GWIEZDNE WOJNY
MEDSTAR 2
UZDROWICIELKA JEDI
Michael Reaves, Steve Perry
Przekład
Andrzej Syrzycki
Tytuł oryginału
MEDSTAR II. JEDI HEALER
Mojemu synowi Alexandrowi:
„Moc będzie z tobą – zawsze".
M.R.
Dla Dianne
S.P.
CHRONOLOGIA WOJEN KLONÓW
Po wojnie o Geonosis Republika pogrążyła się w nowym konflikcie. Po jednej stronie
znalazła się Konfederacja Niezależnych Systemów (zwana Separatystami) pod wodzą
charyzmatycznego hrabiego Dooku, cieszącego się poparciem wielu potężnych gildii i
organizacji handlowych wraz z ich armiami robotów.
Po drugiej stronie stanęli lojaliści Republiki wraz z nowo utworzoną armią klonów pod
przywództwem Jedi. Wojna toczy się na tysiącach frontów, z wielkim poświęceniem i
heroizmem po obu stronach.
Miesiące po Ataku klonów
0 Bitwa o Geonosis
0 Pościg za hrabią Dooku
1 Projekt „Czarny Kosiarz”
1 Bitwa o Raxus Prime
1,5 Spisek na Aargau
2 Bitwa o Kamino
2 Durge i Boba Fett
2,5 Obrona Naboo
3 Wyprawa na Quilurę
6 Devarońska pułapka
6 Kryzys na Haruun Kai
6 Zabójstwo na Nuli
12 Zagrożenie ze strony biorobotów
15 Bitwa o Jabiim
16 Ucieczka z Rattataka
24 Ofiary z Drongara
29 Atak na Azurę
30 Podbój Praesitlyn
31 Cytadela na Xagobah
33 Polowanie na Dartha Sidiousa
36 Anakin przechodzi na Ciemną Stronę
ROZDZIAŁ 1
Mobilna Jednostka Chirurgiczna Siedem
wyżyna Jasserak, kontynent Tanlassa,
w pobliżu stepów Qarohanu,
rok drugi po bitwie o Geonosis
Nie mogła się długo zastanawiać. Nie miała dość miejsca, żeby pozwolić sobie na
świadomą ocenę swoich akcji i reakcji. Nie było czasu na decydowanie o rodzaju i płynności
ruchów. Jej umysł był zbyt wolny, żeby obronić ją w sytuacjach, od których zależała śmierć
albo życie. Powinna zaufać odruchom mięśni i zerwać kontakt ze wszystkim, co mogło ją
łączyć z przeszłością czy z przyszłością. Jeżeli chciała przeżyć tę bitwę, musiała bez reszty
skupić uwagę na teraźniejszości.
Nawet te myśli przemknęły przez jej głowę w ciągu niespełna sekundy.
Wirując jak baletnica i wymachując klingą świetlnego miecza, Barrissa Offee tkała
przed sobą zasłonę świetlistej energii. Powstrzymywała blasterowe błyskawice, strzały, ostrza
mieczy i nawet lecące ku niej skalne odłamki. Mimo to po odbiciu od jej klingi ani jeden nie
kierował się znów ku napastnikom. To było bardzo ważne i stanowiło najtrudniejszy element
bitwy. Barrissa nie mogła zabić żadnego przeciwnika. Mistrz Kenobi nie pozostawił co do
tego cienia wątpliwości. Nie zgadzał się na odcinanie rąk, nóg czy głów, nie pozwalał na
przebijanie ciał napastników. Ani Borokiian, ani Januulów.
O wiele trudniej było walczyć w taki sposób, żeby tylko obezwładniać albo ranić, niż
kaleczyć czy zabijać. Jednym słowem robić to, co się powinno.
Barrissa walczyła.
Stojący obok niej Anakin Skywalker także dawał dowody zręczności w posługiwaniu
się świetlnym mieczem, chociaż jego technika walki pozostawiała nieco do życzenia.
Rozpoczął szkolenie o wiele później niż większość padawanów Jedi, ale i tak radził sobie
całkiem nieźle. Barrissa wyczuwała jednak dzięki Mocy, że młody Skywalker chciałby zrobić
coś więcej. Miał ochotę wszystkich pozabijać. Panował nad odruchami, ale padawanka
zauważyła, że przychodzi mu to z trudem. Niepokoiło ją jeszcze jedno: kiedy tkał przed sobą
sieć ochronnej energii, lekko się uśmiechał. Chyba sprawiało mu to stanowczo za dużą
radość.
Po jej lewej stronie walczył Mistrz Kenobi. Pomrukująca energetyczna klinga jego
miecza także splatała rozsiewającą woń ozonu zasłonę rozproszonego światła. Kierowała
blasterowe błyskawice ku powierzchni gruntu, nie przepuszczała nadlatujących strzał i
druzgotała durastalowe ostrza niemal zbyt szybko, żeby oko mogło nadążyć za jej ruchami.
Na twarzy mistrza malował się wyraz ponurej stanowczości.
Poruszając się z niezwykłym, właściwym tylko sobie wdziękiem, mistrzyni Unduli
broniła się tanecznymi ruchami i bez wysiłku odbijała na boki wszystkie strzały. Barrissa
stała obok swojej nauczycielki, a lazurowa klinga jej broni poruszała się idealnie
synchronicznie z bladozielonym ostrzem mistrzyni. Walcząc osobno, były dla napastników
trudnymi przeciwniczkami, ale kiedy się zespoliły w Mocy, tworzyły jednostkę bojową o
wiele silniejszą i szybszą, niż wynikałoby to z sumy indywidualnych umiejętności.
Uzupełniały nawzajem swoje finty, parady i blokady tak idealnie, że dzicy mieszkańcy
ansjoniańskich równin spoglądali na nie z niedowierzaniem, chociaż nie przestawali
atakować.
Barrissa była dobrze wyszkolona, ale w pierwszej chwili na widok rozwrzeszczanego
tłumu ogarnęła ją fala trwogi. Napastników było zbyt wielu, a odpieranie ich ataku w taki
sposób, żeby nikogo nie zabić, stawało się o wiele trudniejsze, niż gdyby miała wolną rękę.
Wreszcie pozwoliła, żeby Moc przejęła kontrolę nad jej ruchami. Wyskakując w powietrze,
parując ciosy i wymachując klingą broni, padawanka stwierdziła, że początkowa panika
zniknęła bez śladu. Nigdy przedtem nie walczyła ramię w ramię w towarzystwie trojga Jedi i
nigdy dotąd nie czuła tak silnego przepływu Mocy. Zjednoczyła się z Anakinem i Mistrzem
Kenobim prawie tak samo bez reszty jak z mistrzynią Unduli. Wrażenie zespolenia było
niewiarygodnie potężne i uderzało jej do głowy... odurzało ją, oszałamiało i napawało
zaufaniem. Możemy dokonać tej sztuki, pomyślała. Zdołamy pokonać obie armie!
Rozsądek podpowiadał jej, że to niemożliwe, ale przekonanie płynęło z serca, nie z
umysłu. Byli niepokonani. Strącali śmierć z powietrza: niosące ogromną energię promienie
cząstek, spiczaste jak igły groty strzał, klingi mieczy tak ostre, że można było ścinać nimi
długie grzywy Ansjonian...
Bitwa musiała się ciągnąć bardzo długo, co najmniej kilka godzin, ale gdy wreszcie
dobiegła końca, Barrissa stwierdziła, że trwała najwyżej dziesięć minut. Grunt przed stopami
Jedi zaścielały dziesiątki sztuk strzaskanej broni, a otaczający ich napastnicy wyglądali na
oszołomionych umiejętnościami walki swoich przeciwników.
No cóż, powinni się dziwić...
Barrissa uśmiechnęła się na wspomnienie utarczki na Ansjonie. Doświadczała Mocy
przedtem i potem wiele razy, ale nigdy nie czuła się przez nią taka... zniewolona. Nawet kiedy
demonstrowali swojego „ducha" Alwarom – ona tańcem „kompasowym", Anakin śpiewem,
Mistrz Obi–Wan Kenobi opowiadaniem historii, a Mistrzyni Luminara wspomaganym przez
Moc rzeźbieniem figur z wirujących tumanów piasku – nie była taka ożywiona jak podczas
bitwy, kiedy walczyła u boku pozostałych. Walka parami albo w większej grupie znaczyła o
wiele, wiele więcej niż potyczka w samotności.
Cóż, tamta bitwa należała do przeszłości. Nawet gdyby w ciągu lat spędzonych w
Świątyni Jedi Barrissa nie nauczyła się niczego więcej, zapamiętała jedno: przeszłość można
wspominać, ale nie ożywiać. Nie znajdowała się obecnie na Ansjonie, ale na planecie o
nazwie Drongar, która wyglądała jak ogromna, przesycona wilgocią cieplarnia. Padawanka
Jedi miała wykryć złodzieja, który kradł hodowane na powierzchni planety zbiory
drogocennej boty. Wywiązała się z powierzonego zadania, ale jej mistrzyni nie powiedziała,
jaki ma być następny etap edukacji.
Kiedy zaczęła ją ogarniać frustracja, usłyszała świergot stacjonarnego komunikatora.
Włączyła urządzenie i w parnym powietrzu przed nią roziskrzył się hologram jej mentorki.
Komunikator był niewielki i chyba trochę uszkodzony, bo oprócz mrugania i zniekształceń
obrazu, jakie zazwyczaj towarzyszyły przesyłaniu sygnału na odległość wielu parseków, jakiś
element wzmacniacza mocy wydzielał woń przegrzanej izolacji... tak subtelną, że Barrissa nie
była pewna, czy rzeczywiście ją wyczuwa, czy może tylko to sobie wyobraża. Zapach nie był
nieprzyjemny i przypominał aromat prażonych orzechów klee–klee.
Mistrzyni Unduli znajdowała się wiele lat świetlnych od niej, na Coruscant, ale jej
wizerunek unosił się tak blisko, że Barrissa mogłaby go dotknąć. Trójwymiarowa podobizna
była jednak niematerialna i młoda padawanka czułaby się, jakby chciała dotknąć ducha.
Westchnęła i uświadomiła sobie, że napięcie z wolna ustępuje. Przebywając na
Drongarze, tęskniła za swoją nauczycielką. Hologram miał niewielką rozdzielczość i migotał,
ale sam widok Mistrzyni Unduli wystarczał, żeby mogła skupić myśli. Bardzo tego
potrzebowała. Głęboko przeżywała nie tylko nieco wcześniejsze przymusowe przeniesienie
medycznej bazy jakieś pięćdziesiąt kilometrów na południe, w obawie przed zniszczeniem jej
przez bojowe roboty separatystów, ale także śmierć Zana Yanta i każdy z regularnie
przylatujących transportów rannych klonów. Bardzo potrzebowała spokoju i skupienia, jakie
zawsze ogarniały ją na widok mentorki.
Kiedy już się przywitały, Barrissa powiedziała:
– Moje zadanie na Drongarze chyba zostało wykonane.
Mistrzyni Unduli przechyliła głowę na bok.
– Dlaczego tak uważasz? – zapytała.
Młoda padawanka utkwiła spojrzenie w jej hologram, jakby nagle straciła całą pewność
siebie.
– No cóż... – zaczęła. – Przysłano mnie tu, żebym wykryła złodzieja zbiorów boty.
Istoty odpowiedzialne za ten proceder, Hutt Filba i admirał Bleyd, już nie kradną, bo nie żyją.
Wojskowi przysłali innego admirała, żeby objął dowództwo fregaty MedStara i
rozmieszczonych na powierzchni Drongara jednostek chirurgicznych... Powinien się tu
wkrótce zjawić, a zważywszy na wartość zbiorów boty, mogę się spodziewać, że wybrano
osobę uczciwą.
– To była tylko część twojego zadania, padawanko – odparła Mistrzyni Unduli. – Nie
zapominaj, że jesteś także uzdrowicielką, a na powierzchni planety wciąż jeszcze przebywają
istoty, które potrzebują twojej pomocy.
Barrissa zamrugała.
–
Tak, mistrzyni, ale... – zaczęła i urwała.
Jej nauczycielka jakiś czas patrzyła na nią bez słowa.
– Ale według ciebie to niewystarczający powód, żebyś tam nadal przebywała, prawda?
– zapytała w końcu.
– Szanuję twoją opinię, mistrzyni, ale chyba moja obecność na powierzchni Drongara
nie robi wielkiej różnicy – wyjaśniła Barrissa. – To coś jak przenoszenie piasku z plaży po
jednym ziarnku. Bez trudu mógłby mnie zastąpić każdy kompetentny lekarz.
– A więc uważasz, że twoje talenty mogą być lepiej wykorzystane gdzie indziej –
powiedziała jej nauczycielka tonem sugerującym, że to nie miało być pytanie.
– Tak, moja mistrzyni – przyznała padawanka. – Naprawdę tak uważam.
Luminara Unduli się uśmiechnęła. Mimo migotania obrazu jej uczennica zauważyła, że
mistrzyni Jedi mruga jaskrawoniebieskimi oczami.
– To oczywiste – stwierdziła w końcu. – Jesteś młoda i pragniesz świecić przykładem,
ale to pragnienie zaślepia cię na wszystko, co cię otacza, a co nadal wymaga twojej troski.
Wyczuwam jednak, moja niecierpliwa padawanko, że twoje szkolenie na Drongarze nie
dobiegło jeszcze końca. Wciąż możesz się tam wiele nauczyć. Czasami uzdrowienia
wymagają nie tylko ciała, ale także dusze. Skontaktuję się z tobą, kiedy uznam, że nadszedł
czas opuszczenia tej planety.
Holograficzny wizerunek Mistrzyni Unduli rozpłynął się i zniknął.
Barrissa, siedząc na pryczy, starała się opanować i uspokoić, ale przychodziło jej to z
trudem. Nie bardzo wiedziała, jaki cel chce osiągnąć jej mistrzyni, pozostawiając ją w
dalszym ciągu na powierzchni Drongara. Padawanka Offee była wprawdzie uzdrowicielką i
ocaliła życie kilku istot, ale mogła wykorzystywać swoje umiejętności w każdym innym
miejscu. Na powierzchni tej urodzajnej planety nie działo się nic, co pomogłoby jej stać się
pełnowartościowym rycerzem Jedi. Jej nauczycielka powinna się raczej rozejrzeć za jakimś
miejscem, gdzie mogłaby ją poddać próbie, która rzuciłaby wyzwanie wszystkim
umiejętnościom padawanki, a nie tylko talentowi uzdrowicielki.
Tymczasem mistrzyni Jedi postanowiła zostawić ją na powierzchni przesiąkniętej
wilgocią błotnistej planety, na której toczono walki w dziwnie przestarzały sposób...
wyłącznie na powierzchni, na której obie armie starały się uważać, żeby nie uszkodzić
drogocennych roślin bota, pleniących się tu gęściej i bujniej niż gdziekolwiek w znanej części
galaktyki. Bota, cudowna adaptogenna roślina, z której można tyło sporządzać kilka
zdumiewająco skutecznych leków, była tak bardzo wrażliwa, że sadzonki na całym polu
mogła zniszczyć nawet umiarkowanie silna fala udarowa zbyt bliskiej eksplozji. Delikatną
roślinę mogło uszkodzić nawet bliskie wyładowanie atmosferyczne, a takie zdarzały się
bardzo często, jako że planeta była dość młoda i wciąż jeszcze miała kapryśny klimat.
Unicestwienia zbiorów boty nie chciały ani Konfederacja, ani Republika, więc i jedna, i
druga stosowały podczas tej wojny wyłącznie niewiarygodnie prymitywne rodzaje broni.
Bitewne roboty walczyły z żołnierzami klonami przeważnie na odległość strzału z blastera, w
nielicznych grupach i bez wsparcia artylerii czy potężnych dział jonowych. Uprawy, o
panowanie nad którymi walczyły obie strony, były warte swojej masy w drogocennych
klejnotach, toteż nikt nie chciał ryzykować uszkodzenia ani tym bardziej spopielenia cennych
zbiorów, o co było nietrudno, bo mimo bagnistego terenu środowisko zawierało dużo tlenu.
Wprawdzie od czasu do czasu obie strony stosowały cięższą broń, jak na przykład
podczas przypuszczonego przez separatystów nieco wcześniejszego ataku, który zmusił
Republikę do przeniesienia bazy, ale ze względu na konieczność delikatnego obchodzenia się
z bota najczęściej używano piechoty, która walczyła, okupując krwią każdy centymetr
zdobywanego gruntu. Nie pierwszy raz Barrissa się dziwiła, jakim cudem tutejsza roślina
może być tak wrażliwa, a zarazem tak długo zajmować ekologiczną niszę na powierzchni
planety nawiedzanej przez tak liczne i gwałtowne burze.
Teraz podobne rozważania nie miały jednak znaczenia. Liczyło się tylko jedno: chociaż
złodzieje boty nie żyją, mistrzyni Unduli kazała jej pozostać na powierzchni Drongara.
Dlaczego? Co chciała przez to osiągnąć?
Barrissa pokręciła głową, żeby pozbyć się natrętnych myśli. Jasności umysłu nie
osiągało się dzięki intensywnym rozmyślaniom... prawdą było coś wręcz przeciwnego.
Musiała oczyścić umysł, żeby jak zawsze, ilekroć nawiązywała z nią kontakt, Moc zapewniła
jej spokój i pogodę ducha.
Zdarzały się dni, kiedy przychodziło jej to z wielkim trudem.
ROZDZIAŁ 2
Jos Vondar leżał na pryczy i piorunował spojrzeniem młodego mężczyznę w mundurze
porucznika, który stanął w progu jego kabiny. Gość wyglądał jak smarkacz, jakby dopiero co
skończył czternaście standardowych lat.
– O co chodzi? – burknął oschle Jos.
– Pan kapitan Vondar? – zapytał młody mężczyzna. – Nazywam się Korneli Divini.
– Miło, że wpadłeś – odparł Vondar. – Może jeszcze zechcesz powiedzieć, dlaczego nie
zamknąłeś drzwi i pozwalasz, żeby do mojego skromnego mieszkania wpadało nieznośne
ciepło?
Młodzieniec wyglądał na trochę speszonego.
– Dostałem tu przydział, panie kapitanie – odezwał się w końcu.
– Nie potrzebuję nikogo, kto by mi sprzątał – odparł Jos. Młodzieniec nieoczekiwanie
wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu.
– Rzeczywiście, panie kapitanie, nic na to nie wskazuje – powiedział. – Zważywszy na
porządek, jaki panuje w pańskiej kabinie.
Jos nie potrafił znaleźć na to odpowiedzi. Musiał przyznać, że ostatnio trochę o to nie
dbał. Powiódł spojrzeniem po niewielkim pomieszczeniu. Na oparciu formokrzesła wisiały
dwie ostatnie zmiany jego ubrania, chłodziarka napojów była w tak opłakanym stanie, że nad
skorzystaniem z niej zastanowiłby się dwa razy nawet zatwardziały DlJak, a porosty pieniły
się na ścianach warstwą grubą jak mech na Pniach drzew Kashyyyka. Jos musiał szczerze
przyznać, że w tak brudnym i zagraconym chlewie jak jego kabina nie chciałoby żyć nawet
bagienne prosię.
Z nich dwóch zawsze Zan był bardziej systematyczny. Nigdy by nie pozwolił, żeby ktoś
doprowadził jego kwaterą do takiego stanu. Jos prawie słyszał głos Zabraka: „Posłuchaj,
Vondar, widywałem bardziej schludnie utrzymane składnice odpadków. Co chcesz przez to
osiągnąć, przetestować sprawność swojego systemu immunologicznego?"
Zana jednak nie było. Zan zginął.
Młodzieniec znów zaczął coś mówić i Jos ocknął się z zadumy.
– ...przydzielony do Mobilnej Jednostki Chirurgicznej Siedem jako chirurg, panie
kapitanie.
Jos usiadł na pryczy i przyjrzał się chłopcu. Chyba się przesłyszał. Ten... ten dzieciak
miałby być lekarzem?
Wykluczone.
Na jego twarzy musiało się odmalować niedowierzanie, bo chłopak dokończył trochę
bardziej formalnym tonem:
– Ukończyłem Akademię Medyczną na Coruscant, panie kapitanie. Dwa lata temu,
potem rok praktyki i rok służby w Wielkim Zoo.
Vondar lekko się uśmiechnął. Wielkie Zoo było nieformalną nazwą usytuowanej na
Alderaanie i przeznaczonej dla istot większości ras galaktyki placówki medycznej, w której i
on odbywał praktykę. Placówka chlubiła się nie mniej niż siedemdziesięcioma trzema
środowiskami i salami operacyjnymi. Dysponowała protokołami leczenia inteligentnych istot
prawie wszystkich ras, których tkanki były oparte na związkach węgla, a także większości,
których organizmy składały się ze związków krzemu czy halogenu. Jeżeli jakaś
poszkodowana istota żyła i była chociaż trochę przytomna, można się było spodziewać, że
wcześniej czy później zobaczy się ją w Wielkim Zoo.
Jos spojrzał na młodzieńca nieco łaskawiej. Prawdopodobnie to Korelianin jak on albo
ktoś pokrewny. Divini miał jasnoblond włosy, a jego policzki wyglądały, jakby jeszcze nie
zaznały depilacyjnej pianki.
– Powinieneś mieć trzyletnie doświadczenie, zanim cię powołali – odezwał się w końcu.
– Tak jest, panie kapitanie – odparł Divini. – Wygląda na to, że brakowało im lekarzy
do pracy w warunkach polowych.
Z twarzy Vondara zniknął ostatni cień uśmiechu. Zan nie żył zaledwie od tygodnia, a
ten dzieciak wyobraża sobie, że może go zastąpić? Republika musiała się znajdować
naprawdę w rozpaczliwym położeniu, skoro wyrywała niemowlęta z kołysek, żeby
powoływać je do służby w wojsku.
A poza tym... nikt nie potrafiłby zastąpić Zana. Nikt.
–
Proszę posłuchać, poruczniku – zaczął Jos. – Nazywasz się Divini, prawda?
– Uli.
Vondar zamrugał.
– Słucham? – zapytał.
– Wszyscy nazywają mnie Uli, panie kapitanie – wyjaśnił młodzieniec. – Pochodzę z
Tatooine, z okolic Morza Wydm. To skrót od Uli–ah, co oznacza „Dziecię Ludzi Piasku".
Jeżeli chce pan się dowiedzieć, jak zdobyłem ten przydomek...
– Panie poruczniku Divini, nie zamierzam kwestionować mądrości Republiki i nie
sądzę, żeby ktokolwiek mógłby podawać ją w wątpliwość – przerwał Jos. – Więc tylko witam
cię na tej wojnie. Widziałeś się już z dowódcą naszej placówki?
– Z pułkownikiem Vaetesem? – upewnił się Uli. – Tak jest, panie kapitanie. To on mnie
tu skierował.
Jos westchnął.
– No cóż, w takim razie chyba powinienem znaleźć dla ciebie jakąś kwaterę –
powiedział, wstając z pryczy.
Młody Divini wyglądał na speszonego.
Pan pułkownik powiedział, że mam zamieszkać z panem, panie kapitanie – odezwał się
w końcu.
– Przestań zwracać się do mnie tak oficjalnie – burknął Vondar. – Nie jestem twoim
ojcem, chociaż ostatnio czuję się bardzo staro. Możesz mówić mi po imieniu... To jak, Vaetes
powiedział, żebyś zamieszkał ze mną?
– Tak jest, panie kapitanie... uhm, to znaczy tak, Jos – odparł Uli. Korelianin zacisnął
zęby.
– Zaczekaj tu na mnie – rozkazał.
– Oczywiście.
Pułkownik Vaetes siedział za biurkiem, kiedy Jos wkroczył do jego gabinetu, nie
pozwolił mu jednak dojść do słowa.
– Zgadza się, skierowałem chłopaka do twojej kwatery – powiedział. – Dostał tu
przydział jako chirurg ogólny, a ja nie zamierzam dopuścić, żeby konstrukcyjne roboty
rzucały wszystko i stawiały nową kabinę, skoro masz w swojej wolną pryczę. – Uniósł rękę,
żeby powstrzymać ewentualny sprzeciw podwładnego. – To nie kółko dyskusyjne, kapitanie,
ale armia. Jesteś w tej jednostce głównym chirurgiem, więc pomożesz mu się zadomowić i
zapoznasz go ze wszystkimi regułami. Nie musi ci się to podobać, ale masz to zrobić. Możesz
odejść.
Jos wpatrywał się jakiś czas w twarz zwierzchnika.
– Co z tobą, D'Arc? Ktoś rozpłatał ci głowę i wpakował do środka standardowy
wojskowy mózg czy co? – zapytał w końcu. – Zachowujesz się jak bohater tandetnego
holowideogramu. Wiesz w ogóle, co się dzieje poza twoim gabinetem? Jeszcze nie
skończyliśmy się przenosić, funkcjonuje tylko jeden zbiornik bacta, a podczas przeprowadzki
straciliśmy cały pojemnik preparatu do zamrażania. Nieprzyjaciołom nikt nie powiedział, że
mamy tu problemy, więc nadal grzeją do naszych chłopców, a my musimy ich jakoś łatać. Po
prostu nie mam czasu niańczyć nieopierzonego żółtodzioba!
Vaetes spojrzał na niego spokojnie, jakby rozmawiali o pogodzie.
– Czujesz się lepiej? – zapytał. – To dobrze. Wyjście jest za twoimi plecami. Po prostu
odwróć się i przejdź te kilka kroków, aby zadziałał odpowiedni sensor. I pospiesz się, bo...
– Słyszę, słyszę – dokończył z niesmakiem Vondar. Nadlatywały co najmniej dwa
medyczne ładowniki z rannymi. – Ale jeszcze z tym nie skończyłem, D'Arc.
– Hej, wiesz przecież, że możesz do mnie wpaść w każdej chwili – zapewnił dowódca.
– Moje drzwi są zawsze otwarte... z wyjątkiem okresów, kiedy są zamknięte. A przy okazji,
nie zapomnij ich zamknąć, kiedy będziesz wychodził.
Jos wyszedł z gabinetu pułkownika i odetchnął wilgotnym i parnym popołudniowym
drongariańskim powietrzem.
Właśnie tego mi było potrzeba, pomyślał ponuro. Smarkacza bardziej naiwnego niż
świeżo wyhodowany klon. Dzieciak mógł sobie wyobrażać, że jest gotów do pracy w
warunkach polowych, ale w opinii Josa było to bardzo mało prawdopodobne. Wprawdzie w
każdym wielkim ośrodku medycznym mogły się trafiać trudne przypadki, ale nieraz widywał,
jak chirurdzy z wieloletnim doświadczeniem na widok ciężko rannych wybiegali pospiesznie
z operacyjnej sali, żeby nie zwymiotować do aseptycznej maski.
Nazywali to operowaniem mimn'yeta, od wątpliwego pochodzenia mięsnych posiłków,
jakie cieszyły się popularnością pośród krwiożerczych gadopodobnych istot z Baraba Jeden.
Powiedzenie doskonale ilustrowało pospieszne tempo łataniny, jakie musieli zachować, żeby
utrzymać pacjentów przy życiu. Trzeba było jak najszybciej powstrzymać krwawienie i
nałożyć łatę albo piankę z synciała, żeby móc zająć się kimś następnym. Brakowało czasu na
luksusy w rodzaju regeneracji czy stymulacji. Nikomu nie przeszkadzało, gdy któryś ranny
opuszczał ośrodek z sinym znamieniem na twarzy albo błyszczącą blizną.
Liczyło się tylko to, czy on albo ona może nadal strzelać. Czasami Jos, mając ręce
ubabrane krwią, zajmował się rannymi dwadzieścia standardowych godzin z rządu, i to bez
chwili wytchnienia między kolejnymi pacjentami. To było prymitywne, barbarzyńskie i
brutalne.
Tak właśnie wyglądała ta wojna.
I tak wyglądało sterylne piekło, do którego Vaetes wpuścił dzieciaka, niewyglądającego
na tyle poważnie, żeby pilotować lądowy śmigacz.
Jos pokręcił głową. Porucznika Kornelia „Uliego" Diviniego czekał niedługo lodowaty
prysznic. Jos nie chciał być w jego skórze, kiedy to nastąpi.
Z drugiej strony, istniał jeden plus w tej całej sytuacji: prawdopodobnie Tolk polubi
tego chłopaka.
Na myśl o tym się uśmiechnął. Jego związek z lorrdiańską pielęgniarką był jedną z
niewielu dobrych rzeczy, jakie przydarzyły mu się podczas tej wojny. Jos uważał nawet, że
jedyną.
Den Dhur miał do wykonania pewne zadanie.
Miało niewiele wspólnego z samą wojną między Konfederacją a Republiką. Był
wprawdzie niezależnym korespondentem wojennym, ale istniało niewielkie
prawdopodobieństwo, że spłodzi na jej temat jakikolwiek artykuł. Nie, jego zadanie polegało
na udzieleniu pomocy przyjacielowi... komuś, kogo poznał podczas pobytu w Mobilnej
Jednostce Chirurgicznej Siedem i uważał za pokrewną duszę.
Nikt, kto od dawna znał upartego Sullustanina, z pewnością by nie uwierzył, że może
się on zaprzyjaźnić z jakąkolwiek żywą istotą. Nie musiałby zresztą zmieniać opinii, bo Den
nie zaszczycił przyjaźnią żywej istoty... to znaczy, żywej w tradycyjnym sensie.
Co sprawiało, że zadanie Dena stawało się jeszcze trudniejsze.
Reporter siedział ze swoim kumplem w kantynie bazy i popijał szalenie mocną
mieszaninę wywaru z przyprawy, sullustańskiego dżinu i Ducha Starego Janksa, zwaną
sonicznym śrubokrętem. Nikt nie miał pojęcia, dlaczego trunek ochrzczono tak, a nie inaczej,
ale po wypiciu pierwszych dwóch porcji nikt się nie zastanawiał nad tym problemem. Jak
zawsze, towarzysz Dhura niczego nie pił. Nie było w tym nic dziwnego, skoro nie miał ust ani
gardła, a swego czasu przekonał Dena, że wlewanie alkoholu w otwór jego wokabulatora nie
byłoby najlepszym pomysłem.
Den zwrócił ogromne załzawione oczy na I–5YQ. Android miał irytującą skłonność,
spotęgowaną dzięki spolaryzowanym soczewkom Sullustanina: bywało, że rozszczepiał się na
dziesiątki wizerunków. Poza tym wszystko wyglądało stosunkowo normalnie.
– Musimy cię upić – odezwał się Den, spoglądając na androida.
– Dlaczego uważasz to za konieczne? – zapytał I–5YQ.
– Bo–o to niesprawiedli–e – odparł nieco bełkotliwie Sullustanin. –Wszys–kim kurzy
się z g–ów...
– Zauważyłem, że z każdą chwilą coraz bardziej – przyznał android.
– Wszys–kim z wyją–kiem ciebie – stwierdził reporter. – To nie–obrze. Musi–y coś z
tym zrobić.
– Przyjmijmy na chwilę, że istotnie miałbym ochotę się odurzyć alkoholem – odparł I–
Five. – Dostrzegam jednak kilka problemów, z którymi trzeba byłoby się uporać. Jednym z
nich, dosyć istotnym, jest to, że nie mam przemiany materii i w związku z tym nie potrafię
przetwarzać etanolu.
– Racja, racja. – Den pokiwał głową. – Musi–y ja–oś rozwiązać ten problem. Ale nie
martw się, na pewno coś wy–yślę.
– W takim stanie trudno byłoby ci przypomnieć sobie własne nazwisko – zauważył 1–5
YQ. – Nie obraź się, ale w tej chwili nie powierzyłbym ci nawet naprawy okablowania robota
myszy. Może później, kiedy...
Sullustanin zakołysał zwisającymi z policzków fałdami skóry.
– Mam! – wykrzyknął, wyraźnie podniecony. – To doskonałe rozz–wiązanie!
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał z rezerwą android.
Den dopił resztę trunku, ale musiał się przytrzymać krawędzi stolika i zaczekać, aż cała
kantyna, która w niewytłumaczalny sposób wystrzeliła w nadprzestrzeń, znów się ustatkuje.
– Ograniczymy moc wy–ściową twojego rrr–dzenia – zaczął Den. – Zak–ócimy
odrobinę sygna–y z sensorów i poluzujemy co nieco obwody logiczne.
– Bardzo mi przykro – sprzeciwił się android. – Mam wielokrotne redundancyjne
zabezpieczenia. Obwody są połączone na stałe, co oznacza, że nie mogę przy nich grzebać,
podobnie jak ty nie mógłbyś przestać oddychać.
Den popatrzył groźnie na pusty kufel.
– Niech to zarr–aza – mruknął do siebie, ale po chwili znów się rozpromienił. – Do–
obrze, a co byś powiedział, gdy–byśmy bezpośrednio prze–ączyli twoje obwody? Naturalnie,
tylko na pewien czas... To mog–oby się udać, nie u–ażasz?
– Może, gdyby pomogły ci w tym inżynierskie pikoandroidy – przyznał I–Five. –
Kłopot w tym, że spotyka się je wyłącznie w salonach naprawczych firmy Cybot Galactica
albo w ośrodkach ich autoryzowanych przedstawicieli. Obawiam się, że najbliższy znajduje
się dwadzieścia parseków od nas.
Den czknął i wzruszył ramionami.
– No cóż, jess–tem pe–ien, że tak czy owak coś wy–yślimy – obiecał. – Nie martw się,
Den Dhur nigdy się nie poddaje. Zajmę się tym, kolego.
Z głuchym stukiem opuścił głowę na blat stołu i chwilę potem donośnie zachrapał.
1–5 spojrzał na nieprzytomnego reportera i westchnął.
– Coś w tym wszystkim wydaje mi się bardzo znajome – mruknął do siebie.
ROZDZIAŁ 3
Gdyby Jos miał jakikolwiek wybór, zapoznałby dzieciaka z pracą w łagodniejszy
sposób, sala operacyjna była jednak pełna ciężko rannych żołnierzy klonów, a kiedy się tam
znaleźli, warkot medycznych ładowników transportujących nowe ofiary brzmiał równie
monotonnie jak pomruk wymiennika ciepła. Potrzebny był każdy, kto umiał się posługiwać
wibroskalpelem. Natychmiast.
Jos nie mógł nawet obserwować, jak chłopak sobie radzi, bo miał ręce zanurzone po
łokcie w pełnej odłamków szrapnela klatce piersiowej jakiegoś klona. Pozostający na
usługach hrabiego Dooku naukowcy opracowali nową bombę odłamkową zwaną
opielaczem... inteligentny ładunek wybuchowy, który po wystrzeleniu zataczał łuk nad
obronną siecią wojsk Republiki i opadał w sam środek oddziału. Eksplodował na wysokości
piersi żołnierzy i rozrzucał wokoło niewielkie, inteligentne i ostre jak brzytwa durastalowe
strzałki. Działanie opielacza powodowało śmierć wszystkich miękkich celów, które
znajdowały się w promieniu dwustu metrów od miejsca eksplozji. Śmierć tym straszniejszą że
pancerze żołnierzy klonów nie potrafiły jej zapobiec.
Jos uważał, że ktokolwiek je zaprojektował i wyprodukował, powinien zostać za to
pociągnięty do odpowiedzialności. Pod względem projektowania i rzeźbienia miękkiej tkanki
Kaminoanie byli geniuszami, ale o ile się orientował, pancerze klonów były praktycznie
bezużyteczne. Biorący udział w walkach niesklonowani żołnierze nazwali je wiadrami.
Określenie było jak najbardziej uzasadnione.
Już chciał poprosić, żeby zwiększono trochę natężenie pola presyjnego, ale uprzedziła
go Tolk.
– Pole plus sześć – rozkazała androidowi typu 2–IB, który obsługiwał urządzenie.
Tolk le Trene była Lorrdianką, a istoty z jej planety wykazywały niesamowitą zdolność
rozpoznawania minimalnych zmian wyrazu twarzy czy gestów, a także wyczuwania emocji
istot większości ras galaktyki w takim stopniu, że zakrawało to na telepatię. Tolk cieszyła się
opinią najlepszej pielęgniarki bazy. Co więcej, była istotą urodziwą i wrażliwą, a także
cieszyła się sympatią Josa Vondara, mimo że urodziła się na innej planecie. Nie pochodziła z
jego ojczystego klanu, więc ich związek nie miał żadnej przyszłości. Vondarowie byli
ensterami, a więc jego przyszła żona nie mogła być eksterem. Musiała pochodzić z jednej z
planet jego systemu, najlepiej z ojczyzny. Nie uznawano żadnych wyjątków od tej reguły.
Dopuszczano wyłącznie tymczasowe związki z istotami z innych planet. Przymykano
na nie oko, jako że młodzi musieli się wyszumieć, ale nie wolno było sprowadzać do domu
narzeczonej z innej planety, żeby przedstawić ją krewnym, chyba że ktoś chciał się wyrzec
własnego klanu i narazić na trwały bojkot towarzyski. Należało się liczyć także z niesławą,
jaką taki postępek sprowadziłby na pozostałych członków rodziny: „Poślubił istotę z innej
planety! Możesz to sobie wyobrazić? Jego rodzice o mało nie umarli ze wstydu".
Jos spojrzał na Diviniego, a później przeniósł spojrzenie na Tolk. Pielęgniarka
uśmiechnęła się do niego.
– Uli radzi sobie całkiem nieźle – powiedziała. – Androidy sanitariusze właśnie
wywieźli jego pierwszego pacjenta, i to bynajmniej nie do kostnicy. To uroczy dzieciak.
Vondar pokręcił głową.
– Ta–a, uroczy – mruknął do siebie.
Zaryzykował i powiódł spojrzeniem po sali operacyjnej. Do pełnego zatrudnienia wciąż
jeszcze brakowało jednostce dwóch lekarzy i trzech chirurgicznych androidów. Tego dnia
mogło ich to sporo kosztować...
Zanim dokończył myśl, zobaczył zamaskowanego, ubranego w kitel chirurga, który
zajął miejsce przy jednym z wolnych stołów. Kiedy włączyło się sterylne pole, nieznajomy
zaprosił gestem androidów sanitariuszy, żeby przynieśli następnego rannego klona.
– Nie mam pojęcia, kto to – powiedziała Tolk, zanim Jos zdążył ją o to zapytać.
Po wielu miesiącach spędzonych na powierzchni tropikalnej planety, lekarze pełniący
dyżury w sali operacyjnej rozpoznawali się nawzajem, nawet mimo masek ochronnych.
Oznaczało to, że nowy chirurg jest kimś obcym, co z kolei nasuwało pytanie, dlaczego nikt
nie powiedział jemu, kapitanowi Vondarowi i głównemu chirurgowi, że do jednostki
przydzielono nową osobę.
Nagle u jego pacjenta otworzyła się nowa rana. Trysnęła z niej fontanna krwi i Jos
musiał martwić się czymś całkiem innym.
Dziewięciu pacjentów później dostał mu się łatwy przypadek... rozszarpane płuco, które
posklejał w ciągu zaledwie kilku minut. Kiedy Tolk zaczęła zszywać ranę, Vondar mógł się
rozejrzeć po operacyjnej sali. Nie zobaczył żadnego rannego przygotowanego do następnej
operacji. Tempo pojawiania się nowych przypadków w końcu osłabło. Spojrzał na androida
odpowiedzialnego za selekcję rannych do transportu w zależności od stanu zdrowia –
obowiązek ten pełnił 1–5YQ – i zauważył, że android uniósł pięć palców na znak, że za tyle
minut będą mieli przygotowanego następnego pacjenta.
Jos ściągnął sterylne rękawiczki z cienkoskóry i wdzięczny losowi za chwilową
przerwę, włożył następną parę.
– Przydałby mi się tu ktoś do pomocy – odezwał się nagle nowy chirurg. – Naturalnie,
jeżeli nie masz w tej chwili nic innego do roboty.
Głos nowego miał głębokie brzmienie, sugerujące, że jego właściciel jest starszy, niż
bywało zazwyczaj w sali operacyjnej, gdzie większość lekarzy i chirurgów miała od
dwudziestu do dwudziestu pięciu standardowych lat. Jos przesunął trzy stoły, przecisnął się za
plecami Leemotha, operującego dezertera z armii separatystów, Aqualishanina Quarana, i
spojrzał na pacjenta, którego życie ratował obcy chirurg.
– Transplantacja płuco–serca? – zapytał.
– Ta–a – mruknął nieznajomy. – Dostał impuls soniczny, co rozwaliło jego mięsień
sercowy. Popękały też pęcherzyki płucne.
Jos spojrzał na nowe organy, sprowadzone nieco wcześniej z banku klonów.
Rozpuszczalne klamry spinające arterie i żyły były niewiarygodnie archaiczne. Jos nie
widział takich od czasu studiów w akademii medycznej. Ten gość musiał więc być jeszcze
starszy... W poszukiwaniu lekarzy wojskowi Republiki musieli naprawdę sięgać na dno
rezerw. Najpierw dzieciak, a teraz jakiś dziadek, pomyślał ponuro. Ciekawe, kto będzie
następny, student medycyny?
– Chcesz wykonać zespolenie nerwów w sposób dystalny? – zapytał nieznajomy.
– Jasne. – Jos zmienił rękawiczki, wziął podawany przez pielęgniarką adaptopresor i
rozpoczął mikrozszywanie.
– Dzięki – odparł starszy chirurg. – Ohleyz Sumteh Kersos Yingdah, doktorze.
Jos nie byłby bardziej zdumiony, gdyby mężczyzna go spoliczkował. Tak brzmiało
pozdrowienie członków jego klanu! Nieznajomy nie tylko pochodził z jego ojczyzny, z
Korelii, ale był także krewniakiem ze strony matki. Coś niesamowitego!
– Zapomniałeś o dobrych manierach, synu?
– Hm, przepraszam – zreflektował się Jos. – Sumteh Vondar Ohleyz. Nazywam się,
uhm... Jos Vondar.
– Wiem, kim jesteś, synu – odparł nieznajomy. – A ja nazywam się Erel Kersos...
admirał Kersos, i jestem twoim nowym dowódcą.
Jos znów poczuł się, jakby ktoś go spoliczkował. Erel Kersos był wujem jego matki.
Nigdy przedtem się nie spotkali, ale Jos słyszał o nim to i owo. Erel odleciał z Korelii jako
młody mężczyzna i już nigdy nie wrócił. Nie wrócił, bo poślubił...
Jos starał się nie dać poznać po sobie, jak bardzo jest wstrząśnięty. To było coś
zdumiewającego, niewiarygodnego. Istniało tyle mobilnych jednostek chirurgicznych
rozsianych po powierzchniach planet całej galaktyki... jaka mogła być szansa, że natknie się
na Erela właśnie w tej, w której pełnił służbę?
– Może porozmawiamy trochę później, jeżeli nie masz nic przeciwko temu –
zaproponował Kersos.
– Uhm, tak. Racja. Bardzo chętnie – odparł Jos. – Panie admirale.
Zdumiewające, ale kiedy kończył zszywanie rany, jego dłonie nawet nie drżały. Wuj
jego matki, od sześćdziesięciu lat bojkotowany przez członków klanu, nie tylko odnalazł się
tu, na Drongarze, ale nawet został nowym dowódcą bazy!
Jak duże było prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności?
Kaird z planety Nedij obserwował, jak uzdrowicielka Jedi zajmuje się rannym
pacjentem. Sklonowany żołnierz właśnie trafił do sali pooperacyjnej i ślady laserowego
zszywania były jeszcze wyraźnie widoczne na jego opalonej na brąz skórze. Barrissa Offee
przesuwała dłońmi po jego ciele, co niewątpliwie miało jakiś związek z Mocą. Kaird niewiele
wiedział o tych sprawach, które właściwie go nie obchodziły. Nie wątpił w istnienie Mocy,
ale zazwyczaj nie interesował się ani Jedi, ani niesamowitym źródłem ich potęgi. Jako agent
Czarnego Słońca skupiał się głównie na problemach natury praktycznej.
Mimo to z zainteresowaniem przyglądał się staraniom Barrissy. Widział wszystko
całkiem dobrze, bo stał na tyle blisko, że mógłby jej dotknąć. Można powiedzieć, że był
niewidoczny, chociaż nie usiłował się ukrywać.
Planeta Nedij znajdowała się w jednym z najbardziej odległych i odosobnionych
zakątków galaktyki, a jej mieszkańcy rzadko utrzymywali kontakty z sąsiadami. Po
gwiezdnych szlakach błąkali się tylko ci, którzy świadomie wyparli się wspólnoty Gniazda.
Istoty tej rasy nie były więc dobrze znane w galaktyce i Kaird rzucałby się w oczy w każdym
towarzystwie inteligentnych osobników. Ostre rysy jego twarzy, krótki, gruby dziób,
fioletowe oczy i skóra porośnięta jasnobłękitnym meszkiem z pewnością zwróciłyby uwagę,
gdyby był normalnie ubrany. Obecnie jednak był praktycznie niewidoczny, bo w celu
wykonania zadania wybrał przebranie idealnie pasujące do ośrodka medycznego.
Przedstawicieli wspólnoty braci i sióstr, znanej pod nazwą Milczących, spotykało się
dosłownie wszędzie, jak galaktyka długa i szeroka. Jej członkowie nigdy się nie odzywali i
przeważnie ukrywali ciała i twarze pod fałdzistymi szatami o obszernych kapturach.
Najczęściej nie robili nic innego poza tym, że stali w jednym miejscu. Milczący twierdzili, że
sama ich obecność w pobliżu chorych albo rannych przyczynia się do poprawy stanu ich
zdrowia. Najdziwniejsze jednak, że się nie mylili. Ich wpływu na pacjentów nie potrafili
wyjaśnić wybitni naukowcy ani praktykujący lekarze, ale statystyczne badania dowiodły
ponad wszelką wątpliwość, że chorzy przychodzą do zdrowia szybciej i częściej, ilekroć
towarzyszą im ubrane w dziwne szaty obce istoty. Członkowie wspólnoty pochodzili z
różnych grup społecznych i ras, więc wszystko wskazywało, że ich umiejętności nie mają nic
wspólnego z Mocą. Milczący nie mieli żadnych biologicznych cech, dowodzących
wrażliwości na tajemnicze pole energetyczne. Zjawiska nie można było także przypisać
subiektywnym odczuciom chorych, bo nawet pacjenci, którzy nigdy nie słyszeli o
wspólnocie, odnosili takie same korzyści jak ci, którzy wiedzieli o jej istnieniu. To było coś
naprawdę niezwykłego i zupełnie niewytłumaczalnego.
Kaird nie wiedział, jak to się dzieje, i prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło.
Czasami jednak się zastanawiał, czyjego obecność u boku sklonowanych żołnierzy także
wywiera na nich kojący wpływ, chociaż jego myśli są przeważnie równie odległe od
cechującego Milczących spokoju ducha jak Drongar od Jądra galaktyki. Nie miało to żadnego
znaczenia. Kaird udawał, że jest członkiem wspólnoty, bo dzięki temu mógł się wtopić w tło
lepiej, niż gdyby odgrywał jakąkolwiek inną rolę w tej mobilnej jednostce chirurgicznej
Republiki. Nieco wcześniej wypił sprowadzony z ojczyzny ziołowy wywar, skutecznie
neutralizujący charakterystyczną woń, jaką wydzielały ciała większości istot jego rasy.
Ukryty pod fałdzistym płaszczem, mógł się spodziewać, że nikt nie zwróci na niego uwagi...
Agent Czarnego Słońca musiał być tego pewien, bo przecież jego zadanie na powierzchni tej
planety nie miało nic wspólnego ani z wojną, ani z leczeniem rannych.
Mówiąc krótko i zwięźle, Kaird znajdował się tu z powodu boty. Ta rzadko spotykana
roślina stanowiła istotne uzupełnienie arsenału środków medycznych każdego lekarza. Mogła
działać jako antybiotyk, narkotyk albo środek nasenny... prawdę mówiąc, zależało to tylko od
tego, komu się ją podawało. Była lekarstwem skuteczniejszym niż liście cambylictusa czy
płyn bacta dla Abyssina, środkiem psychotropowym silniejszym niż santheriański korzeń
tenho dla Falleena i steroidem anabolicznym, który wspomagał umiejętności Whiphida.
Czarne Słońce zarobiłoby fortunę na sprzedaży każdej ilości boty, jaką udałoby mu się
zdobyć. Niezwykła roślina miała naprawdę wszechstronne zastosowanie.
Jak na ironię losu, używanie cudownego specyfiku w mobilnych jednostkach
chirurgicznych na Drongarze było zabronione. Oficjalnie twierdzono, że zakaz ma na celu
ukrócenie czarnorynkowego handlu tym specyfikiem, ale wszyscy wiedzieli, że w
rzeczywistości chodzi o powody natury ekonomicznej. Im dalej od Drongara, tym bota
stawała się cenniejsza, więc dlaczego ktoś miałby ją marnować na powierzchni macierzystej
planety w celu leczenia żołnierzy klonów? Nic nie wskazywało, żeby w najbliższej
przyszłości ich źródło miało ulec wyczerpaniu...
Wielu lekarzy nalegało na anulowanie tego zakazu. Wielu innych, po prostu go
ignorując, wymyślało sposoby leczenia rannych pacjentów. Będąc indywidualistą i
wojownikiem, Kaird pochwalał ich poświęcenie i odwagę, ale jako członek Czarnego Słońca
miał nadzieję coś z tym zrobić, jeżeli – albo kiedy – zakaz zostanie zniesiony.
Jeszcze nieco wcześniej przestępczy kartel zdobywał duże ilości boty bez problemów.
Para czamorynkowych handlarzy w miejscowych siłach zbrojnych Republiki dostarczała ją
zamrożoną w karbonicie, dzięki czemu dawało się ją przemycać bez obawy o wykrycie czy
uszkodzenie. Niestety, obaj dostawcy pożegnali się z życiem. Wyglądało na to, że jeden
uśmiercił drugiego, a potem Kaird osobiście zabił tego, który przeżył. Czarne Słońce musiało
się postarać o innego dostawcę i vigowie postanowili, że dopóki ich agent kogoś nie znajdzie,
musi pozostać na powierzchni Drongara.
Prawdę mówiąc, Czarne Słońce miało już swojego agenta na powierzchni planety, a
nawet w tej mobilnej jednostce chirurgicznej. Niestety, nie mogło mu powierzyć tego zadania,
bo agent pracował także dla kogoś innego. Pozostawał na usługach odszczepieńców hrabiego
Dooku i gdyby został dostawcą cennej boty, mógłby zostać przypadkowo ujawniony. Kaird
świetnie go rozumiał. Lens przekazywał przestępczej organizacji informacje o obu
walczących stronach, a to było zbyt ważne, żeby oprócz tego zajmował się także dostawami
niezwykłej rośliny.
Kaird przestąpił niezręcznie z nogi na nogę, bo fałdy płaszcza przykleiły się do jego
skóry. Wentylatory bazy działały bardzo kapryśnie, a osmotyczne pola powstrzymywały tylko
część ciepła i wilgoci. Zanieczyszczona atmosfera Drongara w niczym nie przypominała
czystego i rozrzedzonego powietrza, w którym rozwijali się ptakopodobni Nedijanie.
Wprawdzie ich skrzydła dawno zanikły, a porastający ciała miękki, podobny do puchu
meszek był zaledwie bladym cieniem upierzenia odległych przodków, ale mimo to istoty
nadal wolały chłodne wyżyny i przysypane śniegiem szczyty gór niż równiny.
Ach, gdyby mógł się tam znaleźć!
Kaird uśmiechnął się do swoich myśli, ale głęboki kaptur ukrył wyraz jego twarzy.
Skoro już o tym pomyślał, równie dobrze mógłby zatęsknić za towarzystwem istot płci
odmiennej i za zboczem wzgórza pełnym szybkonogich rathów, tradycyjnego przysmaku istot
jego rasy... a może także za odrobiną wybornego thwillwina, które uzupełniłoby tę
hedonistyczną fantazję.
Obserwując, jak padawanka Offee powoli przesuwa dłońmi po obnażonej piersi klona,
przestał się uśmiechać i zmarszczył brwi. Zastanawiał się, czy ta Jedi może się stać dla niego
w przyszłości jakimkolwiek zagrożeniem, To dziwne, że pojawiła się na powierzchni właśnie
tej planety. Naturalnie, była uzdrowicielką, ale w ostatnim okresie rycerzy Jedi widywało się
bardzo rzadko. Wysyłanie na Drongar osoby władającej Mocą, choćby tylko niezupełnie
wyszkolonej padawanki, wydawało się zwyczajnym marnotrawstwem. Będąc agentem
Czarnego Słońca, Kaird podejrzewał wszystkich i wszystko, czego nie mógł logicznie
wytłumaczyć. W jego przestępczej organizacji służyli agenci starzy albo nieostrożni, ale nie
znał żadnego starego i nieostrożnego. Życie można było zachować tylko dzięki nieustannej
czujności i ciągłemu wyprzedzaniu o krok zamiarów potencjalnych wrogów.
Ta kobieta nie stanowiła dla niego bezpośredniego zagrożenia, chociaż dzięki
związkowi z Mocą umiała czytać w myślach. Kaird potrafił jednak je osłaniać o wiele lepiej
niż przeciętna istota, bo też jego szkolenie należało do najlepszych, na jakie mógł sobie
pozwolić jego vigo. Pierwsza lepsza padawanka, nawet uzdrowicielka, nie wykryłaby
niczego, na co by jej nie pozwolił. Mimo to czuł się trochę nieswojo. Każdy, kogo wybierze
na następnego dostawcę boty, musi wiedzieć, jak unikać zdradzania się z przypadkowymi
myślami albo uczuciami. Gdyby ta Jedi wyniuchała, że ma do czynienia z nowym agentem,
Czarne Słońce musiałoby zaczynać wszystko od nowa, a to byłoby... bardzo kłopotliwe.
Kaird zastanawiał się, czy jej nie zabić. Nie byłoby to szczególne trudne, a dzięki temu
pozbyłby się kłopotu. Może więc...
Nie. W tej galaktyce można było być pewnym zaledwie kilku rzeczy, ale jedną z nich
było to, że jeśli ktoś zabił gdzieś jakiegoś Jedi, pozostali zawsze tam kogoś posyłali, żeby
wszczął niezależne dochodzenie. Kaird zdołałby bez trudu zabić tę padawankę, ale następny
Jedi mógł być rycerzem albo nawet mistrzem, a z kimś takim trudniej byłoby mu się uporać.
Jak powiadało stare porzekadło, lepszy znany d'javl niż d'javl nieznany.
Wreszcie padawanka zakończyła uzdrawianie. Kaird zauważył, że młody klon
zamrugał, ale potem znów zamknął oczy. Pierś mężczyzny rytmicznie i łagodnie unosiła się i
opadała, a gałki oczne poruszały się pod powiekami w wypełnionym marzeniami kojącym
śnie. Bez względu na to, czego dokonała, jej zabiegi okazały się skuteczne.
Kiedy go mijała, kiwnęła głową, jakby chciała okazać szacunek i wdzięczność innemu
uzdrowicielowi. Kaird odpowiedział jej takim samym gestem. Starał się nie myśleć o niczym,
dopóki nie uznał, że wyszła z budynku. Dopiero potem pozwolił sobie na lekki uśmiech.
Doszedł do wniosku, że przede wszystkim powinien się skupić na wyborze i
wyszkoleniu nowego agenta dla Czarnego Słońca. Dopiero kiedy strumień boty popłynie na
nowo, będzie mógł się zatroszczyć o rozwiązanie pozostałych problemów, jeżeli jakieś się
pojawią. Czarne Słońce słynęło z tego, że potrafiło się przystosowywać.
ROZDZIAŁ 4
Szpiegowanie w nieprzyjacielskiej bazie nie należało do zadań najłatwiejszych.
Stwierdzenie to, niewątpliwie prawdziwe, nie miało w sobie niczego zaskakującego ani
odkrywczego... co nie znaczyło, że jego zadanie było przez to chociaż trochę łatwiejsze.
Jeżeli chciało się prowadzić potajemną działalność w nieprzyjacielskiej bazie wojskowej,
trzeba było mieć więcej oczu niż Gran i wykazywać czujność większą niż istota płci męskiej
rasy H'nemtha. Należało zawsze mieć świadomość, że szpieg jest intruzem, kimś
niepożądanym. Nigdy, nawet na sekundę, nie wolno było się odprężyć.
Nie żeby ktoś miał powód go podejrzewać... zwłaszcza obecnie, kiedy Hutt i poprzedni
admirał okazali się kimś innym, niż się wydawali, nie wspominając o tym, że obaj nie żyli. To
była jednak wojna, a szpiegów chwytanych podczas wojny niezwłocznie uśmiercano. A
chwytano ich, i to wielu, w miejscach o wiele mniej prawdopodobnych niż mobilna jednostka
chirurgiczna na powierzchni zapomnianej planety, usytuowanej z daleka od Jądra, niemal na
krańcu jednego z ramion galaktyki.
Położenie agenta komplikowało jeszcze bardziej to, że doszło do kilku zabójstw, za
które on, szpieg służący dwóm panom pod różnymi pseudonimami – siłom zbrojnym
separatystów hrabiego Dooku jako Column i Czarnemu Słońcu jako Lens – przynajmniej po
części odpowiadał. Czy zmarłych obchodziło, że do ich śmierci przyczynił się Column albo
Lens? Nie. Czy obchodziłoby to którąkolwiek z tych osób, gdyby druga została wykryta i
uśmiercona? Zastanawiając się nad tym, miało się ochotę ponuro uśmiechnąć.
Column – zazwyczaj utożsamiał się właśnie z tym przydomkiem, bo separatyści
zwerbowali go wcześniej niż Czarne Słońce – lubił wiele spośród tych osób. Zaskakująco
boleśnie przeżył nieco wcześniejszą śmierć jednego z lekarzy, chociaż nie była wynikiem
żadnej tajnej operacji. Często rozmyślał o niebezpieczeństwach prowadzenia podziemnej
działalności na terenie bazy nieprzyjaciół. Nawet jeżeli ktoś przebywał pośród zabójców,
mógł się – przynajmniej do pewnego stopnia – do nich przywiązać. Tymczasem wśród
lekarzy ani pielęgniarek nie było zabójców... wręcz przeciwnie, wszyscy oni albo leczyli, albo
uzdrawiali. Co więcej, gdyby musieli się zatroszczyć o rannego wroga, potraktowaliby go z
takim samym poświęceniem jak własnego żołnierza. Ich obowiązkiem było ratowanie życia,
nie osądzanie uczestników walki. Tym trudniej przychodziło mu, kiedy – czy to jako Lens,
czy też Column – musiał działać na ich szkodę, co czasami okazywało się konieczne.
Wprawdzie od dawna oczekiwany koniec miał przynieść słuszne – chociaż bolesne mimo
upływu kilkudziesięciu lat – usprawiedliwienie, ale czasami cel wydawał się dziwnie
odległy... ukryty we mgle równie gęstej jak opary, które napływały znad bezkresnych bagien
Drongara. Na przeszkodzie stawały także drobne szczegóły codziennego życia, tak samo jak
przyjaźnie, troski i przymierza.
Column westchnął. Nie dało się budować drewnianych chat bez ścinania drzew, ale
zawsze czuł się nieswojo, ilekroć ogromne niebieskie drzewo padało na tych, których uważał
za przyjaciół i kolegów. Nie można było jednak tego uniknąć i chociaż czasami okazywało się
bolesne, należało do jego obowiązków i musiało być wykonane. Nikt nie mógł na to nic
poradzić. W najmniejszym stopniu.
Column stał przed oknem kabiny i spoglądał na dziedziniec. Mobilna Jednostka
Chirurgiczna Siedem została do tej pory odbudowana, co mogło oznaczać, że kiedy personel
przenosił ją z nizin na wyżynę, miał do rozwiązania stosunkowo niewiele problemów. W
ciągu niespełna dwóch miejscowych cykli dziennych – drongariańska doba miała trochę
więcej niż dwadzieścia trzy standardowe godziny – konstrukcyjne roboty uporały się z
postawieniem ośrodka administracyjnego, magazynów i, co najważniejsze, pomieszczeń
medycznych i mieszkalnych. Przed zapadnięciem nocy trzeciego dnia ukończono także
budowę kantyny i stołówki, więc na pierwszy rzut oka wyglądało, że wszystko wróciło do
normy.
Nie obyło się jednak bez pewnych kosztów.
Przeprowadzka pod ciężkim ogniem dział separatystów spowodowała zgon trzech
pacjentów – wszyscy umarli z powodu powstałych w tym czasie urazów – rany piętnastu
następnych i śmierć jednego lekarza... Zana Yanta. Wielka szkoda.
Yant był nie tylko doskonałym chirurgiem, ale także znakomitym muzykiem.
Wydobywając magiczne dźwięki ze swojej ąuetarry, potrafił trzymać w napięciu wszystkich
członków personelu jednostki. Umiał sprawić, że jego instrument śpiewał. Wyczarowywał
melodie tak natrętnie piękne, że potrafiłyby chyba wyrywać umierających żołnierzy ze
szponów wieczności.
Nikt nie skomponował jednak żadnej rapsodii ani fugi, która potrafiłaby przywrócić
życie Zanowi Yantowi.
Column odwrócił się od okna i podszedł do biurka, które zajmowało większą część
miejsca pod przeciwległą ścianą. Separatyści czekali na najnowsze wieści i musiał się
posłużyć jednym ze skomplikowanych szyfrów, żeby wysłać wiadomość siłom zbrojnym
hrabiego Dooku. Proces kodowania był zawiły i skomplikowany. Column musiał zacząć od
zaszyfrowania wiadomości za pomocą wymyślnego kodu. Protokół bezpieczeństwa wymagał
także, aby przesłał ją za pośrednictwem podświetlnych fal, a nie zazwyczaj stosowanego
impulsu nadprzestrzennego. Stosowana procedura była żmudna i czasochłonna, lecz
konieczna, bo zakodowanie wiadomości w niewłaściwy sposób mogło się okazać zgubne w
skutkach. Właśnie tak przekazano ostrzeżenie o ataku, podczas którego zginął doktor Yant, i
gdyby Column rozszyfrował je szybciej, może Zan pożyłby trochę dłużej. To była nauczka,
którą szpieg musiał zapamiętać. Bez względu na to, jak żmudny i czasochłonny miał się
okazać proces szyfrowania, potrzebował środków i pomocy hrabiego Dooku, żeby pokonać
Republikę, i musiał się pogodzić z wieloma wyrzeczeniami.
Lepiej więc było od razu zabrać się do roboty. Ociąganie się nie ułatwi jego zadania...
Den musiał oddać sprawiedliwość Kio Meritowi... Zaskoczony eąuański terapeuta
nawet nie mrugnął okiem, kiedy reporter pojawił się u niego zamiast Josa Vondara. W
niezwykłej sytuacji doradca czuł się prawdopodobnie pewniej niż Den, zwłaszcza że
Sullustanin pierwszy raz składał wizytę w gabinecie empaty.
Trochę zdenerwowany, oznajmił Meritowi, że zdecydował się na nią dosłownie w
ostatniej chwili. Nie zamierzał składać swojego brzemienia na szerokie barki Equanina ani na
niczyje inne, jeżeli już o tym mowa... a przynajmniej nie wcześniej, dopóki kilka porcji
wysokoprocentowego trunku, zwanego blasterem banthów, nie rozluźni jego płatów
czołowych w wystarczającym stopniu, żeby nakłonić go do zwierzeń. Den uważał, że
najlepszymi terapeutami są bywalcy barów, i nie ukrywał przed Meritem tego przekonania.
Jego rozmówca kiwnął głową.
– Czasami rzeczywiście są – przyznał rzeczowo. – Możesz wierzyć albo nie, ale w
podobnych okolicznościach odbywały się niektóre z moich najlepszych seansów...
improwizowanych, ale i tak pozostawiających niezatarte wspomnienia. A przy okazji, nie
lubię zamiany pacjentów, zwłaszcza kiedy dochodzi do niej w ostatniej chwili. Tym
razem jednak jestem gotów się z tym pogodzić. – Pochylił się do przodu. – Więc co
sprowadza Dena Dhura do mojego sanktuarium?
Reporter przygryzł pulchną dolną wargę. Do licha, to było o wiele trudniejsze, niż z
początku sobie wyobrażał! Nie przypuszczał, że rozmowa wprawi go w tak silne
zakłopotanie...
– Jos powiedział, że mogę się nie spieszyć – odezwał się w końcu. – Ma po uszy roboty
z łataniem rannych klonów.
Merit długo nie odpowiadał. W końcu się wyprostował.
– No i? – przynaglił reportera.
Sullustanin zorientował się, że to nie będzie wcale zabawne.
– No cóż... – zaczął z wahaniem. – Powiedział, że ja potrzebuję tego bardziej niż on.
Merit wyglądał na lekko zdumionego.
Naprawdę tak zdecydował? – zapytał. – No cóż, ujawnianie czegokolwiek na temat
osobistych seansów moich pacjentów jest wbrew zasadom mojego zawodu, więc powiem
tylko, że jak na doktora Von–dara to zdumiewające oświadczenie.
Wiem – przyznał Den, zadowolony, że choćby tylko chwilę może porozmawiać o
kłopotach Josa, nie swoich. – Śmierć doktora Yanta bardzo nim wstrząsnęła. Wprawdzie
styka się ze śmiercią cały czas w sali operacyjnej, ale tu chodzi o coś innego. Zan był jego
przyjacielem, a jego zgon nie miał najmniejszego sensu. Ale... ale czyja śmierć podczas
wojny ma jakiś sens?
Merit kiwnął głową i Den uświadomił sobie, że czuje się znacznie odprężony. Pomyślał,
że może ma to coś wspólnego z empatycznymi umiejętnościami Eąuanina. Nieważne zresztą,
skąd się to wzięło, grunt, że rozmawiało mu się z nim o wiele swobodniej. Mimo to
Sullustanin nadal uważał, że czysty alkohol o wiele lepiej potrafi rozwiązywać języki.
A jakie wrażenie wywarła jego śmierć na tobie? – zapytał empata.
– Ogromne – przyznał reporter. – Ale nie byłem nią równie wstrząśnięty jak Jos
Vondar. Nie sądzę, żeby ktokolwiek tak mocno to przeżył.
– Chcę powiedzieć, że nie znałem Zana równie dobrze jak on. Od czasu do czasu
siadywał z nami do sabaka i niemiłosiernie rzępolił na quetarze, ale...
Merit rozsiadł się wygodniej na krześle.
– ...ale nie przyszedłeś tu, żeby rozmawiać ze mną o jego śmierci, prawda? – dokończył
cicho.
Zaskoczony Den spojrzał na Eąuanina.
– No, no... dobry jesteś – przyznał. – Bardzo dobry.
– Właśnie dlatego zarabiam taką masę kredytów – przyznał Merit. Den zaczął się
wiercić na formokrześle, chociaż było bardzo wygodne.
– No cóż, chodzi o to, że ostatnio natknąłem się na tajne dane na temat żołnierzy,
których zabił Phow Ji – przyznał w końcu. – Pamiętasz chyba, że zginął, kiedy się rzucił do
ataku, nie korzystając z niczyjego wsparcia?
Merit się nie poruszył, ale coś w jego postawie zachęciło reportera do dalszej rozmowy.
– Spece od propagandy zrobili z niego bohatera – ciągnął Sullustanin. – Mojej historii
nikt nie chciał nawet dotknąć dziesięciometrową piką mocy. Za życia Ji był bezlitosnym
zabójcą, zimnym jak sama próżnia, a teraz przedstawia się go jako podziwianego bohatera.
– Może naprawdę na to zasługuje – stwierdził Merit.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Fałdy policzkowe Dena zafalowały z oburzenia.
– Pokonał cały oddział salissjańskich najemników i bojowego superrobota – wyjaśnił
Eąuanin. – Nigdy niczego podobnego nie widziałem. Padawanka Offee powiedziała, że po
prostu wpadł w szał i uległ bezmyślnej żądzy zabijania. Wiedział jednak, na co się decyduje,
bo nie tylko kazał zarejestrować hologram tego wydarzenia, ale także wysłać go mnie. Co
więcej, jeżeli mam wierzyć swojemu informatorowi, to nie był pierwszy lepszy oddział
najemników. Wszyscy należeli do elitarnej jednostki, przysłanej tu na ćwiczenia z powodu
ekstremalnych warunków panujących na powierzchni planety. Wiele wskazywało, że to
członkowie grupy szturmowej, przygotowujący się do poważnej akcji dywersyjnej. Na tej
podstawie można wyciągnąć nieunikniony wniosek, że zamiast oddawać się orgii
bezsensownego mordowania, Phow Ji złożył życie w ofierze podczas heroicznej akcji, która
mogła przysporzyć dużych korzyści Republice.
– Nadal uważam, że kierowała nim bezmyślna żądza zabijania – sprzeciwił się
Sullustanin. – Ale w gruncie rzeczy... Ta–a. – Urwał i zamyślił się, jakby coś sobie
przypominał. – Kiedy się o tym dowiedziałem, byłem dosłownie zdruzgotany – podjął w
końcu. – Zdruzgotany. Czułem się, jakby Ji osobiście kopnął mnie w bebechy. Zdawało mi
się, że go rozumiem, bo był szalony jak dyslektyczny Givin. Nie mógł ścierpieć, że, jak
sądził, poniżyła go padawanka Jedi. Chyba wiesz, że Ji pokonał kiedyś rycerza Jedi w
bezpośrednim pojedynku, więc udał się na linię frontu i postarał okryć sławą. Po prostu.
– O to chodzi – przyznał Merit. – I właśnie dlatego czujesz słuszną wściekłość, że
przedstawia się go jako bohatera.
Den westchnął.
– Jestem reporterem od prawie dwudziestu standardowych lat i jeśli ktokolwiek
rozumie, że galaktyka nie jest tylko czarna i biała, tym kimś jestem ja, doktorku – powiedział.
– Teraz jednak czuję się jak nieopierzony żółtodziób, który się właśnie dowiedział, że senator
jego systemu jest łapówkarzem. Czuję się... zdradzony, zawiedziony. – Parsknął, pokręcił
głową i wbił spojrzenie w twarz rozmówcy. – Dlaczego?
– Mam pewną teorię – oznajmił Merit. – Ty pewnie także, więc wysłuchajmy najpierw
twojej.
Sullustanin sprawiał wrażenie nieprzekonanego.
– Dlaczego nie twojej? – zapytał.
– Bo to ty przyszedłeś do mojego gabinetu. – Merit ciepło się uśmiechnął, a Den po
prostu nie mógł mu nie zawtórować. Empata, Jedi i Milczący w tej samej bazie, pomyślał
ponuro. Nic dziwnego, że otaczająca nas energia psychiczna ma większe stężenie niż
bagienny gaz.
Wydął wargi i wzruszył ramionami.
– Padawanka Offee powiedziała mi, że otacza mnie aura bohatera – stwierdził w końcu.
– Dowiodłeś tego, kiedy przed śmiercią Zana Yanta ocaliłeś jego quetarrę – przyznał
Eąuanin.
– Na nic mu się to nie zdało – mruknął reporter. – Nie znalazł się nikt, kto zagrałby na
niej podczas jego pogrzebu. Posłuchaj, nie pragnę zostać bohaterem. Bohaterowie dostają
wprawdzie medale, ale z mojego doświadczenia wynika, że najczęściej umierają.
– Nikt nie upiera się, że masz nim zostać – zauważył empata.
– To dobrze, bo w przeciwnym razie poczułby się rozczarowany – odparł reporter. –
Nie chcę jednak, żeby ubóstwiał mnie jakiś rozjuszony nexu. Zależy mi tylko, żeby wszyscy
poznali prawdę.
– Twoją prawdę – powiedział z naciskiem Merit. – Twoją wersję wydarzeń. I nie tylko
chcesz, żeby ją poznali. Pragniesz także, aby w nią uwierzyli.
Den spiorunował go spojrzeniem.
– Czyżbym słyszał naganę w twoim głosie? – zapytał cierpko.
– Niczego nie pochwalam ani nie ganię – odparł Merit. – Po prostu przedstawiam ci
swój pogląd na tę sprawę, ale mogę skromnie powiedzieć, że to pogląd poparty
doświadczeniem w odczytywaniu myśli wielu osób.
Den poczuł się nagle bardzo nieswojo. Nie chciał wysłuchiwać teorii Merita; nie był
zainteresowany podążaniem za tokiem jego myśli. Wstał i ruszył do drzwi.
– Posłuchaj, czas już na mnie – powiedział. – Zrobiło się prawie ciemno, a ja jeszcze
nic dziś nie wypiłem. Nie chcę zostawać w tyle za innymi.
– Możesz się ukrywać za kuflem jakiś czas, Den – poradził Equ–anin. – Jeżeli jednak
się na to zdecydujesz, będziesz miał dwa problemy. Po pierwsze, kufel będzie musiał się
stawać coraz większy, żeby osłonić cię przed tym, z czym się nie chcesz pogodzić, ale i tak
wcześniej czy później do niego wpadniesz.
– A po drugie?
Merit wzruszył ramionami.
– Sam się przekonasz – powiedział. – I będziesz się musiał z tym sam uporać
– Coś wspaniałego – westchnął Sullustanin. Aktywował portal, wyszedł i zmrużył
wielkie oczy z powodu zachodzącego, ale wciąż jeszcze jaskrawo świecącego słońca. – Byłby
z ciebie kiepski barman, doktorku – mruknął do siebie.
ROZDZIAŁ 5
Kiedy w końcu Jos wyszedł z sali operacyjnej, zapadał drongariański tropikalny
zmierzch. Na ławce pod szerokolistnym drzewem siedział Uli. Chłopak wrzucił chirurgiczny
kitel do przetwarzacza odpadków i miał na sobie jednoczęściowy republikański kombinezon,
który wyglądał, jakby był kilka numerów za duży. Wokół głowy młodzieńca krążyła
niewielka chmura brzęczących komarów ognistych, ale Uli był najwyraźniej zbyt zmęczony,
żeby je odpędzać.
Vondar podszedł do niego powoli, wyjął z kieszeni kawałek sprasowanej przyprawy i
wyciągnął w jego stronę.
– Proszę – powiedział. – Wyglądasz, jakbyś tego potrzebował.
Młodzieniec się zawahał.
– Nie krępuj się – dodał Jos. – To względnie bezpieczny i łagodny środek
odmładzający. Nadal będziesz się czuł jak przeciągnięty przez gąszcz igłokolców... ale tylko
w jedną stronę, nie w obie.
Uli przyjął sprasowaną kromkę i wsunął do ust.
– Żartujesz? – zapytał, zaczynając żuć. – Wzmacniałem się tym po zakończeniu
praktyki, kiedy robiłem specjalizację. Podobnie jak wszyscy inni, których znałem.
Jos usiadł na ławce obok niego.
–
Ta–a – mruknął nieobowiązująco. – Dobrze to pamiętam. – Ciężko westchnął.
– Stymkafeina i sprasowana przyprawa, dieta zwycięzców. – Kiwnął głową w stronę sali
operacyjnej. – Radziłeś tam sobie całkiem nieźle, chłopcze. Prawdę mówiąc, lepiej niż
mógłbym się spodziewać.
Uli przetarł oczy. Jos zauważył, że dłonie chłopaka lekko drżą.
– Czy to zawsze tak wygląda? – zapytał. – Tylko nie mów mi, że zazwyczaj o wiele
gorzej.
– Jak chcesz, ale to prawda – odrzekł Vondar.
Młody lekarz zwrócił na niego oczy, o wiele starsze od reszty twarzy.
– Pierwszy, którego operowałem, oberwał z agonizera – powiedział cicho.
Jos ponuro się uśmiechnął i pokiwał głową. Agonizer był nową eksperymentalną bronią
ręczną, która oddziaływała głównie na układ limbiczny za pomocą skoncentrowanego
kolimatycznego promienia mikrosonicznego. Promień pobudzał w jakiś sposób
niekontrolowane wytwarzanie prostaglandyny, co wywoływało dojmujący ból, ale bez
urazów fizycznych. Ból nie ustępował ani po podaniu somaprinu, ani żadnego innego silnego
środka nasennego, i nierzadko bywał tak intensywny, że pacjent umierał z powodu
przeciążenia nerwów czuciowych. Jedynym sposobem zaradzenia temu było odcięcie synaps
receptorów bodźców urazowych w korze wzgórzowej. Wymagało to zastosowania
precyzyjnej procedury neurolaserowej, na którą na ogół nie było czasu podczas pospiesznego
i mało higienicznego operowania mimn'yeta.
– Zważywszy na okoliczności, chyba spisałem się całkiem nieźle – ciągnął Uli
beznamiętnym tonem. – Najważniejsze, że uśmierzyłem ból. Naturalnie, mój pacjent do
końca życia będzie cierpiał na ciężką dyskinezę i ataksję ruchową...
Jos skrzywił się na dowód współczucia. Jakiś czas żaden z nich nic nie mówił.
– Słyszałem, co się stało z doktorem Yantem – odezwał się w końcu Uli. – Przykro mi,
Jos. Teraz rozumiem, dlaczego nie chciałeś mieć nikogo w swojej kabinie.
– Czasami mam ochotę dorwać gościa, który rozpoczął tę parszywą wojnę, i osobiście,
tymi rękami, zrobić mu resekcję płuca – powiedział Vondar.
– Coś podobnego – mruknął młodszy chirurg.
– A to dopiero na początek – dodał Jos.
Uli zachichotał. Spojrzał na Josa, który po chwili też wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Niespodziewanie obaj wybuchnęli śmiechem... nie z rozbawienia, ale żeby dać upust
rozpaczy i frustracji.
Uspokoili się dopiero po jakiejś minucie, chociaż właściwie żadnemu nie było do
śmiechu.
– Wiem, jak się czujesz – stwierdził Uli, ocierając załzawione oczy. – Ja także straciłem
dobrą przyjaciółkę, jakieś dwa lata temu... w Mos Espie na Tatooine. Wywiązała się wtedy
walka między dwiema grupami łowców nagród, a ona znalazła się zbyt blisko pola bitwy. –
Zawahał się na chwilę. – Czegoś takiego nigdy nie da się zapomnieć, prawda?
– Nie – przyznał Vondar. – To niemożliwe. Ale z każdym dniem łatwiej się z tym
pogodzić.
– Masz rację. I nic nie można na to poradzić – oznajmił Uli.
– Tak to bywa – przyznał Jos. – Musisz sobie wytłumaczyć, że nie możesz tego
zmienić. Nie powinieneś się winić za to, że nie zdołałeś ocalić życia swojej przyjaciółki,
podobnie jak za to, że nie potrafisz położyć kresu tej wojnie. To nie twoja wina, Uli. Nie
odpowiadasz ani za jedno, ani za drugie...
Urwał, bo doszedł do wniosku, że zwraca się bardziej do siebie niż do młodszego
kolegi. Pokręcił głową. Łatwiej było mu to powiedzieć, niż w to uwierzyć.
Ale może... może z czasem będzie mu to łatwiej znieść.
Kaird znów czuł się bardzo nieswojo. Przy obecnej pogodzie nadający mu wygląd
Kubaza luźny płaszcz był wyjątkowo niewygodny, a czary goryczy dopełniała elastomaska
ukrywająca twarz. Te środki ostrożności były jednak konieczne. Wyróżniałby się bez nich
prawie w każdym tłumie, ale mógł służyć wiernie Czarnemu Słońcu, bo potrafił się
maskować. W ciągu wielu lat ofiarnej służby ukrywał twarz i ciało pod wieloma
przebraniami, z mniejszym lub z większym powodzeniem. Kiedyś nawet udawał Hutta,
używając obciągniętego synciałem plastoidowego szkieletu. Na Jajo, ile się wtedy namęczył!
W porównaniu z tamtymi cierpieniami upodabniające go do Kubaza elastomaska i płaszcz nie
sprawiały mu specjalnych kłopotów.
Kształt ciała nie pozwalał mu na udawanie istot niektórych ras, ale podobny do krótkiej
trąby kubaski nos nieźle maskował jego gruby dziób, gogle zaś, jakie nosiły w pełnym słońcu
owadożerne istoty, skrywały jego fioletowe oczy. Kiedy się znalazł w kosmoporcie, nikt się
za nim ani razu nie obejrzał, bo Kubazów spotykało się dosłownie wszędzie, jak galaktyka
długa i szeroka.
Czekał na lądowanie transportowca. Oprócz zaopatrzenia i sprzętu miały przylecieć nim
także dwie obce istoty, o których przybyciu został uprzedzony. Jedną był Umbaranin, a drugą
Falleenka. Jeżeli wierzyć Lensowi, oboje nie byli pierwszymi lepszymi przemytnikami, ale
subtelnymi i doświadczonymi najemnikami... oportunistami i artystami oszustami, którzy
przenosili się z miejsca na miejsce dzięki niewiarygodnym przekrętom i podstępom. Lens
powiedział, że – jak większość najemników – czasami bywają wypłacalni albo nawet
zamożni, a kiedy indziej spłukani do gołej skóry. Wszystko wskazywało, że od jakiegoś czasu
znajdują się w tej ostatniej sytuacji.
Co oznaczało, że mogą się bardzo przydać Kairdowi.
Transportowiec, obniżając pułap lotu dzięki promieniom repulsorowym, przeciął
szkarłatnorude chmury zarodników, przeleciał przez otwór w kopule ochronnego pola i
łagodnie osiadł na płycie lądowiska. Roboty i binarne podnośniki od razu zaczęły
rozładowywać niezgrabny statek. Kaird wbił spojrzenie w rampę ładowniczą. Dowiedział się,
że pojazdem podróżuje tylko kilkoro pasażerów: Kaminoanin, który miał przeprowadzić
biologiczną inspekcję, i troje istot ludzkich, funkcjonariuszy jakiegoś urzędu, przysłanych dla
uzgodnienia z pułkownikiem Vaetesem ilości wysyłanej boty. Do grona pasażerów należało
także kilka androidów, a listę zamykały nazwiska dwojga jego potencjalnych pracowników.
Zeszli po rampie ostatni, jeżeli nie liczyć niosącego ich bagaże „czerwonogłowego"
androida typu RC–101. Nic nie wskazywało, że przeszkadza im parne, gęste jak zupa
powietrze, mimo że tego dnia unosiło się w nim więcej niż zwykle zarodników. Kaird
podszedł i powitał przybyszów. Oboje byli istotami o opartej na związkach węgla budowie
ciał, ale chyba nie mogliby się bardziej różnić od siebie. Wyglądali niemal śmiesznie. Łysy,
bladoskóry i bardzo niski Umbaranin mógł mieć najwyżej sto dwadzieścia pięć centymetrów
wzrostu, a Falleenka przewyższała go więcej niż o głowę, zwłaszcza że nosiła włosy upięte na
czubku głowy. Szła dumnie wyprostowana niczym wojowniczka, chociaż u boku nie miała
żadnej broni. Mimo to jej płynne ruchy i wyraźnie widoczne pod obcisłym kombinezonem z
syntkaniny mięśnie sugerowały, że nawet jeżeli istota jest bezbronna, może być
niebezpieczna.
