Pankiewicz Jacek F Schubert Idzie Do Czubków

background image

Jacek Pankiewicz

Franciszek Szubert
idzie do czubków


Klaustrofobia

nie wiem, co robił, choć wszystkie – prawie wszystkie – wymachy ramion, kroki, zwroty
były mi widoczne. Długo będę pamiętał jego kabłąkowato przechylający się chód – nie
chód, lecz przeznaczenie. Wszystko w nim było. Te wyrzuty ramion, robocze, ni to marszowe?
były posłuszne, ulegały jego przywiązaniu do tego miejsca, na którym jeszcze kursował
– tak, tylko na tym odcinku. Nie ograniczonym przez nic, tym bardziej przez przyrodę.
To on tu postanawiał.
Bardziej był czynny wszerz, od wydmy ku morzu, którego falom wygrażał tym zapamiętałym
gestem ramion. Ale wzdłuż, przy całej przestrzeni, jaką przed sobą miał, nie potrzebował
ani piędzi ziemi więcej – niż sam zajmował.
Ta dysproporcja możliwości, rzucająca się w oczy, nie musiała być jednak błędem ustawienia.
Była błędem warunków raczej niż jego pozycji. Znakiem wierności i przetrwania.
A nie był młody. W swej ciemnozielonej koszulce zbliżał się do każdej nadchodzącej fali
jak wahadło; i oddalał. Posiwiałymi już mocno włosami upodobniony był do niej – i z nią
zapewne tak równolegle szumiał. Niby z owej równoległości pożądań, a może domniemania,
które swobodnie powziął: on – chwilowy poeta? A może zawiedziony biegiem zdarzeń
dialektyk?
I miał przy tym ruchy już jednostajnie wieczne, co przy całej jego z daleka widocznej
kulturystyce czyniło go biegunem osobliwości. Ograniczony w sytuacji – naprzeciw wielkich
możliwości. Kontrast jakże jaskrawy w rozległości tej przestrzeni!
Mogłem z jego sylwetki i ruchu jedynie się domyślać treści świętych złorzeczeń, jakie
rzucał. Zarówno części, którą na północ słał falom Bałtyku, jak i tej, którą bez podania kierunku
zostawiał w sobie, a może roztapiał ją na powrót w rozpogodzonej monotonii ruchu
członków. Czarnoroboczy zdecydowany krok przywodzi mi na myśl to, co mogę pamiętać
z sylwetki Dźbika – choć mego starszego brata nie widzę już w pamięci jasno. Ale właśnie
on mógłby mieć tak rzeczowy stosunek do swoich i nie swoich zobowiązań.
ś

ycie mu zajęły. Większość z nich nie jest mi oczywiście znana. Ale wiem z tego, co się

mówiło potem w domu, że zajęły mu życie, jak wszystkim, którzy gdziekolwiek i kiedykolwiek
tak się uwzięli, żeby być, naprawdę być – a zostali poza mną, poza nami, ich tajemnica
jakby nikomu niedostępna.
Nie miał przyjaciół – ani nawet takich, co to się potem, gdy nadejdzie łaskawy czas, zechcą
ochoczo podjąć, no, odkrywczej i chwalebnej roli świadka. Nawet roli Jedynego
Ś

wiadka. Bo też i Dźbik, święty prawdziwy, bo anonimowy, nie dysponował bogatą skalą

towarzyskich odruchów, od których nawiązują się nici koleżeństwa, ani takich, które by i
dla obcych coś znaczyły, by wreszcie jako ukształcony system zachowania odbiły się jak
stempelki w duszach entuzjastów. Wtedy już są nie do zatarcia!
Praktykiem był, choć w abstrakcji jeszcze, in potentia, i było tak zbyt długo, więc trudno
się spodziewać, aby ktoś taki, mający choćby i najpoważniejsze pierwsze, drugie i trzecie
podejście do własnego tematu – a więc mający także i swój temat! – mógł nie dojść do pre-

background image

cyzji lub zdecydowania. A te prowadzą ku praktyce. Choć w odruchach – tej często niewłasnej
na początku, więc jakby anonimowej osnowie naszych uczynków – mógł być i do
końca nieczytelny. Gdyby więc z zachowania tylko chcieć oceniać, z krótkiej perspektywy
kogoś takiego jak on – musielibyśmy z góry uznać to życie za absolutną klapę!
Wszystko jest wprost niewiarygodne, ale żeby zacząć łańcuch poszukiwań, wystarczą
wymachy rąk obcego człowieka. To my z nim wtedy odwracamy się do fal, by one jedynie,
tak naturalnie i niezależnie od nikogo maszerujące, mogły poświadczyć, że istniejemy.
Ranek był piękny. W tym nie dojściu do upału i niemalże rytmicznym przemieszczaniu
się granic żywiołów, nieba, powietrza i wody, w ich nawet i przemieszaniu – dojrzewał w
mojej pamięci obraz daleki dotąd i ukryty.
Może stawał się przed okiem mało widzącego jeszcze świadka tych stanów pośrednich?
Jak mało znacząca musiała być i Jego pozycja, między życiem prawdziwym a nie spełnionym!
Niejaki chodził wciąż ze swą monotonną, nieodstępną rozterką. Wciskałem się kolanami
i łokciami w piasek, podziwiając wirujący pod horyzontem żywioł, mroziła mnie jego
siła i obojętność. Pamiętałem o sile i obojętności tu na plaży. Istotnie, spotkałem już podobnych
do Niejakiego, zdawało się, pragnących mi coś powiedzieć, ale zawsze to było niczym
wobec domniemanej siły w tłumie. Banalne sytuacje, w których pragnąłem uczestniczyć,
obiecywały mi święto. Teraz, odrzucony na sporą odległość od wysmarowanych
olejkami, święto widzę, które może się spełnić. W przeciwstawieniu się choćby i żywiołowi.


Ś

lady

Pójdę ulicą, tunelem, parkiem. Przez podwórza, które trzeba dobrze znać. Pusty mur.
Stanę przed murem, przed murem kiedyś tyle się wszystkiego działo. Cień obrazów, rzeczy,
przyjaciół i nieznajomych. Tam jest. Tam jeszcze pozostał myślą. Wiedziałem wczoraj
i czułem to, gdy jeszcze przed biurem, spiesząc się przed biurem, usiadłem na chwilę przy
skwerku. Skwer nie był pusty! Ale spieszyłem się dalej.
Tak, wczoraj tam byłem, siedziałem na jego ławce. Przebiegłem całą tę drogę. Ale spieszyłem
się. I dziś, gdy pragnę tam wrócić – nic nie ma.
Wczoraj umiałem do niego dojść. Brakowało tylko usiąść i zapisywać – potem może
zrozumiem to, co razem z innymi wątkami, ważne i nieważne się plącze i odszedłem do takich
samych jak ja, fachowców od badania, bezsilnych.
Wyszedłem dziś znowu, jak aplikant, który urwał się z dyżuru, bo szef ma randkę w biurze,
szef ma zajęte mieszkanie, i nie boję się już nawet, że tam przyjdzie klient, zniecierpliwiony
zrobi awanturę – ja tu siedzę. Siedzę, by dowiedzieć się tego na nowo, co wczoraj
prawie że miałem w garści. Przyszedłem i lęk mnie w opały bierze, przechodnie jakby coraz
częściej się oglądają – tak, to na pewno nasze fizyczne podobieństwo jest tą przyczyną,
która ściąga na mnie ich spojrzenia, niektórzy aż zatrzymują się nie opodal, stają i komentują,
raptem łączy ich, obojętnych między sobą, taka niby ot, ciekawostka. („Przyszedł i
ulega naszemu napatrzeniu.”)
Przecież może ci, z początku myślę, którzy teraz wymownie na mnie patrzą, w i e d z ą
znacznie więcej ode mnie w sprawie. Tę ich niespodziewaną obcość – oceniają mnie,
podejrzewają!
– czuję w każdym spojrzeniu, usiłuję zbagatelizować, może to jednak ja pozyskam
ich w końcu i będę miał świadków dla tego, co wczoraj sam spotkałem w tym miejscu;
może powiedzą więcej, a ja nie mogę już wstać ani do nich podejść, ani odejść od ławki,
na której przysiadłem tylko tak niedawno, nie jestem dziś pewien, czy to ta sama, i czemu

background image

zresztą nie miałaby ona stać tu po kimś innym, kto później usiadł albo wcześniej.
Dźbik patrzył kiedyś z tej strony na mur, to wiem, bo pamiętam, a ławkę muszę niedługo
i ja opuścić, bo ją t a m c i w ł a ś n i e chcą zająć.
Czemu się obawiam tych ludzi? Ze jestem dla nich nikim? Tak, teraz zrozumiałem to
wreszcie i pobiegnę dalej, i się pospieszę, jak tylko spieszyć się może ten, co ucieczki swej
stara się nie pokazać, odchodzę więc biegiem dość powolnym i nawet nie wiem, czemu lękam
się o t ę w ł a s n ą d r o g ę . Czemu nie zaczepiam ludzi i nie pytam tych świadków o
Dźbika, przecież niejeden by mnie rozpoznał! Ale widzę, jak nierealne miałem dzisiaj
pragnienie;
bo o wiele jest dalej również i stąd choćby do zdobycia cienia faktów, niż przypuszczałem.
Więc jest tak, jakby mnie i tu nie było. Znów gonię setki kilometrów – tam, gdzie się
pojawił Niejaki. Czego jednak się obawiałem, czemu uniknąłem kontaktu z ludźmi przy
murze? Wyrzucam sobie, że do nich nie podszedłem, skoro tylko od nich mogłem czegoś
się dowiedzieć o Dźbiku. Czemu tego nie zrobiłem? Czy za mało – jak uważam – mam
wciąż sił w sobie, żeby – z jakimkolwiek wynikiem – stawić tamtym czoła? Miałem przecież
pierwszy konkret w sprawie, fizyczne podobieństwo do Dźbika, o to by się zaczepiło.
Czy też to, co we mnie tam gada, musiało być ważniejsze?
Jednak podbuduję wpierw siebie, choć trochę, od środka. Biorę wiatr na świadka, że
umiem stawiać opór. I dalekie pagórki we mgle, że być z nimi najsilniej pragnę. A tu mam
pod nosem morze! Zawsze wyrównywało mi stare wyboiny. Wydłużało i łagodziło pamięć,
bo przeszłość jest rozległa tylko w nas Samych. A przyszłość się zaczyna dokładnie dziś
rano. Ot, choćby w tej łagodności. Przyszłość idzie i w drugą stronę – przez naszą niechęć
do zapominania wybiera z przeszłości coś na kształt ideału, czym rozczaruję się właśnie
jutro. Tym bardziej wzmacniajmy ducha i ciało, że nam grozi bankructwo!
Szybki marsz brzegiem, jaki teraz czuję w nogach, nie tylko uspokaja. Jego jednostajny,
lecz ostry rytm i wiernie idące obok oddalenie, aż do samozniszczalnego horyzontu – oto są
teraz moi towarzysze, których nie trzeba nawet oswajać.
I raptem jakbym to ja był taki na początku, od wielu dni, przestałem myśleć o przeszłości
z akt, dzień zaczyna mi się nieźle zapowiadać. Mogę iść, stanąć, leżeć i o wszystkim
zapomnieć, możliwości te przede mną migocą jak horyzont, który równocześnie rośnie i
zbliża się, to oddala. Może i wszystko może się jeszcze stać, bo tak naprawdę to nic przeciwko
temu nie wiadomo?
Wczoraj jeszcze patrzyłem tylko sponad zapisanych akt i stołka, co przed nimi na baczność
stoi, razem z przydawką, moją własną, która na nim siedzi. Bo prawnik pisze cudze
losy cudzych spraw, mało kiedy zaczyna własne. A dziś podróżny czy spacerowicz, chociaż
i głowa go boli od przeziębienia czy grypy – siada pod własnym drzewem, bo tu akurat
ustał, czy przed domem, w którym został na jedną noc. Siedzę teraz pod klonem szerokim,
pomnikowym, resztka dzikości jeszcze mi potrzebna niby mały desancik puszczy. Jak ona
korci i kusi, żeby do niej wracać!
Nim zdąży się kiedykolwiek gdzieś dojść, jeśliby nawet i przypadkiem albo przez złośliwość.
Albo by potraktował mnie kto poważnie, albo pomógł. A może – ja wszystkim?


Spr
ężyna

Pani Czarna w śółtym i Pani z Dziewczynką Agatą; i wchodzą na podwórze, gdy siedzę
tak właśnie, jako Dodatek do niczego, bo dla nich mój klon to żadna Sprawa. Dla nich mogę
być tylko abstrakcyjnym akcentem przejaskrawienia nieważności drzewa. Czy zaś

background image

atrakcyjnym?
Mogę przemilczeć to pytanie, a również obecność obu lub którejkolwiek z pań, i przymknąć
strudzone powieki wprost pod działanie rankowego słońca. Mogę sprawić tak, że
ktoś zniknie, a potem włączyć inną chwilę. Mogę i zatrzymać, kogo zechcę, w półwykonanym
kroku, a może i – odjąć mu kontakt z ziemią?
Z ukosa, bo z ukosa, zdarza mi się akurat ujrzeć Ją, przebitą światłem liści, pod którym
stała przez chwilkę jak spadnięcie, nagłe spadnięcie obrazu w próżnię – zauważyła mnie i
sobie teraz pomyśli! Przynajmniej na mnie sprawi wrażenie.
Niby to ona, niby dekoracja do jesiennego wrzosowiska, a to tylko jej szal! Do niego ledwie
doczepiane nagie, a tak przytulne ramiona, całość zaś, przy sprężystym jak dotąd iściu
– widać, że trafiła tu z rejonów jeszcze nie za bardzo tego godnych. Więc gdyby nie zjawiła
się nagle, na tym uprzywilejowanym przez los podwórzu – byłaby oczywiście bardziej
mgiełką spływającą z nieba Ukosem niż pięćdziesięciodziewięciokilogramowym Odważnikiem
szala. I całego mojego zerknięcia na ten moment (który mógłby być dla mnie i dla
niej jak najsłuszniejszym powodem do chluby). Bo już ta seria: Ruch ów płynącej nieruchomo
przez powietrze złożył mi się na wyobrażenie Mocno Naładowanej Sprężyny. Którą
można równie dobrze zostawić tam, gdzie akurat jest, bez uszczerbku dla czyjejkolwiek
przyszłości. Na pewno i w każdym miejscu potrafi zruszyć grunt sama. Jak potrafi istnieć
p o z a o k o l i c z n o ś c i a m i . I znajdzie się wszędzie tam, gdzie ją znajdą. A więc jest jak
przedmiot, pomyślałem. Po mnie może spodziewać się jak najmniej.
Ale podniosłem ciężar światła ze swoich powiek – i ona dalej szła i zatrzymywała się w
moich oczach, ona oraz kontrapunktujący ją pływ Szala, przytrzymywanego co prawda tak,
jakby miała się zaraz odeń oderwać ku ziemi.
Nie zabrakło wczasowiczów, mimo wczesnej pory, na tarasie i w oknach jadalni, zainteresowanie
było wielkie. Coś! Coś! Oto wreszcie coś samo znalazło się dla oka, nawet bez
naciskania guzika i abonamentu. Nie zauważyłem, bo i jakże mógłbym chcieć zauważyć w
tej wygodnej pozycji, jaką. miałem, z kolanami wysoko pod brodą – zauważyć ją tam dalej
idącą już za drzewo i z tej mojej twierdzy ścisłości strzelić jej choćby skinieniem głowy.
Aż tu obeszła pień i niespodziewanie zbliżyła się do mnie z boku, mimo że nie dopuszczałem
nawet na myśl takiej nieskromności z jej strony; także i z mojej, bo widzę, Sprężyna
akurat dla mnie została nakręcona!
W pośpiechu roztrząsałem, czy aby z tak odległej perspektywy tarasu i jadalni tak wiele
może być zauważone, choć może być także i nie uznane przez niechętnie zauważających.
Ona stała mi już porządną chwilkę za plecami, na co, gdy się zorientowałem, nie mogłem
sobie dłużej pozwolić – jak i na zburzenie całej mojej Twierdzy dotąd Wyjątkowej i pewnie
przez to tylko przyciągającej.
Ale się ukłoniłem i nic nie straciłem. Zaproponowałem usiąść; głupio, bo we dwoje nie było
gdzie. Przejść się nie chciała. I jak miałem rozładować na stojąco całą tę nerwowość sytuacji?
Pani się zapewne spieszy na śniadanie? – wyrecytowałem wreszcie, szczęśliwy, że znalazłem
na poczekaniu nobliwe słówko. Zgodziła się i odprowadziłem damę do talerzyków.
Wróciłem na miejsce. Trwała wieczność. Wreszcie: śniadanie się kończy. Nie uznałem
już, że ją widzę, spieszącą na taras, nie do mnie, i dałem tym samym bliźnim niemy znak,
ż

e drugiego aktu nie będzie.

Co prawda trudno mi teraz było okazać choćby i gotowość do akcji, gdy kark i ręce już
ś

cierpły od wymuszonej pozycji. Siedziałem jeszcze, ale już nie tak pokazowo, kiedy

niespodziewanie
podeszła i zażądała zmiany, żebym to ja stał przed nią, a nie ona nade mną.

background image

Poderwałem się, rozkuśtykałem i zamieniłem to w głęboki ukłon. Czekała.
Siadaj proszę, proszę pani, powiedziałem zniecierpliwiony. Ale przypomniałem sobie,
ż

e z tarasu musieli widzieć mój głęboki, stylowy skłon. A więc wszyscy czekają na jej

ruch. Aż dziw, pomyślałem, że nie staliśmy się w ogóle ważni wreszcie d l a s i e b i e !
Stań jakoś inaczej, powiedziała, wszyscy tylko na nas patrzą.
Ona była przy widzach. Ja przy niej. Więc? Niebawem znalazłem się... aż przy brzegu.
Miałem ból głowy, ale szczęśliwie ustał. Falom dziękuję i przepraszam.

Motyl nie wie nic, albo niewiele

W niedzielę czy każdy taki ranek jak dziś, kiedy nie muszę iść do Kancelarii, mam przed
sobą tyle ścieżek, ile dawno już wydeptali inni! Nawet i ślady tu miałkie i bezkształtne,
ś

wiadectwa tłumnej obecności. Nawet gdy pospacerować wyjdę – ulegam nie wiadomo

czyjej sugestii. Jakiż był prawzór, jaki model to kształtował?
Szukać innych śladów – ale gdzie? Przecież tu nie może zostać ślad po nikim. Co tylko
znajdę – kończy się na wydeptanej ścieżce. I wracam ciągle do. tego, co już wiedzą inni.
Tak się poddałem wszelkim osądom równającym, już od początku, od szkoły i gry w piłkę.
Kiedy mój Starszy brat piłkę oglądał najwyżej z daleka.
I wygodne to dla mnie było. Nie byłem nigdy sam. A za każdym razem, gdy się przeciw
czemuś buntowałem, obowiązkom rodzinnym, ciężkiej pracy i tak dalej, popatrzyłem na
innych, widziałem, jak mało kogo taki haracz obchodził, i już mogłem potem, za nimi, i ja
wyzwolić się z różnych powinności. A bo co to, ja gorszy od innych? Zauważył pan, panie
Profesorze, że trudne sytuacje się zdarzają zwykle poza większością, ich omijają? – – – I to
przed nimi spowiadałem się w duchu, do nich się przymierzając, nie do postawionego przez
kogoś celu. Cel nie rozgrzesza, a oni tak. Oczywiście, nie byłem na tyle głupi, żeby zaraz
głośno wszystkich o wszystko pytać. Od tego się ma wyobraźnię, no nie?
Wyzwalając się i rozbrajając z niektórych, powiedzmy obowiązków – nigdy jednak nie
chciałem równać się z takimi, co ich w ogóle nie znają. śadnym takim lekkoduchem. W
końcu pionkiem przy palcu innych. Słomką, którą zdmuchuje wiatr. Bo i jaką taki ma
ś

wiadomość swojej ważności?

A zresztą opiekuńcza ręka zbiorowości też nie zawsze jest czuła. Nie tylko dla lekkoduchów.
Tracisz ją, gdy przestaniesz się wyróżniać czymkolwiek. A ja wpierw straciłem nie
ją, tylko mojego Starszego brata. Kiedy to się stało? W czym odstałem od niego?
Gdyby lotny motyl wiedział – że może zostać poczwarką? Nie może. Wiedząc to musiałby
popełnić samobójstwo. Nie przeżyłby nawet paru dni. Więc nie wie, a piękniejszym
od tej wiedzy też by nie był. Nie wie i nie popełnia, i nie jest smutny. Dlaczego ja miałbym
raptem sobie odbierać wszystko, co mnie różniło od Brata z jednej, a tych tam wałkoni z
drugiej strony?
Lecz czy wałkoniem nie byłem, i to w niemalże egzotycznych dla mnie tarapatach,
przez które przeszedł Dźbik?
Nie powiem, byli tacy, nawet ludzie i bardzo mi bliscy, co mnie do tego namawiali. śe
niby mógłbym podobnie jak on.
Tylko, że ich zdanie nie liczy się i dzisiaj nigdzie.


Ś

wiadek, który widział tylko słońce

Słońce biegało po równinach, pod nim wszystko zaczynało istnieć, nic nie ośmieliłoby
się zamienić w nic do niedawna zalegające tu jeszcze dookoła. Świat można było, owszem,

background image

wziąć do ręki jak każdą rzecz nową. (Zależało to jedynie od stopnia dostępności.) Każda
sfera czekała z przydzieloną możliwością spełnienia! Kiedyś szedł kilometrami w rozśnieżonej
ciszy, nie pytałeś, co czeka cię u końca drogi. Gdzie zostaniesz. Nawet wiejska
szkółka stawała się sumą nowych tajemnic i zaskoczeń. Szansa na nie dzisiaj wydaje się już
tak znikoma.
Nie dziwię się jednak, że Dźbik nie zapalił się zbytnio do gorliwej nauki. Miał do wyboru
coś lepszego! Kiedy trochę podrosłem, opowiedział mi o pewnej swojej przypadłości
widzenia. Przyznam, że i do dziś dla mnie jeszcze nie za jasnej. Dźbik przywiązywał większą
wagę do drogi pośród nie kończących się pól niż do szkoły. W jakiejś części ówczesnych
jego doświadczeń mogło, musiało już być obecne to, co później, w dojrzałym okresie
skrystalizowało się w tak ostro objawionej obawie klaustrofobicznej.
Tam, na tej drodze, miałaby już wystąpić ta pierwsza przesłanka? A może droga sama
była praprzyczyną?
Przyznam, że to dla mnie dalej niejasne. śe niby tamto, szczególne trochę, przywiązanie
miałoby się łączyć z późniejszą, zachłanną wprost, obroną często domniemanej tylko
niezależności?
Albo nawet – krańcowo – z akcentowaniem jej u siebie ponad miarę, co, jak
mówiono, może się odbywać kosztem całości, innych, czyli również prowadzić do ograniczania
ich wolności. Więc chęć do ograniczania rodzi się z tego także? Nieprawdopodobne!
Czyż to nie jest wyjątkowa i groźna zdolność? Chyba tylko się bawią w prokuratorów ci,
co jej nie widzą.
Znam nieźle już okres, kiedy klaustrofobię potraktował Dźbik jako własny, totalny system
jednostki, ustanowiony przeciw podobnemu traktowaniu przez innych, a więc przeciw
totalizmowi reszty. I wiem, że owo, nie uważane przez nikogo za chorobliwe, uprzedzenie
do ludzi poczytano mu skwapliwie, zbyt skwapliwie, jak sądzę, za początek choroby.
Ależ on właśnie przeciwstawiał się jej, dopiero grożącej!
Później, gdy rzeczywiście coraz częściej – dawał powód do opieki klinicznej, korzystał
z niej tak, jakby przybierał właśnie maskę, jakby prawdziwy on sam przychodził prosić o
azyl, nie pomoc. Azyl dla przetrwania groźnego okresu. Póki umysł nie okrzepł wśród
dręczących
nowości i nie znajduje w niczym i w nikim oparcia. A tu żąda się odeń decyzji, coraz
trudniejszych i coraz gwałtowniej, z pożytkiem tymczasowym albo i w zawieszeniu
wszelkich pożytków.
Więc lata choroby – czy nie zawinionych prześladowań? Czy lata zwyczajnie – dojrzewania?
Lata złudzeń, ktoś powie. Dawniej tak mówiono. Tak, pierwsze kilkanaście lat po studiach.
To są rzeczywiście bardzo długie lała złudzeń. Lecz jeśliby się po nich miał ktoś
powoływać na Słońce i takie tam młodziankowe, dziecinne pewności – mielibyśmy prawo.
przywołać go do uśmiechu. Albo odesłać gdzieś do poprawki – ale czemu właśnie do kliniki?
Za obowiązek swój przy sądzeniu uznajemy chętnie pewną surowość. I to jest słuszne,
jeśli chcemy zachować równowagę. Ale mówię tu o drugim skrzydle równowagi.
A czemu on sam poszedł do kliniki, panie Profesorze?, Czy tam się właśnie dojrzewa?
Czemu nie za powrotem do życia?
Jest jeden wzgląd. śycie nie uznaje poprawek.
Czy bez poprawek nie byłoby sprawiedliwiej? Jeśli zaniedbał tyle lat dla rozwoju – zrozumie,
ż

e to kara; jeśli nie jest winien, bo nastąpiło to z cudzych przyczyn – może poczytać

sobie wszystko, co go spotka, za szansę. I taki jest sąd, który karze i nagradza bezapelacyjnie,
a jednocześnie jakby palcem w plecy kłuł i przypominał, nie masz poprawki.

background image

Skoro ośmieliłem się tu przebąkiwać o najwcześniejszych, jednostronnie oglądanych narodzinach
pewnego okresu – słońce nad szkołą, droga, pewien porządek jasności, którego
nawet w idealnym układzie nigdy chyba nie zrozumiem – to pragnę dodać, że był on dla
nas obu wspólny, choć oczywiście lepiej pojął go Dźbik. Może wyniósł z tego później rodzaj
szczególnej konsekwencji, skłonność do buntu, nie musi się to ze mną łączyć, choć nie
wiem; lecz przecież – –
myślę sobie, że wielu i dziś żyje takich, ba, większość, którzy uznają i nadal tamten porządek
odwieczny za jedynie słuszny, a gorliwość trwania w nim – za nieobojętną dla własnej
przyszłości świetlanej. Ja mam wątpliwości.
A jeszcze biorąc sprawę, jak się da: to kto w końcu, jak nie ja, ze średnią przyszłością
adwokacik, ze wspólną sekretarką w Zespole do odbierania telefonów, parzenia i roznosze-
nia herbaty, a jak siedzi się z interesantem, to i kawy, dziewoją, która z siły pomocniczej
potrafiła awansować natychmiast do roli obiektu wspólnego zainteresowania, do której
umizgi obowiązują nie tylko gości –i któż inny, się pytam, jak 'nie gość już z przeszłością i
przyszłością oraz jakoś tam dialektycznie im przeciwstawionym dzieciństwem, kto poza
mną, panie Profesorze, może być jeszcze pośrodku tej nie istniejącej już dla nikogo więcej
sprawy?
Dlatego właśnie zdecydowałem się pisać do Pana, bo roi się wszystkie drogi rozchodzą.
Między wynoszone długo cudze banalne tajemnice i nieodpowiedzialną zupełnie tęsknotę
do wyzwolenia się z tego, i z czegoś jeszcze – a może z tajemnicy własnej, której wciąż nie
znam, jak nie znam losu Brata? Jestem jedynie świadkiem – zobowiązanym do bezwzględnej
bezstronności!
A może mimo to – i zainteresowanym sędzią? I naczyniem wewnętrznym tej rozprawy
w jednej osobie? Jaki jestem ja sam? Czy coś się na mnie składa, czy jestem tylko tym
naczyniem?
Odsuwałem z dnia na dzień to pytanie i niemym okolicznościom dziękowałem za
to, że ich dyskrecja wobec mnie jest taka łatwa do sprolongowania! Już dłużej nie mogę!
Jakże pragnąłbym dziś, gdyby to w ogóle stać się miało, żeby jakiś nagły pozew przyszedł
– już niekoniecznie od tamtej równiny, może dziś równie rozświetlonej i cichej! Strona
pozwana chciałaby poznać tę wciąż niewidzialną stronę własnego życia! Mogłoby to, co
nastąpiło później, okazać się wiernością lub szalbierstwem – a w końcu niechby i wiecznym
talentem do przegrywania, bylebym tylko przestał wszystko wyłącznie zaczynać! I
przynajmniej cos z racji swoich wypowiedzieć zdążył.


Okolice Górki

Podeszły dwa najmniejsze i teraz się kłócą o datek. Wróble przed ławką. Ten żwir, kawał
podwórca, jedyny dziś trwały związek ze starym domem.
Na jego miejscu stoi okazalszy, ale nie ma tamtego podwórca, już nie zajeżdża na nie
wóz z półkoszkami, jeśli miał być strojny, i zaraz by robił się rwetes, bo komu do szkoły, to
do szkoły, komu do roboty w polu, a Ojciec do różnych spraw w Mieście.
Dźbik, za dorosły już wówczas, by pilnować domu, przygotowywał zaprzęg, powoził,
pół dnia spędzał z Ojcem po urzędach – prawa ręka, chciany i pożądany od początku. Nawet
zanim się jeszcze narodził. O nim to zawsze mówiły Siostry, zagonione przy gotowaniu
i sprzątaniu, a nawet młócce, bo dorosłych ciągle brakowało. Płochliwe z nieśmiałości,
lecz i zagonienia: nigdy jakoś nie potrafiły ze wszystkim zdążyć. Także na lekcje, gdy wóz
czekał.

background image

Wyjazdy dla mnie były jak częste i upragnione, ale prawie nigdy nie spełnione obiecanki,
wiecznie powtarzane i nie spełniane; zamykano mnie do pilnowania domu. Gdzie
opuszczony, ze świadomością udręki zostawałem sam, bo wszystkich i wszystko goniło
ode mnie jak najdalej. Do Miasta i gdzie tylko okiem sięgnąć! Próbowałem i ja z wszystkich
możliwych pagórków dojrzeć takie odległe miejsce, dokąd przecież wszyscy uciekają i
tam się spieszą.
ś

adnej satysfakcjonującej mnie wysokości nie dawało się znaleźć. Odkładałem więc

(chwilowo) wszystkie ważne wyprawy, podczas których spodziewałem się ujrzeć coś od
niespodziewanej strony, bo czegoś takiego nie osiąga się ani przy codziennym spiesznym
ż

egnaniu, ani nawet wybiegając na Górkę, za odjeżdżającymi.

Przez tę Górkę właśnie każdy z nas musiał się kiedyś oddalić na zawsze. Choć przez
Górkę się również przybywało i choć – rzecz szczególna – do dziś wydaje mi się, że od jej
strony trudniej było przybyć do naszego domu, o wiele trudniej.
Wynika z tego, jak niewiele się osób na Górce spełniło; umykające wciąż wyobrażenie
Ciemnej młodej pani, młodej na zawsze, ba, potem nawet i Starszej siostry, już od tamtej
nawet starszej; wreszcie w ogóle Jakiejś nieznajomej, ale uśmiechniętej łagodnie, idącej
szybko wzdłuż wzgórza, z szybkością, która nie stwarzała napięcia, lecz przeciwnie,
harmonizowała
ż

jej wyglądem. Idąca w moją stronę. Więc to było takie miejsce, Górka. Do

dziś przez nikogo więcej nie zajęte.
No a w domu opuszczonym, można powiedzieć, martwym, musiał czekać tylko ktoś, kto
nie nadawał się do niczego innego, więc ja. Największy ze mną kłopot był, żem stamtąd
wciąż uciekał (patem, przewidując to, zamykano drzwi również z zewnątrz na zaszczepkę,
co nie było przecież przed złodziejem). Przed złodziejem chroniła mnie i dom wewnętrzna
zasuwa, o działaniu o tyle prawdopodobnym, że odsunąć ją było bardzo trudno. Więc nie
mogłem się tak łatwo dogadać ze złodziejem. on mnie uwolni, a ja mu otworzę dom. Potem
jeszcze dodatkowo drzwi od ganku barykadowano ławą. Gdybym więc nieopatrznie uległ
namowom nie wiadomo skąd przybyłego chytrusa i zasuwę odsunął, on musiałby w tym
pośpiechu (bo na pewno będzie się spieszył!) – nie zapomnieć otworzyć drzwi z zaszczepki
i odsunąć ławy (nie zanadto wierzono, że na to wszystko potrafię się zdobyć!) Tak zostałem
wiernym strażnikiem domu.
Nie wiem, czy było to moje uprzedzenie, czy strach przed Złodziejem (a straszono nim
ciągle, pamiętam), ale moje rozterki, czyby nie zrobić grzeczności Nieznajomemu, trwały
długo, i to też pamiętam, sobie na plus. Najwidoczniej nie doceniono mojej zimnej skłonności
do działania na przeciwwagę: tego, co się za długo komuś leje do łba. Moich starszych
w domu cechował, jak widać, me tylko naiwny stosunek do mnie – przeciwnika, ale i
złe traktowanie obcych.
Także i bez przybycia źle widzianych gości zdarzało mi się sprzeniewierzyć zadaniu,
zwłaszcza kiedy zapomniano drzwi od ganku zatrzasnąć. Przynosiłem wtedy z kuchni nieduży
taboret, stawiałem go na niższej ławie i gdy zasuwa za bardzo uparcie spełniała swoją
rolę, wynajdywałem jeszcze w szufladach ciągle gdzieś zapodziany Młotek, którym powoli,
ale z postępem odstukiwałem zasuwę. Otworzywszy drzwi wychodziłem na Ganek i
odetchnąwszy już wolnym powietrzem biegłem na Górkę. Bojąc się oczywiście po drodze
Złodziei. Ale ci uprzejmie nie nadchodzili.
Kiedy o nich myślałem, dodatkową trudność sprawiało mi wyobrażenie sobie takiego
Najeźdźcy. Bo jak rozpoznam go na odległość? I wyróżnię spośród wszystkich życzliwych,
którzy przecież naszemu domowi nie zagrażają?

background image

Musiałbym takiego nie tylko zawczasu rozpoznać, ale i uprzedzić jego bieg do domu w
sytuacji, kiedy już znacznie się od niego oddaliłem. A potem zdążyć zabarykadować się, to
jest podstawić ławę, potem taboret, wejść i zasunąć zasuwę, czekać na dalsze wypadki.
Trudno mi się jednak było wewnętrznie zgodzić na odpychające traktowanie człowieka,
który miałby zabiegać o moją życzliwość, zrozumienie, a nawet o współpracę.
Nikt u mnie o takie rzeczy jeszcze się nie dobijał! Miałbym odstręczać pierwszego, jaki
się nadarzy, z własną niewątpliwie stratą. Miałem liczyć, że moja zasługa będzie niewątpliwa,
ale w końcu któż w wieku trzech lub czterech lat nie waha się przed wzięciem na
swoje konto ciężaru zasług!
Z czasem, gdy oswoiłem się i z tym nowym ciężarem, na Górkę chodziłem jakby pewniejszy
siebie.
I dziwiąc się temu, i radując.
Tylko po nocach, gdy inni spokojnie pochrapywali, do mnie zaczął przychodzić Złodziej,
a ja, całkiem dla siebie niespodziewanie, truchlałem ze strachu, to znów zaciekle
walczyłem ze zjawami, by przebić się na koniec przez napór wroga w coraz to trudniejszym
położeniu i z krzykiem wpaść w jawę. Wróg podstępny zeskakiwał wtedy całkiem w
sen. Z początku w przeszły, a potem zjawiał się w następnym. Stary znajomy nie okazywał
mi już swej napastliwości, a stopniowemu zżyciu się z nim sprzyjał oczywiście mój głód –
krańcowe wprost zaciekawienie kimś nowym i niespodzianym, kto tak wiele bałaganu potrafiłby
zrobić nawet w dzień w szykach całej mojej rodziny. Kiedy podejrzewałem go, że
tego nie potrafi, załamywałem się i przez sen krzyczałem o pomoc. Ale budziłem się pierwszy
i wołaniem, urwanym zbyt nerwowo, przycinałem sobie język zębami.
Dźbik, o ile nam było wiadomo, nie przechodził w tamtych latach nawet i cokolwiek
podobnych katuszy. Później, gdy trochę podrosłem i pławiłem się w rozkoszy łażenia po
drzewach i dachach nocą, niemalże tak samo jak w dzień, a czasem tylko, jak na złość, pechowo
coś mi się załamywało – to były tylko te części dachu lub drzewa, które jedynie
nocnej nie wytrzymywały próby. Dźbik był już wtedy całkiem wyrośnięty i dojrzały.
Rzekłbyś, lęk swój przechowywał na poważniejsze okazje. Ich groźne kształty nadchodziły
z niemałych odległości. Nie potrafiłaby ich ocenić nawet najbardziej przewidująca wyobraźnia.
Nie dziwi mnie dziś, że Dźbik, choćby i najbardziej w młodości inny; był mi naturą pokrewną.
Tylko że to jego cechy, wzmocnione pod naporem coraz drastyczniej wyraźniejącej
rzeczywistości, zaczęły później dominować nad całą tą naszą dziedzicznością, tak z
natury bierną i tak statyczną.
Oto i on, starszy, zaczął wyprawiać coś, o czym, pełne podziwu oczywiście, doniosły mi
Siostry. W rozgrzaną noc w pełni lata podejrzałem go i sam wyskakującego przez okno.
Wprost z balustrady ganku wspiął się na klon, z klonu z trzaskiem gałęzi opadł na gont dachu.
Gont był już nieźle zmurszały, trzeba więc było patrzeć, żeby gładko przycupnąć, na
samym skraju – z dołu już prawie Dźbik niewidoczny, a za to z góry na pewno cały lśnił w
łagodnym blasku nocy, tak lekki, że mógłby polecieć w każdą stronę.
Ale często i on kończył tylko w rzędach marchwi lub bławatnych makówek. Nie zdradzałem
wtedy niczym swej obecności. Siostrom w rewanżu nawet nie wspomniałem, że
wiem trochę więcej, niż one wiedzą.
Taki więc był ten początek mojej własnej, nie dzielonej z nikim wiedzy, którą jak naszyjnik
próbuję tutaj nizać z nie dopasowanych kamyków. Młodość z nie tajonym entuzjazmem
dla nowości. Przed długim, zdawałoby się, wiecznym stanem tymczasowym.
Wróciłem niedawno w to miejsce. W półkolu podjazd jakby do zamku ukrytego w głębi.
Ale półkole to jest zbudowane dla przyglądających się z oddali.

background image

Fronton i olśniewająca zieleń po bokach, podana na dystansie; i myślisz może, że to jedynie
dekoracja. A to odwrotny punkt widzenia – dawnych możliwości, do których nie nabyłeś
jeszcze dostępu. (Bo brak ci nauki; gdy inni, ukryci teraz, już wiesz, w której stronie,
mają od dawna to, czego po przekroczeniu progu spodziewasz się dostąpić.) Już za chwilę
możliwości staną się przystanią, a dziki las, z którego wyszedłeś kiedyś – do niego się
przecież wraca – też będzie twój, jeśli po drodze, w tłoku nie zgubisz się raz na zawsze.
To i jaki ma sens odgrzebywanie tego śladu po domniemanym śladzie? Po co ta niepewność
bez trafień czy sympatyczny ukłon dla niepewności cudzej?
ś

eby zacząć siebie, trzeba chociaż raz stanąć na twardym gruncie. Nie pławić się nieustannie

w tym jednym, a potem wielu niedostatkach. (Jak doniesiono, Dźbik miał umrzeć
na asfalcie, na skraju ruchliwej drogi. Czy musiał naprawdę zginąć – to dla nikogo nie może
być pewne. Ale że nawet ja tak mało wiem, z czego się narodził?)


Burza

Upał, choć majowy, miażdżący, trwał już od kilku dni. Poszedłem do Szefa, wziąłem
dwa dni okolicznościowego. I nie pojechałem na wezwanie do rodziny. Pogrzeb Brata? Nie
mogłem tego dnia ani wstać o normalnej porze, ani zdążyć nawet na popołudniowy pociąg.
Kiedy zwlekałem się z łóżka, zaczynało wreszcie kropić. Nadal nie potrafiłem sobie wyobrazić
siebie pod krawatem, w garniturze, gdzieś w kondukcie. Zresztą na pociąg było już
za późno – dodatkowy argument na moją stronę. W sukurs przyszła zaraz i ulewa. Ani nosa
wychylić za okno.
Wziąłem długi prysznic. Wypiłem herbatę i coś przegryzłem. Pomyślałem bezsensownie
o wyjściu chociaż na miasto. Dusiłem się. Ulewa wciąż trwała. Wzmagała się nawet. W
ubraniu rzuciłem się na tapczan, zacząłem wpatrywać się w sufit. Musiałem kiedyś mieć
lepszy wzrok, widziałem wszystkie nierówności tynku. Lubiłem badać jego porowatość
godzinami. Tak, kiedyś musiałem mieć lepszy wzrok, pomyślałem i zamknąłem oczy.
Zniechęcenie przyniosło mi sen.
Następnego dnia wstałem jak do pracy; zadzwoniłem, żeby się spytać, czy mogę się
jeszcze zgłosić na kurs teoretyczno–światopoglądowy dla aplikantów, na który nas namawiano
już od dawna. Tak, rozpoczyna się właśnie w G., odpowiedziała sekretarka z centrali,
rozpoczyna się dzisiaj. Szef kazał mi na to się zgłosić, powiedziałem i trochę się zdziwiłem,
słysząc odłożenie słuchawki. Więc muszę się pospieszyć, powiedziałem, bo być na
rozpoczęciu to się też liczy.
W Ośrodku Szkoleniowo–Wypoczynkowym, położonym ślicznie w lesie nad jeziorem,
znalazłem się w porę. Spotkałem kilku kolegów i szybko zaaklimatyzowałem się. Poznałem
się też bliżej z pewnym radcą z ministerstwa, który w wolnych chwilach, jako że starszy,
nie uganiał się, jak większość, za babami, więc był przystępny; było tam też dwu
przedstawicieli instancji, dość wysokiej, którzy nawet trochę zainteresowali się moją osobą,
a to z powodu „aktywnej postawy w czasie dyskusji”, jak usłyszałem nie bez przyjemności.
To się kiedyś, w razie czego, może przydać. I jakoś zapomniałem o pogrzebie. Dwa dni, a
tyle zmian! Byłem jak w transie – da pan wiarę, Profesorze? I powiem, że to nie było tak,
jak pan może myśli, że przestraszyłem się całego wyjazdu. Nie, nie było. Nie sprawdziłem
nawet, czy był pogrzeb! Tak, czasami takie wieści są fałszywe! – więc to nie dlatego. Ale
ż

e zacząłem odtąd trzeźwo wyciągać wnioski, to fakt.

background image

Nasz duch

Po burzy, gdy nadeszły dni chłodne, złapałem gdzieś grypę i teraz muszę trzecią dobę
wysiadywać w domu sam, bez oglądania w ogóle ludzi, nawet ulicy. Zresztą w oknie mam
tylko skrawek jednej, no i skrzyżowanie za blokiem. Połowica moja wybrała dobry moment
i działa gdzieś – podróżuje i wciąż działa, za nas dwoje, akurat gdy ja mało daję z siebie;
ale zdążyłem się już przyzwyczaić do sytuacji, gdy czekasz zamknięty w czterech ścianach
– to jest naprawdę inne życie, ciekawe, tylko że przyciasne. Im dłużej patrzę w swój
sufit, bez porowatości, tym tęskniej wypadam na ulicę, do baru, jak kiedyś; zdaje się, że
tam na mnie czekają prawdziwe niespodzianki. Przebijam te domniemane wrażenia głosem
rozsądku, zresztą pamięć gotowa jest przywołać, co było – bo i któż nie wraca chętnie do
tego, co się mogło i chciało zdarzyć wczoraj, przedwczoraj, przed miesiącem. Gdy się jest
kimś, kto nie lubi zahamowań dla możliwości biegnących w każdą stronę i gdy się nie może
z domu wyjść – zwłaszcza.
Nie mogę wyjść. Zaczynam rysować to wszystko na papierze, kreski, przecięcia i
zabarykadowania,
nie wychodzi żadna figura. Im dłużej się staram, tym widać wyraźniej, nie zdołam
dziś stworzyć żadnej jednolitości, nawet w jednym kierunku, i to jest dla mnie dziwny
sygnał, jakiś nowy, którego nie rozumiem. Gromadzą się domniemania i intencje – wzajemnie
się tłumią. Nie potrafię stworzyć jednej logicznie zbudowanej figury. Może dlatego, że
nie wiem, w jakim kierunku pomknęłoby życie figury, którą bym wymalował? Braknie mi
jasnej motywacji na wszystko. Ale czy ona zawiąże przede mną wszelkie możliwości?
Czyż jest możliwe, by tamta mgiełka, a mówiąc dumnie, atmosfera, a nawet duch czasu,
całego czasu życia – były zbiorowym aktem somnambulizmu, omamieniem dla
samouwielbienia?
I czy najzagorzalszy domator i samotnik nie bratał się chętnie, w skrytości ducha,
z podobnym mu gdzieś w zasadniczej wspólności ulicznikiem? Nie uczestniczył, chlubiąc
się lub martwiąc, ale mówiąc
„My”, w naszych czasach”? Gdy obruszało to wszystko, Co od „naszego” odrębne i nie
przystaje doń? Jak mierzi nas już dzisiaj to, co zrównane do wspólnego mianownika, mało
komu dogadza! „My”, „w naszych czasach” było kiedyś chlubnym każdego z nas dorobkiem!
Jak w tym, co nam zostało, odszukać własną rację i dążenie? Od jakiego odbić się dna –
na tak lub nie.
Wiadomo, i dziś każda „Prawda ogólna” to brzmi jak zobowiązanie, więcej niż pojedyncze,
niż podwójne, co niby zgrabniej wypada od własnego.
Moje kreski, kropki, mdłe zaprzeczenia. Jak wyjdę z domu, przerzucę się na muzykę,
zacznę gwizdać. Zawszeć to bardziej linearne, łączy się.


Kiedy jest chwila przed

Za oknem Czterolatek staje się modelem i skarbnicą utajonych sił świata. Pcha się po
wielokręgu, niby spójna kompozycja poszukiwań i znajdowania oparcia po drodze. Jego
jest ta konstrukcja atlasa, po której z pewnością idzie po raz pierwszy. Jednak bez rozterki i
zatrzymania – za każdym wysięgiem ramion znajduje coś przed sobą. Jakże to proste byłoby,
jak cudowne! Świat zbudowany przejrzyście podług modelu.
I oto szczyt.
Gdy stanął na najwyższym kręgu, bez zawrotu głowy i żadnych tam lęków przestrzeni,
gdy obok przeszkód brak – to dlaczegóż by i dalej iść nie miał? Po co komu to zatrzymanie!

background image

Powietrze jest przestrzenią do iścia, jak było dotąd. Nie trzeba żadnych przyrządów.
Uwierzyłem i ja temu małemu, niechaj nie przestaje!
Ale on zastanawia się, jaki by tu użytek zrobić ze zdobytej wysokości.
Więc póki co, teraz sobie popanuje. Zaczął popiskiwać władczo, na wszystkie strony, ni
to okrzyki indiańskie, ni to Hände hoch! Bajka o dojrzewaniu, zdobywaniu i małpowaniu –
tu się kończyła. To nie jest zwykły dysonans w zabawie, myślę sobie, ale i moja osobista
porażka. Moja? Bo ja także za mało wiem w sprawie, która wciąż przede mną, a wolałbym
się już z niej wycofać. O Boże! Czy muszę zawsze nie mieć przed sobą wyjścia i ani szczeliny,
gdzie się ukryć – żebym się zdobył na wyłom, żeby możliwe było to, co być może naprawdę
jest możliwe?
Czy muszę nie mieć wyjścia, żeby coś wreszcie się stało? Siedzę tutaj o rannej godzinie,
jak mężczyzna zagrzebany w domowych pieleszach – w czas wojny. A w tłukących hałasem
halach, ba, nawet w stłoczonej ciszy przymuszenia inni wyczekują uważnie swoich
szans i zasług. To nie moja skala, to prawda, ale – gdzie moja? Jak wiele musi stać się, tutaj
dookoła, przeciw temu, co jest – żeby mi się objawiła? I czy w takim momencie – nie będzie
o chwilkę za późno? cywilowi kazał żołnierz uciekać do lasu lecz do lasu cywilowi
wcale nie chciało się uciekać. śołnierz namawiał cywila albo i prosił go nawet. Cywilowi
dalej nie chciało się, też prosił. W końcu pewnie zechciał ulec żołnierzowi i zgodził się.
Jakby nie rozumiał –
I zaczął uciekać.
ś

ołnierz strzelił mu prosto w plecy, za pierwszym razem nawet nie trafił. I za drugim

nie. Tamta rozmowa. To był również błąd żołnierza. Wtedy inny żołnierz mu pomógł, cywil
padł na szyszki pod sosną, jak większa szyszka. Patrzyłem na to i miałem cztery lata.
Szyszki przykryły mogiłkę w zagajniku, tak że po wojnie już jej nie znaleziono; ja wydoroślałem.
Nikt nie potrafi dzisiaj tej mogiłki znaleźć. Poznaliśmy już różne cyfry, duże, duże i
coraz większe. Miałem chyba już ze dwadzieścia pięć lat, gdy zaczęły mi się śnić okopy.
Noc w noc. I różne ofensywy przez parę lat. W drugiej i trzeciej światowej. Gdy nigdy na
jawie.
Krzyczałem przyduszony piachem, budziłem sąsiadów, gospodarzy prosiłem, by mnie
budzili. Chętniej wypowiadali mi mieszkanie za to. A czas już się rozwinął na tyle porządnie,
ż

e wypada dziś kłaść się we własnych pieleszach. Nie po cudzych kątach. I być w łóżku.

Kumplowaty, skłonny do bezpośredniości, no i opinię swoją o ludziach ma. Jednak
przyszedł do mnie. Zadzwoniłem i przyszedł, aż z ministerstwa.
To nie to, żebym coś wiedział albo miał jakie niedobre zdanie o was. Nie chcę, abyście
coś nie tak zrozumieli. Przecież nie będę ukrywał, a powiem wprost, bez ogródek, że was
lubię, i nie tylko ja. Sami wiecie, że cieszycie się niemałą, żeby tak powiedzieć, popularnością.
I to nie tylko, hm, wśród kobiet. Nie, nie jestem złośliwy. Załoga jest prawie cała kobieca i
trzeba to rozumieć. Nie tylko to. Sam was lubię, powiedziałem. I uznaję, a nawet podziwiam –
nie każdy może mieć taką popularność! Ja sam chciałbym. Dlatego i was szanuję.
Ale ja nie jestem jeden. To jest, chciałem powiedzieć, nie tylko ja tam jestem. Ja też muszę
z różnymi rzeczami się liczyć. I z różnymi takimi. A wiecie, jakich często mamy jeszcze
ludzi. I czego to oni nie potrafią. Czasem wstyd doprawdy mówić, jak do mnie na ten
przykład pchają się drzwiami i oknami. Ale z czym! Nie mówię, żeby jeszcze gdzieś tam
po kątach i korytarzach. Ale tu? I to niby tacy z wykształceniem, tytułami!
Pan sobie nie zdaje sprawy, mój drogi. W drugiej połowie dwudziestego wieku! Pan
może ma i wybitną inteligencję, duża wrażliwość i tak dalej. Ale oni pana nie zrozumieją
nigdy. Pan zresztą, co tu, powiedzmy, jak to między przyjaciółmi, prawda? – nie do takich

background image

spraw! Dyscyplina, siedzenie, ja wiem, mnie to też krępuje.
Pan może mieć co chwila wspaniałe pomysły – a tu: od do. Niczego więcej nikt nie doceni.
Od do, i nie trzeba. Mówiąc szczerze, jak pana lubię i pan to wie, dałem tego dowody,
prawda?
Po Polsce, po terenie pojeździ pan trochę. Bardzo dobrze rozumiem pana, i nawet mi
pana szkoda. Ale można by sobie dziś tu, a jutro tu – nieprawdaż?
Taak, ciężka sprawa.
No – życzę panu jak najlepiej!


Okno

Uwolnić się dla świeżości!
O ileż bardziej kocham dziś tę resztę miasta niż kiedykolwiek!
Wychodzi się na ulicę. W tłum zagrożony swoim lękiem, a za chwilę już jakby wyzwolony.
W głośną pretensję wchodzisz. To wokół ciebie krążą teraz szefowie byli i niedoszli,
na ulicy i w kawiarni. Wszyscy nieopanowani i tacy pobudzeni. Może nawet stróżujący
przy swym wyobrażeniu ideału – a więc tym bardziej wypełnieni pretensją. Wszyscy
jeszcze do nich nie dorośli.
Mam ich wokół siebie, tych różnych niezmiennych. Widzę was, jak krążycie, i niech nie
zamyka wam oczu kojąca błoga myśl, zbawcza i niemal do pojednania wiodąca.
ś

e zawsze tak będziecie mogli obnosić przed wszystkimi swój wynalazek!

Stary i cudzy wynalazek. Waszą pewność, że nikt inny nie trafił w dziesiątkę. Tylko to
każdego z was czyni osobistością! Obawa albo lęk o niedokładność odwzorowania waszej
idée fixe – to niewyczerpalne źródło waszej pretensji do innych. Ten lęk będzie wieczny.
Nikt z was nie wyjdzie na chwilę z siebie, nie stanie obok, nie zacznie się przyglądać. Aż
was ktoś do tego zmusi – Wyjdziecie z siebie i opuścicie swoje miejsca, to jasne!


B
ędzie Mistrz mówił o linie

A może i ja zbytnio zżyłem się z tą chorobą waszą, już ją kupiłem i boję się stracić
znacznie więcej, niż mam. Choć u was jest odwrotnie: macie wszystko, co jest do stracenia.
Nic zdobyć. Zacznijmy kiedyś mówić o sobie! Nie mówimy o panienkach, które zawsze
boją się coś zdradzić ze swoich spraw. I ja się lękam – uwolniony od, nacisku obowiązków,
jakże często próbuję wrócić do świata, którego dotąd, tak naprawdę, nie poznałem. Moja
prywatna dzisiejszość, maleńka i nie wypełniona, nie szuka dla siebie przyszłości. Przy
tych prawdziwie ułożonych, nie spieszących się nigdzie i spokojnych – jakże mało mam
szans się utrzymać, przeć naprzód; jakże mi wszędzie daleko!
Nie nadwerężam zwykle głosu, bo chrypkę już mam w zapasie, a czuję i widzę również
pod przymkniętymi powiekami, jak mgła, piekąca oczy mgła, z wolna zalega mi na całej
duszy.
Apatia? Czy i jej też jestem winien? Kto mi na to odpowie, panie Profesorze, kiedy już
od dawna nie mam, nie widzę dla siebie świadka, choćby i pół-życzliwego? Jeżeli to ma
być obrona, to musiałbym ją zacząć przynajmniej od jakiegoś stałego miejsca, do którego
bym jutro rano mógł wrócić. Do miejsca albo osoby, która nie zechce mnie się wyprzeć.
Ś

wiadka, jeśli już nie tego tylko, co było.

Tak więc nie będzie to wyłącznie obrona.
Jedyny stały układ, jaki od lat mi sugerują z wszystkich stron, to żyć, jakby w otoczeniu

background image

nikogo nie było, najlepiej ci będzie z żoną, bo to robi korzystne wrażenie, człowiek wydaje
się jakiś pełniejszy i godny zaufania. To wszystko. Możesz zaglądać w oczy przechodniom,
ile ci się podoba, ale to nie będzie dobrze przyjęte. Koniec drogi.
Nieufność. Choroba ubożejących ubogich.
Co na nią pomoże żona? Jeszcze jedna kalka tamtej nieufności. Jeśli zwolnić mnie może
z wszelkiej gotowości wobec innych, to będzie najlepsza? Jej magnificencja święta
przeostrożność!
Nie prosić o pomoc? – Mogę.
Nie pomagać innym? – Łatwo, ale żeby było bez świadków. Jakiemu statystycznemu
przypadkowi należy zawdzięczać, kiedy ktoś się na coś zdobywa?
Dziewczyna z psem pod pachą moknie na deszczu, ale chroni jego sierść przed zmoknięciem.
Mimo że już dawno wiosna, ona jeszcze w futrzanej czapie. Każdą stać na to, żeby
być z gołą głową, myśli sobie.
I popisowo skacze ze stopni autobusu przed przystankiem. Zaraz po chwili – nie spieszy
jej się. Idzie jak najwolniej po majowym deszczu. śycie w migawkach?
Owszem. Wszystko z czasem wpakujemy do migawek.
Ciągłość, łączność biegnie jakoś zawsze tam, gdzie nikogo nie ma. A czym się karmi? I
gdzie ta łączność?
Zdolność przetrwania skacze między ułamkami dowolnej kompozycji. Nikt z drugim
Niktem żyją sobie dowolnie.
Wielu jest chętnych, by przycupnąć z boku i pokontemplować trochę. Ale brak żywej
rzeźby dla oczu.
To pokontemplujmy martwą naturę. Wszak się zmienia.
A może wyjściem byłaby i tu powściągliwość? – pyta się nauczony doświadczeniem
uczeń. Mistrz, który ma zwyczaj zjawiać się na każdą poważną zaczepkę, zasępił się. Widać
są dwie albo i więcej odpowiedzi.
– Gdyby się wszystko zniszczyło – mówi po chwili – nawet i wtedy można by jeszcze,
ż

e tak powiem, nieźle sobie pozaczynać!

