Witaj w świecie bez prawdy Ciebie też oszukali

background image

Witaj w świecie bez prawdy. Ciebie też oszukali.

Marek Szymaniak

Papież Franciszek poparł Trumpa, Clinton jest zamieszana w morderstwo, Waldek
Kiepski nie żyje. Przeczytałeś? Uwierzyłeś? Nie tylko ty, miliony innych też. Witaj w
świecie bez prawdy.

"Post-truth", czyli "postprawda" – to słowo twórcy oksfordzkiego słownika wybrali
niedawno słowem roku 2016. "Postprawda" określa sytuację, w której to nie fakty, ale
emocje mają większy wpływ na życie i wybory ludzi, w tym te polityczne. Mówiąc krótko:
prawda przestaje mieć znaczenie i de facto samo słowo ma w sobie kłamstwo. Prawdą
bowiem nie można nazwać rzeczy nieprawdziwych.

Zdarzyło się to niemal każdemu. Tobie pewnie też. Logujesz się na Facebooku, widzisz
chwytliwy tytuł, klikasz, czytasz i jest już za późno. Już cię mają. A to właśnie portale
społecznościowe są głównym źródłem wiadomości o świecie dla setek milionów ludzi. W
Stanach Zjednoczonych wiedzę o bieżących wydarzeniach czerpie z Facebooka aż 44 proc.
obywateli. Jak pokazują badania Eurobarometru, aż 53 proc. Polaków wierzy w wiadomości
znalezione w mediach społecznościowych i uważa je za "warte zaufania".

Kiedy dodatkowo pod uwagę weźmiemy raport serwisu Buzzfeed, z którego wynika, że
nieprawdziwe informacje dotyczące wyborów w USA cieszyły się większym
zainteresowaniem od prawdziwych, to zdamy sobie sprawę, że konsekwencje są daleko
idące nie tylko dla społeczeństwa, ale też dla demokracji.

Kłamstwa i manipulacje

Przykłady fałszywych newsów, które zalewają portale społecznościowe, głównie Twittera i
Facebooka, można mnożyć. Wystarczy z pamięci przywołać doniesienia z ostatniej kampanii
prezydenckiej w USA. Wielu z nas na swojej tablicy widziało, a część pewnie też uwierzyła w
informację, że Hillary Clinton ukradła meble z Białego Domu czy dała broń terrorystom.
Pierwszą z nich przeczytało blisko 100 tys., a drugą niemal 800 tys. osób.

background image

Oczywiście fałszywe newsy dotyczyły obu stron barykady. Dlatego mogliśmy np. przeczytać
nieprawdziwe rewelacje, że papież Franciszek poparł kandydaturę Donalda Trumpa
(informacja dotarła do niemal miliona osób). Furorę zrobił też tweet Erica Tuckera, który
przedstawiał zdjęcia autokarów, którymi mieli być zwożeni do Austin protestujący
przeciwko Trumpowi elektowi. Jego wiadomość retweetowano 16 tys. razy, a na Facebooku
udostępniło ją 350 tys. osób. Podającym dalej bzdury wymyślone przez Tuckera
najwyraźniej nie przeszkadzało to, że wcześniej nieznany przedsiębiorca z Texasu jest -
delikatnie mówiąc - kiepskim źródłem informacji. Jego poczynania na Twitterze śledziło
wówczas zaledwie 40 osób. Dziś jego konto obserwuje blisko tysiąc użytkowników.

background image

Zresztą z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia także na własnym podwórku.
Wystarczy wrócić do zeszłorocznej kampanii wyborczej do parlamentu. Jednym z jej
głównych tematów, które dzieliły Polaków, była kwestia pomocy uchodźcom.