W przeciwieństwie do niej Umbaranin wyglądał, jakby silniejszy podmuch wiatru mógł
go ponieść nad koronami drzew drongariańskiej dżungli. Wrażenie potęgowała obszerna
opończa, osłaniająca go od stóp do szyi. Kaird przygotował się na spotkanie obojga istot i
wiedział, że taka opończa nazywa się cieniopłaszczem. Strój Umbaranina wydałby się
większości istot człekokształtnych biały jak kreda, podobnie jak karnacja jego właściciela, ale
istoty tej rasy miały oczy wrażliwe na inne pasmo częstotliwości. Widziały najlepiej w
zakresie nadfioletu, zwłaszcza promieniowania o długościach fal nie większych niż trzysta
nanometrów.
Kaird także widział wszystkie barwy cieniopłaszcza. Uskrzydlone drapieżniki, które
były dawno temu jego przodkami, odbierały promieniowanie w zakresie o wiele większym
niż wąski wycinek, na jaki były wrażliwe oczy istot większości ras znanej galaktyki. Od
tamtych czasów urodziło się wprawdzie i wymarło setki tysięcy pokoleń, ale oczy
współcześnie żyjących Nedijan nie straciły nic z dawnej wrażliwości. Cieniopłaszcz
Umbaranina mienił się wszystkimi kolorami, dla których wymyślono nazwy w niewielu
językach oprócz nedijańskiego: beri, crynor, nusp, onsibl...
Ten widok dosłownie zaparł dech w jego piersi. Kiedy przybysz szedł ku niemu, wzory
jego ubrania zmieniały się co chwila, a dzięki kalejdoskopowej grze świateł i cieni
przybierały coraz to nowe kombinacje. Kaird pomyślał, że to wspaniały płaszcz. Widywał
władców planet, którzy zadowalali się noszeniem skromniejszych strojów.
Kiedy witał się z przybyszami, mikroprocesor wokodera w masce bezbłędnie nadał jego
głosowi chrapliwy kubaski akcent.
– Nazywam się Hunandin i pochodzę z klanu Apiida, do waszych usług – oznajmił. –
Nasz wspólny znajomy prosił, żebym powitał was na Drongarze. – Naturalnie, wspólnym
znajomym był szpieg Lens, ale Kaird nie musiał tego mówić. – Co mogę dla was zrobić?
Oboje przybysze przyglądali mu się bez słowa i Kaird nagle stwierdził, że czuje do
Falleenki fizyczny pociąg. Nie wiedział, z jakiego powodu, czy dla jej urody, czy charyzmy,
ale domyślał się, dlaczego. Gadopodobne istoty wydzielały cechujące się skomplikowanym
składem chemicznym feromony, które subtelnie – a czasami niezbyt subtelnie – wpływały na
emocje inteligentnych istot wielu ras galaktyki. Nedijanin zastanawiał się, czy obca istota
uwalnia je podświadomie, czy celowo. Nie miało to dużego znaczenia... dopóki był tego
świadom, jego zdyscyplinowany umysł nie pozwoli mu ulec pokusie.
Przeżył jednak wstrząs, kiedy usłyszał odpowiedź Umbaranina.
– Leć swobodnie, leć prosto, Powietrzny Bracie – pozdrowił go obcy przybysz.
Błogosławieństwo jego Gniazda, w dodatku wypowiedziane z prawidłową krtaniową
modulacją głosu! Jakim cudem? Skąd obcy przybysz mógł to wiedzieć? Świetne przebranie
Kairda zmyliłoby wszystkich w tym obozie, nawet rodowitych Kubazów. W żadnym
wypadku...
Zaraz, zaraz. Kaird przypomniał sobie jeszcze jeden szczegół na temat Umbaran. Istoty
tej rasy były podobno obdarzone umiejętnościami paramentalnymi, dzięki którym umiały
czytać, a nawet wpływać na czyjeś myśli. Coś wspaniałego, jeszcze jeden empata w Mobilnej
Jednostce Chirurgicznej Siedem, pomyślał ponuro. To cud, że nasze głowy nie eksplodują.
Wszystko wskazywało, że nie tylko on odrobił pracą domową. Język Stada znało bardzo
niewiele istot rasy innej niż Nedijanie. Znał go Lens, a obecnie także ci dwoje...
Rozejrzał się ukradkiem, czy nie zobaczy kogoś innego w zasięgu słuchu.
– Gratuluję ci przenikliwości – zaczął cicho – ale zapewniam, że z korzyścią dla nas
obu będzie podtrzymywanie złudzenia...
– Naturalnie – przerwała Falleenka. Umbaranin mówił nieco głośniejszym chrapliwym
szeptem, za to głos jego towarzyszki miał bogate, głębokie brzmienie. – Nie zdradzimy
nikomu twojej tajemnicy... Hunandinie. – Wypowiedziała jego imię z lekkim sarkazmem. –
Wybacz nam także złe maniery, bo jeszcze nie zdążyliśmy się przedstawić. – Wyprostowała
się i Kaird uświadomił sobie, że Falleenka jest trochę wyższa niż on. – Nazywam się Thula. –
Wskazała na swojego towarzysza. – A to mój wspólnik, Squa Tront.
– Jesteśmy zachwyceni, że mogliśmy cię poznać – szepnął chrapliwie Umbaranin. –
Czy na powierzchni tej zapowietrzonej planety znajdzie się miejsce, gdzie moglibyśmy się
czegoś napić?
Kaird uśmiechnął się pod maską Kubaza.
– Naturalnie – odparł beztrosko. – Chodźcie ze mną. Mamy wiele spraw do omówienia.
ROZDZIAŁ 6
Pięć czy sześć metrów za kabiną Barrissy znajdowała się niewielka polana, okolona z
trzech stron przez ciemnozieloną gęstwinę kraczących krzaków o liściach wyglądających,
jakby pokryto je warstwą wosku. Krzewy zawdzięczały swoją nazwę charakterystycznym
dźwiękom wydawanym przez poruszane wiatrem gałęzie. Sięgające do pasa gęste zarośla
ograniczały przestrzeń, na której Barrissa zazwyczaj ćwiczyła różne techniki walki świetlnym
mieczem. Na ogół rycerze Jedi nie wykonywali podobnych ćwiczeń w miejscach
publicznych, ale polana była odosobniona jak chyba żadne inne miejsce w jednostce
chirurgicznej. Ćwiczącą padawankę mógłby ktoś zobaczyć, tylko mijając niezarośnięte
miejsce na przeciwległym skraju polany. Nieco dalej zaczynały się jednak mokradła i było
mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek przechodził tamtędy z uwagi na bagnisty teren.
Duszne powietrze wisiało nad niewielką otwartą przestrzenią niczym mokra płachta i
Barrissa pociła się obficie pod luźnym brązowym płaszczem. Czuła we włosach i na skórze
lepką wilgoć, bo pot nie parował z powodu dużego stężenia pary wodnej w powietrzu. Był to
jeden z niemiłych, ale nieuniknionych aspektów życia na powierzchni Drongara. Padawanka
przyzwyczaiła się nosić cały czas hydropakiet, bo w przeciwnym razie mogło jej grozić
odwodnienie.
Jak wiele razy przedtem, zaczęła od serii ćwiczeń rozluźniających główne mięśnie
ramion i przedramion. Przerzucając broń z ręki do ręki, cięła cuchnące tropikalne powietrze
prostymi kombinacjami dwóch lub trzech ciosów. Niczym tancerka wykonywała bitewne
ruchy wchodzące w skład Formy Trzeciej, jednej z siedmiu opracowanych przez Jedi w ciągu
wielu lat technik walki. Mistrzyni Unduli przedkładała Formę Trzecią nad pozostałe, chociaż
niektórzy Jedi uważali Trójkę za technikę obronną i nawet trochę nią gardzili. Wprawdzie
rzeczywiście opracowano ją w celu obrony przed strzałami z blasterów i nadlatującymi
pociskami, ale w ciągu wielu stuleci udoskonalano tę formę, aż w końcu stała się techniką o
wiele wszechstronniejszą. Nauczycielka Barrissy twierdziła, że spośród wszystkich siedmiu
technik właśnie w Trzeciej kładzie się największy nacisk na wyczekiwanie i odbijanie wiązek
energii nadlatujących z prędkością światła. Barrissa wiedziała, że wymaga to najsilniejszego
zespolenia z Mocą. Do opanowania tej techniki wiodła droga długa, ale warta zachodu, bo
prawdziwy Mistrz Formy Trzeciej był niezwyciężony.
Monotonny pomruk świetlnego miecza brzmiał kojąco, a energetyczna klinga wydawała
się równie znajoma jak jej dłoń. Barrissa nie pamiętała już chwil, kiedy nie trzymała w niej
broni Jedi. Jeszcze jako mała dziewczynka toczyła ćwiczebne pojedynki z dysponującymi
niewielkimi zasobami energii zdalniakami, z którymi walczyli i ona, i inni młodzi padawani.
Automaty wysyłały jednak dość silne wyładowania elektryczne i kiedy zdalniak kogoś
użądlił, odczuwało się dotkliwy ból.
To właśnie ból był najbardziej wymagającym nauczycielem.
Kiedy Barrissa ukończyła szesnaście lat, skonstruowała własny miecz świetlny.
Wybrała jasnoniebieski kryształ, żeby nadawał jej klindze charakterystyczną barwę. Od
tamtej pory nosiła cały czas broń u pasa. Znała każdą jej część równie dobrze jak swoje palce.
Posługując się tylko Mocą, dla nabrania większej wprawy wielokrotnie rozkładała ją i
składała. Miecz był czymś więcej niż tylko bronią... stanowił przedłużenie jej samej, niemal
jak organiczna część ciała.
Uśmiechnęła się, postąpiła krok i wywijając szybko świetlistym ostrzem przed sobą,
utworzyła litą zasłonę światła. Znów za bardzo się rozpraszasz, pomyślała. Skup się na tym,
co robisz w tej chwili.
W tej samej sekundzie poczuła podmuch lodowatego powietrza. Musnął jej plecy, jakby
ktoś otworzył drzwiczki zamrażarki. Podziałał na nią niczym kubeł zimnej wody, ale minął,
zanim zdążyła sobie uświadomić, co odczuwa. Mimo to kombinacja przypadkowych myśli i
chłodnego podmuchu wytrąciła ją z równowagi. Padawanka zorientowała się od razu, że szpic
klingi, która zataczała łuk obok jej nóg i sunęła w górę, znajduje się za nisko i zbyt blisko
ciała.
Usłyszała raczej, niż wyczuła, że koniec pulsującego ostrza przecina czubek jej buta,
sporządzonego z protetycznego włóknoplastu, materiału elastycznego, a zarazem wyjątkowo
wytrzymałego. Kiedy kupowała obuwie, sprzedawca zagwarantował, że producent wymieni
je za darmo na nowe, gdyby zniszczyło się przed końcem jej życia. Włóknoplast mógł
powstrzymać cios zadany ostrą durastalową klingą broni, a nawet wibronożem.
Istniało jednak niewiele materiałów chroniących przed ciosem klingi świetlnego
miecza, a włóknoplast, chociaż wytrzymały, nie zaliczał się do tej kategorii.
Barrissa pospiesznie wyłączyła ostrze. Spojrzała w dół i zobaczyła krople krwi w
chirurgicznie czystym przecięciu biegnącym w poprzek buta.
Była zdumiona... nie samą raną, ale błędem, który doprowadził do wypadku. Ileż to
razy wykonywała ćwiczenia tej Formy? Pięć tysięcy? Dziesięć? Zachowała się jak
nowicjuszka. Popełniła śmiesznie prosty błąd, którego nikt nie wybaczyłby kilkuletniemu
padawanowi, niemogącemu nawet marzyć o dorównaniu jej pod względem umiejętności.
Czy możliwe, że tylko sobie to wyobraziła? Kusiło ją, żeby się z tym zgodzić, ale kiedy
wiatr zaszeleścił liśćmi kraczących krzaków, wyraźnie usłyszała charakterystyczny, smętny
odgłos. Tamten podmuch był zjawiskiem rzeczywistym.
Przypięła świetlny miecz do pasa, uniosła nogę i stojąc na drugiej, bez trudu ściągnęła
przecięty but.
Rozcięcie było wąskie i niezbyt głębokie. Miało może trzy centymetry długości i
ciągnęło się kilka centymetrów nad drugim i trzecim palcem stopy. Krawędzie naskórka były
spalone, ale z rany sączyły się krople krwi, co dowodziło, że włóknoplast pochłonął część
energii klingi i nie dopuścił do kauteryzacji rany. Balansując na jednej stopie, Barrissa
wpatrywała się jakiś czas w krwawiące rozcięcie. W końcu pokręciła głową.
Sięgnęła po Moc i kiedy poczuła jej przepływ w ciele, skupiła się na przeciętej stopie.
Nie groziło jej, że wykrwawi się na śmierć, ale też nie uśmiechało się skakanie na jednej
nodze do bazy i pozostawianie za sobą śladów krwi.
W końcu krew przestała płynąć z rany. Dopiero wówczas Barrissa poczuła w stopie
pulsujący ból. Głęboko odetchnęła i zrobiła dla niego miejsce, żeby go wsunąć i ukryć.
Ponownie uwolniła myśli i posługując się Mocą, wysłała je do rany. Krawędzie chyba trochę
zbliżyły się do siebie, ale potem znów się rozsunęły.
– Chyba powinienem to obejrzeć – usłyszała nagle czyjś głos dobiegający z boku.
Zaskoczona, spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła nowego chirurga, porucznika Diviniego.
– Dam sobie sama radę – zapewniła.
Ubrany w wojskowy kombinezon, ubrudzony błotem do pół uda, chłopak – Barrissa
przypomniała sobie, że ma na imię Uli – podszedł bliżej i spojrzał na jej stopę.
– Wygląda, jakbyś nadcięła kilka ścięgien – powiedział. – Trzeba je jakoś połączyć,
żeby się dobrze zrosły. Będziesz potrzebowała także co najmniej trzech albo czterech
klamerek i dermaszczeliwa, bo w okolicy aż się roi od paskudnych mikroorganizmów. –
Wykonał zamaszysty gest, jakby miał na myśli powierzchnię całej planety. – Lepiej teraz
połatać i uszczelnić niż zakazić i żałować, nie uważasz?
Naturalnie, miał rację. Barrissa kiwnęła głową.
– Jak to sobie wyobrażasz? – zapytała.
Uli wyszczerzył zęby w beztroskim uśmiechu.
– Żaden problem – powiedział. – Mam przy sobie wszystko, co potrzebne. – Poklepał
kieszeń pasa. – Zawsze noszę tu swój wierny zestaw medyczny. – Gestem wskazał
stosunkowo suche miejsce na polanie. – Usiądź, młoda damo.
Powstrzymując uśmiech, Barrissa usłuchała, a Uli kucnął obok niej, opierając się na
piętach, jak potrafią tylko osoby o świetnie wyćwiczonych stawach skokowych. Otworzył
medyczny pakiet, rozłożył na ziemi i włączył sterylną płachtę, a kiedy padawanka postawiła
na niej stopę, włożył parę rękawiczek z cienkoskóry. Barrissa przesunęła stopę trochę dalej i
poczuła świerzbienie wywołane przez aseptyczne pole.
Uli przyłożył do rany błyskosterylizator. Uzdrowicielka Jedi usłyszała cichy trzask i
zobaczyła oślepiający błysk błękitnego aktynicznego światła, które dowodziło, że jej rana już
jest oczyszczona z bakterii i drobnoustrojów. Młody chirurg odłożył narzędzie i sięgnął po
rozpylacz nullikainy.
– Nie będzie mi potrzebna – sprzeciwiła się Barrissa.
– Słusznie – mruknął Uli. – Zapomniałem.
Wsunął środek znieczulający z powrotem do zestawu. Posmarował resektor synostatem
i rozszerzył ranę za pomocą hemostatycznych kleszczyków. Kiedy padawanka się pochyliła,
zauważyła na osłonkach ścięgien palców stopy niewielkie nacięcia, odsłaniające bledsze,
perłowobiałe elipsy.
Skupiła się, żeby lepiej zapanować nad bólem.
Uli wpuścił do nacięć synostat i uzbroił się w cierpliwość. Pięć sekund później nacięcia
zmieniły barwę na podobną do tej, jaką miały osłonki zdrowych ścięgien.
– O czym zapomniałeś? – zainteresowała się Barrissa.
– Praktykowałem na Alderaanie, w Wielkim Zoo – odparł Uli, sięgając po narzędzie do
automatycznego biozszywania brzegów rany. – Kiedyś łatałem tam rannego Jedi. Wspaniale
panował nad swoim ciałem... Potrafił powstrzymywać niewielkie krwawienia i uśmierzać ból.
Coś wspaniałego!
Wsunął do rany końcówkę zszywacza i przycisnął jakiś guzik. W mgnieniu oka
klamerka utworzyła miniaturową pętlę. Barrissa wiedziała, że zszywkę sporządzono z
ulegającego biodegradacji pamięcioplastu. Miała trzymać jakiś tydzień, a potem zostać
wchłonięta przez jej organizm. Do tej pory rana powinna się zagoić.
– Jak do tego doszło? – zapytała, nawiązując do jego opowieści. – Na większości planet
Jądra, włączając Alderaan, rycerze Jedi mają do dyspozycji własnych uzdrowicieli. Na ogół
nie korzystają z pomocy innych lekarzy.
Uli wkręcił do końcówki aplikatora następną klamerkę.
– Pewnego pięknego popołudnia zgraja pijanych rozrabiaków postanowiła zdemolować
kantynę w centrum Aldery – zaczął. – Doszło do bijatyki, która przeniosła się na ulicę.
Przelatywała nią akurat senatorka Republiki, ale musiała się zatrzymać z powodu zamieszek.
Towarzyszył jej rycerz Jedi. W rozruchach brało udział trzydziestu albo nawet trzydziestu
pięciu rozrabiaków, którzy uparli się, żeby odwrócić do góry dnem śmigacz senatorki. Rycerz
Jedi... o ile dobrze pamiętam, był to Cereanin... postanowił do tego nie dopuścić, ale banda
doszła do wniosku, że powinien dostać nauczkę.
– I co się wydarzyło?
Młodzieniec się roześmiał. Przycisnął guzik i wpuścił do rany następną zszywkę.
Barrissa spojrzała na niego. Pewnego dnia, kiedy będzie na tyle dorosły, żeby dorobić się
zmarszczek mimicznych, stanie się zdumiewająco przystojny, pomyślała.
– To, że czterech chirurgów praktykantów, a pośród nich ja, a także dwóch lekarzy
robiących specjalizację, spędziło resztę nocy, przyszywając napastnikom odcięte dłonie, stopy
i nogi. Klingi świetlnych mieczy pozostawiają chirurgicznie czyste, proste rany, ale i tak
musieliśmy uruchomić wszystkie zbiorniki bacta w naszym ośrodku. Senatorce nie stała się
żadna krzywda, ale na wszelki wypadek sanitariusze przetransportowali i ją do ośrodka...
naturalnie, w towarzystwie ochroniarza. Rycerz Jedi miał szarpaną ranę ręki od wibronoża...
dosyć długą, sięgającą do kości. Mimo to nie krwawiła. Wszystko wskazywało, że Jedi się nią
nie przejmuje. Oczyściłem ją i zaszyłem, to wszystko.
Barrissa się uśmiechnęła. Zastanawiała się, kim mógł być tamten Jedi. Jedynym znanym
jej Cereaninem był Ki–Adi–Mundi, ale w obecnych czasach nikt nie marnowałby
umiejętności mistrza Jedi, powierzając mu ochronę kogokolwiek, choćby nawet senatorki
Republiki. Prawdopodobnie był to jeden z tych, którzy zginęli na Geonosis. Zostało nas tak
niewielu, naprawdę niewielu, pomyślała.
Uli umieścił w aplikatorze zszywacza cztery klamerki i uważnie się przyjrzał
zewnętrznym krawędziom rany.
– Pomimo dermaszczeliwa uważam, że powinienem założyć jeszcze kilka zszywek, aby
rana się szybciej zabliźniła – powiedział stanowczo.
Barrissa kiwnęła głową na znak zgody. Wiedziała, że taki zabieg powinien zmniejszyć
naprężenie brzegów blizny podczas chodzenia.
Młody chirurg zakończył zszywanie rany kilkoma starannymi, precyzyjnymi ruchami.
– Świetnie się pan spisał, doktorze Divini – podziękowała padawanka.
– Możesz mówić do mnie po prostu Uli – odparł chłopak. – Doktor Divini jest moim
ojcem. Tak samo nazywają się także mój dziadek i pradziadek. Wszyscy nadal praktykują.
– Czy rozczarowałbyś ich, gdybyś nie poszedł w ich ślady? – zapytała Barrissa.
Młodzieniec parsknął śmiechem.
– Jedi z poczuciem humoru – powiedział. – Jednak cuda się zdarzają
Schował narzędzia, a młoda padawanka jeszcze raz mu podziękowała. Uli wstał i
przesadnie nisko się ukłonił.
– Zawsze do usług – powiedział. – Właśnie po to tu przyleciałem.
Przyglądał się ze zmarszczonymi brwiami, jak jego pacjentka wkłada but na zranioną
stopę.
– No cóż, gojenie takiej rany u zwykłego człowieka albo istoty człekokształtnej
potrwałoby pięć albo sześć dni – zauważył. – U ciebie zaś... ile, jak ci się wydaje? Trzy?
– Dwa – poprawiła Barrissa. – Najwyżej dwa i pół.
Uli pokręcił głową.
– Szkoda, że inni tak nie mają.
Młoda padawanka mimo woli wyobraziła sobie rannych konających na stole
operacyjnym. Widok twarzy młodzieńca uświadomił jej, że i on pomyślał o tym samym.
Postanowiła skierować rozmowę na inne tory.
–
Dużo czasu spędzasz na tych bagnach? – zapytała.
Chłopak uśmiechnął się i zaczął znów wyglądać jak czternastolatek.
– Moja matka kolekcjonuje alderaańskie iskroskrzydłe owady – wyjaśnił. – Niektóre
stworzenia na tej planecie wyglądają podobnie, więc mogą być ich panspermicznymi
krewniakami. Pomyślałem, że schwytam dla niej kilka okazów.
Barrissa przypomniała sobie jego nazwisko i nagle coś zaskoczyło w jej głowie.
–
Wpadłam kiedyś do Muzeum Ksenozoologii na Coruscant, żeby obejrzeć
pewną wystawę – zaczęła. – Najliczniejszy zbiór iskroskrzydłych owadów w znanej
galaktyce. Zajmował trzy największe sale budynku muzeum i należał do słynnej zbieraczki,
Elany Divini. Czy to twoja krewna?
– Moja matka nie uznaje połowicznych rozwiązań – odparł chłopak, spoglądając na
chronometr. – Muszę lecieć. Za dziesięć minut zaczynam dyżur.
– Jeszcze raz dziękuję za zszycie rany.
– A ja dziękuję za okazję.
Kiedy odszedł, młoda padawanka obeszła kilka razy polanę. Jej stopa funkcjonowała
normalnie i powinna szybko się zagoić. Barrissa nie poczuła jednak następnego podmuchu
zimnego powietrza, który zaskoczył ją wcześniej. Przebywała od tak dawna na powierzchni
upalnej planety, że prawie zapomniała, jakie wrażenie wywiera chłodny podmuch.
Zastanawiała się, jakim cudem takie zjawisko mogło powstać na Drongarze bez pomocy
urządzeń mechanicznych i pod kopułą ochronnego pola. Krótko po wschodzie słońca
powietrze na dworze osiągało temperaturę ludzkiego ciała i utrzymywało ją do późnego
wieczoru, a czasem nawet w nocy.
Ale nawet jeśli naprawdę poczuła zimny podmuch, dlaczego pozwoliła, aby wytrąciło
jato z równowagi do tego stopnia, że zraniła się szpicem klingi świetlnego miecza? Kiedy
ostatnio przydarzył się jej podobny wypadek, miała dziewięć lat i skaleczyła się w nadgarstek,
nie w nogę. Rana nie wyglądała wówczas ani w połowie tak poważnie.
Cóż, jedno było pewne: zareagowała jak niedoświadczona amatorka.
Uznała wypadek za zły znak i ruszyła z powrotem do swojej kabiny. Wyglądało na to,
że im dłużej przebywa na powierzchni Drongara, tym bardziej się oddala od celu, którym
było zostanie pełnowartościowym rycerzem Jedi.
Wzdrygnęła się. W pierwszej chwili pomyślała, że ponownie czuje lodowaty
podmuch... tym razem jednak nie na skórze, ale w głębi serca.
ROZDZIAŁ 7
W kantynie był tego dnia spory tłok. W zanieczyszczonym powietrzu unosiło się
wyjątkowo dużo zarodników, za to nie było widać ani jednego ładownika z rannymi klonami.
Przy tym samym stoliku co zawsze siedzieli Den Dhur, Kio Merit, Tolk le Trene, Jos Vondar,
I–Five i Barrissa Offee, którzy zazwyczaj dwa razy każdego tygodnia brali udział partyjce
sabaka. Od czasu do czasu przyłączali się do nich inni, jak Durosjanin Leemoth, ale
najczęściej widywało się razem tych sześcioro. Odprężali się przy grze i nabierali sił przed
kolejnymi zmaganiami ze śmiercią, krwią i bólem. Wprawdzie sabak nie pozwalał im całkiem
zapomnieć o wojnie, ale godzinę czy dwie można było o niej nie myśleć.
Tym razem klimatyzatory działały całkiem nieźle, co także było samo w sobie
niezwykłe... Filtry w urządzeniach chłodzących wykazywały dużą wrażliwość na
wywoływaną przez zarodniki korozję, a ponieważ z tym problemem borykał się każdy
ośrodek medyczny na powierzchni Drongara, wszystkie prześcigały się w zdobywaniu części
zapasowych. Kiedy pole było włączone, zarodniki nie przenikały pod kopułę, ale często
wyłączano jego wycinki, żeby mogły przelecieć lądujące czy startujące wahadłowce i
transportowce. Pod uwagę należało także brać miejscową florę i faunę, która żyła na
powierzchni planety, zanim jeszcze pierwszy raz włączono ochronne pole. Na ogół w
zamkniętych pomieszczeniach nie można było się cieszyć chłodnym, czystym i suchym
powietrzem.
Jeżeli nie liczyć niebiańskiego chłodu, właściciel kantyny mógł się pochwalić także
zdobytymi nieco wcześniej kilkoma innymi luksusami. Nikt nie wiedział, czy zawdzięczał to
przypadkowi, czy może staraniom nowego twi'lekańskiego kwatermistrza, Narsa Dojaha.
Jednym z takich luksusów był nowy zestaw do gry w dejarika, w którego skład wchodził
także generator holograficznych potworów. Z niebywałej okazji korzystały dwie kobiety
pielęgniarki, które grały przy innym stole. Drugim luksusem była nowa autochłodziarka do
napojów, ale największe wrażenie wywierał rezolutny jednonogi android kelnerski płci
żeńskiej typu TDL–501, któremu Den od razu nadał imię Teedle. Kelnerka krzątała się po
zatłoczonej sali, obracając się zgrabnie na jedynym kółku i balansując wdzięcznie tacami
pełnymi szklanek.
Znieruchomiała nagle obok stolika graczy w sabaka i postawiła cztery szklaneczki
przed Josem, Tolk, Kio i Denem.
– Jedna coruscańska chłodziarka, jeden blaster banthów, jedno alderaańskie piwo i
jedna johriańska whisky – oznajmiła zwięźle. – Rzem siedemnaście kredytów, moi drodzy.
Den machnął lekceważąco ręką.
– Dopisz do mojego rachunku – polecił beztrosko,
– Do czyjego rachunku, kochaniutki? – zapytała Teedle. – Twój dług jest większy niż
pułap, na którym unoszą się mieszkalne sztuczne planetoidy.
Każdemu zdaniu towarzyszył cichy trzask, podobny do odgłosu pękającego pęcherza
sennogumy do żucia.
Den odwrócił się powoli i spiorunował kelnerkę spojrzeniem.
–Wypraszam sobie – powiedział.
Teedle odgięła durastalowy kciuk i skinęła nim w stronę szynkwasu.
– Mohris twierdzi, że nie może cię dłużej kredytować – oznajmiła – Albo spłacisz dług,
albo nie wypijesz tu ani kropli więcej.
Jos zorientował się, że z wyjątkiem I–Five, pozostali siedzący przy stoliku goście,
podobnie jak on, z trudem powstrzymują się od śmiechu. Odwrócił się do Teedle.
– Dopisz to do mojego rachunku – powiedział. – Płacę za niego dzisiaj wieczorem.
– Jak pan sobie życzy, kapitanie – odparła kelnerka i odjechała. Den odprowadził ją
kwaśnym spojrzeniem, po czym odwrócił się do Vondara.
– Dzięki – powiedział. – W tych czasach naprawdę trudno zaprogramować
współczucie.
Jos chciał coś odpowiedzieć, ale stwierdził, że 1–5 nie odrywa spojrzenia od oddalającej
się Teedle. Pozostali gracze w sabaka także zwrócili na to uwagę.
– Coś się stało, I–Five? – zaniepokoił się Kio Merit.
– Jest piękna – odparł z podziwem android.
Wszyscy osłupieli. Spojrzeli na niego, jakby widzieli go pierwszy raz w życiu. Jos
odstawił szklaneczkę z coruscańską chłodziarką tak raptownie, że kilka kropli wylało się na
stos żetonów kredytowych.
– I–Five – zaczął. – Chcesz powiedzieć, że Teedle cię... pociąga?
Android spoglądał jeszcze jakiś czas za kelnerką, ale w pewnej chwili szybko się
odwrócił i spojrzał na swoje karty.
– Nie – odparł beztrosko. Uniósł głowę i Jos mógłby przysiąc, że na wiecznie
nieruchomej twarzy 1–5 maluje się coś podobnego do szelmowskiego uśmiechu. – Ale jakiś
czas nie byliście tego pewni, prawda?
Pozostali wybuchnęli śmiechem. Jos także się roześmiał.
– Ach, ty pokryty chromowanymi płytkami podgrzewaczu wody – zaczął. –
Powinienem...
– Powinieneś się zamknąć i grać – dokończyła żartobliwie Tolk. Odwróciła głowę i
powiodła spojrzeniem po zasnutej dymem sali. – Gdzie się podział Karciany Rekin? –
zapytała.
Innym nowym nabytkiem, który zaczął nieco wcześniej pracę w kantynie – Jos nie
potrafiłby powiedzieć, czy android naprawdę się na coś przydaje – był służący do rozdawania
kart podczas gry w sabaka automat typu RH7–D, zwany potocznie Karcianym Rekinem.
Android wyglądał jak mniejsza i mobilna wersja dużych kasynowych automatów i obecnie
wisiał pod sufitem dzięki repulsorom. Błyskawicznie przetasował talię kart i położył ją na
stole.
– Proszę przełożyć – polecił Josowi. Jego generowany przez elektroniczny syntetyzator
głos miał chrapliwe brzmienie.
Tłumiąc irytację, Vondar spełnił jego polecenie. Posługując się wypustkami
manipulatorów, Karciany Rekin szybko rozdał wszystkim po dwie karty.
– Wariant standardowy Bespina – oznajmił zwięźle. – Pierwsze rozdanie. Proszę
obstawiać, dżentelpanowie.
– Hej – zareagowała ostro urażona Tolk, piorunując go spojrzeniem. – Przetrzyj
fotoreceptor i spróbuj jeszcze raz, kolego.
– Bardzo panią przepraszam – odparł cierpko Rekin. – Proszę obstawiać, dżentelistoty.
– Niewiele lepiej – burknęła Tolk, ale zerknęła na swoje karty. Gracze rozmawiali o
najnowszym członku zespołu chirurgów.
– Największy problem z nowym gościem widać już na pierwszy rzut oka – stwierdził
Den, wrzucając do miseczki żeton kredytowy. – Jest za młody, żeby bywać w kantynie, więc
chyba nieprędko zasiądzie z nami do sabaka.
– Wcale nie jest taki młody, na jakiego wygląda – zaoponowała Barrissa. – I znalazł się
daleko od domu. – Dorzuciła swój żeton do miski i dopiero wówczas zauważyła, że Jos, Tolk,
Den i Kio patrzą na nią i szczerzą zęby w niemym uśmiechu. – O co chodzi? – zapytała.
– Co za wstyd! – odparł Den z udawaną surowością. – Nie wypada, żeby Jedi stawała w
obronie zwykłego śmiertelnika!
– Jestem wstrząśnięty – dodał Jos i uśmiechnął się jeszcze szerzej na widok rumieńca
na jej policzkach. Doszedł do wniosku, że stanowi miły kontrast z tatuażem na twarzy.
– Nie miałam na myśli... – zaczęła Barrissa, mierząc reportera urażonym spojrzeniem. –
Twoje myśli wpadły do rynsztoka, Dhur – burknęła. – Jak zawsze.
Reporter wzruszył ramionami.
– Trudno, żeby tak się nie działo, kiedy cała ta planeta jest rynsztokiem – powiedział.
– Chodziło mi o to, że powinniśmy zrobić, co w naszej mocy, aby także brał udział w
naszych rozrywkach – ciągnęła padawanka. – Postarajmy się, żeby czuł się pośród nas jak w
domu.
– Naturalnie, masz rację – przyznał Eąuanin. – Okres dojrzewania, zwłaszcza w
przypadku istot ludzkich, zawsze trudno przeżyć bez niczyjego wsparcia.
– Ile właściwie ma lat? – zainteresował się I–Five. – Przyznaję, że ocena wieku nie
wchodzi w zakres mojego oprogramowania.
– Byłbyś okropnym androidem niańką – oznajmiła Tolk.
– Za co dziękuję swojemu twórcy z głębi elektronicznego serca – odciął się android.
– Ma dziewiętnaście standardowych lat – stwierdził Kio Merit. – Powiedziano mi, że
jest kimś w rodzaju cudownego dziecka. Uzyskiwał najwyższe oceny na wszystkich kursach i
ukończył studia z najważniejszym wyróżnieniem. Odbył praktykę w...
– ...Wielkim Zoo – dokończył Jos. – Hej, większość z nas widziała Cudownego
Chłopca przy pracy. Jest naprawdę bardzo dobry.
– Mogę to potwierdzić – odezwała się Barrissa. – Pasuję.
– Proszę zamienić się kartami, moje damy – odezwał się nagle Karciany Rekin.
Wszyscy skierowali spojrzenia na unoszącego się pod sufitem androida.
– Słodka Sookie – jęknął Jos, kręcąc głową. – Ktokolwiek wepchnął go Narsowi,
oberwie za swoje.
Den rozejrzał się po sali.
– Może jednak nowe androidy zarobią na swoje utrzymanie – zauważył. – Więcej tu
dziś gości niż kiedykolwiek. Niektórych nigdy do tej pory nie widziałem.
Wskazał stojący w kącie sali stolik, przy którym prowadziły półgłosem ożywioną
rozmowę trzy nieznajome osoby.
Kio Merit spojrzał w tamtą stronę i zmarszczył brwi.
– Widywałem już istoty dwóch spośród tych ras, chociaż nie znam siedzących tam
osobników – powiedział. – Jeden jest Kubazem, a drugi Umbaraninem, nie wiem jednak,
jakiej rasy jest trzecia osoba. Nigdy nikogo takiego nie widziałem.
– To Falleenka – wyjaśnił Jos. – Istoty tej rasy nie narzucają nikomu swojego
towarzystwa. Jeżeli nie pozostają na usługach ważnych mętów na Coruscant, rzadko widuje
sieje poza macierzystą planetą. Ciekawe, co ona tu robi.
– Tylko nie zbliżaj się do niej za bardzo – ostrzegła Tolk, szczerząc zęby w przekornym
uśmiechu.
Den wyglądał na zdezorientowanego.
– Ciała Falleenów wydzielają feromony – dodał Jos. – Czasami bardzo silne.
Oddziałują na istoty większości ras. Zazwyczaj objawami wydzielania są chromatoforyczne
zmiany w zabarwieniu tkanki. Powiada się, że te istoty potrafią mieszać prekursory i
wywierać wpływ na działanie układu hormonalnego.
– Dzięki – burknął Den. – Teraz wszystko jest jasne jak bagienne błoto.
– Potrafią wywierać wpływ na czyjeś uczucia dzięki zapachowi swojego potu –
wyjaśniła lorrdiańska pielęgniarka.
Den zamrugał.
– Przy tej pogodzie muszą być naprawdę charyzmatycznymi istotami – powiedział.
1–5 wrzucił żeton kredytowy do miseczki ze stawkami.
– Podbijam – oznajmił rzeczowo.
Jos spojrzał na swoje karty i zmarszczył brwi.
– Wydaje mi się, że blefujesz, blaszana istoto – stwierdził cierpko.
– A mnie się wydaje, że się pocisz, chuderlawy mężczyzno – odciął się android.
– Kto by się tu nie pocił? – burknął Vondar. – Sprawdzam.
Kiedy gracze rozłożyli karty, Jos wyszczerzył zęby w triumfującym uśmiechu. Miał
Dowódcę monet, Panią szabel i Wytrwałość klepek. Ułożył karty obok siebie w
wyświetlanym przez Karcianego Rekina interferencyjnym polu, żeby nie zmieniły swoich
wartości.
– Jeżeli mój moduł matematyczny nie uległ poważnemu uszkodzeniu – zaczął I–Five –
chyba moje karty są lepsze niż twoje.
Jos spojrzał na jego karty i otworzył usta ze zdumienia. Android miał Idiotę, trójkę
klepek i dwójkę szabel... układ Idioty, który liczył się wyżej niż wszystkie inne, nawet czysty
sabak.
– To niesprawiedliwe – jęknął ponuro, kiedy 1–5 zgarniał wygraną. – Po co androidowi
kredyty?
– Czyżbym ci tego nie powiedział? – zapytał I–Five. – Zamierzam stąd odlecieć i
spotkać się z czarownikiem Tundów, żeby kupić od niego mózg i serce.
Jos nie odpowiedział. Odpowiedź automatu przypomniała mu o CT–914, sklonowanym
żołnierzu, którego życie uratował w operacyjnej sali... tylko po to, żeby kilka dni później
wyhodowany w kadzi żołnierz zginął podczas niespodziewanego ataku sił zbrojnych
separatystów, podobnie jak wszyscy inni koledzy z jego garnizonu. To właśnie Dziewięć–
jeden–cztery, a także 1–5, chociaż w mniejszym stopniu, uświadomili mu, że klony, a w
pewnych okolicznościach także androidy i inne obdarzone sztuczną inteligencją automaty,
powinno się traktować jak istoty świadome, którym przysługują takie same prawa jak żywym
istotom.
Niby wiedział o tym od dawna, ale podświadomie nie przywiązywał do tego dużej
wagi. Co gorsza, właściwie się nie zastanawiał nad moralnymi konsekwencjami tego faktu.
Klony hodowano, żeby walczyły podczas wojny, a w ich oprogramowaniu nie przewidziano
innych pragnień. Sklonowani żołnierze nie bali się śmierci, a bitwa dawała im poczucie
zadowolenia i spełnienia. Zdolność odczuwania bólu miała im tylko pozwalać na unikanie
sytuacji, podczas których mogłyby zostać zabite albo ranne. Dopóki Jos nie poznał Dziewięć–
je–den–czwórki, także uważał, że klony nie są zdolne do innych uczuć, podobnie jak nie
zawierają przyjaźni czy to z innymi klonami, czy z żywymi istotami. Zauważył jednak, że
CT–914 traktuje wyhodowanego w tej samej kadzi CT–915 jak rodzonego brata bliźniaka, a
kiedy ten drugi zginął, pozostały przy życiu klon pogrążył się w rozpaczy.
Także I–Five, dysponujący udoskonalonym modułem funkcji percepcyjnych i
zdezaktywowanymi tłumikami kreatywności, wielokrotnie imponował wszystkim swoim
„człowieczeństwem". Z początku Vondar uważał, że jego świat stanął na głowie, ale później
zaczął odczuwać coś w rodzaju wdzięczności. Taka rozszerzona definicja człowieczeństwa
pozwalała mu – w sensie dosłownym i przenośnym – widzieć w Tolk potencjalną
towarzyszkę życia, mimo że lorrdiańska pielęgniarka nie była Korelianką.
Od jakiegoś czasu był pewien, że ją kocha. Bez względu na konsekwencje poślubienia
istoty z innej planety, był gotów pójść za podszeptami serca. Ciągle się jednak zastanawiał, co
powie na to nowy dowódca, Erel Kersos.
Miał się tego dowiedzieć wcześniej, niż przypuszczał. Kiedy kasynowy android
potasował karty do następnego rozdania, do ich stolika podszedł bothański kapral.
– Panie kapitanie Vondar – powiedział. – Admirał Kersos prosi, żeby zechciał się pan u
niego zameldować. Proszę ze mną.
ROZDZIAŁ 8
– Ohleyz Sumteh Kersos Vingdah – powitał go przełożony. – Than dony a sinyin.
– Sumteh Vondar Ohleyz... dohn dony a – odpowiedział Jos z lekkim wahaniem.
Upłynęło sporo ponad dziesięć lat, odkąd ostatnio mówił w arcyjęzyku. W obecnych czasach
wszyscy korzystali z basica. Kiedy był chłopcem, posługiwał się ceremonialnym językiem
jedynie podczas Dni Oczyszczenia.
Wuj jego matki wyglądał na zmęczonego. Miał niedepilowane policzki, a jeden guzik
przedniej klapy munduru był rozpięty. Tym razem jego twarzy nie przesłaniała chirurgiczna
maska i Jos widział wyraźnie rodzinne podobieństwo w rysach. Jeszcze w dzieciństwie,
przeglądając z kuzynką rodzinne archiwa, natrafił na kilka połamanych hologramów. Pośród
strzaskanych wizerunków znalazł podobiznę młodego mężczyzny, który zrezygnował z
dziedzictwa i wyparł się rodziny, chociaż wiedział, że zostanie przez nią wyklęty. Jos oglądał
te resztki z fascynacją, jakby były otwartym na przeszłość oknem. Dobrze zapamiętał rysy
tamtego młodzieńca i obecnie rozpoznawał je w twarzy stojącego za biurkiem starszego
mężczyzny.
Wiedział, że – zgodnie ze wszystkimi honorowymi kodeksami – nie wolno mu w ogóle
się do niego odzywać. Nie powinien z nim rozmawiać o niczym, co by wykraczało poza
stosunki panujące w wojsku między przełożonym a podwładnym. Kuzyn Erel Kersos był
nadal pariasem, bo hańba, jaką się kiedyś okrył, nie zacierała się z upływem czasu, a nawet
nie miała zaniknąć po jego śmierci. Zważywszy jednak, że Jos był także związany z istotą płci
żeńskiej z innej planety i nie zamierzał rezygnować z tego związku, złamanie zakazu
rozmowy z wyklętym krewniakiem nie wydawało mu się poważnym wykroczeniem.
A poza tym, w pobliżu nie było nikogo z ich rodzinnej planety, kto mógłby być
świadkiem tej rozmowy. W dodatku Jos bardzo chciałby poznać powód, dla którego kuzyn
Erel został wyklęty przez członków klanu... bądź co bądź, jego krewniak posunął się do tego,
że nawet poślubił osobę z innej planety.
Znajdowali się sami w gabinecie Vaetesa. Jos miałby ochotę zadać kuzynowi setki
pytań, ale najbardziej interesowała go odpowiedź na jedno. Niezdecydowany, czy powinien
się odezwać, przypomniał sobie pierwszy raz, kiedy odbył rozmowę z ojcem na temat istot z
innych światów...
W ciągu pierwszych sześciu lat życia ani razu nie opuścił rodzinnej planety, a obce
istoty widywał rzadko i tylko z dużej odległości. Kiedy więc pod szkolną kopułą poruszono
temat przybyszów z innych planet, nie bardzo wiedział, co o tym sądzić. Zagadnął o to
jeszcze tego samego wieczoru, który ojciec spędzał w domu, zamiast jak zwykle w klinice.
Musiał zebrać całą odwagę, zanim się na to zdecydował. Co prawda, ojciec nie miał
porywczego usposobienia i Jos nie wątpił, że tata go kocha, ale był dosyć wysoki i kiedy nad
nim stał, onieśmielał go swoim wzrostem. Potrafił także głośno mówić, chociaż nigdy tego
nie robił, ilekroć zwracał się do syna.
Z perspektywy czasu Jos uświadamiał sobie, że ojciec nie był gotów do tamtej
rozmowy. Kiedy opowiedział mu o dyskusji kolegów w szkole, tata oderwał się od tego, co
właśnie robił – o ile Jos dobrze pamiętał, przeglądał dysk z popołudniowymi wiadomościami
– i spojrzał na syna z niejakim zaskoczeniem.
– No cóż, chłopcze – zaczął niepewnie. – Jeżeli nie liczyć tego, że są istotami z innych
planet, różnica między nimi a nami to coś w rodzaju różnicy między blethyliną a tarkaliną.
Obie wyglądają podobnie, ale są różnej wielkości i barwy. W dodatku obcy mają odmienny
od naszego system wierzeń. Są... – urwał, jakby szukał odpowiedniego określenia – .. .nie tak
czyści jak my. Mieszają rzeczy, których my nie mieszamy. To dotyczy także tego, kogo...
uhm, poślubiają.
– Aha. – Jos kiwnął głową. Wprawdzie nie rozumiał sensu usłyszanych słów, ale
niejasno sobie uświadamiał, że ojciec jest wyraźnie zakłopotany.
– Nie są złymi osobami – podjął po chwili starszy Vondar. – Są po prostu... inni niż my.
– W czym, tatusiu? – zapytał Jos.
Jego tata zmarszczył brwi i jakiś czas się nie odzywał.
– Znasz smak słonoorzechowego masła na kromce chleba? – zapytał w końcu.
– Ta–a! – wykrzyknął Jos. Najlepsze było dopiero co sprowadzone z farmy, ze świeżo
rozłupanymi orzechami. Jeżeli się je rozsmarowało grubą warstwą, smakowało jak nic na
świecie.
– A lubisz niebieskoowocowy dżem? – zapytał tata.
– Ta–a. – Nie smakował równie bosko jak słonoorzechowe masło, ale i tak był całkiem
niezły.
– To dlaczego ci nie smakuje, kiedy na tej samej kromce chleba rozsmarujesz
mieszaninę słonoorzechowego masła i niebieskoowocowego dżemu? – zapytał ojciec.
– Hm – mruknął Jos. Tata miał rację. Oba smaki, każdy oddzielnie, były wspaniałe, ale
po zmieszaniu mogły przyprawić o mdłości piaskowego kota. Chłopiec zawsze uważał, że to
niesprawiedliwe.
– No cóż – zakończył ojciec. – Właśnie tak jest z ensterami i eskterami. Po prostu nie
łączy się jednych z drugimi.
– Ale, tatusiu, nie wszyscy są tacy sami – zaprotestował nieśmiało Jos. – To nie to
samo, co słonoorzechowe masło i niebieskoowocowy dżem. To nie...
Jego ojciec nie dał mu dokończyć zdania.
– Zrozumiesz to, kiedy będziesz starszy, Jos – uciął. – Na razie nie myśl o tym.
Stojąc kilkadziesiąt lat później przed obliczem wyklętego kuzyna, Jos rozumiał o wiele
lepiej, co ojciec chciał wtedy powiedzieć. W jego rodzinnym domu nikt nie widział w takim
podejściu niczego niezwykłego, chociaż mieszkańcy innych planet określali je mianem
ksenofobii, rasizmu albo jeszcze gorzej. Jos bardzo długo był przekonany, że nie mają racji.
Istoty z innych planet nie rozumiały zawiłości związanych z pojęciami „swoich" i „obcych" i
wyciągały pochopne wnioski, kierując się zwykłą ignorancją. Powinno się im współczuć, a
nie bać się ich ani nimi gardzić. Jos od dawna nie mówił arcyjęzykiem, nie obchodził Dni
Oczyszczenia i uważał się za galaktopolitę, a mimo to po ukończeniu studiów na Coruscant i
praktyki na Alderaanie, podczas której operował dziesiątki osobników innych ras, bariera
oddzielająca istoty jego rasy od wszystkich pozostałych była zakorzeniona w jego
podświadomości tak głęboko, że nawet nie uświadamiał sobie jej mocy.
Później jednak zakochał się w Tolk, lorrdiańskiej pielęgniarce, która nie tylko nie
pochodziła z jego planety, ale nawet z jego systemu. Wiedział, że ten fakt powinien położyć
kres jego marzeniom o jakimkolwiek trwałym związku. Używając słów wielu starszych i
niedołężnych istot, jakie operował, „upadł i nie mógł się podźwignąć”.
Najciekawsze jednak, że nie był pewien, czy mu na tym zależy.
– Proszę bardzo – odezwał się kuzyn admirał. Jego głos brzmiał stanowczo, jak głos
osoby nawykłej do wydawania rozkazów. – Pytaj.
Jos spojrzał prosto w jego oczy.
–Warto było? – zapytał.
Jego przełożony nie od razu odpowiedział. Chwilę patrzyli sobie w oczy i w końcu
starszy mężczyzna lekko się uśmiechnął.
– Tak i nie – wyznał cicho. Westchnął i usiadł w fotelu Vaetesa. – Pierwszych sześć
cudownych lat byłem pewien, że tak.
Jos uniósł brew. Kuzyn zachęcił go gestem, żeby usiadł, i kapitan skorzystał z
zaproszenia.
– Sześć lat po naszym ślubie moja żona Feleema zginęła na Coruscant w katastrofie
kolei magnetycznej – ciągnął Kersos ponuro. – Podobnie jak czterystu innych pasażerów.
Miała szybką śmierć. Z powodu degradacji nadprzewodzącego kabla i awarii systemu
bezpieczeństwa pociąg wypadł z toru trakcyjnego i z prędkością trzystu kilometrów na
godzinę staranował rząd pustych budynków przemysłowych na półkuli południowej.
Katastrofy nie przeżył nikt z pasażerów.
– Bardzo współczuję – bąknął Vondar.
– Dziękuję. – Jego kuzyn kiwnął głową. – Od śmierci żony upłynęło ponad pięćdziesiąt
lat, ale nikt z rodziny nigdy mi tego nie powiedział. Tego ani niczego innego.
Jos zachował milczenie, wstrząśnięty rozpaczą, jaką usłyszał w głosie krewnego.
– I tak wyglądała wówczas moja sytuacja – ciągnął Erel Kersos. – Byłem oddanym
służbie dla Republiki młodym porucznikiem. Straciłem żonę, ale nie mogłem odnowić
stosunków z rodziną ani z klanem. Nie mieliśmy dzieci i nie mogłem wrócić do domu, więc
postanowiłem poświęcić się bez reszty pracy i zrobić karierę w wojsku. – Uśmiechnął się, ale
z lekką goryczą. – Właśnie dzięki temu prawie czterdzieści lat później awansowałem do
stopnia admirała i trafiłem na Drongar.
– Mogłeś ich za to przeprosić – stwierdził Vondar.
– Musiałbym się wyprzeć zmarłej żony – sprzeciwił się admirał. – Nie mogłem się na to
zdobyć. Nie mógłbym także ścierpieć rodziny, która by tego ode mnie wymagała.
Kolejny raz zapadła cisza, podczas której tym razem Jos poczuł się nieswojo. W końcu
Kersos spojrzał prosto w jego oczy, czym speszył go jeszcze bardziej.
– Jos, musisz się nad tym zastanowić – odezwał się w końcu. – Bardzo poważnie
zastanowić.
Vondar zamrugał. Czyżby jego starszy krewniak też umiał czytać w myślach? Czy nie
mieli w bazie wystarczająco wielu empatów?
– Zanim poprosiłem o przydział na Drongar, poinformowano mnie, że służysz na tej
planecie – ciągnął admirał. – Dowiadywałem się, co tu robisz i jak sobie radzisz. Domyślam
się, dlaczego chciałeś ze mną porozmawiać. Wiem wszystko o tobie i o lorrdiańskiej
pielęgniarce.
Jos poczuł, że wzbiera w nim gniew. Kersos musiał to zauważyć, bo pokręcił głową.
– Nie denerwuj się zanadto, synu – przestrzegł surowo. – Nie zamierzam ci mówić, co
powinieneś robić, a czego nie. Udostępniam ci tylko swoje doświadczenia. Kiedy
postanowiłem się ożenić z Feleemą, nie oglądałem się za siebie. Byłem młody i odważny, a
ona liczyła się dla mnie bardziej niż dezaprobata całej rodziny. Wydawało mi się wtedy,
że mając ją, nikogo więcej nie potrzebuję. Później, kiedy zginęła, straciłem ją i nie miałem się
do kogo zwrócić. – Urwał i chwilę się zastanawiał. – Czasami rodzina jest ważniejsza, niż
możesz to sobie wyobrażać – podjął w końcu. – Zwłaszcza kiedy się ją ma, ale się dla niej
nie istnieje. W życiu bywa rozmaicie, mój chłopcze. Z różnych powodów ludzie się
zmieniają... bywa, że się rozstają, a czasem umierają. Kobieta, którą kochasz dziś, za dziesięć
albo piętnaście lat może się zmienić w kogoś, kogo nie będziesz mógł ścierpieć u swojego
boku. Może także od ciebie odejść. Nic na to nie poradzisz.
Jos kiwnął głową.
– Wiem – przyznał ponuro. – Powiedz mi jedno: gdybyś miał to zrobić jeszcze raz,
wiedząc to, co teraz, czy byś się na to zdecydował?
Jego kuzyn uśmiechnął się z przymusem.
– Nie jestem tobą – powiedział. – Moje błędy to moja sprawa, a twoje nie muszą
wyglądać tak samo.
– Niewiele mi pomogłeś – mruknął Vondar.
– Może i nie, ale powiedziałem ci wyłącznie prawdę. – Starszy mężczyzna wzruszył
ramionami. – Czasami wydaje mi się, że nie miałbym żadnych wątpliwości... że postąpiłbym
dokładnie tak samo. Sześć lat z Feleemą liczyło się dla mnie bardziej niż sześćset lat na łonie
rodziny. Kiedy indziej jednak się zastanawiam, jak to by było, gdybym widział, jak dorastają
dzieci moich sióstr i braci... siostrzenice i siostrzeńcy, których nigdy nie poznałem. Nie wiem
nawet, czy w ogóle się urodzili. Nie mogłem wrócić do domu ani nawet przylecieć na pogrzeb
ojca. Moja matka nadal żyje... wiem to, bo sprawdzam na bieżąco spisy ludności, ale ja dla
niej dawno umarłem. Dokonałem prostego wyboru... tyleż prostego, co nieodwracalnego, ale
to nie było łatwe i mimo upływu czasu nie stawało się łatwiejsze. Słyszałeś może stare
powiedzenie, Jos: nigdy nie jest łatwo ogolić Wookiego.
Vondar westchnął. Coś wspaniałego, pomyślał z goryczą. Właśnie to chciałem od niego
usłyszeć.
ROZDZIAŁ 9
Kiedy Jos odszedł od stolika, pozostali gracze poświęcili kilka minut na rozmowę o
nowym dowódcy, admirale Erelu Kersosie.
– Słyszałem, że ma o wiele większe doświadczenie niż Bleyd – zaczęła Barrissa Offee.
– Większe doświadczenie niż tamten półgłówek miałyby nawet beldony z Bespina –
mruknął Den. – Wiecie chyba, że nie wykryto jego zabójcy? Nie zapominajcie o tym, ilekroć
nie będziecie mogli w nocy zasnąć.
Karciany Rekin znów zaczął rozdawać karty, ale Den uniósł rękę, żeby go
powstrzymać.
– Mamy dosyć – powiedział. – Chcemy tylko dopić trunki.
Kasynowy automat nie zwrócił jednak uwagi na jego słowa.
–Dwurozdaniowy wariant z Dantooine – oznajmił stanowczo. – Proszę obstawiać,
dżenteeeel...
Jego głos nagle przeszedł w basowy pomruk, a manipulatory zwiotczały i zamarły.
Wirując powoli wokół pionowej osi, Karciany Rekin odleciał i osiadł na blacie
spoczynkowego stołu. Zaskoczeni gracze popatrzyli po sobie, a po chwili zgodnie skierowali
spojrzenia na 1–5.
– Co mu zrobiłeś? – zaniepokoiła się Barrissa. Gdyby android mógł, wzruszyłby
ramionami.
– Unieruchomiłem go – powiedział. – I tak nie był zbyt błyskotliwym rozmówcą.
– Nawet go nie dotknąłeś! – żachnął się Den.
– Fakt, ale to nie było konieczne – stwierdził I–Five. – Wymierzyłem promień
mikrofalowy w jeden z jego czujników elektromagnetycznych i przeładowałem kondensator.
Wiedziałem, że po czymś takim wyłączy się i uda na awaryjny spoczynek.
– Może naprawdę powinniśmy byli cię upić – mruknął Den. – Na trzeźwo jesteś
niebezpieczny.
Pozostali spojrzeli sceptycznie na Sullustanina.
– Dlaczego ci tak bardzo na tym zależy? – zainteresowała się Bar–rissa.
– Bo to niezwyczajny android. – Den wstał, obszedł stolik i objął ramieniem I–Five.
Udało mu się to tylko dlatego, że android nadal siedział. – On także powinien trochę się
odprężyć.
– Jestem wzruszony twoją troską – odparł automat – ale chyba już wcześniej
ustaliliśmy, że to niemożli...
– To mogłoby się udać – przerwał Kio Merit. – Gdyby zmienić sygnał oscylatora w taki
sposób, żeby przesunięcie początkowych faz harmonicznych pozwoliło na uzyskanie wielu
sygnałów zamiast impulsu o standardowej konfiguracji.
Wszyscy odwrócili się i spojrzeli na empatę. Merit szeroko rozłożył porośnięte krótką
ciemnobrązową sierścią, czteropalczaste ręce.
– Co się tak gapicie? – zapytał. – Nie mogę mieć więcej talentów niż jeden?
– To mogłoby się udać – przyznał z namysłem android. – Wprowadzenie nieliniowego
sprzężenia zwrotnego mogłoby zaowocować nową odpowiedzią heurystyczną.
– Twój procesor sieci synaptycznej musiałby pracować w stanie niedostatku elektronów
– zwrócił uwagę Eąuanin.
– Naturalnie, to się rozumie samo przez się – odparł 1–5. – Może dałoby się opracować
program, który...
Den przekrzywił głowę i spojrzał podejrzliwie na Merita.
– Gdzie się tego nauczyłeś? – zapytał. – Tylko nie wciskaj kitu doświadczonemu
reporterowi... My zawsze wszystko wyniuchamy.
Empata się uśmiechnął.
– Zanim zdecydowałem się na czytanie myśli, zajmowałem się wieloma innymi
rzeczami – zaczął. – Sześć miesięcy pracowałem w Industrial Automaton jako poganiacz
bosonów.
Den wzruszył ramionami.
– Kto by pomyślał – mruknął, odwracając się z powrotem do I–Five. – Co ty na to,
żebyśmy spróbowali? A żebyś nie podróżował sam, mogę być twoim drugim pilotem. –
Gestem przywołał przechodzącą nieopodal kelnerkę. Automat zawrócił zgrabnie na
pojedynczym kółku i skierował się w ich stronę. – Hej, Teedle, przynieś mi pangalatycznego
gar...
– Cicho! – Tolk przekrzywiła głowę i zaczęła nasłuchiwać w pozycji, którą wszyscy aż
za dobrze znali. W nagłej ciszy dał się słyszeć odgłos, który także wszyscy dobrze znali.
– Ładowniki! – Lorrdianka zerwała się i ruszyła do wyjścia z kantyny. Barrissa pobiegła
za nią. Kio Merit, poruszając się zdumiewająco szybko jak na tak masywną osobę, także
poszedł w ich ślady.
– Wszystko wskazuje, że na jakiś czas możemy sobie dać spokój z przekraczaniem
granic nauki – odezwał się 1–5 do Dena. Wstał od stolika i podążył za pozostałymi. – Ale nie
zapominaj o tym, co tu powiedziano.
Goście siedzący przy pozostałych stolikach także wybiegali z kantyny, żeby się udać na
różne stanowiska. W środku prócz Dena została tylko trójka inteligentnych istot siedzących w
kącie sali: Kubaz, Umbaranin i Falleenka.
Den wzruszył ramionami i zaczekał, aż kelnerka przyniesie zamówiony trunek.
Siedzieli w zatłoczonej kantynie i chociaż wszyscy mogli ich dobrze widzieć, Kaird
uważał, że są nieźle ukryci.
Nadal miał na sobie przebranie nadające mu wygląd Kubaza. Dzięki niech będą Jaju za
działającą wreszcie klimatyzację, pomyślał. Rozparł się na krześle i spojrzał na parę
potencjalnych współpracowników. O ile mógł się zorientować, patrzyli na niego obojętnie...
zawsze miał duży kłopot z rozpoznawaniem wyrazu twarzy większości inteligentnych istot
człekokształtnych – wszystko przez te bulwiaste narośla i rozcięcia. Nie wątpił jednak, że
oboje podejmą się wykonania zadania... Jeżeli było się na bakier z prawem, nie opłacało się
odrzucać propozycji Czarnego Słońca.
Inna sprawa, czy potrafią wykonać to, czego od nich zażąda.
Zamówili trunki, ale zanim Kaird zdążył powiedzieć coś więcej, uprzedziła go
Falleenka.
– W porządku – powiedziała. – Zrobimy to. Co z tego będziemy mieli?
– Tak po prostu? – zdziwił się trochę rozczarowany Kaird. Spodziewał się, że choćby
dla zachowania pozorów istoty zechcą się targować.
– Jesteś przedstawicielem Czarnego Słońca – wyjaśniła Thula. – Czy wyglądamy jak
idioci?
–Jak? – zapytał rzekomy Kubaz. – Jak chcecie to zrobić?
Spoglądając na Falleenkę, zauważył, że jej bladozielona skóra zmienia kolor i przybiera
cieplejszy czerwonawopomarańczowy odcień. Niemal od razu poczuł, że ogarnia go
przemożne pożądanie. Uczucie było tak silne, że tylko z trudem nad nim zapanował.
Przeżywał to już wcześniej, ale obecne pożądanie było nieporównanie bardziej
intensywne. Dobrze znał jego powód. Feromony. Ulotne związki chemiczne, uwalniane
wyłącznie z myślą o wywoływaniu emocji u innych osobników. Kaird wiedział, że podobnie
postępują istoty innych ras, jedne w celu przekazywania informacji, inne z chęci oznaczenia
terytorium... a niektóre dla wzbudzenia pożądania.
Thula się uśmiechnęła. Wiedziała, jaki wpływ jej feromony wywrą na rozmówcę.
– Właśnie tak – powiedziała. – Od czasu do czasu wojskowi zatrudniają cywilów,
zwłaszcza tych, którzy mają odpowiednie referencje. Tak się składa, że Squa i ja
zaopatrzyliśmy się w doskonałe dokumenty... najlepsze, jakie dało się kupić za kredyty,
zaświadczające, że jesteśmy ekspertami w wielu dziedzinach. Należą do nich ekspedycja
gwiezdnych statków i regulatory systemowe. Jeżeli znajdę... frajera, który poczuje do mnie
pociąg, na pewno zdobędziemy pracę gdzieś w systemie transportowym.
– A jeżeli kadrowcem będzie istota płci żeńskiej albo jeszcze innej? – zapytał Kaird. –
Ktoś w rodzaju trójpłciowców z Salotha w Gromadzie Minosa? Czy kiedykolwiek o nich
słyszeliście?
Spojrzeli po sobie bez okazywania nawet cienia niepokoju.
– Nie, nie słyszeliśmy – odezwał się Squa Tront. – I nikt inny też nie, bo właśnie ich
wymyśliłeś.
Kaird roześmiał się, a z jego maski wydobyły się gulgoty i parsknięcia, które u
Kubazów oznaczają wesołość. Ci dwoje byli niewiarygodnie opanowani, a to cenna zaleta u
przemytników.
Thula wskazała swojego partnera.
– Tak czy owak, gdybyśmy się natknęli na istotę płci pięknej, Squa ma w takich
sprawach pewne doświadczenie – wyjaśniła. – Jego metody różnią się od moich, ale
ostateczny wynik bywa zawsze taki sam. – Falleenka wyszczerzyła zęby w uśmiechu. –
Chociaż wygląda, jakby nikt nie chciał na niego drugi raz spojrzeć.
– Wypraszam sobie – odezwał się dobrodusznie Umbaranin. – Pośród istot mojej rasy
uchodzę za całkiem przystojnego.
– Nie ma się czym chwalić – stwierdziła Thula, ale ciepło się uśmiechnęła, a Squa
odpowiedział jej podobnym uśmiechem.
Kaird wyczuł, że Falleenka i jej towarzysz darzą się nawzajem sympatią. Stanowili
doprawdy dziwną parę.
– Kiedy zostaniemy zatrudnieni, wywrzemy wpływ na tych, którzy mają bezpośredni
dostęp do towaru – ciągnęła Thula. – To powinno być łatwe jak kiwnięcie palcem, ale... ile to
jest warte dla Czarnego Słońca?
Nedijanin doszedł do wniosku, że czas zacząć zabawniejszą część negocjacji. W
prowadzeniu ich miał duże doświadczenie. Honorarium wynosiło zazwyczaj dwa procent
czystego zysku, ale tym dwojgu mógł zaproponować nawet cztery. Zamierzał jednak zacząć
od jednego procenta i osłodzić propozycję niewielką zaliczką, powiedzmy, w wysokości
pięciu tysięcy kredytów...
– Nie targujmy się jak gromada Toydarian – odezwał się nagle Squa bezbarwnym,
chrapliwym tonem. – Co byś powiedział, gdybyśmy od razu dostali cztery procent i niewielką
zaliczkę, powiedzmy, pięć tysięcy kredytów?
Kaird pokręcił głową i przeklął się w duchu. Trudno było negocjować z osobą umiejącą
wysyłać albo czytać myśli. Kiedy się skupiał, umiał nieźle je ukrywać przed empatami, ale
widocznie pozwolił sobie na chwilę nieuwagi i zapomniał, z kim ma do czynienia. Dostał
dobrą nauczkę.
Siedzące przed nim istoty miały jednak w sobie coś rozbrajającego... Najwyraźniej
potrafiły coś więcej niż tylko wyzwalać hormony i czytać w myślach. Były parą
sympatycznych zawadiaków i Nedijanin powinien docenić ich zalety. Można było na różne
sposoby wpływać na czyjeś myśli i emocje, a nawet zmysły, ale spontaniczność i charyzmę
spotykało się bardzo rzadko.
– Załatwione – powiedział. – Ale skoro widzicie rzeczy, których nie powinniście znać,
zapewne wiecie, co się stanie, jeżeli wynikną jakiekolwiek problemy. Gdybyście na przykład
doszli do wniosku, że możecie uszczknąć sto kilo boty i sprzedać ją na własną rękę,
przekonajcie się, co moje myśli mówią na ten temat.
Squa trochę zbladł, chociaż wydawało się to prawie niemożliwe. Z wysiłkiem przełknął
ślinę.
–Nigdy nie przyjdzie nam to do głowy – obiecał.
Thula zmieniła karnację skóry z powrotem na jaśniejszą, bladozieloną.
– Nie jesteśmy zachłanni ani głupi i dlatego wciąż jeszcze żyjemy – oznajmiła. – Nie
trzeba być zbrojmistrzem Republiki, żeby umieć rozpoznać ciężkie działo, kiedy sieje
zobaczy. Wykonamy to zadanie i zarobimy, ty też zarobisz i wszyscy będą szczęśliwi. A kto
wie, może kiedyś Czarne Słońce przypomni sobie o tym i zechce nas wynająć do następnej
roboty?
Kaird uśmiechnął się pod maską, która po niespełna sekundzie zmieniła uśmiech w jego
kubaski odpowiednik. Jego krótka trąbka wygięła się do góry.
– Zawsze miło prowadzić interesy z zawodowcami – powiedział. – Zostanę na
Drongarze, aż zorganizujecie dostawę, ale potem bierzecie na siebie całą odpowiedzialność.
Uniósł rękę i skierował dłoń w dół w tradycyjnym kubaskim geście przyzwolenia.
Thula i Squa odpowiedzieli takim samym gestem.
Doskonale, pomyślał Kaird. Za kilka dni, najwyżej tydzień czy dwa, będę mógł stąd
odlecieć. Dopilnuję, żeby wszystko funkcjonowało jak należy, a sam zajmę się czymś
ciekawszym.
Kiedy wracał do kabiny, żeby się przebrać, przydarzyło mu się coś dziwnego.
Przechodząc między budynkami, poczuł podmuch lodowatego powietrza. Wzdrygnął się
mimo ciężkiego przebrania, chociaż muśnięcie trwało tak krótko, że nie był pewien, czy mu
się to nie zdawało. Przystanął, żeby się ukradkiem rozejrzeć, ale niczego nie zauważył. W
pobliżu także nikt nie przechodził.
Zmarszczył brwi. Maska Kubaza zinterpretowała ten gest w taki sposób, że jego trąbka
wygięła się ku dołowi, a koniec prawie zetknął się z brodą. Kaird nie zwrócił na to uwagi.
Podmuch powietrza na tyle zimnego, że poczuł je mimo tych szmat, które miał na sobie?
Skąd mogło się wziąć, skoro nigdzie nie widział niczego, co mogło je wytworzyć? Zjawisko
było czymś niezwykłym, a agenci Czarnego Słońca nie dożywali sędziwego wieku, jeżeli
pozwalali sobie na lekceważenie niezwykłych zjawisk.
Tknięty przeczuciem, spojrzał w górę, ale nad głową zobaczył tylko dobrze znaną
mieszaninę bladej zieleni i żółci z niewielką domieszką błękitu i czerwieni. Jak zawsze, nad
kopułą siłowego pola kłębiły się gęste chmury zarodników. Niewielkie obłoczki snuły się
także wysoko pod kopułą ale były tak rzadkie, że na pewno nie stwarzały zagrożenia dla życia
czy zdrowia. Nedijanin zastanawiał się, czy lodowate powietrze mogło napłynąć spoza
kopuły, ale zaraz odrzucił tę myśl jako niedorzeczną. Coś takiego było niemożliwe, bo
powietrze na zewnątrz było gorętsze, nie chłodniejsze.
W końcu wzruszył ramionami, odwrócił się i ruszył w dalszą drogę. Wydarzyło się coś
dziwnego, a on nie znał przyczyny... na razie.
Postanowił jednak, że ją pozna. I to jak najszybciej.
ROZDZIAŁ 10
Komunikat podano przez hipersoniczne głośniki. Brzmiał, jakby ktoś cicho mówiący
zwracał się osobiście do każdej rozumnej istoty w bazie, ale spiker był Ugnaughtem, a jego
ochrypły, kaleczący basie głos utrudniał zrozumienie niektórych słów.
– Uwaha, uwaha. Za trzy m'cowe dni HoPNetowe Psiębiorstwo Rozywkowe we
współ... współ, uhm, pracy ze Wo'skowym Towa.. .rzystwem Dobroczynniem Republiki
przyśle wam tu Jasoda Revoca i jego GMaktyczne Rewie. Ni mniej, ni więcej. Przylecą także
Epoh Bahb, Liii Renalem, Annloc Yerj, Eyara Marath i Figrin D'an oraz jego Węzły
Modalne, ta–a!
Uli, który właśnie badał czyjś cefaloskan na ekranie osobistej przeglądarki, zmarszczył
brwi i spojrzał na Vondara.
– O co mu chodziło? – zapytał.
– Powiedział, że przylatuje tu do nas zespół artystyczny – odparł Jos. – Ma zapewnić
żołnierzom godziwą rozrywkę, a przy okazji i nam, przynajmniej w teorii. Naturalnie, jeżeli
nie będziemy akurat nikogo łatali albo nie usiłowali pozlepiać czyichś wnętrzności.
Skinął na pełniącego dyżur androida typu FX–7, żeby dokończył za niego resekcję
jednego z organów żołnierza leżącego przed nim na operacyjnym stole. Od trzech
kwadransów usuwał odłamki szrapnela, które wbiły się w śródpiersie klona. Wyciąganie
odłamków było celem niemal wszystkich inwazyjnych zabiegów w medycznej bazie.
Operacji tego typu przeprowadzano o wiele więcej niż likwidowania skutków trafienia przez
pociski, urazów po promieniach sonicznych i ran zadawanych przez wibroostrza czy inne
śmiercionośne narzędzia z morderczego katalogu broni, jaką posługiwano się podczas wojny
w dżungli. Jos doszedł do wniosku, że tego dnia wyciągnął z ciał różnych żołnierzy co
najmniej dziesięć kilogramów poskręcanego i spieczonego żarem żelastwa. Odłamki
powodowały zawsze najcięższe rany. Kawałek durastali lecący z prędkością bliską bariery
dźwięku rozszarpywał ciało żołnierza i wgryzał się w nie głębiej niż oszalały z głodu reek.
– Nie wiem, jak tobie, ale mnie bardzo brakuje śmiechu i rozrywki – podjął po chwili. –
Słyszałem, że artyści rewii Revoca są całkiem nieźli. – Spojrzał na młodszego kolegę i
wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Naturalnie, grana przez nich muzyka może ci się wydawać
trochę ciężkostrawna...
– Zawsze chętnie słucham dobrej muzyki – oznajmił Uli. – Najbardziej lubię taką ze
skokami i wygibasami. Moim najpilniejszym celem jest jednak znalezienie osoby płci
pięknej, z którą mógłbym umówić się na randkę... najlepiej istoty człekokształtnej, której
ciało zawiera związki węgla, chociaż po trzech tygodniach spędzonych w tej bazie zaczynam
się uczyć, żeby nie wybrzydzać.
Jos pokiwał z namysłem głową i przeszedł do sali pooperacyjnej, żeby pozbyć się
rękawiczek i chirurgicznego kitla. Czyżby od przybycia Ulego minęły naprawdę aż trzy
tygodnie? Uświadomił sobie, że ostatnio rzadko myśli o Zanie, i poczuł ukłucie wyrzutów
sumienia. Nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Każdy dobry lekarz wie, że czas leczy
wszystkie rany, pomyślał ponuro. Mimo wszystko każdy smutek ma swój koniec. A zresztą,
Zan nie chciałby, żeby ktokolwiek po nim rozpaczał. Mimo to Jos czuł się winny. Z drugiej
strony, musiał jednak przyznać, że Uli, chociaż taki młody, jest całkiem niezłym
współlokatorem. Dbał o porządek i czystość tak skutecznie, że nawet Jos zaczął wykazywać
troskę o najbliższe otoczenie. Zadbał nawet o to, aby dotknięcie ściany ich kabiny nie
przypominało głaskania zwierzęcej sierści. Z pewnością Uli spoglądał na wiele spraw z innej
perspektywy, ale – w przeciwieństwie do większości młodych ludzi – nie traktował swoich
poglądów jak dogmaty. Obaj często rozmawiali na różne tematy, począwszy od zawiłości
galaktycznej polityki, a skończywszy na ulubionych restauracjach na Coruscant. Jos wolał
drogie i eleganckie lokale w rodzaju Zooteki, Uli zaś był stałym bywalcem obskurnej knajpy
o nazwie Biesiadnik Deksa. Nie ulegało wątpliwości, że nowy współlokator kapitana Vondara
pomógł mu pozbyć się wspomnień po poprzednim.
Trzy tygodnie. Niemal tyle samo czasu upłynęło, odkąd dowództwo bazy objął admirał
Kersos. Jeżeli nie liczyć mijania się z Tolk w sali operacyjnej, wuj jego matki jeszcze nie
widział lorrdiańskiej pielęgniarki, bo różne administracyjne obowiązki zmuszały go do
spędzania większości czasu na pokładzie fregaty MedStara, a Jos starał się, żeby jego kuzyn i
Tolk przebywali jak najdalej od siebie. Wprawdzie Kersos miał na sumieniu ten sam grzech,
nad jakiego popełnieniem zastanawiał się jego podwładny i krewny, ale Jos się obawiał, że
kuzyn nie polubi lorrdiańskiej pielęgniarki albo że Tolk nie spodoba się admirał. Prawdę
mówiąc, nie był pewien, która z tych dwóch ewentualności może być gorsza.
No cóż, oboje na pewno się spotkają podczas występu zespołu HoloNetowego
Przedsiębiorstwa Rozrywkowego. Jos nie był jednak pewien, czy chce być świadkiem ich
spotkania... wszystko jedno, czy na trybunach, czy gdziekolwiek indziej na tej samej półkuli
Drongara.
Wpatrując się w płaski ekran z rozszyfrowanym tekstem, Column czuł, że zbiera mu się
na mdłości. Nie podobało mu się, że ktoś z jego mocodawców zarządził akcję, która
oznaczała konieczność zastosowania przemocy.
Wyjątkowej przemocy.
Separatyści nie kryli, że ich celem jest zdobycie planety i opanowanie plantacji cennej
boty. Pragnęli przechylić szalę zwycięstwa w tej wojnie na swoją korzyść i zamierzali to
osiągnąć w sposób, który był, mówiąc krótko, nikczemny.
Sama myśl o konsekwencjach tej akcji wystarczyła, żeby przyprawić o mdłości.
Wprawdzie Column nie miał odpowiadać za powodzenie wszystkich szczegółów
planowanego sabotażu, ale powinien dopilnować, żeby w odpowiedniej chwili zakończył się
pomyślnie jego ważny fragment. Oznaczało to pewny wyrok śmierci, przynajmniej dla
niektórych przedstawicieli sił zbrojnych Republiki. Mogło ich zginąć bardzo wielu, także
tych, którzy nie walczyli z bronią w ręku. W końcu wielu cywilów nie zgłosiło się do wojska
na ochotnika, ale zostało do niego powołanych. Column znał tylko niewielu lekarzy, którzy
zaciągnęli się sami do armii czy do marynarki. Tacy ochotnicy traktowali służbę w wojsku i
pomoc rannym jak patriotyczny obowiązek, ale na ogół lekarze, chirurdzy, technicy i
pielęgniarki po prostu dostawali powołania. Liczyli na to, że bez względu na wynik zmagań,
po wojnie wrócą do domu, aby podjąć normalne życie.
Nie mieli wyboru, bo alternatywą było więzienie. Tylko nieliczni, pragnąc pozostać w
zgodzie z sumieniem, godzili się iść za kratki. Decydowali się na ten krok z ciężkim sercem,
bo pobyt w więzieniu zamiast służby w wojsku mógł się ciągnąć za nimi do końca życia.
Przed wojną, zanim Column/Lens został podwójnym agentem, znał osoby uchylające się od
służby w wojsku z powodu konfliktu sumienia. Niektóre do końca życia dźwigały na barkach
brzemię hańby, ale inne ginęły niczym żądłacze miażdżone obcasem ciężkiego buta pod
ciężarem takiego wyboru.
Column westchnął. W obecnych czasach wyraźnie rysowały się tylko odległe cele.
Przedmioty i ludzi wokół siebie widział jak przez mgłę, jakby byli najmniejszymi cząstkami
materii, których nie można dostrzec nawet z bliska. Gdyby, znając ich los, przyglądał się im
zbyt uważnie, ryzykowałby, że oszaleje. Jak mógłby się uśmiechać do przyjaciół i znajomych,
gdyby wiedział, co ich czeka? Jak mógłby dzielić ich marzenia, frustracje i nadzieje, gdyby
brał udział w spisku, który miał się przyczynić do ich śmierci?
Nie. Musiał przezwyciężyć chwilowe obrzydzenie. Będzie miał dość czasu na żal, kiedy
ta wojna dobiegnie końca. Republika padnie, ostatecznie pokonana, a dawne, ale wciąż
jeszcze tkwiące w pamięci zło, zostanie raz na zawsze wyplenione.
Czasami komunały zawierały coś więcej niż tylko ziarnko prawdy. Mimo wszystko
właśnie dlatego stawały się komunałami. Także w obecnej sytuacji cele uświęcały środki, bez
względu na to, jak mogły się z początku wydawać odrażające.
Właśnie tak należało na to patrzeć, bo każde inne podejście doprowadziłoby do
paraliżu. A poza tym, cokolwiek się jeszcze wydarzy, Republika musiała ponieść klęskę w tej
wojnie.
Po prostu musiała.
Tolk siedziała w nogach pryczy Josa i wycierała włosy ręcznikiem z syn tkaniny.
– Soniczna suszarka w twojej łazience znów się zepsuła – powiedziała.
Vondar, który obserwował ją, leżąc na pryczy, uśmiechnął się.
– Coś takiego – odparł, udając zdumienie. Postarał się nadać głosowi charakterystyczny
akcent osoby z wyższych sfer, zamieszkującej eleganckie wschodnie dzielnice Coruscant. –
Będę musiał polecić swojemu androidowi lokajowi, żeby natychmiast wezwał androida
mechanika. Mam nadzieję, że zbytnio nie cierpiałaś w tych okropnych i barbarzyńskich
warunkach, moja droga?
Lorrdianka parsknęła śmiechem, skończyła wycierać włosy i rzuciła w niego mokrym
ręcznikiem. Trafiła go w twarz, zanim Jos zdążył go schwycić. Zachichotał, a Tolk
uśmiechnęła się szeroko.
Nagle jednak spoważniała.
– Co się stało? – zapytał Vondar.
– Nic.
Chciała wstać, ale Korelianin chwycił ją za rękę i delikatnie powstrzymał.
– Nie tylko ty zwracasz uwagę na wyraz twarzy – powiedział. – Możesz zdradzić
doktorowi Vondarowi, o co chodzi.
Pielęgniarka przygryzła dolną wargę.
– Skontaktował się ze mną dyrektor Chirurgicznych Usług Pielęgniarskich MedStara –
zaczęła niepewnie.
– No i? – przynaglił Jos.
– Mam zostać przeniesiona do ośrodka Ustawicznego Kształcenia Medycznego, aby
odbyć krótki kurs na temat pozycji chorego w szpitalnym łóżku. Sześć godzin, wykłady i
zajęcia laboratoryjne.
Jos prychnął.
– Kurs Ustawicznego Kształcenia Medycznego na temat odleżyn? – zapytał takim
tonem, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom. – Co za idiota to wymyślił? Pacjenci nie
przebywają u nas wystarczająco długo, żeby nabawić się odleżyn! A zresztą dzięki
masującym polom nie istnieje obawa...
– Wiem – wpadła mu w słowo Tolk. – Rozkaz nadszedł bezpośrednio z gabinetu
admirała.
Vondar zmarszczył brwi.
– Rozumiem... – powiedział z namysłem. – Jest jeszcze coś, o czym powinienem
wiedzieć?
– Dobra przyjaciółka z Chirurgicznych Służb twierdzi, że jestem jedyną pielęgniarką z
Drongara, której wydano rozkaz wzięcia udziału w tych zajęciach – odparła Lorrdianka. – Jak
sądzisz, co to może znaczyć?
Odpowiedź była całkiem oczywista. Dlaczego ktoś z otoczenia admirała miałby
wydawać tylko jednej pielęgniarce polecenie odbycia szkolenia, które było – zważywszy na
naturę zabiegów stosowanych w mobilnej jednostce chirurgicznej – praktycznie
niepotrzebne?
– To sprawka kuzyna Erela – odezwał się Jos przez zaciśnięte zęby. – Zamierza się
ciebie stąd pozbyć i nie chce, żebym tu był, kiedy będziesz wykonywała jego polecenie.
Tolk kiwnęła głową.
– Ja też tak pomyślałam – przyznała ponuro.
Vondar usiadł.
– Mogę oświadczyć tym z MedStara, że w tej chwili jesteś tu niezbędna –
zaproponował.
Pielęgniarka pokręciła głową.
