Serge Jacquemard To nieslychane!

background image

Serge Jacquemard

To niesłychane!

background image

I

– Zgasić papierosy – rozkazał strażnik. – Nie pali się w korytarzu.
– Do diabla – mruknął Rodriguez, gdy Jo Lahaye wysunął się przed niego.
Odbywał się właśnie niezmienny ceremoniał udawania się na mszę. Strażnicy obchodzili

cele, a więźniowie, którzy chcieli uczestniczyć w mszy, wychodzili i ustawiali się parami w
głównych korytarzach „bloku” i „okrąglaka”. Potem obie kolumny więźniów spotkały się w
wielkim hallu wejściowym.

Jeden z oddziałowych stanął przed więźniami i krzyknął:
– Przystępujący do komunii, wystąpić!
Jo Lahaye prześliznął się między dwoma współwięźniami i przyłączył do grupy, która

zbierała się przed kratą zamykającą dostęp do długiego korytarza prowadzącego do kaplicy.
Drzwi kaplicy połyskiwały jasnym drewnem i stanowiły miłą oku, cieplejszą plamę na tle
otaczających je wielkich, szarych kamieni.

Jo Lahaye odszukał wzrokiem Piotra Merceya zwanego Piotrusiem-Adwokatem, Gerarda

Lesaigneura i Roberta Barradesa, którzy stali już przy samej kracie.

– Po dwóch w szeregu – rozkazał oddziałowy.
Jo Lahaye zauważył, że tamci trzej ustawili się po lewej stronie kolumny więźniów.

Postąpił tak samo. Jeden ze strażników otworzył kratę i więźniowie, zachowując ustalony
porządek, weszli do korytarza. Drugi strażnik, który stał przed wejściem do kaplicy, opuścił
dźwignię, stalowe sztaby przytrzymujące skrzydła drzwi uniosły się posłusznie i drzwi się
rozchyliły.

Ten sam strażnik poszedł przodem i wprowadził ich do kaplicy.
Zatrzymał się przed ołtarzem, odwrócił i dał znak więźniom, że mogą zająć miejsca w

ławkach, jeden rząd kolumny z lewej, drugi z prawej strony kaplicy.

Mercey, Barrades i Lesaigneur znaleźli się prawie pośrodku pierwszego rzędu ławek, w

pewnej odległości od Jo Lahaye siedzącego na końcu drugiego rzędu, tuż przy bocznym
przejściu, w którym stanęli strażnicy.

Bocznymi drzwiami wszedł kapelan, za nim dwaj więźniowie służący do mszy i

rozpoczęło się nabożeństwo.

Piotr Mercey spojrzał kątem oka na Roberta Barradesa i Gerarda Lesaigneura i stwierdził

z zadowoleniem, że na ich twarzach maluje się spokój.

Najważniejsze, żeby nie wpadli w panikę – pomyślał. O Jo był spokojny, stary gangster

miał duże doświadczenie.

Udając, że drapie się w pierś, podsunął wyżej imitację granatu, którą jeszcze w celi

włożył sobie pod pachę.

Robert i Gerard również przyciskali ramionami do ciała „granaty” sporządzone z miąższu

background image

chleba ugniecionego z wodą, wymodelowane w kształcie cytryny, posmarowane papką z
kakao i artystycznie pokratkowane. Zapalnik imitowało wystające z jednej strony zakończenie
tuby aspiryny ukrytej w środku „granatu”.

Naśladownictwo było dalekie od doskonałości, a pył kakao brudził im ręce, ale była to

ostateczność przygotowana na wypadek, gdyby Jo nie zdążył dostarczyć im na czas imitacji
pistoletów.

Stojący na stopniach ołtarza ksiądz właśnie się odwrócił, trzymając w rękach kielich z

hostią.

Środkiem kaplicy przeszedł oddziałowy i dał znak więźniom z dwóch pierwszych rzędów

ławek, że mają podejść do ołtarza i klęknąć do komunii.

Mercey, Barrades i Lesaigneur zastosowali się do tego.
Jo Lahaye zawahał się. Zgodnie z planem powinien również podejść do ołtarza. Ksiądz

oczywiście nie podałby mu opłatka, ale też nie zrobiłby żadnej uwagi w czasie trwania mszy,
a gdyby nawet klawisze zauważyli incydent, byłoby już za późno na zastosowanie sankcji
dyscyplinarnych.

Jo Lahaye poczuł się w swojej ławce samotny i jakby obnażony. Kątem oka dostrzegł

zbliżającego się oddziałowego.

– Co jest grane? – szepnął oddziałowy, pochylając się nad nim.
– Szefie, nie mam już chęci – odparł równie cicho Jo Lahaye z właściwym sobie

akcentem paryskiego ulicznika. – Obiecałem księdzu, że pójdę do komunii, żeby mu zrobić
frajdę, bo to przyjemny facet, ale właśnie pomyślałem, że to nieelegancko nabierać go w
takich świętych dla niego sprawach. Więc pomyślałem sobie, że nie pójdę...

Oddziałowy przyglądał mu się dłuższą chwilę z niedowierzaniem, ale nie dał się

wyprowadzić w pole.

– Zobaczymy... Nazwisko, numer rejestru, numer celi?
– Lahaye George, numer rejestru więźniów 15C24, numer akt 14199, cela 32, blok.
Oddziałowy spojrzał podejrzliwie.
– Cela 32? Jesteście pod ścisłym nadzorem?
– Tak.
– Hm...
Jo odwrócił głowę i spostrzegł niespokojny wyraz twarzy Merceya wracającego z

Lesaigneurem i Barradesem na miejsca. Ale on sam nie denerwował się. Oddziałowy nie
mógł teraz nic zrobić. Nie w kaplicy.

Zauważył niechętne spojrzenia rzucane mu ukradkiem przez więźniów, którzy przed

chwilą przystępowali do komunii. Nawet nie zamierzał pokpiwać sobie z nich. Byli to
przeważnie więźniowie z małymi wyrokami, nie było wśród nich prawdziwych przestępców.
Ci ludzie wpadli za nadużycie zaufania, oszustwo, przestępstwa przeciw obyczajności,
okradanie samochodów, lub też byli to żebracy, którzy chcieli teraz zwrócić na siebie uwagę

background image

kapelana, aby po wyjściu z więzienia skorzystać z jego rekomendacji i znowu żyć na koszt
parafii i organizacji dobroczynnych. Ich śmietankę tworzyli faceci, którzy siedzieli za
zabójstwo w afekcie. Wszystko to hołota.

Tylko że to ich zezowanie w jego stronę mogło zwrócić uwagę klawiszy.
Nie mógł doczekać się końca mszy. Piotr Mercey miał wrażenie, że nabożeństwo trwa

dłużej niż zwykle. Ale musiało to być złudzenie, po prostu niecierpliwił się czekając na
rozpoczęcie akcji. I tak bardzo chciałby wiedzieć, czy się powiedzie!

Gerard Lesaigneur myślał tylko o swoim granacie, przyciskanym zbyt mocno ramieniem

do boku, lepiącym się nieprzyjemnie do ciała i mokrym od strużek potu spływających spod
pachy. Barradesowi tak zaschło w ustach, że nie udało mu się przełknąć opłatka komunii:
przylepił się do podniebienia i za nic nie chciał się odkleić. Robert na próżno przełykał ślinę,
czy raczej próbował przełykać, i dotykał opłatka koniuszkiem języka, wszystko na próżno.
Opłatek tkwił nieruchomo. Gdy dotykał go językiem, Robertowi zdawało się, że ma
znieczulone podniebienie, co mu przypominało wyrywanie zębów przez dentystkę z ulicy
Sainte-Cathérine.

Wreszcie kapelan wypowiedział słowa kończące mszę.
Piotr Mercey rzucił ostatnie spojrzenie na swoich sąsiadów z ławki, zrobił oko, by dodać

im odwagi i wstał.

Obejrzał się na Jo Lahaye, który skinął głową, dając mu znak, że wszystko w porządku.
Gdy upewnił się o tym, ruszył do środkowego przejścia.
Najpierw mieli opuścić kaplicę więźniowie siedzący w pierwszym rzędzie ławek, to jest

ci, którzy przystępowali do komunii i których zawsze ustawiano w pierwszych szeregach
więźniów, aby zmniejszyć do minimum odległość dzielącą ich od ołtarza, do którego mieli
podejść w czasie komunii.

Część planu Piotra Merceya opierała się właśnie na tym niezmiennym rytuale i dlatego

dał się kapelanowi namówić na spowiedź i komunię i z kolei skłonił do tego samego Roberta
Barradesa i Gerarda Lesaigneura. Teraz, przepychając się trochę, wszyscy trzej zdołali
wyminąć kilku wyprzedzających ich więźniów w grupie posuwającej się głównym przejściem
między ławkami.

W ten sposób mogli jako pierwsi wyjść z kaplicy i dotrzeć do kraty odgradzającej

korytarz od hallu wejściowego.

Dwunastu więźniów dzieliło ich od Jo Lahaye, który próbował wyminąć ich – bez

powodzenia – ale nie upierał się specjalnie przy tym, bo nie chciał zwracać na siebie uwagi
strażników.

Oba rzędy więźniów zatrzymały się przed kratą. Po drugiej stronie stał strażnik z dużym

pękiem kluczy w ręku i czekał, aż oddziałowy poleci otworzyć kratę.

Oddziałowy zaś przeszedł powoli wzdłuż kolumny więźniów, potem stanął tyłem do

kraty i skinął ręką w stronę strażnika stojącego z drugiej strony kraty. Strażnik włożył klucz

background image

do dziurki zamka.

– Stać dwójkami – polecił oddziałowy znudzonym głosem. – I bez głupstw!
Krata uchyliła się pociągnięta z drugiej strony przez strażnika. Robert Barrades udał, że

niechcący potrącił Gerarda Lesaigneura i zatoczył się na oddziałowego.

– Ach! Co... – zaczął.
– Dalej! – wrzasnął Jo Lahaye.
W czterech susach dopadł kraty.
Piotr Mercey i Gerard Lesaigneur prześliznęli się przez uchyloną kratę i rzucili się na

strażnika zaskoczonego tym, co mu się przytrafiło.

– Spluwy! Szybko! – krzyknął Mercey.
Straszliwym ciosem z prawej Robert Barrades powalił oddziałowego na ziemię. Jo

Lahaye szturchnął go czubkiem buta w brodę. Oddziałowy nie poruszył się.

Tymczasem Jo wyjął spod kurtki imitacje pistoletów i rozdał je kolegom.
Hall opanowało szaleństwo.
Znajdowało się tam czterech strażników, nie licząc tego, który otworzył kratę.
Chcieli biec ku stalowym drzwiom i zaalarmować przez judasz kolegę z drugiej strony,

ale Jo Lahaye, z pistoletem w ręku, zagrodził im drogę.

– Stać! – rzucił rozkazująco. – Pierwszy, który się ruszy, dostanie w łeb.
Strażnicy zatrzymali się w biegu.
– Cofnąć się – dorzucił. – Twarzą do ściany. Teraz przyszła kolej na was!
Zastosowali się do polecenia.
– Zamknijcie kratę, na miłość boską! – krzyczał Mercey, przystawiając jednocześnie lufę

pistoletu do pleców strażnika, którego trzymał mocno wraz z Gerardem.

Robert Barrades podbiegł do kraty.
Po chwili osłupienia więźniowie wracający z mszy ruszyli się, chcąc wykorzystać

nadarzającą się okazję i również przedostać się do hallu.

Nie było to po myśli Merceya, który chciał, by wszystko odbyło się zgodnie z

opracowanym przez niego planem, przy zachowaniu kolejności poszczególnych etapów.

– Wal w nich! – krzyknął do Barradesa. – Żaden nie może wyjść.
I dorzucił pod adresem strażnika:
– Nie ruszaj się, ty tam, to wyjdziesz z tego cało. Przypomnij sobie Buffeta i Bontempsa.
Strażnik nie odpowiedział.
Barrades nie mógł zamknąć kraty. Dwaj więźniowie uczepili się jej, tkwiąc wpół między

kratą a ścianą. Napierał na nich tłum pozostałych więźniów.

– Wypuście nas! Chcemy wyjść! Pomożemy wam! Banda łobuzów! Chyba nie zostawicie

nas tutaj! To świnie! Myślą tylko o sobie!

Barrades pchał z całej siły kratę, ale bez powodzenia, więc wyjął nóż, skoczył naprzód i

uderzył nim w pierś więźnia napierającego całym ciężarem ciała na kratę tak, że prawie zdołał

background image

przesunąć się na drugą stronę.

Ten jęknął przeraźliwie i padł w tył, przygniatając swoim ciałem drugiego więźnia.
Straszliwa cisza zapanowała nagle w hallu i w korytarzu prowadzącym do kaplicy. Jo

wybuchnął śmiechem.

– Możesz teraz zamknąć – powiedział do Barradesa.
Mercey postanowił natychmiast wykorzystać to zdarzenie.
– Widziałeś, co się stało? – powiedział zgryźliwie do strażnika, którego trzymał pod lufą.
Z gardła strażnika wydobył się nieartykułowany dźwięk.
– Dobrze. Jeśli nie chcesz, żeby i tobie to się przytrafiło, będziesz grzecznie robił, co ci

każę. Podejdziesz do judasza. Oczywiście, my pójdziemy razem z tobą, ale schowamy się za
ciebie. Naciśniesz dzwonek. Twój kolega otworzy okienko. Wtedy powiesz, że wybuchł bunt
i żeby ci szybko otworzył drzwi. Zrozumiałeś?

– Tak jest – wybełkotał strażnik.
– Dobrze. To nie wszystko. Staniesz tak, żeby twoja twarz zakrywała judasz i żeby twój

kolega nie mógł zobaczyć, co tu się dzieje. Rozumiesz?

– Rozumiem.
– Gdyby się pytał, to bunt wybuchł w korytarzu prowadzącym do kaplicy.
Więźniowie zamknięci w tym korytarzu właśnie znowu zaczęli krzyczeć, co przydawało

wiarygodności słowom, które miał wypowiedzieć strażnik.

– Powiesz też, że zbuntowani więźniowie wzięli strażników jako zakładników.

Zapamiętałeś wszystko?

– Tak – zapewnił słabym głosem strażnik.
– Lepiej będzie, jak dobrze zapamiętasz, jeśli chcesz wyjść z tego żywy.
– Zastosuję się do tego – drżąc wyjąkał strażnik.
Mercey rozejrzał się po hallu. Wszystko było w porządku. Za kratą „bloku” stało kilku

strażników wymyślających głośno, ale żaden z nich nie odważył się otworzyć kraty.

Gerard stanął naprzeciw nich, pokazując im imitację pistoletu, lecz w taki sposób, by nie

mogli odgadnąć niegroźnego charakteru tej broni. Ich przekleństwa nie robiły na nim żadnego
wrażenia.

– Ty świnio, zobaczysz, jak się znowu dobierzemy do ciebie!
– Ty gnojku, zapłacisz nam za to!
– Nie uciekniesz daleko, ty, ja ci to mówię!
– Czeka cię gilotyna, dostaniemy cię!
Przy drzwiach do „okrąglaka” Robert Barrades pilnował innej grupy strażników

zachowujących ostrożnie dystans między nim a sobą.

Mercey dał znak ręką Jo Lahaye’owi.
– Niech odejdą stąd!
Jo podszedł do czterech strażników, których pilnował, i kazał im przejść w kierunku

background image

korytarza prowadzącego do „okrąglaka”.

Robert Barrades odsunął się, by ich przepuścić.
– Jak się nazywasz? – Mercey spytał strażnika.
– Coulissier – odrzekł ochryple strażnik.
– Posłuchaj, Coulissier, teraz kolej na ciebie. Zapamiętaj dobrze instrukcje, jakie ci

dałem. Wiedz jedno: jeśli twój kolega nie otworzy drzwi, ty już nie żyjesz. Daję ci pół minuty
na zebranie sił. Potem idziemy.

Po upływie trzydziestu sekund popchnął strażnika przed sobą.
Gdy podchodzili do ciężkich, stalowych drzwi, Mercey pochylił się i schował za plecami

strażnika.

Strażnik, na którego twarzy widniały krople potu, zatrzymał się.
– Dzwonek – powiedział Mercey.
Strażnik powoli nacisnął dzwonek i po chwili okienko otworzyło się.
– A to ty, Coulissier – powiedział mrukliwie jakiś głos. – O co chodzi?
– Te typy zbuntowały się – jęknął Coulissier.
– Psiakrew!
– Otwieraj, szybko!
– Nic nie widzę. Odsuń się, do cholery, żebym mógł zobaczyć, co się dzieje! Przykleiłeś

się do okienka, czy co!

– Szybko, Marchal, otwieraj!
Marchal nadstawił ucha.
– Psiakrew, to prawda! Słyszę krzyki. Jaki harmider!
Coulissier czuł, że lufa pistoletu wciska mu się coraz mocniej w plecy.
– Wzięli kolegów jako zakładników – dodał pospiesznie. – Otwieraj, nie chcę tu paść

trupem!

– Poczekaj – powiedział szybko Marchal – zawiadomię wartownię. Nie ruszaj się stąd!
– Nie! – wrzasnął Coulissier. – Otwieraj, mówię ci, zabiją mnie, jeżeli zaraz nie

otworzysz! Oni tu idą, już są tam z tyłu, nie widzisz ich, ale... A... a... ach!

Wrzasnął przeraźliwie. Mercey właśnie przeorał mu nożem skórę na plecach.
– Zabijają mnie!
– Cholera! – jęknął Marchal.

* * *

René Estebeteguy miał już zupełnie mokre dłonie. Gorączkowo spoglądał na zegarek.

Wiedział, o której godzinie kończy się zwykle niedzielna msza w więzieniu i dziwił się, że nic
się nie dzieje.

Trudno – pomyślał – nie można już dłużej czekać, inaczej nic się nie uda. Trzeba

wykazać się własną inicjatywą. Piotruś-Adwokat na pewno to doceni. To fachowiec.

background image

Spojrzał jeszcze raz na starannie zabarykadowane drzwi biblioteki i otworzył okno.

Wychylił się ostrożnie i przyjrzał się z uwagą stalowej bramie pomalowanej na jasnoszary
kolor odbijający od brudnozielonych kamieni wysokiego muru otaczającego podwórze z
prawej i z lewej strony. Wiedział, że za każdym skrzydłem tej bramy stoi dwóch policjantów
uzbrojonych w karabiny maszynowe. Nie widział tam jednak żadnego poruszenia. Spojrzał
teraz na wejście do więzienia. Główne drzwi były jak zwykle otwarte. Okna budynku
wychodziły na biuro i na wartownię. Dwa ostatnie okna, położone najbliżej wejścia, należały
do kancelarii więziennej. W biurze nie było nikogo, to była niedziela.

Za to w wartowni siedziało dwunastu strażników grając w karty, czytając lub słuchając

audycji radiowych z przenośnych tranzystorków. Widać było także dowódcę straży
rozmawiającego z trzema oddziałowymi w pomieszczeniu kancelarii więziennej. Siedzieli
tam też dwaj więźniowie funkcyjni, obliczając coś na kalkulatorach.

Położył się na podłodze, uchylił okno i zaczął umocowywać do framugi okna haki

drabinki sznurowej.

Kiedy skończył, przeszedł na czworakach do drzwi, zostawiając za sobą rozwinięte sześć

metrów drabinki. Gdy już ją zupełnie rozwinął, sprawdził, czy haki są dobrze wbite,
pociągając mocno kilka razy za ostatni szczebel drabinki.

Zadowolony z rezultatu, przywiązał do końców obu sznurów drabinki dwa brezentowe

worki, do których przedtem włożył najcięższe książki, jakie tylko znalazł na półkach
biblioteki i do każdego jeszcze pięciokilogramową żeliwną formę odlewniczą. Kilka dni
wcześniej przyniósł je do Pałacu Sprawiedliwości

1

, schowane w teczce na dokumenty.

Każdy worek ważył jakieś dwadzieścia kilo. Miały one zapobiec zwijaniu się drabinki i

jednocześnie zapewnić jej obciążenie.

Gdy skończył, przesunął worki pod okno i poczołgał się z kolei po worek plażowy

zawierający pięć pistoletów, zapasowe magazynki, dwa pistolety maszynowe i granaty
dymne.

Prawdziwy arsenał – pomyślał z radością. Piotruś-Adwokat będzie zadowolony!

Kosztowało to pół kawałka

2

, ale inwestycja była tego warta.

Odsunął nieco worki i wyjrzał na dziedziniec. Za oknem nic się nie zmieniło. Opanował

go niepokój. Co oni tam robią?

Znowu spojrzał na zegarek. Upłynęło zaledwie dziesięć minut. Zbeształ się w myśli.

Ostatecznie, ucieczka z więzienia to nie chleb z masłem. Za bardzo się denerwował –
pomyślał – nigdy przedtem nie miał do czynienia z takim wielkim skokiem!

Nagle drgnął...
Tam na dole, w kancelarii, działo się coś dziwnego!
Już się nie wahał. Podniósł się szybko, otworzył szeroko okno, schylił się, podniósł jeden

z wielkich worków, postawił na parapecie, to samo zrobił z drugim workiem i pchnął je z

1 siedziba sądu
2 tu: pół miliona starych franków

background image

całych sił, dysząc ciężko z ogromnego wysiłku i krzywiąc się pod wpływem przeszywającego
bólu mięśni brzucha.

Worki spadły na ziemię, drabinka naprężyła się, haki zaskrzypiały, ale nie wysunęły się

nawet na milimetr.

W jednej chwili założył na szyję pasek worka plażowego, przerzucił nogi przez okno,

uchwycił się drabinki i spuścił się po niej tak szybko, jak tylko mógł...

* * *

Marchal opuścił drążek przekładni elektrycznej, szybko otworzył drzwi i jednocześnie

wściekłym ciosem pięści uruchomił dzwonek alarmowy umieszczony tuż koło drążka.

W kancelarii więziennej rozległ się ostry dźwięk sygnału i poderwał na nogi tych, którzy

się tam znajdowali: dowódcę straży, trzech oddziałowych i dwóch więźniów funkcyjnych.

W pomieszczeniu wartowni strażnicy rzucili karty, zostawili gazety i tranzystory, zerwali

się z miejsc i potrącając się nawzajem, podbiegli do stojaka z bronią, niepotrzebnie się
spiesząc, bo to dowódca straży miał kluczyk do wielkiej kłódki spinającej łańcuch
przewleczony przez kabłąki karabinów.

Gwałtownym ciosem w bok Mercey rzucił Coulissiera na ziemię i skoczył naprzód.
Marchal był zaskoczony nagłym atakiem, ale nie stracił zimnej krwi. Spróbował

kopniakiem zamknąć drzwi, a jednocześnie jego lewy – w który włożył cały ciężar swoich
dziewięćdziesięciu kilo – Spadł na ramię Merceya. Merceya rzuciło w tył i o mało co nie
upuścił pistoletu.

– Nie wygłupiaj się, bo strzelam – wymówił z trudem, gdy tylko odzyskał oddech po

gwałtownym zetknięciu się z twardą, stalową ścianą.

Marchal spojrzał na drewniany pistolet i cofnął się o krok.
W tym momencie do korytarza wpadł René Estebeteguy.
Skierował na dowódcę straży i trzech oddziałowych biegnących tu z kancelarii lufę

trzymanego w rękach pistoletu maszynowego i o mało co nie wysłał im serii, tak się
denerwował.

– Nie ruszać się – rozkazał głosem, który wreszcie udało mu się opanować.
Tamci zatrzymali się w miejscu.
Drugą, wolną ręką René Estebeteguy zdjął z karku worek plażowy, postawił na ziemi i

kopnął w kierunku Merceya.

– Spluwy – rzekł lakonicznie. – Uważajcie, bezpieczniki są naciągnięte, ale w lufach są

kule.

– Dobra robota – pochwalił zwięźle Mercey.
W mgnieniu oka otworzył worek i wyjął z niego pistolet maszynowy.
Wycelował go w kierunku tych strażników, którzy zdecydowali się wybiec z wartowni,

gdy nie pojawił się tam dowódca straży, aby zdjąć łańcuch z ich karabinów.

background image

– Bez zbędnych ruchów, chłopcy, a wszystko będzie dobrze. Nie zrobimy wam nic złego.

Po prostu chcemy się stąd wydostać, to wszystko. Ale jeżeli któryś z was zechce się
wygłupiać, jeżeli choć spróbuje, to ma zapewniony medal pośmiertny za odwagę!

Nikt się nie ruszył.
Dowódca straży, trzej oddziałowi, Marchal, więźniowie funkcyjni i strażnicy z wartowni

przeszli przez stalowe drzwi do głównego hallu.

– Ty zostajesz tutaj – rozkazał Mercey Renému. – Pilnuj dziedzińca, kancelarii i

korytarza oddziału kobiecego. Jeżeli zadzwoni telefon, rób co chcesz, ale musisz przyjąć!

Widząc, jak Mercey podaje broń Lesaigneurowi, jeden ze strażników pilnowanych przez

Barradesa zrozumiał nagle, że zostali wystrychnięci na dudka.

– Chłopaki! – wrzasnął. – Oni nas nabrali! Mają lipne pistolety!
I skoczył głową naprzód. Grał w drużynie C. A. Beglais i technika gry w rugby bardzo

mu się teraz przydała w operacji powalenia Barradesa na ziemię.

Już miał zabrać się za następnych, gdy do akcji wkroczył Jo Lahaye.
Przed chwilą dostał od Merceya pistolet i bez wahania strzelił w górę. Nie miał

najmniejszego zamiaru zabijać strażników, ani nawet ranić któregoś z nich. Nie znosił
niepotrzebnego przelewania krwi. Wystrzelił tylko po to, by ich nastraszyć.

Dwa wystrzały wystarczyły. Strażnicy zrozumieli, że to nie przelewki.
Mercey pobiegł do hallu. Stanął przed strażnikami, którzy wycofali się w kierunku

„okrąglaka” i zatrzymał ich, wywijając pistoletem maszynowym.

– Niech wystąpi ten, który ma klucz do „bloku”! – polecił ostrym głosem.
Nikt się nie ruszył.
– Bardzo dobrze – uśmiechnął się. – Liczę do dwóch i strzelam. Potem obszukam trupy...

i znajdę ten przeklęty klucz.

Podniósł wyżej pistolet, ujął go mocniej w rękach i wycelował.
– Raz! – zaczął.
– Nie bądź idiotą, Schneider – krzyknął nagle któryś z oddziałowych. – Daj klucz!
Zaraz odezwały się inne głosy.
– Schneider, słyszysz? To szaleńcy, zabiją nas wszystkich!
– Nie udawaj bohatera! Daj mu ten klucz!
– Dawaj ten idiotyczny klucz, mówię ci!
– Dwa! – huknął Mercey tak głośno jak tylko mógł, by przekrzyczeć panujący hałas.
Z grupy strażników wypadł nagle jak z katapulty mężczyzna wypychany przez dziesiątki

niecierpliwych rąk i o mało co nie upadł u stóp Merceya. Niechętnie wyciągnął z kieszeni
klucz i podał go Merceyowi. Ten szybko go pochwycił i rzucił się pędem w stronę drzwi
„bloku”. Odepchnął na bok Lesaigneura i w jednej chwili otworzył drzwi. Znajdujący się za
nimi strażnicy uciekli na drugi koniec korytarza.

Mercey przechylił się przez biurko dyżurnego oddziałowego „bloku” i zdjął klucz

background image

zawieszony pod czerwoną naklejką na drewnianej tablicy.

Razem z Lesaigneurem podbiegł do drzwi celi umocnionego nadzoru, pospiesznie

otworzył zamek, pociągnął drzwi i wpadł do środka.

Niemal potrącił Christiana Sancy.
– Piotrek! – krzyknął Sancy. Jego twarz wyrażała osłupienie.
W drugim końcu celi stał śmiertelnie blady strażnik Lemaire z wzrokiem utkwionym w

lufę pistoletu Merceya, trzymając się kurczowo prętów kraty.

– Ja mam żonę i dzieci... – wybełkotał.
– Cześć, stary! – rzucił Mercey, nie zwracając uwagi na strażnika. – Dobra. Nie ma czasu

do stracenia.

Dotarli do głównego hallu w chwili, gdy jakiś dźwięczny głos przedarł się przez krzyki

tych więźniów, którzy byli przedtem na mszy, poprzez hałas wywołany wściekłym kopaniem
drzwi przez więźniów zamkniętych w celach na piętrach wyczuwających, że dzieje się coś
niezwykłego.

– Mercey! Bądźcie rozsądni! – krzyczał głos. – Rzućcie broń! Nie wygłupiajcie się! To

do niczego nie doprowadzi!

Mercey poznał głos kapelana. Spojrzał w tamtą stronę.
Ksiądz utorował sobie drogę do kraty i potrącany, narażony na ciosy pięści

rozwścieczonych więźniów, uczepił się rozpaczliwie prętów kraty tak, by nie dać się od niej
oderwać i krzyczał ze wszystkich sił:

– Mercey! Mercey! Wracaj!
Mercey otworzył szeroko stalowe drzwi, a Jo Lahaye i Robert Barrades podbiegli do

niego. Na ich widok René Estebeteguy zarzucił na szyję pasek swojego pistoletu
maszynowego i popędził do drabinki sznurowej.

– Jo, zamknij za nami drzwi! – krzyknął Mercey.
René Estebeteguy pospiesznie wdrapał się na drabinkę i dostał się do biblioteki.
Wyciągnął rękę do Christiana Sancy i pomógł mu przejść przez parapet okna.
Mercey, Barrades, Jo Lahaye i Gerard Lesaigneur wchodzili kolejno po drabince do

biblioteki.

– I co teraz robimy? – spytał niecierpliwie Mercey, patrząc na Renégo.
– Tędy, szybko! – odpowiedział tamten.
Wyszli drzwiami z biblioteki, przeszli długim, skręcającym w bok korytarzem i zbiegli po

śliskich, zadeptanych stopniach wąskich, kamiennych schodów.

Znaleźli się w wysoko sklepionej sali o ścianach ociekających wilgocią. Po przeciwnej

stronie sali widoczne było wejście do mrocznego korytarza oświetlonego skąpo jedną
żarówką umieszczoną na suficie.

Za przykładem Renégo przebiegli przez długi korytarz skręcający pod kątem prostym i

wreszcie ujrzeli światło dzienne.

background image

René Estebeteguy dał im znak gestem ręki, aby się zatrzymali.
– Zobaczę, czy wszystko jest w porządku – powiedział.
Po chwili wrócił.
– Dobra jest, idziemy!
Wyszli na dwór z uczuciem ulgi.
Przed drzwiami czekały na nich dwie furgonetki.

background image

II

René Estebeteguy znalazł im doskonałą kryjówkę.
Był to stary dom z początków ubiegłego stulecia, który jeszcze pół wieku temu musiał

być w dobrym stanie. Teraz był mocno podniszczony i przypominał niemłodą kobietę, która
kiedyś raz na zawsze zdecydowała się na starość, pogodziła się z nią i z rezygnacją poddała
się niszczącemu działaniu czasu.

Był obszerny, jak obszerne bywały budowane niegdyś pańskie siedziby. Stał w rozległym

parku porośniętym chwastami i polnymi kwiatami, które znalazły sprzyjające warunki
rozwoju w cieniu sędziwych lip.

Park był ogrodzony trzymetrowej wysokości murem pokrytym szklaną stłuczką.

Wewnątrz ogrodzenia, pomiędzy lipami, kryty się zastawione tu i ówdzie wilcze wnyki.

Posiadłość ta kryła się wewnątrz Bouscatu

3

, na końcu jakiejś ślepej drogi pokrytej

usianym dziurami asfaltem.

Czyż nie idealna kryjówka?
Stałymi jej mieszkańcami była para ludzi równie zżartych rdzą czasu, jak ich domostwo.
On, Wiktor, był dawniej fałszerzem pieniędzy i spędził więcej czasu na ciężkich robotach

niż na wolności.

Ona, Honoryna, niska, szczuplutka, miała rzadkie włosy, twarz pomarszczoną niczym

skóra słonia i oczy szare jak wzburzone morze u wybrzeży Bretanii, jej stron rodzinnych.
Wiecznie zatroskana jak ktoś, kto poznał tylko gorszą stronę życia, przypominała
bezdomnego kota, któremu widok ludzkiej nogi kojarzy się wyłącznie z grożącym mu
kopniakiem.

Kupno tej zagrożonej ruiną posiadłości pochłonęło wszystkie niewielkie oszczędności

tych dwojga staruszków. Zamknęli się w niej jak w pustelni, z dala od ludzi, i oczekiwali
śmierci, zastanawiając się, które z nich opuści wpierw swojego współmałżonka.

Co ich łączyło z Estebeteguyém, pochodzącym zresztą z Bordeaux i znającym te okolice?

Dlaczego zgodzili się udzielić schronienia pięciu zbiegłym przestępcom, kryminalistom,
których będzie niebawem poszukiwać cała policja francuska i których wykrycie w tym domu

3 region w departamencie Bordeaux

background image

oznaczałoby dla dwojga starych więzienie do końca życia? – zastanawiał się Mercey.

Żądza zysku?
Czy René Estebeteguy obiecał im jakąś większą sumę?
Jeżeli tak, to okazał się bardzo dyskretny w tej sprawie i wykręcał się od odpowiedzi na

wszelkie pytania.

To zresztą nie ma znaczenia – westchnął. Mieli tu zostać tylko kilka dni. Potem opuszczą

te strony.

Postanowił wracać z przechadzki do domu. Właśnie odbył dłuższy spacer po parku dla

zdrowia, po zbyt obfitym obiedzie przygotowanym przez Honorynę i wykorzystał tę
sposobność, by dokonać dokładnej inspekcji terenu.

Wystrzegając się wchodzenia na tereny porośnięte chaszczami i dzikimi kwiatami

kryjącymi wilcze wnyki i pilnując się wąskich ścieżek, wrócił do domu.

Wiktor drzemał na kanapie. Jo Lahaye, Christian Sancy, Gerard Lesaigneur i Robert

Barrades siedzieli przed starym, rozregulowanym telewizorem. Nie było tu ani Estebeteguya,
ani Honoryny.