Wrzesień 2015. Na Facebooku pojawia się wpis blogera Kamila Bulonisa. Opisuje brutalny
atak uchodźców na autokar, którym mężczyzna przekraczał austriacko-włoską granicę. W
jego relacji imigranci obrzucali pojazd fekaliami, tłukli pięściami w drzwi, wybijali szyby.
Emocjonalna opowieść rozchodzi się tempem błyskawicy. Co więcej, bez żadnej weryfikacji
powielają ją niektóre portale informacyjne. Problem w tym, że cała historia została
wymyślona. Wystarczył jeden telefon do włoskiej policji, aby okazało się, że takie zdarzenie
nie miało miejsca.

Październik tego roku. Na facebookowym profilu "Sok z buraka" pojawia się mem
informujący o rzekomych aborcjach przeprowadzonych przez Małgorzatę Wasserman oraz
Małgorzatę Terlikowską. Stronę obserwuje grubo ponad 400 tys. osób. Administratorzy w
końcu kasują post, tłumacząc, że nie są jego autorami, a jedynie opublikowali treść od
internautów. Ilu z nich zdążyło go przeczytać i uwierzyć? Jak pokazują badania, sygnał
ostrzegawczy zapala się mniejszości.

background image

Krytyczne podejście do tego, co widzimy w internecie, to rzadkość. Korzystają na tym
twórcy fałszywych wiadomości, którym dodatkowo zadanie ułatwia zarówno Facebook,
Twitter, jak i Google. Z obu platform korzysta na całym świecie kilka miliardów ludzi. A to
one napędzają ruch, dostarczając użytkowników (z wyszukiwarki i tablicy na Facebooku) do
stron z nieprawdziwymi informacjami.

Internetowi giganci po części odpowiadają za rozpowszechnienie fałszywych wiadomości,
bo nie selekcjonują źródeł. Użytkownik, widząc na swojej tablicy link, najczęściej nie
odróżnia materiału np. z "Washington Post", nad którym przez kilka miesięcy pracowało
kilku profesjonalnych dziennikarzy od sfabrykowanego w kwadrans clickbaita, czyli
odnośnika do strony z chwytliwym i często wprowadzającym w błąd nagłówkiem, który ma
sprowokować kliknięcie. Na facebookowej tablicy oba te materiały stoją obok siebie i są
równorzędne. W efekcie merytoryczny i prawdziwy artykuł stoi na przegranej pozycji, bo
rzadko kiedy wygra z "szokującą" wiadomością.

Jeśli nic się nie zmieni, to - jak zauważa Kyle Chayka z The Verge - zjawisko to będzie się
tylko pogłębiać, bo strony z fałszywymi informacjami coraz mocniej upodabniają się do
stron poważnych portali informacyjnych. Kiedyś sprawne oko internetowego czytelnika
mogło odróżnić je m.in. po rozmazanym zdjęciu, tytule pisanym wielkimi literami, czy tzw.
brudami na stronie, czyli chociażby dużą ilością wyskakujących nachalnie reklam, które

background image

trudno zamknąć. Jednak dziś estetyka stron z fałszywymi informacjami jest coraz lepsza.
Układ artykułów i tekstu jest staranny, zdjęcia ostre, a reklamy delikatne. Ich wizualna
wiarygodność rośnie, dlatego coraz trudniej będzie nam odróżnić poważne źródło
informacji od fałszywego, szczególnie na urządzeniach mobilnych, na których coraz częściej
korzystamy z internetu.

Koniec prawdy?

Wiara w fałszywe informacje jest niebezpieczna, bo im więcej osób im ulega, w tym
większym stopniu wpływają one na naszą rzeczywistość. To właśnie takie zjawisko
określono słowem "post-truth", czyli postprawda. Choć zawiera ono w sobie człon
"prawda", to używa się go, by nie powiedzieć "kłamstwo", a znaczy praktycznie to samo.
Pierwszy raz wpisano je do słownika w 1992 roku. Od tego czasu zrobiło zawrotną karierę,
której apogeum przypadło na rok 2016. Dlaczego stało się tak ważne właśnie teraz?
Głównie z powodu wielkich zmian, które widzimy na całym świecie: od Polski przez Wielką
Brytanię po Stany Zjednoczone.

