ANDRZEJ PILIPIUK OPOWIADANIA 2

background image

ANDRZEJ PILIPIUK

Acla

Kapitan Antonio Hererra leżał na tratwie i cierpiał. Światło padało ze wszystkich stron.

Słońce stało jeszcze niewysoko, była może piąta rano, a już jego promienie przysparzały
leżącemu najstraszliwszych męczarni. O wyciągnięcie ręki od niego leżał młody pirat Pablo. A w
około kotłowały się rekiny. Tratwa na której leżeli miała trzy metry długości i dwa metry
szerokości. Wykonana została z kilku rei i sporego ułamka masztu. Wznosiła się na dwadzieścia
centymetrów ponad powierzchnię wody. Słonej wody. Co jakiś czas fale leniwie przewalały się
przez nią górą i wówczas rany na ciałach leżących zaczynały boleć ździebko mocniej. Sól
wyżarła ciało do kości. Słońce odparowywało kałuże wody i wówczas na deskach pojawiały się
wykwity soli w postaci białego szronu. Na tratwie nie było ani kawałka szmaty, ani jednej deski.
Nic z czego można by wykonać prowizoryczny daszek lub szałas chroniący przed promieniami
słońca. Nie było też ani kęsa żywności poza baryłką paskudnej oliwy do kaganków. Oliwa ta
paliła się znakomicie, ale niestety zanieczyszczona jakimś niezidentyfikowanym paskudztwem
zupełnie nie nadawała się do picia. Woda skończyła się trzy dni temu, pożywienia nie mieli od
samego początku. Od ostatniej bitwy. Do wieczora był z nimi stary Alonzo, były bosman, ale
zobaczywszy na horyzoncie wyspę porośniętą bujną roślinnością rzucił się w jej stronę wpław i
oczywiście nie zdążył przepłynąć trzech metrów, jak został rozdarty na strzępki i pożarty. Rekiny
były głodne. Kapitan popatrzył na nie i zaklął szpetnie. Zazdrościł im. One przynajmniej mogły się
napić paskudnej słonej wody do wypęku. On nie mógł ugasić pragnienia.

-To już chyba koniec - wychrypiał Pablo. - Nie dociągniemy do zmroku.
-Wczoraj też tak mówiłeś - powiedział kapitan. - Może zniesie nas na jakąś wyspę...
-Słońce rządzi wiatrem kapitanie. Musimy tu umrzeć. Wysuszy nas jak te nieszczęsne

mumie w górach Potosi.

-Słońce niczym nie rządzi. Wszystko w rękach Boga. Naszego Boga... Nie ma innych

bogów poza Nim.

-Może w starym świecie tak jest. Tu rządzą nami miejscowe demony. Gdzieś się zagubił

Bóg w tym świecie.

-On nie opuści wiernego sługi - wycharczał kapitan.
-Zwłaszcza po tym kapitanie jak poderżnął pan gardło temu jezuicie w Porto de...
-Milcz.
-Zawarli umowę. A ja umrę tylko dlatego że znajduję się w twoim towarzystwie kapitanie!
-Co więc powstrzymuje cię aby mnie zabić? - kapitan nieznacznie wyciągnął kolbę

pistoletu spod zwoju liny.

-Gdybym cię zastrzelił kapitanie zostałbym ukarany - wycharczał Pablo. - Musisz

odpokutować swoje.

-Boże - zawołał kapitan w stronę nieba. - Byłem ci wiernym sługą. Odbyłem przez

ostatnie dni pokutę za wszystkie moje uczynki. Wejrzyj na mnie łaskawie.
Patrzyło na niego tylko słońce. A ono milczało. Kapitan zamknął oczy.

*
Wspomnienia wypełzły ze swoich kryjówek jak szczury. Starał się zmienić tok myślenia,

ale nie dał rady. Usiłował uciekać od tego wspomnienia ale ono wracało. Było punktem
węzłowym. Wyznaczało moment w który popełnił błąd ostateczny. Musiał do tego wracać.
Zamknął oczy i zasłonił je ramieniem. Stał na pokładzie zdobytego galeonu. Pokład zbryzgany był
krwią. Pokrywały go ciała, odcięte kończyny, bryły rozbitego mózgu. Może tam w Europie
przeprowadzano pierwsze nielegalne sekcje zwłok. Piraci lepiej niż lekarze orientowali się co

background image

człowiek ma w środku. To była całkiem niezła bitwa pomimo sporych strat w ludziach. Piraci i
marynarze leżeli pospołu. Martwi. Statek był zdobyty. Z pod pokładu wywleczono właśnie dwie
osoby. Grubego hiszpańskiego kupca i młodą dziewczynę. Była indianką o jasnej skórze. Kapitan
podszedł do kupca którego trzymało kilku rechoczących piratów. Pchnęli go na pokład tak że padł
na kolana prosto w kałuże krwi. Nie było po nim widać leku. Gdyby kapitan przyjrzał mu się bliżej
być może spostrzegłby, że człowiek ten nie jest kupcem, mimo że chce za takiego uchodzić. Na
twarzy pojmanego widać było lęk, ale oczy jego nie znały tego uczucia. Migotały w nich ognie
kaganków głębokich więzień hiszpańskiej inkwizycji. Nie wyglądał jednak także na inkwizytora.
Najpewniej był jednym z tych którzy zajmowali się tropieniem czarowników i heretyków. Jednym z
tych, którzy nie znając lęku, pojawiali się zamaskowani na sabatch czarownic, spuszczali do
głębokich lochów pomiędzy pełgające ognie dziwnych kultów. Przemierzali krużganki pałaców
dawnych władców Kastylii w poszukiwaniu tych którzy pięć razy na dzień nieruchomieli w
modlitwie zwróceni twarzami w stronę Mekki. Niejedno widział i zbyt wiele razy stawał w obliczu
śmierci aby teraz przestraszyć się jakiegoś tam pirata. Nawet jeśli jego życie miało się w tej chwili
zakończyć to zdziałał dość by zapewnić sobie godziwe miejsce w raju.

-Chcesz żyć? - zapytał kapitan.
-Nie - odpowiedział domniemany kupiec.

Piraci przestali się rechotać. Wpatrywali się w zdumieniu.

-Niech twoi wspólnicy przygotują dziesięć tysięcy ośmiorealowych peso okupu -

powiedział kapitan nie zwracając uwagi na słowa jeńca.
Dziesięć tysięcy peso... Wyłożenie od ręki takiej sumy byłoby dla Inkwizycji równie proste jak
podniesienie jednego ziarnka z klepiska na którym świeżo ukończono młockę. Jednak jego życie
nie miało tu żadnego znaczenia. Takich jak on było więcej. Dużo więcej. Cóż z tego że był
zasłużony? Pieniądze mogły się przydać na inne cele. Był tego świadom i nie miał żalu do swoich
przełożonych. Więcej nawet. Zapragnął oszczędzić im kłopotu i duchowych rozterek związanych
z podejmowaniem decyzji.

-Już ci powiedziałem łajdaku, że nie obchodzi mnie czy będę żył czy umrę.
-To da się zrobić - kapitan wyciągnął sztylet, ale potem się zawahał. - Dlaczego?
-Zawiodłem zaufanie wicekróla. Pozwoliłem aby statek wpadł w wasze plugawe łapy.

Kapitan roześmiał się a jego sługusi usłużnie mu zawtórowali.

-Gdybyś naprawdę tak myślał to wysadziłbyś tą krypę w powietrze.
-Nie mogłem narażać życia moich ludzi.

Jego ludzie z wyprutymi bebechami i rozbitymi głowami leżeli naokoło.

-Powiedz mi jeszcze jedno przed śmiercią. Kim jest ta ślicznotka?

Jeniec zawahał się. Nic dobrego nie mogło spotkać ani jego ani dziewczyny. Ci piraci byli
beznadziejnie głupi i ograniczeni. Z całą pewnością apelowanie do ich sumień było całkowicie
zbytecznym strzępieniem sobie języka. Gdyby jednak odstawili ją gdzie trzeba jego misja nie
byłaby zupełnie chybiona...

-To aclla.
-Ładnie się nazywa.
-To nie jest imię bałwanie tylko tytuł. Dziewica słońca. Boska małżonka tych dzikusów z

gór Peru. Trzymają je jakby w klasztorach. Nie wolno im dotknąć mężczyzny.
Gdy kończył poczuł, ze powiedział trochę za dużo. Dziewica... Magiczne słowo które rozpalało
umysły tych dzikusów bardziej niż rum.

-A to ciekawe - powiedział kapitan. - I po co wam ona?
-Mówi po hiszpańsku. Inkwizycja złożyła zamówienie na jedną taką. Chcą poznać

szatana aby lepiej z nim walczyć. Należy ją dostarczyć do Hiszpanii. To bardzo ważne.
Miejscowe szatany mają niezwykłą moc. A ona jest małżonką jednego z nich. Może nam dużo
powiedzieć...

-Chyba podzielam ich gusta - powiedział Antonio. -Chętnie poznam ją bliżej. A ty

kupcze...

-Zabij mnie.
-Nie, to by było zbyt proste. Skoro cierpisz tak bardzo z powodu plamy na honorze to nie

będę cię na razie zabijał. Pocierp sobie jeszcze trochę. A ją prowadźcie do mojej kajuty. Lubię
takie nieoswojone dzikie kotki.

-Nie zrobisz tego - powiedział powoli współpracownik. - Zabraniam ci. Gra toczy się o

background image

większą stawkę niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić. Nie wchodź nam w drogę. To co chcesz
zrobić jest dla ciebie śmiertelnie niebezpieczne.

-To ja jestem śmiertelnie niebezpieczny - wycedził przez zęby kapitan.

A potem pchnął kupca nożem. Drgające jeszcze ciało zepchnął za burtę. Dla rekinów. Wysłannik
inkwizycji oddał swoje życie na deskach pokładu. Kapitan nigdy nie poznał jego imienia.

Dzika kotka była rzeczywiście nieoswojona. Pogryzła ręce kapitana do krwi i miotała

przez cały czas najplugawsze przekleństwa jakie zdarzyło mu się w życiu słyszeć. Zrezygnował z
prób oswajania jej. Związał ją i ogłuszył. Gdy już nasycił swoje żądze pchnął ją nożem. Nie
umarła od razu.

-Mój boski małżonek przyjdzie po ciebie - wyszeptała po hiszpańsku.

