WATT-EVANS LAWRENCE
Legendy Ethshar 01:
Niedoczarowany Miecz
(Przełożyła: Elżbieta Gepfert)
LAWRENCE WATT-EVANS
SCAN-dal
Część I
WIRIKIDOR
rozdział I
Bagno cuchnęło, a ostry i słony zapach zdawał się wypełniać głowę Valdera.
Przez długą chwilę spoglądał ponad labiryntem kęp wysokich traw i jeziorek płytkiej
wody, a potem niechętnie ruszył naprzód. Grunt poddał się i but zatonął po kostkę w
szarobrązowym błocie. Valder rzucił przekleństwo, potem zaśmiał się ze swej złości i
pobrnął dalej.
Wiedział, że wróg był o jakąś godzinę za nim. W porównaniu z tym bagno
wydawało się jedynie drobną niewygodą.
Po lewej stronie było otwarte morze, po prawej nieskończony pusty las,
prawdopodobnie pełen północerskich patroli i strażników, ludzkich albo
niekoniecznie. Gdzieś z tyłu podążali trzej północerze, którzy ścigali go od czterech
dni. Przed nim, wilgotne, zielone i cuchnące, leżały nadbrzeżne mokradła.
Mógłby skręcić w prawo, uniknąć bagien i spróbować zgubić prześladowców
wśród drzew, ale uciekał przez las od czterech dni i jakoś nie stracili jego tropu.
Może mokradła będą lepsze.
Po kilku długich powolnych krokach w błocie trafił na kawałek twardego gruntu;
gdy stanął na nim, brudna woda wylała się z butów, które już od sześciu dni nie były
szczelne. Bagienna trawa zaszeleściła głośno, gdy ruszył naprzód po wąskiej grobli.
Znieruchomiał i obejrzał się przez ramię, lecz nie dojrzał niczego prócz niezakłóconej
linii sosen. Opadł na ziemię, by chwilę odpocząć.
Mokradła to pewnie pomyłka, powiedział sobie, gdy smród dotarł do jego nozdrzy.
Miał wrażenie, że tutaj żaden ruch nie jest możliwy bez hałasu – szeleszcząca trawa
była lepiej słyszalna niż chrzęst sosnowych igieł, chlupanie błota niewiele lepsze, a
wrogi czarownik z pewnością dysponował jakimś zaklęciem, czy talizmanem, które
poprawiało słuch. Nawet dwóch pozostałych północerzy mogło dysponować słuchem
ostrzejszym niż zwykle. Z tego co widział, Valder był niemal pewien, że przynajmniej
jeden z nich to shatra – pół człowiek, pół demon, chociaż w ludzkiej postaci. Trudno
było z czymś pomylić te niesamowicie płynne, miękkie ruchy.
Wszyscy trzej mogli być shatra; jeśli chcieli, demoniczni wojownicy potrafili
maskować swe ruchy. Jeden z prześladowców był czarownikiem, ale Valder słyszał w
koszarach, że niektórzy czarownicy są shatra. Wydawało mu się bardzo
niesprawiedliwe, by jeden wrogi żołnierz miał przewagę na obu polach, ale wiedział,
że życie jest czasami bardzo niesprawiedliwe.
Nikt nie był pewien, do czego zdolni są shatra, ale ogólnie wierzono, że posiadają
magicznie czułe zmysły, chociaż pewnie nie na takim poziomie, jaki może osiągnąć
dobry czarownik. Valder musiał wiec zakładać, że ścigający patrol potrafi go
zobaczyć, usłyszeć i wywęszyć o wiele lepiej, niż mógłby to zrobić on sam.
Tylko dzięki szczęściu udało mu się utrzymać przed nimi przez cztery dni.
Wyczerpał już kilka przygotowanych wcześniej zaklęć na zmylenie pościgu, jednak
żadne nie działało zbyt długo, a kompanijny mag nie wyposażył go w nic przydatnego
w walce. Valder był przecież tylko zwiadowcą – w razie spotkania z przeciwnikiem
miał uciekać do obozu i ostrzec przełożonych, a nie walczyć. Zresztą nie
interesowała go chwalebna śmierć w bitwie. Był po prostu jednym z trzech milionów
poborowych żołnierzy Ethsharu, który próbował przetrwać, a dla zwykłego
człowieka, w starciu z shatra, oznaczało to ucieczkę.
Przez pewien czas uciekał nocą, ponieważ większy księżyc był już w pełni, gdy
rozpoczął się pościg. Niestety, magiczny wzrok, który otrzymał, wychodząc na
rutynowy samotny patrol, wyczerpał się już sześć nocy temu.
Gęste poranne mgły pomogły mu nie gorzej od księżyca; na początku biegł na
ślepo, nie mając żadnego celu, więc nie przejmował się zgubieniem drogi we mgle;
uważał tylko, żeby nie spaść z urwiska. Ścigający musieli jednak ostrożnie podążać
jego śladem, co kilka kroków wykorzystując magiczne tropienie. Nie posiadali chyba
żadnych nienaturalnych, czarnoksięskich czy demonicznych środków
umożliwiających widzenie przez mgłę.
No i oczywiście przeciwnik musiał od czasu do czasu zatrzymywać się na posiłki
albo poszukać wody. On nie musiał jeść ani pić. Sprawiło to ostatnie magiczne
zaklęcie, które wciąż jeszcze działało – jedyny pozostały czar; wiedział, że jeśli i ten
się zużyje, będzie zgubiony. Mag jego oddziału znał się na swojej robocie i Valder nie
odczuł dotąd najlżejszych objawów głodu czy pragnienia. Wymacał w sakiewce
magiczny kamień krwawnika i upewnił się, że wciąż jest bezpieczny.
Teraz jednak, kiedy dotarł do tego cuchnącego słonego bagna, zaczął się
zastanawiać, czy szczęście go nie opuściło. Usiadł na trawiastej grobli i ściągnął
buty, by wylać brudną wodę.
Tak naprawdę, uznał, szczęście opuściło go dwa miesiące temu, kiedy wróg
dokonał zaskakującego ataku znikąd i przebił się aż do morza, spychając siły
Ethsharu wzdłuż wybrzeża, dalej od lasów, na otwarte równiny. Było to zdarzenie
wręcz niezwykle pechowe dla Valdera, który podczas ataku był na samotnym patrolu
i krążył po lesie, wypatrując śladów wroga.
Szukał sabotażystów czy też partyzantów, a nie całej północnej armii.
Nadal nie rozumiał, w jaki sposób przeciwnik przebił się tak szybko. Kiedy wrócił
do obozu, zobaczył północerzy chodzących tam i z powrotem wśród dymiących ruin
jego bazy, leżącej pomiędzy nim a liniami Ethsharu. Nie spotkał żadnych
zwiadowców, żadnej przedniej straży… Nic go nie ostrzegło. Fakt, że wysłano go
samego, świadczył o tym, że przełożeni nie spodziewali się żadnych znaczących sił
przeciwnika w promieniu co najmniej kilkunastu mil.
Mając nieprzyjaciela z południa, morze z zachodu, a na wschodzie – aż do granic
Pomocnego Imperium – nic prócz leśnej dziczy, skierował się na północ. Miał
nadzieję oddalić się od obcych sił, znaleźć albo zbudować sobie łódź i przepłynąć
wzdłuż brzegu aż do linii Ethsharu. Wróg nie mógł się przebić zbyt daleko na
południe, z pewnością nie dalej niż do Fortecy generała Gora. Valder nie znał się na
łodziach, ale był prawie pewien, że przeciwnicy nie wiedzą więcej. Północne Imperium
było krajem lądowym; wątpił, czy istniała tam jakaś flota.
Na nieszczęście żołnierze podążali za Valderem wzdłuż brzegu nie z powodu jego
obecności, tylko dlatego – jak mógł się domyślić – że obawiali się ethsharyjskiego
desantu. Podążał więc wciąż dalej, utrzymując dystans przed zwiadowcami
nieprzyjaciela. Czterokrotnie zatrzymywał się na wystarczająco długo, by zacząć
pracę nad tratwą, lecz za każdym razem północny patrol podchodził tak blisko, że
Valder musiał uciekać, nim zdołał zbudować coś zdolnego do żeglowania.
Ale cztery dni temu był nieuważny. Zauważył go północerz, poruszający się z
nieludzko płynną gracją i szybkością shatra. Od tego czasu Valder uciekał. Kiedy
tylko mógł, starał się drzemać; używał każdej sztuczki, jaka przychodziła mu do
głowy, każdego zaklęcia, jakim dysponował.
Ściągnął z prawej nogi skarpetkę, wykręcił ją i powiesił na trawie, by wyschła.
Wiedział, że znów ją zamoczy, gdy tylko ruszy dalej, co zapewne nastąpi szybko.
Jednak póki odpoczywał, chciał, żeby podeschła. Zdejmował właśnie drugą, kiedy
usłyszał szelest trawy. Znieruchomiał.
Dźwięk rozległ się znowu, gdzieś z tyłu, na pomocy – Valder usiadł twarzą w
stronę, z której przyszedł, żeby łatwiej wypatrzyć prześladowców.
Wydawało się mało prawdopodobne, by nawet shatra zdołał go tak szybko
okrążyć. Być może, tłumaczył sobie, to tylko ptak albo jakieś zwierzę. Ostrożnie, z
bosą prawą stopą i ze skarpetką zwisającą z lewej, wstał jak najciszej i spojrzał przez
falujące źdźbła.
W trawie poruszało się coś wysokiego, ciemnoszarego, szpiczastego u Gory. Nie
shatra, a przynajmniej nie taki, jakich widywał – zwykle nosili okrągłe, dopasowane
hełmy, zakrywające niemal całą głowę. Nieprzyjacielscy czarownicy mieli podobne
czarne hełmy, tyle że obwieszone talizmanami, a zwykli żołnierze używali tego, co
zdołali znaleźć – najczęściej starożytnych, pordzewiałych reliktów, przekazywanych z
pokolenia na pokolenie. Ten szary obiekt nie przypominał żadnego z nich. W ogóle
nie wyglądał jak hełm, raczej jak kapelusz.
Zastanowił się, czy to nie jakiś nieznany gatunek bestii, być może stworzony
magicznie, lub jakiś dziwaczny nieduży smok. Widział już szpiczaste kapelusze –
pamiętał, że kiedyś były standardowym wyposażeniem magów, dopóki ktoś nie
zauważył, że stanowią doskonały cel. Nie wyobrażał sobie jednak, co mógłby taki
kapelusz robić tutaj, tak daleko na północ i zachód od czegokolwiek
przypominającego cywilizację. Kto mógł nosić coś takiego na bagnach, na granicy
dziczy?
Usiadł znowu na ziemi i włożył skarpetkę, nie zważając na to, że wciąż kapie z niej
woda. Potem wciągnął drugą i oba buty.
Szelest nie cichł; czymkolwiek było to coś wysokiego z szarym czubkiem, chyba
go nie zauważyło. Znowu wstał, potem przykucnął i – ostrożnie rozgarniając trawę
rękami – zaczai przesuwać się powoli w stronę tajemniczego obiektu.
Choć uważał, to jednak jego ruchy nie były bezgłośne. Zatrzymał się więc i
nasłuchiwał.
Tamten także przystanął. Valder odczekał jedną, pełną napięcia chwilę, nim znów
rozległ się szelest – tamto coś się odsunęło. Valder ruszył za nim, starając się
posuwać tylko wtedy, kiedy poruszał się tamten. Jednak szelest zagłuszał hałasy i
trudno było ocenić, kiedy tamten się zatrzymuje.
Parę stóp od miejsca, gdzie siedział i zdjął buty, Valder znalazł się na północnym
krańcu suchej grobli, przed szerokim płytkim kanałem. Zanurzył w nim stopę, dopóki
podeszwa buta nie oparła się o twarde dno, cal czy dwa pod mułem; potem dostawił
drugą nogę. W końcu stanął w głębokiej na sześć cali cuchnącej wodzie i w sześciu
calach błota. Obie nogi miał znowu dokładnie przemoczone.
Przebrnął przez kanał; poruszał się wolno, żeby nie wywoływać plusku. W kanale
nie rosła trawa, a trzciny były rzadkie, mógł więc posuwać się naprzód bez zbytniego
hałasu. Usłyszał przed sobą nowe dźwięki: nie szelest, lecz stukot, jakby ktoś
przesuwał jakieś przedmioty.
Dotarł na drugą stronę kanału i wspiął się na brzeg, odsuwając trzciny i trawę.
Potem zatrzymał się i rozejrzał.
Szarego czubka nie było widać, ale pojawiło się coś innego, żółtobrązowego, co
wyglądało ciepło i zachęcająco w promieniach zachodzącego słońca. Było bardzo
podobne do krytego strzechą dachu. Oglądane z poprzedniego punktu
obserwacyjnego wtapiało się w otaczającą je roślinność.
Zaintrygowany widokiem ludzkiego mieszkania w miejscu, gdzie nie spodziewał
się ludzkich śladów, zapomniał na chwile o prześladowcach i ruszył naprzód, nie
sprawdzając, co się dzieje za nim. Wiedział, że mieszkaniec tej chaty równie dobrze
może być człowiekiem z północy, jak i Ethsharyjczykiem, lecz jeśli szary przedmiot to
naprawdę kapelusz, ten, kto go nosił, prawdopodobnie nie był żołnierzem. Valder
natomiast miał broń i był w miarę dobrze wyszkolony. U boku wisiał mu miecz, a za
pasem tkwił sztylet; miał też schowaną procę. Nosił półpancerz z dobrej stali. Co
prawda hełm zgubił dwa dni temu, a łuk porzucił, kiedy skończyły się strzały, wciąż
jednak był niemal pewien, że poradzi sobie z dowolnym cywilem, czy to z północy,
czy j z Ethsharu, czy skądinąd.
Jednym z powodów zainteresowania dachem był fakt, że tajemniczy właściciel
mógł przecież posiadać łódź, skoro mieszkał – czy mieszkała – na przybrzeżnych
mokradłach. To oszczędziłoby Valderowi kłopotów z budową tratwy, byłoby też
bezpieczniejsze i wygodniejsze.
Skradał się przez wysokie trawy, przez kolejny kawałek suchego gruntu, przez
zarośnięte trzciną pasma wody i błota, potem j znowu przez groblę, aż wreszcie
spojrzał z bliska na czystą małą chatę. Ściany obłożono wyschniętą żółtawą gliną czy
błotem, drewniane okiennice zasłaniały dwa małe okienka po obu stronach. Dach, tak
jak myślał, był kryty strzechą. Drzwi, z ciężką kotarą, prawie całkiem odsuniętą,
wychodziły na morze. Siedział w nich mieszkaniec chaty: starzec w szarej szacie.
Wysoki szpiczasty kapelusz położył na kolanie. Opierał się o futrynę, spoglądał na
morze i zachodzące słońce. Chata stała na najwyższym punkcie mokradeł, nad
krótkim, stromym i nagim zboczem, co dawało piękny widok na fale i krzyczące
mewy.
Valder nie zauważył żadnej broni, to jednak nie gwarantowało, że starzec jej nie
ma. Skąd Valder miał wiedzieć, co się kryje wewnątrz chaty? Kapelusz i szata
rzeczywiście przypominały starodawny strój maga, a każdy mag mógł być
niebezpieczny.
Nie zauważył niczego, co sugerowałoby pochodzenie człowieka – prócz tego, że
Północne Imperium miało bardzo niewielu magów, starodawnych lub nie. Z drugiej
jednak strony strój mógł należeć do jakiegoś nieznanego czarownika lub innego
magika z pomocy. Zastanawiał się, co powinien zrobić. Nie miał zamiaru odwracać
się i odchodzić, skoro wciąż podążał za nim wrogi patrol. Mógłby się podkraść i
zaskoczyć starca, to jednak byłoby aktem wrogim i mogłoby go kosztować
sprzymierzeńca. Zresztą skradanie się w szeleszczącej trawie jest dość trudne. O
wiele lepiej, uznał, ujawnić swoją obecność i sprawdzić, jak zareaguje mieszkaniec
chaty.
Z takim postanowieniem wyprostował się i machnął ręką.
–Hej tam! – krzyknął.
Starzec drgnął gwałtownie, chwycił za pas ze sznura i rozejrzał się nerwowo.
–Hej! Tutaj! – zawołał Valder.
Starzec wreszcie zauważył Valdera, wstał i spojrzał na niego z wyraźnym
zdziwieniem.
–Kim jesteś, do diabła? – zapytał.
Mówił po ethsharyjsku. Valder odetchnął i przyjrzał mu się uważnie.
Starzec był niski i chudy; miał splątaną brodę i zwichrzone siwe włosy, ścięte
nierówno na wysokości ramion. Szara szata była czysta, lecz bardzo wytarta; miała
wyblakłe łaty na łokciach, a tu i tam sprane plamy. Szpiczasty szary kapelusz upadł
na ziemię, gdy jego właściciel wstawał. Z jednej strony opasującego talię sznura
zwisała skórzana sakiewka, a z drugiej sztylet w pochwie, którego przedtem Valder
nie zauważył. Prawa dłoń starca spoczęła na rękojeści. Stopy miał bose, oczy
szeroko otwarte, a usta rozchylone w zdumieniu.
Mimo sztyletu nie wydawał się groźny; przede wszystkim broń wciąż tkwiła w
pochwie, a doświadczony wojownik wyjąłby ją odruchowo. Valder domyślał się, że
starzec jest pustelnikiem i pewnie od lat nie widział innego człowieka. Zdumienie
obecnością przybysza było oczywiste.
–Zabłądziłem i jestem sam – odparł Valder.
Starzec patrzył na niego przez chwilę, po czym zawołał:
–Nie o to pytałem.
Mówił z irytacją. Jego zaskoczenie przeradzało się w gniew na intruza.
–Jestem żołnierzem. Odłączyłem się od swojej jednostki. Nie spodziewałeś się
chyba, że podam ci imię? Możesz przecież być nieprzyjacielskim magiem. Jeśli
zdradzę ci imię, zyskasz nade mną władzę.
Starzec zmrużył oczy i skinął głową, uznając rację Valdera. Potem skinął lewą
ręką, by przybysz się zbliżył. Prawa wciąż spoczywała na rękojeści sztyletu.
–Podejdź tu, żołnierzu – powiedział.
Z ręką na głowicy miecza Valder przedarł się przez kilka stóp trawy i parę jardów
błota i trzcin. Wreszcie, chlapiąc, wyszedł na otaczającą chatę niewielką wysepkę
suchego gruntu. Stał nieruchomo i czekał, aż starzec dokładnie go obejrzy. Nie
zapominał o ścigających go trzech żołnierzach z północy, jednak nie ponaglał starca.
Na razie nie warto go było straszyć.
–Ethsharyjczyk, co? – zapytał wreszcie starzec.
–Tak. Zwiadowca pierwszej klasy, z dowództwa zachodniego pod generałem
Gorem.
–Zatem co tu robisz? W tej okolicy nie masz się za czym rozglądać. – Nim Valder
zdążył odpowiedzieć, starzec dodał nieoczekiwanie szorstko: – Nie zanosi się chyba
na bitwę, prawda?
–Zostałem odcięty od mojej jednostki na południu i ścigali mnie na północ. Walki
wciąż toczą się daleko stąd. Myślałem, że możesz mi pomóc: pożyczyć łódź albo coś
w tym rodzaju.
–Może i mogę. Nie mam łodzi, ale opowiedz mi o wszystkim i zobaczymy. –
Wskazał drzwi i pierwszy wszedł do chaty.
Valder uśmiechnął się. Starzec miał twarz jak dziecko: łatwo było odczytać jego
myśli. Najwyraźniej zapomniał, jak nad sobą panować czy ukrywać emocje. Zbyt
długo był sam. Valder wyraźnie widział, że początkowe zaskoczenie i zdziwienie
starca zmieniło się najpierw w irytację na intruza zakłócającego rutynę dni, a potem
w głębokie zaciekawienie. Nie był pewien, lecz domyślał się, że starzec pragnie także
odrobiny ludzkiego towarzystwa. Nawet pustelnik czuje się czasem samotny.
Wszedł do chaty, pochylając głowę w drzwiach.
rozdział 2
Chcesz coś zjeść? – zapytał starzec, kiedy byli już w środku chaty. – Nie – odparł
krótko Valder. Pustelnik przystanął i obejrzał się na niego. – Stara magia krwawnika?
Zaklęcie Wytrwałości, tak? Valder z oporem przytaknął. Nie spodziewał się, że
starzec tak szybko odgadnie powód jego abstynencji. Gdyby jakakolwiek żywność
czy napój trafiły mu do ust, nawet gdyby wydzielał za dużo śliny, zaklęcie zostałoby
złamane i musiałby szukać jedzenia lub nieść zapasy jak zwykły wędrowiec. Przyjęcie
czegokolwiek od pustelnika było zatem wykluczone. Na nieszczęście pustelnik
wiedział teraz, że Valder niesie ze sobą krwawnik, który – chociaż nie był bezcennym
klejnotem – stanowił przedmiot rzadko spotykany i dość kosztowny, zwłaszcza w
dziczy na północy, daleko od kopalni w Akalli.
Starzec najwyraźniej znał się trochę na magii, co zresztą Valder podejrzewał.
Inaczej nie zgadłby tak szybko, dlaczego znużony wędrowiec odmawia pożywienia.
Pustelnik odsunął się i otworzył okiennice, pozwalając gościowi rozejrzeć się po
wnętrzu chaty. Valder zrozumiał, że gospodarz dysponuje nie tylko pobieżną
znajomością magii.
Podstawowe umeblowanie było proste i praktyczne. Pod jedną ścianą znajdowało
się legowisko, złożone z materaca, poduszki i futer, pod drugą stał stół, na nim
miska, dzbanek, kilka garnków i narzędzi kuchennych. Przy stole ustawiono
wygodny wiklinowy fotel i dużą drewnianą skrzynię, mogącą służyć jako drugie
siedzisko albo niski stolik. Były to jedyne zwyczajne meble. Ale pozostała cześć
chaty wcale nie była pusta. Półki i szafki stały pod każdą ścianą, a regały zajmowały
większą część podłogi. Wszystkie wypełniono po brzegi butelkami, fiolkami,
pudełkami, słojami i dziwacznymi przedmiotami. Dla Valdera stało się oczywiste,
dlaczego pustelnik tak łatwo rozpoznał Zaklęcie Wytrwałości.
–Jesteś magiem, prawda? – spytał.
O ile wiedział, tylko magowi mogły się przydać takie przedmioty jak
zmumifikowane nietoperze czy zwierzęce organy w butlach. Czary, demonologia i
teurgia miały własne ceremonialne dekoracje, ale te do nich nie należały.
Starzec rozejrzał się po półkach i usiadł w fotelu.
–Tak, jestem – przyznał. – A ty?
–Nie – odparł Valder. – Jestem tylko żołnierzem.
–Ale masz zaklęcie.
–Wydają je każdemu zwiadowcy, który rusza na patrol na dłużej niż dzień i noc. –
Znów się rozejrzał, gdyż nagromadzone tu artykuły robiły na nim wrażenie.
–Usiądź – poprosił pustelnik, wskazując drewnianą skrzynię. – Usiądź i powiedz,
co się dzieje na świecie.
Stopy Valdera były zmęczone i obolałe – właściwie całe ciało miał zmęczone i
obolałe. Z wdzięcznością usadowił się na skrzyni i na chwilę pozwolił sobie
zapomnieć, że nie ma czasu na odpoczynek, gdyż ścigają go północerze. Buty
mlasnęły cicho, pozbawione obciążenia.
–Zdejmij je – poradził mag. – Rozpalę ogień i wtedy je wysuszysz. A ja jestem
głodny, nawet jeśli ty nie możesz jeść. Nie korzystam z tego zaklęcia, jeśli tylko jest
inne wyjście. Wyniszcza człowieka, gdy trwa zbyt długo. Sam zresztą wiesz: może
zniszczyć zdrowie. Jeśli nie boisz się, że zapach przełamie zaklęcie, przygotuję sobie
kolację.
–Ogień byłby wspaniały – zapewnił Valder i schylił się, by zdjąć buty. – Nie
chciałbym przeszkadzać; nie przejmuj siej i jedz.
Zdejmując drugi but, przypomniał sobie o prześladowcach.! Uświadomił sobie, że
mogą się tu zjawić lada chwila, jeśli nie zgubił ich, wchodząc na bagna.
–Aha… Magu? – spytał. – Czy znasz język północy? Słońce zachodziło i zapadał
już zmrok. Starzec wziął lampę na rybi olej i zapalił ją płomykiem, który wystrzelił z
czubka palca. Kiedy knot już się jarzył, zamknął palec w dłoni, by zdusić płomień, a
potem obejrzał się na gościa.
–Nie – odparł. – Nie było mi to potrzebne. A dlaczego pytasz?
–Ponieważ ściga mnie imperialny patrol. Powinienem wcześniej ci o tym
powiedzieć. Zauważyli mnie cztery dni temu i od tego czasu podążają za mną. Jest
ich trzech, jeden to czarownik, a przynajmniej jeden to shatra.
–Sprowadziłeś ich tutaj? – Głos starca zgrzytnął nieprzyjemnie.
–Tego nie jestem pewien. Może ich zgubiłem. Nie spodziewali się, mam nadzieję,
że spróbuję przekroczyć bagna, i ufam, że ich tropiciele, jeśli takich mają, nie
potrafią śledzić przez wodę. Gdybyś mówił ich językiem, to mógłbyś ich przekonać,
że mnie tu nie ma. W końcu tak daleko na pomocy spotkanie kogoś od nich jest
równie prawdopodobne jak kogoś od nas, nawet tu, na wybrzeżu. Gdybyś nie
odpowiedział po ethsharyjsku, kiedy zawołałem, nie wiedziałbym, po której jesteś
stronie. Spróbowałbym cię ominąć i iść dalej. Może zdołałbyś ich przekonać, że
faktycznie cię ominąłem?
–Żałuję, że przemówiłem po ethsharyjsku! Nie znam ich języka, nie oszukam ich
nawet przez chwilę. Do licha, przybyłem tutaj, żeby trzymać się z dala od wojny, a nie
żeby się pakować w starcie z shatra!
–Zastanawiałem się, dlaczego tu jesteś. Jeżeli zdezerterowałeś, to masz szansę
na ułaskawienie; pomóż mi wyrwać się tej trójce.
–Wcale nie…
Na zewnątrz rozległ się jakiś krzyk. Mag przerwał w pół słowa. Krzyczący używał
chrapliwego pomocnego języka.
–Niech to licho! – powiedział pustelnik. Sięgnął na półkę po grubą księgę w
skórzanych okładkach.
–Słuchaj, spróbuję wymknąć się i odciągnąć ich od ciebie – odezwał się Valder z
nagłym poczuciem winy. – Nie miałem zamiaru sprowadzać na nikogo kłopotów. –
Mówiąc to, wstał, zostawił buty i niepewnie ruszył do drzwi.
Mag nie zwracał na niego uwagi. Desperacko przewracał kartki grubego tomu i
mruczał coś do siebie.
Valder wychylił się przez drzwi i odskoczył, gdy strumień czerwonego ognia
przemknął obok i rozdarł ciemność o kilka cali od jego twarzy.
Rozległy się trzy ostre trzaski, a potem niesamowity gwizd, gdy czarodziejskie
pociski przemknęły przez wnętrze chaty mniej więcej na poziomie piersi i o włos
minęły ramię Valdera. Gwizd urwał się z trzema kolejnymi trzaskami, kiedy pociski
przebiły pomocną ścianę chaty.
Nie całkiem pewien, jak się tam znalazł, Valder odkrył, że leży na klepisku. Uniósł
głowę i zobaczył, że mag wciąż stoi z księgą w ręku, patrząc w oszołomieniu na
dziury w ścianie.
–Na dół, magu! – zawołał Valder. Starzec nie poruszył się.
–Nic ci się nie stało?! – krzyknął przestraszony Valder.
–Co? – Starzec drgnął.
–Magu, lepiej połóż się na ziemi, i to szybko. Na pewno spróbują znowu.
–Aha. – Mag w jednej chwili znalazł się na czworakach, nie wypuszczając książki.
– Co to było? – zapytał, zerkając na dziury.
–Nie wiem – odparł Valder. – Jakieś piekielne północne czary. Mag spojrzał na
żołnierza w słabym świetle olejowej lampy i szarości zmierzchu. Splątana broda
sięgała prawie podłogi, a szata podwinęła się nieco, odsłaniając chude kostki.
–Czary? Nie znam się na czarach.
–Ja też nie – odparł Valder. – Ale oni tak. – Wskazał kciukiem południową ścianę.
Starzec zerknął na trzy otwory. Smużka dymu unosiła się z księgi przeszytej
jednym z pocisków. Pozostałe dwa rozbiły słoje, rozrzucając po podłodze odłamki
szkła.
–Ochrona – powiedział. – Potrzebujemy ochrony przed czarami. – Zaczął szybko
przewracać strony księgi.
Valder obserwował go uważnie. Żaden nowy atak nie nastąpił, co wydawało się
dobrym znakiem. Pomyślał, że wrogowie mogą czekać, aż ktoś się poruszy i stanie
ich celem. Jeśli tak, to długo poczekają – nie jest przecież durniem.
Starzec przerwał poszukiwania, uderzył dłonią w otwartą księgę spojrzał na
Valdera z gniewem i łękiem. Co to było? – zapytał. – Musze wiedzieć, przed czym
mam się bronić.
–Nie wiem, czym były te rzeczy, które przebiły ścianę, ale wiem kto je posłał.
Mówiłem ci: ściga mnie północny patrol.
Shatra! Wiesz kim są shatra, prawda?
–Nie jestem głupcem, żołnierzu. Shatra to demony-wojownicy. – Mniej więcej;
wyglądają jak ludzie, ale walczą jak demony.
–Niech cię diabli, żołnierzu! – wybuchnął mag. – Przybyłem tutaj, żeby uciec od
wojny!
–Już mi mówiłeś. Powiedz to im, może nie będą cię nachodzić. Nie sądzę, żeby
mieli coś przeciwko ethsharyjskim dezerterom.
–Nie musisz mnie obrażać, nie jestem dezerterem. Nigdy nie byłem w wojsku.
Pobierałem nauki cywilnego doradcy, a nie maga wojskowego. Trzydzieści lat
pracowałem jako doradca, nim wycofałem się i przybyłem tutaj, żeby prowadzić
badania.
–Badania? – Valder odruchowo schylił głowę, gdy kolejny pocisk ze świstem
przemknął przez chatę. Wpadł przez otwarte okno, a wylatując, przebił pudełko
szarobrązowego proszku i pozostawił za sobą opadający wolno obłok pyłu. – To
znaczy badania magiczne?
–Tak, badania magiczne. – Skinął ręką w stronę najbliższych zastawionych półek.
–Och. – Valder patrzył na starca zdumiony. – A ja uważałem, że ukrywasz się tu z
tchórzostwa! Wybacz mi, że źle cię oceniłem. Masz więcej odwagi niż ja, skoro
prowadzisz eksperymenty z magią.
–Nie jest tak źle – odparł skromnie starzec. Strzepnął pył, który osiadł mu na
rękawie i na książce.
–Słyszałem, że średnia długość życia magów badawczych to dwadzieścia trzy dni
robocze – dodał Valder.
–Tak, ale mówisz o badaniach wojskowych! Ja się tym nie zajmuję. Żadnych
ognistych zaklęć, run śmierci ani bojowych rydwanów. Pracowałem nad animacją i
byłem bardzo ostrożny.
Poza tym używam wielu zaklęć ochronnych. Tego właśnie dotyczy ta księga.
Takie zaklęcia były specjalnością mojego mistrza.
–Zaklęcia ochronne?
–Oczywiście.
–A znasz zaklęcia, które powstrzymają tych trzech?
–Nie mam pojęcia. Sam wiesz, żołnierzu, jaka jest magia: to trudna dziedzina, nie
da się powiedzieć, jak działa nowe zaklęcie, jeśli w ogóle działa. Jak dotąd w swoich
badaniach nie osiągnąłem wyników, na jakie liczyłem. Owszem, pojawiło się parę
interesujących wniosków, lecz nie wiem, czego mógłbym użyć przeciwko shatra.
Demony nie przypominają ludzi ani zwierząt, a shatra to półdemony, prawda? Mam
zaklęcie, które może nam pomóc… Niewiele to, ale najlepsze, co mogłem znaleźć w
pośpiechu. Nie zajmie więcej czasu, niż mamy, ani nie wymaga odczynników, których
nie posiadam. To urok awersji. – Podniósł się na kolana i porwał z niskiej półki słój i
nieduże drewniane pudełko.
Valder znieruchomiał i nasłuchiwał przez chwilę.
–Mam nadzieję, że potrafisz to zrobić szybko. Słyszę, że coś się tam rusza.
Pustelnik przerwał pracę, ściskając w dłoni garstkę zielonego proszku.
–Nie słyszę… – zaczął.
Reszta jego słów utonęła w narastającym ryku, gdy dach chaty zniknął w kuli
ognia. Mrugając i osłaniając oczy od blasku, Valder chwycił kościstą rękę starca i
bezceremonialnie pociągnął go po podłodze. Głowę trzymał nisko i uchylał się przed
padającymi ze wszystkich stron płonącymi odłamkami.
Mag sypnął proszkiem na nich obu, machnął wolną ręką i powiedział coś
niezrozumiałego. Tam, gdzie upadł proszek, błysnął jasny błękit; wydawał się
chłodny na tle pomarańczowego, blasku płonącej strzechy. Potem starzec chwycił za
sztylet u pasa i wrzasnął:
–Drzwi są z tamtej strony!
–Wiem – odparł Valder, przekrzykując trzask płomieni. – Właśnie dlatego tam
idziemy! Pewnie czekają na nas od frontu!
Wciąż ściskając lewą dłonią przegub starca, Valder dobył miecza i dźgnął ścianę
nad jego legowiskiem.
Tak jak przypuszczał, gładka powłoka była tylko cienką warstwą wysuszonego
błota, a ścianę zbudowano z trzciny. Błoto łatwo odpadło i mógł wyciąć otwór przez
suche źdźbła. Po chwili byli już na zewnątrz; stoczyli się do brudnej wody. Mag
otrząsał się gniewnie, a Valder rozglądał się, poszukując przeciwników.
Zauważył kogoś po lewej stronie.
–Leż spokojnie – szepnął starcowi do ucha.
Pustelnik chciał zaprotestować, Valder szturchnął go rękojeścią miecza.
–Nie, posłuchaj – upierał się mag. – Mam zaklęcie, które może tu pomóc.
Żołnierz zerknął na ciemną postać wroga, który stał w sporej odległości i wyraźnie
nie zdawał sobie sprawy, że tu są. Potem spojrzał na szalejące na dachu płomienie.
–No to dalej – powiedział. – Ale szybko i cicho.
Starzec kiwnął głową, aż poleciały krople wody, potem wyjął sztylet i ukłuł Valdera
w dłoń.
–Co jest, do…? – Żołnierz cofnął rękę; rana była tylko draśnięciem, ale zabolała.
–Potrzebuję twojej krwi – wyjaśnił mag.
Rozsmarował krew na przedramieniu Valdera, pomazał kilkoma kroplami twarz i
szyję. Potem skaleczył własną rękę i podobnie naznaczył krwią siebie.
Za nimi ogień pożerał ściany chaty, pomarańczowym blaskiem oświetlając krąg
mokradeł. W mętnej wodzie odbicia wyglądały jak labirynt płomieni. Valder wiedział,
że gdzieś wśród czerni, poza oświetlonym obszarem, czekają północerze. Nie widział
ich jeszcze, gdyż ogień nie pozwalał oczom przyzwyczaić się do ciemności, a z
zaklęcia nocnego widzenia nie zostało już nic. Żałował, że nie ma jednej z masek
czarowników, których wrogowie używali, by widzieć w mroku; były niewygodne i
ciężkie, ale chyba nie zużywały się tak jak magiczny wzrok.
Starzec mamrotał jakąś inkantację, odczyniając swoją magię, czymkolwiek była.
Valder kolejny raz zastanowił się, czemu Ethshar wykorzystuje magię o wiele częściej
niż Imperium, a czary o wiele rzadziej. Ta różnica preferencji magicznych nie była
nowym problemem; dziesiątki razy dyskutował o tym z towarzyszami w obozie.
Wszyscy wiedzieli, że Imperium korzysta z demonologii, a Ethshar z teurgii, ale to
było rozsądne, gdyż bogowie stali po stronie Ethsharu, a demony po stronie
Imperium. Magia i czary nie miały takich ograniczeń, a jednak mag na północy był
rzadkim zjawiskiem, niemal równie rzadkim, jak czarownik na południu. Wydawało
się, że obie strony niezbyt często zatrudniają czarodziejki, co zresztą było kolejną
tajemnicą.
Wytrzeszczył oczy w ciemności i znowu dostrzegł żołnierza z północy, na samym
brzegu kręgu światła. To prawdopodobnie ten, pomyślał, który podpalił chatę. Z
wolna okrążał płomienie, najwyraźniej szukając śladów ucieczki swoich ofiar. Valder
rozpoznał w jego ręce jedną ze skomplikowanych metalowych różdżek, używanych
przez wojskowych czarowników. Zrezygnował z myśli o starciu z tym człowiekiem
sam na sam i o zabiciu go, zanim nadejdą jego towarzysze. Taka różdżka mogła
rozerwać człowieka na strzępy niemal natychmiast i z odległości dwunastu kroków.
Coś wewnątrz płonącej chaty wybuchło z trzaskiem; brzęknęło szkło. Valder
przypomniał sobie półki i szafy pełne słojów i pudełek. Domyślał się, że eksploduje
jeszcze kilka, kiedy tylko dotrą do nich płomienie.
Nieprzyjacielski żołnierz obejrzał się, trzymając w pogotowiu różdżkę. Valder
rozpaczliwie i bezskutecznie szukał jakiegoś sposobu wykorzystania tej chwili
zaskoczenia. Gdyby ów człowiek się zbliżył, pojawiłaby się możliwość ataku. Na bliski
dystans czary byłyby nie lepsze od miecza, a nóż mógłby się okazać najlepszy.
Pomyślał o sztylecie maga i nagle uświadomił sobie, że inkantacja ucichła. To
przypomniało mu o krwi i zerknął na zranioną rękę.
Ze zgrozą otworzył usta. Zamiast zwykłego zadrapania zobaczył rozcięte do kości
ciało i gęstą, na wpół skrzepniętą krew. Kiedy otworzył usta, wylało się jej więcej;
popłynęła po brodzie w błoto. A jednak nie czuł bólu, nie licząc lekkiego kłucia w
ręce.
Zdziwiony i przestraszony, spojrzał na maga i cofnął się mimowolnie. Starzec był
na pewno martwy. Skórę miał białą jak trup, z szarosinymi plamami. Krew wyciekała
mu z nosa i ust, ręka była straszliwie okaleczona, a gardło rozcięte aż po kręgosłup.
–Bogowie! – syknął Valder. Widocznie zaklęcie się nie udało. Słyszał, że czasem
obracają się przeciwko magom. Właśnie takie przypadki sprawiały, że badania
magiczne były śmiertelnie groźne.
Starzec uśmiechnął się. Jego twarz, cała pokryta na wpół zakrzepłą krwią, była
ohydna.
–Krwawe Oszustwo – szepnął. – Okropnie wygląda, prawda?
–Ty żyjesz? – Valder nie mógł w to uwierzyć, mimo że starzec ruszał się i mówił.
–Oczywiście, że żyje. Ty też, a wyglądasz pewnie gorzej ode mnie. To prosta, ale
skuteczna sztuczka. Armia z niej nie korzysta?
–Nie wiem – przyznał Valder, patrząc z fascynacją na pustelnika.
–W każdym razie jest dobra. Jeśli jej nie używają, to są głupcami. A teraz zamknij
się i leż nieruchomo. Pomyślą, że jesteśmy martwi.
Valder patrzył jeszcze przez chwile na starca, po czym opadł na plecy i starał się
wyglądać na trupa. Coś jeszcze rozpadło się w płomieniach, rozległ się głośny
trzask. Valder odgadł, że zawalił się regał, a zawartość posypała się na podłogę.
Zerknął jeszcze na pustelnika i zobaczył, że nie śmieje się już.ze swojej sztuczki.
Twarz wykrzywiał mu gniew i ból na myśl o zniszczonym domu i dorobku życia.
Kątem oka Valder zauważył, że wrogi żołnierz robi coś przy różdżce – może jakiś
mistyczny gest, a może tylko coś poprawiał. Potem uniósł ją na wysokość piersi i
skierował na resztki płonącej chaty. Czerwone strumienie światła przeszyły powietrze
i boleśnie podrażniły wzrok Valdera. Płonąca ruina zapadła się z hukiem i zmieniła w
dymiący stos o wysokości najwyżej dwóch stóp.
Rozległ się głośny syk.
Czarownik raz jeszcze poprawił coś przy różdżce i znów z niej wymierzył;
wydawało się, że coś przeskoczyło z różdżki na ruinę. Z białym błyskiem i dźwiękiem
jakby rozrywanego metalu dymiący stos zniknął w gradzie płonących odłamków.
Pozostał f tylko krater.
Przez kilka sekund grudy wrzącego błota i płonące trzciny spadały na bagno
wokół dwóch uciekinierów, spryskując ich obficie słoną wodą i mułem. Na szczęście
żadna nie trafiła. Valderowi zdawało się, że niektóre wręcz skręcały w powietrzu, aby
ich ominąć.
–Urok awersji – szepnął mag.
Zdawało się, że minęły całe godziny, nim znowu powróciła cisza i ciemność.
Valder leżał nieruchomo. Przez długą chwilę jedynym dźwiękiem był syk palących się
resztek, które gasły w bagnie. Potem usłyszał jakiś głos. Valder nie rozumiał słów.
–Wiesz, co mówi? – szepnął.
–Nie – odparł starzec. – Mówiłem ci, że nie znam ich języka. Ktoś inny
odpowiedział pierwszemu i obaj się roześmiali!
A potem rozległ się chlupot stóp grzęznących w bagnie. Nawet nie próbowali się
skradać.
–Myślą, że zginęliśmy – szepnął Valder.
–O to właśnie chodzi.
Leżeli nieruchomo, słuchając chlupotania kroków. Kiedy dźwięk ucichł na chwilę,
Valder zaryzykował szybkie spojrzenie. Zobaczył dwóch wrogów z pochodniami,
szukających czegoś wokół krateru. Jeden zatrzymał się, przyklęknął i pokazał coś
towarzyszowi. Valder wytężył wzrok; nie był pewien, ale przedmiot wyglądał jak
spalona kość.
Żołnierze wymienili parę słów w swoim języku, jeden z nich zaśmiał się krótko i
nieprzyjemnie, a potem rozejrzeli się po mokradłach. Valder zamarł. Wzrok
przeciwnika spoczął dokładnie w miejscu, gdzie leżeli dwaj Ethsharyjczycy.
Mężczyzna krzyknął coś do swojego towarzysza, i ruszył w ich stronę, znikając z
pola widzenia Valdera, który nie odważył się poruszyć oczami.
Po chwili obuta noga stanęła w błocie tuż obok, a dłoń szarpnęła go za włosy i
pociągnęła do góry. Zabolało, ale Valder wciąż był bezwładny – nie reagował, udając
trupa. Krew ściekała mu z brody.
Przez chwilę myślał, czy nie wyciągnąć noża i nie zaatakować z zaskoczenia, ale
czarownik czekał, obserwował ich znad krawędzi krateru. Valder nie miał ochoty na
samobójstwo, nawet gdyby udało się zabrać ze sobą wroga. Miał po co żyć. Zwisał
bezwładnie w uchwycie prześladowcy.
Mężczyzna upuścił go w końcu i Valder upadł ciężko w błoto, poczuł ból, ale nie
zareagował.
Żołnierz skończył z Valderem i przetoczył nogą starca. Ramię maga opadło,
rozchlapując wodę.
Zadowolony, krzyknął coś, a potem odwrócił się i pomknął przez bagna. Po chwili
Valder odróżnił kroki dwóch oddalających się osób. Światło pochodni także
przygasło, pozostawiając Ethsharyjczyków w mroku.
Kiedy kroki ucichły, Valder odczekał jeszcze chwilę, by zyskać pewność. Twarz
miał w błocie, w nosie czuł smród gnijących wodnych roślin. Wreszcie powoli uniósł
głowę i rozejrzał się ostrożnie. Nie dostrzegł nawet śladu ludzkiej obecności – oprócz
siebie i maga. Kilka iskier wciąż tliło się tu i tam wśród traw, owady brzęczały, oba
księżyce stały na niebie, lecz noc była ciemna i cicha.
Wolno i ostrożnie podniósł się na kolana, potem wstał. Woda spływała z fałd
przemoczonej tuniki i kiltu, wylewała się spod półpancerza. Gdy nikt nie krzyknął, nie
pojawiły się światła ani błyski broni czarownika, schylił się i pomógł wstać mokremu,
pokrwawionemu magowi.
Z początku starzec stanął trochę niepewnie i zaczął strzepywać brud z szaty.
Otrząsał dłoń z błota i wody, nie zważał na strumienie cieknącej krwi. Kiedy uznał, że
oczyścił się tak jak mógł, stanął i spojrzał przez mrok na krater, gdzie jeszcze
niedawno stał jego dom.
Gdy uświadomił sobie, co widzi, podbiegł do Valdera zaciskając pięści.
–Ty durniu! – wrzasnął. – Doprowadziłeś ich prosto do mnie! Zobacz, co zrobili!
–Nie krzycz – szepnął rozpaczliwie Valder. – Nie wiem, jak daleko odeszli ani jaki
słuch mają shatra.
Mag umilkł, patrząc na odległą linię ledwo widocznych w świetle księżyca drzew.
Kiedy nie pojawiły się żadne groźne postacie, wskazał oskarżycielsko na krater.
–Patrz tylko! – jęknął.
–Przykro mi – zapewnił Valder ze szczerym żalem. Niezręcznie rozmawiało mu się
z kimś, kto wyglądał jak okaleczony trup. – Nie wiedziałem, że zrobią coś takiego.
–Nie wiedziałeś – zadrwił mag. – No cóż, żołnierzu, teraz już wiesz. A co ja mam
robić, skoro, szukając ciebie, zamienili w proch mój dom? I nawet nie zdążyłem zjeść
kolacji!
–Przykro mi – powtórzył bezradnie Valder. – Jak mogę ci pomóc?
–Czy nie zrobiłeś już dosyć? Może po prostu idź sobie i zostaw mnie samego?
Księżyce stoją wysoko, będziesz dobrze widział.
–Nie mogę tak po prostu odejść. Co tu sam zrobisz?
–Co ja zrobię? Powiem ci: odbuduję mój dom, jak go zbudowałem poprzednio,
zdobędę jakoś materiały, choć nie mam pojęcia w jaki sposób, i dalej będę prowadził
badania. Tak jakby nigdy cię tu nie było, ty tępy idioto!
–Materiały? Wszystkie te butelki i słoje?
–Zgadza się, wszystkie słoje. Miałem tu wszystko, od krwi smoka po łzy dziewicy.
Dwadzieścia lat starannego zbierania, oszczędzania i kombinowania. Bogowie tylko
wiedzą, jak zdołam to zdobyć jeszcze raz.
–Zostanę i zrobię, co mogę, żeby pomóc.
–Nie chcę twojej pomocy! Po prostu odejdź!
–Ale dokąd mam pójść? Wrogi patrol uważa, że zginąłem, lecz wciąż jestem
odcięty, setki mil za liniami przeciwnika. Równie dobrze mogę tu zostać i pomóc ci w
odbudowie. Nie mam jak wrócić do domu.
–Nie chcę twojej pomocy. – Ton maga zmienił się ze słusznego gniewu w
rozdrażnienie.
–Ale dostaniesz ją, chyba że znajdziesz sposób, bym mógł wrócić na przyjazne
terytorium.
Mag spojrzał na niego z pogardą.
–Po prostu idź. Nikt nie będzie zaczepiał chodzącego trupa.
–Zaklęcie jest trwałe? – Valder był przerażony. Perspektywa ociekania iluzoryczną
krwią przez resztę życia była, delikatnie mówiąc, nieapetyczna.
–Nie – przyznał starzec. – Zużyje się za dzień czy dwa.
–Dwa miesiące trwało, nim doszedłem tak daleko na północ!
–Przecież nie sprawie, że polecisz, skoro wszystkie moje zapasy zniknęły! Nawet
najprostsza znana mi lewitacja potrzebuje odpowiednich odczynników, których już
nie posiadam. – Zastanowił się, ale nim Valder zdążył coś powiedzieć, podjął znowu:
– Mam pewien pomysł. Daj mi swój miecz. Machasz nim dookoła, więc równie dobrze
możemy go wykorzystać.
–Co? – Valder uświadomił sobie, że wciąż trzyma nagą broń. Nie schował jej do
pochwy, odkąd wyciął przejście przez ścianę chaty i złapał odruchowo, kiedy
wstawał z błota. – Po co ci miecz?
–Chcę się ciebie pozbyć, idioto.
–Jak? Zabijając mnie?
–Nie, oczywiście, że nie. Pewnie jesteś głupcem, ale to niewystarczający powód,
żeby cię zabijać. Nikogo nie zabijam. Poza tym jesteś Ethsharyjczykiem, choć idiotą,
a ja wciąż pozostaję lojalnym obywatelem. Nawet tutaj.
–Więc po co ci mój miecz?
–Zaczaruję go. Rzucę na niego każde zaklęcie, jakie znam, każdy czar, jaki
wymyślę, który pomoże ci przebić się z powrotem i zniknąć z mego życia na zawsze.
–Możesz tego dokonać bez swoich odczynników?
–Coś mogę zrobić. Znam kilka zaklęć, które nie wymagają niczego dziwnego, a
parę z nich jest całkiem niezłych. Kiedy skończę, może nie będzie to najpotężniejszy
magiczny miecz na świecie, ale doprowadzi cię do domu. To obiecuję. Mam jedno
zaklęcie, które sam wymyśliłem, i jestem pewien, że załatwi sprawę. Nie potrzebuję
do niego żadnych odczynników, których nie znalazłbym na bagnie. Jeśli zostaniesz
tu zbyt długo, mogę cię zabić, jesteś Ethsharyjczykiem czy nie, a żaden z nas chyba
tego nie chce.
Valder niechętnie rozstawał się z bronią, choć propozycja była kusząca. Tak
naprawdę nie miał ochoty budować łodzi; nie był żeglarzem, a zbliżała się pora
sztormów. Nawet nie potrafił pływać.
–Skąd mam wiedzieć, że mogę ci zaufać? – spytał.
Mag parsknął tylko.
–Nie musisz mi ufać. Jesteś dwa razy większy ode mnie i trzy razy młodszy.
Jestem tylko słabym starcem, a ty wyćwiczonym zdrowym żołnierzem. Choćbym miał
miecz, i tak byś sobie ze mną poradził, prawda? Masz nóż za pasem, nie zostaniesz
całkiem bezbronny.
Valder nie dał się przekonać.
–Jesteś przecież magiem, a nie zwykłym starcem.
–W takim razie, jeśli jestem magiem dostatecznie potężnym, żeby sobie z tobą
poradzić, to jaką różnicę robi ten twój głupi miecz? Mam przecież własny sztylet,
gdybym potrzebował ostrza do jakiegoś zaklęcia. Jedno albo drugie: albo jestem za
stary i za słaby, żeby się mną przejmować, albo i tak mam już przewagę. Nie ma
pośpiechu, żołnierzu. Do rana i tak nie rzucę żadnego zaklęcia, o którym warto by
wspominać, bo muszę widzieć, co robię. Możesz albo zniknąć stąd przed świtem,
albo zostać i pozwolić zaczarować swój miecz. Możesz też zostać i zdenerwować
mnie tak, że zamienię cię… w coś niesympatycznego. To i tak lepsze niż śmierć.
Rób, co chcesz. W tej chwili spróbuję się trochę przespać. Sprawdzę, czy potrafię
zapomnieć, że nie jadłem kolacji i że mój dom zmienił się w kupkę popiołu. A ty
zrobisz, co zechcesz. – Odwrócił się i ruszył przez bagno ku wypukłej krawędzi
krateru.
Valder stał jeszcze przez chwilę z mieczem w ręku, z bosymi stopami w rzadkim
błocie, i zastanawiał się nad sytuacją. Po chwili wzruszył ramionami i podążył za
starcem.
rozdział 3
Deszcz zaczął padać po północy, jak ocenił Valder, chociaż chmury zakryły
księżyce i trudno było ocenić czas. Na godzinę czy dwie przed świtem deszcz
zrzednął i zmienił się w poranną mgłę. Kiedy promienie słońca zdołały przebić się
przez listowie drzew na południowym wschodzie i rozlać na mokradłach, Valder był
przemoczony i niewyspany. Najgorsze, że był straszliwie spragniony i wściekle
głodny; nie wiedział, czy to z powodu chluśnięcia wody z bagien, czy strumieni krwi
przy Krwawym Oszustwie. Coś jednak przełamało Zaklęcie Wytrwałości. Krwawnik
wciąż leżał bezpiecznie w sakiewce, ale post został przerwany.
Mimo deszczu mag pozostał suchy, co Valder zauważył, kiedy światło poranka
ukazało siwe włosy starca – wciąż były rozczochrane, brudne i wysmarowane
fałszywą krwią, ale nie lepiły się do głowy. Uznał, że mag osiągnął ten godny
zazdrości stan, utrzymując jakoś urok awersji.
Starzec jednak nie wyglądał na zadowolonego. O pierwszym brzasku poderwał się
i zaczął przeszukiwać odpadki w kraterze, gdzie kiedyś stał jego dom. Na wszystkie
strony chlapał nierzeczywistą posoką.
Nie wyglądało, żeby rzucał jakieś zaklęcie, ale Valder nigdy nie czuł się pewnie w
kontaktach z obcymi magami dowolnego rodzaju; wiedział, że nie należy
przeszkadzać im w pracy. Poza tym w świetle dnia trwające jeszcze efekty Oszustwa
czyniły małego pustelnika niewypowiedzianie obrzydliwym.
Valder spędził noc między dwoma trawiastymi pagórkami, powyżej linii wody, ale
osłonięty od wiatru. Teraz usiadł na szczycie jednego z nich i obserwował starca.
Pustelnik usłyszał go i obejrzał się.
–A, jesteś, żołnierzu – powiedział. – Widziałeś coś do jedzenia?
–Nie – odparł Valder. – A ty?
–Też nie, a jestem głodny. Już od paru godzin burczy mi w brzuchu. Jak wiesz,
straciłem kolację.
–Wiem. Ja też jestem głodny i spragniony.
–Aha, zaklęcie się przełamało, tak? Nie powiem, że mi przykro, po tych
wszystkich kłopotach, jakie na mnie ściągnąłeś. Za drzewami płynie czysty strumień
– poinformował, wskazując mniej więcej na pomocny wschód. – Jeśli znajdziesz coś,
czym można nabrać wody, przynieś trochę. Sam możesz się napić na miejscu, to
mnie nie obchodzi. Rozejrzę się, czy nie złapię jakiegoś śniadania, bo chyba nic nie
zostało z mojej spiżarni. Możesz przy okazji przynieść trochę drewna, żebym mógł
ugotować to, co znajdę. Wszystko tu jest albo mokre, albo spalone.
Valder skinął głową. Głos maga nie brzmiał przyjaźnie, lecz przynajmniej starzec
był skłonny do rozmowy.
–Zrobię, co będę mógł – obiecał.
–Dobrze. I daj mi swój miecz, muszę się mu przyjrzeć.
–Wciąż chcesz go jakoś zaczarować?
–Oczywiście. Jak inaczej zdołam się szybko ciebie pozbyć? Znalazłem tu parę
drobiazgów; poradzę sobie. Teraz daj mi broń i poszukaj czegoś, co nie przecieka.
Valder wzruszył ramionami. Przekroczył rozsadzone resztki chaty, w których
grzebał mag, i wręczył mu swój miecz razem z pochwą. W końcu, tłumaczył sobie,
nie będzie mu potrzebny, kiedy pójdzie po wodę, a przydadzą się za to obie ręce.
Północerze odeszli, a z innymi zagrożeniami poradzi sobie, albo uciekając, albo
sztyletem.
Starzec przyjął broń i obejrzał pobieżnie, oceniając mało ozdobne lecz praktyczne
wykonanie, gardę, proste ostrze bez żadnych ornamentów. Skinął głową.
–Nada się doskonale. Przynieś wodę. Valder, bez słowa, zaczął szukać pojemnika.
Przy pierwszym obejściu krateru nie znalazł niczego odpowiedniego, ale gdy
rozejrzał się po zboczach, zauważył górną połowę bardzo dużego szklanego słoja.
Pokrywka wciąż była mocno przykręcona. Valder miał nadzieję, że to wystarczy.
Uważając na ostre krawędzie, chwycił pod pachę naczynie i ruszył w kierunku, który
wskazał mu starzec.
Jednak w przeciwieństwie do maga żołnierz nie przeżył długich lat na bagnie i nie
poznał wszystkich jego zakamarków. Musiał brnąć przez błotniste rowy, wspinać się
na sypkie wydmy, przekraczać morskie zatoczki, przeciskać przez trzciny i wysokie
trawy. Bose stopy pokryły się zadrapaniami i skaleczeniami, a przemoczone skarpety
rozpadały się w strzępy.
W końcu zrezygnował z trasy na wprost i skręcił ku najbliższemu skrawkowi
suchego lądu. Potem ruszył na północ pod gałęziami sosen, wzdłuż brzegu bagna.
Wreszcie trafił na strumień i uznał, że to ten, o którym mówił pustelnik.
Woda była czysta, ale słonawa, ruszył więc w Gorę, przeklinając maga.
Mniej więcej pięćdziesiąt sążni od miejsca, gdzie pierwszy raz spróbował wody,
strumień spływał przez kamienie, rozlewając się szeroko z jednego jeziorka do
drugiego wzdłuż wąskiej kamiennej ścieżki po zboczu wzniesienia. Woda w górnym
jeziorku była świeża, słodka i zimna. Valder położył się na brzuchu i pił łapczywie.
Kiedy uniósł głowę, na moment zaszokował go widok krwi spływającej
strumieniem. Potem przypomniał sobie Oszustwo. Wybuchnął śmiechem.
Wypłukał słój, napełnił go i z ulgą stwierdził, że mieści rozsądną ilość wody.
Zostawił naczynie na brzegu, a potem rozejrzał się za drewnem.
Wiedział, że świeża sosna dymi i trzaska. Każde drzewo, póki było zielone, nie
paliło się zbyt dobrze, ale sosna wyjątkowo nie nadawała się na ognisko. Rozejrzał
się, w nadziei że znajdzie coś lepszego.
Odkrył złamany konar, kiedyś może czubek drzewa, lecz teraz jedynie wyschnięty
i pokrzywiony kawał drewna, długi na wzrost Valdera i gruby jak przedramię.
Połamany, z kupką drobnych gałązek, powinien się nadać.
Zebrał do sakwy gałązki i suche igły na rozpałkę, potem chwycił połówkę słoja, w
drugą rękę wziął konar i ruszył z powrotem.
Teraz droga okazała się o wiele trudniejsza. Chociaż znał już teren, musiał
pokonać dodatkowe problemy w postaci ciągniętego drewna i odwróconego słoja z
wodą. Starał się też, by drewno, i tak wilgotne po porannym deszczu, nie zamokło
jeszcze bardziej. To ostatnie okazało się na bagnie prawie niemożliwe. Zdołał jednak
dotrzeć do krateru, mocząc tylko jeden koniec konaru. W zaimprowizowanym
pojemniku zostało już niewiele wody.
Starzec nie od razu zauważył jego powrót. Pochylony nad mieczem, czubkiem
palca wypisywał w powietrzu o cal nad klingą lśniące błękitne runy. Valder
spostrzegł, że fałszywe rany maga powoli znikają, a na twarz powróciły rumieńce.
Rzucił konar na ziemię, postawił obok naczynie, po czym się rozejrzał.
Pustelnik zaprowadził coś w rodzaju porządku i zmienił krater z miejsca
zniszczenia w obóz wśród ruin. W pobliżu leżał stos krabów; Valder domyślił się, że
będą śniadaniem, choć nie miał pojęcia, jak ktokolwiek mógł znaleźć ich tak wiele i
tak szybko w tych wodach. Wokół siebie starzec ułożył rozmaite elementy swoich
tajemniczych materiałów: fragment czaszki, małe błyszczące kamienie, odpryski
jakichś minerałów i pięć ogarków świec. Valdera zdumiał fakt, że świece przetrwały
piekło ostatniej nocy.
Przez długą chwilę zastanawiał się, czy powinien znaleźć sobie jakieś zajęcie.
Wreszcie jednak mag uniósł głowę.
–Przyrządź kraby, dobrze? – powiedział. – Ugotuj, jeśli uważasz, że to naczynie
utrzyma wodę.
Valder spojrzał na kraby, potem na pęknięty słój i znowu na maga.
–Myślałem, że byłeś spragniony – zauważył.
–Nie. Jestem głodny. To ty byłeś spragniony. Gotuj kraby. Poirytowany Valder
zgarnął cztery kraby do słoja i zaczął rozpalać ognisko. Bez kłopotu połamał drewno
na odpowiednie kawałki i ułożył nad igłami. Odkrył jednak, że gałązki są wciąż
wilgotne po deszczu, choć wybierał najsuchsze, jakie znalazł przyklęknął,
powstrzymując przekleństwa, żeby przypadkiem nie powiedzieć czegoś, co pozwoli
demonom przeszkodzić w zaklęciu maga, i raz za razem bez skutku krzesał iskry.
Po kilku minutach przysiadł na piętach i zauważył, że starzec stoi obok niego.
Mag bez słowa wyciągnął palec, który zapłonął na czubku jak świeca z paznokciem
zamiast knota – tak jak zeszłej nocy, gdy zapalał lampę. Wsunął palec w stosik igieł,
a te zapłonęły natychmiast. Zgasił płomyk, chowając palec w pięści, a drugą ręką
posypał płomienie żółtym proszkiem. Wymówił jakieś obce słowo. Ogień z nagłym
hukiem ogarnął całe drewno i słój. Po sekundzie gałązki płonęły już równym
płomieniem, a po chwili woda zaczęła parować.
–Zawołaj mnie, kiedy będą gotowe – polecił starzec i wrócił do miecza.
Valder obserwował go; sam siebie próbował przekonać, że mag nie jest
przyzwyczajony do kontaktów z ludźmi i nie ma pojęcia, jak irytujące jest jego
zachowanie. Kiedy starzec usiadł ze skrzyżowanymi nogami obok miecza i rozpoczął
kolejny ciąg tajemniczych gestów, Valder odwrócił się do swojego
zaimprowizowanego garnka i zaczął sztyletem nakłuwać kraby – o wiele gwałtowniej,
niż wymagała tego sztuka kulinarna.
Próbował zmusić się do zachowania spokoju. Uciekł imperialnemu patrolowi, a
właściwie to ten stary dureń ocalił mu życie swoimi zaklęciami. Mag powiedział, gdzie
znaleźć wodę, zatroszczył się o żywność, rozpalił ogień, kiedy Valder nie potrafił. Nie
było żadnych powodów do irytacji oprócz całkowitego lekceważenia przez starca
zwykłych zasad dobrego wychowania. Valder zawsze miał szacunek dla takich
drobnych uprzejmości; wiele razy je wykorzystywał, by zażegnać bójki w koszarach.
Zastanawiał się, czy dwa miesiące samotności w lesie i cztery dni rozpaczliwej
ucieczki mogły tak wpłynąć na jego zachowanie, by usprawiedliwił nieuprzejmość
pustelnika.
Kiedy kraby nadawały się do jedzenia, był już spokojny. Ciepło ognia przepędziło
z jego włosów i ubrania wilgoć deszczu, mgły i bagna, a lepsze samopoczucie
fizyczne wpłynęło na poprawę nastroju.
–Magu! – zawołał. – Śniadanie gotowe!
Przez kilka sekund jedyną odpowiedzią było bulgotanie wody w pękniętym słoju i
trzaskanie płonących gałązek. Wreszcie mag przerwał tajemnicze gesty.
–Trzymaj je na ogniu, dobrze? – odparł. – Nie mogę teraz odejść…
–Jak chcesz.
Valder wzruszył ramionami. Nożem wyłowił kraba i usiadł, żeby go zjeść.
Zjadł trzy z czterech – jak można się spodziewać tak daleko na północy, żaden nie
był zbyt duży. Wrzucił trzy następne, oparł się plecami o wzgórek i siedząc
wygodnie, obserwował starca.
Ogarki paliły się, a dym wił nienaturalnie, tworząc coś, co przypominało
poszarpaną, zawieszoną w powietrzu koronkę. Miecz stał pionowo, bez podparcia, w
samym środku kręgu. Żołnierz nie miał wątpliwości, że mag robi coś z jego bronią,
jednak nie miał pojęcia co.
Głosem zaskakująco potężnym, jak na tak niskie, wychudłe ciało, starzec rzucił
pojedyncze słowo, którego Valder nie zrozumiał. Miecz i dym znieruchomiały w
powietrzu. Mag wstał, rozłożył ramiona, obszedł bokiem kolumnę zestalonego dymu,
potem odwrócił się i podszedł do ogniska.
–Pożyczę sobie twój nóż, żołnierzu. Wszystkie moje straciłem albo są w użyciu. –
Skinął ręką i Valder po raz pierwszy zauważył, że pod mieczem stoi na ostrzu sztylet
maga, który wiruje i lśni srebrzyście dużo mocniej, niżby to tłumaczył blask słońca.
Wzruszył ramionami i podał starcowi nóż.
Mag zjadł w milczeniu wszystkie cztery ugotowane kraby, łapczywie pochłaniając
mięso. Skończył i rzucił skorupy w mokradło.
–Magia wzmaga apetyt – wyjaśnił – a od dymu zaschło mi w gardle. Przynieś
więcej wody, żołnierzu, jeśli nie masz nic innego do roboty.
–Najpierw oddaj mi nóż – odparł Valder. Nie warto było wysilać się na dyskusję
czy uprzejmość wobec pustelnika.
Mag podał mu sztylet i Valder niechętnie ruszył do strumienia.
Przez resztę dnia na przemian siedział, nic nie robiąc, albo nosił wodę i drewno, a
raz trzy czarne sosnowe szyszki, których mag potrzebował do swych zaklęć. Odkrył,
że czarne sosnowe szyszki są rzadko spotykane – większość była brązowa albo
szara. Wreszcie znalazł samotne niebieskawe drzewo, gdzie rosły pożądane obiekty.
Słońce sunęło przez pochmurne niebo i opadało ku morzu, a mag wciąż rzucał
swe zaklęcia. Ogniste rany i splatający się dym były tylko dwoma z wielu
dziwacznych efektów, które zaobserwował Valder. Coraz częściej zastanawiał się, co
właściwie starzec wyczynia z jego mieczem.
Dobrze po zachodzie słońca zdrzemnął się wreszcie przy ogniu, podczas gdy mag
rył w ziemi ogniste czerwone linie, używając przy tym jakiegoś złotego przedmiotu.
Obraz ten wydał się Valderowi dziwnie odpychający.
Obudził go głośny plusk i krzyk. Ocknął się i odruchowo sięgnął po miecz,
którego nie było. Rozejrzał się przestraszony.
Ognisko prawie wygasło, zniknął też magiczny blask. Nie było run w powietrzu,
linii na ziemi ani magicznych ostrzy. Dopiero po chwili zdołał rozpoznać rozmazany
kształt w mroku.
Mag zbliżał się, niosąc oburącz wsunięty do pochwy miecz.
–Masz, żołnierzu – rzekł, podając mu broń. – Weź swój piekielny miecz i wynoś
się stąd!
–Co? – Zaraz po przebudzeniu Valder nie był w najlepszej formie. Spojrzał tępo na
całkiem zwyczajną pochwę i rękojeść.
–Mówię, że skończyłem z twoim mieczem. Są na nim wszystkie zaklęcia, jakie
mogłem rzucić w tych okolicznościach. Jeżeli nie doprowadzi cię bezpiecznie do
domu, to w żaden inny sposób nie mogę ci pomóc. Weź go i idź. I nie wyciągaj, póki
nie znikniesz za horyzontem.
Wciąż oszołomiony Valder przyjął miecz, przyglądał mu się chwilę, a potem
zawiesił w zwykłym miejscu na pasie. O ile mógł dostrzec w słabym blasku żaru,
miecz wyglądał całkiem tak jak wtedy, kiedy Valder tu przybył. Gdy przypiął go do
pasa, sięgnął do rękojeści, by sprawdzić, czy lekko wychodzi z pochwy – żołnierz
musi czasem szybko dobywać broni.
–Nie, powiedziałem! – warknął mag, a koścista dłoń chwyciła go za przegub.
Patrząc na tę dłoń, Valder odruchowo zarejestrował zniknięcie ostatnich śladów
Krwawego Oszustwa. – Nie wolno go tutaj wyciągać! To niebezpieczne! Nie wyjmuj
miecza, dopóki nie będzie ci potrzebny, a nie będzie, póki się stąd nie oddalisz.
–Jak chcesz – mruknął Valder i zdjął dłoń z rękojeści.
Mag uspokoił się.
–Tak już lepiej. Aha… Nadałem mu imię.
–Co? – Żołnierz wciąż był zbyt senny, by nadążyć za zmianą tematu.
–Dałem klindze imię. Teraz nazywa się Wirikidor.
–Wirikidor? Co to za unię, Wirikidor?
–Pradawne imię, żołnierzu. Pochodzi z języka tak starożytnego, że nawet jego
nazwa została zapomniana, i nie ma już śladu po ludziach, którzy nim mówili.
Oznacza “zabójcę wojowników”. Było częścią zaklęcia, jakie rzuciłem, więc teraz tak
brzmi jego imię.
Valder zerknął w dół i z trudem powstrzymał odruch, by znów chwycić za
rękojeść.
–Nie lubię nazywania mieczy. Inni tak robią, ale jakoś nigdy im to nie pomaga.
–Nie powiedziałem, że to ci w czymś pomoże, ale imię tego miecza brzmi teraz
Wirikidor. Pomyślałem więc, że powinieneś o tym wiedzieć, skoro będzie należał do
ciebie. To znaczy: powinien należeć. Jest na nim uśpione zaklęcie, wariant Zaklęcia
Prawdziwej Własności. Ktokolwiek dobędzie go pierwszy, stanie się właścicielem do
końca swoich dni. Dopilnuj, żebyś to był ty, żołnierzu, a klinga będzie cię chronić.
–Jak będzie mnie chronić?
–Cóż… tego jeszcze nie jestem pewien.
–Będzie mnie chronić, jeśli jej dobędę, ale nie wolno mi dobyć klingi, dopóki nie
oddalę się stąd na kilka mil.
–Zgadza się.
–A co ma mnie chronić do tego czasu? Mag spojrzał na niego gniewnie.
–Twoje wrodzone umiejętności, oczywiście. Tyle że będziesz nieuzbrojony,
prawda? Musimy więc mieć nadzieję, że ochrona nie będzie ci potrzebna.
Valder był coraz bardziej rozbudzony i przytomny, dostatecznie, żeby uznać, że
kłótnia z magiem może nie być zbyt rozsądnym posunięciem. – Zapytał jednak:
–Wszystko, co możesz mi o nim powiedzieć, to tylko to, że będzie mnie chronił?
–To wszystko, co mam zamiar ci powiedzieć, durniu! A teraz bierz swój miecz i
wynoś się stąd.
Valder rozejrzał się w ciemności; blask żaru sięgał na sążeń czy dwa od ogniska,
a gęste chmury skrywały księżyc i gwiazdy. Nie dostrzegł śladów słońca ani na
wschodzie, ani na zachodzie.
–Która godzina? – zapytał.
–Skąd mogę wiedzieć? Skończyłem zaklęcie dokładnie o północy, przynajmniej
tak zamierzałem. Ale kłócisz się tu ze mną dość długo, żebym stracił rachubę, która
jest godzina. Po północy, ale jeszcze przed świtem.
–Ja też nie wiem, starcze – rzekł Valder – ale nie ruszę się stąd do świtu.
Zaczarowany miecz niewiele mi pomoże, jeśli potknę się i utonę w tym cuchnącym
bagnie.
Mag przyglądał mu się gniewnie przez chwilę, wreszcie kiwnął głową.
–Jak chcesz – burknął, odwrócił się i odszedł.
Valder obserwował jego znikające w mroku plecy i myślał, jak absurdalnie
wygląda w złości tak drobny człowieczek. Potem usiadł i przyjrzał się znajomej
pochwie u pasa. Nie dostrzegł żadnych różnic, a przecież mag pracował nad nią
przez cały dzień i połowę nocy, z pewnością wykorzystując prawdziwą magię.
Pragnienie, by wyjąć miecz i sprawdzić, czy klinga się zmieniła, było niezwykle silne.
Valder żywił jednak szacunek dla wszelkiego typu magii. Jeśli starzec stwierdził, że
to niebezpieczne, pewnie było niebezpieczne. Może na przykład w powietrzu
pozostało dość rozproszonej magii, by wywołać reakcję z zaklęciem na mieczu?
A może, zastanowił się nagle, mag postanowił odpłacić mu za zniszczenie domu i
raz dobyty miecz dokona straszliwej zemsty, której starzec woli nie oglądać?
Valder odpędził tę myśl. Nie miał właściwie wyboru – musiał ufać pustelnikowi.
Oparł się o wzgórek i szybko zasnął.
rozdział 4
Zbudził się ze sztywnymi obolałymi nogami. Wyprostował je powoli, potem ugiął
znowu, by trochę rozruszać. Gdy uznał, że ustoi, podniósł się i rozejrzał dookoła.
Słońce, co odkrył ze zdziwieniem, stało już wysoko na niebie; nie miał zamiaru
spać tak długo. Nie zauważył ani śladu pustelnika.