"Postprawda" określa bowiem sytuację, w której to nie fakty mają decydujący wpływ na
opinię publiczną, lecz manipulacje, niedopowiedzenia czy fałsz. Mówiąc krótko: prawda
przestaje mieć znaczenie, bo istnieje zbyt wiele źródeł informacji, sprzecznych ze sobą
badań i autorytetów, które utraciły wiarygodność. Teraz bardziej liczą się emocje, które
wpływają na nasze postawy i decyzje przy urnach wyborczych.

To nie przyziemność faktów, ale żywioł emocji rządził kampaniami wyborczymi w Stanach
Zjednoczonych i na Wyspach. Emocji, które w coraz większym stopniu rozpalały fałszywe
informacje zalewające Facebook i Twitter. Wygrywają one z prawdziwymi, bo często jak ulał
pasują do naszych poglądów.

Dlaczego wierzymy?

Zdaniem dr. Marka Palczewskiego, medioznawcy z Uniwersytetu SWPS w Warszawie,
dajemy wiarę nieprawdziwym informacjom, bo nie odbiegają one od tych, które mogłyby
zaistnieć w profesjonalnych redakcjach. – Tradycyjne media, wyszukując najbardziej
osobliwe i dziwaczne informacje, przyzwyczajają odbiorców do ciągłego serwowania im
czegoś niezwykłego. Dlatego później łatwiej nam uwierzyć w coś nieprawdopodobnego, co
jest kłamstwem. Czasem bardzo trudno jest odróżnić prawdę od fałszu, a większość z nas
nie zadaje sobie trudu, aby sprawdzić dany fakt w innym źródle – wyjaśnia dr Marek
Palczewski.

Tradycyjne media, wyszukując najbardziej osobliwe i dziwaczne informacje, przyzwyczajają
odbiorców do ciągłego serwowania im czegoś niezwykłego. Dlatego później łatwiej nam
uwierzyć w coś nieprawdopodobnego, co jest kłamstwem. Czasem bardzo trudno jest
odróżnić prawdę od fałszu, a większość z nas nie zadaje sobie trudu, aby sprawdzić dany
fakt w innym źródle.

background image

Tabloidyzacja mediów, która polega na ciągłym
upraszczaniu rzeczywistości, skrótowym
przedstawianiu tematu oraz graniu na emocjach
odbiorców, to tylko jedna strona medalu. Drugą
jest to, że coraz więcej z nas żyje w tzw. bańkach
informacyjnych.

Taka bańka wokół nas tworzy się, bo szukamy
przede wszystkim takich informacji, które
odpowiadają naszym poglądom. Dobieramy
źródła (portale, gazety, kanały telewizyjne i inne)
tak, by zgadzały się z tym, co myślimy o świecie.
Informacyjną bańkę wzmacniają też nasi
znajomi, którzy myślą tak jak my. Osoby o
przeciwnym zdaniu zwykle marginalizujemy, traktujemy jak obcych.

– W ten sposób unikamy stanu napięcia psychicznego, który wytwarza się w momencie
przetwarzania informacji niezgodnych z naszym obrazem świata. Zamykamy się we
wspomnianych bańkach informacyjnych, ograniczamy kontakty do osób, które myślą
podobnie, bo to gwarantuje nam komfort i bezpieczeństwo. Niestety nie dopuszczamy do
siebie osób myślących inaczej, czyli takich, które mogą kwestionować nasz prywatny świat,
nierzadko zbudowany na przypadkowo wybranych wartościach oraz ideach – wyjaśnia dr
Kamil Filipek, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego.

Koło się zamyka

Życie w informacyjnych bańkach pogłębiają też portale społecznościowe, a precyzyjnie
rzecz ujmując, algorytm zarządzającymi naszą tablicą na Facebooku. System ten stworzony
jest tak, aby najdłużej utrzymać nas na portalu i zwiększać nasze zaangażowanie, które
wyrażamy np. poprzez lajki i komentarze.

