on widzi.
W miejscu, w którym powinien być mój srom, w powietrzu wisi biała masa, która
po chwili znika.
Andrew jest we mnie.
Przysuwam się do niego, gdy błyskawica, ciemna i dość teraz daleka, pulsuje. Po
tym wszystkim Andrew stoi przede mną skonsternowany, aczkolwiek nietknięty
cieleśnie. We mnie tętni pragnienie nie do zaspokojenia, ale nie mogę znieść jego
wzroku. Instynkt ciągnie mnie do niego, a moje ręce rwą się do jego piersi. Jeszcze
go nie dotknęłam, lecz już słyszę szum jego krwi i czuję, jak jej nurt mnie uspokaja,
uspokaja.
Dotykam jego nagiego ciała w okolicy mostka, czuję bijący z jego piersi żar.
Serce staje na jedną chwilę... drugą... niebieskie oczy zamykają się... raptem osuwa
się na biblioteczkę... szkło sypie się z trzaskiem na podłogę... spowija mnie znów
noc... seans... Donna... jej dłoń na sercu ojca... omal go nie zatrzymała, prawda?...
sierota... ręka Donny... ostatnie tchnienie?... cienka, srebrna linia horyzontu. Nie
dotykaj, właśnie z tego powodu, nie rozumiesz, że dlatego serce bije...
Moje ręce krążą nad jego torsem. Są jak trzepotanie, ciemne fale ruchu, głęboko
w jego przedsionkach i komorach. Jego puls milczy. Jeszcze tylko jedno dotknięcie...
i koniec... nie poczuje bólu, zobaczy czarne mrugnięcie, poczuje uniesienie światła,
ulegnie... jeszcze jedno dotknięcie... z nim, w nim, przez niego, zamienimy się we
mgłę tak czystą jak nasza miłość...
Zaraz jednak moja ręka wstrzymuje gest. Trącam powietrze trzepnięciem
opuszkami palców i rozchodzi się ze mnie energia. Wstrząs elektryczny targa jego
ciałem. Pompuj, mówię. Niech znów popłynie prąd. Oddychaj, Andrew, oddychaj.
Chwyta powietrze. Otwiera oczy. Od wielu tygodni odpływał z nich nieskazitelny
błękit. Teraz w każdej tęczówce brakuje kawałka błękitu. Jego miejsce zajmuje biały
półksiężyc. Przesuwam się z lewej strony na prawą, ale kolor nie wraca. Długo
wzdycha głęboko, po czym prostuje się i unosi prawą rękę. Krew ciurka mu po
przedramieniu, do otwartej szuflady przy łokciu. Andrew podpełza do lampy na
biurku, a gdy ją zapala, mruży oczy przed światłem.
Bez mrugnięcia powiek wyciąga trójkątny odłamek szkła z poduszeczki dłoni pod
małym palcem. Z prostej, czystej rany tryska krew. Andrew podciąga się, wstaje,
opiera o biurko. Czerwona kałuża sączy się na kopertę pozostawioną na bibule, na
mój ostatni list do niego, na list, który wziął tego wieczoru z rąk mojego ojca. Bierze
koszulę, którą tego dnia nosił, i owija nią skaleczone miejsce. Cienki, naprężony
biały materiał natychmiast nasiąka krwią. Gdy wyciągam rękę, żeby ją zatamować,
bo nie mogę na to patrzeć, dociera do mnie straszliwa prawda.
Nie mogę naprawić wyrządzonego zła, a boję się też, że części Andrew nie
podobna naprawić.
*
W swoim pokoju, w łóżku, macam miejsce obok, jakbym spodziewała się tam
znaleźć coś więcej niż tylko puste poranne ciepło pełni czerwca. Jestem sama.
Kilka godzin temu zasnęłam na nim. Lewą rękę trzymał na moim boku, prawą
głaskał mnie po policzku i po szyi. Spałam tak głęboko, że nic mi się nie śniło i nie
zauważyłam nawet, kiedy wstał. Trącił mnie, żebym się obudziła, około drugiej nad
ranem i zawiózł do domu. Odprowadził pod drzwi. Kiedy go całowałam, oświeciło
mnie, co mam zrobić, jakie złożyć mu zapewnienie.
Tego dnia spotykam jedną z koleżanek szkolnych Twolly i składam zamówienie.
Większość pieniędzy od taty na nowe stroje już się rozeszła – wszystkie mądrze
zainwestowałam.
Trzy tygodnie później odbieram obrączkę. Piękna srebrna obrączka inkrustowana
szerokim paskiem lapis-lazuli, zgodnie z moim zamówieniem. W środku nienagannie
wygrawerowany napis. Czekam na strach, a kiedy nie nadchodzi, oddycham z ulgą.
