ANDRZEJ PILIPIUK OPOWIADANIA 3

background image

Andrzej Pilipiuk

Pogotowie

Jakub Wędrowycz dreptał w zadumie ulicami obcego miasta. Coś mu nie
pasowało. To chyba nie była Warszawa. W stolicy był już kilka razy. Nie umiał
powiedzieć co jest nie tak. Domy były niby podobne, ludzie też chodzili normalnie
poubierani, nawet mówili tym samym językiem...

- Kurde - skwitował. - Idę na dworzec, kupie bilet do Chełma i spróbuje

jeszcze raz od tamtej strony...
Przysiadł na skwerku i wyciągnąwszy z kieszeni piersiówkę pociągnął solidny łyk.
Nieoczekiwanie przed ławką na której siedział zatrzymała się karetka.

Skoraja pomoszcz - odcyfrował bezbłędnie czerwony napis cyrylicą

zdobiący bok pojazdu. Drzwi uchyliły się gościnnie.

- Zdrastwójte gospodin, wy by chotieli pojebać? - rozległo się nad jego

uchem.
Pielęgniarka miała na oko dwadzieścia lat. Nosiła biały fartuch coniebądź
rozpięty tu i ówdzie. Pod fartuchem też była ubrana - w pas do pończoch. I nic
poza tym.

- Wot te na! - krzyknął radośnie egzorcysta i wskoczył do środka.

Wewnątrz karetki jedna dziewczyna właśnie robiła reanimację metodą usta -
usta jakiemuś gogusiowi w garniturze, ale trzy pozostałe obdarzyły staruszka
szerokimi uśmiechami.

- Miniutoczku - egzorcysta wyciągnął z kieszeni paczkę podrabianej

ukraińskiej viagry i od razu połknął połowę tabletek.

- Muuu!!! - zawył jak wściekła krowa i rzucił się do dzieła.

Karetka chybocząc się na wszystkie strony pędziła przez miasto. Pierwszy
wyskoczył nagi biznesmen w krawacie. Potem pojazd opuściły skacząc w biegu
wszystkie trzy dziewczyny.

- Cholera - mruknął Jakub patrząc na pobojowisko.

Wszędzie poniewierały się podarte pończochy, fartuchy i inne części garderoby.
Pojazd ciągle jechał więc zajrzał do szoferki.

- Co je tak wymiotło? - zapytał szofera.

Ten nic nie odpowiedział. Wpatrywał się zdumiony w przyrodzenie egzorcysty
sterczące z rozporka... Wiele w życiu widział ale...

- A pal diabli - mruknął klient, dziewczyny uciekły to chodź ty. Jebat'

choczetsja - dodał po rosyjsku.
Kierowca porzucił swoje miejsce pracy i oddalił się kłusem.

- Ni to nie - wzruszył ramionami Wędrowycz. Schował ptaka do nogawki a

wystający kawałek umieścił w cholewie gumofilca. Kurtkę od ortalionowego dresu
jak się okazało podarł w całym tym zamieszaniu ale na podłodze poniewierała
się marynarka biznesmena. Ubrał się w nią z obrzydzeniem i wysiadł z pojazdu.

- Dobra a teraz na dworzec - warknął.

Coś poruszyło się w jego lewej cholewie ale przyładował kopa i ruchy ustały.

background image

Viagra powoli parowała i egzorcysta mógł już normalnie myśleć. Ruszył
spiesznym krokiem przez miasto. Niebawem otarł do dużego węzła drogowego.
Nie namyślając się wiele wszedł na asfalt. Przecież go nie rozjadą... Nie
przewidział ze te bardzo duże ciężarówki z przyczepami mogą mieć problemy z
hamowaniem...
W karetce pogotowia zagdakał interkom.

- Mengele? - rozległ się głos dyspozytora. - Jest coś dla ciebie. Facet z

wypadku, wpadł pod tira, jeszcze żyje ale...

- Się rozumie - uśmiechnął się lekarz. - Dwadzieścia procent dla ciebie.
- Trupiarz dalby dwadzieścia pięć...
- Ale on jest frajer, co byś zrobił gdyby jego klient przeżył? Gówno byś

dostał. A u mnie nie ma strachu...

- Też racja. Ale podnieś mi stawkę..
- Będzie trzeba to podniosę... Ja też muszę chłopakom dolę odpalać -

wyłączył mikrofon ucinając dyskusję. - Długo nie pociągnie. Duchołap gaz do
dechy - polecił kierowcy, - a ty Skórołapka, przygotuj sprzęt...
Denat w garniturze i gumofilcach leżał na poboczu. Kierowca tira robił mu
masarz serca.

- Żyje? - zafrasował się Mengele.
- Na to wygląda - powiedział kierowca. - Nie wiem jakim cudem, miałem z

80 na liczniku jak wylazł mi pod koła. Miotnęło nim ze dwadzieścia metrów...
Zderzak do wymiany...

- Spoko, teraz my się nim zajmiemy...

Załadowali egzorcystę na nosze i ruszyli z piskiem opon. Kierowca uruchomił
radio i rozpoczął negocjacje.

- Dom Pogrzebowy "Wesoła Wdówka"? Ile dacie za skórę? 1800? Mało...

"Ostatnia posługa"? Mamy dla was sztywniaka. 1700? wypchajcie się. "Uśmiech
losu"? Mamy truposza... Dwa tysiące? Ok. dorzućcie jeszcze dwie setki i jest
wasz... Załatwione - zwrócił się do szefa.

- Jak tam nasz ptaszek? - ten zwrócił się do Duchołapa.
- Jeszcze dycha... Sukinsyn. Może mu pavulonu strzyknąć?
- Szkoda dobrego środka. Zatkaj mu czymś gębę i po kłopocie.

Pielęgniarz spróbował ręką. Nieoczekiwanie zawył.

- Odgryzł mi palec pierdolony...
- W łeb go czymś ciężkim, zanim się obudzi! Z wypadku jedzie, nikt się nie

przyczepi do obrażeń...
Podwładny wyciągnął z szafki specjalnie naszykowaną cegłę i przyładował
leżącemu w głowę.

- Bez skutku, ciągle oddycha.
- Złam podstawę czaszki,. Co ty, pierwszy dzień jeździsz w pogotowiu?

Jakub dał się odwrócić... Pielęgniarz zdzielił o z całej siły tuż poniżej potylicy.
- Kurde - egzorcysta opędził się jak od komara.

- Nie skutkuje
- Siły nie masz, daj to mi.

Lekarz przeszedł na tył i własnoręcznie przydzwonił pacjentowi w czachę.

- No już nie wstanie - mruknął uspokojony.

background image

Jakub jakby wbrew jego słowom uniósł dłoń i zaczął przecierać zaspane oczy.

- Gdzie ja jestem? - rozejrzał się wokoło.
- W karetce - warknął Mengele. - Trzy - cztery, dusimy!

Przygnietli głowę Jakuba kawałem gumy. Płuca przestały pracować.

- Ufff - odetchnął Duchłoap opatrując nadgryziony palec.
- Sprawdź pracę serca - polecił drugi pielęgniarz. Rozerwali koszulę na

piesi leżącego.

- Nie oddycha ale serce bije!
- Bredzisz niemożliwe!
- Kaftan bezpieczeństwa, znowu się budzi!

Musieli zjechać na pobocze. Do okiełznania siły starca potrzeba było trzech
silnych mężczyzn. Viagra czyni cuda.

- Co z nim roimy? - zapytał Skórołpaka.
- Kroplówka - zadecydował lekarz.
- A co do środka? Formalina?
- Nie, za łatwo wykryć. Ale gdyby tak pół litra! Wódy! Z solą fizjologiczną.

Powie się że wykorkował z przepicia...

- Od pół litra?
- A coś ty myślał nieuku, żołądek rozkłada 90 procent alkoholu, Pół litra w

krwiobiegu to tak jakbyś 5 litrów wypił...
Dwadzieścia minut później zrobili kolejny postój.

- Ciągle oddycha ale serce nie bije - zameldował Duchołap.

Wspólnymi siłami wyciągnęli nosze z przywiązanym egzorcystą i zanieśli do
pobliskiego parku. Zaraz z brzegu znajdowała się sadzawka z fontanną.
Rozhuśtali i wrzucili nosze do wody. Schowały się całe.

- Ja ci pooddycham bydlaku - Mengele skakał o trupie pilnując aby w

żadnym miejscu nie wystawał na powierzchnię.

- A co panowie tu robią? - zagadnął przechodzący policjant.
- Wieziemy chorego cierpiącego na zakażenie gronkowcami - powiedział

Duchołap. - Skoczyła mu gorączka musimy natychmiast schłodzić bo
wykorkuje...

- Ale nie trzymajcie go za długo w wozie bo się zaziębi - zafrasował się

gliniarz.

- Spokojna głowa - Mengele przestał deptać ciało - Znamy się na tym, nie

pierwszyzna nam...
Po kwadransie wyciągnęli trupa z sadzawki.

- No wszystko w porządku - powiedział zadowolony Skórołapka badając

ciało stetoskopem. - nie oddycha, serce nie pracuje... Nie przyczepią się że
mokry?

- Pochmurno dzisiaj powiemy że na autostradzie deszcz padał - pouczył

go zwierzchnik. - Dobra wieziemy go, i tak dużo czasu zmarnowaliśmy...
Pięć minut później powrócił oddech. Trzy pary oczu spojrzały na lezącego z
nienawiścią

- Tu trzeba zastosować radykalne metody - mruknął kierowca.

Zatrzymał się w zaułku. W skrzynce z narzędziami znalazł się zwój miedzianego
drutu. Zaczepili o do trakcji tramwajowej.

background image

- No to raz dwa trzy - polecił Duchołap.

Przytknęli druty do skroni nieboszczka.

- Jasna cholera! - zawył egzorcysta szarpiąc się na noszach.

Zaraz jednak oklapł i zwiotczał.

- Dobra, już p o nim - ucieszył się lekarz. - Do prosektorium.

Wędrowycz otworzył jedno oko i popatrzył na niego po czym przezornie je
zamknął...

***

Dyżurny w prosektorium już czekał.

- Widzę że przywieźliście pięknego sztywniaka...
- Dwie stówy dla ciebie. Rano będą ci ze "Szczęśliwego trafu". Trochę

trzeba go będzie podmalować żeby się rodzina nie czepiała...
Na obu skroniach Jakuba widać były wielkie plamy kopcia po porażeniu prądem.
Dyżurny przełożył zwłoki na wózek i nakrył prześcieradłem.

- Nie mogliście jakoś delikatniej - skrzywił się.
- Cholernie żywotny był. Ledwo daliśmy radę - mruknął Duchołap. -

Robimy jutro grila. Może wpadniesz?

- Jasne... Gdzie tym razem?

Ciało przykryte całunem lekko drgnęło jakby nastawiło ucha.

***

Czterej konowałowie wracali z grila dużym fiatem. Wypili po kilka piw, prowadziło
im się bardzo dobrze, śpiewali sobie nawet momentami. Pocisk pancerfausta
uderzył w tył wozu i pojazd fiknął koziołka... Minutę później koło wraku
zatrzymała się wyjąc syreną karetka reanimacyjna. Jedyny świadek wydarzenia
był zachwycony szybkością z jaką służba zdrowia przyszła rannym z pomocą.
Zdziwiło o tylko że nieprzytomnych do pojazdu wrzucał tylko jeden zupełnie siwy
sanitariusz w gumofilcach...

- Co się stało? Mengele z trudem otworzył oczy.

Był we wnętrzu karetki reanimacyjnej. Jego kumple też powoli dochodzili do
siebie. Sylwetka za kierownicą wydała im się dziwnie znajoma.

- Mieliście wypadek, ale udało wam się przeżyć - powiedział sanitariusz

siedzący za kierownicą. - Ale nie bójcie się do kostnicy jeszcze daleka droga,
mamy masę czasu. No i parę rzeczy do obgadania. Tylko zjadę tu w bok do lasu
żeby nam nikt nie przeszkadzał...

***

Radiowóz zatrzymał się koło porzuconej karetki. Na boku pojazdu czerwienił się
piękny napis cyrylicą "skoraja pomoszcz". Dwaj policjanci wysiedli i podeszli do
pojazdu.

- No siostrzyczki, mamy was. Koniec kariery - wyższy zapukał w karoserię

pistoletem. - Wysiadka...

background image

Drugi szarpnął drzwi. Widok wewnątrz był naprawdę drastyczny. Przez chwilę
obaj czytali krwawy napis na ścianie.

- O kurde - młodszy policjant policjant szarpnął się do tyłu.
- E, lipa - powiedział jego szef. - Hannibal nie pisze się przez "ch".

A potem też zemdlał.

Koniec.

Andrzej Pilipiuk

Pola trzcin

Mały biały pałacyk stał w ogrodzie. Na krzewach nieśmiało pojawiały się

pierwsze liście. Wiosna pod Moskwą była chłodna... Wódz spoczywał na
szezlongu opatulony w koce. Wychudł przez ostatnie tygodnie i jego łysa głowa
przypominała czaszkę. Skóra opinała drżące dłonie niczym zbyt ciasna
rękawiczka. Z capiej bródki wypadały ostatnie włosy. Tylko skośne mongolskie
oczy patrzyły jak dawniej - chytrze i czujnie.

- Towarzyszu Lenin, uczyńcie mnie waszym następcą. - Kandydat na

nowego wodza, klęcząc na tarasie, pokornie ucałował rękę nauczyciela.

- Ech, Józwa - wymamrotał Włodzimierz Iljicz - przecież ty się nie

nadajesz... Ot, szaszłyki robisz świetne, wypić z tobą można, pogadać
przyjemnie, organizator też z ciebie niezgorszy. A, i jeszcze gdybym chciał kogoś
stuknąć po łbie, nie prosiłbym kogo innego. Ale wódz byłby z ciebie do niczego...

- Jak to? - Stalin udał, że płacze rzewnymi łzami.
- Starałeś się, trzeba ci przyznać. Pomysł z kołchozami i obozami pracy

był pierwsza klasa. Ale brak ci rewolucyjnej bezwzględności - wybełkotał Lenin. -
Za miękki jesteś... Nie, moim następcą zostanie Lew Dawidowicz.

- Trocki? - Na twarzy Stalina odmalowała się cała gama uczuć. Paskudne

to były uczucia. Lecz Wódz nic nie zauważył.

- Żeby rządzić Rosją, a w przyszłości całym światem, potrzeba naprawdę

twardej ręki. l serca jak kamień...

- Toż ja mam serce jak kamień - burknął Józef. A potem wstał z klęczek i

udusił Lenina poduszką.

* * *

background image

- Tfu! - Włodzimierz Iljicz wypluł dobrą garść dziwnego pyłu.

Coś go przygniatało, dusiło, odbierało oddech. Szarpnął się rozpaczliwie i z ulgą
strząsnął z siebie warstwę gleby. Na szczęście płytko zakopali.

- Co oni, żywcem mnie pogrzebali? - Klnąc otrzepywał się z piachu. -

Feliks Edmundowicz zrobi z nimi porządek. A zacznie od...

Odległe wycie szakala przerwało jego gniewną tyradę. Oderwał wzrok od

zakurzonej marynarki i rozejrzał się wokoło.

- Wot te na - wyszeptał. W jednej chwili zrozumiał, że tu, gdzie trafił, nawet

Dzierżyński nie zdoła mu pomóc...
Rozległe pole pokrywała warstwa ni to pyłu, ni to popiołu. Wszędzie dookoła ziały
dziesiątki dołów podobnych do tego, z którego on sam się wygrzebał. Niektóre
były głębokie, wyraźnie świeże, inne dawno już zasypał niesiony wiatrem pył.
Nad pustynią wisiało upiorne, ciemnopurpurowe niebo. Gigantyczny żuk toczył
po nim czerwoną kulę.

- Przecież nie ma życia pozagrobowego? - zdziwił się Wódz. - Ki diabeł?

A. jasne. To robota Stalina, musiał mi jakiegoś świństwa do jedzenia dosypać.

Uszczypnął się w ramię. Zabolało jak cholera. Potarł czoło dłonią, aby

zebrać myśli. Jego palce utknęły w czymś dziwnym, ale znajomym. Obmacał
pospiesznie czaszkę.

- Mam włosy! - ucieszył się. - Odrosły... A lekarze mówili, że syfilis

powoduje trwałe wyłysienie.
Zaraz wszakże ponownie popadł w zadumę.

- Mówili, że do końca życia nie odrosną - westchnął.
- Czyli jednak nie żyję. Stalin ścierwo, to jego robota... Tylko gdzie ja u

licha jestem? Niebo to chyba nie jest, piekło też nie. Ech. on by pewnie wiedział,
kształcił się w seminarium. A polazł gdzieś, akurat kiedy jest potrzebny! Pewnie
żyje sobie sukinsyn i może nawet, cholera, wodzem zostanie - rozżalił się. - A jak
pomyślę, że mogłem go posłać przodem, żeby drogę przebadał...

Wycie szakala rozległo się teraz znacznie bliżej. Wódz obmacał kieszenie

w poszukiwaniu jakiejś broni, ale nic nie znalazł.

- Niech to szlag! - zaklął. - Dupy wołowe ci towarzysze z politbiura! Mogli

mi dać chociaż nóż albo pistolet na drogę w zaświaty. Tylko wrócę na ziemię, już
ja im pokażę. Ruski miesiąc popamiętają...
Wycie się urwało, a w półmroku zamajaczyła czyjaś sylwetka. Przybysz wyglądał
na człowieka, tylko głowę miał jakby wilczą.

- Jestem w Egipcie - ucieszył się Włodzimierz Iljicz. - A może raczej w

egipskich zaświatach... - Wiadomości, które w szkole nauczyciel wbijał mu linijką
po łapach, stopniowo się przypominały.

- Witaj, synu - odezwał się psiogłowy.
- Anubis? - zgadł ożywieniec.
- Owszem. - Strażnik krainy zmarłych wyciągnął skądś kajet. - Imię,

nazwisko, zawód?

- Włodzimierz Iljicz Ulianow - przedstawił się Lenin - zawodowy

rewolucjonista, dziennikarz...

- Źródła utrzymania?
- Mamusia mi przysyłała, a jak się nieboszczce zmarło - tu uronił fałszywą

background image

łzę - brałem pieniądze od Stalina.

- Czyli osobiście nie pracował? - Dłoń z piórem zawisła nad

kwestionariuszem.

- No skąd! Jak się robi rewolucję, to nie ma człowiek czasu na głupoty.
- Zawód lub stanowisko?
- Skoro nie pracowałem, tylko z zasiłku żyłem bezrobotny chyba... A

ostatnio przywódca światowego proletariatu.

- Co to jest „proletariat”? - padło pytanie. W mózgu Lenina zapaliły się

ostrzegawcze lampki.

- Wiesz co? Wpisz zawód: faraon - powiedział - To dużo uprości.
- Faraon? Sprawdzimy... - Anubis naskrobał coś w kajecie. - Wyznanie?
- Marksista.

Psiogłowy wytrzeszczył oczy. Potem sprawdził w kieszonkowym leksykonie
religii.

- Nigdy nie słyszałem o takiej wierze...

Lenin zrozumiał, że chyba palnął gafę.

- Jak każdy faraon zmuszałem ludzi by cześć oddawali przede wszystkim

mnie - uściślił.

- Znaczy się, bóg?
- Boga nie ma - odruchowo odpowiedział Wódz. -To znaczy

chrześcijańskiego nie ma - postanowił się podlizać.

- Przykro mi, ale wedle naszych danych jest. - Strażnik zamknął zeszyt.
- To czemu tu trafiłem?
- Bo zostałeś zmumifikowany. Każdy zabalsamowany, jeśli nie jest

chrześcijaninem, trafia do nas... Na sąd Ozyrysa trzeba iść w tę stronę. -
Wskazał dłonią jakieś budowle majaczące na horyzoncie. - Po drodze są
oczywiście pewne próby i pułapki, ale jako faraon - uśmiechnął się sarkastycznie
- z pewnością sobie poradzisz. W razie czego sprawdzaj w „Księdze umarłych”.

- A jeśli nie zdam? - Chytre oczka zamrugały.
- Karą jest naturalnie ostateczne zatracenie ciała i duszy w jeziorze

płomieni - wyjaśnił Anubis i powoli rozpłynął się w powietrzu.
Lenin pogrzebał po kieszeniach, ale „Księgi umarłych” oczywiście nie znalazł.

- Kolejny punkt ujemny dla chłopaków z politbiura - warknął, a potem

zamyślił się głęboko. Warto by jakoś dać znać na ziemię, żeby dosłali mu
potrzebne instrukcje. Tylko jak?

* * *

Wódz przeklinając na czym świat stoi człapał ubitym traktem. Po drodze

co jakiś czas mijał szyby wydrążone w skale. Zajrzał do kilku. Głęboko, głęboko
pod ziemią, wewnątrz wielkiej jaskini przetaczały się ogniste fale... Budowle na
horyzoncie ogromniały z każdym jego krokiem.

- Pułapki? - mruknął rozeźlony. - A to się wpakowałem.
- Jak śliwka w kompot - powiedział ktoś za jego plecami.

Lenin odwrócił się na pięcie. Stojąca przed nim istota przypominała człowieka,
tylko głowę miała inną.

background image

- Hmmm, podobny jest pan do Anubisa, ale sądząc po godnej postawie... -

Włodzimierz Iljicz na wszelki wypadek wolał się znowu podlizać.

- Jestem Set - przedstawił się przybysz. - Bóg chaosu, wojny, destrukcji,

pan zachodniej pustyni...

- Bardzo mi miło, jestem...
- Wiem. I wiem, co narozrabiałeś na ziemi. Ale nie przejmuj się, twoja

postawa życiowa i poglądy budzą moją najżyczliwszą aprobatę.

- Miło mi to słyszeć. - Wódz odetchnął z ulgą.
- Mamy wspólny problem. Cholernie byś mi się tu przydał, ale bez

znajomości haseł nie przejdziesz przez bramy...

- Anubis wspominał coś o „Księdze umarłych”...
- Masz. - Bóg wręczył mu zwój papirusu. - Nagniemy trochę przepisy. Ale

nie mów nikomu, od kogo dostałeś...

- Jasne. - Lenin uśmiechnął się z wdzięcznością. -Tylko jak to odczytam?

Nie znam hierogłifów...
Ale Seta już nie było. Włodzimierz Iljicz zajrzał do zwoju i zarechotał w duchu.

- No, to rozumiem - powiedział. - Wreszcie komuś chciało się chwilę

pomyśleć.
Papirus dostał w wersji rosyjskojęzycznej.

* * *

Lenin pchnął pięknie rzeźbione dwuskrzydłowe drzwi i wkroczył do sali

podwójnej prawdy. Jej centralny punkt stanowiła wielka waga. Wokoło
zbudowano trybuny. Siedziała tam cała masa dziwnych istot. Przy wadze krzątał
się jakiś typek z głową ibisa. Sprawdzał działanie mechanizmu.

Urządzenie chyba od dawna nie było używane, bowiem na szalkach leżała

gruba warstwa kurzu. Anubis gawędził z jakąś nieletnią kicią ubraną w bardzo
przejrzystą halkę. Dziewczyna miała na głowie opaskę, a za nią wpięte jedno
strusie pióro.

„Ale lalunia” - pomyślał Wódz. - „Zważywszy na jej strój, można by sądzić,

że wyzbyła się burżuazyjnych przesądów...”

Pogładził się z zadowoleniem po odrośniętej czuprynie. Z tego co

pamiętał, w młodości był niezłym przystojniakiem, te lekko mongolskie rysy
twarzy robiły wrażenie na towarzyszkach rewolucjonistkach. Skoro włosy odrosły,
to może i inne części ciała zjedzone przez syfilis będą działały jak trzeba? I naraz
poczuł, jak młodzieńcza energia napełnia jego lędźwie.

Opodal wagi stał złocisty tron, chwilowo pusty. W kącie siedziało coś

dziwnego, paskudna krzyżówka hipopotama i krokodyla... Na szczęście ktoś
przykuł bestię do ściany grubym złotym łańcuchem.

- Jakim cudem tu dotarłeś? - zagadnął psiogłowy, podchodząc do

Włodzimierza Iljicza.

- Pokonałem wasze pułapki.
- No i jak, gotów?
- Jasne. A co tu się będzie działo?
- Sąd Ozyrysa. Zważymy twoją duszę i ocenimy, czy wolno ci powędrować

background image

na pola trzcin, czy nie...

- Jak można zważyć coś, czego nie ma? - zdumiał się podsądny. - Pola

trzcin? - upewnił się.

- Owszem. To kraina mlekiem i miodem płynąca, gdzie dni pędzi się na

rozkosznym trudzie siania i zbierania plonów. Wszyscy pracują od rana do
wieczora we wspólnym wysiłku...

- I ja niby mam...
- Jeśli przejdziesz sąd. - Psiogłowy, jak na gust Lenina, zbyt często

ironicznie się uśmiechał.

- To pomyłka! - zaprotestował Wódz. - Przecież nie po to wymyśliłem

kołchozy, żeby dać się w czymś podobnym zamknąć!

Anubis zmarszczył nos z dezaprobatą.
- Ale jeszcze jedno, kim jest ta cizia? - Włodzimierz Iljicz spojrzał na

kobietę z piórem. - Aktoreczka jakaś z kabaretu, czy kokota?

- Nie bluźnij! - warknął strażnik. - To bogini sprawiedliwości, Maat.

Lenin zrozumiał, że znowu paskudnie podpadł. Zaklął pod nosem i w panice
zaczął sobie przypominać, czego nauczył się na studiach prawniczych.

* * *

Zabrzmiał złoty gong i na tronie zmaterializował się władca Krainy

Zmarłych. Długą chwilę panowało milczenie, wszyscy patrzyli na rewolucjonistę
wyczekująco.

- Wyjmijcie mu duszę - polecił wreszcie Ozyrys. Bóg Tot wyciągnął tylko

rękę i już trzymał w niej serce Wodza.

- O kurde? - zdziwił się Włodzimierz Iljicz, spoglądając na swą pierś.

Tot położył narząd na szali. Teraz do wagi podeszła bogini Maat. Wyjęła zza
przepaski pióro i umieściła je na drugiej szali.

- Eeee? - zdziwił się Wódz. - Chyba wam kociołek nie gotuje -

zasugerował niepoczytalność składu sędziowskiego. - Przecież serce zawsze
będzie cięższe od puchu.
Waga pokazała to, co było do przewidzenia.

- Winny - orzekł Tot.

Lenin pospiesznie zajrzał do papirusu.

- Diabli nadali, przegapiłem mowę obrończą. - Teraz dopiero połapał się,

co powinien był zrobić.
Ozyrys patrzył na Lenina zaciekawiony.

- Nie wygląda na jakiegoś wielkiego drania - powiedział wreszcie. -

Odczytajcie, co tam napisane...
Anubis rozerwał serce i zajrzał do środka.

- Obalenie legalnej władzy, rabunek miliardów rubli w złocie, obrócenie

150 milionów ludzi w niewolników, zlecenie likwidacji 30 milionów takich, którym
się to nie spodobało...

- Hmm... Zaludnienie ziemi musiało wzrosnąć ostatnimi czasy - zauważyła

bogini Maat.

- Czy masz coś na swoją obronę? - zapytał Ozyrys oskarżonego.

background image

- Byłem faraonem...
- Do tego nielegalne posługiwanie się tytułem - mruknął psiogłowy.
- To tylko kwestia nazewnictwa - zaprotestował Włodzimierz Iljicz - może u

nas to się inaczej nazywa, ale faraonem byłem. I to znakomitym. Co należy do
obowiązków władcy? - Powiódł wzrokiem po zgromadzonych. - Wyrwałem mój
lud z ręki ciemięzcy i sam go uciemiężyłem, zakończyłem krwawą wojnę i zaraz
wszcząłem kilka kolejnych. To prawo wodza prowadzić wojny - uśmiechnął się
triumfalnie. - Nakładałem podatki, i to najwyższe na świecie. Piramid ani świątyń
budować nie nakazałem, ale rozwalanie tysięcy cerkwi też łatwe nie było...

- Starczy - burknął Ozyrys. - Wrzućcie go do jeziora płomieni...
- Chwileczkę, braciszku - odezwał się jakiś głos. Set zmaterializował się

koło wagi. - Co ci się znowu nie podoba?

- Faraon uzurpator Ulianow - uśmiechnął się krzywo władca zaświatów.
- Jak rozumiem, wszyscy faraonowie zażywający rozkoszy na polach

trzcin objęli swoją władzę legalnie? Świetny dowcip, muszę go opowiedzieć takiej
na przykład królowej Hatszepsut...

- Zniewolił kilka narodów - zaprotestowała bogini Maat.
- Moja droga, pokaż mi faraona, który nie prowadziłby wypraw przeciw

Libijczykom, Kuszytom, a nawet Palestynie... Może nie wszystkim udało się
samo zniewolenie, ale plany mieli ambitne...

- No ale 30 milionów ofiar? - zaprotestowała.
- Kociaczku śliczny, sama mówiłaś, że ludność ziemi radykalnie wzrosła.

Za dawnych czasów wystarczyło zabić tysiąc wrogów, by rozgromić całą armię,
teraz trzeba dziesiątki milionów posłać do piachu, żeby ludzie w ogóle to
zauważyli. Dobrze mówię? - zwrócił się do Lenina.

- W rzeczy samej. Niektórzy, zwłaszcza za granicą, nie wierzyli nawet, że

tylu wykończyliśmy... - zapewnił Wódz.

- Sami widzicie, faraon całą gębą... - podsumował Set.
- Ręczysz za niego? - Ozyrys spojrzał na brata.
- Oczywiście. - Bóg destrukcji uśmiechnął się promiennie. - To przecież

mój wyznawca!

* * *

Józef Wissarionowicz Stalin wygrzebał się z lessowego pyłu. Przetarł

załzawione oczy i wykaszlał z pół kilograma ziemi.

- Gdzie ja jestem? - wymamrotał i rozejrzał się wokoło.

Spoczywał na rozległym polu pokrytym tysiącami dziur. Po szkarłatnym niebie
gigantyczny żuk toczył czerwoną tarczę słoneczną.

- A niech mnie - mruknął. - I po jaką cholerę kazałem się zmumifikować?

Wstał i otrzepał mundur. Sprawdził wiszącą na piersi samotną gwiazdkę
Bohatera Związku Radzieckiego. Od razu spostrzegł, że zamiast ze złota odlano
ją z tandetnego plastiku.