– Facebookowi zależy na tym, abyśmy spędzali na portalu dużo czasu i angażowali się w
kontakty z innymi, bo na tym zarabia. Dlatego nie ma co oczekiwać, że będzie nam
podsuwał informacje, które zburzą nasz porządek świata i sprawią, że po krótkiej chwili
zakończymy na nim naszą wizytę. Warto jednak pamiętać, że algorytm zarządzający tablicą
Facebooka jest w zasadzie nierozpoznany. Nawet jeśli rozszyfrujemy pewne zasady
rządzące jego działaniem, one za chwilę mogą się zmienić. Dlatego należy być ostrożnym w
formułowaniu tez, które sugerują, że media społecznościowe przyczyniają się do
powiększania baniek informacyjnych – wyjaśnia dr Filipek.

To, czy damy się nabrać na zmyślone informacje, zależy też od naszego wykształcenia. Jak
podkreśla socjolog internetu z Uniwersytetu Warszawskiego dr Dominik Batorski, osoby
dobrze wykształcone są mniej podatne na manipulację. – Mają większą szansę na krytyczną
ocenę informacji, które otrzymują. Częściej sprawdzają je w kilku miejscach, jak również
same źródła informacji – wyjaśnia dr Batorski.

Tradycyjne media, wyszukując
najbardziej osobliwe i dziwaczne
informacje, przyzwyczajają odbiorców
do ciągłego serwowania im czegoś
niezwykłego. Dlatego później łatwiej
nam uwierzyć w coś
nieprawdopodobnego, co jest
kłamstwem. Czasem bardzo trudno jest
odróżnić prawdę od fałszu, a większość
z nas nie zadaje sobie trudu, aby
sprawdzić dany fakt w innym źródle.

dr Marek Palczewski

background image

Słabe media?

Jego zdaniem do obecnej sytuacji przyczyniła się również słabość niektórych mediów, w
których coraz mniej jest jakościowego dziennikarstwa. – Część portali informacyjnych
wybrało model rozwoju oparty o produkcję dużej ilości informacji i zarabianiu na liczbie
wyświetleń reklam. Kluczowe jest dla nich to, aby treści się klikały, a ich jakość staje się
drugorzędna – twierdzi dr Dominik Batorski.

Szczególnie mocno widać to na stronach, gdzie
artykuły składają się z zaledwie kilku
nieskładnie napisanych zdań, w których trafiają
się nawet błędy ortograficzne. Takie materiały
nie opierają się na sprawdzonych i autorskich
treściach, a zamiast ilustracji, wykresów i grafik,
które mają pomóc zrozumieć czytelnikowi
omawiany temat, znajdziemy galerie z
dziesiątkami zdjęć służących do "nabijania"
kliknięć.

– Na głównych stronach tych portali
umieszczane są w pierwszej kolejności informacje, które się klikają, a dopiero później te,
które są ważne. Jak coś przestaje się klikać, to spada niżej. Można zatem powiedzieć, że o
istotności tematów decydują w dużym stopniu czytelnicy – dodaje.

Według dr. Marka Palczewskiego model biznesowy oparty na produkcji dużej ilości treści
kiepskiej jakości, który dominuje w mediach internetowych, sprawia, że dziennikarze, a
właściwie dostarczyciele contentu, nie mają już czasu weryfikować informacji.

– Wygodniej i szybciej jest im sięgnąć np. do wpisu na Facebooku czy Twitterze niż
zadzwonić do autora wypowiedzi i potwierdzić, czy faktycznie ma on taką opinię. Coraz
częściej publikowane informacje nie są potwierdzone w dwóch czy trzech źródłach, a to
prowadzi do pomyłek, które zdarzają się nawet gwiazdom, jak chociażby Tomaszowi Lisowi,
który w swoim programie sięgnął po wpisy z Twittera pochodzące z fałszywego konta Kingi
Dudy, córki ówczesnego kandydata na prezydenta Andrzeja Dudy - przypomina dr
Palczewski.