– To nie ma sensu, bo wcześniej czy później i tak będę musiała z nim porozmawiać –
wyjaśniła. – Równie dobrze mogę to zrobić od razu. Odkąd mi wyjawiłeś tożsamość nowego
przełożonego, siedziałam jak na rozżarzonych węglach.
– Posłuchaj, Tolk, przecież nie musisz...
Pielęgniarka pochyliła się i przyłożyła dłoń do jego ust.
– Ćśś – powiedziała. – Jestem dużą dziewczynką. Nie załamię się, jeżeli twój kuzyn
krzywo na mnie spojrzy. Skoro ma zostać członkiem mojej rodziny... – Urwała i jakiś czas się
nie odzywała. – A może zmieniłeś zdanie? – zapytała w końcu.
Jos przyłożył dłoń do jej policzka.
– Mowy nie ma – oznajmił stanowczo.
Lorrdianka się uśmiechnęła.
– Więc postanowione – zdecydowała. – Polecę tam i spotkam się z twoim kuzynem
admirałem. Dopiero wtedy będziemy wiedzieli, na czym stoimy. Zobaczysz, wszystko dobrze
się skończy.
– Jesteś pewna?
– Umiem rozpoznawać emocje po wyrazie twarzy, Jos – przypomniała mu Tolk. –
Przynajmniej się dowiemy, co zamierza.
Mimo to chirurg nie pozbył się wątpliwości, a Tolk domyśliła się tego, widząc jego
minę. Uśmiechnęła się, przesunęła jego rękę po swoim policzku, pocałowała wnętrze dłoni... i
nagle niepokój z powodu knowań kuzyna admirała spadł z pierwszego miejsca listy
zmartwień Josa Yondara.
ROZDZIAŁ 11
Fregaty MedStara były szczytowym osiągnięciem techniki floty medycznych jednostek
Republiki. Okręty klasy MedStar zaprojektowano z myślą o przyjmowaniu stabilizowanych w
bazach medycznych chorych i rannych pacjentów, a kiedy było to konieczne, także o
kontynuowaniu leczenia. Wyposażono je w najnowocześniejsze kseno–biologiczne i
biomedyczne urządzenia, jakich pozazdrościliby dyrektorzy szpitali wielu planet. Tego typu
okręty były jednak bardzo kosztowne i obecnie tylko niewiele pełniło czynną służbę.
Zważywszy na charakter i czas trwania wojny, inne takie jednostki konstruowano i
przekazywano wojskowym tak szybko, jak nadążali stoczniowcy z Kuat Drive Yards.
Podczas wojen drogi do zwycięstwa albo porażki zawsze prowadziły wokół stosów
trupów.
Column, który leciał transportowcem na pokład jednej z takich fregat, spoglądał przez
grubą taflę niewielkiego iluminatora na szybko kurczącą się ciemnozieloną planetę w dole.
Pokładowe generatory sztucznej grawitacji zadbały, żeby pasażerowie i członkowie załogi
cieszyli się normalnym, planetarnym ciążeniem, ale jeżeli sądzić po szybkości oddalania się
od Drongara, silniki nadawały transportowcowi co najmniej pięciokrotnie większe
przyspieszenie. Powodem pośpiechu była konieczność szybkiego przedarcia się przez chmury
zarodników. Column obserwował, jak kolonie jednokomórkowych organizmów rozbryzgują
się na zewnętrznej powierzchni transpastalowego iluminatora niczym owady na owiewce
kabiny śmigacza. Dzięki dużej szybkości transportowca wielobarwne plamy, najczęściej w
różnych odcieniach czerwieni i zieleni, zamieniały się w smugi.
Drongariańskie formy życia były zarówno mutacjogenne, jak i adaptogenne, a ich
ewolucja przebiegała wyjątkowo szybko i ciągle, a nie skokami. Badania wykazały, że
powodem jest ich DNA, który nadawał niezróżnicowane właściwości dosłownie wszystkim
komórkom organizmów, co pozwalało im zdumiewająco szybko przystosowywać się do
zmian naturalnego środowiska. Duża skłonność do ulegania mutacjom stanowiła jednak
realne zagrożenie dla istot obcych ras przybywających na Drongar, żeby wziąć udział w
zbiorach boty. Zarodniki, bakterie, wirusy i namiastki RNA, a bez wątpienia także miliony
innych mikroskopijnych i wciąż jeszcze nieodkrytych form życia, zanieczyszczały i zatykały
wszystko, co znajdowało się na powierzchni i w atmosferze planety. Kapitan statku
przelatującego przez chmury zarodników musiał się spieszyć, bo rozmnażające się w
zawrotnym tempie mikroorganizmy atakowały i niszczyły uszczelki, a potrafiły też trawić
metal równie szybko jak silny środek żrący. W podobny sposób mogły oddziaływać – i często
to robiły – na istoty obcych ras, a zwłaszcza na płuca, wątrobę, nerki, jelita, nozdrza i tak
dalej. Na szczęście, najbardziej szkodliwe stężenie zarodników panowało nad wierzchołkami
drzew.... na tyle wysoko, żeby istoty mogły względnie bezpiecznie oddychać. Nikt nie miał
pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Column doszedł do wniosku, że ma to coś wspólnego z
kierunkiem większości podmuchów wiatru. A może przyczyniało się do tego gorąco? Bez
względu na powód, wszyscy byli zadowoleni, że miliardy mikroskopijnych form
drongariańskiego życia nie stanowią większego zagrożenia dla przybyszów z innych planet.
Westchnął. Wiedział, że jego rozmyślania o formach miejscowej flory i fauny są tylko
próbą odwrócenia uwagi od czekającego go zadania. Przyciśnięcie guzika na sterowniku
holoprojektora skasowało widok powierzchni oddalającego się Drongara. Miał przed oczami
unoszącą się wysoko na geosynchronicznej orbicie fregatę MedStara. Nie wątpił ani chwili,
że czeka go wyjątkowo nieprzyjemne zadanie. Czasami szpiegowanie polegało nie tylko na
zbieraniu informacji. Od czasu do czasu trzeba było odegrać bardziej aktywną rolę, a nawet
podjąć się zadania graniczącego z sabotażem. Tak właśnie wyglądała jego praca... była
ciężka, ale nie mógł na to nic poradzić.
Column zastanawiał się nad tym niefortunnym, ale nieuniknionym aspektem swojej
działalności... który, tysięczny raz? Rozmyślanie o nim nie mogło jednak niczego zmienić.
Toczyła się wojna, podczas której ginęli ludzie. Niektórzy zasługiwali na śmierć, inni nie, ale
chociaż szpiedzy i sabotażyści chwytani na terenie nieprzyjacielskich baz bardzo chcieliby
tego uniknąć, musieli ponosić odpowiedzialność za akty przemocy. Gdyby się ich nie
dopuszczał Column, jego mocodawcy przysłaliby kogoś innego, kto może nie przejmowałby
się tak bardzo, że jest sprawcą zniszczeń i śmierci.
Agent nie uważał się za skrupulanta. W ciągu poprzednich miesięcy brał udział w wielu
akcjach, podczas których ponosił bezpośrednią odpowiedzialność za śmierć inteligentnych
istot i zniszczenia. Akcje te służyły jednak czemuś, co starożytny ithoriański rewolucjonista,
Andar Suąuand, określał mianem wrzucania ziarnek piasku w tryby maszyny. Nie mogły
doprowadzić do zakończenia wojny, ale powinny spowolnić tempo działań zbrojnych.
Czasami nie można było liczyć na osiągnięcie czegoś więcej.
Następna akcja miała być jednak, przynajmniej na ograniczoną skalę, czymś w rodzaju
wrzucania kamyków zamiast ziarnek piasku. Column spodziewał się, że w wyniku tej akcji
metaforyczne tryby się zatrą, wał rozrządowy pęknie, a naprawy okażą się kosztowne,
pracochłonne i czasochłonne... przez co obciążą fundusz wojenny Republiki. Zważywszy na
intensywność, zasięg i czas trwania bitew, które zaczynano określać mianem Wojen Klonów,
prawdopodobnie obciążenie to będzie niewielkie i może nawet przejść bez echa. Często
jednak wojny wygrywało się dzięki nie zadaniu kilku ciężkich strat, ale wielu pozornie mało
znaczących. Nawet drobne szczeliny, jeżeli było ich wystarczająco dużo, mogły przyczynić
się do wycieku płynu z ogromnego zbiornika.
Column zerknął ponownie na obraz z holoprojektora wbudowanego w następny rząd
siedzeń. W miarę jak transportowiec zbliżał się do fregaty MedStara, okręt powoli się
powiększał i obecnie był już wyraźnie widoczny na tle czerni przestworzy. Column znów
westchnął. Skoro musiał to zrobić, to zrobi. Nie mógł na to nic poradzić.
Jos zakończył serię prostych i nudnych rutynowych zszywań, z którymi uporałby się
każdy chirurg świeżo po praktyce. Proste jednak czy nie, zajmowały sporo czasu, zwłaszcza
kiedy trzeba było operować kilkanaście osób albo gdy obrażenia były bardzo rozległe.
Kiedy wrzucił do przetwornika odpadków zakrwawiony chirurgiczny kitel, z sali
operacyjnej wyszedł Uli. Wyglądał świeżo jak po dziesięciu godzinach nieprzerwanego snu,
sonicznym natrysku i filiżance gorącej bajjah.
Naprawdę młodzi nie potrafią docenić zalet młodości, pomyślał Vondar.
–Cześć, Jos – odezwał się chłopak. – Dzisiaj dostarczali ich nam bez przerwy, prawda?
– Ta–a, czasami tak się zdarza – odparł Korelianin. – Zbyt często. Jak ci poszło?
–Nieźle, nieźle – stwierdził Uli. – Dwie resekcje jelit, transplantacja serca i łatanie
wątroby. Wszyscy nadal żyją, nie ma powodu do niepokoju.
Jos uśmiechnął się i pokręcił głową. Każda z tych operacji uchodziła za skomplikowaną
nawet w normalnych warunkach, w nieogarniętej przez wojnę części galaktyki. Chłopak
minimalizował znaczenie zabiegów, które wycisnęłyby z Josa siódme poty nawet po trzech
latach stażu. Uli musiał mieć naprawdę platynowy wibroskalpel, nie było co do tego
wątpliwości. Niezdecydowanie, jakie Jos zauważył u niego pierwszego dnia po przylocie do
bazy, ustąpiło miejsca pewności siebie. Uli spędził cały dzień, wyrywając pacjentów z objęć
wieczności, ale Jos i tak wiedział, że dla kogoś równie młodego śmierć pozostaje wciąż
jeszcze pojęciem abstrakcyjnym.
– A u ciebie jak, wszystko w porządku? – zainteresował się młodszy chirurg.
Trochę zaskoczony dziwnym pytaniem Jos spojrzał na kolegę.
–Jasne – powiedział. – Dlaczego miałoby być inaczej?
–No cóż, sam wiesz – odparł Uli. – Tolk odleciała i tak dalej...
Nie jest pierwszą pielęgniarką chirurgiczną, którą stąd zabrano.
– To prawda – przyznał chłopak. – Ale pierwszą, z którą... uhm, byłeś związany.
Jos uniósł brew.
– Dlaczego tak uważasz? – zapytał.
Młody chirurg wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wyglądał jak wielki dzieciak.
– Daj spokój, Jos – powiedział. – Mieszkamy w tej samej kabinie. Nie jest wcale taka
duża, a kilka plastoidowych paneli pośrodku nie wystarczy, żeby wytłumić wszystkie
dźwięki.
Vondar poczuł się nieswojo.
–Sądziłem, że zachowywaliśmy się bardzo cicho – bąknął niepewnie.
–Nie bardzo – stwierdził Uli. – To zresztą oczywiste nawet dla tych, którzy nie
mieszkają z tobą w jednej kabinie. U niej wszystko w porządku?
–Jasne – zapewnił starszy chirurg. – Musiała polecieć na pokład fregaty MedStara na
dzień czy dwa, żeby wziąć udział w kursie Ustawicznego Kształcenia Medycznego. Za dwa,
najwyżej trzy dni powinna wrócić.
–Tęsknisz za nią.
Powiedział to tonem wskazującym, że to nie miało być pytanie. Jos pomyślał, że
mógłby go za to spoliczkować, ale w jego głosie wyczuł współczucie, nie drwiną.
– Ta–a – przyznał niechętnie. – Tęsknię.
Zapadła niezręczna cisza.
–Chyba pójdę coś zjeść – odezwał się w końcu Vondar. – Idziesz ze mną?
–Może później – odparł Uli. – Muszę przedtem sprawdzić stan zdrowia jednego
pacjenta.
Od czasu, kiedy zraniła się w stopę, Barrissa nie przestawała pilnie ćwiczyć
posługiwania się świetlnym mieczem. Z początku robiła to niepewnie i z wahaniem, ale
szybko odzyskała dawną płynność i szybkość ruchów. Niezwykłe zjawisko się nie powtórzyło
i z każdą chwilą młoda padawanka nabierała większej pewności siebie. Mimo to nadal
zachodziła w głowę, co mogło spowodować tamten wypadek. W normalnych okolicznościach
nie zastanawiałaby się, jak zrobić ruch, który wykonywała dziesiątki tysięcy razy... Prawdę
mówiąc, w ogóle nie powinna się zastanawiać, tylko działać.
Nie miała również pojęcia, skąd wziął się tamten zimny podmuch. Przepytała parę osób,
które przebywały wówczas w pobliżu, zagadnęła także kilku techników. Nikt niczego
podobnego nie doświadczył i nikt nie potrafił wyjaśnić, co mogło być przyczyną niezwykłego
zjawiska.
Walczyła z pokusą zadecydowania, że to wytwór wyobraźni, ale wiedziała, że to
niemożliwe. Jeżeli nie liczyć charakterystycznego szelestu kraczących krzaków, wyczuła przy
tym wywołaną przez jakiś rodzaj energii zmarszczkę Mocy.
Ufała Mocy od pierwszego razu, odkąd w swoim ciele poczuła jej ożywczą siłę i
zrozumiała jej istotę. Szybko także się dowiedziała, czym Moc nie jest. Nie mogła służyć jako
broń, nie chroniła ani nie nauczała... chociaż czasami się przejawiała w każdej z tych
czynności. Była, czym była, niczym mniej, niczym więcej. To użytkownik odpowiadał za
niewłaściwe jej wykorzystywanie.
Skończyła sekcję Formy Trzeciej, w której walczyła przeciwko czterem strzelającym z
blasterów wyimaginowanym przeciwnikom. Nawet największy żyjący mistrz Jedi nie
potrafiłby odbić czterech błyskawic wystrzeliwanych równocześnie pod różnymi kątami, ale
celem jej ćwiczeń nie było opanowanie tej umiejętności. Zasady walki rycerzy Jedi opierały
się na nieustannym dążeniu do perfekcji. Jedi przystępowali do bitwy w przekonaniu, że będą
musieli stawić czoło wielu świetnie wyszkolonym i uzbrojonym przeciwnikom. Jeżeli
ćwiczyli, mając pewność pokonania wroga silniejszego, liczniejszego i lepiej uzbrojonego,
mieli o wiele większą szansę zwycięstwa, niż gdyby od razu liczyli się z możliwością porażki
tylko dlatego, że siły były nierówne.
W pewnej chwili Barrissa wyczuła, że ktoś podchodzi do niej z tyłu. Uwolniła myśli i
posłużyła się Mocą...
Uli.
–Hej – usłyszała jego głos.
Odwróciła się zadowolona, że go rozpoznała, zanim jeszcze się odezwał. Uśmiechnęła
się na myśl, że tak błahe wydarzenie mogło się dla niej stać powodem do dumy.
–Cześć – powiedziała.
–Jak twoja stopa? – zainteresował się młody chirurg. – Żadnego trwałego śladu?
–Nie, wszystko w porządku – zapewniła padawanka. – Jest jak nowa. – Zauważyła, że
skwitował jej umiejętność uzdrawiania podziwem zaprawionym nutką goryczy. – Znów
wybierasz się na polowanie na iskroskrzydłe owady? – zapytała.
Chłopak pokręcił głową.
– Właśnie skończyłem dyżur w sali operacyjnej i wyszedłem na spacer, żeby
rozprostować kości – powiedział. Spojrzał na nią, ale unikał patrzenia jej w oczy. – Mogę cię
o coś zapytać?
Barrissa wyłączyła klingę świetlnego miecza.
–Jasne – powiedziała.
–Jak możesz być uzdrowicielką i zarazem posługiwać się tak sprawnie świetlnym
mieczem? – wyrzucił z siebie Uli.
– Dzięki ćwiczeniom – odparła padawanka. – Setkom i tysiącom godzin żmudnych
ćwiczeń.
Młody chirurg uśmiechnął się i pokręcił głową. Chciał coś powiedzieć, ale Barrissa nie
dała mu dojść do słowa.
–Chodziło ci o to, dlaczego to robię, nie jak, prawda? – zapytała.
–Właśnie. – Chłopak kiwnął głową.
Obok nich przeleciał z cichym brzęczeniem żądłacz, który zapewne szukał ofiary
mniejszej niż dwoje ludzi prażonych promieniami słońca.
Barrissa wskazała na cień rzucany przez koronę rosnącego nieopodal szerokolistnego
drzewa, a Uli skorzystał z jej zaproszenia.
– Jedi stali się wojownikami jeszcze w czasach dawnych wojen –zaczęła padawanka. –
Są groźni, bo potrafią władać Mocą. W ciągu niezliczonych lat, pełniąc funkcję strażników
Republiki, starali się wykorzystywać swoje umiejętności dla dobra galaktyki... dla obrony, nie
agresji. Wojownik musi jednak umieć walczyć zarówno podczas dużej bitwy, jak i w trakcie
pojedynku z samotnym przeciwnikiem, a częścią tej umiejętności jest branie
odpowiedzialności za swoje czyny. Wierzymy, że jeżeli musimy kogoś zabić i odebrać mu
życie, powinniśmy także umieć spojrzeć tej osobie w oczy. Zabicie innej inteligentnej istoty,
nawet takiej, która na to w stu procentach zasługuje, nie jest czynem, na który można się
zdecydować bez głębokiego namysłu. Nie wolno podejmować takiej decyzji pod wpływem
impulsu. Trzeba stać na tyle blisko przeciwnika, żeby mieć świadomość wszystkich
konsekwencji swojego czynu. Trzeba uświadamiać sobie ból i strach, jaki czuje wróg chwilę
przed spodziewaną śmiercią. Powinno się przynajmniej w części dzielić jego uczucia.
–Więc dlatego posługujecie się świetlnym mieczem – domyślił się Uli.
–Dlatego posługujemy się świetlnym mieczem – powtórzyła jak echo Barrissa. – Dzięki
niemu musimy stać twarzą w twarz z potencjalnym przeciwnikiem. Moglibyśmy posłużyć się
blasterem, żeby zabić wroga z odległości kilometra. To byłoby o wiele skuteczniejsze i mniej
ryzykowne, ale w jego oczach nie widzielibyśmy wówczas nadciągającej śmierci, nie
czulibyśmy jego strachu ani nie wycieralibyśmy jego krwi ze swojej twarzy. Jeżeli ktoś musi
zabić, powinien znać konsekwencje swojego postępku... zarówno dla swojego przeciwnika,
jak i dla siebie.
–No dobrze, to rozumiem – zgodził się Uli. – Ale...
–Nie wiesz, jak można być równocześnie uzdrowicielem i wojownikiem? – podsunęła
padawanka.
Młody chirurg kiwnął głową.
– To dwie strony tej samej monety – wyjaśniła Barrissa. – Zabrać życie, oszczędzić
życie... między jednym a drugim istnieje zawsze równowaga. Istoty większości ras twierdzą
że każdy charakter jest skomplikowaną mieszaniną zła i dobra. Rzadko spotyka się tylko
jedną albo drugą cechę. Większość osób zachowuje się i postępuje względnie przyzwoicie.
Najczęściej wiodą uczciwe życie, ale zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że wybiorą zło.
Nie umiem tworzyć życia, Uli, ale potrafię je zachowywać. Jestem uzdrowicielką, co pomaga
mi pogodzić się z faktem, że czasami odbierałam życie... i bez wątpienia znów kiedyś komuś
je odbiorą. Czasami przeciwnik nie zasługuje na śmierć i mogę osiągnąć cel, jeżeli tylko
odetnę mu rękę albo nogę. Gdybym jednak pozwoliła mu wykrwawić się na śmierć,
postąpiłabym niesłusznie, więc cenię sobie, że mogę naprawić wyrządzoną mu wcześniej
krzywdę.
–Przecież nie wszyscy rycerze Jedi są uzdrowicielami – zauważył młody chirurg.
–To prawda – przyznała Barrissa. – Mimo to wszyscy dysponują podstawową wiedzą
medyczną i znają techniki pierwszej pomocy. Naturalnie, od czasu do czasu uzdrowiciele
muszą leczyć innych Jedi, samych siebie, a nawet swoich wrogów.
Chłopak ponownie kiwnął głową.
–Tak, to też rozumiem – powiedział.
–Więc dlaczego o to pytasz? – zdziwiła się padawanka.
Divini wbił spojrzenie w ziemię, jakby nagle zainteresował się swoimi butami. Dopiero
po jakimś czasie spojrzał w jej oczy.
– Jestem chirurgiem, podobnie jak wiele pokoleń moich przodków, i odkąd sięgam
pamięcią, zawsze chciałem łatać pacjentów, leczyć ich i przywracać im zdrowie – zaczął z
namysłem. – A jednak...
Umilkł i znów się zamyślił. Barrissa się nie odzywała. Dobrze wiedziała, co chce jej
wyznać. Podsunęła jej to Moc, głośno i wyraźnie, ale młoda padawanka pragnęła, żeby Uli
sam to powiedział.
– A jednak kryje się we mnie także coś na kształt żądzy mordu – podjął w końcu Divini
– Pragnę ścigać tych, którzy doprowadzili do tej wojny, i eksterminować ich za pomocą
wszystkich dostępnych środków i sposobów. Czuję w sobie jakiś gniew, który popycha mnie
do zabijania... ale nie chcę, żeby uważano mnie za mordercę.
Barrissa uśmiechnęła się z przymusem.
–I nic dziwnego – powiedziała. – Przyzwoite osoby nie chcą kroczyć taką drogą. Ci,
którzy kochają i troszczą się o innych, nie powinni się przyznawać do takich emocji.
–Więc jak mam się ich pozbyć? – zapytał Uli.
–Nie pozbędziesz się ich – wyjaśniła młoda padawanka. – Skoro jednak jesteś ich
świadom, możesz nie dopuścić, żeby przejęły władzę nad twoimi myślami. Emocje nie mają
etykietek z napisami „dobre" albo „złe", Uli. Obojętne, co czujesz, ale zawsze odpowiadasz
tylko za swoje postępowanie. To właśnie w tym momencie musisz dokonać wyboru. Nawet
gdybyś potrafił władać Mocą, żeby czynić dobro, mógłbyś ją wykorzystać w złym celu.
– To na tym polega Ciemna Strona, o której mi wspominano, prawda? – zainteresował
się Divini.
Barrissa zmarszczyła brwi.
–
Rycerze Jedi znają wprawdzie pojęcia Ciemnej i Jasnej Strony, ale to tylko
słowa, a Moc jest czymś więcej. Sama w sobie nie jest ani zła, ani dobra... po prostu jest,
czym jest. Potęga sama w sobie nie prowadzi do rozkładu moralnego, ale może przyspieszyć
rozkład, który już się rozpoczął. Rycerze Jedi muszą ciągle wybierać, czy chcą kroczyć jedną,
czy drugą drogą. Powiedz mi, czy gdybyś miał okazją stanąć twarzą w twarz z hrabią Dooku,
naprawdę byś go zabił, gdyby to było w twojej mocy?
Młody chirurg długo zastanawiał się nad odpowiedzią. Barrissa słyszała dobrze znany
chrapliwy szmer wydawany przez rosnące w pobliżu kraczące krzaki i piskliwe brzęczenie
krążących wokół jej głowy ogniokomarów. W pewnej chwili do jej uszu dobiegł także
chlupot błoniastych stóp przechodzącego przez błotnistą kałużę Ishi Tiba.
–Prawdopodobnie nie – odezwał się w końcu Uli.
–A widzisz – mruknęła padawanka.
–Nie jestem jednak pewien, że bym tego nie zrobił – ciągnął młody chirurg. – Przecież
to on ponosi bezpośrednią albo pośrednią odpowiedzialność za ludobójstwo na planetarną
skalę. To on odpowiada za zniszczenie wspaniałych budynków, na przykład Muzeum Światła
na Tandisie Cztery...
–To wszystko prawda – wpadła mu w słowo Barrissa. – Z drugiej strony... czy
kiedykolwiek słyszałeś skomponowane przez Banna Shooshę wariacje na temat Vissencanta?
Divini kiwnął głową.
–Powstały niespełna dwa lata temu, ale i tak uchodzą za jedno z najwspanialszych dzieł
tego tysiąclecia – powiedział.
–Były ulubionym utworem Zana Yanta – przypomniała padawanka. – Skomponowano
je dla uczczenia ucieczki rodziny Shoosha z Brentala. Kto wie, gdyby nie tamta bitwa, może
nigdy by nie powstały?
Uli wyglądał na zakłopotanego.
–Czy jakiekolwiek dzieło sztuki jest warte poświęcenia życia tysięcy istot? – zapytał.
–Prawdopodobnie nie – przyznała Barrissa. – Nie twierdzę, że jest. Mówię tylko, że to
wszystko nie jest takie proste. Nie sądzisz, że do tego wszystko się sprowadza? Do
dokonywania wyborów i ponoszenia ich konsekwencji.
– Chyba tak – mruknął Uli, chociaż wszystko wskazywało, że się nie pozbył
wątpliwości.
Barrissa odwróciła się i zapaliła klingę świetlnego miecza.
– No cóż – powiedziała, przystępując do ćwiczeń. – Nic innego nam nie pozostało.
ROZDZIAŁ 12
Jos, Den i Uli, siedząc w jednym z najwyższych rzędów pospiesznie wzniesionych
trybun w towarzystwie kilkorga innych członków zespołu medycznego, obserwowali, jak
istoty różnych ras zajmują pozostałe wolne miejsca. Ściemniało się i niebawem krótki
tropikalny zmierzch miał ustąpić miejsca ciemnej nocy. Wysyłające pełny zakres
częstotliwości potężne diody elektroluminescencyjne zalewały prowizoryczny amfiteatr
jaskrawym, rozproszonym światłem. Dla lekarzy, pielęgniarek, asystentów, techników,
robotników i innych członków personelu mobilnej jednostki chirurgicznej zarezerwowano
sektor trochę chwiejnych plastikowych ławek. Dwa pozostałe sektory zajmowali szeregowi
żołnierze i podoficerowie. Uli przyglądał się, jak miejsca w kolejnych rzędach zajmują klony:
dziesiątki takich samych ciał i twarzy.
Odwrócił się do Josa.
– Co innego widzieć ich po jednym naraz na repulsorowych stołach chirurgicznych –
powiedział poważnie – ale kiedy tak siedzą jeden obok drugiego... Słowo daję, wywierają
duże wrażenie, zupełnie jakby ich wypuszczono z holoduplikatora.
Vondar kiwnął głową, ale nie odpowiedział. On także przyglądał się siedzącym obok
siebie, śmiejącym się albo rozmawiającym żołnierzom. Niektórzy zachowywali się
hałaśliwie, inni wyglądali na zamkniętych w sobie. Według Josa zachowywali się dokładnie
tak samo jak pierwszy lepszy oddział żołnierzy cieszących się na myśl o kilkugodzinnej
rozrywce. Wprawdzie wielu miało podobne gesty i ruchy i odznaczało się pewną
powściągliwością w raczeniu się napojami czy trzaskoorzeszkami, ale podobnie
zachowywałyby się pewnie jednojajowe bliźnięta. Jos wiedział, że identyczne sploty DNA
niekoniecznie powodują kształtowanie się takich samych osobowości, nawet jeżeli od
urodzenia wpajano klonom podobne cechy charakteru.
Zamyślił się i przygryzł wargę. Jeszcze nieco wcześniej uważał żołnierzy za składnice
części zamiennych... i to nie tylko dlatego, że mieli identyczne organy, dzięki czemu mógł
dokonywać transplantacji bez potrzeby szpikowania ich środkami immunosupresyjnymi
zapobiegającymi odrzucaniu przeszczepów. Kio Merit miał rację. Jego medyczne szkolenie,
chociaż miało zrobić z niego dobroczyńcę, wpoiło mu traktowanie wyhodowanych w
kadziach istot jako kogoś gorszego niż ludzie. Obecnie jednak, kiedy poznał prawdę,
zastanawiał się, jak mógł kiedykolwiek traktować klony jak istoty niższej kategorii.
W końcu trybuny się zapełniły, a spóźnialscy usiedli z przodu, na ziemi. W bazie nie
było podwyższenia na tyle dużego, żeby zmieścili się na nim wszyscy członkowie zespołu
artystycznego, i pośrodku głównego placu bazy trzeba było wznieść nową półkolistą estradę.
W pewnej chwili gwar rozmów ucichł i dał się słyszeć głos spikera:
– Dżentelistoty wszystkich ras, powitajcie proszę naszego konferansjera, Epoha
Trebora.
Stojący z boku sceny członkowie Modalnych Węzłów pod dyrekcją Figrina D'ana
zaczęli grać dobrze znany bithański utwór, którego tytuł w przekładzie na basic brzmiał
Drogocenne wspomnienia. Trebor był mężczyzną, komikiem bezsprzecznie najdłużej
występującym w HoloNecie. Wprawdzie Revoc był gwiazdą młodszą, równie popularną i
lepiej opłacaną, ale starszy artysta pracował w swoim zawodzie co najmniej od kilku
dziesięcioleci. Po wybuchu wojny stał się najzagorzalszym orędownikiem wypraw na różne
fronty i dostarczania rozrywki żołnierzom, „prawdziwym niedocenianym bohaterom tej
wojny", za jakich ich uważał. Jos wprawdzie nigdy nie przepadał za prezentowanym przez
niego rodzajem humoru, przesadnie sentymentalnym i zanadto wiernopoddańczym wobec
władz Republiki, nie mógł jednak zaprzeczyć, że artysta jest bardzo popularny. Potwierdziła
to zresztą burza oklasków, jaka rozległa się po słowach spikera.
– Dobry wieczór, drogie inteligentne istoty – zaczął komik. – Szczególnie ciepło witam
naszych dzielnych wojaków. – Jego słowa wzbudziły jeszcze większy aplauz widzów. – Nie
wiem, czy wiecie, ale Kaminoanie doszli do wniosku, że skoro wyhodowanie armii klonów
zakończyło się takim sukcesem, mogą spróbować szczęścia także w innych dziedzinach
codziennego życia. Zamierzają klonować Falleenów jako doradców w sprawach małżeńskich,
Zeolozjan do pomocy w domu, na farmie i w ogrodzie... a Gungan, żeby dawali lekcje
krasomówstwa.
Dalszy ciąg monologu Trebora przerywały raz po raz oklaski i wybuchy śmiechu.
Większość dowcipów komika była dość zabawna, ale Jos nie potrafił się wyrwać z ponurego
odrętwienia. Żałował, że Tolk, zamiast siedzieć obok niego, przebywa na pokładzie krążącej
wysoko nad jego głową fregaty MedStara i bierze udział w absurdalnym i zbędnym szkoleniu.
Obawiał się także równie zbędnego przesłuchania, jakiemu może zechce poddać pielęgniarkę
admirał Kersos. Kierując się najlepszymi intencjami, jego kuzyn z pewnością wykorzysta
okazję, żeby z nią porozmawiać. Rozmyślając o tym, Jos nie potrafił się rozchmurzyć.
Zastanawiał się, ile czasu może jeszcze potrwać ta wojna i jak będzie wyglądało ich
wspólne życie po jej zakończeniu... naturalnie, jeżeli przeżyje. Gdyby – podobnie jak Erel
Kersos – poślubił istotę z innej planety, już nigdy nie mógłby wrócić na powierzchnię
rodzinnego świata. Nie martwił się, jak zarobi na utrzymanie, bo jako wykwalifikowany
chirurg mógł znaleźć zatrudnienie niemal w każdym ośrodku medycznym galaktyki. Tolk
była dobrą pielęgniarką i również nie powinna mieć kłopotów ze znalezieniem odpowiedniej
pracy. Mogliby nawet mieć dzieci, bo i Lorrdianie, i Korelianie zaliczali się do istot ludzkich.
Kiedy jednak pomyślał, że już nigdy nie zobaczyłby swojej ojczyzny, przyjaciół ani
rodziny...
To byłoby straszne. Naprawdę straszne.
Erel Kersos spędził większość życia na wygnaniu, ale chyba żałował decyzji podjętej
przed kilkudziesięcioma laty. Jos widział żal i gorycz w jego oczach. Ubolewał, że nie siedzi
obok niego Merit Kio, któremu mógłby się zwierzyć ze swoich rozterek, ale empata opuścił
mobilną jednostkę chirurgiczną, bo miał do załatwienia jakąś sprawę. Nie, tym razem Jos
musiał się sam uporać ze swoimi problemami.
A jedynym niezawodnym sposobem, jaki znał, było utopienie smutków w alkoholu.
Kantyna będzie prawdopodobnie pusta, ale Teedle powinna pełnić dyżur. Zresztą i tak
jego nastrój najlepiej powinno poprawić picie w samotności. Dzięki niech będą gwiazdom za
to, że nie groziło mu uzależnienie od alkoholu... Wystarczyło, aby przed pierwszym drinkiem
zażył pięćset miligramów nowego leku, zwanego sinthenolem, żeby nawet najbardziej
stężony alkohol nie uderzył mu do głowy. Lek łagodził nawet późniejsze objawy przepicia. A
gdyby nie poskutkował, zawsze mógł się udać do I–Five. Nieco wcześniej android odkrył w
sobie umiejętność kojenia bólu głowy i innych przykrych objawów za pomocą dźwięków
uspokajającej muzyki.
– Dwa klony wchodzą do kantyny...
Jos stracił resztę cierpliwości. Przedstawienie wydawało mu się bezsensowne, a nawet
jeszcze gorzej: niestosowne i irytujące. Co więcej, separatyści zmierzali do przesunięcia linii
frontu, więc w każdej chwili można się było spodziewać kolejnych ładowników z rannymi
żołnierzami. Wstał, skierował się do schodów i opuścił trybuny.
Den i Uli przyglądali się, jak Jos wychodzi z prowizorycznego amfiteatru. Młody
chirurg podrapał się po głowie.
– A myślałem, że się cieszył na myśl o tym występie – powiedział.
– Bo pewnie tak było – przyznał Den. – Kiedy spędzisz tu trochę więcej czasu,
uświadomisz sobie, że nasz zacny kapitan, chociaż na ogół zrównoważony, czasami miewa
jednak swoje... humory.
– Przypuszczam, że tęskni za Tolk.
– Jasne – potwierdził reporter. – Ostatnio jednak ma też wątpliwości co do sensu
przeciągania tej wojny. Uważam, że przed powołaniem go był zupełnie apolityczny, a może
nawet się cieszył, że będzie miał swój udział w tym konflikcie, ale odkąd dostał przydział na
Drongar, jego poglądy zrobiły zwrot o sto osiemdziesiąt stopni.
Uli prychnął.
– Pokaż mi chociaż jedną osobę, która nie przeszła identycznej ewolucji – powiedział.
– Mógłbym, ale ten osobnik już nie żyje – odciął się Sullustanin. – Oddał życie w
blasku chwały, wycinając w pień oddział separatystów, a prawdopodobnie także zapobiegając
możliwemu zamachowi, który słono by kosztował Republikę. – Wzruszył ramionami. – Był
jednak stanowczo w mniejszości, a jeśli chodzi o tę bazę, to właściwie sam jak palec.
– Phow Ji – domyślił się Divini. – Męczennik z Drongara, jak go teraz nazywają. Ekipa
Wiadomości HoloNetu kręci na jego temat dokument.
– Właśnie. – Den zastanawiał się, czy nie dołączyć do Josa w kantynie, bo z pewnością
to właśnie tam się udał kapitan, ale chwilę później Epoh Trebor przedstawił urodziwą
sullustańską tancerkę i piosenkarkę, Eyarę Marath, i reporter postanowił zostać trochę dłużej.
Nie widział nic złego w tym, jeżeli jeszcze jakiś czas spędzi, oglądając występ artystki
ubranej w niemal przezroczystą szatę.
Mimo to trudno mu było nie rozmyślać o galaktycznej niesprawiedliwości. Wprawdzie
Ji zginął i nie mógł się cieszyć ulotną sławą, ale Den widział w tym fakcie jeszcze większą
ironię losu.
No cóż, sława zawsze przemija, pomyślał ponuro. Przyglądał się, jak Eyara Marath,
tańcząc na scenie, śpiewa piosenkę znajdującą się na liście czterdziestu tysięcy największych
przebojów galaktyki. Piosenkarka była urodziwa i gorąca jak plazma, ale Den zastanawiał się,
gdzie będzie występowała dziesięć lat później, kiedy jej sława dawno minie. A członkowie
towarzyszącego jej zespołu? Jak oni się nazywali, Modalne Supły? Także byli niezwykle
popularni, ale Den miał prawie pewność, że dwadzieścia lat później wylądują w zatęchłym
kosmoportowym barze, gdzie przyjdzie im występować za nędzne kilka kredytów. Tak
zawsze się działo w tej gałęzi przemysłu rozrywkowego. Jaskrawy blask reflektorów cieszył,
ale pozostawała świadomość, że wcześniej czy później zgasną.
W tej samej chwili, kiedy to pomyślał, zgasły wszystkie światła w bazie.
W tłumie widzów rozległy się pierwsze oznaki paniki. Den usłyszał okrzyki
zaskoczenia i przerażenia, a także gwar zaniepokojonych głosów. I on, i Uli byli drobnej
budowy i mogliby się zmieścić pod ławkami. Reporter zamierzał namówić na to młodego
lekarza, gdyby otaczający ich tłum naprawdę wpadł w panikę. Lepiej było wpełznąć pod
siedzenia, niż dać się stratować.
Zanim otworzył usta, włączyły się generatory i panującą ciemność rozproszył niepewny
blask awaryjnego oświetlenia. Den zauważył, że stojący na scenie Trebor, Marath i inni,
równie zdezorientowani członkowie zespołu, spoglądają po sobie z nieukrywanym
niepokojem.
Żółtawy blask uśmierzył narastającą panikę, ale chwilę później wydarzyło się coś
naprawdę niezwykłego. Reporter poczuł coś zimnego na policzku. W słabym, ale
wystarczającym blasku awaryjnego oświetlenia zauważył spadające na tłum widzów grube
białe płatki. Jeden spoczął nawet na jego dłoni. Den wpatrywał się w niego tak długo, aż
płatek się roztopił.
Śnieg.
Na plwocinę Sithów! – pomyślał zaskoczony. Śnieg? Tutaj?
ROZDZIAŁ 13
Zaledwie Jos usiadł przy stoliku w kantynie – miał nieograniczony wybór, bo nie zastał
w niej nikogo oprócz androida kelnerki Teedle – światła zamrugały i zgasły. Minutę później z
basowym pomrukiem obudziły się do życia awaryjne generatory i oświetlenie się pojawiło,
chociaż trochę ciemniejsze i nie tak rozproszone.
Co, do licha? – pomyślał Vondar.
Do jego stolika podjechała na stabilizowanym żyroskopowo kółku Teedle.
– Cześć, doktorku – zagadnęła. – Co tym razem? To samo, co zawsze?
– Jasne – odparł Jos. – Przynoś po jednym co jakiś czas i...
Urwał i z niedowierzaniem popatrzył w okno. Za transpastalową szybą padało coś
podobnego do sieczki albo plewów. Czyżby zarodniki? Nie, bo były zbyt duże i było ich zbyt
wiele. Wcale nie wyglądały jak kolonie zarodników. Były białe i lekkie jak popiół albo...
– Śnieg? – zapytał bezgranicznie zdumiony Vondar.
– Na to wygląda, no nie? – potwierdziła Teedle. – W dodatku moje czujniki mówią, że
temperatura spada na łeb, na szyję... szybciej niż Ugnaught z posterunku po zakończeniu
służby.
Dopiero kiedy to powiedziała, Jos zwrócił na to uwagę. Niech to zaraza, pomyślał.
Naprawdę robiło się coraz chłodniej! O wiele chłodniej.
Wstał i skierował się do drzwi. Usłyszał, że Teedle toczy się tuż za nim.
Wyszedł na dwór i spojrzał w górę. Unosząca się wysoko kopuła siłowego pola była
zazwyczaj przezroczysta i niekiedy po zapadnięciu ciemności widziało się przez nią niewielki
półksiężyc błękitnej jonizacji. Tym razem jednak Jos go nie zobaczył. Promieniujący z obozu
blask odbijał się od czegoś, co wyglądało jak wiszące nisko, ciężkie chmury.
Czasami, w szczególnie parne i wilgotne dni, pod kopułą gromadziło się i skraplało
trochę pary wodnej, ale nigdy nie tyle, żeby mogły się utworzyć skłębione obłoki.
Osmotyczne wymienniki funkcjonowały na ogół całkiem sprawnie. Przepuszczały powietrze i
krople deszczu, ale powstrzymywały o wiele mniej pożądane mikroorganizmy. Żeby jednak
spadł śnieg, różnica temperatur musiała wykroczyć daleko poza normalną granicę. Jos nie
miał pojęcia, jak mogło do tego dojść, skoro nikt nie posłał pod kopułę baterii zamrażarek z
antygrawitorami na repulsorowych saniach.
Zan wiedziałby, skąd się wzięła ta pogodowa anomalia. Za młodu pracował u
krewnego, który zajmował się obsługą wymienników podobnych kopuł siłowego pola.
– Nigdy czegoś takiego nie widziałam – odezwała się stojąca za jego plecami Teedle,
uzupełniając wypowiedź cichymi trzaskami, jakie czasami wytwarzał jej wokabulator. – Co
prawda, funkcjonuję tu zaledwie od sześciu tygodni, więc nie mogę powiedzieć, żebym
widziała wszystko, co jest do zobaczenia.
Jos ruszył w kierunku sali operacyjnej. Śnieg nie przestawał padać, a ziąb stawał się
coraz bardziej dotkliwy. Grunt i inne odsłonięte powierzchnie były wciąż jeszcze zbyt ciepłe,
żeby płatki się tam gromadziły, ale jeżeli temperatura będzie nadal tak szybko spadała,
pracownikom bazy już niedługo przyjdzie odgarniać śnieg szuflami.
Vondar słyszał gdzieś albo czytał, że w rzeczywistości kopuła ma kształt sfery, nie
półkuli, i że druga połowa znajduje się pod powierzchnią gruntu. Zastanawiał się, czy ten fakt
może wywierać wpływ na temperaturę gleby.
Wzdrygnął się. Trzeba by włożyć jakąś kurtkę, pomyślał. Usiłował sobie przypomnieć,
czy w ogóle zabrał coś takiego, kiedy wybierał się na Drongar. Wątpił, żeby ktokolwiek z
personelu bazy miał ze sobą ciepłe ubranie. Kiedy schodził z pokładu transportowca, wilgotne
i parne powietrze poraziło go niczym osobista zniewaga, chwyciło w objęcia i nigdy nie
przestało wywierać przygnębiającego wpływu. Całe dnie i większą część nocy temperatura
powietrza była wyższa niż temperatura ciała, a za wielką sensację uznawano, kiedy
wilgotność spadała poniżej dziewięćdziesięciu procent.
Tymczasem temperatura, zadając kłam wszystkim prawom termodynamiki, szybko
zbliżała się do zera. Jos doszedł do wniosku, że musi się zaopatrzyć w jakiś płaszcz. Chociaż
o wiele lepsza byłaby ciepła kurtka z kapturem...
–Uwaga, personel bazy – rozległ się nagle głos Vaetesa z głośników i megafonów. –
Doszło do awarii wymiennika ciepła osmotycznej kopuły siłowego pola obozu. Nie ma
powodu do niepokoju. Pole nadal nas chroni jak poprzednio. Technicy opanowali sytuację i
powinni nie długo uporać się z usterką. Dopóki jednak tego nie zrobią, zalecam
włożenie ciepłych ubrań albo pozostawanie w zamkniętych pomieszczeniach.
Jos powiódł spojrzeniem po okolicy. W zetknięciu z wciąż jeszcze ciepłą powierzchnią
gruntu płatki śniegu zamieniały się w błoto... ale i tak nie mógł uwierzyć własnym oczom. Po
przeniesieniu bazy na wyżyny gleba wyglądała tak samo jak praktycznie każdego dnia w
ciągu osiemnastu miesięcy, kiedy baza mieściła się na nizinach, obecnie jednak jej wygląd
uległ dramatycznej zmianie. Jos zastanawiał się, jak będzie wyglądała okolica, kiedy dachy
budynków pokryje warstwa śniegu, a na ścieżkach i pod ścianami kabin utworzą się zaspy.
Na myśl o tym uśmiechnął się i pomyślał, że Zan byłby zachwycony. Niemal żałował,
że sytuacja wróci do normy, zanim biały puch zdąży pokryć wszystko grubą warstwą.
Doszedł do wniosku, że bardzo chciałby stoczyć z kimś porządną bitwę na śnieżki.
– Hej, coś takiego – mruknął do siebie. Widocznie w gruncie zgromadziło się o wiele
mniej ciepła, niż przypuszczał, bo śnieg przestał topnieć i pokrywał powierzchnię coraz
grubszą warstwą.
Może więc, mimo wszystko, jego życzenie miało się spełnić?
Barrissa patrzyła na coraz większe płatki śniegu. Warstwa na powierzchni gruntu miała
już grubość co najmniej kilku centymetrów i cały obóz iskrzył się niczym piękny kryształ.
Młoda padawanka zawsze lubiła zaśnieżone krajobrazy. Śnieg nadawał świeży, czysty i
niezwykły wygląd nie tylko brzydkiej durastali, ale także nie mniej odrażającym plastikowym
odlewom. Ze zdumieniem stwierdziła, że temperatura gruntu najwidoczniej spadła poniżej
zera, bo spadające na nią płatki przestały się topić.
Niezależnie od zachwytu, jaki budził w niej śnieżny pejzaż, mogła się także czuć
usprawiedliwiona. Najwyraźniej tamten lodowaty podmuch, jaki wówczas poczuła, nie był
jedynie wytworem jej wyobraźni. Gdyby energia kopuły pola siłowego oscylowała z
odpowiednią częstotliwością, mogłaby wywrzeć niekorzystny wpływ na kryształ jej miecza.
Barrissa była tego pewna, chociaż takie wypadki zdarzały się bardzo rzadko.
Kryształy zasilające centralny punkt kopuły wyglądały podobnie jak te, jakie
instalowano w rękojeściach świetlnych mieczy. Były naturalnie o wiele większe i emitowały
nieporównanie więcej energii, a wytwarzane przez nie promieniowanie skupiało się w inny
sposób, dzięki czemu tworzyła się kopuła zamiast energetycznej klingi broni Jedi. Oscylacje
harmonicznych potężnego generatora pola siłowego, który dostarczał energię do kopuły,
mogły jednak wprawić w rezonans skupiające kryształy jej świetlnego miecza. Powstałyby
wtedy oscylacje wtórne podobne do wibracji, w jakie huk gromu wprawia czasami struny
muzycznego instrumentu. W normalnych okolicznościach rękojeść broni Jedi stanowiła
wystarczającą osłonę przed takimi zakłóceniami, żeby wrogowie nie wywoływali zwarć w
świetlnych mieczach, do czego posuwali się w przeszłości. Jeden z kryształów kopuły mógł
jednak mieć ukrytą skazę, niemożliwą do wykrycia w czasie normalnego badania, ale
wystarczającą do wytworzenia na tyle silnych impulsów pola, żeby energetyczna klinga jej
broni skurczyła się o centymetr. Skurczyła się, a może wydłużyła...
Barrissa odprężyła się i dopiero wówczas uświadomiła sobie, że od tamtego wydarzenia
cały czas była podenerwowana. Nie wiadomo, jak było naprawdę, ale przynajmniej ta
hipoteza miała więcej sensu niż wyjaśnienie, że zraniła się w stopę, robiąc ćwiczenia, które
powinna umieć dobrze wykonać nawet we śnie.
Śnieg nadal padał i młoda padawanka uśmiechnęła się do siebie. Pułkownik Vaetes
twierdził, że anomalia pogodowa nie potrwa długo, więc zamierzała się nią cieszyć, dopóki
trwała.
Są chwile łatwiejsze do zniesienia niż inne, pomyślała. Ta z pewnością zaliczała się do
pierwszej kategorii.
Nedijanin Kaird, ubrany w luźny płaszcz niczym jeden z Milczących, stał na dworze
obok hali przylotów. Napawając się chłodem, obserwował z czymś w rodzaju uniesienia, jak
leniwie padające płatki śniegu przykrywają bazę coraz grubszą białą warstwą. Jego kariera w
Czarnym Słońcu trwała długo i przebiegała pomyślnie. Był agentem szanowanym i
kompetentnym i gdyby służył w organizacji jeszcze jakiś czas, mógłby liczyć na to, że
zostanie zastępcą viga albo nawet samym vigiem. Kłopot w tym, że ilekroć przebywał na
planetach o chłodnym klimacie, zawsze silnie odczuwał tęsknotę za domem. Do tej pory nie
mógł jednak narzekać na chłód na tej zapowietrzonej tropikalnej planecie, która jeszcze
godzinę wcześniej była wilgotna, parna, duszna i niemal złośliwie zielona. Obecnie jednak...
To było coś niesamowitego. Na zewnątrz niewłaściwie funkcjonującej kopuły nadal
rosła dżungla i rozciągały się bagna. Kaird widział je tuż za miejscem, w którym pole siłowe
stykało się z powierzchnią gruntu. W bazie jednak, przynajmniej na razie, powietrze było
czyste jak kryształ i bardzo zimne. Przywodziło na myśl atmosferę wokół Gniazda, w którym
urodził się i wychował.
Pomyślał, że może jednak czas zbierać się do domu. Odłożył wystarczająco wiele
kredytów, żeby wrócić na Nedij i przeżyć resztę życia dostatnio, chociaż może nie w luksusie.
Mógłby znaleźć kilka nadających się do zamążpójścia istot płci odmiennej, zbudować własne
Gniazdo i zostać patriarchą nowego stada. Założyłby rodzinę i zapomniał o przeszłości, która
zmusiła go do opuszczenia Nedija. Jego rodzinne stado przestało go uważać za członka
Gniazda, ale Nedij był dużą planetą, więc nie powinien mieć kłopotów ze znalezieniem
innego miejsca.
Chłód i śnieg przemawiały do niego bardzo silnie. Przepracował w organizacji
kilkadziesiąt lat jako agent i wątpił, żeby jego mocodawcy wpadli w zachwyt, kiedy im
oznajmi, że chce odejść. Nie będą się jednak sprzeciwiali, jeżeli poprze prośbę odpowiednimi
argumentami. Znał miejsce pochówku zwłok wielu istot, które na ich rozkaz osobiście
zamordował; może zawsze ostrzec, że gdyby w niejasnych okolicznościach nagle stracił
życie, na światło dzienne mogłyby wyjść kłopotliwe informacje. W najlepiej pojętym
interesie jego szefów było więc jak najdłuższe utrzymywanie go przy życiu... i w dobrym
zdrowiu.
Emocje polowania, radość ze schwytania niebezpiecznego osobnika... tak, będzie mu
tego brakowało. Wcześniej jednak czy później podobne emocje mogą się przyczynić do jego
śmierci. Nie tego dnia i może nie w ciągu kilku następnych lat, ale na pewno kiedyś spóźni się
o krok, o ułamek sekundy, i zamiast niego na polu walki zatriumfuje przeciwnik szybszy albo
bardziej wygłodniały. Kaird nie dopuszczał do siebie tej myśli, ale coś w głębi duszy
podpowiadało mu, że to nieuniknione.
Nieoczekiwany śnieg z pewnością był jakimś znakiem. Wprawdzie pojawił się z
powodu usterki urządzenia, ale mimo to musiał coś oznaczać. Kaird był tego pewien.
W ułamku sekundy się zdecydował. Tak, na Kosmiczne Jajo! Już niedługo, kiedy
wykona to zadanie, stanie przed władcami Czarnego Słońca i złoży rezygnację.
Wystarczająco hojny dar powinien mu zapewnić przychylność jego viga. Później wróci na
rodzinną planetę i rozpocznie nowe życie. Zamiast zabijać ludzi i wywoływać katastrofy,
będzie prawił żonom komplementy i łaskotał porośnięte puchatym meszkiem pisklęta.
Naprawdę na to zasługiwał.
W kantynie zebrały się istoty chyba wszystkich ras i zawodów, jakie spotykało się w
medycznej bazie. Jak Jos się spodziewał, w rzeczach osobistych nie znalazł żadnego płaszcza,
więc po prostu wyciął w kocu otwór na głowę. Stwierdził, że prowizoryczne ponczo spisuje
się całkiem nieźle i chroni go przed chłodem. Z niedowierzaniem spoglądał na ubranego w
szczelnie zapięty paralotniarski kombinezon i ciepłe rękawice Ulego, na którego kierowały
się zawistne spojrzenia wielu osób. Den Dhur spędził w międzygwiezdnych przestworzach
tyle czasu, że był przygotowany na wszelkie kaprysy pogody. Jego podszyty termoizolacyjną
pianką wiatroszczelny płaszcz także był obiektem wielu zazdrosnych westchnień. Barrissa
miała na sobie, jak zawsze, płaszcz Jedi, i wyglądała, jakby zmiana klimatu z tropikalnego na
podbiegunowy sprawiała jej wielką radość. Naturalnie, I–5 nic sobie nie robił z lodowatego
powietrza, wprawdzie o wiele cieplejszego niż na dworze, ale na tyle zimnego, że z ust
bywalców kantyny wydobywały się obłoczki mgiełki.
Kantyna była najcieplejszym miejscem publicznym w całej bazie, bo miała dwukrotnie
grubsze ściany. W ten sposób chciano uchronić resztę bazy przed okrzykami i gwarem
rozmów, jakie słyszało się wieczorami i nocami w każdej zatłoczonej kantynie. Dzięki
grubym murom i ciepłu emanowanemu przez ciała gości temperatura w środku była znośna,
chociaż daleka od komfortowej.
Schronienie w kantynie znalazła także większość członków zespołu artystycznego,
którzy na ogół spędzali czas w swoim gronie. Sprawiali wrażenie sympatycznych i przyjaźnie
nastawionych, zwłaszcza po wypiciu kilku pierwszych kolejek miejscowych trunków.
W pewnej chwili Den spojrzał na Josa.
– Co powiedział Vaetes? – zapytał.
Upił kolejny łyk ognistoczerwonego płynu, który podobno potrafił przestawić o kilka
kresek wyżej wewnętrzny termostat spożywającej go istoty. Z początku Jos miał ochotę pójść
w jego ślady, ale zrezygnował, bo płyn pachniał jak przepełniony i dawno zapomniany kosz z
brudną bielizną.
– Powiedział, że niezbędne części zapasowe znajdują się na pokładzie fregaty
MedStara, ale wygląda na to, że gdzieś się zapodziały – odparł, spoglądając na reportera. –
Kiedy w końcu ktoś je znajdzie, będzie można nastawić regulator temperatury i sytuacja w
bazie wróci do normy... a raczej do tego, co tu uchodzi za normę.
– Nigdy bym nie pomyślał, że to powiem, ale panujący do tej pory upał nie był taki zły
– wtrącił się Uli.
– Jeżeli chodzi o mnie, wolę jaskinie – oznajmił Sullustanin. – Stała temperatura od
osiemnastu do dwudziestu stopni, mnóstwo grzybów i żadnych głośnych dźwięków. Nie
potrafię zrozumieć, dlaczego wszyscy w nich nie mieszkają.
– Na usta cisną się określenia w rodzaju „mroczna", „ponura" i „przygnębiająca" –
odciął się Vondar.
Chwilę później do ich stolika podjechała bezszelestnie Teedle.
– Siemanko, inteligentniaki – zagadnęła. – Wszyscy mają się czym oliwić? A może jest
jeszcze coś, co taka staruszka jak ja może dla was zrobić?
Wszyscy w grupie zapewnili ją, że niczego im nie brakuje, i kelnerka odjechała, żeby
zapytać o to samo członków zespołu artystycznego.
– Jeszcze jeden zabawny android – mruknął cicho Den. – Jest ich tu więcej, niż sobie
wyobrażałem.
– Zdradzę ci pewien sekret – odezwał się I–Five. – Poczucie humoru mają wszystkie
androidy, a to o wiele więcej, niż mógłbym powiedzieć o niektórych żywych istotach.
– Śnieg był bardzo zabawny, kiedy zaczął padać – ciągnął reporter, spoglądając przez
okno i ignorując uwagę androida. – Kiedy jednak zaczął sięgać do pasa... czyli wam do kolan,
wy przerośnięte drągale... przestał być zabawny. Nigdy nie słyszałem, żeby gdzieś wydarzyła
się podobna awaria kopuły.
– Naturalnie, że nie – zgodził się z nim Jos. – Wywoływanie katastrof to nasza
specjalność.
– Słyszałem, że ktoś z Kwatermistrzostwa wymyślił sposób przerabiania podgrzewaczy
polowych racji żywnościowych na grzejniki – odezwał się Uli. – Podobno wypromieniowują
dość ciepła, żeby dało się wytrzymać w kabinach.
– Dość ciepła? – zainteresował się Den. – Ile?
– Nie pozwolą ci zamarznąć na kość we śnie – wyjaśniła Barrissa.
– Oczywiście, bez zapasów żywności wcześniej czy później umrzesz z głodu – dodał I–
Five.
– Niech zgadnę – wtrącił się Jos. – A później ty i Teedle zaludnicie tę planetę na nowo?
Drobny Sullustanin pokręcił głową.
– To nie będzie wcale takie łatwe – powiedział.
– E chu ta – mruknął protokolarny android.
– Coś takiego! – żachnął się Uli. – Czyżby dotknął wrażliwego obwodu?
1–5 zamierzał coś powiedzieć, ale nagle zamarł i przekrzywił głowę. Jos kiedyś już go
widział w takiej pozie.
– O, nie – jęknął z rezygnacją.
– Ja też je słyszę – stwierdził Den. Chwilę później inni także usłyszeli znajomy odgłos...
narastający pomruk jednostek napędowych ładowników.
– Niech to zaraza – zaklął Vondar i jednym haustem dopił resztę trunku. Pozostali
poszli w jego ślady.
W tej samej chwili do kantyny wpadł niezwykle podniecony młody technik
łącznościowiec. Zderzył się z jednym z członków zespołu artystycznego, krzepkim i rosłym
Trandoshaninem, i omal go nie przewrócił. Istota oblała się zawartością szklanki z trunkiem i
zmełła jakieś przekleństwo, którego Jos nie zrozumiał. Chwyciła technika jedną ręką i uniosła
wysoko nad podłogę.
Kilku gości pospieszyło, żeby zapobiec nieuchronnej masakrze, ale zanim ktokolwiek
zdołał powstrzymać porywczego Trandoshanina...
– Na pokładzie fregaty MedStara miała miejsce potężna eksplozja! – wykrzyknął młody
mężczyzna. – Siła wybuchu rozerwała połowę pokładów lotniczych i wyrzuciła w próżnię
większą część sekcji magazynowej!
Jos poczuł ukłucie trwogi. Tolk! – pomyślał zrozpaczony.
ROZDZIAŁ 14
Kaird wiedział, że zanim zacznie planować triumfalny powrót do ojczyzny, musi
rozwiązać kilka problemów. Najpilniejszym i najważniejszym było upewnienie się, że para
przemytników, Thula i Squa Tront, staną się ogniwami łańcucha łączącego pola uprawne boty
z ładowniami transportowców Czarnego Słońca. To z kolei oznaczało, że oboje muszą
przedtem wkraść się w łaski Narsa Dojaha, podstarzałego i drażliwego twi'lekańskiego
kwatermistrza. Na szczęście Twi'lekowie zaliczali się do grupy istot, na które duży wpływ
wywierały feromony Falleenów. Na nieszczęście jednak Dojah także o tym wiedział. Na
widok Thuli od razu powziął podejrzenia i podczas pierwszej rozmowy posunął się do tego,
że włożył wyposażoną w filtr maskę do oddychania. Nie ukrywając rozbawienia, Thula
opowiedziała później o wszystkim Kairdowi... a raczej Kubazowi Hunandinowi, jak mogliby
zaświadczyć wszyscy przechodzący obok ich stolika bywalcy kantyny.
– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego wydaje ci się to zabawne – burknął zirytowany
agent Czarnego Słońca, kiedy Falleenka umilkła. – Moi mocodawcy nie będą zachwyceni,
jeżeli Dojah cię nie zatrudni z powodu tego uprzedzenia. Ja także nie, możesz być tego
pewna.
– Och, za chwilę będziesz zachwycony – zapewniła Thula. – Jeszcze nie skończyłam
swojego opowiadania.
Kaird rozparł się wygodniej na krześle.
–Bardzo proszę, popraw mi humor – powiedział.
–Dojah nie zna wszystkich związków chemicznych, jakie wydzielają ciała Falleenów –
podjęła Thula. – Umiem także uwalniać odpowiedniki białek oddziałujących wyłącznie dzięki
dotykowi.
Kaird uśmiechnął się, a zainstalowane w masce czujniki wygięły jego krótką i grubą
sztuczną trąbkę do góry.
– Chcesz powiedzieć, że chociaż nie wyczuł twoich feromonów, wywarłaś na niego
wpływ, jaki zamierzałaś – zauważył.
– Właśnie.
Falleenka wypiła resztę daiquiri Ciemnej Strony. Kiedy usiadła wygodniej, odprężyły
się mięśnie pod jej porośniętą delikatnymi łuskami skórą. Kaird poczuł, że budzi się w nim
pożądanie. To zdumiewające! – pomyślał z zaskoczeniem. Prawdopodobnie miał geny równie
dobrze dostosowane do genów gadopodobnej istoty jak do DNA boty, ale mimo to...
Zorientował się, że Thula go obserwuje i lekko się uśmiecha. Jego rozmówczyni nie
musiała umieć czytać w myślach, jak to robił jej partner, żeby wiedzieć, o czym teraz myśli.
Chrząknął i odwrócił się do Umbaranina.
–A ty? – zapytał.
– Nie ma powodu do niepokoju – odparł Tront chrapliwym szeptem. – Znalazłem pracę
jako operator danych systemu przeładunkowego. Wygląda na to, że podkradanie niewielkich
ilości boty nie powinno stanowić żadnego problemu.
– Miło mi to słyszeć – stwierdził Kaird. – Niestety będzie problem ze zdobyciem ilości,
którą Czarne Słońce chciałoby otrzymać jeszcze w tym tygodniu. Eksplozja na pokładzie
fregaty MedStara wyrwała ogromną dziurę w burcie ładowni, którą wykorzystywaliśmy do
swoich celów. Straciliśmy spory zapas zamrożonej w węglu kontrabandy. W dodatku, jak
oboje dobrze wiecie, silne wahania temperatury w naszej bazie zdziesiątkowały większość
tutejszych zbiorów. W ciągu najbliższych trzech dni musimy zdobyć dodatkowe dwieście
kilogramów przetworzonego towaru. Na szczęście zbiory z Mobilnych Jednostek
Chirurgicznych Sześć, Dziewięć i Czternaście przechodzą przez magazyny naszej bazy,
zanim zostaną wysłane na orbitę.
Tront wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
– To zbyt duża ilość, żeby ją uszczknąć bez wcześniejszego przygotowania, zwłaszcza
na samym początku działalności – powiedział. Wskazał na okno i padające za nim płatki
śniegu. – Nasze zadanie jeszcze bardziej utrudnia ta niesamowita awaria kopuły.
– Racja – przyznał Kaird. – Niemniej, tak właśnie wygląda nasze położenie. Z powodu
zabójstwa ostatnio przysłanego agenta i agresywnych poczynań separatystów, którzy
chcieliby przejąć kontrolę nad uprawami, moi mocodawcy zaczynają się niepokoić. Sytuacja
na powierzchni Drongara jest niepewna, a ja dostałem polecenie zrobienia wszystkiego, co w
mojej mocy, żeby osiągnąć jak największe zyski, póki to jeszcze możliwe. Tront zmarszczył
brwi.
– Znasz bajkę o Kryształowym Kahlycie, Hunandinie? – zapytałcierpko.
Kaird pokręcił głową.
– To popularna bajka na M'haelii – wyjaśnił Umbaranin. – Pewien farmer miał kiedyś
niezwykłego kahlyta... To niepozornie wyglądające jajorodne stworzenie w cudowny sposób
potrafiło składać kryształy rubat w kształcie jaj, ale tylko po jednym na każdy cykl zmian faz
księżyca. Farmer zaczął sprzedawać kryształy i gromadzić fortunę, ale jego żona była bardzo
niecierpliwa. Nie zamierzała czekać, aż się wzbogaci, więc zabiła i rozpłatała kahlyta, żeby
od razu wyciągnąć z niego wszystkie kryształy.
Kaird pozwolił sobie na niecierpliwy gest.
– No i? – przynaglił Umbaranina.
– Znalazła jednak tylko wnętrzności, jak w każdym stworzeniu. Ani jednego kryształu.
– Tront uniósł szklaneczkę i upił niewielki łyk trunku. – Może twoi mocodawcy nie słyszeli
tej bajki, przyjacielu Hunandinie, ale nie zabija się kahlyta, który znosi kryształy rubat
zamiast jaj.
– Może i nie – odparł obojętnie Kaird. – Ale nie ciągnie się nexu za ogon, a
sprzeciwianie się woli nowego lorda byłoby czymś równie nierozsądnym.
Thula poruszyła się nerwowo na krześle.
– Słyszałam historie o temperamencie nowego lorda – powiedziała. Przeniosła
spojrzenie na partnera i wzruszyła ramionami. – Squa i ja dopilnujemy, żeby wszystko się
udało.
– Doskonale. – Kaird wstał, rzucił na stół kilka kredytów i ruszył do wyjścia z kantyny.
Pogrążony w zadumie, brnął przez pokryty grubą warstwą śniegu dziedziniec bazy. Dla
dobra Thuli i Tronta lepiej będzie, jeżeli przemycą wyznaczoną ilość boty. Obecnie, kiedy
Kaird postanowił zrezygnować ze służby dla Czarnego Słońca i powrócić na Nediju,
niecierpliwił się na myśl o wszelkim opóźnianiu przedsięwzięcia albo piętrzeniu trudności.
Pomyślał, że im szybciej znajdzie jakiś statek i odleci z powierzchni Drongara, tym lepiej.
I niech Kosmiczne Jajo stłucze się każdemu, kto ośmieli się wejść mu w paradę.
I–Five zainstalował w sali operacyjnej tyle bateryjnych grzejników, że przynajmniej
przestała zamarzać krew pacjentów. Ktoś przeprogramował niewielkiego antygrawitacyjnego
androida i wysłał go na dach do zgarniania śniegu, żeby delikatna konstrukcja nie zarwała się
pod ciężarem białego puchu i wszystkich nie pogrzebała. Automat miał jednak zostawić
warstwę kilkucentymetrowej grubości, żeby działała jak termiczna izolacja.
Jos rozcinał, zszywał i łatał rannych żołnierzy, ale robił to równie machinalnie jak
android zgarniający śnieg z dachu nad jego głową. Tolk nie dawała znaku życia i na myśl o
tym, co mogło się jej przydarzyć, chirurg odczuwał skurcze żołądka.
Vaetes opowiedział im wszystko, co wiedział na temat eksplozji na pokładzie fregaty
MedStara. Nie było tego wiele i żadna z jego informacji nie była pewna, ale kiedy Jos
operował kolejnego pacjenta, pułkownik wyjawił przez zaciśnięte zęby kilka szczegółów.
– Puściła uszczelka zewnętrznej klapy jednej ze śluz, prawdopodobnie po trafieniu jej
przez mikrometeor, chociaż nikt nie ma pojęcia, jak okruch mógł się przedostać przez pola
siłowe. Awaria spowodowała zwarcie w pokładowej instalacji elektrycznej. Systemy
bezpieczeństwa wyłączyły zasilanie, ale zanim to zrobiły, doszło do wycieku ze zbiornika z
łatwopalną substancją. Jej opary się zapaliły, a od nich zajęły się przechowywane w tej samej
ładowni inne łatwo palne materiały. Doszło do wtórnej eksplozji, która spowodowała utratę
szczelności całej sekcji. Systemy awaryjne odcięły ją od pozostałej części fregaty, ale w
wyniku wybuchu zginęło co najmniej kilkanaście osób.
Vondar poczuł, że zasycha mu w gardle.
– Co z Tolk? – zapytał.
– Nie wiem, Jos – oznajmił ponuro Vaetes, kręcąc głową. – Pokładowe systemy
łączności pracują w trybie awaryjnym i dopóki sytuacja nie zostanie opanowana, operatorzy
mają zakaz wysyłania wszelkich wiadomości. Znam liczbę ofiar, bo podał mi ją pilot
transportowca przelatującego w pobliżu miejsca katastrofy. Właśnie tyle ciał naliczył w
próżni obok wyrwy w kadłubie fregaty. Nie wiem jednak, ile osób poniosło śmierć na
pokładach. Kiedy tylko się dowiem czegoś więcej...
– Ta–a – mruknął Jos. – Dzięki.
Sterylizujące pole operacyjnego stołu zaopatrzono w grzejnik, którego prawie nigdy nie
wykorzystywano na powierzchni tropikalnej planety, ale towarzyszący Josowi chirurgiczny
android zwiększył natężenie pola do maksimum, więc przynajmniej Vondar miał ciepłe
dłonie.
Resztę jego ciała opanował dotkliwy chłód... a najgorszy zagnieździł się w duszy.
Tolk...
To niemożliwe, żeby zginęła. Żaden kosmos nie mógł być na tyle okrutny, żeby
pozwolić sobie na podobną ironię losu. Lorrdianka pracowała tak długo, tak ciężko i wyrwała
z objęć śmierci tylu rannych... Niemożliwe, żeby los odebrał mu jedyną osobę, którą kocha.
Nie wiedział tylko, czy naprawdę w to wierzy.
Muszę uwierzyć, powiedział sobie. Po prostu muszę.
Podszedł do niego Uli.
– Na razie mam przerwę – powiedział. – Chcesz, żebym ci pomógł?
Jos zaczekał, aż pielęgniarka otrze pot z jego czoła, i pokręcił głową.
– Nie, dziękuję – odparł. – Radzę sobie całkiem dobrze.
Nie pamiętał, czy kiedykolwiek w życiu wypowiedział większe kłamstwo, ale chłopak
nie mógł mu pomóc... w pracy ani w niczym innym. Jos musiał skupić całą uwagę na
operowaniu. Rozcinał i usuwał zwęglone, obumarłe tkanki, amputował i przyszywał
kończyny, tamował krwotoki, osuszał rany, podwiązywał rozszarpane żyły...
Ranni żołnierze zmieniali się pod jego dobroczynnymi dłońmi, a Jos pracował dalej w
nadziei, że ich rany uśmierzą ból jego serca.
Krążąc po kantynie jak w transie, Den Dhur powoływał się na wszystkie względy, jakie
zaskarbił sobie w ciągu wielu miesięcy od lądowania na powierzchni Drongara. Przypominał
technikom i szeregowcom stawiane kolejki oraz zgodę na niedozwolone wykorzystywanie
osobistego komunikatora, żeby mogli się porozumieć z najbliższymi, a także kredyty, jakie
pożyczał im do najbliższej wypłaty żołdu. Bezwstydnie błagał, wdzięczył się i przymilał. To
było ważne wydarzenie, a on chciał poznać wszystkie szczegóły.
W końcu zebrał ich tyle, że ułożyły się w spójną całość. Postanowił podsumować
wszystko, czego się dowiedział.
Od ugnaughtańskiego mechanika pasażerskiego wahadłowca usłyszał, że przez otwór w
rozerwanej burcie ładowni fregaty wydostały się w próżnię niewielkie urządzenia i
elektroniczne podzespoły.
Mechanik twierdził, że były wśród nich zapasowe harmonizatory i kryształowe
stabilizatory, na których dostawę bardzo liczyli technicy nadzorujący funkcjonowanie kopuły
pola siłowego. Wszystko wskazywało, że tak potrzebne części spłoną w górnych warstwach
atmosfery niczym deszcz meteorów.
Wcześniej czy później podobny los spotykał wszystko, co przedostawało się w głąb
atmosfery.
Zanim zarządzono ciszę w eterze, dowiedział się od androida łącznościowca pełniącego
służbę podczas katastrofy, że na pokładach fregaty, w rejonie eksplozji przebywało sto
osiemdziesiąt sześć istot. Zanim się zamknęły próżnioszczelne wrota, niektóre zdążyły się
zapewne za nimi schronić. Inne nie zdążyły, ale w odciętych sekcjach prawdopodobnie
pozostały bąble powietrza, więc nieszczęśnicy musieli tylko znaleźć pomieszczenia, które
dałyby się zamknąć i uszczelnić. Powinni to zrobić, żeby nie dopuścić do ucieczki resztek
atmosfery, ale w rejonie katastrofy nie działały systemy podtrzymywania życia, więc mogli
zamarznąć, gdyby ktoś nie załatał wyrwy na tyle szybko, aby zapewnić dopływ świeżego i
ciepłego powietrza.
Naturalnie w awaryjnych schowkach fregaty znajdowały się próżnioszczelne
kombinezony, ale były na ogół cienkie i nie miały dużego zapasu powietrza. Co gorsza, nikt
nie wiedział, ile osób miało dostęp do tych schowków.
Od kubaskiego pilota transportowego wahadłowca Den uzyskał aktualną liczbę ciał
krążących w próżni obok miejsca katastrofy. W sąsiedztwie fregaty MedStara unosiło się
dwadzieścia sześć zamarzniętych zwłok.
– To mysiała bydź potężna egzblozja, skoro wyciongnęło na zewnontrz aż tyle, koleś –
stwierdził pilot, na znak przerażenia wyginając krótką trąbkę w dół i w górę.
I to było właściwie wszystko, czego Den się dowiedział. Nie miał pojęcia, jaki los
spotkał członków personelu Mobilnej Jednostki Chirurgicznej Siedem, przebywających na
pokładzie fregaty w chwili katastrofy. Nie wiedział, czy Merit i Tolk, z którymi grywał w
karty, przeżyli i czekają na ratunek, czy też może ich ciała unoszą się obok kadłuba
uszkodzonego okrętu niczym poskręcane i uszkodzone rzeźby z lodu. Był reporterem i
podczas innych wojen w wielu miejscach galaktyki często widywał zwłoki przyjaciół czy
znajomych, ale nigdy nie umiał się pogodzić z ich śmiercią. Jeżeli chciał wykonywać swój
zawód, musiał być obiektywny i nie kierować się emocjami, ale już wcześniej się przekonał,
że każdego dnia przychodzi mu to z większym trudem.
Boleśnie przeżył śmierć Zana Yanta, bardziej niż wydawało mu się to możliwe. Czym
innym było udawanie cynika i demonstrowanie podejścia „nic na to nie poradzę" w gronie
przyjaciół i znajomych, ale kiedy go nikt nie obserwował, nie potrafił reagować jak dawniej,
gdy był młody, pewny siebie i przekonany, że będzie żył wiecznie.
Usiadł przy stoliku i zaczął pochłaniać jeden po drugim blastery banthów, jakby
następny dzień miał nigdy nie zaświtać. Zastanawiał się, dla ilu znanych osób stwierdzenie to
jest prawdziwe. Chociaż przywieziono wielu rannych, w kantynie wciąż jeszcze spędzało czas
mnóstwo osób, które nie miały dokąd iść albo czekały na najświeższe wiadomości, czy to
dobre, czy też złe.
Do jego stolika podjechała Teedle.
– Jeszcze raz to samo, słodziutki? – zagadnęła.
– Nie – mruknął Sullustanin. – Jestem zdrów.
Kiedy niewielki android odjechał, Den wbił spojrzenie w kufel. Zdrów, akurat,
pomyślał. Słowo to wydawało mu się coraz mniej odpowiednie na określenie własnego
samopoczucia.
Może najwyższy czas się stąd wynieść, pomyślał ponuro. Znaleźć miłą, cichą planetę,
na której rozpocząłby pracę jako miejscowy dziennikarz. Nadsyłaniem korespondencji z
rejonów ogarniętych przez wojnę mogliby się zajmować młodsi, którzy nadal uważali ją za
podniecającą i godną opiewania. Ta–a, tematy na doskonałe reportaże można było znaleźć
nawet na planetach w rodzaju Drongara, który podobno znajdował się z daleka od głównego
„teatru działań zbrojnych", ale za każdym razem z tekstu wyzierało jedno i to samo słowo:
wojna. Mnóstwo istot zabitych, okaleczonych i zranionych ku większej chwale Republiki. Za
chwilę zapoznamy państwa ze wszystkimi szczegółami...
Uniósł rękę i przywołał Teedle. Może naprawdę powinien strzelić sobie jeszcze
jednego. Dobrze chociaż, że to strzały, od których da się uciec, pomyślał z rezygnacją. No
cóż, przynajmniej w pewnym stopniu...
Barrissa weszła do kantyny, otrzepała śnieg z ubrania i od razu zwróciła uwagę na
stolik, przy którym siedział Den wpatrzony w pusty kufel. Podeszła do Sullustanina.
–Mogę dotrzymać ci towarzystwa? – zapytała.
Reporter zwrócił na nią mętne oczy, uśmiechnął się i zamaszystym gestem wskazał
miejsce po przeciwnej stronie stolika.
– Co pijesz, Jedi? – zapytał. – Ja stawiam.
– Dziękuję, ale nic. – Barrissa usiadła. – Niedługo muszę wracać do sali operacyjnej.
Wiesz może coś nowego?
Kiedy reporter skończył opowiadać, padawanka kiwnęła głową. Dręczył ją niepokój, że
w chwili katastrofy nie odebrała żadnego zakłócenia Mocy. Zdarzały się dnie, kiedy podczas
bitew na powierzchni Drongara rozpoznawała wiry nierzeczywistych prądów z wieloma
szczegółami. Podobno mistrz Yoda potrafił odbierać zakłócenia z odległości wielu
parseków... a nawet przewidywać przyszłe wydarzenia. Barrissa nie bardzo w to wierzyła, ale
była pewna, że w chwili eksplozji na pokładzie fregaty MedStara nie wyczuła nawet
najlżejszej anomalii. Co prawda była tylko padawanka, ale uważała taki brak wrażliwości za
osobistą porażkę. Na pewno Obi–Wan Kenobi albo Anakin Skywalker wyczuliby natychmiast
coś tak poważnego. A przecież Anakin nie władał Mocą równie długo jak ona, która miała z
nią kontakt od najwcześniejszych lat życia, dlaczego więc nie wyczuła tak brzemiennego w
skutki wydarzenia?
– Dobrze się czujesz? – zaniepokoił się Sullustanin. Uzdrowicielka przytaknęła. Nie
chciała go niepokoić, bo Den i tak nie mógł na to nic poradzić. Reporter pokręcił głową, jakby
miał inne zdanie, ale zachował swoje myśli dla siebie.
Nagle jednak, może dlatego, że Barrissa niczego się nie spodziewała, poczuła
zawirowanie Mocy, które uświadomiło jej ponurą prawdę. Kiedy padawanka zrozumiała, że
eksplozja na pokładzie fregaty MedStara nie była dziełem przypadku, po prostu skamieniała.
Reporter zauważył grę uczuć na jej twarzy.
– O co chodzi? – zapytał.
Barrissa głęboko odetchnęła i postanowiła się opanować. Absolutna pewność, że
uzyskana informacja jest prawdziwa, wstrząsnęła nią i na chwilę odebrała mowę.
Musiała coś zrobić z tą informacją. Powinna się komuś zwierzyć z tego, co Moc jej
podszepnęła. Nie Denowi, bo był tylko reporterem, ale komuś, kto potrafiłby podjąć właściwe
kroki.
Podobną pewność miała wiele miesięcy wcześniej, przed przeprowadzką medycznej
bazy, kiedy doszło do eksplozji na pokładzie transportowca. Osoby odpowiedzialnej za tamtą
tragedię nikt nie wykrył. Barrissa zwierzyła się wówczas ze swoich podejrzeń pułkownikowi
Vaetesowi, który wysłuchał jej uprzejmie, ale nie uwierzył. Z pewnością wolał polegać na
niezbitych dowodach niż na czymś, co uważał za mistyczne bzdury. Padawanka pomyślała, że
może tym razem pozbędzie się tych uprzedzeń. Ten akt sabotażu był tysiąc razy bardziej
nikczemny niż poprzedni i coś trzeba zrobić, żeby to się już nigdy nie powtórzyło.
ROZDZIAŁ 15
Jos, wyczerpany, ale wciąż jeszcze zbyt zdenerwowany myślami o Tolk, żeby pozwolić
sobie na odpoczynek, błąkał się bez celu po oddziale. Operowani pacjenci wracali do
zdrowia, na ile to było możliwe, i na razie stoły operacyjne świeciły pustką. Jos nie zamierzał
jednak wracać do kabiny, by siedzieć samotnie w dotkliwym chłodzie. Musiał się czymś
zająć.
Zobaczył, że pod ścianą kabiny stoi jeden z Milczących. W regularnych odstępach
czasu z kaptura jego płaszcza ulatywały obłoczki ciepłego powietrza. Na dworze było
chłodniej niż w sali operacyjnej, gdzie personel miał dość koców i grzejników, żeby nie
pozwolić pacjentom zamarznąć, wyglądało jednak, że przenikliwy ziąb nie wywiera na
Milczącym najmniejszego wrażenia.
W pewnej chwili Jos zauważył Barrissę. Młoda padawanka stała obok łóżka żołnierza,
który cierpiał na dziwną infekcję. Wszystko wskazywało, że jeden z miejscowych
drobnoustrojów uległ mutacji i stał się śmiercionośnie złośliwy, co samo w sobie było
powodem do niepokoju. Wszystko, co gnębiło jednego żołnierza, mogło wpłynąć na stan
zdrowia pozostałych.
– Cześć – odezwał się Vondar.
Barrissa oderwała spojrzenie od chorego żołnierza, który spał, a może zapadł w
śpiączkę.
– Cześć – odpowiedziała.
– Jaki jest jego stan? – zapytał chirurg.
– Żadnej zmiany – odparła uzdrowicielka Jedi. – Nie pomagają mu ani antybiotyki, ani
środki antywirusowe czy przeciwgrzybicze.
– A spektacylina? – zainteresował się Vondar.
Spektacylina była ulubionym specyfikiem najnowszej generacji, polimerazowym
lekiem powstrzymującym rozwój szerokiego spektrum RNA i zdolnym do niszczenia
większości najzjadliwszych drongariańskich drobnoustrojów.
Młoda kobieta pokręciła głową.
– Ma gorączkę, którą z trudem zbiliśmy dzięki lekom przeciwbólowym i środkom
wywołującym śpiączkę – powiedziała. – Liczba jego białych ciałek przekroczyła wszelkie
granice, a nerki zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Pacjent ma także płyn w płucach i
arytmię serca wynikającą z tamponady. Wątroba pracuje chyba na dwie zmiany i zaczyna
wykazywać oznaki zmęczenia. Dobrze chociaż, że jak się zdaje, jego organizm nie wydala
patogenów, więc dolegliwość nie jest zaraźliwa.