- Beria, ty złodziejskie nasienie, czekaj, tylko wpadniesz w moje ręce!!! -

zacisnął kułaki.
Na horyzoncie majaczyły jakieś konstrukcje, więc ruszył w tamtą stronę. Baraki,

background image

druty kolczaste, wieżyczki strażnicze...

- Zupełnie jak u nas na budowie kanału Biełomorskiego - uśmiechnął się. -

Zatem i tu żyją komuniści. To dobrze, z komunistami zawsze można się
dogadać...

Idąc wzdłuż płotu dotarł do furki. Pchnął ją i wszedł na teren obozu. Po

wewnętrznej stronie ogrodzenia stała budka wartownicza. Siedział w niej jakiś
człowiek w postrzępionym waciaku i studiował „Księgę umarłych”.

- Mogę wejść? - zagadnął ożywieniec.
- Jasne. - Wachman odłożył zwój. - Co za niespodzianka, nasz wódz i

nauczyciel we własnej osobie! - rzekł z podziwem na widok gościa. - Proszę iść
tą ścieżką, do tego baraku tam - wskazał coś w rodzaju stodoły ozdobionej
czerwoną gwiazdą. - Lenin oczekuje.

- Lenin? - ucieszył się Józef Wissarionowicz. - To on też tu jest?
- Oczywiście - uśmiechnął się strażnik. - I to od bardzo dawna.

W jego głosie było coś znajomego. Stalin spojrzał mu w twarz pokrytą bliznami
po odmrożeniach.

- Czy ty czasem nie jesteś...?
- Jasne. Widzę, że sobie przypominasz, sam mnie zesłałeś do łagru.

Nawiasem mówiąc zresocjalizowałem się tam do tego stopnia, że wyciągnąłem
nogi.

- To kto cię zmumifikował? - zdumiał się wódz.
- Dziadek Mróz, a konkretnie wieczna zmarzlina pod linią kolejowa do

Norylska. No już, biegnij, przecież na ciebie czekają.
Stalin się zadumał. Przeczuwał pewne problemy... Poszedł ścieżką i pchnąwszy
drzwi wszedł do szopy. Wnętrze wyglądało znajomo. Zupełnie jak sala trybunału
orzekającego. Stół nakryty zielonym suknem, trzy karafki, trzy szklanki, trzy
krzesła. Czerwony goździk w wazoniku. Tylko portret wiszący na ścianie był inny.
Zamiast Lenina przedstawiał jakiegoś kolesia z łbem dziwnego bydlęcia. Za
stołem siedzieli jacyś dwaj goście, trzecie krzesło było puste. Pierwszy wyglądał
jak Dzierżyński, tylko miał wszystkie zęby z przodu. Drugi przypominał Lenina,
ale był imponująco kudłaty.

- Imię i nazwisko? - zażądał włochacz.
- Wołodia! - wykrztusił Stalin. - Towarzyszu, czego się wygłupiacie? Co

wy, nie poznajecie mnie? Ale piękna fryzura. To peruka czy włosy wam odrosły?

- Ty się Józek, Wodzowi nie podlizuj - odezwał się ten drugi. - Poznaliśmy

cię łachmyto, ale procedura musi być zachowana.

- Jaka znowu procedura?
- Trafiłeś do ośrodka dla zmartwychwstańców. Zanim bogowie zadecydują

o waszym losie, robimy wstępną selekcję...

- Jacy znowu bogowie? - zdziwił się przybysz. - Przecież Boga nie ma.
- Jest. Nazywa się Set. - Włodzimierz Iljicz z szacunkiem wstał i ukłonił się

przed portretem wiszącym na ścianie.

- Zaraz, zaraz i dużo macie...
- Nietrudno policzyć. Z samej Kołymy przez dwadzieścia lat waliły tu dzikie

tłumy. Skierowaliśmy ponad osiem milionów komunistów do kołchozów na
polach trzcin - powiedział z dumą Lenin. - A konkretnie trafili tam wszyscy, którzy

background image

uważali, że ja byłem dobrym ojczulkiem rewolucji, a ty, Józwa, spieprzyłeś
wszystko. Ci, którzy we mnie nie uwierzyli, do piachu.

- A co z tymi, którzy twierdzili, że ja byłem dobry, a łagry to robota Jagody,

Jeżowa i Berii? - zainteresował się podsądny.

- Ci poszli do jeziora płomieni. - Dzierżyński uśmiechnął się drapieżnie. -

Sam rozumiesz. Lenin dobry, Stalin zły... A ze złymi nie należy się patyczkować.

- Feliksie Edmundowiczu, no co wy? Pogadajmy jak przyjaciele.

Towarzysze...

- Guś kabanu nie towariszcz! - ryknął Dzierżyński. - Nie dość, że mnie

wykończyć kazałeś, to jeszcze w gazetach pisali, że zawał serca miałem! A
obdukcja co wykazała? Samobójstwo trzykrotnym strzałem w potylicę, do tej pory
się ze mnie śmieją!

- Przyjaciele, wybaczcie! - Stalin padł na kolana.
- Ależ oczywiście. Nie będziemy wredni. - Lenin rozciągnął usta w

szerokim uśmiechu. - Twoje winy puścimy w niepamięć. Jednakże sam
rozumiesz, że wódz może być tylko jeden. A zresztą, czy to nie ty napisałeś, że
wrogowi można wprawdzie wybaczyć, ale profilaktycznie należy go potem
zlikwidować...
Stalin zrobił się blady jak ściana.

- Co ze mną zrobicie? Zabijecie umarłego?!
- Nie, wyślemy cię do jeziora płomieni... Wedle dostępnych nam danych,

łączy się ono z prawosławnym piekłem, więc, można powiedzieć, trafisz gdzie
twoje miejsce - rzekł Feliks Edmundowicz.

- Jak to, ateistę do piekła?! - zdumiał się Stalin. - Mam tu pewne

wątpliwości natury teologicznej. Jak wiecie, studiowałem w seminarium. A więc z
racji mojego wykształcenia...

- Szczegóły wyjaśnią ci na dole. - Włodzimierz Iljicz uciszył go gestem.

A potem nacisnął dzwonek. Do wnętrza weszli czterej łagiernicy. Musieli
otrzymać instrukcje już wcześniej, bowiem bez słowa obalili więźnia na ziemię i
wykręciwszy mu ręce, spętali drutem. Pośrodku obozu znajdował się szyb
nakryty metalową zapadnią. Ustawili na niej wodza. Kat położył dłoń na wajsze
zwalniającej blokady.

Józef Wissarionowicz przetoczył przerażonym spojrzeniem po placu i

teraz dopiero spostrzegł rozpięty pomiędzy barakami transparent:

TYM RAZEM NA ZBUDOWANIE KOMUNIZMU MAMY CAŁĄ WIECZNOŚĆ

- Gówno! I tak wam się nie uda! - wrzasnął.

Klapa szczęknęła mu pod nogami. Lenin się nie pomylił. Resztę wątpliwości
teologicznych wyjaśniono Stalinowi na dole.

KONRAD LEWANDOWSKI I ANDRZEJ

background image

PILIPIUK

ROSYJSKA RULETKA

Redaktor naczelny Obleśnych Nowinek wyjechał akurat na urlop, więc przybyły z
ulicy młodzieniec o wyglądzie przeuczonego wiecznego studenta, z rodzaju tych,
co to w kółko zmieniają wydziały i nie mogą poprzestać na jednym ani nawet
trzech fakultetach, został skierowany do jego zastępcy. Z równym skutkiem
mógłby zostać wysłany na rozmowę ze ślepym o kolorach. Zastępca, pucołowaty
człowieczek w drucianych okularach, z bokobrodami, był bez wątpienia
wytrawnym potakiwaczem, jakich wielu wyprodukowała świeżo miniona epoka
PRL-u, jednak rozmowa z interesantem zdecydowanie przerastała jego
możliwości intelektualne. Zwłaszcza że wisiało nad nim widmo podjęcia
samodzielnej decyzji.

- Może zaproponuje pan listę tematów, którymi chciałby się pan zająć? My
rozpatrzymy i damy odpowiedź...

- A jakich tekstów potrzebujecie? - Młody człowiek zdecydowanie odmawiał
okazania zrozumienia dla kompetencyjnej męki zastępcy naczelnego.

- Ma pan coś gotowego?

- Nie. Napiszę artykuł na wskazany temat - tłumaczył cierpliwie
młodzieniec.

- Na każdy?

- Tak.

Pełniący obowiązki naczelnego ciągle nie rozumiał.

- Ale o czym chciałby pan pisać?

- A czego w tej chwili potrzebujecie?

- No, ale co chciałby pan nam zaproponować, panie...

-Tomaszewski . RadosławTomaszewski ...

- Skoro nie wie pan, co pan chce napisać... - Zastępca zmarszczył niskie
czółko, omal mu druciane bryle nie spadły. Powoli zaczynał dochodzić do
wniosku, że ma do czynienia z sabotażystą nasłanym przez konkurencję.

background image

- Szukam pracy. - Młodzieniec zaczął z innej beczki.

-Aaa , to trzeba było tak od razu! Nie mamy wolnych etatów.

- Dlatego chciałbym zacząć od stałej współpracy. Czy macie
zapotrzebowanie na jakiś temat?

- Nasi dziennikarze sami szukają tematów - odrzekł wyniośle zastępca
naczelnego.

- Myślałem, że je wymyślają...

- Co proszę?

W tym momencie postanowiła interweniować sekretarka, przysłuchująca
się rozmowie przez szparę w uchylonych drzwiach. Weszła do gabinetu i zaczęła
coś szeptać szefowi do ucha. DoTomaszewskiego dotarły słowa "stażysta",
"egzorcyzmy" i "lubelszczyzna".

- Tak, ale przecież tamten nie wrócił... - zaoponował zastępca redaktora
naczelnegoObleśnych Nowinek i w tym momencie w jego oczach zapłonął
wreszcie błysk inteligencji. On i sekretarka jak na komendę spojrzeli
naTomaszewskiego i uśmiechnęli się czarująco...

Drzwi ozdobione sugestywnym napisem WITAMY W KRAINIE, GDZIE OBCY
ZGINIE otworzyły się ze zgrzytem nigdynieoliwionych zawiasów. Jakub oderwał
mętne spojrzenie od kufla z perłą i popatrzył w stronę wejścia. W drzwiach
stanęła wysoka sylwetka odziana w mundur rosyjskiej kawalerii z pierwszej
wojny światowej.

Jakub rozpoznał we wchodzącym swojego druhaSemena . Posunął się kawałek,
robiąc miejsce na ukradzionej z parku ławce. Stary kozak zmrużył oczy
podrażnione dymem papierosów najpośledniejszego gatunku.

Wnętrze knajpy, jak zwykle w dzień targowy, wypełniał tłum ludzi. Jedni oblewali
udane interesy, inni przepijali zarobione pieniądze. Ci, którym handel poszedł
kiepsko, pili na zeszyt. Teraz, trochę po północy towarzystwo osiągnęło
odpowiedni stopień napojenia. Ajent za ladą z zadowoleniem liczył zyski. Tego
dnia naprawdę poszaleli. Z płynnego towaru został mu tylko denaturat i
truskawkowapryta na siarce.

Semen z rozmachem klepnął koło Jakuba i wydobył zza pazuchy słoik po
ogórkach. Przyjaciel ostrożnie przelał mu połowę zawartości swojego kufla.

- Co cię sprowadza? - zapytał.

background image

- Ano, dwie sprawy. - Przybysz zdjął papachę i otarł rękawem czoło. - Duża
i mała.

- No to zacznij od dużej - uśmiechnął się egzorcysta, pociągając łyk piwa.

Kozak też zwilżył gardło.

- Kudłacz znowu wlazł w szkodę - powiedział. - Ludziska ze Starego
Majdanu cię szukali w tej sprawie.

- A ja, widzisz, tu na trochę zakotwiczyłem - powiedział Jakub. - Od czasu
do czasu trzeba nerki popłukać...

- Kotwiczysz w tej knajpie już trzeci dzień - mruknął kozak. - Co zamierzasz
z tym zrobić? O kudłaczu mówię...

- A co, beze mnie sobie nie poradzili?

- Pogonili go pochodniami, ale zaszył się w lesie i pewnie jeszcze wróci.

Egzorcysta kiwnął głową.

- Przelazłsukinkot przez wąwóz. Małpy nie upilnowali.

- Nie wiem, dawno nie zaniosło mnie do Dębinki - mruknąłSemen . - Nie lubię tej
krainy latających siekier.

- A czego ode mnie chcą? - Jakub znowu stracił wątek..

- Chcą, żebyś wykończył kudłacza. Kilkaset złotych zebrali na nagrodę dla
ciebie. No i balanga będzie jak zwykle. Stawiają napoje.

Brwi egzorcysty uniosły się z uznaniem.

- Znaczy, bardzo im za skórę zalazł - mruknął. - Jakie straty?

-Josifowi poszalał na plantacji truskawek. Z ćwierć hektara wydeptał, ile
zeżarł, trudno powiedzieć. Markowirozpierniczył tartak. Przeszedł po suszącej się
tarcicy, dwadzieścia metrów sześciennych dechy diabli wzięli. Na opał to się już
tylko nadaje. Tomaszowi wlazł do stodoły. Zeżarł coś z pięć metrów kartofli,
wysuszył zacier z beczki i rozwalił aparaturę. Pawłowi ze spichrza wyżarł ze trzy
worki owsa, a potem jeszcze rozdeptał warchlaka... U mnie czochrał się o traktor.
Będę musiał kupić nowy... O przewróconych płotach nie wspomnę... Zniszczenia
tak czy siak wielkie.

background image

Wędrowycz kiwnął ponuro głową. Strasznie mu się nie chciało wychodzić z
knajpy.

- A u ciebie - dorzucił kozak - jabłonkę złamał i część śliwek poobrywał.
Zielonych. Może mu zaszkodzą?

- Kudłacze mają odporność na różne takie - powiedział Jakub. - Pamiętam,
jak kiedyś taki oskubał dwie grusze z owoców i popił surową wodą. Człowieka by
zabiło, a on dwa dni potem raczył się jeszcze chmielem z plantacji i też nic.
Żołądek jak koza. Nawet gazety z kiosku potrafi wyżreć, jak go głód przyciśnie.
Więc chcecie, żebym go skasował?

- Tak.Miszczuk nawet wspominał, że ci pancerfausta użyczy.

- E... - machnął ręką egzorcysta. - Zrobię tradycyjnie. Dawno nie było
okazji, to trzeba z honorem pójść. Tak jak za ojców to robiono. Dzidą i szabelką...

Semen skinął głową.

- Takaż i moja wiedza - powiedział. - I ludziska też tak myślą, dlatego
wynajęli ciebie, boJózwa chciał iść z pepeszą... Ale mu nie dali.

- Znam tę jego pepeszę - uśmiechnął się Jakub. - Pamiętam, jak poszedł z
nią na dzika. Ledwo go wtedy odratowali. Wpakował cały talerz amunicji, a ani
jeden pocisk nie trafił do celu... A ta druga sprawa?

- Facet do ciebie przyjechał. Z Warszawy.

Brwi Jakuba uniosły się w lekkim zaskoczeniu.

- A on niby kto? - zapytał. - Klient czy może pacjent?

- Ani to, ani to. Mówił, że dziennikarz czy jeszcze nie dziennikarz. Sam
wiesz, że ja tego miejskiego akcentu nie trawię. Nie szło po prostu wyrozumieć.

- I co on? Poszedł w diabły?

- Nie. Najpierw robił zdjęcia we wsi, ale go pogonili, a teraz czeka na
ganku, aż wrócisz.

- No cóż. W takim razie trzeba iść - mruknął Jakub, wstając zza stolika.

Dopił piwo i trzasnął kuflem o ścianę. Na szczęście.

- Barman! - zakrzyknął.

background image

- Jestem ajentem - jęknął ajent zza lady. - Tyle razy cię, Jakub, prosiłem...

- Konia!

W pięć minut później osiodłana chabeta czekała przed lokalem.Wędrowycz
zręcznie wskoczył na siodło i pokłusował w ciemność.

Klacz, uderzona w boki obcasamigumofilców , zręcznie przeskoczyła płot i
opadła na podwórze. Jakub zeskoczył z siodła. Nieznajomy siedział na ganku.
Drzemał wyraźnie. Staruszek uśmiechnął się lekko, wyciągnął zza paska
odrapany rewolwer i strzelił dziennikarzowi nad uchem. Ten poderwał się, a
widząc przed sobą uzbrojoną postać w czarnej esesmańskiej kurtce, przeżegnał
się odruchowo.

-Hy , znaczy, religijny człowiek - mruknął Jakub.

Gość, otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, wyciągnął dłoń na
powitanie.

- Jestem RadosławTomaszewski ...

- A ja jestemWędrowycz , JakubWędrowycz - oświadczył gospodarz z
godnością.

Złapał gościa za rękę, uścisnął, a potem odwrócił ją grzbietem do dołu i
popatrzył na linie.

-Hy . Ciekawe rzeczy tu napisane. Ale to i owo trzeba by poprawić -
mruknął... - Najlepiej brzytwą albo kawałkiem szkła...

- Napisałem list, że przyjadę.

- A, list - mruknął egzorcysta. Z kieszeni wydobył strasznie pomiętą
kopertę. Była jeszcze ciągle zaklejona. W cholewy buta wyciągnął bagnet i
rozpruł ją artystycznie. Przez chwilę wpatrywał się w równe rządki liter.

- To znaczy twój list? - Pokazał papier przybyszowi.

- Nie, to z urzędu skarbowego. -Tomaszewski rzucił okiem na blankiet. - Tu
piszą, że przyślą policję.

- A niech spróbują. - Egzorcysta rzucił papier na ziemię i jął przeszukiwać
kieszenie. Niebawem znalazł kawałek następnego pisma.

- To chyba był twój - mruknął. - Dobry papier do skrętów. Cholera, chyba
zapomniałem wcześniej przeczytać... Najlepiej opowiedz własnymi słowami. I nie

background image

stójmy tak. - Nacisnął klamkę otwierając drzwi.

Z wnętrza domu powiało wonią dawnoniepranych skarpetek, ogryzionych
kości, rdzy oraz myszy. Jakub zapalił światło i myszy uciekły. Reszta została na
miejscu, chociaż skarpetkom niewiele brakowało, by pobiec śladem gryzoni.

- To jaka gazeta cię nasłała? - zagadnął gospodarz.

- TygodnikObleśne Nowinki - odpowiedział natychmiast przybysz.

- Obleśne nowinki... - wycedził Jakub. -Hmmm . Dawno nie zrobiłem nic
specjalnie obleśnego, ale jeśli przywiozłeśviagrę , to tu po sąsiedzku mieszkają
takie młode dupcie...

- Mam coś bardziej ekologicznego. -Tomaszewski sięgnął do torby i
wydobył butelkę z żółtawym płynem, w którym pływały drewniane szczapki.

- Bimber? -Wędrowycz ocenił zawartość okiem fachowca.

- Sam destylowałem - pochwalił się gość.

- De... co?

- Pędziłem. -Tomaszewski spopularyzował termin fachowy.

- Pędzi, znaczy, swój... - mruknął do siebie Jakub i popatrzył życzliwiej na
gościa. Bez słowa postawił na stole dwie musztardówki i wziął butelkę od
dziennikarza.

- Po co te patyki? - Popatrzył pod światło.

- To dębowe drewno, dodaje smaku - wyjaśniłTomaszewski .

- Zobaczymy... - Jakub wprawnym cięciem bagnetu odrąbał szyjkę butelki
razem z korkiem. Nalał.

- Za interes - wzniósł toast dziennikarz.

- Niech będzie interes. -Wędrowycz wypił i mlasnął. - Czysty ten bimber,
prawie jak sklepowa wódka - stwierdził.

Tomaszewski spokojnie opróżnił swoją musztardówkę.

- Musi być czysty - odparł. - Destylowałem według matematycznego
wzoru...

background image

Jakub omal się nie zakrztusił.

- Mogę zapisać. - Dziennikarz nie zwrócił uwagi na gospodarza. Wyjął
kartkę, długopis i zrobił sobie trochę miejsca, przegarnąwszy kości na środek
stołu. Napisał: "C=-0,0984T2+13,78T-389,7".

- Co to takiego? -Wędrowycz z powagą podrapał się w głowę.

- Na podstawie tego wzoru, mierząc temperaturę pary zacieru na wejściu
do chłodnicy, obliczamy moc skraplającego się w danej chwili destylatu w
procentach masowych - wyjaśnił Radosław. - Potem trzeba to jeszcze uśrednić
albo lepiej scałkować metodą trapezów i uzyskujemy moc gotowego bimbru. To
równanie kwadratowe, zwane ParaboląPrzewodasa , jest fragmentem krzywej
równowagi fazowej dla układu alkohol-woda. Daje prawidłowe wyniki w zakresie
temperatur 79-99 stopni Celsjusza.

Jakub namyślał się chwilę, po czym wreszcie zrozumiał.

-Nu , znaczy, z matematyki też można pędzić - stwierdził.

- Tylko z kamienia nie utoczysz... - odrzekł filozoficznie Radosław.

- Jak to nie?! - zaprotestował Jakub i wyciągnął litr karbidówki.

Tomaszewski obudził się w sianie.

Delikatnie mówiąc, czuł się sobie szalenie obcy i bardzo pragnął znaleźć
się gdziekolwiek, byle z dala od własnej głowy. Albo lepiej, pozbyć się głowy...
Odzyskawszy zdolność postrzegania rzeczywistości stwierdził, że jego kurtkę i
spodnie pokrywa jasnobrązowa masa, która pachniała i smakowała jak
musztarda. Chyba więc musiała być musztardą. Była także w kieszeniach i w
portfelu... Sam Radosław był w stodoleWędrowycza . Skojarzywszy ten fakt,
dziennikarz wytoczył się na zewnątrz.

Jakub trzymał w ustach pęk gwoździ, a w ręku młotek. Mocował wyrwane z
zawiasami drzwi z powrotem do futryny.

- Czy to przypadkiem nie ja?... - Gość mozolnie poszukiwał wspomnień. -
Przepraszam...

-Yyc ...ę nie ...ało- odparłWędrowycz z ustami pełnymi gwoździ.

- Już myślałem, że mnie przepijesz - powiedział Jakub z uznaniem, gdy
kwadrans później siedli do śniadania.Tomaszewski patrzył martwym wzrokiem
na chleb i boczek. -Nu ty naraz zawołałeś, że teraz pokażesz mi, jak pije pismak
z brukowca, ale zamiast pokazać rozsmarowałeś na kocu słoik musztardy, potem

background image

się w ten koc zawinąłeś i wybiegłeś na podwórko nie otwierając drzwi...

Radosław z wysiłkiem pokiwał głową i nic nie powiedział.

- Rozumiem... -Wędrowycz popatrzył na niego krytycznym wzrokiem. -
Trzeba klina... - Wyjął drugą butelkę karbidówki.

Tomaszewski wykonał gest, jakby chciał uciec, tym razem przez ścianę.

- Tylko spokojnie - mówił Jakub, zbliżając się z pełną musztardówką do
przywartego do ściany pacjenta. - Albo się porzygasz, albo ci się rozjaśni we łbie,
tak czy owak będzie lepiej...

Trafiło się to pierwsze. Pobladły dziennikarz zatykając dłonią usta wypadł na
podwórko i zawisł na płocie. Tym razem przezornyWędrowycz drzwi pozostawił
otwarte.

Do miotanego nadciągającymi torsjamiTomaszewskiego zbiegło się stadko kur.
Stanęły i patrzyły wyczekująco. Gdy chlusnął paw, rzuciły się wydziobywać
resztki jedzenia. Przede wszystkim z towarzyszki, która podeszła zbyt blisko.

- Nigdy więcej potrawki z kury... - mruknął do siebie Radosław odzyskując
humor.

- No, tośmy jednego demona wypędzili - skwitował egzorcysta na widok
gościa wchodzącego do izby w znacznie lepszym stanie. Jeśli pominąć
musztardę. - Możemy zaczynać od nowa...

- Nie, dziękuję, ja poproszę zsiadłego mleka.

- Mleka? - zafrasował sięWędrowycz . - Muszę poprosić sąsiadów... hm...
co oni sobie o mnie pomyślą?Nu trudno, gość w dom... - Wstał i wyszedł.

Tomaszewski zabrał się za czyszczenie kurtki.

Jakub zapakował do torby osikowy kołek i młotek. Podostrzył bagnet na
szlifierce.

- Tym razem go załatwię - mruknął cicho i mściwie.

- Kogo chcesz załatwić? - zapytałTomaszewski .

Egzorcysta uśmiechnął się.

- Wisielca. Wolisz oglądaćegzorcyzmy czy polowanie na kudłacza?

background image

- Opisegzorcyzmów wydrukują mi na pewno, polowania nie jestem pewien -
wyjaśnił Radosław. - W każdym razie wysłali mnie tu, bym zrobił reportaż z
wiejskichegzorcyzmów .

Jakub zaszedł do szopy i wyciągnął parę czarnych oficerek trochę
ponadgryzanych przez myszy.

-Trza lepsze buty założyć - oznajmił. Ściągnąłgumofilce i odkleił od nóg
onuce. Spod warstwy szarej szmaty błysnęły ogniście zielone, pocerowane
skarpetki.

Tomaszewski uniósł brwi.

- Intensywny kolorek - zauważył.

-Hy . A ty wiesz właściwie co to za skarpetki? - W głosie Jakuba zabrzmiała
duma. - Histeryczne! Mój tatko pracował w hotelu w Chełmie, jak zatrzymał się
tam doktorLasker .

- Ten słynny szachista?

- Właśnie. I widzisz, z podłogi gwóźdź sterczał, więc doktordepnął i rozwalił
sobie nogę razem ze skarpetką. Potem rozerwaną i tę drugą, całą parę
znaczy,bach do kosza na śmieci. A mój tatko wyciągnął. Szachiści chcieli od
niego odkupić, ale on się zaparł, że nie. Zapiszę je w testamencie mojemu
wnusiowi...

- Dużo z nich do tego czasu nie zostanie. -Tomaszewski przesiadł się, by
być po zawietrznej.

-Nu , nieważne... - Egzorcysta zaczął wciągać but.

- A te buty też takie słynne? - zaciekawił się gość.

- Buty? Nie wiem. Może i tak, bo właściciel pisał się von coś tam...

- Skąd je masz?

- Zabrałem jednemuesesmańcowi , psia jego mać! Małą miał nogę,
musiałem przez trzy miesiące lać do środka denaturat, zanim się dopasowały do
mojej.

- Zabrałeś esesmanowi buty? I nie protestował?

- A czym miał protestować, jak mu najpierwupitoliłem głowę szablą? - W
szlufki spodniWędrowycz wsunął nowy, izolowany kabel i zakręcił go przy

background image

rozporku w fantazyjny węzeł. - Jak jesteś gotów, to możemy ruszać.

- No to w drogę. -Tomaszewski poderwał się raźno, poprawiając aparat
fotograficzny.

Przeszli przez wieś, potem wdrapali się na wzgórze. Tu pod lasem rosło
rozległe kartoflisko. Znaczy, już nie rosło. W ziemi widać było głębokie wyrwy,
stratowane kartoflane łęty poniewierały się wokoło. Gdzieniegdzie błyszczał bielą
nadgryziony kartofel.

- Co tu się działo? Dziki weszły w szkodę?

- Nie dziki, tylko kudłacz - powiedział Jakub ponuro i splunął. - Wiele razy
mówiliśmy tym z Dębinki, żeby ich lepiej pilnowali, ale gdzie tam. Śmieją się w
żywe oczy, pokraki.Nu i chyba trzeba będzie kudłacza im skasować...

- Co to ten kudłacz? Niedźwiedź?

- Szkoda gadać. Póki nie zobaczysz, nie uwierzysz.

- Dokąd idziemy?

- Ano, po drodze do Dębinki jest wąwóz... nazywa się Szubienica. - Jakub
skręcił zręcznie skręta z machorki i zaciągnął się aromatycznym dymem.

- Szubienica? Ciekawa nazwa.

- Ano, ciekawa i w pewnym sensie pamiątkowa - powiedział egzorcysta
spluwając kawałkiem papieru pakowego, który wraz z cugiem dostał mu się do
ust. - KołoWojsławic są dwie takie, ale to po Żydach, co ich tam wieszali, a tu
była grubsza spawa.

- Jak gruba?

- Ano, przyjechał taki durny inkwizytor żeby ochrzcić Dębinkę. No i umyślił
sobie, że najpierw musi powiesić kapłana. I dureń go powiesił, choć moi
przodkowie postulowali na stosie spalić, a popiół osikowymkołeczkiem ... Nie
posłuchał. A teraz kapłan łazi nawet w biały dzień.

Tomaszewski pokręcił głową.

- Znaczy straszy?

- Ano, można tak powiedzieć. - Jakub znowu splunął. - Ludziska u nas
mądre, wiedzieli, że kapłana trzeba zneutralizować, ale inkwizytor uparł się, żeby
go powiesić, bo to niby większa hańba. No i miał za swoje. Coś mu krew wypiło

background image

drugiej nocy. No, ale potem Dębinkę faktycznie ochrzczono. Więc tak jakby na
jego wyszło...

- Zaraz, zaraz. Kiedy to było?

- Co było? - nie zrozumiał Jakub.

- No, ten chrzest w Dębince?

- Gdzieś zaSobieskiego . Nasi pogonili pogan pod Wiedniem i lud tutejszy
też chciał z pogaństwem powalczyć, no to poszli do Dębinki - wyjaśnił. -
ŻebySobieski baty zebrał, to do tej pory nic by pewnie z tego nie było. A tak
świadomość religijna się rozbudziła i katastrofa.

- A ten kapłan?

- Co kapłan?

- Co to była za religia?

Wędrowycz odrzucił peta.

- No, taka tam, pogańska - cierpliwie tłumaczył. - Mieli taki, znaczy
kamienny słup z czterema gębami, po jednej z każdej strony, i przed nim ognie
palili i dzieciaki zarzynali. Tak przynajmniej ludziska mówili - mruknął.

- Czyli tu jeszcze w końcu siedemnastego wieku byli prawdziwi poganie? -
zapytałTomaszewski po namyśle. - Jakim cudem się uchowali?

- A po lasach pewnie - wyjaśniłWędrowycz . -Nu , nie miel ozorem.
Niedługo będziemy na miejscu.

- Czekaj, bo potrzebuję do artykułu informacji... A ten wąwóz...
Szubienica...