Czyli nie była to decyzja pod wpływem impulsu.
Każdy kolejny dzień, w którym się widzimy, przybliża nas w napięciu do
pożegnania. Rozmawiamy o świętach Bożego Narodzenia, planujemy swoje
przyjazdy i odjazdy na pięć i pół miesiąca naprzód. Pływamy w basenie niczym
rozgwiazdy poruszające się bez celu, a palcami rąk i nóg zmieniamy trajektorię
dryfowania partnera. Staramy się jak najczęściej przebywać sam na sam, a w
niemiłosiernym upale obejmujemy się tylko po to, żeby być jak najbliżej. Andrew nie
ponowił swoich oświadczyn. Nie chce wycofać zgłoszenia do Yale, żeby pojechać ze
mną do Chicago. Nie pyta, dlaczego nie chcę zmienić swojej decyzji i nie jadę z nim
do New Haven.
Za lustrem toaletki mam zatknięty mały kalendarzyk. Pod nim list
zawiadamiający o przyjęciu na Uniwersytet Northwestern. U dołu strony ręczny
dopisek informujący o dacie i godzinie odjazdu mojego pociągu. Wyjeżdżam za dwa
miesiące.
Patrzę na rozgardiasz przed sobą i zaczynam pakować niespodziankę dla Twolly.
Po ukończeniu szkoły wróciła do Shreveport. Szalenie za nią tęsknię i chciałabym,
żeby o tym wiedziała. Do paczki wkładam książkę z krzyżówkami, piękny szal,
zdjęcia zrobione przez Andrew podczas uroczystości wręczenia świadectw,
piętnaście lizaków sopli, brukowiec z moimi uwagami na marginesach i jo-jo.
Spostrzegam, że zapomniałam kupić jej ulubione piwo korzenne Barq, dlatego nie
zamykam jeszcze paczki.
Długo przeglądam się w lustrze. Przykładam do piersi medalion, który Andrew
dał mi na nasze pierwsze walentynki. Otwieram i czytam napis w środku. Spoglądam
w prawo, Andrew patrzy na mnie ze zdjęcia. Zrobiła je Twolly, ale ja stałam za nią i
mrugnęłam. Kiedy zawołałam go po imieniu, tuż zanim trzasnęła migawka, Andrew
posłał subtelny uśmiech, zmrużył oczy z roziskrzonymi tęczówkami i przyciągnął
mnie po łączącej mnie z nim loksodromie. Nie dotknęliśmy się, ale czułam się, jakby
otulał mnie całą u góry i u dołu.
Kocham go.
Między paczką dla Twolly a obrączką leży czysty arkusz papieru listowego. Piszę
swoim najlepszym piórem wiecznym.
Środa, 10 lipca, 1929 roku.
Kochany Andrew,
Moja miłość do Ciebie jest siłą natury.
Zapewne zdziwią Cię te słowa od kobiety, która wierzy jedynie swoim zmysłom.
Ale mam na to dowód. Nie mogę wątpić w żar pod skórą, kiedy kierujesz na mnie te
swoje niezgłębione błękitne oczy, w uderzenie krwi, kiedy leżę nago przy Tobie, ani w
falowanie oddechu, kiedy szepczesz moje imię.
Zadałeś mi pytanie, oto moja odpowiedź. Zamknij na chwilę tak uwielbiane
przeze mnie oczy, a potem wyciągnij rękę.
Na zawsze, na zawsze Twoja,
Razi
Po zaklejeniu koperty całuję ją. Ponieważ nie miałam umalowanych ust, nie
zostawiłam śladów szminki, dlatego rysuję w rogu trójkąta na odwrocie usta jak
różyczka. Z przodu wpisuję najładniej, jak umiem jego nazwisko. Po raz setny
wyjmuję z pudełeczka obrączkę i obracam w świetle. Wygrawerowany napis
przynosi odpowiedź, ale wiem, że aby mi uwierzył, muszę powiedzieć mu to na głos.
Z dołu mama woła mnie na śniadanie. Zamykam jubilerskie pudełeczko, kładę
obok paczki dla Twolly i zatykam list do Andrew za lustro. Całuję babcię, mamę i
tatę na dzień dobry. Tata dostrzega mój dobry humor, po raz pierwszy od kilku
tygodni, w których byłam dziwnie wyciszona. Dlaczego miałabym się nie cieszyć w
taki cudowny letni dzień? – odpowiadam. Jem szybko i oznajmiam, że wybieram się
piechotą do Andrew. Mama mówi, żebym zaprosiła go na obiad. Ponieważ jego
rodzice wyjechali, na pewno czuje się w domu samotnie.