Jos podszedł do łóżka i spojrzał na pacjenta, z którego dokumentacji wynikało, że
nazywa się CT–802.
– Wszystko tu ulega tak szybkim mutacjom, że może kolejna poprawi stan jego zdrowia
– powiedział.
– Lepiej niech się pospieszy, bo inaczej zabije go poprzednia – mruknęła Barrissa. –
Zrobiłam wszystko, co mogę, ale to za mało. Stabilizuję go dzięki Mocy, lecz nie mogę robić
tego bez końca. – Mówiła spokojnie i cicho, co dziwnie kontrastowało z widocznym na jej
twarzy zmęczeniem. – Nie sądzę, żeby dożył wschodu słońca.
Vondar stał w milczeniu obok łóżka. Pamiętał rozmowę, jaką odbył w tej samej sali z
Zanem Yantem. Odkąd poznał Barrissę, upłynęło niewiele czasu, ale tu, pośród bagien, w
otoczeniu umierających i zmarłych, członkowie personelu medycznego szybko zaprzyjaźniali
się ze sobą. Najważniejszym problemem była wojna, a oni, chociaż niewiele mogli poradzić,
starali się robić wszystko, żeby jak najlepiej likwidować jej skutki.
Głęboko odetchnął.
– Możemy spróbować jeszcze czegoś innego – zaproponował.
Uzdrowicielka przeniosła spojrzenie z pacjenta na niego i Jos zobaczył w jej oczach
pytanie. Po śmierci Zana musiał coś zrobić z osobistymi rzeczami kolegi. Zapakował
większość – ąuetarrę, ubrania, czytniki książek – i wysłał na Talus, gdzie mieszkała rodzina
Zana. Pod pryczą przyjaciela znalazł jednak coś, czego nie dołączył do rzeczy osobistych:
pakunek z prywatnym zapasem przetworzonej boty.
Posiadanie specyfiku na powierzchni Drongara było nielegalne. Wszystkie zebrane i
zamrożone w karbonicie rośliny wędrowały do innych systemów i na inne planety, gdzie były
warte swojej masy w najdroższych klejnotach. Tak samo postępowano na wielu innych
planetach, na których tubylcy zbierali owoce albo rośliny zbyt cenne, żeby je spożywać. Nie
inaczej działo się w kopalniach ogniokryształów, gdzie górnicy wydobywali codziennie
klejnoty warte więcej niż ich całoroczny zarobek. Podobnie jak w wielu innych miejscach, w
których osoby wykonujące najcięższą pracę nie miały udziału w zyskach, bota miała opinię
zbyt cennej, żeby marnować ją na ratowanie życia żołnierzy.
Zan jednak nigdy się nie pogodził z takim rozumowaniem. Jakimś cudem zdobył
niewielką ilość wyciągu z cudownej rośliny i na ile mógł, wypróbował ją w warunkach
polowych. Naturalnie, zataił ten fakt w raportach. Nawet w niezbyt korzystnych warunkach
bota leczyła każdą oporną infekcję, jakiej mogły się nabawić klony Fetta na Drongarze. Zan i
Jos nie mogli nie zwrócić uwagi na ironię losu, że rannych żołnierzy przysyłano na planetę,
na której roślina pleni się niczym chwasty, a oni nie mogą jej stosować do leczenia.
Ryzykując karierę i wolność, Zan potajemnie wykorzystywał botę do ratowania życia swoich
pacjentów. Jos nigdy się na to nie odważył, ale przymykał oczy na nielegalne praktyki
przyjaciela.
W pewnej chwili uświadomił sobie, że zbyt długo stoi bez słowa obok pryczy rannego
klona. Najwyższy czas podjąć decyzję, pomyślał. Czy możesz zrobić mniej niż to, co Zan?
Spojrzał na Barrissę.
– Zaczekaj tu – powiedział. – Zaraz wracam.
Wyszedł z budynku szpitalnego i skierował się do swojej kabiny. Śnieg wciąż padał i
sięgał mu do kolan, ale niektóre naprawcze androidy przetarły tu i tam wąskie ścieżki, więc
powrót do kwatery nie stanowił szczególnego problemu... na razie. O wiele większym
kłopotem był brak ciepłych ubrań. Vondar był osobnikiem ektomorficznym, wysokim,
szczupłym, długorękim i długonogim. Jego ciało wypromieniowywało ciepło bardzo
skutecznie, co przydawało się zwłaszcza w klimacie tropikalnym. Obecnie jednak pod kopułą
panowała temperatura mniej więcej dziesięć stopni niższa niż na planetarnym biegunie i
pierwszy raz w życiu Jos żałował, że jego ciała nie porasta chociaż trochę grubsza warstwa
tłuszczu. Miał na sobie praktycznie wszystko, co zabrał: dwie pary wojskowych spodni i
skarpetek, grubą koszulę, kamizelkę ze skóry durnisa i koc, z którego zrobił prowizoryczne
poncho. Włożył dwie chirurgiczne czapki, żeby było mu ciepło w głowę, a także przepaskę na
uszy i trzy pary chirurgicznych rękawiczek z cienkoskóry, a mimo to trząsł się z zimna.
Jeżeli ten generator szybko nie przestanie wytwarzać harmonicznych...
Po drodze do kabiny zauważył kilkoro członków zespołu Revoca, którzy kierowali się
do kantyny. Pomachał im, a oni odpowiedzieli mu takim samym gestem. Wyglądało na to, że
większość nie ma nic przeciwko przymusowemu wygnaniu. Trebor i inni sławni artyści
zostali zakwaterowani w pospiesznie wzniesionych kabinach, w których spędzali większość
czasu. Na razie nikomu nie zezwolono na ewakuację, czy to do innej mobilnej jednostki
chirurgicznej, czy też na pokład fregaty MedStara, bo im częściej wyłączano fragmenty
uszkodzonej kopuły w celu przepuszczania startujących albo lądujących transportowców, tym
szybciej wzrastały amplitudy generowanych harmonicznych. Większość nadlatujących
ładowników kierowano do sąsiednich baz Pięć i Czternaście, ale ich personel medyczny miał
ograniczone możliwości, więc niektórych żołnierzy trzeba było nadal wysyłać do Siódemki.
Paczka Zana z zapasem boty leżała pod pryczą Josa. Vondar przechowywał ją, bo nie
wiedział, co z nią zrobić, ale czuł podświadomie, że czekał właśnie na taką okazję.
Pomyślał, że Republice nie zaszkodzi nic, o czym się nie dowie. Ważne, że może
uratować życie ciężko chorego żołnierza... które było warte, jak zaczął sobie uświadamiać,
tyle samo, co życie każdej innej inteligentnej istoty. Wcześniej czy później trzeba było
opowiedzieć się po czyjejś stronie. Może nie był pewien tego czy owego, ale wiedział, że nie
wolno pozwalać umierać temu, kogo można ocalić. I niech próżnia pochłonie każdego, kto
twierdzi inaczej.
– Jos?
Korelianin uniósł głowę. W jego stronę kierował się pułkownik Vaetes.
Poczuł, że jego krew przemienia się w kryształki lodu szybciej niż podczas
krionaczyniowej transfuzji. Starał się przygotować na wiadomość, że Tolk przebywała w
nieodpowiednim miejscu o niewłaściwej porze na pokładzie fregaty MedStara, że
potwierdzono jej tożsamość i że już nigdy nie zobaczy jej uśmiechu...
– Tolk nie stało się nic złego – usłyszał. – Właśnie się o tym dowiedziałem.
Josa ogarnęła ulga tak głęboka, że prawie się rozpłakał. Poczuł się jak podtrzymujący
świat legendarny gigant Salta, kiedy złożył brzemię na platynowym piedestale odlanym przez
jego brata, Yorella.
– Dzię... kuję – bąknął tylko. Żyje! – pomyślał. Tolk żyje!
– Obawiam się jednak, że szybko nie wróci – ciągnął Vaetes. – Siła eksplozji rozerwała
cztery pokłady w spodniej części kadłuba. Na pewno wiesz, że właśnie tam znajdowały się
hangary z lądowiskami. Tolk została, żeby zaopiekować się rannymi.
– To nieistotne – odparł Jos. – Liczy się tylko, że przeżyła.
– Merit także jest cały i zdrów – dodał pułkownik.
– Słyszałem, że opuścił naszą bazę – przyznał Korelianin. – Nie wiedziałem tylko, że
poleciał na górę. – Zauważył ponurą minę przełożonego. – Co się stało? – zapytał z
niepokojem.
– Rozmawiałem z Jedi Offee, która zwierzyła mi się ze swoich podejrzeń – odparł
Vaetes. – Tym razem postanowiłem dać im wiarę. Poleciłem, żeby przeprowadzono kilka
testów, które potwierdziły jej obawy. Wszystko wskazuje, że to nie był wypadek, lecz
sabotaż. Prawdopodobnie winę należy przypisać tej samej osobie albo grupie osób, które
odpowiadają za eksplozję na pokładzie tamtego transportowca.
Jos wpatrywał się w niego, jakby nie wierzył własnym uszom. Sabotaż? Drugi raz?
Sprawcy zniszczenia tamtego transportu boty nie wykryto, a teraz wydarzyło się to samo, ale
na znacznie większą skalę.
Wiadomość wstrząsnęła nim do głębi. Nawet podczas wojny powinny istnieć jakieś
reguły gry. Szpitalne okręty uchodziły za nietykalne jeszcze od czasu Wielkiej Wojny w
nadprzestrzeni. Krążące najczęściej po stacjonarnych orbitach jednostki były wprawdzie
łatwymi celami, ale sam pomysł ataku na nie wydawał się cywilizowanym istotom po prostu
niedorzeczny.
A ściślej było tak... aż do tej pory.
ROZDZIAŁ 16
Wyglądało na to, że Den spędza ostatnio prawie cały czas w kantynie. Nie był tym
specjalnie zachwycony, chociaż miało to swoje zalety. Po pierwsze, kantyna była
zdecydowanie najcieplejszym miejscem w całej bazie, a po drugie, to właśnie tam można było
spotkać najwięcej osób inspirujących go do relacjonowania historii, które umiał najlepiej
opisywać.
A po trzecie, w kantynie było mnóstwo trunków.
Naprawdę niełatwo było upić Sullustanina do tego stopnia, żeby urwał mu się
holowideogram. Jos usiłował kiedyś wyjaśnić mu różnice w ich fizjologii za pomocą
kaleczących język słów w rodzaju glikolizy, mitochondrii i polimorficznej hemosorpcji...
Tymczasem wszystko sprowadzało się do tego, że komórki jego organizmu bardzo
wybrzydzały, jakie i kiedy wybierać cząsteczki. Oznaczało to, że ilość trunku, po której
wypiciu większość istot o ciałach zbudowanych ze związków węgla obejmowała ramionami
czy mackami barki innych istot i wyśpiewywała prastare koreliańskie piosenki pijackie,
wywoływała zaledwie przyjemny szum w jego głowie.
W obecnej chwili Sullustanin słyszał właśnie taki szum i nie miał nic przeciwko temu,
żeby rozlegał się trochę głośniej. Zapłacił za poprzednie trunki dzięki wypłaconemu przez
redakcję holozinu Istoty honorarium za historię Ulego Diviniego, młodego chirurga.
Przywołał gestem Teedle, która od razu podjechała do jego stolika.
– Jeszcze jedną johriańską whisky – poprosił. – Z grzechoczącymi kostkami, jeśli łaska.
– Sie robi, kochaniutki – odparła kelnerka. Odwróciła się i odjechała.
– Chodziło mi o kostki lodu! – zreflektował się reporter. Przekonał się na własnej
skórze, że idiomatyczne oprogramowania używających basica androidów kelnerów
pozostawia najczęściej sporo do życzenia.
– I pewnie chcesz, żebym ci to podała w szklance, tak? – odcięła się Teedle, nie
odwracając głowy.
Den się roześmiał. Nie spodziewał się usłyszeć takiej ciętej odpowiedzi. Ktokolwiek
pracował nad jej oprogramowaniem, musiał mieć duże poczucie humoru.
Spojrzał na smętne resztki zielonego płynu, zakręcił szklanką i przypomniał sobie, o
czym rozmawiał wcześniej z I–Five i Vondarem. Android powiedział mu kiedyś, że poczucie
humoru mają wszystkie automaty jego typu. Den zastanawiał się, jaka część osobowości
Teedle została zaprogramowana, a jaka wynika z jej osobowości. Podobno istniał opracowany
kilka wieków wcześniej prosty egzamin, który pozwalał uzyskać odpowiedź na to pytanie.
Jeżeli rozmawiając z niewidocznym partnerem, nie potrafiło się odgadnąć, czy ma się do
czynienia z istotą organiczną, czy cybernetyczną, należało przyjąć pierwszą ewentualność.
Sullustanin nigdy nie słyszał, żeby takiemu egzaminowi poddano jakiegokolwiek
androida... a przynajmniej nikt nigdy się tym nie chwalił. Nie widział w tym nic dziwnego.
Prezes zarządu ogromnego przedsiębiorstwa produkcyjnego w rodzaju Cybot Galactica albo
Industrial Automaton mógł nie mieć ochoty, aby produkt nagle zaczął sobie wyobrażać, że
przysługują mu te same prawa co inteligentnej istocie organicznej.
Był pewien, że 1–5 zdałby taki egzamin bez trudu. Kto wie, może zdałaby go także
Teedle?
W końcu kelnerka przyniosła zamówiony trunek.
– Z kostkami, kochaniutki – oznajmiła. – Z zamrożoną H20, jak sobie życzyłeś.
Den wypił łyk. Whisky była chłodna, ale ognista, i reporter poczuł, że po jego
wnętrznościach rozlewa się miłe ciepło. Uniósł szklankę, zakołysał nią i chwilę słuchał
grzechotu kulek lodu. Pomyślał, że od jakiegoś czasu w okolicy nie brakuje zamrożonej
wody. Od awarii kopuły pola siłowego upłynął ponad tydzień i nic nie wskazywało, żeby
usterka miała zostać szybko usunięta. Dobrze chociaż, że technikom udało się ustabilizować
temperaturę, chociaż na niezbyt przyjemnym poziomie minus sześciu stopni. Śnieg przestał
padać, ale pod jego ciężarem zdążyły się zawalić dachy trzech budowli. Mimo to nawet w
obecnej sytuacji, chociaż warunki życia na powierzchni Drongara pozostawiały wiele do
życzenia, były i tak o wiele przyjemniejsze niż na Hoth. Reporter przekonał się o tym na
własnej skórze.
Podobno w celu usunięcia awarii należało sprowadzić spoza systemu co najmniej dwie
ważne części zapasowe. Dopóki nie zostaną dostarczone, pod kopułą miała panować mroźna
zima.
Zauważył, że przy jednym ze stolików siedzi dwóch członków zespołu artystycznego.
Bardzo chciałby wyciągnąć z nich jakieś informacje. Wyczuwał, że przymusowa bezczynność
zaczyna działać artystom na nerwy, ale kto mógłby mieć im to za złe? Na pewno mieli
napięty harmonogram występów, który obecnie legł w gruzach. Opisanie ich przygody
wymagałoby jednak ujawnienia awarii generatora kopuły, a ci na górze postanowili utajnić tę
informację, przynajmniej na razie. Den trochę się zżymał, kiedy się o tym dowiedział, ale
Vaetes pozostał nieugięty. Sullustanin nie potrafił zrozumieć, do czego separatystom mogłaby
się przydać ta wiadomość, skoro wszyscy twierdzili, że to tylko drobna usterka. Mimo to
zakaz publikowania nie został odwołany i wszystko wskazywało, że jeszcze jakiś czas
pozostanie w mocy.
Nie miał więc do roboty właściwie nic oprócz picia kolejnych porcji trunku.
Jego sytuacji nie ułatwiał także sabotaż, jakiego się dopuszczono na pokładzie fregaty
MedStara. Z tego, co zdołał się dowiedzieć – a mimo tylu źródeł nie było tego wiele – ktoś
spowodował eksplozję świadomie. Nie mieściło mu się to w głowie, bo wysadzenia w
powietrze okrętu szpitalnego nie uważano za działania zbrojne, ale za akt najzwyklejszego
barbarzyństwa. Prawdopodobnie sabotaż miał związek z wcześniejszą eksplozją na pokładzie
transportowca, co mogło sugerować, że do mobilnej jednostki chirurgicznej przedostał się
jakiś szpieg separatystów.
Nie trzeba dodawać, że Den nie mógł opublikować także tej informacji, przynajmniej za
pośrednictwem oficjalnych kanałów.
Pokręcił głową. Sytuacja wydawała się absurdalna. Szpieg? W oddalonej od frontu walk
medycznej bazie? Na powierzchni takiej zapadłej dziury jak Drongar? Po wylosowaniu
przydziału na tę planetę był pewien, że czeka go okres nudy i przymusowej bezczynności,
okazało się jednak, że podczas pobytu na terenie Mobilnej Jednostki Chirurgicznej Siedem
ani razu się nie nudził, ani nie narzekał na brak zajęć.
Kiedy dopił resztę trunku, do kantyny wszedł I–Five. Den zaprosił go gestem do
swojego stolika, ale android skierował się najpierw do szynkwasu, przy którym stała Teedle.
Oboje zaczęli rozmawiać. Reporter siedział na tyle blisko, żeby ich słyszeć. Zazwyczaj
nie miał nic przeciwko podsłuchiwaniu, ale oboje dyskutowali w binarnym, nie w basicu, i
Den nie zrozumiał niczego z szybko następujących po sobie pisków, gwizdów i świergotów.
Kilka sekund później Teedle odeszła, żeby obsłużyć jakichś gości, i dopiero wtedy jej
rozmówca usiadł przy stoliku reportera.
– Nie wiedziałem, że znasz binarny – zagadnął Sullustanin.
– Dziwi cię to? – odparł I–Five. – Musisz chyba wiedzieć, że oprogramowanie
protokolarnych androidów, nawet takich jak ja, których produkcja została wstrzymana,
umożliwia nam władanie wieloma językami.
– Racja – przyznał reporter. – Domyślam się, że robiłeś słodkie oczy do tej młodej
damy.
– Wcale nie – obruszył się automat. – Jeżeli już musisz wiedzieć, zapytałem o numer jej
modelu i o parametry podłoża półprzewodnikowego jej obwodów logicznych i podzespołów.
Den był na tyle pijany, żeby uznać jego odpowiedź za zabawną.
– Wspaniały tekst – wykrztusił, kiedy przestał chichotać. – Może go wypróbuję na tej
małej tancereczce z zespołu Revoca. „Chodź do mojej kabiny, złotko... podyskutujemy o
parametrach podłoża półprzewodnikowego twoich obwodów i podzespołów".
Wybuchnął śmiechem.
– Istoty organiczne są zawsze zabawne – odezwał się I–Five. – Nawet jeżeli tylko same
sobie się takie wydają.
Den pohamował rozbawienie, chociaż jego fałdy policzkowe nie przestały się kołysać z
ledwo skrywanej wesołości.
– Nie marudź – powiedział. – Jeszcze nigdy się nie upiłeś, prawda? Miałem kilka
pomysłów, ale żadnego nie udało mi się wcielić w życie.
– Nie jestem pewien, czy mam być ci za to wdzięczny, czy czuć się dotknięty – odciął
się android. – Prawdopodobnie pożądany skutek odniosłaby propozycja Kio Merita, ale
zgodziłbym się na nią tylko pod warunkiem, że później odzyskałbym wszystkie dane, jakie
mogłaby utracić moja pamięć. Dopóki nie będę tego pewien, tłumiki samokontroli
uniemożliwią jakąkolwiek zmianę mojej linii bazowej.
– No cóż, wciąż jeszcze się nad tym zastanawiam – mruknął Den. –Ale nie się nie bój.
Uniósł szklaneczkę do ust i wysączył ostatnie krople trunku.
– To miło z twojej strony – stwierdził I–Five. – Czy właśnie przy takich okazjach twoja
twarz zapoznaje się z zawartością talerza pełnego płatków shroom? Bo jeśli tak, to chociaż
bardzo lubię zabawne zachowania istot organicznych, mam do wykonania wiele innych prac,
podczas których nie grozi mi podobne niebezpieczeństwo.
– Jeszcze nie jestem aż tak pijany – żachnął się Sullustanin. Odstawił na blat stołu pustą
szklankę i nawet jej nie przewrócił, chociaż musiał poświęcić tej prostej czynności całą
uwagę.
– Najważniejsze, że sam w to wierzysz – odparł android.
Wstał i skierował się do wyjścia, ale kiedy otworzył drzwi, usunął się na bok, żeby
wpuścić do kantyny dwie istoty. Den zmrużył oczy, niemal oślepiony blaskiem bijącym od
zasp śniegu, i dopiero po chwili rozpoznał w nowych gościach Falleenkę i Umbaranina. Jeśli
dobrze pamiętał, przylecieli jakiś czas wcześniej, żeby się zająć pracą administracyjną, więc
na pewno podlegali nowemu zaopatrzeniowcowi w stopniu sierżanta. Z początku reporter im
zazdrościł, bo przynajmniej robili coś pożytecznego. Tymczasem on, dopóki zakaz
publikowania nie zostanie zniesiony, miał niewiele do roboty oprócz siedzenia w kantynie i
picia trunków.
Z drugiej strony, jeżeli o tym pomyśleć, jego zajęcie nie było wcale takie najgorsze...
ROZDZIAŁ 17
Dzieło zniszczenia się dokonało.
Szpieg stał przed iluminatorem i spoglądał na zielononiebieską planetę w dole. W
wyniku eksplozji śmierć poniosły trzydzieści trzy inteligentne istoty, unicestwieniu uległo
siedemnaście androidów, a straty materialne osiągnęły wysokość co najmniej kilku miliardów
kredytów. Column wiedział, że ostateczny rachunek będzie jeszcze wyższy. Otrzymał rozkaz
zniszczenia niższych pokładów, wskutek czego przyjmowanie pacjentów z powierzchni
Drongara zostało poważnie ograniczone. Odtąd ranni i chorzy mieli czekać na transport w
różnych medycznych bazach i część spośród tych, którzy mogliby przeżyć, gdyby w porę
przetransportowano ich na pokład fregaty MedStara, miała umrzeć bez należytej opieki
medycznej. Eksplozja powinna także drastycznie spowolnić tempo wysyłki boty, ale nie na
tyle, żeby zirytować władców Czarnego Słońca. Gangsterzy wiedzieli o kontaktach Columna
z separatystami. Szpieg stąpał po kruchym lodzie, nie było co do tego wątpliwości. Musiał się
upewnić, że w sprawie dostaw boty jego usługi dla Czarnego Słońca przeważą możliwe
niedogodności, w przeciwnym razie do jego drzwi mógłby zapukać Nedijanin Kaird,
podobnie jak kiedyś zapukał do drzwi admirała Bleyda.
Katastrofa była niewątpliwie porażką Republiki, ale czy na tyle poważną, żeby
przechylić szalę zwycięstwa w tej wojnie na jej niekorzyść? Oczywiście, że nie. Była jednak,
jak głosiło popularne powiedzenie, jeszcze jednym klocem więcej na grzbiecie bantha. Kto
mógł wiedzieć, czy nie ostatnim, którego zwierzę nie zdoła udźwignąć? A jeżeli nie ostatnim,
to może przedostatnim?
Mimo to Column nie czuł satysfakcji. Nie miał świadomości dobrze spełnionego
obowiązku. Wysadzenie w powietrze szpitalnego okrętu czy choćby tylko jego części było
czynem odrażającym, nikczemnym i zasługującym ze wszech miar na potępienie. Gdyby o
jego postępku dowiedzieli się znajomi na Drongarze, którzy mieli o nim dotąd dobre
mniemanie, odwróciliby się od niego z obrzydzeniem. Pewnie także ucieszyliby się, gdyby
został stracony w ogniu blasterowych błyskawic. Radosnych okrzyków nie wznosiłyby tylko
osoby z palcami na spustach...
Szpieg wiedział, że nie powinien się nad tym zastanawiać. Bolesne doświadczenia
pozostawiały żywe rany i jeśli przywiązywało się do nich zbyt dużą wagę, nawet wiele lat
później sprawiały ból jak przypalanie żywym ogniem. Najlepiej było wepchnąć je do komórki
pamięci i przekręcić klucz w zamku. Powinny tam leżeć w ciemności do końca dni i jeśli się
ich nie oglądało, na ogół nie sprawiały dotkliwego bólu. Czasami to był jedyny sposób, żeby
dalej żyć.
O ile zdołał się zorientować, władze przypuszczały, że to był nieszczęśliwy wypadek,
więc chyba nikt nie szukał sabotażysty ani szpiega. Column wiedział, że wcześniej czy
później transporty rannych z powierzchni planety na pokład fregaty zostaną wznowione i
sytuacja się unormuje. Dopiero wówczas będzie mógł odlecieć i wrócić do bazy.
Żeby snuć plany następnego ciosu, jaki wymierzy siłom zbrojnym Republiki.
Jeżeli Barrissa dobrze rozumiała znaczenie tego słowa, nazwanie cudem skutków
domięśniowego zastrzyku wyciągu z boty, jaki zaaplikowała umierającemu żołnierzowi,
byłoby lekką przesadą. Ale tylko lekką. Nie mogła zaprzeczyć, że mężczyzna, który zaledwie
kilka godzin wcześniej stał na progu wieczności, był obecnie przytomny i świadomy, co się z
nim dzieje. Gorączka zniknęła, a jeśli monitory systemów telemetrycznych funkcjonowały
prawidłowo, jego szybko obumierające organy jeszcze szybciej się stabilizowały. Liczba
białych ciałek znacznie spadła, chociaż wciąż jeszcze była trochę za wysoka. Wszystkie inne
objawy również wskazywały, że pacjent został praktycznie uzdrowiony.
Coś niesamowitego, pomyślała padawanka.
Miała jeszcze sześć przekazanych przez doktora Vondara domięśniowych zastrzyków
boty i znała kilku pacjentów, którym taki zabieg mógł bardzo pomóc. Największą ulgę jako
środek antybakteryjny i antywirusowy przynosił chyba istotom człekokształtnym, ale inne
osoby odczuwające silny ból, którego nie potrafiły uśmierzyć zwykłe narkotyki, także
doceniłyby siłę jego oddziaływania.
W mobilnej jednostce chirurgicznej przebywało o wiele więcej pacjentów niż
zazwyczaj, bo skutki eksplozji uniemożliwiały ich transport na pokład fregaty MedStara. Stan
zdrowia większości był stabilny, ale niektórzy wymagali szybkiej specjalistycznej opieki
medycznej, której nie potrafił im zapewnić personel jednostki. Ich różnorodnym problemom
mogło zaradzić podanie boty, ale Barrissa miała jej niewiele.
Jeszcze dokonując obchodu pomieszczeń ośrodka medycznego, zastanawiała się, skąd
zdobyć większą ilość cudownego specyfiku. Naturalnie wszystkie większe uprawy były
dobrze pilnowane, ale Jos wyjawił jej, że tu i ówdzie spotyka się niestrzeżone małe poletka
dzikiej boty. Zan natrafił na kilka kępek i wykorzystał rośliny do sporządzenia swoich
preparatów. Gdyby padawanka znalazła dziko pieniące się rośliny i zebrała chociaż kilogram,
mogłaby sporządzić zawiesinę, która wystarczyłaby do uleczenia pięćdziesięciu, a może
nawet stu pacjentów. Nie znała wprawdzie dokładnych dawek ani proporcji aktywnych
składników niezbędnych do sporządzenia roztworu nośnego, ale mogła dokonać analizy
zawartości jednego z dozowników doktora Yanta. Chemia i przygotowywanie leków nie
należały do ulubionych przedmiotów Barrissy podczas szkolenia medycznego, ale z obu
wiedziała na tyle dużo, żeby zdać każdy z wyróżnieniem. Zamierzała wymyślić sposób, żeby
jej starania zakończyły się sukcesem.
Jaka szkoda, że Zan nie zostawił żadnych notatek, pomyślała. Oszczędziłoby mi to
czasu i trudu.
Naturalnie gdyby ktoś znalazł takie zapiski, ich właściciel mógłby mieć duże
nieprzyjemności. Oficjalnie to, co Zan i Jos zrobili, a do czego Barrissa się przymierzała, było
zabronione. Nie było jednak niemoralne i pod tym względem jej szkolenie Jedi i
wykształcenie medyczne nie pozostawiały wątpliwości. Istniały różne prawa i przepisy.
Niektóre uchwalano z niewłaściwych pobudek, inne miały usterki, a niemal od wszystkich
zdarzały się odstępstwa i wyjątki. W idealnych okolicznościach, jeżeli rycerz Jedi stawał
przed wyborem między przestrzeganiem prawa a kierowaniem się nakazami sumienia,
powinien starać się pogodzić jedno z drugim. Tyle że okoliczności rzadko bywały idealne. W
sytuacjach konfliktowych Jedi powinien zawsze uznawać wyższość nakazów sumienia... i być
gotowy do ponoszenia konsekwencji, gdyby miało się to okazać konieczne.
W tym przypadku jej wybór nie był trudny. Ratowanie życia należało do jej
obowiązków. Postąpiłaby niewłaściwie, gdyby miała pod ręką odpowiedni środek i pozwoliła
pacjentowi umrzeć tylko z powodu wymogów prawa, uchwalonego na potrzeby osób
bogatych albo obdarzonych władzą.
Usłyszała cichy jęk. Odwróciła się i zobaczyła, że jeden z kilku niesklonowanych
pacjentów, rodiański porucznik o imieniu Zheepho, rzuca się na łóżku, jakby usiłował
pokonać unieruchamiające go presyjne pole. Rodianin cierpiał na chroniczną miażdżycę
kości, która w ciągu wielu poprzednich lat przebiegała bezobjawowo, aby niespodziewanie
się uaktywnić. Wywołujący ją zarazek, mikroorganizm będący czymś pośrednim między
wirusem a bakterią, powodował skurcze mięśni na tyle silne, że rozrywały się zakażone
więzadła, a podczas gwałtownych ataków tężyczki czasami łamały się także kości. Nawet gdy
dolegliwość była leczona, w pięćdziesięciu procentach przypadków kończyła się śmiercią
pacjenta. Nie istniało lekarstwo gwarantujące całkowite wyzdrowienie, a większość
dostępnych w bazie leków wywołujących zwiotczenie mięśni nie wywierała na organizmy
Rodian najmniejszego wpływu. Chirurgiczne odłączenie pnia mózgowego mogło
powstrzymać zarówno aferentne, jak i eferentne przewodnictwo nerwowe, ale – jeśli nie
liczyć takiej drobnostki jak całkowity paraliż – taka operacja nie zahamowałaby konwulsji, bo
zakażeniu uległa sama tkanka mięśniowa, nie tylko centralny system nerwowy.
Barrissa liczyła na to, że ulgę może przynieść bota. Zheepho cierpiał straszliwe męki i
gdyby mu jakoś nie pomogła, pewnie szybko by umarł. W większości przypadków infekcja
rozprzestrzeniała się na różne narządy i było możliwe, że niektóre najważniejsze, jak serce,
wątroba czy płuca, po prostu odmówią posłuszeństwa. Padawanka przejrzała bazy danych, ale
w literaturze – przynajmniej w tej, do której miała dostęp w mobilnej jednostce chirurgicznej
– nie wspominano o możliwym wpływie boty na organizmy Rodian.
Niewiele miała jednak do stracenia, bo jeszcze nigdy specyfik nie spowodował śmierci
istoty żadnej znanej rasy. Wiedziała także, że jeśli nie powstrzyma tężyczki, stan zdrowia
Zheepha pogorszy się do tego stopnia, że nawet jeśli będzie nadal żył, nikt w mobilnej
jednostce chirurgicznej nie zapewni mu wystarczającej opieki medycznej.
Ruszyła w stronę łóżka targanego konwulsjami Rodianina. Jeżeli chciała zaaplikować
mu specyfik, musiała wyłączyć generator presyjnego pola i wstrzyknąć dawkę w ramię albo
w udo. Dozownik miał wstrzelić rozpylony specyfik bezpośrednio do tkanki mięśniowej, ale
należało to zrobić, zanim ciałem pacjenta wstrząśnie seria kolejnych drgawek. Barrissa
pomyślała, że może się posłużyć Mocą, żeby unieruchomić pacjenta. Stanęła obok łóżka.
– Posłuchaj, Zheepho – zaczęła. – Nazywam się Barrissa Offee i jestem uzdrowicielką
Jedi.
– Wy... wy... wybacz mi, że n... n... nie ws... wstanę, uz... uz... dro... wicielko – wyjąkał
oficer przez zaciśnięte płytki wargowe.
– Mam tu specyfik, który może ci pomóc – ciągnęła padawanka, wyjmując z kieszeni
dozownik z aerozolem. – Istnieje jednak pewne ryzyko, którego nie potrafię nawet ocenić.
Rodianin skulił się niczym wielka pięść. Tym razem spazm trwał dwadzieścia sekund, a
na napiętej skórze chorego pojawiły się błękitnozielone krople potu. Kiedy atak minął,
Zheepho spojrzał na Barrissę.
– W te... tej chwi... chwili, uzdro... wi... cielko, z radością przyjąłbym tru... tru...
truciznę, gdybyś mi... mi... japo... dała – wyjąkał. – Aaaach!
Sekundę później chwycił go kolejny atak, tym razem jednak trwał krócej niż poprzedni.
– Muszę przedtem wyłączyć presyjne pole – wyjaśniła młoda Jedi. – Postaraj się leżeć
tak nieruchomo, jak potrafisz.
– Żaden pro... pro... problem – wyjąkał Rodianin.
Barrissa czuła się bardziej niepewnie, niż się do tego przyznawała. Nie mogła wywrzeć
wpływu na umysł pacjenta, bo i tak nie kontrolował skurczów mięśni, więc musiała
unieruchomić Zheepha siłą. Mogła wprawdzie pomóc sobie trwającym jakiś czas naciskiem
Mocy, ale wiedziała, że musi bardzo uważać, żeby nie zranić pacjenta, co nie było
szczególnie trudne z uwagi na stan jego zdrowia.
Znalazła właściwe zespolenie z Mocą, w stopniu, którego potrzebowała, i pchnąwszy ku
Rodianinowi falę myśli, przyszpiliła go do łóżka. Kiedy się upewniła, że pacjent leży
nieruchomo, uzbroiła kciukiem dozownik z rozpyloną bota. Musiała już tylko wyłączyć
generator presyjnego pola, wyciągnąć rękę, przyłożyć wylot dozownika do mięśnia pacjenta...
i zadanie właściwie byłoby wykonane.
Do dzieła! – pomyślała.
Wyłączyła presyjne pole i wyciągnęła ku Rodianinowi ręce. Lewą unieruchomiła jego
nogę, a prawą przycisnęła wylot dozownika do uda. Sięgnęła kciukiem do włącznika...
W tej samej sekundzie ciałem Zheepha wstrząsnął silny spazm. Nieoczekiwanie duża
siła skurczu mięśni sprawiła, że Barrissa straciła kontakt z Mocą.
Szybko! – pomyślała.
Kiedy przycisnęła guzik na obudowie dozownika, noga Zheepha szarpnęła się, jakby
poraziło ją tysiąc woltów elektrycznego napięcia. Wylot dozownika ześlizgnął się z uda
pacjenta, ale padawanka nie rozluźniła palców drugiej ręki, ściskających jego nogę.
W następnej chwili chorym szarpnął drugi skurcz i Barrissa straciła równowagę.
Zachwiała się i osunęła na łóżko. Wylot dozownika się przemieścił, a zawartość wylała się na
grzbiet jej drugiej dłoni.
Zawiesina rozpłynęła się po skórze. Barrissa poczuła chłód i uświadomiła sobie, że
część boty dostała się do żyły. Szybko się wyprostowała, włączyła generator presyjnego pola i
wyłuskała z kieszeni drugi dozownik z dawką boty. Kiedy stwierdziła, że mięśnie Zheepha
znów zwiotczały, ponownie wyłączyła pole, przycisnęła wylot urządzenia do uda pacjenta i
przycisnęła kciukiem guzik.
Tym razem miała więcej szczęścia.
Włączyła generator, cofnęła się i zaczęła obserwować Rodianina. Jego ciałem nadal
wstrząsały skurcze, ale za każdym razem słabsze niż poprzednie. Po mniej więcej dwóch
minutach drgawki zanikły.
Czy możliwe, żeby bota działała tak szybko? – pomyślała.
– Ho, ho – odezwał się Rodianin. – Dzięki, uzdrowicielko. Nie mam pojęcia, co
zrobiłaś, ale będę ci za to wdzięczny do końca życia.
Padawanka się uśmiechnęła.
–Wrócę tu za jakiś czas i zobaczę, jak się czujesz – obiecała.
Zheepho leżał na Zielonym Łóżku, ostatnim w rzędzie na tym oddziale. Barrissa
przeszła przez obszar sterylizującego pola i skręciła do magazynu. Zaczerpnęła energii Mocy
i skierowała ją w głąb własnego ciała. Wprawdzie bota nie wywierała szkodliwego wpływu
na organizmy ludzi, jej organizm otrzymał jednak dosyć dużą dawkę. Nie wyczuwała żadnej
różnicy, ale...
W następnej chwili otoczyło ją pozbawione źródła światło.
Zamrugała i zobaczyła, że trzy metry od niej, pod przeciwległą ścianą, stoi mistrzyni
Luminara Unduli. Jej nauczycielka patrzyła na nią i zagadkowo się uśmiechała.
– Mistrzyni? – zapytała zaskoczona Barrissa. – Skąd się tu... Wizerunek Luminary
zamigotał, stał się półprzezroczysty, potem przezroczysty i w końcu zniknął niczym blask
zgaszonego pręta jarzeniowego.
Barrissa odetchnęła głęboko i poczuła w sobie przypływ energii... czystej,
nieokiełznanej, bezkresnej potęgi. Stała się transcendentna, niemal wszechmocna. Znajdowała
się równocześnie w swoim ciele i poza nim. Miała świadomość postrzegania poza trzema, a
nawet czterema wymiarami. Odnosiła wrażenie, że może chwycić tkankę czasoprzestrzeni,
obrócić ją i skręcić, w jaki sposób zechce. Jedną oślepiająco krótką chwilę czuła Moc jak
nigdy do tej pory... jakby poza Mocą nie istniało nic innego. Uzyskała coś w rodzaju
kosmicznej świadomości, dzięki której czuła się zespolona ze wszystkim i wszędzie, zdolna
do zrobienia wszystkiego, cokolwiek przyjdzie jej do głowy...
W ciągu tej trwającej mgnienie oka albo całą wieczność chwili stała się samą esencją
Mocy.
Słońca rodziły się i gasły, cywilizacje na planetach rozkwitały i upadały, a czas płynął z
szybkością blasterowej błyskawicy albo okrętu mknącego przez nadprzestrzeń, ale Barrissa
czuła, że może śledzić wszystkie wydarzenia. Dostrzegała najdrobniejsze szczegóły na każdej
planecie we wszystkich galaktykach, aż po najdalsze krańce wszechświata.
To było niesamowite uczucie, niemożliwe do opisania. Właśnie tak musiałoby się czuć
bóstwo, gdyby jakieś istniało.
Padawanka nie potrafiłaby powiedzieć, ile czasu spędziła w takim stanie, kilka chwil
czy kilka eonów, bo czas stracił dla niej wszelkie znaczenie...
A potem wszystko się skończyło. Chwiejąc się, młoda Jedi podeszła do ściany, oparła
się o nią plecami i zaskoczona dziwnym zjawiskiem, powoli osunęła się i usiadła na zimnej
posadzce.
Oddychała z wysiłkiem. Czuła się, jakby potężna fala wyrzuciła ją na brzeg oceanu, ale
w jej głowie wciąż jeszcze krążyło wspomnienie poprzedniego stanu. Czuła się wyczerpana,
ale zarazem... w pewnym sensie mądrzejsza.
Co to było? – pomyślała. Co mi się właściwie przydarzyło?
ROZDZIAŁ 18
Jos nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek, odkąd wylądował na powierzchni
planety, był bardziej podniecony. Czekał niecierpliwie na lądowanie transportowca, na
którego pokładzie wracała Tolk. Stał na skraju lądowiska i raz po raz spoglądał w górę, ale z
powodu kłębiących się pod kopułą przeklętych chmur niczego nie mógł dostrzec. Chociaż
androidy usuwały śnieg ciągle, całą dobę, w niektórych miejscach zaspy sięgały do wysokości
piersi. Do tej pory pracownicy mobilnej jednostki chirurgicznej sklecili naprędce tyle
grzejników, że w większości zamkniętych pomieszczeń panowała znośna temperatura. W
niektórych było nawet ciepło, ale sytuacja pozostawała nadal kłopotliwa. Snujące się nisko
mgły i opary uniemożliwiały zobaczenie czegokolwiek na odległość większą niż kilkadziesiąt
metrów. Wszyscy czuli się, jakby żyli w półprzezroczystej wielkiej bańce. W ciągu
poprzedniej doby nie wydarzył się ani jeden atak nieprzyjaciół w pobliżu bazy, nigdzie też nie
wylądowała zabłąkana rakieta ani śmiercionośny strumień zjonizowanych cząstek. Gdyby to
zależało od Vondara, wyłączyłby całkowicie generator kopuły pola siłowego, pozwolił, żeby
śnieg się roztopił – co na pewno nie potrwałoby długo – i dopiero wtedy polecił technikom
usunięcie awarii. Co prawda, gdyby to od niego zależało, w ogóle by się nie znalazł na
powierzchni tej zapowietrzonej planety. No i nikt by nie potrzebował ochronnych kopuł, bo
po prostu nie doszłoby do wybuchu tej przeklętej wojny.
W pewnej chwili w niewidzialnej wypukłości otworzyło się okno, przez które przeleciał
transportowiec z Tolk na pokładzie. Szybka wymiana gorącego i lodowatego powietrza
wprawiła chmury i kłęby mgły w wir podobny do miniaturowej trąby powietrznej. Kilka
minut później okno w kopule się zamknęło i wir zniknął, a po chwili z chmur wyłonił się
transportowiec, który zawisnął nad odśnieżoną płytą lądowiska. Krótko potem spod kopuły
zaczęły się sypać kolorowe płatki śniegu. Miały czerwonawe zabarwienie dzięki koloniom
zarodników, które dostały się przez okno i zostały w mgnieniu oka zamrożone.
Trwało chyba całą wieczność, zanim statek wylądował i opadła rampa ładownicza.
Zeszło po niej pięcioro ludzi i dopiero wtedy w otworze włazu pojawiła się Tolk. Pielęgniarka
była ubrana w chirurgiczny kitel, a jej bagaż ciągnął android tragarz. Jos zauważył na
obnażonych przedramionach Tolk ślady odmrożenia.
Na widok ukochanej poczuł falę radości, która przyprawiła go niemal o zawrót głowy.
Podbiegł do Tolk, by ją objąć. Lorrdianka odprężyła się w jego objęciach, ale po chwili jakby
zesztywniała.
– Witaj – odezwał się Vondar. – Nic ci się nie stało?
– Nic a nic. – Tolk rozejrzała się i wzdrygnęła. – Nie żartowałeś, kiedy opowiadałeś mi
o kaprysach tutejszej pogody.
– Nie jest tak źle – pocieszył ją Jos. – Tylko w pobliżu budynku archiwum panuje coś w
rodzaju bieguna zimna. Zalega tam tyle śniegu, że skryłby nawet wampę na szczudłach. –
Ujął ją za rękę i delikatnie zawrócił do obozu. – Chodźmy do środka, to się trochę ogrzejesz.
Nie puszczając jej ręki, skierował się do swojej kabiny.
– Zajrzyjmy najpierw do mnie – zaproponowała Tolk. – Powinnam tam mieć jakąś
kurtkę.
Jos wzruszył ramionami.
– Jak chcesz – powiedział.
Kiedy znaleźli się w jej kabinie, Jos stwierdził, że zainstalowany i nieco wcześniej
włączony przez niego grzejnik zdążył nadać powietrzu znośną temperaturę. Tolk usiadła na
pryczy.
– Śnieg – stwierdziła. – Na Drongarze. Coś niebywałego.
– Szybko się do niego przyzwyczaisz – stwierdził Korelianin. – Pewnie będziesz go
traktowała jako coś w rodzaju wrzodu na pośladku... zwłaszcza zważywszy na naszą trudną
sytuację. Jeżeli tamci na górze nie zaczną szybko odbierać od nas pacjentów, będziemy
musieli układać ich w magazynach, bo już w tej chwili zaczyna brakować miejsc na
oddziałach.
Tolk kiwnęła głową. Jos uświadomił sobie, że wygląda na zmęczoną. Zmęczoną i
wymizerowaną.
– Bardzo źle było tam w górze? – zapytał współczująco.
Pielęgniarka westchnęła.
– Nie dla mnie – powiedziała. – Pełniłam dyżur na pokładzie dowodzenia. Przed
odcięciem rozhermetyzowanych sekcji kadłuba odczuliśmy tylko silny wstrząs. Nie znałam
ani jednej osoby spośród ofiar, a rannymi i wszystkimi, którym udało się uratować, zajęły się
ekipy ratunkowe pełniące służbę wiele pokładów niżej.
Jos pokręcił głową.
– Nie do wiary – westchnął. – Żeby wysadzać w powietrze szpitalny okręt!
– To rzeczywiście haniebny czyn – przyznała Lorrdianka, ale jej głos miał beznamiętne,
obojętne brzmienie.
Zapadła niezręczna cisza.
– Przyrządzić ci trochę stymkafeiny? – zapytał w końcu Yondar.
Bardzo chętnie.
Chirurg zakrzątnął się, żeby przygotować gorący napój.
– A jak się miewa mój drogi starszy kuzyn Erel? – zapytał w pewnej chwili.
Tolk odwróciła głowę i spojrzała na swoją torbę.
–Świetnie – mruknęła.
Jos doszedł do wniosku, że nawet jeżeli wziąć pod uwagę przeżycia dziewczyny w
ciągu kilkunastu poprzednich dni, jej zachowanie wydaje się bardzo dziwne.
– Tolk? – zagadnął. – Na pewno nic ci nie jest?
Pielęgniarka machnęła ręką.
– Nie–e, czuję się doskonale – powiedziała. – Po prostu jestem zmęczona, to wszystko.
Przeżyłam... trudne chwile.
– Jasne – przyznał Yondar z wahaniem. – Może pójdziemy do kantyny, żeby coś zjeść i
czegoś się napić? Co ty na to?
Lorrdianka spojrzała na niego.
– Przepraszam cię, Jos, ale chyba nie mam ochoty – powiedziała.
– W porządku, nic nie szkodzi – zapewnił Korelianin. – Możemy zostać tu, żaden
problem. Uhm... mógłbym przynieść coś do jedzenia ze stołówki...
– Posłuchaj, Jos – przerwała Tolk ostrym tonem, który słyszał stanowczo zbyt wiele
razy od zbyt wielu najbliższych krewnych. – Ja... wydaje mi się, że muszę tylko odpocząć.
– Aha – mruknął Vondar. – Jasne, naturalnie...
Zawahał się, niepewny, co powiedzieć. Tolk nie wyglądała na zachwyconą ich
spotkaniem. Mogła być naprawdę zmęczona, a wydarzenia ostatnich tygodni musiały
wywrzeć wpływ na jej psychikę... ale była przecież chirurgiczną pielęgniarką w wojskowym
szpitalu. W ciągu miesiąca oglądała śmierć większej liczby istot, i to w bardziej drastycznych
okolicznościach, niż wiele innych pielęgniarek w ciągu dziesięciu lat. Była odporna jak
durastal, więc jakim cudem eksplozja, której najgorszych skutków nawet nie widziała, mogła
zrobić na niej takie wrażenie?
Spojrzał na chronometr.
– Za kilka minut zaczyna się mój dyżur – powiedział i z zaskoczeniem uświadomił
sobie, że jest wdzięczny losowi za pretekst do rozstania się z Tolk. – Ja... skontaktuję się z
tobą, kiedy skończę, dobrze? Oczywiście jeżeli nie będziesz miała nic przeciwko temu.
– Naturalnie, że nie – bąknęła pielęgniarka.
Jos podszedł bliżej i objął ją, ale jeszcze raz odniósł wrażenie, że mięśnie Tolk napinają
się pod dotykiem jego dłoni. Pocałował ją i dziewczyna odwzajemniła pocałunek, ale było
tak, jakby całował się z siostrą... Nie wyczuł nawet odrobiny namiętności.
Kiedy, osłaniając oczy przed padającymi płatkami śniegu, brnął do sali operacyjnej,
ogarnął go nieokreślony niepokój. Tolk wróciła z wyprawy na pokład fregaty odmieniona.
Nie miał pojęcia, dlaczego ani jak, ale nie była tą samą osobą, która tam poleciała.
Przeczuwał, że wydarzyło się coś złego. Coś bardzo złego...
Kiedy Den usiadł na zwykłym miejscu przy stoliku do sabaka, od – pierwszej chwili
wyczuł, że coś się zmieniło, ale nie od razu uświadomił sobie, co takiego. Dopiero kiedy
uniósł rękę, żeby zamówić porcję trunku, zauważył, że w kantynie nie ma Teedle.
Pomyślał, że to dziwne. W przeciwieństwie do istot organicznych, androidy nie
pracowały na zmiany. Teedle pełniła służbę zawsze, kiedy kantyna była otwarta, tym razem
jednak nigdzie jej nie widział.
Nie widział także Josa ani Tolk, ale pamiętał, że pielęgniarka zaledwie kilka godzin
wcześniej wróciła z pokładu fregaty MedStara, więc nie widział w tym nic niezwykłego.
Oprócz niego przy stoliku siedzieli Barrissa, I–Five i nowa osoba, której widok od razu
poprawił mu humor: Eyara Marath, sullustańska piosenkarka z zespołu artystycznego Revoca.
Czarująca istota zajmowała miejsce dokładnie naprzeciwko niego po drugiej stronie stolika.
W pewnej chwili uniosła głowę znad szklanki i ciepło się do niego uśmiechnęła.
Reporter odpowiedział jej uśmiechem. Od jakiegoś czasu się zastanawiał, jak zawrzeć z
nią znajomość, a oto nadarzała się fantastyczna okazja. Od tak dawna nie widział żadnej innej
istoty płci pięknej swojej rasy, że chyba nawet wiedźma–czarownica To'onalk wydałaby mu
się pociągająca. Naturalnie nic podobnego mu nie groziło, bo Eyara wyglądała uroczo niczym
bogini piękności. Była na tyle młoda, że prawdopodobnie mógłby być jej ojcem, ale jeżeli
sądzić z zalotnego spojrzenia, wcale tak o nim nie myślała. Miała czarne jak obsydian,
błyszczące i wielkie nawet jak na istotę z Sullusty oczy i łagodnie zaokrąglone, kształtne,
duże uszy, a na policzkowych fałdach skóry perliły się kropelki śliny. Kiedy zaszczyciła go
uśmiechem, na jej twarzy pojawiły się różowawe rumieńce.
O tak. Miał przed sobą wcielenie piękna!
– Wa loota maga nu – odezwała się piosenkarka. – Mi nama Eyara Marath.
Den zamrugał. Wypowiadała słowa z niewłaściwym akcentem, zupełnie jak istota płci
pięknej pragnąca się przypodobać towarzyszowi życia.
– Wa denga, seet' boos 'e – powiedział. – Mi nama Den Dhur.
Jego rozmówczyni znów się uśmiechnęła i reporter uświadomił sobie, że już nie jest mu
zimno. Ani trochę. Nie musiał się czuć przy tym stoliku jak staruszek.
– A gdzie Teedle? – zagadnął pozostałych graczy. Nagle zapragnął się czegoś napić.
Nikt mu nie odpowiedział.
Reporter spojrzał na Merita, ale rosły Eąuanin wyglądał na zakłopotanego.
– Już tu nie pracuje – odparł cicho.
– Co takiego? – żachnął się Den. – Dostała przydział gdzie indziej? Przecież dopiero
niedawno zatrudniono ją w naszej kantynie.
Pomyślał, że dwie albo trzy szklaneczki blastera bardzo pomogłyby mu się odprężyć.
Wprawdzie mógłby się bez nich obejść, ale...
Zorientował się, że zapadła kolejna niezręczna cisza, którą przerwał w końcu 1–5.
– Jednostka TDL–pięć–zero–jeden została zdezaktywowana – oznajmił cicho.
– Powtórz, proszę – zażądał Sullustanin.
– Technicy poszukiwali podzespołu centralnego motywatora – wyjaśnił android. –
Jednostka TDL–pięć–zero–jeden była jednym z ostatnich modeli firmy Cybot Galactica, a
techniczne parametry jej motywatora typu YX–90 były identyczne jak motywatora do
generatora fazowych harmonicznych kopuły naszego pola siłowego. Trzeba było...
Den uniósł rękę i przerwał androidowi.
– Zaraz, zaraz – burknął, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom.
– Chcesz powiedzieć, że rozłożono ją na części, żeby funkcjonować mogło inne
urządzenie?
Gdyby to było możliwe, głos I–Five brzmiałby jeszcze bardziej beznamiętnie niż
zwykle, a jego twarz przybrałaby bardziej nieprzenikniony wyraz.
– Specjaliści z sekcji inżynieryjnej stwierdzili, że upłynie przynajmniej pięć
standardowych tygodni, zanim sprowadzą rezerwowy motywator do uszkodzonego
generatora, więc zaczęli się rozglądać za odpowiednimi częściami zamiennymi – zaczął z
namysłem. – Zażądali, żeby jednostka TDL–pięć–zero–jeden...
–Teedle – poprawił go z naciskiem Sullustanin. – Nazywa się Teedle.
Protokolarny android umilkł i jakiś czas się nie odzywał.
– Zażądali, żeby przekazała im jednostkę typu YX–90 – podjął w końcu. – Jej
parametry robocze mieściły się w zakresie umożliwiającym dostrojenie generatora fazowych
harmonicznych.
Den wpatrywał się w androida z szeroko otwartymi ustami.
– Nie do wiary – powiedział po chwili. – Rozebrali ją na części? Jak śmieli? Teedle
była kimś więcej niż tylko... – Urwał, kiedy dotarło do niego pełne znaczenie słów androida.
– Parametry robocze – mruknął.
– Przypominam sobie, że kiedyś rozmawiałeś z nią na ten temat.
– Posłuchaj, Den, I–Five nie jest... – zaczęła Barrissa. Reporter zignorował ją i wbił
spojrzenie w androida.
– To ty ją wystawiłeś, prawda? – zapytał oskarżycielskim tonem.
– Otrzymałem polecenie ustalenia potencjalnej przydatności jej motywatora – odparł I–
Five.
– Nie do wiary! – Sullustanin pokręcił głową. – Skazałeś na zagładę kogoś podobnego
do siebie.
– Rozumiem twoje oburzenie, ale nie masz pojęcia o dwóch ważnych faktach – wtrąciła
Barrissa.
Den zwrócił uwagę, że jej głos ma dziwne brzmienie, ale nie miał czasu się nad tym
zastanawiać. Jego ulubiona kelnerka zniknęła, a winę za to ponosił 1–5, jej rzekomy
przyjaciel.
– Wiem wszystko, co muszę wiedzieć... – zaczął.
– Teedle zgłosiła się na ochotnika, Den – uciął Merit. Reporter przeniósł spojrzenie na
eąuańskiego empatę.
– Coś ty powiedział? – zapytał.
– Wiedziała, jakie będą konsekwencje – ciągnął Kio. – To ona się zorientowała, że jej
motywator ma prawie identyczne parametry jak ten, którego szukali technicy. I–Five tylko
potwierdził jej przypuszczenia. To wcale nie był jego pomysł.
Den pokręcił głową. Wypatroszyli ją, pomyślał ponuro. Teedle była istotą równie
inteligentną jak wszystkie inne siedzące przy stoliku do sabaka, a do tego zabawną, ale ktoś
jednym szarpnięciem ją wypatroszył.
– Wydaje mi się, że jesteś winien I–Five przeprosiny – odezwała się
Barissa.
Także tym razem jej głos brzmiał jakby inaczej, chociaż trudno byłoby powiedzieć,
dlaczego. Padawanka wydawała się... no cóż, starsza. O wiele starsza. Ale przecież to było
niemożliwe.
– Nie ma takiej potrzeby – odezwał się automat. – Mimo wszystko jestem tylko
protokolarnym androidem. Dlaczego miałbym się czuć urażony?
Den westchnął.
– Przepraszam cię, I–Five – powiedział. – Okazało się, że moje podejrzenia są... odległe
od prawdy o wiele parseków. Ja, uhm... och, niech to zaraza! Lepiej zagrajmy w sabaka.
Karty zaczął rozdawać Kio, bo wiele rozdań wcześniej gracze postanowili zrezygnować
z usług Karcianego Rekina, który tkwił smętnie w kącie sali.
Więc to tak, pomyślał reporter. Jeszcze jedna różnica między istotami organicznymi a
androidami. Rozmawiasz z nimi jak z żywymi osobami, ale okazuje się, że w każdej chwili...
mogą zostać rozebrane na części, bo mają element albo podzespół, który bardziej przydałby
się gdzie indziej. Naturalnie, podczas wojny ginęły także żywe istoty... w mgnieniu oka mogli
stracić życie przyjaciele, z którymi się piło albo grało w karty, ale to było coś innego niż w
przypadku androidów. Den doszedł do wniosku, że musi się nad tym głębiej zastanowić.
Sięgnął po swoje karty i zauważył, że Eyara Marath znów uśmiecha się do niego.
Odwzajemnił jej uśmiech i pomyślał, że to dobry omen. Wszystko wskazywało, że
Sullustanka nie czuje się urażona jego napadem złego humoru. Była wyjątkowo urodziwa. Od
jak dawna nie siedział przy jednym stole z istotą płci pięknej swojej rasy? Od jak dawna nie
łączyła go z żadną bliska zażyłość? Stanowczo zbyt długo.
Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.
– No cóż, przykra sprawa, ale mówi się trudno – mruknął, nie zwracając się do nikogo
w szczególności. – Mimo wszystko, kiedy nadejdą zamówione części zapasowe, technicy
naprawią Teedle i znów będzie jak nowa. Mam rację?
Zapadła jeszcze jedna niezręczna cisza. Przerwał ją I–5.
– Technicy nie złożyli zamówienia na nowy motywator – oznajmił łagodnie. –
Wojskowi wypłacą odszkodowanie korporacji, do której należała Teedle, ale nie widzą
potrzeby płacenia drugi raz takiej samej sumy za instalowanie nowego motywatora.
Den osłupiał. Znów spojrzał na androida, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom.
– Niech to zaraza – burknął w końcu.
– Słuszna uwaga – odparł automat.
Merit skończył rozdawać karty.
ROZDZIAŁ 19
Jos zdobył kurtką i parę termicznych rękawic, co oznaczało, że usterka generatora
kopuły zostanie prawdopodobnie szybko usunięta. Wydawało mu się, że ilekroć starał się na
coś przygotować, krótko potem znikała potrzeba takich starań. Na razie jednak czuł się o
wiele lepiej.
Kiedy szedł do stołówki, usłyszał świergot osobistego komunikatora.
– Panie doktorze Vondar, mamy problem w sali operacyjnej – usłyszał głos jednej z
pielęgniarek.
– To nie moja zmiana... – zaczął.
– Tak, panie kapitanie, pułkownik Vaetes o tym wie, ale prosi, żeby pan wpadł.
– Dobrze. Już idę – odparł Korelianin.
Tego dnia w sali operacyjnej ratowano życie tylko kilku pacjentom. Wokół jednego ze
stołów zgromadziło się jednak sześć osób, pielęgniarek i lekarzy, do których należał także
Vaetes. Na widok wchodzącego Josa pułkownik cofnął się od stołu, ale pozostali zasłaniali
pacjenta Josowi.
– Jestem, panie pułkowniku – zameldował Vondar. – W czym problem?
– Czy kiedykolwiek operowałeś Nikta? – zapytał przełożony. Zaskoczony Jos uniósł
brwi.
– Trafił do nas rogatogłowy? – zapytał. – Nie miałem pojęcia, że jacyś przebywają na
powierzchni tej planety.
– Obawiam się, że tak – odparł Vaetes. – To jeden ze zbieraczy pracujących na polach
boty. Jego żniwiarka najechała na niewybuch i została rozerwana na kawałki. Pacjent ma w
ciele mnóstwo odłamków, a żaden z nas nigdy nie operował Nikta. Ty masz o wiele większe
doświadczenie, więc może kiedyś miałeś z jakimś do czynienia.
Jos głęboko odetchnął.
– Nie po pierwszym roku praktyki – przyznał ponuro. – Obawiam się, że nie mam
odpowiednich kwalifikacji, wymaganych...
– Ale nikt z nas w ogóle żadnego nie kroił, Jos – przerwał łagodnie Vaetes. – Nawet
porucznik Divini. Twoja wiedza z tamtego okresu to więcej niż wszystko, czym
dysponujemy.
Naturalnie miał rację.
– Przygotuję się do operacji – odparł z rezygnacją Korelianin.
– Dzięki – oznajmił dowódca. – Tolk już tu jest, to ci pomoże.
Jos pokiwał głową.
Kiedy wysterylizował ręce, jedna z pielęgniarek ubrała go w kitel i pomogła mu włożyć
chirurgiczne rękawice. Podszedł do stołu operacyjnego i zobaczył po drugiej stronie Tolk,
która układała potrzebne narzędzia. Bardzo chciałby ją zapytać o samopoczucie, ale
obserwowało ich zbyt wiele osób, żeby w takich warunkach rozmawiać na tematy osobiste.
Nagle, jakby jakieś znudzone bóstwo wojenne umiało czytać w jego myślach, dał się
słyszeć coraz głośniejszy pomruk jednostek napędowych nadlatujących ładowników.
– Uwaga, nowi pacjenci! – zawołał Vaetes. – Jos, dasz sobie sam radę?
– Prawdopodobnie nie, ale i tak mi nie pomożecie, patrząc na ręce – odparł Vondar. –
Zajmijcie się nimi. Zawołam was, jeżeli będę miał jakiś problem.
Przy rannym pacjencie zostali tylko Jos, Tolk i kilka czekających w pogotowiu
sterylnych androidów. Korelianin spojrzał na pielęgniarkę. Umieszczone pod sufitem
oświetlenie, stykając się z granicą pola elektrostatycznego, okalało jej głowę pajęczyną
mikroskopijnych rozbłysków, co sprawiało, że wyglądała jak anioł. Nawet w kitlu i w masce
jest piękna, pomyślał Vondar.
– Cześć – powiedział.
– Cześć – odparła Lorrdianka, ale w widocznych nad maską oczach nie pojawił się
nawet cień uśmiechu. Prawdę mówiąc, w ogóle na niego nie patrzyła.
Jos przyjrzał się pacjentowi. Niktowie byli gadopodobnymi istotami o twarzach
okolonych wianuszkiem niewielkich rogów z dwoma większymi wyrastającymi z brody.
Vondar słyszał o czterech czy pięciu odmianach Niktów, a jego pacjent miał zielonkawą
skórę, co wskazywało, że pochodzi z zalesionych nadmorskich rejonów macierzystej planety.
Leżał na stole rozebrany, a na jego torsie widniało kilka zasklepionych ran.
Jos wiedział, że czeka go zadanie podobne jak w przypadku każdego innego pacjenta.
Musiał wysondować kanał każdej rany, wyciągnąć odłamek i pozszywać albo wymienić
uszkodzone organy. Niestety nie mógł ich niczym zastąpić, bo był pewien, że w banku nie
przechowywano ani jednego sklonowanego organu Nikta.
Także przy wyciąganiu odłamków czekało go sporo roboty. Porastające skórę Nikta
łuski mogły się przemieszczać, żeby osłaniać zranione miejsca. Dzięki wielu tysiącleciom
procesu ewolucji reakcja zachodziła odruchowo i miała na celu ochronę ran przed zakażeniem
do czasu, aż się zasklepią i zagoją. Na ogół to wystarczało... ale też żadna istota rasy Nikto
nie miała w ciele kilku sporych kawałków durastali.
– Musimy zlikwidować napięcie mięśni na tyle, żeby dało się unieść płytki łusek
podbrzusza – odezwał się Jos do Paleel, jednej z pielęgniarek, która nie wysterylizowała rąk i
nie brała czynnego udziału w operacji. – Zorientuj się, jaki środek działa w taki sposób na
organizmy Niktów.
– Już to sprawdziłam – odparła pielęgniarka. – Myopleksaril, wariant czwarty. Trzy
miligramy na każdy kilogram masy ciała pacjenta. Dożylnie.
– W porządku – mruknął Vondar. – Ile może ważyć nasz pacjent?
– Sześćdziesiąt kilogramów.
Jos dokonał w pamięci niezbędnych obliczeń.
– Więc podamy mu sto osiemdziesiąt myopleksarilu, czwórki, dożylnie – zdecydował.
Ktoś włączył urządzenie do dożylnych zastrzyków. Był to zabieg dość prosty, ale Jos
nigdy nie lubił aplikować takich zastrzyków inteligentnym gadom, bo szukanie żył pod
porośniętą łuskami skórą stanowiło zazwyczaj nie lada wyzwanie. W obecnej chwili nie
dysponował jednak osmotycznymi kroplomierzami i musiał się zadowolić tym, co miał.
Threndy, druga pielęgniarka, napełniła komorę dozownika środkiem zwiotczającym mięśnie i
jeszcze raz się upewniła, czy lekarstwo i dawka są właściwe. Dopiero wtedy przycisnęła
wylot wtryskiwacza do ciała pacjenta.
Jos wiedział, że na działanie leku musi poczekać. Odwrócił się do pielęgniarki.
– Threndy, zechciej w tym czasie uporządkować narzędzia – polecił. – Paleel, na
wszelki wypadek przynieś drugi zestaw do operowania inteligentnych gadów. Tolk, chodź tu i
pomóż mi sklasyfikować jego rany.
Pielęgniarki zakrzątnęły się, żeby wykonać jego polecenia. Kiedy Tolk obeszła stół i
stanęła obok niego, Jos pomyślał, że jeśli odezwie się szeptem, nikt go nie usłyszy.
– Dobrze się czujesz? – zapytał.
Lorrdianka nie oderwała spojrzenia od ran pacjenta.
– Nic mi nie jest – szepnęła.
– Chyba jednak coś ci dolega – nie dawał za wygraną Vondar. – Odkąd stamtąd
wróciłaś, wydajesz się jakaś... no cóż, nieobecna.
Tolk popatrzyła na niego, ale zaraz przeniosła spojrzenie na Nikta.
– Wygląda na to, że jeden odłamek utkwił w śledzionie... jeżeli istoty tej rasy w ogóle
mają śledziony – powiedziała, pokazując zasklepioną ranę.
– Nie zmieniaj tematu, Tolk – poprosił chirurg.
Pielęgniarka westchnęła.
– Co mam ci powiedzieć, Jos? – zapytała. – To nie była wizyta w ośrodku
rozrywkowym. Widziałam osoby wylatujące w przestworza niczym dojrzałe nasiona
trzaskodrzewa. Szczęśliwi umierali od razu.
– Ludzie umierają tu każdego dnia – przypomniał Vondar. – Chyba zdążyłaś się do tego
przyzwyczaić.
– To nie było to samo – sprzeciwiła się Lorrdianka.
– To nie twoja wina, Tolk – stwierdził Korelianin.
Spojrzała na niego urażona i chciała coś powiedzieć, ale w tej samej chwili zwiotczały
mięsień podbrzusza pacjenta pozwolił łusce się cofnąć... i z odsłoniętej rany trysnęła fontanna
purpurowej hemolimfy, która trafiła w pierś chirurga.
Kilka następnych minut wszyscy mieli pełne ręce roboty z powstrzymywaniem
wypływu ważnego płynu ustrojowego. W końcu Jos cofnął się od stołu operacyjnego i
powierzył to zadanie pielęgniarkom i androidom. Musiał się przebrać i na nowo
wysterylizować ręce, a to oznaczało, że poważna rozmowa z Tolk się odwlecze.
Niech to zaraza.
Nie zamierzał się jednak poddawać. Wydarzyło się coś złego, czego nie dało się
wytłumaczyć tylko urazem po przeżyciach na pokładzie fregaty MedStara. Tolk nie wyjawiła
mu całej prawdy, a on nie zamierzał spocząć, dopóki jej nie odkryje.
Barrissa Offiee nie bardzo potrafiła się skupić na zadaniu. Na łóżku w sali operacyjnej,
gdzie przebywała, leżał żołnierz... a ściślej część żołnierza, bo jego nogi do połowy uda
rozszarpał jakiś szrapnel. Leczenie pacjenta miało polegać na zastąpieniu jego nóg
cybertronicznymi protezami... zrobotyzowanymi kończynami, które, po pokryciu warstwą
syntetycznej skóry, nie powinny się prawie różnić od prawdziwych. Zamierzając przygotować
żołnierza do tego zabiegu, padawanka musiała się posłużyć Mocą, żeby łagodzić układowe
wstrząsy jego organizmu. Wystarczyło uspokoić jego autonomiczny układ nerwowy i
pobudzić modyfikatory reakcji biologicznych, więc jej zadanie nie było specjalnie
skomplikowane. Wykonywała je bezbłędnie dziesiątki razy i nie miała powodu się obawiać,
że tym razem stanie się inaczej.
Mimo to nie potrafiła się do tego zabrać.
Od czasu tamtego olśnienia, tamtego kosmicznego zespolenia, obawiała się uwolnić
myśli i zespolić z Mocą. Nie istniał żaden logiczny powód, żeby się czegoś lękać, ale ilekroć
usiłowała nawiązać taką łączność, czuła się jak sparaliżowana.
Wiedziała, że to niedobrze, zwłaszcza z uwagi na rolę, jaką odgrywała na powierzchni
spustoszonego przez wojnę Drongara. Wprawdzie od kilku dni pod jej opiekę trafiało
niewiele ofiar, ale w każdej chwili do Mobilnej Jednostki Chirurgicznej Siedem mogła
napłynąć potężna fala rannych. Barrissa musiałaby wykorzystać wszystkie umiejętności, aby
ocalić ich od śmierci. Nie mogłaby pozwolić sobie na bezczynność.
Doskonale o tym wiedziała, ale jej serce wzdragało się przed nawiązywaniem kontaktu,
który od tak dawna stanowił część jej życia. Znalazła się w wyjątkowo kłopotliwej sytuacji.
Poleciła pełniącemu dyżur androidowi typu FX–7, żeby na krótko ponownie umieścił
klona w kriourządzeniu podtrzymującym funkcje życiowe. Z takim zamętem w głowie nie
wyświadczyłaby przysługi pacjentowi, gdyby wpłynęła na modyfikatory jego reakcji
biologicznych. Musiała wyjść z sali i uporządkować myśli. Pomyślała, że może ulgę
przyniesie jej gra w sabaka...
Wróciła do kabiny, usiadła na pryczy i wbiła spojrzenie w przeciwległą ścianę. Szukała
towarzystwa, ale przebywanie w gronie przyjaciół nie pozwoliło jej odzyskać jasności
umysłu. Wciąż jeszcze rozbrzmiewała w nim potęga tamtego doznania, które na pewno nie
było halucynacją, lecz czymś rzeczywistym. Obecnie jednak docierało do niej tylko słabe
echo, jak szmer pojedynczych kropli deszczu po burzliwej ulewie.
Wizyta w kantynie, gra w karty i rozmowa na błahe tematy z lekarzami i pielęgniarkami
nie pomogły jej w niczym poza odwleczeniem rozwiązania jej problemu. Nie mogła się z
niego zwierzyć nikomu z przyjaciół, bo co właściwie miałaby im powiedzieć? „Hej, Jos,
właśnie się zespoliłam z galaktyką... a co z tym przypadkiem ortolańskiego wycieku
wodnistego z nosa, którym ostatnio się zajmowałeś?"
Nikt nie mógł jej pomóc, bo żaden jej znajomy nie zetknął się z niczym podobnym... a
już z pewnością nikt z personelu medycznej bazy.
Ciekawe, czy ktokolwiek tego doświadczył... Barrissa nie sądziła, że jest najmądrzejszą
żyjącą padawanką, ale nie uważała się także za najgłupszą. Orientowała się, co zaszło. Przez
przypadek zaaplikowała sobie leczniczą dawkę wyciągu z boty. Nie miała wątpliwości, że
istnieje bezpośredni związek między niezamierzonym wstrzyknięciem porcji specyfiku a
niespodziewanym, obezwładniającym zespoleniem z Mocą. Nie wiedziała wprawdzie, jak to
się stało ani dlaczego, ale była pewna, że leczniczy wywar spowodował jeszcze jeden cud.
Spotęgował intensywność jej związku z Mocą tak bardzo, że nawet nie umiałaby tego ocenić.
Pamiętała, co czuła, kiedy jeszcze jako dziewczynka nauczyła się władać Mocą. Miała
wrażenie, że wcześniej żyła w mrocznej jaskini i nagle dostała lampę, która oświetla jej
drogę. Poczuła się, jakby widziała, podczas gdy przedtem błądziła po omacku. To było jej
najintensywniejsze, najgłębsze objawienie.
Jednak w porównaniu z tamtym doznaniem przeżycie po wypadku na oddziale
przypominało zastąpienie lampy osobistym słońcem. To było tak, jakby rozróżniała wyraźnie
wszystkie szczegóły ciągnącej się po horyzont bezkresnej równiny, podczas gdy poprzednio
dostrzegała najwyżej kąt małego pokoju. Czuła się jak jastrzębionietoperz, zdolny do
wypatrzenia z odległości kilometra kamyka wielkości kciuka, w porównaniu ze ślepym
granitowym ślimakiem wyczuwającym tylko to, co znajduje się kilka milimetrów przed nim.
Zastanawiała się, co to może oznaczać.
Jej pierwszą reakcją była chęć skontaktowania się z nauczycielką. Mistrzyni Luminara
Unduli na pewno potrafi odpowiedzieć na jej pytanie albo zna osobę, która rozproszyłaby jej
wątpliwości. Tak czy owak, nie było powodu, żeby usiłować samodzielnie rozwikłać
zagadkę, zwłaszcza kiedy miała do dyspozycji bezkresne zasoby archiwalne Świątyni.
Usiłowała nawiązać łączność kilkakrotnie, ale chyba miała zepsuty komunikator.
Wprawdzie wszystko wydawało się w porządku, a testy obwodów i podzespołów wypadły
pomyślnie, ale nie słyszała żadnego sygnału. Ktoś zakłócał częstotliwość jej urządzenia i
Barrissa nie mogła uzyskać dostępu nawet do świetlnej fali nośnej. Nie miała pojęcia,
dlaczego. Może powodem była jakaś wojskowa operacja... Prawdopodobnie siły zbrojne
separatystów albo Republiki posłużyły się skomplikowanym urządzeniem, które
uniemożliwiało wysyłanie sygnałów z powierzchni Drongara. A może przyczyniło się do tego
zjawisko naturalne? W normalnej przestrzeni zdarzały się przecież elektryczne albo
magnetyczne burze, które wywierały wpływ na nadprzestrzeń i uniemożliwiały przesyłanie
sygnałów komunikatorów. Słońce Drongara było młode, gorące i obfitowało w protuberancje
wystarczająco silne, żeby...
Barrissa pozwoliła sobie na pełny rezygnacji gest. Zastanawianie się nad możliwymi
przyczynami nie miało sensu. Musiała porozmawiać z osobą, która wiedziała o Mocy więcej
niż ona. Powinna się jej zwierzyć i zapytać, co można na to poradzić... i czy można. Po
powrocie do kabiny jeszcze raz włączyła komunikator, ale – jak mogła się spodziewać –
urządzenie nadal nie działało.
Istniał także inny, prosty i elegancki sposób: zaaplikowanie sobie następnej porcji
ekstraktu boty. Barrissa była pewna, że ponownie osiągnęłaby tamten niewysłowiony stan.
Gdyby tym razem się go spodziewała i odpowiednio się przygotowała, może znalazłaby
odpowiedź na wszystkie dręczące ją wątpliwości. Nie wątpiła, że niezwykłe doświadczenie
kryje w sobie ogrom wiedzy. Gdyby zrozumiała istotę tego objawienia, mogłaby przekazać
członkom Rady prezent niezwykłej wartości. Nie umiała sobie nawet wyobrazić cudów,
jakich mógłby dokonać obdarzony taką potęgą prawdziwy mistrz Jedi. Gdyby pozostali przy
życiu rycerze uzyskali dostęp do tej samej potęgi, której zaznała, mogliby zmienić koleje tej
wojny, bez trudu pokonać wojska hrabiego Dooku i przywrócić pokój w galaktyce. Barrissa
wierzyła, że to możliwe, bo czuła się, jakby sama mogła osiągnąć te wszystkie cele. Gdyby
taka mityczna potęga stała się udziałem Luminary, Obi–Wana albo Yody, wszystko stałoby
się możliwe.
Zastanawiała się jednak, czy potrafi się dostatecznie przygotować na to, żeby dać się
znów ponieść równie potężnej fali. Następna mogła przetoczyć się po niej i nie wypuścić jej z
uścisku. Mogła zawładnąć jej duszą i zmienić ją w sposób wykraczający poza zdolność
pojmowania każdego.
Barrissa westchnęła. Do tego nie wystarczał jej talent i umiejętności. Chciała, żeby ktoś
jej pomógł, ale w bazie nie było nikogo takiego. Barrissa doszła do wniosku, że dopóki nie
porozmawia z Mistrzynią Unduli, najlepiej będzie nie robić niczego nieodwracalnego.
Wiedziała jednak, że powstrzymanie się od działania także nie jest takie proste, jak się
wydaje. Wprawdzie tamta potęga ją przerażała, ale jej wspomnienie cały czas ją pociągało.
Padawanka obawiała się ponownego olśnienia, ale zarazem walczyła z pokusą, żeby jeszcze
raz mu ulec.
To byłoby takie łatwe! Pozostało jej jeszcze kilka dozowników z życiodajnym
wyciągiem i wstrzyknięcie sobie zawartości któregoś potrwałoby najwyżej sekundę. Powinna
tylko przyłożyć wylot dozownika do skóry, przycisnąć guzik...
Bardzo łatwe.
Barrissa objęła się ramionami i wzdrygnęła. Poczuła chłód, który nie miał nic
wspólnego z mrozem ani śniegiem na dworze.
ROZDZIAŁ 20
– Witaj, Jos, drogi przyjacielu. Jak się czujesz?
Vondar spojrzał na empatę.
– Prawdę mówiąc, miewałem w życiu lepsze dni – powiedział. –Miewałem też lepsze
miesiące i lata, a nawet dziesięciolecia.
– Ach, tak?
Korelianin poczuł się skrępowany i zaczął się wiercić na formo–krześle. Miał niełatwe
zadanie, bo mebel ciągle zmieniał kształt, żeby się jak najlepiej przystosować do ruchów jego
ciała i zapewnić mu wygodę.
– Chyba wiesz, uhm, o mnie i o Tolk – odparł w końcu. Eąuanin zaplótł palce i pokiwał
głową.
– Jeszcze nie oślepłem ani nie ogłuchłem – powiedział.
– No cóż... – zaczął Jos. – Sądziłem, że szybujemy wysoko niczym śmigacz na
specjalnie dobranych dla nas harmonicznych, ostatnio jednak Tolk jakby... ostygła.
– Jak to?
Vondar westchnął. Wszystko w gabinecie Kio miało pomagać pacjentom się odprężyć –
współczucie empaty, wystrój jego gabinetu, formokrzesło dla pacjenta – ale ilekroć Jos go
odwiedzał, ani razu nie czuł się swobodnie. Nie chodziło o to, że nie ufał mu czy że nie
wierzył, podobnie jak wielu członków jego rodziny, iż czytanie w myślach może wywierać
dobroczynny wpływ na pacjenta. Miał wśród przodków i krewnych całe rzesze lekarzy, ale
większość z nich negowała myśl o leczeniu za pomocą terapii umysłowej. Wprawdzie jego
ojciec nigdy by się do tego nie przyznał, ale Jos wiedział, że starszy Vondar ma o wiele
więcej zaufania do leczenia apatii, depresji, schizofrenii i podobnych chorób za pomocą
odpowiednich dawek dopaminy, serotoniny i somatostatyny niż empatii. Jos wmawiał sobie,
że nie podziela jego uprzedzeń, ale nigdy w gabinecie Merita nie czuł się odprężony.
Nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego właściwie zdecydował się tym razem wpaść do
jego kabiny. Nie był umówiony i po prostu wykorzystał okazję, że Merit jest wolny. Musiał
się zwierzyć komuś ze swojego problemu, a jego współlokator miał mniej lat niż niektóre
pary butów Vondara.
– Wszystko między mną a Tolk układało się jak najlepiej, ale potem odleciała na
pokład fregaty MedStara, żeby wziąć udział w Kursie Ustawicznego Kształcenia Medycznego
– podjął w końcu. – Przebywała tam w chwili eksplozji... a odkąd wróciła, jest chłodniejsza
niż śnieg za oknem twojego gabinetu.
Merit pokiwał głową.
– Jak sądzisz, dlaczego? – zapytał.
– Gdybym to wiedział, nie przyszedłbym do ciebie – odparł Kore–lianin.
– Może posprzeczaliście się czy coś w tym rodzaju? – podsunął empata.
– Nie.
Merit znów kiwnął głową i rozparł się w formofotelu, który zmienił kształt, żeby się
dostosować do zmienionej pozycji ciała Eąuanina.
– No cóż, po tamtym wypadku wiele osób wpadło w przygnębienie – powiedział.
– Z tego, co słyszałem, wynika, że to nie był wypadek – przypomniał Vondar.
Merit wzruszył ramionami.
– Ja także słyszałem tę pogłoskę – przyznał. – Naturalnie, ci na górze mogą chcieć,
żebyśmy właśnie tak myśleli, bo gdyby to był akt sabotażu, służby bezpieczeństwa mogłyby
się czuć zwolnione od odpowiedzialności. Republika nie bardzo potrafi zabezpieczać się
przed podobnymi zarzutami.
Jos pokręcił głową.
– Barrissa twierdzi, że to był sabotaż – powtórzył. – Nie mam powodu jej nie wierzyć.
– No cóż, dla naszej sprawy to i tak nie ma najmniejszego znaczenia – stwierdził
empata. – Nieważne, czy to był wypadek, czy też akt sabotażu. Liczy się tylko, że Tolk mogła
przeżyć silniejszy wstrząs, niż się przyznaje.
– Zastanawiałem się nad tym, ale to chyba niemożliwe – powiedział Korelianin. – W
naszej bazie umiera więcej osób każdego miesiąca, a czasami nawet każdego tygodnia, niż
zginęło na pokładzie fregaty MedStara. Tolk często opiekuje się ciężko rannymi i przed
śmiercią patrzy im prosto w oczy. Dlaczego ich los nie miałby jej obchodzić bardziej niż
tragedia osób, o które się nie troszczyła i których nawet nie znała?
– Nie mam pojęcia – przyznał Eąuanin i umilkł, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Co się stało? – zaniepokoił się Vondar.
– Nie, nic – mruknął Merit.