- To najkrótsza droga do Dębinki - powiedział Jakub niechętnie. - Bo można
jeszcze od drugiej strony, groblą przez bagna. Tylko tam niebezpiecznie, bo
szosa wąska. Jak wpadł kiedyś radiowóz, to go dopiero po pięciu latach ci ze wsi
wyciągnęli.

- Kiedy straszy w wąwozie?

Egzorcysta westchnął.

- W wąwozie straszy zawsze o zmroku i w południe. Po zmroku to
normalnie, duchy zawsze rozrabiają od zachodu słońca aż do wschodu, choć

background image

niektórzy twierdzą, że jak kur zapieje, to już nie. Kiedyś sam w to wierzyłem i
mało się nie przejechałem.At , nieważne.

- A jak ten duch wygląda?

- A tego właśnie nie wiadomo. Opowiadali jeszcze przed wojną. Jechał
kupiec z Dębinki, było południe, wjechał do wąwozu od tamtej strony, a z tej
wybiegł tylko koń z wozem. Koń zupełnie zwariował. Bał się wszystkiego. Słońca,
wiatru, wystarczył szelest, a ten kładł się na ziemi. No to go w końcu dobili, bo
nie mogli patrzeć, jak się chudoba stracha.

- A co z kupcem?

- Ano przepadł bez śladu. Przeczesali nasi wąwóz, żadnego znaku, nic. Pogadali
z tymi z Dębinki, ale oni mówili, że pojechał. Pewnie tym razem mówili prawdę,
bo na wozie został towar i pieniądze, a oni by tego tak nie zostawili.

- Taka złodziejska wiocha? - zagadnąłTomaszewski .

- Jeszcze jak. - Jakub znowu splunął. - Potem był przypadek zaraz po wojnie.
Dwaj aktywiści partyjni poszli nawracać małpy na komunizm.

- Jakie znowu małpy?

- A bo my tak przez złośliwość nazywamy tych z Dębinki - wyjaśnił egzorcysta. -
No więc mieli pecha, poprzez wąwóz szli znowu w południe. Co tam zobaczyli,
nie wiadomo. Jednego znaleźliśmy przed wieczorem, nie żył już. Lekarz mówił,
że to serce, znaczy, zawał go powalił na miejscu. A drugi się znalazł na trzeci
dzień. Siedział nad rzeką, w oczach pustka, siwy jak gołąbek i miał przewieszoną
przez plecy pepeszę. Talerz pusty, znaczy, wywalił w coś całą serię, ale to nie
pomogło. Zabrali go do Chełma, do szpitala dla wariatów, po kilku latach doszedł
do siebie i napisał raport dla partii. Sugerował, żeby wieś i wąwóz zlikwidować
bombą atomową.Nu , to potem znowu go do wariatów wsadzili. Potem wypuścili.
Przyjechał tu i poszedł do Dębinki, przez las, naokoło. I nikt go więcej nie widział.
Ci z Dębinki twierdzili, że nie doszedł, ale czy to prawda? Musi go zabili...

- A nie próbował nikt sprawdzić, co się tam dzieje?

- Ano, durnie tacy też byli. Tam w południe raczej wjechać się nie da, bo konie
płoszy zaraz koło wejścia, ale jeden próbował traktorem. Znaczy, wrzucił dwójkę
do jazdy terenowej, zablokował kierownicę i pedał od gazu, i pojechał. To w
wąwozie nie chciało go widać zabić, bo on po babce był z Dębinki ponoć,
faktycznie morda trochę nie nasza. Więc na początku zgasł mu silnik. Ale on się
uparł. Następnego dnia silnik naprawił i pojechał. Gumę złapał. Dopiero na trzeci
dzień wjechał do środka. No i nawet wyjechał po drugiej stronie. Tylko że dziwnie
wyjechał. Traktor był okopcony, jakby przez ogień, a zegarek na ręce pokazywał,

background image

że on tam sześć godzin spędził, a nie dwadzieścia minut.

-Hmm . I co ciekawego opowiedział? - zainteresował sięTomaszewski .

- Nic nie powiedział, bo mu coś głowę urwało. I bebechy trochę bokiem wyciekły
przez tę dziurę.

- Dziurę?

- No, pod żebrami miał taką ranę, jakby go koparka zaczepiła, ale to raczej nie
była koparka, boby go z siodełka zrzuciło.

-Hmm . A ty, taki wybitny egzorcysta, nie próbowałeś przewąchać, co się tam
dzieje?

- A co tu do wąchania? Kapłana powiesili, to on się teraz mści. Tych z Dębinki
nie rusza, ale obcych kasuje jak leci. Musi dusza spokoju nie może zaznać. Ale
my ją uspokoimy... - uśmiechnął się ponuro Jakub, macając przez płótno torby
solidny osikowy kół.

- Daleko ten wąwóz?

Jakub zamiast odpowiedzieć pokazał. Stali u wejścia do potężnejdebry , wymytej
przez wodę w lessowych wzgórzach. Na szczycie urwiska rósł gęsty, mroczny
las. Przez wąwóz biegła droga miejscami utwardzana żużlem.

- No to co, idziesz pisać artykuł czy zawracamy? - zagadnął Jakub. -
Jeszcze się możemy wycofać.

- Chodźmy - zdecydował sięTomaszewski .

Odważnie wkroczyli pomiędzy lessowe ściany. Na dnie było zupełnie cicho.
Powietrza nie poruszał najlżejszy nawet wietrzyk. Ptaki umilkły.

- Wkrótce południe - powiedział Jakub. Z torby wyjął kuszę i naciągnął ją
korbą.

. - Ładna - zauważył Radosław. - Skąd ją wytrzasnąłeś?

- A kupiłem kiedyś od takich łebków, co się bawili w rycerzy. Sukinsyny dużo
chcieli, ale dobra jest. - Egzorcysta położył na prowadnicy zastrugany osikowy
kołek, a palce wygodnie oparł na spuście. - To tylko na wszelki wypadek. - Jego
twarz przyozdobił szeroki, szczery słowiański uśmiech.

Nie uszli kilkudziesięciu kroków, gdy nieoczekiwanie obok drogi na żółtej
powierzchni dna wąwozu zarysowała się rozległa rdzawa plama.

background image

-Hmm - mruknął Jakub - co też to mogło być?

Przez chwilę kopał butem. Spod ziemi zaczęło wyłaniać się więcej szczegółów.

- Motocykl - zauważyłTomaszewki .

Wędrowycz kiwnął głową potwierdzając jego diagnozę.

- Czyli gdzieś tu musi być też motocyklista - powiedział.

Rzeczywiście, parę kroków dalej z ziemi sterczał kawałek skórzanej kurtki. Jakub
wydobył z torby saperkę i zaczął kopać. Pod kurtką był motocyklista, a raczej to,
co z niego zostało. A zostało niewiele. Dziennikarz pochylił się nad kupką kości.
Jako pierwszą wygrzebał pomiętą i zrudziałą legitymację prasową. Na okładce
całkiem wyraźnie można było odczytać wytłoczony srebrnymi literami
napis:Obleśne Nowinki .

- To mój poprzednik zwolnił etat... - stwierdził popadając w zadumę. - Ciekawe,
co też mu zaszkodziło?...

- Może nasz bimber? - rzucił od niechcenia Jakub.

- W czaszce jest dziura... -Tomaszewski uważnie oglądał szczątki. - To nie
mógł być tutejszy bimber, chociaż, faktycznie, mocno łupie w czerep. Tu w
robocie było narzędzietępokrawędziaste , na przykład młot lub obuch siekiery,
no, może dłuto... Czyżby ktoś chciał się dostać do mózgu?...

Ujął w dłoń kawałek kości udowej.

- Ta z kolei została rozłupana wzdłuż jakby dla szpiku... Wygląda na
kanibalizm, ale na naszych ziemiach uprawiała go po raz ostatni
kulturaprzeworska , gdzieś w drugim wieku naszej ery... - Dziennikarz sięgnął po
aparat fotograficzny.

- Tylko że wtedy ludzie nie jeździli na motorach. - Jakub kopnął pogięte
blachy wraku.

- Uśmiech, proszę... -Tomaszewski przesunął czaszkę tak, by żuchwa była
bardziej na bakier.

Koło silnika błysnęło coś. Radosław schylił się szybko.

-Tylczak ! - zawołał zachwycony. - Jaki piękny okaz.

- Coś ty tam znalazł? - OczyWędrowycza zabłysły chciwością.

background image

- Kamienny grot od włóczni, chyba kulturaoryniacka ... Idealnie
zachowany... Każde muzeum chętnie wzbogaci swoje zbiory. Na naszych
ziemiach jak do tej pory znaleziono tylko kilka sztuk. Wiem, bo w zeszłym roku
pracowałem jako kopacz na wykopaliskach. Douczyłem się przy okazji.

- To jakie to jest stare? - zagadnąłWędrowycz .

- Paleolit.

- A na nasze?

- Ma gdzieś sześćdziesiąt, no, może czterdzieści tysięcy lat.

Egzorcysta pokiwał głową.

-Nasi to zrobili?

- Niezupełnie, neandertalczycy.

- Ruszajmy dalej - ponaglił go egzorcysta. - Zbliża się południe...

Powędrowali dnem wąwozu. Jakub pilnie rozglądał się wokoło.

- Czego szukamy?

- Niedużego ceglanego fundamentu, który był kiedyś podstawą szubienicy -
wyjaśnił Jakub. - Pewnie zostało z niego tylko parę cegieł... Ale znaleźć musimy.

W tym momencie Radosław pochylił się ponownie.

- I co tym razem?Eee , znowu kamień...

- Tłuk krzemienny, tak zwanypięściak . Bardzo masywny, też
prawdopodobnie kulturaoryniacka .

Jakub obejrzał znalezisko.

-Phi - mruknął pogardliwie. - Wywal w cholerę. Jak byś chciał, to
ładniejszych nazbieramy.

- Macie tu tego więcej?

- W Dębince na kopy się tego wala.Nu , my tu nie na badania
archeologiczne przyszliśmy, tylko chciałeś mieć artykuł oegzorcyzmach .

background image

- Wszystko mnie interesuje - mruknąłTomaszewski . - Charakter już taki, a i
nie codziennie znajduje się tak cenne okazy...

- Znaczy ty z tych, co to ciągle z nosem w książkach siedzą? A nie szkodzi
to aby na rozum?

- Wiedza jak spirytus, tylko tęgiej głowie służy...

Ruszyli naprzód. Jakub omiatał wzrokiem ściany wąwozu, a kusza
dzierżona twardą spracowaną ręką obracała się za jego spojrzeniem.

- Kawałek cegły - zameldował jego towarzysz, który w poszukiwaniu
kolejnych zabytków wciąż badał ziemię.

Wędrowycz z rezygnacją wzniósł oczy ku niebu.

- Chyba dość stara, bo są na niej takie rowki jak od palców. Chyba była ręcznie
wygładzana. Ostatnie takie robiono u nas w czasie baroku, czyli zaSobieskiego .

Kawałków cegły pojawiało się stopniowo coraz więcej, aż wreszcie wśród
leśnej ściółki zarysował się spory prostokąt.

- Mamy fundament - powiedziałWędrowycz . - To ani chybi domek kata, a
szubienica pewnie była tam. - Wskazał gestem kilka cegieł tworzących coś w
rodzaju kominka.

Pośrodku, w otworze tkwiły jeszcze resztki przegniłego drewna.

- Co teraz chcesz zrobić? - zapytałTomaszewski .

- Ano, trzeba ustalić, gdzie tego bydlaka pogrzebano. Pewnie na zachód od
szubienicy. -Wędrowycz wbił saperkę w pylisty lessowy grunt.

- Tu nie ma i tu też nie - mruczał coraz bardziej zdenerwowany, kopiąc
fantazyjnie pozawijaną transzeję.

Dziennikarz siadł wygodnie na fundamencie i zaczął rozglądać się po okolicy.
Wszędzie było spokojnie. Ani śladu duchów albo upiorów.

- Nie śpij, bo ci głowęupitolą - poradził muWędrowycz . - Która godzina?

- Jedenasta trzydzieści. Sądzisz, że duchy znają się na zegarkach?
Dlaczego miałyby grasować akurat punkt dwunasta?

- Lepiej dla nas, żeby się znały...

background image

- Może reagują na hejnał mariacki? -Tomaszewski dostrzegł dziwną
sylwetkę siedzącą na drzewie po drugiej stronie wąwozu.

- Zobacz, małpa - zwrócił uwagę Jakuba. - Spora jakaś. Goryl czy co?
Czyżby z cyrku uciekła? Może wyznaczono nagrodę...

Egzorcysta uniósł głowę i przez chwilę wpatrywał się w tajemnicze zjawisko.

- A, to - mruknął. -Eee , nic takiego. Człowiek, można powiedzieć.

- Gdzie tam człowiek, popatrz no, jak siedzi...

- Nie mędrkuj, tylko trochę pokop, podobno i na tym się znasz. - Wcisnął
dziennikarzowi saperkę. - Ja będę pilnował. Stary już jestem, kręgosłup boli...

Tomaszewski zabrał się do roboty, a jego towarzysz usiadł ciężko na murku
i pociągnął niewielki łyk z bidonu, który miał za pazuchą. Kuszę na wszelki
wypadek położył obok siebie, żeby mieć ją na podorędziu.

Radosław podniósł się i otarł pot z czoła.

- Nadal nic - powiedział. - O, więcej małp...

Na drzewach widać było już co najmniej pięć sylwetek.

- Która godzina?

- Za dziesięć dwunasta.

- Dobra. Chyba pora się zbierać. Wrócimy po południu i jeszcze
popracujemy...

- Dziwne te małpy, bez ogonów...

- To nie są małpy - powiedział Jakub ponuro.

- Przecież ludzie nie chodzą po drzewach.

- To miejscowe łepki nam się przyglądają - wyjaśnił egzorcysta. - Nie
widzieli jeszcze archeologów przy pracy, to ciekawość ich bierze.

- A czemu wyglądają tak pokracznie?

- Bo pod kurtki nawpychali kradzionych jabłek. Wracamy. Bierz jeszcze
kuszę, ja dość się nadźwigałem.

background image

- I nogi mają jakieś krzywe... - Dziennikarz ujął broń.

- To od alkoholizmu rodziców i braku substancji azotowych w glebie. W
drogę!

Tomaszewski popatrzył dziwnie na towarzysza i bez słowa wsunął saperkę
za pas. Skierowali się w stronę Starego Majdanu. W tym momencie zza zakrętu
wyłoniła się kilkunastoosobowa grupa pokracznych indywiduów, odcinając im
powrotną drogę. Wszyscy mężczyźni mieli przypłaszczone dziurki od nosa,
cofnięte brody, mocno zarysowane wały nadoczodołowe i bardzo niskie czółka.
Szli powoli na pałąkowatych nogach, przygarbieni. W potężnych owłosionych
łapach trzymali kijebejsbolowe , pręty zbrojeniowe,gazrurki , widły, a najstarszy,
całkiem posiwiały, dzierżył krzepko włócznię z kamiennym ostrzem.

Jakub szarpnąłTomaszewskiego za ramię, wyrywając go z poznawczego
transu.

- Chodu!

Rzucili się do ucieczki przez wąwóz w stronę Dębinki. Pogoń, początkowo
depcząca im po piętach, szybko została z tyłu.

- Kiepsko biegają na tych krzywych girach! - wysapał Jakub. - Na dłuższy
dystans można sobie poradzić.

- Kurcze! - zawołał rozentuzjazmowany Radosław.

- Pewnie, że pokurcze - zgodził sięWędrowycz .

- Przecież to rasowi neandertalczycy! Jak z obrazka...

- Gdzie tam. - Jakub machnął ręką. - To odCzarnobyla się porobiło.

- Kamienne ostrza kulturyoryniackiej też odCzarnobyla ? O, w mordę!

- Upiór nie zaczekał na hejnał - stwierdził ponuro egzorcysta.

W poprzek drogi, pomiędzy ścianami wąwozu powietrze zafalowało jak od
wielkiego gorąca. Droga przestała być widoczna, pociemniało. W drgającej tafli
zamajaczył cień, raczej sylwetka...

- To jakby brama między światami... - stwierdziłTomaszewski . - Kto tam...

- Kuszę! - syknąłWędrowycz . - Wyłazi...

Dziennikarz nie zdążył oddać broni. Obłok mroku pomknął ku nim z

background image

niesamowitą szybkością.

- Strzelaj ty! - wrzasnął Jakub.

Tomaszewski , składając się do strzału, potknął się o koleinę i w chwili gdy
naciskał spust, kusząchybotnęło ku dołowi. Warknęła cięciwa i osikowy kołek
poleciał w ciemność. Zabrzmiało przeraźliwe, upiorne wycie, od którego mógłby
zmącić się rozum, gdyby nie pobrzmiewająca w skowycie nuta boleści. Falujące
powietrze razem z postacią z mroku zwinęło się momentalnie w okrągły wir, ten
skurczył się w punkt i zniknął. Znów było widać las i drogę przez wąwóz.

-Nu , więcej szczęścia niż rozumu - pokiwał głową
zdegustowanyegozorcysta . - Dobrze, że kołek urokiem obłożyłem, boby poleciał
Panu Bogu w okno.

- Przecież trafiłem i za...zabiłem. - Radosław dopiero teraz zaczął szczękać
zębami ze strachu. -Zabił-łemdddemona !

- Ech ty, nie zabiłeś.

- Przecież trafiłem.

- Ale nie w głowę ani nie w serce.

- A gdzie? W brzuch?

- Jeszcze niżej. Strzał poniżej pasa, można by rzec...

- Osikowy kołek w... -Tomaszewski odruchowopomasował własne krocze. -
O rany! I co teraz...

- A bo ja wiem? - wzruszył ramionamiWędrowycz . - O czymś takim nawet
najstarsi egzorcyści nie słyszeli. Musi go jednak osłabiło, bo zniknął...Nu i
dobrze.

Na drodze pojawiła się ścigająca ich banda.

- Potem będziemy myśleć. Chodu!

Znów zostali prześladowców daleko w tyle. Potem zaszyli się w krzakach koło
wylotu wąwozu i nasłuchiwali.

- To neandertalczycy! - oznajmił stanowczoTomaszewski .

- Dobra - mruknął Jakub. - Powiem prawdę. To brakujące ogniwo. No i się
odnalazło. Mało tego, właśnie szuka nas...

background image

- Zawsze sądziłem, że to my mamy szukać brakującego ogniwa....

- Tak to już w życiu bywa - uśmiechnął się egzorcysta. - Nie koń dowoza ,
to wóz do konia...

Krzewy zadrżały smagnięte dzikim skowytem. Znowu rzucili się do ucieczki.
Po kilku minutach zatrzymali się na szczycie wzgórza. Z krzaków u podnóża
zaczęli wyłazić neandertalczycy. W powietrzu świsnęła włócznia i upadła u
stópTomaszewskiego . Podniósł ją do oczu i zdumiony wpatrzył się w ostrze.

- No i co tym razem? - zagadnął egzorcysta złośliwie.

- Znowu ostrzetylczakowe , tyle że z jakiegoś dziwnego kamienia...

- Pokaż. - Jakub ujął dzidę. - Ach, tak. To porcelanka od transformatora.

Dzikusy zaczęły wspinać się na pagórek.

- Won! - wrzasnąłWędrowycz . - Epoka paleolitu już się skończyła! Małpy
na drzewa! Dziennikarze do pióra!

W odpowiedzi nadleciało kilka wulgarnych epitetów i kolejne włócznie.

- Cholera, to oni umieją po polsku? - zdumiał sięTomaszeski .

Zbiegli po drugiej stronie szczytu i ukryli się w krzakach na skraju wsi.

- A dlaczego mieliby nie umieć? - zapytał egzorcysta.

- Sądzi się, że neandertalczycy nie byli zdolni do wydawania
artykułowanych dźwięków.

- To ty jesteś od artykułów, więc powinieneś wiedzieć - mruknął Jakub. -
Ale przez czterdzieści tysięcy lat zdążyli się widać nauczyć. Bluzgają nie
najgorzej...

- Ciekawe, jaki mają iloraz inteligencji?

Jakub zamrugał świńskimi oczkami.

- Co to jest iloraz? Bo o inteligencji słyszałem, tej pracującej miast i wsi,
polityczni na pogadankach mówili...

Wystawił ostrożnie głowę z krzaków i kolejna dzida strąciła mu beret
zantenką . Chyląc się do ziemi, wbiegli pomiędzy chałupy.

background image

- Mają szkło w oknach - zauważyłTomaszewski . - Tylko brudne te szyby,
nieprzejrzyste jak dykta. Chyba od nowości ich nie myli...

- A coś ty myślał. Małpa, jak człowieka poobserwuje, to i spodnie założyć
potrafi - zauważył filozoficznie jego towarzysz. - Pobiegniemy przez wieś, bo
większość odcina nam drogę do wąwozu, i wyjdziemy na groblę. Nadłożymy ze
dwadzieścia kilometrów, ale na wieczór będziemy w domu.

- Cała wieś neandertalczyków... - wysapał w bieguTomaszewski . - To
przecież niemożliwe! Ludzie by gadali!

- A gadali, gadali, ale nikt nam nie wierzył. Ani ci z powiatu, ani z centrali...
Okarwia !

Drogę do grobli odcinało im spore stado. Za plecami słyszeli tętent pościgu.

- Czego oni właściwie od nas chcą?! - zirytował sięTomaszewski .

- Zawsze mieli słabość doHomo sapiens , bo mamy smaczniejsze mózgi.
Na dodatek ten upiór to miejscowe bóstwo, a ty go im sprofanowałeś... Do
pałacu! - zadecydował.

Nie zdołali się przemknąć. Nim przebiegli sto kroków, ścigający osaczyli ich
na środku wiejskiej ulicy. Byli z przodu, z tyłu i za płotami. Nie mieli gdzie dalej
uciekać.

- Ot i wybiła ostatnia godzina... - westchnął Jakub odbezpieczając
rewolwer.

W tym momencieTomaszewski zrobił coś, czego egzorcysta w zupełności
nie spodziewał się po miastowym mądrali. Radosław jednym susem dopadł płotu
i wyrwał sztachetę.

- Zapomnieliście już oCrô-Magnon ?! - wrzasnął rzucając się do ataku.

Neandertalczycy w popłochu umknęli na boki, zanim doszło do pierwszego
starcia. Dziennikarz i egzorcysta przebiegli przez lukę w obławie i wydostali się
za opłotki.

Na szczycie jednego ze wzgórz górujących nad okolicą sterczały dumnie
ruiny sporego dworu. Niebawem uciekinierzy zatrzymali się na szczycie.
Małpowaci wyleźli z domów i otaczali ich luźnym pierścieniem. Było ich
kilkudziesięciu.

- Słuchaj, o co chodzi z tymCrô-Magnon ? - zapytał Jakub, gdy tylko złapał

background image

oddech.

- To miejsce paleolitycznej bitwy pomiędzyHomo sapiens a
neandertalczykami. Pierwszej bitwy w dziejach ludzkości. Dlaneandertali była
ostatnia. Widać do tej pory mają kompleks...

- Znaczy, nasi wygrali, a co z małpami?

- Zostały zjedzone, jednak sądząc po śladach archeologicznych,
smakowały także Chińczykom i Serbom. W serbskiej Krainie w jednej jaskini
znaleziono kilkuset zeżartychneandertali ...

- No, dobra. Musimy wytrzymać do nocy. Oni kiepsko widzą w
ciemnościach. Wtedy spróbujemy się wymknąć - powiedziałWędrowycz .

- Nocą przez wąwóz? Sam mówiłeś, że tam straszy...

- Przejdziemy naokoło lasem, a upiór to pewnie już trochę się nas boi...

- Tam jest chyba kościół. -Tomaszewski wskazał gestem budynek ukryty
wśród kasztanów.

- Ano jest - mruknął Jakub. - Tyle że nieczynny. Ostatniego proboszcza
zjedli, a nowych jakoś kuria nie przysyła... Widać żaden ksiądz się chwilowo nie
naraził...

- To oni są katolikami?

- Formalnie tak. Po tym jak inkwizytor skasował kapłana, zostali ochrzczeni.
Potem przyjechał pan dziedzic, nałożył na nich pańszczyznę i z pomocą
hajduków zagonił do budowy kościoła. Zbudowali, a potem zjedli dziedzica i
hajduków... Co jakiś czas wieś kusiła i przed wojną osiadł tu jeszcze jeden
dziedzic... A po wojnie wiadomo.

- Reforma rolna i zabrali mu ziemię?

- Reforma była neandertalska, ale z grubsza na to samo wyszło. Dziedzica
zjedli, pałac spalili, a ziemię zabrali...

- Czekaj, bo jeszcze nie wszystko jest dla mnie jasne. Inkwizytor skasował
tu kult Światowida?

-Nu , takiego bałwana z czterema gębami. Może to nawet byłSwarożyc ...

-Hmm . A dlaczego neandertalczycy wierzyli w Światowida?

background image

Jakub westchnął ciężko.

- Aleś tyniekumaty . WidaćPrasłowianie też ich nawracali...

Za pałacem widać było niewiele lepiej zachowane zabudowania gospodarcze, a
pośród nich, w otoczeniu kilku wiekowych dębów stała kaplica w całkiem dobrym
stanie.

- Tam się ukryjemy - wskazał egzorcysta. - Drzwi mocne, kraty w oknach.
Jeśli nie podpalą, możemy się długo bronić.

Wbiegli do środka i zatrzasnęli solidne, dębowe wrota.Tomaszewski
rozejrzał się dookoła. Kaplicę chyba jeszcze przed wojną zamieniono na skład
maszyn rolniczych. Leżały pod ścianami w różnych stadiach zdezelowania.
Niektóre wyglądały na sprawne.

Jakub zmierzył sobie puls i pociągnął zbidonka solidny łyk. Stanęli przy oknie i
obserwowali ruchy wroga.

- Za stary jestem na takie zabawy - mruknąłWędrowycz . - Cholera, chyba
nie napiszesz tego artykułu. Jak się wymkniemy, będą pilnować wąwozu...

- Nic nie szkodzi. To jest lepszy temat. -Tomaszewski wskazał gestem
wioskę.

- Co, ta banda zawszonych australopiteków ma być lepszym materiałem na
artykuł niż moje zdolności?! - obraził się Jakub.

W tym momencie, wybijając szybkę w witrażu, wpadła do środka długa
dzida.

- Tylko kijami umiecie machać! - wydarł się Jakub. - Za sto milionów lat
ewolucji może się ucywilizujecie! Małpy!

W odpowiedzi rozległ się huk wystrzału... Ołowiana kula uderzyła o ścianę i
potoczyła się do ich stóp.

- Muszkietowa - zauważyłTomaszewski . - Trzeba przyznać, że
niepokojąco szybko się cywilizują.

Jakub podrzucił kulę w dłoni.

- Albo mi się wydaje, albo słyszę silnik samochodu - powiedział.

Radosław uchylił wrota i ostrożnie wyjrzał.

background image

- To policja - powiedział z ulgą. - Chyba jesteśmy uratowani.

Wędrowycz pokręcił przecząco głową i splunął.

Radiowóz podjechał bliżej i zaparkował w pewnym oddaleniu od kaplicy.
Teraz dopiero dziennikarz zobaczył, że pojazd jest pokryty rdzawymi plamami,
jakby długo leżał w wodzie. Wysiedli z niego trzej neandertalczycy w policyjnych
mundurach. Mundury wisiały na nich jak worki.

- To oni mają własną policję?

- Nie, tylko jak się tamci gliniarze zwalili z grobli, to ich po kilku latach
wyciągnęli i postanowili zastąpić...

Tomaszewski w panice zatrzasnął wrota. Jeden z gliniarzy podszedł i
zastukał.

- Jakub, to nie ma sensu - powiedział ochrypłym, gardłowym głosem. -
Proponujemy ci układ...

- Czego? - zagadnął egzorcysta.

- Wypuścisz nam tego swojego kumpla do zjedzenia, a my darujemy ci
życie.

- To oni nadal jedzą ludzi? - przeraził sięTomaszewski .

- Tylko rytualnie - uspokoił goWędrowycz . - Nie częściej niż raz na
kwartał...

- To jak będzie? - zapytał gliniarz.

- W życiu. To odważny człowiek - zaprotestował Jakub. - Nie może
pozwolić, żeby zjedli go tchórze.

- Nie jesteśmy tchórzami - zaprotestował drugi z paleolitycznych gliniarzy. -
My jesteśmy odważni!

Wędrowycz uśmiechnął się lekko.

- To udowodnijcie - zaproponował. - W rosyjską ruletkę.

- Dobra. Niech będzie i tak!

- Chcesz z nimi grać w rosyjską ruletkę? - zagadnął Radosław. - Dlaczego?

background image

- To na tyle prosta gra, że są w stanie zrozumieć zasady. Poza tym mają
genetycznie uwarunkowaną skłonność do hazardu... To dobra okazja, żeby ich
wyeliminować...

Egzorcysta otworzył wrota i wpuścił całą trójkę do środka.Tomaszewski
cofnął się głębiej w kąt, ale i tak obmacali go łakomymi spojrzeniami.
Natychmiast zablokował drzwi.

Egzorcysta i policjanci usiedli na ziemi. Jakub wyciągnął swój obdrapany
rewolwer.

- Pięć kul w bębenku, jedna pusta - zaproponował reguły.

- My i tak mamy tylko cztery...

- Spoko. Kule dostarczę ja.

Kiwnęli głowami.Tomaszewski przyglądał się im z profilu. Jak na
neandertalczyków mieli chyba zbyt cofnięte czoła.Homoerectus ? A może jakaś
krzyżówka?

Jakub wyłuskał z bębenka jedną kulę, po czym zakręcił nim i przystawiwszy
lufę do skroni pociągnął za spust. W ciszy kaplicy rozległ się suchy trzask iglicy
uderzającej w próżnię.

- Teraz ty. - Oddał broń gliniarzowi.

Ten przystawił sobie lufę i do głowy i ostrożnie pociągnął cyngiel. Broń
wypaliła i ciało runęło na bok.Wędrowycz wyłuskał ze stygnącej dłoni rewolwer i
przyłożył ponownie do swojej skroni. Znowu iglica uderzyła w pustkę. Oddał
spluwę kolejnemu.Tomaszewski zacisnął zęby oczekując strzału i nie pomylił się.
Mózg chlapnął aż na ścianę.

- No i jak? Strach obleciał? - zapytałWędrowycz ostatniego małpoluda.

- Mnie, strach?! - wściekł się neandertalczyk.