Policja zaczęła przeszukiwać teren. Głos lektora zabrzmiał teraz radośnie:
„...niebywały tłum zebrał się dziś na nowym, bogato Wyposażonym Parku Książęcym,

gdzie już po raz drugi odbywają się finały mistrzostw Francji w piłce, nożnej...”

* * *

Bernard Charigués, osobistość niezastąpiona w branży budownictwa i robót publicznych,

przyjechał na lotnisko Merignac wielką, czarną limuzyną, którą oddał mu do dyspozycji Jean-
Luc Borton.

Jean-Luc Borton siedział zresztą obok niego w samochodzie. Sekretarka osobista

Chariguésa, jego przyjaciółka i osoba do wszelkich poruczeń, Korynna, siedziała obok
szofera w liberii.

– Sądzi pan, że to się uda? – spytał Borton.
– A jakże, mój drogi!
Samochód zatrzymał się przed szlabanem zamykającym dostęp do części płyty lotniska

zarezerwowanej dla prywatnych samolotów. Wartownik przycisnął dźwignię i szlaban
powędrował do góry.

Limuzyna ruszyła naprzód tak cicho, jak drapieżnik zbliżający się do swojej ofiary.
Samolot Mystere 20 stał już na pasie, gotów do startu.
Ten Dubois to dobry pilot – pomyślał z zadowoleniem Charigués. Jak zawsze, miał nosa

angażując go do pracy.

Samochód zatrzymał się tuż koło samolotu. Charigués chwycił swoją ciężką teczkę i

wysiadł. Borton pomógł Korynnie wydostać się z wozu.

Słychać było warkot silników. Ten Dubois nie tracił czasu. Charigués pospiesznie

background image

uścisnął rękę Bortonowi i pchnął lekko Korynnę w stronę samolotu, aby uciąć pożegnalną
gadaninę Bortona.

– Będę telefonować i informować pana na bieżąco – rzucił mu przez ramię.
Spojrzał na długie, zgrabne nogi Korynny wchodzącej po schodkach do samolotu i poczuł

nagły przypływ pożądania.

Gdy sam stanął na ostatnim stopniu, odwrócił się i pomachał ręką odchodzącemu już

Bortonowi, przesunął wzrokiem po kolorowych światełkach na szczycie wieży kontrolnej i
postawił nogę wewnątrz samolotu.

Chwyciły go dwie ręce i wciągnęły siłą do środka. Trzecia ręka rozgniotła mu usta.

Popchnięto go bezceremonialnie na fotel.

– Siedź cicho, a nic ci się nie stanie – szepnął mu ktoś do ucha.
Usłyszał trzask zamykanych drzwi i zaraz potem głos Dubois zwracającego się do wieży

kontrolnej o zezwolenie na start, następnie przekazany pilotowi komunikat meteorologiczny,
wreszcie ogłuszający warkot.

Dubois znalazł się w powietrzu, ucisk na wargach Chariguésa zelżał.
– Korynno! – zawołał.
– Jestem tutaj – odpowiedziała przestraszonym głosem.
Trochę uspokojony, postanowił rozejrzeć się w sytuacji. To niesłychana historia!
W kabinie panowały ciemności rozpraszane jedynie światełkami tablicy rozdzielczej.

Spojrzał w drugą stronę i domyślił się, że jest obserwowany.

– Gdybyście mi wyjaśnili... – wykrztusił.
– Tu nie ma nic do wyjaśniania – odparł sucho Piotr Mercey. – Potrzebujemy pana

maszyny. Korzystamy z niej, to wszystko. Siedźcie spokojnie wszyscy troje, a nic złego wam
się nie stanie. Pana pilot jest uprzedzony. Zrozumiał. Ma żonę i troje dzieci i bardzo mu
zależy, by mógł dalej nimi się opiekować. Niech pan postępuje tak jak on, a po przybyciu do
Paryża będzie pan wolny. Zastanawiam się zresztą, co innego może pan zrobić, zanim
wylądujemy.

Siedzący za nim Jo Lahaye roześmiał się drwiąco.
– Chyba że chciałby popełnić samobójstwo!
– Na razie niech mi pan poda swoją teczkę – powiedział Mercey.
Charigués drgnął i przycisnął teczkę do piersi.
– Tam są tylko dokumenty, które was nie zainteresują.
– Pana dokumenty nie obchodzą mnie. Szukam tylko pieniędzy.
– Pieniądze są w moim portfelu.
– Niech mi pan więc da i to i to, i teczkę i portfel. Oddam panu wszystko prócz pieniędzy.
Charigués niechętnie zastosował się do polecenia.
– Po co porwaliście mój samolot? – spytał. – Żeby mi wszystko odebrać?
– Nie zadawaj pytań – przerwał bezceremonialnie Sancy. – Tracisz tylko czas. I tak nie

background image

dostaniesz odpowiedzi. Rób tylko to, co ci się każe.

Mercey wyjął z portfela jego zawartość i oddał go właścicielowi wraz z teczką.
– Teraz pani, ślicznotko – poklepał Korynnę po ramieniu. – Proszę mi dać torebkę.
Posłuchała bez słowa.
Tym razem Charigués wpadł we wściekłość, zapomniał o ostrożności i zerwał się z

miejsca. Chciał rzucić się na Merceya, lecz nagle poczuł dźgającą go w kark lufę pistoletu.

– No, no, bez głupstw – powiedział cicho Sancy. – Nie zrobimy nic złego twojej damie.

Chcemy tylko zabrać jej forsę. Ty jej przecież zwrócisz, co? My bardziej potrzebujemy forsy
niż ona. To dla ciebie kropla w morzu w porównaniu z całą tą flotą, którą zarabiasz na tej
umowie, którą dzisiaj podpisałeś.

To ostatnie zdanie zaniepokoiło Chariguésa: A jeśli to byli ludzie wynajęci przez

konkurencyjne firmy, zazdrosne o jego sukcesy w interesach?

Opadł bezwładnie na miejscu.
– O, właśnie! – pochwalił go Sancy pobłażliwym tonem. – Już zrozumiałeś? Nikt tu ci źle

nie życzy. My chcemy po prostu dostać się do Paryża. Mamy po uszy wina Bordeaux
robionego z winogron zebranych w Corbières

4

.

Mercey oddał torebkę Korynnie i przesunął się do pilota.
– Uważaj, tylko bez kawałów – powiedział. – Nie próbuj wysadzić nas w jakimś innym

miejscu. Zaufaliśmy ci. Jeżeli nas oszukasz, wiesz, co cię czeka?

Dubois nie odpowiedział. Patrzył przed siebie i zaciskał ręce na drążkach steru.
W kabinie zapanowała cisza.
Mercey usadowił się wygodnie w fotelu i pogratulował sobie w myśli. Jeszcze raz jego

plan sprawdził się.

Jeżeli wydostając się z więzienia musieli chwilami improwizować, to przynajmniej ta

ostatnia operacja obyła się bez niespodzianek. Co prawda, sprzyjała im noc.

Mógłby wyrecytować z pamięci artykuł z gazety, który przyspieszył sprawy i skłonił go

do powiadomienia Estebeteguya, że wyjadą w najbliższą niedzielę, to znaczy o tydzień
wcześniej, niż przewidywali.

„We wtorek po południu przyjedzie do Bordeaux pan Bernard Charigués, znany

przedsiębiorca budowlany, aby podpisać kontrakt, o który pertraktował z zarządem miejskim,
na wyburzenie i przebudowę dzielnicy Saint-Michel.

W kołach dobrze poinformowanych mówi się, że kontrakt będzie opiewał na kwotę

pięćdziesięciu milionów nowych franków; sumę tę zapewnią trzy źródła: rząd, zarząd miasta
i, prócz tych funduszy państwowych, także kapitał prywatny.

Pan Charigués, który jak zwykle podróżuje na pokładzie swojego samolotu Mystere 20,

odleci do Paryża tego samego dnia wieczorem.

Należy przypuszczać, że...”

4 masyw górski w Pirenejach Wschodnich, dość odległy od rejonu Bordeaux

background image

Telefon na lotnisko Merignac, by upewnić się, że samolot tam właśnie wylądował, i

sprawa załatwiona.

Reszta, to już była dziecinna zabawka: ostrożnie wyjść z domu Wiktora i Honoryny,

wsiąść do furgonetki prowadzonej przez Barradesa i przejechać okrężnymi uliczkami przez
miasto, aby dostać się do Merignac, wreszcie zaczaić się przy drucianej siatce odgradzającej
lotnisko. Gerard pierwszy odkrył miejsce postoju Mystere 20. Był to zresztą jedyny samolot
tej firmy stojący na części płyty zarezerwowanej dla prywatnych samolotów.

Podeszli bliżej, pod siatkę.
Pilot spacerował tam i z powrotem po betonowych płytach w pobliżu samolotu. Od czasu

do czasu oddalał się, by zapalić papierosa, opierając się plecami o ścianę hangaru.

Christian bez trudu przeciął siatkę, posługując się wielkim przecinakiem, przewidująco

zabranym do samochodu. Potem kolejno przecisnęli się przez wycięty otwór.

Koło hangaru nie było nikogo, a pilot zaskoczony niespodziewanym przebiegiem

wypadków nie stawiał oporu. Szybko zdał sobie sprawę, że to nie żarty, rozumiejąc dobrze, z
której strony jest posmarowana jego kromka chleba, jak mówią Amerykanie.

Piotr Mercey nie zapomniał o zdjęciu tablic rejestracyjnych z furgonetki, zanim ją

zostawili na lotnisku.

Teraz nagle dotknął ramienia Chariguésa.
– Czy będzie czekał na pana samochód na lotnisku Le Bourget?
– Tak – mruknął rekin robót budowlanych.
– Pana prywatny wóz?
– Tak.
– Jakiej marki?
Tamten zawahał się.
– Jakiej marki? – naciskał Mercey.
– Rolls.
Mercey skrzywił się. Za bardzo rzucający się w oczy, jak na samochód ludzi, którzy

chcieli ujść niepostrzeżeni.

Wstał i podszedł do pilota.
Dubois usłyszał, że zbliża się i odwrócił głowę, marszcząc gęste brwi.
– Ile czasu potrzebujesz, żeby dostać połączenie radiowe z Le Bourget?
– Już mam.
– Dobrze. Więc przekaż im, że pan Charigués życzy sobie, żeby dwa wynajęte

samochody czekały na niego na lotnisku. Dwa peugeoty 604, jeśli to możliwe. I żeby
podstawili je do samolotu, razem z rollsem. Pan Charigués nie zdąży podpisać umowy na
wynajem samochodów. Będzie się spieszył. Niech mu wyślą umowę do biura. Z
przyjemnością podpisze i wyśle wraz z czekiem. Do umowy trzeba wpisać termin wynajęcia
dwadzieścia cztery godziny. Oczywiście, chodzi o samochody bez szofera. I, powtarzam,

background image

wszystkie auta mają być podstawione u wyjścia z samolotu. Zrozumiałeś? Powtórz.

Dubois posłusznie powtórzył.
– Dobrze – pochwalił Mercey. – Teraz wal. Wezwij lotnisko.
Dubois włączył przycisk nadajnika i po paru daremnych próbach udało mu się połączyć z

lotniskiem. Przekazał bezbarwnym tonem polecenia Merceya i poprosił o potwierdzenie ich
wykonania.

– Alfa Tango Charlie – brzmiał nosowo głos jego rozmówcy – wezwiemy was i

potwierdzimy.

– O której lądujemy? – spytał Mercey.
– Za jakieś czterdzieści minut – odpowiedział Dubois obojętnie, koncentrując uwagę na

swoich przyrządach.

Mercey wrócił na fotel. W przejściu Christian szturchnął go po przyjacielsku.
– Wszystko pójdzie dobrze, stary.
– Mam nadzieję – mruknął Mercey.
Po upływie dziesięciu minut radio znowu zatrzeszczało.
– Alfa Tango Charlie?
– Alfa Tango Charlie, słucham – pospiesznie odpowiedział Dubois.
– Alfa Tango Charlie, zgoda na dwa wynajęte auta. Peugeot 504 i renault 17, jeżeli wam

pasuje.

– W porządku – podpowiedział Mercey ze swojego miejsca.
– Pasuje – odpowiedział krótko pilot.
– Agencja Hertza z przyjemnością załatwi zlecenia pana Chariguésa. Niech się nie martwi

o umowę. Będzie załatwiona tak, jak sobie życzy. Oba samochody będą podstawione do
samolotu, także rolls pana Chariguésa. Czy jeszcze coś, Alfa Tango Charlie?

– Nie, to wszystko, dziękuję.
– Dziękuję.
– Wzywam wieżę kontrolną, wzywam wieżę kontrolną – podjął Dubois. – Tu Alfa Tango

Charlie...

Samolot zaczął schodzić. Mercey odwrócił się do okna i przez chwilę przyglądał się

migocącym w ciemności światełkom Paryża.

Kiedy Dubois dostał z wieży kontrolnej zgodę na lądowanie, Mercey poprosił o ciszę.
– Oto jak zrobimy – powiedział. – Pan, panie Charigués, wsiądzie jak zwykle do rollsa.

Pewnie pan ma swojego kierowcę, który będzie czekał na pana?

– Tak – odpowiedział słabym głosem przedsiębiorca.
– Jeden z nas pojedzie z panem.
Mercey dotknął po ciemku ramienia Jo Lahaye. Należało unikać wymieniania imion,

chociaż i tak policja szybko się zorientuje, kim są sprawcy skoku.

– Ty. Ja pojadę peugeotem...

background image

Pochylił się i położył rękę na ramieniu Gerarda Lesaigneura.
– ... z tobą, i z pana sekretarką jako zakładniczką, panie Charigués. Pozostali dwaj wsiądą

do renaulta razem z pilotem.

– Niemożliwe – zaprotestował Dubois.
– A to dlaczego? – spytał szorstko Mercey.
– Muszę zająć się moją maszyną.
– To znaczy?
– Ach... no... muszę ją odprowadzić do hangaru... zostawić... sprawdzić parę rzeczy... no,

wszystko jak zwykle! Kto widział pilota, który zostawia swoją maszynę na płycie! Chyba że
chcecie poczekać na mnie, ale to potrwa! – mówił z ironią w głosie.

– Wystarczy, jak powiesz, że jesteś chory – wtrącił Christian Sancy.
– Ale...
– Milcz! – przerwał Sancy. – Będziesz mnie uczył, jak to się załatwia na lotnisku?

Ciągniki wezmą to twoje pudło na hol i wprowadzą do hangaru, tak że wcale nie musisz być
przy tym.

– Właśnie – przytaknął Piotr Mercey – i...
– Nie na Le Bourget – upierał się Dubois. – Oni mi tam...
– Nie nudź! – uniósł się Jo Lahaye. – Zrobisz, jak ci mówimy i zamiast pleść głupstwa,

zajmij się lepiej tymi swoimi drążkami, bo ja nie mam zamiaru nabić sobie guza! I radzę ci,
nie próbuj wygłupiać się, kiedy wylądujemy, bo tak dostaniesz, że się nie pozbierasz, możesz
mi wierzyć! I tobie tak samo radzę, Charigués, i twojej laluni... Róbcie, co się wam każe, a
nic wam nie grozi...

Mówił z nie ukrywaną groźbą w głosie, tak by Charigués, Korynna i Dubois zakarbowali

to sobie dobrze w pamięci.

Ale na Korynnę podziałało to tylko przez chwilę. Za długo już panowała nad nerwami.

Nagle wybuchnęła płaczem.

Robert Barrades, ufny w swoje dawne doświadczenie sutenera, przysunął się do niej i

wymierzył jej dwa tęgie policzki, co natychmiast wywołało reakcję oburzonego Chariguésa.

– Potwory! Nie macie prawa...
Piotr Mercey miał już dość.
– Ciszej! Za chwilę będziemy lądować, a to nie jest odpowiedni moment, żeby pilot robił

głupstwa. A ty, Charigués, zamknij się i pamiętaj, że trzymam wycelowany w ciebie pistolet.
Jeżeli jeszcze raz otworzysz dziób, nie odpowiadam za moją rękę... I uspokój Korynnę.
Poradź jej, żeby siedziała cicho, to nie jest właściwa chwila na atak nerwowy!

* * *

Leyland zjechał wreszcie na bok i Sancy miał już wolną drogę przed sobą. Odszukał

wzrokiem rollsa i peugeota, które trochę zwolniły, aby mógł je dogonić, i zjechał za nimi z

background image

autostrady w kierunku Saint-Ouen.

Kwadrans później trzy samochody zatrzymały się na skraju nie zabudowanego terenu

zawalonego wrakami starych aut. Z trzech stron tego cmentarzyska straszyły na wpół
zrujnowane mury nieczynnych fabryk.

– Koniec drogi – obwieścił Piotr Mercey.
Charigués błędnie zrozumiał znaczenie tych słów.
– Nie! – wrzasnął. – Nie możecie nas zabić! Obiecaliście nas uwolnić, jeżeli zachowamy

spokój! Niech pan sobie przypomni!

– Cicho! Nie mamy zamiaru was zabijać – odparł oschle Mercey. – Po prostu zostawimy

was tutaj. Na waszych własnych nogach, naturalnie. Zabieramy pana samochód. Proszę się
nie obawiać, za kilka dni policja odda go panu. Szybko, nie ma czasu do stracenia, idźcie tam.

Wepchnięci między wraki samochodów Charigués, Korynna, Dubois i szofer zostali w

mgnieniu oka zakneblowani brudnymi szmatami i związani starymi sznurami
poniewierającymi się na zaśmieconej ziemi.

Potem rzucono ich na platformę jakiejś zardzewiałej ciężarówki, płosząc gromadkę

wynędzniałych kotów.

– Piękna pogoda, nie zmarzniecie – roześmiał się szyderczo Jo Lahaye. – W dodatku

dziewczyna leży między wami. Przytulicie się do niej, będzie wam cieplej... Jeżeli się trochę
pokręcicie, to może...

– Wystarczy – przerwał Piotr Mercey. – Skończ z tymi dowcipami. Charigués – zwrócił

się w stronę ciężarówki – jutro zatelefonujemy do gliniarzy i powiemy im, gdzie jesteście. To
będzie tylko jedna przykra noc. Mimo to, dobranoc...

Wrócili do samochodów i odjechali.
Zostawili zbyt rzucającego się w oczy rollsa w Levallois-Perret, nad brzegiem Sekwany,

naprzeciw wyspy Grande Jatte, o sto metrów od mostu Levallois.

Mercey znalazł czarny mazak w schowku na rękawiczki i na reklamówce firmowej rollsa

nabazgrał słowo „awaria”, po czym wetknął kartkę za zderzak, w dobrze widocznym miejscu.

Zyskamy parę godzin – pomyślał, nie żywiąc – jednak nadmiernych złudzeń.
Dom w Chesney był pogrążony w całkowitej ciemności, gdy peugeot i renault zatrzymały

się cichutko, ze zgaszonymi światłami, przy krawężniku.

Na ulicy nie było nikogo. Skąpe światło latarni ustawionych co pięćdziesiąt metrów

rzucało na chodnik trupi odblask.

W peugeocie panowała cisza.
– Przecież nie będziemy tu siedzieli całą noc – zniecierpliwił się Jo Lahaye.
– Teraz kolej na ciebie – Piotr Mercey zwrócił się do Christiana Sancy.

background image

III

Piotr Mercey otworzył lodówkę, wyjął ostatnią butelkę piwa przytuloną do zamrażalnika i

postawił ją na stole. Zamknął lodówkę i spojrzał pytająco na Christiana Sancy.

– Napijesz się?
Sancy potrząsnął przecząco głową. Miał zabawny wyraz twarzy, wyglądał jak mały

chłopiec przyłapany na jakimś figlu, co nie pasowało do jego zimnych oczu i twardych rysów
pobrużdżonej twarzy o kwadratowej brodzie zdradzającej silną wolę.

Mercey przeniósł wzrok na Zuzannę. Właśnie odcięła brzeg torebki z zupą w proszku i

wrzuciła zawartość do wielkiego garnka, do którego nalała gorącej wody z kranu. Postawiła
garnek na kuchence gazowej i zapaliła palnik. Po chwili rozszedł się po kuchni ostry zapach
porów. Nie spuszczając wzroku z Zuzanny, Mercey podniósł butelkę do ust i przechylił ją,
wlewając do gardła zimny płyn. Gdy Zuzanna podeszła bliżej, by wyjąć coś z lodówki,
pochwycił jej posępne spojrzenie.

– Nie zostaniemy tu długo – powiedział uspokajająco.
Zamiast odpowiedzi wzruszyła ramionami.
Christian trochę przesadził, mówiąc o jej życzliwości wobec ludzi i o gościnności –

pomyślał, trochę podrażniony. Trzeba jednak przyznać, że narażała się na wielkie ryzyko.
Ukrywała u siebie w domu pięciu przestępców poszukiwanych przez policję całego kraju i na
pewno przechodziły ją od tego ciarki. Gdyby to był tylko Christian, pewnie by tak nie
grymasiła, ale ich pięciu...

Miała pięćdziesiąt kilka lat. Była wysoka, solidnie zbudowana, miała szerokie ramiona i

rozłożyste biodra, płaską, bladą twarz, smutne oczy i fałdy goryczy w kącikach ust. Włosy
krótko obcięte po męsku. Była z gatunku małomównych, mogłaby wzbudzić zazdrość
dawnych gwiazd filmu niemego.

Jakieś czterdzieści lat temu odważyła się popłynąć pod prąd wydarzeń dziejowych,

zakochując się w żołnierzu Wehrmachtu, czego jej nie zapomniano podczas czystek po
wyzwoleniu. Ogolono jej głowę i przeprowadzono nagą ulicami jej rodzinnego miasta. Przez
tydzień pełniła rolę „wypoczynku wojownika”, po czym zamierzano ją rozstrzelać wraz z
pięćdziesięciu innymi dziewczynami znajdującymi się w podobnej sytuacji, gdy pojawił się

background image

ojciec Christiana Sancy, wziął ją w obronę i uratował jej życie. Była mu bezgranicznie
wdzięczna i gdy państwo Sancy zginęli w wypadku samochodowym, przelała swoje uczucie
wdzięczności na Christiana.

Już dwadzieścia lat temu dowiodła swojej lojalności, gdy policja poszukiwała Christiana

za jego działalność w O.A.S.

5

. Ukrywała go u siebie przez kilka dobrych tygodni i policja

nigdy się o tym nie dowiedziała.

Naturalnym biegiem rzeczy Christian teraz znowu postanowił prosić ją o pomoc, tym

razem jednak nie tylko dla siebie, lecz także dla współtowarzyszy swojej ucieczki z więzienia.

Zgodziła się bez entuzjazmu, jedynie dlatego, by przysłużyć się Christianowi.
Może nastąpić jednak moment, gdy będzie miała dosyć. Należałoby tego uniknąć i nie

siedzieć tak bez końca w tym domu w Chesney. Christian dobrze o tyra wiedział i stąd ta jego
dziwna mina. Niestety, na razie nie było dokąd iść. Trzeba było coś obmyślić i to jak
najszybciej. Siedzieli tu już dwa dni. Cała Francja wiedziała, że ukryli się w rejonie Paryża,
więc sam Paryż i okolice musiały roić się od gliniarzy. A jednak trzeba się stąd ruszyć. I
dlatego też, żeby zdobyć trochę forsy...

– Możecie siadać do stołu – powiedziała Zuzanna ponurym głosem.
Nie czekając na nich podniosła wazę z zupą i zaniosła ją do jadalni.
– Nie zwracajcie na to uwagi – usprawiedliwił ją Sancy, uśmiechając się blado. – Ona jest

naprawdę bardzo dzielna, wiesz przecież.

Wstali obaj i poszli za Zuzanną.
Tamci trzej siedzieli już przy okrągłym stole w jadalni, rzucając zgłodniałe spojrzenia na

wazę z zupą.

Jo Lahaye próbował rozruszać towarzystwo, opowiadając słone kawały, wtórował mu

Robert Barrades, ale ich wymuszona wesołość nikogo nie oszukała.

Zjedli kolację, jak ludzie spieszący się na pociąg.
Gdy Zuzanna sprzątała ze stołu, Gerard Lesaigneur włączył telewizor. Wszyscy umilkli i

słuchali wieczornego dziennika.

Nie było nic nowego. W każdym razie tak twierdził spiker, siedząc na tle ich fotografii

wydobytych z archiwów policyjnych. Zrobiono je kiedyś, wczesnym rankiem, po
nieprzespanej nocy. Ukazywały teraz żądnym sensacji telewidzom ich półprzytomne oczy na
chorobliwie bladych, zarośniętych twarzach.

– Naprawdę mamy obrzydliwe gęby – roześmiał się Jo Lahaye. – Lepiej by dali białą

planszę, bo nastraszymy dzieciaki!

– Będą miały złe sny – dodał Robert Barrades. – Niektórzy spędzą fatalną noc! Będą

musieli aż do rana uspokajać swoje bachory!

Koło dziesiątej Zuzanna poszła się położyć, życząc Christianowi dobrej nocy, ale tylko

jemu. Wyszła z pokoju w chwili, gdy kończył się stary western nadany zaraz po dzienniku

5 Organisation Armée Secrète – Organizacja Armii Podziemnej, która działała w latach 1961-1963

background image

telewizyjnym.

Mercey skorzystał z tego i wyłączył telewizor.
Gerard Lesaigneur spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Co ty, co robisz? My ziewamy z nudów, a tu nie można się nawet trochę rozerwać!
– Właśnie, jak powiedziałeś, ziewamy z nudów, ale ja nie mam zamiaru długo ziewać i

proponuję, żebyśmy coś postanowili. I zaraz wszyscy się naradźmy, co robić, żeby stąd
wyjść.

Wskazał im miejsce przy stole. Robert Barrades przewidująco przyniósł z kredensu

butelkę koniaku wraz z tacą z kieliszkami i postawił na stole.

– Nalejcie sobie – powiedział. – Przy rozmowie zasycha w gardle.
Chętnie zastosowali się do tej rady. Piotr Mercey upił łyk koniaku, odchrząknął i zabrał

głos.

– Podsumujmy. Odkąd wyrwaliśmy się z mamra, zupełnie nieźle sobie radzimy. Dzisiaj

jest piątek, więc ukrywamy się już od pięciu dni i gliny nas jeszcze nie złapały. To punkt dla
nas. Udało nam się przyjechać do Paryża. Pamiętacie, co mówiliśmy, kiedy byliśmy jeszcze u
Wiktora? Wszyscy uważaliśmy, że najważniejsze to dostać się do Paryża, bo, po pierwsze
klimat Bordeaux nam nie służył, po drugie, nasze bazy wypadowe – Jo, Christiana i moja –
były tutaj i wreszcie, że jak raz tu już będziemy, to resztę łatwo się załatwi. No i wreszcie
nadeszła chwila, żeby załatwić. Jak dotąd, wszystko nam się udawało. Znaleźliśmy jedną
melinę w Bordeaux, drugą w tym domu, samolot, żeby za darmo przejechać się do Paryża, a
teraz siedzimy tu jak zapędzeni w kozi róg. Nie możemy dłużej zostać w tym domu.
Widzieliście minę Zuzanny...

Położył dłoń na ramieniu Christiana.
– To oczywiście nie twoja wina, Christianie. I tak bardzo dobrze, że znalazłeś nam tę

kryjówkę. Ale nie możemy się dłużej oszukiwać. Musimy się wynieść. Wreszcie kwestia
zasadnicza: pieniądze. Jo, Christian i ja mamy trochę forsy. Niestety, chwilowo niedostępnej.
Więc nie mówmy o tym. Wniosek: musimy zdobyć pieniądze.

Mercey przerwał, żeby upić koniaku i bardzo powoli postawił kieliszek z powrotem na

stole.

– Tak jest. Mam na myśli pewien skok. Wielki skok. Nawet bardzo.
– Ile? – spytał natychmiast Jo Lahaye.
– Dwa miliardy.
Patrzyli na niego z przerażeniem. On, nie spiesząc się, wziął ze stołu paczkę

gauloises’ów, prztyczkiem wyrzucił papierosa i spokojnie go zapalił.

– Nabierasz nas – wyksztusił Christian Sancy.
– Wcale nie.
– Ale niedawno mówiłeś – zdziwił się Robert Barrades – że skoki na pięćset kawałków

rzadko się zdarzają, a teraz mówisz o dwóch miliardach.

background image

– Mówiłem wtedy o rabunku.
– A ten twój skok, to co?
– Może mokra robota?
– Też nie. Kidnaperstwo.
Jo Lahaye gwizdnął przeciągle.
– Wybacz, Piotrek, ale ja na to nie idę. Porywanie dzieciaków, to nie dla mnie.

Obrabować bank, zgoda, ale napaść na smarkacza... Dziwię się nawet, że przyszło ci to do
głowy, Piotrusiu, z twoim wykształceniem i z całą twoją przeszłością...

Piotr Mercey zachował niewzruszony spokój.
– Słyszałeś, Jo, jaka sumę wymieniłem?
– Dwa miliardy, oczywiście, słyszałem. No pewnie, ładna sumka! Tylko jaki facet zapłaci

tyle pieniędzy?

Mercey uśmiechnął się tajemniczo.
– Mogę cię zapewnić, że ta suma będzie wypłacona.
– Czy wolno wiedzieć, jak się nazywa ten miliarder? – spytał niedowierzającym tonem

Gerard Lesaigneur.

– Nie wiem.
Przyglądali mu się, jak gdyby nagle oszalał.
– Nie wiesz?
– Nie – odparł Mercey obojętnie. – I nie znam nawet nazwisk dzieci, które trzeba będzie

porwać.

– Dzieci? – wtrącił Barrades. – Chcesz powiedzieć, że będzie więcej, niż jedno dziecko?
– Tak. Czworo.
– Czworo? – zbuntował się Sancy. – Ależ to czyste szaleństwo. Wiesz, Piotrek, myślę, że

ty masz źle w głowie. Nie wiem, czy to pod wpływem odsiadki w mamrze, ale mam
wrażenie, że zwariowałeś.

– To wpływ więzienia – zapewnił Jo Lahaye tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Zawsze

dobrze się rozumieliśmy, Piotrek, ale z tym porwaniem, to chyba rzeczywiście zwariowałeś,
jak powiedział Christian.

– A te wasze napady rabunkowe – odciął się Mercey – dokąd was zaprowadzą? Chcecie,

żebym powiedział? Prosto do więzienia. Jeśli to jest waszym celem... Nacieszyć się wolnością
przez parę miesięcy i...

– Te twoje dwa miliardy wcale nie są pewne – zaoponował Sancy.
– Mylisz się. Możesz mi wierzyć. Miałem dość czasu, by rozważyć szanse. Są bardzo

duże. A w końcu chodzi o dwa miliardy. Po odliczeniu kosztów własnych, każdemu z nas
przypadnie – oczywiście, jeżeli pójdzie na to – mniej więcej trzysta pięćdziesiąt milionów, a z
taką sumą można łatwo ukryć się gdzieś za granicą. Zresztą, mam również plan przedostania
się za granicę bez większych kłopotów. A mając trzysta pięćdziesiąt milionów w kraju, który

background image

nie podpisał z Francją układu o ekstradycji – a na szczęście dla gangsterów istnieje takich
kilkanaście – będziemy mogli żyć, jak gdybyśmy nie mieli nic na sumieniu, jak gdyby nigdy
nic.

– To piękna mowa obrończa – rzekł Jo Lahaye. – Słowo daję, zdawało mi się, że jestem

w Pałacu Sprawiedliwości, a może już się za nim stęskniłem, co? Tylko że ta twoja historia
nie jest do końca przemyślana. Ty nawet nie wiesz, komu zabierzesz te dwa miliardy.

– To prawda, nie wiem komu, nie wiem nawet, jakie dzieci będą porwane, ale za to wiem

na pewno, że te dwa miliardy zostaną wpłacone.

– Więc komu w końcu zabierzesz te dzieci? – spytał Gerard Lesaigneur cokolwiek

podrażnionym tonem.

– Mój plan jest dlatego oryginalny – odrzekł spokojnie Mercey – że rodzice dzieci, które

mają być porwane są, że tak powiem, pozbawieni jakiegokolwiek majątku, no i to wcale nie
oni złożą okup...

Tym razem wszyscy zaczęli mówić jednocześnie.
– Słuchaj, nabijasz się z nas, czy co?
– Co to znowu za historia?
– To jakaś lipa!
Pozwolił im się wykrzyczeć, a gdy wreszcie umilkli, powiedział spokojnie:
– Zgoda, na pierwszy rzut oka to wygląda idiotycznie, ale mogę was zapewnić, że ten

pomysł wcale nie jest taki niemądry.

– No więc wytłumacz nam – zniecierpliwił się Jo Lahaye.
– To słuchajcie...

* * *

Inspektor okręgowy, Le Guennec, wodził swoim jednym okiem po twarzach szefów

sekcji. Twarze te wyrażały znużenie wywołane nieprzespaną nocą.

– Nic nowego, jeśli chodzi o Lesaigneurów?
– Nic. Wszyscy są inwigilowani – odpowiedział Vanderbussche. – Musieliśmy zresztą

prosić o pomoc tych z drogówki i z brygad terenowych, bo nie dalibyśmy sobie sami rady.
Okropna rodzina, może doprowadzić do rozpaczy!

– Nie można nikogo z nich spuścić z oka. Tylko dzięki tej rodzinie zdołamy odnaleźć

naszych pięciu zbiegów.

– W każdym razie – wtrącił komisarz Servant – Charigués z przyjaciółką i pilot wyszli

cało z tej przygody. Mogło się gorzej skończyć, bo co tamci mieli do stracenia? Zwłaszcza
mordercy, jak Sancy i Lahaye.

