Pierwsza nić
Osnowa
Jeden człowiek z marzeniem
Wystąpi i zdobędzie koronę;
A trójka z nową pieśnią
Podepcze imperium.
Argaut, Northland
Migotliwe światło pochodni odbijało się od wody i tworzyło na nocnym niebie blade imitacje
księżyca, który wisiał nad krańcem mola, co rusz chowając się za chmury gnane wiatrem.
Mimo późnej godziny po nabrzeżu kręcili się robotnicy portowi. Wchodzili do ładowni statków
przycumowanych do pirsu i wyciągali z nich skarby w postaci bel, skrzyń i beczek z towarami
przeznaczonymi na targ w Ganth. Następnie wrzucali je na furgony albo taszczyli na platformy,
przeklinając, sapiąc i spluwając. Konie pociągowe niespokojnie tańczyły w uprzężach; wyczuwały
nadciągającą burzę.
Kiedy wreszcie nabrzeże opustoszało, a pochodnie zgasły, Quinn wyszedł spod pokładu
„Korony” i ruszył w dół po trapie. Idąc, obejrzał się kilka razy.
Dokerzy schronili się w ciepłych tawernach i upijali do nieprzytomności z załogami statków
albo wdawali w bójki na pięści. Quinn wiedział, że następnego ranka w ich kwaterach będzie straszny
odór, ale i tak przyjemniejszy od tego, który czekał go na końcu ciemnego nabrzeża.
Zawsze miał bystre oczy żeglarza, nawykłego do przeszukiwania horyzontu i wypatrywania
najdrobniejszcyh zmian w monotonnej niebieskawej szarości. Z bocianiego gniazda potrafił w
oślepiającym blasku słońca odróżnić mewę od rybołówki. Ale zbliżając się do umówionego miejsca
spotkania, nieodmiennie zaczynał wątpić w swój wzrok.
Nigdy nie był do końca pewny, a jedynie odnosił wrażenie, że tamten człowiek nabiera ciała,
długie, cienkie palce robią się grubsze, a ramiona okryte dobrze skrojonym płaszczem wyraźnie
szersze. Raz wydawało mu się, że dostrzegł w jego oczach czerwony błysk, ale gdy podszedł bliżej,
stwierdził, że są niebieskie i czyste jak letnie niebo. Ich ciepły wyraz niezawodnie rozpraszał chłód,
który zawsze ogarniał żeglarza w obecności zarządcy królewskiego dworu i sędziego.
- Witaj, Quinn. - Głos również był ciepły.
- Milordzie.
- Mam nadzieję, że podróż się udała.
- Tak.
Seneszal nie zaszczycił go spojrzeniem, tylko wpatrywał się w fale obmywające molo.
- To ona?
Quinnowi nagle zaschło w gardle. Przełknął ślinę.
- Tak, milordzie.
Dostojnik wreszcie się odwrócił i zmierzył go wzrokiem. I wtedy Quinn poczuł ten smród.
Zapach spalonego ludzkiego mięsa. Dobrze go znał.
- Skąd wiesz? Nie chciałbym na darmo płynąć przez pół świata. Chyba się ze mną zgadzasz.
- Nosi medalion, milordzie, bardzo skromny w porównaniu z resztą jej klejnotów.
Seneszal przez chwilę przyglądał mu się w zadumie, a następnie skinął głową.
- Cóż, w takim razie pora złożyć jej wizytę.
Żeglarz potaknął bez słowa. W tym momencie na deski mola spadły pierwsze krople deszczu.
- Dziękuję, Quinn. To wszystko.
Jakby na znak entuzjastycznej zgody niebo nad portem rozjaśniła błyskawica, a chwilę potem
w oddali zahuczał grzmot. Quinn ukłonił się pospiesznie i ruszył z powrotem na „Koronę”, do swojej
małej, ciemnej kajuty.
Gdy dotarł do trapu i obejrzał się, zobaczył tylko mrok i ulewę.
Haguefort, Navarne
Po drugiej stronie świata też padało. Nadchodziła noc, a wraz z nią coraz gwałtowniejsza
ulewa, która o świcie zaczęła się od lekkiej, ale uporczywej mżawki, psującej humor Berthy. Niemal co
godzinę do drzwi bębnił jakiś podróżny, prosił o schronienie i wnosił błoto na świeżo wypastowaną
podłogę.
Pod wieczór była już naprawdę zła. Ostatniego człowieka zwymyślała takim językiem, że sam
szambelan ją skarcił i przypomniał, że niedawno została przyjęta do pracy, ale powinna wiedzieć, że
pani Cymrian oczekuje przestrzegania zasad grzeczności w Haguefort.