Wyszeptała to z taką nienawiścią w głosie, że kapitan aż się wystraszył. Patrzył jej w oczy gdy
umierała. Działo się z nimi coś dziwnego. Początkowo były po prostu pełne nienawiści. Potem
pojawiły się w nich dziwne iskierki. Świeciły wewnętrznym blaskiem. Wybiegały z nich dziwne
promienie, niczym promienie słońca a potem nagle zgasły w jednym ułamku sekundy stały się
martwe jak dwie porcelanowe kulki. Ich światło czymkolwiek było zgasło. Kapitan poczuł lekki żal,
że tak szybko ją zabił .Czuł teraz, ze nie nasycił się do końca. Dotknął jej ciała. Było jeszcze
ciepłe.

-Tym razem będzie uległa - mruknął do siebie.

Nie było to tak przyjemne jak za pierwszym razem. Za szybko wystygła. Wyrzucił ją za burtę.
Ostatecznie trup na pokładzie tylko zawadza a i rekiny muszą mieć jakąś rozrywkę. W chwili gdy
jej ciało pogrążało się w wodzie słońce pociemniało. Ci którzy na nie popatrzyli tej chwili mówili
później że pokryło się ciemnymi plamami.

*

Kapitan ocknął się. Ból powrotu do życia był straszny. Czuł każdy centymetr spalonej słońcem
skóry. Zaczerpnął ręką trochę słonej morskiej wody i polał sobie głowę. Na włosach miał osad
soli. Woda nie przyniosła mu ulgi. Przeciwnie. Wszystkie pęknięcia skóry miedzy włosami
zapiekły żywym ogniem. Położył się na deskach.

-Chcę umrzeć - powiedział cicho.

Pablo wyglądający na nieboszczyka otworzył oczy.

-Zanim umrzesz musisz odpokutować - wychrypiał. - Będziesz płonął żywcem, aż światło

ugotuje twoje mięso. A ja razem z tobą. Ale ja pójdę potem do nieba. A ty kapitanie znajdziesz się
na pustyniach piekieł, samotny jak szatan, sam, tylko ze słońcem.

Pablo był dziwny. Ale też dziwnym miejscu się spotkali. Kiedyś okręt kapitana zawinął do

bardzo dalekiego portu. Port nazywał się Murmańsk i leżał na całkowitym końcu świata. Ale
ludzie byli tam bogaci a przy tym nie znali piratów. W tych czasach pamięć o wikingach wygasła
już, a inni łupieżcy nie zawijali tam nigdy. Piraci udawali kupców, i nawet nieźle im to wychodziło,
sprzedali znaczną część zrabowanych bogactw. Ale w mieście dowiedzieli się że niedaleko leży
klasztor zamieszkały przez mnichów. Postanowili złożyć tam wizytę pewnej nocy. Zakonnicy nie
stawiali oporu. Ginęli cicho po ciosami mieczy. Jedynym cennym przedmiotem w monastyrze był
złoty krzyż w jednej z sal. Przed krzyżem stał specjalny stół na którym leżał rozpięty sznurami
przyszły pirat Pablo. Nazywał się wówczas inaczej i myślał inaczej. Przez post i modlitwę
przygotowywał się do przyjęcia wielkiej pieczęci - tajemnego rytuału pozbawienia męskości który
przechodzili jedynie specjalnie wybrani mnisi. Jego jednego piraci oszczędzili a on wziął Biblię i
ruszył z nimi na morze aby nawracać ich i w miarę możliwości sprowadzić na dobrą drogę. Nigdy
nie wyleczył się z religijnych ciągot, ale trochę zmienił mu się bieg myśli. Bóg pogardzał handlem
i lichwą. Bóg nienawidził skąpców gromadzących bogactwa. Bóg wyznaczył jego Pabla na swój
miecz. Więc Pablo ochoczo wypełniał wolę Boga wypruwając flaki z handlarzy i ich pachołków.
Oczyszczał ziemię z tego plugastwa. Prostował ścieżki Pana. I było mu z tym dobrze. Tylko
czasami religijność wyłaziła z niego nagłymi gwałtownymi atakami.

-Zamilcz. Nie pójdziesz do nieba. Słyszysz?
-Jest metoda. Spalę się. Ogień oczyszcza wszystko. Ci których spaliła inkwizycja poszli

do nieba. Wolni od swoich grzechów. Ja też tak pójdę ale najpierw chcę zobaczyć jak słońce
przychodzi po ciebie.

-Zwariowałeś. Samobójstwo to grzech. Za to idzie się do piekła. I pójdziemy tam razem

niezależnie od tego jaką śmiercią zginiemy. Czy tu na pokładzie czy od zębów rekinów. Pamiętaj
ilu ludzi zamordowaliśmy wspólnie. Bóg nam tego nie wybaczy.

background image

-Nawet jeśli kogoś zabiłem to wypełniałem jedynie wolę Boga. To On stawiał na naszej

drodze te a nie inne statki. Dostarczał nam właśnie tych ludzi których mieliśmy ukarać za
niemoralny i niezgodny z pismami tryb życia.
Twarz byłego mnicha była uduchowiona. Antonio wzdrygnął się.
On naprawdę w to wierzy - pomyślał.

-A potem nadejdzie dzień sądu. Pan osądzi cię piracie a ja będę stał obok Niego!
-Życzę spełnienia marzeń. Nie wstawisz się za mną?
-Nie.
-Fascynuje mnie teologiczny aspekt tej sprawy - wycharczał. - Ostatecznie nawet jeśli

zabijałeś w imię Boga to co z twoją częścią łupów?

-To czego nie przepiłem wrzucałem do morza!
-Dureń!

Wysiłek mówienia był zbyt straszny. Głowa opadła mu bezwładnie na nasmołowane deski
pokładu.

*

Siedział w szynku. Ściany zbudowano z kamieni przyniesionych przez wody rzek z serca
Hiszpanii. Deski z których wykonano ławy i stoły pochodziły z rozbitych na skałach tego wybrzeża
statków. Wina w Hiszpanii nigdy nie brakowało. Było tanie mocne i smaczne. Pablo siedział obok.
Lali w gardła chłodny nektar. Katalońskie wino. Za trzy dublony kupili całą beczkę. Pili teraz
wszyscy. Beczka była bardzo duża. Pili... Wreszcie sami zaczęli zamieniać się w wino. Ich krew
zaczęła żywiej krążyć. Umysły rozpuszczały się w alkoholu. Wnętrza musowały i wyzwalająca się
energia musiała znaleźć ujście. Minęło trochę czasu i wysypali się z tawerny. Szli całą gromadą
na statek. To było małe miasteczko, i nie stacjonował tu żaden garnizon ale wieści o ich
przybyciu z pewnością rozeszły się już odpowiednio daleko. Przed świtem musieli znaleźć się na
morzu jeśli nie chcieli pozostać tu na zawsze z naszyjnikami garrot na szyjach. I wtedy spotkali
trzy zakonnice. Zakonnice były młode a oni byli bardzo długo na morzu. Pościg, zdzieranie
ubrania. Te cudowne krzyki pełne bólu i urażonej godności stopniowo coraz bardziej rozpaczliwe.
Na ratunek przybiegł tylko jeden miejscowy palant z rapierem. Wyciągnęli z niego wnętrzności i
zostawili go na bruku by skonał a potem zajęli się zakonnicami. Najwyższa rozkosz zaspokojenia
najprymitywniejszych instynktów. Ta cudowna ulga. A potem noże w rękach. Tak pięknie
błyszczały w słabym świetle księżyca. Gdzieś w oddali ktoś wzniósł do góry łuczywo aby
przyświecić sobie na drodze i zaraz rzucił je na ziemię. Pozostały po nim tylko werble wybijane
przez bose stopy na drewnianych brukach. Czerwona krew lejąca się do rynsztoka. Ciała
wrzucono do kanału między nieczystości. Chrześćjański Bóg musiał już wówczas znienawidzić
kapitana. A potem był jeszcze ten jezuita któremu podcięli gardło daleko daleko aż na drugiej
półkuli.

*

Pablo śnił o czym innym. Objawiło mu się Słońce. Paliło go w twarz swoimi promieniami.
Zmieniało się. Chwilami było mężczyzną o jasnej jak płomień skórze, to znów stawało się tarczą z
wypolerowanego złota. Bił od niego blask. Nieznośny blask.

-Dany był ci nóż w rękę. Dlaczego z niego nie skorzystałeś? - dobiegł go szept.

Głos był taki jakim powinien być głos Boga. Melodyjny szept z lusitańskim akcentem. Cichy ale
jednocześnie groźny i potężny. Wykluczający wszelki sprzeciw.

-Ja nie wiedziałem że tak trzeba - odpowiedział. - Naprawię swój błąd.
-Jest już za późno. Grubo za późno. Moja małżonka nie żyje. A ty przy tym byłeś. Stałeś

za jego plecami. Wystarczyło że wbiłbyś mu swój nóż w plecy. Głęboko po rękojeść.

-Nie jestem zdrajcą! - ośmielił się zaprotestować.

Płomień liznął jego twarz.

-Raz już zdradziłeś. Miałeś zostać sługą waszego Boga.
-Stałem się jego mieczem.
-Lubisz się usprawiedliwiać przed samym sobą. Ale twoje słowa nie zawierają treści. Są

tylko bełkotem kogoś kto zszedł na złą drogę.

*

Ocknęli się aby cierpieć. Ból był potworny. Słońce stało prosto nad nimi. Na niebie nie było
najmniejszej chmurki. Najlżejszy powiew nie mącił tafli wód. Może było gładkie jak stół. Jedynie
płetwy rekinów wystające ponad wodę wywoływały niewielkie leniwe falki.

background image

-Nie zniosę tego dłużej - wychrypiał kapitan.

Wstał chwiejnie na nogi. Skóra popękała mu w wielu miejscach od soli i teraz z ran pociekło
trochę gęstej krwi.

-Słyszysz mnie ty zafajdana kulo ognia - wrzasnął wygrażając pięścią ku niebu. - Niech ci

się nie wydaje że kapitan Antonio Hererra boi się zginąć od zębów rekina!

-Nie wygłupiaj się - powiedział Pablo nie otwierając przymkniętych oczu. - Nie uda ci się.
-Ja nie boję się niczego i nikogo. Nikt minie będzie dyktował jak mam umierać. Umrę w

wodzie! W wodzie która jest chłodna i błękitna.
Skoczył z rozmachu prosto w fale. Zawrzało jakby wsadził kij w mrowisko. Rekiny nadpłynęły ze
wszystkich stron. Pablo podczołgał się na brzeg tratwy i wpatrywał się. Widział wcześniej jak kilka
rekinów walczy o jedno ciało. Zawsze go to fascynowało. Tym razem stało się coś innego. Rekiny
pływały wokół kapitana obwąchując go jakby. Potem odpłynęły obojętnie i tylko jeden, największy
wepchnął Antonia spowrotem na tratwę. Kapitan upadł na rozgrzane deski pokładu i
znieruchomiał. Rekin odpłynął.