Wytłumaczył sobie, że mag odszedł po wodę lub jedzenie. Postanowił poczekać,
aż wróci, żeby się pożegnać przed drogą na południe. Następnym zmartwieniem było
śniadanie. Rozejrzał się odruchowo.
Garść niezjedzonych krabów zniknęła; podejrzewał, że posłużyły starcowi jako
śniadanie. Pęknięty słój zniknął także, co potwierdzało teorię, że mag poszedł po
wodę. Gdy jednak rozejrzał się dokładnie, uświadomił sobie z wolna, że zniknęło
wszystko, co mogło nadawać się do użytku. Nic nie pozostało j w miejscu chatki –
tylko popiół i strzaskane szkło. Stosy ocalonych magicznych materiałów zniknęły
wraz z ich właścicielem.
Przekonał się, że miecz wciąż wisi bezpiecznie w pochwie j u pasa, i przyjął to z
ulgą.
Nie mógł sobie wyobrazić, jak starzec uprzątnął wszystko tak dokładnie ani gdzie
się oddalił z rzeczami. Zdziwiony, podszedł na brzeg krateru. Skrzywił się, kiedy
odłamki szkła pokłuły mu stopy.
Pośrodku krateru wyryto runy – czarne na białym tle. Nie były magiczne,
przekazywały tylko wiadomość w zwykłym piśmie Ethsharu.
“Znalazłem nowe miejsce”, informowały. “Nie wracam. Powodzenia”.
Brakowało podpisu, ale też w tych okolicznościach nie był potrzebny. Valder
przyjrzał się słowom, potem wzruszył ramionami – Możliwe, że mag ukrył się gdzieś
w pobliżu i wróci, gdy tylko Valder odejdzie; jeśli nawet, to już nie jego sprawa.
Najwidoczniej pustelnik wolał się rozstać bez dalszych rozmów, a Valder nie widział
powodu, by się temu przeciwstawiać. Raz jeszcze się rozejrzał i ruszył przez bagno
na południe.
Bez kłopotu dotarł do suchego lądu. W południe nie widział już ani nie czuł
słonych mokradeł, choć lekki zapach morza wciąż był wyczuwamy w podmuchach z
zachodu. Chciał jak najszybciej wrócić do swych towarzyszy i wydostać się z
pustkowia, lecz przystanął, gdy słońce sięgnęło zenitu. Potem usiadł gwałtownie na
porośniętej mchem kłodzie.
Poranione stopy nie mogły nieść go dalej bez odpoczynku; powodem nie był
dzisiejszy marsz – dwu-, może trzygodzinny, ale raczej wczorajsze wypadki i brak
butów. Nie tracił czasu, by zdobyć coś, co zastąpiłoby obuwie spalone na popiół w
chacie, lecz bez niego inaczej rozkładał się ciężar ciała, wzrastał nacisk na części
stopy, które nie były do tego przyzwyczajone.
Nie był pewien, jakie zastępcze obuwie może znaleźć; nigdy dotąd nie stracił
butów na patrolu. Nigdy nie słyszał o takim problemie – ani na szkoleniach, ani
podczas rozmów w koszarach. Kiedy para butów rozpadała się, była zastępowana
kolejną. O ile pamiętał, tego jednego nigdy w wojsku nie brakowało.
Skarpety, które wciąż miał na nogach, zużyły się zupełnie, na podeszwach zostało
tylko kilka nici; zdjął je z nóg i wyrzucił.
Jakby bolące stopy nie dokuczały dostatecznie, odczuwał też ostry głód. Po
drodze napotkał dość strumieni, żeby gasić pragnienie, ale nie mógł przecież jeść
sosnowych szyszek, a jedyną zwierzyną, jaką spotkał, była wiewiórka i nie wpadł na
pomysł, by ją ścigać.
Rozejrzał się po pustym lesie. Promienie słońca rzucały jasne plamy na poszycie
z sosnowych igieł. Nie miał jedzenia – wyszedł przecież tylko na dwudniowy zwiad,
wyposażony w Zaklęcie Wytrwałości. Kto mógł przewidzieć, że będzie potrzebował
żywności? Dwa miesiące przetrwał bez jedzenia dzięki magii krwawnika, ale czar
został złamany.
Nie miał też żadnych narzędzi, żeby zdobyć żywność. Posiadał pas, procę, nóż i
zaczarowany miecz, ale nic więcej. Miał także schowaną sztukę srebra, nie tyle na
szczęście, ale raczej dlatego, że nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć, a nawet
jedna moneta wystarczy czasem, żeby przekupić chłopa – chociaż akurat w
pomocnych lasach niewielu ich mieszkało. Zdołał zachować krzemień i krzesiwo,
wciąż miał tunikę i pancerz, lecz hełm zgubił już dawno. W sakiewce bezpiecznie
spoczywał krwawnik, chwilowo bezużyteczny, dopóki Valder nie znajdzie maga, który
odnowi zaklęcie.
Zastanawiał się, czy pustelnik mógłby rzucić Zaklęcie Wytrwałości. Był zły na
siebie, że nie spytał, gdy miał okazję. Teraz, nawet gdyby wrócił, pewnie nie
odszukałby starca.
Oczywiście możliwe, że mag i tak nie mógłby mu pomóc. Valder wiedział, że
rzucanie zaklęcia wymaga jakiegoś tajemniczego proszku czy może dwóch, a zapasy
pustelnika spłonęły i niełatwo będzie je uzupełnić.
Przemyślał dokładnie, czym dysponuje, i uznał, że do zdobycia żywności
najlepsza będzie proca. Musi tylko znaleźć parę kamyków, a przynajmniej kawałków
drewna jako amunicji, no i zwierzę, które mógłby upolować.
Miecz był za duży i zbyt ciężki, by użyć go przeciwko wiewiórce. Valder w
zadumie przyjrzał się rękojeści u pasa. Może zdarzy się coś większego od
wiewiórki…
Rękojeść wyglądała tak jak zawsze: prosta, funkcjonalna i dość brzydka; szary
metal bez ornamentów i zdobień, zmiękczona od potu skóra uchwytu, przewiązana
zmatowiałymi mosiężnymi drutami. Nie było w niej nic eleganckiego, nic
przyciągającego wzrok. Nagle zastanowił się, czy mag w ogóle cokolwiek zrobił z
mieczem. Wiedział przecież, że istnieją zaklęcia, które nie mają żadnego działania,
jedynie wyglądają niezwykle magicznie – a przecież starzec nie miał praktycznie
żadnych odczynników. Może w swym gniewie, zrozumiałym po stracie domu, oszukał
nieproszonego gościa sztuczkami i iluzjami. To by wyjaśniało, dlaczego zakazał
dobywania miecza, póki sam nie zniknie; użycie broni wykazałoby pewnie, że nie ma
żadnego czaru.
A to, pomyślał Valder, byłoby dalszym ciągiem pecha. Pełen podejrzeń, wyjął
miecz z pochwy.
Ostrze wysunęło się gładko i błysnęło w słońcu, ale nie jaśniej, niż mógłby się
spodziewać. Nie zauważył żadnego nienaturalnego lśnienia, żadnych srebrzystych
iskier, a jedynie zwykły blask dobrze utrzymanej stali. Wysunął miecz do końca,
machnął kilka razy, wstał nawet i wykonał szybką, trochę niezręczną zasłonę i
ripostę przeciwko niewidzialnemu wrogowi. Nie dostrzegł śladów działania magii.
Klinga wyglądała i zachowywała się tak jak zawsze.
Opuścił miecz i nieco rozczarowany spojrzał wzdłuż ostrza. Nie był właściwie zły,
w końcu starzec mu nie ufał i chciał się pozbyć kłopotu. Możliwe też, że wcale nie był
tak wielkim magiem, za jakiego chciał uchodzić, choć z pewnością dobrze radził
sobie z drobnymi zaklęciami, takimi jak Krwawe Oszustwo czy Ognisty Palec.
Przyjemnie byłoby mieć magiczną broń. Dodałaby mu odwagi. Nie ocaliłaby go
przed głodem, ale i tak by się cieszył.
Zastanawiał się przez chwilę, czy nie wrócić na północ i nie odszukać maga, lecz
zaraz zrezygnował. Pustelnik zniknął, nie warto go śledzić, a jeśli nawet by go
znalazł, to co by zrobił? Tak samo jak on, starzec miał własne kłopoty. Nie warto było
łączyć obu zestawów.
Myśl o powrocie na północ przypomniała Valderowi, że wciąż jest niedaleko
słonych mokradeł, a zatem wciąż blisko morza. Sosnowe lasy nie dostarczą mu
żywności, ale ocean owszem. Nawet jeśli nie znajdzie krabów, małży czy ostryg, jeśli
nie złapie żadnej ryby czy czegoś innego, zawsze może jeść wodorosty. A więc
zamiast na północ skieruje się na zachód i ruszy dalej brzegiem. Droga będzie kręta,
będzie okrążać każdą zatoczkę, ale przynajmniej oszczędzi mu lęku, głodu i strachu
przed zabłądzeniem.
Podjąwszy decyzję, spróbował włożyć miecz do pochwy.
Ostrze odsunęło się od otworu.
Przekonany, że ze zmęczenia źle wymierzył, spróbował znowu. I znowu czubek
miecza nie wsunął się w pochwę, ale zjechał w bok.
Nadal nie zastanawiając się nad tym, choć lekko zirytowany, objął szczyt pochwy
lewą dłonią, by skierować ostrze do wnętrza tak, by nie mogło się odchylić. Udało się
w tym sensie, że klinga faktycznie nie odskoczyła, ale wciąż nie mógł jej wcisnąć;
zamiast się odsunąć, po prostu znieruchomiała.
Naciskał coraz mocniej, aż użył całej swojej siły; cokolwiek jednak trzymało miecz,
nie poddawało się.
Początkowa irytacja szybko ustąpiła miejsca zdumieniu. Rozpiął pas i ustawił
pochwę przed sobą, aby przyjrzeć się jej dokładnie. Nie zauważył nic dziwnego, nic
odbiegającego od normy. Ogarnęło go nagłe podniecenie. A jednak mag nie skłamał!
Usiadł ostrożnie i bardzo powoli, bardzo starannie przysunął miecz do pochwy.
Ostrze zachowywało się zwyczajnie, jak dowolny nieożywiony obiekt – do chwili
kiedy czubek zrównał się z otworem pochwy. Wtedy coś powstrzymywało ruch. Nie
miało znaczenia, czy ostrze było w samym środku otworu, czy z boku; po prostu nie
chciało się wsunąć.
Zafascynowany Valder odłożył miecz i wtedy odkrył, że nie może zdjąć dłoni z
rękojeści. Podniósł broń i przyjrzał się jej uważnie.
Nie dostrzegł żadnych różnic. Był to ten sam standardowy wojskowy miecz, który
nosił, odkąd został zwiadowcą. Mógł otworzyć dłoń i pomachać palcami, ale jak się
przekonał, nie był w stanie całkowicie odsunąć ręki od głowicy. Coś magicznie
wiązało je ze sobą. Podniósł rękę dłonią w dół, z wyprostowanymi palcami, a miecz
przylgnął do środka dłoni jak przyklejony.
Ale nie był przyklejony; Valder zacisnął palce na uchwycie i znowu je
wyprostował. Tym razem miecz zwisał z samych czubków.
Nie czuł żadnego bólu; po prostu miecz nie chciał odsunąć się od dłoni. Na próbę,
kiedy zwisał mu z dwóch palców, chwycił go lewą ręką i pociągnął.
Miecz odsunął się bez oporu, ale teraz przylgnął do lewej dłoni, tak jak
poprzednio do prawej przerzucił go kilka razy, a potem spróbował czegoś innego.
Kiedy miecz dotykał końców palców, Valder oparł czubek o drzewo, zaparł się
nogami i pchnął.
Dłoń oderwała się od rękojeści. Obie ręce miał teraz wolne, ale miecz przylgnął do
podeszwy prawej stopy.
Popatrzył na broń, niepewny, czy powinien się roześmiać, czy wrzeszczeć.
Zwyciężył śmiech; Valder uśmiechnął się szeroko i zachichotał. Przyklejony do stopy
miecz wyglądał po prostu głupio.
Wypróbował jeszcze kilka możliwości i odkrył, że miecz musi wprawdzie
zachować kontakt z jakąś częścią jego ciała, lecz nie jest specjalnie ważne z jaką.
Mógł zwisać z nosa, gdyby Valder miał na to ochotę, choć wtedy kołysał się w stronę
prawej ręki, jakby ją wolał i próbował do niej wrócić. Nie miało też znaczenia, jaka
część miecza go dotykała: rękojeść, klinga czy garda.
Zmęczony w końcu tą zabawą zostawił miecz pod stopą i zajął się pochwą.
Eksperyment wykazał, że sztylet wsuwa się w nią bez żadnych kłopotów; sosnowe
igły można do niej wrzucić i wytrząsnąć z powrotem. Najwyraźniej to miecz był
winien, nie pochwa.
Przekonał się o tym ostatecznie, próbując wcisnąć na klingę miecza pochwę
sztyletu; nie udało się, tak samo jak z pochwą miecza.
Próba owinięcia broni w kilt przekonała go, że klinga nie pozwala się zasłonić.
Materiał zsuwał się, unikając kontaktu z metalem. Wprawdzie Valder potrafił
przycisnąć parę cali tkaniny do ostrza, ale coś nie pozwalało jej na nim utrzymać.
Miecz nie dawał się schować i tyle.
To niezwykłe zachowanie miecza było tak intrygujące, że Valder ponad godzinę
spędził na dalszych z nim zabawach. Eksperymentował, ignorując burczenie w
brzuchu. Teraz już nie wątpił, że stary pustelnik rzucił jakieś zaklęcie, lecz wciąż nie
wiedział, jak ono działa. Próbował wszystkiego, co mu przyszło do głowy, nie
ryzykując tylko ataków na drzewa i kamienie, żeby nie złamać klingi. Ale żadna z prób
nie ujawniła jakiejś pożytecznej cechy miecza. Jedynymi znakami magicznego
działania była niemożność zakrycia ostrza i konieczność utrzymania kontaktu z
właścicielem. To ostatnie, pomyślał Valder, może się okazać użyteczne. Nie musi się
już martwić, że w bitwie zostanie rozbrojony. Z drugiej strony trudno byłoby mu się
poddać, gdyby zaszła taka potrzeba. Ogólnie wątpił, czy te dwie magiczne cechy
miecza wystarczą, żeby go ochronić, gdyby trafił na kolejny wrogi patrol.
Podejrzewał, że magia ma szersze działanie, jednak nie potrafił określić jej natury.
Zaryzykował odważniejszy eksperyment: kalecząc na ostrzu mały palec lewej ręki,
przekonał się, że miecz nie chroni go przed ranami, że jest wyjątkowo ostry, ale nie
niepowstrzymany, gdyż nie stracił palca, i że nie zmienia swego zachowania po
skosztowaniu krwi. Zachowywał się dokładnie tak jak zwyczajny miecz, przynajmniej
jeśli chodzi o ostrze – tyle że większość nie jest aż tak ostra.
Ponieważ to Valder był właścicielem, więc oczywiście jego krew i palec mogą nie
wywoływać takich samych reakcji miecza, jak cudze.
Nie potrafił wymyślić już dalszych eksperymentów. Wstał i ruszył przed siebie,
tym razem kierując się na zachód, ku oceanowi. Miecz zwisał mu z ręki.
Kiedy dotarł na skalisty brzeg, słońce opadało już ku falom, malując szeroki złoty
pas od ziemi po horyzont. Głód ściskał żołądek Valdera, który zapomniał się na
chwilę i raz jeszcze bezskutecznie próbował wsunąć miecz do pochwy, by łatwiej
wejść między skały i poszukać czegoś do jedzenia. Reakcja broni przypomniała mu o
zaklęciu. W zadumie popatrzył na klingę, zastanawiając się, czy może mu pomóc w
zdobyciu żywności.
Nie zdołał wymyślić żadnej metody wykorzystania dziwactw miecza, więc
zdecydował się na drobny eksperyment. Zamieszał ostrzem w kałuży wody – bez
skutku, choć z zaciekawieniem zauważył, że wyjęty z wody miecz był zupełnie suchy.
Metal całkowicie pozbył się wody, czego nie potrafiła zwykła stal. Oznaczało to, że
pewnie Valder nie musi się martwić o rdzę.
Dalsze doświadczenie wyjawiło, że miecz nie jest idealnym narzędziem do
wykopywania małży, ale działa; że piasek nie brudzi ostrza; wykopywanie kamienia
nie tępi ani nie krzywi klingi – Valder nie wątpił już, że miecz ma specyficzne cechy.
Nie był jednak całkiem przekonany, czy te właściwości pomogą mu wrócić
bezpiecznie do domu.
Na kolację zjadł podgrzane na kamieniach małże i zaczął myśleć, co począć dalej.
Mało wiedział o mieczu.
–Wirikidorze! – zawołał, ale nic się nie stało. Rękojeść wciąż lgnęła mu do ręki, jak
wtedy, gdy wyjął miecz z pochwy.
–Hej, Wirikidorze! – krzyknął głośniej, unosząc broń. Nic się nie stało.
–Wirikidorze, zabierz mnie do domu! – rozkazał.
Znów nic się nie stało. Miecz błyszczał lekko w ostatnich promieniach słońca,
które opadło już do horyzontu.
–Wirikidorze, zdobądź mi jedzenie! – Małże nie wypełniły mu żołądka.
Nic się nie stało.
–Niech cię licho, Wirikidorze! Zrób coś!
Miecz nic nie zrobił; a wokół tylko pogłębił się mrok.
Myśląc, że może właściwości miecza związane są ze słońcem, Valder spróbował
go odłożyć. Rękojeść nie opuściła dłoni.
Przyszło mu do głowy, że może jest skazany na trzymanie miecza w dłoni przez
resztę życia, co nie wyglądało zachęcająco. Oczywiście znał wielu magów, więc z
pewnością znajdzie w końcu takiego, który potrafi odwrócić zaklęcie i uwolnić go od
dotyku rękojeści.
Mimo to, dopóki nie wróci do cywilizacji, będzie chyba skazany na swoją broń.
Zniechęcony, przestał bawić się mieczem i spróbował urządzić sobie biwak
między czarnymi skałami, powyżej linii przypływu.
rozdział 5
Przez jedenaście dni od pierwszego dobycia magicznego miecza Valder wędrował
wzdłuż brzegu, żywiąc się głównie małżami, krabami i od czasu do czasu jakąś rybą.
Wykonał na klindze wszystkie eksperymenty, jakie mu przyszły do głowy, lecz bez
specjalnych rezultatów. Ostrze pozostawało czyste i gładkie, rękojeść nie odrywała
się od dłoni, a on nie potrafił wsunąć miecza do pochwy. Stopy bardzo mu
stwardniały, miejsce pęcherzy zajęły odciski. Był już zmęczony noszeniem nagiego
miecza; na rękach także pojawiły się odciski.
Przez cały ten czas, przez wiele mil, które pokonał, nie zobaczył nawet śladu
innych ludzkich istot – ani półludzkich, jeśli już o to chodzi. Sądził, że będzie musiał
omijać północerskich strażników wybrzeża, ale nie – najwyraźniej ci, których spotkał
w drodze na północ, zostali wycofani. Widział tylko morze po prawej stronie i
puszczę po lewej. Brzeg, po którym kroczył, zmieniał się, od piaszczystych plaż,
poprzez nagie skały do stromych urwisk i z powrotem.
Szedł dalej na południe. Noce były coraz cieplejsze, a gwiazdy znajome. Sosnowe
lasy ustępowały innym drzewom, coraz więcej ptaków śpiewało w gałęziach albo
fruwało nad głową. Pojawiły się też zwierzęta, najczęściej małe: wiewiórki lub króliki;
raz zauważył jelenia, a kiedy indziej zdawało mu się, że widzi dzika. Nie miał ze sobą
łuku i strzał, a nie zamierzał stawać przed dzikiem z procą. Dwa razy jednak, raczej
dzięki uporowi i szczęściu niż umiejętnościom, dodał do swej diety królika.
Wczesnym popołudniem dwunastego dnia podróży ścigał właśnie trzeci z takich
delikatesów i oddalił się na pięćdziesiąt sążni w głąb lądu, kiedy usłyszał jakiś szelest
w krzakach przed sobą. Szelest o wiele za głośny, aby wywołała go niedoszła ofiara.
Zamarł z procą zwisającą z prawej ręki i nagim mieczem w lewej. Przy rękojeści
ściskał kilka wygładzonych przez wodę kulistych kamyków.
Szelest przycichł, a po nim nastąpiły inne ciche odgłosy. Valder ocenił, że ich
źródło znajduje się gdzieś po prawej stronie, za gąszczem kwitnących krzewów.
Patrzył w skupieniu przez liście i kiedy szelest rozległ się znowu, rozpoznał kształt
czegoś poruszającego się w krzakach, czegoś wielkością i kształtem
przypominającego człowieka.
Po raz pierwszy od wielu dni przypomniał sobie, że znajduje się na terytorium
nieprzyjaciela. Poprawił procę i wsunął w nią kamień, gotów zakręcić i zaatakować
przy pierwszym ruchu.
Ktokolwiek czy cokolwiek kryło się w krzakach, chyba go nie zauważyło, gdyż
wcale nie ukradkowo sunęło w stronę morza.
Kiedy wynurzyło się z zasłony liści, Valder mógł się przyjrzeć dokładnie. Tak jak
się spodziewał, tajemnicza postać była północerzem, ale nie shatra czy wojskowym
czarownikiem albo inną śmiertelną groźbą, tylko całkiem zwyczajnym młodym
człowiekiem bez hełmu i żadnych ozdób czy insygniów na typowym mundurze i
ekwipunku.
Nie sprawiał wrażenia, że może być groźny. Stał niemal dokładnie plecami do
Ethsharyjczyka, nieświadomy zagrożenia. A jednak był wrogiem. Valder zawahał się.
Północerz był o sto stóp od niego i oddalał się coraz bardziej. Valder nie radził
sobie z procą tak dobrze, by mieć pewność, że trafi, a co dopiero, że powali
przeciwnika. Gdyby chybił, odgłos upadającego kamienia prawie na pewno
zaalarmowałby żołnierza, który – jak większość północerzy – nosił na plecach kuszę.
Valder nie miał ochoty stać się celem dla bełtu. Postanowił zaczekać, w nadziei że
młody człowiek nie zauważy go i odejdzie.
Wirikidor drżał lekko w dłoni, a rękojeść była cieplejsza niż zwykle. Po raz
pierwszy, odkąd zobaczył przeciwnika, Valder przypomniał sobie, że trzyma
magiczny miecz, a rzucone na broń zaklęcie powinno bezpiecznie zaprowadzić go do
domu. Zerknął na ostrze i bez namysłu poprawił uchwyt.
Jeden z kamieni do procy upadł na ziemie, z głośnym trzaskiem uderzając w
zapiaszczoną skałę.
Północerz znieruchomiał, a potem zaczął się powoli odwracać. Poruszał się
swobodnie i bez pośpiechu – najwyraźniej podejrzewał o wywołanie hałasu jakieś
małe zwierzę, nie wroga. Valder wiedział jednak, że północerz nie może go nie
dostrzec. Uniósł procę i zakręcił nią mocno.
Na widok Ethsharyjczyka północerz ze zdumieniem otworzył usta. Rozpoznawszy
procę, uchylił się szybko, upadł na kolana, a potem płasko na ziemię. Niezgrabnie
sięgnął po kuszę.
Valder wypuścił kamień, choć wiedział, że chybi. Pocisk przeleciał dwie stopy nad
głową przeciwnika i o stopę w bok.
Gdy tylko pocisk wyleciał z procy, Valder ukrył się za pobliskim dębem. Wsunął
procę za pas i przerzucił Wirikidora do prawej ręki, by był gotów do użytku.
Wrogi żołnierz nie podniósł alarmu, nie zawołał o pomoc, co oznaczało, że w
zasięgu głosu nie ma żadnych sprzymierzeńców. Valder na to liczył. Jeśli zdoła
dopaść go i zabić, będzie bezpieczny, przynajmniej chwilowo. Jeśli potrafi rozbroić
północerza i jakoś skłonić go do poddania, tym lepiej. Zakładając oczywiście, że
tamten znał choć podstawy ethsharyjskiego, gdyż Valder nie potrafił wymówić ani
słowa w języku Imperium. Nie był nawet pewien, czy wszyscy północerze używają tej
samej mowy.
Przeciwnik wyglądał na młodszego niż Valder; pewnie nie miał jeszcze dwudziestu
lat. Nie był chyba też szczególnie groźny, a gdyby byli tak samo uzbrojeni, Valder
poczułby się pewny zwycięstwa. Północerz miał jednak kuszę, a Valder swój zaklęty
miecz. Kusza jest bardzo skuteczną bronią, lecz wolno się ją ładuje. Zaklęty miecz
pozostawał niewiadomą.
–No cóż, Wirikidorze – mruknął Valder. – Co teraz robimy? Miecz nie zareagował,
choć wydawało się, że niezbyt pewnie spoczywa w dłoni, jakby walczył sam ze sobą.
Valder ostrożnie wyjrzał zza drzewa. Północerz wciąż leżał na ziemi, ale zdążył już
wymierzyć kuszę. Kiedy zobaczył Valdera, pociągnął spust.
Ethsharyjczyk odskoczył i bełt przemknął ze świstem obok niego, znikając w
lesie. Wykorzystując okazję, jaką dała mu niecierpliwość przeciwnika, Valder
wyskoczył z ukrycia i biegiem ruszył ku niemu przez krzaki.
Północerz właśnie odkrywał, że niemożliwe jest załadowanie kuszy, gdy leży się
na brzuchu i nie ma jej o co oprzeć. Gdy spojrzał w Gorę, ujrzał biegnącego Valdera.
Przestraszony, odrzucił broń – na co liczył Valder – chwycił miecz i przetoczył się na
plecy.
Dzieliła ich odległość większa, niż się wydawało. Nim Valder go dopadł,
nieprzyjacielski żołnierz stał już na nogach z mieczem w ręku. Valder zwolnił zatem i
zatrzymał się kilka kroków od niego.
Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, a Wirikidor drżał i napierał na dłoń.
Ethsharyjczyk nie śpieszył się. Wolał odczekać chwilę, sprawdzić, do czego jest
zdolny przeciwnik, a dopiero potem przystąpić do walki. Młodość nie zawsze
oznacza brak doświadczenia, a ruchy północerza nie ustępowały szybkością jego
własnym. Valder był wyższy, miał dłuższe ramiona, był też pewien, że jest
sprytniejszy i bardziej zdeterminowany. Wolał jednak zachować ostrożność – nie był
wybitnym szermierzem. Północerz może być szybszy lub sprawniejszy. Albo jedno i
drugie.
Wróg przesunął się o krok. Valder obrócił się lekko w miejscu, stając do niego
przodem.
Północerz pochylił się. Valder ani drgnął. Północerz ciął mieczem. Choć Valder nie
zdawał sobie sprawy, że reaguje, Wirikidor poderwał się, odbił nieprzyjacielskie
ostrze w bok, przesunął się obok niego i w błyskawicznym pchnięciu przeciął krtań
przeciwnika.
Valder nie miał takich zamiarów. Obaj mężczyźni patrzyli w zdumieniu na lśniącą
stal, która ich połączyła. Północerz otworzył usta i zacharczał, potem trysnęła krew.
Valder próbował cofnąć miecz; nic już nie musiał robić, rana była
prawdopodobnie śmiertelna. Przeciwnik był prawie chłopcem. Jeśli zachował jakieś
szansę na przeżycie, Valder nie chciał mu ich odbierać. Żołnierz, wyraźnie już
niezdolny do walki, opuścił miecz; krew lała mu się z ust. Po chwili rozluźnił palce i
wypuścił miecz na zasłaną płatkami kwiatów ziemie.
Jednak ostrze Wirikidora nie chciało się cofnąć. Zamiast tego miecz skręcił się w
dłoni Valdera, rozrywając przeciwnikowi szyję.
Valder przyglądał się klindze ze zgrozą. Jego ręka się nie poruszyła: miecz tak,
ale nie dłoń. Wirikidor zabił wroga z własnej woli.
Młody żołnierz Imperium zsunął się z ostrza i padł martwy na ziemię. Valder
drgnął i puścił magiczną broń. Wirikidor upadł kilka cali od twarzy zabitego.
Ethsharyjczyk patrzył, a jego zgroza ustępowała miejsca zdumieniu. Miecz wypadł
mu z ręki! Czyżby czar został złamany?
Podniósł go ostrożnie i znowu upuścił. Nie wyczuł żadnego oporu. Miecz
zachowywał się jak każdy inny kawałek nieożywionej stali.
Zdziwiony, podniósł go znowu i obejrzał uważnie. Ostrze było nie zmienione, tyle
że – inaczej niż woda – przylgnęła do niego krew ofiary. Wytarł klingę o rękaw
zabitego, a potem ostrożnie wsunął do pochwy u pasa.
Weszła gładko, nie stawiając żadnego oporu.
Przyjrzał się rękojeści. Czy zaklęcie było jednorazowe? Czy użycie miecza zużyło
czar? Mag powiedział, że “Wirikidor” oznacza “zabójcę wojowników”. Cóż, zabił
kogoś, choć Valder nie był całkiem przekonany, czy północerz kwalifikował się jako
wojownik.
Zastanawiał się przez chwilę, potem wyjął miecz z pochwy i obejrzał go jeszcze
raz. Nie zauważył niczego nowego: zwykłe stalowe ostrze, jakie miał od zawsze.
Wzruszył ramionami i próbował wsunąć je na miejsce.
Klinga odsunęła się od otworu pochwy. Popatrzył na nią.
–Niech to licho – powiedział. – Niech demony porwą tego skretyniałego maga!
Wiedział, że nie warto dyskutować z Wirikidorem. Jeśli miecz nie chciał wejść do
pochwy, to schowanie go było niemożliwe.
Ogołocił ciało północerza z zapasów i innych użytecznych rzeczy, w tym z kuszy.
Bez wielkiej nadziei – biorąc pod uwagę wzrost przeciwnika – spróbował wciągnąć na
nogi jego buty. Tak jak się spodziewał, żadna część odzieży nie była tak duża, żeby
na niego pasowała.
Tłumaczył sobie, że przynajmniej dowiedział się czegoś
0 swojej magicznej osłonie. Przede wszystkim miecz był żądny krwi, po drugie,
krew najwyraźniej likwidowała częściowo działanie zaklęcia, ale tylko do czasu, gdy
trafił do pochwy i znowu został wyjęty.
Znieruchomiał nagle. Nie, pomyślał, to nie jest takie proste. Przecież skaleczył się,
żeby sprawdzić ostrze, i nie wywarło to żadnego efektu. To nie krew tak działała, ale
coś innego.
Słyszał legendy o magicznej broni, pochodzącej od demonów czy czarodziejów –
broni, która wysysa duszę ofiar. Czy to możliwe, żeby nosił taki miecz? Nie słyszał
jeszcze, aby mag umiał stworzyć coś takiego. Ale w końcu stary pustelnik
wykorzystywał zaklęcia własnego pomysłu.
Typowa wersja takich opowieści mówiła jednak, że ofiary ginęły zawsze z
wyrazem nieopisanej grozy na twarzach. Zerknął na twarz zabitego. Nie była
spokojna, jednak wyraz szoku i bólu nie odpowiadał opisowi tych, którym broń
kradła duszę.
Nie, raczej nie dusza północerza nasyciła Wirikidora i pozwoliła, choć na krótko,
powrócić do pochwy. Być może krew właściciela nie działała, ale dowolna inna –
owszem. Pustelnik mówił przecież, że rzucił na miecz coś w rodzaju Zaklęcia
Własności.
Przypomniał sobie nieprzyjemne uczucie, gdy miecz sam poruszył się w ręku,
jakby postanowił rozciąć przeciwnikowi gardło. Nie, miecza nie zadowalała odrobina
krwi. Chciał odebrać życie. Nie duszę, być może, ale życie.
Nie była to przyjemna myśl. Wirikidor rzeczywiście może chronić, lecz Valdera
jakoś nie cieszyło posiadanie takiej broni. Przede wszystkim niewygodnie było nosić
wciąż nagi miecz. Obiecał sobie, że następnym razem, kiedy wsunie go do pochwy,
zostawi go tam, póki nie będzie potrzebny.
Odłożył na razie rozważania o naturze miecza. Kolejnym ważnym pytaniem było:
co robił tutaj żołnierz Imperium? Jego nonszalancja sugerowała, że nie spodziewał
się żadnych działaj) Ethsharyjczyków, w każdym razie nie w najbliższej okolicy Valder
zgadywał, co tamten robił w krzakach, przynajmniej po
odgłosach – nawet
północerze muszą czasem opróżnić pęcherz. Ale skąd się tam wziął? O ile Valder
mógł ocenić, wciąż znaj. dowal się kilkanaście mil za północnymi liniami wroga,
chyba że siły Ethsharyjczyków dokonały udanego kontrataku.
Ta myśl dodawała mu odwagi, choć Valder nie był pewien, czy ma ona jakieś
podstawy. Rozejrzał się w nadziei, że wykryje ślady północerza.
Znalazł trop z zaskakującą łatwością. Żołnierz nie próbował się ukrywać, a sądząc
z tego, jak mocno wydeptana była ścieżka, korzystał z niej wielokrotnie. Z
Wirikidorem w ręku Valder podążył nią przez las na południowy zachód. Po paru
minutach dotarł na szczyt skalistego występu i odkrył niewielki obóz północerza.
Zadanie tamtego stało się jasne: umieszczono go tu, by obserwował brzeg,
wypatrując inwazji Ethsharyjczyków. Stanowisko na wzniesieniu gwarantowało mu
dobry widok na kilka mil plaży. Oczywiście nie spodziewał się ataku od strony lądu.
Obecność Ethsharyjczyka musiała być szokiem.
Valder zrozumiał, że wciąż może tylko zgadywać, jak daleko ma jeszcze do linii
wroga. Nie wiedział, jak dużą część wybrzeża przeciwnik uznał za wartą pilnowania.
Jego armia może być o milę stąd, albo o sto mil. Był tylko pewien, że wojna wciąż się
toczy, jak zawsze, gdyż inaczej nikt nie wystawiałby wartowników na brzegu.
Pojawiło się kilka istotnych pytań. Kiedy miał się zjawić zmiennik żołnierza? Jak
daleko od siebie umieszczono posterunki? Czy warto przesunąć się w głąb lądu,
żeby ich uniknąć? Valder zerknął na Wirikidora. Jest chroniony, powiedział sobie;
może chodzić, gdzie ma ochotę. Strażnicy nie będą mu sprawiać kłopotów.
A jednak nie, poprawił sam siebie, wciąż istniały kusze, nie wspominając o
wyrafinowanej broni czarowników i shatra. Wolał nie spotykać więcej żołnierzy
wroga, niż musiał, i – jeśli to możliwe – raczej na bliskim dystansie, gdzie Wirikidor,
jak się zdawało, będzie walczył za niego.
Poza tym nie miał specjalnej ochoty zabijać północerzy, choć czuł lekkie wyrzuty
sumienia, kiedy przyznawał się przed sobą do tak niepatriotycznych myśli.
Zamieszanie na tyłach sił Imperium mogłoby odciągać wrogów od jego rodaków i
towarzyszy broni. Wiedział o tym, wiedział też, że powinien wywołać jakiś zamęt poza
liniami wroga – lecz nadal wolał nikogo nie zabijać. Uznał, że o wiele lepiej będzie
unikać kłopotów.
Zmiennik strażnika mógł się pojawić lada chwila, albo za parę dni. Valder wolał nie
ryzykować bez potrzeby. Odwrócił się i wszedł w las, oddalając się od morza.
rozdział 6
Dwa dni później Valder zaczął marzyć o tym, aby znaleźli go wrogowie i żeby mógł
w końcu, po zabiciu kogoś, schować broń do pochwy. Od trzynastu dni wbrew swej
woli nosił w ręku nagi miecz i miał tego serdecznie dosyć. Usiłował wcisnąć go za
pas albo umieścić na łydce, ale ten sposób był na dłuższą metę zbyt niewygodny.
Zdążył oddalić się już spory kawałek od brzegu i nie zamierzał wracać, by
napotkać kolejnego strażnika. Jednak myśl o spotkaniu samotnego zwiadowcy
wydawała się kusząca. Spocone dłonie i zmęczone nadgarstki zmniejszały niechęć
do rozlewu krwi.
Pamiętając o tym, starał się poruszać cicho, na wypadek gdyby myśli o
nieprzyjacielu skłoniły bogów do przysłania mu jakiegoś. Nie chciał dać się
zaskoczyć. Las gęstniał, a plątanina rododendronów ograniczała wybór drogi,
dlatego starannie wybierał szlak, patrzył pod nogi i pochylał głowę, unikając niskich
gałęzi. Po dwóch miesiącach tułaczki zaniedbane włosy zwisały mu do oczu, a że
ręce miał zmęczone, nieczęsto odgarniał je z czoła. Tylko traf sprawił, że dostrzegł
imperialny patrol, nim oni go zauważyli – uniósł głowę akurat w odpowiednim
momencie. Żaden z trzech wrogich żołnierzy nie miał takiego szczęścia.
Valder zamarł na chwilę i obserwował. Cała trójka poruszała się z niezgrabnością
typową dla zwykłych ludzi – u żadnego nie dostrzegł tej płynnej gracji, która
charakteryzowała shatra. Przyjął to z ulgą.
Zastanawiał się, co właściwie tu robią. Co sprawiło, że ktoś uznał patrol na tyłach
za konieczny? Może działali w tej okolicy zwiadowcy Ethsharu? Ale, już myśląc o
tym, wolno sięgnął po zdobyczną kusze, przewieszoną przez plecy.
Miecz w ręku nie ułatwiał ruchów: ostrze zaczepiło o gałąź, kiedy starał się
przygotować kuszę do strzału. Dźwięk nie był głośny, ale któryś z oddalonych o
trzydzieści sążni północerzy wyraźnie go usłyszał. Przystanął, obejrzał się i zobaczył
Ethsharyjczyka.
Krzyknął coś w północnym języku, a potem ruszył w stronę Valdera,
równocześnie sięgając po miecz. Valder domyślił się, że przeciwnik nie chce używać
kuszy. Nie wszyscy żołnierze po obu stronach byli dobrymi strzelcami.
Dwóch pozostałych ruszyło za nim. Pierwszy, co Valder zauważył, uśmiechał się z
podnieceniem. Jak strażnik na brzegu, cała trójka była młoda, bardzo młoda, i – jak
pomyślał Valder – nie zdążą się zestarzeć, jeśli będą tak nieuważni. Wyraźnie liczyli,
że wezmą go żywcem, że skapituluje wobec liczebnej przewagi. Zupełnie nie
pomyśleli o możliwości zasadzki czy magicznej obrony. Zobaczyli człowieka w
szarym półpancerzu i zielonym kilcie ethsharyjskiej armii i zapomnieli o wszystkim
prócz tego, że spotkali wroga i że mogą okryć się chwałą.
Zdjął z pleców kusze, lecz cięciwa oplotła tę samą gałąź, o którą uderzył mieczem.
Zaklął tylko, odrzucił kuszę, która zawisła na gałęzi, i ruszył naprzód. Mam magiczny
miecz, Wirikidora, zabójcę wojowników, powiedział sobie. Czego mógłbym się
obawiać?
Pierwszy z północerzy zatrzymał się o dziesięć stóp od Valdera, wyraźnie
zdziwiony, że ofiara nie rzuca się do ucieczki, nie pozwalając ścigać się jak jeleń.
Towarzysze dogonili go i cała trójka wpatrywała się w Valdera i nagą stal w jego
dłoni.
Dowódca krzyknął coś, a Valder domyślił się, że żąda kapitulacji.
–Nie rozumiem ani słowa – odparł.
Trzej północerze rozmawiali przez chwilę, a potem jeden z nich zawołał na próbę:
–Ty walczyć?
–Nie poddam się, jeśli o to ci chodzi – odpowiedział Valder. Widząc brak
zrozumienia, uznał, że zdanie było zbyt trudne, jak na ograniczony słownik tamtego.
Dodał więc dla wyjaśnienia: -Tak, ja walczyć.
–A!
Trzy miecze błysnęły w słońcu i przywódca północerzy ruszył naprzód. Valder
odgadł, że ma około osiemnastu lat. Pozostali byli chyba młodsi.
Odniósł wrażenie, że Wirikidor ciągnie go do przodu, do starcia. Nie próbował
nawet udawać, że kontroluje swoje działania.
Brzęknęła stal.
Dwaj pozostali trzymali się z tyłu i Valder szybko zrozumiał dlaczego. Pierwszy z
północerzy, mimo swego młodego wieku, był znakomitym szermierzem,
prawdopodobnie mistrzem oddziału. Klinga jego miecza migotała niczym rozgrzane
powietrze na tle letniego nieba. Towarzysze mogli mu tylko wchodzić w drogę. Ta
oczywista sprawność w najmniejszej mierze nie przeszkodziła Wirikidorowi; każdy
cios odparowywał z nadprzyrodzoną prędkością, a kiedy północerz cofnął się
zaskoczony, ominął jego gardę i trafił w krtań.
Valder uznał, że Wirikidor chyba lubi gardła. Nie wiedział, czy ma to jakieś
znaczenie. Wyrwał ostrze z rany, gdy tylko miecz rozerwał szyję przeciwnika.
Żołnierz osunął się martwy na ziemię, a jego miecz stuknął o korzeń drzewa.
Jego towarzysze patrzyli na dowódcę zdumieni i przestraszeni. Valder zrobił krok
naprzód, czekając, aż Wirikidor zaatakuje następnego.
A miecz nie reagował. Ruch Valdera doprowadził tylko do tego, że bliższy z
przeciwników otrząsnął się z oszołomienia i sięgnął mieczem do gardła Valdera.
Ethsharyjczyk ledwo zdążył odbić cios Wirikidorem.
Zaskoczony faktem, że miecz nie próbuje walczyć samodzielnie, Valder cofnął się
przed atakiem wroga i zarobił niewielkie draśnięcie w ramię. Dopiero wtedy się
opanował. Na szczęście drugi z młodzików był mniej wprawny od pierwszego, a
trzeci wciąż stał za daleko, by włączyć się do starcia.
–Niech cię licho, Wirikidorze! – krzyknął Valder. – Czemu nie walczysz?
Nie było odpowiedzi. Miecz zachowywał się jak każda inna, całkiem niemagiczna
klinga. Valder przeszedł testy minimalnej sprawności w szermierce, niezbędne, by
uzyskać rangę zwiadowcy pierwszej klasy, lecz nie był szermierzem doskonałym, ani
nawet bardzo dobrym. Jednak sprzyjało mu szczęście – północerz nie był ani
odrobinę lepszy. Okazał się szybszy od Valdera, ale miał mniej doświadczenia – nic
dziwnego u szesnasto-, czy siedemnastoletniego chłopca. Siły były równe,
pojedynek mógł potrwać, choć Valder wiedział, że tylko do chwili, gdy trzeci z
wrogów otrząśnie się po szoku.
Wtedy jego przeciwnik potknął się o korzeń czy o ciało towarzysza – tego Valder
nie zauważył. Wykorzystał okazję i magicznie ostra klinga Wirikidora cięła północerza
głęboko w prawe ramię, rozrywając je aż do kości. Chłopak wypuścił miecz, a Valder
z szerokiego rozmachu uderzył go w szyję. Żołnierz padł na ziemię i już nie wstał.
Trzeci z północerzy zbyt późno ocknął się z oszołomienia. Postanowił nie walczyć
samotnie z człowiekiem, który zabił dwóch jego ziomków. Odwrócił się więc i rzucił
do ucieczki.
Valder go nie ścigał. Chłopak był oczywiście szybszy, nawet gdyby groza nie
dodawała mu sił. Poza tym pościg mógł go doprowadzić wprost do obozu wroga.
Przyjrzał się zatem pokonanym przeciwnikom.
Drugi z nich wciąż oddychał. Zdołał przycisnąć lewą rękę do rany na szyi.
Valder patrzył na niego, zastanawiając się przez chwilę, czy powinien go dobić,
czy raczej opatrzyć ranę. Szybko zdecydował, że ani jedno, ani drugie. Chwycił
wiszącą na gałęzi kuszę i – podobnie jak tamten chłopak – odwrócił się i pobiegł. Nie
widział potrzeby zabijania bezbronnego człowieka, wroga czy nie, zwłaszcza że
ostatni z przeciwników umknął i lada chwila mógł wrócić z posiłkami.
Gdy Valder oddalił się już od miejsca walki, przystanął, by odetchnąć. Zaważył, że
po wielu dniach marszu przez las na bosaka stopy rzeczywiście mu stwardniały.
Przed chwilą biegł przecież na ślepo po patykach, kamieniach i krzakach, nie dbając,
na co nadepnie.
Zastanowił się, czy nie wrócić po buty któregoś z pokonanych, lecz uznał, że
lepiej nie ryzykować.
Znalazł w sakiewce kawałek szmaty i starł krew z Wirikidora. Potem osunął się na
powalone, porośnięte mchem drzewo i pilnie patrzył w stronę, z której nadbiegł.
Miecz sprawił się znakomicie przeciwko pierwszemu północerzowi i prawie na
pewno ocalił mu skórę, ale potem, wobec drugiego, magiczne ożywienie zniknęło
całkowicie. Valder zerknął na świeżo wytarte ostrze. Czyżby zaklęcie już się zużyło?
Nie mógł tego sprawdzić. Gdy metal był czysty, wsunął miecz do pochwy; udało
mu się to bez żadnych przeszkód.
Oczywiście o niczym to nie świadczyło. Kiedy zabił strażnika na brzegu, zrobił tak
samo.
Nagłe przyszła mu do głowy pewna myśl i ze zdziwieniem spojrzał na rękojeść.
Może to jest wyjaśnienie? Może miecz jest skuteczny tylko przeciwko samotnym
przeciwnikom? Może trzeba wsunąć go do pochwy, żeby ponownie nabrał mocy i
znów zaczął działać samodzielnie?
Pomyślał, że to może się okazać bardzo niewygodne. Nie wyobrażał sobie bitwy z
taką bronią – wspaniałą, dopóki nie zabije jednego wrogiego żołnierza – która potem
zmienia się w zwyczajny miecz, a raczej miecz z czarem ostrości. To lepsze niż nic,
ale jednak niewiele. Trudno w wirze bitwy co chwila chować miecz do pochwy, a
potem dobywać go na nowo.
Broń może mu pomóc w powrocie do domu, lecz tylko wtedy, gdy będzie uważał,
by nie potykać się więcej niż z jednym, najwyżej dwoma przeciwnikami naraz.
Pierwszego załatwi miecz, z drugim może walczyć na równych warunkach, lecz poza
tym nie będzie miał szans większych niż zwykły żołnierz.
Zastanowił się, czy pustelnik wiedział, jak działa zaklęcie, a jeśli tak, czy
uświadamiał sobie, jak ogranicza to jego użyteczność?
Zresztą, pomyślał, to tylko domysły. Teoria jednego wroga na jedno dobycie
miecza pasowała do faktów, lecz nie bardziej niż tuzin innych możliwych wyjaśnień,
na przykład o niewielkim ładunku magicznym, który wyczerpał się po dwóch
zabójstwach. Mógłby sprawdzić tę możliwość, wyciągając miecz z pochwy jeszcze
raz, by zobaczyć, czy pozwoli schować się z powrotem, jednak zawahał się. Marsz z
nagim mieczem był bardzo męczący i wolał nie narażać się na to po raz kolejny.
Zostawił klingę w pochwie i zastanowił się nad sytuacją.
Wciąż był zagubiony za liniami nieprzyjaciela, lecz teraz, dzięki ucieczce trzeciego
północerza z patrolu, wróg wiedział o jego obecności. Co więcej, w pośpiechu
zostawił wyraźny trop, prowadzący z miejsca walki aż tutaj. Pora zniknąć, powiedział
sobie.
Nie chciał zawracać na północ – to oddaliłoby go od celu, a i tak w końcu
musiałby wrócić. Na południu zapewne ciągnęły się linie nieprzyjaciela, a na
zachodzie był ocean. Rozważył możliwość powrotu na brzeg i budowy lub zdobycia
łodzi, jednak szybko porzucił tę myśl. Nie był żeglarzem. Poprzednio planował powrót
łodzią, gdyż nie przyszła mu do głowy żadna inna możliwość – a przecież zawsze
były inne możliwości. Wystarczyło dobrze się zastanowić.
Pozostał więc wschód, ale wrogowie niemal na pewno spodziewają się po nim
ucieczki w tym właśnie kierunku. Przecież trzy pozostałe mogli wyeliminować tak
samo jak on.
Podjął decyzję nie tyle drogą logicznego myślenia, ale dlatego, że wydawała się
poprawna. Skieruje się na południowy wschód. Ścigający nie będą się spodziewać,
że ruszy ku siłom wroga, a skręcając na wschód, miał nadzieję, że w którymś
miejscu, gdzie się go nie spodziewają, zdoła się prześliznąć między nimi.
Będzie się starał nie zostawiać śladów, co może być trudne, jeśli nieprzyjaciel
wyśle czarowników albo tropicieli shatra. Ale – jak to się czasem zdarza – jeden z
dotychczasowych problemów może się obrócić na jego korzyść: bose stopy
zostawiają ślady mniej wyraźne od obutych.
Wstał. Sprawdził, czy pochwa jest bezpiecznie przymocowana do pasa, a
Wirikidor tkwi w niej mocno, po czym wsunął się między drzewa. Szedł tak lekko i
cicho, jak tylko potrafił.
Tej nocy nie rozbijał biwaku ani nie rozpalał ognia. Wspiął się tylko na drzewo i
ulokował na bezpiecznym konarze. Nie zauważył pościgu, ale pamiętał, jak długo
musiał uciekać przed patrolem, który podążał za nim aż do bagien pustelnika. Teraz
wolał nie ryzykować.
rozdział 7
Valder obudził się o świcie sztywny i obolały. Rozprostował ręce i nogi, lecz zanim
jeszcze wstał z rozgałęzienia drzewa, gdzie spędził noc, spojrzał na ziemię pod sobą.
Zamarł.
Wciąż nie widział śladów wrogiego pościgu, ale chyba wolałby zobaczyć
północerza niż to, co czekało na dole: spod drzewa spoglądał na niego nieduży
smok.
Miał barwę lśniącej zieleni i Valder oceniał, że może mieć piętnaście stóp
długości, łącznie z ogonem. Prawdopodobnie nie umiał jeszcze mówić; mały smok to
młody smok, a młode zwykle są głupie. Skrzydła złożone na grzbiecie utrudniały
Valderowi ocenę rozpiętości, ale sam fakt, że smok stał tam na dole, kiedy człowiek
siedział na drzewie, sugerował, że raczej nie umie latać. Wiele, być może nawet
większość smoków tego nie potrafiła.
Bestia spojrzała na niego łakomie i syknęła, co brzmiało tak, jakby ktoś zalewał
ognisko wodą. Dźwięk nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do smoczych
zamiarów.
Valder zastanowił się, czy jest to smok dziki od urodzenia, czy też był hodowany
przez północerzy i uciekł lub został wypuszczony na wolność. Jeśli był chowany na
smoka wojskowego, to może uda się go kontrolować. – Hej, smoku! – krzyknął. –
Siad!
Smok patrzył tylko cały czas; syknął znowu. Jeśli był chowany w niewoli, to nie
zapamiętał tresury… A może potrafił odróżnić ethsharyjski od języka północy?
Valder nie wiedział, jakich rozkazów może słuchać imperialny smok. Miał nadzieję, że
wystarczy sam ton głosu. Piętnastostopowy smok oznaczał pewną śmierć dla
człowieka nieuzbrojonego i był godnym przeciwnikiem dla w pełni wyposażonego
żołnierza. Valder jednak przypomniał sobie, że ma magiczny miecz. Dobył Wirikidora.
Miecz wyglądał i zachowywał się dokładnie tak jak zawsze. Valder zaczepił go o
gałęzie drzewa i próbował zdjąć dłoń z rękojeści. Przylgnęła do ręki i nie mógł jej
wypuścić. To znaczyło, że miecz wciąż miał w sobie magię, co było kolejnym
dowodem na teorię jednego wroga przy jednym dobyciu z pochwy.
No cóż, powiedział sobie, smok to właśnie jeden wróg.
Chwycił miecz w prawą rękę i nagle uświadomił sobie, że choć zaskoczony i nie
do końca rozbudzony, zrobił coś bardzo głupiego. Powinien najpierw użyć kuszy:
kilka dobrze wymierzonych bełtów mogłoby skłonić smoka do poszukiwania
łatwiejszego łupu. Teraz wątpił, czy siedząc na gałęzi z mieczem w ręku, potrafi
naciągnąć, naładować, wymierzyć i wystrzelić.
Mógłby, pomyślał, umieścić miecz na czole, czy gdzie indziej, ale nawet wtedy
naciąganie kuszy na konarze drzewa nie byłoby łatwe… a miał w ręku nagi miecz.
Kusza była może bardziej godna zaufania niż tajemnicze zaklęcie, ale już czuł, że
opuszcza go entuzjazm. Lepiej atakować z bronią w ręku, gdy wciąż jeszcze
zachował resztkę odwagi. Z tą myślą, bez żadnego ostrzeżenia zeskoczył z drzewa,
celując w gardło smoka.
Smok dostrzegł atak i całkiem zaskoczony stanął dęba. Valder chybił i wylądował
na ziemi. Zdołał utrzymać równowagę i zmienił upadek w przewrót, dlatego nie
odniósł obrażeń i zdążył się podnieść, zanim smok zareagował.
Upadek oszołomił go nieco, więc nie stał na nogach zbyt pewnie. Nie panował nad
swoimi ruchami tak, by zaatakować, trzymał tylko Wirikidora przed sobą, jakby to był
magiczny talizman, który odepchnie potwora.
Właściwie miał nadzieję, że miecz to właśnie zrobi. Że z własnej woli będzie go
bronił przed smokiem. Ta nadzieja się nie spełniła: smok się nie cofał, a Wirikidor nie
reagował. Kołysał się tylko w niepewnej dłoni, jak mógłby to robić każdy inny Miecz;
nie zdradzał nawet śladu nadprzyrodzonej niezależności ruchu, którą objawił w walce
z dwoma ludzkimi przeciwnikami.
Smok uspokoił się i przez chwile spoglądał na człowieka. Wygiął długą szyje, a
złociste oczy i ostre jak igły kły znalazły się o kilka cali od klingi Wirikidora. Valder
patrzył także, uświadamiając sobie z wolna, że Wirikidor nie ocali go samodzielnie.
Wyprowadził ciecie, rozpaczliwie próbując nadać mu odpowiednią siłę.
Potwór z niezwykłą szybkością odsunął głowę, a potem przednią łapą uderzył w
klingę, najwyraźniej planując wytrącić Valderowi miecz z ręki.
W zwykłych okolicznościach cios smoka z pewnością by do tego doprowadził.
Jednak tym razem miecz był Wirikidorem i zaklęcie nie pozwalało mu opuścić dłoni
Valdera. Trafiony łapą odleciał na bok, tak jak smok zaplanował, ale pociągnął za
sobą rękę i całe ciało Valdera. Smok nie tak to sobie wyobrażał. Uderzenie odsunęło
posiłek poza zasięg pazurów.
Valder uświadomił sobie, co się stało, dostatecznie szybko, by nieoczekiwane
szarpniecie w bok zakończyć przewrotem, który oddalił go od smoka jeszcze
bardziej. Poderwał się natychmiast i nie tracąc czasu, rzucił się do ucieczki w stronę
najgęstszych drzew, gdzie przy odrobinie szczęścia bestia może się nie zmieścić.
Zyskał niewielką przewagę – potwór spodziewał się raczej, że człowiek będzie
walczyć, a nie uciekać, więc nie ruszył za nim od razu.
Valder nie przejmował się szczegółami, po prostu biegł w nadziei, że smok nie
będzie go gonił albo zmęczy się pościgiem. Był gotów bronić się, jeśli zajdzie
potrzeba. Cichy bieg nie jest charakterystyczny dla smoków, więc Valder był pewien,
że pozna po odgłosach, gdy bestia się zbliży. Będzie miał dość czasu na decyzję.
Jednak minęło sporo sekund, a może cała minuta, zanim usłyszał smoka
przedzierającego się przez drzewa. Dało mu to znaczącą przewagę. Co więcej, leśne
poszycie spowalniało potwora o wiele bardziej niż człowieka. Valder mógł więc
zachować swą malejącą przewagę przez spory dystans. Wiedział, że smoki są
szybsze od ludzi; biegnąc, modlił się, by smok stracił zainteresowanie, by pojawiła
się jakaś kryjówka albo żeby ocalił go jakiś cud, gdyż ten przeklęty magiczny miecz
wyraźnie nie miał na to ochoty.
Wirikidor zwisał mu z ręki. Valder nie musiał się martwić, że go zgubi, ale
pilnował, żeby się w coś nie zaplątał, nie spowolnił go albo nie zatrzymał w biegu.
Grunt był nierówny; po chwili Valder biegł w Gorę po rozjaśnionym słońcem
zboczu. Musiał trochę zwolnić i wydawało mu się że czuje już zbliżającego się smoka.
Starał się sam siebie przekonać, że odgłosy pościgu wcale nie stają się głośniejsze.
Dotarł na szczyt wzgórza i nagle skończył się las. Zbiegał do praktycznie nagiej
rzecznej doliny, a wprost przed sobą widział obóz. Wiedział, że musi to być placówka
Imperium, jednak syk smoka za plecami przekonał go, by raczej nie zatrzymywać się
i nie skręcać. Pędził więc w stronę pół tuzina szarych namiotów i garstki ubranych
na czarno ludzi, zebranych wokół resztek nocnych ognisk.
Usłyszał, że ktoś krzyknął na alarm, jednak nie zdążył zastąpić mu drogi. Valder
dobiegł do pierwszego namiotu, schował się za nim i wyjrzał ostrożnie.
Smok pędził dalej, choć zwolnił teraz, widząc namioty i ludzi. Valder zgadywał, co
myśli bestia. Po co ścigać jeden kłopotliwy posiłek, skoro jest tu tuzin takich, co nie
uciekają?
Rzeczywiście, północerze nie uciekali. Wbiegli do namiotów po broń, a kobiety –
było tutaj kilka kobiet, które Valder uznał za żony oficerów, a może markietanki,
ponieważ nie nosiły szaroczarnych północerskich mundurów – skuliły się za
dymiącym paleniskiem.
Smok podszedł wolno, jakby nie chcąc straszyć swych ofiar. Żołnierze pojawili się
z naciągniętymi kuszami, oficer rzucił jakąś komendę i pofrunęły bełty.
Valder postanowił nie czekać na wynik walki. Jak dotąd, północerze nie zwracali
na niego uwagi. Zapewne większość nawet go nie zauważyła, a inni, mimo
półpancerza i zielonego kiltu, mogli sobie nie zdawać sprawy z tego, że jest
Ethsharyjczykiem. Jednak dobrze wiedział, że szczęście potrwa tylko do chwili, kiedy
rozprawią się ze smokiem. Ruszył więc dyskretnie za namiotami w stronę rzeki.
Żałował, że trzyma w ręku nagi miecz, przez co bardziej rzuca się w oczy, lecz nie
chciał tracić czasu, by jakoś go ukryć.
Większość bełtów odbiła się od łusek smoka, jednak dwa trafiły w paszczę i oko.
Valder usłyszał wrzask bestii, zerknął za siebie i zobaczył, że smok ucieka na
wzgórze. Kilku żołnierzy, którzy nie naciągali kusz, ruszyło w pościg – wyraźnie nie
chcieli pozostawiać w okolicy rannego smoka. Bieg utrudniało im zbocze i wysoka
trawa. Valder nawet nie zauważył tej trawy, kiedy pędził w dół – przerażony, nie był
specjalnie spostrzegawczy. On sam w żadnych okolicznościach nie ścigałby rannego
smoka. Wystarczyłoby, że by go odpędził. Ale nie zamierzał się skarżyć; każdy
człowiek, który ruszył w pogoń za smokiem, oznaczał jednego mniej do pościgu za
Valderem.
Zbiegł z brzegu do wody. Rzeka miała dziesięć sążni szerokości, lecz nurt był
mętny i leniwy. Valder miał nadzieję, że jest też dostatecznie płytka, by mógł przejść
na drugą stronę. Nie miał ochoty w pośpiechu uczyć się pływania, zwłaszcza w
pancerzu, z mieczem i kuszą.
Dno rzeki pokrywał muł. Zapadł się weń tak, że woda sięgnęła mu do bioder
zamiast do kolan. Czuł, że o bose stopy ocierają się jakieś małe śliskie stworzenia.
Parł naprzód. Skupiony na marszu przez muł, nie zwracał uwagi na dochodzące z
obozu krzyki, syki i inne hałasy. Wirikidora trzymał nad wodą. Choć zachowanie
miecza często go irytowało, była to cenna broń i wolał nie nadużywać jej odporności
na rdzę.
Przebiegł kilkanaście kroków od brzegu i zatrzymał się. Po czuł, że dno opada
nagle, więc się cofnął, przeszedł kawałek pod prąd i spróbował znowu.
Jakiś krzyk zabrzmiał mu w uszach. Prawie natychmiast usłyszał, jak ktoś za nim
rozchlapuje wodę. Wyprostował się i odwrócił błyskawicznie, a Wirikidor błysnął w
szerokim cięciu.
Czuł dobrze, że mieczem kierowała jego własna ręka, nie zaklęcie. Dłoń
poprowadziła klingę szybciej, niż Valder potrafił odwrócić głowę. Kiedy w końcu
dostrzegł, kto go ściga, ujrzał czubek ostu rozcinający policzek ładnej młodej
kobiety. O ile mógł rozpoznać, nie była uzbrojona. Przycisnęła coś do twarzy i
cofnęła się zaszokowana.
Przerażony Valder czekał, aż Wirikidor dokończy dzieła, miecz pozostał spokojny.
Po chwili wahania odwrócił się więc i pobrnął dalej przez rzekę.
Kobieta chwiejnie wróciła na brzeg i upadła, wciąż ze stopami w wodzie. Patrzyła
na Ethsharyjczyka, a krew spływała między jej palcami.
Bez dalszych kłopotów Valder dotarł na drugi brzeg; nie musiał pływać, choć w
pewnym momencie woda sięgnęła mu do szyi. Czując się już bezpiecznie, szybko
spojrzał za siebie. Jacyś ludzie podbiegli, by pomóc zranionej kobiecie. Patrzyli na
niego, ale nikt nie próbował go ścigać. Valder domyślił się, że najodważniejsi
wojownicy wciąż gonili smoka.
Nie tracąc czasu, wyszedł na suchy grunt. Woda ściekała mu z tuniki i kiltu.
Wspiął się na trawiaste zbocze.
Przed sobą zobaczył rzadko rosnące drzewa, ale lasu nie było widać; zastąpiła go
szeroka falista równina. Dotarł do rozległych stepów.
Nie podziwiał krajobrazu, lecz pomaszerował dalej, zostawiając za sobą wyraźną
ścieżkę zdeptanej trawy. Nie miał pojęcia, jak mógłby zacierać tu własne ślady –
został przeszkolony do działań w lasach.
W marszu rozmyślał nad wydarzeniami tego ranka. Wirikidor nie próbował
atakować smoka, nie upierał się przy zabiciu kobiety. A jednak zachował część magii,
gdyż, choć Valder próbował, nie potrafił schować go do pochwy. Skosztował krwi z
policzka kobiety, ale to mu nie wystarczyło. Dziwne.
Raz jeszcze przemyślał wszystko, co wiedział o mieczu. Prawdę mówiąc, nie było
tego wiele. Znał jego imię, ale poza tym dysponował tylko własnymi obserwacjami.
Stary pustelnik mówił, że Wirikidor oznacza “zabójcę wojowników”. Czy coś z tego
wynika?
Zatrzymał się nagle, gdy przyszła mu do głowy pewna myśl..Zabójca
wojowników”, mówił starzec. Nie bestii czy nieuzbrojonych kobiet. To wyjaśnia jego
zachowanie: miecz walczył za swego właściciela jedynie przeciwko wojownikom.
Valder zmarszczył brwi i ruszył dalej. Oczywiście, takie rozwiązanie ma swoje
wady. Jak pasuje do wcześniejszej teorii jednego wroga na jedno dobycie miecza?
Czy pozostałych żołnierzy północy nie uznał za wojowników, czy też zabijał tylko
jednego wojownika po każdym wyjęciu z pochwy?
Od odpowiedzi na to pytanie mogło zależeć jego życie. Powinien jak najszybciej
poznać odpowiedź. Szedł więc naprzód i myślał intensywnie.
rozdział 8
Przed wieczorem tego samego dnia, w którym minął obóz północerzy, Valder
uświadomił sobie, że ktoś go ściga. Step nie był jednolicie porośnięty – duże obszary
zostały stratowane przez ludzi i zwierzęta, gdzie indziej wypasano bydło, a wysokość
traw zależała też od gleby. Zdarzały się miejsca, gdzie źdźbła nie sięgały mu do
kolan, a nawet do kostek. Takie obszary nie dawały żadnej możliwości ukrycia czy
maskowania. Przechodząc przez jedno z takich miejsc, na szczycie wzniesienia
obejrzał się przypadkiem i dostrzegł w oddali postać, podążającą jego śladem.
Początkowo sam siebie usiłował przekonać, że wziął za człowieka jakieś zwierzę
albo że zobaczył przypadkowego wędrowca, który akurat znalazł się za nim. Jednak
kilka minut później obejrzał się znowu i ujrzał tę samą sylwetkę, wciąż na jego tropie i
wyraźnie bliżej.
Nadal nie zaniepokojony, przystanął na szczycie kolejnego wzgórza i ponownie
się obejrzał. Tym razem obserwował prześladowcę przez kilka minut. I z każdą chwilą
coraz bardziej tracił nadzieję.
Postać szybko zmniejszała dystans, choć przecież Valder nie tracił czasu. Co
więcej, poruszała się płynnymi, gładkimi ruchami, a Valder próbował sam siebie
przekonać, że to iluzja spowodowana falowaniem traw, kryjących stopy tamtego.
Wkrótce jednak musiał pogodzić się z faktem, że to, co go ściga, to albo shatra,
albo coś bardzo podobnego. Modlił się do bogów, jakich mogła posiadać ta równina,
żeby shatra nie okazał się także czarownikiem, A modląc się, zsunął z ramienia kuszę
i próbował ustawić mechanizm zamka. Miecz w ręku utrudniał ruchy, jednak Valder
założył cięciwę i wsunął stopę w klamrę, by ją naciągnąć. Cięciwa pękła.
Zrozpaczony patrzył na zwisające resztki. Uświadomił sobie, że w ogóle o nią nie
dbał, nawet gdy przekroczył rzekę. Cięciwa z pewnością przemokła. Półtora dnia
chyba nie wystarczyło, aby przegniła, ale woda z pewnością rozmiękczyła ją i
powiększyła dawniejsze uszkodzenia. Pozwolił, by mokra cięciwa wyschła na słońcu,
i to pewnie spowodowało jej zniszczenie.
Co prawda nie miał wprawy w strzelaniu, ale zdobyczna kusza byłaby najlepszą
obroną przeciwko shatra. Na bliski dystans nawet najwolniejszy, najsłabszy shatra
był więcej niż równym przeciwnikiem dla zwykłego człowieka. Na większy dystans
procy brakowało dokładności i siły uderzenia, by powstrzymać napastnika. Kusza
dawała szansę, choć krążyły legendy o shatra nie tylko uchylającymi się przed
strzałami, ale wręcz chwytającymi je w powietrzu.
Skoro kusza była bezużyteczna, pozostała mu tylko proca. Wyjął ją zza pasa i
wtedy przypomniał sobie, że nie ma kamieni, a nie znajdzie ich w wysokiej trawie. Nie
nosił ze sobą amunicji – w lesie zawsze mógł znaleźć kamienie, orzechy albo inne
drobne przedmioty.
Miał tylko krwawnik, ale jakoś nie potrafił się zmusić, by zmarnować go na daleki
strzał do trudnego celu. Poza tym ładowanie i użycie procy, kiedy wciąż trzymał
miecz, nie będzie łatwą sprawą.
Owszem, mógł na chwilę umieścić miecz na łydce, ale nadal nie miał amunicji.
Przeklinał się za swoją bezmyślność, za to, że polegał na kuszy, ale zapomniał o nią
zadbać.
Spojrzał na Wirikidora. Shatra z pewnością byli wojownikami, lecz miecz okazał
się tak niegodny zaufania, że Valder nie wyobrażał sobie, by dobrze posłużył mu w
walce.
Jednak to była jego jedyna szansa. Unosząc głowę, zobaczył, że prześladowca
nie podąża już jego tropem, ale idzie zygzakami wśród traw, zmieniając tempo, aby
stać się jak najtrudniejszym celem. Wyraźnie wiedział, że został zauważony. Nawet
gdyby posiadał więcej amunicji niż tylko pojedynczy klejnot, Valder nie miałby
właściwie żadnej szansy, by trafić go z procy.
Rozejrzał się po równinie. Zobaczył kilka rzadko rosnących drzew – z których
żadne nie stało na tyle blisko, aby stanowić osłonę – i tylko puste niebo nad głową.
Ścigany przez półdemona, nie miał żadnej kryjówki, żadnej szansy na ucieczkę –
tylko Wirikidora do ochrony. Praktycznie jestem już martwy, pomyślał. Owszem,
może miecz jest zaczarowany, ale musiałby stać się cud, by go ocalił.
Nie chciał umierać. Powietrze pachniało słodko, słońce grzało… Naprawdę nie
zależało mu, żeby teraz odejść i nigdy więcej nie poczuć wiatru ani nie zobaczyć
nieba. Żaden ethsharyjski żołnierz nie zabił nigdy shatry w bezpośrednim starciu.
Valder dobrze o tym wiedział, ale postanowił spróbować. Zaczarowany miecz może
być dla niego ratunkiem.
Szukał w myślach czegokolwiek, co dałoby mu przewagę, choćby niewielką. Może
któreś miejsce byłoby lepsze to tutaj? Nic nie znalazł. Cokolwiek by zrobił, musiał
spotkać się z shatrą na otwartej trawiastej równinie, a żadna jej część nie wydawała
się lepsza od pozostałych.
Zdecydował się nie uciekać. Wiedział, że demony i im podobni nie mają żadnych
oporów przed atakowaniem człowieka z tyłu. Jeśli miał zginąć, wolał umrzeć, stojąc
twarzą w twarz z przeciwnikiem. Może nagły atak zaskoczyłby shatrę? Nie, atak tylko
szybciej doprowadzi go do śmierci.
Spróbował więc rozluźnić się, nacieszyć ostatnimi chwilami życia i zachować siły
na nadchodzącą walkę.
Niebo było bardzo błękitne, chmury stały się białymi pasmami na wschodnim
horyzoncie, a słońce opadało ku zachodowi, barwiąc na złoto falujące trawy. Kiedy
szedł, dzień wydawał się dość ciepły, ale teraz, gdy stał nieruchomo na wietrze,
uznał, że pogoda jest idealna.
Nie lubił zbytnio trawy i stepów. Dorastał wśród lasów, a w wojsku cały czas
służył w lasach. Prawem kontrastu otwarty teren sprawiał wrażenie nagiego i
odsłoniętego. Najbardziej podobało mu się ogromne, jasne niebo.
Shatra zatrzymał się jakieś sto sążni od niego i obserwował pilnie. Valder widział
słońce błyszczące na czarnym, dopasowanym hełmie demona. Uświadomił sobie, że
znalazł się już w zasięgu czarodziejskich broni, jakich shatra często używali. Może
demon zastanawia się, czy atakować teraz, czy może podejść bliżej? Valder wiedział,
że przeciwko czarom bojowym nie ma żadnych szans. Padł na ziemię, kryjąc się w
trawie. Nie zauważył żadnych różdżek ani talizmanów, ale sytuacja i bez tego była
fatalna, wolał więc nie podejmować zbędnego ryzyka.
Zdawało mu się, że leży tak już długie godziny, przechylony trochę na lewą
stronę, gotów poderwać się z uniesionym mieczem. Nasłuchiwał, lecz słyszał tylko
szelest traw na wietrze.
Patrzył, ale ze swego miejsca widział tylko źdźbła o kilka cali od nosa.
Zastanowił się, czy nie odczołgać się na bok, z dala od ścieżki, w nadziei że
shatra zgubi jego trop. Zrezygnował jednak, gdy na próbę wyciągnął rękę. Trawy nie
były szczególnie wysokie i zaszeleściły głośno, gdy nimi poruszył. Shatra znajdzie go
bez trudu.
–Żołnierzu! – zawołał przeciwnik po ethsharyjsku, choć z wyraźnym
nieprzyjemnym akcentem. – Żołnierzu! Wstań i możemy porozmawiać!
Valder leżał nieruchomo i milczał.
–Żołnierzu, nie musisz ginąć. Dobrze traktujemy jeńców. Wstań i odrzuć broń, a
możesz przeżyć!
Taka zachęta do poddania się była czymś niezwykłym. Na ogół północerze
obciążali się jeńcami nie bardziej chętnie niż Ethsharyjczycy. W końcu jeńców trzeba
było utrzymywać do końca życia, gdyż wojna trwała od niepamiętnych czasów i
prawdopodobnie będzie trwała do końca świata. Shatra miał jakiś powód, by
próbować schwytać Valdera żywego. Najprawdopodobniej północerze chcieli się
dowiedzieć, jakim cudem samotny nieprzyjaciel znalazł się na ich tyłach, a może też,
czy smok był częścią sił ethsharyjskich.
Przypominając sobie własne wyczyny, Valder uznał, że musiał wywrzeć spore
wrażenie. Pojawił się tajemniczo znikąd usunął strażnika na brzegu, w równej walce
zabił świetnego szermierza i poważnie ranił drugiego, a na zakończenie doprowadził
głodnego młodego smoka do imperialnego obozu, prawdopodobnie sporo
oddalonego od linii frontu.