– Pan jest takim optymistą, Mistrzu? Ale zmilkł znów i stała się cisza.
– Z wszystkimi niewiadomymi – jeszcze dodał w końcu – z wszystkimi! Nawet wtedy
bym zaczynał.
(To pan, zdaje się, tak kiedyś mówił, panie Profesorze?)
– A gdyby jednak – powściągliwiej? – dopytuje się Uczeń.
Mistrz może wróciłby znów ze swej wielkiej Nieobecności zasępiony, ba, nieobecny
jeszcze nawet w tym powrocie. Zdarzało mu się już mówić tak, jakby nie zwracał się do nikogo,
a nie był sam:
– Jeśli obojętnie puścisz choćby i jedną wiadomą z ręki, masz strącaną całą partię.
Wszystko bowiem od jakiejś chwili miało się zacząć na nowo, a ty to uniemożliwiłeś.
Próżnia na przykład po ciężkiej wojnie, jeśli nawet ją do monstrualnych wymiarów wydęła
historia – kończy się tuż przed faktem wyznania jej przez tego, co przeżył. Ogarnął ją, opanował
i wszystko zaczyna żyć od nowa.
– Ale wielu się odrzeka pamięci – wtrąca Uczeń. – Boją się, już jej pewnie nie chcą. A
może nie mają.
– Podług mnie to w ogóle najmniej warto się wyrzekać, mój drogi. Najmniej.
Odetchnął głębiej, odchrząknął i jakby jeszcze walczył z chrypką (przy jego nie nadwerężonym
gardle!), zaczął mówić długo i zawile, przynajmniej tak mi się zdawało, gdyż
jeszcze byłem pod silnym wrażeniem tego, co usłyszałem. A zakończył jakoś tak:

background image

– Ustanowiłem był kiedyś, czy jak wolisz, odgadłem, zasadę stałej postępującej zmienności
jako jedynej n i e z m i e n n e j cechy naszego życia. Potem ją nazwałem teorią o linie,
której w bezpośrednio doświadczalnej postaci nigdzie nie ma. Lecz obejść się bez niej
niepodobna.
Lina nie istniejąca, lecz choćby ją zaczynać od góry czy od środka, czy może nawet
od najlepiej widzianego końca po niezauważalną całość, choćby i nie znać jej płaszczyzny
zawieszenia, nie wiedzieć, co ją podtrzymuje – zawsze można ufać, że to j e d y n e ,
po czym może człowiek stąpać pewnie. I nie ugrzęznąć.
Tak było powiedziane, panie Profesorze? Mam prawo czuć się dalej Pana uczniem?
Park wiosenny. Naszej uległości nasuwający wrażenie wszelkiego początku; pary w
pierwszym odruchu padają sobie w objęcia, półjawnie, bo najdalej po wczorajszej kłótni.
Wszyscy tutaj mają zajęte ręce! Ich głowy chroni anonimowa aureola. A jednak!
Widok lasu by mnie jeszcze uspokoił, nie tego parku.
Wielkie przestrzenie napawają niejednego lękiem, wywołują uprzedzenie, które niszczy
dopraszających się głosu wysłanników dalekich stron. Wtedy warują w pogotowiu, choć na
dystans – na dystans.
A ja tu mam zapomnieć o mrzonkach. Płacą mi za to i taka ma być wymiana usług.
Mam jeszcze wątpliwą pociechę wciskania się, wciąż bez efektu, w szparę tych lat, gdy
się chodziło gościńcem szerokim. Gościńcem dla mnie niegościnnym. Pamięta się tylko
wrota wyjścia. I idzie z przyzwyczajenia, z nawyku iścia.
Od czego się zaczęło to chodzenie?
Drzwi w przeszłość też nie stoją otworem. Tylko że może je odkryć ta ścieżyna polna za
drzewem albo zakrętem kolejowym, a potem niknie niknie niknie. Można wejść w nią, nim
się naprawdę skończy.
Robię coś, ale zaraz co innego jest ważniejsze. To mogę robić także i co innego. Lecz
utrącają mi i to, bo miało być ważniejsze jeszcze co innego.
Idę gdzie indziej. Staram się robić tam coś takiego dla innych, do czego by warto się
przekonać – –
Staram się, a potem nie podejmuję już tego, co gdziekolwiek i kiedykolwiek uchodziło
za ważne. Trzymam się zajęć i tematów mało szczytnych, ale c z a s a m i coś z tego mam.
Na razie spokój, choć i to niedługo.
Na to odzywa się moja melancholiczna małoważność, nawet niepotrzebność moja. To
nic, że tylko na razie, może potrwać wiecznie. Na rozum jej nie przetrzymam.
Już nie broni mnie mój dawny entuzjazm, ale ledwo instancje ostatniego odwodu, owe
retoryczne i płynące tylko z przekory „mimo to”, „ale” – – Stałem się więc mało ważny i
wygląda na to, że pogodziłem się z wszystkimi. Prawie lżej.
Po wielu szarpaninach i mordęgach, gdy już mi się zdaje, że znalazłem pewne i niezłe
wyjście – zaczynam odczuwać w sobie błogą inność. Dość absorbująca, lecz w gruncie rzeczy
nie wiadomo jaka. A inni?
Jesteś ostatnio spokojniejszy, mówią.
Więc staje się to moim sukcesem. Po okresie wstępnej i niemalże euforycznej zgody zaczynam
zauważać, że jeszcze różnię się trochę od innych, i to sobie wyrzucam. Ja, który
przecież we wszystkim starałem się być do wszystkich najpodobniejszy! Starałem się, ale
to innym...
wydało się znów podejrzane. Za bardzo się starałem. Zawsze za bardzo się staram! Jeszcze
nie odsuwali się ode mnie. Ale przemilczali moje propozycje.
Czy jest możliwe stać się – tylko podobnym do któregoś z nich?!

background image

Nie zgodzę się na takie pomniejszenie mych zamiarów! Jestem, jeśli naprawdę jestem, o
tyle tylko inny – że pragnę stać się podobnym do możliwie wielu ludzi na świecie, to już
mówiłem, wiem. I chcę, żeby tych wielu było jak najwięcej!
A jeśli nie jest to zamiar na moje możliwości? I kto to oceni?
Oni wszyscy, ci najliczniejsi, niechaj mnie oceniają.
Po upływie czasu zaznaczonego jedynie brakiem zainteresowania dla mych dokonań,
postanowiłem znów wejść w kontakt z otoczeniem i zostałem sam oceniaczem pracy innych.
Starałem się to robić życzliwie, również względem cudzych zamiarów. I dopiąłem
swego. Robiłem tak, jak marzyłem kiedyś, by ze mną robiono.
Tylko że ostatnio natykam się coraz częściej na takich, którym i do głowy nie przyjdzie,
by ktoś ich kiedyś mógł w ogóle źle zrozumieć. Dzięki mnie i mojej życzliwej postawie,
którą chętnie uznano za tak naturalną, oni sami ostatecznie stali się jedynie słusznymi
oceniaczami
swych dzieł. (Autorzy bywają bezkonkurencyjni w docenianiu własnej przychylności
względem siebie!)Zostałem bez pracy, a nawet się zastanawiam nad słusznością mego
powołania. Kiedy je także stracę – –
Idę raz ulicą, z głową wysoko podniesioną, jakbym w spojrzeniu niósł wspaniałą przyszłość.
A to było już po utracie itd.
Mijani, smutni, a także i radośni, zaczynają mi wpierw skrycie, później coraz bardziej
otwarcie, a wielu nawet zbyt nachalnie, zaglądać w oczy. Jak on to robi? Potrafi tyle osiągnąć!
Kobiety zaczynają zazdrościć dziewczynkom, a dziewczynki małoletnie kobietom.
Wszystkie razem – powietrza wokół mnie!
Z takim tobym – no, no!
Z takim tobym – ho–ho! – przebijają inne. śe hej! – trzecie i piąte.
Jak długo tak można iść obok i się nie zbliżyć!
A po kwadransie idziesz z napiętą twarzą, choć w tym samym stroju, i nikt cię nie poznaje
– złe powietrze aż gryzie oczy.
Taki jakiś, a śmie zaglądać ludziom w twarz!
Wystroił się mizerak – nie widział kto!
Co delikatniejsi – nie mruczą nic pod nosem.
I oni są nadzieją świata! Od jutra otwieram dla nich szkołę perypatetyczną. Teoretyczno
–praktyczną, a jakże! Z podrywaniem dziewcząt i autorytetu włącznie. Autorytet poderwany
zalicza praktykę u wywindowanego, wszyscy u dziewczyn, a te – zgadnijcie no, u
kogo? OCZY W GARŚĆ! Będziemy zaglądać ludziom w oczy! Będziemy odpowiadać na
skryte pytania, przygotujemy ludzi do tego, żeby się sami przygotowali! Zapamiętajcie hasło:
OCZY W GARŚĆ! Wolne datki i wolne związki – wolne są też od rejestracji!
Postąpiliśmy ze dwa kroki do przodu, nie więcej. Ale zaproszenie, by iść, odczułem jako
bardzo dawne i do mnie akurat skierowane.
Oto jest przestrzeń – między wysokimi skałami – i dlaczego by w nią nie wstąpić?
Pokazałem jej z góry w dół, na zapadający się pod stopami horyzont. Pokazałem – zatrzymanej
mimo w geście niezrozumienia – i podniosłem spojrzenie znów aż do punktu, w.
którym jakby się wszystko zaczęło. Ale czekała dalej, rozumiała tylko słowa, nie to, co dookoła.
Dla niej ta przerwa w skale przed nami nie wyrażała nic.
W dole sterczeli na kamieniach jacyś ludzie, może gotowi do odznaki za wszelkie trudy.
W zasięgu naszego wzroku dalej, wśród karłowatych sosen i nie dokwitłych wrzosów aż
huczało wszechobecnością. Nie naszą – jeszcze nie? W oczach Dziewczyny i to się nie
sprawdzało. Stała strapiona, już się irytuje, już niecierpliwi, jak wszystkie istoty nieuległe.

background image

Sobie tak, ale nikomu ponadto.
Jeszcze nie dojrzało w niej do zapytania nawet to, czego się szybka chciała pozbyć.
Odchodzi ode mnie, cofa się, i teraz po raz drugi zrozumiałem. Tak naprawdę to nie jestem
obecny nigdzie. W Dziewczynie ani w tym miejscu, dla każdego przybysza przypadkowym;
już przypadkowym i dla mnie.
Wiedziałem, że to może być kresem długiego trwania jasności, że odejściem stąd zniszczę
i zmazę całą moją łączność ze światem, którą jeszcze miałem. Niewyraźną, lecz daleko
sięgającą. A teraz nie znalazłem i z tego miejsca z nikim wspólnego języka. Moje zadanie
upadło. Wszystko coraz namacalniej dzieje się poza mym udziałem.
Do niczego i nikogo nie zbliżyłem się przez te dwadzieścia lat, od czasu gdy tu ostatnio
byłem. Już tylko chodzę i zacieram własne ślady.
Może rankiem, wybity ze snu, nie zechcę już myśleć o niczym. Może nawet jutro zgodzę
się, by nie wracać nigdy tam, gdzie los mi okazał się łaskawszy. Niech nie wraca tam
nikt, kto stał się nagle obcy i powszedni. Nie możesz, wiecznie dorastający, wierzyć, że za
którymś tam razem świat raptem wstąpi w swoje brzegi.
Cóż za sens mówić i b tych sylwetkach zamglonych, co odeszły dawno. A błąkają się
ciągle po tych samych ulicach. Inny strój, niegdysiejsza gestykulacja, to już niczego nie
załatwia. Kto gotów byłby wysłuchać ich życzeń? Albo odczytać choćby to, co jest dawno
zapisane.
Z przypadkowo spotkanym, z przypadkowo spotkaną mówi nikt o nieprzypadkowo żywych
od dawna. Śmierć jest obecna stale w obecnych.


Oczy w gar
ść!

Nic się na dłużej nie zaczyna – zacznijmy od nowa gry uliczne. Wszystko dzielimy na
kawałki, jak się poddaje. Ja już kawałek pierwszy widzę O OBRAśONYM.
Chciałby opowiadanie zaczynać od miejsca, gdzie się wszystko w życiu kończy. I żeby
stamtąd mógł zacząć to, co tak jałowo wypadło mu przedtem. Nic od siebie tytułem posagu
nie wnosi: męki pustej falstartów, fobii, nawet suchej nauki. Chce, by jego samego przejęło
czyjeś doświadczenie ważne, które stanie się odtąd i najważniejszą cząstką w nim samym.
Pozbawi go błędu, a innych okazji do kpin. Ba, wszelkiego śmiechu nawet, na początek.
Zanim on opanuje tę sztukę.
NIEZALEśNOŚĆ
Nie wyszłaś na spotkanie.
Nie muszę.
Nie sprzątnęłaś mieszkania.
Nie muszę.
Dlaczego nie pomyślałaś?
Dzisiaj mam wolną sobotę.
POZIOM OP
Gry uliczne osiągają szczyt! Dżentelmeneria została już zgnojona!
Osoba, która podała ten komunikat, nabrała ostatecznie wody w usta. Niech teraz mówią
oczy niemych!
Zawsze uważałem niemych, przed niewidzącymi nawet, za najbardziej nieszczęśliwych.
Ociemniali nie widzą; ślepi zaś, którzy tylko patrzą – mają za to najwyższy poziom OP.
Oniryzm paranoidalny, śnienie tępaka.
Kawałek czwarty, WSZYSTKO BYŁO, ale z nadzieją

background image

Niedziela – pełny komfort. Randka od obiadu. (Nie przyszła.) We wtorek do wieczora
zatrzymano ją w pracy. Za późno, zmęczona.
W piątek przyszła, zjadła razem obiad i poszła na imieniny do Roberta. Potem do wtorku
nie zadzwoniła (nie ma telefonu w domu). Spotkałem ją przypadkowo w piątek. Opowiada,
jak bardzo by się chciała ze mną umówić.
MIJANIE

Nie żądajmy za dużo od tytułu! – powiadał mój szef (bywszy oczywiście). – Dyrektor

też, do licha, człowiek!
Gdy mu uwierzyłem – zmieniam pracę z rosnącą nadzieją za każdym razem.
HONORNE ZDROWIE, czyli skala ciśnień (kawałek przedostatni)
Sercowiec dzwonił. – Cholerne dziś ciśnienie! Wszystko do kitu!
Wstałem z wysiłkiem i przypadkowo, bo nie mogłem jakoś wstać. Ale wstałem, zebrałem
się, poszedłem do Małgośki.
– O, możesz nie pytać, jak spałam! – Ale zaraz poprawiła się spiesznie i wyróżniające: –
Wiesz, że nie byłam nigdy kwękałą!
Butnie się przyznała.
I ostatni, Z TRABANTEM W UPALE
Faceci się walą stąd i owąd. śar wszystkim sypie się, na głowę, a wody brak. To znaczy
jest, ale ratownik się zabrał i poszedł, więc nie dopuszczają.
Pójdę w zieleń, myślę sobie, zieleń jest. Dwieście metrów uszedłem, niedaleko. Spokój, błogo.
Jeden tylko stoi i patrzy w drogę. Bliska dusza, myślę sobie, podchodzę tam.
Zaczął sam, myślę sobie, jak fajnie! A to trabant mu usiadł w piaszczysku i on po to, żeby
wołać na pomoc. Tam dziewczyna w środku, lekka jak wiaterek, a on stał tu, duży, niezaradny.
Jak wiaterek, myślę sobie, tak potrzebny dziś, tak potrzebny. Wyciągnęliśmy ich, pomogłem.
Potem Duży zaraz chce częstować winem. W taki upał on winem! Nawet głupio mu,
a jakże, że nie.
Gdyby tak przypadkowo na mnie wypadło, to myślę sobie, kazałbym pomóc i kwita.
Cała przyjemność wraz z rozrywką dla pomocnika!
Potem stał jeszcze, jakiś nie wyrównany w sobie, a ja trochę nawet i zaczerwieniłem się
ze złości, że musiałem uczyć. No i że tak szybko muszę znikać stąd, im z oczu.
Znalazłem wierzbę. Ległem pod nią. Upał mija mnie choćby i na metr. Pod wierzbą,
błotną przy brzegu, leżę, stara ona już, ale od samego pnia rozpuszczona. Ludzie chodzą tu,
a po piętach nie depczą, w końcu, myślę sobie, nie przeszkadza mi to.
Jestem z wierzbą, ruszyłem z nią po niebie od ziemi, suchą, stateczną, miodokwaśnie
ciepłą w tym gorącu.
Widać długo musiała rosnąć, żeby tak zdostojnieć, zawsze przecież taka nie była!
Mój optymizm pozwala mi w niej widzieć smutną przeszłość. Kiedyś to nikt do takiej by
nie przyszedł. I niejasną przyszłość, bo nie wiem, jak długo postoi. Optymizm zatem?
Optymizm to jest coś takiego – – że coś jest, jak ta wierzba. Co pozwala mi się liczyć z
najdrobniejszą szansą, jaką daje mi mój smutek. Swobodniejsze i weselsze może być życie,
jeśli obok ktoś taki pozwala. I mówi: Nie obrażaj się na brak zapasów, przychodź do mnie
z niczym. Legnij se na suchej trawie. Wierzba do mnie mówi. I dobrze jest.


Inna

W mieszkaniu to nie na powietrzu, śpię jak w gorączce, wybija mnie do przytomności
jakiś hałas. śona wróciła. Ale nie, zaraz sobie uświadamiam, że tak prędko to być nie może.

background image

Budzę się na dobre, a tu – ptaszek, sikorka pewnie, fruwa po moim pokoju i wywraca,
co Się da! Przeraziła się teraz, gdy na nią patrzę, coś tak wielkiego się poruszyło, więc ona
zrywa się w szturm na szybę.
Tylko że nie w ten kwartał okna, który był uchylony. Kaleczy sobie skrzydło, bo uderza
jeszcze raz i spada, bez powrotu. Trzymałem w ręku ciepłą i drżącą, sięgała półrozwartym
dziobem do chorego skrzydełka, sama nawet ustać na nogach nie próbowała, nie dziobnęła
ni okruszyny, nie upiła kropli mleka, które jej podstawiłem.
I nie popatrzyła w otwartą dal z dziewiątego piętra, gdy staliśmy razem w szeroko rozchylonym
oknie. Odniosłem ptaszka w spokojny kąt pokoju, by stamtąd żaden wiatr go nie
zdmuchnął. Zostanie, poleży na boku, może się wykaraska. Ledwo odszedłem, a jakby los
odjął całe to najważniejsze niebezpieczeństwo, kulawiec lotu poderwał się żwawo, w mig
był pod stołem – i przy oknie. Takim nie wolno pomagać! Stamtąd jednym wysokim odbiciem,
którego wartość musiała już przedtem ocenić, znalazła się w warunkach, gdzie i jedno,
i jej drugie skrzydło nie mogły być tak całkiem niedobre. Już leciała. Zwyczajnie odleciała.
Uciekł gość. Ucieszyłem się, było to jednak lepsze, niżbym ja tylko stawał się odkrywcą,
a ktoś taki kaleką. Było już tak raz.
– Nie będziemy siebie krępować. Możesz chodzić choćby i wyłącznie po drugiej stronie
ulicy! – powiedziałem kiedyś Innie, przystała na to i wyjechaliśmy, gdy tylko wykradła z
biurka ojca dowód, zostawiając w zamian kartkę, a na niej wykaligrafowane:
Prędko się mnie nie spodziewaj. Może i wcale.
A na obiad to możesz sobie do restauracji.
Chyba że się nauczysz gotować sam. Ale nie ode mnie –
twoja Córka.
Wziąłem z pracy jakąś delegację i zaliczkę. Szef, licząc, że to na pożegnanie, bardzo się
moją słuszną inicjatywą ucieszył, coś tam przyobiecał, życzył szczęśliwej podróży i
wszystkiego. Widziałem go tak uradowanego po raz pierwszy.
Ze wzruszeniem debiutanta przyjąłem wyróżnienie i starałem się szczególnie, by wyraz
mojej twarzy zdradzał znacznie mniej wzruszenia wobec tego tu eks–szefa – niż wdzięczności
wobec BL, bezimiennego losu.
Możesz chodzić po drugiej stronie ulicy, powiedziałem. Rzuciłem dziś pracę na zawsze,
ż

eby z tobą wyjechać. I powiem ci jeszcze, nie mam nikogo, kto by, był do mnie w stosunku

tak niezobowiązującym jak ty. Jesteś Inna od innych. Bo mimo wszystko chcesz jechać.
A jeżeli wybieramy się razem do Miasteczka, to chyba nie po to, żeby się tam kłócić. Czy
ż

eby koniecznie cokolwiek było.

Możesz się odzywać albo nie. Chodzić sama czy razem. I gdzie chcesz. Chcę, żebyś tam
w ogóle była i już! Wiedz, że i ja – nie będę ci musiał na wszystko zaraz odpowiadać.
Dojechaliśmy w tłoku, o zmierzchu. Po fali przyjezdnych ulice szybko opustoszały.
Ciemne były lub z rzadka oświetlone. Jak przedtem tłoczna podróż, tak teraz ich pustkowie
czyniły nas wspólnikami.
Kiedyśmy błądzili szukając kwatery – odczuliśmy wspólnie to dziwne zjawisko:
nieprzygotowanie
na nas. Ludzie tu jakby z góry wiedzieli, że 'jeśli ktoś przyjechał, to musi
być z Miasteczkiem związany. Mieć w nim miejsce, które pozwala szybko z ulicy i z widoku
zniknąć, a dalej być, jakby się w ogóle nie było, może w domyśle. Podczas kiedy my,
nie znani i niepotrzebni nikomu rzucaliśmy się w oczy, zaczepiali ludzi, a za to chcieliśmy
tylko przenocować. Tak dużo i nieskromnie. Na milcząco obecne pytanie: po co przyjechaliśmy?
– nie mieliśmy żadnej wspólnej odpowiedzi. W końcu zaczęliśmy im podawać za

background image

powód przyjazdu to, o czym już nasi wcześniejsi rozmówcy sami napomykali, a o czym tu
jadąc wiedzieliśmy i zapomnieli. śe kręcą film w okolicy. Więc krótko mówiąc – zostaliśmy
filmowcami.
Wtedy kwatera znalazła się szybko, i nawet z trzema łóżkami. Spokojniejsi już, poszliśmy
pobłądzić trochę w ciemni między domostwem a Rzeką, pod olbrzymim, jaskrawo
miedzianym dzwonem księżyca, tak aż nieprzyzwoicie blisko tu obecnym. Który o wiele za
dokładnie oświetlał niebo, a nie ziemię. Na szczęście często przeszkadzały mu chmury.
Jedno tylko, co było tu na Ziemi pewne, to rozległa, jasno zarysowana Rzeka, do której
miedź kapała po obu brzegach.
A kraj w miedź nie obfituje! – protestuje przeciw tej rozrzutności gdzieś akurat DTV i
umacnia ludzi we wspólnej modlitwie o wyrzuty sumienia. Podczas kiedy my mieliśmy
akurat okazję być tu, gdzie nadmiar. Ileż to ważnych i wybitnie sprzyjających okoliczności
nastręcza człowiekowi przypadek!
Noc zakrywała całkowicie szarą dosłowność Miasteczka. Wrychle chłód zawiódł nas
wprost do trzech łóżek. I napełnionej wrzątkiem miednicy. Przy radosnym ujadaniu Burka,
bo wreszcie miał na kogo, mieliśmy się naraz zająć prawie wszystkim, co życie daje. Nie
mieć czasu nawet pomyśleć o reszcie.
Bo to jest noc. Nie było światła w pokoju, przyniesiono świecę. Inna, odwróciwszy się
do miednicy, kazała i mnie się odwrócić od niej. Słyszałem, jak sweter zelektryzował jej
włosy. Teraz jeśli nawet poprosi, żebym jej coś odpiął – to jeszcze nic nie znaczy!
Potem, jakbym to ja był tym ojcem, któremu dziś po raz pierwszy nie ugotowała obiadu
– patrzyłem chłodno, jak zdjęła resztę i zawisła bez gestu w cieniu świecy, odwrócona już
do mnie i może trochę speszona, lecz nie protestująca, kiedy na nią patrzę. Podchodzi do
łóżka wolno i dalej nic się nie dzieje, bo może tak chce, żeby było! Ale zaczyna już drżeć z
zimna, boi się też wejść w wilgotną pościel i teraz chyba powinienem jej przynieść ten
wolny koc z drugiego łóżka, bo nie odwróci się sama, nie powie. W kocu już była weselsza,
bo wśród czynności nie musiała się wstydzić. Zaniosłem ją do łóżka i leżała, dobrą
chwilę, tak jak była położona. Nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Zrozumiałem to wreszcie,
ż

e cokolwiek się stanie lub nie, zaraz czy nawet długo potem, to stanie się nie tylko z

mojej przyczyny. śe mam przed sobą pole do działania absolutne. I uświadomiłem sobie
nagle, że wszystko, co uczynię, uczyniłem, stało się na dobre wcześniej – teraz było już
początkiem
nieuniknionym, jak dotknięcie i uczucie chłodu.
Nie powiedziała nic, jakby była i w słowie nieruchoma. Nieruchomością wstrzymaną,
dramatyczną, gotową. Aż stała się powolna tak, jakby całe swoje życie wyczekała dla tej
pewności tego tu i wszedłem w chwilę snu tak szybko, że odmieniły się proporcje moje
przyszłe, zanim jeszcze nastał dzień, zanim się dowiedziałem, że coś od świtu pospiesza ku
mnie. Coś, czego już dawno się nie spodziewałem.
Na tym przyłapał mnie świergot szpaków za oknem, hałasujących na gałęziach wiśni
swoje „ranne zorze”. Wstałem szybko. Było widno. Inna spała jakby w tej samej pozycji od
wczoraj. Wymknąłem się, po cichu, żeby sprawdzić Rzekę, czy jest jeszcze tak samo jak
wczoraj, i możliwie szybko dołączyć do wszystkiego, co już było i będzie.
A to było teraz nic, teren nad Rzeką za dnia jest śmietniskiem, pochmurno, woda dla
odmiany też jakaś szara, mulna. Kury grzebały na zapleczu domostw, gdzieś błąkał się
pies. Przerwałem to wszystko, by wrócić do naszego domu. Przyniosłem Innie świeżej wody
z kuchni.
Nie spała. Siedziała, gdy wszedłem, na krześle, ubrana już, milcząca. Nie uśmiechnęła

background image

się na powitanie.
Rzuciłem się zaraz do niej, by wypytać o wszystko! Czemu nie jest jej tak dobrze? Dziś
przecież wszystko całkiem nowe! I wszystko już będzie inaczej – ty to rozumiesz?!
Patrzyła na rozmazaną mieszaninę powietrza za oknem, zieleni z błękitem, wszystkiego.
Patrzyła też na mnie – i nawet przytakiwała. Ale twarz jej, jak po przelotnym wrażeniu,
przytomniała, stawała się znów coraz bardziej nieobecna przy mnie, a zostawała za to tu, w
tym pokoju, przy mieszaninie szarej, bez kolorów.
Po godzinie nie chciała się zgodzić i na pozostanie w Miasteczku. Co w domu powie ojciec,
biedny sam!
Dzień ten spędziliśmy jeszcze razem. Pośród kłótni i coraz bardziej jadowitych pretensji.
O wybór drogi.
O niepotrzebne łażenie.
O wyjazd.
Pół roku później, w jedynej rozmowie, do jakiej dopuściła, zresztą przez telefon, wyznała
mi, czym było to zdarzonko tam dla niej, jakim rozdziałem na skraju jej dawnego życia.
Nowego już poznać mi nie pozwoliła.
Cała ta historia kosztowała ją za dużo, jak mówiła, nie czuła się do niej w roli, ale tego
kosztu nie określiła wyraźniej ani w Miasteczku, ani potem. Widocznie jesteśmy z całkiem
innych planet! – takie sobie słowa.
Tę astronomiczną emfazę stonowała jednak w zdaniu następnym.
– Wyrzekłam się siebie, aby móc wyrzec się ciebie!
Była w tym jednak nadal przyzwoita wielkość wyrzeczeń. A ja – cóż, niedowiarek.

24

Wiedziałem o niej jeszcze tylko, że wróciła do roli gospodyni swego ojca – wzbogaciwszy
zapewne swe dawne uprzedzenia do zmian. Gwałt, jakiego dokonała na sobie i na mnie
– jakby czynił nas oboje bezbronnymi.
Odchodziłem za dnia i ja z pustego placu – nie mając do kogo mówić ani z kim milczeć.
Gdzie wracać. W otwartym polu, dla całkiem obcych przecinają się niewidzialne drogi.
Jakbyśmy
oboje stali tam jeszcze, a nie minęli się już. Na zmianę kierunku nie było sposobu. Aktor czy
ś

wiadek – mogą się czuć równie bezradni. Oto miejsce, proszę państwa, obok którego zdarzyła

się kiedyś katastrofa. Nie chodźcie za blisko skraju tej skarpy, ale posłuchać warto.
Chyba że: ktoś nie chce słuchać – dostanie za to sam szemranych słuchaczy.


Zachód Sło
ńca naprzeciw Zeluni

Nowe domy, wille z góralskimi dachami na nizinie porozrastały się przy dawnej ścieżce,
doszczętnie rozoranej. Na łące tych lat nie było już trawy. Ale gdyby była i gdybym nawet
w upalne południe jak teraz położył się na tej ziemi – wiedziałbym, za które drzewo zajdzie
słońce w maju, a za które zimą. Obchodziłem z daleka wszelkie domostwa, których za naszych
czasów tutaj być nie mogło. Drzewa się sprawdzały. Zaczynałem wreszcie zauważać
coś jakby wątek wspólnego życiorysu, którego nici nie ja nawijałem, ale było tu jeszcze
wciąż wiele przeszłego i niedokonanego i wobec tych bogatych resztek nie mogłem przejść
obojętnie. Byłem ich ostatnim świadkiem. Bo ci, którzy przyjechali tu budować okazałe
domy, możliwości zajętego przez siebie miejsca nawet nie zauważają.
Czułem się jeszcze stąd. Tu do mnie wracali nieobecni, a ja wiem, że nie mogę ich pominąć,
jak tych innych przypadkowych gapiów moich wyczynów i postępków, ha których

background image

tamci nie ważyli. Jeśliby się jednak zjawili?
Nie dadzą się usunąć w cień, choć sami są z cienia. Nikt z nimi nie wygra, bo ich nie
ma. Są niezmienni i nie istniejący. Inaczej ten, co świat zmienia: zmieniać się musi i sam,
póki żyje, pod wpływem świata.
Ci tu, strażnicy nowego dobytku, patrzyli tak, jakby zatrzymali świat. Obojętni na milknącą
spowiedź tak wymownego jeszcze dla mnie krajobrazu. Nie mogłem z nimi rozmawiać,
nie mogłem chwalić ich dobytku, a tego tylko po mnie się spodziewali. Będą na nowo
o wszystko się kłócić, ale tajemnicę własnej nieprzystawalności zaobserwują wpierw u
innych. Będą się buntować – i naśladować przytaszczone wzory.
Ci zaś, którzy od początku wrosną na stałe w ten krajobraz, nie będą mogli uwierzyć, że
ich wyłącznie własny najbardziej autentyczny, był tylko początek ruchu. śe pragnienie
stałości, które go zwyciężyło, sprzeniewierzyło ich sobie samym.
Zadufany w tę swoją pewność wniosków, pomyślałem, że powinienem uczynić coś dla
równowagi, kto wie, może poddać sprawdzeniu siebie? Przecież nie powinienem tak znowu
stronić od poziomu, który mi nie dogadza. Swoboda, lekkość w traktowaniu siebie i innych
jest zaletą, jest nawet błogosławieństwem, jeśli należy do cech przyrodzonych; ale najwyższą
zasługą wtedy tylko, gdy się człowiek na nie sam – przeciw pierwotnemu sobie! – zdobywa.
Więc – z wizytą.
Na stoliku postawiono bułgarski koniak, z taśmy zastukały przeboje świata, a biały pudel
salutował mnie obiema łapami. Rodzina przyjmowała prawie w aureoli gościa pożądanego.
Jej córka Zelunia była rosła i dumna. Więc siedziała.
– Ładnie tu! – zawołałem, przerywając irytujące milczenie. Na to Zelunia wstała, sama
poprowadziła
mnie na balkon, ale widok stąd był na zwykły budowlany śmietnik. Zel, że już to wszystko
raz widziała, rozgniewała się bardzo, a nie mogąc i temu zaradzić, stanęła cała w pąsach:
– Kuzyn to mnie za każdym razem tak traktuje, jakbym to ja – nie była towarzystwem!
Wskazałem na krzesła i
– Ależ, Zeluniu! – usiedliśmy. Piesek przybiegł za nami i znów na baczność! Ale widząc,
co się święci, przerwał popis, skoczył jej na kolana – bez współczucia, zadrapał
oczko. Odepchnęła ostro, może uznając jego entuzjazm za nieszczery.
– Ależ, Zeluniu, moja droga... ja całkiem przeciwnie... Ja tylko boję się do ciebie mówić.
– Kuzyn się boi?!
– Lękam się, żebyś mnie opacznie nie zrozumiała.
– A czego niby? – Zdawało mi się, że nawet własnemu zdumieniu nie dowierza.
– Wszystkiego, co powiem. Boję się, że jak ostatnio, i kiedyś jeszcze, nie zechcesz mnie
do końca wysłuchać. Już w to nawet nie wierzę.
Wstała i przyniosła napełnione kieliszki. Upiliśmy trochę.
– Zawsze mam wrażenie, jak tylko zacznę mówić...
– To nieprawda! – burzy się Z. – Skąd niby kuzyn tak wszystko może wiedzieć.
– Wiem przynajmniej to, czego się powinienem wystrzegać. A po tym, jak reagujesz na
moje słowa, kiedy do ciebie mówię – –
Dobrą chwilę zapobiegawczo czekałem, ale nie dała się sprowokować. Nie przerwała.
Opiliśmy to łyczkiem koniaku.
– Powiedziałem otóż, to znaczy, miałem na myśli, że możemy siedzieć czy stać, rozmawiać
albo milczeć, dla mnie to obojętne. Wtedy posadziłaś mnie na tym chińskim stołku, w
kącie głównym, co prawda! Ale jeżelibym ci teraz powiedział, że z tym pąsem bardzo ci do
twarzy, to nie uwierzysz, bo jak?

background image

– A dlaczego miałabym wierzyć?
– O, właśnie. Więc jeżeli nie przyjmujesz tego, co mówię, jako potwierdzenia faktu – to
jak możesz się o czymkolwiek dowiedzieć? Choć teraz jesteś jakby żywsza niż przedtem!
– Mężczyźni mówią takie rzeczy tylko, żeby mówić – Nie znaczy to bynajmniej, że mi
uwierzyłaś.
– A że w co niby?
– W to właśnie. Co powiedziałem. Spuściła głowę, w moje zwycięskie milczenie. Ale w
to już uwierzyć nie mogłem. Zdezorientowany wstałem. I ona też wstała i poszła zmienić
taśmę, bo się akurat skończyła. Jedynie pudel stanął na wysokości wszelkich spodziewań,
bo zagapił się na nas, i to całkiem wyczekująco.


Głupio wyszło

Długi upał, potem deszcz z gradem – a dzisiaj znów, pogody co najmniej na dwie godziny.
Takie dni nie zdarzają się często, takie dni jak okno w deszczu.
Koń miękkim kłusem już biegł. śołnierza widziałem, jak chciał poklepać po zadzie i nie
zdążył. Koń biegł. śołnierz widział tylko, co zatrzymane w powietrzu, i będzie pamiętał, że
sam miał jeszcze wyciągniętą, rękę. Sklep właśnie zamykano, o dziesiątej rano, bo sklepowa
szła nastawić zupę na obiad, więc piwa nam już nikt nie podał. Z bardzo widać starego
mięsa musiał być ten obiad.
Słońce tylko, darmo i bez przerwy, świeciło nam szkliście. Takie słońce też nadaje się
ś

wietnie do pamiętania. Autostopowicz, gdy stał już blady, pamiętał tylko wyrzut pary nóg

ukośnym łukiem i podcięcie, „jakby się zapadł w skoku”, powiedział. A gdyśmy go jeszcze
mijali, nie dosłyszałem pytania, chyba o drogę. Uświadomiłem sobie nagle, jak wszędzie
stąd daleko. Pewnie musiałem ściągnąć wodze, lecz ściągnąłem je lekko w bok, do
autostopowicza.
Za posłuszny był Gejzer tego dnia, za posłuszny. Chwytał komendę gorliwie,
niemal z wyprzedzeniem. (A przedtem w ogóle nie chciał wyjść ze stajni. To był taki
dzień!)
Potem znalazłem się na brzegu, po chwili wszystko zniknęło mi z oczu. Na brzegu drogi
ciągle boję się przejeżdżających bokami samochodów, wszystkie jechały chyba szybciej
niż zwykle. N i e u m i a ł y się zatrzymać. Nie potrafiłem i ja w żaden sposób się podnieść.
Autostopowicz jakiś słaby, też nie umiał mi pomóc.
Przeczołgałem się niezły kawał i nyska stamtąd dopiero, z prawidłowego miejsca, zgodziła
się podwieźć mnie do lasku. I w cieniu zostawiła. Chciałem zawołać Gejzera, ale był
hałas od samochodów i potem chyba jeszcze padał deszcz; leżałem odrzucony na skraju ruchu,
nie jego fragment, urywek nawet, raczej logiczny błąd.


Le
żakoterapia

Pani, co do niej kuśtykam, to też dopiero przyszła i dmucha sobie, kopie nogą w materac,
ale samodzielnie. Idę zaraz do niej i zaimponuję tym wydrwiszom, że kuśtykać to jeszcze
nic, nie jestem gorszy; być może znacznie lepszy niż wam się zdaje. Tak gdy kuśtykam,
to i spaceruję, ale też idę, a oni ukradkiem oko wścibiają, a normalnie to żrą, żrą i ciągle
patrzą – o, dobrze, mówię, tylko pani jedna lubi samodzielnie potrudzić się trochę, tylko
pani kopie w ten materac sama; patrzy, patrzy, wreszcie mówi – owszem.
Dobrze!

background image

Więc ja niby to zaraz przepraszam, bo reaguje wolno, ale i brzydsza się okazała, jak bliżej,
i te kilka blizn, od czego myślę, to na szyi, ale ona i drugi raz mówi – owszem, to znaczy
zgoda, a ja jeszcze raz chciałem ją przeprosić, i za co? Teraz już prosto do rzeczy. Bo
to ja proszę pani pomyślałem, że sam też bym mógł, może w taki, może w inny sposób
napompować,
bo ja wiem? Cały! – ona pcha i pcha nogą ten automat, to znaczy przyrząd taki,
który z nogą jest automatem, więc zaraz, myślę, zmęczy się i też odpowie. To ja jeszcze nie
muszę teraz za dużo do niej, pewnie nie słucha albo mam tylko o tym nie wiedzieć, a ona
nie słucha albo i słucha. I chyba nawet chce, bym tylko do niej mówił dalej, jej widać łatwiej
tylko pchać niż równocześnie słuchać i słyszeć mnie wyraźnie.
Cóż to ja mam za taką dykcję słabą, mogłem myśleć sobie, ale i nie myślę, i pomyślałem,
ż

e lepiej, nawet najlepiej byłoby zostawić, jak jest, i odejść, bo mam leżak, a pani już

na twardym i sama lepiej dojrzeje.
Spieszę się i kuśtykam, bo może być towarzystwo żrąco drwiące już po kiełbasie, albo
pływają dla zadośćuczynienia, nie będzie przed kim się pokazać na końcówce – ale kto zostanie,
to i będzie towarzystwem – i przeceniłem: widzę, że wziął do ręki jeden gazetę na
deser. Znów pracujesz na wagę i tuszę, mówię, a om na to, ze mnie pewnie odpaliła.
– Odpaliłaby, odpaliła, powiedziałem, gdyby chciała, ale chętna to ona też jest. Tylko
ż

e... o tym na razie może sama nie wie – wymruczałem, lecz mruczeniem nie zdążyłem już

zamazać, co powiedziałem.
Ale złapał trochę mojej psychoteraparazytopatii i nie złapał. Leży za darmo z kacem,
którego tu przyniósł i nie trawi, jak mogę sądzić, popracuje nad tym długo. Ale już odszedł
w siną mgiełkę na bok – i ten prysznic mnie, również, ogarniał w załamaniu z poniedziałku
na wtorek.


Ś

roda

W środę nic się nie zdarzyło. W czwartek, jak będzie słońce, muszę pójść znowu na basen,
bo mi nogę wykręca na ten kierunek. Niech pomoże.
Mimo to – zamiotłem izbę. Sukces.
Dla zdrowia – poodkładam sobie resztę zajęć.

Sobota

Właśnie – nieźle mi z tym poodkładaniem poszło, Dziś wielki dzień, dostaję zaproszenie
na wieczór wypisz wymaluj artystyczny. Obiadu już nie jadłem, połówkę wziąłem matroskiej,
bo jest tania, a jak na mnie samego trochę za mocna, no i tak będzie, dla wszystkich
po równi.
Jestem, a tu nikogo nie ma. Gdzież są ci wszyscy, którzy tu powinni sterczeć? Ale
wszystko jeszcze może się stać. Gdy zaczęli się schodzić, to nawet wstąpił we mnie lęk,
czy potrafię być tak szczęśliwie i tak wysoko jak oni uniesionym. Ale bo i dlaczego nie
miałbym być dziś tak lotnie jubilealnym? (Zawsze jest czyjś tam jubileusz – można się
wyćwiczyć!)
Jednak strudzone po mnie biegły obawy, a czar osobisty walał się gdzieś jeszcze
w dużym zaniedbaniu.
Ale basta! Teraz trzeba mieć z czym się pchać, przynajmniej do rytualnego stołu. Zmilcz
gaduło gadulny, nie jesteś tym tam żadnym wicowatym wieszczem. (A siedział jeden, jeszcze
nic nie wypił, na zapiecku.)

background image

I przyszły jakieś dwie. Z chłodem wieczoru. I poeta jeszcze drugi, nie wieszczy już – ale
dość nietrzeźwy i mniejszy, bo jak zobaczył konkurencję, to wyszedł. Zostało nas nie do
pary, myślę, bo gdyby nawet nie brać pod uwagę minie, jako żem kulawy – to właśnie byłoby
do pary!
I był jeszcze niby to człowiek z gór (kto go tam widział?), taki kolega z ławki szkolnej
gospodarza. I zaraz wyszło, że chodzi o inne góry. To był po prostu Szycha. Znaczy się,
trzeba było dobrowolnie koło niego skakać, ważny, ale nie taki Równy, jak znajomi podają.
Ja byłem nieznajomy. A potem to jakoś niespodziewanie te dwie, co były, to one okazały
się najważniejsze. Tylko że na początku to i te nawet od Równego stroniły, albo wolały ze
sobą. No i żaden choćby słomiany ogień od nikogo nie wyskoczył, zapałem nikt nie strzelił,
było inaczej niż u góry zapisane.
Ale się ruszył Poeta – bezkonkurencyjny! – i zaczął słusznie tańcować wokół, bo rzeczywiście
zapał sam od siebie miał. I tak jedna, co dalej była ode mnie, a prawdę mówiąc
to na rożku kanapy wpierw siedziała, teraz się ruszyła i z nim w taniec poszła, a taka czarna
była; i jak by nie patrzyć na to, Poeta zapał miał i nawet nie zdążył tańca skończyć, bo ona
już była zmęczona i kędyś się zawieruszyła jemu. On, że to niby nic poważnego, zaraz pobiegł
i swoje jej propozycje wyliczył, jako geniusz: jeszcze zanim się namyślił, już był zdecydowany!
I nie wyszło. Ważny, co przy tym był, to jakoś tak siedział cicho, jakby sam był dużo
wiedzący, a na to zaraz Gospodarz wziął i wybiegł niby po coś do kuchni, ale i razem z
Blondynką, która była jeszcze wolna.
Lecz wrócili szybko i już jajko słuchacze się zgromadzili, bo zaczął mówić, tak ogólnie,
Poeta i wymieniał wyrazów obcych wiele, aż za wiele jak na eleganckie towarzystwo, a
kiedy spojrzał na mnie – zmilkł. I dalej patrzy. I milczy. Cisza się za nim teraz taka zrobiła,
a przed nim to już tylko ja.
Oho! myślę sobie, ale mnie tera zgniecie! Zaczął niby pić do tego, że nie proponują mi
nic nigdzie, a jemu tak, po różnych miejscach, i to nawet katolickich, podkreślił: nawet! I
dają mu zarobić dobrze, już znacznie lepiej niż młodym albo i po czterdziestce. To była
aluzja do mojego wieku, czego słyszeć od młodszych nie lubię. Gospodarz domu na to
grzecznie coś powiedział o słusznym uporze, ale ja tego słowa też nie lubię, i nawet nie
wiem, czemu tak powiedział. Ale Poeta odpuścił, bo jak przy wszystkich coś usłyszał – to
musiał przyjąć i od tematu odstąpił. Brunetka na mnie spojrzała krzywo, to i Poeta przycupnął
u jej boku niby nic i zaczął mówić innym stylem.
No to ja wam, myślę teraz, nic nie powiem, ja wam tu jeszcze, zaraz tu. Ale nikomu nic
tego, nikomu. Nie ułatwiajmy innym zadań, kochani! Tymczasem Poeta mówi już, że
mógłbym pewnie, ale nie chcę – ale dlaczego nie chcę?! A Czarna, widzę, rozumie to
wszystko po swojemu. I zerka ku mnie. Wtedy ja niby nic wzniosłem toast za Jibileata (to
był Gospodarz), no i stało się jakoś wzniośle i poważnie. I odłamek spory tej powagi przy
mnie leżał. Kanapa się pode mną jakby więcej ugięła – ważę, to i, myślę sobie, ciężaru nabieram,
już nic, tylko pójdę w górę. Taka jest dialektyka (sprężyny w kanapie). Przyniesiono
zaraz kanapki (ach, cóż za źródłosłów bogaty!). Tuż koło mnie – dwa rodzaje, takie
zwykłe z szynką i niezwykłe, damy podniosły do ust konjak i, na chwilkę przynajmniej, tak
jakby już nikogo nie poznawały; Ważny mówił poufale o wszystkich, kto gdzie poszedł teraz,
a kto jeszcze pójdzie, cisza Duża się zrobiła, zaś Poeta to już przeważnie pił. Poważnie.
Kiedy Gospodarz ciągle mu coś podkładał na spodeczek, czasem kanapkę nie za ostrą, a
czasem znów dolewał – a przecież on Jubileat, myślę sobie, więc jak to? Czemu tylko innym
służy? I nie ma wygodnego miejsca nawet jak ja, w rogu ani na krześle? Czemu nikt
po nim nic więcej prócz kanapek się nie spodziewa i jest już taki jakby nic.

background image

Tak siedzę i myślę sobie, co by tu pomyśleć, żeby świat olśnić, taka okazja, ale po
chwili myślę, że niekoniecznie. Bo gdybym tak na przykład słuchać chciał, tobym się męczył.
A skoro nie słucham i się nie wysilam, to nic. Poeta mówił albo by tylko mówił, ale
jego też wcale jakby tu nie było. Wszyscy już się męczą, a niby słuchają, bo i nie słuchają, i
dobrze jest odpoczywać, rozluźnić słuch, zdjąć uwagę. Jakkolwiek by to jednak było, on z
zanadrzanego zeszycika wyciąga coś tam i wszystkim nam zaczyna, z czego dobrze usłyszałem
to jedynie – coś jakby
O Polsko –
w to jednak nikt nie uwierzył zrazu ani potem, nie dosłyszał, a że tamten umiał dobrze
zarecytować,
to się zamknął każdy w sobie, a słów potem nikt za nic nie pamięta, takie to jak
i przedtem było. A Kolega z Ławki zaczął, że inaczej było – ze swej strony zresztą i bardzo
zasadniczo, jak trzeba. A znów tamten hałas, jakby z sąsiedniego pokoju, wszedł mi w
ucho, lek na wszelką wyobraźnię, bo zabija, tu zaś Gospodarz przynosi i stawia, dolewa,
wymienia i odnosi, to mu ulegam i jestem.
Czarną w końcu wyciągam na środek pokoju, a ona jakby mi jeszcze nieznajoma, ale się
nie broni, biorę ją mocniej już jakby całkiem nieznajomą i moją, i nie mylę się, bo ona tu,
pośrodku tego rozgardiaszu, będzie dla mnie całkiem Delikatna. Mnie to zawdzięcza, że ją
ze świata wyprowadziłem. Chodzi miękko, trochę nawet ciągnie mi się współtrzymana na
rękach, chociaż ręce nie tańczą, i jeszcze mocniej mnie ciągnie, ale to stara szkoła słodyczy,
myślę sobie, zaufania, i czuję to, że ona tak myśli i czuje; bo jakże nie czuć się i mnie
podporą świata, choć noga bardzo bardzo niepewna. Ale mówi się mówi się, między nami
wszystko trwa. Tak przecież bywało i nieraz, i w historii, i po co zaraz wszystko wypominać.
Stawiam teraz całą swoją ruchomość na tego pewniaka, niech się zmęczy i wytrzyma,
aż tu rzęsów mam jakby po dziurki w nosie jego włosy jej włosy włosy bo ja jestem duża
jak świat
Byłem niby swobodny w tej nienowej roli, a przecież i sam sobie jej nie wyznaczałem.
Szansa mrugała do mnie, choć leniwie i nie wiem po co, tańczyłem jeszcze z Czarną, sam
nie wiedząc – w bierności swojej wreszcie zdecydowany czy w opóźniającym rozluźnieniu
wolny; uczyłem się wciąż starych rygorów – ja do dzisiaj i od dzisiaj sam: ale już podpalacz!
I zaczynałem się znów dziwić wszystkiemu i sobie, że tyle nowości mogłem w życiu puścić
mimo, że z winy własnego pośpiechu jedynie lub – wąsko ograniczonego entuzjazmu!
Ta pajęczyna mgieł z uciułanych pragnień, ta prostacka logika i chęć dopełnienia życia tym
jednym – gdy wszystko, lub prawie tyle, nie zostało nawet uszczknięte.

Wierzba i nie wierzba

Nie spalam się nawet w ciepłym płomieniu innych! Więc to jest moje forum, plac do życia,
pędziłem tu całymi latami. To jest mój cel, ale bez spełnienia.
– Ależ ty bądź normalny! – mówi mi Jola. –Nie zastanawiaj się tyle. Zacznij jak wszyscy!
– A cóż oni takiego robią?
– O właśnie, znowu wymyślasz – sprawę!
Więc jeśli ktoś niczego nie ma, to już twoim zdaniem najbiedniejszy? Czy ten, kto ma
wszystko – nie idzie do zera?
Czyli – właśnie o takim myślę – biedny, bo stracił ochotę do życia. Więc niech stanie się
najbiedniejszym – i nabierze apetytu! Niech i dla mnie jeszcze skwer, wydeptany publiczny
skwer – będzie tajemniczą wśród drzew zatoką. (Muszę chodzić na skwer mój, bez Joli.)

background image

Mam sąsiada, żyje już bezczynnie. Bardzo ciąży mu każda nie wypełniona chwila. Więc
rzucił koc na ławkę, teczkę oraz okulary i poszedł. Parka jakaś zaraz na jego miejscu przysiadła.
A on uciekł sprzed ich oczu, odszedł tym swoim krokiem za trudnym do pojęcia, bo
czy to iście jeszcze, postój czy tylko – istnienie?
Balansownik bez kierunku, bo i każdy jego krok nieostry, jakby miał być obrazem ruchu
niczyim. Wypłynął gdzieś może, a tu nie ma go dobrą godzinę.
Poszedł, jak przenikają w przestrzeń cienie. To tylko pozór, mówię sobie, to tylko pozór.
Mówię, a jakby powiedział to on, akurat mógłby teraz stanąć obok mnie i mówić, to pozór,
jego nieobecność stawała się nie tylko moją tajemnicą, lecz jego pozór i myśl o tym – były
nasze wspólne. Gdy ludzie wykładali swoje ciała na trawie, na odsapkę, już martwiąc się na
zapas, że za krótko trwa wszystko, a potem śpieszyli się dalej – to tylko pozór, powiedziałby
on. Jakby on i oni myśleli, inaczej. Choć nie byli inni. Im leżenie także się dłużyło. A
zarazem za krótkie było nawet na to zdziwienie.
Mój niewidzialny Sąsiad, wcale tu nie o nim miałem myśleć, stawał się krańcem myślenia
o sobie. Przecież Jola miała trochę racji mówiąc, że zmartwienia i tak nigdy się nie
kończą. Co wszystkim trwa krótko – mnie jednemu tutaj się przedłużyło. Ale wszystko
trwa krótko, choć słońce ofiarowało mi swoją względność, jakoś całkiem jeszcze nie zużytą.
Myślę, że umrę niedługo, powiedział głos, czyj to głos pomyślałem, przecież tak nie
mówiłby Sąsiad.
Myślę, że umrę, powtórzył, a przecież by mi nikt tego obcy głośno nie oświadczał. Za
bardzo tu wszystko wciąż naturalne i oczywiste.
Więc uwierzyłem, że to Sąsiad tak mówił. śe co się kiedykolwiek staje, to staje się trochę
wcześniej, nie gdzie indziej, ale wcześniej, niż zobaczą to jacyś tam różni i niżby dowiódł
tego późniejszy bieg zdarzeń. Bo to my go zaczynamy. Od nas idzie pierwsze szarpnięcie.
Wypełniająca się chwila – ale czym?! Patrzyłem ciągle na chwilowe słońce i wieczne
leżenie.
Idealistka, którą spotykam co dzień. Mówi, że bardzo by chciała coś dla mnie zrobić.
Ale nie odpowiada na ukłon, kiedy go składam pierwszy. Czasem znów namawia mnie do
spisku przeciw całemu światu.
– Nie widzi pan, że ze wszystkim jest coraz gorzej? Do czego to dojdzie? Czy pan nie
sądzi, że powinna być w życiu jakaś równowaga?
– Równowaga?
– A pomiędzy tym, co się daje, i tym, co się bierze? Nawet przez te parę ostatnich lat dał
pan ludziom więcej z siebie niż kiedyś, tak jest?
– Jest i nie jest proszę pani, bo nie wiem.
– A to szkoda.
– Szkoda, ale dzięki temu, że nie wiem, odczuwam czasem swoją pełnię nierównowagi!
Pomyślała, zrozumiała i zaraz bardzo się zdenerwowała. Zadzwoniła co najmniej do paru
osób, żeby je przymusić do swego opiekuństwa. Ona będzie teraz nad nimi! Wobec mnie
to znaczyło: zmieniam temat! Jest już umówiona, uspokojona i wobec tego wyraźnie ode
mnie lepsza.
Po chwili znów:
– Panu herbaty?
– Dziękuję, nie.
– To może kawy?
– Już dzisiaj piłem.
Lepsza o całe to swoje niebo, którym darzy. Zawsze uważałem, że czyjeś niebo zbyt

background image

często żeruje na moim piekle.
Tego wieczoru jeszcze, jak się dowiedziałem, że zaczynam żyć tak nagle i niespodziewanie,
odebrałem telegram od połowicy. Donosiła z rzadką u niej rozrzutnością słów:
JESTEM W CIĄśY ALE NIE Z TOBĄ PRZYKRO MI MÓJ DROGI ALE BĄDŹ
ŁASKAW ZOSTAWIĆ MIESZKANIE BO NIE JESTEM SAMA STOP. W pracy się
dowiedziałem,
ż

e za dużo zauważono już druków L-4 w mojej teczce i zastanawiają się, czyby

mnie nie tego, oczywiście w ramach gospodarności i działania Komisji VIII Plenum. A
czy wiecie, że to ja byłem najaktywniejszym działaczem tej komisji jako jej sekretarz? A
teraz odezwali się naprawdę zagrożeni i skorzystają. To i tak, no to tak.
– Ale kiedy ja nareszcie zaczynam żyć! – wołam do Joli.
– Masz chyba jeszcze przyjaciół, którzy ci pomogą.
– Właśnie ci, na których mogłem liczyć, obrócili się teraz przeciw mnie.
– Wszyscy?
– Czy wszyscy? Nie wszyscy, oczywiście. No, ale jest jeszcze, została mi wierzba.
– Wierzba? Korporacja? Czy ty mówisz o Partyzantach? Nie licz za bardzo. Oni teraz
chyba pójdą w odstawkę – wiesz, co się stało w Olsztynie?
– Wierzba jest przyjacielem, który nie zawiedzie. Ty chyba też? Przytuliłem ją do mnie.
Głupie pytanie jakieś.
Pamiętam, tyle razy miałem wyjść z biura przed południem – nie w żadnej sprawie, ale
dla zasady! śeby spojrzeć, na domy za oknem – z drugiej strony, tak wyglądają stamtąd
rankiem. Tak daleko było teraz wszystko za mną! Czy otwarcie w nowe, lecz znajome powietrze,
w gościnność prawie pustej, ale wciąż czekającej ulicy – musiało nie nastąpić?
Jakże naiwny jest ten – kto się spóźnia.
A jeszcze porządek dnia jest do wypełnienia.
Chmury przenikają wszystko, na co się natkną. A ja? Ze swoim ociężałym cielskiem?
Czuję, że jak mi tylko noga nie odmówi posłuszeństwa, na mnie chmura może się zatrzymać.
(Noga nie odmówi, będę na nią liczył.)
Czemu nie podobają mi się ludzie w autobusie? Patrzą wszyscy podobnie, jakby w jakimś
jednym wąskim paśmie, patrząc poza tym pasmem nikogo już nie ma. Może i oni sami
czują się niewidzialni? Ale czyści, zadbani – zawiśli na swoich miejscach.
Mężczyzna w ciepłej czapce i półkożuszku nie zdążył się jeszcze dostosować. Widać
przyjezdny. Rozmawia z jednym stąd, a tamten go prawie nie widzi. Sami wtajemniczeni.
Udało im się zdobyć przydział – na miejsce w centralnym pępku świata. Są gotowi, czujni.
Niczego więcej spodziewać się nie da.
Kawę w barze wypiłem – i będzie fajniej. Stanąłem w kolejce po ser i stoję. Oto przyszła
druga ekspedientka i wypadło jakieś zamieszanie. Kolejka ma się teraz podzielić, to
znaczy wszyscy od połowy biegają to w lewo, to w prawo. A wiosna znów spóźnia się, myślę
sobie. W końcu wypadło i za mną komuś stanąć, to jest pewnej takiej w misiu, spóźniona
myślę, pewnie też może być spoza! Ale miś był w modnym granacie, nie zimowy, to i
pomyliłem się, myślę sobie. Wali mi się ona na plecy, zastawiam się torbą, rękę na barierce
z tyłu trzymam, żeby się zahaczyła. Ale ona mi torbę na ręce. Popatrzyłem wyrozumiale – i
nic. Powiedziałem coś bąkająco – lecz co się wali, nie lubi być tamowane. Tamowaną,
przepraszam. Damulka przewidziała mój słaby stosunek do ludzi również przy płaceniu.
Odsłoniłem się wtedy, pakując serki i resztę słabości. Poprosiłem ją o utrzymanie się w
równowadze, choćby przez chwilkę.
– To i skąd mam wiedzieć zaraz, że panu wszyscy przeszkadzają?

background image

Zorientowałem się już na przystanku, że narzuciła mi jeszcze wyrzuty sumienia. Nie
przyznaję się do nich, rzecz jasna, ale mam.
Spóźniła się Jola i powiedziała, że to przez kolejki. Zrozumiałem, choć może za wiele.
Ma dwadzieścia osiem lat i bardzo już dba o modę. Na sukienkę nową czegoś nabrać musiała,
i rzeczywiście. Ładne to było, taki słoneczny beż. Ale że mięso miała kupione wcześniej,
zostawiła je w śródmieściu, bo musiała być jeszcze na zebraniu. Teraz ma tylko pojechać
i to odebrać. I zawieźć do swojego domu.
– Do domu? – zapytałem

ach, to dobrze to bardzo dobrze!