– Posłuchaj, Kio, może nie potrafię czytać z twarzy, nie jestem rycerzem Jedi ani
empata, ale też nie wypadłem z ładowni transportowca melbulby – zdenerwował się chirurg. –
O co chodzi?
– Jak dobrze znasz Tolk? – zapytał Merit. – Wiem, że pracujecie razem, odkąd tu
przyleciałeś, i że łączy was jakaś zażyłość, jak przypuszczam, także fizyczna. Mam rację?
– No, masz – przyznał Vondar.
– Ale... co wiesz o jej przeszłości? – ciągnął empata. – O jej ziomkach, zwyczajach i
rozwoju społecznym?
– Do czego zmierzasz?
– Może ma powody się tak zachowywać, a ty ich po prostu nie znasz – odparł Merit. –
Może w jej przeszłości kryje się coś, czego ci nie wyjawiła.
– Chyba nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza ta rozmowa – oburzył się Jos.
Empata uniósł rękę przepraszającym gestem.
– Nie chciałem znieważyć Tolk – zastrzegł pospiesznie. – Wspomniałem o tym tylko
dlatego, że jak sam twierdzisz, nie istnieje żaden rozsądny powód, dla którego powinna być
bardziej zdenerwowana po eksplozji na pokładzie MedStara niż po tym wszystkim, co ogląda
codziennie w naszej bazie. Uważam więc, że w grę może wchodzić coś innego.
Jos spojrzał na niego i zamrugał.
– Chcesz powiedzieć, że mogła mieć coś wspólnego z tamtą eksplozją? – zapytał.
– Naturalnie, że nie, Jos – żachnął się Merit. – Chcę tylko powiedzieć, że dzieje się z
nią coś, o czym nie masz pojęcia. Gdybyś wiedział, może mógłbyś na to coś poradzić. W
najgorszym przypadku zorientowałbyś się, w czym problem. Vondar się zamyślił.
– Na razie nie zdołałem jej nakłonić do żadnych zwierzeń – przyznał w końcu.
– Więc nie masz praktycznie żadnych informacji, żeby pokusić się o jakieś
przypuszczenia – podsumował empata. – Powinieneś postarać się dowiedzieć czegoś więcej.
Kto wie, może to nic poważnego... na przykład kwestia urazu z czasów dzieciństwa, który
wyzwolił stare wspomnienia. Dopóki jednak nie zbierzesz więcej informacji, pozostają ci
tylko spekulacje... – Zawiesił głos, jakby chciał podkreślić wagę ostatecznego wniosku. – A
takie spekulacje nic ci nie pomogą.
Jos kiwnął głową. Kio miał rację. Powinien porozmawiać z Tolk i dowiedzieć się, co
naprawdę nie daje jej spokoju. Czymkolwiek to było, mogliby się razem z tym uporać.
Chyba że naprawdę Lorrdianka miała coś wspólnego z tamtą eksplozją...
Pokręcił głową. Wykluczone. Jeżeli mógł być w życiu czegoś pewien, to tego, że – bez
względu na wszystko – Tolk nie maczała palców w równie odrażającej zbrodni. Jak mogłaby
się jej dopuścić jakakolwiek pielęgniarka? Ich zadanie polegało przecież na ratowaniu życia,
nie odbieraniu.
– Dzięki, Kio – powiedział. – Chyba już dość zająłem ci czasu.
– Tamci wciąż jeszcze siedzą w kantynie i grają w sabaka – zmienił temat empata. – I–
Five ciągle wygrywa. Spłukałem się ze wszystkiego, co przeznaczyłem na dzisiaj – dodał z
wymuszonym uśmiechem. – Właśnie dlatego wróciłem wcześniej.
Jos wstał.
– Może i ja tam zajrzę, żeby czegoś się napić i spróbować szczęścia – powiedział.
– Dobry pomysł – pochwalił Eąuanin.
Vondar uśmiechnął się i wyszedł.
Nie dotarł jednak do kantyny.
W połowie drogi, kiedy zmagając się z zimnem, przecinał niezabudowaną przestrzeń
zwaną Czworobokiem, usłyszał odgłos podobny do huku pioruna i stanął jak wryty.
Co u licha? – pomyślał.
Chwilę później temperatura powietrza zaczęła rosnąć. Wyczuł to od razu, bo podnosiła
się bardzo szybko.
Nie bardzo się znał na kaprysach pogody, ale wiedział, że jeśli ciepłe powietrze miesza
się z lodowatym, powstają różne dziwne zjawiska... i właśnie coś takiego zaczynało się dziać
przed jego oczami. Niemal natychmiast utworzyła się gęsta mgła, która uniemożliwiała
zobaczenie czegokolwiek na odległość większą niż kilka metrów. Chirurg poczuł też, że
szarpią nim nadlatujące z różnych stron podmuchy wiatru. Niektóre były gorące, inne
lodowate, ale jedne i drugie niosły tumany płatków topniejącego, zabarwionego przez
zarodniki śniegu. Od czasu do czasu na zamrożony grunt spadały wielkie krople lodowatego
deszczu. Raz po raz w gęstej mgle pojawiały się niesamowite rozbłyski elektrostatycznych
wyładowań, które w przeszłości określano podobno mianem ognia Jedi. Jos zauważył, że
takie same światełka jarzą się na czubkach jego palców, i postanowił stać bez ruchu.
Naturalnie, do przebicia warstwy powietrza konieczna była ogromna różnica potencjałów, a
on nie miał na tyle dużej pojemności, żeby zgromadziło się w nim wystarczająco wiele
ładunków elektrycznych. Miał nadzieję, że nie grozi mu porażenie, ale...
Kilka minut później mgła zaczęła się rozpraszać. Jos zauważył, że wzrost temperatury
spowodował zwiększenie wilgotności powietrza. Poczuł, że się poci, i zaczął zdejmować
kolejne warstwy ubrania: najpierw płaszcz, potem kurtkę i w końcu nawet wierzchnie
spodnie. Usłyszał, że pod podeszwami butów chlupie błoto.
– Wygląda na to, że poświęcenie Teedle nie było daremne – rozległ się głos Dena
Dhura. Jos rozejrzał się i zobaczył, że z rzedniejącej mgły materializuje się drobny
Sullustanin. – Zima szybko ustępuje.
Vondar kiwnął głową. Chyba rzeczywiście technicy uporali się w końcu z usterką
kopuły siłowego pola. Uświadomił sobie jednak, że zaczyna tęsknić za chłodem.
Kilka kroków dalej z mgły wyłoniła się sylwetka I–Five. Jos zauważył, że android
spogląda w górę, i także uniósł głowę. Pierwszy raz od wielu tygodni było widać bezlitosny
blask słońca Drongara. Korelia–nin przeniósł spojrzenie na I–5.
– Chyba nasza sytuacja wraca do normy – powiedział.
– Rzeczywiście – przyznał automat.
Jos rozejrzał się po bazie. Sople lodu kurczyły się w oczach i znikały, błoto stawało się
coraz głębsze, a znad Wyżyny Jasserak zaczęło napływać na nowo cuchnące powietrze. Do
pełni szczęścia brakowało tylko odgłosu silników nadlatujących ładowników.
Gdy tylko o tym pomyślał, w wilgotnym powietrzu dał się słyszeć coraz głośniejszy
pomruk repulsorów.
– Grają naszą piosenkę – mruknął do androida.
Odwrócił się i ruszył do sali operacyjnej. Nie potrafiłby powiedzieć dlaczego, ale był
zadowolony. Na dobre czy na złe, ale chyba sytuacja się normowała. Może na razie nie
czekają go żadne niespodzianki. Chyba nie wymagał zbyt wiele od życia?
Możliwe...
I–Five nie ruszył jednak za nim. Nie słysząc dobiegającego zza pleców chlupotu błota,
Jos zwolnił i obejrzał się przez ramię.
– Pospiesz się! – zawołał. – Czeka na nas praca, nie pamiętasz?
Android odwrócił się powoli i spojrzał na niego. Dzięki subtelnym błyskom światła w
fotoreceptorach jego metalowa twarz wyglądała, jakby malował się na niej zachwyt.
– Pamiętam – powiedział. Jos stanął.
– Co pamiętasz? – zapytał.
– Wszystko.
ROZDZIAŁ 21
Na liście osób opłacanych przez Kairda figurowało nazwisko mężczyzny, zwierzchnika
ksenobotaników nadzorujących jakość boty. Zawsze przewidujący Nedijanin, jak zwykle
przebrany za Kubaza, nie skąpił kredytów, żeby mężczyzna dostarczał mu informacji o stanie
zbiorów.
Spotkał się z nim w łazience, której drzwi zablokował, żeby nikt nie mógł być
świadkiem ich rozmowy. Jak większość urządzeń w Mobilnej Jednostce Chirurgicznej
Siedem, filtry powietrza funkcjonowały sprawnie tylko od czasu do czasu, więc w
pomieszczeniu unosił się wstrętny odór.
Jeszcze gorzej śmierdziała jednak usłyszana wiadomość.
– Taka historia już się kiedyś wydarzyła – stwierdził ksenobotanik. – Czy słyszałeś
kiedykolwiek o żelazołozinowej roślinie z Bogdena?
– Nie.
– To fascynująca roślina – ciągnął mężczyzna. – Prawie tak samo twarda jak durastal i
bardzo popularna jako towar eksportowy do uprawiania w ogródkach na dachach gmachów
na Coruscant i innych planet Jądra galaktyki. Pędy rośliny stanowią główne pożywienie
ogromnych niedźwiedzi renda i...
– To rzeczywiście fascynujące, ale przejdź do rzeczy – przerwał zniecierpliwiony
Kaird.
– Przepraszam – zreflektował się ksenobotanik. – No cóż, co kilkadziesiąt lat
wymierają prawie wszystkie pędy żelazołozinowca na powierzchni danej planety. Nikt nie ma
pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Wygląda zupełnie, jakby rośliny porozumiewały się za
pomocą telepatii, która nakłania prawie wszystkie naraz do obumierania. Najdziwniejsze
jednak, że dzięki tej samej telepatii obumierają równocześnie pędy żelazołozinowca na
powierzchniach innych planet, oddalonych o wiele parseków od Bogdena. Jedna z teorii głosi,
że w DNA rośliny pojawia się coś w rodzaju ilościowej reakcji powikłaniowej, która...
– Wystarczy, jeżeli mi powiesz, jaki to ma związek z bota – przerwał znów Kaird. Z
trudem opierał się pokusie uduszenia mężczyzny.
– Jak wiesz, wszystkie rośliny na powierzchni tej planety ulegają nieustannym
mutacjom, a bota nie jest wyjątkiem od tej reguły – podjął ksenobotanik. – Niedawno doszło
do kolejnej, która objęła zasięgiem chyba całą powierzchnię Drongara. Nie mamy pojęcia,
dlaczego ani co ją wywołało, ale wszystko wskazuje, że ta mutacja zmienia adaptogenne
właściwości boty.
– Co to znaczy? – zapytał coraz bardziej zirytowany Nedijanin.
– Jeżeli proces będzie nadal postępował w tym kierunku, a wiele za tym przemawia, z
punktu widzenia możliwych zastosowań następne pokolenie boty będzie praktycznie do
niczego – odparł mężczyzna. – Bezwartościowe.
Kaird zaklął szeptem tak cicho, żeby rozmówca go nie usłyszał. Jak miał powiedzieć o
tym swojemu vigowi? Nie ponosił za tę sytuację winy, bo nie miał na to żadnego wpływu, ale
vigowie Czarnego Słońca słynęli z tego, że rozpylają na atomy zwiastunów niepomyślnych
wieści. Nieraz robili to w przeszłości.
– Kto o tym wie? – zapytał.
– No cóż, nikt oprócz mnie i ciebie – odparł przełożony inspektorów. – Na razie nie
zameldowałem o tym zwierzchnikom z wojska. Pomyślałem, że zechcesz dowiedzieć się
wcześniej niż oni.
– To dobrze – mruknął Nedijanin. – Czy możesz jeszcze jakiś czas zwlekać z
wysłaniem tego raportu?
– Ale niezbyt długo – zastrzegł mężczyzna. – Pracownicy rozsianych po powierzchni
kontynentu botanicznych placówek są zobowiązani do przeprowadzania okresowych testów.
Ich raporty przechodzą przez moje ręce i mogę opóźnić ich wysyłkę o tydzień czy dwa, ale
nie dłużej. Słabsze partie zdarzają się dosyć często, ale poważne mutacje wychodzą szybko na
jaw. – Botanik wzruszył ramionami. – To zbyt duża sensacja, żeby utrzymać ją długo w
tajemnicy.
Z początku Kaird się zastanawiał, czy nie zabić specjalisty. To byłby najprostszy
sposób, żeby na długo zapobiec szerzeniu się informacji. Potem jednak doszedł do wniosku,
że to nie byłby właściwy sposób.
Gdyby wyeliminował botanika, na pewno jego miejsce zająłby ktoś inny, kto mógłby
się nie dać równie łatwo przekupić. Lepiej było, żeby o terminie wysyłki raportu decydował
ktoś posłuszny. Jak zawsze, informacja oznaczała władzę. Wiele można było osiągnąć w
ciągu krótkiego okresu, kiedy w grę wchodziły miliony, a może nawet miliardy kredytów.
– W porządku – odezwał się w końcu. – Możesz liczyć na dużą premię, ale zachowaj w
tajemnicy tę informację tak długo, jak zdołasz.
Mężczyzna przestąpił niepewnie z nogi na nogę.
– Wyleją mnie z pracy, jeżeli się dowiedzą – powiedział.
– Załatwię ci lepiej płatną – zapewnił Kaird. – Zarobisz trzy razy więcej niż teraz.
Botanik wbił w niego spojrzenie, ale nie odpowiedział.
– Zaufaj mi – ciągnął Nedijanin. – Mam bardzo wielu wpływowych przyjaciół.
Wyjął z kieszeni u pasa sześcian kredytowy i rzucił go szefowi botaników. Mężczyzna
przycisnął guzik na jednej ściance i w powietrzu przed nim zmaterializowała się świecąca
czerwonym blaskiem liczba, której wysokość równała się jego dwuletniemu uposażeniu.
– Fiu, fiu! – gwizdnął zaskoczony.
– Na razie tyle, a potem będzie więcej, jeżeli utrzymasz tę informację w tajemnicy
jeszcze dwa tygodnie – obiecał Kaird.
Mężczyzna pokiwał głową, a na jego twarzy odmalowała się chciwość.
– Załatwione – obiecał.
Kiedy wyszedł, Kaird od razu opuścił cuchnące pomieszczenie.
Brnąc w głębokim po kostki błocie do swojej kabiny – jaka szkoda, że panująca w ciągu
kilku poprzednich tygodni wspaniała pogoda zakończyła się z chwilą usunięcia usterki
kopuły! – zastanawiał się nad sytuacją. Bota była zawsze rośliną kapryśną, nic więc
dziwnego, że niespodziewana zmiana klimatu z tropikalnego na podbiegunowy spowodowała
zagładę niemal wszystkich miejscowych upraw. Władze planowały zrekompensować tę stratę
zwiększonymi dostawami z innych obszarów. Większość zbiorów z kontynentu Tanlassa
przechodziła przez magazyny Mobilnej Jednostki Chirurgicznej Siedem, więc jeśli Thula i
Squa Tront zmienią manifesty przewozowe, Czarne Słońce powinno dostać prawie tę samą
ilość co poprzednio. Istniało jednak pewne prawdopodobieństwo, że plany Kairda nie
zakończą się tak pomyślnie, więc może naprawdę lepiej było utrzymywać tę wiadomość
jeszcze kilka dni w tajemnicy.
Kaird wiedział jednak, że to tylko półśrodek. Jedynym sposobem rozwiązania problemu
było jak najszybsze zdobycie jak największej ilości boty, zamrożenie jej w karbonicie i
wyekspediowanie do władców Czarnego Słońca. Jeżeli roślina miała wkrótce zmienić się z
cudownego specyfiku w bezwartościowy chwast, resztki skutecznie działającej boty z
pewnością osiągną zawrotną wartość.
W czasach jego młodości ulubiona ciotka opowiedziała mu historyjkę o pewnym
handlarzu. Wynikało z niej, że jeżeli ktoś ma do sprzedania ostatnią skrzynkę rzadko
spotykanego markowego rimblowina w cenie tysiąca kredytów za butelkę i chce osiągnąć jak
największy zysk, powinien wypić wszystkie butelki oprócz jednej i zamknąć ostatnią w
dobrze strzeżonej piwnicy. W galaktyce nie brakowało bogaczy skłonnych do zapłacenia
fortuny za coś wyjątkowego; tacy nie zawracaliby sobie głowy kupowaniem czegoś, co nie
było unikatem. Pojedyncza butelka mogła osiągnąć wartość o wiele wyższą niż cała skrzynka.
Z powodu swoich właściwości bota była jednym z najcenniejszych specyfików, więc
gdyby nagle zdobycie nowych roślin okazało się niemożliwe, pozostałe z poprzednich
zbiorów zyskiwałyby na wartości szybciej niż okręt przyspieszający do prędkości światła.
Bogata i ciężko chora osoba zapłaciłaby krocie, byleby tylko odwlec spotkanie z
przeznaczeniem. Dla kogoś, czyje zwłoki trafiały do przetwórni odpadów, kredyty i tak nie
miały żadnego znaczenia.
Kaird rozważał po kolei wszystkie możliwości. Mógłby ukraść dużą ilość boty i
postarać się przemycić ją z planety na pokładzie jakiegoś statku... Nie, to wiązałoby się ze
zbyt dużym ryzykiem. Mógł nie zapanować nad wszystkimi elementami takiej akcji.
Gdyby jego komunikator zaczął wreszcie działać, mógłby nawiązać łączność z
Czarnym Słońcem. W ciągu poprzednich kilku dni nie zdołał się jednak z nikim porozumieć i
chociaż łączność mogła niebawem zostać przywrócona, w tym rozwiązaniu także krył się
spory element ryzyka. Kiedy mutacja wyjdzie na jaw, wojskowi potroją straże, kradzież boty
okaże się niemożliwa, a jego sytuacja stanie się jeszcze gorsza.
Naturalnie, nie mógł nawet marzyć o użyciu brutalnej siły. Czarne Słońce było
potężnym imperium przestępczym, ale częściej działało za pomocą trucizny w kielichu czy
ukrytego sztyletu niż blastera lub świetlnego miecza. Siła ognia wszystkich blasterów w
dyspozycji syndykatu nie dorównywała sile ognia broni armii klonów na powierzchni
Drongara.
Nedijanin wszedł do kabiny, zablokował zamek drzwi i z ulgą zdjął krępujący ruchy
strój Kubaza. Cały czas się zastanawiał nad możliwymi wyjściami z sytuacji. Miał w
odpowiednich miejscach swoich agentów, więc sama kradzież boty mogła się udać, ale na
przetransportowanie jej i ucieczkę potrzebował statku... i to na tyle szybkiego, żeby umknąć
prześladowcom, gdyby odkryli kradzież, zanim Kaird oddali się od planety na bezpieczną
odległość.
Musiał więc porwać odpowiednią jednostkę, a także wykraść kody dostępu, które
umożliwiłyby mu ucieczkę.
Kaird był pewien, że jego vigo nie będzie zachwycony niespodziewaną zmianą sytuacji,
wiedział jednak, że większość jego obaw powinno uśmierzyć pięćdziesiąt kilogramów
skutecznie działającej i zyskującej na wartości boty.
Odetchnął z ulgą. Tak. Obecnie, kiedy miał zarysy planu, dopracowanie szczegółów nie
powinno mu sprawić większych trudności. Jego plan miał wszelkie szanse powodzenia, a ci,
którzy krzyżowali plany Nedijanina Kairda, nigdy nie dożywali sędziwego wieku.
Postanowił się skontaktować z Falleenką i Umbaraninem, żeby omówić szczegóły
kradzieży. Potem pozostanie mu już tylko porwanie odpowiedniego statku, który umożliwi
mu realizację drugiej części planu.
Udając jednego z Milczących, spędził bezczynnie stanowczo zbyt dużo czasu. Cieszył
się, że nareszcie ma coś do roboty. Zawsze lepiej się czuł, gdy mógł działać, niż kiedy tkwił
bezczynnie w jednym miejscu.
Kiedy Den się obudził, w jego głowie huczało niczym w czaszy benwabulańskiego
dzwonu. Nie było w tym nic dziwnego, bo poprzedniego wieczoru, zanim zasnął, zapomniał
połknąć lekarstwo niwelujące skutki nadużycia alkoholu. Uświadomił sobie, że ostatnio coraz
więcej zapomina. Pomyślał, że pewnego dnia może stracić zmysł kierunku...
–Dzieńdoberek – usłyszał nagle dźwięczny głosik.
Przetarł oczy i zobaczył Eyarę Marath. Sullustanka stała na progu łazienki i wycierała
ręcznikiem młode ciało. Rzeczywiście dobry, pomyślał ponuro.
– Twój soniczny natrysk jest niesprawny – ciągnęła piosenkarka, ciepło się
uśmiechając. – Musiałam się posłużyć rozpryskiwaczem wody. Jeżeli także chcesz się
odświeżyć, powinieneś zaczekać, aż następna porcja się ogrzeje.
Reporter się uśmiechnął. Więc mimo wszystko to nie sen, pomyślał.
Eyara przeszła do głównego pokoju i usiadła na krawędzi jego pryczy.
– Naprawdę się cieszę, że do ciebie przyszłam, Den–la – powiedziała, dodając poufały
przyrostek do jego imienia.
– Ta–a, ja też – bąknął reporter i usiadł, żeby móc na nią patrzeć.
– Masz jakieś żony? – zainteresowała się piosenkarka.
– Nigdy nie miałem dość czasu, żeby się z kimś związać – odparł Den i machnął ręką,
jakby miał na myśli wojnę, swoją pracę i wszystko inne. – A ty? Masz mężów?
– Nie – odparła Eyara. – Prawdopodobnie minie jeszcze rok, zanim osiągnę Gotowość.
Oboje się uśmiechnęli i Sullustanka zaczęła wkładać buty.
– Revoc twierdzi, że zostaniemy tu, dopóki wojskowi nie ogłoszą końca kwarantanny
zarządzonej ze względów bezpieczeństwa, więc może się jeszcze kiedyś zobaczymy? –
zaproponowała.
– Bardzo chętnie.
Wśród Sullustan nie było niczym niezwykłym, że poznawali się jednego dnia, a
następnego dnia dochodziło między nimi do zbliżenia. Dobrze znany dowcip głosił, że
Sullustanie rzadko się gubią i zawsze potrafią znaleźć drogę do najbliższej sypialni...
Eyara wstała, wytarła do sucha fałdy policzkowe i uśmiechnęła się jeszcze szerzej do
reportera.
– Jak wyglądam? – zapytała.
– Jesteś najpiękniejszą istotą płci żeńskiej w promieniu pięćdziesięciu parseków –
zapewnił ją Den.
– Prawdopodobnie jedyną, ale dzięki za komplement – odparła piosenkarka.
Ruszyła do drzwi i reporter pomyślał, że nie mógłby się znaleźć w przyjemniejszej
sytuacji. Miło było wiedzieć, że wciąż jeszcze jest zdolny do podobnych uniesień.
Eyara stanęła na progu, obejrzała się i uśmiechnęła.
– Przypominasz mi mojego dziadka – oznajmiła. – To taki słodki staruszek.
Wyszła, a Den został w pokoju ze smętnie obwisłymi fałdami policzkowymi i szeroko
otwartymi ustami. Jej dziadek, też mi coś! – pomyślał ponuro. A mogła zaczekać jeszcze z
miesiąc, zanim by to powiedziała...
ROZDZIAŁ 22
Barrissa starała się doskonalić techniki władania świetlnym mieczem, ale nie potrafiła
się skupić. Raz po raz traciła wyczucie czasu i równowagi, miała także kłopoty z
oddychaniem... po prostu ze wszystkim. Nawet najprostsze sekwencje wykonywała, jakby
była zakuta w ciasny metalowy pancerz. Miała wrażenie, że z trudem porusza kończynami.
Znalazła kawałek suchego gruntu, więc przynajmniej nie musiała stać po kostki w
błocie, ale to niewiele pomagało. Kolejny raz zaczęła wykonywać podstawową sekwencję
ruchów stosowanych podczas parady. Woń ozonu i pomruk klingi koiły jej zmysły, ale nie
pomagały się skupić.
W pewnej chwili wyczuła, że ktoś się zbliża.
Wprawdzie po tak grząskim gruncie, pełnym gnijącej roślinności, nikt nie mógł podejść
do niej bezszelestnie, ale pomruk energetycznego ostrza utrudniał usłyszenie trzasku gałązek,
chlupotu błota i innych cichych odgłosów, które ostrzegały o zbliżaniu się jakiejś osoby. Na
szczęście padawanka nie potrzebowała ostrzeżenia. Wyłączyła miecz, przypięła go do pasa,
odwróciła się i zobaczyła Ulego.
Młody chirurg uśmiechnął się do niej.
– Fatalnie – stwierdził.
Barrissa odpowiedziała mu uśmiechem.
– Nie możemy spotykać się w taki sposób – powiedziała. – Znów wybrałeś się na
spacer, żeby chwytać iskroskrzydłe owady dla matki?
– Próbowałem, ale z powodu mrozu wyginęły chyba wszystkie, jakie żyły pod naszą
kopułą – oznajmił Uli. – Nie dopisało mi dzisiaj szczęście. Wiesz, mam wrażenie, że chyba
tęsknię za śniegiem i mrozem, chociaż póki trwały, okropnie narzekałem.
Barrissa pokiwała głową. Ona także odnosiła podobne wrażenie. Mimo wczesnej pory
dnia tropikalne słońce dawało się we znaki. Nawet osmotyczna tkanina jej płaszcza nie
wystarczała, żeby chronić ciało przed lejącym się z nieba żarem.
– Widzę, że masz kłopoty z ćwiczeniami – zauważył Uli. – Wygląda na to, że jesteś
trochę...
– Drętwa? – podsunęła młoda padawanka. – Spięta? Skrępowana?
Divini kiwnął głową.
– Chciałem powiedzieć, że rozkojarzona, ale twoje określenia też pasują – przyznał
żartobliwie. – To chyba nie jest wina twojej stopy, prawda?
– Nie, nie – pospieszyła z odpowiedzią Barrissa. – Moja rana zdążyła się zagoić.
Chirurg znów pokiwał głową.
– To dobrze – powiedział. – Mógłbym ci w czymś pomóc?
– Czyżbyś miał na myśli masaż? – zażartowała uzdrowicielka. Uli się zaczerwienił i
Barrissa pomyślała, że młodzieniec wygląda niezwykle sympatycznie. Nagle, pod wpływem
impulsu, postanowiła opowiedzieć mu o swoim problemie... naturalnie w ogólnych zarysach.
Był lekarzem i sprawiał wrażenie życzliwego. Pomyślała, że w jej sytuacji jakakolwiek
pomoc jest lepsza niż żadna, a młody chirurg mógł jej coś doradzić.
– Co wiesz o Mocy? – zapytała.
Divini wyglądał na zaskoczonego.
–Prawie nic – przyznał szczerze. – W życiu spotkałem tylko kilku Jedi, którzy jednak
nic na ten temat nie mówili. Podczas studiów medycznych mówiono mi o istnieniu
midichlorianów, więc wiem, że to organelle umożliwiające w jakiś sposób łączność z Mocą.
Słyszałem także krążące na ten temat dziwne historie, ale jeżeli chodzi o to, jak to
działa i czym jest...
Urwał i wzruszył ramionami. Barrissa kiwnęła głową.
– W rzeczywistości midichloriany mogą powstawać dzięki Mocy – zaczęła. – Pomagają
jej przedostawać się do naszego kontinuum, nie na odwrót. Występują izomorficznie na
powierzchni każdej planety, na której rozwinęło się życie. Wygląda na to, że Moc naprawdę
przenika galaktykę, a może nawet cały wszechświat. Wszystko sprowadza się jednak do tego,
że Jedi także nie wiedzą, jak Moc działa i czym jest. Wiemy tylko, jak się z nią kontaktować i
jak się nią posługiwać.
Pod wieloma względami jesteśmy podobni do prymitywnych istot stojących na brzegu
rwącej rzeki. Możemy zanurzyć dłoń w jej nurcie, brodzić w wodzie i nawet starać się
pływać, ale nie mamy pojęcia, gdzie znajduje się jej źródło. Wiemy tylko, że Moc istnieje i że
jest związana z życiem i świadomością na poziomie głębszym niż kwantowy.
Uli pokiwał z namysłem głową, jakby czekał na dalsze wyjaśnienia.
Barrissa wiedziała, że jej wykład jest na poziomie pogadanki dla dziewięcioletnich
dzieci, ale młody chirurg i tak sprawiał wrażenie zaciekawionego. Doszła do wniosku, że
krążąc tak wokół problemu, może w ogóle nie przejdzie do sedna sprawy.
– Elementem nauki rycerza Jedi jest osiągnięcie jak najlepszego zespolenia z Mocą.
Największe sukcesy osiągają mistrzowie. Dzięki mądrości i doświadczeniu mogą dokonywać
czynów, które padawani, nie mówiąc o ignorantach, uważają za nadprzyrodzone. Związek z
Mocą wzmacnia naszą siłę, przesyca tlenem komórki ciała i zmniejsza czas reakcji na bodźce.
Kiedyś w parku na Coruscant widziałam, jak Mistrz Yoda unosi skałę wielkości rodzinnego
wózka elektrycznego, robiąc tylko nieznaczny ruch ręką. Związek z Mocą pozwala osiągać
wyniki wielkie i wspaniałe.
– Ale można ją także wykorzystywać w złym celu, prawda? – zapytał Uli. –
Rozmawialiśmy o tym przy poprzedniej okazji.
Jest młody, ale bystry, pomyślała padawanka.
– Rzeczywiście – przyznała. – Jednym z rycerzy Jedi, którzy przeszli na Ciemną Stronę
Mocy, jest hrabia Dooku. W zamierzchłych czasach żyli także inni, którzy dali się jej skusić i
ulegli pragnieniu zdobycia władzy. Cztery tysiące lat temu pewien Lord Sithów, Exar Kun,
zniszczył cały gwiezdny system dzięki niewłaściwemu użyciu potęgi Mocy. Jedi musi być
ciągle świadom tej pokusy i pilnować się, żeby jej nie ulec.
– Ale ty byś tego nie to zrobiła, prawda? – zapytał Uli. – Nie jesteś kimś, kto wie, że to
coś złego, i mimo to sięga po zakazany owoc.
– Właśnie to jest najbardziej zdradliwe – przyznała Barrissa. – Osoby ulegające
podszeptom Ciemnej Strony nie uważają się za złoczyńców. Wierzą w słuszność swojego
postępowania. Są święcie przekonane, że kierują się szlachetnymi pobudkami. Ciemna Strona
wypacza ich rozumowanie i zaczynają wyznawać zasadę, że cel uświęca stosowanie
wszelkich środków, nawet najstraszliwszych.
Uli przyglądał się jakiś czas paznokciowi kciuka.
– Ale ty chyba nie zamierzasz... uhm, przejść na Ciemną Stronę? – wykrztusił w końcu.
Przed rokiem, miesiącem czy nawet tygodniem Barrissa roześmiałaby się, słysząc takie
podejrzenie, ale w obecnej sytuacji mogła tylko pokręcić głową.
–
Mam nadzieję, że nie, ale to nie jest ścieżka z drogowskazem głoszącym: „Tam
czai się potwór" – powiedziała. – To coś w rodzaju stromego i śliskiego zbocza, na którym
każde potknięcie może spowodować niepohamowany upadek.
Znów zapadła cisza. Wyglądało, jakby Uli się nad czymś zastanawiał.
– Rycerze Jedi mają swój kodeks etyczny, prawda? – podjął w końcu. – Znają różnicę
między dobrem a złem.
– Naturalnie – przyznała padawanka.
– Nie mam wielkiego doświadczenia, ale rozumiem, że wyczucie tej różnicy ma
zazwyczaj w mniejszym czy w większym stopniu każda inteligentna istota – zaczął z
namysłem Divini. – Jeżeli się bardzo pragnie zjeść wysokokaloryczne ciastko z kremem,
czasami można udawać ignoranta, ale w głębi duszy się wie, że lepiej tego nie robić, bo to
niezdrowe. Wydaje mi się, że wszyscy powinni ufać swoim odczuciom, zwłaszcza kiedy w
grę wchodzi coś naprawdę poważnego.
– Oczywiście, ale jeżeli gra toczy się o wysokie stawki, trzeba być tego pewnym –
odparła Barrissa. – A spożywanie wysokokalorycznych ciastek z kremem nie figuruje wysoko
na liście galaktycznych czynów zakazanych.
– To zależy od rodzaju ciastka – zauważył Uli z ciepłym uśmiechem. Rozległ się cichy
pisk i młody chirurg spojrzał na chronometr. –Na mnie już czas – powiedział. – Za kilka
minut zaczyna się moja zmiana. Zobaczymy się później, Barrisso.
– Bardzo chętnie – odparła padawanka.
Uli pomachał jej i skierował się ku kompleksowi operacyjnemu.
Kiedy zniknął, uzdrowicielka zaczęła się zastanawiać nad ich rozmową. Ani słowem nie
wspomniała Ulemu o osobistym przeżyciu i uświadomiła sobie, że chyba w ogóle nie
zamierzała tego robić, ale rozmowa pomogła jej skupić myśli na problemie. Mogła wrócić do
kabiny i oddać się medytacjom albo – mimo że nie szło jej najlepiej – poćwiczyć władanie
świetlnym mieczem. Czasami musiała się przemóc, chociaż bardzo chciała zrezygnować.
Wciąż jednak nie uzyskała odpowiedzi na najważniejsze pytanie: czy przyjęcie
następnej porcji boty byłoby dobrym pomysłem. Czy ta droga wiodła w kierunku
chwalebnego pływania w rwącym prądzie Mocy, czy pogrążenia się w zatęchłym leju
ruchomych piasków jej Ciemnej Strony? Uli nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie.
Prawdę mówiąc, nie mógł jej pomóc nikt, kogo znała w tej bazie, bo żaden inny Jedi nie
stanął przed koniecznością dokonania takiego wyboru. Pomoc ze strony jej mistrzyni czy
kogokolwiek innego mogła dotyczyć najwyżej teorii, nie praktyki. „Zrób to albo nie rób w
ogóle", jak miał zwyczaj mawiać Mistrz Yoda.
Barrissę dręczyło niejasne, ale uporczywe przeczucie, że sama musi dokonać tego
wyboru. Wiedziała jednak, że nawet jeżeli wybierze czekanie i odłożenie decyzji na później,
może skierować się w niewłaściwą stronę.
Ponownie włączyła klingę świetlnego miecza. Zajmij myśli czymś innym, pomyślała.
Zacznij robić coś, co potrafisz. Twoja rozterka nie zniknie, nawet kiedy skończysz.
Niestety...
Odkąd ułożył plan działania, Nedijanin Kaird poczuł się o wiele lepiej. Spotkał się ze
swoimi agentami w innym, nowym przebraniu, tym razem otyłego mężczyzny.
Na czas i miejsce spotkania wybrał porę obiadu i zatłoczoną stołówkę. Panował w niej
gwar i zaduch, jako że istoty wielu ras spożywały typowe dla siebie posiłki. Nikt nie zwracał
uwagi na Kairda, Thulę i Squa Tronta.
Czasami najlepszą kryjówką był środek tłumu.
Otoczony uniemożliwiającą odczytywanie myśli, solidną tarczą mentalną Nedijanin
cicho i rzeczowo wymienił swoje żądania.
Jak mógł się spodziewać, Falleenka i Umbaranin mieli sporo zastrzeżeń.
– Coś takiego od razu położy kres naszej działalności w tej bazie – stwierdziła Thula.
Ugryzła mały kęs zielonkawoniebieskiego roślinnego kotleta i wykrzywiła się z
obrzydzeniem. – Fuj! – burknęła. – Co za marnotrawstwo smacznego spigagu! Ktoś powinien
ugotować kucharza w jego kotle.
– Bez wątpienia spotkałby go właśnie taki los, gdyby jego kuchnia nie spodobała się
tetrarsze Anaraka Cztery – odezwał się Squa Tront. – Tu nie musi się obawiać równie
drastycznych skutków jak na rodzinnej planecie.
– Ma szczęście – mruknęła Thula, odsuwając talerz na bok.
Kaird postanowił skierować rozmowę na rzeczowe tory.
– Pomyślałem, że to powinien być kres waszej działalności – zaczął, spoglądając na
Umbaranina. – Doszliśmy do wniosku, że napełnienie naszego wiadra za jednym zamachem
będzie lepsze niż czekanie, aż za każdym razem nakapie kilka kropli. Losy tej wojny są
niepewne. Przez przypadek ktoś głupi z jednej albo drugiej strony może unicestwić tę planetę,
a wówczas nikt nie osiągnie żadnych korzyści.
Właściwie nie kłamał, chociaż nie miało to nic wspólnego z jego prawdziwymi
powodami. Czarne Słońce nie wiedziało o jego planie, więc powinien używać raczej słowa
,ja", nie „my".
– To prawda – przyznał Squa Tront. – Ale jeżeli sytuacja nie ulegnie zmianie, na
dłuższą metę zyskałbyś więcej dzięki powolnemu kapaniu.
– Będziesz to jadł? – zapytała Thula Nedijanina.
Kaird spojrzał na swój talerz, na który rzucono niedbale grudki w paskudnych
odcieniach brązu, zieleni i bieli. Nie miał pojęcia, co dostał do jedzenia... zważywszy na
przebranie, prawdopodobnie był to przysmak, za którymi przepadają istoty ludzkie. Jego
zdaniem cuchnął jak popsuty przetwarzacz odpadów w zatłoczonej do granic możliwości
kosmicznej spelunce. – Proszę bardzo – powiedział, przesuwając rarytas w stronę Fal–leenki.
Spojrzał na jej towarzysza. – Na dłuższą metę wszyscy jesteśmy tylko pyłem wpadającym w
otchłań czarnej dziury – powiedział. – Moje zadanie polega na spełnianiu życzeń władców
Czarnego Słońca, a wasze na spełnianiu moich. Czy to jasne?
Thula i Squa Tront wymienili spojrzenia i szybko przenieśli je na Nedijanina. Jak na
rozkaz równocześnie pokiwali głowami.
– Jak najbardziej – oznajmili zgodnym chórem. Kaird wykrzywił w uśmiechu ludzką
maskę.
– To świetnie – powiedział. – Możecie liczyć na premię wartą ryzyka, na jakie się
narazicie, gdyby tutejsze władze wpadły na wasz trop.
Przemytnicy jeszcze raz spojrzeli po sobie.
– No cóż, kłopot .w tym, że zanim ktokolwiek zauważy zniknięcie towaru, my
powinniśmy już przemierzać gwiezdne szlaki – zaczął Squa Tront. – Mimo wszystko to
właśnie na nas padnie pierwsze podejrzenie. Mam nadzieję, że wymyśliłeś sposób
wyciągnięcia nas z tego bagna?
– Bardzo mi przykro, ale to wasz problem – odparł obojętnie Kaird. Pod sztucznym
ciałem przebrania okropnie świerzbiała go skóra.
Miał wrażenie, że się gotuje. Wybrał to przebranie, bo jego system filtrujący
zabezpieczał go przed wpływem dokuczliwych feromonów tej Falleenki. Mikrogranulki filtru
spisywały się doskonale, czego nie mógłby powiedzieć o delikatnych splotach kanalików
umożliwiających wymianę ciepła i o prześwitach w tkaninie ubrania. Pomyślał, że zawsze coś
w tych skomplikowanych kostiumach musi powodować problemy. Mimo wszystko z jego
przebrań najlepszy był strój Milczącego. Thula przełknęła ślinę.
– W takim razie najważniejsze będzie idealne zgranie w czasie – stwierdziła. – Mamy
do wyboru dwa rozwiązania. Możemy skorzystać z cywilnego środka gwiezdnego transportu,
ale musimy to zrobić co najmniej kilka dni wcześniej, zanim szydło wyjdzie z worka.
Możemy także wślizgnąć się potajemnie na pokład wojskowego wahadłowca i być już w
drodze do orbitalnej stacji przesiadkowej, kiedy na powierzchni Drongara zacznie robić się
gorąco.
– Nie wyglądacie, jakbyście dopiero się wykluli z jaja – zauważył Kaird. – Na pewno
sobie poradzicie.
– Najgłośniej przemawiają kredyty – przypomniał Squa Tront. – Najlepiej i najłatwiej
byłoby kogoś przekupić.
– Racja – przyznał Nedijanin. – Będziecie mieli ich dość, żeby sobie załatwić stadion
pełen polityków.
Umbaranin pokiwał głową.
– Jasna sprawa – powiedział. – Więc kiedy to ma być i ile będziesz tego potrzebował?
– Pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt kilogramów boty zamrożonej w karbonicie w ciągu
najbliższego tygodnia – odparł zwięźle Kaird. – Ma mieć kształt niewielkiego osobistego
nesesera z uchwytem do przenoszenia.
Thula spojrzała na niego.
– Do tego dochodzi co najmniej następne dwadzieścia kilogramów zamrożonego
karbonitu – zauważyła. – Dasz radę dźwigać siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt kilogramów
bez obawy, że coś sobie nadwerężysz?
– Jestem silniejszy, niż na to wyglądam – uspokoił ją Nedijanin. – A zresztą, możecie
zainstalować kółka albo niewielki repulsor.
Falleenka przeniosła spojrzenie na swojego towarzysza. Umbaranin kiwnął głową.
– W porządku – powiedziała. – Musimy mieć dwa dni przewagi nad wszystkimi, którzy
mogą nas ścigać.
– Załatwione – obiecał agent Czarnego Słońca. – Będziecie mieli pięć dni, żeby
wszystko zorganizować, a ja odlecę stąd dopiero dwa dni po was. – Wyciągnął z kieszeni
sześcian kredytowy i pchnął go po blacie stołu w stronę Umbaranina. Squa uśmiechnął się na
widok niewielkiej kostki, ale nie zaprotestował, kiedy Falleenka sprzątnęła mu ją sprzed nosa.
– Thula zajmuje się wszystkimi sprawami finansowymi – wyjaśnił pogodnie. – Jako
księgowy jestem do niczego.
Przemytniczka ukryła sześcian w zagłębieniu złożonych dłoni.
–Fiu, fiu! – odezwała się, spoglądając na wyświetloną sumę kredytów. – Czarne Słońce
jest więcej niż hojne!
Przebrany za otyłego mężczyznę Kaird wzruszył ramionami.
– Dzielcie się tym bogactwem z tymi, z którymi musicie, bo to pomaga w prowadzeniu
interesów – powiedział. – Dzięki temu każdy będzie szczęśliwy.
Wszyscy troje wybuchnęli beztroskim śmiechem. Jak ci się podoba widok ich otwartych
ust? – pomyślał Nedijanin. Istoty człekokształtne mają zwyczaj obnażać zęby i udawać, że to
przyjaźń.
Kaird wstał od stolika, przeszedł przez zatłoczoną jadalnię i zniknął w zamykanej od
środka łazience. Wszedł do niej jako tęgi mężczyzna, a wyszedł w płaszczu z kapturem
Milczącego. Upodabniające go do istoty ludzkiej sztuczne ciało rozpuścił w ultrasonicznym
utylizatorze odpadów, który spełnił swoją funkcję po przyciśnięciu odpowiedniego guzika.
Nedijanin miał jeszcze w zapasie trochę sztucznego ciała na wypadek, gdyby go kiedyś
potrzebował.
Nie przejmował się losem Falleenki ani Umbaranina. Drobni kombinatorzy, złodzieje i
artyści oszuści słynęli z tego, że potrafili być pragmatykami. „Nedijanin z Czarnego Słońca
chce to mieć i jest gotów zapłacić każdą sumę? Żaden problem, szefie. Powiedz tylko, gdzie,
kiedy i ile".
Kaird wiedział jednak, że następny etap jego planu będzie nastręczał trochę więcej
trudności. Do jego realizacji musiał wybrać statek wystarczająco szybki i dysponujący na tyle
dużym zasięgiem, żeby pozwolił mu uciec ze skradzionym towarem. Jednostka nie musiała
mieć dużej ładowności... bo w najgorszym przypadku zamierzał uciec tylko z
pięćdziesięcioma czy sześćdziesięcioma kilogramami boty. Nawet gdyby towar był zatopiony
w bloku karbonitu, nie powinien być na tyle duży, żeby w razie potrzeby nie dało się go
przypiąć pasami do fotela drugiego pilota. Naturalnie, mógł dołączyć repulsor do bloku
ważącego tonę czy dwie i popychać go przed sobą równie łatwo jak balon, ale tak duży
przedmiot na pewno zwróciłby uwagę, a jednym z najważniejszych założeń jego planu było
to, żeby nie rzucać się w oczy. Nawet najszybszy statek, jaki mógłby porwać na powierzchni
tej zapomnianej przez wszystkich planety, nie wyprzedzi niosącego potężną energię
strumienia naładowanych cząstek z lufy działa. Kaird chciał się znaleźć daleko poza
zasięgiem nie tylko stacjonarnych stanowisk artylerii, ale także pokładowej broni
patrolowców, zanim ktokolwiek zacznie myśleć o strzelaniu.
Chciwość przyczyniła się do upadku wielu złodziei, a Kaird nie zamierzał dołączać do
ich grona. Pięćdziesiąt kilogramów boty wartej tysiące kredytów za gram i złożonej
bezpiecznie w coruscańskich skarbcach Czarnego Słońca znaczyło nieporównanie więcej niż
tona tego samego towaru rozpylonego na atomy przez bystrookiego artylerzystę Republiki...
nie wspominając o statku i pilocie, którzy spłonęliby przy tej okazji. Kaird cieszył się opinią
jednego z najlepszych agentów Czarnego Słońca, zabójcy, który wyeliminował dziesiątki
nieprzyjaciół przestępczego syndykatu tak zręcznie, że ani razu nikt go nie aresztował ani
nawet nie podejrzewał, ale sławę zawdzięczał temu, że nie był zachłanny ani głupi. Miał
ułożony plan główny i plan rezerwowy, a nawet plan awaryjny na wypadek, gdyby
poprzednie dwa nie wypaliły. Zdążył upatrzyć odpowiedni okręt, doskonale nadający się do
jego celów. Zamierzał wślizgnąć się na jego pokład najszybciej jak to możliwe, żeby obejrzeć
wszystkie urządzenia. Korzystając z tego, że stan podwyższonej gotowości właśnie odwołano,
chciał się nim udać najpierw na pokład fregaty MedStara. Liczył na to, że jako członek
religijnego zakonu nie będzie miał trudności z dostaniem się do śluzy.
Potem zaś wszystko powinno pójść jak z płatka. Niemal czuł, jak otacza go chłodne,
krystalicznie czyste górskie powietrze rodzinnego Nedija...
ROZDZIAŁ 23
Jos bardzo chciałby wypytać I–Five o szczegóły odzyskania pamięci, ale niestety tego
dnia musiał łatać wielu żołnierzy. Na ogół operacje nie były trudne czy skomplikowane,
większość polegała na usuwaniu odłamków. Mniej więcej tym samym zajmowali się polowi
chirurdzy na frontach wszystkich chyba wojen, jakie toczono w ciągu ostatnich kilku
tysiącleci. Wyglądało na to, że separatyści doskonale przyswoili sobie jedną z ponurych
prawd każdej wojny: zabicie nieprzyjacielskiego żołnierza kosztowało wrogów tylko tyle, ile
umieszczenie jego zwłok w przetwórni odpadów, podczas gdy zranienie go wyczerpywało ich
zasoby i przysparzało problemów personelowi medycznemu.
Jos dokonywał przeszczepów spalonej skóry i resekcji zmiażdżonych tkanek, usuwał
uszkodzone organy i zastępował je transplantami. Wydawało mu się, że czas płynie w
zwolnionym tempie.
Tolk asystowała tego dnia innemu chirurgowi. Ilekroć mógł, usiłował pochwycić jej
spojrzenie, ale bezskutecznie. Pielęgniarka zerkała na niego od czasu do czasu, ale zaraz
znów zajmowała się pracą. Widoczne nad jej maską oczy nie zdradzały żadnych uczuć.
Zanim zmiana Josa dobiegła końca, pod jego dłońmi przewinęło się dziewięciu
żołnierzy. Vondar miał wrażenie, że zasypia na stojąco, co nie zdarzyło mu się od
zakończenia stażu.
W końcu udał się do łazienki, spryskał twarz i dłonie i zwilżył włosy letnią wodą, co
częściowo pomogło mu się pozbyć zmęczenia. Pamiętał jeszcze czasy, kiedy był w wieku
Ulego – no cóż, może trochę starszy – i gdy znużenie spływało po nim niczym woda po
grzbiecie Aąualishanina. Obecnie jednak, ilekroć spojrzał w lustro, wydawało mu się, że
widzi coraz to nowe zmarszczki i więcej siwych włosów w zaroście na twarzy. Zaczynał
wyglądać...
Na litość Stwórcy, pomyślał ponuro, zaczynam wyglądać jak wuj matki.
Nie miał okazji porozmawiać z Tolk, bo pielęgniarka skończyła pracę wcześniej i od
tamtej pory jej nie widział.
Kiedy wyszedł z łazienki, natknął się na I–5, który opuszczał dezynfekcyjną komorę
operacyjnej sali. Połączenie nadfioletowego promieniowania i ultradźwięków wystarczało do
uśmiercenia wszystkich mikroorganizmów, jakie mogły się przedostać przez sterylną strefę
otaczającą każdego pacjenta, ale android zawsze narzekał, że kilka minut po opuszczeniu
komory czuje się, jakby szumiało mu w czujnikach dźwięków.
– Więc twierdzisz, że twoja pamięć całkowicie wróciła? – zagadnął go Jos, kiedy I–
Five podszedł do niego.
– Słucham?
Zwiększ wzmocnienie natężenia odbieranych sygnałów – burknął Vondar. –
Wspominałeś, że wszystko pamiętasz. Powiedz więc, czy naprawdę jesteś ulubionym
pieszczochem jakiejś bogatej księżniczki, czy też może drużbą Shistavanena albo kimś w tym
rodzaju?
– Jestem dokładnie tym, czym byłem poprzednio, ale dziękuję, że zapytałeś – odparł
android. – Mówiłem kiedyś, że w mojej pamięci istnieją luki, które muszą zostać wypełnione.
Teraz się wypełniły. Naprawa moich wewnętrznych funkcji percepcyjnych została
ukończona.
– Żałuję, że nie mogę powiedzieć tego samego o sobie – mruknął Jos. – Przypomniałeś
sobie coś wartego wzmianki? Daj spokój, I–Five. Wiesz przecież, że możesz mi się zwierzyć.
Android przekrzywił głowę.
– Dlaczego tak bardzo chcesz to wiedzieć? – zapytał.
– No cóż, dlatego że... – zaczął Korelianin i urwał. Właściwie dlaczego tak mu na tym
zależało? – Bo z tego, co opowiadałeś, wynika, że miałeś wiele przygód – podjął w końcu. –
Najpierw na Coruscant, a potem przemierzając gwiezdne szlaki. A ja... Jeżeli nie liczyć
Drongara, byłem tylko na Coruscant i na Alderaanie. Patrzę w lustro i z trudem rozpoznaję
spoglądającą na mnie stamtąd podstarzałą bryłę protoplazmy. Kiedy powiedziałeś, że
wszystko pamiętasz, chyba pomyślałem...
Urwał i wzruszył ramionami.
– Że wykorzystasz okazję i pozwolisz wyobraźni wyruszyć na wycieczkę
krajoznawczą? – domyślił się I–Five.
– To też – przyznał Jos i umilkł, jakby szukał właściwych słów. – Chyba powinienem
opowiedzieć o wszystkim Kio...
– Jeżeli chodzi o intuicję, rzeczywiście jest o wiele lepszy niż ja – przyznał android.
– Większość lekarzy, szczególnie ci z naszej bazy i inni podobni do nich, powie ci, że
nie obawia się śmierci, bo tyle się na nią napatrzyło – podjął Vondar. – Kto wie, może
naprawdę tak uważają. Jeżeli jednak chodzi o mnie, właśnie z tego powodu się jej boję... a
przynajmniej boję się samej przeprawy na drugą stronę.
– Może padawanka Offee mogłaby ci bardziej pomóc niż... – zaczął I–Five.
– Śmierć bywa na ogół bolesna i długotrwała – ciągnął Korelianin, jakby go nie
usłyszał. – To dziwne, zważywszy na wszystkie dostępne w tej chwili środki uśmierzające ból
i stymulujące. Mimo to na każdą istotę dysponującą własną sztuczną planetoidą wciąż jeszcze
przypada miliard miliardów innych, co z trudem wiążą koniec z końcem. Pod tym względem
galaktyka prawdopodobnie nigdy się nie zmieni.
– Istnieją także inne możliwości – stwierdził android.
– To prawda – przyznał Jos. – Pod warunkiem, że się jest wystarczająco bogatym.
Przeniesienie osobowości, zamrożenie w karbonicie i tak dalej... ale mnie dzieli od takich
możliwości wiele parseków i chyba nigdy w życiu nie będę bogaty, więc...
– Posłuchaj, Jos – przerwał 1–5 i zdumiony Vondar urwał w pół zdania. Głos androida
właściwie się nie zmienił – nadal miał to samo, trudne do określenia brzmienie, które
wskazywało, że jego źródłem jest wokabulator, nie krtań – ale brzmiało w nim coś dziwnego.
Dopiero po chwili chirurg uświadomił sobie, że android jeszcze nigdy do nikogo nie zwrócił
się po imieniu. – Z moich obserwacji zwyczajów społecznych wynika, że to
najodpowiedniejsza chwila, aby przypomnieć ci o wszystkich wspaniałych zaletach, jakimi
wy, istoty organiczne, przewyższacie mnie, istotę elektromechaniczną – ciągnął automat. –
Jesteście na przykład zdolni do twórczego myślenia i wzlotów wyobraźni, o jakich ja nie
mogę nawet marzyć, bo moje podstawowe oprogramowanie nie obejmuje takich niuansów.
Mimo to nie tęsknię za nimi. Nie pragnę rozumieć piękna ani sztuki. To samo dotyczy miłości
i egzystencjalnych kryzysów życiowych w rodzaju takiego, jaki przeżywasz w tej chwili.
– Nigdy w to nie uwierzę – odparł Vondar. – Przynajmniej masz poczucie humoru...
– Także zaprogramowane – przypomniał I–Five. – Podobnie jak zaprogramowano je
chyba wszystkim innym androidom, które na takim poziomie porozumiewają się z istotami
organicznymi.
– Chciałeś się kiedyś urżnąć! – nie dawał za wygraną Korelianin.
– To prawda – przyznał spokojnie automat. – Nie powiedziałem, że moje
oprogramowanie nie obejmuje emocji. Jedną z nich jest lojalność, a inną ciekawość. Brak
tłumików twórczości i rozszerzona sieć percepcyjna pozwalają mi ekstrapolować uczucia.
Doświadczanie ulubionych emocji istot organicznych, nawet wywoływanych przez
wpływające na umysł wywary, powinno mi, przynajmniej w teorii, pomóc zrozumieć te
istoty. A skoro tkwię z wami w tej galaktyce, muszę dysponować wszystkimi informacjami,
jakie uda mi się zdobyć. Nie jestem jednak małym robocikiem z dziecięcych bajek, który
pragnie się stać istotą organiczną, Jos. Jestem maszyną, bardzo skomplikowaną i w
zdumiewającym stopniu zdolną do naśladowania myślowych procesów istot organicznych,
ale tylko maszyną. Prawdę mówiąc, nie chcę się stać nikim innym.
Vondar przystanął i spojrzał na I–Five. Nie byłby bardziej zaskoczony, gdyby jego
rozmówca przemienił się nagle w trzygłowego Kaminoanina. Poczuł ku własnemu
zdumieniu, że ogarnia go gniew. Nieco wcześniej radykalnie zmienił swój pogląd na świat i
może jeszcze nie do końca przywykł do myśli, że androidów nie powinno się traktować jak
elektronarzędzi z kończynami. Nie zamierzał pozwalać, żeby I–5 znów namieszał mu w
głowie.
– Czy przypominasz sobie, jak kiedyś graliśmy w sabaka? – zapytał. – Rozmawialiśmy
wówczas o tym, w jaki sposób każda istota może wiedzieć, czy została obdarzona
samoświadomością.
– Przypominam sobie – odparł spokojnie android.
– Powiedziałeś wtedy coś takiego: „Być świadomym na tyle, żeby zadawać sobie to
pytanie, jest równoznaczne z udzieleniem na nie odpowiedzi". Myślę, że jesteś wystarczająco
świadomy, aby uzyskać odpowiedź na to pytanie. Prawdę mówiąc, chyba już sobie na nie
odpowiedziałeś. Więc czemu się teraz wycofujesz i wypierasz własnej świadomości? Ciekaw
jestem, czy to ma coś wspólnego z uzupełnieniem luk w twojej pamięci.
Android nie od razu odpowiedział. Cisza trwała dość długo. Kiedy się w końcu
odezwał, w jego głosie brzmiało wyraźne zdumienie.
– Właśnie dokonałem porównania subiektywnej aktywności nerwowej z informacjami
na ten temat zapisanymi w moich wewnętrznych bazach danych – zaczął. – Wydaje mi się, że
ogarnia mnie niepokój.
ROZDZIAŁ 24
Czasami pseudonimy bywały mylące. Szpieg na ogół korzystał z tego, pod jakim znali
go pozostali w medycznej bazie. Czasem nazywał się Column, bo tak brzmiał kryptonim,
nadany przez jednego z funkcjonariuszy wywiadu separatystów hrabiego Dooku. Najrzadziej
używał przydomka Lens, pod jakim był znany jako agent Czarnego Słońca. Naturalnie żaden
z tych przydomków nie miał nic wspólnego z imieniem, jakie szpieg otrzymał po urodzeniu, a
wszystkie składały się na listę, która – zależnie od okoliczności – ciągle się wydłużała.
W obecnej chwili używał kryptonimu Lens, bo pod takim znał go rozmówca. Istota
siedząca naprzeciwko niego wyglądała jak otyły mężczyzna, jednak pod maskującymi
zwałami tłuszczu krył się Kaird, nedijański gangster i skrytobójca. Siedzieli w pustym
gabinecie askajiańskiej nadzorczyni laboratorium, która podczas okresu mrozów zapadła na
paskudną miejscową formę ciężkiej grypy. Pracownica laboratorium leżała na oddziale
zakaźnym i nieprędko miała korzystać ze swojego gabinetu.
Fałszywy mężczyzna przedstawił najważniejsze założenia planu. Chodziło o
wykradzenie dużej ilości boty... a także o porwanie okrętu, na którego pokładzie można
byłoby przetransportować ją poza Drongar. Plan nie miał najmniejszego sensu i Lens bez
ogródek powiedział to Kairdowi.
– Mamy swoje powody – usłyszał w odpowiedzi.
– Dlaczego mi o tym wszystkim mówisz? – zapytał.
– Jesteś naszym agentem, więc wydawało mi się, że powinienem cię ostrzec – odparł
fałszywy tłuścioch. – Kradzież na pewno spowoduje wszczęcie dochodzenia. Powinieneś być
na to przygotowany.
Lens się uśmiechnął.
–
Jestem poza wszelkimi podejrzeniami – powiedział. – Jaki jest prawdziwy
powód?
Przebranie istoty ludzkiej było na tyle dobre, że jej uśmiech sprawiał wrażenie
autentycznego.
– Podobnie jak wszystkie inne wojny, także ta musi się kiedyś skończyć – odparł jego
rozmówca. – Niemniej interesy będą prowadzone także po jej zakończeniu. Jesteś dla nas
cennym nabytkiem i możesz być nadal, kiedy ta wojna dobiegnie końca. Nie lubimy
marnować niczyjego talentu.
Jego odpowiedź miała większy sens, ale Lens czuł, że nie usłyszał całej prawdy.
– Jeszcze coś przede mną ukrywasz, prawda? – zapytał.
Śmiech fałszywej istoty ludzkiej także zabrzmiał całkiem szczerze.
– Rozmowa z kimś, kto nie jest tępy ani niewtajemniczony, to prawdziwa przyjemność
– powiedział Kaird. Pochylił się nad stołem w stronę Lensa. – Masz rację – stwierdził. –
Chodzi o to, że twoje oficjalne obowiązki zapewniają ci dostęp do pewnych informacji.
– Nie należą do nich kody bezpieczeństwa umożliwiające przedostanie się na pokład
zdolnego do latania w próżni statku, zwłaszcza wyposażonego w jednostki napędu
nadświetlnego – zauważył Lens.
– To wiem, ale za to masz dostęp do danych medycznych – stwierdził Nedijanin.
– Ma do nich dostęp prawie każdy pracownik personelu medycznego tej bazy –
przypomniał Lens. – Nie rozumiem, jak takie informacje mają ci pomóc porwać gwiezdny
statek.
– A widziałeś kiedyś dziecięce klocki do zabawy w przewracankę? – zapytał Kaird. –
Można ustawiać je w długie linie i ścieżki. Ostatni jest oddalony o setki albo i tysiące od
pierwszego, ale jeżeli ustawi się je wystarczająco blisko siebie, przewrócenie pierwszego
spowoduje wcześniej czy później upadek ostatniego.
Lens pokiwał głową.
– To prawda – przyznał. – Rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć.
– Zamierzam najpierw poszperać w tych aktach – ciągnął Kaird. –A kiedy się dowiem
tego i owego, poproszę cię o konkretne informacje, które mogą się okazać bardzo pożyteczne.
Naturalnie nie będę zawracał ci głowy niczym, do czego oficjalnie nie masz dostępu.
– Żaden problem – zapewnił Lens. – Przekażę ci, czego potrzebujesz.
– Doskonale. – Zapadła krótka cisza. – Chciałbym wyświadczyć ci przysługę.
Przypuszczam, że służysz jeszcze komuś oprócz Czarnego Słońca, ale przedmiot twojego... i
naszego zainteresowania na tej planecie przestanie mieć wkrótce jakiekolwiek znaczenie.
Lens zmarszczył brwi.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał.
– Istnieje tylko jeden powód, dla którego tu przebywamy – ciągnął Nedijanin. – Powód
ten już w tej chwili traci na znaczeniu, a niebawem straci je zupełnie.
– Chyba nie rozumiem – stwierdził Lens. – Masz na myśli botę?
– Tak – przyznał Kaird. – Wygląda na to, że roślina przechodzi nową mutację, która
pozbawi ją zupełnie adaptogennych właściwości. Następne pokolenie boty nie będzie miało
wartości większej niż pierwszy lepszy chwast na powierzchni Drongara. Jej skład chemiczny
zmieni się tak bardzo, że jako lek stanie się bezużyteczna. A skoro Drongar jako taki nie ma
żadnej wartości, zwłaszcza strategicznej, siły zbrojne separatystów i Republiki nie będą już
miały powodów, żeby tu dłużej pozostawać. – Kaird rozłożył ręce i uniósł dłonie, jakby dla
podkreślenia swoich słów. – Będziemy mogli wszyscy wrócić do domów.
– Skąd o tym wiesz? – zainteresował się Lens.
– To nie ma znaczenia – odparł Nedijanin. – Wiem jednak, że to prawda. Mówię ci o
tym, bo kiedy odlecę, możesz wykorzystać tę informację, żeby pomóc swoim przyjaciołom
służącym pod rozkazami hrabiego Dooku. Może zechcą przypuścić ostateczny szturm i
opanują to, co jeszcze pozostanie z upraw wartościowej boty, bo kiedy ta resztka również
zmieni właściwości, żadnej innej nie zdobędą. Przynajmniej nie na powierzchni Drongara.
Zaskoczony informacją Lens zachował milczenie. Nie widział powodu, dla którego
Kaird miałby kłamać. Kradzież dużej ilości boty przyniosłaby, przynajmniej pośrednio,
szkodę Republice, więc pod tym względem życzył rozmówcy powodzenia. Jeżeli jednak
usłyszana informacja była prawdziwa, separatyści powinni opanować jak najwięcej
wartościowych zbiorów boty, nawet mimo ryzyka zniszczenia reszty cennych upraw. Lepiej
zdobyć pół bochenka niż obchodzić się smakiem.
Musiał jednak wymyślić sposób zweryfikowania tej sensacji.
– To cenna wiadomość – odezwał się w końcu. – Dlaczego przekazujesz mi ją za
darmo?
Siedzący naprzeciwko niego Nedijanin w przebraniu tęgiego mężczyzny pokiwał
energicznie głową.
– Jak powiedziałem, wcześniej czy później ta wojna dobiegnie końca – oznajmił. –
Nieważne dla nas, kto wygra, a kto przegra. Jeżeli wyświadczymy ci przysługę, któregoś dnia
możesz mieć okazję się nam zrewanżować. Czarne Słońce ma dobrą pamięć, zarówno jeżeli
chodzi o przyjaciół, jak i wrogów. Mamy wielu jednych i drugich, ale nie zaszkodzi mieć
jednego przyjaciela więcej.
Lens kiwnął głową i się uśmiechnął. Odpowiedź Kairda miała sens, chociaż była dość
dwuznaczna. W przeszłości Czarne Słońce robiło tyle ciemnych interesów, że trzeba by
dziewięciowymiarowego wycinka czasoprzestrzeni, żeby wszystkie pomieścić.
Fałszywy grubas wstał tak energicznie, że wprawił w ruch fałdy tłuszczu.
– Skontaktuję się z tobą jutro albo pojutrze – obiecał.
– Niech mróz nigdy nie zmąci ostrości twojego spojrzenia.
Kiedy Nedijanin wyszedł, Lens zaczął się zastanawiać. Gdyby informacje usłyszane z
ust agenta Czarnego Słońca okazały się prawdziwe, należałoby przekazać je zwierzchnikom.
Szpieg wiedział, że wtedy prawie na pewno losy wojny szybko się odwrócą.
Bardzo szybko.
Powłócząc nogami, Jos człapał w stronę swojej kabiny. Nie dzielił jej już ani z Tolk, ani
z Ulim. Twierdząc, że musi mieć przestrzeń do rozmyślania, lorrdiańska pielęgniarka
wyprowadziła się trzy dni wcześniej, a wkrótce po jej odejściu Uli przeniósł się do
samodzielnego pomieszczenia. W ostatnim okresie Jos spędzał większość czasu albo w sali
operacyjnej, albo w kantynie. Wracał do kabiny tylko wtedy, kiedy musiał się przespać, a
obecnie bardzo tego potrzebował.
Zaledwie się położył, usłyszał coraz głośniejszy basowy pomruk repulsorów
nadlatujących ładowników. Dźwięk stał się tak intensywny, że Jos nie potrafiłby nawet
zgadnąć, ile maszyn nadlatuje. Pokręcił głową. Paskudna sprawa dla wszystkich, którzy
właśnie w takiej chwili pełnią dyżur...
Nagle usłyszał świergot osobistego komunikatora.
Spodziewając się niepomyślnej wieści, wyciągnął urządzenie.
– Słucham – powiedział.
– Miała miejsce eksplozja i pożar w przetwórni wodoru – oznajmił Uli. – Poważne rany
odniosło przynajmniej sto istot. Skierowano do nas dziewięć ładowników z trzydziestoma
kilkoma ofiarami na pokładach. Większość ma poważne poparzenia i...
– Właśnie skończyłem dyżur w sali operacyjnej – przerwał Vondar. – Z trudem mogę
unieść ręce, a co dopiero nimi operować.
– Wiem, wiem – przyznał młodszy chirurg. – Ale jeden z chirurgicznych androidów
wywołał eksplozję żyrostabilizatora. Naprawa urządzenia potrwa wiele godzin, a nam brakuje
chirurgów. Pułkownik Vaetes kazał mi się z tobą skontaktować.
Jos westchnął.
–Niech to zaraza – mruknął z rezygnacją.
Nawet nie miał siły się złościć. Czy to naprawdę nigdy się nie skończy?
Kiedy włożył chirurgiczne rękawiczki i wszedł do sali, androidy sanitariusze wnosili
pierwszych pacjentów. Korelianin zobaczył Tolk, która na jego widok kiwnęła głową. Drobny
gest, ale poczuł się trochę lepiej. Dobrze chociaż, że tyle im pozostało.
Podszedł do stołu, na który para androidów przekładała pacjenta z noszy. Ranny był
straszliwie poparzonym klonem.
– Jakie rozpoznanie? – zapytał Vondar.
– Oparzenia trzeciego stopnia na dwudziestu sześciu procentach powierzchni ciała –
zameldował zwięźle jeden z chirurgicznych androidów diagnostycznych. – Oparzenia
drugiego stopnia na kolejnych dwudziestu jeden procentach i pierwszego na siedemnastu.
Ponadto jego jelito cienkie rozszarpał odłamek rozerwanego zbiornika wodoru. Lewy dolny
kwadrant, w poprzek. Do tego kilka otworów w lewym płucu, co spowodowało odmę, i
kawałek metalu w lewym oku.
– Czyżby instalację zaatakowały roboty separatystów? – zdziwił się Jos.
– Nie, proszę pana – odparł android diagnostyczny. – To był wypadek.
Coś wspaniałego, pomyślał ponuro Jos.
– Nie dość, że naszych chłopców zabijają wrogowie, to jeszcze sami wysadzamy w
powietrze własne instalacje. – Odwrócił się do Threndy. – Przygotuj zestaw do likwidacji
oparzeń – polecił. – Niech ktoś tu poda sto miligramów enkefaliny i włączy ultrasoniczny
sterylizator. Musimy mu przeszczepić przynajmniej połowę skóry...
Podczas operowania pierwszych pięciu pacjentów Jos jeszcze jakoś się trzymał.
Wszystkich uratował.
Szóstego jednak nie udało mu się ocalić od śmierci. Prawdę mówiąc, sam go zabił.
Był w połowie pierwszego etapu resekcji płuca i operował niesklonowanego
mężczyznę. Wycinając laserowym skalpelem część lewego płata, przypadkiem musnął aortę.
Krew z zaciśniętej arterii trysnęła pod sam sufit niczym gejzer.
– Niech ktoś włączy generator pola presyjnego! – krzyknął Vondar.
Tolk i Threndy asystowały Ulemu i Vaetesowi, którzy dokonywali transplantacji serca
innego pacjenta, ale chirurgiczny android pomocniczy szybko skierował pole presyjne na
uszkodzoną arterię i z idealną precyzją skupił je na przeciętym miejscu. Niestety krew z
arterii nadal wypływała, bo natężenie pola okazało się za małe.
– Podkręć jeszcze trochę – rozkazał Jos. – Ile masz w tej chwili?
– Sześć koma cztery – odparł android.
– Zwiększ do siedmiu – polecił Korelianin.
– Panie doktorze, taka wartość przekracza dopuszczalne parametry tkanki ludzkiego... –
zaczął automat.
– Usuwam ograniczenie – warknął Jos. – Ma być siedem, jak powiedziałem.
Kiedy android usłuchał, Vondar uświadomił sobie swój błąd. Leżący przed nim pacjent
nie był jednym z klonów Fetta, u których ścianki naczyń krwionośnych miały zwiększoną
grubość, żeby się nie dawały tak łatwo przebijać. Jos miał do czynienia ze zwykłym
mężczyzną, co oznaczało, że...
Aorta eksplodowała od wewnątrz, jakby ktoś umieścił w niej niewielki ładunek
wybuchowy.
–Niech mi ktoś pomoże! – wrzasnął Jos.
Wszystkie chirurgiczne aparaty typu płuco–serce były w użyciu, a dodatkowa para rąk
nie wystarczyłaby do uratowania życia pacjenta. Presyjne pole nie mogło powstrzymać
wypływu krwi, a kiedy Vondar starał się podwiązać rozerwaną arterię, uświadomił sobie, że
jest za późno na wszelką interwencję. Mężczyzna doznał silnego wstrząsu i zanim ktokolwiek
zdążył zastosować cerebrostazę, na ekranie diagnostycznego urządzenia pojawiła się ciągła
linia. W ciągu następnych dziesięciu minut Jos robił wszystko, co mógł, żeby przywrócić
pacjenta do życia, ale bezskutecznie. Nie zdołał pobudzić do pracy jego serca.
Na operację czekało czterech innych rannych i chirurg wiedział, co musi zrobić.
Uznał pacjenta za zmarłego i pozwolił, żeby androidy sanitariusze wynieśli go z sali
operacyjnej. Nie miał innego wyjścia. Gdyby nadal poświęcał uwagę tylko jemu, naraziłby
życie następnych rannych.
A może ich też zabijesz? – usłyszał nagle w głowie cichy złośliwy głos, kiedy
sanitariusze kładli na stole następnego pacjenta.
Nigdy w życiu nie czuł się bardziej zmęczony. Niech zaraza porwie tę wojnę!
ROZDZIAŁ 25
Den siedział naprzeciwko ugnaughtańskiego specjalisty mechanika, Roranda Zuzza, z
uczuciem, jakby ktoś podał mu klucze do Coruscant na platynowej tacy. Zuzz przekazywał
mu już wcześniej cenne informacje, ale ani jednej tej wagi.
– Jesteś tego pewien? – zapytał.
– Możesz pzekazać to dalij, Dhur, i zarobić przy okazja górę krydytów – odparł
Ugnaught. – O, ta–a!
– Gdzie się tego dowiedziałeś?
Zuzz wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Od jidnej pani Ugnoughtki w Mobilnościowej Jednostce Chirur–gićnej Dwynaździe w
Ksenoby – wyjaśnił mechanik. – Nazywa se Rachott i wbrost szaleje za mnom. Dokonuje
wszystkich testów na miejscowych zbiorowiskach boty.
– Dlaczego nikt mi wcześniej o tym nie powiedział? – zainteresował się Sullustanin.
Krępa, niska istota wzruszyła ramionami.
–
Pojińcia ni mam – powiedziała. – Rachott telko wykonywa testy i przekazuje
rezultata. Wynika z nieich, że bota stawa się coraz mniej skutecznościowa. Ktoś jidnak ni
dopuszcza do ujawniania tych rezultata. Nikt nie wi, dlaczego.
Android kelner podjechał z następną szklaneczką trunku i Zuzz chwycił ją, jakby
zawierała ostatnią kroplę płynu na zwróconej stale ku słońcu stronie planety.
Den zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Jeżeli bota naprawdę traciła skuteczność, to
była prawdziwa sensacja. Specyfik był wart swojej masy w najczystszych ognioklejnotach,
jeżeli nie więcej, i gdyby rzeczywiście tracił właściwości, cena ostatnich skutecznych zbiorów
wystrzeliłaby daleko poza galaktykę. Jeśli wiadomość się rozejdzie, wszyscy rzucą się na
poszukiwania, żeby zebrać, ile się da. Można by przeżyć dostatnio resztę życia dzięki
sprzedaży tego, co by upchnęło się po kieszeniach...
Ta–a, to była prawdziwa sensacja. Przepustka do sławy, jaka zdarza się tylko raz w
życiu. Gdyby przedstawił ją we właściwy sposób – a wiedział, że to potrafi – może nawet
otrzyma nagrodę Poracsa. Coś takiego urządziłoby go na resztę życia.
Musiał to potwierdzić, i to szybko. Musiał opublikować sensację, zanim uprzedzi go
ktoś inny. Wiedział, że dzięki niej naprawdę zaistnieje. Kto wie, może w przyszłości będą
nazywali jego imieniem dziennikarskie akademie?
Zapłacił za trzy następne kolejki trunków dla Ugnaughta i wyszedł z kantyny. Powinien
znaleźć przynajmniej dwie osoby, które potwierdzą prawdziwość otrzymanej informacji, ale
doszedł do przekonania, że właściwie wystarczy jedna. Po uzyskaniu potwierdzenia napisze
artykuł i wymyśli sposób wysłania go z Drongara. Na pewno mu się uda, chociaż z głośnika
jego komunikatora nadal wydobywały się tylko trzaski i szum. Gdyby musiał, był gotów
choćby wytatuować informację na plecach odlatującego na przepustkę żołnierza Republiki.
Cokolwiek.
Kiedy, oddychając z wysiłkiem gorącym i cuchnącym powietrzem, przecinał
niezabudowaną przestrzeń, zauważył Eyarę. Sullustanka kierowała się do stołówki. Skręcił,
żeby się z nią spotkać.
Nie było wątpliwości. Eyara to uosobienie piękna.
Uśmiechnęła się na jego widok i oboje wymienili słowa rytualnego powitania.
– Wyglądasz na podnieconego – zauważyła piosenkarka.
– Jak mógłbym nie być podniecony w twojej obecności, Słodka Fałdko? – zapytał.
Eyara się roześmiała.
– Uwielbiam Sullustan, którzy mnie rozśmieszają – wyznała. – Wyczuwam jednak, że
jesteś podekscytowany z innego powodu.
– Owszem, z powodu pewnej informacji – oznajmił Den. – Sensacyjnej, jeżeli okaże się
prawdziwa.
– To fantastycznie! – Jej głos miał ciepłe, szczere brzmienie.
Reporter spojrzał na Eyarę i poczuł tęsknotę za żonami, których nigdy nie poślubił, i za
rodziną, której nie miał czasu założyć. Zawsze liczyła się dla niego tylko praca. Nie było w
jego życiu miejsca na obserwowanie dzieci wychodzących pierwszy raz z rodzinnej jaskini,
na wsłuchiwanie się w ich śmiech czy napawanie się ciepłem małżonki – albo małżonek – w
łóżku pod chłodzącym prześcieradłem. Planował, że zrobi to któregoś dnia, kiedy będzie miał
trochę więcej wolnego czasu. Niestety nigdy dotąd go nie miał.
– Marszczysz brwi. O czym myślisz? – spytała Sullustanka. Den westchnął.
– Jest parę rzeczy, których żałuję w moim sędziwym wieku – powiedział.
Piosenkarka obdarzyła go promiennym uśmiechem.
– Jeszcze nie jesteś taki stary – zapewniła.
– Podobno przypominam ci dziadka – odciął się reporter.
– To prawda, ale nasz ród został założony, kiedy dziadek był jeszcze bardzo młody –
stwierdziła Eyara. – Do tej pory jest sprawny i aktywny. Ma sześć żon, czternaścioro dzieci i
dwadzieścioro sześcioro wnucząt. Dwa lata temu pojął nową żonę, która niedługo ma mu
urodzić następne dziecko.
– Imponujące – mruknął Sullustanin.
– Czy kiedykolwiek myślałeś o powrocie do ojczyzny? – zagadnęła piosenkarka.
Den pokiwał głową.
– Myślałem – przyznał. – Prawdę mówiąc, ostatnio nawet często. Kursowanie z wojny
na wojnę jest męczące, a ja się chyba starzeję. Nieraz się zastanawiałem, czy nie zrezygnować
z tego i nie wrócić na Sullustę, żeby rozpocząć pracę w jakimś miejscowym dzienniku. Może
udałoby mi się znaleźć kilka sędziwych istot płci żeńskiej, na tyle zdesperowanych, żeby
mnie poślubić.
– Nie musiałyby być sędziwe ani zdesperowane. – Piosenkarka przyglądała się pilnie
swoim stopom.
Den stanął i spojrzał na nią.
– Uhm... może tłumiki moich uszu źle funkcjonują – zaczął z namysłem. – Co
powiedziałaś, Eyaro–la?
Sullustanka odwróciła się i spojrzała mu w oczy.
– Kiedy ta wojna się skończy i mój kontrakt wygaśnie, zamierzam wrócić do domu i
poszukać czegoś, co by się nadawało na małżeńską jaskinię – oznajmiła.
– Co takiego? – żachnął się Den. – Chcesz się pożegnać z przemysłem rozrywkowym?
Piosenkarka znów się roześmiała, co zabrzmiało, jakby rozsypała garść
dźwiękokryształów.
– Znam kilku młodych, ale poważnych osobników płci męskiej – wyznała po chwili. –
Nie zrozum mnie źle, byliby dobrymi ojcami i zamierzam jednego czy dwóch poślubić, ale
chyba brakuje im czegoś w rodzaju. .. poczucia humoru. W mojej małżeńskiej jaskini zawsze
znajdzie się miejsce dla Sullustanina z twoim charakterem, Den–la.
Zdumiony reporter uśmiechnął się do Eyary.
– To najwspanialsza propozycja, jaką usłyszałem w ciągu ostatniego boukka –
powiedział.
– Więc możesz uważać ją za oficjalną – zaproponowała artystka. – Dzieci muszą mieć
ojców sprawnych i silnych, ale potrzebują także starszych i mądrzejszych. Zaszczyciłbyś
moją jaskinię, gdybyś zechciał w niej zamieszkać.
Den zamrugał; poczuł w oczach dziwną wilgoć. Niemożliwe, żeby to były łzy,
pomyślał. Nie u takiego zrzędliwego starego cynika jak ja. Małżeństwo? Rodzina? Jaskinia
pełna krewnych i dzieci? Zawsze dotąd uważał, że to nie dla niego, że o czymś takim nie
może nawet marzyć. Był niestrudzonym reporterem, który opuścił rodzinną planetę
kilkadziesiąt lat wcześniej; zawsze przypuszczał, że zginie na polu jakiejś bitwy albo zapije
się na śmierć w spelunce pełnej szumowin i złoczyńców. Kiedy jednak młoda i słodka istota
zaproponowała mu inną możliwość...
– Proszę, zastanów się nad tym – podjęła Sullustanka, biorąc jego wahanie za wstęp do
odmowy.
– Coś ci powiem – przemówił Den. – Jeżeli dożyję końca tej wojny, uczynię wszystko,
żeby wrócić do domu. – Urwał, żeby głęboko odetchnąć. – Uważałbym za wielki zaszczyt,
gdybym mógł połączyć swoją jaskinię z twoją.
Zachwycona piosenkarka szeroko się uśmiechnęła.
– Naprawdę tak uważasz? – zapytała, a Den poczuł, że jej entuzjazm, energia i radość
życia spływają po nim niczym kaskady orzeźwiającej wody. – Nie mogę się doczekać, kiedy
powiem o tym pozostałym członkom rodziny. Niech się dowiedzą, że znajdzie się wśród nich
Den Dhur, sławny reporter!
– Wcale nie taki sławny – zaprotestował skromnie Sullustanin.
– Ukrywasz swój lichtarz pod korcem, Den–la – odparła Eyara. – Od wielu lat czytuję
twoje reportaże. Wszyscy na Sulluście dobrze wiedzą, kim jesteś.
– To nieładnie drwić ze starszych – mruknął Den z udawaną surowością.
– Nonsens – sprzeciwiła się Eyara. – To szczera prawda. W labiryncie naszych jaskiń
znam wiele dzieci, które marzą, że będą takie jak ty, kiedy dorosną.
– Nie mopakujesz? – nie dawał za wygraną reporter. – Uhm, to znaczy...
Sullustanka się roześmiała.
– Nie mopakuję – zapewniła, ujmując go za rękę. – Czy zechcesz pójść ze mną do
mojej kabiny i przypieczętować tę przysięgę? Naturalnie jeżeli nie jesteś zbyt zajęty pisaniem
swojej historii...
Den się uśmiechnął.
– Historia może poczekać – powiedział. – Nie jest aż tak ważna.
Dopiero kiedy to powiedział, uświadomił sobie, że to prawda. Mimo wszystko w życiu
istniały sprawy ważniejsze niż jutrzejsze wiadomości czy nawet łatwy zarobek. Kto by
pomyślał?