Władczyni już od wielu tygodni nie było w twierdzy z różowo-brązowego kamienia, co nie
wpływało dobrze na nastrój jej męża. Lord Gwydion, który doglądał budowy królewskiego pałacu, całe
noce spędzał na rozmowach z doradcami. Ci, bardzo już zmęczeni i zaniepokojeni jego stanem
ducha, prywatnie wyrażali nadzieję, że ostatnie dwa tygodnie szybko miną. Bertha nigdy nie spotkała
królowej, ale w przeciwieństwie do reszty personelu wcale nie modliła się o jej szybki powrót. W ciągu
dziesięciu dni swojej pracy w Haguefort zdążyła się zorientować, że lady Cymrian jest dziwną osobą,
skłonną do najdzikszych pomysłów.
Teraz w dużej kuchni panował spokój, kamienna podłoga nareszcie lśniła, węgle w palenisku
dogasały. Na piętrze głównego skrzydła, w sali narad, jeszcze paliły się lampy i od czasu do czasy
napływały stamtąd podniesione głosy albo śmiechy. Bertha oparła się o ścianę przy piecu i
westchnęła głęboko.
W tym momencie jak na złość rozległ się stukot kołatki.
- Idź do diabła - burknęła pomywaczka.
Po chwili ciszy znowu rozbrzmiało pukanie, tym razem głośniejsze.
- Odejdź! - wrzasnęła Bertha i natychmiast obejrzała się w popłochu.
Kiedy się upewniła, że w pobliżu nie ma szambelana ani nikogo, kto mógłby na nią donieść
ważnej osobie, podniosła zasuwę i otworzyła drzwi.
Zamiast strudzonego wędrowca zobaczyła jedynie ciemność paskudnej nocy. Sapnęła z
irytacja i już miała zamknąć drzwi, gdy raptem niebo przecięła błyskawica. W jej blasku Bertha ujrzała
zakapturzonego człowieka, którego jeszcze przed chwilą nie widziała. Przebiegł ją dreszcz. Musiała
wytężać wzrok, żeby przez kurtynę deszczu dojrzeć zarys postaci. Gdyby nie błyskawica, niczego by
nie zauważyła. Czym prędzej zagrodziła drogę intruzowi, który zamierzał wejść do jej wypucowanej
kuchni.
- Niedaleko stąd jest gospoda - powiedziała gderliwym tonem. - Tutaj wszyscy już śpią.
Spiżarnia zamknięta. Nie będę przez całą noc trzymać ludzi na nogach.
- Wpuść mnie, proszę. Jest bardzo zimno.
Był to głos młodej kobiety, łagodny, ale trochę zdesperowany i wyraźnie znużony.
- Czego chcesz? Jest środek nocy. Odejdź. - Bertha na próżno siliła się na uprzejmość, której
królowa wymagała nawet wobec pospólstwa.
- Chcę zobaczyć się z panem Cymrian. - Odpowiedź brzmiała tak, jakby przemówiła sama
ciemność.
- Dni Próśb są w przyszłym miesiącu - warknęła Bertha, zamykając drzwi. - Pan i pani
rozpoczynają audiencje o świcie pierwszego dnia nowiu.
- Zaczekaj. Powiedz panu, że tu jestem. Sądzę, że mnie przyjmie.
Berthe splunęła w brudną kałużę, która utworzyła się przed wejściem. Miała już do czynienia z
takimi kobietami. Jej poprzedni pracodawca, lord Dronsdale, zgromadził całe stadko, po jednej na
każdą noc tygodnia. Czekały przy stajni, aż lady Dronsdale uda się na spoczynek, i wtedy zaczynały
paradować pod balkonem, z którego obserwował je pan. Do niej należało przeganianie kokot, które
nie zostały przez niego wybrane. Sądziła, że w Haguefort nie będzie musiała wykonywać tego
uciążliwego zadania.
- Uparta dziewucha - burknęła, zapominając o niedawnej reprymendzie. - Już po północy, a ty
zjawiasz się nie zapowiedziana. Kim jesteś, żeby pan chciał się z tobą zobaczyć o tej porze?
- Jego żoną.
Bertha dopiero po chwili uświadomiła sobie, że stoi z rozdziawionymi ustami. Pospiesznie
otworzyła ciężkie drzwi, aż zaskrzypiały zawiasy.
- Proszę o wybaczenie, milady. Nie miałam pojęcia, że to pani.
Kto by się spodziewał, że królowa Cymrian w środku nocy zapuka do kuchennych drzwi,
ubrana jak wieśniaczka?
Ciemność się poruszyła i zakapturzona postać szybko weszła do środka. W blasku
dogasającego ognia Bertha zobaczyła, że lady Cymrian jest niska i szczupła. Z drżeniem patrzyła, jak
władczyni rozwiązuje kaptur i zdejmuje szaroniebieski płaszcz. Ze zwyczajnego podróżnego okrycia
unosiła się mgła.
Najpierw Bertha zobaczyła włosy koloru słońca, przewiązane czarną wstążką, i twarz, jakiej
nigdy w życiu nie widziałac. Choć malował się na niej wyraz niezadowolenia, pani Cymrian w
milczeniu powiesiła parujący płaszcz, kołczan ze strzałami i łuk przy piecu, a następnie spojrzała na
pomywaczkę.