Ona za to, że nie, nie będzie tak dobrze. Zresztą, wiesz, że już jestem zmęczona. Nie
pojedziemy do mnie, mieszkam daleko...
– Teraz ani nigdy? – pospieszyłem się.
– A czego ty w ogóle po mnie oczekujesz?
– Przepraszam cię bardzo, ale niczego więcej niż –

niż było. Przecież ty sama...

– Tak jak było to już dalej nie będzie! Patrzę na nią i ona na mnie, ale ona chyba patrzy
głębiej.
– Rozumiem cię, Jolu. Byłaś do czasu bardzo, ale to bardzo towarzyska. I przez wszystkich
jesteś lubiana. Nie chcesz, żebym cię na stałe polubił?
– To już postanowione – mówi. – Muszę to odwieźć. Kiedyś może – nie będę taka zmęczona.
Wreszcie któregoś dnia wydaje ci się, że coś takiego musiało się zdarzać już przez wieki.
Historie same stają się złośliwe, istnieją jakby po to, by ktoś z boku, obojętne kto, mógł
im fundować głupawy koniec. Zdarzało się to innym – czemu ma ominąć ciebie? Poddaj
się. Tak radzili nam bogowie, ośmieszający człowieka przed innymi. Jego pewność siebie
umieli zamienić w pecha, a potem własną broń ukuwają na jego słabości. Długo dochodziłem
do pojęcia tego mechanizmu.
Zwiódł mnie pijany entuzjazm, radość i satysfakcja w głosie z błahego powodu: że zadzwoniłem.
I jeszcze jedno: nieopatrzne słowo, które mógłbym potraktować ostrzegawczo.
Mógłbym! Ale dla mnie tryb warunkowy wtedy nie istniał. I po trzech dniach uciążliwych
telefonów – zdarzyło się spotkanie przypadkowe, któregom nie przewidział: stała w szatni,
gdy wychodziłem z klubu. po obiedzie. Chciałem się jej za wszelką cenę wywinąć. Lecz
nie po to tu była! Zstąpiła mi przed oczy ze swoim przepraszającym, biednym „dzień dobry”,
gdy niby śpiesząc się, zostałem już przygwożdżony. Tłumaczyła mi długo coś, co
musiało być doskonale i jej obojętne, i tym gorliwiej tłumaczyła. Oto całkiem bezradna i
dopiero sama zaczyna po sobie to widzieć, szatniarz bez wstępów zaczyna mi coś klarować,
przerywam mu oczywiście, by dać jej głos, a jej teraz milczenie przedłuży i tak moją
ulubioną w odwecie bierność. (Niech zawiśnie nad nami coś wspólnego, żebyśmy to poczuli
albo i zrozumieli!) Sama to zauważyła i nie wypada jej się tłumaczyć dalej.
Nie tłumaczy się, ale pewnie jeszcze nie rozumie. Więc oddalam się tym bardziej szybko
i bez słowa, ledwo uśmiech, więc za to bardzo, przesadnie serdeczny, człowiek gdzieś
się po prostu śpieszy i nie chce przypadkowo być świadkiem cudzego kłopotu, a przez
grzeczność – jemu również jest trochę przykro.
– Będę tu jutro, tak sobie – zdążyła powiedzieć – spotkamy się, to dobrze, może pogadamy,
a nie to nie.
Zadowolony już byłem, że to o wiele lepsze i całkiem może być wystarczające na pożegnanie.
T a k s o b i e , zawsze mogę przyjść później.
Aż mnie korciło, z czego dopiero później zdałem sobie sprawę, żeby ten spokój, chwilowo
osiągnięty, którego tak długo pragnąłem – przedłużyć w nieskończoność. A jednak
nieporadność jej, teraz odsłonięta bardziej niż kiedykolwiek, to było tak wiele!

background image

Następnym razem pokazała mi się jeszcze bardziej szara i niepewna swego. Też musiała
mnie zauważyć pierwsza, bo siedziałem z kimś zajęty rozmową, pokazała się i zniknęła
szybko, zanim zdecydowałem się lub zdążyłem jej n i e z a u w a ż y ć .
Wkręcam papier w maszynę, piszę do niej list. Nigdy żadnemu nie przyszło z nas do
głowy, że prościej jest pisać niż mówić. Ale teraz dopiero poczułem pustkę w głowie, żadnego
już argumentu do zbicia, chociażby jeden się przydał. Gdybyż jakiś jej list! Ze słów
ulotnych nie pamięta się wiele. Wyraz twarzy – uśmiechniętej, pewnej, zadowolonej z siebie
– to owszem. Ale nigdy, z czego on wynikał! A sam – proponowałem jej przecież
wszystko! Co z tego stało się nieważne? Mamy zacząć od nowa? Mam ja wziąć
odpowiedzialność
za to, że ją, tę dawną, będzie się od dziś wypierać, niszczyć?
Mistrzu, że się tu tak bezradnie zapytam, dlaczego został pan optymistą? Czy wierzy
pan, że inni – przez pana – też nimi zostaną? Dlaczego? Czy mam swój optymizm oprzeć
na cudzej chwilowej słabości? Ustępowości. Czy mieć go tylko dla siebie?
Kiedyś pan uczył, że trzeba jak najwięcej wziąć z całego życia. Dzisiaj już wszyscy tylko
tak chcą. I nie kochają, póki ktoś inny ich nie rzuci.
Czasem, gdy do niej mówię, to jakby świat się otwierał w jej oczach tak wielki, tyle tam
cudów nie objaśnionych się spodziewa; zdaje mi się, iż patrzę na dziecko, gotowe przejść
każdą drogę. Ono bardzo tego chce, choć nie wie, jak jeszcze wszędzie daleko.
Znalazłaby kiedyś – przy swoich warunkach – kogoś bliskiego na dłużej, potrafiła już
tylko sama w to uwierzyć, że by znalazła. A może jeszcze więcej stracić z tego, co ma – i
ś

mieje się z takich, co boją się utraty czegokolwiek.

Długo, bardzo długo i cierpliwie wyczekiwałem tej nocy. Jeśliby nawet z własnej potrzeby
nie musiała – to i tak mogła przyjść. Przyjść i nie mówić, że to pomyłka.
Z rana pierwszy telefon – nie poznałem jej głosu – pyta, czy się nie gniewam. Jakby mi
dopiero co przygadała w czymś szpetnie. I zaraz cała reszta, wszystko spada mi na barki –
nie umiem z nią więcej rozmawiać.
Bąknąłem coś – o pogodzie. Już się cieszę, że na pewny wskoczyłem temat. Głosu w
słuchawce nie rozumiem. Szmery, zmiana modulacji.
– O co chodzi? – pytam. – Znów cisza w aparacie. Po ciszy już nie jak przed chwilą,
gdzież tam – to dziecko mówi. Odezwało się dziecko!
– Wiesz, bozia mnie ukarała!

--

słyszę. Po chwili:

– Zostałam również okradziona.
Również?
Nawet bez tej nutki bolesnej byłaby dla mnie dostatecznie wzniosła. Odkryła siebie w
dziecku! Niechby i sprzed dwustu, trzystu lat!
–To był mój znajomy sprzed dziesięciu lat, powiedziała. Dziesięć lat go nie widziałam.
A powinnam zapomnieć. Mówił, że jest kaskaderem – dodał mniej pewnie.
Widzę, jak kaskader się napręża, napina mięśnie i uwzniośla jej twarz tanim uśmiechem.
Jest mu wierna – i to jest kopalnia godności jej.
Ale nie chciałem takim swoim spojrzeniem ciążyć na jej twarzy. Piękny dzień pochwaliłem.
Ona kiwa potakująco głową, zauważa swój ból i przytomnym okiem patrzy nigdzie.
Pierwszy raz w życiu, pomyślałem, zaczyna załatwiać to, co było do odrobienia. Już
ż

yje!

byłem i ja świadkiem tego, jak mnie szanują; byłem: i jeszcze jestem; poddałem się nowej
rzeczywistości, o której marzyłem od lat, nowa praca, środowisko, w ogóle. Mistrz,
mój Profesor, to jest dopiero ktoś! Krzątają się wszędzie zgodnie, spokojniutko. Jeden tylko

background image

ma dziwnie fioletowe, denaturatowate oczy. Ale spojrzeniem mnie nie dotyka. Jak niczego
i nikogo; ciągle liczę tylko na to, że i o moim istnieniu nie wie. Głosy inne słyszę, spokojne
i rzeczowe, tss, wymieniono dlaczegoś Profesora.
– Przysłał go tutaj?
– Tak, profesor Adam Pastuch.
– Pastuch?
– Przecież to światowej sławy ten.
– Tak ale był długo zawieszony zdaje się.
– Zawieszony? Już odwieszony.
– Ale umarł pewnie.
– Umarł?
– Jakoś niedawno. Wczoraj czy przedwczoraj, czytałem.
– Ach tak? To kto go nam tak naprawdę poleca?
– Naprawdę? – to już chyba nikt.
Widzę porozumiewawcze spojrzenia. Oni mnie odkryją! A za mną nikt nic. Jeszcze
mnie nie dotykają, ale. Któregoś dnia – –
Budzę się cały mokry jak szczur. I znów zasypiam. Jeszcze jest ciemno.
– Z których to jest, chciałem powiedzieć– –
– Jak najbardziej autentyczny społeczny awans, kolego! Pastuch od pasienia.
– Ale to było przed wojną. – Przed wojną i z takim nazwiskiem?
– Dzisiaj by sobie zmienił.
– Każdy by zmienił.
– Ale nie on, może dlatego umarł?
– Kto w końcu tak naprawdę czytał ten jego tekst?
– A czy to się daje czytać?
– I to nie jego w dodatku, tylko pupilka, kogoś nam tu podstawia!
Nie słyszałem więcej, wolałem nie słyszeć, słyszałbym raczej chrobot ich pazurków, ten
z denaturatowatym okiem już na mnie patrzy! Och, muszę się ruszyć, choćby na drugi bok,
inaczej nigdy się stąd nie wyrwę! Ruszyć, zaraz mnie poskrobią. I wtedy będę znów – na
jawie!
Preeecz!!
odwiedzają wierzbę, patrz wierzba mówią, patrzą na wyprzódki, a jak te witki jak włoski
ułożyła, jaki to ma spokój dookoła, a szerokie pole – – –

1975–76

Bycza niemowność

I

W prześwicie gałęzi, daleko, płynące ptaki. Gdzieś na dachu nieba wirowały dostojnie,
powoli, spadały nawet w jednym rytmie, według punkt po punkcie zagarniającego bezwładu.
Jak się obudziłem, byłem jeszcze myślą przy nich. Wiedziałem, że szeroką mam łączność
w tej chwili, krótkiej i wiecznej. Widoczność w przeszłość i na przyszłość. Także
łączność z ludźmi, z którymi się dzisiaj spotkam. Podzielę to rozszerzenie.
Co prawda tutaj wciąż byłem sam.
Ale wiedziałem nareszcie, że naprawdę sam.

background image

Odmienny od innych – w tej nagłej łączności z nimi.
Więc jestem rozumiany, bo poznałem wspólność. Przyszłość, ta jedna z odmian wspólnej
przeszłości, nie zaczyna się już tylko od samych tajemnic.
Chciałbym teraz, chciałbym chociaż raz pomieszkać w takim mieście, w którym każdy,
kto się zjawi, jest ważny. I ma dla siebie rzekę, przejrzyste powietrze. Fabryki, przestronne
ulice. Wszędzie, gdzie tylko wejdziesz, zauważą cię! Możesz sobie nawet pomyśleć, że jesteś
na pierwszym miejscu! Każdy może dużo myśleć! Po drugiej stronie ulicy, gdy zajdziesz
zmęczony, czeka na ciebie cicho przyczajony pokój. Sąsiedzi, dom cały na ciebie
dyskretnie czeka.
Twoja obecność przestała już służyć ważności innych.
Ludzie już dawno się zbuntowali i nie służą fabrykom.
Ś

mieci pod nogi nie wyrzucają ci na powitanie. Trochę ich interesujesz, i takie moje szerokie

niebo. Widzę pod nim całe to rozległe miasto. Obudziłem się dopiero dzisiaj, fakt. A
teraz, wchodząc tutaj, muszę przekroczyć sfery!


II

ś

egnania, witania zamykają w sobie wszystko, co naprawdę mogło się stać i się nie stało.

A jednak byłem przeświadczony, że muszę tu być, zostać, i bałem się za wcześnie odjechać.
Na dobrą sprawę ta jedna twarz otwiera dla mnie wszystko: silniejsze, niż potrafię pojąć,
poczucie obowiązku – a zarazem bunt przeciw roli, którą mi narzuca, spodziewając się, że
łatwo się jej podejmę. Ta jedyna sprzyjająca mi twarz sprawia, że niemieję i słucham, choć
stary człowiek, który do mnie mówi, sam nie dosłyszy, a nawet gdyby – nigdy nie usłucha.
Ale to nic w niczym nie zmienia, bo nie mam dowodów, żeby słuchał mnie kiedy wcześniej,
słuchał kiedykolwiek.
W przerwach, gdy nie mówi, twarz jest wyłączona z napięcia, zapatruje się w niemy
punkt w sobie. Ja też jestem wtedy wyłączony z napięcia. A gdy wolno zaczyna mi tłumaczyć,
opowiadać całe życie jako przykład, wtedy we mnie budzi ów bunt, choć najpierw
przecież było zrozumienie, i przypuszczam, że większe niż u kogokolwiek. A buntuję się
wszak nie przeciw niemu, ale że nikt mnie nie słuchał, nie słucha i nie usłucha. Ojciec już
nawet nie usłyszy, co powiem.
Więc nie podżegam buntu i nie przyjmuję roli. Jestem tylko, odwiedzam, dyżuruję. Oddaję
się tej atawistycznej męce.
– Gdyby tak słuch wrócił – mówi – oczy się poprawiły, pożyłoby się jeszcze trochi,
czemu nie?
– Kwaśne mleko lubię i chleb razowy, a tego tu i ni ma.
– Czytałem, że w Londynie jeden chciał skoczyć z dachu. I cztery kobiety cap za koc, za
rogi – i trzymajo! A ja i tak muszę umrzeć kiedyś, wszyscy koledzy już poumierali. Najlepiej
by to było jak nieboszczka matka moja, usnęła i już. A ty mnie się śniłeś, że masz
brudne ręce.
– Brudne ręce?
– Bo ty lubisz pieniądze. Pamiętaj, że ja przez całe życie, bez pomocy, wszystko praco
zdobyłem, jedno głowo i rękami. A żyłem w gnieździe os. I zarazy. I z wrogów przyjaciół
chciałem zrobić.
– I na darmo.
– Co tam seplenisz? Wszyscy teraz tak mówicie, że nie można zrozumieć. Albo za
szybko, albo za cicho. No tak. A ty to hultaj pewnie jesteś, co? Nie lubisz pracować? Chodzisz,

background image

metydujesz, ja widziałem, a to nie daje chleba. My to jeszcze tylko „dzwoń, dzwoń
sokoły” śpiewaliśmy, a już wszystko samemu trzeba było umieć zrobić, ale żeby was nauczyć,
co prawda – to kiedy ja miałem czas? Za roboto i za biedo człowiek się zgubi! Mówisz,
ż

eby ja listy pisał. A tu wiesz, jak kleks zrobię czy błąd jaki, to już i ochota odchodzi

i rzucasz. Toż ja kiedyś najlepsze podania pisałem – a? Teraz wstyd. Tylko święty Augustyn
umiał napisać życiorys tak, że nic nie opuścił. A u was szast–prast i gotowe, a potem
tołku nie dojdziesz. Jaż tak nie moge.
– A ja, im dłużej żyję, tym krótszy życiorys piszę – odezwała się Kachna.
– Co ona mówi? Ja to... i z Bogiem potrafię się posprzeczać – ale ty popróbuj! Raz mówio
to, a zaraz co innego. Kto was będzie słuchał, jak wy nic, tylko by brali i obiecywali.
O, jakby ja drugi raz żył, już by inaczej planował, nie ma co!
Jak by zaplanował? I czemu mnie nie uznał godnym tej wiedzy?
Wyglądało na to, że nie ojciec, ale ja spóźniam się na tak ważne spotkanie z nim od pięciu,
dziesięciu, może i trzydziestu lat. Jak to dogonić? Siebie tamtego? ojca? przeszłość?
Przede mną tylko bieżąca chwila.
A co w niej?
Jest cos takiego. Co się nie spóźnia. Ani o miesiąc, nawet o dzień. Proponuje nam swój
porządek spełnień.
Następnego dnia poszedłem i orałem pole. Dźbik ganiał ze sprężynówkami przede mną.


III

Wiara moja zostawała nietknięta, prawie przez kwadrans. Pójść tym polem naprzód,
pójść rześko, i tam pozostać. Cóż prostszego!
Pominęlibyśmy skromne pytanie, czy naprawdę byłem jeszcze oracz.
O ileż lepszy byłem mając trzynaście lat i jedną nogę w gipsie, aż do pachwiny, bo akurat
złamałem ją na boisku, gdy klasa miała pierwszy raz iść do teatru. Ominęła mnie sztuka,
ale obowiązek wrócił w porę, bo trzeciego dnia poszedłem do zaorywania nieużytków po
kułaku, które zabrał był wcześniej pegeer, ale się zadławił, bo użytki do uprawy były mu za
trudne. Gdy tylko odchylenie prawicowo–nacjonalistyczne przestało być odchyleniem i
stało się głównym nurtem, ziemia wróciła do kułaka, ale ten był już bez sił, zestarzał się. Za
to ja, odsunięty od kontaktu ze sztuką przez przypadek, który się zdarzył w czasie pierwszej
w życiu gry w piłkę, miałem znów wolnych' pięć tygodni na odrobienie wszystkich zaległości
wobec ziemi, bo tym kułakiem nieprzypadkowo był mój ojciec, po trosze ja. I wtedy
to było oranie! Cóż za odpowiedzialność! Padał już śnieg i wiedziałem, że jak go więcej
napada, to niczego tu po sobie nie poprawię, poleży do wiosny, i wtedy pewnego przyjemnego
dnia, gdy ja będę daleko, a ktoś blisko, ziemia się odsłoni, być może z moimi już nie
do naprawienia błędami, utrwalonymi przez czas. Co by na to powiedział ojciec, który
mnie uczył, jeszcze gdy miałem dziewięć–dziesięć lat, jak iść za pługiem, żeby to wyglądało
nie jak chodzenie tylko, i jak przyklęknąć lub podskoczyć, zależnie od twardości tego,
co się orze, albo jak się trafi kamień, bo to powinna być tylko płynność linii zaczepionej u
jednego końca pola i doniesionej w myśli do drugiego końca tak, by jej żaden kamień nie
urwał, Ma się wynurzać sprężystym łukiem tam, gdzie idę, i z chrzęstem rozsypywać skiby.
Ręczyła za to wszystko czasem pużalnia, trwożąc zresztą więcej mnie niż konie.
A czymże ta orka teraz? (I kim już był mój ojciec, gdy tam szedłem za pługiem, jak
marny od nowa oracz, a on bez władzy?) Gdy nie przymierzam już w myśli kroku ani
efektu tej pracy do jego nagany lub pomilczenia, to znaczy, że wyrok się odwleka. Nawet ta

background image

ziemia dla mnie to tylko ostatnie świadectwo mojej byłej przydatności. Jestem dla niej
przechodniem. Jutro ją rzucę.
Dźbik, który szczęśliwie ocalał, niech tu zostanie.


IV

Potem ciąłem drzewo. Pnie, nieżywe. Powietrze nie przystaje mi do skóry, drażni i gryzie.
Więc gdzie odetchnę żywiej?
A niczego już mi się nie chce. i nie pragnę. Zima przejmuje władzę dookoła, niemrawo i
mglisto. Czuję już, jakby siedziała mi za kołnierzem.
Czy kiedy tak bywało?!
Rąbię drzewo, już zacząłem. Tak bywało. Nawet po pięciu, sześciu klockach jest jakby
inaczej. Wolałbym, żeby mnie tu nikt nie zauważył, nie witał, żeby mi nie przerwał. Mnie
tu dalej nie ma. A ja rąbię, jak się namęczę, będzie radość. Dobrze zacznie działać mi na
ż

yły, aż się rozszerzą. A kto to zrobił? Ano Pan Bóg! Już coraz mi się więcej chce.

Kiedyś to ja byłem żywy. śaden taki rekonwalescent jak dziś, suchy gnat.
Ba, ale kiedyś było znacznie gorzej! Musi być gorzej, żeby potem zaczęło być lepiej!
ś

ywa dialektyka. Teraz to już przyszedł taki czas, że nie może stale być dobrze. Kiedyś

było znacznie lepiej.
Kiedyś w ogóle nie wiedziano, jak się żyje. śycie było progiem i kwita! Ten próg się
forsowało za pierwszym przebudzeniem. A dalej jak w serii. Teraz jak w serialu. Cudzym.
Ot i cała różnica. Przestaliśmy być bohaterami. I mówimy w liczbie mnogiej. Może j a
przestałem być tym bohaterem? (Tak lepiej. Dobrze chociaż o jednym coś na pewno wiedzieć.)
– Nie kocham nieszczęśliwych i biednych! – wybrałem to wreszcie. Muszę zmienić towarzystwo!
Nieszczęśliwi to są ci, co nie mają siły wyjrzeć spoza swoich przykrości.
Taki byłem czasami, już często. Niech tylko wszyscy natężą swoje siły i pchną się naprzód.
Wprzódki na wyprzódki. Ewa mi dymi w nos. Hanka nagada przed Ewą na mnie. A
przede mną na nie znaną mi Zosię. Szefowa się we wszystkim pogubi. Ewa się zechce na
moje miejsce przesiąść, a Hanka mówi, że to Andreas tego nie zechce. Andreas ma uraz
jeszcze z greckiej partyzantki i woli być z tyłu. (Ona mu współczuje, bo widzi w nim
podobieństwo
z naszymi, a także z sobą, bo cierpi i ma kłopoty wychowawcze z mężem, który
jej nie rozumie, jak to chłop.) Póki się wszyscy nie zgadzają, szefowa się cieszy i jest
nam potrzebna. Gorzej, gdy powstaje czasem jednolity program zmian. Wtedy się obraża i
idzie na chorobę.
Najzdolniejszy z nas wszystkich, szef szefowej, uważa, że jest tylko jedno wyjście z bezwładu
przed rozpadem. Nic nie zmieniać. Osobiste wyjście znaleźć można zawsze – przez drzwi! Wie
on, że najchętniej wszyscy się godzą przeciw jednemu. Ale on jest tu po to, żeby rządzić.
Więc może tym kimś z wyjściem będę ja? Przejmę się swoją sytuacją i wyjdzie program!
Chciałbym przejść, przebuchać się w tym puchu niepewności. I dotrzeć tam, gdzie się
jest mniej czy więcej wartym siebie. Być w pobliżu tego! – to przynajmniej.
Tylko początku może nie będzie zrobić z czego. Raz i poraz, wyszukiwać na nowo z
powietrza, samemu zostając w zawieszeniu. Ale chociaż ruszyć z miejsca!
A może – tam, gdzie jesteśmy, to jest jedyne nasze miejsce, gdzie jeszcze można być
sobą, choćby tak jak jest?
Dostał węgiel! Jeszcze listopad, a on już ma węgiel. Za jedne tysiąc pięćset od wywrotki.
Przybiegł cały szczęśliwy, a ja mam mu pomóc wybierać z trawy i przerzucać do piwnicy

background image

przez małe okienko. śadną łopatą nie przyłożysz się tu – za szeroka. I raz, i jeszcze raz,
tak trwa ze dwie godziny, a potem jeszcze dwie i pół. Zurlena, w szlafroczku, tylko ogarnia
tę swoją tajemnicę. I odchodzi od okna. Poszła do innej gdzieś i tam trajluje.
A my na starym zrębie klonu odpoczywamy. Naprzeciw, to i trochę daleko, jak trzeba.
Pani Zurleno, do szufli proszę, i to jak najchętniej!
Ale Zurlena, jakżeż – nie słyszy. I udaje, i nie słyszy. Ot, mało kulturna jaka!
Chodź tu pani do nas, na lżejsze!
A ona jak obrażona – do węgla, węglarzy, gdzież tam!
No i myślę sobie, to by było! A że niekulturna i jakby na coś więcej liczyła, to niech będzie,
ż

e poszła... Poszła ona sobie! Poszła i nie przyszła – co nie?

A tu Zurlena jak pani podchodzi, ja się tam witam, całuję w, no i na końcu, a gdzieś po
miesiącu uprawy – obydwoje my razem w gwałt! (A tam duchota w piwnicy, choć weź się i
uduś! To my przepychamy się nawzajem, jeden przez drugiego. Ot i cała przyjemność tylko,
ż

e myślał o Zurlenie!)

Czegóż ty chcesz od takiej, kiedy ona nie stąd? Onaż z daleka! Sublokatorka.
To i jasne.
A ja tu jeszcze myślę sobie, o co by mnie ona prosić miała, zanimby się okazało, jak
wyszło. Bo i trzeba by przedtem długo mówić jeszcze, co sobie wyobrażała, chcieć i wiedzieć
chciała, ale się bała, to ja już lepiej wprost do węgla, choćby i to okienko mogli większe,
ale co zrobisz, no co? A jeśli zechce, żebym to ja wszystkiego ją uczył? A czy ty przypadkiem
nie chcesz aby za dużo mieć z tej jednej i jedynej przyjemności, Zurleno? że za to
ja wyłącznie o twoim zmiętym szlafroczku myślę, a nie o człowieku, co? ja muszę za nas
dwoje? A kto o czarnym węglu pomyśli, jak my tylko o nauce teraz twojej?
Jak sama się do robotników wtrącasz i nie znasz miary, to co?
A robota się pali. Już piąty raz po przerwie dowalamy po szufli tam, gdzie się na rozum
nic już domieścić nie może. Ale dowalamy, jest z czego. Dźbik to celuje po kawałku, jak
granatem niby, takie wspominki wojenne. Aż tu przychodzi Kachna, a szczoteczką niedaleko
podmiata. Wreszcie nie wytrzymuje, rady zaczyna dawać. Ona zaczyna, a my honorem
już ciągniemy tylko, w siódme poty, i myślisz, żeby choć raz udało się donieść do końca,
co bierzesz. To ona z entuzjazmem zaczyna kręcić szczoteczką, czas nam wywraca na
wierzch i od środka, inne wnętrzności także, a kręci się, kręci coraz szybciej i co jest taka
mądra, teraz nam wypowie!
Tego okienka chiba nie będziesz zastawiał?
A szczoteczką ramkę zakurzoną podmiata. Głowa już mi pęka gdzieś z boku, myślę, że
do nowej cierpliwości nie przeżyję. Chiba z nas nikt!
Leżę ja sobie. Leżę, a wszystko jeszcze widzę – jak przychodzą tutaj za interesem tacy,
co będą stawiać wiechę, jak żółtą wstążeczkę rozciągają w poprzek ziemi, jak ziemia jest
szeroka. Owady brzęczą, samochody huczą, a to przecież wieś i całą ma zamazaną poprzeczność
za płotem. Lubię w sobie mieć tę czystość, gdy o chłodzie uspokaja się we mnie
krew i rozmywa cisza, stroi mi jakoś ten ogólny harmider na całość, a człowiek niby teraz
dopiero coś nowego wie, kwasy zmęczenia trochę mu opadają, ale i to przejdzie, czuć i
znać to nad wszelką wątpliwość, że zaczynasz, że w tobie i z boku stoi teraz Wszystko
Najważniejsze. Zdaje się, że jeden koń teraz nie wiedziałby, co naprawdę zrobić, ale koń
odchodzi na bok, tam skubie trawę, nie zniknie na tej łące ani w moich oczach, ja tylko –
coraz mniejszy się staję, niezaradny, nie mam już ochoty ni potrzeby zniknięcia. śyję! I to
niekonkretnie.
Pani żądasz jeszcze, imponujesz mi i żądasz, bym się z wszystkiego wytłumaczył!

background image

Od kogo zależy takie prawo – że ty chcesz i żądasz?
Kachna podała krupnik na mleku, już nie była to jak wczoraj zacierka o niewyczuwalnym
smaku, nie umieć nawet zupy głupiej, jak byłem dzieckiem, robiłem to lepiej, ale Dźbikowi
muszę pomóc w gospodarce, tatko niech poczeka trochę, jeszcze tylko rok czy dwa,
aż sobie poukładam. Wrócę i zabiorę.
Dźbik krowy poi i doi, Paulina nie wciągnęła się jeszcze do pracy, zdąży się przyzwyczaić!
– mówi Dźbik, jakbym to nie wiedział, ile lat trzeba, żeby tę ziemię, obcą komuś
dotąd jak zły sen, przywrócić do rodzenia. Dźbik świniakom gotuje, z koniem po podwórzu
galopuje, cieszy się, że wesoły, i świeżej owsianki do żłobu mu natrząsa, potem telewizor
ogląda, papierosa pali, pali i drzemie, zrywa się, idzie do pieca dorzucić, do spiżarki trochę
przed snem zajrzy, a kartofle zimne na stole jeszcze stoją, Kachna za nim z pokoju się rozwleka,
w drzwiach stoi, przeciąga się, oczy przeciera, wraca, telewizor gasi, siada i przygląda
się, jak Dźbik zimne kartofle wtraja.
– Jutro wyjeżdżam – mówię cicho.
Kachna odpowiada sobie i mnie uśmiechem od ucha do ucha. Dźbik wstaje, widać, że
ś

lipia mu się kleją, przeciąga się.

– To wy tu sobie pogadajcie, jak chcecie – powiada – a na mnie już pora.
W końcu złudzenia, z którymi przepychaliśmy się przez różne niemożliwości, nikną,
wsiąkają gdzieś jak woda w piasek. I czyż nie jestem jeszcze ten sam, który tam w albumie
na zdjęciu stoi wypyziały na przystanku, najgorzej ubrany mahometanin, z półksiężycami
na kolanach spodni, wzorowy uczeń, wierzący w darowaną bliskość świata! i w tę młodość
złudzeń, durnych, potwierdzonych opinią nauczycieli, niedowierzaniem kolegów, z ustalonym
faz na zawsze samopoczuciem cwałujący naprzód. Nie jestem pewien – od iluż to lat!
– czy na tę moją utrzymującą przy życiu ślepą energię więcej się złożyło kapitału własnego
czy dodanego? Czy też ten dodany przypadkiem nie był głównym budulcem? Co cię upoważnia
do takiej stanowczości, Zurleno, gdy się upominasz o swoje? Ja mięknę, bo nie wypada.
Zawsze były sprawy ważniejsze gdzieś dalej poza mną, przede mną, nie dla mnie. Do
tego trzeba mieć silny wzrok, żeby je dojrzeć.
Ale czy to taka zaleta? Porządkować świat to nie znaczy być tylko funkcjonującą maszynką
należytości. Zacząć od siebie to znaczy również zażądać budulca. Wcale nie raptem
ani niespodziewanie, za to coraz bardziej wyczuwalnie kończyć mi się zaczyna mniej więcej
wszystko, o czym myślałem zawsze, że dopiero niezadługo się zacznie. Moje życie
tymczasem mija się z tamtym drugim, które miało być pierwsze i jedyne, sam siebie mijam
i zaczynam żyć na wzór wszystkich, co tak gremialnie mnie mijają, spiesząc się na własne
imieniny lub drobne pokupki. Pewni swoich bliskich, że przyjdą. Wracam na opuszczone
miejsce po nich, a nawet po sobie. Misz–masz, maszynka wtłoczeń upodobniła wszystkie
twarze, w końcu,
któregoś późnego wieczoru
idziesz pustą ulicą
i doznajesz wielkiej niespodzianki
bo zawsze była taka zatłoczona a tu
ni stąd ni zowąd jesteś sam
i odczuwasz to jako przyjemność.


V

Idą i inni idą. Ależ ci ludzie tutaj nie pasują! Widzę, że ich własny sposób zachowania

background image

się w parku nie został jeszcze wynaleziony. Sam przeto naprzód wybiegam, wystawiam się
na widok, poddaję ich próbie: żadnym słowem nikt, przychylnością ni drwiną, żadnym
spojrzeniem nawet me odpowie. Ach, zabrakło maszynki wtłoczeń!
Hałaśliwi, i w genialnej ślepocie nie widzący, że coś piszę do nich na śniegu.
– Tyle tu tego piękna! – mówi ktoś drwiąco.
– Zmarnuje się, nie wyzbierasz!
Ale są i usilnie skrywający bezradność przybysze – już dumni z tego miejsca. A może
wkraczali tu wbrew sobie?
Za sobą słyszę:
– Któraż to godzina teraz, szanowny panie, może być? – To nie pasujący tu styl i zapomniany.
– Za dwadzieścia chyba będzie – mówię wolno, zachęcony powolnością w zapytaniu. Moje
kroki wybijają się z pośpiechu, on zaś dodaje i równa się ze mną, nie tracę właściwie niczego.
– Po południu, nieprawdaż? – Po południu. Piąta.
Dziękuje, po czym schodzi mi z oczu jakoś miękko, jak kolor pory szarej, już w nią wszedł.
Byłem po tamtej stronie wczoraj. Inną porą, choć miejsce to samo. Tyle że perfekcja.
Maestria ruchów, pełny sens.
Już na wchodnem natknąłem się, patrzę, a tu ktoś. Ach. Ktosia nieźle znam, chociaż – i nie
znam dotąd. To i nie widzę, jak Ktoś liczy się z synem niby to na kasztany, jak powinności
wymieniają i przeszłość na przyszłość, normalnie. Czas łagodny był, niby to jak nigdy. Więc
tym łagodniej każdy liczył, liczyli. A i my nie zwracając na siebie uwagi, mogliśmy się też
naobserwować
do woli, z pomocą ciszy. On, a Jakże, używał lusterka od samochodu, w którym
siedział, jako że nie była to pełna wymiana nawet z synem, jak równy z równym.
Postałem jeszcze chwilę, jakby z obowiązku obstawania przy swoim – skoro obserwował
mnie zza swej granicy – spojrzałem jeszcze raz, panoramą, ale widziałem, twarz miał
nadal nieprzenikalną, co w tych okolicznościach czytało się jakoś tak, że żadną miarą znów
w rolę Działacza nie dałby sobie teraz wejść. A jako takiego znałem go.
Na trzeciej dopiero, pustej ławce leżała porzucona gazeta, ale bałem się sąsiadować z tą
gazetą. Właściciel się ulotnił, profil pisma odstręczał? – odszedł, porzucił, Może już duchy
go do cna pochłonęły do tej pory. Siadłem na piątej, też w numeracji jeszcze punktowana,
zauważalna i w dodatku po ważnej stronie. Wyciągnąłem zaraź i swoje gazety, wciąż jeszcze
mi się śpieszyło. Bo i jak zatrzeć inaczej wrażenie z dnia, spotkania i tak dalej?
No i owszem, była jedna ławka specjalna. To na niej byłem nie tak dawno władczy, niemalże
zwycięski – takie przypomnienie coś znaczy. Pomogłem zmaltretowanej dziewczynie
uniknąć płaczu najpierw, a w końcu i wypłakać się. Więc było to słuszne zwycięstwo, i nasze
wspólne. Odtąd będzie sobie sama dalej próbować. Syciłem się widokiem jej uspokojenia –
teraz; kiedy brakowało mi tamtej dziewczyny najbardziej. Sam szukam wsparcia.
Gazetę rozpostarłem, żeby odbiec stąd, wczytać się w coś i rozpoznać, i mieć za sobą. Z
głuchą nadzieją – na co?
Podniosłem oczy, bo jednak byłem nie sam, bo Tutaj w ogóle nie jest się na dłużej samemu.
Mijały mnie obdarowane sobą pary raz po raz, dziewczyna strojna i aksamitna
miała Go, a on niemal z każdym poruszeniem Jej aksamitu opisywał powierzchnię tak wydatną,
tak pełną pod dłonią. On był niezbędnym trzonem tej harmonii Jej. I był. Pasował
kolorem tak świetnie do Jej aksamitu, szkoda jeszcze, że nie starczyło go na twarz.
Nie zauważyli mnie, oczywiście, i poszli dalej. Obie twarze docelowo zajęte.
Miałem dziś doprawdy i w tej gazecie dużo, a wyglądało wszystko trochę tak, jak marzyło
mi się, że wyczytam z niej więcej. O wiele za dużo jak na miejsce spodziewania.

background image

Chłopak inny, teraz po prawej – wskoczył agresywnie w liście między klonami, a wiadomo,
ż

e już jest po Tamtej Stronie, zaszeleścił, zawarczał, został psem. Ale nie tylko, bo

schylony i w rozkroku zaczął wyrzucać liście za siebie, już pies–kombajn. To było dla
dziewczyny wszystko naraz. Wprost dla nadeszłej, tuż za nim; w zachwyceniu, choć i w
bezpiecznej odległości stała – z boku, gdy tam coś rusza się i szumi, atrakcja, nawet lepszej
próby niż kombajn! Aż oba psy, oba razem, tarzały się w trawie. Jeden szczekał, a jeden
bezgłośnie. Ona jakby mu się wcale nie odwdzięczała.
Ja – gazeta. Choć tam nie było na pewno w kogo by wnijść i jak to nazwać. Nie chciałem,
a jednak byłem w niej, czytałem. Jak daleki by był dystans mój od innych, w ich
oczach i pojęciu (i tych pozostających nie opodal) – byłem już tylko jedną gazetą na pięć
ławek. I nawet nikt nie umiałby spojrzeć na mnie inaczej. Bo byłem nią!
Pan jeden, taki młody, wyłożył się na ławce sam, ale to w drugim końcu parku, dokąd
zabiegłem potem. Zabiegłem, bo już tak szybko uciekałem przed Gazetą. Gazeta mnie goniła,
a ja uciekałem przed szelestem. Pan leżał na ławce i obchodziłem go z początku z daleka,
bo było to Leżenie prawdziwe, a może nawet spanie. Leżenie pod mrok nadchodzącego
Spokoju. Takich nie należy nigdy płoszyć. Słońce dnia już dość się nabiegało z nami, teraz
pozostawało za nami, i to jest spełnienie. I może jeszcze niektórym wydało się, że to
oni za Nim idą, gdy przecież Ono odchodziło już z nimi także.
Pan Jeden był dalej przede mną i nawet gdy z daleka nań zerknąłem, odczuł pewnie to
moje spojrzenie, choć było nienatrętne. Widać, że tak było, bo otworzył sam łatwo oczy i
bez obrony, bez potrzeby obrony patrzył i patrzył wciąż.
Wiedziałem już, że bardzo chciałbym, teraz może najbardziej ze wszystkiego – tylko
poleżeć tak jak on. Otwarcie. I w zapadającym półmroku dalej zostać. Ostateczność.
Nie był to już czas, żeby zmieniać rolę. Nie czas. Może i ten, który od nas jest, stanie się
kiedyś wspólny, czeka na wszystkich. Gdy każdy, po obu stronach, będzie wśród nieznajomych.
Nikt nie będzie rozmawiał z nikim. A dzisiaj śmiejecie się z tego chociaż; to jeszcze.


VI

Proszę pana – powiedział kiedyś dobrotliwy szef szefowej – a może w ogóle to

wszystko nie składa się na jedno? To, że pan. urodził się na ten świat i że teraz tu jesteśmy
– może stało się tak tylko przypadkiem, bo w danej chwili ktoś trochę się zapatrzył, choć
nie wydawało mu się, że to jest wystarczający moment.
– Ale może właśnie mimo tamtego komuś nie jest teraz wszystko jedno? On miał jednak
własną metodę.
– Powinno się ukrywać takie rzeczy, to niejasny rodowód, proszę pana, trzeba ukryć
nawet przed własnymi dziećmi.
W takim razie od kiedy zaczniemy naszą prawdziwą historię?
Od pierwszej, jaką spotkasz, inteligentnej istoty. To tak jakbyś wyszedł sobie na powietrze.
Legnął na trawie przed płotem. I zaczął od początku układać świat. Ja, najmłodszy w
rodzinie Benia, beniaminek, jak mi wypominaliście! Muszę to za was zrobić. Uporządkować
i odnaleźć zasady!
Co widział beniaminek zza płotu, jak się tam schował? Mając widok rozciągnięty szeroko,
nie tak jak w swoim pokoiku na górce, mógł tu siedzieć albo i leżeć, i nawet z tak niska
widzieć niestłumione życie. Jak Tego prowadzi obok konia do zaprzęgu i udaje, oczywiście,
ż

e nie widzi poza tym nikogo; taki widocznie zły, i to nie na konia. Widać potem śonę,

jak go pyta, czy zwalił siano z fury, ale to takie tylko pytanie dla porządku, bez odpowiedzi,

background image

bo trzeba wiedzieć niby albo przypomnieć, w jakim się miejscu sprawy zatrzymały
i może dalej stoją. Długo potem widział, jak nikt nie chodzi za płotem, a drzewa czekają
ustawione rzędem – aż ktoś je policzy? Nie, same się odezwą, jak będzie po co, to jest, jak
ruszy wiatr.
W głębi to stał jeszcze stary dom pod klonem, akurat okno teraz na to drzewo wychodzi,
ale okno nowe. Stary dom i młody klon wejść w siebie nie mogły i został tylko klon.
Ale nic już z tego słyszenia co kiedyś, nic teraz, musiał tylko słuchać, jak co chwila samochód,
nie dom się odezwie, najwyżej zaklepcą o gorący asfalt kopytami konie, uciekające
przed swymi furkami. Klepce tu, klepce tam, klepce tam tam. Widział teraz na lewo bliżej,
jak Tego pędzi z wiadrem po wodę. Przy studni rozlewa do koryta i beczki, żeby to już
na bydło czekało. Które czeka tam gdzieś.
Potem pyta się leżący Tego. Czy jest jaka dla niego wolna robota. Coś widzi mu się, że
pojadą grabić łąkę – nie po to tu leży, żeby tam nie grabić, niechaj Tego wie, powinien
wiedzieć zawczasu, że nie po to się położył.
Nie, Tego nie pojedzie grabić łąki, lecz uzasadnia to jakoś dziwnie i zgrabnie. „Mam,
mówi, lepszą tego robotę na oku!”
To jaką lepszą robotę Tego miał? I tu już Benia znów ciekawy, lecz obwąchując to podstępne
zaproszenie się nie pyta. Leży. Słucha. Jak gdzie czasem kura zagdacze i wpadnie w
ten nieprzyjemny nawyk, nie przestaje.
Słyszał siedząc–leżąc dłużej prawie już to wszystko, czego na pierwszy słuch nigdy się
nie usłyszy. Ale i zapominał szybko, co słyszał. Nie zostawało to widocznie w słuchu. Był
tam, tuż za płotem, ale i w oddaleniu. Czas się stawał. Ale czas nie był znów taki rozległy
jak siła tego, co słyszał.
Jak pies jaki zaszczeka. Albo zabzyka z bliska pszczoła. Ktoś wali młotkiem po pleszkach
gwoździ i tak zbuduje sobie dach. Za większym pomrukiem niż pszczoła albo trzmiel
to mógł wpaść w oko nawet samolot. Czasem zdarzało się, że jakiś Cham–kierowca wypowiadał
się po swojemu do spacerującej środkiem asfaltu krowy. Tymczasem Tego siadał na
dragi sprawione do wożenia siana i wyjeżdżał. Po drugi już pokos, bo był suchy, znaczy po
otawę, a to już zbierania czas. No i muchy też różnie wrzeszczały, bezczelne i nieznośne.
Co tam jeszcze Benia mógł słyszeć? Słońce po cichu głowę mu rozpalało, a niby to siedział
w kapeluszu, głowa mu się mało pociła, leniwiał, ale może i miał chęć do roboty. A
roboty jest moc! Wtedy przynajmniej nie musiałby siedzieć czy nawet leżeć za płotem.
„Marchewki przynieś!”, krzyknęła na odjezdnym Tego żona i Tego by może nawet się
zawstydził
i nie przyniósł, ale ponieważ pracował ciężko, nad niczym się więcej nie zastanawiał
i przyniósł. Od marchewki jeszcze popędził do chlewa, bo prosiaki kwiczą, a jeśli tak
inteligentne, będą dalej kwiczeć i nie przestaną, jeść trzeba dać. Dać im, czego chcą, zatkać
gębę, jak powiadał szef szefowej o swoich szefach. A Tego ma jeszcze krowę przewiązać
przed swoim odjazdem na łąkę i Benię zabrać po drodze, gdyż dostatecznie długo półleżąc
musiał zrozumieć, że wozić siano w pojedynkę to jest za ciężka robota dla Tego. I niedo-
brze by to świadczyło o stosunku Tego do gościa, gdyby tak już całkiem z jego pomocy
zrezygnował. Teraz tylko dać się ściągnąć na drugą stronę płotu! Niech zaprosi.
I w końcu już wiem, jakbym tego nigdy nie wiedział, że na wsi tylko robota jest panem.
Wracanie siana dla dobrego siana. Dobre siano, całe bez reszty, do skrzętnego odwiezienia.
Dla dobrze odżywionej krowy. Kiedyś tego nie miała, teraz niech ma. To mająca
satysfakcjonować
nauka i praktyka. To jest główna wartość dodatkowa, którą wieś zaniosła do miasta.

background image

Nie tylko ja i Tego wymieniamy się światem. Ale tam jest działanie konkretniejsze: zanieść,
przepełnić tym samym. Reszty się nie zauważa, reszta obca. Najwyżej dziwi ich albo
i napełnia lękiem.
Jaki jeszcze może byłem? jaki mogę być? Te pytania, tylko moje, zatrzymują mnie w
chwili wytchnienia. Może na to są tu najlepsze warunki?


VII

Twarz smutnego, śmiejącego się, starszego. Obraz dwuczęściowy, dołem powierzchnia
gęsto pofałdowana od starości, no i jest jeszcze ten uśmiech. Szyld wystawiony, ale nieśmiały.
Górą, nad kulką nosa tuż, przygniatający skrzydełka uszu kapelusz, wciągnięty tak głęboko,
ż

e twarzy niepotrzebny już uśmiech. Ale oczy nim obleczone, dwie głębokie szpary.

Wąskie, niedosięgłe, pokryte naroślą twarzy.
Bogactwo doświadczeń? Fałsz bogactwa?
Bogactwo doświadczeń to dobre, gdy się mówi butnie do młodych. Ta twarz go zwyczajnie
boli; choć może ledwo ciąży, gdy bólu nie czuje. Jedyna tajemnica tego uśmiechu.
Nieśmiałość prawie na życzenie. Uśmiech rzadki gość. Ale przyzwyczajenie widoczne,
poukładało
się równomiernie w fasadach fałd. No i twarz ciągle jest i jest. Twarz, z którą
rozmawiam.
Popatrzmy jeszcze na to wszystko bez pośpiechu. Jak na jedną z wielu rzeczy, które czas
trochę zaniedbał.
Cóż, anulując działanie czasu, mogę postawić naprzeciw twarzy?
Daleko cieniuje pamięć, aż do szarości popiołu prawie. Wyblakłe zdjęcie. Grupa
młodzieniaszków.
Obwieszeni na postumencie wokół Siłacza, niepewni, jaki wyraz twarzy
przyjąć, ale właśnie dopasowują się ciałem do jego ramion, nóg, maczugi, nawet do głowy
Herkulesa. To ostatnie nasze wspólne zdjęcie; zatrzymuje w pozycji prących do przodu – w
czas, kryjący niespodzianki dla każdego, nawet jeśli sam podyktuje wszystko. Ta nieruchomość
prących do przodu to jest jedyna naprawdę zmienna sytuacja, jaką sobie przypominam.
Co do obstawy Herkulesa – o dalszych losach dało się kilkanaście lat później już nieco
słyszeć. Pierwszy, najskromniejszy chłopak w klasie, ale pilny, został lekarzem i doprowadził
do tego, że w jego miasteczku wybudowany został szpital; z Pierwszym w roli zasłużonego
dyrektora, który bierze łapówki. Drugi też został lekarzem, bo tak kazał mu ojciec,
a wtedy to był jeszcze dość intratny kierunek, zwłaszcza gdy się osiadało na prowincji.
Drugi nie był zdolny, samo przygotowanie go z łaciny zajęło mi dwa lata, jest dzisiaj docentem
w stosunkowo lepiej płacącej wewnątrzresortowej klinice. Trzeci, syn samej szpicy
w lokalnym stożku władzy, już parę lat później nikogo z nas nie poznawał, w restauracji
zamówienie zaczynał od pół litra na jednego (wtedy się jeszcze zamawiało najwyżej
ć

wiartkę, albo setę, albo i pięćdziesiąt gram). Pracuje podobno gdzieś w fabryce na etacie

inżyniera, nie wypadł z klasy. Tylko Czwarty, przewodniczący szkolnego koła ZMP, który
poszedł na politechnikę, oczywiście na podstawie dyplomu przodownika nauki i pracy
społecznej, zdobył się na charakter, bo gdy się zaczęły kłopoty na wydziale zbyt awanta-
ż

ownym, przeniósł się na inny i ukończył studia, choć trójkowe. Pracuje jako szeregowy w

przemyśle. A Piąty, najmniejszy, co tam uczepiony pod maczugą wisi – no, jak myślicie,
kto zacz?
Pamiętam i dziś tamto swoje zdziwienie, oburzenie nawet, że się śmią zestawiać z Herkulesem,

background image

choć i mnie w to wciągnęli. I to sąsiedztwo śmieszne, ja, najmniejszy w klasie,
obok Herkulesa! Tak, ale odtąd właśnie to był mój wybór. Zgodziłem się i tak siebie zobaczyłem.
Niezły dowcip, prawda? Niezły dowcip.
Stali równi, w miarę wyprostowani. Myśleli pewnie, że życie to jak mechanizm samoczynnie
napędzany, wystarczy się udzielić. Potrafili być obojętni dla wszystkiego, co poza
nimi. Miejsca po drodze przed – były do zajęcia. Oni już we wszystkim ułożeni i do
wszystkiego gotowi! A ja – materiał raczej niepewny, podatny na wstrząsy i wpływy i też
ruszający w drogę.
Gdy zacząłem pracę w Przepisywalni Cudzych śyciorysów, też miałem problemy z kolegami,
ale to boczny trop... Był tam również ktoś, jak się okazało, w sytuacji troszeczkę
podobnej do mojej, choć ustawiony na wyższym stanowisku i w pionie technicznym – właśnie
jako jego szef. Inżynier Leszcz mianowicie. Szef, innych inżynierów i nie za bardzo
przez nich lubiany, który szukał towarzystwa wśród skrybów. Stylizowałem mu czasem
różne propozycje do Centrali, które nigdy nie doczekały się nawet odpowiedzi. Inż. Leszcz
strzelał często takimi pomysłami, że jego podwładni, w końcu fachowcy, a nawet i dyrektor,
nie wiedzieli, co myśleć.
– Panie kolego, powiada inżynier L., patrzę już trochę dłużej na pana i zdaje mi się, że
nie lubi pan przebywać w towarzystwie tylko jednej pani! Czy się mylę?
Umiał przygadać ten inżynier, każdemu inaczej. Ale i niepotrzebnie pytał, bo się nie
mylił. śe nie znoszę długo jednej, nie znaczy zaraz, bym nie znosił innej, i to nie wiem jak
długo! Ale on zaraz, nie czekając na odpowiedź, jakby mnie po cichu czytał:
– Otóż powiem panu, i wziął mnie pod ramię, a ja czułem się jak złapany na wędkę, może
tak mi trudniej będzie zaprzeczyć lub sprostować – powiem, powtórzył wykręcając głowę
do góry jakoś ukosem, jakby złapał wątek, że nie uważam, aby to miało dobry wpływ
na wykonywanie przez pana tutejszych obowiązków.
Też się znalazł! Wykręcił głowę z powrotem i odszedł. Jakby nie martwił się, co ja sobie
pomyślę. Co mają dziewczyny do moich obowiązków! Ja się tu rozpraszam?!
Albo może tak? Czy ja się w ogóle rozpraszam?
Nie myślałem o tym nigdy, bo przeciwnie – czułem zawsze, że skupiam się coraz bardziej.
Na nowym obiekcie od nowa. I mówił mi jeszcze Leszcz, który wziął mnie na wędkę,
ż

e ja się niby ślizgam po powierzchni ważnych spraw, czyli prywatnych. On, inżynier

mi to mówi i jeżeli tego sam me zrozumiem, to mi wyłoży łopatą, jak będzie trzeba.
Ale nie wyłożył, nie zdążył odbyć tej drugiej ciekawej rozmowy inż. Leszcz, niezadługo
odszedł od nas, gdy dyrektor zawiódł się na jego wynalazku, który jakimś cudem miał
uratować nasz cały roczny plan.
Zostawiony własnym domysłom uświadomiłem sobie, że inż. Leszcz, od dawna już lekceważony
wyżej i na dole, musiał być zarazem niebezpieczny. „Wy tu zamiast mobilizować
ludzi, tylko chodzicie i prowokujecie!” Nie było to całą prawdą, bo dzięki niemu coś
tam w zakładowej technice się działo. Ale powszechne było oburzenie, że taki ktoś, „kto
jest zawsze przeciw”, może być na kierowniczym stanowisku!
Zaskakiwał, umiał przeciwstawiać się wszystkim, był pewny swego zdania. Zastanawiałem
się, co mu dawało siły do tego, by przy swoim obstawać?
Jakże go chciałem teraz spotkać! Prowokował mnie z pewnością do zejścia na złą drogę,
którą kroczył, ale rozterki moje, póki co, chciałem wyjaśnić. Nikomu się z nich więcej nie
zwierzałem, byłem dalej namiętnym poszukiwaczem Wszystkiego. śądałem ideału od ży-
cia, nie żadnej tam metody! Wierzyłem, że dla każdego jest on gdzieś ukryty, a więc istnieje
i mój własny ideał, trzeba umieć doń trafić!

background image

Czy zna ktoś z państwa dwu średnio wykształconych panów, jakimi byli messieurs
Bouvard et Pecuchet! Przez te kilkanaście lat to ja nimi byłem, za obu. Eksperci wszystkich
zawodów naraz i bez wyjątku. Wędrujący przez przesąd wiedzy i kopulencje tych wszystkich
przesądów.
Przeżyłem dotąd przesąd muzyki. I przesąd poezji. Przesąd recepty i wytrycha! Powodzenia
i odwagi! Uległości i oczekiwania.
Przesąd celu! Ile ich może być? Nie mógłbym wymyślić choć jeden (i kolejność), pierwszy
w kolejności?
Ktoś, człowiek starej daty, mówiło się: „o dobrych manierach”, telefonuje i umawia się
na wiele dni naprzód. A z kim się umówię – do tyłu? Z człowiekiem nowej daty? Gdzież
oni są! A kto się uczył i nauczył na brakach, gdy żyje się tylko odtąd... i do jutra.
Ktoś idzie. Idzie po schodach z innymi pospołu, już są naprzeciw kolumn, wszyscy wyróżnieni,
zaproszeni; inni patrzą na nich, jak są dumni, bo idą i są. No tak, ale – jak ruszyć,
gdy się jest na miejscu tych innych?
Zaglądam przechodniom w oczy, patrzę, by się z nimi zrównać, z tym kimś, jakimś, z
grona. Taka jest moja powinność wobec demokratycznego ducha czasu. To gdzie ja w taki
sposób mogę zajść? Idąc i nie idąc. Zapytałem kiedyś dziewczynę:
– Dlaczego chodzisz półtora kroku za mną, kiedy ja chcę być przy tobie. Także i w kawiarni
siedziałaś milcząc, a przecież widzę, że o mało nie wybuchniesz.
– Może masz rację, odpowiada. Ale jak byłam mała i zrobiłam coś, to mnie ojciec zaraz
za to pochwalił. Zamiotłam izbę albo co – wszystko było dobre do chwalenia. Jak zjadłam
zupę, to też. Nie mogę zrozumieć tego dziś. Dzisiaj mnie nikt nigdzie.
– A może już stałaś się dorosła? Kogo ci brakuje więcej: ojca czy siebie?
Patrzy, długo na mnie patrzy i nic nie rozumie.
Nikogo, kto by zechciał podjąć ruch w nieznane, pożądane.
Już może i mnie brakuje siebie?
Już się obawiam, że będę musiał postawić tu zasadnicze pytanie. Sobie. Dokąd mianowicie
szedłem tak żyjąc. A może jeszcze bardziej zasadnicze: czy miałem jakąś dostatecznie
ważną przyczynę, by tak żyć? Na to muszę powiedzieć od razu, że nie miałem.
Spodziewałem się długo, że uda mi się takie pytania przemilczeć. Na nie odpowiada się
zawsze, każdym gestem, krokiem, pomyśleniem. Albo nie odpowiada się wcale. To nie jest
rzecz na wypytki, a nawet mało do zwierzeń. Gdyż tylko z całego ciągu odpowiedzi wywieść
można kiedyś ważny wątek. Z tego, jak się udzielamy okolicznościom, z czym wychodzimy
z różnych przypadków, w których znaleźliśmy się bez wyboru. Tak życie samo
ocenia nas, i raczej sprawiedliwie.
Przeszłość opisana mówi o nas. Ale nie każdy nasz zamiar, nie każdy i czyn.
Przywiązywałem wagę do tego, co jawiło mi się w myśli luźno, nie wołane. W okolicznościach,
które by nie były zbyt nachalne, do odpowiedzi nie zmuszały; wielokrotnie podchodziłem
domniemaną drogą. Dla większości, jak sądzę, podobną, a nawet wspólną. Ale
gdy nie zawraca nas twardy los, ciężki wypadek, choroba, bliska śmierć? Człowiek żyje nie
własną siłą, jak mniemamy. A dopiero ustanie warunków do życia w tej przypadkowej
formie odbiera jak zły los.
Kiedyś bywając na łące, bez świadków, miałem okazję zastanawiać się nad tym, co będę
robił w życiu, które, jak uważałem – było bardzo daleko przede mną. Rozległość miejsca
proponowała mi każdą drogę jako możliwą. Ale to, co się na dalekim horyzoncie w pięknych
obrazkach chowało – nie wsparło nigdy mojej zdolności do czegokolwiek. A każde
nieruchome nowe miejsce łączyło się szybko z nieruchomością we mnie. Trwałem w nie-

background image

mym wyczekiwaniu. W poplątaną strukturę nowych spraw wchodziłem mało pewny siebie.
Gdy obyczaj i naśladownictwo – to było wszystko, co nam proponowano.
Nawoływano do uczynienia zadość porządkowi. Dojdziemy tam, gdzie jest przeznaczone,
powiadano. Wiara niech się spełnia choćby zaraz.
Więc z nikłą odpowiedzią brnąłem znów, we wszystkie strony, nigdzie. Chciałem słuchać
tego, co szeptano, pragnień zagłuszonych. Aż okazywało się, że zbyt długo wierzyłem
spokojowi, który mnie we wszystkim urzeka.
Doświadczony klient nigdy nie liczy na możliwość kupienia czegokolwiek wieczorem.
HANDEL WIECZOREM. A że ma rację, o tym świadczy przygoda naszej czytelniczki,
która wychodząc z pracy po godzinie 19 chciała kupić chleb i konserwę rybną. Okazało się,
ż

e w mojej ulubionej Gosposi pisze czytelniczka nie było ani kawałka chleba tylko karteczka

z powodu choroby personelu – Na szczęście w Supersamie personel był widocznie
zdrowy i chleb kupiłam robiąc jednocześnie bardzo duży spacer. Osiedle Bródno jest coraz
ładniejsze. Podrosły krzewy, urządzono trawniki. Nie we wszystkich domach -jednak dobrze
się mieszka. DOM BEZ GOSPODARZA. Lokatorom budynku przy ulicy Krasiczyńskiej
wydaje się on zupełnie pozbawiony gospodarza. A przecież może być inaczej. W bezpośrednim
sąsiedztwie przy ulicy Kondratowicza i Zaperta nie sposób nie zauważyć lśniących
szyb. Warto by administracja dostrzegła różnicę wkładu pracy obydwu gospodarzy.
W LEGNICY LUBIĄ TEATR. 16 premier – ponad 120 tysięcy widzów. „Quo vadis?” –
do filharmonii. Ale nikt nie pisze, gdzie ona jest i co dają. Nie każdy jest taki Meloman,
ż

eby wszystko wiedział zawczasu. Kilka razy, kiedy chciałam przejrzeć Dziennik Ustaw

czy Monitor, otrzymywałam w moim dziale kadr odpowiedź, że zbiory są do użytku tylko
wewnętrznego. Rada zakładowa też nie dysponuje żadnymi przepisami, radca prawny
zatrudniony
jest na część etatu, zaś egzemplarz układu zbiorowego podobno gdzieś zaginął.
Czytając Trybunę przynajmniej widzę, że nie tylko ja mam kłopoty z uzyskaniem podobnych
informacji. Inni czytelnicy też pytają. Pociąg pospieszny relacji Kraków–Gdynia
zgodnie z rozkładem miał odjechać z Dworca Głównego o godzinie 22. W OSTATNIEJ
CHWILI. Nagle o godzinie 22.15 poinformowano pasażerów przez megafon że wyjątkowo
pociąg będzie podstawiony przy peronie czwartym. Pasażerowie z walizkami pośpieszyli
na ten peron. Po licznych perypetiach ogłoszono wreszcie, że pociąg odjedzie regulaminowo,
to jest z toru przy peronie trzecim. Dopiero w pół godziny po odjeździe pociągu ustalono,
ż

e jednak przy peronie czwartym. GOŚCINNY WYSTĘP WŁOSKIEGO TENORA.