Zastanowił się, jak długo by żył, gdyby przyjął propozycję shatry – i jak długo by
umierał. Podobno północerze bardzo pomysłowo używali tortur. I pewnie nie byliby
delikatni wobec kogoś, kto sprawił im tyle kłopotów. Nierozsądnie byłoby wierzyć, że
pozwolą mu umrzeć ze starości.
–Żołnierzu, nie bądź głupi. Jeśli się nie poddasz, zanim doliczę do pięciu, będę
musiał cię zabić.
Valder zauważył, że głos nieprzyjaciela dochodzi z bliższej odległości. Postanowił
– z początku podświadomie – że nie będzie próbował kapitulacją kupić sobie kilku
dni życia, choć nie miał żadnych ważnych informacji, które mogliby z niego
wyciągnąć. Nie wiedział, gdzie jest jego oddział, dokąd odszedł pustelnik ani
właściwie nic o Wirikidorze. Nie chciał umierać, ale nie chciał też żyć w bólu i hańbie.
Zresztą, choćby próbował, i tak nie mógł odrzucić Wirikidora; miecz na to nie
pozwoli.
Słuchał uważnie, jak shatra zaczyna liczyć.
–Jeden!
Ocenił, że północerz jest oddalony najwyżej o trzydzieści stóp. – Dwa!
Musiał stać z przodu i trochę z lewej. Pewnie znał pozycję Valdera i starał się
podejść od mniej groźnej strony.
–Trzy!
Valder podciągnął nogi. Zmienił decyzję – postanowił zaatakować shatrę.
–Cztery!
Poderwał się i przez wysokie do kolan trawy pobiegł w stronę wroga, który stał
mniej więcej tam, gdzie Valder się go spodziewał.
Shatra nie był zdziwiony. Uśmiechnął się, widząc zbliżającego się Valdera, i z
leniwą gracją uniósł własny miecz.
Widząc ostrze, Valder zrozumiał, że albo shatra nie ma czarodziejskiej broni, albo
woli jej nie używać. Wyciągnął Wirikidora w stronę jego gardła.
Miecz shatry poderwał się i odbił ostrze.
Ale Wirikidor zareagował na swój sposób. Owinął się wokół klingi przeciwnika i
ciął ukośnie, trafiając shatrę w ramię. Coś zasyczało dziwnie, z rany wystrzeliły żółte
iskry, a dopiero po
nich pojawiła się zwykła czerwona krew.
Valder patrzył w zachwycie. Jako pierwszemu udało mu się zranić shatrę!
Wirikidor jednak go ocali! Spróbował rozluźnić się i pozwolić, by miecz toczył swoją
walkę.
Wirikidor jednak nie chciał współpracować. Odskoczył od rany, jak uderzony,
choć shatra, równie zdziwiony jak Valder, odstąpił tylko i przyjął obronną postawę.
Stali obaj o cztery stopy od siebie, obaj czujnie wpatrzeni w Wirikidora.
Shatra, naturalnie, opanował się pierwszy. Zaatakował błyskawicznym pchnięciem
w krocze Valdera. Wyraźnie nie przejmował się krwawiącym ramieniem.
Wirikidor nie zareagował, lecz Valder zdołał odskoczyć z linii ciosu. Stracił jednak
równowagę i usiadł na ziemi. Gdy próbował się podnieść, miecz północerza
skierował się ku jego krtani.
Wirikidor błysnął w powietrzu, związał ostrze wroga, odepchnął je, wyminął dłoń
shatry i ciął rękę po wewnętrznej stronie łokcia.
Tym razem nie było żadnego dźwięku, tylko pojedynczy żółty błysk, a po nim
pierwsze krople krwi. Wirikidor sprawiał wrażenie, że się waha. Nie zmienił się w
pozbawiony życia metal, lecz raczej zatrzymał w powietrzu. Zdawało się, że wibruje
lekko.
Shatra nie był tak niezdecydowany. Dwie rany w prawej ręce, choć zaledwie
draśnięcia, wpłynęły jednak na jego sprawność. Zmienił więc pozycję i zanim ponowił
atak, przerzucił miecz do lewej ręki. Dzięki temu Valder miał dość czasu, by
przyklęknąć na jedno kolano.
Przez chwilę nie nadążał wzrokiem za tym, co się działo, choć jego prawa ręka
była w centrum wydarzeń. Z początki shatra atakował, potem się bronił, gdy
Wirikidor odbijał każdy atak i ripostował, a wszystko działo się zbyt szybko, by oko
zdołało nadążyć. Miecz nie pozostawił ani jednej chwili shatra mógł się cofnąć i wyjść
poza zasięg klingi. Krew spłynęła czerwienią po czarnej tunice północerza i
spryskiwała trawę, potem nagle wszystko się skończyło. Valder, wciąż klęcząc – nie
zdążył bowiem nawet wstać – trzymał miecz wbity w serce wroga – Patrzył, jak
tamten wypuszcza broń, która pada na trawę ze lśniącą, nie splamioną klingą.
Shatra jednak nie byli zwykłymi śmiertelnikami i północerz żył jeszcze. Spojrzał na
ostrze przebijające mu pierś i chwycił je oburącz. Prawą ręką poruszał trochę
niepewnie.
Valder spoglądał na to z przerażeniem. Nie wątpił, że Wirikidor trafił shatrę w
serce; ostrze weszło w pierś północerza po lewej stronie od mostka. A on wciąż żył.
A może, pomyślał, shatra nie mają serca…? Przecież nie są ludźmi.
Próbował wyrwać miecz, lecz ludzkie reakcje nie mogły się równać z ruchami
demona. Dłonie chwyciły za ostrze Wirikidora.
Miecz skręcił się, rozerwał pierś shatry i to rzeczywiście był koniec. Ręce demona
opadły, północerz legł na plecach i zsunął się z magicznego ostrza. Leżał
nieruchomo wśród zdeptanej trawy.
Valder usiadł znowu, patrząc na trupa, jakby się bał, że wróci do życia. W
rozdartej piersi widział dowód nieczłowieczeństwa shatry. Lśniło tam coś gładkiego,
śliskiego i czarnego, zupełnie innego niż ludzkie ciało i kości. Na zewnątrz stwór
wyglądał jak człowiek – wysoki i jasnowłosy jak większość żołnierzy Imperium.
W końcu Valder zerknął na wciąż ściskanego w dłoni Wirikidora. Bolał go
nadgarstek – w czasie walki miecz ciągnął za sobą jego rękę, wskutek czego
poruszała się o wiele szybciej niż zwykle.
Miecz go ocalił. Z początku się wahał, ale jednak ocalił. Valder wytarł ostrze
skrajem tuniki martwego północerza, a potem z westchnieniem ulgi schował broń. O
wiele lepiej trzymać ją w pochwie niż nagą w ręku.
Zastanawiał się dlaczego miecz od razu nie próbował walczyć. Przecież shatra bez
wątpienia był prawdziwym wojownikiem. Samo słowo “shatra” jest podobno dawnym
określeniem wielkiego wojownika, choć wyraźnie nie w tym samym języku, którego
pochodzi imię miecza.
Miecz zawahał się po każdej z dwóch ran, które zadał, myślał Valder, wpatrzony w
ciało wroga. Z obu niemal poleciały iskry – może klinga natknęła się na demoniczną
część shatry i to ja spowolniło? Shatra byli na wpół ludźmi, na wpół demonami –
może Wirikidor nie radził sobie z demonami? Valder uznał, że ma to jakiś sens.
Kiedy z wolna przychodził do siebie, uspokajając oddech usłyszał cichy szelest i
coś, co przypominało odległe ludzkie głosy. Odruchowo sięgnął po miecz, lecz
opanował się szybko. Nie chciał znowu nosić nagiego ostrza, gdyby przypadkiem
udało się uniknąć walki. Ostrożnie wstał i spojrzał za siebie, oczekując kolejnych
północerzy. Nie dostrzegł żadnego.
Szelest nie ustawał, a głosy były coraz bliżej. Valder zdał sobie sprawę, że
dobiegają z przeciwnego kierunku. Odwrócił się i zobaczył pół tuzina ludzi,
zbliżających się przez trawę; za nimi szli inni, a na horyzoncie następni.
Jego nadzieje przygasły gwałtownie. Wirikidor bez żadnych kłopotów rozprawi się
z pierwszym, ale jeśli teoria jednego wojownika na jedno dobycie miecza była
poprawna, potem może liczyć tylko na własne siły. Wiedział, że przeciwko tak wielu
me ma żadnej szansy. Wydawało się, że trafił na całą pomocną armię – Hej, ty! –
krzyknął jeden z ludzi w dobrym ethsharyjskim.
–Nie ruszaj się!
Valder spojrzał na trupa leżącego u jego stóp. Przynajmniej powiedział sobie,
zabił shatrę. Niewielu może się tym poszczycić. Westchnął i rozważał, czy lepiej się
poddać, czy zginąć w walce. Był pewien, że umrze tak czy tak. Nie chciał, ale potrafił
się z tym pogodzić, skoro nie miał wyboru.
Słońce poczerwieniało na zachodzie, cienie wydłużyły się, a on miał za sobą wiele
miesięcy samotności i spotkań z wrogiem. Może dlatego tak długo trwało, zanim
zrozumiał sytuację. Dopiero kiedy sześciu ludzi z pierwszej grupy zbliżyło się na
pięćdziesiąt sążni, rozpoznał ich mundury.
Nie byli północerzami – byli przednią strażą ethsharyjskiej armii. Udało mu się.
Wirikidor doprowadził go do domu.
Część II
NIECHĘTNY SKRYTOBÓJCA
rozdział 9
Oczywiście zabrali mu broń. Mimo kłopotów, jakie sprawiał Wirikidor, niechętnie
się z nim rozstawał. Nie dlatego, że przywiązał się do miecza, który tyle razy ocalił
mu życie, ale raczej z powodu nieokreślonego uczucia niepokoju na myśl o tym, że
ktoś inny będzie go trzymał w dłoni.
Żołnierz, który skonfiskował mu broń, niechętnie brał Wirikidora do ręki.
Wykonywał jednak rozkazy, więc przyjął go wraz ze sztyletem, procą Valdera i kuszą
z pękniętą cięciwą.
Po krótkiej dyskusji ktoś przyniósł mu parę butów, które Valder przyjął z
wdzięcznością; nawet nieźle pasowały.
Dowodzący grupą oficer w brązowym mundurze zadał mu kilka pytań: kim jest,
jak znalazł się w tym miejscu i czy wie cokolwiek o pozycji nieprzyjaciela. Nie mając
ochoty na długie tłumaczenia, Valder podał swoje imię, stopień i jednostkę, wyjaśnił,
że kilka miesięcy wcześniej został odcięty od głównych sił i oświadczył, że jedynym
stanowiskiem wroga, jakie zauważył, był niewielki obóz o dzień marszu na północny
zachód.
Zdawało się, że oficer przestał się nim interesować. Valder zawahał się.
–Sir, kim jesteście? Co tu robicie? Wydawało mi się, że wciąż jestem za
północerskimi liniami.
Oficer spojrzał na niego podejrzliwie.
–Nic ci nie mogę powiedzieć – odparł. – Możesz być szpiegiem.
Valder musiał przyznać, że z punktu widzenia oficera była to całkiem realna
możliwość.
–Aha – mruknął.
Widząc jego rozczarowanie, oficer się zlitował.
–Przypuszczam, że w niczym to nie zaszkodzi – rzekł – jeśli ci powiem, że według
nas nie ma w okolicy żadnych północerskich linii, za którymi mógłbyś przebywać.
Valder nie był pewien, czy cieszyć się z tego strzępka informacji, czy też nie.
Otwierał on szerokie możliwości spekulacji. Umilkł więc i czekał na polecenia,
podczas gdy oficer zastanawiał się nad czymś.
Młody żołnierz z grupy, która znalazła Valdera, podszedł nagle i zasalutował,
sztywno sięgając grzbietem dłoni do ramienia, w defiladowym stylu.
–Sir – powiedział. – Ten martwy północerz to shatra. Oficer uniósł głowę.
–Co?
–Zwłoki, które znaleźliśmy przy tym człowieku. To shatra. Nie ma wątpliwości.
Ciało jeszcze nie ostygło.
Oficer spojrzał na Valdera z zaciekawieniem.
–Możesz to wyjaśnić, zwiadowco?
Valder z nonszalancką miną wzruszył ramionami.
–Śledził mnie. Myślę, że z tego obozu, o którym wspominałem. Zabiłem go tuż
przed spotkaniem z wami.
–Zabiłeś shatrę?
–Tak.
–W pojedynkę? – Tak?
–Jak?
–Moim mieczem. Jest zaklęty. – Skinął dłonią w stronę Wirikidora.
Oficer podążył wzrokiem za jego gestem, po czym przyjrzał mu się z uwagą.
–Co robi. zwiadowca z zaklętym mieczem? – zapytał.
–Nie był zaklęty, kiedy go dostałem. Jakieś dwa tygodnie temu na bagnach na
północy spotkałem maga. Rzucił na miecz kilka zaklęć, żeby pomógł mi wrócić do
jednostki.
Oficer nie próbował nawet ukryć niedowierzania. Valder zrozumiał, jak
bezsensowna musi się wydawać jego opowieść. Zanim jednak zdążył coś dodać,
oficer podjął decyzję.
–No dobrze, twój miecz jest zaklęty. W takim wypadku to już nie mój kłopot.
Magowie generała postanowią, co z tobą zrobić. Sierżancie Karn! Razem z waszą
sekcją dostarczycie tego człowieka i jego rzeczy do obozu! Potem odwrócił się i zajął
innymi sprawami, Valder już go nie obchodził.
Sierżant Karn był czarnowłosym olbrzymem, potężnie zbudowanym, wzrostu
powyżej sześciu stóp. Jego grupa składała się z pół tuzina młodych żołnierzy, w
których Valder domyślił się nowych rekrutów. Mieli nie wytarte jeszcze zielone kilty,
ich półpancerze błyszczały, a najstarszy wyglądał najwyżej na osiemnaście lat.
Valder pozdrowił ich w nadziei, że nawiąże rozmowę, lecz sierżant szybko przerwał te
próby.
–Może być szpiegiem – przypomniał swoim ludziom.
Po dziesięciu minutach od otrzymania rozkazu Karn zapakował broń i rzeczy
Valdera do bagażu i poprowadził swój oddział na południe po świeżo wydeptanej
ścieżce wśród traw. Ścieżka była z początku najprostszym i najwęższym ze szlaków,
zaledwie linią, po której przeszło kilkunastu ludzi. Reszta ethsharyjskich wojsk
poruszała się rozproszona po równinie. Ale oficer dowodzący i jego oddział
przesuwali się zwartą grupą, zostawiając za sobą szlak.
Gdy oddział Karna podążał na południe, mijali ludzi idących na północ: wozy z
zapasami, żołnierzy, posłańców, a nawet zaciekawionych cywili. Wyprzedzali
schwytanych północerzy oraz rannych, wycofujących się powoli; ich z kolei
wyprzedzali gońcy. Zanim pokonali milę, ścieżka zmieniła się w drogę, gdzie trawę
wydeptano do gołej ziemi. Była to przyjemna ulga dla zmęczonych nóg Valdera, który
od tak dawna sam wydeptywał swoje ścieżki, chociaż ogólnie żaden marsz go nie
cieszył. Nie pomagał też fakt, że żołnierz niosący Wirikidora potykał się stale i wpadał
na niego.
Wkrótce potem minęli dymiące ruiny imperialnej placówki. Valder przyglądał się
im zafascynowany, ale inni, wyraźnie nie zainteresowani, kazali mu ruszać.
Słońce zaszło już i dzień przygasał, kiedy Karn zarządził postój.
–No dobrze, chłopcy – powiedział. – Odpoczniemy chwilę i zobaczymy, czy nie
podwiezie nas jakiś wracający pusty wóz. Kiedy ludzie na linii zjedzą już kolację, kilka
powinno się trafić.
–Nie zatrzymamy się na noc? – spytał Valder.
Sierżant spojrzał na niego z pogardą. Wyraz jego twarzy był rozpoznawalny nawet
w zapadającym zmroku.
–Nie, nie zatrzymujemy się na noc. Prowadzimy kampanię, żołnierzu!
–Ja nie – zaprotestował Valder. – Od dwóch tygodni idę boso, a od trzech
miesięcy jestem na nogach i potrzebuję odpoczynku!
–Odpoczniesz na wozie – odparł Karn i odwrócił się.
Tak jak przewidział, jadący na południe pusty wóz pojawił się jakieś pół godziny
później, gdy Karn popędzał żołnierzy, by z wysokich traw robili pochodnie. Valder
odmówił pomocy, więc to on pierwszy ujrzał nadjeżdżający, oświetlony pochodniami
wóz.
Kiedy już wsiedli, dalsza część drogi okazała się niemal przyjemna; powierzchnia
była tak gładka, że nawet pozbawiony resorów, zaprzężony w woły wóz nie
podskakiwał zanadto. Valder zdołał więc zdrzemnąć się aż do świtu.
Do obozu dotarli wczesnym popołudniem. Gdy wjechali na szczyt wzniesienia, na
pierwszy rzut oka widok był rzeczywiście imponujący. Aż po horyzont ciągnęły się w
trzech kierunkach szeregi ciemnozielonych namiotów, a wśród nich unosiły się setki
smug dymu z ognisk. Tu i tam widać było otwartą przestrzeń. Oczywiście, obóz leżał
w wąskim zagłębieniu, więc horyzont nie był zbyt odległy, jednak na Valderze widok
ten wywarł spore wrażenie. Z pewnością obozowisko było o wiele większe niż
wszystkie, które dotąd widział. Ocenił, że przebywa tu ponad pięćdziesiąt tysięcy
ludzi; na jednym z otwartych placów stał spętany smok, na innych pasły się konie
lub woły. Valder mógł się przyglądać przez parę minut, gdyż na wzniesieniu wóz
stanął, zatrzymany rutynowo przez wartowników. Przepuścili ich szybko i wóz
zjechał po zboczu, mijając zewnętrzną linię namiotów. Przy trzecim rzędzie sierżant
Karn dał znak woźnicy, który zwolnił i pozwolił pasażerom wysiąść.
Potem oddział rozdzielił się; oprócz eskortowania więźnia żołnierze mieli za
zadanie przewieźć rozmaite papiery oraz zdobyczne materiały i dostarczyć je w różne
miejsca. Sierżant wybrał trzech, by odprowadzili Valdera i zanieśli zbiór magicznych
– lub potencjalnie magicznych – obiektów do sektora magów. On sam i pozostali
odeszli gdzieś indziej.
Valdera poprowadzono w głąb obozu na kolejne wzniesienie, za którym zobaczył
nie proste linie wojskowych brezentów, lecz krąg jaskrawych namiotów
najrozmaitszych kształtów, rozmiarów i kolorów, ustawionych wokół sporego
obszaru otwartej przestrzeni.
Eskorta zatrzymała się przy nakreślonej linii, dziesięć kroków od zewnętrznego
brzegu kręgu. Valder również przystanął, choć nie widział ku temu powodu. Czekali
tam przez kilka minut i zaczynał się już niecierpliwić, gdy na ich spotkanie wyszła
szybkim krokiem kobieta w średnim wieku, okryta błękitną szatą.
–Materiały z frontu – wyjaśnili żołnierze, nim zdążyła się odezwać.
–Zajmę się tym – odparła.
Jeden z eskorty chwycił Valdera za ramię i pociągnął do przodu.
–Znaleźliśmy też tego człowieka. Twierdzi, że był odcięty od swojego oddziału i
wrócił, korzystając z magicznego miecza. Powiedz swoim ludziom, żeby to
sprawdzili. A tu jest ten miecz.
–Wskazał Wirikidora, wciśniętego do worka razem z resztą majątku Valdera.
Kobieta spojrzała z zaciekawieniem na zwiadowcę.
–Zajmę się tym – powtórzyła.
–Gdzie mam to wszystko złożyć?
Odwróciła się i wskazała nieduży różowy namiot.
–Tam, na stole, jak zwykle. Osłony nie są podniesione, więc możecie przejść. A
tym wojakiem i jego mieczem na razie zajmę się sama.
–Dobrze. – Żołnierz wręczył jej worek z rzeczami Valdera. Wirikidor sterczał
niezgrabnie z otworu. – Jest twój.
–Chodźmy więc – powiedziała i odeszła w stronę pawilonu w czerwono-białe pasy.
Valder posłusznie ruszył za nią.
rozdział 10
Dopiero po dwóch dniach pozwolono mu opuścić sektor magów. Przez ten czas
przechodził z rąk do rąk, poddawany magicznym badaniom, przesłuchaniom,
analizom i jasnowidzeniom. Sprawdzano, czy rzeczywiście jest tym, za kogo się
podaje, czy nie został opętany przez demony lub czy nie rzucono na niego czaru
magicznego panowania. Nie znaleziono niczego możliwego do wykrycia przez
najnowsze metody współczesnej magii i czarnoksięstwa, a w obozie nie było
kompetentnego czarownika.
Valdera to zdziwiło – z pewnością Ethshar dysponuje paroma dobrymi
czarownikami, i w tak dużym obozie powinni jakiegoś mieć!
Na szczęście – jeśli nie liczyć tych ciągłych przesłuchań – nie był źle traktowany.
Kobieta w błękitnej szacie okazała się kimś w rodzaju urzędnika: działała jako
pomocnik i łącznik między społecznością magów a resztą świata, lecz sama nie była
magiem. Znalazła Valderowi pryczę w białym namiocie ozdobionym złotem. Drugą
pryczę zajmował starzec, leżący w transie, który nie poruszył się nawet przez cały
czas pobytu Valdera. Kobieta umawiała go również na spotkania z rozmaitymi
magami, którzy mieli badać jego sprawę.
Wkrótce po przybyciu powierzono go nerwowemu młodemu magowi. Inny
skontaktował się z dawnym oddziałem Valdera, a raczej z tymi, którzy przeżyli.
Wkrótce po nawiązaniu kontaktu tęgi teurg wygadał się, że jednostka wzięła na
siebie całą energię natarcia wroga w stronę morza, doznała ciężkich strat i właściwie
już nie istniała. Nieliczni ocaleni zostali rozesłani do innych oddziałów. Na szczęście
znaleźli się wśród nich ludzie, którzy znali Valdera – na przykład Tandellin, jego
kolega i namiotu. Poprzez obrazy senne potwierdzono więc jego tożsamość zaraz
następnej nocy po przybyciu do obozu.
Za przesadną ostrożność uznał Valder fakt, że metodami czarnoksięskimi
sprawdzili nawet sny magów, by wykluczyć wszelkie wrogie sztuczki.
Oczywiście każda próba potwierdzała jego opowieść, ponieważ każde słowo było
prawdą. W końcu przesłuchujący uwierzyli w jego uczciwość i dokładność. Dopóki
nie próbował tłumaczyć wszystkiego swoim wybawicielom – a może strażnikom – nie
zdawał sobie sprawy, jak mało prawdopodobnie brzmi ta historia. Ocalony, samotny i
zagubiony, błąkał się przez dwa miesiące daleko za liniami wroga. Przed wrogim
patrolem, który pod każdym względem przewyższał go możliwościami bojowymi,
uratował go tajemniczy pustelnik, o którym nikt nie słyszał… Valder musiał przyznać,
że taka opowieść brzmiała niewiarygodnie, zanim jeszcze włączył do niej Wirikidora.
A potem, aby ukoronować całość, w samotnej walce zabił shatrę, w co nikt by nie
uwierzył, gdyby nie znaleźli go stojącego samotnie nad ciepłymi jeszcze zwłokami.
Podejrzewał, że wielu ludzi nadal w to nie wierzy, mimo świadków i magicznych
potwierdzeń.
W końcu jednak po dwóch dniach badań cała jego historia została oficjalnie
uznana i pozwolono mu wyjść z obozu. Potem magowie zajęli się Wirikidorem.
Naturalnie, dopóki nie potwierdzono tożsamości Valdera, nie mógł nosić broni. Poza
tym nikt nie dotykał Wirikidora, na wypadek gdyby krył w sobie jakieś pułapki. Miecz
pozostawał na stole w różowym namiocie, obok innych nieznanych obiektów
magicznych. Wciąż wyglądał jak zwyczajny, wojskowy miecz. Ale kiedy przyniesiono
go do otwartego kręgu, Valder bez żadnej wątpliwości wyczuł, że jest to Wirikidor.
W tej chwili trafił w ręce rudowłosej młodej kobiety – maga w ciemnozielonej
szacie, która odmówiła podania swego imienia, i mężczyzny zwanego Darrendem z
Calimoru, ciemnowłosego, średniego wzrostu i nieokreślonego wieku. Nosił typową
wojskową tunikę i kilt, ale nie miał pancerza ani miecza. Zamiast prostego
żołnierskiego sztyletu miał u pasa ozdobny ceremonialny nóż, a zamiast hełmu
miękką zieloną czapkę. Valder zakładał, że to mag, chociaż nie widział, by rzucał
jakieś zaklęcia. Oboje stali przy nim, kiedy łączniczka przyniosła miecz.
–To on, tak? – spytał Darrend.
–Tak – odparł bez wahania Valder. – To Wirikidor. Darrend zerknął na niego,
potem wziął broń od łączniczki.
–Słyszeliśmy oczywiście twoją historię, więc wiemy co nieco o zachowaniu tego
miecza. Ale jak możesz być pewien, że to twoja broń, a nie inna?
Valder wzruszył ramionami.
–Nie wiem. Ale jestem pewny.
–Jest nieaktywny, dopóki przebywa w pochwie. Sprawdziliśmy to zaraz po twoim
przybyciu. Czy przewidujesz, co może zrobić, gdyby ktoś go wyciągnął?
–Właściwie nie – przyznał niechętnie. – Ale za każdym razem, kiedy
wynajmowałem miecz, nie mogłem go wsunąć do pochwy, dopóki nie zabił człowieka.
–Czy spieszył się, by kogoś zabić? Zakłopotanie Valdera rosło.
–Nie wiem – wyznał. – Kiedy go wyciągałem, najbliżej stojący człowiek zawsze był
wrogiem, więc za każdym razem zabijałem go możliwie szybko. A właściwie miecz
zabijał.
–Niewiele nam to daje. Najlepiej chyba założyć, że będzie żądał ofiary
natychmiast.
–To możliwe – zgodził się Valder.
–Musimy go wyjąć z pochwy i zbadać, wiec chyba powinniśmy znaleźć jakąś
potencjalną ofiarę.
–Jak chcecie to zrobić? – zdziwił się Valder i natychmiast pożałował pytania.
Przypomniał sobie północerskich jeńców, których widział na południowej drodze.
–Muszę porozmawiać z generałem Karanninem – odparł Darrend. – Do tego czasu
możesz nosić ten miecz. Bez broni w obozie wyglądałbyś dziwnie, a jeżeli
rzeczywiście jest na nim jakieś zaklęcie własności, jak to podejrzewam, rozdzielanie
na dłuższy czas może być groźne.
Wręczył Valderowi broń w pochwie. Zwiadowca z ponurą miną odebrał miecz i
umieścił w zwykłym miejscu u pasa.
–Póki nie znajdziemy jeńca, nie będziesz nam potrzebny – rzekł Darrend. –
Możesz chodzić gdzie masz ochotę, bylebyś nie opuszczał obozu. Jednak wróć tu o
zmroku.
–Dziękuję – rzucił Valder.
Darrend skinął głową na pożegnanie i odszedł. Po chwili wahania obie kobiety też
odeszły. Pozostał sam w kręgu magów.
Przez moment nie był pewien co powinien robić. Nie miał w obozie przyjaciół.
Wprawdzie jego dawny oddział został rozformowany, ale żaden z kolegów nie dotarł
tak daleko w głąb lądu, a od czasu przybycia poznał tylko przesłuchujących. Istniała
możliwość, choć niewielka, że w obozie znajdzie się jakiś kuzyn czy inny krewniak,
ale nie miał pojęcia, gdzie mógłby ich szukać.
To znaczyło, że z nikim nie chciał się spotkać. A po niemal trzech miesiącach
całkowitej izolacji najbardziej ze wszystkiego pragnął wieści. Nie protestowałby także
przeciwko butelce wina i kobietom. Śpiew tylko w ostateczności, jako że nigdy nie
miał muzycznych talentów. Z rozmów z magami uzyskał pewne informacje, ale tylko
tyle, by zaostrzyć apetyt na prawdziwe wiadomości. Do posiłków podawano mu tylko
wodę albo słabe piwo, więc myśl o dobrym alkoholu, winie lub czymś mocniejszym,
wydawała się kusząca. Kobiety, które dotąd spotykał, były niedostępne,
nieatrakcyjne, albo jedno i drugie.
Jeśli obóz zbudowano według wzoru wszystkich innych znanych mu obozów,
wiedział dokładnie, gdzie szukać tego, czego pragnął, choć miejsce to nie znajdowało
się w oficjalnych granicach obozowiska. Niewielka była też szansa, by zdążył wrócić
przed nocą.
Do diabła, pomyślał, chyba zasłużył sobie na odrobinę odpoczynku. Od momentu
schwytania demonstrował przecież chęć współpracy. Ruszył więc na południe, do
tylnej części obozu, gdzie z pewnością rozłożyli się markietani.
Rzeczywiście, tak jak się spodziewał, namioty i szałasy markietanów rozciągały
się na równinie, na południe od głównego obozu. Największe były albo barami, albo
zamtuzami. Pozostałe spełniały inne potrzeby, w niektórych mieszkały nawet rodziny
żołnierzy, co było oficjalnym powodem, dla którego tolerowano takie obozowiska.
Valder zignorował niezależne wróżki, żony oficerów i inne szacowne czy na wpół
szacowne osoby i skierował się wprost do dużego beżowego namiotu, gdzie wisiały
duże czerwone latarnie.
Wieści, uznał, są najważniejsze, zresztą nie minęło jeszcze popołudnie.
Podejrzewał, że wieczoru może już nie pamiętać, a nie chciał zapomnieć czegoś
ważnego. Z tą myślą zajął miejsce przy stole przed namiotem, w na wpół pustej,
zaimprowizowanej tawernie. Chwilowo zignorował to, co czekało za zasłoną z
paciorków. Zamówił lekkie wino, ponieważ chciał zacząć powoli.
Tak jak na to liczył, siedziało tu kilku ludzi. O tej porze byli wśród nich solidni
pijacy i bez trudu skłonił jednego z nich do mówienia. Rzucał pytanie, gdy tylko
strumień słów zdawał się wysychać, i podnosił puchar do ust na tyle często, by
oberżysta nie narzekał.
Zaczął rozmowę od zwykłego narzekania na nędzne wojskowe życie, ale szybko
wyjawił, że był przez parę miesięcy odcięty od głównych sił.
–Straciłem coś ważnego? – zapytał na wpół żartobliwie. – Jakiś generał padł
trupem albo co?
–Nie – odparł jego towarzysz, porucznik Sidor. – Wciąż Gor, Terrek, Anaran i
Azrad wszystkim rządzą, oni i ich sługusy, jak nasz drogi generał Karannin, który
siedzi na środku pustkowia, bo nie chce sprawiać kłopotów.
To brzmiało ciekawie. Valder ponaglił porucznika.
–Jakich kłopotów? – spytał.
W tyradzie, jakiej wysłuchał, nie wszystko było dla niego jasne, ale w zasadzie
chodziło o to, że nieprzyjaciel był niemal w rozsypce, a generał Karannin jakoś tego
nie wykorzystywał. Atak północerzy w stronę morza, który odciął Valdera od jego
oddziału, był najwyraźniej rozpaczliwym manewrem, i to nieudanym. Wszystkie siły,
jakie mogło zgromadzić Imperium, zostały wykorzystane w tym błyskawicznym
natarciu, mającym otoczyć zachodnie skrzydło ethsharyjskiej armii i otworzyć wzdłuż
wybrzeża drogę do Starego Ethsharu, a przynajmniej do bazy admirała Azrada. Atak
się nie udał; ethsharyjski opór był wystarczająco silny, by wycieńczyć północne siły
uderzeniowe. Nim dotarły do Fortecy – nadbrzeżnej twierdzy generała Gora – nie
pozostało z nich wiele.
Wiedząc o słabości nieprzyjaciela, Ethshar kontratakował na szerokim froncie.
Wojsko poruszało się po równinach, niemal nie napotykając oporu. Nieliczni
pochwyceni północerze byli po prostu zwiadowcami, strażnikami czy resztkami linii
zaopatrzenia sił uderzeniowych. Zostali na tyłach, gdy załamała się ofensywa.
Dla każdego z odrobiną rozumu w głowie było oczywiste, co porucznik powtarzał
wielokrotnie, że Imperium wreszcie skończyli się żołnierze, więc poprowadzono
ostatni atak, póki wciąż jeszcze miał kto walczyć. Wszyscy widzieli, że północerze są
ostatnio coraz młodsi. Aby zakończyć wojnę, armii Ethsharu pozostało tylko
pomaszerować wprost do stolicy Imperium i zająć miasto.
Generałowie, oczywiście, nie chcieli tego zrobić, mówił Sidor z głębokim
sarkazmem. Generałowie, jak twierdził, bali się, że cała ta sytuacja to pułapka albo
sztuczka, choć przecież każdy widzi, co się dzieje. Zwłaszcza generał Karannin
upierał się, aby nacierać z czymś, co Sidor nazwał absurdalną ostrożnością. Sam
fakt, że obóz tkwił w miejscu od dwóch dni, był dla Sidora dowodem, że Karannin
marnuje idealną okazję, by zakończyć tę ciągnącą się bez końca wojnę.
Valder jednak miał pewne wątpliwości. Sam widział, że Imperium wciąż ma sporo
czarowników i shatra, nawet jeśli zaczyna im brakować zwykłej piechoty. Poza tym
nikt nie wiedział, jakich innych niespodzianek mogą dostarczyć północerskie
opiekuńcze demony, gdyby shatra okazali się niewystarczający.
Wojna trwała już od stuleci. Wydawało się mało prawdopodobne, by po tylu
pokoleniach walczących w armii akurat Valder miał szczęście ujrzeć koniec zmagań.
Oczywiście, był pierwszym w rodzinie, który miał magiczny miecz, ale to drobiazg,
podczas gdy koniec Wielkiej Wojny doprowadziłby do powstania całkiem nowego
świata.
Udało mu się przesiedzieć ponad godzinę przy jednym pucharze wina, słuchając
plotek i tyrad Sidora. W końcu wino się skończyło, uznał więc, że pora przejść do
poważniejszego pijaństwa. Zamówił kubek oushki i wypił łyk, a Sidor gniewnie
tłumaczył, dlaczego wojna powinna już być wygrana.
Napój palił w gardle. Valder zakaszlał. Już dawno nie pił oushki i uświadomił
sobie, że nie smakuje mu tak jak kiedyś. Perspektywa pijaństwa wydała się nagle
mniej pociągająca. Teraz, kiedy się zastanowił, właściwie w ogóle nie chciał się upić.
Owszem, kiedyś robił to wieczorami, nie mając nic lepszego do roboty, ale
najważniejsze przy tym było towarzystwo – przyjaciele, których tu nie ma, a wielu
prawdopodobnie nie żyje. Przyszedł do tawerny z przyzwyczajenia, a Sidor był marną
namiastką towarzyszy, z którymi przeżył lata.
Zerknął na zasłonę z paciorków, niepewny, czy ma ochotę na to, co za sobą
skrywała. Opuścił dłoń do sakiewki i odkrył, że nie jest to ważne. Zapomniał, że nie
ma pieniędzy… Prawdę mówiąc, cały jego majątek składał się z jednej sztuki srebra,
którą nosił przy sobie każdy zwiadowca. Owszem, magowie ustalili jego tożsamość,
lecz nikt nie wypłacił mu zaległego żołdu, a wszystkie rzeczy, które zostawił,
prawdopodobnie zaginęły, kiedy wróg rozbił jego oddział. Jedna moneta pewnie nie
wystarczy, żeby zapłacić za te dwa napitki.
Rozejrzał się, zachowując obojętną minę i zauważył, że oberżysta nie patrzy w
jego stronę. Rzucił sztukę srebra na stół i odszedł. Serce biło mu trochę szybciej, niż
powinno.
Nikt za nim nie krzyczał. Słońce czerwieniało już na zachodzie, uznał więc, że
lepiej posłuchać rozkazów i wrócić do kręgu magów.
rozdział 11
Namiot generała Karannina nie był bardziej luksusowy z zewnątrz czy w środku
niż namioty jego oficerów. Nawet liczba pryczy się zgadzała, gdyż sekretarz i dwóch
adiutantów mieszkało razem z nim, aby byli zawsze pod ręką. Namiot był jednak
trochę większy, a te dodatkową przestrzeń zajmował ustawiony na końcu stół. Pod
nim leżał stos ekwipunku.
Valdera trochę zdziwił ten brak ostentacji. Nie był pewien, czy wynika on z
praktycznej natury generała, czy jest raczej demonstracją egalitaryzmu. Czekał około
pięciu minut w asyście dwóch żołnierzy, zanim zjawił się generał. Magowie, którzy
przyprowadzili tu Valdera, zaraz wyszli. Zwiadowca rozglądał się więc z
zaciekawieniem. Nie spodziewał się, że stanie przed samym generałem.
Karannin był niski, siwiejący, miał brązowe włosy i zielone oczy. Nosił zwykły
zielony kilt i brunatną tunikę. Poruszał się szybko i energicznie. Wpadł do namiotu
jak sztormowa fala.
–Ty jesteś Valder – powiedział, odsuwając klapę. Zwiadowca zasalutował,
dotykając otwartą dłonią ramienia.
–Valder z Kardoret, zwiadowca pierwszej klasy, grupa zachodnia, dywizja
nadbrzeżna, trzeci regiment, odłączony, sir.
–Dobrze. Siadaj.
Valder posłuchał, zajmując miejsce na skraju najbliższej pryczy. Generał stał
przez całą rozmowę, czasami robił kilka kroków tam i z powrotem, zatrzymywał się
na chwilę, potem ruszał znowu.
–Magowie mówili mi o tobie. Próbowali mnie przekonać, abym przydzielił im
skazanego więźnia. Zostałeś odcięty szturm nieprzyjaciela w stronę brzegu?
–Tak, sir.
–Czy ktoś, ci mówił, co się stało? Jak się zakończył ten atak?
–Nie, sir, właściwie nie – odparł Valder. Oficjalnie nic nie wiedział, a wolał nie
opowiadać o swojej pogawędce z pijanym porucznikiem.
–Dobrze. Widać nie wszyscy moi ludzie to gaduły. Czyli przeżyłeś i uciekłeś na
północ, gdzie spotkałeś maga, lub pustelnika, którego wziąłeś za maga, a on rzucił
zaklęcie na twój miecz. Zgadza się?
–Tak, sir.
Valder wolał nie zaznaczać, iż ponad wszelką wątpliwość wie, że pustelnik był
magiem.
–Jakie to było zaklęcie? Mówił coś? Nie pytam cię, synu, o szczegóły, tylko czy
cokolwiek powiedział?
–Nie, sir. Zdaje się, że specjalnie unikał tłumaczenia mi czegokolwiek. Obawiam
się, że nie byliśmy wtedy w najlepszych stosunkach.
–Jesteś absolutnie pewien, że nic nie wspominał o naturze zaklęcia? Nie wymienił
żadnych imion?
–Powiedział, że rzucił każde zaklęcie, jakie mógł, nie posiadając właściwie
żadnych odczynników. A przynajmniej każde, które uznał za użyteczne. O ile
pamiętam, wspomniał o jakimś zaklęciu własności. Powiedział też, że imię miecza
brzmi Wirikidor i że nie wolno mi go wyjmować, dopóki się nie oddalę.
–Mówiłeś to moim ludziom, kiedy cię pytali?
–Tak, sir.
–Moi magowie to słyszeli?
–Tak, sir.
–To jest twój miecz, tak? Ten który został zaklęty? – Zatrzymał się na chwilę i
wskazał na pas Valdera.
–Tak uważam, sir.
–Używałeś tego miecza? Walczyłeś ze smokiem, zabiłeś wartownika czy dwóch
oraz przeciwnika, którego uznałeś za shatrę?
Valder stłumił odruch protestu na pełen powątpiewania ton, generał wspomniał o
zabiciu shatry. Karannin nie był prawdzie Gorem, Azradem, Anaranem czy Terrekiem,
ale jednak był generałem, cokolwiek Sidor o nim myślał. Nie należy się kłócić z
generałami.
–Tak jest, sir.
–Moi magowie mówią, że dobywanie tej broni może być niebezpieczne.
–Tak jest, sir, może być. Od chwili zaklęcia, za każdym razem, gdy wyjmowałem
miecz z pochwy, przy pierwszej okazji zabijał człowieka.
Karannin przyjrzał mu się uważnie. _ Wyjaśnij to.
–Sir, kiedy już wyciągnę ten miecz, nie zdołam go wsunąć do pochwy ani odłożyć,
dopóki nie zabiję nim człowieka. Co więcej, nie jestem całkiem pewien, czy mogę
wybierać tego człowieka. Proszę pamiętać, sir, że pustelnik nie pozwolił mi wyjąć
miecza w swojej obecności. Jak dotąd nie dobyłem go w obecności kogokolwiek, kto
nie byłby nieprzyjacielem, więc nie miałem okazji tego sprawdzić.
Generał spojrzał na niego chytrze.
–Miecz może działać samodzielnie? Nie musisz nim kierować?
–Tak jest, sir, zgadza się. W ten sposób przeżyłem spotkanie z shatrą. Gdybym to
ja kierował ostrzem, byłbym już martwy.
–Słyszałem o czymś takim. Ale te zaklęcia nie są do końca godne zaufania.
–Tak jest, sir.
Karannin przyglądał mu się jakieś trzy sekundy, po czym rzucił do jednego ze
strażników:
–Sierżancie, wezwijcie tu magów, a potem poproście kapitana Dara, żeby
przyprowadził jeńca.
Żołnierz skinął głową i wyszedł z namiotu. Karannin znowu zaczął krążyć, ale nie
zadawał już pytań.
Po chwili strażnik wrócił i stanął z boku, pozwalając wejść Darrendowi i młodemu
rudowłosemu magowi. Za nimi wkroczył krępy czarnowłosy mężczyzna w mundurze
kapitana, ciągnąc za ramię młodego żołnierza z rękami związanymi na plecach,
niezwykle obszarpanego i – sądząc po zapachu – od dawna niemytego. Ku
zdumieniu Valdera więzień był Ethsharyjczykiem, a nie północerzem.
–1 co, kapitanie Dar? – spytał generał.
–To Felder, syn Yengera, sir – odparł kapitan. – Został schwytany na okradaniu
ciał swoich towarzyszy. Zabierał im kosztowności. Gdy go zauważono, zaczął
uciekać; otoczony dwa dni później, dźgnął w brzuch oficera. Został skazany na
chłostę, ponieważ było to jego pierwsze wykroczenie, a oficer przeżył. Jednak trzy
dni temu, czekając na karę, próbował ucieczki i rozbił głowę jednemu ze strażników.
Czekaliśmy, żeby się przekonać, czy strażnik przeżyje, zanim postanowimy, co
zrobić z tym człowiekiem; zmarł dziś rano. Czy ten wystarczy?
–Chyba tak, kapitanie. Magowie? Valder? Może być? Valder wzruszył ramionami,
rudowłosy zaczął się jąkać, a Darrend powiedział: -Może. Więzień przyglądał się im,
próbując zrozumieć, co się dzieje.
–A więc dobrze. Chcę to widzieć. Zwiadowco, oddajcie Darrendowi swój miecz.
Valder niechętnie odpiął Wirikidora od pasa i przekazał magowi. Ten wziął go
ostrożnie, chwycił lewą dłonią pochwę, a prawą położył na rękojeści, gotów do
wyjęcia miecza.
Valder z posępną fascynacją wpatrywał się w dłonie Darrenda.
–Sir, czy muszę tu zostawać? – zapytał. – Wolałbym na to nie patrzeć.
Generał zerknął na niego.
–Spodziewacie się zagrożenia?
–Nie, sir. Po prostu nie chcę tego widzieć.
–Delikatny?
–Tak jest, sir.
–No dobrze, możesz odejść, ale nie opuszczaj obozu.
–Tak jest, sir.
Valder z wdzięcznością wysunął się za klapę namiotu, zadowolony, że jest już na
zewnątrz, z daleka od nieuchronnego zabójstwa. Zastanawiał się, gdzie teraz pójść.
Wiedział, że gdzieś musi być płatnik, a należał mu się trzymiesięczny żołd. Nie
przebywał w swojej jednostce, wiec pewnie będzie musiał sporo tłumaczyć, ale miał
nadzieję, że dostanie przynajmniej część tego, co byli mu winni. Niedaleko namiotu
tał jeszcze jeden strażnik – oprócz tych wewnątrz. Valder usłyszał jakieś głosy ze
środka i uznał, że woli oddalić się poza zasięg słuchu, a nie tylko stracić z oczu to,
co z pewnością będzie egzekucją Feldera, syna Yengera. Me miał nic przeciwko
skazywaniu takich przestępców, ale nie lubił oglądać niczyjej śmierci.
Skręcił w lewo, przypadkowo wybierając kierunek, i ruszył przed siebie.
Kilka namiotów dalej skręcił znowu i skierował się w stronę przyobozowego
miasteczka. Pomyślał, że może ktoś postawi mu drinka. Mimo niedawnych
doświadczeń z oushką uznał, że przydałby mu się kieliszek.
Dotarł mniej więcej do połowy drogi, kiedy usłyszał, że ktoś go woła. Zaskoczony,
obejrzał się i zobaczył, że macha do niego młody żołnierz.
Zaczekał chwilę, aż żołnierz go dogoni.
–Czy jesteś Valderem z Kardoret? – spytał.
–Tak – odparł zdziwiony. Pierwszy raz widział tego człowieka.
–Generał chce cię natychmiast widzieć w swoim namiocie. Wciąż zdziwiony,
Valder podążył za żołnierzem do namiotu generała.
Gdy tylko wszedł za klapę, Karannin przerwał swój spacer i rzucił gniewnie:
–Mówiłeś, że używałeś tego piekielnego miecza?
–Tak jest, sir.
–Więc dlaczego, do diabła, nikt nie potrafi go wyjąć i oddać magom do badań?
To pytanie zaskoczyło Valdera.
–Nie wiem, sir. – Nie przyszło mu do głowy, że ktokolwiek będzie miał z tym
trudności.
Generał nie ruszył wokół namiotu, tylko stał nieruchomo i patrzył na Valdera,
jakby spodziewał się, że ten powie coś więcej. Valder milczał przez chwilę; nie miał
specjalnej ochoty na współpracę – w końcu nie potraktowano go tu zbyt uprzejmie.
Ale potem przypomniał sobie, jakie są kary za bezczelność.
–Nigdy nie miałem kłopotów z wyjęciem miecza, sir – dodał.
–Czasami włożenie go do pochwy okazywało się niemożliwe, ale wyjęcie nigdy.
Aha, pustelnik powiedział mi, że imię miecza oznacza “zabójcę wojowników”.
Podejrzewam, że ta broń czuje jakiś związek z żołnierzami. Może ludzie, którzy
próbowali wyjąć miecz, jakoś mu nie odpowiadali?
Generał patrzył na niego jeszcze przez sekundę, po czym warknął gniewnie:
–Jeden z magów, którzy próbowali go wyjąć, to Darrend z Calimoru, trzykrotnie
wyróżniony za odwagę w boju; raz zaskoczony bez narzędzi swego fachu walczył i
zabił wrogiego czarownika, uzbrojony jedynie w swój ceremonialny sztylet. Zresztą
sarn też próbowałem wyjąć ten miecz. Jeśli to ostrze nikogo z nas nie uważa za
wojownika, to chciałbym wiedzieć, na kogo się zgodzi.
Valder zdumiał się.
–Nie wiem, sir.
Spojrzał na Darrenda z zainteresowaniem, zastanawiając się, ile lat ma ten mag.
Wyglądał na trzydzieści – to niewiele jak na szacunek, którym wyraźnie darzył go
generał. Nie sprawiał przy tym wrażenia człowieka, który często bywa w boju.
–Przekonajmy się. Oto miecz, zwiadowco pierwszej klasy. Zobaczymy, czy ty
potrafisz go wyjąć, skoro Darrend nie umiał.
–Eee, sir… Mogę coś powiedzieć?
–Mów, do licha. Po to tu jesteś.
–Sir, naprawdę wolałbym nie dobywać miecza. Wprawdzie nie zależy mi na tym
więźniu, ale wolałbym go nie zabijać. Zabicie nieprzyjaciela w bitwie to jedna sprawa,
dokonałem tego kilka razy, ale uśmiercenie bezbronnego człowieka w takim samym
mundurze jak mój to coś zupełnie innego.
–Twoje skrupuły z pewnością dobrze o tobie świadczą – odparł generał. –
Jednakże jeśli mamy zobaczyć działanie tego magicznego miecza, ty musisz go
wyjąć z pochwy. Oczywiście zakładając, że ktokolwiek to potrafi.
Zwlekając i mając nadzieję na cud, Valder zwrócił się do Darrenda:
–Próbowałeś wyjąć Wirikidora? Darrend skinął głową.
–Tak jakbym starał się rozerwać stalowy pręt. W dodatku dość gładki: wyślizgiwał
mi się z ręki.
–Ja też próbowałem – dodał drugi mag. – Wydawało się, że połamie mi palce.
–Naprawdę? – Valder spojrzał na miecz w ręku generała. – Nigdy nie miałem
kłopotów.
–Wszyscy próbowaliśmy – oznajmił Karannin. – Śliski ten miecz, nie ma co. –
Wręczył go Valderowi rękojeścią do przodu.
Zwiadowcy nie wydawał się śliski. Palce zamknęły się mocno na znajomym
uchwycie. Zerknął niechętnie na czekającego więźnia – przestępca pocił się obficie,
usta miał zamknięte, a wzrok wbity w maszt namiotu.
Oczywiście, tłumaczył sobie Valder, nikt nie jest pewien, że Wirikidor będzie się
upierał przy zabójstwie. To tylko hipotezy i domysły… Niechętnie wyjął miecz z
pochwy.
Ostrze wysunęło się gładko, jak zawsze, miał jednak wrażenie, że drży
wyczekująco.
–Oto jest – powiedział Valder, demonstrując nagą klingę generałowi i magom.
–Możesz go schować do pochwy? – spytał Darrend. Valder spróbował, ale
Wirikidor nie tylko nie dał się wsunąć, ale stawiał czynny opór. Zwiadowca
uświadomił sobie, że miecz próbuje zająć pozycję do ataku na jednego z ludzi w
namiocie.
Generał stał najbliżej i Valder czuł, że miecz ciągnie jego rękę w stronę Karannina.
Zrozumiał, że skoro miecz został uwolniony z pochwy, nie ma wielkiego wyboru.
Odwrócił 'się więc i zrobił krok w stronę Feldera.
Wirikidor błysnął i rozciął więźniowi gardło, odcinając niemal głowę. Więzień
zginął, charcząc i otwierając w zdumieniu oczy i usta. Gdy osunął się na ziemię,
Valder poczuł, że drżenie miecza ustąpiło. Trzymał w ręku coś, co wydawało się
całkiem zwyczajną klingą.
–Nie chowaj go! – zawołał Darrend.
–Nie miałem zamiaru – odparł Valder. – Chcieliście go zbadać, tak? Proszę
bardzo, możecie go wziąć. – Obrócił miecz i podał Darrendowi rękojeścią naprzód.
Po chwili dodał jeszcze pochwę.
Magowie przyjęli oba przedmioty, a Valder uśmiechnął się z ulgą, gdy tylko miecz
opuścił jego rękę. Uśmiech jednak zgasł chwilę później, kiedy spojrzał na leżące
ciało. Obrzydzenie ścisnęło mu krtań.
Z zadowoleniem uwolnił się od miecza, odpowiedzialnego za takie zabójstwo.
Żałował, że nie może uwolnić się od generała, który je zorganizował, i od magów,
którzy tego zażądali.
rozdział 12
Magowie zatrzymali Wirikidora, lecz miejsce noclegowe w ich kręgu było cenne,
wiec następnego dnia po zabiciu Feldera zwiadowcę przeniesiono i przydzielono mu
kwaterę z trzema porucznikami. Poprzedni, czwarty mieszkaniec namiotu, zaginął w
akcji, w wyniku krótkiej, nierozstrzygniętej potyczki między nacierającymi
Ethsharyjczyka-mi a niewielkim oddziałem północerzy, wśród których znalazł się
przynajmniej jeden czarownik.
Porucznicy nie byli zachwyceni obecnością Valdera. Mieli nadzieję na powrót
towarzysza albo na więcej miejsca. Bez entuzjazmu powitali obcego żołnierza z innej
grupy wojsk i nawet nie oficera. Jakiś porucznik byłby kimś, z kim można pogadać,
wymienić opowieści, może zastępować się nawzajem w obowiązkach. Zamiast tego
trafił do nich dobry zwiadowca, nie dorównujący im rangą, lecz mający o wiele więcej
doświadczenia, a w dodatku bez przydzielonych formalnych obowiązków.
Valder rozumiał ich, więc zrobił wszystko, by jakoś się dostosować. Nie miał
rzeczy, które zajmowałyby cenne miejsce, a brak obowiązków pozwalał mu godzić się
na dowolne godziny, jakie były dla nich wygodne. Był gotów nie spać przez dłuższy
czas, gdyby chcieli poświęcić go rozmowie, albo siedzieć cicho czy nawet wychodzić
na dłużej, jeśli tego życzyliby sobie współmieszkańcy.
Był też chętnym słuchaczem, gdyż chciał się dowiedzieć wszystkiego, co stracił –
nie tylko w okresie, kiedy błąkał się na pomocy, ale i wcześniej, ponieważ jego
oddział działał w izolacji. Zresztą sam dźwięk ludzkich głosów, niezależnie od słów,
dodawał mu otuchy.
Wszyscy lubią dobrych słuchaczy, wiec po kilku godzinach jego przyjazna
postawa i wyraźne zaciekawienie wszystkim, co nowi towarzysze mieli do
powiedzenia, złagodziły początkową niechęć. Jeden z trójki, młody chudy
dwudziestodwulatek, świeżo przybyły z obozu szkoleniowego w pobliżu portu Shan,
zaczął opowiadać.
Nazywał się Radler, syn Datheta, i choć był tylko rok młodszy od Valdera,
wydawał się zwiadowcy zaledwie chłopcem.
Radler zgadzał się ogólnie z oceną Sidora co do sytuacji strategicznej, jednak
powolne natarcie tłumaczył raczej złym stanem dróg i brakiem zaopatrzenia niż
strachem ethsharyjskich dowódców. Zachodnie zgrupowanie generała Gora i
środkowe generała Anarana przesuwały się naprzód, likwidując rozproszone
jednostki nieprzyjaciela. W głębi lądu Azrad robił, co mógł, by zapewnić im wsparcie
logistyczne, lecz brakowało zarówno zapasów, jak i ludzi. Wojska wschodniego
zgrupowania generała Terreka wciąż tkwiły w miejscu – na jego froncie nie dokonano
żadnego desperackiego ataku. Terrek, podejrzewając zasadzkę, niechętnie podsyłał
coś swoim kolegom.
Generał Karannin był podwładnym Gora, tak jak sądził Valder, choć dopuszczał
też możliwość, że to jeden z ludzi Anarana, który zapędził się zbyt daleko na zachód.
Gor podobno wciąż przebywał w swojej nadbrzeżnej Fortecy i raczej koordynował
ruchy wojsk, niż osobiście prowadził je na wroga.
Obie strony doznały ciężkich strat – tak przynajmniej sądził Radler, mimo
stosunkowo nielicznych sił Imperium, ponieważ nieproporcjonalnie wielu z nich było
albo czarownikami, albo shatra. Mimo to Radler, tak jak Sidor, uważał, że długa
wojna wreszcie zbliża się do końca.
Valder nie bardzo w to wierzył, nie chciał jednak zniechęcać młodego oficera.
Dlatego nie wyrażał głośno swoich wątpliwości.
Kiedy wyczerpali temat, Valder wysłuchał obozowych plotek. Niestety, żadna nie
wspominała o kimś, kogo by znał. Zapytał o Darrenda, ale nikt z jego
współmieszkańców nie wiedział nic o magu.
Zbliżał się wieczór i jeden po drugim trzej porucznicy wychodzili z namiotu. Radler
miał służbę – dowodził oddziałem zaopatrzenia. Korl i Tesra nie mówili, gdzie idą.
Valder podejrzewał, że wybierają się do zamtuzów w przyobozowym mieście. Nie miał
pieniędzy, a zatem nic lepszego do roboty – było już za późno, żeby szukać płatnika
– wiec spróbował się zdrzemnąć.
Obudził go szelest odsuwanej klapy namiotowej.
–Przepraszam, sir – powiedział żołnierz, stając tyłem do światła, tak że Valder nie
widział jego twarzy. – Sądzę, że to pańskie.
Wyciągnął w jego stronę nagi miecz, rękojeścią naprzód.
Valder wziął go odruchowo, potem zaczął protestować. Jednak umilkł nagle,
zanim wymówił pierwsze słowo, gdyż uświadomił sobie, że miecz faktycznie należy
do niego.
To przecież bez sensu. Magowie mieli badać Wirikidora. Z pewnością jeszcze nie
skończyli. A jeśli tak, to dlaczego mu go oddali? I gdzie jest pochwa? Odwrócił się do
wejścia, ale żołnierz już zniknął.
Usiadł, zaczepiając o coś nogą, sięgnął w dół i – tak jak podejrzewał – znalazł
leżącą na ziemi pochwę Wirikidora. Podniósł ją i obejrzał, trzymając miecz w ręku.
Zdziwiony, wstał i wyjrzał z namiotu; nikogo nie było w pobliżu, nikt go nie
podglądał. Wciąż zaskoczony wyszedł na wieczorne słońce i rozejrzał się dookoła.
Ludzie w obozie zajmowali się swoimi sprawami: ostrzyli miecze, jedli, rozmawiali,
spieszyli w różne strony. Nie zobaczył nawet śladu żołnierza, który dostarczył mu
miecz.
Wzruszył ramionami i podążył do kręgu magów. Nie był pewien, czy powinien
dostać z powrotem ten miecz, czy nie. Na pewno magowie będą wiedzieć.
Kiedy stanął przed namalowaną kredą linią, gdzie zaczynały działać zaklęcia
strzegące, ktoś zauważył go i krzyknął. Z kolorowych namiotów wybiegli ludzie.
Stał na linii, dopóki ktoś na niego nie skinął. Po chwili znalazł się wewnątrz kręgu,
otoczony przez magów. Wśród nich był Darrend.
–A więc tu jesteś – zauważył.
–Jestem – przyznał Valder. – A gdzie powinienem być?
–Trudno mi powiedzieć, żołnierzu, ale twój miecz powinien się właśnie tutaj
znajdować. Nikt nie miał prawa go wynosić, jednak zniknął, gdy tylko na chwilę
spuściliśmy go z oczu. Nie magicznie; ktoś z nim odszedł. Kiedy szukaliśmy miecza,
to samo zdarzyło się z pochwą. A teraz ty przyszedłeś, niosąc i jedno, i drugie.
Dziwne, prawda?
–Być może, sir – zgodził się Valder. Miał wrażenie, że Darrend ma rangę oficera. –
Ale ja nic nie zrobiłem. Zresztą nie przyniósłbym ich wtedy z powrotem, prawda?
Ktoś po prostu wręczył mi miecz, a pochwę znalazłem na podłodze w namiocie, jakby
ktoś ją tam podrzucił, kiedy się zdrzemnąłem.
Magowie porozumieli się wzrokiem.
–Moim zdaniem to Zaklęcie Prawdziwej Własności, a w każdym razie jakaś
zbliżona wersja – zauważył jeden z nich.
Darrend zmarszczył brwi.
–Sprawdzałem je i dostałem dwuznaczne wyniki. To nie jest standardowa forma,
ale rzeczywiście może być coś pokrewnego.
–Przecież dlatego nikt inny nie mógł go wyjąć – zauważył rudowłosy. – A teraz
znalazł sposób, żeby wrócić do Valdera, jakby przypadkiem. To Zaklęcie Prawdziwej
Własności w czystej formie.
–W czystej, lecz trochę dziwnej – nie ustępował Darrend. – Jest w nim coś
niezdrowego.
–Moim zdaniem w Prawdziwej Własności zawsze jest coś niezdrowego – dodał
ktoś trzeci.
–Nie, to inna sprawa. Badałem go, oczywiście. Kiedy nikt nie mógł wyjąć miecza,
od razu przyszła mi do głowy Prawdziwa Własność. Ale nie ma śladu użycia złotego
pierścienia, a jak Zaklęcie Prawdziwej Własności może działać bez złotego
pierścienia?
Valder nie miał pojęcia o czym mówi Darrend. Niedawno dopiero przebudzony z
drzemki, wciąż jeszcze nie całkiem wypoczęty po niedawnych przygodach, chciał
tylko pozbyć się miecza.
–Nieważne, czy jestem Prawdziwym Właścicielem, czy nie, ale wolę, żebyście
wzięli ten miecz i skończyli swoje próby – rzekł niechętnie. – Sir – dodał odruchowo.
–Tak, oczywiście – zgodził się Darrend i ujął rękojeść. Valder oddał mu miecz i
pochwę. Zatrzymał się na chwilę.
–Jak długo potrwają próby?
–Nie mam pojęcia. – Darrend wzruszył ramionami. – Zależy od tego, co z tym
mieczem zrobiono. Jeśli będziemy mieli szczęście, skończymy do północy. Jeśli nie,
możemy się nigdy nie dowiedzieć.
–Aha. – Valder spojrzał jeszcze na miecz. – No cóż, powodzenia, sir. – Odwrócił
się i ruszył do swego namiotu.
Był prawie pewien, że wcześniej czy później albo miecz znajdzie sposób, by do
niego wrócić, albo on zostanie ściągnięty do miecza. Zastanawiał się, czyjego
przyszłość jest nierozerwalnie związana z Wirikidorem i czy czar można przełamać,
albo po prostu usunąć Zaklęcie Prawdziwej Własności, by każdy mógł używać broni.
Darrend patrzył, jak zwiadowca odchodzi. Walczył z nagłym pragnieniem, by
podążyć za nim. Zdał sobie sprawę, że mimowolnie szuka pilnych spraw, które
mógłby załatwić w okolicy namiotu Valdera.
Zirytowany rozpoznał działanie Zaklęcia Prawdziwej Własności, próbującego
dostarczyć miecz do jego pana, czy może niewolnika. Z magicznymi mieczami
człowiek nigdy nie był pewien… Rzucił proste kontr zaklęcie przeciwko przymusowi i
pomaszerował w stronę namiotu-laboratorium.
rozdział 13
Po czterech dniach, dniach podczas których połowa obozu spakowała się i
ruszyła na północ, a Valder nie robił nic – odebrał tylko zaległy żołd – magowie
zakończyli badania Wirikidora. Zaraz po obiedzie posłaniec znalazł Valdera i
sprowadził do kręgu magów.
W niebiesko-złotym namiocie czekał na niego Darrend. Wirikidor i pochwa leżały
na pryczy. Valder usiadł na drugiej i słuchał wyjaśnień maga.
–Zakończyliśmy badania miecza, który nazywasz Wirikidorem, choć nie chciał
pozwolić, żeby posługiwał się nim ktokolwiek oprócz ciebie, i wciąż próbował do
ciebie wrócić. Pozostało kilka szczegółów czaru, których nie możemy rozpracować
metodami, jakimi dysponujemy w tej chwili. Lecz podstawowe cechy zbadaliśmy do
końca.
Valder skinął głową i słuchał uważnie.
–Omówiłem to z generałem. Nie wiem, czy planuje jakoś to wykorzystać, ale
uznał, że właściciel miecza powinien być poinformowany.
–To bardzo miło z jego strony – zauważył Valder z lekkim sarkazmem.
–Owszem. Po pierwsze, mieliśmy rację co do Zaklęcia Prawdziwej Własności. Na
miecz rzucono pewien wariant tego zaklęcia, ale w zdegenerowanej i niezdrowej
formie. Zaklęcie Prawdziwej Własności jest dostatecznie fatalne samo w sobie, gdyż
nikt jeszcze nie zdołał ustalić, czy to osoba jest właścicielem zaklętego obiektu, czy
obiekt jest właścicielem osoby. W tym przypadku wygląda to jednak wyjątkowo
marnie, ze względu na niestabilną naturę zaklęcia. Związek między mieczem a tobą
jest silny i zostanie taki przez… cóż, dłuższy czas. Zanim to wyjaśnię, może
wspomnę o innych sprawach.
Przerwał, jakby nie był pewny co mówić. Valder ponaglił go pytaniem:
–Jakich sprawach?
–Inne zaklęcia. Jest ich kilka, a wszystkie są ze sobą splecione. Nigdy jeszcze nie
spotkałem się z czymś podobnym. Jest na przykład Nieśmiertelne Ożywienie Ellrana
– to paskudnie nieprzyjemne zaklęcie i moim zdaniem ten twój zwariowany pustelnik
nie miał prawa go używać. Jest nieodwracalne, całkowicie nieodwracalne, a co
gorsza, sprawia, że każde związane z nim zaklęcie także jest nieodwracalne. To
właśnie Ożywienie pozwala twojemu mieczowi poruszać się samodzielnie, jak zresztą
sam zauważyłeś. Ono powoduje, że inne zaklęcia rzucone na miecz są trwałe i nie do
złamania. Chyba że ktoś użyłby naprawdę potężnych kontr zaklęć, jednak nawet
wtedy byłoby to bardzo niebezpieczne. Kombinacja Ożywienia i Prawdziwej
Własności skutkuje w powiązaniu twojej osoby i twojego życia z mieczem.
Przełamanie tych zaklęć mogłoby cię w najlepszym przypadku zabić, a także
zniszczyć miecz.
Valder patrzył na klingę leżącą na pryczy. Wiadomości nie były tak całkiem
zaskakujące. Oczywiście wciąż nie było jasne, czym się to wszystko skończy, lecz
był przekonany, że posiadanie Wirikidora nie będzie przelotnym incydentem w jego
karierze.
–Ma to oczywiście swoje dobre strony – kontynuował Darrend. – Miecz jest
praktycznie niezniszczalny i, o ile mogliśmy to stwierdzić, ma też tę zaletę, że nie
możesz być teraz zabity żadnymi zwykłymi środkami. Twoje życie jest w mieczu,
rozumiesz? I niczym oprócz miecza nie można ci go odebrać. Jeżeli miecz zostanie
zniszczony, umrzesz; to pewne. Ale jest prawie niemożliwe, by ktokolwiek, nawet
bardzo potężny mag, zdołał uszkodzić miecz, a co dopiero go zniszczyć.
Nieśmiertelne Ożywienie Ellrana jest rzeczywiście bardzo bliskie nieśmiertelności,
którą ma w nazwie. Sam miecz może cię zabić w pewnych okolicznościach. O ile
mogę jednak ocenić wyniki badań moich towarzyszy, nic innego na świecie nie jest
do tego zdolne.
–Co? – Valder zamrugał. Miał wrażenie, że nie całkiem rozumie Darrenda. Wstrząs
wytrącił go ze stanu, w którym tkwił od czasu śmierci Feldera.
–Nie można cię zabić, Valder. Nie możesz zginąć od niczego, chyba że od klingi
Wirikidora albo gdyby ktoś znalazł sposób na zniszczenie miecza.
–Co? – Valder wytrzeszczył oczy, wciąż nie rozumiejąc.
–Nikt nie zamierza zniszczyć miecza, coś takiego prawie na pewno
spowodowałoby katastrofę. Valder, będziesz żył, dopóki nie zginiesz od ostrza
Wirikidora. Od chwili, gdy po raz pierwszy go dobyłeś, nie możesz zginąć w żaden
inny sposób.
Zwiadowca przyglądał mu się w niemym zdumieniu.
–To nie znaczy, że jesteś nietykalny. Możesz odnosić rany, ale nie możesz
umrzeć. Można cię okaleczyć, torturować, oślepić, ogłuszyć, doprowadzić do obłędu,
pozbawić kończyn, a nawet pociąć na kawałki. Ale nie umrzesz, dopóki Wirikidor cię
nie zabije. To właśnie jest w Nieśmiertelnym Ożywieniu takie paskudne.
Valder starał się jakoś przyswoić tę informację.
–Nie mogę umrzeć?
–Nie w zwykły sposób. Jednakże jest tu pewien haczyk i zaczyna działać to
niestabilne zaklęcie. Twój pustelnik zastąpił czymś pierścień z litego złota, który ma
być częścią Zaklęcia Prawdziwej Własności. W efekcie czar jest niedopełniony.
Zostałeś prawdziwym właścicielem miecza, kiedy pierwszy raz wyjąłeś go z pochwy;
ktokolwiek by to zrobił, miałby go na własność. Jednakże ze względu na tę skazę nie
zostaniesz właścicielem na zawsze. Tylko złoto nigdy nie niszczeje, a nie ta
substancja, której użyto zamiast niego. Będziesz mógł wyjąć miecz i użyć go sto
razy, może raz czy dwa więcej, i to wszystko. Potem miecz wyrzeknie się ciebie.
Następnym razem, gdy zostanie wyjęty – a ty, Valderze z Kardoret, będziesz jedynym
człowiekiem w całym Ethsharze, niezdolnym do wyjęcia go z pochwy ktokolwiek tego
dokona, będzie jego nowym właścicielem. Ty zaś zostaniesz pierwszym człowiekiem,
który zginie od klingi Wirikidora. Nowy właściciel będzie mógł użyć miecza
dziewięćdziesiąt dziewięć razy, o jeden raz mniej niż ty. A potem miecz zwróci się
przeciwko niemu. Trzeci właściciel będzie miał dziewięćdziesiąt osiem i tak dalej, aż
za setki lat jakiś biedny dureń wydobędzie ten miecz, a on zwróci się natychmiast
przeciwko niemu. To całkowicie zużyje moc zaklęcia i od tej chwili nie będzie już
żadnego prawdziwego właściciela.
–Chwileczkę. Nic nie może mnie zabić, ale Wirikidor zwróci się kiedyś przeciwko
mnie i zabije?
–Trafiłeś mniej więcej w sedno.
Valder wpadł we wściekłość.
–To szaleństwo! Co to za zaklęcie? Darrend wzruszył ramionami.
–Pustelnicy często są szaleni. Podejrzewam, że ten nie bardzo cię lubił.
–Ile to potrwa? Ile życia mi zostało?
–Kto wie? Wygląda na to, że termin nie jest wyznaczony. Nie ma żadnego
przymusu, żeby wyjmować miecz. Zostaw go w pochwie, a teoretycznie będziesz żył
wiecznie.
Valder spojrzał na maga, a potem na miecz. Wciąż miał kłopoty ze zrozumieniem
tych wyjaśnień. Jako żołnierz godził się, choć niechętnie, z faktem, że w każdej chwili
może zginąć. Teraz nie było to już prawdą. Jak ten pustelnik mógł wprowadzić taki
chaos w jego życie?
Wciąż jednak można go zranić.
–Nie jestem pewien czy to mi się podoba – powiedział wolno. – Czy można cofnąć
to zaklęcie?
Darrend westchnął.
–Ja nie potrafię. I nie sądzę, by komukolwiek się udało. Ten pustelnik miał albo
dużo szczęścia, albo był bardzo utalentowanym magiem. Aby cofnąć czar, potrzebne
byłoby zaklęcie potężniejsze niż wszystkie, które rzucił na miecz, tak są ze sobą
powiązane. Wątpię czy jakiś mag na świecie by sobie z czymś takim poradził. Ja na
pewno nie. Nieśmiertelne Ożywienie Ellrana jest zwykle klasyfikowane jako zaklęcie
ósmego rzędu, a to tylko jedno z wykorzystanych. Jeden mag na stu. potrafi
przekroczyć rząd czwarty i przeżyć. W dobrej formie dam sobie radę z jednym
zaklęciem ósmego rzędu… ale nie z taką plątaniną. Nikt, o kim słyszałem, z
wyjątkiem może Fendela Wielkiego, nie potrafiłby rozplatać tego węzła. – Przerwał,
zaskoczony nagle jakaś myślą. – Przyszło mi do głowy, że nikt właściwie nie wie, co
się stało z Fendelem. Myślisz, że to mógł być twój pustelnik?
Valder wzruszył ramionami.
–Całkiem możliwe.
–Chyba raczej nie. – Darrend machnął ręką.
–Nie ma innego sposobu cofnięcia zaklęcia? Innego niż to prawie niemożliwe
kontrzaklęcie?
–Ja takiego nie znam. Są legendy o sposobach całkowitego zlikwidowania magii,
jakby zdmuchnięcia świecy, ale nigdy nie wierzyłem w takie rzeczy. Gdyby istniały, ci
z północy na pewno już by je odkryli i wykorzystali przeciwko nam.
Valder wiedział, że takie opowieści można włożyć między bajki.
–Ale po co się tym przejmować? – mówił Darrend. – Nie musisz zdejmować
zaklęcia. Nie będzie trudno z nim żyć, bylebyś zachował ostrożność z dobywaniem
czy nie dobywaniem miecza. Będziesz go musiał nosić przy sobie, oczywiście.
Porzucanie gdzieś prawdziwie posiadanego obiektu może być niebezpieczne. Jeśli
dostarczenie go do ciebie będzie wymagało sztormu czy trzęsienia ziemi, to kiedy
zaklęcie zgromadzi dostateczny potencjał, nadejdzie wielka fala czy trzęsienie. I
wszelkie związane z tym zniszczenia. To dość bezlitosne zaklęcie.
–Aha – powiedział Valder.
Myślał już, żeby gdzieś dyskretnie zakopać Wirikidora, by uniemożliwić
wyciągnięcie go po raz sto pierwszy, może dziewięćdziesiąty dziewiąty albo
którykolwiek.