Przystawił sobie lufę do skroni i aby zademonstrować odwagę pociągnął za
spust trzy razy pod rząd. Dwie kule dosięgły celu. Trzecia zrykoszetowała od
złomu w kącie.

Gdy ustały drgawki, Jakub wstał i odebrawszy wierną broń, troskliwie ją
załadował, po czym wetknął za pasek.

- Masz wyjątkowe szczęście - powiedział Radosław, a w jego głosie
szacunek graniczył z osłupieniem. - To statystycznie niemal niemożliwe...

background image

- Szczęście? - zdziwił się Jakub. - Zawsze mówiłem, że statystyki to
najgorsze kłamstwa.

- Prawdopodobieństwo, że wyjdziesz z tego żywy, było jak 1 do 206.

-Hy ,hy - roześmiał się egzorcysta, a potem rozdziawił usta i podważył
językiem sztuczną szczękę. Proteza klapnęła o zęby, wydając dźwięk, który do
złudzenia przypominał odgłos iglicy uderzającej w pustą komorę. - Szczęściu
czasem trzeba pomagać - powiedział z wyższością.

Podszedł do rozbitej głowy jednego z małpoludów i rozgarnął mózg
czubkiem buta.

- Tak jak myślałem. Za mało szarych komórek - powiedział. - Dobra.
Umiesz prowadzićglinowóz ?

- Jasne.

Wędrowycz grzebał przez dłuższą chwilę po kieszeniach nieboszczyków.
Wyciągnął zardzewiałą policyjną blachę, unieruchomiony przez korozję pistolet,
ale kluczyków nie znalazł. Nieoczekiwanie wrota zadrżały jak uderzone
taranem.Tomaszewski wspiął się do okna i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.
Maczuga ciśnięta jakąś zbrodniczą łapą zafurkotała mu nad głową.

- Chyba atakują - powiedział. - Przydźwigali skądś belkę, taką jak od wrót
stodoły...

- Pomóż. - Jakub złapał pod pachy pierwszego nieboszczyka. - Oknem go!

Wyrzucili.

Z zewnątrz buchnął dziki skowyt.

- Czy to rozsądnie? Teraz dopiero się wściekli.

- To okrzyki radości - mruknął ponuro Jakub. - Bierzemy się za
następnego...

Parę minut później siedzieli na posadzce usiłując piaskiem zetrzeć posokę
z dłoni.

- Co dalej? - zapytał Radosław.

- Czekamy. Do rana nas nie ruszą, a jak się najedzą, to może pójdą spać...
Kluczyki pewnie są w drzwiczkach albo w stacyjce...

background image

- Najedzą?

- A wyjrzyj sobie oknem. I fotografii możesz trochę zrobić do artykułu.

Tomaszewski wyjrzał i pozieleniał. Omal nie wypuścił z rąk aparatu
fotograficznego. Jakub zerknął mu przez ramię.

-Nu , pełna cywilizacja... - stwierdził. - Musieli gdzie w telewizji podpatrzyć.
- A co ty, miastowy? - Szturchnął oniemiałego towarzysza. - Nigdy nie widziałeś
wątróbki zgrila ?

Pięćdziesiąt metrów od kaplicy rozstawiono trzy wielkie, ogrodowegrile .
Musiały być nowe, bo nawet z daleka lśniły niklem i świeżą farbą. Wokół uwijało
się kilku małolatów z miechami. Paru przygarbionych kucharzy fachowo
ćwiartowało ciała niedawnych przeciwnikówWędrowycza . Wątroby już dymiły na
rusztach. Ci, dla których nie starczyło zajęcia, krążyli dookoła budynku
potrząsając bronią i pohukując. Pewnie był to rytualny taniec. Zanosiło się na
porządną, całonocną imprezę.

Tomaszewski opanował drżenie rąk i robił jedno zdjęcie po drugim.
Tańczący musieli to zauważyć, bo nagle pojawiło się kilkuneandertali
trzymających włócznie oraz nieco krótsze kije zakończone pętlami z szerokiego
rzemienia.

- Mają miotacze oszczepów - stwierdził dziennikarz. - Dodatkowa dźwignia,
przedłużająca ramię i zwielokrotniająca siłę uderzenia...

Wędrowycz spojrzał z uwagą.

- Wiem, co to jest, a ty schowaj tę swoją mądrą głowę!

Zniknięcie obu celów oblegający przyjęli wyciem zawodu, ale z
demonstracji siły nie zrezygnowali. Naraz rozległ się potężny łomot i trzask
pękającego drewna. Włócznia z krzemiennym grotem z łatwością przebiła grube,
dębowe drzwi kaplicy i utknęła w nich w połowie długości drzewca.Aaapo
sekundzie tuż obok wyszedł drugi i trzeci pocisk.

Tomaszewski podszedł bliżej i popatrzył na kamienne ostrza.

- O, znówtylczakoryniacki - stwierdził. - A to będzie chyba
kulturamagdaleńska ...

Trzeciego grotu zidentyfikować nie zdążył.Wędrowycz złapał go za kołnierz
i szarpnął do tyłu. Czwarta włócznia przeleciała w całości przez nadwątloną
poprzednimi pociskami deskę, przemknęła dokładnie w miejscu, w którym przed

background image

chwilą stał dziennikarz i utknęła w resztkach snopowiązałki.

- No tak... -Tomaszewski wyraźnie się zdenerwował. - Skoro to był pokaz
szczytowych możliwości techniki paleolitycznej, w wykonaniuHomoneandertalis ,
wypadałoby odpowiedzieć czymś na miarę gatunkuHomosapiens !

Zaczął krążyć po kaplicy, uważnie przepatrując wszystkie kąty i grzebiąc w
rupieciach. Na zewnątrz uczta trwała w najlepsze..

- O, proszę! - zawołał Radosław po kwadransie. - Stary napęd elektryczny
do maszyn gospodarczych. Chyba jeszcze z początku XX wieku... - Przetarł
rękawem tabliczkę znamionową. - Silnik bocznikowy prądu stałego... -
odcyfrował. - Doskonale! Gdyby tak jeszcze mieć zasilanie... Wtedy musiała być
do tego lokomobila z prądnicą...

- Prąd mają tu. - Jakub wskazał gniazdo na ścianie kaplicy. - Jak była
elektryfikacja, to ze zjedzeniem monterów zaczekali, aż skończą robotę.

- To prąd zmienny, trójfazowy... -Tomaszewski popatrzył na instalację. -
Bez prostownika ani rusz... - myślał głośno. - Gdyby jednak znalazł się
półprzewodnik...

Wędrowycz bez słowa zaczął wysupływać kabel podtrzymujący mu spodnie.

- Mogę ci dać połowę... - zaofiarował się.

- Nie o to chodzi - powstrzymał go dziennikarz rozglądając się dookoła. -
Skoro to kaplica, powinna być w niej krypta?

- Tam jest wejście - pokazał Jakub.

- Są w niej miedziane trumny?

- Są.

- Dobra nasza! - Dziennikarz zatarł ręce. - Potrzebny będzie witraż,
miedziane wieko od trumny i małe ognisko! Masz nożyce do metalu?

- Mam. - Egzorcysta sięgnął do torby.

- To do roboty!

Pracowali bez wytchnienia przez popołudnie i całą noc.
Przygotowania zakończyli po świcie, tuż przed wschodem słońca. W porę, bo
oblegający zaczynali się już zwoływać do szturmu.

background image

- Silniki bocznikowe prądu stałego wycofano w użycia, bo miały jedną
paskudną wadę - tłumaczyłTomaszewski . - Rozbiegały się.

- Jak króliki?

- Jeśli przypadkiem przerwano uzwojenie stojana, prędkość obrotowa
zaczynała wzrastać teoretycznie do nieskończoności. Praktycznie siły
odśrodkowe rozrywały silnik, zanim do tego dochodziło.

- Wybuchały, znaczy, same z siebie? - sprecyzował Jakub.

- No właśnie, i na tym polega nasza niespodzianka...

Kończyli już wiązać łańcuchami brony, pługi i zardzewiałe kosy, którymi obłożyli
przygotowany do rozruchu silnik.Wędrowycz wetknął w to wszystko jeszcze
kilkanaście zebranych po kątach podków.

- Na szczęście - powiedział krzywiąc się paskudnie. - Tylko jak my
wyjdziemy z tego cało?

- Nic nam się nie stanie, jeżeli będziemy stać dokładnie za silnikiem. Siły
odśrodkowe rozrzucą całe żelastwo na boki.

- Dobra, podłączaj te swoje kanapki! - Jakub pokazał na prostownik
zrobiony z wyżarzonych w ogniu miedzianych płytek, poprzekładanych
plasterkami ołowiu ze stopionych witraży. - Tamci zaraz zaczną!

- Uwaga, na drutach nie ma izolacji! Wsadziłeś gwoździe zamiast
bezpieczników?

- Rób swoje! - Jakub odryglował drzwi.

Tomaszewski zetknął druty, które trzymał przez szmaty. Sypnęły skry,
anieoliwiony od co najmniej pół wieku silnik zaskrzypiał przeraźliwie, zadymił i
zaczął się kręcić.Wędrowycz szeroko otworzył wrota.

- Hej, małpy, technika do was przybywa! - przekrzyczał jazgot silnika i
pomógłTomaszewskiemu wytoczyć na zewnątrz piszczącą i dygoczącą machinę.

Postawili silnik o pięć kroków za progiem, bo dalej nie starczyło
improwizowanych kabli.

- Do tyłu! - syknął Radosław.

Stanęli dokładnie za silnikiem, który chwilowo osłaniał ich przed
ewentualnymi pociskami. Gromada neandertalczyków stłoczyła się półkolem

background image

przed wejściem do kaplicy. Wyraźnie wahali się zbliżyć do jęczącej kupy
żelastwa.

- Muszą podejść bliżej - mruknąłTomaszewski .

- Małpy! Tchórzliwe małpy! - wrzasnął Jakub ile tchu w płucach. - Zaraz
wszystkie uciekniecie!

Hordaneandertali z rykiem runęła do kaplicy. Radosław rozłączył dwa z
czterech przewodów połączonych z silnikiem.

Dokuczliwy pisk pracującej maszyny przeszedł w narastający, rozsadzający
uszy, wręcz urywający głowy piekielny wizg. Zakołysała się ziemia, a
doprowadzające prąd druty w okamgnieniu rozpaliły do czerwoności. Silnik
zaryczał jak startujący odrzutowiec, podskoczył w górę i zamienił się w kulę
skłębionych błyskawic, płomieni i iskier. Huk pękającego metalu zlał się w jedno
z chrzęstem rozcinanego mięsa i wyciem neandertalczyków.

- Wiejemy!!! -Wędrowycz z rewolwerem w ręku skoczył w środek jatki.

Za nim ruszyłTomaszewski z saperką. Z tyłu, z prostownika zbudowanego
własnym przemysłem trysnął fontanną stopiony ołów. Huknął strzał z rewolweru.
Neandertalczyk z odrąbanymi obiema nogami i bez jednej ręki, ocalałą dłonią
chwycił za kostkę biegnącego dziennikarza. Radosław uwolnił się, tnąc go
saperką w kark.Wędrowyczowi nogi zaplątały się w wyprutych jelitach i stracił
równowagę. Byłby zginął, ale małpowatemu, który szykował się do zadania
ciosubejsbolem , wskutek zbyt gwałtownego ruchu wypadł mózg z rozłupanej
głowy. Rozchlapując krew i inne płyny ustrojowe, obaj przyjaciele wydostali się z
drgającej masy ciał i dopadli samochodu. Kluczyki istotnie były w stacyjce.

Tomaszewski zapalił silnik, a Jakub strzałami z rewolweru pozbył się kilku
natarczywych niedobitków. Ruszyli. Z nieba dopiero teraz zaczęły spadać
podkowy.

Samochód niemiłosiernie podskakiwał na wertepach. Wkrótce dotarli do
wylotu wąwozu.

- Popatrz do tyłu, bo nie ma lusterka - mruknął Radosław. - Nie gonią nas?

- Najpierw musieliby poprzyszywać sobie nogi.

- Ci, co przeżyli, chyba nie dadzą rady przejeść reszty...

- Zrobią weki.

Tuż koło szubienicy droga biegła pod konarami rozłożystego

background image

dębu.Tomaszewski dodał lekko gazu. W tym momencie coś łupnęło w dach.

- O cholera! - zaklął.

Przerdzewiały sufit napiął się i nieoczekiwanie rozdarł z chrzęstem. Do
środka pakowała się łapa uzbrojona wpięściak .

Wędrowycz uniósł rewolwer i pociągnął za spust. Rozległ się skowyt i
łapazniknęła . Samochód podskoczył na kolejnym wyboju.

- Małpa z wozu, koniom lżej - powiedział egzorcysta wesoło.
Przemknęli przez feralny wąwóz. Na skraju lasu porzucili auto i pieszo dotarli do
domu Jakuba.Tomaszewski popatrzył na zegarek. Szósta rano. Pora spać...

Wieczorem na podwórzuWędrowycza zebrał się spory tłum.

- A co to za zbiegowisko? - zdziwił się gospodarz wychodząc z chałupy. -
Czego, ludziska, chcecie?

Przed gromadę wyszedł sołtys.

- Jakub, myśmy zebrali pieniądze na kudłacza.

- A, faktycznie - mruknął. -Semen wspominał.

- Chłopaki z pochodniami już czekają. Urządzimy nagonkę. Jak za
dawnych czasów. Drewno na opał, pręty na rożen, zioła, chleb i kartofle już
naszykowane. Parę flaszek też się znajdzie...

Jakub uśmiechnął się do swoich wspomnień...

- Balanga - mruknął.

- Tak. Jak w osiemdziesiątym pierwszym. Pamiętasz, jak gliniarze piekli
...co... nakoksowniku ?Poświętujemy sobie tej nocy.

- Gdzie jest? - Jakub przeszedł do konkretów.

- Po południu buszował u mnie w malinach - powiedział ponuro ktoś ukryty
w tłumie.

- A teraz dobiera się do mojegosilosa z rzepakiem - uzupełnił równie
ponuro ktoś inny.

- Pożycz tegotylczaka - zagadnął JakubTomaszewskiego .

background image

Dziennikarz wyjął z torby grot od włóczni.

-Semen ! - zawołał kłusownik.

- Tu jestem. - Stary kozak przepchał się przez tłum.

- Skocz do swojego tartaku po piły. Weź ze dwie łańcuchowe, to szybciej
pójdzie.

- Już naszykowane. Czekaliśmy tylko na ciebie... Żeby nie zaczynać roboty
bez fachowca.

- Masz jakiś mocny flesz? - zapytałWędrowycz Radosława.

Ten kiwnął głową.

- To zabierz ze sobą. Dzieciakom fotek na pamiątkę narobisz, to kupę
forsypałuczysz .

Jakub wyniósł z szopy długie drzewce i drutem przymocował do niego
znalezione w wąwozie krzemienne ostrze. Potem przypasał szablę.

- Naprzód! - zakrzyknął.

Ruszyli przez wieś.

- Nagonka, zapalić pochodnie. Pięćdziesięciu dołem, a reszta niech go
otoczy z drugiej strony. Kombajnista!

- Jestem!

- Leć po maszynę. Jak by chciał przedrzeć się w stronę lasu, wąwozem, to
postraszysz go kombajnem.

- Tak jest!

- To wy na dziki chodzicie taką bandą? - zdumiał sięTomaszewski .

- Jakie dziki? - nie zrozumiał Jakub.

- No, tego kudłacza... Chyba, że to niedźwiedź?

Egzorcysta parsknął śmiechem.

- Dziki? Cholera, też masz pomysły... O, jest kudłacz!

background image

Wielki kudłaty mamut właśnie poradził sobie z pokrywą silosu i zanurzył
trąbę w rzepaku.

- Cofnij się i rób zdjęcia! Chcę być w gazecie - przykazał surowo kłusownik.

Pomiędzy chałupami pojawiła się nagonka z pochodniami.

- Oj, będą trupy - mruknąłTomaszewski .

- No, czasem się zdarza - westchnął Jakub. - Choć kudłacze zazwyczaj
boją się ognia... Chyba, że trafi się jakiś naprawdę złośliwy.

Ruszył śmiało naprzód, potrząsając włócznią. Mamut zauważył go. Nabrał trąbą
rzepaku i dmuchnął w stronę wroga. Egzorcysta przedramieniem osłonił oczy
przed gradem pocisków i pchnął włócznią przed siebie. Mamut obejrzał się,
zabawnie kuląc uszy. Nagonka obstępowała go ze wszystkich stron. Zatrąbił
wściekle, chwycił trąbą pokrywę elewatora imiotnął w najbliżej stojących.
Zakotłowało się, a rozpaczliwe wrzaski świadczyły, że nie wszyscy wyjdą z walki
bez uszczerbku. Jakub wykorzystał chwilę nieuwagi i ukłuł mamuta w owłosioną
pierś. Kudłacz zaryczał i machnął trąbą. Staruszek wbiegł mu między nogi i z
niebywałą zręcznością przeciął szablą ścięgno na lewej zadniej. Zwierzę
zatańczyło wściekle, usiłując go rozdeptać. Dźgnął je włócznią w brzuch i
przeciął kolejne ścięgno. Zwierz stojąc na dwu całych nogach spróbował
dosięgnąć go trąbą, aleWędrowycz pacnął ją włócznią i wykorzystując moment
zaskoczenia przeciął jeszcze jedno ścięgno. Zwierzę zachwiało się.

Kudłacz zatańczył na pokaleczonych nogach usiłując rozdeptać namolnego
dwunoga. Wreszcie, nie mogąc go inaczej dosięgnąć, usiadł z rozmachem -
prosto na podstawioną dzidę.Tomaszewski w pierwszej chwili pomyślał, że
Jakub zginął, ale zobaczył go obok. Mamut wydał bolesny skowyt, aWędrowycz
doskoczył i jednym pchnięciem wbił mu szablę przez ucho do mózgu. Zwierzę
zatrąbiło po raz ostatni i zwaliło się na bok. Wokół rozległy się okrzyki radości.
Jednocześnie powietrze przeszył trzask desek odrywanych od płotów.

Jakub uśmiechnął się i wyciągnął zakrwawioną klingę.

- Raz jeszcze udało się przeżyć - powiedział z zadowoleniem.

Pozbroczu ściekała kropla gęstej czerwonej krwi.

Wielkie kawałymamuciny piekły się na rożnach zaimprowizowanych z
prętów zbrojeniowych. Kobiety posypywały mięso ziołami, mężczyźni przynosili
butelki z mętną zawartością.Semen wędrował wzdłuż cielska z piłą łańcuchową i
odcinał ładne, grube kawały mięsa. Na chwilę przerwał wędrówkę i odpiłował oba
zagięte siekacze.Tomaszewski wstał nieco chwiejnie od stołu skleconego z wrót
od stodoły i podszedł do Jakuba, który akurat sączył z lubością jakiś płyn

background image

czerpany kubkiem z blaszanego kanistra.

- Dręczy mnie jedno pytanie - powiedział.

Brwi egzorcysty uniosły się.

- No, pytaj.

- Skąd wiedziałeś, jak się poluje na mamuty? Przecinanie ścięgien stosują
Pigmeje z Kamerunu, kiedy polują na słonia...

Jakub popatrzył na niego zdziwiony.

- Dziadek mnie nauczył... - wyjaśnił. - Chociaż trzeba oddać sprawiedliwość
tym z Dębinki, że miotacze oszczepów to lepszy sposób. Tak wyrzucone
włócznie wchodzą w kudłacza jak w masło i nie trzeba zbyt blisko podchodzić.
Ech, było nam pożyczyć sprzęt, jak nadarzyła się okazja, ale w całym tym
zamieszaniu nie pomyślałem. Ano, trudno...

- Często macie tu takie atrakcje?

- Kiedyś kudłacze wchodziły częściej w szkodę. Jeszcze przed wojną było
ze dwadzieścia sztuk, ale teraz może zostało już tylko parę. Trochę łykowate to
mięso, bo stary był... Dziadunio dziesięć położył... Kość sprzedawaliśmy do
Radomia do fabryki pianin...

W tej chwili pomiędzy chatami zabłysło złowróżbne błękitne światło.
Zbliżało się pulsując. Wreszcie koło stołu zatrzymał się radiowóz. Trzasnęły
drzwiczki i z wnętrza wygramolił sięBirski .

- No, Jakub - powiedział. - Co to zaimprezka ? Mi to wygląda na nielegalne
zgromadzenie i konsumpcjęmięcha zkłusowniczego uboju...

- Siadaj z nami - Jakub nalał mu kubek. - I nie miel ozorem.

Birski minął go obojętnie i podszedł do powalonego kudłacza.

- Co to jest? - odwrócił się pobladły.

Jakub uśmiechnął się bezczelnie.

- To jest urojenie maniakalne - powiedział.

Policjant klepnął pokrytą futrem nogę.

-Hmmm . To zwierzę jest materialne, więc nie może być urojeniem...

background image

- Napij się - Jakub podał mu kubek - i zapamiętaj sobie raz na zawsze.
Włochatych słoni nie ma.

- No, faktycznie nie ma. - Uspokojony gliniarz wychylił kubek, a potem
przysiadł się do stołu.

Jakub nalał mu kolejną porcję.

- Do rana zapomni, jak się nazywa - powiedział doTomaszewskiego . -
Zresztą jak by zapamiętał, to i tak nikt mu nie uwierzy... Tobie w redakcji też nie
uwierzą...

- W tej gazecie w nic wierzą, nawet w dowody. - Radosław klepnął aparat
fotograficzny.

Do rana mamut był już prawie zjedzony. Dziennikarz i egzorcysta szli objęci na
przystanek pekaesu. Grupki ludzi ciągnęły do domów niosąc spore ochłapy
mięsa.

Nad Starym Majdanem powoli wstawał świt. Spokojny jesienny świt końca
dwudziestego wieku. Gdzieś za wzgórzami neandertalczycy lizali rany i peklowali
wędliny... Pomiędzy chałupkami niosła się pieśń:

Do widzenia, już idziemy

Za kolędę dziękujemy

Ażebyście zdrowi byli

Wiaderkami wódkę pili

A kubkami nabierali

I do gęby przytulali...

RadosławTomaszewski poczuł się szczęśliwy. Co najmniej tak szczęśliwy jak
JakubWędrowycz , egzorcysta, kłusownik,bimbrownik , pogromca ostatniego
kudłacza na świecie, no, może przedostatniego alboprzedprzedostatniego .
Nieważne. Grunt, że teraz to już na bank dadzą mu etat wObleśnych Nowinkach
. Trzeba będzie tylko wymyślić bajeczkę o tym, jak udało mu się spreparować tak
przekonywające zdjęcia. Najlepiej powiedzieć, że w roli mamuta wystąpił lokalny
zespół folklorystyczny...

background image

Warszawa, luty -czerwiec 2000

Jakub Wędrowycz
Wojna Światów

(na podstawie pomysłu Andrzeja Pilipiuka)

AUTOR : Sebastian R. Chosiński
HTML : ARGAIL


1.
Burza śnieżna, która przeszła w środku lipca nad Wojsławicami, wyrządziła we wsi
znaczne szkody. Gdzieniegdzie zerwała dachy ze stodół lub kurników, połamała drzewa,
doszczętnie zniszczyła lśniące na polach łany zboża. Mieszkańcy biadolili i biegali do
kościoła, gdzie na przemian złorzeczyli bądź też błagali Stwórcę o pomoc.
Po niedzielnej mszy, podczas której w trakcie pełnego podniosłych słów kazania ksiądz
proboszcz starał się wyraźnie powiązać niedawny kataklizm z grzesznym i
nieobyczajnym życiem niektórych mieszkańców wsi, zebrała się przed kościołem, wokół
sołtysa, grupka najbardziej niezadowolonych.
– Ksiądz rację ma, że źle się u nas dzieje! – grzmiał najstarszy we wsi, pamiętający
jeszcze najazd pierwszych bolszewików, Anton Horoszczuk. Jego siwa broda, pożółkła
przez lata od tytoniowego dymu, podnosiła się i opadała wraz z każdym, niezwykle
głośno, wypowiedzianym przezeń słowem. Horoszczuk poważanie miał we wsi od czasu,
kiedy to w 1920 samego Budionnego sprzed swojej chałupy przepędził, gdy ten na czele
hordy krasnoarmiejców pofatygował się do najbogatszej w Wojsławicach zagrody konie
rekwirować.
– Coraz gorzej – wtórował mu sołtys Labuda, który do wsi przywędrował w 1944 na tych
samych bagnetach, które dwadzieścia kilka lat wcześniej przepędzał Horoszczuk.
Sołtysem został jednak dopiero niedawno, gdy rozwiązano pegeery. Wtedy też zaczął co
tydzień chodzić na poranną mszę w niedzielę, a wieczorami grywał z proboszczem w
„bośkę”.
– Ale kogo ksiądz proboszcz miał na myśli, mówiąc, że się nieobyczajnie prowadzi? –
spytał najmłodszy w całym gronie, ale i tak już grubo ponad czterdziestoletni, Roman
Kozaczko.
– Może córkę Ławrynowicza? – podpowiedział sołtys. – Baby, które do miasta na targ
jeżdżą, mówiły, że niejeden raz ją tam widziały w drogich samochodach. Przez otwartą
szybę głupie miny do nich robiła…
– Eee, tam… – machnął ręką Kozaczko. – Proboszcz kogo inszego musiał mieć na myśli.
Ławrynowiczówna kurew już była, gdy jeszcze we wsi mieszkała. Za stodołę ojca
chłopów zwabiała i kieckę podkasywała…

background image

– A ty skąd to wiesz? – spytał Labuda. – Sam żeś musiał tam chodzić!
– Raz czy dwa przypadkiem tamtędym przechodził, to i podsłuchałem – tłumaczył się,
mocno zaczerwieniony na twarzy, Kozaczko.
– Chodził, nie chodził, sprawa to nie nasza… – odezwał się wreszcie głosem biblijnego
patriarchy Horoszczuk. – Prawda taka jest, że za przepędzenie Ławrynowiczówny Bóg
nam powinien kaszę mannę z nieba zesłać, a nie gradobicie. Przyczyn gniewu Bożego
gdzie indziej więc szukać należy.
– Może ty co wiesz? – zwrócił się Kozaczko, z twarzy którego rumieniec wciąż zejść nie
chciał, do Labudy. – Proboszcz czego tam przy kartach nie powiedział?
– Może i powiedział…
– Co?! – spytali chórem pozostali uczestnicy narady.
Sołtys zamyślił się i dopiero po dłuższej chwili milczenia zaspokoił ciekawość
zebranych.
– Tak dziwnie jakoś mówił. Zrozumieć żem go do końca nie mógł. – Przerwał i wzrok
swój utkwił gdzieś w oddali. – Razu pewnego, gdy karta szła mi jak nigdy wcześniej,
proboszcz poderwał się ni stąd, ni zowąd z fotela, talię rozsypał na stole i krzyknął:
„Diabła w parafii mamy! Wilka do owczej zagrody wpuściliśmy!” Wystraszyłem się nie
na żarty i pytam księżulę, kogo ma na myśli, bo to oskarżenia poważne, oooj, poważne…
– A on co na to?
– Że my dobrze wiemy, tylko oczy nam bielmem zarosły i widzieć prawdy nie chcemy.
– Powiedział, że wiemy?! – chciał się upewnić stary Anton.
– …a potem padł na fotel i zasnął jak zabity – dokończył Labuda.
– Może proboszczowi wino mszalne odrobinę zaszkodziło? – spytał, stojący dotychczas
w milczeniu nieco na uboczu, znany w całej wsi ze swego zamiłowania do samogonu,
Rusłan Poniatowski, który nazwisko, jak mówiła legenda, zawdzięczał swojej
praprababce. Nie żeby ona z książęcego rodu była, ale ponoć za dziewkę służebną przy
armii księcia służyła, a jedyne, co jej po tej służbie na starość zostało, to bękart
Poniatowskim od tamtego czasu zwany. – Sam miewam czasami czkawkę, zwłaszcza
gdy wino nieco przeterminowane.
– A kiedyś ty, Poniatowski, wino w swoim życiu pił?! – zdenerwował się sołtys, któremu
znudziło się już ciągłe zaprzeczanie, jakoby ksiądz proboszcz nadmierne zamiłowanie do
napojów trunkowych przejawiał.
Rusłan, nie wiedząc co odpowiedzieć, schował głowę w ramiona i odszedł na bok.
Pocieszał się jedynie myślą, że w nieużywanym latem piecu kaflowym udało mu się
jeszcze przed babą litrową butelkę berbeluchy schować.
– A potem już księdza nie pytałeś, co miał na myśli proroctwo swoje wygłaszając? –
spytał Anton Labudę.
– Pytałem, a jakże – odparł sołtys. – Zaraz następnego dnia. Ale proboszcz niczego nie
pamiętał, jakby kto nad nim czary poczynił, żeby mu pamięć do cna oczyścić.
– Musi to być sztuczka diabelska – zawyrokował Horoszczuk, a na wszystkich innych
strach blady padł. – Nie inaczej!
2.
Gdy dokładnie tydzień po śnieżnej burzy nad Wojsławicami tornado przeszło i z
kościelnej wieży dzwon żeliwny zerwało, ksiądz proboszcz podczas niedzielnej mszy już
otwarcie o diable, który w społeczności wiejskiej zamieszkał, mówił.
Z powiatu komisja przyjechała, żeby straty ocenić. Przewodniczący jej stanął nad

background image

zakopanym do połowy w ziemi dzwonem i w ten deseń do proboszcza uderzył:
– Z dzwonu to wy już, dobrodzieju, pożytku żadnego mieć nie będziecie – powiedział
przymilnym tonem. – Kłopot jedynie, bo na wysypisko śmieci trzeba go będzie odwieźć,
a to i daleko, i drogo was transport wyniesie. Dajcie nam ten dzwon.
– A co wy z nim zrobicie? – spytał ksiądz, którego od rana czkawka odejść nie chciała.
– My go na pomnik przetopimy i w mieście na rynku postawimy…
– A komu to pomnik chcecie wystawić? – zainteresował się proboszcz.
– Zasłużonemu komuś dla powiatu. Staroście może…
– Przecie on sekretarzem za Gierka był, zgody na rozbudowę kościoła nie wystawił… –
Ksiądz stracił oddech i słowa uwięzły mu w gardle.
Na szczęście rozmowę podsłuchał kręcący się nieopodal Labuda. Ze wsi chłopów zwołał,
którzy na trzy wiatry komisję przegonili. Nie rozwiązało to jednak żadnego problemu.
Diabła zidentyfikować się nie udało, a z powiatu zgoda na wypłacenie odszkodowań dla
mieszkańców Wojsławic nigdy już nie nadeszła.
„O kataklizmie, jak twierdzicie, mowy być nie może – napisano w oficjalnym liście
skierowanym do sołtysa. – Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej żadnej burzy
śnieżnej ani tornada w tym rejonie nie stwierdził…”
– I co dobrodziej na to? – spytał Labuda przy kartach, wymachując proboszczowi listem
przed nosem.
Ksiądz uśmiechnął się tylko leciutko pod nosem.
– Że rację mam, w tym mnie to utwierdza – odparł enigmatycznie.
– O jakiej ksiądz racji mówi?
– Że sztuczka to diabelska być musi, skoro nawet urząd państwowy niczego się nie
doszukał.
– Może to i diabeł… – stwierdził sołtys. – Ale gdzie go w takim razie szukać?
– Między sobą szukajcie. Między sobą… – odpowiedział słabnącym głosem proboszcz i
chwilę później, zmęczony, zasnął na obitym skórą fotelu.
Labuda, nie trwoniąc czasu, natychmiast do starego Antona się udał. Zapukał trzy razy w
okiennice, bo pora późna już była i pewność miał, że walenia w drzwi Horoszczuk nie
dosłyszy. Pierwsza obudziła się stara Antonowa.
– Kto tam po nocy spać nie daje? – zapytała.
– To ja, Labuda.
– Czego chcecie?
– Ze starym waszym porozmawiać.
– Przecie on śpi o tej porze.
– Od księdza proboszcza wracam. – Nie dawał za wygraną sołtys.
– I co z tego?
– Ksiądz proroctwo kolejne miał. I o diable mówił…
– O diable, rzekliście, sołtysie?
– O diable! – potwierdził Labuda.
– Poczekajcie więc – odparła kobieta. – Spróbuję dobudzić starego. Do drzwi idźcie i
czekajcie.
Labuda czekał piętnaście minut, nim otworzył mu, ubrany w same gacie do kolan,
siwobrody Horoszczuk. Gdy tylko siedli przy stole, Antonowa wystawiła butlę samogonu
i rozlała mętnawy płyn do dwóch, mocno przybrudzonych, musztardówek.
Sołtys streścił Horoszczukowi swoją rozmowę z proboszczem.