W ulubionej zielonej sukience bez rękawów mijam kolejne ocienione drzewami
przecznice. Od tego skwaru pot perli mi się na skórze. Marzę o kąpieli. Mam
nadzieję, że zostawiłam u niego w domu zapasowy kostium. Bo jeśli nie, chyba
wskoczę nago. O’Connellowie bawią w Alpach Szwajcarskich, gdzie nie ma
komarów ani tropikalnych upałów, a Emmaline będzie na zakupach. Wróci dopiero,
żeby ugotować obiad.
Przyspieszam kroku. Na St. Charles Avenue uśmiecham się do studenta, który
proponuje, że podwiezie mnie kabrioletem. W powietrzu jest tak parno, że włosy a la
F. Scott Fitzgerald ma zlepione na karku. Wydaje mi się znajomy, mogłam go
spotkać na potańcówce.
– Dziękuję – odpowiadam – ale to moja rozgrzewka, bo wybieram się na basen.
– Mógłbym się przyłączyć? – pyta.
– Nie dzisiaj, kolego.
Kiedy odjeżdża, staję jak wryta. Niespodzianka dla Andrew została na mojej
toaletce. Na czubku języka mam włókno grejpfruta. Wracaj do domu, umyj zęby (bo
też zapomniałam), schowaj pudełko z obrączką do torebki. Nikt nie zauważy, nikt się
nie dowie.
Nie mogę. Na pewno będzie chciał to przeprowadzić, zanim się rozjedziemy.
Znam jego stanowczość. Z pewnością tylko skromna uroczystość, bo nie ma czasu na
wielką pompę, zresztą wie, że nie odpowiadałaby mi. Jeżeli się zdecydujemy, będzie
nam to ciążyło przez wszystkie dni rozłąki. Więź na papierze i wszystkie jej
konsekwencje są silniejsze niż stal. Nie mogę. Poczyniłam już plany na lata.
Zachowam obrączkę na później, ukryję w bezpiecznym miejscu. Jeszcze nie pora.
Nie.
Przecież wcale nie twierdzę, że musimy zrobić to teraz. Wyrażam tylko intencję,
obietnicę. Andrew jest rozsądny. Zrozumie. Zresztą od tamtego wieczoru nie wracał
do tematu. Pewno go to zdziwi, może nawet rozbawi. Jeżeli dam mu ją jako symbol,
właśnie, jako symboliczny gest, z pewnością doceni. Stać mnie na to, żeby wyjść mu
naprzeciw.
Może.
Kwestia czasu. Wyjeżdżam za dwa miesiące. Jeszcze zdążę podjąć decyzję. Tak.
Sprawa może zaczekać.
*
Andrew, mój Andrew.
Pamiętam wieczór, kiedy pokazałeś mi Gwiazdę Polarną i opowiedziałeś, jak w
dzieciństwie bałeś się, że jakieś istoty lub przedmioty spadną z nieba i cię przygniotą.
Wierzyłeś, że znajdują się gdzieś tam wśród punktów konstelacji, a jeśli jedno z
owych świateł zgaśnie, zniknie niczym szpilka wyjęta ze szwu, pod swym ciężarem
osunie się reszta i pozostanie na łasce zbawiennej próżni.
Miałeś rację. Jesteśmy zdani na tę łaskę.
W dniu odejścia Lionela wszyscy udaliśmy się na Jackson Square. Muły
zaprzężone do wózków żuły owies, wróżki przepowiadały przyszłość i wyciągały
przeszłość, turyści podziwiali widoki, złodzieje czatowali, grał kwartet instrumentów
dętych, a miejscowi nie zważali na nic. Nel był zadowolony, szczęśliwy. Postanowił
przenieść się w zaświaty, prawie tak samo jak za pierwszym razem. Żadnego
czekania na łożu śmierci, żeby pójść za ostatnim tchnieniem nieznajomego. Nie
wiedziałam, czy wszystko się uda, czy zagra chemia wymagana do tego uwolnienia.
Nel pożegnał się ze mną, jak gdyby wracał do domu po przyjacielskiej wizycie i
wmieszał się w tłum. Podążyłam w ślad za jego blaskiem. Przyspieszył kroku, jakby
biegł, po czym krzyknął Spadam do góry!, poderwał się i zniknął. Całkowicie.