-Nie udało się kapitanie Hererra - zakpił Pablo.
-To nie możliwe.
-Słońce rządzi w tym świecie. Rekiny boją się zjeść tego co zostało przeznaczone mu na

ofiarę.

-Nie jestem niczyją ofiarą.
-Kapitanie. Mamy baryłkę oliwy do kaganków. Polejmy się nią i spalmy. Uratujemy nasze

dusze.

-Milcz głupcze. Słońce jest tylko planetą taką jak księżyc, tylko bardziej jasną. Mogą

sobie te dzikusy śpiewać do niego litanie, nie nabierze przez to ani mocy ani rozumu. Wkrótce
zniesie nas do brzegu.

-Słońce już ma moc. Poznaliśmy jego tchnienie w górach koło Potosi. Nie pamiętasz?

Głowa kapitana opadła na belki pokładu z takim impetem że stracił przytomność.

*

Mumie w górach Potosi pokryte były złotem. Obdzierali je, gnietli złotą blachę w złote kule i
upychali w jukach. Blacha była cieniutka jak papier, ale przecież mimo wszystko coś ważyła. A
jeśli zebrało się jej odpowiednio dużo to ważyła całkiem sporo. Do tego dochodziły jeszcze złote
ozdoby. Zapędzili się do tej doliny zwabieni pogłoskami o El Dorado. Nie znaleźli wprawdzie
złotego miasta, ale nie pogardzili tym cmentarzem. Było ich trzydziestu. Mieli konie muły, broń
palną. Indianie obserwowali ich z daleka ale nie interweniowali. Było ich niewielu. Zbyt mało aby
stawić opór bandzie rozzuchwalonych grabierzą piratów. A mumie nie umiały się bronić. Tylko
słońce patrzyło na nich z góry. Spędzili w dolinie siedem dni. Ósmego dnia gdy obudzili się zrazu
nie spostrzegli niczego dziwnego, ale potem przekonali się że coś stało się z wodą. Woda w
jedynej sadzawce w promieniu trzydziestu kilometrów zmętniała. Zwierzęta które jej się napiły
skonały w konwulsjach. Dopiero później odkryli porzucone w pobliżu naczynia wykonane z tykwy
z resztkami szarobrązowej cieczy. Indianie musieli przyjść w nocy i zatruć wodę. Nie wrócili od
razu. W ziemi czekało jeszcze tyle złota. Zostali do południa. Wreszcie ruszyli ku przełęczy. Nie
mieli ani kropli w ustach od poprzedniego wieczora. Słońce prażyło z dziwną mocą. Cierpienie
wywołane odwodnieniem było bardzo silne. Gdy dotarli na przełęcz okazało się że tamtejsza
sadzawka została zawalona wielkimi głazami. W dolinie z pewnością były jeszcze inne źródła
wody, gdzieś głęboko w szczelinach skał, w jaskiniach, oni jednak nie umieli ich odnaleźć. A
potem dodatkowo zabłądzili. Wody nie było nigdzie. Trzeciego dnia zaczęły padać wycieńczone
zwierzęta. Piraci próbowali pić ich krew ale ona nie gasiła pragnienia. Piątego dnia padł ostani
muł. Dźwigali złoto na własnych ramionach. Szli przed siebie napędzani gorączką która
promieniowała z bagaży. I padali jak muchy. Żaden z nich jednak nie odrzucił swojego
brzemienia aby ulżyć sobie w wędrówce. Co więcej niektórzy zabierali część przynależną
konającym towarzyszom. Nim zeszli z gór zostało ich sześciu.

*

Otworzył oczy. Południe jeszcze nie nadeszło. Ale powietrze już zamieniło się w ogień. Każdy
jego łyk parzył przełyk. Kapitan sięgnął po pistolet aby skrócić sobie męki konania. Pistoletu nie
było tam gdzie go zostawił.

-Szkoda zachodu Hererra - wychrypiał Pablo.
-Gdzie mój pistolet?

background image

-Na dnie. Podobnie jak nóż. Przeszukaj tratwę a nie znajdziesz nic co mogłoby przydać ci

się do popełnienia samobójstwa. Wszystko utopiłem.

-Ale dlaczego?
-Samobójstwo to grzech. Za to idzie się do piekła - powtórzył złośliwie słowa swojego

zwierzchnika.

-Ty idioto. Uduszę cię własnymi rękoma.
-Za mało siły...

Antonio opadł bezsilnie na drewniane deski pokładu. Wola życia opuściła go. Nim ostatecznie
pogrążył się w otchłaniach swojego umysłu dostrzegł jeszcze że Pablo bije pokłony wiszącej nad
nimi ognistej kuli. Pablo, miecz Boga bił pokłony pogańskiemu bożkowi. Niewiele rzeczy było w
stanie go zdziwić, ale ten widok wstrząsnął nim. Odpłynął w przeszłość. Miał dziesięć lat. Ma
wzgórzach Katalonii biegał za spłoszonymi końmi. To było dobre miejsce. Dużo zielonej trawy. I
wody. Woda... Zbiegał do niej. I nie mógł jej dosięgnąć. Gdy człowiek jest spragniony także we
śnie nie może się napić...

*

Kolejny powrót do życia był jeszcze bardziej przykry niż poprzedni. Ból ciał był nie od zniesienia.
Spróbował się poruszyć i ze zdumieniem stwierdził że nie może. Gdy leżał nieprzytomny Pablo
rozkrzyżował go na deskach pokładu i przywiązał starannie za nadgarstki i kostki stóp. A ponadto
zdarł z niego całe ubranie. Poszukał go wzrokiem. Pablo, wierny Pablo który nigdy go nie
zawiódł, klęczał teraz kawałek dalej bijąc pokłony Słońcu.

-Wielka światłości ofiaruję ci życie mojego kapitana abyś zechciał zdjąć ze mnie część

moich win wobec ciebie - zawodził.

-Rozwiąż mnie - zażądał Hererra.
-Niewielka to ofiara ale to wszystko co mam do zaoferowania.
-Rozwiąż mnie idioto!

Słońce milczało a potem na twarzy Pabla spoczął cień. Cień oblał jego postać tak że wydawała
się stać w mroku. Wyraz twarzy byłego mnicha był dziwny. Wyglądał tak jakby spełniły się jego
marzenia i ognisty demon przemówił do niego. Prowadził z nim dialog obiecując ściśle wypełnić
jego wolę. A potem pociemniało wszystko. Tym razem kapitana nie nawiedziły żadne majaki. Gdy
otworzył oczy było już popołudnie. Skóra jego przybrała intensywnie czerwony odcień. W głowie
huczało mu coś na kształt wodospadu. Rąk ani nóg już nie czuł. Pablo siedział nieopodal.
Wyglądał fatalnie. Skóra popękała mu i całą twarz pokrytą miał kroplami krwi. Zwłaszcza wiele
było ich na czole i na skroniach. Przypominał Chrystusa.

-Dlaczego mi to zrobiłeś? - zapytał kapitan.
-Ty i tak musisz umrzeć. Gdy słońce cię zabierze ja będę wolny. Popłynę dokąd zechcę.
-Rozwiąż mnie. Przysięgałeś być mi wiernym...
-Nic już nie znaczą nasze dawne przysięgi. Zdychaj. szybko, szybko. Ja nie pociągnę

dłużej niż do wieczora a muszę jeszcze się spalić by dostać się do raju. Słońce obiecało mi
pomyślny wiatr.

-Może sam się spal a mnie rozwiąż...
-Słońce kazało mi złożyć cię w ofierze. Ty już i tak jesteś martwy. Światło przeniknęło

twoją krew w chwili gdy posiadłeś tą nieszczęsną dziewuszkę. Już wówczas podpisałeś na siebie
wyrok śmierci. Jej krew żąda pomsty.
Kapitan zaczął się zastanawiać. Ogień... Palono rzeczy zmarłych podczas zarazy. Ale czy miał
moc zmazywania grzechów? Jeśli tak to pozostawało mu jedno. Wyrok na jego ciało był już
prawie wykonany. Ale może można było uratować jeszcze duszę?

-Spalmy się razem. Nie zniosę dłużej tej męki - zaproponował.
-Cierp i raduj się tym cierpieniem, bowiem za bramą żywota czeka na ciebie Słonce i ono

wyda na ciebie wyrok - głos Pabla był uduchowiony. Od wielu wielu miesięcy nie słyszał go takim.

-Ty bydlaku! zaprzedałeś się pogańskiemu bałwanowi. Wykonujesz jego polecenia.

Pablo wzruszył ramionami. Był zupełnie spokojny. Jego spokój był ostatecznym wyrzeczeniem
się życia. Odrzuceniem wszystkich jego aspektów. On wiedział że umrze. Ale najpierw dotrze na
wyspę gdzie zbuduje sobie stos. A wiatr powieje gdy tylko kapitan Antonio rozstanie się z życiem.

-Powinna się tobą zająć inkwizycja - szepnął kapitan. - Zdradziłeś swoją wiarę dla

zabobonów bandy dzikusów. przypomnij sobie pierwsze przykazanie które patriarcha Mojżesz
dostał na górze Synaj...

background image

-I co z tego?
-Złamałeś pierwsze przykazanie. Popełniłeś śmiertelny grzech. Za to idzie się do piekła.
-Chrzest przez ogień zmazuje gorsze grzechy. Nie przejmuj się moim losem. Wszystko w

rękach Boga. Jeśli zechce to połączę się z Nim.
Hererra zaklął i tak skonał z przekleństwem na ustach. To trwało kilkanaście minut. Powiał wiatr i
tratwa skierowała się prosto w stronę pobliskiej wyspy. Ofiara została dokonana.

*

Grupa indian obserwowała ze zdumieniem jak do brzegu podpływa tratwa. Na tratwie przypłynęli
dwaj biali mężczyźni. Jeden był martwy. Drugi także wyglądał na nieżywego ale gdy tylko tratwa
dobiła do brzegu poderwał się raźno jakby w jego ciało wstąpiły nowe siły. Zbiegł na brzeg
dźwigając na ramieniu baryłkę czegoś. Jeden z indian zaczął naciągać łuk ale wódz uspokoił go
gestem.

-Zobaczymy co zrobi.
-Modliliśmy się do naszych bóstw o białego człowieka. Podobno biali ludzie są smaczni.

Oto jest.