W jej oczach, głębokich i zielonych jak szmaragdy, nie było śladu gniewu. Królowa otrzepała
kropelki deszczu z brązowych płóciennych spodni i odwróciła się do paleniska. Ogień skoczył na jej
powitanie, ogrzał zziębnięte ręce.
- Mam na imię Rapsodia - powiedziała władczyni, zerkając na spłoszoną kobietę. - Chyba
jeszcze się nie znamy.
Służąca otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przełknęła ślinę i
spróbowała ponownie.
- Jestem Bertha, nowa pomywaczka. Jeszcze raz pokornie przepraszam, milady. Nie miałam
pojęcia, że to pani.
Lady Cymrian skrzyżowała ręce na piersi.
- Nie musiałaś tego wiedzieć, Bertho. Każdy, kto puka do tych drzwi, ma zostać wpuszczony i
powitany w otwartymi ramionami. - Dostrzegłszy przerażenie na pomarszczonej twarzy służącej,
odruchowo powędrowała dłonią do złotego medalionu wiszącego na szyi i dodała pospiesznie: -
Szkoda, że nikt ci tego wyjaśnił, kiedy zaczynałaś pracę. I przepraszam, że sprawiłam kłopot,
zjawiajac się o tak późnej porze. Witaj w Haguefort. Mam nadzieję, że ci się tu spodoba.
- Tak, milady - wymamrotała Bertha. - Pójdę powiedzieć szambelanowi, żeby zawiadomił
lorda Gwydiona o pani przybyciu.
Lady Cymrian uśmiechnęła się lekko.
- Nie trzeba. On już wie.
W tym momencie drzwi kuchni otworzyły się z takim impetem, że Bertha drgnęła gwałtownie.
Czym prędzej uskoczyła w bok, kiedy lord Cymrian minął ją jak burza, powiewając szatą. Jego rude
włosy lśniły w świetle buzującego ognia. Pomywaczka nerwowo uniosła dłoń do gardła, gdy władca,
który podobno miał w żyłach krew smoka, chwycił swoją drobną żonę w ramiona. Wcale by się nie
zdziwiła, gdyby oderwał jej ręce i nogi albo pożarł ją na miejscu.
Chwilę później drzwi znowu stanęły otworem. Ujrzawszy szambelana i królewskich gości
stłoczonych w progu, Bertha cofnęła się pod ścianę. Niektórzy trzymali broń w pogotowiu.
Pobrużdżona twarz Geralda Owena rozpogodziła się na widok lady Cymrian.
- Witamy w domu, milady - powiedział szambelan, wycierając chustką zroszone czoło. -
Spodziewaliśmy się pani dopiero za dwa tygodnie.
Królowa próbowała uwolnić się z objęć męża, ale zdołała jedynie wystawić głowę ponad jego
ramię.
- Dziękuję, Geraldzie - wykrztusiła i skinęła głową pozostałym mężczyznom. - Panowie.
- Milady - odpowiedzieli chórem.
Władczyni szepnęła coś do ucha mężowi, a ten się roześmiał i wypuścił ją z uścisku, a
następnie spojrzał na doradców.
- Dziękuję, panowie. Dobranoc.
- Ależ nie, nie skracajcie narady z mojego powodu - zaprotestowała Rapsodia. - Chętnie się
do was przyłączę. Jest kilka ważnych spraw do omówienia. - Przeniosła wzrok na męża, wyższego od
niej o głowę. - Melisande i Gwydion Navarne są już w łóżkach?
- Melly oczywiście tak, natomiast Gwydion obraduje razem z nami. Poczynił wiele cennych
uwag.
Pani Cymrian uśmiechnęła się radośnie i wyciągnęła ręce do imiennika męża, który kiedyś
miał zostać diukiem Navarne. Wysoki, chudy chłopiec utorował sobie drogę przez ścisk i podbiegł do
królowej. Gdy się przywitali i zaczęli cicho rozmawiać, lord Cymrian poprosił doradców:
- Zróbmy sobie krótką przerwę. Spotkamy się za pół godziny.
Szlachcice posłusznie wycofali się z kuchni i zamknęli za sobą drzwi.
Berthe pytająco zerknęła na szambelana. Kiedy Gerald Owen skinął głową, ukłoniła się
niezręcznie i czym prędzej uciekła do swojego pokoju, zastanawiając się po drodze, czy lady
Dronsdale nie przyjęłaby jej z powrotem na służbę.
Tymczasem Gerald Owen, który był szambelanem w Haguefort jeszcze za rządów dziadka
Gwydiona Navarne, poźniej jego ojca, a teraz mimo wieku wiernie służył dzieciom Stephena i ich
opiekunom, podszedł do Rapsodii. Nie przerywając rozmowy lady Cymrian z podopiecznym, wziął od
niej pas z mieczem, a następnie zdjął z kołka mglisty płaszcz i dyskretnie opuścił kuchnię.