Nie tak dawno temu Lionel znalazł pociechę w przedziwnej teorii. Powiedział, że
w chwili zderzenia dwóch cząsteczek następuje zdarzenie, powstaje decyzja – i
zdarza się coś, co się de facto nie zdarzyło. Mimo że istnieje skutek przeciwny i
funkcjonuje alternatywa. Drugiej możliwości nie przeżywamy w sposób zrozumiały,
a co dopiero widoczny. Chyba że te chwile wplatają się w nasze sny, że zaglądamy
do światów, które mogłyby zaistnieć albo istnieją. A jeżeli, snuł domysły Nel,
możemy jedynie zajrzeć w siebie i w swoje życie? Poznajemy zaledwie ułamek
bardzo rozproszonych możliwości, pozycję i pęd każdej chwili w ustawicznym
przepływie. Wiedza o wszystkim naraz zwaliłaby nas z nóg. Nel uważa, że to
nieważne, czy istnieje na wiele różnych sposobów, w większej liczbie wymiarów, niż
może sobie wyobrazić. Nadal pozostaje Lionelem. W końcu zawsze jakoś wiąże się
ze sobą, chociażby tylko wspomnieniem.
Ciekawe, co zespoli te wszystkie możliwości, takie jak zasadę naczyń
połączonych obejmującą wszystkie zbiorniki wodne, przyciąganie ziemskie, siły
natury. Jak nazwiemy każdą całość i stworzone z niej wariacje, kiedy zostaną rozbite,
naprawione i poskładane na nowo?
I jak Andrew... jak ja mogę przeprosić za to, że złamałam ci życie?
Kiedy nie wróciłam po obrączkę dla ciebie, żeby obiecać ci całe życie z tobą, nie
miałam pojęcia, że bezpowrotnie zaprzepaszczam szansę. Zagrałam na zwłokę, bo
wierzyłam w czas, że jest go tak dużo, iż zdołam go rozdzielić na swoje różne pasje.
Ty byłeś jedną z nich. Bałam się, że dam ci za dużo albo nie dość dużo... swoją miarę
w świecie opierałam na równowadze powyższych propozycji. Czasem myślałam
sobie: On jest tylko mężczyzną. Zapomniałam przyznać, że ja jestem tylko kobietą.
Zeszłej nocy odwiedziłam cię, kiedy chmury burzowe rozciągnęły czarną sieć tak
szeroko, że z pewnością złapałyby spadające ciała. Tęskniłam za spełnieniem.
Pragnęłam ciebie i wszystkiego, co się z tobą wiąże, naszych wspólnych, w jednym
rytmie, oddechów i mojego pożądania, które wzlatuje, zawisa, opada. Gdy
zobaczyłam uszczerbki w twoich błękitnych oczach, zrozumiałam, że miłością
okaleczyłam mężczyznę mojego życia, którym miałeś zostać. Powinnam była
zostawić cię w spokoju, żebyś sam mnie opłakiwał. Nie miałam prawa spowijać cię
swoją rozpaczliwą żałobą ani próbować odbierać ci tego, co dała mi twoja miłość –
czyli życia.
Istniało słowo, które recytowałeś podczas mszy po łacinie jako mały chłopiec –
anima – co się tłumaczy jako dusza. To samo słowo niosło nowe znaczenie dla
uczonego, którym zostałeś, a jego definicja zależy od zastosowania oraz intencji.
Anima: dusza, duch, umysł, oddech, wiatr. Tu, gdzie jestem, brak zgody, brak
absolutu, a także debaty o tym, który wariant, jeżeli którykolwiek, trafia w sedno.
Tak samo jak my, zawieszeni pomiędzy, tak jak pamięć, słowa są bezcielesnymi
obrazami – płynnymi, giętkimi, podstawowymi.
Mogę jednak powiedzieć teraz, na własnych warunkach, wolnych od wszelkich
konotacji, że jestem duszą. Życie owego bytu, który wzleciał tamtego ranka nad
basenem, nie zależało od tlenu. Jestem teraz, Andrew, jednocześnie konstelacją...
konfiguracją sprowadzoną do podstaw, rozpostartą na wszystkie strony niczym
atomy, które niegdyś dawały mojemu ciału złudzenie gęstości.
Nadal pozostaję Razi i nadal cię kocham. Całkiem możliwe, że zawsze cię
kochałam i zawsze będę.
*
– Ciociu Twolly, chciałabym ci pokazać coś bardzo ważnego. – Amy włożyła
płytę DVD do odtwarzacza. – Coś, co dotyczy dziadka.
Twolly wyprostowała się w fotelu, poprawiła okulary na nosie. Patrzyła bez
słowa na film z uroczystego rozdania naszych świadectw ukończenia szkoły.
– Skąd go masz?