– Dobrze, niech będzie – powiedział Le Guennec – ale nie zebraliśmy się tutaj, żeby

użalać się nad Chariguésem. On ma swoje miliardy, które mu pomogą zapomnieć o tej
niemiłej przygodzie. Co do Merceya, to znam na pamięć jego życiorys. Więc zostawcie mi to.

background image

Ale właśnie w tym życiorysie nie ma nic, co by mogło nasunąć nam myśl o jego kryjówce.
Tak samo z Lahayem i z Sancym. Ci trzej nie mają żadnych znanych nam przyjaciół czy
znajomych, żadnych przyjaciółeczek czekających na nich w ciepłych gniazdkach. Nic.
Pustka. Zero do kwadratu. Jeśli chodzi o tego z Bordeaux, to nie ma nawet o czym mówić.
Jest w Paryżu pierwszy raz w życiu. Dlatego powtarzam, jedyna szansa złapania naszych
spryciarzy, to Gerard Lesaigneur. Można się założyć, że w którymś momencie skontaktuje się
z kimś ze swojej rodziny. My musimy tam wtedy być, wyśledzić go i przez niego dostaniemy
pozostałych. Więc żebyście tylko nie nawalili i nie pozwolili zwiać któremuś z tych
gagatków.

– Jest jednak jeden szkopuł, szefie – zauważył komisarz Serant.
– Jaki?
– Josiane Lesaigneur.
– Co, Josiane Lesaigneur?
– Zniknęła.
– Co?! – wybuchnął Le Guennec.

* * *

Robert Barrades westchnął przeciągle.
– Do diabła...
– To jest naprawdę skok – powiedział Gerard Lesaigneur tonem pełnym podziwu.
– Nie ma co – przyznał z rozmarzeniem Jo Lahaye – nie wyszedłeś z wprawy, Piotrusiu.

Ta twoja kombinacja jest skomplikowana, ale wykonalna...

– Chciałeś powiedzieć, Jo, że jest genialna – poprawił Christian Sancy.
– Tylko nie cieszcie się jeszcze z góry – ostrzegł Mercey. – Nie zapominajcie, że

przedtem musimy zdobyć trochę forsy na sfinansowanie operacji, niewiele, ale jednak coś i
nie tylko na to, lecz także dlatego, że musimy z czegoś żyć. No i musimy zmienić melinę. Co
do pieniędzy, to przyznaję, jest tylko jeden sposób. Rabunek. Ale nie jakaś wielka historia.
Coś prostego. Jeśli to możliwe, coś, o czym już myśleliśmy. Nie mamy czasu szukać czegoś
nowego. Poza tym nie możemy sobie pozwolić na dłuższe spacery po mieście.

– Masz jakiś pomysł? – spytał z zainteresowaniem Jo.
– Tak. Czy przypominacie sobie, ty i Christian, sklep jubilera przy ulicy de la Paix?
– Pamiętam. Ale postanowiliśmy zrezygnować z tego. To mogłoby przynieść tylko

grosze.

– To prawda, ale skok jest łatwy, a o to właśnie chodzi.
– Ale nic z tego nie będziemy mieli – zaprotestował Christian. – Ta biżuteria jest warta

mniej więcej pięćset tysięcy starych franków za sztukę!

– I ile z tego dostaniesz od pasera? – dorzucił Jo Lahaye.
– Najwyżej dziesięć procent wartości – przyznał niefrasobliwie Mercey – i w dodatku

background image

tylko wtedy, gdy się zwrócimy z tym do Davidowsky’ego.

– Więc widzisz! – rzekł triumfalnie Sancy.
– Gwiżdżę na to. Wiem o tym doskonale. Ale to, co wyciągniemy z tego, wystarczy nam.

Tylko że trzeba poczynić przygotowania i to będzie na twojej głowie, Gerard, a także to, co
się wiąże z naszą nową meliną.

– Słucham cię, Piotrze.
– W tym domu nie ma telefonu. Musisz więc zaryzykować, wyjść i zatelefonować.
– Do kogo?
– Do twojej siostry.
Na twarzy Gerarda pojawił się szeroki uśmiech.
– Mów dalej, to mi się podoba...
– Powiesz jej, że...

background image

IV

Josiane Lesaigneur odłożyła słuchawkę na widełki i usadowiła się wygodniej w fotelu.

Cieszyła się. Gerard zatelefonował. Czekała na ten telefon od pięciu dni, ściśle mówiąc od
ubiegłej niedzieli, kiedy to ojciec dowiedział się z radia o ucieczce Gerarda z więzienia i
wezwał wszystkich na naradę rodzinną nad tym, co można zrobić w tej sytuacji.

Przybyli wszyscy. Cały klan. Mężczyźni i kobiety. Trochę jak w piosence Aznavoura „La

mamma”. Oczywiście wszyscy z wyjątkiem kuzyna Paula nudzącego się w więzieniu Santé
oraz Etienne’a, który wypluwa powoli płuca w sanatorium więziennym w Liancourt, aż do
chwili, gdy już nic nie będzie miał do wypluwania. Wszyscy przybyli: dziewczyny uliczne z
okolic la Madelaine, Porte Saint-Denis, Pól Elizejskich i alei Wielkiej Armii, złodzieje
samochodów z Montreuil, sutenerzy w mercedesach 350 i cicho stąpający włamywacze. No i
dziadek Wiktor z dwoma synami i wnukiem, wszyscy czterej – najwięksi fałszerze pieniędzy
wszystkich czasów. Wyrwali się na chwilę ze swojej piwnicy w Issy-les-Moulineaux, gdzie
trudzili się obecnie nad produkcją pięciuset fałszywych paszportów dla arabskich robotników
oraz marek niemieckich, upłynnianych następnie przez Josiane.

Wszyscy zgodnie stwierdzili że jedyne, co można zrobić, to czekać, aż odezwie się

Gerard. A może odezwać się w jeden jedyny sposób: telefonując do „kawalerki”.

Ta kawalerka, to było ciche mieszkanko w budynku bez dozorcy przy ulicy de Teheran.

Stanowiła zarazem skrzynkę kontaktową i kryjówkę dla członków rodziny Lesaigneur
znakujących się chwilowo w tarapatach. Gerard wiedział, że powinien zgłosić się właśnie
tam, a nie gdzie indziej bo policja musiała zacząć poszukiwania zbiegów od śledzenia
wszystkich członków rodziny Lesaigneur.

Ktoś jednak musiał stale siedzieć w kawalerce i czekać na telefon Gerarda, więc

delegowano Josiane, bo wiedziano, że była z nim w bardzo dobrych stosunkach, że miała
teraz czas, a także dlatego, że uważano ją za zdolną dziewczynę.

Właśnie dlatego, że już w dzieciństwie wykazała się szczególną inteligencją, udało jej się

uniknąć prostytucji, losu, jaki normalnie przypadał w udziale żeńskim członkom rodziny
Lesaigneur.

Gdy już podjęli decyzję, wszyscy złożyli się, żeby Gerard miał trochę grosza na swoje

background image

wydatki. Zebrali pięć kawałków na pierwsze potrzeby.

Otrząsnęła się z medytacji. Miała tyle do zrobienia. Przede wszystkim to, o co ją prosił

Gerard.

Zastanawiała się przez chwilę; tylko wuj Germain mógł to załatwić. To jest prawdziwy

twardy człowiek, w całej rodzinie nie ma takiego drugiego. Jak ze stali. On jeden stanie na
wysokości zadania.

Sięgnęła po książkę telefoniczną i odszukała numer telefonu „Café du Roy Jean” w

dzielnicy Batignolles.

* * *

Germain Lesaigneur przekroczył próg budynku, w którym mieszkał, i stanął na chodniku.

Przesunął się między ścianą domu a małą ciężarówką dostawczą zaparkowaną beztrosko na
chodniku i wolnym krokiem przespacerował się do rogu ulicy.

Udał, że zastanawia się nad czymś, spojrzał w gorę przyglądając się z zainteresowaniem

niebu, przy okazji pozwolił się potrącić dwom gosposiom, które właśnie wychodziły z
narożnej mleczarni i znalazł się na jezdni, o włos od zderzaków jakiejś gwałtownie hamującej
simki. Głuchy na wymyślania kierowcy przeszedł spokojnie na drugą stronę ulicy.

Zatrzymał się przed kioskiem z gazetami, kupił „L’Equipe”, zwinął w rulon i wsunął pod

pachę.

Nie udało mu się jeszcze usytuować gliniarzy śledzących go bez wytchnienia od czterech

dni. Co prawda, codziennie zmieniano i samochód i jego załogę.

Ulica była zatłoczona przechodniami. Byli to mieszkańcy dzielnicy, zwykli, prości ludzie.

Gospodynie domowe, które porównywały ceny żywności w sklepikach, biorąc pod uwagę
skromne dochody rodziny przy robieniu codziennych zakupów. Próżnujący emeryci o
ruchliwych rękach przyglądający się pożądliwie dziewczętom w mini spódniczkach.
Wiecznie bezrobotni mężczyźni z Afryki Północnej, przyglądający się lekceważąco
malijskiemu zamiataczowi ulic, który bez zapału zasuwał miotłą do rynsztoka śmieci
najróżniejszego pochodzenia. Paru młodych chuliganów, którzy męskim, kołyszącym się
krokiem udawali się na codzienną partyjkę bilardu elektrycznego. Miejscowe dziewczyny
lekkich obyczajów, wybierające się na bulwar des Batignolles, koło placu Clichy, w
poszukiwaniu porannych klientów.

Jego samochód był zaparkowany trochę dalej. Podszedł powoli, otworzył bagażnik i

rozłożył w nim „L’Equipe”. Odepchnął skrzynkę z narzędziami, przysunął ciężki młot
kowalski i owinął go w gazetę. Zamknął bagażnik, wrócił do kierownicy. Wziął kurs na
bulwar des Batignolles, skręcił w kierunku przeciwnym do placu Clichy i dalej, na
skrzyżowaniu z ulicą de Rome zauważył w lusterku wstecznym jadącego za nim czarnego
peugeota 404 z anteną radiową.

Uśmiechnął się do siebie i skoncentrował się na prowadzeniu wozu. Bulwarem de

background image

Courcelles dojechał do Ternes, przejechał aleją Wagram do placu de L’Etoile, okrążył go i
wtopił się w potok samochodów spływający Polami Elizejskimi.

Umyślnie jechał skrajnym prawym pasmem jezdni, najwyżej metr za poprzedzającym go

autobusem. Czarny peugeot sunął w tyle najbliższym pasmem z lewej, oddalony o pięć czy
sześć metrów.

Gdy zobaczył po prawej stronie wjazd na parking George-V, oderwał się od

poprzedzającego go autobusu, zwolnił mimo przeraźliwego sygnału jadącego za nim
samochodu, nie włączając migacza przyspieszył i ostro skręcił w prawo.

Wóz ześlizgnął się po pochylni wjazdu na parking, jak gdyby to był saneczkowy tor

wyścigowy, gwałtownie zahamował i stanął jak wryty przed elektronicznym punktem
kontrolnym. Germain wysunął rękę przez okienko, wcisnął guzik automatu, wyrwał kartkę. W
tej samej chwili podniósł się metalowy szlaban otwierający mu drogę.

Ruszył ostro naprzód. Lusterko przekazało mu obraz opadającego szlabanu. Zatrzymał

się, pociągnął ręczny hamulec i szybko rozwinął zawiniątko leżące obok niego na przednim
siedzeniu. Wyjął młot, wyskoczył z samochodu i pędem wrócił do punktu kontrolnego.

Czarny peugeot już zjeżdżał po pochylni równie szybko jak przed chwilą jego własny

wóz.

Germain zamachnął się wysoko młotem, ściskając go mocno w rękach i z całej siły

uderzył nim w tarczę automatu. Gdy po raz trzeci powtarzał tę operację, peugeot z
przerażającym piskiem opon wpadł na szlaban. Trysnęły kolorowe iskry, rozległ się zgrzyt
zgniatanego metalu.

Rzucił młot na ziemię i wrócił biegiem do samochodu zostawionego z otwartymi

drzwiczkami.

– Hej! Ty, tam! Stój! – usłyszał wściekły okrzyk. – Stać, bo strzelam!
Już włączył biegi i ruszył naprzód długim, źle oświetlonym korytarzem między rzędami

podobnych do wielkich chrabąszczy samochodów ustawionych w ciasnych, pomalowanych
na żółto boksach.

Osłabły mu ręce, skurczył się cały nad kierownicą.
W tyle rozległ się huk wystrzału. Coś zgrzytnęło w schowku na rękawiczki. Nie zwrócił

na to uwagi. Teraz nic mu już nie groziło. Gliniarze mogli, ostatecznie, gonić go pieszo, lub
nawet włączając wsteczny bieg mogli wycofać wóz sprzed zablokowanego szlabanu i
próbować go zatrzymać przy wyjeździe z parkingu. Taki manewr zabrałby im jednak masę
czasu i mógłby udać się tylko pod warunkiem znalezienia wolnej drogi między
zaparkowanymi samochodami – a tymczasem on będzie już daleko!

Oczywiście, istniało ryzyko, że zawiadomią przez radiotelefon swoich kolegów

krążących gdzieś w okolicy, ale to było mało prawdopodobne, no i przecież on znacznie ich
wyprzedził.

Już bez przeszkód dotarł do kasy i podał kartkę kasjerowi. Ten obejrzał ją, zerknął na

background image

elektryczny zegar ścienny i popatrzył ze zdziwieniem na Germaina.

– No, no, niedługo pan tu był!
– Rozmyśliłem się – odparł ze zniecierpliwieniem Germain. – Niech pan się pospieszy,

nie mam czasu, ile płacę?

– Dwa franki. To najniższa opłata, niezależnie od tego, czy pan był tu minutę czy też...
– Dobrze. Proszę.
Szlaban podniósł się i Germain ostro ruszył z miejsca. Wyjechał z tunelu na jezdnię

zatłoczoną samochodami i po chwili, mimo znaku zakazu, skręcił w lewo i wjechał w ulicę de
Colisee. Dojechał bulwarem Malesherbes do la Madelaine, potem bulwarem des Capucines
do Opery i skręcił w ulicę du 4-Septembre.

Dopiero na skrzyżowaniu ulicy Reamur z bulwarem de Sebastopol odetchnął głęboko, z

ulgą.

Udało mu się zgubić gliny.
Wstąpił do spokojnego baru na uboczu i zatelefonował do Josiane.

* * *

Dom wynajęty dla nich przez Josiane stał w oddalonej dzielnicy Montreuil, wciśnięty

między ślepe mury dwóch sąsiednich fabryk, co zapewniało pożądaną dyskrecję. Był to duży
budynek z czerwonej cegły o wilgotnych ścianach, brzydki i smutny. Prócz pomieszczeń na
parterze i na piętrze były także piwnice tak obszerne jak podziemne składy win w Szampanii.
Skąpe umeblowanie wnętrza domu i zapach stęchlizny dopełniały obrazu.

Mimo odstręczającego wyglądu nowej kryjówki. Piotr Mercey musiał przyznać, że

Josiane dokonała doskonałego wyboru. Dom stał na uboczu, a na podwórzu, chronionym od
ciekawych spojrzeń wysokim murem pokrytym szklaną stłuczką, można było postawić
samochody. Zresztą, nie mieli jeszcze samochodów, bo te wynajęte, które przywłaszczyli
sobie na lotnisku le Bourget, zostawili w Wersalu na placu przed pałacem, gdzie przesiedli się
do samochodów Josiane i Germaina i przyjechali nimi do Montreuil.

Trzeba przyznać, że zostawienie tamtych samochodów w Wersalu było świetnym

pomysłem, mogło z powodzeniem skierować gliny na fałszywy trop. Będą przeszukiwać
zachodnie okolice Paryża, podczas gdy oni schronili się na wschodnim przedmieściu. Nie
należy jednak uważać gliniarzy za głupców. Nie wszyscy byli tacy jak ci, których posiał na
drodze Germain.

Piotr Mercey objął Germaina serdecznym gestem.
– Chodź, wypijemy szklaneczkę, musimy sobie pogadać.
Jo Lahaye poszedł z nimi.
Josiane została, czekając na Christiana Sancy. W chwili, gdy wsiadł do jej samochodu i

usiadł obok niej na przednim siedzeniu, doznała dobrze sobie znanej sensacji fizycznej.
Pożądania mężczyzny. Prawdziwego. Wiedziała, że się nie myli, że to był „on”. Poznała go

background image

po tej twarzy o surowych rysach i kwadratowym podbródku, po zimnych oczach, po ustach
bez uśmiechu. I to, że ten człowiek zabijał. Znała jego wyczyny. Rozciągnął siedmiu ludzi
jedną serią z pistoletu maszynowego. To nie byle co! No i stanowiło to dla niej odmianę po
różnych cwaniaczkach, zarozumiałych durniach, małych kombinatorach i bohaterach
pisuarów, drżących na widok policjanta. Wiedziała, że na pierwsze skinienie tego człowieka
pójdzie z nim do łóżka. A gdyby opierał się, to ona już go zmusi do kapitulacji. Nie u
gliniarzy, ale u niej w łóżku.

Pociągnęła go energicznie za rękę i zaprowadziła do kuchni.
– Gerard mówił, że możemy na ciebie liczyć – powiedział Mercey do Germaina.
Ten uśmiechnął się lekko.
– Myślę, że tak.
– W każdym razie już słyszałem o tobie.
– Tak? Gdzie?
– W więzieniu w Melun.
– Od kogo?
– Od twoich dawnych wspólników, Maksa z Nancy i Juliana Cadillaka.
– Tak, to były dobre czasy, kiedy pracowałem z nimi. Ostre chłopy – powiedział Germain

z nutą nostalgii w głosie.

– A teraz nadeszły chude lata?
– Gliny nie spuszczają mnie z oka. Jestem jak zapowietrzony, nikt nie chce ze mną

pracować. Wiadomo, taki chwat, który by się na to odważył, to gotowy kandydat do
więzienia. Tylko smarkacze chętnie by wzięli ze sobą doświadczonego człowieka, który by
im służył radą, ale tych to ja unikam. Łatwo zginają się im palce na cynglach, wyżywają się w
strzelaniu.

– Zdaje się, że coraz więcej jest szczeniaków?
– Tak. Nie ma co, są odważni. Za bardzo. Z lekkomyślności. Biorą nawet dziewczyny ze

sobą. Są tak śmiałe jak oni, ale, naturalnie, jeszcze bardziej agresywne. No i te szczeniaki
strzelają z byle powodu, żeby tylko zaimponować tym dziewczynom. Wydaje im się wtedy,
że są prawdziwymi gangsterami...

– Jeżeli to ci odpowiada, Germain, to możesz się do nas przyłączyć – powiedział Mercey.
– Odpowiada mi.
– Szykujemy duży skok. Potrzeba nam ludzi. Ale o tym porozmawiamy później. Na razie

interesuje nas ta biżuteria. Myślę, że Josiane mówiła ci o tym?

– Tak.
– Udało ci się zdobyć sprzęt?
– Będę go miał za dwa dni.
– Świetnie. Teraz pogadamy o szczegółach, wytłumaczymy ci wszystko.
Trochę później Josiane, Germain i Gerard w towarzystwie Merceya, Barradesa, Jo

background image

Lahaye i Christiana Sancy zasiedli przed dwiema wielkimi butlami „Comtes do Champagne
Taittinger 1973”. Josiane zrobiła świetny sprawunek. Kierując się intuicją, kupiła wspaniały
szampan na oblewanie nowego mieszkania.

– W porównaniu z nędzną wegetacją, jaką prowadziłem w więzieniu, czuję się teraz jak

król! – Mercey był zachwycony. – Niech ten boski trunek będzie dobrą wróżbą dla naszego
przedsięwzięcia!

* * *

Druga córka familii Lesaigneur, Sylwiana, stanęła przed drzwiami domu w Montreuil.

Przybyła prosto z hamburskiego centrum seks-rozrywki, w którym pracowała od roku.
Powodowana rodzinną solidarnością, stawiła się od razu na wezwanie Josiane.

Josiane otworzyła drzwi i uśmiechnęła się radośnie.
– Wejdź, stara. Czy ciągle marzysz o wyjeździe do Honolulu?
– Częściej, niż zwykle. Trzęsę się z zimna w tych Niemczech.
– Jeżeli uda się planowany przez nas skok, w którym weźmiesz udział, to niedługo

będziemy się opalać na Hawajach!

background image

V

Germain zaparkował wielką ciężarówkę do przewożenia mebli tuż przy krawężniku, w

prostokącie oznaczonym białą farbą na jezdni z napisem „Dostawa towarów”.

W chwili gdy nadjeżdżał, Josiane siedząca za kierownicą starej furgonetki – z silnikiem

spreparowanym przez Michaela, także członka klanu Lesaigneurów i najlepszego w Paryżu
mechanika-specjalisty od przerabiania samochodów – ruszyła, zwalniając przez to dla
Germaina miejsce.

Pojechała prosto ulicą de la Paix do placu Opery, okrążyła go i wróciła przeciwną stroną

ulicy de la Paix.

– Jak sądzisz, czy będą nam przeszkadzać? – spytała siedzącego obok niej Christiana,

wskazując ruchem głowy dwóch policjantów, którzy raczej beztrosko pełnili straż przed
Izraelskim Biurem Turystycznym.

– Są za daleko – odparł krótko.
– A jednak! Mogą pomyśleć, że to dziwne.
– Mają to w nosie. Kazano im strzec Izraelskiego Biura Turystycznego i tylko to ich

obchodzi. Mają wystarczająco dużo roboty, obserwując przechodniów i zastanawiając się, czy
któryś z nich nie zamierza podrzucić bomby, żeby martwić się jeszcze o to, co dzieje się dalej
na ulicy.

– Pewnie masz rację.
Dojechali do placu Vendôme. Zatrzymała samochód. Christian nasunął na czoło

płócienną niebieską czapkę i otworzył drzwiczki. Uśmiechnęła się porozumiewawczo.

– Uważaj na siebie.
– Nie przejmuj się.
Wysiadł, a Josiane odjechała.
Włożył ręce do kieszeni i podszedł szybko do miejsca, gdzie zostawił przedtem

sprężarkę, młot pneumatyczny i biało-czerwone uliczne barierki ochronne.

Siedzący w szoferce ciężarówki Mercey spojrzał na zegarek. Mieli jeszcze trochę czasu,

trzy minuty, nie więcej. Trudno było dokładnie wyznaczyć chwilę rozpoczęcia akcji, bo duży
ruch uliczny mógł rezerwować niespodzianki. Już przedtem zapewnił sobie wystarczający

background image

margines czasu, aby nie spóźnić się na umówione miejsce.

– Co teraz robimy? – spytał Germain. – Czekamy?
– Czekamy. Przyjechaliśmy trochę wcześniej.
Spojrzał na sklep jubilerski. Mieścił się między perfumerią a biurem jakiegoś arabskiego

towarzystwa lotniczego, a jego witryny zajmowały całą szerokość budynku.

Znowu spojrzał na zegarek. Jeszcze minuta. Nie spuszczał wzroku z drzwi sklepu

jubilera. Policzył w myśli do sześćdziesięciu, potem do osiemdziesięciu siedmiu i wreszcie
zobaczył, że otwierają się oszklone drzwi sklepu, pchnięte przez jakiegoś starszego
mężczyznę, pochylonego i łysiejącego.

Metalowa żaluzja zsunęła się wolno spod płóciennej markizy, zagłębiła się w ziemię,

drgnęła i znieruchomiała.

Mercey opuścił szybę i wysunął głowę. Nie musiał długo czekać. Zza rogu ulicy wyszedł

właśnie Jo Lahaye i szybko poszedł do ciężarówki. Gdy był już przy drzwiczkach, dotknął
lekko ramienia Merceya i szepnął cicho:

– Wszyscy wyszli. Możemy iść.
Mercey powtórzył to Germainowi.
– Idziemy.
Jednocześnie zastukał w tylną ściankę szoferki.
Mercey i Germain wysiedli i podeszli do Jo, który odpinał plandekę z tyłu szoferki.
Gerard Lesaigneur szybko zeskoczył na ziemię. Jo wyciągnął zatyczki i spuścił tylny bord

skrzyni ciężarówki.

Mercey obejrzał się. W odległości kilku metrów stał na chodniku Sancy i przyglądał się

ciekawie, z rękami w kieszeni. Wyglądał jak robotnik drogowy.

– Ty, tam, chodź nam pomóc! – krzyknął Mercey.
Sancy podbiegł prędko.
Podnieśli w pięciu wielką szafę normandzką ustawioną tuż przy tylnej krawędzi

ciężarówki i unieśli ją na plecach.

– Cholera – zaklął Gerard przez zęby – ale jest ciężka!
– Zwłaszcza to co jest w środku, jest ciężkie! – szepnął Jo Lahaye.
Pokrzykując i potrącając przechodniów, postawili szafę tuż przy drzwiach sklepu

jubilerskiego.

Szafa była zwrócona tyłem do ulicy.
Sancy szybko przyniósł biało-czerwone barierki ochronne i ustawił je dokoła szafy, w

odległości mniej więcej dwóch metrów. Barierki tak zablokowały chodnik, że przechodnie
musieli schodzić na jezdnię i dopiero po okrążeniu ciężarówki mogli wracać na chodnik.

Sancy zawiesił na barierkach żółte, metalowe tabliczki z czerwonym napisem „Zakłady

Gazownicze – naprawa przewodów”.

Potem ustawił sprężarkę. Kiedy wprawił ją w ruch, chwycił młot pneumatyczny,

background image

przeciągnął za sobą gumowe przewody i ulokował się naprzeciw szafy, tuż przy krawędzi
chodnika. Umieścił dłuto w miejscu złączenia dwóch płyt, napiął mięśnie i mocno trzymając
rękojeść młota, naciśnięciem kciuka wprawił młot w ruch.

Mimo swoich dziewięćdziesięciu kilo wagi o mało co nie wyskoczył w powietrze pod

wpływem wstrząsu. Dłuto ześlizgnęło się, ale udało mu się ponownie je zaczepić i tym razem
oparł się na rękojeści całym ciężarem ciała, by utrzymać przyrząd w miejscu. Młot drgał mu
w rękach, a ból wywołany wibracją przeszywał mu mięśnie.

Sprężarka i młot czyniły jednak straszliwy hałas, a właśnie o to mu chodziło.
Mercey zwrócił wzrok w drugą stronę. Tu wszystko szło dobrze.
Jo, Germain i Gerard z zaaferowanymi minami wyładowywali różne meble z ciężarówki i

stawiali je tu i tam na chodniku, bądź przy szafie, bądź obok wejścia do budynku, w którym
mieścił się sklep jubilerski, przy witrynie arabskiego towarzystwa lotniczego.

– To już niedługo potrwa, niech pan się nie martwi! – krzyknął Gerard do pracownika

towarzystwa, który, zaniepokojony, wyszedł na próg swojego biura.

Po chwili urzędnik wrócił do biurka i zasiadł za stosem reklamowych folderów. Za nim,

na ścianie, wisiał zegar elektryczny. Wskazywał jedenaście minut po pierwszej. Mercey
sprawdził czas na własnym zegarku. Zgadzało się mniej więcej. Oznaczało to, że mieli
jeszcze najwyżej czternaście minut.

Przez chwilę zatrzymał wzrok na stołach, stolikach, kredensach i komodach tarasujących

chodnik. Oczywiście, bardziej przenikliwy człowiek mógłby zastanowić się, któż to w tej
eleganckiej dzielnicy mógł się przeprowadzić z takimi gratami, kupionymi za grosze przez
Germaina u algierskiego handlarza starzyzną na Pchlim Targu w Saint-Ouen. Lecz sądząc z
obojętności przechodniów mijających z roztargnieniem te meble, było mało prawdopodobne,
ażeby w ogóle ktoś zadawał sobie podobne pytania.

Przymrużając oczy przyjrzał się teraz dwóm policjantom pilnującym Izraelskiego Biura

Turystycznego w głębi ulicy. Byli to młodzi ludzie, bardziej niż czym innym zainteresowani
nogami i biodrami dziewcząt, muskających ich w przejściu swymi minispódniczkami. Z
przyjemnością przystaliby na zamach na damską cnotę. Ta sytuacja również nie dostarczała
powodu do niepokoju.

Znowu spojrzał na zegarek. Pierwsza szesnaście... Jeszcze dziewięć minut. Potem trzeba

będzie odjechać, zachowując w ten sposób pięciominutową rezerwę czasu przed powrotem do
pracy sprzedawców zatrudnionych u jubilera. Mieli oni bowiem półgodzinną przerwę
obiadową, dokładnie od pierwszej do pierwszej trzydzieści. I niezbyt rozsądnie wychodzili
wszyscy razem ze sklepu. Nie budziło to niepokoju kierownictwa zapewne dlatego, że sklep
nie był nigdy obrabowany i że, niesłusznie, uważano pół godziny za zbyt krótki okres dla
dokonania włamania.

Tak więc zostawiono w witrynach biżuterię i zegarki wyjęte rano z sejfów. Naturalnie,

nie były to najdroższe przedmioty, te pozostawały w sejfach. Niemniej wartość biżuterii

background image

grzecznie leżącej na wystawach wynosiła od pięciuset tysięcy do miliona starych franków za
sztukę; było tego w sumie około dwustu klejnotów drzemiących spokojnie w gablotach i w
witrynach.

Mercey zastanawiał się, jak to wyglądało w oczach towarzystwa ubezpieczeniowego. A

może o niczym nie wiedzieli?

Zbliżył się Jo. Za nim dolna część wystawy sklepu była całkowicie założona meblami

ustawionymi tam przez Jo, Gerarda i Germaina. Wykonano dokładnie jego polecenia.

– Jeszcze nie – szepnął Mercey.
– Nie.
– Wracaj tam.
– Dobrze.
Mercey oparł się o drzwi ciężarówki i nasunął daszek czapki na oczy, chroniąc je przed

słońcem. Machinalnie dotknął długiej metalowej skrzyni na narzędzia umieszczonej na
błotniku ciężarówki. Była rozpalona. Zawierała składany pistolet maszynowy i cztery
magazynki z nabojami. Był to jeden z pistoletów dostarczonych im kiedyś przez René
Estebeteguya. Przywieźli je z sobą do Paryża.

Leżał w zasięgu ręki, tak że w razie potrzeby nietrudno byłoby się nim posłużyć. Poza

tym każdy z jego towarzyszy miał pod roboczym kombinezonem zwykły pistolet.

Odwrócił się i spojrzał na Christiana, który ciągle męczył się nad młotem

pneumatycznym. Pot spływał mu po oczach, a jego twarz, chorobliwie blada po długim
pobycie w więzieniu, powoli czerwieniała pod wpływem słońca. Mercey uśmiechnął się.
Tylko jeden z nich, Christian, mógł znieść tak długo podobny trud. Oczywiście, w sensie
wysiłku fizycznego. Przecież żaden z nich nigdy nie pracował fizycznie...

W szafie było niesłychanie gorąco. Robert Barrades otarł czoło, przeklinając w duchu ten

ostatni kawałek, który nie chciał ustąpić.

Zaraz jak tylko usłyszał, że Christian wprawił w ruch sprężarkę i młot pneumatyczny,

zapalił palnik. Jeszcze raz spojrzał na manometr butli z acetylenem i wyregulował płomień
palnika. Potem zabrał się za metalową żaluzję.

Ogromnie się cieszył. Nareszcie go potrzebowano. Pierwszy raz od czasu ucieczki z

więzienia w Bordeaux. A przecież to on i jego brat René wpadli na pomysł ucieczki! Gdyby
nie oni, gdzie by teraz byli ci paryżanie? W mamrze, oczywiście!

Do diabła!
Co jest z tą cholerną żaluzją?
Przecież dotąd wszystko szło dobrze.
Popchnął zasuwane drzwi szafy, zaczerpnął świeżego powietrza i poprawił okulary

ochronne.

Pochylił się i kolba pistoletu wpiła mu się mocno w brzuch.
– Cholerna spluwa! – zaklął przez zęby.

background image

Przesunął okulary na czoło i przytknął twarz do szpary między szafą a drzwiami sklepu,

przez którą wpadła smuga światła.

Powietrze ochłodziło trochę jego rozpalona twarz.
Odetchnął głęboko. To nie jest odpowiednia chwila, żeby się poddawać. Czas naglił.

Spojrzał na zegarek. Pierwsza siedemnaście.

– Psiakrew! – rozeźlił się. – Zostało tylko osiem minut, a tyle jeszcze jest do zrobienia!
Zsunął okulary na czoło i zmniejszył płomień palnika. Trzeba jak najszybciej rozwalić tę

żaluzję! Zabrał się za nią z pasją i wreszcie jego wysiłek został uwieńczony powodzeniem.

Zgasił pospiesznie płomyk, odrzucił palnik za butlę z acetylenem i sięgnął po młotek.

Starannie odbił młotkiem wystające ułamki prętów i z całej siły pchnął środkową część
żaluzji. Wycięty przed chwilą fragment żaluzji opadł do tyłu i oparł się o drzwi sklepu.
Barrades poprawił rękawice i wahadłowym ruchem przyciągnął go do przodu. Przesunął go
za siebie i oparł o tylną ścianę szafy. Odetchnął z ulgą, podniósł odrzucony przedtem młotek i
wsunął go między kolana. Wyjął rolkę scotchu i przykleił dwa paski taśmy na krzyż na szybie
drzwi do sklepu. Uderzeniem młotka w miejsce skrzyżowania pasków stłukł szybę, zebrał
odłamki szkła, zsunął je w głąb szafy i z młotkiem w ręku wszedł do sklepu.

Spojrzał nerwowo na zegarek. Jeszcze trzy minuty. Zdjął szybko okulary ochronne, lewą

ręką przyciągnął z pleców jeden z trzech zawieszonych na szyi woreczków. Skoczył do
najbliższej witryny, zgarnął do worka zegarki i biżuterię, tak samo z dwóch pozostałych
wystaw. Potem pobiegł do gablot i stłukł kolejno pokrywające je szkło. Odrzucił młotek,
przesunął na plecy napełniony woreczek i ściągnął na piersi drugi, pusty. Zgarnął do niego
obu rękami zegarki, klipsy, pierścionki, bransolety, naszyjniki, wisiorki...

W sumie napełnił trzy woreczki.
Gdy kończył, wiszący na ścianie zegar wybił pierwszą trzydzieści. Nie zwracając uwagi

na kilka klejnotów, które jeszcze zostały w gablotach, podbiegł do wyjścia, wszedł do szafy i
zastukał szybko w tylną ściankę zamykając jednocześnie drzwi szafy.