Zdaniem dr. Kamila Filipka słabością niektórych mediów jest też brak dążenia do
zachowania bezstronności. – Dziennikarze wchodzą w buty polityków, a w efekcie odbiorcy
przestają im ufać – mówi dr Filipek i dodaje, że zaufanie tracą też występujący na łamach
gazet, portali i w telewizji eksperci.

– Jest ich zbyt wielu, a niektórzy ulegają politycznej koniunkturze, aby zaistnieć w
przestrzeni publicznej. W takich warunkach ich bezstronność staje się niemożliwa, co
prowadzi do tego, że odbiorcy im nie ufają – podkreśla Filipek.

Poważne dziennikarstwo

Facebookowi zależy na tym, abyśmy
spędzali na portalu dużo czasu i
angażowali się w kontakty z innymi, bo
na tym zarabia. Dlatego nie ma co
oczekiwać, że będzie nam podsuwał
informacje, które zburzą nasz porządek
świata i sprawią, że po krótkiej chwili
zakończymy na nim naszą wizytę.

dr Kamil Filipek

background image

Dlatego w świecie, w którym każdego dnia zalewają nas tysiące wiadomości, niezwykle
ważna jest rola tradycyjnych mediów, które oferują profesjonalne dziennikarstwo i
sprawdzone informacje, ale również dokonują ich selekcji, oddzielają kwestie ważne od
błahych. To jednak jest coraz trudniejsze, bo model biznesu oparty np. na sprzedaży
drukowanych gazet staje się coraz mniej dochodowy, a z drugiej strony model internetowy
wciąż nie zapewnia odpowiedniego poziomu wpływów, bo na reklamach zarabiają raczej
właściciele wyszukiwarek i portali społecznościowych niż redakcje.

Jeszcze przed wyborami prezydenckimi w USA zwracał na to uwagę Mathias Doepfner, szef
koncernu Axel Springer, który przestrzegł przed dalszą konfrontacją pomiędzy wydawcami
a internetowymi potentatami w rodzaju Google'a i Facebooka.

– Jeśli nie powstanie odpowiedni, solidny model biznesowy w segmencie wyszukiwarek i
platform społecznościowych, to liczba dostawców treści będzie szybko maleć. W efekcie
sieć stanie się mieszaniną plotek i faktów, a to gotowy grunt dla propagandy i bolesny cios
dla demokracji – prognozował na łamach "Financial Timesa" Doepfner.

Komu to odpowiada?

W rzeczywistości, w której odbiorcy pozamykani są w informacyjnych bańkach, a słabe i
tracące zaufanie media zajmują się produkcją klikalnego contentu zamiast prostowaniem
kłamstw, fałszywe newsy mają ogromny wpływ na to, co myślimy i jakie decyzje
podejmujemy – także przy urnach wyborczych.

Z analizy BuzzFeed wynika bowiem, że 20 najbardziej poczytnych, lecz fałszywych informacji
o wyborach prezydenckich w USA, w ostatnich dniach przed głosowaniem doczekało się
ponad 8,7 mln udostępnień, reakcji i komentarzy na Facebooku. W tym samym czasie 20
najpopularniejszych, lecz prawdziwych informacji, które pochodziły z najważniejszych
amerykańskich portali (m.in. CNN, Washington Post, New York Times) oraz brytyjskiego
"The Guardian" oferujących poważne dziennikarstwo, przyciągnęło uwagę niespełna 7,4
mln użytkowników.

background image

Oczywiście nikt nie może udowodnić, że Donald Trump albo jakikolwiek inny polityk
zatrudnił tysiące osób, aby tworzyły zmanipulowane, nieprawdziwe informacje czy
powielały kłamstwa na portalach społecznościowych. Szczególnie że wiele z nich – co
udowodnili naukowcy z Uniwersytetu Południowej Kalifornii – tworzą boty, których
działanie coraz trudniej odróżnić od działania człowieka, bo nie tylko wdają się w dyskusje,
ale też "chodzą spać", naśladując naturalny tryb czuwania. Jednak jasne jest, że na
mechanizmie niedoinformowania korzystają przede wszystkim politycy, bo mogą np.
powoływać się na sfabrykowane historie.