– Długo by mówić. Pamiętasz Simona Beekera? Albo Emmaline? Zastanów się i
powiedz mi prawdę.
– Pamiętam Emmaline.
Twolly oddychała chrapliwie.
Amy wyjęła płytę i usiadła na tapczanie obok ciotecznej babki.
– Chciałabym wiedzieć, kim był ten człowiek. Nic nie wiem o jego życiu, zanim
został moim dziadkiem.
– Obiecałam mu.
Amy sięgnęła do kieszeni żakietu. Położyła Twolly na kolanach dwie rzeczy –
mój ostatni list do Andrew i obrączkę. Moja kochana przyjaciółka nawet ich nie
dotknęła.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi, ciociu Twolly? Kogo chroniłaś, jego czy siebie?
– Nie rozumiem.
– Czy coś cię z nim łączyło? Czy coś się stało?
Twolly spurpurowiała twarz, lecz nie odwróciła wzroku.
– Ależ skąd – mówi silnym, dziwnie młodzieńczym głosem. – Zawsze kochałam
go tylko jak brata.
– Miałaś jednak obrączkę, którą jego nieżyjąca dziewczyna, a twoja przyjaciółka,
chciała mu dać. Dlaczego?
– Bo nie chciał jej wziąć.
Twolly zaciska usta.
– Jak to? Kiedy? – Amy na próżno czekała na odpowiedź. – Jak się potoczyły
jego losy?
Twolly westchnęła. W przypływie emocji opowiedziała, jak zobaczyła ponownie
Andrew, po raz pierwszy dziesięć lat po mojej śmierci. Ledwo poznała mężczyznę,
którego oczy zmieniły kolor na dziwny niebieskozielony, prawnika z dyplomem
magistra, którego nie miał zamiaru wykorzystać, oraz doktora teorii myśli i logiki.
Twolly pochwalała, że przybrał na stałe przezwisko z Oksfordu, bo tak bardzo się w
jej odczuciu zmienił.
Przepracowawszy kilka lat jako adiunkt, znowu odwiedził Twolly. Mieszkała
wtedy u niej Sunny z dzieckiem. Pierwszy mąż Sunny zginął rok przedtem na wojnie.
Twolly wyjaśniła, że jej młodsza siostra wiedziała o moim związku z Andrew, ale nie
powiedziano jej o mojej śmierci, bo była za mała. Kiedy Sunny poznała Andrew,
Twolly uznała, że wyłącznie on ma prawo opowiadać o swojej przeszłości. Obiecała
mu, że będzie milczała. Dotrzymała słowa z całym oddaniem, chociaż nie bez
wątpliwości.
– Twój dziadek kochał twoją babcię – powiedziała Twolly. – Ale przyznam, że
kochał ją miłością, jaką kocha ktoś, kto umarłby w środku, gdyby kogoś nie
pokochał. Po śmierci Razi załamał się. Do końca życia żył chwilą jej utraty.
Amy spojrzała w dół, obróciła obrączkę na palcu.
– Dziadek nigdy nie mówił o Razi?
– Nie. Ale zawsze nosił ją pod skórą.
– Skąd masz jego obrączkę?
Twolly odchyliła się w fotelu.
– Ojciec Razi przysłał mi po jej śmierci paczkę. Wiele miesięcy leżała w mojej
sypialni nierozpakowana. Kiedy postanowiłam ją wreszcie otworzyć, sporo rzeczy
odłożyłam, nawet nie patrząc, co mi przysłała. Byłam zanadto pogrążona w żałobie.
Pan Nolan chyba nie patrzył, co pakuje, bo na pewno przekazałby to Finowi.
Obrączka przez wiele lat leżała w mojej szkatułce z biżuterią.
– Nie próbowałaś mu jej dać?
– Nie rozumiesz, Amy. Kiedy ożenił się z Sunny, zostałam jego szwagierką.
Rzadko spotykaliśmy się na płaszczyźnie dawnej przyjaźni. I nigdy nie wracaliśmy
do wspólnej przeszłości. Jak gdyby Razi nigdy nie istniała. Męczyło mnie to, bo
oboje bardzo ją kochaliśmy. Ale wiedziałam, że gdybym dała mu tę obrączkę,
mogłabym go zniszczyć. Taki był wtedy wrażliwy.
Amy podniosła list z kolan Twolly.
– To jej ostatni list do niego. Dotyczy tej obrączki. Chcesz powiedzieć, że nigdy
nie przeczytał odpowiedzi, którą zostawiła mu wygrawerowaną w środku?
