030 Michael Reaves, Steve Perry Medstar 1 Chirurdzy Polowi

background image
background image

GWIEZDNE WOJNY

MEDSTAR 1

CHIRURDZY POLOWI

Michael Reaves, Steve Perry

Przekład

Maciej Szymański

Tytuł oryginału

MEDSTAR I. BATTLE SURGEONS

background image

Mojemu synowi, Dashiellowi:

„Nigdy nie mów mi o szansach”.

M. R.

Dla Dianne i Cyrusa, nowego w mieście

S. P.

background image

CHRONOLOGIA WOJEN KLONÓW

Po wojnie o Geonosis Republika pogrążyła się w nowym konflikcie. Po jednej stronie

znalazła się Konfederacja Niezależnych Systemów (zwana Separatystami) pod wodzą
charyzmatycznego hrabiego Dooku, cieszącego się poparciem wielu potężnych gildii i
organizacji handlowych wraz z ich armiami robotów.

Po drugiej stronie stanęli lojaliści Republiki wraz z nowo utworzoną armią klonów pod

przywództwem Jedi. Wojna toczy się na tysiącach frontów, z wielkim poświęceniem i
heroizmem po obu stronach.

Miesiące po Ataku klonów

0 Bitwa o Geonosis
0 Pościg za hrabią Dooku
1 Projekt „Czarny Kosiarz”
1 Bitwa o Raxus Prime
1,5 Spisek na Aargau
2 Bitwa o Kamino
2 Durge i Boba Fett
2,5 Obrona Naboo
3 Wyprawa na Quilurę
6 Devarońska pułapka
6 Kryzys na Haruun Kai
6 Zabójstwo na Nuli
12 Zagrożenie ze strony biorobotów
15 Bitwa o Jabiim
16 Ucieczka z Rattataka
24 Ofiary z Drongara
29 Atak na Azurę
30 Podbój Praesitlyn
31 Cytadela na Xagobah
33 Polowanie na Dartha Sidiousa
36 Anakin przechodzi na Ciemną Stronę

background image

ROZDZIAŁ 1

RMSU–7

*

Niziny Jasserak Tanlassa, opodal morza Kondrus, planeta Drongar,
2 lata P.B.O.G.

Krew buchnęła fontanną, niemal czarną w antyseptycznym świetle. Gorące krople

spadły na osłoniętą rękawiczką dłoń Josa. Zaklął.

– Mam pomysł: jeśli nie macie nic lepszego do roboty, może któryś założy pole

uciskowe w tej ranie?

– Generator pola uciskowego znowu nie działa, doktorze.
Chirurg polowy armii Republiki, Jos Vondar, uniósł głowę znad zakrwawionego pola

operacyjnego, którym była otwarta klatka piersiowa żołnierza klona, i spojrzał na
instrumentariuszkę Tolk.

– Jasne, że nie działa – odparł. – A co, android mechanik pojechał na wakacje? W jaki

sposób mam łatać to mięso armatnie bez sprawnego sprzętu?

Tolk le Trene, Lorrdianka odczytująca stany emocjonalne Josa z taką łatwością, z jaką

większość istot myślących odczytuje prosty wykres, nie odezwała się, ale jej ostre spojrzenie
zdawało się mówić: „Ja go nie zepsułam”.

Jos opanował się z pewnym wysiłkiem.
– Dobra. Daj zacisk. Kleszczyki hemostatyczne chyba jeszcze mamy?
Ale Tolk już działała: umieściła stalowy zacisk na rozerwanym naczyniu krwionośnym

i zaczęła osuszać gąbką pole operacyjne. Żołnierze z tej jednostki znaleźli się zbyt blisko
eksplodującego granatu; ten, który leżał teraz na stole, miał pierś naszpikowaną odłamkami.
Niedawna bitwa o Las Łykodrzewów skończyła się dość kiepsko i należało się spodziewać,
że przed świtem medliftery dowiozą kolejny transport rannych do towarzystwa tym, którzy
już trafili do szpitala.

– Czy mi się zdaje, czy zrobiło się gorąco?
Jedna z dyżurnych pielęgniarek otarła czoło Josa, by pot nie zalewał mu oczu.
– Klimatyzator znowu nawalił – wyjaśniła. Jos nie odpowiedział. Na bardziej

cywilizowanym świecie przed myciem spryskałby twarz środkiem przeciwpotnym, ale takich
drobiazgów podobnie jak wszystkiego innego, nie wyłączając cierpliwości – na Drongarze
brakowało. Nawet teraz, tuż przed północą, powietrze na zewnątrz miało temperaturę
ludzkiego ciała; nazajutrz miało stać się gorące jak zakochany H'nemthe, jeszcze bardziej
wilgotne i cuchnące. Była to parszywa, naprawdę parszywa planeta nawet w najlepszych
swoich momentach, a już szczególnie parszywa podczas wojny. Jos zastanawiał się nie po raz
pierwszy, który z republikańskich urzędników wysokiego szczebla zrujnował mu życie,
obojętnym rozkazem posyłając go na te cuchnące stęchlizną równiny porośnięte pleśnią i
grzybopodobnym zielskiem.

– Czy już wszystko nawaliło? –zawołał na tyle głośno, by usłyszano go w całej sali.
– Zdaje się, że wszystko oprócz twojej gęby – odparł uprzejmie Zan, nie odrywając

spojrzenia od żołnierza, którego operował.

Jos wyjął szczypcami kawałek metalu wielkości kciuka z lewego płuca pacjenta.

Odłamek zabrzęczał na dnie misy.

– Daj mu łatę.
Pielęgniarka z wprawą umieściła na przebitym płucu rozpuszczalny plaster, wykonany

ze sklonowanej tkanki i środka klejącego pozyskiwanego z taluzjańskich małży, który
natychmiast uszczelnił ranę. Dobrze, że chociaż tego nie brakuje, pomyślał Jos, inaczej trzeba

*RMSU (Republic Mobile Surgacal Unit) – Mobilna Republikańska Jednostka Chirurgiczna (przyp. tłum.).

background image

by było używać zszywek albo i zakładać szwy, jak robią to androidy medyczne. To dopiero
byłaby zabawa... i strata czasu.

Pochylił się nad pacjentem i w jaskrawym świetle sali operacyjnej zauważył błysk

metalu. Pochwycił go delikatnie i ostrożnie wysunął z rany. Niewiele brakowało, a doszłoby
do przerwania aorty.

– Facet ma w sobie tyle złomu, że dałoby się z tego złożyć dwa androidy bojowe

mruknął – i zostałoby jeszcze trochę części zapasowych. – Kolejny strzęp metalu wylądował
z brzękiem w stalowej misie. – Naprawdę nie wiem, po co im te zbroje.

– To fakt – przyznał Zan. – Zatrzymają najwyżej strzał z dziecinnego pistoletu na kulki.
Jos wrzucił do misy jeszcze dwa fragmenty granatu i wyprostował się, czując, że

mięśnie grzbietu mają już dość pozycji, w jakiej spędził cały dzień.

– Przejrzyj go – polecił.
Tolk przesunęła ręcznym bioskanerem ponad ciałem klona.
– Czysty – stwierdziła. – Chyba wyjąłeś wszystkie.
– Będziemy wiedzieli, jeśli zacznie grzechotać przy każdym kroku.
Sanitariusz pchnął łóżko w stronę dwóch androidów medycznych FX–7,

odpowiedzialnych za zamykanie pacjentów.

– Następny! – zawołał Jos bez zapału. Ziewnął pod maską, a zanim zamknął usta, miał

już przed sobą kolejnego żołnierza ułożonego na wznak.

– Odsysam ranę klatki piersiowej – zameldowała Tolk. – Możliwe, że będzie

potrzebował nowego płuca.

– Szczęściarz. To specjalność firmy.
Jos wykonał pierwsze cięcie laserowym skalpelem. Operowanie klonów – albo też, jak

nazywała tę robotę załoga Rimsu Siedem

*

, „praca przy linii produkcyjnej” – było pod

wieloma względami łatwiejsze, niż krojenie i zszywanie osobników o indywidualnych
cechach. Jako że żołnierze nie różnili się między sobą genetycznie, ich organy były w pełni
wymienne, zaś problem odrzutu przeszczepów praktycznie nie istniał.

Spojrzał na jednego z czterech pozostałych „organicznych” lekarzy, którzy wraz z nim

pracowali w ciasnej sali. Chirurg Zan Yant, Zabrak, stał o dwa stoły dalej i, wykonując cięcie,
nucił klasyczny motyw. Jos wiedział doskonale, że Zan wolałby raczej siedzieć w kabinie,
którą dzielili, i grać na quetarze nastrojonej dokładnie tak, by emitowała melancholijne tony
którejś z zabrackich melodii ludowych. Zdaniem Josa muzyka, w której gustował Yant,
brzmiała jak godowe ryki pary smoków krayt, ale dla Zabraka – i dla przedstawicieli wielu
innych ras myślących zamieszkujących galaktykę – była to prawdziwa sztuka, wzniosła i
wzbogacająca duszę. Zan miał duszę i dłonie artysty, ale był też przyzwoitym chirurgiem, a w
tej roli Republika potrzebowała go zdecydowanie bardziej, niż jako dostarczyciela rozrywki.
W każdym razie na tej planecie.

Dopełnieniem lekarskiej ekipy były androidy – w sali pracowało ich sześć, choć

powinno być dziesięć. Dwa z pozostałych czterech były w naprawie; dwa zamówiono, ale
nigdy nie dotarły do szpitala. Co jakiś czas Jos odprawiał najzupełniej zbędny rytuał
wypełniania kolejnego 22K97(MD), formularza zamówienia, który wkrótce potem przepadał
bez wieści w wirze komputerowych archiwów i czeluści biurokracji.

Szybko przekonał się, że sierżant – na resztkach zbroi widać było zieleń symbolizującą

stopień wojskowy – rzeczywiście potrzebuje nowego płuca. Tolk przyniosła ze zbiornika z
płynem odżywczym świeżo sklonowany organ, a Jos rozpoczął resekcję płuca. Po niepełnej
godzinie nie było już śladu po starej tkance, zaś część zastępcza – wyhodowana z komórek
macierzystych i przechowywana w niskiej temperaturze na takie właśnie okazje – znalazła się
w klatce piersiowej sierżanta. Pacjent odjechał w kierunku stanowiska androidów

*Rimsu Siedem – nazwa szpitala polowego w Drongarze, utworzona od skrótu RMSU 7 (Republikańska
Jednostka Chirurgiczna numer 7) (przyp. tłum.).

background image

zamykających rany, a Jos przeciągnął się i poczuł, jak strzelają mu stawy i kręgi.

– To już ostatni – powiedział. – Przynajmniej na razie.
– Nie ciesz się za bardzo – odparł Leemoth, Duros specjalizujący się w chirurgii istot

wodno–lądowych. Uniósł głowę znad swego pacjenta, Otolla Gunganina, obserwatora z
Naboo, cierpiącego na poważne uszkodzenie żył w jamie policzkowej po postrzale z pistoletu
dźwiękowego. – Jeśli wierzyć wieściom z frontu, kolejnych parę medlifterów będzie tu za
trzy godziny, jeśli nie wcześniej.

– W takim razie wystarczy mi czasu na drinka i napisanie kolejnej żałosnej prośby o

przeniesienie – rzucił Jos, ściągając rękawiczki chirurgiczne w drodze do komory
dezynfekcyjnej. Już dawno nauczył się rozwiązywać problemy bieżącej chwili i w ogóle nie
myśleć o przyszłych, póki się nie pojawią. Było to mentalne panaceum na selekcje rannych
według zagrożenia dla życia, jak wyjaśnił Klo Meritowi equańskiemu lekarzowi, który w
Rimsu Siedem pełnił funkcję rezydenta–empaty. Merit zamrugał wtedy wielkimi, brązowymi
oczami o dziwnie uspokajającym, głębokim spojrzeniu, i oznajmił, że postawa Josa jest
zdrowa, ale tylko do pewnego stopnia.

– W pewnym momencie to, co było obroną, staje się negacją – wyjaśnił. – Dla każdego

z nas ów punkt przełomu znajduje się w innym miejscu. Higiena psychiczna polega w dużym
stopniu na tym, by wiedzieć w którym momencie przestajemy być szczerzy wobec samych
siebie.

Jos otrząsnął się z zamyślenia, gdy dotarto do niego, że Zan coś powiedział.
– Co?
– Mówię, że ten ma jeszcze poszarpaną wątrobę; skończę za parę minut.
– Potrzebujesz pomocy?
Zan wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Co, masz mnie za pierwszoroczniaka z Coruscant Med? Nie ma problemu. Jak już

szyłeś jednego, to jakbyś szył wszystkich – odparł i, nucąc z cicha, powrócił do pracy nad
otwartym ciałem żołnierza.

Jos skinął głową. To prawda, pomyślał, klony Fetta były absolutnie identyczne, co

oznaczało nie tylko brak problemów z odrzucaniem przeszczepów, ale także z orientacją w
„hydraulice” żołnierskich ciał. Między osobnikami jednego gatunku istnieją często spore
różnice w budowie i funkcjonowaniu organizmu – ludzkie serca na przykład działają na tej
samej zasadzie, ale już wielkość zastawek czy położenie wlotu aorty bywają bardzo
różnorodne... a takich różnic anatomicznych może być i milion. Właśnie z tego powodu
zabiegi chirurgiczne, nawet przeprowadzane w najlepszych warunkach, nigdy nie były
stuprocentowo bezpieczne.

Z klonami było jednak inaczej... a właściwie zawsze tak samo. Wszyscy żołnierze

Republiki pochodzili z tego samego źródła: od człowieka, mężczyzny, łowcy nagród Jango
Fetta. Byli bardziej podobni do siebie niż jednojajowe bliźnięta. Zobaczyć jednego,
zoperować jednego, nauczyć się jednego – to była mantra, którą powtarzano Josowi bez
końca podczas szkolenia na Coruscant. Instruktorzy żartowali nawet, że można ciąć klona z
zawiązanymi oczami, kiedy już zapamięta się jego wewnętrzną budowę – i nie byli dalecy od
prawdy. Na co dzień Jos nie zajmował się żołnierzami z pierwszej linii frontu, ale odkąd dwa
androidy medyczne poszły do remontu, nie miał wyboru, jeśli nie chciał, by selekcja rannych
w korytarzu przed salą decydowała o życiu i śmierci. Został lekarzem, by ratować
umierających, a nie po to, by decydować o tym, kto ma żyć, a kto nie.

Światła przygasły nagle i zaraz zapaliły się na powrót. Wszyscy obecni w sali zamarli

na krótką chwilę.

– Słodka Sookie! – mruknął Jos. – Co znowu?
Z oddali rozległ się pomruk eksplozji. To może być piorun, pomyślał nerwowo chirurg.

Miał nadzieję, że to piorun. Na Drongarze padało prawie codziennie – i prawie każdej nocy,

background image

jeśli chodzi o ścisłość – a były to potężne tropikalne burze, podczas których wicher wył dziko,
a błyskawice trafiały w drzewa, budynki i ludzi. Niekiedy zdychały generatory pola, a wtedy
jedyną ochroną dla obozu były wygaszacze. Niejeden raz zdarzało się, że żołnierze ginęli na
miejscu, spaleni w okamgnieniu na popiół gigantycznym napięciem. Kiedyś, po paskudnej
burzy, Jos zauważył na ziemi parę butów. Nad twardymi, plastoidowymi skorupami unosił się
dym, a o pięć długości ciała od nich leżały sczerniałe zwłoki klona, któremu niedawno
służyły. Wszystko, co warte było ochrony, zabezpieczono w obozie wygaszaczami, których
końcówki pogrzebano głęboko w bagnistym podłożu, lecz czasem i to nie wystarczało.

Rozmyślając o burzach, usłyszał pierwsze krople deszczu bębniące o dach nad salą

operacyjną.

Jos Vondar urodził się i wychował w niewielkim, rolniczym miasteczku na Korelii,

leżącym w strefie umiarkowanej, gdzie pogoda przez większą część roku była całkiem
przyjemna, a i pory deszczowe niezbyt dokuczliwe. Gdy miał dwadzieścia lat, przeniósł się na
Coruscant, do stolicy Republiki, do planety miasta, gdzie pogodę starannie aranżowano i
kalibrowano. Tam zawsze wiedział, kiedy zaczną się deszcze, jak obfite będą opady i jak
długo potrwa słota. Nic, czego doświadczył w życiu, nie przygotowało go na apokaliptyczne
burze i nieomalże nieprzyzwoitą płodność form życia, które panowały na Drongarze.
Podobno na obszarze Wielkiego Bagna Jasserak były i takie miejsca, gdzie każdy, kto był
dość głupi, by położyć się na ziemi i zapaść w sen, budził się z warstwą grzyba pokrywającą
całą skórę. Jos nie wiedział, czy tak jest naprawdę, ale nie było mu trudno wierzyć w takie
opowieści.

– Szlag by trafił! – warknął Zan.
– Co?
– Mam tu odłamek wbity w żyłę wrotną. Jeśli go wyciągnę, może być niewesoło.
– Mówiłeś, zdaje się, że ten był już odfajkowany, zamknięty i w drodze. – Jos skinął

głową w stronę pielęgniarki operacyjnej Zana, która otworzyła nową paczkę rękawiczek i
pomogła mu wsunąć je na dłonie. Poruszył palcami i stanął obok przyjaciela. – Posuń się
rogaty łbie, i pozwól pracować prawdziwemu lekarzowi.

Zan rozejrzał się po sali.
– Prawdziwemu lekarzowi? A gdzie go widziałeś? Znasz tu takiego?
Jos popatrzył na pacjenta, którego organy wewnętrzne dobrze oświetlała lampa

operacyjna i pole sterylizujące. Wsunął dłonie do rany, jak zawsze czując mrowienie w
palcach. Zan wskazał mu szczypcami kawałek metalu, który rzeczywiście tkwił w żyle,
blokując przepływ krwi. Jos pokręcił głową.

– Dlaczego na studiach nigdy nie pokazywali nam takich przypadków?
– Jak już zostaniesz szefem chirurgii w Coruscant Med, będziesz mógł dopilnować,

żeby następny rocznik mazgajowatych przyszłych lekarzy otrzymał lepsze wykształcenie.
Ach, ten stary doktor Vondar i jego gadki o Wielkich Wojnach Klonów oraz o tym, jak łatwo
ma ta dzisiejsza młodzież!

– Wspomnę twoje słowa, Zan, kiedy przywiozą cię jako materiał do ćwiczeń.
– Nie mnie. Ja będę tańczył na twoim pogrzebie, koreliańska szumowino. Może nawet

zagram ci ładną seloniańską etiudę, na przykład Wariacje Vissëncanta.

– Bardzo proszę – odparł Jos, ostrożnie rozsuwając rozcięte tkanki, by przyjrzeć się

bliżej zablokowanemu naczyniu. – Tylko niech to będzie coś wartego słuchania, nie żadne
hopsasa ani ciężkie izotopy.

Zan ze smutkiem potrząsnął głową.
– Głuchy Gunganin ma lepszy gust muzyczny niż ty.
– Wiem, co lubię.
– Dobra, a ja lubię, kiedy ci goście nie umierają, więc może przestań ośmieszać się

publicznie i pomóż mi utrzymać na chodzie tę wątrobę.

background image

– Chyba masz rację. – Jos sięgnął po szczypce i gąbkę. – Zdaje się, że póki ty go

leczysz, tylko z moją pomocą biedak będzie miał szansę – dorzucił, uśmiechając się pod
chirurgiczną maską do przyjaciela.

Pracując razem, usunęli odłamek przy względnie niedużych uszkodzeniach tkanki.

Kiedy skończyli, Jos rozejrzał się i westchnął z ulgą.

– No, dzieciaki, zapowiada się piękny wpis do rejestru. Nie straciliśmy ani jednego

żołnierza. Drinki w kantynie na mój rachunek.

Wszyscy uśmiechnęli się ze znużeniem – i zamarli, nasłuchując. Przez równomierne

bębnienie deszczu o piankowy dach przedarł się nowy, doskonale znany dźwięk: potężniejący
z każdą chwilą świst nadlatujących medlifterów.

Przerwa – jak niemal zawsze – dobiegła końca, zanim się rozpoczęła.

background image

ROZDZIAŁ 2

Podróż z orbity na powierzchnię planety przebiegła w nadzwyczaj szybkim tempie. Jak

wyjaśnił pilot, przyczyną pośpiechu była mnogość zarodników.

– Zapychają wszystko – powiedział, posługując się basikiem z bardzo mocnym

akcentem. Był Kubazem o szarozielonej skórze i podłużnej głowie zakończonej krótką trąbą.
Wrogowie nazywali pogardliwie przedstawicieli tej rasy „owadożernymi szpiegami”. Jako
padawanka Jedi oraz uzdrowicielka, Barrissa Offee nauczyła się już dawno, że nie należy
osądzać ras po ich wyglądzie, ale miała też świadomość, iż w galaktyce nie brakuje istot o
mniej otwartych umysłach.

– Zwłaszcza wentylatory – ciągnął pilot. – Pleśń zżera najdalej w ciągu godziny nawet

najlepsze filtry, jakie mamy. Trzeba je wymieniać po każdym locie, inaczej choroba
zarodnikowa przedostaje się do statku... i do ciebie. Uwierz mi, to niezbyt dobry sposób na
pożegnanie z życiem. Plujesz krwią i gotujesz się we własnych sokach.

Barrissa zamrugała na tę plastyczną wizję i wyjrzała na zewnątrz przez najbliższy

iluminator niewielkiego promu. Zarodniki zaznaczały swoją obecność jako bladoczerwone i
zielonkawe przebarwienia w powietrzu, a także jako pojedyncze drobiny ocierające się raz po
raz o taflę transpastali i znikające, nim zdążyła przyjrzeć im się bliżej. Spróbowała
wysondować Mocą jedną taką drobinę, lecz oczywiście nie wyczuła śladu świadomości, a
jedynie chaotyczne wrażenie ruchu i wściekłej zmienności.

– Zarodniki są adepto... eee...
– Adaptogeniczne – podpowiedziała.
– Tak, właśnie. Za każdym razem, kiedy mechanicy i medycy wykombinują jakiś

sposób na nie, one po prostu się zmieniają, wiesz? A kuracje stają się nieskuteczne. Dziwne
jest to, że na poziomie ziemi nie ma z nimi żadnych problemów; kłopoty zaczynają się
znacznie powyżej wierzchołków drzew.

Barrissa skinęła głową. Nie brzmiało to zbyt zachęcająco. W gruncie rzeczy, bardzo

niewiele opinii na temat tej planety brzmiało zachęcająco, wszystkie opinie były skąpe, dające
dość szkicowy obraz sytuacji. Z tego, co usłyszała podczas pospiesznej odprawy w Świątyni
na Coruscant, siły Republiki i separatystów były na Drongarze mniej więcej równe. Wojna
toczyła się głównie na powierzchni planety; wyżej stężenie zarodników w powietrzu było
zbyt wysokie i praktycznie uniemożliwiało walkę. Na ziemi jednak pod pewnymi względami
było jeszcze gorzej. Wśród problemów, z którymi zmagały się obie armie, były monsuny
przynoszące katastrofalne burze z wyładowaniami elektrycznymi, wysokie temperatury oraz
wilgotność przekraczająca dziewięćdziesiąt procent. Jakby tego było mało, stężenie tlenu w
atmosferze było wyższe niż na większości planet zamieszkanych przez ludzi i humanoidy.
Czynnik ten wywoływał często u przybyszów zawroty głowy i przetlenienie, w androidach
bojowych separatystów zaś przyspieszał procesy korozyjne. Trudno w to uwierzyć, myślała
Barrissa, ale nawet niewiarygodnie twardy stop durastalowy, z którego budowano androidy,
utlenia się w tak ekstremalnych warunkach. Wysokie stężenie tlenu ograniczało też wachlarz
środków, którymi można było prowadzić wojnę. Używano głównie broni ręcznej: pistoletów
dźwiękowych, niedużych blasterów, miotaczy pocisków i innych podobnych urządzeń,
ponieważ zbyt duże było ryzyko stosowania laserów większej mocy i strumieni cząstek.

Powodem, dla którego trwały zmagania o kontrolę nad tym morowym bagniskiem, była

bota – roślina sklasyfikowana między pleśnią a grzybem, której jak dotąd nie znaleziono
nigdzie indziej. Na tym peryferyjnym świecie radziła sobie doskonale, natomiast nie udało się
dotychczas wyhodować jej w żadnym innym miejscu. Była niezwykle cenna dla obu stron,
ponieważ – podobnie jak zarodniki oraz wszystkie gatunki fauny i flory na Drongarze –
cechowała ją niezwykła zmienność, połączona z właściwościami leczniczymi. Wiele

background image

gatunków istot mogło z niej korzystać – dla ludzi była na przykład znakomitym i
wszechstronnym antybiotykiem, Neimoidianie używali jej jako narkotycznego środka
przeciwbólowego, Huttowie zaś jako stymulantu niemal dorównującego mocą
błyszczostymowi. Co więcej, stosowanie boty nie miało skutków ubocznych, a to oznaczało,
że była prawdziwie cudownym lekiem. Poddaną suszeniu sublimacyjnemu bota można było
transportować na duże odległości. Problemem było jedynie to, że po zebraniu świeżych roślin
należało poddać je konserwacji niemal natychmiast, w przeciwnym razie bowiem zmieniały
się w kupę bezużytecznego szlamu. Co gorsza, bota była wyjątkowo delikatna. Bliskie
eksplozje mogły ją uśmiercić, a w dodatku paliła się równie łatwo jak paliwo rakietowe,
mimo niespotykanej wilgotności środowiska. A że dla obu stron konfliktu powodem
obecności na Drongarze była właśnie ta roślina, nikomu nie zależało na prowadzeniu operacji
militarnych na wielką skalę. Walka nad polami boty mogłaby je zmienić w bezużyteczne
połacie popiołu, martwej tkanki albo brei z roślin, których nikt nie zdążyłby zebrać.

Bota była też jednym z głównych powodów, dla których Barrissa wyruszyła na

Drongar. Pierwszoplanowym i oficjalnym celem jej wizyty było wsparcie lekarzy i chirurgów
opiekujących się żołnierzami Republiki – uzdrowicielskie techniki Jedi bardzo by się tu
przydały – ale jednocześnie miała przyjrzeć się bliżej „żniwiarzom” i dopilnować, by bota
była pakowana i ekspediowana wyłącznie do portów Republiki. Dla oszczędności i
przyspieszenia dostaw ekipy zbierające objęto procedurami obowiązującymi w Rimsu. Ani
Barrissa, ani jej przełożeni nie widzieli w tym niczego niewłaściwego. Każda forma przewagi,
którą Republika mogła osiągnąć nad Konfederacją, była cenna i pożądana. Jedi z pewnością
nie mieli powodu, by darzyć sympatią odszczepieńca, hrabiego Dooku, który był winien
śmierci tak wielu z nich w bitwie na Geonosis, stoczonej dwa lata wcześniej.

Barrissa podejrzewała, że istnieje jeszcze jeden ważny powód, dla którego powierzono

jej tę misję: mogła być ona częścią lub całością próby Jedi. Jej mistrzyni, Luminara Unduli,
nie uprzedziła jej, że zadanie ma pełnić rolę egzaminu, ale też nie każdy padawan otrzymywał
takie ostrzeżenie; zależało to wyłącznie od woli poszczególnych mistrzów.

Raz, mniej więcej sześć miesięcy przed wyjazdem na Drongar, zapytała mistrzynię

Unduli, kiedy może się spodziewać rozpoczęcia prób. Mentorka uśmiechnęła się i
odpowiedziała:

– Kiedykolwiek. Zawsze. W nieokreślonym czasie.
Cóż... Jeśli pobyt na tej planecie miał być próbą ogniową, miał wykazać, czy Barrissa

ma w sobie to, czego potrzeba, by zostać rycerzem Jedi, to chyba powinna dowiedzieć się o
tym, zanim...

Statek przechylił się w nagłym zwrocie, a siła bezwładności wcisnęła Barrissę w fotel.

Wewnętrzne pole grawitacyjne zostało najwyraźniej wyłączone.

– Przepraszam – odezwał się pilot. – Separatyści mają swoją baterię w tym sektorze i od

czasu do czasu próbują nas strącać. Standardowa procedura przewiduje serię uników w
drodze z orbity... Kanushka!

Okrzyk zaskoczenia, który Kubaz wydał z siebie w ojczystym języku, zainteresował

Barrissę.

– O co chodzi?
– Spora bitwa na dole, z prawej burty. Kilka maszyn i żołnierze... tam, widzisz?

Przelecę nad nimi. Jesteśmy na tyle wysoko, że nie sięgną nas z broni ręcznej. Trzymaj się.

Pilot wykonał szeroki nawrót przez prawą burtę. Barrissa spojrzała w dół, na pole

bitwy. Oceniła, że lecą na wysokości tysiąca metrów. Powietrze było dość przejrzyste;
znaleźli się poniżej gęstej warstwy zarodników, a i chmury ani mgły nie przesłaniały już
widoku.

Jako padawanka Jedi, wiele wiedziała o wojnie. Od najmłodszych lat szkoliła się też w

walce mieczem świetlnym, toteż potrafiła spojrzeć na bitewne zmagania okiem znacznie

background image

bystrzejszym niż inni obserwatorzy.

Oddziały klonów biegły przez pole porośnięte niewysokimi, ale masywnymi roślinami.

Słońce świeciło żołnierzom w plecy – byłby to cenny element taktyki, gdyby atakowali istoty
żywe, ale w walce z androidami bojowymi jego znaczenie było niewielkie, bo fotoreceptory
maszyn mogły bez trudu skompensować nadmierne oświetlenie tła. Dwieście klonów miało
przewagę liczebną nad androidami, których Barrissa naliczyła siedemdziesiąt, może
osiemdziesiąt. Z tej wysokości półksiężyc republikańskiej formacji był doskonale widoczny;
grupa automatów miała znaleźć się w okrążeniu i ulec pod naporem krzyżowego ognia.

Androidy bojowe należały w większości do serii Baktoid B1, o ile wzrok nie mylił

Barrissy z tak dużej odległości. Było też kilka superandroidów B2, które różniły się od
standardowych przede wszystkim pancerzem i silniejszym uzbrojeniem. Maszyny
kontratakowały czwórkami, by nie dopuścić do oskrzydlenia. Koncentrowały ogień na
wybranych odcinkach zbliżającego się szyku żołnierzy.

Barrissa wiedziała, że ma przed sobą klasyczne formacje bojowe. Równie oczywiste

było dla niej to, że o wyniku starcia zadecyduje szybkość i celność ognia. Nieomal słyszała
słowa swojej mistrzyni:

„Nie ma znaczenia to, jaka jesteś szybka, póki nie trafiasz do celu. Ten, kto trafia,

sięgnie po zwycięstwo...”

Promienie blasterowych wystrzałów przemykały raz po raz między walczącymi

jednostkami, które dzielił już tylko sprinterski dystans. Nad roślinami trafionymi
energetycznymi wiązkami unosiły się obłoczki pary; tu i tam na krótko buchały płomienie.
Żołnierze padali w poczerniałych i dymiących pancerzach, a androidy bojowe nieruchomiały,
gdy na ich obudowach pojawiały się plamy sadzy i błyski łuku elektrycznego wywołane
trafieniami.

Wszystko to odbywało się w osobliwej ciszy, bo żaden dźwięk nie docierał na

wysokość, na której pilot spowolnił lot maszyny, by raz jeszcze spojrzeć na pole bitwy.

Wydawało się, że siły Republiki zwyciężą – obie strony traciły żołnierzy w podobnym

tempie, co oznaczało, że przewaga liczebna będzie decydującym czynnikiem – ale miało to
być zwycięstwo nader kosztowne. Drużyna, która utraciła ośmiu z dziesięciu ludzi, mogła
wygrać jedynie w sensie technicznym.

– Nie możemy tu dłużej zostać – oznajmił pilot. – Filtry się zapchają najpóźniej za

piętnaście minut, a jeszcze pięć dzieli nas od Rimsu Siedem. Wolałbym mieć pewien
margines błędu.

Prom nabrał szybkości i po chwili pole bitwy zostało daleko za nimi.
Barrissa zastanawiała się nad sceną, której była świadkiem, gdy statek mknął nad

połacią roślinnej gęstwiny i parującymi bagnami. Wiedziała już, że bez względu na to, jak
potoczy się ta misja, z całą pewnością nie będzie nudna.

Jos korzystał właśnie z bezcennych chwil snu w kabinie, którą dzielił z Zanem, gdy

usłyszał odgłos nadlatującego statku.

Półprzytomny, pomyślał w pierwszym odruchu, że to kolejny medlifter z dostawą

rannych, ale zaraz do niego dotarło, że dźwięk repulsora brzmiał nieco inaczej niż zwykle.

To pewnie nowy lekarz, przemknęło mu przez głowę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie

wylądowałby na Drongarze, gdyby nie dostał wyraźnego rozkazu.

Przeszedł przez pole osmotyczne, które zamykało wejście do kabiny. Ustawiono je tak,

by swobodnie przepuszczało powietrze, ale skutecznie powstrzymywało cały czas fruwające
chmarami wokół budynku ośmionogie, dwuskrzydłe insekty, które nauczyli się nazywać
żądłaczami. Jos słyszał, że najnowsze generatory emitowały pole z warstwą entropową, która
odbierała energię z molekuł powietrza pokonujących barierę, tak że temperatura w
pomieszczeniu mogła się obniżyć nawet o dziesięć stopni.

background image

Oczywiście natychmiast zamówił dostawę takich urządzeń; przy odrobinie szczęścia

była szansa, że generatory dotrą tu na dzień przed końcem wojny.

Mrugając powiekami w ostrym świetle słońca Drongar Prime, obserwował prom

spiralnym kursem zbliżający się do lądowiska. Zauważył Zana, Tolk i kilkoro innych,
wyłaniających się z modułu, w którym znajdowała się sala operacyjna. W Rimsu Siedem
panował względny spokój, co oznaczało brak kolejki rannych do selekcji, czekających na
operację i dalsze leczenie oraz chwilę wytchnienia dla chirurgów, na co dzień zajętych
śmiertelnym wyścigiem z czasem. Cieszyli się takimi chwilami, bo nigdy nie trwały długo.

Para bothańskich techników podbiegła do statku i spryskała jego powłokę środkiem

neutralizującym zarodniki. Jos wiedział, że substancja, której używali, będzie się sprawdzać
najwyżej przez standardowy miesiąc; mniej więcej tyle czasu potrzebowały spory atakujące
filtry statku, aby uodpornić się na jej działanie. Wtedy należało zmienić skład chemiczny
preparatu, przebudowując jego strukturę molekularną tylko na tyle, by znowu stał się
skuteczny – na jakiś czas. Był to nieustanny taniec między uporządkowanym mechanizmem
nauki a ślepym oportunizmem natury. Jos zastanawiał się nie po raz pierwszy, jakie jest
prawdopodobieństwo takiej mutacji zarodników, która pozwoli im zniszczyć ludzkie płuca w
kilka sekund, a nie kilka godzin.

Właz promu otworzył się, a wraz z nim usta zaskoczonego Josa.
Nowy lekarz był kobietą, a w dodatku Jedi.
Trudno nie rozpoznać prostego, ciemnego stroju i charakterystycznego ekwipunku

członka Zakonu, a już z całą pewnością ciało, które kryło się pod płaszczem, należało do
osobnika płci żeńskiej. Jos wiedział, że zespół zasili przybysz z Mirial – czyli człowiek
(podobnie jak on sam), którego przodkowie rozprzestrzenili się po galaktyce w kilku
pradawnych diasporach, kolonizując takie światy jak Korelia, Alderaan, Kalarba i setki
innych. Ludzie stali się wszędobylscy, toteż spotkanie z przedstawicielem własnego gatunku
– kobietą czy mężczyzną – nie mogło być dla Josa wielką niespodzianką.

Ale to, że miał przed sobą Jedi, tu, na Drongarze – to naprawdę było niespodziewane.
Podobnie jak większość inteligentnych istot mających dostęp do HoloNetu, widział na

własne oczy jak skończyła się bitwa rycerzy Jedi z separatystami na geonozjańskiej arenie.
Jeszcze przed tym starciem Zakon obejmował galaktykę nader cienką siecią swych
przedstawicieli. A jednak jeden z rycerzy został skierowany tu, do Rimsu Siedem, zwyczajnej
polowej jednostki medycznej, ulokowanej na planecie tak odległej od uczęszczanych
szlaków, że większość galaktycznych kartografów umiałaby jej zlokalizować z pamięci nawet
z dokładnością do parseka.

I dlatego Jos zastanawiał się, dlaczego stoi przed nim kobieta Jedi.
Pułkownik D'Arc Vaetes, dowódca jednostki medycznej, powitał ją ciepło, gdy tylko

opuściła pojazd.

–Witamy w Rimsu Siedem, Jedi Barrisso Offee – powiedział. – W imieniu nas

wszystkich pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że będziesz...

Vaetes urwał w pół zdania; w gęstym, wilgotnym powietrzu rozległ się dźwięk który

wszyscy w Rimsu Siedem znali aż za dobrze.

– Liftery lecą! – wykrzyknął Tanisuldees, dresseliański szeregowy, adiutant Filby,

Hutta pełniącego funkcję oficera zaopatrzeniowego.

Jos zadarł głowę. Rzeczywiście nadlatywały – pięć sztuk, widocznych na razie jako

czarne punkty na niebie, które o tej porze dnia miało barwę grynszpanu, podobnie jak algi
pokrywające powierzchnię Morza Kondrus. Każdy z medlifterów przewoził standardowo do
sześciu rannych – zwykle klonów, czasem innych żołnierzy. To oznaczało, że w stronę
szpitala mknęło trzydzieści ofiar wojny, a może nawet o jedną lub dwie więcej.

Gdy wszyscy uświadomili sobie wynik tego prostego działania, bez zwłoki rozbiegli się

do swoich zadań. Zan i Tolk puścili się kłusem w stronę sali operacyjnej. Jos miał już ruszyć

background image

za nimi, ale obrócił się na pięcie i podszedł energicznym krokiem do Jedi, która stała wciąż na
płycie lądowiska, lekko zdezorientowana. Vaetes ujął ją za rękę i wskazał na Josa.

– Jedi Offee, oto kapitan Jos Vondar, mój główny chirurg. Wprowadzi cię w szczegóły i

przygotuje na to, co zaraz się wydarzy. – Pułkownik westchnął ciężko. – Niestety, my już
zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. Jeszcze smutniejsze jest to, że i ty się przyzwyczaisz, i
to bardzo szybko.

Jos nie bardzo wiedział, jak się wita rycerza Jedi zgodnie z protokołem ale też nie

uważał za stosowne przejmować się tym zbytnio.

– Miejmy nadzieję, że Moc jest z tobą Jedi Offee – powiedział, podnosząc głos na tyle,

by przekrzyczeć narastający wizg repulsorów. – A to dlatego, że czeka nas długi i gorący
dzień – dodał, kierując się ku placowi pośrodku obozu, gdzie lądowały transportowce i gdzie
dokonywano wstępnej selekcji rannych.

Barrissa Offee natychmiast ruszyła za nim, starając się dotrzymać mu kroku. Jos

wierzył, że była gotowa na to, co ją czekało. Jest przecież Jedi powiedział sobie w duchu.
Zapewne ma w sobie to coś.

Dla jej dobra – i dla dobra żołnierzy – miał nadzieję, że właśnie tak jest.

background image

ROZDZIAŁ 3

Lampa emitująca światło w pełnym zakresie fal była przygaszona – jako Sakiyanin,

admirał Tarnese Bleyd widział w podczerwieni znacznie lepiej niż większość istot i wolał
chronić oczy przed brutalnym blaskiem, który tak wielu mieszkańców galaktyki uważało za
konieczne oświetlenie. Równie wielu uważało się za oświeconych, przynajmniej do pewnego
stopnia; w opinii tych nielicznych jednak, którzy postrzegali sprawy takimi, jakimi naprawdę
były, większość galaktycznej populacji stanowili półślepcy. Niestety, skromne szeregi
widzących zbyt często ulegały presji ślepych mas.

Bleyd zmarszczył czoło. Wiedział, że jest jednym z najzdolniejszych admirałów

Republiki: bystrym, szczwanym i sprawnym. Czuł, że gdyby tylko powierzono mu właściwe
stanowisko, mógłby, w szybkim tempie wspiąć się na szczyt wojskowej piramidy zależności.
Zostałby co najmniej dowódcą floty, a może nawet Głównodowodzącym Priorytetowego
Sektora. Tymczasem przełożeni uznali za stosowne zesłać go na tę zapomnianą przez Stwórcę
planetę na samym końcu wielkiego nigdzie, by kierował żałosną jednostką MedStar – fregatą
medyczną obsługującą placówki Rimsu, których zadaniem było łatanie klonów i zbieranie
lokalnego zielska.

Poważnie lękał się o dalsze losy galaktycznej wspólnoty, którą stać było na

podejmowanie tak fatalnych decyzji.

Bleyd wstał i podszedł do wielkiego iluminatora z transpastali. Drongar wypełniał

czwartą część nieba „poniżej”. Nawet z orbity planeta wyglądała odrażająco i niezdrowo.
Wiedział, że obserwowane z powierzchni niebo miało chorobliwie miedziany odcień, a to za
sprawą chmur zarodników, które nieustannie dryfowały w wyższych warstwach atmosfery,
oraz nachalnej, wręcz agresywnej roślinności pochłaniającej wszystko.

Poczuł dreszcz i mimowolnie roztarł ramiona. Jego skóra miała barwę, i teksturę

ciemnego, przypalanego brązu, ale to nie oznaczało, ze Tarnese Bleyd nie mógł od czasu do
czasu odczuwać chłodu. Nawet wtedy, gdy temperaturą w kajucie ustawiono na
komfortowym poziomie trzydziestu ośmiu stopni.

Jedynymi regionami tej planety o kontynentach pokrytych dżunglami mokradłami, które

choć trochę przypominały mu trawiaste równiny ojczystego świata, były nieliczne pola
porośnięte botą. Niestety nie mógł ich dostrzec z orbity. Zdecydowanie największe z tych pól
znajdowały się na Tanlassie, większym z dwóch kontynentów południowej półkuli. Strefa
Jasserak – jedyna aktywna w tym momencie strefa konfliktu – leżała na zachodnim wybrzeżu
tej właśnie masy lądu. Bleyd odwrócił się plecami do iluminatora i machnął ręką. Pojawił się
przed nim obraz holograficzny – obracający się z wolna wizerunek planety. Po obu stronach
półprzezroczystej kuli przesuwały się kolumny danych alfanumerycznych. Admirał zapatrzył
się na nie w zamyśleniu Większość z nich znał doskonale, lecz mimo to często czuł potrzebę
przeglądania informacji. W pewien sposób był zadowolony, że wie prawie wszystko o
świecie, który miał uczynić go bogatym.

Według raportu uczonych rasy Nikto, którzy zaledwie dwieście lat wcześniej odkryli

ten system planetarny, Drongar był względnie młodą planetą, o promieniu sześciu tysięcy
dwustu pięćdziesięciu dziewięciu kilometrów i grawitacji powierzchniowej równej jednej i
dwóm dziesiątym standardowej. Miał dwa nieduże księżyce, a ściślej mówiąc przechwycone
przez pole magnetyczne, marne asteroidy. W systemie towarzyszyły mu jeszcze trzy planety,
gazowe giganty o większych orbitach. Ich obecność dobrze chroniła Drongar przed
meteorami i kometami Gwiazda Drongar Prime była mniej więcej tak duża jak Coruscant
Prime, ale nieco gorętsza. Fakt ten wyjaśniał istnienie prawie tropikalnych stref
klimatycznych. Brak dużego księżyca, który stabilizowałby wychylenie planety od osi obrotu,
oznaczał, że za kilkaset milionów lat Drongar mógł stać się „śnieżną kulą” – światem tak

background image

zimnym jak Hoth, a może i zimniejszym.

Bleyd ponownie ruszył ręką i hologram zgasł. Pomyślał o Saki, ojczystej planecie. To

prawda, ona też miała tropikalny klimat i nie brakowało na niej dżungli czy podmokłych łąk,
lecz nie takich, jak na Drongarze. Neimoidia i Saki razem wzięte nie mogły także równać się
z Drongarem pod względem smrodu bagiennych obszarów.

Na Saki były lasy, sawanny, jeziora... W przeciwieństwie do Drongara, miała jeden

duży księżyc, wahania klimatyczne były więc siłą rzeczy mniej dotkliwe, powietrze słodsze, a
łowy zawsze udane. Saki Prime była gwiazdą starszą, bliższą postaci czerwonego olbrzyma. Z
powierzchni planety wyglądała jak nabrzmiały, szkarłatny klejnot zawieszony na lazurowym
niebie.

Bleyd nieraz słyszał, że Sakiyanie są zbyt odizolowani, że trzymają się własnej planety,

zamiast podróżować po galaktyce i zadawać się z wielkimi wszechświata. Nigdy nie
odpowiadał na podobne zarzuty. Wiedział, że gdyby ich autorzy spędzili choć jeden dzień na
Saki, pojęliby w lot, dlaczego dzieci tej planety opuszczają ją tak niechętnie.

To prawda, że on sam jednak wyjechał, ale to okoliczności zmusiły go do szukania

szczęścia z dala od rodzinnych stron. Ojciec jego stada, Tarnese Lyanne, inwestował śmiało
w przemyt i handel na czarnym rynku – właściwie nawet zbyt śmiało. Hurt Shiltu, vigo
Czarnego Słońca, przechytrzył Lyanne'a. Klan Tarnese'a został zrujnowany, a Bleyd musiał
szukać zatrudnienia w siłach zbrojnych Republiki.

Ale wiedział, że pewnego dnia powróci. Nigdy w to nie wątpił, także w to, że powróci

w odpowiednim stylu.

Sakiyanie byli dumną i drapieżną rasą – wśród przodków Bleyda nie brakowało

legendarnych myśliwych. Jego monthroel było stać się nie mniej legendarną postacią niż oni.

Bleyd odsunął na bok wspomnienia. W tej chwili nie mógł sobie pozwolić na brak

koncentracji. Należało podjąć decyzję, która mogła przesądzić o dalszych losach.

W istocie w grę wchodziła tylko jedna opcja. Skoro Republika nie umiała lub nie

chciała docenić zdolności Tarnese'a Bleyda, to jej strata, nie jego. Rozumiał od samego
początku, że sam musi zadbać o swoje interesy, jeśli chce przeżyć tę wojnę mądrzejszy i
zamożniejszy.

Znacznie zamożniejszy.
Dysponując odpowiednią kwotą kredytów, Bleyd mógł odzyskać rodzinne włości.

Niestety, było już za późno na to, by wywrzeć srogą pomstę na Shiltu – stary drań zdechł
przed dziesięciu laty, rażony krwotokiem komórkowym, czyli czymś w rodzaju wylewu
ogarniającego całe ciało jednocześnie. Śmierć Hutta była, zdaniem Bleyda, nie tylko
przedwczesna, ale i zbyt mało bolesna.

Choć z drugiej strony może dobrze się stało, że pokusa się zdezaktualizowała.

Sakiyanin wiedział bowiem, że zemsta bywa kosztownym i niebezpiecznym luksusem.
Możliwe, że zrealizowałby ją najskuteczniej – przynajmniej wobec głupców, którzy nie
poznali się na jego zaletach – gdyby po prostu wycofał się ze służby jako potężny bogacz.

Oczywiście gdyby Filba nie przestał działać...
Bleyd naturalnie dostrzegał ironię sytuacji, w której znowu musiał zaufać Huttowi w

kontaktach z Czarnym Słońcem. Ryzyko było duże, bardzo duże. Robienie interesów z
Czarnym Słońcem przypominało grę hazardową z Wookiem – nawet kiedy wiadomo, że
przeciwnik oszukuje, niekiedy rozsądnie jest pozwolić mu na zwycięstwo. Stawka była zbyt
wysoka, by nie podjąć ryzyka. Z pieniędzmi, które były do wzięcia, mógł nie tylko odzyskać
ziemię, ale być może nawet wejść do polityki. Przymknął oczy, rozkoszując się wizją:
zamożny senator z Saki, z własnym wieżowcem na Coruscant, każdą decyzją wpływający na
życie bilionów istot... Tak, na pewno umiałby przywyknąć do takiego życia.

Zgoda, ryzyko było duże, ale łowy na grubego zwierza nie powinny być bezpieczne.

Polował przecież na brzytwoogoniaste tygrysy w wąwozach piaskowych na Yurb, walczył z

background image

lyniksami, które posmakowały jego krwi i potrafiły przewidzieć każdy jego ruch, a nawet
zdarzyło mu się pochwycić nexu, jedną z najdzikszych bestii galaktyki.

Był wystarczająco zdolny, by przechytrzyć nawet potwora o wielu głowach, jakim była

organizacja Czarne Słońce.

W drzwiach kabiny stanął android sekretarz.
– Admirale, prosił pan, żeby przypomnieć o czasie.
Bleyd spojrzał na intruza, zirytowany niespodziewanym przerwaniem przyjemnych

marzeń o sławie.

– Tak, tak. Dobrze, że mi przypomniałeś. Idź już, zajmij się swoimi sprawami.
Droid, standardowa jednostka protokolarna, oddalił się czym prędzej. Dobrze wiedział,

że nie należy się ociągać, kiedy Bleyd wydaje rozkaz.

Admirał spojrzał na arkusze flimsiplastu piętrzące się na biurku i na elektroniczne

notesy leżące obok. Zabrał się do pracy. Najlepiej oczyścić umysł i załatwić przyziemne
sprawy, pomyślał, a potem skoncentrować się na własnych planach. Interesy, które prowadził,
musiały toczyć się gładko; błąd popełniony na tym etapie mógł kosztować zbyt drogo.
Zastanawiał się tylko, co zrobi z miliardami kredytów, które miał zarobić współpracując z
Hurtem. Mógłby na przykład kupić najwyższe piętro monady w prestiżowym, równikowym
pasie Coruscant, a także służbę, która spełniałaby wszystkie jego zachcianki. Środki do
osiągnięcia celu miał w zasięgu ręki wystarczyło zebrać się na odwagę i skorzystać ze
sposobności.

Den Dhur wszedł do kantyny zamaszystym krokiem.
Nie była to zamaszystość zbyt efektowna, bowiem jako Sullustanin Den Dhur sięgał do

pasa większości klientów lokalu i ważył średnio o połowę mniej niż oni. Nic więc dziwnego,
że rozmowy nie ustały nagle i głowy nie zwróciły się ku niemu, gdy stanął w drzwiach. Mógł
z tym jakoś żyć.

Znacznie trudniej było mu znieść światło i hałasy. Na każdym stoliku stała

fluorescencyjna kula, a zestaw kwadro ulokowany przy wejściu dudnił rytmicznie i
synkopująco czymś, co w tych czasach nazywano szumnie muzyką. Też mi niespodzianka,
żachnął się w duchu. Hałaśliwa kantyna. Kto by pomyślał? Niestety, to, że kantyna, do której
wszedł, nie różniła się znacząco od innych lokali, nie czyniło jej ani trochę mniej
nieprzyjemną.

Źródłem hałasu były nie tylko głośniki, ale i goście lokalu. Większość z nich stanowili

wojskowi – prowadzili wokół głośne rozmowy, potęgując wrażenie przykrej kakofonii. Jak
wszyscy Sullustanie, drogą ewolucji przystosowani do życia pod ziemią, Den miał dość duże
oczy i wyjątkowo wrażliwe uszy, w porównaniu z innymi istotami myślącymi. Włożył
polaryzowane gogle i wkładki tłumiące do uszu, lecz mimo to miał niemiłą świadomość, że
jeśli pozostanie tu zbyt długo, zapłaci za to potwornym bólem głowy. Jako reporter nie mógł
jednak unikać miejsc, w których można było usłyszeć najbardziej interesujące nowiny. O ile
w takim zgiełku w ogóle da się coś usłyszeć...

Wspiął się po rampie, przeznaczonej dla niskich lub beznogich osobników, i stanął przy

barze, na podeście wystarczająco wysokim, by móc spojrzeć prosto w oczy barmanowi,
którego przywołał ruchem ręki.

Flegmatyczny Ortolanin zbliżył się i popatrzył na Dena bez słowa – a przynajmniej nie

wydając z siebie dźwięków słyszalnych dla reportera. Większość przedstawicieli tej rasy
porozumiewała się w ultrawysokich lub ultraniskich częstotliwościach. Nawet niezwykle
wrażliwe uszy Sullustanina nie były tak czułe, jak pokryte niebieskim futrem, obwisłe słuchy
barmana. Den był przekonany, że ten pulchny typ z długim nosem nosi wkładki równie dobre
jak te, których sam używał, a może i lepsze.

Na szczęście wkładki tłumiące działały selektywnie – a może Ortolanin świetnie czytał

z ruchu ust – bo kiedy Den powiedział: „Bantha Blaster”, barman natychmiast zaczął mieszać

background image

w szklance trunki, tworząc musującą, pomarańczowo–błękitną miksturę. Zdaniem Dena robił
to całkiem sprawnie i już po chwili postawił drinka przed klientem.

– Dopiszę do rachunku – odezwał się Ortolanin niskim, dźwięcznym głosem.
Den skinął głową i niespiesznie pociągnął solidny łyk. Ach... Pierwszy drink zawsze był

najlepszy. Po kilku dalszych trudno było rozróżnić smaki.

Wypiwszy dość, by ostre światła przestały go razić, rozejrzał się po sali. Pierwszym

posunięciem reportera, który przybywa na nową planetę, powinno być odnalezienie
miejscowych knajp. Nie było lepszych źródeł informacji niż portowe kantyny. Ta nie
prezentowała się okazale: ot, rozpadająca się buda z prefabrykowanej pianki, stojąca
pośrodku bagna – to, że planeta składa się wyłącznie z dżungli i bagien, Den zauważył już
podczas przelotu promem z orbity na powierzchnię. Służyła głównie klonom i innym
żołnierzom oraz personelowi pomocniczemu, zapewne przede wszystkim medycznemu, jeśli
wziąć pod uwagę fakt, że stała na terenie Rimsu.

Na zewnątrz mignęła błyskawica, pozostawiając na moment w oczach Sullustanina

niebieskawą poświatę. Grzmot rozległ się niemal równocześnie, rażąc uszy mimo zbawiennej
obecności wkładek. Jeżeli tutejsza pogoda kształtowała się w taki sam sposób jak na
większości planet, które Den znał z doświadczenia, to huk piorunów zwiastował nadchodzący
deszcz. Zauważył, że bywalcy lokalu przezornie zmieniają miejsce. Oho, dach przecieka,
pomyślał. Miejscowi bez wątpienia zdążyli już poznać słabe punkty tej sali. W milczeniu
obserwował luki tworzące się w tłumie gości, którzy niemal nieświadomie odsuwali się spod
niebezpiecznych fragmentów dachu. Idzie deszcz, nie siedź tu, bo zmokniesz, pomyślał Den.
Chyba że należysz do wodolubnej rasy; wtedy każdy przeciek jest na wagę złota. Dla jednych
śmieć, dla innych skarb...

Rozległ się kolejny grzmot, zupełnie niepodobny do huku artyleryjskich wystrzałów,

przynajmniej dla doświadczonego bywalca stref działań wojennych. W ciszy, która nastąpiła
zaraz potem, zabębniły pierwsze krople zapowiadające burzę. Minęło jeszcze parę sekund,
zanim niebo się otworzyło i kapanie deszczu zmieniło się w jednostajny huk. A z sufitu,
dokładnie tak jak przewidział Den, polała się woda. Zbierała się kałużami na podłodze, nie
mocząc właściwie nikogo. Tylko nowicjusze mokli tu i ówdzie, wyśmiewani przez lepiej
zorientowanych kolegów. Przy końcu baru mechanik rasy Ishi Tib zrzucił w pośpiechu
upaprany smarem kombinezon i kołysał się z lubością w strudze deszczówki, poruszając
szypułkami ocznymi i klekocąc dziobem w rytm muzyki.

Den pokręcił głową. Co za życie. Szwendanie się po kantynach na kolejnej zafajdanej

planecie, a wszystko to w służbie Publiczności, Która Musi Wiedzieć.

Podmuch gorącego i wilgotnego wiatru omiótł go znienacka, gdy rozsunęły się drzwi

wejściowe. Den nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, kto przyszedł; zdradziła mu to woń
mokrego Hutta, która nagle wypełniła salę.

Przybysz otrząsnął się, całkowicie ignorując zirytowane spojrzenia i okrzyki siedzących

w pobliżu klientów, których ochlapał, i popełzł w stronę baru. Zatrzymał się obok rampy, na
której siedział reporter. Den dokończył drinka i odczekał chwilę, nim spojrzał na Hutta.

– Filba – rzucił. – Jak leci?
Hutt nie wyglądał na zaskoczonego jego obecnością. Zapewne powiadomiono go o

przylocie przedstawiciela prasy. Zaszczycił Dena jedynie przelotnym spojrzeniem.

– Dhur? Dlaczego nie jesteś gdzie indziej, produkując te swoje kłamstwa o uczciwie

pracujących istotach?

Den uśmiechnął się.
– Mogę zmyślać równie dobrze, siedząc w suchej... no, względnie suchej kantynie.
Uczciwie pracujące istoty, pomyślał. Akurat. Gdyby uczciwa praca pojawiła się w

sąsiedztwie Filby, Hutt zapewne dostałby drgawek i padł trupem na miejscu, jak jego dalecy
przodkowie, gdy posypywano ich solą.

background image

Barman powrócił.
– Dopa boga noga – zabulgotał Filba po huttańsku, unosząc w górę dwa palce.
Ortolanin kiwnął łbem i postawił przed Hurtem dwa kufle mętnej żółtej cieczy. Filba

wychylił ją duszkiem, nie trudząc się nawet, by zaczerpnąć oddechu między jednym a drugim
łykiem.

– Widzę, że nie lubisz delektować się trunkami – zauważył Den. Filba skierował w jego

stronę jedno wielkie, obleśne oko.

– Huttańskie piwo trzeba pić szybko – wyjaśnił. – W przeciwnym razie przeżera kufel.
Den pokiwał głową ze zrozumieniem. Barman ponownie napełnił jego szklanką.
– Za wojnę i podatki – powiedział reporter, unosząc ją ku górze. Pociągnął łyk.
– Koochoo – wymamrotał Filba. Den nie znał jego mowy na tyle dobrze, by zrozumieć

to słowo, ale sądząc po tonie Hutta, było raczej obraźliwe. Choć z drugiej strony, wszystko,
co mówił Filba, brzmiało obraźliwie. Sullustanin wzruszył ramionami. Albo Hutt miał coś
przeciwko niemu, albo dawał upust nieukierunkowanej złości. Tak czy inaczej, Den nie
przejmował się zbytnio. Wiedział z doświadczenia, że w całej galaktyce niewiele jest
problemów, których nie dałoby się rozwiązać, a przynajmniej umieścić we właściwej
perspektywie, za pomocą odpowiedniej dawki alkoholu lub jednego z jego licznych
ekwiwalentów. Deszcz przestał padać równie nagle, jak zaczął. Wpatrując się w kałuże na
podłodze Den pomyślał, że minie wiele dni, nim odparują w tak wilgotnym powietrzu. A
zanim znikną, znowu spadnie deszcz.

– Dlaczego nie otworzycie pola nad całym obozem? – spytał stojącego obok Bothanina.

– Mielibyście sucho.

Zagadnięty spojrzał na niego z ukosa.
– Powiem ci jedno, stary: jeśli wyrwiesz choć jeden generator z Centrali albo znajdziesz

w okolicy taki, który nie jest w użyciu, to odpalę go choćby osobiście. I nie myśl, że nie
próbujemy łatać dziur tradycyjnym sposobem. Gdy tylko skończymy z jedną, zarodniki
wyżerają kolejną.

Den wzruszył ramionami – odniósł wrażenie, że podczas pobytu na Drongarze będzie to

czynił bardzo często – i powrócił do swojego drinka. Zanim jednak zajął się nim z należytą
uwagą, zainteresowała go grupa siedząca o kilka metrów dalej, przy stoliku. Były to cztery
osoby: dwie płci męskiej, dwie żeńskiej. Prócz jednego Zabraka wszyscy byli ludźmi. Den
skrzywił się nieznacznie. Starał się być tolerancyjny ale w głębi duszy uważał, że z ludzi nie
ma wielkiego pożytku. Zwykle zachowywali się głośniej niż przedstawiciele innych
gatunków, a gdy zaczynały się rozróby, to najczęściej z ich powodu. Pamiętał dobrze swoją
wizytę na Rudrig, kiedy to...

Zatrzepotał powiekami.
Jedna z kobieta miała na sobie szatę Jedi i charakterystyczny ekwipunek.
Nie miał żadnych wątpliwości. Prosty ciemny płaszcz, miecz świetlny u pasa, a przede

wszystkim coś charakterystycznego, niedefiniowalnego w jej zachowaniu wszystko to
zdradzało tożsamość nieznajomej równie skutecznie, jak gdyby nad jej głową mrugał neon z
napisem JEDI. Den wiedział, że ostatnio wiele się mówi o Zakonie. Poczuł że puls mu
przyspiesza, gdy zaczął się zastanawiać nad implikacjami obecności tej kobiety właśnie tu, na
Drongarze. Może chodziło o botę? A może o coś bardziej tajemniczego?

Nie umiał zapanować nad dziennikarską ciekawością. Uniósł szklankę i ruszył w stroną

stolika.

Cóż, przecież publiczność musi wiedzieć.

background image

ROZDZIAŁ 4

Jos nie rozpoznał Sullustanina i nie było w tym nic dziwnego. Rimsu Siedem w niczym

nie przypominało jednego z portów kosmicznych na Coruscant, lecz mimo to nowe twarze
pojawiały się tu dość często. Większość przybyszów stanowili obserwatorzy i wizytatorzy
wojskowi; poza tym, co oczywiste, pojawiały się tu niezliczone zastępy klonów. Czasem
jednak na Drongar przylatywali także cywile: dostawcy żywności, leków i materiałów,
zbieracze boty i rozmaici pracownicy najemni. Jos słyszał nawet pogłoski, że baza ma stać się
jedną z atrakcji wycieczek organizowanych przez HoloNet Entertainment. Wiele zadań
wykonywały tu androidy, ale większość z nich nie mogła funkcjonować na Drongarze zbyt
długo. W maszynach WED Treadwell wciąż pękała delikatna armatura, a androidy medyczne
– MD, 21–B i FX – wymagały nieustannej konserwacji z powodu wysokiej wilgotności
powietrza i nadmiernego stężenia tlenu w powietrzu. Jos od miesięcy czekał na części
zamienne, które zamówił w firmach Cybot i Medtech ale nie spodziewał się rychłej dostawy.

Kiedy więc Sullustanin podszedł do stolika ze szklanką w dłoni i przyjaznym

uśmiechem na twarzy, wszyscy czworo przesunęli się, by zrobić miejsce dla dodatkowego
krzesła. Den przedstawił się i dodał że jest reporterem Fali Galaktycznej, jednego z
mniejszych serwisów holoinformacyjnych.

– Parę razy zapraszano mnie, żebym przeszedł do HoloNetu – wyjaśnił biorąc garść

prażonych grzybów z miski stojącej pośrodku stolika – ale ja wolę być z dala od głównego
nurtu, od partyjnej linii. Lubię pracować na obrzeżach.

– Czy to znaczy, że nie zgadzasz się z polityką Republiki wobec Dooku i jego

separatystów? – spytała Barrissa Offee.

Dhur przełknął ślinę i przez kilka sekund wpatrywał się w Miralankę wielkimi oczami.
– To dość niezwykłe spotkać rycerza Jedi w tak dalekich stronach – odezwał się w

końcu.

– Jeszcze nie jestem rycerzem Jedi. Póki nie ukończę szkolenia, przysługuje mi tytuł

padawanki – odparła Barrissa. – A ty nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Masz rację, nie odpowiedziałem. – Den Dhur spojrzał spokojnie w oczy kobiety. –

Powiedzmy, że nie podobają mi się niektóre metody działania Dooku.

Cisza, która zapanowała po tych słowach, mogła w każdej chwili zmienić się w

milczące napięcie. Zan wolał nie czekać.

– Właśnie zaproponowaliśmy naszej nowej uzdrowicielce wycieczkę za pięć

decykredów. Może do nas dołączysz?

Dhur dopił drinka.
– Nie mógłbym przepuścić takiej okazji.
Pięć decykredów za taką wycieczkę byłoby zdzierstwem w biały dzień, pomyślał Jos,

kiedy w pięcioro spacerowali po bazie. Naprawdę niewiele było tu do oglądania ledwie kilka
budynków z piankowych prefabrykatów; największy z nich zawierał sale przedoperacyjną,
operacyjną i pooperacyjną. Obok znajdowały się kwatery oficerskie, w większości niewielkie
kabiny, a dalej kantyna, mesa, lądowisko, odświeżacze i prysznice. Wszystko to mieściło się
w ciasnej dolinie ocienionej wysokimi, podobnymi do drzew roślinami, udrapowanymi
festonami czegoś, co przypominało mech bagienny z Naboo.

Burza ustała nagle, a Jos zaczął się pocić już po kilkunastu krokach; powietrze było

wilgotne, ciężkie i absolutnie nieruchome. Obserwował Barrissę Offee, zastanawiając się, jak
znosi ten klimat w swoim grubym płaszczu. Nie wyglądała na spoconą. Jos był ciekaw, jak
się prezentowała pod oficjalnym strojem Jedi...

– Wstępnej selekcji rannych dokonujemy tam, gdzie przyjmujemy liftery – mówił

właśnie Zan, wskazując na zachód. – Mamy osobną płytę dla wahadłowców; tę, na której

background image

oboje lądowaliście, w pobliżu kwater zbieraczy – dodał, spoglądając na południe. – Linia
frontu przebiega obecnie mniej więcej siedemdziesiąt kilometrów stąd. Medliftery nadlatują
zwykle od wschodu, a to z powodu silnych wiatrów.

Jos uświadomił sobie w pewnej chwili, że Tolk nie spuszcza go z oka. Zerknął na nią, a

ona się uśmiechnęła. Odpowiedział jej dość zakłopotanym uśmiechem. Ukrywanie przed nią
myśli nie miało sensu; jako Lorrdianka czytała z mowy jego ciała jakby to był wielki, jarzący
się hologram. Prawie jak telepatka.

Wzruszył ramionami. Zwykła ciekawość, pomyślał, ale zaraz zauważył, że pielęgniarka

uniosła brew, jakby chciała powiedzieć: doprawdy?

Lekko zażenowany, spojrzał na Barrissę. Czy jako Jedi – a w każdym razie padawanka

Jedi – wykorzystała swoją łączność z Mocą, by odczytać jego reakcję?

Był pod wrażeniem pracy tej kobiety w sali operacyjnej. Jej dłonie poruszały się szybko

i pewnie, dzierżąc laserowe skalpele i miniaturowe generatory pola uciskowego, gdy
kauteryzowała rozdarte arterie, a nawet współuczestniczyła w przeszczepie nerki. Jeżeli
stosowała techniki uzdrawiające, które rzekomo znali użytkownicy Mocy, to Jos nawet tego
nie zauważył – był w końcu dość zajęty.

O samej Mocy wiedział bardzo niewiele. Nie miał nawet pojęcia, jak ją mierzyć czy

badać; była to wiedza zastrzeżona dla samych Jedi. Naturalnie nie orientował się w potędze
więzi między umysłem a ciałem, ale nie miał talentu do zgłębiania tych spraw. Był zwykłym
chirurgiem; umiał kroić wnętrzności przedstawicieli tuzina ras, nie wyłączając własnej. Do
tego miał prawdziwy dar i w tym był naprawdę dobry. Tak dobry, że od czasu do czasu czuł
się niemal znudzony rutynowymi „naprawami hydrauliki”, którym poddawał prawie
wyłącznie klony. Rzadko zdarzało mu się stracić pacjenta, a jeśli już – zwykle z powodu
posocznicy, szoku pooperacyjnego lub innej niespodzianki – to trudno mu było czuć głęboką
rozpacz z tego powodu. Nawet podczas wojen, w których walczyły prawdziwe jednostki
ludzkie, nie klony, wielu lekarzy popadało w emocjonalne odrętwienie. Tym łatwiej było o
podobny stan w sytuacji, gdy kolejne ciało lądujące na stole operacyjnym niczym nie różniło
się od poprzedniego.

Czasem naprawdę zlewają się w jedno, pomyślał Jos.
Z początku nawet go to martwiło, ale przyzwyczaił się z czasem. W końcu wszyscy

wiedzieli, że klony nie miały indywidualności w ścisłym znaczeniu tego słowa. Ich umysły
były standaryzowane, podobnie jak ciała, a wszystko po to, by uczynić z nich jak
najskuteczniejszych wojowników. Nikt nigdy nie słyszał, by żołnierz klon zamarł ze strachu
pod ostrzałem albo zawiódł swoich towarzyszy na linii frontu. Takie rzeczy po prostu się nie
zdarzały, a to dzięki subtelnym modyfikacjom behawioralnym, które wprowadzono wprost w
jądrze migdałowatym i innych centrach emocjonalnych ich mózgów. Jos nie był pewien, bo
nigdy nie miał okazji przeprowadzić stosownych testów, ale podejrzewał, że manipulowano
też ilością serotoniny i dopaminy w organizmach klonowanych żołnierzy, tak by uczynić ich
bardziej agresywnymi i mniej skłonnymi do lęku. Tak czy inaczej, klony były do siebie
bardzo podobne nie tylko z wyglądu.

Naturalnie nie byli w pełni wymiennymi jednostkami; Jos dostrzegał w nich pewne

różnice, ale tylko w takich sferach, które nie dotyczyły zdolności bojowej i lojalności wobec
Republiki. Leczył prawdziwie uniwersalnych żołnierzy, genetycznie uwarunkowanych do
walki bez cienia strachu przed śmiercią czy żalu po zabitych towarzyszach. Zmiany w
psychice czyniły ich z pewnością niezwykle efektywnymi wojownikami, ale jednocześnie
utrudniały traktowanie każdego z osobna jako indywidualnej istoty myślącej. Jos słyszał
często, jak nazywano ich „mięsnymi androidami”... Nie podobało mu się to określenie, ale
musiał przyznać w duchu, że było trafne.

–... prawda, Jos?
Zamrugał gwałtownie, gdy dotarło do niego, że Zan o coś pyta, nie miał jednak pojęcia

background image

o co. Spojrzał na Zana, Barrissę i Dhura. Stali na niskim pagórku porośniętym bladoróżową
masą, która na Drongarze uchodziła za trawę. Zaczął wiać lekki wiatr, nieprzynoszący ulgi w
nieznośnym upale. Płaszcz Jedi zafalował lekko, a po chwili rozsunął się przy nieco
mocniejszym podmuchu, a wtedy Jos stwierdził, że ukryte pod nim ciało jest... niezłe.
Całkiem niezłe.

– Hej, partnerze – odezwał się Yant z rozbawieniem. – Może byś wyskoczył z

nadprzestrzeni i dołączył do nas?

– Przepraszam. – Vondar wspiął się szybko na szczyt pagórka, by stanąć obok Zana,

Dena i Barrissy. – O co pytałeś?

– Zastanawiałem się, czy ta burza nie oznacza przypadkiem początku pory monsunów –

odpowiedział Dhur.

– To nie może być początek – odparł Jos – bo tutaj monsuny nigdy się nie kończą. Tak

jest na całej planecie, z wyjątkiem biegunów.

Jos nie przypuszczał, że oczy Sullustanina mogą stać się jeszcze większe, ale reakcja

Dhura przekonała go, że się mylił.

– Chcesz powiedzieć, że... tutaj tak zawsze?
– Mniej więcej – przytaknął Zan.
– Szczerze mówiąc – odezwała się Tolk, dołączając do grupy – to całkiem miły dzień.

Jak dotąd mieliśmy tylko jedną burzę.

Gdzieś na wschodzie rozległ się daleki grzmot. Odwrócili się jak na komendę, by ujrzeć

nad horyzontem ciemnoszarą masę nowych chmur burzowych. Jos łypnął okiem na Tolk.

– Naprawdę powinnaś uważać na to, co mówisz.
Druga burza ustała około północy, lecz niebo pozostało zachmurzone. Nad Drongar nie

było dużego księżyca, toteż Barrissa była dość zaskoczona, gdy stanęła przed wejściem do
budynku kwater oficerskich i zobaczyła, że okolicę zalewa słaba poświata, chwilami zielona,
kiedy indziej perłowa, a nawet turkusowa – zupełnie jakby chmury emitowały zmienne
światło.

– To przez zarodniki – wyjaśnił Zan. Nie była zdziwiona, gdy stanął obok niej; wyczuła

jego obecność w Mocy, zanim się zbliżył. – Niektóre odmiany świecą w ciemności – ciągnął
Zabrak. – Chmury są dla nich dobrym tłem. A mogłoby się wydawać, że deszcz zmyje je z
nieba.

Jedi skinęła głową. Smugi różnobarwnego światła przepływały wolno po niebie,

prezentując się efektowniej niż większość tęcz i zórz, które widywała na bardziej gościnnych
światach.

Miło było wiedzieć, że nawet Drongar ma do zaoferowania odrobinę piękna.
– Wyglądają ładniej niż ciemne nocne niebo – powiedział Zan. – Jesteśmy tak daleko na

Rubieżach, że gwiazd tu raczej niewiele. Z tej półkuli nie widać nawet kawałka spirali. –
Zabrak uśmiechnął się szeroko. – No i nie ma księżyca, w którego blasku można by
spacerować z kimś pod rękę.

Niemal odruchowo wysondowała Mocą jego aurę, ale nie znalazła w niej niczego poza

przyjazną sympatią. Odpowiedziała uśmiechem.

– A mieliście księżyc nad...?
– Talusem. Nie, tam mieliśmy coś znacznie bardziej spektakularnego: Tralus, siostrzaną

planetę.

– Ach tak. Bliźniacze Światy systemu koreliańskiego. Dwie planety orbitujące wokół

siebie i razem okrążające słońce.

Zan pokiwał głową; był pod wrażeniem.
– Widzę, że znasz się na galaktycznej kartografii.
– Gdybym się nie znała, byłabym marną namiastką Jedi.
Przez chwilę Zabrak przyglądał się jej w milczeniu.

background image

Słyszała odgłosy nocy dobiegające ze wszystkich stron: buczenie żarłocznych ciem,

monotonny pomruk pracującego androida, a także, od czasu do czasu, echo dalekich
wystrzałów z broni energetycznej i wyraźniejsze odgłosy broni miotającej pociski. Być może
sądziłaby, że to tylko gra wyobraźni, gdyby nie to, że poprzez Moc dość wyraźnie wyczuwała
drgania oznaczające śmierć i zniszczenie.

– Kim byłaś – spytał Zan – zanim wstąpiłaś do Zakonu?
– Nikim – odparła po chwili wahania. – Trafiłam do Świątyni jako małe dziecko.
– Nie próbowałaś nigdy odszukać rodziców, odnaleźć domu na rodzinnej planecie?
Barrissa odwróciła głowę.
– Urodziłam się na pokładzie statku, w głębokim kosmosie. Tożsamość moich rodziców

jest nieznana. Żadnej planety nie nazywam domem, prócz Coruscant.

– Przepraszam, padawanko Offee – odparł miękko Zan. – Nie chciałem być wścibski.
Spojrzała na niego z uśmiechem.
– To ja muszę przeprosić. Nieuprzejmość to niewybaczalny błąd. Jak mawia mistrz

Yoda, „jeśli w gniewie odpowiesz, we wstydzie żyć będziesz”.

– On jest twoim nauczycielem?
– Nie jestem jego padawanką; moją mistrzynią jest Luminara Unduli. Mistrz Yoda jest

za to jednym z najbardziej poważanych członków Rady. Był mentorem niemal wszystkich
Jedi, którzy należą dziś do Zakonu – dodała po chwili z wahaniem. – Jeden z nich, ku jego
wielkiemu rozczarowaniu, opuścił nas i przeszedł na ciemną stronę Mocy.

– Nie mam dzieci – powiedział Zan – chociaż mam nadzieję, że to się zmieni, kiedy

wyrwę się z tego bagna. Tak czy owak, wyobrażam sobie, że utrata ucznia musi boleć prawie
tak samo, jak utrata własnego dziecka.

Barrissa skinęła głową.
– Mam nadzieję, że kiedy ta wojna wreszcie się skończy, mistrz Yoda będzie mógł

powrócić do szkolenia uczniów. Ma wiele do zaoferowania.

– Podobnie jak ty, padawanko Offee. – Zan ziewnął i odwrócił się w stroną drzwi.

Spróbuję złapać trochę snu, póki mogę. Powinnaś zrobić to samo; jeśli dopisze nam szczęście,
jutrzejszy dzień nie będzie o wiele gorszy od dzisiejszego.