Zawinił brak nadzoru nad informacją. ŚLADEM NASZYCH INTERWENCJI. W związku
z nieprzestrzeganiem przez personel sklepu w – – – przepisów antyalkoholowych naczelnik
miasta i gminy uprzejmie informuje naszą Redakcję, że cofnął zezwolenie i rozwiązał
umowę o pracę z personelem spółdzielni. OBSERWACJE. Prokuratura wojewódzka ustaliła,
ż

e w ostatnim okresie nie odnotowano już skarg obywateli. W spożywczym sklepie

przy Pruszkowskiej na pytanie jakiego rodzaju to są jabłka ekspedientka działu warzywniczego
odpowiedziała, że nie wie, jabłek nie lubi, więc w ogóle nie jada. W sąsiednich zaś
Delikatesach znajduje się w sprzedaży szampan z napisem w języku węgierskim. Kierownik
sklepu powinien przekazać pracownikowi informację o jakości towaru pierwszy raz
dostarczonego!
W Piastowie każdego wieczoru na wąskie uliczki zajeżdżają berliety i wyładowane
towarem wozy ciężarowe. Zostają na noc pod domami kierowców. Rano autobusy
wracają na trasy, a ciężarówki jadą w dalszą drogę. Pyta czytelnik NAZWISKO I ADRES
ZNANE REDAKCJI czy tak powinno być? DAR DLA CZD. Przecież towary z ciężarówek

background image

narażone są na kradzież! JESIENNE PORZĄDKI NA OCHOCIE. NACZELNIK SIĘ
PYTA. Czyżbym nie był w tym czym jestem – tak najbardziej sobą?
Drogi Benja!
donoszę ci iż czuję się dobrze: chodzę na zabiegi co drugi dzień na przemian na elektryzację
i masaż gorzej mi z goleniem gdyż do miasteczka 3 km Z posiłkami dobrze tylko nie
mogę wszystkiego i musi się zabierać nawet uszczypliwie powiedziała śe chyba ma mnie
nosić. Do nas przydzielili drugiego gdyż jeden z staruszków zachorował i odesłali do Lublina
do szpitala a przysłali nam drugiego młodego taki jak ty i nawet zreperował mi długopis
gdyż nie pisał rozmawiałem z administratorko na konto mego powrotu to ona powiedziała,
ż

e jeszcze za wcześnie o tym mówić i że przed wyjazdem wezmą ode mnie pieniądze

na autokar gdyż tak stobą rozmawiała, dała mi telefon ale ona sama zatelefonuje gdyż
ja tego sam nie zrobię a może gdyby ja wiedział dobre połączenie toby od razu.
W sobotę znalazłem fryzjera, a w niedzielę wybrałem się na stację pieszo dowiedzieć się
jak pociągi kursują: dowiedziałem się u kierownika ruchu że stąd odchodzi o 12–ej i zachodzi
– 15, w piątek dn. 28 przyjechała do Lipowej Góry Irka z wczasów Augustowskich
widziała tam Felę powiada że Fela bardzo zmęczona więc mało pisze a Teofil za to mocno
obrażony i nawet zrobił awanturę małą awanturę że Fela mało pisze a jemu się przykrzy.
Jak ja napiszę to choć przeczytasz bo gdyby ci mówił ustnie to słuchać by nie chciał... i
dużo można byłoby napisać całe księgi ale drugim razem tylko przez papier do was mogę
mówić muszę mieć żelazne nerwy
Około 9.8 przez Lipową przewaliło się około 10–tanków i tyleż przedemonstrowało w
kierunku na południe na poparcie noty: byli ubrani w pilotki i mieli czerwone (małe) chorągiewki
niemiłe to nowinki tobie ale prawdę trudno ukrywać
Jola smarkula ciągle przypomina, że to wszystko mamy – mama dom pobudowała mama
krów nachowała mama ziemi nakupiła u ludzi, a wtenczas kiedy tobie wysłała na zastrzyk,
to do matki z gębą jak bez wiedzy tatusia powiem tatusiowi
piszesz w liście do mnie że się wahasz czy przyjechać jak ja byłem w świecie to nie czekałem
aż mnie matka a nawet ojczym czy brat poproszą tylko do domu do matki jechałem
zawsze i znalazłem czas Wiedziałem że zrobię niespodziankę i przyjemność bądź głównie
powściągliwym Ojciec
ps. Baśń
wół i żaba
na łące żaba zobaczyła wołu i chciała wielkością jemu się dorównać
i nuże się nadymać dęła się dęła
i w końcu pękła
wół i żaba
ż

abina łące zobaczyła wołu ź nim się

zrównać i nuże nadymać się, dęła dęła
aż się rozparła, oszalała!


VIII

Może to rzeczywiście powiem wszystkim zebranym?
Zebraliśmy się tu, poschodzili tutaj...
Znowuś zostajem dzisiaj dłużej! Jakby takie to ważne...
Za wcześnie on ku przodowi, oj za wcześnie!
A teros musi się wygłupiać!

background image

Gwar coraz gęściejszy, prelegent siebie ledwo słyszał. Zebraliśmy się tu, poschodzili...
Przez słowa, dym i intencje, opór wyrażany jedynie przez bierność wyczuwał, że nie potrafi
wiele, choć jeszcze nie zgaszony mógłby...
Niech się wygada. I nie mówi o sobie, a o nas!
Tak, chyba musiałem nie pomyśleć. Do każdego z was, moi drodzy koledzy, potrafiłbym
się dobrać z tym, co mu pasuje – do każdego z was! Ale każdemu kończy się kiedyś,
co sam zaczynał! Każdemu. Mnie też. To i wspólnych tematów na składzie brak. Chwilowo.
Całe danie wam tylko pokazać na tacy, a ja jestem tym daniem. Wykonanym pośpiesznie,
w przejściu z czasu letniego na zimowy, albo z zachodniego na wschodni, a może odwrotnie.
Nasza Centralna Przepisywalnia nie zauważy nawet, że gdzieś taki jest. Przepisywać
możemy tylko cudze życiorysy, to jasne.
Chciałem zgłosić wniosek, korzystając z tak licznego gremium, jedyny, jaki mi się nasuwa...
Nasza maszynka powinna być sprawna, powinna jeszcze być sprawniejsza, niż jest,
każdy to dzisiaj mówił, a ja mówię, niech każdy choć przez chwilę, dla zmiany i świeżego
powietrza, zobaczy siebie od zewnątrz, nasze życie się przecież nie zaczęło i nie zaczyna,
mamy czas! Przecież to nas może obchodzić, no nie? Dotąd treść jutra zawsze zaczynała
się od jutra, a ja bym chciał wyjątkowo, żeby coś się zaczęło dziś! I chcę jeszcze powiedzieć
tylko, że cieszę się, że się znalazłem pośród was, koledzy! Cieszę się, ale chciałbym
też niezadługo wiedzieć...
Co się zaczęło? Czego on znowuż tak się cieszy?
Parę głosów nowych odezwało się na sali i zrobiło się trochę głośniej. A potem ucichło.
Nikt na temat. Ta cisza jakby się gruntowała i wtedy błysła nadzieja wszystkim na to, że
zebranie się kończy. Tak, nikt już po mnie nie zabierze głosu. Na salę padł trąd. Wstawali,
wielu wychodziło już. Nic się nie zmieni.
Jak cofnąć się do siebie – wejść właśnie w to, od czego przecież zależę! Wejść, żeby
móc stamtąd wam się przedstawić.
Byłem tancerzem. Pamiętam, jak starannie przygotowywano ten występ. Nim zacząłem
tańczyć, ambarasowano mnie rozmówkami, pytaniami. Potem sam pośrodku stałem, z
niepotrzebnego
ocknięty, by wybierać rolę, nawet twarz. Partnerkę wybierałem z grona czekających
daleko za kulisami.
Gdybym nie poruszył którejś tam swoim wezwaniem niemym, intencją – stałaby dotąd
w cieniu, zamurowana czekaniem! śadna nie potrafiła w tym przenikliwym świetle odmówić
sobie udziału w naśladowaniu moich myśli ciałem! Mój gest, mój taniec wybierał, dopadał
jej oczu i nóg, poruszał nawet zakrzepłą i despotyczną zapamiętałość, aż wyglądało
to jak zaplanowane wyjście, jakby ktoś niezależnie od aktualnego zamiaru wchodził w mój
milczący świat i odchodził, to jest odchodziła od siebie, przypadkowej, czekającej. Dla
mnie, ale i zarazem dla czegoś tam, co dyktowało jej spoza! Wielu miało siebie w tym
widowisku.
Coś, co pragnąłem posyłać do ludzi, nie wracało do mnie, ale i nie zostało uszczerbione.
Na początku stawałem się coraz pewniejszy swej mocy. Aż doszedłem do przekonania,
ż

e za tym moim talentem nie stoi nic, absolutnie nic.

Kiedyś tylko jedna dziewczyna dopatrzyła się oryginalności w mojej... ręce. Trzymaniu
jej, gdy idę.
– Ty jeden, powiedziała, zostawiasz ją za sobą tak, jakbyś coś siał, a może kogoś zatrzymywał.
I przechylasz głowę zawsze w jedną stronę.
– Nie mogę złapać równowagi, odparłem – nie spotkałaś nikogo takiego przedtem?

background image

– Nie pytaj już lepiej! – odburknęła. I po chwili:
– Kiedy ja dla ciebie go zostawiłam.
– Zostawiłaś? Kogo?
– No, Andrzeja, znasz go. Zostawiłam go samego w łóżku, jak był chory – rozpłakała
się, biedactwo, nad niedolą jeszcze biedniejszego.
– Miał wysoką gorączkę!
– Powinnaś raczej do niego wrócić – jeszcze tak leży?
– To taki jesteś! Za wszystko, co dla ciebie zrobiłam! Rozpłakała się na dobre i wreszcie
byłem czemuś winien.


IX

A ja będę odmawiała, odmawiała, odmawiała. Aż czasem wezmę i się zgodzę. Przynajmniej
miłość i te rzeczy chciałabym w dzisiejszych czasach mieć nie zmienione; i kulturalnie
podane, no nie? Czy ja chcę za dużo? Za wszystkie biegania i stania, za wysiadywanie
tylu godzin! Każdemu się coś należy, a dla mnie akurat to! Pracownicy Hurtowni WSS
dopominają się u kierownictwa zlikwidowania podręcznego magazynku, z którego rozchodzi
się woń zepsutych produktów. Od Redakcji: w wyniku interwencji Działu Listów inspektor
związku zawodowego stwierdził, że podręczny magazyn artykułów spożywczych
został wreszcie zlikwidowany. W INTERESIE KLIENTÓW. Tak więc w interesie licznych
rzesz amatorów jogurtu twierdzę, że nic nie powinno stać na przeszkodzie, aby problemy
regularnych i dostatecznych dostaw – zresztą przemawiają za tym względy społeczne,
ekonomiczne
i zdrowotne. KTO KOGO? Polmozbyt wypróbowuje cierpliwość i odporność
swego klienta. TYLKO samochód nie wychodzi na tym dobrze. ROBUSTA NIE
DROśEJE. WZROST CEN CUKRU. Nie trzeba nikogo przekonywać. BEZ ZIELONEJ
FALI. Nie trzeba nikogo przekonywać, jak duże znaczenie dla ruchu kołowego ma dobrze
działająca sygnalizacja świetlna. W Poznaniu drogowcy dorobili się takiej sygnalizacji.
Ppłk KAROL DELUGA KOMENTUJE. Pieszy na jezdni. Bezpieczeństwo pieszych na
drodze w dużej mierze zależy od nich samych. KOMU „PLACÓWKA”. Nowe filmy polskie.
Znaczenie światopoglądu. ŹRÓDŁA SUKCESÓW. Nie wiem, który to już raz z rzędu
zdarzyło mi się kupić jajka ze stłuczkami. Widziałem już sklepy, w których wybiera się jajka
na własną odpowiedzialność. I wystawia się aparacik do kontroli świeżości. Wszystko to już
widziałem w naszym mieście. Wysokie odznaczenia Teatr rumuński przyjeżdża do Tarnowa
Jak grać komedię. NASZYM ZDANIEM. Koordynacji brak Z pól i ogrodów dla załóg A
było tak... KOMU WIERZYĆ? Bez ważnego biletu Poezja konkretna Dwa tygodnie z wiadrem
po wodę. DOBRY PRZYKŁAD. Mam niedowład obu nóg Zwróciłem się do Zakładu
Usługowego i – tego samego dnia przyjechał do mnie Kierownik Następnego dnia otrzymałem
gotowe okulary. śYĆ TWORZĄC! A ja będę odmawiała odmawiała odmawiała!
A ja pragnę. Głupio, co? Kto pragnie, a nie działa, stwarza pożywkę dla zarazy – powiedział.
Niejaki William Blake tak powiedział. Więc pragnę i działam, choć trzymam się z
daleka od miejsca, gdzie mógłbym coś znaczyć. I tam wcale, nic me znaczę! Więc może
coś zdziałam – – w lesie?
Kiedyś dawno temu zapragnąłem czegoś najprostszego – zostać świętym. To nie była
kwestia ambicji czy naturalny wybór drogi, która się podoba. To był Cel na miarę potrzeb.
Wyrwanie się z tego, co jest. Teraz też, jak człowiek, który się nagle ocknie, zauważam dookoła
siebie tylko dzikie przypadki; i że one mnie szczelnie otaczają.

background image

ś

eby tylko istnieć dalej, muszę w którąś stronę pójść. W którą.

„Położyłem się wtedy na drodze i wyciągnąłem rękę w niewymuszonym geście, choć nie był
to gest człowieka potrzebującego pomocy.” Tak piszą inni. „Oczywiście, nikt mi ręki nie podał.”
Przypadek staje się epidemią.
„Pośród bliskich przecież stoisz.” „Ale słuchać nie ma kto.”
Wierzymy już nie sobie, lecz chwili. Nie pamięci, ale szczególnemu zapomnieniu.

X

Położył, się na plecach. Patrzył, jak chmury przepływają za oknem. I czuł się tam bardziej
niż kiedykolwiek.
Wracał.
Gdzie był, tylko dawno temu, gdzie jeszcze nikogo nie zdążył poznać. Ale że pozna
wielu, w to Wierzył. Tak, na pewno.
Za tą pewnością wszedł w sen.
A chmury płynęły dalej. W nim, poza.


XI

Szukasz regularności w układzie gwiazd? I znajdujesz, są widoczne. Budzisz się lekko,
czujesz się wypoczęty i masz siłę. Do przedsięwzięć jasnych i konkretnych.
Idziesz i inni czują się odpowiedni do roli, która jest wspólna: macie wyzbyć się swoich
sił! Jesteście tu po to, by je zlekceważyć i poświęcić. Jesteście wszyscy dopiero do uformowania
– trzeba umieć zacząć wszystko od nowa, bo tamto nie wyszło.
Zaczynasz iść, więc jesteś. Idziesz z innymi, więc większa sprawa. Nie dopytujesz się o
wygodne miejsce. Płaczesz, zarzekasz się, ale idziesz. Iść lepiej.
Lepiej jest i Anka klnie, wyzywa wszystkich od najgorszych. Uważają, że jest słabsza,
niech idzie w środku rządka. Bałbym się iść w środku rządka, bo noga może się obsunąć
wcześniejszemu. Ale Anka idzie.
Walczę, by iść jako pierwszy. Często udaje mi się wysunąć na czoło? Pierwszy może się
zachwiać i nikt go nie podtrzyma, ale boi się tylko o siebie.
Długo wszyscy idą, równo i bez zatrzymywania. Co jakiś czas, gdy uda mi się wyrobić
te kilka lub kilkanaście metrów, czekam na nich i nabieram sił. Odpoczywamy też co jakiś
czas razem, ale oni w sumie krócej ode mnie. Sama myśl o ruszeniu albo o tym, że ktoś już
na zmianę ruszył, wyrywa wszystkich ze stania.
Wyrywałem się często, by iść pierwszy. Za słaby jeszcze jestem, żeby iść w szeregu.
Ale nie patrzę tu, patrzę na Górę. Mało mnie tam, ale idę z nią. Tu podkładam krok.
W kotlince, kiedy doszliśmy, jacyś już się opalają.
Jak oni tu przyszli?
Dotąd niosłem narty, mój przyjaciel buty. Oddaje mi teraz, bo się wycofuje, zostaje tu.
Będę miał zajęte obie ręce, żadnego zamachu. Wreszcie, kiedy po godzinie ujrzeliśmy
szczyt, obok na spadzie góry ukazała się stacja narciarskiego wyciągu. Wszystko jasne.
Ratownicy mijają nas żwawym krokiem, wreszcie zatrzymujemy się wszyscy na popas sił.
Zdejmuję narty z ramienia, rozkładam się, manipuluję. A potem już tylko trzy zjazdy – i
dwa podejścia, które dla konsekwencji może, albo z uporu, zrobiliśmy też o własnych siłach.
Zjeżdżam na koniec, drżą mi nogi. Więc i tym razem wszystko odbyło się szczęśliwie.
W rozwartości światła na górze, gdy odpoczywałem, pośrodku innych, gdy się bałem,
łapiąc drugi oddech: tak, wtedy zostałem tam na dłużej. Nawet jeszcze jestem. Tak długo,

background image

jak trwa ten dzień.
O zmierzchaniu, na przeciwległym stoku, widzę kwadrat z drzew i jednej chałupy. A
moja chałupa stoi tak samo w oknie tamtej chałupy. Ale we mnie jest ten cały kwadrat i
jeszcze stok. Fizycznie niezmiennie, góruje we mnie cicho. Potem zastygamy ze wszystkim,
w zmierzch.
Zmorzyłaby mnie może już sama senność. Ale pora gęstnieje w pulsującym ruchu obrazów,
zamiary łagodnieją, pojawiają się wolne miejsca i dziwnie spokojnie przeze mnie
przyjmowany brak ciągłości. Dotkliwiej go odczuwam tylko, gdy otwieram oczy i patrzę
na okolicę.
Ludzie tutaj są bezradni. Ale przeżywają swoją wieczność nieprzerwanie, my w te dwa,
trzy zjazdy. Stają do kolejki w tłoku i za chwilę będą się przepychać, jak my. Ale potem
jeszcze woli im i sił wystarczy, by wrócić do domu w świetle dziennym i o wszystkim
zapomnieć,
usnąć.
Tu są na swoim miejscu, oczywiście. Gdy odejdą stąd, zatęsknią. A ja zawczasu, póki
jestem tutaj, nie chcę i pamiętać o tym, co zostawiłem. Drzewo z kwadratu przeciwległego
wciąż we mnie wrasta. Podchodzi z nim teraz Olbrzymia Góra aż tu.


XII

Obudziłem się późno i za wcześnie. Już wieczorem o dziewiątej. Ale i nie od razu wybiłem
się znów na ten świat; gdzie ja jestem, co ze mną i dokąd się mam teraz spieszyć?
Czułem się tak kiedyś w chorobie, ale teraz chyba nie jestem chory?
Dobrze by było móc nie zaczynać niczego, ale to przecież niemożliwe. Wszystkie
sprzeczne możliwości są we, mnie, wpierw muszę wybrać. A żeby wybrać, muszę wstać,
włożyć się w jakiś ruch, zajęcia – z tej perspektywy będę mógł dopiero coś przyjąć lub odrzucić.
Tak, ale już wtedy nie będę mógł spać!
Zwlokłem się wreszcie z łóżka, z całą siłą, na jaką mnie było stać. Zauważyłem nad sobą
nie osłoniętą zapaloną żarówkę. Świeciła cały czas. Otwierając oczy czułem wdzięczność,
ż

e razi, więc jest i świeci temu memu wtargnięciu w zewnętrzną chwilę i chwili we

mnie, mnie w sobie itd. Coś zaczyna trwać i teraz mi się przygląda. Otworzyłem okno na
oścież, pęknięta szyba zabrzęczała jak w poprzednie dni. Więc jest normalnie! Zobaczyłem,
ż

e już pięć po dziewiątej. Cisza dookoła. Nikt mnie nie woła do niczego. Milczy okno,

choć to zima, ale gdzie się podział uliczny ruch, gdzie są ludzie, przecież to dopiero dziewiąta.
Widocznie posnęli zaraz po mnie – niewiele później, ale już się przed nocą nie obudzą.
Dziwnie podobni jesteśmy wszyscy, mamy prawie tę samą wytrzymałość!
Nastawiłem wody na herbatę. Już czuję się trochę człowiekiem wolnym, sąsiad wyjechał,
stąd nagła cisza w domu. I przebłysk zadowolenia, że nie wypominałem mu zbyt
wiele, umiałem znieść, mam teraz szersze zadowolenie, mieści się w nim i tamto, co było.
Zostawił otwartą w puszce wołowinę, chyba na okupienie się. Ale nie jemy na noc, o co to
– to nie!
Jakże teraz nie warto pytać o drobiazgi, co tam. Było rozproszenie, pełne można powiedzieć
rozproszenie sił, a taki jest skutek.
Ś

niłem bardzo różne rzeczy

.

Ze śpię, że zasypiam jeszcze, a z różnych stron wyłażą –

znikąd – obojętne mi poczwarki. Coś wielkości pięści idzie nie licząc się z moją obecnością,
gdzieś spod podłogi na ścianę, na szybę wchodzi, wolno, nieuniknienie. Za nim drugi,
jak raki, tylko że czarne. Nie dają się spłoszyć, gdy im okazuję, że tu jestem, czuwam – tak,

background image

czuwam tu jeszcze!
Płoszenie na nic, a dotknąć, strącić jakbym się lękał! Odwracam głowę, przekręcam się
cały na drugi bok, niech chociaż ja wykażę tu nieobecność, może jestem – spóźnieniem tylko,
niczym więcej?
Od pleców, tej oazy spokoju dla wzroku, coś do mnie podchodzi, szura cichutko, potem
szczypie lekko w skórę, ale nie dam się sprowokować. Wciska się w wolny kąt mojej obecności,
i cisza. Sięgam ręką, by sprawdzić, że to złudzenie, i nie ma tam nic.
A jeśli to naprawdę szczur – zadomowił się u mnie i pola nie zamierza ustąpić? Albo –
czy to nie obawa przybrała jego postać? Wciąż nie wiadomo, czy zasnąłem. Może one naprawdę
tu przychodzą mnie męczyć i od siebie odstręczać?
Otwieram oczy, żarówka dalej świeci, och, jaka ulga!
Czuję, że za dużo zapragnąłem wczoraj. Za dużo, i starają mi się to teraz wyperswadować.
Wszystko, co mogłoby być realne, a realne nie jest – staje się jakby realne. Sen.
Wstałem, ubrałem się i wyszedłem z domu w noc. Błądzenie po uliczkach, dookoła, jak
nieprzytomny, uspokojenie się, jest mi nudno, chcę spać. Czy pozwolą państwo, że zostanę
dłużej sam?
Mogłem kiedyś być sobą, zabrać się choćby do najcięższej harówy! Ale dziś już wiem,
ż

e przystanąłem. Walcząc od lat z nieruchomą niewysoką górką.

Stojąc na krawężniku cofam się, daję komuś przejście. Osoba, która przeszła, okazuje
się kobietą i nie boi się w nocy powiedzieć mi: – Przepraszam.
Los nie kłamie ci kiedy
zło zastajesz a dają ci
co ci dają?
masz to przed sobą
dopiero jako obowiązek Twoje
są właśnie proporcje
co wybrać raczysz?
Z tego miejsca, z wynajętego mieszkania, które nazwałem moim domem, z przepisywalni,
którą nazwałem moją pracą, zacząłem się mierzyć ze światem. Liczyłem za bardzo
na to, że one, moje miejsca, trochę mi sprzyjają. Byłem na pracy skupiony, nie przewidywałem,
ż

e mnie zdradzi. Wtedy wrogiem moim głównym stało się rozproszenie.

Póki żyłem w miejscu sprzyjającym, byłem pod jego wpływem, wszystko we mnie
wspierało to miejsce. Wiedziałem od dzieciństwa, że przy każdorazowo wyznaczonym mi
zajęciu nie tylko wytrwam, ale i zbuduję swój sens.
A i teraz cała moja natura buntuje się przeciw całkowitemu dziedziczeniu. Czegokolwiek.
Spodziewałem się, że to miejsca same – i z nami – się połączą. śe to tylko kwestia
czasu. Teraz okoliczności mi donoszą, że zbudować mam inną górę, od tamtej oderwaną.
Mój głos we mnie mówi, że coraz trudniej będzie mieć wspólne sprawy z innymi,
„uprawnionymi
do dziedziczenia”. Idei oczywiście, przyoblekłej w materialne kształty. Owszem,
wiele różnych wrażeń odebrałem z tych styczności z innymi. Była najpierw dziwna tajemniczość,
potem pospolite mijanie się znaczeń.
„Ja tylko ciągle myślę, żeby twój los nie był taki jaki mój!” – powiedział Ojciec. „Ja to
piąłem się w górę jak ta żaba, chciałem w o ł u dorównać!”
Czy analogia ze mną ma w ogóle jakiś sens? Albo ta scena: Ojciec wraca z Miasta, siada
na Ganku i odpoczywa. Spojrzenie ma pewne, trochę nieobecne i jeszcze bardziej nieobecne
dla mnie. Błądzi zatopione daleko i umyka zwyraźnieniu nawet wtedy, gdy ośmielam się

background image

o coś zapytać. Nie otrzymywałem odpowiedzi. To był początek rozproszenia.


XIII

Na wielkiej sali zaczął się koncert. Rodził się jak pieśń niema, jak wola. Wywieść by z
niego można rodowód wzdłuż i wszerz. Delikatne uczucia – i przemijalność. Najpierw jak
patrzenie z dołu w jasność, pod górę, a potem rytm rodzących się kroków. Coraz intensyw-
niejszy, coraz więcej natężony wysiłek. W końcu majestatycznie się to wszystko rozprzestrzenia.
Sztuka pracuje za lud pracujący. O czym wtedy myśli lud?
Jako członek ludu kojarzyłem ten utwór ze swoim miastem. Wpatrywałem się już teraz
w jego ulice, które wydeptywałem codziennie, szare od nalotu rdzy i kurzu, z przywiązaniem,
a nawet czcią. Może po raz pierwszy od kilkunastu lat czułem, jak zmienia się w
moim stosunku do miasta beznamiętne sąsiedztwo w bliskość i czułe zrozumienie. Chciałem
mu dać od siebie wiele więcej, niż dawałem.
Wieczorem znów przekonałem się, jak ludzie mogą być obcy. To samo zobaczyłem na
początku nowego dnia.
Wszystko stanęło znów na równej linii perspektyw. Ale tu mogę wejść w bliższą i dalszą
historię, a w Lipowej Górze ciągle jeszcze oczekiwać wsparcia nieznanych sił. Pomocy w
opanowaniu rozproszenia. Gdzie sama okolica wspiera moje kojarzenie. Ale wojna, masakry,
partyzantka, gwałt, wszystko to dla mnie ma swój wymiar stamtąd. I póki jestem tam –
to są dla mnie obrazki nieruchome. Nie mają na miejscu logicznych następstw. Przykuwają
bezruchem.
Tak wygląda ciągle jeszcze mój podejrzany start. Cokolwiek dalej będzie, będzie pożądane,
nie mogę się tylko pogodzić – z tym, co jest.
Pewna niewidzialna siła podszeptuje mi, że jeszcze mogę być zwycięzcą. Chodzi tylko o
znalezienie wyjścia stąd, lepszego, niż znajdywałem. Ale czy mam po raz drugi i kolejny
podchodzić do wszystkiego, co raz traciłem – żeby już to wiedzieć na pewno, odwrócić się
plecami i pójść gdzie indziej?
– Cześć, Iza! – krzyczę do najbardziej udanej reklamy rzemiosła fryzjerskiego na głównej
ulicy. Zatrzasnęły się przed nią drzwi trolejbusu. Szczęśliwie dla mnie. mnie.
– Muszę tak wytrwać do północy! – uśmiechnęła się, chwytając moje spojrzenie. Podjechał
następny trolejbus.
Wstąpiłem na pocztę, by wysłać parę kartek świątecznych, powiedzieć smutnej pani jakiś
dowcip. Nie dotarł i nie wyszło, bo był tłok. Chciało mi się pójść gdzieś dalej, wróciłem
machinalnie na przystanek. Do domu? za wcześnie! Wskoczyłem na stopień, akurat się
zrobiło wolne miejsce.
W Delikatesach na Mokotowie dokupić owoców, może jabłek, pomarańcz, a może będą
cytryny? Wytrwałe dwie kolejki – popatrzysz i zaraz łatwiej rezygnuje się z owoców.
– Iza! – mignęła mi znowu.
– Iza! – pobiegłem za nią, ale nie zatrzymała się. Wreszcie gdzieś z boku: – Ja nie jestem
wcale Iza. I nie krzycz tak za mną na ulicy.
– To jak mam krzyczeć?!

Widzę, że jeszcze stoi tutaj i dalej jest.

– Albo ja wiem? Tak naprawdę? Mów mi Sonia.
– Sonia, a jak się nazywasz naprawdę? Jesteś dziś fajna, Soniu, chodź, niech cię uściskam!
Nawet lekko się przytuliła. Zatrzymaliśmy cały strumień ludzi pragnących handlować.
– Chodź ze mną gdzieś, bo cię rozdepczą!
– A ty co się wałęsasz tu i tam?

background image

– Już idę do domu. Kocham cię, Iza.
– Muszę jeszcze kupić matce szampana.
– To dawaj forsę.
– Nie, pójdę z tobą. Pewnie już dawno nie byłeś taki grzeczny?
– Nie widzieliśmy się może dwa lata!
Zabrakło na szampana, ale Iza miała znajomą ekspedientkę.
– Pokaż mi się! Niczego sobie. Co ty masz takiego, że cię ludzie jeszcze znają?
– Chiński profil. Nie podoba ci się? Możesz mnie trochę odprowadzić.
– Zrobię wyjątek. Wyjątkowo to zrobię, bardzo mi się dzisiaj podobasz, Soniu! Czy
zmienisz jeszcze imię? Umówmy się na późny wieczór?
Potem stawił się do Bajki punktualnie. Jeszcze jej nie było. Po półgodzinie wyszedł we
właściwym kierunku. Czy ja się jeszcze nadaję na dzisiejszy wieczór? Na rogu bili się
sprzedawcy balonów.


XIV

Z gabinetu wyszedłem i wreszcie poczułem się! Otwierają mi drogę. Chcą pomóc. Po
raz pierwszy od dawna wyjątkowo uprzywilejowany mam los. Muszę koniecznie zrewanżować
się tym samym wielu ludziom! I nie przejmować się uznaniem, jeśli po drodze będzie.
I nie odgrywać się za to, co było. Zawsze iść podług zwykłej życzliwości! To gwarancja
zachowania siebie.
Tyle entuzjazmu wyzwoliła we mnie obiecanka przydziału mieszkania w spółdzielni.
Wszystko to się jeszcze nie spełnia, ale kiedyś zacznie.
W rozproszonym świetle ulicy ta twarz, która, jak zdało mi się na moment, w tej rozmokłej
kwietniowej alei, świeciła swoim własnym światłem. Dziwny był deszcz, ten szmer i
lekki dotyk, albo nawet zamiar objęcia nas wszystkich – jakkolwiek bowiem istnieliśmy,
byliśmy obaj raczej d e s z c z o w i .
Mówił więc F., gdy jego twarz znów skupiła dalekie światło:
– Był dzień, zupełnie cichy i mglisty, i zupełnie biały. Spacerowaliśmy nad rzeką boso,
po żółtym piasku, w pobliżu widoczny był dom – zwyczajny domek, choć dla mnie nigdy
nie podobny do innego. Szła obok, trzymała mnie za rękę, a na ramieniu w fałdę sukienki
wetkniętą miała jakąś gałązkę z liściem, coś w każdym razie zielonego.
Filip stawiał równe, wymierzone kroki, a asfalt ulicy, na którą teraz weszliśmy, lśnił
czystością i daleką poświatą.
– Odbiegła w pewnej chwili ode mnie do domu i już nie powróciła. Widziałem tylko
chybocącą się bramkę przed gankiem, momentalne rozwalcie i przymknięcie drzwi.
– Łódź na tym brzegu była? – zapytałem wreszcie, żeby przerwać ciszę.
– Była. Odcumowałem małą łódkę, ale bez wioseł – wiosła zostały na brzegu. Odpychałem
wodę rękami. Prąd znosił mnie wciąż w kierunku tego domu, a ja odpychałem.
Wolałem patrzeć na drugi brzeg z niskim pułapem mgły, to było tak jakoś jak dziś, podobnie.
– Przejaśnia się – dorzuciłem, gdy już stawaliśmy w kolejce do autobusu.
–Nie szukam tematu do rozmowy!”-- powiedział znów. – Ale wtedy zmokłem, bo wiosłowałem
cały czas pod prąd i gołymi rękami.
– Nie zostają od tego nawet odciski – powiedziałem po chwili.
Uśmiechnął się.
– Było wtedy tak, jakbym przekrzykiwał nie wiem co. Tymi rękami odganiałem swój
los!

background image

I rzeczywiście, jego wyciągnięta w górę ręka z drobnymi wirowała nad głowami w autobusie,
odwracając niebezpieczeństwo sztrafu za jazdę na gapę.
– Kocham świętować, i to wszystko, co mogę panu powiedzieć! To nie ma być męczące-
przede wszystkim, bez żadnych poważnych tematów! I niech pan nie pyta, broń Boże,
kim jestem!
Trafiałem jednak częściej na takich, z innej górki, którzy obawiali się przedstawić, kim
są. Ale może i oni staną kiedyś przede mną w pełnym swoim wymiarze? – myślałem.
W nawiązywaniu znajomości raczej ostrożni, potem coraz chętniej mnie przyjmowali,
nawet przez kilkanaście dni. Przyglądałem się im, i z wzajemnością. Choć niewiele powiedzieli
mi o mnie. Był, to raczej TEATR JEDNEGO WIDZA. Dramatis personae:
Władek
Felek ze Śląska
Pan Józef, prywatnie kierownik zakładu uspołecznionego
Zygmunt, starszy, ale fajny chłopak z Łodzi Kierownik, tak nazywany robotnik z Bolesławca
Dorotka – ma tyle lat co Polska Ludowa, z Wrocławia
Pani Lodzia – dla pana Józefa (rola niema)
Władek – mówi często. Może być Chórem.
Pan Józef – czeka na kres czegoś. (Wiadomo!)
Pani Lodzia – czeka na pana Józefa.
Dorotka – ma długie nogi, dziewczęco agresywny chód, na nikogo i na nic nie musi czekać.
Wczasy. Niedziela, kościołowe stroje. Dorotka agituje za przejażdżką, od przystanku
PKS zaczynając. Zawsze zadowolona z siebie, bardzo infantylna. Każde słowo wymawia
pieszczotliwie. Przechwala się, że nie tylko jeździ pekaesem. „A ja jutro do Szczecina pojadę
stopem!”
Felek zakłada abonament na gorzałkę. „Towarzysze po dysze, towarzyszki po dwie
dyszki – już!”
Władek – Ten jus za butelki podrós ma darmo!
Pan Józef patrzy i dalej czeka.
Władek – Łobtańcuje esy dołki zupy z rana, może cekać!
Pani Lodzia czeka z daleka.
Kierownik, czyli robotnik z Bolesławca. Tytuł dostał, bo czyta książki i lubi też dużo
zjeść. Teoretyk seksualny. Będzie potem służył do pilnowania gospodarstwa, jak miła nie
przyjdzie. „Niechtóra to jes taka, co się za piersi nawet złapać nie da. A co dopiero za kolana.”
Kierownik został starym kawalerem.
Dorotka zbiera kwiatki, ale nie jest pod niczyim wpływem. „Mam kompleks po krzywicy
– wystającą klatkę. A mama mi mówiła, żebym się nie garbiła.” Nie wypowiada tego,
lecz śpiewa.
Władek – I tak udas głupiego, a mądrze zrobis.
Dorotka – A ja pójdę na historię sztuki, aha! A ten kościółek to jest z 1356 roku i ma już
więcej niż sześćset lat, i wczoraj była komunia, a dzieci trzymały białe świeczki! A żadna
ś

wieczka się nie paliła! I – piętnastego tam będzie święto Matki Boskiej Zielnej!

Kierownik – U nas w Bolesławcu to jest odpust.
Dorotka – To ja przyjadę!
K. – A gdzie pani mieszka, to ja zaproszę.
D. – We Wrocławiu na ulicy Dubua sto jedenaście mieszkania jedenaście.
K. – Dubois, ach Dubois, to jest niedaleko Pomorskiej.
D. – Mówi się Dubua.

background image

K. – Nie Dubua, a Dubois, bo tak na słupie pisze.
Wł. – A pasujecie do siebie jak gwiazdecki do nieba, jak masło do chleba!
Z niewidocznego głośnika w lesie rozlega się koncert Bacha. Modlitwa i zarazem odpuszczenie
za los, jaki komu się zdarzył. Tymczasem Kierownik pokazuje wszystkim zdjęcia:
– Ta to mi jak podeszłem rękę podała i zapytała się gdzie mieszkam. Wrocław, ulica
Frontu Jedności Narodowej mówię. To jakie gazety dziś kupić bo idę do kiosku. śycie i
Słowo?
Pani Lodzią (choć rola niema, ale czasem nie wytrzymuje tak nudnych tematów, wolałaby
ś

piewać) – U nas to wszystkie śpiewają murmurando, a tu tylko nic, tak trajkoczą z

nudów.
Władek podskakuje, choć stary. – Ó mię się nie martw, o mię się nie martw!
Pani Lodzia przebija mu starą pieśnią rosyjską, w wersji oryginalnej (nie zanotowałem).
Władek po chwili ukazuje się w muszce i prosi pana Józefa, żeby użył swego daru wysłowienia
i namówił obecnych do uczczenia chwilą ciszy śmierci Prezydenta. Pan Józef się
waha. Tymczasem Władek wysuwa się do przodu. – Poniekąd, tego... to by była możność –
zęby no... uccić tego naszego Prezydenta co jus sobie posed.
W trakcie tych słów, jakby na bocznym planie, słychać i głos pana Józefa: – Myślałem,
ż

e mi zginął parasol, a tu akurat te niedorostki czy przerostki panie przychodzą i się pytają,

czy aby czego nie szukam. Jak to panie nie szukam? Zginął mi parasol! To one go przyniosły
i z początku chciałem panie ich ochrzanić. Ale podziękowałem potem i dałem po cukierku.
– Wszyscy milkną, wstają. Z lasu dobiega potężna porcja muzyki chóralnej. Cichnie,
ale oni dalej słuchają, czekają.
Finis. I to by był nasz ideał. Nie wybucha i starczy na długo. Zapisać, że to ja pierwszy
go utrwalałem.


XV

Nie czekać, aż się koło ciebie coś stanie. Idź, zmień chociaż koszulę, ogol się, uprasuj
spodnie! Całe życie twoje to ta aktywność tutaj –
– Bardzo szanownego pana przepraszam! – woła Stary i muszę teraz otworzyć oczy, bo
czeka na moją decyzję. – Czy mogę odejść do telefonu?
Wszystko u niego jest w takiej tonacji, jakby ćwierć życia, pół, a może i całe, zależało
tylko ode mnie. Przymykam znowu oczy, siedzę wygodnie w fotelu. Na pierwsze moje
przytomne spojrzenie akurat wraca, z nieznacznym ukłonem, jakby jeszcze bolał z powodu
wynikłej przerwy. – Przepraszam bardzo!
Wypada mi teraz odpowiedzieć temu fryzjerowi z równą godnością.
A może to jego siła? Niewielka, a wielka? Ale czym się może równać fryzjer, choćby i
starej daty, z prawdziwymi książętami tego świata? Tak, książę tego świata, diabeł, jak niektórzy
chrześcijanie mówią – ten to ma możliwości! I dokładne rozeznanie. W twojej i w
innych sprawie. Zawsze w czymś tam – mógłby ci pomóc.
Idź i dołącz do wygranych! Przegrani byli i zawsze będą. Kogoś w końcu trzeba, nieprawdaż,
poświęcić, choćby czasem.
Wracam do przerwanej myśli i rozumiem z niej tylko połowę.
„Zachowuj się tak, jakbyś wiedział, dlaczego to robisz, co robisz.”
Coraz trudniej mi skończyć dzień, bo się z niczym nie łączy. Idziesz ulicą, a wszystko
oddziela się od ciebie stopniowo i zostajesz sam. Wchodzisz w bramę, w której mógłbyś
już zniknąć i nie być.

background image

Cofanie się i uszczuplanie. Jakbym przestawał się w sobie mieścić.
Aż pewnego dnia zauważam, że tak było zawszę. Nikłe oparcie, jakie mi dawali dotąd
strasznie przypadkowi przyjaciele, i tak musi odpaść. „Musimy się w końcu rozstać!” –
głupi dramat.
Na zrozumienie innych też nie będę mógł liczyć. „Przekupna naiwność – to wszystko,
co nami włada, gdy brak własnej wiary.” Dziewczyna wątpi o miłości, a kolega o przyjaźni,
a szef o szansach na sukces. Nic się ze sobą nie łączy, nic nigdy, z zasady. To jeszcze nie
powód, żeby nie bronić się przed samounicestwieniem.
A póki co, lektury zabijają zdolność odczucia siebie. I nie mam w czyim imieniu zgłosić
choćby jakieś taro zastrzeżenia.
Ale już wyliczono:
oddanie i wierność opłacają się czasem, entuzjazm – tylko do czasu; najłatwiej się pogodzić
z nieszczęściem, gdy jest od razu wielkie. Po co mi takie nauki?
Może skłonność do lenistwa nas wybawi?
Tak, ale nie darmo; bez pracy, bez wysiłku, rodzą się tylko fanatycy. Mają coś za to! A
niewierzący? – nie wiem, co za to mają. Ateista? – ma brak boga. A człowiek czynu?
Tu będzie kłopot, kłopot! Niezaangażowanie lub zaangażowanie w sprawy publiczne,
wiecie...
Teraz jadę. Jazda tramwajem, odrętwiająca, w oczach drga powietrze. Zamazuje się
dźwięk turkotu, przedmiotom rozmiękczają się kontury. Ruch słabnie. Ale dojechałem.
Sam. Na własną prośbę czy żądanie, jeśli zechcecie łaskawie potwierdzić.


XVI

Jakaś awantura była w Przepisywalni i wszyscy na mnie najeżdżali. Potem powiedział
ktoś, że temu, co się stało, winni są wszyscy, a nawet i beze mnie – bo byłem akurat nieobecny.
Próbował całą sprawę obrócić w żart.
Musiałbym chyba i ja udowodnić coś wszystkim. Ale wychodząc ze stołówki dziwnie
się zachwiałem, musiałem trochę poleżeć w domu. Potem ukosem przez las i pola, kierunek
– najwyższy czubek drzewa. Zobaczyć, czy i w tej sytuacji potrafię tylko zgubić siły. Które
jest najwyższe drzewo? Chcę się tak znaleźć jak ono. Na jednym miejscu. Chciałem dotąd
wiecznie za coś dziękować, przynajmniej takie sprawiałem wrażenie, nie przejmując się
zbytnio, w szukani zbyt długo i zbyt głośno. Inni z tego wyciągają wnioski po swojemu.
Gdy mnie brakuje już i chęci do tego, żeby coś zmieniać podług własnych pragnień.
Idzie pod górę koń, a ja wiem, że musi być spełniony warunek, żeby szedł i doszedł. Inaczej
nie uratuje się nawet konia! Inny jest mój start, z jakimś tam doświadczeniem, inny
niepewnego młodzieńca. Koń powinien przejść tę dolinę, to jego świat, lecz wiele musi się
zmienić, żeby mógł dojść. To zadanie i więcej niż przymus nędznej egzystencji. Coś go
wciąga i agituje jasnością, a ja jestem jedyny, który to widzi. Koń zależy teraz ode mnie. I
los doliny, jeśli wsiądę na konia, nawet go nie zatrzymując.
Ktoś mnie ciągle budzi? Głuche telefony, wreszcie odezwał się w słuchawce smutny głos.
– Halo?
– Tak.
Po zwłoce – wartko zaraz:
– Proszę pana, mam chandrę. Czy mogłabym z panem porozmawiać?
– Ależ...
– Już pod trzeci numer tak dzwonię...

background image

– I ja byłem...
– Pan jest pierwszy, z którym udało mi się połączyć. Z braku konia i ekwipunku możemy
sobie uciąć pogawędkę.
– Pan to ma nawet taki trochę, no – kojący głos!
Rozmowa nie dobiegła swego naturalnego końca. Wątła smużka tematu, powiedziałbyś
(powiedziałaby, powiedzieliby): nie istniejącego jeszcze, choć niesłychanie ważnego – w
niepewności nie miała sił się toczyć, jak kropla po suchym piasku. Słuchałem, właściwie
nasłuchiwałem, aż pani zacznie dalej, „pan pewnie dziwi się, że ktoś obcy”, „nie chciałam
zakłócać snu” – –
– może pani mi opowie swój ostatni dzień?
– ostatni dzień? chciałam tylko z panem porozmawiać, z kimś obcym, że zrozumie...
– może mi pani powie coś o sobie, albo co się zdarzyło na przykład obok...
– nie myślałam o tym, chciałam tylko...
– może do pani potem zadzwonię, jak pani nie chce teraz?
– pan ma nawet taki głos, co wzbudza zaufanie, to – – dziękuję panu, odłożyła słuchawkę.
Ale po chwili dzwoni.
– A jednak?
– Benia, to ty? – głos jakiś zakatarzony. Jednak nie ona!
– Tu Kachna, Benia, słyszysz mnie? Dzwoniliśmy do ciebie – i znowu jakiś szloch w
głosie.
– Dzwoniliście, rozumiem, kiedy? Czy ty płaczesz? Stało się co? Cisza w słuchawce
przerywana pochlipywaniem.
– No już dobrze, uspokój się, co się stało?
– Dzwoniłam, ale ciebie nie zastałam. Ciebie trudno zastać, Benia! A te moje nerwy...
– Uspokój się, możemy chyba spokojnie porozmawiać?
– Wiesz, ojciec nie żyje. Nie dodzwoniliśmy się do ciebie, nie zastaliśmy.
–Co?... Jak to dzwoniliście? Ani do biura? A telegram...
– Już był pogrzeb, Benia.
– Kiedy? Kiedy umarł?
– Dwa tygodnie...
Coś mówiła. Ona mówiła. Nawet pochlipywała.


XVII

Patrzą twarze, chętne do patrzenia, a nawet łaskawe; nagle tyle śmiałości w ich zainteresowaniu.
Teraz piszę do ciebie. Mogę jeszcze napisać do ciebie list. I mogę ci mówić ty. Ja to potrafię
z Bogiem rozmawiać, ale spróbuj ty, mówiłeś. Na przeszkodzie staje nam teraz
wszystko.
A to znaczy, że coś nas łączy. Myślę, że czas już zacząć rozmawiać z nieobecnymi. To
nauka twoja, i teraz do mnie dotarła. A nasze ostre starcie zostało nie rozegrane. Zadzwonił
pusto gong. Ale zawodnicy się droczą. W środku lata, upał – pogwarzmy lepiej spokojnie!
Jak na ten pierwszy raz. Tam w tumanie kurzu jadą. Obładowana pędzi furmanka, ciągną
rozbuchane konie. Czerwiec, lipiec to zawsze ten sam pośpiech. Na wieczór wszystko mgła
przykryje. A rano się zacznie niepewny spokój.
Mgła wieczorem na łąkach. Wiosna zwinęła się już, i mnie, jak na kołowrotku, coraz
wolniejszym wirem kręci do jesieni, a potem w zimę.
Coś się zaczynało, teraz się zatrzymało. To jest złudzenie, ale i nie złudzenie. Przybliżają

background image

się perspektywy, łaskawe dla uważnych.
Tak naprawdę to nic się w świecie nie psuje, tylko ludzie. Zimą do wiosny łatwiej, mówią,
ale to też tylko złudzenie. Bo wiosna następuje sama i bez ułatwień.
– Dziś znowu będzie tak cudna pogoda jak wczoraj! – kiedyś mówiliśmy.

XVIII

Chciałbym sobie teraz ruszyć nogą. Ale mi się nie chce. Gdyby całkiem zdrętwiała, to co innego.
Leżę tak może już kilkanaście godzin – i nic. Dochodzę do nowego i cennego wniosku.
ś

e mam czas.

Straciłem kontakt z własnym ciałem chyba dawno, więc mogę tylko czekać na euforie
jakieś, litościwie obdarza nimi gorączka. Rozumiem coraz lepiej tych, którzy chowają psy.
Pies, jak wstaje, po dłuższym czy krótszym leżeniu, to musi się przeciągnąć, wylewnie i
okazale, by pan jego i pani widzieli to.
Pani to może czasem i nie wypada. Ale mogę zrozumieć panów. Pan to by raczej chciał.
I jak już może, to zrobi. A jeśli się panem stał nie przypadkiem – nie ma nawet mowy, by o
czymś zapomniał, coś przepuścił.
Więc kiedy już się sam trochę buntuje – popatrzy na psa. Jak się przeciąga leniwie, nic
nie musi. Albo patrzą sobie razem, pani i pan, jak pies z podłogi wstaje, uśmiechają się i
spoglądają na siebie wyrozumiale. To jest pierwsze porozumienie tego dnia.
Więc mam już czas i głowa mi pęka. Ciało bezwładnieje, poci się i staje coraz bardziej
wrażliwe na chłód. A jeszcze ciągle jakbym był przytomny i bez gorączki. Nie ma niespodzianek,
ale i nigdzie nie uciekam. Czas się tylko rozluźnił i jest szerzej.
Nie taki wielki znowu dar niebios przy zajętej głowie. Mógłby być chociaż mniejszy
ból! Ale dobrze przynajmniej, że nie jest jak przedtem. Nie bolała głowa, pędziłem za
wszystkim, nic nie czułem.
Tak się chwieję! Nogi nie wyczuwają ciała, a ja nóg. Cóż za zachwianie równowagi musi
być w Kosmosie, jeśli na mnie nie działa ciążenie! Ale nie rozpłynę się w nim, nim się
rozpłynę.
A jeśli się okaże, że stworzenie lepszego świata zależało tylko ode mnie – to kto mi wybaczy?!
Nie otwarła się jeszcze nawet świadomość barw, ostrość wzruszeń, jeszcze wszystkiego
za mało. Niech będzie choćby tak, jak jest.
A może i nawet bez tego.