– Przeczytał. – Twolly zapatrzyła się w dal. – Kilka tygodni po śmierci Sunny
zaprosiłam twojego dziadka do siebie. Zostało u mnie trochę ubrań i biżuterii, które
twoja mama i ciotka mogłyby chcieć zachować. Za późno przypomniałam sobie o
obrączce w komodzie. Kiedy przetrząsaliśmy szuflady, Fin otwierał wszystkie
pudełka. Nie mogłam wyrwać mu akurat tego jednego. Wyjął ją z aksamitnej
wyściółki, włożył na palec. Pasowała idealnie. Poprosił Lorettę, żeby znalazła mu
szkło powiększające, bo chciał zajrzeć do środka. I jak brzmi ten napis?
Amy trzymała obrączkę w ręce, ale słowa znała na pamięć.
– Ależ bije dlatego, żebym mogła Cię kochać.
– Zgadza się – potwierdziła Twolly. – O dziwo, najpierw się roześmiał. Tak
szczerym śmiechem, jakiego dawno u niego nie słyszałam, aż zebrało mi się na płacz.
Powiedział, że pamięta pewne wyjątkowe popołudnie spędzone razem, jedną z ich
wielu intelektualnych rozmów. Powiedział jej wtedy, że nikt nie wie, dlaczego serce
bije, a Razi, jak to Razi, dała mu naukowe wyjaśnienie.
Wtedy powiedział mi o liście, który też musi tu gdzieś być. Zachodził w głowę,
co też mu chciała powiedzieć. Jakiej odpowiedzi udzielić. Tylko jedną odpowiedź
chciał usłyszeć ponad wszystko, ale bał się, że nigdy jej nie usłyszy. I wtedy... –
Twolly załamał się głos. – Powiedział, że zamierzał po raz ostatni ponowić
oświadczyny, ale stchórzył.
– Czyli chciał ją poprosić o rękę.
– Tak. – Łzy ciurkają wolno po zmarszczkach na twarzy Twolly. – Powiedział, że
tym napisem Razi uznała w specyficzny dla siebie sposób świętość ich związku.
Chciał, żeby to zrozumiała, bo on głęboko w to wierzył. Rozumiał też, że udzieliła
mu jednocześnie odpowiedzi na drugie pytanie. Obrączka znaczy przecież to samo
dla mężczyzny co dla kobiety. – Twolly pociągnęła nosem. – Wtedy zobaczyłam coś
niewiarygodnego. Sięgnął do kieszeni i wyrzucił na łóżko garść monet. Podniósł do
góry kawałek srebra. Był płaski, zniszczony. Trudno było rozpoznać jego pierwotny
kształt. Gdyby Fin mi nie powiedział, też bym nie zgadła. To był medalion, który dał
Razi w dniu, w którym powiedział, że ją kocha. Wyjawił, że sam zdjął go z jej szyi,
kiedy wyciągnął ją z wody.
– Miał taki denerwujący zwyczaj – Amy aż zbladła – że grzechotał drobnymi w
kieszeni. Aż dziw, że ich nigdy nie gubił. Powiedział, dlaczego trzymał go tak długo?
– Niestety, nie wiem. Zapytałam, ale nie umiał mi tego wyjaśnić. Chyba po prostu
nie potrafił się z nim rozstać. Mój Boże, biedaczysko. – Twolly otarła łzy z
policzków. – I wtedy twój dziadek usiadł na moim łóżku z tą obrączką na palcu, z
tym zgniecionym medalionem, i zapłakał, jak gdyby wszystkie tłumione przez lata
uczucia wyrwały mu się z odmętów duszy. Płakał bardzo długo. Nie ma nic gorszego
na świecie, niż patrzeć, jak komuś kraje się serce.
Oczy Amy nabiegły łzami.
– Chyba że tobie samej się kraje.
– Ty przez to przeszłaś, prawda? – Twolly pogłaskała Amy po ręce, po czym
wzdrygnęła się. – Przystojny chłopak z długimi włosami. Aż mi głupio, że
zapomniałam, jak miał na imię.
– Jem. – Amy odetchnęła głęboko, aż poszła jej mroźna para z ust. – Dlaczego
dziadek nie wziął tej obrączki?
– Fin... mój Boże... Andrew... jak to miło, że znów mogę tak o nim mówić...
uznał, że u mnie będzie bezpieczna. Stwierdził, że dostał to, na czym mu zależało.
Amy roztarła ręce.
– Przez tyle lat dochowałaś tajemnicy. Chyba nie bez powodu wyjawiłaś mi ją
teraz.
– Wspaniale byłoby porozmawiać znów o tamtych czasach, dopóki jeszcze mogę
– powiedziała Twolly. – Zimno ci? Przysięgłabym, że widzę swój oddech. Nie
pamiętam tak chłodnej zimy.