Zabrak zniknął w budynku. Barrissa została sama, pogrążona w myślach. Unikała

odpowiedzi na pytania o życiową drogą, zmieniając temat rozmowy. Zastanawiała się,
dlaczego to robi. Nie była pewna. Te sprawy nie miały przecież nic wspólnego z jej misją; nie
musiała też wstydzić się swojego pochodzenia. Być może zachowywała się inaczej pod
wpływem zmiany otoczenia, wizyty na kolejnej nieznanej planecie.

Spojrzała w niebo, na fosforyzujące smugi zarodników niesionych wiatrem. W

wierzeniach wielu ras i kultur pojawiał się motyw dusz wędrujących między gwiazdami,
przemykających bez wysiłku pośród ciał niebieskich. Zjawiska, które zachodziły na nocnym
niebie nad Drongarem, przywodziły na myśl takie legendy.

Barrissa dostrzegła pośród chmur nową smugę zarodników, tym razem szkarłatną, która

z każdą chwilą umacniała swoją dominację nad plamami mniej zdecydowanych barw.
Wiedziała, że nim nastanie świt, właśnie ten kolor rozleje się po całym niebie.

Odwróciła się i weszła do koszarowego budynku, by nie patrzeć na to, jak bledsze

smugi giną w oceanie czerwieni.

background image

ROZDZIAŁ 5

Siedząc w mesie i jedząc śniadanie – zbożowe ciasteczka z syropem z tykodrzewu i

paski suszonych krasnorostów – Barrissa Offee poczuła nagle zakłócenie Mocy. Tego rodzaju
energetyczny impuls zawsze zwiastował walkę; już dawno nauczyła się go rozpoznawać.
Znieruchomiała, próbując w skupieniu namierzyć źródło sygnału.

– Coś się stało? – spytał Jos, siedzący o kilka miejsc dalej, z kubkiem paryczki w dłoni.
Odwróciła się i spojrzała na niego.
– Mówiłeś, że jesteśmy daleko za linią frontu?
– Tak. Dlaczego pytasz?
– Wyczuwam coś w rodzaju... konfrontacji. Niedaleko stąd.
Chirurg zerknął na chronometr.
– Ach, to pewnie walka teräs käsi. Chcesz popatrzeć?
Nocny deszcz zmył większość z grubej warstwy drażniących pyłków i zarodników, ale

przedpołudniowe powietrze wciąż zalatywało pleśnią, gdy Jos wyprowadzał Barrissę z obozu.
Sto metrów za ostatnimi budynkami, w małym, naturalnym amfiteatrze wydrążonym w skale
przez płynącą wodę, siedziało lub stało dwadzieścia, może dwadzieścia pięć osób, głównie
klonów, choć Barrissa dostrzegła też kilkoro humanoidów różnych ras. Wszyscy zajęli
miejsca w nieregularnym półkolu z kamieni, w napięciu wpatrując się w spektakl, który
rozgrywał się na ich oczach. Publiczność milczała i tylko z rzadka odzywały się okrzyki
zachęty.

Dno amfiteatru zajmowała piankowa mata, a na niej stali dwaj ludzie, obaj nadzy od

pasa w górę, ubrani jedynie w krótkie spodenki i zapaśnicze pantofle. Wyglądali na
sprawnych fizycznie, choć żaden nie był imponującego wzrostu czy muskulatury. Jeden był
niski, ciemnowłosy i smagły, o mocnej klatce piersiowej i ramionach. Drugi był wyższy i
smuklejszy, prawie blondyn. Jego ramiona znaczyły liczne blizny, które nie wyglądały na
rytualne; jeżeli był w nich jakiś motyw, to Barrissa nie umiała go dostrzec. Ich wygląd
sugerował jednoznacznie, że rany zadano ostrym przedmiotem.

Jedi poczuła kolejne zakłócenie Mocy i wiedziała już, że właśnie ma przed sobą jego

źródło.

– To instruktorzy walki wręcz – wyjaśnił Jos, gdy podeszli bliżej. – Ten niższy to Usu

Cley z Rimsu Pięć, mniej więcej dziewięćdziesiąt kilometrów na południe stąd. Od dwóch lat
jest mistrzem Dziewiątej Floty w wadze średniej. Widziałem go parę razy w akcji; jest
naprawdę dobry. Ten drugi jest nowy; zastąpił poprzedniego instruktora z naszej jednostki,
który zginął w eksplozji androida–samobójcy. Jeszcze nie wiem, co potrafi. Obstawiasz
czasem wyniki gier, Jedi Offee? Do rozpoczęcia pojedynku zostało jeszcze parę minut.
Mogłabyś zarobić parę kredytów. W tej chwili szanse Cleya są oceniane na dwa do jednego.

Moc zawirowała wokół Barrissy po raz kolejny, przynosząc nieokreślone poczucie

zagrożenia, którego źródłem bez wątpienia był jasnowłosy zawodnik.

– Jak się nazywa ten nowy?
Jos zmarszczył brwi, wytężając pamięć.
– Pow... Fow...
– Phow Ji?
– Właśnie. Znasz go?
– Obstawiłeś już?
– Dziesięć kredytów na Cleya.
Barrissa uśmiechnęła się.
– O co chodzi? – spytał skonsternowany Jos.
Zatrzymali się na skraju skarpy ponad areną walki. Dwaj wojownicy ruszyli w stronę

background image

środka maty. Sędziujący Gotal stanął między nimi, udzielając instrukcji. Nie trwało to długo;
zapewne wszystkie chwyty były dozwolone, o ile nie prowadziły do śmierci przeciwnika.

– Kilka lat temu odbył się turniej teräs käsi na Bunduki – powiedziała Barrissa. –

Właśnie tam narodziła się ta sztuka walki. W finale rycerz Jedi, Joclad Danva, spotkał się z
lokalnym mistrzem.

– Jedi przeciwko miejscowemu? Raczej nie bardzo wyrównana walka.
– Danva posiadł szczególną umiejętność: potrafił na pewien czas zerwać kontakt z

Mocą. W sportowej walce nigdy nie używał technik Jedi, wyłącznie tych, których może
nauczyć się każdy, a znał ich naprawdę wiele. Był wirtuozem walki dwoma mieczami,
jednym z niewielu, którym udało się doprowadzić do perfekcji technikę Jar'Kai. Widziałam
holonagrania jego wyczynów, był naprawdę fantastyczny. Pokonałby w walce niemal
każdego Jedi.

– I...?
– I przegrał w finale na Bunduki.
Jos uniósł brwi i spojrzał na półnagich mężczyzn stojących na macie. Sędzia wycofał

się już, a zawodnicy przyjęli pozycje bojowe.

– Nie – mruknął.
– Tak. Danva został pokonany przez lokalnego mistrza teräs käsi, niejakiego Phowa Ji.

Przez waszego nowego instruktora walki wręcz.

Jos westchnął ciężko.
– Rozumiem. Cóż, to tylko kredyty. A zresztą... co można za nie tutaj kupić?
Dwaj wojownicy zaczęli krążyć po macie. Cley ustawiał się lewym bokiem do

przeciwnika, rozstawiając nogi szeroko, w pozycji jeźdźca banthy, z lewą ręką uniesioną
wysoko, a prawą opuszczoną; pięści miał lekko zaciśnięte.

Ji walczył w odwrotnej pozycji, prawą nogą w wykroku, z szeroko rozłożonymi

ramionami i otwartymi dłońmi. Wyglądał na łatwy cel, ale Barrissa wiedziała, że to tylko
pozory. Zawodnicy utrzymywali dystans półtora kroku, typowy raczej dla walki z
przeciwnikiem uzbrojonym w nóż.

Wzajemne okrążanie się wciąż trwało. Cley był zbyt ostrożny, by wpakować się w tak

oczywistą pułapkę. To, co robili, bardziej przypominało mecz jetz niż walkę. Delikatny stan
równowagi utrzymywał się cały czas, bo na każdy ruch jednego z zawodników przeciwnik
reagował równie subtelnym posunięciem.

Widzowie zaczęli szeptać; czuli, że coś się szykuje, ale nie bardzo wiedzieli co.
Wreszcie Cley zaatakował. Odepchnął się muskularnymi nogami od maty i skoczył,

udowadniając, jak bardzo jest szybki. Zastosował kombinację dwóch szybkich ciosów, lewą
ręką mierząc nisko, a prawą wysoko. Gdyby trafiły w cel, zapewne walka zakończyłaby się
natychmiast.

Ji nie cofnął się przed atakiem, wręcz przeciwnie, wyszedł mu na spotkanie. Uderzył w

ramiona Cleya, zmieniając tor ruchu jego pięści na tyle, by minimalnie chybiły. Niemal
natychmiast wyprowadził uderzenie w nos, ale nie poprzestał na tym. Postawił stopę za
wykroczną nogą Cleya, a otwartą dłonią z kciukiem i palcem wskazującym ułożonymi na
kształt litery V uderzył w gardło, powalając przeciwnika na matę wystarczająco mocno, by na
chwilę wtłoczyć go w dość elastyczne podłoże. Przysiadł i energicznym ruchem wbił łokieć w
splot słoneczny leżącego, który z gwałtownym westchnieniem wypuścił powietrze z płuc.

Ji wstał, odwrócił się plecami do pokonanego i odszedł. Cley wciąż leżał na plecach,

próbując złapać oddech, niezdolny do ruchu.

I tak w jednej chwili walka dobiegła końca. Od rozpoczęcia ataku do ostatniego ciosu

nie minęły nawet trzy sekundy.

– Słodka Soalie! – stęknął Jos. – Co on zrobił?
– Wygląda na to, że pozbawił cię dziesięciu kredytów, kapitanie Vondar –

background image

odpowiedziała Barrissa.

Jos przypatrywał się w milczeniu, jak lekarz nadzorujący walkę bada Cleya, by upewnić

się, czy nie będzie potrzebne coś poważniejszego niż pierwsza pomoc. Czegoś takiego nie
widział jeszcze nigdy w życiu. Phow Ji musiał być naprawdę dobry, skoro tak szybko i z taką
łatwością powalił zawodnika tak doświadczonego jak Cley.

Jos naturalnie miał za sobą podstawowe przeszkolenie, któremu poddawano cały

personel sił zbrojnych Republiki, i wiedział co nieco o walce wręcz, ale wszystkie sztuczki, o
których miał pojęcie, były niczym w porównaniu z tym, czego był świadkiem. Właściwie
wciąż nie był pewien, czego był świadkiem. W jednej chwili dwaj zawodnicy szukali
odpowiedniej pozycji do ataku, a w następnej Phow Ji odchodził od pokonanego Usu Cleya,
który leżąc na wznak próbował przypomnieć sobie, jak się oddycha.

Ciekawe jak to jest, myślał, kiedy możesz sobie poradzić tak doskonale w naprawdę

trudnej sytuacji.

I jak to jest pokonać Jedi w walce wręcz. Trudno było wyobrazić sobie taki wyczyn.

Oczywiście nawet najszybsze ruchy nie mogły zatrzymać w locie wiązki wystrzelonej z
blastera czy pocisku z miotacza... choć przecież słyszał opowieści o Jedi, którzy – dzięki
mocy, jak się domyślał – mogli przewidzieć atak, zanim jeszcze nastąpił i zablokować go lub
uniknąć. Nie był pewien, czy powinien dać wiarę takim relacjom. Jedno nie budziło
wątpliwości: od tej pory będzie obstawiał zwycięstwo nowego instruktora walk wręcz.

Barrissa, która stała obok niego, zesztywniała nagle. Jos uniósł głowę i zobaczył Phowa

Ji, który zbliżał się właśnie, ocierając twarz ręcznikiem.

Z bliska jego twarz wydawała się jeszcze szczuplejsza, a rysy jeszcze twardsze. Wąskie

usta układały się w drwiący grymas. Była to twarz człowieka, który wie, jak bardzo jest
niebezpieczny i nie wstydzi się dawać tego do zrozumienia innym.

– Jesteś Jedi – powiedział do Barrissy, Nie było to pytanie. Wypowiedział te dwa słowa

spokojnym, cichym głosem, z absolutną pewnością siebie. Zignorował Josa, jakby go tam
wcale nie było. Jos uznał, że nie ma nic przeciwko temu.

– Tak – odpowiedziała.
– Ale jeszcze nieopierzonym.
– Barrissa Offee. Jestem padawanką.
Ji uśmiechnął się.
– Pewnie wciąż wierzysz w Moc?
– A ty nie? – spytała Barrissa, unosząc brwi.
– Moc to legenda wymyślona przez Jedi, by mogli skuteczniej odstraszać tych, którzy

stają im na drodze. Jedi nie są genialnymi wojownikami. Nie musiałem się zbytnio męczyć,
żeby pokonać jednego z nich.

– Joclad Danva nie używał Mocy, kiedy z nim walczyłeś.
– On też tak mówił. – Ji wzruszył ramionami i znowu wytarł twarz ręcznikiem. –

Upalny dzień. Ty też wyglądasz na spoconą, Jedi. Masz.

Instruktor rzucił ręcznik w jej stronę.
Barrissa uniosła rękę, jakby chciała go chwycić. Ręcznik zawisł w powietrzu i

znieruchomiał na dwie sekundy. Jos zamrugał. Co u licha...? Ręcznik opadł wreszcie u stóp
Barrissy, która ani na chwilę nie oderwała spojrzenia od Ji.

– Moc istnieje – stwierdziła łagodnie.
Ji roześmiał się i pokręcił głową.
– Widywałem już lepsze sztuczki w wykonaniu wędrownych magików, padawanko –

rzucił na odchodnym.

Jos spojrzał najpierw na ręcznik, a potem na Barrissę.
– Co to było?
– Błąd w ocenie sytuacji – odparła Barrissa. – Pozwoliłam, żeby wytrącił mnie z

background image

równowagi – dodała, kręcąc głową. – Daleka droga przede mną...

Odwróciła się i pomaszerowała w stronę obozu. Jos obserwował ją jeszcze przez

moment, a potem schylił się, podniósł ręcznik i obejrzał go z zaciekawieniem. Była to
zwyczajna płachta syntetycznego płótna absorbującego, jakich zwykle nie widuje się
wiszących w powietrzu na niewidzialnym haczyku. Nie było w niej niczego nietypowego,
może poza sporą dawką potu mistrza teräs käsi.

Jos Vondar po raz pierwszy w życiu był świadkiem działania Mocy.
Pod względem widowiskowości pokaz ten nie był może tak atrakcyjny, jak unikanie

strzałów z blastera, znikanie albo wysyłanie promieni laserowych ze źrenic – a słyszało się
przecież opowieści, że Jedi potrafią to robić – lecz i tak robił spore wrażenie.

Jos zastanawiał się, do czego jeszcze jest zdolna kobieta Jedi.
Gdy stali na pagórku opodal bazy i podmuchy wiatru rozwiewały jej długą szatę, czuł

silne pożądanie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Barrissa emanowała wewnętrzną siłą i
spokojem, a cechy te mocno przemawiały do chirurga, który w głębi duszy uważał się za
podobnego do niej uzdrowiciela. Jednak ten sam spokój sprawiał, że Jedi wydawała się jakby
daleka i nieprzystępna; bardziej jak wizerunek niż żywa istota. Niektórych mężczyzn
pociągały kobiety traktujące ich z rezerwą, ale Josa – nieszczególnie.

I jeszcze ta siła, którą władała Barrissa... Kapitan słyszał o Mocy przez całe życie, ale

teraz dopiero do niego dotarło, że właściwie nie wierzył w jej istnienie. Podobnie jak wielu
jego kolegów po fachu, główny chirurg Jos Vondar był pragmatykiem – wierzył w to, co
realne, policzalne i mierzalne. To, co zobaczył przed chwilą, było – nie umiał znaleźć
lepszego określenia – zatrważające.

Drgnął i obrócił się na pięcie, słysząc głośny trzask. Stał w pobliżu granicy pola

otaczającego obóz. Coś musnęło właśnie energetyczną zasłonę i zostało skarcone. Ładunek
nie był wystarczająco mocny, by zabić, ale z pewnością odbierał chęć do dalszych prób
sforsowania bariery stworzeniom mniejszym niż ronto z Tatooine.

Jos ruszył w drogę powrotną do skupiska niepozornych budynków. Nie przejął się

zbytnio intruzem z dżungli; nie było tu istot wystarczająco dużych, by się ich bać – tym, co
odbiło się od bariery energetycznej, był prawdopodobnie wijec, największe miejscowe
zwierzę, jakie do tej pory udało im się zauważyć. Podobny do ślimaka, miał pięć metrów
długości i pół metra grubości; pełzał po ziemi zygzakując – stąd jego nazwa. Rzęski
pokrywające ciało wijca mogły wygenerować pokaźny ładunek elektryczny, który zazwyczaj
pozbawiał człowieka przytomności, ale rzadko zabijał. Miejscową faunę – jak wynikało z
dotychczasowych obserwacji – tworzyły wyłącznie bezkręgowce. W oceanach żyły podobno
istoty znacznie większe od wijca, ale Jos nigdy ich nie widział i nawet był z tego zadowolony.

Znów powrócił myślą do Barrissy i westchnął. Zastanawianie się nad tym, czy Jedi

pociągała go, czy też nie, kompletnie nie miało sensu. Nawet jeśli była atrakcyjna, a Zakon
pozwalał swoim uczniom na bliższe kontakty ze zwykłymi śmiertelnikami – o czym z
oczywistych przyczyn nie miał pojęcia – taki związek nie wchodził w rachubę. Nie tylko Jedi
mieli swoje tradycje.

Dalsze rozmyślania przerwał mu znajomy świst nadlatujących medlifterów. Niemal

ucieszony perspektywą zajęcia się innym, sprawami, ruszył truchtem w kierunku bazy.

background image

ROZDZIAŁ 6

Tym razem nie było łatwo. Cztery pełne liftery przywiozły szesnastu żołnierzy. Trzej

zmarli w drodze, a jeden był w zbyt ciężkim stanie, by warto było próbować reanimacji –
jedna z pielęgniarek zarządziła eutanazję, gdy Jos, Zan, Barrissa i troje innych lekarzy
szykowali się do pracy.

Jeden z klonów miał oparzenia trzeciego stopnia; trzeba było rozciąć pancerz, by dostać

się do ciała. Strzał z miotacza płomieni dosłownie ugotował go żywcem. Na szczęście jeden z
trzech zbiorników bacta, które jeszcze działały, był wolny. Żołnierz szybko trafił do
ożywczego płynu.

Stan pozostałych jedenastu wahał się od krytycznego do stabilnego; szybko dokonano

ich selekcji. Jos wkładał właśnie rękawiczki chirurgiczne, gdy Tolk zaczęła wprowadzać go w
szczegóły pierwszego przypadku.

– Wstrząs krwotoczny, liczne rany po odłamkach, uraz głowy.
Jos zerknął na chronometr. Minęło mniej więcej dziesięć minut „złotej godziny”, która

miała krytyczne znaczenie dla zdrowia i życia rannych na polu bitwy. Nie mieli czasu do
stracenia.

– Dobra, ustabilizujmy go. Stracił dużo krwi i ma w brzuchu cały pas metalowych

asteroid. Wpompuj w niego trochę syntetyku.

Przez chwilę Barrissa przyglądała się pracy Josa, podziwiając jego wprawę i zdolność

do szybkiego podejmowania decyzji, a potem otworzyła się na Moc, by przekonać się, gdzie
jej umiejętności będą najbardziej potrzebne. Poczuła, że coś przyciąga ją do stołu Zana, który
pracował nad innym żołnierzem, wspierany przez FX7.

– Jakiś problem? – spytała.
– Spójrz – odparł Zabrak.
Podeszła bliżej. Nagie ciało spoczywało na stole operacyjnym, intubowane, pokłute

igłami kroplówek i upstrzone końcówkami czujników. Ran w zasadzie nie było, tylko skóra
miała fioletowy odcień, niczym gigantyczny siniak.

– Został trafiony polem dysruptora – wyjaśnił Zan. – Bioskan pokazuje, że ośrodkowy

system nerwowy został usmażony. Sądziłem, że zdołam mu pomóc, ale obrażenia są zbyt
rozległe. Funkcje autonomiczne są stabilne, podtrzymują życie, ale to nie potrwa długo.
Nawet jeśli ranny odzyska przytomność, będzie nieruchomą bryłą mięsa.

– Co możemy zrobić?
Zabrak pokręcił głową.
– Nic. Możemy pobrać jego organy; w ten sposób uratujemy przynajmniej następnych,

potrzebujących nerki czy serca. – Skinął ręką na androida, ale Barrissa powstrzymała jego
gest.

– Pozwól, że najpierw czegoś spróbuję – powiedziała.
Zan spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale cofnął się o krok, oddając pacjenta w jej ręce.

Stanęła przy stole, mając nadzieję, że jej nerwowość nie będzie zbytnio widoczna. Wsunęła
dłonie w pole sterylizujące i ułożyła je na piersi nieprzytomnego klona.

Potem zamknęła oczy i otworzyła się na Moc.
Miała wrażenie, że Moc towarzyszyła jej od zawsze, pojawiała się w najwcześniejszych

wspomnieniach z dzieciństwa. Jedno z nich było szczególnie żywe i z jakiegoś powodu
pojawiło się w jej umyśle, gdy wezwała na pomoc potęgę Mocy. W scenie, którą sobie
przypomniała, miała trzy, najwyżej cztery lata, i bawiła się piłką w jednym z holów Świątyni.
W pewnej chwili piłka potoczyła się daleko, pod wielki łuk będący przejściem do
pomieszczenia, którego Barrissa jeszcze nie znała. Podążyła za nią i nagle znalazła się w
jednej z olbrzymich sal głównych. Wysoko nad głową zobaczyła kopulaste sklepienie,

background image

wsparte na majestatycznych kolumnach wyrastających z mozaikowej posadzki. Piłka wciąż
jeszcze toczyła się po podłodze, lecz Barrissa, onieśmielona rozmiarami i wspaniałością
przestrzeni, w której się znalazła, nie miała odwagi biec dalej.

Wolała zmusić piłkę do powrotu.
Nie wiedziała, że potrafi tego dokonać. Po prostu sięgnęła po nią, a piłka zatrzymała się

jakby z wahaniem, po czym posłusznie potoczyła się w przeciwnym kierunku.

Gdy Barissa schyliła się, by ją podnieść, wyczuła czyjąś obecność. Odwróciła się i

zobaczyła mistrza Yodę, który stal w dalekim przejściu łączącym salę z korytarzem.
Uśmiechnął się i skinął głową, wyraźnie poruszony wyczynem, którego był świadkiem.

To było wszystko. Barrissa nie pamiętała, co się potem zdarzyło – czy mistrz Yoda

odszedł, a ona bawiła się dalej, czy przemówił do niej, czy może zaszło coś zupełnie innego.
Ktoś mógłby sobie pomyśleć, że spotkanie z legendarnym mistrzem Zakonu powinno
wywrzeć niezatarte piętno na umyśle malej dziewczynki, a jednak pamiętała tak niewiele.
Najwyraźniej zapisał się w jej wspomnieniach kolor piłki: niebieski.

Ten właśnie obraz z przeszłości pojawił się przed oczami Barrissy, jak wiele razy

wcześniej – czasem był przelotny, czasem bardziej szczegółowy, a powracał niemal zawsze,
gdy przywoływała Moc.

Barrissa poczuła, że jej dłonie spoczywające na brzuchu żołnierza stają się coraz

cieplejsze. Nie musiała wizualizować sobie procesu, który właśnie zachodził; po prostu
wiedziała, że lecząca energia przelewa się z niej wprost do ciała klona. Nie, nie z niej przez
nią. Była tylko naczyniem, kanałem, przez który Moc wykonywała swoją pracę.

– Hm – zamruczał z uznaniem Zan, który stał za nią i obserwował wskazania

przyrządów. Stan rannego był coraz bardziej stabilny. Ustępowało też przebarwienie skóry,
powracał jej naturalny, zdrowy kolor.

– Musiałaś być prymusem w swojej klasie. Jak to zrobiłaś? – spytał, nie odrywając

wzroku od ekranu.

– Nic nie zrobiłam – odparła Barrissa. – Moc potrafi leczyć rozmaite rany.
– Jemu najwyraźniej pomogła – przyznał Zan, wskazując na panel z wyświetlaczem. –

Wzór fal mózgowych w normie, większość śladów szoku urazowego zniknęła... Imponujące,
padawanko Offee.

Android FX–7 wyprowadził łóżko. Zanim Zan zdążył zmienić rękawiczki, leżało przed

nim kolejne nieruchome ciało.

– Nie odchodź daleko – rzucił w stronę Barrissy. – Mamy tu więcej takich delikwentów.

Siedząc na wysokim stołku barowym, z lewą stopą wspartą na poprzeczce Zabrak

manipulował mechanizmem strojącym swojej quetarry próbując wydobyć właściwy ton.
Instrument miał osiem strun – mocnych włókien o różnej średnicy i teksturze – czyli o trzy
więcej niż Zan palców. Jos był pod wrażeniem, gdy po raz pierwszy zobaczył, jak jego
przyjaciel gra. Palce Zabraka tańczyły zwinnie po gryfie instrumentu, a jego podbródek od
czasu do czasu dociskał struny, niczym dodatkowy próg. Quetarra była pustym, bogato
zdobionym pudłem z kilkoma otworami, wykonanym z pięknie dobranych i oszlifowanych do
połysku kawałków plekodrzewu, które sklejono tak, by instrument przypominał cyfrę osiem.
Sterczała z niego płaska deska, a na jej rzeźbionym końcu znajdował się zestaw kluczy
regulujący naciąg ośmiu strun.

Ponury korowód zniszczonych wojną ciał zakończył się po niemal pięciu godzinach od

przybycia ostatnich medlifterów. W ostatniej godzinie nad szpitalem polowym przeszła
kolejna burza z wyładowaniami. Była dość intensywna, a pioruny biły bardzo blisko obozu.
Jego teren, rzecz jasna, otaczała tarcza elektrostatyczna, lecz trudno było o tym pamiętać, gdy
gromy brzmiały tak głośno, że trzęsły całymi budynkami, nagłe błyski białego światła za
oknami na długo pozostawiały w oczach fioletowe kręgi, a ostra woń ozonu przepełniała

background image

powietrze, tłumiąc nawet smród przypalonych ciał.

Burza jak zawsze minęła równie szybko, jak nadeszła, i cały personel – mocą

niepisanego porozumienia – zebrał się po skończonej pracy w obozowej kantynie. Jos spóźnił
się o kilka minut i w pierwszej chwili był zdziwiony panującą w lokalu ciszą, ale potem
dostrzegł Zana.

Atmosfera wyczekiwania była niemal tak intensywna jak jeszcze niedawno woń ozonu.

Ludzie sączyli drinki, wdychali opary albo żuli przekąski, zerkając na Zabraka strojącego
quetarrę. Nikt nie okazywał zainteresowania milczącemu pudłu systemu kwadro, które
zwykle było tu źródłem muzyki. Kuliste lampy pracowały z mniejszą mocą, dając
łagodniejsze, ciepłe światło. Gdy Zan kręcił kluczami, z instrumentu wydobywały się
rozmaite harmoniczne odgłosy. Zmieniał naprężenie strun tak długo, aż atonalne dźwięki
zaczęły pasować do siebie. Wreszcie, zadowolony, wyprostował się przy stole, oparł
instrument o lewą nogę i skinął głową milczącej publiczności.

– Spróbuję zagrać dwa krótkie kawałki. Pierwszym będzie preludium do arcydzieła

Borry Chambo Rozpad z własnej woli. Drugim fuga z Nieczułego Tikkala Remba Maha.

Zan zaczął muskać palcami struny i salę kantyny wypełniły dźwięki tęsknej melodii z

kontrapunktową linią basu, która – bez względu na to, jak głośno i często Jos zarzekał się, że
nienawidzi klasyki – poruszyła do głębi wszystkich słuchaczy.

Zan był wirtuozem i nikt nie mógł zakwestionować jego umiejętności. Powinien był

grać teraz gdzieś w salach koncertowych spokojnych, cywilizowanych światów, których
mieszkańcy potrafiliby docenić kunszt artysty; jego zręczne ręce powinny dokonywać cudów
za pomocą rogu Kloo albo Ommni, a nie wibroskalpela i zacisków.

Wojna, pomyślał Jos. Jaki z niej pożytek? Na pewno nie sprzyja sztuce. Zastanawiał się,

ile talentów takich jak Zan marnowało się na polach bitwy, jak galaktyka długa i szeroka. Po
chwili odsunął jednak ponure myśli i skupił się na słuchaniu muzyki. Pomogła mu w tym
przytomna refleksja, że skoro na tej planecie naprawdę niewiele rzeczy zasługiwało na miano
pięknych, to warto wykorzystać przynajmniej takie okruchy.

Goście kantyny, siedzący i stojący wokół Josa, również dali się omotać muzyczną

siecią, którą uplótł Zan. Nikt się nie odzywał. Nikt nie grzechotał sztućcami i nie dzwonił
szkłem. Panowała cisza, jeśli nie liczyć dalekich grzmotów oraz dźwięku quetarry, na której
grał Zabrak.

Jos rozejrzał się i dostrzegł Klo Merita. Equanin zdecydowanie wyróżniał się w

towarzystwie; był niemal o głowę wyższy od najroślejszych dwunożnych gości lokalu.
Jasnoszare futro i sterczące wąsy także nie pomagały mu we wtapianiu się w tłum. Jos
ucieszył się na widok etatowego empaty Rimsu Siedem. Equanie – a było ich niewielu, odkąd
rozbłysk słoneczny usmażył ich ojczystą planetę – mieli nadzwyczajne zdolności empatyczne;
potrafili zrozumieć i dokonać psychoanalizy przedstawicieli niemal wszystkich gatunków
istot świadomych. Jos wiedział, że Merit w pewnym sensie dźwigał na swoich szerokich, ale
szczupłych barkach emocjonalny balast całego obozu. Teraz jednak, jak wszyscy dokoła,
sprawiał wrażenie omotanego muzyczną pajęczyną Zana. I dobrze, pomyślał Jos.
Przypomniał sobie słowa Bahma Gilyada, który pięć tysięcy lat wcześniej, podczas Wielkiej
Wojny Nadprzestrzennej, zebrał i sformułował najważniejsze reguły lekarskiego rzemiosła:
„Chorzy i ranni zawsze znajdą uzdrowiciela, który ich opatrzy, ale u kogo ma szukać pomocy
uzdrowiciel?”

Im dłużej grał Zan, tym łatwiej było Josowi nie myśleć o wojnie, o zmęczeniu, o

niezliczonych strzępach metalu, które powyjmował z ciał rannych i o organach, które musiał
przeszczepić w ciągu ostatnich kilku godzin. Muzyka wciągała go coraz głębiej i unosiła
coraz wyżej, odświeżając siły niemal tak skutecznie jak tygodniowy urlop. Jos uświadomił
sobie, że jego przyjaciel daje lekarzom i pielęgniarkom z Rimsu Siedem to samo, co Jedi
ofiarowała rannym żołnierzom klonom – uzdrawia ich.

background image

Czas zatrzymał się w miejscu.
Wreszcie Zan dotarł do końca ostatniej kompozycji. Ostatnia czysta nuta wybrzmiała i

w sali zapadła niemal absolutna cisza. A potem goście zaczęli gwizdać, klaskać i łomotać
pustymi kubkami o blaty stolików. Zan uśmiechnął się, wstał i skłonił głowę. Den Dhur stanął
niepostrzeżenie u ramienia Josa.

– Twój partner jest naprawdę dobry – powiedział. – Mógłby robić to zawodowo,

zarabiając niemałe pieniądze.

Jos skinął głową.
– Pewnie, że mógłby – odparł. – Gdyby nie drobny problem zwany międzygwiezdną

wojną.

– No tak – mruknął Dhur i umilkł na chwilę. – Pozwól, doktorze, że postawię ci drinka.
– Pozwól, że ci pozwolę.
Podeszli do baru i Dhur skinął
na barmana, który zbliżył się leniwym krokiem.
– Dwie Chłodnie Coruscant.
Gdy czekali na drinki, Dhur odezwał się ponownie:
– Co wiesz o Filbie?
Jos wzruszył ramionami.
– Jest zaopatrzeniowcem. Zajmuje się zamówieniami, wprowadza zmiany według

poleceń z góry, takie tam sprawy... I śmierdzi, jakby perfumował się bagnem. Poza tym –
naprawdę nic o nim nie wiem. Zresztą kto wie dużo o Huttach? I właściwie dlaczego
interesuje cię ten temat?

– Instynkt reportera. Huttowie często są bohaterami dziennikarskich śledztw, a ja znam

Filbę od dawna. Nie chcę, żebyś uważał mnie za rasistę czy kogoś takiego, ale... Znasz starą
zagadkę: jak rozpoznać, że Hutt kłamie? Jego...

– ...usta się poruszają –dokończył Jos. – Tak, znam ten tekst. To samo mówią o

Neimoidianach.

– A także o Rynach, Bothanach i Toydarianach. To mało przyjazna galaktyka, jak

słyszałem. – Reporter uśmiechnął się do Josa, a Jos odpowiedział mu tym samym. Choć
sprawiał wrażenie drażliwego i skłonnego do sarkazmu, wymięty Sullustanin miał w sobie
coś sympatycznego. Barman postawił przed nimi szklanki. Dhur rzucił na blat
jednokredytówkę.

– Przykro mi o tym mówić, ale słyszałem tę samą zagadkę z ludźmi w roli głównej.
Jos osuszył szklankę.
– Jestem głęboko wstrząśnięty i obrażony. W imię solidarności z całym rodzajem

ludzkim rozproszonym po galaktyce wypiję jeszcze jednego drinka – oznajmił i skinął na
barmana, po czym dodał: – Filba bywa upierdliwy, ale wydaje się, że nieźle robi to, co do
niego należy. Mam wrażenie, że wtyka swoje tłuste paluchy we wszystkie możliwe sprawy.
Wziął na siebie nawet wysyłkę ładunków boty.

Dhur właśnie miał pociągnąć łyk trunku, ale nagle znieruchomiał, a potem zamiast

szklanki uniósł brwi.

– Co takiego?
– Tak słyszałem. Bleyd powierzył mu pełną kontrolę nad zbieraniem, przetwarzaniem i

ekspediowaniem zielska w kosmos.

– Coś podobnego – mruknął Dhur, wyraźnie zdenerwowany. – Słyszałeś, że Epoh

Trebor i jego HoloNetowa Rozrywka mają odwiedzić Drongar w ramach tournée?

– Zapiszę sobie, że w wolnej chwili mam się ucieszyć tą nowiną. – Jos nigdy nie darzył

sympatią holonetowej gwiazdy, choć sądząc po wysokich notowaniach Epoha, należał do
zdecydowanej mniejszości. Zdecydowanie bardziej ciekawiło go zainteresowanie Dhura
osobą Filby, ale zanim zdążył wrócić do tematu, Sullustanin opróżnił szklankę do końca i

background image

powiedział:

– Spotkamy się później, doktorze. Dzięki za drinka.
– Sam zapłaciłeś –przypomniał mu Jos.
– Racja – odparł Dhur. – W takim razie ty stawiasz następnym razem – dodał i ruszył w

stronę wyjścia tak szybko, jak mogły go unieść krótkie i grube nogi.

Vondar rozejrzał się, ciekaw, czy podczas ich rozmowy Filba nie pojawił się gdzieś w

pobliżu. Nie zauważył go jednak, choć nietrudno było wypatrzyć Hutta w tłumie
humanoidalnych istot.

Zmarszczył czoło, wspominając gwałtowną reakcję Dhura, która najwyraźniej miała

związek z wiadomościami na temat Filby. Bazę czekało teraz kilka godzin względnego
spokoju i ciszy przed kolejnym transportem rannych – chyba że ktoś planował zarządzić nagłą
ewakuację jednostek frontowych, a tej możliwości nigdy nie można było wykluczyć. Jos
zamierzał dobrze wykorzystać ten czas, mianowicie iść spać. Na tej planecie sen był
cenniejszy od boty. Może jednak warto, pomyślał chirurg, zajrzeć po drodze do magazynu i
zobaczyć, co porabia Filba.

Najpierw jednak trzeba skończyć drinka.

background image

ROZDZIAŁ 7

Szpieg przebywał na tej żałosnej i cuchnącej kuli błota od ponad dwóch standardowych

miesięcy i miał tego gorąco i serdecznie dosyć. Dwa miesiące minęło, odkąd agenci
ulokowani na odpowiedzialnych stanowiskach w siłach zbrojnych Republiki zdołali
zaaranżować jego przeniesienie do tego Rimsu. Dwa miesiące w skwarze i słońcu, pod
nieustającym atakiem latających szkodników wszelkiej maści... i zarodników. Tych
przeklętych zarodników, które z uporem wciskały się dosłownie wszędzie. Zdarzały się takie
dni, że bez maski z filtrem udusiłby się, nim by przemaszerował z jednego końca bazy w
drugi.

Szpieg coraz bardziej rozpaczliwie tęsknił za domem. Za łagodnym klimatem, za

oceaniczną bryzą, za subtelnym zapachem drzewiastych paproci... Rozpędził nostalgiczne
myśli, potrząsając głową i pojękując z cicha. Nie ma sensu zastanawiać się nad przeszłością.
Trzeba wykonać zadanie, a właśnie teraz ziarna, które zasiano tu przed ponad rokiem, miały
wykiełkować.

Choć prawdziwa natura machinacji, dzięki którym hrabia Dooku zdołał zrealizować

swój wspaniały plan, nie była jasna, w praktyce takie niuanse nie miały żadnego znaczenia.
Właściwie nawet lepiej było nie wiedzieć zbyt wiele, by w razie wpadki nawet narkotyki i
skan hipnotyczny nie pozwoliły przeciwnikowi poznać prawdy.

Ryzyko wpadki w istocie nie było duże. Nowa tożsamość szpiega została znakomicie

udokumentowana, a pozycja w łańcuchu dowodzenia na tyle wysoka, by mógł ocenić pod
względem bezpieczeństwa prawie każdy skrawek napływających informacji. Konfederacja
dobrze przygotowała grunt pod tą operację. Szpieg spojrzał na tarczą ściennego chronometru,
po czym usiadł za imponująco wielkim biurkiem. W jego blat wbudowano ekran, na którym
można było obserwować sekwencyjny obraz poszczególnych budynków Rimsu, hangaru
transportowców oraz przetwórni boty. Tak naprawdę nie było tu nic więcej. Wszystko to
razem wzięte nie było nawet warte jednej torpedy protonowej... może z wyjątkiem zapasów
boty.

Ze scen widocznych na ekranie wynikało, że życie obozu przebiega normalnie. Wkrótce

jednak miało się to zmienić – już za kilka minut, jeśli chodzi o ścisłość.

Wciśnięcie klawisza wystarczyło, by zatrzymać sekwencję ujęć na obrazie „doku

kosmicznego” – zdecydowanie na wyrost była ta nazwa, pod którą krył się placek ferrobetonu
o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych – z którego właśnie miał wystartować
wahadłowiec pełen przetworzonej boty. Szpieg obserwował ze spokojem, jak statek unosi się
bezgłośnie na niewidzialnych falach repulsora. Szybko nabierał wysokości i prędkości
poziomej, by jak najprędzej przebić się przez warstwę lotnych zarodników, minimalizując
uszkodzenia. Już po chwili osiągnął pułap tysiąca metrów, zmieniając się w kropkę ledwie
widoczną na ekranie. I nagle kropka ta rozkwitła oślepiającą bielą, stając się na moment
jaśniejsza niż Drongar Prime.

Kilka sekund później nad bazą przetoczył się huk eksplozji, podobny do echa dalekiej

fali uderzającej w brzeg.

Szpieg nie umiał radować się tym, co się stało. Zginęli ludzie, ale z drugiej strony

wiedział, że tak trzeba. Musiał uczepić się tej myśli. To, co się stało, było epizodem na drodze
do dalekiego, ale ważnego celu. I o tym należało pamiętać.

Den Dhur myślał intensywnie. Zbliżała się pora powrotu do kabiny i wygrzebania z

bagażu małego, ale bardzo mocnego komunikatora, który kupił na czarnym rynku w ramach
przygotowań do roli korespondenta wojennego. Kosztował go mnóstwo kredytów, ale był
wart swojej ceny. Zamaskowany jako przenośny moduł rekreacyjny, komunikator ten był
zdolny do przesyłania kodowanych wiadomości kanałami nadprzestrzennymi, na

background image

częstotliwości niedostępnej ani dla konfederackich, ani dla republikańskich stacji
nasłuchowych.

Problem polegał na tym, że w tej chwili Dhur nie bardzo miał o czym meldować. Choć

szerokie rzesze mieszkańców galaktyki nie bardzo się orientowały, że celem walk na
Drongarze jest uzyskanie kontroli nad polami boty, to z drugiej strony nie było to wielką
niespodzianką. Takie informacje to nie jest wystarczający materiał na reportaż i stąd
problem...

Problem, który nie trwał długo.
Den szedł właśnie obozową alejką, kiedy jego cień stał się na ułamek sekundy czarny

jak smoła. Odwrócił się i ostrożnie spojrzał w górę, mrużąc oczy, by polaryzacja obiektywów
gogli zdążyła osiągnąć maksymalny poziom. Nawet widziany przez ciemne filtry rozbłysk na
niebie był niezwykle jaskrawy, jaśniejszy niż słońce. Przez krótką chwilę przerażony
Sullustanin podejrzewał, że jedna z pobliskich gwiazd zmieniła się w supernową. Tak,
pomyślał, to byłby gorący materiał na reportaż, tylko że nie byłoby komu go napisać.

Usłyszał za plecami okrzyki strachu i niepewności. Ktoś stanął tuż obok niego –Tolk,

lorrdiańska pielęgniarka.

– Co się stało? – spytała.
– Zdaje się, że transport boty wyleciał w powietrze.
Jakby na potwierdzenie tych słów teraz dopiero rozległ się huk eksplozji, wprawiający

w drżenie kości tych istot, które były szczęśliwymi posiadaczami szkieletów. Zęby Dena
zadzwoniły cicho w reakcji na fale dźwiękowe o niskiej częstotliwości.

Stojący opodal klon – porucznik, jak wskazywały niebieskie wyłogi – gwizdnął z cicha.
– No tak. Pole musiało osiągnąć punkt krytyczny. Pewnie poszło złącze

nadprzewodnikowe.

– Nie ma mowy – obruszył się stojący opodal Ishi Tib, spec z ekipy technicznej. Den

rozpoznał w nim jednego z tych, którzy tańczyli w kantynie pierwszego, deszczowego dnia. –
Moi ludzie sprawdzili obudowę trzy razy; bańki próżniowe były szczelne. Nasmarowane
neutrino nie przecisnęłoby się między płytami.

Żołnierz wzruszył ramionami.
– Możliwe. Ilu na pokładzie?
– Dwóch tragarzy – odrzekł facet, którego Den jeszcze nie znał. – No i pilot.
Klon pokręcił głową i odwrócił się.
– Cholerna szkoda.
Można tak to ująć, pomyślał Den, rozglądając się. Na obozowym placu było już pełno

gapiów; wszyscy zadzierali głowy w górę, mrużąc oczy, choć nie było już na co patrzeć.

– Co ze szczątkami? –spytała nerwowo pielęgniarka rasy Caamasi.
– Ze szczątkami? – parsknął technik. – Jedynymi szczątkami po czymś takim mogą być

promienie gamma – wyjaśnił i machnął ręką w stroną nieba nad bazą. – Ale bez obawy,
mamy nad sobą pole ochronne.

Zebrani zaczęli wymieniać poglądy na temat domniemanej przyczyny katastrofy, Den

zaś oddalił się w zamyśleniu. Jednego był pewien: Filba będzie miał kłopoty, o ile już ich nie
ma. Sullustanin zacisnął szerokie usta i z namysłem zmienił kierunek marszu.

Zbliżając się do budynków magazynowych, w których mieściło się też stanowisko

łączności, Den Dhur czuł lekki niepokój. Na Drongarze był zaledwie od kilku dni, ale Filbę
znał od dawna. Po raz pierwszy ich ścieżki skrzyżowały się na deszczowej planecie Jabiim,
podczas jednej z ostatnich bitew armii Republiki. Den był tam korespondentem wojennym, a
Filba oficerem zaopatrzeniowym, przy okazji z powodzeniem udzielającym się na czarnym
rynku handlu bronią. Hutt, podobnie jak większość jego pobratymców, zawsze chętnie
używał cudzych pleców jako pochwy na wibroostrze. Omal nie uśmiercił Dena, próbując
przypochlebić się miejscowemu buntownikowi, Alto Stratusowi.

background image

Dhur wspominał te chwile ze ściśniętym gardłem. Filba był skończonym oportunistą i

marzył o tym, by zostać grubym ślimakiem przestępczego świata, jak jego idol, Jabba. Jego
ambicje sięgały nawet stanowiska vigo w siatce Czarnego Słońca – napomykał o tym od
czasu do czasu po paru głębszych. Den uważał jednak, że Filba nie ma wielkich szans w
świecie przestępczym. Wszyscy Huttowie byli bezkręgowcami, ale ten cierpiał na
rozpaczliwy wręcz brak kręgosłupa. Filba uwielbiał się przechwalać, ale to zawsze on jako
pierwszy krył się pod stołem, kiedy padały strzały. A biorąc pod uwagę jego rozmiary,
pomyślał Den, był z reguły jedynym, który się tam mieścił.

W bazie na Drongarze Filba miał być przede wszystkim kwatermistrzem. To oznaczało,

że odpowiadał za zamawianie i pilnowanie dostaw wszelkiego sprzętu medycznego, leków,
amunicji i materiałów, elementów cybernetycznych, androidów, personelu, czujników i
sprzętu komunikacyjnego, części zamiennych do pojazdów, żywności oraz wszelkich
nowinek z dziedziny chemii, które najtęższe umysły Republiki preparowały w nieustającej
walce z zarodnikami – a były to tylko te obowiązki, o których Den zdołał się dowiedzieć.
Hutt monitorował też pracę stacji łączności oraz wysyłał i odbierał rozkazy (zwykle
pośrednicząc w korespondencji admirała Bleyda z pułkownikiem Vaetesem, ale czasem także
przekazując instrukcje od admirała floty do dowódców jednostek klonów). Wszystkich tych
zająć wystarczyłoby zapewne dla sześciu istot, ale Hutt dopominał się też o dodatkowe:
nadzorował zbiory boty i wysyłką zakonserwowanych roślin. Den zastanawiał się, czy Filba
w ogóle ma czas na sen.

Na ile go znam, myślał reporter, a przecież, na pamięć mojej matki, znam go doskonale,

to jego zainteresowanie botą nie ma wyłącznie zawodowego podłoża.

Biuro Filby było mniej więcej takie, jakie Dhur spodziewał się ujrzeć: schludne i dobrze

zorganizowane, ale także zastawione do granic możliwości regałami i szafami. Ich półki z
kolei zasypane były najróżniejszymi dobrami, a przede wszystkim rozmaitymi nośnikami
danych. Den miał przed sobą sterty holokości, wyświetlaczy, segregatorów z arkuszami
flimsiplastu i tysięcy innych przedmiotów... Głowa go rozbolała od samego patrzenia na takie
masy informacji.

Hutt siedział przed holoprojektorem, rozmawiając z kimś widocznym jako

półprzezroczysta plama ruchomego obrazu. Tyle Den zdołał dostrzec, zanim stanął przed nim
żołnierz z karabinem w dłoniach.

– Nazwisko i cel wizyty – wyrecytował klon.
Bez wątpienia nie należał do jednostki bojowej; przydzielono go zapewne do osobistej

ochrony Filby. Jego pancerz był biały i lśniący.

– Jeżeli nie masz sensownej odpowiedzi, pożegnaj się z głową – dorzucił klon.
– Den Dhur. Reporter Fali Galaktycznej. Chciałem tylko usłyszeć zdanie Filby na

temat...

Za plecami klona pojawiło się masywne cielsko Hutta.
– W porządku – powiedział Filba. Wartownik skinął głową i ustąpił na bok. Hutt

spojrzał z góry na przybysza, celowo wyprężając swoją potężną – przynajmniej dla
niewysokiego Sullustanina – postać. Den zauważył, że holoprojektor, przed którym Filba
siedział jeszcze przed chwilą, zniknął bez śladu.

– Czego chcesz? – warknął Hutt.
– Nie próbuj mnie zastraszyć, ślimaczy ryju, bo wypuszczę z ciebie trochę pary. – Den

zdążył już wyjąć z kieszeni pręt nagrywający, gotów zarejestrować każde słowo Filby. Teraz
wbił go lekko w brzuch Hutta, by dodać mocy swoim słowom, i zaraz tego pożałował, bo
urządzenie natychmiast pokryło się rzadkim śluzem.

Filba w jednej chwili skurczył się przynajmniej o pół metra. Wyglądał – o ile Den

właściwie odczytywał wyraz ogromnego, ropuszego oblicza – na mocno zdenerwowanego.
Sullustanin zmarszczył nos, bo wydzieliny wielkiego cielska nabrały nagle dość przykrej

background image

woni.

– Właśnie rozmawiałem z admirałem Bleydem – odparł wreszcie Filba. – A raczej

słuchałem tego, co miał do powiedzenia. Mówił długo i głośno.

– Niech no zgadnę.: nie jest zachwycony tym, co się stało z transportem.
– Podobnie jak ja. – Filba zaplótł dłonie; jego paluchy przypominały mokre, żółtawe

gąbczaki z Kamino. – Straciliśmy ponad siedemdziesiąt kilogramów boty.

– I troje ludzi – przypomniał mu Den. – Zaraz, jak to się nazywa? Ach tak: „straty

drugorzędne”.

Sarkazm zawarty w tych słowach sprawił, że Filba spojrzał na Sullustanina ostro i

gniewnie. Sprężył się i zaczął pełznąć, zostawiając za sobą szeroki ślad błyszczącego śluzu.
Den ucieszył się nawet, że wzrosła odległość między nim a Huttem; woń strachu potężnego
ślimaka przyprawiała go o mdłości.

– Ludzie giną na wojnie, redaktorku. Czego ode mnie chcesz?
Ton Filby był teraz lodowaty; Hutt najwyraźniej żałował, że pozwolił, by Sullustanin

zobaczył go w chwili słabości.

– Kilku słów – odparł Dhur pojednawczo. Zaostrzanie konfliktu nie miało sensu; Filba

mógł być tchórzem, ale nadzór nad transportem w całym Rimsu Siedem oraz wgląd w dane
przepływające przez stację łączności czyniły go osobnikiem potężnym i wpływowym, a przy
okazji niebezpiecznym przeciwnikiem. – Oficjalnego stanowiska w sprawie katastrofy, które
mógłbym dołączyć do reportażu.

– Do reportażu? – Wielkie żółte ślepia zwęziły się podejrzliwie. – Jakiego reportażu?
– Do tego, który wyślę przy najbliższym połączeniu z centralą. Jestem korespondentem

wojennym. Na tym polega moja praca. – Den zauważył, że zaczyna się usprawiedliwiać.
Zamknął usta.

– Nie mogę na to pozwolić – oświadczył sztywno Filba. – Z uwagi na

niebezpieczeństwo obniżenia morale.

Den łypnął oczami.
– Czyjego morale? Żołnierzy? Na nich nic nie robi wrażenia; obetnij takiemu obie ręce,

a zabije cię kopniakami. A jeśli masz na myśli personel i pacjentów, to wszyscy, którzy nie są
w śpiączce i nie moczą się w zbiorniku bacta, już i tak wiedzą. Wiesz, to, co się stało, dość
mocno rzucało się w oczy.

– Koniec rozmowy – oznajmił Filba, wracając po śladach, które zostawił przed chwilą.

– Nie wyślesz nigdzie relacji z tego wypadku. – Hutt machnął ręką i Den poczuł, że jakaś siła
unosi go w górę. Wartownik chwycił go za kołnierz i poniósł w stronę drzwi. Sullustanin
bezradnie wierzgał nogami. Wyszedłszy z pokoju, klon postawił Dena na ziemi – bez
zbędnego rozmachu, ale i niezbyt delikatnie.

– Koniec niezapowiedzianych wizyt – powiedział. – To rozkaz Filby
Den zatrząsł się ze złości.
– Powiedz Filbie, że może sobie wziąć swoje rozkazy i... – zaczął, i a potem opisał

szczegółowo, w jaki sposób Hutt może użyć swojego otworu kloacznego jako schowka na
dokumenty. Żołnierz nie zwrócił najmniejszej uwagi na jego tyradę; po prostu odwrócił się i
odszedł. Den także odmaszerował, tyle że w kierunku swojej kabiny, wyczuwając po drodze,
że odprowadzają go wzrokiem żołnierze klony i oficerowie różnych ras. Niektórzy uśmiechali
się ukradkiem.

„Nie wyślesz nigdzie relacji z tego wypadku”.
– Nieprawda – mruknął Den. – Chcesz się przekonać?

background image

ROZDZIAŁ 8

Huk eksplozji wywabił Josa z kantyny, podobnie jak większość jej bywalców. Chirurg

miał trochę mętny wzrok – dwa drinki dziwnym trafem zmieniły się w cztery – ale katastrofa
promu transportowego pomogła mu błyskawicznie otrzeźwieć.

Zobaczył Zana i jeszcze jednego chirurga, Twi'leka nazwiskiem Kardash Josen.

Dołączył do nich; byli pochłonięci spekulacjami na temat przyczyny wypadku, podobnie jak
reszta personelu szpitala. Dominowała teoria o nowej mutacji zarodników, która wywołała
tragiczną w skutkach reakcję w silnikach ciągu pionowego. Nie była to hipoteza nastrajająca
optymizmem...

Dołączywszy do rozmawiających, Jos zauważył Dena Dhura, który maszerował w

stronę swojej kabiny, gniewnie potrząsając zwisami policzkowymi. Zaintrygowany chirurg
ruszył kursem przechwytującym. Reporter mamrotał coś do siebie i prawdopodobnie minąłby
Josa nie zauważając go, gdyby ten nie stanął mu na drodze.

– Jakiś problem? Mogę w czymś pomoc? – spytał medyk, czując nagły przypływ

ciepłych uczuć wobec niewysokiego przybysza. W końcu, to właśnie dzięki niemu zawarł
bliższą znajomość z Chłodnią Coruscant.

– Z drogi, Vondar. Już ja mu pokażę, z kim zadarł...
– Hola hola – przyhamował go Jos, unosząc w gorę ręce i nie ustępując. Dhur, który

próbował go minąć, wreszcie znieruchomiał. – Komu pokażesz?

– Temu ambulatoryjnemu skrzepowi flegmy rankora, oto komu! Temu nadgorliwemu,

protekcjonalnemu zbiornikowi szumowin! Temu...

– Aaa – rzucił domyślnie Jos – zdaje się, że nie układa ci się współpraca z naszym

szanownym kwatermistrzem.

– Kiedy z nim skończę – pieklił się Dhur – będzie miał przed sobą dłuuugą służbę po

drugiej stronie Raxus Prime, albo i w jeszcze gorszej dziurze, jeśli tylko znajdzie się taka. –
Policzki Dhura wibrowały tak energicznie, że Jos czuł powiew powietrza.

– Słuchaj – odezwał się w końcu. – Ja tu jestem szefem personelu medycznego, a ty

naszym gościem. Jeśli masz problem z Filbą lub kimkolwiek innym, to...

– To Filba ma problem, doktorze, tylko jeszcze o tym nie wie. – Dhur obszedł Josa

dziarskim krokiem. – A teraz wybacz, ale mam pilną robotę –rzucił przez ramię, po czym
zniknął za drzwiami kabiny.

Jos patrzył za nim jeszcze przez chwilę, nieco skonsternowany. Owszem, Filba nie

należał do istot najprzyjemniejszych w codziennych kontaktach, ale jeszcze nigdy nie udało
mu się wzbudzić w kimś takiej wściekłości. Zazwyczaj kończyło się na solidnej irytacji. Jos
zastanawiał się, jaki związek z tą sprawą ma wcześniejsze zachowanie Dhura w kantynie.

Postanowił, że zapyta Hutta o jego wersją wydarzeń. Zazwyczaj w sytuacjach

konfliktowych pozwalał, by zainteresowani sami doszli do porozumienia – jako lekarz
nauczył się już dawno, że często najlepszym sposobem na przyspieszenie leczenia jest
pozostawienie spraw w rękach natury, Mocy czy innej siły decydującej o losach świadomych
istot. Z drugiej jednak strony, jak powiedział Dhurowi, jednym z jego obowiązków było
wspieranie Vaetesa w utrzymywaniu względnego spokoju w obozie.

Skierował kroki ku włościom Hutta, gdy nagle zauważył uzdrowicielkę Jedi

wychodzącą z budynku, w którym mieściła się jej kwatera. Natychmiast zmienił kurs.

– Zdaje się, że mamy niezbyt udany poranek, prawda? – zagadnął, podchodząc do niej.
Spojrzała na niego spod kaptura. Jos był zszokowany widokiem jej bladości.
– Padawanko Offee, wybacz, że tak to ujmę, ale wyglądasz tak, jakbyś właśnie

zobaczyła ducha albo stała się nim... Przydałby ci się zastrzyk kordrazyny.

– Nic mi nie będzie –zapewniła. – To tylko chwilowa reakcja – dodała, uśmiechając się

background image

smutno. – Wasz pułkownik miał rację: człowiek szybko się do tego przyzwyczaja. Za szybko.

Zaskoczenie musiało dość wyraźnie odmalować się na twarzy Josa, bowiem Barrissa

dodała szybko:

– Ja... wyczułam akt zniszczenia. Poprzez Moc. Nawet nie cierpienie i śmierć, bo ten

sygnał urwał się niemal natychmiast. Ale odczułam szarpnięcie, reakcję między przyczyną a
skutkiem tego odrażającego czynu. To było... bardzo intensywne doznanie.

– Odrażającego? Chcesz powiedzieć, że to, co stało się z transportowcem, nie było

zwykłym wypadkiem?

Barrissa spojrzała na niego ostro. Jej twarz była blada, w jasnych oczach widział pasję.
– Tak, kapitanie Vondar, właśnie to chcę powiedzieć. To nie była awaria wywołana

przez zarodniki ani błąd systemu, ani nic podobnego. To był sabotaż. Morderstwo.

Admirał Bleyd jak co dnia wypoczywał w saunie, gdy dotarła do niego wiadomość.

Dostarczył ją android sekretarz, bo żadna istota organiczna na pokładzie jednostki MedStar
nie mogła swobodnie wejść do wypełnionej parą komory. Bleyd postarał się, by temperatura
panująca w saunie przyprawiała większość oficerów i szeregowego personelu o pęcherze na
skórze. Sam czuł się w tych warunkach doskonale. Przebiegł spojrzeniem po arkusiku
flimsiplastu, po czym zgniótł go w dłoni. Gdy po chwili otworzył pięść, pamięć molekularna
tworzywa natychmiast przywróciła mu poprzednią formę, bez najmniejszych zagnieceń. Upór
materii nie poprawił admirałowi nastroju.

Ubrał się i wrócił do gabinetu. Spacerując nerwowo od ściany do ściany, zastanawiał

się, czyja to sprawka. Ani przez mikrosekundę nie wierzył w to, że zdarzył się wypadek. To
był sabotaż, działalność wywrotowa i bez wątpienia początek tajnej kampanii, której celem
była demoralizacja żołnierzy, Czyżby stali za tym separatyści? Choć propaganda holonetowa
trąbiła na całą galaktykę, że trwa wojna przeciwko szaleńcowi nazwiskiem Dooku, który
próbuje krzewić anarchię na wielką skalę, w rzeczywistości był to konflikt o podłożu
handlowym, jak większość wojen – nawet tych „świętych”. Konfederacja i Republika nie
wystawiły ogromnych armii i flot w służbie wielkich ideałów czy w obronie praw istot
myślących. Chodziło wyłącznie o gospodarkę. Czy o tym wiedzieli, czy nie, separatyści
walczyli z siłami Republiki na Drongarze o botę i potencjalne zyski z jej sprzedaży, nic
więcej. A więc sabotowanie przez nich transportu z cennym ładunkiem – jedynym, jaki miała
do zaoferowania ta niegościnna planeta – po prostu nie miało sensu.

W tej grze byli jednak i inni, ukryci gracze, operujący figurami bardziej

przezroczystymi niż holopotwory z planszy do dejarika.

Gracze tacy jak Czarne Słońce.
Bleyd przeklął się w duchu za głupotę. Niewykluczone, że przez niepohamowane

pragnienie bogactwa i wysokiego statusu wdał się w nader kłopotliwy alians. Plan był prosty
– prawie na pewno zbyt prosty. Filba, odpowiedzialny za spedycję boty, od czasu do czasu
kradł parę kilo przetworzonej rośliny. Ze względu na swoją adaptogeniczność, w niektórych
zakątkach galaktyki surowiec ten był nawet bardziej poszukiwany niż przyprawa. Jego
potencjalna wartość była tak olbrzymia, że zabroniono nawet używania go tu, w bazach
Rimsu na Drongarze – co, nawiasem mówiąc, było niezłą ironią losu.

Niestety, transport boty – nawet w dobie lotów hiperprzestrzennych – był kłopotliwy, a

to za sprawą wyjątkowej nietrwałości surowca. I właśnie w tej kwestii Filba przeszedł sam
siebie. Hutt znalazł mianowicie sposób na przemycanie delikatnego towaru, choćby i na
kraniec galaktyki, w nienaruszonym stanie. Jakim cudem wpadł na ten pomysł, tego Bleyd nie
wiedział. O Filbie można było wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że był wynalazcą –
zatem ta metoda nie mogła zrodzić się tak po prostu w jego podstępnej mózgownicy.
Najprawdopodobniej Hutt znalazł cenne informacje w HoloNecie albo przekupił kogoś, by je
pozyskać. Ważne było to, że – o ile można było polegać na dotychczasowych raportach –

background image

sposób na długotrwałe przechowywanie cennych roślin nie był znany ani separatystom, ani
Republice.

Rozkład boty można było mianowicie powstrzymać, zatapiając ją w blokach karbonitu.
Zakonserwowany tym sposobem surowiec mógł dotrzeć w każde miejsce, jeśli tylko

przemytnicze jednostki potrafiły uniknąć blokad urządzanych przez obie strony konfliktu. I
właśnie tu pojawiło się Czarne Słońce. Filba miał kontakty w tej galaktycznej organizacji
przestępczej i szybko udało im się dobić targu: w zamian za udział w zyskach Czarne Słońce
zobowiązało się dostarczyć frachtowiec YT–1300f ze zmodyfikowanym hipernapędem, który
swobodnie mógł prześliznąć się przez wszelkie blokady, skutecznie przemycając bloki
karbonitu z utrwaloną bota w dowolnie wybrany rejon galaktyki.

Teraz jednak stało się to jasne, że Czarne Słońce nie zamierza zadowolić się skromnym

udziałem w nielegalnych zyskach. Bandyci chcieli mieć większość. Bleyd uznał, że
„wypadek” transportowca był czymś w rodzaju strzału ostrzegawczego. Spodziewał się, że
wkrótce ktoś spróbuje nawiązać kontakt z nim lub z Filbą...

Nagła myśl sprawiła, że admirał zatrzymał się w pół kroku. A może to Filba próbował

go przechytrzyć? Nie było tajemnicą, że Hutt nade wszystko pragnął zostać vigo. Czy istniał
lepszy sposób na zaskarbienie sobie łask podziemnego kartelu, niż ułatwienie mu przejęcia
pełnej kontroli nad nową, wielce opłacalną formą przemytniczej działalności?

Bleyd pokiwał głową. Tak, należało wziąć pod uwagę i tę ewentualność.
Podszedł do iluminatora i spojrzał w dół, na planetę. Linia terminatora dosięgała już

półwyspu, na którym mieściła się placówka RMSU–7. W grubej tafli transpastali admirał
zobaczył też własne odbicie nałożone na obraz nie tak dalekiej planety. Właściwa wizja,
pomyślał. Bo jeśli Filba mnie zdradził, nie będzie miejsca na tym świece, w którym mógłby
ukryć się przede mną. Ani na żadnym innym.

background image

ROZDZIAŁ 9

Nie wszystkie problemy natury medycznej, z którymi żołnierze trafiali do szpitala,

miały związek z traumatycznymi przeżyciami na polu bitwy. Istniała w Rimsu cała sekcja
przeznaczona dla pacjentów z chorobami i infekcjami niezwiązanymi z walką, ale na tyle
poważnymi, że wymagały stałej obserwacji. Alergie, samoistne gorączki, liczne dolegliwości
układu oddechowego nie dziwiły nikogo, skoro powietrze pełne było pyłków, zarodników i
niepoznanych jeszcze czynników uczulających. Każda planeta dostarczała przybyszom
specyficznej mieszanki problemów zdrowotnych. Zwykle były to bakterie i wirusy; tutaj –
zarodniki. Rozwój medycyny sprawił, że większość pacjentów mogła liczyć na powrót do
zdrowia, a przynajmniej na podtrzymanie życia – lecz nie zawsze. Niekiedy skutki uboczne
kuracji były równie groźne jak choroba.

Barrissa Offee zgodziła się na służbę na tym oddziale, bo użycie Mocy było szczególnie

przydatne w tego typu przypadłościach. Moc nie mogła posłużyć do zamknięcia rany – a
przynajmniej Barrissa nie umiała władać nią tak precyzyjnie – ale na pewno mogła pomóc
systemowi immunologicznemu chorego w odparciu ataku zarazków.

Myjąc ręce, padawanka rozmyślała o innych sprawach. Katastrofa promu

transportowego nie nastąpiła przypadkiem – tego była absolutnie pewna. Czy ten akt sabotażu
miał coś wspólnego z jej misją dotyczącą boty? Nie było logicznych przesłanek
potwierdzających tę hipotezę, ale Barrissa czuła, że tak właśnie jest. Czy to Moc
naprowadzała ją na właściwy trop? Może tylko intuicja? A może zaledwie wyobraźnia?

Jak dotąd w kontaktach z pracownikami szpitala na Drongarze nie dostrzegła poprzez

Moc żadnych mrocznych podtekstów. Lekarze, chirurdzy, pielęgniarki i personel pomocniczy
– wszyscy wydawali się tymi, za kogo się podawali. Owszem, coś się działo pod maskami,
które przywdziewali, istniały ukryte napięcia, niewypowiedziane uczucia... ale nie było
niczego, co kojarzyłoby się ze szpiegowaniem czy zdradą.

Oczywiście nie poznała jeszcze wszystkich, a umysły przedstawicieli niektórych ras

były dla niej nieczytelne, przynajmniej na tym poziomie wyszkolenia, który udało jej się
osiągnąć. Na przykład umysły Huttów. Kiedy sięgała ku nim Mocą, sprawiały wrażenie
oślizłych; kiedyś udało jej się dotknąć myślą jednego z nich i czuła się tak, jakby dotykała
transpastalowej kuli zanurzonej w smarze. Najlepiej szło jej sondowanie przedstawicieli
własnego gatunku – mimo że w ostatnich latach często czuła się beznadziejną prowincjuszką.

Droid medyczny FX–7 wręczył jej płaski wyświetlacz z danymi pacjenta Zielonego

Łóżka. Jako że klony były praktycznie nie do rozróżnienia, opaski identyfikacyjne Rimsu
założone na nadgarstki nie były jedynym sposobem na ich rozpoznawanie. Łóżka ozdobiono
kolorowymi naklejkami, o chorych zaś, jak wyjaśniono Barrissie, pielęgniarki i lekarze nie
mówili inaczej, jak tylko Czerwone Łóżko, Niebieskie Łóżko, Purpurowe Łóżko i tak dalej.

Leżący na Zielonym Łóżku cierpiał na CNP – chorobę nieznanego pochodzenia, która

objawiała się tym, że jego naczynia krwionośne co jakiś czas zwężały się gwałtownie, jakby
doznawały głębokiego szoku. Jak dotąd nie udało się zidentyfikować czynnika sprawczego.
Tymczasem ciśnienie krwi chorego było tak niskie, że kiedy próbował wstać, czy choćby
usiąść zbyt energicznie, tracił przytomność z powodu niedokrwienia mózgu. Najlepsza na
całej planecie specjalistka od ksenobiotyki, Ree Ohr, stwierdziła, że pacjent „cierpi na
ortostatyczną hipotensję omdleniową o podłożu idiopatycznym”, czyli, mówiąc bardziej
zrozumiałym językiem, „przewraca się za każdym razem, gdy wstanie lub usiądzie, a my nie
mamy pojęcia dlaczego”. Lekarze przywiązywali wielkie znaczenie do terminologii, zupełnie
jakby samo nazwanie choroby miało pomóc w wyleczeniu pacjenta. Uzdrowiciele Jedi woleli
znacznie bardziej holistyczne podejście do leczenia chorych.

Zobaczmy, co się da zrobić z tym przypadkiem, pomyślała Barrissa.

background image

Podeszła do łóżka z zieloną naklejką. Żołnierz – o numerze CT–914, jak głosił napis na

jego karcie chorobowej – wyglądał na zupełnie zdrowego, kiedy leżał. Niedawno podano mu
opóźniacz histaminowy o nader niekorzystnym działaniu ubocznym – środek ten obniżał
ciśnienie krwi. Nie potrafią pokonać choroby, pomyślała, więc robią, co mogą, żeby
zniwelować chociaż jej objawy.

– Witaj. Jestem padawanka Offee. Jak się dzisiaj czujesz?
– Dobrze – odpowiedział bez przesadnego entuzjazmu.
– Usiądź, proszę.
Usłuchał. Dwie sekundy później błysnął białkami oczu i padł na plecy bez

przytomności. To tyle, jeśli chodzi o skuteczność nowego leku. Minęło kolejnych kilka
sekund, nim żołnierz doszedł do siebie. Otworzył oczy.

– Powiedz mi, co się stało – poprosiła Barrissa.
– Usiadłem i zemdlałem. Znowu.
Nie spędziła zbyt wiele czasu na tej planecie, ale zdążyła zauważyć, że sklonowani

żołnierze byli dość małomówni, a jeśli już się odzywali, to bardzo konkretnie. Odpowiadali
precyzyjnie na zadane pytania, lecz na ogół nie kwapili się do rozwijania myśli.

– Jak długo byłeś nieprzytomny?
– Trzynaście sekund.
Pewność w jego głosie była zaskakująca.
– Skąd wiesz?
– Na ścianie za tobą wisi chrono.
Barrissa obejrzała się przez ramię. Rzeczywiście, wisiał. Czując się cokolwiek głupio,

powiedziała:

– Jestem uzdrowicielką Jedi, CT–914. Niewykluczone, że moje zdolności pomogą ci

wrócić do zdrowia. Chciałabym spróbować, jeśli pozwolisz.

Na ustach żołnierza pojawił się krzywy uśmiech.
– A mam wybór, Jedi Offee?
Barrissa także się uśmiechnęła. Żart. Pierwszy, jaki usłyszała z ust żołnierza klona.

Choć z drugiej strony nie konwersowała z nimi zbyt często. Odetchnęła głęboko i wypchnęła
z płuc tyle powietrza, ile tylko zdołała, a potem odprężyła się, napełniając je ponownie.
Powtórzyła operację. Oddychanie przypływowe, tak jej mentorka nazywała tę zawsze
skuteczną technikę. Barrissa rozluźniła się i wprowadziła umysł w stan podwyższonej
wrażliwości na Moc. Uczyniła z niego czyste, spokojne miejsce, wolne od wspomnień i
oczekiwań. Miejsce, w którym nie było już padawanki Barrissy Offee, nie było nikogo poza
anonimowym przewodnikiem żywej Mocy.

Miała ją w zasięgu ręki, jak zawsze. Skierowała wici Mocy ku energetycznej aurze

żołnierza, szukając błędu.

Jest. Zakłócenie w sieci nerwowej, w okolicy podwzgórza. Nie wyczuwała konkretnej

przyczyny choroby, żadnej mikroskopijnej formy życia – tylko elementy, które powinny
znajdować się w tym miejscu. A jednak w tyłomózgowiu tego człowieka powstało
uszkodzenie. „Widziała” pulsującą, czerwoną plamę ogniska choroby. Używając Mocy,
spróbowała naprawić niewłaściwie funkcjonującą tkanką. „Gładziła” ją eterycznymi falami
energii tak długo, aż pulsowanie ustało.

Wtedy się wycofała, jak zawsze lekko oszołomiona. Skoncentrowała się po chwili i

uniosła powieki. CT–914 patrzył na nią.

– Usiądź, proszę – powiedziała.
Pacjent wykonał polecenie. Minęło kilka sekund. Nie stracił przytomności.
– Przekonajmy się, czy możesz wstać.
Przerzucił nogi nad krawędzią piankowego materaca, oparł stopy na podłodze i stanął.
– Słabo ci? – spytała.

background image

– Nie. Czuję się... optymalnie. – Schylił się na prostych nogach, ułożył dłonie płasko na

posadzce, potem wspiął się na palce i szeroko rozpostarł ramiona. – Ani zawrotów głowy, ani
dezorientacji – zameldował.

– To dobrze. Proszę, wróć do łóżka. Za jakiś czas ktoś do ciebie zajrzy. Jeżeli kłopoty

nie powrócą, zostaniesz wypisany.

Żołnierz położył się na materacu.
– Dziękuję, Jedi Offee. Dobrze będzie wrócić do jednostki i misji.
– Proszę bardzo.
Odwracając się i ruszając w stronę kolejnego pacjenta, Barrissa zerknęła na chronometr

wiszący na ścianie. Zaskoczyło ją to, co zobaczyła: minęła godzina z okładem, odkąd
przywitała się z CT–914. Stała przy nim ponad godzinę, zanurzona w Mocy, a przecież
wydawało jej się, że minęły tylko sekundy.

Takie rzeczy wciąż wprawiały ją w zdumienie.
Łóżko Indygo stało niedaleko...

Kontakt nastąpił znacznie wcześniej niż Bleyd się spodziewał. Co więcej, był to kontakt

osobisty.

Siedzący naprzeciwko niego, po drugiej stronie biurka, przedstawiciel Czarnego Słońca

był więcej niż pewny siebie – był obrzydliwie triumfujący. Właściwie dlaczego nie? Był
poważnym bandytą, delegatem najpotężniejszego syndykatu gangsterskiego w całej
galaktyce. Przy tym Mathal – bo tak kazał się nazywać – okazał się typem postawnym i
bardzo umięśnionym; w kaburze na prawym udzie nosił blaster, w pochwie na lewym biodrze
wibroostrze. W dodatku wygląda tak, jakby potrafił obchodzić się z tymi zabawkami,
pomyślał Bleyd. I to dobrze.

Mathal przywiózł mu ofertę Czarnego Słońca, choć może lepiej byłoby użyć słowa

„ultimatum”. Syndykat nie chciał dostać więcej boty.

Chciał dostać wszystko.
– Możemy uzyskać najwyższe ceny na każdą ilość towaru – powiedział emisariusz.
Bleyd zapewne uniósłby brwi, gdyby je miał. Zamiast tego uśmiechnął się i skinął

głową, myśląc jednocześnie, że człowiek, z którym rozmawia, jest durniem. Czy wyobrażał
sobie, że na planecie nie istnieje żaden system zabezpieczeń? Nawet dowódca miejscowych
jednostek medycznych Republiki nie mógł podejmować pewnych kroków, bo ryzyko było
zbyt duże. Z pewnością ktoś zauważyłby zmianę, gdyby nagle zaczęli z Filbą kraść większą
część cennych zbiorów.

Tylko że Mathal i jego szefowie mieli to gdzieś. Byli chciwi, interesowała ich jedynie

zdobycz, a jeśli to oznaczało, że przy okazji z Bleyda zostanie mokra plama – to trudno.

– Układ jest taki: wy zwiększacie produkcję i częstotliwość dostaw. My ustawiamy

duży transportowiec poza zasięgiem sensorów. Mamy Damoriana 9000; może przewieźć pół
planety, więc zapomnijcie o tym zasmarkanym YT–1300f, którego używacie. Pakujecie towar
po brzegi ładowni, a my płacimy i znikamy. Wszyscy zarabiają kupę kredytów i wszyscy są
zadowoleni.

Bleyd o mało się nie roześmiał. Akurat, myślał. Moja podobizna ląduje na wszystkich

holoafiszach z gustownym napisem poszukiwany stąd do Coruscant, podczas gdy wy
zostajecie w komfortowym cieniu. Taki jest ten układ.