background image

– „Między sobą szukajcie”, miał powiedzieć ksiądz dobrodziej?…
– Nie miał powiedzieć, ale tak właśnie powiedział – poprawił go Labuda.
– I ani słowa więcej?…
– Ani, ani. Znów padł na fotel, jakby jaka siła wroga moc mu całkowitą odebrała.
Stara Antonowa, przysłuchująca się rozmowie w kącie pokoju, przeżegnała się
odruchowo i splunęła przez ramię trzy razy, na ścianę.
– Może jutro z rana księdza spytać powinniśmy, o kogo konkretnie mu się rozchodzi… –
zaproponował Anton.
– Darmo tylko strzępić język będziemy. Raniutko proboszcz pamiętać już o niczym nie
będzie – zaprotestował Labuda. – To drugie ostrzeżenie, jakie nam dał. Czekać już nie
ma na co. Trza sprawę wziąć we własne ręce i diabła po nocy, choćby ze świeczką,
szukać.
– Ale gdzie?
– Gdzie diabeł, tam i zapach siarki być musi…
– Toż z Jakubowej chaty siarką cuchnie jak z fabryki zapałek! – wtrąciła Horoszczukowa
i dla pewności raz jeszcze przez ramię splunęła.
– Nie może być – stwierdził siwobrody. – Wędrowycz jest kanalia, znam go przecie od
lat, ale żeby z diabłem paktował, pierwsze słyszę.
– A ja wam mówię, że wasza stara wiele racji ma w tym, co gada! – zagrzmiał Labuda,
który na Wędrowycza parol zagiął w starych jeszcze czasach, gdy Jakub do kołchozu
zapisać się nie chciał i po wsi rozpowiadał, że Labuda to w kozach i owcach bardziej
gustuje, niźli w dziewkach. Udowodnić nikt nikomu nic nie udowodnił, ale prawda taka
jest po dziś dzień, że Labuda ni żony, ni nawet dzieci nieślubnych się nie doczekał.
Zamyślił się Horoszczuk i rzekł:
– Krzywdy chłopu nie zrobimy, jeśli wybierzemy się do niego z rana, by szczerze
pogadać…
– Pogadać!? – nie dowierzał własnym uszom sołtys. – Wiadro wody święconej mu na łeb
wylać trzeba, kiedy on sam diabeł. Niech się spali w świętej posoce!
Horoszczuk, na ostudzenie rozpalonych głów, dolał jeszcze po szklanicy bimbru. Kiedy
wypili, odbiło mu się głośno, a Labuda powiedział:
Na zdrowie!
3.
Jakuba obudziło przeczucie. Czuł, że coś się dzieje, choć pojęcia nie miał najmniejszego,
co to może być. Z trudem zwlókł się z barłogu, odchrząknął zieloną flegmą na podłogę
tak mocno, aż mu w jednej chwili świat cały zawirował w głowie.
– Ki diabeł pić mi to kazał – mruknął do siebie pod nosem. – Ale mocne paskudztwo! We
wsi niewielu chętnych na to znajdę. Do miasta trza będzie jeździć i ruskim zamiast
denaturatu wciskać… – biegało mu po głowie, w której wciąż odczuwał ogromny mętlik.
Pod ścianą na wyrze wiercił się ktoś niespokojnie.
Jeśli ma sny tak paskudne, jak to, co ze sobą przywlókł, to mu współczuję – stwierdził
Wędrowycz. A że zrobiło mu się duszno, postanowił wyjść na podwórze.
Gdy tylko otworzył drzwi, przywitały go złowrogie spojrzenia mieszkańców Wojsławic.
Stanęli półkolem wokół sieni i nic nie mówili, tylko patrzyli. Jakub na moment zamknął
oczy, mając nadzieję, że gdy otworzy je ponownie, zwidy znikną. Ale nie znikły; co
więcej: ich twarze stały się jeszcze bardziej zacięte. Rozpoznał Labudę, dzierżącego w
lewej ręce sierp, i starego Horoszczuka, który pod długą siwą brodą skrywał kindżał, jaki

background image

mu w 43-cim ofiarował służący w Wafen-SS Tatar z Kazania za to, że Budionnego ze
wsi przegonił.
– Przyjaciele, czy wy tu naprawdę w gości do mnie zaszliście, czy też jedynie omamem
jesteście, jak te, nie przymierzając, myszki białe? – spytał, najgrzeczniej jak potrafił,
Wędrowycz.
– Myszek ty swych ulubionych więcej możesz już nie zobaczyć, Jakubie! – krzyknął doń
Labuda.
Pies cię trącał, czerwono zarazo – pomyślał o sołtysie Wędrowycz; dużo bardziej
martwiła go obecność w tym gronie starego Horoszczuka.
– I ty, Antonie, mego wroga z siebie robisz? – zwrócił się do wiejskiego patriarchy
egzorcysta.
Horoszczuk słowa nie powiedział, jeno mocno wciągnął powietrze do nosa.
– I co? i co? – spytał „młody” Kozaczko, podskakując z nerwów na jednej nodze.
– Prawdę rzekła moja stara – zawyrokował Anton. – Siarkę czuć!
Pomruk nienawiści przetoczył się przez zebrany przed chatą Wędrowycza tłumek.
Powariowali od rana, czy co? – zamyślił się Jakub. – Albo to ze mną jest już tak źle… –
Postanowił jednak negocjować. Najbardziej upoważnioną osobą wydał mu się z tamtej
strony Horoszczuk.
– Antonie – zaczął przymilnie Wędrowycz. – Powiedzże ty mi, co was do mnie naprawdę
sprowadza.
– Po prawdzie – odparł starzec, starszy jeszcze od samego Jakuba – to my cię ubić
przyszli.
Jakubem zatrzęsło.
– Ubić?! – ryknął na całe gardło, aż się świnie w chlewie przebudziły i, równie mocno
jak Jakub wystraszone, chrząkać zaczęły. – A czym ja się tak wszystkim wam naraziłem?
– Siarką z twojej chałupy cuchnie?
– Cuchnie – przyznał Wędrowycz.
– Choć całą wieś najpierw burza śnieżna, a potem tornado spustoszyło, z twojej chałupy,
mimo że najmarniejsza we wsi, nawet strzecha nie spadła…
– Nie spadła – odparł Jakub z zadowoleniem.
– I chcesz nam wmówić, że nie wiesz, co to wszystko znaczy? – zapytał Horoszczuk.
– Wiem! A jakże inaczej?!
Widząc zadowoloną twarz Wędrowycza, Labuda machnął mu sierpem przed nosem.
Niewiele brakowało, by i Kozaczko rzucił się na starego z pięściami. Jednakże
Horoszczuk podniósł do góry rękę, na znak, by wszyscy, jak jeden mąż, ucichli.
– To znaczy, żeś ty z diabłem pakt podpisał – wyjaśnił Jakubowi Anton. – Ksiądz
proboszcz miał widzenie.
– Niech więcej tego miastowego śmiecia pije, a jeszcze głupsze będzie miał proroctwa.
– Ty na księdza dobrodzieja nie pluj, Wędrowycz, bo ci kości porachujem – zagroził
Labuda, tym razem jednak chowając sierp za plecami.
Horoszczuk postąpił krok naprzód i stanął teraz twarzą w twarz z Wędrowyczem. Jego
siwa broda niemal dotykała koszuli Jakuba. Staruszkowie wadzili się wzrokiem, kto
silniejszy.
– Musisz prawdę powiedzieć, Jakubie, bo ci chatę z dymem chłopy puszczą i nawet ja ich
przed tym nie powstrzymam – wyszeptał Anton tak, by go tylko Wędrowycz mógł
usłyszeć.

background image

– Nie mam ja przed wami nic do ukrycia – powiedział głośno Jakub. – Różne świństwo
w chacie się u mnie zalęgło, ale diabła tam ni ma…
– Wpuść nas więc, to sami sprawdzimy! – rozkazał Labuda.
– Ciebie bym nawet do chlewa nie wpuścił, bo byś mi świnie ochwacił!
Kozaczko w ostatniej chwili chwycił sołtysa, który już z sierpem na Wędrowycza chciał
pognać.
Jakub, nie chcąc już bardziej zaogniać sytuacji, przybliżył się do Antona i wprost mu do
ucha wyszeptał:
– Gościa pod swój dach przyjąłem. Paskudny on trochę. Jak własne odbicie w lustrze
zobaczył, wstydzi się komukolwiek na oczy pokazać. Ogniem zieje!
– Kto on zacz?
– Chodźcie! Wam pokażę, bo śpi jeszcze…
Horoszczuk poprosił mieszkańców Wojsławic, by poczekali chwilę cierpliwie, kiedy on
chatę Wędrowycza w poszukiwaniu diabła przeszukiwać będzie.
– A jeśli ty nigdy już stamtąd nie wyjdziesz? – spytał Labuda.
– Wiecie tedy, co robić! – odparł Anton, posyłając jednocześnie srogie spojrzenie
Jakubowi.
Gdy drzwi się za Wędrowyczem zamknęły, w izbie zapanowała ciemność absolutna.
Odór siarki był nie do wytrzymania.
– Jak ty tu możesz mieszkać? – spytał Horoszczuk.
– Ja już nic nie czuję – odparł Jakub, jakby na potwierdzenie swych słów pociągając
nosem.
– I gdzie on jest, ten gość twój?
– Ano leży tam, pod ścianą.
Gdy oczy siwobrodego przyzwyczaiły się do ciemności, ruszył on w poprzek pokoju do
wyra, gdzie skręcana bólem nie opisania wierciła się jakaś istota.
– Chory on?
– Sny ma takie – wyjaśnił Wędrowycz. – Ziemski bimber wyraźnie mu nie służy.
Coś obróciło się właśnie na lewy bok i ukazało Horoszczukowi swoje potworne oblicze.
Starzec odruchowo cofnął się o kilka kroków i wpadł na Jakuba.
– Ładny to on nie jest – stwierdził egzorcysta.
– Co-o-o-o to?
– Dogadać się z nim nie mogę – stwierdził Jakub. – Będą dwa tygodnie jak w jakiejś
puszce blaszanej na pole za stodołą spadł. Bełkotał coś, więc żył, no to go do chaty
wziąłem.
– On ci z kosmosu spaść musiał.
– Zielony nie jest, czerwony też nie. Za dnia to się odrobinę szary wydaje.
– Przywiózł co ze sobą?
– Tylko ichni termos, a w nim berbelucha tak paskudna, że się boję, że mi wątroba do cna
sparcianieje…
– Pić nie musisz – zauważył Horoszczuk.
– Kiedy to honorowa sprawa – zaperzył się łowca wampirów. – Ja piję z jego zapasów,
on z moich. Kogo pierwszego szlag trafi, ten drugiemu planetę we władanie oddaje…
– A gdzie ta jego planeta?
– Jednej nocy palcem na niebie pokazywał, ale mnie się te wszystkie gwiazdy przed
oczyma kręcą…

background image

Nagle kosmita poderwał się z łóżka i jak w transie przegalopował na trzech nogach przez
pokój, przewracając po drodze stół i krzesło, trącając przy tym ogonem zawieszony na
ścianie zegar z kukułką.
– Suszy go – wyjaśnił Wędrowycz. – Schowajmy się lepiej za piecem – dodał, ciągnąc za
sobą Horoszczuka.
Zza pieca obserwowali kosmitę, który niemal jednym łykiem opróżnił dwie
dwudziestolitrowe kanki najlepszego wędrowyczowego bimbru, po czym dopadł do
okna, ogonem wywalił trzymające się już tylko na jednym zawiasie okiennice i zaczął
ziać ogniem.
– Kultury go zdążyłem nauczyć – pochwalił się Jakub.
Ziemia trzęsła się jak podczas najprawdziwszego wstrząsu, niebo natychmiast pokryło się
ciemnymi chmurami, z których lunęły na Wojsławice hektolitry wody. Kosmita,
zmoknięty, wypadł przez otwarte okno do ogrodu.
Jakub z Antonem pochylili się nad nim. Przybysz nie zdradzał żadnych objawów życia.
– Musi być czysta woda go wykończyła – podsumował Wędrowycz.
– Ty więc wygrałeś zakład – stwierdził Horoszczuk, klepiąc Jakuba po ramieniu.
A deszcz lał przez czterdzieści dni i nocy.
24-25 luty 2002

Jakub Wędrowycz
Pogromca Pierścienia

(na podstawie pomysłu Andrzeja Pilipiuka)
AUTOR : Sebastian R. Chosiński
HTML : ARGAIL


1.
W chałupie panował zaduch nie do wytrzymania. Na piecu spał, kręcąc się niespokojnie,
Jakub Wędrowycz. Poprzedniego wieczora do spółki z Semenem próbowali bimbru
pędzonego według nowej, przywiezionej z Ukrainy przez krewnych Kozaka, receptury.
Alkohol był rzeczywiście mocny, szybko uderzał do głowy, a jego skutkiem ubocznym
były przychodzące w nocy koszmary. Z tymi Jakub sobie jakoś radził, trudniej było
jednak coś poradzić na suchość w gardle. Choć wstawał w nocy kilka razy i popijał
bimber „zza Buga” przyzwoitą wojsławicką berbeluchą, której przepis odziedziczył po
swoim, świeć Panie nad jego duszą, ojcu Pawle, zgaga nie przechodziła. Na dodatek,

background image

jakby nieszczęść było mało, o świcie ktoś zaczął natarczywie dobijać się do drzwi
wędrowyczowej chaty. A każde uderzenie potrójnym echem odbijało się w głowie
Jakuba.
Wściekły, zwlókł się z pieca i, chwiejąc się nieco to na lewo, to na prawo, ruszył
otworzyć drzwi, z mocnym postawieniem zrugania nieproszonego gościa. Gdy jednak
uchylił wrota, nie zobaczył nikogo.
– Cholera! – zaklął tak głośno, aż pobudziły się wrony śpiące w konarach ostatnich
ocalałych przez zimę w gospodarstwie Jakuba drzew. – Żartów się komuś zachciewa.
Ze złością zatrzasnął drzwi i obrał kierunek na spiżarnię, gdzie – jeśli go pamięć nie
myliła – miał jeszcze kankę wypędzonego w ubiegłym tygodniu bimbru. Nie zdążył go
wprawdzie wydestylować, ale co tam, nie takie trunki w swoim życiu pijał. Razu
pewnego odwiedził go po kolędzie ksiądz proboszcz i, chcąc przyciągnąć Jakuba na łono
kościoła, wina mszalnego lał mu do musztardówki. Wędrowycz pił, choć mu po prawdzie
nie smakowało. A następnego dnia obudził go tak potworny ból głowy, że solennie sobie
przyrzekł, iż z proboszczem do czynienia więcej mieć nie będzie.
Kiedy uchylił drzwi spiżarni, pukanie rozległo się ponownie.
– Job twoju mać! – ryknął, tym razem budząc spokojnie jeszcze śpiące w kącie pokoju
myszy. Gryzonie z piskiem rozbiegły się po chałupie.
Jeśli to znowu głupi żart, ukatrupię jak mumię Lenina – przyrzekł sobie, a w rodzinie
Wędrowyczów słowo droższe było od honoru.
Ale i tym razem po otwarciu drzwi nie ujrzał nikogo. Jedynie w oddali najbliżsi sąsiedzi
Jakuba jechali na pole, bo właśnie zaczął się okres żniw. Już chciał wrócić do pokoju po
zawieszony na ścianie topór i wybiec na podwórze w poszukiwaniu dowcipnisia, gdy
poczuł jak coś ciągnie go za onucę i drapie w łydkę. Nie była to pluskwa ani nawet wesz,
te jedynie gryzły, to coś natomiast wyraźnie go drapało.
Gdy spojrzał w dół, podskoczył jak oparzony. Jak słoń się boi myszy, tak samo Jakub
wystraszył się małego mocno owłosionego stworzenia, niewiele wzrostem
przewyższającego krasnoluda. Wyglądało, nawet jak na standardy przyjęte w
Wojsławicach, wyjątkowo paskudnie. Gapiło się w górę i bełkotało coś śpiewnie w
niezrozumiałym języku.
Wędrowycz z obrzydzeniem zamachnął się nogą, jakby chciał kopnąć piłkę, stwór
oderwał się od kalosza i poleciał wysoko w powietrze. Lądowanie miał wyjątkowo
twarde, walnął bowiem łbem w drzwi chlewika. Przez chwilę leżał bez ruchu, potem
podniósł się, zachwiał i znowu padł na ziemię.
– Teraz mi nie uciekniesz, mały gnojku – ucieszył się Jakub, wielkimi susami doskakując
do nieprzytomnego stworzenia.
Z obrzydzeniem podniósł go za ogonek i spojrzał prosto w kudłatą mordę. Splunąć
musiał, bo poczuł nagle jak całe wczoraj skonsumowane przy piciu bimbru żarcie
podchodzi mu do gardła. Wypuścił małego z rąk i instynktownie wytarł dłonie w
poplamioną kufajkę. Stwór jęczał z bólu, gramoląc się u stóp Jakuba. Wędrowycz znów
chciał mu dokopać, ale malec błagalnym tonem wyszeptał:
– Oszczędź mnie!
– To ty mówisz po naszemu? – zdziwił się egzorcysta.
– Mówię w wielu językach – wyjaśnił kudłaty. Każde wypowiedziane słowo sprawiało
mu ból; był potłuczony jak piłka do bejsbola.
– Co cię tu sprowadza?

background image

– Jakuba, Wędrowyczem zwanego, poszukuję. Zgodnie z moim planem… – wyjął zza
pazuchy mały rulonik, rozwinął go ostrożnie i począł uważnie studiować – …tu gdzieś
powinna znajdować się jego włość.
– Że co?
– Włość! – powtórzył stwór, wielce zdziwiony, że człowiek, choć tak wielki, tak niewiele
rozumie z tego, co się do niego mówi.
– A co ty od niego, Wędrowycza znaczy się, chcesz? – spytał podejrzliwie Jakub.
– O pomoc przyszedłem go prosić – wydukał kurdupel. – W nim nasza ostatnia
nadzieja…
O pomoc – powtórzył w myśli, mile połechtany, Jakub. Więc moja sława już do
zamorskich krajów dotarła. Nie wiedzieć bowiem czemu, Wędrowycz przekonany był, że
niecodzienny gość przybył doń zza Oceanu.
– Znasz go, panie? – spytał kudłaty.
– A, znam.
– Prowadźże więc do niego, a zobaczysz, że ci to wynagrodzić potrafię!
Jakub, nie namyślając się długo, chwycił małego za futerko i posadził sobie na ramieniu.
Wniósł go do chałupy i rzucił na barłóg na piecu. Stwór, skomląc jak myszka, zatkał nos,
bojąc się, że smród może go zabić.
– Nigdzie się nie ruszaj! – rozkazał Wędrowycz i znikł w drugim pokoju.
Gdy wrócił stamtąd kilka minut później, zmieniony był nie do poznania. Na kufajkę
naciągnął barani kożuch, szyję owiązał długim wełnianym szalem, a na głowę założył
trofiejną uszankę, którą lat temu osiemdziesiąt, będąc jeszcze dzieckiem, z
krasnoarmiejca, który Wojsławice z Budionnym najechał, razem ze skalpem ściągnął. W
prawej dłoni trzymał siekierę, w lewej natomiast dzierżył osikowy kołek.
Kudłaty spoglądał na niego podejrzliwie, profilaktycznie chowając się za piecem.
– Znowu się w ciuciubabkę bawisz? – spytał egzorcysta. – Uważaj, bo jak cię dorwę, to
wypatroszę, jakem Wędrowycz!
– Ty jesteś Wędrowycz? – spytał z niedowierzaniem malec, wychynąwszy ostrożnie zza
pieca.
– He!
– Jakub Wędrowycz?
– Ano!
– To musiała zajść jakaś pomyłka…
– Nie ma żadnej pomyłki! – zagrzmiał Jakub. – Szukasz egzorcysty i ja nim jestem.
Znanym w całym chrześcijańskim świecie pogromcą wampirów. Jeszcze żaden się
przede mną nie uchował!
Kudłatemu zawirowało w głowie i padł, zemdlony.
2.
Jakub ostrożnie strzykawką poił małego gościa swoim najlepszym, jeszcze nie
przedestylowanym bimbrem. Krople życiodajnego nektaru spłynęły strużką po
zarośniętym pyszczku, gdy nieznajomy się zakrztusił. Kasłał długo, a gdy doszedł do
siebie, siedział nadąsany w milczeniu.
– Jeżeli mam ci pomóc, musisz mi powiedzieć, skąd i po co przychodzisz – przekonywał
go Wędrowycz tak długo, aż malec ustąpił.
– Nazywam się Baggins. Bilbo Baggins. Mieszkam w Bag End.
– A gdzie to jest? Musi być, gdzieś za morzem.

background image

– Nie za żadnymi morzami, nie za górami, ale w Śródziemiu – wyjaśnił Bilbo, sadowiąc
się wygodniej na pożartym przez szczury i inne gryzonie, śmierdzącym kocu. – Mój
młody krewniak Frodo, hobbit jak ja, wysłany został w długą i niebezpieczną drogę. Miał
się nim opiekować czarodziej, Gandalfem Szarym zwany, ale jak się okazało to hulaka
jakich w całym Śródziemiu wielu nie znajdziesz. Podróż opóźnia, bo się w każdej
karczmie do nieprzytomności upija i burdy wszczyna. W głowie zupełnie mu się już
pomieszało, więc jego czary całkowicie odwrotne skutki przynoszą… – żalił się malec.
Gandalf, Gandalf! – powtarzał w myśli Jakub, nie mogąc sobie jednak przypomnieć
nikogo takiego w, sięgającym swymi korzeniami starożytności, rodzie Wędrowyczów.
– A sprawa jest, że tak powiem, wagi państwowej. O uratowanie naszej krainy chodzi…
– A przed kim to ratować ją trzeba? – spytał Jakub, śmiejąc się rubasznie na samą myśl,
że wreszcie po wielu tygodniach nieróbstwa przyjdzie mu dobry uczynek spełnić.
– Przed Sauronem, który pragnie Pierścień posiąść…
– Pierścień, mówisz? – wtrącił Wędrowycz.
– Pierścień – przytaknął Bilbo. – Gdy go zdobędzie, zapanuje po wsze czasy nad całym
Śródziemiem.
– A z czego on, znaczy się, ten pierścień, zrobiony został?
– Z najszczerszego złota – wyjaśnił Baggins.
– Wiele on wart?
– Jest bezcenny dla tego, kto go posiada…
Ho, ho! – ucieszył się Wędrowycz. Widzę, że tu dwa dobre uczynki spełnić można. – I
nie czekając dłużej, poderwał się z krzesła.
– Chodźmy więc, nie ma na co czekać! – zakomenderował.
– Nie spieszy się – odparł hobbit, po czym trochę nieśmiało, wskazując na strzykawkę,
spytał: – Czy mógłbyś mnie jeszcze odrobiną tej naleweczki poczęstować?
Hobbit, choć pił niewiele, zaimponował Jakubowi.
Prawie jak koliber. Tyle, co waży. Nawet ja nie byłbym mu w stanie dorównać –
pomyślał Wędrowycz, klepiąc się po pokaźnym brzuszysku, które ostatnimi czasy
powiększyło się jeszcze bardziej.
Następnego dnia obudzili się koło południa. Bilbo ściągnął Jakubowi z nóg kalosze i
łaskotał go po stopach. W żaden inny sposób dobudzić go nie byłby w stanie.
– Zapomniałeś? – hobbit wrzasnął Wędrowyczowi prosto do ucha.
– O czym to niby miałem zapomnieć?
– Środziemie ratować musisz!
– A gdzie ono jest?
– Pójdź, to cię zaprowadzę.
I wyszli przed chałupę Jakuba, a słońce dotarłszy w swej codziennej wędrówce na szczyt
nieboskłonu, niemiłosiernie prażyło. I szli przez zachwaszczony ogródek i zaniedbany
sad, by wyjść na pole, całe pokryte kretowiskami.
– Tędy – powiedział Bilbo, wskazując swym niewielkim owłosionym paluchem mały
kopczyk – prowadzi droga do Śródziemia.
Jakub popatrzył na niego z niedowierzaniem. Baggins aż cofnął się, przestraszony.
– Tędy przyszedłem, więc i tędy można wrócić – wyjaśnił.
– A nie pomyślałeś o tym, że ja jestem kilka razy od ciebie większy?
– Gandalf nic nie mówił o twoich rozmiarach…
Wrócili do chałupy po łopatę dla Jakuba i dużo odeń mniejszą miedzianą nabierkę do

background image

zupy dla Bilba. Kopali aż do zachodu słońca, często posilając się przy tym bimbrem i
przygryzając słoniną. Kiedy skończyli, hobbit nie był już w stanie utrzymać się na
nogach.
Widocznie nie jest przyzwyczajony do poprawiania klinem – zauważył z radością
Wędrowycz.
Gdy tylko słońce skryło się za horyzontem, wskoczył do powiększonego do jego
rozmiarów kretowiska i pociągnął za sobą Bagginsa. Hobbit wyrwał mu się jednak z rąk i
wyskoczył na powierzchnię.
– Idź sam – powiedział. – Ja tutaj poczekam na ciebie. Dosyć już mam wałęsania się po
świecie. Spokój lubię.
– Tylko mi zacieru nie wypij! – Pogroził mu palcem Jakub.
– Tu masz plan Śródziemia! – krzyknął Baggins, rzucając w dziurę niewielkich
rozmiarów rulonik. – Czytać umiesz? – Nie czekając na odpowiedź, machnął ręką i
dodał, tym razem już tylko do siebie: – A zresztą, język masz, spytać możesz.
– Gdzie go szukać, tego twojego krewniaka? – zawołał Jakub z dołu.
Bilbo zastanowił się chwilę, policzył coś na swoich owłosionych palcach i odpowiedział:
– Biorąc pod uwagę, że zmarudziłem u ciebie całe dwa dni, powinien już dotrzeć do
karczmy „Pod Rozbrykanym Kucykiem”…
– Kucykiem – powtórzyło echo. – Brzmi nieźle.
3.
Śródziemie niczym szczególnym Jakuba nie zaskoczyło. Może poza tym, że wszystko
wydawało mu się tutaj jakby trochę mniejsze. A może to on był wyższy niż wszystkie
inne zamieszkujące ten świat istoty. Podrapał się za uchem i zajrzał do planu, który dał
mu Bilbo. Może by i co z niego wyczytał, ale plan był tak mały, że doszukać się w nim
literek graniczyło z cudem.
Przydałyby się okulary księdza proboszcza – przyszło na myśl Wędrowyczowi. Księżulo,
zawsze gdy po mszy przeliczał składkę, zakładał najgrubsze szkła, by nawet grosika nie
przegapić. Ale ksiądz proboszcz razem z jego binoklami był daleko i w niczym Jakubowi
pomóc nie mógł. Cisnął więc Wędrowycz mapę w rosnące u brzegu krętej ścieżki krzaki
i postanowił zdać się na swój, nigdy do tej pory go nie zawodzący, instynkt egzorcysty.
Gdy żegnał się z Wojsławicami, nadchodziła noc, tutaj najwidoczniej był poranek, bo
słońce dopiero powoli pięło się po szczytach odległych gór.
Pięknie tu – pomyślał Jakub, zrywając spod nóg niezwykle wonny kwiat. Podniósł go do
nosa i powąchał. – Ach, siąść jak w dzieciństwie na łące, popaść krowy, popić dziadkowy
bimber – wrócił myślami do jakże odległych czasów.
Nieznana kraina nastroiła go romantycznie. Czuł się młody i lekki. Szedł tanecznym
krokiem i nucił coś po nosem. Nagle, z oddali, dobiegł go dziewiczy śpiew.
Podświadomie przyspieszył kroku i niebawem oczom jego ukazała się piękna niewiasta.
Jakub ukłonił się szarmancko i uśmiechnął jak najszczerzej; promienie słońca, odbite od
równej szuflady złotych zębów, na moment oślepiły kobietę. Gdy jednak tylko doszła do
siebie, ryknęła przerażona i zerwała się do ucieczki. Wędrowycz stał przez chwilę
zdezorientowany, po czym rzucił się za nią w pogoń, przez cały czas trzymając w ręku
zerwany kwiat, który nagle zapragnął jej podarować.
Dopadł ją u wejścia do chaty. Przygwoździł łapami do drzwi i, nadal zachowując
serdeczny ton, zapytał:
– Dlaczego uciekałaś, piękna dziewico?