-Ja także o tym słyszałem. Zawsze będziemy mieli czas żeby go zabić i jeść. Nasze

bóstwa przysłały go z jakimś przedmiotem. Ja takich nie znam. Zobaczymy do czego służy.
Biały wyglądał jakby przez ostatnie dni nie miał w ustach ani kropli wody, jednak obojętnie
przeskoczył niewielki strumyk. Z lasu zaczął ściągać gałęzie i układać je w spory stos. Pracował
kilka godzin. Indianie zaczynali się niecierpliwić. Wreszcie jednak stos był gotowy. Pablo polał
suche gałęzie oliwą a potem wdrapał się na górę. Chichotał przy tym jak szaleniec. Zresztą był
szaleńcem. To był dobry dzień. wymarzony wprost do tego aby udać się do nieba. Popatrzył do
góry. Słonce wisiało nad jego głową. Zadowolone. Ukląkł i wyjął z kieszeni krzesiwo. Za chwilę
jego grzeszne ciało ogarną oczyszczające płomienie. A jego dusza... Strzała cicho bzyknęła w
powietrzu. Przeszyła jego serce na wylot. Zwalił się ze stosu upuszczając krzesiwo. W ostatniej
chwili życia zrozumiał że ktoś tam na górze zdecydował się zamknąć mu ostatnią furtkę do
odkupienia. Zeszło się całe plemię. To było wielkie święto. Rzadko zdarzało się tak, że ofiara
gromadziła najpierw opał. Tubylcy upiekli go i zjedli. Potem przynieśli z tratwy tego drugiego. On
był już nieco nadpsuty, poza tym jego mięso było bardzo przesolone, ale też dało się zjeść.
Zadowolone Słońce zachodziło powoli. Na piasku w nieładzie leżały ogryzione kości dwu
mężczyzn.

Koniec

Szansa

Z "NF" 10/99

Prolog
Powietrze w pokoju jest zatęchłe. Jedwabna tapeta odchodzi płatami od ściany. Człowiek z
walizeczką w ręce przestępuje wypróchniały próg. Z kieszeni wyjmuje piętkę chleba i cebulę.
Rzuca je na stół. Z walizeczki wyciąga detonator i butelkę wódki. Pomruk trzystutysięcznego
tłumu wprawia w drżenie potrójne szyby, ściśnięte aluminiowymi ramami. W kącie stoi stary
zegar. Mężczyzna nakręca go i ustawia odpowiednią godzinę. Zegar zaczyna tykać. Wkrótce
zatrzyma się na zawsze. Za kilkanaście minut mężczyznę i trzysta tysięcy zebranych na placu
czeka śmierć. Ale ma jeszcze trochę czasu. Z cholewki wyjmuje pogniecioną gazetę. Prostuje ją
poczerniałymi palcami. Wypija łyk wódki. Instynkt życia należy stłumić. Zdejmuje cisnące buciory i
rzuca nimi przez całą długość pomieszczenia. Umrze na bosaka, a ściślej, w dziurawych
przepoconych skarpetkach zgniłozielonego koloru. W kącie pomieszczenia wśród śmieci leży
drewniana figura szachowa. Goniec. Obłazi z niej czerwony lakier do paznokci.

background image

I Starzec siedział w głębokim fotelu. Na widok gościa wstał i wyciągnął dłoń o palcach
powykręcanych artretyzmem. Uścisk był słaby.
- Omelajn Andrejewicz Mitrofanow - przedstawił się.
Słowa padały z jego ust jak stare pożółkłe gazety. Gość poczuł zmieszanie.
- Paweł Krzeszkowski.
- Robert Koniecpolski - przedstawił się pielęgniarz.
W wyblakłych oczach starca błysnęło zdziwienie. Opadł na fotel i przez chwilę łapał oddech jak
po znacznym wysiłku.
- Sto sześć lat - powiedział jak gdyby się usprawiedliwiał. - Grywasz w szachy?
Wykonał dziwny gest ręką. Gość usiadł.
- Zadanie twoje będzie proste i trudne zarazem - powiedział z wysiłkiem Omelajn. Z ust wyciekła
mu strużka śliny. Starł ją rękawem. Jego oczy zabłysły.
- Laufer jest poza szachownicą. Trzeba wytyczyć mu drogę. Otrzymasz jedenaście fotografii. Na
fotografiach są meble i stojące na nich drobiazgi.
Paweł skinął głową.
- Zrobisz te, jak nazywacie takie komputerowe powiększenia?
- Skan.
- Właśnie. Ma być takiej... mocy?
- Rozdzielczości...
- Ma być takiej rozdzielczości, żeby wszystkie szczegóły były wyraźnie czytelne. To da się
zrobić?
- Tak. Jeśli tylko fotki będą odpowiednio ostre.
Starzec uśmiechnął się do swoich myśli.
- W moich czasach robiono wyłącznie dobre zdjęcia. Zresztą sam je zrobiłem - popatrzył
wyzywająco na stojącego przed nim młodzieńca. - Szklane negatywy... Co wy możecie wiedzieć
o fotografii - prychnął z pogardą. - Naciskacie guzik, błyska flesz. A ja sam sypałem magnezję do
rowka na ramce. Wtedy, gdy o tym usłyszałem... Zabili go. Laufer przybył w dobrym momencie,
ale był źle przygotowany. Nie zdołał dosięgnąć pionka, jeśli wiedział, że on tu jest, bo inny
pionek rozbił mu głowę.
Paweł poszukał wzrokiem pielęgniarza. Ten ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami.
- Macie tę no, pajęczynę komputerową, infor, intor... - starzec stukał się po głowie, usiłując
przypomnieć sobie odpowiednie słowo.
- Internet - podpowiedział pielęgniarz.
- Internet - powtórzył Omelajn. - W tym Internecie puścisz te fotki. Tak, żeby każdy mógł je
zobaczyć.
Mięśnie po lewej stronie jego szyi napięły się nieoczekiwanie. Skurcz przyciągnął mu głowę do
ramienia. Pielęgniarz przyskoczył i wbił w jego bark strzykawkę z jakimś środkiem. Na ustach
chorego pojawiła się piana. Ale skurcz minął. Oddychał przez chwilę ciężko. Robert przyłożył
ciepły kompres w ukłutym miejscu, Omelajn znowu zaczął wydawać instrukcje.
- Do wszystkich antykwariatów roześlesz fotki. Dasz im swój numer telefonu. A potem mam
nadzieję, że nie będziemy długo czekać. Mam niewiele czasu. Laufer to po waszemu skoczek?
- Nie, goniec - wyjaśnił pielęgniarz. - Skoczkiem nazywamy konia.
- Koń może bardziej by pasował... Ale Laufer brzmi lepiej. Dumnie...
Otworzył leżący na stoliku album oprawiony w czerwony safian. Z jego wnętrza wyjął kilka
fotografii formatu pocztówkowego, na grubej tekturze. Paweł przeglądał je przez chwilę. Były to
zdjęcia dokumentacyjne, jakie wykonuje policja na miejscu przestępstwa. Tyle tylko, że miały
pewnie około stu lat. Czas obszedł się z nimi łaskawie.
- Dasz radę to zrobić? - zapytał starzec.
- Tak. Można skanować.
Niespodziewanie rozpoznał pomieszczenie, w którym je zrobiono. To był ten pokój. Obiektyw
aparatu uchwycił w otwartym oknie zarysy potężnej budowli.
- Sobór na Placu Saskim - wychrypiał Omelajn. - Polacy go zniszczyli, w dwudziestych latach, a
taki był piękny. Perła architektury rosyjskiej i ogólnoświatowej. Dzwonnica osiemdziesiąt
metrów... Na kiedy zdążysz? Z umieszczeniem ich w tej waszej sieci... Internecie?
- Jest tu telefon?

background image

- Tak - odpowiedział Robert.
- Ogłoszenie mówiło o konieczności skanowania, więc wszystko, co potrzebne, mam przy sobie -
powiedział. - Za dwie godziny, no może trzy. Będę potrzebował tylko stołu, żeby rozłożyć sprzęt.
- Technika poszła nieco do przodu - uśmiechnął się starzec. - Drugi pokój na lewo - polecił i
zamknął oczy.
Znużony zapadł w sen. Paweł wypakował swoją walizę. Skaner tablicowy wysokiej
rozdzielczości, notebook, modem...

II Kończył już, gdy Robert wtoczył do pokoju wózek inwalidzki. Starzec z zaciekawieniem wpatrzył
się w migające na ekranie dane.
- I to wszystko jest teraz tam w środku - wskazał oskarżycielskim gestem komputer. - Tylko jak
inni to zobaczą, jeśli odłączysz się od telefonu? - wygięty jak szpon palec opisał małe półkole w
powietrzu i celował teraz w gniazdko telefoniczne, do którego Paweł podczepił kabel od modemu.
- To niezupełnie tak. Na świecie jest kilkaset serwerów. To takie, jakby to powiedzieć...
- Banki pamięci? - zagadnął starzec.
- Właśnie. Ja łączę się z jednym z nich. W jego pamięci tworzę zbiór fotografii. Każdy, kto połączy
się z zewnątrz z serwerem, może do nich zajrzeć, jeszcze lata po tym, jak wyjmę wtyczkę z
gniazdka.
- Rozumiem. I dużo miejsca zajmą?
Paweł wyjął z pudełka CD-ROM. Poruszył nim, aby promienie światła wydobyły całą gamę barw.
- Na jednej takiej płytce mieści się około tysiąca fotografii. Albo milion stron maszynopisu. Serwer
ma tysiące razy większą pojemność.
Brwi starca uniosły się do góry. Roześmiał się, ale jego śmiech szybko przeszedł w kaszel.
- Proponuję ci etat u mnie.
- Nie jestem zbyt dobry w te klocki - zastrzegł Paweł. - Poza tym przed południem studiuję.
- Wystarczą mi popołudnia. Muszę się jeszcze co nieco nauczyć - zrogowaciałym paznokciem
palca wskazującego puknął w obudowę notebooka.
Ciekawe po co? - zastanowił się Paweł.