- Dwadzieścia strzałów w środek tarczy w jednej kolejce. Świetnie! - ucieszyła się Rapsodia. -
Przywiozłam ci z Tyrianu więcej lirińskich strzał, które tak lubisz. Nawet piórka mają w twoich
kolorach.
Poważna twarz Gwydiona rozpromieniła się w jednej chwili.
- Dziękuję.
Lord Cymrian dotknął ramienia żony i wskazał na drzwi, przez które wyszedł Gerald Owen.
- Pożyczyłem ci mglisty płaszcz, żeby cię chronił przed rabusiami i zbójcami, a nie poto, żebyś
mogła niepostrzeżenie wrócić do domu - skarcił ją z udawaną surowością.
- Najpierw i tak muszę porozmawiać z Ihrmanem Karsickiem, zanim wróci do Yarim. Chyba
widziałam go w drzwiach?
- Tak.
- To dobrze. - Rapsodia wsunęła dłoń pod ramię męża. - Teraz zajmijmy się sprawami
państwowym, a potem udamy się do naszych komnat i... omówimy inne kwestie.
Gdy szła z Gwydionem wysokimi korytarzami Haguefort, mijając stare rzeźby i dobrze
zachowane arrasy z epoki cyrmiańskiej, kłębiły się w niej sprzeczne uczucia: miłe i bolesne, wszystkie
głęboko ukryte, nie złagodzone przez upływ czasu.
Mimo że od śmierci lorda Stephena, ojca Gwydiona Navarne i najbliższego przyjaciela jej
męża, upłynęły już trzy lata, nadal cierpieli z powodu straty. Nie można było chodzić po twierdzy, którą
z taką pieczołowitością odrestaurował i wypełnił cennymi pamiątkami, ani opiekować się stworzonym
przez niego cymriańskim muzeum, żeby nie wspominać ze smutkiem młodego diuka i jego wielkiej
radości życia. Za każdym razem, gdy wyjeżdżała z Haguefort, po powrocie stwierdzała, że syn coraz
bardziej przypomina zmarłego.
Kiedy teraz spojrzała na Gwydiona Navarne, który z pierwszego stopnia schodów podawał jej
rękę, aż zakłuło ją serce. Chłopiec wyglądał zupełnie jak ojciec. W tym momencie Ashe lekko ścisnął
jej dłoń; zrozumiał. Rapsodia odwzajemniła gest, po czym wzięła podopiecznego pod ramię i ruszyła
do biblioteki, gdzie odbywała się narada.
Idąc po schodach oświetlonych przez kandelabry z witrażowego szkła, w których osadzono
dziesiątki smukłych świec, Rapsodia pomyślała o tym, jak starannie Stephen wybierał piękne ozdoby
do swojej twierdzy i eksponaty do muzeum. Westchnęła cicho.
Po śmierci przyjaciela postanowili zostać w Haguefort i zaopiekować się Gwydionem oraz
jego młodszą siostrą Melisande. Stephen, owdowiały, kiedy dzieci były małe, robił wszystko, żeby
zastąpić im matkę. Lord i lady Cymrian starali się go naśladować, ale nieuchronnie zbliżał się czas
przejęcia przez Gwydiona tytułu po ojcu. Patrząc teraz na wychowanka, Rapsodia uświadomiła sobie
z żalem, że ten dzień nadejdzie prędzej, niż by chciała.
Gdy w pewnym momencie weszła w krąg niebieskiego światła, zjeżyły się jej włoski na karku,
a po plecach przebiegł zimny dreszcz. Zatrzymała się raptownie i odwróciła. W migotliwym blasku
kandelabrów dostrzegła jakiś ruch, ale po chwili stwierdziła, że to tylko tańczące cienie.
- Ario, wszystko w porządku? - zapytał Ashe, ściskając jej łokieć.
Lęk, od dawna pogrzebany w krypcie pamięci, chwycił ją za gardło, ale zniknął jeszcze
szybciej, niż się pojawił.
Rapsodia dotknęła złotego medalionu przez cienkie płótno koszuli i potrząsnęła głową, jakby
budziła się z niedobrego snu. Od dzieciństwa nawiedzały ją czasem wizje przeszłości. Teraz poczuła
tylko przelotny chłód.
Spojrzała na męża i uśmiechnęła się, żeby rozproszyć niepokój, który dostrzegła w błękitnych
oczach z pionowymi źrenicami, oznaką smoczej krwi płynącej w jego żyłach.
-
Tak - powiedziała. - Chodźmy. Nie dajmy czekać naszym gościom.
Druga nić
Wątek
Fabryka ceramiki, Yarim Paar, prowincja Yarim
Jak rzeki spływają do morza, tak w Yarim Paar wszelkie tajemnice, duże i małe, wcześniej czy
później docierały do uszu Esten.