Twolly wstała z fotela i ruszyła korytarzem.
W końcu zrozumiałam, dlaczego nasze zdjęcia leżały schowane, list z Tulane nie
doczekał się odpowiedzi, a nasza historia nie wyszła na jaw. Twolly potrafiła
dochować tajemnicy.
Ściany stukały, światła migotały, drzwi zatrzaskiwały się z hukiem. Kryształki
lodu rozpełzały się fraktalami po szybach. Amy nie czuła strachu. Wypuściła z ust
pióropusz pary i rozejrzała się po pokoju.
– Bądź cicho. Nie przeszkadzaj. Spoczywaj w pokoju – powiedziała w przestrzeń.
Loretta wysypuje Twolly pigułki pojedynczo na rękę. Moja przyjaciółka popija
każdą wodą i łyżeczką musu jabłkowego. Gdy je kończy przyjmować, Loretta
odchodzi od jej łóżka i zmienia kanał na audycję Twolly o czwartej. Nastawia tak
głośno, że umarły by zmartwychwstał.
Twolly wygładza koc na piersi. Ręce ma przezroczyste, prawie widać kości. Włosy
cienkie i siwe jak pióra okalające skrzydła czapli. Lewe oko zaciągnięte matowym,
niemal beżowym bielmem, prawe skupione na telewizji. Twolly ciężko kaszle i
wyciąga upstrzoną plamkami rękę. Pudełko znajduje się w jej zasięgu. Twolly
wyrzuca zużytą chusteczkę do kosza na śmieci, a uboczna siła prostuje po drodze jej
lot.
Loretta przysunęła stolik do łóżka Twolly i przyniosła z dołu fotografie. Za tą, na
której siedzimy obie na huśtawce, stoi przedstawiająca tylko mnie, moje nagie plecy i
skulony profil oświetlony doskonałym światłem zmierzchu. Z lewej przygląda mi się
Andrew ze swojego zdjęcia, a prawdziwy kolor jego oczu ginie w sepii. Chociaż
Twolly nieczęsto patrzy na te fotografie, wie, że tam są. Co noc przed pójściem spać
przemawia do postaci na nich.
Ja też z nią rozmawiam. Mówię jej rzeczy, których nie wie. Pieściłam się raz i
tylko raz z Davidem Kleinertem, na rok przed jej pierwszą randką z nim. I tylko
dlatego, że nie miałam wtedy na sobie majtek. Jej wnuczka Julie już sobie
przywłaszczyła porcelanę schowaną w kredensie. Amy jeszcze nie wie, że jest w ciąży
i że urodzi w październiku. Kiedy ustaje oddech, ciemności nie trwają długo. Boję
się, mam swoje wątpliwości, ale jestem gotowa. Nieważne, czy skupię się w jednym
punkcie, czy zniknę.
Twolly zapada w sen, z którego już się nie obudzi.
Biorę ją za rękę.
Puls jej wariuje.
Wsłuchuję się w jej oddechy, czekam na ostatni, ale dochodzi mnie nie jej
tchnienie, lecz szept: Razi. Wiem – to wyobraźnia, pamięć. Z głową na jego piersi
czuję łoskot krwi, powietrza i słów, serdeczne rozmowy, kiedy oboje się spotykają.
Kształtem prawej ręki obrysowuję płynne kontury. Ależ byłam skomplikowanym
kłębkiem uczuć i materii. Raz i drugi wodzę palcami po zarysach swojej sylwetki,
kończę na zakolu twarzy. Gdzie on we mnie jest?
Moje usta suną po mapie jego skóry. Moje cienkie jak bieda ciało przypomina
sobie – kaniony i wzgórza, szczyty i doliny – ani jeden zakątek nie pozostał dziewiczy,
niezbadany. Jego rzeźba wpasowana w moją, tu ulega, tam stawia opór, brzdąkanie
pod powierzchnią, krew jak magma, oddech niczym płomień. Jakież niewidzialne siły
zbliżają mnie do niego, zjednują nasze dusze, powielają pierwotne, niebiańskie
rytmy. Otwieram usta, żeby wymówić jego imię, Andrew, a rozwija się mapa. On tu
jest i zawsze tutaj był.
Podziękowania
W kilku źródłach znalazłam nieocenioną pomoc przy swoich badaniach. Książka
New Orleans in the Twenties (Nowy Orlean w latach dwudziestych) Mary Lou
Widmer zawierała szczegóły, których sama szukałabym tygodniami. Od pisarek z
Południa lat dwudziestych, zwłaszcza Sary Haardt Mencken, zaczerpnęłam
wskazówki na temat kultury tego okresu, a także stosunków i rozmów między
ludźmi. Bezcennym skarbem okazały się Archiwa Newcomb. Dzięki książce
Tańczący mistrzowie Wu-Li Gary’ego Zukava poszczególne elementy wpasowały się
w jedną całość z trzaskiem, który nadal podzwania mi echem w uszach.