Nawet gdyby bossowie Czarnego Słońca zostawili go przy życiu po dokonaniu

transakcji – na co wcale nie postawiłby swojego yithroel – i nawet gdyby wyszedł z tej
przygody z fortuną w kieszeni, to i tak nie byłaby ona warta życia uciekiniera, na które
zostałby skazany. Do końca życia oglądać się przez ramię ze strachu przed funkcjonariuszami
Republiki? Nigdy nie mieć chwili odprężenia? Nigdy nie zobaczyć wschodu księżyca na
Saki? Nie, dziękuję, myślał Bleyd. Wiedział, że jedynym sposobem na pełny sukces w szarej

background image

strefie jest dokonanie przekrętu, o którym nikt się nigdy nie dowie. Nie musiała to być
zbrodnia doskonała; wystarczyło, by śledczy nie trafili do drzwi sprawcy. Kto kupił
niezarejestrowany blaster, w bezgwiezdną noc sprzątnął kogoś, z kim nie łączyły go zbyt
oczywiste związki, a następnie dał nogę odpowiednio szybko i wystarczająco daleko, mógł
śmiało liczyć na to, że nikt nigdy nie postawi mu zarzutu morderstwa. Ale ukraść frachtowiec
pełen tak charakterystycznego towaru, jakim była bota? Równie dobrze mógł już zacząć się
przyzwyczajać do więziennego wiktu. Mathalowi jednak powiedział:

– W porządku, ale trochę to potrwa, zanim będę gotowy na taki numer.
Mężczyzna uśmiechnął się, odsłaniając rzadkie zęby.
– Możemy podstawić transportowiec.. powiedzmy, za pół lokalnego miesiąca. To chyba

dość czasu, nie sądzi pan?

Bleyd odpowiedział uśmiechem. Popatrz sobie na moje kły, człowieku.
– Owszem, powinno wystarczyć.
Oczywiście moja odpowiedź nie ma najmniejszego znaczenia, myślał, ponieważ i tak

nie wydarzy się to, o czym mówimy. A ty nie wrócisz do swoich panów, żeby zdać im relację
z tej miłej rozmowy.

– W takim razie dobiliśmy targu – oświadczył Mathal. – Jeszcze tylko sprawa...

pańskiego pomocnika. Czy ślimak wciąż bierze udział w akcji?

– Filba jest lojalnym, godnym zaufania pracownikiem – skłamał gładko Bleyd. W

rzeczywistości wierzył w niego nie bardziej niż w to, że dałby radę podrzucić go jedną ręką
do góry.

– Doskonale. Wracam teraz do mojego vigo i zabieramy się za przygotowanie operacji.
Znowu się mylisz, przyjacielu, pomyślał Bleyd. „Operacja”, podczas której cię

wypatroszę, zaczyna się już teraz.

– Tak, tak – odpowiedział. – Aha, jeszcze jedno: mam na pokładzie mały, ale

wyjątkowo cenny ładunek boty; towar pierwszej klasy, już w karbonicie. Chciałbym
podarować go pańskiemu vigo, w geście dobrej woli.

– Pierwszej klasy, tak? Dużo tego jest?
– Niedużo. – Bleyd wzruszył ramionami. – Jakieś pięć kilo.
– Świetnie – ucieszył się Mathal. – Mój vigo będzie bardzo zadowolony.
– Miło mi to słyszeć. – Admirał wstał. – Oczywiście musiałem ukryć towar. Zechce pan

mi towarzyszyć? Pójdziemy na pokład kwarantanny.

– Kwarantanny? – Mathal spojrzał na niego niepewnie. – Że niby choroby zakaźne i tak

dalej?

– Nie, nie, nic z tych rzeczy. Wszystko, co przywozimy z powierzchni planety,

poddajemy sterylizacji przez napromieniowanie, niejako na wszelki wypadek. Na pewno wie
pan już, że Drongar jest prawdziwą wylęgarnią egzotycznych patogenów. Pokład jest
naturalnie czysty, ale nie pozwalam nikomu tam wchodzić, bo nie chcę, żeby ktoś natknął się
na drobiazgi, które tam przechowuję – takie jak ten, który mam dla pana.

Mathal skinął głową.
– Sprytnie. Wie pan, admirale, kiedy ta wojna się skończy, mógłby pan się zastanowić,

czy nie warto pracować dla Czarnego Słońca. Istota taka jak pan czułaby się wśród nas
doskonale.

– Zawstydza mnie pańska łaskawość. – Bleyd pokazał ręką drzwi, chcąc przepuścić

gościa przodem. – Pójdziemy po prezent dla vigo?

– Jest pan zabójczo uprzejmy – pochwalił Mathal.
Tym razem Bleyd musiał użyć całej siły woli, by się nie uśmiechnąć.

Den Dhur machnął ręką, by zwrócić na siebie uwagę barmana, a potem wskazał na

puste szklanki stojące na stoliku i uniósł w górę dwa palce. Barman, zmiennik małomównego

background image

Ortolanina, kiwnął głową.

Den odwrócił się do krępego, o głowę od niego niższego Ugnaughta, specjalisty od

sprzętu medycznego nazwiskiem Rorand Zuzz, który siedział naprzeciwko.

– Fascynujące – powiedział. – Mów dalej.
Zuzz dopił resztkę cuchnącego roztworu, którym z lubością zmieniał stan umysłu, i

odstawił pustą szklankę. Woń trunku – zapewne opartego na karboksylu przypominała smród
truchła sulustańskiego melopełzacza po tygodniu postępującego rozkładu, a Den wcale nie
był zachwycony, że przypomniał sobie taki zapach. Butelka, którą android zostawił na
stoliku, miała etykietkę z napisem: CZERWONE PIWO TYRUZJAŃSKIE i hasłem
reklamowym: BO ŻÓŁTE NIE WYGLĄDA W KOSMOSIE ZBYT ŁADNIE. Ciekawe, co
autor chciał przez to powiedzieć, zastanawiał się Den.

– No to ci powiem, że robotę mam najcięższą, jaką możesz se wyobrazić.
Jego znajomość basica była, delikatnie mówiąc, powierzchowna. Ughnaughci raczej nie

zaprzątali sobie głów nauką języka, którym mówiono w niemal całej galaktyce. Z drugiej
strony, Den słyszał już i rozumiał jednostki o znacznie gorszej wymowie.

– Doktory wrzeszczą ciągle: „Napraw to! Napraw tamto!”, jakby się spodziewały, że

wyciągną se części zapasowe z... tyłu! A dostaw za cholerę nie przysyłają na tę planetę, żebyś
wiedział. Te doktory... – mruknął na koniec, gapiąc się smętnie na ostatnie krople trunku,
które zebrały się na dnie naczynia. Android kelner podjechał do stołu i postawił przed
siedzącymi dwie pełne szklanki. Zaćwierkał z cicha, a Den niecierpliwie machną! na niego
ręką.

– Tak, tak, na krechę.
Android pisnął na potwierdzenie i odjechał.
– Pracujesz z Filbą, zgadza się?
Technik sięgnął po nową szklankę i jednym łykiem wchłonął jedną trzecią zawartości.
– Aaa... Dobre. O czym to ja mówiłem?
– Mówiłeś mi, że pracujesz z Filbą.
Zuzz potrząsnął głową.
– Te Hutty jeszcze gorsze od ludzi. Wybredne, niewychowane, zatwardziałe bobki,

wiesz?

Den pokiwał głową.
– Oj, wiem, bracie. Znasz jednego, to jakbyś znał wszystkich.
Ughnaught spojrzał na niego z ukosa mętnym okiem. Hamuj się, Den. Nie jest jeszcze

tak pijany, żebyś mógł gadać z nim jak z kumplem od kołyski. Zuzz beknął donośnie.

– Weźmy na przykład to: ja tu próbuję zresetować cały zestaw biosensorów na

Pooperacyjnym, każdą skubaną maszynę, a ten Hutt nie załatwi mi nawet porządnego
kalibratora do tej roboty!

– Nie do wiary – odparł Den. – Co za łajdak.
– I tu masz rację, krewniaku. – Ughnaught rozejrzał się i pochylił nad stolikiem. – A

między nami mówiąc – dodał bełkotliwie – ten Hutt kombinuje coś na boku. Zdaje się, że
kredyty płyną ostatnio prosto do jego kabzy, wiesz, o czym mówię?

– Naprawdę?
– A tak. Mam go na oku. Zgarnia gdzieś niezły szmal, kapujesz?
– Kapuję, krewniaku – przytaknął Den i uśmiechnął się. Filba gorzko pożałuje, że

wszedł mi w drogę, pomyślał. Ma to jak w banku.

background image

ROZDZIAŁ 10

Przeważył drobiazg – najczęściej bywało właśnie tak, że przeważał drobiazg. W tym

przypadku był to śmiech dziewczyny z laboratorium, która rozmawiała z jakimś facetem przy
sąsiednim stoliku. Niegłośny, ale pełen szczęścia. Śmiech osoby, która na błogosławioną
chwilę zapomina o ponurej rzeczywistości Rimsu. Jos w jednej chwili przypomniał sobie
dziewczynę z podstawówki, pierwszą, którą udało mu się rozśmieszyć. To prawda, że zrobił
to skacząc dookoła niej i udając pędzącego Selonianina, ale przecież oboje mieli wtedy po
siedem lat.

Spojrzał na jedzenie spoczywające schludnie w przegródkach tacy, która stała przed

nim. Choć wiedział, że powinien jeść, by nie stracić sił, to jednak nie umiał wykrzesać w
sobie ani odrobiny apetytu. Jedzenie było znośne – sproszkowane jaja jastrzębionietoperza
chrzęściły w zębach jak piasek, za to steki z tutejszych grzybów smakowały nieźle, jak na
miejscowy specjał. Mimo wszystko, nie był to posiłek jego życia.

Jos westchnął. Gdyby nie wojna, zapewne siedziałby teraz na Korelii, praktykując w

gabinecie ojca, a może którejś z ciotek czy wujów – miał w rodzinie wielu lekarzy, w tym
kilku chirurgów – i być może po ciężkim dniu pracy w sali operacyjnej wracałby do
wspaniałego apartamentu w dzielnicy Coronetu zwanej Złotą Plażą. W drzwiach czekałaby na
niego żona – bystra, zabawna i seksowna kobieta, z którą mógłby dzielić życie i miłość. Może
nawet mieliby dzieci... . Jos poczuł nagle, że do reszty stracił chęć do jedzenia. Miał ochotę
spędzić tych kilka bezcennych minut wolnego czasu w inny sposób: pójść do swojej kabiny,
wyciągnąć się na koi, naciągnąć na głowę syntetyczną kołdrę i zasnąć – najlepiej na cały
tydzień. Albo na miesiąc. Albo na tyle czasu, ile pozostało do końca tej przeklętej wojny, aby
mógł wreszcie powrócić do domu.

Tak, był chirurgiem. Tak, nie mógł żyć bez krojenia ciał i widoku krwi, ale żeby zaraz

brodzić w niej po kostki? Codziennie? To nie było łatwe.

Nie miało znaczenia, że większość pacjentów stanowili żołnierze klony, wierne kopie

spod jednej sztancy, zaprogramowane tak, by nie czuć strachu. Choć brakowało im
indywidualności, to przecież cierpieli i umierali tak jak inni ludzie. Tych, których nie dosięgła
śmierć, Jos i jego koledzy łatali jak mogli, rozpaczliwie naginając procedury, wymieniając
organy i zamykając rany, by posłać ich z powrotem na pole walki – tym razem być może na
śmierć.

Zdarzały się dni, kiedy nienawidził talentu własnych rąk i żelaznych nerwów, które

pozwalały mu kroić, zszywać, leczyć. Niewykluczone, że gdyby wybrał inną specjalizację –
na przykład genetykę albo biorobotykę – nie tkwiłby na tej śmierdzącej planecie, uwikłany w
parszywą wojnę. Naturalnie cieszył się, że trafił na tyły, do Rimsu, a nie na pierwszą linię.
Bądź co bądź, w jego genetyczny program nikt nie wpisał pełnej odporności na strach. Z
drugiej jednak strony, zdecydowanie wolałby nie mieć z tym światem nic wspólnego.

Pomyślał o Barrissie Offee i o tym, jak pociągająca wydała mu się niemal od samego

początku. Lepiej, żeby nic z tego nie wynikło, pomyślał. Ona nie jest permes. Niestety,
świadomość, że przekracza granice dobrych obyczajów, nie pomogła mu złagodzić bólu
samotności. Potrzebował życiowej partnerki, kogoś bliskiego, o kogo mógłby się troszczyć.
Na to jednak musiał poczekać – co najmniej do powrotu w rodzinne strony.

Zapatrzył się posępnie w głębiny naparu tanque, który popijał, jakby spodziewał się

znaleźć odpowiedź w mętnym płynie, pośród pływających w nim strzępków korzeni.

– Nie patrz tak intensywnie, bo wyparuje.
Jos uniósł głowę i zobaczył Tolk, ubraną w biały strój, który zwykle nosiła po służbie.

Światło zza otwartych drzwi mesy opromieniało ją od tyłu, podkreślając sylwetkę, ale nie
rzucało na tyle mocnego cienia, by nie mógł dostrzec rysów twarzy. W jednej chwili

background image

wyleciało mu z głowy wszystko, prócz jednej myśli: na jaja ibbota! Jaka ona piękna!

Nie chodziło o to, że do tej pory nie dostrzegał, iż szefowa jego pielęgniarek jest

kobietą, a w dodatku dość atrakcyjną – to było oczywiste dla każdego, kto miał choć jedno w
miarę sprawne oko. Jos miał z Tolk podobny problem jak z Barrissą: ona także nie była
permes. Klany Vondar i Kerso, czyli jego ojca i matki, były mocno zakorzenione w tradycji
enster – ich potomkowie, a Jos nie byt wyjątkiem, niemal fanatycznie przestrzegali zasady
przynależności socjopolitycznej. Jednym z filarów światopoglądu Ensterytów było
przekonanie, że nie wolno zawierać małżeństwa – a tym bardziej konsumować go – z
przybyszem spoza ojczystego systemu gwiezdnego. Nadgorliwcy utrzymywali, że nawet
związki z osobą z sąsiedniej planety tego samego układu są zabronione. Nigdy nie czyniono
wyjątków od tej zasady.

Owszem, młody mężczyzna czy młoda kobieta mogli opuścić rodzinną planetą.

Owszem, nawet najbardziej zatwardziali Ensteryci mogli czasem przymknąć oko na przelotny
związek syna czy córki z eksterem – kimś z zewnątrz; ale ten, kto powracał do domu, musiał
zapomnieć o takich szaleństwach. Ekstera nie wolno przyprowadzić do domu i przedstawić
rodzicom. Tak się po prostu nie robi, myślał Jos. Chyba że ktoś zamierza wyrzec się
przynależności klanowej i narazić się na ostracyzm, tracąc kontakt z rodziną do końca życia.
Nie wspominając o wstydzie i pogardzie, które na nią sprowadza.

Wszystko to przemknęło przez jego umysł z prędkością światła. Miał nadzieję, że

przemknęło niezauważalnie, bo Lorrdianka była niedościgła, jeśli chodzi o odczytywanie
wyrazu twarzy i mowy ciała. Nie miała zdolności empatycznych, jakimi dysponował Klo
Merit, ale umiała dostrzec i zinterpretować każdy, nawet najdrobniejszy fizyczny objaw
nastroju, i to u przedstawiciela dowolnej rasy.

– Tolk – odezwał się z wymuszoną swobodą. – Siadaj. Napij się naparu. A właściwie

weź mój, jeśli chcesz.

Tolk usiadła, uniosła do ust jego kubek i pociągnęła łyk. Przyglądała się przez chwilę z

uwagą jego twarzy, zanim powiedziała:

– Kto umarł?
– Ostatnio mniej więcej połowa żołnierzy w siłach zbrojnych Republiki.
– Za to wśród tych, którzy trafiają na nasz oddział, udaje się utrzymać przy życiu

osiemdziesiąt siedem procent.

Korelianin wzruszył ramionami. Tolk znowu upiła trochę tanque.
– Zgoda, trzynaście procent to wciąż sporo, ale mogłoby być znacznie gorzej.
Roztaczała wokół siebie przyjemny zapach; z lekka piżmowy, ale bardzo świeży. Jos

nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi. W gruncie rzeczy nie było w tym nic dziwnego; w
blasku ultrafioletowych lamp sali operacyjnej i w obrębie zachodzących na siebie pól
sterylizujących trudno było cokolwiek poczuć. Być może zresztą była to zbawienna sytuacja,
bowiem z ciał ciętych wibroskalpelem wydobywały się rozmaite gazy.

– O co naprawdę chodzi, Jos?
Przez moment kusiło go, żeby powiedzieć jej, co czuje. O co chodzi? Jestem samotny,

myślał, daleko od domu, i mam dość obcowania ze śmiercią. Siedzę obok pięknej kobiety,
którą chciałbym poznać bliżej – znacznie bliżej – ale taki związek nie ma przyszłości, a ja nie
jestem z tych, co lubią szybkie i krótkotrwałe znajomości, choć akurat w tej chwili jest to
nader kuszące.

Nie potrzebował wysilać fantazji, by wyobrazić sobie Tolk na swojej koi, z włosami

rozrzuconymi na poduszce... I to właśnie była droga donikąd; rozumiał to doskonale. Zamiast
więc wyznać prawdę, odpowiedział:

– Po prostu jestem zmęczony. Kiepski biorytm. Potrzebuję urlopu.
– Jak my wszyscy – przytaknęła, ale spojrzała na niego tak, że przez sekundę nabrał

pewności, iż Tolk wie dokładnie, o czym myślał.

background image

Bardzo dokładnie.

Jos i Zan przyglądali się lądującemu transportowcowi, który spływał z nieba na

niewidzialnych falach repulsora.

– Lepiej, żeby mieli w końcu te biomarkery – odezwał się Zabrak. – Zamówiłem je pół

standardowego roku temu. Bebechy Sarlacca z Tatooine działają szybciej niż ten system.

Jos otarł czoło i skinął głową, czekając na opuszczenie rampy. I on zamówił wiele

towarów, których baza rozpaczliwie potrzebowała: zbiorniki i płyn bacta, moduły bioskanera,
koagulinę, neuroprenolinę, provotin i wiele innych najniezbędniejszych leków. Lista nie miała
końca. Jedną z najważniejszych pozycji inwentarza były jednak androidy. Zamówił głównie
FX–7 i 2–1B, ale także kilka sztuk przeznaczonych do prac biurowych. Dwa z czterech CZ–3,
którymi dysponowali, od miesiąca nie działały, pokonały je przepracowanie i rdza. Pozostałe
nabierały z wolna ekscentrycznych obyczajów. Jos podejrzewał, że zaczęły gnić pod
wpływem zarodników.

Rampa dotknęła płyty lądowiska. Zaraz też, jak zawsze, pojawił się Filba, by przejrzeć

manifest. Sprawdzał jego treść pedantycznie, upewniając się, że każda rolka chromonici i
każdy skrawek syntciała znajduje się na pokładzie statku. Dwaj chirurdzy oraz grupka
pielęgniarek i salowych przyglądali się wyładunkowi duraplastowych kontenerów, próbując
odczytać przyklejone do nich listy inwentarzowe.

– Tak! Wreszcie mamy biomarkery – syknął z satysfakcją Zan. Po chwili jego

wytatuowana szczęka opadła. – Co?! Tylko jedna skrzynia?! Wystarczy najwyżej na miesiąc!
Jak zwykle...

Jos również był zawiedziony, kiedy minął ich ostatni pakunek.
– Gdzie androidy, które zamówiłem? Widziałeś jakiegoś? – spytał, spoglądając na Zana.

– Może chociaż coś, co przypominało androida?

Zan zerknął ponad ramieniem przyjaciela. Zanim Jos zdążył się odwrócić, usłyszał:
– Podobno ja przypominam androida, proszą pana.
Precyzyjnie wyartykułowane słowa odznaczały się charakterystyczną, mechaniczną

pustką; ich źródłem mógł być jedynie wokoder. Odwróciwszy się, Jos zobaczył androida
stojącego w połowie długości rampy.

– Choć oczywiście – dodał przybysz – ci, którzy tak twierdzili, mogli po prostu silić się

na uprzejmość.

Vondar spojrzał z ukosa na androida, który wyglądał mniej więcej tak, jak model

protokolarny rozpowszechniony dosłownie w całej galaktyce. Jeśli rzeczywiście należał do tej
serii, to był nieco zmodyfikowany. Jeśli pamięć Josa nie zawodziła, android miał na brzuchu
niestandardowe okablowanie zasilające oraz nietypowe złącze doładowania. Na mosiężnym
pancerzu widać było kilka zadrapań i wgnieceń. Vondar spojrzał na Zana.

– Ja proszę o model biurowy – powiedział – cokolwiek, choćby stary CZ, a oni

przysyłają androida protokolarnego.

– Przyda się podczas tych niezliczonych oficjalnych obiadów i spotkań

dyplomatycznych, na których ciągle bywamy – odparł Zabrak z kamienną twarzą.

– O, tak. Sam nie wiem, jakim cudem przetrwaliśmy tak długo bez blaszanego attache.
Android wymamrotał za jego plecami coś, co zabrzmiało jak:
– Ślepy los, nic więcej.
Jos i Zan odwrócili się jednocześnie, wlepiając spojrzenie w przybysza.
– Co powiedziałeś? – spytał Korelianin.
Android stanął na baczność i choć jego twarz była metalową maską bez wyrazu, to Jos

miał wrażenie, że na ułamek sekundy pojawił się w niej błysk uczucia – strachu? Niechęci? A
może jednego i drugiego? Kiedy jednak android odezwał się ponownie, jego głos był
absolutnie beznamiętny, jak u większości jednostek 3PO.

background image

– Powiedziałem, że polecono mi zostać... Tutaj. Na Drongarze. Sądzę, że przekona się

pan, iż jestem więcej niż kompetentnym asystentem. Przeszedłem intensywne programowanie
medyczne, włącznie z dostępem do bazy danych Sektora Gen...

– Klasyfikacja identyfikacyjna? – przerwał mu Jos.
– I–5YQ, proszę, pana.
Zan zmarszczył brwi.
– W życiu nie słyszałem o serii I–5YQ.
Android zerknął na niego i zawahał się na moment, nim odpowiedział. I tym razem jego

maska oczywiście ani drgnęła, a jednak Jos wyczuwał, że wypowiedź przyjaciela wytrąciła I–
5 z równowagi. Android odezwał się jednak całkiem uprzejmie.

– To mutacja serii 3PO, proszę pana, z pewnymi zmianami w obrębie jednostek modułu

kognitywnego. W ich implementacji wykorzystano rozwiązania ze starej serii Serv–O–Droid,
model Orbots. Koncern Cybot Galactica zakończył produkcję tej linii bardzo szybko, z
powodu sporu sądowego. – Android umilkł na krótką chwilę, a potem dodał: – Zwykle
zwracano się do mnie I–Five.

Chirurdzy wymienili spojrzenia, a potem Jos wzruszył ramionami i zwrócił się do

androida.

– W porządku, I–Five. Dostaniesz dwa etaty: archiwizację danych i sekretariat oraz

asystowanie na sali operacyjnej. Poradzisz sobie?

I–5 zastanawiał się chwilę i Jos raz jeszcze odniósł wrażenie że android najchętniej

udzieliłby sarkastycznej odpowiedzi.

– Tak jest – odpowiedział spokojnie I–5. Gdy Jos i Zan skierowali się w stronę obozu,

bez słowa ruszył za nimi.

Dziwne, pomyślał Jos. Ten upał musi mi dokuczać bardziej, niż się wydawało, skoro

zaczynam oczekiwać, że android mi napyskuje...

background image

ROZDZIAŁ 11

Emisariusz Czarnego Słońca nie mógł uwierzyć.
– To żart, prawda? Pan się tylko tak bawi...
– Nic podobnego – odparł Bleyd. Rozbroił Mathala, celując do niego z blastera;

mężczyzna wpadł w furię, zaskoczony takim rozwojem wydarzeń.

– Pan jest szalony! – Mathal przemawiał jeszcze hardo, ale jednocześnie nerwowo

strzelał oczami na boki. Bleyd czuł już w powietrzu zapach jego potu, zapach strachu.

– Na twoim miejscu myślałbym podobnie. Niestety, sprawa nie wygląda tak prosto. A

teraz posłuchaj mnie uważnie. Właz jest zamknięty. Kod, który go otwiera, znajduje się w
kieszonce za moim pasem. Będziesz musiał mi go odebrać, jeżeli chcesz żywy opuścić ten
okręt. Gdzieś tu, na pokładzie, leży duży nóż. Możesz go wziąć, zanim spróbujesz zdobyć
kod.

Mathal zmierzył go ponurym spojrzeniem.
– Tak? A niby dlaczego nie miałbym od razu skręcić ci karku?
– Możesz spróbować, ale nie radziłbym ci tego robić, nawet gdybym nie miał blastera.

Jestem od ciebie silniejszy, a moi przodkowie byli... cóż, dosyć dzicy. Twoje szanse byłyby
śmiesznie małe. I prawdopodobnie nie okażą się większe, nawet jeśli znajdziesz nóż, a ja
stanę do walki z gołymi rękami.

– Kiedy wrócę do mojego vigo i opowiem mu o tym, admirale, każe zrobić puchar z

twojego czerepu.

– Całkiem możliwe – zgodził się Bleyd. – Ale najpierw musisz mnie pokonać. Dam ci

dwie minuty, a potem zaatakuję. Następnym razem gdy się zobaczymy jeden z nas zginie. A
może obaj zginiemy? – Bleyd zacisnął i rozluźnił dłonie, by poczuć ścięgna przesuwające się
pod skórą jak dobrze naoliwione liny. – Lepiej się pospiesz – dorzucił i skinął głową w stronę
zakrętu korytarza tworzącego zamkniętą pętlę.

Bleyd musiał przyznać w duchu, że Mathal potrafił ocenić realne zagrożenie, kiedy

usłyszał właściwe słowa. Nie próbując nawet blefować, puścił się biegiem we wskazanym
kierunku. Dziesięć sekund później zniknął za zakrętem.

Admirał odczekał dwie minuty, rozkoszując się lekkim, choć uporczywym zapaszkiem

potu wystraszonego mężczyzny, po czym ruszył w głąb korytarza, ale w przeciwnym
kierunku. Idąc w tę stronę, miał bliżej do pozostawionego noża i do kilku kryjówek, z których
mógł obserwować poczynania Mathala i czekać. Postanowił, że pozwoli mu znaleźć broń –
byłoby to uczciwe, zważywszy, że mięśnie i ścięgna Sakiyanina miały korzystniejszą budowę
niż ludzkie, dzięki czemu tworzyły znacznie wydajniejszy system mechaniczny. Bleyd był co
najmniej o połowę silniejszy od najsilniejszego człowieka, a do tego zdecydowanie szybszy.

Gdyby polował, by zdobyć pożywienie, gdyby w domu czekała partnerka i młode, bez

najmniejszego wahania sięgnąłby po blaster i zastrzelił przeciwnika. Następnie oporządziłby
go wstępnie, zarzucił na ramię i bez zwłoki ruszył w powrotną drogę. Przetrwanie wymagało
skuteczności; stwarzanie zwierzynie jakichkolwiek szans byłoby głupotą – łowca ryzykował
nie tylko własne życie, ale także byt rodziny. Gdyby dopadła go śmierć, bliskich spotkałby
ten sam los, a wtedy monthroel i yithroel – honor osobisty i honor stada – zostałyby
splamione na zawsze.

Za to polowanie dla sportu, gdy życie bliskich nie jest stawką w grze... Tak, to zupełnie

inna sprawa, myślał Bleyd. Lecz czy walka z przeciwnikiem słabszym, mniej bystrym i gorzej
uzbrojonym może być wyzwaniem? Nawet najbardziej bezmyślny android potrafi zabijać,
gdy ma przewagę uzbrojenia. Zdobycz prawdziwego łowcy powinna mieć szanse na
zwycięstwo. Kto podejmował ryzyko walki z drapieżcą, ten mógł zapłacić wysoką cenę, a
jeśli ceną tą miało być życie, dodawało to smaku rozgrywce.

background image

Jego przeciwnik był wprawdzie teraz chłopcem na posyłki, ale Bleyd dobrze wiedział,

że agenci Czarnego Słońca zwykle zaczynali karierę ze znacznie niższego poziomu. Dawno
temu, nim Mathal przystał do organizacji, był zwykłym zbirem do wynajęcia, opłacanym za
wykorzystywanie talentu do zadawania bólu, a nawet zabijania. To na pewno nie roślinożerca,
tego admirał był pewien. To drapieżca.

Choć oczywiście nie tej klasy, co Sakiyamn. Bleyd należał do najlepszych. Uzbrojony

jedynie w lancę, polował na Shistavanenów na Uvenie Trzy. Położył rankora zaledwie trzema
bełtami wystrzelonymi z ręcznej kuszy. Tropił i zabijał słynnych Noghrich, używając dwóch
zakrzywionych kling, nie dłuższych niż jego środkowe palce.

Nie przypominał sobie, by popełnił kiedyś potencjalnie fatalny błąd podczas łowów dla

sportu. Choć z drugiej strony, takie błędy zwykle popełnia się tylko raz...

Dotarł do noża na kilka minut przed Mathalem, który miał do pokonania większą część

pętli korytarza. Były tu trzy dobre punkty obserwacyjne. Jeden znajdował się na wysokości
pokładu, w ciemnym zaułku, trzy kroki od noża. Drugi – za potężną cewką radiatora, po
drugiej stronie korytarza, co najmniej dwanaście kroków od noża. Trzecią potencjalną
kryjówką był wylot kanału wentylacyjnego, położony niemal dokładnie nad miejscem, do
którego zmierzał Mathal. Znajdował się na wysokości dwóch długości ciała, ale wystarczyło
zeskoczyć, by dopaść ofiarę.

Wybór kryjówki był właściwie oczywisty. Przodkowie Bleyda, podobnie jak pierwsi

ludzie, zeszli z drzew.

Bleyd sprężył się, przykucnął i skoczył. Jedną ręką podbił i usunął na bok kratkę

wentylacyjną, a drugą chwycił mocno krawędź otworu. Następnie uniósł nogi i podciągnął się
do wnętrza szybu. Ułożył kratkę z powrotem na miejscu i podparty na rękach znieruchomiał
w wąskim szybie. Oddychał powoli i równo, nadając uderzeniom serca spokojny rytm
łowiecki. Spiętemu myśliwemu zawsze brakuje szybkości, pomyślał.

Nie musiał czekać długo. Po dwóch, może trzech minutach pojawił się Mathal. Stąpał

tak głośno, że pokład wibrował; usłyszałby go nawet stary i gruchy senior stada.

Przystanął obok noża, rozejrzał się ostrożnie, schylił i chwycił rękojeść. Bleyd

uśmiechnął się jeszcze szerzej, słysząc jego westchnienie ulgi.

Nóż był naprawdę dobry, należał do ulubionych w kolekcji admirała. Miał solidne

ostrze długości męskiego przedramienia i szerokości nadgarstka, z ostrym czubkiem.
Wykonano je z ręcznie kutej, chirurgicznej fleksstali nierdzewnej. Okrągła tarcza z fleksbrązu
chroniła dłoń, a rękojeść z twardej i chropawej kości rassa nie ślizgała się ani w spoconej, ani
w zakrwawionej dłoni. Zaopatrzenie potencjalnej zdobyczy w marną broń byłoby
niesportowe. Bleyd wiedział, że Mathal jest doświadczonym nożownikiem i że jeśli chce go
pokonać, będzie musiał użyć całej siły i umiejętności. Czynnika szczęścia nigdy nie brał pod
uwagę.

Wziął ostatni oddech, odsunął kratkę zamykającą otwór i skoczył głową w dół, z

rodowym okrzykiem bojowym na ustach:

– Taarneesseee...!
Mathal spojrzał w górę, a na jego twarzy malowało się przerażenie. Gdy zbyt późno

unosił nóż, Bleyd odepchnął jego rękę i sięgnął do gardła. Zwarli się w uścisku...

Szpieg nie miał problemu z zaakceptowaniem takich zdarzeń. Każdy mógł przecież

wysadzić coś w powietrze albo zabić na polecenie zleceniodawcy. I choć niewątpliwie
potrzeba było pewnych umiejętności, by wykonać zadanie i nie dać się złapać – a szpieg
posiadł ich więcej, niż ktokolwiek w obozie się domyślał – prawdziwym wyzwaniem był
zgoła inny aspekt tej akcji. W labiryncie wojskowej i cywilnej biurokracji sprawy toczyły się
wolno, ale prędzej czy później przynosiły spodziewane rezultaty, jeśli tylko manipulowano
nimi we właściwy sposób. Szpiega uczono od dziecka, że odpowiednimi narzędziami można
wykonać każde zadanie. A w dziele obalania organizacji rządowych czy wojskowych,

background image

liczących setki tysięcy członków, narzędziem podstawowym była subtelność. Armie i floty
przypominały zauropody – gigantyczne bestie kroczące z powagą swoimi ścieżkami i
miażdżące, czasem nieświadomie, wszystko, co napotykają na swojej drodze. Pojedynczy
człowiek nie miał szans na powstrzymanie czy choćby zmianę kursu takiego potwora, choćby
był wyjątkowo silny czy zdolny. Nie na darmo stare przysłowie mówi: „Kiedy ronto się
potknie, nie próbuj go podtrzymać, stając pod jego brzuchem”.

Nie, jedynym sposobem na zmianę kursu bestii jest przekonanie jej, że ta zmiana jest jej

własnym pomysłem.

W teorii brzmi to niezmiernie prosto. Trzeba zaszczepić odpowiednią myśl we

właściwym miejscu i właściwym czasie, a następnie zaczekać na efekty. W praktyce jest
nieco trudniej – trzeba zastosować złożoną grę podstępów.

Zniszczenie transportowca wywołało w bazie niepokój i lekką paranoję. Zagrożenie

było jednak wciąż zbyt dalekie, by potwór zmienił trasę i został pokonany. Odrobina
tajemniczości z pewnością nie zaszkodziła, ale przywódcy wojskowi niespecjalnie
przejmowali się tym, co niewidoczne. Żyli i umierali, stawiając czoło faktom – albo temu, co
uważali za fakty.

Zagrożenie musiało więc stać się bardziej realne. Vaetes i jego ludzie potrzebowali

konkretu: przeciwnika z krwi i kości. W bazie był nawet ktoś, kto idealnie nadawał się do tej
roli. Szkoda, że czekały go kłopoty, ale cóż... takie jest życie.

background image

ROZDZIAŁ 12

Zan siedział na swoim ulubionym składanym stołku i stroił quetarrę. Kiedy nie grał,

instrument spoczywał w futerale z krętowłókna – lekkim i tak wytrzymałym, że można było
po nim skakać, nie obawiając się uszkodzenia. Pewnego razu późnym wieczorem, po paru
drinkach, Zan z wielkim zapałem zaprezentował przyjacielowi niezwykłą wytrzymałość
pudła. Przyglądając się, jak Zabrak z Talusa skacze po futerale z instrumentem niczym wielki
i cokolwiek pomylony geonozjański liścioskoczek, omal nie wybijając rogami dziur w niskim
suficie, Jos uznał, że mógłby nieźle zarobić, sprzedając bilety na ten pokaz.

A teraz leżał na koi, czytając najnowszy numer pisma „Sugica Galactica Journal”. Jakiś

napalony rzeźnik krtani zamieścił tam właśnie artykuł o mikrochirurgicznej laminotomii w
leczeniu urazów rdzenia kręgowego powstałych na polu walki. Jos bardzo się starał nie
wybuchnąć głośnym śmiechem. Użyj wziernika pemetrycznego, by wykryć uszkodzenie
włókien nerwowych. Albo: Zastosowanie pola stenicznego i indukcja fazy homeostatycznej
mają tu decydujące znaczenie.

Wzierniki pemetryczne? Pola steniczne? Induktory fazy homeostatycznej? Akurat. Poza

oddziałem chirurgicznym w klinice pierwszej kategorii, wyposażonym w sprzęt wart
dwadzieścia milionów kredytów, natrafienie na takie cuda – choćby jedno z nich, bo przecież
nie wszystkie – było mniej więcej tak prawdopodobne jak osiągnięcie hiperprędkości poprzez
machanie rękami. Przecież to jasne, myślał Jos, że facet w życiu nie widział pola walki.
Strasznie bym chciał zobaczyć, co ten dupek potrafi zrobić z rozerwaną aortą, dysponując
wyłącznie wibroskalpelem i kleszczykami hemostatycznymi.

Zan skończył wreszcie strojenie quetarry i zagrał pierwszy akord. Po chwili zaczął

muskać palcami struny, najpierw delikatnie, a potem coraz energiczniej. Jos nie miał nic
przeciwko jego muzykowaniu, wbrew temu, co czasem wygadywał, by podroczyć się z
przyjacielem.

Kawałek, który Zan grał w tej chwili, był żwawy i rytmiczny. Już po kilku chwilach

zasłuchany Jos zapomniał o artykule. Czyżby to był suskok? Czy Zan naprawdę grał utwór
powstały w tym stuleciu? Człowiek nieustannie doświadcza cudów, pomyślał Jos.

Ale się nie odezwał. Nie miałoby to najmniejszego sensu, bo kiedy Zan wczuł się w

swoją muzykę, nie reagował na żadne bodźce zewnętrzne. Sześć miesięcy wcześniej pewien
fajtłapowaty gungański rolnik – któremu nie należało powierzać żadnej broni bardziej
niebezpiecznej niż kij – jakimś cudem uruchomił jedną z bomb pulsacyjnych, które
przewoził. Nieszczęsna gadzina zmieniła siebie, pojazd i całkiem spory kawałek krajobrazu w
dymiący krater. Wybuch nastąpił dobrych trzysta metrów od kabiny chirurgów, ale był
wystarczająco potężny, by poprzewracać szklanki, zatrząść meblami i strącić ze ścian parę
obrazków. Zan, który był właśnie w połowie koncertu, nie pomylił ani jednej nuty. Kiedy
skończył grać, rozejrzał się i ze zdziwieniem zauważył bałagan panujący w pokoju. „Jeśli nie
podoba ci się moja muzyka, to wystarczy powiedzieć”, oznajmił wtedy Josowi. Jos wcale nie
miał ochoty przerywać utworu, który zatracił gdzieś narkotyczny rytm suskoku i toczył się
teraz w takt uderzeń serca, melodią z gatunku ciężkiego izotopu. Jak zawsze zdumiewał go
talent przyjaciela, który z jednego instrumentu strunowego potrafił wydobyć brzmienie
sześcioosobowego zespołu, z omni, elektroharfą i całą resztą sprzętu...

Zan skończył po minucie.
– Interesujące – ocenił Jos, siląc się na obojętność. – Co to właściwie było?
Zan wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– To? Etiuda świtu, szesnasta wariacja Vissëncanta. Cieszę się, że wreszcie zostałeś

miłośnikiem klasyki, mój przyjacielu o ołowianym uchu.

Jos spojrzał na niego wilkiem.

background image

– Mamusia cię nie nauczyła, że jak będziesz kłamał, to ci rogi wyrosną?
– Przyznaję, że odrobinę podkręciłem tempo i może w paru miejscach przestawiłem

akcenty. Wzmocniłem też linię basu, ale w gruncie rzeczy... A zresztą sam oceń.

Zan znowu zaczął grać, nie patrząc na progi quetarry, ale prosto w oczy Josa. Lekki

uśmiech błąkał się po jego ustach. Jos nasłuchiwał. Z całą pewnością był to ten sam utwór, ale
zupełnie inny w tonie i nastroju. Zdecydowanie klasyczny.

– Jak ty to robisz? W jednej chwili grasz porządnie, a w następnej puszczasz szmirę,

która nadaje się najwyżej do turbowindy.

Zan zaśmiał się cicho.
– To żałosne. Ślimak próżniowy jest bardziej wrażliwy na muzykę niż ty.
W spojrzeniu Zana było coś irytującego, jakby czekał, aż ukryty przekaz dotrze do jego

jednoosobowej publiczności.

– Dobra – powiedział Jos. – Czekam na drugi strzał.
Tym razem Zan roześmiał się na głos.
– Gdyby twoje wykształcenie sięgało choć trochę dalej niż do czubka skalpela,

wiedziałbyś, że Vissëncant stworzył tylko piętnaście wariacji. To, co zagrałem, to Zimna
północ Duskina Re Lemte'a, suskokowo–izotopowy kawałek prosto z HoloNetu. Nagrałem go
parę dni temu. Wystarczy zwolnić tempo, dołożyć parę kontrapunktów i wcale nie jest taki
zły. Re Lemte musiał zdobyć niezłe wykształcenie klasyczne, zanim trafił do mas. Ale
oczywiście skąd ty miałbyś o tym wiedzieć.

– Dostaniesz za swoje –wycedził Jos. – Moja zemsta będzie straszna. Może niezbyt

rychła czy szczególnie natchniona, ale na pewno straszna.

Zan zachichotał i znowu pochylił się nad instrumentem.
– Na pewno nie będzie gorsza niż twój gust muzyczny.
Barrissa Offee, czysta i świeża po kąpieli sonicznej, siedziała nago na podłodze swojej

kabiny. Stopy skrzyżowanych nóg spoczywały na udach; plecy były proste jak struna. Taką
pozycję zwano Spoczynkiem. Barrissa ułożyła dłonie na kolanach, wewnętrzną stroną ku
górze. Miała otwarte oczy, ale patrzyła w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Oddychała
wolno, wciągając powietrze prawym nozdrzem daleko w głąb brzucha, a wypuszczając wolno
lewym.

Lewitacja podczas medytacji była dla niej najtrudniejszym ze wszystkich ćwiczeń, które

składały się na szkolenie Jedi. Zdarzały się dni, kiedy radziła sobie z nim bez najmniejszych
problemów – po prostu siadała, oddychała, i już była tam – grawitacja przestawała istnieć, a
ciało Barrissy unosiło się w górę jak balon i pozbawione ciężaru zawisało w powietrzu.
Bywało jednak i tak, że nie umiała oczyścić umysłu i bez względu na to, jak długo i jak
usilnie próbowała się skoncentrować, jej pośladki nie odrywały się od posadzki nawet na
milimetr. To był właśnie jeden z tych dni. Myśli gnały korytarzami jej umysłu jak
tyruzjańskie ptaki–motyle, świergocząc chaotycznie. Mistrzyni Unduli zapewne pokręciłaby
głową z dezaprobatą, gdyby zobaczyła swoją uczennicę w takim stanie ducha.

Wspomnienie mentorki wzbudziło w Barrissie falę mieszanych uczuć. Podczas nauki na

Coruscant uważała się za przeciętną padawanka – jedni przyswajali sobie wiedzę nieco gorzej
od niej, inni zdecydowanie lepiej. Nie była ani genialnym uczniem, ani idiotką. Mistrzyni
powiedziała jej kiedyś, że takie myślenie o sobie jest elementem samoograniczenia.
Udowodniła to podczas pewnej lekcji, którą Barrissa doskonale zapamiętała... Tego dnia
miała za sobą długi trening w walce wręcz oraz ćwiczenia z mieczem świetlnym, od których
bolały ją ramiona. Wreszcie udała się z mistrzynią na balkon na dwusetnym piętrze, otoczony
solidnym murkiem, z widokiem na nieprzerwane strumienie pojazdów lecących do pobliskiej
stacji skyhook i z powrotem. Balkon był zabezpieczony polem, ale Luminara Unduli
wyłączyła generator, tak by odgłosy pędzących statków, zapach spalonego paliwa, podmuchy
wiatru gnającego między potężnymi budowlami oraz światła przelatujących obok tablic

background image

ogłoszeniowych nieustannie atakowały zmysły uczennicy. W połączeniu z kwaśnym odorem
własnego potu Barrissy oraz fizycznym wyczerpaniem były to bodźce wprost przytłaczające.

– Usiądź – powiedziała mistrzyni. – Wykonaj Medytację Wznoszącą. Masz znaleźć się

na takiej wysokości, by dostrzec ponad murem okna małej piekarni dokładnie naprzeciwko
nas. Musisz wiedzieć, że życzę sobie usłyszeć od ciebie informację o liczbie ciastek, które
leżą na wystawie.

Barrissa spróbowała się skupić, lecz naturalnie posadzka balkonu trzymała ją z całych

sił. Po kilku chwilach mistrzyni spytała:

– Jakiś problem, padawanko?
– Tak, Mistrzyni. Próbuję, ale...
– Mówiąc „próbuję”, narzucasz sobie ograniczenie. Jedi nie narzucają sobie ograniczeń

z wyboru.

Barrissa pokornie skinęła głową.
– Tak, mistrzyni.
– Muszą wiedzieć, ile ciastek leży na wystawie tej piekarni. To dla mnie najważniejsza

informacja. Kontynuuj. Wrócę, do ciebie.

I z tymi słowy mistrzyni się oddaliła. Presja, rzecz jasna, była zbyt wielka. Barrissa nie

uniosła się ani o włos nad poziom balkonu. Pośladki i uda miała zdrętwiałe od kontaktu z
zimnym ferrobetonem, ale wciąż próbowała, gdy po wielu godzinach mistrzyni Unduli
wreszcie wróciła.

– Zawiodłam cię, mistrzyni.
– Tak? W jakim sensie?
– Nie udało mi się lewitować.
Luminara uśmiechnęła się ciepło.
– A na czym polegała ta lekcja, padawanko?
Barrissa spojrzała na nią ze zdziwieniem.
– Słucham?
– Można nie wykonać zadania, lecz mimo to wyciągnąć wnioski z lekcji, Barrisso.

Kiedy po raz pierwszy próbowałam Medytacji Wznoszącej na tym balkonie, osiągnęłam tylko
tyle, że bolało mnie siedzenie. Jedi nie narzuca sobie ograniczeń, ale one i tak istnieją. Musisz
je odnaleźć i poznać sposób na ich pokonanie. Słyszałaś kiedy opowieść o starcu, który chciał
przejść na drugą stronę rzeki?

– Nie przypominam sobie.
– Otóż pewnego razu nad brzegiem szerokiej rzeki, a były tu takie, zanim planeta stała

się tym, czym jest dzisiaj, siedział i medytował stary człowiek. Młodzieniec, który stanął nad
brzegiem, zobaczył siedzącego i podszedł do niego. „Co robisz?” – spytał. „Pracuję nad
umiejętnością chodzenia po wodzie, żeby przejść na drugi brzeg” – odparł starzec. „Ach, tak.
I jak ci idzie?” „Całkiem nieźle. Zajmuję się tym od czterdziestu lat. Jeszcze pięć, może
dziesięć lat i osiągnę cel”. „Aha – mruknął młody. –W takim razie powodzenia”. Ukłonił się,
podszedł do łodzi przywiązanej opodal, skoczył na pokład, odbił od brzegu i powiosłował na
drugą stronę. – Mistrzyni Unduli spojrzała na uczennicę. –Rozumiesz znaczenie tej historii?

Barrissa zastanawiała się przez chwilę.
– Jeżeli najważniejsze jest to, by przedostać się na drugi brzeg rzeki, to młody był

mądrzejszy od starca.

– Właśnie. Po co spędzać dziesięciolecia na nauce chodzenia po wodzie, kiedy tuż obok

czeka łódź? –Jedi umilkła. – Co było najważniejsze w zadaniu, które ci powierzyłam? –
spytała po chwili.

– Miałam się dowiedzieć, ile ciastek leży na wystawie piekarni.
– Otóż to.
Barrissa poczuła się bardzo głupio, gdy dotarło do niej, czego oczekiwała mistrzyni.

background image

Luminara Unduli uśmiechnęła się.

– Nareszcie zrozumiałaś.
– Mogłam po prostu wstać i spojrzeć ponad murkiem – powiedziała padawanka. – Nie

było ważne to, w jaki sposób zdobędę informację. Liczył się efekt.

Mistrzyni pokiwała głową.
– Jest jeszcze nadzieja dla ciebie, moja młoda padawanko.
Barrissa uśmiechnęła się na wspomnienie tamtych chwil. A potem odetchnęła głęboko i

oczyściła umysł. Sekundę później oderwała się od podłogi i zawisła w powietrzu, nieważka i
wolna...

background image

ROZDZIAŁ 13

Jos musiał przyznać, że formofotel jest wygodny. Pod wzglądem ergonomicznym

znakomicie spełniał swoją funkcje.: relaksował siedzącego, ale nie czyni łśpiącym. Podobno
mebel ten był wyposażony w biosensory monitorujące rytm serca, puls, aktywność fal beta i
theta oraz wiele innych parametrów. Dane dostawał na bieżąco Merit; dzięki nim mógł lepiej
służyć pomocą potrzebującym. Jos nie wierzył w te pogłoski. Nie chodziło o to, że to
niemożliwe technicznie – Klo Merit po prostu nie potrzebował takiego wsparcia. Jako
Equanin zawsze wiedział, jakich słów należy użyć, jakie zadać pytania i kiedy milczeć.

Na przykład teraz.
Jos gapił się na podłogę od dłuższego czasu i właśnie w tej chwili uniósł głowę, by

znowu spojrzeć w oczy osadzone w porośniętym sierścią obliczu Merita. Były duże i miały
szarawy kolor. Jos czytał kiedyś w jednym z medikronów, z których uczył się za czasów
rezydentury, że barwa oczu Equan zawsze odpowiadała kolorystyce futra. Merit odwzajemnił
spojrzenie.

– Zastanów się przez chwilę nad uczuciami, które żywisz względem Tolk – powiedział

łagodnie.

Jos odchylił się do tyłu, a formofotel niczym ciepła rtęć posłusznie ustąpił pod

naciskiem ciała, przyjmując nową, równie wygodną konfigurację. Naturalnie, pomyślał
chirurg, musi dostosowywać się do kształtów wszystkich istot. Zapewne nawet Huttów. Omal
nie wzdrygnął się na samą myśl. Mam nadzieję, że ktoś go potem wyciera, stwierdził w
duchu.

– Jos – odezwał się Merit cicho i spokojnie, ale jego głos przeciął rozmyślania Josa jak

wiązka cząstek. – Nie starasz się przesadnie – zauważył empata.

– Masz rację. Przepraszam.
– To twój czas – odparł Merit. – Masz godzinę tygodniowo na podzielenie się ze mną

tym wszystkim, co ci leży na wątrobie, czyli na to, by „wyrzygać z mielca trichobezoary”, jak
barwnie mawiają Toydarianie. To, jak spędzisz ten czas, zależy wyłącznie od ciebie. Możesz
pogadać ze mną... a kto wie, może nawet będę mógł ci pomóc w pewnych sprawach... albo
posiedzieć w tym fotelu, rozkoszując się jego wygodą.

Jos uśmiechnął się szeroko.
– Dobra, Klo. Chyba pogadamy o moich sprawach, bez względu na to, czy tego chcę,

czy nie.

Empata także się uśmiechnął.
– Zawsze najtrudniej jest pomóc sobie. – Odczekał chwilę, zanim dodał zachęcająco: –

Co z Tolk...?

Jos westchnął.
– Jest tak, jakbym naprawdę zauważył ją dopiero wczoraj. Wcześniej była tylko jedną z

wielu par rąk do pracy przy stole operacyjnym. Nie zrozum mnie źle, to bystra dziewczyna i
doskonała pielęgniarka, ale nie widziałem w niej nic więcej. Poza salą była kimś, z kim
można się napić, komu można poskarżyć się na tę zafajdaną planetę...

– A teraz?
– Teraz... jest kimś więcej. A nie powinna.
Merit nie odpowiedział, lecz jego mina zdawała się mówić: „Kontynuuj”. Jos wyjaśnił

więc pokrótce przekonania swego rodzinnego klanu i dodał, że nie może zhańbić bliskich
poślubiając ekstera.

– Mówisz o przekonaniach swojej rodziny – zauważył Merit. – Ale czy są one także

twoimi przekonaniami?

Jos otworzył usta i zaraz z powrotem je zamknął. Uczciwie starał się znaleźć odpowiedź

background image

na to pytanie, ale nie potrafił. Po chwili złapał się na tym, że znowu rozmyśla o formofotelu.
Ciekawe, ile taki kosztuje...

Po kolejnych dość bezowocnych dziesięciu minutach Merit spojrzał na chronometr i

powiedział:

– Musimy kończyć.
Jos poczuł ulgę, a zaraz potem irytację na myśl o tym, że poczuł ulgę.
– Zdaje się, że nie jestem szczególnie utalentowany w dokonywaniu introspekcji –

wyznał Meritowi, stojąc w drzwiach gabinetu. – Moja rodzina i mój klan słyną raczej z
tradycji niż ze zdolności komunikacyjnych. Mój tata uważa, że chwilą maksymalnej
szczerości jest ta, w której zapomni zamknąć drzwi odświeżacza.

– Wszystko, co powinieneś wiedzieć o sobie, tkwi w tobie – odparł empata. – Możliwe,

że będziesz musiał pokopać nieco głębiej i z większym wysiłkiem, ale to tam jest.

– Może padawanka mogłaby mi pomóc – rzucił Jos z powątpiewaniem. – Jedi potrafią

czytać w myślach, prawda?

– Nie mam pojęcia. Equanie są, a raczej byli z natury dość odporni na wpływ umysłów

Jedi. Moim zdaniem powinieneś sam znaleźć odpowiedź, a nie szukać jej u innych.

Chóralne brzęczenie repulsorów nadlatujących medlifterów wkradło się w sen Barrissy.

Syrena, której głos odezwał się chwilę później, była sygnałem dla wszystkich: trzeba stawić
się w sali operacyjnej. Natychmiast.

Ubrała się w pośpiechu i pobiegła w stronę strefy selekcji. Dzieliło ją od niej ledwie

dwadzieścia metrów, ale powietrze było tego dnia tak wilgotne, że czuła się, jakby brodziła w
kadzi z gorącym olejem fleekowym.

Kiedy dotarła na miejsce, stanęła jak wryta, przez krótką chwilę nie wierząc własnym

oczom. Miała przed sobą trzydziestu pięciu, może czterdziestu żołnierzy leżących na noszach,
łóżkach i podłodze. Wokół nich krzątali się lekarze, pielęgniarki, androidy, technicy – krótko
mówiąc każdy, kto mógł w jakikolwiek sposób pomóc. Większość rannych ociekała krwią,
wielu też było poparzonych; na ich ciałach widniały purpurowe, cieknące pęcherze i czarne
placki spalenizny. Niektórym brakowało rąk lub nóg.

Byli i tacy, którzy doświadczyli wszystkich tych obrażeń jednocześnie, a nawet więcej.
Wciąż przybywało rannych. Wycie repulsorów kolejnych lifterów z trudem przebijało

się przez krzyki i jęki żołnierzy. Barrissa z wysiłkiem przełknęła ślinę; poczuła mdłości.
Widok takiej ilości krwi mógł zmóc nawet doświadczonych lekarzy. Jak dotąd nic, co
mieściło się w wojennych doświadczeniach padawanki, nie dorównywało okropnością
scenom, które rozgrywały się teraz na jej oczach.

Tolk dokonywała selekcji, rzeczowo i w dobrym tempie. Barrissa przyglądała się jej

przez chwilę. Dla każdego, kto nie znał wojny i pracy lekarzy, proces selekcji rannych był
wyjątkowo okrutnym widowiskiem. Padawanka wiedziała jednak, że tylko tym sposobem
można ocalić życie większości pacjentów.

– Ten nie przeżyje – powiedziała Tolk, wstając od boku leżącego nieruchomo sierżanta,

który stracił obie nogi powyżej kolan. Jego skóra była biała jak kreda, a z poszarpanych
kikutów sączyły się wolno ostatnie kropie krwi. Android podążający za Tolk przykleił do
ramienia konającego żołnierza naklejkę pulsacyjną. Duży, czerwony znak X zaczął migać
miarowo. Pielęgniarka przeszła do kolejnego pacjenta i dokonała błyskawicznych oględzin.

– Rany szrapnelowe brzucha i krocza. Chirurgia, kategoria trzecia.
Android przycisnął do ramienia klona naklejkę z pulsującą cyfrą 3.
Barrissa przykucnęła, by zbadać porucznika, który leżał na noszach tuż obok niej. Był

przytomny. Wydawało się, że jedynym problemem był brak ręki – lewe ramię rannego
kończyło się poszarpanym kikutem nieco powyżej łokcia. Pętla uciskowa uratowała go przed
wykrwawieniem się na śmierć. Spojrzał prosto w oczy uzdrowicielki.

– Nic mi nie będzie – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Zajmij się moimi ludźmi.

background image

– Może poczekać – powiedziała Barrissa, zwracając się do Tolk. – Pięć.
Tolk skinęła na androida, a ten natychmiast umieścił stosowną naklejkę na prawym

ramieniu rannego.

Gdy więcej było pacjentów niż lekarzy, należało uszeregować rannych według szans na

przeżycie oraz czasu potrzebnego na ich uratowanie. W Rimsu przyznawano im kategorie od
jednego do sześciu. Kategoria X była zastrzeżona dla śmiertelnie rannych oraz tych, których
ratowanie było wyjątkowo czasochłonne. System oceny był bardziej złożony, niż można było
sądzić. Należało jednocześnie brać pod uwagę kilka czynników: rodzaj obrażeń, szanse
przeżycia i potrzebę natychmiastowego leczenia. Przerwana arteria mogła sprawić, że pacjent
wykrwawi się w ciągu minuty, a przecież wystarczyło zamknąć uszkodzone naczynie albo
użyć opaski. Tego typu obrażenia wymagały natychmiastowego działania, podczas gdy
żołnierz z urwaną nogą, u którego energia strzału z blastera dokonała kauteryzacji rany, mógł
poczekać w kolejce. Padawanka wiedziała, że w podejmowaniu tak trudnych decyzji w
równym stopniu liczy się wiedza, jak intuicja.

Kategoria sześć oznaczała, że pacjent przeżyje, jeśli będzie leczony, ale terapia byłaby

czasochłonna i pracochłonna, przy czym nikt nie mógł zagwarantować jej powodzenia. Z
drugiej jednak strony oznaczała też, że rannemu nie grozi natychmiastowa śmierć. Tak czy
inaczej, kto dostał naklejkę z szóstką, ten czekał. Numer pięć oznaczał, że szanse na przeżycie
są wyższe, a leczenie mniej czasochłonne – i tak dalej, aż do jedynki. Osoba dokonująca
selekcji musiała mieć ogromne doświadczenie i wiedzę o neutralizowaniu skutków
wszelkiego rodzaju obrażeń. Android stanął tuż obok Barrissy.

– Mam pani służyć pomocą, padawanko – powiedział, ściskając w dłoni arkusz naklejek

pulsacyjnych.

Barrissa skinęła głową, odwróciła się ku sąsiednim noszom i wstrzymała oddech.

Widok był naprawdę straszny: wszystkie cztery kończyny żołnierza były spalone; pozostały z
nich tylko kikuty. Zamiast twarzy miał jedną wielką, ropiejącą już ranę. Na Coruscant, Korelii
czy jakimkolwiek innym cywilizowanym świecie, dzięki nowoczesnej technice można by
było sprawić mu mechaniczne ręce i nogi, a nawet zrekonstruować twarz. Byłby dziwaczną
hybrydą człowieka i maszyny, ale przynajmniej żyłby i funkcjonował względnie normalnie.
Lecz tu, na Drongarze, brakowało sprzętu i materiałów do przeprowadzania nawet znacznie
prostszych zabiegów, nie mówiąc o takich cudach medycyny. Barrissa przygryzła wargę i
zwróciła się do androida, który jej towarzyszył:

– Kategoria X –powiedziała.
Android przypiął konającemu naklejkę i spojrzał na padawankę.
– Próba ogniowa – powiedział.
Barrissa pomyślała, że w wokoderze androida słowa te brzmią dość osobliwie, ale nie

miała czasu, by zastanawiać się nad tym głębiej. Rannych przybywało w takim tempie, że
musiała bardzo uważać, by nie dać się stratować.

Wytłumiła swój kontakt z Mocą najbardziej, jak umiała. Ponadzmysłowe odbieranie tak

wielkiego bólu z tak małej odległości niosło ze sobą ryzyko przeciążenia synaptycznego. Lecz
mimo odizolowania się od większości sygnałów Mocy wciąż wyczuwała dokoła ból i strach;
przerażające doznania nieustannie atakowały jej umysł. Czuła suchość w gardle, ale nie
ustawała w pracy. Wiedziała, że niektórym rannym mogłaby przywrócić siły
uzdrowicielskimi technikami Jedi, które poznała, ale trwałoby to zbyt długo. Nawet Moc
musiała ustąpić przed brutalnym rachunkiem selekcji.

Tolk wciąż była w pobliżu; lawirowała między martwymi i umierającymi, a android

dreptał za nią, naznaczając naklejkami tych, którzy mieli przeżyć, i tych, których niemal na
pewno czekała śmierć. Tutaj bliźniacze wręcz podobieństwo żołnierzy–klonów w niczym nie
ułatwiało przerażającego zadania lekarzy i pielęgniarek, a wręcz przeciwnie – w dziwaczny
sposób potęgowało lęk i niepewność; tak przynajmniej odczuwała to Barissa. Oglądanie

background image

wciąż takiego samego ciała okaleczonego na tysiące sposobów przydawało tej scenie
surrealistycznego wydźwięku; można było odnieść wrażenie, że odwieczny krąg bólu i
śmierci nie ma ani początku, ani końca.

Padawanka wiedziała, że musi się skupić, by mądrze wykorzystać umysł i dłonie.
Tolk ruszyła w stronę kolejnego pacjenta, poślizgnęła się w kałuży krwi i z trudem

odzyskała równowagę, zatoczywszy się w stronę Barrissy, pochylonej nad rannym
żołnierzem. Jedi pokręciła głową.

Android umocował kolejną naklejkę ze znakiem X, rytmicznie ożywającym i po chwili

gasnącym, jak życie wielu ludzi w tej sali.

Umierali jak żądłacze wpadające na pole ochronne i nie pomagały żadne sztuczki,

których próbował Jos Vondar. Załatana arteria nie przeciekała, ale pacjent był w zbyt
głębokim szoku, by powrócić między żywych, nawet gdy krążenie dochodziło do normy. Inny
pacjent, bez oznaczonej kategorii, uśmiechał się w jednej sekundzie, by skonać w następnej.
Skaner ujawnił potem odłamek metalu cieńszy od igły, wbity głęboko w kącik oka i sięgający
aż do mózgu.

Mimo działania pól uciskowych, generowanych na poziomie podłogi, pracujący na sali

operacyjnej chwilami brodzili po kostki w krwi, urynie, odchodach, limfie i płynie
rdzeniowym. Klimatyzatory i odwilżacze wciąż nie działały, toteż w gorącym i wilgotnym
powietrzu rozchodził się fetor, dominując nad zapachami preparatów dezynfekujących i
ściągających. Chirurdzy cięli, usuwali i przeszczepiali z wydajnością wynikającą z długiej
praktyki. Pielęgniarki i nieliczne androidy asystowały im dzielnie... lecz mimo to pacjenci
wciąż umierali. W cuchnącym powietrzu krzyżowały się szeptane i wykrzykiwane rozkazy:

– ...dwadzieścia centymetrów koaguliny, zacisk...
– ...rotacja w zbiornikach bacta; niech nikt nie moczy się dłużej niż dziesięć minut...
– ...podtrzymać pracę pola, nawet gdybyś miał kręcić korbą...
Po dwóch godzinach pracy Jos osiągnął raczej ponury wynik; pięciu pacjentów, żaden

nie przeżył. Zaczynał zataczać się ze zmęczenia; musiał używać całej siły woli, by zapanować
nad drżeniem rąk.

– Pole uciskowe, prędko!
Pracował jak opętany, wykorzystując każdą umiejętność, każdy trik, jaki opanował w

codziennych zmaganiach ze Śmiercią, trwających od pierwszego dnia służby na tej planecie.
A Śmierć śmiała się z niego na każdym kroku, wyrywając gasnące życia z rąk jego i
pozostałych lekarzy z irytującą, wręcz obraźliwą łatwością. Prawem statystyki takie rzeczy
musiały się zdarzać; na złe dni nie było żadnej rady. Mimo to, Jos buntował się przeciwko tej
mrocznej pogromczyni życia i walczył z nią ze wszystkich sił.

Szósty ranny zmarł na stole; reanimacja nie przyniosła rezultatu.
Czas rozciągał się i rozmazywał. Jos miał wrażenie, że patrzy w głąb długiego i

ciemnego tunelu, nie widząc niczego i nikogo poza pacjentami. Przekroczył już fazę
wyczerpania, a rannych i konających wciąż przybywało; spoglądali na niego błagalnie w
ostrym świetle szpitalnych lamp.

Jego życie było biało–czerwone. Wydawało mu się, że od urodzenia zajmuje się

zszywaniem ludzi, że poświęci na to całe życie i wreszcie umrze, zszywając ludzi...

Aż wreszcie zamknął ostatniego pacjenta – mimo wymiany obu płuc i wątroby zapewne

i tak czekała go śmierć – i poczuł, że Tolk kładzie mu dłoń na ramieniu.

– Już, Jos. Ten był ostatni.
W pierwszej chwili nie zrozumiał, co powiedziała. To nie miało sensu – jak mogło się

skończyć coś, co nie miało końca? Zamrugał nerwowo, jak człowiek wychodzący na światło z
głębokiej ciemności. Po chwili zdołał skupić spojrzenie na jej oczach widocznych ponad
maską.

– Co mówisz?

background image

– Skończyliśmy. Możemy odpocząć.
Odpocząć? A co to znaczy?
Odsunął się chwiejnie od stołu. Tolk ruszyła za nim, by go podtrzymać.
– Ostrożnie – wymamrotał. – Ktoś podkręcił grawitację.
Niezdarnymi ruchami ściągnął rękawiczki i cisnął w stronę kosza na odpadki. Nie trafił.

Przez moment zastanawiał się, czy ich nie podnieść, ale myśl o tym, że miałby się schylić,
wydała mu się okropna. Możliwe, że nie zdołałby się wyprostować.

Rozejrzał się. Pozostali także kończyli albo już skończyli pracę. I oni wyglądali na

oszołomionych i wyczerpanych – identyczny wyraz malował się też na twarzach wszystkich
rannych, którzy tego dnia trafili pod nóż.

– Jak... jak bardzo źle to wygląda?
– Źle. – Maskę zakrywającą twarz Tolk przecinały smugi wilgoci w miejscach, gdzie

łzy wsiąkły w biały materiał.

– Uratowaliśmy kogoś?
– Paru.
Jos zaczął iść i znowu się zachwiał. Chwyciła go pod ramię i podtrzymała.
– Lepiej, żebym nie znał statystyki, prawda?
– Lepiej.
Jos oklapł jeszcze bardziej.
– Czuję się jak po dziesięciu rundach na geonozjańskiej arenie.
Chciał... potrzebował drinka, ale wyprawa do kantyny wydawała mu się niebywałym

wysiłkiem. Myślał teraz tylko o jednym: o płaskim i zacisznym kawałku miejsca, na które
mógłby paść. Zresztą nie musiał być płaski. Wystarczyłaby przyjemna kupka kamieni...

Spojrzał na Zana, stojącego o kilka stołów dalej. Przyjaciel zebrał siły i uniósł rękę w

półsalucie. Jos odwzajemnił pozdrowienie i chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi.

Kiedy znalazł się na zewnątrz, usłyszał odgłos nadlatujących medlifterów. Zaczął się

śmiać i przez przerażająco długą chwilę nie mógł się uspokoić.

background image

ROZDZIAŁ 14

– Chcecie zobaczyć coś ciekawego? – spytał Dhur.
Jos, Zan, Tolk i Barrissa siedzieli w kantynie; wszyscy z wyjątkiem Jedi raczyli się

alkoholowymi napojami. Minęły zaledwie cztery dni od czasu piekielnej powodzi rannych i
słowo „ciekawe” nabrało dla Josa głębszego znaczenia. Mimo to był gotowy poznać
tajemnicę Dhura, o ile tylko nie wiązała się ona z krojeniem rannych żołnierzy.

– Siadaj – powiedział. Machnął ręką na barmana, który odpowiedział skinieniem głową,

i bez słowa zabrał się do mieszania kolejnego drinka, bo zdążył już zapamiętać Sullustanina i
jego ulubioną miksturę.

Dhur zajął miejsce przy stoliku i wyjął z kieszeni niewielkie urządzenie: kulę z

utwardzonego plastoidu i metalu, mniej więcej wielkości pięści ludzkiego dziecka. Uniósł ją
w górę.

Jos zmrużył oczy.
– Nie powiem, żebym był wstrząśnięty – mruknął. – Zaczekaj chwilę – dodał i osuszył

kufel do dna, by ponownie zmrużyć oczy i spojrzeć na kuliste urządzenie. – Nie, wciąż nie
jestem.

– Wygląda jak pudełko na przyprawę – zauważył Zan. – To naprawdę byłoby ciekawe.
Jos uniósł kufel i w milczeniu przytaknął ruchem głowy.
– To podzespół kamdroida – stwierdziła Barrissa. – Zdaje się, że wojskowego.
– Pierwsza nagroda dla Jedi – odrzekł Dhur. –Dostałem to od zbieracza; podobno

znalazł na polu bitwy po ostatnim ataku separatystów. Zdaje się, że android został poważnie
uszkodzony podczas walki; działały w nim tylko funkcje pasywne. Nie mógł latać, nie mógł
strzelać... nawet komunikator wysiadł.

– Wciąż nie wygląda mi to na wiadomość na pierwszą stronę, wiesz? – wtrącił Jos.
– Cała ta planeta jest usiana szczątkami rozwalonych androidów.
– Zgadza się – przytaknął Zan. – Dziś rano chyba złamałem ząb na odłamku, który trafił

do kaszy.

Kelner podjechał do Dhura z pełną szklanką.
– Na rachunek Vondara – oznajmił Sullustanin i spojrzał na Josa. – Zwrócę, jeśli

uznasz, że nowina nie jest tyle warta.

Jos skinął głową w stronę androida, który zapisał transakcją w pamięci i odjechał.
I tak nie mam tu na co wydawać pieniędzy, pomyślał chirurg.
– Pozwolę sobie na odważną hipotezę – powiedział Zan. – To nie samo pudełko będzie

przedmiotem naszego zainteresowania.

– Żaden szczegół nie ujdzie twojej uwadze, co? Patrzcie. – Dhur ustawił pudełko na

blacie i nacisnął jeden z wystających z niego klawiszy. Z wnętrza kuli wyłonił się nagle obraz
z holoprojektora, mniej więcej sześć razy mniejszy od normalnego. Świetliste linie ułożyły się
w widok drzew o szerokich liściach, zwałów popalonych i porozrywanych eksplozjami
androidów oraz ciał kilku żołnierzy klonów. Wszystko to było jakby ukośne, najwyraźniej
filmowane z poziomu ziemi.

– Martwych żołnierzy też już widziałem – rzucił Jos. – I to wielu. Nie trzeba nawet

fatygować się do lasu, żeby ich zobaczyć. Obsługa przywozi nam takich pod sam próg.

– Przymknij się, Jos – powiedziała Tolk bez złości.
Po chwili na ruchomym obrazie pojawiły się trzy postacie. Ludzie kluczyli między

wrakami rozbitych maszyn i ciałami poległych. Mieli na sobie czarno–purpurowe, obcisłe
kombinezony i wysokie wojskowe buty, a na ramionach nieśli tradycyjne karabiny miotające
pociski.

– Salissjańscy najemnicy – odezwała się Barrissa. – Słyszałam, że niektórzy z nich

background image

pracują dla Dooku tu, na Drongarze.

– Zgadza się – odparł Dhur. – Niektórzy jako mechanicy, inni jako zbieracze... Niewiele

androidów bojowych daje się zaprogramować na zbieranie boty; w końcu z tego samego
powodu i my znaleźliśmy się na tej stercie łajna zwanej planetą. Paru najemników trafiło też
do sił specjalnych, do zwiadu. Idą tam i robią to, czego nie można zlecić androidom: wspinają
się po drzewach, skradają się i tak dalej. Czasem tylko humanoid radzi sobie w takim terenie.
A Salissjanie podejmą się każdej roboty, jeśli tylko skapnie im za to parę kredytów.
Wyjątkowo paskudna banda; patrzą na człowieka i strzelają jednocześnie... A może nawet
najpierw strzelają, a potem patrzą – dodał, spoglądając na Josa.

Korelianin uśmiechnął się pobłażliwie.
– Uroczy są w tej skali, nieprawdaż? – zwrócił się do Zana.
Trzej najemnicy przeszukiwali pobojowisko, zbierając narzędzia i broń, a przy okazji

sprawdzając, czy któryś z klonów nie przeżył. Projekcji nie towarzyszył żaden dźwięk, a sam
obraz falował co pewien czas, rozpadał się na zamazane kawałki barw i po chwili wracał do
normy.

– Android działał na resztkach zasilania – wyjaśnił Dhur. – Kamera padła na amen kilka

minut po dokonaniu tego nagrania. To czysty przypadek, że obiektyw skierował się akurat w
tę stronę.

Nagle trzej Salissjanie zamarli. Cisnęli broń na ziemię i podnieśli ręce do góry, a potem

odsunęli się od porzuconych blasterów.

– Zdaje się, że ktoś ich zaskoczył – zauważyła Tolk.
Chwilę później w kadrze pojawił się mężczyzna z karabinem blasterowym

wycelowanym w kierunku tria najemników.

Jos przyglądał mu się z uwagą. Nagranie dokonane z poziomu ziemi utrudniało

identyfikację, lecz mimo to miał wrażenie, że zna tego człowieka. Pochylił głowę, by spojrzeć
na projekcję z innej perspektywy. Oczywiście. To był...

– Phow Ji – powiedziała Barrissa cichym i miękkim głosem.
Ji uśmiechnął się i rzucił broń na ziemię. Upadła bezdźwięcznie w kałużę błota. Tolk,

Jos i Zan byli zaskoczeni; Barrissa nie.

– Co on wyrabia? – mruknął Zan.
Tolk pochyliła się niżej nad holoprojektorem.
– Dobrze wie, co wyrabia – szepnęła. Jos nie odpowiedział. O ile było mu wiadomo, ani

Zan, ani Tolk nie widzieli instruktora walki wręcz w akcji, choć zapewne mowa ciała Ji
zdradziła już Lorrdiance, że nie jest on typem, z którym warto zadzierać. Jos zerknął na
Barrissę. Pokręciła głową, ale był pewien, że i ona, podobnie jak Tolk, wie, co się zaraz
stanie. Sam nie miał już wątpliwości. A Zan miał się dowiedzieć lada chwila...

Obraz zamigotał ponownie w momencie, gdy Ji zaatakował, a trzej Salissjanie w

odpowiedzi rzucili się na niego. Chwilę później trzej najemnicy leżeli już na ziemi, a Jos za
cholerę nie umiał odgadnąć, co im się stało. Może faktycznie wypiłem dziś już dosyć,
pomyślał.

– Popatrzcie na powtórkę – powiedział Dhur. Dotknął przycisku na powierzchni kuli.

Wszyscy poruszyli się niespokojnie na krzesłach i zapatrzyli się w skupieniu na tę samą
scenę, rozgrywającą się tym razem czterokrotnie wolniej niż poprzednio. Nawet teraz
niełatwo było zanalizować ruchy Phowa Ji, ale Jos znał anatomię człowieka wystarczająco
dobrze, by ocenić, co spotkało trzech padających na ziemię najemników. Pierwszy miał
zmiażdżoną krtań, drugi skręcony kark, a trzeci dostał cios w skroń – tak silny, że czaszka
musiała pęknąć. Wszystkie trzy urazy musiały prowadzić do śmierci, jeżeli ranni nie
otrzymali pomocy na czas, a na polanie pośrodku dżungli jakoś nie spotykało się medyków z
armii separatystów.

Phow Ji podszedł do leżących i przykucnął przy każdym, jakby coś im zabierał. Gdy

background image

zbliżył się do ostatniego, obraz znieruchomiał.

– Nie wiem, co robił na końcu – odezwał się Dhur – ale przypuszczam, że brał coś w

rodzaju trofeum. Żołnierze separatystów identyfikatory mają wszczepiane pod skórę, więc
raczej wziął skrawki kombinezonów. .. albo coś innego.

Spoglądając po twarzach towarzyszy Jos doszedł do wniosku, że wszyscy myślą o tym

samym. „Czymś innym”, co Ji zabrał na pamiątkę, mogły być szewrony, odznaki... albo palce
czy uszy.

– Ogniwo zasilające androida musiało przestać działać właśnie w tym momencie, bo

nagranie jest urwane. – Dhur spojrzał na Vondara. – I co, warte drinka, doktorku?

– Warte paru – odparł cicho Jos. – Tylu, ile potrzeba, by zapomnieć taką scenę.
– On ich zwyczajnie zamordował. – Sądząc po głosie, Zan był głęboko wstrząśnięty. – I

to gołymi rękami. Za coś takiego mógłby trafić pod sąd wojenny i wylądować w więzieniu!

– Mało prawdopodobne – odrzekł Dhur. – To byli najemnicy, najgorsze szumowiny w

całej galaktyce, rzecz wydarzyła się na polu walki, a w dodatku przewaga trzech na jednego
była po ich stronie. Nie ma naocznych świadków, jeśli nie liczyć androida, ale kto by
uwierzył w nagranie z nieprzyjacielskiej maszyny? Każdy wie, jak łatwo jest fałszować takie
dowody. Przecież wróg mógł celowo podrzucić nam spreparowany zapis.