–Myślę, że to załatwia kwestię własności – rzekł Darrend. – A teraz co do imienia
miecza i tego, co robi. Pustelnik powiedział ci, że Wirikidor oznacza “zabójcę
wojowników”, ale to błędne tłumaczenie. Bliższy prawdy byłby “zabójca mężczyzn”.
Nie interesuje go, czy ofiary są wojownikami, byle były ludźmi, płci męskiej i w wieku
dorosłym.
–Aha – powtórzył Valder. To wyjaśniało, dlaczego miecz nie zabił smoka ani
kobiety i czemu wahał się w walce z półludzkim shatrą.
–Co więcej, jak sam to odkryłeś, to raczej zabójca mężczyzny, niż mężczyzn.
Interesuje go odebranie tylko jednego życia przy każdym wyjęciu z pochwy.
–To zauważyłem – potwierdził Valder.
–Owszem, jestem tego pewien. Za każdym razem, kiedy wyjmiesz go z pochwy,
zabije mężczyznę tak szybko, jak tylko zdołasz dostarczyć mu ofiarę. Z tym musisz
naprawdę uważać. Myślę, że możesz kontrolować, którego człowieka zabije spośród
kilku, ale wątpię, czy możesz całkowicie go powstrzymać. Musi kogoś zabić.
Widziałeś, jak było z tym skazańcem. W walce z jednym przeciwnikiem jesteś
właściwie niezwyciężony, w takim zakresie, w jakim może to zapewnić magia. Nie
musisz się przejmować, że ktoś przewyższa cię umiejętnościami. Poza Ożywieniem,
które pozwala mu działać, ma trzy dodatkowe błogosławieństwa, z których jednego
nigdy nie spotkałem, w tym Zaklęcie Wiecznej Ostrości, oraz kilka drobnych uroków.
Może ten twój pustelnik był wariatem, ale znał się na magii i nie miał oporów przed jej
użyciem. Jeśli potrafił zrobić coś takiego, gdy większość jego materiałów uległa
zniszczeniu, z pewnością byłby bezcenny w działaniach wojennych.
–Mówił, że odsłużył już swoje.
–Jeśli tak, to albo ukrywał swoje talenty, albo rozwinął je później. A może to jego
trzymano w tajemnicy. Jestem pewien, że słyszałbym o kimś z takimi
umiejętnościami.
–Wyglądał na starego – przypomniał sobie Valder. – Może to było przed pańskim
czasem. A może to on jest Fendelem Wielkim, o którym pan wspominał. Sam nie
wiem.
–Cóż, kimkolwiek jest, dostałeś od niego imponującą broń. Może nie piękną, ale
potężną. Zwracam ci miecz. Nie chcę, żeby zaklęcie własności stało się
niebezpieczne, ale ostrzegam, że powinieneś być wyjątkowo ostrożny.
Zdjął miecz i pochwę ze stołu i wręczył Valderowi. Ten przyjął broń, wsunął klingę
do pochwy i zawiesił u pasa.
–Przyzwyczajaj się – powiedział Darrend. – Ty i Wirikidor będziecie razem przez
resztę twojego życia. Lepiej więc przywyknij do jego zachowania. Bądź wdzięczny, że
nie ma własnej duszy; ma odruchy, ale żadnego umysłu, który mógłbym wykryć,
żadnych zachcianek, żadnej osobowości. To bardzo potężny i cenny przedmiot, a
także bardzo niebezpieczny dla ciebie i innych.
–Tak jest, sir. – Valder nie był pewien czy Darrend jest oficerem, ale mówił jak
oficer i wzbudzał szacunek, więc to “sir” wydawało się naturalne.
–Pamiętaj, że zachowa cię przy życiu, ale nie gwarantuje bezpieczeństwa. Nie
bądź zbyt pewny siebie, bo możesz skończyć tak pokaleczony lub poraniony, że
śmierć byłaby łaską. I nie zapominaj, że twoim przeznaczeniem jest zginąć od jego
ostrza. Ten miecz jest jednocześnie przyjacielem i wrogiem. Pamiętaj o tym.
–Tak jest, sir.
Nie sądził, by zdołał zapomnieć o czymś tak ważnym.
–Przekazałem pełny raport, a twoi zwierzchnicy zastanowią się, co z tobą zrobić.
Ponieważ twoja poprzednia jednostka została rozformowana, jak zrozumiałem,
dostaniesz przydział tutaj. Myślę, że znajdą jakieś zastosowanie dla Wirikidora.
Szkoda by było marnować takie możliwości.
–Tak jest, sir. – Valder wciąż jeszcze rozmyślał o tym, co usłyszał. Nie zastanawiał
się nad nowymi obowiązkami, które zechcą mu powierzyć.
–Generał chyba wierzył, że możemy stworzyć więcej mieczy podobnych do
Wirikidora. W końcu broń, która pozwala zabić w walce shatrę, byłaby bardzo
przydatna. Niestety, choć rozpoznaliśmy większość rzuconych zaklęć, nie mamy
pojęcia, jak je odtworzyć, nie zabijając przy tym pół tuzina ludzi. Wygląda więc na to,
że ty, Valder z Kardoret, pozostaniesz wyjątkowy.
Zwiadowca nie był w stanie wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi. Po chwili
zastanowienia powtórzył więc tylko:
–Tak jest, sir.
–To wszystko – rzekł Darrend i wskazał mu klapę namiotu. Valder wstał.
–Tak jest, sir – powtórzył raz jeszcze i wyszedł w światło dnia.
rozdział 14
Usiadł na pryczy z Wirikidorem u boku. Rozmyślał o tym, czego dowiedział się od
Darrenda. Mag był chyba całkiem pewien swoich teorii, a Valder nie widział powodu,
żeby w nie wątpić, choć słyszał kiedyś, że magiczna analiza zaklętej broni nie zawsze
jest godna zaufania. W mroku namiotu spojrzał na miecz. Tak jak zawsze, wyglądał
na zwykłą broń, a jednak jego moc czyniła podobno właściciela praktycznie
nieśmiertelnym, byle tylko nie wyjmował go zbyt często. Od opuszczenia bagna wyjął
go z pochwy trzy… nie, cztery razy. Zabił strażnika wybrzeża, szermierza, shatrę i
więźnia. Pozostało wiec minimum dziewięćdziesiąt cztery i maksimum
dziewięćdziesiąt osiem wyjęć, co wydawało się bezpiecznym marginesem. Bardzo
niewielu żołnierzy w ciągu całej wojskowej kariery spotykało setkę wrogów na bliską
odległość – nie mówiąc już o zabiciu tak wielu. Odsłużył sześć lat przed zaklęciem
Wirikidora i nie był pewien, czy w ogóle kogokolwiek zabił.
Oczywiście padła sugestia specjalnej służby. Ta perspektywa może sprowadzić
kłopoty. Był zwiadowcą i wolałby nim pozostać, jeśli w ogóle musiał być żołnierzem.
Zastanowił się, do jakiej to niezwykłej służby będą pasować niezwykłe możliwości
Wirikidora.
Z pewnością nie zostanie nauczycielem szermierki ani nikim takim, kto musi
wyciągać miecz z jakichkolwiek powodów innych niż walka na śmierć. To eliminowało
obowiązki wartownicze i strzeżenie jeńców, chyba że miałby nosić drugi miecz, co z
kolei, delikatnie mówiąc, byłoby dość niewygodne.
Byłby znakomitym katem, ale to chyba marnowanie możliwości miecza. Zresztą
ten pomysł bardzo mu się nie podobał. W ogóle nie lubił zabijać, szczególnie ludzi, a
zwłaszcza Ethsharyjczyków. Fakt, że byliby bezbronnymi więźniami, zniechęcał go
jeszcze bardziej. Zresztą, jak dobrze pamiętał, armia od stuleci nie ścinała głów ani
nie korzystała z usług zawodowych katów. Mordercy i dezerterzy byli wieszani przez
tego, kto akurat znalazł się pod ręką. Ten biedak, którego zabił w namiocie generała,
był wyjątkiem; śmierć od miecza zdarzała się tylko w bitwie.
Próbował logicznie rozważyć tę kwestię. Jeśli magowie prawidłowo to ocenili,
magia Wirikidora miała utrzymywać go przy życiu i zabijać innych mężczyzn –
pojedynczo. Ludzie, których jego zwierzchnicy najbardziej chcieliby zabić, to
żołnierze przeciwnika. Wynika z tego, że zapewne wyślą go, by zabijał północerzy.
Czy to rzeczywiście specjalna służba? I czy to praktyczne wysyłać go do bitwy,
skoro po każdym zabójstwie będzie musiał chować miecz do pochwy, aby znowu
móc skorzystać z magicznej mocy?
Westchnął ciężko. Jakiekolwiek specjalne obowiązki go czekały, na pewno będą
niebezpieczne i nieprzyjemne. Nie warto więc zatruwać sobie życia już teraz,
martwiąc się wcześniej, niż to konieczne. Będzie miał na to dość czasu, gdy dowie
się, co go czeka. Niezależnie od obowiązków, jakoś to przeżyje, albo znajdzie jakieś
inne wyjście. Zawsze jest jakieś wyjście.
Z tą myślą położył się i zasnął. Znalazł się we śnie – w oczywisty sposób we śnie,
jak go o tym zapewniały ogromne runy na murze przed nim: “Ten sen dostarczyła ci
Sharassin z Shan”. Pomyślał, że takie runy mogą być rzeczywiście wymalowane na
jakimś prawdziwym murze, nie miał jednak powodu, by wątpić w to, o czym go
informowały. Zresztą czuł się tak, jakby śnił. Gdy tylko je odczytał, runy poruszyły
się, przekształciły i teraz głosiły: “Sny i magia komunikacyjna wszelkiego typu w
rozsądnych cenach”.
To kończyło reklamę. Runy rozpłynęły się, a przed Valderem pozostał tylko ślepy
kamienny mur.
–Cześć, Valder – usłyszał za plecami znajomy głos.
Odwrócił się. Był w bibliotece; ściany z szarego kamienia pokrywały półki pełne
książek i zwojów. Sufit zrobiono z drewnianych kasetonów, podłogę tworzyła
kamienna posadzka. Pośrodku sali stał duży dębowy stół, a na nim siedział
przystojny młody człowiek w wieku około dwudziestu lat, w wojskowej tunice i kilcie,
ale bez pancerza i hełmu. Miał kędzierzawe, czarne, rozwichrzone teraz włosy, oczy
jasne, a na twarzy szeroki uśmiech. Valder poznał go od razu. Był to jego dawny
współmieszkaniec z namiotu, Tandellin, syn Landina.
–Powiedzieli mi, że przeżyłeś, ale chciałem sam zobaczyć – powiedział.
Valder uśmiechnął się.
–Mnie też powiedzieli, że wciąż żyjesz, ale pomyślałem, że lepiej nie sprawdzać. Ile
kosztuje cię to zaklęcie?
–Nie tak wiele. Sharassin to moja przyjaciółka. Musiałem tylko zakupić składniki i
dostarczyć kilka fiolek krwi. Jednym ze składników był talerz z kutego srebra, więc
mam nadzieję, że to docenisz.
–Ależ doceniam! – zapewnił szybko Valder. – Ile mamy czasu? Tandellin wzruszył
ramionami.
–Nie jestem pewien. Myślę, że dopóki się nie zbudzisz.
–No to sporo, bo dopiero zasnąłem. – Zawahał się. – Przynajmniej tak mi się
wydaje, ale wiesz jak to jest ze snami.
–W takim razie nie marnujmy go. Opowiedz, co się stało. Wszyscy myśleli, że
północerze załatwili cię wtedy, gdy wyskoczyli na nas z lasu.
Valder opowiedział o swoich przygodach, zadowolony, że może to robić we
własnym tempie i nie zachowując całkowitej powagi. Chociaż opowiadał tę historię
kilka razy, po raz pierwszy mówił do przyjaciela, a nie do przesłuchującego.
–A co z tobą? – zapytał na koniec.
–Siedziałem w obozie, kiedy zaczął się atak. Na początku wyskoczyłem z łukiem i
mieczem, jak wszyscy inni, ale kiedy zobaczyliśmy, że nie mamy szans, kapitan
Lorret posłał pół tuzina ludzi na południe, żeby sprowadzić posiłki. Wybrał
najmłodszych, pewnie dlatego, że jego zdaniem najszybciej biegamy. Byłem jednym z
tych wybranych. Kazał mi kierować się prosto do Fortecy generała Gora. Tak
zrobiłem i wciąż tu jestem. Byłem zbyt zmęczony, żeby wracać do walki, chociaż
stałem z łukiem na murach, kiedy w końcu wróg dotarł aż tutaj. Nie sądzę, żebym
kogoś trafił. Spędziłem też trochę czasu z magami, ale nie zaczarowali mi mojego
miecza, tylko serce. A może raczej trochę niżej położoną część ciała. Musisz poznać
Sharassin, jest naprawdę… Musisz ją zobaczyć.
Valder roześmiał się. Chociaż to był tylko sen, czuł się naprawdę dobrze. W
ostatnich miesiącach rzadko się śmiał. To wspaniałe uczucie wiedzieć, że ktoś
gdzieś wciąż się nim przejmuje. Już lata temu stracił kontakt z rodziną, przyjaciele
pojawiali się i odchodzili. Z nich wszystkich tylko Tandellin zadał sobie kłopot, by go
odszukać.
Zapytał o innych kolegów i ze smutkiem dowiedział się, jak wielu z nich zginęło
czy przepadło bez śladu. Potem rozmawiali głównie o plotkach z Fortecy.
Tandellin rzucał właśnie sprośne sugestie, dlaczego generał Gor się nie ożenił,
kiedy Valder poczuł nagle, że ktoś go chwyta za ramię i potrząsa. Ściany biblioteki
zafalowały wokół i zamgliły się.
–Chyba się budzę! – zawołał. – Bądź w kontakcie!
A potem Tandellin i biblioteka zniknęły, a on sam leżał na pryczy w obozie
generała Karannina i patrzył na dwóch strażników o ponurych twarzach,
oświetlonych niesamowicie przez pojedynczą, przesłoniętą latarnię.
Rozejrzał się po namiocie. Radler i Korl przyglądali się w milczeniu ze swoich
łóżek. Tesra spał, nie wiedząc o niczym.
–Chodź – polecił jeden ze strażników głosem przypominającym zgrzyt kamieni.
Valder zsunął się z pryczy i stanął na nogi. Jakoś udało mu się nie zaczepić o nic
Wirikidorem. Chciał przygładzić włosy i poprawić ubranie, lecz strażnicy uprzejmie
zasugerowali, żeby nie marnował czasu. Chwycili go za ramiona i wyprowadzili z
namiotu, łagodnie acz stanowczo.
Valder ruszył więc bez żadnych oporów czy zwłoki. Najwyraźniej wkrótce się
dowie, jaką specjalną służbę mu przydzielono. Strażnicy nie odzywali się;
doprowadzili go do całkiem zwykłego namiotu w pobliżu smoczej zagrody, wepchnęli
do środka, a potem zniknęli wśród nocy.
Wewnątrz stanął przed dwoma mężczyznami: wysokim oficerem o ciemnych
włosach i niskim bladym człowiekiem w cywilnym ubraniu, który jednak nosił miecz
przy boku, jak żołnierz.
–Kapitan Endarim – przedstawił się oficer. – Ty jesteś Valder z Kardoret?
Zwiadowca potwierdził.
–Dobrze. Chyba wymyśliliśmy co z tobą zrobić.
To zdanie nie wymagało raczej odpowiedzi, więc Valder milczał. Zrobił uprzejmie
zainteresowaną minę i spojrzał na drugiego mężczyznę, zachęcając wzrokiem, żeby
się przedstawił. Nic z tego.
–Darrend i pozostali wyjaśnili mi w przybliżeniu działanie twojego miecza – mówił
oficer. – Zeznali także pod przysięgą wobec dobrego teurga, że nie potrafią go
odtworzyć. Oznacza to, że jesteś wyjątkowym materiałem, którego nie wolno nam
marnować. – Na chwilę uniósł się na palcach nóg, a potem opadł, jakby dla
podkreślenia tych słów.
–Tak jest, sir – odparł odruchowo Valder.
Nie podobało mu się, że nazwano go materiałem. Był to przykry kontrast po miłej
magicznej rozmowie z Tandellinem.
–Długo się zastanawialiśmy jak najlepiej cię wykorzystać. Wprowadzenie cię do
otwartej bitwy to marnotrawstwo. Żeby skutecznie walczyć, musiałbyś bez przerwy
chować i wyciągać miecz, a tymczasem ktoś mógłby cię zabić.
–Tak jest, sir – powtórzył Valder.
Zauważył, że napuszony kapitan nie wie o prawie nieśmiertelności, którą
teoretycznie gwarantuje miecz. Ale co z tego? Nawet jeśli Valder nie mógł zginąć, nie
miał też ochoty być pociętym na kawałki, więc teza była w zasadzie słuszna.
–Zostałeś przeszkolony do zwiadu i przez ostatnie miesiące udowodniłeś, że
potrafisz zadbać o siebie i przeżyć samotnie za liniami nieprzyjaciela. Jak rozumiem,
łatwo i szybko potrafisz zabić dowolnego człowieka. To pozwoli ci rozprawić się z
wartownikami. Powiedziano mi, że miecz zapewnia pewną ochronę, choć nie całkiem
to zrozumiałem. Jesteś doskonale wyposażony, by walczyć z pojedynczymi osobami,
a nie grupą. Uznaliśmy, że jedna funkcja idealnie pasuje do człowieka o twoich
możliwościach. Zamierzamy cię posłać nie na żołnierzy wroga, ale przeciwko ważnym
osobom: generałom, czarownikom, członkom rządu itd. Każdy taki człowiek, którego
usuniesz, wart jest dziesiątki, może setki żołnierzy. Zrozumiałeś? Valder rozumiał, aż
za dobrze.
–Chce pan, abym został skrytobójcą?
–To brzydkie słowo, ale domyśliłeś się prawidłowo.
–Nie jestem pewien… Endarim przerwał mu.
–Zanim powiesz coś więcej, pozwól, że cię zapewnię, iż płaca za taką pracę jest
wyjątkowo wysoka. Na początku zostaniesz kapitanem, a potem możesz awansować.
Nie będziesz miał innych obowiązków. Poza wypełnianiem zadań możesz robić co
chcesz.
–Nie o to chodzi – powiedział Valder. – Nie jestem pewien, czy dam sobie radę.
Nie wiem, na przykład, jak znaleźć tych ludzi, których mam zabić. I w ogóle nie
podoba mi się pomysł zabijania.
–Oczywiście, że nie lubisz zabijać – przerwał mu Endarim – ale to jest wojna,
żołnierzu. Im więcej szkód wyrządzimy Imperium, dowolnymi sposobami, tym mniej
szkód będą mogli wyrządzić nam. Jeśli zabijesz jednego wrogiego czarownika, być
może ocalisz życie dziesięciu albo więcej swoich towarzyszy broni! Co do spraw
technicznych, pomogą ci nasi magowie. Używaliśmy już wcześniej skrytobójców.
Odszukiwanie celów i przerzut naszych ludzi w odpowiednie miejsce nigdy nie
sprawiały specjalnych trudności. Problem polegał raczej na przedostaniu się przez
ochronę osobistą i wyciągnięciu naszych ludzi żywych. Twój miecz powinien
znacznie to ułatwić.
–Kiedy ja…
–Posłuchaj, Valder, do tej pracy wolimy brać ochotników, ale ty jesteś
przypadkiem wyjątkowym. Jeżeli będzie trzeba, rozkażę ci podjąć tę służbę,
ponieważ dzięki swojemu mieczowi jesteś jednym z najbardziej obiecujących
kandydatów, a w tej chwili bardzo jest nam potrzebny dobry skrytobójca.
Wolelibyśmy jednak, żebyś poszedł z własnej woli; zwiększy to znacznie twoje
szansę przetrwania. Nie będziemy się jednak upierać. Jeśli odmówisz wykonania
rozkazu, możemy się nawet odwołać do magicznego przymusu.
–Czy pan mi rozkazuje, sir?
–Nie, jeszcze nie. Posłuchaj, spróbuj raz i zobacz, co o tym myślisz. Jeśli będzie
to dla ciebie o wiele gorsze od regularnej walki, może zdołamy umieścić cię gdzie
indziej. Ale ten magiczny miecz, który ci się trafił, nie gwarantuje lepszego
traktowania w ethsharyjskiej armii, żołnierzu. Tak czy inaczej, musisz walczyć i
musisz zabijać.
–Tak jest, sir.
Valder nie był zachwycony. Zrozumiał jednak, że ma do wyboru tylko
posłuszeństwo albo dezercję, a nie był dezerterem. Wiedział doskonale, że
północerze są bezlitośni i zamierzają zniszczyć Ethshar. Kochał swoją ojczyznę i
rodaków, nawet jeśli ostatnio rzadko ich widywał. Znał tylko armię, ponieważ tu
właśnie przebywał, odkąd skończył szesnaście lat, a dla zdrowego młodego chłopaka
było to jedyne możliwe miejsce. Nie miał wyboru. Zawsze wierzył, że z każdej sytuacji
jest jakieś wyjście, lecz tu go nie dostrzegał.
–Dobrze – stwierdził kapitan. – Bardzo dobrze. Formalne rozkazy otrzymasz jutro.
Będziesz też dostawał żołd zgodnie z nową rangą.
–Tak jest, sir.
–Valder, na twoim miejscu nie mówiłbym nikomu, czym się zajmujesz. Nie byłoby
dobrze, gdyby ktoś wiedział, że wykorzystujemy skrytobójców, a już z pewnością
tobie osobiście nie wyjdzie to na dobre. Ta praca może się wydawać z początku
niezwykła i romantyczna, lecz skrytobójcy nigdy nie są naprawdę popularni. Ludzie
się przy nich denerwują.
–Tak jest, sir.
Valder zastanawiał się z początku, dlaczego sprowadzono go tutaj w środku
nocy. Teraz zrozumiał, że dla zachowania w tajemnicy tego skrytobójczego projektu.
–Gdyby ktokolwiek pytał, od tej pory jesteś asystentem magów.
–Tak jest, sir.
–Dobrze. Zaczniesz natychmiast. Obecny tu Kelder powie
ci, co robić. – Kapitan
wskazał cywila.
Valder spojrzał na niego z nieukrywanym zaciekawieniem.
–Chodźmy – powiedział człowiek zwany Kelderem.
Odezwał się po raz pierwszy – wysokim cienkim głosem.
Valder przyjrzał mu się. Mężczyzna był niski, średniej budowy, z niezwykle
splątaną brodą i wąsami. Cerę miał bladą i niezdrową, włosy brązowe, przerzedzone.
Ubranie nosił całkiem zwyczajne, chociaż lepsze niż chłopi. U pasa zwisał mu typowy
wojskowy miecz, całkiem podobny do Wirikidora.
Po tej inspekcji Valder zerknął na kapitana, który tymczasem zajął się już czymś
innym: przeglądał stos papierów na pryczy. Valder w myślach tylko wzruszył
ramionami, odwrócił się i wyszedł za cywilem.
Kierowali się na tyły obozu obok smoczych zagród i ostatnich rzędów namiotów
do przyobozowego miasteczka, gdzie karczmarze i dziwki wciąż pracowali, mimo
późnych godzin. Główny obóz pogrążony był w ciemności, lecz tutaj połowa
namiotów była jasno oświetlona, często kolorowymi latarniami. Valder słyszał
dobiegający skądś śpiew, a raz niemal potknął się o dwóch nieprzytomnych,
najwyraźniej mocno pijanych żołnierzy.
Kelder minął najbardziej hałaśliwy obszar, przeszedł obok jasnych latarni i skąpo
odzianych kobiet. Dotarł niemal na skraj okręgu namiotów żon żołnierzy, który służył
jako targ, i skręcił do małego namiotu. Ta nagła zmiana kierunku zupełnie Valdera
zaskoczyła.
Zatrzymał się nagle, a potem skręcił za Kelderem.
W małym namiocie nie było mebli, ani nawet miejsca na nie. Za łóżko służyła
pikowana mata. Valder usiadł na ziemi i spytał:
–Kim ty jesteś, u diabła?
–Nazywam się Kelder – odparł cywil. – Bez imienia ojca, bez miejsca urodzenia,
bez przydomku. Po prostu Kelder. Jestem szpiegiem.
Uśmiechnął się, jakby właśnie wygłosił jakiś żart. Valder patrzył na niego,
niepewny, czy żartuje.
–Poważnie – mówił dalej. – Jestem szpiegiem. Nawet więcej: dowodzę operacjami
szpiegowskimi na całym froncie, co niestety niewiele oznacza, ponieważ nie
prowadzimy żadnych, o jakich warto by wspominać. Generał Gor wysłał mnie, żeby
to naprawić, a przypadkiem zjawiłem się na czas, żeby usłyszeć o tobie i mieczu.
Może zainteresuje cię, że siedmiu magów i dwie czarodziejki szukają twojego
tajemniczego pustelnika, używając wszelkiej magii, jaką mają do dyspozycji, a cały
oddział teurgów zbiera o nim informacje. Traktujemy tę sprawę bardzo poważnie.
Posłaliśmy już na wybrzeże grupę zwiadowczą, żeby go odnaleźć. Na razie nie mamy
niczego, ale mag, który tak od niechcenia rzuca na prawo i lewo zaklęciami ósmego
rzędu, wart jest odrobiny wysiłku. Nie mamy takich wielu. Ale czy znajdziemy go czy
nie, mamy ciebie i Wirikidora.
Valderowi nie przyszła do głowy żadna odpowiedź. Patrzył na mężczyznę w
półmroku; jedyne światło sączyło się przez brezent namiotu.
–Przypuszczam, że czujesz się nieco oszołomiony. Byłeś zwyczajnym zwiadowcą
na nieważnym fragmencie wybrzeża, a teraz wmieszałeś się w dziwne sprawy
magów, szpiegów i skrytobójców. Tak w życiu bywa. Chciałbym zostawić ci trochę
czasu, żebyś się z tym pogodził, ale właśnie czasu nie mamy zbyt wiele. Muszę cię
wyszkolić, a potem ruszasz do pracy. Przy odrobinie szczęścia za dziesięć dni
zabijesz głównego czarownika Północnego Imperium na froncie zachodnim.
Valder próbował protestować.
–Może to inaczej sformułuję – powiedział Kelder. – W ciągu najbliższych
dziesięciu dni dasz Wirikidorowi okazję, żeby zabił głównego czarownika. –
Uśmiechnął się. – Będziesz bardzo pożytecznym człowiekiem, Valderze.
Valder nie był tego pewien, ale nie chciał się kłócić. Jeśli skrytobójstwo okaże się
nie do zniesienia, zrezygnuje i przeniosą go gdzie indziej. Jakoś nie mógł uwierzyć,
że zdoła zabić jakiegokolwiek czarownika.
Dziesięć dni później, kiedy stał nad ciałem martwego czarownika, wciąż trudno
mu było uwierzyć.
rozdział 15
Pierwszych pięciu zabójstw dokonał szybko, w odstępach dwóch, trzech dni. Za
każdym razem Kelder mówił mu, jak odszukać i zidentyfikować cel, a mag lub dwóch
przerzucało go mniej więcej w pobliże. Za każdym razem udawało mu się wydostać
bez żadnych poważnych obrażeń. Dwójka z tych pięciu była czarownikami; kim byli
pozostali, tego mu nie powiedziano.
Wirikidor likwidował ich szybko. Rozprawiał się także ze strażnikami i innymi
przeszkodami. Przyjemną niespodzianką okazało się odkrycie, że czarownicy
umierają tak łatwo jak wszyscy inni, gdy już trafi ich ostrze. Spodziewał się raczej, że
będą równie trudni jak shatra, że chwycą miecz albo zaczną wykonywać jakieś
niesamowite czy groźne gesty, choć powinni już być martwi. Jego lęki okazały się
bezpodstawne – po podcięciu gardła czarownicy padali i umierali jak zwykli ludzie.
Co nie znaczy, że nie było żadnych kłopotów. Jeden z czarowników miał brzydki
metalowy talizman, który plunął magicznym ogniem i dość poważnie poparzył mu
lewą rękę. Valder zabrał ten talizman ze sobą, ale przekazał go Darrendowi do badań
i więcej go nie widział.
Po piątej misji dali mu spokój na całe sześć dni, żeby wypoczął i miał czas się
zastanowić.
Wieczorem szóstego dnia leżał wyciągnięty na swojej pryczy, patrząc na ciemne
płótno nad głową. W lewej, poparzonej magią ręce wciąż czuł tępy ból, mimo
szybkiego zastosowania skutecznego zaklęcia leczącego. Ten ból, połączony z
długotrwałym efektem zbyt skromnej kolacji spłukanej oushką, sprawiał, że nie mógł
się skupić.
Zresztą oushka też nie była dobra. Valder podejrzewał, że pędzą ją tu na miejscu,
a był całkiem pewien, że rozcieńczają przy tym wodą. Rozcieńczona oushka
zastępowała wino jako napój powszechnego stosowania, gdyż wino – ze względu na
braki zaopatrzenia – stawało się zbyt kosztowne.
Zresztą braki dotyczyły nie tylko wina, dlatego kolacja okazała się taka skromna.
Armia coraz bardziej opierała się na plądrowaniu niż na właściwych liniach
zaopatrzenia, a stepy i lasy nie dostarczały zbyt wiele żywności. Zaklęcia wytrwałości
pozostawiano w działaniu, kiedy ludzie wracali z patrolu, żeby oszczędzać żywność,
a także dlatego, że było coraz mniej magów, by zaklęcie odnowić, gdy żołnierze
wyruszali ponownie.
Valderowi wydawało się, że wszystkie zapasy są na wyczerpaniu. Magowie, którzy
pomagali mu przy zabójstwach, zmieniali się każdej nocy, w zależności od tego, kto
był akurat dostępny. W całym obozie pozostało ich bardzo niewielu. Od swoich
współmieszkańców słyszał, że całe regimenty wyruszały do bitwy bez magicznego
wsparcia. Nowi żołnierze już nie przybywali z tyłów i obóz powoli pustoszał. Valder
zastanawiał się, czy w ogóle są jeszcze wysyłane na front jakieś oddziały. Nie był
pewien, co się dzieje z ludźmi i sprzętem, ale miał wrażenie, że jednego i drugiego
jest o wiele mniej niż za dawnych czasów.
Czy to możliwe, pytał sam siebie przez mgiełkę bólu i alkoholu, że wojna
naprawdę zbliża się do końca? Nie wydawało się to możliwe. Jednak nie było też
możliwości, by w takich warunkach armia przetrwała zbyt długo.
Co się stanie, myślał, jeśli wojna naprawdę się skończy? Jaki los go czeka? Co
zrobi ze swoim życiem? Co zrobić z życiem, które może trwać wiecznie, jeśli tylko
uniknie dobywania miecza?
Przypuszczał, że to samo, co z każdym innym. Nikt przecież nie wiedział, jak
długo będzie żył; Valder też tego nie wiedział, tyle że dla niego zasady były inne.
A jednak, co właściwie chciał ze sobą zrobić – nieważne, czy miało to trwać
normalną liczbę lat, czy całą wieczność?
Wiedział, czego nie chce. Nie chciał już nikogo zabijać. Wliczając wartowników i
innych, a także swoje cele, dodając tę czwórkę, którą zabił przed dotarciem do
obozu, dobył Wirikidora siedemnaście razy i siedemnastu mężczyzn zginęło od jego
ostrza. To zbyt wielu. Jeśli nastanie pokój, nie zamierzał więcej wyciągać Wirikidora
z pochwy.
Nie miał też ochoty na przygody. Tych przeżył dosyć, najpierw przez trzy
miesiące na pustkowiu, a potem przy tych pięciu zabójstwach. Marzył, by osiąść
gdzieś spokojnie, znaleźć kawałek ziemi, może założyć rodzinę. Nie chciał farmy – nie
interesowała go praca na roli, nie przepadał za zwierzętami. Może sklep? – nie znał
się na handlu, ale perspektywa wydawała się kusząca.
Bolała go głowa. Przypomniał sobie, że nadal jest żołnierzem i że trwa wojna, tak
jak zawsze. Będzie jeszcze trwała po jego śmierci, nawet jeśli dożyje późnego wieku.
Obietnica wiecznego życia wciąż była zbyt nowa, zbyt nieprawdopodobna, by ją
zaakceptować. Do tej pory żył ze świadomością własnej śmiertelności, więc na razie
wolał tę obietnicę ignorować.
Jeśli wojna się nie skończy, będzie żołnierzem, dopóki nie odsłuży pełnych
trzydziestu lat. W wieku czterdziestu sześciu opuści wojsko – to dwa razy więcej niż
miał w tej chwili. Nie umiał sobie tego wyobrazić. Niektórzy ludzie w tym wieku wciąż
są silni i zdrowi. Generał Anaran miał chyba z pięćdziesiąt, a wciąż był w świetnej
formie. Valder też może mieć szczęście, może zachować wigor i gotowość do
rozpoczęcia nowej kariery. Armia zwykle proponowała takim ludziom awans i inne
zachęty, by przedłużyli okres służby, lecz Valder obiecał sobie, że nie będzie taki
głupi i nie da się skusić. Wyjedzie i otworzy gdzieś sklep. Może będzie handlował
winem, a może zostawi Wirikidora na zapleczu i zapomni o nim. Nawet praca dla
jakiegoś bogatego kupca mogła być ciekawa. Wszystkim cywilnym firmom brakowało
ludzi, gdyż armia miała pierwszeństwo.
Przez całe życie przyjmował rozkazy – najpierw od rodziców, potem od oficerów.
Słuchanie rozkazów kupca nie może być gorsze, a przy tym Valder pozbędzie się
odpowiedzialności i ryzyka prowadzenia własnego interesu.
Z drugiej strony miał już dość przyjmowania rozkazów od kogokolwiek, a wciąż
pozostało mu ponad dwadzieścia lat do odsłużenia. Trudno powiedzieć, co będzie
lubił w wieku lat czterdziestu sześciu. Ludzie się zmieniają, uznał, a on nie jest
wyjątkiem.
Właśnie doszedł do tych głębokich wniosków, kiedy klapa namiotu odsunęła się i
wkroczył Kelder.
Zaskoczony Valder zsunął nogi na podłogę i usiadł. Zanim zdążył się podnieść,
Kelder rzucił:
–Nie wstawaj.
Valder został na pryczy, spoglądając na szpiega.
–Mogę usiąść? – spytał grzecznie Kelder.
Valder skinął w stronę pustej pryczy naprzeciw. Był zdziwiony. Kiedy zobaczył
Keldera, uznał, że odpoczynek dobiegł końca i wyślą go, by zabił kolejnego
imperialnego dygnitarza. W takim przypadku jednak wzywano go zwykle na odprawę
do namiotu Keldera w obozowym miasteczku albo do kapitana Endarima, niedaleko
smoczych zagród. Nie był pewien, czego się spodziewać; wizyta szpiega mogła
oznaczać cokolwiek. Próbował szybko zdecydować, czy odważyć się i znowu
zaprotestować przeciwko funkcji skrytobójcy. Po kilku zakończonych sukcesem
misjach nikt nie przyjmował jego protestów poważnie.
Nie mieli pojęcia, jak to jest być samotnym, przerażonym człowiekiem we wrogim
obozie czy mieście, wiedzieć, że powrót nastąpi tylko wtedy, gdy wykona zadanie
albo dozna poważnych ran. Nie był bohaterem, nienawidził samej myśli o bólu,
dokonywał zabójstw możliwie szybko i skutecznie, aby szybciej wrócić do domu.
Kelder znał jego poglądy, ale wciąż go posyłał. Valder uznał, że nie warto wracać
do tej sprawy.
–Zaczynałem się już zastanawiać, co się z panem stało – powiedział tylko.
–Wyjeżdżałem – odparł Kelder. – Ale już wróciłem. Mam dla ciebie nowe rozkazy.
–Jakie rozkazy?
–Od generała Gora. Powiedziałem mu o tobie, a on uważa, że marnujesz się tutaj,
zabijając czarowników i urzędników.
Valder nie był pewien, czy to dobra, czy zła wiadomość. Chociaż nie znosił
swojego zajęcia, zawsze istniała możliwość, że generał Gor znajdzie mu coś jeszcze
gorszego.
Lekki dreszcz przeszedł go na wieść, że generał Gor w ogóle o nim myślał. Gor
dowodził całą ethsharyjską armią lądową na zachód od dorzecza Wielkiej Rzeki. Był
jednym z czterech czy pięciu najważniejszych ludzi w Ethsharze, obok admirała
Azrada, generałów Anarana oraz Terreka, i być może tego, kto był aktualnie cywilną
głową państwa.
–A co – zapytał w końcu Valder – zaplanował generał Gor?
–Nie próbuje zgadywać myśli generała Gora, a nawet gdybym zgadł, to i tak bym
nie powiedział. Przywiozłem rozkazy przenoszące cię spod komendy generała
Karannina do sztabu generała Gora, natychmiast, z zachowaniem stopnia i
stanowiska. Wydaje mi się, choć to tylko domysły i w razie czego wszystkiemu
zaprzeczę, że nasz znakomity dowódca nie ma zarzutów co do twojej obecnej służby.
Z wyjątkiem doboru celów.
–Czyli kolejne skrytobójstwa?
–Tak sądzę.
–A jeśli odmówię?
–Nie bądź głupi, Valder. To byłaby zdrada, wiesz o tym.
–Ale, do licha, panie Kelder, ja nie chcę być skrytobójcą! Umieram ze strachu i
nienawidzę zabijania ludzi. Od tego robi mi się niedobrze.
–Są takie chwile, kiedy ja też nie lubię być szpiegiem.
–Myślę, że szpiegowanie by mi nie przeszkadzało. Mógłbym się tym zająć?
–Być może. Trudno powiedzieć. Przyjechałem tylko po to, by przekazać rozkazy i
dostarczyć cię bezpiecznie do kwatery Gora na wybrzeżu. Dziś jest już za późno,
wyruszymy o świcie.
–Ale… – protest Valdera ucichł. Kelder uśmiechnął się smętnie.
–Współczuję ci, naprawdę. Ale nie masz wyboru. Ten pustelnik do końca życia
wpędził cię w pułapkę zaklętego miecza. Nie możemy pozwolić, by coś takiego
pozostawało niewykorzystane.
Valder zerknął niechętnie na Wirikidora, który wisiał u stóp pryczy. Szpieg wstał i
odsunął klapę namiotu.
–Wyjeżdżamy o świcie – powtórzył.
Valder patrzył za nim, a potem położył się w nadziei, że jakimś cudem świt nie
nadejdzie.
Świt jednak przybył zgodnie z planem i opuścili obóz.
Valder zdziwił się środkiem transportu. Nie dosiedli koni ani nie użyli zaklęć
lewitacji. Kelder zaprowadził go do małego lawendowego namiotu w kręgu magów.
Namiot był pusty, jeśli nie liczyć zdobnego gobelinu, który sprawiał wrażenie, że jest
zupełnie nie na miejscu w wojskowym obozie. Zwisał z poprzeczki przybitej do
tylnego masztu, a bogate frędzle u dołu zamiatały ziemię. Gobelin przedstawiał widok
na morze oglądane z kamiennego szańca.
Kelder spokojnie wszedł prosto w gobelin, pociągając za sobą Valdera.
Ten ze zdumieniem odkrył, że stoi obok Keldera na przybrzeżnych umocnieniach
Fortecy generała Gora. Poczuł w nozdrzach słone powietrze i po raz pierwszy
uświadomił sobie, jak się przyzwyczaił do obozowego smrodu, zapachu potu, kurzu i
zwierząt. Słońce właśnie wschodziło, wypływało nad morze, oblewając złotem
szczyty fal.
Odwrócił się, myśląc, że zobaczy otwór małego namiotu, jednak za plecami
wyrastały mu Gorne poziomy Fortecy.
–Ten gobelin – zauważył Kelder – to zaklęcie dwunastego rzędu. Pewien bardzo
dobry mag tkał go przez cały rok, ale jest przydatny. Pilnują, żeby nie
przebudowywać tego fragmentu szańców, bo to warunek działania gobelinu. Ma
pewne wady, oczywiście. Zauważyłeś pewnie, że działa tylko w jedną stronę i
musieliśmy zostawić go za sobą. Przewiozą go tam, gdzie znów będzie potrzebny.
Chciałem cię dostarczyć tu natychmiast, a nie ma niczego szybszego, więc
zażądałem wydania gobelinu. Nikt go akurat nie używał i dostałem zgodę bez
problemów.
Wciąż zdumiony, Valder wpatrywał się w kamienne mury Fortecy, jakby chciał się
upewnić, że to nie sen albo iluzja.
–Aha – powiedział. A potem przyszła mu do głowy pewna myśl. – A dlaczego
czekaliśmy aż do świtu, skoro gobelin działa natychmiast?
–Ponieważ gobelin przedstawia to miejsce tuż po wschodzie słońca.
Przybylibyśmy o świcie niezależnie od godziny wyjścia, ale wole przespać te parę
godzin w nocy niż spędzić je w jakimś magicznym piekle. Moglibyśmy wejść do
gobelinu o dowolnej porze, to prawda, ale nie zjawilibyśmy się tutaj aż do pory, którą
pokazuje obraz, niezależnie od tego, jak długo trzeba by na to czekać. Niczego
byśmy nie zauważyli; dla nas podróż byłaby natychmiastowa, lecz w rzeczywistości
stracilibyśmy te nocne godziny. Raz to zrobiłem i zakłóciło mi to system snu na parę
dni. Pogoda też na niego wpływa. Może nawet straciliśmy dzień czy dwa, jeśli padało,
lecz prognozy były niezłe, więc nie sądzę, by tak się stało.
–Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
–Oczywiście, że nie. To tajemnica wojskowa, jak niemal każda użyteczna magia.
Tylko Gildia Magów i najważniejsi oficerowie wiedzą o potężnych zaklęciach.
Zdumiałbyś się, wiedząc, co potrafi magia. Istnieją zaklęcia dla wielu rzeczy, które
trudno sobie nawet wyobrazić.
–Nie mogliby utkać więcej gobelinów?
–Są inne, ale w tej chwili żaden mag nie ma dość czasu, żeby go poświęcić na
proces tkania.
Valder opanował już zdumienie i zaczynał rozsądnie myśleć.
–Czy nie można ich wykorzystać, żeby przerzucać skrytobójców albo i całe
regimenty za linie nieprzyjaciela, a może nawet wprost do ich stolicy?
Szpieg westchnął.
–Śliczna teoria, prawda? Ale nic z tego. Mag, który tka gobelin, musi bardzo
wyraźnie widzieć wyplataną scenę. Jeśli odwzorowanie nie jest doskonałe aż do
najdrobniejszych szczegółów, gobelin nie będzie działał, a przynajmniej nie będzie
działał jak należy. Nie mamy sposobu na taki wgląd za linie nieprzyjaciela. Nasze
zaklęcia zwiadowcze wystarczają do większości potrzeb, ale nie do czegoś takiego. –
Po chwili dodał: – Na razie.
Valder uznał, że nie należy drążyć tego tematu. Zamiast tego rozejrzał się po
blankach. Widział już tę Fortecę z daleka, o ile to naprawdę kwatera generała Gora.
Nie był jednak za murami. Gdzieś tutaj, przypomniał sobie, przebywa Tandellin.
Twierdza była imponująca. Kamienne mury wydawały się grube na kilka stóp, a
podejścia tak strome, że nie widział ich z miejsca, gdzie stał. Nie ośmielił się wyjrzeć
zbyt daleko za parapet; od wysokości kręciło mu się w głowie.
Ze swego miejsca nie widział niczego prócz morza, nieba i kilku mew. Bardzo
daleko na północnym wschodzie dostrzegał linię ciemnych wzgórz. Cytadelę
zbudowano w najwyższym punkcie okolicy, na ostrym urwisku, wyrastającym nad
skalistym brzegiem oceanu; tyle zapamiętał z poprzedniej wizyty.
Mur, na którym stał, rozciągał się na prawie pięćdziesiąt sążni w obie strony. Z
tyłu znajdował się dziedziniec: szeroki na ponad sto stóp, ale tak długi, że wydawał
się nieproporcjonalnie wąski. Dziesiątki, może setki ludzi zajmowało się tam swoimi
sprawami. Mężczyźni ostrzyli miecze albo ćwiczyli szermierkę, kobiety wieszały
ubrania, wiele osób siedziało albo stało w grupach i rozmawiało. Na północnym
narożniku dwaj strażnicy spoglądali na ocean, od południa łuk muru i niewielka
strażnica skrywały przed wzrokiem Valdera drugą parę.
–No cóż – rzekł Kelder – jeśli skończyłeś się zachwycać widokiem, to mamy
umówione spotkanie z kimś ze sztabu generała Gora, niejakim kapitanem Dumerym,
który ma ci wyznaczyć kwaterę i kolejne zadanie.
–Aha – mruknął bez entuzjazmu Valder. Nie interesowały go żadne zadania, a
samo wspomnienie o nich zepsuło całą radość z pobytu tutaj.
Kelder nie zwracał uwagi na jego ton. Poprowadził Valdera schodami w dół na
dziedziniec. Potem poszli dalej przez plac, westybul, korytarzem, w dół po schodach,
i znowu korytarzem. Przekroczyli spory hali, kolejny korytarz, weszli schodami do
mniejszego hallu i dalej do przedpokoju. Wreszcie dotarli do niewielkiej komnaty,
której ściany były całe pokryte półkami. Valder ze zdumieniem zobaczył wąską
szczelinę okienną z widokiem na ocean. Sporo krążyli, ale był przekonany, że znaleźli
się raczej na południowej stronie Fortecy, nad stoczniami, a już na Pewno nie blisko
morza.
W pokoju czekał na nich niewysoki siwy mężczyzna, który wskazał im krzesła.
Sam przysiadł na stołku, tak że gdy Valder i Kelder zajęli dwa niskie krzesła, mimo
swego wzrostu mógł patrzeć na nich z góry.
–Ty jesteś Valder? – zapytał. Głos miał nieco piskliwy, ale stanowczy. Valder
skinął głową.
–A to jest Wirikidor? – Tak.
–I działa tak, jak mówił Darrend?
–Na to wygląda.
–Dobrze. W takim razie chcemy, żebyś zabił imperatora Północy.
Valder w niemym zdumieniu spojrzał na mężczyznę. Kelder drgnął.
–Nie mówi pan poważnie! – zawołał. Siwowłosy mężczyzna wzruszył ramionami.
–Może nie. Ale jeśli uda nam się go zlokalizować, myślę, że to najlepszy cel. W
końcu, o ile wiem, nikt nigdy nie miał takiego miecza i podejrzewam, że nie ma
przeciwko niemu obrony. A mogą się obronić praktycznie przed wszystkim, czym ich
atakujemy – westchnął. – Niestety, nie potrafimy zlokalizować imperatora. Nigdy nie
umieliśmy. Więc będziemy cię posyłać przeciwko wszystkim ważnym osobom, które
potrafimy znaleźć. Jakiś problem?
–Aha – mruknął znowu Valder, usiłując zyskać czas do namysłu. – Wie pan,
podobno ten miecz w końcu zwróci się przeciwko mnie. Po pewnej liczbie wyjęć z
pochwy.
–Tak, oczywiście, ale sporo jeszcze zostało. Darrend mówił, że możesz zabić
mniej więcej sto razy, nim miecz cię zabije. A wykorzystałeś z tego ile? Pięć?
–Siedemnaście – poprawił go Valder.
–Aż tyle? Zresztą i tak zostaje nam mniej więcej osiemdziesiąt trzy.
Valder był zrozpaczony, ale nie wiedział, jak ma protestować. Zanim się
zdecydował, siwowłosy mężczyzna machnął ręką, kończąc spotkanie.
–Wezwę cię, gdy będziesz potrzebny – rzucił. – Mój sekretarz poinformuje cię,
gdzie masz teraz pójść.
Valder zaczai coś mówić, lecz Kelder uciszył go i szybko wypchnął z pokoju.
rozdział 16
Dopóki Valder pozostawał w Fortecy, jego życie, jako skrytobójcy generała Gora,
nie było szczególnie nieprzyjemne. Jedzenie podawano dobre i dużo, co nie zdarzało
się w obozie Karannina. Co prawda sporo potraw – o wiele więcej, niżby to Valderowi
odpowiadało – przyrządzano z owoców morza. Podłogi były pokryte nie ziemią czy
błotem, lecz gładkim kamieniem, zresztą większość czymś zasłonięte: dywanami,
matami, a przynajmniej rozrzuconym sitowiem, nie były więc ani zimne, ani twarde.
Gdzieś w trzewiach Fortecy otrzymał własny niewielki pokój z małą szczeliną okna,
przez którą wpadało powietrze, a przez kilka godzin dziennie nawet trochę
słonecznych promieni, kiedy słońce znajdowało się w odpowiedniej części nieba. Nie
mógł wyjrzeć przez ten otwór, położony osiem czy dziesięć stóp nad podłogą, ale
sądził, że wychodzi na południowy zachód.
Aby nie wzywano go do prac fizycznych, otrzymał nowe ubranie. Oddał wytarty
stary mundur, a od tej pory miał nosić szaro-czarną tunikę i czarny kilt, który
świadczył o tym, że tak ubrany człowiek wypełnia specjalne polecenia generała Gora.
Kostium ten był praktyczny przy skradaniu się po zmroku
I nosił znamiona surowej elegancji, Valder jednak uznał, że trochę zanadto
przypomina mundury północerzy. Niechętnie się w nim pokazywał, dopóki nie
zauważył w Fortecy innych, w tym Keldera, ubranych podobnie.
Szybko się przekonał, że nowy mundur dawał jedną znaczącą przewagę –
pociągał kobiety. Valder, nie wiedząc, jakich to specjalnych usług wymagał zwykle
generał Gor, nie był pewien, dlaczego mundur tak działa. Trudno jednak zaprzeczyć,
że kobiety, które wcześniej ledwo zwracały na niego uwagę, teraz spoglądały
pożądliwie i szukały pretekstu, żeby nawiązać rozmowę. Ponieważ nie wiedział, gdzie
skieruje go kolejna misja, która może zakończyć się schwytaniem czy okaleczeniem,
wolał nie nawiązywać trwałych związków. Czasem jednak poświęcał godzinę, by
towarzyszyć jakiejś szczególnie chętnej czy atrakcyjnej młodej kobiecie do jej
kwatery.
Miał nadzieję, że nie były rozczarowane, a szaro-czarny mundur nie sugerował, że
powinny oczekiwać od niego czegoś więcej niż od zwykłego mężczyzny.
Niemal cały dzień poświęcił na odszukanie w Fortecy Tandellina. Koszary mieściły
się dość daleko od regionów, które Valder odwiedzał. Jednak gdy tylko zadomowił
się na dobre, postanowił odnaleźć dawnego towarzysza.
Tandellin zamieszkał w Fortecy na stałe, wcielony do jej garnizonu. Przez sześć
godzin dziennie trzymał wartę na szańcach, a przez kolejne sześć był gotów do
służby jako posłaniec. Wezwania zdarzały się często, chłopak znalazł jednak czas,
żeby następnego dnia wieczorem pogadać i napić się z Valderem w rzadko
używanym magazynie.
Po wymianie kilku uprzejmych zdań Valder spytał:
–Jak leci? Wciąż wysługujesz się tej magiczce?
–Sharassin? Nie.
Odpowiedź była niezwykle krótka.
–Co się stało? – spytał Valder. Tandellin uśmiechnął się krzywo.
–Jeśli już musisz wiedzieć, odkryła, gdzie spędzałem czas, kiedy nie byłem na
służbie, a ona była. Nie przyjęła tego dobrze. Nie ma czego żałować, zresztą kilka dni
temu i tak ją przenieśli.
Valder też się uśmiechnął.
–Więc gdzie spędzałeś ten czas? Czy może nie zawsze w tym samym miejscu?
–Och, w tym samym miejscu. Ma na imię Sarai Zielonooka. Valder czekał, ale
Tandellin nie miał ochoty kontynuować.
–O co chodzi? – zdziwił się. – Żadnych opisów, żadnych sugestii, że koniecznie
muszę ją zobaczyć? A może jest w niej coś niezwykłego?
Tandellin uśmiechnął się, rozmarzony.
–Może jest.
–No cóż, jeśli to prawda, to gratuluję. Valder był szczerze zadowolony. Święcie
wierzył w miłość i małżeństwo, przynajmniej zawsze to powtarzał, choć sam jak
dotąd nie przejawiał żadnych inklinacji w tym kierunku. Z zadowoleniem stwierdził, że
Tandellin, po szaleńczym okresie młodości, zdradza objawy ustatkowania. Valder był
przekonany, że świat potrzebował ustatkowanych ludzi – czegoś, co da stabilizację i
stłumi chaos tej wiecznej wojny.
Ta myśl przypomniała mu o jego własnym udziale w tej wojnie, o próbach siania
chaosu wśród nieprzyjaciela. Zabijał przecież ludzi, którzy utrzymywali porządek.
Zastanawiał się, czy północerze próbowali wykonywać w Ethsharze podobne misje.
Jeśli tak, to chyba nie odnosili wielkich sukcesów, gdyż przybliżone miejsca pobytu
dowódców: Azrada, Terreka, Gora i Anarana były powszechnie znane. Mimo to żaden
skrytobójca ich nie zabił.
Gdybym miał wybór, uznał Valder, wolałbym raczej utrzymywać porządek w
Ethsharze niż szerzyć chaos w Imperium. Odkąd jednak został właścicielem
Wirikidora nie miał takiego wyboru. Sam Wirikidor jest czynnikiem budzącym chaos,
a zwierzchnicy Valdera nie pozwolą, aby pozostał w pochwie dostatecznie długo, by
mógł o nim zapomnieć, jak to sobie wymarzył. Pewnie już wkrótce znajdą godny cel i
znowu zostanie wysłany, by użyć Wirikidora. Takie myśli odbierały mu sporą część
przyjemności życia w Fortecy.
Trzy dni po przybyciu odszukał go sekretarz kapitana Dumery'ego i zaprowadził
na odprawę.
Pierwsza misja powiodła się. Zdołał szybko zabić wrogiego generała, którego mu
wskazano, i to bez zabijania innych osób. Lista ofiar miecza wzrosła do osiemnastu.
Następna misja, trzy dni później, zakończyła się klęską. Valder wykonał swoją
część zadania, lecz była to misja łączona – brał w niej udział także mag, zajmujący
się transportem, i zarozumiały młody złodziej. Ten złodziej zawalił swoją cześć.
Valder i mag uszli z życiem, choć magowi została długa blizna, a lista ofiar Wirikidora
wzrosła do dwudziestu pięciu. Nie było na niej ostatniego celu.
Dwudziestu pięciu załatwionych, siedemdziesięciu pięciu pozostało… Albo
siedemdziesięciu trzech czy siedemdziesięciu siedmiu. Valder zaczął się niemal
niecierpliwić, czekając na kolejne zadanie. Jeżeli będzie używał Wirikidora w takim
tempie, w ciągu paru miesięcy musi zrezygnować z zabijania. Dumery nie może mu
nakazać wyjęcia miecza, gdy szansa na to, że zwróci się przeciwko właścicielowi,
stanie się zbyt poważna. Potem Valder pozostanie żołnierzem, ale już nie
skrytobójcą. Pozostawi Wirikidora bezpiecznie w pochwie i będzie walczył zwyczajną
bronią.
Przez cały dzień odpoczywał po ostatniej misji, zanim wezwano go już nie do
małego gabinetu kapitana Dumery'ego, ale na spotkanie z samym generałem Gorem.
Poszedł trochę wystraszony.
Gor ze Skał, czarnowłosy i czarnobrody, był średniego wzrostu i krępej budowy,
o szerokich ramionach i biodrach. Ubrany w zwykłą brązową tunikę i zielony kilt
ethsharyjskiej armii, stał w rozkroku, jakby utrzymywał równowagę. Insygnia rangi
zwisały z łańcucha na jego szyi.
–Valder, tak? – zapytał.
–Tak jest, sir – odparł Valder.
–Od tej chwili będziesz otrzymywał rozkazy ode mnie i nikogo więcej: nie od
kapitana Dumery'ego, Keldera, Azrada, Anarana czy Terreka. Zrozumiano? Jeśli
będziesz potrzebny, poślę po ciebie. Ale dokąd masz iść i co zrobić, kiedy opuścisz
Fortecę, dowiesz się ode mnie i od nikogo innego. Nie chcę cię marnować na takie
bałaganiarskie sprawy, jak ta ostatnia, którą wymyślił Dumery. Poradziłeś sobie
dobrze, sprowadziłeś z powrotem Cardela, a bogowie wiedzą, że potrzebny jest nam
każdy mag. Ale przede wszystkim w ogóle nie powinniście tam trafić. Zmarnowałeś
siedem ciosów ze stu!
–Tak jest, sir – odparł Valder ze spokojną rezygnacją.
–Dobrze. Posiłki i żołd dostajesz na czas?
–Tak jest, sir.
–W porządku. Wreszcie dochodzimy do czegoś w tej wojnie i potrzebna jest nam
każda pomoc, nawet mieczem, na który rzucił klątwę jakiś obłąkany, do dziś
nieodnaleziony pustelnik. Może ci się nie podobać to, co robisz, i wcale bym się nie
zdziwił. To niezbyt chwalebne: zakradać się nocą i zabijać ludzi niepokonanym
magicznym mieczem. W pewnym sensie to bardziej rzeź niż wojaczka. Ale pamiętaj,
że robisz coś użytecznego, co może okazać się kluczowe dla wyniku tej wojny.
–Tak jest, sir.
Podziwiał Gora, że odgadł jego wątpliwości i próbował je rozwiać. Nie zgadzał się
z nim – jego obiekcje były raczej emocjonalnej niż racjonalnej natury, nie miały nic
wspólnego z chwałą czy jej brakiem. A jednak generał przynajmniej próbował pomóc
pogodzić się z rolą i poświęcił mu więcej uwagi, niż Valder się spodziewał.
–A więc powodzenia. Poślę kogoś, kiedy będziesz mi potrzebny.
Valder skinął głową, skłonił się i odszedł.
Generał Gor trochę go oszołomił, przekazując mu w ciągu trzech minut wszystko
co ważne i załączając krótkie przemówienie dodające odwagi. Kiedy jednak Valder się
zastanowił, uznał, że skrytobójstwo nie przypomina właściwie pracy rzeźnika, raczej
włamywacza – tyle że zamiast klejnotów kradnie się życie.
Przy możliwościach i zwyczajach Wirikidora to rzeczywiście przypominało
kradzież. Minęło dziesięć dni, zanim Gor posłał po niego i wyznaczył mu kolejne
zadanie. Zaplanowano je dokładnie i przebiegło bez kłopotów. To, jak miał odkryć
Valder, było typowe w pracy dla Gora. Generał nie planował skrytobójstwa osobiście,
lecz przeglądał plany i poprawiał je albo odrzucał, gdy były niedopracowane czy
niepełne.
Od tej chwili tylko w rzadkich i bardzo trudnych misjach Wirikidor opuszczał
pochwę więcej niż raz. Same misje trafiały się rzadziej, ale wydawały się ważniejsze.
Valder usunął ministra transportu Imperium, różnych generałów, nawet księcia, a
także kilka nieznanych sobie celów. Zlecenie przychodziło średnio raz na trzy
tygodnie.
Pomiędzy misjami mógł do woli zwiedzać Fortecę. Wolne od służby chwile spędzał
z Tandellinem przy winie i grach. Lecz przez większość czasu leżał w łóżku z
kobietami lub samotnie, wpatrując się smętnie w sufit.
Zima nadeszła i minęła, a Valder, choć coraz bardziej niechętnie, wciąż wykonywał
swoje obowiązki. Liczba ofiar rosła. Po pewnej złożonej misji, która wymagała
usunięcia trzech powiązanych celów, co do których miał przypuszczenia, że są
rodziną arystokratów z północy, z przerażeniem odkrył, że nie jest już pewien, ile
ofiar ma na koncie.
Od czasu do czasu któryś z jego przelotnych związków rozwijał się w coś
poważniejszego. Pierwszą była dziewczyna imieniem Hinda, która została w jego
pokoju ponad miesiąc, nim znalazła, sobie weselszego towarzysza. Po niej nastała
kobieta, która przedstawiała się jako Alir; Valder podejrzewał, że nie jest to
prawdziwe imię, choć jedynym powodem tych podejrzeń była jej niezwykle
romantyczna natura. Alir była chyba przekonana, że kiedy tylko Valder opuszcza
Fortecę, robi coś wspaniałego i podniecającego. Odeszła w końcu, kiedy nawet w
łóżku nie chciał powiedzieć, czym się zajmuje w służbie u generała Gora.
Oprócz kochanek zyskał także przyjaciół obu płci, choć żadne z nich nie było mu
szczególnie bliskie. Polubił Sarai Zielonooką, wesołą, mniej więcej osiemnastoletnią
dziewczynę; cieszył się, gdy Tandellin zapraszał ją na ich wspólne wieczory. Od
czasu do czasu spotykał Keldera i odkrył, że od kiedy mały mężczyzna nie wskazuje
mu już, kogo ma zabijać, jest miłym towarzyszem. Nie lubił kapitana Dumery'ego,
który chyba niezbyt dobrze przyjął usunięcie Valdera spod jego władzy. W tej
niechęci wspierało go kilku ludzi z oddziału Tandellina, niewielu jednak zgadzało się z
oceną Keldera, którego ogólnie uważano za durnia.
Nadeszło lato roku 4997 i czternastego dnia Latożaru Valder doszedł do
osiemdziesięciu ofiar, z dokładnością do jednej.
Przez długi czas leżał sam w pokoju, wpatrywał się w sufit i rozmyślał. Zabił
osiemdziesięciu mężczyzn. Z pomocą starego pustelnika i jego magicznego miecza
przerwał osiemdziesiąt żywotów. Większość żołnierzy nigdy nikogo nie zabijała. W
ciągu sześciu lat zwykłej służby ani razu nie był pewien, czy kogoś zabił. Owszem,
ranił ludzi w rozmaitych potyczkach albo z łuku, ale nigdy nie widział nikogo, komu
odebrał życie.
Wirikidor za to nie pozostawiał miejsca na wątpliwości. Zabił osiemdziesięciu
mężczyzn i tyleż dusz posłał tam, gdzie trafiały dusze północerzy – zapewne do
piekła. Ci ludzie mogli być różni: dobrzy, źli albo trochę tacy i tacy. Wiedział o nich
tylko tyle, że byli wrogami Świętego Królestwa Ethsharu.
Ciekawe, dlaczego ten kraj nazywa się królestwem? O ile wiedział, nigdy nie było
tu prawdziwego króla. Nie miał pojęcia, jak działa cywilny rząd, skoro całe życie
spędził w armii, poza tradycyjnymi granicami państwa, w krainach, gdzie żyli tylko
żołnierze. Ale sądził, że słyszałby o królu, gdyby taki istniał.
Co pomyślą bogowie o człowieku, który zabił osiemdziesięciu ludzi? Czy potępią
go jako mordercę, czy może pochwalą za pomoc w oczyszczaniu świata z wrogów
kierowanych przez demony? Wszyscy zgadzali się, że bogowie wolą Ethshar od
Imperium, ale dlaczego nie interweniują bezpośrednio w tej wojnie, nawet jeśli się ich
o to prosi? Pewna szkoła myślicieli sugerowała, że bogowie prowadzą wojnę na
całkiem innym poziomie, lecz demony pomagające Pomocnemu Imperium
przeciwstawiają się tak mocno, że żaden ślad tego konfliktu nie dociera do świata.
Inna szkoła twierdziła, iż bogowie są tak czyści, że niezdolni do jakiejkolwiek agresji,
a przemoc jest dla nich tak ohydna, że nie mogą pomóc nawet swemu wybranemu
ludowi. Były też rozmaite odmiany tych teorii. Jeśli więc bogowie nie znosili
przemocy, to czy, używając Wirikidora, Valder skazał się na potępienie?
Jeśli tak, to za późno, żeby coś na to poradzić. Żałował, że w ogóle dobył tego
miecza, że komukolwiek powiedział, jakim cudem owego dnia na równinach udało mu
się zabić shatrę.
Rozmyślania przerwał mu czyjś krzyk na korytarzu; słowa były niezrozumiałe,
więc starał się nie zwracać uwagi na hałas.
Był przecież, tłumaczył sobie, młodym człowiekiem – miał zaledwie dwadzieścia
trzy lata. Posiadał magiczny miecz, który teoretycznie nie pozwoli mu umrzeć. A
jednak w ciągu zaledwie roku od zdobycia tej cudownej broni, po mniej niż jednej
czwartej służby w wojsku, zużył cztery piąte właściwości miecza.
A to, powiedział sobie, jest głupie. To idiotyzm w ten sposób marnować sobie
życie. To życie związane było z posiadaniem miecza i z każdym zabójstwem tracił
jego cześć. Zwierzchnicy zmuszali go, by to życie odrzucał.
Obiecał sobie, że nie zgodzi się na dalszą taką służbę. Tak uprzejmie, jak to tylko
możliwe, przy pierwszej okazji powie generałowi Gorowi, że on, Valder z Kardoret,
wypełnił już swoją misje w tej wojnie i nie zamierza zajmować się dłużej
skrytobójstwem. W końcu nie mogą go zabić – to potrafi tylko Wirikidor.
Krzyki na korytarzu wciąż trwały, a teraz ktoś dobijał się do jego drzwi. Valder
zirytowany wstał i odsunął skobel.
Wbiegł zdyszany Tandellin.
–Słyszałeś?
–O czym?
–Wróg przebił się na wschodnim froncie, prosto do naszej ojczyzny! Mówią, że
Stary Ethshar jest oblegany przez demony, prawdziwe demony, nie shatra! Generał
Terrek nie żyje, a siły Królestwa się cofają. Wszyscy mają być gotowi do wymarszu.
Magowie przygotowują zaklęcia. Lada chwila wyślą nas na front.
–Demony?
–Słyszałem o nich setki opowieści! Stanowczo dzieje się coś dziwnego!
–Demony!
Wirikidor na nic się nie przyda przeciwko demonom. Valder nie miał pojęcia, co
mogłoby się przydać, ale nie wiedział też, co może się nie przydać – oprócz jego
własnego miecza, który upierał się, żeby zabijać tylko ludzi. Nie znał nikogo, kto
walczyłby z demonem. Nawet nieliczni ethsharyjscy demonologowie albo teurdzy,
którzy pracowali po obu stronach, nie walczyli bezpośrednio z demonami, które
przywoływali. Panowali nad nimi jedynie poprzez złożone więzy magiczne i
skomplikowane modły, jakich tylko wywołujący mógł używać. Jeśli ci z północy
naprawdę rzucili demony na Ethshar, wojna mogła się zakończyć bardzo szybko –
być może w ogóle bez zwycięstwa.
To chyba odpowiednia chwila, pomyślał, żeby interweniowali bogowie, jeśli w
ogóle czekali na odpowiednią chwilę. Jak ci magicy w pieśniach, którzy zawsze
pojawiają się w ostatniej zwrotce, żeby ocalić już prawie zgubionych bohaterów.
Przypiął miecz i ruszył do kwatery generała Gora. Chciał sprawdzić, czy są jakieś
rozkazy. Wiedział, że pora nie jest odpowiednia, by rezygnować ze służby.
rozdział 17
Valder siedział w pustym kamiennym pokoju i czuł się głupio. Oczywiście Gora
oblegano pytaniami, radami, żądaniami, groźbami i informacjami. Nie miał czasu dla
zwykłego skrytobójcy. Valder wiedział, że gdyby przez chwilę się zastanowił,
zrozumiałby to już wcześniej. Co może zrobić skrytobójca w bitwie z demonami?
Ale skoro już tu przyszedł i zaproponował swoją służbę, teraz nie miał zamiaru
wracać do pokoju. Siedział więc i patrzył, jak wbiegają i wybiegają oficerowie i
posłańcy, i czekał, aby być gotowym, gdyby go wezwano. Może w przelocie zdoła
przy tym pochwycić jakieś informacje. Wszyscy magowie w Fortecy, i jeszcze paru
sprowadzonych dodatkowo, pilnie gromadzili wieści – magowie poprzez rozmaite
zaklęcia, teurgowie modlitwami, czarodziejki i samotny czarownik dziwnymi
sposobami, których Valder nie pojmował. Plotka głosiła, że dwaj demonolodzy Gora
nie zdołali nawiązać kontaktu z czymkolwiek – to zdawało się potwierdzać, że
dosłownie wszystkie demony piekła ruszyły na wschód.
Ludzie wbiegali i wybiegali. Od czasu do czasu Valder przechwytywał strzępki
rozmów; ktoś w końcu zatrzyma się, by odpocząć, albo będzie musiał zaczekać, i
być może zechce odpowiedzieć na pospieszne pytanie. Nikt chyba nie był pewien, co
się właściwie dzieje. Zza drzwi gabinetu dobiegał ciągły gwar, lecz Valder niczego nie
mógł zrozumieć.
A potem, nagle, rozmowy ucichły. W tym milczeniu, kiedy zamierały echa wśród
kamiennych ścian, Valder usłyszał pojedynczy okrzyk:
–Bogowie!
Rozległy się zdziwione głosy, które równie nagle przerwały cisze. Oficerowie i
żołnierze chcieli wiedzieć, co uciszyło magów.
Valder nie zrozumiał odpowiedzi, ale zdumiał go wybuch radości. Nie mógł już
dłużej wytrzymać. Wstał i podszedł do drzwi.
–Co się dzieje? – zapytał strażnika.
–Nie jestem pewien, sir – odparł żołnierz, patrząc z szacunkiem na mundur
Valdera.
–Nie słyszałeś, co tam mówili? Dlaczego zaczęli krzyczeć?
–Nie jestem pewien, sir. Myślę, że ktoś powiedział coś o kontrataku, że sami
bogowie przystąpili do walki. Ale przecież bogowie nie mogli tego zrobić, prawda? –
Głos żołnierza brzmiał błagalnie i niepewnie, choć młody człowiek usiłował zachować
spokój, jak przystoi wartownikowi.
–Sam nie wiem – rzekł Valder. – Nie jestem teologiem. Cała ta sprawa wydawała
się nierzeczywista. Valder dobrze wiedział, że bogowie i demony istnieją, zawsze
istnieli, ale – poza półkrwi shatra – trzymali się z daleka od ludzkich spraw.
Interweniowali na tym świecie tylko wtedy, gdy przyzywano ich złożonymi
inwokacjami, a i wówczas zwykle proponowali ledwie coś więcej niż radę, od czasu
do czasu jakiś niewielki cud. Czyżby to się zmieniło? Miał wrażenie, że cały
wszechświat wywraca się wokół niego do góry nogami.
Zastanowił się przez moment, czy może nie leży w delirium na bagnie, nie jest lato
4996 i czy nie wyobraża sobie tego wszystkiego. Przez dwadzieścia dwa lata wiódł
normalne życie, nudne i przewidywalne: rodzicami Valdera byli żołnierz i jego
kobieta, wychowywał się w rozmaitych obozach i wioskach, do armii zaciągnął się w
wieku szesnastu lat, ukończył szkolenie zwiadowcy i trafił na wschodnie wybrzeże,
gdzie nigdy nie działo się nic ważnego. A potem nagle wszystko się zmieniło. Wróg
zaatakował jakby znikąd, rozbił oddział, a jego zmusił do ucieczki na pustkowia. Tam
spotkał starego pustelnika, który zaczarował miecz, gwarantując mu w ten sposób
możliwość wiecznego życia, albo dość paskudnej zguby. To zaklęcie uczyniło z niego
skrytobójcę, przekradającego się ulicami północnych miast i obozów, o istnieniu
których większość jego towarzyszy nawet nie wiedziała. Dawnych towarzyszy, gdyż
praca skrytobójcy oddaliła go od kolegów.
Wszystko to jednak wydawało się rozsądne i logiczne w porównaniu z
wiadomością, że demony zaatakowały wschodni Ethshar, a sami bogowie podjęli
kontratak. Świat zawsze obfitował w magię, zawsze władały nim niewidzialne moce –
moce te jednak były przewidywalne, chyba że próbowali nimi manipulować ludzie. A
bogowie nie byli skłonni do kaprysów.
Co ten nadprzyrodzony konflikt może oznaczać dla świata, dla wojny, dla
Ethsharu i Valdera?
Okrzyki radości w gabinecie były coraz głośniejsze, rozbrzmiewały coraz
potężniej, a potem znowu ucichły. Teraz Valder usłyszał głos wydający rozkazy i po
chwili obok niego wylał się strumień mężczyzn i kobiet. Wśród nich był Kelder.
Zauważył Valdera i przystanął, usuwając się na moment z ludzkiej rzeki.
–Idź odpocznij – powiedział. – Teraz nic już nie można poradzić; wszystko jest w
rękach bogów. To już nie jest takie pobożne powiedzenie, ale szczera prawda.
Wracaj do swojego pokoju i prześpij się, żebyś był wypoczęty, gdyby trzeba było
szybko stąd wyruszyć. Wszyscy dostają ten sam rozkaz: czekaj i bądź gotów. Idź.
Valder wstał niechętnie i odszedł. Nie był śpiący, ale rzucił się na pryczę, wsunął
dłoń pod materac i chwycił za sznurową siatkę pod spodem. Leżał tak, wpatrzony w
sufit, aż przestudiował dokładnie każde załamanie i kształt każdego kamienia.
Wszechświat na wschodzie rozpadał się, a on nic nie mógł na to poradzić.
W końcu chyba się zdrzemnął, bo obudziło go stukanie do drzwi.
–Co? – wymamrotał w odpowiedzi.
–Wszyscy na górny dziedziniec. Generał Gor ma coś ogłosić. Wszyscy
wychodzić!
Kimkolwiek był goniec, miał głos niczym lawina. Grzmiał w korytarzu, budząc
wszystkich bez wyjątku.