XIX

Ta pani, tak rozanielona na mój widok. Przypomina mi się, gdy wszystko zapomniałem.
Tłumaczy mi:
– Bo pan zaraz wszędzie szukałby doskonałości! Musiałem mieć do niej pretensje.
– Ależ nie szukam już, proszę pani, nie szukam.
– Pan lubi przesadzać z tym swoim perfekcjonizmem! Widzę, że nie zmienimy dziś tematu.
– W takim razie – dlaczego pani jest tak... skrępowana, nie czuje pani pełni swoich sił i
możliwości rozmawiając ze mną? Gdyby tylko pani – – ja bym tu zaraz wszystkie furtki
otworzył, gdyby pani spojrzała na to, na nas, na siebie spoza obecnej roli! Kim pani chce
być i może być dla mnie?
– Pan dostawia gotową kropkę do zdania, panie Beniaminie, a ja swojego jeszcze nie
powiedziałam.
– Bo ja jestem gotów! I zawsze gotów.

background image

Uśmiecha się i bez zrozumienia milczy. Nie wychyli się dziś dalej z okienka tej swojej
kultury, która ją wiedzie na smyczy. Co wolno, co nie wolno. Też kropka, choć bardziej
kanciasta. Tak słodycz każda staje się cierpkością, gdy tylko zwiemy ją naszą własnością –
powiedział kiedyś zbawca sensu, poeta.

XX

Pan zatrzyma się tu, proszę. Ten człowiek, o tak, szukałem go, goniłem, jeśli zdążę

panu zapłacić, to go mam!
Szef mojej szefowej. Wielbiciel gładkiej formy, niechętny do zaglądania, co jest za. Z
drugiej strony. Miałem go w obrębie naszego biura lata całe. Musiał odejść. Teraz kto mi
został jak on? Przeniósł coś przez lata, za nim gonię i już go, chwytam za rękaw. Szefem
był, jak by nie było, i teraz jest.
Człowiek w tłumie, w pędzie i płaszczu czarnym jak właśnie na żegnanie. Jesteśmy wreszcie na
ty.
– Ja po tobie jestem następny! – wołam, choć to i było wyszeptane w jednym tchu. –
Może wiesz, ale pewnie nie wiesz, gdzie bym mógł się teraz...
Wiele lat biegliśmy, choć nie bardzo wspólnie, biegliśmy po tę chwilę. Tyle przypadkowo
przepchanego. I teraz jakby nie na próżno! Moja gorączka i jego gorączka są wspólne.
Oby i nasz spokój, kiedyś był wspólny.
– Więc to już tak szybko? – powiada. – To już od jutra czy od dziś?
– Pójdę kamienie tłuc, ale za nic się wolno nie oddam!
Ale czym moja gorączka wobec jego nagłej bezczynności! Całą swoją przeszłość i przyszłość
włożył w to, co ma już za sobą. Poza pracą? Przecież on już nie istnieje! Nie ma nawet
tematu, którym by...
Przyjrzyjcie się figurze w rozwianym płaszczu. Może staje się sobą! Dotąd by tak nigdy
się nie ośmielił.
Jakże mu wdzięczny jestem za spotkanie.


XXI

Oddalony w niepewność, w odszukiwanie możliwości wątłych, nieznanych, muszę
wszystkim wierzyć. Jak inaczej nie przegapię ważnego?
Tymczasem inni już od dawna inaczej. „Nikt się nie ogląda na tych, co odeszli, i nie
rzuca spojrzeń z ukosa.
Każdy pielęgnuje przekonanie o własnej sile”; z którą jest różnie. Bioelektronik proponuje
„napiętą świadomość celu”. „Skoro życie jest spalaniem, automatycznym spalaniem,
to wszelka potrzeba oszczędzania się jest zwyczajnym nonsensem.” Odpowiada mi.
Łatwiej by na to było jednak spojrzeć, gdyby się samemu podrzucało te drewienka. Ja –
podpalacz! Póki co, szlachetna rozkosz ulegania też nie jest łatwo dostępna. A już naprawdę
– wielki jest tłok wśród zdobywców nie do pojęcia. „Oni nawet i chcą, ale chyba za bardzo!”

jak narzekają czasem piękne panie.

Ale i kto przez trzydzieści lat stawiał opór tylko – niewiele ma do wzięcia.
Jednakże coś jeszcze nas odmieni! Pobiegnij z tym gdziekolwiek, na ulicę!
A potem z natłoczenia – w wydłużenie czasu. W nową gotowość powrotu do dawno
pożegnanych,
odsuniętych.
Niezaproszenie ich byłoby czymś niemądrym, jak upór bez znaczenia. Pozwól więc sobie

background image

wolno i swobodnie wrócić na miejsce, daj im wyjść na powierzchnię.
Gospodarz widłami macha wolno, bo upał, ja w rozleniwieniu patrzę, jak ustala się ten
jego konieczny rytm. Roznosi i roztrząsa kopice siana. Deszcz zmoczył. Niechaj teraz w
prażącym sierpniu! znów dojdzie swego.
Obok jak bocian stoi w kolorowym półubraniu letnik. I taka sama między nimi niema
mowa jak z bocianem.
Usiadłem sobie z drugiej strony, też poodpoczywać. Lecz rozmawiam już z pracującym
tą świętą ciszą.
Mój czas się zwolnił, skupił i zatrzymał. Wydłużać się zaczęło tylko to, co obok, w linii
przodków, leci aż do owadów, much i suchych pomrukiwań powietrza, które jest pewnie
krewnym wszystkich z przemieszania.
Jak czas pamięta, to z tak daleka do mnie ciekawskie szły owady. Już dawno nie słuchałem
ich równie skupiony. Więc akurat na to tutaj drzemkę mam, niech się wszystko poprawi.
A gdyby tak jako intruz?
Wchodzę do, powiedzmy, najwyższego jak tylko można! Z wizytą prywatną, w ramach
gładkiego, oczywiście, wypełniania przestrzeni towarzyskiej, nie zapełnionej nigdy do
ostatnich miejsc, no i tak w trakcie, między kieliszkiem siódmym a dziewiątym, powiedzmy,
różni panowie już w nogach mają miękko, ale ciągle są, rzecz jasna, na tym samym
wysokim poziomie i rozmawiają sobie grzecznie: ja przechodzę obok Wysokiego, biorę go
za łokieć, zdecydowanie, choć wygląda, że nieśmiało.
– Z pana to jest, mówię, dopiero, no no! – Robi niewyraźną minę, nawet prosi, żebym
powtórzył, ale ja, pozwoli pan, że się przedstawię, jakieś nazwisko rzucam, on spada na
sam dół oczywiście, jeśli je zapamięta, ale to muzyka z salonu nas przekrzykuje, taka tam
Eroica co najmniej albo walczyki Mahlera, na tym poziomie, nieprawdaż, bo nie wypada
niżej – – pan mi wybaczy, trochę trudno tutaj, gwar, natężenie i tak dalej, i ta euforia, ale
tyle lat czekałem, nawet już nie czekam, co ja mówię, dużo rzeczy pozaczynałem, dużo!
bardzo! i za jednym zamachem pan mi to wszystko, swoim jednym niezdarnym zamachem,
albo zaniechaniem! Wysoki tu purpurowieje, a ja poprawiam: skądże, pomyliłem się,
chciałem powiedzieć – otworzył!
On zmienia minę. A ja głęboko się kłaniam, przyjemnie sam zaskoczony, no i uratowany,
on też, choć może i nikt nas nie słyszał. Ale przecież to człowiek, no, powiedzmy,
Człowiek, za to na końcu przez małe k.
Chcę się oddalić, ale gdzie? nogi mam zamurowane, zdrętwiałe, a oczy z radości idą w
słup. A może nawet cały staję w drgawkach, padam, a obecni nie wiedzą, co zrobić, wybiegają
trwożnie, bez pożegnania, to już nieważne, zły omen był! Gospodarz także gdzieś się
zbył, a walczyki jak walczyli tak walczą. Patrzę na Wszystko z boku, jestem wszak wyzwolony,
bez lęku, układam się trochę wygodniej, podkładam rękę pod głowę, prostuję nogi,
przeciągam się.
– Byłem liną, spowiadam się ścianom ledwo dosłyszalnie, wytrzymałą i napiętą liną, do
ostateczności! to po mnie przechodziło tak wielu!
A w mglisty ranek, w tym samym domu, pałacu, gdy słychać od okna śpiew ptaków,
może z ogrodu, albo z taśmy, jeśli snob, okna na całą szerokość i na noc były rozwarte, a ja
się budzę, rozprostowuję ręce i nogi, nie wyrzucili mnie, myślę, to znaczy, że wszystko jest
inaczej, ja tylko źle myślałem.
– O darowana, dziwna chwilo wolności! – wołam, wszystko jeszcze będzie możliwe, co
jest, co zrobić warto! – wołam, wszystko jeszcze będzie możliwe, wszystko! – A chociaż to
mój głos, muszę mu przerwać, czuję, że muszę coś zrobić już: a to komar utoczył z mego

background image

nosa tyle krwi, ile pomieści jego skóra, co widząc wreszcie ubijam go, a łąka patrzy na to
cały czas przyjazna.


XXII

To miejsce chroni się samo, a my przyjeżdżamy, jak na ubocze, nie przygotowani. Różni
przynoszą i poprawiają swoje kwiatki. Doglądają cudzych myśli o sobie.
Twoja skromność tutaj, twój maleńki kształt. Niewspółmierny, wprost niewiarygodny.

61

Rozmawiamy jednak i nikt nam nie przerwie. Krzątanina trwa, ale my jesteśmy teraz
bardziej spokojni i uważni. Dosłyszysz każdą myśl, jakby nie było już przeszkód. Można
się i zatrzymać w tym słonecznym gwarze, choć dojrzałe żyto aż się pali na piasku pod Górą.
Wszystko wraca tam dopiero do ram; i nie musimy się spieszyć ani spierać.


XXIII

Pewna matka miała szczęśliwą Córkę. Bardzo cieszyła się nią. Córka dorastała. I zaczęła
zauważać coraz częściej, jak inne są Inne matki. Podobały się jej. Pewnego razu pomyślała,
ż

e u Innych byłaby z pewnością jeszcze bardziej Szczęśliwa.

Aż kiedyś posłyszała, jak rozmawiają o niej Inne matki i że uważają ją za nieszczęśliwą.
ś

yjąc obok siebie, ludzie coś spostrzegają, ale z pewnością nie od razu wszystko. Matka

mniej szczęśliwej córki zaczęła być przez nią oceniana. Coś mówią nierozumni ludzie, pomyślała
najpierw córka. Ale z czasem zaczęła zauważać, że jej współczują z powodu matki.
I może nie patrzą na nią jak na prawdziwą chlubę, jak zapewne chętnie by patrzyli. Przyszłość
jej nie najlepszą obiecują. Zapragnęła odmienić to jak najszybciej!
Szczęśliwa z powodu swej córki matka ciągle nie rozumiała, jak bardzo rozumna chce
być jej córka. Nie rozumiała i stawała się coraz bardziej nieszczęśliwa. Zaczęły się irytacje,
nieporozumienia, córka zauważała coraz bardziej to, co ją od matki różni, i w końcu nie bez
satysfakcji. „Na pewno to jest jakoś bardzo sprawiedliwe”, pomyślała kiedyś. I to wyróżniało
ją we własnych oczach. W końcu – nie potrafi już tego dłużej znieść, żeby ją... porównywano.
To jest wprost – bezrozumne!
Szczęśliwie wyszła za mąż. I zmieniła matkę na Inną. Nowa Matka dała jej bardzo wysoką
pozycję w domu. Szczęśliwa córka sama niebawem stała się matką.
Jej córka nigdy dotąd nie była szczęśliwa. Matka jej w z a m i a n pragnie odtąd nic tylko
wychować swoją matkę. W zakresie sztuki układania sztućców na stole i wyprawiania się z
wnuczką na przejażdżkę. A potem może sobie – w ramach rozrywki – iść do żniw.


XXIV

Tak niewiele zostało tu. Dom i miejsce, które nie każdy odnajdzie. Zmurszały dach, oczapa
ze starej sosny i święty obrazek w żywej sośnie obok; po obrazku od wojny też została pustka,
sośnie minął już zwycięski wiek. Inny dom budowałem po wojnie. Można w nim było nasłuchać
się jeszcze muzyki. Wypatrując przez okno dalekiego pola w tunelu z drzew.
W moim domu gospodarzą obcy lokatorzy. W moim pokoju, dużym i samotnym, nie
hałasuje już mucha. Czas się wtedy stawał, powolniał jak na spirali, aż do skali owada. Na
ganku nie porządkuję po obiedzie notatek. Nie wpływa już na to lenistwo sjesty, rano za
ś

cianą nie zastuka w podłogę ojciec. Budził się i spacerował. Natykaliśmy się na siebie

znacznie dalej, na drodze pod Górką, szukając samotności, obaj dla siebie wyłącznej.

background image

W starym, znacznie Starszym domu, naszym i rodziców ojca, których mało znałem –
tam na pewno panowały inne, idealne porządki. Dom gankiem nie był odwrócony od
ś

wiata, a gdzieś tam do bzów, lecz frontem do każdego, kto przybywał. Na ten ganek i sam

ojciec wracał i odpoczywał po Mieście. Wtedy była cisza. Nie pamiętam innych, w innym
miejscu chwil spokoju – między wszystkimi gonitwami, które zostały mi w oczach jak zamazany
jeden ruch czerwieni. A czasem była szarość bezwzględna. Obie te polne barwy,
polne i poligonowe. Gonitwa nerwów i omdlenie czasu. Stoję na ganku nie istniejącym, leżę
w jego przepastnych wnętrznościach pod podłogą, magazynie rzeczy pilnych i niepotrzebnych
już na wieczność.
Ciągłości wysnuć z tego nie potrafię. Nauczyłem się obywać i bez niej. Ale człowiek z
niczym nie rozstaje się nigdy. I poczucie pierwszego porządku dla mnie odtąd się zaczyna.
Nie istniejące przedmioty, ale i niektóre drzewa, pagórki w okolicy podpowiadały mi, że
ś

wiat może być szerszy, rozleglejszy. Dom, który mnie obdarzył zobowiązaniami. śaden z

mych rówieśników z ławy szkolnej nie odsłonił się nigdy z takim poczuciem zobowiązań
wyniesionych z domu. Równi, wyprostowani, dla których życie jawiło się od początku jako
mechanizm samoczynnie napędzany, potrafili być obojętni, żeby tylko się poddać lub zwyciężać.
No, oczywiście zwyciężać.
A rzeczywistość jest taka, że każde miejsce po drodze nadaje się do zajęcia.
Bardzo długo myślałem, że dla mnie jest tylko jedno wolne miejsce. Zdobyć je mogę
zaczynając od kroku najbardziej niepewnego, od wyjścia ze starego domu i zawiesiwszy na
wystarczająco długi czas ten zamach w powietrzu, następny krok przetrzymam już krzynę
krócej – – aż tak stopniowo zbliżać się będę do właściwego rytmu; wciąż oddalając się od
starego domu, ostatniego konkretu.
Błogosławieni, którzy idziecie!


XXV

Jestem w środku puszczy. Po ulicach chodzą milicjanci z paskami pod brodą, ludzie
nerwowo pozerkują na siebie, gdzieś znikają. Czekający na przystanku w apatii zdają się
nie znać umiaru. Nie mieć nikomu nic do powiedzenia. Nie chcieć niczego poza tym tramwajem.
Kto podejdzie do nich?
Jak się zaczyna rozmawiać?
Co ja wiem to wiem i koniec. Doszliśmy do tego po drodze. Teraz z paskami pod brodą.
Długo uczyliśmy się unikać cudzych myśli. Ze stawiania barier też można zrobić sztukę!
Osiągnąć wszystko i nic nie stracić! Piramidę jeszcze raz obciągnąć kolczastą barierą. To są
długo wynoszone w skrytości wynalazki. Dźgały nas – niech teraz dźgają innych!
W tłumie każdy zaczyna budować swoją piramidę. Byle szczyt był szeroki, na dwa plus
jedno krzesełko albo i więcej. Podstawa może być punktem. Głupota kwitnie w izolacji.
Mysz biegnie w poprzek ścieżki do mnie, jakby już nie wiedziała, NA JAKIM
JESTEŚMY ETAPIE. Szukać u mnie pomocy – mysz? Ma zgarbiony elastyczny kark i
podwinięty ogon. Nieźle. Ale nawet jeżeli oswojona, nie dostanie ode mnie niczego, bo nie
mam. To pobiegnie gdzie indziej. Mysz ma jeszcze szansę się najeść. Mysz najdłużej zachowa
wolną wolę. Nie ma zatrzymanych spraw przed sobą i od niczego nie ucieka.
Odmawiający pomocy człowiek zatrzyma się w swoim uporze. Dłużej przetrwa mysz.


XXVI

background image

Ale dziś jest święto i każdy pracownik, choćby znojny jeszcze przed godziną, zażywa
dostojeństwa parady.
Dzień dobry panu.
Dzień dobry pani.
Pan dalej nie poznaje!
Przepraszam, ale jeszcze nie.
Pan nie wie kto ja jestem?
Wiem, nie mogę sobie tylko przypomnieć.
To mój tata ma brązowego fiata, a pan ciągle przychodzi i rozmawia z tatą.
Ale żebym pani nie pamiętał? Dziwię się sobie. Strasznie!
Pan tylko rozmawia z tatą.
Powinienem się już pani kłaniać!
Mam tylko piętnaście lat.
A dałbym co najmniej – osiemnaście!
To pan o mnie aż tak źle pomyślał?
Jest święto i każdy, jeśli tylko wyjdzie z domu, jest świętnikiem. Święto jest nie tylko
wyznaczoną porą, w święto czasem się również z a u w a ż a . Coś ekstra, jak telegram na
poczcie. PRZYJEśDśAM. Stop. BĘDZIEMY ROZMAWIAĆ.
Zapewne. Jeszcze wszystko w natłoku burzliwym. Trzeba to wyprzeć z siebie i tak dalej.
Ptaki górnie zaczęły przeczesywać chmury. W jazgocie i zbiorowym wirowaniu, tak to
jest wspólnie. Chodząc po ziemi s a m i , pęczniejemy od osobności. Potem powoli dzień
sczernia się i jutro zaczniemy nowe życie. Targi o skrupuły.
Jeśli zdobędę „się na pocałowanie ręki i szeroki, odprężony uśmiech – to chyba będzie
już poziom sztuki? Od paru tygodni, a może nawet miesięcy, czuję, jak żyły mi się zwężają.
Więc może i gorączki już, jak się zdarzy, nie oddadzą?


XXVII

Zegar na ścianie dalej tykał, ale to nie dotyczyło mnie, byłem gdzie indziej, „dostałem
ż

ywego konia. Nie osiodłany i bez wodzy – a ja już byłem na nim! Przekonałem się rychło,

jak bardzo chce mi być posłusznym. Jego chęć spełnienia ściga się wprost z moją zdolnością
kierowania. Przesunąłem lekko nogę i poszedł z miejsca w galop. Ostrzegam ledwo
szeptem – zwalnia czujnie. Ten moment wahania daje nam wspólne przeżycie planu przeszkód.
Sprzeczności przenosimy na dalsze etapy.
W hamowaniu też bardzo jest skuteczny. Łatwo mogłem przelecieć przez szyję. Ale idąc
balansuje już i moją równowagą. Więc gramy o jedno. On pokazuje zawczasu, kiedy ja
mógłbym mu spaść.
Po jeździe koń ustawia się leniwie w postawie spadły kwiat, rozciąga go niemrawa bezwładność.
Kładzie się, przebiera leniwie nogami. Wzdryga się na jedną tylko myśl. śe ktoś
go tak zaskoczy. Nadejście nadzwyczajnego nie jest pewne.


XXVIII

Rozmokły ścieżki w ciemnym parku i wszystko wydaje się tu nie wypełnione. Odnowiony
w głębi pałac też czeka na życie nie zaczęte.
Nie mówiłem głośno. O starej altanie coś wspomniałem. Potem wróciliśmy do hallu,
ś

wiatło, puste fotele i czas na rozmowy. Wyglądała na speszoną teraz. Mogłaby się obawiać

background image

raczej ciemności, pomyślałem.
– Nie za bardzo mogę z tobą rozmawiać, powiedziała.
– Nie za bardzo o czym? O sobie czy o mnie?
– O żadnym z nas, o niczym.
– Ale, może mi powiesz dlaczego?
– Bo masz w sobie coś... co mnie krępuje, po prostu. Jeszcze tam, jak mówiłeś o dawnym
ogrodzie, rozumiałam cię doskonale. Ale tu, tylko ciebie widzę... przepraszam.
Mnie widzisz i?
– Brałam cię może za kogoś innego, przepraszam.
– A teraz nie mogę zaistnieć – jako ja?
– Nie o to chodzi. Widzę, że... jesteś całkiem inny.
– Niż? niż kto?
Wyszła. Wiedziałem, że nie miała nikogo. Więc przeraziła się – tej jasności. Może myśli
samej, jak wokół niej pusto. Nikt dotąd nie potrafił odprowadzić, odwieść jej od chłopca,
który nigdy nie istniał. Ale był jej! Stworzonym przez nią Ideałem. Więc mógł wszystko.
Powinien się zjawić!


XXIX

Siedzę na ławce. Kobieta jakaś z laską podchodzi, rzuca ją

aa

oparcie mojej ławki. I

przywołuje psa. Do pilnowania tego miejsca.
W barze mlecznym zabrakło łyżek do zupy. Pani od zupy wstaje, biegnie, ma jeszcze
pretensje do kasjerki.
– Ja proszę pani to łyżki nawet nie mam!
– I ja nie mam, powiada kasjerka.
– Ale pani tu przecież jest na stałe!
– A pani za to pali, o! papierosa – wtrącił się pan z uwagą pod adresem pierwszej.
– I co z tego, że palę.
– To proszę zgasić i już! – rozkazał. śeby nie wyjść z wprawy.
Staruszka naprzeciw mnie, przy chybotliwym stoliku, drobinka po drobince, kończy naleśniki
z marmoladą. Potem zaczyna się wielki kłopot z wstaniem. Ale pokazała, że potrafi
samodzielnie i zręcznie, całkiem całkiem. Moment obawy, czy można zostawić torebkę na
krześle. Odnosi po jednym talerzu do okienka ZWROT NACZYŃ, nie zostawi jak inni!
Młody Werter–pedant, przy szerokim wygodnym biurku, zaczyna tymczasem list do komisarza
policji. Ze szczegółowym zleceniem, jak zająć się ma jego pochówkiem.

Październik '79 – wrzesień '80

Franciszek Schubert idzie do czubków

Zamiast motta

Nie powiedzieć więcej, niż się wie! A poza tym zwierają się tu takie drobiazgi: moc i
niemoc. Moc i niemoc wspólnie składają dramat. Godność i przekonanie o godności to dopiero
razem życie. Gdy jakiś ciaptak drastycznie mi ją pomniejszy: czy i sam siebie tracę
zaraz w tym momencie? Czy też winienem ją tym bardziej wysoko obnosić, innym przed
oczy pchać – patrzcie, jaka ona obrażona! (Pewna pani się pytała, czy lepiej mieć zdanie,

background image

czy mieć rację? Bo racja jej się wiązała z godnością, a zdanie – z obecnością.) Pozostają na
boku ci, którzy się wikłają w lęku: i dlaczego? Kobiety, która by zrozumiała wszystko, o
czym mówi – nie ma. A znałam takiego jednego, który rozumiał wszystko, co ja mówiłam!
– powiada Lena. A na to wczasowiczka z prowincji: Jestem tu już trzy dni i do nikogo jeszcze
nie mogłam się odezwać: myślę sobie, wytrzymam jeszcze najwyżej ten dzień albo
dwa! I co z tego, że jest słońce i pogoda, kiedy dłużej już tego nie strzymam! Nie strzymam.
Powaga wiąże się z poczuciem wolności, to z Bergsona. A komizm jest możliwy
wtedy, gdy jest powaga! Ależ tego nie może zrozumieć i wiedzieć nawet ta, którą ma zrozumieć
wczasowiczka z prowincji. I otóż nie ma komizmu. Jeszcze me nadeszła ucieczka
do lasu, ale coś z tym jest. Nawet bym powiedział: coś się zaczyna z tą Delikatnością. I
Uległość. Prawdziwa, kobieca uległość. „Powszechna apatia już sama jest przejawem agresji”,
z Menningera. „Ten, co jest dobry z natury, jest zarazem martwy”, z Worcella. Więc to
nie uległość. Ale już tak daleko zaszło. „Kto pragnie, a nie działa, stwarza pożywkę dla zarazy!”,
sam stary William Blake rzekł. A kto dzisiaj naprawdę czegoś pragnie? Nie: kto pożąda,
ale właśnie – pragnie? Parę godzin dramatycznego myślenia – to luksus. Moc i niemoc
składają się zarówno na dramat. A tu opisać chciałem tylko MENTALNOŚĆ. Mentalność
dzisiaj sama, oddzielna, już nie istnieje. Wyczerpuje się każda prawdziwa literatura.
Co zostało? Tylko jak ktoś jest kurwą, powiadają, to na ogół z wyboru. Więc spacerkiem w
dżungli. A czy można poznać bliżej kogoś, kogo się nie lubi? Pytanie dawne i ważne, ale
jeszcze nie dzisiejsze. Ten pęd, ta jazda! – zachwycano się wczoraj prawie. A tu natykamy
się znowu na Stojący Czas – i on tylko jest wieczny. On degeneruje. Łagodna perspektywa
naszego widzenia. Zeszłość i teraźniejszość; możliwe, że i przyszłość zarazem– są w nim i
były. Czas akcji – stojący. Postawa? – sypka lub zleżała. I może przede wszystkim to jeszcze:
jak wielka jest potrzeba spokoju zasłużonego! A „zasłużony” to tylko zatchnięty na
drodze. W zadyszce.
Opowiem, jak się stało; co legło cieniem na mym życiu–ruchomym, wędrującym cieniem.
– Nie zaufałeś – komuś? sobie? – pytają.
– Nie zaufałem najmizerniejszemu, najbardziej swobodnemu świadkowi – odpowiadam.
– A któż nim był?
– Był i jest.
Ale tego wam tu zaraz nie powiem. Nie uwierzycie.

Wiolonczelistka

Już wiem, teraz wiem na pewno: to był dobry człowiek. Nie pomyliłabym się. Jak tylko
go zobaczyłam, pomyślałam sobie od razu: stary kawaler albo – homoseksualista. Bo tak
normalnie to nie zaczepia się ludzi na ulicy. A nawet nie pyta kogoś tam o drogę. A on
mówił tonem jak do znajomych albo bliskich, prawda? Tak naprawdę to grałam mu tylko
jeden raz, specjalnie dla niego, i to było rzeczywiście dla niego; zdaje się, że

Serenadę

melancholijną.

Bardzo lubię ten nie grywany dziś kawałek Czajkowskiego. On tworzył uczucia,
proszę pana, ależ tak! Dla mnie to może być wszystko.


Wielki i Jełop

Posłyszał bicie zegara na szóstą. Pewnie było już jasno, a w każdym razie po zmianie.
Za drzwiami musiał stanąć dzienny, to pewnie ten cham, który nadeptuje na skrzypiącą
klepkę i nigdy nie wpadnie na pomysł, żeby ją ominąć. Tak, słychać już go. Zażąda go kiedyś

background image

do raportu. Ale z powodu? Zawstydził się i żeby coś zmienić, przetarł sobie twarz wilgotnym
ręcznikiem. Taki ręcznik zawsze mu zostawiano u wezgłowia na noc. Nie, nie będzie
się dzisiaj nad tym zastanawiał, czy aby Barczysty przypadkiem specjalnie nie dobiera
mu na dzień Jełopa.
Podniósł się, podszedł do drzwi i odsunął zasuwkę. Odpowiedziało stuknięcie butów tuż
za drzwiami. Nie za głośne, ale zawsze. To Jełop, pomyślał sobie i uśmiechnął się. Zawsze
tak salutował wyczuwalną obecność.
Kazał wejść. Jełop zjawił się natychmiast, jakby już tylko czekał. Dziwne, jakie on ma
dziś nie skrzypiące buty! – pomyślał Wielki. Może Barczysty specjalnie kazał mu oliwić?
A jeśli tak? Psiakość, jakoś nie ma kogo o to zapytać. Czy ta skrzypiąca klepka to nie jest
przypadkiem mylący trop? Jeszcze przed chwilą nie spodziewał się takiego obrotu myśli.
Teraz musiałby Jełopa całkiem inaczej potraktować. Bo jeśli tak jest i jeśli zdamy się na
dobrą wolę tych, co nas widzą! A więc na ich łaskę i niełaskę, i to tak wielu naraz – – –
Wewnętrznie aż zadrżał od tak ustawionej myśli, podniósł się i nawet zamachnął pięścią
w zapamiętanym kierunku, gdzie się spodziewał zastać Jełopa. Ale zatrzymał, rozluźnił
palce i trafił bezbłędnie. Jełop był dziś nie ogolony (lekceważy służbę), przyjął dotknięcie
palców Wielkiego prawie jak pieszczotę, uznanie – – choćby faktu, że w ogóle jest, nic
podejrzanego,
Wielki w tej reakcji żadnego nerwowego drgnięcia nie stwierdził, sprawdził
mu kieszenie, miał puste, żadnych zapachów, pochwalił Jełopa za niepalenie. Ale w prawej
kieszeni znalazł kasztan. Kasztan? Na co Jełopowi kasztan, w tym wieku jeszcze nie ma
reumatyzmu! Musi być sentymentalny, może i ślamazara – uspokoił się.
Usłyszawszy za drzwiami trzask salutujący butów – zasunął zasuwę. Włożył odruchowo
okulary, jakby już miał wychodzić.
– Będziemy teraz strzeżeni obaj – powiedział głośno i miał nadzieję, że Jełop mu tę
uwagę potwierdzi. – Strzeżeni obaj – powtórzył silniej, wyczekująco.
– K’ jest! – usłyszał stłumiony głos, pełen zapału. Jak będę miał syna, pomyślał, oddamy
go też do kadetów! Usadowił się głęboko w fotelu, włożył sobie do uszu waciki, by nie
słyszeć skrzypienia, zaczął rozmyślać.
Po niewiadomie długim czasie wyjął, podszedł do drzwi, odsunął, zaklaskał trzy razy.
Zjawił się Barczysty, postać jak z nieprzyjemnego snu, może się go nawet Wielki trochę
bał, dlatego przetrzymał w milczeniu. Wreszcie odsłonił plecy i krzyknął:
– Okładajcie!
Zdawało mu się, czuł, jak za ścianą Jełop współczuje mu tej dzielności. A przynajmniej
wiedział, że Wielki Zasada nikomu słabości nie wybaczy.

Szara chmura

No i nareszcie to się stało, rozumiecie?

Po dwunastu latach czekania, po ośmiu miesiącach – no i jeszcze trochę: jestem wreszcie.
Napr–aw–dę ja! Nikt już inny! śadna tam siostra, wiele było prób różnych przede mną,
tyle wam powiem.
Ojciec przecie zawsze mówił, pamiętacie? Będzie on! A to było tak dawno, jak nikt z
ż

ywych nie pamięta, niewielu z umarłych, może jeszcze jedna, dwie lipy tylko, i ta góra. A

matka nic, tylko jak zwykle cierpliwa. Pokornie, ufnie się spodziewała. No i wyspodziewała
się! Dla siebie i dla całego świata.
Niewiele się nacieszyła, niedługo potem zmarła. Dziś już mówimy inaczej: przeżyła

background image

wielką Chwilę. A nie doczekała Czasów. śyjemy Kierunkiem, który nie ode mnie się zaczął,
ale gdzieś tak trochę wcześniej. Bo dla Rodziców moich, przecież nawet i podług Kierunku
zasłużonych, co tu dużo mówić: dla nich to ja byłem na samym początku. I miałem
być! I wiedzieli, co to znaczy, jeśli się kierunek zaczyna zwyczajnie, małą k.
Począłem sobie niedługo dreptać, przewracać się i chodzić: a cóż to za sztuczna poza do
wytrzymania! No więc i świat się zaczął. Rodzice trochę wierzyli. A ja już nigdy potem się
tak długo wiarą nie cieszyłem. Bo los się wtedy jeszcze nie wtrącał, i powiedzmy, że
wreszcie – los ulegał nam! – To jestem ja! – wołałem.
Tego roku, jak się tylko urodziłem, pewien mój imiennik Wielki zmarł. A mój wielki
Imiennik inny już czaił się do władzy. I to czaił się bardzo chytrze, żeby zostać Wielkim po
moim poprzedniku. Rozumiecie teraz wszyscy, może i wy z przedostatnich rzędów, jakie
moje imię. No i sza, już sza! Jeszcze rozgłos za życia nikomu, kto jest Wielki, na dobre nie
wyszedł. Nawet na zdrowie, a ja mam słabe. A więc: niczemu się naprawdę nie przeciwstawię
– nie umiem nawet kamieniem nikogo trafić. Albo po wodzie jak rzucę, to zaraz w
wodę. I kręgi się w ciszy rozchodzą. Więc wiedzcie to, jaka moja natura – i milczcie! Sza.
Aż tu wybuchła wojna, rozbestwiła się, Wielki III, co się dopiero sposobił – jeszcze i teraz
w wielkość swoją nie wierzył. A zwyciężał. I długo nie uwierzył. No i dostał po nosie
za to, ale sza! sza!, przejdźmy teraz na logikę. Wielki, co się Długo Czaił, wielkim kiedyś
zostać musiał, takim zrobił go Los, któremu sam nie wierząc przewodził.
To i my wytrwajmy tu długo; przewodnik Losu, co się Czai – też trwał długo; podwładni
zawsze czekają długo – nawet nie wiedzą o tym, co się stało i czy jeszcze coś się dzieje:
ale za to wszystko trwa długo.
– Pamiętaj, że jesteś stąd! – mówiono mi w domu, – i jakie masz imię; może ty akurat
nie zginiesz!
Tak głupio zostawiono mi Otwartą drogę.– – Ale wróciłem!
Zostałem w końcu wychowany dla Pokoju. I zrobiłem w ten sposób znów kroczek jakby
do Początku.
Mym ojcem chrzestnym został krawiec. No i polubiłem szyć. Potem dowiedziałem się,
ż

e szył mundury. Nie przyznałem się do niego już ani razu.

Mój ojciec własny, rodzony, na pewno wiedział o przeszłości chrzestnego, dlatego mi go
wybrał: wtedy właśnie wybuchła wojna, a dość odważnie, po wojnie, walka o pokój. Musiałem
być uświadomiony nie za dobrze, z winy ojca, bo jakbym się. zjawił tu, na tym
ś

wiecie przed ojcem, wiedziałbym lepiej – ale wtedy nie miałbym nawet ojca.

ś

al mi było i mojego ojca. Na prawdziwej wojnie był i walczył, wrócił już niecały, a tu

walka o inny pokój niż ten, o który walczył, i była słuszna! Na prawdziwej
wojnie ginie się albo się z niej wraca. Ale ojciec nie wrócił zwycięzcą. Moja matka,
jeszcze przed wojną, ona z nas wszystkich najlepiej wojnę doceniła. Dla niej to była tylko
taka głębsza cisza.
No i przyszła do nas. Bardzo wielka Idea. Jeszcze wiele, wiele razy większa niż my. Niż
tym bardziej wy. Z początku to nas wszystkich chciano zrobić cząstką Wielkiej Idei. A potem
jakoś wyszło na to, że ona sama do nas przyszła. I staliśmy się wszyscy jej własnością.
Z początku to nawet inni nam zazdrościli.
Urodziłem się naprawdę bardzo daleko. Choć wiem, że wszystkim mówiłem inaczej. I
bardzo nisko. Jeszcze dzisiaj widzę, jak po kątach naszej komory plączą się postacie z
tamtego świata. Dużo i dookoła nas było obcego, a w dodatku byliśmy nisko. I to tak obcego,
ż

e aż wrogiego. Naszym obowiązkiem było z nimi walczyć. Po cichu to pragnęliśmy z

nimi rozmawiać. A to znaczyło mówić niemo. Rozmawiać nie umieliśmy. Na przekor faktom,

background image

powoli – rodziło się w nas coś jeszcze bardziej nieuzasadnionego: ufność w tych postawionych
naprzeciw, że nas zrozumieją. Nikt głośno jej nie wypowiadał, a już zwłaszcza
przed ojcem.
Wieczorem przy zapalonej lampie albo i późno w noc, gdy zjawiali się nocleżniki i rozkładało
im się spanie przy przykręconym świetle, gdy lampa zaczynała kopcić i stawało się
sennie, półciemno – wtedy tak. Nigdy przy jasnym i czystym, wyglancowanym od środka
szkle.
Z ojcem mówiło się głośno i inaczej, o obowiązku i o Polsce. A głosy nocne, w zasmużonej
czerwieni, były jak duchy, nie miały, zdaje się, sił do zadziałania. Zjawiały się najwyżej,
ż

eby rozsadzić tamten utrwalony spokój i powagę. Czy można było tę granicę światła

i ciemni, niemoty i języka kiedykolwiek ruszyć? Albo wiedzę gdzieś głoszoną połączyć
z zaufaniem w tej rozsnutej dookoła atmosferze niepewności?
Był i dzienny, i nocny front. Chowały się urazy, jeszcze niższe od nas; choć kto wie, czy
nie przez nie słabszy był przeciwnik, tu i tam. A my robiliśmy wszystko, co potrafimy,
najczęściej
milcząc, jak to dzieci – żeby udobruchać swego przeciwnika. W dzień nie było
różnicy w traktowaniu. Nie mogliśmy tylko zrozumieć, że odmienność tak fundamentalna
w ogóle istnieje; więc nie uznając jej paśliśmy razem bydło; potem nas wywieźli, a ich nie.
Także i po powrocie każdy z nas orał swój zagon i zwoził zboże, jakby niewiele się stało.
Ale w żniwa najmowaliśmy kosiarzy. Przychodzili parami z miasta. Poświstywali
swoimi kosami z płachtą groźnie. I jakoś wesoło. Nikt ze wsi nie odważył się stanąć im
obok, do współzawodnictwa. Werpachowscy kosiarze! Stawialiśmy za nimi snopki i potem
zwoziliśmy sami. W sąsiedztwie nikt nie zazdrościł nam tej mitręgi, normalnie. Wieczorem
podchodził ktoś czasem, stawał, patrzył niemo, bez zrozumienia, a przecież to byli dorośli.
– Nu tak i żniwa – czasem powiadali.
– Dawajcie pojedziem jeszcze raz! – odpowiadaliśmy.
Trochę zrażała ich ta gorliwość i odchodzili.
Pamiętam, pędziliśmy konie przed chmurą na wyprzódki w czerń. Komu prędzej pomoże
błyskawica! Trafić do dziesiątka w polu, pochwycić – czy lunie wpierw deszcz! Rozpłakałem
się, gdy mnie ulewa usiekła gdzieś z dala od drogi. Błyskawice za krótkie były, żeby
odnaleźć stronę domu. A potem jechało się wolno kołysząc w szumie ulewy. Mały stępa
ciągnął furę. I był to dobry koń. Na jedno oko ślepy, ale zawsze trafił. W najgorszą czerniawę
ś

mieliśmy się wszyscy, już na drodze, pewni opieki i zdrętwiali z chłodu. Pamiętam.

Bo ci, co się znają na obowiązku, to są wieczni. Mały.
Może i jest coś takiego, to większe i szersze, to dawniejsze nawet – co z odległości i od
zakamarków się rozświetli; złączy i opowie nas samych? Są zawsze jakieś kamienie, te
ogryzki przygód, owe przypadkowo odbite przez innych intencje – są, chociaż nie łączą się
w całość. Nie trzeba im dokrawać fabuł, uwyraźniać. śycie obok, to, które toczy się podług
sprawdzianów i harmonogramów konieczności, może jest pełniejsze. Ale jego wyraźność –
dopiero co stworzona.
A co się da uważnie wyśledzić z naszego życia? prostego i nie planowanego? Złą wiedzę
tylko? Obróconą na opak wrażliwość? Historyjki o tym, jak się stają przestępcy? Zajmująca
intryga nikim już z nas nie rządzi. Nie przewodzi nam w swej celowości przemądrej.
Brniemy w tamtej, nie rozjaśnionej przez nikogo ciemności.
Być może wpierw trzeba by zedrzeć skórę ze słów, oczyścić je tak, by świeciły jak droga.
A może słowa służą tylko uwyraźnieniu kierunku, nie tego, jak jest? Może warto i zedrzeć
sam kolor z miazgi – wmawiając wszystkim, czego to nie wymaga naprawa jej dolnych

background image

warstw, głęboko pod powierzchnią? Może.
Ale jeszcze i to wiem, że słowa moje, zwykłe i nie, nawet tylko zaczepione, ruszone z
miejsca lub twardo wartujące na okazję, więc już nie tylko moje, ale i obcym wspólne:
słowa nasze wtedy, gdy myślę i wiem, że coś znaczą – tak jak są użyte, i nie po mojemu albo
po cudzemu – gdy tylko są: znają się na tym, co mówią, póki są ruchome, bieżne, póki
mają swobodę ruchu i wymiany – prawda, Chmuro? Ty się wymieniasz częściami i
porozumiewasz
z okolicą najlepiej. Nad natrętnym zgiełkiem ulicy jesteś swobodna; i czasem
tylko ciebie słyszę, Chmuro! Hamowana i przyspieszana, gęstniejesz i rozrzedzasz się
wiecznie. Tego spektaklu nigdy nie przerwać. Bo i któż by się równał z tobą w równowadze
i doskonałości? Jesteś przy tym szara, Chmuro! To komplement dla szarego Człowieka.


Ranne wstawanie – sposób na blu
źnierstwo

Często powtarza mi się sen, jak wracam do domu późno albo i nad ranem, widno, zakosami
tu i ówdzie leży biały śnieg, leży i na stopniach u sąsiadów, zaczynam przypominać
sobie, że dawno wyjechałem, a to przecież nie dalej jak wczoraj, i błąkam się tak po mieście.
Gdzieś zostawiłem samochód, ale teraz właśnie, nad ranem, za słabe mam siły, by odnaleźć,
może trzeba będzie go tu przywieść, przyciągnąć przed dom, bym nie zapomniał o
nim zupełnie, gdy będę sam, bez pomocy. – – Nad ranem śni mi się, a gdy się obudzę,
stwierdzam, że jednak jest jakaś nowość, godzina inna na zegarze, i przychodzi całkiem już
jasny dzień. Pewnie ten nowy to także sen, tylko inny. Z mojego wracania do domu.
Więc zgubiłem dom? Między wysoką ścianą a czymś tam jeszcze dochodzę do bramy
zamkniętej, ale bramy górą nie przeskoczysz, ani dołem, żaden tu tunel, żeby chociaż uciec.
Brama, której przedtem nie było, jedyne wyjście jest tędy, płot najwyżej na wysokość
człowieka. W moją stronę kiedyś ktoś uciekał właśnie przewalając się przez płot. Koń!
Przewalając się jak na zwolnionym zdjęciu, choć to musiało być mgnienie, widocznie skoczył
całą siłą i mgnienie przeszło w lekkie minięcie bram, gdy coś rozszerzyło się w powietrzu.
Spłoszony koń uciekał, a dla mnie to dziś takie pocieszające! Sierść miał trochę
najeżoną, uszy trzymał po sobie, nie pozwoliłby się zbliżyć. Znajdował wyjście i miał siłę,
stanąłem mu na drodze, przysiadłem z podniesionymi rękami i musiał mnie zrozumieć:
wpierw postraszył, rozpędził się, bryknął i stanął w tumanie kurzu, my obaj w nim niewidoczni:
co się stało, co się stanie teraz z nami, już razem, bo nie zamierzałem go przepuścić
i on o tym wiedział. Zrozumiał, że wpadł mi w ręce. Trzymałem go za szyję, zacząłem
uspokajać, bo drżał, no dobrze już, dobrze. Spokojniej będzie, wytrzymaj! Ta końcówka mi
zbyt często niknie. W nerwowej gorączce, spieniony, a ja dotykam jego nozdrzy: no dobrze
już, dobrze – wytrzymaj! Zbyt wielką masz siłę, żeby ją roztrwonić w ucieczce. Ach, jak ja
do tego tęsknię, żeby pomóc silnemu i być z nim! A tu trzeba wstawać.
Patrzysz teraz z pozycji Wszechmogącego, przez szparkę, a może i od swego judasza, na
ten barłóg i nędzny przykład, życia nie do życia, jaki się jeszcze na jawie będzie pętał przez
jakiś czas. Oto on: leży i nie spoczywa, tarmosi się w betach, myśli i czuje wszystko tylko
w skurczu, tak od wieczności, a to zwyczajna i kolejna ranna chwila. Nie dotleniony,
podmarznięty
i z wolą działającą wstecz: byleby jak najdalej, jak najszybciej – nie istnieć Zamknąć
się w sobie, odejść stąd, najgłębiej w głąb – to marzenie! I ty go palcem, Wielki, w
główkę ze swojej wysokości puk–puk, doprowadzasz mu do jego szarych wyleniałych
zwojów, że to jakby teraz i on sam tak czuje: za kwadrans już nie tylko nie będziesz chciał,

background image

tfu, na dobrą sprawę i głośno nazwać tego – natychmiast śmiej się z siebie, że tak błędnie
czułeś, tak się orientowałeś głupio. I widzisz, że ma teraz ruch w płucach, z niemocą się
ż

egna! Wcale, wcale! Bez wdzięczności zbędnej, czuje się już Człowiekiem, ateistą nawet,

niechaj i tak będzie. Sam nabiera woli własnej. Twierdzi. że od dzisiaj będzie to trwało
zawsze!
Do jutrzejszego wstawania, mój drogi, do jutrzejszego. I tego się nie pisze do rachunku
budującej chwili, gdyż już przy gimnastyce, w ruchu, przy pompkach – bo choć nie na
zawsze, ale jesteś Już Człowiekiem. Każdą masz przyszłość przed sobą. Jaka tylko jest!
– Halou! – krzyczysz pierwszy do słuchawki. – Zawsze taki byłem przecież! Na chwilkę
nawet zostałem Wszechmogącym! A z nieruchawości ruszałem kompletnej. Tak, zupełnie
bez sił. A koń? Używam dziś tylko mechanicznych, i to w pośpiechu.


Szary człowiek

Aleś mnie pan urządził! – krzyczy. I ma trochę racji. Biegnę, bo mi się udało, do domu:

rzut oka na ścianę, najstarszy zegar, zegar świata, mówi mi, wyjście dopiero za pół godziny.
A JUTRO MOśE NAJWIĘKSZE ŚWIĘTO ROKU! Na dworze nic nie kapie. A
mam tu kefir i śmietankę, chleb jeszcze tylko zdobędę. Na mnie się skończyło, nie moja
wina, że na mnie. A tamten, który mnie wpuścił, bo wychodziłem penetrować teren, może i
miał do. mnie pretensję, że nie dostał, z grzeczności swojej, bo wpuścił, a tu kolejka zaraz
rozsypała się za mną. Jakbym mu zabrał sprzed nosa! Zdążyłem przedtem, zamiast stać i
czekać, przelecieć wszystkie sklepy w okolicy, zdążyłem: chodźmy – powiedzieć do staruszka,
przeprowadziłem na drugą stronę, w kolejce się nie postoi, ale za to więcej się nachodzi.
Chodźmy, powiedziałem, a ten jeszcze mi nie wierzy. Idziemy? – i ruszyliśmy
wolno obok siebie, łokieć w łokieć, żeby się czuł pewnie, że mu w ostatniej chwili nie
ucieknę, chodźmy, i idziemy obok siebie, tę nyskę przepuszczamy, niechaj leci, choćby i na
złamanie karku, teraz i nasza jezdnia cała, dalej chodźmy. Głupio tak zostawiać mi
wdzięcznego, a tu: dziękuję panu, i już biegnę, i on wdzięczny, a ja także, to i dziękuję panu
jeszcze raz, ja mu w powietrze, a on niby nigdy nic, odchodzi, niech już tak zostanie, w
milczeniu, co by to była za grzeczność, gdyby się mogła odstać a nie dostać. W kolejce
gdyby tak się ze mną znalazł – to co? Oto jest pytanie.
To i prędzej, czym prędzej ja z powrotem do kolejki, bo chleb jak minie, to dopiero będzie
po zupie! A ten jak ojciec ze mną szedł, o lasce, posuwał się wolno (gdzie teraz ojciec?).
– Tam już może nic nie ma! – wołam. Wreszcie i jestem: trzydziestak stoi grzecznie,
nie wypomina, wpuszcza. Posuwamy się wolno, przez kwadrans na trzy stopy, jestem teraz
niezależny i czynny, pewny swojego wpływu na sytuację i świat! A obok mnie stoi
wdzięczny za okazję do górowania, grzeczność, bo to on mnie wpuścił, mnie z moją cichą
nadzieją dogadania się z ojcem, nigdy nie wypowiedzianą, teraz tu przejdziemy, a teraz tatko
musi się zatrzymać. Czekamy, i mój autorytet nowy też, a teraz jezdnia będzie nasza.
Nasza władza zawsze tak wszystkim pożądana!
Moi bliźni nie opuszczają mnie w dzień ni w nocy, a co mówić teraz rano, gdy jeszcze
wszystko może się udać, bo gdyby chociaż jeden dzień był taki, toby się wszystko zaczęło,
ż

ycie by się odmieniło! Choćby i to: biegnę i pędzę zająć moje stanowisko, przyznane mi

słusznie, bo zasłużone już od wielu lat, i trwałe, jak tylko trwałość urzędu można sobie
wyobrazić.
Odebrać wszystko, co podają, i zorientować się, w którą stronę to idzie: oto dwie podstawowe
wykładnie mojej egzystencji, tego akurat nie wolno mi puścić w bieg na los

background image

szczęścia.
– Halo? Czy to numer 23, l, 42?
– Nie, to numer 41, 23, 72.
– To przepraszam.
– Nie ma za co, proszę bardzo.
Sto lat praktycznej ekonomii Drugie odejście Helmuta Kolejne praktyczne
PRZYGOTOWAWCZE posiedzenie Trybunału Stanu Powstał Społeczny Komitet
– Halo?
– Słucham, tak?
– Czy to numer 472, 531, 297?
– Nie, to numer 572, 321, 43!
– A to przepraszam.
A to. Starania rządu o sprawy Działa komitet do spraw młodzieży który już rozpatrzył
problemy związane Komitet też podjął prace nad przygotowaniem projektu ustawy o młodzieży
Drugie odejście Helmuta Trzecie kolejne przygotowawcze
– Halo?
Komitet też podjął
– Halo Halo?
odpowiednie zespoły i komitety w województwach
– Halo, panie!
które podjęły pracę. – Słucham pana.
– Proszę pana, czy pan tam jest?
– Tak, słucham.
– Czy to jest numer 421, 32, 37?
– Nie, to jest numer 42, 132, 37!
– A to przepraszam.
– Nie ma za co, odpieprzże się pan. W elektrociepłowni na Siekierkach wybuchł pożar
kładąc nacisk na rozszerzenie i pogłębienie konsultacji decyzji – co ja czytam?
– Halo?
A gówno! Mylisz się pan. Powstał społeczny komitet Podpalenie szkoły ambasady USA
Aha!
– Halo?
– Słucham, kontrolowana, tfu! Słucham!
– Czy to jest taki sam numer jak 431, 32, 71, 72?
– A podobny, co panu do tego? Trzask. Pożar Ambasady USA w Warszawie Podpalenie
SZKOŁY Ambasady USA w Warszawie.
– Halo?
Jerzy Zawistowski twierdzi, że od szeregu miesięcy kierował
– Halo?
kierował korespondencję do prezydenta Reagana
– Halo?
na którą nie otrzymał zadowalającej odpowiedzi
– Halo?
no tak, skurczybyki! Konstytucja socjalistycznej demokracji w piątą rocznicę uchwalenia
Nie ustają zwiadowcze loty Sto lat praktycznej ekonomii O pociągnięcie do konstytucyjnej
odpowiedzialności Jesień i zima to też sezon Halo Halo! Piotra Jaroszewicza i trzech jego

background image

wicepremierów Tajną radiostację wykryto we Wrocławiu Vademecum związkowe
Podziękowanie
ministra obrony Halo? Eksport rzemiosła
– Halo?
– Pomyłka! nadal na niskim poziomie Prasa za pół ceny Halo? Dzieci na kartki Halo?
Kalendarium dzieci specjalnej troski czekają opieki i na kartki Wschód Słońca Zachód
Imieniny CDD Sij Aa j Ej? Kronika dyplomatycz
– Hal
odchrzańże się Ty od Wschodu i do Zachodu sło
Moi wielcy bliźni blisko mnie. Nie opuszczają w dzień ni w nocy. Projńc nie mówi do
mnie. Lecz przemawia. W przemowie jest wszystko za odpowiedź. Jeszcze odpowiedź
niegotowa,
ale jest.
Jak się zapytać: kto zbudował ten dom? wiem, że w Projcu znajdę odpowiedź. Projca nie
można tylko pytać wprost. On mnie sprawdza również, kiedy nic nie mówię. I nawet
sprawdza, kiedy mu robię jakąś przysługę. A gdy sam mu coś wyjaśniam (zdarza się) – nie
zaniedba przepowiedzieć wszystkiego jeszcze raz, żeby się okazało, czy według niego dobrze
zrobiłem. Nie wiem, jak to się nazywa prawidłowo, ale sprawa wygląda przecież tak,
ż

e to on przysługuje mi się bardziej, choćby tym, że w ogóle jest. Powinienem to wiedzieć

od pierwszej albo zaraz następnej chwili, jak tylko się z nim zetknąłem. śe istnieję dla niego!
Zdarzyło się i teraz, że pytał mnie o wszystko. Nic, tylko pytał. Więc pomyślałem sobie,
ż

e to domena zbyt poważna, żeby on tylko pytał, ale mimo wszystko odpowiadam. Aż w

pewnym momencie:
– Sprawy moralne? – zapytał. – Jak u ciebie wyglądają sprawy moralne?
Dałem prawidłową, jak zawsze, gdy do niego mówię, odpowiedź.
Właśnie ta czystość obcowania! Która żadnego złudzenia, żadnej wątpliwości nie zostawia
w powietrzu – to w nim pociąga. Roje mógłby mi się stać bliski. Właśnie – nie zaistniało
nigdy we mnie przypuszczenie, że mógłby być daleki, odległy albo obcy. To byłoby
bardzo nawet śmieszne – by go rozbroić, a właściwie nas – stanąć na dystans. Zawsze
mnie to trochę pociągało, taka daleka, niejasna możliwość!
Ale możliwość możliwością i nic poza tym. Czułoby się wtedy właśnie: nadużycie! Jakieś
wykroczenie z normy, zejście do nowego, egzotycznego sektora, w który wszyscy rzucają
kamieniami, bo i my rzucamy sami. A ja z Projcem na przeciwległych krańcach!
Objechaliśmy wspólnie wiele miejsc, ja oczywiście pracowałem za kierownicą, to był
mój prywatny wkład, on był za Wiezionego. Bywało, że dawał w sobie dojść do głosu nikłemu
współczuciu – mnie i nam – w momentach prawdziwego już niebezpieczeństwa. Ale
nigdy nie przekroczyło to miary jego przypadkowego zainteresowania dla zauważonej
ś

rubki. Nawet gdy zdarzały się poważne awarie i sam robiłem skomplikowane naprawy:

stawał nie opodal, palił papierosa, przejęty był swym czekaniem.
Wiedziałem, że wtedy mógłby mnie o coś – najbardziej niestosownie – zapytać. On starał
się zachować jak najdłużej dostojność i był czujny. A potem musiały do nas i tak dobiec
cudne miejsca do zwiedzenia, knajpy do ugoszczenia – z Projcem, gospodarzem stołu, patriarchą,
którego zauważał od razu każdy kelner. Kelnerzy mają tajemny instynkt! Nikt nie
podszedł nigdy do mnie, by przyjąć zamówienie. Kto wie, może i świat cały zbudowany
jest z takich miejsc, które przyznają Mu rację?
Wolałem zwłaszcza przed wsiadaniem do samochodu nie myśleć za wiele o takim świecie.
Za kierownicą tym bardziej nie należało myśleć o świecie: był realny i dwoisty jak

background image

możliwość bezpiecznego dowiezienia miłośników przypadku. Nie odwracałem głowy od
drogi, mimo że obok aż się iskrzyło to folgujące tylko sobie myślenie, nie dopuszczające
cudzych racji, uzasadnień, poza faktem, że podróż należy kontynuować. Ale i mnie stać teraz
było na spokojne odrzucenie każdej, nawet atrakcyjnej propozycji, jakby wsparty o barierkę
odrębności z obowiązku, z powodu obowiązku, mój umysł już się nie tylko nie buntował,
ale tym bardziej skłonny był do wyrzeczeń.
Tym sposobem ów szybko mijany świat prawie że na moich oczach odrywał się i uwalniał
od przyklejonych doń racji Projca, a przynajmniej nie zawsze już do ich ramki przystawał.
Projńc sam, choć może nieświadom straty, lecz jakby świadom mej chwilowej
przewagi, starał się z tym nawet pogodzić; nie konstruował już nowych zwycięstw, zwłaszcza
ż

e zajęty niebezpieczeństwami na drodze, mógłbym skasować nagłym wszystkich rzeczy

i osób milczeniem nie tylko jego sto złotych pomysłów. Wybijałem się więc teraz ja
błyskawicznie na zwycięstwa! Doprawiałem je tym bardziej popisowym i bardzo
niebezpiecznym
manewrem – zmuszając Projca do uznania: musiał mi już bowiem pomagać jego
strach.
Ojńc zawczas obaw nie wypowiadał. Ale przewidywałem naganę w przyszłości, niejedną
i w innej materii wyrażoną. Wielką, największą. Choć gdyby nie ja, teraz czuwający –
wypowiadałby ją tylko już duch nad bezcielesnym moim duchem. A duchy na duchach się
nie mszczą, jak śmiem zauważyć. Tylko świat sytych zna zbyt wiele spełnień; z zemstą
włącznie.
Ś

wiat sytych zna zbyt wiele spełnień, by nie musiało się pośród nich wybierać. A zatem?