background image

– Wcale nie jestem dziewicą – odparła kobieta. – Nazywają mnie tutaj Złotą Jagódką,
jeśli jesteś sobie w ogóle w stanie wyobrazić, co to oznacza, obwiesiu!
– A ja jestem najsławniejszym egzorcystą na świecie! – krzyknął jej prosto w twarz,
zionąc przy tym odorem nie przetrawionego jeszcze alkoholu, Wędrowycz.
– Możesz mnie wziąć siłą, ale – ostrzegam! – ja żadnej przyjemności z tego mieć nie
będę – powiedziała gniewnie, choć oczy jej zdawały się przeczyć każdemu słowu.
– Gdzie mi tam cię brać – odparł Jakub. – O drogę spytać chciałem.
– O drogę? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Tylko to?
– Tylko – potwierdził Wędrowycz. – Szukam takiego jednego, mały jest i podobno
zarośnięty, zupełnie jak jego krewny, który właśnie teraz u mnie w chałupie resztę
zapasów berbeluchy opróżnia…
– Dziwnym mówisz językiem – stwierdziła Złota Jagódka, podkasując spódnicę tak, aby
Jakub mógł zawiesić wzrok na jej smakowitym udzie.
Egzorcystą jestem, a nie bawidamkiem – skarcił się w myśli Wędrowycz i odwrócił
wzrok od kusicielki.
– W karczmie „Pod Rozbrykanym Kucykiem” ponoć na mnie czeka – powiedział głośno.
– Daleko to?
– Wystarczy jeno przejść przez Mogilne Kopce.
– Mogilne, mówisz? – uśmiechnął się Jakub do swoich myśli, podświadomie mocniej
ściskając w dłoni osikowy kołek.
Coraz bardziej mi się tutaj podoba – pomyślał.
– A jeśli będziesz jeszcze kiedyś w tych okolicach, zajrzyj do mnie. Toma ciągle nie ma
w domu, a samotnej kobiecie źle – zawołała za nim Złota Jagódka. Jakub zaś obiecał
sobie dokładnie zapisać w pamięci drogę, którą będzie się oddalał od jej domostwa.
Im bardziej pić mu się chciało, tym przyspieszał kroku. Świadomość, że karczma może
znajdować się gdzieś niedaleko, on zaś błądzi, doprowadzała go do wściekłości. Niestety,
nie nawinął się nikt, na kim mógłby ją wyładować.
W myśli coraz częściej przeklinał Bagginsa i własną głupotę, bo kto to widział w tak
daleką i niebezpieczną drogę się udawać bez odpowiednich zapasów trunku. Siekiera i
kołek ciążyły mu coraz bardziej, już zastanawiał się, czy gdzieś w pobliżu w trawie na
noc legowiska sobie nie wymościć, gdy kątem oka dostrzegł w oddali nikłe światełko.
– Niech mnie wampir zagryzie, jeśli to nie karczma! – krzyknął uradowany i ruszył ze
zdwojoną siłą ku swojej ziemi obiecanej.
4.
Instynkt łowcy podpowiadał mu, że powinien być ostrożny. Zwolnił więc kroku i wytężył
słuch. W pobliżu karczmy – był już tego pewien – czaiło się Zło. Szedł na paluszkach,
będąc przekonanym, że godnie stawi mu czoło dopiero wtedy, gdy pokrzepi się nieco
jakimś miejscowym, najlepiej własnej roboty, trunkiem. Już miał położyć dłoń na
klamce, gdy usłyszał za plecami tętent i rżenie koni. Kiedy się odwrócił, oczom jego
ukazała się gromada jeźdźców w czarnych pelerynach i takiegoż samego koloru
kapotach. Podjechali tak blisko, że Jakub czuł zapach końskiego potu, który smrodem
przewyższał jego własny.
– Dokąd to, wędrowcze? – spytał jeden z nich.
W Jakubie krew się zagotowała. Zrobił krok w przód i pociągnął za pelerynę. Gdy
jeździec upadł na ziemię, egzorcysta wprawnym ruchem przebił mu serce kołkiem. Ale
że miał tylko jeden, wyciągnął go natychmiast i rzucił się na następnego. Po pięciu

background image

minutach sześć ciał ułożył równo obok siebie. Chciał już odejść, by napić się wreszcie
czegoś w karczmie, kiedy usłyszał ciche jęki. Któryś z jeźdźców żył jeszcze. Jakub
odszukał go i pochylił się nad nim.
– Dlaczego? – spytał słabnącym głosem mężczyzna w czarnej pelerynie.
– Nie lubię, gdy ktoś przekręca moje nazwisko – odparł Wędrowycz i odrąbał mu łeb
siekierą.
W karczmie niewielu było gości. Mała grupka tłoczyła się w kącie, przysypiając nieco.
Gdy jednak otwarły się skrzypiące drzwi, wszyscy przytomnym wzrokiem powiedli w
kierunku Jakuba. Wędrowycz siadł na długiej dębowej ławie i uśmiechnął się do
karczmarza.
– Obojętnie, co masz, byle szybko! – rozkazał, tonem nie znoszącym najmniejszego
sprzeciwu.
– To najlepsze piwo, jakie mamy – zachwalał karczmarz, stawiając przed Jakubem
potężny kufel.
– Piwo? – zamruczał, niezadowolony, Wędrowycz . – Cóż, jak się nie ma, czego się chce,
trza pić, co ci dają – odparł zdumionemu karczmarzowi i jednym łykiem opróżnił kufel.
W taki sam sposób obszedł się z dziesięcioma kolejnymi, które właściciel z trudem
nadążał przynosić. Dopiero kiedy mu się głośno odbiło, zażądał „czegoś do żarcia”.
Minęło kolejne pół godziny, nim uporał się z potężną porcją mięsiwa, oczywiście przez
cały czas popijając je piwem. W miarę przyswojonego alkoholu poprawiał mu się nastrój.
Serdeczniejszym wzrokiem spoglądał w stronę pozostałych gości karczmy, choć powoli
zaczęło mu już się mylić, ilu ich tam, pod ścianą, siedzi. W pewnym momencie jeden z
nich, niewielkiego wzrostu i cały zarośnięty, podszedł do niego i zagadał.
– Jeśli mnie przeczucie nie myli, pan musi być imć Jakub Wędrowycz – powiedział
malec, kłaniając się niemal do podłogi, co przy jego wzroście wielkim wyczynem nie
było.
– A ty jesteś krewniak tego, co się u mnie w chałupie zalągł! – odparł Jakub.
– Nie wierzyliśmy staremu Bilbo, kiedy w kółko powtarzał pańskie nazwisko,
przekonując, że tylko pan może nas, w razie niedyspozycji Gandalfa, od Czarnych
Jeźdźców ochronić.
– Masz na myśli, mały, tych facetów na koniach, co się kręcą po okolicy? – spytał
Wędrowycz.
Hobbita na samo wspomnienie o Czarnych Jeźdźcach przeszedł dreszcz.
Jakub sięgnął po kolejny kufel piwa i wtedy dopiero, w świetle stojącej na ławie świecy,
dostrzegł zawieszony na szyi kudłatego złoty pierścień.
O tym pierścieniu tyle paplał ten cholerny Baggins – przypomniał sobie.
Zrobił zapraszający gest ręką i po chwili hobbit siadł obok niego na ławie.
– Nazywam się Baggins. Frodo Baggins – przedstawił się. – Prawdę mówiąc, myślałem,
że Bilbo przybędzie tu z panem…
– Ach, Bilbo! – krzyknął Jakub w uniesieniu. – Mój stary przyjaciel Bilbo! Zbliżyliśmy
się do siebie tak bardzo, że postanowił zostać u mnie nieco dłużej – słowa te z trudem
przeciskały się przez mocno ściśnięte gardło Wędrowycza. – Uroczy człowiek, to znaczy,
tfu… hobbit.
Frodo zaprosił Jakuba, by przysiadł się do reszty towarzystwa. Tyle alkoholu co tej nocy
„Pod Rozbrykanym Kucykiem” nigdy jeszcze nie wypito! Nie przyzwyczajeni do
spożywania nadmiernej ilości piwa hobbici, padli pierwsi; zaraz pod nich wyzionęły

background image

ducha krasnoludy, a tuż przed świtem padł ostatni człowiek. Wędrowyczowi nie
pozostało nic innego, jak ruszyć z powrotem do domu. Opuścił karczmę i, odwiedzając
po drodze samotną Złotą Jagódkę, wrócił do Wojsławic. W rodzinnej wsi Jakuba
zaczynała się właśnie noc.
Bilbo, zmożony alkoholem, spał na stole, obok przewróconej kanki z wędrowyczowym
bimbrem. Jakub zawył ze wściekłości i rzucił się do spiżarni. Wszystkie zapasy zostały
opróżnione. Jedyne co znalazł, to piersióweczka, którą musiał zgubić Semen. Opróżnił ją
do ostatniej kropli i legł, wycieńczony, na piecu.
Gdy tylko zasnął, zaczęły się koszmary. Jakubowi przyśniło się, że w drzwiach chałupy
stanął stary siwy człowiek z fajką w ustach.
– Wstawaj, Wędrowycz! – powiedział.
– Nie wstanę, odczep się.
– Wstawaj natychmiast, bo cię na odwyk wyślę.
– Możesz mnie co najwyżej w dupę pocałować – odparł Jakub, przewracając się na drugi
bok. Ścisnął mocniej powieki, ale postać staruszka nie znikała.
– Załatwię, że ci esperal wszyją!
Tego już było za dużo. Nawet koszmary nie mogą być tak bezczelne.
– Czego chcesz? – spytał Wędrowycz, siadając na piecu.
– Oddaj to, co należy do mnie, a więcej mnie nie zobaczysz!
– A co tu należy do ciebie? – Jakub był tyle zaskoczony, co nieprzytomny.
– Ten tam – staruszek wskazał na smacznie chrapiącego na stole Bilba. – Zakała
hobbickiego rodu!
– A bierz go sobie – ucieszył się Wędrowycz. – Mnie on tu potrzebny, jak barchanowa
koszula w pewnym intymnym miejscu…
– I to jeszcze nie wszystko – nie dawał za wygraną starzec.
– Czego jeszcze chcesz?
– Pierścień oddaj!
– Jaki pierścień?
– Ten, który zabrałeś Frodowi, gdy zasnął po tym, jak go upiłeś!
– Nie mam żadnego pierścienia – tłumaczył Jakub, ale był mało przekonywujący. Na
jawie radził sobie nie z takimi cwaniakami, ale we śnie był bezradny.
– Jutro rano odeślesz Bilba z powrotem do Śródziemia, zrozumiano?! Razem z
pierścieniem. Jakem Tolkien! – wrzasnęła zjawa i rozpłynęła się w ciemności.
Wędrowycz poderwał się z barłogu. Świtało. Hobbit spał jeszcze, unurzany w kałuży
własnego moczu. Jakub chwycił go za kark i zaniósł na pole.
– Co robisz? – krzyknął Bilbo po oprzytomnieniu.
– Wyprawiam cię do domu!
– Nie możesz – powiedział hobbit, próbując się wyrwać. A kiedy mu się to nie udało,
ugryzł Jakuba w palec. – Ja nie chcę tam wracać. Dość mam użerania się z trollami,
orkami i wszelkim innym paskudztwem. Tutaj mi się podoba.
– Ale tutaj ja mam dosyć użerania się z tobą, degeneracie! – odparł Wędrowycz,
wrzucając Bilba do przepastnej dziury, która pozostała po rozkopanym kretowisku.
Chwilę później, w ślad za Bilbem, wpadł do niej pierścień.
Epilog
Wojna o pierścień zakończyła się zwycięstwem Saurona, który zdołał przechytrzyć Froda
i jego kompanów. Doprowadzając hobbita do męczeńskiej śmierci, ściągnął z jego szyi

background image

Pierścień Jedyny, nim ten zdołał wrzucić go do Szczelin Zagłady. Jakież jednak było
zdziwienie Saurona, gdy okazało się, że pierścień ten nie daje mu władzy nad
pozostałymi.
Dopiero po latach sługa Melkora odkrył tajemnicę pierścienia. Gdy starł się już mosiądz,
na ołowianej obręczy pojawił się inny napis w nie znanym mu – zapewne starożytnym
języku – „Wojsławice wioska mała, w dzień zwycięstwa się pochlała…”

Andrzej Pilipiuk

Jak pisać fantastykę naukową - krótki poradnik

Wstęp

Co to jest fantastyka naukowa - każdy widzi. Podobnie jak każdy przeciętnie

inteligentny czytelnik rozumie czym jest horror, lub fantasy. Mniej rozgarniętym

wyjaśniam, że w opowieściach fantasy człowiek z mieczem posiłkując się magią

robi pure' ziemniaczane ze swoich wrogów, a w horrorze mamy do czynienia z

dalszymi przygodami faceta z mieczem, tyle że dla odmiany jest on martwy. W

fantastyce naukowej facet zamiast miecza ma laserowy pistolet lub równie

rozwiniętą technologicznie broń. Oczywiście zamiast faceta może wystąpić

kobieta, dziecko, dziewczyna, robot... (niepotrzebne skreślić). Wrogowie nie

muszą koniecznie być ludźmi a w niektórych przypadkach nawet nie powinni

nimi być. Czytanie fantastyki naukowej, fantasy, horroru oraz rozmaitych ich

odmian jest przyjemne, a jeśli nie jest przyjemne należy książkę odłożyć i sięgnąć

po następną. Jeśli i ona w czytaniu nie dostarczy przyjemności należy zapisać się

do bandy półmózgów, którym fantastyka nie leży lub do półanalfabetów którym

leży fantastyka na wideo, ale czują wstręt do słowa pisanego. Do tego że

fantastyka nam się nie podoba nie należy się przyznawać, zwłaszcza miłośnikom

gatunku, gdyż nierozważne chlapanie ozorem grozi jego postradaniem razem z

zębami. Lepiej brać przykład ze mnie, ja nikomu się nie przyznaję, że nie lubię

fantasy.

W pewnej chwili czytając dochodzimy do wniosku że tekst jest dobry ale za

krótki i co gorsza nie ma dalszego ciągu. Jeśli dodatkowo zaczniemy się

zastanawiać, co w danym tekście jest niedopracowane, oznacza to że umysł nasz

uległ zwyrodnieniu. Choroba z naukowego punktu widzenia wywołana jest

przez niekontrolowany rozrost części odpowiedzialnej za wyobraźnię.

Stopniowo pojawiają się dziwne myśli całkowicie nie przystające a nawet

znajdujące się w jawnej opozycji do otaczającej nas rzeczywistości. Potem

background image

choroba zaczyna się rozszerzać. Myśli stają się coraz bardziej pogmatwane,

pojawiają się w najbardziej nieodpowiednich momentach, na przykład podczas

lekcji lub wykładów, w pracy, w domu, na randce, w kinie... Za którymś razem

po szczególnie ciężkim ataku otumaniony umysł podejmuje decyzję aby rodzące

się myśli trochę uporządkować i zapisać.

W zależności od siły choroby zapisanie pomoże na zawsze albo na krócej. W

skrajnych przypadkach, np. Jack London, ataki choroby spowodują pisanie

trzech tysięcy wyrazów dziennie. Nadmiernie rozbudzony talent literacki

doprowadzić może do ciężkich depresji (w przypadku gdy nikt nie zechce czytać

tego co napiszemy), a nawet (w przypadku gdy porzucimy pracę sądząc że uda

nam się przeżyć za honoraria) do śmierci głodowej. Leczenie nadmiernej

wyobraźni jest stosunkowo poste: Od sąsiadki miłośniczki szczegółów z życia

innych ludzi, pożyczamy lub odkupujemy po znacznie obniżonych cenach dużą

ilość kolorowych ilustrowanych magazynów. Z braku sąsiadki wygrzebujemy je

ze śmietnika, (nie polecam kupowania w kiosku, gdyż kuracja jest dość długa, a

co za tym idzie mogła by nas dodatkowo zrujnować finansowo). Następnie

siadamy sobie i zaczynamy je dokładnie studiować. Po mniej więcej setnym

zauważymy pierwsze korzystne zmiany. Umysł nasz skoncentruje się na

problemach zdrowej części społeczeństwa, tj. rozwiedzionych matek, mężatek

popełniających zdrady małżeńskie, facetów maltretowanych przez teściowe etc.

Kuracja będzie znacznie efektywniejsza jeśli połączymy ją z oglądaniem

teleturnieji i sympatycznych filmów wieloodcinkowych kręconych na terenie

Brazylii i Wenezueli. Po upływie około trzech - czterech miesięcy z ulgą

przekonamy się że wyobraźnia nasza została wypalona jak laserem (choć pewnie

nie będziemy już wiedzieli co to jest laser), a nadmiernie rozrośnięte części

mózgu wyraźnie się skurczą. Wówczas należy zaprzestać kuracji. Dalsze jej

kontynuowanie grozi całkowitym zniszczeniem centralnego ośrodka

nerwowego! Gdy kuracja nie skutkuje powinniśmy poddać się i przystąpić do

pisania.

I.

TYTUŁ

Istnieją dwie metody pisania opowiadań i dłuższych form literackich.

Po pierwsze można wymyślić efektowny tytuł a następnie do gotowego tytułu

dopasować odpowiedni pomysł. Drugi sposób polega na napisaniu opowiadania

a dopiero na końcu zaopatrzenia go w tytuł. Można też nadać dziełu tytuł

roboczy, napisać do niego opowiadanie a następnie zmienić go na inny. Tę

metodę stosował np. Janusz A. Zajdel i jak się wydaje jest ona najlepsza.

Opublikowany swojego czasu na łamach Fantastyki artykuł „Siedem grzechów

głównych polskiej SF” surowo piętnował rozpowszechnioną w latach

osiemdziesiątych manierę stosowania tytułów jednowyrazowych w rodzaju

„Kontakt”, „Inwazja”, „Test”, etc. Ja w swojej pracy przyjąłem zasadę zgoła

odmienną. Wedle mojego mniemania tytuł powinien być raczej krotki i

background image

dźwięczny, a przy tym wpadający w ucho i ciekawy. Dla przykładu „Hiena”,

„Szambo”, „Głowica”, „Tunel” Oczywiście można było by ubrać powyższe

rzeczowniki w odpowiednie przymiotniki tworząc tym samym tytuły w rodzaju:

„Hiena Cmentarna”, „Szambo Podmoskiewskie”, „Głowica Atomowa”, „Tunel

do Australii”, jednakże wyjaśniając zbyt wiele już w tytule utworu ryzykujemy

że czytelnik przedwcześnie zorientuje się w naszych zamiarach a tym samym

pozbawi się dużej części zabawy. Oczywiście niekiedy złożone tytuły stają się

koniecznością, trudno bowiem jednym słowem streścić myśl zawartą, znowu

sięgnę do swoich dokonań, w tytule „Święty Mikołaj spotyka Dziadka Mroza”.

(Opowiadanie to nosiło tytuł roboczy „Wigilijna Rozgrywka”, fajny, nie?). W

ostateczności możemy zastosować jeszcze jedną metodę wymyślenia tytułu.

Metoda ta jest średnio etyczna, ale przynieść może ciekawe efekty. Jest to tzw.

„Odgrzewanie tytułów”. Bierzemy tytuł uznanego dzieła literackiego po czym

wymieniamy w nim wszystkie elementy, zachowując konstrukcje gramatyczne

oraz liczbę rodzaj i przypadek wyrazów występujących w wersji pierwotnej.

Oczywiście zastosowane wyrazy muszą w jakiś sposób odnosić się do naszego

utworu, a nie tego z którego tytuł kradniemy.

Dla przykładu:

Tytuł pierwotny:

Tytuł po przeróbkach:

Ogniem i Mieczem

Sierpem i Młotem

Pan Tadeusz

Forrest Gump

Baba Jaga

Księżniczka Marsa

Czerwony Kat

Zielony Mars

Et cetera. Metoda jest jak widać prosta i nie wymaga szczególnego wysiłku

umysłowego.

II.

Pomysł

W opowiadaniu najważniejszy jest pomysł. Po wymyśleniu pomysłu należy go

od razu zapisać, aby nie uciekł. Nawet jeśli w chwili obecnej wyda nam się mało

ciekawy, to za parę lat, gdy na skutek codziennej ogłupiającej pracy twórczej

lotność naszej wyobraźni zaniknie, będzie jak znalazł. Po zapisaniu pomysłu

należy dokładnie się nad nim zastanowić. Być może ktoś już wcześniej wpadł na

taki sam. (Istnieje teoria naukowa mówiąca, że wszystko co da się wymyślić w

Fantastyce Naukowej wymyślił już Stanisław Lem, ale ja osobiście daleki jestem

od tak pesymistycznych teorii). Jeśli stwierdzimy, ze pomysł nasz jest całkowicie

dziewiczy, należy skonsultować ten zdumiewający fakt ze wszystkimi

znajomymi. (za wyjątkiem tych którzy sami piszą, przymierzają się do pisania,

lub istnieje podejrzenie, że nasz pomysł mógłby ich natchnąć do pisania.

Tacy znajomi mogą go po prostu ukraść!). Konsultacja taka pozwoli nam

background image

sprawdzić, czy na nasz pomysł nie wpadł już wcześniej jakiś inny pisarz, którego

utworów nie czytaliśmy. Jeśli pomysł jest autentycznie nowy siadamy do

pisania.

W razie całkowitego braku własnych pomysłów możemy postąpić na trzy różne

sposoby:

Odgrzewanie pomysłów

Bierzemy pomysł cudzy a następnie zmieniamy w nim wszystko co się da, tak

aby stał się całkowicie nierozpoznawalny, zachowując drobne elementy które

sprawiły ze przerabiane dzieło zostało uznane za genialne. Na przykład

bierzemy na warsztat „Hobbita”. Głównego bohatera zamieniamy w ufoludka,

jego norkę we wnętrze stacji kosmicznej, magiczny pierścień w artefakt

starożytnej cywilizacji etc. Poza popadnięciem w grafomanię grozi nam że nas na

tym przyłapią. Z drugiej strony... Seweryn Goszczyński splagiatował „Zamek

Kaniowski” z „Hajdamaków” Tarasa Szewczenki. „Ogniem i mieczem” w

niektórych miejscach przypomina „Córkę Kapitana” Aleksandra S. Puszkina,

sam Sapkowski po opublikowaniu pierwszego opowiadania o wiedźminie

oskarżony został na łamach pewnego kultowego miesięcznika o oparcie się na

pewnym anglosaskim pomyśle...

Pisanie ostrożnych parodii

Bierzemy uznany utwór literacki i stawiamy go na głowie, najlepiej wypaczając

maksymalnie świat przedstawiony. (Tak jak Karol Marks wyrwał Heglowi

zdrowe jądro i postawiwszy je na głowie stworzył marksizm). Dla lepszego

zrozumienia konspekt:

Tytuł roboczy: Hans Kloss - powieść political fikction. Czas akcji: 1939r.

Treść: W ostatnich dniach sierpnia 1939-go roku wywiad polski odkrył

zdradzieckie plany Hitlera. Polacy uprzedzając atak niemiecki zaatakowali

niespodziewanie zgromadzone na granicy wojska Wermachtu. W ręce polskie

wpadły ściągnięte nad granice rezerwy broni, amunicji, paliwa i żywności.

Niemcy uciekać muszą na piechotę, a nasi gonią ich tygrysami i panterami.

Gdzieś na przedpolach Berlina Niemcy jakimś fartem biorą do niewoli polskiego

oficera sztabowego Janka. Po wywiezieniu go na tyły frontu stwierdzają że jest

on bardzo podobny do kapitana Hansa Klossa. Kloss mówi dobrze po polsku,

postanawiają więc podsunąć go Polakom...

Oczywiście można napisać jeszcze jedno wesołe opowiadanie osadzone w tych

realiach tym razem o czterech dzielnych wermachtowcach który na czołgu

Rotekopf z pomocą owczarka alzackiego Scharika wypierają polskich

agresorów...

Metoda Słownikowa

background image

Sposób wymyślania opowiadań z zastosowaniem metody słownikowej jest

bardzo prosty. Bierzemy dowolny słownik lub encyklopedię (najlepiej gdyby

były to dzieła jednotomowe), po czym otwieramy na dowolnej stronie i

zapisujemy dowolne słowo, najlepiej to które pierwsze wpadnie nam w oko.

Potem otwieramy słownik w drugim dowolnym miejscu i jeszcze raz lub dwa.

Przyjmijmy że uzyskaliśmy ciąg słów: atom, Afryka, wywiad, ciastko. Przy

odpowiednio sprawnie działającym umyśle możemy opracować na tej podstawie

co najmniej pięć scenariuszy opowiadań:

- Afrykański dyplomata przewoził atomowe sekrety w walizce, ale polski

wywiad otruł go ciastkiem dla ich przechwycenia.

- Afrykański wywiad dodał uranu (atom) do ciastek aby kogoś otruć.

- Szalony naukowiec wyizolował nieznany izotop z ciastka kupionego w Afryce

- Dzielni wywiadowcy opracowali bombę atomową wielkości ciastka i

poczęstowali nią afrykańczyka. W chwili gdy ten leciał samolotem bomba w jego

żołądku...

- Ukraińska mafia szmuglowała uran dla afrykańskich reżimów w postaci

proszku dodanego do ciastek.

- Dzięki napromieniowaniu wyrzuconych na śmietnik ciastek wywiad odkrył, że

w willi afrykańskiego dyplomaty znajduje się ukryta bomba atomowa.

Sadzę, że ta próbka możliwości wystarczy dla zareklamowania metody.

Powyższe scenariusze pasują wprawdzie bardziej do książki sensacyjnej niż

fantastyczno naukowej, ale wystarczy zastosować raz jeszcze odgrzewanie i

zamiast „Afryka” użyć słowa „Mars”, a wywiad zastąpić bandą małych

zielonych ludzików. Gdyby w trakcie pisania zabrakło pomysłu co ma być dalej

należy ponownie sięgnąć do słownika.

III.

Bohater

Bohater naszego dzieła powinien być sympatyczny. Sylwetkę bohatera

tworzymy następująco. Z kolorowego magazynu dla gospodyń domowych

wycinamy nożyczkami odpowiednie foto. Naklejamy je na tekturkę. Obok

piszemy dane takie jak wzrost, wiek ulubione potrawy, napoje, defekty fizyczne

których nie widać na zdjęciu etc. Dzięki takiej ściągawce możemy w każdej

chwili sprawdzić kolor jego oczu włosów czy ulubione drinki bez konieczności

mozolnego wertowania własnych dzieł. Broń Boże nie radzę ufać swojej pamięci.

Podobnie postępujemy z bohaterkami. Metoda wycinankowa jest niezbędna

zwłaszcza przy pisaniu dzieł w których występuje cały legion postaci.

Bohater musi się jakoś nazywać. Nazwisko bierzemy z książki telefonicznej,

najlepiej otwierając ją na chybił trafił, (jeśli się nam nie spodoba otwieramy po

prostu w innym miejscu). Upatrzone nazwisko będzie posiadało imię. Należy

background image

znaleźć jakieś inne, zaniedbanie tej ostrożności grozi procesem o zniesławienie.

Możemy też wymyślić własne oryginalne nazwisko w rodzaju Wędrowycz, czy

Paczenko. Jeśli potrzebujemy nazwiska zagranicznego nie bierzemy go w

żadnym wypadku z książki innego polskiego autora. (W większości dzieł

naszych rodaków Hiszpanie noszą nazwisko Alwarez). Najlepiej puścić sobie

brazylijską telenowelę a potrzebne nam dane zaczerpnąć z listy płac. (w Brazylii

mówi się po portugalsku, ale nazwiska portugalskie, argentyńskie, czy

hiszpańskie nie różnią się między sobą specjalnie) Odnośnie imienia postępować

tak jak w przypadku książki telefonicznej. Oczywiście jeśli główny bohater jest

Amerykaninem nazwisko bierzemy z listy płac filmu amerykańskiego.

Takoż postępujemy w przypadku innych narodowości. Przygody bohaterowi

wymyślamy sami, lub posiłkując się słownikiem, co opisano wyżej.

IV.

Miejsce akcji

Akcję zasadniczo osadzamy w miejscu które jest nam znane. Niestety grzechem

większości początkujących pisarzy jest umieszczanie akcji poza granicami kraju

w nadziei że nikt nie sprawdzi szczegółów. To błąd. Jeśli nie mamy innej

możliwości przed napisaniem dzieła gromadzimy materiały, tj. plany obcych

miast, mapy, fotografie witryn sklepowych, budek telefonicznych etc. Ponoć tego

typu drobiazgi można znaleźć w internecie, ja nie próbowałem. W razie braku

dostępu do internetu gromadzimy zagraniczne magazyny ilustrowane,

ewentualnie idziemy do kina i starając się ignorować wartką akcję badamy

potrzebne nam szczegóły występujące na drugim planie, za kłębiącymi się

ciałami, płonącymi radiowozami i innymi takimi rozpraszającymi naszą uwagę

detalami.

V.

Czas akcji i realia epoki

Akcja powinna zasadniczo rozgrywać się w epoce która znana jest nam

z

własnego doświadczenia. W razie gdy akcja musi rozgrywać się w

epokach

innych sięgamy do literatury fachowej. Swojego czasu wydano

u nas serię „Życie

codzienne”, (sam posiadam jeden tom traktujący o

Brazylii w czasach Pedra II-

go, ale nie miałem jeszcze przyjemności

z niego w ten sposób korzystać). Seria

liczy sobie kilkanaście tomów

co daje dość szeroki wachlarz epok. Można jej

szukać w

antykwariatach lub bibliotekach wojewódzkich i czytelniach

naukowych. Z braku tej literatury sięgamy do dzieł innych. Na

potrzeby

krótkiego opowiadania wystarczy przeczytać dwie, trzy

pozycje aby wyrobić

sobie pewien pogląd na opisywaną epokę. Po

napisaniu najlepiej dzieło

przedstawić fachowcom z prośbą o

recenzję. Z wesołych kwiatków:

„Stary John wyszedł z jaskini i popatrzył na lodowiec.

- Oho wiosnę czuć - powiedział. - Interglacjał się zbliża”.

background image

/interglacjał - trwająca często tysiące lat epoka międzylodowcowa/.

Kwiatek powyższy zaczynał pięćsetstronicowe dzieło nadesłane do Instytutu

Archeologii U.W. z prośbą o recenzję.