III Postawili we dwóch ciężką sofę na właściwym miejscu. Obicie wykonane z czerwonego
aksamitu podszytego płótnem trochę się zeszmaciło.
- Dajcie jeszcze ze dwa centymetry w prawo. Nie widzicie śladu na podłodze? - gderał starzec.
Przesunęli. Następnie dźwignęli pracodawcę i przenieśli go na kanapę. Usiadł i dotknął plamy na
zagłówku.
- Siedziałem tu i próbowałem poskładać to wszystko do kupy - powiedział. - Postawiłem tu
szklankę z herbatą i wylała mi się. Był 1910 rok - dodał po chwili. - Przynieś album - polecił
pielęgniarzowi.
Po chwili Robert wrócił ze zdjęciami. Omelajn porównywał fotografię z rzeczywistością.
- Na lewo od kanapy powinien stać stolik.
- Jeszcze nie udało się go odnaleźć - wyjaśnił Paweł.
- Uda się - powiedział starzec.
- Zastanawiałem się, czym właściwie się zajmujemy i doszedłem do pewnych wniosków... -
próbował nawiązać rozmowę Paweł. - Chce pan odtworzyć wystrój tego pokoju taki, jaki był w
chwili, gdy robiono te zdjęcia?
- Tak - starzec przymknął oczy. - Dokładnie o to mi chodzi.
- A w jakim celu? Płaci pan fortunę za każdy kawałek tej łamigłówki, wszyscy antykwariusze
przeklinają mnie, na czym świat stoi. To, co było, już nie wróci... W tym czasie zdarzyły się dwie
wojny światowe.
- Zgromadzimy ich wystarczająco dużo - powiedział Omelajn. - A jeśli nawet kilku zabraknie, to
jakie to ma znaczenie? Zjawiska są zapewne niezależne od wystroju wnętrza. Po prostu chcę się
zabezpieczyć.
- Ale po co to? - zagadnął pielęgniarz.
- Bo to jest moje hobby - oświadczył starzec z godnością.
Z albumu wyjął dwa zdjęcia i podał im. Pierwsze przedstawiało człowieka ubranego w mundur
carskiej ochrany. Na drugim ten sam człowiek leżał pod stołem w znanym im już pokoju. Z
rozbitej głowy ciekła krew. Był martwy.

background image

- Kto to? - zagadnął Paweł, oglądając fotkę agenta ochrany.
- To ja - wyjaśnił z prostotą Omelajn.
- A ten zabity to wasz brat? - zapytał Robert.
- To też ja. W pewnym sensie oczywiście.
Nie zrozumieli, ale on nie chciał im tego wyjaśniać.
- Kim był pański pradziadek? - zapytał Pawła.
- Można powiedzieć, że był zawodowym rewolucjonistą. Używał pseudonimu Antonow.
- Józef Krzeszkowski? - zdziwił się niespodziewanie Omelajn.
- Skąd pan wie?
- Sam go zapudłowałem - przyznał się niechętnie.
Zamilkli. Zgroza wcisnęła ich w fotele. Wreszcie stary przemógł się.
- To był najlepszy spec od materiałów wybuchowych - powiedział z rozmarzeniem. Echa dawnych
sukcesów rozjaśniły jego twarz. - Wsadziłem go do woronu, to taka buda na aresztantów.
Przeszukaliśmy go oczywiście przy aresztowaniu, ale i tak przemycił laskę dynamitu. Gdy wieźli
go ulicami Warszawy, zdetonował ją, rozwalił woron i uciekł. Więcej go nie spotkałem. Co z nim?
- Uciekł do Galicji. Zresztą cała nasza rodzina to jeden wielki ciąg buntowników. Dziadek
szykował zamach na Hitlera w 1939 podczas parady zwycięstwa w Warszawie. A tato w 1956 w
Poznaniu podpalił wojewódzki komitet partii. W osiemdziesiątym pierwszym walczył na ulicach z
zomowcami.
Omelajn uśmiechnął się.
- A ty?
- Ja urodziłem się za późno, ale też mam swoje osiągnięcia. To ja rzucałem w Paryżu jajkami w
prezydenta.
Starzec śmiał się przez chwilę, ale potem złapał go atak kaszlu.
- Wy Polaki zawsze byliście buntowszczyki. Macie to we krwi - powiedział, gdy odzyskał oddech.
- A może w genach? Podobno geny decydują o naszym zachowaniu w pięćdziesięciu
procentach. To ciekawe przypuszczenie trzeba by jakoś sprawdzić... A ty? - gestem wskazał
pielęgniarza.
- Odwrotnie. Czterech moich pradziadków pracowało w policji, obaj dziadkowie, ojciec...
- Ty nie?
- Jakże by inaczej. Byłem pielęgniarzem w areszcie śledczym, ale przyszedł lepiej wykształcony i
mnie zwolnili. Robię zaocznie szkołę policyjną w Szczytnie. Może za rok albo za dwa lata uda mi
się zostać prawdziwym gliniarzem.
Starzec uśmiechnął się, a potem głowa opadła mu na piersi i zasnął.

IV Wieczór. Za oknem deszcz. Internet. Serwer w Makau. Plany radzieckiego myśliwca MIG-21.
Cicho zabrzęczała nagrywarka CD-ROMów. Notebook Omelajna był znacznie nowocześniejszy.
Musiał kosztować co najmniej siedem tysięcy złotych. Nagrywarki też nie rosną na drzewach.
- Możesz sprawdzić, czy się nagrało? - starzec odłożył wieczne pióro, którym wciskał klawisze.
Paweł przekręcił urządzenie do siebie i wystukał komendę.
- Nagrało się - potwierdził.
Omelajn uśmiechnął się, jak zwykle jednym kącikiem ust. Usiadł wygodnie. Z buteleczki
wytrząsnął dwie tabletki i połknął je.
- Dużo jeszcze trzeba będzie ściągnąć - powiedział, gładząc opuszką kciuka plastykowe
pudełeczko. Wewnątrz drzemało dwadzieścia krążków CD-ROM. Osiemnaście było
zapełnionych.
- Co wiesz o Piotrze Stołypinie? - zagadnął niespodziewanie.
- On był premierem? Tym od stołypinowskich krawatów i stołypinowskich wagonów? - zagadnął.
Omelajn uniósł głowę. Na jego twarzy odbiło się rozczarowanie. Wszedł Robert i usiadł pod
oknem.
- Premier Stołypin był największym człowiekiem, jakiego nosiła ziemia - oświadczył wreszcie
starzec. - Stłumił rewolucję 1905 roku. Wyobrażacie sobie, co by się stało, gdyby rewolucja wtedy
wygrała? Światowy komunizm, pierwsza wojna światowa wygrana przez szkopów. Hitler
dochodzi do władzy, gdy Rzesza panuje nad połową Europy... A główny teatr działań wojennych
na waszych ziemiach. At, nieważne. Premier miał inne zasługi.
- Zamknąć okno? - zapytał Robert. - Boję się, że pański reumatyzm...

background image

- Duszno tu. Niech zostanie otwarte. Premier musiał zginąć. W rękach cara był jak sterowany
komputerem laserowy lancet. Niezależnie od pomyłek lekarza on tnie prawidłowo. A więc w
latach 1905-1911 produkcja przemysłowa Rosji zwiększyła się czterokrotnie. Program
gospodarczy zakładał podwojenie PKB co sześć lat. A ci wasi chcą, żeby wzrastał u was o
dziesięć procent rocznie. Balcerowicz nie ma wizji. Brakuje mu rozmachu i charyzmy.
Podwojenie...
- W Rosji to chyba nie było trudne - zauważył Robert. Wystarczyło zbudować jeszcze kilka fabryk.
Starzec uśmiechnął się z politowaniem.
- W Rosji przed rewolucją 1905 było ponad pięć milionów robotników. Rosja była szóstą potęgą
przemysłową ówczesnego świata. Pod względem poziomu życia rosyjscy robotnicy znajdowali
się na siódmym miejscu. Obecnie z tego, co wiem, siedemdziesiąt procent nie otrzymuje wypłat o
czasie, a pod względem poziomu życia znajdują się na miejscu sto siedemnastym. W 1910 roku
król belgijski otrzymał od swoich analityków raport. Wedle ich obliczeń, jeśli reformy Stołypina nie
zostałyby zahamowane, to w 1925 mieszkańcy Rosji mieli osiągnąć najwyższy średni poziom
życia na planecie Ziemia, a do roku 1950 produkcja przemysłowa Rosji równałaby się produkcji
przemysłowej reszty świata. Sądzicie, że on dopuściłby do mieszania się Rosji w pierwszą wojnę
światową? A nawet jeśli, to Rosja pod jego kierownictwem wygrałaby tę awanturę. I jeszcze
jedno. Rewolucję lutową stłumiłby od ręki. Miał już wprawę...
Podjechał do okna i wpatrzył się w zadumie w ciemne, pokryte chmurami niebo.
- Spiskowa teoria dziejów - parsknął Paweł z pogardą.
- Historia to swojego rodzaju maszyna - powiedział stary agent. - Miliony kółek, sworzni,
przekładni. Czasami wystarczy złamać jedno... A niekiedy nie pomoże złamanie tysiąca.
Większość zjawisk historycznych jest efektem pracy całych pokoleń. Ale czasami zdarza się
jednostka, która zmienia bieg całej cywilizacji. Wystarczyłoby pięć lat. Zamknij okno. Wyobraź
sobie partię szachów. Grasz białymi. Ustawiasz hetmana w pozycji dogodnej, by dać
przeciwnikowi szewskiego mata. I nagle spostrzegasz, że pionek stojący za nim, choć stoi w
szeregu białych, jest czarny. Nie zauważyłeś tego fenomenu wcześniej. Teraz możesz tylko
patrzyć, jak ginie hetman. Próbujesz grać bez niego. Nie udaje się. Na szachownicy następuje
chaos. Jest tylko jedna możliwość uratowania partii. Trzeba cofnąć ruch i zbić pionka. Najlepiej
gońcem przybywającym spoza szachownicy.
Z kieszeni wyjął czerwoną figurkę laufra.
- Gońcem, który w ogóle nie należy do zestawu - dodał cicho.
- W szachach nie wolno cofać ruchów... - zauważył pielęgniarz.
Tym razem oba kąciki ust Omelajna wygięły się w uśmiechu.
- Na szczęście, w rzeczywistości nie obowiązują nas tak ścisłe reguły - szepnął, zaciskając figurę
w powykręcanych palcach. - Spróbujemy...