Slith dobrze o tym wiedział.
Gdy sekret wychodził na jaw - czy to w jasnym słońcu, które latem bezlitośnie prażyło
brunatną glinę, czy w mrocznych, chłodnych zaułkach Targu Złodziei, egzotycznego i
niebezpiecznego bazaru, tętniącego życiem w dzień i w nocy - Esten w końcu się o nim dowiadywała.
Było to nieuniknione jak śmierć. A ponieważ właśnie ona czekała każdego, kto próbował ukryć
nowinę, najlepiej wychodziło się na tym, że samemu zanosiło ją Esten.
Choć nie zawsze.
Slith rozejrzał się nerwowo. Czeladnik Bonnard, który miał doglądać pracy uczniów, wyciągnął
się w cieniu otwartych pieców, szukając ucieczki przed żarem, i nie zwracał na nich uwagi. Był
wykwalifikowanym ceramikiem, zręcznie posługującym się szczypcami i kotskami mozaikowymi, ale
kiepskim nadzorcą.
Slith wypuścił powietrze z płuc i ostrożnie sięgnął do dzbanka z niewypalonej gliny, stojącego
na dolnej półce.
Rzecz, którą wczoraj wymacał, nadal tkwiła zaklinowana na dnie naczynia.
Zerknął ukradkiem na Bonnarda oraz kolegów zajętych podrzymywaniem ognia i mieszaniem
masy ceramicznej, i upewniwszy się, że na niego nie patrzą, zręcznym ruchem zdjął urnę z półki,
schował go pod koszulę i ruszył do drzwi.
Przyzwyczajony do odoru panującego w wychodku, staranie zasunął za sobą przegniłą jutową
zasłonę i wilgotną ręką sięgnął do naczynia. Mocno pociągnął tajemniczy przedmiot, wyjął go z
dzbana i uniósł do księżycowego światła, które przesączało się przez szczeliny.
W półmroku zobaczył lśniący czarno-niebieski dysk, cienki jak skrzydło motyla. Gdy obrócił go
w palcach, srebrny blask odbił się od idealnie równej krawędzi, ostrej jak brzytwa. Poprzedniego dnia
ściął sobie kilka warstw naskórka, gdy, przenosząc niewypalone naczynia z zakurzonego magazynku
do hali piecowej, niechący włożył do jednego rękę.
Pewnie ograniczyłby się do przekleństwa wymamrotanego pod nosem i uznał, że dziwny
metalowy dysk to nieznane narzędzie do golenia, gdyby nie ciemna plama, którą dostrzegł na jego
gładkiej powierzchnię. Drżącą ręką odwrócił tajemniczy przedmiot.
Nadal tam była.
Plama dawno zaschniętej krwi.
W jego pamięci odżyło wspomnienie sprzed trzech lat, kiedy to pierwszoroczni uczniowie
zostali wyrwani ze snu przez dzwonki alarmowe, które jak oszalałe brzęczały w głębi fabryki. On i jego
koledzy pobiegli zobaczyć, co się dzieje, ale zostali odepchnięci przez pędzacych czeladników. To, co
ujrzeli po wejściu do głównej hali, wracało do niego w koszmarnych snach jeszcze wiele miesięcy
później.
Ogromne kadzie z masą ceramiczną były przechylone, a ich wrząca zawartość rozlała się po
całym pomieszczeniu. Trzech uczniów pracujących na nocnej zmianie zniknęło bez śladu. Jednego
odkryto później pod górą stygnącej gliny. Ciał pozostałych dwóch: Ometa, łysego ucznia piątego roku,
którego Slith lubił, i Vincane’a, brutalnego chłopaka ze skłonnością do okrutnych żartów, nigdy nie
znaleziono. Zginęło również kilkunastu czeladników.
Ale najgorsze ze wszystkiego było to, że gorąca, płynna masa wypełniła niszę z wlotem do
tunelu, który w tajemnicy kopali mali niewolnicy, w jakiś sposób zapaliła się i utworzyła
nieprzeniknioną ceramiczną ścianę.
W tamtą tragiczną noc Slith po raz drugi w życiu widział Esten, właścicielkę fabryki i szefową
Gildii Kruka, oficjalnie stowarzyszenia ceramików, szklarzy, kaflarzy i innych rzemieślników, a w
rzeczywistości bandy najgorszych zbirów i złodziei.
Pierwszy raz zobaczył ją w dniu, gdy został przyjęty na ucznia do fabryki płytek. Choć Esten
miała piękną twarz, drobną postać i olśniewający uśmiech, było w niej coś tak złowieszczego, że Slith,
wtedy dziewięcioletni, zaczął się trząść jak liść osiki, kiedy go do niej przyprowadzono. Kobieta
zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów jak prosiaka na targu i kiwnęła głową. Następnie podpisano
stosowny dokument i Slith utracił możliwość decydowania o swoim życiu. Od tamtej pory strach nie
opuszczał go ani na chwilę.