Valder był wciąż ubrany, a w tej chwili nie przejmował się swoim wyglądem. Wstał
więc natychmiast i bez zbędnych ceregieli ruszył na górny dziedziniec. Miał nadzieję,
że znajdzie miejsce, skąd będzie mógł usłyszeć generała bezpośrednio, nie polegając
na heroldach.
Nadzieja nie przetrwała długo – do chwili gdy dotarł na szczyt schodów. Nic
dziwnego, gdyż jego leżący na uboczu korytarz był pewnie ostatnim, do którego
przyszedł goniec. Mężczyźni, kobiety, a nawet dzieci tłoczyli się na dziedzińcu;
niektórzy stali na parapetach. Valder odsunął się na bok, by przepuścić biegnących
za nim, i rozejrzał się za generałem Gorem. Miał nadzieję, że wszystko, co ważne,
zobaczy ze swego miejsca. Hałas był niewiarygodny, nawet pod otwartym niebem –
jakby wszyscy obecni usiłowali odgadnąć, co Gor ma do powiedzenia.
Ta rozrywka nie zainteresowała Valdera, skoro po krótkim oczekiwaniu miało się
wszystko wyjaśnić. Zastanawiał się za to, kim są te setki ludzi. Miał wrażenie, że jest
ich tu więcej, niż mieściła Forteca. Czyżby zostali wezwani z całej okolicy?
Zanim zdążył to przemyśleć, odepchnęli go wybiegający zza drzwi strażnicy. Ku
jego zdumieniu tuż za nimi pojawił się sam generał. Wyszedł na słońce – teraz Valder
zauważył, że jest późny ranek, nie był pewien jakiego dnia – i wszedł na rezerwową
drabinę na blanki. Okazało się, że Valder stoi tuż pod nim, w pierwszym rzędzie
tłumu. Spodziewał się raczej, jak pewnie wszyscy, że generał pojawi się w innym
miejscu. Po kilku minutach hałas ucichł, gdy ludzie stopniowo dostrzegali przybycie
dowódcy.
Wreszcie rozmowy umilkły; słychać było tylko posapywanie, przestępowanie z
nogi na nogę, szelest ubrań. Gor zaczerpnął tchu i oznajmił potężnym donośnym
głosem:
–Jestem Gor ze Skał, do tej pory najwyższy dowódca, marszałek polowy i generał
dowodzący Zachodnimi Armiami Świętego Królestwa Starożytnego Ethsharu.
Valdera zdziwiła ta oficjalna prezentacja. Z pewnością wszyscy obecni wiedzieli
kim jest Gor!
–Przyszedłem tu dzisiaj, aby powiedzieć wam o kilku sprawach. Świat, w jakim
teraz żyjemy, nie jest tym, który znaliśmy kiedyś. Nadszedł czas, by ujawnić, że
większość z was nie znała dawnego świata tak dobrze, jak mogło wam się wydawać.
– Przerwał, aby nabrać tchu, a wśród tłumu przetoczył się cichy pomruk. Gor
rozejrzał się, zawahał, a potem krzyknął: – Wojna skończona!
Jeśli zamierzał mówić coś dalej, nie dano mu takiej szansy. Fala radości wzniosła
się jak burzowy wiatr. Uśmiechnął się więc tylko i spojrzał na morze twarzy i
machających rąk. Rękawem otarł pot z czoła, a później złożył ręce na piersi,
czekając, aż ucichnie gwar.
Ale gwar nie cichł, tymczasem Gor mruknął pozornie do siebie, ale tak głośno, że
Valder zdołał usłyszeć:
–O bogowie, zawsze chciałem dożyć chwili, kiedy to powiem. Wreszcie po
minucie wiwaty trochę ucichły, a Gor uniósł ręce, prosząc o spokój.
Usatysfakcjonowany, podjął mowę:
–Większość z was słyszała zapewne, że nasz pradawny wróg, Pomocne Imperium,
pchnęło na wschodnie rubieże naszego kraju demony z samego piekła. To prawda. Z
przykrością muszę powiedzieć, że początkowo atak się powiódł. Jeśli ktoś z was miał
rodzinę lub przyjaciół na wschód od południowych Gor, to obawiam się, że zginęli.
Częściowe raporty, jakie zdołali dostarczyć magowie, sugerują, że całe wschodnie
ziemie, od granic Imperium aż po południową krawędź świata, są teraz płonącą
pustynią. Generał Terrek nie żyje, a jego armie są rozbite.
Przerwał, by ludzie uświadomili sobie treść słów. Pełne zdumienia pomruki
rozległy się na chwilę i ucichły, wcześniejsza euforia opadła. Valder był przekonany,
że wielu ludzi zastanawia się teraz, czy wojna skończyła się zwycięstwem, czy
porażką. Ze swej strony był pewien, wnioskując z twarzy Gora i z faktu, że Forteca
wciąż stała nieuszkodzona, że w najgorszym razie doprowadzono do zawieszenia
broni.
Gor mówił dalej:
–Fakt, że podli wrogowie uciekli się do pomocy demonów, mimo straszliwej ceny,
jakiej ta pomoc zawsze wymaga, dowodzi, że nasze domysły były słuszne. Ich
sytuacja stała się rozpaczliwa i nie mogli wygrać za pomocą żadnych innych
środków.
Znów przerwał na chwilę.
–Wielu z was mogło też usłyszeć o boskiej interwencji. Z przyjemnością muszę
stwierdzić, że ta historia też jest prawdziwa! Sami bogowie w swej chwale wsparli
swój wybrany lud! Teurgowie powiedzieli mi, że pradawny pakt zakazywał bogom i
demonom bezpośredniego uczestniczenia w ludzkich sprawach. I gdy ten pakt został
złamany przez północerzy i ich demonicznych nauczycieli, bogowie mogli wymierzyć
boską karę za wieki niesprawiedliwości i zła. Potwierdziliśmy tę boską interwencje
wszelkimi środkami, jakie mamy do dyspozycji: proroctwami, jasnowidzeniem,
oneiromancją. Zweryfikowaliśmy wszelkimi sposobami, jakie przyszły nam do głowy.
Nie ma żadnej wątpliwości co do skutków, choć pewnie nigdy nie poznamy
szczegółów. Jedynie mieszkańcy Północnego Imperium byli świadkami końcowej
rozprawy, a od wczorajszego dnia Północne Imperium nie istnieje!
Urwał, czekając na nieuniknione okrzyki radości. Kiedy tłum ucichł, Gor podjął
przemowę.
–Bogowie w jeden dzień osiągnęli to, czego my nie zdołaliśmy przez wszystkie
wieki wojny. Czarne Miasto, stolica Imperium, zostało starte z powierzchni świata,
jakby w ogóle nie istniało, a pozostałe miasta północy leżą w gruzach, albo gorzej.
Armia Imperium została rozbita i rozproszona. Demony zmuszono do powrotu do
Podziemi. Dokonawszy tego, bogowie także powrócili w Niebiosa, przysięgając, że
nigdy więcej nie będą w tak bezpośredni sposób uczestniczyć w ludzkich sprawach.
Przejścia do świata, zarówno z Niebios, jak i Podziemi, zostały na wieczność
zapieczętowane. Nie będzie już proroków, nie będzie shatra ani demonów krążących
po nocy, boskich posłańców ani nieprzewidzianych cudów. Pomódlmy się wszyscy z
wdzięcznością do istot, które odrzuciły swe zasady niestosowania przemocy, by
bronić nas przed złem!
Te słowa wywołały okrzyki radości, a potem gwar. Kiedy Gor uznał, że większość
obecnych patrzy na niego wyczekująco, przemówił znowu:
–Obawiam się, że mam też kilka nieprzyjemnych wieści. Tłum otrzeźwiał nagle.
Zapadła pełna niepokoju cisza.
–Och, nie wszystkie są złe. Wojna skończona, wygraliśmy z bożą pomocą. Trzeba
wymieść grupy pomocnych maruderów, ale to nic ważnego. Jednakże świat nie jest
taki, jak sobie wyobrażaliście, że będzie w chwili zakończenia wojny; przynajmniej ci
z was, którzy w ogóle o tym myśleli. Przede wszystkim, z powodu odejścia bogów,
niektóre prawa magii mogły się zmienić. Nie jestem magiem, trudno mi wyjaśnić to
dokładniej. Moi doradcy zapewniają jednak, że magia, którą uważaliśmy za naturalny
element świata, może już dłużej nie działać. Co to oznacza, przekonamy się wkrótce.
Dla większości to tylko nieistotny szczegół. O wiele ważniejsze dla was wszystkich
jest to, że czegokolwiek oczekiwaliście, koniec wojny nie oznacza, że powrócicie do
naszej ojczyzny, Starego Ethsharu. To niemożliwe.
Gor nie chciał chyba przerwać w tym miejscu, ale hałas był taki, że nie miał
wyboru. Uniósł ręce i czekał, aż tłum uspokoi się nieco. Dopiero wtedy mówił dalej.
–Są dwie ważne przyczyny, dla których Azrad, Anaran i ja nie poprowadzimy was
do domu. Po pierwsze, nie ma tam po prostu miejsca dla trzech milionów mężczyzn i
kobiet, którzy w tej chwili zamieszkują w obozach na polach bitew. Wschodnia
połowa Ethsharu, tak, cała połowa, została zniszczona przez inwazję demonów i
teraz nie nadaje się do zamieszkania. Cóż, wszyscy wiecie, że wojna ciągnęła się od
stuleci, a nasza obrona była solidna. Mimo strat wojennych populacja naszej
ojczyzny cały czas rosła. Po prostu nie ma miejsca dla nikogo więcej.
Przerwał. Tłum czekał z niepokojem.
–To pierwszy przyczyna. Druga była przez lata utrzymywana w sekrecie, aby nie
wpłynęła na morale armii i nie pomogła przeciwnikowi. Teraz, kiedy przeciwnik już nie
istnieje, nadszedł czas, by wyjawić prawdę. Nie ma już Ethsharu.
Gor przerwał znowu, jakby oczekiwał głośnej reakcji, ale zapadła tylko pełna
zdumienia cisza.
–A raczej – podjął – powinienem powiedzieć, że nie ma Starego Ethsharu. Rząd
upadł prawie sto lat temu i tam, gdzie kiedyś istniało Święte Królestwo Starożytnego
Ethsharu, a przynajmniej jego zachodnia połowa, powstały teraz dziesiątki
skłóconych małych królestw. Każde z nich uważa, że jest prawomocnym rządem
kraju, a zatem i naszymi zwierzchnikami. My w armii nie uznaliśmy żadnej z tych
frakcji. Działaliśmy niezależnie: Azrad, Anaran i ja, oraz Terrek, aż do swojej śmierci.
Nie odpowiadaliśmy przed nikim oprócz nas samych. My czterej zostaliśmy wybrani
nie przez rząd cywilny, jak kazaliśmy wam wierzyć, lecz przez generałów, którzy
dowodzili przed nami. Handlowaliśmy z tymi małymi królestwami, tworzącymi kiedyś
Stary Ethshar, kupowaliśmy od nich potrzebne zapasy, broniliśmy ich przed
wojskami Imperium, lecz nigdy nie uznaliśmy ich władzy. To my jesteśmy rządem
Ethsharu: nie Starego Ethsharu, który był kiedyś ojczyzną naszego ludu, lecz
nowego Ethsharu, Hegemonii Ethsharu, wszystkich krain, które zostały zdobyte i
utrzymane przez nasze zwycięskie armie. Wszystkie ziemie, które leżą poza dawnymi
granicami, naprawdę wszystkie, skoro Imperium zostało zniszczone, należą do nas.
Do was! Zostały zdobyte dzięki waszej sile, waszej krwi i odwadze. Należą do was,
nie do tych tchórzy, co zostali na tyłach i nie potrafili nawet utrzymać jedności
narodu!
Te słowa miały pewnie wzbudzić entuzjazm, jednak okrzyki były słabe i wkrótce
ucichły. Każdy z obecnych na dziedzińcu starał się pojąć to, co właśnie zostało
powiedziane, ocenić, odgadnąć co to oznacza dla niego, jakie miejsce przypadnie mu
w nowym porządku.
Valder nie był pewien, czy to rzeczywiście jest nowy porządek, kiedy i tak
generałowie rządzili wszystkim od stuleci.
–Wiele zostało do zrobienia – podjął Gor, skrywając rozczarowanie tą mało
entuzjastyczną reakcją. – Ta twierdza stanie się naszą nową północno-zachodnią
stolicą, jedną z trzech, i będzie nazwana Ethsharem ze Skał. Spodziewam się, że
jeszcze za naszego życia, skoro nie ma już potrzeb wojennych, rozrośnie się w
wielkie i piękne miasto.
Niespokojny pomruk wzbierał to tu, to tam wśród tłumu.
–Oczywiście, żołnierze zostaną zwolnieni tak szybko, jak to tylko możliwe.
Pozostaną niewielkie kontyngenty, które zadbają o pokój i będą stanowić obronę
przeciwko wszelkim ocalałym maruderom z pomocy. Mój sztab chwilowo zatrzyma
władzę, ale zostanie przekształcony z grupy wojskowej w rząd cywilny. Pozostali
będą zwolnieni jak najszybciej, z pełnym żołdem, ma się rozumieć. Potem możecie
zostać tu i budować nasze piękne miasto albo odejść, gdziekolwiek zechcecie, i
robić, co wam się spodoba. Dla tych, którzy zajmą się rolnictwem czy inną pracą na
roli, wszelkie ziemie Hegemonii, które nie są prywatną własnością, wszelkie równiny,
sięgające od tego oceanu aż po Wielką Rzekę, są dostępne za darmo dla każdej
rodziny, która je zechce. Musicie tylko wyszukać sobie nowy dom, zgłosić to i
korzystać. Będą uznawane żądania tylko tych, którzy pracują na ziemi. Nie trzeba
nam właścicieli ziemskich i innych pasożytów.
Valder usiłował przetrawić te wieści. Jak zostać kupcem winnym? Czy będzie
musiał przejąć jakąś winnicę? Nie interesowała go hodowla winogron i produkcja
wina, chciałby je tylko sprzedawać. Czy będzie miał taką szansę pod nową władzą?
I co zrobi z Wirikidorem? Kupiec nie potrzebuje miecza.
Nie ma się czym martwić, powiedział sobie. Może zwyczajnie odłożyć gdzieś
Wirikidora i zapomnieć o nim. Prowadzić normalne życie – życie, które będzie trwało
bez końca. Nikt go nie zmusi, żeby zabił jeszcze dwudziestu ludzi. Nie w czasach
pokoju.
Tak głęboko zamyślił się nad własną przyszłością, że nie zwracał uwagi na
zebranych wokół ludzi, niespokojnych i zniecierpliwionych.
–To wszystko – rzekł Gor. – Powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Jeśli macie
jakieś pytania, zwróćcie się do waszych przełożonych. Nie będzie więcej tajemnic. I
tak szybko, jak to tylko możliwe, przestaniemy być Dowództwem Zachodniego
Zgrupowania Świętego Królestwa Ethsharu, a staniemy się integralną częścią nowej
Hegemonii Ethsharu. Nie będę już generałem, raczej zarządcą miasta Ethshar ze
Skał. Po długich wiekach nastał pokój! Wojna się skończyła i do nas należy
zwycięstwo!
Nawet pogrążony w myślach Valder zauważył, że tłum był wciąż tak niespokojny,
tak zaskoczony i zagubiony, że ostatnie słowa, które powinny wzbudzić entuzjazm,
zyskały tylko krótkie niepewne oklaski.
rozdział 18
Przez trzy dni od przemowy samozwańczego suwerena najbardziej
zapracowanym człowiekiem w całej Fortecy był płatnik. Setki żołnierzy postanowiło
wykorzystać obietnicę Gora i odchodzili do cywila tak szybko, jak tylko mogli
załatwić sprawy z biurokracją. Oczywiście każdy zabierał swój żołd, zmniejszony o
opłatę za wcześniejsze zwolnienie z wojska. Opłata była starannie obliczona, tak by
skarbiec zachował wypłacalność, a jednocześnie żeby nikt nie czuł się oszukany.
Uznano, że właściwą kwotą będzie jedna sztuka srebra; Valder musiał przyznać, że
to rozsądne. Słyszał, że sprawy pieniężne załatwiano szybko i uczciwie.
Gdy jednak on spróbował odebrać swój żołd i odejść, odmówiono mu. Poborowi
żołnierze mogli zakończyć służbę kiedy chcieli, ale oficerów i żołnierzy służb
specjalnych poproszono, by poczekali.
Valder myślał, czy nie spakować się i po prostu nie odejść. Nie sądził, by w
ogólnym chaosie ktokolwiek przejął się jednym dezerterem. Jednak armia była mu
winna solidną sumkę. Skrytobójstwo miało swoje wady, ale przynajmniej dobrze
płacili. Wiedział, że aby założyć sklep z winem, będzie potrzebował pieniędzy.
Dlatego czekał.
Jak dotąd, cały czas działał, zakładając, że naprawdę chce zostać kupcem
winnym. Gdy jednak perspektywa stała się bliską rzeczywistością, a nie tylko
mglistym planem, pojawiły się wątpliwości. Co wiedział o handlu?
Cokolwiek jednak zechce robić, na pewno będą mu potrzebne pieniądze. Nie
stanie się nic złego, jeśli poczeka parę dni, aby je odebrać. Tandellin także na razie
został, gdyż nie zdecydował jeszcze, co ze sobą począć. Wyjaśnił to słowami:
“Czemu mam rezygnować z darmowego noclegu i wyżywienia?”. Sarai również
została; po nadejściu pokoju oboje byli zgodni, że pobiorą się, gdy tylko znajdą
wolną chwilę.
Valder był trochę niespokojny, zostając w Fortecy. Próbował się pocieszać,
obserwując mężczyzn i kobiety sunących w dół po zboczach, opuszczających coraz
bardziej puste korytarze. Widział ich twarze: jednych, gdy oglądali się, by po raz
ostatni spojrzeć na Fortecę, innych, gdy wychodzili i ruszali przed siebie. Niektórzy
uśmiechali się, pełni życia i nadziei, gotowi zdobyć dla siebie kawałek świata. Inni
wyglądali na zmartwionych i niepewnych, zostawiając za sobą jedyne życie, jakie
znali.
Przez trzy dni świeżo upieczeni cywile odchodzili ze wzgórza i przez trzy dni, w
nieregularnych odstępach czasu, żołnierze wchodzili do Fortecy samotnie, w
patrolach, oddziałach czy całych regimentach, by przekształcić się w cywilów i
dołączyć do wypływającego strumienia ludzi. Oczywiście niektórzy postanowili
zostać żołnierzami, więc liczba mieszkańców koszar zmieniała się, a nie spadała
jednostajnie.
Jak dotąd Gor nie zrobił niczego, by – jak obiecał – zbudować miasto wokół
Fortecy i przylegających do niej stoczni. I tak jednak rozrastało się dookoła miasto
szałasów, miasto namiotów i prymitywnych chat. Ludzie przybywali szybciej, niż
można było ich rozliczyć i odesłać. Nikt nie próbował nawet szukać miejsca wewnątrz
murów dla wszystkich nowo przybyłych. Co więcej, wielu z nowych cywilów, którzy
schodzili ze wzgórza, docierało nie dalej niż do tych zaimprowizowanych obozów.
Valder nie wychodził z Fortecy, z obawy, że trudno byłoby mu wrócić. Wysoki
wąski pokój z niedostępnym oknem nie znaczył wiele, ale Valder przyzwyczaił się do
niego i szczerze mówiąc, wolał kamienne podłogi od klepiska. Podejrzewał, że kiedy
ktoś znajdzie wolną chwilę, żeby zająć się kwaterami, pokój ten trafi do kogoś
bardziej użytecznego w czasach pokoju niż on. Zamierzał jednak wykorzystywać go,
póki mógł.
W końcu całe godziny zaczął spędzać na blankach nad największą bramą od
strony lądu. Obserwował odchodzące tłumy i próbował rozstrzygnąć, czy
rzeczywiście im zazdrości, czy nie. Nie ukrywał, gdzie spędza wolny czas, nie był
więc zdziwiony, kiedy trzeciego dnia po przemowie suwerena ktoś zawołał go głośno
po imieniu.
Obejrzał się i zobaczył posłańca, chłopca może dwunastoletniego, stojącego na
szczycie najwyższej drabiny.
–Ty jesteś Valder z Kardoret, panie? Valder skinął głową.
–Szukałem was wszędzie! Generał, to znaczy suweren, chce z wami zaraz
rozmawiać.
–To znaczy generał Gor? – zdziwił się Valder.
Nie przychodziło mu do głowy, dlaczego Gor chciałby go widzieć, zwłaszcza
teraz, kiedy wojna się skończyła. Nie było już wrogich dygnitarzy do zabijania.
A może byli? Może wyślą go przeciwko maruderom? Docierały tu wieści o
potyczkach z pomocnymi siłami, które wciąż jeszcze walczyły.
Oczywiście ci, którzy nie walczyli, byli często wyrzynani w pień przez
entuzjastycznych Ethsharyjczyków, nawet po kapitulacji. Valder nie dziwił się więc,
że stawiali opór. Mimo to nie sądził, by specjalne możliwości Wirikidora były
przydatne. Magowie i zwykli żołnierze lepiej od skrytobójców nadawali się do takiej
pracy.
Może ma się zająć jakimś shatrą, z którym magowie nie mogą sobie poradzić?
–Tak, generał Gor – zgodził się chłopiec. – Tylko że teraz jest suwerenem.
Słyszeliście jego przemowę?
–Tak, słyszałem – potwierdził Valder, schodząc po drabinie. Zastanawiał się, jak
należy zwracać się do suwerena.
Poszedł za chłopcem do Fortecy; przez labirynt pokojów i korytarzy dotarł do
gabinetu Gora. Przejście od władzy wojskowej do cywilnej nie przyniosło w komnacie
żadnych zmian.
Sekretarz pochylił się i, odpowiadając na nie zadane pytanie Valdera, szepnął z
gąszczu swojej brody:
–Zwracajcie się do niego “panie”. Najwyraźniej ten problem pojawił się już
wcześniej. Gor uniósł głowę.
–O, Valder. Chciałem porozmawiać z tobą na osobności.
Wstał, przeszedł przez gabinet i otworzył w przeciwległej ścianie niewielkie drzwi,
których Valder nigdy dotąd nie zauważył. Skinął ręką, a Valder z wahaniem
przekroczył próg i znalazł się w maleńkim pokoiku. Zerknął jeszcze przez ramię i
zorientował się, że z pół tuzina sekretarzy i adiutantów w gabinecie było równie jak
on zdumionych tą nieoczekiwaną tajemnicą.
Wewnątrz nagiej kamiennej komory Gor starannie zaniknął drzwi i przekręcił
klucz. Pokój był nieduży, miał może osiem stóp szerokości i dziesięć długości.
Jedyne umeblowanie stanowiły dwa proste drewniane krzesła. Gor usiadł na jednym i
wskazał Valderowi drugie.
Valder czujnie zajął miejsce. Kiedy już siedzieli, Gor nie tracił czasu na długie
wstępy.
–Nie wiem, co planowałeś robić, kiedy nadejdzie pokój, ale chciałbym, abyś został
tutaj.
–Jako żołnierz, znaczy? – zająknął się Valder.
–Jako członek mojego personelu. Bez znaczenia: żołnierz czy cywil. Jak wolisz.
–Dlaczego? Co miałbym robić?
–Dlaczego? Ponieważ uważam, że skrytobójca może się okazać użyteczny.
–Skrytobójca? W czasie pokoju? – Valder był zaszokowany i nie próbował tego
ukryć.
–W czasie pokoju może nawet bardziej niż kiedykolwiek. Kiedy teraz ktoś zacznie
mi sprawiać kłopoty, nie mogę kazać go powiesić; już nie. A wiem, że są ludzie
niezadowoleni z triumwiratu, który stworzyliśmy. Na bogów, są takie chwile, kiedy
sami nie jesteśmy z siebie zadowoleni! Ale to i tak lepsze niż chaos, a on właśnie by
nastąpił, gdybyśmy odeszli. To właśnie stało się w Starym Ethsharze, kiedy nie było
jasne, kto rządzi. Nie jest to dobra sytuacja: wszystkie te małe królestwa walczące o
kości po wielkim. Nie chciałbym, żeby powtórzyło się to tutaj, w Hegemonii. Użyję
wszelkich możliwych metod, wszelkich środków, jakie tylko okażą się konieczne, by
do tego nie dopuścić. Wśród nich także skrytobójstwa. Magowie zajmą się częścią
działań, lecz magia zostawia ślady, poza tym przed magią można się bronić. Ale twój
miecz jest wyjątkowy. Radziłeś sobie na północy, w miejscach gdzie magowie nie
mogli dotrzeć. Teraz nie będzie różnicy. Poza tym może czasem wystąpić potrzeba,
by wyeliminować jednego czy drugiego maga, a mają swoją gildię i są wobec niej
bardziej lojalni niż wobec kogokolwiek, w tym mnie czy innego śmiertelnika. Rzadko
można ich skłonić, by atakowali siebie nawzajem. Uważam, że Wikridor, czy jak on
się tam nazywa, to właśnie to, czego mi trzeba, by utrzymać w ryzach Gildię Magów.
–Wirikidor – poprawił odruchowo Valder.
–No to Wirikidor.
–Hmm,…
–I co na to powiesz? Będzie ci się to opłacało. Obiecuję.
–Sir… to znaczy, panie, nie sądzę, bym mógł się zgodzić. Tego dnia, kiedy
powiedziałeś nam, panie, o zakończeniu wojny, planowałem zjawić się tu,
zrezygnować i poprosić o inne zadania. Nie podoba mi się skrytobójstwo. Nie
wytrzymam tego dłużej. Nie mam talentu do takich zabójstw. Gdybym przypadkiem
nie został właścicielem tego miecza, to nie… W każdym razie z pewnością nie byłbym
skrytobójcą.
–Dlaczego nie?
–Bo nie lubię zabijać! Nie lubię niebezpieczeństwa, przekradania się i zabijania.
Nie lubię krwi. Kiedy toczyła się wojna, nie było tak źle. W końcu wszyscy to robili:
zabijali albo ginęli. Był ku temu powód, broniliśmy się. Teraz nie zabijałbym wrogów,
ale naszych ludzi, tylko po to, żeby ciebie chronić. Ja…
–Valder nagle zrozumiał, że nie tylko wyraża się niewłaściwie, ale niewiele
brakowało, by powiedział coś nieodwracalnie nietaktownego. Nagle zmienił front. – A
poza tym ten miecz, jak wiesz, panie, jest przeklęty i jeśli wciąż będę go używał,
wkrótce zwróci się przeciwko mnie. I tak nie mógłbym ci długo służyć. Chciałbym
tylko, sir… panie, odebrać swój żołd i wycofać się w spokoju. Może założę jakiś
sklep? Nie interesuje mnie walka, zabijanie, rząd czy polityka. Nigdy mnie nie
interesowały. Proszę cię, panie, nie zrozum mnie źle, ale pozwól mi odejść.
–Patrzył na Gora z nadzieją.
Suweren, wyraźnie zirytowany, początkowo opierał się na krześle, potem pochylił
się, kładąc łokcie na kolana. Teraz wstał, a dłoń odruchowo opadła mu na rękojeść
miecza.
–Jesteś pewien swojej decyzji?
Valder wstał, ale świadomie trzymał ręce z dala od Wirikidora.
–Jestem całkiem pewien, panie. Nie zostanę twoim skrytobójcą.
Ogarnęła go dziwna pewność siebie, gdy stał tak przed Gorem. Oto odmawiał
jednemu z trzech najpotężniejszych ludzi na świecie i nie miał się czego obawiać!
Gor nie mógł go zabić, Wirikidor tego dopilnuje. Nie mógł też zdegradować Valdera
ani postawić go przed sądem wojennym, skoro wojna się skończyła. Valder był
pewien, że próba osądzenia człowieka, który tylko próbował odejść z armii,
wywołałaby publiczny skandal, na który Gor raczej nie mógł sobie pozwolić.
Natomiast degradacja nie miała już znaczenia.
Gor chyba wyczuł, że Valder zmienił front. Sam stał się mniej pewny, mniej
rozgniewany, gdy spoglądał na Wirikidora.
–Mam nadzieję, że nikomu nie powtórzysz tej rozmowy – rzekł. – Nie byłbym z
tego zadowolony. Mogłyby się zdarzyć niemiłe rzeczy. Mogę pozwolić ci odejść,
Valderze z magicznym mieczem, ale nie pozwolę, byś pracował przeciwko mnie.
Wiem, że ten miecz strzeże cię przed śmiercią, ale są inne nieprzyjemne rzeczy,
które mogą ci się przytrafić. Pamiętaj o tym i milcz.
–Będę pamiętał.
–Dobrze. – Gor odwrócił się i otworzył drzwi. – W takim razie to wszystko.
–Niezupełnie, panie.
Valder został na miejscu i pozwolił, by jego dłoń przesunęła się nieco bliżej głowni
Wirikidora. W tym pokoiku on był górą. Jeśli wyjmie Wirikidora z pochwy, nie ma
wątpliwości, że Gor zginie. Oczywiście nie będzie też wątpliwości co do tego, kto go
zabił, choć Valder zawsze może twierdzić, że to wypadek. Ze względu na kapryśną
naturę Wirikidora ludzie mogą w to uwierzyć.
Nie miał zresztą zamiaru dobywać miecza. Sama możliwość wystarczała za
groźbę.
–Tak?
Valder wyczuł, że Gor był spięty i bardzo niebezpieczny. Może liczył, że zrani
Valdera i będzie się bronił na tyle długo, by wybiec. Wtedy miecz będzie mógł wybrać
z większej liczby ofiar.
–Zdaję sobie sprawę, że to wielka prośba, ale gdybyś zechciał, panie, wysłać
wiadomość do płatnika, by wyliczył mój żołd, to zwolnię się ze służby i zajmę swoimi
sprawami. Nie potrzebujesz mnie tutaj, panie, żebym chodził i rozmawiał z ludźmi.
–To wszystko? – Gor uspokoił się wyraźnie. Odwrócił się, otworzył drzwi,
wysunął głowę i krzyknął do czekających w głównym gabinecie: – Bragen! Zawiadom
płatnika, że Valder z Kardoret został zwolniony ze służby bez żadnych zarzutów i
należy mu wypłacić pełny żołd, gdy tylko tego zażąda!
–Tak, panie – odparł sekretarz, który doradzał Valderowi jak zwracać się do Gora.
–Dziękuję, panie – rzucił Valder, wyminął Gora i wyszedł z pokoiku.
Gor nie odpowiedział, krzyczał już na jakiegoś innego oficera.
Valder i Bragen bez słowa ruszyli obok siebie korytarzem. Valder rozmyślał i
planował przyszłość tak pilnie, jak nie robił tego od miesięcy.
Gor nie rzucał gróźb na próżno. Z całą pewnością miał na swych usługach
magów, którzy nie cofną się przed jednym czy drugim zabójstwem. Może uznać, że
Valder na wolności jest zbyt niebezpieczny, zwłaszcza tutaj. Właśnie dlatego Valder
prosił o natychmiastowe zwolnienie i pełny żołd. Wolał nie zostawać w Fortecy, gdzie
Gor może spotkać go przypadkiem i przypomnieć sobie, że Wirikidor jest
prawdziwym zagrożeniem – w Fortecy, gdzie Valdera łatwo odszukać, jeśli suweren
postanowi jakoś załatwić tę sprawę. Nadeszła pora, by ruszać, i to szybko. Nie miał
ochoty zostać oślepiony, okaleczony czy uwięziony.
Nie był nawet pewien, czy powinien tracić czas na powrót po osobiste rzeczy albo
pożegnanie z Tandellinem i przyjaciółmi. Uznał jednak, gdy płatnik odliczał jego
monety, że Gor jest zbyt zajęty, by się nim przejmować – przynajmniej jeszcze przez
kilka godzin. Odbierze pieniądze i będzie miał czas, aby zabrać rzeczy i zatrzymać się
na chwilę w koszarach.
Kiedy już to postanowił, zaczął się zastanawiać, dokąd powinien wyruszyć. Na
zachodzie leżał ocean, a na północy pustkowia, wybór wiec był mocno ograniczony.
Od wschodu miał tereny dawnego Zgrupowania Centralnego pod dowództwem
Anarana z Piasków. Co dalej, nie był pewien, jako że atak demonów starł dawne
Zgrupowanie Wschodnie. Gdzieś na południowym wschodzie było Zgrupowanie
Nadbrzeżne Azrada, od zawsze zajmujące się raczej zaopatrzeniem i komunikacją niż
walką. Jeszcze dalej, za Zatoką, leżały małe królestwa, które kiedyś tworzyły
ojczyznę Ethsharyjczyków.
Valder nie miał ochoty na włóczęgę po dziczy ani na samotność. Jeśli miał ukryć
się przed Gorem, co może być rozsądne, łatwiej będzie zgubić się w tłumie niż gdzieś
na pustkowiach. Każdy porządny mag może określić obszar, na którym znajduje się
poszukiwany osobnik; wystarczy do tego kilka prostych zaklęć. Jeśli będzie w
okolicy sam, takie metody łatwo pozwolą go odszukać. Zaklęcie jednak nie potrafi
wskazać jednego człowieka pośrodku obozu.
Forteca i najbliższe okolice były oczywiście dostatecznie zaludnione, ale wolał nie
zostawać tak blisko. A co z dwoma pozostałymi sztabami?
Anaran przebywał na południowym wybrzeżu, po drugiej stronie głównego
zachodniego półwyspu. Siedziba Azrada, podobno prawdziwe miasto, nie zwykły
obóz, leżała jeszcze dalej, na północno-wschodnim brzegu wschodniego półwyspu,
niedaleko ujścia Wielkiej Rzeki, niemal na granicy małych królestw. W końcu Azrad
dowodził w portach i na wybrzeżu całego świata. Jego zgrupowanie było ogniwem
łączącym trzy pozostałe i dawną ojczyznę.
Baza Azrada wydawała się obiecująca. Leżała za siedzibą Anarana, a zatem była
mniej dostępna dla Gora. Co więcej, Valder ocenił, że będą tam większe możliwości
do zrobienia interesu, skoro handel i tak jest już rozwinięty. Być może nie zostanie
handlarzem win, ale na wszystkich bogów, coś sobie znajdzie i nie skończy przecież
jako rolnik.
Kiedy zatrzymał się i powiedział Tandellinowi, że wyjeżdża, młodzieniec naturalnie
spytał, dokąd się wybiera.
–Sam nie wiem – mruknął Valder.
–Owszem, wiesz. Nie wyjeżdżałbyś tak nagle, gdybyś nie miał jakiegoś celu.
–Niby tak – przyznał niechętnie Valder. – Myślałem o rodzinnym porcie Azrada.
Pewnie jest tam mnóstwo pracy.
–Też tak myślę. Zatem powodzenia! – Z tymi słowy Tandellin uścisnął go, a potem
odszedł.
Valder był lekko zdziwiony. Oczekiwał, że Tandellin zechce przedłużyć tę
rozmowę, a nie przerwie jej tak nagle. Niepewny, czy powinien poczuć ulgę, czy
urazę, skierował się do bramy. Ledwie godzinę po rozmowie z suwerenem, z pełną
sakiewką u pasa, maszerował już ze wzgórza w stronę głównej kwatery Azrada.
rozdział 19
Valder nie był żeglarzem, ani nawet specjalnie nie lubił morza, choć zgadzał się,
że zapach soli w przyjemny sposób odświeża powietrze. Jednak po dłuższym
namyśle postanowił podróżować raczej statkiem niż po lądzie. Oceniał, że baza
Azrada leży ponad trzysta mil od Fortecy; nawet w najlepszych okolicznościach
byłby to długi meczący marsz. W dodatku okoliczności nie były najlepsze, na
przykład z powodu stanu dróg. Większa część trasy przebiegała przez terytoria
będące w ostatnich dziesięcioleciach przedmiotem sporu. Chociaż zbudowano drogi,
by ułatwić przerzuty wojska, były one raczej prowizoryczne i nie utrzymywano ich w
należytym stanie. Zresztą liczne gościńce zostały zniszczone podczas bitew.
Trasę tę musiał pokonać pieszo – nie miał szans ani na konia, ani żadne z
jucznych zwierząt. Ludzie, którzy przed nim opuścili Fortecę, wykupili albo wykradli
wszystkie okoliczne zwierzęta.
Kiedy to zrozumiał, wsiadł na pierwszy statek, na którym znalazł miejsce. Na
szczęście pływały regularnie, więc nie stracił zbyt wiele czasu.
Ze zdziwieniem odkrył, że statki te przywoziły ludzi z południa i wschodu – ludzi,
którzy mieli nadzieję na większe możliwości wokół tej najbardziej na północ
wysuniętej z trzech nowych stolic. Mniej zdziwiła go obserwacja, że dziesiątki innych
wędrowały tak jak on, opuszczając Fortecę i podążając do okolic bliższych dawnej
ojczyzny.
Zastanawiał się, jak wyglądają sprawy w innych miejscach. Czy cała Hegemonia
była tak niespokojna? Nagły koniec wojny pozostawił setki, a nawet tysiące ludzi w
niepewności, jak ułoży się ich życie.
Stał przy relingu na statku, patrzył na oddalającą się z wolna twierdzę Gora i
przekonywał sam siebie, że dokonał właściwego wyboru. Owszem, wszyscy żyjący
przyjaciele wciąż przebywali w Fortecy lub w jej pobliżu, jednak ten wyjazd oznaczał
zerwanie z przeszłością skrytobójcy i całym dawnym życiem. W mieście Azrada nikt
nie będzie go znał, nikt nie będzie wiedział, że Wirikidor jest czymś więcej niż
zwykłym mieczem, który może nosić każdy weteran. Z czasem pozna nowych
przyjaciół, których nie będzie obchodziło, co robił podczas wojny. Czeka go
spokojny żywot, dopóki nie wyjmie z pochwy Wirikidora.
A jeśli miecz pozostanie w pochwie dostatecznie długo, Valder może przeżyć
wszystkich, którzy wiedzą o jego istnieniu.
Zastanawiał się, czy to dobrze. Kochał życie, a przynajmniej zwykle je lubił; może
jednak w końcu będzie zmęczony? Nieskończone życie, gdy wszyscy wokół będą się
starzeć i umierać, może być przygnębiające. Oczywiście on pewnie też będzie się
starzał.
Ta myśl uderzyła go nagle. Jak to działa? Czy miecz zachowa jego młodość, czy
tylko życie? Nie chroni go od ran – czasami odczuwał ból w lewej ręce, którą zranił
czarownik – więc dlaczego miałby go chronić przed starością?
A w takim przypadku, czy rzeczywiście nie dopuści do śmierci ze starości?
Darrend mówił, że bez łamania zaklęcia Valder może zginąć jedynie od klingi
Wirikidora. Więc prawdopodobnie miecz jakoś utrzyma go przy życiu.
Życie przez kilkaset lat i normalne starzenie może być gorsze od śmierci, jeśli w
ogóle istnieje coś takiego. Widywał już znużonych mężczyzn po sześćdziesiątce i
innych, którzy wciąż cieszyli się życiem pomimo osiemdziesięciu lat. Ale po stu czy
dwustu życie nie będzie już pewnie warte przeżywania.
Cóż, może miecz jakoś zachowa jego młodość. Miał dość czasu, żeby się o to
martwić. Zresztą z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, choć nie zawsze łatwe czy
przyjemne. Odwrócił się i zszedł pod pokład. Żołądek zaczął się buntować.
Statek zatrzymał się na krótko w miasteczku zwanym Shan z Morza, na krańcu
południowo-zachodniego półwyspu, ale Valder nie zwrócił na ten fakt uwagi. Zbyt
mocno dręczyła go choroba morska, by mógł wstać z hamaka.
Następny postój wypadł w ogromnym warownym obozie Anarana, zwanym teraz
Ethsharem na Piaskach. W tym czasie Valder czuł się na tyle dobrze, by wyjść
niepewnie na pokład i oprzeć się ciężko o reling. Zastanawiał się już, czy nie zejść ze
statku i nie zakończyć swych cierpień, stając znów na lądzie; uznał jednak, że lepiej
płynąć dalej. Czuł się coraz zdrowszy, a wiedział, że w mieście Azrada będzie
bezpieczniejszy.
Zresztą labirynt namiotów i prowizorycznych baraków, pokrywający płaski
piaszczysty grunt, nie wyglądał zachęcająco. Pośrodku wznoszono duży budynek z
polerowanego kamienia – rusztowania okrywały wielką niedokończoną kopułę.
Wzdłuż brzegu ciągnął się rozległy system latarni morskich, urządzeń portowych i
baterii obronnych, a w dali widział imponujące mury miasta. Poza tym Ethshar na
Piaskach był plątaniną wąskich, nie wybrukowanych uliczek, przy których wyrastały
najrozmaitsze namioty i prymitywne chaty, zbite chyba z resztek i z wyrzuconego
przez morze drewna. W takich konstrukcjach mieszkała niewyobrażalna liczba ludzi,
chyba nawet więcej niż w Ethsharze ze Skał.
Valder obserwował to wszystko, kiedy statek sunął w stronę nabrzeża. Mimo
choroby morskiej uznał, że lepiej zostać na pokładzie i płynąć do portu Azrada.
Ethsharu Azrada, jak pewnie nazywano teraz tamto miejsce.
Dzień czy dwa po wypłynięciu z Ethsharu na Piaskach decyzja ta okazała się
rozsądna. Żołądek przyzwyczaił się do kołysania statku i Valder mógł już swobodnie
spacerować po pokładzie. Patrzył, jak w dali przesuwa się coraz bardziej zielone i
porośnięte drzewami wybrzeże. Kiedy minęli falochrony na szczycie półwyspu,
dzielącego Wielki Ocean od Zatoki Wschodniej, okolica wydała się jeszcze
piękniejsza – najpiękniejsza, jaką Valder w życiu oglądał.
Wreszcie, dwa tygodnie od opuszczenia Fortecy, ujrzał Ethshar Azrada. Z
początku była to tylko szara linia na horyzoncie, wśród zieleni. Rosła i rosła, aż
przesłoniła cały brzeg. Zanim statek przesunął się wzdłuż jednego z kanałów do
doku, Valder miał czas, by zmienić perspektywę. To nie był obóz, w żadnym
znaczeniu tego słowa. Nawet miasto wydawało się określeniem zbyt skromnym. Było
większe od wszystkich, jakie oglądał – większe, niż sobie wyobrażał, że jest możliwe.
Nadbrzeże ciągnęło się całymi milami, a każdy cal pokrywały doki, składy, mola i
domy. W głąb lądu wcinały się dwa szerokie kanały, a nad ich brzegami również stały
doki i portowe składy. Nigdzie nie zauważył namiotów czy szałasów. Budynki były
kamienne i ceglane, niezbyt nowe.
To rozsądne, oczywiście. Miejsce to było sztabem nie armii lecz marynarki
wojennej, a także systemu zaopatrzenia, który pozwalał wyżywić i wyekwipować obie
grupy wojsk lądowych. Choć formalnie znajdowali się poza granicami Starego
Ethsharu, wróg nigdy nie zdobył tego terenu, nie zbliżył się nawet i nie zagroził mu w
żaden sposób. Nie było więc powodu, by nie budować tu domów, a marynarka nie
miała wiele do roboty z przykutym do lądu przeciwnikiem.
Rozmyślania Valdera przerwała brutalnie grupa marynarzy w niebieskich kiltach.
Maszerowali ramię w ramię przez pokład i krzyczeli:
–Wszyscy na brzeg! Wszyscy na brzeg!
Udało mu się jeszcze wrócić do maleńkiej kabiny i zabrać swój bagaż. Potem,
wraz z resztą podróżnych zszedł trapem na nabrzeże, gdzie pozostawiono ich
samym sobie. Niektórzy z nowo przybyłych niemal natychmiast odwrócili się i głośno
żądali przejazdu gdzie indziej: do Ethsharu ze Skał, Ethsharu na Piaskach, do Shanu
z Morza – gdziekolwiek, byle nie zostawać w tym dziwnym ponurym miejscu z
kamienia i cegły. Nikt z nich nie widział jeszcze prawdziwego miasta – w tej chwili
było przecież jedynym w całej Hegemonii, choć już budowano dwa następne, a
podróże do Małych Królestw zostały mocno ograniczone na mniej więcej stulecie.
Valder był wyjątkiem. Podczas swoich skrytobójczych wypraw zwiedził trzy różne
miasta na północy, więc nieskończone szeregi budynków, nagie ściany i ulice nie
były mu całkiem obce i nieznane. Północne miasta były mniejsze i niemal porzucone,
natomiast Ethshar Azrada aż kipiał życiem, co było chyba dobrym znakiem. Takie
miasto dawało więcej możliwości niż dwa pozostałe Ethshary. Ruszył wzdłuż
nabrzeża, doszedł do wody i skręcił w lewo, w głąb lądu.
Ulica, którą wybrał, biegła równolegle do kanału. Jak można się było spodziewać
tak blisko portu, stały przy niej budynki, które na parterze miały sklepy, a na piętrze
zamtuzy lub składy. Nie widział oberży, co wydawało się dziwne, natomiast wśród
sklepów dostrzegł dostawców okrętowych, powroźników, bednarzy, cieśli,
żaglomistrzów i niepokojącą liczbę sklepów z winem. Rynek tutaj, uświadomił sobie,
był już niemal nasycony. Jeśli chce handlować winem, musi udać się gdzie indziej, a
jeśli chce tu zostać, powinien znaleźć sobie inne zajęcie.
Zauważył to wszystko, przeciskając się przez tłum. Ulica była pełna ludzi – szli w
obie strony, ubrani w różnorodne fantazyjne stroje. Na którymś ze skrzyżowań tłum
był tak gęsty, że Valder musiał przeciskać się do środka, inaczej zepchnęliby go
przez niski parapet do kanału. W duchu dziękował, że cały ruch odbywa się pieszo;
konie czy woły całkiem zablokowałyby przejście.
Niedaleko nadbrzeża, gdzie zszedł ze statku, biegnąca wzdłuż kanału ulica
krzyżowała się ukośnie z inną. W tym miejscu urządzono spory trójkątny plac
targowy, gdzie rolnicy i rybacy sprzedawali swoje towary. W bliższym końcu na
wzniesionej platformie stało trzech mężczyzn; jeden z nich wykrzykiwał w stronę
grupki ludzi jakieś liczby, a drugi nosił kajdany. Valder uświadomił sobie ze
zdumieniem, że właśnie widzi sprzedaż niewolnika.
Oczywiście wiedział, że takie rzeczy istnieją. Nieliczni jeńcy z północy, którzy
przeżyli, pewnie kończyli właśnie jako niewolnicy. Niewolą karano niektóre
przestępstwa. Po raz pierwszy jednak bezpośrednio spotkał się z instytucją
niewolnictwa.
Zastanawiał się, skąd pochodzi sprzedawany mężczyzna i jak znalazł się w tej
sytuacji, oraz jak drogi jest niewolnik. Nie miał zamiaru go kupować, na nic by mu się
nie przydał, zresztą wolał uniknąć dodatkowej odpowiedzialności. Mimo to był ciekaw
ile – w srebrze – warte jest życie człowieka. Przecisnął się do przodu, żeby
posłuchać.
Spóźnił się. Handlarz krzyknął “Sprzedane!” akurat w chwili, gdy Valder dotarł
dostatecznie blisko, by zrozumieć słowa. Czekał jeszcze przez chwile, chcąc
sprawdzić, czy nie pojawią się następni niewolnicy na sprzedaż, jednak ten był chyba
ostatni w partii. Handlarz zszedł z platformy, a drugi wolny mężczyzna odprowadził
niewolnika na bok.
Lekko rozczarowany, ale też podekscytowany egzotyką miasta, Valder wzruszył
ramionami, odwrócił się i niemal nadepnął na ogon maleńkiego złocistego smoka
długości ledwie trzech stóp. Prowadziła go na łańcuchu pulchna kobieta w
czerwonym aksamicie. Valder patrzył zdumiony; nie zdawał sobie sprawy, że nawet
nowo narodzone smoki mogą być tak małe.
Kiedy potwór zniknął w tłumie, Valder ruszył dalej. Przeciskał się teraz na
południe, na koniec placu targowego. Dotarł już na sam środek, kiedy uświadomił
sobie, że nie ma pojęcia, dokąd właściwie zmierza. Znajdował się w Ethsharze Azrada
i nie zamierzał podróżować dalej. Porzucił już nadzieję na założenie sklepu z winem –
konkurencja była zbyt duża i zbyt dobrze ustawiona. Samotny w obcym mieście, miał
tylko kilka osobistych drobiazgów, trochę odzieży, pełną sakiewkę, magiczny miecz i
nic więcej.
Oczywiście najpierw musiał znaleźć pożywienie i schronienie na noc. W mieście z
pewnością są gospody, musi ich tylko poszukać. Kiedy będzie już miał pokój i
posiłki, wtedy spokojnie się zastanowi, co dalej. Miał przed sobą całe życie, być
może nawet bardzo długie życie, i mógł z nim zrobić co zechce. Był wolny, niczym
nie związany, bez żadnych obowiązków i planów.
Spodziewał się, że znajdzie gospodę w pobliżu portu, jednak żadnej nie zauważył.
Zatem następnym logicznym miejscem będą okolice bram miasta. Pozostało tylko
rozstrzygnąć, gdzie leży najbliższa z nich.
Dotarł do wąskiego końca placu, skąd wybiegały dwie ulice: jedna na wschód
przez ujście kanału, druga skręcająca na południowy zachód. Wybrał tę drugą i
pomaszerował przed siebie.
Tłum nieco się przerzedził, choć chyba poruszał się szybciej i wciąż był złożony
tylko z pieszych.
Jakieś pięćset stóp od skrzyżowania ulica dobiegała do innej. Miał wybór miedzy
północnym zachodem a południowym wschodem. Przez chwilę stał zamyślony na
rogu, po czym zatrzymał przechodnia w jasnożółtej tunice.
–Którędy do bramy miasta? – zapytał. Mężczyzna spojrzał na niego.
–Zachodniej?
–Jeśli ta jest najbliższa.
Mężczyzna wyciągnął rękę na południowy wschód i powiedział:
–Pójdziesz tędy, aż do ulicy Mostowej, skręcisz w prawo, potem prosto, aż
dojdziesz do Zachodniej, pójdziesz nią do Ciesielskiej, a ona dobiega do placu przy
bramie zachodniej.
Zanim Valder zdążył podziękować, albo prosić o więcej szczegółów, mężczyzna
odwrócił się i zniknął w tłumie. Valder zaczął się zastanawiać czy może zadał
niewłaściwe pytanie. Z pewnością są jakieś gospody bliżej.
Dostał jednak wskazówki, więc podążył zgodnie z nimi. Ulica prowadząca na
południowy wschód jedną przecznicę dalej dobiegała do szerokiej alei. Choć nie
zauważył żadnego mostu ani tabliczki z nazwą, Valder założył, że to właściwa, i
skręcił w prawo.
Mostowa, jeśli to była ta, zdawała się ciągnąć w nieskończoność, i była równie
zatłoczona jak inne. Przeszedł już mniej więcej pół mili, przeciskając się między
ludźmi, i dotarł do skrzyżowania, gdzie aleja nie biegła dalej prosto, lecz skręcała
ukośnie. Valder zawahał się, uznał jednak, że to pewnie skrzyżowanie z Zachodnią, i
skręcił w prawo. Rzut oka na słońce przekonał go, że zmierza teraz na zachód.
W miarę, jak szedł, zmieniała -się okolica. Dostawcy okrętowi i powroźnicy
zniknęli, kiedy zostawił za sobą kanał. Zastąpili ich kołodzieje i kowale, a zamtuzy i
składy ustąpiły miejsca rezydencjom. Przy tej ulicy handlowali tkacze, kupcy
bławatni, druciarze, kowale i garbarze. Valder nigdy jeszcze nie widział tylu
zebranych razem warsztatów. Dowolna ulica miasta miała ich więcej niż wędrowne
targi, które obsługiwały wojskowe obozy.
Budynki tutaj wydawały się nowsze niż przy kanale, wznoszono je w
nowoczesnym stylu, górne pietra urządzano w drewnie, zamiast – zgodnie ze starym
zwyczajem – od fundamentów po kalenice budować z solidnego kamienia.
Oczywiście to logiczne: miasto powstało w okolicy portu i stopniowo rozrastało się w
głąb lądu.
Ulica Zachodnia dobiegała do innej, przecinającej ją ukośnie. Valder bez wahania
skręcił w lewo, na południowy zachód. Niezależnie od abstrakcyjnych rozważań
słyszał i wyczuwał targ, a z rogu Zachodniej dostrzegł szczyt kamiennej wieży i
uznał, że to pewnie brama.
Rzeczywiście, za następnym zakrętem prosty kawałek ulicy prowadził aż do placu
targowego, bardzo zatłoczonego, leżącego w cieniu dwóch wysokich wież.
Chciał ruszyć szybciej, gdyż długi spacer wyczerpał jego cierpliwość, to jednak
okazało się niemożliwe. Miał wrażenie, że znaczna część tłumu na ulicy w ogóle się
nie porusza; wielu ludzi po prostu stało w miejscu.
Wcisnął się w strumień sunący wolno w stronę placu. Cały czas zdumiewały go te
tłumy. Nie podejrzewał nawet, że na świecie żyje tylu ludzi, ilu widział w Ethsharze
Azrada.
Czyjaś ręka zagrodziła mu drogę i usłyszał, jak ktoś zażądał wsparcia dla
kalekiego weterana.
Valder z niechęcią odsunął dłoń i pomaszerował dalej. Żebracy! Jakoś nie
spodziewał się żebraków w tym ogromnym bogatym mieście, choć oczywiście
rozsądek podpowiadał, że muszą się tu znaleźć. W naturalny sposób trafiali tam,
gdzie były pieniądze, a w Ethsharze Azrada z pewnością były.
Zauważył szyld przedstawiający ogromny złoty puchar z przelewającym się nad
krawędzią purpurowym winem. Rząd run pod spodem głosił: “Posiłki i noclegi”.
Valder skierował się w tamtą Stronę.
Sporo ludzi, większość ze zmarszczonymi czołami, stała wokół drzwi do gospody.
Nie przeszkadzali jednak, gdy Valder przecisnął się między nimi. Przestąpił próg,
wszedł do mrocznego wnętrza i znieruchomiał.
Gospoda była niemal tak zatłoczona jak ulica. Główna sala tuż za drzwiami miała
ponad dwadzieścia stóp szerokości, ale wolna pozostała tylko wąska ścieżka,
prowadząca od drzwi do kominka i dalej, wzdłuż rzędu beczek do przeciwległego
kąta, gdzie były schody i dwoje drzwi do innych pomieszczeń. Poza tym podłogę
całkowicie pokrywały koce, zastępujące wszystkie zwykłe meble w gospodzie. Koce
były ułożone równo, w prostokątach szerokości dwóch stóp i długości sześciu, a na
każdym siedział, leżał albo stał mężczyzna lub kobieta z bagażem ułożonym na
jednym końcu legowiska. Niektórzy mieli tylko zapasową tunikę, inni duże
nieporęczne toboły. Praktycznie wszyscy nosili zieleń i brąz ethsharyjskiej armii.
Zdziwiony i zakłopotany, podążył ścieżką obok paleniska i zatrzymał się przy
pierwszej beczce. Zza drzwi na tyłach wyszedł oberżysta.
–Czym mogę służyć? – zapytał.
–E… Na razie kufel piwa.
–To będą cztery sztuki srebra – ostrzegł gospodarz. Valder patrzył na niego
zdumiony. Szok sprawił, że na moment zapomniał o legowiskach na podłodze.
–Co?
–Cztery sztuki srebra, powiedziałem. Zostało nam tylko pół antałka, a przez
najbliższy tydzień nie będzie dostawy.
–W takim razie rezygnuję. A woda?
–Miedziaka za kufel. I nie mam wydać ze srebrnika.
–To szaleństwo! Sprzedajesz piwo za cenę dobrego wina z południa, a wodę w
cenie najlepszego piwa!
–To prawda, panie. Rzeczywiście sprzedaję. Tyle wytrzyma rynek i byłbym
głupcem, nie biorąc tego, co mogę, póki ci biedacy wciąż mają swój żołd do wydania.
–To rozbój!
–Nie, drogi panie. To uczciwy handel. Bramy i place targowe są tak zatłoczone,
drogi pełne, a statki zajęte przez pasażerów, że nie docierają tu żadne dostawy.
Mamy niezłą studnię na tyłach, ale nie jest bezdenna i można z niej wyciągnąć tylko
ograniczoną ilość wody. Słyszałem, że tawerny bliżej bramy przyjmują już tylko złoto.
–A pokoje? – wszystkie zajęte, panie, i podłogi także. Jestem człowiekiem
uczciwym i nie będę cię oszukiwał. Nie mam takiego miejsca, żebyś nie blokował mi
drogi. Na górze śpią po czterech na łóżku i po sześciu na każdym kawałku podłogi.
Koc i miejsce na dole kosztowałoby cię jedną sztukę srebra, gdyby mi jakieś zostało.
–To szaleństwo. Skąd biorą się ci ludzie?
–Owszem, szaleństwo, panie. Z tym nie będę się spierał. Wydaje się, że cała armia
Ethsharu trafiła pod Zachodnią Bramę. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Wszystko z powodu końca wojny; jestem pewien, że już nigdy nie zobaczymy czegoś
podobnego. Jeśli ceny znowu spadną, pod koniec roku wycofam się z interesu jako
człowiek bogaty. Ale kto może wiedzieć, co się stanie z cenami, kiedy już raz zaczęły
się zmieniać? Armia już ich nie ustala, więc muszę żądać tyle, ile mogę.
–Mam pieniądze, oberżysto, ale niech mnie demony porwą do północnego piekła,
jeśli zapłacę sztukę srebra za wodę.
–Wystarczy miedziak.
–Tego też nie zamierzam zapłacić. Oberżysta wzruszył ramionami.
–Jak chcesz. I bez ciebie, panie, mam dość klientów.
–Czy jest jeszcze w tym mieście jakieś miejsce, gdzie wciąż uczciwie ustalają
ceny?
–Nie mam pojęcia. Może jest gdzieś jeszcze jakiś dureń. Jeśli tak, to z pewnością
osuszył już wszystkie swoje beczki.
–Jeszcze się przekonamy. – Zanim skończył mówić, wiedział, że jego słowa
zabrzmiały głupio.
Odwrócił się i – demonstrując zły humor – przeszedł do wyjścia wprost przez
szachownicę koców, nie zwracając uwagi na gniewne protesty tych, których
nadepnął.
rozdział 20
Valder przekonał się ze zdumieniem, że sytuacja jest właśnie taka, jak opisywał
właściciel “Przepełnionego Pucharu”. Każdy krok w stronę rynku przy Bramie
Zachodniej łączył się z kolejnym skokiem cen. Gospody i tawerny przylegające do
rynku faktycznie nie przyjmowały mniej niż sztukę złota, nawet za wodę, nie mówiąc
o chlebie, serze czy piwie. Valder ocenił, że cały jego żołd, który uważał za
wystarczający, aby przeżyć spokojnie dwa lata lub więcej, ledwie mu wystarczy na
dobry obiad i noc w pokoju w oberży “Na Barbakanie”, która, co dziwne, nie mieściła
się w barbakanie, a nawet do niego nie przylegała. Barbakan był podstawą jednej z
dwóch wież i wciąż obsadzali go żołnierze, podobnie jak obie wieżyce i mur. Tawerny
i oberże stały po przeciwnej stronie placu, a “Na Barbakanie” tkwiła w samym
środku.
Dziwne, ale południowy i północny bok placu były całkiem otwarte, zaznaczone
tylko nieco niższym poziomem gruntu. Valder widział ciągnące się mury miasta.
Równolegle do nich, ale oddalona o sto stóp, biegła szeroka ulica, prosta, dokąd
sięgał wzrokiem. W nierównym zagłębieniu między murem a ulicą nie było żadnych
domów, żadnych konstrukcji, były natomiast koce podobne do tych, jakie widział w
“Przepełnionym Pucharze” – całe ich setki, a każdy miał właściciela. Ci ludzie,
uświadomił sobie Valder, to weterani – zbyt biedni albo zbyt oszczędni, by płacić za
miejsce w gospodzie czy tawernie. Kilku, jak zauważył, było rannych czy kalekich, a
większość obdartych i brudnych. Kiedy odwiedził już kilkanaście oberży, nie
znajdując jedzenia, picia ani noclegu za cenę, jaką skłonny był zapłacić, Valder stanął
pośrodku placu, otoczony przez sunące tłumy. Na północy i południu widział
bezdomnych weteranów na ich żałosnych kocach. Na wschodzie stały te
nieprawdopodobnie kosztowne gospody, na zachodzie wyrastała brama, szeroka na
pięćdziesiąt stóp i równie wysoka. Jednak wydawała się niewielka wobec dwóch
potężnych wież. Poczuł nagle, że musi z kimś porozmawiać – nie z chciwym
oberżystą ani z włóczącym się bez celu weteranem, ale kimś rozsądnym i
zorientowanym. Nie wiedząc właściwie dlaczego, skierował się do bramy.
Wież pilnowali oczywiście prawdziwi żołnierze, wciąż w pełnym umundurowaniu.
Valdera dziwnie uspokoił widok wypolerowanych pancerzy i wyprostowanej postawy.
Trzej ludzie uważnie kierowali ruchem przez bramę, odpowiadali na wykrzykiwane
pytania i przepuszczali tylko pieszych. Czwarty z nich najwyraźniej był chwilowo
wolny – siedział na składanym płóciennym krzesełku, oparty o kamienną ścianę
barbakanu.
Valder podszedł bliżej i również oparł się o mur. Żołnierz zerknął na niego, ale
milczał. Valder wywnioskował, że jego towarzystwo nie jest tu źle widziane.
–Długo to już tak trwa? – zapytał, kiedy milczenie przeciągało się i z uprzejmego
zmieniało w nieco krępujące.
–Masz na myśli te tłumy? Ze dwa lub trzy tygodnie, odkąd ogłosili, że wojna
skończona. Nikt nie wie co robić bez rozkazów, więc przyjechali tutaj w nadziei, że
ktoś im powie.
–Przecież to nie może tak trwać wiecznie.
–Nie, nie przypuszczam. Prędzej czy później zjawią się tu wszyscy, zobaczą ten
chaos, zrezygnują i odjadą.
–Ale wielu pewnie zostanie. Przecież to będzie bardzo wielkie miasto, jeszcze
większe niż do tej pory.
–Och, oczywiście. Już teraz wytyczają nowe ulice, gdzie tylko znajdą miejsce
wewnątrz murów.
–Czy ktoś ma jakieś plany co do tych ludzi?
–Właściwie nie. Co można zrobić? Mamy rozkaz nie wpuszczać tu koni ani wołów,
żeby zmniejszyć tłok na ulicach. Azrad kazał wydać darmowe koce, żeby nikt nie
musiał spać w błocie, ale to chyba wszystko. Nie ma co z nimi zrobić. Na zewnątrz
–Nie wiedziałem, że jest aż tak wielkie.
Valder spojrzał na zatłoczony plac – tłum chyba się przerzedzał, albo tak się tylko
wydawało w zapadającym zmroku. Ze zdziwieniem zauważył, że słońce opadło za
zachodni horyzont i cień miejskiego muru przesłaniał wszystko w polu widzenia. Do
tej pory nic nie jadł i nie miał gdzie zatrzymać się na noc.
–Ile tu jest bram? – spytał.
–Trzy, chociaż planują przebić czwartą na południowym zachodzie.
–I oberże są przy wszystkich?
–Pewnie tak, ale do Bramy Zachodniej trafia najwięcej ludzi. Tędy biegnie główny
trakt, droga do Ethsharu Anarana, Gora i północnych ziem. Pozostałe bramy
prowadzą tylko do miejscowych gospodarstw na półwyspie. Myślę, że większość
oberży jest tutaj.
–Jak daleko stąd do następnej bramy?
Żołnierz odchylił się na swoim krzesełku i zastanowił przez chwilę.
–Myślę, że będzie dwie mile, a może więcej. To duże miasto. Valder zerknął na
rzednący tłum i ciemniejące niebo. Przed niektórymi gospodami i sklepami zapalono
pochodnie, lecz na ulicach będzie ciemno. Był już zmęczony i nie pociągał go
dwumilowy marsz przez obce miasto nocą – zwłaszcza że miał tylko niewielką szansę
na poprawę sytuacji przy innych bramach.
–Może wezmę jeden z tych koców – powiedział. – Wygląda na to, że spędzę tę
noc na Stustopowym Polu.
Żołnierz uśmiechnął się.
–Słusznie. Żołd musi wystarczyć na długo, prawda? – Wyprostował się, złożył
przednie nogi krzesełka i wstał. Skinął głową i zniknął za drzwiami wartowni. Po
chwili wrócił z brązowym zawiniątkiem. – To dla ciebie – powiedział i rzucił Valderowi
koc.
Valder nie odpowiedział. Podziękował skinieniem głowy i zniknął w tłumie.
Kierując się ulicą Wałową na południe, szukał wolnego miejsca na Stustopowym
Polu. Zwracał też uwagę na jego mieszkańców; im bardziej oddalał się od placu, tym
gorzej wyglądali.
Zanim minął sześć przecznic, wsunął koc pod pachę, by mieć wolne ręce; prawą
dłoń oparł na rękojeści miecza, a lewą ściskał sakiewkę.
Mur, a wraz z nim ulica Wałowa, skręciły trzy razy, nim Valder znalazł sobie
miejsce. Ocenił, że do placu targowego przy Zachodniej Bramie jest prawie mila, i
zastanowił się, czy nie iść dalej, do drugiej bramy.
Szybko jednak zrezygnował z tego pomysłu. Zapadła noc, światło z nielicznych
pochodni i latarni nie pomagało wiele. Wolał nie wędrować dalej w takich warunkach,
zwłaszcza z pełną sakiewką. Co gorsza, jeśli legowiska przybywających przez Bramę
Zachodnią sięgały aż tutaj, to wchodzący do miasta przez sąsiednią bramę mogą
sięgać tak samo daleko w stronę przeciwną. Mógłby więc trafić w ścisk podobny do
tego, z którego właśnie się wyrwał. Brama Zachodnia jest podobno najbardziej
ruchliwa, lecz pozostałe są pewnie równie zatłoczone i kosztowne.
Było oczywiste, że w Ethsharze Azrada do niczego nie dojdzie; zbyt wielu ludzi
dotarło tu przed nim i wszelkie możliwości zostały już wykorzystane. Musi ruszyć na
wieś, przynajmniej chwilowo. Nadal nie miał ochoty na to, by wieść życie rolnika, ale
jakaś okazja na pewno się przecież trafi.
Nic nie jadł, odkąd zszedł ze statku. Żołądek dawał znać o sobie głośno, gdy
Valder rozkładał koc na ubitej nagiej ziemi. Obiecał sobie, że rano kupi coś do
jedzenia – niezależnie od ceny.
Przyjrzał się czujnie sąsiadom i ułożył na kocu, wciąż prawą ręką ściskając
głownię Wirikidora, a lewą sakiewkę – nie miał ochoty zostać okradziony. Zasnął
wreszcie, a gdy obudził się o świcie, miecz i sakiewka znajdowały się na swoich
miejscach. Jeśli byli tu jacyś złodzieje, pewnie znaleźli łatwiejszy łup.
Zesztywniał po całej nocy spędzonej na kocu. Wstał niepewnie i przeciągnął się
energicznie. Wokół niego mężczyźni i nieliczne kobiety wciąż spali. Tylko kilkoro
przebudziło się, a nawet wstało, inni siedzieli i rozglądali się sennie. Valder poczuł, że
od samego patrzenia na nich ogarnia go depresja. Ile potencjału szło tu na marne!
Postanowił, że przynajmniej on nie będzie gnił na Stustopowym Polu. Wydostanie się
z miasta i znajdzie swoje miejsce. Nigdzie poza Ethsharem Azrada nie widział tak
potwornego wzrostu cen; oczywiście przebywało tu o wiele więcej ludzi niż gdzie
indziej. Miał więc nadzieję, że poza miastem oszczędności pozwolą mu przetrwać.
Chciał zgubić się w tłumie, by Gor nie mógł go znaleźć, jeśli nagle uzna, że byli
skrytobójcy są niebezpieczni. Jednak tłum w tym mieście był większy, niż Valder
potrafił sobie wyobrazić. Teraz więc chciał jak najszybciej zostawić miasto za sobą.
Zwinął koc, starannie obchodząc sąsiadów, dotarł do ulicy, skręcił w lewo i ruszył do
Zachodniej Bramy.
Nie zwrócił niczyjej uwagi, gdy wychodził przez bramę na gościniec i nie zauważył
strażnika, z którym rozmawiał poprzedniego dnia.
Do południa był już cztery mile od murów.
Dzień upływał i ruch na drodze narastał. Z początku było niemal pusto, a teraz w
obie strony podążał zwarty strumień podróżnych. Do miasta wciąż kierowali się
ludzie z rozwiązanych armii. Inni, którzy poznali już sytuację, odchodzili z Ethsharu
Azrada, by szukać lepszych miejsc.
Valder uznał wizyty w mieście za daremne. Próbował więc zatrzymać jakąś grupę i
wytłumaczyć im, że niczego tam nie znajdą. Nie zwracali uwagi na ostrzeżenia.
–Może nie ma tam nic dla ciebie, kolego, ale my nie będziemy tacy wybredni –
stwierdził ich przywódca, patrząc znacząco na szaro-czarny mundur Valdera.
Jak większość, ubrany był w zieleń i brąz. Do tej pory niewielu ludzi szukało
cywilnych ubrań, choć insygnia i oznaki rangi widywało się rzadko. Do półpancerzy
mieli prawo tylko ci, którzy pozostali w armii.
–Nie jestem wybredny – przekonywał go Valder. – Tam całe miasto jest
zatłoczone, zaczyna brakować jedzenia, a miejsce do spania kosztuje więcej za noc,
niż powinno za rok.
–Wolimy sami to zobaczyć. Nie znamy cię, dlaczego mamy ci wierzyć?
Valder wzruszył ramionami.
–Próbowałem tylko pomóc.
–Nie potrzebujemy twojej pomocy – rzekł przywódca i odwrócił się.
Valder patrzył bezradnie, jak idą dalej w stronę bramy. Kiedy stracił ich z oczu,
również się odwrócił i ruszył dalej.
Trakt wybiegał z miasta na zachód, lecz wkrótce skręcał łagodnie na północ,
prowadząc z półwyspu na ląd. Valder poznał podstawy geografii – dość, by wiedzieć,
że wszelkie szlaki z Ethsharu Azrada, do jakichkolwiek ciekawych miejsc muszą
prowadzić na północ, do przesmyku na kontynent, to na południu, wschodzie i
zachodzie nie doprowadzą do niczego prócz otwartego morza. Przypuszczał, że
cześć napotkanych ziem nadaje się pod uprawę, choć miał wrażenie, że i tak jest
zbyt piaszczysta. Zresztą nie miał ochoty niczego uprawiać.
To znaczyło, że musiał kierować się na północ, i to właśnie robił. Kiedy dotrze do
głównego lądu, będzie miał większy wybór. Może znowu skręcić na zachód, wzdłuż
wybrzeża do Ethsharu na Piaskach, ale wtedy zbliży się do Gora. Ethshar na
Piaskach był mniej zatłoczony niż Ethshar Azrada, był też bardziej prymitywny, lecz
Valder nie miał pewności, czy to lepiej. Dalej na północy leżały kopalnie i góry
odebrane Północnemu Imperium w ciągu ostatniego stulecia, a jeszcze dalej ruiny
samego Imperium. Nie interesowało go górnictwo – dobrze wiedział, że na klejnotach
i metalach bogacą się nie zwykli górnicy, ale właściciele kopalń, którzy od górników
kupują i im sprzedają. Handlarz win mógłby nieźle prosperować w górniczej okolicy,
ale przede wszystkim musiałby mieć jakiś towar, a Valder jak dotąd nie miał ani
towaru, ani pomysłu skąd go wziąć.
W całym szerokim łuku lądu między kopalniami a Ethsharem na Piaskach były
tylko pustkowia, lasy, stepy i z rzadka gospodarstwa, które założono, by wykarmić
wojska walczące na tych pustkowiach. Wojsko rozbijało obozy na równinach i w
lasach, ale teraz armie zostały rozformowane. Kilka obozów może przetrwać jako
wioski czy miasteczka, Valder wątpił jednak, czy mają coś do zaoferowania.
W ten sposób wykluczył wszystkie kierunki od południa przez zachód aż do
północnego wschodu. Pozostał mu tylko wschód i południowy wschód. Tam leżała
dawna ojczyzna, choć nigdy nie była jego domem. Urodził się w obozowym
miasteczku w Kardoret, w bazie na granicy między Zgrupowaniem Zachodnim i
Środkowym; nigdy nie widział Starego Ethsharu. Oficjalna wersja – a nie miał
powodu, by w nią wątpić – głosiła, że rozpadł się na dziesiątki walczących ze sobą
małych państw. Valder miał już dosyć wojny, zastanawiał się jednak, czy nie znajdzie
tam dla siebie jakiegoś miejsca. Z pewnością Gor ze Skał nie miał tam władzy i nie
mógł go ścigać; Hegemonia Ethsharu objęła tylko ziemie poza dawnymi granicami.
Może zresztą niepotrzebnie martwił się o suwerena… Jednak nawet w tym
przypadku pociągała go perspektywa zobaczenia kraju, o który tak długo walczył,
ziemi, która swą historią sięgała czasów sprzed wojny. Weteranom zwykle brakowało
wyobraźni, godzili się więc z oficjalną wersją i zostawali w Hegemonii. Konkurencja w
Małych Królestwach może nie być taka ostra.
To go przekonało. Ruszy do Małych Królestw, tam gdzie kiedyś leżał Stary
Ethshar. To znaczy, że musi trzymać się prawej strony na każdym większym
rozwidleniu i podążać traktem wokół pomocnego krańca Wschodniej Zatoki.