ś

yć indywidualnie albo i żyć społecznie. Koniecznie żyć społecznie! Syt szczęścia,

sławy?
Zostawmy to wielkim lub naiwnym. śycie społeczne banalnie sytych ma swój porządek.
Bo sytość jest lekkomyślnym skróceniem drogi, wyzbywając się niepokoju, łatwo lub trudno,
ogranicza wybór trosk. Kto ma troski indywidualne – to już prawie wolny człowiek.
Naprawdę wolny ma jednak szansę dotrzeć do ściany swych przeznaczeń. Na końcu będzie
to zawsze jedna i nieprzekraczalna. Wolny może nie zrozumie tylko tego właśnie: że każda
całość w końcu rozpęka się w proch. On jest również tą całością. Bardziej niż kto inny. I to
będzie dlań najbardziej zaskakującym zdarzeniem, złowieszczy i beż sensu.
A my tu – żyjemy sobie wszyscy codziennie i od początku ze świadomością ściany. Która
nigdy nie rozpęka się w proch. A zastępuje wszystkie inne. Czyśmy tacy wielcy? W
czym błąd? Robiłem kiedyś po kolei wszystko, co się nadarzyło, w wielu zawodach; i nie
zauważyłem, by było w którymś z nich coś wyraźnie przeciw; moim własnym oczekiwaniom,
skłonnościom ku przystosowaniu. Za każdym następnym razem zaczynałem od zera,
a co już zdobyłem, odrzucano i szło na rachunek strat. Złośliwości losu doprawdy się nie
dopatrzyłem. Robiłem coś tam, niechlubnie zaczynając i smutno kończąc. Z dnia na dzień i
przez wiele lat. Ulice przez ten czas zszarzały, spotworniało życie.
Nikt szałem entuzjazmu już nie wita dzisiaj Beethovena, stałby się nagłą plamą pełnej
obecności w tym pustym tle. Dyrygenci biorą z marszu cztery sławetne nutki, starając się
odszukać jakiś – o zgrozo! – jeden wspólny rytm i dla reszty. Powolnego, więdnącego landlera,
może walczyka?
Nieślepy był zamiar, a pismo wydaje się jakoś koślawe. Czynimy alarm na powitanie
ś

więtych, a wzniosłość dusimy w sobie w zarodku. Popłoch w małości, martwocie czyni

czasem myśl jedna. Jednej odpowiedzi na wszystko, na tak długą zastałość ma wystarczyć!
A tu Chwila jest osobą potężną, każda chwila. I bliźniaczą całemu światu. Przystanią

background image

także.
Czasem, gdy sobie pomyślę, jesteś Chmuro.
Czasem, gdy się położę – jesteś Łąko.
Dzień, prawie pół dnia, przechylenie na południe, zdawało się, że już podchodzę pod
swój dom. Dym się zaczyna kominem Wynosić, dociera zapach, by mnie zaskoczyć w lesie
teraz, dym się zatrzymał, aż dalej jakby żywy chytrze szedł, w górę, pośród tylu otwartych
dróg dla siebie.
Myślę, że prawie tak samo poniosę się w przeszłość, markotną dziś, choć jakby także i
aromatyczną, czułą na tyle, że jeszcze umie się oswoić ze mną, a co mi da z siebie – nie
wie. Może już tam tak mało ma? Ale jakże miałbym nie wejść gdzieś, gdzie beze mnie byłoby
pusto, nijako? Tam przecie zawsze zaczyna się wiedzę i o sobie: od tego miejsca zacznę
i potem nie odstane. Może podobnie i w nowych miejscach było mnie wciąż za mało?
Więc poddam się im, wciąż trudno rozpoznawalnym – ale je poznam.
Ktoś gotował obiad na rozgrzanej płycie. Może i gotował dla mnie. Do dziś została ta
możliwość. Kiedy przeszłość jest moja, a w przyszłości cienka zupka mnie czeka – cóż to?
Odejdę uspokojony.
I tak widziałem Łąkę. Za długo mi się śniła, żeby nie dotrzeć do niej. Ktoś obcy przyjdzie
i powie: tak sobie tutaj, łąka. A toż to Łąka wszystkich łąk! Położenie do dziś ma raczej
korzystne (choć przecina ją w pół rów melioracyjny), trochę z górki leci, ale za to jej
przewiewnie, z zefirkiem listopadowym mimo mgły.
Ta przecież Łąka nie poddaje się mgle ani uśpieniu! Spojrzysz szerzej, to na lewo w lasek
coraz głębiej opada – ale kiedyś był tu ogród wśród drzew. Zza rowu sterczy dalej pole,
za nim tez lasek. Pole zamieniło się w samosiejkę rećki. W dole, w głębi mokradła, kędy
kiedyś się biegło boso suchą stopą. Pod większym lasem w wojnę pędziło się bimber. Tam
i przechowywałem krowy przez cały front. Jak przeszedł, poszły na żarcie dla zwycięskich
wojsk. O Łąkę frontu nie założono. Tylko trupy wśród opuszczonych półżywych czuły się
tutaj dobrze. A teraz dzieci niech bawią się świeżą wiosną, gdyż przyszła, równiutko wypuścił
się żółty mlecz.
I znów ni śladu po nim. I nikt jej nie nazwie zwykłą łąką. Nikt nie zauważy nawet, że
zginęła!
We śnie świeci słońce i nie ma mgły, jest żółty mleczaj. Dzieci stoją pośrodku, nieme,
wielkie jak dorośli trudno byłoby rozpoznać, kto był kto. Każde z nich może być mną, ja
każdym. Jeden świadek wszystkiego: Łąka. To i jej nie ma. Dziko porastający las na tym
miejscu, samosiejka. Przy ziemi zimny mech.
Ci, co się znają na obowiązku, są wielcy. Wyróżniają się. Bardzo wielu ma obowiązek
czynić to, co oni uznają za dobre. Postępować inaczej – byłoby już nieuczciwe: przecież za
to się płaci! Wielcy są więksi od innych, od czasu jak się takimi stali, jak więksi od nich tak
uznali. Zawsze trzeba słuchać większych od siebie, to jasne. Masz zyskać ich uznanie. Nawet
ci z najmniej ważnych, jeśli staną się przypadkowo, na zasadzie talentu (talent jest
wciąż rozdzielany) – ważni w jakiejś wąskiej i pośledniej dziedzinie wytwórczości: to nawet
i oni, choć wybrańcy losu – muszą się czule dostroić do uznania większych. Jeśli je zyskają,
gdy im się to uda – zaczną od pozostałej reszty odstrajać się jako inni i oczywiście
wtedy to są już ludzie na ścieżce pochyłej w górę. Sami na nią weszli, ale sami z niej nie
zejdą. Ich równowaga oznacza zawsze ten trudny do utrzymania kierunek.
Co innego prawdziwi wybrańcy losu. To oczywiste, że muszą się wyróżniać i w tłumie, i
w oczach Sekretarki Dyrektora – jakżeby to inaczej poznała, jak ma się do nich odezwać,
jak przyjąć itd. Dyrektor już udaje, że się SAM by na takim poznał, nawet gdyby go zobaczył

background image

w tłumie nagich. A tu widzimy Dyrektora w wyróżniającym się stroju. To jest dodatkowo
w tym wszystkim ładne!
Kiedy jakiś Artysta przywdziewa strój odpowiedni do jego wielkości – no to wtedy jest
on jeszcze bardziej artystą, większym od innych, to zrozumiałe. Tym więcej ważny siedzi
obok nas, tak bardzo skromnych na jego szczęście, tak potulnych w nędzy codziennej, naj-
mądrzejszych dla siebie i najczulszych tylko na to, żeby czasem, choć kiedykolwiek, o sobie
usłyszeć, pogłaskanym być po głowie dla zachęty – może kogo z nas Wielki zauważy?
Z nas – sędziów tamtego przystrojonego ARTYZMU. I na własnym punkcie wciąż tak
czułych!
A Projeńć to Artysta i czasem chce być ze mną. Choć mnie odpycha wzrokiem, i to może
nawet specjalnie nieprzyjemnym, nie zważa wcale na ten drobny, maciupki kłam, tylko
pędzi dalej na zdobycie wyższości, wielkości.
Jasne, że wyższość brzydzi się pogardzaną niższością. Choć świątecznie się do niej
uśmiecha. Brzydzi się i oddziela strojem, wygodą, pustym wielosłowiem. A kiedy już dzieci
moje uznają się za gorsze, i to od początku gorsze, krótkowzrocznie przytwierdzą, jak
gorzka jest rzeczywistość, że jej grzęzawiska okazują się ciągle ciut za rozległe – dowiedzą
się co najwyżej, że wszyscy im wybaczają.
Aby dzieci wierzyły zarówno Wielkiemu, jak i mnie, myszce.
Sam często czuję się jeszcze takim dzieckiem. Chciałem już zmienić swą naturę – z powodu
wszystkiego! Czyż nie przeznaczałem siebie do roli już nie jeźdźca, lecz konia? Nie
wprawiałem się do jego roli? Bo zauważcie: koń przecie zawsze jest sam, i nigdy nie ma
przeciwnika. A jest umiejscowieniem siły.
Tak naprawdę to lubiłbym jeszcze ludziom pomagać.
– Pani na Mokotów?
– Baardzo pana proszę! Ale aż na Ursynów.
– To będzie drożej, proszę wsiadać.
Pani z futrzanym kołnierzem na płaszczu, dziewczynka tylko w szkolnym sarafanie.
Na Ursynowie widać nie ma szkół, dzieci muszą jeździć do innych dzielnic.
– I codziennie tak pani ją wozi?
– A codziennie. Udało mi się załatwić szkołę blisko mojej pracy. I tak jeździmy. A znajoma
to odbiera dziecko nieraz po dziewiętnastej. Cały dzień ma w podróżach. Znam taką
jedną, co ma trójkę dzieci. Prosto ze wsi, wie pan, przyszła i co rok, to prorok. To już na
dzisiejsze czasy nienormalne, proszę pana. Kto to wychowa?
– No ale pani może, jest chociaż lepiej sytuowana.
– Jakoś nie narzekam, mamy sklep.
– I dziecko jedno?
– Mam dobrą pracę, proszę pana, ale i z jednym się nie wyrabiam. Ta maleńka nie zna
prawie rodziców – widział pan, jak się bała usiąść sama? śeby mnie na chwilę nie stracić?
– No a w domu: mam na myśli życie rodzinne i jakieś towarzyskie, rzecz jasna?
– Jak człowiek gdzieś wpadnie i posiedzi, to myśli zaraz, że by i w domu coś obejrzał,
włączył i posłuchał. To nie jest czas na życie przy dziecku. Już prędzej na robotę. A to żeby
dywan był czysty, firanki; no i takie rzeczy.
– Chciałaby pani uciec od tego?
– Od wszystkiego proszę pana, od wszystkiego! Bo – czy my kiedykolwiek będziemy
choć trochę normalni?!
Speszyła się. I już przepraszająco uśmiechnęła.
– A pan to – pan z każdym rozmawia tak normalnie? Z dziewczyną, żoną też?

background image

Długo żałowałem zostawszy sam. Czemu nie zaprosiłem jej do życia? Wspólnego, samotnego,
roztargnionego?
Z Teresą rozstaję się na zawsze. Choć pozornie – wszystko się składa. Mąż ją rzucił.
Wyjechał na wczasy gdzieś do Algierii. A został w Paryżu. Napisał, że wybrał bezpowrotnie
wolność, ale nie od Teresy. Wzywa ją, żeby przyjechała. Zabrał ze sobą dwoje dzieci i
teraz mu ciążą. Teresa chce mu odebrać dzieci, a on chce zabrać i ją.
– Nie pojadę tam! – mówi Teresa. Zamknęła się w sobie i ma żal do wszystkich mężczyzn.
Każdy z nich to zaraz jakiś Dramat! Usłyszała gdzieś też, że o ucieczce męża wiedziała zawczasu
cała jego rodzina, a nawet jej rodzony ojciec. Małżonek stęskniony wypisuje teraz listy
z pogróżkami, że jak nie przyjedzie, to gorzko wszystkiego jeszcze pożałuje. Jeszcze!
Każdy, do kogo się Teresa zwróci o radę – rozkłada ręce. Także i głośny tygodnik, który
„z przyczyn rodzinnych” stracił czołowego komentatora od polityki – można powiedzieć,
ż

e boleje. Kto teraz utrzyma linię tak, jak on ją trzymał?

A z wszystkiego to ja straciłem Teresę najbardziej. Nie ma już dla mnie głowy. Nie widzieliśmy
się od paru tygodni. Nosi w sobie samotnie tę głęboką i zadawnioną krzywdę: a i
do winy nikt się nie spieszy przyznać; nawet ja, współczujący. Czuję przy niej, jak zawiodła
się na mnie.
Bo Teresa całkiem nieskrycie wierzy, iż gdybym tylko chciał, wetknąłbym w coś swój
paluszek i wywołał cud. Wtedy by się wszystko odstało! Jej spojrzenie chłodne, a zdaje mi
się, że nawet mrożące, wywołuje we mnie ostro świdrujący ból głowy. Więc czułości żadnej
nikt od nikogo!
Patrzyłem na życie kiedyś jak na żywy obraz. Szukałem w nim porządku. Każdy zatrzymany
w oczach ruch i reakcję nań próbowałem na nowo układać tak, jakby miały iść
podług jakiegoś „porządku”. Zasady. Jakiej szukałem zasady? Co o niej pamiętam? Nie
dam sobie dzisiaj z tym rady.
Ale szukałem jej twardo, tej zasady. Co łączy, na przykład, późne wieczorne niebo ze
zwożeniem kartofli. Łuna nad ogrodem i dalej, do końca nieba. Był zaraz potem wschód
księżyca. Olbrzymi, pąsowiejący! To stamtąd szedł? Szukałem i za tym czegoś znacznie
więcej. Więcej? Albo właśnie: z kim to ja rozmawiam teraz? Z pamięcią? Czy odwijam jej
zwój w przeszłość, czy do żywej duszy? Czy nie żyliśmy prawdziwiej, szerzej? Choćby
tym, co życie zapowiadało!
A może ta pamięć sama jest w bezruchu? Już prędzej chmura jest do opisania. śywa, ma
jakiś wzór.
Ale czy to chmura zachodnia czy północna? Wielobarwna czy już wieczorowa? W każdym
momencie i w każdym swoim kwadracie: już skończona. A ciągle w ruchu! Wyraźna
do ostateczności. A jest już tylko przed zniknięciem. Chmurę trzeba poznać. Trzeba ją
wiecznie poznawać!
Ma swoją godność chwili i dowcip zmienności. Czy pamiętasz dziś, stąd, w pokoju będąc,
jakąś chmurę? Nie zna pamięci. Tylko, że jest teraz. Szukający zasady i podobieństwa.
Stracisz tylko pamięć!
Bo przecież chmura ma swobodę w czasie. Nie da się spłaszczyć do jednej chwili. Stracili
ją z rozumu dawno poeci. Lżą ją, bo jest niezależna. Nie zatrzymała się przy niczym
obok, CHMURA, Możemy siebie wybierać.
Chcę, żeby trwała dalej tak, jak się zwija i odwija, i żeby jeszcze tak było, jak nie wiem,
ż

e może się stać. A że to się stanie, co już prawie wiem? Ona pod otwartym wpływem (dla

mnie niewidzialnym) zawsze wszystkich sił.
Bo kto szykuje się stale, żeby ją złożyć w NOWĄ? Zmiany dochodzą swych granic –

background image

równoważenia – i wtedy wszystko odmienia się na inny los.
Wszystkie siły mają okazję bez czekania działać: po tym widać, że coś jest silą właśnie!
Jak wpływa, jak naciska! Dopiero tu czas wyraźnie istnieje, podług naturalności następstw,
nie wskazań zegarka: wiele jest czasów, które mierzą się wzajemnie, w nich jest czas widzialny
i poczucie siły WITAJ CHMURO! Zjawia się.
Gdy patrzę na ciebie, to tylko zazdrość i pochłaniająca całą mą uwagę gościna.
A Projc na chmurze? By się nie utrzymał. Przyciężki.
Będę odtąd patrzył i na siebie z zewnątrz. Jak na chmurę.


Jeden w
śród niewolnych

Skarżenie się na brak pamięci miało i uboczne skutki. Poproszono Franciszka o nowy
ż

yciorys. To już się zdarzało i przedtem. Ale teraz częściej. I w dwu egzemplarzach, jeden

może być napisany na maszynie. Coś nim szarpnęło, nie mógł w pierwszej chwili pojąć,
dlaczego. Przecież to już bywało! A tu omal nie stracił równowagi. Chciał od razu wyjść
gdzieś, uciec lub cokolwiek szybkiego zrobić – byle już, gdzieś, nagle!
Wreszcie zdecydował się. Wstał, przekręcił klucz od wszystkich tajemnic, które mu
lekkomyślnie
powierzono. Dwa razy chciał jeszcze wracać, by sprawdzić. Teczka banalnych
korespondencji i innych szpargałów – mogły się czuć bezpieczne. I stary ręcznik przed praniem,
ale to własny! Cóż za wyjątkowy dzień!
Chuda i brzydka barmanka na dole była tego dnia przystępna. Powiedziała mu w dyskrecji,
ż

e za jakieś dwie godziny może być wątróbka! Więc mógłby na nią liczyć!

– Przyjdę tu za dwie godziny! Ach, cóż za dzień! – prawie wzniośle podsumował. Tylko
jeszcze te cholerne dwie godziny.
Na przystanku nawet się zadomowił. Jakby tu miało przyjść natchnienie na resztę życia.
Ale szczęśliwie uległ odruchowi i w ostatniej wskoczył chwili do nieznanego numeru. Nie
zdążyły mu się nawet drzwi przed nosem zamknąć, ktoś przegapił.
I mimo godziny szczytu wcale nie było tłoczno. Jakiś licealista albo student zdążył mu
zawisnąć na ramieniu. Franciszek wywinął mu się przy hamowaniu i tamten przeleciał o
dwa miejsca dalej. Wreszcie, może rozczarowany, usiadł z przodu. Gdyby choć pedał –
pomyślał Franciszek. A tak w ogóle to czy nie za późno jeszcze podziękować kierowcy?
Przecież mu się nie udało. A Franciszkowi? Już parę rzeczy dzisiaj nieźle poszło. Tylko nie
popadać w niż sukcesów!
Za szybą coś w rodzaju lasu. Wyskoczył. Trafił od razu na nikły jakby pomysł na ścieżkę,
gdzie między kolcami głogu łatwiej było przejść. Przedarł się następnie przez krzak,
który zagrodził mu drogę, podrapał sobie twarz – ale co tam! Małe niebezpieczeństwo
przyjemniejsze niż myślenie o dużym. Za głogiem wpadł w dół obfitości i zbierał się niezdarnie
z klęczek. Nikt go nie widział i robił to wszystko dla siebie.
Wstał, poszedł. Potem długo, długo szedł. Hałas ulicy, miasta ścichł i dał się zapomnieć,
deptane liście szeleszczą, i to też jest zwyczajne. Drzewa w milczeniu pną się do nieba,
może i bez wysiłku idą? Dziwnie mało z tego nam zdradzają.
Skręcił w glinianą odnogę ścieżki. Jak tu ślisko i żadnego śladu! Zawahał się: czyby nie
zostać w tym lesie na stałe? Już wybrał zejście, czyli nowe odgałęzienie. I zza budyneczku,
przed którym niespodzianie się znalazł, wyszedł młody mężczyzna, wyszedł i też się
przytrzymał,
jak dwaj przeciwnicy w obawie zatrzymali się, wnet łatwo się wyminęli, niby każdy

background image

prosto przed siebie, ale jednak boczkiem, rozeszli się.
Więc on do lasu dalej, ja nad rzekę! Już się ucieszył, jak będzie szeroko! I na to za górką,
spod łuków mostu otworzyła się spokojna woda. Jej płaskość pogłębiała się w dal. Pośrodku
miała rozcięcie na podłużną wyspę, która teraz była biała od ptaków. Podrywały się
i w nieustannym migotaniu jakby całej wyspy siadały. Wyglądało to jak ruch szarawej siateczki.
Mewy? – pomyślał – to tak wyglądają mewy?
Na moście, u wylotu z miasta, nieustannie dudniły ciężarówki. Pod zielonymi plandekami
wioząc milczących żołnierzy. Czemu nikt nie śpiewa? Wpatrywali się wszyscy gdzieś
w jego stronę.
Więcej oni są. tu niż ja tam – pomyślał. Ale jak się nazywają te ptaki?
Piasek na końcach wyspy odsłaniał się i ginął, potem krajobraz cały, ziemia–niebo, szarzał
i bielał w częstotliwości stałej, jak nadawany wiecznie komunikat. śołnierze opuszczali
miasto, nad cypel dopływała nowa fala – wszystko w tym samym rytmie. Słyszeć go
to tylko jeden szum, daleki i wyobrażalny, jak każdy odległy gwar. Na rozum i przez wyobraźnię
lub chcenie można usłyszeć wszystko.
Woda przesuwała się bezszelestnie na północ. Ptaki zostawały. On, Starszy Inspektor Fr,
już prawie ptak, który patrzy na inne ptaki. Jakie to ptaki, do licha?
Już wyszedł z siebie, już ruszył się, żeby nie stać, nie marnieć, i teraz dalej będzie szedł
brzegiem na północ z wiatrem. Bo na postoju zamarzają oczy i myśli.
Nie zatrzymał się już od dwu godzin. Nagle brzeg się skończył. Nie ogrodzeniem, ale
ś

cianą parującą od fekalii. Tu upływa wciąż miasto. Pikują w nie białe ptaki. Więc to nie

mewy, nie morze! Zbrzydzony skręcił stromo w górę, do lasu. Szczęśliwie jeszcze był.
Dalej parł przez zaniechane wykopy wojenne. Aż trafił na płot wysoki, czterometrowy,
kolczasto obramowany. Za nim było czyjeś boisko. Piłka mogłaby nieopatrznie wybrać
wolność. I wpadł z rozpędem w zazieleniony dół. Dość dobrze zazieleniony, by się móc w
nim wyłożyć. Gdybyż było jeszcze trochę cieplej! Potem uwaga: jakiś urwany głos. Nad
brzegiem dołu facjaty dwóch mężczyzn. Są w przewadze! Ale się szybko wycofali. Szukają
tędy drogi? Nie byłoby w tym wiele sensu. Jak by tutaj dobrze było podrzemać!
Wyskoczył na brzeg. Ci dwaj jeszcze stali nie opodal, wydawali się i sami bardzo strapieni.
Jeszcze bardziej niż on! Teraz już się całkiem uspokoił. Będę tu sam jeden! – zawołał.
I pędem puścił się w długi wąwóz w głąb lasu. Zrobiło się nawet cieplej. Drzewa czerniały
powoli od zmierzchu, ale gdy się patrzyło w górę, ku niebu, jeszcze tego nie było widać.
Więc szedł ciągle z głową do góry.
Aż natknął się na korzeń i się przewrócił. Obok leżało przewrócone drzewo, grab wyrwany
z ziemi z korzeniami. Mój sojusznik! – pomyślał i położył się na plecach na pniu tego
grabu. Tamte ptaki to musiały być; rybitwy – przyszło mu wreszcie do głowy. Nad nim
stał inny grab. I daleko, daleko nie było nic więcej.
Wezwał go na dywanik Paziej i obsztorcował za wczoraj. Co było wczoraj? Paziej mówi,
ż

e został przez Franciszka potrącony przy wejściu do księgarni i nie doczekał się słowa

przepraszam.
– Ale czy ja pana wczoraj widziałem, szefie? – zdziwił się Fr.
– Byłem bądź co bądź z żoną, żołądkował się Paziej i intensywnie machał po swojemu
łokciami, w górę i w dół, w górę i w dół. To były argumenty co najmniej równie ważne,
choć nie wypowiedziane. – I należało mi się trochę szacunku – wypiszczał.
– Musiałem... musiałem pana, państwa, przepraszam: nie widzieć – wybąkał Franciszek,
jakby naprawdę już nic niewinniejszego nie umiał zmyślić.
– Przecież pan widział! Pan widział! To był pan! – pieklił się Paziej z łokciami. – Panu

background image

się to zdarza nie pierwszy raz!
Nie mogę sobie tego z niczym połączyć, a przecież mnie widziano! Pan Paź był ekspulsywny
i tak przekonujący, że bez przerwy mi łopotał nad głową.
Doktor K. z wyrazem twarzy jeszcze bardziej rozumiejącym, niż tu wchodząc mogłem
się po nim spodziewać, gorliwie począł mnie zachęcać do zwierzeń.
– Ależ niech pan sobie jeszcze raz przypomni, spokojnie. Nikt pana, tutaj zwłaszcza, nie
pogania. Niech się pan uspokoi, mamy czas.
– Mamy czas?
– Mamy dość dużo czasu – odparł spokojnie Doktor K.
– Ja bardzo pana, Doktorze, przepraszam, ale – pan przecież nie ma czasu?!
– Dlaczego niby to?
– Czekają pacjenci. Wielu, niektórzy może nawet są gwałtowni. Ja lepiej sobie pójdę
gdzieś sam. Może przypomnę sobie.
– Kiedy ja pamiętam, że pan tu był już u nas kiedyś.

79

– Ja tutaj?
– Sam pan podawał. To było dawno temu, kilkanaście już może lat.
– To była też ta... amnezja?
– Mamy to w pańskich dokumentach; o – gdzież to ja mam?
Franciszek wybiegł z wizyty śpiesząc się, i nie wiadomo dokąd. Więc to naprawdę
amnezja? śe Paziej – tak. Ale Doktor K. by nie zmyślał. Zawsze był taki spokojny, cierpliwy.
A jeśli tego dnia nie byłem jednak w lesie? A na ulicy, żeby się nie kłaniać?
Sama świadomość, że ktoś ode mnie oczekuje że mu coś potwierdzę, co w ogóle nie istniało
– jest nie do zniesienia! Rozumiem, czego Paziej, czego nawet Doktor K. chciałby
ode mnie; ale tego nie mogę, właśnie nie mogę im dać!
Paziej nadal buszuje bezkarnie. Między nim a mną jest Koziej, wychowany z porządnego
człowieka. Gatunek to istot o dobrej, nawet bardzo dobrej opinii i z nastawieniem przeciwnym,
niż myślicie. Także jakieś postaci drobniejsze, mniej ważne, które udowadniały
mi nieraz, jak to się sam wyniszczam i że długo nie pociągnę, jeśli nie zmienię taktyki.
A ja zwycięsko śnię po nocach – i w dzień okazuję się zbyt senny, rozlazły i trochę mało
zdecydowany. Choć podobają mi się te zarzuty, że go lekceważę czy nie zauważam, bo
komuż by się nie spodobały. Przynajmniej nie zaciągam długu u wierzyciela, i jeszcze jestem
sobą. A nauk od tych, którzy, choć nieśmiali, podstawiają mi nogę, nie przyjmowałem
i nie przyjmę, o nie! Zobowiązania swoje spełnię, punkt po punkcie – otóż i obecność moja!
Chcecie życiorys?
Urodziłem się o piątej po południu i całe życie dotąd miałem marne. Wszystko mi się
tylko zaczynało. śywiłem się cały czas cudzą wolą. Z własnej niczego nie zaznałem. Czego
i jak oczekiwano, tak spełniałem.
Nie uprzedzono mnie, że mogę chcieć inaczej. Tłumaczenie niby głupie, ale rozumiecie.
Ciągle tylko się starałem rozczytać w tym, co wisi w powietrzu: rozumiałem, że z tego ma
być coś i dla mnie. W kolejności, rozumie się, czyli po innych. W zasługę własną też długo
kiedyś wierzyłem, kiedyś przedtem, nie przyznając się oczywiście przed innymi. Teraz nie
myślę już wcale, żeby to mnie wyróżniało korzystnie.
I ciągle domyślam się czegoś, i ciągle na ten domysł jest za wcześnie. Podług innych jak
patrzę, to nawet nie wiem, czy taka sposobna pora dla mnie przyjdzie. Ale będą ostatni
pierwszymi, myślę sobie.
A może przybyłem z Marsa? Przyszedłem tu żyć, syn z niepewnego ojca, który zaprzyjaźnił

background image

się z odmienną płcią na Ziemi. Przyszedłem z archaicznego, tak, z archaicznego
ś

wiata, i dlatego to ja, a nie kto inny, miałem prawo wybierać krainę, w której się zjawiłem,

i naród, z którym się zaprzyjaźniłem, ale już nie jego zwyczaje. Mogłem o wszystkim decydować
na początku, ale nie potem. Moje usposobienie wrodzone, jak błędnie powiadają,
też jest wybrane. Wybrałem kraj swobodny i nie ukształtowany do dziś, lecz sławny niegdyś.
To znaczy: teraz jakby trochę nijaki. Z miękkich śladów, z nastrojów rozsianych
wśród ludności i z materialnych szczątków historii można tylko mniemać, że był wielki. I
jest niewielki. Czy w ogóle potrafi jeszcze być?
Za jego zasługę uznać wypada, że się nie zdążył dotąd zadławić! Dużo to czy mało? Nie
wiem. Ale to wiem, że nie podarowała go niczyja przeszłość darmo. I nikogo, by doń należał,
nigdy nie przymuszano. Poniesione koszta przetrwania zawsze wzbudzają mój szacunek.
Ale dlaczego zaraz mam się kłaniać n a u l i c y , g d y w ł a ś n i e jestem w lesie? Takiej
sytuacji, tego – przenigdy nie wybierałem.
Sam też polubiłem usposobienie łagodne, jak najmniej despotyczne. Mój apodyktyczny
ojciec z Marsa za kontrast mi wystarcza. Gdy nikt pomyłek nie wybacza, kiedy doznałem
wielu upokorzeń, bojowy muszę być, bo limit nie tylko prób, ale i mojej cierpliwości, się
wyczerpał. Bojowy, bo oto staję bez obrońcy. śyłem zbyt długo skrępowany waszą wolą,
waszą wiecznie; kapryśną wolą, która dziś samych was gniecie.
Odgadywałem wszystko; wasze minki, zachcenia, wzmianki, luźne uwagi. Każdy przesuwający
się wolno cień cudzego marzenia – był dla mnie jak rozkaz do czynu. Służyłem.
Cały waszej łaskawej pospolitości. Służyłem chętnie.
Teraz mi tylko zostało. Pokonać przestrzeń, czas. Przenieść się stąd do mego wymarzonego
ideału. Straciłem stałe miejsce u was. Teraz zacznę od przewożenia wszystkich na
odległość. Miasta, ulic. Ale wszystkich, każdego.
– Pan nas zabierze na Stare Miasto?
– Stąd i na Stare Miasto? A jakich to aż nas?
– A mnie i te dwulate. śe ja trochę sobie dziś tego? Każdy ma swoje święto, no nie?
Pan, zdaje się, inteligent, to może inaczej?
– Ja? Chłopointelektualista.
– A ja jest robociarz, widzi pan to znaczy sie, technik stąd, od proszków.
– Czyli że brygadzista co najmniej, krezus. A tu zaraz i podziemie gospodarcze za rogiem.
Ludzie muszą prać i szorować, no nie?
– Ale ja od proszków do pieczenia, panie – tego nie sprzedają na kartki, a tak, swobodnie.
ś

yje się z pensji. A teraz bach–bach i pojedziemy sobie do dziadka, Anulka, co? Stary

taki, wie pan? Ale muszę z nim czasami pogadać.
– Na trzeźwo to już by nie wyszło?
– Rozumie się, że bywa i na trzeźwo. Ale teraz jakoś nie wyszło. A pan wie, jak się złoży
dwa tysiaki główką w dół – zostają same węże. A z wężami kto, no kto jest taki mądry?
Wykręć pan tę samą dwójkę, odegnij główkę na drugą stronę, zostaje tylko buława odwrócona,
koniec. No to co? Kto rządzi nami, czytaj pan, panie inteligent. Ale ja tego nie powiedziałem.
A co – milczysz pan? A może ci się i kawał nie podoba? Z życia. Ja mam już
trzydzieści jeden lat, a Anulka jest czysta, maleńka, dla niej sprzedałem takiego samego
fiata – żeby tylko mogła mieć wszystko, co trzeba. Bo dla mnie dziecko i dom – zawsze
ś

więte!

– I na coś pan wydał wszystko z tego fiata?
– A żeby żona została w domu, żeby przy małej mogła zrobić, co trzeba, sama, żeby
małej się nie nudziło.

background image

– To znaczy, kożuchy żonie pan kupił, pralki i dywany – i co, nie nudzi się?
– A nie nudzi. Tylko z domu czasem wygania. Temu no trochę i sie wypije – jak dzisiaj,
nie? Bo powiedz, powiedz ty mądry, czy państwo to mie powinno tak zarządzić wszystko i
zrobić porządek taki, żeby nam robociarzom chociaż spokój był w domu?
– To znaczy chce pan mniej pracować?
– Nie, ty nie rozumiesz. Tu u nas w Łomiankach pustynia, mówię ci, już o czwartej. A
do autobusu się nie wepchniesz. A później to już nie ma po co. A ojciec mój ciągle tylko
tak mówi, że i nie trzeba. Bo on mieszka na Starym Mieście! I jest na emeryturze. Z żono
to już do niego nie mogę. Bo jej się nie chce.
– To znaczy, że ty jesteś dobry syn! Nie odrywasz się od ojca.
– Syn to ja tak. Ale on nie najlepszy ojciec. Mnie zawsze tylko żołond boli, jak z nim
pogadam, ot i całe wszystko! Wiesz, co on mnie zaraz powie?
– Co powie?
– I ja, jak zajde, długo nic nie powiem. A On nie odezwie się wcale. Tak długo między
ojcem i synem ani rusz. Czy ty byś wytrzymał?
– Ja nie.
– A jak ja z robotnikiem gadam, to ja majster i on rozumie. A z ojcem nie. Z tobo też
można by pokolegować, no nie?
– To jest duża sztuka.
– A mnie jak żołond coraz częściej boli, to ja robie się coraz więcyj głupi. Ty mi doradź!
– Na żołond?
– śeby ja nie był głupi! Nawet – jak i zaboli. Ja sam to silny, strasznie silny! O, na ten
przykład, do baby, widzisz – to ja za słaby. Silny – a tu słaby! No i radź, jak to jest?
– Mam się tu zatrzymać?
– Gdzie zatrzymać! Staniesz, jak ci powiem, teraz
radź. Dla mnie to ty dobry jesteś!
– Dobry niby w czym?
– Uważam, że Jesteś lepszy jak mój ojciec.
– Dlaczego?
– A bo dużo pytasz. Lepszy jesteś. Nie wiem, czy warto teraz do niego jechać. On jak
nie milczy, to sam tylko mówi.
– To co? Jechać dalej?
– A z tobo jak by on rozmawiał? Nie chcesz go poznać?
– Zdaje się, że już go trochę znam.
– To ty powiedz sam, dokąd jechać. Do Krokodyla albo no – Bazyliszka? Ty lepszy jesteś
od niego. Chodź, postawie tobie kawe i pogadamy, dobrze? Powiesz mi, co w życiu
najważniejsze!
– Dla każdego co innego. Tak przynajmniej – powinno być.
– A ja myślę, że najważniejsze jest to, żeby nie dać się podejść.
– To zapłać za kurs.
– Myślę, że jak o ciebie chodzi, to na rewolucjonistę już jesteś za stary.
– Ja tak nie myślę.
Razem z wywróconą podszewką wyrzucił mi zmięty banknot. Z generałem w czapce.
Już się nie targowałem. Chwiejnym krokiem poszedł do stylowej kamieniczki na Freta, targając
za sobą ufną bezgranicznie Anulkę.

background image

Inżynier, czyli obecność psa

Inżynier wszedł. Franciszek jakby się zgubił w pamięci, uwagą zawisł przy drzwiach.
– Ach, pan inżynier!
Z psem na dworze musiało być mu zimno. Więc opuścił psa, odwiedza sąsiada. Inżynier
nigdy nie przychodzi z własnym tematem. Franciszek domyka drzwi i czeka, aż inżynier
wreszcie ocknie się i pierwszy zacznie tak, jakby wszystko było jak trzeba.
Inżynier jednak przyszedł dziś i ma temat.
– Oglądał pan ostatni odcinek w telewizji? – pyta.
– Przecież pan wie, że nie oglądam telewizji.

Ale ten o życiu dzikich, musiał pan widzieć!

– O Tarzanie?
– Nie, o kimś innym. Osiadł wśród dzikich i żył razem z nimi.
– Ma pan na myśli kobiety też?
– Nie, nie kobiety – zirytował się. – Choć nie wiem, czy to dla pana... Proszę mi powiedzieć,
czy pan w ogóle wierzy w dogmat?
– Dogmat? Czy chodzi panu tylko o religię? Bo jeśli o mnie... myślę, że każdy stara się
posiąść coś stałego i niezmiennego. Raz na zawsze. I to jest nasza największa utopia! wie
pan? A jeśli chodzi o religię, to jestem niewierzący, mówiłem panu o tym.
– A ja tak – zasępił się inżynier. – A ja tak.
– Ale myślę, że... wręcz przeciwnie, nie musi to nas dzielić, mamy przecież, no, ma się
to jakieś wspólne dążenie, nieprawdaż?
– A jakie to dążenie?
– Właśnie, żeby mieć w sobie jak najwięcej stałego... choćby to! Choćby miał nim być
tylko zbiór wspólnych zasad. Przecież każdy wrażliwy człowiek, pan wie...
Inżynier znów się zasępił, może nad tym zaliczeniem go do grona wrażliwych?
– A czy te zasady – zapytał – pańskie i moje, stałe, mogłyby być czy są – do siebie aż
tak podobne?
– Na pewno tak! Część z nich jest nawet wspólna, a część na pewno nie.
– To, zdaniem pana, każdy może postępować według własnych zasad?
– Moim zdaniem każdy.
– A nie tych, które mu wpojono?
– Uhum. Tak w istocie uważam. Nie tych, a w każdym razie nie wyłącznie.
Inżynier zachmurzył się na dobre.
– A skąd one się niby wzięły, te pańskie zasady? Bo moje – powiedzmy, że z wychowania.
– A ja się wychowywałem na ulicy; więc musiałem je stworzyć sam.
– Powiada pan jednak: stworzyć.
– No, wzięły się one – – z namysłu; z oceny doświadczeń; i z tej potrzeby stałego oparcia,
którą i pan na pewno miał na myśli!
– Taak. Stałego oparcia?
– Tak uważam.
– A co pan uważa – zaczął znów inżynier – za najbardziej przyrodzone naturze człowieka?
Bo że istnieje takie coś, co go odróżnia od zwierząt, to z tym pan się chyba zgadza? –
zakończył zgryźliwie.
– Zgadzam się – Ale także i z tym, że prócz innego, powiedzmy: wyposażenia – nie tak
znowu wiele nas różni. A jeżeli już, to tak samo in plus, jak i in minus.
– Powiedzmy, że i in minus. A teraz... chodzi tylko o to, jaka tego wszystkiego jest

background image

przyczyna?
– Czyżby pomniejszał pan możliwość dobrej woli, akcentując minusy, inżynierze?
– Wolnej woli, jeżeli tak chciał pan powiedzieć. A czy pan wie, że i moja Nora mogłaby
się czasem równać z człowiekiem? – Inżynier jakby zdziwił się tym własnym stwierdzeniem,
ale zaraz się ucieszył: – śebyż pan choć raz zobaczył, jak ona umie słuchać i rozumieć
swego pana.
– Zgoda. Jest na pewno zręczniejszą od pana, jeśli go nie urażam. Tylko... czy chciałby
pan, żeby Nora była mądrzejsza od pana, ode mnie?
– Co pan miał na myśli? Tego nie rozumiem.
– To, że Nora potrzebuje mieć pana. A pan potrzebuje mieć Norę. Ja... jestem w innej
sytuacji: nie potrzebuję być panem. I nie muszę mieć z podwładnym lub nadrzędnym do
czynienia. Raczej nie.
– A czy pan może miał na myśli, że powinienem jeszcze i z jej strony czegoś się obawiać?
– Nie... Przepraszam. Może akurat powinienem tylko powiedzieć, że nie znoszę hierarchii.
Inżynier mu nie odpowiedział i końca zdania pewnie już nie słyszał, bo gnany nagłym
niepokojem pobiegł natychmiast zobaczyć, czy aby ta cenna jego podopieczna osobowość
nie wpadła tymczasem pod samochód.
Franciszek zaś już miał zamknąć drzwi zadowolony, że i z technokratą można uprawiać
dialektykę, jego i inżyniera jednak zaskoczył, stając przed drzwiami, pies, Nora właśnie,
która żywa i cała przyszła ucieszyć pana i żegnać Franciszka. Pierwszego w nagrodę za
postąpiony
samodzielnie krok w sofistyce. Do Franciszka jej dzięków nie dopuszczono.
Nie zamierzał tego dnia ruszać się z domu, A w pracy bał się spotkania z Paziejem i
wolał to decydujące spotkanie odwlec. Do nowej wizyty u Doktora K. jakoś się nie kwapił.
Przyznać, choćby jemu, że wszystko, co pamięta – pamięta źle? A czego nie pamięta – naprawdę
nie istnieje?! Miał tak lekką ręką tracić, zrzec się tego, co może naprawdę miał
własnego?
I wybrać teraz inny zawód, bo do pracy u Pazieja z tak kardynalnymi n i e d o m o g a m i
pamięci już się nie nadawał? Jakby przy tej pisaninie właśnie nie należało zapomnieć
wszystkiego, co się wie!
Zostanie węglarzem, jak kiedyś, albo przewoźnikiem. A czemu nie roznosicielem mleka,
poczty lub zawiadomień ślubnych? Tak naprawdę to od tygodni już się szykował, żeby
kłaść dachy. Będąc ostatniej jesieni w sanatorium zazdrościł tym, którzy od rana siedzieli
tak wysoko i dumnie spoglądali na zagonionych kuracjuszy.
Beniek, jego sąsiad i robotnik sprawiedliwy zarazem, ciągle obiecywał, że go weźmie do
pokrywania domków, na czym dobrze zarobią. Ale teraz tylko zwlekał i zwlekał. A jak bez
niego? Odpowiadał Franciszkowi każdy, na kogo jeszcze mógł liczyć. A jakby inną falą
ś

wiadomości nie spodziewał się już, że stanie się coś choć trochę przychylnego. Wiedział

tylko, że najmniej potrzebna do tego była pamięć.
Aż przypomniał sobie coś. Wracało niejasne przeświadczenie o odkryciu, którego dokonał
niedawno, może i poprzedniego dnia? nocy? Należało je tylko wywołać. Skądś. Albo
wrócić tam gdzieś.
Albo zostać innym? Wrócić świątecznie, stać się wielce sprawnym – –
Z wujciem stoi na przystanku Oberhof i czekają na tramwaj. Pusto dookoła, tylko ktoś,
kto czeka tu, został z dawna, może z lat całych? Ławeczka, a poza nią już tylko mdląca jesień,
ż

ycie jakby odstąpiło, cicho–sza! Można by teraz – w każdą stronę stąd pójść. I w te

uliczki gładkie, jakby w oczekiwaniu? Jakiej sceny tu szuka? Czy tej, jak stał opanowany

background image

wyobrażeniem smugi i jak smuga go otacza i więzi zarazem, choć to tylko strumień ciepłego
powietrza? Obawia się ją przekroczyć, bo ZA NIĄ MOśE JUś NIC NIE ISTNIEJE?
Domyśla się przynajmniej, że niczego nowego więcej nie zniesie. Więc nie wolno mu
przekroczyć tylko tego? Nie należy!
Tam był Wujek. I pamięta teraz, jak się bal wstąpić na korytarz pewnego gmachu, gdzie
kiedyś szukał nauczycielskiej posady. Ze spoconą od strachu duszą utknął na głuszącym
kroki chodniku. On, który miał ośmielać do życia dziesiątki dzierlatek! I który nigdy do
końca nie przebrnął przez ten korytarz z zamkniętymi szczelnie wszystkimi oknami. Pośrodku
stało coś jak stół – olbrzymi filodendron. Dzwon jego ciszy podwajał zakłopotanie.
Więc był i istniał zawsze jakiś trakt, na który nie odważył się wejść, trakt umieszczony
gdzieś obok i może do dziś ani na jotę nie zmieniony. On go straszy. Boi się tam wejść bez
Wujcia. Mimo że przez wiele lat sam tak bardzo się zmienił! Ale tam nikt na to nie zważał.
Wszystko, z czym przyszedłeś tutaj, musi zemrzeć! – mówił mu chodnik. Już nawet
schody. Jeśli naprawdę chcesz tu być, musisz nam się poddać i do nas upodobnić!
Franciszek nie wiedział nigdy, czym się miał zalecić innym, żeby go przyjęli. Do tego
na posadę nauczyciela. I wiele razy potem, i teraz. A z drugiej strony – wiedział, jak wiele
tamtym, dorastającym miał do powiedzenia!
Więc zapytać przysłużnych o sposób wejścia w krąg-uprawnionych do głosu? Może
najlepiej – Wujcia?
Stał wtedy na przystanku i pysznił się, ćmiąc ordynarne cygaro.
Wujek mnie nigdy nie zrozumie.

84

Wujek wchodził na różne tam korytarze bez problemów. Wujek jest taki sam jak oni.
Przy nim nie można wybiec w te otwarte i zapraszające uliczki. Ze swego cygara Wujcio
robi mi dywan.
Tak długo, aż nadjedzie tramwaj. Wtedy już tramwaj, wspólny i gwarny, stanie się dla
nas dywanem, gościnnym dla nas obu.
Franciszek biegał potem często odpoznawać dla siebie te miejsca, ulice i pojedyncze
domy, przy których stali. Niektóre z odzyskanych miejsc były już Franciszka. Stawały się
tak własne, że nawet łagodne załamanie się linii krawężnika nie mogło już być nie pamiętane
po latach, gdyby tam na nowo przybył.
Tak część świata wracała i zostawała w nim na stałe, nie jako własność, ale część jego
samego, istniejąca i dla innych, którzy mogliby temu przyświadczyć.
Franciszek przypomni sobie, nie pójdzie dziś jeszcze do Doktora K.
– Więc idziesz stąd? idziesz zaraz?
– Jeszcze zjem jabłko u ciebie.
Wiedział, że ból głowy nie ustąpi, dopóki ona tu jest, i patrzył, jak Teresa wybiera nowe
jabłko. Dość długo wybiera. Więc będzie to najdłuższe jedzenie jabłka. Stoi w oknie i odgryza
najmniejsze zapewne w całym jej życiu kęsy. Miała jeszcze jeden powód.
Jesteś winien wszystkiego, więc już nie liczę się z tobą.
Oburzał się, że nic w niej nie obudził; nie zauważała tego, co mogło przyjść przedtem, i
oto skutki. Każdy powód do zaczepki dobry, jeśli się ma gotowe uprzedzenia. To dziwne,
nie przeżyli nawet dnia we wspólnym rytmie! Także i luksus rozejścia się, świąteczny! –
ominął ich. Jeśli wierzyć naiwnym, mieli kiedyś ze sobą coś wspólnego.
Zauważyłem, że Paziej omija mnie, nawet mi schodzi z oczu – z niechęci, czy może ciążę
mu na sumieniu? Aż tak wrażliwy byłby? Wyczuwa moją obcość.
Nie spodziewam się, żeby aż nie miał mi nic do zarzucenia! Ale robotę swoją, względnie

background image

przyzwoitą porcję, wykonałem. Niech pan dużo, dużo przepisuje!– powiadał mi kiedyś.
Ale wszystko odrzuca. Zarzutów nie ma. I mnie unika. Dobrze to – czy bardzo już źle?
Dużo materiału chce, to znaczy, że i bardzo przypadkowego: liczy, że się dopasuję przypadkiem.
ś

e świat to kula: starczy promieniem dalej powieść po obwodzie, a znajdzie się znów coś

swojskiego. Tymczasem czas to zając. Poglądy nie tylko przeciwstawne się starzeją!
Niechaj więc sam teraz pisze. I robi to pod dziesięcioma pseudonimami.
Mam jeszcze temat do rozmowy z nim. Gdyby mnie przyjął, nie uciekł przypadkiem.
(Za każdym takim razem myślę, mam nadzieję, że więcej ja tu nie przyjdę.)
Czekam na niego i jakbym tylko na to liczył: może on zaczyna coś rozumieć?
Może on też chciałby, żeby to był ostatni raz – między nami taki kontakt. I tylko szykuje
się, żeby z niego wyjść zwycięsko. Pozbyć się mnie. I ma na to szanse.
Wreszcie wpada kiedyś, odmłodzony i świeży jak ranny gwóźdź do dechy, wzywa mnie.
– Mamy dla pana miejsce! – powiada. – To, które pan dotąd miał, już zajęte. Od dzisiaj
może pan robić za stolarza, he–he. To znaczy, tam tylko przypisany formalnie, ale – –
Od dziś jeszcze stolarzem nie muszę zostać. Ale – może się nauczę. Nie jestem, zdaje
się, zupełnie tępy.
– Ale któż tak powiedział, kolego? – –
On dalej mówi, a ja siedzę, słucham, myślę sobie. Paziej to stwórca-bożek, ma swój
czas; „on teraz wiele może” – powiada Alojz i inni znajomi. Paziej był długo śmiesznie
mało ważny, nosił tam jakąś chlubną opinię, jeszcze od wojny, niektórzy go dotąd mają za
nieprzejednanego. Co się nazywa: nonkonformista. Albo tu może znaczyć tylko: uparty stary
kozioł.
„Takiemu, kto, tyle przeszedł co on, można dziś już wszystko wybaczyć.” To zdanie
zdumiewa mnie i środkiem, i końcem.
„Więc nie masz zaufania do ludzi z dobrą przeszłością? To co się może jeszcze liczyć?”
Innej reakcji nie uświadczysz. Paziej to jeden z nielicznych, słyszę, naprawdę wie, co
znaczy Ideał. A może nawet zna więcej, i to wcale użytecznych, ideałów. To praktyk! Nie
buja w obłokach. „Nawet gdyby do końca życia nie zrobił więcej niż kiedyś, i tak mu wystarczy.”
Tak powiadają ludzie dość rzetelni.
Ale bo Paziej zapragnął na zawsze być aktywnym. I teraz dodatek: stara się równać do
wielu innych. Co nie udawało mu się nigdy, nawet przed wojną. Więc takie to szanse mamy
obaj, a ja – jasne, że wobec jego przedwojny żółtodziób – jakbym nie potrafił dziś z niczego
skorzystać. Wciąż za mało zdolny! I pewnie już niczego nie dogonię.
Nie stworzę własnej Idei! Przecież Paziej nigdy nie był stolarzem, kanalarzem, mechanikiem,
aktorem ani pomocnikiem magazyniera w składzie aptecznym. Jak ja. „Zostanie
pan od dziś stolarzem!” A może wybitnym nie zostaje się nigdy, nie będąc już od początku
wielkim? „Najlepszy to jest żołnierz taki, który nie od początku wie, o co walczy” – słowa
Napoleona, ale zacytował je kiedyś – Paziej. Więc na żołnierza się też nie nadaję, bo jakby
wiem? Paziej mnie troszkę nie docenia.
Projc, jak się tylko dowiedział o moim formalnym przeniesieniu, od razu przestał mnie
znać. (Przed oblicze Pazieja nie dostałbym się nigdy, gdyby mnie nie zaprotegował Projc,
niestety.)
A dlaczego mu się chciało protegować przedtem?
I dlaczego to u niego szukałem poparcia? Oto jest pytanie.
Był jedynym z moich znajomych, który mi go mógł udzielić. I jedyny, co się liczył, to
znaczy, z nim się gdzieś liczono.
A dlaczego innych nie było? O, to już nie moje pytanie. Myślałem, uważałem kiedyś, że

background image

ostatecznego porządku, to jest i uważnienia głosów nieważnych, dokona i tak Wielka Idea.
Wystarczy, żeby się do niej zbliżyć. Przecież ona gdzieś jest, tylko trzeba trafić do niej,
wtedy będzie nasza! A tym bardziej musi być po wielokroć nasza, bo jest wielka: boi się jej
i Ameryka, i każdy prawie kraj! No, Francja też, i Niemcy podwójnie się boją. Izrael się nie
boi, bo ma na to czas. Ale czas już nie pomaga Ameryce. Austria także się nie boi, bo pomaga
sama wielkiej Idei. Australia mało, bo jest, rozumiecie, za daleko. Finlandia? – Finlandia
też się nie boi.
My, powiada Paź, lepiej sami twórzmy wielką Ideę! (To obrazoburstwo, ale jak idealne!)
Na świecie mamy trochę zamieszania, to i mogłaby ona u nas powstać!
No to wtedy swoją wielką Ideę dołączymy oczywiście do tamtej Wielkiej Idei – i tak
przeżyjemy atom! Bo bez żadnej pomocy z zewnątrz, znaczy się, nic, rozumiecie. Niech
tamci inni na początku myślą, że nasza jest konkurencyjna. To nam pomogą. Ale my tylko
wiemy, że nasza jest i tak nie nasza, bo nasza nie może być konkurencyjna! Gdyby za długo
była nasza, stałaby się i nam po prostu niepotrzebna. Rozumiecie? He–he!
Dlaczego to ja coraz bardziej uparcie wierzę, że cokolwiek by się stało, to zacznie się
tylko od przyrody?
Bo w nią nadal głęboko wierzę.
Nawet jej trochę ufam. Trochę albo i ostatecznie. Wydaje mi się, że z Przyrodą jest podobnie
jak z Wielką Ideą (w którą oczywiście obowiązkowo wierzę). Wobec nich obu nikt
nic nie potrafi, bo nie ma żadnej siły ni środków – by je odwołać lub unieważnić. Ma się
stać, co się stać musi – wszystko się kiedyś nieodwołalnie stanie – choć nie wyniknie z
powszechnych
oczekiwań.
Czy my nie możemy być również Przyrodą?
ś

eby się nią stać, jedyne są powody niekłamane, nie przesadzone i ważniejsze ostatecznie

od przypadku. Który w naszym życiu nadmiernie się rozbestwił – – z e s k r o m n i e ć ;
s t a ć s i ę c z ę ś c i ą . C z ą s t e c z k ą . A l e d e c y d u j ą c ą .
Siedzę sobie teraz w domu, a jest jakby po wszystkim. Szykuję sobie długi wolny dzień.
Nie wierzę logice, ze sama coś zacznie. Dzień bez spełnień? Dlaczego? Bez wyolbrzymionych
nadziei. Zacznę czytać znowu książki i postaram się sobie coś przypomnieć. Czego to
od lat najdawniejszych chciała ode mnie przyroda?
Telefon domowy działa.
– N–kontrolowana – nie kontrolowana! N–kontrolowana!
– Słucham?
– Czy to pan Franciszek Błędny?
– Uhhuu–um.
– Tu Sekretariat Obywatela Projńcia. Szef chce mówić z panem.
– Niechaj mówi.
– To zaraz łąińczę.
Chce zatrzeć złe wrażenie. śe wycofał protekcję do Pazia. Może nawet o niczym nie
wspomni? Ale zapyta, jak idzie w pracy. W bałaganie swoich środków – również troskliwy.
Zapowiedział mi się z prywatną wizytą i zwalił na głowę już wyzbytemu nadziei – i na
tę wizytę, bo w dwie godziny po terminie. Pan przewodniczący, oczywiście, ma wiele zajęć.
I z obstawą przyszedł, maleńką podporą dla argumentów. Nie będzie teraz Oczywiście
ż

adnych wypominań, nielojalności!