Taktyka prowadzenia narracji wbrew faktom okazała się skuteczna np. w Wielkiej Brytanii,
gdzie zwolennicy wyjścia kraju ze struktur Unii Europejskiej w czasie kampanii
referendalnej powoływali się na dawno obalone wyliczenia oraz składali obietnice, z
których musieli wycofać się dzień po głosowaniu. Tak zrobił chociażby Nigel Farage, lider
Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), który przez lata zachęcał do
opuszczenia UE, podkreślając, że jego kraj rzekomo wysyła do Unii co tydzień 350 mln
funtów (faktycznie jest to 190 mln funtów). Obiecywał, że po Brexicie ta kwota zostanie
przeznaczona na służbę zdrowia. Dzień po głosowaniu wycofał się ze swoich słów i
przyznał, że to "błąd".

Z mechanizmu budowania narracji na fałszywych informacjach często korzystał też Donald
Trump, który w czasie swoich wieców promował liczne teorie spiskowe i nieprawdziwe
newsy. Jak się potem okazało, 69 proc. jego wypowiedzi było nieprawdziwych (sprawdził to
PolitiFact, czyli niezależny serwis specjalizujący się w prześwietlaniu słów i działań

background image

polityków). W przypadku jego kontrkandydatki Hillary Clinton odsetek ten wyniósł 26 proc.
– Beneficjentami mówienia nieprawdy, ukrywania faktów są przede wszystkim politycy, a
ich celem jest zdobycie i utrzymanie władzy – wyjaśnia dr Filipek.

Według dr. Dominika Batorskiego wykorzystywanie fałszywych informacji przez polityków w
kampaniach wyborczych przekłada się na wyniki głosowań. – Nie jest tak, że wyborca
Clinton pod wpływem jakiegoś nieprawdziwego newsa nagle zagłosuje na Trumpa, ale
raczej po prostu zostanie w domu. Używanie fałszywych informacji demobilizuje elektoraty
i wpływa na frekwencję wyborczą. Pod koniec kampanii pojawiły się na
przykład nieprawdziwe informacje o tym, że oficer FBI, który ujawnił sprawę e-maili Hillary
Clinton, popełnił samobójstwo w niewyjaśnionych okolicznościach. Mogły one zniechęcić
część zwolenników Clinton do pójścia na wybory, wpływając tym samym na końcowy
wynik – wyjaśnia dr Batorski.

Nie tylko politycy

Na rozpowszechnianiu fałszywych informacji korzystają nie tylko politycy, ale również
właściciele portali, które sprzedają reklamy. Dla osób tworzących nieprawdziwe informacje
nie ma znaczenia, kto wygra wybory w USA. Przyznali to zresztą sami młodzi Macedończycy,
którzy zbili majątek, tworząc ponad 100 serwisów internetowych oferujących fałszywe
wiadomości. Adresowali je głównie do wyborców Trumpa, bo uznali, że ich łatwiej da się
oszukać, serwując niestworzone, nieprawdziwe informacje dotyczące rywalki miliardera i
łatwiej będzie zdobyć ich zainteresowanie doniesieniami podbijającymi popularność
miliardera.

– Zależało im na tym, aby newsy dobrze się klikały. A z ich doświadczeń wynikało, że
większym zainteresowaniem cieszyły się te informacje, które dotyczyły Trumpa, a nie
Clinton czy Sandersa, więc takie fabrykowali częściej, aby mieć większy zysk – wyjaśnia dr
Batorski.

background image

Papież poparł Trumpa? / Wideo: TVN24 BiS

Co możemy zrobić?

Wróćmy jednak do użytkowników mediów społecznościowych. Codzienne zalewani są oni
setkami informacji, wśród których wiele jest zmanipulowanych lub całkowicie
nieprawdziwych i których nie ma kto weryfikować. Czy zatem zjawisko niedoinformowania
będzie się już tylko pogłębiać? Zdaniem dr. Kamila Filipka niekoniecznie. – Znaleźliśmy się w
punkcie zwrotnym. Uświadomiliśmy sobie, że media społecznościowe są potężnym
kanałem przekazywania informacji i teraz trzeba ten obszar unormować– mówi dr Filipek.