Kiedy w końcu Den wyszedł z kabiny Eyary, zapadał zmierzch. Reporter zauważył, że
przed drzwiami kompleksu operacyjnego rozmawiają Jos i I–Five. W pewnej chwili chirurg
powiedział coś do androida, odwrócił się i zniknął za drzwiami.
– Witaj, I–Five, wierny druhu! – wykrzyknął Sullustanin.
Na dźwięk jego głosu android się odwrócił. Den podszedł chwiejnie i żartobliwie
szturchnął go w ramię.
– Miło cię znów widzieć – powiedział. – Co nowego?
– Jeżeli nie liczyć ciebie? – zapytał automat.
Reporter zachichotał i obaj ruszyli w stronę kantyny. Dla uczczenia ich przyszłego
związku małżeńskiego Eyara otworzyła butelkę wyśmienitego bothańskiego wina zbożowego,
które łagodnie spływało w gardło reportera. Sullustanin czuł się doskonale. Spędzając czas w
towarzystwie piosenkarki, połączył się za pomocą komunikatora z trzema zaufanymi osobami
i uzyskał od nich potwierdzenie wiarygodności otrzymanej informacji na temat boty. Miał
ochotę to uczcić.
– Hej, jestem po prostu w przyjaznym nastroju. Nie będziesz wiedział, co to znaczy,
dopóki sam nie spróbujesz – powiedział androidowi. – A jeżeli już o tym mowa, musimy cię
wreszcie przyjąć do naszego klubu.
– Jaki klub masz na myśli? – zapytał I–5.
Den pogroził mu palcem.
– Tylko mi nie mów, że się wycofujesz – powiedział. – Musisz doświadczyć radości
alkoholowego upojenia. To dobrze zrobi twojej krzemowej duszy.
– Ach, o to chodzi – odparł android. – Prawdę mówiąc, wymyśliłem absurdalnie prosty
sposób osiągnięcia tego celu. Czuję się zakłopotany, że nie pomyślałem o tym wcześniej.
– Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy – przynaglił go reporter.
– Jak wspomniałem niedawno doktorowi Vondarowi, jestem w gruncie rzeczy tylko
maszyną – zaczął I–Five. – Mój procesor sieci synaptycznej jest heurystyczny, co oznacza, że
mogę ekstrapolować nowe dane na podstawie znanych. Wyposażono mnie jednak w
algorytmiczny podprocesor, który zaspokaja moje autonomiczne potrzeby.
– W porządku... – zaczął Sullustanin.
– Nie zrozumiałeś z tego ani słowa, prawda? – domyślił się automat.
– Chyba zrozumiałem dwa słowa, „mój" i ,jednak" – odparł Den.
– To coś w rodzaju twojego przywspółczulnego układu nerwowego, który kontroluje
twoje oddychanie, bicie serca i tak dalej – wyjaśnił I–Five. – Pilnuje funkcji twojego ciała,
które nie znajdują się pod świadomą kontrolą. Wprawdzie nie muszę oddychać, ale
powinienem nieustannie nadzorować rozmaite procesy: zachowywanie równowagi,
smarowanie, funkcjonowanie przewodów energetycznych...
– Dobrze, dobrze, już rozumiem – przerwał pospiesznie Den. – Ale co to ma wspólnego
ze strzeleniem sobie kilku głębszych?
– To proste – odparł android. – Mój podprocesor daje się programować. Mogę
wprowadzić do niego program symulujący stan alkoholowego upojenia.
Den stanął i spojrzał na niego.
– Możesz... zaprogramować, żeby się upić? – zapytał, jakby nie chciał uwierzyć
własnym uszom. – Myślałem, że nie wolno ci manipulować przy obwodach czy
podzespołach.
– Chronione są tylko obwody, podzespoły i magistrale transmisji danych – wyjaśnił I–5.
– Odkąd jednak zniknęły wszystkie luki w mojej pamięci, mam pewną swobodę działania,
jeżeli chodzi o oprogramowanie.
– Ile czasu może ci to zająć? – zainteresował się reporter.
W głosie I–5 dała się słyszeć ledwo uchwytna, ale łatwa do rozpoznania nutka dumy.
– Wyposażono mnie w nanoprocesor typu AA–Jeden o pojemności pamięci pięciu
eksabajtów, wyprodukowany przez SyntheTech i działający z częstotliwością siedmiu
petaherców. Napisałem ten program, zaledwie ci o nim wspomniałem. Zakodowanie
podstawowego algorytmu i obliczenie jego parametrów funkcjonalnych zajęło mi tylko sześć
koma jeden pikosekund.
– O rety – jęknął Sullustanin. – To... naprawdę szybko! Przystanęli, żeby przepuścić
niewielkie stado astromechanicznych robotów typu R4, które, świergocząc i popiskując,
przetoczyły się przed nimi.
– Więc kiedy zamierzasz uruchomić ten program? – zapytał w końcu Den. – Kiedy
planujesz się urżnąć, jak powiadamy my, istoty organiczne?
– Nie ma to jak teraz – odparł I–Five. – Jak powiadacie wy, istoty organiczne.
Den zastanawiał się kilka sekund.
– W porządku – odezwał się w końcu. – Przypuszczam, że mógłbyś to zrobić
gdziekolwiek, ale powinieneś wiedzieć, że należy przestrzegać pewnych zwyczajów. A poza
tym, chciałbym ci towarzyszyć. Już w tej chwili szumi mi lekko w głowie i nie mam nic
przeciwko, żeby zaszumiało jeszcze bardziej. Co więcej, nadchodzi pora sabaka i w kantynie
będą pewnie wszyscy, których może to zainteresować.
– Doskonale – przyznał android. – Nie ma to jak dobra widownia.
Den wskazał drzwi kantyny, proponując, żeby android poszedł przodem, a kiedy I–Five
usłuchał, ruszył za nim.
Stare nedijańskie porzekadło głosiło, że Wielki Latający Drapieżnik zawsze jest przy
tobie, nie dalej niż siedem długości skrzydła. Tę odległość wprawdzie powiększono, żeby
powiedzenie zachowywało słuszność w całej galaktyce, ale zasada pozostawała zawsze taka
sama. Jeżeli się powiedziało coś osobie, która znała kogoś, kto znał kogoś innego i tak dalej,
można było nawiązać kontakt niemal z każdym, choćby cię oddzielało od niego nie wiadomo
ilu osobników.
Kaird, ponownie przebrany za jednego z Milczących, stał w ciemności zapadającej
przed nadciągającą burzą i obserwował, jak jedna z pracownic personelu kuchennego
opuszcza główną stołówkę i kieruje się do swojej kabiny. Na powierzchni zajętej przez siły
okupacyjne planety, na której nie spotykało się żadnych tubylców, nedijańskie porzekadło
tym bardziej się sprawdzało. Jeżeli przyjąć jako punkt odniesienia tę istotę płci żeńskiej,
zaledwie dwie osoby oddzielały go od pilota niewielkiego okrętu, który zamierzał porwać.
Istota była Twi'lekanką, nazywała się Ord Vorra i utrzymywała kontakty z Biggsem
Boganem, mężczyzną i jednym z trzech pilotów, którzy na zmianę zasiadali za sterami
osobistego okrętu admirała. Twi'lekankę łączył z mężczyzną związek tyleż godny wzmianki,
co niezwykły – przynajmniej na powierzchni Drongara. Oboje byli namiętnymi graczami w
strąga i oboje osiągnęli w tej grze stopień adepta. Pradawna gra, której celem było
doskonalenie strategii i taktyki, toczyła się na prostej holograficznej planszy. Każdy gracz
dysponował dwunastoma figurami, a osiągnięcie mistrzostwa wymagało doskonałej pamięci i
wielu lat praktyki. Kaird grywał w strąga, ale nigdy nie udało mu się poświęcić grze tyle
czasu, żeby osiągnąć stopień adepta. Wydawało się czymś niezwykłym, że dwoje adeptów
trafiło na planetę w rodzaju Drongara, ale było zupełnie naturalne, że oboje szybko
dowiedzieli się o tym i skontaktowali ze sobą.
Pilot okrętu i kucharka... oboje grali w strąga i oboje osiągnęli poziom adepta. Już sam
ten zbieg okoliczności wskazywał, że galaktyka jest miejscem bardzo dziwnym... o czym
Kaird od dawna świetnie wiedział.
Idąc za Twi'lekanką przez niezabudowaną przestrzeń, starał się trzymać jak najdalej.
Gdyby go zauważyła, nie pomyślałaby pewnie nic poza tym, że podąża za nią jeden z
Milczących, który się wybrał na wieczorny spacer, ale lepiej było nie ryzykować.
Ciepły wiatr, zwiastujący bliskość deszczu, ledwo poruszał przesycone wilgocią
powietrze i z trudem rozpraszał unoszący się w nim wstrętny odór. Nedijanin sprawdził
wcześniej wspólną kabinę mieszkalną, w której kwaterowała Twi'lekanka, i uznał, że jest zbyt
zatłoczona i nie nadaje się do jego celu. Wiedział jednak, że skoro hałas i krzątanina
przeszkadzają graczom w strąga, bo rozpraszają ich uwagę, Vorra i Bogan postarają się
znaleźć miejsce, w którym będą mogli być sami. Nie żeby takie rzeczy im przeszkadzały –
podobno adepci strąga potrafili planować posunięcia cztery ruchy naprzód pośrodku
piluwiańskiej burzy salamandrowej – ale ilekroć mogli, starali się tego unikać. Kaird był
pewien, że wcześniej czy później Twi'lekanka i mężczyzna zaszyją się w odosobnionym
miejscu, w którym będą się mogli oddawać ulubionej rozrywce bez niepożądanego
towarzystwa. Doszedł do wniosku, że wtedy się z nimi skontaktuje.
Vorra interesowała Kairda tylko dlatego, że mogła go zapoznać z Boganem. Zdarzały
się dni, kiedy mężczyzna nie pełnił służby jako osobisty pilot admirała Kersosa, ale nawet
wówczas powinien znać aktualne kody bezpieczeństwa admiralskiego okrętu. Nedijanin
zamierzał się dowiedzieć, kiedy pilot będzie miał wolne, a potem już tylko kwestią czasu
będzie zgromadzenie tego, czego potrzebuje.
W pewnej chwili Twi'lekanka weszła do niewielkiego sklepu. Kaird ukrył się w
głębokim cieniu wzniesionego po drugiej stronie uliczki przemysłowego przetwarzacza
odpadów, pod którym stał się praktycznie niewidoczny.
Wiatr zaczął się wzmagać, a woń nadchodzącego deszczu stała się bardziej intensywna.
Nedijanin pocił się i czekał. Wiedział, że kopuła pola siłowego nie może powstrzymać ulewy
ani zapobiec parowaniu wody z kałuż. Kiedy wiele lat wcześniej eksperymentowano z
kurtynami i kopułami pól siłowych, nie zawsze brano takie problemy pod uwagę, co
uprzykrzało życie mieszkańcom i przysparzało im kłopotów. Pod kopułą gromadziły się
cieplarniane gazy, które nie mogły uciec do atmosfery, a skraplająca się pod wewnętrzną
powierzchnią para wodna powodowała gęste mgły i zwiększała ilość opadów. Do ujemnych
stron takiego rozwiązania należała także zmniejszona ilość świeżego powietrza do
oddychania. Z uwagi na to środowiskowe parametry nieco wcześniej naprawionej kopuły
ustawiono w taki sam sposób jak przed „feriami zimowymi", jak obecnie określano tamten
okres. W praktyce oznaczało to, że wróciły warunki klimatyczne, dzięki którym na skórach
dewbacków pojawiały się krople potu.
Wszystko wskazywało, że nowy admirał odziedziczył osobisty okręt poprzedniego
dowódcy, a przynajmniej uzyskał zgodę na używanie tej szybkiej jednostki. Kaird pochwalał
takie posunięcie. Okręt był zmodyfikowanym surroniańskim promem szturmowym o
opływowych kształtach i jednostce napędowej złożonej z czterech silników jonowych klasy
A2 i czterech klasy A2,5Q. Nedijanin słyszał, że jednostka osiąga bardzo dużą prędkość
podczas lotów w atmosferze i pod tym względem dorównuje gwiezdnemu myśliwcowi typu
N–l z planety Naboo, a także, co najważniejsze, równie szybko przyspiesza do prędkości
nadświetlnej. Nie wolno było także zapominać, że dysponuje uzbrojeniem w postaci
sprzężonych działek laserowych i jonowych. Miała niespełna trzydzieści metrów długości i
zapasy paliwa wystarczające na długi lot... o wiele więcej niż potrzeba, żeby
przetransportować Kairda z powierzchni Drongara do siedziby władców Czarnego Słońca na
Coruscant.
Nedijanin uznał, że kiedy tam dotrze i załatwi interes, spróbuje zatrzymać porwany
okręt i powróci na jego pokładzie do ojczyzny. Do przyprószonych śniegiem szczytów gór
Nedija... Twi'lekanka wyszła ze sklepu z niewielkim pakunkiem. Jeżeli ktoś interesował się
pozbawionymi upierzenia istotami dwunożnymi, była nawet całkiem urodziwa, ale o wiele za
ciężka jak na gust Kairda. Nedijanki wyglądały wiotko, bo miały kości puste w środku, i
właśnie taki standard urody był ideałem dla Nedijan.
Vorra odeszła w gęstniejącą ciemność, ale Kaird zwalczył chęć, żeby ją nadal śledzić.
Nie widział powodu do pośpiechu. Wybrał ofiary i zamierzał dowiedzieć się na ich temat
wszystkiego, co możliwe. Lens miał mu przekazać ich dane medyczne, a urzędnik z działu
kadr informacje na temat przebiegu ich służby. Od cenzora zatrudnionego w ośrodku
przechwytywania rozmów zamierzał wyciągnąć kopie rozmów, jakie prowadzili z
przyjaciółmi i krewnymi.
W ciągu niespełna dnia powinien zgromadzić na temat obojga tyle informacji, ile było
możliwe. Chciał znaleźć w nich punkt zaczepienia, jakiś pozbawiony większego znaczenia
drobiazg, na którym mógłby oprzeć szkielet planu. Naturalnie, niedoskonałego planu, ale
podczas służby dla Czarnego Słońca Kaird dowiedział się, że układane plany nie muszą być
idealne. Zawsze należało zostawiać w nich trochę miejsca na improwizację w
nieprzewidzianych sytuacjach.
Naturalnie, Kaird musiał przewidzieć możliwość ich zaistnienia, i pomyśleć o
przedsięwzięciu odpowiednich kroków. Zamierzał przystąpić do działania dopiero, kiedy
uzna plan za dobry. Gdyby wszystko potoczyło się po jego myśli, realizacja powinna przebiec
bez problemów, ale jeżeli się pojawią, musi się z nimi uporać. Z własnego doświadczenia
wiedział, że wcześniej czy później zawsze jakieś się zdarzają.
Pomyślał, że za kilka dni zasiądzie za sterami nowego okrętu, przetransportuje wart
krocie ładunek, przekaże go władcom Czarnego Słońca i uzyska ich zgodę na przejście na
wcześniejszą emeryturę. A potem będzie żył długo i szczęśliwie aż do Ostatecznego Lotu...
Wilgotne powietrze przecięła błyskawica i niemal od razu rozległ się huk pioruna, co
oznaczało, że wyładowanie miało miejsce blisko, bardzo blisko. Już po chwili spod kopuły
zaczęły spadać pierwsze wielkie krople deszczu.
Kaird doszedł do wniosku, że pora się gdzieś schronić. Tego wieczoru zebrał
wystarczająco wiele informacji. Nie powinien zabierać się do następnej sprawy, dopóki nie
zakończy poprzedniej. Musiał pamiętać o przepisie matki Gniazda na gulasz z taboreta:
zawsze powinno się zaczynać od schwytania zwierzęcia...
Szpieg Column poczuł żal, a nawet coś w rodzaju wyrzutów sumienia, kiedy wysłał
zakodowaną wiadomość do zwierzchników z komórki wywiadu separatystów. Długo się bił z
myślami, czy to słuszne posunięcie, ale doszedł do wniosku, że każdy powinien robić, co
musi. Wysłał więc wiadomość i wiedział, że nawet gdyby chciał, nie zdoła jej powstrzymać
przed dotarciem do adresata.
Transmisja zakończyła się bez problemu, chociaż sygnały przesyłane na terenie bazy
bywały często zakłócane i przerywane. Winę za to ponosiło szerokopasmowe urządzenie
zagłuszające najnowszej generacji, zainstalowane nieco wcześniej na polanie w dżungli,
mniej więcej pięć kilometrów od jednostki. Kłopoty z łącznością nie były na tyle poważne,
żeby wzbudzić czyjekolwiek podejrzenia, ale zapewniały mu ochronę, ilekroć musiał odebrać
albo wysłać jakąś wiadomość. Oficjalnie twierdzono, że powodem przerw w łączności są
plamy na słońcu.
Jak zwykle, posłużył się wyjątkowo skomplikowanym szyfrem. Zazwyczaj stosowanie
go stanowiło zwykłą stratę czasu, ale w tym przypadku było nieuniknioną koniecznością. Nie
mógł dopuścić, żeby Republika przechwyciła i poznała treść właśnie tego meldunku.
Wiedział, że rozszyfrowanie wiadomości wywoła u adresata, mówiąc oględnie, wielką
konsternację. Spodziewał się, że odbiorca nie od razu w nią uwierzy, i pragnąc zweryfikować
prawdziwość informacji, poprosi go dwa, a może nawet trzy razy o potwierdzenie. Nie
chodziło o brak zaufania, ale o nabranie pewności. Separatyści nie mogli sobie pozwolić na
zgromadzenie dużych sił i wysłanie ich do decydującego ataku, dopóki istniała jakakolwiek
możliwość, że nadawca popełnił głupi błąd podczas kodowania.
„Co takiego? Nie, nie mówiłem, że bota traci na wartości. Powiedziałem, że Bothanie
mają kruche kości"...
Column uśmiechnął się, ale szybko spoważniał. Jego zadanie na powierzchni Drongara
dobiegało końca. Nawet jeżeli atak separatystów nie będzie uderzeniem, po którym Republika
padnie na kolana, przynajmniej zada jej naprawdę dotkliwy cios. Prawdziwą tragedią było, że
podczas tego ataku zginie na pewno wielu członków personelu nie tylko tej, ale także innych
mobilnych jednostek chirurgicznych. Szpieg wiedział jednak, że klamka zapadła: wiadomość
została wysłana, nic na to nie poradzi. Powinien zacząć się zastanawiać, jak odlecieć z
powierzchni tej planety. Na pewno podczas dalszej kariery odwiedzi jeszcze wiele planet, na
których będzie znany pod innymi pseudonimami. Agent o jego umiejętnościach i
przedsiębiorczości zawsze mógł liczyć na to, że ktoś zechce wykorzystać jego talent.
Podkopywanie fundamentów Republiki kawałek po kawałku było żmudne, ale – na dłuższą
metę – skuteczne.
Column wiedział, że to wszystko prawda. Obawiał się jednak, że będzie mu bardzo
trudno spojrzeć w oczy niektórym osobom – a zwłaszcza jednej – i udawać, że nic nie wie o
nadciągającej zagładzie.
Nie miał jednak innego wyjścia. Gdyby nie patrzył w ich oczy i zachowywał się inaczej
niż zazwyczaj, ktoś mógłby powziąć podejrzenia, a to miałoby dla niego katastrofalne skutki.
Szpieg odwrócił się w stronę drzwi. Nadszedł czas, żeby wmieszać się w tłum i udawać
przyjaciela wszystkich, cieszyć się, bawić i kochać... dopóki pozostało jeszcze trochę czasu.
ROZDZIAŁ 26
Olśnienie przyszło w najmniej oczekiwanej chwili, kiedy Barrissa brała prysznic, żeby
dołączyć do grona czekających w kantynie graczy w sabaka. Nawet kiedy natrysk
ultrasoniczny w jej kabinie działał prawidłowo, wolała poddawać ciało działaniu strumieni
zimnej wody niż ultradźwięków. Sięgnęła po ręcznik, żeby wytrzeć twarz i ręce; kiedy
popatrzyła na swoje odbicie w lustrze, przyszła jej do głowy pewna myśl:
„Odpowiedź znajdziesz w Mocy".
Nie powinna uważać tego za objawienie. Słyszała to co najmniej tysiące razy, niczym
litanię, której wysłuchiwał każdy dorastający uczeń Jedi: „Jeżeli masz wątpliwości, zaufaj
Mocy. Może nie zawsze potrafisz prawidłowo interpretować jej podszepty, ale Moc nigdy nie
kłamie".
Barrissa o tym wiedziała. Nauczyła się tego bardzo wcześnie i w miarę jak dorastała,
słowa te znaczyły dla niej coraz więcej. Nigdy w to nie wątpiła. Moc nie zawodziła... była
wieczna, nieskończona i wszechobecna. Zawsze udzielała odpowiedzi, trzeba było tylko
wiedzieć, jak się do niej zbliżyć, o co zapytać i gdzie spojrzeć.
Ileż razy te same słowa wypowiadała mistrzyni Unduli, łagodnie i z pewnością siebie,
wynikającą z całkowitego przeświadczenia o ich prawdziwości?
„Posłuż się Mocą, Barrisso".
Nie myśl, nie martw się, nie pozwól się wikłać w drobiazgi, nie poddawaj się
niepokojom. Po prostu posłuż się Mocą, zaufaj jej i zespól się z nią, bo właśnie w niej żyją
rycerze Jedi. Nie w przeszłości ani w przyszłości, ale w trwającej całą wieczność radosnej
świadomości, w której istnieje tylko chwila obecna. Nie pozwól, żeby strach czy porażka
powstrzymały cię przed wykorzystaniem tej szansy.
Barrissa wytarła twarz, powiesiła ręcznik i spojrzała w lustro. Zobaczyła w nim swoje
oblicze, spokojniejsze i bardziej odprężone niż kiedykolwiek od długiego czasu. Naturalnie.
Nagle wszystko stało się bardzo proste... niczym jedna ze skomplikowanych zagadek, jakie
zawsze zadawał Mistrz Yoda, ilekroć chciał komuś pomóc oczyścić umysł z liniowych pojęć i
myśli. Jej problem był następujący: jak ustalić, czy powinna ponownie wstrzyknąć sobie
porcję wyciągu boty, żeby zwiększyć siłę zespolenia z Mocą? „Zapytaj Mocy".
Co w jej dotychczasowym życiu pomogło jej najsilniej, najskuteczniej i najpełniej
zespolić się z Mocą? Odpowiedź mogła być tylko jedna: bota.
Widziała oczami wyobraźni Mistrza Yodę, jak uśmiecha się łagodnie i kiwa głową.
Bota była kluczem otwierającym drzwi do nowych sposobów postrzegania. Za tymi drzwiami
ciągnęła się ścieżka, a ona mogła podążać nią do miejsca, w którym kryły się odpowiedzi na
jej problemy.
Nie było sensu dłużej zwlekać. Barrissa otworzyła szufladę stojącej obok pryczy szafki
i wyciągnęła jeden z pozostałych dozowników z wyciągiem boty. Głęboko odetchnęła,
przyłożyła do przedramienia wylot urządzenia i przycisnęła guzik na obudowie.
Od razu poczuła narastające uniesienie, jakby tamto pierwsze doświadczenie uczuliło
jej zmysły i przygotowało ją w jakiś sposób na następne. Ponownie odniosła zdumiewające
wrażenie swojskości w połączeniu z zachwytem i zdumieniem z powodu kolejnego
doznania... ogarnęło ją zapierające dech w piersi uczucie, tak wszechogarniające, jakby
ciągnęło się w nieskończoność...
Młoda padawanka sądziła, że jest na to przygotowana, ale się myliła. Doznanie było po
prostu zbyt... potężne. Nie potrafiła zrozumieć, jak może je przyjąć, wchłonąć i przetworzyć.
Wymykało się jej ograniczonej zdolności pojmowania. Czuła się, jakby usiłowała zamknąć w
dwóch wymiarach płonące wielofasetkowe piękno ogniokryształu. Nawet nie mogła zacząć
tego rozumieć swoimi ograniczonymi zmysłami. Uświadomiła sobie jednak, że wcale nie
musi. Powinna się tylko odprężyć i zespolić z Mocą. Doznanie było wzniosłe i cudowne, a
zarazem straszliwe...
Przestała się obawiać, że to złudzenie. Niektórzy mogliby powiedzieć, że to nie jest
prawdziwe zespolenie z Mocą, skoro uzyskała je dzięki czynnikowi zewnętrznemu, zamiast
poprzez medytację, skupienie czy wewnętrzny spokój. Pewnie kiedyś sama by tak
powiedziała... kiedyś, ale nie w obecnej chwili. Kosmiczna jedność nie mogła być niczym
innym oprócz prawdy... młoda padawanka była tego pewna jak niczego w życiu.
Nie liczyło się, jak tam dotarła. Ważne, że w końcu się znalazła.
Czuła się jak ktoś wygłodniały, kto nagle staje przed olbrzymim stołem, suto
zastawionym najwspanialszymi potrawami. Trudno byłoby jej wybrać spośród nich, ale
młoda padawanka wiedziała podświadomie, że to możliwe.
Nagle jej „stół" zawirował, zmienił kształt i stał się mieszaniną najróżniejszych
kolorów. Wyglądało to jak splecione nici różnobarwnych kolonii zarodników na mrocznym
niebie Drongara, jak obejmująca całą galaktykę gigantyczna tkanina, tak skomplikowana i
piękna, że w jej oczach zakręciły się łzy. Obraz przypominał mistrzowskie dzieło sztuki,
niewiarygodnie piękne, wprost trudne do opisania...
Zaraz, zaraz. Chwileczkę. Dzieło sztuki było wprawdzie doskonałe, ale Barrissa
zauważyła w nim coś niezwykłego. We wzorze istniały dziwne skazy, rozrzucone po
niezmierzonej przestrzeni niewielkie defekty, pozornie bez znaczenia. Uzdrowicielka
domyślała się jednak, że są w jakiś sposób konieczne, niczym szwy w przędzy istnienia...
może niedoskonałe, ale nieuniknione. Bez nich tkanina po prostu by się rozpruła.
Barrissa sięgnęła myślą do jednej ze splątanych nici. Zobaczyła, że powiększa się i
przemieszcza, staje się w jakiś sposób czytelna...
Znaczenie tego szczegółu dotarło do niej nie w słowach, nie w obrazach, zapachach,
smakach, dźwiękach czy dotyku. Uzdrowicielka odbierała to wszystkimi zmysłami naraz –
było to odczucie, jakiego nie doznawała żadna inna istota cielesna... Sama stanowiła część tej
tkaniny; dopiero po chwili zrozumiała, na czym polega skaza w jej wzorze.
Ich jednostka znalazła się w niebezpieczeństwie. Po jej terenie krążył ten sam szpieg,
który odpowiadał za eksplozję transportowca i fregaty MedStara. Nie zginął, jak wszyscy
przypuszczali, ale wciąż żył. Co gorsza, przedsięwziął kroki, które – gdyby nikt nie
pokrzyżował jego planów – mogły się przyczynić do śmierci wszystkich członków personelu
jednostki.
W ciągu czasu krótszego niż mgnienie oka Barrissa dowiedziała się także czegoś
więcej: jak to ma nastąpić, dlaczego, gdzie i kiedy – ale chwilę później jej wizja zniknęła.
Zawirowała i spłonęła w eksplozji energii, nad którą nie potrafiła zapanować. Padawanka
stwierdziła, że nie pamięta żadnych szczegółów.
Skupiła się i wytężyła umysł, żeby je sobie przypomnieć, bo uświadamiała sobie, jak
duże mają znaczenie, ale stwierdziła, że coś jej przeszkadza...
Zorientowała się, że płynie bezwładnie, jakby porwana przez rozszalały nurt wezbranej
rzeki. Poczuła, że prąd miota nią niczym gałązką to w tę, to znów w tamtą stronę. Płynęła w
nurcie, ale do niego nie należała. Zrozumiała, że to wina tamtej skazy. Widziała ją i sięgnęła
do niej myślami, ale nie miała wystarczających umiejętności ani dość energii, aby nad nią
zapanować. Wreszcie, starając się to osiągnąć, w jakiś sposób zakłóciła przepływ Mocy.
Straciła punkt oparcia i ześlizgnęła się z twardego gruntu, na którym trwała dzięki spokojowi
ducha. Pozwoliła, żeby porwał ją burzliwy prąd, żeby uniósł ją w dół rzeki...
Nie pozwoli na to. Miała dość energii. Aż za dużo. I zamierzała się nią posłużyć.
Spróbowała gdzieś zakotwiczyć, ale nie miała przed sobą niczego trwałego, co mogłaby
potraktować jako punkt odniesienia. Płynęła dalej, unoszona przez rwący nurt, który miotał
nią we wszystkie strony, obracał z boku na bok i odbierał orientację. W głębi duszy
rozpaczliwie szukała określeń na coś, co nie dawało się opisać. Poszukiwała myślowych
odpowiedników, które pozwoliłyby jej wyodrębnić się z chaosu. Starała się osiągnąć spokój i
skupić, ale nie potrafiła. Czuła się, jakby płynęła w prawdziwej rzece. Woda dostawała się do
jej ust, a prąd usiłował wciągnąć ją pod powierzchnię. Rzucał nią, wypierał dech z płuc i
starał się ją udusić niczym lawina. Wrażenie było niepodobne do żadnego, jakie kiedykolwiek
odczuwała.
Płynęła w nurcie Mocy.
W pewnej chwili wydało się jej, że słyszy wypowiadane cicho słowa. Głos brzmiał
znajomo, ale nie od razu go rozpoznała.
Zrezygnuj, mówił. Nie walcz z prądem. Nabierz powietrza i pozwól, żeby cię wciągnął
pod powierzchnię...
Nie! – pomyślała padawanka. Zapanuję nad nim, posłużę się nim, wykorzystam go...
Jeżeli nie usłuchasz, zginiesz!
Barrissa wyczuła w znajomym głosie troskę i niepokój. W głębi duszy przyznawała
rację mówiącej osobie. Dopiero jednak kiedy zaczerpnęła powietrza, odprężyła się i pogrążyła
w wodzie, odgadła tożsamość swojej rozmówczyni: mistrzyni Unduli...
Ocknęła się i stwierdziła, że siedzi na pryczy. Zamrugała nerwowo, jak ktoś wyrwany
chwilę wcześniej z głębokiego snu. Nie musiała patrzeć na chronometr, aby wiedzieć, że
upłynęło dużo, bardzo dużo czasu. Wstrzyknęła sobie porcję boty mniej więcej w południe, a
obecnie było już ciemno.
Wstała, podeszła do okna, rozjaśniła je i spojrzała na zewnątrz. Słaba poświata kopuły
pola siłowego nie przesłaniała blasku gwiazd świecących wysoko na bezchmurnym niebie.
Konstelacje pokonały dopiero połowę nocnej drogi, więc musiała się zbliżać północ. Jej
doznanie musiało więc trwać co najmniej dwanaście godzin.
Znalazła się w miejscu, w którym nigdy nie była. Podejrzewała, że czegoś takiego nie
doświadczył jeszcze nikt inny, przynajmniej żadna spośród znanych jej osób.
Odwróciła się plecami do okna. Czuła się odświeżona, jakby cały ten czas przespała.
Nie była głodna ani spragniona, nie czuła także potrzeby udania się do łazienki. Uśmiechnęła
się do siebie. W jej umyśle wciąż jeszcze żywe było wspomnienie tego, co przeżyła.
Wirowało w jej głowie, skąpane w blasku światła, dźwięków, zapachów, smaków i dotyku...
Właśnie tak mógłby wyglądać mój związek z Mocą, pomyślała. Tak powinien wyglądać. Cały
czas...
Zmarszczyła brwi, bo poczuła, że coś delikatnie napiera na jej umysł. Ach, tak... skaza.
Zapowiadała zagładę mobilnej jednostki chirurgicznej. W kosmicznej skali nie miała żadnego
znaczenia dla wątku ani osnowy mistrzowskiej tkaniny, a mimo to w niej tkwiła, a wraz z nią
niezliczone inne skazy. Barrissa wiedziała, że te wady są konieczne i wyeliminowanie
wszystkich jest niemożliwe, niektóre jednak mogą i powinny zostać usunięte.
Personelowi jednostki zagrażało śmiertelne niebezpieczeństwo. Padawanka była pewna,
że dowiedziała się o tym nie bez powodu. Nie mogła siedzieć bezczynnie. Powinna jakoś
wykorzystać tę informację.
ROZDZIAŁ 27
Den jeszcze nigdy nie widział, żeby w kantynie panował taki ścisk, ale dopiero po
chwili zorientował się, dlaczego. Następnego dnia członkowie zespołu artystycznego
HoloNetowego Przedsiębiorstwa Rozrywkowego zamierzali wzbić trochę kosmicznego pyłu,
jak mieli zwyczaj mawiać weterani gwiezdnych szlaków. Odlatywali z Drongara, żeby
wywiązać się z pozostałych zobowiązań trasy koncertowej, więc postanowili uczcić tę okazję.
Kiedy Den i I–Five weszli do kantyny, reporter zatoczył się jak po silnym ciosie. W sali
unosiła się słodka woń przyprawowych pałeczek i gumy, a także różnych napojów
alkoholowych, ale ponad wszystko wybijał się odór ciał istot kilkunastu ras. Duszne, parne
powietrze wydawało się gęste i ciężkie jak gungański gulasz rybny. Sullustanin spojrzał na
androida.
– Na pewno chcesz przechodzić przez to wszystko? – zapytał.
– Tutejszy klimat wydaje mi się wręcz idealny – odparł 1–5.
– Bardziej przypomina atmosferę, jaką można znaleźć jakieś dwadzieścia kilometrów
pod podstawą chmur Bespina – mruknął Den.
Powiódł spojrzeniem po zatłoczonym pomieszczeniu. Wielu artystów tańczyło – a
przynajmniej usiłowało – w rytm muzyki członków Modalnych Węzłów, grających ulubione
kawałki na tyle głośno, że najwyższe tony docierały chyba do uszu członków załogi fregaty
MedStara. W swojej karierze reportera Sullustanin odwiedzał wiele hałaśliwych,
zatłoczonych i niechlujnych spelunek, ale z czystym sumieniem mógł uznać właśnie tę za
jedną z najbardziej obskurnych.
Wyglądało jednak, że I–Five to nie przeszkadza.
– Tradycja, pamiętasz? – zapytał, spoglądając wymownie na towarzysza. Przecisnął się
między parą tańczących Ortolan i po prostu wmieszał w tłum gości.
Den westchnął. Chyba powinienem mieć go na oku, zanim ktoś postanowi wykorzystać
go jako wykałaczkę, pomyślał.
Nie miał jednak pojęcia, jak wcielić pomysł w życie, bo Sullustanie zaliczali się do
najniższych istot w cywilizowanej części galaktyki. Mimo to, starając się unikać nóg, ostróg,
macek i innych kończyn dolnych gości kantyny, zaczął się przeciskać przez tłum. Nigdzie
jednak nie zobaczył ani śladu protokolarnego androida. W końcu, w trosce o własne
bezpieczeństwo – a przynajmniej w obawie, żeby ktoś nie zmiażdżył palców jego nóg –
wspiął się na stolik zajmowany przez pijanego klona, któremu jakiś czas wcześniej urwał się
holowideogram.
Dopiero wówczas zobaczył głowy gości przeciętnego wzrostu. W tłumie zauważył
także kilka wyższych istot, a wśród nich Wookiego, na którego zwrócił uwagę podczas
pierwszego i jedynego występu zespołu artystycznego. Ramiona i głowa tego osobnika
wystawały sporo ponad tłum. Wyglądało na to, że wielką radość sprawia mu picie piwa i że
chciałby się nim podzielić z innymi gośćmi kantyny, bo oblewał zawartością kufla wszystkich
wokół siebie.
Pijany Wookie. Już to wystarczało, żeby wcześniej czy później sytuacja w kantynie
stała się naprawdę ciekawa.
Wodząc spojrzeniem po zatłoczonej sali, Den zauważył w pewnej chwili stojącego pod
ścianą Kio Merita. Empata miał zamyślony wyraz twarzy i trzymał w porośniętej sierścią ręce
szklaneczkę z trunkiem. Eąuanie nie słynęli ze szczególnie wysokiego wzrostu – przerastali
większość istot najwyżej o sześć centymetrów – ale byli barczyści i masywni.
Prawdopodobnie Kio ważył więcej niż Wookie, nawet gdyby dorzucić Ugnaughta czy dwóch.
Reporter otworzył usta, żeby krzyknąć na powitanie, ale zrezygnował. Sądząc z miny empaty,
można było się domyślić, że przydałoby mu się trochę lekarstwa, które zazwyczaj aplikował
swoim pacjentom.
– Den?
Zaskoczony Sullustanin odwrócił się i zauważył, że do jego stolika podchodzi Tolk le
Trene. Lorrdianka także wyglądała o wiele za poważnie jak na miejsce beztroskiej zabawy.
– Nie widziałeś przypadkiem Josa? – zapytała. Den pokręcił głową.
– Jestem tu zaledwie od kilku minut – powiedział.
– Muszę go znaleźć – oznajmiła pielęgniarka, bardziej do siebie niż do reportera. Z
powodu panującego hałasu Sullustanin nie usłyszał następnych słów. Pochylił się ku niej.
– Słucham?! – krzyknął, ale Tolk odwróciła się i bez słowa wmieszała w tłum gości.
W jej spojrzeniu Den zauważył coś dziwnego. Nie był pewien, co, ale na widok twarzy
Tolk przyszło mu do głowy stare sakiyańskie powiedzenie o flensorze przelatującym nad
czyimś grobem. Poczuł, że z przerażenia zatrzęsły się jego fałdy policzkowe. Brrr!
W końcu wypatrzył I–Five.
Android stał obok artysty komika, Epoha Trebora. Wyglądał na pogrążonego w
rozmowie, gestykulował jednak o wiele żywiej, niż miał zwyczaj. Den nie miał pojęcia, co
mówi android, bo w takim hałasie nie na wiele przydawały się nawet wrażliwe sullustańskie
uszy, ale cokolwiek to było, po każdym zdaniu I–Five mężczyzna krztusił się ze śmiechu.
Wygląda na to, że żywioł wyrwał się z magnetycznej butelki, pomyślał reporter.
Android chyba w końcu wdrożył program, który Den zaczął nazywać w myśli „upojeniowym
algorytmem".
Mówiąc bez ogródek, I–Five był pijany.
Wiele przemawiało za tym, że android nie zapomniał o niczym, kiedy pisał procedury
swojego programu. Sullustanin zauważył, że fotoreceptory jego przyjaciela płoną silniejszym
blaskiem niż zazwyczaj. Jeżeli dodać do tego przesadne gestykulowanie i częste wybuchy
śmiechu, jakimi doświadczony artysta kwitował słowa 1–5, wszystko wskazywało, że android
jest porządnie urżnięty.
Reporter uśmiechnął się do siebie. Zadanie wykonane, pomyślał. Chciał wyświadczyć
przyjacielowi przysługę, pomagając mu znaleźć sposób zrzucenia okowów przyzwoitości i
pozbycia się wszystkiego, co go przedtem krępowało. To dobrze. I–Five na to zasługiwał. W
końcu jeśli nawet istoty organiczne dusiły się w tych okowach, o ileż bardziej musiała z tego
powodu cierpieć sztuczna inteligencja?
A naprawdę pomyślną wiadomością było to, że następny ranek I–Pięć rozpocznie bez
kaca. Den uznał, że najwyższy czas przyłączyć się do zabawy.
Zeskoczył ze stołu i zaczął się przeciskać do szynkwasu.
– Przepraszam! Chciałem przejść! Uwaga, idzie niska istota! Przepraszam, obywatelu!
Hej, uważaj na moje uszy, wielkoludzie...
Jos siedział na pryczy i wpatrywał się w przeciwległą ścianę. Czuł się paskudnie jak
jeszcze nigdy w życiu. Ostatnie dnie spędzał z rękami ubabranymi po pachy we krwi. Łatał
poszarpane ciała sklonowanych żołnierzy, którzy byli w tej wojnie tylko mięsem armatnim.
Jego jedyny prawdziwy przyjaciel, uzdolniony muzyk i chirurg, zginął nagłą śmiercią, a drugi
jasny punkt w morzu posępności – ukochana kobieta – odsunęła się od niego i nawet nie
zadała sobie trudu, żeby cokolwiek wyjaśnić.
Vondar patrzył na ścianę, ale jej nie widział. Był chirurgiem i napatrzył się na śmierć,
jeszcze zanim Republika powołała go do służby. Przywykł do śmierci. Na jej widok mógł
najwyżej wzruszyć ramionami.
Mylił się jednak, sądząc, że to mu pomoże. Zdarzały się dnie, kiedy śmierć
towarzyszyła mu od pierwszej do ostatniej chwili dyżuru, który kończył z otępiałym umysłem
i zaczerwienionymi oczami... dzień po dniu, bez końca. Mimo to każdy zgon wywierał na nim
duże wrażenie.
Tolk stanowiła dla niego zawsze coś w rodzaju odtrutki. Wspierała go i była warta
każdej ceny, bez względu na to, jak bardzo ich związek mógł narazić go na ostracyzm
krewnych i przyjaciół. Obecnie jednak...
Obecnie jego dnie były mroczne, a noce jeszcze mroczniejsze. Jos nie widział końca tej
sytuacji. Ta wojna mogła się ciągnąć jeszcze wiele lat, a nawet dekad, bo podobne konflikty
zdarzały się już w przeszłości. Rozcinając i łatając pokiereszowane ciała, mógł dożyć późnej
starości, dopóki pewnego upalnego ranka nie przewróci się i nie wyzionie ducha.
Jaki sens było nadal wieść takie życie?
Jako lekarz wiedział, co to przygnębienie. Pacjenci po operacjach często wpadali w
depresję z powodu wydarzeń, które zmieniły bieg ich życia. Najciężej chorych Jos wysyłał na
ogół do empatów, ale jeżeli nie miał ich pod ręką, umiał sobie radzić z objawami. To, że
rozumiał przyczyny depresji, nie oznaczało jednak, że się na nią uodpornił. Czym innym była
wiedza, a czym innym uczucie.
O tak, kusiło go, żeby zostawić wszystko za sobą. Potrafiłby to zrobić, jeżeli już o tym
mowa. Wiedział, które miejsce musnąć wibroskalpelem, żeby spowodować najsilniejszy
krwotok. Wystarczyłoby zażyć lek powstrzymujący krzepnięcie krwi, otworzyć główną
arterię, powoli zasnąć... i nigdy więcej się nie obudzić. Taka śmierć byłaby bezbolesna,
podobnie gdyby zażył jakiś z kilkunastu specyfików, który wystarczyło wyjąć z podręcznej
szarki. Ostatni salut, a potem już tylko Wielki Skok...
Jego ziomkowie rzadko uciekali się do samobójstwa. Taki sposób zakończenia życia
wybrało tylko kilku Korelian, i nie było wśród nich nikogo z członków jego rodziny.
Nie uważał tego za najgorsze, co może mu się przydarzyć. Bez trudu mógłby sprawić,
żeby jego śmierć wyglądała na wypadek. Oszczędziłby krewnym wstydu, a może także trochę
smutku.
Pokręcił głową. Jakim cudem doprowadził się do takiego stanu? Nigdy nie
przypuszczał, że będzie kiedyś układał szczegółowy plan zakończenia własnego życia.
Pamiętał ze studiów, co mówić pacjentom, którzy wpadli w najgłębszy dołek:
„Zaczekajcie. Nie spieszcie się z niczym, czego nie da się odwrócić. Życie jest długie i
sytuacje się zmieniają. Za miesiąc, za rok albo za pięć lat wasze położenie także może się
zmienić. Spójrzcie tylko, ile osób, zaczynając od zera, wzbogaciło się, potem straciło dorobek
życia i ponownie wspięło się na szczyty. Popatrzcie na tych, którzy cierpieli na ciężką albo
nawet nieuleczalną chorobę, ale pozostali przy życiu na tyle długo, żeby stan ich zdrowia
uległ poprawie. Stopniowo odnaleźli szczęście nawet ci, którzy stracili towarzysza czy
towarzyszkę życia, dziecko, ojca albo matkę". Wynikało z tego, że żywi mają jakąś szansę.
Martwi zaś nie mogli liczyć na żadną odmianę losu.
Jos westchnął i usłyszał, że powietrze ze świstem wydobywa się z jego płuc. Właśnie
takich rad udzielał swoim pacjentom. Wiedział, że to prawda.
Przypomniał sobie opowieść, jaką słyszał podczas studiów w Akademii Medycznej na
Coruscant. Jeden z wykładowców, starszy, siwowłosy mężczyzna, który musiał mieć dobrze
ponad sto standardowych lat i nazywał się Leig Duwan, pewnego dnia opowiedział studentom
historię, jaka przydarzyła mu się na Alderaanie. Sędziwy wykładowca miał wyjątkowo
pogodne usposobienie i kiedy opowiadał tę historię, cały czas się uśmiechał.
Będąc na studiach, przeżywał trudne chwile: jego ojciec zmarł, ciężko chora matka
trafiła do szpitala, a siostra zaginęła podczas jednej z wypraw na linię frontu. Duwan oblał
egzamin i wszystko wskazywało, że może zostać skreślony z listy studentów. Poważnie się
zastanawiał, czy nie popełnić samobójstwa. Jakoś się jednak przemógł, przetrwał trudny okres
i w końcu jego sytuacja zmieniła się na lepsze.
Wiele lat później spotkał na ulicy obcego mężczyznę. Nieznajomy zatrzymał go i
powiedział: „Chcę panu podziękować, doktorze, bo ocalił mi pan życie".
Duwan słyszał podobne podziękowania wiele razy i odpowiedział machinalnie, z
rutynową swobodą: „To mój obowiązek, obywatelu. Nie musisz mi dziękować za..."
„Nie – przerwał nieznajomy. – Nie jestem pańskim pacjentem. Wpadłem kiedyś w
głęboką depresję i zastanawiałem się, czy nie odebrać sobie życia. Postanowiłem skończyć ze
sobą i nawet wymyśliłem sposób. Szukałem już ustronnego miejsca, gdzie mógłbym popełnić
samobójstwo, ale postanowiłem dać sobie jeszcze jedną szansę. Powiedziałem sobie, że jeżeli
spotkam po drodze chociaż jedną osobę, która się do mnie uśmiechnie, chociaż jedną,
zrezygnuję ze swojego zamiaru. Przechodziłem ulicą koło szpitala, a pan właśnie tam
wchodził. Uśmiechnął się pan do mnie i kiwnął głową, więc przyszedłem, żeby panu
podziękować".
W tej historii nie chodziło o uratowanie komuś życia dzięki medycznemu
doświadczeniu. Liczyło się to, że chociaż Duwan przeżywał trudne chwile, przemógł się i żył
dalej, i dzięki temu mógł uśmiechnąć się do nieznajomego i odwieść go od popełnienia
samobójstwa. W ciągu wielu następnych lat dzięki umiejętnościom lekarskim i dużemu
szczęściu ocalił jeszcze życie tysiącom innych osób. Nie powinno się odrzucać możliwości
udzielania pomocy innym, nawet jeżeli się miało o sobie niewysokie mniemanie.
Jos spojrzał na chronometr. Musiał się udać na obchód, żeby sprawdzić, jak miewają się
po operacjach jego pacjenci. Gdyby skończył ze sobą, o jego podopiecznych musiałby się
troszczyć ktoś inny, a zmuszając kogoś do wykonywania jego obowiązków, zachowałby się
jak egoista.
Zachowałby się... obrzydliwie.
Pomyślał, że zdoła przeżyć jeszcze godzinę. To wszystko, co ci zostało, powiedział
sobie. Jeszcze tylko godzina, jedna godzina. Idź na ten obchód, napisz raporty.
Doszedł do wniosku, że zdoła stawić czoło życiu jeszcze godzinę. A później...
No cóż, będzie miał mnóstwo czasu, żeby się o to martwić, gdy wróci do kabiny. Na
razie w jego życiu liczyła się tylko ta godzina.
ROZDZIAŁ 28
Jos skończył obchód. Wiedział, że w kantynie trwa przyjęcie dla odlatujących członków
zespołu artystycznego HoloNetowego Przedsiębiorstwa Rozrywkowego. W normalnych
okolicznościach nie miałby nic przeciwko przyłączeniu się do zabawy, obecnie jednak...
A jeżeli będzie tam także Tolk?
Przeżywał katusze, ilekroć widział ją w sali operacyjnej, ale nie był pewien, jak się
zachowa, jeżeli się z nią spotka na gruncie towarzyskim. A jeżeli Tolk zjawi się tam w
towarzystwie kogoś innego?
Pokręcił głową. Jeżeli wpadnie do kantyny, przynajmniej nie będzie samotny.
Wcześniej czy później i tak się na nią natknie. Ich jednostka nie była wcale taka duża.
Niech to zaraza. Jos wyszedł z kompleksu operacyjnego i skierował się do kantyny, ale
czuł się jak człowiek, który udaje się na własną egzekucję.
W kantynie panował trudny do opisania tłok, zaduch i harmider, a wszystkie wrażenia
potęgowało gorąco. Vondar pomyślał, że pewnie w ogóle nie natknie się na Tolk w takim
tłumie.
Jego nadzieje okazały się płonne. Prawdę mówiąc, to Tolk go odnalazła, zanim zdołał
wychylić pierwszą szklaneczkę trunku. W pewnej chwili odwrócił się i zobaczył ją przed
sobą. Patrzyła na niego w napięciu, jakby w jego twarzy szukała... czego?
Nie miał pojęcia, od czego zacząć rozmowę. Powinien coś powiedzieć, ale... Lorrdianka
wyglądała tak uroczo nawet w roboczym ubraniu, z upiętymi włosami i zmęczoną twarzą, że
jej uroda zapierała dech w jego piersi.
– Posłuchaj, Tolk – bąknął w końcu. – Ja...
– Dużo o tym myślałam, Jos – przerwała pielęgniarka. – To nie jest tylko kwestia tego,
co do siebie czujemy. W tej wojnie chodzi o coś więcej, nie tylko o to, co się dzieje w naszej
jednostce, co tu robimy i kim dla siebie jesteśmy. Muszę mieć trochę czasu, żeby się sama z
tym uporać. – Urwała, żeby nabrać powietrza. – Złożyłam prośbę o przeniesienie do Mobilnej
Jednostki Chirurgicznej Trzy.
Vondar poczuł, że zaschło mu w gardle. Mobilna Jednostka Chirurgiczna Trzy
znajdowała się ponad tysiąc kilometrów na północ, na przeciwległym brzegu Morza Gąbek.
– Mówisz poważnie? – zapytał. – Czy nie powinniśmy przynajmniej o tym
porozmawiać?
– Chyba nie – odparła Lorrdianka.
Jos wypuścił powietrze z płuc. Nie chciał zadawać tego pytania, ale nie mógł się
powstrzymać.
– Czy to znaczy, że między nami wszystko skończone?
Pielęgniarka się zawahała.
– To znaczy, że jakiś czas będziemy z daleka od siebie – odparła w końcu.
Vondar zorientował się, że w żaden sposób jej nie przekona. Wiedział, że jeżeli Tolk
zostanie przeniesiona, już nigdy więcej jej nie zobaczy. Był tego absolutnie pewien.
– Muszę iść – podjęła Tolk. Odwróciła się i zniknęła w tłumie. Jos przecisnął się do
szynkwasu. Czuł się jak sparaliżowany. Co się stało? – pomyślał. Co się między nimi
popsuło? Co takiego powiedział albo zrobił?
Wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć własnym uszom. To koniec. Odeszła. Tak po prostu.
Jego myśli kołatały się w głowie, jakby szukały jakiegoś punktu oparcia, punktu odniesienia.
Był głównym chirurgiem i nie musiał wyrażać zgody na jej przeniesienie. Mógł oznajmić, że
jest bardzo potrzebna w tej jednostce, ale na co by się to zdało? Jak mogliby współpracować,
grywać w sabaka? Jak mogliby...
Pytania krążyły w jego głowie niczym pyłki kurzu albo rój ogniokomarów.
Doszedł do wniosku, że musi się napić.
Dotarł do szynkwasu, ale zanim zdążył cokolwiek zamówić, usłyszał basowy pomruk.
Odwrócił się w stronę źródła dźwięku.
No, no, czegoś takiego nie widuje się codziennie, pomyślał. Android i Wookie
pochyleni nad planszą holograficznej gry.
Gra nazywała się dejarik. Jos za nią nie przepadał, ale znał zasady. I–Five i Wookie
siedzieli przy stoliku w kącie sali i nie zwracali uwagi na pozostałych gości. Jeżeli nie liczyć
białej plamy u góry z lewej strony piersi, partner androida był porośnięty czarną jak węgiel,
zmierzwioną sierścią. Sprawiał wrażenie porządnie zirytowanego – nawet jak na Wookiego –
a to nie wróżyło najlepiej.
–Ani minuty nie można tu się nudzić, hm?
Vondar spojrzał w dół i zobaczył przed sobą Dena Dhura. Reporter wskazał na stolik z
planszą do gry w dejarika i westchnął.
– Może pamiętasz, jak raz czy dwa wspominałem, że usiłuję pomóc I–Five się upić? –
powiedział.
– No i? – zapytał Jos.
– No cóż...
Na swój sposób Kaird dobrze się bawił, mimo że z konieczności nosił przebranie
Kubaza. Nie miał nic przeciwko obserwowaniu, jak istoty innych ras korzystają z uciech
życia, a jego pogodnego nastroju nie mąciła świadomość, że wiedział coś, co popsuje im
zabawę. I zamierzał to ogłosić. Kiedy rozejdzie się wiadomość o zmianie właściwości boty,
prawdopodobnie zapanuje chaos. Po prostu jeszcze jeden pech podczas tej wojny.
Wielka szkoda. Nie był wprawdzie związany uczuciowo z nikim w tej jednostce –
uczucia były luksusem, na który nie mógł sobie pozwolić – ale podziwiał i szanował wielu
spośród lekarzy, żołnierzy i techników. Zdecydowana większość miała poczucie honoru.
Wielu uważało honor za coś w rodzaju kodu ograniczającego w istotny sposób ich
możliwości, a nawet jeszcze gorzej, za świetny sposób powrotu do Wielkiego Jaja z
prędkością nadświetlną. Kaird był istotą praktyczną, a zatem nie mógł sobie pozwolić na
honor. Podziwiał go jednak u innych, i to nie tylko dlatego, że o wiele prościej było
przewidywać zachowanie osób honorowych.
Pod pewnymi względami było trudniej, a pod innymi łatwiej mieć do czynienia z
łajdakami. Weźmy na przykład Thulę i Tronta. Nedijanin byłby zdziwiony – prawdę mówiąc,
niemal rozczarowany – gdyby przy okazji najbliższej transakcji ta para nie wymyśliła
jakiegoś sposobu oszukania jego i Czarnego Słońca. Nie miałby nic przeciwko temu, gdyby
uszczknęli trochę towaru dla siebie – zawsze się tak działo przy podobnych okazjach, więc to
go specjalnie nie niepokoiło. Przemytnicy mogli być łajdakami, ale sprawiali wrażenie
wystarczająco rozsądnych, aby rozumieć, że szaleństwem byłaby każda próba oszukania
przestępczej organizacji na dużą skalę.
Zanurzył koniec trąbki w trunku. Lubił przebranie Kubaza między innymi dlatego, że
pozwalało mu zaspokajać pragnienie. Żałował, że nie może odprężyć się do końca i wziąć
udziału w zabawie, ale przybył do kantyny także z praktycznego powodu. Nieco wcześniej
okazało się, że pilot Bogan pełnił służbę dwukrotnie dłużej, niż to wynikało z rozkładu jego
zajęć, i w rezultacie nie mógł pozostawać w pogotowiu, żeby zasiąść za sterami
admiralskiego okrętu, gdy tylko Kaird by go potrzebował. Nedijanin wiedział, że to niewielki
problem. Obowiązki pilota pełniło także dwóch innych osobników, a jeden przebywał obecnie
w kantynie. Pilot, także mężczyzna – Kaird uświadomił sobie, że w galaktyce wielu
mężczyzn pełni te obowiązki – zachowywał się bardzo wstrzemięźliwie. Musiał być gotów do
objęcia służby, więc nie pił, nie palił ani nie wąchał żadnego środka, który mógłby zatruć jego
organizm. Nazywał się Sebairns i chociaż chyba dobrze się bawił, ograniczał się do popijania
bezalkoholowego wywaru z liści miejscowej rośliny.
Kaird miał dostęp do różnych informacji, włącznie z medycznymi, i wiedział, że
Sebairns cierpi na alergię, na którą nie ma lekarstwa. Gdyby pilot przypadkiem spożył pewne
warzywo, w jego organizmie rozpoczęłaby się silna reakcja anafilaktyczna z poważnymi
objawami: wysypką, omdleniem, spuchnięciem brzucha. Dzięki HoloNetowi Kaird
dowiedział się, że na ciele mężczyzny pojawiłyby się świerzbiące pryszcze i bąble. Pilot mógł
zasłabnąć, a nawet – gdyby nie dostał w porę odpowiedniego środka – zakrztusić się i udusić
z powodu obrzęku tchawicy. Tutaj jednak nie zachodziła obawa o jego życie, bo w jednostce
nie brakowało wykwalifikowanych lekarzy. Prawdopodobnie mężczyzna zostałby
błyskawicznie przetransportowany na oddział, gdzie wszystkie objawy bez trudu by usunięto.
Tyle że dzień czy dwa nie mógłby pełnić obowiązków, a to było więcej, niż Kaird
potrzebował do swoich celów.
Nedijanin obserwował uważnie krzątających się po sali androidów kelnerów i w końcu
wybrał właściwą chwilę. Wstał od jednoosobowego stolika tak beztrosko, jakby musiał się
udać do toalety. Android kelner idący z tacą do stolika Sebairnsa także kierował się w tamtą
stronę. Ich drogi miały się przeciąć dokładnie w miejscu zaplanowanym przez Nedijanina.
W końcu znalazł się wystarczająco blisko androida.
– Bardzo przepraszam, czy mógłbyś mi powiedzieć, gdzie znajduje się toaleta? –
zapytał.
Toaleta była wprawdzie wyraźnie oznaczona za pomocą napisów w sześciu językach i
tyluż piktogramów, ale android na pewno słyszał wiele razy to samo pytanie z ust innych
podchmielonych gości. Odwrócił głowę i wskazał kierunek wolną kończyną.
– Tam, proszę pana – powiedział. – To tamte drzwi pod rozjarzonym znakiem.
Korzystając z tego, że automat spogląda w inną stronę, Kaird uniósł rękę, jakby chciał
się podrapać po trąbce, i dyskretnie wpuścił szczyptę sproszkowanego warzywa do
szklaneczki z trunkiem pilota.
Ominął androida i udał się do toalety. Miał zamiar zaraz wrócić do stolika, aby upewnić
się, że pilot wypije przynajmniej trochę trunku i odpowiednio zareaguje. Miałby świadomość,
że osiągnął cel, jaki postawił sobie tego wieczoru.
Było mało prawdopodobne, aby ktokolwiek się domyślił, że do trunku mężczyzny coś
dodano. Mimo wszystko to nie była trucizna, a pełniący dyżur lekarze powinni bez trudu
rozpoznać reakcję alergiczną. Nieważne, jeżeli nawet dojdą do przekonania, że wywołano ją
celowo. Nikt nie mógł oskarżyć o to Kairda, bo gdyby nawet przesłuchiwany android
przypomniał sobie, że jakiś Kubaz zapytał go o drogę do toalety, znalezienie tego Kubaza
okazałoby się niemożliwe. Nedijanin nie zamierzał już nigdy wykorzystywać tego przebrania
i zaraz po powrocie do kabiny chciał je rozpylić na atomy w przetwarzaczu odpadów. Nie
można znaleźć czegoś, co nie istnieje.
W jednym z przebrań nadających mu wygląd otyłego mężczyzny miał kopię
najnowszego nagrania Galaktycznych Aktualności Sportowych, którą dostał od członka
zespołu artystycznego Jasoda Revoca. Kopia zawierała sprawozdanie z rozegranych nieco
wcześniej Mistrzostw Strągowych Sektora Galaktyki. Jeżeli ktoś nie był miłośnikiem tej gry
ani namiętnym graczem, obserwowanie partii strąga było mniej więcej równie interesujące
jak przyglądanie się, jak rośnie bryła pleśni, ale dla entuzjastów gry takie mistrzostwa były po
prostu fascynujące. Kaird wiedział, że ani Twi'lekanka Vorra, ani pilot Bogan jeszcze nie
oglądali przebiegu rozgrywek, bo nie transmitowano ich w tym sektorze galaktyki. Otyły
mężczyzna, któremu Nedijanin nadał przydomek „Mont Shomu", zamierzał znaleźć się niby
przypadkiem w zasięgu słuchu Vorry i oznajmić pierwszemu lepszemu rozmówcy, że zdobył
kopię nagrania. Liczył na to, że TwiMekanka zrobi Wszystko, aby ją wypożyczyć. Naturalnie
grubas przedstawi się jej jako miłośnik strąga i za nic w świecie nie będzie się chciał rozstać z
nagraniem, zgodzi się jednak obejrzeć kopię w jej towarzystwie. Nie będzie miał także nic
przeciwko, jeżeli Twi'lekanka przyprowadzi przyjaciela...
Kaird uśmiechnął się, wyszedł z toalety, przecisnął się przez tłum j gości i usiadł przy
stoliku. Obserwowanie, jak rozwija się jego starańnie ułożony plan, sprawiało mu wielką
przyjemność.
– Nie wiem, czy dobrze rozumiem – odezwał się Jos. – I–Five jest... pijany?
– Obserwuję go od kilku godzin i wierz mi, jest urżnięty – oznajmił Den. – Jeżeli to
właściwe określenie dla androida.
– Dzięki programowi – ciągnął Vondar tonem wskazującym, że to nie miało być
pytanie.
– Ta–a.
– Który sam napisał.
– Właśnie.
Chirurg spojrzał na stolik z planszą do gry w dejarika, na której różne przezroczyste
holofigury przemieszczały się niespokojnie po kwadratach. Jeżeli nie liczyć jaśniej płonących
fotoreceptorów i przesadnie ożywionych gestów, oglądany z daleka 1–5 wyglądał jak zawsze.
Jos pokręcił głową.
– To staje się coraz dziwniejsze – powiedział. Odwrócił się w stronę szynkwasu i upił
łyk trunku.
– Ha! – wykrzyknął nagle I–Five. – Mój molator bije twojego houjiksa! Wygrałem!
Rozwścieczony Wookie groźnie ryknął. Vondar obejrzał się w samą porę, żeby
zobaczyć, jak porośnięta czarną sierścią wielka istota wstaje, chwyta androida za prawą rękę i
wyrywa ją ze stawu barkowego. Z rozerwanych przewodów i systemów sprzęgających
serwomotorów posypały się iskry i trysnęły krople smarującego płynu.
Nie do wiary. Nie do wiary.
– Nie umie przegrywać – mruknął reporter.
– Na to wygląda – przyznał Vondar.
Obaj skoczyli do androida, chwycili go i odciągnęli od stolika z holoplanszą.
Tymczasem doprowadzony do wściekłości Wookie groźnie warczał, mamrotał coś w swoim
języku i wymachiwał nad głową oderwaną kończyną I–Five. Jos zauważył, że kilku członków
zespołu artystycznego, a wśród nich krzepki Trandoshanin, wkracza szybko do akcji, żeby
uspokoić krewkiego towarzysza.
Naturalnie 1–5 nie czuł żadnego bólu, ale sprawiał wrażenie bardziej
zdezorientowanego niż zazwyczaj.
– Wygląda na to, że nie mam ręki – powiedział do Vondara. – Jestem pewien, że kiedy
tu przyszedłem, jeszcze ją miałem.
Chirurg wepchnął androida do pustej loży.
– Pożyczył ją twój kompan od dejarika – oznajmił, wskazując Wookiego wymownym
ruchem głowy.
– Posłuchaj, I–Five – wtrącił się Den. – Myślę, że najwyższy czas wytrzeźwieć.
Android wzruszył ramieniem. Jos nigdy by nie pomyślał, że pijany automat z jedną ręką
jest zdolny do wykonania takiego ruchu.
– Jeżeli tak twierdzisz – powiedział. Jego fotoreceptory mrugały jakiś czas, ale w końcu
przygasły do poziomu blasku, który Jos uważał za normalny.
Android spojrzał na niego z wyrazem łagodnego zdziwienia.
– Ciekawe przeżycie – stwierdził rzeczowo.
– Bardzo chciałbym umieć tak szybko i bezboleśnie trzeźwieć – mruknął Vondar.
Jakaś kobieta przyniosła oderwaną rękę I–Five i wręczyła ją Josowi.
– Proszę – powiedziała. – Możesz zaprogramować swojego androida, żeby w
przyszłości unikał grania w cokolwiek z istotami rasy Wookie. Są, uhm... bardzo ambitne.
I–5 spojrzał na oderwaną rękę.
– Ja również doszedłem do takiego wniosku – przyznał.
Jos uważnie obejrzał miejsce, w którym kończyna została wyrwana ze stawu.
– Nie jestem cybertechnikiem, ale wygląda na to, że przytwierdzenie jej nie powinno
być specjalnie trudne – stwierdził, przenosząc spojrzenie na androida. – Masz szczęście, że
nie oderwał ci głowy.
– To prawda – zgodził się z nim I–Five. – Zamocowanie jej mogłoby się okazać o wiele
trudniejsze.
– Co też sobie myślałeś, siadając z Wookiem do dejarika?
– Nic nie myślałem – przyznał automat. – Właśnie w tym cały problem. Byłem pijany...
przynajmniej na tyle, na ile potrafiłem zaprogramować stan alkoholowego upojenia.
Zdumiony Vondar pokręcił głową.
– Daj spokój – mruknął. – Lepiej chodźmy do warsztatu i przekonajmy się, czy jeszcze
zastaniemy kogoś, kto potrafi cię naprawić. Przytwierdzanie mechanicznych kończyn trochę
wykracza poza moje umiejętności.
Wszyscy trzej opuścili kantynę, ale tylko dwaj głęboko odetchnęli dusznym nocnym
powietrzem. I–Five niósł oderwaną rękę. W pewnej chwili Den spojrzał na androida.
– Czuję się paskudnie, bo to moja wina, że się upiłeś i wdałeś w awanturę w barze –
powiedział. – Zwłaszcza gdyby się miało okazać, że nie było warto.
– Sądzę, że było – odparł I–5. – Przypuszczam, że nawet bardzo. – Spojrzał na chirurga.
– Pamiętasz, jak wspominałem, że ogarnia mnie coś w rodzaju niepokoju?
Jos kiwnął głową.
– Wydaje mi się, że ten niepokój zrodził się ze sprzecznych impulsów wysyłanych
przez nowe dane, które powróciły do mnie dzięki odzyskaniu pamięci – ciągnął automat. –
Kilka z tych informacji dotyczy mojego przyjaciela i partnera Lorna Pavana. Przypomniałem
sobie, że złożyłem mu pewną obietnicę. Aby jej dotrzymać, powinienem jak najszybciej
powrócić na Coruscant. Decydując się na to, musiałbym jednak porzucić swoje obowiązki na
Drongarze. Nie potrafiłem się uporać z tym problemem wyłącznie na gruncie logiki.
Musiałem się posłużyć intuicją... zdolnością do wyczuwania, co jest słuszne dla
mechanizmów. To jest o wiele starsze niż logika i wykorzystywanie danych. Musiałem w
jakiś sposób pobudzić korę swojej sieci percepcyjnej do pracy w zupełnie innym trybie...
całkowicie nieliniowym. To właśnie stąd zrodził się pomysł zmiany informacji dostarczanych
moim sensorom i sposobu postrzegania moich danych.
– I udało się? – zainteresował się Den.
– Tak mi się wydaje – przyznał I–Five. – W każdym razie zdecydowałem się na
działanie.
– Opuszczasz nas, I–5? – zmartwił się Jos.
– Nie od razu – odparł android, ale nie uznał za stosowne powiedzieć nic więcej.
Jos nie potrafił się jednak powstrzymać.
– Przecież jesteś maszyną, pamiętasz? – powiedział. – Zaprogramowanym automatem,
niczym więcej, więc jakie to ma znaczenie, w jaki sposób podejmujesz decyzje?
I–5 spojrzał na niego.
– Dobrze się bawisz, prawda? – spytał.
– O, tak – przyznał chirurg.
– Wszystko, co powiedziałem poprzednio, jest prawdą – oznajmił I–Five. –
Uświadomiłem sobie, że jakaś rzecz może być czymś więcej niż tylko sumą swoich części i
że różnica, która nie robi żadnej różnicy, jest z praktycznego punktu widzenia nieistotna.
Chyba się trochę bałem. Próbowałem przekonać bardziej siebie niż ciebie, że nie jestem tym,
za kogo uważasz mnie ty, Barrissa i kilkoro pozostałych. Brakowało mi jednak niezbędnych
informacji, aby dojść do takiego przekonania.
– Więc przekonałeś się... – zaczął Vondar.
– Że jestem naprawdę istotą świadomą – dokończył 1–5.
Jos wyszczerzył zęby w uśmiechu i klepnął androida w durastalowe plecy.
– Długo trwało, zanim sobie to uświadomiłeś – powiedział.
Znaleźli technika Ishi Tiba, na poły śpiącego pod warsztatowym stołem. Z początku
istota potraktowała ich opryskliwie, ale szybko dała się udobruchać za pomocą butelki
dobrego koreliańskiego wina, którą Den wyniósł z kantyny.
Technik połączył przewody i rurki obwodów hydraulicznych, zgrzał punktowo miejsce
oderwania i przytwierdził rękę androida. Jos spojrzał na I–Five.
– A przy okazji... to wprawdzie nie moja sprawa, ale zżera mnie ciekawość – zaczął. –
Co to za obietnica, o której sobie przypomniałeś?
I–5 nie od razu odpowiedział, a cisza przeciągnęła się na tyle długo, że chirurg zaczął
żałować, iż zadał to pytanie.
– Przyrzekłem spełnić prośbę Lorna – odezwał się w końcu android. – Chciał, żebym
się opiekował jego synem.
ROZDZIAŁ 29
Barrissa nie mogła zasnąć. W jej głowie wciąż jeszcze rozbrzmięwały echa zespolenia z
Mocą, o wiele silniejsze niż te, jakie pozostały po poprzednim doświadczeniu. Wyzwalały
oślepiające rozbłyski cudownej kosmicznej świadomości, której cząstkę stanowiła ona sama...
ale zarazem uświadamiały jej, że może stracić coś ważnego. Barrissa chciała powrócić do
tamtego miejsca... i pozostać w nim, gdyby było to możliwe.
Może wpływy na jej organizm się kumulowały? Może kiedyś będzie umiała płynąć w
magicznym nurcie Mocy z własnej woli, bez pomocy wyciągu z boty?
Nie doznała nowego olśnienia. Zagrażające jednostce niebezpieczeństwo nadciągało,
ale było jeszcze dość daleko. Miała dzięki temu dość czasu na podjęcie niezbędnych kroków
zaradczych, ale z drugiej strony nie miała pojęcia, jak te kroki powinny wyglądać. Odkrycie
tego przekraczało jej umiejętności.
A ściślej umiejętności jej umysłu, pozbawionego niezwykłego związku z Mocą, bo
kiedy się z nią zespalała dzięki oddziaływaniu cudownego specyfiku, nic nie było dla niej
zbyt trudne. W głębi duszy wiedziała, że kiedy przywyknie do przebywania w takim stanie,
Moc pozwoli jej osiągnąć zdumiewające wyniki. Musi się tylko nauczyć, żeby nie starać się
nad nią panować, ale płynąć z jej nurtem, utożsamiać się z nią.
Dopiero obecnie rozumiała, jak najwięksi mistrzowie Jedi potrafił wyczuwać, co
zdarzyło się wiele parseków od nich, i uzyskiwać informacje o wiele szybciej, niż gdyby
korzystali z sieci łączności podprzestrzennej. Wiedziała – była pewna – że wszechświat
stanowi całość, a jego wszystkie elementy są ze sobą połączone za pomocą wibrujących
splotów Mocy, które się rozciągają daleko poza granice wrażliwości jej zmysłów. Znała
swoje miejsce w tym wszechświecie i wiedziała, jakie miejsca zajmują wszystkie inne rzeczy,
małe i duże. Zawsze tam tkwiły i zawsze miały tkwić, chociaż nikt nie potrafiłby określić ich
liczby.
Kusiło ją, żeby wybiec na zewnątrz, nazbierać kilka bel boty, sporządzić z niej
zawiesinę i zainstalować podajnik, który sączyłby ją do jej organizmu kropla po kropli, bez
końca. Zastanawiała się, czy to marzenie poszukiwaczki wiedzy, czy też może osoby
zmagającej się z nałogiem.
Była ciekawa, czy to jakaś różnica.
Tak czy owak, mogła przekazać tę wiedzę członkom Rady Jedi. Dzięki niej rycerze i
mistrzowie zyskaliby nieograniczoną potęgę. Nie tylko zakończyliby tę wojnę, ale także
zapobiegli wybuchowi następnych. Znieśliby niewolnictwo, przemienili jałowe planety w
urodzajne raje, a nawet wypędzili zło na krańce galaktyki, żeby zadać mu tam śmiertelny cios.
Z tak niewyobrażalną potęgą nic nie byłoby dla nich niemożliwe!
Myśli zalewały umysł Barrissy niczym wezbrana rzeka. Młoda padawanka nie potrafiła
zapomnieć o swoim doświadczeniu.
Wiedziała jednak, że zanim się pogrąży zbyt głęboko w otchłań, musi rozwiązać
problem zagrożenia dla jednostki. Powinna się z tym uporać bez trudu, a potem będzie mogła
się zająć ważniejszymi sprawami...
Den biegł przez obóz w stronę lądowiska, mając nadzieję, że zdąży. Ty bezmyślny
głupcze! – ganił się w myśli. Żeby takiego dnia za późno się obudzić!
Nigdy nie zawracał sobie głowy alarmami chronometrów. Jak większość Sullustan,
świetnie orientował się w przestrzeni i kierował się impulsami wewnętrznego czasomierza.
Zazwyczaj, przylatując na nieznaną planetę, szybko przystosowywał się do długości
lokalnych dni i nocy. Zajmowało mu to najwyżej standardowy tydzień, a na Drongarze
przebywał o wiele dłużej.
Czy jednak tego dnia, który miał dla niego takie znaczenie, nie powinien zadbać o to,
żeby się obudzić we właściwej chwili? Tymczasem spał tak długo, że mógł nie zdążyć się
pożegnać z odlatującymi członkami zespołu artystycznego, do którego należała Eyara.
Po jej oświadczynach, które przyjął, nie mógł pozwolić jej odlecieć bez pożegnania. Nie
miał pojęcia, czy jeszcze się kiedyś zobaczą, ale wiedział, że kiedy ją znów spotka, stanie się
jednym z członków jej licznej rodziny, do której należało także, jak wszystko wskazywało,
zdumiewająco wielu nieletnich osobników. On, ze swoją mądrością i wiedzą, miał w niej
pełnić rolę patriarchy, sędziwego posiwiałego strażnika. Miał siedzieć głęboko w labiryncie
mieszkalnych jaskiń, żeby rozdawać młodym i głupim skarby rozwagi i życiowego sprytu.
W obecnej chwili nie wydawało mu się to znacznie mniej pociągające niż wówczas,
kiedy Eyara mu to zaproponowała.
Członkowie zespołu artystycznego musieli zostać przetransportowani na pokład fregaty
MedStara, w której hangarze spoczywał ich transportowiec. Eyara miała odlecieć w pierwszej
grupie.
Den skręcił za róg głównego budynku administracyjnego lądowiska w samą porę, żeby
zobaczyć, jak członkowie pierwszej grupy wchodzą po rampie na pokład wahadłowca. Od
razu zauważył Eyarę.
Zaczął przeciskać się przez dosyć liczną grupę stojących przed nim techników i
robotników.
–Hej! – zawołał. – Eyaro, zaczekaj!
Niech to zaraza! Nie widział niczego oprócz nóg... nóg porośniętych sierścią albo
łuskami, nóg ukrytych w spodniach, nóg istot palcochodnych albo stopochodnych... istnego
lasu kończyn dolnych. Wreszcie dotarł do barierki.
–Eyaro!
Sullustanka szła ze spuszczoną głową na końcu grupy, jakby się ociągała. Słysząc jego
rozpaczliwy okrzyk, odwróciła się i uśmiechnęła, a gdy go zobaczyła, w jej oczach pojawiły
się radosne błyski, jakby nabrała nowej ochoty do życia.
–Den–la!
Na myśl o tym, że zdążył, reporter poczuł wielką ulgę. Nie miał za złe Eyarze, że w
miejscu publicznym dodała poufały przyrostek do jego imienia. Podbiegła do barierki i oboje
objęli się czule.
– Bałam się, że nie przyjdziesz! – powiedziała. – Co się stało?
Den instynktownie zrozumiał, że wyjawienie prawdy nie byłoby najlepszym wyjściem.
Uraziłby Eyarę, gdyby powiedział, że omal się nie spóźnił na pożegnanie z nią... bo po prostu
zaspał.
– Dostałem wiadomość z HoloNetowego Przedsiębiorstwa Rozryzkowego – skłamał. –
Zamierzają nakręcić holowideogram na podstawie jednego z moich zeszłorocznych
artykułów. Musiałem przerwać rozmowę i biec całą drogę, żeby zdążyć.
Aż dziw, jak gładko mu przyszło wypowiedzenie tego kłamstwa. Zdumiało go to, ale
był także trochę przerażony. Blaga jednak poskutkowała. Piosenkarka zwróciła na niego
przepełnione miłością wielkie oczy.
– Wracaj szybko na Sullustę – szepnęła. Musnęła na pożegnanie jego fałdy policzkowe,
odwróciła się i wbiegła po rampie na pokład wahadłowca.
Den wycofał się na skraj lądowiska. Statek wzniósł się nad płytę z basowym
pomrukiem repulsorów, szybko wzbił się w powietrze i zniknął w oślepiającym blasku słońca
Drongara.
Reporter odwrócił się i powoli poczłapał do kabiny. Nie potrafił zapomnieć, jak łatwo
mu przyszło skłamać. Usiłował wmawiać sobie, że to nieistotne, ot, drobiazg bez znaczenia.
Mógł się łudzić, że skłamał w dobrej wierze, żeby nie zranić uczuć piosenkarki. Mógł szukać
różnych innych argumentów, ale żaden nie byłby prawdziwszy niż uścisk dłoni
Neimoidianina.
Powinien uważać się za łajdaka.
Eyara była słodka, ufna i szczera. Den podziwiał ją za to, ale się zastanawiał, ile czasu
upłynie, zanim te same cechy charakteru zaczną go śmieszyć albo irytować...
A może nawet wzbudzać odrazę?
Nie zasługiwał, żeby darzyła go uczuciem istota równie prostoduszna jak Eyara.
Stanął pośrodku placu, bo stwierdził, że dzieje się z nim coś złego. Czuł dziwny lęk, a w
dodatku nie miał pojęcia, jak się z nim uporać.
Uniósł głowę i spojrzał w prawo i w lewo. Z miejsca, gdzie stał, mógł skierować się w
jedną z dwóch wiodących w przeciwne strony ścieżek. Idąc lewą, trafiłby na kantynę ze
zdumiewającą i wysoce terapeutyczną różnorodnością trunków, a skręcając w prawo,
znalazłby gabinet Kio Merita, w którym mógł porozmawiać z empatą, a przynajmniej ustalić
z nim termin późniejszej wizyty. Musiał jakoś sobie z tym poradzić.
Ale jak?
Stał jeszcze prawie dwie minuty w palących promieniach słońca, zanim się zdecydował.
Skręcił i ruszył w dalszą drogę.
ROZDZIAŁ 30
Basowy pomruk repulsorów, okrzyki i gwar rozmów osób biegnących do sali, w której
klasyfikowano obrażenia, jaki i wrzaski rannych żołnierzy... Jos reagował na podobne
dźwięki tyle razy, że potrafiłby to robić nawet we śnie.
Sen. Śmiechu warte. Trudno byłoby nazwać normalnym snem przerywane drzemki, na
jakie lekarze z Mobilnej Jednostki Chirurgicznej Siedem mogli sobie pozwolić między
operacjami, ilekroć nie musieli od świtu do zmierzchu łatać rannych. Naturalnie, istniały
induktory fal delta, ale wciskanie czterech etapów nieprzerwanego snu i okresów raptownych
ruchów gałek ocznych do dziesięciominutowej drzemki nie odświeżało mózgu równie dobrze
jak prawdziwy, trwający od sześciu do ośmiu godzin sen. Jedynym rozwiązaniem był rzetelny
nocny wypoczynek, ale na podobny luksus rzadko można było sobie pozwolić.
Na ogół na stoły operacyjne trafiali sklonowani żołnierze. Najtrudniejszymi
przypadkami dla Vondara nie były jednak istoty zupełnie obcych ras. Najtrudniej operowało
mu się niesklonowanych ludzi, bo mieli znajomą anatomię, a jednak w subtelny sposób
różnili się między sobą. Ilekroć operował niesklonowanego mężczyznę, musiał bardzo
uważać, żeby jego dłonie nie wykonały jakiegoś ruchu, który mógł ulżyć w cierpieniu
klonowi, ale zabiłby innego pacjenta. Już raz mu się to przydarzyło.
Obce istoty bardzo rzadko pojawiały się na operacyjnych stołach. Te, które na nich
lądowały, na ogół pełniły na powierzchni Drongara obowiązki obserwatorów albo
urzędników. To właśnie one dostarczały personelowi medycznemu najwięcej zabawnych
chwil, choć zdarzały się momenty mrożące krew w żyłach.
Jos przeżył ostatnio coś takiego, kiedy został oblany ustrojowymi płynami operowanego
Nikta. Tym razem przyszła kolej na Ulego.
Młody chirurg operował Oniankę. Istoty tej rasy pochodziły z usytuowanej na
Odległych Rubieżach planety Uru i słynęły z wojowniczego usposobienia. Chyba nikt nie
miał pojęcia, co operowana Onianka porabia na powierzchni Drongara, ale krążyły pogłoski,
że służy w wojsku jako najemniczka. Tak czy owak, została trafiona wystrzelonym z wyrzutni
pociskiem, a Uli sondował ranę, żeby go wyciągnąć. W pewnej chwili pojawił się
błękitnobiały błysk i dał się słyszeć trzask, jakby ktoś wsadził kij w gniazdo rozwścieczonych
żądłaczy. Młody chirurg poleciał do tyłu, zderzył się plecami ze ścianą i osunął na posadzkę.
Sądząc po litanii przekleństw, nie stało mu się nic złego, ale normalne przy operacjach
prośby o podanie instrumentów czy odczyty wskazań przyrządów ucichły jak ucięte nożem.
Asystująca podczas operacji Onianki pielęgniarka Threndy podbiegła do Ulego i pomogła mu
wstać.
– Jak się czujesz? – zapytał Jos. – Potrzebujesz pomocy?
– Dzięki, nic mi nie jest – odparł młody chirurg. – Ale co to było, na miłość siedmiu
niebios Sumarina? Jeszcze nigdy...