V Siedzieli we trójkę w pokoju. Pili piwo. Lubelską "Perłę". Robert skoczył na jeden dzień do
Chełma i przywiózł dwadzieścia puszek. Starzec wypił właśnie trzecią, oni byli dopiero po
pierwszej. Rozmowa szeleściła jak wiatr wśród jesiennych liści. Czterdziestowatowa żarówka nie
dawała zbyt dużo światła.
- Prezydent wysiadł - opowiadał Paweł - poczekałem, aż wejdzie na schody. Limuzyna zasłaniała
go, a chciałem mieć go na czysty strzał. Kumpel odpalił flesz. Odwrócił się, pewnie nie chciał być
fotografowany od tyłu. A wtedy ja cisnąłem jajkiem. Celowałem w czoło, ale dostał w pierś.
Omelajn zachichotał. Niespodziewanie przestał się śmiać.
- Ty durak. Trzeba było to jajeczko potrzymać z dziesięć dni w cieple. Śmierdzącym by dostał.
Paweł szeroko otworzył oczy.
- Fakt. Nie pomyślałem.
- Wy z tej waszej Ligi w ogóle kiepscy jesteście w myśleniu. Dwa miesiące temu na pierwszego
maja pokpiliście sprawę.
- Dlaczego?
- Jak wyglądała ta wasza zadyma? Poprzebieraliście się za komunistów, mieliście tablice z
portretem Stalina i wywrzaskiwaliście komunistyczne slogany. Zgoda, trochę się wam udało ich
ośmieszyć, ale co z tego? Nawet nie zareagowali.
- Jak, pańskim zdaniem, to powinno wyglądać?
- Macie tam stu aktywistów owładniętych duchem bojowym?

background image

- Znajdzie się, żaden problem.
Starzec przymknął oczy i przez chwilę bujał w powietrzu nogą, zbierając myśli. Wreszcie jak
gdyby przebudzony pociągnął z puszki kilka łyków piwa. Gdy się odezwał, jego głos brzmiał
twardo i wyraźnie jak głos dwudziestoletniego mężczyzny.
- Wyobraź sobie coś takiego. Maszerują komuniści Krakowskim Przedmieściem. Nikt ich nie
zaczepia, ruch jest wstrzymany. Niosą swoje czerwone sztandary, śpiewają pieśni... A tu
niespodziewanie z bocznej ulicy sotnia kozaków na koniach. W kaukaskich mundurach, w
papachach i szarża na komuchów. Nahajki w dłoń i siec czerwoną hołotę! Aż przypomną sobie
1905 rok!
Stary agent podniecił się własnym wrzaskiem. Robert nakapał mu do szklanki waleriany. Paweł
patrzył na jego rozjaśnioną twarz.
On tam był. Wtedy, w 1905 - pomyślał.
Pielęgniarz był już nieco wstawiony.
- Stosowaliście tortury? - zapytał bezceremonialnie.
- Czy ja stosowałem tortury? - zdziwił się Omelajn. - Oczywiście. Większość pękała na sam widok
narzędzi. Ale czasami trzeba było trochę pomóc. Mieliśmy bardzo nowoczesny sprzęt. Tyle tylko,
że rzadko mogliśmy go używać.
- To nieludzkie - zaprotestował Paweł.
- Też tak wtedy myślałem. Ale wystarczyło mi popatrzeć, co robią bolszewicy i przeszły mi
wszystkie wyrzuty sumienia. Poza jednym. Zsyłaliśmy tych zafajdanych rewolucjonistów na Sybir.
A trzeba ich było likwidować, tam na miejscu, w piwnicy. Likwidować jak plugawe robactwo. Kiedy
pomyślę, że mieliśmy w celi Feliksa Dzierżyńskiego i pozwoliliśmy mu żyć...
Twarz starca zbladła, a na policzkach wystąpiły czerwone plamy. Łyknął pospiesznie trzy tabletki.
Paweł wzdrygnął się, choć nie mógł odmówić racji staremu agentowi. Już prawie przysypiał na
krześle za stołem, gdy pomarszczona ręka rozgarnęła dzielącą ich pryzmę pustych puszek.
Powykręcanymi od artretyzmu palcami stary agent złapał go za klapy i przyciągnąwszy go,
wysyczał mu prosto w twarz pytanie.
- Uważacie swój kraj za wolny i niepodległy?
- Tak. Tak właśnie uważamy - odpowiedział z dumą.
- Wasz kraj nie będzie wolny, dopóki jego terytorium nie opuści ostatni socjalista.

VI - A coś takiego niepotrzebne? - zapytał antykwariusz, zdejmując z półki niedużą rzeźbioną
skrzyneczkę. Omelajn aż się poderwał z wózka inwalidzkiego, na którym siedział.
- Od spodu jest wypalona litera (?
Antykwariusz uniósł brwi ze zdziwienia.
- Skąd pan wiedział?
- Wewnątrz jest obrazek wykonany ołówkiem na tekturce przedstawiający młodą dziewczynę.
- Tak...
- Ciekawe. Miałem ją w ręce w 1910, dowiedziałem się, jak powstała...
- Do mnie też wróciła. Sprzedałem ją takiemu młodemu chłopakowi, a w jakieś pięć miesięcy
później przyniosła mi ją jakaś babina. Zaklinała się, że jest w jej rodzinie od czasów wojny...
- Ile?
- A ile jest dla pana warta?
- To było wcześniej. Pierwszy ślad... Nie jest nam potrzebna, ale miło byłoby ją mieć. Sto złotych
- rzucił znienacka, wbijając wzrok w sprzedawcę.
- Sto złotych - powtórzył w zadumie antykwariusz. - Pan jest dobrym klientem. Niech ją pan
weźmie na pamiątkę.
Powykręcane artretyzmem palce zatrzasnęły się na rzeźbionym drewnie jak szpony.
- Błagadariu!
Otworzył wieczko i wpatrzył się w podobiznę dziewczyny.
- Breszko- Breszkowska - powiedział nieoczekiwanie. - Znana rewolucjonistka i mistyczka. To go
przyciągnęło - pokazał umieszczony pod obrazkiem adres. - To nie jej, tylko tego artysty, co ją
naszkicował. Chłopak, który to kupił, był krótko obcięty, w lewym nozdrzu miał kolczyk i brązowe
oczy?
- Skąd pan wie? - zdumiał się antykwariusz.
- Spotkaliśmy się. Niech się pan nie zdziwi, gdy za kilka dni wróci do pana w rękach jakiegoś

background image

starego człowieka, który powie, że rzecz jest w posiadaniu jego rodziny jeszcze od pierwszej
wojny światowej.
- Wyjaśni mi to pan? Jakaś gra?
- Gra. To dobre określenie. Gra się ludźmi. Zna się pan na polityce? Albo na szachach?
- Słabo. Głosuję na prawicę...
- Politykę tworzy jeden człowiek. Narzuca swoją wolę całej reszcie ludzkości. Wystarczy zbić
jednego pionka na szachownicy i wszystko się zmienia. Król musi uciekać. Albo następuje mat.
Biały król wykona roszadę. Hetman zasłoni go od tyłu i weźmie na siebie całą odpowiedzialność i
całe ryzyko. Pionek z tej samej drużyny zabił hetmana. Ale zbuntowany pionek może zostać
wyeliminowany. Jeśli czarne się ruszą, białe będą stać nieruchomo i w rezultacie wezmą całą
pulę, gdy nadejdzie odpowiedni czas.
Rozmarzony wzrok zmętniał. Wstrząsnęły nim drgawki, ale po chwili przeszły. Z kieszeni wyjął
figurkę gońca. Goniec pociągnięty był czerwonym lakierem do paznokci. Niespodziewanie jakby
się obudził.
- Dziękuję panu - powiedział sprzedawcy. - Chłopaki, do samochodu.
Pchnęli fotel inwalidzki przez wąskie drzwi antykwariatu. Zanim wepchnęli go wózkiem do auta,
zdążył sprawdzić, że w pudełeczku mieści się bez problemu czterdzieści CD- ROM-ów.

VII Pielęgniarz wwiózł triumfalnie starca na wózku do pokoju. Ścianę ozdabiał obraz. Omelajn
popatrzył i uśmiechnął się.
- Zdobyliście go! Moje gratulacje. Nie kupujcie już nic więcej. Tylko jeszcze jedno - zwrócił wzrok
na Pawła. - Na Stadionie Dziesięciolecia, na koronie siedzi Polak, który handluje carskimi rublami
w papierkach. Kup wszystkie. Dziś wieczorem chyba będzie burza.
- Zapowiadali w telewizji - powiedział Robert.
- Dobrze. Wejdziesz na dach i umieścisz tam stalowy pręt, tak jak ci poleciłem. Do dzieła. Do
południa chcę, żeby wszystko było skończone.
Z kieszeni szlafroka wydobył rewolwer i zakręcił go na poskręcanym placu, jak kowboj z
westernu. Uśmiechnął się przy tym szeroko.
- Goniec bije piona - powiedział radośnie. - Szachy to gra, która wymaga porządku. Nie ma w niej
miejsca na figury, które się buntują.

VIII Paweł wrócił po dwóch godzinach. Przywiózł piętnaście tysięcy rubli w banknotach o
nominałach 100 i 500. Starzec uśmiechnął się, znowu asymetrycznie, jedną połówką twarzy. Z
parapetu zdjął czarny neseser. Walizeczka była stara jak świat, rogi okute miała srebrzonymi
okuciami z brązu, rączkę wykonano z hartowanej stali. Wołową skórą obciągnięto palisandrowy
szkielet. Piękny, niezniszczalny wyrób. Wewnątrz była istna fortuna. Grube pliki banknotów stu- i
pięćsetrublowych. Zwitki banknotów o mniejszych nominałach wypełniały ciasno resztę wnętrza.
Starzec przeliczył przyniesiony plik.
- Łącznie z tym, co przyniosłeś, dwa miliony osiemset pięćdziesiąt tysięcy rubli i mały ogonek -
powiedział z pewną dumą.
- To jest wasze honorarium - podzielił gruby plik dolarów na dwie mniej więcej równe części.
- To znacznie więcej niż się umawialiśmy - bąknął Paweł.
- Mnie nie będą już potrzebne - powiedział Omelajn. - Ale zostańcie ze mną jeszcze do szóstej
wieczorem.
- Coś się wydarzy?
- Tak. Laufer wykonuje skok i bije pionka.
Twarz starca wykrzywiła się w paskudnym uśmiechu. Z kieszeni wyjął plik kartek odbitych na
ksero. Spomiędzy nich wyciągnął, także odbite na ksero, zdjęcie.
- Bogrow - powiedział z nienawiścią, pokazując im fotografię. - Ten człowiek ma na sumieniu
dwieście pięćdziesiąt milionów ofiar komunizmu. - Zabiję go. Wcześniej. Miał tu zabić jednego
rewolucjonistę, dwa domy stąd. I zabił go. Przyszedł do niego jak przyjaciel. Przyniósł butelkę
francuskiego wina... A trzy miesiące później w teatrze w Kijowie zastrzelił premiera Piotra
Stołypina.
Zakaszlał.
- Pionek. Jeden zafajdany pionek - mierzawic. Ale do czasu. Do czasu. Chcecie, to wam coś
opowiem. Przesadźcie mnie - wzrokiem wskazał krzesło przy stole.