Jak to zrobić? Na przykład poprzez regulacje,
które obowiązują tradycyjnych dostawców
mediów. Kiedy bowiem telewizja, radio, czy
gazeta poda fałszywą informację, to grozi
mu finansowa kara. – Podobnie powinno
karać się za mówienie nieprawdy w mediach
społecznościowych – uważa dr Filipek.
Dodaje, że bez tego ciągle będziemy psuli
sferę publiczną, powołując się na kłamstwa
"przeczytane w internecie". Jego zdaniem
ważna jest też edukacja medialna.

– Szczególnie wśród młodych ludzi, którzy
nie potrafią odróżnić prawdy od fałszu w
świecie pogłębiającego się relatywizmu. Nie
mają wiedzy i umiejętności, aby odróżnić od
siebie lepsze i gorsze źródła informacji.

Nie jest tak, że wyborca Clinton pod
wpływem jakiegoś nieprawdziwego newsa
nagle zagłosuje na Trumpa, ale raczej po
prostu zostanie w domu. Używanie
fałszywych informacji demobilizuje
elektoraty i wpływa na frekwencję
wyborczą. Pod koniec kampanii pojawiły się
na przykład nieprawdzie informacje o tym,
że oficer FBI, który ujawnił sprawę e-maili
Hillary Clinton, popełnił samobójstwo w
niewyjaśnionych okolicznościach. Mogły
one zniechęcić część zwolenników Clinton
do pójścia na wybory, wpływając tym
samym na końcowy wynik.

dr Dominik Batorski

background image

Trzeba dać im możliwość obrony przed obecnymi w internecie manipulacjami i
kłamstwami. Dlatego warto rozważyć wprowadzenie edukacji medialnej możliwie
najwcześniej, być może już na etapie szkoły podstawowej – uważa dr Filipek.

Kluczowe jest też, aby każdy z nas próbował przebić własną informacyjną bańkę. Według
dr. Dominika Batorskiego powinniśmy weryfikować informacje, które do nas docierają z
gazet czy telewizji. – Trzeba też patrzeć, jak o tej samej sprawie piszą różne media. To
pozwoli nam bardziej krytycznie oceniać dane relacje i wyrabiać sobie własne zdanie –
mówi dr Batorski.

Dużą rolę mogą odegrać też wspomniani wcześniej technologiczni giganci: Google i
Facebook. Ten pierwszy już zapowiedział, że nie będzie emitował reklam w serwisach, które
podają nieprawdziwe informacje, a to odetnie je od źródeł finansowania. – Natomiast
Facebook ma dobry system wyłapywania treści o charakterze seksualnym czy związanym z
przemocą. Na podobnych zasadach i z pomocą użytkowników mógłby walczyć ze stronami
z nieprawdziwymi informacjami – dodaje Batorski.

Tu właśnie zaczyna się nasza rola. Widząc post zawierający fałszywą informację, możemy go
zgłosić, klikając rozwijane menu w prawym górnym rogu postu. Następnie należy zaznaczyć
opcję "Uważam, że to nie powinno znaleźć się na Facebooku" oraz "To fałszywe zdarzenie w
aktualnościach". W ten sposób administracja serwisu otrzyma nasze zgłoszenie i będzie je
obserwować. Powinniśmy też przestać obserwować źródło fałszywej informacji (niezależnie
od tego, czy to fanpage, czy nasz znajomy). I znów: wystarczy kliknąć w menu w prawym
rogu i oznaczyć "Przestań obserwować użytkownika" (jeśli chodzi o osobę) bądź "Ukryj
wszystkie od" (gdy sprawa dotyczy instytucji).