– Morderstwo z zimną krwią – szepnął Zan ochrypłym głosem.
– Na wojnach giną ludzie, kapitanie – przypomniał spokojnie Dhur. – Gdyby Ji

zwyczajnie ich zastrzelił, każdy zaakceptowałby jego akcję bez mrugnięcia okiem.
Nieprzyjaciel, pole bitwy, okradanie zabitych żołnierzy? Mimo iż pozabijał ich gołymi
rękami, wielu oficerów sił zbrojnych Republiki powiedziałoby chętnie : „Dać mu awans!” i
na początek nagrodziłoby go medalem.

Zan dopił trunek i delikatnie odstawił szklankę.
– Nienawidzę tej wojny – powiedział. – Nienawidzą każdego jej aspektu. Jakimi ludźmi

jesteśmy, skoro obok nas dzieje się coś takiego i nikt nie jest specjalnie przejęty? Jak to o nas
świadczy? Nikt nie umiał mu odpowiedzieć. Zan wstał ostrożnie; prawdopodobnie wypił
dość, by mieć kłopoty z równowagą. Kto nie znał go dobrze, mógł tego nie zauważyć, ale Jos
wiedział.

– Idę do łóżka – oznajmił Zabrak. – Nie budźcie mnie przed końcem wojny.
Gdy się oddalił, Dhur pociągnął zdrowy łyk ze swojej szklanki.
– To bardzo dobry temat na reportaż, ale nie wydaje mi się, żeby cenzura przepuściła

coś takiego. Obywatele Republiki mogliby go uznać za... niepokojący. – Sullustanin umilkł na
chwilę. – Twój przyjaciel jest zbyt wrażliwy, żeby tu tkwić. To artysta. Tacy nigdy nie radzą
sobie zbyt dobrze na wojnie.

– A ktoś sobie radzi? – spytał Jos.
Dhur skinął głową w stronę nieruchomego obrazu z holoprojektora.
– Niektórzy. Czy inaczej Phow Ji mógłby zatłuc kogoś na śmierć i jeszcze dostać za to

pieniądze?

Wracając do swojej kwatery, Barrissa rozmyślała o nagraniu, które przyniósł Dhur.

Była noc, ciepła i wilgotna, a żądłacze i padlinożerne ćmy fruwały chmarą wokół lamp,
rzucając wielkie, podobne do duchów cienie. Pomruk burzy dobiegał z oddali, a ciemność na
horyzoncie rozświetlały błyskawice. Barrissa miała nadzieję, że deszcz dotrze i tu, by
schłodzić nieco lepkie powietrze. Bębnienie kropel o piankowy dach kabiny dodałoby jej
otuchy... a potrzebowała jej, bo trudno było o pocieszenie tu, na planecie Drongar. Tropikalne
światy były na swój sposób piękne, a i ludzka natura miała skłonności do tropikalnego upału,
a przynajmniej do ciepła. Padawanka wolała jednak chłodniejsze miejsca. Przechadzka po
śniegu była dla niej znacznie bardziej ożywczym doświadczeniem niż wygrzewanie się w
gorącym słońcu.

Jako Jedi była pod wrażeniem umiejętności bojowych Phowa Ji. Wielka siła i płynność

background image

cechowały jego ruchy; musiał być śmiertelnie niebezpieczny dla wszelkich przeciwników,
może z wyjątkiem tych, których wspomagała Moc.

Jednak tą częścią duszy, która tkwiła w niej głębiej, pod płaszczem szkolenia Jedi, czuła

odrazę wobec przemocy, której była świadkiem. Zdarzenie zarejestrowane przez automat było
morderstwem, bowiem nikt nie mógł mieć wątpliwości, że najemnicy nie mieli żadnych szans
w starciu z Ji. Chociaż było ich trzech i walczyli przeciwko nieuzbrojonemu przeciwnikowi,
przewaga była po jego stronie – o czym naturalnie Ji doskonale wiedział.

Ile trofeów wisiało już na ścianie jego kabiny? Barrissa nie była pewna, czy chce

wiedzieć, ale z drugiej strony odzywała się w mej zwykła ciekawość. Kiedyś w Świątyni
usłyszała, jak Mace Windu mówił grupie uczniów, że zabicie kogoś jest bardzo łatwe, można
to zrobić jednym ciosem miecza. Ale świadomość tego, że odebrało się komuś życie,
pozostawała w zabójcy na zawsze. Mistrz Jedi miał rację – Barrissa doświadczyła tego na
własnej skórze. Zabijanie nie należało do spraw, które można traktować lekko, w każdym
razie nie było łatwe dla osób o choćby szczątkowej zdolności do empatii, opierających swoje
postępowanie na przyzwoitym kodeksie moralnym i etycznym. Niekiedy w obronie życia
niewinnych lub własnego, Jedi uderzał wystarczająco mocno, by pokonać atakującego
ostatecznie. Jednak fakt iż było to działanie konieczne, wcale nie był gwarancją spokojnego
snu, bez wspomnień twarzy i krzyków zabitych. Czy człowiek choć trochę ludzki mógł tropić
ofiary, zabijać je gołymi rękami i zabierać trofea, by przypominały mu o tym, czego dokonał?

Tak jakby można było o tym zapomnieć.
Moc pozwalała Jedi być potężnym wojownikiem, ale równocześnie pomagała stłumić

impuls do siłowych rozwiązań. Ten, kto wiedział, co może uczynić mieczem świetlnym, kto
wiedział, jak bardzo jest niebezpieczny, zastanawiał się dwa razy, zanim stanął do walki. To,
że mógł coś uczynić, nie oznaczało wcale, że powinien...

Barrissa pokręciła głową. Phow Ji był zabójcą, szukał przemocy i rozkoszował się nią.

To, czy robił to dla przyjemności, czy traktował jako osobiste wyzwanie, nie miało znaczenia
– tak czy inaczej, był chory. Gdyby mogła dotknąć jego umysłu, użyć Mocy, by wpłynąć na
jego psychikę, może zdołałaby go uleczyć.

Albo sama by się zaraziła.
Ponownie pokręciła głową, tym razem sprzeciwiając się własnym myślom. Nieustanny

stres obozowego życia, intensywność pracy, brak porządnego wypoczynku... wszystko to
nawarstwiało się z wolna. Jedi wątpiąca w to, czy Moc zdoła ją ochronić przed dobrze
wyszkolonym zbirem, naprawdę musiała być przemęczona. Potrzebowała snu.

W oddali rozległ się głośniejszy grzmot. Dobrze, pomyślała. Może deszcz zmyje te

mroczne myśli, razem z zarodnikami i smrodem zgnilizny w powietrzu...

background image

ROZDZIAŁ 15

Pozbycie się ciała z pokładu fregaty MedStar nie było trudne. Wystarczyłoby trochę

brudnej zabawy z przemysłowym wibroostrzem, następnie spacer do stacji utylizacji odpadów
z ciężkim, szczelnie zamkniętym workiem i hatoo! – Mathal, niedawno martwy człowiek, a
obecnie śmieć nieodróżnialny od innych sprasowanych śmieci opuszczających stację,
znalazłby się w kosmosie. Bleyd wiedział jednak, że nagłe i tajemnicze zniknięcie agenta
Czarnego Słońca – zwłaszcza takiego, o którym wiadomo było, że wybierał się tu z wizytą –
mogłaby przynieść nieszczęście. Bleyd stałby się automatycznie pierwszym podejrzanym,
nawiasem mówiąc, całkiem słusznie, a wizja pytających spojrzeń bossów Czarnego Słońca
skierowanych w jego stronę wcale mu się nie uśmiechała.

Problem polegał na tym, że Bleyd nie miał pomocnika, któremu mógłby zaufać.

Żołnierze winni byli lojalność Republice, nie jemu. Moduły kognitywne androidów można
było sondować i nawet po gruntownym przeprogramowaniu w ich bazach danych wciąż
pozostawały kwantowe odciski zapamiętanych informacji. Wśród okrętowego personelu na
pewno znalazłby się ktoś, kogo można kupić, ale nikt nie mógł zagwarantować, że będzie to
lojalność nabyta na stałe.

A to oznaczało, że Bleyd musiał sam zrobić to, co było do zrobienia.
Na szczęście obmyślał plan działania wystarczająco długo i szczegółowo; teraz

pozostało mu jedynie wprowadzić go w czyn. Owszem, istniało pewne ryzyko, lecz Bleyd
uznał, że sobie poradzi, jeśli tylko wykaże właściwą dbałość o detale na każdym etapie.

Na początek opatrzył swoje rany. Mathal był wystarczająco dobrym nożownikiem, by

dosięgnąć go ostrzem. Bleyd, rzecz jasna, spodziewał się takiego obrotu sprawy. Walka na
noże zawsze była ryzykowna i tylko skończony głupiec wierzył, że nie straci ani kropli krwi.
W tym przypadku obrażenia nie były poważne – ledwie dwa długie, płytkie nacięcia na
prawym przedramieniu. Kilka minut uciskania kciukiem odpowiedniego splotu nerwowego
wystarczyło, by powstrzymać krwawienie, a dodatkowy opatrunek z syntciała sprawił, że po
nacięciach nie pozostał żaden ślad.

Opatrzywszy rany, Bleyd umieścił zwłoki Mathala w jednej z komór zamrażania

karbonitowego, w sekcji kwarantanny. Zatopił je w prostopadłościennym bloku karbonitu, na
tyle dużym, by nie można było rozpoznać jego zawartości. Gotowe dzieło zaopatrzył w
hologram z symbolem identyfikującym zawartość bloku jako „uszkodzone konwertory
enzymowe”, stosowane powszechnie w żniwiarkach. Zatapianie w karbonicie – na czas
transportu – komponentów zawierających niebezpieczne, aktywne składniki katalityczne było
normalną procedurą. Używając małego generatora antygrawitacyjnego, admirał przewiózł
blok windą serwisową do śluzy przy jednej z ładowni okrętu.

Teoretycznie mógł wyekspediować martwego emisariusza do magazynu odpadów

chemicznych, gdzie trafiłby na półkę. Za symboliczną opłatą bryła gęsto upakowanych
atomów węgla i gazu tibanna, zawierająca doczesne szczątki Mathala, spoczywałaby tam
przez całą wieczność, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.

Problemem jednak nie były same zwłoki. Sztuka polegała na tym, by przekonać

sceptycznych szefów Czarnego Słońca, że ich agent opuścił okręt Bleyda na pokładzie
własnego statku, który następnie został zniszczony przez siły w żaden sposób nie związane z
admirałem.

Kolejna faza przedsięwzięcia była dość kłopotliwa, bo wszyscy, którzy służyli na

fregacie MedStar, znali jej dowódcę – z widzenia, a jeśli zmysł wzroku nie był im dany, to z
zapachu, smaku, dotyku lub słuchu. Chcąc zrealizować swój plan, Bleyd musiał działać
incognito.

Zastanawiał się nad tą sprawą dość długo, aż doszedł do wniosku, że proste przebranie

background image

sprawdzi się znacznie lepiej niż wymyślne.

Powrócił do swojej kwatery. Zapakował do niedużej walizeczki długą białą szatę,

zakończoną kapturem z osmotycznym welonem opadającym na twarz. Był to strój identyczny
jak te, które nosili członkowie medytacyjnej kasty „braci w służbie”, zwanych Milczącymi.
Na prawie każdym okręcie medycznym można było znaleźć co najmniej kilku przedstawicieli
tego zakonu, jako że ich uniwersalną misją było niesienie pomocy chorym i rannym. Nigdy
nie mówili głośno, nawet we własnym gronie. Posiłki spożywali w odosobnieniu, w
miejscach publicznych zaś zawsze nosili kaptury z welonami, skutecznie maskujące ich
tożsamość. Kilka dni wcześniej Bleyd zadbał o to, by w jedzeniu „braci w służbie” znalazły
się mikronadajniki – maleńkie urządzenia, nie większe niż ziarnka piasku, które pozwalały
mu przynajmniej przez jakiś czas śledzić każdy ruch Milczących pracujących na pokładzie
Fregaty. Wiedział, że dzięki temu nie wpadnie przypadkiem na żadnego z nich, a zatem nikt
nie będzie miał szansy odkryć, kto ukrył się pod białą szatą z kapturem.

Odświeżacz obok biblioteki był akurat wolny, a był to jeden z tych przybytków, których

nie nadzorowały kamery systemu bezpieczeństwa. Do kabiny wszedł admirał Bleyd; opuścił
ją bezimienny i nieznany nikomu członek zakonu Milczących.

Żadna z osób, które minął w drodze do prawoburtowego hangaru, nie zareagowała na

jego obecność inaczej, jak tylko skinieniem głowy albo lekkim uśmiechem; on zaś, rzecz
jasna, nie odezwał się ani słowem. Szedł lekko zgarbiony, świadom faktu, że jest nieco
wyższy od większości Milczących, których widywał na pokładzie swojej fregaty.

Członkowie kasty nie mieli kodów ani kart kodowych do regulaminowo zamkniętych

drzwi, ale admirał Bleyd miał. O ten drobiazg mógł zatroszczyć się później – wszystkie ślady
użycia kodów, zarejestrowane w systemie bezpieczeństwa, można było zmienić lub skasować,
uniemożliwiając ich odtworzenie nawet najbardziej pilnym tropicielom. Choć oczywiście nie
zanosiło się na poszukiwania, bo nikt nie miał powodu, by je wszczynać. Owszem, ktoś mógł
zauważyć Milczącego w korytarzu wiodącym do hangaru, ale czy kogokolwiek
zainteresowałoby takie zdarzenie? A nawet jeśli, to nie istniał żaden sposób na połączenie
spowitej w biel postaci z osobą admirała Bleyda. Był więc kryty.

Uśmiechnął się do własnych myśli podążając niespiesznie ku kolejnemu etapowi

zadania. Jestem kryty, prawda? Welon osmotyczny przepuszczał powietrze i nie przesłaniał
widoku na zewnątrz, ale nikt nie mógł rozpoznać jego twarzy. Miłe uczucie, pomyślał. Tak,
świadomość, że jest choć raz – dla odmiany – kimś anonimowym, sprawiała mu niemałą
przyjemność.

Mathal otrzymał pozwolenie na lądowanie małym starspinem marki KDY w

najciemniejszym, prawie nieużywanym kącie pokładu startowego, gdzie samotna lampa
zgasła chwilę wcześniej – bynajmniej nie przypadkowo. Pomógł jej w tym mikroskopijny
detonator czasowy, który naturalnie wyparował w tej samej minieksplozji, która zniszczyła
lampę. Na rozkaz admirała statek Mathala otrzymał już w chwili lądowania pozwolenie na
odlot w dowolnym momencie.

Bleyd uśmiechnął się ponownie, podchodząc do maszyny. Tak, pomyślał o wszystkim.

Kluczem do udanego polowania były solidne przygotowania. Kto znał cel, nim uczynił
pierwszy krok, ten oszczędzał sobie wielu, bardzo wielu ponurych chwil.

Wszedłszy na pokład statku, admirał poinformował kontrolę lotów, że chce opuścić

hangar. Natychmiast otrzymał pozwolenie na start.

Pokierował niewielką maszynę przez podwójną śluzę ciśnieniową ku platformie

odlotów. Zaczekał na zielone światła, nim ruszył w otwartą przestrzeń. Teraz należało
wykonać trudniejszą część zadania. Jeżeli miał odnieść sukces, podstawową rzeczą było
zgranie czynności w czasie. Nawrócił pod wielopiętrowym kadłubem fregaty medycznej i
skierował maszynę ku rufie okrętu, trzymając się na tyle blisko poszycia, by pozostać poza
minimalnym zasięgiem czujników. Przemknął przed kilkoma iluminatorami i uśmiechnął się;

background image

ktokolwiek patrzył przez nie w pustkę kosmosu, musiał najeść się strachu, gdy nieduży statek
przemknął tuż za transpastalową taflą, niemal na wyciągnięcie ręki. Przynajmniej teoretycznie
był to jednak manewr pożyteczny. Gdyby ktoś pytał – co było zresztą mało prawdopodobne –
to świadkowie zapewne opowiedzieliby szczerze o lekkomyślności pilota Czarnego Słońca.

„Taa, widziałem go. Przeklęty dureń, przeleciał tak blisko, że omal nie rozwalił mi

iluminatora!”

Zbliżając się do tylnego luku, którym zwykle wyrzucano w przestrzeń odpadki, Bleyd

zaczął uszczelniać kombinezon, który ukrył pod białą szatą. Był to obcisły skafander
próżniowy z hermetycznymi rękawicami i butami oraz z zasłoną na głowę i twarz, wykonaną
z fleksikrisu. Zbiornik z powietrzem gwarantował mniej więcej pięć minut życia – tego typu
kombinezony były przeznaczone do pracy we wnętrzu jednostki dotkniętej nagłą dekompresją
i miały wystarczyć tylko na dotarcie do jeszcze szczelnej sekcji statku lub do pełnego
skafandra próżniowego. Pięć minut wystarczało Bleydowi w zupełności, pod warunkiem, że
operacja przebiegnie zgodnie z planem...

Luk komory odpadków był teraz tuż przed dziobem statku Mathala. Bleyd nacisnął

klawisz zdalnego sterownika i klapa w rufowej części fregaty uchyliła się. Sekundę później
aktywował podnośnik antygrawitacyjny umocowany do bloku karbonitu i skierował go prosto
w przestrzeń.

Z wprawą, jako że był dobrym pilotem, nadal starspinowi właściwy kierunek oraz

prędkość równą tej, z jaką oddalała się od fregaty bryła ze szczątkami Mathala, po czym użył
zewnętrznego manipulatora, by przechwycić bryłę, przycisnąć do kadłuba i zablokować w tej
pozycji.

Odetchnął głęboko. To, co czekało go teraz, nie należało do przyjemności, ale nie

zamierzał zwlekać. Dokończył uszczelnianie kombinezonu, otworzył przepływ powietrza z
butli i uniósł owiewkę kabiny. Wymknął się na zewnątrz, wycelował w stronę otwartego luku
z odpadkami i odepchnął się mocno od kadłuba starspina.

Fregata MedStar unosiła się w tej chwili na orbicie po ciemnej stronie Drongar, więc

chłód próżni był naprawdę dotkliwy. Zimno przenikało cienką białą szatę i hermetyczny
kombinezon i atakowało skórę niczym tysiąc igieł wstrzykujących ciekły azot. Ignorował to
jednak i nie zamierzał poddać się szokowi termicznemu. Miał we krwi wytrzymałość i siłę
tysiąca pokoleń łowców – naturalny pancerz utkany z prastarego DNA przodków. Działał z
wyrachowaniem po stokroć zimniejszym od pustki kosmosu, w której się unosił.

Skok nie był tak precyzyjny, jak Bleyd sobie tego życzył, ale wystarczająco dobry, by

zanieść go wprost do włazu. Gdy tylko Sakiyanin znalazł się w zasięgu sztucznej grawitacji
okrętu, opadł na pokład. Naturalnie spodziewał się tego, więc wylądował pewnie, na ugiętych
nogach, zachowując równowagę. Uderzył dłonią w sterownik i właz zamknął się posłusznie.
Mimo próżni, w zamkniętym luku było znacznie cieplej niż w otwartej przestrzeni na
zewnątrz.

Bleyd uruchomił system wyrównywania ciśnień i podszedł do iluminatora, by spojrzeć

na statek Mathala i uruchomić go zdalnie. Dysze silników jonowych Starspina zapłonęły,
unosząc go bezdźwięcznie w dal, z bryłą karbonitu zamkniętą pewnym uchwytem
manipulatora.

Admirał przyglądał się przez moment odlatującemu stateczkowi. Kurs był

zaprogramowany; nie pozostało już nic do zrobienia.

Rozszczelnił kombinezon i ruszył w kierunku śluzy wewnętrznej. Za kilka minut

niezidentyfikowana jednostka miała naruszyć przestrzeń orbitalną po przeciwnej stronie
planety, kontrolowaną przez separatystów. Statek nie odpowie na wywołanie i, mimo
wielokrotnych wezwań, nie zmieni kursu. Po ostatnim ostrzeżeniu baterie dział otworzą ogień
i intruz zostanie zniszczony.

Niefortunnym zbiegiem okoliczności wyparuje również Mathal, przedstawiciel

background image

Czarnego Słońca, i nikt nigdy nie będzie w stanie stwierdzić, czy człowiek ten zginął w
eksplozji, czy może wcześniej. Z termonuklearnego piekła ocaleje najwyżej tyle z
karbonitowego bloku i jego zawartości, ile potrzeba na zatkanie ucha żądłacza. W szczątkach
pozostaną jednak śladowe ilości cząstek organicznych. To wystarczy, by stwierdzić, że wraz
ze statkiem zniszczona została żywa istota, najprawdopodobniej humanoidalna.

I najprawdopodobniej nikogo to nie zdziwi. Zasady gry wojennej zabraniają atakowania

jednostek medycznych przeciwnika, ale nikt nie odmówi okrętom żadnej ze stron prawa do
obrony przed niezidentyfikowanym intruzem.

Zdejmując z siebie szatę Milczącego i cienki kombinezon –by przebrać się w zapasowy

mundur admiralski, który ukrył tu wcześniej – Bleyd raz jeszcze przebiegł myślą kolejne
etapy akcji. Nie był może arcymistrzem, ale miał dość rozsądku i wprawy, by zrealizować ją
zgodnie z planem. Wiedział też, że jeśli Czarne Słońce odezwie się jeszcze do niego, co było
niemal pewne, i jeśli ktoś zada mu pytanie o los Mathala – co było równie nieuniknione –
zdoła przejść z pozytywnym skutkiem nawet badanie wykrywaczem kłamstw, jeśli tylko
wystarczająco starannie obmyśli odpowiedzi.

„Mathal? Odleciał swoim statkiem i z jakiegoś powodu skierował się ku przestrzeni

kontrolowanej przez separatystów. Zestrzelili go. Pożałowania godny incydent, ma się
rozumieć, ale z drugiej strony... to strefa działań wojennych, a Mathal z pewnością nie miał
stosownych uprawnień...”

W dodatku wszystko to było, z technicznego punktu widzenia, szczerą prawdą.
Nagrania w systemach obserwacyjnych okrętu musiały potwierdzać tę wersję. Dziennik

kontroli lotów, wskazania czujników, może nawet naoczny świadek, który widział
przelatujący tuż nad iluminatorami statek pilotowany zapewne przez idiotę, tak bardzo
niewiele dzieliło go od poszycia fregaty...

Nic nie wskazywało na to, że prawda była inna.
Naturalnie to tylko tymczasowe rozwiązanie problemu. Prędzej czy później Czarne

Słońce powtórzy swoje żądania, ale Bleyd zamierzał przygotować się i na tę ewentualność.
Może zdoła kupić trochę czasu, wykorzystując Filbę. Tak czy inaczej, planował nadal
szmuglować botę, pomnażając osobisty majątek...

background image

ROZDZIAŁ 16

Barrissa nie zamierzała dążyć do konfrontacji z Phowem Ji. Jedi szkolili się po to, by

rozwiązywać konflikty, nie po to, by ich szukać – chyba że zmuszały ich do tego
okoliczności. Czyn, którego Ji dopuścił się na polu bitwy, był zdaniem padawanki godny
potępienia, lecz z drugiej strony, nie powierzono jej przecież misji żandarma wojskowego.
Nie do niej należało domaganie się zadośćuczynienia za śmierć najemników obcej armii.

Tak się jednak złożyło, że następnego ranka, gdy wyszła z kabiny, by poćwiczyć w dość

chłodnych jeszcze promieniach słońca, wojownik z Bunduki pojawił się w pobliżu i zatrzymał
na chwilę, żeby popatrzeć.

– Wcześnie wstajesz, co, Jedi? – Wydawało się, że zawsze używa tego samego

pogardliwego tonu. Barrissa nie miała zamiaru komentować tak oczywistego stwierdzenia.
Spokojnie kontynuowała trening.

– Wygląda na to, że nie jesteś w najgorszej formie – dorzucił Ji. – Dobrze widzieć, że

nie polegasz wyłącznie na tej swojej „magii”.

Padawanka nadal nie widziała powodu, by wdawać się w rozmowę. Siedziała na

wilgotnej ziemi z nogami rozłożonymi na boki, w pełnym szpagacie poprzecznym. Pochyliła
się najpierw w stronę jednego kolana, przytulając policzek do zewnętrznej strony uda, a
potem wykonała identyczny skłon w przeciwnym kierunku, czując, jak ścięgna podkolanowe
i mięśnie grzbietu rozgrzewają się z wysiłku.

– Nie wiedziałem, że Jedi składają śluby milczenia – kontynuował mistrz teräs käsi.

Jego głos był teraz twardy i ostry, jak stalowa klinga.

Barrissa wstała i uniosła ręce wysoko nad głowę.
– Nie składamy – odpowiedziała, wykonując skłon na prostych nogach. Oparła dłonie

płasko na ziemi. – Odzywamy się wtedy, gdy mamy coś do powiedzenia, a nie po to, żeby
posłuchać własnego głosu.

– Jesteś rozdrażniona. A ja myślałem, że Jedi kontrolują swoje emocje. – Phow Ji

uśmiechnął się szeroko. – Czyżbym powiedział coś nie tak? – spytał drwiąco.

Barrissa wyprostowała się, odgarnęła z czoła kosmyk spoconych włosów i odwróciła

się, by spojrzeć prosto w oczy wojownika.

– Nie. Coś zrobiłeś. Zamordowałeś trzech najemników.
Jeżeli zaskoczyła Ji, to z pewnością tego nie okazał. Uśmiechnął się raz jeszcze, dość

nieszczerze.

– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Ktoś znalazł uszkodzonego kamdroida. Wszystko się nagrało.
– Naprawdę? Chętnie obejrzę.
Powiedział to z autentycznym zainteresowaniem; Barrissa nie musiała używać Mocy,

by uwierzyć w szczerość tej reakcji.

– Nie wystarczą ci trofea?
Ji wykonał gest, który w jego mniemaniu był zapewne przejawem skromności.
– Chodzi o to, że to, co robię, obserwują wyłącznie z własnego punktu widzenia.

Holonagranie wykonane z innej pozycji byłoby dobrym materiałem do analizy ewentualnych
błędów w moich ruchach. Skoro już o tym mowa, mam całą ścianę trofeów. Ale holo? To
byłoby pierwsze.

Barrissa pokręciła głową.
– Nic cię to nie obchodzi, prawda?
– Co takiego?
Droczył się z nią; tyle wiedziała na pewno. Bądź świadoma żywej Mocy – tak radził

Qui–Gon Jinn. Barrissa była bardzo młoda, kiedy słynny mistrz zginął podczas bitwy o

background image

Naboo, ale wciąż pamiętała te słowa – były jednym z pierwszych okruchów mądrości, jakie
jej wpojono. Wznieś się ponad to, powiedziała sobie w duchu. Ale nie umiała się
powstrzymać.

– To, że zatłukłeś trzech ludzi na śmierć – odpowiedziała.
Ji wyglądał na zaskoczonego.
– Więc tak to widzisz?
– A czy można widzieć to inaczej?
Ji uśmiechnął się i rozłożył ramiona w niewinnym geście.
–Byłem nieuzbrojony, sam przeciwko trzem, na polu bitwy, moja droga padawanko.

Skorzystałem umiejętności, za których używanie płacą mi władze Republiki. Jestem
żołnierzem. Zabicie wroga podczas wojny nie jest morderstwem.

Barrissa przerwała ćwiczenia rozciągające i, stojąc z ramionami splecionymi na

piersiach, popatrzyła na Ji.

– Jesteś ekspertem w walce wręcz, a twoje dłonie i stopy są równie niebezpieczną

bronią jak wibroostrze czy pałka ogłuszająca – powiedziała. – Ci ludzie nie mieli większych
szans na przeżycie niż wtedy, gdybyś polował na nich z blasterem. Udawanie, że było inaczej,
jest hipokryzją.

– Nazywasz mnie kłamcą, Jedi?
Teraz nic już nie maskowało groźby w jego słowach. On właśnie tego oczekuje,

pomyślała Barrissa. Zignoruj go. Odwróć się. Spojrzała mu prosto w oczy.

– Tak.
Uśmiechnął się znowu, tym razem okrutnie i triumfująco.
– Za takim oskarżeniem musi stać gotowość do poparcia go mocnym argumentem.

Może zechcesz zaprezentować mi skuteczność swojej mistycznej Mocy wobec mojego
rzemiosła?

Barrissa Offee z największym trudem zapanowała nad gniewem i nie odpowiedziała.

Siłą woli przywołała obraz niezadowolonego oblicza mistrzyni Unduli. Trochę pomogło. Już
po pierwszych słowach tej rozmowy wiedziała, że ruszyła ścieżką w dół, że nie tędy droga... a
jednak doszła aż do tego punktu.

Phow Ji roześmiał się po długiej chwili.
– Tak sądziłem. Pokonałem jednego z waszych rycerzy w walce wręcz i chyba nie

byłoby fair, gdybym domagał się teraz walki z marną padawanką, nieprawdaż? Miłych
ćwiczeń, Jedi.

Odwrócił się z lekceważeniem i ruszył w swoją stronę.
Barrissa nie umiała się powstrzymać. Skoncentrowana, uniosła rękę i zacisnęła pięść.
W chwili, gdy odchodzący uniósł nogę, by dać kolejny krok, czas jakby spowolnił dla

niej swój bieg. Lewa stopa Ji posuwała się ku przodowi, ale w chwili, gdy miała minąć kostkę
prawej nogi, but skręcił nagle do wewnątrz – nie więcej niż o kilka stopni. To wystarczyło, by
zahaczył czubkiem o piętę prawego.

Mistrz z Bunduki potknął się.
Ktoś gorzej wyszkolony zapewne upadłby z impetem twarzą w mokrą ziemię, Barrissa

zaś, mimo świadomości, że to niegodziwe, cieszyłaby się z jego upadku.

Jednak Ji zwinął się w locie w kłębek i ugiął ramię obracając dłoń do wewnątrz, tak że

wyglądało to na celowe działanie. Rzucił się szczupakiem i wykonał przewrót przez ramię, by
płynnym ruchem wytresowanego gimnastyka stanąć na nogi w doskonałej równowadze,
twarzą do Barrissy.

– Uważaj – powiedziała. – Ziemia jest śliska od rosy.
Stał przez moment nieruchomo, spoglądając na nią spode łba. Jego wrogość zawisła w

powietrzu, krążąc w polu Mocy jak niebezpieczny wir. Był wściekły, ale panował nad sobą.

Odwrócił się.

background image

Kiedy odszedł, Barrissa pokręciła głową, analizując swoje zachowanie. Co ja sobie

wyobrażałam? – skarciła się w duchu. Nie wolno używać Mocy do tak trywialnych zadań, do
takiej dziecinady. Nie wolno marnować jej na podobne błahostki, nawet wobec takiego
przeciwnika jak Phow Ji. Owszem, mogłaby to być świetna demonstracja, nauczka, dowód
istnienia Mocy, ale Barrissa wiedziała, że tym razem nie o to chodziło. Zadziałała z pobudek
osobistych, wiedziona gniewem, choć od początku zdawała sobie sprawę, że nie powinna dać
się sprowokować. Wielką potęgą należy władać z wielką ostrożnością, a powalanie obleśnego
typa na ziemię tylko dlatego, że zdaniem padawanki na to zasługiwał, było działaniem
niewystarczająco usprawiedliwionym. Zupełnie tak, jakby mierzyła do komara ognistego z
turbolasera. Mistrzyni byłaby bardzo, bardzo niezadowolona.

Barrissa czuła, że jeśli tak będzie się zachowywała, to nigdy nie zostanie rycerzem Jedi.
Westchnęła ciężko i powróciła do przerwanych ćwiczeń rozciągających. Ścieżka jej

losu była wystarczająco wyboista. Dlaczego utrudniała sobie życie, rzucając na nią głazy?

background image

ROZDZIAŁ 17

Podczas wieloletniej włóczęgi po międzygwiezdnych szlakach Den Dhur widział wiele

dziwacznych zjawisk, jednak – o ile nie zawodziła go pamięć – nigdy jeszcze nie widział
androida siedzącego samotnie w kantynie.

Gdy wszedł do sali wprost z gęstego jak syrop skwaru dnia, mimo wsparcia gogli

ochronnych minęło kilka chwil, nim jego oczy przywykły do półmroku. Kiedy wreszcie
zaczął coś widzieć, przekonał się, że lokal jest prawie pusty. Leemoth, Duros specjalizujący
się w leczeniu istot wodno–lądowych, siedział w dalekim kącie pieszcząc w dłoniach kufel
fromijskiego piwa. Dwaj sierżanci armii klonów zainstalowali się przy barze, a przy jednym z
bliższych stolików siedział nowy android protokolarny, I–5.

Czegoś takiego nie widuje się codziennie, pomyślał Den. Androidy w ogóle rzadko

kiedy siadały. Większość modeli, humanoidalnych potrafiła przyjąć taką pozycję, ale że w
gruncie rzeczy nigdy nie odczuwały zmęczenia, po prostu nie miały powodu, by to robić. A
jednak I–5 siedział przy stole, choć cokolwiek sztywno. Jego fotoreceptory były skierowane
wprost na syntetyczny blat. Metalowa maska, która była jego twarzą, nie wyrażała żadnych
uczuć, lecz mimo to Den nie mógł oprzeć się wrażeniu, że android jest w melancholijnym
nastroju.

Pod wpływem impulsu przystawił krzesło do stolika i usiadł naprzeciwko I–5, po czym

uniósł palec wytrenowanym już gestem, by zwrócić na siebie uwagę barmana.

– Nie widujemy tu wielu androidów – zagaił, zwracając się do I–5.
– Nie dziwi mnie to, przy takich cenach.
Den uniósł brwi. To naprawdę było niezwykłe: android z poczuciem humoru. Kelner

przywiózł reporterowi szklankę johriańskiej whisky. Sullustanin pociągnął łyk, przyglądając
się I–5 z zainteresowaniem.

–Słyszałem, że pomagałeś padawance Offee w sali operacyjnej.
– Tak jest. Ciekawe doświadczenie.
Den łyknął trunku po raz drugi.
– Nie obraź się, ale zachowujesz się... dość nietypowo jak na androida. Jak to się stało,

że trafiłeś na Drongara?

Minęła długa chwila i Dhur stracił już nadzieję na odpowiedź, gdy I–5 wreszcie się

odezwał.

–„Ciśnięto mnie na wiatry przestrzeni i czasu, niczym planetozymal krążący wieczyście

pomiędzy słońcami”.

Den był w szoku.
– Kai Konnik – powiedział. – Plaża gwiazd. Zdobywca Nagrody Galaktycznej dla

najlepszej powieści ubiegłego roku, jeśli mnie...

– Sprzed dwóch lat – poprawił I–5.
Den spojrzał na niego badawczo.
– Masz imponującą wiedzę o literaturze jak na androida.
– Bynajmniej. W moich bankach pamięci zapisano ponad dwieście tysięcy powieści,

holospektakli, poematów i...

– Nie mówię o pojemności pamięci – przerwał mu Den. – Większość androidów

protokolarnych potrafi spamiętać tyle informacji. Większość też, zapytana o cytat z
konkretnego dzieła, poda go równie łatwo, jak ty to zrobiłeś. Jednakże – dodał, pochylając się
nad stolikiem – nigdy nie spotkałem androida, który potrafiłby użyć zapamiętanych
materiałów... metaforycznie. A ty właśnie dokonałeś tej sztuki.

Znowu zapadła cisza, a po długiej chwili milczenia android wydał z siebie dźwięk

łudząco podobny do ludzkiego westchnienia.

background image

– Czasem żałuję, że nie jestem istotą żywą zbudowaną na bazie węgla – powiedział. –

Pociąga mnie koncepcja upojenia napojami wyskokowymi.

– Faktycznie, ma ona dobre strony – przyznał Den, racząc się whisky. – Powiesz mi,

dlaczego tu siedzisz?

I–5 chyba nie miał ochoty na rozmowę.
– Nostalgia – odpowiedział po długiej chwili.
Den czekał cierpliwie. Przyszedł do kantyny, żeby wygrzebać jeszcze jakieś brudy na

temat Filby, ale konwersacja z niecodziennym gościem lokalu okazała się bardziej
intrygująca. Gdyby I–5 nie był androidem, reporter zafundowałby mu parę drinków na
rozwiązanie języka. Miał jednak wrażenie, że nie musiałoby ich być zbyt wiele. Android,
choć małomówny, wyraźnie nabrał ochoty na zwierzenia.

– Spędzałem niegdyś sporo czasu w przybytkach takich jak ten – dodał w końcu I5. – W

tawernie Zielona Błyskotka i w Dewbacku, w sektorze Zi–Kree na...

– Coruscant – dokończył Den. – Dobrze znam oba lokale. To paskudna część miasta,

zwana Karmazynowym Korytarzem – dodał i gestem poprosił barmana o kolejnego drinka. –
Znalazłem tam wiele tematów do artykułów. – Przez moment Sullustanin w milczeniu
przyglądał się rozmówcy. – W większości takich mordowni androidy nie są mile widziane.
Zdaje się, że to jakiś stary przesąd. Dziwne, że mogłeś tam bywać ze swoim panem.

– Lorn Pavan nie był moim panem – odparł 1–5. – Był moim przyjacielem.
Den czuł, że od intensywnej pracy mózgu zaczynają go boleć mięśnie na czole.
– Twoim przyjacielem?
– Byliśmy „wspólnikami w interesach”. Handlowaliśmy informacjami w podziemnym

światku, ustawialiśmy gry w sabaka, czasem sprzedawaliśmy rządowi pośledniejsze dane
wywiadowcze... takie tam drobiazgi. Nie było to może pasjonujące życie, jakie widuje się w
holodramach, ale od czasu do czasu zdarzał się dreszczyk emocji.

– Barwna opowieść – skomentował Den. – No, ale teraz znalazłeś się dość daleko od

wielkiego miasta, jak zapewne zauważyłeś – dodał, gdy android nie odzywał się przez kilka
chwil. – Dlaczego...

Urwał, widząc nagłą zmianę w zachowaniu I–5, który w wielkim napięciu przyglądał

się wchodzącej właśnie grupce chirurgów. Był wśród nich Zan Yant, niosący quetarrę. Den
przypuszczał, że muzykowanie rozpocznie się nieco później, gdy w lokalu będzie więcej
gości – tak przynajmniej bywało zazwyczaj. Nie miał nic przeciwko temu. Cenił gust
muzyczny Yanta, jeśli nie liczyć jego zamiłowania do kompozycji z rodzinnego Talusa, które
w czułych uszach Sullustanina brzmiały jak dialog kotów piaskowych szczelnie zamkniętych
w worku.

Android tymczasem wyglądał na mocno zdenerwowanego. Mógłbym przysiąc, że

jakimś cudem udaje mu się okazywać uczucia na tej blaszanej masce, pomyślał Den. Był to
doprawdy zaskakujący pomysł, ale chyba nie bardziej niż sama koncepcja androida zdolnego
do odczuwania emocji.

Nowa, pełna szklanka stanęła przed Dhurem. Podniósł ją w zamyśleniu.
– Powiedz, co cię skłoniło do spakowania manatków i przerwania tak interesującej

egzystencji?

– Nie mam pojęcia – odparł I–5. – Lorn i ja byliśmy ścigani przez... – wydawało się, że

android szuka odpowiedniego słowa – ... zabójcę.

– Zabraka – rzucił Den obojętnym tonem. Tym razem bardzo uważnie przyglądał się

twarzy androida. Fotoreceptory I–5 nie stały się większe, ale na pewno rozjaśniły się
nieznacznie, co równie skutecznie odzwierciedlało jego zaskoczenie. To jest to, pomyślał
Sullustanin. Oczy są najbardziej ekspresyjnym organem na twarzach większości
humanoidów. W ich spojrzeniach można wyczytać całe mnóstwo znaczeń. W jakiś sposób I–
5 uzyskuje ten sam efekt, zmieniając intensywność podświetlenia i kąt wychylenia sensorów

background image

optycznych. Tak bardzo skupił się na rozszyfrowywaniu zachowania androida, że omal nie
puścił mimo uszu jego odpowiedzi.

– Czy ja grzebię w pańskich bazach danych bez pozwolenia?
– Wybacz, ale to tylko instynkt dziennikarza. W oczywisty sposób zaniepokoił cię

widok Yanta, więc jeśli uznamy, że nie jesteś zagorzałym wrogiem muzyki, to...

– Gratuluję. Zabójca był Zabrakiem z Iridonii. Śmiertelnie niebezpiecznym Zabrakiem i

prawdziwym mistrzem w sztuce walki wręcz. Przy nim Phow Ji wyglądałby jak pijany Jawa.
Miał też... inne umiejętności.

Den pokiwał głową.
– Rozumiem. Yant jest z Talusa, jeśli to coś zmienia.
I–5 nie odpowiedział.
– Ten zabójca ukradł nam coś cennego i uciekł z Coruscant na orbitę – odezwał się po

chwili milczenia. – Lorn i ja mieliśmy właśnie polecieć za nim i wtedy... Nie pamiętam.
Obudziłem się, służąc na frachtowcu przemycającym przyprawę.

– Domyślasz się, co zaszło?
– Sądzę, że Lorn mnie wyłączył, bonie chciał narażać na niebezpieczeństwo. Na tym

etapie sprawa nabrała dla niego bardzo osobistego znaczenia. Ktoś, na kim mu bardzo
zależało, poświęcił się, żeby nas ratować i...

– To mi wygląda na świetną historię – wtrącił Den. – Szkoda, że was nie znałem;

miałbym o czym pisać.

– Proszę mi wierzyć, nie ma pan czego żałować. Ten zabójca był... – I–5 zawahał się i

pokręcił głową w kolejnym niepokojąco ludzkim geście zwątpienia.

– Z Czarnego Słońca?
– Gorzej. Znacznie gorzej. Poza tym – dodał cicho android – co to za historia, w której

brakuje zakończenia?

– Każda historia jakoś się kończy.
– Ta nie. Przynajmniej dla mnie. Nie wiem, co się stało z Lornem. Podejrzewam, że nie

żyje, lecz nigdy nie będę miał pewności. Próbowałem się dowiedzieć, ale wszystko to
wydarzyło się ponad dziesięć lat temu, a androidy nie mają zbyt wielkich możliwości
prowadzenia prywatnego śledztwa, nawet jeśli potrafią włamywać się do dobrze
zabezpieczonych systemów komputerowych. Wydaje się, że sprawa została zatuszowana, i to
gdzieś na bardzo wysokim szczeblu.

– Wiesz, teraz naprawdę mnie zainteresowałeś – powiedział Den. – Nie ma to jak dobry

reportaż o spisku na wysokim szczeblu, choć z drugiej strony, takie teksty sprzedają się lepiej
w czasach pokoju. Ale pogrzebię trochę w danych, może coś znajdę.

– „Nie grzeb za głęboko, żeby ciebie nie pogrzebali” – odparł ponuro I–5. – Ja sam nie

mam pojęcia, jakim cudem wyszedłem z tego z wymazaną pamięcią. Wiem tylko, że w jednej
chwili byłem w porcie kosmicznym na Coruscant, a w następnej już pilnie zaspokajałem
potrzeby miłośników błyszczostymu na planetach Jądra. To oczywiście subiektywne
wrażenie, bo według mojego wewnętrznego chronometru byłem wyłączony przez dobrych
dwanaście standardowych tygodni. Z tego, czego dowiedziałem się później, wynika, że stałem
się elementem jakiejś wymiany barterowej. Przez sześć lat latałem na Kessel, aż wreszcie
lokalne siły porządkowe dokonały nalotu na statki przemytnicze. Zostałem skonfiskowany i
sprzedano mnie na aukcji kapitanowi statku handlowego. Dlaczego? Do dzisiaj nie wiem.
Wciąż mam pokaźne dziury w bankach pamięci i nie mogę się doliczyć ładnych paru lat. Gdy
wojna nabrała rozmachu, władze Republiki skonfiskowały praktycznie wszystkie androidy,
by nie dostały się w ręce separatystów. Służyłem w domu pewnej arystokratycznej rodziny na
Naboo, kiedy nadszedł rozkaz. Wzbogacono mi oprogramowanie o wiedzę medyczną i tak
oto znalazłem się w tym... malowniczym przybytku, gdzie opowiadam panu historię mojej
egzystencji. – I–5 umilkł na moment. Naprawdę chciałbym się upić.

background image

– To, że nie możesz, to chyba całkiem szczęśliwy przypadek – zasugerował Dhur. –

Jeżeli do tej pory byłeś równie otwarty w rozmowach z ludźmi, to prawdziwy cud, że nie
zostałeś przeprogramowany. Większości istot brakuje cierpliwości do bezczelnych
androidów.

– Żeby pan wiedział. Ale może pan być pewny, że do tej pory trzymałem na wodzy

moją bujną osobowość. I trzeba przyznać, że doskwierała mi samotność.

– Wiec dlaczego opowiedziałeś o tym wszystkim akurat mnie? Czyżbym miał aż tak

sympatyczną gębę?

– Mam już dość tej szarady –wyjaśnił I–5. – Dość udawania głupkowatego automatu

przed ludźmi i im podobnymi. Zwłaszcza po tym, jak napatrzyłem się na przypadki szczerej
niechęci istot organicznych do pokojowej egzystencji w tej galaktyce. Im więcej widzę rzezi,
tym bardziej jestem przekonany, że nawet android techniczny z serii CZ–Three lepiej
zarządzałby Republiką.

Den nie umiał powstrzymać uśmiechu.
– Otwarcie nawołujesz do buntu, wiesz?
– Kto, ja? – Fotoreceptory androida błysnęły niewinnie. – Jestem tylko skromną

maszyną, zbudowaną po to, żeby służyć – dodał i westchnął smętnie. – Chyba powinienem
naładować tłumik niesmaku.

– Albo solidnie się upić.
– To też.
– Tylko że w tym celu musiałbyś być istotą organiczną.
I–5 wzdrygnął się odruchowo.
– Porzućmy tę myśl – mruknął, wstając. – A teraz proszę wybaczyć. Obowiązki

wzywają; głównie zmiana opatrunków i natryskiwanie lekarstw. Nader ambitne zadania dla
istoty o moich możliwościach. Może zatrudnię te dziewięćdziesiąt dziewięć procent mojego
modułu kognitywnego, które nie będą mi potrzebne przy pracy, do rozwiązania Teorii
Nieskończoności Redukcyjnej Chuna? Albo do skomponowania lekkiej opery?

Sullustanin odprowadził spojrzeniem wychodzącego androida. Kilka chwil później Zan

Yant zaczął grać powolną, tęskną melodię. Była doskonałym tłem dla zadumy, w którą
popadł Den Dhur.

Android równy właścicielowi, żywej i świadomej istocie? Den słyszał już o takich

przypadkach, ale zawsze okazywało się, że to fikcja. Emancypacja androida, nawet
nieformalna, niosła w sobie cokolwiek rewolucyjne przesłanie. Zastanawiał się, dlaczego nie
jest bardziej zszokowany tym pomysłem.

Zanadto zszokowany nie był, ale nabrał wielkiej ochoty na kolejnego drinka.

background image

ROZDZIAŁ 18

Zazwyczaj, gdy miał kilka chwil na podjęcie próby przebicia się przez grubą warstwę

zastarzałego potu, zarodników i brudu, którymi Drongar obdarowywał tak hojnie, Jos używał
prysznica sonicznego, znacznie skuteczniejszego i szybciej działającego niż kąpiel chemiczna
czy wodna. Wystarczyło wejść, trącić stopą włącznik i wibracje błyskawicznie usuwały brud,
bez hałasu i bez wysiłku. Przynajmniej ten podstawowy element wyposażenia bazy działał z
reguły bez zarzutu.

Jednak tego dnia Vondar stanął pod pulsującym strumieniem wody ze zwykłego

prysznica, starannie przefiltrowanej i tłoczonej rurami z głównego zbiornika. Była zimna. Na
tyle zimna, by wywołać odmrożenia i uczynić oddychanie znacznie trudniejszym niż zwykle.

Przede wszystkim jednak była wystarczająco zimna, by schłodzić jego myśli –

kłopotliwe myśli o Tolk. O Tolk, która z pewnością zauważyła jego zainteresowanie i
najwyraźniej postanowiła zabawić się jego kosztem.

Potoki wody rozbijały się o głowę Josa, spływając lodowatymi strugami do oczu i uszu.

Nie były jednak dość zimne, by zmazać wspomnienie o zbyt gorących myślach, które naszły
go tego ranka...

Wyszedł wtedy do przebieralni, by zmienić chirurgiczny strój – ten, który miał na sobie,

cały nasiąknął krwią, kiedy pękł świeżo przeszczepiony fragment żyły u jednego z pacjentów.
Pomieszczenie służyło personelowi obu płci; na drzwiach wisiał tylko podświetlany diodą
znak ZAJĘTE, który miał zapobiegać kłopotliwym niespodziankom. Widząc, że napis
pozostaje ciemny, Jos uderzył dłonią w klawisz i gdy tylko rozsunęły się drzwi, energicznym
krokiem wszedł do środka.

Zobaczył Tolk, która także przyszła tu, by zmienić ubranie. Była niezupełnie ubrana.

Mówiąc ściślej, prawie naga. Cudownie naga...

Jako chirurg, Jos widział w swojej karierze wiele ciał – męskich, żeńskich i nie tylko.

Taką miał pracę i nigdy nie nachodziły go zbyt poufałe myśli na widok nagości kogoś, komu
właśnie usuwał wątrobą. Ale żeby wejść do przebieralni i zobaczyć nie całkiem przecież
obojętną, a zdecydowanie piękną asystentkę niemal nagą... To była zupełnie inna historia.

Lecz to wcale nie było takie złe – do licha, to w ogóle nie było złe, tylko diabelnie

zawstydzające, bo w końcu gapił się na nią z otwartymi ustami zaledwie przez sekundę, dwie,
może trzy, zanim odwrócił się, purpurowy z zażenowania, i jęknął:

– O, przepraszam!
Tym, co zmusiło go do patrzenia na Tolk przez tę dodatkową sekundę, był wyraz jej

twarzy. No i widok całej reszty.

A Tolk się uśmiechała. Był to uśmiech leniwy i absolutnie jednoznaczny.
– Cześć, Jos. Czyżbym zapomniała włączyć znak ostrzegawczy? Co za lekkomyślność.
Jos zdołał mimo wszystko wyjść i zamknąć za sobą drzwi, mając wciąż przed oczami –

zapewne wytrawiony w pamięci na zawsze – obraz jej nagiego ciała. Ale ten uśmiech... Tak,
ten uśmiech skłaniał do myślenia. Jos zastanawiał się więc co najmniej kilkanaście razy
podczas całego dnia wspólnej pracy nad jedną tylko kwestią: czy Tolk naprawdę zapomniała
włączyć diodę?

Nawet najzimniejsza woda nie mogła wypłukać tego pytania z jego umysłu.
– Jos, siedzisz tam już pół nocy! Naprawdę musisz być aż taki czysty?
Doskonałe pytanie.

Siedząc przy stole w jadalni, Den Dhur był szczerze zadowolony, choć jego dobre

samopoczucie nie miało nic wspólnego z posiłkiem, który zamierzał zjeść. Rozkoszował się
smakiem zimnej zemsty, którą już niedługo – bardzo niedługo – miał wywrzeć na spasionym

background image

Hutcie imieniem Filba. Właśnie udało mu się zdobyć zeznanie pewnego niezadowolonego
kaprala – kolejny kamyk do kurhanu, pod którym Sullustanin zamierzał pogrzebać Filbę tak,
jak pies bojowy zagrzebuje kość.

Uśmiechnął się na samą myśl. Nie wolno zadzierać z prasą, o nie. Zwłaszcza kiedy ma

się życiorys tak krzywy, jak tylne zęby rankora. Większość istot miała coś do ukrycia, coś, o
czym niekoniecznie chcieliby słuchać w wieczornym wydaniu holonetowych wiadomości.
Jednak dla złodzieja dziennikarskie śledztwo mogło się skończyć gorzej. Znacznie gorzej.

A Dhur właśnie znalazł to, czego szukał.
Liczył na to, że Filba zostanie obdarty z sadła i powieszony na słońcu, by wysechł na

wiór, a myśl ta sprawiała mu niekłamaną radość. Zachichotał cicho i z ochotą wbił sztućce w
porcję, którą miał przed sobą. Zemsta jest najlepszą przyprawą, pomyślał.

Naturalnie do tego, co trafiało na jego talerz oraz do sposobu, w jaki to przyrządzano,

musiał przyzwyczajać się na nowo na każdej z planet, które odwiedzał. Jednym z pierwszych
odkryć, których dokonał już jako młody korespondent wojenny, była prosta zasada: jeżeli nie
nauczysz się szybko przyswajać potraw z lokalnej flory i fauny, błyskawicznie dopadnie cię
głód i pragnienie. Przestrzeń ładunkowa międzygwiezdnych transportowców należących do
sił zbrojnych Republiki była dość cenna i zwykle nie marnowano jej na to, by przewozić
egzotyczne przysmaki. Dhur słyszał gdzieś, że sklonowani żołnierze byli uwarunkowani
genetycznie do tego, by zadowalać się byle jakim pokarmem, ale armia i flota i bez tego były
zbyt wielką zbieraniną przedstawicieli rozmaitych ras i gatunków, by służby
kwatermistrzowskie mogły dogodzić każdemu. Zwłaszcza że jak zwykle tylko oficerów
traktowano preferencyjnie.

Żołnierze jednostek liniowych dostawali GR – gotowe racje, czyli gęstą papkę

zawierającą niezbędne składniki odżywcze dla rozmaitych gatunków istot. Porcje różniły się
kolorem – w skali od nieapetycznego do powodującego mdłości – oraz konsystencją i
smakiem, od perfekcyjnej imitacji plastoidu (takiego, z jakiego produkowano niegdyś buty),
po breję, którą można by zakneblować Neimoidianina. Dlatego też pierwszym krokiem
kucharzy wojskowych po przybyciu na nową planetę było wysłanie zaopatrzeniowców w
teren, by dostarczyli próbek wszystkiego, co może nadawać się do jedzenia. Den bywał już na
światach, które nie oferowały przybyszom praktycznie niejadalnego; żołnierze karmieni GR
szybko tracili wagę, czego reporter doświadczył też na własnej skórze.

Na szczęście jedną z niewielu pozytywnych stron życia na Drongarze było to, że nie

brakowało tu potencjalnej żywności – czegoś, co można złapać, zebrać, wydoić lub wykopać.
I choć nie były to rarytasy, kuchnia w Rimsu Siedem okazała się nie taka zła jak inne, z
których usług Den miał nieszczęście korzystać. Tego dnia zamówił talerz miejscowego
odpowiednika krewetek – zwierząt wielkości dłoni, które po ugotowaniu z ziołami i
przyprawami zadziwiająco przypominały smakiem jastrzębionietoperze, choć były może
nieco bardziej pikantne. Podano mu je z puszystym, jaskrawopomarańczowym puree z
korzenia jakiejś rośliny, o przyjemnym, cynamonowym zapachu. Do przepłukania gardła
dostał piwo z miejscowych roślin –Den musiał przyznać, że jadał już gorsze potrawy i pił
gorsze trunki. Dopóki ktoś genialny nie wynajdzie sposobu, dzięki któremu z podstawowych
składników w jednej chwili da się przyrządzić dowolną, smakowitą potrawę, jak to się widuje
w tych futurystycznych holodramach o przygodach bohaterów z przyszłości, pomyślał
reporter, dopóty wojskowe żarcie zawsze będzie loterią.

Musiał zresztą przyznać w duchu, że będąc w takim nastroju, rozkoszowałby się nawet

smakiem GR. Nawet jednak i bez cynicznych rozważań czuł się dobrze, ponieważ ciekawa
sprawa oznaczała ciekawy reportaż, a takie zawsze dawały mu poczucie, że jest wart swojej
wypłaty – choć z drugiej strony nie była ona aż tak wielka...

Dhur uniósł głowę i zobaczył Zana Yanta, który z tacą w dłoniach odłączył się właśnie

od kolejki oczekujących. Machnął ręką, by zwrócić na siebie uwagę, a potem przywołał

background image

Zabraka do swojego stołu.

–Ejże, czy to węgorz fleekowy? – spytał, zerkając na talerz Yanta. – Nie widziałem go

w jadłospisie.

– Nie, to wijec, tutejszy wielki robal, w czerwonym sosie owocowym, posypany

smażonymi komarami ognistymi.

– Aha. Brzmi... smakowicie.
– Cóż, nie jesteśmy w Manarai na Coruscant – odparł swobodnie chirurg. – Ale i tak

lepsze to niż GR.

Sullustanin spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Jadałeś w Manarai?
– Dhur, przyjacielu, nie urodziłem się na tej kuli błota. Jeden z moich nauczycieli był

profesorem szkoły muzycznej przy Uniwersytecie Coruscant. Odwiedzałem go od czasu do
czasu...

– Mimo wszystko, dość kosztowny lokal, jak dla studenta.
– Moja rodzina jest... nieźle sytuowana – wyjaśnił Yant. Uciął spory plaster ślimaczego

mięsa i wepchnął go do ust. – Mmm, ten charbodiański kucharz zna się na rzeczy. Chcesz
spróbować?

– Nie, dzięki, smakuje mi to, co mam.
Den spojrzał na chirurga z nowym zainteresowaniem. Doskonały medyk i znakomity

muzyk – nie takich ludzi spodziewał się zastać w tym nędznym zakątku galaktyki. Dlaczego
na przykład rodzina Yanta nie zadbała o to, by nie wcielono go do armii? Władza i bogactwo
dawały przecież pewne przywileje, każdy o tym wiedział. Czy to możliwe, że zgłosił się na
ochotnika? Jeżeli tak, to wypadało myśleć o nim z większym szacunkiem.

Zanim jednak zdążył poruszyć ten temat, odezwał się Yant.
– Jak idzie krucjata informacyjna?
– Dobrze. – Den uśmiechnął się. – A będzie jeszcze lepiej.
– Ach, tak. Gorący temat?
– W rzeczy samej. Nie mogę jeszcze o tym mówić... na pewno sam rozumiesz, że nie

mogę przedwcześnie wypuścić kreela z klatki... ale jestem naprawdę zadowolony.
Spodziewam się, że zdrowo namieszam w pewnych kręgach.

– To chyba dobrze. – Yant wziął do ust kolejny kęs, pogryzł, przełknął i uśmiechnął się.

– Naprawdę niezłe mięso. Jeśli pozwolisz, zadam ci pytanie – dodał po chwili.

– Zamieniam się w słuch.
– Podobnie jak reszta tutejszych lekarzy, jestem poborowym. Gdyby to od nas zależało,

znajdowalibyśmy się teraz o ładnych kilkanaście parseków od Drongara. Ale ty nie jesteś w
armii. Nie musisz tu tkwić. Mógłbyś szukać tematów na jakiejś cywilizowanej planecie,
pławiąc się aż po zwisy policzkowe w luksusie, a przynajmniej żyjąc w komforcie i
bezpieczeństwie. Więc co tu robisz? Co tak cię ciągnie do tej roboty?

Tego Den się nie spodziewał. Od lat nikt mu nie zadawał tego pytania. Istniały

naturalnie standardowe odpowiedzi; każdy dziennikarz miał ich w zapasie co najmniej kilka.
Przygoda, chęć przebywania tam, gdzie coś się naprawdę dzieje, pragnienie służenia
ogółowi... Może nawet jego koledzy wierzyli w te dyrdymały; sam przecież wierzył w nie
dawno, dawno temu.

A teraz?
I nagle, zupełnie niechcący, Den powiedział prawdę.
– Na wojnie zdarzają się niesamowite historie, doktorze. Tutaj liczą się sprawy

najważniejsze. Tu chodzi o życie, o śmierć, honor, miłość... To jest sama istota, źródło, tygiel
postaw. Obserwujesz ludzi przeżywających próbę ognia, usiłujących przeżyć i ocalić innych.
Na wojnie dowiadujesz się, jacy naprawdę są. Powiedzmy, że przeprowadzasz wywiad z
lokalnym politykiem zaraz po wiecu z udziałem publiczności. Gość zaczyna pleść pajęczynę

background image

ze słów, jak dobrze wykształcony robak tkacz. Wszystko to błyszczące i efektowne, ale brak
w tym treści. Jasne, on tylko próbuje zachować swoją posadę – kto wie, może nawet
rzeczywiście działa w interesie publicznym; świat widział już dziwniejsze przypadki – ale nie
działa pod prawdziwą presją. Ma czas na to, żeby przygotować zestaw kłamstw i opakować je
w gładkie słówka. A co będzie, gdy spotkasz się oko w oko z dowódcą, którego oddział
właśnie został rozszarpany na krwawe strzępy, który nie ma już nadziei na ratunek i który
nadal jest pod nieprzyjacielskim ostrzałem? On powie ci szczerze, jak sprawy stoją, w ogóle
nie dbając o konsekwencje. Wojna to parszywa rzecz, przyjacielu, parszywa, bolesna i
okrutna, ale jednocześnie ma zadziwiającą zdolność zdzierania masek, wywlekania prawdy na
światło dzienne. I o to mi właśnie chodzi.

Zan pokiwał głową, w zamyśleniu żując kolejny kęs.
– Ale z drugiej strony... naoglądasz się śmierci. Nie wspominając o tym, że przy okazji

sam możesz zginąć.

Den wzruszył ramionami.
– Kiedy pojedziesz w rejon epidemii gorączki Rojo, też napatrzysz się na trupy. No i

zawsze możesz zginąć potrącony przez śmigacz, którym jakiś napalony smarkacz pierwszy
raz wybrał się do miasta. Kiedy przyjdzie czas, będzie po tobie, bez względu na to, gdzie się
znajdujesz. Mam rację?

Zan zaśmiał się cicho.
– Masz. Obojętnie gdzie się schowasz, może się okazać, że jesteś pierwszy w kolejce.
Den zawtórował mu śmiechem, a potem milczeli przez parę minut, kończąc posiłek.

Wreszcie Sullustanin pociągnął ostatni łyk piwa, czknął i rozparł się na krześle.

– Pozwól, że coś ci opowiem – rzekł. – Dawno temu wysłano mnie, żebym

relacjonował przebieg niedużego powstania na jednej z zapomnianych przez bogów planet,
gdzieś pośrodku Odnogi Gordiańskiej. Zatrzymałem się w bazie wylotowej. Była to
prowizoryczna stacja z prefabrykatów, przez którą przechodzili żołnierze kończący służbę;
tam czekali na transport na orbitę. Byliśmy daleko za linią frontu, o dobry dzień jazdy kulawą
banthą od najbliższej strzelaniny, bezpieczni jak u mamusi na kolanach, w worku czy innym
przytulnym miejscu. Gadam ze szczeniakiem w mundurze, wysokim – nie sięgałem mu nawet
do piersi – ale naprawdę młodym. Najwyraźniej nakłamał komisji poborowej, że jest starszy,
a w rzeczywistości miał najwyżej szesnaście standardowych lat. Łaskawy stwórca pozwolił
mu przetrwać całą turę służby bez jednej rany, chociaż walki w tamtych stronach były
naprawdę bardzo ciężkie. Siedemdziesiąt procent ludzi z jego oddziału usmażyło się na
czarno, a on nie tylko był cały, ale w dodatku szykował się do odlotu. Naprawdę dzieciak...
Dzieciak, który poznał smak wojny. No więc kieruję na niego mikrokamerę i nakręcam
rozmowę, zadając podstawowe pytania w stylu: „Jak się czujesz, wracając do domu?”, żeby
widzowie dostali to, co lubią najbardziej. A tu nagle łup! Ktoś zaczyna pruć z karabinu
pulsacyjnego, machając nim na prawo i lewo jak wężem strażackim. Jak okiem sięgnąć,
żołnierze padają jeden po drugim. To jakiś powstaniec wybrał się w przebraniu na
samobójczą misję. Chłopcy z ochrony już biegną, ale chyba niewystarczająco szybko. Intruz
idzie prosto na nas. Zauważa mnie, a ja od razu wiem, że mnie zauważył, i czuję, że zaraz
śmierć wyzeruje mi pamięć. Wszyscy dookoła wrzeszczą: „Wiej!” Myślę sobie: „Chyba
żartują! Jestem tak cholernie przerażony, że nie mogę oddychać, nie mówiąc o poruszaniu
nogami”. I wtedy ten szczeniak, który nawet nie miał broni, staje przede mną. Celowo.
Przyjmuje bolt prosto w bebechy – powstaniec mierzył w moją głowę – i pada na podłogę. W
tym momencie karabin przestaje działać, ochrona otwiera ogień i cała historia kończy się
równie nagle, jak się zaczęła. Kucam przy tym biednym dzieciaku i widzę od razu, że nie
wyjdzie z tego. Pytam go: „Dlaczego to zrobiłeś?” A on na to: „Bo jesteś taki mały...”

Yant przerwał żucie i spojrzał na Dhura ze zdziwieniem.
– Na poziomie intelektualnym prawdopodobnie był świadom tego, że jestem dorosły –

background image

ciągnął Den. – Ale akurat w momencie, gdy pojawiło się zagrożenie, emocjonalnie zrównał
mój mały wzrost z młodym wiekiem. Wyskoczył przede mnie, bo tak postępują ludzie w
obliczu niebezpieczeństwa: chronią swoje młode. Podziękowałem mu, zanim umarł. – Den
umilkł na chwilę. – Wiesz, co jeszcze mi powiedział?

Zabrak pokręcił głową.
– Powiedział: „Nie ma sprawy. Mógłbyś powiedzieć mojej mamie, że ją kocham?”
Po tych słowach nie odzywali się przez długą chwilę. Yant machinalnie powiódł dłonią

po krótkich rogach sterczących mu na głowie i westchnął.

– Jakie to smutne.
– To jeszcze nie wszystko. – Den spojrzał na mocno splecione palce swoich dłoni.

Rozluźnił uścisk i usłyszał cichy trzask stawów. – Ten, który strzelał, też był człowiekiem.
Miał czternaście lat. Nie było mnie przy nim, kiedy konał, ale jeden z ochroniarzy zdążył do
niego dobiec. Chłopak powiedział: „Powiedz mojej matce, że ją kocham”. Bracia w śmierci.
Dzieciaki żegnające swoje matki.

Yant znowu pokręcił głową.
– Takie historie zdarzają się na froncie, mój przyjacielu. O takich sprawach ludzie

powinni usłyszeć. – Den wzruszył ramionami. – Co wcale nie znaczy, że wojna spowolni
przez to swój bieg choćby o mikrosekundę. Ale przynajmniej wszyscy się dowiedzą, że nie
jest to taka świetna zabawa, jak mogłoby się wydawać. Nie wtedy, gdy dzieciaki zabijają się
nawzajem, a ich matkom pękają serca.

– Żałuję, że tak jest – szepnął Yant.
– Aha – przytaknął Den. – Jak my wszyscy, prawda?

background image

ROZDZIAŁ 19

Niekiedy – choć w ostatnich dniach raczej nieczęsto – Jos czuł, że potrafi przywrócić do

życia umierającego pacjenta; że czystą siłą woli może podtrzymać egzystencję śmiertelnie
rannej istoty, wydrzeć ją z objęć Śmierci.

Pomagały mu w tym, rzecz jasna, z powodzeniem przeprowadzone zabiegi. Czasem

jednak, mimo iż z technicznego punktu widzenia operacja przebiegła bez zarzutu, coś
zawodziło i bez względu na to, jak bardzo Jos się starał, bez względu na to, jak bardzo
pragnął innego obrotu spraw – pacjent gasł.

Tak właśnie było z klonem, który leżał teraz na stole. Operacja była w porównaniu z

innymi dość prosta. Odłamek uszkodził osierdzie, wywołując krwotok w worku
osierdziowym. Tamponada serca, odsysanie krwi, szycie rozerwanych tkanek to powinno
wystarczyć. Tymczasem żołnierz przestał oddychać, naprawione serce stanęło, a wszystkie
próby reanimacji zawiodły. Gdyby Jos był człowiekiem religijnym, zapewne powiedziałby, że
to esencja opuściła ciało człowieka.

To był jego ostatni pacjent; poprzednich pięciu udało się utrzymać przy życiu. Nawet

tego, który doznał tak rozległych obrażeń, że trzeba mu było wymienić trzy ważne organy:
wielokrotnie przebite i zapadnięte płuco, pękniętą śledzionę i poważnie poszarpaną nerkę.

Dlaczego jeden przeżył, a drugi umarł? To, co działo się na sali operacyjnej, było

całkowicie nieprzewidywalne, całkowicie niewytłumaczalne i głęboko frustrujące.

Jos wiedział że medycyna nie jest nauką ścisłą – pacjenci potrafili pokrzyżować szyki

nawet najlepszym lekarzom. Mogłoby się wydawać, że genetycznie identyczne klony będą
jednakowo reagować na fizyczny stres, ale w przypadku tych dwóch ta zasada zdecydowanie
się nie sprawdziła.

Dawniej, na początku nauki w szkole medycznej, Jos bywał często w pewnej

bamasjańskiej restauracji, która miała wówczas wśród studentów niesamowite wzięcie.
Jedzenie było tam tanie i dobre, a porcje nader hojne. Lokal mieścił się opodal kompleksu
domów akademickich i był otwarty przez okrągłą dobę – słowem, idealny dla studentów.
Kuchnia bamasjańska była zaś bardzo urozmaicona, na ogół pikantna i na tyle specyficzna, że
trzeba było przyzwyczaić się do niej, by polubić, ale Josowi odpowiadała. Po każdym posiłku
dostawał obowiązkowy, tradycyjny deser: małe, słodkie kółko upieczone z ciasta, mniej
więcej wielkości bransoletki. W każdym ciasteczku zapieczony był miniaturowy,
jednorazowy holorzutnik na obwodach białkowych. W chwili, gdy rozrywałeś ciastko na dwie
połowy, urządzenie wyświetlało w powietrzu lśniące litery jakiejś bamasjańskiej mądrości,
które gasły po paru sekundach, kiedy białkowy system ulegał rozpadowi. Ciasteczkowe
aforyzmy bawiły studentów medycyny, którzy stołowali się tam stadnie, korzystając ze zniżek
podobnych do tych, jakie oferowano rodzinom. Często łamali swoje ciastka jednocześnie,
starając się przeczytać wszystkie hasła, nim zgasły. Niektóre były naprawdę zabójcze:
„Unikaj ciemnych zaułków w kiepskich dzielnicach” albo: „Lepiej jest być bogatym i
żałosnym niż tylko żałosnym”. Albo: „Strzeż się uśmiechniętych polityków...”

Pewnego wieczoru, gdy Jos był wyczerpany długą serią egzaminów i niełatwych zajęć

praktycznych, na których się nie popisał, a na dokładkę przytłoczony najróżniejszymi
sprawami, których nie podejrzewał o najwątlejsze choćby związki z profesją, którą poznawał,
rozłamał pierścień słodkiego ciasta i ujrzał wiadomość wprost stworzoną na tę okazją, jakby
specjalnie dla niego: „Minimalizuj oczekiwania, by uniknąć rozczarowań”. W owej chwili
wydawało mu się, że myśl ta, prócz tego, że oczywista, jest zdumiewająco praktyczna: jeżeli
nie będzie się niczego spodziewał, to choćby nic się nie wydarzyło, nie będzie zawiedziony.
Spróbował zastosować ją w praktyce i przekonał się, że pomogło. Czasem, naturalnie,
zapominał; oczekiwał wtedy, że zdoła ocalić wszystkich. Był dobrym chirurgiem – biorąc pod

background image

uwagę okoliczności, może nawet świetnym – i nigdy się nie spodziewał, że straci pacjenta
wtedy, gdy istniała choćby najmniejsza szansa na jego uratowanie. W takich sytuacjach zgon
zawsze był dla niego szokiem. I rozczarowaniem.

Trudno mu było przyznać się do tego nawet przed samym sobą, ale zdarzały się chwile,

gdy czuł niechęć do tej niekończącej się parady rannych i umierających żołnierzy. Czasem,
kiedy na stół trafiał Twi'lek z niemal odrąbanym głowoogonem albo Devaronianin z przebitą
jedną z wątrób, jakąś cząstką duszy Jos cieszył się, że wreszcie ma okazją zrobić coś innego,
bo miał wrażenie, że z milionów odłamków wydobytych z klonów mógłby już zbudować
wieżą sięgającą stratosfery. No i pomalować ją na czerwono ich krwią.

Jos westchnął i ruszył w stroną przebieralni. Jaka szkoda, że tutaj nie mógł liczyć na

pocieszenie mądrościami z bamasjańskich ciasteczek...

Idąc na oddział chirurgii, Barrissa minęła żołnierza, który stał w korytarzu przed główną

salą operacyjną. Nie robił zupełnie nic; stał po prostu nieruchomo, gapiąc się na pustą ścianę.

Dla oczu większości klony nie różniły się absolutnie niczym, ale ten, kto umiał

korzystać z Mocy, wiedział swoje. Barrissa rozpoznała żołnierza, który był jej pacjentem.

Zatrzymała się.
– CT–dziewięć–jeden–cztery – powiedziała.
Drgnął i spojrzał na nią.
– Tak?
Wyczuła zdziwienie w jego umyśle i uśmiechnęła się.
– Możliwe, że wyglądacie identycznie, ale nie jesteście tacy sami. Doświadczenie

kształtuje was w równym stopniu jak genetyczne dziedzictwo.

Mężczyzna skinął głową. Spojrzała na niego uważniej.
– Nie masz problemów, z ciśnieniem krwi – powiedziała. Było to raczej stwierdzenie

niż pytanie; po prostu wiedziała.

– Nie. Czuję się świetnie... fizycznie.
–W takim razie dlaczego tu jesteś?
Barrissa wyczuła obecność Josa Vondara, który wyjrzał za jej plecami z sali operacyjnej

i przysłuchiwał się wymianie zdań.

– Pomagałem wczoraj w transporcie innego żołnierza, CT–dziewięć–jeden–pięć.
– Ach tak. Co z nim?
– Nie wiem. Wciąż jest na sali.
Jos podszedł bliżej.
– Dziewięć–jeden–pięć? On... nie przeżył.
Fala nagłej rozpaczy, której źródłem był CT–914, opłynęła Barrissę z wielką siłą.

Jednak na twarzy klona trudno było dostrzec tak głębokie emocje.

– Szkoda – powiedział. – Był... – zawahał się na jedno, może dwa uderzenia serca... –

dobrym żołnierzem. Strata kogoś tak dobrze wyszkolonego jest... bardzo przykra.

Barrissa zauważyła, że Jos i bez wsparcia Mocy wyczuł coś w głosie lub subtelnej

mowie ciała CT–914.

– Znałeś go? – spytał chirurg.
– Został wyjęty ze zbiornika zaraz po mnie. Razem się szkoliliśmy, razem trafiliśmy na

tę planetę, służyliśmy w tej samej kohorcie. – CT–914 znowu się zawahał. – Był... Myślałem
o nim jak o moim bracie.

Jos zmarszczył brwi.
– Przecież w pewnym sensie wszyscy jesteście braćmi.
– To prawda. – Klon stanął prosto. – Dziękuję, że próbował go pan ratować, doktorze.

Muszę wracać do mojej jednostki.

To powiedziawszy, odwrócił się i odszedł. Barrissa i Jos odprowadzili go wzrokiem.

background image

– Gdybym nie wiedział, że jest inaczej – odezwał się po chwili chirurg –

powiedziałbym, że był zasmucony.

– A skąd wiesz, że jest inaczej? Czy ty nie czułbyś smutku, gdyby zginął twój brat?
Padawanka spodziewała się, że usłyszy ironiczną ripostę, jak zawsze, gdy Jos miał

odpowiedzieć na trudne, osobiste pytanie. Dała się zaskoczyć, gdy z powagą spojrzał na nią
spod uniesionych brwi.

– Barrisso, on jest klonem. Fizycznie nie jest zdolny do takich uczuć.
– Kto ci to powiedział? To prawda, że dokonano na nich pewnej standaryzacji,

wyszkolono w odpowiedni sposób i nauczono, że mają być twardzi, ale nie są przecież
bezmózgimi automatami. Są takimi samymi ludźmi, ciałem i umysłem, jak ty i ja, Jos.
Krwawią, kiedy ich zranisz, żyją i umierają, a także rozpaczają, gdy umiera ich brat. CT–
dziewięć–jeden–cztery przeżywa ból emocjonalny. Dobrze go maskuje, ale przed Mocą nic
się nie ukryje.

Vondar spojrzał na padawankę tak, jakby dała mu w twarz.
– Ale... ale...
– Klony są stworzone do walki, Jos. Po to je zaprojektowano, a one akceptują swój los

bez skargi. Gdyby nie wojna, w ogóle by nie istniały. Ciężkie żołnierskie życie jest przecież
lepsze niż nieistnienie. Zresztą i ty, choć nie władasz Mocą, odczułeś coś, prawda? – dodała
łagodnie. – On próbował zachować spokój, ale nie do końca mu się to udało. Dziewięć–
jeden–cztery cierpi. Cierpi, bo stracił towarzysza. Brata.