Stanęli nagle w drzwiach, zwalisty, większy ode mnie Projc i maleńki drugi. Nie zdążyłem
przestawić radia na oficjalne. Zgasiłem z rozpędem. No i witam spokojny, oni spokojni,

background image

ż

e ja spokojny, gdzieś, myślę sobie, po drodze zapodział się łom. Może na wódkę

sprzedali? Głupoty, myślę, każdemu się zdarzy, a oni – co mieli, już postawili na stół i jest.
jak by nie było: komitywa.
Drugi, którego nie znam, ale się domyślam, że w randze również, a także ciałem bardzo
jakoś pewny siebie, jakby nie poznał jeszcze nigdy smaku prywatności, jak co pochwali, to
i zaraz straszy, obchodzi moją kawalerkę: i przegląda tak, jakby tu przynajmniej jeden karabin
maszynowy w ukryciu albo i, co nie daj Bóg, papierek podejrzany mógł się znaleźć
gdzieś.
Ale Projńc stał się jakoś dziwnie niewyraźny, stracił na pewności, zaczynałem nawet
podejrzewać, że oto prawdziwy, rozumiejący przeciwnik mi ubył.
Projć pozostał tylko niewyraźnym.
Szkoda, pomyślałem. A nie zabija się nikogo, do kogo się ma choć trochę określony stosunek!
Ale i nie broni się przed niewyraźnym. Kogo bronić? Nas obu? Jednego z nas?
Nie zabiję. I on mnie nie zabija. Może właśnie przez to, że ja go nie – jestem dla niego
niczym. Niewyraźnym spojrzeniem wodzi, choć nie ze wzruszenia. A bo Projć tak szybko
nie pęka. Interesuje go jedynie, żeby się upić. Bezpiecznie i na luzie, wszak przeze mnie
ż

aden nie minie go awans, donos stąd nie dojdzie. Jestem dla Projca anonimowy. Mną się

nie wzruszy. Obaj popadniemy w melancholię światów najodleglejszych w tym pokoju. A
alkohol działa sprawnie, sprawiedliwie. I mąci wzrok nam w nierównej dla obu niemocy.
Drugi, rozejrzawszy się za bezpieczeństwem, był wyszedł.

Alojz, czyli wolna wola

Alojz H. był takim, co umiał czekać. Uważny był i nie przepuszczał stosownego momentu.
Już w czasie okupacji, przy patriotycznej bibule, nauczył się maskowania. Ale potem
trzeba było dołożyć wysiłków, żeby wroga, który mówił już tym samym językiem,
zmylić. O to, co się działo po wojnie, długo nie mogłem wypytywać Alojza otwarcie. Rozkoszy
ż

ycia dostąpiły już dwa nowe pokolenia, a jego cechowała wciąż jakaś dziwna dwoistość,

jakby nie spełnił się nigdy on sam, a tylko jego wielkie plany. Nie jego, bo do nich
się podłączył. Początkowo jego „skłonność do nieformalnych kontaktów”, każde jego pójście
na wódkę brałem za dowód sympatii, sprzyjania mi, przyjaźni... mimo oczywistości.
Bo w żadnym sporze Alojz, mój szef, nie stanął jeszcze po mojej stronie. Gdy chodziło o
sprawy ważniejsze, urzędowe – zawsze przyznawał rację innym. Tym trzecim.
Przyznał się do tej przewiny otwarcie teraz i bez przypierania do muru; więc chwała mu
za to. Gdy przestał i on być szefem, nie tylko moim, połączyły nas stosunki już jakby
rzeczywiście
p r z y j a z n e , bo tylko prywatne. Stało się to wszystko, gdy akurat tak doceniana
przezeń reszta kolektywu pozbyła się go za miękkość w rozgrywkach z i c h własnymi
przeciwnikami. Odszedłem z biura niedługo po Alojsiu, gdy słyszało się już gdzie indziej
sporo o bardzo zdolnym antreprenerze, nazwiskiem Pojc, Rońc czy Projc.
Lojś w kawiarni mi teraz opowiada, jak to szedł kiedyś do góry, po laurach własnych zasług.
Ale było to zaraz po wojnie. Równolegle do tej feerii zachwytów nad własną
odpowiedzialnością,
gdy było „roboty huk” i tak dalej, zaczyna mu się snuć, na razie tylko na
marginesie, może z grzeczności dla mnie, który słucha, albo że nie zrobiłem nigdy kariery
– snuć i rozwijać pewien motywik zdziwienia, przypuszczam, że całkiem nowy.
– Roboty było huk. Nie bardzo przy tym ułożyło mi się w tej dzielnicy, choć od razu dostałem

background image

odpowiedzialne stanowisko, szefa działu, w terenowej gazecie. I niezadługo potem
miałem opisać swoje pierwsze wrażenia stamtąd – nie dla czytelników, ale do Wydziału,
jak tego żądano. Po dwóch tygodniach wzywa mnie do siebie naczelny i krzyczy: „Skarżyliście
się!” – już od drzwi.
Oniemiałem. O co mu może chodzić?
„Skarżyliście się, a to nieładnie. I jak jeszcze do tego nielojalnie!”
Prędko też otrzymałem polecenie stawienia się w Wydziale przed towarzyszem W. To
był mój szkolny kolega, nie obawiałem się, z Zagłębia jeszcze. „Co się stało, Wincu, dlaczego?”
– pytam. „Jak mogła trafić ta moja wypowiedź do Redakcji?”
A on na mnie z góry. „Ty ciągle jeszcze nic nie rozumiesz!”
„A ta z ankiety!” – upieram się.
„I co? Ruszyli się skurczybyki, nie?”
„Ruszyli – powiadam – ale po mojej skórze!”
Zmartwiony byłem rzeczywiście nie na żarty. Wróciłem. Możesz sobie wyobrazić, jak
mnie tam wszyscy witali. Byłem zupełnie obcy i już odsunięty od wszelkich decyzji.
Po dwóch latach zadzwonił do mnie przyjaciel z Wydziału.
„Mam dla ciebie nowe miejsce – powiada. – Właśnie potrzebują takiego jak ty w B.!”
„Kiedy zdążyłem się już na nowo zaprzyjaźnić tu, z zespołem.”
„U was to zawsze te drobnomieszczańskie ciotki, towarzyszu!”
I stanęło na jego.
Przenoszono nas potem i częściej, co rok, dwa – zwłaszcza po jakimś wydarzeniu politycznym.
Znacznie później ktoś wpadł na odpowiedź: dlaczego tak? Dziwiło tylko, że i sami
przyjeżdżaliśmy zwykle objąć stanowisko po kimś spalonym, kto został tam, można
powiedzieć publicznie skompromitowany. Ale już po odjeździe. Tymczasem zmian było
wiele, a każdy z nas starał się zostawić swój teren następcy jak najlepiej przygotowany.
Dopiero jakieś tam wydarzenie na górze, jak kręgi wody, rozumiesz?
– ...dochodziły wreszcie i do całej tamtej społeczności? A od was samych – nie?
Długo patrzy mi w oczy i nic nie rozumie.
– Ta kto popełniał te błędy, czy jak tam, wobec ciebie?
– Tam? Po pierwsze nie tam. One już przychodziły gotowe.
– Same błędy?
– Powiedzmy, że dyspozycje.
– To po co wobec tego były te szopki z obrzucaniem winą starych niewinnych, jak powiadasz,
i to zaocznie?
– Nie rozumiesz?
– Ach tak, rozumiem. A jak w takim razie umotywowano choćby konieczne zmiany polityki?
– Trzeba było mieć winnych pod ręką, no, powiedzmy – dobrze już znajomych, nie?
– Ale nie za wysoko – rozumiem. Już nieobecny i nie za wysoko.
– Tak, powiedzmy, na średnim dole.
Alojz po długim zapatrzeniu się gdzieś spojrzał wreszcie na mnie ze zdziwieniem, jak na
intruza. A mnie dobrze teraz, że Lojsiu już nie jest moim szefem
Popatrzyłem chłodno i ja na niego. Był jednak przeciwnikiem słabym. Nie dla mnie i nie
dla nich.
Już na odchodnym od niechcenia rzuciłem pytanko.
– Gdzie byłeś podczas wypadków poznańskich?
– Właśnie tam.
– Widziałeś wszystko? A przynajmniej – wiedziałeś, jak jest?

background image

– To jakżebym miał nie wiedzieć!
– Pisałeś?
– Pisałem, nekrolog tego chłopca, jeśli ci o to chodzi.
– Co pierwszy poległ? Pisałeś i wydrukowałeś?
– Nie zadawaj mi tak naiwnych pytań! Sam chyba wiesz, jak było.
– Nie wiem. To znaczy?
Zmarszczył czoło, a po chwili:
– Wiek, rozumiesz? Jakoś mi wrednie przekręcili jego wiek. Z 13 na 18, czy jak.
– Niby kto przekręcił? Zecer?
– Akurat zecer dużo miał do gadania! Zecer wszędzie się może pomylić, ale nie w nekrologu!
Znasz przecież trochę ten zawód, to niemal jak zakon.
– Jak nie zecer, to kto?
– A ktoś. I chyba, że nie święci. Miał, tak, lat 13, a w druku już chyba wytrawiono, i
wyszło na 18. Mogło być i 23, rozumiesz? A takie to może mieć znaczenie dla śledztwa!
Dla propagandy! Nie doszedłem tego do dziś, rozumiesz? na jakim etapie się stało. Przed
kamerą już teraz parę razy pytali, i mówię – nie wiem. Nie pamiętam. A w takim razie wypadam!
– machnął ręką.

Nie doszedłeś dotąd, kto zmienił?

– A oni, ci teraz – doszli, myślisz? A ty widzisz, jak ludzie z kiosku biorą gazety, stają
na przystanku, otwierają i rozłożone płachty rzucają? Nie rwą, nie tłamszą, ale rzucają pod
siebie. Jak kamień w błoto. Tylko że spada wolniej. To długo trwa.
– Ten numer, jeśli chcesz wiedzieć, w ogóle nie
drukował się tam, tylko w Warszawie. Przywieziono rano gotowy, ze stacji rozwożono,
albo i wprost samochodami przez wojsko. Czytaliśmy wszyscy komunikaty PAP–a. Nie
ruszyłem,
mimo to, do PAP–a, żeby sprawdzić.

Podróż kosmiczna – tu obok

Rozstałem się z etatem stolarza i zacząłem domowe porządki. Zrobiłem przepierkę. I zaraz
drugiego dnia wyszykowałem się do ważnej podróży. To moje miejsce będzie już odświeżone
na mnie czekało. Mniej przypadkowości! – teraz główna moja dewiza. Zatrudniałem
się do wszystkiego, a powinienem się skupić na własnym! I gdzieś podskórnie drążąca
swoje kanaliki niepewność, czy to, na czym oprę się dziś, to już moje własne: starczy
mi odtąd na wszystko, może na całe życie?
ś

ebym tylko mógł oprzeć się temu, co porzucam. Przecież porzucam! – deklamowałem

głośno, żeby upewnić się.
Na ścianie wisiał koń z kalendarza w nastroszonej postawie, ale cała głowa, rozwarte
chrapy, ostro ustawione do nasłuchu uszy i spojrzenie wczepione gdzieś w dal – – ta gotowość
u błyszczącego od potu czworonoga, zdolnego do podjęcia jeszcze i jeszcze nowego
wysiłku, tuż w chwilę po wysiłku – przemawiała do mnie jak własna. Koń, jedyny z otoczenia
domowego, był mi naprawdę bliski! Ochoczo poddany wszystkiemu, co się stanie.
Więc jakżeż nie szukać mam analogii! To ja, nie zauważony, biegłem z daleka, od prehistorii
wszystkich żyjących tu spraw! Jakże mógłbym inaczej istnieć – jeśli nie dążąc do zniszczenia
i do zatarcia wszystkiego, czegom nażył; jakże zaczynać, jeśli nie zawsze od jeszcze
niższego poziomu, niż jest, niż poprzedni, więc w wiecznej degradacji

7

Jak nie zapomnieć

wszystkiego, byle szybciej, i tego, co dla innych filarem już stoi lub podwaliną ich przyszłego

background image

budownictwa. Im nie zaszkodzi, że bez upału i bez słoty osiągnięty! Ich nie zmierzi i
nie zdusi to, co piąć im się wzwyż pozwala w ogrodzie biurokracji.
Dla mnie: przenieść tylko swoją wolę! Ponad cudze rozkazy i w samotności; na domysł
istnienia, ale naprzód. I nad ten osad z wszystkiego, co robiłem, robiłem dla nich, z poczuciem
wiecznym, że się stoi w miejscu, bo wszystko tam stoi w miejscu poza mną i traci na
znaczeniu wobec życia.
Jednakowe dla wszystkich pojmowanie celu – redukuje go wciąż, do tej jedności nijakiej.
Co mnie dzieli od sąsiada – wydaje się na kilkanaście metrów, a jest może i na kilka
milionów lat. Z podobną do końskiej cierpliwością znosiłem – cóż za heroizm! – tamtą nudę.
Fr. zapragnął teraz tylko niemożliwego. A sposób na to – wrócić do dziecka; lecz nie
niewinności w nim szukał (tę wmawiał sobie, że ma). Brak mi spontanicznych pytań! To
byłaby deska ratunku!
Za ich przyczyną miałby się na nowo wprawić w ruch, on w psychice zdręczony, w fizyce
– o zwolnionym krwiobiegu (skarżył się na zwężenie żył i stąd nieustające bóle głowy).
Więc to jak spodziewany zator: aż dziw, jak szybko się zbliża kres wytrzymałości!
Organizm nie szedł na ugodę. I nie dał się zwieść zapomnieniu. Organizm za mądry był na
to. Ten skurcz ostateczny był jego obroną. Śmiertelną? Być może. Ale zwycięską. Choćby
dla tego nędznego ducha.
Czy Paziej nie podrzucił ml sam tego motywiku amnezji? Instynktem małpim nie wyczuł,
ż

e jakaś tam delikatna padlina może lec między nim a Celem? A tak wywołany przezeń

incydent zmieniał sprawę: objawiał konieczność rozejścia się, co graniczy już prawie z
porozumieniem. Wątła nić, na której huśta się drobne ludzkie istnienie.
Ale bądź teraz artystą! Zatańcz na linie.
Pojechałem na wieś. Tam jeszcze mieszka moja stałość. W drodze trafiło się towarzystwo
inżyniera, młodego w latach, więc jest już na przełomie życia, myślę sobie. Ot, kuzyn
dla moich nie spełnionych planów w sam raz. Kiedyś tu beze mnie, jeszcze szumiącego
małolata, też życia by było przymało, i nawet ten autobus nie zacząłby jeździć po okolicy.
Westchnąłem. Jednak teraz i dla mnie tu szerzej. Jakby przestrzeń wrosła w ten czas. A
czas się w niej uchował. Ale apetyt był większy – i na tę podróż, jak na jeden wszystkiego
początek, a potem punkt po punkcie bliżej do siebie i do możliwości.
Zapraszam inżyniera, żeby przy mnie, od okna.
Nie, bo tam wieje wiatr.
Siadł przede mną. Coś mu przeszkadza. Albo jeszcze nie chce mu się mówić.
Wiatr w autobusie?
Ale jak drzwi się otwierają, to robi się przeciąg.
Kiedyś poematy składałem o wietrze, ale historii, a tak na co dzień to dla poparcia
słuszności tego nosa w całym jego ochoczym nurzaniu się w zapachach, które przynosił
wiatr; ale i on najczęściej nic nie przynosił, jak tylko deszcz, jak mróz. śadnej stęchlizny,
którą daje przeciąg.
Tak wiele rzeczy już przeszkadza i odwracać głowę za ciężko, a cóż wykręcić się, schylić,
na ziemię paść! Przeprosić. Za brudną szybą droga wciąż ta sama, stara – z górki, pod
górę, a potem już z górki. Wewnątrz człowiek bez drogi przed sobą siedzi i jedzie.
Wysiadłem – zdobyłem się na to. śeby nie stracić wiatru, co wpycha oddech do ust. Ale
już iść teraz to co innego. Po latach jakby nie było i tamtego. Czerń pod nogami, dalekie
ś

wiatła samochodu. Może dawna nadzieja przyjmie mnie na powrót, a ja stopię się w nagłej

determinacji?
Tam, gdzie spodziewałem się domów, jest ciemno. Wracam, ale może wchodzę w pustkę,

background image

gdzie nikt nie mieszka, gdzie nie ma żywych; stary podróżnik kosmiczny w zapamiętane
dzieciństwo, osiąga na swej drodze wszystko, co było możliwe, o czym zamarzył – wraca
i nie może rozpoznać bliskich, krewnych ni znajomych. Już dawno nie żyją – dla niego
to była chwilka. Własne dzieci są może już w wieku dziadków, oczywiście nie poznają go,
a wszyscy tak nieufni, że nie sposób z nimi rozmawiać. Jak się porozumieć? Pójść na
cmentarz? Trafia według napisów na bardzo już zapadły w ziemi grób brata. Więc o tyle za
późno wróciłem? Czemu dopiero teraz odważyłem się na to! Przecież dla mnie to była
chwilka.
Z początku niby miła niespodzianka, wszystko zostało na dawnym miejscu. Jakbym jutro
miał ruszyć do szkoły. Po drodze jakiś chłop biczyskiem mnie poczęstuje, żeby nie
podwieźć. A za górą wyłoni się latarnia, czyli nowość na załamaniu ulicy. Dziwnie jasny
zakątek tej ciemności dawno już się natężał. Ale pusto w nim teraz, może długo nie poświeci!
A otóż i dom mój: w domu poznawanie świata przez kota. Przez drobne, leniwe ruchy.
Obok ludzka powolność w mówieniu, jeszcze bardziej martwa; i długa cisza wkracza w
oczekiwanie na odpowiedź. Czyje pytania pilniejsze, komu dać odpowiedź? Już na początku
rozmowy z domownikami przypomina mi się coś z zewnątrz. Moja sprawa z zielarzem
na łące. Jak dotąd nie skończona. A wiecznie obiecywał mi, że przyniesie prawdziwy rewolwer,
zabawkę, z którą wyruszę w świat, zdążę na wojnę. Większa broń byłaby jeszcze
za ciężka. Za każdym razem gorliwie przyrzekał. I nie rozumiem teraz, dotąd, przyczyny
jego bezinteresowności tak wytrwałej. Czy mu ufałem? I czy ucieczka moja była aż tak bliska,
tak już wisiała w powietrzu, by mogła się spełnić za cudzym poduszczeniem?
Kot raz tylko zerknął na mnie podczas swoich spacerów po pokoju, sprężyście dotąd
szedł, a teraz padł z wyprostowanymi nogami i długo, długo czeka. W pamięci zachęcająco
przebiera do mnie łapkami dla podjęcia gry.
Robię zaraz w myśli szybki rachunek możliwych zajęć. Wyścig na bliską górkę, też samotnie
jak kot, gdzie biegałem w nadziei, że kogoś pierwszy ja przywitam.
A teraz wszedłem i trafiam na przyjęcie rodzinne.
Ale tułam się tylko po kątach. Same odruchy, nawet nie pomysły. śyją zamknięci tak od
lat. Jakby ich do nikogo nigdy nie dopuszczono – nieprawda, to oni nikogo do siebie.
Rozmowa jest wygłaszaniem, a nie słuchaniem. Wymiar spraw rośnie w jednym kierunku
– od dawna do dziś. Pod karą wykluczenia nie wolno zmącić ostrości fałszywej od początku
perspektywy. Tu ona się obroni, nie człowiek. Wysłuchuję w końcu wyroku, słów
mojego Ojca:
– Rówieśnicy prawie wszyscy pomarli, a ja nie mogę umrzeć!
Działać dziś na dziś to byłby pozór.
– Pouczyłbym się jeszcze może gramatyki niemieckiej, ten język bardzo mi był przydatny
w życiu.
Podróżnik się musi zestarzeć, tym bardziej kosmiczny. Tu czekają tylko posłusznego
dziecka. Ile lat na darmo trzeba przegalopować, żeby się dowiedzieć!
Patrońcia zastaję w domu, choć nie zastaję jego żony, dentystki, bo wzięła sobie wolne.
Poprawiła wpierw zdrowotność populacji, oczywiście. A potem i z domu poszła sobie. Populacja
nie ma już na piękne zęby pieniędzy.
Patrońcia się obawiałem zawsze, ale teraz jest niegroźny, na emeryturze. Wciąga mnie
ochoczo do pokoju, jeszcze w piżamie, ale proszę, do kontaktu on, a jakże; niebawem stają
i kieliszki, napełnia, ach niesie zaraz talerzyki, śledziki, po kawalersku rozumiesz, no to po
pół.
– A nie próbowałeś czy mojego japończyka? Albo tego po chińsku, daje się – co?

background image

– Wpadłem tylko po drodze, mam sprawę do gminy.
– Gminy? No to ci powiem, ja tego naczelnika sam mianowałem; promowałem go – kazali,
rozumiesz, choć głupi. Ale sprawę mogę ci załatwić, każdą, rozumiesz, na tym terenie
i tylko jedno słowo moje. No, zdrówko, co?
Jedziemy. Troncio z piersióweczką, a jakże! – Ale się Kostek zdziwi! – woła jakoś na
swój sposób, głośno i dyskretnie, to z dawnej w nim nieprzystępności i czujności, ale dziwnie
jakoś przez wesołość złamanej, bo ostrożniutko obchodzi ludzi w autobusie, bo szuka
znajomych na dowód, bo ktoś to przecież musi choćby zaraz potwierdzić!
Wątlutki starszy pan obstawia skromnie przeciwległy kącik, w zielonej czapce i kurtce
zielonej, leśniczego. Patrońcio już rzucił się i stanął przed nim na metr, czeka cierpliwie, aż
tamten go, jeszcze skromniej, nie zauważy. Jego – Patrońcia! Patrońcio sam zaczepia, leśnemu
coś tłumaczy, leśny z niedowierzaniem nań patrzy, podaje rękę, ale bardziej jest z
sobą, z tym na dystans. Patrońcio już mnie woła, sąsiadów przeprasza, zajmujemy dwie
ławki naprzeciw, leśny wita mnie dziwnie z ulgą, bardziej widać znajomego.
– Ja to pana kiedyś, gdzieś owszem.
– Ja nie stąd – raczej niemożliwe.
– Ale nie szkodzi, to jeszcze i lepiej – na to leśny.
– Ja też nie stąd, z Wielkopolski, panie, a jak wysiadłem raz z pociągu i się przywitałem
z jedną taką obcą, nawet po polsku nie umiała mówić, to i zostałem przez czterdzieści lat i
jeszcze nie wracam.
Mnie ciekawość inna zapiera: zna on czy nie zna wcale Trońcia? Może go o co podejrzewa?
– To co pan teraz porabia? – pyta się Trońc.
– A jak tylko się to skończyło, wielu z nas poszło na emeryturę.
Inteligentny jest, myślę sobie, zupełnie nie zaakcentował słowa t o .
– Za wcześnie, za wcześnie – odzywam się ja. – Pan może też?
– A to już panom powiedziałem.
– I ja też oczywiście, ja też! – chwali się i nabiera napędu Trońcio, a my jakbyśmy już
wiedzieli, co o tym
gadaniu myśleć.
– Kolektywizm wyraźnie znów zaczął być w modzie – sumuję łatwo temat, bo nie swój,
ale ma rezonans w nich, myślę sobie, doskonały. Oni tymczasem, licząc jakby na dalszy
ciąg, milczą. Leśny patrzy na mnie i poważnieje, a drugi nieprzejednany nagle, jak aktywista
ZMP, z roztropności wyłącznie zbroi się w czujność. Czy może brak jedności teorii z
praktyką zauważył, albo w ogóle teorii, albo samej praktyki – przyznam się, że przy nim i
sam się tego trochę boję.
Ale to było chwilowe, odruchowe. Patrońcio znów jakby zadowolony i milczy, uśmiecha
się niemalże sprawiedliwie do nas obu, cieszy go już teraz świat nasz cały, że tak
wszystko gładko idzie, ta jazda i cały pekaes, nie ma spóźnionych, tylko jednomyślności
brak. Ale nie trzeba wybierać, bo już jedziemy. Zniknęła gdzieś jego dawna surowość i
wyższość z powodu słusznego proletariackiego urodzenia.
Odrażająca, ale jednak wyrozumiałość, moja obecna, kontrastowała mi dziwnie z przeszłością.
Z tamtą wiecznie zagniewaną twarzą. Patrzcie oto! Obnażony miecz sprawiedliwości
dziejowej nie tnie już teraz, lecz głaszcze ostrzem na płask, coś w nim tam w środku
zmiękło. A może nawet potrafiłby i ogłuszyć się sam przesadzoną łagodnością. I moja niedawna
gorliwość neofity prysła. Teraz w trzęsącym autobusie spada gdzieś to wszystko z
twarzy, szczegół po szczególe, jak chcą wyboje drogi. I przypominam sobie, że w moich
szpargałach gdzieś żółknie do dziś historyjka o Gience L. – której losy dziwnie zdają się

background image

splecione z rozpraszającą się teraz tak łatwo dawną miną Patrońcia.
„Przyjdzie pora, to się i wam dobierzemy do skóry.”
„Przyjdę do was z wizytą, ale oficjalnie” – odpowiadałem na to; i bałem się tej wizyty,
bo miałem wiele do załatwienia.
Sprawa Gienki L. jeszcze? To był błąd: takie sprawy załatwia się czy wygrywa szybciej
i łatwiej przez gazetę lub radio. A dobre to były dla publikatorów czasy. Gienka L. – najmłodszy
drobiazg w rodzinie małorolnego chłopa! Toż to lejtmotyw półwiecza! Surma
programowej eroiki! Dużo było gąb do żarcia, więc oddana została dosyć wcześnie „na
wychowanie do dobrych ludzi”. Po paru latach uciekła stamtąd za namową koleżanki do
olsztyńskiego pegeeru, gdzie, jak mi sama powiedziała, „marzenie stało się całkiem rzeczywiste”.
Jakie było to marzenie? Czy stary chłop dobierał się do podrastającej dziewczynki? „Był
W dodatku kułakiem!” Okoliczność podwójnie znacząca, bo pewnie i roboty w polu było
dużo. Historię, która w prostym skrócie wcielała wszystko, co trzeba, wszelkie „zdobycze
ustroju”, znalazłem pod płotem jako początkujący dziennikarz, na pierwszym wypadzie w
teren, gdy po powrocie z pola, o szarówce, nanotowawszy się tasiemcowych ponadnorm i
innych nudnych wyjątkowości, siadłem na porzuconych dylach obok Gienki L. I nie wiedząc,
czy już mam tych wszystkich rewelacji dosyć, zacząłem z nią rozmawiać. Jeszcze nie
jak chłopak z dziewczyną, bo tego nie umiałem. Służbowo, choć po fajrancie. I była tam
jeszcze koleżanka Gienki, ta, która ją namówiła do „spełnienia marzeń”; a wszyscy mieliśmy,
jak na złość, po siedemnaście lat. Samą ta zbieżność wieku starczyłaby już dziś na
wielce zastanawiający reportaż. Ale to nie był ten etap! Zresztą fakty z życiorysu Gienki
były supermateriałem, który bez zastrzeżeń trafiał w zapotrzebowanie każdej gazety. Wyczułem
to. I dalej się już potoczyło.
Jeszcze tej nocy pędziłem na powrót specjalną okazją. Następnego wieczora reportaż
poleciał w eter. Trzeciego dnia prosto z radiowego scenariusza przedrukowała go bez mojej
wiedzy wojewódzka gazeta. Było tempo kiedyś! Zrozumiałem równie szybko, że nawet i
taki życiorys bez publikacji znaczyłby nic, że beze mnie dziewczyna nie dostałaby nawet
kąta w hotelu robotniczym, nie mówiąc o równej z innymi stawce. Publikacja zmieniała
ś

wiat. Wyszukać fakty, w połowie już spełnione przez życie, i dopisać im zgodną z teorią

wymowę – to była moja rola. Działanie w duchu czasu. Czy sprawiedliwe? Ależ tak! Jakby
po drodze trafiałem na pomoc w ustalaniu tych wszystkich zgodności. Zrozumiałem też

93

szybko, że co jest zgodne z duchem czasu, temu niewiele pomoże wielki aktywista Trońc –
ale ja tak! Bo człowiekowi może pomóc tylko inny człowiek, najlepiej siedemnastoletni. A
Trońców najlepiej posłać gdzieś, żeby po nich zostało wiele, wiele wakatów. I przestrzeń!
Postanowiłem odtąd wszystko, co tylko można – spełnić. I to spełniać sam. Znaleźć jak
najwięcej takich historii do połowy gotowych, zgodnych z – –
Pamięć mi się plącze. A nawet dziwnie zanika. Bo i ile to już minęło lat? Jak dawno
komu w czym pomogłem? Kiedyś był, przyszedł taki czas, że zostałbym chętnie i sam taką
Gienką L., tą jeszcze sprzed godziny czy minuty, w której zaczepił ją przy płocie początkujący
dziennikarz – i nią się stałem! Nie raz i nie dwa! Ale nie zaczepił mnie nikt i historia
spełnień już wcześniej okazała się skończona. (Nie zauważyliście państwo, że historie własne
jakoś szybciej się kończą niż cudze?)
„Musisz pamiętać, kto to będzie czytał!” – upomniał mnie później długo życzliwy przyjaciel,
właśnie gdy próbowałem tych wszystkich przyczyn dociec. Napisałem nowy reportaż.
Kreśliłem i paliłem kartkę po kartce, za radą i na oczach życzliwych przyjaciół. Liczyłem
tylko na to, że drgnie któremu powieka i ręka jego rękę moją zatrzyma. Wyszło, że nie

background image

należy mi się żaden gest. Coś zgubiło się pewnie i z mojego opowiadanka o Gience. Ale
czy ciągle nie za mało konkretni my jeszcze, żeby umieć bronić niezależności tamtych cudzych
marzeń?
I czy trzeba aż wszystko stracić, żeby móc, mieć prawo lepiej zacząć? W chmurze jest
gęstość, na łące jest stałość, i co do tego jest więcej?
A zostało jeszcze:
Przynieść odpowiedź temu miejscu, tej chwilce zapomnianej pod płotem; odpowiedź
równowartą? za wszystko!
Z Rońciem gdzie my teraz? Daleko, sami. Leśny został gdzieś w swoim lesie albo już w
domu. Autobus nam podziękował, stoi i odpoczywa sobie. Naczelnik nie zastany, „pan
Konstanty wyszedł w teren”. Pierwszy dzień po niedzieli, musi suszyć, wyjaśnia Prońcio.
– To do Popularnej zajdziemy?
Prońcio zganił mnie spojrzeniem, za naiwność.
– Musiałby dawno pożegnać się z władzą, jakby się tak pokazywał!
Byliśmy w drodze, Rońc nie tylko dziś nowy, ale i stary już, ważny gospodarz, prowadzi
do zabytków, które stanęły tam, gdzie pamiętałem tylko gruz i pustkę, a teraz za podwójnym
ogrodzeniem internatu i szkoły rolniczej: ukrywa się tu dzisiaj muzeum, i to muzeum
sztuki. Z napisem „Z powodu braku chętnych do zwiedzania zamknięte”. Rońc nie znał tu
nikogo, choć wypadałoby, żeby wrota gościowi otworzyć, ale nie wiem, czyby mu nie
zbrakło argumentu: po co? Stamtąd, gdzie spodziewaliśmy się widzieć stare albo i święte
obrazy w kaplicy, dolatywały krzyki grających w piłkę, klasztor dawał chłopcom przytułek
na czas wolny. Tylko z góry schodów spoglądała na nas przełożona jak na odchodzące od
powołania nowicjuszki: z wyrzutem. Wyrzut był wieczny, powtarzało go lustro na przeciwległej
ś

cianie, a w dole ostatni jego cień migotał na twarzy Rońca. O dziwo, Rońc bliski

wyrzutów sumienia!
– I co z tego wyszło! Pomieszanie z poplątaniem! U nas to nigdy nie umieli wycofać się
z niesłusznych decyzji! Dlatego nie mogłem zostać dłużej na żadnym stanowisku – powiada.
Dobra szkoła. Krytyka i samokrytyka, a brzmi jak jedno.
– Nie mogłem już i patrzeć na to! – wyraźnie wykorzystał Rońcio moje milczenie. Przez
ten brak oporu zajmie mój teren, zaraz mnie całkiem zlekceważy, gotów za mnie przybrać
minę Przebiegłego, jaką by to on miał, gdyby tu przyjechał sobie i zwiedzał, a ja mu pokazuję
zaniedbanie!
Już niezależny jest, więc mówi teraz i za siebie, jaką to on by kiedyś, gdyby go naprawdę
dopuścili, prowadził politykę, stąd właśnie i naprzód, żadnym by tam zakonnikom czy
zakonnicom nie musiał niczego oddawać, bo co już raz zabrane, rozumiesz? a jak nie, to
niechby i z własnych pieniędzy odbudowali to, czego teraz po prostu nie ma komu pokazać,
nikomu niepotrzebne itd., krok naprzód i krok wstecz to zresztą bardzo dobra taktyka,
nie żeby zaraz tę formułę poprawiać – mówi – ale trzeba naprzód iść, a wstecz liczyć dokładniej,
i kto to powiedział, też trzeba pamiętać! – Mówi i mówi, a widać nie pamięta nawet,
co zobaczył, ale liczy na to, że ja akurat docenię, że on wie, co należy!
– A państwo za te pieniądze, co tu wydało co ma? – wreszcie kończy.
– Całkiem przyzwoitą szkołę! – odpowiadam. Ale w zmąconym jego spojrzeniu widzę,
od jak dalekich oderwałem go czasów i możliwości. Czy myślałby i beze mnie jeszcze o
tamtej karierze? Strącenie uwagi, które mu uczyniłem, wydało mi się jednak za bolesne.
A przed nami defilowała już rzeka, bo szliśmy po drewnianym, niepewnym mostku, wąskim,
ale iść się dało. mijała się z nami wylewiście, z fantazyjnymi zakosami, tworząc wysepkę,
tak obiegając drogę. Pośród sitowia i wyległych suchych traw ciągnęła nas z sobą w

background image

tematy nowe i bardzo już przeszłe, jak to rzeka: sama porządkuje plan i kierunek obmywania.
Zmiany dziejowe tu dochodzą i jeśli nie okazują się śmieszne, Patrońcio coś o nich
wie, więc teraz i o przeszłości mówi.
– Tu były kiedyś jesiotry, jeszcze do dziewięćsetnego roku tak wielkie, że kawiorem,
tym czarnym, najdroższym, karmiono świnie. Chłopi je łapali, żeby ikrę wyciskać z żywych.
– Zdarzało się, że takiemu chłopu ryba nieraz ogonem i połamała nogi. Takie były wielkie
i silne.
– A długości to miały ze trzy metry!

No, może jak na pół szerokości tej drogi?!

– Niech będzie i na pół! – poprawia się Rońc. Już mu wierzę. Nie ma to jak przyznanie
racji komuś, kto jej tak bardzo potrzebuje. A co przyroda sama wyhoduje, niech będzie
jeszcze wielkie i silne. Doszliśmy do wspólnego tematu!
Nie wiem, czy zwrócił na to uwagę. A gdy weszliśmy w las, piersiówka zgodę poprawiała,
wychylaliśmy po drodze, za nieobecność naczelnika, no i dobrze. Wtargnęliśmy aż
na cmentarz, dziwny, prawosławny i rzymskokatolicki; prawosławni leżeli jakoś odwrotnie,
bo po lewej. Bóg ich może sobie wybrał, ale tu leżą po lewej stronie. Uszeregowani
przez ludzi, którzy przecież patrzą z przeciwnej strony. Aż doszli tutaj jedni i drudzy do
porządku,
o którym niejeden z nich marzył przez cale życie. Idąc na lewo i na prawo. Z Litwy
polskiej, bywało, przechodzili na stronę ruską i pod cyrylicę. Wypadków odwrotnych
cmentarz ostatnio nie notuje.
Namyślamy się nad tym w lesie, bo mamy czas, będziemy tu jeszcze wracać. Wielkopolanin,
leśny, też wracał z frontu i został przy swojej Białorusince. Został, bo dał jej słowo.
Las, w który weszliśmy, dział się sam, rozległy w swojej wielkości, daleko za naszym
wpływem i uczynkami.


Rozproszenie

Panie Franciszku Szubert. Piszę do pana już drugi raz, co mówię drugi – dziesiąty. Ale i
teraz nie obiecuję, że wyślę. Mam 18 lat, chodzę do najwyższej klasy i niczego mnie w
domu nie brakuje. Może trochę pieniędzy na płyty zagraniczne, ale i też są nudne. Rodzice
dbają o mnie, żebym się uczyła. Oni pokończyli studia, to i ja mam też. Kiedy próbuję to
zrozumieć, myślę, że oni są za dobrzy dla mnie. Rozgadałam się, a piszę, bo słyszałam w
Radio pana piosenkę. Smutne było, o wieczorze. Siedziałam przy oknie i przed starymi
udawałam, że czytam Stanisława Lema. Bo to ich bardzo bierze. Pan wtedy nadawał te piosenkę.
Jakiś niby to wieczór za mgło, albo jak? Nie rozumiałam, bo było po niemiecku.
Pewnie na jakiś konkurs. Ale ładne!
I bym jeszcze chciała, żeby Pan coś napisał także i o nas, co nie odrabiamy lekcji. Siedzimy
wtedy za szybą, patrzymy, nic się nie dzieje. I skąd niby świat ma się zmieniać! Jest
tak samo. Wiadomo, co będzie. I łzy tylko stają w oczach, i zatyka gardło. A w końcu to
nie jest tak najgorzej – – Znam, owszem, dwoje wspaniałych ludzi, przyjaciół, można
powiedzieć,
ale to z innej klasy. I kiedy już tak nic we mnie nie ma, bo to widać, oni się litują.
A ja tak naprawdę to nawet nie chcę i ich!
Szanowny Panie Szubar, ja na Pana czekam. Pan mówi do mnie jakoś tak jakby ja była
dla pana jedna, i nie wiem, czy choć jeden raz to wszystko zdarzyć się może? U pana w
piosence – to tak. Było tam coś o dziewczynie takiej jak ja, to wyczułam. Ja bym dla pana

background image

dużo, oj jak dużo chciała zrobić! Nawet nie wiem co. Ale czy Pan odpisze? I czy się doczekam?
Ciemno już się zrobiło, to muszę kończyć, bo nie lubię pisać tak za światła. I to do
pana. Całuję – Mariolka z Czwartej B.
Wrócił z podróży. Był w niskich Alpach. Każdej jesieni wyprawiał się na tak wygodne,
bo blisko, wakacje. Tym razem wyjazd był krótszy i całkiem niedaleko, do Oberhof.
Goniło go zamówienie – rzadkość: na kwartet. Może zechcą go włączyć do programu na
Ratuszu?
Myślał o tym bez przerwy, ale pomysł rodził się tępo. Rozproszenie w przestrzeni,
niespodziewana
lekkość – działały skutecznie przeciw skupieniu. Ludwik van podobno w plenerze,
podczas swoich sławetnych wędrówek pisze już zarysy najbardziej buntowniczych
motywów! Jak można tak się sprężyć – w uwolnieniu? Widać wielki jest Ludwik van, ma
silniejszą ambicję, albo po prostu potrafi wziąć się w karby. On, Franciszek, nie natknął się
jeszcze nigdy na tak wyraźny front naprzeciw siebie, żeby mógł mu się oprzeć natychmiast
pisaniem! Wciąż tylko kłopoty: rozmaite i dziwnie nieprzetłumaczalne na bohaterski motyw!
Jak długo żyć z taką ścianą niespełnień? Jak dalej żyć?
Ciągle tylko odpowiadał na rozproszone wezwania otoczenia. Na potrzeby i wyznania
jego własne – nie odpowiadał nikt. Tak zwani przyjaciele reagują, owszem, ale tylko na jego
dobry humor i dowcipy. Wynoszą się z pokoju, gdy „na jaw wychodzą różne sprawy”.
Teraz, gdy się zaczęła ta choroba, nawet i głupie łysienie jest wstydliwe.
Ludwik van, pan na postumencie sławy!
„Nie, nic poza ranami nie ma już dla mnie przyjaźń i podobne jej uczucia.”
Twardość, którą miał za młodu, stopiła się idealnie z nostalgią po salonach.
„Siła jest moralnością człowieka wzbijającego się ponad innych – i ona jest moralnością
moją.”
Ba, gdybyż to zdanie mogło być jego!
Ja. Die Kraft ist die menschliche Moral. Powtarzał z podziwem Franciszek.
Ja, die Kraft. Siła.
„Schubert wygląda już o wiele lepiej – pisze do przyjaciela Schwind, jeden z najbliższych.
– O wiele lepiej, jest bardzo wesoły – i bardzo śmiesznie głodny – pisze niezliczone
kwartety, walce i wariacje.”
Tak wiele pisze. A co się dzieje, gdy skończy? Albo i nie skończy – przerwie? „Bóle i
zawroty głowy, płatami wypadające włosy, bóle kości. Wyobraź sobie człowieka, którego
zdrowie nigdy już nie będzie pełne; człowieka, którego najpiękniejsze nadzieje zostały
zniszczone, któremu szczęście miłości i przyjaźni nic dać nie może, jak tylko największy
ból.” Tak się jeszcze pisze słowami, kiedy już nie muzyką.
„Gdy chciałem wyśpiewać miłość – zamieniała się w ból. Gdy chciałem znów ból wyśpiewać
– – zamieniał się w miłość.”
„Nasz ojciec i matka byli dobrzy. Odnosiłem się do wszystkich z głęboką miłością.”
„Wtedy doszła mnie wieść o śmierci matki. Pospieszyłem, by ją zobaczyć.”
Kto rzucił ostatnią grudkę ziemi, Franciszku? A kto pierwszą?
Niebo okazywało zmieszanie, słońce wczesnego popołudnia przecinał wiatr. W mdlącym
chłodzie kaplicy ośmieliłeś się tylko podejść do orszaku dumnych. Nie poznała cię rodzina,
nawet ważniejsi od ciebie obcy. Rusza zmęczona karawana w ten piekielny upał!
Raptem zabrakło cienistych drzew. Na odsłoniętych w upale – bezgłośnie uderza trąba
wiatru. Piasek spod stóp kurzy się wysoko, mężczyźni poprawiają, co wiatr przewrócił razem
z klepsydrą; panie wykładają na wierzch każda swoje napisy i szarfy. Śmieszny byłeś

background image

tylko ty jeden: chciałeś trumnę nieść głową do przodu! Wyśmiano cię głośno. Nie możesz
czekać na kondolencje.
Ale obroniłeś ciszę, Franciszku. Dla ciebie nie odbijano wieka. Nie śmiałeś poprosić.
Kto rzuci ostatnią grudkę ziemi? Niedoczekanie twoje.
„Nikogo, kto by zrozumiał ból drugiego; nikogo, kto by zrozumiał jego radość. O, jakie
cierpienie dla tego, kto to pojmie!”
W rozmigotaniu słonecznym pcha się człowiek w zieloność, z nudy w wielką Nowość.
Może przy następnym kroku ją znajdzie? Może powinno się, zresztą nie wiem. Znalazłam
coś wielkiego i w kształcie Inne od wszystkiego, nawet nie zielone. Ledwo to sama potrafię
objąć. Zdobyć to i będzie moje. Nasze. Zaniosę do Dziadzi!
Dziadzia ocknął się, bo jak siadł to usnął, macha teraz rękami przed nosem, coś odgania,
może ze snu? Stoi już i cieszy się, opanował to i na coś czeka. Teraz! Dałam to Dziadzi, do
ręki. Dziadzia przyjął. Pobiegłam szukać następnych Nieznanych Rzeczy, ale jeszcze po
drodze się obróciłam. śeby popatrzeć, co się dzieje z Dziadzią. Odrzucał gdzieś precz ten
Przedmiot, poszedł, znalazł i chowa pod ławkę. Ale też się nie zmieściło. Widząc, że ja widzę,
zgiął się, zabrał spod ławki i odrzucił do tyłu w krzaki. Zasłonił sobą ręce, niby nic –
tak jakoś coś się dzieje i nic się nie stało. A do mnie śmieję się, ale blado.
Wróciłam, wyszukałam i przyniosłam jeszcze raz do Dziadzi ten Przedmiot. Przyjął,
trzyma w ręku. znów śmieje się, ale widzę, jakby śmiał się nie do mnie, tylko w druga stronę,
gdzie ma rzucić ten Przedmiot. Dopilnowałam Dziadzię do momentu, aż przestał się
ś

miać i zostawił nasz Przedmiot obok ławki. Mogłabym wtedy spokojnie pójść sobie i wyszukać

jakieś następne. Ale Dziadzia zaczął namawiać mnie na nasz wózek, co stal obok.
Wózek mnie już nie ciekawi. Na to Dziadzia trzyma mnie za kołnierz i jakoś widzę, że ma
się stać tak na odwrót, jak naprawdę miałoby być. Jakby Dziadzi zależało na zrobieniu czegoś
inaczej, niż jest. Zaczął mnie wciągać do tego wózka, opierałem się, to i siłą. Wtedy się
rozbeczałem. A jak dorosnę, nauczę się mówić, opowiem kiedyś Dziadzi i wam historię tego
beku. Nikt nie wie, nawet Dziadzia, jak bardzo tego pragnę!
To dziecko musi kiedyś trafić do czubków – powiedział sobie głośno Franciszek, obserwując
scenę z ławki naprzeciwko.
Przyjeżdżają polonezami, mazdami, fiatami. Jedni ze szwungiem, inni tylko z hałasem.
Stają grupkami przed frontem bloku, w którym mieszkam, gdzie było kiedyś biuro meldunkowe.
Markotnieją, przestępują coraz niecierpliwiej z nogi na nogę. Co jest? co się stało?
Po paru minutach już się przyzwyczajają. Teraz, zaniepokojeni, krążą, ale i markotnieją
dalej, może z braku kolejki? Ale odejść nie mogą? Gdyby tak była kolejka!
Więc jak to? Było biuro i biura nie ma? Tak nie może być! Słowa te, nie wypowiedziane,
a jednak wiszą w powietrzu, w gmatwaninie domysłów, choć niemo. Nie można już ni
kroku dalej. Każdego zastaje gdzieś Sąd Ostateczny. Tego jeszcze tylko się nie spodziewali,
ż

e tu. Zaskoczył z nich każdego, osobno i w grupie. Trwoga ogromna rośnie, może już

właśnie jest największa. I poczucie, że me ma od tego odwołania.
Czasem wiedziony obawą zebrania się większego tłumu wsiadam do windy, zjeżdżam,
podchodzę i zaczepiam z osobna, w grupie, wiem, co się stało, mówię, wiem, gdzie zostało
Biuro przeniesione.
Otrząsają się na tę wieść albo i nie, ciągle nie wybici jeszcze ze swej drętwoty, czasem
na nowo już spłoszeni.
– Taka to i sprawiedliwość! Człowiek przyjechał z daleka i zawsze musi mieć najgorzej!
Dama krzyczy, a pani dyrektor nieba by wszystkim przychyliła.
– Czego się pani obawia? – pyta spokojnie wystrojoną, i rozkrzyczaną. – A bo pogody –

background image

to i nie będzie! Co za wczasy!
– Pogoda? Przecież jest!
– Ale to znaczy, że nie będzie potem!
– Skąd pani wie, co będzie potem?
– Alboż nie? Na początku zawsze to się, co jest, wykończy – i po wszystkim! Mało to
tak bywało?
Do pani dyrektor jednak warto jechać aż tak daleko. Ma argumenty.
– Ależ widzi pani, że świeci słońce? Nie starcza to pani?
– Tak, ale jak długo jeszcze?
– Jest tu pani już trzeci dzień, dzięki Bogu.
– Ja wiem, że i nie takie pogody dobrze się zaczynały! Nie jestem dzisiejsza, proszę pani!
– dekonspiruje się dama, choć tu sam środek sezonu.
– W poprzednim turnusie też świeciło, i ludziom było dobrze – pani dyrektor odchodzi,
a przysłuchujący się sprzeczce kiwają jej głowami, albowiem pani dyrektor jest przystojna i
jak coś mówi, to już wie co.
– No widzą państwo! Świeciło przez cały turnus! – dama teraz prawie krzyczy, bo pani
dyrektor odeszła. Zostaje słońce i ta reszta ludzi, nie słuchają ani nie podejmują polemiki, a
ponieważ nikt już ich nie broni, są przygaszeni. Przed obiadem staną w dwurzędowej kolejce
do jadalni.
Kelnerki, póki nie rozniosą dymiących waz, nikogo i niczego nie zauważą. Ktoś wpada
prosto z plaży w drzwi, nie zamknięte były, zlekceważył tłum i zajmuje miejsce przy stole.
Szurgotem spłoszonych myszy wsypuje się tłum i uzupełnia zajętość, jak tylko to możliwe.
Obudzone od waz kelnerki odzyskują uwagę i każda z nich nagle czuje się profesorką, potrzeba
uderza im do gardła.
– Ja państwa bardzo przepraszam, ale to co dzisia sień stało i jak państwo sień beńdzie
tak dalei spaźniać!!
Przybyły z plaży upomina się stanowczo o drugie.
– to zupy nie dostaniecie!! Dziś tylko pierwszy raz, to sie odpuści. Ale my nie możemy
gotować dwóch zup!! Technolog nawet broni!
A kto z boku, przez szybę spojrzy – domyśli się, że na sali zapanowały już ogólny ład i
harmonia.
Był już trzeci rok, jak z zaufania do przyrody Franciszek czerpał zyski; a razem z nim
wszyscy, w sprawiedliwej masie, którzy nie przemarzli nie dogrzani, a za oszczędzone pieniądze
robili zapasy żywności. Robili? – wmawiali sobie. A już nikt nawet nie próbował
wmówić, że to, co łagodna, letnia zima, długa i mało słotna jesień dały zaoszczędzić na
zdrowiu, że pozwoliło to bliźnim naszego kraju odbić na innych wydatkach – bo żadne
oszczędności nie wchodziły już w rachubę. Ale zmniejszyła się, jak ogłoszono, stopa spadku,
a nieszczęścia z powodu kataklizmów przyrody spadły na inne, bogatsze kraje.
Nasi bliźni jakby przez samą tę myśl okrzepli w sobie – nie, nie w nadziei, jednakże
dzięki skrycie przeprowadzanemu rachunkowi okazji, w którym ten i ów poczuł, że ma
udział. Taki traf, a może i fart, jeśli nawiedzi kogoś, da mu zastrzyk niekoniecznie aż mają-
cej się objawić pewności siebie, jednak co bardziej lekkomyślni poczuli się zaraz w prawie
do trwonienia resztek mamony, jeśli się tylko przybłąkała.
Bogatsi, a zwłaszcza młodzi wśród nich, posuwali się aż do wystawności. I te objawy
histerii w świadczeniu sobie zadowolenia zdarzały się w lokalach publicznych dość często.
Franciszek często woził takich młodych i, jak w duchu, stwierdzał, ubogich utracjuszy, którzy

background image

trwonili sumy równe miesięcznym dochodom na jedno, dwa popołudnia „w miłym
towarzystwie”,
przy wódce. Więc to ci bardziej energiczni i z pomysłem! Wpadali w zuchwałe
ś

więtowanie pod hasłem: „Co mnie obchodzi świat!” Takie tylko rodzynki w całym

tym zakalcowatym razowcu.
Narrator śmie jednak wątpić, by zgodziły się z tym obrazem doniesienia idące torem
selektywnym. Prywatną siecią zwierzeń choćby. Choć reguła: nie zwierzać się wcale! nikomu
i z niczego! obowiązywała nadal w autobusie i na ulicy. I ludzie jakby wyrzekli się
już życia prywatnego i tych nie objawionych zamiarów, które mieszczą się gdzieś skrycie
w utartych formach. Więc nadal urządzano imieniny i urodziny (siła wyższa!) – na wszystko
inne obowiązywał nie zatrudniający motywacji, nie folgujący wyobraźni, więc skuteczny
zakaz.
ś

e młodość ucieka tymczasem? Albo ostatnie lata urodziwej dojrzałości? By stawiać takie

pytania głośno, trzeba by większego ośmielenia, niż wymaga konieczność wyprawienia
jednemu, chrztu, a innego – w ostatnią drogę.
Ktoś w samotności wypisywał swój – ostatni może – list do Ludzi.
Telefony milczały. Albo dzwoniono i mylono się, pytając o tylne prawe drzwi do poloneza,
bo w Polmozbycie od dawna już nie odpowiadają.
Więc pozwól, Chmuro, przeżyć im jeszcze ten czas, z godzinkę. I bez ciężkiego strachu,
strachu o wszystko. śe zgubi się cały i ten porządek.
Niech uspokoją się na przekór całej swej pamięci, zakładając, że chwilowo osłabła. Jak
wiele wyborów dziś zaniechanych. Niech się choć tak usprawiedliwią.
I tylko ty nie myśl, Chmurko, jeśli wysłuchałaś mojej prośby, że na ciebie się zdaję. Nie
dbaj o mnie za bardzo, bym przypadkiem nie osłabł z upojenia.
Ludzie stoją w gęstej kolejce, jakby to do kościoła? Złodziej wychodzi z mojego domu,
a to nie jest jeszcze wspólny dom. Przebiera się bezczelnie na moich oczach w mój ciuch,
powoli. A domowników zastraszonych znajduję w łóżku, przyduszonych pierzyną. Milicja
robi szeroką obławę w niedaleczkim lesie, i to jest na odległość spojrzenia, no, powiedzmy:
uważnego.
Otwieram okno na gęsty tłum i kolejkę, co jest jakby to wtrącaniem się w uroczystą ciszę,
która tam nagle zapanowała. śe w mieszkaniu moim tragedia? Złodziej ledwo przebrany
znów wchodzi i wpada w moje ręce. Tarmoszę się z nim, chociem zgłupiały, coraz słabszy,
i to na oczach zgorszonego (zakłócam ciszę!), a dla mnie tak obojętnego tłumu. Bez
pomocy już za długo, duszę się. Chcę, jakby nic, jeszcze raz otworzyć okno, wołać na pomoc,
ponieważ było otwarte – duszę się, i to jakoś bez związku.
Wszedłem, dokładnie zamknąłem drzwi. Komisja nie podniosła na mnie oczu znad papierków.
Ale
– To pan. Proszę siadać.
Spojrzała na mnie, gdy sięgnąłem po jej spojrzenie wzrokiem dzikim, palącym, trochę
skrzywionym. Dużo miałem w sobie opóźnienia do wszystkiego, w czym Komisja o włosach
koloru blond już się grzebała, wysupłując moje powtarzalne, dla mnie niepowtarzalne,
motywy, Spojrzała wreszcie na nowo twarz bystra, aż za bystra, omal nie drgnąłem.
– No tak, wszystko tu bardzo pięknie, ale – – czytała dalej, więc przez długą chwilę ona
ani ja nie dźwignęliśmy tak ciężko zawieszonego tematu. Wyglądało, że nieżyczliwie dla
mnie. Komisja nie uzna tego, co zapisane, nie da zwolnienia, nie przychyli się do intencji
mojej i wcześniejszej. Za dużo ufny przyszedłem tutaj, tak, za dużo.
Komisja przeczytała sobie już wiele stron, tak narciarz przelatuje po stoku, w górę i w

background image

dół, pomruczała sobie, choć niegłośno, a to znaczyć może, że pasażer nie obyty z narciarstwem,
znaczy się ja, pozostanie tam, gdzie był, nawet nie podholowany, z górki czy pod
górkę, wszystko jedno. Nieustępliwa ta Komisja, ostra dzisiaj jest jak każda pani.
– Od kiedy, niech pan powie, to się panu tak nic z niczym nie łączy, co?
– To jest, chciałbym raczej powiedzieć pani Komisji, że ja się nie czuję, nie czuję już
wcale swojej mocy.
– Mocy, pan mówi. A jakąż to moc miałby pan czuć?
– No bo to jest tak; nie mogę nic zrobić. Oj, dobrze zacząłem, miękko, cienko, ale kąśliwie.
W duchu chwalę siebie za to. Wysoka komisja niech się rozpozna. (Już Doktor K.
umiał wszystko tak postawić, żeby się wydało ciekawiej i na jedną stronę – przeciw mnie!)
– To i cóż chciałby pan robić? My dziś wszyscy niewiele możemy.
Nowy ton!
– Co mogę zrobić dla pana ja? To przecież śmieszne, chyba pan wie, że nie przesadzam.
Ludzki ton, na współczucie!
– Nie przesadza pani Doktor! Ale mnie by chodziło o to, żeby – –, no, że ja wcale nie jestem,
jak to kiedyś dawno powiadano, człowiekiem czynu. No – – że nie mogę być!
– A na jaki to czyn chciałby się pan porwać?
– Tego jeszcze nie wiem. Choć niemłody już jestem, - a przez całe życie dotąd wydawało
się, że robiłem czyn za czynem; a to była, teraz widać, nieprawda; nie uznano dotąd
mi żadnego czynu! Ja tylko najwyżej starałem się wyszukać coś odpowiedniego, może to
nie czyn, nie praca, ale jedyna dla każdego właściwa skala, bo widać bez niej nikt nie złapie
swojej równowagi, jeszcze do dziś tego nie mam, i wszystko jest jakoś u mnie zmienne,
zależy nie wiem od czego. Doszło już do tego, że nawet i nie czuję zwyczajnie zmysłami,
różnie to bywa; albo to, co czuję, nic mi nie mówi, wszystko niepewne, wahliwe. Jedno
drugim można zastąpić.
– Co pan ma konkretnie na myśli?
– No choćby węch i słuch.
– Zacznijmy od tego. Co pan ostatnio słyszał takiego, co było zależne tylko od pana. Albo
odwrotnie od niczego niezależne?
– Widzę zegar, który wisi naprzeciw mojego łóżka. I jak go widzę, to. go słyszę. A jak
nie widzę – już nie.
– I co jeszcze?
– Często bywa tak, że nie słyszę nic za oknem, godzinami, dopóki nie wychylę się i nie
spojrzę, jak jadą tramwaje, autobusy; wtedy zaczyna się tak jak z zegarem.
– To pan mówi o przyzwyczajeniu, pamięci. Choć także wygląda na to, że zmysły pana
są podporządkowane. Podporządkował je pan własnej woli. I musiało to już długo trwać.
Czy ma pan silną wolę? Aż tak silną?
– Nie, nie miałem nigdy. Ale długo musiałem. Chyba aż tak cieniutkie mam zmysły.
– To znaczy?
– To znaczy, że chyba nie chcę jej mieć. Woli. Ale ta podwładność zostaje. Pamiętam,
jak wracałem kiedyś do domu i na osiedlu poczułem gaz w nozdrzach, uderzył mi również
w oczy. Zasłoniłem się rękami i biegłem, biegłem aż pod swój blok.
– A wtedy?
– Pod blokiem był spokój, nie czułem nic. Pytam sąsiadów, mówią, że żadnych gazów
na osiedlu nie było. Odsłoniłem się całkowicie i wszedłem do domu. Nikt nie zauważył tego
dnia gazu.
– Jak pan to sobie wytłumaczył potem?