Jo Lahaye czekał tylko na ten sygnał.
Podniósł rękę, dając znak Gerardowi i Germainowi Lesaigneurom, którzy zaczęli

odciągać szafę od sklepu, podczas gdy Sancy popychał w jej miejsce drugą, postawioną obok
i bardzo podobną do tamtej szafę, aby zasłonić ziejący otwór w szybie.

Potem wszyscy czterej podnieśli szafę, w której siedział Robert Barrades i wstawili ją do

ciężarówki. Mercey już zdążył schować skrzynię z pistoletem maszynowym i zapuścił silnik.
Germain wspiął się do szoferki na miejsce za kierownicą i ruszył ostro, nie zwracając uwagi
na jakąś taksówkę, która właśnie wysunęła się z tyłu i musiała gwałtownie zahamować.

Ciężarówka popędziła w kierunku placu Opery. Germain dobrze prowadził wóz.
Mercey spojrzał w lusterko boczne, chcąc sprawdzić, co się dzieje koło sklepu jubilera,

ale odjechali już za daleko.

Germain skręcił w prawo w aleję Opery nie zatrzymując się przed czerwonym światłem,

background image

które zapaliło się właśnie w tym momencie, przyspieszył, przejechał następne skrzyżowanie
przy żółtym świetle, przemknął jak wicher aleją, przeciął ulicę Rivoli i znalazł się na placu du
Carrousel. Zatrzymał ciężarówkę na skraju placu naprzeciw Łuku Triumfalnego du Carrousel
i spojrzał pytająco na Marceya.

– Wysiadamy, ona już jedzie – rzekł Mercey, sięgając po skrzynię z pistoletem.
Furgonetka z Josiane za kierownicą zatrzymała się obok nich. Mercey i Germain usiedli z

przodu, obok Josiane, a czterej pozostali mężczyźni wsiedli do furgonetki od tyłu.

– Spóźniliście się – upomniała Josiane.
Mercey mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi.
Josiane nie nalegała, upewniła się, że wszyscy już się usadowili w furgonetce i ruszyła.

background image

VI

Le Guennec czuł się bezradny. Banda Merceya właśnie dała o sobie znać. Ale co się stało

z jej słynnym szefem? Kradzież biżuterii i zegarków, których nie można sprzedać nie należała
do jego ulubionych zajęć.

Więc?
W ogóle nie starali się ukryć swojego autorstwa włamania. Znaleziono odciski palców

Christiana Sancy na rękojeści młota pneumatycznego.

I gdzie się podziała słynna dokładność Merceya w wykonywaniu na czas zaplanowanych

czynności?

Bo o mało co nie zaskoczyli ich pracownicy sklepu. Przyglądając się z bliska tej sprawie,

nie mógł powstrzymać się od uwagi, że cała ta operacja nosiła znamiona czegoś
pospiesznego, zaimprowizowanego. W pewnym sensie można to było łatwo wytłumaczyć.
Mercey i jego ludzie nie mogli żyć samym powietrzem. Potrzebowali pieniędzy, i to prędko.

Lecz ile mieli zamiar wyciągnąć z tych zegarków i biżuterii nie do opylenia?
Czy znaleźli jakiegoś pasera, o którym policji nic nie wiadomo, a który potrafiłby

upłynnić ten towar?

Bo na pewno żaden znany policji paser nie weźmie nawet za darmo takiego towaru, jaki

zdobył Mercey.

Nie ma co, ten Mercey działał w sposób trudny do przewidzenia, a co gorzej, policjanci z

jego brygady nie mogli się pochwalić żadnymi osiągnięciami w tej sprawie, nie wpadli na
trop bandytów.

Nic. Zupełnie nic.
W każdym razie można się założyć, że Mercey planuje jakiś inny skok.
Jeżeli chciał wyciągnąć jakieś pieniądze z tej swojej biżuterii i zegarków, to w celu

sfinansowania nowego, wielkiego skoku, no i by mieć z czego łożyć tymczasem na
utrzymanie bandy.

Ale żeby odgadnąć, jaki to ma być skok, to inna sprawa. Zupełna niewiadoma. Mgła.
Najbardziej jednak irytujące, to ten brak tropu, którym by mogli pójść.
Nasuwa to myśl, że banda korzysta z pomocy jakiejś dobrze zorganizowanej szajki

background image

przestępczej, a to może być tylko rodzina Lesaigneurów.

Bo i dlaczego by Mercey zawracał sobie głowę takim szczeniakiem jak Gerard

Lesaigneur, oczywiście niezależnie od tego, że był jego kompanem z więziennej celi w
Bordeaux?

Dlatego, że dowiedział się od niego o szerokich możliwościach klanu Lesaigneurów.
I zrozumiał, jakie korzyści może wyciągnąć z tej znajomości.
Ostatecznie, Mercey, Sancy i Lahaye działali zawsze w pojedynkę, samotnie, nie mieli

żadnych bliższych związków ze światem przestępczym. Nikt by im teraz nie pomógł. Na
pewno to środowisko nie dopuściłoby ich do siebie.

Tymczasem, z pomocą familii Lesaigneurów... Spryciarz, ten Mercey...
W każdym razie Germain i Josiane zniknęli. Le Guennec puknął się nagle w czoło.
Mercey, taki inteligentny facet, musiał mieć jakiś ważny powód przyjazdu do Paryża.

Zbliżał się lipiec i Mercey świetnie wiedział, że miał duże szanse przedostania się do
Hiszpanii wraz z falą sześciu milionów Francuzów – wśród których nietrudno byłoby się
ukryć – przepływającą na Półwysep Iberyjski na wakacje letnie.

Przecież z Bordeaux jest bliżej do Hiszpanii, niż z Paryża.
A może taki był jego pierwotny plan, ale w ostatniej chwili coś mu stanęło na

przeszkodzie?

* * *

Kierowniczka szkoły uśmiechnęła się życzliwie do dwojga młodych ludzi z prasy i

poprosiła, by zajęli miejsca w podniszczonych skórzanych fotelach stojących naprzeciw jej
biurka.

– Proszę wybaczyć, że musieliście państwo czekać. Miałam rozmowę telefoniczną z

inspektorem Akademii. Mamy tyle różnych spraw...

Westchnęła.
– Rzeczywiście, wyobrażam sobie, ile pani napotyka trudności – powiedziała kobieta.
Kierowniczka przytaknęła z zakłopotaną miną.
– To gęsto zaludniona, robotnicza dzielnica na przedmieściu i nasza szkoła jest

przepełniona. Stale na to się skarżę, lecz cóż, nie można nic zrobić. Ale pewnie nudzę
państwa moimi sprawami...

– Ależ nie – przerwała kobieta. – Wręcz przeciwnie, bo jak mówiłam pani przez telefon,

interesują mnie problemy dzieci robotników cudzoziemskich, podobno, jak mi pani
powiedziała, bardzo liczne w tej szkole.

– Rzeczywiście. Zdaje się, że nie dosłyszałam nazwy czasopisma, w którym pani pracuje.
– „France-Etudes”.
– „France-Etudes”? Publikuje zwykle bardzo dobre reportaże.
– Dziękuję.

background image

– A co konkretnie chciałaby pani wiedzieć?
Z uwaga przyglądała się spoza okularów swojej rozmówczyni.
Pociągła twarz prawdziwej intelektualistki, czoło odsłonięte, włosy krótkie, raczej

rozczochrane – pomyślała, że należałoby je umyć dobrym szamponem – okulary w stalowej
oprawie, poważny wyraz jasnych oczu. Nieumalowana.

Spojrzenie kierowniczki przesunęło się na ubranie.
Sprane dżinsy, takie jak spodnie jej kolegi, który nie wymówił zresztą dotąd słowa.

Długowłosy chłopak ze zwichrzoną brodą, w ciemnych okularach zakrywających oczy, z
piersią obwieszoną aparatami fotograficznymi.

– Byłabym wdzięczna, gdyby pani zechciała mi opowiedzieć o problemach dzieci

robotników zagranicznych, na przykład o ich kłopotach językowych, o odrabianiu lekcji w
domu w atmosferze nie sprzyjającej dobrej nauce, o ich kontaktach z francuskimi kolegami, o
stosunku ich rodziców do nauczycieli, coś w tym rodzaju, rozumie pani.

Wyjęła notes i długopis z teczki, którą oparła o nogę fotela i podniosła wzrok na

kierowniczkę.

– To szkoła koedukacyjna, prawda?
– Tak. Tym trudniejsze są nasze zadania.
– Doskonale to rozumiem.
– A więc, problemy, na jakie się najczęściej natykamy, gdy chodzi o dzieci, o jakich pani

mówi i, jak sądzę, problemy charakterystyczne dla wszystkich szkół, ale które, oczywiście,
rysują się ostrzej w szkołach o dużej liczbie tych dzieci...

Opowiadała o swoich codziennych kłopotach. Doskonale znała ten temat. Czyż nie pisała

dziesiątków sprawozdań dla ministerstwa, raportów, które nie wywołały żadnego oddźwięku?

Dziennikarka szybko notowała, zapełniając kolejne kartki notesu. Jej towarzysz

postukiwał machinalnie palcami po futerale jednego ze swoich aparatów fotograficznych, nie
podnosząc oczu, z obojętną miną, jak gdyby temat rozmowy zupełnie go nie interesował.

– Bardzo ciekawe, to co pani mówi – powiedziała dziewczyna.
– Czy pani przeprowadza takie wywiady w innych szkołach, czy tylko w tej?
– Alain Fergeat... – dziewczyna wskazała ręką na swojego towarzysza – i ja,

przeprowadzamy wywiady na północnym przedmieściu, ale nasi koledzy robią to samo w
innych dzielnicach Paryża.

– Rozumiem.
Mówiła jeszcze przeszło pół godziny. Była zadowolona, że ma słuchaczy i że może

mówić na temat, który ją żywo interesuje. Poza tym ten wywiad może przecież wywołać jakiś
oddźwięk, a może nawet była to dla niej szansa zwrócenia uwagi szerszej opinii publicznej,
może i ministerstwa, na tę sprawę? Gdyby ten reportaż przyczynił się do polepszenia losu
tych kochanych dzieci, bardzo by się cieszyła, że miała w tym swój udział.

– ... to by było chyba wszystko – powiedziała wreszcie.

background image

– Dziękuję. Pani wypowiedź była bardzo wyczerpująca.
– Mam nadzieję, że okaże się przydatna.
– Mówiła pani bardzo interesująco.
Dziennikarka złożyła zapisane kartki i razem z długopisem włożyła je do teczki.
– Jest jeszcze coś, o co chciałam panią prosić.
– Tak, słucham?
– Chcielibyśmy zrobić zdjęcia kilkorga dzieci różnych narodowości. Wczoraj, w

rozmowie telefonicznej, powiedziała pani, że to jest możliwe?

– Rzeczywiście.
– Może więc czworga dzieci, dwóch chłopców i dwóch dziewczynek, bo przecież to jest

szkoła koedukacyjna.

– Proszę bardzo.
– Spośród najmłodszych, jeśli to nie sprawi pani kłopotu, w wieku sześciu, siedmiu lat.
– Chwileczkę.
Kierowniczka podniosła słuchawkę telefonu i nacisnęła przycisk wewnętrznej linii
– Ewelina?
Rozmawiała chwilę i potem odłożyła słuchawkę.
– Załatwione.
– Dziękuję. Chcielibyśmy zrobić kilka zdjęć na dziedzińcu szkolnym, a także w klasie.
Kierowniczka spojrzała na zegarek.
– Za kwadrans będzie pauza. Przyprowadzą tu czworo dzieci, tak jak pani prosiła i pójdą

razem z wami. Będziecie mogli zrobić zdjęcia na dziedzińcu, a kiedy usłyszymy dzwonek na
przerwę, pójdziemy do jakiejś pustej klasy i w ten sposób nie będziemy nikomu przeszkadzać.

– To bardzo uprzejmie z pani strony.
Zastukano do drzwi i do pokoju weszła zastępczyni kierowniczki, prowadząc przed sobą

dwóch małych chłopców i dwie dziewczynki. Onieśmielone dzieci spuściły oczy.

Kierowniczka i dziennikarze powstali z miejsc.
– Nie bójcie się, dzieci – powiedziała dziennikarka, uśmiechając się przyjaźnie i podeszła

do dzieci. – Jak się nazywają?

– To jest Malika – odpowiedziała zastępczyni kierowniczki – tamta dziewczynka ma na

imię Encarnacion, ten chłopiec to Sadok, a tamten, który się chowa z tyłu, to Joao.

– Jakiej są narodowości?
– Joao jest Portugalczykiem, Malika – Tunezyjką, Encarnacion Hiszpanką, a Sadok

Algierczykiem.

– Doskonale. Pójdziemy zrobić zdjęcia? – dziennikarka zwróciła się do kierowniczki.
– Idziemy.
Wyszli z pokoju. Fotoreporter wychodził ostatni, więc kierowniczka nie mogła zauważyć,

że wziął filiżanki, z których młoda dziennikarka i on sam pili herbatę i że włożył je

background image

pospiesznie do jednego z futerałów, z którego przedtem wyjął aparat fotograficzny i trzymał
teraz w ręku.

Zrobił kilka zdjęć dzieci na dziedzińcu szkolnym, a po dzwonku na przerwę fotografował

je w jednej z klas, po czym młoda dziennikarka zwróciła się z uśmiechem do kierowniczki:

– Chcielibyśmy jeszcze skorzystać z pani uprzejmości i zrobić parę zdjęć na schodkach

przed szkołą.

– Dobrze – zgodziła się kierowniczka – ale pospieszcie się, bo za dziesięć minut skończy

się przerwa, a nie chciałabym przeszkadzać dzieciom w nauce.

– Oczywiście
Przeszli do korytarza prowadzącego do wyjścia ze szkoły. W momencie, gdy przechodzili

pod drzwiami gabinetu kierowniczki, mężczyzna stanął nagle pośrodku nich, oddzielając
swoją osobą kierowniczkę i zastępczynię kierowniczki od młodej kobiety, która szła dalej,
popychając dzieci przed sobą.

– Nie ruszać się – powiedział ostro.
W obu rękach trzymał pistolety wymierzone w kobiety.
– Wejdźcie tutaj – ruchem głowy wskazał gabinet kierowniczki.
Przestraszone, posłuchały go.
Wszedł za nimi do pokoju.
– Siadajcie.
Kierowniczka usiadła za biurkiem, a jej zastępczyni w fotelu, który przedtem zajmował

mężczyzna. Ten wsunął trzymany w prawej ręce pistolet do jednego z futerałów
zawieszonych na szyi i jednocześnie wyjął z innego futerału dwie pary kajdanek.

– Ręce do tyłu – polecił zastępczyni kierowniczki.
Posłuchała. Kajdanki szczęknęły jej na rękach. Zaczepił łańcuch drugiej pary kajdanek o

nogę fotela i nałożył jej na nogi w kostkach. Podniósł się i wyjął dwie inne pary kajdanek.

– Teraz pani – powiedział do kierowniczki.
Powtórzył tę samą operację, a następnie przeciął kabel telefonu nożyczkami, które leżały

na biurku.

Pistolet trzymany w lewym ręku wsunął do futerału, z którego wyjął kajdanki. Sięgnął do

kieszeni i wyjął złożoną w czworo kartkę papieru. Rozprostował ją i położył na biurku przed
kierowniczką.

– Niech pani to sobie poczyta, nie będzie się pani nudziło. Niech pani też powie tym,

których to dotyczy, że lepiej będzie, żeby nas posłuchali, jeżeli chcą znowu zobaczyć dzieci.

– Błagam pana, tylko nie zróbcie nic złego dzieciom – zaszlochała kierowniczka.
– Nie stanie się im nic złego, jeżeli nas posłuchacie.
I nie troszcząc się więcej o obie kobiety, opuścił szybko pokój.

* * *

background image

Wyjęte z kuwety odbitki fotograficzne schły w powietrzu, przypięte szczypczykami.

Mercey wytarł ręce i pogratulował sobie w myśli. Jak dotąd, wszystko szło zgodnie z
przewidywaniami i dokładnie według jego planu. Przede wszystkim Jo zdołał wyciągnąć
trzydzieści milionów za biżuterię i zegarki od tego dusigrosza Davidowsky’ego. Sukces! Bo
on liczył tylko na dwadzieścia. To prawda, że był zawsze pesymistą, jak twierdziła Myriam.

Z tych trzydziestu milionów część dostali Germain i Josiane, jako zwrot kosztów za

wydatki związane z operacją przy ulicy de la Paix, część Zuzanna za kłopoty, jakie jej
sprawili. Dwa miliony przekazali okrężną drogą adwokatowi Rodrigueza, jak to obiecali temu
ostatniemu przed ucieczką z więzienia. René Estebeteguy dostał także swoją część.

Kochajmy się jak bracia, lecz liczmy się jak obcy. Nie bez powodu zyskał sobie

przydomek Zasadniczego Piotrusia. Kiedy żyje się poza prawem, nie można sobie pozwolić
na lekceważenie zasad.

Trzeba też było zapłacić za dom i uregulować rachunek za samochody, które kupiła

Josiane, posługując się podrobionymi dokumentami, otrzymanymi od dziadka Lesaigneura,
fałszerza, i przechowywanymi w kawalerce.

Poza tym Josiane podjęła się kupna aparatów fotograficznych, sprzętu potrzebnego do

wywołania klisz i wykonania odbitek oraz maszyny do pisania, kopert, znaczków
pocztowych, fotokopiarki, maseczek pielęgniarskich, żywności i zabawek dla dzieci, a także
dwóch kolorowych telewizorów. Kupiła też narzędzia grawerskie i białą farbę. Wraz z
pięcioma milionami, które dał im Gerard, zostało im raptem niecałe siedem milionów, a
przecież muszą z czegoś żyć, czekając na te dwa miliardy... A trzeba wyżywić dwanaście
osób...

Mimo to, nie ma powodu do narzekania. Wszystko jest na dobrej drodze.
W ciągu dwóch dni nauczył Josiane roli dziennikarki. Świetnie sobie z tym poradziła, jak

zapewniał Gerard, który jej towarzyszył.

Zresztą efekty są widoczne.
Czworo dzieci bawiło się w przeznaczonym dla nich pokoju pod opieką Josiane i

Sylwiany, które kolejno przy nich dyżurowały.

To on dał Josiane wskazówki, jak ma zmienić swoją powierzchowność, jak się przebrać i

podobne rady dał Gerardowi.

Mowy nie ma, żeby gliny wyniuchały, skąd wiatr wieje. Było mało prawdopodobne, by

mogła im się nasunąć myśl, że to on zorganizował porwanie. Kidnaperstwo nie leżało w jego
zwyczajach. Policja uważała go za specjalistę od napadów z bronią w ręku.

Bandyci rzadko zmieniają specjalność.
No, a w tej drugiej połowie XX wieku porwania stały się monetą bieżącą. Coraz więcej

jest porywaczy...

Na pewno przez to współzawodnictwo...
Byle kto porywa teraz byle kogo lub co.

background image

I na ogół rządy poszczególnych krajów ustępują przed żądaniami porywaczy.
Błogosławione czasy dla przestępców!
Już dawno zrozumiał, że powinien przerzucić się na inny rodzaj działalności. Napady na

banki stały się zbyt niebezpieczne. Podczas gdy porwania, branie zakładników...

Tak, naprawdę jest mało prawdopodobne, by gliny mogły wpaść na myśl, że to on jest

wmieszany w tę sprawę.

Pomacał odbitki fotograficzne. Były jeszcze wilgotne. Podszedł do stołu i wziął do ręki

kopię pisma zostawionego na biurku kierowniczki szkoły.

„Szanowny Panie Prefekcie Policji!
Porwaliśmy czworo dzieci. Nie wybieraliśmy ich, zdaliśmy się na przypadek. Tak, lecz

jedna szczególna cecha wyróżnia ten przypadek: są to dzieci robotników cudzoziemskich.
Liczba zagranicznych robotników sięga we Francji czterech milionów.

Przyczyniają się oni haniebnie do zaciskania jarzma nałożonego masom pracującym

przez kapitał, nie próbują nawet walczyć z tym zniewoleniem.

Interesuje ich tylko jedno: pieniądze, za wszelką cenę.
W jakim celu?
Chcą wrócić kiedyś do rodzinnego kraju, gdzie kupią parę kóz i owiec, lub nawet całe

gospodarstwa. Nie troszczą się o walkę prowadzoną na całym świecie przez ludzi miłujących
wolność i sprawiedliwość społeczną i gotowych poświęcić życie dla tej szlachetnej sprawy.
Twierdzimy więc, że zdradzają wzniosłe ideały mas robotniczych pragnących wyzwolić się z
krępujących je więzów. Uważamy, że tak jak wielu innych ponoszą oni odpowiedzialność za
nieme cierpienia ciemiężonych ludzi pracy na całym świecie.

Pewnego dnia przyjdzie kolej na tych innych.
Dziś potępiamy robotników cudzoziemskich przebywających we Francji.
Żądamy, by złożyli okup w wysokości dwóch miliardów franków na rzecz ujarzmionych

mas pracujących.

W przeciwnym razie czworo porwanych przez nas dzieci poniesie śmierć.
Ich los leży w Pana rękach, Panie Prefekcie.
Pan może nadać tej sprawie pożądany rozgłos, sprzyjający ściągnięciu okupu. Pan może

podjąć stosowne kroki w celu zgromadzenia funduszów. Od Pana zależy złożenie tych
pieniędzy tego dnia i o tej godzinie, jakie wyznaczymy, w taki sposób i w takich
okolicznościach, jakie wskażemy.

Licząc od dziś, od godziny dwunastej w południe, pozostaje Panu piętnaście dni.
W tym terminie ponownie nawiążemy z Panem kontakt.
Proszę pamiętać: posuniemy się do środków ostatecznych...
Światowy Komitet Wyzwolenia Uciemiężonych Mas Pracujących”.
Już chyba po raz dziesiąty Mercey uśmiechnął się z zadowoleniem.
Styl i słownictwo tchnęły autentyzmem. Tylu wariatów chodzi sobie po świecie, więc

background image

czemu wątpić, że ten list nie został spłodzony przez jakiegoś ekstremistę cokolwiek
pomylonego? Przez szaleńca, zdolnego do zgładzenia czterech biednych niewiniątek, jeżeli
nie dostanie tych swoich dwóch miliardów...

Poza tym zeznania kierowniczki szkoły i jej zastępczyni będą decydujące w tej sprawie.

A Josiane i Gerard byli tak ubrani i tak się zachowywali, że obie panie są na pewno
przekonane o politycznych motywach porwania.

Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, on sam nie tak prędko wróci za kratki!
W każdym razie zabrał się do tego we właściwym czasie. Jeszcze kilka dni i zaczynają się

wakacje szkolne...

Westchnął.
Było jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, zanim w ciemnościach pojawi się pierwsze

światełko...

Poświęcił następną godzinę, by powkładać do kopert następujące dokumenty:
– 1 kopię listu, który Gerard zostawił na biurku kierowniczki szkoły,
– 1 zdjęcie dzieci w klasie,
– 1 zdjęcie dzieci na dziedzińcu szkolnym,
– 1 zdjęcie twarzy każdego dziecka,
– 1 list.
Na każdym zdjęciu była nalepiona plastikowa taśma z wygrawerowanym napisem:
„Tym dzieciom (lub temu dziecku) grozi śmierć, jeżeli nie zostanie złożony okup w

wysokości dwóch miliardów...”

List był napisany na maszynie. Był krótki i konkretny:
„Szanowny Panie!
Przesyłamy Panu kopię listu zaadresowanego do Prefekta Policji Paryskiej. Przekazujemy

ją Panu do wiadomości wraz z fotografiami porwanych przez nas dzieci. Oto imiona dzieci:

Zdjęcie nr 3 – Joao
Zdjęcie nr 4 – Malika
Zdjęcie nr 5 – Encarnacion
Zdjęcie nr 6 – Sadok.
Dokumenty te mówią same za siebie.
Dowie się pan z listu, że żądamy okupu w wysokości dwóch miliardów. Pięćset milionów

za jedno dziecko. To nie jest drogo. Życie nie jest nic warte, ale nic nie jest warte tyle co
życie, jak napisał Malraux.

Nie wątpimy, że zrobi Pan wszystko, co leży w Pana mocy, aby spełniono nasze żądania.
Światowy Komitet Wyzwolenia Uciemiężonych Mas Pracujących”.
Na kopertach już wypisano na maszynie adresy dzienników i tygodników paryskich,

dzienników prowincjonalnych, miesięczników zagranicznych, prywatnych stacji radiowych
oraz stacji telewizyjnych.

background image

Mercey zalepił koperty i nakleił znaczki.
Josiane podjęła się nadać je w nocy na poczcie, w jakiejś odległej dzielnicy.

background image

VII

– Pani, powiedz, dlaczego tu wszystko jest na biało?
– Bo jesteście w szpitalu.
– Więc jesteśmy chorzy?
– Tak, jesteście chorzy.
– A na co?
– To tajemnica.
– Nie możesz nam powiedzieć?
– Nie.
– A doktor, to ten duży pan biało ubrany?
– Tak.
– Dlaczego on nosi maskę jak Zorro?
– Ty też, proszę pani, masz maskę jak Zorro.
– Tak, ale moja jest biała, a Zorro ma czarną maskę.
– A po co jest ta maska?
– Żeby was rozśmieszyć.
– A ja się boję.
– Pani, dlaczego ty zawsze nosisz ciemne okulary? Tu nie ma słońca, w oknach są zawsze

spuszczone żaluzje.

– To dlatego, że oczy mnie bolą, wiesz?
– To ty jesteś też chora, jak my?
– Właśnie, ja też jestem chora.
– Czy długo tu zostaniemy?
– Kiedy już będziecie zdrowi, to wyjedziecie.
– A wakacje?
– Nie bójcie się, wyjedziecie na wakacje.
– Dlaczego mama i tata nie przychodzą do mnie?
– Bo nie wolno.
– Dlaczego nie wolno?

background image

– Bo jesteście chorzy. Gdyby przyszli, także by zachorowali. Chyba nie chcesz, żeby

zachorowali?

Sylwiana odsunęła mankiet swojego fartucha pielęgniarki i spojrzała na zegarek.
Pół do ósmej.
Pora filmu rysunkowego w drugim programie telewizji. Odetchnęła z ulgą. Będzie miała

chwilę spokoju.

– Chodźcie dzieci, włączymy telewizor.
– Fajnie! A co będzie? Flip i Flap?
– Nie. To będzie Bib Bip Bip.
Włączyła telewizor i dzieci wlepiły oczy w ekran.
Skrzypnęły drzwi i do pokoju wsunęła się Josiane.
– Jak tam? – szepnęła.
– Zaczynam mieć po uszy tych bachorów.
– Cierpliwości. Tu chodzi o forsę.
Josiane wyślizgnęła się z pokoju i poszła do jadalni, w której siedzieli wszyscy

mężczyźni.

– Co tam słychać? – spytał Mercey.
– Sylwiana jest nie w humorze.
– Co jej jest? – zainteresował się Gerard.
– Tęskni do swoich chłopów.
Wybuchnęli śmiechem.
– Ale wytrzyma – zapewniła Josiane.
Mercey wskazał stos kopert leżących na kredensie.
– Josiane, zaniesiesz to wieczorem na pocztę.
Skinęła głową.
– Jak myślisz, Piotrze, czy się uda? – spytał Sancy z nutą niepokoju w głosie.
– Na pewno. W każdym razie pociąg już ruszył, nie czas go zatrzymywać.
Jo Lahaye skrzywił się z powątpiewaniem.
– Nie jestem tak inteligentny jak ty, Piotrusiu, ale trudno mi uwierzyć, że oni okażą się

tacy głupi i dadzą nam te dwa miliardy.

– Trzeba odwołać się do psychologii, Jo – odrzekł Mercey. – Najpierw porwaliśmy

dzieci. Czworo. Nie jedno, nie dwoje, jak to się zwykle robi, ale czworo! I to nie dzieci
bogaczy, ale dzieci pochodzące z najbiedniejszych warstw społecznych, i to w dodatku dzieci
imigrantów. Słuchasz radia, oglądasz telewizję i sam wiesz, ile hałasu to narobiło. W tym
liście, który Gerard zostawił na biurku kierowniczki szkoły, położyliśmy specjalny nacisk na
polityczny charakter porwania i na fakt, że pieniądze z okupu przyczynią się do wyzwolenia z
ucisku mas pracujących. To nam zyska sympatię pewnych ludzi, tych, którzy oddziałują na
opinię publiczną, bo mają dostęp do środków masowego przekazu. I ci ludzie nam pomogą,

background image

wystarczy ich tylko trochę zdopingować. Jest teraz mnóstwo ludzi, którzy użalają się nad
losem robotników zagranicznych. Możesz być pewny, wyleją wiele łez, ale zamiast tych łez,
lepiej by było, żeby złożyli okup. Ale kto go złoży? Na razie nikt nie wie. Każdy ci powie, że
to nie on, że to kolega powinien zrobić. Oczywiście rodzice porwanych dzieci nie wchodzą w
rachubę – wiadomo, że nie rozporządzają odpowiednimi środkami finansowymi. Więc kto?
Dziennikarze będą pisać piękne artykuły, wielu ludzi będzie chciało dawać dobre rady, ale
nikt nie sięgnie do kieszeni. Wszyscy będą patrzeć na rząd, rząd będzie się zasłaniać policją,
twierdząc, że powinna znaleźć porywaczy, czas będzie uciekał, termin piętnastu dni minie i
nie zbiorą ani grosza, jeżeli my się w to nie włączymy. Właśnie tu przechodzimy do drugiej
fazy operacji i to od jutra, bo jutro, jak myślę, wrzenie opinii publicznej z powodu porwania
dzieci osiągnie punkt krytyczny. Listy, które wyślemy dziś wieczorem, podsycą jeszcze
płomień. Prasa i telewizja pokażą zdjęcia, poruszą opinię publiczną. Trzeba to wykorzystać.

– Tak, ale muszą jednak skądś wziąć te dwa miliardy – Gerard nie był przekonany.
– Będą je mieli – zapewnił stanowczym głosem Mercey.
Christian uderzył ręką w stół.
– A ja wierzę. Ostatecznie, Jo, Piotrek nigdy nas nie wpakował w jakąś niepewną historię.
– To prawda – przyznał Jo Lahaye. – Ale nie chodzi o to, co było dawniej. Przecież każdy

może się omylić. Piotrek też może popełnić błąd.

Potrząsnął głową.
– Nie, przyznaję, jakoś nie czuję tego skoku, a ty wiesz, Piotrek, że mam dobrego nosa do

tych rzeczy.

– Poczekaj trochę, Jo, a zobaczysz...
– Słuchajcie, teraz powinien być dziennik telewizyjny – przerwał Germain.
– Masz rację, włącz telewizor – rzekł Mercey.
– Wiecie, chłopaki, dziś wieczorem dają w telewizji mistrzostwa świata, mecz Menetrey

– Napoles... – powiedział Barrades.

Mercey wzruszył ramionami.
Na ekranie pojawiła się twarz komentatora telewizyjnego, a w tle ogromne zdjęcie

szkoły, przed którą biegały dzieci pod czujnym okiem umundurowanej funkcjonariuszki
pomocniczych służb policyjnych.

„... Nowa wiadomość o sprawie porwania czworga dzieci przez pewną organizację

rewolucyjną. Inspektor okręgowy Le Guennec, szef brygady do walki z bandytyzmem, czyli
francuskich G-Menów, pospieszył z pomocą brygadzie kryminalnej prowadzącej dochodzenie
w tej sprawie, wnosząc wkład swojego doświadczenia i metod śledczych właściwych jego
brygadzie. Prefekt policji paryskiej poinformował o tej decyzji w czasie konferencji prasowej,
która odbyła się dziś w późnych godzinach popołudniowych.

Dodał, że prowadzi się poszukiwania w kręgach organizacji politycznych, które można by

posądzić o porwanie tych dzieci.

background image

Nie zanotowano żadnych szczególnych reakcji robotników cudzoziemskich

przebywających we Francji.

Natomiast rządy Tunezji, Algierii i Portugalii powiadomiły dziś rząd francuski za

pośrednictwem swych ambasadorów o swoim głębokim zaniepokojeniu tym skandalicznym
porwaniem.

W imieniu swoich rządów ambasadorzy czterech krajów wystąpili do rządu francuskiego

z żądaniem podjęcia stosownych kroków w celu jak najszybszego zwrócenia dzieci rodzicom.

Pan Jean-Louis Dufraing, deputowany z departamentu Rhône, złożył w Zgromadzeniu

Narodowym pisemną interpelację na ręce Ministra Spraw Wewnętrznych z zapytaniem o
kroki jakie minister podejmie w razie, gdy porywacze nie zostaną zatrzymani i zaaresztowani
w wyznaczonym terminie dwóch tygodni. Minister jeszcze nie odpowiedział na pytanie
deputowanego Dufraing...”

Dziennikarz przerwał na chwilę i rzucił okiem na kartkę, którą właśnie znalazł na swoim

stole.

„Wiadomość z ostatniej chwili... Z Genewy donoszą, z kół na ogół dobrze

poinformowanych, że Światowy Komitet Wyzwolenia Uciemiężonych Mas Pracujących, to
jest, przypominam państwu, organizacja odpowiedzialna za porwanie, został założony
zaledwie kilka miesięcy temu, a w skład jego wchodzą odstępcy z innych podobnych
organizacji ocenianych przez owych dysydentów jako zbyt słabe i kunktatorskie.

Nadto organizacja ta miałaby już przejawiać swą działalność w Zurychu, w Atenach i na

Cyprze oraz dokonać porwania pewnego dyplomaty amerykańskiego w Buenos Aires. Jej
szefem ma być Wenezuelczyk poszukiwany przez Interpol za inne czyny przestępcze. Dwóch
z pięciu członków organizacji miałoby być Francuzami.

Przechodzimy teraz do wiadomości z Bliskiego Wschodu. Tel-Aviv przygotowuje się

do...”