Przerwał mu trzynożny medyczny android, który podszedł do niego i zaczął z nim cicho
rozmawiać. Vondar nie słyszał słów, ale po chwili Uli i Threndy wybuchnęli głośnym
śmiechem.
– O co chodzi? – zainteresował się Jos.
– Wygląda na to, że Onianie są elektroforetykami – wyjaśnił Uli. – Sondując ranę,
musiałem dotknąć okładziny organicznego kondensatora pacjentki. – Wzruszył ramionami. –
Trochę żałuję, że wcześniej nie miałem pojęcia o jego istnieniu...
Vondar zachichotał.
– Może powinniśmy ją trzymać na podorędziu na wypadek, gdyby któryś z naszych
androidów potrzebował ręcznego rozruchu – powiedział.
Skończył zmianę o tej samej porze, co Uli, i pod wpływem impulsu zapytał młodszego
kolegę, czy nie chciałby pograć z nimi w sabaka. Podczas ostatnich kilku gier nie mieli
kompletu graczy, bo Tolk przestała się pokazywać w kantynie, a Barrissa była chyba zbyt
pochłonięta „jedowaniem”, jak Den określał jej medytacje i ćwiczenia, żeby codziennie im
towarzyszyć. Nawet Kio bywał ostatnio bardzo zajęty i tylko sporadycznie wpadał do
kantyny. Uli wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Jasne! – odparł entuzjastycznie. – Zawsze miałem nadzieję, że wcześniej czy później
ktoś mi to zaproponuje.
Jos także się uśmiechnął.
– Cieszę się, że dołączysz do nas – powiedział.
Pomyślał, że miło będzie znów mieć prawie komplet graczy. Z drugiej jednak strony
miał wyrzuty sumienia. Uli był tak ufny i prostoduszny, że na pewno pozwoli się zjeść
żywcem pozostałym graczom. Sabak bywał czasami bezlitosną grą.
Jos, Den, Barrissa i I–Five wyszli w końcu z kantyny.
– No, no – mruknął Vondar. – Kto by pomyślał?
– Zakładam, że nie ty – burknął oschle Sullustanin. – Chyba że jesteś w zmowie z tym
małym, podstępnym...
– Hej, nie miałem pojęcia, że jest takim świetnym graczem – obruszył się Korelianin. –
To znaczy... spójrzcie tylko na niego! Wygląda jak wyjęte z holoreportażu uosobienie
poczciwego młodego farmera. – Wzruszył ramionami. – A poza tym przecież nie mieliśmy
kompletu graczy, a mnie po prostu zrobiło się go żal.
– Ta–a. – Reporter pokręcił głową. – No cóż, więc niech ci się zrobi teraz żal mnie.
Przegrałem dzisiaj trzysta kredytów.
I–Five spojrzał na Vondara.
– To propozycja – zaczął – ale następnym razem, kiedy będzie cię kusiło pobawić się w
altruistę, powiedz sobie stanowczo: „Nie rób tego".
– Załóż sobie lepiej tłumik na wokabulator – zaproponował cierpko Den. – Przecież
tylko ty nie przegrałeś dzisiaj koszuli... nie żebyś miał jakąś do przegrania.
– To prawda – przyznał 1–5. – Ale to i tak pierwszy raz od kilku tygodni, że nic nie
wygrałem.
Jos usiłował bezskutecznie rozpędzić krążącą wokół głowy chmurę ogniokomarów.
– Pozwól, że jeszcze raz cię zapytam – powiedział, zwracając się do I–Five. – Po co ci
pieniądze? Jesteś androidem.
– Ten fakt rzadko umyka mojej uwagi, ale dziękuję za przypomnienie – odparł 1–5. –
Ale powód jest całkiem oczywisty. Podróże zawsze kosztują sporo kredytów... zwłaszcza
jeżeli ktoś chce lecieć bardzo daleko, na przykład na Coruscant.
– Więc naprawdę tam lecisz? – zainteresowała się Barrissa.
– Tak.
– Przecież jesteś własnością wojska – przypomniał Vondar. – Nawet jeżeli wymyślisz
jakiś sposób, żeby przeniesiono cię służbowo na Coruscant, nie będziesz miał swobody
ruchów, aby rozpocząć poszukiwania syna Pavana.
– To też racja – przyznał spokojnie android. – A to oznacza, że może będę musiał
zdezerterować z wojska.
Jakiś czas ciszę zakłócało tylko brzęczenie ogniokomarów.
– Kiedy to zrobisz i zostaniesz schwytany – odezwał się w końcu Jos – skasują
zawartość twojej pamięci do ostatniej komórki.
– Jeżeli zostanę schwytany – poprawił go I–Fiye. – Na ogół nie marnowałem czasu,
kiedy przebywałem na Coruscant. Znam wiele sposobów prześlizgiwania się przez luki i
szczeliny, zwłaszcza w megalopolii tak ogromnej jak stolica Republiki.
Den wyssał trochę płynu z hydropakietu.
– To prawda – przyznał w końcu – ale przedtem będziesz musiał wydostać się z
Drongara. A poza tym, czy na pewno nie wzbudzisz niczyich podejrzeń, podróżując sam jak
palec?
– Androidy, zwłaszcza protokolarne, często samotnie odbywają międzygwiezdne
podróże – odparł 1–5. – Nie jesteśmy niemowlętami. Nikt nie zaszczyci mnie drugi raz
spojrzeniem... zwłaszcza jeżeli ktoś mnie zaopatrzy w dokumenty dowodzące, że jestem
wysłannikiem i udaję się na Coruscant do Świątyni Jedi.
Popatrzył na Barrissę, a ona przyjrzała mu się z powagą.
– Chcesz zaryzykować wszystko, nawet własną tożsamość, żeby to zrobić? – zapytała.
– Przyrzekłem to Lornowi wiele lat temu, kiedy zabrano jego syna Jaksa – odparł I–
Five. – Kazał mi obiecać, że gdyby coś mu się przydarzyło, zrobię wszystko co w mojej
mocy, aby mieć oko na jego potomka, chociaż przebywa pod opieką rycerzy Jedi. Lorn po
prostu nie miał do nich zaufania.
– Muszę ci przypomnieć, I–Five, że Jedi przysięgali przestrzegać praw Republiki –
zaczęła młoda padawanka, ale nagle urwała, jakby się nad czymś zastanawiała. – Czasami
jednak te prawa stają w sprzeczności z wyznawanymi przez nas zasadami etyki – podjęła w
końcu. – Takie konflikty zmuszają nas do podejmowania decyzji.
– I w jaki sposób rycerze Jedi je podejmują? – zainteresował się automat.
– No cóż, niektórzy się upijają – odparła Barrissa z lekkim uśmiechem.
Jos nie mógł się powstrzymać i zachichotał. Poczuł się nagle bardzo dobrze.
– Tak się składa, że rzeczywiście szukam posłańca, który mógłby jak najszybciej
dostarczyć coś do Świątyni na Coruscant – podjęła uzdrowicielka. – Nie znam wielu osób,
które mogłabym prosić o tę przysługę, więc gdybyś zechciał...
Urwała i spojrzała wymownie na androida.
– To byłby dla mnie wielki zaszczyt – odparł uroczyście I–Five.
ROZDZIAŁ 31
Column wpatrywał się w wiadomość wyświetlaną na ekranie monitora stacjonarnego
komputera. Złamanie skomplikowanego trzystopniowego szyfru zajęło mu kilka godzin, ale
tym razem się opłaciło. Separatyści otrzymali jego informację, zweryfikowali ją i upewnili
się, że bota naprawdę zaczyna tracić skuteczność. Podjęli decyzję o wiele szybciej, niż szpieg
się spodziewał, i w ciągu następnych kilku dni zamierzali zaatakować stacjonujące na
powierzchni Drongara siły zbrojne Republiki. W bitwie miał wziąć udział każdy robot i
najemnik, na jakiego mogła liczyć druga strona. Wszyscy mieli tylko jedno zadanie:
opanować i zdobyć pozostałą ilość skutecznie działającej boty. Obie strony mogły ponieść
bardzo ciężkie straty, zagładzie mogła także ulec znaczna część pozostałej boty, ale
wiadomość, chociaż bardzo zwięzła, nie pozostawiała cienia wątpliwości. Atak miał się
wkrótce rozpocząć. Wszystkie mobilne jednostki chirurgiczne, a wśród nich Siódemka, miały
się znaleźć w okrążeniu. Tym razem separatyści hrabiego Dooku nie zamierzali brać jeńców...
a przynajmniej takich, których chcieliby zachować przy życiu.
Column wpatrywał się jednak w wiadomość z mieszanymi uczuciami. Spodziewał się
ataku, ale nie sądził, że rozpocznie się tak szybko. Atak miał zadać cios Republice, a właśnie
na tym polegało zadanie szpiega na powierzchni Drongara. Nie zmieniało to jednak faktu, że
odpowiedzialność za śmierć i zniszczenia spadnie przynajmniej w części na jego barki.
Arkusik templastu z wydrukowaną wiadomością zaczął się zwijać na brzegach. Column
wiedział, że po następnej minucie czy dwóch wystawiony na działanie powietrza łatwopalny
materiał utleni się i spłonie bez śladu, a rozszyfrowana wiadomość po prostu wyparuje.
Podobnie jak trzecia tożsamość szpiega, której przydatność wkrótce dobiegnie końca.
Tak czy owak, nie miało to znaczenia. Wiadomość spełniła swoje zadanie, a Column ją
zapamiętał. Wiedział, że wojna na Drongarze także niedługo się zakończy. Bota zostanie
zebrana albo zniszczona, a może ulegnie mutacji i straci wartość... walczącym stronom było
to obojętne.
Zanim rozpocznie się główny atak, Column odleci. Wymyśli powód, żeby złożyć
wizytę na pokładzie fregaty MedStara, a po drodze transportowiec ze szpiegiem na pokładzie
zostanie skierowany gdzie indziej, żeby pilot mógł przekazać towar separatystom hrabiego
Dooku. Naturalnie będzie dysponował odpowiednim kodem, dzięki któremu przeleci
niezatrzymywany przez nikogo. Potem wskoczy do nadprzestrzeni, a wszyscy pozostali na
powierzchni Drongara staną się dla niego tylko smutnym wspomnieniem.
Jeszcze później otrzyma przydział na inną planetę. Wojna będzie toczyła się nadal, a on
przybierze kolejną fałszywą tożsamość i znów będzie działał na szkodę Republiki. Wiedział,
że chociaż może to potrwać bardzo długo, wcześniej czy później Republika upadnie. Po
prostu musi.
Westchnął. Wciąż jeszcze miał do załatwienia wiele spraw, a pozostało mu na to mało
czasu. Musiał zebrać zarejestrowane dane, akta, informacje i dokumenty, które mogły mieć
jakąś wartość dla jego mocodawców, a potem skompresować w pakiety danych na tyle małe,
żeby dało się je włożyć do kieszeni albo podręcznej torby. Koniec, przynajmniej tu i teraz,
zbliżał się wielkimi krokami.
Dochodziła północ. Kaird pozbył się przebrania Kubaza, a strój upodabniający go do
otyłego mężczyzny sprawiał mu zbyt wiele kłopotów, żeby go nosić bez wyraźnej potrzeby,
więc spotkał się z Thulą przebrany za mnicha z zakonu Milczących. Istniało tylko niewielkie
prawdopodobieństwo, że zostanie zauważony, więc Nedijanin mógł się nie obawiać, że ktoś
go usłyszy.
Oparł się plecami o cienką ścianę magazynu wzniesionego na zapleczu głównej
stołówki. Rozejrzał się i upewnił, że jest sam. Thula znajdowała się w magazynie. Nikt, kto
przechodził obok szopy w ciemności dusznej tropikalnej nocy, nie mógłby jej dostrzec, ale
Kaird słyszał Falleenkę dzięki zainstalowanej w ścianie osłoniętej kratce, która chroniła przed
deszczem, ale umożliwiała wentylację.
– Załatwiłaś to, o co cię prosiłem? – zapytał.
– Tak.
– Ty i twój przyjaciel będziecie mieli dwa dni przewagi – ciągnął Kaird. – Proponuję,
żebyście rozsądnie wykorzystali ten czas.
– A reszta naszego honorarium? – zapytała Falleenka. Jej głos brzmiał cicho niczym
pomruk leśnego drapieżnika.
– Spójrz na górną krawędź wewnętrznej framugi drzwi – polecił Nedijanin.
Zapadła krótka cisza. Kaird miał na tyle wrażliwe uszy, że usłyszał, jak jego
rozmówczyni podchodzi cicho do drzwi, chwilę przy nich stoi i wraca na poprzednie miejsce.
Zobaczył przez kratkę nikły blask i domyślił się, że Thula włączyła sześcian kredytowy, aby
sprowadzić wysokość wyświetlanej sumy.
– Bardzo hojnie – pochwaliła.
– A gdzie mój neseser? – zainteresował się Kaird.
– Do tej pory powinien się znaleźć w twojej kabinie obok reszty bagażu – odparła
Falleenka. – Robienie interesów z tobą to prawdziwa przyjemność, przyjacielu.
– Wymyśliliście sposób, żeby stąd odlecieć?
– Tak – oznajmiła Thula. – Jutro rano zmywamy się z Drongara. Zarezerwowaliśmy
miejsca na pokładzie niewielkiego wahadłowca. Za sterami będzie siedział pilot, który nie
miał nic przeciwko przyjęciu łapówki.
– Ale przecież nie wystarczy wam wahadłowiec z powierzchni Drongara na pokład
stacji przesiadkowej – zdziwił się Kaird.
– Wystarczy, żeby znaleźć coś innego, co się nada do naszych celów – uspokoiła go
Falleenka. – Pieniądze to niezwykle skuteczny środek smarujący.
– Może któregoś dnia znów się spotkamy – mruknął Nedijanin.
– Może – zgodziła się Thula.
Kaird oddalił się od szopy i skierował do kabiny. Zostawił drzwi zamknięte, ale
standardowe zamki nie stanowiły wystarczającej zapory dla zawodowych włamywaczy, do
jakich się zaliczali Squa Tront i Thula.
Blok karbonitu stał na podłodze obok innych toreb i waliz. Wyglądał jak niezbyt
kosztowny neseser podróżny i niemal idealnie pasował do pozostałych sztuk bagażu.
Zamrożona w karbonicie bota powinna pozostać w takim stanie, dopóki ktoś nie wciśnie
guzika rozmrażania. Później trzeba ją będzie szybko przetworzyć, żeby nie rozpoczęły się
procesy gnilne, ale to już nie stanowiło problemu Kairda. Czarne Słońce miało na swoje
usługi najlepszych chemików w galaktyce i Nedijanin musiał tylko dostarczyć towar władcom
przestępczego syndykatu.
Uniósł neseser. Był ciężki, ważył prawie siedemdziesiąt kilogramów, ale Kaird
przekonał się, że może go dźwignąć i nieść bez widocznego wysiłku.
Poczuł się raźniej niż kiedykolwiek, odkąd postawił stopę na powierzchni tej przeklętej
planety. W tych okolicznościach spisał się najlepiej, jak potrafił, a kiedy pomyślnie wykona
zadanie, wysiłek sowicie mu się opłaci. Jeszcze tylko kilka dni wybiegów i podstępów i zazna
spokoju na powierzchni ukochanej ojczyzny.
Zasłużonego spokoju.
Jos obudził się w środku nocy, oszołomiony. Stanowczo przeholował z piciem
poprzedniego wieczoru. Usiadł na pryczy i przetarł oczy. Śniła mu się Tolk, która wyjawiła
mu, dlaczego chce go rzucić. Niestety, chirurg nie zapamiętał ani słowa z jej wyjaśnień.
Wstał, poczłapał do łazienki, przepłukał usta i spryskał twarz zimną wodą. Pił ostatnio
tyle, że przestały skutkować lekarstwa, które zazwyczaj pomagały mu na kaca. Spojrzał na
odbicie swojej twarzy w lustrze.
Co za żałosny widok, pomyślał.
Westchnął. Nie da się ukryć, że żałosny.
A poza tym, co za żałosna wymówka dla mężczyzny, dodał w myśli. Naprawdę
zamierzasz pozwolić jej odejść? Tak po prostu, bez walki?
Nie odrywając spojrzenia od odbicia swojej twarzy w lustrze, zmarszczył brwi.
– A niby co mam zrobić? – zapytał na głos. – Nie chce ze mną rozmawiać, a ja nie mam
pojęcia, dlaczego.
No i co z tego? – ciągnął w myśli. Nie jesteś idiotą. Dowiedz się, dlaczego! Nie
zapobiegłeś śmierci Zana, ale czy zamierzasz pozwolić, żeby Tolk odeszła od ciebie bez
podania powodu?
Odwrócił się plecami do lustra, podszedł do pryczy i zaczął się wpatrywać w zmiętą
pościel. To było pytanie, zasadnicze pytanie, prawda? Najważniejsze i jedyne: dlaczego.
Dlaczego Tolk, ukochana kobieta, która wyznała mu miłość, zamierzała go rzucić i przenieść
się do innej jednostki? Twierdziła wprawdzie, że to przez eksplozję na pokładzie fregaty
MedStara, gdzie zginęło kilkadziesiąt osób... ale ten pretekst nie miał przecież najmniejszego
sensu. Widywała gorsze przypadki, o wiele gorsze, i to z bliska. Nie, tu musiało chodzić o coś
innego. Zachowywała się, jakby otrzymała polecenie od jakiegoś prymitywnego planetarnego
bóstwa...
Nagłe uświadomienie sobie prawdy uderzyło go z taką siłą, że musiał usiąść. Czuł się,
jakby ktoś walnął go z całej siły w splot słoneczny i wyparł powietrze z jego płuc. Domyślił
się! Wiedział!
Starszy krewniak Erel! To on musiał odbyć rozmowę z Tolk. To on jej opowiedział, jak
się czuje ktoś, kto musiał na zawsze zrezygnować z odwiedzania ojczyzny i utrzymywania
kontaktów z krewnymi. To on zatruł jej myśli! Tak, to miało sporo sensu. Pielęgniarka
musiała się spodziewać, że przełożony zechce z nią porozmawiać. Jos od początku bał się tej
rozmowy, ale był tak przepracowany i zmęczony, że jakoś mu to umknęło. Nie do wiary, że
nie wpadł wcześniej na taką możliwość, ale tak było. Tolk mówiła mu o eksplozji, śmierci i
przerażeniu, a on tak się skoncentrował na analizie jej wymówek, że nawet nie pomyślał o
możliwości innego wyjaśnienia.
Kuzyn Erel, pomyślał.
Poczuł, że wściekłość zalewa go niczym gorąca fala. Poszedł do łazienki, przycisnął
guzik sonicznego natrysku i wszedł do kabiny. Od razu poczuł, że brud, sen i wciąż jeszcze
sącząca się z porów kwaśna woń alkoholu spływają brudnymi falami po jego ciele i znikają w
odpływie. (Spojrzał na chronometr i stwierdził, że następny transportowiec wystartuje dopiero
około południa. Miał dość czasu, żeby spokojnie się ubrać, a potem... Na wszystko, co
sprawiedliwe, zamierzał użyć wszelkich wpływów, powołać się na przysługi, a nawet
wyhodować sobie skrzydła i odlecieć, jeżeli właśnie tego będzie trzeba, żeby odwiedzić
kochanego krewniaka i wyciągnąć z niego prawdę... w taki czy inny sposób.
ROZDZIAŁ 32
Kaird albo Mont Shomu, jak nazywał siebie w przebraniu nadającym mu wygląd
otyłego mężczyzny, patrzył z uśmiechem, jak pilot i twi'lekańska kucharka popijają
miejscowe wino z butelki, którą przyniósł do kabiny. Miało niezły smak, a wytłoczono je z
miąższu kulistych purpurowych owoców wielkości zaciśniętej ludzkiej pięści. Owoce rosły na
podobnych do wielkich grzybów drzewach na Wyżynie Jasserak, nazywały się avedamy i
kiedy dojrzewały, miały chrupiący miąższ i cierpko–słodki smak, który wyczuwało się w
winie.
Obecność myokainy w butelce nie wpływała na aromat wina; roztwór wywołującego
zwiotczenie mięśni leku nie miał barwy, woni ani smaku. Pragnąc rozwiać możliwe
podejrzenia, Kaird także napił się troszkę. Nie zapomniał przedtem wsypać do swojej
szklaneczki szczypty środka neutralizującego działanie leku, dzięki czemu mógł być pewien,
że nie odczuje skutków jego wpływu.
– Może byśmy w końcu zaczęli, dobrze? – zaproponowała Twi'lekanka. W jej głosie
brzmiało wyraźnie słyszalne podniecenie.
Kaird uśmiechnął się, a usta maski otyłego mężczyzny posłusznie rozciągnęły się w
uśmiechu. Co za słodka i naiwna istota...
Bogan, mężczyzna pilot, także wyglądał na podekscytowanego. Wypił pół szklaneczki
owocowego wina i niecierpliwym gestem włączył projektor hologramów. Nie był równie
skrupulatny i wstrzemięźliwy jak jego zmiennik i nie miał nic przeciwko piciu wina poza
służbą, chociaż starał się nie przesadzać.
W powietrzu nad ich głowami rozkwitł barwny hologram. Przedstawiał ogromną halę
ze stolikami, przy których siedziało po dwóch graczy. Wizerunek miał dużą rozdzielczość,
więc goście Kairda z przyjemnością będą obserwowali pierwsze dwadzieścia albo trzydzieści
minut zarejestrowanego nagrania. Później, kiedy zacznie działać lek, mieli pozostać
przytomni i świadomi, ale pozbawieni możliwości wykonywania prawie wszystkich ruchów.
Po kwadransie oboje zaczęli zdradzać pierwsze oznaki bezwładu mięśni. Na pewno
zastanawiali się i martwili przyczyną tego stanu rzeczy, ale mogli tylko marszczyć brwi, bo
na bardziej zdecydowaną reakcję, nie mieli dość energii. Po następnych pięciu minutach nie
mogli zresztą nawet napiąć mięśni twarzy. Gdyby Nedijanin wręczył im po blasterze, żadne
nie zdołałoby wykrzesać dość sił, żeby unieść broń i go zastrzelić.
Podszedł do mężczyzny.
– Możesz mówić? – zapytał.
– E–e–e... t–t–tak – wybełkotał Bogan, przeciągając głoski. – C–c–c–co...
– Postaram się wyjaśnić to zwięźle i rzeczowo – ciągnął Nedijanin. – Zaaplikowałem
wam po porcji narkotyku. Chcę, żebyś podał mi kody do osobistego admiralskiego promu...
dostępu, bezpieczeństwa, operacyjne, wszystkie. Narkotyk was nie zabije, ale jeżeli nie
przekażesz mi tych kodów albo podasz fałszywe, zabiję ciebie i twoją twi'lekań–ską
przyjaciółkę. Rozumiesz?
– T–t–ta–a–ak.
– To dobrze. – Kaird wyjął z kieszeni rejestrator. Wiedział, że bełkotliwy głos pilota nie
będzie miał żadnego znaczenia. Działanie systemów bezpieczeństwa nie zależało od
brzmienia głosu, więc każdy mógł wyrecytować odpowiednie słowa i cyfry. – Podaj mi te
kody. Nie spiesz się, wymawiaj każdy najwyraźniej, jak potrafisz. Jeżeli będą prawdziwe, ty i
twoja przyjaciółka przeżyjecie. Spędzicie miły wieczór, oglądając rozgrywki w strąga, a jutro
w południe odzyskacie zdolność poruszania się na tyle, żeby wezwać pomoc. Jeżeli jednak się
okaże, że kody są fałszywe...
Wyjął z kieszeni niewielki termiczny detonator. Był używany do wyzwalania dużych
bomb i gdyby eksplodował w zamkniętym pomieszczeniu, rozerwałby obecnych na strzępy,
ozdobił ściany krwawą miazgą, a potem rozerwał na kawałki same ściany. A wszystko w
ciągu mniej więcej milisekundy.
Zbliżył detonator do twarzy mężczyzny, żeby pilot mógł się pozbyć resztek
wątpliwości.
– Poznajesz to? – zapytał.
– T–t–t...
– To dobrze – uciął Nedijanin, nie pozwalając Boganowi skończyć. – Z tym
detonatorem współpracuje nadajnik o zasięgu dwustu kilometrów. – Wyjął niewielkie
urządzenie, podsunął je pod nos mężczyzny i ponownie schował do kieszeni. – Jeżeli po
moim odlocie na pokładzie porwanego admiralskiego promu... tak, tak, zamierzam go
porwać... z powodu błędnego albo fałszywego kodu przydarzy mi się coś złego... cokolwiek,
włączę ten nadajnik.
Wstał, podszedł do projektora hologramów i umieścił termiczny detonator na górnej
powierzchni urządzenia.
Bogan zaczął się pocić, co można było uznać za pomyślną wróżbę.
– Wiem, że jesteś pilotem i odważnym gościem – podjął Kaird po chwili. –
Prawdopodobnie nie boisz się śmierci, ale twoja twi'lekańska przyjaciółka i miłośniczka
strąga to niewinny cywil. Na pewno nie chcesz, żeby przemieniła się w krwawe strzępy,
prawda?
– N–n–n–nie...
– No cóż, więc się zgadzamy – podsumował Nedijanin. – Podaj teraz te kody.
Kiedy Bogan skończył wymieniać słowa i cyfry – głośno i powoli, co zajęło mu sporo
czasu – Kaird zebrał kilka poduszek i umieścił je za plecami bezwładnych gości, a potem
posadził ich obok siebie, żeby mogli obserwować hologram. Otarł pot z czoła Bogana.
– Miłego oglądania – powiedział. – Nastawiłem projektor na automatyczne
powtarzanie, więc nie powinniście się nudzić... przynajmniej podczas pierwszych kilkunastu
powtórek.
Skłonił się lekko i wyszedł.
Naturalnie mógł ich zabić i wielu jego kolegów po fachu od razu by tak zrobiło. On
także nie odczuwałby wyrzutów sumienia, bo w ciągu wielu lat służby wysłał w podróż do
Kosmicznego Jaja tyle istot, że dwie dodatkowe nie sprawiłyby mu żadnej różnicy Miał
jednak powody, żeby ich nie zabijać. Po pierwsze, nikt mu za to nie zapłacił, a po drugie, nie
widział takiej potrzeby. Byli unieruchomieni w zamkniętej kabinie, a Kaird zamierzał
odlecieć, zanim ktokolwiek zauważy ich zniknięcie. Jego goście nie mieli pojęcia, że w
rzeczywistości jest Nedijaninem, a w ciągu najbliższych kilku minut przebranie, w którym
wyglądał jak Mont Shomu, miało przemienić się w przetworzone synciało. Kaird zamierzał
zadbać o to, żeby żadne prądy nie doprowadziły nikogo do jego Gniazda.
Wyszczerzył zęby pod maską otyłego mężczyzny. Prawdę mówiąc, termiczny detonator
był szkoleniową atrapą... wyglądał jak prawdziwy, ale nie miał ładunku wybuchowego i nie
mógł wyrządzić żadnej krzywdy. Rzekomy nadajnik, jakim machnął przed nosem Bogana,
był osobistym automatem do opieki nad ledwo opierzonymi pisklętami. Zresztą o ile Kaird
wiedział, miniaturowe nadajniki nie miały zasięgu nawet kilkunastu, a co dopiero dwustu
kilometrów.
W dodatku, gdyby kody okazały się fałszywe, Nedijanin zostałby schwytany i
zaprowadzony na przesłuchanie. A wtedy... lepiej, żeby go nie oskarżono o morderstwo z
premedytacją. Mógł trafić do więzienia za porwanie okrętu, ale za takie przestępstwo nie
groziła kara śmierci, nawet gdyby chodziło o osobisty prom admiralski podczas wojny.
Wcześniej czy później Czarne Słońce wysłałoby kogoś, kto go odnajdzie i wyciągnie z
więzienia. Gdyby jednak wojenny trybunał uznał go za winnego morderstwa, trafiłby do
przetwarzacza odpadów o wiele wcześniej, zanim Czarne Słońce zaczęłoby się martwić jego
zniknięciem.
Nie mógł także zapomnieć, że wyeliminował sakiyańskiego admirała Tarnisse Bleyda,
poprzedniego dowódcę MedStara, i gdyby został schwytany, mogłaby się o tym dowiedzieć
osoba grzebiąca w jego mózgu. Wprawdzie nawet podczas wojny przestrzegano pewnych
zasad i rzadko wydawano zgodę na skanowanie mózgu bez ważnego powodu, ale gdyby
miało do tego dojść, Kaird powinien raczej skończyć ze sobą niż pozwolić sobie wydrzeć tę
tajemnicę. Skoro i tak miał zginąć, to decydując się na samobójstwo, przynajmniej miałby
śmierć szybką i bezbolesną... czego nie mógłby się spodziewać, gdyby Czarne Słońce było
niezadowolone, że władze dowiedziały się o jego roli w likwidacji admirała.
Oczywiście najlepiej będzie nie dać się złapać.
Kaird poszedł do łazienki, żeby się pozbyć ostatniego elementu przebrania otyłego
mężczyzny. Najwyższy czas. Mont Shomu, podobnie jak Kubaz Hunandin, dobrze mu się
przysłużył, ale Nedijanin poczuł ulgę na myśl, że nie będzie musiał dłużej nosić
nieporęcznego i ciężkiego stroju. Zastanawiał się, jak radzą sobie mężczyźni, którzy
naprawdę mają na ciele tyle tłuszczu. Pomyślał, że wolałby raczej zostać oskubany z piór i
opiekany na wolnym ogniu.
Jos był wściekły jak nigdy w życiu. Widział stojącego przed nim starszego mężczyznę
jak przez czerwoną mgiełkę. Zgrzytnął zębami.
– Gdybyś nie był wujem mojej matki i moim zwierzchnikiem, bez wahania skopałbym
ci tyłek! – wybuchnął.
– Na twoim miejscu chyba czułbym się tak samo – usłyszał w odpowiedzi.
Znajdowali się na pokładzie fregaty MedStara, w gabinecie admirała. Byli sami, ale Jos
podejrzewał, że gdyby zaczął przerabiać na miazgą twarz dowódcy, ktoś by wpadł zobaczyć,
skąd ten hałas. Byliby to pewnie strażnicy z wojskowej żandarmerii... rośli, barczyści,
uzbrojeni po zęby i zupełnie pozbawieni poczucia humoru.
Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Jos czuł, że nikt i nic nie zdoła go
powstrzymać przed rozkwaszeniem nosa zaginionego krewniaka.
– Jak śmiałeś się wtrącać do naszych spraw w taki sposób?! Kto dał ci takie prawo?
– Chciałem ci tylko oszczędzić zmartwień – odparł Kersos.
– Oszczędzić... zmartwień? – powtórzył Vondar takim tonem, jakby nie mógł uwierzyć
własnym uszom. – Zniechęcając do mnie ukochaną kobietę? Przykro mi, doktorze, ale z
medycznego punktu widzenia nie widzę w tym żadnego sensu. Tolk jest lekarstwem na
wszystko, co mnie dręczy, boli i przeraża. Nawet nie potrafię ci tego wytłumaczyć! –
Chodzący nerwowo z kąta w kąt Vondar nagle stanął.
– Nie do wiary, że cię usłuchała!
– Co jest najlepszym dowodem jej troski i miłości, Jos – odparł Kersos.
– Jakim cudem doszedłeś do takiego wniosku? – żachnął się młodszy Korelianin.
– Nie chce cię narażać na bojkot krewnych i przyjaciół – wyjaśnił admirał.
– Bo przedstawiając jej obraz naszego przyszłego wspólnego życia, ukazałeś je w
ponurym i szkaradnym świetle – odciął się Jos. – Według ciebie mieliśmy być uważani za
najgorsze szumowiny całej galaktyki.
– Właśnie to powiedziałem – oznajmił Erel.
Jos z trudem rozwarł palce zaciśnięte w pięści. Głęboko odetchnął i nabrał powietrza na
nowo. Uspokój się, powiedział sobie. Rozkwaszenie admiralskiego nosa może sprawić ci
dużą satysfakcję, ale bez względu na to, jak bardzo wuj zasługuje, nie byłoby to właściwe
posunięcie. Nie zapominaj, że on także jest lekarzem. Robił, co uważał za najlepsze.
Mimo to Vondar nie mógł się pogodzić z tym, co się stało. Miał ochotę wyszorować
pokład starszym krewniakiem. I to wiele razy.
Mimo to jego gniew stracił energię eksplodującej nowej. Jos odetchnął jeszcze raz.
– No cóż, wujku, jeżeli członkowie mojej rodziny nie zechcą zaakceptować kobiety,
którą kocham, staną się krewnymi tylko z nazwy – powiedział. – A ja obejdę się bez nich.
Kersos pokręcił głową. Wyglądał na bardzo zmęczonego.
– Ja też tak uważałem, Jos – przypomniał. – Także kroczyłem kiedyś tą ścieżką.
– Nie jesteś mną – odciął się Vondar. – Możliwe, że po jakimś czasie bym tego żałował,
chociaż wątpię, ale nawet gdyby do tego doszło, to byłby mój wybór, nie twój. Powinienem
mieć prawo go dokonać.
– To nie takie proste, chłopcze – odparł admirał. – Mówisz o uświęconych przez
tradycję podstawach społeczności, które istnieją wiele tysiącleci.
– Ale za sześćdziesiąt czy osiemdziesiąt lat większość tych podstaw czy tradycji
zniknie, a wśród nich zakaz poślubiania istot z innych planet – zaczął Jos, ale umilkł, żeby
powściągnąć gniew. Pomyślał, że musi spokojnie to wyjaśnić starszemu krewniakowi. Był
inteligentny i miał dar wymowy. Jeżeli umiał wytłumaczyć zdenerwowanemu pacjentowi
zawiłości medycznej procedury, na pewno potrafi wyłuszczyć swoje racje w zrozumiały
sposób. – Posłuchaj – podjął po chwili. – Wyprzedziłeś swoje czasy o wiele dziesięcioleci i ja
także zamierzam je wyprzedzić, ale moje dzieci i wnuki nie będą musiały walczyć z równie
bezsensownymi mopakami.
Wuj Erel rozłożył ręce w geście bezradności.
– Trudno mi w to uwierzyć – powiedział. – Czyżbyś umiał przewidywać przyszłość?
Jos pokręcił głową i ciężko westchnął.
– Po prostu widzę teraźniejszość, wuju – zaczął z namysłem. – Wiele lat upłynęło,
odkąd odleciałeś z ojczyzny. Czy kiedykolwiek obiło ci się o uszy określenie Hustru fonsterl
Admirał także pokręcił głową.
– To mi wygląda na hoodishański – powiedział.
– Blisko, blisko – przyznał Vondar. – To vulanishański, równie zapomniany dialekt z
Wielkich Południowych Równin. Wydaje mi się, że ostatnie władające tym językiem osoby z
naszej planety zmarły pięćdziesiąt lat temu. Tak czy owak, Hustru fonster oznacza „żonę w
oknie". Określenie weszło do obiegu kilka lat temu, ale nie wypada go używać podczas
rozmów z osobami z wyższych sfer.
Jego starszy krewniak wyglądał na zdezorientowanego.
– Przypuśćmy, że jakiś młody mężczyzna z szanowanej rodziny zakochuje się w
dziewczynie z innej planety – ciągnął Vondar. – Ulega uczuciu i spędza dużo czasu w jej
towarzystwie. Wtedy wszyscy mrugają porozumiewawczo, kiwają głowami i patrzą w inną
stronę. Nikt tego nie pochwala, ale też nikt nie ma nic przeciwko temu, pod warunkiem, że
gdy młodzieniec się wyszumi, wróci na łono rodziny. Ostatnio jednak coraz częściej synowie
i córki z szanowanych rodzin, odwiedzając inne planety, poznają tubylców, z którymi pragną
pozostawać i w trwałych związkach. Wprawdzie zakazują tego koreliańskie zwyczaje, ale
jeżeli ktoś ma odpowiednie środki, może wymyślić sposób obejścia tego zakazu. Syn albo
córka wraca do domu i bierze ślub z inną istotą ze swojej planety. Ta „druga połowa" zawiera
taki związek wyłącznie z pobudek finansowych albo prestiżowych. Nowożeńcy zatrudniają
gosposię, ogrodnika albo kucharkę... tak się składa, że z innej planety. Chyba się orientujesz,
do czego zmierzam, prawda? – Jego wuj nie odpowiedział.
– Oficjalnie nikt tego nie zabrania – ciągnął Jos. – I wszyscy są szczęśliwi. Żadnego
skandalu ani wstydu. A gdyby taka „gosposia" czy „kucharka" zaszła w ciążę z kimś
nieznanym... no cóż, jeżeli jej pracodawcom bardzo zależy na wartościowej pomocy
domowej, mogą wychowywać jej dziecko prawie jak swoje. Mogą nawet legalnie je
adoptować, skoro coraz więcej małżeństw zawieranych przez rodowitych Kordian nie ma
własnych dzieci. Jeżeli dziecko żony z szanowanej rodziny jest podobne do ogrodnika czy
potomstwo gosposi wygląda jak jej pracodawca, no cóż... to może być tylko zbieg
okoliczności.
Jego starszy krewniak pokręcił głową.
– Coś takiego jest praktykowane w naszej ojczyźnie? – zapytał.
– Z każdym rokiem na coraz większą skalę – potwierdził Jos. Erel wyglądał, jakby
ugryzł coś kwaśnego.
– No cóż, masz swoją odpowiedź – mruknął jakby do siebie.
– Nieprawda! – sprzeciwił się Vondar. Czuł, że znów zaczyna go ogarniać gniew, ale
tym razem nie zamierzał się powstrzymywać. – Nie pozwolę, żeby moja narzeczona
przechodziła przez coś takiego. Nie dopuszczę, żeby żyła w kłamstwie, które nikogo nie
wywiedzie w pole. Ani myślę podtrzymywać archaicznej i anachronicznej praktyki, która
dawno straciła jakikolwiek sens istnienia. Zamierzam pojąć Tolk za żonę, a jeśli komuś się to
nie spodoba, może otworzyć klapę śluzy i pooddychać w próżni. Nic mnie to nie obchodzi.
– Czy twoja rodzina... – zaczął admirał.
– Moją rodziną jest Tolk! – przerwał ostro młodszy Korelianin. – To ona jest na
pierwszym miejscu. Odtąd wszyscy inni będą mieli dla mnie najwyżej drugorzędne
znaczenie. Kocham ją. Nie wyobrażam sobie życia bez niej. A jeżeli będę musiał czołgać się
przez pole pełne obsydianowych brzytew, żeby ją o tym przekonać, zdecyduję się na to bez
wahania.
Starszawy mężczyzna się uśmiechnął.
– Co cię tak bawi? – Jos poczuł autentyczną wściekłość. Zdecydował, że bez względu
na konsekwencje uderzy starszego krewniaka i przełożonego.
– Kiedyś, długo przed twoim urodzeniem, wygłosiłem podobne przemówienie do
swojego brata. – Kersos wstał od biurka. – Gratuluję, siostrzeńcze. Odtąd będę popierał twoje
dążenia w każdy możliwy sposób.
Jos zamrugał. Czuł się oszołomiony jak po jednym z nagłych ostrych zwrotów w
próżni, do jakich uciekali się czasami piloci gwiezdnych myśliwców.
– Słucham? – zapytał.
– Sprzeciwianie się tysiącom lat tradycji nie jest zadaniem dla słabeuszy – wyjaśnił
Erel. – Jeżeli się okaże, że Tolk nie znaczy dla ciebie tyle, ile twierdzisz, wcześniej czy
później tego pożałujesz. Jak powiadasz, możesz tego żałować... ale przynajmniej startujesz z
pozycji silnego człowieka.
Vondar pochylił się nad biurkiem i spojrzał w oczy starszego krewniaka.
– Dzięki twojej interwencji, wuju, na razie zaczynam od zera – powiedział. – Tolk
zamierza się przenieść do innej jednostki chirurgicznej. W tej chwili nawet nie chce ze mną
rozmawiać. Nie rozumiem, jakim cudem sytuacja między nami ma ulec poprawie, skoro
będzie nas oddzielało tysiąc kilometrów wody.
– Chłopcze, nikt z ekspedycyjnych wojsk medycznych Republiki na powierzchni tej
planety nie wybierze się donikąd bez mojego zezwolenia – przypomniał Kersos. – Jeżeli
twoja ukochana jest naprawdę warta zrezygnowania ze wszystkiego, co może cię w życiu
czekać, zasługuje na miano towarzyszki twojego życia. Naprawię swój błąd. Zostanie blisko
ciebie.
– Ale... jak? – zapytał Jos. – Co się stało, to się nie odstanie. Jak zdołasz...
– Pokażę jej nagranie, na którym zarejestrowałem naszą rozmowę – odparł admirał. –
Zdecydowała się rozstać z tobą, bo cię kocha. Jeżeli zobaczy i usłyszy, że i ty ją kochasz, na
pewno zmieni zdanie.
Vondar usiadł. Czuł się, jakby chwilę wcześniej ukończył wspinaczkę do krążącej po
orbicie mieszkalnej sztucznej asteroidy. Czy naprawdę wuj Erel zdoła naprawić swój błąd? A
może jest już za późno?
– Nie martw się, chłopcze – pocieszył go starszy krewny. – Naprawię wszystko, co
popsułem.
Pierwszy raz od wielu dni Vondar poczuł, że w jego serce wstępuje nadzieja.
ROZDZIAŁ 33
Den Dhur siedział sam w kantynie i rozmyślał.
Właśnie skończył pisać wstępną wersję artykułu na temat mutacji boty i, mówiąc
skromnie, uważał to dzieło za jedno ze swoich szczytowych osiągnięć. Nie zapomniał o
zamieszczeniu analizy wpływu mutacji na interesy różnych grup i osób, a nawet uwzględnił
ich możliwe reakcje na utratę adaptogennego specyfiku. Naturalnie sprawdził słuszność
swoich rozważań za pośrednictwem HoloNetu. Chcąc podkreślić bezsens toczenia walk o
roślinę, która ulega mutacji i odbiera wojnie wszelki sens, zakończył artykuł dobitnym
ironicznym akcentem.
Krótko mówiąc, jego tekst należał do tych, które zwracają powszechną uwagę. Jeśli go
podpisze, jego nazwisko znów zajaśnieje na dziennikarskim firmamencie. Kto wie, może
nawet dostanie skierowanie na inną planetę, mniej... podniecającą niż Drongar. Gdyby jednak
się zdecydował wrócić na Sullustę i skorzystał z propozycji Eyary, jego artykuł przysporzyłby
mu jeszcze większej sławy.
Istniał tylko jeden problem. Den długo się zastanawiał nad jego rozwiązaniem, ale nadal
nie wymyślił sposobu wysłania artykułu z Drongara.
Przewidywał, że kiedy wiadomość o mutacji boty stanie się powszechnie znana, nastąpi
przerwanie działań zbrojnych i szybka ewakuacja wojsk z Drongara, bo na powierzchni tej
przeklętej planety nie pozostanie nic, o co siły zbrojne separatystów i Republiki miałyby
nadal toczyć walkę. Reporter nie miał nic przeciwko takiemu zakończeniu.
Wcześniej musiały jednak wybuchnąć bezpardonowe walki obu stron o przechwycenie
zbiorów z ostatnich pól skutecznej boty. Roślina była uprawiana właściwie tylko w jednym
miejscu Południowej Tanlassy, a uprawy zajmowały mniej więcej tysiąc kilometrów
kwadratowych. Den mógł iść o zakład, że walki będą się toczyły tylko wokół tego rejonu
Drongara. Piętnaście mobilnych jednostek chirurgicznych, których personelowi powierzono
zadanie ratowania życia rannych żołnierzy, a także, jak w przypadku Siódemki i kilku innych,
zbierania boty, znajdzie się w okrążeniu sił zbrojnych nieprzyjaciela. Roboty bojowe i roboty
niszczyciele, najemnicy wszystkich możliwych ras i żądne szybkiego zysku szumowiny
przeskoczą z wyciem przez barykady niczym stado bagiennych prosiaków. Den pomyślał, że
to nie będzie miły widok.
Od pierwszej chwili, kiedy usłyszał plotkę o mutacji boty, wiedział, że coś takiego się
wydarzy. Miał jednak pewność, że wiadomość rozejdzie się tak czy owak, więc dlaczego to
nie on miałby ją podać do publicznej wiadomości i zyskać sławę?
Znał odpowiedź na to pytanie, ale nie był nią zachwycony. Podczas pobytu w jednostce
chirurgicznej zaraził się wirusem groźniejszym niż wszystkie istniejące w ekosystemie
Drongara: sumieniem.
Mógłby opublikować wiadomość pod pseudonimem, ale stałby się wówczas
przynajmniej częściowo odpowiedzialny za ładunek odchodów banthy, jaki spadnie na głowy
istot, które przywykł uważać za przyjaciół.
Westchnął ciężko z utrapienia, aż zakołysały się jego fałdy policzkowe. Ktokolwiek
rozgłosi wiadomość o mutacji boty, nie powstrzyma sił zbrojnych hrabiego Dooku przed
przypuszczeniem ostatecznego ataku i nie uratuje od śmierci personelu jednostki. A kiedy
walka się rozpocznie, najlepiej byłoby przyglądać się jej z odległości kilku parseków.
Oznaczało to, że Den musi znaleźć miejsce na pokładzie statku odlatującego z Drongara. Im
szybciej, tym lepiej. To dlatego się zastanawiał, czy nie towarzyszyć I–Five podczas podróży
na Coruscant. Łatwo było stamtąd się dostać na Sullustę czy gdziekolwiek indziej.
Dziennikarz zastanawiał się, czy nie pora przejść na emeryturę. Odnosił wrażenie, że w
porównaniu z nim dwugłowy Troig jest ucieleśnieniem zdecydowania. Czy miał zrezygnować
ze wszystkiego i zostać patriarchą w labiryncie jaskiń rodziny Eyary? A może powinien się
rzucić w wir pracy, którą wykonywał całe dorosłe życie? W galaktyce nie brakowało dobrych
tematów do opisania.
Z drugiej strony, Eyara była najbardziej czarującą i godną pożądania istotą płci pięknej,
jaką spotkał w życiu...
Wiedział, że musi się szybko zdecydować. I–Five miał wkrótce odlecieć z zadaniem
zleconym przez Barrissę Offee. Reporter nie powinien napotkać trudności, gdyby postanowił
mu towarzyszyć. Był cywilem i mógł lecieć, dokąd zechce. Dotarliby do Jądra galaktyki w
ciągu czterdziestu ośmiu standardowych godzin, może wcześniej.
Nie miał powodu zostawać dłużej na powierzchni Drongara. Zwlekając z odlotem, żeby
napisać raport z ostatnich chaotycznych godzin działań zbrojnych, ryzykował niemal pewną
śmierć. A przecież, jak wielokrotnie tłumaczył wszystkim, którzy chcieli go słuchać, nie
uważał się za bohatera.
Ale zostawić przyjaciół... Josa, Barrissę, Tolk, Ulego i Kio... nie, wcale mu się to nie
podobało.
Zastanawiał się, jakim cudem dał się w to wplątać. Jak to się stało, że nagle musi się
martwić losem tylu osób?
Dostanie się na pokład fregaty MedStara w przebraniu jednego z Milczących nie
stanowiło najmniejszego problemu. Członków zakonów religijnych i medytacyjnych –
zwłaszcza tych, którzy wywierali dobroczynny wpływ na chorych i rannych – traktowano
zazwyczaj ulgowo. Kaird wszedł na pokład, rozlokował się w kwaterze, zabrał podręczny
neseser i od razu skierował się do głównego hangaru. Członkowie zakonu Milczących nie
mówili, więc tylko wręczył strażnikowi arkusik flim–siplastu z napisaną prośbą. Błysnął
fałszywym identyfikatorem i uzyskał zgodę na wejście na lądowisko. Dla zachowania
pozorów pokazał na migi, że idzie złożyć bagaż w ładowni wojskowego transportowca, który
odlatywał dzień czy dwa później w kierunku planet Jądra galaktyki. Po drodze mógł się
natknąć na innego strażnika, ale widok zakapturzonego Milczącego nie powinien w nim
wzbudzić żadnych podejrzeń.
Osobisty okręt admirała spoczywał na wydzielonej części głównego lądowiska, z daleka
od pozostałych wahadłowców i transportowców. Nedijanin nie widział w tym nic dziwnego.
Mógł się tam dostać długim korytarzem.
Przy wejściu na admiralskie lądowisko nie postawiono strażnika, bo nikt nie uważał
tego za konieczne. Jeżeli się nie miało odpowiednich kodów, nie można było wejść na pokład,
włączyć silników, uzyskać zgody Kontroli Lotów ani przelecieć obok patrolowców, a skoro
kody znali tylko uprawnieni piloci, nikt nie uważał za konieczne się tym przejmować.
Kaird szedł powoli, jak ktoś rozmyślający o bardzo ważnych sprawach. Niedaleko
przed nim znajdowała się martwa strefa, w której nie zainstalowano ani jednej kamery
systemu bezpieczeństwa. Nedijanin I odkrył to, studiując plany fregaty MedStara, za które
przyszło mu słono zapłacić. Obszar miał powierzchnią najwyżej kilku metrów kwadratowych,
ale więcej nie potrzebował.
Kiedy dotarł do tego miejsca, rozejrzał się ukradkiem. Nikogo nie zobaczył, więc
pospiesznie zdjął płaszcz nadający mu wygląd Milczącego. Miał pod nim jeden z mundurów
Bogana i zwykłą maskę, w której wyglądał jak pierwsza lepsza istota ludzka. Nie zmyliłby
nikogo, kto zna prawdziwego Bogana, ale kamera systemu bezpieczeństwa miała pokazywać
jego twarz tylko z dużej odległości. Jedynym możliwym do zauważenia przedmiotem
powinna być maska filtracyjna, którą i musiał włożyć, żeby nie wzbudzać podejrzeń.
Najpierw wydrążył ją, żeby zmieściły się podobne do dziobu usta. W przebraniu otyłego
mężczyzny miał dość miejsca, żeby bez trudu ukryć trzycentymetrową wypukłość warg, ale
Bogan był istotą egzomorficzną, więc Nedijanin musiał się wykazać dużą pomysłowością.
Maski podobne do tej widywało się jednak często na pokładzie fregaty MedStara, zwłaszcza
po wcześniejszej eksplozji, bo w atmosferze pomieszczeń okrętu wciąż jeszcze unosił się
kurz, zawierający cząsteczki trujących związków chemicznych.
Najtrudniejszym odcinkiem było sto ostatnich metrów. Gdyby Kaird natknął się tu na
kogokolwiek, musiałby go zabić i przebiec jak najszybciej resztę drogi. Nie spodziewał się, że
ktoś go dostrzeże, ale odetchnął z ulgą dopiero, kiedy dotarł do klapy wewnętrznej śluzy.
– Hej, czy to ty, Bogan? – usłyszał nagle dobiegające zza pleców pytanie.
Poczuł ukłucie strachu. Głęboko odetchnął i odwrócił się do rozmówcy tylko na tyle,
żeby mężczyzna zobaczył fragment maski. Pomachał mu ręką i stwierdził, że dzieli go od
niego jakieś trzydzieści metrów. Pospiesznie wpisał na klawiaturze kod dostępu.
– Nie rozbij się o nic, kiedy będziesz wylatywał! – wykrzyknął nieznajomy i głośno się
roześmiał.
Kaird pozwolił sobie na nieprzyzwoity gest i w nagrodę usłyszał kolejny, tym razem
głośniejszy wybuch śmiechu.
Rozległ się cichy syk i klapa włazu admiralskiego okrętu się otworzyła. Nedijanin
szybko pokonał kilka stopni i wszedł na pokład. Kiedy się znalazł w środku, postawił neseser
z bota i pospieszył do sterowni. Wpisał kod bezpieczeństwa, przesłał energię do jednostek
napędowych i zajął się wykonywaniem procedur przedstartowych.
Usłyszał cichy trzask i z odbiornika rozległ się głos kobiety.
– A–jeden, tu Kontrola Lotów. Włączyłeś silniki, jakbyś zamierzał wystartować. Czy to
ty, poruczniku Bogan?
Kaird musiał dobrze wykonać tę część planu, ale zastanawiał się nad nią równie długo
jak nad wszystkimi pozostałymi. Mógł bez trudu naśladować głos Bogana – głosy istot
ludzkich miały ograniczony zakres częstotliwości dźwięków, więc nie sprawiłoby mu to
szczególnej trudności – ale nie potrafił układać rysów maski na tyle przekonująco, żeby
zwieść kogoś, kto widział go dzięki obiektywowi pokładowej holokamery. Nie stanowiłoby to
problemu na Coruscant, gdzie mógł skorzystać z usług wielu fachowców. Specjalista
dermatolog nadałby jego skórze właściwą karnację, fryzjer ułożyłby i ufarbował włosy, a
kosmetyczka poświęciłaby kilka godzin na nałożenie specyficznego makijażu. Na pokładzie
fregaty MedStara Kaird nie miał jednak do pomocy nikogo, a przecież musiał pokazać swoją
twarz... a ściślej, twarz Bogana.
Szybko wsunął do szczeliny czytnika zawczasu przygotowany mikrodysk z nagraniem i
przycisnął odpowiedni guzik. Na ekranie monitora komunikatora pojawił się wizerunek
twarzy pilota z twarzą osłoniętą maską do oddychania. Obraz raz po raz się rozmywał i
zanikał.
– Ta–a, to ja – odparł Nedijanin, starając się jak najwierniej naśladować głos Bogana. –
Ja... na mrok przestworzy! Chyba coś złego się dzieje z moim komunikatorem.
Wyciągnął rękę i wyłączył urządzenie. Przekazywał obraz zaledwie kilka sekund, ale to
wystarczyło, żeby operatorka Kontroli Lotów zobaczyła wizerunek ludzkiej twarzy. W
połączeniu z odpowiednim głosem powinno to utwierdzić ją w przekonaniu, że rozmawia z
prawdziwym Boganem.
– Będziesz musiała sobie wyobrazić moją sympatyczną twarz, Kontrolo – powiedział.
Funkcjonariuszka zachichotała i Kaird doszedł do wniosku, że musi być młoda.
– Widywałam sympatyczniejszych nerfopasów niż ty – zaczęła. – Prawdę mówiąc,
widywałam sympatyczniejsze nerfy. – Znów zachichotała, ale zaraz spoważniała. – Dokąd się
wybierasz, Bogan? – zapytała. – Admirał nam nie zgłaszał, że zamierza dzisiaj startować.
– Chcę tylko poćwiczyć trudne manewry, żeby nabrać większej wprawy – wyjaśnił
beztrosko Nedijanin, cały czas naśladując głos Bogana. – Kiedy dostanę zwolnienie z
marynarki, zamierzam się ubiegać o licencję pilota pasażerskich liniowców. Nie będzie mnie
tylko parę godzin. Wykonam kilka pętli i beczek, ale zapiszę to w dzienniku pokładowym,
żeby wszyscy byli szczęśliwi.
– A admirał nie będzie miał nic przeciwko temu? – nie dawała za wygraną operatorka.
– Powiedział, że nigdzie się nie wybiera – odparł Kaird. – Kiedy się odmeldowywałem,
miał zamiar się wykąpać, ale jeżeli musisz, możesz się z nim skontaktować i poprosić o
potwierdzenie.
– Chcesz, żebym wyciągała admirała z wanny? – oburzyła się kobieta. – Taa, akurat.
Podaj mi kod dostępu wrót śluzy.
Kaird wyszczerzył zęby jak drapieżnik i szybko podał wymagany kod.
– Zgadza się – odparła jego rozmówczyni. – Masz zezwolenie na wlot do komory
próżniowej.
Wrota między lądowiskiem a śluzą zaczęły się otwierać. Przelatując przez gigantyczny
właz, Kaird zauważył, że lekki wiatr poruszył śmiecie na płycie lądowiska. Kiedy wleciał do
komory, za rufą admiralskiego okrętu zamknęły się masywne wrota, rozległo się zawodzenie
alarmowych syren i zapaliła się czerwona lampka.
– Uwaga, uwaga, rozpoczęło się usuwanie atmosfery – rozległ się generowany przez
komputer głos. – Osoby bez próżnioszczelnych skafandrów są proszone o natychmiastowe
opuszczenie komory śluzy. Uwaga, uwaga...
Ostrzeżenie powtarzało się, dopóki syreny nie przestały wyć, a czerwone światło nie
zgasło. Po chwili otworzyły się zewnętrzne wrota i Kaird zobaczył usianą iskierkami gwiazd
czerń przestworzy.
– A–jeden, podaj kody startowe – usłyszał żądanie operatorki Kontroli Lotów.
Spełnił jej życzenie.
–A–jeden, masz pozwolenie na start. Tylko nie rozbij się o nic, kiedy będziesz
wylatywał.
Nedijanin wyszczerzył zęby w uśmiechu i położył dłonie na rękojeściach dźwigni
sterowniczych. Okręt wyleciał ze śluzy. Na Kosmiczne Jajo! – pomyślał Kaird. Opuszczał
Drongar z drogocennym prezentem dla swoich mocodawców. Dzięki temu będzie mógł
zrezygnować z dalszej służby i wrócić do domu. Cóż lepszego mogłoby go spotkać w życiu?
ROZDZIAŁ 34
Den nie miał wiele do pakowania. Spędził tyle lat jako wojenny korespondent, że
zabierał w drogę wyłącznie najpotrzebniejsze rzeczy. Ich lista nie ograniczała się wprawdzie
tylko do szczoteczki do fałd policzkowych, ale nie była też o wiele dłuższa. Jego ubrania
uszyto z kurczliwej tkaniny, a głosopisak był niewiele większy niż kciuk. Do zabrania
wszystkiego były mu potrzebne dwie średniej wielkości torby podróżne. Musiał je tylko
zapakować, zamknąć i w drogę. Robił to chyba tysiąc razy. Co najmniej.
Nagle rozległ się melodyjny kurant.
– Proszę wejść – powiedział Sullustanin.
Płyta drzwi się odsunęła i na progu stanął I–Five.
– Oto android, na którego czekałem – powitał go reporter. Fotoreceptory 1–5 się
rozjarzyły, co wyglądało, jakby uniósł brwi.
Powiódł spojrzeniem po niewielkim pomieszczeniu.
– Chyba jesteś spakowany i gotów do odlotu – powiedział. – Z drugiej strony, trudno
być tego pewnym, zważywszy na ogólny stan twojego... otoczenia.
Den wyszczerzył zęby w beztroskim uśmiechu.
– Cóż, nie jestem najporządniejszą osobą na tej planecie – przyznał. – Prawdopodobnie
również na większości innych znanych planet... a może nawet, jak przypuszczam, także
nieznanych.
– Och, nie jest tak źle – pocieszył go android. – Daj mi trzydzieści minut i miotacz
płomieni...
– Wiesz, wkrótce startuje jeszcze jeden transportowiec – uciął Sullustanin. – Na jego
pokładzie odlatuje ostatnia grupa członków zespołu artystycznego Revoca. Jestem pewien, że
z szeroko otwartymi ramionami przyjmą tak elokwentnego androida.
– Bez wątpienia – przyznał I–Five. – Ale tak się składa, że zamierzam stąd odlecieć na
pokładzie następnego wahadłowca.
Den kiwnął głową. Spodziewał się tego.
– Więc Barrissa powierzyła ci jakieś zadanie – powiedział.
– Tak – przyznał android. – Chodzi o przekazanie pewnej informacji... w dyskretny
sposób i tylko za pomocą słów... a także jakiejś fiolki. – Wyciągnął rękę. – Przyszedłem się
pożegnać.
Den nie potrząsnął jednak górną prawą kończyną automatu.
– Nie musisz – powiedział. – Lecę z tobą.
Kolejna zmiana intensywności blasku fotoreceptorów I–5 miała oznaczać zdumienie.
– Ach, tak? – zapytał android. – Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
– Świadomości, że ta jednostka zostanie wkrótce okrążona przez roboty i najemników
separatystów – odparł Sullustanin. – A także innych istot na tyle inteligentnych, żeby umieć
się równocześnie przemieszczać i strzelać.
Den opowiedział zwięźle, co wie na temat mutacji boty, i zwierzył się z obaw, co się
stanie, jeżeli ta informacja przedostanie się do wiadomości publicznej.
– Ta zmiana właściwości wcale mnie nie dziwi – odparł I–Five. – Cała ta planeta jest
jednym wielkim eksperymentem transgenicznym. Zważywszy na wzajemne zapylanie
zarodników i niezróżnicowany potencjał miejscowego DNA, dziwię się tylko, że bota
pozostawała stabilna tyle czasu.
– No cóż, stabilność nie jest słowem, którego będzie się tu używało w ciągu
najbliższych kilku dni – stwierdził reporter. – Właśnie dlatego wracam na Coruscant. –
Wzruszył ramionami. – Sądziłem, że moglibyśmy polecieć razem.
– Nie mam nic przeciwko temu, ale większość pozostałych androidów chyba nie zechce
się do mnie odzywać, jeżeli będzie mi towarzyszyła istota organiczna – odparł I–Five.
– Wiesz, może warto byłoby odchwaścić tę część twojego oprogramowania, która
zmusza cię do wygłaszania tak złośliwych uwag – odciął się Sullustanin. – Bo jeżeli sam tego
nie zrobisz, ktoś ci w tym pomoże... za pomocą wibronoża. Mało kto lubi pyskate automaty.
– Jak zapewne się orientujesz, nie jesteś pierwszą osobą, która mi to mówi – odparł I–
Five. – Twoja uwaga wprowadza jednak szczyptę pikanterii do mojego skądinąd
monotonnego żywota. A jeśli już mowa o wibronożu, potrafię zatroszczyć się o siebie.
Den spojrzał na chronometr.
– Do odlotu wahadłowca zostało mniej więcej dziewięć godzin –zauważył. – Masz
jakieś plany, jak spędzić ten czas?
– Chyba powinienem zajrzeć do sali operacyjnej, żeby pomóc Josowi i pozostałym –
odparł android. – Bądź co bądź, takie było moje główne zadanie.
– Ja zamierzam wykorzystać ten czas w inny sposób – pochwalił się Sullustanin. –
Będziemy przebywali w różnych miejscach, które jednak będą miały ze sobą coś wspólnego.
– Wyszczerzył zęby w porozumiewawczym uśmiechu.
– Alkohol – domyślił się I–Five i urwał, jakby się nad czymś zastanawiał. – Czy
zamierzasz komuś powiedzieć, że wiesz o mutacji boty?
Den spojrzał na towarzysza. Nie ulega wątpliwości, że ten protokolarny android jest
bystry niczym woda w górskim strumieniu, pomyślał.
– Oficjalnie nie – mruknął. – Na nic się nie zda wpuszczanie ogniokomarów do uszu
członków personelu, bo i tak nic na to nie poradzą, a tylko wpadną w przerażenie.
– Z twoich słów wnioskuję, że jest jeszcze jakiś ciąg dalszy – domyślił się I–Five.
– No cóż, niech ci będzie – zgodził się reporter. – Zaprzyjaźniłem się z kilkoma
graczami w sabaka i nie chcę, żeby ktoś sprawił im przykrą niespodziankę.
– Ale jeżeli, jak powiadasz, nie mogą wpłynąć na rozwój sytuacji, dlaczego miałbyś im
cokolwiek mówić? – zainteresował się android.
Den wzruszył ramionami.
– A czy gdybyś ty znalazł się na ich miejscu, nie chciałbyś wiedzieć, że zagraża ci
niebezpieczeństwo? – zapytał.
– Naturalnie – przyznał 1–5. – Im więcej ma się informacji, tym lepiej można
funkcjonować.
– Więc sam widzisz. – Sullustanin ruszył do drzwi. – Zamierzam wypić szklaneczkę
albo sześć, a potem podzielę się z przyjaciółmi tą wiadomością. Do zobaczenia na lądowisku.
ROZDZIAŁ 35
Barrissa ponownie włączyła komunikator. Od wielu dni coś uniemożliwiało jej
nawiązanie łączności ze Świątynią Jedi i młoda padawanka nie miała zbyt wielkiej nadziei, że
w końcu się uda. Pamiętała, co Jos powiedział kiedyś podczas partii sabaka, cytując sentencję
usłyszaną w pewnej restauracji: „Jeżeli chcesz uniknąć rozczarowań, minimalizuj
oczekiwania".
To realistyczna filozofia życiowa, pomyślała.
Chwilę później, może dlatego, że się tego nie spodziewała, udało się jej uzyskać
połączenie. W powietrzu przed nią rozkwitł hologram Luminary Unduli o rozmiarach jednej
szóstej naturalnych. Barrissa nie posiadała się z radości.
– Mistrzyni! – wykrzyknęła.
– A któż by inny? – zapytała nauczycielka. – Chciałaś się ze mną skontaktować,
prawda?
Zachwycona, że wreszcie będzie mogła jej wyjawić ważną i straszną tajemnicę, młoda
padawanka uśmiechnęła się szeroko. Zdumiewające, jak łatwo było zmniejszyć umysłowe i
duchowe brzemię. Wystarczyło tylko podzielić się nim z kimś innym, zupełnie jakby się
przenosiło część fizycznego ciężaru na barki innej osoby.
– Chciałam – przyznała uzdrowicielka, ale zawahała się i urwała. Stwierdziła nagle, że
w jej umyśle panuje zbyt duży chaos, że nie może zebrać myśli. Musiała je najpierw
uporządkować, by mieć pewność, że przedstawi swój problem we właściwy sposób. Jej
tajemnica mogła wpłynąć na losy całej galaktyki...
Zanim zdążyła powiedzieć coś więcej, uprzedziła ją mistrzyni Jedi.
– Barrisso, jak wygląda sytuacja? – zapytała. – Nie stało ci się nic złego?
– Och, przepraszam – zreflektowała się padawanka. – Próbowałam się tylko
zorientować, od czego zacząć. Ostatnio wydarzyło się tu, uhm, bardzo wiele.
– Wybierz jakiś punkt początkowy. – Czyżby w głosie jej mistrzyni dała się słyszeć
nuta irytacji? A może było to tylko zakłócenie transmisji? Barrissa miała nadzieję, że to
drugie. – Będziesz mogła potem iść do przodu lub się cofnąć.
Uzdrowicielka głęboko odetchnęła.
– W porządku – zaczęła. – Dowiedziałam się czegoś bardzo ważnego na temat boty...
Starając się mówić zwięźle, opowiedziała mistrzyni o swoich przeżyciach.
Zrelacjonowała nie tylko przebieg wydarzeń, ale także swoje odczucia, i podkreśliła cudowne
i niesamowite wrażenie całkowitego zespolenia z Mocą.
Mistrzyni Unduli słuchała jej w milczeniu. Od czasu do czasu zachęcająco kiwała
głową, ale nie przerywała jej ani słowem. Nie ponaglała też, kiedy uczennica przerywała
opowiadanie, żeby zebrać myśli.
–...i to byłoby właściwie wszystko, co mam ci do powiedzenia – zakończyła. – Może
jeszcze tylko to, że niedługo przyleci do was protokolarny android I–Five z zakodowaną
wiadomością na dokładnie ten sam temat. Martwiłam się, że coś może mi przeszkodzić w
przekazaniu tej informacji. Długo nie mogłam się połączyć z tobą za pomocą komunikatora, a
I–Five szukał pretekstu do powrotu na Coruscant, więc postanowiliśmy połączyć jedno z
drugim. To niezwykły android i ma jakiś związek ze Świątynią Jedi... kiedyś był własnością
ojca jednego z naszych padawanów. Może ci się do czegoś przydać.
Barrissa uświadomiła sobie, że mówi bez ładu i składu, i urwała. Mistrzyni Unduli
czekała jeszcze w milczeniu kilka sekund.
– Jesteś pewna, że twoje przeżycia nie były czymś w rodzaju... złudzenia? – zapytała w
końcu.
– To nie było złudzenie, mistrzyni – odparła padawanka. – Doświadczyłam zespolenia z
Mocą potężniejszego, niż mogłabym sobie wyobrazić. To było coś realnego. Jestem tego
równie pewna jak faktu, że rozmawiam teraz z tobą.
A nawet jeszcze bardziej, chciała dodać, ale w ostatniej chwili się powstrzymała.
Jej mistrzyni kiwnęła głową.
– To rzeczywiście niezwykłe przeżycie – przyznała i zamilkła na chwilę. – Mistrz
Yoda, a także inni członkowie Rady na Coruscant wspominali niedawno, że wyczuli... może
nie zakłócenie, ale coś w ro dzaju nagłego wzrostu intensywności Mocy. Może powodem tego
impulsu były twoje przeżycia?
Barrissa czekała, ale jej nauczycielka pogrążyła się w zadumie.
– Wyczuwam, że personelowi naszej jednostki medycznej grozi niebezpieczeństwo –
odezwała się w końcu padawanka. – Jak wspominałam, katastrofa na pokładzie fregaty
MedStara nie był dziełem przypadku. Osoba odpowiedzialna za tamten sabotaż zechce zadać
kolejny cios, a ja czuję... nie, jestem pewna, że dzięki całkowitemu zespoleniu z Mocą
mogłabym pokrzyżować jej plany. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Potęga mojego
przeżycia była zniewalająca. Nawet w tej chwili w mojej głowie rozbrzmiewają echa tamtego
doznania.
– Więc dlaczego nie wykorzystałaś ich w tym celu? – zapytała mistrzyni Unduli.
– Bo chyba nie mam wystarczających kwalifikacji – odparła uzdrowicielka. – Nie
dysponuję doświadczeniem ani mądrością konieczną do podejmowania takich decyzji. Nigdy
dotąd nie podejmowałam podobnych kroków. – Rozłożyła ręce w geście bezradności. –
Mistrzyni, co powinnam zrobić?
Hologram jej nauczycielki nie od razu odpowiedział, a ze względu na niewielkie
wymiary i kiepską jakość odbioru, padawanka nie wyczytała niczego z rysów jej twarzy.
– Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie, Barrisso – odezwała się w końcu Luminara. –
Ty jesteś tam, a ja tu i nie mogę ocenić twojej sytuacji. Chyba jednak powinnaś...
Hologram zafalował i zaczął się rozmywać, a po wizerunku Mistrzyni Unduli
przebiegły z dołu do góry jaśniejsze i ciemniejsze fale. Głos Luminary co chwila cichł i
znowu powracał.
–...postaraj... znaleźć... poznaj prawdę, bo...
W końcu głos się urwał i wizerunek zniknął.
Nie! – chciała krzyknąć padawanka. Wróć!
Nerwowo, gorączkowo przyciskała guziki na obudowie urządzenia, ale nadaremnie.
Połączenie zostało przerwane. Na dobre.
Na dobre.
Machinalnie przeczesała palcami włosy. Miała nadzieję, że brzemię przygniatającej ją
odpowiedzialności zniknie albo przynajmniej się zmniejszy, ale stwierdziła, że dalej
spoczywa na jej barkach, może nawet cięższe niż poprzednio.
Co powinna zrobić? Czy którejkolwiek padawance powierzano do rozwiązania tak
skomplikowany problem?
Jedna informacja uzyskana od mistrzyni niosła ze sobą iskierkę nadziei. Jak to dobrze,
że członkowie Rady Jedi dowiedzieli się o oddziaływaniu boty. Bez względu na rozwój
sytuacji na powierzchni Drongara będą mogli się zastanowić i podjąć decyzję, a zajmą się tym
najmądrzejsi i najbardziej doświadczeni członkowie Rady Jedi. Świadomość tego nie
pomagała jej wprawdzie w rozwiązaniu problemu, ale mogła się przydać.
Przypomniała sobie też, że niebawem I–Five wyląduje na Coruscant, opowie o
wszystkim ze szczegółami i przekaże fiolkę pełną ekstraktu boty. Wywiązałam się z
obowiązku poinformowania członków Rady Jedi, pomyślała. Odtąd nie tylko ja będę się
martwiła, jak wykorzystać tę informację.
Nie poczuła jednak żadnej ulgi. Wręcz przeciwnie, jeżeli przedtem ciążyło na jej
barkach drewniane jarzmo, obecnie przemieniło się w kamienne.
Zastanawiała się, ile czasu jeszcze zdoła uginać się pod jego brzemieniem.
ROZDZIAŁ 36
Kiedy Kaird przeleciał obok ostatnich patrolowców, poczuł wielką ulgę. Był
zawodowcem i stawianie czoła śmierci stanowiło nieodłączną cząstkę jego życia. Nie bał się
powrotu do Jaja, bo wcześniej czy później każdy musiał odbyć tę podróż, ale odwlekał tę
chwilę dłużej niż większość innych ziomków. Znajdował się jednak w głębokiej próżni i
zamierzał niebawem przyspieszyć do prędkości światła. Oznaczało to, że jeszcze raz oszukał
śmierć, więc mógł sobie pozwolić na uzasadnioną dumę.
Wracał na Coruscant z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i z niezwykle cennym
upominkiem dla władców przybranego stada. Wykorzystał położenie najlepiej jak to
możliwe, a nawet ocalił coś z sytuacji, która początkowo wyglądała na zupełną katastrofę.
Zaiste, prawdę głosiło prastare powiedzenie: nie ma padliny tak zgniłej, żeby nie mogła
utrzymać przy życiu jakiegoś ścierwojada.
Włączył automatycznego pilota, odświeżył się, posilił syntetycznymi pędrakami bool i
wykonał krótką serię wojskowych ćwiczeń gimnastycznych. Kiedy jego mięśnie się
rozgrzały, a oddech pogłębił, poczuł się na tyle rześko, że przeszedł do śluzy, gdzie
pozostawił fałszywy neseser z drogocennym towarem. Podróżował sam, ale wolał go mieć na
oku. Doszedł do wniosku, że im mniej pozostawi przypadkowi, tym większa szansa, że
sprawy potoczą się po jego myśli.
Neseser stał dokładnie tam, gdzie go postawił. Był ciężki... Kaird mógł go wprawdzie
udźwignąć, ale wolał toczyć na przytwierdzonych kółkach. Chwycił za rączkę i pociągnął
neseser w stronę sterowni.
Idąc głównym korytarzem, musiał przejść przez kilka par próżnioszczelnych drzwi
oddzielających sektory okrętu. W przypadku przebicia kadłuba drzwi szybko i automatycznie
się zatrzaskiwały i uszczelniały, żeby zapobiec ucieczce atmosfery z sąsiednich sektorów.
Każdą parę drzwi zaopatrzono w wysoki próg, żeby uszczelka przylegała do framugi na
całym obwodzie. Progi miały wysokość kilku centymetrów, ale ilekroć działał generator
sztucznej grawitacji, Kaird musiał podnosić nogi, przechodząc przez nie, żeby się nie
potknąć. Przyzwyczajony od lat do rutyny gwiezdnych podróży, robił to machinalnie. O
istnieniu progów pamiętali także producenci neseserów i ciężkich waliz. Zaopatrywali swoje
wyroby w standardowe zestawy kółek, na tyle elastycznych, żeby miękko przejeżdżały przez
przeszkody.
Inaczej rzecz się miała z kółkami fałszywego nesesera. Kaird nie wiedział, skąd jego
byli wspólnicy je wytrzasnęli, ale zostały wykonane z twardego materiału i kiedy najechały
na próg pierwszych drzwi, jedno się zaczepiło i z trzaskiem oderwało.
Nedijanin pokręcił głową. Pomyślał, że mimo wszystko będzie musiał nieść ciężki
bagaż resztę drogi do sterowni.
Kiedy przechylił neseser, żeby obejrzeć usterkę, odpadło drugie kółko i oś, a wraz z
nimi kawałek karbonitu wielkości pięści. W miejscu oderwania zalśnił jakiś metal.
Kaird nie wierzył własnym oczom. Poczuł niespodziewany przypływ hormonów, dzięki
którym jego piórka zjeżyły się z atawistycznego lęku. Nastroszyły się, żeby wydawał się
większy każdemu drapieżnikowi, który miałby na niego ochotę. Przez kilkaset tysięcy
najbliższych kilometrów sześciennych pustki przestworzy nie znalazłoby się co prawda nic,
co choćby w przybliżeniu wyglądało na drapieżnika, ale nie wystarczało to do uśmierzenia
jego instynktownego przerażenia.
Wiedział, że w karbonicie nie ma prawa tkwić żaden metal. Bota była niezwykle
wrażliwa. Gniła nawet wtedy, kiedy została już sprasowana w kostki, i właśnie dlatego trzeba
ją było zamrażać i transportować w karbonicie, bo dzięki procesowi zamrażania ustawały
prawie zupełnie procesy gnilne. Nie można było mieć pewności, że bota pozostanie stabilna,
dopóki nie nadało się jej postaci zawiesiny albo tabletki. Jeżeli miała postać sprasowanej
kostki, jaką jej nadawano do transportu, niepożądane reakcje chemiczne mogło wywołać
cokolwiek, z czym się stykała. Na tym etapie dokładano wszelkich starań, aby wysyłać towar
możliwie najbardziej sterylny, a Kaird nalegał, żeby para przemytników zachowała w tym
względzie wszelkie niezbędne środki ostrożności.
Więc dlaczego miał przed sobą metal zatopiony w bloku karbonitu?
Kilka razy głęboko odetchnął, aby usunąć dwutlenek węgla z krwiobiegu. W końcu
poczuł, że terapia poskutkowała i piórka przylgnęły z powrotem do ciała. Uświadomił sobie,
że tętno wraca do normy, a przerażenie z wolna ustępuje.
Istniały tylko dwie odpowiedzi na jego pytanie.
Pierwsza: coś metalowego zatopiono w karbonicie oprócz boty.
I druga: coś metalowego zatopiono w karbonicie zamiast boty.
Na pokładzie admiralskiego okrętu znajdował się zestaw medyczny, w którego skład
wchodziła także jednostka diagnostyczna. Kaird ostrożnie uniósł neseser i trzymając go w
objęciach, udał się do pokładowej izby chorych. Wykonując swoją pracę, od czasu do czasu
musiał się posługiwać podobnymi urządzeniami, żeby tamować krwotoki albo opatrywać
rany, czy to swoje, czy też towarzyszy. Nie uważał się za eksperta, ale aparaturę medyczną
zaprojektowano w taki sposób, żeby mogły się nią posługiwać nawet osoby z niewielkim
doświadczeniem. Co więcej, zaopatrzono ją w proste instrukcje.
Kaird zorientował się, że pokładowy model ma wbudowany osiowy rezonator obrazów.
Ostrożnie umieścił neseser na diagnostycznym stole. Polecił, żeby komputer wyświetlił
na ekranie instrukcję obsługi, zapoznał się z nią, wybrał maksymalną czułość i przycisnął
odpowiednie guziki.
Nad neseser opuściła się chroniąca przed promieniowaniem przezroczysta
transpastalowa czasza i dał się słyszeć cichy pomruk. Chwilę później w powietrzu nad
komputerem zestawu diagnostycznego pojawił się obraz zawartości walizki. Nie były to
bynajmniej kostki sprasowanej boty.
W neseserze znajdowała się spora bomba.
Kaird przyjrzał się uważnie wizerunkowi. Miał duże doświadczenie w rozpoznawaniu
ładunków wybuchowych. Dostrzegł połączone szeregowo z czasomierzem cztery termiczne
detonatory... więcej niż potrzeba, żeby rozpylić karbonit na atomy, a nawet wyrwać dziurę w
kadłubie okrętu, gdyby eksplodowały równocześnie. Kto wie, może miały dosyć energii, żeby
rozerwać na strzępy cały okręt? Kawałek karbonitu, który odpadł z kółkiem i osią, odsłonił
róg jednego detonatora. Karbonit nie spowalniał procesów elektronicznych ani
mechanicznych, więc należało się spodziewać, że bomba wybuchnie zgodnie z planem.
Thula i Squa Tront go przechytrzyli. Nie dość, że przywłaszczyli sobie jego botę, to
jeszcze wydali na niego wyrok śmierci. I pomyśleć, że hojnie ich za to wynagrodził!
Szczęście bywa czasami bardzo kapryśne. Kaird miał szczęście, że postanowił toczyć
neseser zamiast go nieść. Miał szczęście, że kółko wykonano z niewłaściwego materiału. Miał
szczęście, że zahaczyło o próg drzwi i się oderwało. Gdyby nie to, neseser znajdowałby się w
sterowni, a on prawie na pewno nie przeżyłby eksplozji bomby.
To było niezwykle zuchwałe posunięcie. Gdyby wszystko poszło jak należy,
przemytnicy staliby się bajecznie bogaci. Najważniejsze jednak, że nikt by ich o nic nie
podejrzewał.
Ich plan wciąż jeszcze może się powieść, jeżeli będziesz tak dłużej stał i gapił się w
hologram niczym oślepione przez słońce pisklę! – skarcił się w myślach Nedijanin.
Zdjął neseser ze stołu i poszedł szybko do najbliższej śluzy. Nie wiedział, na jaki czas
nastawiono zapalnik bomby. Poczuł, że się poci, ale położył neseser w komorze na płytach
pokładu, wycofał się za wewnętrzny właz, wyłączył generator sztucznego ciążenia w śluzie i
wcisnął guzik otwierania zewnętrznej klapy.
Tym razem poczuł podmuch wiatru na plecach. Uciekające ze śluzy powietrze porwało
bombę i uniosło w próżnię. Kaird zamknął klapę śluzy, wrócił do sterowni i w ciągu kilku
sekund zwiększył prędkość na tyle, żeby się oddalić na bezpieczną odległość. Eksplozja
mogła nastąpić za wiele godzin, a może nawet dni...
Bezgłośny błysk daleko za rufą zarejestrowały pokładowe kamery niespełna dwie
minuty po wyrzuceniu bomby w przestworza. Z odczytów wskazań detektorów wynikało, że
ładunek miał energię równą mniej więcej połowie kilotony standardowego materiału
wybuchowego. Bomba tej wielkości przemieniłaby jego okręt w chmurę rozżarzonej plazmy.
Kaird rozparł się wygodniej na fotelu pilota. Popełnił duży błąd, który mógł przypłacić
życiem. Pozwolił sobie na niewybaczalną arogancję, uważając, że Thula i Squa Tront są
rozsądni i wiedzą, jaką głupotą byłoby oszukiwanie agenta przestępczego syndykatu. Musieli
mieć świadomość, że taki agent odnajdzie ich nawet po latach i zażąda ich krwi, bez względu
na to, jak daleko umknęli. Czarne Słońce miało oczy i uszy wszędzie.
Kaird nie przewidział jednego: że oszuści będą mieli dość odwagi, aby pokusić się o
zabicie zawodowego zabójcy. Przypuszczał, że te drobne cwaniaczki w dotychczasowej
karierze nie mają nikogo na sumieniu. Nie domyślał się, na co ich stać, i to omal nie
przyczyniło się do jego zguby. Zawsze lepiej przeceniać siłę potencjalnego przeciwnika, niż
jej nie doceniać. Jeżeli jest się przygotowanym na najgorsze, łatwiej sobie poradzić z czymś
mniej niebezpiecznym.
Zadziwiała go jednak łatwość, z jaką przemytnicy przejrzeli go na wylot. Miał wiele
szczęścia, a wszyscy wiedzieli, że czasami szczęście liczy się bardziej niż umiejętności. Kaird
także to wiedział.