Jak dotąd nie spotkał żadnych rozwidleń. Trakt biegł wzdłuż przesmyku.
Mimo narastającego zmęczenia Valder maszerował przez całe popołudnie. Nie był
przyzwyczajony do marszu – po wymuszonej bezczynności nad morzem i długiej
służbie skrytobójcy, gdzie szybkość i skradanie się były ważniejsze niż
wytrzymałość. Co więcej, uświadomił sobie, że złamał własną obietnicę i tak szybko
wyszedł z miasta, że w efekcie nic nie jadł od ostatniego posiłku na statku, czyli
śniadania dzień wcześniej. Wodę znalazł w kilku małych strumieniach przecinających
trakt, wciąż jednak nie miał jedzenia.
Zresztą, jeśli o to chodzi, strumyków też od dość dawna nie widział. Chociaż
dzień był zaledwie przyjemnie ciepły, Valder odczuwał rosnące pragnienie. Przeklinał
sam siebie, że nie zaplanował tej drogi staranniej i nie przygotował zapasów.
Spodziewał się, że wszystko co potrzebne znajdzie w Ethsharze Azrada.
Nieprawdopodobnie wysokie ceny zaszokowały go tak, że zapomniał o zakupach.
Zrezygnował, choć nie brakowało mu gotówki. Teraz płacił za swoje skąpstwo.
Żałował, że nie zdobył gdzieś Zaklęcia Wytrwałości, ale i tak nie miał już nawet
krwawnika – zgodnie z rozkazem oddał go po swym ostatnim zabójstwie.
Jeśli zwykłe jedzenie i picie było w mieście tak nieprawdopodobnie kosztowne,
zastanawiał się, jaką ogromną kwotę musiałby zapłacić, żeby zdobyć krwawnik.
Przekonywał sam siebie, że gdzieś przy trakcie musi się znaleźć oberża czy
tawerna, a przynajmniej jakieś gospodarstwo, gdzie kupi chleb i piwo albo znajdzie
wodę. Myśląc o tym, maszerował dalej. Zdołał nawet przyspieszyć trochę kroku.
Słońce czerwieniło się na zachodzie, kiedy dotarł do rozstajów. Wtedy, jak
postanowił wcześniej, skręcił w prawo. Niektórzy podróżni rozkładali się już przy
drodze na noc: jedni rozbijali biwaki, inni po prostu rzucali koce na ziemię.
Praktycznie wszyscy podążali lewą odnogą drogi. Valder uświadomił sobie, że musi
to być trasa zarówno do terytoriów Anarana, jak i do krain północnych. Ponieważ
droga po lewej prowadziła wprost na zachód, a po prawej na północ, to gdyby nie
podróżni, uznałby, że jest odwrotnie. Jednak wśród tych nadchodzących z zachodu
byli mężczyźni i kobiety w ubraniach o wiele cieplejszych, niż tego wymagał klimat;
niektórzy u pasów, albo na plecach nieśli narzędzia górnicze.
Ci, którzy zatrzymali się na noc, rozkładali się na poboczu,z zapasami, które ze
sobą nieśli, co raczej nie wskazywało na obecność gospody przy drodze. Valder nie
miał niczego i wciąż liczył, że znajdzie schronienie. Minął rozstaje i niemal
natychmiast poczuł chłodny powiew, niosący zapach wody – lecz nie był to słony
smak oceanu.
Droga rozwidlała się na niewielkim wzniesieniu. Zachodnia odnoga obiegała je, a
pomocna kierowała się na szczyt. Valder dotarł tam i mógł zobaczyć, co jest przed
nim. Pół mili za grzbietem płynęła szeroka rzeka – najszersza, jaką w życiu widział.
To oznaczało świeżą wodę, choć może nie najsmaczniejszą, chyba że rzeka była
zbyt brudna, aby z niej pić. Może złapie jakąś rybę albo znajdzie jadalne rośliny, inne
niż te nieskończone trawy porastające okolicę.
Trakt przecinał rzekę po moście, który Valder uznał za prawdziwe arcydzieło
budownictwa. Być może konstrukcja wymagała magii, gdyż rzeka rzeczywiście była
szeroka. Na moście stali jacyś ludzie. Valder pomyślał, że trafił może w końcu na
sprytnych gospodarzy, którzy zarabiali na podróżnych, sprzedając im żywność.
Choć zmęczony, powlókł się po zboczu w dół, w stronę rzeki.
rozdział 21
Mężczyźni na moście byli żołnierzami – w pełnym umundurowaniu i uzbrojeni po
zęby. Trzymali straż przed bramą blokującą południowy koniec mostu. Niedaleko
znajdował się rozbity wojskowy namiot.
Nie wyglądali, jakby stali tutaj, by handlować warzywami. Valder przyjrzał im się,
po czym zszedł z traktu i zbiegł na sam brzeg rzeki. Napił się wody, spłukał pot z
twarzy i ramion, na-chlapał też trochę na tunikę, żeby się ochłodzić. Potem usiadł i
odpoczywał.
Słońce już zachodziło. Żołnierze na moście zapalali pochodnie. Uniósł głowę,
słysząc syk, z jakim stawały w płomieniach, i z zaciekawieniem obserwował całą
procedurę.
Wyraźnie był to płatny most. Słyszał o takich, choć w czasie wojny były nielegalne
poza granicami Starego Ethsharu – a raczej Małych Królestw, jako że Stary Ethshar
najwyraźniej rozpadł się, zanim jeszcze Valder przyszedł na świat. Płatne mosty
mogły przeszkadzać w ruchu wojsk lub zaopatrzenia.
Lecz wojna się skończyła i zakaz chyba cofnięto – zakładając, że ta grupa stała
tam legalnie. Było ich czterech, a Valder sam, nie miał więc zamiaru kwestionować
ich praw.
Zerknął na rzekę. Drugi brzeg był już niewidoczny, ale Valder dobrze wiedział, że
nie potrafiłby tam dopłynąć. Wątpił też, czy tak wielką rzekę da się przejść w bród
gdziekolwiek w promieniu dwudziestu mil. A z pewnością nikt nie potrafiłby przenieść
na drugi brzeg żadnych towarów, nie korzystając z mostu lub z promu. Nie widział po
drodze promów, zatem cały handel musiał przechodzić przez most. Pobieranie myta
mogło przynosić niezły dochód.
Kiedy trochę odpoczął, wstał i wspiął się na gościniec. Ruch zamarł. Trzy
niewielkie grupy, łącznie kilkunastu podróżnych, rozbiły biwaki wzdłuż drogi w stronę
rozwidlenia. Płonęły ogniska. Poza wędrowcami widział tylko żołnierzy na moście.
Oprócz pochodni palili też ogień przed namiotem.
Valder nie miał pojęcia, co powinien teraz zrobić. Był zmęczony, głodny, samotny,
nie wiedział co go czeka. Te przyziemne problemy wydawały się w tej chwili
ważniejsze niż owo wyjątkowe połączenie jego losu z magicznym mieczem, któremu
nie ufał. Miecz to kłopot na przyszłość, pozostałe wymagały szybkiego rozwiązania.
Ze zmęczeniem by sobie poradził – wydeptałby krąg trawy i zasnął. Pewnie nawet
znalazłby jakieś porzucone obozowisko i oszczędził sobie trudu. Jednak poważnym
problemem stawało się pożywienie, a widok żołnierza, który wieszał nad ogniem
kociołek, przyspieszył decyzję. Valder ruszył wolno na most.
Żołnierze zauważyli go mimo mroku. Dwaj trzymali w rękach naciągnięte kusze,
ale nie próbowali nawet mierzyć czy zwolnić zabezpieczeń. Trzeci opuścił dłoń na
rękojeść miecza. Valder widział pięciu: czwarty pilnował kociołka, a piąty drzemał w
pobliżu.
–Hej, tam! – krzyknął Valder.
–Hej – odparł żołnierz z mieczem.
–Co tu robicie? – Założenie, że pobierają myto, było w końcu tylko domysłem.
–Strzeżemy mostu.
–Przed czym? Wojna się skończyła!
–Strzeżemy przed niedozwolonym przekraczaniem. Płaci się jednego miedziaka za
przejście dla weteranów i rodzin, a nikt inny nie jest mile widziany.
–Czyj to rozkaz?
–Lorda Azrada.
To miało sens. Valder poczuł szacunek dla Azrada, że o tym pomyślał. Nie tylko
wypełni swoje kufry, ale nie dopuści, by mieszkańcy Małych Królestw przybywali do
Ethsharu i zwiększali tłok w miastach. Mieszkańcy Królestw nie są weteranami,
ponieważ armia przeniosła poza granice wszelkie operacje, w tym pobór rekrutów.
Póki trwała wojna, nikt nie ośmieliłby się bez ważnego powodu wyruszyć do strefy
walk ani na tereny wojskowe. Teraz jednak nastał pokój, “a strefy walk zmieniły się w
Hegemonię Ethsharu. Niektórzy mogli uznać, że są tam możliwości, które należy
wykorzystać.
Valder nie zamierzał przekroczyć mostu przed świtem, kiedy zobaczy drugi brzeg
i sprawdzi, czy wart jest miedziaka. Był jednak zainteresowany pożywieniem i
rozmową przed snem.
–Co się gotuje? – zapytał, wskazując na kociołek. – Ładnie pachnie.
–Zwykła potrawka. Żak złapał dzisiaj królika.
–Mogę się do was przyłączyć? Nie jadłem od prawie dwóch dni. Nie stać mnie na
ceny w mieście.
Żołnierz obejrzał się na towarzyszy i chociaż nikt głośno nie zaprotestował, Valder
wyczuł niechęć.
–Jeżeli chcecie, zapłacę uczciwą cenę. Wciąż mam przy sobie żołd. Nie chciałem
tylko tym złodziejom płacić cen, jakich żądali.
–Z tym się zgadzam – odezwał się jeden z kuszników. – Jeśli wahałem się czy
zostać w armii, ceny mnie przekonały. Chcieli sztukę srebra za piwo!
–Cztery sztuki w “Przepełnionym Pucharze”, a jeszcze gorzej przy Zachodniej
Bramie! – zgodził się Valder. – Na to mnie nie stać! Lepiej pić morską wodę!
To przełamało lody i żołnierze dołączyli do narzekań. Po chwili cały oddział,
łącznie z Valderem, zebrał się wokół kociołka, wyławiając potrawkę. Nieważne gdzie i
kiedy, żołnierze kochali narzekania, a Valder dostarczył im okazji, więc byli mu
należycie wdzięczni.
Zapomnieli nawet wziąć od niego pieniądze za jedzenie.
Spożywanie kolacji nie przerwało rozmów. Miedzy kęsami Valder wymieniał z nimi
opowieści o przeżytych bitwach, o dowódcach i innych sprawach. Ponieważ
przybywał z najdalszego zachodu, jego opowieści wydawały się dziwne i egzotyczne,
choć starał się nawet nie wspominać o pracy skrytobójcy. Z kolei ich historie jemu
wydały się dziwne. Żyli tu i służyli, nie widząc nawet żołnierzy z północy. Walczyli
tylko z atakami magicznymi, czarodziejskimi lub demonicznymi, oraz z buntami
wśród okolicznych mieszkańców.
Valder nigdy jeszcze nie mieszkał na obszarze, gdzie żyją inni cywile, niż
podążający za wojskiem markietani, kilku wędrujących kupców czy rybaków na
wybrzeżu. Nie słyszał o cywilnych buntach i nie bardzo mógł sobie wyobrazić, jak
wybuchają.
Jego samotne patrole po pustych lasach były dla tych południowców równie
dziwne. Czterech z tej piątki nigdy nie widziało lasu. Valder odniósł też wrażenie, że
struktura dowodzenia Azrada była o wiele bardziej złożona i ścisła niż Gora. Gdy Gor
chciał, aby coś zrobiono, wskazywał jakąś osobę i wydawał polecenie. Kiedy Azrad
chciał, aby coś zrobiono, tworzył komitet, który badał problem, i budował
odpowiednią strukturę dowodzenia. Obie metody najwyraźniej działały. Według
opisów żołnierzy, gdy Azrad uruchomił już wszystkie swoje systemy, funkcjonowały
dalej same, a on miał dość czasu na własne rozrywki. Gor natomiast miał zawsze
bliski kontakt z codziennymi sprawami.
Wszystko to wydawało się Valderowi nowe; nie przyszło mu do głowy, że w
granicach Ethsharu mogą występować takie różnice – czy to w Hegemonii, czy w
ojczyźnie. Z dużą przyjemnością słuchał tych historii.
Około północy wojenne opowieści zaczęły dobiegać końca.
–Dlaczego w mieście jest tylu ludzi? – zapytał Valder. – Przecież coś trzeba z tym
zrobić.
–A gdzie jeszcze mogą iść i co można zrobić? – odpowiedział pytaniem żołnierz. –
Ethshar to jedyne prawdziwe miasto, a tylko żołnierze są tak głupi, by spać w
namiotach. Wszyscy weterani pragną dachu nad głową, a jedyne przyzwoite dachy w
całej Hegemonii stoją w Ethsharze Azrada. Więc tam jadą. Wcześniej czy później
pewnie uświadomią sobie, że mogą zbudować własne, ale póki co wyruszają do
miasta.
–Zapasy chyba się kończą.
–Pewnie! Jeszcze przed końcem wojny nie było ich wiele, a teraz, kiedy całe pola
na wschodzie zmieniły się w pustynię, będzie jeszcze gorzej. Dopóki ktoś nie zacznie
uprawiać tych równin, na których siedzimy. Żywność w magazynach pewnie gnije, bo
system dystrybucji rozleciał się wraz z końcem wojny.
Valder spojrzał w ciemność, poza rozświetlony pochodniami most.
–Kto jest właścicielem tej ziemi? Naprawdę można ją sobie wziąć?
Manrin wzruszył ramionami.
–Kto to wie? Myślę, że tak. W końcu przed wojną było tu pustkowie, a od wojny
panowało prawo wojskowe. Drogę Azrad zatrzymał dla siebie, ale według proklamacji
reszta ziemi jest dostępna dla każdego, kto zechce ją spożytkować.
–Owszem – zgodził się Saldan. – Ale kto wie co z nią robić? Od dziecka uczono
nas na żołnierzy, nie na gospodarzy.
Niejasny pomysł zaczął rodzić się w głowie Valdera, lecz on był zbyt zmęczony,
żeby rozważyć go dokładnie. Rzucił wiec ostatnią dobrze ogryzioną króliczą kość do
rzeki i oznajmił:
–Przyjemnie się z wami rozmawiało i dzięki za kolację, ale muszę się przespać.
–Czas, żebyśmy wszyscy poszli spać – zgodził się Żak, jeden z kuszników. –
Manrin ma wolne do południa, a cała reszta musi być na nogach o świcie. Niech ktoś
kopnie Lorreta, on trzyma nocną straż.
Valder zostawił żołnierzy i odszedł kawałek w mrok. Znalazł miejsce, gdzie trawa
wydawała się mniej kłująca niż gdzie indziej, owinął się kocem i zasnął.
Trzy godziny później obudziły go krople deszczu na twarzy. Wyciągnął spod
siebie koc, schował się pod nim i zasnął znowu.
Zbudził się ponownie, gdy pierwszy blask świtu przesączył się przez chmury.
Wciąż padał deszcz, a właściwie rzadka mżawka. Przemoczony koc cuchnął mokrą
wełną; Valder odrzucił go i wstał. Wciąż był zmęczony, lecz nie mógł dłużej spać pod
gołym niebem.
–Ktoś powinien zbudować tu gospodę – mruknął do siebie, wlokąc się w stronę
mostu.
I znieruchomiał w pół kroku.
–Ktoś powinien zbudować tu gospodę – powtórzył.
To był pomysł, który wpadł mu do głowy podczas nocnej rozmowy. Ktoś
naprawdę powinien zbudować tu gospodę, obsługującą rzekę, most i rozstaje na
trakcie. Cały ruch do Ethsharu Azrada i z miasta, z całego południowego półwyspu,
musi przechodzić przez to miejsce. Cały transport w okolicy dolnego biegu Wielkiej
Rzeki musi korzystać z mostu. Wszelkie łodzie płynące Wielką Rzeką do morza – a
Valder był pewien, że kiedyś będzie ich mnóstwo – muszą tedy przepłynąć. Miejsce
leżało dokładnie o dzień marszu od Zachodniej Bramy, akurat tam, gdzie podróżni
wędrujący na północ będą gotowi zatrzymać się na noc.
Czy na całym świecie może być lepsze miejsce na gospodę? Valder był pewien, że
nie. Tylko z powodu wojny żadna jeszcze tu nie stoi. Ziemia należała do armii, a
wojsko nie interesowało się zajazdami.
Ktoś powinien zbudować tu gospodę, a tym kimś był Valder. Za kapitał miał cały
żołd zarobiony na skrytobójstwie. Po wojnie marzył o jakiejś spokojnej pracy, byle
nie na roli. Zajęcie oberżysty wydawało się idealne. Niezbędną siłę roboczą będzie
mógł wynająć na Stustopowym Polu.
Nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Czy naprawdę pierwszy wpadł na ten
pomysł?
Wyobrażał sobie, jak będzie tu wyglądało: miły budynek – z kamienia, gdyż w
pobliżu nie było lasów; duże okna, grube mury zachowujące chłód w lecie, szerokie
palenisko i płonący ogień zimą. Wirikidor mógłby wisieć nad ogniem, dość blisko,
żeby nie protestował, zwłaszcza jeśli Valder swoją sypialnię umieści bezpośrednio
nad nim. Nikt nie uzna za dziwactwo tego, że w czasach pokoju weteran trzyma na
ścianie swój stary miecz.
Rozejrzał się i spróbował wybrać miejsce, gdzie mógłby zacząć budowę. Uznał, że
najlepszy punkt będzie akurat w rozwidleniu dróg pomocnej i zachodniej. Mógłby
zająć dla siebie pas ziemi wzdłuż drogi od tamtego miejsca aż do rzeki i zbudować
nadbrzeże dla łodzi.
A może postawić gospodę nad rzeką? Nie wiadomo, czy pozyska dla siebie pół
mili pobocza.
Nie, uznał. Ruch na rzece nie będzie tak ważny jak trakt zachodni, ponieważ ci w
łodziach mogą spać na pokładzie. Jeśli nie uda się zbudować nadbrzeża, utrzyma się
z podróżujących traktem.
Ale jak, zastanowił się, zająć dla siebie kawał ziemi? Może żołnierze będą
wiedzieli. Ruszył na most. Nie zdziwił się, że większość jeszcze śpi, ale Lorret, nocny
wartownik, był znudzony, zmęczony i chętny do rozmowy. Nie miał pojęcia, jak to
wygląda oficjalnie, ale rzucił kilka pomysłów i użyczył pewnych materiałów.
Późnym rankiem, zanim deszcz przestał padać, Valder otoczył już swój teren
drewnianymi kołkami i związanymi pękami trawy. Wszystko to zaznaczył paskami
zielonego materiału, ze swoim imieniem wypisanym węglem z wygasłego ogniska na
każdym kołku i pasku. Wymierzył krokami dość miejsca na duży budynek gospody i
solidną stajnię, przyzwoity ogród warzywny i dziedziniec, a potem podwoił każdy
wymiar. Ziemia była za darmo, więc po co miał się ograniczać? Rzeczywiście,
zaznaczył także miejsce na nadbrzeże, w pobliżu mostu, ale zrezygnował z zajęcia
całej mili pobocza traktu. Przecież nie było mu to tak naprawdę potrzebne, więc po
co być chciwym. Klienci mogą spokojnie przejść do gospody publiczną drogą.
Kiedy skończył i uzyskał od żołnierzy zapewnienie, że dopilnują jego ziemi, póki
nie wróci, ruszył do Ethsharu Azrada, aby wynająć robotników.
Część III
VALDER OBERŻYSTA
rozdział 22
Valder z satysfakcją rozejrzał się po sali. Była niemal taka, jaką sobie wyobrażał
cztery miesiące temu, kiedy zaznaczał kołkami swoje prawo do ziemi przy rozstajach.
W oknach były okiennice, ponieważ nie zdobył do nich szyb, a meble były
niedobrane i proste. Stoły zbito z desek, a za siedzenia krzeseł służyły płaty płótna z
wojskowych namiotów, lecz szerokie kamienne palenisko, dębowa półka i białe
otynkowane ściany wyglądały właśnie tak, jak sobie wymarzył. Ogień płonął w
palenisku, nie dopuszczając do wnętrza pomieszczenia jesiennego chłodu, a tuzin
lamp oświetlał salon.
Całą resztę gospody, każdy pokój na górze czy na dole zajęto na noc. Nikt nie
narzekał na noclegi czy na jedzenie, chociaż jedyne wino, jakie zdobył, smakowało
obrzydliwie, a na razie nie miał jeszcze piwa. Najpopularniejszym napojem była woda
rzeczna, przefiltrowana przez pięć warstw płótna – sytuacja niewyobrażalna w
jakiejkolwiek przydrożnej gospodzie.
Zastanawiał się, czy nie wykopać studni. Woda w rzece wydawała się
wystarczająco bezpieczna i miała niezły smak przed i po filtrowaniu, ale nie ufał jej
całkowicie. W górze rzeki było zbyt wielu ludzi, którzy mogli wyrzucać do wody
odpadki, wylewać ścieki albo trucizny.
Zdobycie piwa i porządnego wina było oczywiście ważniejsze. Kilku swoich
robotników budowlanych zatrudnił jako agentów i we wszystkie strony wysłał na
poszukiwanie dostawców. Jeden został na stałe w Ethsharze Azrada – bez pensji,
lecz z obietnicą trzech sztuk złota, jeśli znajdzie godnego zaufania dostawcę. To była
przyzwoita suma, zwłaszcza teraz, kiedy ceny spadły do rozsądniejszego poziomu,
choć wciąż były wyższe niż w czasie wojny. Pozostała piątka dostała pieniądze na
wydatki i rozjechała się po całej Hegemonii Trzech Ethsharów, jak teraz ją nazywano,
i po Małych Królestwach.
Początkowe rezerwy pieniężne Valdera skończyły się już dawno, ponieważ płacił
hojnie, aby zyskać na czasie. Lecz nim jeszcze gospodę przykrył dach, przy
drzwiach już tłoczyli się chętni, by zapłacić za nocleg. Nie przewidywał żadnych
kłopotów w zarabianiu na życie; bez trudu powinno mu też wystarczyć na wszelkie
udoskonalenia, jakie chciałby wprowadzić.
Oczywiście, początkowy tłok na drodze nie trwał długo. W ciągu miesiąca od
końca wojny rzeka podróżnych, ciągnących na południe do Ethsharu Azrada,
zmieniła się w wąski strumyk. Jednak wtedy pełną falą ruszył exodus na północ, gdy
nowo przybyli wreszcie się przekonali, że miasto nie jest krainą złota i
nieograniczonych możliwości.
To także minęło i Valder przeżył ciężki tydzień czy dwa, kiedy interes w ogóle nie
szedł. Wykorzystał to jako pretekst, by zwolnić połowę swych leniwych i
przepłacanych pracowników. A potem jeszcze połowę. Na początku chciał mieć tylu
ludzi, dla ilu tylko znajdzie pracę, ponieważ tempo budowy było ważniejsze niż
oszczędności, a przeciąganie kamieni z rzeki wymagało wielu robotników. Kiedy
jednak stanęły ściany i dach, tempo nie było już tak ważne, gdyż większość klientów
chciała tylko schronić się przed deszczem i chłodem nocy. Sześćdziesięciu
pracowników skuszonych perspektywą miedziaka dziennie, wody za darmo i
jedzenia, jakie zdoła dla nich znaleźć, było już niepotrzebnym wydatkiem.
Był zadowolony, że pozbył się większości z nich. Człowiek nie potrzebuje
specjalnych zalet charakteru czy inteligencji, by przeciągać kamienie z rzeki na
budowę i układać je na miejscu. Dlatego wziął wszystkich, którzy się zgłosili, gdy
wykrzyczał swoją propozycję. Jednak praca wewnątrz gospody, przygotowanie mebli
i wyposażenia, wymagała pewnych zdolności, których większość ludzi nie posiadała i
nie potrafiła szybko opanować.
Zatrzymał piętnastu, nawet jeśli to oznaczało, że musiał płacić więcej, niż zarabiał.
Nie uległ pokusie i ustalił ceny dla klientów mniej więcej na poziomie z czasów wojny,
a nie w absurdalnych wysokościach, jakich żądano w Ethsharze Azrada podczas
wielkiego zamieszania. Był przekonany, że ruch znowu wzrośnie, a dokończenie
gospody okaże się opłacalne. Miał rację. Uciekinierzy i wędrowni weterani nie
przybywali już w wielkiej liczbie, choć wciąż kilku dryfowało tu i tam. Zaczęli się za to
pojawiać kupcy i handlarze. Dowozili zapasy do miasta, wywozili towary. Od jednego
z nich kupił paskudną ciecz, która udawała wino; płótno pochodziło od
przedsiębiorczego młodego eks-sierżanta, który kupił tanio setki starych namiotów,
kiedy opustoszały nadgraniczne obozy.
Po kupcach nadeszli rolnicy, kierujący się na targowiska, i inni, szukający ziemi.
Na razie było ich niewielu, a ich produkty niezbyt imponujące; dopiero planowali
karierę, więc zwykle byli ubodzy. Valder jednak był pewien, że w ciągu najbliższego
roku wszystko drastycznie się zmieni. Wojna skończyła się sporo po sezonie siewu,
więc plony nie zostały zasiane jak trzeba.
Jego zyski znów przewyższały wydatki, choć nie tak bardzo, jakby tego pragnął.
Znów ograniczył wypłaty, wysyłając sześciu agentów. Z dziewięciu ludzi, którzy
pozostali, siedmiu miało już jakieś plany. Jednemu spodobała się rzeka i tylko czekał
na miejsce na barce. Drugi oszczędzał pieniądze i wykonywał różne zlecenia gości,
planując, że zostanie piwowarem. Tą decyzją wzbudził zadowolenie Valdera, jako że
w razie sukcesu gwarantował regularne dostawy. Pozostała piątka wciąż nie była
zdecydowana, ale trzech okazało się dostatecznie przewidującymi, żeby zająć ziemię
w okolicy, póki wciąż było to możliwe. Wszyscy zaś należeli do tych rozsądniej szych
i bardziej utalentowanych. Valder nie wątpił, że znajdą odpowiednią pracę, kiedy
gospoda będzie ukończona.
Jednym z dwóch ludzi, którzy planowali zostać, był Tandellin. Valder był
zdumiony, lecz i uradowany, kiedy w tłumie na Stustopowym Polu spotkał starego
przyjaciela. Natychmiast zapisał go wraz z innymi ochotnikami. Towarzyszyła mu
Sarai i chociaż była zbyt słaba, by pomagać w przenoszeniu kamieni, sprawdzała się
przy lżejszych pracach. Była jedyną kobietą na budowie i niektórzy z mężczyzn
narzekali trochę na jej obecność i wierność Tandellinowi. Na szczęście nie wyniknęły
z tego żadne większe kłopoty.
Dopiero po trzech dniach pracy oboje zdecydowali się przyznać, że śledzili
Valdera – wsiedli na następny statek i nie przypadkiem zjawili się w Ethsharze
Azrada. Tandellin nie chciał podać przyczyn, ale Sarai to wyjaśniła:
–Zawsze wydawało się, że wiesz, co robisz, jak nikt inny. Gdy tylko odebrałeś
żołd, zniknąłeś, jakbyś naprawdę wiedział, gdzie zamierzasz dotrzeć i czym się
zajmiesz. Siedzieliśmy tam przez trzy dni, kłóciliśmy się i nie wpadliśmy na żaden
pomysł, który odpowiadałby nam obojgu… dopóki nie wyjechałeś. Wtedy zgodziliśmy
się, że powinniśmy sprawdzić, co zamierzasz. I jesteśmy. – Sarai zadrżała. –
Przeżyliśmy w mieście ciężkie chwile, gdy straciliśmy twój ślad.
Valdera zdziwiło, że sprawiał wrażenie, jakby wiedział co robi. On sam wcale nie
był o tym przekonany. Jednak gdy to powiedział, Sarai odparła po prostu, że
wszystko wyszło na dobre.
Valder musiał się z tym zgodzić. Tandellin i Sarai nie byli jedynymi, którzy poszli
śladem Valdera. Gospoda zadziałała jak iskra czy ziarno rzucone w glebę. Kiedy
wybrał dla siebie kawałek ziemi, innym spodobał się ten pomysł i wokół, na całej
długości drogi od mostu do miasta, wyrastały domy rolników. Klienci mówili mu, że
dalej przy drodze powstają także nowe gospody.
Słuchał tego z zadowoleniem. Cieszył się zwłaszcza z liczby rolników, którzy
zdecydowali się orać te równiny. Z początku radził sobie, polując i łowiąc ryby, a
czasem kupował to, co złapali inni. Nigdy jednak nie miał dość zapasów. Część
żywności docierała traktem albo rzeką, większość owoców pochodziła z sadów
wokół Sardironu nad Wodami, dawniej południowej części Północnego Imperium.
Valder kupował wszystko, na co było go stać, by urozmaicić posiłki. Podejrzewał, że
ludzie w Ethsharze Azrada głodują, choć wiedział, że zapasy docierają tam statkami.
Kiedy gospodarstwa zaczną produkcję, sytuacja zmieni się na lepsze wzdłuż całej
drogi i w okolicy.
Na razie jakoś sobie radził, a przyszłość wyglądała różowo. Gospoda była już
gotowa, a podróżni spali w każdym pokoju. Z zadowoleniem rozejrzał się po sali
jadalnej. Wirikidor wisiał nad kominkiem na kołkach wbitych w kamień. Valder
uśmiechnął się do niego. Nie miał zamiaru więcej wyciągać go z pochwy; teraz, kiedy
patrzył na broń, przypominała mu tylko o trudnym życiu, które zostawił za sobą. A
także o tym, jakie miał szczęście, że się uwolnił i ułożył własne sprawy. Nie
przypuszczał, że los będzie mu sprzyjał i przetrwa wojnę, teraz jednak żył w
dostatku, a Północne Imperium pozostało tylko wspomnieniem. Zaklęcie na mieczu
może kiedyś skomplikować mu życie, choćby przez to, że chroni przed śmiercią, ale
nie przed ranami, lecz tym się na razie nie martwił. Podobało mu się życie oberżysty;
nie wychodząc z domu, mógł wysłuchiwać wieści z całego świata.
Wszyscy prócz Valdera już spali, gdy rozległo się pukanie. Pospieszył do drzwi.
Miał nadzieję, że tak późny gość okaże się kimś, kto sprzedaje coś pożytecznego.
Pogodzi się jednak, jeśli będzie to klient chętny do spania na podłodze. Na progu,
skuleni przed zimnym wiatrem, stali dwaj mężczyźni w podartych resztkach
ethsharyjskich uniformów. Śnieg nie spadł jeszcze w tym roku, a miejscowi
zapewniali go, że w tej okolicy często zdarzały się lata bez ani jednego płatka.
Zdecydowanie jednak nadciągała zima i nawet tak daleko na południu dmuchały
chłodne wiatry.
–Wejdźcie – powiedział Valder, próbując ukryć rozczarowanie. Przybysze byli
obszarpani – mała była szansa na to, że czymś
handlują albo że mają dość pieniędzy, by warci byli zachodu. Mimo to oberżysta
ma swoje obowiązki: musi powitać każdego gościa.
Podróżni weszli do środka. Jeden ruszył od razu do ognia, drugi zawahał się,
spoglądając na gospodarza. Zmieszany Valder także mu się przyjrzał. Było w nim coś
znajomego… Z pewnością już się kiedyś spotkali, lecz nie mógł sobie przypomnieć
gdzie.
–Znam cię – powiedział mężczyzna.
–Valder oberżysta, do usług – odparł Valder. – Witaj w Gospodzie Przy Moście.
Nie widział powodu, by wypierać się swojej tożsamości, jeśli ten człowiek go znał.
Z drugiej strony, nie był w nastroju do wspominania starych dobrych czasów, które
dla niego były dość niemiłe. Przedstawił się jako oberżysta, żeby wyraźnie
zaznaczyć, że żyje chwilą obecną, a nie nostalgiczną, chwalebną przeszłością, którą
wolało tak wielu weteranów.
Oczywiście, czasy pokoju przyniosły tym ludziom los gorszy niż wojna: byli
wychudzeni, głodni, wyglądali, jakby od miesięcy nie zmieniali ubrań –
prawdopodobnie miesięcy spędzonych pod gołym niebem.
–Valder? – Mężczyzna przyjrzał mu się. – To znaczy Valder z Kardoret?
–To ja – przyznał Valder.
–Człowiek, który zabił shatrę w samotnej walce?
–Skąd o tym wiesz? – zdziwił się Valder.
–Byłem w oddziale, który znalazł cię nad zwłokami. Bogowie, to było niezwykłe!
Ten trap miał w środku jakieś dziwne czarne rzeczy. Nigdy tego nie zapomnę. Kiedy
go spaliliśmy, cuchnął jak nic, co spotkałem w życiu. I to byłeś ty! Rzeczywiście!
Wyglądasz teraz inaczej bez munduru i trochę przybrałeś na wadze, ale to ty.
–Tak, to ja – zgodził się Valder.
–Jesteś teraz oberżystą? Valder z Magicznym Mieczem oberżystą?
–To lepsze niż głodować, prawda? Wojna się skończyła, nie ma zapotrzebowania
na magiczne miecze. – Uśmiechnął się.
Przybysz skrzywił się.
–Moim zdaniem wszystko jest lepsze niż głodowanie. Mam z tym więcej
doświadczenia, niżbym chciał. A jednak taki człowiek jak ty… Nie byłeś zwykłym
żołnierzem. Mogłeś dojść do czegoś w życiu.
–Dochodzę do czegoś. Jestem właścicielem tej gospody i pomostu na rzece,
prawda?
–Ale mogłeś być bogaty! Człowiek, który umie zabić demona, jest zdolny do
wszystkiego!
–To mój magiczny miecz zabił shatrę, nie ja. A tutaj jestem szczęśliwy.
Przybysz wzruszył ramionami. – Skoro tak mówisz – odparł.
–Tak mówię. A teraz, co mogę dla was zrobić? Kolacja była parę godzin temu i nie
mam piwa, ale przygotuję wam coś na zimno, jeśli chcecie. Mamy też wino i czystą
dobrą wodę.
Mężczyzna zmieszał się trochę. Krzyknął do swego towarzysza.
–Hej, Tesra! Mamy jakieś pieniądze?
Valder westchnął dyskretnie. Na tych dwóch raczej się nie wzbogaci.
Tesra znalazł pięć miedziaków i po krótkich targach Valder zgodził się, że to
uczciwa cena za noc na podłodze przy ogniu oraz kolację z resztek i wodę. Kiedy się
zgodzili, a dwaj obdarci weterani obgryzali kości gołębia – wskutek intensywnych
polowań zające spotykało się coraz rzadziej – Valder zapytał:
–Dokąd zmierzacie? Jesteście w drodze już od dłuższego czasu.
Tesra zerknął na niego.
–Myśleliśmy, że spróbujemy szczęścia w Ethsharze Azrada. Gdzie indziej nam nie
wyszło. Jesteśmy w drodze od końca wojny. Byliśmy w Sardironie nad Wodami, za
Przełęczami, i stamtąd idziemy wzdłuż Wielkiej Rzeki.
Valder poczuł ukłucie winy.
–Czy te pięć miedziaków to były wasze ostatnie pieniądze? W Ethsharze jest teraz
drogo, a z tego, co słyszałem, nie ma tam zbyt wiele pracy.
–Jakoś sobie poradzimy – stwierdził Selmer, człowiek, który rozpoznał Valdera. –
Nie jesteśmy wybredni.
Valder wzruszył ramionami. Okazał wielkoduszność, udzielił ostrzeżenia. Jeśli ci
dwaj nie chcą go słuchać, to już nie jego problem. Zmienił więc temat i zapytał o
Sardiron. Słyszał o tym miasteczku, prawie bez zniszczeń przejętym po upadku
Pomocnego Imperium, ale wiedział niewiele.
Rozmawiał z nimi prawie do świtu. Tesra usnął w końcu, całkiem wyczerpany,
Selmer wytrzymał jeszcze trochę, ale wreszcie i on zamknął oczy. Valder wstał i
zostawił ich obu na podłodze. Napisał kartkę do Parła, który rano pilnował interesu –
zawiadomił go, że ta dwójka zapłaciła z góry za nocleg, ale nie za śniadanie. Potem
poszedł spać.
Kiedy się zbudził, słońce stało już wysoko na niebie. Obaj weterani zniknęli. Parł
zameldował, że wyszli mniej więcej przed godziną, w nadziei że dotrą do miasta przed
zmrokiem.
Valder wiedział, że im się nie uda. Trzeba było opuścić gospodę godzinę po
wschodzie słońca, żeby pieszo dotrzeć do Ethsharu przed zmierzchem. W myślach
życzył im szczęścia i zapomniał o sprawie.
Zapomniał na mniej więcej tydzień.
Podawano właśnie kolację – gęsty gulasz i czerstwy chleb były wszystkim, co
Valder zdołał zdobyć – kiedy zastukali spóźnieni podróżni. Valder był akurat wolny,
więc sam otworzył drzwi i wpuścił cztery osoby. Pierwsza stanęła w progu młoda
kobieta w jaskrawym czerwonym aksamicie obszytym białym futrem. Za nią dwaj
potężni mężczyźni, noszący coś, co wyglądało jak mundury wojskowe, chociaż
takiego kroju ani barwy Valder wcześniej nie widział. Na końcu weszła druga kobieta,
niska i pulchna, ubrana w błękitny atłas.
–Witajcie wszyscy! – powiedział Valder. – Właśnie podajemy kolację, jeśli chcecie
się przyłączyć. Posiłek kosztuje z wodą miedziaka od osoby, z winem sztukę srebra.
Obawiam się, że nie mamy mocniejszych trunków.
–Nie przybyliśmy tu jeść – oznajmiła kobieta w czerwieni.
–W takim razie nocleg? Mamy jeszcze kilka wolnych pokoi, dwa miedziaki za noc.
–Szukamy kogoś.
Valder zauważył, że kobieta ma dziwny akcent. Z początku wziął to za skutek
zdenerwowania, ale teraz uznał, że pochodzi z miejsca, gdzie mówi się inaczej. Już
wcześniej zauważył niewielkie różnice między mieszkańcami południa Azrada i
pomocnego zachodu Gora. Tu jednak były wyraźniejsze, przez co nie potrafił
rozpoznać akcent. Valder domyślił się, że kobieta pochodzi z jakiegoś dalekiego
zakątka Małych Królestw.
–To moja gospoda – wyjaśnił. – I nie chcę kłopotów. Musicie mi powiedzieć, kogo
szukacie i po co.
–Poszukujemy Valdera z Magicznym Mieczem.
Kobieta uparcie mówiła dość głośno, więc wszyscy obecni w sali – trzech
pracowników Valdera i czternastu gości – nasłuchiwali teraz uważnie, zapominając o
jedzeniu.
–To ja jestem Valder, teraz oberżysta – odparł. – Wejdźcie i zamknijcie drzwi.
Nie miał pojęcia, dlaczego ktoś miałby go szukać, i nie był pewien, czy chce się
tego dowiedzieć. Nowo przybyli nie wyglądali jak ludzie, których wysłałby za nim
Gor. Przypomniał sobie Tesrę i Selmera, którzy uparcie nazywali go Valderem z
Magicznym Mieczem, i zastanowił się, czy mają z tym coś wspólnego.
Chciał już zaproponować rozmowę na osobności, gdy przyszło mu do głowy, że
gdyby Gor ze Skał chciał się rozprawić z byłym skrytobójcą, pewnie nie przysłałby
kogoś zwyczajnego. Gor był dostatecznie sprytny, by zebrać taką właśnie grupę.
Valder zdecydował więc, że lepiej nie oddalać się od ludzi. Kiedy kobieta w
niebieskiej sukni zamknęła drzwi, poprowadził gości do wolnego stołu i wskazał im
miejsca.
Kobieta w czerwieni zawahała się. Pozostali wyraźnie podążali za nią.
–Czy nie ma tu spokojniejszego miejsca? – spytała.
To przekonało Valdera, by nie zostawać z nimi samemu.
–Nie – odparł. – Porozmawiamy tutaj, jeśli w ogóle chcecie ze mną rozmawiać.
Kobieta w czerwieni skinęła niechętnie głową i zajęła miejsce; reszta poszła za jej
przykładem. Valder także usiadł.
–Jestem Sadra z Pethmoru. Pethmor jest prawowitą stolicą całego Ethsharu.
Przybyliśmy tutaj po pomoc.
Valder zrozumiał z tego, że Pethmor jest jednym z Małych Królestw. Większość z
nich uważała się za starożytną stolicę.
–Jakiego rodzaju pomoc? – zapytał.
–Przybyliśmy do miasta Azrada, aby poszukać kogoś, kto mógłby nam pomóc, a
tam dwaj ludzie powiedzieli, gdzie można cię znaleźć. Mówili, że byłeś największym
spośród żyjących szermierzy, że w samotnej walce zabiłeś nawet północnego
demona. Czy to prawda?
–Nie. – Valder wolał nie wdawać się w szczegóły.
–Nie? – Sadra była wyraźnie zdumiona. – Ale przecież jesteś Valderem z
Magicznym Mieczem. Przysięgali…
–Przysięgali? Co takiego przysięgali?
–Jeden z nich przysiągł, że zabiłeś demona…
–A, to tak. Zabiłem shatrę, który jest półdemonem, ale nie jestem wielkim
wojownikiem. Miałem magiczny miecz. – Wolał nie wspominać, że wciąż ma ten miecz
i że wisi on na widoku pięć sążni od nich.
–Aha. Wiec miecz zniknął? Valder wzruszył ramionami.
–Oczywiście, że tak, inaczej nie byłbyś oberżystą. Ale może mógłbyś go
odzyskać? A może i tak mógłbyś nam pomóc?
–Wciąż nie wyjaśniłaś, jakiej potrzebujesz pomocy.
–Och, to całkiem proste. Chodzi o smoka, sporego, który wypala nam pola… -I
znowu, jak chyba miała w zwyczaju, nie dokończyła zdania.
–I chcecie, żebym zabił tego smoka?
–Dokładnie tak.
Valder położył dłonie na stole, jakby chciał wstać.
–Przykro mi, Sadro, ale nie mógłbym wam pomóc. Nie miałbym żadnej szansy.
Tylko raz walczyłem sam ze smokiem i skończyło się tak, że uciekałem ile sił w
nogach.
–Więc walczyłeś już ze smokami?
–Z jednym małym. I powtarzam, omal mnie nie zabił. Nie będę walczył dla was ze
smokiem. Namówcie go, żeby przestał palić wam pola, albo wynajmijcie
poskramiacza smoków z miasta, jeśli nikt nie chce z nim walczyć. A teraz zjecie
kolację, zostaniecie na noc czy odjeżdżacie?
Grupa z Pethmoru została na kolacji, na noc i na śniadaniu. Sadra jeszcze kilka
razy bezskutecznie próbowała zatrudnić Valdera jako zabójcę smoków.
Rankiem, tuż przed odjazdem, zatrzymała się jeszcze.
–Selmer powiedział mi, że byłeś bohaterem – rzekła. – Że z radością przyjmiesz
każdy pretekst, by odejść z tej nędznej gospody. Myślę, że źle cię ocenił.
Valder pokiwał głową.
–Masz rację. Podoba mi się tutaj.
Sadra z wyraźnym niesmakiem skinęła głową i odeszła.
Uznał, że to koniec sprawy, dopóki nie pojawiła się kolejna grupa próbująca go
zatrudnić. Tym razem nie chodziło o smoka – zamierzali okradać zrujnowane miasta
na północy i chcieli zabrać Valdera jako strażnika. Podobno kilku ocalałych shatra
wciąż kryło się w ruinach. A czy mogli znaleźć lepszego obrońcę niż jedynego
człowieka, który kiedyś zabił shatrę w uczciwej walce?
Valder pozbył się ich uprzejmie, zdumiony, że nikt nie chce uznać roli, którą w
walce odegrał magiczny miecz. Wszyscy doszukiwali się u niego większej
waleczności, niż realnie posiadał. Chcieli wierzyć w bohaterów, a nie w zwykłą
codzienną magię.
Nie szukał przygód, nie był wojownikiem. Został oberżystą i był z tego
zadowolony. Tłumaczył to każdemu, kto o to pytał. Owszem, miał kiedyś magiczny
miecz, i owszem, zabił nim shatrę, i tak, przyznał nawet, że służył jako skrytobójca,
kiedy w końcu wyszło to na jaw. Ale teraz był już tylko oberżystą.
To właśnie powiedział staremu magowi, który chciał go wynająć do poszukiwania
składników do pewnego nieokreślonego zaklęcia, i powtórzył samozwańczemu
kapitanowi najemników, który zbierał drużynę bohaterów wojennych, by walczyła w
ciągłych potyczkach granicznych między Małymi Królestwami. Z tego, co Valder
słyszał od swoich gości, te konflikty były zbyt drobne, by uznać je za prawdziwe
wojny. “Kapitan”, który w Wielkiej Wojnie awansował tylko do stopnia sierżanta,
wierzył, że niewielka grupa doświadczonych ludzi może się okazać rozstrzygającą
siłą. Valder podejrzewał, że mógł mieć rację, ale nie interesowało go zostanie jednym
z tych ludzi. To właśnie mu powiedział.
Podobało mu się życie oberżysty. Lubił słuchać, jak goście opowiadają o
podróżach, nadziejach i celach. Lubił odprowadzać do łóżek zmęczonych, karmić
głodnych, podawać napoje spragnionym i patrzeć, jak uspokajają się, gdy znikają ich
podstawowe problemy. Jako oberżysta nie musiał ryzykować. Nie zarabiał wiele, ale
to mu nie przeszkadzało. Nie zabił nikogo od końca wojny, nikt też na poważnie nie
próbował zabić jego, nie licząc kilku pijackich gróźb ze strony ludzi, którzy ledwo
mogli ustać na nogach, a co dopiero walczyć. Najgorszym problemem, jaki musiał
rozstrzygnąć jako oberżysta – kiedy znalazł już godnych zaufania dostawców
żywności i napojów – był z rzadka jakiś hałaśliwy pijak. Korzyścią, jaką dostrzegł w
rosnącej sławie Valdera z Magicznym Mieczem, był fakt, że awanturnicy, którzy
słyszeli o jego reputacji, starali się go unikać. Jako właściciel gospody słuchał tylko
siebie. Owszem, przyjmował polecenia od klientów, ale dlatego, że sam tego chciał.
To coś zupełnie innego niż wojsko.
Owszem, podobało mu się życie oberżysty. Było nieskończenie przyjemniejsze niż
życie skrytobójcy czy poszukiwacza przygód. Wolał, kiedy Wirikidor wisiał nad
kominkiem, a nie u pasa.
Często musiał to powtarzać. Gadatliwy Selmer i goście, którzy słyszeli jego
rozmowę z Sadrą i innymi, rozpowszechniali wieści. Valderowi to nie przeszkadzało;
sława go bawiła. Podejrzewał, że taka reputacja przyciąga klientów, którzy w innej
sytuacji mogliby ominąć Gospodę przy Moście i wybrać inne, nowsze, które wyrosły
przy gościńcach.
Odrzucał oferty nudne, niebezpieczne i całkiem dziwaczne, prośby o pomoc od
arystokratów w jedwabiach i od wygłodniałych dzieci. Te ostatnie odchodziły
rozczarowane, ale zawsze nakarmione. Nie chciał ratować księżniczek, zabijać
smoków, usuwać tyranów, szukać zagubionych krewnych, wybijać piratów, rabować
grobów, walczyć z magami, terroryzować czarownic, usuwać demonów, rozstrzygać
konfliktów granicznych i szukać czegokolwiek – od starożytnych magicznych
skarbów aż do zaginionych kotów. Kiedy było to możliwe, starał się zaproponować
kogoś, kto mógłby go zastąpić. Z niechęcią stwierdzał, że, choć bezpiecznie tkwi w
pochwie, Wirikidor wciąż wpływa na jego życie.
Nikt chyba nie wierzył w zapewnienia Valdera, że lubi prowadzić gospodę. Wielu
pewnie uważało go za tchórza albo oszusta. Kiedy przybył posłaniec od Gora ze Skał
i spytał, czy ponownie rozważył jego propozycję, Valder odmówił mu bardzo
uprzejmie, tak jak pozostałym. Z ulgą stwierdził, że mężczyzna odjechał spokojnie,
wyraźnie przekonany, że Valder jest nieszkodliwym tchórzem.
Nikt, nawet Tandellin nie wierzył, że chciał pozostać tylko oberżystą. Taka jednak
była prawda.
rozdział 23
Gospoda przy Moście rozkwitała, a Valder rozkwitał wraz z nią. Zresztą, kiedy
minęło początkowe zamieszanie, okazało się, że cały świat radzi sobie całkiem nieźle.
W roku 5000 trzech władców Hegemonii Trzech Ethsharów ogłosiło, że ostatni
północni maruderzy zostali wyeliminowani, a ostatnie resztki imperium zniszczone.
Aby to uczcić, doroczny festiwal, który rozpoczynał rok 5001, trwał siedem dni
zamiast tradycyjnych pięciu. Kilku realistów zauważyło, że pozwoliło to poprawić w
kalendarzu astrologiczne błędy, wynikające z wojennych zaniedbań; wśród
powszechnej radości nikt jednak nie zwracał na to uwagi.
Był to rok, kiedy Valder zdobył w końcu szyby do wszystkich okien.
W roku 5002 północne terytoria wokół Sardironu nad Wodami odmówiły uznania
władzy Hegemonii, kiedy pojawili się tam poborcy podatkowi. Zamiast tego utworzyli
grupę baronii pod władzą byłych oficerów armii okupacyjnej, a najwyższa rada
spotykała się w samym Sardironie. Triumwirat, świadomy faktu, że mieszkańcy
Hegemonii mieli już dosyć wojny, nie zareagował. Krążyła plotka, że Azrad i Gor
postanowili czekać i przegłosowali Anarana; mieli nadzieję, że – jak przedtem Małe
Królestwa – baronie same rozerwą się na części w wewnętrznych konfliktach, a
wtedy wkroczy Hegemonia i ustanowi porządek. Jeśli plotka była prawdziwa, to
oczekiwania okazały się płonne. Nie docierały żadne meldunki o wewnętrznych
walkach na północy. Zamiast tego gościńcem ciągnęły karawany, a Wielką Rzeką
spływały barki, przez co wypełniały się pokoje gościnne Valdera i jego sakiewka.
Valder słyszał te wszystkie wieści i plotki od swoich gości, ale nie zwracał na nie
uwagi. Był to rok, kiedy uznał, że jego piwniczka jest wreszcie odpowiednio
zaopatrzona w trzydzieści rodzajów win, kilkanaście gatunkowi piwa oraz brandy i
oushke. Jeden z jego byłych pracowników prowadził teraz browar i regularnie
dostarczał mu towar. Spośród pracowników zostali tylko on, Sarai, Tandellin i Parl.
W 5005 praktycznie wszyscy weterani osiedlili się na stałe i oferta darmowej ziemi
została cofnięta. Niemal wszystkie dawne pola bitew zmieniły się w gospodarstwa, a
rozległe trawiaste równiny, rozciągające się od Wielkiej Rzeki aż do zachodniego
oceanu, były zaorane i zasiane kukurydzą, żytem, pszenicą lub jęczmieniem. Ethshar
ze Skał i Ethshar na Piaskach były teraz prawdziwymi rywalizującymi miastami,
chociaż nigdy nie dorównały Ethsharowi Azrada, zwanym teraz Ethsharem
Korzennym, gdyż przyprawy stanowiły najbardziej dochodową gałąź handlu. Małe
Królestwa wciąż rozpadały się i walczyły między sobą. Większość mieszkańców
Hegemonii zaczęła o nich myśleć jak o barbarzyńskich. Trudno było pamiętać, że
kiedyś stanowiły ośrodek cywilizacji – Stary Ethshar. Zresztą nikt już nie wspominał
o Starym Ethsharze. Przeszłość została zapomniana, a Hegemonia i jej trzy stolice
stanowiły teraz jedyny Ethshar.
Był to rok, kiedy Valder bezskutecznie usiłował uruchomić linię promową jako
konkurencję dla płatnego mostu Azrada. Pochodnia, pewnej nocy “przypadkiem”
zrzucona z mostu na prom, spaliła go aż do linii wodnej, co przerwało
przedsięwzięcie. Valder nie zdecydował się na odbudowę. Następna “przypadkowa”
pochodnia mogła trafić do jego gospody. Ściany były kamienne, ale dach pokrywała
strzecha.
W 5009 pomocne wybrzeże poszło za przykładem Sardironu i ogłosiło się
niezależnym Królestwem Tintallionu ze stolicami na lądzie i wyspie, od której wzięło
nazwę. Valder oceniał, po wielu dyskusjach z podróżnymi, którzy tam bywali, że
stolica na lądzie znajduje się mniej więcej w miejscu jego obozu. Obozu, gdzie służył
tuż przed rozpaczliwym atakiem nieprzyjaciela, po którym długo błąkał się samotnie
po lesie.
Był to rok, kiedy nie całkiem oswojony smok przypadkiem spalił stajnie Valdera.
Przerażony rezultatem swoich działań, przebił się przez ścianę i zniknął. Nikt go
więcej nie widział. Na szczęście właściciel smoka nie zdążył uciec na czas, by
uniknąć zwrotu kosztów naprawy zniszczeń, a jedynymi poszkodowanymi byli dwaj
chłopcy, powaleni i poobijani, gdy próbowali schwytać inne zwierzęta, uciekające
wybitą przez smoka dziurą.
W 5011 Anaran z Piasków zmarł w wieku sześćdziesięciu trzech lat. Mniej więcej
po miesiącu powszechnej żałoby Azrad i Gor ogłosili, że dziesięcioletni syn Anarana,
Edaran z Ethsharu, będzie teraz nowym władcą Ethsharu na Piaskach. Ponieważ
przyszli dowódcy nie mieli już okazji sprawdzenia się w bitwie, pozostali żyjący
jeszcze generałowie postanowili, że ich stanowiska będą dziedziczne. Jak zauważył
Valder, nikt jakoś nie protestował, co pozwoliło na pokojowe przekazanie władzy.
Azrad i Gor też mieli synów, którzy zajmą ich miejsce, a nikomu nie przeszkadzało,
że zaledwie dziecko zostało współwładcą Hegemonii.
W tym też roku ktoś usiłował okraść Gospodę przy Moście.
Była spokojna zimowa noc, czwarty dzień miesiąca Lodowego. Spadło tyle
śniegu, że zniechęcił on sąsiadów do zaglądania tu na posiłek czy coś mocniejszego.
O tej porze roku żaden kupiec nie pojawiał się na drodze od północy. Rzeka nigdy
nie zamarzała tak daleko na południu, ale tak się zdarzyło, że tego dnia przy brzegu
nie zatrzymała się żadna łódź, nie dotarli też do gospody podróżni z Małych Królestw
na wschodzie ani z innych miast Hegemonii na zachodzie. Tandellin i Sarai wrócili do
domu, który zbudowali dla siebie po przeciwnej stronie traktu, a Parł przepadł gdzieś
z jakąś młodą kobietą, co mu się często zdarzało. Czasem nie wracał całymi dniami,
ale zimą rzadko był potrzebny. Valder siedział samotnie w sali jadalnej, dokładał do
ognia, wpatrywał się w rozżarzone węgle i nie myślał o. niczym szczególnym.
Rozległo się stukanie i Valder uniósł głowę. Nie miał ochoty wstawać od ognia i
wychodzić na mróz. Krzyknął tylko:
–Nie jest zamknięte! Proszę wejść!
Przez chwilę myślał, że skobel zamarzł albo nowo przybyli go nie słyszeli, ale po
chwili drzwi stanęły otworem.
Nie spodobali mu się dwaj mężczyźni, którzy weszli do środka. Pierwszy był niski
i miał ciemne włosy, które wyglądały na dziwnie krzywo przyczesane. Dopiero po
chwili Valder zorientował się, że człowiek ten odniósł ranę w głowę i włosy nie
wyrastały już z blizny.
Drugi mężczyzna był potężny, miał może sześć i pół stopy wzrostu, był
nieproporcjonalnie szeroki. Obaj mieli na sobie pogięte półpancerze, raczej nie
wojskowe, i nosili u pasa miecze, co w tych spokojnych czasach stanowiło niezwykły
widok. Większy z mężczyzn wbił sobie na głowę jeden z tych dziwnych północerskich
hełmów; Valder nie widział już takich od lat. Obaj wyglądali na ludzi, którym wiecznie
brakowało pieniędzy i zawsze winili o to innych, choć gdy tylko udało im się zdobyć
trochę gotówki, nieodmiennie tracili ją na oushkę lub hazard. Valder wielu już takich
widział i wcale ich nie lubił. Tacy ludzie zwykle uważali, że skoro służyli kilka lat w
armii, świat winien im jest utrzymanie.
Ocenił, że obaj są mniej więcej w jego wieku, może rok czy dwa młodsi – pewnie
koło trzydziestu pięciu lat. To by znaczyło, że odsłużyli zaledwie po parę lat, razem
pewnie najwyżej dziesięć. Nikt niczego nie był im winien.
Mimo wszystko był oberżystą.
–Witajcie! – przywitał ich. – Wejdźcie i rozgrzejcie się. Czy coś wam podać?
Obaj rozglądali się przez chwilę. Ten większy z pewnym opóźnieniem przypomniał
sobie, że trzeba zamknąć drzwi.
–Zimno tam – zauważył niższy. – Masz coś, co rozgrzeje człowieka od środka?
–Brandy albo oushka – odparł Valder. – Dwa miedziaki albo sztuka srebra za
butelkę.
–Oushka – zamówił niższy, jak Valder przypuszczał. Nie wyglądali na miłośników
brandy.
Skinął głową i wyszedł do kuchni. Nie spodziewał się dziś klientów, więc wcześniej
niż zwykle zdjął kocioł z pieca.
–Rozgośćcie się! – krzyknął przez ramie.
Postanowił w myślach wrócić jak najszybciej, żeby ci dwaj nie narobili kłopotów.
Niewiele można ukraść z dużej sali, ale mogliby uznać, że niezłą zabawą będzie
rozbicie kilku stołów.
–Hej, oberżysto! – zawołał większy z nich, zanim jeszcze dotarł do drzwi. – Czy
nazywasz się Valder?
Valder przystanął i odwrócił się.
–A jeśli tak, to co? Mężczyzna wzruszył ramionami.
–Nic. Słyszeliśmy, że ta gospoda należy do kogoś imieniem Valder z Magicznym
Mieczem, podobno bohatera wojennego.
Valder westchnął bezgłośnie. Ci dwaj wyraźnie nie zamierzali poprzestać na
uprzejmym zainteresowaniu jego wojennymi przeżyciami. Pewnie czegoś od niego
chcieli. Może pomocy w jakimś podejrzanym przedsięwzięciu? Mogą stać się
nieprzyjemni.
No cóż, umiał o siebie zadbać.
–Jestem Valder – przyznał. – Byłem na wojnie, walczyłem i zabiłem paru
północerzy, ale nic nie wiem o bohaterstwie.
–A co z tym magicznym mieczem?
–Miałem magiczny miecz. Dostałem go od jakiegoś zwariowanego pustelnika na
zachodnim wybrzeżu.
Potężny mężczyzna skinął w stronę kominka.
–Czy to ten miecz na ścianie? Valderowi nie spodobało się to pytanie.
–A jeśli tak, to co?
–Nic, tylko pytałem. Nigdy nie widziałem magicznego miecza z bliska.
–Więc owszem, to on. Przyjrzyj się, jeśli chcesz, ale na twoim miejscu raczej bym
go nie dotykał.
Miał nadzieję, że ta ukryta groźba zniechęci ich obu. Nie był szczególnie
zaniepokojony. Jeśli on sam nie chodził przez sen i nie zabijał ludzi, to nikt inny nie
zdoła wyjąć Wirikidora z pochwy, a żadna inna broń nie zabije Valdera.
–Co z tą oushką? – przypomniał niższy mężczyzna.
–Już przynoszę – zapewnił Valder.
Wyszedł do kuchni, lecz zostawił drzwi otwarte, żeby słyszeć, gdyby coś się
działo. Było słychać tylko przyciszone głosy i ciche stuknięcia, jakby przesuwali
krzesła. Wszystko w porządku, pomyślał, jeśli obaj siadają przy stole. Napełnił
oushką dwa kryształowe puchary. W większości oberży raczej unikano szkła, ze
względu na koszt i fakt, że łatwo się tłukło. Valder jednak był przekonany, że mocne
trunki nie smakują właściwie w żadnych innych naczyniach. Za sporą sumę
przekonał wiec maga, żeby uczynił jego puchary nietłukącymi. Jego zdaniem
inwestycja była tego warta, jako że klienci doceniali takie eleganckie drobiazgi.
Przynajmniej niektórzy.
Ustawił puchary na tacy i ruszył do sali jadalnej, gdzie zobaczył, że duży
mężczyzna stoi na krześle przy palenisku i szarpie Wirikidora.
Ponieważ Valder nie miał zamiaru zdejmować miecza ze ściany, umocował go na
stałe do haków wbitych w mur. Gdyby nie to, ci dwaj pewnie już by go zdjęli i zniknęli
wśród nocy.
–Niech demony zawloką was do piekła! – zawołał. Nie miał ochoty na żadne
zatargi. Odstawił tacę na najbliższy stół i zażądał: – Zostawcie ten miecz! I tak nie
zdołacie go użyć.
Słysząc jego głos, niższy mężczyzna odwrócił się błyskawicznie i wyjął broń.
Większy szarpnął za pochwę Wirikidora i z brzękiem pękającego drutu zerwał go ze
ściany.
–Nie zdołamy, tak? – rzucił mniejszy.
–Nie, nie zdołacie – odparł Valder. – Słyszeliście kiedy o Zaklęciu Prawdziwej
Własności?
–Nie – stwierdził mały złodziej. – A gdybym nawet słyszał, i tak bym nie uwierzył.
Jeśli ten miecz jest magiczny, to mogę go użyć.
–No dalej, spróbuj – odparł Valder. – Spróbuj go wyciągnąć.
Stłumił drgnienie grozy na myśl o tym, że Darrend i jego ludzie mogli się pomylić,
obliczając czas trwania związku między nim i mieczem.
Niższy mężczyzna nie poruszył się. Stał nieruchomo przodem do Valdera, z klingą
w dłoni.
–Wyjmij go, Hanner – rzucił.
Hanner spróbował wyjąć miecz z pochwy, bezskutecznie.
–Nie mogę – powiedział. – Myślę, że przykleił go do pochwy.
–To nie klej – wyjaśnił Valder. – To magia. Tak został zaklęty.
–Myślę, że i tak go weźmiemy – stwierdził niższy.
–Wróci do mnie. To część zaklęcia.
–Naprawdę? No to masz szczęście. A jeśli będziesz martwy? Nie przyszliśmy
tylko po miecz, oberżysto. Musisz gdzieś tu mieć wypchaną sakiewkę. Nie wydaje mi
się, żebyś spodziewał się jeszcze klientów, więc jeśli zabijemy cię od razu, do świtu
będziemy mieli dość czasu, żeby ją znaleźć. A nawet jeśli niczego nie znajdziemy,
wciąż mamy miecz, który możemy sprzedać za parę sztuk złota. Nieważne, czy
potrafimy go wyjąć, czy nie. Jeżeli nam pomożesz, jeśli pokażesz, jak posługiwać się
tym mieczem i gdzie schowałeś pieniądze, może zostawimy cię przy życiu.
–Nie możecie mnie zabić – odparł Valder.
–Nie? A co nas powstrzyma? Jest nas dwóch i mamy wprawdzie nie zaklęte, ale
całkiem dobre miecze. Ty jesteś sam i nieuzbrojony, chyba że gdzieś pod tunikę
wsunąłeś kuchenny nóż. Obserwowaliśmy gospodę. Nie masz ani jednego klienta, a
twoi pomocnicy wyszli parę godzin temu.
Valder poczuł ukłucie niepokoju. Sytuacja rzeczywiście nie wyglądała najlepiej.
Jedyne, co działało na jego korzyść, to magia miecza, już od kilkunastu lat nie
wyciąganego z pochwy. W dodatku ten aspekt zaklęcia nie został sprawdzony. Armia
magów twierdziła, że Valder nie może zostać zabity, ale on, naturalnie, nigdy tego nie
przetestował. Stał przez chwilę i zastanawiał się co powiedzieć. Nic nie przychodziło
mu do głowy.
–Hanner – odezwał się mniejszy złodziej. – Pora chyba przekonać Valdera z
Magicznym Mieczem, żeby nam pomógł. Nie sądzisz?
Hanner wyszczerzył zęby.
–Chyba masz rację – powiedział.
Wziął Wirikidora w lewą rękę, a prawą dobył własnego miecza. Ramię w ramię obaj
złodzieje zbliżali się wolno przez salę; omijając stoły, nie spuszczali wzroku z twarzy
Valdera.
Valder obserwował, jak podchodzą, i zastanawiał się, czy może wycofać się do
kuchni. Myślał też, czego mógłby użyć jako broni, i patrzył na Wirikidora w ręku
potężnego mężczyzny. Uznał, że złodziej popełnił błąd – rozsądek nakazywał
zostawić Wirikidora gdzieś z tyłu, poza zasięgiem. A potem przypomniał sobie dziwny
odruch, który w obozie generała Karannina kazał ludziom przynosić mu miecz, gdy
tylko go gdzieś zostawił. Ciekawe, pomyślał, czy Hanner zdaje sobie sprawę, że
trzyma w ręku pochwę.
Odkrył nagle, że całkiem bez sensu zastanawia się, jak ma na imię niższy złodziej.
Kiedy się zbliżyli, Valder ruszył do akcji najszybciej, jak tylko potrafił. Pochwycił
tacę z oushką i rzucił w ich stronę. Błysnęły oba miecze, odbijając na bok tacę i
puchary. Dobry trunek rozlał się, kryształowe naczynia odbijały się dziwnie o
podłogę, ale złodzieje nie zwrócili uwagi na ich zachowanie. Może widzieli już
zaczarowane szkło, albo byli tak skupieni na ataku, że niczego nie zauważyli.
Próba obrony dowiodła tylko, że obaj potrafią używać mieczy i że mag, który
zaczarował puchary, nie oszukiwał. Valder cofnął się – nie w stronę kuchni, lecz pod
ścianę.
Obaj podeszli jeszcze kilka kroków, a potem przystanęli. Klinga Hannera zawisła
przed gardłem Valdera, miecz drugiego celował w brzuch.
–Teraz, oberżysto – rzekł niższy – opowiesz nam o mieczu. A skoro już zaczniesz
mówić, powiesz też, gdzie trzymasz pieniądze.
Valder kątem oka obserwował, jak lewa ręka Hannera przesuwa się do przodu,
najwyraźniej bez wiedzy właściciela. Prawą dłoń przygotował otwartą.
–Ten miecz nazywa się Wirikidor, co oznacza “zabójcę wojowników”. Nikt
dokładnie nie wie, jakie rzucono na niego zaklęcia, gdyż mag, który je rzucał, gdzieś
zniknął. Wszystkie jednak połączone są z Zaklęciem Prawdziwej Własności. Dlatego
nikt nie może go używać oprócz mnie, póki nie zginę.
Mówił głównie po to, żeby odwrócić uwagę złodziei. Rękojeść Wirikidora znalazła
się już o stopę od jego dłoni. Nagle wyciągnął rękę i krzyknął:
–Wirikidorze!
Hanner próbował cofnąć miecz, gdy tylko uświadomił sobie, co się dzieje. Valder
do końca nie był pewien, jak to się stało: czy broń rzeczywiście wskoczyła mu w dłoń
z własnej woli, czy raczej on sam miał szczęście i go wyciągnął. W każdym razie
miecz znalazł się w jego ręku, gładko wysuwając się z pochwy.
Hanner zareagował z niezwykłą szybkością, tnąc Valdera w przegub. Wirikidor
wygiął się straszliwie nienaturalnie, aż Valder poczuł, że omal pękają mu kości ręki.
Jednak zdołał odbić cios.
Niższy napastnik nie marnował czasu i pchnął oberżystę prosto w brzuch. Valder
odskoczył, lecz nie był zbyt szybki. Ostrze rozcięło mu tunikę i głęboko naruszyło
bok. Popłynęła krew, a ból przeszył ciało. Valder właściwie nie widział, co było
potem.
Wirikidor, teraz znów wolny, wydawał się bawić sytuacją. Błyskał jasno w świetle
lamp, śmigając tam i z powrotem, parował ataki obu złodziei. Valder nawet nie
próbował nim kierować. Jego ręka biegła tam, gdzie ciągnął ją miecz.
Charakter starcia szybko uległ zmianie. Atak dwóch szermierzy na jednego
prostego oberżystę stał się walką o życie dwóch szermierzy w starciu z
nadprzyrodzoną furią.
Hanner na moment odchylił gardę, a Wirikidor rozciął mu gardło. Powtórne cięcie
niemal całkiem oderwało głowę, na wszystkie strony rozbryzgując krew.
Potem Wirikidor stracił zainteresowanie walką, a Valder stwierdził, że walczy na
śmierć i życie z szermierzem niższym od siebie, ale sprawniejszym i o wiele bardziej
doświadczonym – nie mówiąc już o pancerzu. Świadomość zagrożenia pomogła mu
ignorować ostry ból w boku. Skupił się na parowaniu kolejnych ataków.
Złodziej zauważył zmianę i wyszczerzył zęby.
–Jesteś zmęczony, oberżysto. A może magia miecza już się zużyła?
Valder spróbował blefu.
–Nic się nie zużyło, złodzieju – odparł. – Pomyślałem tylko, że może chciałbyś
przeżyć. Odejdź teraz, a nie zabiję cię. Twój kolega nie żyje; czy to nie wystarczy?
–Hanner nie żyje?
Skupiony na walce złodziej nawet tego nie zauważył. Zerknął na bezgłowe ciało
towarzysza i widok ten wyraźnie nim wstrząsnął. Valder wykorzystał okazję i ciął
Wirikidorem pod gardłem tamtego, celując tuż nad pancerzem. To, co miało być
zabójczym pchnięciem, zostało łatwo sparowane, gdy mężczyzna opanował się i
wykonał zasłonę. Jednak atak go zaskoczył. Cofnął się o krok.
Valder atakował dalej, lecz złodziej z łatwością parował jego ciosy. Mimo to Valder
zauważył, że napastnik nie atakuje, a tylko się broni.
–Powstrzymuję miecz – skłamał – lecz demon w klindze jest coraz silniejszy. Nie
chcę go karmić więcej niż jedną duszą naraz; kiedyś mógłby stać się zbyt silny.
Uciekaj teraz, póki wciąż jeszcze nad nim panuję. – Był wdzięczny losowi za
popularność legend o wampirycznych mieczach.
Złodziej spojrzał na Wirikidora, a potem na leżące na podłodze ciało. Przestał nad
sobą panować.
–Trzymaj go z dala ode mnie! – wrzasnął, odwrócił się i rzucił do drzwi.
Valder nie gonił go. Pospiesznie wytarł klingę Wirikidora o tunikę Hannera, potem
szybko chwycił pochwę i wsunął do niej broń. Jeśli złodziej wróci, chciał mieć
możliwość wydobycia miecza i skorzystania z jego magii.
Jednak złodziej nie pojawiał się. Ból w boku wzrastał z każdą chwilą, lecz Valder
zdołał przejść przez salę i zatrzasnąć drzwi, które uciekający zostawił otwarte. Oparł
się o nie i miał ochotę zsunąć się na podłogę. Zmusił się jednak, żeby zdjąć tunikę i
owinąć ją wokół siebie, tworząc zaimprowizowany opatrunek. Kiedy skończył,
spojrzał na zerwane druty przy hakach nad kominkiem, na odciętą głowę, która
potoczyła się w kąt, na leżące bez życia ciało na podłodze przy drzwiach kuchni oraz
na krew Hannera i własną, rozchlapaną po całej sali. Potem spojrzał na schowany do
pochwy miecz.
–Niech diabli wezmą pustelnika – wymamrotał. I wtedy zemdlał.
rozdział 24
Drzwi uderzyły go w bok i obudził się w bólu. Jęcząc, przetoczył się dalej od
wejścia i tego, co próbowało dostać się do środka.
Tandellin przecisnął się przez szczelinę i spojrzał w dół, by sprawdzić, co blokuje
drzwi.
–Bogowie! – zawołał. – Co się stało? – Pochylił się nad rannym i próbował mu
pomóc.
Valder popatrzył na niego i machnął ręką.
–Chyba z tego wyjdę – powiedział. – Muszę się czegoś napić.
–Dobrze – odparł Tandellin. – Przyniosę piwo. – Rozejrzał się, by sprawdzić, gdzie
stoi najbliższy antałek, i w tym momencie zobaczył, jak wygląda reszta sali. –
Bogowie! – zawołał znowu i uznał, że nie jest to dostatecznie mocne sformułowanie.
– Na wszystkich bogów nieba, morza i ziemi! Valder, co się tu działo?
–Piwo – rzucił Valder. Nie czuł się jeszcze na siłach, by opowiadać o
wydarzeniach nocy.
–Oczywiście – zgodził się Tandellin.
Wyprostował się i ruszył do kuchni, starannie omijając ciało Hannera i otaczającą
je kałużę krwi. Valder osunął się na podłogę i leżał z zamkniętymi oczami, dopóki nie
usłyszał kroków powracającego Tandellina.
Otworzył oczy i próbował usiąść, opierając plecy o ścianę. Udało mu się po kilku
próbach; wtedy przyjął kufel od przyjaciela.