„Król Popiel przyłożył czoło do chłodnej szyby i popatrzył na wzburzoną taflę

Gopła” (Z dzieła nadesłanego do redakcji Fenixa, cytat z pamięci).

Tytułem wyjaśnienia: Gomułki (placki szklane) służące do szklenia

okien

pojawiły się na naszych ziemiach gdzieś w dwunastym wieku.

Gomułki takie były dość przejrzyste, ale nie na tyle by podziwiać

przez nie

wzburzone fale. Szkło taflowe pojawiło się w jakieś pięć

wieków po czasach

Popiela. Swojego czasu miałem też dużo radości

czytając opowiadanie z życia

polskich „partyzantów” polujących na

Krzyżaków za pomocą kamiennych (sic!)

toporów. Przecież tak nie

można! Literatury fachowej mamy w bród i należy

korzystać.

Odnośnie szczegółów uzbrojenia jeśli już jesteśmy w średniowieczu -

polecam

słownik terminologi uzbrojenia pióra dr. Nadolskiego.

Miłośnicy zamków zapoznać się powinni ze słownikiem terminologii

architektury obronnej. w ostateczności można skorzystać z kolorowych

albumów

w rodzaju „Patrzę, podziwiam poznaję”, czy „Niesamowite

Przekroje”. Pozwoli

to wyeliminować część najbardziej rażących

błędów. A propos' w dziele

literackim powszechnie nazywanym

„Trylogią” (chodzi o tę Sienkiewicza, a nie

Tolkiena), bohaterowie z

zapamiętaniem klepią się po głowniach szabli. Nasz

wybitny kolega po

fachu zamiast sięgnąć do literatury przedmiotu opisywał

siedemnasty

wiek wedle własnej fantazji, a głownia to nie jest rękojeść, ale

wręcz

przeciwnie: ostrze broni siecznej. Tzw. wyposażenie dodatkowe,

lampy, kielichy,

lichtarze, stoły i krzesła poznawać należy albo w

muzeach, albo w najgorszym

wypadku na reprodukcjach dzieł malarzy

żyjących w danej epoce. Ale niech

Ręka Boska broni opisywać

uzbrojenie krzyżackie na podstawie „Bitwy pod

Grunwaldem” Jana

Matejki. Odnośnie zachowań przy stole etc. nie radzę

korzystać z

Pana Tadeusza jeśli nasze opowiadanie dzieje się dajmy na to w

piętnastym wieku. Czasy się zmieniają, zachowania takoż. Na

szczęście istnieje

odpowiednia literatura. (np. J Bystroń „Dzieje

obyczajów w Polsce”, Wł. Łoziński

„Życie polskie w dawnych wiekach” etc.).

Uwagi powyższe nie odnoszą się do opowiadań których akcja rozgrywać

się ma

w przyszłości. Całą przyszłość, wnętrza mieszkalne,

przemysłowe etc.

wymyślamy sami, śmiało żonglując prawami fizyki.

(Byle bez przesady, to wszystko musi być jeszcze logiczne). Jeśli

piszemy fantasy

osadzone w światach wymyślonych od A do Z, używać

powinniśmy tak samo

naszej ziemskiej terminologii uzbrojenia i

ufortyfikowania aby nie mylić rapiera

z mieczem dwuręcznym, kuszy z

łukiem, a blockhauzu z basteją. Niektórym

background image

czytelnikom takie błędy

przeszkadzają ponoć w czytaniu. Oczywiście

zachowanie choć śladowej

logiki jest głęboko wskazane. Nie należy składać

miecza i chować go

do futerału od skrzypiec, tylko raczej niezłożony do

odpowiednio

większego. O trzymaniu napiętych kuszy w jukach w ogóle nie

będę

wspominał. Uzupełnienie: Jeśli już koniecznie chcemy opisywać dawną

broń, sugerowałbym odwiedziny w Muzeum Wojska Polskiego. (w czwartki

chyba bezpłatnie).

VI.

Kompozycja utworu.

Dzieło niezależnie od jego długości powinno mieć wstęp, rozwinięcie

i

zakończenie. Odradzam wszelkie eksperymenty w tym względzie, bo

dzieła nie

posiadające początku, lub końca z reguły trafiają do

redakcyjnych koszy na

makulaturę. Utwory długie warto podzielić na

rozdziały, ułatwia to i pisanie i

czytanie.

VII.

Jak zacząć.

W utworze właściwie najważniejsze jest pierwsze zdanie. Spora grupa

czytelników gdy pierwsze zdanie utworu im się nie spodoba przerywa

czytanie i

do utworu już nie wraca. Jeszcze liczniejsza grupa

zniechęca się po przeczytaniu

pierwszego akapitu. (np ja.).

VII.

Drobiazgi formalne.

Dzieła należy wysyłać w postaci znormalizowanego maszynopisu tj. 30

linijek po

60 znaków graficznych (liter lub przerw między

literami!), na stronie. Papier

powinien być zapisany jednostronnie.

Strony najlepiej ponumerować na wypadek gdyby się rozsypały a na

stronie

tytułowej umieścić poza tytułem także swoje imię i nazwisko,

oraz adres i

telefon. Dane te można na wszelki wypadek powtórzyć na

końcu. (czasem

początek może się redaktorom zgubić...) Redakcje

czasopism („Fenix”,

„Fantastyka”) preferują utwory o objętości od

10-ciu do 30-tu stron

maszynopisu. Można trochę krócej raczej nie

należy dłużej. Jeśli słownik, lub

wyobraźnia dostarczają zbyt wielu

pomysłów na raz, należy napisać drugie

opowiadanie, lub cykl opowiadań.

VIII. Co pisać?

Wszystko co przyjdzie do głowy. Nie należy raczej pisać polskich

ciągów

dalszych utworów zagranicznych np. były próby stworzenia

polskiego Conana.

(Autorowi nie będę robił krzywdy po nazwisku).

Jeśli w trakcie pisania stwierdzimy, że lepiej wychodzi nam

rysowanie niż

pisanie nie poddajemy się i zamiast opowiadania

tworzymy komiks. Na

rysowaniu komiksów się nie znam, więc tu rad nie

będzie.

IX.

Jak pisać.

background image

Pisać należy wówczas gdy ma się natchnienie. Jeśli akurat nie ma

się natchnienia

a nie chce się tracić czasu można poprawiać błędy

ortograficzne, interpunkcyjne,

rzeczowe, logiczne etc. w tym co

się napisało wcześniej. Jeśli nic się jeszcze nie

napisało a

natchnienie nie przychodzi należy poczytać sobie coś, albo zająć

się

nauką. Można też iść na spacer i poszukać natchnienia wśród

drzew.

Na początek doradzam pisanie ręczne. Pozwala wyrobić pewien styl,

komputer

czy maszyna do pisania bardzo przeszkadzają w skupieniu

myśli. Ja osobiście

mam tysiąc osiemset stron rękopisów których

teraz nie mam czasu przepisać.

Jeśli pisanie nam nie idzie,

potrafimy natomiast wyrażać myśli słownie

nagrywamy swoje monologi

na dyktafon i przepisujemy potem, wygładzając.

To co napiszemy należy przeczytać na głos. Pozwala to wyłapać

większość

potknięć i niezręczności językowych. Jeśli czytamy na

głos znajomym możemy

przy okazji sprawdzić czy będzie się to

podobało czytelnikom.

Pisząc powinniśmy zachować pewien naturalny rytm pracy, stąd

pisanie przy

muzyce jest wysoce niewskazane. Rozpraszanie uwagi

fatalnie wpływa na jakość

i wydajność.

Pisać należy zawsze gdy ma się czas. A zwłaszcza wtedy gdy nie ma się czasu.

Presja mobilizuje.

Od czasu do czasu nie zawadzi poczytać co piszą inni. Jeśli piszą

gorzej niż my

to można się cieszyć, jeśli piszą lepiej trzeba

wkładać więcej pracy.

Kariery literackiej nie należy rozpoczynać od pisania

siedmiotomowego dzieła z

życia rosyjskich emigrantów w Norwegii i

prześladującego ich KGB. (Jak ja.).

Zaczynać należy od opowiadań,

większe szanse publikacji.

X.

Uwagi końcowe:

- Pisanie daje satysfakcję. Satysfakcję ma się wtedy gdy drukują

(jednak jest to

dobre, skoro wzięli), jak również gdy nie drukują

(takie dobre, że odrzucili z

zawiści).

- Człowiek zdolny zawsze znajdzie swoich czytelników musi tylko

odpowiednio

genialnie pisać.

- Jeśli nikt nie chce drukować tego co napiszemy nie należy się tym

zrażać. Mało

komu uda się za pierwszym razem.

- Wyrobienie sobie odpowiedniego stylu jest trudne, kosztuje dużo

wysiłku i

początkowo nie przynosi specjalnych efektów. Od chwili gdy

postanowiłem

zostać pisarzem do chwili gdy zaczęto mnie drukować

minęło osiem lat. Jak już

coś napiszemy i sądzimy, że jest to dobre

należy to gdzieś posłać. W liście do

redakcji nie umieszczamy

następujących informacji:

- Że już posyłaliśmy to do

konkurencji i nie wzięli.

- Że jest to tylko próbka naszych możliwości.

- Że napisaliśmy rzeczy znacznie lepsze od tego co posyłamy.

- Że wiemy, iż to co piszemy jest do niczego, ale może jednak...

Teksty posyłamy w jedno miejsce naraz. Po upływie miesiąca jeśli nie

ma

background image

odzewu należy zadzwonić i zapytać jak im się podobało. Nie

wykluczone, że

każą zadzwonić jeszcze za jakiś czas, ale należy o

sobie przypominać.

POŁAMANIA PIÓR GRAFOMANI!

Andrzej Pilipiuk

Piszemy bestsellera



Witajcie drodzy kandydaci na grafomanów. W dzisiejszym odcinku zajmiemy

się trudnym zagadnieniem: jak pisać, by czytelnik nie był w stanie oderwać się od
naszego dzieła.

Zadanie to nie jest przesadnie trudne. Z przesadną skromnością (a

pamiętajmy, że przesadna skromność to naturalna cecha każdego prawdziwego
grafomana) nadmienię że moje "dzieła" uchodzą za napisane lekkim piórem.
Niniejsza więc garść porad wynikała będzie głównie z mojego doświadczenia.

Po pierwsze, pisać należy językiem prostym. Co to oznacza? Czym jest język

prosty w odbiorze?

Jeden z moich kumpli, odbywający staż w redakcji kolorowego pisemka dla

blondynek, zetknął się z fantastycznym programem komputerowym służącym do
upraszczania tekstów. Program ten zaznaczał wszystkie słowa, które nie
mieściły się w słowniku standardowym, i proponował ich prostsze wersje.
Natrafiwszy w artykule na słowo "wykusz", podkreślał je i szukał synonimu
zrozumiałego nawet dla idiotów – np. okno.

Czy mamy w ten sposób masakrować nasz tekst? W żadnym wypadku! Czym

więc jest tekst prosty w odbiorze? Jest to tekst, który można łatwo pochłonąć
i przyswoić. Który czyta się bez trudu – a zatem:

Unikamy zdań złożonych. Im więcej jest członów, tym trudniej zrozumieć

treść. Jeśli najeżymy tekst zdaniami wielokrotnie złożonym, wyjdzie nam fatalny
w odbiorze bełkot. Ogólnie rzecz biorąc: im dłuższe zdania, tym gorzej.

Starajmy się pisać w miarę możliwości jasno, bez dygresji, bez tworzenia

skomplikowanych konstrukcji logicznych, których rozplątanie zabiera czas
i kosztuje masę niepotrzebnego wysiłku. Piszmy konkretnie.

Zastanówmy się pięć razy zanim użyjemy jakiegoś wymyślonego przez siebie

neologizmu lub przenośni. Czy to, co piszemy, jest zrozumiałe tylko dla nas, tylko
dla naszych kumpli, czy też dla wsjech?...

To samo tyczy się wstawek w językach obcych – tzw. makaronizmów.

Rzucenie słowa czy zdania znanego czytelnikom z licznych filmów nie jest tu
poważnym utrudnieniem percepcji. Jeśli wstawimy słowo czytelnikowi nieznane,

background image

ale którego znaczenia może się domyślać przez kontekst – nie jest to szczególnie
niebezpieczne. Byle nie było ich za gęsto. Jednak już umieszczania łacińskich
sentencji, długich na trzy linijki, lub fragmentów angielskich piosenek może być
śliskie. Nie każdy ma w domu słownik, nie każdy zna język tych kolesiów do
hamburgerów i coca-coli. Nie każdemu wreszcie będzie się chciało sprawdzać.
Jeśli dajemy przypisy, zadbajmy, by znalazły się u dołu strony a nie na końcu
książki. Szanujmy czytelnika, który nas utrzymuje.

Problem nazw krajów i nazwisk bohaterów. Jeśli tworzymy krainy własne,

zadbajmy o to, by ich nazwy, podobnie jak nazwy miast, zaczynały się na różne
litery. Słowa najczęściej rozpoznaje się bardziej po układzie graficznym niż
czyta po kolei ich literki. Jeśli jeden władca będzie się nazywał
Nabuchodonozor a drugi Cyrus – problemu nie ma. Jeśli jednak jednego
nazwiemy Ascharodon a drugiego Assurbanipal, to czytelnikowi poplącze się
wszystko w trymiga. A jeśli mu się poplącze, straci część przyjemności
z lektury. Zamiast szybko ślizgać się wzrokiem strona po stronie – będzie pełzł
z mozołem, zastanawiając się, o którego z bohaterów chodzi.

Generalna uwaga jest taka: podobnie jak przy szukaniu błędów językowych,

napisany tekst trzeba koniecznie przeczytać na głos. Wsłuchać się w melodię
swoich słów i w razie czego wyciągnąć wnioski.

Mamy oto garść podstawowych wskazówek. Wiemy już z poprzednich lekcji,

że w naszym utworze musi być bohater i powinno coś się dziać. Co dalej?

Sprawa jest jednocześnie prosta i skomplikowana. Nasz utwór – obojętne,

czy opowiadanie, czy powieść – zawierać musi jakąś akcję. Bohaterowie dążą
do czegoś, przeżywają przygody, walczą z wrogiem i przeciwnościami losu.
Zwarty tekst składa się z elementów składowych – czyli scen. Gdy Jules Verne
w końcu XIX wieku pisał powieść Rozbitkowie z Chancellora, stworzył w niej
konstrukcję, w której każda następna scena była mocniejsza i bardziej
przerażająca niż poprzednia. Bohaterowie płynęli statkiem. Wybuchł pożar.
W jego trakcie okazało się, że w ładowni znajduje się kontrabanda – silny
materiał wybuchowy. Jakby tego było mało, wybuchł straszliwy sztorm.
Wreszcie statek wyrzucony został na bezludną wyspę. Naprawili go i ruszyli
w dalszą drogę, ale zaczął tonąć. Zbudowali tratwę. Skończyło się jedzenie.
Okazało się, że nie mają wody – w beczkach był roztwór siarczanu miedzi.
Powiesił się ochmistrz. Został zjedzony. Nie było już nic do żarcia, rzucili losy,
kto ma zostać zabity i pożarty przez resztę...

Ciągłe podkręcanie napięcia, niestety, ma swoją wadę. Czytelnik powoli się

przyzwyczaja. Dlatego w kolejnych scenach trzeba uderzać w niego coraz
mocniej. To pomaga, ale tylko do pewnego momentu.

Dużo lepszą metodą jest przeplatanie scen dynamicznych, scen, w których

dużo się dzieje, i scen statycznych. Kończymy rozdział efektownym wybuchem,
następny zaczynamy opisem przyrody. Potem, gdy czytelnik z jednej strony jest
roztrzęsiony, bo nie wie, co się stało z bohaterami, z drugiej poziom adrenaliny
opadł mu przy czytaniu sceny statycznej, znowu wracamy do wydarzeń

background image

zapoczątkowanych lub zakończonych eksplozją.

Sceny dynamiczne oczywiście nie składają się z samych fajerwerków.

Znowu odwołam się do własnej prozy. Mamy w powieści Kuzynki scenkę
bijatyki z dresiarzami:

Zrzuciła szlafroczek i zaczerpnęła miskę wody. Przyjemnie poczuć na

nagiej skórze uderzenie wiatru. Zmoczyła włosy i natarła je szamponem.
W zimnej wodzie nie chciał się pienić, ale chwila tarcia i detergent zrobił swoje.
Spłukała. Wodę wylała do dołka dwa metry od strugi. Szkoda truć rybki
chemią. Zanurzyła się w rzeczce. Położyła w wodzie, pozwoliła, by ją
uniosła. Bliższy kontakt z mułem na dnie uznała za raczej niewskazany. Palce
u stóp zaczęły drętwieć. A zatem koniec kąpieli. Wyskoczyła na pomost
i starannie roztarła ręcznikiem. Zawiązała go na głowie w węzeł, lodowaty
wiatr w połączeniu z mokrymi włosami może być niebezpieczny. Owinęła się
w szlafrok i ruszyła do domku. Przyjemnie będzie dla odmiany zanurzyć się
w ciepłe wnętrze... I w tym momencie ją dopadli.

Jak widzicie, zacząłem od uśpienia czytelnika. Naga dziewczyna bierze

kąpiel. Wokoło "okoliczności przyrody". Zasugerowałem chłód i czekające na
nią schronienie – zagrałem na archetypach świata zewnętrznego i domu.
Czytelnik rozpoznaje schemat – prowadzanie bohaterki od gorszych warunków
ku lepszym. Z zimna w ciepło... Już sobie wyobraża, jak dziewczyna zanurza
się w chatce, i w tym momencie wykonuję woltę:

Czterech osiłków o tępych gębach i mięśniach podhodowanych na

sterydach. Wykorzystali krótką chwilę jej zamyślenia. Nie przewidzieli kilku
szczegółów... Nie zdążyła sięgnąć po sztylet. Dwaj skoczyli jej na plecy, by
przewrócić, wgnieć w trawę, wykręcić ręce. Cios łokciem w tył, w splot
słoneczny. Trafiła, chrupnął mostek, co najmniej cztery żebra też poszły.
Cios do przodu, drobną pięścią prosto w nalany dresiarski ryj. Chciała trafić tak,
by zawiasy wyrwanej szczeki uderzyły w węzły chłonne za uszami, jednak
żuchwa złamała się od razu. Ech, dzisiejsza młodzież, kości jak z tektury...

Ano rzucili się na nią, mamy więc kawałek bardzo dynamiczny, całe

dziewięć linijek. Czytelnikowi serce zaczęło mocniej bić, ciekaw jest, co dalej –
więc stosuję zwolnienie akcji. Wrzucam sobie beztrosko retrospekcję. Zwalniam,
aby tym bardziej rozpalić jego ciekawość!

Kiedyś w górach Kaukazu wpadła w ręce gruzińskiego księcia – rozbójnika

Ilika... To był prawdziwy twardziel, dopiero czwarty cios powalił go na kolana.
A ci, jak z łajna ulepieni.

Czytelnik złapał oddech, no to zasuwamy dalej z akcją.
Wyłamywane górne siekacze poraniły jej wierzch dłoni. Trzeci zdążył

wykręcić jej przedramię. Szarpnął ostro do góry. Straciła równowagę. Krótki
łuk i uderzyła czołem w kolano kolejnego. Aż ją na chwilę zamroczyło.
Tymczasem ten najsprytniejszy ciągle trzymał jej nadgarstek. Jego kompan
złapał podobnie. Na ułamek sekundy miała przed sobą udo napastnika. Za
daleko dla zębów, ale chlasnęła go ssawką.

background image

I znowu trzeba dać opisik, który rozbije nam dynamiczną scenę na krótsze

i łatwiejsze do przełknięcia kawałki.

Cóż, końska skóra jest grubsza niż ludzka, nawet okryta błyszczącym

dresikiem. Ssawka zawsze trafia w najgrubszą żyłę lub tętnicę. Pokrywający ją
śluz powoduje błyskawiczne zasklepienie rany, gdy nie jest już potrzebna.
Chyba że wyrwie się natychmiast z powrotem. Wtedy w tkance powstaje dziura
wielkości mysiej nory.

I wracamy znowu do sceny dynamicznej.
Splunęła z obrzydzeniem ludzką krwią i mięsem.
Tego typu zabawy grożą nam tym, że czytelnik się wkurzy. On chce akcji,

akcji, akcji, a my dajemy mu placek, pół na pół mięcha i trocin. A jednak dzięki
temu nasz tekst lepiej zapadnie mu w pamięć. Nie da się cały czas wytężać
wyobraźni. Nie da się w nieskończoność podkręcać dynamiki na coraz wyższe
obroty.

Jeśli tak będzie Wam łatwiej, wyobraźcie sobie sinusoidę lub

elektrokardiogram. Fala to – na przemian – akcje dynamiczne i statyczne. Każda
scena dynamiczna składa się z maleńkich falek – elementów bardziej
dynamicznych i przerywników.

Na zakończenie jeszcze jedna uwaga – może najważniejsza z dzisiejszej

lekcji. Sceny dynamiczne piszemy krótkimi, nierozwiniętymi zdaniami. Po
wojskowemu, konkretnie i surowo. To musi się czytać szybko! Natomiast ceny
statyczne, opisy przyrody i temu podobne przerywniki, możemy pisać powolutku,
rozwlekle, długimi, złożonymi zdaniami.

Oto wszystko, co powinniście wiedzieć o robieniu złota.

Andrzej Pilipiuk

SPOTKANIE Z

PISARZEM

Jakub Wędrowycz pogwizdując wesoło wskoczył do autobusu jadącego na dworzec. Z
kieszeni wyciągnął wymięty, wielokrotnie skasowany bilet i wpuścił go w szczelinę
kasownika. Na bilecie przybyło dziurek, a jedna jego część odpadła i została wewnątrz.
Było już dość późno, nad Warszawą zapadł ciepły sierpniowy zmrok.
Na następnym przystanku wsiadł wampir. Jakub rozpoznał go od razu. Zresztą nie było
to trudne. Wampir miał na sobie długi czarny płaszcz na czerwonej podszewce,
nienaturalnie bladą cerę i dziwnie wyglądające zęby. Jakub cofnął się odruchowo a jego

background image

dłoń wsunęła się za pazuchę i namacała stalową linkę hamulcową zaopatrzoną w pętlę.
W autobusie było jednak sporo ludzi.
-Zaatakuję go to się na mnie rzucą - mruknął sam do siebie. - Trzeba czekać.
Przejechali sześć przystanków, po czym wampir przesiadł się do innego autobusu.
Egzorcysta przeskoczył zręcznie za nim. Przejechali jeszcze kilka przystanków i wysiedli
na jakimś wygwizdowie. Koło wiaty wampir spotkał kilku kumpli. Jakub już miał
zaatakować, ale zawahał się.
-Przewaga sześć do jednego - mruknął - Trochę dużo. Trzeba będzie po jednym
szczypać.
Ruszył za nimi wzdłuż płotu jakiejś budowy. Niebawem zakręcili w ciemną uliczkę.
Sześć wampirów weszło do okazałego budynku podpartego kolumnami.
-Wydział Matematyki - przesylabizował Jakub napis na tabliczce koło drzwi. W drzwiach
stali jacyś dwaj wachmani, którzy zażądali akredytacji. Takowej nie posiadał przemknął
się od tyłu. Zgodnie z jego przewidywaniami natrafił na okienko od piwnicy. wślizgnął
się zręcznie do środka. W piwnicy stały jakieś metalowe beczki. Beczki miały
niepokojąco znajomy kształt. Jakub odszukał kontakt i zapalił sobie światło. No tak.
Przeczucie go nie myliło. W beczkach było piwo. Odbił pokrywę. Napój pozbawiony był
bąbelków, więc włożył do środka rękę i przez chwilę bełtał nią złocistą ciecz. Potem
przypiął się do rantu beczki i wypił duszkiem ze cztery litry. Rozejrzał się po piwnicy i
zauważył porzuconą przez kogoś szklankę.
-Trzeba kulturalnie - mruknął sam do siebie. - A nie tak z gwinta beczki obalać.
Dwie godziny później, gdy poziom płynu opadł o połowę a pod ścianą pojawiło się
jedenaście brzydko pachnących kałuż Jakub doszedł do wniosku, że wypadałoby zająć
się działalnością podstawową. Niezbyt sobie wprawdzie przypominał po co tu przyszedł,
ale ufał, że mózg włączy mu się w odpowiednim momencie samoczynnie. Właśnie
przeciągał się gdy zazgrzytał w zamku klucz. Egzorcysta zamarł w kącie. Do wnętrza
wszedł wysoki szczupły młodzieniec.
-O cholera - zaklął na widok rozbitej beczki. - Jakiś proletariat się wdarł.
Zapewne dokonałby jeszcze wielu interesujących spostrzeżeń, ale w tym momencie
Jakub trzasnął go od tyłu pokrywą beczki w głowę. Rozciągnął powalonego wroga na
podłodze. Sprawdził długość jego zębów, ale jak się okazało były zupełnie normalne. W
kieszeniach nie było nic nadzwyczajnego, ale na piersiach powalonego przyczepiono
plakietkę z napisem "Organizator".
-Chy! Przepustka - wydedukował egzorcysta.
Przypiął ją sobie do kurtki po czym pobrzękując pęczkiem kluczy ruszył w głąb budynku.
Wszedł po schodkach na parter. Natrafił na niedużą salę w której jakieś szczeniaki
suwały figurkami po makietach. Zaraz potem na korytarzu natknął się na chłopaka w
kolczudze, który podążał dokądś z kuszą malowniczo przewieszoną przez ramię.
-Sprzedaj - zagadnął Jakub.
Chłopak pokręcił przecząco głową i dopiero widok złotej piętnastorublówki go
zmiękczył. Egzorcysta zajrzał do kolejnej sali, gdzie jakiś człowiek mówił o czymś
otoczony przez gromadkę słuchaczy. Pod jednym z siedzących Jakub wypatrzył
odpowiednie krzesło. Podszedł i bezceremonialnie wyciągnął je.
-Co jest? - wściekł się słuchacz. - Oddawaj!
Jakub musnął palami identyfikator.
-Prezes kazał - zełgał.

background image

Słuchacz ustąpił i przesiadł się na inne krzesło stojące pod ścianą.
W drzwiach Jakub obejrzał się jeszcze na przemawiającego. Ich spojrzenia spotkały się.
-Jakub? - zdziwił się prelegent.
Egzorcysta zaczął się zastanawiać. Skądś znał tę szczerą szeroką słowiańską twarz.
Chyba? Ależ tak. To wredne oblicze widniało na rozlepianych nocą w Wojsławicach
listach gończych. Z kieszeni wyjął wymiętą ulotkę.

Za szkalowanie ojczystej ziemi,

a w szczególności rodzinnej wsi

Poszukiwany!

Andrzej Pilipiuk.

Żywy lub martwy, (najlepiej martwy).

Nagroda sto litrów samogonu!

Mieszkańcy wsi Wojsławice

Uniósł kuszę, ale przypomniał sobie że nie ma pocisków. Wybitny literat pomachał do
niego radośnie.
-Następnym razem grafomanie - warknął z nienawiścią Jakub.
Błysnął złotymi zębami i zatrzasnął drzwi. Wycofał się do piwnicy z piwem. Ogłuszony
zaczął przychodzić do siebie, więc związał go i zakneblował. Krzesło roztrzaskał o
ścianę. Zza cholewki kamasza wyjął bagnet i zręcznie wystrugał dziesięć bełtów.
-Prawdziwe osikowe drewno - mruknął. - Teraz się zabawimy.
Wszedł na piętro i przyszpilił do ściany ogłoszenie:

Uwaga! Wszystkie wampiry proszone są na naradę.

Piwnica nr. 06.

Przyczaił się za beczkami i czekał. Pierwszy wampir nadszedł po niespełna pięciu
minutach. Jakub położył bełt na prowadnicy i zwolnił spust. Kołek trafił prosto w serce.
Odciągnął zabitego za beczki i znowu czekał. Po godzinie liczba kołków zmniejszyła się
o osiem. Wyciągnął zwłoki przez okienko. Za budynkiem biegł wykop pod jakieś kable.
Ułożył w nim zabitych i staranie przysypał. Założył na beczkę pokrywę i wyciągnął ją
przez okienko.
-To na drogę - mruknął, choć nikt go nie pytał.
Tocząc beczkę przed sobą ominął budynek. Teraz dopiero zauważył rozpięty nad ulicą
transparent:

Polcon Warszawa 1999

-Ciekawe co to takiego ten Polcon - mruknął sam do siebie. - Sprawdzę musi w słowniku.
KONIEC

Andrzej Pilipiuk

background image

ZADANIE SPECJALNE

Zmierzchało się. Górskie powietrze było chłodne jak na tę porę roku. Mężczyzna w
garniturze i czarnym neseseren pod pachą zatrzymał się przed bramą wykonaną z
drewnianych okrąglaków. Przestrzenie między belkami zasnuto starannie pajęczyną z
drutu kolczastego. Obok bramy znajdował się solidny żelazobetonowy bunkier. Z
wąskiego otworu strzelnicy ponuro błyszczały lufy karabinów. Wokoło ciągnęły się
kilometry zasieków. W zasięgu wzroku, to znaczy do szczytu pobliskich wzgórz
naliczył ich osiemnaście linii. Pomiędzy zasiekami tkwiły tablice ostrzegające przed
minami a wycięte z blachy trupie czaszki szczerzyły ponuro swoje zęby. W niektórych
miejscach tam gdzie deszcz wypłukał ziemię sterczały z piasku wąsy detonatorów lub
ranty sporych min talerzowych. Metal był w wszędzie. W ziemi na niej i ponad nią.
Nazwa żelazna kurtyna nabierała przez to całkiem realnego wymiaru. Jedynym
przejściem przez zasieki była wąska przesieka, ograniczona po obu stronach także przez
pas pola minowego i zasieki wykonane z drutu kolczastego pod napięciem, biegnąca od
bramy gdzieś dalej. Tą ścieżką nadchodził właśnie żołnierz. Na jego mundurze nie było
śladu żadnych dystynkcji. Zatrzymał się po drugiej stronie bramy i przez chwilę
lustrował gościa wzorkiem, a potem nieoczekiwanie się uśmiechnął. Wszystkie zęby
które widać było gdy się uśmiechał wykonane były ze złota. Widocznie jego pozycja
społeczna była wysoka.