background image

Pomogli mu. Z torby wyjął pudełko. Przesunął palcami po jego rzeźbionym wieczku.
- W 1904 urządziliśmy nalot na jeden lokal. Przypuszczaliśmy, że mieszkają tam anarchiści.
Mieliśmy rację, mieszkali. I mieli chyba z tonę dynamitu. Spod gruzów wyciągnęliśmy rannego
chłopaka. Przy wybuchu upadła na niego ściana, miał zgniecioną miednicę. Podaliśmy mu opium,
ale to mogło tylko złagodzić ból. Kupił ten drobiazg w antykwariacie, starał się ustalić, kim była, i
poszedł pod adres na rysunku. Gdy wchodził w bramę, w dom uderzył piorun. Cofnął się.
Odnalazł ją. Pozwoliła mu zanocować w tym mieszkaniu, a nad ranem wpadliśmy tam my.
Zachowałem tę skrzynkę na pamiątkę i straciłem ją w czasie powstania. Waląca się ściana
zmiażdżyła ją na moich oczach. Ale jest zapętlona, więc wróciła. Zabiorę ją ze sobą z powrotem
do carskiej Rosji. A potem wypuszczę z rąk, żeby mogła trafić do antykwariatu i razem z
chłopakiem wrócić jeszcze raz.
Przerwał opowieść i popatrzył na nich triumfująco.
- On cofnął się w czasie? Ten z kolczykiem? - zapytał Paweł.
- Tak. I mam dowody, że nie tylko on. Ja też.
- Ale to niemożliwe.
Starzec wyjął z kieszeni swój złoty zegarek. Zręcznie podważył kopertę z tyłu. Była podwójna.
Spośród dwóch warstw złotej blachy wyjął monetę i rzucił ją na stół pomiędzy nich. Paweł
podniósł wytarty nieco krążek.
- Pięć groszy - stwierdził ze zdziwieniem.
- Zobacz z drugiej strony.
Obrócił ją w palcach.
- Dwa tysiące pierwszy rok - szepnął...
- Wybiją ją za dwa lata - uśmiechnął się starzec. - Chłopak z kolczykiem w nosie nadal chodzi po
ulicach i ma przy sobie skrzyneczkę. Za dwa lata wejdzie w bramę tego domu podczas burzy i
cofnie się. Bramy użyto jeszcze raz. Co najmniej jeden raz. W latach sześćdziesiątych ubiegłego
wieku. Człowiek, który wówczas z niej wyszedł, zmarł wkrótce. Miał zaawansowaną chorobę
popromienną, tak w każdym razie wydedukowałem. Czytałem raport z jego sekcji, a czterdzieści
lat później spadły pierwsze bomby atomowe. Znaleziono przy nim wiele dziwnych przedmiotów. I
jeszcze dziwniejszych monet. Oglądałem je... Powiem tylko tyle, że napisy na nich wykonano po
rosyjsku. Cyrylicą, choć nieco zreformowaną.
- Jaką nosiły datę? - zaciekawił się Robert.
- Dwa tysiące sześćdziesiąty ósmy rok. Ale czas się kończy. Nie będę was zanudzał
szczegółami.
- Więc ten dom - zaczął pielęgniarz.
- Ten dom to brama w przeszłość. Ale żeby się otworzyła, trzeba zachować warunki i dostarczyć
energii. Tak mi się przynajmniej wydaje. Może ta burza to przypadkowa zbieżność... Może trzeba
mieć przy sobie zapętlony przedmiot, a może wystarczy znać czas otwarcia? Ja w każdym razie
zabezpieczyłem się na wszystkie ewentualności.
Z albumu wyjął fotografię przedstawiającą leżącego na podłodze mężczyznę z roztrzaskaną
głową.
- To ja. Już raz cofnąłem się w przeszłość. Wtedy Bogrow był szybszy. Tym razem moja kolej.
Za oknem zagrzmiało.
- Chrońcie to miejsce - powiedział poważnie. - Kiedyś może wam się przydać. I obserwujcie. Ktoś
może stąd jeszcze wyleźć.
Piorun uderzył gdzieś blisko. Czekali.
- Laufer bije pionka. Figury na szachownicy odnajdują swoje przeznaczenie - wyszeptał agent.
Twarz jego rozjaśniła się, a potem piorun uderzył w budynek. Gdy porażone nagłym rozbłyskiem
oczy odzyskały wzrok, stwierdzili, że starca na krześle już nie ma. Rozejrzeli się zdezorientowani.
- O kurczę - zdziwił się Robert. - Uciekł w przeszłość?
- To niemożliwe! Może piorun go spopielił?
Nigdzie w pokoju nie widać było śladu ciała. Zniknęła walizeczka z rublami, pudełko i notebook.
- Zabrał ze sobą skrzynkę, CD-ROMy, swój komputer i prawie trzy miliony rubli gotówką. Wtedy
go zabili... - wyszeptał Paweł.
- Zabrał rewolwer. Tym razem on będzie lepszy. Szybszy. Boże, co za mętlik. Laufer spoza
szachownicy... To on. A pionek?
- Wolniej. Zabije Bogrowa, żeby ten nie zabił Stołypina?

background image

- Tak. Będziemy graniczyć z Chinami, tylko to nie będzie Polska, ale Prywiślańskij Kraj.
- Nie, to jakaś bzdura. Historia jest niezmienna.
Na starej jedwabnej tapecie pojawiły się nieoczekiwanie dwie stare dziury zaszpachlowane z
grubsza gipsem i dwa zbrązowiałe ze starości krwawe rozbryzgi.
- Niezmienna, powiadasz? Założymy się? Minutę temu nie było tych dziur. Teraz są i mają
osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat! Trzeba czekać. Mam ochotę się urżnąć. Skoczę na dół do
monopolowego. A potem pozastanawiamy się nad tym. Popatrz, minęły już dwie minuty i nic.
- Kup dwie flaszki - student podał mu banknot.
Trzecia dziura pojawiła się na podłodze. Któryś z kolejnych lokatorów zaszpuntował ją zręcznie
kawałkiem gałązki, a ślady krwi wydrapał czymś ostrym.
- Zastrzelił go pod ścianą, a potem dobił leżącego - szepnął. - Spiesz się.
Robert wybiegł. Paweł stanął i patrzył przez okno. To przyszło nagle, jak fala uderzeniowa,
przemodelowało świat. Przed nim na pustym dotąd placu stał wielki sobór. Złocone kopuły lśniły
w promieniach słońca. A potem pociemniało mu w oczach i poczuł nagły zawrót głowy.
- A więc tak to wygląda - zdążył pomyśleć.

Epilog
Cicho tyka zegar. Na stole leży Warszawskij Dniewnik, piętka od chleba, główka cebuli.
Napoczęta litrowa flaszka rosyjskiej wódki załamuje promienie słońca. Orkiestra gra "Boże chroń
cara". Natrętne dźwięki marsza przenikają przez potrójne szyby w aluminiowej ramie.
Paweł Krzeszkowski potarł w zadumie bliznę na przegubie dłoni. Otworzył okno. Muzyka
wypełniła pokój. Wzmacniacz orkiestry musiał mieć imponującą moc. Orszak, torując sobie drogę
przez ciżbę za pomocą niewielkiego pola siłowego, zbliżał się do bramy soboru. Na spotkanie
cara wyszedł z wnętrza biskup Fiodor. Mikołaj Czwarty zsiadł z konia. Z kucyka zręcznie
zeskoczył następca tronu. Terrorysta odszedł od okna. Z torby wyjął zwinięty w rulon
ciekłokrystaliczny rosyjski telewizor. Powiesił go na ścianie. pstryknięciem pilota ustawił kanał
rządowy. A transmisja leciała na żywo...
Z walizeczki wydobył detonator. Wysunął antenę. Nie miał najmniejszych szans uniknięcia
wybuchu. Stłumił w sobie instynkt życia, tak jak jego dziadek, gdy wysadzał w powietrze pociąg
wiozący cara Michaiła i jak jego ojciec, gdy z pięciolitrową bańką nitrogliceryny rzucał się pod
koła limuzyny Aleksandra Czwartego. A teraz trzeci car miał zginąć z ręki człowieka noszącego
nazwisko Krzeszkowski. Pociągnął z flaszki długi drażniący łyk wódki.
- I Boh trojcu lubit - zażartował.
Dostrzegł figurkę szachową leżącą pod ścianą. Podniósł ją i otarł rękawem z kurzu. Czerwony
lakier odpadał, krusząc się na długie cienkie wióry. Postawił ją na stole.
- Czerwony... Jakby nie należał do zestawu - szepnął w zadumie.
Car zdjął z głowy papachę i wszedł na schody świątyni. Za nim sunęli zaproszeni na uroczystość
rosyjscy notable. U szczytu schodów na wózku inwalidzkim siedział szef Warszawskiego Korpusu
Ochrany, generał Omelajn Andrejewicz Mitrofanow. Pierś stusześcioletniego generała pokrywały
ordery. Miał już prawie wszystkie. Dziś car odznaczy go Orderem Orła Białego. Jak na
pośmiewisko.
Brwi Pawła ściągnęły się. Nienawidził generała Mitrofanowa. Nienawidzili go wszyscy
rewolucjoniści. To on doprowadził do upadku rewolucji 1917 roku. To on wyśledził kryjówkę
Józefa Piłsudskiego, w 1921. Wreszcie to on jako generał gubernator Prywiślanskowo Kraja
dokonał niespodziewanego uderzenia prewencyjnego na Trzecią Rzeszę w 1938, niwecząc
szansę odzyskania niepodległości w sojuszu z Adolfem Hitlerem. Z jego inicjatywy brutalnie
stłumiono powstania narodowe w 1968, 1978, 1981 i 1989.
Drzwi odskoczyły trafione z bliska pociskiem rozpryskowym z Mitrofanowa AM-1911. Paweł
odwrócił się gwałtownie. W drzwiach pokoju stał agent ochrany Robert Koniecpolski. Srebrna
odznaka lśniła jak gwiazda na jego piersi.
- Rzuć detonator, zafajdany terrorysto - polecił agent. - Gra skończona. Budynek jest otoczony.
Terrorysta popatrzył przez okno, a potem w telewizor. Zapadł wyrok. Za minutę car umrze.
Razem z nim zginą ci wszyscy zdrajcy, którzy tłoczą się na placu. Pewnie ze trzysta tysięcy
lojalnych poddanych.
Generał Omelajn wyglądał na zaniepokojonego. Coś klarował komuś przez telefon komórkowy.
Został na swoim wózku na szczycie schodów. Nie miał szans. Być może czuł się bezpiecznie za

background image

swoim polem siłowym, ale był już martwy. Krater po eksplozji będzie miał siedem kilometrów
średnicy.
- Rzuć detonator! - wrzasnął ponownie Robert.
Ale terrorysta miał jeszcze chwilę czasu, aby do końca rozkoszować się ostatnią minutą życia.
- Bomba atomowa. Czerwona rtęć. Czterdzieści dwie megatony - szepnął poufale. - Skończyło
się wasze panowanie. Generał Mitrofanow odchodzi do krainy wiecznego śledztwa. Pionek bije
króla.
Agent popatrzył w jego szalone oczy. Mógł zrobić tylko jedno - zaczął strzelać. Kule rozrywały się
wewnątrz ciała Pawła, zamieniając wnętrzności w sieczkę. Terrorysta zwinął się w kłębek i padł
na podłogę. Splunął krwią. Wzrok mu zmętniał. Ostatkiem sił wcisnął guzik. Rozbłysk mimo
przefiltrowania przez trzymetrowej grubości mury soboru oślepił agenta. W następnym ułamku
sekundy nie miało to już żadnego znaczenia. Pionek bije króla. Szach i mat.
Andrzej Pilipiuk