– Świetny kawał – ucieszył się Jo Lahaye. – Skąd oni wzięli tę historyjkę?
– To się doskonale składa – powiedział z radością Mercey. – To bardzo nam na rękę. Im

mocniej będą przekonani, że mają do czynienia z jakąś organizacją polityczną, tym łatwiej
nam będzie działać. A to, że brygada do walki z bandytyzmem ma szukać sprawców
porwania, pozwoli nam trochę odetchnąć.

– Tak, ale to może okazać się dla nas niebezpieczne – zauważył Sancy. – Im więcej glin

bierze w tym udział, tym bardziej ryzykujemy, że nas złapią.

– W każdym razie ten Le Guennec, to ktoś – powiedział Germain. – To on mnie dostał w

48 lub 49 roku, już nie pamiętam dokładnie, w barze Lucchiniego przy ulicy Douai. Rzucił się
na mnie, zanim zdążyłem sięgnąć po broń. Twardy facet. Obaj wtedy mieliśmy po
dwadzieścia pięć lat... Potem stracił oko. Zdaje się, lewe, i ma teraz szklane. Stracił je w
czasie ataku na chatę, w której ukrył się Michel z Lyonu, pamiętacie? To było w 61 czy 62
roku. Odłamek granatu... Niektórzy mówią, że więcej jest ciepła w tym szklanym oku niż w

background image

żywym...

* * *

Josiane uchyliła drzwi. Sylwiana położyła palec na ustach.
– Cicho! Śpią. O co chodzi?
– Zostajesz tu jeszcze?
– Dlaczego pytasz?
– Chcę pójść do mojego chłopaka.
– Masz szczęście! Bo ja spędzam noce tylko z tymi dzieciakami... Dobrze, idź. Ja tu

zostanę.

– Dziękuję. Dobranoc.
Mrugnęła do niej po przyjacielsku i zamknęła drzwi. Christian Sancy jeszcze nie spal.

Palił przeglądając jakiś magazyn ilustrowany.

– Jak poszło?
– Doskonale.
– Nie zauważono cię?
– Dlaczego by mieli zwrócić na mnie uwagę? Nadałam zresztą listy w czterech różnych

miejscach. Taki stos listów mógłby się wydać dziwny na jednej poczcie.

– Policja nie zatrzymywała cię po drodze?
– Nie. Poza tym mam fałszywe papiery. Jak widzisz, dobrze jest mieć fałszerza w

rodzinie.

Uśmiechnął się.
– Nigdy w to nie wątpiłem. Twoja rodzina obfituje w różne talenty.
– Ale nie potrafi zgarnąć dwóch miliardów. Trzeba być Piotrem Merceyem, żeby wpaść

na taki pomysł. A właśnie, czy on już śpi?

– Tak. Nie trzeba mu przeszkadzać, by powiedzieć jak załatwiłaś sprawę. Skoro wszystko

poszło dobrze...

– W porządku.
– Chodź, połóż się.
Uśmiechnęła się i zaczęła się rozbierać.
– Chcesz mnie?
– Zawsze chcę ciebie.
Uśmiechnęła się jeszcze cieplej.
– Pewnie dlatego, że to jest uczucie spełnione z opóźnieniem.
Podniósł brwi.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Cóż, więzienie...
– Już dawno nadrobiłem to opóźnienie. Dzięki tobie.

background image

– Czy mężczyzna, który siedzi w więzieniu, myśli dużo o kobietach?
– Chyba tak.
Rozebrała się i wsunęła do łóżka. Wtuliła się w jego ramiona. Czuła się wspaniale. Nigdy

przedtem, będąc z mężczyzną, nie doznawała podobnego uczucia. A Bóg jeden – jeżeli
istnieje – wie, ilu mężczyzn było w jej życiu. Pewnie ze stu, w wieku dwudziestu czterech lat,
to nieźle...

Wziął ją mocno w ramiona, bez żadnych wstępów, jak gdyby była dziewczyną dla

żołnierzy, nadającą się tylko do roli „wypoczynku wojownika”.

Odezwały się w nim nawyki dawnego komandosa.
Ważył dziewięćdziesiąt kilo, ale ona lubiła to wrażenie przytłoczenia, lubiła czuć się

więźniem jego mocnych uścisków. Westchnęła z rozkoszy, odwzajemniając mu pożądanie z
zapałem, jaki zwykle potrafiła okazać, gdy znajdowała partnerów na odpowiednim poziomie.
Na przemian żarliwa, gwałtowna, wymagająca, pojękiwała crescendo aż do końcowego
staccato.

Gdy wreszcie jej głowa opadła na poduszkę, nie przyszło jeszcze uspokojenie. Ciało

Christiana działało na nią oszałamiająco.

– Zapalisz? – spytał po chwili.
Westchnęła.
– Nie, za dużo palę. Ty zresztą też.
– Papieros potem najlepiej smakuje, tak jak po kawie.
Przyglądała mu się, gdy zapalał papierosa.
Prześcieradło zsunęło się, odkrywając jego muskularne ciało. Jej spojrzenie ześliznęło się

po nim i zatrzymało się na lewym biodrze. Wyciągnęła rękę i dotknęła blizny w kształcie
gwiazdy.

– Co to jest?
– Blizna po kuli.
– Gdzie to się wydarzyło?
– W Algierii.
– Jak to się stało?
Wzruszył ramionami.
– W górach. Strzelec ukryty za skałą.
Cofnęła rękę.
– Powiedz, naprawdę wierzysz, że nam się uda?
– Słyszałaś dzisiaj, co powiedziałem. Mam zaufanie do Piotra.
– Ależ się wkopaliśmy. Piotr, Jo, Robert i ty nie ryzykujecie więcej niż przedtem. Ale

Gerard, Germain, Sylwiana i ja wpakowaliśmy się bez reszty!

– Mamy duże pieniądze na widoku.
– Tak, ale mamy także na widoku całe lata w kryminale, jeżeli damy się złapać!

background image

Nie odpowiedział, brak mu było argumentów.
– Nigdy nie byłaś w mamrze? – spytał po chwili.
– Nie. I wcale nie mam ochoty tam iść. Zdaje się, że mają tam dosyć łajdaczek!
Oboje wybuchnęli śmiechem.
– Jednak to jest teraz w modzie.
– To mnie nie pociąga. Wiesz co, ostatecznie, daj mi papierosa.
Zaciągnęła się mocno i wypuściła nosem duży kłąb dymu.
– Słuchaj, Christian...
– Tak?
– Co masz zamiar zrobić ze swoją częścią tych dwóch miliardów?

background image

VIII

Jean-François Ballert szedł korytarzem prowadzącym do jego mieszkania. Pogwizdywał

sobie beztrosko i wcale nie zauważył wyciągniętej podstępnie nogi. Potknął się o tę nogę i
wyciągnąłby się jak długi, gdyby nie podtrzymały go dwa mocne ramiona. Czyjaś dłoń
zamknęła mu usta, podczas gdy druga ręka obmacywała mu kieszenie w poszukiwaniu
kluczy.

Usłyszał dźwięk przekręcanego w zamku klucza, po czym został wepchnięty, zresztą bez

przesadnej brutalności, do mieszkania.

– Zapal lampę, Christianie.
Rozbłysło światło i Jean-François Ballert otworzył usta, żeby zaprotestować z całą

stanowczością, jednak szybko zmienił zdanie, gdy tylko spojrzał na twarz, która nagle przed
nim się pojawiła.

– Piotr! – krzyknął wybałuszając oczy ze zdziwienia.
– Zamknij drzwi, Jo. A ty siadaj, Jean-François.
Wyciągnął obie ręce:
– Czy możesz mi wytłumaczyć, Piotrze?
– Mamy ci dużo do powiedzenia, Jean-François, więc lepiej usiądź.
Mercey zajął miejsce w fotelu naprzeciw Ballerta. Jo Lahaye stał oparty o ścianę.
– Nic się u ciebie nie zmieniło – stwierdził Mercey. – Zawsze taki sam bajzel.
Rozejrzał się po dużym pokoju pełniącym równocześnie funkcję bawialni, biblioteki i

gabinetu. W pokoju panował nieprawdopodobny bałagan.

– Nie przedstawiłem ci moich przyjaciół, wybacz, ale myślę, że jak zawsze doskonale

orientujesz się w tym, co się dzieje i że rozpoznałeś ich...

– Słuchaj, Piotrze – zaprotestował Ballert – przychodzisz tu bez uprzedzenia z

przyjaciółmi, jak ich nazywasz, traktujecie mnie brutalnie, a ja nie mogę się nawet doprosić o
jakieś wyjaśnienie. Myślę, że to jest zbyt bezceremonialne postępowanie. Twoje liczne
pobyty w więzieniu sprawiły, że oduczyłeś się dobrych manier.

Jo Lahaye zmarszczył brwi.
– Ty tam, uważaj, tylko grzecznie. Nie podobają ci się faceci, co uciekli z mamra?

background image

Na ustach Merceya zarysował się życzliwy uśmiech.
– Nie gniewaj się, Jean-François, będziesz miał swoje wyjaśnienia.
Mercey podszedł do biurka i rzucił okiem na stos zapisanych na maszynie kartek.
– Stale działasz w polityce, Jean-François?
Ballert mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi.
– Ostatnio, kiedy się z tobą widziałem, to ci dawało niezłe zyski. Nic nadzwyczajnego,

ale zawsze zapewniało ci to pewien dostatek. Trzeba przyznać, że potrafisz wyłudzać składki
i inne świadczenia, wszystko na rzecz słusznej sprawy.

– Do czego zmierzasz, Piotrze?
– Czy nadal subsydiuje cię Wydział Informacji Ogólnej?
Ballert zbladł. Rzucił przerażone spojrzenie na Christiana i Jo, którzy przyglądali mu się z

ironicznym wyrazem twarzy.

– Oni wiedzą, Jean-François, nie musisz się trudzić.
– Słuchaj, Piotrze, nie podoba mi się ta rozmowa.
– To tylko zwykłe wprowadzenie, chcę ci udowodnić, że mam dobrą pamięć.

Wprowadzenie do dalszej rozmowy.

Ballert sięgnął nerwowym ruchem po paczkę pall-malli leżącą na stole i drżącą ręką

zapalił papierosa.

– A teraz, Piotrze, może będziesz łaskaw udzielić mi wyjaśnień, na które czekam.
Mercey wyjął z pudełka papierosa i zapalił go bez pośpiechu.
– Najpierw małe zestawienie faktów, Jean-François. Powiesz mi, kiedy się pomylę.
Zaciągnął się mocno papierosem i milcząc zastanawiał się przez chwilę.
– Widzisz – zaczął powoli, z przymkniętymi oczami i rękami skrzyżowanymi na

piersiach – cieszysz się wielkimi wpływami w tych wszystkich lewackich i wywrotowych
ugrupowaniach, w różnych komitetach pomocy lub wsparcia dla krajów trzeciego świata, a
także w organizacjach wspomagających robotników zagranicznych, w ruchach wyzwolenia
seksualnego, to jest w organizacjach feministek i homoseksualistów, w ruchach
upowszechniania świadomego macierzyństwa lub na rzecz uznania trzeciej płci. Brałeś udział
w różnych zjazdach...

Ballert potrząsnął grzywą zmierzwionych włosów opadającą mu na ramiona i

prztyczkiem strącił ze spodni popiół z papierosa prosto na dywan, tak brudny, że nic mu już
nie mogło zaszkodzić.

– Prawdziwy glina... – skrzywił się z niesmakiem.
– Jeśli chodzi o gliny, Jean-François, to za chwilę wrócimy do tego tematu. Jeszcze nie

skończyłem. Więc jesteś w dobrych stosunkach z przedstawicielami różnych narodowości;
wygłaszasz żartobliwe przemówienia na wiecach, podpisujesz wszelkie apele... Jednym
słowem, jesteś wielkim działaczem międzynarodowym.

– To żadna nowina. Wszyscy o tym wiedzą.

background image

– Właśnie. Uchodzisz za ideowego działacza. Zapaleńcy skandują twoje imię na wiecach.

To bardzo do ciebie pasuje, zawsze byłeś dobrym mówcą. Raczej leniem, ale dobrym mówcą.
Twoje pierwsze mowy obrończe były olśniewające, pamiętam, jak chodziłem z kolegami do
Pałacu Sprawiedliwości słuchać twoich oracji...

– Nie lubię wspominać tamtych czasów.
– To normalne, że tego nie lubisz. Byłeś zbyt wielkim karierowiczem. Złamano ci

kręgosłup.

Ballert westchnął z poirytowaniem.
– Czy powiesz mi wreszcie, Piotrze, o co ci chodzi? Chyba nie przyszedłeś tu, żeby grać

rolę sędziego śledczego starającego się odtworzyć życiorys oskarżonego, który ma wkrótce
stanąć przed sądem?

– Nie denerwuj się, Jean-François... Mam nadzieję, że nikt na ciebie nie czeka?
– Nie.
– Bo nasza rozmowa jeszcze trochę potrwa.
– Gdybyś mógł się streszczać...
– A więc, bardzo dobrze się czujesz w roli bojownika międzynarodowych organizacji i,

jak już mówiłem, ta działalność nie przynosi ci nadzwyczajnych dochodów, ale pozwala żyć
na przyzwoitym poziomie. Najważniejsze, że mówi się o tobie, a w gruncie rzeczy właśnie o
to ci zawsze chodziło: o popularność i pieniądze. Bo przecież ty nie jesteś ideowcem, Jean-
François. Ty sobie kpisz z rewolucyjnych ideałów tych wszystkich ludzi, którzy cię oklaskują,
którzy cię wielbią jak jakiegoś świętego świeckiego, jak gdybyś był ich idolem, jakimś
nowym Che Guevarą...

– Piotrze, zabraniam ci poddawać w wątpliwość, nawet przez chwilę, moje

zaangażowanie ideowe... Jesteś obrzydliwy...

Mercey skrzywił się ironicznie.
– No, no, Jean-François, powiedz to komuś innemu... Nie weźmiesz na plewy takich

starych wróbli jak my. Ci twoi rozentuzjazmowani uczestnicy wieców bardzo by się zdziwili,
gdyby mogli zobaczyć twoją teczkę w Wydziale Informacji Ogólnej. Aż puchnie od twoich
donosów. Przez cały boży rok zdradzasz swoich kolegów. Dostarczasz wywiadowi
protokołów tajnych narad w ścisłym gronie i co w zamian za to dostajesz? Forsę. Forsę, a
także poufne instrukcje prefektury policji, jak lepiej manipulować tymi organizacjami, w
których grasz mniej lub bardziej ważną rolę. A powiedz no, w tej historii z porwaniem
czworga dzieciaków i z żądaniem dwóch miliardów okupu, jakoś nie czytałem w prasie,
żebyś zabierał głos, jak to masz w zwyczaju, poza jedną mglistą wypowiedzią, którą
zamieściło tylko parę gazet...

– Jeszcze nie zdążyłem zająć się tym na serio. Czekam na dalszy rozwój wypadków. Nie

wiadomo jeszcze, czy to nie jest jakaś prowokacja polityczna.

– A kto to zrobił, jak sądzisz?

background image

– Nie wiem... Jakieś ugrupowanie rewolucyjne. Ale nigdy przedtem nie słyszałem o tej

organizacji, która podpisała żądanie okupu. A dlaczego to cię interesuje?

– Dlatego, że to my porwaliśmy te dzieci.
W oczach Ballerta pojawił się błysk niedowierzania.
– Nie wierzę.
– Czytałeś dzisiejsze gazety?
– Oczywiście.
– A wieczorne wydanie „France-Soir”?
– Nie, ale rzuciłem okiem na pierwszą stronę tej gazety wyłożonej w kiosku.
– Więc widziałeś zdjęcia na pierwszej stronie?
– Zdjęcia tych dzieci? Tak.
– Popatrz.
Wyjął z kieszeni kopertę i rzucił ją Ballertowi na kolana.
– Co to jest?
– Negatywy zdjęć, które widziałeś na pierwszej stronie „France-Soir”.
Ociągając się, Ballert wyjął klisze z koperty, podniósł na wysokość oczu i przyjrzał im się

uważnie pod światło lampy zawieszonej u sufitu.

– Psiakrew! – zaklął.
– Widzisz sam...
– Więc wy to zrobiliście... – wykrztusił Ballert. – Nie mogę się nadziwić... Ale dlaczego?
– Ale dlaczego? – przedrzeźnił Ballerta.
– Co za naiwniak! – rzekł Sancy, dusząc się ze śmiechu.
– Dla dwóch miliardów, idioto! – wytłumaczył Jo Lahaye.
– A ty nam pomożesz je dostać! – dorzucił Mercey.
– Ja?! – wrzasnął Bałlert.
– Tak, ty.
– Słuchajcie – wybuchnął Ballert, zrywając się z fotela – wy zwariowaliście chyba... Że

porwaliście te dzieci, dużo mnie to obchodzi, ale że chcecie mnie wmieszać w swoje brudne
sprawki, o tym nie ma mowy! Ja nie jestem bandziorem i nie mam zamiaru nim być.
Dożywotnie więzienie, to jak te dyskusje telewizyjne, końca tego nie widać!

Wszyscy trzej patrzyli chłodno na niego, nic nie mówiąc.
– Wątpię, czy dobrze orientujesz się w sytuacji, Jean-François – powiedział wreszcie

Mercey spokojnym tonem. – Nie masz zresztą wyboru.

– To ty tak twierdzisz.
– Sam się zaraz przekonasz. Mamy w ręku dwa atuty. Przede wszystkim wiemy, że jesteś

informatorem policji. Twoi przyjaciele bardzo nie lubią takich rzeczy. A znam kogoś takiego,
kto mógłby im o tym powiedzieć. Możesz sobie wyobrazić, Jean-François, jakie by to miało
konsekwencje. Byłbyś spalony, wyschłoby źródło twoich dochodów, nie mówiąc już o

background image

ewentualnej zemście twoich przyjaciół, wściekłych, że tak długo ich szpiegowałeś. Po drugie,
ty za dużo wiesz... Byliśmy zbyt gadatliwi, rozumiesz? I nie możemy teraz spokojnie
zostawić za sobą kłopotliwego świadka, i to takiego, który jest informatorem policji i zaraz
pobiegnie zreferować glinom treść naszej rozmowy. Jo?

Jo Lahaye już trzymał w ręku pistolet. Przytknął lufę do karku Ballerta.
– Piotrze! – krzyknął ten ostatni. – Oszalałeś, przecież na to nie pozwolisz!
Mercey wzruszył ramionami.
– No wiesz, jedno morderstwo więcej czy mniej, w naszym położeniu...
Raptem Ballert skoczył w przód, w kierunku drzwi. Christian Sancy złapał go w biegu i

powalił na ziemię.

– Mały... no, malutki, spokojnie! – zarechotał trzymając go mocno za ramiona.
Mercey podszedł do Ballerta i szturchnął go czubkiem buta w żebra.
– Durniu, jeszcze nie rozumiesz, że masz do czynienia z mocniejszymi od siebie? No i nie

powiedziałem ci – dorzucił lekceważąco – że znajdzie się dla ciebie sto milionów za pomoc
jakiej nam udzielisz...

Ballert popatrzył na niego rozszerzonymi oczami.
– To chyba nieźle, sto kawałków, co? – ciągnął Mercey. – Lepiej, niż te grosze od twoich

przyjaciół, no nie? Pomyśl sobie o tym, co będziesz mógł zrobić z tymi pieniędzmi i o tym,
czego w ogóle nie będziesz mógł zrobić, jeżeli nam odmówisz i dostaniesz od Jo kulkę w łeb.

Ballert głośno odchrząknął.
– Co miałbym zrobić? – wykrztusił.
– Nareszcie jesteś rozsądny. Puść go, Christianie, sprawiasz mu ból...
Gdy Ballert podniósł się, Mercey spojrzał mu prosto w oczy.
– Słuchaj uważnie, oto co chcę, żebyś zrobił. Zaalarmujesz wszystkie te organizacje,

komitety i ugrupowania, w których masz wpływy i poruszysz niebo i ziemię, aby zebrano
pieniądze na okup. Będziesz organizował wiece i pochody uliczne, będziesz nalegał, żeby
składano petycje i podpisywano apele, jednym słowem wszystko to, co zwykle robisz, kiedy
chodzi o ułaskawienie jakiegoś przywódcy skazanego na śmierć w Rio de Janeiro czy gdzie
indziej. Ale przede wszystkim, słyszysz, przede wszystkim przeprowadzisz akcję zbiórki
pieniężnej w całej Francji, a nawet, jeżeli to możliwe, za granicą. Zaprzęgniesz do pracy
swoich działaczy. Niech obrobią imigrantów, niech ich zmuszą do składki pieniężnej. Wiesz,
jakich argumentów mają użyć: ty głąbie, nie chcesz dać forsy, żeby uratować życie dziecka z
twojego kraju? Coś w tym sensie... Poślesz niektórych swoich społeczników na granicę
hiszpańską. Wkrótce zaczną się wyjazdy na urlopy. Hiszpanie i Portugalczycy będą tamtędy
przejeżdżać. Będą kolejki stojących samochodów czekających na granicy na kontrolę celną i
policyjną. Niech korzystają z tego i wyciągają forsę. Tak samo przy odlocie samolotów do
Afryki Północnej, na lotniskach Orly i Marignane. Żądaj też na tych swoich wiecach, aby rząd
sięgnął do kieszeni i wpłacił część pieniędzy na okup. Ostatecznie, te dzieci są gośćmi

background image

Francuzów. Zażądaj, aby przemysłowcy korzystający z obcej siły roboczej wpłacili składkę,
aby zmuszono ich do udziału w zbiórce na okup. Rozumiesz, o co chodzi?

W czasie przemowy Merceya zachowanie Ballerta zmieniło się diametralnie.
Trzymał się teraz prosto, z uśmiechem wyrozumienia.
– Niezła ta twoja kombinacja – pochwalił, kiedy Mercey skończył mówić. – To powinno

wyjść... Już wiem, jak się do tego zabiorę...

Zastanawiał się chwilę.
– Powiedziałeś sto milionów? To nie jest dużo w porównaniu z waszymi dwoma

miliardami.

– Mamy inne wydatki.
– Gdybyś mógł podwoić tę sumę... – zaryzykował Ballert.
– Mowy nie ma – przerwał sucho Mercey. – Sto kawałków albo kulka w łeb. Wybieraj.
– Już wybrałem.
– I jeszcze coś, Jean-François, w razie gdybyś chciał się wycofać, pomyśl, zanim

pójdziesz do swoich kumpli z policji, że zawsze się znajdzie ktoś na wolności, kto ci strzeli tę
kulkę, której Jo ci dzisiaj oszczędził.

Mercey strzepnął z trzaskiem palcami i wszyscy trzej opuścili mieszkanie Ballerta.

* * *

„Je suis un homo
Comme ils di – i – sent...”
Piosenka Aznavoura zakończyła się przeciągłym, wibrującym dźwiękiem skrzypiec i

spod igły adapteru zaczęły się wydobywać trzaski.

Pełnym gracji ruchem Eglantine zsunął nogi na ziemię i kołysząc biodrami poszedł

zmienić płytę.

– Piotrusiu, czy znasz „The lady is the man”? To bardzo dobre, zobaczysz.
– W każdym razie przycisz. Nastawiłeś za głośno, jak na mój gust.
– Jak chcesz, kochanie.
Eglantine znów wtulił się w sofę wyciągając długie, zgrabne nogi.
– Nie widzieliśmy się od lat.
– Całe wieki.
– Zawsze jesteś ze swoim ministrem?
– Bardziej, niż kiedykolwiek. Jest taki dobry, czarujący, wspaniałomyślny.
Mercey rozejrzał się po luksusowo urządzonym salonie.
– Rzeczywiście, jest wspaniałomyślny.
– Nie pijesz swojej whisky, Piotrusiu? Nie smakuje ci?
– Ależ owszem... Wypił i postawił kieliszek.
– Myślisz, że wszystko ułoży ci się dobrze, Piotrusiu?

background image

– To zależy.
– Od czego?
– Od powodzenia pewnej sprawy. W związku z tym zresztą przyszedłem do ciebie.
– Potrzebujesz pieniędzy?
– Nie.
– Więc?
– Porwanie tych czworga dzieci, to ja.
Eglantine siedział nieporuszony.
– Ach!
– Więc... powiedziałem ja... powinienem raczej powiedzieć my...
Wzrok Eglantine przesunął się w stronę Jo Lahaye.
– Tak myślałem.
Piotr Mercey ucieszył się, widząc reakcję Eglantine. Żadnego przesadnego zdziwienia,

żadnych okrzyków, nic, chłodny spokój, może z odrobiną ciekawości, to wszystko.

Eglantine nazywał się w rzeczywistości, według dokumentów, Patrice di Loretto i miał

27-28 lat.

Przed sześciu laty był członkiem znanego zespołu tancerek, do którego udało mu się

dostać wykorzystując nieświadomość kierowniczki trupy, starej Angielki, w materii jego
właściwej płci, tak udatnie jego aparycja i stale noszone damskie stroje nadawały mu wygląd
kobiety.

Któregoś wieczoru pewien szejk z Wybrzeża Piratów oglądał występy tego zespołu w

jednym z paryskich kabaretów. Oczarowany wdziękiem Eglantine, poprosił go do stolika i
zaczął uwodzić, ufny w powodzenie swoich zalotów. Wiara ta utwierdzona była posiadaniem
zasobnego konta w banku, zasilanego stale zyskami z dochodowych pól naftowych Zatoki
Perskiej.

Znęcony mnogością zer na obiecanym czeku, Eglantine dał się namówić i poszedł z

szejkiem do jego apartamentu w hotelu Ritz Carlton. Niestety, szejk spostrzegł się, gdy miał
nastąpić tak zwany moment psychologiczny, że obiekt jego pragnień niezupełnie odpowiada
jego wybujałym nadziejom i wściekły, że zakpiono sobie z niego, usiłując zemścić się, dobył
szabli, z którą nie rozstawał się nawet w podróży.

Nie widząc innego wyjścia, Eglantine pospiesznie chwycił maleńki pistolet 6.35

spoczywający w głębi jego damskiej torebki i wystrzelił. Trafiony w samo serce, szejk na
miejscu wyzionął ducha.

Skazany na pięć lat Eglantine odbywał karę w więzieniu w Melun, do którego

przewieziono Piotra Merceya i Jo Lahaye po wyroku skazującym ich na dożywocie, i z
którego mieli potem zbiec.

Napastowany przez więźniów z racji kobiecego wyglądu i sposobu bycia, Eglantine

zmuszony był frymarczyć swoimi wdziękami na konto pewnego nieokrzesanego gbura,

background image

przezwiskiem King Kong.

Wtedy wmieszali się w to Mercey i Lahaye, oburzeni zniewoleniem Eglantine przez King

Konga i w dramatycznej walce wręcz Jo Lahaye udzielił mu takiej lekcji, że gbur stracił cały
swój prestiż, którym cieszył się dotąd u więźniów i zostawił Eglantine w spokoju.

Zdarzyło się później, że Eglantine był jednym z naocznych świadków zabójstwa Rolanda

Carrieza, lecz mimo brutalnego traktowania, razów i kopniaków, mimo drakońskiego reżimu
celi karnej – nie powiedział ani słowa.

Chociaż pedał, to jednak człowiek – myślał Mercey. Człowiek, w takim znaczeniu tego

słowa, jakie miało ono w ustach ludzi ze środowiska przestępczego.

W tym sensie Eglantine mógłby zakasować wielu „twardych” gości, którzy zwykli

dumnie wypinać pierś w barach na Pigalle i podnosić głos, nadużywając dosadnych wyrażeń,
lecz którzy zaraz po pierwszym mocniejszym szturchańcu opowiadali glinom szczegóły
swego życiorysu.

Jednym słowem, Eglantine był kimś, na kogo można było liczyć. Tym bardziej że miał

poważne zobowiązania wobec Merceya i Jo Lahaye.

– Skoro powiedziałeś mi o tym, Piotrusiu, to znaczy, że czegoś ode mnie potrzebujesz?
– Zgadza się. Potrzebuję twojej pomocy.
Eglantine zmarszczył wyskubane brwi.
– Ale... jakiej?
– Ten twój minister... to chyba wpływowy facet.
Eglantine przesunął koniuszkiem języka po uszminkowanych wargach.
– Myślę, że tak... Sądząc z tego, co mi opowiada o posiedzeniach rady ministrów...
– Często się z nim widujesz?
– Trzy, cztery razy w tygodniu. Rozumiesz, on jest żonaty. Nie jest zupełnie wolny...
– Sądząc z tego, co słyszałem, ma duże wpływy.
– Skoro tak twierdzisz... Wiesz, ja i polityka...
– Posłuchaj, czego oczekuję od ciebie. Twój minister musi zrobić co się da, w radzie

ministrów, żeby złożono okup. Musisz zagrać fortissimo, rozumiesz, co chcę powiedzieć?
Najpierw święte oburzenie, że ta czwórka biednych dzieci jest w rękach bezlitosnych
porywaczy, że te nieszczęsne dzieci czeka niechybna śmierć, jeśli nie złoży się okupu, że te
niewinne ofiary znajdują się w rękach obłąkańców... Potem uderzysz w strunę patriotyczną,
że tu wchodzi w grę prestiż Francji... Francji, która zawsze była w awangardzie ludzkości,
Francji broniącej zawsze praw człowieka, Francji, kraju azylu stojącego otworem dla
pokrzywdzonych... Czyż Francja może skąpić swoich środków, gdy wchodzi w grę ratowanie
życia tych niewiniątek?... Rozumiesz, o co chodzi?

Eglantine zatrzepotał rzęsami.
– Kłopot w tym, że on mnie nie zna z tej strony, Piotrze.
– Nieważne. Więc zagrasz to w półtonach. Czytałeś gazety, jesteś przejęty... Czy on by

background image

nie mógł czegoś zrobić? On, który jest tak wpływowy... On, o którym wszyscy mówią... No i
jaka korzyść wypłynęłaby stąd dla jego kariery politycznej, gdyby to on wystąpił z inicjatywą
uratowania życia tych dzieci.

Eglantine przesunął dłonią po swoim aksamitnym policzku.
– Masz rację, Piotrze, właśnie to trzeba mu powiedzieć. To podziała na niego.
– Czy masz duży wpływ na niego?
– Owszem, niemały.
– Dobrze. Więc mogę liczyć na ciebie.
– Tak, możesz być pewny, zrobię, co mogę.
– W każdym razie nie zrobisz tego za darmo. Dostaniesz pięćdziesiąt kawałków, kiedy

podejmiemy okup.

Eglantine potrząsnął przecząco długą blond czupryną.
– Mowy nie ma. Mam wszystko, czego mi trzeba. To wy uciekliście z więzienia i wam

potrzeba jak najwięcej forsy. Zatrzymajcie sobie wszystko, ja nic nie chcę.

Spojrzenie Merceya skrzyżowało się ze wzrokiem Jo Lahaye, który promieniał z

zadowolenia.

– Brawo – powiedział ten ostatni – jesteś przyzwoitym człowiekiem, Eglantine.

Wiadomo, że nie potrzebujesz forsy. To widać.

Wskazał palcem na wytworną suknię, którą miał na sobie Eglantine i która zdradzała

krojem pochodzenie z wielkiego domu mody.

background image

IX

Piotr Mercey zerwał ostrożnie kartkę z kalendarza ściennego, zgniótł w kulkę i rzucił do

kosza.

Już dziewięć dni...
Dziewięć dni od chwili porwania dzieci.
A pierwsze rezultaty okazały się bardzo zachęcające...
Co tego dnia donosiła prasa?
Najpierw otworzył okno, bo mimo wczesnej godziny w pokoju było już bardzo gorąco.
Na stole pełniącym rolę biurka leżał już stos gazet kupionych przez Sylwianę (gdy w tym

czasie Josiane pełniła dyżur przy dzieciach). Widać było od razu, że Jean-François Ballert i
Eglantine przyłożyli się dobrze do dzieła.

Sprawa porwania dzieci nie znikła z pierwszej strony gazet. Prasy, która w ciągu dwóch

pierwszych dni po porwaniu potrafiła tak się rozczulać, bardzo stonowała swój zapał w
okresie dwóch następnych dni, gdy policja nie dostarczała jej żeru.

Na szczęście działania interwencyjne, jakie podjęli wobec Ballerta i Eglantine, przyniosły

już owoce i zasiliły nową energią maszyny drukarskie.

Dzięki tym dwóm sprawa przybrała takie rozmiary, że objęła wkrótce cały kraj. A

właściwie nie tylko kraj, lecz także zagranicę.

W redakcjach gazet atramentowe łzy spływały strumieniami spod piór dziennikarzy.

Zależnie od opcji politycznej gazety, artykuły wyrażały mściwość, krytykę, rozczulenie,
wyrozumiałość lub agresywność. Niektóre kwestionowały nawet fundamentalne zasady, na
których wspiera się społeczeństwo, do tego stopnia tegoroczne upalne lato rozgrzewało
namiętności i wzniecało gniew komentatorów zaangażowanych dzienników.

W rzeczywistości niewielu ludzi troszczyło się naprawdę o los porwanych dzieci. W

odczuciu szerokiej publiczności dzieci te stały się jakimś abstrakcyjnym bytem, wokół
którego rodziły się najbardziej szalone domysły, nie mówiąc już o tym, że ogromna wysokość
okupu wzbudzała sensację i podniecała ludzką wyobraźnię. Piotr Mercey stwierdził z
satysfakcją, że jego psychologiczna analiza sytuacji była bezbłędna. Sprawa ruszyła ostro z
miejsca także na płaszczyźnie politycznej. Wszędzie organizowano wiece. Ulicami

background image

przechodziły pochody. U wyjścia z fabryk, biur i stacji metra, a także na przystankach
autobusowych rozdawano odbijane na powielaczach ulotki.

We wszystkich regionach kraju organizowano strajki protestacyjne przeciw bierności

rządu.

W Vierzon pracownicy fabryki ciągników, zatrudniającej wielu robotników

cudzoziemskich, zatrzymali w biurze dyrektora naczelnego, dopóki nie zgodził się złożyć
składki na gromadzony okup: 25 milionów.

Ten przykład znalazł naśladowców w Grenoble i w Tourcoing i istniały wszelkie szansę

rozszerzenia się tego ruchu na inne obszary kraju.