-Władymir Iwanowicz Karcew? Z redakcji "Prawdy"?
-Tak to ja - odpowiedział mężczyzna.
-Całe szczęście, że przyjechaliście towarzyszu. Już myśleliśmy, ze

zlekceważono nasze sugestie. - żołnierz szarpał się przez chwilę z kłódką spinającą
skrzydła bramy a potem wpuścił Władymira do środka. Tu powitał go wylewnym
uściskiem dłoni.

-Witamy w specjednostce wojsk ochrony pogranicza - powiedział. - Ale, ale,

wybaczcie towarzyszu, nie przedstawiłem się. Jestem pułkownik Nikołaj Timofiejewicz
Gagarin.

-Bardzo mi miło. Z tych Gagarinów?
-Nie, to tylko przypadkowa zbieżność nazwisk. Chodźcie towarzyszu do

kantyny. Powiedzcie jak wam się podoba w NRD?

-Szczerze mówiąc widziałem ten kraj bardzo przelotnie. Przyjechało dwu

wysłanników sztabu generalnego wyciągnęli mnie zza biurka i wsadzili do wojskowego
samolotu. Potem powieźli mnie na wojskowe lotnisko i dalej gazikiem tutaj. Nawet nie
miałem czasu pomyśleć...

-Wybaczcie towarzyszu, pośpiech był konieczny. KC dopiero wczoraj zezwoliło

na wpuszczenie tu dziennikarzy. Musieliśmy was sprowadzić jak najszybciej.

-Myślałem, że żelaznej kurtyny na tym odcinku pilnuje enerdowski Wop.
-Właściwie to nie mylicie się towarzyszu. Tyle tylko, że tego kawałka, jakieś

dwa kilometry zasieków pilnujemy my. Specjednostka. Towarzysze z NRD są dobierani
do tej służby niezwykle starannie, ale mimo wszystko tego tutaj muszą pilnować
najbardziej zaufani. Najlepsi z najlepszych...

-A tak właściwie co tu się dzieje?

Spojrzenie pułkownika uciekło gdzieś na bok.

-Chym, to trudno powiedzieć. Wyjaśnię to po kolacji.

Weszli do niewielkiego bunkra wykonanego z okorowanych belek. Młody sałdat
ustawiał właśnie na stołach ostatnie przystawki.

background image

-Siadajcie miły gościu z dalekich stron - zachęcił pułkownik.- Strawa żołnierska

jest prosta i niewyszukana ale za to pożywna.
Dziennikarz omiótł stół zdziwionym spojrzeniem. Szampanskoje, bieługa w ananasie,
kawior, łosoś.

-Nieźle was tutaj karmią - zauważył.
-No cóż, pełnimy bardzo ważną misję. Bez naszej jednostki nie wiadomo co

mogłoby się stać.

-Czy ten punkt jest aż tak bardzo ważny ze strategicznego punktu widzenia?
-Strategicznie? Nie, raczej nie. Przez te góry czołgi imperialistów nie dałyby

rady przejechać. A i piechota miałaby trudności. Ten odcinek jest ważny z zupełnie
innego powodu.

-Jaki to powód?
-Wszystko we właściwym czasie. Mamy jeszcze jakieś cztery godziny. A potem

zobaczycie nas towarzyszu w akcji i wyrobicie sobie właściwy pogląd.

-Chym i chcecie, żebym to opisał w artykule.
-Tak. Artykuł na pierwszą stronę "Prawdy".
-Nie wiem czy uda się na pierwszą stronę. Nasz redaktor też może mieć co nieco

do powiedzenia.

-Jak zobaczy taki bombowy materiał to wypłaci premię. Piwa?
-Nie dziękuję. Szampanskoje wystarczy.
-Niezłe piwko robią te szwaby z miasteczka tam na dole. Weźcie towarzyszu

parę butelek w prezencie, dacie jednąĺ redaktorowi, żeby za rok też o was pamiętał.

-To są jakieś doroczne manewry?
-Raczej doroczna bitwa. Sami ocenicie.
-A wracając do artykułu...
-Widzicie towarzyszu, czytaliśmy wasze artykuły które zaczęły się ukazywać w

epoce pierestrojki i głasnos'ti. Opisywaliście przypadki łamiących prawo milicjantów,
defraudacje popełniane przez ludzi na kierowniczych stanowiskach. Myśleliśmy o tym
od roku. Ale dopiero wczoraj KC wydało zgodę. To bardzo kontrowersyjna sprawa.
Jeszcze łososia?

-Dziękuję.
-Dobrze, mamy jeszcze wprawdzie dużo czasu, ale muszę rozdzielić amunicję i

sprawdzę posterunki. Przejdziecie się ze mną?

-Z udawolstwem.
-Wspaniale, pomożecie mi nieść skrzynkę z amunicją?
-Ależ oczywiście.
-Wobec tego proszę ze mną.

Przeszli do żelazobetonowego bunkra gdzie pułkownik otworzył nieco zardzewiałe
stalowe drzwi. Znaleźli się w magazynie amunicji.

-Straszny tu kurz - zauważył dziennikarz.
-Nie mieliśmy czasu żeby posprzątać. Zresztą i tak do następnego razu się

zakurzy.

-Doroczna impreza?
-Dokładnie tak. Proszę wypatrywać skrzynki magazynków z literami Ag na

wieku.

-Ag? Awtomat Gałasznikowa?
-Kałasznikowa. Nie to nie jest pomyłka. To skrót z łaciny Argemontium, czy coś

takiego. Srebro.

-Macie tu naboje ze srebra?
-Aha. Ciężko o ten towar. Jedna firma u nas nam to robi, ale kruszec jest cenny

za każdym razem sporo idzie, a tam na górze nie wszyscy towarzysze są wtajemniczeni
więc co roku mamy problemy. Na szczęście jest tu mały zapas, a po waszym artykule
może znajdą się większe fundusze, bo to po prostu śmieszne, żeby tylko dziesięciu
żołnierzy pilnowało...Tak ważnej sprawy.

-Nie wiem, jeśli to co robicie jest aż tak podejrzane, to mogą wogóle obciąć

pieniądze.

background image

-Uchowaj Boże, wtedy bylibyśmy załatwieni na amen. Choć część naszych

byłaby gotowa pracować dalej społecznie to specjalną amunicję musimy mieć,
nieobchodzimo!
Gdy wyszli z bunkra żołnierze już czekali w dwuszeregu.

-Iwanow!
-Tak jest!

Weźmiesz swoich ludzi i obsadzacie pierwszą linię.

-Wedle rozkazu!
-Poczykin.
-Tak jest!
-Skalna baszta.
-Tak jest!
-Tichobziejew.
-Obecny.
-Straż tylna. Nie przepuścić ani jednej sztuki.
-Wedle rozkazu!
-Pamiętajcie chłopcy - zwrócił się do żołnierzy. - Strzelajcie tak aby zabić.

Wiecie o jaką stawkę walczymy.
pokiwali głowami.

-Dobrze. Rozdam wam teraz blaszki. Wódka dopiero po robocie. Nie chcę,

żebyście tak spudłowali jak ostatnim razem. Smirnoff, was się to tyczy w szczególności.
Nie myślcie, że jak macie takie nazwisko to możecie szaleć.

-Tak jest.

Przeszedł się wzdłuż szeregu i każdemu wręczał niewielki lśniący przedmiot.

-Dla was też towarzyszu dziennikarzu - wręczył Karcewowi.
-Co to jest?
-Amulet chroniący przed czarami.
-Wolne żarty.
-Załóżcie na szyję, tak jak żołnierze.
-Po co?
-Nie kłóćcie się proszę. Tak trzeba.
-Jestem marksistą-leninistą i mam światopogląd materialistyczny!
-Nie przeczę, lepiej jednak byłoby towarzyszu...
-Jak trzeba to trzeba. Teraz dobrze? - zawiesił sobie blaszkę na szyi.
-Idealnie. Chodźmy na stanowiska. Koledzy z ochrony radarowej powinni nas

ostrzec syreną, ale zawsze lepiej być przygotowanym o jakąś godzinkę wcześniej.
Ruszyli ścieżką. Zapadał już mrok. Dotarli na wąską półkę skalną z której rozciągał się
rozległy widok na dolinę. Nieco niżej zajmowali właśnie miejsca żołnierze Iwanowa.

-Dobrze, mamy kilka minut to zacznę wyjaśniać o co w tym wszystkim chodzi.

Proszę popatrzeć na mapę. Tu jest nasza pozycja, a ta wyniosła góra, - machnął ręką w
stronę majaczącego nad horyzontem szczytu -to Blocksberg.

-Nic mi to nie mówi.
-Jak to?
-Nie znam się na geografii.
-Czytał pan bajki w dzieciństwie?
-Wolałem opowiadania o Leninie.
-Co za ciemnota. Dobrze wyjaśnię to łopatologicznie. Na Blocksbergu od

niepamiętnych czasów odbywają się sabaty czarownic.

-Co pan bredzi. Jeśli ta góra jest po ich stronie to co nam do tego jacy wariaci

urządzają sobie tam balangi i co tam się dzieje?

-Idioto czarownice zlatują się tam z całego świata...

W tym momencie rozległ się ryk syreny.

-Za późno, żeby tłumaczyć. Umiesz strzelać?
-Pan mnie obraża!
-To bierz kałasza i krop. Cel zaraz pojawi się nad tamtym wzgórzem. Lataja

tendy od stuleci. Nie możemy pozwolić żeby przeleciały nad granicą.

background image

-Kto..?

Zza lasu wyskoczyło kilka ciemnych kształtów. Leciały niewysoko nad ziemią z dość
znaczną szybkością.

-O job twoju - wymamrotał dziennikarz.- Przecież czarownic nie ma.
-Jak to nie ma! Masz sześć sztuk jak na dłoni. Ognia!

Pułkownik sam strzelał już od dobrej chwili z karabinu snajperskiego. Dziennikarz
przełknął nerwowo ślinę i pociągnął za spust. Żołnierze też strzelali. Czarownice
zbliżały się. W dłoni jednej z nich pojawiła się kula światła.

-Padnij - krzyknął pułkownik na Karcewa.- Rzucają uroki!

Po chwili czarownice przeleciały nad nimi i skryły się za górą. Palba karabinowa która
rozległa się z tamtej strony świadczyła o tym, że dalsze posterunki przejęły zadanie na
swoje barki. Pułkownik Gagarin popatrzył z niechęcią na niedużą zieloną żabę
zaplątaną w pasek od automatu.

-Kum kum?
-Widzisz durniu na co ci się przydał twój światopogląd?
-Kum!
-Mówiłem, żebyś zawiesił sobie amulet na szyi a ty co? Musiałeś do kieszeni

chować?

-Kuuummm kummm kummmm.
-No dobra, nie łam się. Wyślemy cię na zachód pocztą dyplomatyczną.
-Kum?
-A gdzie u nas bałwanie znajdziesz prawdziwą księżniczkę, żeby cię

odczarowała?

Koniec.

Andrzej Pilipiuk

ZAMEK

Pociąg pędził przez zamieć z oszałamiającą szybkością. Reflektory wyławiały z
mroku tumany śniegu. Gdzieś w połowie składu nieoczekiwanie otworzyły się boczne
drzwi. Ciemny kształt oderwał się od pędzącego wagonu i przeleciawszy w
powietrzu kilkanaście metrów zarył artystycznie w zaspę. Noga konduktora cofnęła
się do wnętrza i drzwi zatrzasnęły się. W ciągu kilkunastu sekund pociąg zniknął
bez śladu w śnieżnym tumanie.
Zaspa drgnęła, śnieg nawiany wiatrem osypał się na dwie strony i na wierzch
wygramolił się Jakub Wędrowycz. Pomasował obolały od kopniaka tyłek.
-Czekaj cholero, już ja cię urządzę - mruknął. Złożył odpowiednio palce i
wyszeptał w wyjącą wiatrem ciemność kilka słów po starocerkiewnosłowiańsku.
Dwadzieścia kilometrów dalej konduktor wszedł do ubikacji. Nieoczekiwanie sedes
bluznął fontanną szamba pokrywając go od stóp do głów fekałem.
Jakub uśmiechnął się złośliwie, a potem rozejrzał się wokoło. Sytuacja wyglądała
niewesoło. Pole było cudownie puste. Nigdzie w oddali nie płonęło żadne
światełko, mogące wskazywać na obecność ludzi, ciepła, schronienia, pożywienia i
napoju.
-Aha - wydedukował Jakub.

background image

Wiatr zawył triumfalnie.
-Rumunia - mruknął egzorcysta. - Dzicz. Cywilizacji nie ma. Trzeba się ratować
surywalcem.
Ruszył na oślep w lodowate piekło. Należy w tym miejscu wyjaśnić skąd Jakub
wziął się w środku zimy w środku Rumunii. Po prostu pewnego dnia odwiedził go
znajomy dziennikarz i przy kilku butelkach jakubowych wynalazków opowiedział
wrażenia z podróży na Bałkany. Jakuba zafascynowała informacja że w Rumunii
wódka jest tańsza niż na Węgrzech woda mineralna. Fascynacja była tak silna, że
po paru tygodniach duchowych rozterek egzorcysta wyruszył w podróż, żeby
naocznie sprawdzić, czy to prawda z tymi cenami. Z zakupieniem w Warszawie
biletu do Bukaresztu nie było problemu, natomiast zakupienie w Bukareszcie
biletu do Warszawy przekroczyło możliwości językowe Jakuba. Podróż na gapę nie
udała się, za sprawą wścibskiego rumuńskiego konduktora który wykopał egzorcystę
z pociągu. Ale przynajmniej cena wódki okazała się prawdziwa. Jakub wędrował
niestrudzenie przez zaspy. Zaczynało mu być zimno.
-Oj, nie obejdzie się bez suriwalcu - mruknął. - Zastanówmy się logicznie. Ciało
to woda i inne takie. Tak przynajmniej gada Semen, a on jest człowiekiem
wykształconym. Wody tej jest zdaje się sto siedemdziesiąt procent. Woda zamarza,
krew przestaje krążyć i od tego się umiera. Wodę w ciele można podgrzać, albo
zapobiec jej zamarzaniu. Są na to dwa sposoby. Po pierwsze, woda posolona
zamarza znacznie wolniej.
Zza pazuchy wyłowił plastikową butelkę węgierskiej wody mineralnej. (Był ciekaw
co to za cudo, skoro jest droższa niż wódka w Rumunii i dlatego kupił na dworcu
w Budapeszcie). Zerwał zębami plastikową nakrętkę i wypił kilka łyków.
-Złodzieje - stwierdził. - Niby mineralna a tu wcale minerałów nie czuć. Nawet
nie jest słona!
Rzucił ją w ciemność.
-Istnieje druga metoda powstrzymania wody i innych cieczy przed zamarzaniem -
powiedział w zadumie. - Jeśli do płynu hamulcowego w traktorze doda się alkoholu
to on wtedy nie zamarza.
Zza pazuchy wyłowił litrową butlę rumuńskiej wódki i zmienił skład chemiczny
wody zawartej w jego ciele. Od razu poczuł się znacznie lepiej.
-W sztuce przetrwania ważne jest zdobywanie pożywienia - zacytował swojego wnuka
Maciusia. - Z tym akurat nie będzie problemu.
Wyłowił z kieszeni tabliczkę czeskiej czekolady i zjadł ją razem z opakowaniem.
Dochodziła dwudziesta gdy wreszcie natrafił na pierwsze ślady cywilizacji.
Wdrapał się właśnie na sporą górkę, przed sobą spostrzegł kolejną, a na jej
szczycie zamek.
-O cholera - wyraził zdumienie. - Niezły kurnik.
Zbliżył się do zamku. Krata w bramie była opuszczona, ale wewnątrz, na starannie
odśnieżonym dziedzińcu parkowało kilkanaście luksusowych aut. Z podziemi
dobiegały dźwięki muzyki. Jakub wyjął spod podeszwy buta żydowski włos -
cieniutką piłkę ze specjalnie hartowanej stali i w niecałe pół godziny wypiłował
sobie odpowiednią dziurę w kracie. Właśnie rozglądał się po podwórku, gdy ktoś
wyszedł drzwiami. Jakub schował się za najbliższą limuzyną. Nieznany wróg
obszedł podwórze wokoło i ponownie zniknął wewnątrz budynku. Egzorcysta podniósł
się i wówczas spostrzegł, że w drzwiach limuzyny od jego strony nie spuszczono
bezpiecznika. Nacisnął na klamkę i otworzyły się zachęcająco. Wpełzł do ciepłego
przestronnego wnętrza i wyciągnął się wygodnie na tylnej kanapie.
-Świat nie jest taki zły - stwierdził. - Odpocznę sobie trochę, a rano ruszę
dalej. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to zobaczę papierza a potem zabiorę
się z polskimi pielgrzymami do kraju.
A potem odkrył dziwną skrzyneczkę. Otworzył ją z ciekawości i zamarł zdumiony.
Wewnątrz skrzynki znajdowały się butelki i buteleczki w liczbie kilkudziesięciu.
Były też szklaneczki. Jakub wyciągnął pierwszą butelkę.
-Martini - przesylabizował. - Cholera zupełnie jak na filmie.

background image

Pociągnął z gwinta po czym zainteresował się kolejną butelką.
-Bacardi - wydukał. - To pewnie francuskie.
Zawartość miała przyjemnie rozgrzewający smak. Następna butelka nosiła zagadkową
nazwę Napoleon.
-To chyba ten król Francji co go car ściął na gilotynie - wydedukował staruszek.

Napoleon przypadł mu do gustu. W bocznej skrytce odkrył cygara. Wybrał
najgrubsze, przypalił i zaciągnął się porządnie. Walonki oparł o śnieżnobiały
zagłówek siedzenia kierowcy.
-Tak się żyje jak się ma pieniądze - mruknął sam do siebie. - Ja też mam
pieniądze a jakoś nie pomyślałem. Zaraz, co robili ci ludzie na filmie, com go u
syna oglądał? Aha, drinki. Mieszali takie kolorowe.
Wziął wysoką szklankę.
-Zobaczmy. Na początek tego Napoleona. Teraz Martini, Bacardi i jeszcze jedno
Martini, tym razem czerwone. A to co? Puszka Coca Coli. Napój amerykańskich
imperialistów produkowany z rozgniecionej stonki ziemniaczanej. Przepiórki też
jedzą stonkie i są bardzo smaczne, znaczy amerykańcy wiedzą co robią. No to
dolejemy trochę coli. Wodą sodową nie ma co paprać, od tego napój traci
procenty. Nie zaszkodziło by oliwek.
Znalazł słoiczek i hojnie wsypał od razu połowę zawartości.
-Teraz lód w kostkach.
Lodu w walizeczce nie było, więc otworzył drzwi i zaczerpnął garść śniegu prosto
z karoserii. Utoczył z niego kilka kulek i wrzucił do drinka. Zabełtał palcem,
wypił zawartość duszkiem i połknął oliwki.
-Mmm. Małmazja. No to może teraz spróbujemy innej kombinacji. Likier
czekoladowy, likier miętowy, wiskhy i Napoleon. Hmm.. To jest gorsze. Aha lodu
nie dodałem. O oliwki się skończyły. No to teraz... Co to? Malibu. Z palm? A z
kokosów. I jeszcze Martini. O! Ktoś tu zgubił flaszkę Smirnoffa. Dziadek
opowiadał, że pijał to przed rewolucją. Wódka widać dobrego rocznika. Blady
trochę ten drink. Co by tu jeszcze Chateau? Rocznik 1968. Młode winko. A w
smaku? E, pryta truskawkowa lepsza, ale niech będzie. Niezła kombinacja. Znowu
zapomniałem śniegu. A teraz spróbujemy tak. Red Rum, likier miętowy, coca cola,
śnieg, cholera jakieś brudy z karoserii, ale to nic, alkohol wszystko
dyzenfekuje. Co to, denaturat? Nie to jakieś jagodowe. A to? Goldwaser? To chyba
po żydowsku, jak Goldstein. Nigdy nie piłem żydowskiej wódki. Drink niczego
sobie. Cholera, nie ma gołego spirytusu? To czym podnoszą moc?
Dochodziła północ gdy Jakub nieco wstawiony opuścił limuzynę za potrzebą. Z
piwnicy gdzieś pod zamkiem nadal dobiegały odgłosy muzyki.
-Imprezka jest? - zdziwił się egzorcysta. - I mnie, cholera nie zaprosili?
Zawrócił do samochodu, ubrał się w znaleziony w bagażniku garnitur, przetarł
twarz śniegiem i ruszył w stronę piwnicy. Odemknął ciężkie dębowe drzwi i wszedł
do niewielkiej sieni. Prowadziły z niej gdzieś w dół schody. Widok sali
zasłaniała kotara. Jakub odsłonił ją sobie ostrożnie i włosy stanęły mu demba na
głowie. Zawrócił do samochodu po okulary. Uzbrojony w optykę zajrzał jeszcze
raz. Duża sklepiona piwnica przystrojona została na czarno i czerwono. Stoły
uginały się od jadła i flaszek. Wokoło stołów stały trumny pełniące rolę ław. Na
kamiennej posadzce w rytm muzyki tańczyli goście. Mężczyźni byli bladzi na
twarzach, ubrani w czarne płaszcze lub fraki. Kobiety także blade jak upudrowane
nosiły suknie z dekoldami i peruki. Większość tańczących miała zęby wystające aż
na brody. Inni mieli krótsze, widać było je tylko wtedy gdy się uśmiechali. Na
ścianach wisiało kilka luster, ale odbijała się w nich pusta sala. Na honorowym
miejscu wisiał portret hrabiego Drakuli. Tego typka Jakub poznał, bo widział go
kiedyś na obrazku w książce. Wycofał się po cichutku.
-Wampiry. Zafajdane wampiry - mruknął. - Niech to cholera weźmie. Co najmniej
czterdzieści sztuk. I co tu robić? Jestem ostatecznie egzorcystą. Ludzkość mi
zaufała.

background image

Zajrzał jeszcze raz. Jedyne wyjście z piwnicy prowadziło przez drzwi którymi
wszedł.
-Sukinsyństwo - stwierdził. - Można poczekać do rana aż posną, ale wtedy
większość zwieje, bo jest tu najwyżej dziesięć trumien, a ich cała kupa. Zresztą
samochody z przyciemnionymi szybami też nie bez powodu... Trzeba działać.
Rozejrzał się po podwórzu i spostrzegł nieduży dystrybutor paliwa. Pokręcił się
po zamku i niebawem wrócił zaopatrzony w parciany wąż od hydrantu. Podczepił go
jednym końcem do dystrybutora, a drugi spuścił w dół do piwnicy. Uruchomił
maszynę. Benzyna popłynęła w dół rzeką. Z kawałka gazety skręcił ciasny zwitek i
umoczywszy jego koniec w paliwie odpalił od cygara. Stał przy drzwiach czekając.
Nagle ze środka buchnął okrzyk. Ktoś zauważył co się święci.
-Smażcie się w piekle sukinsyny - krzyknął po polsku i cisnął gazetę.
Podmuch wyrzucił go aż na podwórze. Poderwał się jednak niemal natychmiast i
podbiegłszy do drzwi zatarasował je kamieniem.
-Trzeba wiać - mruknął do siebie.
Popatrzył w zadumie na kratę w bramie. Wybrał solidnie wyglądającego Jeepa
Cheroke i rozpędziwszy staranował kratę. Jeep rozwalił się przy okazji na
kawałki. Egzorcysta wyczołgał się z wraku i zasiadł za kierownicą znajomej
limuzyny. Urwał stacyjkę spiął druty na krótko i wyjechał z zamku. Pożar
oświetlał mu drogę.

*

Dwa dni później Jakub siedział w pekaesie pędzącym do Wojsławic. Pod pachą
piastował walizeczkę ze smętnymi resztkami luksusowych alkoholi. Zapadał już w
drzemkę gdy niespodziewanie kierowca podkręcił nieco głośniej radio, żeby
wysłuchać wiadomości.
-Służby bezpieczeństwa narodowego Rumunii nadal poszukują zwyrodniałego
mordercy. Przypomnijmy że w noc sylwestrową na północ od Bukaresztu zginęło
trzydziestu młodych rumuńskich biznesmenów bawiących się na balu zorganizowanym
przez sponsorowane przez nich Towarzystwo Miłośników Księcia Vlada Palownika,
bardziej znanego jako Drakula. Zwyrodniały bandzior wykorzystując brak ochrony i
odpowiednich wyjść ewakuacyjnych...
Jakub pociągnął sobie z plastikowej flaszki drinka.
-Niedobrze wyszło - zauważył. - Musiałem dać za mało Martini.
KONIEC

ZATOKA

Pewnego letniego dnia z drzwi ambasady CHRL w Warszawie wyszedł powłócząc nieco
nogami niski wymizerowany Chińczyk. Nazywał się Ciang Li i pracował tamże jako
palacz w kotłowni. (zajmował się zazwyczaj paleniem tajnych dokumentów oraz różnych

background image

innych niewygodnych materiałów). Właśnie tego dnia po pięcioletnich staraniach
otrzymał dwa tygodnie urlopu. W ręce niósł walizkę w której miał siekierę, zapas
jedzenia na trzy dni oraz nieco materiałów propagandowych celem nawracania
przygodnie spotkanych tubylców na komunizm. Na miejsce urlopu wybrał sobie
wybrzeże Bałtyku. (Chciał sobie przypomnieć jak się pływa). Niebawem dotarł do
dworca i wsiadł do pociągu. Razem z nim wsiadło trochę skinów i trochę punków, jak to
nad morze. Do pierwszej bijatyki doszło zaraz gdy tylko pociąg ruszył. Skini chcieli
pobić Chińczyka, punki chcieli pobić skinów. Druga bijatyka wybuchła gdy Ciang zaczął
rozpowszechniać materiały propagandowe z walizki. Trzecia nastąpiła gdy zapragnął
usunąć jakiegoś menela który zajął jego miejsce w przedziale. Czwarta miała miejsce gdy
nadeszła ochrona sprawdzać bilety. Ciang znał karate, więc we wszystkich bijatykach
nieźle sobie poradził. Na peron w Gdańsku wysiadł niemal bez szwanku, tylko krew z
wyciętej żyletką na czole pięcioramiennej gwiazdy trochę mu zalewała oczy.

* * *

- Maniek frajerze gdzie te ścieki lijesz?
- Spoko szefie, na zawietrzną, burty nie zafajdają.
- Uch ty, tylko by tego brakło, toż to prawie sam kwas, zeżarłoby blachi. A te radioopady
z ładowni to trza wywalić zara się wyjmiem, a i ryba od nich świeci!
- Ryba świci to też trza wywalić.
- Uch drny, rybe bedzie wywalał. Ja ci mówił nie brać tych zafajdanych beczek, niech by
sobie naukowce sami to kasowali.
- Ale dali po dziesięć złotych od beczki, żeby walnąć daleko od brzegu. Tam som takie
silnie mutogenne pirwiastka.
- Te!
- Co szefie.
- A kuter czyj? A ty robisz geszeft na własną ręke! Opalaj połowę, bo jak nie to w ryło.
- Dobra,dobra, nie skika się szef. A te rybki to może do smażalni, turysty wszysko
zeżrom!
- Ty popatrz Maniek jakie to zaraza fajne beczki. Musi blacha żelazna trzy milimetry.
- Nu.
- A może by tak wylać te mutogenne a beczki zachować?
- I na co?
- Uch idioto, a z czego łaty do spawania burt? Trza by kupolić a tu darmo i jeszcze forsę
wzioł.
- Nu to odbijamy wieko.

* * *

UWAGA STACJA KONTROLI EKOLOGICZNEJ OSTRZEGA!

W WODZIE BAŁTYKU WYKRYTO ZNACZNĄ ILOŚĆ NIEZNANEGO ZWIĄZKU
CHEMICZNEGO O SILNYCH WŁAŚCIWOŚCIACH MUTAGENNYCH. ZAMYKA
SIĘ DLA KĄPIELI WSZYSTKIE PLAŻE W OBRĘBIE ZATOKI. ZAMYKA
SIĘ DO ODWOŁANIA DLA POŁOWÓW NASTĘPUJĄCE AKWENY...

background image

* * *

Ciang pogwizdując maszerował w stronę morza. Dzikie tłumy umykające w popłochu
trochę go dziwiły, ale z racji słabej znajomości języka polskiego nie bardzo wiedział o co
chodzi. wreszcie wyszedł na wydmy i nieco rozjaśniło mu się w głowie. Grupa żołnierzy
ustawiała tablice z trupimi czaszkami.
- Aha - wydedukował. - Ćwiczenia.
Woda wyglądała dziwnie. Była żółtawa zupełnie jak w jego rodzinnych stronach.
Rozebrał się, rzucił walizkę na piasek i spokojnie zanurzył się w oleiste odmęty.

* * *

- Halo, baza? Tu helikopter. Wedle wskazań instrumentów pokładowych jesteśmy nad
plamą mutagenu. Zdryfowało ją prawie na sam brzeg w dodatku wydaje się że środek
trochę paruje. Aha jeszcze jedno w morzu ktoś pływa. Tak, on żyje. Mamy go ratować?
Jak to nie? Dobrze już zwracamy. Halo? Baza mamy kłopot. Zęby nam wypadają. Co?
Włosy też. Też! Co? Mamy tu zostać? Jesteśmy już niepotrzebni? Halo, halo?

* * *

Ciang wynurzył się z wody. Skóra jego pokryta delikatną łuską mieniła się w słońcu.
Wyczulony węch pozwolił pochwycić zapach drzemiącego za wydmą pijaczka.
Uśmiechnął się odsłaniając długie zęby wampira. A potem ruszył na południe. Ku
ludziom.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ANDRZEJ PILIPIUK OPOWIADANIA
ANDRZEJ PILIPIUK OPOWIADANIA 2
Andrzej Pilipiuk Weźmisz czarno kure rtf
Andrzej Pilipiuk, Lewandowski Konrad Rosyjska Ruletka
Andrzej Pilipiuk Jakub Wedrowycz
Andrzej Pilipiuk Pogotowie doc
Andrzej Pilipiuk Święty Mikołaj Spotyka Dziadka Mroza
Andrzej Pilipiuk Zamek
Andrzej Pilipiuk Okazja 2
Andrzej Pilipiuk Przeciw pierwszemu przykazaniu
Andrzej Pilipiuk Hochsztapler
Andrzej Pilipiuk Na rybki
ANDRZEJ PILIPIUK NAJWIĘKSZA TAJEMNICA LUDZKOŚCI
Andrzej Pilipiuk Zbrodnia Doskonała
Andrzej Pilipiuk Swinska rebelia (www ksiazki4u prv pl)
Andrzej Pilipiuk Głowica

więcej podobnych podstron