ANDRZEJ PILIPIUK
Urodził się 20 marca 1974 r. w Warszawie, absolwent archeologii UW. Praca magisterska
dotyczyła późnego średniowiecza i czasów nowożytnych na Ukrainie: "Stan i potrzeby badań nad
archeologią". Autor wielu opowiadań, m.in. znanych z "Fenixa" humoresek o egzorcyście-
amatorze Jakubie Wędrowyczu; Dorota Malinowska bierze je do swojej polskiej serii u
Prószyńskiego i S-ki. Nominowany za opowiadania do Śląkfy'97 i Zajdla'98; u nas opublikował
Andrzej moskiewską dark future "Szambo" ("NF" 7/97) oraz przejmujące opowiadanie o inkwizycji
"Scriptoris" ("NF" 3/98).
Ostatnio pracuje Pilipiuk nad powieścią SF "Norweski dziennik", dziejącą się u schyłku lat
osiemdziesiątych; jej bohater, dotknięty zanikiem pamięci młodzieniec o kocich źrenicach,
odkrywa swe pokrewieństwo z obcymi. W przedstawianej "Szansie" natomiast zajmują autora
problemy pasjonujące nas w "NF" bardziej niż kosmici - możliwe warianty polskiego losu
indywidualnego i zbiorowego, meandry wolności i niewoli, wielkości i upadku.
(mp)

SPOTKANIE Z

PISARZEM

Jakub Wędrowycz pogwizdując wesoło wskoczył do autobusu jadącego na dworzec. Z
kieszeni wyciągnął wymięty, wielokrotnie skasowany bilet i wpuścił go w szczelinę
kasownika. Na bilecie przybyło dziurek, a jedna jego część odpadła i została wewnątrz.
Było już dość późno, nad Warszawą zapadł ciepły sierpniowy zmrok.
Na następnym przystanku wsiadł wampir. Jakub rozpoznał go od razu. Zresztą nie było
to trudne. Wampir miał na sobie długi czarny płaszcz na czerwonej podszewce,
nienaturalnie bladą cerę i dziwnie wyglądające zęby. Jakub cofnął się odruchowo a jego
dłoń wsunęła się za pazuchę i namacała stalową linkę hamulcową zaopatrzoną w pętlę.
W autobusie było jednak sporo ludzi.
-Zaatakuję go to się na mnie rzucą - mruknął sam do siebie. - Trzeba czekać.
Przejechali sześć przystanków, po czym wampir przesiadł się do innego autobusu.
Egzorcysta przeskoczył zręcznie za nim. Przejechali jeszcze kilka przystanków i wysiedli

background image

na jakimś wygwizdowie. Koło wiaty wampir spotkał kilku kumpli. Jakub już miał
zaatakować, ale zawahał się.
-Przewaga sześć do jednego - mruknął - Trochę dużo. Trzeba będzie po jednym
szczypać.
Ruszył za nimi wzdłuż płotu jakiejś budowy. Niebawem zakręcili w ciemną uliczkę.
Sześć wampirów weszło do okazałego budynku podpartego kolumnami.
-Wydział Matematyki - przesylabizował Jakub napis na tabliczce koło drzwi. W drzwiach
stali jacyś dwaj wachmani, którzy zażądali akredytacji. Takowej nie posiadał przemknął
się od tyłu. Zgodnie z jego przewidywaniami natrafił na okienko od piwnicy. wślizgnął
się zręcznie do środka. W piwnicy stały jakieś metalowe beczki. Beczki miały
niepokojąco znajomy kształt. Jakub odszukał kontakt i zapalił sobie światło. No tak.
Przeczucie go nie myliło. W beczkach było piwo. Odbił pokrywę. Napój pozbawiony był
bąbelków, więc włożył do środka rękę i przez chwilę bełtał nią złocistą ciecz. Potem
przypiął się do rantu beczki i wypił duszkiem ze cztery litry. Rozejrzał się po piwnicy i
zauważył porzuconą przez kogoś szklankę.
-Trzeba kulturalnie - mruknął sam do siebie. - A nie tak z gwinta beczki obalać.
Dwie godziny później, gdy poziom płynu opadł o połowę a pod ścianą pojawiło się
jedenaście brzydko pachnących kałuż Jakub doszedł do wniosku, że wypadałoby zająć
się działalnością podstawową. Niezbyt sobie wprawdzie przypominał po co tu przyszedł,
ale ufał, że mózg włączy mu się w odpowiednim momencie samoczynnie. Właśnie
przeciągał się gdy zazgrzytał w zamku klucz. Egzorcysta zamarł w kącie. Do wnętrza
wszedł wysoki szczupły młodzieniec.
-O cholera - zaklął na widok rozbitej beczki. - Jakiś proletariat się wdarł.
Zapewne dokonałby jeszcze wielu interesujących spostrzeżeń, ale w tym momencie
Jakub trzasnął go od tyłu pokrywą beczki w głowę. Rozciągnął powalonego wroga na
podłodze. Sprawdził długość jego zębów, ale jak się okazało były zupełnie normalne. W
kieszeniach nie było nic nadzwyczajnego, ale na piersiach powalonego przyczepiono
plakietkę z napisem "Organizator".
-Chy! Przepustka - wydedukował egzorcysta.
Przypiął ją sobie do kurtki po czym pobrzękując pęczkiem kluczy ruszył w głąb budynku.
Wszedł po schodkach na parter. Natrafił na niedużą salę w której jakieś szczeniaki
suwały figurkami po makietach. Zaraz potem na korytarzu natknął się na chłopaka w
kolczudze, który podążał dokądś z kuszą malowniczo przewieszoną przez ramię.
-Sprzedaj - zagadnął Jakub.
Chłopak pokręcił przecząco głową i dopiero widok złotej piętnastorublówki go
zmiękczył. Egzorcysta zajrzał do kolejnej sali, gdzie jakiś człowiek mówił o czymś
otoczony przez gromadkę słuchaczy. Pod jednym z siedzących Jakub wypatrzył
odpowiednie krzesło. Podszedł i bezceremonialnie wyciągnął je.
-Co jest? - wściekł się słuchacz. - Oddawaj!
Jakub musnął palami identyfikator.
-Prezes kazał - zełgał.
Słuchacz ustąpił i przesiadł się na inne krzesło stojące pod ścianą.
W drzwiach Jakub obejrzał się jeszcze na przemawiającego. Ich spojrzenia spotkały się.
-Jakub? - zdziwił się prelegent.
Egzorcysta zaczął się zastanawiać. Skądś znał tę szczerą szeroką słowiańską twarz.
Chyba? Ależ tak. To wredne oblicze widniało na rozlepianych nocą w Wojsławicach

background image

listach gończych. Z kieszeni wyjął wymiętą ulotkę.

Za szkalowanie ojczystej ziemi,

a w szczególności rodzinnej wsi

Poszukiwany!

Andrzej Pilipiuk.

Żywy lub martwy, (najlepiej martwy).

Nagroda sto litrów samogonu!

Mieszkańcy wsi Wojsławice

Uniósł kuszę, ale przypomniał sobie że nie ma pocisków. Wybitny literat pomachał do
niego radośnie.
-Następnym razem grafomanie - warknął z nienawiścią Jakub.
Błysnął złotymi zębami i zatrzasnął drzwi. Wycofał się do piwnicy z piwem. Ogłuszony
zaczął przychodzić do siebie, więc związał go i zakneblował. Krzesło roztrzaskał o
ścianę. Zza cholewki kamasza wyjął bagnet i zręcznie wystrugał dziesięć bełtów.
-Prawdziwe osikowe drewno - mruknął. - Teraz się zabawimy.
Wszedł na piętro i przyszpilił do ściany ogłoszenie:

Uwaga! Wszystkie wampiry proszone są na naradę.

Piwnica nr. 06.

Przyczaił się za beczkami i czekał. Pierwszy wampir nadszedł po niespełna pięciu
minutach. Jakub położył bełt na prowadnicy i zwolnił spust. Kołek trafił prosto w serce.
Odciągnął zabitego za beczki i znowu czekał. Po godzinie liczba kołków zmniejszyła się
o osiem. Wyciągnął zwłoki przez okienko. Za budynkiem biegł wykop pod jakieś kable.
Ułożył w nim zabitych i staranie przysypał. Założył na beczkę pokrywę i wyciągnął ją
przez okienko.
-To na drogę - mruknął, choć nikt go nie pytał.
Tocząc beczkę przed sobą ominął budynek. Teraz dopiero zauważył rozpięty nad ulicą
transparent:

Polcon Warszawa 1999

-Ciekawe co to takiego ten Polcon - mruknął sam do siebie. - Sprawdzę musi w słowniku.
KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ANDRZEJ PILIPIUK OPOWIADANIA
ANDRZEJ PILIPIUK OPOWIADANIA 3
Andrzej Pilipiuk Weźmisz czarno kure rtf
Andrzej Pilipiuk, Lewandowski Konrad Rosyjska Ruletka
Andrzej Pilipiuk Jakub Wedrowycz
Andrzej Pilipiuk Pogotowie doc
Andrzej Pilipiuk Święty Mikołaj Spotyka Dziadka Mroza
Andrzej Pilipiuk Zamek
Andrzej Pilipiuk Okazja 2
Andrzej Pilipiuk Przeciw pierwszemu przykazaniu
Andrzej Pilipiuk Hochsztapler
Andrzej Pilipiuk Na rybki
ANDRZEJ PILIPIUK NAJWIĘKSZA TAJEMNICA LUDZKOŚCI
Andrzej Pilipiuk Zbrodnia Doskonała
Andrzej Pilipiuk Swinska rebelia (www ksiazki4u prv pl)
Andrzej Pilipiuk Głowica

więcej podobnych podstron