Piwo pomogło. Kiedy skończył pić, gardło nie wydawało się zatkane filcem, a
oddech przestał sprawiać ból, choć Valder starał się nie oddychać zbyt głęboko.
Rana wciąż mu dokuczała, w głowie dudniło, ale poczuł się lepiej.
–Jeszcze – poprosił i wyciągnął rękę z kuflem. Tandellin przyniósł więcej.
Po kolejnym kuflu Valder poczuł się niemal człowiekiem. Usadowił się wygodniej
przy ścianie.
–Znasz jakieś zaklęcia uzdrawiające? – zapytał. Tandellin pokręcił głową.
–A znasz jakichś dobrych magów, którzy znają? Albo czarodziejkę lub teurgów?
–Znajdę kogoś, ale zaklęcia uzdrawiające są kosztowne. – Mam pieniądze – odparł
Valder. – To nie problem.
–Nie okradli cię? Był tylko jeden człowiek?
–Było ich dwóch, ale drugi uciekł. Nie sądzę, żeby coś zabrał, chyba że zakradł
się tutaj, kiedy byłem nieprzytomny. Ale wątpię, bo wtedy pewnie by mnie dobił.
–No tak. Tym tutaj sam się zająłeś; głowę ma równo obciętą. To on cię zranił?
–Wiem, że jest bez głowy, Tan. To ja mu ją obciąłem, prawda? Zranił mnie ten
drugi; zaatakowali obaj naraz.
–Aha – rzucił Tandellin. – Uczciwa walka. Co zrobimy z tym tutaj? Nie możemy go
zostawić.
–Oczywiście, że nie. Słuchaj, przynieś mi jeszcze kufel piwa i zobacz, czy jest coś
do zjedzenia na zimno. Potem zacznij sprzątać. Zakopiemy go chyba na tyłach. Nie
mam ochoty poświęcać siły i drewna, żeby zbudować porządny stos. Mało dbam o
to, czy jego dusza zostanie uwolniona i trafi do bogów, jeśli rozumiesz, o co mi
chodzi.
Zerknął na Wirikidora, leżącego nieszkodliwie u boku, i wpadła mu do głowy
pewna myśl.
–Ale zostaw głowę. Myślę, że nabijemy ją na pikę przed wejściem, żeby zniechęcić
innych złodziei, którym spodoba się ta oberża.
Od lat, odkąd był małym chłopcem, nie widział głowy na pice. Uznał jednak, że
będzie to niezłe ostrzeżenie.
–Będziemy musieli szorować piaskiem podłogę, żeby usunąć plamy krwi –
zauważył Tandellin.
–Chyba łatwiej wymienić deski albo je zamalować – stwierdził Valder.
Drzwi otworzyły się znowu i weszła Sarai. Jak zawsze zjawiła się później niż
Tandellin, gdyż przed wyjściem karmiła ich córkę, Sarai Młodszą.
Spojrzała na Valdera, siedzącego na podłodze z obnażoną piersią i obwiązanego
pokrwawionymi resztkami tuniki. Potem rozejrzała się po sali; zauważyła bezgłowe
ciało, plamy krwi i bałagan.
–Widzę, że miałeś ciężką noc – powiedziała.
Valder wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem wybuchnął śmiechem. Ostry ból
kazał mu przerwać natychmiast, uśmiechnął się jednak i potwierdził:
–Tak, można tak powiedzieć.
Po tym spostrzeżeniu jego kłopoty wydały się jakoś mniej poważne. Podciągnął
się na krzesło i nadzorował sprzątanie, usunięcie ciała i wykorzystanie głowy. W
gospodzie nie było pik, ale Tandellin użył bosaka z pomostu. Wbił go w ziemię na
zewnątrz, dość blisko, by wyraźnie zaznaczyć związek z gospodą, i na tyle daleko, by
odór nie przeszkadzał gościom. Poniżej głowy przybił deskę z napisem ZŁODZIEJ
wielkimi czarnymi runami, na wypadek, gdyby ktoś nie zrozumiał aluzji.
Gdy gospoda znowu była gotowa na przyjęcie gości, Tandellin ruszył na
poszukiwanie maga, który uleczyłby ranę Valdera. Sarai została, by zająć się kilkoma
podróżnymi, którzy przybyli minio chłodu i śniegu. Valder starał się nie poruszać;
siedział tylko, obserwował i myślał.
Nie spodziewał się, że ktokolwiek spróbuje ukraść Wirikidora, ani że spróbuje go
obrabować, choć rzeczywiście w sypialni trzymał bezpiecznie ukryty spory stosik
monet. Ta możliwość jednak jakoś nigdy nie przyszła mu do głowy.
Teraz zrozumiał, że był głupi.
Głowa złodzieja pewnie na jakiś czas zniechęci amatorów kolejnych prób. Ale
będzie też przypominać ludziom, że jest tu coś wartego rabunku. Trzeba to jakoś
załatwić.
Słyszał, że w Ethsharze Korzennym są tacy, którzy za niewielką opłatą pilnują
cudzych pieniędzy. Nazywali siebie bankierami. Nagle wydało mu się to niezłym
pomysłem. Miał schowane dość złota i srebra, by skusić całą hordę złodziei. Nie
planował wydania tych pieniędzy na nic konkretnego, zwłaszcza teraz, kiedy
gospoda była odpowiednio urządzona i zaopatrzona, wiec po prostu leżały.
Postanowił coś z tym zrobić.
Poza pieniędzmi jedynym przedmiotem wartym kradzieży był Wirikidor. Za późno
już, żeby przeczyć opowieściom o magicznym mieczu. Zresztą nikogo nie zdołałby
przekonać, że go nie ma, gdy miecz cały czas wisi nad kominkiem. To znaczyło, że
musi się go pozbyć, jeśli nie chce, aby jakiś młody idiota, który spróbuje porwać
legendarną broń, podciął mu we śnie gardło. Nie umrze od poderżniętego gardła,
jeśli zaklęcie na Wirikidorze zachowa moc, ale nie przypuszczał, by to było
przyjemne doświadczenie.
Trochę szkoda; lubił trzymać miecz na widoku, nad paleniskiem. Kolejny problem
to, co zrobić z mieczem. Magia wciąż była silna, wciąż kapryśna i jak zawsze
niewygodna. Zaklęcie działało, Valder nie umarł, choć stracił mnóstwo krwi – został
poważnie ranny. Miecz wciąż dla niego walczył, ale tylko przeciwko ludziom i do
czasu zabicia pierwszego. Zaklęcie własności wciąż ich łączyło; nie był pewien, czy
Wirikidor naprawdę wskoczył mu do ręki, ale Hanner nie potrafił go wyjąć. Valder nie
wyobrażał sobie innej niż zaklęcie przyczyny tak głupiego postępowania złodzieja,
który sam dostarczył mu broń.
Poprawił się na krześle i znów ból przypomniał mu o ranie. Na co komu zaklęcie,
które gwarantuje życie, jeśli wciąż mogą pociąć go na kawałki? To może być gorsze
od śmierci. Ten piekielny pustelnik obiecał, że miecz będzie go chronił, lecz Valder
uznał, że bez tej ochrony żyłoby mu się łatwiej. Uśmiechnął się gorzko.
Powinien uniknąć tego cięcia, pomyślał. Niższy złodziej był dobrym szermierzem,
to fakt, ale kiedyś Valder sam był przynajmniej wprawny. Na jego korzyść
przemawiały też wzrost, siła i zasięg rąk. Westchnął. Starzał się i tracił formę. Od
ponad dziesięciu lat nie dobywał miecza; nic dziwnego, że przestał sobie radzić!
Stracił też refleks; miał trzydzieści siedem lat, nie był już młodzieńcem.
Wprawdzie złodziej nie był o wiele młodszy, ale kilka lat może sprawiać istotną
różnicę. Poza tym tamten na pewno dużo ćwiczył. Trzydzieści siedem lat – nieczęsto
myślał o swoim wieku, lecz przecież starzał się nieuchronnie. Jak to się wiąże z
Wirikidorem? Najwyraźniej miecz nie chronił przed starością, tak jak nie osłonił przed
cięciem. Co się stanie, kiedy miną kolejne lata? Czy jego stan będzie się pogarszał w
nieskończoność, czy – niezdolny umrzeć – będzie słabł i słabł, tracił wzrok i słuch, aż
zostanie zeń coś niewiele różniącego się od warzywa? Słyszał opowieści
(prawdopodobnie przesadzone) o kobietach i mężczyznach wciąż krzepkich i
zdrowych, choć mieli ponad sto lat. O ile jednak dobrze rozumiał magię Wirikidora,
zaklęcie nie miało ograniczeń czasowych. Może przeżyć nie tylko stulecie, ale dwa,
trzy lub tuzin, jeśli tylko nigdy nie wydobędzie miecza.
Nie, nie może żyć tak długo… Ale będzie. Teoretycznie może żyć wiecznie. Czy
chce tego, jeśli będzie się starzał?
To była nieprzyjemna perspektywa, której w tej chwili wolał głębiej nie rozważać.
Miał dopiero trzydzieści siedem lat. Czekały go jeszcze całe dziesięciolecia, zanim
problem stanie się naprawdę poważny.
Musi jednak pamiętać, by zachować wielką, naprawdę wielką ostrożność, by nie
pozwolić się oślepić ani okaleczyć, i unikać wszelkiego trwałego kalectwa. Kiedyś
sam siebie pytał, jakie życie powinien prowadzić człowiek, który może żyć wiecznie.
Teraz potrafił już odpowiedzieć: “Ostrożne”.
Na razie postanowił odłożyć gdzieś Wirikidora, żeby nikogo nie kusił. Mógłby go
zakopać albo wrzucić do rzeki, lecz wiedział, że Zaklęcie Prawdziwej Własności nie
pozwoli, by prąd poniósł go zbyt daleko. Był pewien, że potrafi go odzyskać, gdyby
kiedykolwiek zechciał.
Może, pomyślał, powinien wynająć maga, żeby przełamał to zaklęcie. Wtedy
przeżyłby życie normalnie. Wojna dawno się skończyła; po co mu magiczny miecz?
Przypomniał sobie jednak, że według Darrena zaklęcie było nie do złamania. No
cóż, Darrend mógł się pomylić. Z pewnością potrzebny jest bardzo potężny mag, a
magia jest kosztowna – nie tylko z powodu chciwości jej adeptów, ale dlatego że tak
trudno zdobyć wiele niezbędnych do zaklęć odczynników. Pamiętał, że kiedyś przed
laty wszędzie poszukiwano włosa nienarodzonego dziecka, koniecznego dla jakiegoś
specjalnego zaklęcia, które kazał rzucić Azrad. Nie wiedział, czy go znaleziono.
Niektóre składniki były podobno jeszcze rzadziej spotykane. W porównaniu do
innych Valderowi powodziło się całkiem nieźle, a gospoda prosperowała. Jednak
gdyby próbował szukać pomocy u magów wyższych rzędów, jego oszczędności
mogłyby się rozpłynąć w ciągu nocy.
Postanowił spytać maga, którego sprowadzi Tandellin, o możliwość zakupienia
potężnych przeciw zaklęć. Na razie jednak nie miał zamiaru przełamywać czaru.
Wirikidor może się okazać użyteczny. Groźny, lecz użyteczny. Może dobyć go
bezpiecznie jeszcze przynajmniej piętnaście razy, a w najlepszym przypadku nawet
dwadzieścia trzy. To wciąż bezpieczny margines. Kiedy zmniejszy się do liczb
jednocyfrowych, znów pomyśli o sprawie – albo wtedy, kiedy zacznie tracić zdrowie.
Wspomni o tym magowi, zakładając, że Tandellin nie przyprowadzi czarodziejki
albo jakiegoś teurga. Na razie po prostu zakopie miecz za budynkiem.
Dwa dni później, po magicznym zaleczeniu rany, tak właśnie uczynił. Pracował
sam, późną nocą, przy świetle latarni, na kawałku ziemi, który odtajał przy
rozpalonym wcześniej ognisku.
Trzęsienie ziemi, które nastąpiło tydzień później, było słabe i o ograniczonym
zasięgu. Wybiło kilka okien, zrzuciło zawartość jednej czy drugiej półki, pchnęło
baryłkę wina po piwnicy i oczywiście rozdarło ziemię, wyrzucając Wirikidora. Leżał
przed drzwiami kuchni.
Valder myślał, czy nie wrzucić go do rzeki. Potem jednak ocenił, ile zniszczeń
spowoduje powódź dość wielka, by ponieść miecz pół mili od brzegu, aż do gospody.
Powódź mogłaby nie nastąpić, ale wolał nie ryzykować.
Przez jakiś czas zastanawiał się, ile kosztowałoby zaklęcie ukrywające, ale w
końcu wrzucił miecz pod łóżko i o nim zapomniał.
rozdział 25
Wieść o śmierci Gora ze Skał w 5034 roku wpędziła Valdera w krótkotrwałą
depresję. Kiedyś podziwiał Gora, choć ten podziw w znacznej części przeminął w
chwili, gdy władca poprosił, by Valder służył mu za osobistego skrytobójcę w
czasach pokoju. Utrata terytorium, gdzie kiedyś służył Valder, a które stało się
królestwem Tintallionu, była kolejnym ciosem. Hegemonia Trzech Ethsharów, która
wcześniej wydawała się tak czysta i potężna, okazała się skorumpowana i okrawana.
Rola Gora w osadzeniu Edarana z Ethsharu na tronie ojca nie poprawiła opinii
Valdera. Skutkiem tych działań było wydanie całego regionu centralnego, którym
kiedyś władał Anaran, na łaskę Gora i Azrada, którzy wysoko go opodatkowali. W
5029 roku Gor zyskał przewagę nad Azradem, wydając swego syna i dziedzica,
Gorana za Skał, za siostrę Edarana, Ishtę z Piasków, i nie dbając o to, że Ishta jest
jedenaście lat starsza od chłopca. Przez łata Gor przestał być obiektem czci Valdera,
a stał się po prostu kolejnym chciwym tyranem. Mimo to wieść o jego śmierci powitał
ze smutkiem. Znikała wprawdzie groźba dalszych kłopotów z powodu dawnej
odmowy służby, ale też odchodził ze świata bohater jego dzieciństwa.
Gor był tylko kilkanaście lat starszy od Valdera, a umarł ze starości. Valder wciąż
czuł się silny i zdrowy, jednak śmierć Gora po raz kolejny przypomniała mu, że i on
się starzeje i że Wirikidor go przed tym nie ochroni.
Goran stał się teraz władcą Ethsharu ze Skał. Był młodym człowiekiem w
najlepszym okresie życia, a przecież przyszedł na świat trzynaście łat po powstaniu
gospody nad rzeką. Myśl o tym nękała Valdera, gdy siedział w kącie sali jadalnej i
patrzył na klientów, z których każdy był zbyt młody, by pamiętać Wielką Wojnę.
Być może, myślał Valder, ten smutek brał się z faktu, że nigdy się nie ożenił i – o
ile wiedział – nie spłodził dzieci. Miewał kobiety, oczywiście, ale żadna z nim nie
została na dłużej. Gdy jeszcze był żołnierzem, ani on, ani kobiety nie liczyli na
długotrwały związek, jak zwykle w żołnierskim życiu. A odkąd został oberżystą,
spotykał tylko niewiasty, które lubiły podróże. Niektóre zostawały na jakiś czas, lecz
w końcu wszystkie miały dość spokojnego rytmu życia w gospodzie i ruszały dalej.
Wydawało mu się dziwne, że Tandellin, który jako młodzieniec robił wrażenie
porywczego awanturnika, od trzydziestu siedmiu lat żył w szczęśliwym związku. A
Valder, który myślał o sobie jako człowieku nudnym, zwyczajnym i przewidywalnym,
nigdy się nie ożenił. Przeczyło to stereotypom.
Wiedział, że gdyby tylko zechciał, mógłby znaleźć żonę w Ethsharze Korzennym.
Lecz odkąd ukończył gospodę, ani razu nie był w mieście. Nie lubił tłumów ani kurzu;
wiedział, że ludzie tam nie noszą już mieczy – oprócz strażników i awanturników.
Konieczność noszenia u pasa Wirikidora wyróżniałaby go jako obcego.
Potrafił sobie radzić, nie odwiedzając miasta. Brak rodziny nigdy naprawdę go nie
martwił. Tandellin, Sarai i ich dzieci na wiele sposobów zastępowali mu prawdziwych
krewnych.
Zastanawiał się nad tym, siedząc z kuflem w ręku w głównej sali. Sarai Młodsza
dolewała mu piwa. Uniósł głowę, żeby skinąć na dziewczynę, i jego wzrok padł na
wiszącego nad kominkiem Wirikidora.
Miecz leżał zapomniany pod łóżkiem niecały miesiąc, zanim Valder umieścił go na
dawnym miejscu. Dość miał pytań stałych klientów o puste miejsce na ścianie. Zbyt
wielu odchodziło przekonanych, że złodzieje rzeczywiście ukradli miecz, nawet jeśli
stracili przy tym jednego człowieka. Wprawdzie mogło to powstrzymać innych
złodziei, którzy uznaliby, że nie zostało już nic wartego kradzieży, drażniło jednak
dumę Valdera. Poza tym nie lubił widoku pustych haków, a nie miał pojęcia, jak je
usunąć. Mógł je tylko odpiłować jak najbliżej kamienia.
Wirikidor wrócił więc na honorowe miejsce, a Valder wymyślił inne rozwiązanie,
które powinno zapobiec pokusom. Kiedy gospoda była pełna, ogłaszał konkurs,
oferując dziesięć sztuk złota każdemu, mężczyźnie czy kobiecie, kto potrafi
wyciągnąć miecz z pochwy. Przez wiele nocy gwarantowało to dobrą rozrywkę, a
wszystkim obecnym dowodziło, że miecz jest bezużyteczny dla kogokolwiek prócz
właściciela. Valder nie ukrywał już, jak wcześniej, szczegółów zaklęcia na mieczu.
Teraz wyjaśniał wszystkim, że miecz jest związany z nim na stałe i za każdym razem,
kiedy go dobywa, ginie człowiek.
Próby kradzieży już się nie powtórzyły. W końcu, kto by chciał ryzykować życie
dla miecza, którego nikt nie potrafi używać, wiedząc przy tym, że jeśli miecz opuści
pochwę, ktoś zginie, a tym kimś nie będzie właściciel.
Valder nie wspominał jednak, że zaklęcie ograniczone jest jeszcze tylko do mniej
więcej dwudziestu zabójstw, ani o tym, że potem miecz zwróci się przeciw niemu. Nie
mówił też o swojej teoretycznej nieśmiertelności, aby ktoś nie zechciał tego
sprawdzić.
Patrzył na matową szarą pochwę i zużytą czarną rękojeść. Wirikidor był z wyglądu
zwyczajnym mieczem; jak mógł mieć nad nim taką władzę?
To znaczy, jeśli rzeczywiście miał. Czasem Valder nie był pewien, czy powinien
bez zastrzeżeń wierzyć ocenie wydanej dawno temu przez magów generała
Karannina. Karannin od dawna już nie żył; Valder słyszał, że został haniebnie
zasztyletowany w bójce, w 4999 lub w 5000 r., i nie miał pojęcia, co się stało z
magami. Wydawało się, że większość magów świata zniknęła po wojnie; kiedy
skończyła się władza armii, nakaz tajemnicy Gildii Magów, który tak bardzo
ograniczał ich skuteczność, przestrzegany był jeszcze bardziej rygorystycznie.
Nawet proste zaklęcia stały się trudne do uzyskania albo zabójczo kosztowne. Z
pewnością w okolicy żyli jacyś magowie, jednak ich możliwości były mocno
ograniczone.
To praktycznie eliminowało możliwość usunięcia czaru z Wirikidora, nawet gdyby
Valder uznał, że właśnie tego pragnie.
Kiedy ostatnio kazał popytać w mieście, dowiedział się, że żaden mag w
Ethsharze nie spróbuje usunąć zaklęcia ósmego rzędu za mniej niż tysiąc sztuk
złota. Valder nie był pewien, czy zaklęcie na Wirikidorze jest faktycznie ósmego
rzędu, ale pamiętał, że wspominano tę liczbę. Tysiąc sztuk złota to znacznie więcej,
niż miał kiedykolwiek w życiu, i o wiele więcej, niż posiadał w tej chwili, gdyż interes
toczył się dość wolno. Co więcej, w miarę, jak był coraz starszy, większość
obowiązków składał na barki pomocników; cała trójka dzieci Tandellina i Sarai
pracowała teraz dla niego, a to oznaczało kolejne wydatki. Miał więcej niż trzeba, by
żyć wygodnie, ale nie był bogaty.
Karannin nie żył. Gor nie żył. Anaran i Terrek też nie żyli. Wydawało się, że
wszyscy ludzie, którzy walczyli podczas wojny, umarli albo umierali. Od
dziesięcioleci Valder nie widział człowieka w wojennym mundurze. Żołnierze
Hegemonii, którzy obsadzali strażnicę na moście, dawno już zmienili uniformy na
nowe – z żółtą tuniką i czerwonym kiltem zamiast starych znajomych brązów i zieleni
– i nie używali już półpancerzy.
Azrad wciąż żył, oczywiście, i wciąż władał morzami i południowo-zachodnią
częścią Hegemonii, od Małych Królestw aż do połowy drogi w stronę Sardironu. Był
już jednak trzęsącym się starcem, miał na karku trzy ćwierci stulecia i było to po nim
widać. Nie zestarzał się ładnie.
A Valder z Kardoret wciąż żył, choć nie był już młodym zwiadowcą ani
desperackim skrytobójcą, ale wiekowym właścicielem Gospody pod Czaszką
Złodzieja. Czaszka spadła i pochowali ją lata temu, jednak nazwa została.
Valder zastanawiał się czasem, czy młodsi klienci wiedzą, skąd się wzięła.
Podejrzewał, że wkrótce może się zmienić z powrotem na “Gospodę przy Moście”.
Dopił piwo i odstawił kufel. Dał znak, że tym razem młoda Sarai nie musi go
napełniać… Miła dziewczyna, pomyślał, bardziej podobna do ojca niż do matki, po
której odziedziczyła imię.
Życie wciąż było przyjemne, powiedział sobie, i dopóki takie pozostanie, nie musi
się martwić o Wirikidora. Śmierć Gora niczego nie zmieniała. Mimo to czuł, że się
starzeje. Wiedział, że w uczciwej walce miałby niewielkie szansę, z mieczem czy bez,
przeciwko komukolwiek. Nie będzie też wiecznie zdrowy.
Kiedy nadejdzie czas, że zdrowie przestanie mu dopisywać, obiecał sobie, że
podejmie jakieś kroki, aby uwolnić się od klątwy Wirikidora. Zawsze jest jakiś
sposób, trzeba go tylko znaleźć.
Od tej chwili co pewien czas przypominał sobie o tym postanowieniu, a nawet
zapisał je, by nie zapomnieć. Kiedy sześć lat później nie mógł już zaprzeczyć, że traci
wzrok, podjął decyzję.
Nie mógł jej dłużej odkładać. Wzrok pogarszał mu się stopniowo, aż Valder nabrał
pewności, że za rok czy dwa będzie już ślepcem. Nieznośna była sama myśl o
spędzeniu całej wieczności w mroku, jako bezradny starzec, zwłaszcza gdy
uświadomił sobie, że będzie wiecznym inwalidą, bez szansy na śmierć. Tandellin i
jego rodzina będą musieli opiekować się nim w nieskończoność. Słyszał, bo słuch
wciąż miał dobry, jak klienci mówią z pogardą o starym Azradzie, który mimo
osiemdziesięciu lat i słabego zdrowia trzymał się życia i tronu. Wolał się nie narażać
na podobną wzgardę. Azrad mógł abdykować, gdyby chciał, i pod dobrą opieką żyć
w luksusie aż do śmierci. Valder nie miał takiej możliwości. Tandellin i Sarai nie byli
jego rodziną, nie mieli obowiązku dbać o niego, gdy zachoruje – był jednak pewien,
że to zrobią. Sami nie byli już młodzi, czego dowodziły niedawne narodziny ich
drugiego wnuka. Gdzie jeszcze mogliby pójść? Całe życie pomagali mu w gospodzie i
tylko na tym się znali. Jeśli zostanie inwalidą, nie będą mieli wyboru, jak tylko
opiekować się nim tak długo, jak zdołają. Nie chciał kłaść na ich barki brzemienia
starego durnia, który będzie żył wiecznie. To byłoby niewybaczalnie niesprawiedliwe.
A gdyby miał kiedyś osiągnąć punkt, gdy śmierć będzie lepsza niż dalsze życie, to
jak zdoła umrzeć, jeśli starość i zniedołężnienie nie pozwolą mu dobyć Wirikidora?
Widział przed sobą tylko jedną możliwość. Zabierze Wirikidora i pojedzie do
miasta. Poszuka tam maga, albo kilku, i dowie się, czy można usunąć zaklęcie, aby
mógł żyć do końca normalnie. Jeśli się uda i finanse na to pozwolą, każe sobie
przywrócić słabnący wzrok, żeby pozostałe lata przeżyć wygodnie. Gotów był oddać
wszystko, co posiadał, by pokryć koszty takich zaklęć.
Jeżeli czaru nie da się złamać, to nie widział innej możliwości niż samobójstwo.
Nie chciał żyć przez całą wieczność jako ślepy, zniedołężniały kaleka. Z samą ślepotą
jakoś by sobie poradził, gdyby wciąż był młody i zdrowy; wiedział jednak, że z
czasem znikną także inne umiejętności. Będzie musiał zabić się Wirikidorem, póki
jeszcze ma siły, żeby to zrobić.
Wiedział, że będzie musiał zabić tylu ludzi ilu trzeba, aby zużyć całe zaklęcie. To
może być trudne, ale był przekonany, że jakoś sobie z tym poradzi.
Z tym postanowieniem zaczął planować i przygotowywać się do drogi. Trzeciego
dnia miesiąca Zielenienia 5041roku, z Wirikidorem u boku, wyruszył do Ethsharu
Korzennego jako pasażer na chłopskim wozie zaprzężonym w woły.
rozdział 26
Właściciel wozu nic nie wiedział o żadnych magach, a nawet wyraził wątpliwość
co do prawdziwości zaklęć, więc Valder podziękował mu uprzejmie i wysiadł, gdy
tylko dotarli na plac przy Bramie Zachodniej. Strażnicy okazali się bardziej pomocni,
jednak gdy ruszył do Dzielnicy Magów, udzielone przez nich wskazówki okazały się
nie tak szczegółowe, jak na to liczył. Powinien iść główną ulicą jakieś pół mili – nie
pamiętał, że miasto jest aż tak wielkie -potem skręcić w prawo, na ukos, w ulicę
Areny i iść nią, aż trafi do Dzielnicy Magów przy Bramie Południowej. Wskazówki
wydawały mu się dość proste, ale napotkał tak wiele poprzecznych ulic, że wcale nie
był pewien, czy pozna tę właściwą.
Strażnicy poradzili mu także, by nie nosił tak otwarcie miecza. Władca nie
aprobował wojennych demonstracji; byli też ludzie, którzy dbali, by zachcianki starca
były spełniane, choć obecnie nie obowiązywał żaden dekret w tej kwestii. Valder
podziękował im, lecz zostawił Wirikidora na miejscu. Miał nadzieję, że miecz
zniechęci złodziei, którzy mogliby zaatakować starca z ciężką sakiewką. Zabrał ze
sobą wszystkie pieniądze zgromadzone w ciągu czterdziestu paru lat pracy
oberżysty. Wiedział, że magia nie jest tania.
Tłumy ludzi, kurz i hałas początkowo go oszałamiały, zwłaszcza że i tak był
zmęczony po długiej podróży. Woły poruszały się wolno, a gospodarz nigdzie się nie
spieszył, tak że droga zajęła półtora dnia. Dotarł na miejsce wczesnym popołudniem
drugiego dnia czwartego miesiąca Zielenienia, a grzbiet bolał go od pięt aż po szyję.
Siedząc wygodnie w gospodzie, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się postarzał.
Wiedział oczywiście, że te tłumy były niczym w porównaniu z masami, które
zalewały miasto, kiedy zobaczył je po raz pierwszy. Onieśmielały go jednak, gdy
szedł główną ulicą i rozglądał się za ukośnymi przecznicami, które opisywali mu
strażnicy.
Przechodził obok gospod i tawern wokół placu targowego i przy bramie oraz
różnych podejrzanych kwater. Mijał kolejne budynki, pełne rozmaitych sklepów,
zbudowane z kamienia, drewna i cegły, sprzedające wszystko, co można sobie
wyobrazić – począwszy od haczyków na ryby, przez wozy, diamenty, aż po suszony
nawóz, ale bardzo mało zaklęć. Żaden z szyldów nie reklamował magii lub
czarodziejstwa.
Przechodzień wytłumaczył mu, że te sklepy tworzą starą dzielnicę kupiecką. Była
też nowa dzielnica kupiecka, na południu. Dzielnica Magów leżała o wiele dalej.
Trafił wreszcie na szeroką aleję, którą z początku wziął za ulicę Areny, choć
przecinała główną z przeciwnej strony, niż się spodziewał. Raz jeszcze zapytał – tym
razem kupca sprzedającego drogie materiały. Ten wyjaśnił, że to Aleja Kupiecka, a
ulica Areny jest o wiele dalej, za dzielnicą Nowego Miasta.
Valder powlókł się przed siebie i po chwili zaczął mijać rezydencje. Niektóre były
zwrócone bogato zdobionymi frontonami w stronę ulicy, tak że wyraźnie widział
lśniące okna. Inne stały tyłem, ukryte za murami albo płotami; kilka otaczały ogrody;
obok jednego postawiono obszerną wolierę. Ulice w tej okolicy nie były zatłoczone, a
ludzie, których spotykał, byli w większości sprzedawcami; rzadko dostrzegał kogoś,
czyj strój pasowałby do bogactwa budynków.
Piękne domy skończyły się nagle i zastąpił je rząd sklepów, wychodzących na
szeroką drogę, odbiegającą ukośnie od dotychczasowej. Valder wiedział, że znalazł
ulicę Areny. Zatrzymał się na skrzyżowaniu i rozejrzał.
Po lewej stronie, na końcu zadziwiająco prostej alei, widział pałac władcy.
Dostrzegł go raz czy dwa z Kupieckiej, a potem z którejś z ulic w Nowym Mieście, ale
wtedy się nie przyglądał. Więc tutaj mieszkał Azrad Wielki, teraz już ponad
osiemdziesięcioletni, lecz wciąż dzierżący władzę absolutną nad miastem i broniący
swojego miejsca w Hegemonii. Podobno cierpiał na ataki zidiocenia, stracił wszystkie
zęby i ślinił się jak dziecko. Valder zadrżał na samą myśl o tym. To nie obecny stan
Azrada uznał za tak niemiły, lecz fakt, że Azrad miał zaledwie osiemdziesiąt lat,
podczas gdy Wirikidor mógł utrzymać Valdera przy życiu przez osiemdziesiąt
wieków.
Zresztą, jakie życie wiedzie teraz Azrad? Jego najstarszy syn Azrad zginął w
młodości, w ostatnich dniach Wielkiej Wojny. Żona od dawna nie żyła. Młodszy syn
Keldar, już w średnim wieku, podobno był dość nijaki. Jeden wnuk zmarł na jakąś
nieznaną chorobę w wieku czternastu łat, drugi osiągnął pełnoletność. Azrad miał też
trzy wnuczki.
Czy to może być szczęśliwa rodzina? Czy ktokolwiek z tych wciąż żyjących
naprawdę troszczy się o starca? Keldar z pewnością czeka, aż odziedziczy tron,
pozostali znali Azrada tylko jako chorego staruszka, nigdy jako błyskotliwego
dowódcę, którym był kiedyś.
Ale przynajmniej miał jakąś rodzinę. Valder miał tylko pracowników.
Zgarbił się i skręcił w ulicę Areny. Strażnicy nie powiedzieli, jak daleko jest do
Dzielnicy Magów. Miał nadzieję, że niezbyt daleko. Słońce opadało już na zachodzie.
Valder przekonał się, że sama Arena – spora imponująca budowla – wyrastała
około mili od głównej ulicy. Przecznicę dalej zobaczył pierwszy szyld reklamujący
pracownię czarodziejki. Czarodziejka, oczywiście, nie pomoże mu z mieczem
zaklętym przez maga, ale szyld dodawał otuchy.
Za kolejną przecznicą zobaczył pracownię teurga. Odczuł pokusę. Bogowie
przecież mogą zrobić wszystko – jeśli w ogóle da ich się przekonać, żeby zwrócili na
człowieka uwagę, i jeżeli nawiąże się kontakt z odpowiednim bóstwem. Nie był jednak
pewien, jak skuteczna jest teurgia, skoro bogowie odeszli na dobrowolne wygnanie.
Wolał poszukać bardziej bezpośrednich metod.
Przez dwie następne przecznice spotykał tylko domy gier, ale za nimi nagle odkrył
większe bogactwo, niż się spodziewał. Ulica z obu stron była zabudowana siedzibami
magów, polecających rozmaite typy magii, czarodziejstwa, teurgii, a nawet
demonologii i czarnoksięstwa oraz przedziwnych sztuk, których Valder nie potrafił
zidentyfikować. Liczne szyldy zachwalały, “Abdarana ze Skai”, “Cuda wszelkich
odmian”, “Intirina Białego”, a dalej “Modlitwy wysłuchane albo zwracamy pieniądze”.
Na jednym szyldzie nie było żadnych napisów, tylko czarny kontur ręki na tle
czerwonego oka, i imię: Dakkar. Valder uznał, że wygląda to dość groźnie i
prawdopodobnie jest symbolem demonologa.
Szedł dalej; pracownie tłoczyły się gęsto. Za rogiem znalazł wreszcie to, czego
szukał: “Tagger, Tagger i Yarrin. Kontr zaklęcia i leki wszelkiego stosowania”.
Brzmiało dokładnie jak to, o co mu chodziło.
Nabijane metalem drzwi były zamknięte, a okna przesłaniał ciężki ciemny aksamit.
Zawahał się, ale zastukał głośno.
Odczekał, jak się zdawało, odpowiednio długi czas i już miał zapukać znowu, gdy
drzwi otworzyły się i w progu stanął niski czarnowłosy mężczyzna w czerwonej
szacie i kapeluszu.
–Witam – powiedział Valder. – Chciałbym usunąć zaklęcie.
–Aha – odparł człowiek w czerwieni. – Obawiam się, że obaj wspólnicy wyszli, ale
zobaczę co mogę zrobić. Jestem Tagger Młodszy.
–Valder Oberżysta. – Uprzejmie skinął głową.
–Ten z magicznym mieczem? – zapytał Tagger. Valder przytaknął zdziwiony.
–Och, proszę wejść, proszę wejść! Co mogę dla pana zrobić? Człowiek szeroko
otworzył drzwi, wprowadził Valdera do środka i usadził go na wygodnym,
wyściełanym aksamitem fotelu. Sam usiadł na podobnym, po drugiej stronie małego
stolika.
Po kilku sekundach Valder opanował się dostatecznie, by odpowiedzieć. Rozejrzał
się po pracowni, która wyglądała jak niewielki salon: sporo tu było ciemnego drewna
i bogatych materiałów, głównie czerwonych.
–Ponieważ już pan wie o mieczu – powiedział spokojnie – nie muszę chyba
wyjaśniać wszystkiego od początku. Chcę usunąć zaklęcie z tego miecza. Teraz
Tagger okazał zdziwienie.
–Dlaczego? – spytał. – Wydawało mi się, że miecz chroni pana i czyni wspaniałym
wojownikiem!
–Tak, w pewnym zakresie. Ale do czego to potrzebne oberżyście? W dodatku w
zaklęciu zawarta jest także pewna klątwa, której wolałbym się pozbyć.
–Ach tak, rozumiem! Co to za klątwa?
–Naprawdę musi pan wiedzieć?
–To by nam bardzo pomogło. Valder zawahał się.
–Czy możemy zostawić to na później?
–Owszem, chyba tak. W takim razie, co może pan powiedzieć o mieczu? Wie pan,
kto go zaklął albo jakich zaklęć używał?
–Zaklęcia rzucał pustelnik z nadbrzeżnych mokradeł, na północ od tego, co teraz
jest Tintallionem – zaczął Valder.
–Po jego wykuciu? – przerwał mu Tagger.
–Tak, oczywiście. Przez co najmniej trzy lata był to zwykły wojskowy miecz.
–Aha. To dobrze. Nie będziemy musieli go niszczyć. Proszę dalej. Zna pan imię
tego pustelnika?
–Nigdy mi nie zdradził. Nawiasem mówiąc, chyba też mu się nie przedstawiłem.
–A jak się pan wtedy nazywał? Przecież nie był pan oberżystą.
–Nie, byłem Valderem z Kardoret, zwiadowcą pierwszej klasy.
–Niech pan mówi dalej. – Tagger poprawił się w fotelu.
–Przez chwilę widziałem, jak pracuje, kiedy zaklinał miecz, ale nie zwracałem na to
szczególnej uwagi, a on niczego nie wyjaśniał. Zresztą nawet gdyby, to minęło ponad
czterdzieści lat.
I tak niczego bym nie pamiętał. Kiedy wróciłem do Ethsharu, wojskowi magowie
próbowali zbadać czar i stwierdzili, że jest w nim zawarte Zaklęcie Prawdziwej
Własności i jakiś typ animacji. To wszystko, co pamiętam. Aha, mówili chyba, że to
magia ósmego rzędu.
Tagger drgnął.
–Ósmego rzędu?
–Tak.
–O rany.
Valderowi nie spodobał się jego ton; czekał, co powie dalej.
–Obawiam się, że nie zdołam panu pomóc. Mój ojciec może zechce spróbować,
jeśli stać pana na jego usługi. Myślę, że miałby sporą szansę na sukces i prawie na
pewno przeżyłby te próbę. Przyznam jednak szczerze, że pan mógłby jej nie przeżyć.
–Dlaczego?
–Ponieważ pana siła życiowa jest poprzez Zaklęcie Prawdziwej Własności
połączona z mieczem, jakby związana niewidzialnym węzłem. Mag, który tego
połączenia dokonał, albo inny potężny i uczony, mógłby próbować rozwiązać ten
węzeł. Ale pan nie wie, kim był ów pierwszy mag, a ja nie znam żadnych, którzy
poradziliby sobie ze złączeniem ósmego rzędu, a właśnie z czymś takim mamy do
czynienia, jeśli Prawdziwa Własność została użyta jako część zaklęcia ósmego rzędu,
a nie jako oddzielny czar. Gdyby mój ojciec podjął się tej próby, to nie tyle
rozwiązywałby ten węzeł, co przecinał, a przy tym, całkiem możliwe, przeciąłby
pańskie życie. Kontynuując to porównanie, odcięte końce mogłyby odskoczyć i
zranić lub zabić. To naturalnie oznacza wysoką cenę.
Valder był już pewien, że woli nie drążyć tematu. Zapytał jednak:
–Jak wysoką?
–Trudno mi odpowiadać w jego imieniu, ale przynajmniej dziesięć funtów złota.
Tego jestem pewien.
To załatwiało sprawę – Valder nie miał aż tyle.
–A może zna pan kogoś, kto podjąłby się tej próby za mniej? Tagger pokręcił
głową.
–Nie. Przykro mi, ale nie. Magia wysokiego rzędu jest kosztowna. Poza tym wie
pan, że naprawdę potężni magowie nie muszą zarabiać na sprzedaży swojego
talentu. Utrzymują się innymi metodami. Nie powinienem się do tego przyznawać, bo
to szkodzi interesom, ale skoro już powiedziałem, że chyba nie zdołamy panu
pomóc… Równie dobrze mogę zdradzić i to, że wszyscy tutaj jesteśmy raczej
drugorzędnymi magami, sklepikarzami w Dzielnicy Magów. Gdybym potrafił
rozsupłać zaklęcie ósmego rzędu, pewnie umiałbym stworzyć sobie zamek i żyć w
luksusie przez resztę życia, zamiast spędzać dni na usuwaniu klątwy impotencji i
leczeniu łysiny.
Wyjaśnienie było sensowne, ale odsłaniało też pewne możliwości.
–Ale istnieją tacy potężni magowie?
–Tak, bez wątpienia. Ci, którzy zajmują się przyziemnymi sprawami, kierują Gildią
Magów. Spotkałem kilku, ale nigdy pod prawdziwymi imionami. Prawdopodobnie nie
pokazywali też prawdziwych twarzy.
–Gdzie mógłbym znaleźć takiego maga? Tagger demonstracyjnie wzruszył
ramionami.
–Nie mam pojęcia. Taki mag z pewnością nie ma pracowni w Ethsharze
Korzennym, chyba że znajdzie pan kogoś, kto odwiedza te okolice, aby przypomnieć
sobie, czym nie musi się już przejmować. Żeby jednak nie wzbudzać w panu
przesadnych nadziei, muszę przypomnieć, że naprawdę wielki mag nie będzie miał
żadnych szczególnych powodów, aby panu pomagać w usuwaniu zaklęcia z miecza.
–Nie będzie miał też powodu, żeby mi nie pomagać, prawda?
–Przychodzi mi na myśl lenistwo. Poza tym nawet dla prawdziwie potężnego maga
usunięcie zaklęcia ósmego rzędu łączy się ze sporymi trudnościami, a nawet
ryzykiem.
–Rozumiem – odparł Valder i zaczął się podnosić.
–Zanim pan odejdzie – zatrzymał go Tagger – zechce pan wyjaśnić, jakiej to
klątwy chce pan uniknąć? Może uda nam się jakoś to ominąć.
Valder usiadł z powrotem.
–Co pan ma na myśli?
–No, na przykład mieliśmy kiedyś klienta przeklętego czymś, co wyglądało na
całkiem proste zaklęcie. Ktoś dał mu bardzo nieprzyjemny zapach, tak że nikt nie
mógł pozostawać w jego pobliżu przez dłuższy czas. To typowa drobna klątwa,
użyteczna dla zemsty lub szantażu. W tym jednak przypadku mag był chyba bardzo
zagniewany, bo do zaklęcia dołączył pułapkę i powiązał je z pewną bardzo
skomplikowaną magią. Nie mogliśmy tego usunąć za cenę, którą ofiara była skłonna
zapłacić. Nie mogliśmy też użyć zwykłego kontr zaklęcia. Dlatego rzuciliśmy na
biedaka inną klątwę, która blokowała zmysł węchu u wszystkich przebywających w
jego pobliżu. Dla pewności daliśmy też jego żonie napój miłosny tak silny, że fetor by
jej nie przeszkadzał, nawet gdyby go poczuła. Oczywiście, pewne efekty pozostały,
na przykład psy i inne zwierzęta nie mogą zbliżyć się do niego na sto stóp, więc musi
podróżować wyłącznie pieszo, ale j przynajmniej nie jest całkiem odizolowany.
Valder patrzył na twarz małego maga i zastanawiał się. Mężczyzna sprawiał
wrażenie, że jest całkiem szczery. Zawsze j istnieje szansa, że znajdzie jakieś
wyjście.
–No dobrze – powiedział. – Klątwa polega na tym, że mogę l umrzeć zabity tylko
tym mieczem, Wirikidorem. Nic innego, nawet starość, nie jest chyba w stanie mnie
zabić. Tak przynajmniej twierdził Darrend z Calimoru i cała reszta magów generała
Karannina. Jednakże wciąż się starzeję, można mnie zranić j i ślepnę.
–Myślę, że ślepotę możemy wyleczyć – wtrącił Tagger.
–Nie w tym problem. Wciąż będę się starzał, będę coraz starszy i starszy, słabszy
i słabszy, i wciąż nie umrę. Nigdy. Nie mogę się z tym pogodzić.
–Może pan sam siebie zabić tym mieczem, prawda?
–Nie, jeśli będę zbyt słaby, by go unieść. Tagger zastanowił się.
–To rozsądna uwaga. Nie jestem pewien, czy to by się udało, skoro nie wiem,
jakiego użyto zaklęcia.
–Ja też nie jestem pewien, a chodzi tu o moje życie.
–Czy wypróbował pan tę rzekomą nieśmiertelność?
–Nie. Jak mógłbym ją wypróbować? W końcu można mniej zranić.
–Mógłby pan przyjąć truciznę i zobaczyć, co się stanie.
–A potem spędzić resztę życia z wypalonym żołądkiem? Właśnie takich rzeczy
wolałbym uniknąć.
–Niech pan nie przesadza, jest mnóstwo śmiertelnych trucizn, nie mających
żadnych długotrwałych efektów ubocznych, ale rozumiem pana. Krótko mówiąc, nie
próbował pan.
–Nie.
–I szuka pan wyjścia z obecnej sytuacji, która polega według pana na tym, że
będzie się pan normalnie starzał, ale nigdy nie umrze.
–Właśnie tak.
–Czy uważa pan samobójstwo za akceptowalne rozwiązanie?
–Bez entuzjazmu, lecz uważam, że jest lepsze niż pozostałe możliwości.
Tagger przyjrzał mu się w zadumie.
–Czy znajdzie pan w sobie dość siły, by to zrobić? Nie tak łatwo jest zabić się
własnym mieczem.
Valder poruszył się niespokojnie.
–Nie jestem pewien – przyznał.
–Może mógłby pan kogoś wynająć, żeby pana zabił?
–Nie, naprawdę nie. Nikt więcej nie może używać tego miecza, gdy działa zaklęcie,
a pozostało mi jeszcze kilka zabójstw.
–Kilka zabójstw? O czym pan mówi?
–Nie wyjaśniłem do końca działania czaru, a jest dość skomplikowany. Pomiędzy
chwilą, gdy otrzymałem miecz w jego zaklętej postaci, a moją śmiercią, za każdym
razem, gdy go dobywam, musi zabić człowieka. I tak mniej więcej sto razy. Potem
zwróci się przeciwko mnie i zginę. Pomyślałem, że mogę żyć wiecznie, zwyczajnie nie
wyjmując go z pochwy, ale teraz uważam, że to jeszcze gorsze od śmierci. Zresztą
już to mówiłem.
–Jeśli dobrze pana zrozumiałem, to muszę ostrzec, że raczej nie uda się panu
zabić tym mieczem samego siebie. Słyszałem o takich zaklęciach, choć nie dokładnie
w tej formie. Odkryto je pod koniec Wielkiej Wojny. Ten miecz jest na wpół ożywiony,
ma własną wolę, prawda?
–Tak.
–A zatem nie pozwoli się panu zabić, dopóki nie odsłuży pełnej liczby zabójstw z
pańskiej ręki. Nieważne, jak bardzo by pan się starał. To fizycznie niemożliwe, żeby
popełnił pan samobójstwo tym mieczem; jestem tego pewien. Będzie pan musiał
zabić tylu ludzi, ilu pozostało z wyznaczonej liczby, a potem miecz trafi do nowego
właściciela, który pana zabije. Nie ma innego rozwiązania, dopóki istnieje miecz i
zaklęcie.
Valder zastanowił się nad tym. Jakoś nie był zaskoczony. Podświadomie
spodziewał się czegoś podobnego, a może słyszał takie wyjaśnienie dawno temu,
gdy jakiś mag oglądał miecz.
Wstał wreszcie.
–Dziękuję bardzo – powiedział uprzejmie. – Chciałbym prosić o jeszcze jedną
przysługę. Czy może mnie pan skierować do jakiejś dobrej wróżki czy jasnowidza?
Tagger także wstał.
–Oczywiście. Polecam albo Sellę Czarodziejkę, po drugiej stronie, dwie przecznice
dalej na wschód, albo Lurenne z Tantasharu, cztery przecznice na zachód.
–Lurenna jest magiem czy czarodziejką?
–Magiem. Jest też kilku teurgów, którzy zajmują się przepowiedniami i
proroctwami…
–Nie, mag mi wystarczy. – Valder skłonił się i wyszedł.
Zatrzymał się na moment w drzwiach. Teraz dostrzegł, że kiedy rozmawiał z
magiem w czerwonej szacie, zapadła noc. Bolały go nogi, był zmęczony i czuł ciężar
wieku. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie znaleźć noclegu i nie odłożyć
wszystkiego do rana.
Jednak rozświetlone pochodniami ulice wyglądały zachęcająco. Lśniły witryny
sklepów. Postanowił więc załatwić sprawę jeszcze teraz, skoro zwlekał już tak długo.
Znajdzie Lurenne z Tantasharu nie w nadziei, że zdoła usunąć zaklęcie z miecza, ale
raczej dlatego, że potrafi mu znaleźć potężniejszego maga, który będzie do tego
zdolny. Tagger twierdził, że tacy magowie istnieją. Niewiele mógł ofiarować w
zamian, to prawda, ale tym problemem zajmie się we właściwym czasie. Znajdzie jakiś
sposób.
Tagger spoglądał przez chwilę na odchodzącego starca z mieczem, potem wrócił
do salonu i odkrył, że Yarrin wśliznął się niezauważony tylnym wejściem.
–Kto to był? – zapytał starszy mężczyzna.
–Och, stary weteran z magicznym mieczem i rzuconą na niego klątwą. Nic, z czym
chciałbym mieć do czynienia. Mówił, że to zaklęcie ósmego rzędu. Yarrin pokręcił
głową.
–Ci idioci podczas wojny nie wiedzieli, co robią. Ciskali dookoła takimi
zaklęciami… Zadziwiające, że przeżyliśmy, nie mówiąc o zwycięstwie.
Tagger, którego nie było jeszcze na świecie, gdy wojna się skończyła, wzruszył
tylko ramionami.
–Skoro tak twierdzisz – mruknął i sięgnął do słoja z cukierkami.
rozdział 27
Valder z trudem odszukał pracownie Lurenny. Czytanie w migotliwym świetle
pochodni było zbyt trudne dla jego słabych oczu, a w dodatku szyld okazał się
dyskretny i niewielki – zwykła płyta z napisem “Lurenna z Tantasharu: Odpowiedzi
na twoje pytania”.
Na szczęście, w oknach za grubymi ciemnoczerwonymi zasłonami wciąż paliło się
światło. Niebieskie drzwi były jednak zamknięte. Zastukał mocno.
Minęła dłuższa chwila, nim ktoś odsunął skobel i otworzył. Szczupła kobieta w
lawendowej sukni – Valder jeszcze nigdy nie widział całej sukni w takim kolorze –
wyjrzała zza progu.
–Zamknęłam już na noc – powiedziała.
–Proszę o wybaczenie, że przeszkadzam, ale przeszedłem dzisiaj z dziesięć mil,
żeby znaleźć odpowiedzi na swoje pytania.
–Więc musi pan być Valderem Oberżystą, który przyszedł zapytać o Wirikidora. –
Zawahała się na chwilę. – Proszę wejść, ale ostrzegam, że nie potrafię panu pomóc.
–Nie powiedziałem jeszcze, czego chcę.
–To prawda, ale wiem, że cokolwiek to będzie, i chociaż odpowiem na pańskie
pytania, odpowiedzi nie będą takie, jakich pan szuka.
–Skąd może to pani wiedzieć? – zapytał, zanim zdołał się powstrzymać. Nie był
magiem, ale dokładnie wiedział, co mu odpowie.
–To moja praca wiedzieć takie rzeczy. Inaczej, po co by pan przychodził? Mogę
odpowiedzieć na własne pytania tak samo dobrze jak na cudze, a lubię wiedzieć, kim
będą moi klienci i czy wyjdą zadowoleni. Chociaż zapomniałam spytać, kiedy pan
przyjdzie i oczekiwałam pana dopiero rano. Proszę wejść i usiąść.
Valder podążył za nią do niewielkiego pokoju, na którego ścianach wisiały zasłony
z czerwonego aksamitu. Usiadł na wyściełanym aksamitem fotelu przy niskim stoliku,
a Lurenna zajęła miejsce naprzeciwko i sięgnęła po aksamitną sakiewkę.
–Ceny są stałe. Za sztukę złota odpowiem na trzy pytania i gwarantuje, że
odpowiedzi będą poprawne i pełne. Za sztukę srebra mogę odpowiedzieć na jedno
pytanie, bez żadnych gwarancji oprócz tej, że to, co powiem, będzie prawdą.
Valder zawahał się. Nie oczekiwał tak wysokiej ceny. A jednak potrzebne mu były
te odpowiedzi. Wyłowił jedną ze swych z trudem uzbieranych sztuk złota i rzucił na
stolik.
–Dobrze. A teraz, jakie ma pan pytania?
–Czy są jakieś ograniczenia? Czy odpowiedź musi brzmieć: “tak” albo “nie”?
–Nie, oczywiście, że nie. Za to nie ośmieliłabym się żądać złota! Jednak proszę
uważać, o co pan pyta, a o co nie. Prawdopodobnie odpowiem tylko na to, co pan
powie, a nie na to, co pan zamierzał powiedzieć.
Umowa wydawała się uczciwa. Pomyślał przez dłuższą chwilę, układając w głowie
pytanie.
–Kto – rzekł w końcu – z żyjących dzisiaj zdolny jest usunąć zaklęcie z miecza
Wirikidora, który noszę?
–A drugie pytanie?
–Będzie zależało od odpowiedzi na pierwsze. Kobieta nie była zadowolona.
–To dla mnie trudne, ale otrzyma pan odpowiedź. Proszę zaczekać.
Wstała i zniknęła za jedną z aksamitnych kotar.
Valder czekał, coraz mocniej odczuwając ból w zmęczonych stopach i ogólne
wyczerpanie. Wreszcie po czasie, który wydawał się straszliwie długi, Lurenna
wróciła.
–Mam tu listę osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu imion – oświadczyła. – Chce
pan je wszystkie?
–Oczywiście – ucieszył się Valder.
–Czy ułożył pan już drugie pytanie?
–Nie, nie spodziewałem się tak długiej listy.
–Jeśli mogę coś zasugerować, to może: jakie będą konsekwencje usunięcia tego
czaru?
–Myślałem raczej o tym, gdzie mogę znaleźć jednego z tych dziewięćdziesięciu
magów, który zechce podjąć się tego zadania. Ale zostały mi jeszcze dwa pytania,
więc dobrze. Jakie będą tego konsekwencje?
–Już o to spytałam, przewidując pytanie i aby zaspokoić własną ciekawość. Zginie
pan, a ze wszystkich wymienionych magów tylko jeden, pustelnik mieszkający na
Lodowych Równinach za dawnym Północnym Imperium, ma jakakolwiek szansę by
zapewnić panu przetrwanie. Liczba niewinnych ofiar, które zginą w okolicy, może
sięgnąć nawet trzydziestu trzech.
Valder był oszołomiony.
–Mówiłam panu, że nie będzie pan zadowolony z odpowiedzi. Kiedy pierwsza
wydała się tak obiecująca, nie mogłam się powstrzymać i zadałam kilka własnych
pytań. – Kobieta niemal dumna z siebie.
–Ten pustelnik na północy… Co z nim?
–Czy to pańskie trzecie pytanie?
–Nie! Nie, to nie ono. Proszę zaczekać.
–Pustelnik najwyraźniej zna pana z dawnych czasów i prawdopodobnie odmówi
wszelkiej pomocy w czymkolwiek, więcej, ponieważ jego zaskakująco potężna aura
magiczna reagowała z moimi zaklęciami, nie mogłam określić zakresu szkód dla
niego i dla pana, gdyby usiłował usunąć zaklęcie z miecza. Daję panu tę odpowiedź
za darmo. Zostało jedno pytanie.
Valder siedział przez chwilę nieruchomo, a potem zadał pytanie, które – teraz to
zrozumiał – powinno być pierwszym. Miał jeszcze złoto; gdy będzie trzeba, może
zadać następne.
–Moje pytanie brzmi: czy istnieje sposób, aby uwolnić się z zaklęcia wiążącego
mnie z mieczem Wirikidorem?
Lurenna uśmiechnęła się.
–To o wiele lepsze pytanie, lecz odpowiedź może zająć trochę czasu. Nie woli pan
wrócić tu rano?
–Poczekam – odparł Valder.
–Proszę bardzo. – Wstała i znowu zniknęła za kotarą.
Tym razem oczekiwanie wydawało się jeszcze dłuższe niż poprzednio i
rzeczywiście trwało dłużej. Valder nie mógł usiedzieć. W końcu wstał i podszedł do
drzwi. Przekonał się, że na zewnątrz ulica jest ciemna i pusta, pochodnie zgaszono
lub wypaliły się same, a w pracowniach zamknięto okiennice i zgaszono lampy.
Ludzie wrócili do domów. Dym miasta przesłaniał niebo, więc Valder nie mógł po
gwiazdach rozpoznać pory, lecz oceniał, że jest północ lub później. Pamiętał, że
przybył do Lurenny wkrótce po zmroku. Zaklęcia, jakich używała, wyraźnie wymagały
czasu.
Na pustej ulicy nie było na co patrzeć, wrócił więc na fotel i czekał.
Zasnął, nim wróciła Lurenna. Drgnął, obudził się i zobaczył, że kobieta patrzy na
niego, trzymając w ręce kartę pergaminu.
–I co? – zapytał.
–Obawiam się, że jest niedobrze. – Podała mu pergamin. – Musiałam zadać drugie
pytanie, za które nie będzie pan płacił. Odpowiedź na pańskie pytanie była bardzo
krótka i bardzo prosta: tylko śmierć uwolni pana od Wirikidora. Nigdzie tam, gdzie
działa magia, nie istnieje inna możliwość. A magia, oczywiście, działa wszędzie.
Zatem moje drugie pytanie brzmiało: jak może pan umrzeć? Obiecałam przecież
pełną odpowiedź i za to mi pan zapłacił. Są tylko dwa sposoby, żeby mógł pan
zginąć. Zdziwiłam się, muszę przyznać, ponieważ większość ludzi może zginąć
niemal w dowolny sposób. Pana jednak może zabić tylko Wirikidor trzymany w innej
dłoni albo zaklęcie magiczne tak potężne, że przełamie czar, a zatem zabije pana,
zniszczy miecz i prawdopodobnie też rzucającego je, podczas wybuchowego
uwolnienia magicznych mocy uwięzionych w broni. Mag, który rzucał to zaklęcie,
świadomie czy nie, bardzo skutecznie je zabezpieczył.
Valder przyglądał się jej przez chwilę.
–Jest pani pewna?
–Absolutnie. Przysięgnę na cokolwiek pan zechce.
–Powiedziała pani, że mogę zginąć tylko z czyjejś ręki. Nie mogę sam się zabić?
–Nie. Ktoś inny musi dobyć i użyć miecza. W dodatku ma to być mężczyzna.
–Ale nikt inny nie może wydobyć miecza z pochwy!
–Nie, dopóki nie zabije pan jeszcze dziewiętnastu ludzi.
–Dziewiętnastu? Dokładnie?
–Może osiemnastu, może dwudziestu, ale najpewniej dziewiętnastu.
–Darrend nie był tak dokładny.
–Darrend badał ten miecz dawno temu i nie używał metod, które ja znam. W
dodatku zaklęcie było świeże i bardziej chaotyczne.
–Mam sześćdziesiąt sześć lat… Jak mam zabić dziewiętnastu ludzi?
–Po jednym. – Lurenna wzruszyła ramionami.
–Nie ma innego wyjścia?
–Żadnego, jakie zna magia.
–Do licha z magią – mruknął Valder, po czym odwrócił się i ruszył do drzwi.
W gniewie zapomniał jak jest późno. Popatrzył zirytowany na puste ulice, a potem
ruszył w stronę Zachodniej Bramy, rozglądając się za gospodą. Wiedział, że
prawdopodobnie miałby bliżej do jakiejś oberży przy innej bramie miejskiej, ale wolał
nie szukać na ślepo w ciemnościach.
Podczas marszu gniew powoli go opuszczał. Valder uspokoił się i zaczął szukać
możliwych rozwiązań.
Oczywiście mógł zostawić tę sprawę i powoli zapadać w starość i zniedołężnienie,
które będą trwały tak długo, jak długo magia pozostanie skuteczna. Krótko mówiąc:
przez wieczność.
Może powinien poszukać jednego z tych dziewięćdziesięciu potężnych magów,
zdolnych przełamać zaklęcie, i przekonać go, żeby spróbował. W ten sposób skaże
siebie, niewinnego maga i prawdopodobnie innych na nieprzyjemną śmierć.
Oczywiście przy założeniu, że jeden z tych dziewięćdziesięciu magów będzie tak
głupi, że dokona próby, co wydaje się mało realne – zwłaszcza że sami znają się na
jasnowidzeniu i zobaczą niebezpieczeństwo. Szansa, że ktoś z tej grupy będzie
samobójcą, była zbyt nikła, aby w ogóle ją rozważać.
Śmierć od klingi Wirikidora pozostała zatem jedynym wyjściem, choć trzeba
przyznać, że mało pociągającym. Według słów Lurenny nie może sam się zabić; musi
zużyć zaklęcie do końca, a potem czekać, aż ktoś go zamorduje. Zdecydował się
wypróbować te teorię… Lecz nie natychmiast. Nie był jeszcze gotów na śmierć. Poza
tym, jeśli wyciągnie miecz, i jeśli magowie się nie mylili, ktoś inny będzie musiał
zginąć, a nie miał żadnych dobrych kandydatów.
Jeśli magowie mieli racje, a wierzył, że tak, będzie musiał zabić jeszcze
dziewiętnastu ludzi. W czasie pokoju nie jest to łatwe.
Mógłby oczywiście zrobić to, o co tak często go proszono: przyłączyć się do
jednej z walczących armii w Małych Królestwach. Ale wojny mogą też kaleczyć i
ranić, nie tylko zabijać. Poza tym był już stary i miał marny wzrok; jaka armia go
zechce, z magicznym mieczem czy bez? Zresztą nie chciał zabijać ludzi tylko dlatego,
że walczyli na wojnie; wolałby stanąć po stronie, która zasługiwała na jego pomoc.
Anie miał pojęcia jak wybrać tę moralnie słuszną stronę w drobnych potyczkach
granicznych, gdzie prawda o źródłach konfliktu jest właściwie niemożliwa do
wykrycia.
Musi być, przekonywał sam siebie, jakiś sposób wyszukania ludzi, którzy
zasługują na śmierć, i zabicia ich.
To była oczywiście praca dla kata – zabijanie skazanych przestępców. Już kiedyś
zabił Wirikidorem więźnia i chociaż uznał to za obrzydliwe, nic lepszego nie
przychodziło mu do głowy. Postanowił więc, że rankiem pójdzie do pałacu i poprosi o
przyjęcie go do pracy jako kata.
Powziął to postanowienie mniej więcej w Starej Dzielnicy Kupieckiej, ale chwilowo
zajmowało go raczej szukanie otwartej jeszcze o tej porze gospody. Znalazł taką
wreszcie, dość brudną i odpychającą, kilka przecznic od Zachodniej Bramy. Szyld
miała całkiem wyblakły, lecz mniej więcej w kształcie mewy. Zanim ją jednak znalazł,
tak przyzwyczaił się do myśli o pracy kata, że zastanawiał się nawet nad takimi
drobiazgami, jak to, ile płacą na tym stanowisku i jakie stawiają wymagania.
rozdział 28
Obudził się następnego ranka cały zesztywniały. Czuł się brudny, jak zwykle po
nocy spędzonej w łóżku, z którego korzystało też liczne robactwo. Na przemian
drapał się i wciągał ubranie, myśląc przy tym o wydarzeniach ubiegłej nocy.
Był zmęczony, chyba za bardzo, aby pojąć, jak mocno go to wszystko
wyczerpało. A jednak wspominając, co powiedział i zrobił, nie znalazł niczego, co
załatwiłby inaczej, gdyby był bardziej przytomny. Być może lepiej wykorzystałby
pytania do Lurenny; zastanawiał się też, czy mógłby się trochę potargować o cenę.
Ale co się stało, to się stało; uzyskał potrzebne odpowiedzi. Wprawdzie teraz, kiedy
się wyspał i został pogryziony przez pluskwy, jego pogląd na świat nieco się zmienił,
a prawdopodobnie zmieni się znowu, kiedy coś zje, lecz nie wątpił w
prawdomówność kobiety. W końcu polecił ją Tagger, któremu Valder ufał, ponieważ
nie twierdził, że potrafi dokonać więcej, niż mógł. Nawiasem mówiąc, gdyby Lurenna
potrafiła mniej, niż twierdziła, z pewnością udzieliłaby mu bardziej zachęcającej
odpowiedzi i nie rozciągnęłaby jego trzech pytań do pięciu, na które w
rzeczywistości odpowiedziała.
To znaczy, że z jego sytuacji nie ma łatwego wyjścia. Będzie musiał zabić
dziewiętnastu ludzi, a wtedy dopiero on sam może być zamordowany. Jedyny
sposób, w jaki może tego dokonać, nie mordując niewinnych, i bez specjalnego
wysiłku, to zostać katem.
Jednak w chłodnym blasku poranka, kiedy spróbował wciągnąć buty na obrzmiałe
stopy, zdobycie funkcji kata nie wydawało się takie proste. Jak zostać katem? Do
kogo się zwrócić? Może po prostu iść do Pałacu i zapytać? A może to funkcja
wojskowa? Wtedy powinien zapytać w strażnicy.
Strażnica z pewnością stała bliżej niż Pałac. Kiedy Valder ubrał się i spakował
swój dobytek, zszedł na dół, zamierzając ruszać prosto do bramy. Jednak zapach
smażonego boczku przypomniał mu, że od przybycia do miasta nic nie jadł, nie licząc
czerstwego chleba i sera na kolację. Miał pewne wątpliwości co do posiłków w tej
oberży, ale postanowił zaryzykować.
Jak się okazało, jedzenie wcale nie było złe, a kilku klientów “Mewy”, obudzonych
już o tej porze, okazało się całkiem miłym towarzystwem. Ambitni wstali wcześnie i
już wyszli, a leniwi wciąż spali. Valder chciał spytać jednego z bardziej gadatliwych
współbiesiadników o miejskich katów, ale okazja jakoś się nie nadarzyła. Ścinanie
głów przestępcom nie jest tematem, który pojawia się naturalnie podczas swobodnej
rozmowy przy stole. Zanim zdążył go poruszyć, posiłek dobiegł końca, a goście
odeszli w swoich sprawach, robiąc miejsce śpiochom. Zauważył oberżystę –
potężnego, ponurego mężczyznę, który stał za nim z tasakiem w ręku. Valder uznał
to za sugestię, że jego miejsce też jest potrzebne. Nie zdawał sobie sprawy, że w
gospodzie tak wielu gości. Oberżysta mógł jednak udzielić mu informacji, a tasak w
jego ręku pozwolił podjąć temat w sposób naturalny.
–Nie musicie tego używać, już wychodzę – powiedział żartobliwym tonem. – Nie
warto ścinać mi głowy.
Oberżysta tylko patrzył ponuro. Valder wstał.
–A jeśli mowa o ścinaniu głów… Szukam pracy jako kat. Szkoliłem się w tym
fachu. Z kim mogę pogadać o takiej posadzie?
Co prawda uzyskał tylko podstawowe, wojskowe przeszkolenie w walce i
pospieszne nauki jako zwiadowca, ale nie uważał, że ma się ograniczać wyłącznie do
prawdy.
Wzrok oberżysty nie wyrażał już niechęci, lecz zdziwienie i czujność.
–Kat? – zapytał, jakby nie rozumiejąc.
–Egzekutor.
Przez długą chwilę właściciel “Pod Mewą” patrzył z niedowierzaniem na
właściciela “Złodziejskiej Czaszki”.
–Egzekutor?
–Tak. Z kim powinienem rozmawiać?
–Chyba z Lordem Egzekutorem – odparł oberżysta, wciąż zdumiony.
–A gdzie go znajdę? Mieszczuch wzruszył ramionami.
–Nie wiem. Chyba w Pałacu. – Odwrócił się, tracąc zainteresowanie.
Valder przyglądał mu się. Zastanawiał się, jak taki człowiek mógł zostać
oberżystą, kiedy natura wyraźnie stworzyła go opryszkiem. Wzruszył jednak
ramionami i odszedł. Gdy jego buty uderzyły o twardą ziemię ulicy, z żalem obejrzał
się w stronę bramy, lecz ruszył do Pałacu.
Pół godziny później stał na placu pałacowym, jedynym brukowanym chodniku,
jaki spotkał dotąd w Ethsharze Korzennym, i patrzył na dom Azrada Wielkiego.
Pałac był ogromny. Ze swego miejsca Valder nie mógł objąć wzrokiem całej
fasady, szerokiej na kilkaset stóp i wysokiej na dwa piętra. Lśniła bielą – wyglądała
jak marmurowa, zdobiona szaroróżowymi kamiennymi rzeźbami. Pałac stał po drugiej
stronie niewielkiego kanału, a szeroki most łączył go z placem. Oba końce mostu
blokowały wielkie, żelazne bramy, a każdej pilnował tuzin strażników.
Bramy były zamknięte.
To zaskoczyło Valdera. Z pewnością musi być jakiś sposób, żeby ludzie wchodzili
i wychodzili w codziennych sprawach, bez konieczności otwierania tych ogromnych
wrót. Jednak niczego takiego nie dostrzegł. Kanał zakręcał po obu stronach Pałacu,
otaczając go pewnie w całości. Most stanowił jedyne widoczne wejście.
Wzruszył ramionami i uznał, że najlepszym rozwiązaniem będzie, gdy zwyczajnie
podejdzie do bramy. Podszedł więc i czekał, aż zauważą go strażnicy.
Ponieważ nie zwracali na niego uwagi, kiedy dotarł na odległość ramienia do
stalowych prętów, zmienił swój plan i odchrząknął.
–Przepraszam bardzo – powiedział. – Mam sprawę do Lorda Egzekutora.
Najbliższy ze strażników spojrzał na niego wyniośle.
–Jaka to sprawa?
Valder uznał, że nie powinien zdradzać prawdy.
–Osobista. To sprawy rodzinne, które mogę omówić tylko z nim samym.
Strażnik zirytował się nieco.
–Thurin! – krzyknął do jednego z kolegów. – Mamy na liście kogoś do
Egzekutora?
Mężczyzna, do którego się zwracał, stał przy kamiennej kolumnie podtrzymującej
wrota.
–Nikogo nie pamiętam – odparł. – Sprawdzę. – Odwrócił się, zdjął z haka na
kolumnie tabliczkę, przyjrzał się jej i oznajmił: – Nie, nikogo nie widzę.
Nim zdążyli zareagować, Valder powiedział:
–Nie mógł wiedzieć, że przyjeżdżam. Sarai wysłała wiadomość, ale ta mogła
jeszcze nie dotrzeć. To naprawdę ważne.
Strażnik, który odezwał się pierwszy, westchnął tylko.
–Przyjacielu – rzekł. – Nie wiem, czy mówisz prawdę, czy nie, i nie moją sprawą
jest zgadywać. Puścimy cię, ale ostrzegam, że wkraczanie do Pałacu pod fałszywym
pretekstem zostało uznane za zbrodnię. Karę wyznaczają wspólnie wszyscy, których
spotkasz wewnątrz. Bardzo popularna jest chłosta albo śmierć. Jeśli nie spotkasz
nikogo, uznają, że jesteś złodziejem, a karą za okradanie władcy jest powolna śmierć
na torturach. Ten miecz też nie zrobi dobrego wrażenia; jeśli chcesz, możemy go
przechować. A teraz, czy nadal chcesz się spotkać z Lordem Egzekutorem?
Valder zawahał się tylko na chwilę.
–Zaryzykuję. Naprawdę muszę się z nim zobaczyć. I zatrzymam miecz.
–To twoje życie, przyjacielu. Thurin, wpuść go, dobrze? Thurin skinął na Valdera,
a gdy oberżysta się zbliżył, strażnik przyklęknął i pociągnął za pierścień umieszczony
przy kamiennej kolumnie. Jeden z kamieni bruku odsunął się z głuchym zgrzytem,
odsłaniając schody prowadzące pod wielki, kamienny filar. Próbując ukryć
zdumienie, Valder zszedł i znalazł się w korytarzu, który wyraźnie prowadził nie po
moście, ale przez niego. Nigdy w życiu nie spotkał się z czymś takim. Właściwie
nigdy by się nie domyślił, że most jest dość wysoki, by zmieścić takie przejście.
Zastanowił się, czy nie użyto tu magii.
Klapa w bruku zamknęła się tuż za nim i wtedy zauważył, żel światło dochodzi
gdzieś z przodu. Ruszył więc i odkrył, że most rzeczywiście nie jest aż tak wysoki.
Przejście biegło poniżej, a jego centralna część składała się z żelaznej podłogi
wiszącej na żelaznych prętach. Wyglądało to dość niepewnie, ale otwierało
przyjemny widok na kanał w dole.
Na drugim końcu mostu kamienne schody poprowadziły gol w Gorę, obok
następnego kamiennego filara. Stanął twarzą w twarz z kolejnym strażnikiem.
–Dokąd? – zapytał żołnierz.
–Chcę się spotkać z Lordem Egzekutorem.
–Znasz drogę? – Nie.
–Drzwi na lewo, schodami w górę, potem w lewo, czwarte drzwi po prawej stronie.
Zapamiętałeś?
–Chyba tak.
–Więc idź.
Strażnik machnął ręką i Valder pomaszerował przez dziedziniec. W centralnej
części fasady Pałacu umieszczono trzy wysokiej wejścia. Valder, zgodnie ze
wskazówkami strażnika, przeszedł przez drzwi po lewej stronie. Znalazł się w
szerokim marmurowym korytarzu, przed rzeźbionymi kamiennymi schodami. Niej
widział nikogo, ale słyszał odległe kroki. Zgodnie z poleceniem wszedł na górę, przy
pierwszej okazji skręcił w lewo w kolejny! korytarz, nie tak szeroki i elegancki jak
pierwszy, ale pełen drzwi rozmieszczonych w sporych odstępach od siebie. W głębi
widział jakieś postacie. Znalazł czwarte drzwi i zastukał.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, tyle że ludzie na końcu korytarza zniknęli.
Zapukał znowu.