Co najwyżej rósł.
W noc wypadku ujrzał pracodawczynię po raz drugi. Chłód i obojętność, które cechowały jej
zachowanie pierwszego dnia, teraz zastąpił straszliwy gniew. Slith aż za dobrze pamiętał, jak Esten
obchodziła góry stygnącej gliny, kopała żar, otwierała z trzaskiem drzwi pieców, w napadach
niepohamowanej wściekłości zrzucała z półek garnki i przewracała stojaki z gotowymi płytkami.
Czeladnicy krzywili się w milczeniu na te wybuchy, ale w miarę jak furia właścicielki fabryki
przeradzała się w chłodne skupienie, ich twarze wyrażały coraz większy niepokój.
Wreszcie, po jakiejś godzinie, Esten odwróciła się i zmierzyła wszystkich lodowatym
wzrokiem.
- To nie był wypadek - stwierdziła ze spokojem, od którego Slitha przebiegł dreszcz.
Czeladnicy i uczniowie zbledli.
Od tamtej pory minęły trzy lata, ale nie znaleziono żadnych śladów, nie rozwiązano zagadki.
Wcześniej pracownicy żyli w ciągłym napięciu z powodu tego, co się działo w tunelach. Teraz
doszła do niego niepewność, kto ośmielił się zakłócić prowadzone w tajemnicy wykopy, kto był na tyle
lekkomyślny, żeby zniszczyć własność szefowej Gildii Kruka. Nie miało znaczenia, czy winowajcą
okaże się sprytny i potężny wróg, czy też wyjątkowy szczęściarz i zarazem głupiec.
Bo jak rzeki spływają do morza, tak wszystkie sekrety wcześniej czy później docierały do uszu
Esten.
A Slith właśnie jeden odkrył.
Kocioł, Ylorc
Ogień, który płonął w wielkim kominku pokoju narad, trzaskał i huczał z gniewu, jakby
wyczuwał nastrój króla Firbolgów.
Achmed Wąż, Wielki Wojownik, Pożeracz Ziemi, Bezlitosny, któremu poddani nadali z
szacunku i strachu jeszcze wiele innych groźnie brzmiących przydomków, pochylił się na krześle i
cisnął w ogień odłamki szkła, mamrocząc pod nosem brzydkie bolgańskie przekleństwa. Następnie
splótł długie, chude palce niczym imadło i utkwił oczy - jedno jasne, drugie ciemne - w płomieniach.
Twarz miał jak zwykle zasłoniętą czarną chustą.
Omet w milczeniu oparł się o ścianę i pogładził brodę. Zawsze wolał raczej obserwować, niż
wyrywać się z dobrymi radami, a poza tym po trzech latach spędzonych w Ylorc wiedział, że król sam
przemówi, kiedy uporządkuje myśli, plany, kontrplany, obrazy i niezliczone bodźce, atakujące jego
nadwrażliwe zmysły.
Zakłócanie tego procesu na ogół było niezbyt dobrze przyjmowane przez władcę.
W przeciwieństwie do swoich kolegów po fachu, w większości Bolgów, Omet lubił milczeć.
Podczas gdy oni pocili się i przestępowali nerwowo z nogi na nogę, schylił się i wziął z podłogi okruch
szkła. Uniósł go do światła i obrócił w palcach.
Król ma rację, pomyślał. Jest za grube.
Gdy po kilku długich minutach Achmed wreszcie opuścił złożone dłonie, Omet, który nauczył
się rozpoznawać subtelne oznaki wskazujące na zmianę nastroju monarchy, odchrząknął cicho i
powiedział:
- Za dużo skalenia.
Władca zbył jego uwagę milczeniem.
- Smalta? - bąknął niepewnie Shaene, krzepki ceramik z Canderre, mnąc skórzany fartuch.
Król przeniósł wzrok na Ometa, a kiedy ten potrząsnął głową, Shaene prychnął ze
zniecierpliwieniem.
- Więc może emalia szklista, co, Sandy?
- Nie dość mocna.
- Do pioruna! - warknął Canderianin, rzucając poplamioną kwasem skórzaną rękawicę na
ogromny stół.
W pokoju nagle zapadła cisza.
- W takim razie co? - spytał chrapliwym głosem murarz Rhur, który jako jedyny z Firbolgów nie
okazywał cienia strachu.
Omet przeniósł wzrok z Shaene’a na Rhura, a następnie na króla.
- Nie możemy dłużej eksperymentować - stwierdził w końcu.- Potrzebujemy fachowca od
barwionego szkła. Mistrza cechowego.
Zdążył naliczyć dziesięć uderzeń serca, zanim król bez słowa wstał i wyszedł z pokoju cicho
jak duch. Gdy Omet uznał, że władca go nie usłyszy, zwrócił się do Canderianina.