Składam szczególne podziękowania następującym osobom: swojej rodzinie,
zwłaszcza rodzicom, Ronowi i Patty, mojemu rodzeństwu, Robbiemu i Jenny;
wspomagającym mnie nauczycielom, w których gronie znaleźli się: Dorothy Allen,
Jenny Anderson, Charlene Banna, Donald Begnaud, Flo Jakeway Courvelle, Debbie
Hargrave, Richard Latiolais, Nancy Mounce, Linda Mouton i Toni White; a także
moim historykom, takim jak Martin Arceneaux, Jennifer Hull Decker, Laura Souther
Delahoussaye, Robert Forbes, Laura Gough, Jody Dreyfus Hampton, Jenny Upchurch
Thompson i Ariana Wall.
Za rozmaite przejawy serdeczności, wsparcia oraz otuchy proszę, aby przyjęli
moją wdzięczność Jules i Linda Bourque, Nancy Sullivan Jacobs, Judy Kahn, Jeff
Kleinman, dr medycyny, mgr zdrowia publicznego Kelly McKinell, Lynn Rainach i
Dorothy S. Dziękuję również Danny’emu Plaisance, właścicielowi Cottonwood
Books za zachętę na wstępie.
Wysoko sobie cenię czytelników, którzy nie szczędzili mi przydatnych uwag w
różnych fazach pracy nad niniejszą książką. Zaliczają się do nich Robin Becker, Matt
Beeson, Richard Buchholz, Paulette Guerin, Kent Muhlbauer i Laura Zuelke.
Co ja bym zrobiła bez swoich mądrych i cudownych przyjaciół? Mary McMyne
sekundowała mi od początku i przekazała garść wspaniałych wskazówek
redaktorskich. Benjamin Lanier-Nabors dostrzegł powiązania, nad którymi do teraz
nie mogę wyjść z podziwu. Nolde Alexius zaoferowała swoją ujmującą inteligencję i
krytyczne oko. Tameka Cage dojrzała krew i mi o tym powiedziała. Jennifer
Nuernberg wniosła jeszcze więcej Carla do mojej uczty. Linda Lee dała szczery
punkt widzenia czytelniczki. Victoria Brockmeier przyprawiła nas obie o gęsią
skórkę i zamknęła krąg. Kary Powell zainspirowała pomysły na temat budowy
tożsamości. Joe Scallorns pomógł mi ominąć kilka zdradliwych raf. Alison Aucoin
udzieliła mi entuzjazmu i miejsca do odpoczynku. Lori Bertman pomogła mi
przebrnąć przez najgorszy rok i zawsze dodawała otuchy. Doprawdy, szczęście mi
dopisuje.
Oddaję cześć Jamesowi Wilcoksowi, mistrzowi techniki, oraz Jamesowi
Gordonowi Bennettowi, mistrzowi intuicji. Obaj chyba będą musieli przełknąć te
tytuły, bo w tych właśnie dziedzinach mi pomogli. Dzięki Ci, Jimie W. , mój
mentorze pod wieloma względami, za wsparcie, radę i przełomowe pytanie: „Za kogo
Razi się uważa?”. Dzięki Ci, Jimie B. , za wprowadzenie mnie w istotę charakteru i
za pochwałę, która nadeszła, kiedy była mi najbardziej potrzebna.
Intuicja i palec opatrzności spowodowały dziwną magię, którą umiała
wykorzystać moja agentka Jandy Nelson. Jej profesjonalna dalekowzroczność oraz
piąty zmysł odegrały niemałą rolę w tym cudzie. Dziękuję Ci, Jandy, z całego serca.
Sarah Branham, moja wnikliwa, cudowna redaktorka, wymyśliła, jak pozbierać
razem ostatnie kawałki. Jestem Ci wdzięczna, Sarah, bo dzięki Tobie moje marzenie
się spełniło. Ab-so-lut-nie.
Do całej ekipy Atrii – doceniam Wasze wspaniale pomysły, ciężką pracę i zwykłą
radość.
Wreszcie dziękuję Toddowi Bourquemu, który znosił trudy mieszkania ze mną
podczas pracy nad niniejszą książką. Zasłużył na tysiąc salaterek domowego budyniu
czekoladowego. Jak bardzo Cię kocham?