background image

– Nie tłumaczyłem, czy ja wiem? Nie mam na to wytłumaczenia.
– To i dobrze! To jest, przepraszam, chciałam powiedzieć: niech pan nie wraca do tego
zdarzenia – już dobrze?
– Nie wracać.
– Tak, i proszę pana, niech pan zapomni o tym, co było. Tego nie było, prawda?
– Ależ było, pani Doktor! I to jeszcze jak!
– Nigdy nie było i już, słyszy pan?!
– Jak nie, to nie było.
– I do tego już więcej nie wracać. Niech pan sobie tego nie tłumaczy – zgoda?
Wzruszyła mnie. Patrzyła wciąż prosząco, już ta zwyczajna kobieta, której zapowiedź
chciałem widzieć w pierwszym między nami, błyskawicznym i odpychającym wtedy spojrzeniu.
Para ławek po bokach. Wchodzi ktoś, zajmuje miejsce, za chwilę następni, kilku, ale
wchodzą pojedynczo, niektórzy zwracają się do zastanych, jakby pytali o coś niemo, tamci
jakby odpowiadają niemo, w końcu nikt z nas tu nie ma ważnego głosu, głos otrzyma według
kolejności wejścia. Chwila wydłuża się, rośnie niepomiernie. Ktoś chrząka, ktoś chronicznie
kaszle, ale opanowuje się, kaszel zgaszony jest przyzwoicie. Pani siada na końcu
ławki, wyjmuje przybory, zaczyna się pisanie. Jej się nie dłuży, pisze dużo, może i wszyscy
jesteśmy. notowani przez nią na równi, tylko kaszlący znowu swoje coraz natrętniej – nikt
na to nie zwraca uwagi. My też pociągamy od czasu do czasu nosem i to wszystko. Nasza
cisza staje się już nawet wspólna, a to znak, że staliśmy się społecznością, a społeczność,
wiadomo, wymaga opieki lekarza. Z Doktorem K. można będzie wyjść na tematy szersze!
– Zwierzę – mówię Doktorowi K. – jeszcze tylko zwierzę, które nic nie rozumie, może
dziś pojąć, co to jest żyć, bo ma silne, zdrowe zmysły. Tak, jeszcze tylko ono, chluba
sprawności. Umiera, nic po sobie nie zostawiając, nic, co by tylko od niego zależało.
– A jak się jest w połowie, proszę pana, i tylko w połowie między tym, co pan mówi – –
a ludzkim?
– W połowie to najczęściej się ginie, nie zostając nawet psem – odpowiadam.
– Ależ anonimowe zwierzę nie dochodzi nigdy do tego, by przestać być sobą.
– A według pana, Doktorze, człowiek mógłby przejść tę granicę w jedną i drugą stronę,
w górę i w dół?
– No, chyba już większość z nas zasmakowała bycia po drugiej stronie, u góry. Teraz
tylko me wiadomo za co – czeka nagrody. Często się zastanawiam nad tym, czy my aby
kiedyś będziemy wreszcie wolni, choćby od tego uścisku wdzięczności – albo niespełnienia?
Bo już wiadomo, że ci, którzy sami trzymają nas, słabszych, za gardło, albo delikatniej
mówiąc, za sznureczki i z daleka nas nimi prowadzą – ci nie odczuwają potrzeby żadnych
wyrzutów. Ani poczucia wdzięczności.
– Jakoś mi się widzi, Doktorze, że wielu na to czeka, żeby się tak wyzwolić. Impregnować
się przeciw tej dziwnej melancholii, ot co!
– Ale może warto poszukać czegoś – co jest w proporcji do naszych własnych możliwości?
– zapytał retorycznie Doktor K. I dodał po chwili:– A pan przyszedł, zdaje się, po konkretną
radę? Szybką i doraźną.
– Wiem, że świat nigdy nie był urządzony tak, żeby za nami chodził anioł stróż i zbierał
od innych to, co się nam należy. Czy nie czas by się przyzwyczaić, Doktorze, do tego, jak
rzeczy się naprawdę dzieją?
– Pan myśli o chemii i przyrodzie – czy ludzkich zasadach?
Doktor K. może i nie znał odpowiedzi, ale z góry już rezerwował dla siebie odpowiedź.
Którą mu podpowiem.

background image

Parzę zwietrzałą herbatę, a dzwoni telefon, któż dzwoni? Projnc. Do mnie jeszcze Projnc?
– Co robisz, Projncu, w szare popołudnie? Bo ja parzę herbatę. Zaraz będę musiał wyłączyć,
więc sobie przerwiemy. Nie widzieliśmy się te dwa lata, obejdzie się i dalej.
– Kiedy widzisz, ja akurat też parzę herbatę, mówi Projnc. I teraz do ciebie dzwonię, bo
wiesz, my długo już nie tego, co u ciebie?
– Nie rozumiem cię, Prońciu, wszak mówiłem, ta rozmowa z konieczności krótka!
wiesz, że ją wymuszasz! I my w ogóle jesteśmy ostatnimi na tym świecie i tak dalej, którzy
mają jeszcze coś – – rozumiesz mnie chyba?
– Zwyczajnie chciałem z tobą porozmawiać, dowiedzieć się, co robisz? z czego żyjesz?
Nawet pracę dla ciebie taką jedną miałem, ale to już było jakiś czas.
– Lepiej myśl dalej, co dla mnie miałeś, i już nie dzwoń; bo zaczyna kipieć. Herbata
moja może równie ważna jak i twoja! – To się jeszcze spotkamy!
– Myślisz, że stałeś się już bardziej ludzki, Projńć? Jednak coś nas łączy. I chciałby być
ze mną czasem. Jak kobieta! Zażywa mnie i trawi choć przez krótką chwilę, ale wciąż
chaotycznie.
Ja przeciwnie. Już nie trawię. Strasznie dla mnie jesteś łykowaty, Porcj. Ale
wszystko to po co? Przyszłość już i tak jest twoja! Odżegnasz się i zapomnisz. Nawzajem.
W lesie. Znowu i ciągle jakbyśmy byli tym lesie. Tłum samochodów na skraju gęstniejący.
Luzaków trochę, znaczy się pieszych. Ale za to ubrani lepiej, popisowo. Bo jak na
październik – gimnastycznie, w szortach i koszulce, każdy nie byle kto.
Blondynka zaś i Ruda idą w swetrach, po obu bokach bardzo przewiewnego mężczyzny
–chłopca. Zazdroszczę im
– już tacy pojedynczy, i razem! On prawi coś o bombie A, bo ma komu – przecież bomba
nie splami cię! – woła
– nie zdegeneruje! nie musi być łajdakiem!
Piękne słowa. One zwłoką ł uśmiechem odpowiadają mu, na dwa sposoby wyrozumiale,
na śmiałość przyzwalają.
Z uśmiechem na rzecz i mojej wspólnej zgody mijam ich. Nie podchwycili.
Potem jeszcze długo żałuję, że nie mam takiego towarzystwa. Jak by to było dobrze,
gdybyśmy tak wszyscy, myślę, zignorowali bombę A! Jak ludzi mogłaby zbliżyć do siebie
bomba! A my, nie tkwiąc w cudzych zadaniach, zaczynamy porządkować razem to życie,
jedni z drugimi, bo tylko wspólne życie jest życiem; i tylko razem da się zrobić z nim porządek.
Tak patrzę tu i tam, wyglądam, a idą wciąż tylko dezodoranty. Byle nie czuć swego.
Z reguły towarzyszący im pies szczeka na wszystko, żeby tylko nie oszaleć. Im dalej w
las, tym coraz to szlachetniejsze psy zadają dezodorantom rasy.
Tej pani samotnej się ukłonię. Nie bacząc już na względy jakie kto chce, my, ludzie leśni,
osobni, nieprzypadkowi, przychodzimy tu jak do rodziny, do Matki. Tu się rozpoznajemy.
Dzień dobry to znaczy sprawić, żeby się ktoś zdarzył i ktoś drugi, jak wspólna rodzina.
Może się kiedyś zaczną rozmowy i bliżej będzie tego, żeby już w ogóle było Tak Jak
Może Być.
Było dzieńdobry, odpowiedziała. Ale nadchodzi i inna jakaś, widać, zgrabna. I jej też?
Koniecznie! Nie zauważa mej gotowości. Ale widzę w niej walkę, miota się w niej coś,
jeszcze przed spojrzeniem, które ode mnie ucieka. Jakby rzucała mną w lewo i w prawo, do
wtóru już prawie i ja uciekam, nie ma mnie, spojrzałem tylko, gubiąc się i chowając z domysłem,
jak nastroszona idzie mimo; no i nie ośmieliłem się dać jej siebie, wyzwolenia
choćby w tym niepokoju; jej smutny wzrok redukuje już tylko mą złość.
Odskakujmy. Swobodny zaraz dalej będę i już wolny. W lesie głównie samemu sobie

background image

nikt nie kłamie. Rytmicznie wypycham pod górkę każdy krok. A tu dziwnie odstająca od
wszystkiego, zatrzymała się i słucha. I choleryka by uspokoiła. Więc cisza.
Nowa przeszkoda. Z daleka jakaś smutna. Także wydaje się przytulna. Cała na szaroniebiesko,
bez rzucających się szczegółów. Moje patrzenie mówi jej dzień dobry, ona z zatrzymanym
grzecznym dygiem całością odpowiada, od nóg aż do niemych ust. Wszystko.
Jakby wszystkiego początek. Zawahała się sekundkę, dzień dobry powiada, na pewno
wdzięczna, myślę sobie, żeby się tylko na mnie tutaj nie zawiodła, mimo to rąk z kieszeni
nie wyjmuję, oboje jesteśmy u siebie, zbliżyliśmy się; choć nie na zatrzymanie, idziemy z
przeciwnych kierunków; i odeszliśmy. A gdy szliśmy tutaj, z tych kierunków, nas jeszcze
dla siebie nie było. Nie zostawiamy przykrego wrażenia, troski, popłochu, a jednak żal.
ś

al będzie z odległości coraz większy. Ja idę do Matki, myślę; myślałem dawniej, że i

Ona będzie tam, Nieznajoma. Może za szybko wybiegliśmy w przyszłość, co?
Gwiżdże się. Myślę, że jak idzie się, to i gwiżdże się. A pan to już od dawna tak gwiżdże
i gwiżdże? – nie zapyta już Nieznajoma. Pewnie zmęczony? a może głodny? Gwiżdże
się. Ławki były obsadzone. Więc idziemy i gwiżdżemy. Dezodoranci jajka twarde na zimno.
Ukradkiem jedzą i patrzą i myślą; że mógłbym teraz na nich popatrzeć i chcieć. Ani mi
się widzi. Chyba zazdroszczą, że mam jeszcze sporo tej sprężyny w nogach, by się wlec.
Bo my gwiżdżemy na to, panie dezodorant; jak kto idzie, to nie je, nie w myśli mu toto;
jeszcze tylko oczkiem poszperamy sobie, popatrzymy, jak tam samotny zbiera grzybki,
może muchomory!
A to samotna! pewna pani! pcha do torby wszystko co zauważy, i zaraz będzie krzyczeć
ż

e otruta, zawoła o pomoc i nikt nie nadejdzie, chwila ostatnia się zbliża, moment, żeby od

ś

mierci ją wyzwolić, bo na całe życie się przerwie. A ta odpowiada mi tylko, że nie wie, co

jej się uzbierało. Pan się na tym zna? pyta, a więc jest zachęcająca. Jeśli zebrałam również
tych trujących, to tylko trochę!
Trochę się na tym znam, odpowiadam. Trochę – to najpewniej razem się otruć. Oto jestem
przy niej, podnosi mi jakieś gałęzie, widzę głowę i mimo wszystko zdaje się, że świat
poszerzyliśmy. Trochę. Czeka nas tylko powolna i nudna cierpliwość. A ona śpieszy się.
Czy tu, co zebrałam, to również kurki? – pyta.
Opuszczam gałęzie, które przytrzymałem, które i mnie odsłaniały. Proponuję iść, ale nie
idzie. Zostawiam rozpasane niebezpieczeństwo w stanie agonii. Na swojej ścieżce pamiętam
jeszcze przestraszone przed odejściem spojrzenie. Znowu idę i idę.
Aż tu Trójka z drugiej strony nadciąga. Od bomby. Z daleka krzyczę im dzień dobry!
Dzień dobry: ledwo odpowiadają, rozglądając się na boki.
– Podobał mi się pana temat o bombie A! – wołam do niego. Milczy, nie patrzy nawet
na mnie.
– Skończyliśmy ten temat – odpowiada mi z łaski jedna. I dalej obie już milczą: gdzie
tam – troje.
– To wymyślimy jakiś nowy! – nudzę ich, głupio nie zgaszony, na nic.
– Teraz będzie moja kolej! – obiecuję. -–No tak, ale my idziemy w tę, a pan w tamtą
stronę – powiada Chłopak, który przez rozczarowanie zhardział już na mężczyznę.
– To wybierzmy trzecią stronę! – miałem na końcu języka, ale dziewczyny kwaśno się
uśmiechają, niewiele i tak, myślę sobie, wam się uszło, więcej nie ujdziemy nawet razem.
– Widzi pan, tu jest sprzeczność interesów między nami – mówi Nowomężczyzna. –
Przy sprzeczności interesów trzeba zdobyć się na kompromis. A na ten kompromis, jak pan
dobrze wie, nikt się zdobyć nie może. To i my nie.
Wymyślił. Użył sobie aż do mdłości. I już widzę, jak im pięty zrywają się do odwrotu.

background image

Mnie też. Ale jednak, tylko to:
– Jaką by pan szansę wybrał, to już jest obojętne. Pan wie, że każdy z nas płaci za nieudany
krok!
To już krzyczę jakby. Bo nikt mnie nie słucha. Odchodzą, a ja klnę to barbarzyńskie
niewolnictwo – w sobie, że m u s i a ł e m mu jeszcze i to. powiedzieć. Wszelkim nędznym
karykaturom fajnego takiego czegoś, co się później obmierźle nazwie: przydzielony los.
Klnę ich i swoją, już automatyczną niezdolność do zdolności.
Słodki, cokolwiek mdlący uśmiech. Mimo to piękne, rozszerzające spojrzenie zaprasza
każdego do pozostania z nią dłużej. Pani Zamożna napisała do mnie list.
– – mówię, że szukam człowieka z charakterem, ale to nieprawda. Nie szukam go już
wcale. Szukam złotej nitki, wie pan, to teraz takie modne. Przewija się złota nitka w fatałaszkach,
robi wrażenie.
Tak naprawdę to nie poznałam tylu tajemniczych ludzi! I nie zwiedziłam egzotycznych
krajów, o których marzyłam! Urok tych krajów i nieznanych ludzi do tej pory już przyblakł
mi. Ale nie dałam i dostatecznych dowodów miłości nawet tym, których kochałam; dalej
zresztą ich kocham, choćby rodziców; ale i tę miłość teraz o wiele trudniej mi sobie wyobrazić.
Czy miałam marzenia? – ależ tak, po stokroć! Ale nie popełniłam żadnego szaleństwa na
miarę moich marzeń. A było przecież – zdawało się, wystarczy tylko sięgnąć ręką!
Siedzę w swoim pięknym domku z ogródkiem. W oazie spokoju krzątam się od rana do
wieczora. I gdyby nawet jutro, z tego powodu czekała mnie w nim śmierć, w tym domku –
krzątałabym się dalej. Przyjąć koniec tej nudnej księgi. Tak chyba trzeba. Przeżyłam
wszystko i jak gdyby nigdy nic.
Kiedyś to działo się dużo tuż tuż – dzisiaj to dalekie jak nigdy nie dościgniona fatamorgana.
Najcenniejszy skarb – był gdzieś! Jest przyzwyczajenie, i to nie do tego. Panie Franciszku,
czy już dla nikogo nie istnieje nic, jak dla mnie? Sama nie wiem, komu okazałam
się posłuszną, służąc tak gorliwie?
Może to jeden z tych bólów nieistnienia, wciąż narastający, wiecznie tak marudny, że
marzę o śmierci jak zbawieniu, o prawdziwym, fizycznym bólu, po którym spadnie na
mnie Niebo ołowiane i lekko, rytmicznie ż nim popłynę. Bo już moje oczy są po to, żeby
uciekać. I przestrzeń moja wciąż maleje, niknie. Czyż nie stajemy się wszyscy tak powoli
niczym? Już nie wiem, czy ciepło z reszty mojego ciała dochodzi do mych rąk, do dotyku. I
jakże bym się miała z Panem spotkać? Po co już teraz?


Uleczalnia

Stoi na rozjeździe dróg. Bo inżynierowie mieli pechowego dnia okropne myśli. (Nie da
się już dziś tak łatwo zapomnieć o inżynierstwie.)
Od rozgrzanego kaloryfera – na początku września – zaduch. Więc okna otwarte porcjują
rozkosze ulicy. A dalej, daleko wyje prawdziwy wiatr, bez spalin. I na wysokość
ósmego piętra przychodzi i się dobija. Dzięki niemu Franciszek nauczył się nie słyszeć ulicy.
Wzrost natężenia, a potem uderzenie i wygasanie należą wymiennie do wiatru lub
uciążliwego jazgotu samochodów.
Momentami, gdy zapatrzy się w niebo, tu z zamknięcia, które inni z mozolnym trudem
mu zaplanowali, przyjmuje ulicę łagodniej, szum wchodzi w jedną daleką przestrzeń, która
należy z natury swej do mądrzejszych stworzeń, może jak on sam.
Otrząsnął się kiedyś, gdy doznał całkowitego bezwładu znaczenia. Wybić się tak przez
okno!

background image

A teraz leży zwrócony twarzą do innego otworu jasności w górze. Lufcik, którym wybija
się para znad wanny.
Una, która mu daje to wszystko, jest jak jedna wspólna dawność, te świetliste jaskry starych
oczu, a zarazem przaśność już pierwszej pomroki.
Długo czekałem na to. A teraz mityguję się, niby: ile się należy? a czy wypada? No i że
Una każdemu Dawno Zapomniana, każdemu jednak darowana Matka. Czy to wypada? Ile
się należy? Taję przed sobą i nią, jak długo czekałem na to wejście, więc teraz chciałbym
jej to powiedzieć, tak, teraz. Bo to Una odkrywa mi cały świat; i mówi; o wszystkim, co
daje. Sfery lekarskie, uczone – nigdy nie zdobyły się aż na tak nie wybraną, lecz zasądzoną
przez los wszystkim bezpośredniość. Una umie uleczyć. I dzisiaj było tylko dziesinć minut,
a pojutrze już dwanaście. Una sprawdza i pokazuje, że jest okno, odsłania mi luźny kontynent.
Jak to wraca wszystko przez dziwny pryzmat! Każdemu podaje się właśnie to, co dla
niego: świat na obstalunek proszy pana. Matka z nowymi oczkami. Pewnikiem przeniesiona
tu do dziś.
Dla niej granica czasu ni rozumu nie istnieje: i bez niej są pewne i stałe.
Dla mnie: świat wyrzucony poza obręb rzeczywistości. I że nowy może być, to się dowiaduję
właśnie od niej! – cudownie!
Una i tak zawsze jeszcze chcę mi pomóc. Wolno zapalająca czas Una.
Aż tu prawda w oczy kole.
Po tamtym szybkim wpuszczeniu mnie do wanny, odsiadywałem dziś dwie kolejki na
próżno, czekając minionego szczęścia. W głowie mi się mieszało od bezsensu całego tu teraz!
I aż po godzinie przedostałem się do raju. Partaczka całej mojej chłopskiej mitologu!
Wychodząc sypnąłem jej do kieszeni, i to dość ciężko.
– Za to, że mnie pani przetrzymała.
Nie było odpowiedzi na ten temat. – A któraż to godzina? – za chwilę: czy pan ma zegarek?
Mam teraz ławkę jedną, to i spokój. Drobna krzątanina z daleka, tu nienatrętna, cicha.
Mlecz się wychyla do wschodu. Owad szemrzenie nosi. Ściana lasu przygląda się sino, i
tego tylko strzeże. Niesprawiedliwie posądzam jakąś mendę, że mnie przez pomyłkę tatarzy.
– Przepraszam – jakaś babskość mi siadła.
– Może jednak nie, bo ja pracuję.
– A ja tu zawsze siedzę, to moja ławka. A nic nie mówię panu, nic, to i nie przeszkadzam!
pisz pan sobie! – Odwróciła się ode mnie i rozpostarła zad odrobinę szerzej.
To jest taka wieczność, proszę tatara!
Umykam w zdrobnienie. Gałązki się rozpękają, upalny roczek bieży, to i skowroneczki
idą w górę; mucha się pcha do mojego ucha. Już jej trup. Nie właź na przyszłość, daj i sobie
ż

yć, trupie.

Tatar w nieprzemakalnym płaszczu wychylił się przez chwilę na słońce. Choć w to wierzyć
bzdura, ale po co tu, po co? Tylko mleczaj się zakołysał i ustał. Osa się w nim pososi.
Jest niegroźnie.
Od stuleci tu czas tak dolata.
A wyżej góra. Wyniosła, a i podgalasta trochę. Pod szczytem jodełki się mnożą. U moich
stóp też jodełki, ale leżącego wiodą w górę. Podwalina dróg. Tamte rosnące dla oka, a
wiodące tu. Między pniami drzew powoli przenika do mnie – jakaś para. Dla nich tatar? On
w garniturze kościołowym, bo niedziela, a razem jakby nie wiedzą, co zrobić. Jeszcze mnie
nie widzą, więc ja dla nich tatar. A ten funkcyjny ruszył się gdzieś w krzakach. Nie śpi.
Ona tymczasem listki sobie zrywa. Udaje, kroczki robi, że odchodzi. Un marudzi. A
Tatar biedny, skrywa się, skrywa za ostro, i chyba nie zatatarzy. Ja na ten czas lepszy. (Ale

background image

nawet i ja nie zatatarzę Tatara.)
Para może kościół po drodze gdzieś zyszcze? Przewinął się tymczasem nam obu bzyk
komara. I oto dwa słupy telegraficzne. Tak jakoś na ukos. Ani z dołu, ani w dół. Młodzi
niech idą do księdza, a ja do szczytu. Słupy zostaną bez opamiętania, na przestrogę; jak to
jest, gdy zapomni się, w którą stronę płynie prąd.

105

Góra wygolona tymczasem już bliżej. Patrzy się na nas (ja i ukryty Tatar, zawiedziony
przez los). Ale żar leje się coraz większy. Na dojście do nieba dziś – –
Rżysko nie zaorane tuż blisko, dalej zaniedbana zagroda – się tutaj jakoś kaparzy, nic
nawet porządnie nie zgnije. Ale bocznym szturmem z prawej wkroczył znów las. I czeka;
zachęca, byśmy tu też czekali, spokojnie, w cieniu, aż ktoś go ożywi.
Jacyś mi rajcują nad głową, rozmawiają i nie odchodzą. Boję się podnieść głowę za wysoko,
to może i nie zauważyli. Kulturalni zbójcy? Może już lepiej, żeby nic się nie zmieniło.
Zabierają się do odejścia. I zabierają tak długo, aż się zdrzemnąłem znowu, póki co, z
twarzą przy ziemi. Zawsze to jakbym jeszcze kogoś nasłuchiwał. Pomoc zatętni tuż tuż!
Jak mi głowa ciąży. I lepiej niech już sam z głową zniknę, niżbym miał się nie doczekać i
poddać tamtym; iść o własnych siłach, a na ich konto.
Aż tu cisza. Odstąpili. Mogę jednak wstać i pójść.
Pewnie nie wrócę tu nigdy, więc niech i to zostanie między nami. Mną i Tatarem, jeśli
ż

yw. A naprzeciw widzę trójkąt na drzewie, pod nim 22, z lewej B, a w głębi, na następnym:

O. Pod B jakieś znaki arabskie, więc też nieczytelne. Komu się zostawia takie znaki?
Nie wiemy, a mimo to musimy się Wycofać. Skromnie Usteczek urwać, jak dziewczynka
idąca z Kościołowym, tak to jeszcze można.
Gdy przebiegłem na dół wiele zakrętów, przy rozstaju ścieżek spotyka mnie Cyklop. I
pewnie zbój. Ominąć się nie da. Szelki wiszą na brudnym podkoszulku, na głowie beret
zsunięty bliżej oka. Jednego, a ma w nim jakiś domysł zeza (pewnie dla zmyłki albo żeby
szerzej widzieć), a duszę mu najwyraźniej pustoszy kac, więc czegoś potrzebuje, bo mina
bardzo groźna; na pewno zaczepi!
A spadło to na niego z góry wprost i już. Po prostu jestem – jaki? – też jest ciekaw. A ja:
jacy są Cyklopi, gdy dostają w ręce – prawdziwego artystę, powiedzmy. Więc gwiżdżę sobie.
I żeby to uprawdopodobnić, że gwizdać muszę, że mniej ważne mi wszystko – wybieram
wolny wielki temat w tonacji b–moll.
Czujnie patrzy i patrzy i nie wiem, czy słucha.
– Widzę, że przynajmniej mam słuchacza! – krzyczę doń.
Cyklop nie rusza się z miejsca, prawie muzycznie neutralny. A może w lot pojął, że ma
do czynienia z Artystą. Nawet wpadł w tremę. (A jeśli nawet zaniedbał skorym okiem dojrzeć,
iż się go nadal boję – wpada akurat w pomieszanie z poplątaniem.)
– Słuchacza czy podglądacza? – odparowuje grzecznie.
– Pan tatar? Ale to tylko wątpliwość! – poprawiam się szybko. – Podglądaczy, vulgo
tatarów, spotkałem już na górze. Więc pan pewnie słuchacz.
– Kiedyś to się kurna i za tamtym nachodziło, czemuż by nie! – Ubił obcasem ziemię i
splunął. – Teraz, co tam, człowiek już za stary. śonkę się ma. I nie wiadomo po co.
Czysty abstynent, mieszczuch, a żyje w lesie. Powietrze nam się zatrzymało nad rozmową.
Cyklop–odludek zastanawiał się, jak żyję ja, i nawet wybił się z rytmu tym myśleniem,
bo odrzucił peta, zapytał, czy ja
też tatar, a gdy zaprzeczyłem, powiedział, że zniesie nawet, jeśli mu znowu coś zagwiżdżę.
– Ja gwiżdżę dla siebie – odpowiedziałem.

background image

– Rozumiem pana – odrzekł – to rozumiem!
Mój pierwszy poważmy słuchacz!
Odszedł i zatrzymał się. Jakby raptem zrozumiał, że nie został wydziedziczony z niczego.
I nie było jeszcze nigdy tak, żeby się obawiał tego, że jest wśród ludzi. To mi powiedział.
Mimo tego drugiego oka.
Ta jego niezależność dała mi teraz zdolność pójścia wprost, w każdym kierunku, jeśli się
tylko tego zechce! Słuchacz pilny i nadarzający się znikąd stał przede mną jak wryty w
ziemię, i był już mój; bo zrozumiał, że początek innych rzeczy znajduje się tu, gdzieś tu, w
doznaniach pierwotnych, wśród spraw nie spiętrzonych; dzieje się i jakby nawet miało się
zacząć dziać od niechcenia.
Franciszek już pragnął, żeby przez wszystko zlekceważone przejść na nowo, zrozumiał,
ż

e pożąda tego najbardziej, że po to oczyszczał się długo z przylepek

Projcowej przyjaźni czy obowiązku wobec Pazieja. Z szanowanych pozycji rodzinnych i
wśród obcych; z tej względnej niezależności bytowej; nawet i bez niej chciał mieć pociechę
jedynie w tym, co może być, w miłej świadomości, iż lepiej już nigdzie i nigdy nie będzie,
bo zbadał to u źródła; tę względną pociechę chciał mieć i po to choćby, żeby uznać warunki,
które go niszczyły... I znów się zaczyna błędne błędów koło!
Zaczął od wyrzeczeń, oddzielenia wszystkiego, co siebie w sobie czyniło go obcym, a
został z czym? zgodą na poddanie się? I tak nic do niego nie należało już; ale był ten model
Cyklop: jakże w nim się rozpoznać?
Na skwerze miasteczkowym jacyś ludzie stali kołem. Przy krawężniku naprzeciw czekał
koń z wozem naładowanym konewkami. Koń drzemał, podnosząc czasami dyżurną powiekę;
raz tę, raz tę, na zmianę, a tamci grali w uliczne szachy, dużymi figurami.
Ulica szła najłagodniejszym z łuków pod górę. Koń patrzył czasami w siebie albo w nic,
ukryte pod rzadkimi, lecz wydłużonymi rzęsami. Koloru raczej brązu.
Furmana łatwo rozpoznałem w tłumie, był wydzielony strojem: wytarta koszula; drelichowe
spodnie i zabłocone gumiaki. Grał z miejscowym, powiedzmy fryzjerem, który się
jąkał i dawał nauczki z miejskości: choleryk, czerwony na twarzy, przechwalał się i docinał,
jak mu doleje. Wreszcie na złość wszystkiemu wsiok wygrał. Fryzjer trochę bardziej
się jąka, ale rezonu nie traci.
Który z tych grzech poszkodowanych ma rację?
Może – koń?
– Ja to bym chciała pokochać, bo mam wolne serce! – słyszę głos w tłumie oblegającym
graczy. Nie. na, temat, widać zabawa jest wyzwalająca.
To może ona? Zapotrzebowanie a zaopatrzenie?
Muchy już czekają na moim starym, parkowym stanowisku. Rozbieram się i wiem, że
Leżakowana, która tu niedaleczko, ma mimo wszystko dobre kształty. Głowy nigdy nie
odsłoniła.
Ale na plaży nawet miejskiej, uzdrowiskowej, ciało jest wszystkim, może i głową.
Leżakowana sprężynuje sobie teraz palce u nóg. Naciąga i puszcza. Będzie coraz bardziej
sprężysta. Po czym długo o niczym nie myśli. Po czym bije powietrze słomką, którą
przyniosła aż tu z kawiarni. Wreszcie słońce się zamyka powieką chmury, i ucho jakby na
dźwięki też, niewidocznie, nie słyszy nawet wrzasku dzieci z dziecińca. To zmiana pogody
tak ucisza. Ale odzywa się na to autocham, bo niewrażliwy, woła żonę klaksonem do zejścia.
On mnie denerwuje! A jednak Leżakowana jest we mnie i we łbie.
Odwróciła się i, robi skłon do leżaka. Zgina się, wykręca koniec ciała do mnie. Uwaga –
to może być głowa, Ruchem nie kontrolowanym poprawia nie istniejącą spódniczkę na

background image

kolanach, żeby się fałdka nie zagniotła! Bije znów od niechcenia słomką, wiadomo co. Po
czym przez poważną chwilę nudzi się: widocznie nie jestem jeszcze w niej.
Leżakowana, spuść mi zasłonę swojej nieuwagi! To wszystko może i tak ku czci Nieobecnej.
Mojej, albo Nieobecnego – jej?
Nasze z Leżakowaną wspólne nieistnienie. Rozproszenie. Teraz poprawiła sobie urodę
na wardze. Komu, jak przyjedzie, o tym opowie?
My – oboje dalecy potomkowie szarańczy!
Sublimatorzy estetyki żarłoków. Czyngiz–chany i Kara Mustafy. śarłoki przeciw zdrożonemu.
Ze swym głodnym, zdrożonym wojskiem zwycięża pod Wiedniem Jan Trzeci. Był
nagle tak skromny, jakby nie miał ni chwili, ni tchu na coś poza tym.
W kogo się teraz wrodzić?
Bo gdy się oswajamy z sytuacją, ta olbrzymieje i już jako konkret jest nieosiągalna.
Albo poddaj się ciszy, bezradności. Ona do ciebie sama przyjdzie. Tak samo jest wielka.
Przekonująca, prawdziwa. Jak tamto, co przeżyłeś. I na co nie masz ani–jednego–na–całym
–dużym–sporym–bożym–świecie: nawet marnego świadka.
Bo świadkiem może być każdy, każdy. Świadkiem może być także dziś nieobecny, z
nieobecności zbudzony.
„śołnierze!
Dziś, po roku wojny i pracy, smutno mi, że powinszować olbrzymich triumfów wam nie
mogę; lecz dumny jestem, że dzisiaj z większym spokojem niż rok temu mogę do was jak
ongiś zawołać: Chłopcy! Naprzód! Na śmierć czy na życie, na zwycięstwo czy na klęskę,
idźcie czynem wojennym budzić Polskę do zmartwychwstania!”
Wkraczając w pustkę, czyli między zasklepione okna i przez zamknięte drzwi

Ów

wiedział, co ma robić. Śpiew ich grzązł w barierze ciszy. Obojętnej, bojaźliwej, której nie
uczy zdobywać żadna wojskowa taktyka ani musztra.
Ten brygadier nawet się nie spóźnił. Choć mogliby i urodzić się i dojrzeć sto lat wcześniej:
z nie mniejszym pożytkiem. Trafiłby na Powstanie Listopadowe.
A choćby i dwieście lat wcześniej – to co? Nie było trzeba?
Więc odkąd już trwa tak długa przerwa?
W historii chwilka.
Zrazu nieskładnie, niekompletnie, ale wyguzdraliśmy się wreszcie z uzdrowiskowego
zaduchu. Młodzież zdobytą wczoraj na dansingu, na mocy zakładu, Robert przytaskał rano
pod Pijalnię. Oczywiście wody Jana (nie mylić z J. Trzecim!).
Jeszcze i teraz nie wiedzą oni, w co wpadli. Jeden będzie niósł butelkę z Janem, ja na
zmianę; każdy z reszty, jak wszyscy, mówi, że jest do wyższych celów, idzie na wysokość!
Na początku to nie idą, a mkną. Zwroty ich jak kołowanie sobą, Wokół punktu w środku
ciała; a punkt też wędruje, ale w pewnych kosmicznych granicach. Rytm to jak nawijanie
się wokół szpuli, odruchowe, w perfekcji wysłużone, aż nijakie. Ale im dłużej, tym wolniej
się nakręcają, jakby to na wyraźniejszą potoczystość tego zamkniętego już sobą obwodu.
Hali-gali żadne, prędzej hula–hup. Ich ruch, myślę sobie, to nasz ruch!
Wreszcie ci, którzy doszli, gapią się, czy aby drugi dolezie. Na grzeczności nam nie
zbywa, pytamy, sadyści, niżej położonych o samopoczucie. W duchu przyznaję, że nie
miałbym teraz ochoty nikomu zaimponować.
Wybiliśmy się już na polankę, gdzie chłop w gumowych butach przyprowadził dwie
krowy na śniadanie. Jedna, widocznie bardzo złośliwa, jest na łańcuchu, by mu stąd nie
uciekła gdzieś w górę. Druga wolna, ale pewnie też chętnie pójdzie. Wyczerpani, wyłożyliśmy
się pokotem. W rozmachu odwijającego się motka. Namęczył się tylko na zwijaniu.

background image

Teraz idzie w tyralierski szwung. Młodzi, którzy nieśli mi wodę, zobaczywszy, że żyję,
dolali mi wódki z kartek, a przedstawicielka drugiej płci (jedyna!) przydzielała kanapki z
kiszką, Starszemu nie dała ogórka, bo na zdrowie szkodzi. Jak na razie, droga wydala mi
się za daleka na powrót, a i tu już wystarczająco wielki świat. Przedstawiciel męski dzielił
napój pod paznokieć, a wszyscy mieszczanie głodni i spragnieni lekarstwa. Ciągnęli co
tchu. Ach, co za widok i co za powietrze! Ach, jak słońce pali! I nie zimno! Jak gorąco!
Wszyscy sobie tylko uf! uf!
Przedstawicielka korzysta z atmosfery, to i atmosfera ją atakuje – już na górnej wysokości
spodni, jakby dół się nie męczył. Ja całym swoim ogromem padam z nóg, więc przedstawicielka
do mnie się przystawia z pomocą. Nie wzywałem. Ale w tym jest jakaś polityka,
myślę sobie, zagraniczna, bo jakaż to baba przewrotna i choć jeszcze dziecko! Sama już
dawno w toplesie, i czy abym i ja tego sobie i owego nie zdjął. I owego? Nie zdradzam się
głośno z tą nielogicznością. Myśl jakaś we mnie niby że się rodzi, a ta mi tymczasem kładzie
pod głowę sweter. Proszę bardzo, mówię. Zauważa, żem się trochę zmęczył, radzi mi
odpocząć wygodnie, potem wzywa mnie na pomoc.
– Pomocy sobie wzywasz? – się pytam. – Pomocy od ciebie – odpowiada. Poradzimy
sobie sami, dodaje, więc wyjaśniła i już czasu nie marnuje, nie marnujemy, bo zna się
obowiązki, jestem starszy. Muszę jej pomóc jej pomóc – – oto toples od tego się odto A ja
doto, ona odto odto odto!
To ja doto doto i w ciszy Oto.
Ona jeszcze odto ale i ja na to. I oto Otto! OdtO!
Cisza na niebie. Jaka teraz WSZECHWŁADNA CISZA!
Młodzi (inni?) drzemią, pochrapują.
Attam! udają, że drzemią. Ale ładnie. Cisza słońce krowa na łańcuchu połonina!
Co wy się tam tak każde pod przymkniętym okiem. Udają? Udają i śpią fałszywie. Ale
toto!
Przykryłem trochę top czymś. Wzdłuż nas leżały wolne, luźne, długie ręce. O Boże,
pomyślałem, jaki tu tłum rąk!
Udałem się i ja na zadrzemanie, na zadrzemanie. Toples na przydrzemanie. Siostra ze
mną zaszła – na chwilkę – w amnezję! Myślę sobie i już pamiętam.
Panie Paziej, jam zuch, pan mnie słucha? Jam u pana żołnierz, jak u Napoleona! Ale
Napoleonowi już jeden zawierzył Sulkowski, Książę Józef i więcej. Panie Paziej, to ja panu
tym bardziej nie wierzę! Pan się nie domyślił tego, że pragnąłem być przez pana kierowany?
Lubiłem bardzo ja wierzyć ludziom, wydawało ml się, że i pan się tym zarazi. Była
okazja! A pan mi nie uwierzyć umiał
– było inaczej, panie P.?
Teraz, gdy przyjechałem tutaj na leczenie, nie poznałem parku, zdrojowni ani szachów.
Ale poznałem drogę, na której czekał koń. Ten łagodny łuk w prawo pod górę. Rytm jej
pokonywania to jak zaraźliwy przypływ fali, zbawienny dla pamięci, tak, teraz już nie
miałem wątpliwości.
A nie liczyłem na to nigdy. śe to się – tak późno – powtórzy. Gdzieś wyżej na pewno
jest mój dom, chwilowy, przeszły, i jeśli jeszcze jest, to przynajmniej może miejsce po
nim?
Nawet jeżeli dom zastaniesz, nigdy nie trafisz do tej samej myśli. Chyba że nie myślą by
była, tylko czymś na uwięzi, odruchem.
Więc tylko to tajemne, nie spełnione do końca wzruszenie i załom starej drogi nie pozwalają
mi stąd odejść? Więc tylko to miejsce, kotlinka obciśnięta wzgórzami. To już ma

background image

być WSZYSTKO, co nakazywało mi powrót?
Z tego miejsca odbijałem się w myśli, od tej nieruchomości. Stąd odchodziłem przez
minione dwadzieścia parę lat.
Kury jeszcze są, jak te same. Alejką znów drzewka idą, liściaste, szumiące. Dom Duży
dalej dla nich jakby tło. Echo bliskiej polany to ptaki. I – uwaga, będzie lądował motyl! –
podryw westchnienia na kwieciu. Dama jakaś (a fe!) stoi obok w podomce. Starszy ze starszą
rżną w karty na trawie. On przebija asem, a ona już już. On niecierpliwi się. Kolor
oliwki tymczasem się rodzi, a czuć dezodorrem! Niebo na ziemi ino tera. Piniądz za jasność
dniowa służy i aż po noc. Pjersze napady na twarz cienia. Z dala sinostalowy las nas wyzwoli,
abo drewniana trumna.
Hardość.
Hardość w inności, i żeby nie wiedzieć co.
I żeby już nic nie wiedzieć.
Alicji mojej z tamtego Domu wciąż brak.
Wypuszcza nas wolno stąd wspomnienie. To i ulga.
Nikogo nie namawiałem jeszcze, żeby mnie gryźć. Trupem się zapowiadasz, mi. Precz
mi stąd!
Ano mucha.
Aleją drzew – tychże – dziewczynka sześćdziesięciopięcioletnia idzie odkrywać świat i
kosmos. Rączki do tylu, nogi niełatwo się potkną. Granatowa bluzka na wierzch, szarostalowa
spódnica (milicyjna) na bezkształcie (jej) wieku. Nie ośmieliła się zboczyć nawet na
pół kroku i nic z siebie już zdjąć pod to słońce zachodnie. Jej oczy – ze słońcem zgodne –
patrzą łaskawie na zdeptaną trawę. Także na pokrzywę i bez. Daleko, hen daleko, najdalej
wszystko znika.
Mówimy sobie aleatorycznie: tak pragniemy; tu mutacja, a tu wędrowanie. A w zanadrzu
gdzieś się nosi słowo bez śmiałości; i nadzieję na proces, na który żadnego już sposobu.
Jedyne co w pojęciu – to reinkarnacja.
Dlaczego teraz siedzę na łące i nie odchodzę? Mimo że słońce już zaszło i nawet pozoru
towarzystwa brak? Przecież tu nie warto już być! A chciałbym uciekać stąd – już dalej.
Reinkarnacja – to znaczy być i w niej, i tamtej,
i w Alicji kiedyś, teraz, potem
znów we mnie, to znaczy być tym pełnym wszystkiego mną!
Więc reinkarnacja?
A przede mną zjawiła się kobieta, w dłoni główka kapusty, a w drugiej koszyk: z bliska
dopiero poznać, jak doładowany. Idzie prosto na mnie, więc ją uprzedzę:
– Widzę, co za dobre rzeczy się podźwiga!
– śebyż to kto jeszcze tak chciał mi ugotować! – oświadcza się gdzieś w porę szaroburą,
już niewidzialna. Bo czas spać.
Widocznie zima, lekko potykając się, gdzieś idzie sobie dotąd.
Choć tak było ciepło!
Wiatr przeskakuje z zachodu na wschód – i zakosami zrywa się, przez las się prze. Potem
wszystko przycicha. Czasem tylko martwe zabłąkane pędy mkną lekko powietrzem;
spadają przez konary drzew. Pochylisz głowę za nimi i patrzysz: ty sam układasz się w
kolumnę prędkości za nimi. Może to i Vivaldi szedł żywy; zwyczajnie, reinkarnacja!
Kiedy byłem z nią, to tak niedawno, nie doszliśmy tutaj. A w kawiarni ktoś szlochał naprzeciwko
do szklanki, i ja go rozumiałem. Starszy sobie mężczyzna bogactwem swym
gardził, skrycie mu współczułem. I on zamieniał się ze mną rolą.

background image

Byłem z Nią. Cały czas spodziewała się tylko, że mnie uszczęśliwi. Ale jakoś nikt nie
witał wtedy mej Niepewności. Nie chciał witać.
– Bo ja chciałam, tak długo, zawsze chciałam być z kimś Takim!
– Jakim?
Czułem, że akurat w tym momencie nie istnieje naprawdę. (Jestem przy niej naprawdę
Nieistniejącym!),
– No, artystą. Chyba tak – Artystą!
– A cóż to znaczy, Artysta!
– A taki, co to może mi przyjść i powiedzieć: nie jestem już taki sam jak wczoraj! Albo
jak człowiek, którego znałaś! Nie jestem może i podobny do tego, którego znałaś! Ale ten
sam. A tu obok człowiek, ech, cóż za wielki, piekielny optymizm!
– Co?
– Siła do zmiany!
– Ach zmiany! Siebie czy innych?
– Ktoś wędrujący i obecny, bo jakby wiecznie wracał z podroży! Chodzież do lasu, nie?
bo Ja chodzę. Z tego głupiego błądzenia, jakie każdy z nas gdzieś tam, byle gdzie indziej,
ale co dzień tak samo robi i temu się poddaje – ja t a k i e m u wychodzę naprzeciw; na razie
niby bez skutku dla niczego, ale wierzę, że to prowadzi do – wielkiej zmiany!
– Jakby wracał z podróży?
– Ale on dla siebie, on najmniej ź tego bierze, rozumiesz? Artysta to ten, co tworzy siebie
nowego za każdym razem i zmienia się, gdy tak pragnie, bo jest szczery; jak o czymś
pomyśli, to zaraz jest tak, że się i staje tym – innym, pomyślanym, bo on umie poddać się
innym ludziom, okolicznościom, wszystko jedno, bo poddaje się on bez końca i można
powiedzieć: bez oporu; tak dalece jak tylko zechcą! Ale on, głuptasie, i ich umie zmieniać,
przepuszcza ich przez siebie jak przez sitko! A co najważniejsze, umie być szczęśliwy,
rozumiesz?

Szczęśliwe sitko. Z każdym?

– Z każdym inaczej. Bo on nie musi czuć się skrępowany jakimiś warunkami, dla niego
nie liczą się nawet te, które już są.
– Czyli że sam jakby nie był. Albo po, prostu jak nie może – znika. A jak na wszystko,
nawet na znikanie – nie starczy mu sił?
– Bo też on żyje tylko, dopóki się nie wyczerpie! Nie wegetuje biernie, nigdy! A sił nabiera
wciąż od innych Przez swoją zgodę na to, że coś się stanie inaczej albo więcej się stanie,
niż człowiek się spodziewał – już przez to dopuszczenie nabywa z rezerwy nowych sił!
– A dlaczego, uważasz, on jest takim optymistą?
– Przecież ma nieograniczone szanse! Z nim żyć to jakby wiecznie wędrować po nowe.
Idzie skrajem wszystkich rozmaitości! Bo z punktu widzenia chemii to człowiek nigdy się
nie starzeje. Cała zużyta energia i wszystkie stare komórki zamieniają się w nowe.
Zapytałem Doktora K., gdy zatrzymaliśmy się przy prostokącie wydzielonym dla trenujących
drużyn. Kilkuosobowe grupki ćwiczyły podarwanie piłki przez lewe ramię.
– Czyż nie beznadziejna to sytuacja dla każdego z nich dzisiaj, gdy mają tak daleko do
czołowej drużyny, o której zresztą każdy z nich marzy, żeby tam dojść i zwyciężać?
– Nie zgadzam się z panem – odparł Doktor K, – Albowiem znane już są im zasady tej
gry. I odtąd trzeba ich się tylko trzymać.
– A mimo to życie ich będzie jednym ciągiem trudnych, a może i niewykonalnych zadań
w t e j s a m e j sytuacji.
– Niech pan tylko zważy – odpowiedział Doktor K. – że dla tych, co zrobili pierwszy

background image

krok żadna sytuacja się nie powtarza. I że życie ich jest znacznie łatwiejsze niż pana. Ich
jest wielu. I od początku, powtarzam, znają swoje prawo, reguły gry.
Odwróciłem się z gniewem, że mi nie przyznaje racji, Popatrzyłem w chmury.
I znowu zachwyciły mnie.
Przewalały się posępne, swobodne.
– Ależ to moje Miasto! – wymruczałem pod nosem, Słyszał to Doktor K., spojrzał na
mnie i sam spochmurniał. Chmury.
– Pan marzy ciągle o tym, żeby być ruchomym i zmiennym. Ale ciągle broni pan swojej
nieruchomej pozycji – obserwatora.
Pan jest wciąż na zewnątrz tego, w czym tak bardzo chciałby pan uczestniczyć. I dlatego
jest pan nieszczęśliwy. Bo żeby mieć zadośćuczynienie, satysfakcję, przyznanie racji –
trzeba być zależnym od czegoś wyższego lub większego, co się uznaje. Od niego móc się
spodziewać szczęścia, łaski lub obdarowania.
– Zależnym od czego?
– Co jest panu bliskie, co pan uznaje. Co pan sam chętnie by wybrał. Wejść w to, długo
zależeć od tego.
– Czy koniecznie długo?
Odwrócił się i odszedł. Ze mną nie było już nawet Doktora K.
Między piątą a ósmą. To jest, pomiędzy Piątą a Ósmą.
Pan Franz, przecież młody jeszcze wiekiem, poluje w księgarni na pana B. Krąży przy
odległych półkach, ale podejść, zaczepić – się nie ośmieli. Van B. przemknął mu przed nosem.
Wyszedł, nawet nie spojrzawszy.
Pan Franz między Piątą a Ósmą. Młody, podtrzydziestak, a to taki sobie ładny odcinek
ż

ycia. Przedostatni rok. Pan Franz trzyma pod pachą nuty i długo, długo jeszcze stoi oniemiały.

Wyszedłszy biegnie co tchu. Jak najdalej stąd!
Godzina piąta to dopiero początek krzątaniny. śadnej melancholijki nie dopuści, godzina
rozbrykania nawet. Już od dzieciństwa, łagodnie, młodość się przechyla; na pewno jest
parę spraw, których nie uda się spełnić.
Tak już bywało. Pan Franz poczuł ścianę oplatającą go, wpółobejmującą z innymi – jakby
to słyszał już kiedyś, ludzie padają z trzaskiem zwalających się drzew, uciekają od nich
zwierzęta.
Na dworze siec zaczęło tak zawzięcie i kąśliwie, w twarz listopadowym deszczem, włosy
szarpało, oczy jeszcze tylko, tylko widziały. To dobrze, powiedział w duchu, i dotąd tak
było. To dobrze i teraz będzie, jeszcze nigdy tak dobrze nie było. Swoje trzewia czuję szeroko,
ostro, w pełnym rytmie idziemy, deszcz nas obdarza.
Tak w burzę wszedł i wiedział. Wdzięczny za tę wiedzę, której żaden mylący kurz zerwany
z ziemi nie podniesie łatwo, a tylko kamienie. Niebo je zrzuci i w jasności

.

Pewną tajemnicę noszę już dwadzieścia lat, jak długo istnieję. Zapomniałem wszystkich
słów, których się uczyłem. Jak ją rozwikłać? Zamknęły mi się moje myśli. Idę niezdarny,
zatrzymuję się na ulicy i wiem, że to wszystko, co słyszę za sobą i przed sobą, jest nieprawdziwe,
jak ta marna, najostateczniejsza kopia z kopii wszystkiego, cokolwiek sam odkryłem.
Wiem, musi być prawdziwsze wrażenie tej ulicy, niż słyszę. A tu przychodzę i nie
ma. Wiem, huk i widok tramwajów kołyszących się na nierówności ulic dochodzi do mnie
jakby spóźniony i wyprzedzający zarazem.
Powietrze drga z upału, ale to jeszcze nie powód. Może już wszystko, co jest, atakuje
mnie po kolei?
Nie mam dość sił, nie mam na tyle, by zaprowadzić w tym porządek.

background image

– Pan przychodzi sam, pan tu do nas dobrowolnie? – pyta i powtarza pytanie portier, bo
nie dowierza.
Oddaje mi dokument po starannym na powrót złożeniu. On zakłopotany jakiś. Może
chciałby mi odradzić.
– Co mi pan radzi? – pytam, starannie uwyraźniając słowa, bo nie jestem pewny i słów, i
czy on nie mówił jeszcze czegoś więcej.
Popatrzył i odwrócił się. Pomyślałem, że dobrze by było stracić przedtem, z pół godzinki
choćby z nim, przed wejściem.
– Niech pan zatrzyma to dla siebie –wręcza mi moje skierowanie jako pewnie ważny
dokument obrony. – Na wszelki wypadek.
To rozumiem. Sygnał przejeżdżającego pociągu przecina w połowie akurat słowo wypadek.
Na niebie żadnej chmurki.
Jest już po burzy. Król spaceruje po gościńcu. Z daleka jakby ciebie tylko wypatrywał.
Wobec tego podchodzisz, a on mija cię, spojrzeniem mija, całą swą nieruchomość przenosi
nienaruszoną, jak to spojrzenie. Nikt króla nie odwoła, spojrzenie mu zostaje, dyspozycja
się zapomniała.
Chciałeś o tym przekonać tylko i wyłącznie siebie – myślą inni. Ale dyspozycja nie odpowiada.
– Mam przekonać wszystkich, wszystkich – – zaczął. I przypomina sobie raptem, że nie
umiał przekonać salowej, żeby mu zechciała otworzyć drzwi z klamki! Dopiero pan doktór.
– Poproszę ją! – obiecuje sobie. Jeszcze raz poproszę. – Myśli, że jest dostatecznie podstępny,
by podstępu użyć, jak będzie trzeba. Jego drogie życie jest tym droższe, w zestawieniu
z tamtymi tam furiatami.
Król wszedł w aleję klonów. Była tak niedawno zamieciona, zauważa. Klon upuszczał
na ziemię listek, i drugi, i trzeci – też po listku. Zrobiły przy tym niemało hałasu.
W miesiąc później odbył się koncert, tu na miejscu. (Tu jest wszystko na miejscu, nawet
kaplica.) Jakiś orkiestron wygrywał walczyki, potem całego

Dziadka do orzechów

Czajkowskiego.
Zapanował utulny i kojący nastrój. Pan, który dyrygował orkiestronem, czyli
kręcił korbką, wyglądu był nobliwego, siwe włosy miał – ten pan oto nagle staje przed nim
i ustępuje mu miejsca. Pan Król, przepraszam, Pan Schubert! I okazuje mu jak najpoważniej
posłuszeństwo.
Zdarzają mu się kiksy, to prawda, myśli król, ale chyba jednak tylko z małej wprawy.
Rozmarzony, zaczyna sobie nawet myśleć, jak by to było dobrze, gdyby tak zobaczył teraz
Paziej, a nawet Projńc. Jak go tu honorują. I w pauzach w tej tęsknocie rozpoznaje Dziewczynę
na widowni, tu wśród nas, była taka niegdyś w żeńskim akademiku. I stanowiła
krańcowy punkt tęsknoty; jego wielką nadzieję. Dawna, dawno zapomniana Tęsknota i Nadzieja.
Teraz tu jest. A kiedyś nie zdążył jej nawet poznać.
Dziewczyna nie wytrzymuje wzruszenia muzyka i wpada w łkanie. Łapiduchy dwaj,
Dźbik i Cap, zdegustowani, że przerywa, wyszarpują ją z sali. Dyrygenta–króla w niczym
to jednak nie krępuje. On nie przerywa sobie.
Potem, gdy nuty jego wyobrażonym orkiestrantom się kończą, odchodzi. Staje się znów
potulny i teraz, co zrozumiałe, nawet wesoły.

Wrzesień 1982–sierpień 1984


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Franciszek Szubert idzie do czubków
IDZIE DO NAS WIOSNA, wiosenne
MIŚ IDZIE DO PRZEDSZKOLA, MIŚ IDZIE DO PRZEDSZKOLA
Pippi idzie do szkoły, scenariusze i inscenizacje różne
Egzamin, Produkcja owoców i ile procent idzie do przetwórstwa, Produkcja owoców i ile procent idzie
Pippi idzie do szkoły-przedstawienie, szkola, materialy
Nasze dziecko idzie do przedszkola
Piotruś idzie do przedszkola(1), różne pomoce dydaktyczne, Adaptacja
02 Stalowy Szczur Idzie Do Wojska
Moje dziecko idzie do przedszkola-broszura dla rodziców, do rodziców
Agatka idzie do przedszkola
Fizia idzie do szkoły, NAUCZANIE ZINTEGROWANE, lektury
Opowiadanie Strusiątko idzie do przedszkola
Dziecko idzie do przedszkola, PRZEDSZKOLE, dzieci ( o dzieciach i dla dzieci)
Komuda Jacek L Tak daleko do nieba
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do wojska (2)
2018 07 19 O krok od linczu na kobiecie blokującej autobusy w Szczecinie MOPR idzie do sądu Szczeci

więcej podobnych podstron