- Mistrzu Shaene, moja rodzina pochodzi z Canderre, więc nie jest wykluczone, że nasze
matki były w dzieciństwie przyjaciółkami - powiedział z szacunkiem należnym dużo starszemu
mężczyźnie. - W imię tej przyjaźni mógłbyś się powstrzymać od wystawiania na próbę cierpliwości
króla, gdy ja stoję najbliżej niego.
Idąc mrocznymi korytarzami wydrążonym w górze, Achmed nagle poczuł, że musi zaczerpnąć
powietrza.
Żołnierze i robotnicy, których mijał w głównym tunelu Kotła, kłaniali mu się nisko. Gdy dotarł
do jednej z platform widokowych półek i spojrzał z góry na starożytne Canrif, odnawiane już czwarty
rok, ciepły podmuch niosący hałasy i wibracje z licznych placów budowy, uderzył go w ręce, czoło i
oczy, jedyne miejsca nie osłonięte przez chustę. Wrażliwa podskórna sieć naczyń krwionośnych i
nerwów, odziedziczona po drackiej matce, odbierała najsłabsze bodźce. Bezustannie drażnione
zmysły przyprawiały go o udrękę, ale nauczył się z tym żyć.
Kiedy tu przybył przed czterema laty, ogromne miasto rozciągające się teraz u jego stóp i
wznoszące wysoko nad głową, było grobowcem niszczejącym w stęchłym powietrzu, zamkniętym we
wnętrzu góry. Po zrujnowanych tunelach i opuszczonych ulicach grasowały bandy Firbolgów, półludzi,
którzy najechali Canrif pod koniec wojny cymriańskiej i teraz w nim mieszkali, nieświadomi jego
dawnej chwały.
Tysiąc lat wcześniej skalna twierdza, wyciosana w Zębach według projektu Gwylliama
Wizjonera, który mianował się królem tych niegościnnych gór, stanowiła świadectwo jego geniuszu i
prawdziwy cud architektury.
Teraz było na najlepszej drodze, żeby znowu stać się arcydziełem.
Po czterech latach wytężonej pracy tysięcy Firbolgów, kierowanych przez drogich
rzemieślników spoza Ylorc, przywrócono do dawnej świetności połowę miasta. Jego twórca mógłby
jednak nie rozumieć zrozumieć priorytetów władcy Bolgów, który rozpoczął odbudowę. Zapewne
przyklasnąłby wzmocnieniu funkcji obronnych i poprawie infrastruktury, ale dodanie kłów i innych cech
firboldzkich do starożytnych cymrańskich posągów raczej by go rozgniewało.
Tumult dobiegający z dołu nagle przycichł. Robotnicy, którzy taszczyli kamienie, układali
dachówki i cegły oraz wykonywali setki innych czynności związanych z rekonstrukcją Canrif, raptem
zamarli w bezruchu, wlepiając w niego oczy. Paraliż rozprzestrzeniał się z każdą chwilą, w miarę jak
kolejni Bolgowie przerywali swoje zajęcia.
Achmed cofnął się pospiesznie i ruszył dalej korytarzem. Niebawem usłyszał, że praca znowu
wre.
Blisko wyjścia z tunelu jego twarz owiało czyste powietrze. Kiedy wyszedł na skalną półkę,
wiatr szarpnął płaszczem i chustą, niosąc ze sobą różne wibracje, zapachy ognisk obozowych, głosy i
kroki żołnierzy.
Król spojrzał w dół. Tysiąc stóp pod nim, w suchym wąwozie, zmieniały się warty. Migotliwe
światełka pochodni tańczyły na dnie kanionu niczym ogniste węże, podczas gdy żołnierze odbywali
wieczorną musztrę. Do Achmeda docierały strzępy rozkazów.
Zadowolony skierował wzrok w górę. Niebo pociemniało, tu i ówdzie chmury przesłaniały
mrugające gwiazdy.
Następnie powędrował wzrokiem ku miejscu, gdzie wąwóz skręcał na południowy wschód.
Ściągnął chustę i zamknął oczy, wystawiając twarz i szyję na łaskotanie wiatru. Otworzył usta.
Miał wrodzony dar wyczuwania rytmów życiowych osób, które urodziły się na jego rodzinnej
wyspie Serendair, od półtora tysiąca lat spoczywającej na dnie morza. Pozostało ich teraz raptem
kilka tysięcy, na zawsze zatrzymanych w wieku, w jakim opuściły wyspę.
Niemal od razu znalazł to, czego szukał. Odetchnął cicho. Jego puls zwolnił, dostosowując się
do równomiernego, silnego bicia serca najstarszego przyjaciela. Cowieczorny rytuał przynosił
Achmedowi coś w rodzaju ukojenia.
Grunthor żyje, pomyślał.
Po krótkiej chwili zaczął nasłuchiwać innego tętna, lżejszego i szybszego. Znał je tak dobrze
jak swoje własne. Z jego właścicielką był związany przyjaźnią, proroctwem, przysięgą.