Tym razem Paryż nie nadążał za prowincją, ale nie było wątpliwości, że szybko nadrobi

opóźnienie. Thierry de Quermeur i Annamarie Goldschmidt, para słynnych pisarzy, laureaci
wielu nagród literackich uważający się za wyrazicieli świadomości zbiorowej, zaapelowali do
swoich przyjaciół na całym świecie.

Nie chcąc pozostać w tyle, większość pisarzy włączyła się niezwłocznie do już

rozpoczętej akcji.

Przedstawiono rządowi petycję podpisaną mnóstwem nazwisk najbardziej znanych

pisarzy, artystów i naukowców, składano też interpelacje w Zgromadzeniu Narodowym na
temat zamierzeń władz w tej sprawie. Nieco zakłopotany rzecznik prasowy rządu oświadczył,
że wobec zgromadzenia znacznych funduszów przeznaczonych na okup, rząd upoważnił
prefekta policji paryskiej do otwarcia specjalnego konta w banku, na które powinny wpływać
wszystkie zebrane sumy.

Papież wystosował apel do porywaczy, a także, działając bardziej konkretnie, zgłosił swój

wkład w ogólną sumę okupu w wysokości 100 milionów.

Katolicki Komitet Pomocy dołożył również swój grosz, naśladowany przez różne

organizacje protestanckie, Czerwony Krzyż i Wielkiego Rabina Francji.

Na wszystkich przejściach granicznych w Pirenejach działacze społeczni obiegli

hiszpańskich i portugalskich robotników wyjeżdżających pociągami lub samochodami na
urlop do swoich krajów.

Ta kwestia, choć czasem wymuszona, budziła jednak ogólną życzliwość.
Zastosowano identyczny proceder wobec robotników pochodzących z krajów

północnoafrykańskich. Na wszystkich lotniskach, z których odlatywały samoloty w tamtym
kierunku, specjalne ekipy Jean-François Ballerta zaczepiały urlopowiczów.

Wobec tego nieustannego napływu pieniędzy ze źródeł prywatnych rząd spuściła tonu i

za wszelką cenę starał się bronić własnych pozycji.

Zapewnił mianowicie ustami swojego rzecznika, że również weźmie udział w zbiórce, nie

wymieniając jednak wysokości sumy, prawdopodobnie dlatego, by nie hamować dalszej
aktywności inicjatywy prywatnej.

Pewien wyspecjalizowany tygodnik zapewnił sobie wyłączne prawo druku pamiętników

background image

rodziców porwanych dzieci i poświęcił sześć stron na szczegółową opowieść o ich
nieszczęściu, bogato ilustrowaną fotografiami.

Pewien reżyser filmowy, znany zwłaszcza ze swego oportunizmu, postanowił nakręcić

film zatytułowany „Największe porwanie stulecia”, co nie świadczyło o szczególnej
oryginalności. Telewizja pokazywała codziennie rodziców porwanych dzieci, a ci, mimo
wyłącznego prawa przyznanego wspomnianemu wyżej tygodnikowi, chętnie opowiadali
łamaną francuszczyzną o katuszach, jakich doznawali podczas chorób ich dzieci na koklusz,
odrę, wietrzną ospę oraz świnkę.

Uszczęśliwieni, że stali się ośrodkiem zainteresowania, zdawali się chwilami zapomnieć

o niebezpieczeństwie grożącym ich dzieciom i nie szczędzili telewidzom uśmieszków i
minek, aby potem, przypomniawszy sobie nagle powód swojego wyniesienia na podium
telewizyjne, pospiesznie i ostentacyjnie wycisnąć spóźnioną łzę.

W gruncie rzeczy nie dziwi mnie to, o czym mówiły Josiane i Sylwiana – pomyślał Piotr

Mercey. – Tym dzieciom jest dużo lepiej u nas. Gdy wrócą do domu, do rodziny, czeka je
zmiana na gorsze.

Otrząsnął się z tych myśli i skarcił w duszy. Chyba się starzeje. To nie jest odpowiedni

moment, aby się rozczulać. Czeka go jeszcze dużo trudu, zanim będzie mógł wreszcie wziąć
do ręki te dwa miliardy.

Wstał i przekręcił gałkę tranzystora. Ale informacje przekazywane przez rozgłośnie

państwowe i prywatne stacje nie różniły się niczym od wiadomości, jakie już wyczytał w
gazetach.

Wyłączył radio i poszedł przyjrzeć się swoim grafikom.
Po rozmowach z Ballertem i z Eglantine wykreślił cztery grafiki.
Każdy nosił jeden z następujących nagłówków:

PRASA

RADIO

TELEWIZJA

PIENIĄDZE

Na trzech pierwszych arkuszach notował codziennie, za pomocą linii krzywej, reakcje

ludzi na porwanie dzieci, jakie wyłowił z gazet, radia i telewizji.

Przyjął skalę od zera do dziesięciu i według tego systemu przeciągał co dzień linię, jak

dotąd stale wznoszącą się, co oznaczało, że wydarzenia toczyły się w przewidzianym przez
niego kierunku.

Na cztery grafiki nanosił sumy, które, jak słyszał, były przelewane na specjalne konto

założone przez prefekta policji paryskiej.

W tej sprawie mógł, niestety, polegać jedynie na informacjach pochodzących ze środków

background image

masowego przekazu. Oświadczenia te przyjmował z pewnym sceptycyzmem i żałował, że nie
ma żadnej możliwości ich sprawdzenia, ale naprawdę nie wiedział, w jaki sposób można by
zweryfikować te informacje. W lewym rogu tego grafiku widniała jedna cyfra: 0, a w prawym
górnym rogu liczba: 2.000.000.000.

Dziewiątego dnia po porwaniu Mercey wpisał liczbę: 1.400.000.000.
Według jego obliczeń zbliżała się chwila zebrania całej sumy.

* * *

Wzrok inspektora Le Guenneka powędrował w kierunku ścian wytapetowanych

zażółconym papierem, ponaddzieranym pod wpływem wilgoci.

– Więc tu widujesz się ze swoimi kapusiami?
Komisarz Massard z Wydziału Informacji Ogólnej przytaknął energicznie głową.
– Tak, to nędzne pomieszczenie, ale za to praktyczne. W nocy nie ma nikogo w całym

domu, a dzielnica jest spokojna. Na ogół informatorzy lubią dyskrecję, co jest zrozumiałe,
prawda? I to miejsce im odpowiada.

Le Guennec dotknął końcem języka zepsutego zęba trzonowego i przyrzekł sobie w

duszy – bez przekonania – że wybierze się do dentysty, zanim sytuacja ulegnie pogorszeniu.
Wyjął z kieszeni paczkę gauloise’ów.

Właśnie zapalał papierosa, gdy zastukano cicho do drzwi.
Massard mrugnął na niego i poszedł otworzyć.
Do pokoju wśliznął się Jean-François Ballert, lecz gdy zobaczył Le Guenneka zatrzymał

się, patrząc na niego niezdecydowanie.

– Kolega – Massard zadowolił się krótkim wyjaśnieniem.
– Zwykle był tylko pan i ja – zaoponował Ballert.
– Dzisiaj okoliczności ułożyły się inaczej.
– Sądzę, że nie potrzeba mi tu sprowadzać całego personelu prefektury policji.
– Niech pan się uspokoi, Ballert, i usiądzie. Proszę, tam jest krzesło.
Ballert usłuchał marszcząc gniewnie czoło. Wyjął z kieszeni paczkę pogniecionych

papierosów i zapalił jednego, zdając się nie zwracać uwagi na Le Guenneka. Ten zaś
przyglądał się z ciekawością Ballertowi.

– Pan mnie tu wezwał – Ballert wyrzucił z siebie kłąb dymu. – W jakiej sprawie?
Massard oparł się plecami o chwiejący się kredens i skrzywił usta w półuśmiechu.
– Przede wszystkim po to, by wręczyć panu pobory za ten miesiąc.
Ballert zaczerwienił się i spojrzał zezem w stronę Le Guenneka.
Massard sięgnął po skórzaną, podniszczoną aktówkę leżącą na łóżku tuż koło pośladków

Le Guenneka, otworzył ją, wyjął gruby plik banknotów i położył na kredensie. Pogłaskał
zwitek pieniędzy z rozmarzoną miną, jak gdyby zastanawiał się, co z nimi zrobić.

– Proszę. Oto pieniądze.

background image

Ballert zrobił gest, jakby chciał wstać z krzesła, ale Massard powstrzymał go ruchem ręki.
– Chwileczkę, Ballert.
– Tak?
– Pan był ostatnio bardzo zajęty.
Ballert popatrzył na niego z niewinną miną.
– Zajęty?
– Porwaniem.
– Ach, tak... Te biedne dzieci... Trzeba było coś zrobić...
– Na pewno. Ale pan szczególnie energicznie krzątał się koło tej sprawy.
– Jak zwykle.
– Nie, nie jak zwykle. Śledziłem z zainteresowaniem pana godne pochwały wysiłki w

celu zgromadzenia pieniędzy na okup i muszę przyznać, że robił pan, co mógł. Duża rzecz...

– Och!...
– Tak, tak! Między innymi mówiąc, żałowałem, że nie uprzedził mnie pan o swoich

przedsięwzięciach.

– Nie sądziłem, że to pana zainteresuje.
– Wszystko, pan rozumie, wszystko mnie interesuje.
– To była raczej szczególna sprawa. Przyjąłem postawę humanitarną, że się tak wyrażę.
Massard podniósł wysoko brwi.
– Humanitarną? No, no... to nie bardzo podobne do pana.
– Człowiek się zmienia, wie pan.
– Pan chce powiedzieć, że w pana duszy drgnęły czułe struny na myśl o tych dzieciach

skazanych na niechybną śmierć, jeżeli nie złoży się za nie okupu?

– Właśnie.
– To dobrze o panu świadczy. Od chwili jednak, gdy zauważyłem, z jakim zapałem pan

działa, nie przestaję zadawać sobie pewnego pytania.

– Jakiego?
– Zastanawiam się, czy pan nie jest przypadkiem zainteresowany osobiście w złożeniu

okupu.

Ballert nawet się nie poruszył.
– Nie wiem, skąd to panu przyszło na myśl. Bo chyba nie podejrzewa mnie pan o

podsunięcie komuś pomysłu porwania tych dzieci?

– Nie. Ale podejrzewam, że pan wie, jakie wywrotowe ugrupowanie tego dokonało.
Ballert wybuchnął śmiechem.
– Pan nie mówi tego poważnie, panie komisarzu.
– Krąg pana znajomości nie przemawia na pana korzyść.
– Znajomości nie bezinteresownych, pan o tym wie nie gorzej ode mnie, panie komisarzu.
– Właśnie dlatego, że nie są bezinteresowne, pan nie okazuje zwykle takiej gorliwości w

background image

działaniu.

– Przypominam to, co przed chwilą powiedziałem. Moje podejście do tej sprawy ma

podłoże czysto humanitarne.

– Wcale nie jestem tego pewien, Ballert. Jean-François Ballert wyciągnął przed siebie

ręce bezradnym gestem.

– A pan życzy sobie, żebym co powiedział, panie komisarzu?
– Prawdę. Całą prawdę.
– Przecież nie mogę zmyślać nie istniejących faktów!
– Nie chodzi o zmyślanie, chodzi o to, by pan powiedział prawdę.
– Cały czas mówię panu prawdę!
Łóżko głośno skrzypnęło, gdy Le Guennec podniósł się ociężale.
– Możemy tak gadać całą noc – powiedział niechętnie.
Przyjrzał się nieufnie podłodze z rozeschniętych klepek, pełnej szpar, rzucił niedopałek

papierosa i zdeptał go nogą. Jednocześnie mocny cios jego ręki spadł, jak uderzenie cepem,
na twarz Balla.

– Ja nie mam czasu, ty gnido – powiedział cicho. – I wcale nie mam ochoty siedzieć całą

noc w tej norze. Albo powiesz, o co tu chodzi, albo dostaniesz tak, że odechce ci się łgać.

Ballert jęknął.
– Panie komisarzu – powiedział błagalnym tonem, szukając wzrokiem Massarda, prawie

niewidocznego za masywną sylwetką Le Guenneka – niech mnie pan nie opuszcza! Pan
dobrze wie, że zawsze starałem się być użyteczny.

Massard zbliżył się, okrążając Le Guenneka i stanął na rozstawionych nogach przed

Ballertem.

– To prawda. Oddałeś mi niejedną przysługę. Więc teraz też zrób tak, jak zwykle.

Powiedz nam to, co chcemy. Potem zostawimy cię w spokoju. Będziesz mógł spokojnie stąd
wyjść, tak jak wszedłeś.

– Ale ja nic nie wiem!
– Słuchaj – rzekł Massard, przytrzymując Le Guenneka za rękę już uniesioną do ciosu –

jeżeli nic nie powiesz, nawet po nauczce, którą zaraz dostaniesz, co mi się wydaje mało
prawdopodobne, bo na pewno obawiasz się bólu, mam inny sposób, żeby cię zmusić do
mówienia.

– Jaki? – wyjąkał Ballert zduszonym głosem.
– No więc dobrze, obejdę się bez źródła informacji, przyznaję, że posiadającego pewną

wartość, ale... Wiesz, że mamy we Francji dwa tygodniki specjalizujące się w odsłanianiu
kulis różnych spraw. Wielkie skandale i tak dalej... Jeden prawicowy, drugi lewicowy. Ty
wiesz, o jakich pismach mówię?

– Tak – szepnął Ballert.
– Więc wyobraź sobie, że dostaną fotokopie. Wiesz, od roku fotokopie są modne.

background image

Spreparowane, zmontowane z kilku kawałków, tak żeby razem stanowiły kompromitujący
dokument. Nikt się nie spostrzeże. Obecnie technika stoi tak wysoko... Od razu twoi kumple
rewolucjoniści narobią wrzasku. Ich bohater jest tylko policyjnym szpiclem. Na pewno będą
chcieli się zemścić...

– Pan tego nie zrobi! – krzyknął Ballert z przerażeniem.
– Oczywiście, że nie. Bo ty nam powiesz to, czego chcemy się dowiedzieć.
Le Guennec wymierzył mu mocny szturchaniec i Ballert opadł z powrotem na krzesło.
– Więc pospiesz się, powiedziałem, że nie będziemy tu siedzieć całą noc.
Ballert potrząsnął głową, z rozpaczą w oczach.
– Ryzykuję życiem, jeżeli to dojdzie do wiadomości publicznej.
– Będziemy cię chronić.
Wybuchnął histerycznym śmiechem.
– Wiadomo, jak skuteczna jest wasza ochrona!
– Mówię ci, że będziemy cię chronić.
– Nie przed nimi.
– A kto to jest, ci oni?
Ballert przełknął ślinę.
– Mercey i jego banda.
– Kpisz sobie ze mnie?! – krzyknął Le Guennec, chwytając go za gardło.
– Nie.
I opowiedział im wszystko.
Massard i Le Guennec utkwili w nim wzrok i słuchali w milczeniu.
Ballert skończył i westchnął.
– Jestem teraz skazany na śmierć z zawieszeniem.
– Nic nie ryzykujesz, chyba nie sądzisz, że przekażemy prasie twoje rewelacje? –

odezwał się Le Guennec. – To by zaalarmowało Merceya. Czy wiesz jeszcze coś? Czy wiesz,
gdzie się ukrywa?

– Nie.
– Jak możesz się z nimi skontaktować?
– To oni skontaktują się ze mną.
– Kiedy?
– Nie mam pojęcia.
Le Guennec odwrócił się zamyślony.
Massard podszedł do kredensu, sięgnął po zwitek banknotów i rzucił go Ballertowi na

kolana.

– Możesz iść.

background image

X

Piotr Mercey zagłębił się w fotelu i przymknął oczy. Czuł się bardzo znużony. Ostatnie

dni były męczące.

– Jesteś bardzo wyczerpany. Jedna whisky dobrze ci zrobi.
Otworzył oczy i popatrzył z czułością na Myriam. Pociągła twarz o złotawej karnacji,

ogromne, wyraziste oczy, których ciemną barwę podkreślały jeszcze brązowe cienie pod
oczami, pełne, zmysłowe usta i kask czarnych, aż granatowych włosów wieńczących głowę.

Miała dwa lata w 1944 roku, gdy wywieziono ją, wraz z matką, do Ravensbrück. Zaraz

po przybyciu do obozu oderwano ją od matki, której już więcej nie zobaczyła. Zaopiekowały
się nią starsze dzieci i tak przetrwała ten ciężki okres życia w obozie.

Przeżyła, ale nie bez trwałych śladów.
Zimą tamtego roku panowały silne mrozy i dziewczynka odmroziła sobie nogi. Na skutek

nie leczonego odmrożenia wdała się gangrena. Amputowano jej obie nogi powyżej kolan.

Myriam, jeszcze dziecko, zniosła jednak te cierpienia, mimo wycieńczenia organizmu i

pewnego dnia na wiosnę 1943 roku znalazła się w Paryżu u wuja, jedynego żyjącego członka
rodziny.

Minęły lata. Pamięć koszmaru zatarła się. Myriam była zbyt młoda, by ciężkie przejścia z

przeszłości mogły zostawić niezatarte ślady w jej psychice.

Choć nosiła protezy, przyzwyczaiła się poruszać w fotelu na kółkach.
Uczyła się i skończyła studia zaoczne. Potem zaczęła pisać powieści kryminalne.

Zamknęła się we własnym świecie i żyjąc wyobraźnią, wydana na łup samotności, obmyślała
skomplikowane, przewrotne intrygi.

Pisanie powieści kryminalnych uniezależniało ją w pewnej mierze, w sensie materialnym,

od wuja, który poświęcał dotąd swoje skromne dochody, by zapewnić jej trochę komfortu.

Pewnego dnia poznała Piotra Merceya i od razu zakochała się w nim.
Niezwłocznie oddała mu się, prześladowana myślą, że jej kalectwo mogłoby go od niej

odstręczyć. Potem płakała rzewnymi łzami, wspominając bohaterkę powieści Stefana Zweiga
„Niecierpliwość serca”, młodą dziewczynę z wielkiego świata, do której udawał miłość
pewien oficer austriacki powodowany współczuciem, jakie budziły w nim sparaliżowane nogi

background image

dziewczyny. Była przekonana, że uczucie Merceya trwało tylko jedną noc i że nigdy więcej
go nie zobaczy. On jednak nadal utrzymywał z nią bliskie stosunki i kochał ją nie mniej niż
ona jego.

Jej dom był dla niego azylem, przystanią pokoju, do której dążył szukając uczucia i

wypoczynku, gdy tylko pozwalały mu na to zmienne koleje jego życia narażonego stale na
niebezpieczeństwo.

Nikt z jego otoczenia nie wiedział o istnieniu Myriam. Ani Jo Lahaye, ani Christian

Sancy, ani też Antoni Carini zastrzelony przez policję w trakcie napadu w Marsylii.

To była jego tajemnica i jego „wieża z kości słoniowej”.
Tylko towarzystwo Myriam dostarczało mu poczucia pełnego szczęścia.
Myriam, zaślepiona miłością, odnosiła się z wyrozumiałością do jego trybu życia na

marginesie społeczeństwa i wzdrygała się przed osądzaniem go. Jak Penelopa, czekała zawsze
cierpliwie na jego pojawienie się między dwoma napadami lub po kolejnej ucieczce
zwiezienia.

Stary wuj Maks nie pochwalał tego związku, lecz i nie protestował głośno.
– Czy whisky ci dobrze zrobiła?
Odstawił szklankę.
– Tak. To mi poprawiło humor.
– A co słychać u tamtych?
– W porządku.
– Napięcie nie rośnie?
– Owszem, to nieuniknione.
– A dzieci, jak się zachowują?
Spojrzał na nią trochę zakłopotany. Wiedział, że miała całkowicie różny od niego pogląd

na temat kidnaperstwa. Ale przecież musiał powiedzieć jej o tym porwaniu. Potrzebował jej
do realizacji ostatniej fazy swojego planu.

– Dzieci czują się dobrze. Lepiej bawią się u nas, niż u rodziców. Gdyby to tylko od nich

zależało, jestem pewny, że wolałyby zostać z nami.

Nie zadawała już pytań. Nie chciała wszczynać dyskusji, która by do niczego nie

doprowadziła. To on mówił dalej na ten temat.

– Widzisz – powiedział opuszczając wzrok – staram się, aby miały wszystko, czego

zapragną. Przypominają mi moje niełatwe dzieciństwo... W każdym razie mam nadzieję, że
nigdy nie będą bandytami...

– Mój kochany – odpowiedziała z łagodnym uśmiechem – wielu ludzi miało trudne

dzieciństwo i młodość, ale jednak nie doprowadziło to ich do bandytyzmu.

Zmienił temat rozmowy.
– Czy piszesz obecnie jakąś powieść?
– Nie. Czekam na natchnienie.

background image

– Powinnaś zrobić sobie przyjemność i opisać któregoś dnia moje przygody.
– Napiszę o tym powieść-rzekę.
– Właśnie. Mogłabyś ją zatytułować „Przeminęło z bandytyzmem”.
Uśmiechnęła się.
– Na razie czekam na natchnienie, czytając Miltona w oryginale.
– Miltona?
– Tak. „Raj utracony”.
– Przecież nie w „Raju utraconym” Miltona znajdziesz natchnienie do napisania powieści

kryminalnej.

– Odpoczywam przy tym.
– Mówisz, w oryginale? Dajesz sobie radę z tą siedemnastowieczną angielszczyzną?
– Wiesz przecież, że skończyłam anglistykę.
– Prawda. Zapomniałem, przepraszam. A jak sobie wyobrażasz raj na podstawie tego

poematu Miltona?

Potrząsnęła głową.
– To wcale nie jest tematem poematu, ale żeby ci odpowiedzieć na pytanie, myślę, że...

Wiesz, dla mnie raj po śmierci to tak, jakby się było pogrążonym w głębokim śnie, budząc się
od czasu do czasu... Raz na sto lat, na przykład... Słychać deszcz padający na dworze, budzi
to lekki dreszcz i współczucie dla tych, którzy wędrują na zewnątrz po deszczu... Potem
można znowu zasnąć w ciepłym łóżku, przykrywając się starannie prześcieradłem, które
zdążyło się zsunąć...

Spojrzał na nią zdziwiony.
– A... a piekło?
– Piekło?
Przymrużyła oczy.
– Piekło jest jak materac ciążący na piersiach i na twarzy i to okropne uczucie duszenia

się, którego nie można przezwyciężyć...

– Ty cierpisz na kompleks łóżka – powiedział z wymuszonym uśmiechem. – Ten materac

i prześcieradło, które się zsuwa...

– Widocznie już jest późno.
– Rzeczywiście.
Podniósł szklankę i upił łyk alkoholu.
– Wiesz, Piotrze...
– Tak?
– Coś mi przyszło na myśl.
– Co?
– Jak bardzo byliśmy spokojni i szczęśliwi w tej epoce, kiedy jeszcze nie było nas na

świecie.

background image

Drgnął. Wiedział, że są okresy, gdy opadają ją ciężkie, depresyjne myśli.
Próbował zażartować.
– Ależ my istnieliśmy! Istnienie poprzedza istotę, jak napisał kiedyś Kierkegaard.
Potrząsnęła głową, jak gdyby chciała się pozbyć swoich czarnych myśli.
– Zostaniesz na noc?
Zawahał się i spojrzał na nią uważnie.
– Wiesz, że będę musiał wyjść wcześnie rano.
– Wiem. Obudzę cię.
– Nie mogę sobie pozwolić na jakąkolwiek nieostrożność.
– Odpowiada ci czwarta rano?
– Za późno. Nie zapomnij, że jest lato.
– Więc o trzeciej.
– Niech będzie o trzeciej.
Dopił swoją whisky i wstał.
– A więc trzeba zaraz iść spać.
Podszedł do niej i położył ręce na oparciu fotela inwalidzkiego, ale wstrzymał się jeszcze

przez chwilę.

– Och, mógłbym zapomnieć.
Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął kartkę papieru złożoną we czworo. Wsunął ją

Myriam do ręki.

– Chciałbym, żebyś wysłała ten list... Mówiłem ci o nim. Przepisz go na czysto na

maszynie...

* * *

Jo Lahaye zwolnił i poczekał na zmianę świateł na czerwone. Przyspieszył odrobinę i

samochód prześliznął się wzdłuż krawężnika na pasmo przeznaczone dla autobusów i
taksówek.

Piotr Mercey otworzył tylne drzwiczki i Eglantine wskoczył w biegu do środka

samochodu.

Mercey zatrzasnął drzwiczki. Zapaliło się zielone światło i Jo Lahaye znowu przyspieszył

i ruszył naprzód.

– Psiakrew – jęknął Eglantine – zdaje się, że złamał mi się obcas...
– Nie trzeba było udawać girlsy z baletu – zażartował Jo Lahaye. – Nie musiałeś tak się

spieszyć z wsiadaniem.

– Cześć chłopaki! – zaszczebiotał Eglantine.
– Przeczytaliśmy twoją wiadomość w „Le Figaro” – zaczął Piotr Mercey. – Jakieś

kłopoty?

– I to poważne.

background image

– Powiedz jaśniej. Jo, skręć na lewo, tam będzie spokój niej.
– Więc słuchaj, Piotrze. Gliny wiedzą, że to wy zmontowaliście to porwanie.
Jo Lahaye i Piotr Mercey aż podskoczyli.
– Co ty mówisz?!
– To fakt.
– Jak się dowiedzieli?
– Zaraz ci powiem.
Eglantine odchrząknął i dotknął ramienia Merceya.
– Podnieś szybę, bo boję się o moją fryzurę.
Mercey zastosował się do tej prośby, mrucząc coś pod nosem.
– Już. Teraz mów.
– To mój minister... Oni mówili o tym na posiedzeniu rządu... Oni wiedzą, że to wy.
– Jak się o tym dowiedzieli? – spytał oschle Mercey.
– Policja dowiedziała się od któregoś ze swoich informatorów.
– Od informatora?
– Tak.
– Czy wiesz, jak on się nazywa?
– Nie.
– Twój minister też nie wie?
– Nie. A jeżeli wiedział, to zapomniał. On najczęściej drzemie na posiedzeniach.
– Więc żadnej wskazówki? – nalegał Mercey.
– Żadnej. Ale czekaj... on coś powiedział na temat ludzi, którzy najwięcej gadają na

policję, a w rzeczywistości są przez nią opłacani...

– Drań – powiedział Jo Lahaye. – Tak myślałem. Mówiłem ci, Piotrze, że nie można mieć

do niego zaufania.

– Czy to was naprowadziło na jakiś trop? – spytał z zaciekawieniem Eglantine.
– Powiedzmy, że coś nam przyszło do głowy – powiedział sucho Mercey. Ale zaraz

zreflektował się.

– Dziękuję ci, Eglantine, że nas uprzedziłeś. Mamy dług wdzięczności wobec ciebie.

Jeżeli będziesz miał jakieś nowe wiadomości, zawiadomisz nas w taki sam sposób?

– Tak, Piotrze.
– Myślę, że prasa dlatego o tym nie pisała, żeby nas trzymać w nieświadomości, bo

inaczej mielibyśmy się na baczności, no i chcą chronić informatora przed ewentualnym
odwetem.

– O, właśnie tak, Piotrze. Chciałem ci to powiedzieć, ale wypadło mi to z głowy.
– Dobrze. W każdym razie, jeżeli nawet nie dasz nam znać, to umowa stoi?
– To niekonieczne, wiesz... Już ci mówiłem, że pieniądze dla mnie...
– Nie wracajmy do tego tematu. Wysiadasz tu?

background image

– Zawieźcie mnie tam, gdzie wsiadłem.

* * *

Jean-François Ballert pogwizdując sobie wesoło, szedł korytarzem prowadzącym do jego

mieszkania. Ostatecznie – myślał – życie jest piękne, choć tyle kłopotów spada człowiekowi
na głowę.

Zastanawiał się kiedyś, czy nie przeprowadzić się do któregoś z kolegów, by ukryć się

przed Merceyem i jego bandą, ale zmienił zdanie, gdy przekonał się, że prasa, radio i
telewizja przemilczały więź łączącą Merceya ze sprawą porwania dzieci.

Tak więc gliny dotrzymały słowa.
Nie zauważył wyciągniętej podstępnie nogi.
Potknął się i przewróciłby się na ziemię, gdyby nie podtrzymały go dwa mocne ramiona.

Psiakrew! – pomyślał – już drugi raz robią mi taki kawał. Jedna ręka zasłoniła mu oczy,
podczas gdy druga przeszukiwała mu kieszenie w poszukiwaniu kluczy. Dałem się złapać, jak
dzieciak – pomyślał ze smutkiem.

Usłyszał szczęk klucza przekręcanego w zamku i pchnięto go do mieszkania.
Gdy odsłonięto mu oczy, zobaczył twarz Jo Lahaye przyglądającego mu się

bezwzględnym wzrokiem.

– Co ty sobie myślisz, ty draniu? Zawsze te same stare numery?
– Piotruś nie mógł się pofatygować – powiedział Christian Sancy z udanym żalem – ale

prosił, żebyśmy za niego strzelili ci karniaka.

Na czole Ballerta pojawiły się kropelki potu. Chciał wytrzeć twarz, ale Christian Sancy

mocno trzymał mu ręce wykręcone za plecy. Bez uprzedzenia pięść Jo Lahaye dźgnęła go z
całą silą w żołądek.

Zrobiło mu się niedobrze i miał ochotę zwrócić zupę rybną i pastasciutta, które zresztą nie

bardzo mu smakowały we włoskiej restauracji.

Po drugim ciosie zwymiotował prosto na perski dywan, za który kiedyś słono zapłacił.
Jo Lahaye ledwie zdążył się cofnąć.
– Ohyda! – skomentował z miną pełną obrzydzenia.
Ballert czknął i skrzywił się z bólu.
– Litości! Zostawcie mnie... – jęknął.
Jo Lahaye roześmiał się szyderczo.
– Łatwiej donieść glinom, niż dostać lanie, co!
– Nie powiedziałem policji – wystękał.
Trzeci cios trafił go w splot słoneczny. Jego twarz stała się biała, jak śnieg.
– My tak możemy całą noc, wiesz – uprzedził go Jo Lahaye. Sancy ściskał mocniej łokcie

Ballerta i uderzył go kolanem w kręgosłup.

– Nie wygłupiaj się i mów. Potem zostawimy cię w spokoju.

background image

– Właśnie – dodał Jo Lahaye, uderzając go w twarz. Dwie łzy stoczyły się po twarzy

Ballerta wzdłuż bruzd koło nosa i zatrzymały się w kącikach ust.

– Dobrze – jęknął – przestańcie, wszystko powiem.
– No nareszcie, już zmądrzałeś – zażartował Sancy.
– Ale to nie moja wina – zaprotestował chrapliwym głosem Ballert – policja mnie

zmusiła...

– Oczywiście – mruknął Jo Lahaye – oni cię zmusili...
Ballert nagle stał się gadatliwy.
– Ale popatrzcie na efekty, do diabła! Wykonałem całą robotę, o którą mnie prosił Piotr.

To są fakty. Zebrano większą część pieniędzy na okup. Przecież właśnie o to wam chodziło,
co? Więc teraz nie możecie mieć mi za złe zwykłej słabości, po prostu słabości, dlatego, że
uległem ohydnemu szantażowi policji!

– Owszem. Dokładnie to mamy ci za złe.
Jo Lahaye dał znak Christianowi i ten nagle uderzył Ballerta. Ballert jak gdyby wzniósł

się raptem do góry. Poczuł się nagle lekki, wolny od wszelkich więzów. Zachwiał się, usiłując
utkwić wzrok w lampie wirującej pod sufitem i niemal nie poczuł ciosu wymierzonego przez
Christiana Sancy, ciosu, który złamał mu kręgi szyjne. Jo Lahaye podtrzymał chwiejące się
ciało i złożył je na podłodze.

– Ładny ten twój cios – powiedział z uznaniem.
– Szkolenie w oddziale komandosów – wyjaśnił Sancy, masując sobie rękę.
– Nie żyje – stwierdził Jo po dokładnym obszukaniu ciała.

background image

XI

Piotr Mercey źle spal tej nocy.
Wbrew swoim zwyczajom palii papierosa za papierosem i o trzeciej nad ranem

spostrzegł, że wypalił te dwie paczki, które sobie kiedyś odłożył na wypadek bezsennej nocy.

Jutro jest decydujący dzień.
A po upływie doby spotka ich zasłużona nagroda za włożone wysiłki. Ku wielkiemu

zaskoczeniu wszystkich – ale nie jego samego – dwunastego dnia po porwaniu dzieci zebrano
już dwa miliardy. Trzeba przyznać, że rząd także miał w tym swój udział. Miliard siedemset
osiemdziesiąt milionów franków wpłynęło z różnych źródeł, głównie prywatnych, na
specjalne konto otwarte przez prefekta policji. I raptownie napływ pieniędzy zatrzymał się.
Wtedy rząd ustąpił pod naciskiem opinii publicznej, krajowej i międzynarodowej, i rzecznik
prasowy rządu oświadczył łamiącym się głosem, że los porwanych dzieci nie jest obojętny
rządowi, wbrew temu, co można by wnioskować z jego postępowania w tej sprawie i że,
wobec tego, ministerstwo finansów dostało polecenie przekazania prefektowi policji różnicy
między zgromadzonym już funduszem a sumą okupu, jakiej żądają porywacze – czyli 282
milionów.

Trzynastego dnia prefekt policji złożył dramatyczną deklarację w telewizji, nadawaną

jednocześnie na trzech kanałach o dwudziestej trzydzieści, czyli w porze „szczytu”
telewizyjnego.

Prefekt wystąpił z apelem do porywaczy, utrzymanym w tonie pełnego patosu, wzywając

ich, by natychmiast się z nim skontaktowali. Oświadczył, że rozporządza całą sumą okupu, że
jest gotów przekazać ją w taki sposób, jaki wskażą i że wobec tego bezcelowe jest
przetrzymywanie dzieci aż do chwili, gdy upłynie wyznaczony wcześniej termin.