Zanim jednak zablokujemy i zgłosimy źródło fałszywych informacji, warto uprawnić się, czy
mamy do czynienia z nieprawdą. To tak zwany fact-checking, czyli weryfikowanie źródeł i
informacji, które powinno być naszym nawykiem. Widzimy podejrzanego newsa?
Sprawdzamy, czy oferujące profesjonalne dziennikarstwo portale też o nim piszą. Czasem
wystarczy wpisać hasło w Google. Jeśli otrzymamy linki do małych, nieznanych i wątpliwie
wyglądających portali, to najpewniej mamy do czynienia z nieprawdą.

Jak rozpoznać takie portale? Ich adresy często kończą się na "lo" i .com.co". Wątpliwości -
choć jest to coraz rzadsze - budzi też ich estetyka: kiepskiej jakości zdjęcia, nadużywanie
wielkich liter, krzykliwych tytułów, wykrzykników, brak jasnej struktury i podziału na
fachowe działy. Należy też sprawdzić, czy autor wiadomości w ogóle się pod nią podpisał
(zwykle fałszywe informacje nie mają autorów). Jeśli pod tekstem jednak widnieje wpis, to
warto sprawdzić, czy taka osoba istnieje - wielu dziennikarzy ma np. konto na Twitterze lub
Facebooku. Tam można sprawdzić historię ich publikacji.

Jeśli widzimy zaś, że któryś z naszych znajomych rozpowszechnia nieprawdę, to warto - w
prywatnej wiadomości - zwrócić mu uwagę, podsyłając np. źródło prawdziwych informacji.
Co ważne, nie należy tego robić publicznie, bo jeśli zaatakujemy kogoś na forum, to zamiast
refleksji raczej zobaczymy reakcję obronną w postaci ataku. Uwagę należy zatem zwracać z
klasą: delikatnie i kulturalnie.

background image

Photoshop dla głosu

Zdaniem dr. Dominika Batorskiego uporanie się z nieprawdziwymi informacjami w postaci
linków do portali, zdjęć czy memów to dopiero początek walki, a prawdziwie wielkim
wyzwaniem będzie zmierzenie się z tym, co przyniesie nam rozwój technologii.

– Już teraz dostępne są aplikacje edycji głosu. Działają jak photoshop, ale zamiast obrazu
zmieniana jest ścieżka dźwiękowa. Otóż wystarczy ok. 20-minutowe nagranie, aby program
przeczytał głosem dowolnej osoby, którą nagraliśmy, stworzony przez nas tekst. Efekty
brzmią bardzo realistycznie, a możliwości manipulowania wypowiedziami wydają się
niemal nieograniczone. Jednocześnie pojawiają się programy, które pozwalają w nagraniu
wideo sterować mimiką mówcy. Zatem spreparowanie dowolnej wypowiedzi np. osoby
publicznej już teraz jest technicznie możliwe. To pokazuje skalę zagrożenia i wyzwań w
świecie informacji, które są dopiero przed nami – mówi dr Batorski.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Theiss - Dom i ojczyzna – miejsca w świecie bez miejsc, studia - praca socjalna, Pedagogika Społeczn
wykład1, Witaj w świecie geometrii wykreślnej
Wolność bez prawdy czyli niewola liberalizmu
Bez Ciebie umieram Mannam, Teksty piosenek
bez ciebie umieram - maanam, kwitki, kwitki - poziome
40 Bez co się Święci dostali na kępę
bez ciebie www prezentacje org
Ja bez ciebie żyć nie mogę, Teksty
Na świecie są też inni, do rodziców
DNI BEZ CIEBIE 1, teksty piosenek
teksty z akordami (ponad 300), BEZ CIEBIE UMIERAM, BEZ CIEBIE UMIERAM
ŻYĆ BEZ CIEBIE Duet BoJan, Teksty 285 piosenek
BEZ CIEBIE UMIERAM
Bez ciebie znikam, Fan Fiction, Beyblade
BEZ CIEBIE UMIERAM
Bez Ciebie 56PEZAQCIVIQR2WZA65VGU5RESGIHPHFMG7PKQA

więcej podobnych podstron