Też szybko je odnalazł, daleko za Zębami i bezkresną równiną Krevensfield, za falującymi
wzgórzami Rolandii, prawie nad morzem. Docierało z oddali niczym kojąca pieśń, tykanie zegara,
szmer strumyka.
Z ulgą wypuścił powietrze z płuc. Dobranoc, Rapsodio.
Wyczuł obecność Ometa, zanim usłyszał dyskretne chrząknięcie. Patrząc na kanion, czekał,
aż rzemieślnik stanie u jego boku.
Omet poszedł za jego wzrokiem.
- Spokojna noc - powiedział.
Władca skinął głową.
- Są już najnowsze przesyłki?
- Tak.
Wręczył królowi skórzaną sakiewkę i odgarnął włosy, które wiatr cisnął mu na oczy. Urosły od
czasu, kiedy terminował w fabryce ceramicznej w Yarim. Na wspomnienie jej groźnej właścicielki
zadrżał mimo woli. Później stał w milczeniu, podczas gdy władca czytał listy przyniesione przez
skrzydlatego posłańca. Ptasia poczta była równie niezawodna jak wschody i zachody słońca.
- Nadal nic z Canderre - stwierdził Achmed, rozwijając małe świstki welinu. Szczególnie jeden
wzbudził jego zainteresowanie.
- Francis Pratt ostatnio chorował, tak słyszałem.
- Od Shaene’a?
- Tak.
- Więc ambasador pewnie zabawia się w burdelu. Jeszcze nie spotkałem osobnika, który
myliłby się częściej niż Shaene. - Achmed kopnął kamyk w przepaść, wiedząc, że nie usłyszy odgłosu
jego uderzenia o ziemię. - Podejrzewam, że Pratt ma kłopoty ze znalezieniem rzemieślnika w
zachodnich prowincjach.
- Prawdopodobnie. - Słowo zawisło w powietrzu, unoszone przez wiatr.
Król Bolgów obrócił w rękach ostatni liścik.
- Jeśli Prattowi nie uda się w Canderre, może w Sorboldzie znajdzie się ktoś godny zaufania.
Albo na Manosse.
Omet odetchnął cicho.
- Możemy spróbować w Yarim. Tam są najwięksi mistrzowie.
Władca w końcu się odwrócił i spojrzał na niego z lekkim uśmiechem.
- Ciekawe, że wspomniałeś o Yarim, bo właśnie dostałem wiadomość od Rapsodii. Chciałaby,
żebyśmy się z nią spotkali za dwa tygodnie. Grunthor, ty i ja.
Roześmiał się, dostrzegłszy przerażenie na twarzy młodzieńca.
- Ktoś powinien doglądać prac, gdy wasza wysokość i sierżant wyjadą - rzekł pospiesznie
Omet, odzyskując głos.
- Tak właśnie przypuszczałem. Skoro wolisz zostać z Rhurem i z tym idiotą Shaene’em...
Omet westchnął.
- Jakoś wytrzymam.
Achmed pokiwał głową.
- Twój wybór. Ja natomiast chętnie skorzystam z okazji, żeby uciec od Shaene’a.
Nasunął chustę na twarz, jeszcze raz spojrzał na góry, kanion i Przeklęte Wrzosowisko, a
potem odwrócił się i ruszył z powrotem w głąb Kotła.
W drodze do swoich komnat zajrzał do odnowionej kuźni Gwylliama, w której dzień i noc
płonęły ogniska kowalskie. Na każdej zmianie, w oślepiającym blasku i piekielnym żarze, trzy tysiące
Bolgów wyrabiało ze stali broń, narzędzia, zbroje i elementy budowlane. Z każdym uderzeniem młota i
sapnięciem miechów rosła potęga Ylorc.
W zastępstwie Grunthora Achmed sprawdził, czy ktoś nie dobrał się do stosu z brakami, czy
kowale nie dodają za dużo rudy żelaza do stopu, co im się do niedawna zdarzało, czy zgadza się
liczba svardów, trójgraniastych noży do rzucania, które Bolgowie eksportowali do Rolandii.
Stwierdziwszy, że kuźnia pracuje jak należy, pożegnał się z mistrzem i ruszył do wyjścia. Po
drodze zatrzymał się na chwilę przy świeżo wykutych pociskach do cwellana, oryginalnej broni, którą
sam zaprojektował. Wyglądała jak asymetryczna kusza, ale zamiast strzał miotała, seriami po trzy,
cienkie metalowe dyski, ostre jak brzytew; każdy kolejny coraz głębiej wbijał się w ciało ofiary.
Król Firbolgów uniósł jeden do światła i przez chwilę patrzył, jak blask płomieni odbija się od
niebiesko-czarnej powierzchni rysinu.
Nagle ogarnięty zmęczeniem, pospieszył do komnat.
Pobrano ze strony: Internetowe Imperium Książki
http://www.iik.pl