Jos zapomniał języka w gębie. Barrissa wyczuwała emanujące z niego emocje, równie

wyraźnie jak od CT–914.

– Nigdy wcześniej o tym nie myślałeś, zgadłam?
– Ja... no, oczywiście, ja... – Jos utknął na dobre. Nie. Nigdy wcześniej o tym nie

myślał, na pewno nie w taki sposób. A ona wiedziała, że tak jest.

Jak ślepi są ci, którzy nie znają Mocy, pomyślał. I jakie to smutne.
– Chirurdzy słyną z tego, że brak im odpowiedniego podejścia do pacjenta –powiedziała

Barrissa. – Mają tendencję do leczenia urazów w zupełnym oderwaniu od całości, nie martwią
się specjalnie o uczucia podopiecznych, nawet tych „prawdziwych” ludzi. Większość istot nie
uważa klonów za coś więcej niż tylko mięso blasterowe, więc dlaczego ty miałbyś być inny?

Jos pokręcił głową, wciąż pogrążony w myślowym zamęcie.
Zrobiło jej się go żal. Jednym z minusów wrażliwości na Moc było to, że niekiedy

mimo woli dowiadywało się czegoś zupełnie niespodziewanego, czegoś, co trudno było nawet
zrozumieć, a tym bardziej mieć na to jakiś wpływ. Raz po raz Barrissa przekonywała się, że
Moc daje jej wiedzę, ale jest to jednocześnie błogosławieństwo i przekleństwo.

– Przepraszam, Jos. Nie chciałam...
– Nie, nie, nic się nie stało. Na razie. – Chirurg uśmiechnął się sztucznie i odszedł.

Wyglądał tak, jakby na jego barki zwalił się właśnie ciężar całej planety.

Jos szedł przez obóz, spoglądając w zachmurzone, popołudniowe niebo; czuł chłód

wilgotnego wiatru, zwiastujący – co za niespodzianka! – nadejście kolejnej burzy. Po tylu
miesiącach służby nabrał niemałej wprawy w przewidywaniu pogody, wiedział więc, że miną
jeszcze dwie, może trzy minuty, zanim niebo ponownie otworzy się nad jego głową.

– Jos? – odezwała się Tolk. – Dobrze się czujesz?
Nawet nie zauważył, kiedy się zbliżyła i zaczęła iść obok niego, tak bardzo pochłaniało

go roztrząsanie niespodziewanej i zdecydowanie przygnębiającej prawdy, którą przed chwilą
poznał.

– Ja? Dobrze, oczywiście.
– Nic podobnego. Nie zapominaj, kim jestem. Co się stało?
Jos potrząsnął głową.

background image

– Ktoś właśnie zdjął mi opaskę z oczu; nawet nie wiedziałem, że ją noszę.

Przyjmowałem coś za pewnik, chociaż wcześniej wcale się nad tym nie zastanawiałem. Jest
mi... dość głupio.

– I co w tym dziwnego?
Spojrzał na nią, zobaczył uśmiech i natychmiast docenił to, że próbowała poprawić mu

humor. Odpowiedział krzywym uśmiechem.

– Założę się, że na przeszkoleniu wojskowym nazywali cię snajperką.
– Jeśli chodzi o ścisłość, to w strzelaniu z karabinu pulsacyjnego byłam mistrzynią.

Snajperką byłam tylko w strzelaniu z broni krótkiej.

– To by się zgadzało. Ja w obu byłem przeciętniakiem, co oznacza, że nie trafiłbym w

burtę niszczyciela, nawet gdybym był w środku.

– Chcesz o tym porozmawiać?
Jos zatrzymał się w pół kroku. Właśnie zaczynało kropić. Tolk położyła dłoń na jego

ramieniu i... Tak, bardzo, bardzo chciał z nią porozmawiać, ale później; najpierw pragnął ją
objąć, przytulić, pocałować i poczuć szczęście, jakiego nie zaznał od chwili, gdy został
powołany do służby. Wtedy mogliby porozmawiać. Ściślej mówiąc, nie uciszyłaby go wtedy
żadną siłą.

Ale teraz...
– Nie, raczej nie – odparł. Dotyk jej dłoni na ramieniu niósł niemal hipnotyczną ulgę.
W tym momencie zaczęła się burza. Wielkie, tłuste krople, z początku nieliczne,

zabębniły o dachy, a potem deszcz lunął z wielką siłą. Stali razem w ciepłych strugach,
zupełnie nieruchomo.

background image

ROZDZIAŁ 20

Jos miał nadzieją, że Klo Merit zdoła rzucić nieco światła na jego nowo nabytą, jakże

niewygodą wiedzę na temat klonów, lecz jak dotąd empata raczej podnosił muł z samego dna
jego mętnych myśli, zamiast nasycać je choć odrobiną jasności.

Wyglądało na to, że o jasności może na razie zapomnieć.
– Co właściwie rozumiesz przez „znajomość rzeczy”?
– Słuchając kogoś – odparł Merit – można wiele powiedzieć o jego wiedzy. Widzisz ten

pierścień? – Uniósł rękę, by Jos mógł się przyjrzeć. W gnieździe umocowanym do obrączki z
metalu w kolorze ciemnego złota tkwił kamień wielkości czubka kciuka. Klejnot lśnił w
blasku lamp oświetlających gabinet empaty, rzucając na wszystkie strony różnokolorowe
błyski. Czerwienie, błękity, zielenie i żółcie pojawiały się na przemian, w miarę jak Merit
obracał dłoń. Był to intrygujący widok.

Jos skinął głową.
– Bardzo ładny. To jakaś odmiana krzemienia?
Merit uśmiechnął się.
– Tak. A twoje pytanie określa cię jako człowieka, który trochę zna się na kamieniach,

ale nie za bardzo. Rozpoznałeś krzemień, lecz to zaledwie pierwszy krok do zgłębienia
tematu.

Jos wzruszył ramionami.
– Jestem chirurgiem. Jeśli będziesz chciał się czegoś dowiedzieć o kamieniach

nerkowych, wal śmiało.

– Ktoś, kto w ogóle nie ma pojęcia o kamieniach szlachetnych, powiedziałby: „Jaki

ładny. Co to za kamień?” Ktoś, kto wie trochę więcej powiedziałby to, co ty. Osoba nieco
lepiej zorientowana zapytałaby: „Czy to krzemień galliański, czy rathalayański?” Taki ktoś
wie już, że między tymi dwoma istnieją pewne różnice, i zapewne domyśla się, że to jeden z
nich. Tymczasem prawdziwy znawca spojrzałby na mój pierścień i powiedział: „O, czarny
krzemień galliański, jaki piękny! To kryształ czy skała macierzysta?” Powiedziałby tak,
ponieważ wystarczy mu jeden rzut oka, by zauważyć co najmniej trzy szczegóły: to, że ma
przed sobą krzemień, że jest to krzemień czarny i że pochodzi z Gall. Jednak z uwagi na
sposób zamocowania klejnotu nie mógłby stwierdzić, jak wygląda druga strona, stąd pytanie
o odmianę. Nawiasem mówiąc, to kamień ze skały macierzystej, co oznacza typ skały, w
jakiej niekiedy można znaleźć krzemienie, termin „czarny” zaś odnosi się do tła, na którym
widać barwne rozbłyski.

Jos pokręcił głową.
– No, to teraz już znam się na kamieniach.
Merit uśmiechnął się szeroko.
– A właśnie, że nie. Nie umiałbyś odróżnić prawdziwego od podróbki, a w dodatku nie

wiesz nic ponad to, co przed chwilą usłyszałeś ode mnie. Jak sądzisz, jaką wartość ma ten
kamień?

– Nawet gdybyś znalazł go w bagnie Jasserak, i tak nie mógłbym sobie na niego

pozwolić.

– Jest wart więcej niż białoniebieski diament tej samej wielkości. A słyszałeś może o

klątwie?

– O klątwie?
– Tak. Krzemienie podobno przynoszą nieszczęście. To oczywiście bujda, wymyślona

przez handlarzy diamentami, którzy tracili rynek na rzecz sprzedawców krzemieni. W
rzeczywistości jedynym nieszczęściem, jakie wiąże się z tymi kamieniami, jest ich
nieposiadanie.

background image

Jos uśmiechnął się krzywo.
– Dobra, rozumiem, do czego zmierzasz. Przynajmniej częściowo.
– No to zrozum do końca. Nie byłeś ekspertem w dziedzinie żołnierzy klonów,

ponieważ nigdy nie starałeś się nim być. Niby dlaczego miałbyś zawracać sobie nimi głowę,
skoro wystarczyło, że potrafisz kroić ich i składać do kupy? Przed wojną nie było klonów,
więc nie było problemu. Co z oczu, to z serca. A teraz na co dzień masz do czynienia z ich
fizjologią, nie psychologią.

– To prawda.
– Zresztą klony nie są jedynymi istotami, o których zapewne nie myślałeś zbyt często.

Co powiesz o androidach?

– O androidach? A co miałbym powiedzieć?
– Uważasz je za ludzi?
– O tak, podobnie jak kuchenki tetrafalowe. Daj spokój, przecież to maszyny.
– One myślą. Wchodzą w interakcje. Funkcjonują.
Jos był kompletnie zbity z tropu.
– Dobra, ale...
– Wysil się i popracuj ze mną jeszcze przez chwilę – przerwał mu Klo. – Pozwól, że

spytam tak dla formalności, czy kiedykolwiek spotkałeś androida, który przejawiał smutek
czy strach albo, powiedzmy, miał poczucie humoru? Takiego, który wydawał się mieć coś w
rodzaju samoświadomości?

Jos milczał. Owszem, spotkał takiego. Natychmiast przywołał z pamięci spotkanie z I–

5.

– One nie czują bólu, nie mogą się rozmnażać...
– A czy nie ma ludzi, którzy wskutek zaburzeń neuropatycznych nie odczuwają bólu? A

kto stoi przy linii produkcyjnej w fabryce androidów, wytwarzając nowe androidy?

Jos roześmiał się.
– Androida można włączyć i wyłączyć, rozebrać na części, poskładać do kupy i nawet

nie mrugnie fotosensorem. Oczywiście – dodał – możesz zrobić to samo ze mną, ale tylko po
czternastogodzinnej zmianie.

– Nie mówię, że są dokładnie takie same jak ty czy ja. Ale jeśli się nad tym

zastanowisz, zauważysz, że konstrukcja obdarzona samoświadomością, pewną formą
zawartości emocjonalnej oraz celem egzystencji nie jest tym samym, co tępy robot spawający
karoserię przy taśmie montażowej najnowszego modelu śmigacza.

– Nie pomagasz mi. Ja tu próbuję przestawić umysł na dostrzeganie człowieka w

żołnierzu klonie, a ty rzucasz we mnie androidami.

– Życie nie jest proste, Jos. Kiedy komórki zaczynają tworzyć tkanki, a tkanki organy,

złożoność systemu potęguje się przy każdym kroku. Dlatego nie umiem podać ci prostych
odpowiedzi. Sam musisz do nich dojść.

– Nie wiem, ile ci płaci rząd Republiki, ale na pewno za dużo.
Merit płynnym ruchem uniósł ramiona.
– Taki jest układ w naszej galaktyce. Nie ja go projektowałem. Kiedy tylko coś zacznie

ode mnie zależeć, ponaprawiam, co trzeba. A tymczasem tkwimy tu, gdzie tkwimy.

Jos westchnął ciężko. Nowe trudne pytania nie były wielką pomocą w sytuacji, gdy na

gwałt potrzebował odpowiedzi.

Merit spojrzał na chronometr i wstał.
– Sesja dobiegła końca. A teraz, jak sądzę, czas na cotygodniową partyjkę sabaka,

nieprawdaż?

– Przebijam – powiedział Den i rzucił na blat dziesięciokredytowy żeton. Pole

zawieszające sprawiło, że stukot nie był zbyt głośny, a sam żeton nie zsunął się ze stołu.

– Wchodzę – odparł Jos. – I przebijam – dodał, rzucając kolejne dwa żetony na szybko

background image

rosnący stos.

Den łypnął oczami na karty, które trzymał w dłoni, a potem na pozostałych graczy

stłoczonych wokół stolika w kantynie, którzy kolejno podnosili stawkę. Prócz niego i
kapitana Vondara, do partii sabaka zasiadło jeszcze pięcioro graczy: kapitan Yant, Barrissa
Offee, empata Klo Merit, Tolk le Trene oraz I–5. Den nie umiał wyczytać w ich twarzach
żadnych wskazówek co do wartości kart, które trzymali w rękach. Na obliczach czterech istot
organicznych nie malowały się żadne uczucia, android zaś, który przecież potrafił w subtelny
sposób okazywać emocje na swojej blaszanej masce, najwyraźniej nie miał problemu z ich
kontrolowaniem.

Panowało przekonanie, że sabak jest w równym stopniu grą umiejętności, co szczęścia.

Den nie miał problemów z zaakceptowaniem tej opinii, zwłaszcza wtedy, gdy grał w takim
towarzystwie. Spośród siedmiu graczy trzech było mistrzami w odczytywaniu cudzych
emocji. Sullustanin był przekonany, że padawanka nie użyje Mocy, by zyskać przewagę nad
pozostałymi, lecz co do Tolk i Merita nie miał już takiej pewności. Zwłaszcza empata potrafił
z pożytkiem dla siebie odczytać zachowania, które zdradzały stan emocjonalny
przeciwników; Tolk miała trudniejsze zadanie. Choć cała grupa nie prezentowała może
takiego poziomu fachowości jak banda szulerów z kasyna Korona na Coruscant, to jednak
wszyscy, nie wyłączając Dena, dość dobrze opanowali sztukę stosowania „sabakowej maski”
– prezentowania przeciwnikom twarzy absolutnie bez wyrazu, tak by nawet drżeniem rzęs nie
zdradzić siły posiadanych kart. Nawet Lorrdianka nie umiała odczytać mowy ciała, które
gracze siłą woli wprawiali w stan całkowitej niekomunikatywności.

– Nikt nie dobiera? Świetnie – odezwał się Yant. – Dla mnie dwie.
Barrissa podała mu karty.
Z hiperdźwiękowych głośników radiowęzła popłynęły słowa jednego podwładnych

Filby. Skupione wiązki dźwięku docierały wprost do uszu słuchających, jakby były
adresowane do każdego z osobna.

– Uwaga. – W głosie mówiącego słychać było wahanie, jakby pierwszy raz czytał jakiś

tekst. – Eee... Punktualnie o szóstej admirał Bleyd rozpocznie zaplanowaną inspekcję.
Prosimy o gorące powitanie zwierzchnika.

– O, proszę – odezwał się Jos. – Wizytacja z samej góry. Chyba zacznę salutować już

teraz, żeby uniknąć tłoku.

Rozpoczęła się kolejna runda licytacji, tym razem od I–5. Den obserwował grę androida

z niemałym zainteresowaniem. Moduł kognitywny I–5 bez wątpienia był zdolny do
obliczenia wszystkich – lub niemal wszystkich – możliwych kombinacji w układzie
siedemdziesięciu sześciu kart czipowych, którymi grali, ale nawet najbardziej zaawansowany
procesor z siatką synaptyczną nie potrafił przewidzieć ich losowo zmieniającej się wartości.
Mimo to android był doskonałym, absolutnie opanowanym graczem.

– Przebijam o trzy – powiedział.
Jos uniósł brew.
– Może to przez ten upał – rzucił – ale mógłbym przysiąc, że twoja durastalowa skóra

zaczyna się pocić.

– Zapewne wyciek smaru – odparł spokojnie I–5. – Ja natomiast muszę zauważyć, że

moje sensory węchowe wykrywają charakterystyczną woń feromonu strachu, naznaczoną
pańskim kodem genetycznym, kapitanie Vondar.

– Jak to się stało, że jesteś tak dobrym graczem, I–Five? – spytał Den.
– Mój partner mnie wyszkolił – odrzekł android. – Zwykle kończył grę z większą kwotą

kredytów, niż zaczynał. Miał w swej karierze więcej par z idiotą niż niejedna pielęgniarka w
szpitalu psychiatrycznym.

– Czy uważasz się za istotę świadomą i czującą, jak człowiek? – spytał nagle Jos.

background image

– Tylko kiedy jestem w głębokiej depresji – odparował android.
Jos uśmiechnął się kwaśno, ale zanim zdążył odpowiedzieć, I–5 przemówił ponownie.
– Jednak wiedząc tyle, ile wiem o zwyczajach istot organicznych, a zwłaszcza ludzi,

muszę założyć, że pańskie pytanie jest szczere, kapitanie Vondar. Mogę odpowiedzieć tylko
tak: ponieważ mój moduł kognitywny jest znacznie doskonalszy niż u pozostałych androidów
mojego typu, a w dodatku nie zainstalowano mi tłumika kreatywności, jestem istotą bardziej
świadomą i czującą niż większość moich kolegów. Czy to oznacza, że można mnie uznać za
„istotę żywą”? Zapewne zależy to od punktu widzenia, jednak większość filozofów przyjmuje
za pewnik, iż ten, kto zdolny jest do zadania tego pytania, sam już sobie na nie odpowiedział.

Den dostrzegł szybką wymianę spojrzeń między kapitanem a empatą, który uśmiechnął

się lekko. Coś tu jest grane, pomyślał.

– W ciągu dwunastu lat, które spędziłem, odbijając się rykoszetem po galaktyce,

niczym legendarna kometa Roon – ciągnął I–5 – spotkałem wiele interesujących osobowości.
Niektóre z nich były androidami. Wciąż jeszcze mam poważne luki w pamięci, które, jak
sądzę, są wynikiem traumatycznych przeżyć wkrótce po opuszczeniu Coruscant. Mój system
autonaprawczy analizuje je nieustannie, składając brakujące dane z wewnętrznych zapisów
holo, lecz obwody logiczne nie pozwalają na łączenie ogniw synaptycznych z mniej niż
siedemdziesięciopięcioprocentową pewnością.

Den zerknął na Josa. Ruch należał do chirurga, który tak głęboko pogrążył się w

myślach, że zapomniał o grze.

– Jos – odezwała się cicho Barrissa.
Vondar uniósł głowę.
– Sprawdzam – powiedział.
Gracze odkryli karty. Den zachichotał, kładąc na stole układ dwudziestu trzech

punktów.

– Czysty sabak – powiedział, uśmiechając się szeroko i wyciągając rękę po dwie kupki

żetonów. – Patrzcie i płaczcie, panie i...

W tym momencie Jos odkrył swoje karty. Wszyscy, z Denem włącznie, spojrzeli na nie

w osłupieniu. To był zestaw idioty: karta idioty, dwójka szabel i trójka manierek.

– Urocza zagrywka – skomentowała Tolk.
– Dzięki – odparł Jos, zgarniając kredyty.
Obserwując uważnie jego twarz, Den był jednak pewien, że w tej chwili wygrana w

ogóle nie obchodzi kapitana Yondara.

background image

ROZDZIAŁ 21

Noc oczywiście była ciepła. Żądłacze, komary ogniste i inne nieszczęsne insekty

krążyły w powietrzu i zderzały się z polem ochronnym, dodając niebieskawe rozbłyski do
białego światła obozowych latarń i wątłej poświaty gwiazd, która z trudem przebijała się
przez gruby całun chmur. Dwa księżyce Drongara nie były wystarczająco duże, by
prezentować się nocą w postaci tarcz, toteż gdyby nie światła Rimsu, okoliczne bagna byłyby
pogrążone w głębokiej ciemności, podobnie jak cała nocna strona planety. W deszczowe
wieczory jedynym naturalnym źródłem światła bywała fosforyzująca pleśń, którą można było
znaleźć na moczarach, błyskawice przecinające niebo oraz sporadyczne błyski komarów
ognistych.

Okolica była nieprzyjemna pod każdym względem, choć w głębi duszy szpieg musiał

przyznać, że wśród nieprzyjacielskiego personelu nie brakowało przyzwoitych jednostek.

Wiedział dobrze, że to naturalna tendencja: pracując w grupie, człowiek z czasem

zaczyna identyfikować się z ludźmi, którzy go otaczają. W pewnym momencie zapomina
nawet o pierwotnym celu i zaczyna traktować tych, których miał obserwować lub którym
miał szkodzić, jak prawdziwych przyjaciół. Proces ten nazywano „udomowieniem”. Ulegało
mu wielu agentów i szpiegów, tak podczas wojny, jak i w czasie pokoju. Naprawdę nie było
to trudne. Wróg nie jest przecież ani automatem bez twarzy, ani bezdusznym potworem, który
budzi się co rano żądny gwałtu i wszelkiego zła. Nie, większość personelu Rimsu Siedem
stanowili zwyczajni ludzie – mieli swoje nadzieje, lęki i rodziny; wierzyli, że to, co robią,
robią słusznie i z właściwych pobudek.

Trudno było ich demonizować.
Choć z pewnością dałoby się tego dokonać z odpowiednio przygotowanym oddziałem

młodych żołnierzy. Takich łatwo indoktrynować, wmówić im, że wróg to maniakalny
morderca, który nie pragnie niczego innego, jak tylko zabijania niewinnych dzieciątek,
palenia domów rodzinnych i bezczeszczenia grobów ojców. Żołnierz nowoczesnej wojny
rzadko kiedy spotykał się z przeciwnikiem twarzą w twarz. Odpalenie pocisku w kierunku
kogoś, kto krył się o dziesięć kilometrów dalej, było aktem na pozór bezkrwawym i niezbyt
angażującym emocjonalnie. Czasem jednak wystarczyło choćby przelotne spotkanie z
wrogiem na polu walki, by zniweczyć długie miesiące szkolenia. Jedno spojrzenie rekruta na
młodą istotę, tak bardzo podobną do niego czy do niej, zwijającą się z bólu, podtrzymującą
ręką wypływające wnętrzności, błagającą o łyk wody – powodowało szok. Świeżo
wyćwiczony żołnierz nagle zdawał sobie sprawę, że ten umierający także o czymś marzył,
czegoś się bał i w gruncie rzeczy nie był tak bardzo inny. Że tak naprawdę pragnął tylko
przeżyć swoją turę służby i bezpiecznie powrócić do domu. Ta myśl była jak kubeł ciekłego
azotu: mroziła do szpiku kości.

Nazbyt częste zastanawianie się nad takimi sprawami nie służyło żołnierzowi. Mogło na

przykład sprawić, że następnym razem zawaha się w nieodpowiednim momencie, a w
konsekwencji może nawet zginie. Najlepiej więc było ignorować takie myśli.

Lecz ten, kto działał jako tajny agent, nie mógł sobie na to pozwolić. Nie mógł żywić

iluzji, że wrogowie naprawdę są źli. Nie wtedy, kiedy jadał z nimi, pił i pracował. Z czasem
musiał poczuć z nimi bliski związek. W takim miejscu jak szpital polowy ludzie musieli żyć
blisko siebie. Po miesiącach wspólnej służby znali twarze siedzących w mesie naprzeciwko
równie dobrze jak własne odbicie w lustrze.

Niemal wszyscy zatrudnieni w tym Rimsu byli porządni. Szpieg wiedział o tym dobrze,

ponieważ umiejętność właściwego oceniania ludzi była warunkiem utrzymania się w tym
rzemiośle. Gdyby nie wybuchła wojna, z każdym z nich mógłby się zaprzyjaźnić. Nie było
między nimi demonów.

background image

Tym trudniejsze było zadanie, które miał do wykonania. Bolesne było to, że musiał

skrycie ranić ludzi, którzy uważali go za przyjaciela, zamiast otwarcie walczyć przeciwko
potworowi. Musiał wstawać co rano i do zmroku żyć w totalnym kłamstwie. Wszystko, co
mówił lub robił, musiało pozostać za grubą zasłoną nieprawdy; musiało pozostać tajemnicą,
jeśli miał wyjść z tej misji bez szwanku. Podczas wojny szpiegów nigdy nie traktowano
łagodnie. Jeśli któryś został schwytany, rzadko podlegał wymianie – zazwyczaj w trybie
doraźnym stawał przed sądem wojennym i gasł wkrótce potem, jak wyłączony pręt
jarzeniowy, cicho i szybko, wcześniej ujawniwszy wszelkie dane wywiadowcze, jakie dało
się wydobyć ze skazanego na śmierć mózgu. A potem już tylko zgon na dalekiej planecie,
anonimowy pochówek w płytkim grobie i wieczna pogarda tych, którzy go znali.

Lecz nawet jeśli odniósł sukces – jeśli wykonał zadanie i bezpiecznie powrócił do

swoich – nie było chwały, medali i parad zwycięstwa. Ten, komu dopisało wielkie szczęście,
mógł liczyć najwyżej na ciche, spokojne, nader dyskretne życie bez dogłębnego wymazania
pamięci przez „swoich”.

Szpiegostwo nie było rzemiosłem dla słabych duchem. Ten, kto miał znosić trudy tajnej

misji, musiał być twardszy niż stalobeton, bez względu na to, dla której ze stron pracował i
jak silne i słuszne były pobudki, dla których podejmował się tego zadania.

Słuszne? O tak, musiały być właśnie takie. Mogły być dawne i dalekie, ale nie mogły

tracić swojej mocy. Mimo to trudno było uśmiechać się do tych ludzi z Rimsu nieszczerze, bo
naprawdę byli dobrzy. Żaden nie brał udziału w okrucieństwach, które dostarczały im zajęcia.
Prawdę mówiąc, byliby przerażeni, gdyby mieli to robić. Przyzwoitych ludzi nie brakowało
po żadnej ze stron konfliktu. Tylko że nie oni byli przyczyną tego, co się działo. Ci mniej
przyzwoici musieli prędzej czy później zapłacić za swoje zbrodnie. Kto chciał wykonać
zadanie, musiał pogodzić się z tym, że mogą ucierpieć niewinni, mógł starać się oszczędzać
ich w miarę możliwości, ale pewna dawka cierpienia była nieunikniona. Zwykli ludzie ginęli
na wojnie, podobnie jak szpiedzy, i niewiele można było na to poradzić – co najwyżej zadbać
o to, by była to śmierć szybka i możliwie bezbolesna.

Niektórzy byli atrakcyjni, bystrzy, wykształceni... mieli wszystko, czego szpieg

oczekiwał od przyjaciół i kochanków. A jednak musieli umrzeć. Nie mogło zabraknąć
zdecydowania w tej kwestii. Wojna to zimny interes. Na łzy przyjdzie kolej – znacznie,
znacznie później.

Pora spać. Nie wiadomo, co przyniesie jutro, a o odpoczynku – jeśli tylko jest możliwy

– nie wolno zapominać.

Admirał Bleyd odwiedzał podległe mu szpitale polowe co najmniej raz w miesiącu.

Były to przelotne inspekcje, służące wyłącznie temu, by mógł pomachać chorągiewką i
pokazać żołnierzom oraz personelowi medycznemu, jak bardzo dba o to, by było im dobrze
na tej wielkiej bryle szlamu, którą tak serdecznie gardził. Sakiyanin nie zamierzał pozwolić,
by nowy emisariusz Czarnego Słońca zaskoczył go podczas zajęć zdecydowanie
odbiegających od rutynowego rozkładu. Inspekcja była zaplanowana, więc wobec braku
ważnych przeciwwskazań postanowił ją przeprowadzić. Bez żadnych niespodzianek.

Była to, jak zawsze, czysta strata czasu. Wszyscy wiedzieli, że przybywa dowódca i

mieli mnóstwo czasu na przygotowanie się do wizytacji. Bleyd miał świadomość, że tym
sposobem nie odkryje żadnych niedociągnięć, chyba że niepojętym zbiegiem okoliczności
jakiś wypadek zdarzy się na jego oczach.

Podczas takich wycieczek nie miał nigdy czasu, by wybrać się na polowanie, choć z

drugiej strony, na tej parszywej planecie nie było nawet zwierzyny godnej jego łowieckich
umiejętności.

Lecąc na powierzchnię, zawsze używał prywatnej lichtugi – niewielkiego statku

noszącego to oryginalne miano na cześć małych jednostek morskich, które w dawnych

background image

czasach kursowały między frachtowcami a portem, przewożąc ładunek do nadbrzeżnych
magazynów. Ten konkretny egzemplarz był zmodyfikowaną wersją surroniańskiego pojazdu
szturmowego klasy Conqueror. Nie był to sprzęt, jakiego na co dzień używali admirałowie
floty. Niewielki – niespełna trzydziestometrowej długości – miał ograniczoną przestrzeń
ładunkową i tak naprawdę nie nadawałby się na lichtugę dla jednostek znaczniejszych
rozmiarów. Wyposażono go za to w zestaw ośmiu surroniańskich silników jonowych (cztery
A2 i cztery A2,50), dzięki którym był zdecydowanie najszybszym pojazdem, jaki pojawiał się
w atmosferze nad Drongarem. Nieprzyjacielskie działa, nastawione na śledzenie ruchu
zwykłych transportowców i myśliwców gwiezdnych, mogły trafiać salwami jedynie w pustą
przestrzeń, gdy śmigał nad nimi statek Bleyda. Ze względu na jakość wykonania, ryzyko
uszkodzenia lichtugi przez chmury zarodników również było mniejsze. Zakładając, że w
rejonie przelotu nie było silnych burz, admirał mógł pokonać dystans między pokładem
startowym a jedną ze stacji naziemnych dwukrotnie szybciej niż którykolwiek z
transportowców. Statek był też wyposażony w hipernapęd klasy 1, H1,5, wyprodukowany
przez Corellian Engineering Corporation, w zupełności wystarczający do tego, by przenieść
pasażera ku bardziej cywilizowanym rejonom galaktyki. Bleyd dowiedział się o istnieniu tej
jednostki po tym, jak odebrano ją pewnemu piratowi podczas starcia, na krótko przed
przeniesieniem na Drongar. Wystarczyły krótkie, zręcznie poprowadzone pertraktacje, by
admirał pozyskał ją jako swój osobisty statek.

Prócz wielu innych zalet, zmodyfikowany Conqueror miał przyjemny dla oka,

aerodynamiczny kształt – wyglądał jak mocno wydłużona ósemka. W końcu dlaczego
admiralski statek nie miałby prezentować się pięknie?

Kontemplowanie urody surroniańskiej maszyny należało jednak do świata

przyjemności. Lecąc ku powierzchni planety, admirał rozmyślał o innej sprawie: o kredytach,
a ściślej mówiąc o tym, w jaki sposób zgromadzić ich jak najwięcej w jak najkrótszym czasie,
a w dodatku nie dać się złapać.

– Proszę o identyfikację –odezwał się przez głośnik operator z republikańskiego

stanowiska obrony powietrznej.

Bleyd uśmiechnął się. Pytanie musiało paść, choć przecież wszyscy wiedzieli, kto

nadlatuje. Profil identyfikacyjny lichtugi był wyjątkowy; w promieniu dwudziestu parseków
nie było niczego, co przypominałoby go choćby w niewielkim stopniu.

– Tu admirał Bleyd – odpowiedział krótko. – Inspekcja z pokładu fregaty MedStar

Dziewiętnaście – dodał, po czym wyrecytował aktualnie obowiązujący kod, na jego rozkaz
zmieniany codziennie.

Nastąpiła chwila ciszy, podczas której oficer dyżurny udawał, że sprawdza, czy jego

dowódca nie jest podłym separatystą szykującym się do podstępnego bombardowania
nieszczęsnej jednostki Rimsu, ulokowanej pośród bagien.

– Wszystko w porządku, sir – odezwał się w końcu. – Proszę lądować w wyznaczonym

sektorze. Witamy, panie admirale.

Bleyd wyłączył komunikator bez odpowiedzi.
Kiedy głębiej się nad tym zastanowił, doszedł do wniosku, że jednak nie chodzi o

pieniądze jako takie, choć i one na pewnym poziomie były kuszącym celem. Nie, liczyło się
przede wszystkim odzyskanie honoru, prestiżu, naprawienie zła – a do zrealizowania takich
planów konieczne było bankowe konto pełne kredytów. Admirał zdołał już odłożyć niemałą
sumkę, wystarczającą, by przy odpowiednim zarządzaniu funduszami przeżyć godnie resztę
swoich dni. Lecz nie komfortowa emerytura była jego celem, tylko coś znacznie
ważniejszego. Celem był honor.

W całej sprawie był też element zemsty. Należało rozprawić się z pewnymi istotami,

wyrównać stare rachunki i dać początek nowej dynastii. Bleyd musiał poszukać partnerki,
poślubić ją, spłodzić potomstwo i dopilnować, żeby jego córkom i synom fortuna

background image

zagwarantowała odpowiednią pozycję w galaktyce. Wojna musiała przecież kiedyś dobiec
końca. Republika musiała zwyciężyć – admirał nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej – a
życie prędzej czy później powinno potoczyć się dawnym torem. Galaktyka pokoju, w której
dobrze sytuowani mogą bez problemu pomnażać swój majątek, wydawała się czymś
oczywistym. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pragnął wojny, chyba że miała służyć czyimś
osobistym celom. W dobie galaktycznego konfliktu można przecież zdobyć fortunę i władzę –
właśnie to interesowało teraz Bleyda, to chciał zapewnić swoim potomkom. Nie wątpił, że
osiągnie cel.

Zrealizowanie go nie było może łatwe, ale Sakiyanin czuł, że jest wystarczająco

inteligentny i pomysłowy. Wciąż mógł odkładać dla siebie niewielkie ilości boty. Musiał
jedynie zerwać kontakty z Czarnym Słońcem – kradzież na wielką skalę była zbyt
niebezpieczna. Na pokładzie jednostki tak dużej jak MedStar mógł bez trudu przechowywać
cenny adaptogen, zwłaszcza w blokach karbonitu udających coś zupełnie innego; mógł też,
gdyby tylko chciał, osobiście dostarczyć botę w cywilizowane strony. Prawdziwa zawartość
bloków nigdy nie zostałaby ujawniona w manifeście, nikt nie wiedział o jej istnieniu, a z
czasem stawałaby się coraz cenniejsza. Tysiąc kilogramów boty nadającej się do celów
leczniczych, zmagazynowane w dyskretnym miejscu, już wkrótce mogło osiągnąć wartość
wielu milionów kredytów.

Sprytny admirał mógł jednak zrobić coś więcej, by przyspieszyć wzrost swej fortuny.

Systemy medyczne niezbędne w każdym Rimsu można było zamawiać podwójnie, a te
nadliczbowe kierować dyskretnie ku światom będącym w dużej potrzebie, wymieniając je na
coś równie cennego, a łatwiejszego do ukrycia – powiedzmy wartościowe metale czy
kamienie szlachetne. Androidy medyczne pierwszej klasy, gdyby trafiły na przykład na
planety dalekiego pogranicza, były warte w kredytach tyle, ile ważyły. Nawet kopia
specjalistycznego programu komputerowego, takiego jak ten, który sterował systemami
operacyjnymi fregaty MedStar, była cennym dobrem, jeśli tylko trafiała w ręce właściwego
klienta. Ileż skąpo zaludnionych światów chciałoby mieć taki program w swoich szpitalach,
za odpowiednią cenę, bez zbędnych pytań?

Poszycie statku zagłębiającego się w atmosferę zaczęło się rozgrzewać. Sensory

natychmiast wykryły zmianę i dostosowały do nowych warunków wydajność systemu
podtrzymania życia. Już tylko kilka minut lotu dzieliło Bleyda od naziemnej centrali
placówek medycznych, tradycyjnie nazywanej Rimsu Jeden. W ciągu ostatniej doby nie było
w tym kwadrancie żadnych walk, toteż admirał nie spodziewał się problemów. Od czasu do
czasu zdarzało się, że jakiś pilot Konfederacji próbował ataku samobójczego bo zarodniki nie
pozwoliłyby mu na powrót do bazy – prowadząc pojazd w strefę, lotów kontrolowaną przez
Republikę. Bleyd nigdy nie doświadczył czegoś takiego, ale i tak mógł czuć się bezpiecznie,
bo lichtuga była wyposażona w parę sprzężonych dział jonowych oraz działka laserowe, które
mógł obsługiwać z kabiny. Czasem nawet marzył w duchu, by zaatakowały go myśliwce
separatystów, bo wtedy mógłby pokazać wszystkim, że nie jest bubkiem w admiralskim
mundurze, nigdy jednak nie pojawiła się taka sposobność. Szkoda, pomyślał.

– Tu Kontrola Lotów. Za trzydzieści sekund przejmujemy kontrolę nad statkiem, proszę

pana.

Bleyd mimowolnie skinął głową.
– Przyjąłem, Kontrola Lotów.
Wolał lądować osobiście, ale nie przewidywała tego standardowa procedura, on zaś,

admirał Tarnese Bleyd, nie zamierzał stawiać na szali przyszłości swojego rodu tylko po to,
by zaspokoić wybujałe ego czymś tak nieznaczącym jak popis sprawnego pilotażu. Niech
wylądują za niego. Ma przecież na oku grubszego zwierza...

background image

ROZDZIAŁ 22

Bleyd lubił wprowadzać do swoich inspekcji elementy zaskoczenia. Czasem trzymał się

tylko jednego sektora planety, kiedy indziej zaś decydował się na podróż po całym regionie.
Podczas jednej inspekcji mógł odwiedzać kolejne Rimsu według rosnącej numeracji, podczas
innej tylko parzyste albo nieparzyste. Istniało dwanaście baz ratownictwa medycznego – po
jednej na każdy z ważnych frontów – rozrzuconych na wielkiej połaci Tanlassy. Nie sposób
było odwiedzić wszystkich obozów podczas jednej wizyty, chyba że Bleyd miałby ochotę
spędzić na planecie okrągły miesiąc w nieustannej podróży. Mobilne Republikańskie
Jednostki Chirurgiczne, zwane potocznie Rimsu, były teoretycznie zdolne do szybkiej zmiany
lokalizacji, na przykład po to, by uniknąć zagrożenia albo by nadążyć za zmianami linii
frontu. W praktyce jednak po rozłożeniu obozu szpitale pozostawały w jednym miejscu
całymi tygodniami, a nawet miesiącami. Niektóre tkwiły na tym samym skrawku bagna od
początku, odkąd tylko zwieziono sprzęt na powierzchnię planety. Rimsu nie różniły się
zbytnio między sobą; w końcu wszystkie służyły temu samemu celowi – „remontowaniu i
serwisowaniu” armii żołnierzy klonów, gdyby coś zagrażało jej fizycznemu bytowi.

W gruncie rzeczy sposób prowadzenia inspekcji nie miał żadnego znaczenia. Obojętnie

jaki wariant admirał wybrał, wieść o jego planach docierała do obozów szpitali na długo
przed jego przybyciem. Niektórzy dowódcy lubili niezapowiedziane wizyty, ale dla Bleyda
czynnik zaskoczenia nie był specjalnie pożądany. Nie szukał przecież przykrych
niespodzianek, problemów, z którymi musiałby się uporać. Dopóki nikt nie schrzanił swojej
roboty w sposób oczywisty, admirał nie musiał się obawiać się o codzienne funkcjonowanie
szpitali.

Podróżując śmigaczem, który wiózł go właśnie z polowego portu kosmicznego w

kierunku kolejnego szpitala – Rimsu Siedem – Bleyd obserwował czerwonawe kropki
zarodników, które obijały się o transpastalową owiewką pojazdu. Choć na poziomie ziemi
organiczne drobiny były znacznie mniej niebezpieczne niż w wyższych warstwach atmosfery,
lot z otwartą kabiną nie byłby najlepszym pomysłem.

Obóz był już niedaleko; w szybkim tempie pokonali mniej więcej dwustukilometrową

trasę z lądowiska, nad bagnami i podmokłymi łąkami. Pilotem śmigacza był – o dziwo –
młody, czwororęki Myneyrsh. Większość przedstawicieli tej rasy żywiła niechęć do zdobyczy
techniki i Bleyd miał powody sądzić, że równie nieufnie traktowali również pojazdy
repulsorowe, takie jak ten. Pilot był uzbrojony w standardowy blaster, który leżał teraz na
fotelu obok, lecz admirał był niemal pewny, że w razie potrzeby żołnierz sięgnąłby najpierw
po wielki nóż z zęba garrala, który nosił w pochwie przywiązanej rzemieniami do
przezroczystego, niebieskawego uda. Stare przysłowie Myneyrshów mówiło: „W nożu nigdy
nie zabraknie amunicji”. Bleyd doskonale rozumiał to podejście.

– Rimsu Siedem, panie admirale – odezwał się pilot.
Bleyd skinął głową. Był już w tej placówce, choć od tamtej wizyty minęło co najmniej

kilka miesięcy. Wyglądała dokładnie tak samo jak pozostałe; tylko położenie geograficzne i
malowidła na ścianach budynków różniły ją od innych.

A także to, że właśnie tutaj urzędował partner admirała w ciemnych interesach, Hutt

imieniem Filba...

Zbliżyli się do granicy obozu i na spotkanie wyszedł im wartownik. Po chwili minęli

bojową tarczę ochronną – pole zaprojektowano tak, by otaczało niewidzialnym parasolem
cały szpital, powstrzymując szybko poruszające się pociski oraz wysokoenergetyczne wiązki
promieni gamma czy X, a jednocześnie przepuszczało fale radiowe oraz światło w paśmie
widzialnym. Niestety, upał, deszcz, zarodniki i insekty bywały niekiedy zbyt powolne i
uparcie przedostawały się przez osmotyczną tarczę.

background image

Bleyd przywitał się z dowódcą szpitala, pułkownikiem D'Arcem Vaetesem; przy okazji

wymienili wiązankę całkowicie zbędnych, nic nieznaczących komplementów i komentarzy.
Spacerując po obozie, admirał słuchał podwładnego najwyżej jednym uchem. Znał Vaetesa i
wiedział, że pułkownik umie utrzymać porządek w podległym mu oddziale. Byłby doprawdy
zaskoczony, gdyby w Rimsu Siedem działo się coś niewłaściwego.

Kiedy mijali mesę i kantynę w drodze do głównej sali operacyjnej, Bleyd dostrzegł w

odległości jakichś dwudziestu metrów uśmiechniętego mężczyznę, który odpoczywał oparty
plecami o pień łykodrzewu.

Admirał poczuł zimny dreszcz; z pozornie dobrotliwej twarzy nieznajomego

emanowało coś groźnego. I choć nie było to nic konkretnego, nie pojawił się najmniejszy
nawet gest lekceważenia, to jednak siła uśmiechniętego mężczyzny wydawała się oczywista.
Był wojownikiem, nie tylko żołnierzem. Pogodnym zabójcą, który wiedział, kim jest, i był z
tego dumny.

Bleyd przystanął.
– Kto to jest?
Vaetes obejrzał się:
– Phow Ji, instruktor walki wręcz z Bunduki – wyjaśnił. – Dzięki jego ćwiczeniom

jestem w lepszej formie, niż chciałbym być.

– Ach tak.
To wszystko wyjaśniało. Bleyd wiedział, kogo ma przed sobą. Jak każdy dobry

myśliwy, lubił znać drapieżców przebywających na jego terytorium. Opowieści o Ji
podróżowały przez galaktykę szybciej niż on sam; dane na jego temat były w systemie
wyróżnione stosownym znacznikiem. Odkąd mistrz walki pojawił się na Drongarze, zdążył
dołożyć to i owo do swojej reputacji. Krążyła plotka o holonagraniu, na którym Ji w
pojedynkę rozprawia się z trzema napastnikami. Bleyd miałby wielką ochotę obejrzeć takie
widowisko.

– Przywitajmy się z nim – powiedział, zwracając się do Vaetesa.
Gdy ruszyli w stroną Ji, admirał zauważył z niejakim rozbawieniem, że nozdrza

wojownika rozszerzyły się nieznacznie, a w jego swobodnej dotąd pozie pojawiło się
napięcie. Uśmiechnął się lekko. Być może przyczyną zmiany w zachowaniu była ranga
dowódcy, ale admirał wątpił w takie pobudki. Z historii służby Phowa Ji wynikało, że nie
okazywał specjalnego szacunku przełożonym. Bleyd był raczej skłonny przypuszczać, że
mistrz walki wręcz rozpoznaje w nim to, czym sam zwrócił na siebie uwagę; aurę
potencjalnie niebezpiecznego przeciwnika.

Phow bez pośpiechu przyjął postawę zasadniczą.
– Spocznij, poruczniku Ji.
– Wedle rozkazu, panie admirale. – Wojownik rozluźnił się nieco, lekko ugiął kolana i

niemal niezauważalnie poruszył ramionami.

Szykuje się do akcji, pomyślał Bleyd. Doskonale! Ktoś taki mógłby bez wysiłku

rozprawić się z dwudziestoma takimi zbirami Czarnego Słońca, jak ten, którego
wyekspediowałem na orbitę.

– Pan mnie zna? – spytał Ji.
– Naturalnie. Słyszałem, że jest pan... dobrym wojownikiem.
Ton głosu i krótkie wahanie w połowie zdania wystarczyły, by nadać tej odpowiedzi

dwuznaczność, która mogła – ale nie musiała – być oznaką sarkazmu. Słowa admirała mogły
równie dobrze nie znaczyć nic, jak i być celową obelgą. Nikt nie był pewny intencji Bleyda.

Przez sekundę mierzyli się wzajemnie chłodnym, taksującym spojrzeniem.
– Wystarczająco dobrym, by pokonać każdego przeciwnika na tej planecie, panie

admirale – odparł w końcu Ji.

Bleyd powstrzymał się, choć miał wielką ochotę wyszczerzyć kły w uśmiechu.

background image

Mistrz z Bunduki był bezczelny, a jego komentarz stanowił jawne wyzwanie. Dawniej,

gdy był znacznie młodszy, Sakiyanin zapewne zrzuciłby kurtkę i natychmiast stanął do walki,
słysząc taką odpowiedź. Teraz też miał na to ochotę, w dodatku czuł, że Ji o tym wie i że
również jest gotowy.

Trzy powody sprawiły, że Bleyd nie zaatakował Phowa Ji, który stał przed nim i całym

sobą prowokował do starcia. Po pierwsze, był admirałem floty i wdawanie się w bijatykę
pośrodku obozu było poniżej godności oficera. Gdyby miało dojść do walki, to wyłącznie za
zamkniętymi drzwiami, w bardziej ustronnym miejscu.

Po drugie, przywrócenie honoru rodzinie było nadal nadrzędnym celem życia Tarnese

Bleyda. Fizyczne starcie z oficerem niższym rangą – bez względu na powód konfliktu –
mogłoby przyciągnąć niepożądane zainteresowanie „góry”. Admirał wolał więc nie
ryzykować.

Po trzecie – a powód ten zaakceptował w duchu z największym trudem – wcale nie był

taki pewny, czy zdołałby pokonać Phowa Ji w uczciwej walce. Bez wątpienia był silniejszy i
szybszy, ale człowiek, który stał naprzeciwko niego, to mistrz walki wręcz, a jego
umiejętności sprawdziły się w dziesiątkach pojedynków, z których wiele zakończyło się
śmiercią przeciwników. Wzrost, siła i szybkość miały bez wątpienia wielkie znaczenie, lecz
znakomite umiejętności techniczne rywala mogły zniwelować tę przewagę. Gdy walczyły ze
sobą dwa dorosłe szablozęby, zarówno zwycięzca, jak i pokonany odchodzili brocząc krwią, i
czasem naprawdę trudno było orzec, który tak naprawdę wygrał. Bleyd jako drapieżca był
gotów postawić życie na szali, lecz mądrzy zabójcy robili to tylko wtedy, gdy nagroda była
warta ryzyka. Możliwość chełpienia się zwycięstwem nad mistrzem teräs käsi nie
kwalifikowała się do tej kategorii nagród – a przynajmniej nie w tym miejscu i nie w tym
czasie.

A gdyby tak, pomyślał Bleyd, wypuścić Phowa Ji do lasu deszczowego i zapolować na

niego? Czuł, że miałby wtedy przewagę, ale ta próba wcale nie musiała zakończyć się dla
niego zwycięstwem. Ryzyko dodałoby smaku przygodzie, to pewne... lecz niestety w tej
chwili mógł o niej tylko pomarzyć.

– Chętnie zobaczyłbym pana kiedyś w akcji – powiedział.
Ji skinął głową, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Bleyd nie miał wątpliwości, że

porucznik rozumie: admirał nie wycofuje się, a jedynie odkłada na później ewentualną
konfrontację.

– Ja również, panie admirale.
Stali tak jeszcze przez parę sekund, wpatrując się w siebie bez mrugnięcia okiem.

Wreszcie Bleyd odwrócił się w stronę Vaetesa.

– Miał mi pan pokazać główną salę operacyjną, pułkowniku. Spodziewam się też, że

dowódcy jednostek liniowych będą chcieli zaprezentować swoich żołnierzy. W taki upał
pewnie zaczyna im być gorąco.

Vaetes, który do tej pory milczał z dość obojętną miną, zachowując pełen szacunku

dystans wobec dziwnego interludium w wizytacji, odpowiedział natychmiast:

– Tędy proszę, panie admirale.
Bleyd czuł na plecach spojrzenie Phowa Ji, kiedy oddalali się od drzewa. Szkoda,

pomyślał, ale z drugiej strony prawdą jest, że łowca, któremu brakuje cierpliwości, zwykle
chodzi głodny. Nadarzy się inna okazja. Ogólnie jednak epizod z Ji wprawił go w dobry
humor – nic tak nie poprawiało krążenia, jak świadomość bliskości niebezpiecznego
drapieżnika.

Entuzjazm admirała osłabł nieco pod wpływem myśli o innych, cokolwiek

niesmacznych sprawach, którymi należało zająć się podczas wizyty w tym Rimsu. Cóż,
pomyślał, taka dola dowódcy...

Nadszedł czas.

background image

Den wiedział, że nie będzie lepszej okazji do zastawienia pułapki na Filbę niż przybycie

admirała odpowiedzialnego za funkcjonowanie wszystkich Rimsu na Drongar. Sama myśl o
wywleczeniu na światło dzienne wszystkich występków huttańskiego złodzieja – defraudacji,
lichwy i niezliczonych innych przestępstw, które Sullustanin odkrył w ciągu ostatnich kilku
tygodni, zarówno dzięki wieściom z HoloNetu, jak i umiejętnie poprowadzonym rozmowom
z personelem szpitala (a wszystko to pod samym nosem admirała Bleyda!) – napawała go
zachwytem. Czy mogło mu się przydarzyć coś bardziej satysfakcjonującego?

Zadanie nie było przecież łatwe. Trop okazał się bardziej kręty niż ślad śluzu na ziemi

po Hutcie, który zdecydowanie przesadził z konsumpcją trunków w kantynie. Najcenniejsze
świadectwo oskarżenia pochodziło od pewnej osoby z personelu medycznego, która miała
wujka pracującego po drugiej stronie linii zaopatrzenia. Według danych, które uzyskała od
niego, dwa miesiące wcześniej Filba był zamieszany w skierowanie pięciuset hektolitrów
Antyceptyny–D wprost do ładowni frachtowca własności handlarzy operujących na czarnym
rynku. Być może nie były to zbyt mocne dowody, a Filba miał dość rozumu, by nie korzystać
dwa razy z tego samego źródła towaru, ale wraz z innymi szczegółami, do których dotarł Den,
tworzyły wystarczająco mocne oskarżenie, by pogrążyć Hutta raz na zawsze.

Den wyciągnął się na leżance, uśmiechnięty szeroko. Zemsta jest słodka, pomyślał.
Głośniki hiperdźwiękowe rozbrzmiały nagle pierwszymi taktami hymnu Republiki – jak

zawsze, gdy w obozie pojawiał się wysoki stopniem oficer lub ważny dygnitarz. Den, jako
cywil, oczywiście nie miał obowiązku biec mu na spotkanie, ale nie widział powodu, by
zrezygnować z tak uprzejmego gestu.

Do tej pory tylko raz rozmawiał chwilę z Sakiyaninem, na krótko przed lądowaniem na

Drongar. To, co usłyszał w obozie, utwierdziło go w przekonaniu, że admirał Bleyd jest
osobistością powszechnie szanowaną. Umiał prowadzić podległe mu jednostki silną ręką; nikt
też nie odmawiał mu osobistej odwagi, dumy i honoru. Den nie znał się specjalnie na kulturze
mieszkańców Saki, ale wiedział, że tamtejsze społeczeństwo oparte jest na skomplikowanej
strukturze rodzinno–politycznej, w której honor, godność i szacunek odgrywały wielką rolę –
do tego stopnia, że istniały liczne nazwy opisujące rozmaite rodzaje tych przymiotów.

Sullustanin wyszedł z namiotu i zamrugał gwałtownie, jak zawsze uderzony falą

wilgotnego i gorącego powietrza. Zobaczył oficerów, żołnierzy i personel medyczny,
stojących w szyku, gotowych do inspekcji. Kohorta klonów stała osobno, w błyszczących
biało–czarnych strojach – wszyscy jednego wzrostu, identycznej budowy, wyprężeni na
baczność w szeregach idealnie prostych, niemal co do milimetra.

Po co ktoś chciał wizytować jednostkę klonów, tego Den nie umiał pojąć. Widziałeś

jednego, to jakbyś zobaczył wszystkie, pomyślał.

Admirał Bleyd stanął właśnie naprzeciwko nich. Prezentował się imponująco wysoki i

szczupły, w nienagannie wyprasowanym, szarym mundurze (Den był pewien, że oficer
dokonał tej sztuki, nie używając generatora pola antystatycznego). Nawet zagniecenia mają
dość rozumu, pomyślał reporter, żeby trzymać się z dala od munduru admirała.

Ciemna, łysa głowa lśniła w słońcu; głęboki brąz skóry przywodził na myśl lśnienie

owadziego pancerza. Den nie zauważył na twarzy admirała ani kropli potu. Może Sakiyanie
się nie pocą, pomyślał. A może tylko admirał Bleyd?

Podszedł bliżej do linii oficerów i zobaczył Filbę. Niełatwo go przegapić, pomyślał,

skoro wygląda jak kosmiczny glut wysmarkany przez olbrzyma. Hutt był tego dnia
wyjątkowo oślizgły od śluzu, a na jego żółtawej skórze pojawiła się nowa kolekcja plam i
przebarwień. Jeszcze nie wiesz, czym jest cierpienie, w duchu obiecał Den gigantycznemu
mięczakowi. Ta planeta ma przynajmniej atmosferę, choć trzeba przyznać, że wyjątkowo
śmierdzącą. W przeciwieństwie do asteroidy, na której znajduje się twoje przyszłe
mieszkanie: więzienie. Tam będziesz mógł się gapić jedynie na nagie skały...

background image

Sullustanin uznał, że najlepszą chwilą na rzucenie bomby, jaką miały być zebrane przez

niego informacje, będzie obchód szpitala – oczywiście pod warunkiem, że Filba nie pojawi
się w pobliżu. Próbował wyobrazić sobie minę Hutta, kiedy przyjdą po niego żandarmi.

Den chciał mu zapłacić nie tylko za niedawne traktowanie. Z winy Filby omal nie

zginął na Jabiim. Tak, Huttowi szykowało się od dawna, a jednak... Dhur stwierdził nieomal z
przerażeniem, że jeszcze się waha.

Miękniesz, stary, powiedział sobie w duchu. Tracisz pazur. To pewnie przez ten upał.

Musisz jak najszybciej zabrać się z tej planety.

I wtedy zobaczył, że admirał zatrzymał się na krótką chwilę, gdy przechodził obok

Filby. Sakiyanin i Hutt wymienili szybkie spojrzenie, właściwie niezauważalne dla kogoś,
komu obce były niuanse dziennikarstwa śledczego i reporterskie doświadczenie nabywane
przez lata.

Ale Den zauważył.
Intrygujące, pomyślał.
I choć miał świadomość, że być może próbuje wyczytać w tym jednym spojrzeniu

informacje, których wcale tam nie było, to jednak implikacje tego epizodu były...
niepokojące. Den był gotów postawić swoje gogle na to, że jakieś sprawy łączyły Hutta z
Sakiyaninem. byłoby to, delikatnie mówiąc, wielce nieortodoksyjne zachowanie. O czym
admirał floty mógł rozmawiać z sierżantem z kwatermistrzostwa?

Naprawdę wiele treści można było wpisać w tę jedną, niemal niezauważalną wymianę

spojrzeń. W rzeczywistości w oczach Bleyda mogła widnieć jedynie pogarda dla Huttów jako
gatunku, ale Den Dhur znał się na rzeczy, a życie nauczyło go ufać reporterskiemu
instynktowi – jak cenną był on rzeczą, wiedział tylko sam Stwórca. Im dłużej Sullustanin
zastanawiał się nad tym, czego był świadkiem, tym większy dostrzegał w tym sens. Wgryzł
się przecież w sprawki Filby na tyle głęboko, by dostrzec rzecz oczywistą: Hutt nie mógł
samotnie prowadzić czarnorynkowej działalności na taką skalę. Musiał mieć pomocnika na
górze. Teraz Den wiedział, kim jest ten pomocnik. I w jednej chwili zrewidował swoje plany.
Wygląda na to, pomyślał, że nie opowiem dziś admirałowi o twoich machlojkach, ty torbo
śluzu. Na pewno nie zrobią tego, póki nie dowiem się czegoś więcej o udziale Bleyda w
całym przedsięwzięciu. Zgnilizna sięga wyżej, niż się spodziewałem.

Dhur wiedział, że popełni błąd, jeśli poleci do admirała i zacznie zwierzenia na temat

wykroczeń Filby. Bleyd należał do osób, którym nie trzeba wielkiej zachęty, by skazać kogoś
na śmierć.

Tylko mi nie mów, że jesteś zaskoczony, usłyszał drwiący szept własnego umysłu.
Admirał pozwolił żołnierzom i personelowi medycznemu rozejść się do zajęć.

Pułkownik Vaetes, w towarzystwie kapitanów Vondara i Yanta, dołączył do Bleyda, by
oprowadzić go po głównej sali operacyjnej.

Dhur był pewien, że prędzej czy później admirał znajdzie chwilę, by zamienić z Filbą

kilka słów na osobności. Przyrzekł sobie w duchu, że nie będą w tym momencie tak bardzo
samotni, jak by sobie tego życzyli.

background image

ROZDZIAŁ 23

Powróciwszy do swojej kwatery, Den wyjął spod koi niewielkie pudełko, przycisnął

palec do czytnika zamka i otworzył pokrywkę. Nadszedł czas, by sięgnąć po najcięższe
armaty – choć w tym przypadku broń, którą chciał się posłużyć, była najmniejsza z
możliwych. Była też nader skuteczna, choć zamiast lufy miała jedynie obiektyw.

Den uniósł maleńkie urządzenie na wysokość oczu i spojrzał na nie z podziwem. Była

to minikamera szpiegowska, udająca latającego owada, a zwana księżycową ćmą.
Niepozorna, ledwie zakrywała czubek jego kciuka, za to biomimetyczne kształty pozwalały
jej latać niepostrzeżenie i przekazywać operatorowi obraz i dźwięk nawet z odległości
dziesięciu kilometrów. Dhur używał jej już kilka razy. Miała wbudowany najnowocześniejszy
zagłuszacz, który niwelował działanie pól motających, sensorów i wszelkich innych
ochronnych urządzeń elektromagnetycznych, których mogli używać Bleyd i Filba. Zresztą,
baza była tak intensywnie nękana przez chmary insektów, że jeden dodatkowy okaz z
pewnością nie mógł wzbudzić niczyjego zainteresowania. Księżycowa ćma kosztowała Dhura
trzymiesięczne wynagrodzenie, ale zarobiła na siebie już po pierwszej misji, gdy
przygotowywał materiał o przemytnikach z Dzikiej Przestrzeni.

– Leć, maleństwo – mruknął, uruchamiając aparat.
Księżycowa ćma wyfrunęła przez otwarte drzwi i zniknęła w oddali, a Den nałożył na

głowę zestaw do wirtualnego sterowania. Pozwolił sobie na chwilę przyjemności ze
swobodnego fruwania – skierował minikamerę wysoko ponad obóz, by popatrzeć na
panoramę bagien, po czym śmignął lotem nurkowym obok jednego z klonów. Wreszcie
wyrównał lot i poprowadził mechaniczną ćmę ku domenie Filby.

Drzwi były zamknięte, ale nie brakowało szczelin w miejscach, gdzie rozgrzana upałem

plastal powinna stykać się z durastopową ościeżnicą. Wprowadził minikamerę w jedną z nich.
W samą porę – Bleyd był już w środku i stał naprzeciwko Hutta. Sądząc po marsowych
minach obu, Dhur nie spodziewał się, by zamierzali wymienić się fotografiami swoich dzieci.
Skierował ćmę w stronę pobliskiej półki i wylądował.

Jak brzmiało to stare przysłowie Kubazów? „Chciałbym być brzeczyżukiem na

ścianie”...?

Filba najwyraźniej przygotował się do tej konfrontacji, pochłaniając prawie całą baryłkę

czegoś, co wyglądało na alderaańskie piwo. Jego skóra miała charakterystyczny, gumowaty
połysk; właśnie po tym można było poznać podpitego Hutta.

Tymczasem Bleyd nie wyglądał na odurzonego, chyba że uznać za prawdziwe

określenie „pijany wściekłością”. Przemawiał cichym, monotonnym głosem, ale wydawał się
przy tym – przynajmniej zdaniem Dena – że gotów jest do posiekania Filby na kawałki.

Den pokręcił sterownikiem, by wzmocnić sygnał audio.
– ...i sytuacja jest teraz zbyt napięta – cedził przez zęby Sakiyanin. – Nie chcę, żeby

Czarne Słońce odezwało się do mnie zbyt szybko. Dopóki nie przyschnie sprawa z ich
zaginionym emisariuszem, musimy się przyczaić.

– Łatwo ci mówić – zahuczał Hutt. – Twoja marża zysku jest znacznie wyższa od

mojej. – Łyknął potężny haust piwa. Jego cielsko zdawało się pękać w szwach, ale
najwyraźniej był jeszcze daleki od napełnienia żołądka. – Ja biorę na siebie całe ryzyko, a ty
zbierasz cały...

– Nie będzie żadnych zysków, dla żadnego z nas, jeśli Czarne Słońce wkroczy do akcji,

spasiony imbecylu! Rozumiałbyś to, gdybyś miał w tym całym sadle chociaż strzęp mózgu.

– Obelgi – prychnął Filba, machając smętnie dzbankiem. – Tylko tyle przypada mi w

udziale. A przecież zasługuję na coś więcej za to, co robię. Zasługuję na...

Bleyd w jednej chwili znalazł się przy Hutcie i zawisł u jego gardła. Ruch był tak

background image

szybki, że kamera księżycowej ćmy zarejestrowała tylko rozmazaną smugę skaczącej postaci.

– Zasługujesz – syknął Sakiyanin – na gruntowne przemeblowanie flaków, ty

bagienny...

Admirał umilkł znienacka. Oczy Filby stały się nagle jeszcze większe i bardziej

wybałuszone niż zwykle. Niewiarygodnie szerokie usta rozchyliły się i zamknęły, jakby Hutt
próbował zaczerpnąć powietrza albo coś powiedzieć – tak czy inaczej, bezskutecznie.
Nieproporcjonalnie małe ramiona zatrzepotały w panice, a dzbanek wyśliznął się ze słabnącej
dłoni i z hukiem roztrzaskał na podłodze.

Filba szarpnął się do przodu, unosząc w górę coraz dłuższy odcinek cielska, tak iż

wreszcie wydawało się, że nie zdoła utrzymać równowagi. Zakołysał się niczym cętkowana
wieża tłuszczu i śluzu i nagle runął na posadzkę z głośnym łomotem. Bleyd musiał uskoczyć,
by nie dać się zmiażdżyć. Upadek potężnej masy wstrząsnął całym budynkiem; wibracje omal
nie zepchnęły księżycowej ćmy z półki.

Na Stwórcę, on zemdlał! Albo jeszcze gorzej, pomyślał Den.
Patrzył na to wszystko i nie wierzył własnym oczom, a ściślej fotoreceptorom

księżycowej ćmy. Co tam się działo? Czyżby admirał przestraszył Filbę tak skutecznie, że ten
dostał ataku serca – lub analogicznego organu, bo jakoś trudno było uwierzyć, by ktoś taki jak
Hutt miał serce – na samą myśl o walce?

Bleyd pochylił się nad nieruchomym ciałem. Dotknął pleców Filby, zapewne szukając

pulsu. Po chwili odwrócił się w stronę rozbitego dzbanka, uniósł skorupę i powąchał jej
zawartość.

Na jego twarzy pojawił się osobliwy wyraz – po trosze zrozumienia, gniewu i

zaskoczenia. Przez chwilę Sakiyanm stał nieruchomo, a potem ze złością cisnął odłamkiem o
ścianę, rozbijając go na jeszcze drobniejsze fragmenty.

Odezwał się sygnał u drzwi wejściowych, a zaraz potem stłumiony rumor i niespokojne

głosy. Upadek Filby był zapewne słyszalny w całej okolicy; Den nie byłby zdziwiony, gdyby
wstrząs odczuli nawet separatyści.

Bleyd odwrócił siew stronę wyjścia, wygładził mundur, sprawdził, czy wszystkie ordery

wiszą idealnie prosto i w końcu otworzył drzwi.

Den Dhur wiedział, że pora się oddalić. Księżycowa ćma była niewidzialna dla

większości zwykłych detektorów, ale nie wątpił, że lada chwila w biurze Filby pojawią się
technicy ze sprzętem, który usłyszałby nawet elektron przeskakujący z powłoki na powłokę.
Dlatego uruchomił napęd minikamery i pokierował nią wprost ku drzwiom, w których
pojawiły się już zaciekawione i zszokowane twarze gapiów...

Nagle przed obiektywem mignęła dłoń. Jej ruch był tak szybki, jakby pojawiła się

dosłownie znikąd. Sullustanin jęknął mimo woli, gdy obraz przekazywany przez kamerę uległ
gwałtownej zmianie. Księżycowa ćma znalazła się znienacka tuż przed obliczem Bleyda. Den
miał wrażenie, że admirał patrzy mu prosto w oczy.

Sekundą później dłoń zacisnęła się w pięść, błysnęło zwarcie w układzie

piezoelektrycznym i nastała ciemność.

No, no...

background image

ROZDZIAŁ 24

Barrissa Offee właśnie kończyła medytacje, gdy usłyszała niedaleki zgiełk i

równocześnie poczuła zakłócenie Mocy. Opadła wolno na podłogę, rozprostowała nogi i
wstała.

Na zewnątrz zobaczyła ludzi biegających bezładnie tam i z powrotem. To akurat nie

było w bazie niczym niezwykłym, ale emocje, które odbierała, nie przypominały tych dobrze
znanych, towarzyszących przygotowaniom do przyjęcia nowego transportu rannych. Poszła
za nimi – i za większością biegnących – by po chwili zobaczyć gromadę dyskutujących z
ożywieniem przed drzwiami biura Filby, które mieściło się w dużym budynku
administracyjnym. Wśród rozmawiających był Zan Yant. Barrissa podeszła bliżej i stanęła
obok niego.

– Doktorze Yant...
– Uzdrowicielka Offee – powitał ją z uśmiechem. – Wygląda na to, że wszyscy

odczuliśmy śmiertelne zejście Filby, w ten czy inny sposób.

– Hutt nie żyje? Jak to się stało?
– Trudno powiedzieć, w każdym razie nagle. Gadałem z jednym z techników, z którym

od czasu do czasu grywamy w karty. Podobno wiele wskazuje na to, że Filba został otruty.

W drzwiach biura pojawił się operator wózka anty grawitacyjnego, na którym

spoczywał ogromny worek na zwłoki, szczelnie zamknięty i najwyraźniej wypełniony do
granic wytrzymałości. Żyroskopy i kondensator wózka jęczały pod ciężarem ładunku, gdy
technik wyprowadzał go na zewnątrz.

– A to, o ile się nie mylę, nasz zmarły i niezmiernie ciężki Filba. Ciekawe, kto ma dziś

dyżur na oddziale. Ktokolwiek to jest, czeka go nie lada robota.

W tym momencie do rozmawiających dołączył Jos Vondar. Przez chwilą spoglądali we

troje w ślad za wózkiem podążającym w stroną budynku z salą operacyjną.

– Fatalnie – rzucił Jos. Nie wyglądał na szczęśliwego.
– Przyjaźniłeś się z Filbą? – spytała Barrissa.
Jos spojrzał na nią nieprzytomnie, wyraźnie zaskoczony pytaniem.
– Filba był ohydnym, nadgorliwym, skąpym i niewychowanym spaślakiem, który

własnej matce umierającej z pragnienia kazałby wypisać formularz zapotrzebowania na wodę.

– Chyba powinieneś nauczyć się bardziej otwarcie wyrażać uczucia – rzucił ironicznie

Zan.

– Więc dlaczego tak się martwisz? – zdziwiła się Barrissa.
– Bo to ja mam dyżur na oddziale nagłych wypadków – odparł ponuro Jos. Szczęściarz

ze mnie, mam okazję przeprowadzić sekcję Hutta. Wojna się skończy, zanim go potniemy! I
stępię przy tym wszystkie porządne wibroskalpele, które nam zostały. Oczywiście ostatni
zostawię, żeby podciąć sobie gardło – dodał teatralnym szeptem, pochylając się do Zana.

– Podobno Filba został otruty – odparł Zabrak.
– Nic mi to nie da i dobrze o tym wiesz. I tak muszę go pokroić i zważyć każdy organ,

nawet jeśli przyczyną zgonu było samoistne zatrzymanie akcji serca. Chyba będę musiał
wziąć androida śmieciarkę do pomocy.

– Spójrz na to z jaśniejszej strony – zaproponował Zan. – Może poddamy go

recyklingowi? Zrobimy z niego smar. Wystarczy dla wszystkich androidów chirurgicznych;
będą chodzić gładko przez najbliższych kilkaset lat.

– To miło, że potraficie obaj zachować dobry humor w obliczu śmierci towarzysza –

odezwała się Barrissa tonem nieco bardziej oficjalnym niż zamierzała. Po tylu tygodniach
spędzonych w Rimsu Siedem przyzwyczaiła się do czarnego humoru tutejszych lekarzy, lecz
mimo to od czasu do czasu dawała się zaskoczyć.

background image

Jos popatrzył na nią i wzruszył ramionami.
– Śmiać się, płakać, pić albo oszaleć; oto, jakie mamy opcje w tym obozie. Wybierzesz

co zechcesz. Ja tymczasem idę; mam górę mięsa do pokrojenia. – Z tymi słowy chirurg
oddalił się w kierunku sali operacyjnej, w ślad za repulsorowym wózkiem.

Kiedy odszedł, odezwał się Zan:
– Po jakimś czasie człowiek dostaje w kość. Musi jakoś odreagować. Ja mam swoją

muzykę, a Jos broni się sarkazmem. Wszystko jest dobre, byle przetrwać kolejną upalną noc.

Barrissa nie odpowiedziała. Rozumiała, że racja jest po jego stronie, lecz mimo to...
Zan westchnął ciężko.
– Wiesz, czego żałuję?
– Czego?
– Że właśnie usłyszałem nowy dowcip o Huttach i nie będę mógł opowiedzieć go

Filbie, żeby go wkurzyć.

Przez moment patrzyła ze zdziwieniem na jego wesołą twarz. Wreszcie uśmiechnęła się

i pokręciła głową.

Jeśli nie liczyć śmierci Filby, był to względnie cichy dzień. Walki na froncie ustały na

jakiś czas. Wobec braku medlifterów z rannymi, personel mógł raczyć się rzadko
doświadczanym luksusem spokoju.

Wystarczającą podnietą było dla wszystkich to, co działo się wokół sprawy martwego

Hutta. Plotki rozprzestrzeniały się szybciej niż pędy plitorośli. Wykonując rutynowy obchód
oddziału, Barrissa przekonała się, że nawet pacjenci są na bieżąco z najnowszymi
wymysłami. Podsłuchała też rozmowę dwóch Ugnaughtów: „Taa, Hutt wypił truciznę...
Samobójstwo, się wie... Szpiegiem był chyba... To Filba wysadził transportowiec z botą, daję
słowo, bracie... Mieli go już na celowniku, a on zwęszył niebezpieczeństwo...”

Czyż sam admirał Bleyd nie pofatygował się osobiście, by odwiedzić Hutta na krótko

przed jego śmiercią? Bez wątpienia chciał go przesłuchać w sprawie nielegalnej działalności.
Bo Filba sprzedawał na lewo botę, przecież to jasne. A ten kurdupel reporter, Dhur? Czy nie
uczepił się Hutta jak sleak bagiennej szumowiny? Węszył wokół niego, zbierał dowody, aż
wreszcie Filba, wobec groźby aresztowania, wybrał truciznę, by uniknąć sądu wojennego i
egzekucji... Plotkom nie było końca.

Barrissa nie próbowała przekazywać ich dalej i ubogacać; po prostu słuchała,

wykonując swoje obowiązki. Jeżeli pogłoski o samobójstwie były prawdziwe, mogło to
oznaczać koniec jej służby na Drongarze. Sprawa zakamuflowanego złodzieja, który kradł
botę, zostałaby zamknięta... jeżeli naprawdę był nim Hutt. Z powtarzanych wokół opinii
wynikało, że jednak był. Właściwie ilu złodziei mogło działać jednocześnie w tak małej
placówce? Filba zajmował się logistyką; miał dostęp do surowca i środków transportu. Poza
tym, choć Barrissa była daleka od rasistowskich generalizacji, prawdą było to, że Huttowie
nie słynęli w galaktyce z przesadnej uczciwości i cnoty. Filba świetnie pasował do
przestępczego schematu.

Może nawet zbyt dobrze. Padawanka nie była pewna jego winy, bowiem Moc wciąż nie

była spokojna. Coś się działo w jej niewidzialnym polu, lecz Barrissa nie miała jeszcze
wystarczających umiejętności, by precyzyjnie zinterpretować subtelne wibracje.

Cała sprawa budziła w niej mieszane uczucia. Ta wojna istotnie zmuszała do silnych

reakcji emocjonalnych, a i sama planeta nie należała do najprzyjemniejszych; tego padawanka
była pewna. Wszystko to było jednak częścią próby, ścieżką do uzyskania statusu rycerza
Jedi, więc co będzie, jeśli misja zostanie odwołana? Co przyniesie przyszłość? Barrissa nie
czuła strachu – wyszkolenie nie pozwalało jej na odczuwanie zbyt wielu lęków – ale mimo
to... była niespokojna.

Co ma być, to będzie, pomyślała. Nie wszystko zależy ode mnie.
Nastał wieczór i szpitalny dyżur Barrissy dobiegł końca. Postanowiła odpuścić sobie

background image

kolację i udać się wprost do swojej kabiny. Miała nadzieję, że kolejna sesja cichej medytacji i
ćwiczeń oddechowych rzuci choć trochę światła na przyczynę tych drobnych, ale uporczywie
pojawiających się zawirowań Mocy...

Nad cichym obozem z wolna zapadała noc. Niewielu ludzi kręciło się po alejkach;

wieczorna zmiana już dawno była na stanowiskach, a pozostali posilali się, odpoczywali i
oddawali najróżniejszym zajęciom, które wypełniały im wolny czas. Dla większości
oznaczało to pobyt w zamkniętych pomieszczeniach, z dala od cuchnącego, gorącego
powietrza.

Zbliżając się do wylotu alejki wiodącej ku jej kwaterze, Barrissa wyczuła w mroku

czyjąś obecność. Nikogo nie widziała, ale sygnał w Mocy był silny i jednoznaczny, jak
psychiczny odpowiednik dotyku czyjejś dłoni na ramieniu.

Zatrzymała się i powoli przesunęła rękę ku rękojeści miecza świetlnego.
– Nie będzie potrzebny – odezwał się głos z ciemności. – Nie zamierzam zrobić ci

krzywdy. Chciałbym tylko dać ci lekcję pokory. Zdaje się, że w tym jesteście mocni, prawda,
Jedi?

Phow Ji.
Wciąż nie mogła go dostrzec, ale dobrze wiedziała, gdzie się ukrył: niedaleko, ledwie

parę metrów na prawo, w czarnej jak smoła smudze cienia nieczynnego generatora mocy.
Emanował aurą zła; był jak pulsująca przeszkoda w gładkim nurcie Mocy.

Odpowiedziała mu cicho i spokojnie.
– Dlaczego sądzisz, że jesteś właściwą osobą do udzielania mi lekcji pokory?
Phow Ji bezszelestnie wychynął z mroku.
– Kto potrafi, uczy. Kto nie potrafi, nawet nie próbuje.
– Co za złość. Czego chcesz?
– Jak powiedziałem, potrzebujesz lekcji. Ostatnim razem, gdy gawędziliśmy, pomogłaś

mi wylądować na ziemi. Zaskoczyłaś mnie od tyłu. Jestem ci winien przysługę; będzie
uczciwie, jeśli zafunduję ci kąpiel błotną. Nic poważnego, bez łamania kości i innych atrakcji.
To tylko ćwiczenie z wzajemności, nic więcej. Jeżeli twoja Moc może mnie powstrzymać, to
proszę bardzo – Phow rozłożył szeroko ramiona w zachęcającym geście – użyj jej.