Apelując na koniec do ich ludzkich uczuć, prosił, by wzięli pod uwagę rozpacz rodziców,

niepokojących się już od prawie dwóch tygodni o los swoich pociech.

To wezwanie powtórzono późnym wieczorem w ostatnich wiadomościach, w trzech

programach telewizji.

Następnego dnia Piotr Mercey skontaktował się z prefektem policji. Po raz pierwszy,

przynajmniej.

background image

To był zwykły list, lecz ze zdjęciami, które już przedtem wysyłał, na dowód, że list nie

pochodzi spod pióra jakiegoś żartownisia. Istotnie, dziennikarze skarżyli się wiele razy, że
dostają coraz dziwniejsze anonimy pochodzące z pewnością od ludzi, w których strona
sensacyjna afery musiała rozbudzić najniższe instynkty.

Zwykły list, w którym wymienił swoje pierwsze żądanie: okup powinien być złożony w

używanych banknotach i w następującej formie: 1.200 paczek po 100 banknotów o nominale
100 franków, 1.600 paczek po 100 banknotów o nominale 50 franków.

To było wszystko. Na razie nie warto było podawać dalszych warunków. Niech się trochę

pomartwią.

Czternastego dnia wieczorem pojawił się znowu w telewizji prefekt policji, o tej samej

godzinie co poprzednio i także na trzech kanałach. Powiedział przepraszającym tonem, że
zupełnie niezależnie od swej woli nie jest w stanie przekazać sumy okupu zgodnie z
podanymi warunkami w tak krótkim terminie, gdyż zgromadzenie takiej ilości używanych
banknotów wymaga ogromnej pracy, i poprosił porywaczy o zachowanie cierpliwości w
ciągu najbliższych 48 godzin.

Mercey postąpił tak z rozmysłem. Świetnie wiedział, że spełnienie jego żądania wymaga

pewnego czasu, ale zależało mu przede wszystkim na tym, by pokrzyżować plany policji,
która przypuszczalnie poleciła wynotować numery banknotów.

Jeśli o to chodzi, to policjanci mogli przecież zawsze zanotować numery banknotów

wchodzących w skład sumy okupu. Życzył im dobrej zabawy... Ale by później odnaleźć ich
ślad...

W innym obszarze zainteresowań: śmierć Jean-François Ballerta narobiła trochę hałasu,

ale okoliczności zdawały się potwierdzać hipotezę o samobójstwie i nikt w nie chyba nie
wątpił.

Z tej strony nie było się więc czego obawiać. Policja musiała być daleka od myśli, że on

wiedział, że oni wiedzieli...

Z tą pokrzepiającą myślą udało mu się wreszcie zasnąć. Obudził się o dziewiątej, oblany

potem. Panował straszliwy upał. Niepewnym krokiem udał się do łazienki, wszedł pod
prysznic i odkręcił kurek z zimną wodą. Zabrakło mu tchu i upłynęło dobre kilka minut,
zanim przyszedł zupełnie do siebie. Odświeżony prysznicem, ogolony, ubrany, poszedł do
kuchni.

Kręciła się tam Josiane, podśpiewując modną piosenkę.
– Robię kawę dla ciebie – powiedziała.
– Czy Germain już wyszedł?
– Tak.
– Jak samopoczucie? – spytał z uśmiechem.
– Moje? Dobre. Dzisiaj mamy decydujący dzień, prawda?
– Gdzie jest Jo i Christian?

background image

– Są w swoich pokojach.
– Już wstali?
– Już zjedli śniadanie.
– A dzieci?
– Wiesz, są trochę nerwowe, no pewnie, są tutaj od dwóch tygodni. Już nie dają się

nabrać na historię ze szpitalem i chorobą. Zadają mnóstwo pytań. Już czas z tym skończyć. Ja
jakoś wytrzymuję, ale Sylwiana jest bliska ataku histerii...

– Możecie być spokojne. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, jutro uwolnimy dzieci.
– A jeżeli nie pójdzie dobrze?
– To też je uwolnimy. A co ty byś chciała? Zresztą, niepotrzebnie się martwisz. Wszystko

będzie dobrze. Ręczę za to.

Pokiwała głową bez słowa.
Mercey usiadł przy stole i Josiane postawiła przed nim filiżankę kawy i biszkopty

posmarowane masłem.

– Jeżeli nie masz nic innego do roboty – powiedział jedząc – to powiedz Jo i

Christianowi, żeby tu przyszli.

Zdjęła fartuch i wyszła.
Skończył właśnie pić kawę, gdy Jo i Christian zjawili się w kuchni.
Podniósł się z krzesła.
– Idziemy – rzekł.
Jo i Christian bez słowa poszli za nim.
– Ty siadasz przy kierownicy, Jo.
Wyszli z domu, wsiedli do peugeota i Jo ruszył. Czekał na nich Germain w bocznej alei

od avenue Hoche, o dwadzieścia metrów od parku Monceau. Citroën DS21 błyszczał, jak
gdyby dopiero co zszedł z taśmy montażowej.

Germain miał na sobie niebieski garnitur z białą koszulą i ciemnym krawatem, i

granatową sztywną czapkę z daszkiem. Wyglądał jak klasyczny szofer za kierownicą
limuzyny swojego chlebodawcy.

Mercey i Sancy wysiedli z peugeota i bez pośpiechu zajęli miejsca w citroënie.
– Jak poszło? – spytał Mercey, siadając obok Germaina.
– Bezbłędnie. Co chcesz, jak się płaci gotówką za wynajęcie samochodu i depozyt

gwarancyjny.

– Wytłumaczyli ci, jak się obchodzić z telefonem?
– Tak, nauczyłem się na pamięć.
– Dobrze. Jedziemy.
– Daj mi instrukcję obsługi telefonu – zażądał Mercey. Germain podał mu kartkę papieru.
Mercey szybko przebiegł wzrokiem tekst wydrukowany na kartce i sięgnął po słuchawkę

telefoniczną umieszczoną na małej podstawce. Zastosował się ściśle do podanej instrukcji i

background image

dostał szybko połączenie z jedną z prywatnych radiostacji znajdujących się w okolicach
Paryża.

– Słucham? – odezwał się dźwięczny głos. W tle słychać było muzykę pop.
– Tu mówi szef francuskiej sekcji Światowego Komitetu Wyzwolenia Uciemiężonych

Mas Pracujących. To my porwaliśmy tę czwórkę dzieci. Pani słyszała o porwaniu?

– Och...ach... oczywiście – wykrztusiła telefonistka.
– Nie mam dużo czasu – powiedział bezbarwnym głosem. – Zatelefonuję za dziesięć

minut. Proszę zarezerwować jedną linię telefoniczną, tak aby była wolna, kiedy zadzwonię. I
żeby wtedy podszedł do telefonu redaktor odpowiedzialny za informacje waszej rozgłośni?
Zrozumiano?

– Ale... bo... – dziewczyna się wahała.
– O co chodzi?
– Skąd mogę wiedzieć, że... mamy tyle telefonów... od osób, które twierdzą, że są tymi...

no...

– Przewidziałem to – przerwał niecierpliwie. – Proszę posłuchać. Zaraz po porwaniu

wysłaliśmy list ze zdjęciami. Ten list został napisany na maszynie na cienkim papierze
produkcji niemieckiej. Jeżeli obejrzeć ten papier pod światło, widać na nim znaki wodne
tworzące słowo STARK. S.T.A.R.K., zanotowała pani?

– Tak – odpowiedziała telefonistka ledwie słyszalnym głosem.
– Nie mówiono ani nie pisano nigdzie o tym szczególe i na pewno nikt z was go nie

zauważył. Więc niech sprawdzą i stwierdzą, że mówię prawdę. Za dziesięć minut, proszę nie
zapominać.

Odłożył słuchawkę.
Podniósł wzrok na obelisk, który pojawił się w głębi ulicy i napotkał spojrzenie

Christiana Sancy.

– Zaraz polecą zawiadomić gliny – roześmiał się Sancy.
– Przewidziałem to – odpowiedział Mercey beztroskim tonem. – Niech sobie próbują

szukać nas w Paryżu. Nie będą mogli zlokalizować naszego telefonu w samochodzie.

– Ależ muszą się tam zwijać, na Quai des Orfèvres

6

.

Telefonistka, nie tracąc czasu, przekazała wiadomość swojemu szefowi, ten powtórzył ją

redaktorowi naczelnemu dziennika radiowego, który z kolei natychmiast zawiadomił
Międzyresortowe Biuro Kontroli, zgodnie z instrukcją inspektora okręgowego Le Guenneka
przekazaną wszystkim środkom masowego przekazu.

Polecono telefonistce zarezerwować jedną linię w centralce, w oczekiwaniu na następny

telefon porywaczy.

W Międzyresortowym Biurze Kontroli zapanował ruch.
W dziale obsługi policji kryminalnej jeden z cywilnych pracowników otrzymał przez

6 siedziba Prefektury Policji

background image

telefon wewnętrzny polecenie i pospiesznie nacisnął fioletowy przycisk na swoim pulpicie.
Obok przycisku widniały dwa słowa: Priorytet nasłuchu.

W sąsiednim dziale inny pracownik dostał inne polecenie przez wewnętrzny telefon.
Gdy zobaczył palące się fioletowe światełko na swoim pulpicie, założył słuchawki na

uszy i przesunął dźwignię w dół. Wcisnął żółty guzik i przygotował się do szukania telefonu
porywaczy; przeprowadzona rozmowa miała być nagrywana przez jego kolegę.

Citroën zagłębił się teraz w tunel i sunął wolno krętą jezdnią pod ziemią. Kiedy wynurzył

się na powierzchnię, Piotr Mercey sięgnął po słuchawkę telefonu.

– Słucham?
– To ja dzwoniłem przed chwilą – powiedział Mercey głosem bez wyrazu. – Pani mnie

poznaje?

– Linia jest wolna, tak jak pan sobie życzył – odpowiedziała telefonistka. – Proszę się nie

rozłączać.

Uśmiechnął się. Zwykła sztuczka. Starali się zlokalizować ich telefon. Odsunął rękaw

marynarki i spojrzał na zegarek. Mijały sekundy. 7... 11... 14... 19...23...Doszedł do 36
sekundy, gdy usłyszał wreszcie w słuchawce męski głos.

– Hallo?
– Czy ma pan pod ręką papier i ołówek? – rzucił ostro.
– Proszę?
– Słuchaj pan, nie przeciągajcie w nieskończoność sprawy, bo rozłączę się z wami i

zadzwonię do jakiejś konkurencyjnej radiostacji. Niech pan będzie rozsądny i nie lekceważy
sobie prawa pierwszeństwa w tak ważnej sprawie. Pana kolegów aż poskręca z zazdrości.

Głos z drugiej strony kabla telefonicznego stał się bardziej uprzejmy.
– Zgoda. Maurycy Salzberger przy telefonie. Słucham pana?
– Przede wszystkim, czy ma pan pewność, że rozmawia pan z jednym z porywaczy?
– Tak. Sprawdziliśmy dane, które pan nam przedtem podał. Zgadza się.
– Doskonale.
Wieże Conciergerie

7

zarysowały się groźnie na niebie z drugiej strony Sekwany, ale Piotr

Mercey nie poświęcił im wiele uwagi.

– Zaraz panu podam informacje przeznaczone dla prefekta policji. Zobowiązuję pana do

przekazania mu ich.

– Może pan na mnie liczyć – odpowiedział głos wyraźnie podekscytowany.
– Dotrzymałem przesuniętego o 48 godzin terminu, o co prefekt prosił przedwczoraj w

telewizji, i teraz mam prawo sądzić, że okup jest już przygotowany w postaci, jakiej
zażądaliśmy. Należy zastosować się do następujących wskazówek, by przekazać nam okup.
Pan mnie słucha?

– Tak, tak, proszę mówić.

7 słynne w przeszłości więzienie paryskie, mieści się w zespole budynków obecnego Pałacu Sprawiedliwości

background image

– Przy ulicy du Havre, koło dworca Saint-Lazare jest sklep z artykułami sportowymi. Na

szybie wystawowej jest napis „Wszystko dla sportu”. Sprzedają tam między innymi worki
marynarskie, koloru granatowego, z pasami służącymi do zarzucania worka przez ramię,
firmy La Terre-Neuvas. Należy kupić osiem worków, powtarzam: osiem worków. Trzeba
poprosić o rozmiar trzeci. Proszę włożyć 1.200 paczek banknotów stufrankowych do czterech
worków, po 300 paczek do jednego. Natomiast banknoty pięćdziesięciofrankowe – do
czterech pozostałych worków, po 400 paczek. Czy to jest jasne?

Maurycy Salzberger aż jąkał się z podniecenia.
– Ja... ja wszystko zapisałem. Niech pan będzie spokojny. Co jeszcze?
– Należy przymocować czerwone etykietki do pasów worków zawierających banknoty

stufrankowe, a białe etykietki – do worków z pięćdziesięciofrankowymi banknotami.

Mercey zamilkł na chwilę.
– I co dalej? Co jeszcze? – niecierpliwił się Maurycy Salzberger.
– Należy przewieźć worki do siedziby Banku Francuskiego – ciągnął spokojnie Mercey. –

Rozumiem przez to budynek mieszczący się przy ulicy Croix-des-Petits-Champs 39...

Germain zwolnił przed czerwonymi światłami i citroen zatrzymał się przy skrzyżowaniu,

obok Instytutu Medycyny Sądowej.

– Gdy już zawiozą worki do budynku Banku Francuskiego, niech je położą na kontuarze,

jeden obok drugiego, w głównej hali banku. Worki z czerwoną etykietką na lewo, a te z białą
– na prawo, z punktu widzenia osoby stojącej przed kontuarem.

Germain ruszył i zręcznie wyminął długą kolumnę taksówek wiozących urlopowiczów na

Dworzec Lyoński. Raptem skręcił i wjechał w ulicę de Lyon.

– Hallo... Hallo? Czy jest pan tam? – zaniepokoił się Maurycy Salzberger.
– Tak, jestem. Czy pan zapisał moje wskazówki?
– Zapisałem dokładnie. Czy to wszystko?
– Nie. Mówię dalej.
– Słucham.
– Tej nocy między godziną 24 a 0

30

jeden z nas przyjedzie do Banku Francuskiego, do

budynku, którego adres podałem panu przed chwilą. Będzie zamaskowany. Policzy pieniądze
i zabierze je. Aby dowieść, że przychodzi od nas, zostawi dla prefekta negatywy zdjęć dzieci,
tych fotografii, które mu posłaliśmy. Niech nikt za nim nie idzie. Niech policja nie robi
żadnych przygotowań w pobliżu Banku Francuskiego i w ogóle w Paryżu. My byśmy to
wykryli. Nasi ludzie będą krążyć w okolicy. W razie gdybyśmy zauważyli coś
niepożądanego, nasz człowiek nie przyjdzie na wskazane miejsce i będziemy z przykrością
zmuszeni pozbyć się dzieci w sposób, jak może pan sobie wyobrazić... A więc prefekt bierze
na siebie całą odpowiedzialność...

– A jeżeli pieniądze zostaną wam przekazane bez przeszkód, czy uwolnicie dzieci?
– Na pewno tak.

background image

– Kiedy?
– Jutro.
– Gdzie?
– To już nie pana sprawa.
– Jak się czują dzieci?
– Bardzo dobrze.
– Co zamierzacie zrobić z pieniędzmi z okupu?
– Zasilą nasz fundusz wojenny.
– Fundusz wojenny?
– Tak. Przeznaczony na kontynuowanie walki, jaką prowadzimy na całym świecie na

rzecz wyzwolenia uciemiężonych mas pracujących.

– Proszę o bardziej szczegółową wypowiedź na temat tej walki. To zainteresuje naszych

słuchaczy.

– Przykro mi, ale to już innym razem...
– Chwileczkę! Niech pan nie odkłada słuchawki!
– Ja już skończyłem. Niech pan przekaże moje wskazówki prefektowi policji. Jeżeli się

do nich nie zastosuje, nikt już nigdy nie zobaczy dzieci...

Mercey odłożył słuchawkę.

* * *

W budynku przy alei de Trouville, w którym mieściło się Międzyresortowe Biuro

Kontroli, pracownik obarczony poleceniem zlokalizowania aparatu telefonicznego, z którego
dzwoniono do prywatnej radiostacji, wyrzucił z siebie nieprawdopodobne przekleństwo.

– ...Nie możemy ich zlokalizować, mówią z samochodu!
Jego kolega, siedzący obok niego, skrzywił się współczująco.
– Czy nie mogłeś ustalić numeru ich telefonu?
– Owszem, tak. Ale jak go usytuować w Paryżu?

background image

XII

– Musi mnie pan dobrze zrozumieć, Le Guennec, rozkazy prefekta są wyraźne i muszą

być ściśle wykonane.

Le Guennec znów skrzywił się z niezadowoleniem. Dyrektor rzucił mu zakłopotane

spojrzenie, skrzyżował ręce na piersi, rozprostował je, wreszcie przygryzł wargę.

– Gdyby to ode mnie zależało...
– Ale to prefekt wydaje rozkazy – zauważył Le Guennec z odrobiną złośliwości.
– Właśnie. I, jak powiedziałem, rozkazy są stanowcze. W żadnym wypadku, powtarzam,

w żadnym wypadku nie wolno nam podejmować zbędnego ryzyka. Musimy zastosować się
do żądań porywaczy. Gdyby dzieciom zdarzyło się coś złego, to by była katastrofa.

– Rozumiem, ale...
– To jednak nie wyklucza możliwości podjęcia kroków niezbędnych, pana zdaniem, które

ułatwiłyby nam ujęcie, prędzej czy później, tych porywaczy.

– Czy to nie hipokryzja?
– Wcale nie. Według prefekta nie ma w tym sprzeczności i nie musimy odrzucać

sposobności podjęcia pewnych kroków, powiedzmy, środków ochrony, pozostawiając
jednocześnie porywaczom swobodę manewru, która by im zapewniła poczucie
bezpieczeństwa, a nam pozwoliła zachować nadzieję na utrzymanie dzieci przy życiu.

– Nie wyobrażam sobie, by Mercey mógł zabić dzieci. To nie w jego stylu. Jest, jaki jest,

ale na pewno nie jest mordercą dzieci. To jest bluff z jego strony, z pewną szansą
powodzenia, i on na tym poprzestanie, nawet jeśli okaże się, że ten bluff nie wypalił.

– To pańska opinia, a nie prefekta.
Twarz inspektora nabrała zmęczonego wyrazu.
– No dobrze. Więc co mam zrobić, pana zdaniem?
– Zastosować niezbędne środki.
– To znaczy?
Dyrektor machnął ręką ze zniecierpliwieniem.
– Le Guennec, ja pana nie będę uczył fachu. Pan sam ma wystarczająco duże

doświadczenie.

background image

– Ale, panie dyrektorze, ta sprawa mi się nie podoba. Mercey wodzi nas za nos.
Dyrektor zrobił zdziwioną minę.
– Co pan przez to rozumie?
– Na przykład, te jego żądania. Rozumiem, chce dostać banknoty po 100 i po 50 franków,

to normalne. Worki, ostatecznie, też... Ale Bank Francuski przy ulicy Croix-des-Petits-
Champs, kontuar w głównej hali, zamaskowany mężczyzna, który policzy pieniądze, a potem
spokojnie sobie odejdzie, to podejrzane... To pachnie podstępem... Mercey jest zbyt
inteligentny, żeby pakować się z własnej woli w taką pułapkę.

– Wie, że nie mamy wyboru.
– To prawda. Ale wie także, że my wiemy, że to on jest sprawcą tego wszystkiego.
– A skąd miałby wiedzieć?! – zaprotestował gwałtownie dyrektor.
– Nie mam pojęcia – wyznał Le Guennec.
– Widzi pan.
– Wiem jedno, to mianowicie, że to on jest winien śmierci Ballerta. Jestem tego pewny.

Mój nos mi to mówi.

Dyrektor pogrążył się w medytacji.
– W takim razie on wie, że my się orientujemy...
– To więcej niż prawdopodobne i tym bardziej on jest niebezpieczny. Przychodzi mi na

myśl, że przygotowuje nam jakiś nowy skok w swoim stylu.

– Jaki skok?
Le Guennec potrząsnął głową.
– Gdybym wiedział!
Dyrektor uniósł ręce bezradnym gestem.
– Błądzimy we mgle. Cóż mogę panu powiedzieć!
Le Guennec zgniótł papierosa w kryształowej popielniczce sąsiadującej ze stosem teczek

zgromadzonych na biurku dyrektora.

– Jakie są pana zalecenia, teraz, gdy sprawa posunęła się naprzód?
– Te same. Ostrożność i skuteczność.
– Zrobię, co mogę, może pan być pewien, panie dyrektorze. Czy to wszystko?
Dyrektor westchnął ze znużeniem.
– To wszystko, Le Guennec. Proszę mnie informować na bieżąco.
Le Guennec wstał bez słowa i opuścił pokój. W jego gabinecie oczekiwali go pracownicy,

głośno rozmawiając.

– No i co, wyciągamy automaty? – zażartował Servant.
Uśmiechy jednak szybko zgasły na ich twarzach, gdy zobaczyli zasępioną minę

inspektora. Le Guennec podszedł szybkim krokiem do swojego biurka i ciężko opadł na fotel.

– Chcę was przede wszystkim prosić, żebyście przestali stroić sobie żarty – powiedział

kwaśno. – Nie jestem w odpowiednim nastroju. Jeżeli chcecie wiedzieć, co myślę, to wam

background image

powiem. Wdepnęliśmy fatalnie i jeżeli wybrniemy z tego, to kaktus mi tutaj wyrośnie!

Le Guennec zdobył się na wysiłek i opanował się. Czekała go ciężka praca i należało

zachować kontrolę nad stanem swoich nerwów.

Spojrzał swoim jednym okiem na zegarek, potem przesunął wzrokiem po twarzach

współpracowników.

– Panowie, mamy niewiele czasu – zaczął. – Ściśle mówiąc, dziewięć godzin. Nie

możemy więc stracić ani chwili. Jak wiecie, właśnie wychodzę od dyrektora i jak na pewno
się domyślacie, to mnie powierzono zadanie przekazania okupu porywaczom. Polecenia są
następujące: nie robić nic, co by mogło narazić życie dzieci na niebezpieczeństwo. Nawet
gdyby trzeba było stracić pieniądze. Natomiast mamy poczynić takie przygotowania na
przyszłość, by po oddaniu dzieci rodzicom móc zaaresztować Merceya i jego ludzi. Musimy
więc postarać się o jak najwięcej informacji na ich temat, ale, powtarzam, nie podejmując
takich kroków, które by mogły narazić na ryzyko życie dzieci.

Takie są rozkazy „góry”.
Co do mnie, to mam własną opinię na ten temat. Nie wierzę, by Mercey mógł

zamordować dzieci. Nawet gdyby nie udało mu się położyć ręki na pieniądzach, nie zabije
dzieci...

– A inni? – zdziwił się Vanderbussche. – Lahaye i Sancy? Przecież to mordercy!
– Lahaye i Sancy – tłumaczył cierpliwie Le Guennec – to zabójcy, ale nie mordercy

dzieci. A w każdym razie nie zabijają bez powodu. Przejrzyjcie sobie ich akta. Sancy
zlikwidował siedmiu facetów przez zemstę. Stare historie z czasów O.A.S. Nawiasem
mówiąc, to były mało interesujące typy... Szpicle najgorszego gatunku. Co do Lahaye, to ten
na ogół albo strzela we własnej obronie, albo likwiduje kogoś w ramach jakichś
porachunków. To różnica! Ale nie o to chodzi. A więc nie wierzę, by Mercey zabił lub kazał
zabić te dzieci. Tylko że nie wolno mi ryzykować. Bo gdybym się mylił?... Ale jestem prawie
pewien, że się nie mylę twierdząc, że Mercey szykuje jakiś podstęp. Teraz, jeśli można,
podsumujmy dyspozycje, jakie przekazał tej radiostacji. Jeden z jego ludzi przyjdzie między
dwunastą a pierwszą w nocy do Banku Francuskiego przy ulicy Croix-des-Petits-Champs i
przyniesie negatywy zdjęć wysłanych prefektowi. Policzy pieniądze i zabierze je. Nikt nie
powinien iść za nim i policja ma nie podejmować żadnych przygotowań ani na miejscu, ani w
okolicy.

Dobrze. To prosi się o kilka uwag. Przede wszystkim ten facet na pewno nie będzie liczył

banknotów. Będzie ich 280 tysięcy, a gdyby nawet chciał liczyć tylko paczki banknotów, to
2.800. Nie będzie miał czasu. Poza tym musiałby mieć stalowe nerwy. Liczyć paczki
pieniędzy na naszych oczach? Następnie, co on zrobi z tymi ośmioma workami? Może je
wywieźć tylko samochodem. A jeśli już o to chodzi, to Mercey świetnie wie, że nie stracimy
tego samochodu z oczu, że przekażemy wszędzie jego dane i że w końcu go znajdziemy.
Mamy swoje sposoby, by nie zgubić tropu tak, że się nie zorientują. Mercey wie o tym.

background image

Otóż, skoro Mercey nie jest durniem, a pamiętacie rabunek miliarda franków w Marsylii z

udziałem Lahaye, Sancy’ego i Cariniego, jeden z najlepiej zorganizowanych napadów...

– Tak, to prawda – potwierdził komisarz Servant – to było bardziej pomysłowe, niż napad

na pociąg pocztowy w Anglii i na pocztę w Miluzie i niż największe skoki amerykańskich
gangsterów.

Le Guennec pokiwał niecierpliwie głową.
– ...Tak, właśnie, chodzi o to, że Mercey szykuje coś innego. Puścił nam w oczy kłąb

dymu, by nas oślepić i żebyśmy sądzili, że postąpi w taki właśnie sposób, podczas gdy w
rzeczywistości ma zamiar zrobić coś zupełnie innego.

– Czy domyślasz się, jakiego sposobu użyje? – wtrącił komisarz Massard.
Le Guennec uśmiechnął się lekko.
– Panowie, wielu z was pamięta czasy, gdy trzeba było chronić Wielkiego Karola

8

przed

zamachami O.A.S. w czasie jego podróży. Myślę, że najbardziej potrzeba było nam wtedy
wyobraźni. Wyobraźni, którą można porównać do reflektora omiatającego niebo w
poszukiwaniu nieprzyjacielskich samolotów. Tymi samolotami były dla nas wtedy metody,
których mogli użyć ewentualni zamachowcy. Trzeba było postawić się na ich miejscu i
pomyśleć, jaki przewrotny pomysł mógł zrodzić się w ich głowach.

Teraz zróbmy to samo. Postawmy się na miejscu Merceya. Przede wszystkim bandyci są

konserwatywni w doborze metod działania. Stosują na ogół dobrze znane sposoby, a to co
dobrze zna Mercey, to napad z bronią w ręku. Jeśli nawet raz chwycił się kidnaperstwa, to
jestem przekonany, że szybko wróci do swojej pierwszej miłości.

– Czy chce pan powiedzieć, że Mercey dokona napadu w stylu ataku komandosów? –

spytał główny inspektor, Lebeau.

– Właśnie tak myślę – odrzekł powoli Le Guennec, wymawiając każdą sylabę z osobna. –

Servant, plan banku i plan dzielnicy, o które prosiłem niedawno.

– Proszę, oto one.
– Dziękuję. Jak to wygląda?
Servant pochylił się nad biurkiem, sięgnął po ołówek i zaczął przesuwać nim po planie

dzielnicy.

– Bank Francuski mieści się w tym trapezie między ulicami: de Valois, du Colonel

Driant, Croix-des-Petits-Champs i la Vrilliere. Bank ma kilka wejść. Wejście główne przy
ulicy Croix-des-Petits-Champs 39, to wielka brama, z obu stron drzwi dla pieszych i budynki
strażnicze z wartownikami. Na tej samej ulicy pod numerem 31 druga brama z wartownikami.
Między numerami 31 i 39 dwa inne wejścia, bez straży. Przy ulicy du Colonel Driant wjazd
do garażu, z żelazną kratą i budką strażnika. Przy ulicy de Valois drugi wjazd do garażu i
obok małe drzwi obite blachą z zakratowanym okienkiem i dzwonkiem obok w murze. Brak
straży na chodniku przed tym wejściem.

8 mowa o generale de Gaulle’u

background image

– Więc tak – powiedział Le Guennec. – Czy to wszystko? Czy w okolicy nie ma nic

szczególnego?

– Owszem, ustęp publiczny na chodniku przed bankiem u zbiegu ulic la Veillière i Croix-

des-Petits-Champs oraz posterunek żandarmerii republikańskiej na rogu ulicy la Vrillière i
zaułka Radziwiłła.

– Zaułek Radziwiłła? Co on tam robi? Nie widzę go na planie.
– To maleńka, ślepa uliczka, wciśnięta w zespół budynków banku.
– Dziękuję. Proszę teraz o plan budynku.
– To tylko plan szkicowy. Zdaje się, że nigdzie nie ma dokładnego planu banku. Ale

rozmawiałem z sekretarzem generalnym. To prawdziwa forteca nie do zdobycia przez
włamywaczy. Moim zdaniem, jest mało prawdopodobne, by Mercey mógł dostać się do
środka inaczej niż przez drzwi. I dlaczegóż by miał szukać innej drogi, skoro drzwi będą
szeroko otwarte na jego powitanie?

Le Guennec rozparł się wygodniej w fotelu i przymrużył swoje jedyne oko.
– To logiczne założenie – przyznał.
Komisarz Stepaniak chrząknął dyskretnie.
– Jeśli wolno mi wyrazić mój pogląd, sądzę, że oni dokonają napadu z zewnątrz banku.
– To możliwe – powiedział Vanderbussche. – Jest ich pięciu, a nawet sześciu, jeżeli

liczyć Germaina Lesaigneura.

Le Guennec kiwnął potakująco głową.
– To jest prawdopodobne. Mogli wpaść na jakiś pomysł, żeby nas wyprowadzić w pole.
Rąbnął pięścią w biurko.
– Panowie! – huknął. – Nikt nie będzie mógł powiedzieć, że szajka bandytów wpuściła

nas w maliny, choćby to byli najsprytniejsi gangsterzy na świecie. Zaraz poczynimy
odpowiednie przygotowania, żeby poskromić ich niewczesne zapędy!

Podniósł się ociężale i podszedł do planu Paryża rozpiętego na ścianie.
– Przede wszystkim nie wolno zapominać, że ta radiostacja nadała wielki rozgłos

żądaniom Merceya. Te dwa miliardy przewiezione do Banku Francuskiego rozbudzą ludzką
chciwość. W tej chwili wszyscy paryscy rabusie muszą się zastanawiać, co zrobić, żeby
zagarnąć taką wielką forsę. Możecie sobie wyobrazić jakąś inną szajkę, która się pakuje do
Banku, na przykład, za piętnaście dwunasta, i porywa nam pieniądze sprzed nosa!

Więc żeby uchronić nas, a także Merceya, od takiego kawału, ty Lebeau, ze swoim

oddziałem, będziesz pilnował forsy wewnątrz banku. Zabierzecie cały arsenał, kamizelki
kuloodporne, granaty gazowe, pistolety maszynowe i karabiny snajperskie, przecież nigdy nic
nie wiadomo.

Zwrócił się do komisarza Stepaniaka.
– Stepaniak, ty podzielisz swoich ludzi na dwie grupy. Jedna, przeznaczona do

przeprowadzenia akcji w pobliżu banku, zajmie miejsca na wyższych piętrach domów

background image

okalających bank. Zatrzymajcie lokatorów w domu, pod żadnym pozorem nie pozwólcie im
wychodzić, żeby nie opowiadali w pobliskich barach o tym, co się tu dzieje. Jeżeli nie będą
mieli nic do jedzenia, pójdziecie sami kupić im żywność. Przedstawicie nam rachunki do
rozliczenia. I zachowujcie się dyskretnie. Mercey na pewno wysłał swoich ludzi, żeby
podpatrzyli nasze przygotowania. Druga grupa zajmie stanowiska w większej odległości od
banku, rozstawisz ich w promieniu od 500 do 800 metrów od budynku. Uwaga,
najważniejsze, to nie zwracać uwagi otoczenia. Wszyscy jednak muszą być uzbrojeni, muszą
wziąć cały arsenał, jak oddział Lebeau.

– Zadanie? – spytał Stepaniak.
– Interwencja w wypadku trudnej sytuacji.
– Inwigilacja?
– Nie, tym się zajmie Servant. Servant, weźmiesz najlepszych kierowców i zabierzesz

brygadę kobiecą. A ty, Di Salvo, pomożesz mu. Weźmiecie zwykłe samochody, bez anten,
żeby was nie rozpoznali. Na przednich siedzeniach mężczyzna i kobieta, lub dwie kobiety,
aby nie zwracać uwagi. W tyle wozu, na podłodze, schowa się mężczyzna. Servant, zostawisz
jeden samochód w każdej z dwudziestu komend dzielnicowych. Dowódca załogi każdego
wozu będzie utrzymywał stały kontakt radiowy z Centralą w prefekturze.

Rozstawisz jedną kolumnę samochodów na obwodzie koła o promieniu mniej więcej

dwóch kilometrów, licząc od banku. Ten trzeci pasażer każdego samochodu będzie miał przy
sobie przenośną krótkofalówkę, niech się nią posługuje na jakimś podwórzu czy gdzie indziej,
ale tak, by go nie zauważono. Niech się stale kontaktuje z komendą tej dzielnicy, w której
będzie się znajdował i niech przejmie stamtąd instrukcje.

Druga kolumna wozów pojedzie aż do linii bulwarów des Marechaux. Te same polecenia

co do przekazywania informacji.

Zadaniem wszystkich wozów będzie, ewentualnie, śledzenie samochodu czy też

samochodów wiozących okup, zależnie od okoliczności. Załogi wozów składające się z trzech
osób, licząc z szoferem, będą mogły wysadzić jedną lub dwie osoby, tak żeby mogły
zatelefonować do Centrali i zdać sprawę z przebiegu wypadków, nie zwalniając pościgu. Ten,
kto będzie telefonował, zostaje na miejscu.

Le Guennec odetchnął głęboko i poklepał po ramieniu siedzącego obok niego głównego

komisarza, Kramera.