Drzwi otworzyły się i wyjrzał jakiś młody człowiek o niezdrowej cerze.
–Dzień dobry – powiedział Valder. – Chciałbym zgłosić siej do pracy jako
egzekutor.
Wyraz twarzy młodego człowieka zmienił się z uprzejmego zdziwienia w irytację. –
Co?
–Jestem doświadczonym katem. Szukam pracy.
–Chwileczkę. – Cofnął się i zamknął za sobą drzwi, chociaż nie zasunął skobla. Po
chwili wrócił znowu, ściskając coś w lewej ręce. – Mówi pan poważnie?
–Tak, całkiem poważnie.
–Powiedział pan: kat?
–Tak.
–Spoza miasta, jak widzę.
–Tak.
–Pozwól więc, kacie, że wyjaśnię ci kilka spraw, o których chyba nie wiesz, choć
mogłoby ci o nich powiedzieć każde dziecko na ulicy. Po pierwsze, Lord Egzekutor
jest jedynym oficjalnym egzekutorem w mieście i nie interesuje go zatrudnianie
innych. Gdyby nawet, to zatrudniłby raczej swoich przyjaciół lub rodzinę, a nie
obcych, którzy przychodzą nie wiadomo skąd. Zrozumiałeś?
–Ale…
–Ale co?
–Przecież to największe miasto na świecie! Jak może mu wystarczyć tylko jeden
egzekutor?
–To prowadzi nas do drugiej sprawy. Stanowisko Lorda Egzekutora nie wymaga
ciężkiej pracy, w końcu żaden arystokrata nie lubi się przemęczać. To prawda, że
Lord Egzekutor może wynająć asystentów, jak to robił przed nim jego ojciec, jednak
nie ma takiej potrzeby, gdyż rzadko kiedy wymagana jest oficjalna egzekucja. Zwykle
schwytani złodzieje i mordercy załatwiani są szybko i sprawnie przez komitety
samoobrony sąsiedzkiej. Nie trafiają do nas. Dostajemy tylko zdrajców i
awanturników, którym udało się obrazić samego władcę, czasem też jakiegoś
żołnierza, który popełnił coś tak ohydnego, że koledzy nie chcą brać kary w swoje
ręce, a czego nie da się załatwić, zwyczajnie wyrzucając go ze straży i z miasta.
Wypada wiec jedna egzekucja na dwa tygodnie i minie wiele czasu, zanim obecny
Lord Egzekutor będzie zbyt słaby, żeby sobie z tym poradzić. Co z kolei prowadzi do
trzeciej sprawy. Nie wyglądasz na egzekutora. Masz pewnie z sześćdziesiąt lat,
prawda?
–Sześćdziesiąt sześć.
–Czy twój poprzedni pracodawca cię zwolnił? Cóż, w każdym razie Pałac nie jest
wiejską kaplicą, gdzie mogą się zbiera starcy.
–Nie o tym myślałem. Mogę zagwarantować, że bez żadnych kłopotów wykonam
swoją pracę.
–No tak, ale pozostaje jeszcze sprawa czwarta i od lat w żadnym przypadku nie
potrzebujemy tu kata. Nawet gdyby Lord Egzekutor był zbyt stary, słaby, chory czy
leniwy, by wykonywać swoje zadania, nawet gdybyśmy mieli setkę skazańców
dziennie, nawet gdybyś był czterdzieści lat młodszy, wciąż nie byłby potrzebny nam
taki kat. Ostatni raz ścinaliśmy w tym mieście głowę ponad trzydzieści lat temu,
kiedy urząd piastował pierwszy Lord Egzekutor, a jego syn był za młody, żeby nosić
spodnie. Lord Azrad już dawno zdecydował, że ścinanie jest zbyt niechlujne i
przypomina Wielką Wojnę. Przestępców wieszamy. Myślałem, że zwyczaj ten wszedł
w modę już niemal wszędzie. Odkąd pamiętam, topór naszego kata wisi spokojnie na
ścianie w tym gabinecie. Przekonałem cię, że nie mamy dla ciebie miejsca? Odejdź
natychmiast, a nie każę cię aresztować.
Załamany Valder cofnął się o krok.
–Jedno pytanie, albo dwa, jeśli wolno.
–Jakie?
–Kim jesteś, panie, i co trzymasz w ręku. Skąd mam wiedzieć, że to, co mówisz,
jest prawdą? Przyznaję, że w to nie wątpię, ale po prostu jestem ciekawy.
–Jestem Adagan Młodszy, sekretarz Lorda Egzekutora, a przy okazji jego kuzyn.
Trzymam czar ochronny; w końcu mógłbyś okazać się szaleńcem, a jesteś przecież
uzbrojony. A skąd masz wiedzieć, czy mówię prawdę? Spytaj kogokolwiek, wszyscy
o tym wiedzą.
–Czy nie znasz panie jakiegoś miejsca, w którym potrzebują kata? Ten miecz,
który noszę, jest przeklęty. Mogę usunąć klątwę, zabijając nim jeszcze dziewiętnastu
ludzi.
–Może rzeczywiście jesteś szaleńcem…
–Nie, naprawdę jest przeklęty, to stało się podczas wojny.
–Cóż, to możliwe. Wiele dziwnych rzeczy działo się podczas wojny. W każdym
razie nie mogę ci pomóc. Nie słyszałem, żeby gdziekolwiek ścinano jeszcze
skazańców, nie mówiąc już o tym, że mieczem, a nie toporem.
Valder niechętnie musiał przyznać, że przegrał.
–Dziękuję więc panu za uprzejmość. – Skłonił się lekko i odwrócił.
–Poczekaj, starcze. Potrzebujesz przepustki, żeby wypuścili cię strażnicy na
moście. Weź to.
Podał mu niewielki czerwono-złoty krążek. Valder przyjął go, zauważając
niechętnie, że mężczyzna wciąż ściska w drugiej ręce ochronny czar.
–Raz jeszcze dziękuję. – Skłonił się i odszedł korytarzem. Nie obejrzał się, słysząc
za plecami szczęknięcie zamykanych drzwi.
Strażnik przy bramie wewnętrznej zażądał małego krążka, zanim wpuścił go do
tunelu pod mostem. W zamian dał mu skrawek papieru, który z kolei odebrał strażnik
przy zewnętrznej bramie, gdy Valder zastukał w chodnik i został wypuszczony na
plac. Wydało mu się dziwne, że trudniej jest wyjść z Pałacu, niż się tam dostać,
chociaż dostrzegał logikę tego systemu. W końcu ktoś idący w ważnej sprawie mógł
nie dostać przepustki, jednak każdy, kto wychodził bez dowodu, że miał taką sprawę,
mógł być uznany za oszusta lub coś gorszego. Mimo to wydało mu się to dziwne.
Myśli o takich drobiazgach zajmowały go przez całą drogę z Pałacu przez plac
targowy. Dopiero kiedy siedział już w spokojnej tawernie i sączył zimne piwo, wrócił
myślami do swego problemu.
Jedna z dobrych stron tej sytuacji przyszła mu do głowy już po czasie. Jeśli sam
nie może się zabić i musi czekać, aż ktoś go zamorduje, to może żyć jeszcze długo
po zabiciu tych dziewiętnastu ludzi. Nie miał zamiaru sam wystawiać się na cios, co
znaczyło, że zabójca może nie zdążyć go zabić, zanim Valder nieodwołalnie popadnie
w demencję, ślepotę czy jakieś inne kalectwo. Wtedy, pomyślał, i tak będzie wolał
umrzeć. Będzie wtedy ofiarą dostatecznie bogatą, by szybko skusić jakiegoś
rzezimieszka, kiedy okaże się, że jest bezradny. Prawdopodobnie wiec nie będzie
musiał czekać zbyt długo. Może nawet zostawić instrukcje dla Tandellina, że ma
zostać zabity, kiedy straci siły tak bardzo, i bez nadziei na ich odzyskanie, że życie
przyjaciela uczyni nie do zniesienia.
Był to ciekawy pomysł i bardzo mu się spodobał. Samobójstwo nigdy go jakoś nie
pociągało, ani też myśl, że jakiś drań załatwi go i przywłaszczy sobie Wirikidora.
Gdyby pozwolił Tandellinowi albo jakiemuś innemu przyzwoitemu człowiekowi
położyć kres swojemu nieszczęściu, nie byłoby to takie złe.
Wciąż jednak pozostawała konieczność zabicia dziewiętnastu ludzi. Może uda mu
się znaleźć pracę kata, ale to oznaczało podróże, kosztowne podróże w
poszukiwaniu pracy. Nie był pewien, czy ma dość sił na takie wyprawy. Wiek ciążył
mu mocno, choć może nie aż tak, jak większości ludzi w jego latach. Byłoby mu
wygodniej znaleźć te ofiary tutaj, w Ethsharze.
Ta myśl uderzyła go nagle. Nie mógł legalnie usuwać przestępców, lecz jeśli
Adagan mówił prawdę, istniały sąsiedzkie komitety samoobrony, które nie zawsze
przejmowały się prawem. Może przyłączyć się do takiej grupy lub wyszukiwać
przestępców na własną rękę, a wtedy ich śmierć zostanie przypisana tym obrońcom.
To był obiecujący pomysł.
Kiedy oberżysta podszedł, aby napełnić mu kufel, Valder zapytał:
–A co właściwie robicie tu ze złodziejami? Jeden z nich o mało co nie ukradł mi
rano sakiewki.
–Zależy kto ich złapie – odparł oberżysta, potężny mężczyzna średniego wzrostu,
ze szczeciniastą czarną brodą i lśniącą łysą czaszką. – Jeśli jakimś cudem będzie to
straż miejska, to się ich wiesza, zakładając, że nie potrafią się wykupić. Ale zwykle są
to po prostu sąsiedzi, a oni wbijają w takiego trochę uczciwości, nawet jeśli oznacza
to parę zgruchotanych kości lub pękniętą czaszkę.
–Sąsiedzi, mówicie?
–Zgadza się. Posiadacze nieruchomości mają prawo bronić swojej własności. Tak
mawiał stary Azrad.
–Tylko posiadacze?
–Tak. Nie możemy pozwolić, żeby każdy tutaj gonił przestępców, inaczej przy
jakiejkolwiek kłótni wybuchałyby zamieszki.
–Czyli gdyby mnie ktoś okradł… Widzę, że ma pan tu porządną gospodę, ale
przypuśćmy, że jakiś biedny zrozpaczony dureń wpadłby tu z ulicy i ukradł moją
sakiewkę, to co powinienem zrobić? Zawołać was?
–Zgadza się. Dalibyśmy mu lekcję, w zależności od tego, co ukradł, komu i czy
kiedyś już go złapaliśmy. Jeśliby przeżył, na tym sprawa by się skończyła.
Naturalnie, zakładając, że oddałby pieniądze.
–A gdybym sam go złapał?
–No, wtedy to pańska sprawa, prawda? Byle nie robiłby pan tego tutaj.
Valder kiwnął głową.
–To rozsądne.
Oczywiście, to było rozsądne. Jeśli uda mu się sprawić, że ktoś go okradnie lub
zaatakuje, będzie miał prawo się bronić. Był starym człowiekiem z ciężką sakiewką, a
w każdym razie dostatecznie ciężką. Jeśli zacznie ją nosić na wierzchu, zamiast
ukrywać pod kiltem, i jeśli schowa jakoś Wirikidora, ale tak, by stale był pod ręką,
rzeczywiście stanie się kuszącą przynętą. Nie będzie to przyjemne i może zarobić
kilka ran, ale ta metoda wydawała się najszybszym i najlepszym rozwiązaniem jego
problemu.
Podziękował oberżyście, duszkiem dopił piwo, zapłacił rachunek i wyszedł.
Skierował się ku Zachodniej Bramie, zamierzając pospacerować trochę ulicą Wałową.
rozdział 29
Odkąd Valder spędził tu noc czterdzieści lat temu, ulica Wałowa zmieniła się w
szczegółach, ale nie w tym co najistotniejsze. Prawo nadał zakazywało stałych
konstrukcji wzniesionych miedzy ulicą a murami miasta, co znaczyło, że Stustopowe
Pole wciąż tam było i pozostawało ostatnim ratunkiem dla bezdomnych. Kiedy Valder
znalazł się tu po raz pierwszy, bezdomnymi byli zagubieni weterani, wyrwani nagle z
jedynego życia, jakie znali od dzieciństwa. Jednak większość z nich pozostawała
uczciwymi ludźmi, którzy po prostu jeszcze nie znaleźli swego miejsca. Teraz
wszyscy oni odeszli, wybudowali sobie domy lub umarli. Pozostały tylko ludzkie
śmieci miasta i Hegemonii: żebracy, kalecy, wyrzutki i wariaci. Namioty i koce
weteranów ustąpiły miejsca szopom i szałasom; żołnierze byli niemal bez wyjątku
młodymi mężczyznami, obecni mieszkańcy Stustopowego Pola byli obu płci,
dowolnego niemal wzrostu, tuszy i wieku.
Wśród tych wyrzutków ukrywali się, jak słyszał Valder, najgorsi przestępcy
miasta. Straż niechętnie wkraczała na Stustopowe Pole, a nie było tu straży
sąsiedzkiej, gdyż teren należał do miasta. Służył więc jako ostatnia kryjówka dla
bandytów i rzezimieszków przepędzonych ze wszystkich dogodniejszych miejsc.
Valder wiedział o tym i miał zamiar przespacerować się wzdłuż Wałowej z
sakiewką na widoku i Wirikidorem służącym za laskę. Był pewien, że to przyciągnie
złodziei, a śmierć złodzieja z ulicy Wałowej zapewne nie będzie wielką stratą dla
nikogo, jeżeli Valder zabije go w samoobronie. Czy zdoła skusić aż dziewiętnastu, nie
miał na razie pojęcia, jednak spodziewał się, że zrobi dobry początek.
Szedł na południe od placu przy Bramie Zachodniej, mniej więcej godzinę po tym,
jak słońce minęło zenit. Miał w brzuchu solidny posiłek i czuł się w miarę wypoczęty.
Dzień był ciepły, ale nie gorący; mocny wiatr wiał od wschodu, szarpiąc ubranie i
zapewniając, miły chłód. Pierwszego ataku spodziewał się w ciągu godziny.
Nie nastąpił; widok bezradnego starca nie przyciągał ludzi. Ci, którzy go
zauważyli, patrzyli tylko i starali się go unikać.
Pomyślał, że może zachowuje się zbyt wyzywająco. Złodzieje podejrzewają pewnie
zasadzkę. Wsunął więc sakiewkę w fałdy kiltu, jak gdyby nieporadnie starał sieją
ukryć, i szedł dalej.
Kolejne kilka minut spaceru doprowadziło go do targu przy Nowej Bramie, w
południowo-zachodnim krańcu miasta. Targ był wprawdzie mniejszy i mniej
zatłoczony niż rynek przy Bramie Zachodniej, ale także otaczały go gospody i
tawerny. Zatrzymał się więc, by coś wypić i odpocząć. Specjalnie wybrał taką
tawernę, która wyglądała najgorzej – w nadziei że wybuchnie pijacka bijatyka, która
da mu okazję do walki. Obiecał sobie, że nie wyciągnie broni jako pierwszy i nie
sprowokuje walki, ale jeśli już jakaś się trafi, chętnie się do niej przyłączy mimo
swych sześćdziesięciu sześciu lat.
Bójki nie było; po godzinie czy dwóch poszedł dalej, od Nowej Bramy w stronę
Południowej Dzielnicy Rzemieślniczej. Okolica sprawiała wrażenie spokojnej i
szacownej mimo bliskości Wałowej i Stustopowego Pola, choć okolice Zachodniej
Bramy, Zachodniej Rzemieślniczej i Krzywego Muru były o wiele barwniejsze.
Stustopowe Pole tutaj nie było tak gęsto zamieszkane, a szałasy i chaty rzadsze i
solidniejsze.
Po kolejnej godzinie, nie zaczepiany przez nikogo, wciąż szedł przed siebie w
stronę Bramy Południowej. Był wściekły. Uznał, że Wirikidor zanadto przypomina
miecz, a nie laskę. Z tego, co wiedział o rozkładzie miasta, ocenił, że zbliża się już do
południowego krańca Dzielnicy Magów – zakładając, że styka się ona z południowym
murem, w co wątpił. Rozważał kupno zaklęcia skrywającego albo iluzji, by ukryć
Wirikidora lub sprawić, żeby wydawał się czymś innym, niż jest.
Pomysł wydał mu się niezły, jednak maszerował dalej, nie skręcając. Nie miał
ochoty zgubić się w labiryncie uliczek.
Przyszło mu też do głowy, że mógł przecenić zuchwałość miejskich złodziei. Nie
powinien chyba liczyć na atak w środku dnia. Postanowił, że w następnej tawernie
zje wczesną kolację i poczeka do zmroku.
Jednak znalazł taką dopiero pół godziny później, przy Południowej Bramie, kiedy
zbliżał się już do placu targowego. Zatrzymał się więc, spojrzał na słońce, wiszące
niemal na wysokości dachów, wzruszył ramionami i wszedł do środka.
Było już dobrze po zmroku, kiedy znowu wyszedł na ulicę. W głowie trochę mu
szumiało, ale brzuch miał pełny, a stopy nie bolały tak jak poprzednio. Nie był
pewien, czy to skutek alkoholu, czy odpoczynku.
Z nowymi siłami maszerował w stronę Południowej Bramy, mijając niezliczone
ogniska między szałasami na Polu i pochodnie oświetlające Wałową.
Minął może dwie przecznice, gdy nagle przyszło mu do głowy, że złodziej raczej
nie zaatakuje go na Wałowej. Płonęły tu pochodnie i ogniska, a na Stustopowym Polu
można było bez trudu znaleźć dość świadków i przekupić ich, by zidentyfikowali
napastnika.
Uznał, że rabusie-szukają ofiar w niezamieszkanych i nie tak dobrze oświetlonych
zaułkach. Z tą myślą skręcił w lewo, w najbliższą wąską i ciemną uliczkę.
Wolał pozostawać w pobliżu Wałowej, więc na najbliższym skrzyżowaniu skręcił
znowu.
Przez następną godzinę kręcił się po zaułkach wokół Południowej Bramy. Kilka
razy wyczuł, że ktoś go obserwuje, lecz nie zauważył nikogo. Raz zdawało mu się, że
słyszy ciche kroki, ale nikt się nie zbliżył. Mimo to te odgłosy dodały mu sił.
Zmęczył się w końcu, usiadł na stopniu przed zamkniętym sklepem i odetchnął
ciężko.
Rozmyślał nad swoimi działaniami tego dnia i wieczoru. Uznał, że postępuje
słusznie, chociaż zbyt długo trwało, nim uświadomił sobie, że w mrocznych zaułkach
łatwiej znajdzie rzezimieszków niż na samej Wałowej, choćby na Wałowej mieszkali.
Żałował, że nie wpadł na to wcześniej, choćby z powodu obolałych stóp i
zmęczonych nóg. Wyciągnął je przed siebie, aż zakłuły go mięśnie, i roztarł łydki.
Był tak zmęczony, że nie miał pewności, czy w razie ataku zdoła dość szybko
dobyć Wirikidora, by uniknąć ran.
Myślał właśnie o tym, gdy usłyszał nagle urwany krzyk i odgłosy szamotaniny za
rogiem.
Poderwał się z wprawą człowieka, który przez wiele lat kończył pijackie bójki,
zanim walczący zdążyli zniszczyć meble. Całkiem odruchowo pobiegł za róg, w
uliczkę, skąd dobiegały odgłosy.
Uśmiechnął się lekko, widząc, co się dzieje. Cały dzień krążył po mieście, czekając
na napad, a ten zdarzył się, kiedy odpoczywał. Światło było marne – jego źródłem
była pochodnia na sąsiedniej ulicy – a wzrok miał już nie tak dobry jak dawniej,
jednak wyraźnie widział, że dwóch mężczyzn atakuje kobietę. Pierwszy trzymał ją z
tyłu, jedną ręką przyciskając nóż do gardła, a drugą zasłaniając usta. Drugi
obmacywał jej spódnicę, szukając sakiewki lub innych cennych rzeczy.
Valder znalazł cel, i to nie ściągając nikogo do siebie. Wydobył Wirikidora i
odrzucił pochwę na ziemię. Miał nadzieję, że drugi złoczyńca raczej ucieknie, niż
będzie walczył.
Słysząc jego kroki, mężczyzna, który przeszukiwał suknię kobiety, odwrócił się,
stracił równowagę i upadł niezgrabnie. Drugi wypuścił kobietę, odepchnął ją na bok i
sięgnął po miecz.
Miał czas dobrze przyjrzeć się Valderowi w migotliwym świetle pochodni, zanim
obie klingi zetknęły się z brzękiem.
–I co, staruszku… – powiedział, wyraźnie próbując zadrwić.
Valder nigdy nie usłyszał końcówki zdania, gdyż Wirikidor przechylił się i wsunął
pod gardę złodzieja tak szybko, że ten pewnie nawet nie zauważył ostrza. Na pewno
nie miał czasu, by sparować.
Ostrzejsza od brzytwy klinga z łatwością przecięła skórzaną tunikę, weszła w
ciało i kość. Krew chlapnęła łukiem na całą szerokość uliczki.
Pochodnia płonęła za plecami Valdera, więc nie widział twarzy złodzieja, tylko
czarną sylwetkę, która z wolna osunęła się na ziemię – wciąż ściskał w martwych
palcach miecz. Valder przesunął Wirikidora do pozycji obronnej i spojrzał na
drugiego napastnika.
Mężczyzna poderwał się na nogi; też trzymał w ręku broń. Valder przyglądał się
mu czujnie. Złodziej zerknął na swego martwego kolegę, a potem na Valdera.
–Nie wiem, jak to zrobiłeś, staruszku. Myślę, że go zaskoczyłeś, lecz ja się nie
dam. Może jesteś lepszy, niż na to wyglądasz, ale nadal jesteś stary, słaby i powolny.
Valder uśmiechnął się z przymusem.
–Zabiłem osiemdziesięciu ludzi lepszych od ciebie, durniu. Uciekaj, póki możesz.
–Żebyś dźgnął mnie w plecy, co? Nie, muszę pomścić śmierć przyjaciela. I
pomszczę! – Z tymi słowami rzucił się do przodu, wyciągając miecz.
Valder cofnął się, nagle uświadamiając sobie, w jakie wpadł kłopoty. Klinga
tamtego przemknęła obok jego szyi. Naprawdę był stary i powolny, tak jak mówił
złodziej, i rzeczywiście bez pomocy Wirikidora prawie bezbronny. Miecz ciążył mu,
gdy machnął bezradnie, próbując odparować kolejny atak. Nie zginie, klątwa mu to
gwarantowała, lecz zapowiadało się, że będzie ciężko poraniony. I wciąż pozostanie
mu do zabicia osiemnastu ludzi. Zobaczył zbliżające się ostrze i wiedział, że nie zdoła
go odbić, nim nie zada mu rany, a ta osłabi go jeszcze bardziej. Próbował się uchylić
i poczuł, że traci równowagę.
Wtedy wszystko zniknęło w nagłym rozbłysku jaskrawego złotego światła.
Oślepiony Valder zatoczył się i upadł na ulicę.
Leżał przez chwilę na plecach, spoglądając na wielobarwne powidoki błysku, na
wstęgi i gwiazdy wszelkich kolorów na tle zadymionego nieba nad miastem. Potem
zobaczył jakiś cień.
–Nic ci się nie stało? – usłyszał kobiecy głos.
–Nie jestem pewien – odparł.
–Możesz się ruszać?
Valder spróbował i odkrył, że może; przekręcił się i oparł na łokciach.
–Chyba tak. Co się stało z tym człowiekiem, z którym walczyłem?
Kobieta machnęła ręką.
–Zajęłam się nim.
Usiadł i spojrzał we wskazanym kierunku. Zauważył tylko niewyraźny czarny
kształt.
–Nie rozumiem – powiedział.
–Czekaj, zrobię trochę światła.
Znów skinęła ręką. Tym razem niczego nie wskazywała, tylko przesunęła dłonią w
powietrzu. Biały blask zapłonął jej na palcach i rozświetlił cały zaułek.
–Jesteś magiem? – domyślił się Valder.
Teraz widział twarz kobiety – światło padało z jej dłoni. Była młoda i atrakcyjna.
Uśmiechnęła się.
–Tak, jestem magiem.
Znów spojrzał tam, gdzie wskazała poprzednio. Zobaczył, że czarny kształt jest
zwęgloną bryłą mniej więcej wielkości człowieka, ze sterczącymi kawałkami
przypominającymi nogi, ręce i głowę. Poczuł, że coś ściska go za gardło, kiedy
rozpoznał wyraźny kształt ludzkiej czaszki pod powłoką popiołu, i zrozumiał, że tylko
tyle zostało z jego przeciwnika.
–Niemiły widok, prawda? – zauważyła kobieta. – Ale też nie byli to mili ludzie.
Przypuszczam, że chcieli mnie zgwałcić i zabić, gdybym się opierała.
–Nie wiedzieli, że jesteś magiem?
–Nie, oczywiście, że nie. Nie chodzę przecież po ulicach z szyldem ogłaszającym
moją profesję.
–Dlaczego nie spaliłaś ich obu od razu?
–Zaskoczyli mnie. Nie mogłam sięgnąć do żadnego przedmiotu ani wykonać
magicznego gestu. Zabrali mi nóż i przyłożyli do gardła. – Pokazała sztylet, którego
używał pierwszy przeciwnik Valdera; oberżysta teraz zauważył, że lśni biało niczym
srebro, nie szaro jak stal, a rękojeść jest wyrzeźbiona z kości.
–Ale co robiłaś w tym miejscu bez żadnych zaklęć ochronnych?
–Skoro już musisz wiedzieć, skręciłam w złą stronę i zgubiłam się. Miałam
nadzieję, że ta uliczka to skrót. Spacerowałam, żeby znowu poznać miasto. Sporo
czasu minęło od mojej ostatniej wizyty w Ethsharze Korzennym. Co do zaklęć
ochronnych, to zapomniałam, że mogę ich potrzebować. Głupie to z mojej strony,
wiem, ale nigdy nie twierdziłam, że jestem wolna od ludzkich przywar. – Wsunęła
sztylet za pasek. – A ty co tu właściwie robiłeś? – spytała.
To uświadomiło Valderowi jego sytuację. Rozejrzał się, zauważył pochwę
Wirikidora i sięgnął po nią. Sam miecz nie wypadł mu z dłoni. Kiedy trzymał już
pochwę, odwrócił się i powiedział:
–Szukałem złodziei i morderców.
–Mam wrażenie, że ich znalazłeś – odparła z uśmiechem. – Musisz mi o tym
opowiedzieć… ale nie tutaj. Orientujesz się, gdzie jesteśmy?
–W przybliżeniu. Wałowa jest trzy przecznice stąd. Jeśli dobrze pamiętam,
znaleźliśmy się niezbyt daleko targu przy Południowej Bramie.
–Aha. Więc prowadź.
–Nie masz żadnej magii, która wskazałaby ci drogę?
–Nie przy sobie. Nie spodziewałam się, że będzie mi potrzebna. Dorastałam w tym
mieście, kiedy jeszcze nazywano je Nowym Ethsharem. Nie zdawałam sobie sprawy,
jak bardzo się rozrosło i zmieniło.
Valder przyjrzał się jej z zaciekawieniem. Na oko ocenił, że ma dwadzieścia kilka
lat, lecz choć miasto zmieniło się bardzo za jego życia; nie sądził, by jakieś większe
zmiany nastąpiły w ostatnich dwudziestu latach. Co więcej, nigdy nie słyszał, by ktoś
je nazywał Nowym Ethsharem.
To jednak nie jego sprawa, uznał. Umocował pochwę u pasa, wsunął miecz i
poprowadził kobietę w stronę placu przy Południowej Bramie. Dotarli na miejsce bez
dalszych wypadków, a potem kobieta objęła prowadzenie. Valder szedł za nią bez
protestów. Zapytał jednak:
–Dokąd idziemy? Z tego, co mówiłaś, nie mieszkasz w mieście.
–Nie, ale mieszka jeden z moich byłych uczniów.
Raz jeszcze Valder się zdziwił. W jaki sposób ta młoda kobieta mogła mieć byłych
uczniów? Sądząc z wieku, sama niedawno skończyła naukę. A jednak szedł za nią w
milczeniu, a stopy bolały go coraz bardziej. Z każdym krokiem odkrywał też kolejne
sińce, których nie dostrzegł zaraz po upadku.
Stracił poczucie czasu, ale wyraźnie było późno. Kiedy odeszli dwie przecznice od
targu, ulice opustoszały, a pochodnie paliły się słabo; niektóre zgasły. Sam też czuł
się wypalony – miał za sobą długi ciężki dzień. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego
właściwie idzie za kobietą; uznał jednak, że w końcu winna mu była jakąś przysługę
za pomoc. Może uda się przynajmniej zaoszczędzić na noclegu.
Wreszcie stanęli przed drzwiami niewielkiej pracowni w Dzielnicy Magów. Szyld
głosił “Agravan Złotooki. Mag Nadzwyczajny”. W oknach wciąż paliło się światło.
Przewodniczka Valdera zastukała dwa razy i po chwili otworzył jej młody człowiek,
który rzeczywiście miał jedno oko złote, a drugie jasnoniebieskie.
–Pani! – wykrzyknął. – Co cię zatrzymało? I kto to jest?
–Wszystko ci opowiem, Agravanie. Najpierw daj coś do picia. Myślę też, że przyda
się miękkie łóżko. Prawda, przyjacielu? Pytania mogą zaczekać do rana.
Valder, który w tej chwili był już półprzytomny, zdołał kiwnąć głową na zgodę.
Wspiął się jakoś na schody, runął na łóżko i zasnął natychmiast.
rozdział 30
Valder zbudził się, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Pamięć o nocnych
wydarzeniach wracała stopniowo, a szybki rzut oka dookoła przypomniał mu, że śpi
na pięterku pracowni maga. Pokój wypełniały księgi i tajemnicze przyrządy upchane
na półkach i stołach; łóżko stało wciśnięte w kąt. Poczuł nagły i nierozsądny
przypływ nadziei. Wreszcie znalazł maga, który był mu coś dłużny… Może uda się
coś załatwić w sprawie Wirikidora!
Jednak nadzieja szybko minęła, gdy przypomniał sobie słowa Lurenny. Sprawy
miecza w żaden sposób nie da się załatwić.
Może jednak poprosić o przywrócenie wzroku, jeśli kobieta, którą ocalił, będzie
naprawdę wdzięczna. Byłoby to ulgą i pomogło odsunąć dzień, kiedy śmierć stanie
się lepsza od wymuszonego życia.
Wstał więc i natychmiast tego pożałował. Za długo chodził przez ostatnie dni i do
tego spał w butach. Nogi i stopy bolały go, swędziały, były lepkie od potu. Znalazł
dzban pełen wody, który ktoś przewidująco dostarczył, zdjął więc buty, żeby umyć
stopy.
Przy tym niezbyt eleganckim zajęciu zastał go Agravan.
–Dzień dobry panu! – zawołał młody mag.
–Witaj – odparł Valder. – Dzięki za gościnność.
–Och, to drobiazg. Winien jestem Iridith więcej, niż zdołam spłacić, a pan, jak się
zdaje, wyświadczył jej przysługę.
–To miło z jej strony, że tak uważa.
–Ma pan ochotę na śniadanie? Iridith już się obudziła, a jestem pewien, że mamy
sobie wiele do powiedzenia.
–Z przyjemnością – odparł Valder, choć nie miał pojęcia, co mógłby takiego
powiedzieć, aby zainteresować parę magów.
Wciągnął buty i zszedł za gospodarzem na dół.
Śniadanie było solidne, ale rozmowa zmieniła się niemal w monolog Valdera.
Opowiedział szczegółowo o naturze Wirikidora, jak to się stało, że w ogóle zdobył
zaklęty miecz, i jakie podjął próby, aby rozwiązać tę sytuację.
–Czy naprawdę chcesz umrzeć? – spytała Iridith, kiedy skończył.
–Nie – przyznał Valder. – Ale to chyba lepsze niż pozostałe możliwości.
–Ale czy istnieje tylko jedno wyjście?
–Mówiłem już, że rozmawiałem z magami w tej sprawie. Stwierdzili, że nie można
przełamać zaklęcia, nie zabijając mnie przy tym.
–To chyba prawda. Ja z pewnością nie wiedziałabym, jak się do tego zabrać –
przyznała Iridith, smarując masłem grzankę. – Jednak, jak ci już mówił Tagger
Młodszy, zawsze można jakoś obejść przeszkodę. Nigdy chłopaka nie spotkałam, ale
wydaje się całkiem rozsądny.
–Jak można obejść taką przeszkodę? Będę żył tak długo, jak długo jestem
właścicielem miecza, a będę go miał tak długo, jak długo żyję. Z tej sytuacji nie ma
wyjścia. Będę się starzał przez wieczność, chyba że zabiję jeszcze osiemnastu ludzi i
pozwolę zamordować siebie. Podoba mi się pomysł wiecznego życia, ale nie wtedy,
gdy będę coraz starszy.
–Aha. Ale dlaczego miałbyś się starzeć?
Valder zastanowił się, czy kobieta świadomie nie udaje głupiej.
–Nie mam w tej kwestii specjalnego wyboru – odparł.
–I tu się mylisz. Masz wybór. Inni może nie, ale ty tak; po prostu o tym nie wiesz.
Valder nie był pewien, czy kobieta mówi zagadkami, czy po prostu papla jakieś
bzdury.
–O czym ty mówisz? – zapytał grzecznie.
Miał ochotę spytać ostrzej, lecz w końcu ocaliła go poprzedniej nocy,
przynajmniej tak samo, jak on ocalił ją. Poza tym obrażanie magów nigdy nie jest
rozsądne.
–Jak myślisz, ile mam lat? – zapytała. Valder zignorował oczywistą zmianę
tematu.
–Jakieś dwadzieścia jeden, nie więcej. – Uczciwa odpowiedź brzmiałaby raczej:
dwadzieścia pięć.
Uśmiechnęła się, a Valder, który nie miał okazji przyjrzeć się jej wczoraj w nocy,
zdziwił się, jak piękna w uśmiechu staje się jej twarz.
–Mam dwieście osiemdziesiąt osiem.
Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć na tak bzdurne stwierdzenie. Oczywiście
słyszał historie o nieśmiertelnych magach – wszyscy słyszeli – ale nigdy nie zwracał
na nie uwagi. Widział ginących magów i wiedział, że są tylko śmiertelnymi ludźmi.
–Chyba mi nie wierzysz. – Iridith prawidłowo zrozumiała jego minę. – Ale to
prawda. Przez całe stulecie służyłam jako mag wojskowy pod admirałem Sidorem i
admirałem Dathetem. Odeszłam z armii na długo przed nastaniem Azrada, zanim
jeszcze się urodziłeś. Dorastałam tutaj, nim wzniesiono mury wokół miasta, nim
zbudowano Pałac, nim wykopano Nowy Kanał. Istnieją zaklęcia, które pozwalają
zachować młodość w nieskończoność.
–Więc dlaczego nigdy o nich nie słyszałem? – spytał sceptycznie.
–Nigdy nie słyszałeś o magach mających kilkaset lat?
–Pewnie, że słyszałem, ale tylko plotki. I większość z nich podobno wyglądała na
starych. Nie są młodzi i piękni.
Uśmiechnęła się znowu.
–Dziękuję za komplement. Twarz jest moja własna, tylko wiek uległ wpływom
taumaturgicznym. Nie wszyscy magowie, którzy potrafią przywrócić sobie młodość,
decydują się na to. Większość woli zachować wiek, w którym poznali zaklęcie
powstrzymujące starzenie. Ponieważ zwykle nie następuje to przed sześćdziesiątym
czy siedemdziesiątym rokiem życia, wielu ze starców, takich jak ja, wygląda na
rzeczywiście starych. Jednak ja byłam próżna i miałam dość żucia sztucznymi
zębami. Dlatego zdecydowałam się na coś innego. Gdy poznałam tajemnicę, miałam
wtedy… niech sobie przypomnę… siedemdziesiąt cztery lata.
–To nie wyjaśnia, dlaczego nie słyszałem o tych zaklęciach.
–Są tajemnicą, oczywiście. Gildia Magów tego dopilnowała. Nawet podczas wojny,
kiedy odkryliśmy armii tak wiele naszych sekretów, ten jeden zachowaliśmy dla
siebie.
–Ale dlaczego?
–Czy to nie oczywiste?
–Nie dla mnie.
–Składniki są bardzo kosztowne, zaklęcia bardzo trudne i pochłaniają ogromną
ilość magicznej energii. Gdyby wszyscy wiedzieli, że istnieją, każdy chciałby ich dla
siebie. Któż nie pragnie być wiecznie młody? Ale to nie jest praktyczne. Po pierwsze,
gdyby nikt nie umierał ze starości, świat bardzo szybko stałby się zatłoczony. Poza
tym nie możemy zaczarować każdego. Nie istnieje dosyć składników, a zaklęcia
zużyłyby taką ilość energii magicznej, że mogłyby wpłynąć na równowagę
rzeczywistości. Ale czy sądzisz, że ludzie by w to uwierzyli? Większość i tak nie ufa
magom. Gdybyśmy odmówili im wiecznej młodości, oskarżyliby nas, że z jakichś
złowrogich powodów chcemy ją zachować tylko dla siebie. – Przerwała na chwilę, po
czym dodała: – Poza tym jest wokół mnóstwo ludzi, których wolałabym nie widzieć
przy życiu za sto lat.
Valder musiał przyznać jej rację.
–A może jakieś naprawdę ważne osoby? – zapytał. – Dlaczego nie przywróciliście
młodości Azradowi, jeśli to możliwe? To wielki człowiek, a jako władca najbogatszego
miasta na świecie mógłby sobie pozwolić na zakup składników, choćby były rzadko
spotykane.
–Och, oczywiście moglibyśmy przywrócić mu młodość, a on mógłby za to
zapłacić. Ale nie chcemy. Był dość dobrym władcą, a przedtem dobrym admirałem,
jednak gdyby miał żyć wiecznie, nie musiałby takim pozostać. Czy zachowałby jakieś
uczucia dla zwykłych ludzi, gdyby sam uwolnił się od lęku przed śmiercią? No i
zyskałby nieuczciwą przewagę nad dwoma pozostałymi władcami triumwiratu, nie
sądzisz? Miałby całą wieczność, żeby spiskować, planować i realizować te plany.
Jaki śmiertelny władca mógłby z nim współzawodniczyć? Za stulecie czy dwa
władałby całym światem, nie wyłączając być może samych magów, a tego byśmy nie
chcieli. Wolimy też nie obdzielać wszystkich władców swoimi zaklęciami młodości; to
zachowałoby złych razem z dobrymi, a wszystkich odizolowało od ludu. Nie
wspominając nawet, że trudno byłoby zachować te zaklęcia w sekrecie, gdybyśmy
użyli ich na Azradzie albo jakiejkolwiek innej powszechnie znanej postaci. Gdyby
stary Azrad miał się pojawić na paradzie, wyglądając znowu jak trzydziestoletni
mężczyzna, wszyscy chybaby zrozumieli, że istnieją zaklęcia młodości, prawda?
Oczywiście, jeśliby uwierzyli, że to Azrad, a nie jakiś bezczelny młody oszust. Valder
musiał przyznać, że coś w tym jest.
–Jak widzisz, jest sposób obejścia tej klątwy. Potrzebujesz tylko zaklęcia wiecznej
młodości.
–A niby jak mam je zdobyć? Dlaczego któryś z tych nieśmiertelnych magów, o
których mówiłaś, miałby dać mnie, zwykłemu oberżyście, to, czego odmawia
Azradowi? Zresztą kim są ci ludzie? Wielu magów starzeje się i umiera, widziałem to.
Kto decyduje, który z nich zostanie młody?
–Och, to proste. Każdy, kto poradzi sobie z zaklęciem, może go użyć. W końcu,
jak mielibyśmy w tym przeszkodzić? Trudność polega na tym, że wszystkie te
zaklęcia są bardzo wysokiego rzędu. To, którego ja użyłam, było jedenastego.
Sądząc z tego, co opowiadałeś o swoich kłopotach z Wirikidorem, z pewnością
wiesz, jak niewielu magów potrafi opanować te zaklęcia w normalnym czasie swego
życia. Wśród tych, którzy potrafią, zaklęcia nie są tajemnicą. Każdy członek Gildii
Magów, który poprosi, otrzymuje wybrany przez siebie przepis. Jednak w większości
przypadków, ponieważ niepowodzenie prowadzi do nieprzyjemnej śmierci, magowie
czekają do chwili, gdy albo potrafią opanować niezbędną magię, albo tak się
zestarzeją, by działać w desperacji.
–Chcesz powiedzieć, że wszyscy magowie znają te zaklęcia młodości?
–Przynajmniej większość.
–Jak możecie zachować w tajemnicy to, co wie tak wielu?
–Cóż, to zaleta bycia magiem. Gildia ma swoje sposoby utrzymywania sekretów,
które nie powinny być ujawnione.
–A dlaczego magowie nie protestują, że nie otrzymują nieśmiertelności?
–Bo wszyscy mają możliwość, by ją zyskać, jeśli tylko są dostatecznie dobrzy w
swoim fachu. Większość nie jest, ale zawsze istnieje szansa. Gdybyśmy mieli rzucać
to zaklęcie na każdego biednego głupka, który zdoła przeżyć okres nauki, świat
wypełniłby się magami i nie zostałoby miejsca dla nikogo innego.
–A jak ja mam je zdobyć? Sugerujesz, żebym w wieku sześćdziesięciu sześciu lat
został uczniem maga i miał nadzieję, że jakimś cudem pożyję dostatecznie długo, aby
opanować zaklęcie jedenastego rzędu?
–Cud nie byłby wymagany, skoro masz Wirikidora. Ale nie, nie to chciałam ci
zaproponować. Zamierzam zaczarować cię sama.
–Właśnie mi wytłumaczyłaś, dlaczego nie rozdaje się tego zaklęcia!
–Nie daje się go każdemu, Valderze, ale ty jesteś wyjątkowym przypadkiem.
Zeszłej nocy ocaliłeś mi życie, a po dwustu osiemdziesięciu ośmiu latach uważam
moje życie za dość cenne. Poza tym przez czterdzieści lat żyłeś w spokoju, choć
posiadałeś miecz, który mógłby wynieść cię na tron w Małych Królestwach albo
jakoś inaczej wpłynąć na sprawy tego świata. Nie sądzę, aby Gildia musiała się
martwić, że wywołasz jakieś zamieszanie lub niegodziwie wykorzystasz swoją
młodość. Właściwie masz już nieśmiertelność, a to jest najtrudniejsze. Ja tylko
przywrócę ci młodość, a nie przedłużę życia. W dodatku ocalę osiemnaście innych
osób; nie będziesz już musiał wyciągać Wirikidora, bo nie będzie ci zależało, żeby
zostać zamordowanym. Właściwie więcej niż osiemnaście, bo po twojej śmierci miecz
zyskałby nowego właściciela, który będzie musiał zabić swój własny przydział, zanim
sam zdoła umrzeć. Masz bardzo paskudny miecz, Valderze. Jestem pewna, że
wycofanie go z obiegu na zawsze jest samo w sobie dostatecznym powodem, by
przywrócić ci młodość. Moi koledzy z Gildii na pewno się ze mną zgodzą.
–Tylko dlatego, że nie zrobiłem niczego głupiego? Życie to życie, nic więcej. Nie
było powodu, by swoje traktować inaczej z powodu Wirikidora.
–Ale to właśnie czyni cię wyjątkowym. Większość ludzi budowałaby swoje życie
wokół tego miecza.
–Nie możesz po prostu usunąć zaklęcia? – Valder nie był pewien, czy chce znowu
być młody. Sama myśl wydawała się dziwna i obca. Potrzebował czasu, żeby się z nią
oswoić.
–Mogłabym, rzeczywiście, ale wtedy oboje byśmy zginęli, a nie jestem
zainteresowana śmiercią.
Valdera także nie interesowała śmierć. Oto znalazł wyjście, jeśli tylko zechce z
niego skorzystać. Znów będzie młody i będzie żył wiecznie, jeśli tak postanowi. Nie
mógł stłumić podejrzenia, że tkwi w tym jakiś haczyk, jakaś ukryta pułapka. To
przecież magia skomplikowała mu żywot, kiedy pustelnik chciał się go jakoś pozbyć.
Teraz inny mag proponował, że znów wtrąci się w jego życie. Valder był pewien, że
jakieś złe skutki muszą się pojawić, choć żaden nie przychodził mu do głowy. Po
kilku minutach namysłu podjął jednak decyzję. Nie pozwoli, żeby powstrzymały go
dawne doświadczenia. Przyjmie ten niezwykły dar, który mu zaproponowano. Może
wraz z nową młodością i wzrok powróci do stanu, w którym był kiedyś; to by mu się
spodobało.
–No dobrze – powiedział, odsuwając krzesło od stołu. – Co teraz zrobimy?
Iridith uśmiechnęła się.
–Chodź ze mną.
rozdział 31
Dom nad brzegiem morza był całkiem przytulny. Miał zadaszone werandy i
drewniany podest, prowadzący aż na plażę. Jednak po wiekowej czarodziejce, która
opanowała magię jedenastego rzędu Valder spodziewał się czegoś innego – raczej
błyszczącego pałacu, a nie walącego się, starego, krytego strzechą domu ze
ścianami z szorstkiego drewna i kamieni.
Wspomniał o tym Iridith.
–Miałam kiedyś pałac – odparła. – Wtedy wydawało się to odpowiednie, ale ten
dom jest wygodniejszy.
Valderowi trudno było w to uwierzyć, kiedy spoglądał na pokryte pajęczyną meble
i czuł wpadającą przez szczeliny chłodną, wilgotną morską bryzę. Kiedy jednak Iridith
rzuciła jedno czy drugie zaklęcie odnawiające i wywołała ogień na kominku, musiał
przyznać, że dom jest rzeczywiście przytulny.
Główny budynek, nie licząc werand i tarasów, składał się tylko z czterech
pomieszczeń: ogromnej pracowni, pełnej przyrządów magicznej profesji i zajmującej
całe wschodnie skrzydło, dużej sypialni w południowo-wschodnim rogu, małej kuchni
w północno-wschodnim i niedużego salonu w środku, z widokiem na morze. W
każdym pokoju stał spory kamienny kominek; kiedy ogień zapłonął we wszystkich
czterech, w jednej chwili zniknęła wilgoć i chłód.
Przybyli tu krótko przed południem. Lot z Ethsharu Korzennego był niedługi: nad
półwyspem ku południowemu wybrzeżu. Valder leciał po raz pierwszy od ponad
czterdziestu lat; było to miłe przeżycie. Zapomniał już, jakie to podniecające wznosić
się nad ziemią. Gdy służył jako skrytobójca, uznawał to za naturalne.
–Będziesz spał w salonie – powiedziała Iridith – jeśli nie masz nic przeciwko temu.
–Moje położenie raczej nie pozwala na protesty – odparł. – Ale jak długo będę
musiał tu zostać?
–Trudno powiedzieć; aż dostanę zgodę starszych Gildii i sprowadzę wszystkie
składniki potrzebne do Zaklęcia Wiecznej Młodości Enrala,
–Tak? A co to za składniki?
–Niektóre zapomniałam. Muszę sprawdzić. Wiem, że będzie potrzebny
sproszkowany pająk, błękitny jedwab, zimna stal, suszone wodorosty, świece
zabarwione krwią dziewicy i łzy smoczycy. Innych nie pamiętam.
–Dziewicza krew i łzy smoczycy?
–Wydaje mi się, że jakiś czas będziesz musiał tu zostać. To są te łatwiejsze do
zdobycia.
–Aha. – Rozejrzał się. – Salon całkowicie mi wystarczy.
Przebywał w domu maga przez pięć dni. Poświęcił je na spacery po plaży przy
pięknej wiosennej pogodzie i czytanie wielu dziwnych ksiąg, które pożyczyła mu ze
swojej pracowni Iridith. Oprócz rozmaitych grimoirów i tekstów magicznych
posiadała też wiele różnych ksiąg historycznych i filozoficznych. Iridith cały czas
spędzała w pracowni, różnorodnymi metodami magicznymi konsultowała się z innymi
magami i próbowała zlokalizować potrzebne składniki. Oprócz tych, o których
pamiętała, potrzebowała też posoki białego świerszcza, serca nienarodzonego
chłopca i ręki zamordowanej kobiety.
–Mogło być gorzej – powiedziała mu w kuchni pierwszego dnia przy kolacji, którą
przygotowała sama, całkiem naturalnymi metodami. – Wydaje mi się, że może to być
dowolna kobieta zabita przez inną osobę. Nie musi być dziewicą ani matką, ani nic
takiego. Powinnam w końcu jakąś znaleźć. I dziecko, usunięte lub poronione.
Zgodził się bez komentarza.
–Nie martw się – rzuciła, wyczuwając jego niepokój. – Nie zabiję nikogo, żeby ci
pomóc. Nie należę do tego rodzaju magów.
Poczuł ulgę. Pozostała część posiłku przebiegła w milczeniu. Od tego czasu
widywał ją rzadko, właściwie tylko przy posiłkach. Przy śniadaniu planowała zwykle
pracę na cały dzień, a jedząc kolacje, była zbyt zmęczona, żeby mówić wiele, lecz
podczas obiadu rozmawiała swobodnie. Wspominali wojnę i opowiadali o zmianach,
jakie widzieli za swego życia. Przyznał, że był skrytobójcą, na co zareagowała czymś
w rodzaju pełnej przerażenia fascynacji. Musiała jednak przyznać, że praca ta nie
była bardziej odrażająca niż jej własna służba, polegająca na bezpośrednim
dokonywaniu magicznych rzezi. Po tej pierwszej kolacji wzięły górę jego wieloletnie
przyzwyczajenia i objął rolę gospodarza, przygotowując i podając potrawy.
Między posiłkami zawsze przebywała w pracowni. Korzystała z różnych typów
jasnowidzenia, żeby zlokalizować to co potrzebne. Sproszkowanego pająka, zimne
żelazo i świece barwione krwią dziewicy miała pod ręką – wyjaśniła, że wszystkie są
użyteczne w wielu innych zaklęciach. Żelazo pochodziło z meteoru, co, jak zapewniła,
tylko zwiększało jego skuteczność. Błękitny jedwab zdobyła łatwo, po krótkim
przelocie do miasta. Wodorosty Valder dostarczył osobiście: po spacerze przyniósł z
plaży masę ociekającego zielska i zawiesił nad paleniskiem w pracowni, żeby
wyschło.
Pozostały więc łzy smoczycy, posoka świerszcza, serce dziecka i odcięta ręka.
Iridith była optymistką.
–Kiedyś już je znalazłam – powtarzała ciągle.
Trwało to do piątego dnia, kiedy wczesnym popołudniem pojawiła się nagle na
progu pracowni, trzymając w ręce niedużą sakiewkę.
–Co to jest? – spytał Valder, unosząc głowę znad księgi, która rzekomo opisywała
dawno już nieistniejące religie klasy panującej Północnego Imperium. – Znalazłaś
coś?
–Nie – odparła. – Ale mam już zgodę dostatecznej liczby starszych w Gildii, żeby
rzucić zaklęcie. Poza tym uznałam, że należy mi się chwila wytchnienia. Dlatego
zrobiłam to dla uczczenia sytuacji i na znak mojego szacunku.
–Co to jest?
–To bezdenna sakiewka, powstała na skutek Zaklęcia Hallina.
–Co to jest bezdenna sakiewka?
–Zaraz ci pokażę. Zauważyłam, że ten miecz czasem ci przeszkadza, ale nie lubisz
się z nim rozstawać. W dodatku, jak pewnie zauważyłeś, obecnie w Ethsharze
noszenie miecza nie jest w modzie. Możesz go schować do tego. – Podniosła małą
sakiewkę, mniejszą od mieszka, który nosił w podróży.
–Och, to jedna z tych! – przypomniał sobie.
Podczas wojny widywał bezdenne sakiewki, choć nie wiedział, że tak się
nazywają. Do czegoś takiego można było wcisnąć cały ładunek wojskowego wozu
zaopatrzenia, a potem wyjąć znowu. Bardzo ułatwiały transport po wrogim terenie.
Jedyną ich poważną wadą było to, że wyjmowało się obiekt ostatnio włożony, gdy
więc zawierały wiele różnych przedmiotów, dotarcie do pierwszego mogło zająć
trochę czasu. Aby skutecznie używać takiej sakiewki, należało dokładnie zaplanować
pakowanie.
Przyjął więc prezent i nasunął na koniec pochwy Wirikidora. Patrzył rozbawiony i
zdziwiony, jak miecz wsuwa się gładko do wnętrza i znika. Kiedy skrył się cały i
pozostała tylko lekko wypchana sakiewka, przywiązał ją do pasa.
–To o wiele wygodniejsze – przyznał. – Dziękuję bardzo.
–Nie ma za co – odparła Iridith.
Spojrzał na nią, a ona uśmiechnęła się ciepło.
–Właściwie nie rozumiem, dlaczego jesteś dla mnie tak łaskawa – powiedział. –
Robisz o wiele więcej niż to konieczne.
–Och, wiem – odparła. – Ale lubię być łaskawa. Wiesz przecież, że mam wszystko,
czego mogę potrzebować. Czemu nie miałabym się tym podzielić? Zbyt długo żyłam
sama; magom często się to zdarza. Wiele zaklęć wymaga izolacji lub tak silnego
skupienia, że wolimy nikogo nie dopuszczać w pobliże. Towarzystwo innych magów
psuje nastrój; unikają się nawzajem, chcą tylko poznać nowe zaklęcia, nie zdradzając
własnych tajemnic. Tak samo jest z towarzystwem zwykłych ludzi, którzy śmiertelnie
się mnie boją, a ja wiem, że za parę lat zestarzeją się i umrą.
–Ja jestem zwykłym człowiekiem – przypomniał Valder.
–Nie, nie jesteś! Przecież nie umrzesz, prawda? Ten twój miecz ci nie pozwoli. I
nie boisz się mnie.
–Dlaczego miałbym się ciebie bać?
–O to właśnie chodzi: nie powinieneś! W jednej chwili mogłabym cię usmażyć kulą
ognia, tak jak tego złodzieja, ale tego nie zrobię. Tak jak ty nie skierowałbyś tego
niepokonanego miecza przeciwko przyjacielowi. Jednak wielu ludzi tego nie rozumie.
Widzą tylko moją moc i nie rozumieją, że wciąż jestem człowiekiem. Moc nie jest
ważna; tak samo możesz zginąć przebity zwyczajnym scyzorykiem, jak i magicznym
sztyletem, albo zginąć w bójce tak samo, jak okaleczony jakimś zaklęciem wyższego
rzędu. Każdy jest niebezpieczny, więc dlaczego ludzie boją się magów bardziej niż
siebie nawzajem?
–Nie wiem – odparł po namyśle Valder. – Przypuszczam, że chodzi o nieznaną
moc, nieznane niebezpieczeństwo. Wszyscy wiedzą, na czym polega cięcie mieczem,
ale większość nie ma pojęcia, jak działa magia. Sam nie mam pojęcia, jak działa
magia.
Iridith uśmiechnęła się szeroko.
–Chcesz poznać jedną z największych tajemnic Gildii Magów? Większość z nas
też tego nie wie.
Valder odpowiedział uśmiechem.
rozdział 32
Iridith znalazła łzy smoczycy następnego dnia po tym, jak dała Valderowi
bezdenną sakiewkę. Jakiś mag w Sardironie miał całą butelkę i był skłonny trochę
sprzedać. Ten sam mag skierował ją do jaskini, gdzie żyły białe świerszcze; miał też
przyjaciela dysponującego słojem z embrionem wyjętym z łona matki zmarłej od
gorączki.
Została tylko dłoń zamordowanej kobiety.
Wieczorem oboje uczcili to odkrycie, wypijając dwie butelki starego złocistego
wina, które Iridith odłożyła jakieś sto lat wcześniej. Trunek stracił już nieco na
smaku, ale wciąż był niezły, a Iridith trochę zakręcił w głowie, gdyż po każdym słowie
Valdera chichotała jak młoda dziewczyna. Valder już dawno rozwinął w sobie jedną z
niezbędnych cech oberżysty: umiejętność pochłaniania bez widocznych efektów
sporych ilości alkoholu, więc z rozbawieniem obserwował, jak chłodna zwykle i
poważna czarodziejka zmienia się w rozbawionego głuptasa. Zasnęła około północy.
Valder podniósł ją ostrożnie i wytężając stare mięśnie, zaniósł do łóżka. Bał się
trochę, że jakiś czar ochronny porazi go za to, że ośmielił się ją dotknąć, ale nic się
nie stało.
Przyglądał się jej przez chwilę, wciąż zdziwiony, że ta urocza młoda kobieta jest
cztery razy starsza od niego. Potem wrócił do salonu, na swoją sofę, i zasnął.
Rankiem Iridith nie była już tak miła. Zaklęcia lecznicze uchroniły ją przed kacem,
lecz wyraźnie żałowała swego dziecinnego zachowania.
–Jeszcze ich nie mamy – zauważyła przy śniadaniu. – Muszę udać się do
Sardironu i je przywieźć. Coś może się nie udać.
Valder wzruszył ramionami.
–Faktycznie, może – zgodził się.
Spojrzała na niego kwaśno, jakby zirytowana, że tak spokojnie przyznał jej rację,
po czym uświadomiła sobie bezsens tej pretensji. Uśmiechnęła się krzywo.
–Wiesz, Valderze Oberżysto, lubię cię. Nie pozwalasz, by coś wyprowadziło cię z
równowagi.
Znów wzruszył ramionami.
–Już dawno temu nauczyłem się przyjmować rzeczy takimi, jakie są. Zwykle są
całkiem niezłe. Ogólnie rzecz, biorąc miałem dobre życie, dużo lepsze, niż się
spodziewałem. Nie sądziłem, że dożyję końca Wielkiej Wojny, a jednak pokój trwa już
dwie trzecie moich lat. Gdyby teraz coś poszło nie tak, wciąż nie mam powodu, żeby
się skarżyć.
–Zdrowe podejście i bardzo, bardzo nietypowe. – Odsunęła krzesło. – Lepiej już
wyruszę.
Podróż do Sardironu zajęła jej trzy dni, choć Iridith poleciała. Valder włóczył się
bez celu wokół domu i po brzegu; podczas nieobecności Iridith nie potrafił zająć się
lekturą. Szczególnie samotnie czuł się przy posiłkach.
Próbował wmówić sobie, że tęskni za domem, że chciałby wrócić już,,Pod
Czaszkę Złodzieja”, ale nie całkiem w to wierzył.
Trzeciego dnia Iridith wróciła bezpiecznie z sercem w słoju i butelką łez – Valder
zdziwił się, że są seledynowe, a nie przezroczyste, jak powinny być łzy jego zdaniem,
i to niezależnie od pochodzenia. Miała też duże cykające głośno pudełko świerszczy.
–Nie jestem pewna, ile posoki będę potrzebować – wyjaśniła. Mając wszystkie
składniki prócz jednego, czekali teraz, aż pojawi się okazja, by zdobyć dłoń
zamordowanej kobiety.
–Codziennie w Ethsharze giną ludzie – tłumaczyła Iridith. – Prędzej czy później
znajdę taką, co się nada. Sama nie wiem, dlaczego do tej pory się nie trafiła.
–Ja też nie – odparł Valder. – Z pewnością gdzieś na świecie przez ostatnie kilka
dni została zamordowana jakaś kobieta!
–Och, oczywiście – zgodziła się Iridith. – Ale potrzebuję takiej, której rodzina
zgodzi się sprzedać tę rękę. Nie wolno mi jej ukraść. Takie rzeczy psują magom
opinię. To by się nie spodobało Gildii.
Serce dziecka zostało sprzedane przez męża matki; przypuszczam, że był ojcem.
–Doprawdy? – zdziwił się Valder. Nie sądził, że jest tak skrupulatna.
Przez następne kilka dni każdy ranek spędzała w pracowni, używając
jasnowidzenia, a popołudnia poświęcała Valderowi. Siedzieli w domu, rozmawiali,
spacerowali po plaży lub lewitowali na wysokości około stu stóp, dryfując z wiatrem.
Pewnego wyjątkowo ciepłego dnia, kiedy spacerowali wzdłuż brzegu, Iridith
zatrzymała się nagle i oznajmiła:
–Pójdę popływać.
–Proszę bardzo – odparł. – Ja nigdy się tego nie nauczyłem, a teraz jestem już za
stary.
Iridith uśmiechnęła się, chwytając tunikę. Jej twarz zniknęła za tkaniną, gdy
ściągała ubranie, ale głos był wciąż słyszalny.
–Nie zawsze będziesz stary – przypomniała.
–Więc może kiedyś się nauczę.
–Będziesz miał mnóstwo czasu, Valderze. Obiecuję. Zdjęła tunikę i zaczęła
rozpinać spódnicę. Valder przyglądał się jej z podziwem.
–Piękna – powiedział. – Gdybym był o dwadzieścia lat młodszy, coś bym z tym
zrobił.
–Nie martw się – odparła. – Będziesz, ale czy pozwolę ci coś z tym zrobić, to już
zupełnie inna sprawa.
Rzuciła mu ubranie i wbiegła do wody. Kilka dni później, wieczorem, gdy wracali
do domu, taplając mokre stopy w kałużach na plaży, Iridith zapytała:
–Co zrobisz, kiedy już dokończę zaklęcia?
–Wrócę do domu, oczywiście – odparł Valder.
–Do Kardoret? Zdumiony, niemal wykrzyknął.
–Nie! – Lecz zaraz uspokoił się i dodał: – Nie jestem nawet pewien, czy wciąż
istnieje. To nie było żadne ważne miejsce. Nie, chodzi o moją gospodę,,Pod Czaszką
Złodzieja”, albo oberżę “Przy Moście”, jak ją kiedyś nazywali.
–Wydaje się, że to nudne zajęcie.
–Nie. Tak nie jest. Trafiają do nas podróżni ze wszystkich stron, z Sardironu,
Małych Królestw, z Hegemonii… Słuchamy ich opowieści. Każdy człowiek, jakiego
możemy sobie wyobrazić, prędzej czy później zatrzymuje się w oberży, a po całym
dniu drogi wszyscy są skłonni do rozmowy, wiec nigdy nie jest nudno. Słyszę wieści,
które nie docierają do miasta; z pierwszej ręki znam historie o wielu wspaniałych
przygodach. To piękne życie. Twój dom jest rzeczywiście wspaniały, ale dość
samotny, prawda? Twoi najbliżsi sąsiedzi to rybacy, mieszkający o trzy mile
brzegiem stąd, albo farmerzy o dwie mile w głąb lądu.
–Znużyłam się ludźmi już dziesiątki lat temu – odparła. – Nie sądziłam, że kiedyś
znowu zechcę ich zobaczyć. Oczywiście przyjmowałam uczniów. Nie byłam tu aż tak
samotna.
–Rozumiem – stwierdził Valder, gdy dotarli do stopni prowadzących na werandę.
W milczeniu przeszli po deskach. Valder otworzył drzwi do salonu.
–Wiesz – odezwała się Iridith – że nikt cię nie pozna, kiedy wrócisz? Znają cię jako
starca, nie młodzieńca.
–O tym nie pomyślałem – przyznał.
–Najlepiej powiedz, że jesteś jakimś krewniakiem. I tak wszyscy zauważą silne
rodzinne podobieństwo.
–Czy ktoś w to uwierzy?
–Oczywiście! Dlaczego nie?
–Sam nie wiem. Nie sądzę, żebym faktycznie miał żyjących krewnych. Od ponad
trzydziestu lat o żadnych nie słyszałem i mówiłem o tym ludziom.
–Tym lepiej. Nikt się nie pojawi, żeby podać w wątpliwość twoją opowieść.
Możesz być przecież nieślubnym synem lub dawno zaginionym bratankiem, albo
kimś w tym rodzaju.
–Chyba tak. Wolę jednak uprzedzić Tandellina. Pewnie sądził, że odziedziczy
oberżę. Może nie być zbyt szczęśliwy, kiedy pojawi się nowy dziedzic.
–Będzie musiał się z tym pogodzić. Nic nie jest doskonałe. Wieczna młodość nie
rozwiąże za ciebie wszystkich problemów.
Valder uśmiechnął się.
–Ale jest niezłym początkiem.
rozdział 33
Ósmy dzień miesiąca długich dni – tydzień po tym, jak Valder odwiedził swoją
oberżę, by uspokoić przyjaciół – był ponury i deszczowy, jednak mag i oberżysta nie
zwracali uwagi na takie drobiazgi. Agravan przysłał wiadomość, że wreszcie zdobył
ostatni składnik. Młoda ladacznica pokłóciła się z bandą pijanych żołnierzy i w
efekcie zginęła. Jej ciało było tak zmaltretowane, że brat nie widział powodu, by
protestować przeciwko dodatkowemu okaleczeniu, zwłaszcza że cena była
odpowiednia. Okoliczności jej śmierci były wyjątkowo ohydne, lecz bezcenna dłoń
wreszcie znalazła się w ich posiadaniu.
Valder z satysfakcją dowiedział się, że odpowiedzialni za zbrodnię żołnierze będą
powieszeni. Lord Egzekutor przynajmniej raz będzie miał trochę pracy.
Dłoń trafiła do nich bezpiecznie jeszcze tego samego wieczoru. Iridith zamknęła
się w pracowni, przykazując Valderowi, by najadł się do syta i odpoczął. Rytuał
wymagał dwudziestu czterech godzin bez jedzenia i snu, a przy tym bardzo
wyczerpywał zarówno umysł, jak i ciało.
W południe dziewiątego dnia, gdy deszcz ściekał z okapów, Iridith zawołała
Valdera do pracowni i rozpoczęła rzucanie zaklęcia.
Większość z tego, co się działo, była dla niego całkiem niezrozumiała. Zgodnie ze
wskazówkami siadał, wstawał, klękał, przełykał pewne rzeczy, trzymał inne, zamykał
oczy, otwierał oczy, wymawiał bezsensowne zdania i ogólnie rzecz biorąc wykonywał
rytuał za rytuałem, nie mając pojęcia o ich znaczeniu. O zachodzie słońca poczuł się
dziwnie, a pozostały czas przeżył jakby w sennym, nierzeczywistym stanie. Nigdy
potem nie mógł sobie przypomnieć, co się wtedy działo. Wszystko, co pamiętał,
poczynając od północy, to że był coraz bardziej zmęczony.
Kiedy znów przyszedł do siebie, całkowicie wyczerpany leżał na sofie. Wyjrzał
przez najbliższe okno, lecz zobaczył tylko szare niebo, które zdradziło jedynie, że
jest już dzień. Jednak coś się nie zgadzało: widział nienaturalnie ostro.
Wstał powoli, czując się bardzo dziwnie. Każdy mięsień był słaby ze znużenia,
lecz Valder nie odczuwał żadnych znajomych bólów czy skurczów, całkiem jakby stał
się inną osobą.
Nagle uderzyła go pewna myśl: jeśli jest inną osobą, to czy nadal pozostał
właścicielem Wirikidora? Sięgnął do pasa, ale nie znalazł miecza. Spojrzał w dół.
Dłonie miał młode i silne – nie patrzył już na kościste palce starca, a każdy
szczegół wciąż widział z nieprawdopodobną wyrazistością. A mimo to dłonie
wydawały się całkiem znajome. Znalazł u pasa małą sakiewkę, która, jak sobie
przypomniał, magicznie mieściła teraz Wirikidora. Rozwiązał sznurek, wsunął dłoń i
trafił na znajomą rękojeść.
Najwyraźniej wciąż był Valderem, a przy tym młodym człowiekiem. Zaklęcie
podziałało.
Znalazł lustro i przez kilka długich, pełnych niedowierzania minut podziwiał swoje
odbicie, zadowolony nie tylko z tego, co zobaczył, lecz także z nowo odzyskanego
ostrego wzroku. Wyglądał na około dwadzieścia pięć lat, trochę więcej niż w chwili,
gdy został zaklęty Wirikidor.
Tandellin nigdy by go nie rozpoznał. Pogratulował sobie, że przyjął radę Iridith i
przy ostatniej wizycie zawiadomił pracowników, że wycofuje się i pozostawia interes
siostrzeńcowi, Valderowi Młodszemu. Tandellin nie był zachwycony. Zażądał nawet
wyjaśnień, czemu nigdy nie słyszał o tym siostrzeńcu. W końcu jednak przyznał, że
Valder ma prawo robić ze swoją własnością, co mu się podoba.
W końcu zdołał oderwać się od lustra. Uświadomił sobie, że ma wilczy apetyt –
nic dziwnego, był to apetyt młodego człowieka, który przez cały dzień nic nie jadł.
Ruszył do kuchni, rozkoszując się sprężystością swego kroku.
Iridith siedziała przy stole, pochłaniając bochenek chleba i gruby plaster sera.
–Odrabiasz straty? – spytał, wiedząc, że podczas rzucania zaklęcia ona też nic
nie jadła.
–To już zrobiłam. Teraz jem śniadanie.
–Czy to rano? – zdziwił się Valder.
Wiedział, że zaklęcie zostało ukończone około południa dziesiątego dnia miesiąca.
Zakładał, że jest popołudnie tego samego dnia, a nie ranek jedenastego.
–Tak, rano, i to szesnastego Długich Dni. Jedz, na pewno ci to potrzebne. –
Pchnęła przez stół chleb i ser.
Chwycił je i zaczął pochłaniać. Iridith obserwowała go z rozbawieniem.
Kiedy zaspokoił pierwszy głód, zwolnił trochę i spojrzał na gospodynie. Wstała,
sięgnęła do kredensu i wyjęła następną porcję jedzenia.
Obserwował poruszenia jej ciała i przypominał sobie rozmowy, jakie toczyli przez
ostatni miesiąc.
Postawiła na stole dzban piwa, położyła kolejny bochenek chleba i inne produkty.
–Zaklęcie jest trochę meczące, ale warte wysiłku, nie sądzisz?
Valder skinął głową i spojrzał na kobietę.
–Tak – zgodził się. – Z całą pewnością.
Zjedli w milczeniu, a kiedy skończyli, Iridith wyprowadziła go na ganek, gdzie
patrzyli, jak poranne słońce próbuje przebić się przez chmury.
–Spłaciłam swój dług – oznajmiła. – A twoje problemy z mieczem zostały
rozwiązane.
Valder pokiwał głową.
–Rzeczywiście – przyznał.
Przyglądał się, jak promień słońca sięga aż do piany na brzegu morza.
–Mam jeszcze inny problem – dodał – taki którego dotąd nie rozwiązałem. Nigdy
nie znalazłem żony, a teraz znów jestem dość młody, by jej pragnąć. A cóż by to było
za życie z żoną, która zestarzeje się i umrze, gdy ja zostanę młody?
–To niezbyt przyjemne – zgodziła się.
–Gdybym znalazł żonę, która.się nie starzeje, to oczywiście byłoby idealnie.
–Oczywiście – przyznała. – Wyłącznie z praktycznych powodów.
–Naturalnie, pozwoliłbym jej prowadzić własne życie, gdyby chciała. Nigdy nie
wierzyłem w teorie, że żona powinna być własnością męża. Jednak towarzyszka i
przyjaciółka bardzo by mi odpowiadała.
–Jestem pewna. Umilkł na chwilę.
–Czy chciałabyś zostać żoną oberżysty? – zapytał w końcu. Uśmiechnęła się.
–Och – rzuciła lekko – myślę, że wytrzymam to przez stulecie czy dwa.
epilog
Valder wpatrywał się w siwowłosego staruszka, który stanął w drzwiach oberży.
–Znam go – mruknął do siebie. – Jestem pewien. Patrzył, jak starzec podchodzi
do stolika i siada ostrożnie. Młoda Thetta podeszła do gościa, ale Valder dał ręką
znak, że sam obsłuży gościa. Coś w nowo przybyłym go zafascynowało. Nim dotarł
do stolika, uznał, że wie już, kogo spotkał. Trudno było w to uwierzyć po tak długim
czasie.
–Witam – powiedział. – Jestem Valder, właściciel tej oberży. Czym mogę służyć?
Starzec uniósł głowę i Valder miał wrażenie, że widzi błysk rozpoznania w jego
oczach. Potem jednak odwrócił się i pokręcił głową, jakby sam sobie tłumaczył, że
doznał złudzenia.
–Wino – powiedział. – Białe wino.
Valder przyniósł wino, postawił przed starcem i usiadł naprzeciwko.
–Wybacz panie, lecz sądzę, że już się kiedyś spotkaliśmy, bardzo dawno temu.
Starzec przyjrzał mu się uważnie.
–Ten żołnierz? Na mokradłach? Valder uśmiechnął się.
–Więc to ty, magu!
–Niech mnie licho! – zawołał starzec. – Więc jednak ci się udało!
–Nie spodziewałem się, że znowu cię zobaczę!
–Ja też się nie spodziewałem, zwłaszcza po dwustu latach. – Mag łyknął wina.
–Dwieście dwadzieścia jeden, ściśle mówiąc. – Liczysz?
–No cóż, było to bardzo ważne wydarzenie w moim życiu, gdy rzuciłeś zaklęcie na
mój miecz.
–Przypuszczam. – Znów łyknął wina. – Chyba powinienem cię przeprosić.
–Za co?
–Za to, że się wtedy pomyliłem. Właściwie to nie moja wina. Słońce już zachodziło,
gdy doszedłem do tej części, a wszystko było pokryte sadzą.
–Do jakiej części?
–Do Zaklęcia Prawdziwej Własności. Źle je rzuciłem. Ale w takich warunkach kto
potrafi odróżnić złoty pierścień od mosiężnego?
Valder przyglądał mu się przez dobrą chwilę, po czym wybuchnął śmiechem.
This file was created with BookDesigner program
bookdesigner@the-ebook.org
2010-11-16
LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/