Nieprawdopodobna megalomania. Ji był absolutnie pewny, że nikt go nie zwycięży. I że

jest tak dobry, że bez trudu upokorzy padawankę, nie czyniąc jej krzywdy, co zawsze było dla
wojownika wyzwaniem.

Przez moment zastanawiała się, czy nie zaszczepić w jego umyśle podprogowej

sugestii, że tak naprawdę wcale nie ma ochoty na walkę, tylko na powrót do własnej kwatery i
zimny prysznic. Wyczuwała jednak żelazną dyscyplinę jego myśli; tworzyły zwartą gęstwinę,
nieprzeniknioną jak sieć robaka tkacza. To nie był słaby umysł, którym ktoś o
umiejętnościach padawana mógł manipulować – o ile w ogóle był podatny na sugestię.

Ji przyjął pozycję bojową, stając na szeroko rozstawionych, mocno ugiętych nogach.

Uniósł ręce i niedbałym gestem dłoni przywołał do siebie Barrissę.

– Chodź, Jedi. Zatańczymy?
Nie powinnam tego robić. Powinnam odmówić i odejść. Niech myśli, że się boję; co za

różnica?

Lecz z drugiej strony Phow Ji powinien szanować Jedi, nawet jeśli nie szanował akurat

jej. Nie było jej przyjemnie słyszeć, z jaką pogardą wojownik wymawia nazwę Zakonu.

Nie ruszyła się z miejsca.
Nie odrywając stóp od podłoża, przeniosła ciężar ciała tak, by lepiej trzymać

równowagę i w każdej chwili móc zrobić krok do przodu lub do tyłu.

Tego dusznego wieczoru wszystko było wilgotne, nawet powietrze. Pot nie miał dokąd

uciec; zbierał się na skórze wielkimi kroplami i ściekał po twarzy i szyi Barrissy, po drodze
zalewając oczy, by wreszcie wsiąknąć w ubranie.

background image

Ji uśmiechnął się.
– Dobre posunięcie. Warto mieć swobodę ruchów, kiedy walczy się z dobrze

wyszkolonym przeciwnikiem.

Ruszył w prawo, okrążając padawankę. Barrissa cofnęła się nieco, by utrzymać

bezpieczny dystans.

Pokusa sięgnięcia po Moc i użycia jej do pokonania Phowa Ji była niemal nie do

odparcia. Barrissa ani przez chwilę nie wątpiła, że umiałaby to zrobić. Jeden gest i mistrz
teräs käsi pofrunąłby na najbliższe drzewo niczym wściekły nietoperz skalny. Żaden
wojownik, choćby nie wiem jak silny fizycznie, nie mógł przeciwstawić Mocy własnych
mięśni i zwyciężyć. Może padawanka nie mogła kontrolować umysłu Ji, ale bez wątpienia
potrafiłaby zapanować nad jego ciałem. Tyle wiedziała na pewno.

Gdyby to uczyniła, wygrałaby bitwę. Miała jednak świadomość, że tym samym

przegrałaby wojnę. Ji powiedział przecież, że nie zamierza jej skrzywdzić. Chciał rzucić ją w
błoto, zawstydzić – i tylko tyle. Nie wyczuwała w nim mroczniejszych, bardziej
niebezpiecznych intencji. W tym starciu nie ucierpiałoby nic, poza jej osobistą dumą;
oczywiście właśnie o to chodziło Phowowi. Jego siłą napędową było pragnienie kontroli, a
teraz nade wszystko chciał pokazać, że kontroluje sytuację w starciu z padawanką.

Użycie Mocy w walce z przeciwnikiem, który nie stanowi rzeczywistego zagrożenia,

byłoby błędem. Przez całe życie wkładano jej do głowy tę zasadę. Moc nie była żetonem, za
który można zaszaleć w sklepie ze słodyczami – tylko dlatego, że się go ma. Nie była też
wyłącznie bronią.

Co więc pozostało? Tylko walka o własnych siłach. Barrissa posiadła niebagatelne

umiejętności – jak wszyscy Jedi, odebrała szkolenie w wielu dyscyplinach, i fizycznych, i
psychicznych, a jej mistrzowie doskonale wiedzieli, że nie zawsze był właściwy czas na
używanie Mocy. Nawet nie uruchamiając miecza świetlnego, padawanka była przeciwnikiem,
z którym należało się liczyć.

Naturalnie nie szkolono jej w samoobronie po to, by umiała stawić czoło

niekwestionowanemu mistrzowi sztuki walki wręcz – w końcu jakie było
prawdopodobieństwo trafienia na takiego przeciwnika? Zwłaszcza że przeciwnik nie
zamierzał poważnie jej zranić, a tym bardziej zabić.

Innym razem może by się uśmiechnęła na myśl o tym. Rachunek prawdopodobieństwa

nie miał specjalnego znaczenia, gdy rzeczywistość stała o dwa kroki dalej, gotowa do ataku.

Pozostawała jeszcze jedna opcja: użycie miecza. Ji naturalnie uznałby to za złamanie

reguł gry. Nie miało to dla Barnssy wielkiego znaczenia; obawiała się jednak, że widok
energetycznego ostrza może sprowokować go do gwałtownego ataku. Rycerz Jedi, a tym
bardziej mistrz, potrafiłby powstrzymać go, nie czyniąc mu krzywdy, lecz padawanka nie
była aż tak pewna swoich umiejętności. Starcie mogłoby się skończyć śmiercią Phowa Ji, a
przecież nie chciała mieć go na sumieniu.

Wiedziała już, że pozostawi mu prawo pierwszego ruchu. Jeżeli sądził, że to ona

zaatakuje, to czekało go długie...

Skoczył, w fenomenalnym tempie pokonując dzielącą ich odległość dwóch kroków.

Barrissa ledwie zdążyła uskoczyć, wykręcając tułów w lewo, i zablokować cios tak, że ledwie
musnął jej ramię, zamiast uderzyć wprost w splot słoneczny.

Wycofała się, trzymając gardę.
– Znakomicie – pochwalił. – Masz świetny refleks, ale powinnaś kontratakować. Sama

obrona jest strategią klęski.

Wiedziała, że odgrywając rolę nauczyciela, próbuje okazać jej swoją wyższość – jakby

musiał ją udowadniać.

Ji zaczął krążyć w przeciwnym kierunku, niemal hipnotycznym ruchem unosząc i

opuszczając ręce, by przykuć jej uwagę. Ale ręce się nie liczyły. Barrissa wiedziała, że

background image

powinna obserwować jego stopy, ponieważ musiał ich użyć, by ruszyć naprzód, by zrobić
krok i zaatakować. Mógł tak wymachiwać rękami choćby i do świtu; ważny był moment, w
którym poruszą się stopy...

Zaatakował ponownie i tym razem, zamiast zejść mu z drogi, Barrissa wśliznęła się pod

jego ramiona, wychodząc mu na spotkanie. Opuściła się na nogach bardzo nisko, poniżej jego
środka ciężkości, i wyprowadziła mocne uderzenie w brzuch –dokładnie w chwili, gdy jego
ręce przemknęły nad jej głową. Trafiła, ale czuła się tak, jakby atakowała ścianę: mięśnie
brzucha Phowa Ji przypominały pokrytą bruzdami, plastalową płytę.

Odskoczyła najszybciej jak umiała, ale nie dość szybko. Poczuła uderzenie w lewą

stronę szyi; na tyle mocne, że na moment stanęła jej przed oczami wielka czerwona plama.

Oddaliła się o dwa kroki, a Phow Ji odwrócił się ku niej.
– Bardzo dobrze, padawanko! Nie był to najlepszy cel, ale cios zupełnie niezły.

Powinnaś tylko zadawać więcej niż jeden. Pomyśl o seriach, o atakach wielokrotnych: góra–
dół.

Ból szyi nie był miły, ale niezbyt silny. Nie odniosła poważnej kontuzji. Moc śpiewała

w niej pełnym głosem i Barrissa z coraz większym trudem opierała się pokusie jej użycia.
Pamiętała nauki mistrzyni: Ciemna Strona zawsze czai się w pobliżu, czeka na sposobność,
by wyrwać się na wolność. Kto raz się jej podda, następnym razem odczuje jej wołanie
dwukrotnie silniej. Kto odda się ponownie, może być stracony na zawsze.

Lecz przecież tak bardzo chciała mu pokazać... Chciała zdjąć z jego gęby ten pełen

zadowolenia uśmieszek i zastąpić go wyrazem podziwu, zdumienia, nawet...

...Nawet strachu...
Kiedy zdała sobie sprawą, że za dużo myśli, było już za późno. Ji ponownie skoczył do

ataku i zasypał jej twarz, korpus i biodro serią błyskawicznych ciosów otwartymi dłońmi.
Ostatniemu uderzeniu towarzyszyło podcięcie. Trafiona nogą w kostkę, Barrissa runęła na
ziemię. Wilgoć, którą przesycona była murawa, tylko trochę złagodziła impet uderzenia.

Cokolwiek miało się wydarzyć po tym, jak poderwała się na równe nogi i na nowo

przyjęła pozycję obronną, nigdy nie nastąpiło: w oddali odezwało się aż nazbyt znajome
buczenie nadlatujących medlifterów. Ludzie wybiegali już ze swoich kwater, kierując się
wprost na stanowiska. Ci, którzy w ogóle dostrzegli Phowa Ji i Barrissę Offee, posłali w ich
stroną co najwyżej przelotne spojrzenie.

– Na dziś chyba skończyliśmy – powiedział Ji. – Udowodniłem, co było do

udowodnienia.

Barrissa nie odpowiedziała. Nie dowierzała sobie. Gniew oblepił ją jak gęste błoto i

drżała pod jego ciężarem. Czuła, jak ciemna strona budzi się w niej i szepce o tym, jak
dobrze, jak łatwo byłoby skierować furię przeciwko temu człowiekowi, sięgnąć po miecz
świetlny, skoczyć naprzód i przeciąć go na pół jednym prostym uderzeniem śpiewającej,
energetycznej klingi...

Phow Ji nie miał pojęcia, jak bliski śmierci był w tym momencie. Wystarczyłby jeden

jego niewłaściwy ruch, by jej gniew zapłonął pełną mocą. Nawet by nie wiedział, co go
zabiło, pomyślała Barrissa. Byłoby w pewnym sensie sprawiedliwiej – w końcu to zabójca,
prawda.

Tak, Phow Ji był zabójcą, w przeciwieństwie do Barrissy Offee. Była to jedna z

najtrudniejszych chwil w jej życiu, ale... udało się. Zrobiła to, co powinna była zrobić: oparła
się pokusie Ciemnej Strony. Przegrała bitwę, ale wygrała wojnę.

Tym razem...

background image

ROZDZIAŁ 25

Admirał Bleyd spacerował. Chłód, który przebiegał mu wzdłuż kręgosłupa,

dorównywał lodowatemu zimnu kosmicznej pustki. Tego, że zmiażdżył w palcach
miniaturową kamerę udającą insekta, pożałował już sekundę później. Gdyby ją zachował,
mógłby przebadać dokładnie pamięć jej systemu sterowania i dowiedzieć się, skąd
przyleciała. Teraz zaś wiedział tylko tyle, że ktoś szpiegował – albo jego, albo Filbę.
Urządzenie było tak skonstruowane, że kierujący nim mógł się znajdować w dowolnym
miejscu, nawet dziesięć kilometrów od obozu. Może Czarne Słońce miało tu agenta? Może to
ktoś z załogi?

Z gardła Bleyda wyrwał się basowy warkot. Ktoś otruł Filbę – potwierdziła to autopsja

– a admirał nie miał zwyczaju wierzyć w takie zbiegi okoliczności. Ktoś morduje Hutta i
akurat w tym momencie lata w pobliżu miniaturowa kamera, która wszystko rejestruje.
Prawdopodobieństwo takiego „przypadku” nie było może tak wysokie jak szanse na zderzenie
Drongara z planetoidą w ciągu najbliższych pięciu minut, ale dość podobne. Nie, na pewno
istniał jakiś związek między tymi dwoma faktami.

Filba naturalnie miał wrogów i może to jeden z nich wybrał akurat tę chwilę na

wyrównanie starych rachunków, a przy tym wysłał kamerę, aby mieć pewność, że wszystko
przebiega tak, jak to zaplanował. Ktokolwiek jednak to zrobił, bez względu na przyczyny,
miał teraz informacje wskazujące na Hutta i Sakiyanina jako wspólników w przestępczym
procederze. Z której strony by na to nie patrzeć, sytuacja nie była dobra. Bleyd musiał ustalić,
kto kierował kamerą, odnaleźć nagranie i zniszczyć je najlepiej razem z autorem, kimkolwiek
on był.

Dość szybko odrzucił tezę, że sprawcą mógł być ktoś z wrogiej armii. Wydawało mu się

mało prawdopodobne, by szpieg separatystów zdołał przeniknąć do republikańskiego obozu,
otruć Filbę i czym prędzej ukryć się gdzieś w bagiennym zielsku, żeby podziwiać rozwój
sytuacji za pomocą fruwającej kamery. Zresztą kogo obchodziło życie jednostki takiej jak
Rimsu Siedem? Tu nie działo się nic o strategicznym znaczeniu, jeśli nie liczyć odlotu
sporadycznych transportów boty. To prawda, że jeden z nich został zniszczony. I choć nie
było żadnych dowodów na to, że Filba był winowajcą, jego imię pojawiało się we wszystkich
plotkach na ten temat.

Życiorys i natura Hutta nie należały do wzorowych; o tym wiedzieli niemal wszyscy.

Było to zresztą na ręką Bleydowi – mógł trzymać Filbę w odwodzie na wypadek, gdyby ich
wspólne czarnorynkowe machinacje wyszły na jaw. Mógł zwalić na niego winę za wszystko,
a następnie zaaranżować mu „wypadek” na krótko przed procesem. Ale teraz...

Teraz, kiedy Filby nie było już wśród żywych, tym łatwiej byłoby zrobić z niego Drala

ofiarnego, winnego wszelkich przekrętów, które zostałyby ujawnione.

Bleyd zatrzymał się wreszcie z uśmiechem na ustach. Tak, pomyślał, niewykluczone, że

nawet dobrze się złożyło. Jak to mówią, nawet zabójcza burza nawadnia ogród.

Jeśli jednak operator kamery szpiegowskiej wciąż przebywał w obozie, jak podejrzewał

admirał, byłaby to bantha zupełnie innej maści. Mógł on – albo ona czy ono – spróbować
wykorzystać zdobyte informacje przeciwko Bleydowi. Taki obrót spraw byłby
niedopuszczalny.

A zatem myśliwy miał dowód na to, że zdobycz istnieje. Bleyd obnażył kły. Niech

rozpoczną się łowy...

Den Dhur udał się do miejsca, gdzie zazwyczaj rozpracowywał swoje problemy – do

kantyny. Lecz nawet tam, w półmroku wnętrza, w wilgotnym i ciężkim powietrzu leniwie
mieszanym przez cyrkulatory, opływającym go niczym gorący olej, choć miał ochotę się

background image

napić, ledwie sączył drinka. To nie był dobry moment, aby stępić czujność zmysłów i
rozumu. Choć i tak niewiele im brakowało w tym klimacie.

Filba przeszedł do historii, podobnie jak materiał Dena – nikt przecież nie zechciałby

czytać opowieści o martwym Hutcie, otrutym gdzieś na zapomnianej planecie. Masy pragnęły
chleba i igrzysk. Rozpracowanie, schwytanie i ukaranie niebezpiecznego gangstera – to był
dobry reportaż; takie kawałki nakręcały sprzedaż dysków z wiadomościami. Ale Filba
zdychający z powodu niewydolnej pompki, albo nawet otruty przez starego wroga, zanim
ktokolwiek postawił go przed sądem? To nie był materiał, jakiego oczekiwała publiczność.

Tak jak Den Dhur podejrzewał, Bleyd współuczestniczył w machinacjach Filby. To był

surowiec na dziennikarskie arcydzieło, ale Sullustanin mógł go wykorzystać dopiero wtedy,
gdy oddali się o dobrych pięćdziesiąt parseków od tej planety, bowiem wrogość naprawdę
wkurzonego, zdeprawowanego i z natury dzikiego admirała rzadko komu wychodziła na
zdrowie. Najgorsze było to, że Bleyd wiedział, iż ktoś widział i słyszał wszystko, co
wydarzyło się na chwilę przed tragicznym powrotem Filby do śluzowatych zaświatów, z
których kiedyś przybył. Trucicielem nie był admirał – co do tego Den miał pewność, bo
widział jego reakcję. Nie miało to zresztą wielkiego znaczenia; handlowanie cennym lekiem
na czarnym rynku podczas wojny i tak było zbrodnią, za którą wymierzano karę śmierci.
Ujawniając taką sprawę, zanim zwieje wcześniej co najmniej poza granice sektora, Den w
najlepszym wypadku zniszczyłby sobie karierę (a i to tylko wtedy, gdyby miał wysoko
postawionych przyjaciół – a nie miał), w najgorszym zaś zostałby po cichu zamordowany i
wyrzucony w przestrzeń.

Pierwszą rzeczą, którą zrobił po tym, jak Bleyd zmiażdżył w dłoni księżycową ćmę,

było wrzucenie odbiornika do niszczarki śmieci, skąd po sprasowaniu trafił wprost na bagna,
zatopiony w strumieniu obozowych ścieków. Den klął przy tym w duchu na czym świat stoi,
bo sprzęt nie był tani, ale wiedział, że z całą pewnością nie jest wart tyle, ile życie. Poza tym
odbiornik bez kamery i tak był praktycznie bezużyteczny.

Nagranie dokonane przez księżycową ćmę – dysk wielkości paznokcia małego palca –

spoczywało już w bezpiecznym miejscu, przyklejone do wspornika ściany południowej
kabiny odświeżacza, o dłoń powyżej zbiorników katalitycznych. Nie było to miejsce, w
którym ktoś mógł natknąć się na dysk przypadkiem, a jeśli nawet jakimś cudem ktoś by go
odkrył, to w żaden sposób nie zdołałby powiązać znaleziska z osobą Dena Dhura. Sullustanin
bardzo chciał zachować dowód weryfikujący jego historię, ale wcale nie miał ochoty być
rozstrzelanym przez Bleyda. Tak długo, jak trzymał gębę na kłódkę, zostać bezpieczny.
Admirał nie wiedział, kto go podglądał, i nie mógł wszcząć śledztwa, które mogło ujawnić
jego udział w nielegalnej działalności Filby.

Problemem było właściwie tylko to, że Den utknął na dłuższy czas na malowniczej kuli

błota nazywanej Drongarem. Każde nerwowe posunięcie mogło teraz skierować na niego
podejrzliwe spojrzenie Bleyda. Jeżeli admirał szukał operatora kamery – a było to pewne jak
lokata w Pierwszym Banku Coruscant – to każdy, kto spróbowałby opuścić ten świat zbyt
pospiesznie, mógł liczyć na skanowanie mózgu. Reporter, z racji swojej profesji, zapewne
doświadczyłby jeszcze bardziej wymyślnych badań. Den nie miał ochoty, by w jego mózgu
grzebał wysoki rangą oficer, którego życie zależało od tego, czy jego zbrodnie zostaną
ujawnione.

Szkoda, myślał Sullustanin. Byłaby to świetna historia, znacznie lepsza od tej, w której

negatywnym bohaterem okazałby się sam Filba. Maluczcy uwielbiają przecież podziwiać
upadek wielkich, a złodziejstwo admirała floty było sprawą takiego kalibru, że przy
odpowiedniej obróbce materiału Dhur mógł liczyć nawet na nagrodę Nova. Nieszczęśni
żołnierze umierający na polu chwały z powodu braku pewnego leku albo sprzętu
medycznego, ukradzionego przez admirała, który cichaczem nabija kabzę? Biliony
czytelników wpadłyby w ekstazę. I wszyscy zgodnym chórem domagaliby się głowy Bleyda.

background image

Gdyby jednak Den zadziałał przedwcześnie, mógłby skończyć jako nawóz, czyli bodaj

jedyna rzecz, której ta planeta nie potrzebowała w większej ilości. Nie wspominając o tym,
jak bardzo on sam nie chciał użyźnić miejscowej gleby.

Postanowił zaczekać, szukając innej historii, która usprawiedliwiłaby jego obecność na

Drongarze i ewentualny odlot. Może przyda się sprawa Phowa Ji, tego wojownika, który
zakatował trzech najemników? On też nie wyglądał na takiego, z którym warto zadzierać, ale
przynajmniej przed nim, ledwie porucznikiem, mogli go ochronić starsi stopniem. Tak... To
powinno wystarczyć, by sprawy podgrzały się na małym ogniu, zanim spróbuje dać nogę z
tych bagien. A wtedy gdy już będzie gdzieś po drugiej stronie Jądra, postara się ściągnąć z
piedestału admirała Bleyda, ku uciesze publiczności.

ADMIRAŁ–SPEKULANT SCHWYTANY! WSPÓLNIK ZBRODNI GINIE W

TAJEMNICZYCH OKOLICZNOŚCIACH!

Den uśmiechnął się. Uwielbiał chwytliwe nagłówki.
Pociągnął solidny łyk trunku. Problem się pojawił, problem został rozwiązany.
Kolejne zwycięstwo reportera Dena Dhura, który nadawał dla państwa na żywo z Bagna

Jasserak, jednego z wielu frontów Wojen Klonów...

background image

ROZDZIAŁ 26

Zdarzały się podczas medytacji takie chwile, w których Barrissa traciła koncentrację i

ześlizgiwała się myślą z „tu i teraz” ku przeszłości, ku wspomnieniom. We wczesnych latach
nauki nie była pewna, czy to dobrze, czy źle, aż wreszcie nauczyła się akceptować to, czego
nie umiała zmienić. To prawda, że reminiscencje nie służyły nadrzędnemu celowi
oczyszczenia umysłu, lecz niekiedy przeszłość ofiarowała jej lepszy wgląd w sprawy bieżące
– i dlatego nie uciekała już przed wspomnieniami.

Tak było i tym razem. Wciąż niepokoiły ją mocne uczucia, które towarzyszyły starciu z

Phowem Ji poprzedniej nocy. Gdy pamięć zaczęła prowadzić ją własną ścieżką, poszła za
nią...

To był słoneczny, ale chłodny ranek na Coruscant. Jeszcze przez cały dzień nie

planowano w tym sektorze opadów, toteż na chodniku wiodącym do parku nie brakowało
ludzi i obcych, choć nie było przesadnego tłoku. Dotarły do rozległego pasa zieleni wraz z
typową mieszanką przedstawicieli rozmaitych gatunków i ras: Nikto, Phindian, Zeltronów,
Wookiech, Twi'leków... Fascynujący przegląd nieskończonej różnorodności galaktycznych
form życia płynął falami w stronę parku Oa. Na Coruscant nie brakowało ferrobetonu i metali
– niektórzy uważali, że było ich nawet zbyt wiele – toteż tu i ówdzie ulokowano oazy zieleni,
by ułatwić spragnionym kontakt z naturą. W parku Oa umieszczono ponad trzydzieści
odrębnych środowisk, symulujących ekosystemy dalekich światów, włącznie ze
specyficznymi mieszankami atmosfery, nasłonecznieniem i grawitacją – i oddzielono je
barierami energetycznymi.

W pogodny poranek, taki jak ten, wypełniony śmiechem istot spieszących na spotkanie

z naturą we wszelkich możliwych formach życia i pejzażu, Ciemna Strona wydawała się
Barrissie nieskończenie daleka. I właśnie w chwili, gdy ta myśl zaświtała w jej głowie – a
stały wtedy obie w cieniu czterystuletniego czarnoigłowca, o pniu grubym na trzy metry i
wysokim na dwieście – mistrzyni Unduli uśmiechnęła się i powiedziała:

– Ciemna Strona zawsze jest blisko, padawanko. Nie dalej niż na jedno uderzenie serca,

jedno mrugnięcie powiekami. Nieodłącznie towarzyszy Jasnej Stronie Mocy, oddzielona
granicą nie grubszą niż włos. Czeka, by usidlić nieuważnego, przywdziewając tysiące
przebrań.

Barrissa słyszała te słowa wiele razy i zawsze wierzyła w to, co słyszała z ust

nauczycielki, ale nigdy tak naprawdę nie rozumiała, nie czuła ich prawdziwego znaczenia. Jak
daleko sięgała pamięcią, nigdy nie doznała pokusy Ciemnej Strony. Powiedziała o tym
mistrzyni, gdy weszły na polanę porośniętą gęstą trawą, zmodyfikowaną genetycznie w taki
sposób, by rosła krótka i niezwykle miękka, niczym żywy dywan.

– Poćwiczymy tu Pozdrowienie – zadecydowała Luminara Unduli.
Barrissa skinęła głową i stanęła nieco dalej, robiąc miejsce dla mistrzyni.
– W odpowiedzi na twoje pytanie powiem ci tyle: każdy świadomy ruch, który

wykonujesz, od najmniejszego do największego, wymaga dokonania wyboru. Każda ścieżka
się rozgałęzia i sama musisz podjąć decyzję w którą pójść stronę. Pamiętasz, jak testowano
twoją zdolność do wyczuwania zamiarów zdalniaka, z zasłoną na twarzy?

– Oczywiście. – Była to jedna z podstawowych umiejętności Jedi. Zdalniak był małym,

lewitującym androidem, mniej więcej wielkości złotowocu, którego można było
zaprogramować tak, by raził ucznia boltami energii o niewielkiej mocy. Padawan, ubrany w
hełm z nieprzejrzystą przyłbicą musiał odgadnąć pozycję urządzenia, posługując się
wyłącznie Mocą. Im bardziej był zaawansowany w używaniu miecza świetlnego, tym łatwiej
było mu odbijać bolty. Skoro nie mógł posłużyć się oczami i uszami, by śledzić ruchy
zdalniaka, jedynym sposobem na uniknięcie lekkich porażeń było pozwolenie, by mieczem

background image

kierowała Moc.

– Czy nie zdarzało się – ciągnęła mistrzyni – że kiedy twoje zrozumienie Mocy nie było

jeszcze zbyt głębokie, strzały skutecznie omijały klingę twojego miecza?

– Zdecydowanie za często – odparła szczerze Barrissa i potrząsnęła głową. –Czasem

czułam się jak poduszka do igieł!

– A czy nie miałaś czasem ochoty zniszczyć zdalniaka? Sięgnąć po niego Mocą i

zmiażdżyć jak garść bezużytecznego flimsiplastu?

Mówiąc to, Luminara Unduli rozpoczęta Pozdrowienie Mocy – ćwiczenie

kombinacyjne z elementem medytacji. Wygięła ciało ku górze, a potem przysiadła nisko i
wysunęła do tyłu jedną nogę, mocno rozciągając mięśnie.

Barrissa wiernie powtórzyła sekwencję ruchów.
– Przyznaję, że zdarzały się takie chwile, kiedy nie darzyłam tego automatu wielką

miłością. Tak, to prawda.

– A czy wystarczająco dobrze posługiwałaś się Mocą, żeby zniszczyć zdalniaka, gdybyś

powzięła taki zamiar? – Mistrzyni wyprostowała się i powtórzyła ćwiczenie, tym razem
wysuwając do tyłu drugą nogę. Barrissa uczyniła to samo.

– O, tak. Na pewno.
– Więc dlaczego tego nie zrobiłaś? Skoro twoim zadaniem była obrona przed

porażeniem strzałami, to czy zniszczenie androida nie byłoby usprawiedliwione?

Barrissa zmarszczyła brwi.
– Nie powiedziałabym, że obrona była moim celem. Miałam nauczyć się oddawania

miecza świetlnego we władanie Mocy, tak abym umiała zatrzymywać nadlatujące bolty.
Porażenia były bolesne, ale nie powodowały trwałych uszkodzeń. Gdybym nie umiała odbijać
strzałów, w prawdziwej walce z przeciwnikiem uzbrojonym w blaster prawdopodobnie nie
dałabym rady obronić się nawet wtedy, gdyby stał o pięćdziesiąt czy sto metrów ode mnie.

–Właśnie. Ale czy wiedziałaś o tym, że co ósmy uczeń Jedi używa Mocy, by zniszczyć

zdalniaka? I że zwykle usprawiedliwiają się, twierdząc, że bardziej efektywny jest atak na
źródło strzałów niż ich odbijanie w nieskończoność? Pozycja Lasera, proszę.

Mistrzyni ułożyła się na miękkiej trawie, wykonała pół przewrotu w tył i

znieruchomiała w pozycji pionowej, stopami celując w niebo, wsparta na ramionach i głowie,
z rękami spoczywającymi na ziemi.

Barissa również przyjęła Pozycję Lasera.
– Nietrudno mi zrozumieć, dlaczego tak uważają. Ich działanie jest zresztą w pewien

sposób logiczne, zwłaszcza w kontekście naszego szkolenia w walce wręcz, które opiera się
na zasadzie łączenia obrony z atakiem, jako metody bojowej skuteczniejszej niż sama obrona.

– W rzeczy samej. Pozycja Luku.
Unduli oparła dłonie i stopy na ziemi, po czym wypchnęła tułów ku górze, układając

ciało na podobieństwo wysoko sklepionego łuku.

– Zdaje się, że słyszałam w tym „ale” – powiedziała Barrissa, naśladując pozycję

nauczycielki.

– A ja myślę, że mogłabyś się podnieść wyżej.
Padawanka uśmiechnęła się i uniosła tułów jeszcze wyżej, zaostrzając i tak wąski łuk

ciała.

– Wiele ćwiczeń, które szkolący się Jedi muszą sobie przyswoić – kontynuowała

mistrzyni – a trzeba ci wiedzieć, że Jedi zawsze się szkolą, bez względu na to, czy są
padawanami, rycerzami czy mistrzami, zawiera wspólny element: pytanie o to, co właściwie
jest jego celem. Zapewne przypominasz sobie ćwiczenie z lewitacji naprzeciwko piekarni.

– Czegoś takiego się nie zapomina.
– Otóż zniszczenie zdalniaka niekoniecznie byłoby złą decyzją. Jeżeli padawan jest

wystarczająco dobrze wyszkolony, by odbijać strzały mieczem, a decyzję, o której mówimy,

background image

podejmie ze spokojnym umysłem, po przeprowadzeniu logicznego rozumowania, wtedy
widzę usprawiedliwienie dla użycia Mocy do przerwania ataku u jego źródła. Niektórzy
bardziej uzdolnieni uczniowie właśnie tak postępują. Jeśli jednak zrobisz to pod wpływem
gniewu, bólu, strachu albo innego uczucia, które zdobyło nad tobą kontrolę, to sięgasz ku
Ciemnej Stronie. Jeżeli uznasz, że cel uświęca środki, nie zbadawszy wcześniej jasnym
umysłem, czy rzeczywiście tak jest, poddasz się wpływowi tej podstępnej energii. Gdybyś
nawet zapomniała tę naszą rozmowę, Barrisso, to zapamiętaj tylko to jedno zdanie: potęga
chce, żeby jej użyć. Musisz nieustannie być czujna, bo jeśli przestaniesz ją kontrolować,
uwiedzie cię i zepsuje. W jednej chwili strącisz na ziemię irytującą zabawkę treningową, a w
następnej zaciśniesz niewidzialną rękę na płucach żywej istoty, dusząc ją na śmierć. I zrobisz
to tylko dlatego, że możesz. Środek stanie się celem samym w sobie. Jako Jedi, zawsze
będziesz balansować na granicy. Wystarczy jeden fałszywy krok i runiesz na Ciemną Stronę.
Przytrafiło się to niejednemu z nas i za każdym razem jest to tragedia. Podobnie jak z
narkotykiem, tak łatwo jest powiedzieć sobie: „Zrobię to tylko raz”. Ale nie tak to działa.
Jedyną barierą między tobą a Ciemną Stroną jest twoja wola i dyscyplina. Poddaj się
gniewowi czy strachowi, zazdrości czy nienawiści, a ciemność zawładnie tobą na dobre.
Kiedy to się stanie – dodała mistrzyni Unduli – staniesz się wrogiem wszystkiego, czego
broni nasz zakon, i wrogiem samych Jedi, którzy podążają właściwą ścieżką. Pozycja
Kołyski, proszę.

Barrissa posłusznie zmieniła ułożenie ciała.
– A czy ty, moja mistrzyni, poddałaś się kiedyś Ciemnej Stronie? –spytała po chwili.
Luminara Unduli milczała przez kilka sekund.
– Tak – odrzekła w końcu. – W chwili słabości i bólu. Dzięki temu przeżyłam, choć

byłam bliska śmierci. Posmakowałam jej tylko ten jeden raz i to wystarczyło, bym
zrozumiała, że nie uczynię tego nigdy więcej. Być może przyjdzie taka chwila, że i ty
doświadczysz dotyku Ciemnej Strony, Barrisso. Mam nadzieję, że nie, ale jeśli tak się zdarzy,
musisz rozpoznać ją i umieć się sprzeciwić.

– Czy będę czuła, że to zło?
Mistrzyni Unduli zatrzymała się w połowie ćwiczenia i spojrzała na swoją padawankę z

głębokim smutkiem w oczach.

– O, nie. Poczujesz, że to coś wspanialszego niż wszystko, czego dotąd doświadczyłaś.

Coś lepszego, niż umiałaś sobie wyobrazić. Poczujesz przypływ siły, spełnienie, satysfakcję. I
co najgorsze, poczujesz, że postępujesz słusznie. To w tym kryje się największe
niebezpieczeństwo.

Teraz, na planecie odległej o wiele parseków od Coruscant, w jednostce medycznej

Rimsu Siedem, słowa mistrzyni Luminary Unduli, wypowiedziane dawno temu w słoneczny,
choć chłodny poranek, powróciły do Barrissy z nową wyrazistością i być może stały się
bardziej zrozumiałe. Kusiło ją, by zniszczyć Phowa Ji. Nie był realnym zagrożeniem – jeżeli,
to tylko dla jej dumy – a jednak omal nie znalazła usprawiedliwienia do rewanżu, wmawiając
sobie, że jego ataki godzą w honor Zakonu Jedi. To oczywiście było kłamstwem; honor
Zakonu nie byt zagrożony bardziej niż jej skromna osoba. A jednak tak niewiele brakowało,
by odebrałaby człowiekowi życie pod tak mało wiarygodnym pretekstem!

Teraz dopiero dotarło do niej, że w gruncie rzeczy jest dłużniczką Phowa Ji. Jak na

ironię, jego obecność w jej życiu okazała się pouczająca. Dała jej sposobność przećwiczenia
ważnej umiejętności: opierania się pokusie Ciemnej Strony. Jeżeli nic się nie działo bez
przyczyny – jeśli, jak wynikało z kodeksu Jedi, galaktyka rozwijała się tak, jak było jej pisane
– to Phow Ji miał swoje przeznaczenie do wypełnienia, a ona, Barrissa Offee, swoje.

Zaczerpnęła powietrza i wolno wypuściła je z płuc. Mistrzyni Unduli miała rację:

granica między Jasną a Ciemną Stroną była cienka i należało bez przerwy mieć się na
baczności. Ścieżka światła nie była łatwa, ale właśnie po niej Barrissa uczyła się stąpać

background image

niemal od urodzenia. Pomyłka to coś niedozwolonego, coś nie do pomyślenia. Padawanka
Offee miała jeden cel w życiu: stać się rycerzem Jedi.

Bez Zakonu była niczym.

Jos zaczekał aż popołudniowa ulewa zmieni się w znośną mżawkę i dopiero wtedy

ruszył w stroną kontenera na odpadki, niosąc worek wypchany śmieciami. Niestety, w obozie
brakowało robotów sprzątających, więc wybór był prosty: albo częste wizyty przy kontenerze,
albo życie w hałdzie śmieci. Stawką niedawnej partii sabaka, którą Jos rozegrał z Zanem, był
tygodniowy dyżur w wynoszeniu worków i choć Korelianin zgarnął w poprzednich
rozdaniach sporą kwotę, akurat w tym jednym nie miał szczęścia. Niekiedy miał wrażenie, że
nie robią z Zanem nic poza produkowaniem nowych śmieci. Plastikowa torba, którą niósł,
ważyła przynajmniej pięć kilogramów i z trudem dała się zapiąć.

Omijając co większe kałuże i błotniste koleiny, dotarł do kontenera nie bardzo

przemoczony, nie trafiony piorunem i nie postrzelony przez androida zabójcę wysłanego
przez separatystów. Sensor wbudowany w kontener rozpoznał nową zdobycz i czym prędzej
uchylił klapę. Jos wrzucił worek do recyklera i zasłuchał się w oscylujące brzęczenie i
chrupot dochodzący z wnętrza maszyny, która najpierw miażdżyła i rozdrabniała odpady, a
następnie spalała je w reaktorze na tłusty popiół. Choć wynoszenie śmieci nie należało do
najprzyjemniejszych czynności – zwłaszcza na dłuższą metę – to jednak przysłuchiwanie się
pożytecznym procesom zachodzącym w kontenerze sprawiało Josowi pewną satysfakcję.

Kolejna ekscytująca chwila w życiu Josa Vondara, wybitnego chirurga w służbie

Republiki...

Odwrócił się i o mało nie wpadł na żołnierza, który zbliżał się do kontenera, ściskając w

rękach kilka worków ze śmieciami. Klon wymamrotał z pokorą słowa przeprosin; Jos kiwnął
głową i już miał ruszyć dalej, ale nagle zmienił zdanie. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zna
tego żołnierza. Rysy należały oczywiście do Jango Fetta, ale było coś w tych oczach, w
wyrazie twarzy... Mógł się mylić, ale był niemal pewien, że to CT–914, żywa przyczyna
pytania, które Jos zadawał sobie ostatnio aż do bólu.

– Witaj, Dziewięć–jeden–cztery – powiedział.
– Dzień dobry, kapitanie Vondar.
– Wyrzucamy śmieci, co?
– Dość oczywisty wniosek, proszę pana – odparł żołnierz, wpychając pierwszy worek w

usłużnie otwarty otwór kontenera.

Najpierw android, pomyślał Jos, a teraz klon sypie dowcipami. Wszystkim się zdaje, że

są komikami. Przez chwilą stał nieruchomo, nie bardzo wiedząc co powiedzieć, co w jego
przypadku było stanem nadzwyczaj rzadkim.

– Pozwól że zadam ci pytanie – odezwał się wreszcie.
CT 914 nie przerwał wyrzucania śmieci. Kontener z chrzęstem i miłym pomrukiem

pożerał kolejne worki.

– Co czułeś w związku ze śmiercią CT–dziewięć–jeden–pięć?
Klon wepchnął w otwór ostatnie dwa worki i spojrzał na Josa.
– Utrata wyszkolonego żołnierza wzbudza... żal – odparł sztywno. Jos wiedział że CT–

914 nie chce kontynuować rozmowy na ten temat ale postanowił doprowadzić sprawą do
końca. Musiał wiedzieć.

– Nie. Nie mówię o jego wartości dla Republiki. Pytam ciebie, co czułeś. Ty, jako

osoba.

CT–914 nie odzywał się przez bardzo długą chwilę.
– Gdybym był cywilem – odparł w końcu – urodzonym drogą naturalną, a nie w

laboratoryjnej kadzi, powiedziałbym, że to nie pański interes. Jednak mam obowiązek
posłuszeństwa wobec starszych stopniem toteż odpowiadam na pytanie: jako osoba czułem

background image

ból, gdy odszedł Dziewięć–jeden–pięć. Wszyscy jesteśmy tak samo zbudowani, z
identycznych komórek, mamy równe zdolności i możliwości, ale to właśnie on był moim
prawdziwym towarzyszem broni. Znałem go całe życie. Razem walczyliśmy, jedliśmy i
spędzaliśmy wolny czas... jak bracia. Brakuje mi go. I pewnie będzie mi go brakowało do
końca życia. Czy wystarczy panu taka odpowiedź, kapitanie? Bo mam jeszcze trochę śmieci
do zebrania.

Jos przełknął ślinę, czując nagłą suchość w gardle.
– Tak, wystarczy. Dziękuję.
– Wypełniam swój obowiązek, doktorze. Podziękowania są zbędne.
CT–914 odwrócił się i odszedł, a Jos patrzył za nim jeszcze przez moment, nie mogąc

ruszyć się z miejsca. Cichutki głos w jego głowie, którego zaczynał nienawidzić, odezwał się
ponownie: „Powinieneś już wiedzieć, że nie należy zadawać pytań, na które nie chcesz znać
odpowiedzi”.

Żarty się skończyły. Jeżeli wszyscy żołnierze byli tacy jak CT–914, to klony musiały

być istotami znaczne bardziej złożonymi psychicznie, niż się Josowi zdawało. Miały uczucia,
życie wewnętrzne, może nawet marzenia i aspiracje sięgające daleko poza sztukę wojenną. To
stawiało je w zupełnie nowym świetle i kreowało sytuację, o której Jos wolał w ogóle nie
myśleć.

Cholera.

background image

ROZDZIAŁ 27

Choć było to niezwykłe odstępstwo od procedury, Admirał Bleyd znalazł pretekst, by

pozostać w Rimsu Siedem o kilka dni dłużej. Ogłosił mianowicie, iż jest przekonany, że
sprawa zabójstwa Hutta wymaga wyjaśnienia, a jednocześnie pragnie się upewnić, że jego
ludzie nie są zagrożeni. Dla kogoś, kto miał więcej niż kilka sprawnych komórek
mózgowych, była to raczej marna wymówka, ale cudze opinie nie miały żadnego znaczenia –
nikt nie miał prawa do kwestionowania decyzji admirała.

Prawdziwym powodem, dla którego Bleyd pozostał w obozie, była naturalnie chęć

zidentyfikowania tego, kto ośmielił się go podglądać. Kimkolwiek był ów ciekawski, wkrótce
miał się przekonać, jak bardzo niebezpieczne jest szpiegowanie drapieżcy.

Specjalnie dla admirała ustawiono dodatkowy moduł dowodzenia – po prostu

plastalowy bąbel ze skromnym umeblowaniem i stanowiskiem łączności, ale to w zupełności
mu wystarczało. Dla kogoś, kto niejeden raz polował na planetach, gdzie trzeba było sypiać
wprost na twardej i chłodnej ziemi, formokoja była zbytkiem luksusu.

Nazajutrz rano po śmierci Filby Bleyd udał się na lądowisko, by powitać pasażera

transportowca: szefa wojskowej służby bezpieczeństwa na pokładzie fregaty. Pułkownik miał
poprowadzić poszukiwania zabójcy. Spóźniał się jednak, a Bleyd miał nadzieję – dla jego
dobra – że z ważnego powodu. Brodząc w błocie obozowych ścieżek, rezultacie nieustannych
burz, admirał zauważył jednego z Milczących, który zmierzał w jego stronę. Członkowie tego
bractwa służyli w kilku Rimsu na Drongarze, oferując pomoc we wszelkich pracach. Ten,
który zbliżał się z przeciwka, musiał przejść tuż obok Bleyda.

Kiedy się zbliżył, Sakiyanin poczuł szczególną woń. Nie była nieprzyjemna – leciutko

odurzająca, jak zapach przyprawy, ale na tyle silna, by przebić się przez odór bagien
otaczających szpital. Bleyd pomyślał, że żaden znany mu gatunek istot nie wydziela takiej
woni, i zanotował ten fakt w pamięci, bez słowa mijając Milczącego. W tej chwili miał na
głowie ważniejsze sprawy.

Szefem sił bezpieczeństwa był pułkownik Kohn Doil, człowiek z Vunakii, o gładko

wydepilowanej głowie pokrytej tatuażami. Geometryczne figury blizn znamionujących
przynależność kastową tworzyły fascynująco zawiłe wzory, zwłaszcza na czole i policzkach.
Bleyd wiedział, że Doil nie używał środków przeciwbólowych podczas ceremonii tatuowania
– i między innymi dlatego przyjął go na służbę. Dowódca jednostki z wysokim progiem bólu
zawsze mógł się przydać.

Doil zszedł po rampie na płytę lądowiska, zasalutował i przeprosił za spóźnienie.
– Trąba powietrzna uderzyła w główny obóz dokładnie w chwili, gdy miałem ruszyć w

drogę do Rimsu Siedem. Wiatr zniszczył wahadłowiec, a także wiele prefabrykowanych
magazynów z żywnością i kilka budynków koszarowych.

– Nie musi pan przepraszać za pogodę na tej przeklętej planecie, pułkowniku. A teraz

nie marnujmy czasu. Zna pan podstawowe fakty w sprawie oraz wyniki autopsji, w tym
rodzaj trucizny. Skoro jednak byłem świadkiem śmierci Hutta, uznałem za stosowne zapoznać
pana z moją relacją.

– Doceniam to, panie admirale – odparł Doil, maszerując u boku zwierzchnika w stronę

obozu. – Jeśli wolno mi spytać, jak właściwie do tego doszło? Dlaczego znalazł się pan u
Filby akurat w takiej chwili?

– Słyszałem niepokojące plotki na temat jego działalności. Podejrzewałem, że bierze

udział w czarnorynkowych machinacjach, a może nawet jest odpowiedzialny za niedawne
zniszczenie transportu boty. Krótko mówiąc, miałem powody sądzić, że albo prowadzi
nielegalny handel, albo jest szpiegiem separatystów.

– Ach, tak. Sądzi pan więc, że to było samobójstwo? Że bał się zdemaskowania i

background image

niesławy?

Bleyd nie chciał wychylać się z tą wygodną hipotezą, póki pułkownik sam na nią nie

wpadnie. Doil to zdolny oficer służby bezpieczeństwa i zdecydowanie lepiej było pozwolić
mu myśleć samodzielnie.

– Tak, to możliwe. Możliwe też, że miał wspólnika, który zorientował się, że

podejrzewamy Filbę, i postanowił go zlikwidować. Huttowie nie słyną raczej z hartu ducha,
kiedy się ich przyciśnie.

– Panie admirale – odparł Doil – Huttowie nie słyną z hartu ducha w żadnej sytuacji.

Byłoby to jednak bardzo dziwne, gdybyśmy mieli szpiega w jednostce medycznej w samym
środku bagnistego pustkowia, a tym bardziej dwóch szpiegów.

Bleyd wzruszył ramionami.
– Skoro tak pan uważa. Lepiej jednak, abyśmy nie pominęli żadnej ewentualności.
– Tak jest.
– Powinien pan znaleźć sobie kwaterę przed rozpoczęciem dochodzenia. Ja także

zostaję w obozie jeszcze kilka dni i mogę panu służyć wszelką pomocą. Proszę mnie
zawiadomić, jeśli będę potrzebny.

– Tak jest! – Doil zasalutował i ruszył na poszukiwanie Vaetesa, który miał mu

przydzielić kwaterę.

W drodze do modułu dowodzenia Bleyd raz jeszcze rozważył całą sytuację. Wiedział,

że Filba nie otruł się sam. Hutt był przecież przekonany, że admirał może mu zapewnić
ochronę i że to zrobi. Poza tym był zbyt wielkim tchórzem, żeby skończyć ze sobą. Nie, ktoś
musiał go zamordować, a zgodnie z Prawem Prostych Rozwiązań najprawdopodobniej była to
ta sama osoba, która przyglądała się całej sytuacji przez minikamerę. Ale dlaczego? Bleyd
pokręcił głową. To zupełnie inna kwestia, pomyślał. Najpierw trzeba ustalić „kto”, a dopiero
wtedy martwić się o „dlaczego”.

Gdy tylko otworzył drzwi plastalowego bąbla, poczuł korzenną woń. Bez zastanowienia

sięgnął po blaster.

– Jeśli się ruszysz, usmażę cię tam, gdzie stoisz – powiedział.
– Nie ruszę się, admirale. Chociaż wcale nie stoję.
Głos był melodyjny i można było wyczuć w nim nutę rozbawienia. Bleyd skinął wolną

ręką w kierunku włącznika i w pomieszczeniu zapaliło się światło. Stał przed nim Milczący –
a raczej ktoś przebrany za Milczącego, sądząc po łatwości, z jaką chwilę wcześniej złamał
najświętszy ślub milczenia. Okryta długą szatą, zakapturzona postać siedziała na koi Bleyda,
oparta o ścianę.

Sakiyanin nie opuścił broni.
– Kim jesteś? Co tu robisz?
– Mogę? – spytał intruz, wolno unosząc ręce w stronę głowy.
Bleyd skinął głową.
– Tylko powoli i ostrożnie.
Przybysz odrzucił welon i kaptur, odsłaniając twarz.
Bleyd jeszcze nigdy nie widział takiego oblicza, choć przecież przemierzył galaktykę

niejeden raz. Było jakby ptasie, o bystrych, fioletowych oczach. Nos i usta przypominały
krótki dziób, skórę zaś pokrywała bladobłękitna gęstwina krótkiej sierści, a może piór – tego
admirał nie umiał rozstrzygnąć z tej odległości. Głowa intruza była gładka, a uszy
spłaszczone i przytulone do czaszki. Gardło miało kolor o ton ciemniejszego błękitu. Całkiem
przyjemne dla oka, pomyślał admirał. Z pewnością widywał w życiu mniej urodziwe istoty
dwunożne.

Przybysz uśmiechnął się – Bleyd uznał w duchu, że ma przed sobą samca – ukazując

serię ostrych zębów ukrytych za wąskimi wargami niby–dziobu, zbudowanego nie z keratyny,
a z czegoś w rodzaju gumowatej chrząstki, co umożliwiało – dość ograniczoną, ale jednak –

background image

mimikę twarzy.

W ptasich oczach krył się twardy błysk. Skądkolwiek pochodzi i kimkolwiek jest,

pomyślał Bleyd, musi być niebezpieczny.

– Jestem Kaird z Nedijich.
Nediji? Nediji... Bleyd słyszał już o tej rasie. Tak, teraz sobie przypomniał: latające

istoty z dalekiego świata Nedij, we wschodnim ramieniu galaktyki. Admirał zmarszczył
czoło. Było w nich coś niezwykłego, o ile pamiętał, ale co?

– Nie wiedziałem, że Nediji wypuszczają się poza ojczysty system. Jeśli dobrze

słyszałem, dalekie podróże są tabu dla twojego ludu.

– To prawda, ale tylko w odniesieniu do właściwie gniazdujących – odparł Nediji.
Jego melodyjny głos był równie miły dla ucha, jak korzenny zapach dla zmysłu

powonienia, lecz zimno kalkulujące spojrzenie interesowało Bleyda znacznie bardziej. Jak u
większości istot, także u Nedijiego prawdę można było odnaleźć właśnie w oczach. – Są
jednak wśród nas i tacy, którzy z różnych powodów nie mogą należeć do Stada – ciągnął
Kaird. – I nikogo nie obchodzi, dokąd zaniesie nas wiatr.

W jego słowach nie było żalu; Bleyd słyszał w nich raczej rozbawienie.
– Za to nas obchodzi to, że ktoś włamuje się do naszych kwater – odpowiedział. – I

dlatego radzę ci się wytłumaczyć, i to szybko – dodał, unosząc nieznacznie blaster. W tym
momencie za jego plecami rozległo się ciche kliknięcie, jakby ktoś docisnął zamknięte drzwi.
Na jedno uderzenie serca Bleyd skupił uwagę na zaskakującym dźwięku...

A Nediji zniknął.
Choć może nie było to całą prawdą. Istota wykonała ruch, ale tak błyskawiczny, że

Bleyd nie mógł uwierzyć własnym oczom. W jednej chwili siedziała na koi, by w
okamgnieniu znaleźć się u jego boku, poza linią ognia blastera, na wyciągnięcie ręki.

Admirał chciał skierować lufą ku obcemu, ale zatrzymał się w połowie ruchu.
Skoro Nediji umiał poruszać się tak szybko w normalnym polu grawitacyjnym, nie było

szans na to, by wycelować i strzelić. Zwłaszcza że mógł być uzbrojony i gotowy do ataku.

Sakiyanin opuścił blaster.
– Mądry ruch, admirale.
Bleyd dostrzegł w dłoni intruza błysk jakiegoś przedmiotu, który zaraz zniknął pod

szatą.

– W porządku – powiedział. – Udowodniłeś, że jesteś szybszy od demona piaskowego.

Choć gdyby nie ten dźwięk, który przykuł moją uwagę...

Kaird wrócił na koję wolnym, wyraźnie ptasim krokiem. Kiedy tam dotarł, odwrócił się,

znowu błysnął zębami w uśmiechu i rzekł:

– Mówi pan o tym dźwięku?
Kliknięcie rozległo się ponownie. Tym razem Bleyd nie obejrzał się w poszukiwaniu

jego źródła. Kaird uniósł w dłoni urządzenie wielkości kciuka – to samo, w którym chwilę
wcześniej odbiło się światło. Bleyd zauważył żółtawe szpony na końcach jego palców.

– Zwyczajny klikacz, uruchamiany tym pilotem.
– Świetnie. Widzę, że jesteś przygotowany. Czego chcesz?
– Kontynuacji wzajemnie korzystnej współpracy, admirale. Zdaje się, że nasz poprzedni

wysłannik był dość nierozważnym pilotem. Ja latam znacznie lepiej. Wie pan, mam to w
genach.

Bleyd poczuł lekkie, ale jednoznaczne ukłucie strachu. Czarne Słońce! Nie spodziewał

się tego tak szybko.

– Ach tak – powiedział.
– Właśnie – przytaknął Kaird.
Jak się niebawem okazało, przybycie Kairda było niespodzianką pod jeszcze jednym

względem. Otóż Czarne Słońce wcale nie chciało zmieniać poprzedniej umowy dotyczącej

background image

boty. Minęła długa chwila, nim Bleyd zdał sobie sprawę, że Mathal, emisariusz, którego nie
tak dawno odesłał do Następnego Królestwa, próbował ubić z nim interes na własną rękę.
Celem wizyty Kairda było zbadanie okoliczności śmierci Mathala – zadanie to wykonał
satysfakcjonująco, korzystając z przebrania Milczącego oraz dopilnowanie, by dostawy boty
dla przestępczego kartelu nie ustały. Stosunek popytu do podaży sprawiał, że cena towaru
była bardzo wysoka, więc sprzedawanie ograniczonych ilości za ciężkie pieniądze opłacało
się bardziej niż zasypanie rynku tanim specyfikiem. Bleyd już dawno doszedł do tego
wniosku. Mathal tymczasem zamierzał wyrwać mu tyle boty, ile się da, a następnie prysnąć,
zanim dowiedzą się o tym jego zwierzchnicy. Fascynujący plan, pomyślał admirał.

Rozumiał też, że bossowie Czarnego Słońca sami rozprawiliby się ze swoim

wysłannikiem, gdyby tylko wiedzieli, co planował. Poniekąd więc Bleyd wyświadczył im
przysługę. Tymczasem jednak nie zamierzał opowiadać nikomu o prawdziwych
okolicznościach zgonu Mathala, nie był bowiem samobójcą.

Mimo mocnego postanowienia, że będzie unikał takich śmiałych kroków, czuł wielką

pokusę zmierzenia się w walce z nowym agentem Czarnego Słońca. Nediji był od niego
znacznie szybszy i zapewne niezwykle bystry. Bez wątpienia wyszkolono go w wielu stylach
walki wręcz. Drapieżcy, którzy umieli latać, postrzegali zdobycz nieco inaczej niż naziemni.
Tak, to był przeciwnik godny talentów Bleyda.

Ale przecież gdyby zginął nie odzyskawszy honoru rodziny, nie osiągnąłby życiowego

celu. Nie wspominając o pałacu na Coruscant. Bez względu na to, jak kusząca wydawała mu
się konfrontacja z przybyszem, musiał oprzeć się temu pragnieniu. Nie mógł nawet
wspomnieć o tym Nedijiemu. Chociaż niewątpliwie byłaby to wspaniała walka...

– Zostanę w obozie kilka dni – rzekł Kaird – udając Milczącego. Będę obserwował

lekarzy i pacjentów; nie chcę wzbudzać podejrzeń zbyt pospiesznym odlotem. Ta historia z
Huttem... to pańska robota, admirale?

Bleyd zastanawiał się przez moment nad odpowiedzią. Nie chciał, by wysłannik

Czarnego Słońca mieszał się w jego sprawy bardziej niż było to konieczne. Gdyby zyskał
pewność, że Filba zginął z ręki admirała, nie zajmowałby się więcej tą kwestią.

– Tak – odparł więc Sakiyanin. – Stał się zbyt chciwy. Uznałem, że najlepiej będzie

usunąć go, zanim zacznie sprawiać problemy.

– Mądrze. Lubimy rozważnych kontrahentów. – Ptakopodobny przybysz ruszył w

stronę drzwi. – Będziemy w kontakcie, admirale. A tymczasem proszę się trzymać
pierwotnego planu, który uzgodnił pan z moimi przełożonymi.

– Oczywiście.
Kiedy Kaird wyszedł, Bleyd poczuł coś na kształt ulgi. Jeden problem z głowy,

pomyślał, skoro nie czują już na karku gorącego oddechu Czarnego Słońca. Wiedział, że
sprawy ułożą się w końcu po jego myśli, jeśli tylko zdoła schwytać tego, kto go szpiegował.

background image

ROZDZIAŁ 28

Szpieg nie zdziwił się zbytnio, widząc jednego z Milczących w plamie cienia za

głównym budynkiem szpitala. Wprawdzie żadnego z nich nie skierowano do tego Rimsu w
ostatnich kilku miesiącach, ale tam, gdzie nie brakowało lekarzy i cierpiących, zawsze można
było spotkać członków zakonu. Żyli wyłącznie po to, by służyć chorym i rannym, a służbę tę
pojmowali jako samą swoją obecność. Na pozór wydawać się mogło, że z naukowego punktu
widzenia towarzyszenie cierpiącym nie ma żadnego znaczenia, jednak statystyki prowadzone
w szpitalach były dowodem na to, iż obecność Milczących w większości przypadków
przyczyniała się do spadku śmiertelności wśród pacjentów, a także do skrócenia przeciętnej
długości hospitalizacji. Niektórzy twierdzili, że to wyłącznie efekt placebo, ale stwierdzono
szereg przypadków szybszej poprawy stanu zdrowia chorych, którzy nawet nie wiedzieli o
obecności zakonników. Co do jednego wszyscy byli zgodni: to osobliwy fenomen. Być może
miał jakiś związek z Mocą, być może było to coś zupełnie innego. Tak czy inaczej, dowody
były zbyt mocne, by dało się je zlekceważyć.

Lecz choć widok Milczącego nie był niczym zaskakującym, to szokująco zabrzmiał

szept zakapturzonej postaci:

– Obiektyw, musimy porozmawiać.
Na tyle szokująco, że omal nie sprowokował widocznej reakcji szpiega. Był jednak zbyt

dobrze przygotowany do tej misji, by pozwolić sobie na taki brak profesjonalizmu. Poza tym
w pobliżu i tak nie było nikogo. Samo użycie kryptonimu Obiektyw byto wartościową
informacją. Szpieg wiedział już, kim jest osobnik tak sprytnie przebrany za Milczącego.

Na tej planecie szpieg posługiwał się bowiem dwoma kryptonimami – jednym w

kontaktach z separatystami, a drugim z podziemną organizacją Czarne Słońce. Dla
wysłanników tej ostatniej był właśnie Obiektywem.

Ktokolwiek wymówił na głos jego kryptonim, mógł to być wyłącznie wysłannik

Czarnego Słońca, a oni nie dzielili się poufnymi informacjami z obcymi.

– Moja kwatera, dziesięć minut – powiedział Obiektyw, nie poruszając ustami.
Gdy po dokładnie dziesięciu minutach agent Czarnego Słońca zjawił się w jego kabinie,

Obiektyw był gotowy na spotkanie. Nie zaskoczyło go to, że na Drongarze pojawił się ktoś
taki. Był w posiadaniu informacji, które mogły zainteresować przestępczy syndykat.

Przybysz odrzucił zasłonę i Obiektyw uśmiechnął się na widok twarzy Nedijiego.

Kolejny trafny wybór Czarnego Słońca. Niewielu znało przedstawicieli tej rasy
zamieszkującej dalekie rejony galaktyki, a jeszcze mniej liczni znali ich możliwości. Nediji
byli szybcy, bezlitośni i inteligentni. Poza ojczystym systemem żyła ich ledwie garstka, toteż
nic dziwnego, że ich talenty nie były powszechnie znane. Oczywiście były znane
Obiektywowi. Czuł pokrewieństwo z tymi kuzynami ptaków, choć nie łączyły go z nimi
genetyczne więzy.

– Jestem Kaird.
Obiektyw kiwnął głową. Nediji najwyraźniej nie przeczuwał problemów, przychodząc

na to spotkanie. Mógł przyjąć założenie, że będzie bezpieczny; gdyby było inaczej, szpieg nie
zaprosiłby go przecież do prywatnej kwatery. Obiektyw jednak wolał być ostrożny.

– Mało prawdopodobne, by ktoś zadał ci jakiekolwiek pytanie, ale gdyby mnie pytano,

to pracuję nad monografią Wpływ Milczących na pacjentów szpitala w strefie działań
wojennych.

Nediji kiwnął głową, spoglądając bystro w oczy szpiega.
– Jak słyszałem – odezwał się po chwili – mieliście zgon w rodzinie.
Obiektyw przytaknął ruchem głowy.
– Bardziej nam pasuje martwy Hutt niż żywy. – Jako przedstawiciel Czarnego Słońca

background image

na tej planecie, Obiektyw był informowany o wszystkich lokalnych działaniach organizacji.
Wiedział o szwindlach Filby, o jego układzie z admirałem, a także o niedawnym zaginięciu
emisariusza, którego wysłano tu, by sprawdził, czy interes rozwija się tak jak powinien.

Kaird spojrzał na niego z ukosa.
– To twoja robota?
– Oczywiście. – Obiektyw pokiwał głową. – A czyja? Na pewno wiesz, że wykonuję

tu... jeszcze inną misję, ale ona w żaden sposób nie koliduje z moimi zobowiązaniami wobec
Czarnego Słońca. Filba stał się chciwy i zaczął popełniać błędy. Jego śmierć była tylko
kwestią czasu. Przyspieszając ją, zadbałem o swoje bezpieczeństwo.

– Interesujące – mruknął Kaird.
– Masz coś przeciwko temu?
– Ależ skąd. Jesteś tu, bo nasza organizacja głęboko wierzy w twoje zdolności. Tak

długo, jak wykonujesz powierzone ci zadania, nie interesują nas środki, których używasz. Tak
się jednak składa, że miałem niedawno okazję porozmawiać z naszym partnerem w
interesach. Otóż admirał twierdzi, że to on sprzątnął Hutta.

Obiektyw zmarszczył brwi.
– Dlaczego powiedział ci coś takiego?
– Doskonałe pytanie. Czuję, że powinienem znaleźć na nie odpowiedź, zanim opuszczę

tę planetę.

Szpieg ponownie skinął głową.
– A co z moją misją?
– Bez zmian. Jak idzie kartografowanie?
– Pomału do przodu. Mam już lokalizacje wszystkich większych pól boty w tym

kwadrancie, większości w sąsiednich kwadrantach i na dokładkę paru dzikich pól po
przeciwnej stronie planety, których do tej pory oficjalnie nie skatalogowano. Nawiasem
mówiąc, tak już pozostanie, bo postarałem się, żeby w bazach danych zapisano, że na tych
polach nie znaleziono boty.

– Wybornie. Kiedy Republika albo separatyści wreszcie zatriumfują, będziemy gotowi

dogadać się ze zwycięzcą. A jeśli zostaną jeszcze niezagospodarowane pola boty, to tym
lepiej. Im więcej zgromadzimy informacji, tym silniejsza będzie nasza pozycja.

Obiektyw uśmiechnął się krzywo.
– Tobie jest wszystko jedno, kto wygra, prawda?
Nediji także wykrzywił wąskie wargi w dziwnym uśmiechu.
– Przeszkadza ci to, bo opowiedziałeś się po czyjejś stronie.
Szpieg nie odpowiedział.
– Zawsze będzie istniał głód towaru, który trzeba zaspokoić. Wojny wybuchają i

dobiegają końca, a ten interes wciąż trwa. Zmieniają się systemy polityczne, ale ludzie nie.
Dziesięć tysięcy lat temu ludzie pili, wdychali albo zjadali substancje odurzające, oddawali
się hazardowi i handlowali na czarnym rynku najróżniejszymi towarami. Za dziesięć tysięcy
lat będą robili to samo, bez względu na to, kto stanie u władzy. Nawet jeśli Czarne Stonce
przestanie istnieć, zawsze znajdzie się ktoś, kto postara się zaspokoić popyt na to, co
nielegalne.

– I dobrze przy tym zarobić.
– Pewnie. Znasz może dzieła filozofa Burdocka?
Obiektyw zaprzeczył.
– Burdock powiedział: „Spójrzmy prawdzie w oczy, gdyby zbrodnia nie popłacała,

mielibyśmy bardzo niewielu przestępców”.

– Większość z nich kończy w więzieniu – przypomniał szpieg. – To dlatego, że brakuje

im rozsądku.

– Fakt. Tym większe bogactwo czeka tych bystrych. Czarne Słońce nie zatrudnia

background image

durniów. – Kaird uśmiechnął się ponownie. – Zakodowałeś nowe dane?

– Tak. Są w implancie chipowym.
Obiektyw wyjął z szuflady i uniósł w górę niepozorny, kopulasty przedmiot wielkości

paznokcia. We wnętrzu kropli plastoidu znajdował się wąski mikrochip z ostrym czubkiem,
nie większy od rzęsy.

– Przyłóż to płaską stroną do ciała i przekręć końcówkę, żeby wszczepił się pod skórę.

Tylko zapamiętaj, w którym miejscu, bo implant jest niewykrywalny dla żadnego sprzętu
prócz skanera doppraymagno.

– Zawsze miło robić interesy z profesjonalistą – powiedział Kaird, wstając. – Nie

będziemy więcej rozmawiać, póki będę w obozie. Może spotkamy się w innym czasie i w
innym miejscu. A tymczasem... żyj dobrze.

Obiektyw skinął głową.
– Leć wolny, leć prosto, Bracie Powietrza.
Tak jak przewidywał, udało mu się zaskoczyć Nedijiego, który spojrzał na niego spod

wysoko uniesionych, pierzastych brwi.

– Znasz Błogosławieństwo Gniazda. Jestem pod wrażeniem.
Szpieg skinął głową po wojskowemu, niespiesznie i z rezerwą.
– Wiedza jest potęgą.
– W rzeczy samej.
Kiedy Kaird wyszedł, Obiektyw siedział w bezruchu jeszcze przez chwilę, pogrążony w

myślach. Dlaczego Bleyd przypisał sobie winę za śmierć Filby? Było to, jak powiedział
Nediji, rzeczą wielce intrygującą. Skoro jednak wysłannik Czarnego Słońca miał zająć się
wyjaśnieniem tej zagadki, szpieg postanowił nie zaprzątać sobie nią głowy. Los Bleyda nie
miał zresztą żadnego znaczenia. Obiektyw miał do upolowania znacznie większą zdobycz. Bo
czymże jest zwykły admirał, gdy toczy się gra o całą Republikę?

background image

ROZDZIAŁ 29

Gdy Barrissa weszła do głównego budynku szpitalnego, by rozpocząć obchód,

przekonała się, że dyżur pełni ten sam android, który pomagał jej podczas pierwszej selekcji
rannych; ten sam, który kilka nocy wcześniej grał z lekarzami w sabaka. I–5. Android, z
którym Jos dyskutował o istocie człowieczeństwa.

Obserwowała go przez chwilę. Wymieniał właśnie płyn bacta w zbiorniku. Poruszał się

z oszczędną precyzją androida, a jednak było w nim coś subtelnie odmiennego. Dostrzegła to
również w jego twarzy, która chwilami wydawała się nieomal zdolna do oddawania uczuć.
Zaciekawiona, Barrissa sięgnęła Mocą ku I–5. Eteryczne macki, niewidzialne, bezcielesne i
bezwzględnie skuteczne narzędzie badawcze, otoczyły postać androida, szukając wiedzy i na
bieżąco przekazując ją padawance. Nie sposób było porównać działania Mocy do działania
zmysłów; opisywanie niewtajemniczonemu odczuć, które towarzyszyły odbieraniu i
analizowaniu danych pozyskanych przez Moc było równie bezcelowe jak tłumaczenie
niewidomemu od urodzenia, jak to jest, kiedy się widzi. Dla Barrissy jednak język Mocy był
jasny i wyraźny.

Z początku nie wykryła wokół I–5 niczego szczególnego. Prawie wyczuwała

nieskończoną gonitwę kwarków i bosonów, nieustanne zmiany spinu i polaryzacji,
pozwalające siatce synaptycznej androida na tworzenie prawie nieograniczonej liczby
połączeń. Odbierała tez cichy pomruk obwodów, łagodny puls płynu hydraulicznego i ukrytą
moc serwomechanizmów. Android był solidnie zbudowany, choć niektóre jego podzespoły
miały już swoje lata.

Lecz było w nim coś jeszcze... coś zbyt ulotnego, by nazwać to aurą. Była to ledwie

sugestia, każąca jednak wierzyć, iż – w sposób najzupełniej niepoznawalny naukowymi
metodami – android ten jest czymś więcej niż sumą tworzących go części.

– Mogę w czymś pomóc, padawanko Offee?
I–5 zadał to pytanie, nie odwracając się. W jakiś sposób wyczuł jej obecność;

najprawdopodobniej za pomocą sensora węchowego, wielokrotnie czulszego niż zmysły
większości istot organicznych. Krotko mówiąc, zwęszył ją.

– Przyszłam na obchód – odpowiedziała, podchodząc bliżej. – Chcę sprawdzić, jak się

mają pacjenci, którym udało mi się pomóc.

Android odwrócił się ku niej.
– Dzięki Mocy.
– Tak.
– Znałem kiedyś na Coruscant padawankę, rasy ludzkiej, mniej więcej w pani wieku.

Nazywała się Darsha Assant. – I–5 wyglądał na poruszonego wspomnieniem.

Barrissa skinęła głową.
– Słyszałam o niej. Obi–Wan Kenobi mówił, że zginęła mężnie, walcząc z nieznanym

wrogiem.

I–5 milczał przez chwilę.
– Męstwo – rzekł w końcu. – Tak, to prawda. Była odważna. Wy, ludzie, słyniecie z

odwagi w całej galaktyce. Szanują was nawet przedstawiciele najbardziej bojowych ras.
Wiedziała pani o tym?

– Właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Wyobrażam sobie jednak, że istnieje

wiele gatunków istot równie odważnych, a może i odważniejszych niż ludzie.

– Owszem. Jest jednak pewna istotna różnica między waszą rasą a, powiedzmy,

Sakiyanami, Trandoshanami czy Nikto. Wszyscy oni są nieustraszeni, ale niekoniecznie
odważni. Tę swoją nieustraszoność mają zapisaną w genach. Istnieją dwa sposoby, dzięki
którym natura zapewnia przetrwanie najsprawniejszym: albo wydaje na świat wojowników

background image

zdolnych pokonać wszelkie przeszkody piętrzące się na ich drodze, albo takie formy życia,
które mają dość rozsądku, by skutecznie uciekać. Istoty zdolne do posługiwania się obiema
metodami przetrwania należą do rzadkości. Wy, ludzie, macie wybór: walczyć czy uciekać?
Okazuje się jednak, że najczęściej wybieracie walkę i to, muszę powiedzieć, niekiedy z
najdziwaczniejszych powodów. – I–5 uniósł ręce otwartymi dłońmi ku górze, w udanej kopii
ludzkiego wzruszenia ramionami. – Czasem jest to fascynujące, czasem zdumiewające, a
czasem w najwyższym stopniu irytujące. Ludzie chyba nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.

Słuchając androida, Barrissa wzięła z półki notes elektroniczny i ruszyła między rzędy

łóżek, sprawdzając dane z monitorów z tymi, które pojawiały się na ekranie notesu, gdy
wchodziła w pole informacyjne każdego z pacjentów. I–5 poszedł za nią.

– Podczas gry rozmawiałeś z Josem o człowieczeństwie – przypomniała. – Czy

uważasz, że jesteś odważny, I–Five?

– Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby ci, którzy są naprawdę odważni, sami

siebie uważali za odważnych. Padawanka Assant raczej tak nie uważała.

Posuwali się naprzód wąską ścieżką między posłaniami. Na niemal wszystkich

spoczywali żołnierze klony o identycznych twarzach. Tym, co pozwalało ich odróżnić, były
jedynie obrażenia.

– Słyszałem – odezwał się po chwili I–5 – że tych żołnierzy zmodyfikowano

genetycznie tak, by nie odczuwali – lub prawie nie odczuwali – strachu na polu walki. Cały
czas się zastanawiam: czy usunięcie „genu strachu” czyni ich mniej ludzkimi?

Barrissa nie odpowiedziała, bo jej uwagę przykuł nagle ostatni kawałek myślowej

układanki, nad którą ostatnio pracowała. Widziała, że od kilku dni Jos Vondar walczy z
jakimś egzystencjalnym dylematem i teraz, z pewnością właściwą użytkownikom Mocy,
wreszcie odgadła, o co mu chodzi. Jos, jak większość ludzi – w tym wielu Jedi – szeregował
w duchu tych, którzy go otaczali. Wygodnie było mu zaliczyć klony do tej samej kategorii, do
której należały androidy, jakby jedyną różnicą między nimi było to, że jedne zbudowano z
kości i mięsa, a drugie z durastali i komponentów elektronicznych. Takie postrzeganie
żołnierzy dawało pewien komfort – nieco łatwiej było pogodzić się z klęską przy stole
operacyjnym, choć i tak za każdym razem przeżywał ją głęboko. Nie umiał być do końca
obojętny wobec żadnej formy życia, nawet wobec istot, które powszechnie uważano za
organiczne automaty.

Lecz oto pojawił się I–5, maszyna w pełni myśląca, a przynajmniej bardzo bliska tego

statusu, i nagle życie Josa stało się trudniejsze. Skoro nie mógł już traktować androidów jako
istoty niższe, to z całą pewnością nie miał prawa zaliczać do tej kategorii żołnierzy klonów.

Nic dziwnego, że ostatnio był jakiś nieswój, pomyślała Barrissa. Jego wizja świata

stanęła na głowie. A przecież ręka dzierżąca wibroskalpel musi być pewna. Trzeba będzie z
nim porozmawiać, a przynajmniej skłonić go do wizyty u empaty.

Choć z drugiej strony, jakie słowa mądrości mogła sama zaofiarować, by zakończyć

jego rozterki? Czy była taką znawczynią życia we wszystkich jego formach, że mogła
rozwiązać jego problemy? Mądrzejsi od niej nie radzili sobie z tworzeniem wiarygodnej
filozofii tłumaczącej wszystko, co czyniło galaktykę tak precyzyjnym i mądrym
mechanizmem. Kim jesteśmy? Skąd przyszliśmy? Co to wszystko znaczy? Barrissa miała
Moc, stałą, na której mogła polegać odkąd sięgała pamięcią, i z każdym rokiem pogłębiała
znajomość jej tajników. Moc była z nią zawsze, jak mikrofalowy pomruk wszechświata.
Miała coś pewnego. A co mieli ci, którzy nie mogli znaleźć pocieszenia w Mocy?

Co mogła powiedzieć człowiekowi zadającemu pytania, na które nie było prostych

odpowiedzi? Nawet gdyby Jos wyczuwał Moc, co powiedziałaby mu o życiu androida, klona
czy jakiejkolwiek innej istoty? Nie była wszak instrumentem niczego poza najbardziej
podstawową etyką i moralnością. Istniała Jasna Strona i Ciemna Strona –tylko taki wybór
ofiarowała Moc. Ale wiedza o prawdziwej naturze świadomych form życia? Nie, tę trzeba

background image

było zdobyć gdzieś indziej.

A jednak... Barrissa była uzdrowicielką. Zdarzało jej się uciszać duchowe zawieruchy.

Spokojny umysł był przecież lepszym narzędziem do roztrząsania trudnych dylematów. Może
nie mogła odpowiedzieć na pytania Josa, ale niewykluczone, że była w stanie pomóc mu w
odnalezieniu tego spokojnego zakątka, w którym sam znajdzie odpowiedzi. Tyle mogła zrobić
– i to z radością.

background image

ROZDZIAŁ 30

Szpieg był znany pod dwoma pseudonimami – dla Czarnego Słońca był Obiektywem,

dla separatystów zaś Kolumną. I właśnie jako ten ostatni siedział teraz przed holoprojektorem
komputera, ze zmarszczonym czołem przyglądając się dziwnej plamce w polu wyświetlania.
Dla niewtajemniczonych znak ten mógł być na przykład skazą w przetworniku obrazu. Dla
lepiej poinformowanych mógł jednak oznaczać coś zupełnie innego.