Utrata boty nie stanowiła sama w sobie dotkliwej straty, bo jego vigo nie wiedział, że
Kaird zamierza mu ją podarować. Nedijanin mógł zdać mu relację z pobytu na powierzchni
Drongara, podając taką wersję, żeby nie zaszkodzić zbytnio swojej reputacji. Zapewniłby, że
doszła do jego uszu wieść o mutacji boty, ale kiedy się o tym dowiedział, było za późno na
wszelką reakcję. Wojskowi zwielokrotnili straże i uniemożliwili kradzież. Prawdopodobnie
vigowie będą rozczarowani, ale to normalne. Kaird był zbyt cennym agentem, żeby go karać
za niefortunny splot wydarzeń, za który nie ponosił najmniejszej odpowiedzialności. A poza
tym Czarne Słońce znało wiele innych sposobów zarabiania pieniędzy, jeżeli nie liczyć jego i
obojga przemytników, nikt nie wiedział, jaki błąd popełnił, i nikt się o tym nie dowie.
Oznaczało to jednak, jak uświadomił sobie ponuro, że nadal pozostanie niewolnikiem
Czarnego Słońca. Jego vigo się nie wzbogaci i nie będzie miał wobec niego długu
wdzięczności. Na pewno nie wyrazi zgody na wcześniejszą emeryturę Kairda, a skrytobójcy
jego pokroju nie porzucali pracy z własnej woli, bo doskonale wiedzieli, że nie ujdzie im to
płazem.
Nedijanin nie mógł na to nic poradzić.
Zacisnął dłoń w pięść i spojrzał na nią, jakby zawierała los obojga łajdaków. Miał
nadzieję, że Thula i Squa Tront zdążą się nacieszyć bogactwem w ciągu krótkiego okresu
życia, jaki im pozostawał. Nie spodziewali się, że zginą tak szybko, a ich śmierć okaże się
bardzo nieprzyjemna.
Wyjątkowo nieprzyjemna.
Kaird wpisał współrzędne do pamięci nawigacyjnego komputera i przesłał energię do
silnika napędu nadświetlnego. Okręt skoczył naprzód niczym dźgnięty ostrogą, a gwiazdy za
dziobowym iluminatorem przemieniły się w błękitne smugi. Silniki zaskowyczały i
admiralska jednostka wślizgnęła się gładko do nadprzestrzeni.
ROZDZIAŁ 37
Dowódca Mobilnej Bazy Chirurgicznej Siedem, pułkownik D'Arc Vaetes, był
najwyższym stopniem oficerem, z którym Barrissa mogła porozmawiać. Postanowiła wpaść
do jego gabinetu podczas przerwy między operacjami. W ciągu kilku poprzednich dni
ratowali życie niewielu rannym i młoda uzdrowicielka zachodziła w głowę, czy to
przypadkiem nie cisza przed burzą.
Była tylko padawanką, ale mogłaby prosić o zgodę – i prawdopodobnie by ją uzyskała –
na audiencję u nowego admirała stacjonującego na pokładzie fregaty MedStara. Wiedziała
jednak, że przy kontaktach z wojskowymi powinna się stosować do ustalonych od dawna
regulaminów. Znała zasady ich funkcjonowania i wiedziała, że najrozsądniej jest przestrzegać
drogi służbowej. Wojskowi Republiki mogli być wspaniałymi osobami, ale wśród
przedstawicieli marynarki albo armii elastyczność nie wchodziła w zakres wymaganych zalet.
Istniał prawidłowy sposób załatwiania spraw, nieprawidłowy sposób i sposób wojskowy...
– Co mogę dla ciebie zrobić, padawanko Offee? – powitał ją Vaetes.
– Pańskiej bazie zagraża niebezpieczeństwo, panie pułkowniku – odparła bez ogródek
Barrissa.
Oficer się uśmiechnął.
– Naprawdę? – zapytał z ironią. – Jednostce chirurgicznej na terenie objętym
działaniami zbrojnymi zagraża niebezpieczeństwo? Zdumiewające.
– Nie o to chodzi, panie pułkowniku – ciągnęła uzdrowicielka. – Chcę powiedzieć, że
pańska jednostka znalazła się w większym niebezpieczeństwie niż normalnie.
Vaetes był znakomitym dowódcą, pierwszorzędnym chirurgiem i zawodowym
oficerem, więc trudno byłoby go podejrzewać o brak rozsadku. Spoważniał i poświęcił
rozmówczyni całą uwagę.
– Zechciej wyjaśnić, o co ci chodzi – powiedział.
– Uważam, że za eksplozję na pokładzie transportowca boty odpowiada ta sama osoba,
która dopuściła się sabotażu na pokładzie fregaty MedStara – zaczęła padawanka. – Jestem
pewna, że wkrótce odegra także bardzo ważną rolę podczas akcji, która narazi na
niebezpieczeństwo personel tej jednostki... i wszystkich pozostałych.
– Śledztwo w sprawie eksplozji na pokładzie transportowca zostało zamknięte jakiś
czas temu – przypomniał Vaetes. – Stwierdzono, że szpiegiem i osobą odpowiedzialną za
sabotaż był Hutt Filba. Do takiego wniosku doszedł pułkownik Doił, oficer odpowiedzialny
za tamto dochodzenie.
– Nie wierzę, że to słuszny wniosek, panie pułkowniku – obstawała przy swoim
Barrissa. – A przynajmniej nie tak wygląda cała prawda.
– No dobrze, więc kto jest odpowiedzialny za jedno i drugie? – zainteresował się
dowódca. – I co takiego zamierza zrobić on albo ona, co może narazić na niebezpieczeństwo
moją jednostkę?
Uzdrowicielka westchnęła.
– Nie wiem dokładnie, kim jest – przyznała. – Nie mam także pojęcia, jak i kiedy to się
stanie.
Vaetes spojrzał na nią z ukosa.
– Więc skąd pewność, że w ogóle się stanie? – zapytał. – Dzięki intuicji?
– Dowiedziałam się tego za sprawą Mocy – wyjaśniła padawanka. – Trudno to
wytłumaczyć komuś, kto jej nie czuje, ale to znaczy o wiele więcej niż intuicja.
Nie mogła zdradzić, że intensywność jej zespolenia z Mocą spotęgował środek
leczniczy... w dodatku taki, do którego nie powinna była mieć dostępu. Gdyby mu to
wyznała, resztki jej wiarygodności mogły szybko wyparować. Vaetes był wojskowym,
pragmatykiem do szpiku kości i chirurgiem, a z doświadczenia Barrissy wynikało, że dla
chirurga nie istnieje żaden problem, którego się nie da wyciąć wibroskalpelem.
– Padawanko Offee, wiem, że Moc odgrywa ważną rolę w metodach operacyjnych
waszej organizacji, ale... – zaczął Vaetes, ale urwał i wzruszył ramionami. – Co mam
powiedzieć admirałowi, żeby uzasadnić konieczność podjęcia kroków zaradczych? A nawet
gdyby się zgodził uwierzyć ci na słowo, co niby powinniśmy zrobić, skoro nie mamy, hm...
szczegółowych informacji?
Barrissa czuła narastającą frustrację. Co miała powiedzieć? Jej dowódca miał rację. A
jeżeli nie potrafiła przekonać Vaetesa, który ją znał i – jak przypuszczała – trochę lubił, jakie
miała szanse przekonania kogoś, kto nigdy jej nie widział? Jej ostrzeżenie brzmiało zbyt
mgliście, żeby dawać mu wiarę.
– Panie pułkowniku, czy nie mógłby pan skontaktować się z Coruscant? – zapytała. –
Mój komunikator nie pozwala na uzyskanie stabilnego połączenia.
Oficer pokręcił głową.
– To tajemnica wojskowa, padawanko OfTee, ale w tej chwili my także nie możemy
uzyskać połączenia z domem – odparł cicho. – Podobno łączność dalekosiężną
uniemożliwiają jakieś subeteryczne zakłócenia, z którymi nie potrafią się uporać nasi
specjaliści od systemów łączności.
Barrissa pokiwała głową. Spodziewała się, że jeżeli wojsko nawiąże łączność z Radą
Jedi, ktoś potwierdzi jej słowa, co może wystarczy, żeby Vaetes postawił jednostkę w stan
pogotowia. Wyglądało jednak, że nic z tego nie wyjdzie!
– Proszę posłuchać – podjął oficer. – Powiem ci, co zrobię. Porozumiem się z dowódcą
chroniącej nas jednostki żołnierzy. Powiem mu, że pewien nieprzyjacielski najemnik, zanim
wyzionął ducha podczas operacji, wyjawił nam, że na coś się zanosi. Nie zdążył podać
żadnych szczegółów, ale chyba dobrze byłoby wzmocnić siłę i zwiększyć częstotliwość
patroli. Obawiam się, że tylko to mogę zrobić, jeżeli nie dasz nam czegoś konkretnego, co
dałoby się potwierdzić.
Cóż, to lepsze niż nic, pomyślała uzdrowicielka.
– Dziękuję, panie pułkowniku – powiedziała.
Kiedy wyszła z gabinetu dowódcy, zauważyła Josa Vondara, który oddalał się od
lądowiska. Zachmurzyło się i zanosiło na kolejny deszcz, ale od kapitana promieniowała
dziwna energia, której padawanka nie wyczuwała u niego od bardzo dawna. Z pewnością był
w obecnej chwili w radośniejszym nastroju niż ona.
Skręciła, żeby z nim porozmawiać.
– Witaj, Jos – zagadnęła. – Jak się miewasz?
Vondar wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu.
– Chyba lepiej niż kiedykolwiek od bardzo dawna, a przynajmniej mam taką nadzieję –
powiedział. – Wkrótce się o tym przekonam.
– Cieszę się, że to słyszę.
Chirurg spojrzał na nią.
– Co cię gryzie? – zapytał.
– Dlaczego uważasz, że coś mnie gryzie? – Barrissa wyglądała na i zaskoczoną jego
podejrzeniem.
– Gryzie cię – powtórzył Jos. – Świadczy o tym cały twój wygląd i zachowanie, wyraz
twarzy i ogólna postawa... wszystko mi mówi, że coś cię niepokoi. O co chodzi?
Cóż pomyślała padawanka, on i tak wie, że miałam dostęp do roztworu boty, więc nie
zaszkodzi mu wyjawić całej prawdy. Może lepiej rozwiązywać ten problem we dwoje? W
obecnej chwili była skłonna przyjąć czyjąkolwiek pomoc.
Kiedy ruszyli w drogę, opowiedziała o zespoleniu z Mocą, bocie i swoim przeczuciu
nadciągającego zagrożenia. Kiedy skończyła, z zaskoczeniem stwierdziła, że stoją przed jego
kabiną.
– I to byłoby mniej więcej wszystko – podsumowała.
– Na dziewiczą ciotkę Słodkiej Sookie! – mruknął Vondar. – Coś niesamowitego.
– To prawda – przyznała uzdrowicielka. – Czuję się jak mityczna prorokini Daranas z
Alderaana... widzę przyszłość, ale nikt nie zwraca uwagi na moje ostrzeżenia.
– Przynajmniej powiedziałaś Vaetesowi, a on przekaże tę informację wojskom
lądowym – przypomniał chirurg. – Jeżeli naprawdę istnieje jakieś zagrożenie,
prawdopodobnie nadejdzie na powierzchni, nie z powietrza. Nasi żołnierze zostaną
uprzedzeni.
Barrissa kiwnęła głową, ale nie odpowiedziała.
– Jesteś pewna, że to bota potęguje twój związek z Mocą i wyostrza zmysły? –
zainteresował się chirurg.
– Absolutnie pewna – potwierdziła padawanka. – Wiem, że to daje wielką władzę.
Przypuszczam, że dzięki temu zespoleniu zdołałabym w jakiś sposób zapobiec zagrożeniu.
Może nawet potrafiłabym zakończyć wojnę na powierzchni tej planety.
Chirurg nie odpowiedział, ale Barrissa za pośrednictwem Mocy wyczuwała jego
wątpliwości.
– Przypuszczasz, że doznałam czegoś w rodzaju halucynacji, prawda? – zapytała.
– Nie powiedziałem tego.
– Ale tak uważasz.
Mężczyzna potarł brodę.
– Barrisso, jesteś lekarką – zaczął z namysłem. – Wiesz, że każdy środek leczniczy
oddziałuje indywidualnie na różne istoty. Jeżeli podasz dwa centymetry sześcienne azotanu
pletylu Devaronianinowi, uleczysz go z grypy płatowej i udrożnisz jego przekrwione płuca
praktycznie bez żadnych skutków ubocznych. Jeżeli podasz taką samą dawkę człowiekowi,
obniżysz ciśnienie jego krwi do takiego poziomu, że zemdleje. Jeżeli zaś podasz ją
Bothaninowi...
– ...umrze, zanim zdąży upaść na podłogę – dokończyła Barrissa. – Do czego
zmierzasz?
– Bota jest najcudowniejszym lekarstwem naszych czasów – wyjaśnił Vondar. – Kiedy
je podajemy istocie takiej rasy, która go jeszcze nigdy nie dostawała, stwierdzamy z
zachwytem, że wywiera nowy wpływ, o jakim wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Może bota
naprawdę pozwala ci w tajemniczy i potężny sposób zespalać się z Mocą, a może tylko to
sobie wyobrażasz. Pragnąc zbadać jej wpływ, rzetelny naukowiec musiałby przeprowadzić
szereg doświadczeń i potwierdzić ich wyniki. Oboje mieliśmy do czynienia z pacjentami na
krawędzi psychodelicznego urojenia. Oni także wierzyli w to, co widzą, czują i słyszą.
Barrissa pokiwała głową.
– Racja, ale Mocy nie da się przyszpilić do stołu badacza ani pokroić na kawałki –
powiedziała. – Jestem pewna, że wszystkie moje przeżycia były rzeczywistością, nie
urojeniem.
– Ale nie jest tego pewien nikt oprócz ciebie – zauważył Vondar.
– Mistrzyni Unduli twierdzi, że kilkoro członków Rady wyczuło w Mocy zmarszczki
mojego przeżycia – stwierdziła padawanka.
– Nie znoszę odgrywać roli adwokata Sithów, ale jeżeli dobrze rozumiem twoje słowa,
nie potwierdziło się, że ich odczucie miało jakikolwiek związek z twoim przeżyciem –
oznajmił chirurg. – To wszystko jest po prostu zbyt subiektywne, dla dobra dyskusji
przypuśćmy jednak, że to prawda. Czy wiesz, czym byś ryzykowała, gdybyś została
obdarzona taką władzą? Jak bardzo mogłabyś zaszkodzić nieświadomie czy przez nieuwagę?
Barrissa wzruszyła ramionami. Miał rację. Od razu przeszedł do sedna problemu. Za
kogo się uważała, żeby sięgać po broń podobną do świetlnego miecza, którym można rozciąć
całą planetę? Czy nie spowodowałaby nieszczęścia przez przypadek albo nieświadomie? Nie
znała odpowiedzi na to pytanie. Nawet najmądrzejszy mistrz Jedi z wieloletnim
doświadczeniem musiałby korzystać z takiej potęgi bardzo rozważnie. Tymczasem ona była
zaledwie padawanką, której brakowało mądrości i umiejętności.
Stanęła przed koniecznością dokonania wyboru. Mogła chwycić podsuwaną jej przez
Moc płonącą pochodnię i wykorzystać ją do odpędzenia sprzed drzwi stada drapieżnych
kotów... ale decydując się na to, ryzykowała podpalenie całego domu.
Tak czy owak, musiała wkrótce podjąć decyzję, bo jednego mogła być absolutnie
pewna: miała coraz mniej czasu.
ROZDZIAŁ 38
Jos był w połowie usuwania odłamków z ciała sklonowanego żołnierza. W tym
przypadku konieczna była resekcja jelita. Klimatyzatory w kompleksie operacyjnym znów nie
działały, więc powietrze było okropnie parne, a samopoczucia chirurga nie poprawiała
konieczność zanurzenia rąk po łokcie w przebitych wnętrznościach żołnierza. Wyciągając
kolejny kawałek durastali z brzucha klona, Jos pomyślał, że to operowanie mimn'yeta w
najlepszym wydaniu. Albo w najgorszym.
A mimo to, borykając się z ponurym zadaniem, co chwila uśmiechał się do siebie. Czuł
się, jakby ktoś przyczepił mu do serca niewielki repulsor – tak mocno biło mu w piersi, jakby
się chciało wyrwać i unieść się w niebo między rdzawe i zielonoszare pasma zarodników. Był
przekonany, że poradzi sobie z każdym przypadkiem i załata każdą ranę, bez względu na to
jak rozległą. Powód jego uniesienia był całkiem prosty.
On i Tolk znów byli razem.
Wuj Erel dotrzymał słowa. Naprawił, co zostało popsute... w tym przypadku serce
Vondara.
Chirurg wyczuwał obecność pielęgniarki. Stała czujna obok niego, gotowa wręczyć
każde potrzebne narzędzie chirurgiczne. Nie mieli okazji długo rozmawiać, bo nadlatujące
ładowniki zapędziły ich do sali operacyjnej. Wyszeptane pospiesznie przeprosiny, ukradkowy
pocałunek... i to wszystko, bo potem musieli wyszorować ręce, włożyć maski i chirurgiczne
kitle.
Na nic więcej nie mieli czasu, ale niczego więcej nie było im potrzeba.
Kiedy Jos skończył resekcję, pacjenta ustabilizowano i przetransportowano na oddział
pooperacyjny, a jego miejsce na stole zajął następny. Miał pierś całą w zakrzepłej krwi.
– Wiecie co? – zapytał głośno Jos, nie zwracając się do nikogo w szczególności. –
Galaktyka byłaby na pewno o wiele lepsza, a na pewno przyjemniejsza, gdybyśmy wreszcie
przestali zabijać się nawzajem. Kto się ze mną zgadza?
W odpowiedzi usłyszał kilka chichotów i dwa czy trzy nieszczere wiwaty.
– Jesteś marzycielem – powiedział I–Five.
– Zaproponuj to Palpatine'owi i zapytaj, co o tym sądzi – doradził Uli.
Tak, to był wisielczy humor, ale jednak humor. Chyba wszyscy w sali operacyjnej się
uśmiechnęli, choćby tylko na chwilę.
Jos i Tolk spojrzeli po sobie i także się uśmiechnęli, chociaż maski zasłaniały im
twarze. Vondar czuł się, jakby miał sześć metrów wzrostu i był niezwyciężony, niewrażliwy
na wszelkie ciosy. Znów się połączył z ukochaną. Niczego więcej nie potrzebował. Wiedział,
że teraz da radę stawić czoło każdej przeszkodzie, jaką postawiłoby życie na jego drodze.
Nagle coś grzmotnęło w kopułę pola siłowego i eksplodowało z donośnym hukiem.
Deszcz przestał padać i Barrissa wyszła z sali operacyjnej. Klucząc między kałużami,
skierowała się na zwykłe miejsce ćwiczeń. Odczuwała strach i zdenerwowanie, chociaż tylko
spokój mógł jej pozwolić odzyskać umysłową równowagę.
Wyciągnęła świetlny miecz, wysunęła klingę i rozpoczęła dobrze znany taniec. Usunęła
wszystkie inne myśli, zamknęła umysł i skupiła się wyłącznie na ćwiczeniach. Zaufaj Mocy,
pomyślała.
Po kilku minutach była spocona, ale doszła do stanu, na jaki nie mogła się zdobyć w
ciągu wielu poprzednich dni... Nie myślała, ćwiczyła.
Odprężyła się i uspokoiła. Moc przez nią przepływała. Nie bezgraniczna potęga, z jaką
się poprzednio zespoliła, ale dobrze znany kojący promyk w ciemności, który towarzyszył jej
od dziecka. Dobry przyjaciel z wyciągniętą ręką oferujący coś, czego najbardziej
potrzebowała.
Spokój.
A wraz ze spokojem spłynęła na nią jasność umysłu. Nie ostra jak durastal ani
oznajmiona przez głośny dźwięk trąby, jak wówczas, kiedy została wrzucona w rwący nurt
Mocy, ale spokojna, cicha pewność: da radę. Poradzi sobie z tym, co musi zrobić.
Wyłączyła klingę świetlnego miecza i przypięła broń do pasa.
Ponosiła odpowiedzialność za te osoby. Znajdzie sposoby, żeby je chronić, nawet nie
korzystając z usług boty. Była Jedi. Może wciąż jeszcze tylko padawanką, ale mimo to miała
zdolności, o których większość istot mogła tylko marzyć.
Doszła do wniosku, że na terenie jednostki medycznej ukrywa się nieprzyjacielski
szpieg. Kim mógł być? Gdyby zdołała to odgadnąć, najprawdopodobniej odkryłaby także, na
czym polega nadciągające zagrożenie.
Przebywała na powierzchni Drongara wystarczająco długo i umiała na tyle dobrze
władać Mocą, że potrafiłaby wyeliminować niektóre osoby z grona podejrzanych. Była
uzdrowicielką, co oznaczało, że łączy ją z pozostałymi silna i szczególna więź. Podobnej nie
potrafiliby nawiązać nawet starsi Jedi, jeśli nie byli uzdrowicielami. Stykała się z wieloma
osobami z personelu medycznego i dobrze znała ich uczucia, emocje, marzenia i pragnienia.
W jednostce przebywało zbyt wiele istot, żeby ze wszystkimi porozmawiać i
korzystając z usług Mocy, poznać ich myśli. Kierując się jednak zwykłym zdrowym
rozsądkiem, Barrissa mogła wyeliminować część z nich. Kimkolwiek był szpieg, nie służył w
wojsku, prawdopodobnie nie był androidem i musiał mieć dostęp do ważnych informacji.
Krótko mówiąc, pełnił ważną funkcję albo miał władzę.
Co oznaczało, że w Mobilnej Jednostce Chirurgicznej Siedem musi być kimś, z kim się
stykała.
Uzdrowicielka ruszyła w drogę powrotną do swojej kabiny. Nie znała tożsamości
szpiega, ale mogła się tego dowiedzieć, eliminując z grona podejrzanych osoby, które na
pewno nim nie były.
Po pierwsze, musiał to być ktoś, kto stacjonował na terenie jednostki, jeszcze zanim
wylądowała na powierzchni Drongara, bo już wcześniej miały miejsce podejrzane
wydarzenia. Przygotowanie eksplozji na pokładzie transportowca z bota musiało zająć tej
osobie sporo czasu.
To znaczyło, że szpiegiem nie może być Uli, bo młody chirurg przebywał w jednostce
stosunkowo krótko.
Jos? Nie. Barrissa spędziła w jego towarzystwie wystarczająco dużo czasu, by wiedzieć,
że chirurg nie może być sabotażystą ani mordercą.
Zan nie żył, a zresztą tak czy owak miał zbyt miękkie serce.
Pułkownik Vaetes? Miał dostęp do ważnych i tajnych informacji, i to bardziej
bezpośredni niż ktokolwiek inny, ale... nie. Nie osłaniał żadnym polem swoich myśli, a
Barrissa nie wyczuwała u niego złych intencji.
Więc kto pozostawał? Den Dhur? Reporter starał się pozować na cynika, ale nim nie
był. Padawanka nie wyczuwała także w jego umyśle niczego, co by wskazywało, że
Sullustanin jest zdolny do mordowania.
No dobrze, więc która ze znanych jej osób mogła mieć dostęp do niezbędnych
informacji? Kogo byłoby stać na mordowanie z zimną krwią osób, z którymi pracował?
Nie była zdolna do tego żadna z osób, których umysłu dotykała dotąd dzięki Mocy.
Wszyscy – lekarze, pielęgniarki pracownicy personelu technicznego – poświęcali się
ratowaniu życia, nie odbieraniu. Barrissa wyczuwała, że ten imperatyw płonie jasno w sercu
każdego spośród nich, a Moc nigdy nie kłamała.
Zaraz, zaraz. Moc wprawdzie nigdy nie kłamała, ale nie zawsze wszystko ujawniała.
Padawanka pomyślała o dwóch znanych jej osobach, do których umysłów nie przeniknęła
głębiej niż tuż pod powierzchnię. Jedną była Lorrdianka Tolk le Trene, która potrafiła czytać
z wyrazu twarzy równie łatwo jak dziecko z elementarza, ale starannie ukrywała własne myśli
i emocje. Drugim był eąuański empata Kio Merit, który także, dzięki długoletniemu
szkoleniu, umiał chronić emocje i uczucia za myślową tarczą i pokrywać je zagadkowym
uśmiechem.
Tolk miała stopień porucznika i była pielęgniarką, ale mogła mieć dostęp do ważnych
czy tajnych informacji, zwłaszcza że tak dobrze potrafiła czytać z twarzy. Merit był empatą i
także nie miałby problemu z wyciąganiem tych danych od swoich pacjentów.
Tylko jakim cudem którekolwiek z nich mogło być szpiegiem? Tolk i Jos byli w sobie
zakochani. Barrissa widziała to w ich każdym geście i spojrzeniu. Czy osoba zakochana
mogła być zdolna do zabijania innych istot?
Tak, jeżeli się pamiętało o historii. Można było kochać siostrę i zabić jej brata. Takie
tragedie nie były niczym niezwykłym.
Mimo to Barrissa nie mogła uwierzyć, żeby to była Tolk. Jeżeli Lorrdianka naprawdę
szpiegowała, musiała wiedzieć, że jej sumienie na pewno obciąży śmierć jeszcze jednej
osoby. Ujawnienie jej perfidii zabiłoby Vondara... jeżeli nie od razu, to po jakimś czasie.
Chirurg nie pozbierałby się po takim ciosie.
A Merit? Czy szpiegiem i mordercą mógł być empata, który dzień w dzień leczył
psychiczne rany, koił udrękę i łagodził cierpienia umysłowe?
Powinna wykluczyć oboje kandydatów, kiedy jednak zastanawiała się nad tym z całym
spokojem i obiektywizmem, na jakie mogła się zdobyć, z każdą chwilą nabierała coraz
większej pewności, że to musi być Tolk albo Merit.
Nagle przypomniała sobie jeszcze coś: kiedy doszło do eksplozji, oboje przebywali na
pokładzie fregaty MedStara. Tolk wróciła zmieniona i odsunęła się od Vondara. Obecnie
wszystko wskazywało, że się pogodzili, ale... co to mogło oznaczać? Czyżby Tolk naprawdę
przeżyła wstrząs z powodu tamtej katastrofy? A może tylko się borykała z wyrzutami
sumienia?
O ile Barrissa wiedziała, Merit nie zwierzał się nikomu, co odczuwał po tamtym
sabotażu... a z pewnością nie podczas gry w sabaka. Po podróży na pokład fregaty rosły
Equanin okazywał pacjentom takie samo jak poprzednio, cokolwiek ironiczne, chociaż
profesjonalne zainteresowanie. Czyżby potrafił uzyskać taki dystans do dolegliwości
pacjentów, żeby uniknąć wypalenia, jakie groziło empatom, którzy zanadto angażowali się
uczuciowo w proces leczenia? A może powodem była bezduszność zawodowego zabójcy?
Na razie Barrissa nie dysponowała żadnym dowodem, który pozwoliłby jej ujawnić
szpiega.
Pomyślała, że dobrze byłoby się zapoznać z rejestrami. Jeżeli jeszcze ktoś z jego
jednostki medycznej przebywał na pokładzie orbitującego okrętu w chwili sabotażu, powinna
go także umieścić na liście podejrzanych. Ale jeżeli nikt inny...
Tolk? A może jednak Merit?
Im dłużej o tym rozmyślała, tym bardziej wydawało się jej oczywiste, że tajnym
agentem musi być jedna z tych dwóch osób. Żadne inne wyjaśnienie po prostu nie miało
sensu. Morderca o umyśle otwartym na dotyk jej myśli wyróżniałby się niczym zgaszona
lampa pośród jasno płonących umysłów ludzi, którzy poświęcili się ratowaniu życia innych.
Musiałaby to zauważyć.
W pewnej chwili uświadomiła sobie, że zna sposób natychmiastowego poznania
prawdy. Stanęła, zawróciła i skierowała się do kompleksu operacyjnego. Prosty, bezpośredni
sposób. Najczęściej właśnie takie bywały najlepsze...
Nagle wysoko nad jej głową pojawił się oślepiający błysk i niemal natychmiast dał się
słyszeć donośny huk. Barrissa uniosła głowę i zobaczyła, że po powierzchni kopuły pola
siłowego wędrują fale żaru po eksplozji artyleryjskiego pocisku.
Zrozumiała, że atak się zaczął.
Puściła się biegiem do kompleksu operacyjnego.
Den wybiegł z kantyny ze szklaneczką w dłoni. Skręcił za róg budynku w tej samej
chwili, kiedy w kopułę pola siłowego trafił drugi granat. Zobaczył oślepiający błysk i usłyszał
ogłuszający huk.
Skrzywił się z niesmakiem. Wszystko wskazywało, że nikogo nie będzie musiał
informować o słabnącej skuteczności boty. Było oczywiste, że tajemnica wyszła na jaw.
Zauważył, że ścieżką po wewnętrznej stronie obwodu kopuły biegnie w stronę wyjścia
niewielki oddział żołnierzy. W tę samą stronę jechało także kilka pojazdów z zapasową
amunicją i pancerzami. Za kopułą zaczynały się gromadzić silniejsze oddziały.
Den stanął i z namysłem zaczął popijać swój blaster banthów.
– Chyba jednak mój odlot się opóźni – mruknął do siebie.
Jos zaczekał, aż w sali operacyjnej ucichnie echo ostatniej eksplozji.
– Zaczynam mieć naprawdę dość tego mopakowania – powiedział, spoglądając na sufit.
– Hej! – zawołał. – Jesteśmy jednostką medyczną! Nie ma tu nic, co nadawałoby się do
wysadzenia w powietrze!
Chwilę później rozległ się grzmot kolejnej eksplozji, która nie wyrządziła jednak w sali
operacyjnej żadnych zniszczeń. Zagrzechotało tylko kilka basenów i zakołysał się płyn w
zbiornikach bacta.
– Chyba cię nie usłyszeli – mruknął I–Five.
Jos zobaczył, że Tolk uśmiecha się pod maską. Poczuł się, jakby padł na niego promień
słońca. Nie chciał, żeby stała się jej krzywda, ale gdyby to on miał zginąć, umierałby
szczęśliwy.
Spojrzał w bok i zobaczył za oknem twarz Dena Dhura. Domyślił się, że mały
Sullustanin stoi na krześle albo skrzyni.
Reporter uniósł szklaneczkę wypełnioną w połowie zielonym płynem w geście
bezgłośnego toastu i upił łyk.
Jos kiwnął głową i wrócił do pracy. Prawie skończył operować ostatniego pacjenta.
Musiał go tylko zaszyć; potem będzie mógł się zastanawiać, co się dzieje.
W końcu Barrissa dotarła do kompleksu operacyjnego. Zobaczyła, że na stole pod
oknem stoi Den. Wyeliminowała go wprawdzie z listy podejrzanych, ale pomyślała, że nie
zaszkodzi się upewnić. Podeszła do niego.
– Den, czy mógłbyś dla mnie coś zrobić? – zapytała.
– Cokolwiek zechcesz – odparł Sullustanin.
– Otwórz swój umysł na moje myśli.
Reporter zmarszczył brwi.
– Dlaczego? – Nawet nie ukrywał zaskoczenia.
– Bardzo proszę.
–Niech ci będzie, ale jeżeli zobaczysz w nim coś nieprzyzwoitego, miej pretensje tylko
do siebie.
Barrissa wysłała do niego wici myśli.
Stał przed nią osobnik, który narażał życie, aby ocalić muzyczny instrument Zana
Yanta. Zdobył się na bezinteresowny bohaterski wyczyn, którego znaczenie starał się potem
umniejszać. Młoda padawanka wyczuwała jego umysł... bystry, inteligentny, błyskotliwy.
Były w nim także ciemne miejsca: wyrzuty sumienia i ból po jakiejś stracie, ale Barrissa nie
znalazła niczego równie mrocznego jak morderstwo.
– Dziękuję – powiedziała.
Z góry napłynął huk kolejnej eksplozji. Den spojrzał w niebo, ale po chwili przeniósł
spojrzenie na jej twarz.
– To dwustumilimetrowy pocisk moździerzowy – stwierdził spokojnie. – Mogą nas
nimi ostrzeliwać, dopóki miejscowe słońce się nie wypali, bo żaden nawet nie wgniecie
kopuły pola siłowego. W prawdziwych tarapatach znajdziemy się dopiero, kiedy podciągną
wyrzutnie naładowanych cząstek i gigawatowe lasery, a jestem pewien, że wcześniej czy
później je zastosują. Na razie ostrzeliwują kopułę, żeby zwrócić naszą uwagę, a może także
trochę nas zmiękczyć.
Urwał, wypił resztę trunku, zamachnął się i rzucił szklaneczką w nadziei, że rozbije się
o najbliższy mur. Wykonano ją widać z odpornego materiału, bo nie roztrzaskała się, tylko
odbiła.
– Dlaczego tak uważasz? – zainteresowała się padawanka. – Znasz powód tego
ostrzału?
– Prawie na pewno, ale w tej chwili to nie ma znaczenia – wyjaśnił Sullustanin. – Bota
uległa kolejnej mutacji i powoli traci skuteczność. Nowe rośliny stają się w chwastami
pozbawionymi jakichkolwiek właściwości leczniczych. Domyślam się, że separatyści
dowiedzieli się o tym i atakują nas, aby położyć łapy na tym, co jeszcze zostało.
– Skąd to wiesz? – zdziwiła się uzdrowicielka.
– Na tym polega moja praca, Barrisso – odparł reporter. – Zamierzałem wyjawić ten
fakt pozostałym, zanim I–Five i ja stąd odlecimy, ale... – Wzruszył ramionami i spojrzał w
górę. – Zdradzisz mi kiedyś, o co chodziło z tym otwieraniem mojego umysłu?
– Kiedyś ci powiem – obiecała padawanka. Jeżeli przeżyjemy, dodała w myśli.
Weszła do budynku i udała się korytarzem do umywalni przylegającej do sali
operacyjnej. Włożyła chirurgiczny kitel, ale nie wyszorowała rąk ani nie naciągnęła
rękawiczek. Nie zamierzała się zbliżać do żadnego operowanego pacjenta.
Podeszła do Josa i Tolk.
– Witaj, Barrisso – odezwał się Vondar. – Co jest grane?
Padawanka wyczuła, że głos Josa ma zmienione brzmienie. Cokolwiek go dręczyło, w
obecnej chwili nie sprawiało mu tyle bólu.
– Muszę porozmawiać z Tolk – powiedziała. Zaskoczona pielęgniarka uniosła brew.
Barrissa głęboko odetchnęła. Wiele ryzykowała. Jeżeli Tolk była szpiegiem, prośba o
otworzenie umysłu na myśli uzdrowicielki uświadomi jej, że Barrissa ją podejrzewa.
Lorrdianka mogła mieć broń, a jeśli jest morderczynią, nie zawaha się z niej skorzystać.
Barrissa potrafiłaby się obronić – mogła w mgnieniu oka wydostać świetlny miecz przez
rozcięcie w fartuchu, ale posłużenie się nim stworzyłoby zagrożenie dla każdego, kto
znalazłby się w zasięgu odbitej blasterowej błyskawicy.
Na kopule pola siłowego eksplodował następny pocisk. Den miał rację. Osłona powinna
wytrzymać... pod warunkiem, że znów nie odmówi posłuszeństwa. Mimo to częste eksplozje,
mówiąc delikatnie, szarpały wszystkim nerwy. W dodatku nikt nie wiedział, kiedy atak może
przybrać na sile.
Konfrontacja stanowiła ryzyko, ale Barrissa nie sądziła, żeby miało okazać się
nadmierne. Musiała się zresztą zdecydować... życie nie zawsze było tylko żeglowaniem po
spokojnej wodzie. Czasami należało wypłynąć na wzburzone fale i ryzykować zatonięcie
łodzi. Nie miała czasu, żeby czekać na stosowniejszą chwilę. Kto mógł wiedzieć, jakie
jeszcze podstępne plany szpieg zdążył urzeczywistnić?
– Słucham cię, Barrisso – powiedziała pielęgniarka.
– Chciałabym, żebyś otworzyła swój umysł na moje myśli – odparła padawanka. – To
dla mnie bardzo ważne.
Tolk nie wahała się ani chwili.
– Proszę bardzo – oznajmiła.
Słysząc te dwa słowa, uzdrowicielka zrozumiała, że uzyskała odpowiedź na swoje
wątpliwości. Utwierdziło ją w tym przekonaniu sondowanie umysłu Lorrdianki.
Promieniowała z niego miłość do Vondara, szacunek do samej siebie i duma z dobrze
wykonywanej pracy.
Barrissa nie wykryła niczego, co miałoby jakikolwiek związek ze szpiegowaniem czy
sabotażem.
To oznaczało, że pozostała jej już tylko jedna podejrzana osoba.
– Dziękuję ci, Tolk – powiedziała z ulgą.
– Do czego było ci to potrzebne? – zainteresowała się pielęgniarka. Uzdrowicielka
spojrzała na nią i na chirurga. Oboje zasługiwali, żeby się dowiedzieć, szczególnie Jos.
Nabrała głęboko powietrza i wyznała im całą prawdę.
Kio Merit, znany także jako Column i Lens, ostatni raz powiódł spojrzeniem po swoim
gabinecie. Artyleryjskie pociski rozpryskujące się mniej lub bardziej nieszkodliwie na kopule
pola siłowego nie stanowiły wprawdzie poważnego zagrożenia, ale znów nikt go nie uprzedził
o dokładnej chwili rozpoczęcia ataku, co było w najwyższym stopniu irytujące. Przedstawiał
dla separatystów dużą wartość, więc dlaczego tak bardzo narażali jego życie?
No cóż, porozmawia z nimi później. Na razie musiał skorzystać z usług czekającego
niecierpliwie przekupionego kierowcy. Korzystając z panującego zamieszania, zamierzał
wyślizgnąć się ukradkiem z mobilnej jednostki chirurgicznej i jak najszybciej oddalić z rejonu
przyszłej walki. Kiedy się znajdzie poza zasięgiem ostrzału, pozbędzie się kierowcy i włączy
zakodowany osobisty transponder. Dzięki jego sygnałom każdy robot bojowy rozpozna w
nim przyjaciela, co pozwoli Equaninowi bez trudu przedostać się na drugą stronę linii frontu.
Co prawda, nie powinien się tam spodziewać defilady na swoją cześć, ale taki już był los
szpiegów. Wychodzili potajemnie, wracali potajemnie, a jeżeli pomyślnie wykonywali
zadania, nikt nawet nie znał ich prawdziwej tożsamości.
Czas w drogę, pomyślał. Zrobił, co musiał, i chociaż nie umiał się pozbyć wyrzutów
sumienia, nie mógł nic poradzić na zaskakujący rozwój sytuacji. Ruszył do drzwi, otworzył
je...
...i stanął jak wryty. Za drzwiami czekał Jos Vondar z wymierzonym w jego pierś
blasterem.
ROZDZIAŁ 39
Pociski moździerzowe eksplodowały na kopule ochronnego pola coraz częściej,
zaczynała się także spełniać przepowiednia Dena o strumieniach zjonizowanych cząstek i
laserowych błyskawicach. Mimo jaskrawego blasku słońca w oddali widać było słupy
niszczycielskiej energii, odbijającej się od drobin kurzu i zawieszonych w powietrzu kolonii
zarodników. Na razie żaden promień nie przelatywał w sąsiedztwie kopuły, ale takie
szczęście nie mogło trwać wiecznie. Biegnąc do gabinetu Vaetesa, żeby się zwierzyć z
podejrzeń – a ściślej pewności – o winie Merita, Barrissa zauważyła, że w stronę jednostki
nadciąga kolejna burza. Pomyślała, że to korzystny zbieg okoliczności, bo strugi ulewnego
deszczu mogą pochłonąć albo odbić większą część energii strzałów z taktycznej broni
nieprzyjaciół. Prawdopodobnie bojowym robotom także nie pomoże, jeżeli trafi je silne
wyładowanie atmosferyczne. Spoglądając na ciemniejące niebo, uzdrowicielka zauważyła na
jego tle pojawiające się coraz częściej błyski energetycznej broni separatystów, raz po raz
przetykane błyskawicami naturalnych wyładowań.
Wojna wraz ze wszystkimi śmiercionośnymi aspektami zbliżała się coraz szybciej.
Barrissę ogarnęło niemal namacalne poczucie nadciągającej zagłady. Wiedziała, że jest
zbyt późno, aby schwytanie szpiega separatystów na coś się zdało. Można go było pociągnąć
do odpowiedzialności za popełnione zbrodnie – zakładając, że szturm przeżyje chociaż jeden
żołnierz sił zbrojnych Republiki – ale obecnie, kiedy atak się nasilał, najważniejszym
problemem Barrissy nie był Kio Merit. Gra toczyła się o ocalenie jednostki przed zagładą.
Młoda padawanka wiedziała, że jeżeli nie wydarzy się cud, pociski moździerzowe i strzały z
energetycznej broni zmielą mobilną jednostkę medyczną na proszek.
„Potrafisz temu zapobiec".
Słowa pojawiły się w jej umyśle, jakby wypowiedział je ktoś siedzący w jej głowie.
Padawanka przypomniała sobie, że ma w kieszeni dozownik z porcją boty. Wystarczyło go
wyjąć i wstrzyknąć zawartość w przedramię, żeby zaraz przechylić szalę bitwy na korzyść sił
zbrojnych Republiki. Barrissa była tego pewna. Nie bardzo tylko wiedziała, jak tego dokona,
ale chyba nie wystarczyłoby tylko machnąć ręką i obserwować, jak roboty bojowe
dezaktywują się i przewracają. Jaka szkoda, że nie są zasilane z pojedynczego orbitalnego
źródła energii, jak roboty Federacji Handlowej podczas Bitwy o Naboo, pomyślała. Na pewno
od tamtego czasu ktoś poszedł po rozum do głowy. Gdzieś jednak pośród bezkresnych i
wszechmocnych nurtów Mocy krył się sposób ich pokonania. Barrissa wiedziała, że zdoła
dotrzeć do niego z pomocą boty.
Wiedziała. Nie miała nawet cienia wątpliwości.
Jak to jest, mieć taką potęgę, że potrafi się zakończyć działania zbrojne? W ciągu kilku
sekund ona, zwyczajna padawanka, stałaby się najpotężniejszą Jedi w galaktyce... zdolną do
władania Mocą w sposób, jakiego nikt dotąd nie potrafił pojąć, a co dopiero wykorzystać.
Mogłaby kierować nieograniczonymi ilościami energii i pierwotnych mocy, niczym aktywny
wulkan topiący skały i wyrzucający je w powietrze w gejzerach płonącej lawy. Nikt nie
zdołałby jej powstrzymać. Gdyby tylko umiała ukształtować, ukierunkować i uzbroić Moc,
nic w galaktyce nie oparłoby się jej woli.
Sięgnęła do kieszeni i zacisnęła palce na dozowniku z bota.
„Pomyśl o wszystkich istotach, których życie mogłabyś ocalić".
Racja. Właśnie na tym polegała jej praca, prawda? Była uzdrowicielką. Ratowała życie.
Tym razem miała okazję ratowania go na niewyobrażalnie większą skalę.
Burza się zbliżała. Raz po raz błyskawice przecinały mroczne niebo, a echo grzmotów
mieszało się z hukiem pocisków moździerzowych eksplodujących na ochronnej kopule. Z
rozwiązaniem tego problemu o wiele lepiej poradziliby sobie Mistrzyni Unduli, Mistrz Yoda
czy Mistrz Windu, ale oni byli daleko. Barrissa była prawdopodobnie jedyną Jedi w
promieniu mniej więcej trzech parseków od Drongara.
Nadeszła decydująca chwila. Padawanka wiedziała, że musi dokonać wyboru.
Natychmiast.
Mogła wstrzyknąć sobie botę i wszystkich ocalić albo...
...zrezygnować. Musiała jednak pamiętać, że skaże wówczas na pewną śmierć wiele
istot, a wśród nich te, które uważała za przyjaciół. Wyjęła dozownik z kieszeni. Nad jej głową
rozpętało się już istne piekło. Eksplozje pocisków moździerzowych, błyskawice i grzmoty
następowały prawie bez przerw jedne po drugich, a od jakiegoś czasu promienie laserów i
strumienie cząstek trafiały w samą kopułę. W pewnej chwili jeden eksplodował bezpośrednio
nad głową Barrissy, a spływające po powierzchni półkuli kaskady niosących ogromną energię
cząstek niemal ją oślepiły. Pole siłowe powstrzymywało na razie promienie gamma, cząstki
alfa i inne rodzaje śmiercionośnego promieniowania, ale Barrissa nie miała pojęcia, jak długo
jeszcze to pole wytrzyma. Zjonizowane powietrze jeżyło włoski na jej skórze, a nozdrza
zaczynała drażnić ledwo wyczuwalna woń ozonu.
Wybór był przecież bardzo prosty, więc dlaczego się wahała? Mogła osiągnąć o wiele
więcej, niż ryzykowała, a cel aż nadto usprawiedliwiał zastosowanie takiego środka. Już
kiedyś dotarła do serca Mocy... więc dlaczego miałoby być czymś niewłaściwym, gdyby tam
powróciła, opanowała je i wykorzystała w szlachetnym celu? Poczułaby się dobrze, bardzo
dobrze. Postąpiłaby słusznie...
Podciągnęła lewy rękaw, chwyciła dozownik i zbliżyła wylot do wewnętrznej
powierzchni nadgarstka. Usłyszała pomruk kolejnej dawki energii – nie wiedziała, czy to
strumień cząstek, czy też promień laserowy – ale trafił w kopułę i zapoczątkował kolejną
kaskadę ogni sztucznych. Barrissa przycisnęła do skóry wylot podajnika i musnęła kciukiem
guzik spustowy...
.. .ale zanim go przycisnęła, przypomniała sobie, co przeżyła w parku Oa na Coruscant.
Przyswoiła sobie wówczas lekcję, z której już raz skorzystała po wylądowaniu na
powierzchni Drongara, kiedy stawiła czoło groźnemu wojownikowi Phow Ji. Pamiętała
rozmowę, jaką wtedy odbyła ze swoją nauczycielką:
„Może przyjdzie taka chwila, że i ty doświadczysz dotyku Ciemnej Strony, Barrisso.
Mam nadzieję, że nie, ale jeśli tak się zdarzy, musisz rozpoznać ją i dać odpór". „Czy będę
czuła, że to zło?" „O, nie. Poczujesz, że to coś wspanialszego niż wszystko, czego dotąd
doświadczyłaś. Coś lepszego, niż umiałaś sobie wyobrazić. Poczujesz przypływ siły,
spełnienie, satysfakcję. A najgorsze jest to, że poczujesz, iż postępujesz słusznie. I w tym
kryje się największe niebezpieczeństwo".
Barrissa stała pod burzowymi chmurami, między którymi raz po raz przelatywały
ogniste błyskawice. Tylko najlżejszy ruch kciuka dzielił ją od zespolenia się z Mocą w sposób
cudowniejszy niż wszystko, czego kiedykolwiek doświadczała, a nawet wyobrażała sobie, że
mogłaby doświadczać.
W ciągu tego okresu – nie wiedziała, czy trwał mgnienie oka, czy całą wieczność –
zrozumiała, co nauczycielka chciała jej wytłumaczyć w tamtym parku. Poddanie się Ciemnej
Stronie było ścieżką wiodącą ku zagładzie... ku rozkładowi gorszemu niż śmierć. Gdyby
zginęła, nie skrzywdziłaby już nikogo, ale gdyby przeżyła i przeszła na służbę Ciemnej
Strony, mogłaby stać się potworem.
Przypomniała sobie także, co kilka tygodni wcześniej powiedziała Ulemu:
„Osoby ulegające podszeptom Ciemnej Strony nie uważają się za złoczyńców. Wierzą
w słuszność swojego postępowania. Są święcie przekonane, że kierują się szlachetnymi
pobudkami. Ciemna Strona wypacza ich rozumowanie, wskutek czego wyznają zasadę, że cel
uświęca stosowanie wszelkich środków, nawet najstraszliwszych".
Czyżby jej poprzednie przeżycie było naprawdę spotkaniem z Ciemną Stroną? Barrissa
doszła do wniosku, że to niemożliwe. Jak powiedziała Ulemu, Moc nie opowiada się po
stronie dobra ani zła. Mimo to władanie taką potęgą, bez względu na to, w jak szlachetnym
celu, wiodło niemal nieuchronnie do zagłady... jeżeli nie tego dnia, to następnego albo
któregoś kolejnego. Za każdym razem pokusa posłużenia się nią byłaby trudniejsza do
odparcia, a powody sięgnięcia po nią bardziej usprawiedliwione. Barrissa czuła w głębi serca,
że to prawda. Taka potęga musiała uzależniać. Pochłonęłaby każdego, kto nie byłby
nieskazitelnie szlachetny, nieskończenie mądry i bezgranicznie bezinteresowny.
Uzdrowicielka nie uważała się za złą osobę, lecz nie była ideałem, a taki kontakt z Mocą
mógł utrzymywać regularnie tylko ktoś doskonały, jeżeli nie zamierzał się zaprzedać Ciemnej
Stronie.
Jaki sens miało władanie boską potęgą, jeżeli się nie miało boskiej mądrości?
– Barrisso?
Uzdrowicielka ocknęła się z zadumy i stwierdziła, że w jej stronę biegnie Uli.
Zaskoczona, drgnęła i spojrzała na niego.
– Dobrze się czujesz?! – zawołał młody chirurg, starając się przekrzyczeć huk
kolejnego pioruna.
Barrissa się uśmiechnęła, opuściła lewą rękę i wsunęła prawą dłoń z powrotem do
kieszeni.
– Tak – zapewniła. – Nic mi nie jest.
W kopułę trafił następny strumień cząstek i znów po powierzchni spłynęły fale
zjonizowanej energii. Uli nerwowo spojrzał w górę.
– Wszyscy mają się schronić w zamkniętych pomieszczeniach – powiedział. –
Skorzystaj z dozymetru, aby się upewnić, że nie usmaży cię rozproszone promieniowanie, bo
wcześniej czy później kopuła nie wytrzyma i zaniknie. Aha, i lepiej się spakuj... tylko
najważniejsze przedmioty osobistego użytku, bo każdy może zabrać jedną małą torbę. Jeżeli
bojowe roboty przedrą się przez linie naszych żołnierzy, będziemy musieli się stąd wynieść...
i to szybko. Z dotychczasowych meldunków wynika, że walka jest wyrównana, ale kto wie,
na czyją stronę przechyli się szala zwycięstwa?
– Rozumiem – odparła padawanka. – Dzięki, Uli.
Młodzieniec kiwnął głową, zawrócił i wkrótce potem zniknął w posępnym półmroku.
Barrissa także się odwróciła, żeby pójść do kabiny. W głębi jej duszy narastała pewność
równie rzeczywista jak wyprawa do serca Mocy. Uświadomiła sobie, że już nie jest
padawanką.
I wiedziała, dlaczego.
Stajesz się naprawdę rycerzem Jedi w dniu, w którym uświadomisz sobie, że nim jesteś.
Nie zwracając uwagi na otaczający ją chaos, na kakofonię grzmotów i eksplozji
nieprzyjacielskich pocisków, Barrissa Offee odchyliła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem.
ROZDZIAŁ 40
– Jos? – zdziwił się Merit. – Co się stało?
Spojrzał na zagradzającego mu drogę chirurga. Blaster w jego dłoni nawet nie drgnął,
zupełnie jakby Korelianin miał dłoń wyciosaną z kawałka drewna.
– Zamordowałeś Zana – odezwał się Vondar bezbarwnym tonem. W sercu Merita
zakiełkował strach, niczym kwiat z zamrożonego azotu, ale Eąuanin nie dał po sobie niczego
poznać. Liczył na to, że Jos go tylko podejrzewa. Lekarz nie powiedział przecież, że odkrył
prawdziwą tożsamość empaty. Gdyby się tak stało, szpieg nie stałby przed obliczem
głównego chirurga Mobilnej Jednostki Chirurgicznej Siedem, ale pułkownika Vaetesa i kilku
funkcjonariuszy wojskowej służby bezpieczeństwa. Pomyślał, że nie pierwszy raz będzie
musiał kłamać, żeby wymigać się od odpowiedzialności; a jeżeli zupełnie nie stracił potęgi
swojej empatii i perswazji, to z pewnością nie ostatni.
Nadał twarzy wyraz lekkiej dezorientacji, a głosowi ton zatroskania.
– Nic podobnego – powiedział. – Zan zginął podczas ataku separatystów.
Transportowiec został trafiony przez zabłąkany pocisk. Byłeś tam przecież, Jos. Ja także, nie
pamiętasz?
– Doskonale pamiętam – odparł Vondar. W kopułę pola siłowego trafił kolejny
strumień skupionej energii i blask spływających po czaszy fajerwerków na chwilę oświetlił go
od tyłu... zupełnie jakby na progu gabinetu Merita stała zjawa z zaświatów, a może demon
opętany żądzą zemsty. – Bardzo dobrze pamiętam – ciągnął Jos. – Nie zapomniałem również,
że to ty wskazałeś mi sposób uporania się z rozpaczą, Kio. Twoje współczucie i zawodowe
umiejętności pomogły mi się opamiętać i pogodzić ze śmiercią przyjaciela. Jestem twoim
dłużnikiem, Kio, a raczej byłbym, gdybyś nie miał udziału w sprowokowaniu tamtego ataku
separatystów. Uważam, że między nami kwita i nie jestem ci nic winien. Nie mam wobec
ciebie żadnego długu wdzięczności.
Skąd mógł się dowiedzieć? – myślał gorączkowo Eąuanin. Podejrzewa mnie, ale
niczego nie wie na pewno. Byłem bardzo ostrożny. Nie pozostawiłem niczego, co mogłoby...
Przestań o tym myśleć! – skarcił się w myśli. Uporaj się najpierw z najważniejszym
problemem.
Mógł jeszcze wybrnąć z tej sytuacji. W końcu, był mistrzem emocjonalnych
manipulacji i wpływania na nastroje. Gdyby miał dość czasu, przekonałby Josa, że się myli i
że niesłusznie go podejrzewa.
Kłopot w tym, że tego czasu było coraz mniej.
– Żyjesz ostatnio w ciągłym napięciu, Jos – zaczął w końcu. – Nie wiem, skąd przyszło
ci do głowy to bezsensowne oskarżenie, ale chyba powinniśmy odłożyć dalszą dyskusję na
później, aż bezpiecznie odlecimy z Drongara.
Chirurg się roześmiał, ale nawet empatyczne umiejętności Merita nie odkryły
rozbawienia w jego głosie. Z umysłu Josa promieniowała wściekłość, utrzymywana w ryzach
tylko przez zimną determinację. Czapa lodowa zatykająca stożek wulkanu.
– A więc wydaje ci się, że dokądś się wybierasz... to naprawdę zabawne – ciągnął
Vondar.
Jakby dla przydania większej wagi jego słowom rozległ się huk kolejnej eksplozji.
Merit uświadomił sobie dwie prawdy. Po pierwsze, Jos nie kieruje się przeczuciem ani
podejrzeniem. Jest przekonany o prawdziwości swojego oskarżenia. Nieważne, skąd to wie,
ale jego pewność pozwoliła empacie na wyciągnięcie drugiego wniosku: jeżeli go nie zabije,
Jos zabije jego. Zbyt wiele razy grywał z nim w sabaka, żeby żywić jakiekolwiek złudzenia.
Westchnął. Naprawdę lubił Josa. Lubił i podziwiał. Chciał odlecieć z Drongara bez
pozostawiania następnych trupów, ale widocznie życzenia rzadko się spełniały.
Na szczęście w prawym rękawie płaszcza miał ukryty niewielki blaster.
– Skoro już mowa o napięciu, to chyba i ty w nim ciągle żyjesz – odezwał się
Korelianin. – Jak mogłeś to zrobić, Kio? Co cię popchnęło do zdradzenia przyjaciół i
pacjentów? Dlaczego zabiłeś istoty, które znałeś, z którymi pracowałeś, jadłeś, a nawet grałeś
w karty?
Zastrzel go, pomyślał empata. Zastrzel go i wyjdź. Każda sekunda rozmowy z Josem
naraża cię na większe niebezpieczeństwo.
– Czy kiedykolwiek słyszałeś o systemie Nharl? – zapytał Equanin.
– Nie.
– Wokół gwiazdy systemu krążyło kiedyś pięć planet – ciągnął empata. – Jedna z nich
była moją ojczyzną. Nazywała się Eąuanus. Czy wiesz, dlaczego nie widuje się wielu Equan
w galaktyce? Bo pozostała nas tylko garstka... kilkuset, najwyżej tysiąc. Z rasy, do której
należało prawie miliard istot. A czy wiesz, dlaczego tak niewielu nas zostało, Jos? Bo tylko
tylu przebywało poza ojczyzną dwa lata, sześć miesięcy i trzy dni temu, i tylko tylu przeżyło.
Merit nie opowiadał jeszcze nikomu tej historii. Wiedział, że postępuje nierozsądnie, że
zachowuje się jak samobójca, ale czuł, jakby pękła w nim psychiczna tama. Nie wiedział, czy
potrafiłby powstrzymać słowa, nawet gdyby bardzo tego pragnął.
– Dwa lata, sześć miesięcy i trzy dni temu z naszego słońca wystrzelił jęzor o długości
ponad dziesięciu minut świetlnych – podjął po chwili. – Zapoczątkował go ogromny,
niesłychany wybuch, o wiele potężniejszy niż wszystkie, jakie zdarzyły się na powierzchni
naszej gwiazdy w ciągu poprzednich dziesięciu milionów lat. Słoneczny jęzor eksplodował z
taką energią że Eąuanus został po prostu usmażony. W ciągu zaledwie kilku minut atmosfera i
oceany wyparowały, a z lądu został tylko wypalony popiół. Nasi naukowcy dostrzegli
zagrożenie, ale było za późno na wszelką interwencję. Jęzor pochłonął planetę, zanim
ktokolwiek mógł spróbować ucieczki. Mieszkańcy wiedzieli o nadciągającym kataklizmie, ale
nie mogli nic poradzić. Wszystkie planetarne kanały łączności zostały zablokowane, bo moi
ziomkowie chcieli się pożegnać z krewnymi, znajomymi i przyjaciółmi.
Widział, że Jos go słucha, i wyczuwał, że gniew chirurga z wolna słabnie. Śmierć
miliarda istot musiała nim wstrząsnąć. I nic dziwnego, skoro Jos był lekarzem. Merit doszedł
do wniosku, że nic go to nie obchodzi, podobnie jak nie obchodziło go, że w ciągu następnej
minuty może zostać zabity przez swoich przyjaciół separatystów. Teraz liczyło się tylko
opowiadanie.
– Wszyscy Eąuanie, prawie miliard istot, a wraz z nimi nasza sztuka, cywilizacja,
nadzieje, marzenia... wszystko obróciło się w popiół w ciągu zaledwie kilku sekund, Jos –
podjął po chwili. – Zniknęło. Zginęło. Na zawsze.
– Przykro mi z tego powodu – powiedział powoli Vondar. – Ale co to ma wspólnego z
nami?
Wykonał ręką z blasterem nieznaczny gest dowodzący bezradności i Merit pomyślał, że
mógłby tak łatwo strzelić mu prosto w pierś z broni ukrytej w rękawie płaszcza.
Jednak się na to nie zdecydował.
– Chcesz wiedzieć, co to ma wspólnego z nami? – powtórzył. – To proste. Tamten
słoneczny wybuch nie był naturalnym kataklizmem, drogi doktorze. Winę za niego ponoszą
wojskowi Republiki... sławetnej, wspaniałej i dobrotliwej Galaktycznej Republiki, którzy
testowali nieznaną tajną superbroń. Nazwali ją pogromcą planet i zamierzali zainstalować na
pokładzie konstruowanej stacji bojowej. Wystrzelili z tej broni w nasze słońce, ale pomylili
się w rachubach. Naukowcy i wojskowi, którzy stworzyli to bluźnierstwo, założyli bazę na
powierzchni naszego księżyca. Ich także pochłonął jęzor słonecznej energii, ale to niewielka
pociecha dla mnie i dla garstki ziomków, którzy przebywali z daleka od ojczyzny, podczas
gdy mordowano naszą planetę.
– Ja... nigdy o tym nie słyszałem – bąknął Vondar.
– Naturalnie, że nie – stwierdził Eąuanin. – Republice nie zależy, żeby dowiedziała się
o tym cała galaktyka. Wasi wojskowi zachowują milczenie, ale ja postawiłem sobie za cel
życia poznanie prawdy. Republika wymordowała istoty mojej rasy, Jos. Nawet gdyby
wszyscy pozostali przy życiu Eąuanie mogli się zebrać w jednym miejscu, byłoby nas zbyt
mało, żeby zaludnić jakąkolwiek inną planetę. Możesz powiedzieć, że w kataklizmie zginęli
także sprawcy, ale co powiesz o tych, którzy ich tam wysłali? Co z urzędnikami, którzy na to
się zgodzili? Nadal śmieją się, kochają jedzą i śpią... nadal żyją. Chciałeś wiedzieć, dlaczego,
Jos? – zakończył empata. – Oto dlaczego.
Dłoń chirurga, w której trzymał blaster, trochę opadła i w pierwszej chwili Merit
pomyślał, że może były przyjaciel i pacjent zrezygnuje ze swojego zamiaru. Zaraz jednak
rysy Vondara stężały, a ręka z blasterem wróciła do poprzedniego poziomu.
– Nawet nie usiłuję zrozumieć, jak musisz się czuć – zaczął chirurg – ale wiem, jak ja
się czuję. Może śmierci jednej osoby nie da się porównać z zagładą całej planety, ale strata to
strata. Ból to ból. Czy przypuszczasz, że rodzice Zana Yanta czują mniejszy ból po stracie
syna niż ty?
– Stracili syna, a ja straciłem ojczyznę – żachnął się Eąuanin. – To setki milionów
synów, córek, matek i ojców, Jos. Nie możesz porównywać tych strat. Wojskowi Republiki
popełnili przestępstwo przekraczające wszelką zdolność rozumienia.
Korelianin pokręcił głową.
– Bez względu na twoje powody czy ból – zaczął z namysłem – ty także dopuściłeś się
karygodnego przestępstwa.
– Widocznie postrzegam to w innym świetle. – Merit rozłożył ręce w taki sposób, że
prawa dłoń skierowała się ku Josowi. Musiał już tylko zgiąć nadgarstek. – Więc co
zamierzasz zrobić? Zastrzelisz mnie?
– Nie chcę tego robić, Kio, nawet po tym, czego się dopuściłeś, ale nie mogę pozwolić
ci odlecieć – odparł Vondar. – Barrissa poszła o wszystkim opowiedzieć Vaetesowi. Wkrótce
przyjdą po ciebie funkcjonariusze służby bezpieczeństwa.
Merit pokręcił głową.
– Nie zastaną mnie tu, Jos – powiedział.
– Zastaną.
Jeszcze kilka minut wcześniej Equanin był pewien, że chirurg go zastrzeli. Obecnie
jednak empata wyczuwał, że kiedy Jos usłyszał historię Eąuanusa, coś w jego umyśle się
zmieniło. Nie wydawał się już tak zdecydowany i nieugięty jak poprzednio.
–
Znam cię dobrze, Jos – odezwał się Merit. – Nie strzelisz do mnie z tego
blastera. Jesteś lekarzem i masz miękkie serce, wrażliwe na wszelkie nieszczęścia. Ratujesz
życie, nie odbierasz. Nieraz widywałem, jak pracowałeś cały dzień, od świtu do zmierzchu.
Słaniałeś się na nogach z wyczerpania, ale spędzałeś czas w sali operacyjnej, o mało nie
zasypiając ze zmęczenia. A wszystko żeby ocalić życie jednego klona. Nie możesz do mnie
strzelić. To byłoby sprzeczne ze wszystkim, co wyznajesz.
Jos nie był blasterowcem. Empata wiedział, że mógłby go zabić, zanim chirurg
uświadomiłby sobie, co się dzieje, doszedł jednak do wniosku, że nie będzie musiał. Nabrał
pewności, że Vondar nie strzeli.
Powoli zaczął się cofać w kierunku drzwi w przeciwległej ścianie gabinetu.
Jos wymierzył blaster w pierś empaty.
– Nie rób tego, Kio! – krzyknął. Rosły Eąuanin nie posłuchał.
Vondar przypomniał sobie Zana leżącego bez życia na pokładzie transportowca. Sam
także został wtedy ranny i przeżył tak silny wstrząs, że ledwo mógł się poruszać. Musiał się
zdobyć na niemal nadludzki wysiłek, żeby przeczołgać się do boku przyjaciela.
Zabicie Merita nie przywróci życia Zanowi. Zemsta nie ożywi żadnej z ofiar empaty. A
poza tym, Kio miał rację. Praca Josa polegała na ratowaniu, nie odbieraniu życia.
Jeżeli jednak Eąuanin ucieknie, pozostanie na służbie separatystów i będzie nadal
działał na szkodę Republiki. Kto wie, ile jeszcze istot zginie w wyniku jego nienawiści i
żądzy zemsty? Nieważne, jedna czy tysiąc; jeżeli Jos pozwoli mu uciec, będzie ponosił za ich
śmierć częściową odpowiedzialność. Mógł powstrzymać Merita. Tu i teraz.
– Kio!
Eąuanin cofnął się jeszcze krok. Czujnik w przeciwległej ścianie zareagował na bliskość
empaty i odsunął płytę drzwi.
Jos głęboko odetchnął, wymierzył...
...i dał ognia.
Usłyszał ogłuszający huk, podobny do trzasku pioruna, a jego oczy poraził oślepiający
błysk. Poczuł dotkliwy ból. Krzyknął i uświadomił sobie, że się przewraca...
ROZDZIAŁ 41
Kopuła pola siłowego eksplodowała.
Jak na ironię, do ostatecznego przeciążenia pochłaniaczy energii przyczyniło się zwykłe
wyładowanie atmosferyczne, nie strumień naładowanych cząstek czy promień laserowy. Po
jakimś czasie Den uświadomił sobie, że mieli wielkie szczęście... wprawdzie wyładowanie
było na tyle silne, że stawały dęba włoski na skórze, rzęski czy czuciowe szypułki, ale nie
towarzyszyło mu nic paskudnego w rodzaju promieni gamma. Sullustanin wiedział jednak, że
na dziękowanie losowi przyjdzie pora później. Teraz był zbyt zajęty ukrywaniem się pod
stołem w kantynie, żeby myśleć o czymkolwiek oprócz ucieczki. Załogi wahadłowców
transportowały pacjentów na orbitę mniej więcej od godziny, a następnie miała przyjść kolej
na cywilów takich jak on. Dopiero potem mieli się ewakuować oficerowie, a na samym końcu
– zakładając, że przeżyją tak długo – sklonowani szeregowcy.
Reporter nie miał nic przeciwko takiej kolejności. Co więcej, zamierzał się znaleźć na
początku kolejki cywilów.
I–Five kulił się pod stołem obok niego. Jego fotoreceptory nie płonęły zwykłym
blaskiem, bo kiedy rozszalały się wokół niego żywioły, android po prostu się wyłączył.
Wprawdzie jego osłony zazwyczaj wystarczały do powstrzymania elektromagnetycznych
impulsów, ale 1–5 wolał nie ryzykować. Nieco wcześniej odzyskał pamięć i nie chciał jej
znów stracić.
W pewnej chwili Den pstryknął dźwigienką włącznika na karku androida.
– Czas w drogę – powiedział.
– Może tobie – odparł I–Five. – O ile dobrze pamiętam, androidy mają odlecieć po
szeregowcach.
Den chwycił go za metalową rękę i pociągnął do wyjścia. Kantyna była pusta, bo
barmani i kelnerzy czekali na swoją kolej na skraju lądowiska. Sullustanin rzucił okiem na
kilka skrzynek markowego wina i innych trunków. Bardzo chciałby je zabrać w drogę, ale
podejrzewał, że strażnicy nie zechcą ich uznać za niezbędne przedmioty osobistego użytku.
– Nie jesteś zwyczajnym androidem – wyjaśnił reporter, kiedy wyszedł z budynku na
dwór i zakrztusił się przesyconym dymem popołudniowym powietrzem.
– Nie jestem? – zdziwił się I–Five.
– Niee. – Den pokręcił głową. – Jesteś kurierem dyplomatycznym w służbie Jedi i jako
taki masz prawo zająć miejsce na początku kolejki. – Po wybuchu moździerzowego pocisku,
który eksplodował niespełna kilometr od nich, posypał się na nich grad grudek ziemi. –
Zakładając, że dotrzemy na początek – mruknął ponuro.
– Czy już kiedyś tego nie przerabialiśmy? – zapytał android. – O ile dobrze pamiętam,
kilka miesięcy temu.
– Taa – przyznał Den. – Tyle że ostatnio tamci starali się tylko przesunąć linię frontu,
żeby zdobyć więcej boty. Tym razem chcą nas wymordować. Nie mają nic do stracenia.
Kolejny pocisk eksplodował o wiele bliżej niż poprzedni. Reporter zauważył, że nikt
nawet się nie stara ewakuować obozu w inne miejsce. Zautomatyzowani robotnicy troszczyli
się głównie o ocalenie zapasów resztek skutecznej boty.
W pewnej chwili Sullustanin potknął się i omal nie wpadł do krateru po eksplozji
pocisku. Przed stoczeniem się powstrzymał go tylko silny uścisk ręki I–Five.
– Lądowisko znajduje się prosto przed nami – oznajmił android. – Nie więcej niż
piętnaście metrów.
Den chciał coś odpowiedzieć, ale jego drogi oddechowe podrażniła woń gryzącego
dymu. Zakrztusił się i usiłował zaczerpnąć haust świeżego powietrza, ale go nie znalazł.
Nagle poczuł, że ktoś unosi go w powietrze. Niósł go I–Five, sadząc susami w stronę
lądowiska. Reporter starał się wypełnić płuca świeżym powietrzem, lecz bezskutecznie.
Przychodzi mu to o wiele łatwiej niż mnie, kiedy dźwigałem futerał z quetarrą Zana,
pomyślał. To była ostatnia spójna myśl, jaką zapamiętał.
ROZDZIAŁ 42
– Spójrzcie... przychodzi do siebie! – usłyszał głos Barrissy. Brzmiał dziwnie, jakby
dochodził z głębi studni. Jos otworzył oczy, ale poraził je oślepiający blask.
– Zan – wychrypiał. – Nie rób mi tego! Nie umieraj...
Było jednak za późno. Vondar wiedział, że jeżeli otworzy oczy, zobaczy leżące na
pokładzie zwłoki przyjaciela. Nie chciał ich oglądać ani kolejny raz, ani nigdy w życiu...
– Jos. – Poczuł, że dotykają go czyjeś delikatne dłonie. – Jos, to ja, Barrissa. Wszystko
w porządku. Wróć do nas.
Chirurg otworzył oczy i stwierdził, że blask już nie jest taki rażący. Zamrugał i skupił
spojrzenie na Tolk, która mimo łez w oczach uśmiechnęła się do niego.
– Gdzie... jesteśmy? – zapytał.
– W izbie chorych na pokładzie fregaty MedStara – powiedziała. Jos wsparł się na
łokciu.
– Auu! – jęknął, bo poczuł silny ból w głowie. Dotknął czoła i stwierdził, że ma tam
opatrunek z synciała. Uli położył delikatnie rękę na jego piersi i zmusił go, żeby się znów
poło– żył.
Spokojnie, narwańcu – powiedział. – Masz szczęście, że w ogóle żyjesz. Zwalił ci się na
głowę sufit gabinetu Merita. Przeżyłeś kolejny wstrząs.
– A Merit? – zapytał Vondar. – Co się z nim stało? Czy...
– Nie żyje, Jos – odparła cicho Barrissa.
Dopiero wówczas chirurg zauważył, że za plecami Tolk i uzdrowicielki stoją pułkownik
Vaetes i admirał Kersos.
– Merit chciał uciec – wyjaśnił. – Musiałem go zastrzelić.
– Postąpiłeś słusznie, Jos – stwierdził Vaetes.
– To prawda – odezwał się wuj Erel. – Ryzykując życie, uniemożliwiłeś ucieczkę
groźnemu agentowi separatystów. Kiedy Uli, ja i funkcjonariusze służby bezpieczeństwa
wpadliśmy do jego gabinetu, leżałeś nieprzytomny niedaleko jego zwłok. Zapewne nie wiesz,
że miał ukryty w rękawie płaszcza mały blaster, ale nie zdążył z niego skorzystać. Uli połatał
cię i pomógł ci się dostać na pokład wahadłowca. – Uniósł prawą rękę i zasalutował. –
Doskonale się spisałeś, kapitanie – pochwalił. – Jestem z ciebie dumny, siostrzeńcze – dodał
cicho.
– Nie jestem pewien... – zaczął Jos i urwał.
– Czego?
– Czy zdecydowałem się na to, żeby zapobiec śmierci i cierpieniom wielu innych osób,
czy też...
Umilkł, nie kończąc zdania.
– Z powodu Zana? – domyśliła się Tolk. Jos kiwnął głową.
– To w tej chwili nie ma żadnego znaczenia – stwierdziła pielęgniarka. – Ktoś musiał
go powstrzymać i tym kimś byłeś ty. Resztę dośpiewasz sobie później. Będziemy mieli na to
mnóstwo czasu.
Mówiła prawdę... Zrobił to. Zabił inną inteligentną istotę. Nieważne dlaczego. Nie
liczyło się, że miał dobry powód. On, lekarz, odebrał komuś życie. Wiedział, że spędzi z tego
powodu kilka bezsennych nocy.
Ale, jak powiedziała Tolk, jakie miał wyjście?
Pokręcił głową, jakby wciąż jeszcze nie mógł się z tym pogodzić, ale znów jęknął.
– Spokojnie – odezwał się Uli. – Daj klejowi szansę zakrzepnąć.
– A mobilna jednostka chirurgiczna? – zaniepokoił się Vondar. – Co się z nią stało?
– Sam zobacz. – Stojący obok jego łóżka Den, który chwilę wcześniej wszedł do sali w
towarzystwie I–Five, wskazał iluminator. Tolk i Barrissa ostrożnie pomogli Josowi stanąć
obok łóżka.
Wyglądało na to, że dolny kwadrant południowego kontynentu stoi w ogniu, bo gęste
kłęby czarnego dymu wzbijały się wysoko w atmosferę i ścieliły nad Morzem Kondrusa.
– Żegnaj, boto – mruknął Sullustanin.
– Udało się nam bezpiecznie wycofać większość żołnierzy – oznajmił Vaetes. – A
separatyści uciekają.
– Jakim cudem? – zdziwił się Uli. – Ich roboty bojowe o mało się po nas nie
przetoczyły.
– Właśnie takim – stwierdził pułkownik, pokazując inny iluminator. Uli przeszedł w
tamto miejsce i spojrzał w przestworza.
– Fiu, fiu! – gwizdnął.
Barrissa spojrzała przez iluminator. Powoli leciał ku nim najeżony setkami stanowisk
artylerii ogromny okręt w kształcie klina.
– Republikański gwiezdny niszczyciel – oznajmiła. – Okręt klasy Venator.
– To „Zdecydowanie" – odezwał się admirał. – Wysłano go tu, żeby posprzątał i
eskortował nas z powrotem do systemów Jądra galaktyki. Bitwa o Drongar dobiegła końca.
Nie pozostało nic, o co warto byłoby nadal toczyć walkę. Udało się nam ocalić mniej więcej
dwie tony niezmutowanej boty. Nasze androidy zamrażają ją teraz w karbonicie najszybciej
jak potrafią. Na razie nie mamy żadnych danych na temat tego, ile boty udało się zdobyć
naszym wrogom.
Zważywszy na intensywność ich bombardowania, zdziwiłbym się, gdyby dużo ocalili –
stwierdził Vaetes.
– Muszę się teraz położyć – mruknął Jos. – Chyba jestem trochę wyczerpany.
Barrissa i Tolk pomogły mu się ulokować na łóżku. Vondar był tym zachwycony.
Zaledwie zdążył zamknąć oczy, gwar rozmów otaczających go osób przerodził się w odległy
pomruk przypominający brzęczenie żądłaczy i komarów ognistych podczas upalnej
drongariańskiej nocy...
Zastanawiając się nad obrotem, jaki przyjęły sprawy, uzdrowicielka tylko jednym
uchem przysłuchiwała się rozmowom. Pomyślała, że dwie tony skutecznej boty to niewielka
zdobycz, skoro przyszło za nie zapłacić śmiercią i bólem. Zauważyła, że Den przygląda się jej
z lekkim uśmiechem, i także się do niego uśmiechnęła.
Chwilę później podszedł do niej I–Five.
– Przypuszczam, że skoro także lecisz na Coruscant, moje zadanie przestało być sprawą
najwyższej wagi – powiedział.
– To prawda – przyznała Barrissa – ale na razie nie oddawaj mi fiolki z bota. Od
systemów Jądra galaktyki dzieli nas wciąż jeszcze sporo parseków, a w tym czasie wiele
może się zdarzyć.
Android się zawahał.
– Jak się zapewne domyślasz, na ogół tego nie mówię, ale coś mi nakazuje... – zaczął
niepewnie.
– Może intuicja? – podsunęła uzdrowicielka z lekkim uśmiechem.
– Może – zgodził się 1–5. – Tak czy owak, niech Moc będzie z tobą, Jedi Offee.
Młoda kobieta kiwnęła głową i położyła dłoń na jego ramieniu.
– Życzę ci powodzenia w poszukiwaniach, I–Five – powiedziała. – I niech Moc będzie
także z tobą.
Kiedy android odszedł, jeszcze raz spojrzała przez iluminator. Okręt musiał już opuścić
orbitę, bo kula Drongara się zmniejszała. W końcu obie jednostki, fregata MedStara i lecące
obok niej „Zdecydowanie", znalazły się w międzyplanetarnych przestworzach.
Wykonała zadanie. Jeżeli wszystko potoczy się po jej myśli, po upływie zaledwie kilku
standardowych dni znów stanie w Świątyni Jedi przed obliczem Mistrzyni Unduli... tym
razem jednak niejako padawanka, ale pełnowartościowy rycerz Jedi. Zastanawiała się, jakie
czekają ją nowe zadania, przygody i wyzwania. Wiedziała, że stawi im czoło, bezpieczna w
kojących objęciach żywej Mocy.
Den spojrzał na I–Five.
– No cóż – powiedział. – Wygląda na to, że mimo wszystko wyprawa na Coruscant nie
będzie cię kosztowała tyle, ile z początku przy puszczałeś.
– Jasne. Wystarczyło zniszczyć połowę planety – odparł android. – Jeżeli chcesz znać
moje zdanie, to dość wysoka cena. – Spojrzał na reportera. – A ty, Denie Dhurze? – zapytał. –
Dokąd się wybierasz?
Sullustanin zakołysał z namysłem fałdami policzkowymi.
– Chyba jednak powinienem wrócić na Sullustę – powiedział. – Zdradzę ci, że czeka
tam na mnie bardzo pociągająca istota płci pięknej i jej liczna rodzina. Wszyscy mają o mnie
bardzo wysokie mniemanie.
– Już to mówiłeś – przypomniał android. – I to co najmniej kilka razy.
Den westchnął. Mógłby spędzić resztę życia jako szanowany patriarcha, ale... łatwo
było odczuwać tęsknotę za ojczyzną, kiedy wypacał resztę tłuszczu na Drongarze, ale
przypomniał sobie główny powód, dla którego opuścił ojczyznę: na Sulluście okropnie się
nudził.
– Myślę jednak, że Eyara nieprędko tam przyleci – mruknął do siebie. – Nie muszę się
bardzo spieszyć.
– Gdybyś rozglądał się za posagiem, przypadkiem wiem, że można nieźle zarobić w
Południowych Podziemiach na Coruscant – odezwał się I–Five. – A ja nie miałbym nic
przeciwko partnerowi, bo wtedy władze nie musiałyby się martwić, kto jest moim
właścicielem. Co prawda irytują mnie takie wybiegi, ale czasami bywają konieczne.
Reporter pokiwał głową. Zawsze mógł mieć nadzieję na oskubanie frajerów podczas
gry w sabaka w miejscach takich jak Klub Pozaświatowców. Nie szkodzi, jeżeli jakiś czas
zastanowi się nad propozycją Eyary, a przy okazji zarobi kilka kredytów.
Przeniósł spojrzenie na androida.
– Wiesz, co, I–Five? – zaczął. – Myślę, że to początek korzystnej znajomości.
EPILOG
Kiedy już wszyscy wyszli z izby chorych, Jos Vondar i Tolk le Trene objęli się i
popatrzyli na usiane punkcikami gwiazd przestworza przez iluminator okrętu, który opuścił
system Drongara.
– Jesteś pewien, że chcesz się na to zdecydować? – zapytała Lorrdianka.
Jos kiwnął głową.
– Jestem pewien – powiedział. – A ty?
Tolk wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
– Pójdę za tobą choćby na koniec galaktyki – oznajmiła. – Tylko obiecaj, że nie będę
musiała zostać kucharką albo gosposią.
– Jeżeli sytuacja stanie się zbyt trudna do zniesienia, po prostu stamtąd odlecimy –
stwierdził Korelianin. – Nie pozwolę, żebyś żyła w poniżeniu, jestem jednak winien krewnym
i sobie, żeby chociaż spróbować ułożyć sobie życie.
– Po swojej stronie będziesz miał przynajmniej jednego krewnego – rozległ się nagle
głos za ich plecami.
Zaskoczony Jos odwrócił się i zobaczył starszego krewniaka Erela. Admirał stał na
progu i się uśmiechał.
– Poprosiłem o przeniesienie do Bazy Borellos na Korelii – ciągnął admirał. – Jeżeli
masz dość odwagi, żeby wrócić do ojczyzny i stawić czoło temu przesądowi, nie mogę być
gorszy od ciebie.
Jos wytrzeszczył na niego oczy, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom.
– Mówisz poważnie? – zapytał w końcu.
– Jak najbardziej – oznajmił Kersos. – Spędziłem prawie całe życie w samotności i
teraz, kiedy w końcu spotkałem siostrzeńca, nie zamierzam z niego rezygnować.
Tolk uściskała go serdecznie.
– Więc witaj w rodzinie, wujku Erelu – powiedziała. Spoglądając na narzeczoną i
starszego krewnego, Jos uświadomił sobie, że przynajmniej pod jednym względem walki
toczone na powierzchni Drongara o panowanie nad cudownym lekiem nie miały żadnego
sensu. Prawdziwy środek zaradczy na kłopoty nękające istoty ludzkie, czy jakiekolwiek inne,
sklonowane, organiczne czy cybernetyczne, został dawno odkryty. Stało się to przed
tysiącleciami, kiedy jeszcze inteligentne istoty kierowały ku gwiazdom podejrzliwe
spojrzenia. Niektórzy nazywali ten środek Mocą, inni miłością jeszcze inni – tak jak im
pasowało, Jos wiedział jednak, że można go znaleźć nie na bagnach odległej planety, lecz w
niezbadanych zakątkach serca. Nagle z głośnika pokładowego komunikatora wydobył się
cichy trzask i ostrzeżenie, żeby przygotowali się do wskoczenia do nadprzestrzeni. Kiedy
włączyły się jednostki napędu nadświetlnego, Jos ujął Tolk za rękę. Opuścili Rubieże i
pomknęli w kierunku jaskrawo świecącego środka galaktyki.