Była to jeszcze jedna ze stanowczo zbyt wielu wiadomości rozsyłanych przez szefa

siatki szpiegowskiej na Drongarze. Spośród dziesiątek zakodowanych przekazów, które
odebrał agent zwany Kolumną, jak dotąd ani jeden nie zawierał konkretnych informacji.
Wszystkie składały się z trywialnych haseł typu: „Miej oko na botę” i były całkowicie
bezużyteczne. Bolesna była zwłaszcza strata czasu, który szpieg, działający w takim
środowisku jak Kolumna, musiał poświęcić na ich odszyfrowanie. Zabieg taki trwał za
każdym razem długie godziny, jako że teksty kodowano tak zwaną jednorazową pętlą
Feraleechiego. Drogą żmudnej, powtarzalnej, ręcznie wykonywanej pracy należało częściowo
odszyfrować przekaz, używając słowa klucza z porannych holowiadomości. Uzyskane w ten
sposób liczby oznaczały miejsca w tekście pewnej książki dostępnej w lokalnej bibliotece –
zawsze było to dzieło tak nudne, że czytanie go na głos uśpiłoby nawet uczestników rozróby
w niemałej kantynie – na przykład coś takiego jak Aridiańskie procedury zastosowania
nawozów w rolnictwie na Lythos albo inny równie odmóżdżony bełkot. Słowa pobrane z
książki trzeba było przetłumaczyć z basica na symbiański, język od trzydziestu tysięcy lat
martwy, lecz niestety nie pogrzebany, po czym poprzestawiać odpowiednio litery w co
szóstym słowie. Owocem tej sekwencji działań był zazwyczaj tekst w stylu: „Jak leci?”.

Szef siatki chyba nie miał zbyt wiele do roboty i najwyraźniej popadał w ciężką

paranoję. Która, pomyślał Kolumna, graniczy już z głupotą. Nawet jeśli komukolwiek uda się
przechwycić jedną z tych wiadomości – co było mało prawdopodobne, i nawet jeśli będzie to
najlepszy slicer w całej galaktyce, który jakimś cudem zdoła złamać szyfr – co było jeszcze
mniej prawdopodobne, to danych na temat liczby skrzynek fibiańskiego piwa, które w
zeszłym miesiącu dostarczono do kantyny wojskowej w Bazie Głównej, raczej nie uzna za
zdobycz wartą wysiłku.

Kolumna westchnął ciężko. Separatyści wybrali akurat taką metodę działania i nic nie

mógł na to poradzić. Trzeba będzie wziąć się do roboty, ale nie teraz. Później. Znacznie
później...

Jos szedł przez sekcję medyczną do pacjenta z pooperacyjnego, u którego pojawiła się

infekcja szpitalna. Był to oficer, człowiek, ale nie klon, którego nie tak dawno operowali z
Zanem przez ładnych parę godzin, między innymi wymieniając nafaszerowane odłamkami
serce. Mieli szczęście – jeszcze kilka minut, a straciliby pacjenta. Po tak błyskotliwym
triumfie na polu chirurgii Jos nie mógł zgodzić się na to, by oficer zszedł z tego świata z
powodu jakiegoś cholernego robactwa. Choć procedury sterylizacyjne stały w Rimsu na
najwyższym poziomie, to jednak infekcje szpitalne czyli takie, które przyplątywały się
dopiero, gdy pacjent trafiał na oddział – zdarzały się od czasu do czasu. Ta akurat była
wyjątkowo uporczywa i nie reagowała na typowe antybiotyki szerokiego zasięgu. Jak dotąd,
nie udało się nawet wyhodować bakterii, które ją wywołały, nie mówiąc o ich
zidentyfikowaniu.

Rokowania nie były dobre. Vondar wiedział, że jeśli nie uda się określić przyczyny

infekcji, oficer umrze.

Gdy wszedł do izolatki, zobaczył Zana stojącego już pośród niewidzialnych ścian pola,

które zatrzymywało na zewnątrz – i w razie potrzeby także wewnątrz – wszelkie zarazki. Tuż

background image

przy łóżku, zaraz za granicą pola, stała zakapturzona postać Milczącego.

Jos nie żywił nigdy przesadnie żarliwej wiary w domniemaną zdolność członków tego

bractwa do poprawiania statystyk umieralności pacjentów, ale sytuacja była na tyle poważna,
że nie zamierzał rezygnować z żadnej możliwości. Zresztą, bez względu na to, czy byt to
efekt placebo, spontaniczne samouzdrowienie, remisja czy też coś, co w ogóle nie mieściło
się w medycznym doświadczeniu Vondara, fakt pozostawał faktem: niektórzy pacjenci
szybciej wracali do zdrowia, gdy w pobliżu czuwali Milczący. Dlatego wchodząc do sali,
skinął głową zakapturzonej postaci, która odpowiedziała mu identycznym, bezgłośnym
pozdrowieniem.

Jos przeszedł przez pole ochronne, które zareagowało cichym skwierczeniem. Zan

drgnął, jakby ktoś znienacka dźgnął go palcem w plecy. Rozejrzał się nerwowo, zobaczył
przyjaciela i uspokoił się.

– Ach, to ty.
– Ja też się cieszę, że cię widzę – odparł zgryźliwie Jos, patrząc na pustą strzykawkę,

którą Zabrak ściskał w dłoni.

– Przepraszam. Jestem trochę... niespokojny.
– Ciekawe dlaczego. Ostatnio wszystkim nam adrenalina uderza do łbów. – Jos spojrzał

na nieprzytomnego pacjenta. – Jak się miewa nasz najnowszy żywy przykład okropności
wojny?

Pacjent, niejaki N'do Maetrecis, major armii republikańskiej, prezentował się w istocie

lepiej niż ostatnim razem, gdy Jos złożył mu wizytę. Wówczas jego skóra była blada i sucha,
bez śladu potu; teraz prawie odzyskała normalny, zdrowy połysk. Jos sięgnął po kartę
choroby wiszącą na łóżku i przejrzał dane. Ciśnienie krwi w normie, praca serca w normie,
poziom białych krwinek...

A to ciekawe, pomyślał Jos. Poziom białych ciałek krwi, znacząco podniesiony wskutek

infekcji, teraz był wyraźnie niższy, i to we wszystkich podgrupach. Krótko mówiąc, w
normie.

Pacjent ocknął się i przewrócił na plecy.
– Proszę, proszę – odezwał się Vondar. – Zdaje się, że ktoś tu ma uzdrawiające dłonie

Jedi. A przynajmniej palce.

Skóra wokół rogów Zana pokryła się drobnymi plamkami; był to zabracki odpowiednik

rumieńca. Chirurg wsunął strzykawkę do kieszeni kitla.

Jos zmarszczył brwi.
– Cóż to, czyżbyś nagle zaczął przywiązywać się do instrumentów? Chcesz ją

anodować i postawić na kominku?

– Słucham?
– Od kiedy to puste strzykawki nie trafiają do śmieci? – Jos machnął ręką w stronę

kubła stojącego przy łóżku.

– Aaa... Przepraszam, zdaje się, że mój mózg ma dziś wolne. – Zan wyjął strzykawkę z

kieszeni i rzucił w kierunku kosza.

Jos zerknął na nią, gdy przelatywała obok. Na obudowie z przezroczystego plastoidu nie

było żadnych oznaczeń. Ani nazwy leku, ant numeru dostawy. Niczego.

Nie tak wyglądały używane tu strzykawki.
Pacjent, który odzyskał świadomość, wymamrotał cicho, że czuje się już znacznie

lepiej. Jos odpowiedział uprzejmymi lekarskimi pomrukami aprobaty, machinalnie
sprawdzając wskazania przyrządów. Po chwili uniósł brew i spojrzał na Zana.

– Doktorze Yant, czy możemy zamienić słowo na osobności?
Gdy wyszli z budynku, Jos wprowadził przyjaciela w cień, do względnego chłodu.
– Dobra, co tu jest grane?
– Grane? O czym ty mówisz? – odparł Zan, nie patrząc mu w oczy.

background image

– Mówię o pacjencie, który wyszedł z ciężkiej, niebezpiecznej dla życia infekcji w

takim tempie, że na jego karcie zostały smugi jonowe. Mówię też o leczeniu środkami
ukrytymi w nieoznaczonych strzykawkach.

Zan zawahał się sekundę, a potem westchnął z rezygnacją. Ta krótka chwila milczenia

wystarczyła, by Jos zrozumiał.

– Nie zrobiłeś tego – powiedział.
– Zrobiłem – odparł Zabrak.
– Zan, rogi zaczęły ci rosnąć do środka, czy co?! Przecież wiesz, jakie to ryzyko. Jeśli

cię przyłapią, staniesz przed sądem wojennym!

– Czy kiedy widzisz, że świadoma i czująca istota tonie, a obok ciebie leży lina,

martwisz się o to, że zostaniesz oskarżony o kradzież tej liny?

– Jeżeli szanse na to, że mnie na niej powieszą, są spore, to tak, martwię się. Zan, to nie

jest to samo!

– Nie? Trafiliśmy na planetę, która jest skarbnicą cudownego leku, może najlepszego w

galaktyce. Od najbliższego pola, na którym rośnie ta przeklęta roślina, dzieli nas najwyżej
pięć minut marszu. Próbowaliśmy leczyć tego faceta wszelkimi sposobami, Jos: regeneracją
makromolekularną, implantami nanokomórkowymi, kauteryzacją, maserem... nic nie
pomogło. On umierał! Na pewno sporo czytałeś o bocie: „Cudowny adaptogen, leczący bodaj
wszystko prócz złego humoru w pochmurny dzień”. Mieliśmy pacjentów umierających z
powodu infekcji, które najprawdopodobniej zlikwidowałaby choćby jedna dawka tego leku. –
Zan uniósł ręce w geście bezradności. – Nie mogłem tak po prostu patrzeć, jak on umiera. Nie
wtedy, kiedy istniała szansa, żeby go uratować.

Jos otworzył usta, ale się nie odezwał. Co mógł powiedzieć? Bota była cenna, tak

bardzo cenna, że Republika uważała jej kradzież za przestępstwo godne najsurowszej kary.
Przecież właśnie ta roślina była przyczyną, dla której na Drongarze toczyły się walki z
separatystami. Jak na ironię, miejscowe Rimsu miały wyraźny zakaz używania boty – tak
wielka była jej wartość na innych światach.

Zanim Jos znalazł właściwe słowa, Zan odezwał się ponownie.
– Nikt nie zauważy, że brakuje paru roślin. Na całej nizinie można znaleźć kępy, o

których nikt nawet nie wie. Wystarczy zerwać parę łodyg, wetknąć do kieszeni, przetworzyć
ręcznie... Kto miałby się o tym dowiedzieć?

– Zan...
– Daj spokój, Jos, przecież wiesz, ilu ludzi wymyka się z obozu i zbiera botę do celów

rozrywkowych. Filba prawie co noc nabijał nią faję hookah i odpływał. Wszyscy znają
zbawienny wpływ boty i każdy przymyka oko na takie drobiazgi, póki nikomu chciwość nie
uderzy do głowy. Ja przynajmniej używam jej po to, żeby ratować życie... podobno do tego
samego celu wykorzystuje ją Republika. Czy życie kogoś, kto umiera sto parseków stąd, jest
warte więcej niż życie pacjenta leżącego w tej sali? Czy mogę stać i patrzeć, jak ludzie
konają, kiedy mogę ich ratować?

– Nie ty zacząłeś tę wojnę, Zan. Nie ty jesteś odpowiedzialny za cierpienie, którego

doświadczają ci żołnierze.

– O, to dobre. I mówi mi o tym gość, który raz wywalił kopniakiem dziurę w ścianie,

gdy stracił pacjenta z syndromem Draknahra, z jakim nie poradziłyby sobie najtęższe głowy z
Coruscant Med z salą pełną Jedi i Milczących na dokładkę.

Teraz Jos na dobre zapomniał języka w gębie. Spojrzał na przyjaciela i tym razem

zobaczył w nim przede wszystkim lekarza, który traktował swoje powołanie równie poważnie
jak on. Westchnął ponuro.

– Dobra. Tylko proszę cię, bądź bardziej ostrożny. W okolicy nie brakuje znacznie

bystrzejszych oczu, które też mogą wypatrzyć nieopisaną strzykawkę.

– Jasne. Postaram się, żeby od tej pory były opisane – odparł Zan. – Mogę też farbować

background image

serum, żeby wyglądało jak polibiotyk czy spektacylina. Nikt się nie zorientuje, Jos.

– Mam nadzieję – mruknął Vondar. – Bo jeśli będzie inaczej, krzywa twojej kariery

stanie się bardziej płaska niż mynock w czarnej dziurze.

Zan wyszczerzył zęby w uśmiechu i poklepał przyjaciela po ramieniu. Razem wrócili

do budynku.

background image

ROZDZIAŁ 31

Den Dhurnie należał do istot dobrze znoszących długotrwałą bezczynność. Choć starał

się zachowywać pozory znudzenia i cynizmu, by dać do zrozumienia, że robi co mu każą
wyłącznie po to, by starczyło mu na drinka od czasu do czasu, w głębi duszy uwielbiał swoją
pracę bardziej niż jakiekolwiek inne zajęcie. Teraz, gdy polował na niego admirał, nie mógł
tak po prostu zamknąć się w swojej kwaterze, a ściślej mówiąc, nie mógł tego zrobić właśnie
dlatego, że polował na niego admirał. Jak powiedział mu kiedyś pewien stary policjant,
pierwsze pytanie, które powinien sobie zadać prowadzący śledztwo, brzmi: co się zmieniło w
porównaniu z sytuacją sprzed przestępstwa? Każda zmiana zachowania podejrzanych
powinna wzbudzać nieufność. Jeżeli obrabowano bank, a strażnik, który akurat tego dnia miał
służbę, nagle postanawia pojechać na wakacje albo podlatuje do roboty nowym, drogim
śmigaczem... Cóż, jeśli nie trafił szlag jego bogatego wujka, który zapisał mu wszystko, albo
jeśli strażnik ów nie wygrał poważnej kwoty na wyścigach daukotów, to mógł spodziewać się
towarzystwa. Towarzystwa mundurowych, uzbrojonych w pistolety dźwiękowe i pałki
ogłuszające.

Reporter Den Dhur nigdy nie przesiadywał całymi dniami w kabinie i z pewnością nie

zamierzał zmieniać teraz swoich nawyków. Dlatego też spędzał czas – nie zważając na
porażający upał – obserwując instruktora walki przydzielonego do Rimsu Siedem.
Dyskretnie. Bardzo dyskretnie. Nie uważał za rozsądne rzucanie się w oczy osobie, która,
gdyby tylko miała ochotę, mogła pozbawić go życia nie doznając przy tym nawet
zauważalnej zmiany rytmu serca. Osobie, która zaprezentowała swoje zdolności i
zamiłowanie do zabijania na pamiętnym nagraniu. Osobie, która ceniła rytuał polowania.

Osobie takiej jak Phow Ji.
Den stanął w cieniu budynku gospodarczego, zadowolony, że trafił na względnie

chłodne miejsce, i skupił spojrzenie na swojej ofierze. Ustawił na ziemi miniaturową kamerą i
uruchomił rejestrator. Nadmiar materiału, który można puścić w tle, jeszcze nikomu nie
zaszkodził, pomyślał. Lepiej mieć za dużo, niż rozciągać strzępy. Urządzenie, którym się
posługiwał, nie było nawet w przybliżeniu tak wyrafinowane jak księżycowa ćma, ale
zupełnie wystarczające do wykonania zadania.

Phow Ji tymczasem ustawił na placku różowej trawy swoją klasę – mniej więcej tuzin

żołnierzy, głównie ludzi. Drzewa o szerokich liściach zapewniały im w tym miejscu odrobinę
cienia, lecz mimo to pod wpływem wysiłku ci, którzy należeli do ras chłodzonych płynem,
pocili się nader obficie, pozostali zaś dyszeli, poruszali kończynami albo wachlowali się
rytmicznie otwieranymi bruzdami wentylacyjnymi – słowem, każdy starał się jak mógł
wyrzucić z siebie nadmiar ciepła.

– Jak brzmi Pierwsza Zasada? – spytał Ji. Jego głos był dziwnie spokojny, ale niósł się

całkiem nieźle w wilgotnym powietrzu poranka.

– Zawsze bądź gotowy! – odpowiedzieli chórem uczniowie.
– Właśnie. Nie wieszaj swojej gotowości bojowej na haczyku, kiedy przekraczasz próg

kwatery. Nie zostawiaj jej na szafce, kiedy bierzesz prysznic. Nie kładź na stoliku nocnym,
kiedy zapadasz w sen. Jeżeli nie jest ona częścią ciebie, staje się zupełnie bezużyteczna i...

W tym momencie, bez ostrzeżenia, Phow Ji zrobił błyskawiczny wykrok w lewo. Jego

pięść zatoczyła krótki łuk i trafiła w środek tułowia stojącego obok, wysokiego i szczupłego
mężczyzny.

– Uff! – stęknął żołnierz i cofnął się o krok, układając ręce w cokolwiek spóźnionej

pozycji obronnej.

– Za późno! – ryknął Ji wystarczająco głośno, by ciarki przeszły nawet Dena, stojącego

w ukryciu dobrych trzydzieści metrów od pola ćwiczeń.

background image

Chudy mężczyzna opadł na jedno kolano z twarzą wykrzywioną bólem. Kiedy

zobaczył, że Phow Ji patrzy na niego, czym prędzej podniósł się z ziemi.

– Pojedynek to czysta zabawa – oznajmił Ji. – Przeciwnicy przystępują do walki,

doskonale wiedząc, co się zaraz stanie. Pojedynek to sportowa, czysta walka, rozgrywana
według pewnych reguł. Owszem, możecie zginąć na ringu, ale i na to jesteście przygotowani.
Wiecie, kim jest przeciwnik i gdzie się znajduje. Nie jesteście zaskoczeni, gdy rusza do ataku.
W prawdziwej walce niestety nie można liczyć na taki luksus. Może będziecie siedzieć w
odświeżaczu, kiedy ktoś was zaatakuje. Może będziecie się kąpać, spać albo brać udział w
lekcji takiej jak ta. A teraz... jak brzmi Pierwsza Zasada?

– Zawsze bądź gotowy! – odkrzyknęli jednym głosem uczniowie.
Ji zamarkował ruch w stronę grupy. Wszyscy uczniowie, jak jeden mąż, cofnęli się o

krok. Niektórzy unieśli ręce, a jeden nawet do połowy wyciągnął nóż z pochwy.

Ji uśmiechnął się.
– Tak lepiej. Postawa Pierwsza!
Uczniowie stanęli w wykroku, jedną rękę unosząc wysoko, drugą trzymając nisko. Ji

obszedł ich dookoła, tu i tam dotykając ramion, korygując pozycję. Wszyscy przyglądali mu
się, jak zauważył Den, z mieszaniną napięcia i nieufności.

Sullustanin pokręcił głową. Nie miał wątpliwości, że Phow Ji jest złym człowiekiem.

Miał już dość materiału, by zmontować reportaż, lecz mimo to nie wyłączył kamery. Wiedział
też, o czym chce opowiedzieć: o sprawie Phowa Ji, zbira o morderczych instynktach, który w
czasie pokoju najprawdopodobniej spędzałby czas za kratami – dla dobra obywateli, na polu
walki zaś wyżywał się, bo wolno mu było bezkarnie zabijać, a w dodatku w oczach wielu
zyskiwał tym miano bohatera, nie zbrodniarza. Jak zareaguje publiczność? Jak przyjmie
wiadomość, że po jej stronie walczy ktoś wykolejony psychicznie i brutalny, morderca,
potwór?

Den wiedział, że jeśli przedstawi fakty w odpowiednim świetle, odbiorcy będą

przerażeni. Jeszcze kilka sekwencji ukazujących brutalność i okrucieństwo tego człowieka, a
cywilizowane istoty będą z niesmakiem odwracać głowy.

Uśmiechnął się. To był jego zawód; w tym był naprawdę dobry. Oczywiście nikt nigdy

nie mógł przewidzieć reakcji publiczności, ale Den umiał przynajmniej ocenić, czy materiał
jest wartościowy. I choć miewał braki w innych dziedzinach, na opowiadaniu takich historii
znał się jak nikt inny.

background image

ROZDZIAŁ 32

Jos doszedł do wniosku, że Tolk torturuje go celowo.
Wiedziała, jaki ma na niego wpływ – brało się to z jej natury i wyszkolenia, pochodziła

przecież z Lorrd i w dodatku była kobietą – i robiła bodaj wszystko, prócz wystosowania
pisemnego zaproszenia, by dołączał do niej we wszelkich czynnościach, których pożądało jej
serce.

W umywalni przedoperacyjnej Jos spędził zwyczajowe dziesięć minut, wielokrotnie

szorując ręce i szczotkując krótkie paznokcie, choć potrzeba takich zabiegów higienicznych
ustała na długo, zanim przyszedł na świat. Pola sterylizujące i specjalne rękawiczki sprawiały,
że ryzyko przeniesienia zarazków spadało niemal do zera, nawet gdyby mył ręce przez
dziewięć, a nie dziesięć minut, jednak Jos kultywował tradycję, którą wpoili mu medyczni
tradycjonaliści. Szorował więc, spoglądając raz po raz na chronometr i rozmyślając ponuro.

Stare zwyczaje. Na planecie, z której pochodził, akceptowano – choć z trudem – to, że

młoda osoba wolnego stanu wyruszała w podróż pozaukładową, by posmakować
przyjemności towarzystwa eksterów. Nie mówiło się o tym wiele w kulturalnych sferach, ale
taka praktyka istniała. Potem młodzi, którzy wyszumieli się poza systemem, musieli jednak
powrócić do domu, znaleźć partnera czy partnerkę z dobrej, ensterskiej rodziny i ustatkować
się.

Lecz Jos, nawet gdy był znacznie młodszy i miewał dzikie pomysły, nigdy nie

akceptował przelotnych związków. Owszem, robił to, ale nawet te najmniej znaczące epizody
bardzo mu ciążyły. W głębi serca Jos wierzył, że przytrafi mu się w życiu tylko jedna,
prawdziwa miłość, i że powinien być jej wierny... nawet w tym, co robił wcześniej.

A teraz miał przy sobie Tolk. Piękną. Seksowną. Zdolną. Troskliwą. Inteligentną. A

także, o czym doskonale wiedział, aż za bardzo spostrzegawczą. Pociągała go. Bardzo chciał
poznać ją bliżej, zbadać jej emocjonalną głębię i przekonać się, czy prawdziwe jest to, co
wydawało mu się, że w niej dostrzega. I gdyby wychował się gdzie indziej, zapewne pobiłby
rekord prędkości lotu śmigaczem, by ją dogonić i upewnić się, że jest tą Jedyną. Tylko że ona
nie mogła być Jedyną. Jego rodzina, jego kultura, całe jego dotychczasowe życie... wszystko
się temu sprzeciwiało. Nie należała do jego ludu. Była eksterem. Nie istniał żaden sakrament,
żadna ceremonia, żaden rytuał, który mógł to zmienić. Nie mogła stać się jedną z nich.

I dlatego Jos czuł się rozdarty.
Tolk oczywiście znała jego przeszłość. Mogła grzecznie się wycofać, wykluczając

choćby możliwość związku. Ale tego nie zrobiła.

Ciekawe dlaczego, Jos, ty prostaku? Hmm?
Potarł grzbiety palców ze zdwojoną energią. Skóra była już mocno zaróżowiona. I

czysta. Bardzo czysta.

Tolk nie wycofała się z prostego powodu: on jej pragnął, nie tylko fizycznie, a ona o

tym wiedziała. I najwyraźniej rozumowała na tyle podobnie, by nie czuć się obrażona tym
pomysłem. Tu właśnie tkwił cały problem...

– Nie polecałabym całkowitego obdarcia się ze skóry, Jos. Będziesz miał płyn

surowiczy w rękawiczkach.

Wystarczy wspomnieć pokusę, pomyślał Jos, i oto jest! Wymamrotał odpowiedź.
– Co mówisz? Nie dosłyszałam.
Jos kontynuował metodyczne mycie rąk, niczym bohater bardzo starej holodramy, który

wierzył, że obojętnie, jak mocno będzie szorować dłonie, i tak nigdy nie zetrze z nich krwi
ojca. Tylko jak on się nazywał...?

Wziął głęboki wdech. Trzeba coś z tym zrobić, pomyślał.

background image

– Posłuchaj, Tolk. Ja... to znaczy... eee... – Cholera, jakie to trudne! Termin „mieszane

uczucia” nie oddawał nawet w części tego, co czuł; była to raczej „sałatka z uczuć”.

Uśmiechnęła się do niego słodko, udając – tego był pewien – że nie ma pojęcia o

uczuciach, które nim targały.

– Tak?
Wyprostował się i wsunął ręce pod suszarkę.
– Dlaczego tak mi to utrudniasz?
– Ja? Przepraszam, czy ja coś utrudniam, doktorze Vondar? – Słowa Tolk byty słodsze

od najdelikatniejszych drobin cukru Yyeger.

– Wiesz, skąd pochodzę – odpowiedział z determinacją.
– Wiem. I to ci tak przeszkadza?
– Do licha, Tolk. Doskonale wiesz, o czym mówię!
Spojrzała na niego niewinnie oczami tak szeroko otwartymi, że nawet Sullustanin

wyglądałby przy niej, jakby mrużył powieki.

– Moje talenty nie są doskonałe, Jos. Nie umiem czytać w myślach. Potrafię tylko

dostrzec to, co byłoby oczywiste dla każdego, gdyby tylko zechciał przyjrzeć się dostatecznie
uważnie. Może powinieneś po prostu powiedzieć, o co ci chodzi? Uniknęlibyśmy zamieszania
– dodała z uśmiechem.

Miał ochotę wrzeszczeć i rozbijać na kawałki wszystko, co miał pod ręką.
– Ja... ty... my... nie możemy myśleć o wspólnej przyszłości.
Tolk zatrzepotała powiekami, niewinna jak niemowlę.
– O przyszłości? A kto tu mówi o przyszłości?
– Tolk...
– Jesteśmy w strefie działań wojennych, Jos. Zapomniałeś? Nasze pole ochronne może

nawalić choćby jutro, mogą nas ostrzelać separatyści, możemy przestać istnieć, ot, tak sobie.
Albo zarodniki zmutują i zabiją nas. Albo trafi w nas piorun. Krótko mówiąc, jest tu dość
niebezpiecznie. I perspektywy marne. Nasza przyszłość jest pojęciem czysto teoretycznym.

Jos spojrzał na nią bez słowa. Jakimś cudem odzyskał kontrolę nad mięśniami na tyle,

by zamknąć otwierające się usta.

– Znasz to bruviańskie przysłowie? – spytała. – Kuuta velomin.
Korelianin pokręcił głową.
– „Chwytaj chwilę”. Tylko tyle mamy, Jos. Przeszłość nie wróci, a przyszłość może

nigdy nie nadejść. Liczy się teraz, Jos. Nie myślę o małżeństwie. Wiem, że tą ścieżką nie
pójdziemy razem. Ale moglibyśmy dzielić te chwile pocieszenia, których tak potrzebujemy tu
i teraz. Jak dwoje ludzi, którzy są dla siebie nawzajem ważni. Przyszłość, jeśli kiedykolwiek
nadejdzie, sama zadba o siebie. I my też powinniśmy. Co w tym złego?

Jos znowu pokręcił głową.
– Ja... chciałbym tak umieć. Tylko że działam na innych zasadach. Coś tak poważnego

muszę traktować serio.

– Jestem dla ciebie aż tak ważna, Jos?
Popatrzył na nią. Znowu się uśmiechnęła, tym razem smutno.
– Nie musisz mówić. Wyraz twarzy cię zdradza – wyjaśniła i umilkła na moment. – W

porządku. Będę twoją przyjaciółką i współpracowniczką. bo zdaje się, że nie możemy liczyć
na nic więcej. A szkoda. – Wyciągnęła rękę i musnęła jego dłoń. Jej dotyk był jak wstrząs
elektryczny, który ogarnął całe jego ciało. Cofnęła rękę, już bez uśmiechu. – Och, chyba cię
skaziłam. Przepraszam. Znowu będziesz musiał szorować ręce. Do zobaczenia na sali
operacyjnej.

Kiedy wyszła z umywalni, Jos stwierdził, że trzęsie się z emocji. Nienawidził tego

wszystkiego. Wojny, śmierci, własnej tradycji. W tym momencie był naprawdę zadowolony,
że Tolk odeszła i nie widziała rozpaczy, która niewątpliwie malowała się teraz na jego

background image

twarzy.

Czuł, że musi się przejść.
Nie na długo, niezbyt daleko, byle nie znaleźć się na sali operacyjnej właśnie teraz, gdy

była tam Tolk. Wolałby stawić czoło plutonowi androidek uzbrojony jedynie w trokar, niż
znowu spojrzeć jej w oczy... przynajmniej dziś. Nie potrafiłby się skoncentrować, a to
mogłoby się skończyć tak, że wszyłby komuś woreczek żółciowy zamiast nerki i nikomu nie
byłoby do śmiechu.

Sięgnął po komunikator i wezwał Zana.
– Jesteś moim dłużnikiem – stwierdził ponuro Zabrak, myjąc ręce. – Dopiero dwie

godziny temu skończyłem swoją zmianę.

– Sen jest przereklamowany.
– Ciekawe, skąd miałbym to wiedzieć.
– Daj mi tylko godziną – poprosił Jos. – Muszę dojść do ładu z myślami.
– Co, wybierasz się na spacer? A wychodziłeś ostatnio na dwór? Powietrze jest tak

gęste, że do kantyny można popłynąć.

– Godzinę – powtórzył Jos. – Wrócę i zmienię cię.
Wyszedł z budynku i przemaszerował przez obóz, kierując się raczej ku względnie

suchym polom boty niż ku mokradłom. Zan nie przesadzał. Po dziesięciu minutach spaceru
ubranie Vondara było przesiąknięte potem. Kolejna dekontaminacja w planie, pomyślał.

Miał to gdzieś.
Przeszedł między pniami szerokolistnych drzew, opędzając się ręką od żądłaczy i

ognistych komarów, które kłębiły się wokół niego, i wreszcie zobaczył pola boty. Mniej
więcej dwadzieścia grządek nikło w mglistej dali. Krzewy były niskie, bo większa część
każdej rośliny kryła się pod ziemią; na zewnątrz wystawały jedynie owoce. Wzdłuż rzędów
przemieszczały się androidy rolnicze; w polu widzenia nie było natomiast żadnego ze
żniwiarzy.

Jos nie próbował uszczknąć ani kawałka bory; wiedział, że nad grządkami rozpięto pole

ochronne niskiej mocy. Niepozorne rośliny były niezwykle cenne – i trudno było się temu
dziwić, skoro ich adaptogeniczne komórki służyły do tak wielu celów. Nadawały się na
antybiotyk szerokiego stosowania, halucynogen, środek odżywczy – wszystko zależało od
tego, jakiej rasie miały służyć. Gdyby można było uprawiać botę gdzieś indziej, handlarze
przyprawą mieliby się czego obawiać, ta roślina bowiem mogła być dosłownie wszystkim, i
to dla każdego.

Wszystkim dla każdego, powtórzył w myśli Jos. Nagle wydało mu się, że przez większą

część życia – zapewne zbyt dużą – próbował być właśnie tym. Odkąd sięgał pamięcią,
wszyscy wokół zakładali, że będzie lekarzem. Oczywiście nie żałował tej decyzji – był
dumny z tego, co robił – lecz był to tylko jeden ze sposobów, w jakie udowadniał światu, że
jest Dobrym Synem. Uczył się pilnie, zawsze przestrzegał zasad, dbał, by wszyscy byli z
niego dumni. I rodzina była z niego dumna, w to nie wątpił. Nigdy nie szczędziła mu
pochwał. Dlatego nie chciał ich ranić, nie chciał widzieć, jak cierpią. Wiedział zaś, że jeśli
poślubi ekstera, pewnie z połowa jego najbliższych padnie trupem na miejscu.

Lecz z drugiej strony rozbrzmiewały jeszcze w jego pamięci słowa Klo Merita: czy to

są twoje przekonania?

Są czy nie?
Nie trzeba było mieć instynktu Jedi, żeby dostrzec, że Tolk wyróżniałaby się nawet i na

całej planecie pełnej kobiet. Jos nie mógł też zaprzeczyć, że jej oferta wzajemnego
pocieszenia w trudnym czasie wojny była kusząca. Bardzo kusząca. A jednak nie mógł się na
to zdobyć.

Czego się tak boisz?
– Boję się, że się w niej zakocham – odpowiedział sobie na głos.

background image

– Zdaje się, że już za późno na takie lęki – odezwał się łagodny głos za jego plecami.
Jos odwrócił się przestraszony; przez ułamek sekundy spodziewał się, że zobaczy Tolk.

Zastanawiał się, czy będzie zadowolona, zirytowana, pełna obaw, czy może okaże się, że
czuje coś, czego jeszcze nie umiał nazwać...

Ale to nie była Tolk. Jos miał przed sobą padawankę Barrissę Offee.

background image

ROZDZIAŁ 33

W pierwszej chwili Barrissa była zaskoczona, widząc Josa tak daleko od bazy. Wkrótce

jednak zrozumiała, że nie powinna się temu dziwić. Chciała z nim porozmawiać, zaoferować
pocieszenie w psychicznym i emocjonalnym zamęcie, który wyczuwała. Nie było to tylko
pragnienie wynikające z przyjaźni, ale także jej powinność jako Jedi.

I oto stali naprzeciwko siebie.
Zaiste, pomyślała, zadziwiające są ścieżki Mocy.
Jos nie wyglądał na specjalnie zachwyconego spotkaniem z nią, ale Barrissa wiedziała,

że w tej chwili niczyje towarzystwo nie sprawiłoby mu przyjemności. Sięgnęła ku niemu
Mocą i odnalazła splątane nici niepokoju, prężące się w głębi umysłu. Chirurg zmagał się z
problemami zupełnie niezwiązanymi ze sprawą klonów, ale to nie miało znaczenia –
potrzebował uspokojenia, a ona mogła mu je ofiarować.

Płynąc z nurtem Mocy, bardzo delikatnie musnęła myślą ciasny węzeł dylematów, które

dręczyły Josa. Spróbowała wyciszyć je tak, jak palec muzyka gasi akord wybrzmiewający ze
strun quetarry.

Korelianin sprawiał wrażenie zaskoczonego. Uniósł głowę i spojrzał niepewnie w oczy

Barrissy.

Uśmiechnęła się.
– Masz kłopoty, Jos – szepnęła. – Toczysz wewnętrzną wojnę na co najmniej tylu

frontach, na ilu Republika zmaga się z separatystami na Drongarze. Nie mogę rozwiązać
twoich problemów za ciebie, ale mogę cię poprowadzić w bardziej spokojne miejsce, gdzie na
pewno sobie z nimi poradzisz.

– Dlaczego? – spytał. – To znaczy... co we mnie jest takiego szczególnego?
Barrissa znowu się uśmiechnęła.
– Mogłabym powiedzieć, że zależy mi na twojej dobrej formie w sali operacyjnej i

zapewne jest to jedna z przyczyn. Ale przede wszystkim chodzi o to, że jestem Jedi, a do tego
uzdrowicielką. Moim zadaniem jest nieść pomoc i pocieszenie.

Jos milczał przez moment.
– Co miałaś na myśli – spytał po chwili – gdy mówiłaś, że jest za późno na obawy przed

pokochaniem Tolk?

– Dokładnie to, co powiedziałam. To oczywiste, że ją kochasz, a ona odwzajemnia

uczucie. Zauważyłabym to, nawet gdybym nie władała Mocą. A jeśli mi nie wierzysz, zapytaj
któregokolwiek z przyjaciół.

Jos rozłożył ręce w geście bezradności.
– Więc wszyscy to widzą, oprócz mnie?
– Tak to zwykle bywa, że ślepy jest ten, kto stoi w oku cyklonu.
– Ale ona jest eksterem – szepnął Jos. – Moja rodzina byłaby zdruzgotana.
– Najprawdopodobniej.
– Musiałbym zrezygnować ze wszystkiego: z rodziny, przyjaciół, praktyki... W imię

czego?

Barrissa popatrzyła na niego odważnie.
– W imię miłości – powiedziała.
Jos milczał przez kilka długich minut, wbijając spojrzenie w ziemię. Wreszcie

westchnął potężnie i przeniósł wzrok na Barrissę.

– Nie mogę – rzekł.
Skinęła głową. Wyczuwała jego smutek oraz to, że mówił szczerze. Być może podjął

słuszną decyzję. Zadaniem padawanki było pomóc, nie osądzić.

– Wybór serca nigdy nie jest łatwy – powiedziała. Spojrzała w niebo, na słońce

background image

zachodzące w aureoli czerwieni i oranżu. Jego promienie załamywały się w warstwie
zarodników szybujących w górnej warstwie atmosfery.

– Zapada zmrok – powiedziała. – Lepiej wracajmy do bazy.
Jos zerknął na chrono i skinął głową.
– Tak, obiecałem Zanowi, że wrócę za...
Rozbłysk światła jaśniejszy niż tuzin słońc oślepił Barrissę. Ułamek sekundy później

gigantyczna ręka uniosła ją w powietrze i cisnęła w błoto.

Atak zaskoczył Josa tak samo jak padawankę. W pierwszej chwili nie wiedział nawet,

co się stało; poraził go ogłuszający huk i oślepiający błysk a kiedy odzyskał zmysły,
zobaczył, że leży na ziemi obok nieprzytomnej Barrissy, podobnie jak ona na wpół
pogrzebany w ciepłym błocie. Z szerokolistnego drzewa, które rosło w zagajniku opodal
miejsca, w którym rozmawiali, pozostał jedynie dymiący kikut. Soki płynące w pniu i
konarach, rozgrzane potężnym strzałem lasera, wyparowały w ułamku sekundy, a cała roślina
eksplodowała niczym organiczna bomba. Jos poczuł bolesne mrowienie w całej twarzy i
zrozumiał, że skórę ma naszpikowaną drobnymi drzazgami. To, że nie stracił oczu, zakrawało
na cud.

Uniósł głowę. Obraz wydawał mu się rozmazany i wciąż niewiele słyszał, ale zdołał

dostrzec androida bojowego stojącego po drugiej stronie pola boty, z teleskopowym działem
laserowym sterczącym z piersi. Napastnik wyglądał tak, jakby sposobił się do kolejnego
strzału.

Jos poderwał się z ziemi – a przynajmniej spróbował. Miał wrażenie, że Drongar zaczął

nagle obracać się w kilku kierunkach jednocześnie. Upadł niemal natychmiast, twarzą w
błoto, tym razem ledwie kilka centymetrów od Barrissy. Spojrzał na nią.

I wtedy otworzyła oczy.
Drugi strzał z działa laserowego osmalił ziemię metr przed nimi, wyrywając z

korzeniami krzaki boty i zasypując ich szczątkami roślin.

Barrissa poderwała się błyskawicznie, lecz w jaki sposób to zrobiła, tego Jos nie mógł

pojąć. Miał wrażenie, że to ekspresowa lewitacja – w jednej chwili leżała na ziemi, a w
następnej była już na nogach. Zszokował go ten wyczyn, ale szybko okazało się, że jest on
niczym w porównaniu z następnym krokiem padawanki.

Jos mógł tylko gapić się z rozdziawionymi ustami, gdy Barrissa przeskoczyła nad

polem boty, jednym susem pokonując przynajmniej dziesięciometrowy dystans. Gdy
szybowała łukiem w kierunku androida, dostrzegł kolejny rozbłysk. W pierwszej chwili
sądził, że maszyna oddała trzeci strzał, ale zaraz spostrzegł, że snop światła bije wprost z
dłoni padawanki.

Barrissa włączyła miecz świetlny.
Jos widywał nieraz obrazy i holonagrania Jedi używających swojej broni, ale nigdy nie

był świadkiem takiego pokazu. Energetyczna klinga miała lazurową barwę i dobry metr
długości. Wydawała dźwięk przypominający brzęczenie roju rozwścieczonych żądłaczy.
Mimo przykrej, bagiennej woni niesionej wiatrem znad mokradeł, Jos doskonale wyczuwał
ostry zapach ozonu, który powstawał w kontakcie ostrza z powietrzem.

Patrzył z otwartymi ustami, jak Barrissa ląduje tuż obok androida bojowego. Zanim

napastnik wystrzelił ponownie, cios energetycznego ostrza przeciął na pół jego tors. Sypnęło
iskrami i android upadł na mokrą ziemię.

Jos podniósł się wreszcie i, stojąc nieruchomo, przyglądał się padawance, która

wyłączyła miecz, zawiesiła rękojeść u pasa i spacerowym krokiem ruszyła w jego stronę,
omijając pole boty, by niepotrzebnie nie niszczyć cennych krzewów.

– To... – stęknął i zabrakło mu słów, co zdarzało się w jego życiu niezmiernie rzadko. –

To było... Jesteś niesamowita.

Skrzywiła się z niechęcią.

background image

– Jestem nieświadomą amatorką – odparła. – Gdybym była bardziej świadoma Mocy,

ten android nigdy nie zbliżyłby się na tyle, żeby nas zaatakować. Lepiej już wracajmy. Myślę,
że był to pojedynczy zwiadowca, który jakoś przedarł się przez nasze linie, ale nie można
wykluczyć, że pojawią się następni.

Barrissa skręciła w kierunku bazy, a Jos podbiegł, by dotrzymać jej kroku.
– Nie mogę uwierzyć, że w nas nie trafił – powiedział.
– Mam wrażenie, że ucierpiał w walce; być może miał uszkodzony komputer

celowniczy. Tak czy inaczej, wątpię, żebyśmy za drugim razem mieli podobne szczęście.
Lepiej się pospieszmy. Poza tym potrzebujesz pomocy lekarza. Wyglądasz, jakbyś się golił
gałęzią kruczokolca.

Jos nie mógł jej odmówić racji. Jednocześnie zaś pomyślał, że być może spotkanie z

Tolk w sali operacyjnej nie byłoby nawet w przybliżeniu tak traumatycznym przeżyciem.
Nigdy dotąd nie zaznał wojny od tej strony i nie było mu specjalnie spieszno, by zaznać
powtórnie.

Zan oczywiście nie był zachwycony.
– Spóźniłeś się dziesięć minut – rzucił na powitanie.
– Android bojowy omal mnie nie zabił – odparł Jos.
– To żadna wymówka. Ani cię nie zabił, ani nie spalił nóg na popiół, czy coś w tym

guście.

Jos słuchał zrzędzenia przyjaciela jednym uchem. Jego umysł wypełniało wspomnienie

Barrissy Offee walczącej z androidem. To, co zrobiła mieczem, było naprawdę
niewiarygodne. Jak dotąd większość eksterów płci żeńskiej, które spotkał na swojej drodze,
była znacznie bardziej intrygująca niż kobiety, które pamiętał z rodzinnych stron...

background image

ROZDZIAŁ 34

Jos, zamyślony, nie zwracał wielkiej uwagi na karty. W tej chwili monety, manierki,

szable i klepki nie znaczyły dla niego wiele. Tymczasem pozostali gracze siedzący wokół
stolika spoglądali na swoje karty ponuro, wygłaszając klasyczne komentarze:

– Który syn banthy rozdał mi takie śmieci? – zahuczał Zan.
– Chyba ja – odparł Den i spojrzał na Josa. – Próbowałem kantować na twoją korzyść,

doktorku. Nie dostałeś czystego sabaka?

– Bardzo śmieszne – mruknął Korelianin. – Gdyby bomba, którą mi tu dałeś, była

jeszcze trochę większa, nazywano by tę okolicę polem asteroid Drongara.

– Zabrzmiało to jak zapowiedź podbicia stawki – zauważył I–5.
– Będziesz licytował, pasował czy tylko jęczał? – spytała Tolk, zwracając się do Josa.
Ton jej głosu był równie przyjemny jak strzał z dysruptora prosto w pierś. Ku swojemu

zaskoczeniu Vondar stwierdził, że wczorajsze bliskie spotkanie ze śmiercią nie zabolało go
tak mocno jak chłód, z którym traktowała go teraz Tolk.

Sam jej kazałem, pomyślał. Może nie?
Spojrzał na karty, które trzymał w dłoni. Mając Królową Powietrza i Ciemności, Złego

oraz Upadek, był na tyle daleko od minus dwudziestu trzech punktów, że przy
obowiązujących w tej galaktyce prawach matematyki nie miał najmniejszych szans na
zwycięstwo. Rzucił karty, kiedy nadeszła jego kolej.

Gdy kolejna seria żetonów trafiła do puli, poddał się także Zan. Den rozdał po jednej

karcie Tolk, I–5, Barrissie i sobie. Jedi wycofała się z gry.

Zan rozparł się wygodnie na krześle i zapytał:
– Den, nie miałeś przypadkiem napisać o Phowie Ji?
Reporter przerwał na chwilą rozdawanie kart.
– Owszem – odrzekł, rzucając kolejną.
– Kiedy dasz nam tekst do poczytania?
– Jak dobrze pójdzie, nigdy.
Jos uznał, że to dość dziwna odpowiedź, zwłaszcza że Den zdawał się mieć całkiem

wysokie mniemanie o własnym talencie dziennikarskim. Jeszcze niedawno opowiadał
towarzyszom gry, jak to zamierza rozłożyć mistrza z Bunduki na piksele, wywlekając całą
prawdę o nim. Naturalnie uprzedzał, że to raczej poufna informacja, nieprzeznaczona do
szerokopasmowego rozpowszechniania, bo nie miał wielkiej ochoty skończyć jako karma dla
shaaków za sprawą bohatera reportażu.

– Co się stało? – spytał Jos.
Den nie odpowiedział. Tolk sprawdziła, oczywiście wygrywając rozdanie z równymi

dwudziestoma trzema punktami.

– Kto ma szczęście w kartach, ten nie ma w miłości – mruknął Den.
Tolk zerknęła na Josa i uśmiechnęła się do Sullustanina.
– Dlaczego nie zobaczymy twojego materiału, Den?
–Ależ zobaczycie, jeśli jeszcze będziecie mieli ochotę. Tylko że oni... zmasakrowali

moje dzieło. Ja się postarałem, żeby nasz przyjaciel Ji został przedstawiony jako galaktyczna
szumowina, dla której wylądowanie nogami do przodu w paszczy rankora byłoby zbytnim
uśmiechem losu.

– Ale...? – rzuciła pytająco Barrissa.
– Ale oni... wszystko przekręcili i teraz Ji nie wygląda już tak źle. – Den ze złością

tasował karty. – Obawiam się, że w ogóle nie wygląda źle. Zdaje się, że publiczność ma
chwilowo dosyć złych wiadomości. Mój wydawca twierdzi, że ostatnio nie dostaje nic
innego: tu przegrane bitwy, tam odcięte systemy i tak dalej. Możliwe, że na dłuższą metę

background image

skopiemy blaszane tyłki siłom Dooku... w każdym razie, jeśli wierzyć republikańskiej
propagandzie... ale widzowie HoloNetu raczej nie patrzą w przyszłość z takim optymizmem.
Potrzebują bohaterów.

– Phow Ji nie przypomina bohatera pod żadnym względem – oburzył się Zan. – To

łajdak i morderca, który zabija ludzi dla zabawy.

– I możecie mi wierzyć, że bardzo się postarałem przedstawić go w taki sposób.

Niestety, to nie ma znaczenia. Można go przystrzyc i polakierować tak, by pasował do zgoła
innego schematu. Tak też zarządziły głosy donośniejsze niż mój i najwyraźniej tak już
zostanie.

Nastała chwila ciszy, podczas której zszokowani gracze przetrawiali to, co właśnie

usłyszeli.

– To już nie jest przekręt, to żyroskop grawitacyjny okrętu pierwszej klasy na pełnych

obrotach – odezwał się w końcu Jos.

– Będziemy gadać czy grać w karty? – spytał Den, podając mu talię. – Twoja kolej,

doktorku.

– Biorąc pod uwagę to, jak mi się układa gra, znacznie taniej wyszłoby mi gadanie –

odparł chirurg. – Mam pięćdziesiąt kredytów w plecy.

Zan wciąż jeszcze wyglądał tak, jakby doznał ciężkich zaburzeń pracy serca.
– Ale przecież... Oni nie mogą zrobić z zimnokrwistego bandziora, jakim jest Ji, kogoś,

kogo ludzie będą podziwiać! – wykrztusił wreszcie. – Ten człowiek zbiera trofea po ofiarach
morderstw!

– Z których wszystkie co do jednej były wrogami Republiki – dorzucił gładko I–5. –

Tak to będą tłumaczyć.

– Wierzyć się nie chce, Den – odezwała się Barrissa. – Musisz być straszliwie

zawiedziony.

Sullustanin milczał, jakby porządkował myśli.
– Rzeczywiście. Jestem – przyznał w końcu. – Ale nie zaskoczyło mnie to aż tak

bardzo. W końcu nie wypadłem wczoraj z transportu purniksu. Widywałem już, jak góra
wycina innym podobne numery. Nawet mnie to spotkało, ale nigdy na taką skalę. –Den
parsknął z cicha. – Nasz stuknięty Phow Ji dostanie pewnie niezły kontrakt w branży
rozrywkowej, o ile nie zatłucze agenta, który zgłosi się jako pierwszy. „Bohater z Drongara”
już wkrótce w twoim domowym systemie 3–D!

– Słodka Sookie! – mruknął Jos.
– Bohaterowie przemijają – stwierdził reporter takim tonem, jakby bardziej chciał

przekonać samego siebie niż pozostałych graczy. – Przychodzą i odchodzą; giną na wojnie
częściej niż inni. W dłuższej perspektywie czasowej nie ma znaczenia, czy byli prawdziwi,
czy wykreowały ich media. To się w ogóle nie liczy.

– Może się mylę, ale mam wrażenie, że nie widzi pan sensu bohaterstwa powiedział I–

5. Sullustanin wzruszył ramionami.

– Czasem bohaterowie są dobrym wzorem, a czasem nie.
– Czy to znaczy, że nie nadstawiłby pan karku w imię żadnej sprawy?
– Dobry Stwórco, na pewno nie. Bo ja nie wierzę we wszelkie uduchowione teorie. Nie

spodziewam się, że w ramach recyklingu odrodzę się kiedyś jako istota wyżej postawiona w
łańcuchu pokarmowym albo że zobaczę całe Spektrum gdzieś na końcu galaktyki, albo że
moja dusza oddzieli się od ciała i zjednoczy z Mocą. Dla mnie liczy się to, co jest teraz, co
istnieje, a kiedy ktoś wreszcie zgasi światło, to będzie koniec. Dlaczego więc miałbym zapaść
w Wieczny Sen wcześniej, niż muszę? Kto nie ryzykuje, ten nie traci. A bohaterowie... prócz
tych, którzy trafiają do tej kategorii w absolutnie przypadkowy sposób... albo są głupcami,
albo próbują ludziom coś sprzedać.

Jos spojrzał na androida.

background image

– A ty, I–Five? Jeśli wziąć pod uwagę twoją konstrukcję, mógłbyś przetrwać z pięćset,

tysiąc lat, może nawet więcej. Czy byłbyś skłonny postawić na szali swój durastalowy kark i
wszystkie te stulecia egzystencji, które cię czekają gdyby istniało poważne ryzyko, że możesz
przestać istnieć?

– Wszystko zależy od motywu – odparł I–5. – Jak już wspominałem, wciąż cierpię na

uszkodzenie pamięci, które staram się naprawić. Na podstawie ostatnio odzyskanych
fragmentów informacji śmiem twierdzić, że w przeszłości dokonywałem pewnych
„heroicznych” czynów. – Android rozłożył w palcach wachlarz kart. – Muszę przyznać, że
bardzo chciałbym poznać okoliczności.

Den pokręcił głową i zwrócił się do Barrissy.
– Po tobie mógłbym się tego spodziewać; jesteś Jedi, a bohaterstwo to wasza

specjalność. Jeśli chodzi o lekarzy... Cóż, widywałem już, jak sięgają po broń z byle powodu.
W mojej opinii są równie szurnięci jak klony. Bez obrazy – dodał, spoglądając na Josa, Zana i
Tolk.

– Bez – zgodził się Zan.
Den przeniósł spojrzenie z powrotem na I–5.
– Ale nie spodziewałem się, że spotkam kiedyś androida cierpiącego z zadatkami na

herosa. Wymagasz, mój metalowy przyjacielu, poważnego przezwojenia.

–A pan – odparł I–5, rzucając do misy kolejny żeton – potrzebuje solidnego tłumika na

układ cynizmu.

Jos, Zan i Tolk uśmiechnęli się jak na komendę. Zabrak sięgnął po talię kart.
– Może teraz passa się odmieni – powiedział.
– Lepiej nie, póki ty rozdajesz – odparł Jos.
Zan przetasował karty, a potem jak zawsze ustawił pustą na dnie talii, oznaczając

miejsce, w którym skończył. Ułożył karty na stole, a Barrissa przełożyła.

– Ja chyba jestem tym, kogo nazywają żarliwym agnostykiem – powiedział. – Nie

wiem, czy istnieje coś ważniejszego niż my, ale sądzę, że powinniśmy próbować żyć tak,
jakby istniało.

– Więcej istot powinno przyjąć tę filozofią – stwierdziła Barrissa.
Den przewrócił oczami, ale się nie odezwał. W pamięci Josa po raz kolejny błysnął

obraz milczącego cierpienia CT–914 po śmierci towarzysza. Uniósł głowę i ponad kartami
zobaczył Barrissę, która przyglądała mu się ze współczuciem.

Spojrzał na I–5. Android wpatrywał się we własne karty, ale chyba wyczuł jego uwagę,

bo odwrócił głowę. Jos zdążył już nabrać wprawy w odczytywaniu subtelnych zmian jasności
fotoreceptorów androida, lecz tym razem ich wyraz był dość enigmatyczny.

Chwila milczenia przeciągała się.
– Jos – odezwał się Zan. – Twój ruch.
– Ile pan stawia? – spytał I–5.
Właśnie. Ile?
Jos opuścił rękę i wstał.
– Pasuję – rzekł. – Zobaczymy się później.
Zan zamrugał ze zdziwieniem.
– Dokąd się wybierasz?
– Z wizytą współczucia – odparł Jos, wychodząc.

background image

ROZDZIAŁ 35

Idąc obozową alejką, Jos nasunął na nos i usta osmotyczną maseczkę, bo stężenie

zarodników w powietrzu było tego dnia nadzwyczaj wysokie. Zrobił to, choć pogrążony w
zadumie ledwie zauważał unoszące się w powietrzu spory, a nawet lepki, południowy upał.

Rozmyślał o podróżach kosmicznych.
Z wykształcenia był lekarzem, nie teoretykiem czy praktykiem fizyki – uśmiechnął się

lekko, wspominając szorstkiego doktora S'hraha, jednego z tych nauczycieli, którzy
wykazywali zerową tolerancję dla dyscyplin innych niż medycyna. „Jesteś lekarzem, nie
fizykiem!”, pieklił się, widząc bujanie Josa w obłokach. Korelianin jednak, podobnie jak
każda istota wyposażona w mózg bardziej skomplikowany niż bryła gliny, wiedział swoje o
podstawach teorii podróży kosmicznych i o ich historii. Odbywanie lotów międzygwiezdnych
było możliwe dzięki odkryciu nadprzestrzeni – innego wymiaru nie tak bardzo odmiennego
od zwykłej przestrzeni, w którym bez trudu można było osiągnąć prędkości nadświetlne. W
dawnych epokach podróże takie wydawały się niemożliwe, zwłaszcza od czasów
legendarnego uczonego Tirana z Dralii, który udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że czas i
przestrzeń są nierozdzielne i że prędkość światła jest granicą absolutną i nieprzekraczalną.

Jednak Teoria Uniwersalnego Odniesienia Tirana nie zabraniała rozwijania prędkości

większej od tej, którą osiąga światło – mówiła jedynie, że nie da się podróżować z prędkością
światła ani jej przekroczyć. Gdyby jednak udało się jakoś ominąć tę „barierę prędkości
światła”, teoretycznie byłoby możliwe dowolne przechodzenie z przestrzeni rzeczywistej do
nadprzestrzeni i z powrotem.

Kolonizacja na skalę galaktyczną dokonywała się początkowo za pomocą tak zwanych

statków pokoleniowych, co w praktyce uniemożliwiło utworzenie spójnej cywilizacji.
Wreszcie, po wiekach eksperymentów i frustrujących porażek, najlepsi uczeni Republiki
znaleźli sposób na generowanie i podtrzymywanie ujemnych pól ciśnieniowych o mocy
wystarczającej do zasilania przenośnej jednostki hipernapędu. Nareszcie pojawił się
względnie tani i z czasem powszechnie stosowany system, umożliwiający podróżowanie z
prędkością nadświetlną. Osiągnięcie to naturalną koleją rzeczy wkrótce stało się przyczyną
Wielkiej Wojny Nadprzestrzennej i całego szeregu podobnie nieprzyjemnych zdarzeń, ale
dzisiaj Jos nie miał ochoty sięgać myślą tak daleko. Kłopoty, które towarzyszyły pracom nad
napędem nadświetlnym, wydawały mu się trafną metaforą bardziej ogólnego problemu z
przełamywaniem barier i wprowadzaniem nowych koncepcji. Skoro można było pokonać
barierę wstępnej percepcji, to galaktyka znajdująca się po drugiej stronie granicy nie musiała
różnić się zbytnio od tej pozostawionej w tyle. W tym konkretnym przypadku chodziło o
galaktykę, w której sztuczną inteligencję i sklonowane osobowości należy traktować na równi
z organicznymi istotami świadomymi. Jeśli raz przełamało się dawne nawyki myślowe,
sytuacja taka nie była aż tak trudna do zaakceptowania.

Wymagała jednak pewnej zmiany podejścia – oraz przeprosin.
Koszary CT–Tertium były największym z trzech garnizonów tworzących Bazę

Naziemną Siedem, ulokowaną na skraju Pustkowia Rotfurze, obszaru dotkniętego klęską
ekologiczną, odległego o dwa kilometry od Rimsu Siedem. Jos wziął śmigacz i dotarł tam w
niespełna dziesięć minut. Był wystarczająco daleko od linii frontu, by czuć się względnie
bezpiecznie, choć od czasu do czasu słyszał echa dalekich emisji wiązek cząsteczkowych i
stłumiony łomot moździerzy odłamkowych C–22. Separatyści najwyraźniej przestali martwić
się tym, że niszczą pola boty.

W BN–7 skierowano go wprost do maleńkiej kwatery, liczącej ledwie cztery i pół metra

kwadratowego, w której z trudem mieściły się wojskowa koja i szafka na ekwipunek, będące
całym domem CT–914 podczas dalekich misji – a właściwie, pomyślał Jos, to zawsze był i

background image

jest jego dom. Chyba że łączą go ciepłe uczucia z kadzią w Tipoca City na wodnej planecie
Kamino, gdzie przyszedł na świat. Żadne inne miejsce nie mogło być domem żołnierza klona.

Postanie było zaścielone z iście wojskową precyzją i równie gładkie jak powierzchnia

gwiazdy neutronowej. Szafka była otwarta i najwyraźniej pusta.

Najdziwniejsze było jednak to, co Jos zobaczył nad koją, w miejscu, gdzie powinna się

znajdować naklejka z numerem żołnierza. Nie wisiał tam napis CT–914; miejsce było puste.

Jos wypatrzył w pobliżu dresselliańskiego kaprala i przywołał go do siebie. Podoficer,

jak większość przedstawicieli jego gatunku, zasalutował dość niechętnie na widok starszego
stopniem. Jos zapytał go o CT–914.

– Pewnie jest w komorze recyklera – padła szokująca odpowiedź. – Razem z

większością plutonu. Dwa dni temu zostali zaskoczeni przez partyzancki oddział
separatystów.

Dressellianin odczekał chwilę, a potem, widząc, że kapitan raczej nie zada mu więcej

pytań w przewidywalnej przyszłości, zasalutował ponownie i na powrót zajął się swoimi
sprawami.

Jos opuszczał garnizon w bardzo wolnym tempie. W ciągu ostatniej godziny nauczył się

myśleć o CT–914 jako o uosobieniu całej nowo nabytej wiedzy o prawdziwie ludzkiej naturze
klonów. Wiadomość o jego śmierci była dla niego prawie tak wielkim szokiem jak informacja
o odejściu starego przyjaciela czy ukochanej osoby. Czuł się zobowiązany do odnalezienia i
przeproszenia żołnierza, mając nadzieję, że taka ekspiacja sprawi, iż będzie mu łatwiej
szanować go jako coś więcej niż żywy organizm. Tymczasem dowiedział się, że CT–914
właśnie dołączył w śmierci do swego brata z sąsiedniej kadzi, CT–915. Jos wiedział, że minie
sporo czasu – o ile w ogóle kiedyś to nastąpi – zanim ich ofiara, tak podobna do ofiary
poniesionej przez rzesze żołnierzy po obu stronach konfliktu, wyda mu się czymś więcej niż
tylko bezsensownym i ohydnym aktem.

Próbował powstrzymać rozbiegane myśli choć na chwilę, by przez parę sekund oddać

hołd skupienia poległemu wojownikowi. Lecz bez względu na to, jak bardzo starał się
zapanować nad umysłem, wciąż miał przed oczami obraz Tolk.

Tymczasem na pokładzie fregaty MedStar admirał Tarnese Bleyd analizował leżące

przed nim arkusze flimsiplastu, zawierające zamówione raporty na temat wszelkich
podejrzanych i ukradkowych działań personelu Rimsu Siedem. Po chwili warknął wściekle i
jednym ruchem ręki zrzucił je na podłogę. Nic. Typowe rozmowy o bzdurach, dokładnie
takie, jakich należało oczekiwać. I żadnej wskazówki co do tożsamości tego, kto szpiegował
go w chwili śmierci Filby, a tym bardziej zupełny brak informacji, dlaczego to robił.

Bleyd warknął jeszcze raz, z głębi gardła, basowo, na granicy infradźwięku. Tak długo,

jak operator szpiegowskiej minikamery pozostawał na wolności, on, Bleyd, był w
niebezpieczeństwie. Być może nagranie już krążyło w HoloNecie albo dotarło do gabinetów
któregoś z komitetów śledczych na Coruscant. Nie mógł dłużej tolerować tej sytuacji.

Myśl, do licha! Użyj swojego myśliwskiego umysłu; użyj instynktu drapieżcy!
Kto według największego prawdopodobieństwa mógłby posiadać taką kamerę? Kto

miał powody, żeby go śledzić, starając się zarejestrować jakikolwiek przejaw nielegalnej
działalności?

Może Phow Ji, ten mistrz walki wręcz z Bunduki? Bleyd zastanawiał się przez chwilę

nad tą możliwością, po czym pokręcił głową. Nie dla takich zbirów subtelne metody
szpiegostwa, pomyślał. Może raczej trzeba wziąć pod uwagę wpływy Czarnego Słońca...

Zmrużył oczy, tknięty nagłą myślą. Czyżby spoglądał na tę sprawę z zupełnie

niewłaściwej perspektywy? Zakładał, że był celem szpiegowskiej akcji. A jeśli się mylił? Jeśli
to Filba był czyimś podejrzanym?

Bleyd uruchomił wyświetlacz wbudowany w biurko i szybko skonstruował nowy

background image

algorytm wyszukiwania. Po chwili zobaczył dane, których potrzebował.

Skargi na Filbę składał kilkakrotnie Den Dhur, sullustański dziennikarz. Wprawdzie

trudno było przypuszczać, by czuł do Hutta osobistą urazę, jednak nie bez znaczenia był fakt,
że jako reporter mógł mieć dostęp do wysokiej klasy sprzętu rejestrującego.

Tak. Tak, to brzmiało sensownie. Dhur musiał śledzić poczynania Hutta w chwili jego

śmierci i nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności uwiecznił dość kompromitującą wymianę
zdań między Filbą a Bleydem.

Nieszczęśliwym głównie dla Dhura.
Bleyd wyszedł zza biurka z posępnym uśmiechem na ustach. Zamierzał wydać rozkaz

aresztowania Sullustanina i natychmiastowego sprowadzenia go na pokład okrętu. Przy
odrobinie szczęścia, pomyślał, być może uda się rozwiązać problem, zanim...

W tym momencie otworzyły się drzwi gabinetu.
Zaskoczony Bleyd zobaczył postać w długiej szacie Milczącego. Wiedział od razu, kto

się kryje pod kapturem i szczelną zasłoną.

Nediji imieniem Kaird. Agent Czarnego Słońca.
Bleyd oddalił się od biurka i niemal automatycznym ruchem sięgnął ręką za plecy, by

wyjąć nóż z ukrytej za pasem pochwy. Rękojeść dobrze pasowała do jego dłoni. Było to
ostrze ryyk w miniaturowej wersji – znacznie mniejsze od tradycyjnej broni wojowniczych
Wookiech z Kashyyyku, ale nie mniej niebezpieczne. Niejeden raz stanowiło już różnicę
między zwycięstwem a porażką, między życiem a śmiercią. Bleyd zamierzał się postarać, by i
tym razem zapewniło mu powodzenie.

Podobny do ptaka przybysz zsunął kaptur, odsłaniając twarz wykrzywioną

sardonicznym uśmiechem i płonące fioletem oczy. Pochylił głowę na powitanie.

– Admirale – powiedział. Gdy opuszczał ręce, odrzuciwszy kaptur, w prawej dłoni

błysnęło metalicznie ostrze.

Bleyd nie odpowiedział. Ruszył w lewo, nóż trzymając przy prawym udzie, w

odwrotnym uchwycie – klingą w dół, ostrą krawędzią w stronę przeciwnika. Kaird, stojący w
odległości trzech metrów, również zaczął krążyć w lewo. Krótkie i szerokie ostrze trzymał
nisko, skierowane ku górze.

Bleyd wydawał się zrelaksowany, choć w rzeczywistości myślał bardzo intensywnie.

Jego gabinet był dosyć duży, lecz mimo wszystko mieścił się na okręcie, gdzie każdy
centymetr sześcienny przestrzeni miał niemałą wartość. Ciasnota przynajmniej w teorii
niwelowała przewagę szybkości Nedijiego. Intruz nie mógłby uskoczyć, gdyby udało się
zamknąć go w ograniczonej przestrzeni, w zwarciu zaś Bleyd – większy i silniejszy – byłby
zwycięzcą. Naturalnie zostałby ranny – nie sposób tego uniknąć w walce na noże – lecz
wszelkie uszkodzenia ciała można naprawić, zaleczyć.

– Niech no zgadnę – odezwał się wysłannik Czarnego Słońca. – Mathal nie całkiem

przypadkowo wleciał na niewłaściwą orbitę.

– Mathal był chciwy. Chciał załadować frachtowiec bota, wyrwać się stąd ze zdobyczą i

niech Samvil porwie maruderów. Gdyby mu się udało, spędziłbym resztę życia jako
uciekinier. On miał to gdzieś, więc dostał to, na co zasłużył.

– Trzeba było skontaktować się z nami. Czarne Słońce rozliczyłoby się z Mathalem. My

patrzymy na interesy bardziej kompleksowo. Nie lubimy oszustów.

Bleyd wzruszył ramionami.
– Dał mi do zrozumienia, że został przysłany przez Czarne Słonce. Nie mogłem

pozwolić na to, żeby zrujnował wszystko, co tu zorganizowałem.

Kaird zmienił pozycję, ustawiając się prawym bokiem do Sakiyanina. Admirał

zauważył, że kołnierz ciemnoniebieskich piór wokół szyi intruza nabrał jeszcze
intensywniejszej barwy i zjeżył się nieco – bez wątpienia był to atawistyczny sygnał
ostrzegawczy dla drapieżników. Nediji był gotów do walki. Poruszył palcami i nóż zawirował

background image

w nich efektownie. Był to całkiem skuteczny pokaz zręczności, dowodzący, iż Nediji nie
odczuwał strachu.

– Jeszcze nie jest za późno – rzekł. – Jak sam pan powiedział, Mathalowi się należało.

Możemy przymknąć oko na to, co się stało. Nie ma powodu, byśmy psuli interes, na którym
wszyscy tak dobrze wychodzimy.

Bleyd pokręcił głową. Chcąc pokazać, że i on nie jest zdenerwowany, przełożył nóż w

dłoni – nie trzymał go już tak, jakby chciał wspinać się z jego pomocą, ale tak, jakby to był
miecz.

– Zbyt duża działka trafia do sejfów Czarnego Słońca. Sam mogę magazynować botę z

dala od tej planety, sam ją ekspediować, a wtedy zarobię znacznie więcej... pod warunkiem,
że pozbędę się pośredników.

Nediji zaśmiał się cicho.
– Chce pan walczyć ze mną?
– To nic osobistego.
Kaird roześmiał się powtórnie.
– Pan wybaczy, ale śmierć to dla mnie bardzo osobista sprawa. – Mówiąc to zaatakował

z niewiarygodną szybkością. Krótkie ostrze zmieniło się w rozmazaną smugę metalu.

Bleyd spodziewał się ataku, lecz mimo to z największym trudem zdążył unieść własną

broń, by go zablokować. Durastal zabrzęczała o durastal i Kaird odskoczył z uśmiechem,
zanim Sakiyanin przystąpił do kontrataku.

– Sprawdzałem tylko, czy pan nie zasnął, admirale.
– Jestem wystarczająco przytomny, żeby cię pokroić, Nediji.
– I co pan przez to osiągnie? Tam, skąd przybyłem, jest jeszcze wielu takich jak ja.

Sądzi pan, że bossowie Czarnego Słońca tak po prostu wzruszą ramionami i zapomną o
kolejnym straconym agencie? Być może następnym razem przyślą tu całą drużynę zbirów, z
gatunku tych, co najpierw strzelają, a potem też nie myślą. Nader nieprzyjemne typy.

– Drużyny latają statkami – odparł Bleyd. – A podczas wojny strzela się do

nieprzyjacielskich jednostek. Zanim dotrze tu następny wasz agent czy grupa agentów, ja
będę daleko, bardzo daleko stąd... na tyle daleko, by nawet Republice nie opłacało się
wysyłać pościgu.

– Sądzi pan, że problemem będą przede wszystkim władze? Nawet pan sobie nie

wyobraża, jaki to luksus, w porównaniu z tym, do czego my jesteśmy zdolni. – Kaird
przerzucił nóż z raki do reki. – A Czarne Słońce nigdy nie odwołuje pościgu.

– Później będę się o to martwił. Teraz rozprawię się z tobą.
– Nie sądzę. Jest pan wyższy i znacznie silniejszy, to prawda, ale ja jestem szybszy. I

choć z pewnością jest pan dobry w tej grze – dodał, machając nożem – to jednak przewaga
jest po mojej stronie.

Tym razem roześmiał się Bleyd.
– Naprawdę tak sądzisz? Jestem łowcą i wojownikiem, ptaszku; zabiłem tym ostrzem

co najmniej pół tuzina wrogów. Owszem, jesteś szybki, ale masz puste kości, a pióra nie
ochronią cię przed zimną durastalą. Bez względu na to, jak się będziesz spieszył, nie
dopadniesz mnie, nim cię wypatroszę.

– O czymś pan zapomina – odrzekł Kaird. – Ja jestem zabójcą.
Bleyd uniósł brew.
– To znaczy...?
– To znaczy, że wykonanie zlecenia jest dla mnie ważniejsze od środków, których

używam.

Bleyd zmarszczył czoło. O co mu chodzi...
Kaird znienacka odwiódł ramię, zamachnął się i rzucił nożem! Nie było czasu na unik.

Bleyd instynktownie zasłonił się przed nadlatującym ostrzem i, dzięki refleksowi

background image

wyostrzonemu przez stulecia naturalnej selekcji, zdołał je odbić. Klinga musnęła jego dłoń,
lecz było to tylko powierzchowne zadrapanie.

Sakiyanin wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy nóż Nedijiego zaklekotał o pokład i

znieruchomiał u jego stóp. Przykucnął zwinnie i podniósł broń, po czym wstał, uzbrojony
teraz w dwa noże.

– Jesteś bezbronny – powiedział. – Nie masz szans, walcząc gołymi rękami przeciwko

dwóm ostrzom. Głupiec! – zawołał, potrząsając drwiąco nożami.

Agent Czarnego Słońca cofnął się o kilka kroków, aż wreszcie dotknął plecami

transplastalowego iluminatora. Wyprostował się wolno, rezygnując z bojowej postawy. Bleyd
zastanawiał się, co to ma znaczyć. Czyżby napastnik miał w zanadrzu jeszcze jeden nóż? A
może niewielki blaster?

Sakiyanin znieruchomiał, zastanawiając się nad kolejnym posunięciem. I wtedy, ku jego

zaskoczeniu, Nediji niespiesznie pokręcił głową.

– Trzeba było skończyć ze mną wcześniej – powiedział. – Gdyby kontratakował pan

wystarczająco szybko, być może dałbym się zapędzić w kąt bez możliwości manewru.. – Ale
pan się zawahał. I przegrał.

– Przegrałem? Nic się nie zmieniło. To ja kontroluję sytuację. – Bleyd błysnął zębami w

uśmiechu. – Szczerze mówiąc, spodziewałem się ciekawszej walki, Nediji. Sądziłem, że
zabójcę z Czarnego Słońca stać na więcej. A teraz kończymy zabawę.

– Nie wydaje mi się – odrzekł Kaird. Stał teraz całkiem swobodnie, jakby konwersował

z kimś na rogu ulicy na Coruscant. Wbrew rozsądkowi, Bleyd poczuł nagłe ukłucie
niepokoju. – Coś się jednak zmieniło – ciągnął Nediji. – Minął czas. I nagle, całkiem
niespodziewanie, czuje pan... zmęczenie. Prawda, admirale? Z trudem trzyma pan broń w
dłoniach. Jakby ni stąd, ni zowąd tracił pan siły.

Bleyd parsknął lekceważąco.
– Jesteś może Jedi, że próbujesz tych infantylnych sztuczek? Uwierz mi, jestem

odporny na te bzdury.

– Możliwe. Ale na pewno nie jest pan odporny na działanie toksyny zwanej

dendrytonem.

Powieki Bleyda zatrzepotały gwałtownie. I nagle dyskretne ukłucie niepokoju zmienił

się w szok.

Nóż Nedijiego! Rana na dłoni!
Sakiyanin chciał zerwać się do ataku, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Próbował

skoczyć, ale zakołysał się tylko i przechylił na bok. Pragnął zrobić jeszcze jeden krok, ale
lewa noga, zupełnie zdrętwiała, nie uniosła już ciężaru. Opadł na jedno kolano. Wciąż trzymał
w dłoniach noże, lecz jakże słaby był to uścisk! I nagle poczuł wewnętrzny ogień, palący
mięśnie i spopielający każdą nitkę nerwów...

Kaird podszedł bliżej, wyciągnął rękę i wyjął jeden z noży z płonących od środka

palców Bleyda. Drugi wysunął się z pozbawionej czucia dłoni i upadł na podłogę.

– Zatrucie toksyną dendrytonową to przykry sposób odejścia z tego świata – rzekł

Kaird. – Bolesny i powolny. Jakby coś spalało pana od środka, prawda, admirale? Ale był pan
odważnym przeciwnikiem, a ja podziwiam odwagą. Tak więc, mimo iż moi zwierzchnicy
chcieli, żeby pan cierpiał, oszczędzę panu zmagań z toksyną.

Stanął obok Bleyda, objął ramieniem jego głowę i odchylił ją do tyłu.
Sakiyanin poczuł dotknięcie durastali na gardle; nie było bolesne, tylko zimne.

Przyniosło nieomal ulgę w palącej agonii.

Zaczął tracić przytomność, a barwy gabinetu szarzały z każdą chwilą. Ostatkiem

świadomości zrozumiał, że nie oczyści już honoru rodziny. Ta myśl zadała mu cierpienie
większe niż trucizna cyrkulująca w żyłach.

Zdołał jeszcze poruszyć oczami i spojrzeć na Nedijiego, zanim stracił świadomość.

background image

Kaird skłonił się nieznaczne w ostatnim pozdrowieniu, w którym nie było ani śladu drwiny.

– Nic osobistego – powiedział cicho.
A potem ciemność ogarnęła Tarnese'a Bleyda na zawsze.

background image

ROZDZIAŁ 36

Medliftery przyleciały o świcie.
Barrissa Offee w swojej kwaterze była pogrążona we śnie przesyconym Mocą. Ostatnio

nieczęsto zdarzał jej się ten podświadomy kontakt z polem życiowej energii ogarniającym
całą galaktykę. Gdy po raz pierwszy poczuła, że budzi się w niej Moc, sny takie były częste i
potężne. Nigdy nie zapamiętywała ich w całości, lecz zawsze zostawiały w niej poczucie
rosnącej siły i opanowania.

Gdy ocknęła się teraz, jak zawsze musiała się przez moment koncentrować, zanim

rozpoznała narastający dźwięk repulsorów. Ubrała się czym prędzej w kombinezon i pobiegła
w stronę sali operacyjnej.

Dostrzegła w chmurach zarodników na wschodzie błysk nisko lecących maszyn, tuż nad

widocznym już skrawkiem wielkiej tarczy słońca Drongar Prime. Pracownicy Rimsu
nadciągali ze wszystkich stron; niektórzy ubierali się w biegu. Barrissa zauważyła Zana Yanta
i Josa Vondara, pędzących w stronę lądowiska.

Nagle stanęła jak wryta.
Coś... ktoś ją wzywał.
Było to nieartykułowane, potężne wołanie o pomoc. Wyraźnie słyszała w umyśle jego

echo, jakby wzywający stał tuż obok niej, dając upust gniewowi i rozpaczy.

Przedśmiertny krzyk.
Wiedziała, skąd dobiegał – znad brzegu Morza Kondrus – i choć nie miała pojęcia, kto

umiera, znała przyczynę śmierci. Przez miłościwie krótką chwilą widziała twarz zabójcy,
który pochylał się nad swoją ofiarą.

To był Phow Ji.
Bez chwili wahania Barrissa zawróciła i pobiegła przed siebie, coraz dalej od

medlifterów i Rimsu, w stronę równiny łagodnie opadającej ku morzu.

Póki nie zabrnęła w podmokłe łąki, nie przyszło jej nawet do głowy, że nie zjawi się na

posterunku, że odwróci się plecami do dziesiątek żołnierzy Republiki rannych w bitwie i
czekających na pomoc, a zamiast tego ruszy na poszukiwanie nieznajomej ofiary morderstwa.
Wolała nie przyznawać się do tego nawet w duchu, ale mógł istnieć tylko jeden powód, dla
którego to robiła. Powód, który stał w jawnej sprzeczności ze wszystkim, czego mistrzyni
Luminara Unduli uczyła ją o pracy dla wspólnego dobra, nie wspominając nawet o kodeksie
Jedi. Barrissa pozwoliła, by powodowały nią emocje; poddała się gniewowi i – tak, właśnie
tak! – pragnieniu ukarania winowajcy.

Lecz choć wiedziała o tym wszystkim, choć przyszło jej na myśl, że biegnie ku ciemnej

stronie, nie zatrzymała się.

Przemknęła przez ostatnie rozlewisko porośnięte dorodnym zielskiem i przebiła się

przez gęstą warstwę krętobluszczu. Wreszcie zobaczyła Ji – tylko on stał pośród
okaleczonych ciał. Zwłoki siedmiu ludzi w mundurach armii separatystów leżały u jego stóp.
Na prawym przedramieniu miał płytką ranę od wibroostrza, a na lewym policzku pęcherze po
oparzeniu, zapewne minimalnie niecelnym strzałem z lasera. Innych obrażeń Barrissa nie
zauważyła.

Czekał na nią z cynicznym uśmieszkiem, którym nauczyła się gardzić.
– Pijany t'landa Til nie hałasuje tak jak ty – powiedział. – Mimo to jak zawsze miło cię

widzieć, padawanko Offee. Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Przybiegłaś, żeby mi
pogratulować kolejnego zwycięstwa nad wrogami Republiki? – spytał, lekceważącym gestem
wskazując na ciała rozsiane u jego stóp.

Zaczynało ją ogarniać szaleństwo. Czuła pragnienie, wręcz wolę zniszczenia go. W tej

chwili zrozumiała dokładnie, o co chodziło mistrzyni Unduli, gdy mówiła o kusicielskiej

background image

mocy Ciemnej Strony. Nie marzyła o niczym innym, jak tylko o tym, by zamienić mordercę
w kupkę popiołu, a najgorsze było to, że potrafiłaby to zrobić. Ciemna Strona żyła w niej, a w
tej chwili nawoływała potężnym głosem. Wysiłek nie był potrzebny; wystarczyło uwolnić
ciemność.

Phow Ji musiał dostrzec prawdę w jej twarzy, bo w jego szeroko otwartych oczach

widać było zaskoczenie.

– Poważnie myślisz, że mogłabyś dotrzymać mi pola? Jestem mistrzem teräs käsi, stylu

hapańskiego, echani, tae–jitsu i tuzina innych, równie śmiercionośnych stylów walki.
Jestem...

– Jesteś mordercą – przerwała mu głosem cichym, ale pełnym wściekłości. Umilkł. – A

ja dopilnuję, żebyś nie zabił nikogo więcej.

Ji uśmiechnął się i lekko wzruszył ramionami, odzyskując pewność siebie. Rozstawił

nogi, przyjmując pozycję bojową.

– Więc zaczynaj, Jedi.
Kiedy było po wszystkim, Barrissa spędziła wiele bezsennych nocy na rozmyślaniu o

tym, co by zrobiła. Czy ustąpiłaby, przyjęła wyzwanie i użyła Mocy, żeby go zniszczyć? A
może wzniosłaby się ponad pierwotny instynkt i wykorzystała tylko tyle potencjału, by go
unieszkodliwić? Krótko mówiąc, czy poddałaby się Ciemnej Stronie, czy też nie?

Nigdy nie miała się dowiedzieć.
Phow Ji zachwiał się nagle i wytrzeszczył oczy w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia.

Barrissa pojęła, że coś uderzyło go od tyłu. Gdy się odwrócił, ujrzała grubą końcówkę i lotki
strzałki sterczącej z jego pleców. Żołnierz separatystów ukrywający się gdzieś w bagiennym
gąszczu wziął go na cel. I choć Phowowi Ji nie brakowało ani siły, ani umiejętności, ani
szybkości, w żaden sposób nie mógł uniknąć pocisku, którego nie widział.

Barrissa rozszerzyła bąbel świadomości, lokując się w jego centrum. Pomyślała, że

gdyby nie oślepił jej gniew, prawdopodobnie wyczułaby zbliżający się atak na tyle wcześnie,
by ostrzec Ji. Teraz jednak było na to za późno. Morderca upadł na kolana i na oczach
padawanki runął ciężko na mokry piach. Leżał nieruchomo, jeśli nie liczyć drobnych,
rytmicznych skurczów, które uginały jego palce.

Barrissa nie wyczuwała już niebezpieczeństwa; strzelec najwyraźniej nie czekał w

ukryciu, by przyjrzeć się rezultatom zasadzki. To oznaczało, że miała chwilę swobody, choć
sytuacja w każdej chwili mogła się odmienić. Nie zawężając pola percepcji, przyklęknęła
obok Ji, by go zbadać.

Jego dłonie były zimne, a skurcze wciąż trwały. Najprawdopodobniej porażenie układu

nerwowego, pomyślała. Odchyliła powiekę Phowa Ji i przekonała się, że źrenica jest
zwężona. Oddech rannego był szybki i płytki. Wydawało się oczywiste, że strzałka była
zatruta mocną neurotoksyną, może paraleptyną albo titroksynatem. Separatyści specjalizowali
się w wykorzystywaniu takich „dzieł” biochemii, a nawet gorszych. Barrissa wiedziała, że
jeśli nie pomoże rannemu szybko, będzie po nim.

Nie miała czasu na wzywanie pomocy, nawet gdyby znalazł się w okolicy wolny

medlifter, co było raczej wątpliwe. Istniał jednak alternatywny sposób ratowania innych.

Moc.
Nie zastanawiając się ani chwili nad ironią tej sytuacji, Barrissa przyklęknęła obok Ji.

Wyjęła strzałkę z jego pleców, przewróciła go i położyła mu dłonie na piersiach. Przemknęła
jej przez głowę myśl, jak łatwo byłoby pozwolić, żeby paraliż ośrodkowego układu
nerwowego wykonał zadanie, które ledwie parę minut temu tak bardzo chciała wziąć na
siebie. Pokusa jednak minęła. Barrissa była uzdrowicielką Jedi, a przed sobą miała żywą
istotę, która potrzebowała pomocy.

Nie widziała potrzeby komplikowania sytuacji.
Zamknęła oczy, by otworzyć serce i umysł na potęgę Mocy.

background image

Android dogonił Dena Dhura w chwili, gdy ten szedł w stronę swej kwatery. Była to

jedna ze standardowych jednostek żniwnych – cokolwiek zaśniedziały i poobijany, ale wciąż
krzepki automat do zbierania boty.

– Pan Den Dhur? – spytał android.
– A kto pyta?
Jeżeli jakakolwiek maszyna mogła sprawiać wrażenie zmieszanej, to na pewno ta.
– Mam dla pana przesyłkę.
– A kto jest nadawcą?
– Porucznik Phow Ji.
O–oo, pomyślał Den. Spojrzał na paczkę, a zaraz potem na androida.
– To chyba nie jest jedna z tych, co wybuchają, co?
– Raczej nie, proszę pana. Przesyłka, o której mówimy, jest nagraniem do

holoprojektora. Nie zawiera materiałów wybuchowych.

Den kiwnął głową.
– Dobra.
Android wysunął z piersi zasobnik i manipulatorem wyjął z niego urządzenie, które –

ku niemałej uldze Sullustanina – rzeczywiście wyglądało raczej na standardową holokość niż
na bombę.

Biorąc ją do ręki, upewnił się:
– Dał ci to Ji, tak?
– Nie, proszę pana, nie dał. Prosił tylko, żebym zarejestrował jego poczynania. To jest

rezultat, który polecił mi dostarczyć panu.

Den wciąż jeszcze nie mógł zmusić umysłu do pogodzenia się z koncepcją „prezentu od

Phowa Ji”.

– Wymienił mnie z nazwiska?
– Nie, proszę pana. Powiedział, cytuję: „Daj to temu wyłupiastookiemu, karłowatemu

szczurbaczowi, któremu się zdaje, że jest bezcennym darem galaktyki dla świata mediów”.
Dokonałem pewnej ekstrapolacji tej wypowiedzi – dodał skromnie android.

– Teraz ci wierzę. W porządku, podziękuj mu ode mnie.
– Obawiam się, że to zupełnie niemożliwe, proszę pana. Porucznika Phowa Ji nie ma

już wśród żywych.

Po tych słowach nawet stado marszczynosów nie powstrzymałoby Dena przed

sprinterskim biegiem do własnej kwatery i natychmiastowym odtworzeniem nagrania.
Zaciemnił pomieszczenie, wcisnął holokość do aparatu i uruchomił projektor. Po chwili
rozkwitł przed nim trójwymiarowy obraz.

Sceną akcji była niewielka polana pośród dżungli. Uzbrojony android zwiadowca armii

separatystów przystanął właśnie na jej skraju, rozejrzał się dookoła i wyszedł na otwartą
przestrzeń. W tym momencie na pierwszym planie ukazał się Phow Ji, odwrócony plecami do
kamery rejestrującej zdarzenie. Miał przy sobie dwa blastery w kaburach zawieszonych nisko
na biodrach. Wyglądało na to, że android nie widzi go i nie słyszy, lecz sytuacja zmieniła się
diametralnie, gdy Ji zawołał:

– Hej ty, mechaniczny! Tu jestem!
W chwili, gdy android zwrócił się ku niemu, Ji wyszarpnął blastery z kabur ruchem tak

szybkim, że niemal niezauważalnym, po czym wypalił. Dwa bolty trafiły w fotoreceptory
maszyny, oślepiając ją natychmiast.

Ji zerwał się do biegu i po pięciu czy sześciu szybkich krokach w prawo rzucił się na

ziemię. Android tymczasem posłał serię z działka laserowego dokładnie w to miejsce, w
którym jego przeciwnik stał sekundę wcześniej.

Phow Ji przetoczył się dalej, poderwał na kolana i strzelił ponownie. Tym razem sześć

czy siedem boltów trafiło w szczelinę pod skrzynką kontrolną androida. Den wiedział, że to

background image

słabe miejsce pancerza w tym modelu bojowych automatów, na tyle małe, że rzadko bywało
ostrzeliwane na polu bitwy.

Tym razem jednak było. Niebieskawy dym uniósł się nad obudową androida, który

przechylił się na bok i zamarł w bezruchu, całkowicie wyłączony.

Ji znowu zaczął biec ku prawej stronie kadru.
Z lasu wyszło trzech salissjańskich najemników, ostrzeliwując się z karabinów

blasterowych. Świetliste smugi plazmy raz po raz przecinały powietrze.

Ji zygzakował to w lewo, to w prawo, zmieniając rytm kroków, gdy strzały uderzały w

ziemię tuż przed nim albo tuż obok. Potem odpowiedział ogniem: raz, drugi, trzeci – i już
wszyscy trzej najemnicy leżeli na ziemi martwi.

Ciężko opancerzony superandroid bojowy wychynął spomiędzy drzew, osłaniając

kryjących się w tyle dwóch kolejnych najemników. Ji rzucił się na nich, zanim się
zorientowali, że są w niebezpieczeństwie. Uderzył ciałem pierwszego i postrzelił drugiego, a
następnie trzykrotnie wypalił w stronę androida, który – podobnie jak poprzedni – zgasł nagle
w chmurze ognia i dymu. Den przyglądał się temu ze zdumieniem. Na matczyne mleko, ten
gość był niewiarygodnym strzelcem, pomyślał. Dwa pistolety, w pełnym biegu, w trudnym
terenie, i taka precyzja...

Ji wsunął broń do kabur i usiadł na plecach jednego z najemników, który żył jeszcze i

próbował wstać. Pochwycił go od tyłu za głowę i z całej siły szarpnął w bok. Den usłyszał
wyraźnie trzask kręgów szyjnych Salissjanina.

Wydawało mu się, że wyczerpał już zapas zdumienia na ten dzień, ale już po chwili

opadła mu szczęka, gdy z lasu wyszli kolejni dwaj najemnicy, a Ji po prostu wyjął blastery i
dwoma strzałami wybił im broń z rąk.

Den nigdy dotąd nie widział takiego numeru, nawet w bardzo rozrywkowych

holodramach.

Trójwymiarowy wizerunek Phowa Ji wsunął broń z powrotem do kabur i ruszył

biegiem, by zmierzyć się ze zdumionymi Salissjanami w walce wręcz. Pierwszy padł na
ziemię trafiony ciosem pięści młota w skroń; drugi przyjął na gardło potężne uderzenie
łokciem. Mistrz ponownie sięgnął po pistolety – tak szybko, że blastery jakby znikąd pojawiły
się w jego dłoniach – i oddał serię strzałów ku niewidocznym celom, ukrytym gdzieś w lesie.
Atakował tak długo, aż wyczerpały się ogniwa, raz po raz odwracając się ku nowym
przeciwnikom. Potem odrzucił bezużyteczną broń i ruszył w głąb lasu, by po chwili zniknąć z
pola widzenia kamery.

Wkrótce potem z listowia wypadł szerokim łukiem kolejny najemnik. Wylądował

głową w dół na skalistej łacie pośród zielska, z głośnym trzaskiem pękających kręgów.

Drugi wytoczył się spomiędzy drzew na miękkich nogach, by po chwili upaść,

przyciskając dłonie do poczerniałej, dymiącej rany w brzuchu.

Ji powrócił na polanę z karabinem blasterowym w dłoni. Ustawił broń na ogień ciągły,

bez litości kosząc wciąż niewidocznych przeciwników. Kolejni Salissjanie wyłonili się z
dżungli, ostrzeliwując się z broni różnego typu. Kula z miotacza musnęła prawe udo Phowa
Ji, rozdzierając płótno i ciało. Krew trysnęła z rany i szybko zaczęła wsiąkać w spodnie.
Wojownik z Bunduki odwrócił się natychmiast i ukarał najemnika strzałem z blastera prosto
w twarz.

Z prawej strony nadleciał kolejny bolt. Trafił nisko w bok torsu Phowa Ji i wypalił

dziurę na wylot. Rana nie była jednak śmiertelna, może dlatego, że ogromna temperatura
wiązki przyżegała rozprute tkanki. Mistrz odwrócił się spokojnie, wymierzył i strzelił
napastnikowi prosto w pierś.

Teraz akcja stała się naprawdę interesująca.
Rozległy cień przesłonił nagle światło słońca. Ji zadarł głowę, a android rejestrujący

walkę powtórzył jego ruch. W kadrze pojawił się duży statek desantowy, wiszący na

background image

wysokości dobrych pięćdziesięciu metrów. Tuzin żołnierzy z plecakami repulsorowymi
wylądował na polanie sekundę później, ostrzeliwując się intensywnie.

Ji zastrzelił ośmiu z nich, skacząc, zygzakując i tocząc się po ziemi, podczas gdy bolty

plazmy wyrywały płaty ziemi wokół niego. Był to pokaz akrobatyki na poziomie Jedi, lecz
separatyści wreszcie się wstrzelali i Phow Ji upadł na ziemię w deszczu energetycznych
wiązek.

Gdy znieruchomiał, najwyraźniej śmiertelnie ranny, pozostali żołnierze zbliżyli się do

niego ostrożnie.

Kiedy stanęli nad konającym, Ji wyjął z kieszeni granat termiczny i uniósł go w górą.

Uśmiechnął się, uruchamiając zapalnik.

Próbowali uciec, lecz nie mieli szans. Detonacja granatu zamieniła polanę w piekło i

plamę światła tak jaskrawą, że nawet trójwymiarowy obraz zbielał na chwilę, mimo
automatycznych filtrów wbudowanych w kamerę androida. Gdy obraz powrócił do normy, z
Phowa Ji i jego wrogów pozostał jedynie dymiący krater w wilgotnej ziemi.

Teraz dopiero Den Dhur zdał sobie sprawę, że jest spocony mimo względnego chłodu

panującego w kabinie. Wyciągnął przed siebie drżącą rękę i wyłączył holoprojektor.

I nagle poczuł, że nie jest sam.
Odwrócił się gwałtownie i równie szybko uspokoił, gdy rozpoznał stojącą za nim

postać.

– Czy... widziałaś całe nagranie? – spytał.
– Tak – odparła padawanka. – Phow Ji postarał się, żebym i ja dostała kopię.
– Ale... Dlaczego on... – Den nie mógł wydusić z siebie całego pytania. Odwiedził w

życiu wiele planet i widział niemało przemocy, ale nigdy jeszcze nie był świadkiem czegoś
podobnego.

Barrissa Offee milczała tak długo, że Sullustanin zaczął już podejrzewać, że nie

usłyszała pytania. Wreszcie westchnęła i powiedziała:

– Uratowałam mu życie. Dzisiaj rano. Dostał w plecy zatrutą strzałką, a ja ocaliłam go

używając potęgi Mocy.

Den wolno skłonił głowę.
– Domyślam się, że był niezupełnie wdzięczny.
– Wpadł w furię. Myślałam, że zaatakuje mnie na miejscu. Nie wiem właściwie,

dlaczego tego nie zrobił. Po prostu odwrócił się i odszedł. Wróciłam do bazy, żeby zająć się
rannymi. Wkrótce po tym, jak ustabilizowaliśmy ostatniego pacjenta, android doręczył mi
kopię tego nagrania.

Den wyjął holokość z gniazda projektora i spojrzał na nią w zamyśleniu. Była warta

fortunę, jeśli wziąć pod uwagę sławę bohatera, którą zyskał ostatnio Phow Ji. Ale czy mistrz z
Bunduki wiedział o tym? Czy chciał, żeby Den zarobił na jego śmierci, bo kojarzył go jako
reportera, który – choć niechcący – przysporzył mu popularności? Czyżby Phow Ji, na swój
pokrętny sposób, próbował odwdzięczyć się Sullustaninowi?

– To nie wyjaśnia motywów jego czynu. Jeden człowiek celowo wszczyna walkę z

całym plutonem nieprzyjaciół? To czyste szaleństwo.

– Raczej m'nussh – odparła Barrissa.
– Co takiego?
– Tak nazywają ten stan Wookiee z Kashyyyku. Dla Trandoszan z kolei to davjäan

inyameet – „pożar krwi”. Ludzie używają określenia „szał bojowy”. To stan samobójczej
wściekłości, prawdziwego amoku, w którym życie człowieka przestaje się liczyć, a ważna jest
tylko odpowiedź na pytanie: „Ilu jeszcze zdołam zabrać ze sobą?”

– Słyszałem o tym. Sądzisz, że Ji popełnił coś w rodzaju rytualnego samobójstwa?
– Pewnie można tak to rozumieć. Samobójstwo z domieszką ludobójstwa.
Den westchnął ciężko. Wsunął holokość do pudełka i odłożył na półkę zawieszoną na

background image

ścianie.

– Co z tym zrobisz? – spytała Barrissa.
– Nie jestem pewien. Mógłbym na tym świetnie zarobić, to chyba jasne. Ale z drugiej

strony wziąłbym czynny udział w przekręcie, którego celem jest uczynienie z Phowa Ji
bohatera wojennego.

–A ty przecież nie widzisz sensu bohaterstwa.
– Tego nie powiedziałem – obruszył się Den. – Właściwie indoktrynowany bohater

może się przydać jako ruchomy cel, który odciągnie odstrzał od tych bystrzejszych istot, które
pojmują, że w gruncie rzeczy jesteśmy tchórzami i cynikami. Barrissa uśmiechnęła się,
zbierając do wyjścia.

– Bądź pewny, że ja zachowam sprawę w tajemnicy, Den, ale wiedz też, że twoja aura

nie jest aurą ani cynika, ani tchórza. Zdecydowanie pobłyskuje w niej pierwiastek
bohaterstwa.

To powiedziawszy, wyszła z ciasnej kabiny, a Den jeszcze przez chwilę spoglądał za

nią.

– O nie – mruknął. – Tylko nie to.

background image

ROZDZIAŁ 37

Nawet jeśli nie liczyć szalejącej jak co dnia burzy z piorunami oraz jakby bliższych niż

zwykle eksplozji pocisków moździerzowych, w sali operacyjnej było zdecydowanie głośniej
niż zwykle. Jos przeprowadzał właśnie wyjątkowo paskudną resekcję jelita – pewien żołnierz
najprawdopodobniej bardzo się najadł na kilka godzin przed tym, jak pocisk z tradycyjnego
karabinu maszynowego przebił mu jelito cienkie – gdy odezwały się naścienne głośniki.

– Uwaga, cały personel! – przemówiły podnieconym, jazgotliwym głosem. –Mobilna

Republikańska Jednostka Chirurgiczna numer Siedem zostaje przeniesiona. Początek
operacji: godzina osiemnasta! To nie są ćwiczenia! Powtarzam: to nie są ćwiczenia!

– Daj mu łatę, proszę – odezwał się Jos.
Tolk pospiesznie zakleiła ranę, omal nie upuściwszy łaty.
– Spokojnie, Tolk. Jesteś spóźniona na spotkanie, czy co?
– Nie słyszałeś obwieszczenia?
– Słyszałem. Bo co?
– Spójrz na chrono, jest siedemnasta czterdzieści pięć. Za piętnaście minut będziesz stał

pośrodku pustego bagna, w deszczu, podczas gdy maszyny bojowe będą się starały trafić w
twój spóźnialski tyłek, jeżeli nie skończymy tej operacji.

– Tak sądzisz?
Zanim Tolk zdążyła odpowiedzieć, rozległ się donośny huk eksplozji, która zatrzęsła

salą operacyjną. Stół zawibrował tak mocno, że pacjent przesunął się w stronę krawędzi.

– Jasny gwint! – zawołał Jos. – Co to było?
Vaetes zajrzał do sali i powiedział:
– Właśnie dostaliśmy bezpośrednie trafienie w pole ochronne z broni cząsteczkowej.

Główny generator wysiadł, jedziemy na zapasowym. Nie wiemy, skąd się wzięła ta formacja,
ale zaledwie dziesięć kilometrów stąd znajduje się osiemset androidów bojowych. Posuwają
się po Bagnach Jackhacka z całkiem przyzwoitą prędkością. Grunt jest tam zbyt podmokły,
by nasi żołnierze mogli się porządnie okopać. Z tego samego powodu androidy nie zbliżają
się tak szybko, jak potrafią, ale i tak byłoby najlepiej, gdybyście w tej chwili pozamykali
pacjentów i przygotowali do ewakuacji. Nasza mobilna jednostka lada chwila udowodni, że
zasługuje na swoją nazwę.

Jakby na potwierdzenie słów dowódcy kolejna eksplozja wstrząsnęła budynkiem, tym

razem na tyle mocno, by ze stojaka pospadały baseny. Puste naczynia uderzyły o posadzkę z
metalicznym brzękiem.

– Czy nie mieliśmy trzymać ich w chłodni? – spytał Jos. – Żeby naszym pacjentom było

jeszcze mniej przyjemnie?

Usłyszał za plecami głos Zana, który zaklął szpetnie w języku pugali. Większość treści

umknęła Josowi, ale sama intonacja była wystarczająco krwista.

– Jeśli uszkodzą moją quetarrę, to osobiście dopadnę tego Dooku, wykroję mu organy

rozrodcze i nakarmię nimi ślimaki bagienne.

– Zaklej go do końca i uruchom pakiet stabilizacyjny – polecił Jos Tolk. – Jak tylko

skończysz, pakuj swoje zabawki. Gdzie mamy punkt zborny?

– Kwadrant południowo–wschodni, przy zapasowym generatorze pola.
– Jasne. Hej, ludzie – zawołał. – Słyszeliście pułkownika: pora zamykać budę i spadać!
Jos wycofał się z pola sterylizującego, ściągnął rękawiczki i szybko sprawdził stan

pacjentów i podległych mu ludzi. Istniała specjalna procedura na okoliczność ekspresowej
przeprowadzki – w armii istniała oczywiście procedura na każdą okoliczność – ale personel
szpitala zasiedział się nieco w tym miejscu. Jos sam niewiele pamiętał z oficjalnych
instrukcji.

background image

Pole energetyczne przeniosło kolejną falą wibracji. Jeżeli te wybuchy były właściwym

wskaźnikiem powagi sytuacji, to pospieszne pakowanie i przenosiny w bezpieczne miejsce
może nie były złym pomysłem. Oczywiście zakładając, że na tej planecie istniało jakieś
bezpieczne miejsce...

Szybkim krokiem ruszył w głąb korytarza. Ćwiczyli zachowanie w takiej sytuacji co

najmniej kilka razy, podczas tych niezmiernie rzadkich chwil, kiedy nie przybywało
pacjentów. Wszyscy służący w tej jednostce medycznej powinni więc byli znać swoje zadania
i wiedzieć, co robić w obliczu realnego zagrożenia. Jos popatrzył po twarzach salowych i
pielęgniarek tłoczących się w korytarzu. Pocieszające było, że nie wyglądali na przesadnie
wystraszonych; wszyscy jako tako wykonywali swoją robotę.

Wybiegł z budynku. Deszcz nareszcie ustał, ale silny wiatr wciąż jeszcze próbował

mieszać cuchnące powietrze. Androidy budowlane i androidy tragarze z serii ASP pracowały
szybko, rozkładając prefabrykowane budynki szpitala i skupiska kabin dla personelu. CLL–8
ładowały sprzęt i materiały do lifterów transportowych, które parkowały bezczynnie, odkąd
Jos został skierowany do tego obozu. Specjalnie przebudowane androidy z serii FX–7
zajmowały się przewożeniem pacjentów na repulsorowych łóżkach. Medliftery i
zaadaptowane pospiesznie platformy transportowe zabierały ich w drogę. To właśnie pacjenci
liczyli się teraz przede wszystkim, ale nikt nie byłby zadowolony, gdyby personel
pomocniczy dostał się w ręce wroga lub poległ w obronie obozu.

Wszystko to odbywało się tak pospieszenie, w tak dziwnej atmosferze, że sprawiało

wrażenie nierealnego widowiska. W jednej chwili lekarze operowali pacjentów, a w następnej
już próbowali uciec przed wojną, która pędziła w ich stronę jak pociąg lewitujący nad
magnetyczną szyną.

Jos pobiegł do swojej kabiny, by spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Każdy miał

obowiązek trzymać w gotowości torbę z niezbędnym ekwipunkiem, lecz po tylu miesiącach
spędzonych w jednym miejscu Jos zaczął korzystać z czystej odzieży i zapasów
zgromadzonych na czarną godzinę, więc w efekcie torba była niemal pusta.

Androidy miały zabrać wszystko, co pozostawiłby w kabinie, a potrafiły to uczynić

znacznie bardziej efektywnie niż on sam. Mimo to, nawet gdyby ewakuację zorganizowano w
sposób doskonały, żadna siła pod bezlitosnym słońcem planety Drongar nie mogła
zagwarantować, że wszyscy będą gotowi o osiemnastej – chyba że androidy odpowiedzialne
za przeprowadzkę miały w zanadrzu kilka magicznych sztuczek.

Zan dotarł do pokoju wcześniej i właśnie upychał skarpetki wokół quetarry, by

dodatkowo oddzielić ją od ścianek futerału.

– Nie weźmiesz tego do transportowca – zauważył Jos, przystępując do pakowania. –

Pudło będzie musiało polecieć z ciężkim sprzętem.

–Wiem. A myślałeś, że dlaczego wpycham tu te skarpetki?
– Żeby się zabezpieczyć przed kradzieżą? Ktokolwiek uchyli wieko i zaciągnie się

aromatem twoich skarpet, już nigdy nie pomyśli o złodziejstwie... A swoją drogą, zdawało mi
się, że to futerał ze wzmocnionego duraplastu – dorzucił Jos, zamykając torbę.

– Musiałby być z neutronium, żebym mógł bez strachu powierzyć go tym androidom.

Niektóre z naszych ASP zajmowały się kiedyś załadunkiem statków handlowych, wiesz?
Mają taki talent, że potrafiłyby „przypadkiem” uszkodzić nawet blok karbonitu w
durastalowym sejfie.

– Uwaga, cały personel – zahuczał głośnik. – Transportowce będą...
W tym momencie bomba eksplodowała w uchu Josa – takie przynajmniej odniósł

wrażenie. Basowy huk zmienił się nagle w ultradźwiękowy pisk; świetlik umocowany w
stropie z łomotem spadł na koję Korelianina, a ta zawaliła się, gdy pod ciężarem pękły
wspierające ją plastoidowe nóżki.

– Co u...?

background image

– Zapasowy generator pola ochronnego właśnie został przeciążony. I padł –wyjaśnił

Zan. – Następne bezpośrednie trafienie usmaży na chrupko wszystkich, którzy nie ukryją się
w schronie.

– Skąd wiesz?
– Spędziłem kiedyś lato pracując u wuja, który instalował tarcze i kopuły ochronne dla

kompanii górniczej Vuh'Jineau. Wiem, jaki odgłos wydaje przeciążony generator, i uwierz
mi, bardzo chcemy znaleźć się teraz daleko stąd. – Zabrak trzasnął klapą futerału i sięgnął po
torbę podręczną. – Prędko, Jos. Wygaszacze mogą nas ochronić przed piorunami, a czasem
nawet częściowo przed strzałem z lasera, ale jedno trafienie wystarczy, by wyparowały. A my
razem z nimi. – Zan po raz ostatni rzucił niespokojne spojrzenie na futerał, po czym puścił się
biegiem w stronę drzwi.

Jos dotrzymał mu kroku.
– Czy separatyści nie rozumieją, że te eksplozje niszczą uprawy boty?
– Może chciałbyś zostać i podyskutować z nimi na ten temat? Ja osobiście wolę do nich

napisać gorący list.

Zan zniknął za drzwiami, by dołączyć do uciekających. Jos ruszył jego śladem.

Dla Dena Dhura nie była to pierwsza pospieszna ewakuacja, więc nie przejmował się

zbytnio. W każdym razie nie przejmował się aż do chwili, gdy padł generator pola. Wtedy w
jego poczynania wkradła się pewna nerwowość. To prawda, był dziennikarzem i teoretycznie
wróg nie miał prawa strzelać do niego, gdyby tylko zeskanował jego identyfikator, lecz w
niejednej strefie działań wojennych usmażono już reportera czy dwóch tylko po to, by
udowodnić, że żaden system nie jest doskonały. Zbliżający się żołnierze armii separatystów
zapewne nie mierzyli celowo w budynki szpitalne – a przynajmniej nie powinni byli tego
robić – lecz przypadkowe ofiary towarzyszyły każdemu bombardowaniu, a w tym
nieprzyjaznym klimacie po kilku dniach zwłoki żołnierza i cywila śmierdziały jednakowo.

Den spieszył więc do przydzielonego mu punktu ewakuacyjnego, korzystając po drodze

ze wszystkiego, co mogło mu zapewnić jaką taką ochronę. Wielkie chmury czarnego dymu
unosiły się już nad bagnami ogarniętymi pożarem. Można było uwierzyć, że tak podmokłe
tereny nie mogą się palić, ale błąd – śmiertelny błąd popełniłby ten, kto oparłby nadzieję na
przeżycie właśnie na tej wierze. Den widział już kiedyś cały kontynent w ogniu... ale jak się
nazywała tamta planeta? Poczuł pustkę w umyśle. Cóż, nie czas teraz na roztrząsanie
dawnych niebezpieczeństw. Nie wtedy, gdy dookoła płoną drzewa, a popiół sypie się z nieba
jak czarny śnieg, co wskazywało nieomylnie, że armia androidów z każdą minutą przedziera
się coraz bliżej obozu. Najwyższy czas opuścić tę imprezę, pomyślał Den. Spacer alejami
wspomnień zafunduję sobie później – o ile będzie jakieś później.

Androidy obsługujące transportowce, potężne ASP i podnośniki nie ustawały w

wysiłkach, rozbierając budynki mieszkalne, pakując skrzynie, pracując szybko i wydajnie.
Towarzyszyły im grupki mniejszych androidów złomiarzy, które zbierały szczątki budowli i
sprzętów i wbudowanymi palnikami plazmowymi topiły resztki metali, plastalowych lin i
innych śmieci uznanych za niewarte ewakuacji, a jednocześnie zbyt cenne, by można było
pozostawić zawarte w nich surowce nieprzyjacielowi. Klasyczna taktyka spalonej ziemi,
praktykowana przez obie strony.

Den miał wrażenie, że akcja przebiega całkiem nieźle. Jeszcze dwadzieścia, trzydzieści

minut i wszystko będzie spakowane, gotowe do drogi ku bardziej bezpiecznej okolicy.
Nadchodząca armia androidów miała zobaczyć w wieczornym słońcu jedynie suchy plac
pośrodku bagien i absolutnie nic więcej. O ile dopisze nam szczęście, dodał w duchu
Sullustanin.

Wielkim problemem było oczywiście porzucenie pól boty. Choć roślina ta porastała – w

gruncie rzeczy jak chwast – cały obszar Tanlassy, oficjalna polityka władz zakładała

background image

niedopuszczanie do sytuacji, w której separatyści przejmują nowe zasoby. Biegnąc przez
topniejący w oczach obóz, Den widział na horyzoncie ciężko pracujących żniwiarzy – i tych
automatycznych, i organicznych – których zadaniem było zebranie z pól resztek boty.
Niestety, po ciężkim ostrzale artyleryjskim nie zostało jej wiele. W pobliżu stał jeden z
transportowców, gotów zabrać zbieraczy i ich zdobycz poza strefę walk. W stan gotowości
postawiono też oddział zmodyfikowanych androidów dekontaminacyjnych, których zadaniem
było spryskanie herbicydami tego, czego nie uda się zebrać. Skoro Republika nie mogła
wykorzystać zasobów do końca, to dlaczego mieliby to robić separatyści? Oczywiście szkoda
było tak cennego surowca, ale na wojnie jak to na wojnie – ofiary muszą być.

Pięćset metrów od miejsca, w którym znalazł się Den, pojawił się jasny rozbłysk, a

chwilę później rozległ się donośny huk i powietrze popłynęło nagle w kierunku eksplozji.
Zaraz potem rozeszła się fala gorąca, doskonale wyczuwalna mimo upału.

Reporter skrzywił się lekko. Gdyby bomba termiczna zboczyła z kursu o stopień lub

dwa, i on, i cała reszta personelu szpitala byliby teraz zwęglonym kawałkiem historii.
Najwyższy czas uciekać, pomyślał Den.

W szybko zapadającej ciemności widział lekarzy z oddziału chirurgicznego, którzy

biegli ku punktom zbornym. Jos, Zan, Tolk i kilkoro techników pędzili w jednym kierunku:
do wahadłowca wiszącego może metr nad ziemią. Towarzyszył im I–5.

Szczątki bazy zasnuwał coraz gęstszy dym. Fale gorąca biły od wybuchających tu i

ówdzie pożarów. Od czasu do czasu półmrok przeszywały wiązki naładowanych cząstek i
blasterowe bolty, wciąż jeszcze dalekie, lecz już dobrze widoczne. Den wyobrażał sobie, że
słyszy skwierczenie płonących bagiennych roślin.

Zgiełk, upał, eksplozje, woń strachu w powietrzu. Każde miejsce, które odwiedził jako

korespondent wojenny, różniło się od poprzedniego, lecz ta mieszanka bodźców zawsze była
taka sama.

Uciekaj! Kryj się! Prędzej! Dobrze znał ten smak.
Transportowce, które miały zabrać ostatni rzut personelu, wyłoniły się z mroku.

Turbiny repulsorów warkotały i poświstywały, a androidy robocze metodycznie zaganiały
zdezorientowanych ludzi w stronę czekających maszyn. Doskonale, pomyślał Den, biegnąc w
ich stronę.

Coś wybuchło na przeciwległym krańcu obozu – sądząc po odgłosie, mogło rozpaść się

koło zamachowe generatora; wskazywały na to zwłaszcza metaliczne gwizdy. Den Dhur
pochylił się jeszcze niżej, nie przerywając biegu. Wolał nie znaleźć się na drodze metalowych
odłamków – wysokoobrotowe koła, które nie wytrzymywały naprężeń, rozpadały się niekiedy
na kawałki, które z rykiem pokonywały nawet dystans paru kilometrów, zanim się
zatrzymały... w ziemi, w błocie, w ciele czy w kości.

W strefie wojny można zginąć na wiele sposobów, jedynie ostateczny rezultat jest

zawsze taki sam...

background image

ROZDZIAŁ 38

Punkt ewakuacyjny był tuż przed nimi; Jos widział już statek czekający na niego, Tolk i

kilkoro innych. Nie rozpoznawał typu, ale maszyna wyglądała na wystarczająco dużą,
wystarczająco szybką i wystarczająco pustą, by spełnić jego oczekiwania. Poczuł coś na
kształt ulgi. Więc jednak się uda!

W kłębach dymu widział sylwetki Zana, Tolk, I–5 oraz jednego czy dwóch techników

medycznych, którzy biegli obok.

– Wszystko w porządku? – zawołał w ich kierunku. – Potrzebuje ktoś pomocy?
– Tak. Wszyscy oprócz mnie – odpowiedział mu android. I–5 biegł w dobrym tempie, o

dziwo stawiając nogi na nierównym gruncie bardziej pewnie niż towarzyszący mu ludzie. –
Pan, na przykład – dodał, zerkając na Josa i wskazując na ziemię przed nim – za chwilę
wskoczy w pokaźną kępę purpurowego szczypokostu.

Jos zatrzymał się nagle. Android miał rację – kilka kroków dalej rosła kolonia trujących

roślin, jednych z najmniej przyjemnych przedstawicieli flory na Drongarze. Ostrzeżenie I–5
uratowało go przed wieloma dniami przeszywającego bólu, a może nawet przed szokiem
anafilaktycznym i śmiercią.

Zanim Jos zdążył skręcić, android skierował prawy palec wskazujący na kępę

szczypokostu i wystrzelił w jej kierunku spójną wiązkę jaskrawoczerwonego światła. Nie
zwalniając kroku, wolno przesuwał dłoń tak, by wyciąć przed sobą mniej więcej metrowy pas
wolny od niebezpiecznych roślin.

– Dzięki – rzucił Jos, wbiegając na ścieżkę, którą przygotował dla niego android. –Nie

wiedziałem, że masz laser.

– Jeszcze trzydzieści minut temu ja też nie wiedziałem –odparł I–5. – Właśnie wtedy

odzyskałem łączność z kolejnym ogniwem mojej siatki kognitywnej. Mam też wrażenie, że
odkryłem w sobie wyjątkową zdolność do wokalizacji harmonicznej.

– Naprawdę? – wysapał Zan, próbując dotrzymać kroku androidowi. Zabrak nigdy nie

troszczył się zbytnio o kondycję fizyczną i właśnie teraz płacił cenę za to zaniedbanie. –
Będziemy musieli pomuzykować w duecie, zakładając, że przetrwamy tę przeprowadzkę w
jednym kawałku.

– Spokojna głowa – odpowiedział mu Jos. – Jutro o tej porze będziesz nas raczył tą

serenadą, nad którą tak usilnie pracujesz. Wiesz, o której mówię? Brzmi tak, jakby ktoś dusił
kowakiańską małpojaszczurkę.

– Jeżeli chodzi ci o mój najnowszy poemat tonalny – odparł cokolwiek sztywno Zan –

to mogę tylko powiedzieć, że...

Cokolwiek chciał dodać, nie pozwoliła mu na to kolejna wiązka cząstek; tym razem

przecięła powietrze w odległości najwyżej stu metrów, wzbijając fontannę błota, które wiatr
poniósł wprost na biegnących. Jęknęli z obrzydzeniem jak na komendę i tylko I–5 zachował
milczenie; szlam spłynął po jego metalowej skórze, nie pozostawiając żadnych śladów.

– Niezła sztuczka – pochwaliła Tolk, próbując wytrzeć twarz rękawem. Udało jej się

jedynie przemieścić błotniste plamy w inne okolice. Jos powstrzymał jakoś chęć przyjścia jej
z pomocą; w końcu sam nie był ani trochę czyściejszy.

– Nie odmówię pani racji. Sam jestem z niej zadowolony – odparł radośnie I–5. – Moje

sensory powierzchniowe analizują skład chemiczny błota i jego lepkość, a następnie
odrzucają go metodą elektrostatyczną. Jeszcze jedna ciekawa umiejętność, którą odkryłem w
sobie całkiem niedawno.

– Muszę pamiętać, żeby zainstalowali mi coś takiego przy najbliższym remoncie –

wysapała Tolk.

– Oczywiście identyczny efekt można osiągnąć za pomocą wibracji ultradźwiękowych.

background image

Jeśli państwo pozwolą...

– Auu! – Zan przycisnął dłonie do uszu, gubiąc rytm biegu. – Przestań już! To boli!
Dopiero po chwili Jos skojarzył, że Zabrak, którego czuły słuch bez trudu wyłapywał

nuty, jakich istnienia on nawet nie podejrzewał, zareagował w ten sposób na ultradźwięki
wyemitowane przez I–5. Sekundę później zrozumiał, że rezultat był mniej więcej taki sam jak
po kąpieli pod prysznicem sonicznym. Większość szlamu w magiczny sposób oddzieliła się
od ich ubrań i ciał. Nie byli może całkiem czyści, ale też nie wyglądali już jak fondoriańskie
błotniaki.

– I–5, cofam wszystkie złośliwości, które wygłosiłem pod twoim adresem –zawołał Jos.

– Oprócz tego, co mówiłem, gdy ogrywałeś mnie w sabaka.

Wreszcie dobiegli do rampy pojazdu ewakuacyjnego i czym prędzej wbiegli do środka.

Na pokładzie czekało już kilka osób, a wśród nich Klo Merit i Barrissa Offee. Jos Vondar
westchnął cicho. Bezpieczni, pomyślał.

– Czy załatałeś już wszystkie dziury w pamięci? – spytał Zan androida, gdy statek

uniósł się na wiązkach repulsorowych i niespiesznie ruszył do przodu.

– Nie całkiem – odparł I–5 – ale proces ma charakter heurystyczny: im więcej połączeń

implementują moje programy cyberinformatyczne, tym szybsze są postępy.

– To dobrze – odezwała się Tolk. – Nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę o heroicznych

chwilach twojej egzystencji.

– Podobnie jak ja – odparł android.
Jos wyjrzał przez iluminator, ale w dole nie było widać niczego poza chwilowymi

rozbłyskami, które równie dobrze mogły być piorunami, jak i strzałami separatystów. Cała
reszta panoramy Drongara była czarna jak serce płatnego mordercy.

– A co czujesz na myśl o tym, że mógłbyś być bohaterem? – spytał androida. Dopiero

gdy wypowiedział te słowa, dotarło do niego, że wcale nie poczuł się nieswojo, pytając
maszynę o jej uczucia. Witaj w stochastycznej hiperprzestrzeni, pomyślał, gdzie nigdy nic nie
wiadomo...

I–5 zastanawiał się nad odpowiedzią przez dłuższą chwilę.
– To intrygująca myśl – rzekł w końcu. – I jakby podniecająca. Jak już tłumaczyłem

padawance Offee, ludzkie zachowanie głęboko mnie fascynuje. Dotyczy to przede wszystkim
zdolności ludzi do wybierania takiej drogi, która przynosi najmniejsze szkody. Nie wszystkie
gatunki stać na taki wybór. Oczywiście moje parametry emocjonalne i intelektualne zostały
ustalone przez producenta. Obawiam się zatem, że zostałem zaprogramowany... lub
przeprogramowany... tak, by w razie potrzeby poświęcić się dla dobra ogółu. Kiedy przyjdzie
pora na heroiczne czyny, wolałbym raczej podjąć decyzję, niż postępować według z góry
ułożonego algorytmu. I chciałbym wierzyć, że naprawdę wybiorę dobro ogółu.

No proszą, android utylitarysta, pomyślał Jos. Coś podobnego!
Iluminatory wypełniły się nagle niezdrową, zieloną poświatą rozlewającą się gdzieś z

góry. Blask nie zgasł od razu i Jos domyślił się, że separatyści wystrzelili jedną lub kilka
wiszących flar. Chwilą później rozległ się huk nieprzyjemnie bliskiej eksplozji, która
wstrząsnęła statkiem.

– Mam nadzieję, że się nie wstrzeliwują – rzekł Zan. Wyjrzał przez wciąż otwartą furtę

luku bagażowego i nagle zamarł. W trupiozielonkawym świetle jego twarz była uosobieniem
przerażenia.

– Nie! – wrzasnął i skoczył w stronę otwartej rampy.

background image

ROZDZIAŁ 39

Den zobaczył tuż przed sobą statek, który właśnie w tej chwili zawisł nisko nad

punktem zbornym. Ucieszył się, widząc płyty pancerza na kanciastym pudle maszyny –
siedząc w środku miało się nieco większe szanse na przeżycie niż ktoś miotający się po
obozie bez żadnej ochrony. Biegnąc w stronę transportowca, zobaczył w bladym świetle flar
swojego ulubionego barmana, Ortolanina imieniem Baloob, który wbiegał właśnie po rampie
do wnętrza pojazdu. Uśmiechnął się szeroko. Doskonale. Istota przyrządzająca znakomite
drinki niewątpliwie zasługuje na to, żeby przeżyć...

Kolejna rozrywająca uszy eksplozja zatrzęsła okolicą; Sullustanin stracił równowagę i

runął na ziemię. I dobrze się stało, bo zanim wstał, przeleciało nad nim z wyciem kilka
metalowych odłamków, z których jeden miał, bagatela, rozmiary śmigacza. Den przycisnął
ręce do obolałych uszu.

Bokiem przemknęła barka towarowa, bucząc przeciążonymi repulsorami. Dwa niezbyt

duże odłamki uderzyły w nią na tyle mocno, że przebiły poszycie. Maszyna przechyliła się
lekko i okazało się, że ten, kto nadzorował załadunek, nie dopilnował ustawienia pól
uciskowych: kilka pudeł wysypało się z ładowni i, koziołkując, spadło na podmokły grunt.

Ktoś będzie dziś szukał czystej bielizny, pomyślał Den. Szkoda...
– Nie! – rozległ się przeraźliwy wrzask.
Den spojrzał na statek, którym ewakuowali się chirurdzy, lecący dobrych pięćdziesiąt

metrów dalej. Zobaczył I–5, który próbował powstrzymać Zana Yanta przed wyskoczeniem z
pojazdu w pełnym biegu. Den podążył wzrokiem za rozpaczliwym spojrzeniem Żabraka i
dostrzegł przyczynę, jego desperacji: jednym z pudeł, które wypadły z trafionej barki, był
futerał z instrumentem – quetarrą Zana.

Większość personelu bazy zdążyła się ewakuować. Statki oddalały się już od

chaotycznej sceny wydarzeń, jeden z ostatnich czekał zaś na Dena, odległy zaledwie o
dziesięć metrów...

– Staaać! – krzyczał Zan, z dziką energią wyrywając się na wolność. Gdyby nie siła I–5,

zapewne skoczyłby z rampy na ziemię w daremnej próbie odzyskania instrumentu. Daremnej,
bo potem nie zdołałby dogonić odlatujących statków, zwłaszcza że nie był atletą. Poza tym
żaden pilot nie ryzykowałby utraty statku oraz życia pacjentów i lekarzy tylko po to, żeby
zadowolić jednego Zabraka – choćby jego muzyka była fenomenalnie piękna.

Na oczach Dena I–5 i Jos Vondar wciągnęli wstrząśniętego Zana z powrotem do

wahadłowca, który mknął przez półmrok, stopniowo nabierając prędkości.

Sullustanin zmierzał truchtem ku własnemu transportowcowi. Spojrzał na pudło z

quetarrą. Leżało zaledwie o kilkanaście metrów od niego. Gdyby nieznacznie zmienił kurs,
zapewne mógłby je podnieść i mimo to zdążyć przed odlotem maszyny...

Kolejny wybuch był zdecydowanie bliższy. Den usłyszał charakterystyczny świst

nadlatujących odłamków, które tym razem ominęły go ledwie o parę centymetrów. Nie były
może tak wielkie jak fragmenty koła zamachowego, ale wystarczająco duże, by przebić go na
wylot i wypuścić z niego życie.

Twój transport już czeka, Den, szybciej, szybciej!
Lecz z drugiej strony w jego pamięci rozbrzmiewał wciąż rozpaczliwy krzyk Zana –

krzyk kogoś, kto właśnie utracił znaczącą część swojej osobowości. Nie zastanawiając się
dłużej, Sullustanin skręcił i pobiegł w stronę futerału.

Wewnętrzny głos zasypywał go teraz argumentami z prędkością światła. Czyś ty

oszalał? W tej chwili pędź do transportowca!

– Za chwilę – odpowiedział sobie głośno. – Tylko coś zabiorę...
Wewnętrzny głos nie dał się uciszyć. Głupku! Frajerze! Idioto! Ryzykujesz życie z

background image

powodu... instrumentu muzycznego?! To kretynizm najgorszego rodzaju!

– Słyszałeś, jak on gra – odparł głośno Den. – Taki gość potrzebuje swojej sztuki, jeśli

ma przeżyć.

Wewnętrzny głos zasypał go teraz wyzwiskami, których nie powstydziłby się żeglarz ze

Śluzowego Morza.

Lecz Den był już na miejscu. Pochwycił rączkę futerału, nie zwalniając biegu,

szarpnął... i ciężar omal nie wyrwał mu ramienia ze stawu. Jak to możliwe, że tak lekka
muzyka wydobywa się z tak ciężkiego instrumentu? Nie zastanawiając się nad tym zbyt
długo, ruszył w kierunku transportowca.

Przy otwartym luku bagażowym zauważył kilka istot, wśród których był Zuzz, ten sam

Ughnaught, który niedawno tak szczerze opowiadał mu o Filbie. Trudno uwierzyć, że od
tamtej chwili minął ledwie tydzień, pomyślał Sullustanin. Wydaje się, jakby to było przed
wieloma miesiącami... Na widok Dena, wszyscy zaczęli zachęcać go gestami do szybszego
biegu. Próbował, ale przeklęty futerał zdawał się przybierać na wadze w postępie
geometrycznym. Przede wszystkim jednak pudło nie było stworzone dla kogoś o wzroście
Dena. W rozpaczy zarzucił je sobie na plecy, trzymając obydwiema rękami za gryf. Z daleka
futerał przypominał teraz dziwaczny pancerz chroniący jego grzbiet.

Coś dużego i ciężkiego uderzyło nagle w pudło, wbijając je w plecy Dena i rzucając go

na ziemię. Zdążył zerwać się na równe nogi i podjąć przerwany bieg, a potem minęło jeszcze
pół sekundy, zanim rozległ się grzmot eksplozji. Czyli nie była wcale taka bliska, powiedział
sobie w duchu.

Ale wystarczająco bliska, by go zabić.
Den zacisnął zęby, mocniej objął futerał i wykrzesał z siebie resztkę sił do jeszcze

szybszego biegu.

Chętne ręce wyciągnęły się ku niemu, pochwyciły go i wciągnęły na pokład.
Transportowiec poderwał się i nawrócił w takim tempie, że Sullustanin miał wrażenie,

iż wnętrzności zostawił na ziemi. Obejrzał się przez ramię i zobaczył, że miejsce, w którym
jeszcze przed chwilą stały budynki szpitala, było teraz osmaloną połacią nagiej ziemi. Na jego
oczach kolejny pocisk moździerzowy uderzył w piach. Huk detonacji prawie go ogłuszył, a
rozbłysk omal nie usmażył nerwów wzrokowych. Dopiero teraz Dhur uświadomił sobie, że
zgubił gdzieś ochronne gogle – zapewne zdmuchnęła je niedaleka eksplozja. Brakowało też
zatyczek tłumiących dźwięki.

Wszystko, co go otaczało, wydawało mu się teraz zbyt jaskrawe i zbyt głośne. Cieszył

się jednak, że to zauważa, bo to oznaczało, że przynajmniej żyje.

Przyjrzał się bliżej futerałowi instrumentu i stwierdził, że wieko jest wygięte i

naszpikowane odłamkami. Żaden nie dotarł do quetarry, ale gdyby w miejscu pudła
znajdowały się jego odkryte plecy, nie przetrwałby tego biegu.

– Widzisz? – szepnął do siebie. – Grat uratował mi życie.
Gdybyś nie polazł po to cholerne pudło, od dawna siedziałbyś w transportowcu, kiedy

wybuchł ten pocisk! Głupku, strofował go wewnętrzny głos, nigdy więcej nie próbuj być
bohaterem!

Den spojrzał na futerał z nagłym lękiem. Bohaterem? To była ostatnia rzecz, której

sobie życzył. Nie zabrał przecież z pola bitwy tego instrumentu po to, żeby popisywać się
szlachetnym gestem, tylko po to, żeby... No, żeby...

Żeby?
– Żebyśmy nie stracili muzyki Zana, bo to byłaby prawdziwa tragedia wymamrotał w

końcu. Mówił na tyle cicho, że raczej nikt nie miał prawa go usłyszeć w huku pracujących
silników. Ale wierny głos wewnętrzny najwyraźniej usłyszał, bo jego bezgłośne wyzwiska
ustały jak ucięte nożem.

Den pokręcił głową. Tak, był idiotą. Ale z drugiej strony czuł się naprawdę świetnie.

background image

Teraz przynajmniej Zan był mu winien drinka. Może nawet kilka drinków. Poza tym, takimi
wspominkami wojennymi można raczyć słuchaczy przez długi czas. „Czy opowiadałem wam
kiedy, jak to quetarra ocaliła mi skórę?”

– Widzieliście to? – spytała z niedowierzaniem Tolk.
– Ja widziałem – odparł Jos, kręcąc głową. – Nie wierzyłem własnym oczom, ale jednak

widziałem. I to zrobił gość, który przysięgał, że nigdy nie narazi życia dla niczego i dla
nikogo! Odbiło mu?

– Ach, te istoty na bazie węgla – westchnął I–5. – Ktoś pomyśli, że już je rozgryzł, a

tymczasem...

Wszyscy troje spojrzeli na Zana.
– Kiedy ta wojna się skończy – powiedział Zabrak – Den dostanie dowolną posadę w

firmach należących do mojej rodziny, jeśli tylko zechce. Może wybrać nawet tak wysokie
stanowisko, że będzie potrzebował butli z tlenem do oddychania. Na jak długo zechce.
Zawsze będę jego dłużnikiem.

– Zan – wtrącił łagodnie Leemoth – to tylko quetarra.
– Nieprawda. To coś znacznie ważniejszego. To na niej skomponowałem pierwszą

conserlistę. Na niej uczyłem się pierwszych sonat Berltahga. Ten instrument jest częścią
mnie, jak ramię. Nigdy nie zapomnę tego, co Den Dhur dla mnie zrobił. Będę pamiętał do
śmierci.

Jos uśmiechnął się ciepło. Nigdy nie przyznałby się do tego przed Zanem, ale

brakowałoby mu tej muzyki prawie tak samo jak jemu. Nawet gdyby od czasu do czasu
musiał znosić potępieńcze jęki, które Yant nazywał „muzyką zabrackiej diaspory”...

W tym momencie coś uderzyło w wahadłowiec z siłą meteoru zdolnego zgładzić całą

cywilizację. Jos poczuł, że maszyna spada i zahacza podwoziem o ziemię. Instynktownie
wyciągnął rękę, by osłonić Tolk, lecz zanim jej dotknął, świat zamienił się w obłok czerwonej
mgły.

background image

ROZDZIAŁ 40

Jos wynurzył się wolno z głębin nieświadomości. Bolała go głowa. Choć tak naprawdę

„bolała” nie było właściwym słowem; w żadnym języku galaktyki nie istniało dostatecznie
dosadne określenie na to, co czuł. Otworzył oczy, lecz obraz otoczenia pozostał zamazany.
Miał wrażenie, że statek jest nieznacznie przechylony na prawą burtę. Czuł też, że Tolk
klęczy obok i wyciera mu twarz wilgotną gąbką.

– Hej – powiedziała.
– Hej.
– Jak się czujesz?
– Jakbym wpadł pod transportowiec. Co się stało?
– Coś nas trafiło. Uderzyłeś głową o grodź. Maszyna jest uszkodzona; leci wolniej, ale

jakoś się trzyma. Jesteśmy dziesięć kilometrów od nowej lokalizacji obozu, najwyraźniej poza
zasięgiem ostrzału. Byłeś nieprzytomny prawie przez godzinę.

Jos spróbował usiąść, ale musiał ulec gwałtownej fali nudności.
– Masz wstrząs mózgu – powiedziała Tolk. – Leż spokojnie.
– Dobra. Wszyscy są cali?
Tolk zacisnęła wargi i pokręciła głową. Łzy zebrały się w jej oczach, więc zacisnęła

powieki, by je ukryć.

– Kto...?
Nie musiał pytać. Wiedział. Mimo zawrotów głowy i mdłości, które dręczyły jego mózg

i żołądek, mimo ostrego bólu pod czaszką, Jos przewrócił się na brzuch i z wysiłkiem
podniósł się na rękach i kolanach.

– Jos, nie możesz mu pomóc. On odszedł.
Korelianin słyszał jej słowa, ale nie docierało do niego ich znaczenie. Zaczął pełznąć w

stronę Zana, który leżał ledwie o kilka długości ciała obok niego. Spoczywał na plecach; z tej
perspektywy sprawiał wrażenie niższego, krótszego. Dopiero gdy Jos zbliżył się i dotknął
jego twarzy, upewnił się, że ma przed sobą przyjaciela. Zan wyglądał na pogrążonego w
głębokim śnie; ani śladu ran czy urazów.

– Zan – wychrypiał Jos. – Nie rób mi tego, Zan. Nie rób. To nie fair, słyszysz mnie?
Raz jeszcze położył dłoń na twarzy Zabraka. Wysiłek był tak duży, zewnętrze statku

zatańczyło mu przed oczami. Upadł na pokład, wciąż dotykając martwego ciała. Jeszcze
ciepłe, zauważyła klinicznie beznamiętna część jego lekarskiego umysłu. Jeszcze ciepłe.

Ale Zana już nie było.
– Zan, to nie jest śmieszne! Zawsze posuwasz się za daleko, wiesz o tym? A teraz

wstawaj!

Jos zwymiotował nagle, głównie żółcią i wodą. Zdołał odwrócić głowę na tyle, by nie

zachlapać ciała przyjaciela. Zaraz też poczuł się nieco przytomniejszy.

– Tolk – szepnął.
Przykucnęła przed nim.
– Próbowaliśmy wszystkiego, Jos. Dostał odłamkiem prosto w pień mózgu. Wszystkie

funkcje autonomiczne ustały w jednej chwili. On... – Lorrdianka z wysiłkiem przełknęła ślinę,
a oczy ponownie zaszły jej łzami. – Po prostu się wyłączył. Śmierć była natychmiastowa.
Zdaje się, że ostatnia jego myśl była radosna, pewnie o tym, że udało się uratować jego
quetarrę. On... – Tolk znowu przełknęła ślinę. – On się uśmiechał.

– Pozwól, Jos że ci pomogę – odezwał się łagodny głos. Vondar uniósł głowę i zobaczył

Jedi, która przystanęła obok niego. Za nią dostrzegł jeszcze I–5, przygnębionego Klo Merita i
kilkoro innych. Barrissa wyciągnęła ku niemu rękę. – Nie mogę przywrócić mu życia. Ale
mogę pomóc tobie, Jos, poradzić sobie z...

background image

– Nie – warknął przez zaciśnięte zęby. – Nie chcę czuć się lepiej. Mój przyjaciel nie

żyje. Nic tego nie zmieni. Nic tego nie naprawi, nic już nie będzie łatwiejsze ani lepsze. –
Spojrzał w oczy padawanki. – Rozumiesz mnie? Nie chcę znieczulenia. Chociaż tyle jestem
mu winien.

Tolk nie wstrzymywała już łez. Położyła dłoń na ramieniu Josa, ale i to nie mogło mu

pomóc. Przeklęta wojna! Przeklęte rządy, korporacje i armie! To nie mogło dłużej trwać.
Musiał coś wymyślić. Musiał dopilnować, żeby wreszcie coś się zmieniło. Zan. Och, Zan! Jak
mogłeś mnie zostawić?

Szpieg znany jako Kolumna wyglądał przez iluminator na bujną zieleń bagien

przemykających pod brzuchem pojazdu. Filtrowanie powietrza działało pełną parą, lecz mimo
to woń pyłków i stojącej wody przedostawała się na pokład. Zan Yant nie żył, a Jos Vondar
był ranny. Szkoda. Yant był wybitnym artystą i naprawdę, sympatycznym kolegą.

Szkoda. Wielka szkoda.
Wiadomość, której szpieg nie miał ochoty odszyfrować, oczywiście musiała zawierać

ostrzeżenie przed zbliżającym się atakiem. Kolumna westchnął smętnie. Czy gdyby wiedział
o szturmie, wydarzenia potoczyłyby się inaczej? Może tak, może nie. Miło byłoby
przygotować się psychicznie na to, co zaszło, nawet jeśli fizycznie sprawy pozostawały poza
jego wpływem.

Odpowiedzi na ten dylemat nie było i nigdy nie miało być. Kolumna, Obiektyw... bez

względu na to, pod którym pseudonimem szpieg występował, żył w subtelnym, wiecznie
zmiennym świecie, w którym czarne stanowczo zbyt często bywało białe. W świecie, w
którym przyjaźnie były zarazem luksusem i balastem, a przede wszystkim ryzykiem, o
którym nie wypadało nawet myśleć, nie mówiąc o podejmowaniu.

Kolumna zmarszczył brwi. Miał nadzieję, że wciąż jest wystarczająco obiektywny, by

zauważać błędy proceduralne. Czy właśnie teraz był świadkiem jednego z nich? A może
dopadała go paranoja, powoli zdobywając teren dotąd wspaniale obiektywnego umysłu?
Jeżeli tak, to należało oprzeć się jej, walczyć i ostatecznie zatriumfować.

Być może był to właściwy moment, by przyspieszyć realizację planu. W końcu ani

Dooku, ani Czarne Słońce, nie zyskaliby nic na tym, gdyby ich ciche przedsięwzięcia zostały
ujawnione.

Barrissa nie przypominała sobie, by kiedykolwiek, od dzieciństwa zaczynając, czuła się

bardziej bezradna i bezużyteczna. Uratowała Ji – w duchu pochwaliła się za to – tylko po to,
by on powrócił do walki w bojowym szale i tym razem przegrał pojedynek ze śmiercią. To
prawda, że sam podjął decyzję, lecz mimo to nie opuszczało padawanki jedno pytanie: czy
naprawdę nie mogła go ocalić? Czy nie zrobiłaby więcej w tym kierunku, gdyby choć trochę
lubiła Phowa Ji, a nie gardziła nim? Osobiste zaangażowanie nie powinno mieć znaczenia dla
Jedi. Jedi powinien kontrolować swoje uczucia i właściwie postępować z właściwych
pobudek. Czy kiedykolwiek będzie zdolna do funkcjonowania na takim poziomie?

Nie umiała powstrzymać ataku, który zabił Zana; nawet nie wiedziała, że się zbliża. A

potem, gdy metalowy odłamek przebił podstawę jego czaszki, także nie zdołała udzielić
Zabrakowi skutecznej pomocy, choć przecież użyła całej potęgi, którą władała.

Mało tego, nie potrafiła również ukoić rozpaczy Josa po stracie przyjaciela. Nawet

gdyby jej pozwolił, czy umiałaby to zrobić? Kilka godzin wcześniej nie wątpiłaby w to, ale
teraz...

Teraz, całkiem niespodziewanie, wszystko stało się wątpliwe. Wszechogarniająca

wojna wydawała się czymś większym niż zdolności garstki Jedi; z pewnością ten niewielki jej
fragment przerastał możliwości padawanki Barrissy Offee.

Jos zdołał usiąść i oprzeć się o grodź lecącego z trudem transportowca. Tolk, która go

background image

kochała, przyklęknęła obok i zajęła się pielęgnowaniem fizycznego urazu, choć ten był
niczym w porównaniu z raną zadaną psychice. Lekarze umieli radzić sobie z takimi
przypadkami, po to ich wyszkolono, lecz nie byli odporni na swoje prywatne uczucia. Zan
Yant był dobrym człowiekiem, oddanym chirurgiem, świetnym muzykiem, a teraz... wszystko
to pękło w jednej chwili. Barrissa raz po raz zadawała sobie pytanie: po co? Bo dwie
zwaśnione frakcje pragną mieć jeszcze większą władzę nad mieszkańcami galaktyki. Czy
można sobie wyobrazić bardziej ohydne zajęcie niż wojna? Niż zorganizowana rzeź tłumów,
wszczynana z powodów, których nie sposób usprawiedliwić, a łatwo uznać za szaleństwo?

Spojrzała na medyków towarzyszących jej w ładowni. Niekiedy cena, którą należało

zapłacić, była naprawdę wysoka. Barrissa przysięgła sobie, że jeśli kiedyś będzie trzeba,
zapłaci ją sama. Jednak była też uzdrowicielką i miała prawo używać Mocy, by naprawiać
ciała chorych i rannych. Niestety, w tej chwili czuła się jak ziarno piasku wobec potężnego
księżycowego przypływu. Wszystko, co tu widziała, było... bezsensowne. I przytłaczające. I
w żaden sposób nie mogła tego powstrzymać.

W jaki sposób miała zostać rycerzem Jedi, skoro ogarniały ją takie uczucia?
– Do pewnego stopnia rozumiem motywacje istot biologicznych – powiedział I–5 ale

nie umiem pojąć, jak mogą nie zważać na konsekwencje niektórych swoich czynów.

– Witaj w krainie zagadek – odparła Barrissa.
– Nie wydaje mi się, żebym w najbliższym czasie zdołał rozwiązać tę jedną. Ostatnie

zderzenie z ziemią wprowadziło pewne zamieszanie w moich regenerujących się obwodach.
Heurystyczne procesy pamięciowe ustały.

Barrissa sięgnęła ku niemu Mocą, ale umysł androida nie był podatny na jej wpływ.

Zatem I–5 również nie umiała pomóc.

Droga do statusu rycerza Jedi wydawała jej się teraz daleka jak Coruscant i jak

beztroskie dni dzieciństwa.

Den notował jak opętany, nagrywając wypowiedzi i rejestrując obrazy. Kiedy wreszcie

wylądowali, androidy zabrały się do składania nowych budynków Rimsu Siedem, nie
przerywając pracy nawet w środku nocy. W ciepłym i wilgotnym powietrzu, w ostrym świetle
reflektorów, otoczonych chmarami bezmózgich insektów, odgłosy towarzyszące budowie
niosły się wyraźnie.

Szok po śmierci Zana ogarnął Dena Dhura jak wysoka oceaniczna fala twarda,

niespodziewana i wszechmocna. Sullustanin wycofał się do skorupy swojej pracy; stosując tę
samą taktykę, do której uciekali się żołnierze, lekarze i dziennikarze w całej galaktyce: przyj
naprzód i nie myśl o sprawach, których lepiej nie roztrząsać.

Spotkał w obozie I–5, który kierował androidami salowymi ustawiającymi łóżka w

świeżo wzniesionym oddziale.

– Szkoda Zana – powiedział Sullustanin.
– Wielka strata – zgodził się I–5. – Jeśli to pana pocieszy, powiem, że ostatnia

świadoma chwila jego życia była chwilą szczęśliwą.

Den wzruszył ramionami.
– Marna pociecha, przyjacielu androidzie.
– Być może. Ale czy nie lepsza niż żadna? Moje obwody emocjonalne nie są tak

wielowarstwowe i złożone jak pańskie, ale potrafię stłumić smutek świadomością, że śmierć
Zana Yanta była szybka i praktycznie bezbolesna. Co więcej, w ostatniej chwili umysł
kapitana znajdował się... proszę wybaczyć, że użyję tego określenia... w stanie łaski. Uratował
pan najcenniejszy dla niego przedmiot. Wydawało się, że pan Yant jest szczerze uradowany,
jak nigdy dotąd. Podejrzewam, że gdyby ofiarować świadomym istotom wybór, większość z
nich wybrałaby zgon właśnie w takim momencie, a nie w chwili bólu czy strachu.

Den nie umiał powstrzymać ciężkiego westchnienia.

background image

– Tak. Pewnie masz rację. Tylko że wybór chwili śmierci to niewielki wybór. Ktoś taki

jak Zan nie powinien być zmuszony do jego podejmowania.

Obok rozmawiających przeszły dwa androidy niosące sekcję budynku, w której Den

rozpoznał fragment kantyny. Dobrze, pomyślał. Im szybciej ją poskładają, tym lepiej.

– Żadna istota nie powinna być do tego zmuszona – odparł I–5. – Jednak właśnie taka

jest galaktyka, w której egzystujemy i dopóki rządzące nami siły nie pojmą, iż wojna jest
nieopłacalna zarówno w sensie ekonomicznym, jak i strat wśród istot żywych, dopóty takie
wybory będą nam towarzyszyć.

Den pokręcił głową.
– Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do rozmów z androidem filozofem. Jesteś

naprawdę wyjątkowy, I–5.

– Lepiej niech się pan przyzwyczai. Nie sądzę, bym był ostatnim androidem takiego

typu. I powiem więcej: gdyby to androidy rządziły wszechświatem, nigdy nie dopuściłyby do
wojny.

– Czyż nie byłoby miło? – rozmarzył się Den.
– Straciłby pan pracę korespondenta wojennego.
– Naprawdę mógłbym znaleźć sobie inną. Uwierz mi, warto by było.
I–5 powrócił do koordynowania działań mniej rozgarniętych androidów, a Den oddalił

się niespiesznie. Idąc przez obóz, minął grupkę nowo przybyłych żołnierzy–klonów. Choć na
pozór niczym się nie różnili od starszych kolegów, była w nich jakaś naiwność, wyraźnie
kontrastująca z zachowaniem bardziej doświadczonych. Byli rozgadani, jakby miejsce, w
którym się znaleźli, uważali za niebywale ekscytujące. Den zastanawiał się, czy sam był
kiedykolwiek taki niewinny. Jeżeli tak, to życie wypłukało z niego resztki naiwności wiele
światów i wiele lat temu.

Wiedział, że będzie mu brakowało Zana Yanta – jego muzyki, dowcipu, wspólnej gry w

sabaka. I–5 miał jednak rację: tak musiało być i nie zapowiadało się na rychłe zmiany.

A tymczasem miał robotę do wykonania.
– Przepraszam, przyjacielu, może zechcesz nam opowiedzieć o niedawnym ataku na

Rimsu Siedem, widzianym oczami technika...?

background image

EPILOG

Rimsu Siedem mieściło się teraz osiemdziesiąt kilometrów na południowy wschód od

poprzedniej lokalizacji. Na zewnątrz zmieniło się bardzo niewiele. Drzewa rosły w trochę
innych miejscach, nieznacznie odmienne były kształty okolicznych pagórków; w pobliżu
granicy obozu znajdowało się nawet poletko boty. A w dodatku, pracujący tu ludzie wciąż
tworzyli jednostkę Rimsu na zakazanej planecie – tyle, że brakowało Zana. Wojna wciąż tliła
się w pobliżu, przyczajona niczym potwór na dnie ciemnej i wilgotnej jaskini.

Jos przysiadł na swojej nowej koi, w tej samej kabinie, którą dzielił z Zanem, wpatrując

się w nieskończoność przez nieprzezroczystą ścianę.

Wszystko było takie same, a zarazem wszystko się zmieniło.
Droidy potrafiły być czymś więcej, niż się spodziewał. Klony okazały się wcale nie tak

prostymi istotami, jak to sobie wygodnie ubzdurał. Świat stanął na głowie i raz po raz sprawy
spadały z nieba – wprost na jego głowę.

Nie umiał oswoić się ze śmiercią Zana. Nie ogarniał jej uczuciami. W sensie

intelektualnym wiedział oczywiście, że przyjaciel odszedł tam, skąd jeszcze nikt nie wrócił.
Emocjonalnie jednak wciąż się spodziewał, że Zan lada chwila stanie w otwartych drzwiach
kwatery, taszcząc futerał z quetarrą, narzekając na deszcz albo śmiejąc się z zabawnego
epizodu na sali operacyjnej... A potem wyjmie instrument, zagra i odpłynie gdzieś z rytmem
klasycznej fugi.

A przecież miał już nigdy tego nie uczynić.
Niemal każdego dnia na sali operacyjnej Rimsu Siedem umierali ludzie. Niektórzy

odchodzili mimo szaleńczych wysiłków Josa... ale to nie było to samo.

Zan był jego przyjacielem.
– Jos?
Uniósł głowę.
W drzwiach stała Tolk. Miała na sobie białe chirurgiczne ubranie. Serce Josa wyrwało

się ku niej... i upadło roztrzaskane. Tradycja jego planety, wiekowe zwyczaje klanowe,
wszystko to nie pozwalało im na bliskość. Rodzina, historia, system społeczny –
gdziekolwiek spojrzał, słyszał tylko tyle, że nigdy nie będzie z Tolk. I wierzył w to wszystko
aż do tej chwili. Wierzył, że to prawda, i nawet nie myślał o buncie przeciwko kanonom.

Ale teraz Zan był martwy. Ten prosty, porażająco smutny fakt uświadomił Josowi jak

nigdy dotąd prawdziwość starego powiedzenia, które słyszał przez całe życie, które niekiedy
sam powtarzał, a którego tak naprawdę nie rozumiał.

Życie jest zbyt krótkie.
Zbyt krótkie, by marnować je na sprawy nieistotne. Zbyt krótkie, by tracić je na

przedsięwzięcia, które nie ubogacają człowieka i jego najbliższych. Zbyt krótkie, by pozwolić
bezmyślnym zasadom i obyczajom dyktować kierunek i tempo życia...

Oraz to, kogo wolno, a kogo nie wolno pokochać.
Tolk stała przed nim. Spojrzał na nią i poczuł, że zbiera mu się na płacz. Wstał i

rozłożył ramiona.

– Tolk... – zaczął.
To wystarczyło. Podbiegła do niego i padli sobie w ramiona. Całowali się, z początku

czule, a potem namiętnie, odkrywając na nowo stare jak świat lekarstwo na okropności
wojny. I prawdę, która była znana od zawsze, lecz skrzętnie ukrywana: że przeszłość jest
zamarznięta, przyszłość jeszcze nieuformowana, wieczność zaś mieści się w każdym
uderzeniu serca.

Czy podczas wojny, czy w czasie pokoju, prawdziwie żył tylko ten, kto znał tę zasadę.
Chwila nie trwała długo; przerwał ją pomruk nadlatujących medlifterów. Przez chwilę

background image

Jos wpatrywał się w Tolk bez słowa.

– Czas do pracy – powiedziała cicho.
– Tak – odrzekł i pokiwał głową.
Razem wyszli z kabiny i ruszyli w stronę sali operacyjnej.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
031 Michael Reaves, Steve Perry Medstar 2 Uzdrowicielka Jedi
BBY 0020 Wojny Klonów Medstar I Chirurdzy Polowi
Steve Perry Człowiek, który nigdy nie chybiał
Steve Perry Matador 3 The Machiavelli Interface
Steve Perry Matador 4 The Omega Cage
OBCY 05 STEVE PERRY Obcy Azyl (1993)
Steve Perry Obcy tom2 Azyl
OBCY 04 STEVE PERRY Obcy Mrowisko (1992)
Steve Perry Obcy 02 Obcy Azyl
Alien Mrowisko Steve Perry 2 3
6 Steve Perry Obcy 6 Azyl
Steve Perry Matador 1 The Man Who Never Missed
Steve Perry Matadora
Steve Perry Obcy tom1 Mrowisko
Nightmare Asylum Steve Perry
Steve Perry Matador 7 Brother Death

więcej podobnych podstron