– Daj mi papierosa. Ty, Kramer, zorganizujesz łączność radiową i telegraficzną między

centralą, prefekturą i stanowiskiem, jakie zainstalujesz w Banku Francuskim, oraz między
tym stanowiskiem a obu grupami Stepaniaka.

Zapalił papierosa od zapałki, którą mu podał Kramer. – Valdeyron, ty się zajmiesz

komisariatami na przedmieściach – ciągnął wypuszczając kłąb dymu. – Niech trzymają pod
ręką ludzi do dyspozycji. Ty, Jousseaux, będziesz w rezerwie na Quai des Orfevres.
Vanderbussche, czy masz już worki?

background image

– Tak.
– A etykietki?
– Tak jest.
– Dobrze.
Zastanawiał się chwilę.
– Myślę, że Mercey zażądał tego dla pucu. Nie widzę powodu, dla którego miałoby mu

zależeć na czerwonych plakietkach umocowanych do worków ze stufrankowymi banknotami
i na białych plakietkach przy workach z banknotami po pięćdziesiąt franków. Ale... No,
dobrze, więc ty, Vanderbussche za swoimi ludźmi zapakujesz pieniądze do worków i
zawieziesz je do Banku Francuskiego. Uwaga! W grę wchodzi wielka stawka! Samochód
pancerny, ludzie uzbrojeni po zęby! Żeby nikt wam nie gwizdnął forsy!

– Pieniądze są przygotowane?
– Tak, we Francuskim Banku dla Krajów Ameryki Łacińskiej. W paczkach,

obanderolowane. Oczywiście, musisz policzyć. Nie ma większych cwaniaków, niż bankierzy.

– Co potem mam zrobić?
– Zostaniesz w Banku Francuskim razem z Lebeau.
Klasnął w ręce.
– No, panowie, myślę, że odpowiedziałem na wszystkie pytania! Teraz na was kolej,

zabierzcie się do roboty. Przyjadę na miejsce koło siódmej i przeprowadzę małą inspekcję.
Tymczasem, jeżeli zajdzie potrzeba, jestem tutaj. Jeżeli jaz kolei będę miał dla was jakieś
polecenia, lub będę chciał zmienić dyspozycję, skontaktuję się z wami.

– O której godzinie wszyscy mają zająć stanowiska? – spytał Servant.
– Bardzo dobre pytanie – pochwalił Le Guennec. – Wszystkie przygotowania mają być

ukończone o dziewiątej.

– Trzeba będzie spieszyć się, jak na wyścigach samochodowych „24 godziny w le Mans”

– poskarżył się Kramer.

Gdy wszyscy opuścili pokój z wyjątkiem Massarda, który był pracownikiem Wydziału

Informacji Ogólnej i nie brał udziału w przeprowadzanej operacji, Le Guennec wrócił do
biurka i poprosił telefonistkę o połączenie go z dyrekcją naczelną Republikańskich Kompanii
Bezpieczeństwa.

– Zwracasz się także do nich? – zdziwił się Massard.
– Tak, dla przedmieścia i rejonu podmiejskiego. Chcę rozciągnąć sieci o tak małych

oczkach, że nawet Mercey nie prześliźnie się przez nie.

background image

XIII

Germain przycisnął lekko hamulec i wielka ciężarówka załadowana gruzem zatrzymała

się przy chodniku. Ten odcinek ulicy Quincampoix ział pustką, jak gdyby znajdował się
gdzieś w Masywie Centralnym, i był zapewne niewiele lepiej oświetlony, niż działo się to w
średniowieczu. A przecież w odległości dwustu metrów widać było oświetlony reflektorami
plac budowy i kręcących się tam robotników z jakiegoś przedsiębiorstwa robót publicznych.
Z przeciwnej strony ulica przybierała kształt wąskiego przesmyku, w którym krążyły
niewyraźne cienie ocierające się o dziewczyny zaczajone we wnękach bram. To było
zdecydowanie ponure, niebezpieczne miejsce.

Mężczyźni zeskoczyli z ciężarówki i zabrali się zaraz do zdejmowania ciężkiego,

drewnianego baraczku umieszczonego na szczycie kupy gruzu. Zachowując wszelkie środki
ostrożności wyładowali go na chodnik i przysunęli do fasady najbliższej kamienicy.

– Czy nie mogli znaleźć lepszego miejsca na wychodek? – mruknął Gerard Lesaigneur,

patrząc z niesmakiem na kałuże moczu rozlane na chodniku.

Tych sześciu mężczyzn w nieprzemakalnych kurtkach, w plastikowych kaskach z

okularami ochronnymi, w wysokich butach, nie różniło się prawie wyglądem od robotników
pracujących na sąsiednim placu budowy.

Gerard Lesaigneur i Christian Sancy weszli pierwsi do baraku, na którego ścianach

widniał napis: S.A.G.T.P. – Budownictwo i Roboty Publiczne.

Jo Lahaye zamknął za nimi drzwi.
Już w baraczku Christian wyciągnął spod kurtki zakrzywiony na końcu łom i zagłębił go

w otwór płyty zakrywającej studzienkę włazową kanału. Napierając z całej siły na łom
podważył pokrywę, która skrzypiąc podniosła się o kilka centymetrów.

Gerard przyklęknął, wsunął w szparę ręce w rękawicach, uchwycił mocno pokrywę i

wahadłowym ruchem wysunął ją z obramowania włazu. Korzystając z pomocy Christiana,
odsunął ją na bok. Zapalił latarkę i snop jaskrawego światła omiótł pierwsze szczeble
metalowej drabinki znikającej w czarnym otworze, z którego wydobywał się zgniły odór. Nie
ociągając się, postawił nogę na pierwszym szczeblu i zaczął schodzić w głąb studzienki, z
latarką zawieszoną na szyi. Gdy znikł w ciemnym otworze, Christian także zapalił latarkę,

background image

umocował łom u pasa i stuknąwszy lekko palcem w drzwi baraku, sam z kolei zagłębił się w
studzience. Jo Lahaye uchylił drzwi, zobaczył znikający w otworze studzienki kask Christiana
i dał znak Merceyowi.

Wszyscy czterej zabrali się pospiesznie do przenoszenia dziesięciu kanistrów z benzyną z

ciężarówki do budki.

Christian dołączył już do Gerarda czekającego na wąskim chodniczku koło drabinki i

natychmiast nastawił latarkę na czerwone migotanie, kierując światło w górę. Jo Lahaye
zobaczył sygnał, przywiązał koniec długiego sznura, który mu podał Robert Barrades, do
uchwytu pierwszego kanistra i ostrożnie wpuścił pojemnik do otworu studzienki, powoli
rozluźniając zwoje sznura. Kanister postukiwał chwilami o metalowe szczeble drabinki, nie
wywołało to jednak większego hałasu. Na dole zaopiekował się nimi Gerard, a Jo Lahaye
powtórzył dziewięć razy tę operację z pozostałymi kanistrami.

Mercey, Barrades i Jo Lahaye, każdy z zapaloną latarką, zanurzyli się kolejno w ciasnym

otworze włazu. Gdy zeszli na wąski, śliski chodnik, gdzie ich oczekiwali Gerard i Christian,
ustawili się rzędem wzdłuż chropowatego, wilgotnego muru. Christian i Gerard wręczyli
każdemu po dwa kanistry, sami podzielili się czterema pozostałymi i wszyscy ruszyli gęsiego
naprzód, z Gerardem na czele.

Na ulicy Quincampoix Germain rozejrzał się wokoło i po upewnieniu się, że nikt go nie

widzi, wszedł do baraczku i zamknął pokrywą wylot studzienki. Zwinął sznur rzucony w kąt
budy przez Jo Lahaye, cisnął go na stos gruzu na ciężarówce, pchnął drzwi baraku i usiadł za
kierownicą.

Zapalił bez pośpiechu papierosa i ruszył ciężarówką naprzód, po czym skręcił w wąską,

pustą przestrzeń przylegającą do terenu budowy. Zaparkował wóz tuż przy jakimś niedobitku
sczerniałego, porysowanego muru, utrzymywanego w stanie jakiej takiej równowagi przez
potężne drewniane bale, i z niezmąconym spokojem przygotował się na długie oczekiwanie.

Zewsząd dochodził pisk szczurów.
Gerard widział w świetle latarki, jak uciekają na jego widok.
Hordy olbrzymich, grubych szczurów o niebywale długich ogonach taplały się w stojącej

wodzie rynsztoku. Uciekając bestie przeskakiwały jedne przez drugie i ohydnie piszcząc
zsuwały się ze śliskich ścianek koryt. Silniejsze gryzły te słabsze, aby utorować sobie szybciej
drogę. We wgłębieniach muru setki małych oczek migotały w jaskrawym świetle latarki
obnażającym bezlitośnie szkaradne pyski z wyszczerzonymi zębami.

Na widok tego nieprzeliczonego rojowiska, Gerard poczuł na plecach przykre łaskotanie

zimnego potu. Przeszedł go lodowaty dreszcz.

Robert Barrades szedł między Christianem Sancy i Jo Lahaye. Obecność Jo tuż za nim

uspokajała go. Szczury zawsze budziły w nim wstręt. Oczywiście, był odważny, ale na widok
tych odrażających bestii tracił przytomność umysłu. Zdarzało się nieraz na wsi, w okolicach
Bordeaux, że potrafił zdeptać głowę jadowitej żmii, nie odczuwając strachu ani odrazy.

background image

Wiedział jednak, że gdyby zaatakowały go szczury, nie potrafiłby się obronić, byłby
bezwolny, jak sparaliżowany.

Piotr Mercey utkwił wzrok w karku Gerarda oświetlonym światłem latarki. Starał się nie

zwracać uwagi na szczury przemykające się tuż obok jego nóg. Pocieszał się myślą, że gdyby
został nagle zaatakowany przez szczury, postawiłby prędko kanistry na ziemi i wyciągnąłby
łom zza pasa. Ta straszna broń spowodowałaby na pewno wielkie straty w szeregach
napastników. Za radą Gerarda wszyscy byli uzbrojeni w łomy, nie zwyczajne, lekkie i krótkie,
ale te wykonane ze stopu żelaza z domieszką stali, z długim trzonkiem, ważące dwa
kilogramy każdy. Takie łomy były kiedyś chlubą włamywaczy z początków naszego stulecia.

Pragnąc zmienić kierunek myśli, zaczął przypominać sobie to, co powiedział Gerard,

chyba już wieki temu, i co zapoczątkowało całą sprawę.

Tamtego ranka Robert Barrades został wezwany do więziennej sali widzeń na rozmowę z

adwokatem.

Właśnie przyniesiono pocztę. Tylko jeden list, dla Gerarda. Jak zwykle, Gerard

pospiesznie otworzył list i zatopił się w lekturze.

– Wiesz Gerard – zauważył Mercey – kiedy czytasz te gryzmoły, to słowa z ciebie nie

można wyciągnąć!

Gerard, rozradowany, składał już list.
– To pisze moja siostra Josiane. Ona zawsze opowiada mi o całej rodzinie. Dziś mi

napisała o drugiej siostrze, Eliane. To zakała całej rodziny.

– Zakała rodziny? Dlaczego?
– Wyszła za maż za strasznego pracusia. Ten ma czarną robotę! W takiej bandyckiej

rodzinie jak nasza, to wstyd, to hańba!... Zdajesz sobie sprawę?

– Co on robi?
– Jest kanalarzem. Gdyby jeszcze był lekarzem czy adwokatem, albo gdyby był nadziany

forsą, to bym zrozumiał! Ale kanalarz!

Śmiał się, jak z dobrego dowcipu.
– Całe szczęście – ciągnął – że szybko się przystosował.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Sam nie wiem, czy to atmosfera rodzinna... W każdym razie... Wyobraź sobie, że on

pracuje w pierwszej dzielnicy Paryża. Nie jestem pewien, czy wiesz o tym, ale w pierwszej
dzielnicy mieści się główna siedziba Banku Francuskiego.

– Ach, tak?
– Właśnie. Więc Gilbert, bo tak ma na imię, schodzi sobie któregoś dnia do kanałów, do

pracy. Jest z kolegą. Kanalarze zawsze pracują we dwójkę, ze względu na szczury...

– ...Szczury?
– W kanałach roi się od szczurów. Straszne bestie, wielkie jak koty i bardzo agresywne.

Kanalarze biorą ze sobą kije zakończone żelaznymi okuciami. We dwóch łatwiej im się

background image

bronić.

– Miła praca!
– A więc Gilbert schodzi do kanału z jednym ze swoich kolegów, a na górze, na ulicy,

czuwa drugi kolega, czy nie zbiera się na deszcz. Bo rozumiesz, gdy jest ulewa, całe rzeki
wody spływają do kanałów. Kanały wypełniają się, woda przelewa się przez podziemne
chodniki i może porwać kanalarza, który pracuje tam, w dole, i może nie zdążyć wyjść na
powierzchnię. Żeby uniknąć w takim wypadku nieuchronnej śmierci przez utopienie,
zostawia się jednego kanalarza przy włazie, na ulicy, ma on obowiązek obserwować niebo i
przy najmniejszym pogorszeniu się pogody wezwać swych kolegów do powrotu na
powierzchnię.

– To bardzo ciekawe.
– Tego dnia nie mieli szczęścia. Gość, który miał uważać na zmianę pogody, to

prawdziwy pijanica. Taka beczka bez dna na białe wino. Jak tylko Gilbert i jego kumpel
zniknęli w kanale, ten facet pobiegł do najbliższego baru i zaczął tankować. Jak to się zwykle
dzieje w takich wypadkach, spada ulewa, woda zalewa kanały i powódź porywa kolegę
Gilberta. A Gilbert natyka się na jakąś kratę, czepia się jej, wspina się na nią, trzęsie nią z
całej siły i ku jego zdziwieniu krata ustępuje. Rozgląda się wokoło i widzi lekko wznoszący
się tunel.

– Ty mi chyba opowiadasz „Tajemnice Paryża” Eugeniusza Sue – wtrącił ironicznie

Mercey.

– Zapewniam cię, że to prawda.
– Żartuję. Mów dalej, my tu w więzieniu rzadko możemy posłuchać takich historyjek.
– Gilbert pada na ziemię, brodzi chwilami w wodzie i idzie tym podziemnym przejściem

do góry, wypłaszając po drodze całe stada szczurów, które tam się schroniły. Dochodzi do
końca tunelu i trafia na mur z cegieł, zupełnie zżarty przez wilgoć, prawie pozbawiony
zaprawy murarskiej łączącej cegły, wygryzionej pewnie przez całe pokolenia szczurów. Mur
tak zniszczony, jak jakaś stara szafa zjedzona przez korniki. Gilbert, któremu zupełnie nie
odpowiada towarzystwo szczurów w kanale, myśli sobie, widząc ten dziurawy ser, że nie
powinno być tak trudno wydłubać otwór, przez który mógłby przejść i że prawdopodobnie za
murem jest jakieś wyjście na powierzchnię. Wali kijem w mur, udaje mu się obluzować
niektóre cegły i zrobić otwór wystarczający, żeby się prześliznąć. Przedostaje się do ciasnego
korytarzyka i w świetle latarki widzi tuż przed sobą drewniane przepierzenie. Maca je,
znajduje jakąś szparę, wsuwa w nią żelazne zakończenie kija, podważa deski i przepierzenie
przestaje stawiać opór... Pcha, ścianka chwieje się i Gilbert...

– ...Wchodzi do jaskini Drakuli.
Gerard nachmurzył się.
– Piotrze, ty sobie ciągle żartujesz! To może wygląda nieprawdopodobnie, ale to jest

prawda! Posłuchaj, co się potem działo!

background image

– Nie zwracaj na mnie uwagi. Mów dalej, umieram z ciekawości, żeby dowiedzieć się, co

dalej.

– Dobrze, ale daj spokój tym żartom. Więc... otwierają się drzwi, bo to były drzwi, i

Gilbert wchodzi do jakiegoś zupełnie ciemnego pomieszczenia... Zamyka czym prędzej
drzwi, ze względu na szczury, i...

– Czy woda tam nie dochodziła?
– Nie, mówiłem ci, że podziemny korytarz wznosił się. Gilbert rozgląda się więc dookoła,

świecąc latarką, i co widzi?

Tym razem Mercey nie odezwał się.
– Co widzi? – powtórzył Gilbert.
– Nie mam pojęcia, mów.
– Pieniądze.
– Pieniądze? Przyznaj, Gerard, ty...
– Poczekaj. To nie były zwykłe pieniądze, ale banknoty przeznaczone na makulaturę.
– Jak to?
– Zaraz ci wytłumaczę. Gilbert trafił do piwnic Banku Francuskiego. Po wysłuchaniu

jego opowiadania zasięgnąłem dyskretnie języka. Posłuchaj, jak to się dzieje. Budynek Banku
Francuskiego mieści się przy ulicy Croix-des-Petits-Champs w pierwszej dzielnicy. Właśnie
tam był Gilbert. Ale pieniądze wypuszcza się – drukuje się banknoty, jeśli wolisz – w
Puteaux, przy nadbrzeżu National, w filii Banku. Tam też składuje się nowe banknoty. A co
się dzieje, gdy jakiś bank, obojętnie jaki, na przykład, Crédit Lyonnais czy Société Générale,
znajduje wśród pieniędzy, które do niego wpływają, banknoty tak zniszczone, że nie nadają
się do dalszego użytku? Brudne, wytłuszczone, podarte lub podklejone taśmą samoprzylepną?

– Wymienia je na nowe?
– Właśnie. A jak się postępuje w takim wypadku? Raz na miesiąc zbiera się wszystkie

banknoty do wymiany i wysyła je do Banku Francuskiego przy ulicy Croix-des-Petits-
Champs, który gromadzi wszystkie takie przesyłki z Paryża i z prowincji, a potem posyła je
do Puteaux. Bank Francuski uznaje na kontach banków wysyłających sumę równą wartości
zużytych banknotów, a te ostatnie przeznacza się „na makulaturę”, to znaczy, do zniszczenia.

– Ale dlaczego nie wysyła się ich prosto do Puteaux, zamiast do głównej siedziby Banku

Francuskiego? Byłoby prościej i szybciej.

– Nie pytaj mnie dlaczego. Musi być jakaś przyczyna. W każdym razie przyjęto taką

procedurę.

– Domyślam się, że Gilbert trafił do miejsca, gdzie magazynuje się stare banknoty

czekające na wysyłkę do Puteaux.

– Trafiłeś w dziesiątkę.
– I co on potem zrobił?
– Nic.

background image

– Jak to nic?
– Bardzo mądrze postąpił. Wyszedł nic nie zabierając, zamknął drzwi i poczekał, aż

minie ulewa i z kanałów spłynie woda. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby wyszedł z
kanału z paczką starych banknotów pod pachą? Potem przyszedł zobaczyć się z nami, to jest z
jednym z moich szwagrów i ze mną, i wyłożył nam całą sprawę. Gilbert wyszukał właz do
kanału w jakiejś cichej, ciemnej uliczce. Postawiliśmy wielką, starą ciężarówkę bez
platformy, dokładnie pod pokrywą włazu. Wleźliśmy do środka, zdjęliśmy pokrywę i
zszedłem z Gilbertem do kanału, podczas gdy szwagier stał na straży na zewnątrz. I
poszliśmy prosto do podziemia banku.

– Gilbert trafił do tego miejsca?
– Jest coś, o czym pewnie nie wiesz. Każdej ulicy, alei i bulwarowi w Paryżu odpowiada

jeden kanał. Tak jak biegną ulice na powierzchni, tak samo ciągną się pod ziemią kanały. I
uważasz, każdy odcinek kanału ma tabliczkę z nazwą kanału, taką samą tabliczkę, jakie są na
domach. Tej samej wielkości i w tych samych kolorach, niebieskim i białym. Nie mógłbyś
tam zabłądzić. Jeżeli znasz dobrze Paryż, możesz chodzić po kanałach równie łatwo, jak po
ulicach na powierzchni, możesz iść, gdzie chcesz i zawsze będziesz wiedział, gdzie jesteś.

– To nadzwyczajne.
– Więc opowiadam dalej... Weszliśmy do piwnicy ze starymi banknotami i zabraliśmy

jedną paczkę.

– A czy te pieniądze nadają się do użytku?
– Oczywiście. Są brudne, tłuste, poklejone taśmą, ale można nimi doskonale płacić. W

małych ilościach, naturalnie.

– Jedną paczkę, powiedziałeś? A czy było ich więcej?
– Tak.
– Dlaczego ich nie wzięliście?
– Bo tak umówiliśmy się z Gilbertem. Przyszło nam na myśl, że gdybyśmy wzięli

wszystko, to pewnego pięknego dnia Gilbert mógłby zostać objęty śledztwem. Odkryto by
podziemny korytarz i kanał, szukano by wśród kanalarzy, ktoś by sobie przypomniał, że
Gilbert uratował się w cudowny sposób z powodzi w kanałach, podczas gdy jego kolega
utopił się. Zastanawiano by się, w jaki sposób uszedł powodzi, w końcu prawda wyszłaby na
jaw i Gilbert wpadłby z kretesem. Tymczasem zniknięcie jednej paczki można łatwo
wytłumaczyć jakąś pomyłką, przypadkowym pominięciem czy zgubieniem i Gilbert miał
szansę wyjść z tego cało. Uważaliśmy, że widząc większość pieniędzy na miejscu,
prowadzący śledztwo wywnioskują z tego faktu, że to nie jest kradzież.

– A jak Gilbert wytłumaczył swoim szefom swoje cudowne ocalenie, jak to nazwałeś?
– Linia metra od Porte de Clignancourt do Porto D’Orléans przechodzi przez Hale, jak

wiesz. Tunel metra biegnie głęboko pod zabudowaniami Hal, które zresztą już zburzono. W
tym miejscu tunel przechodzi pod ulicą Baltard, idzie równolegle do kanału, ale nieco wyżej.

background image

A ponieważ jest mnóstwo przecieków wody do tego tunelu, przebito w nim otwór ściekowy
łączący się z kanałami i umożliwiający spływ wody. Gilbert powiedział, że zawisł na rękach
na kracie tego otworu ściekowego.

– I jak się ta cała historia skończyła?
– Wzięliśmy jedną paczkę banknotów pięćdziesięciofrankowych, czyli tysiąc banknotów.

Pięć kawałków dla każdego. Oczywiście, nie można tego porównywać z twoimi skokami.
Piotrze, ale jak na godzinę pracy w kanałach, to całkiem nieźle. No i, rozumiesz, my byliśmy
małymi rabusiami, a nie prawdziwymi bandytami jak, na przykład, ty.

– A śledztwo?
– Nie znam jego wyników. W każdym razie nigdy nie niepokojono Gilberta, co dowodzi,

że postąpiliśmy słusznie, nie zabierając wszystkiego.

– Czy Gilbert potem dalej pracował jako kanalarz, tak jak przedtem?
– Tak.
Musiał przyznać w głębi duszy, że historia opowiedziana przez Gilberta była niezwykle

interesująca. Otwierały się nowe, interesujące perspektywy.

Zamyślił się, a Gerard w milczeniu składał machinalnie i rozkładał list od siostry.
– Jest jednak coś, co mnie dziwi... – powiedział po chwili Mercey.
– Co takiego? – spytał Gerard.
– Drzwi... Jak to może być, że w takiej instytucji jak Bank Francuski drzwi do tego

pomieszczenia chroni po prostu ściana z cegieł, że nie są porządnie umocnione i obite blachą,
aby uniemożliwić dostęp do wnętrza?

Gerard uśmiechnął się kpiąco.
– Ależ, Piotrze, czemu mieliby podejmować tyle środków ostrożności? Przecież tam

właściwie nie ma co kraść! Prócz tych banknotów nie ma nic, co można by ukraść! Mówię ci,
to jest siedziba spółki. Ty, dawny adwokat, musisz wiedzieć, czym jest siedziba spółki. Biura,
archiwa, ale nie ma forsy. W tym budynku mieści się także mieszkanie dyrektora banku.
Pieniądze są gdzie indziej, w Puteaux czy w innym miejscu, ale nie tam.

– A stare banknoty?
– Myślę, że to niewielka ilość dla nich. Gdybyś widział tę salę, w której trzymają te stare

banknoty! To prawdziwy śmietnik! Obrzydliwe brudy! Jestem pewny, że nikt tam nigdy nie
wchodzi, chyba żeby wnieść lub wynieść paczki ze zniszczonymi banknotami. Zastanawiam
się nawet, czy w ogóle ktoś pomyślał o tym, co jest za tymi drzwiami! Zresztą, w tym banku
panuje straszny bałagan...

– Mianowicie?
– Wiesz, kiedy już się tam dostałem, chciałem się przekonać, jak się rzeczy mają.

Rozumiesz, byłem w podziemiu Banku Francuskiego! Postanowiłem zobaczyć skarbiec
bankowy, kombinując sobie, że może są widoki na zmontowanie skoku. Mój kuzyn Yves jest
specjalistą od kas pancernych, odsiaduje zresztą siedem lat w Clairvaux za to, że obrobił sejf

background image

pewnego nadzianego bankiera w Troyes. Krótko mówiąc, mimo błagań Gilberta, który trząsł
portkami ze strachu, zbadałem to miejsce. Wyszedłem z podziemnej sali i powędrowałem nie
kończącymi się korytarzami aż do głównej hali, nie spotykając po drodze żywego ducha.

– Nie było strażników?
– Nie. Nie widziałem też sejfów. Owszem, widziałem zegary kontrolne, w których

strażnicy muszą znaczyć co jakiś czas swoje karty, ale żadnego strażnika nie widziałem.

– Długo tam byłeś?
– Pół godziny, może trzy kwadranse...
– To wszystko wydaje mi się mało prawdopodobne.
– Jest tak, jak ci mówię. I powtarzam, po co by mieli łamać sobie głowę? Tam przecież

nie ma co kraść!

– A więc to ma ręce i nogi – przyznał Mercey.
Rozmyślał o tej historii całymi tygodniami. Kilkakrotnie prosił Gerarda o dodatkowe

szczegóły. I pewnej nocy wpadł na pomysł, jak wykorzystać te informacje. Pasowałyby
bardzo dobrze do planu, który właśnie obmyślił i chętnie by wprowadził w czyn, gdyby tylko
udało mu się odzyskać wolność.

Gdy więc Robert zaproponował mu wspólną ucieczkę z więzienia, skorzystał natychmiast

z nadarzającej się okazji i namówił także Gerarda.

– Nie można ot, tak sobie, tracić z oczu podobnego skarbu.
Gerard, to żyła złota, której nie powinno się pozostawiać na pastwę losu!
Mercey spostrzegł, że Gerard wchodzi na wąską, metalową kładkę, przerzuconą nad

korytarzem ściekowym kanału.

Zanim poszedł jego śladem, odczytał w świetle latarki napis na niebiesko-białej, trochę

zardzewiałej tabliczce umieszczonej na skrzyżowaniu kanałów: Ulica Rambuteau.

Ulica Rambuteau... Jeszcze sto metrów i dojdą do miejsca pierwszego przystanku.
Odległość między ulicą Quincampoix a Bankiem Francuskim wynosiła mniej więcej

półtora kilometra, takie obliczenie przeprowadził osiemnaście dni wcześniej, gdy poszedł na
zwiady do kanałów i podziemi Banku Francuskiego, by sprawdzić, czy opis Gerarda jest
dokładny.

Był dokładny.
Drzwi do piwnicy ze starymi banknotami otworzyły się z łatwością, gdy zabrali się za nie

Jo i Christian, a potem udali się wszyscy, pod przewodem Gerarda, na rekonesans podziemi i
dotarli aż do głównej hali banku.

Okazało się więc, że jego plan w części dotyczącej wykorzystania podziemia Banku

Francuskiego był możliwy do zrealizowania.

Półtora kilometra drogi kanałem do banku stanowiło dość dużą odległość, ale on

opowiadał się za takim właśnie rozwiązaniem, bo zapewniało im względne bezpieczeństwo.
Ukryta obstawa policyjna, którą na pewno zorganizował Le Guennec, nie mogła być zbyt

background image

gęsta w takiej odległości od banku.

Zmusił się, by oddychać ustami. Duszące wyziewy kanałów drażniły zmysł powonienia i

wywoływały mdłości.

Chwilami wyczuwał przez skórzane cholewy butów jakieś miękkie uderzenia. To

szczury, które przemykały się między nogami, wydając żałosne piski.

– Cholerne szczury – usłyszał z tyłu głos Christiana. – Dlaczego tu jeszcze siedzą? Nie

ma tu nic do żarcia, odkąd przeniesiono Hale do Rungins! Co za idiota, ten dziennikarz, co
napisał, że wszystkie szczury wyniosły się stąd!

– Powinni wylać ścieki napalmem – powiedział słabym głosem Robert Barrades, chcąc

dodać sobie odwagi.

Jo Lahaye, który zamykał pochód, roześmiał się. Był zupełnie pozbawiony wyobraźni i

dla niego te szczury stanowiły tylko chwilową niedogodność.

Gerard właśnie zatrzymał się. Mercey widział w świetle latarki, że się waha. Obrócił

głowę w prawo, potem w lewo.

Mercey oświetlił swoją latarką biało-niebieską, emaliowaną tabliczkę umieszczoną na

odrapanej ścianie kanału.

– Ulica Baltard – przeczytał.
– Przejdź przez kładkę i skręć w lewo – powiedział krótko.
Gerard usłuchał. Szli za nim gęsiego. Sto pięćdziesiąt metrów dalej Gerard znów się

zatrzymał i podniósł głowę do góry. Mercey odwrócił się.

– Christian, do roboty.
Christian Sancy postawił na ziemi swoje kanistry z benzyną, rozpiął kurtkę i wyjął łom.
– Teraz pomożesz mi wyjść, Jo – powiedział.
Jo Lahaye postawił swoje kanistry obok kanistrów Christiana i podsadził Christiana na

rękach. Christian stanął na ramionach Jo i w ciągu paru minut wybił kratę z otworu, przez
który przenikało słabe światło z tunelu metra. Potem mocno pociągnął i krata została mu w
rękach. Podał ją Merceyowi, który oparł ją o ścianę kanału.

Robert skorzystał z tego, aby pozbyć się plastikowego worka, jaki niósł dotąd na ramieniu

i wsunął go za kratę.

– Worek, Robercie? – spytał Mercey.
– Zrobione.
– Dobrze. W górę.
Christian zeskoczył na ziemię i wszyscy podjęli znów swoją wędrówkę.

background image

XIV

Le Guennec odsunął rękaw swojej koszulki polo, odsłaniając owłosiony nadgarstek i

spojrzał na zegarek.

Pierwsza cztery!
Co oni tam robią, do cholery!
Mercey twierdził, że to nastąpi między dwunastą a pierwszą w nocy. A może to jakieś

jego nowe numery?

Rzucił okiem na osiem granatowych worków ustawionych rzędem na kontuarze. Ich

czerwone i białe etykietki drgały leciutko w podmuchach powietrza poruszanego przez
wentylatory zawieszone u sufitu. Kazał je włączyć, bo upał stawał się nieznośny.
Przygotowania już dawno ukończono i ludzie zaczynali się niecierpliwić. Takie długie
oczekiwanie fatalnie działało na nerwy.

W pobliżu frontowych drzwi jeden z ludzi Lebeau, Queyran, żuł z roztargnieniem

kanapkę, trzymając rękę na kolbie swojego automatu, podczas gdy naprzeciw niego Castellani
i Andrade popijali piwo z jednej butelki.

Pozostali policjanci z oddziałów Lebeau i Vanderbussche’a rozproszyli się po całej hali,

stali też w bocznych korytarzach i na pierwszym piętrze.

Na dworze trzymali straż ludzie z oddziału interwencyjnego Stepaniaka. Oddział ten

znany był szerokiej publiczności pod nazwą brygady antydywersyjnej.

W centrum miasta załogi wozów z oddziału Servanta czekały tylko na sygnał rozpoczęcia

łowów.

W przedmiejskich dzielnicach Paryża krążyły patrole policji z komisariatów

peryferyjnych i żandarmerii z Republikańskich Kompanii Bezpieczeństwa.

Wyżej, na pierwszym piętrze banku, w jednym z pokojów biurowych, oddanych policji

do dyspozycji przez sekretarza generalnego Banku Francuskiego, usadowił się Kramer ze
swoimi ludźmi, utrzymując stały kontakt radiowy z Centralą w prefekturze i z obu grupami
Stepaniaka.

Jednym słowem, „komitet powitalny” był gotów na przyjęcie Merceya lub jego człowieka

wysłanego po odbiór okupu, albo też na wszelką inną ewentualność.

background image

Le Guennec ruszył ciężko w kierunku szerokich, marmurowych schodów, oparł rękę na

solidnej poręczy pamiętającej z pewnością XVIII wiek i przeskakując po dwa stopnie, wbiegł
na pierwsze piętro. Zatrzymał się chwilę przy balustradzie galerii, podziwiając po raz
pierwszy imponujący widok hali z góry.

Cofnął się o parę kroków i już chciał wejść do korytarza prowadzącego do pokoju, w

którym siedział Kramer, gdy nagle usłyszał czyjś głos.

– Wszyscy ręce do góry! Róbcie to, co każemy, a nie będzie żadnych strat. Gorzej z tymi,

którzy będą się stawiać, wtedy strzelamy bez uprzedzenia. Zapamiętajcie to sobie.

Ton tych słów był szorstki, kategoryczny.
Le Guennec zesztywniał. Nie namyślając się zdjął buty, położył się na zimnym marmurze

galerii i przyczołgał się z powrotem do balustrady.

Miał stąd widok na całą halę.
Z dołu był niewidoczny.
W hali stało półkolem pięciu ludzi.
Byli ubrani w nieprzemakalne kurtki, na głowach mieli kaski ochronne jak robotnicy

budowlani, na nogach długie skórzane buty, mocno zachlapane błotem. Twarze mieli ciemne,
czymś wysmarowane, jak gdyby poczernione sadzą.

Dwaj z nich trzymali pistolety maszynowe, trzej pozostali zwykłe pistolety. Le Guennec

nie mógł rozróżnić rysów twarzy, ale był pewien, że to Mercey i jego ludzie. Pięciu. Byli w
komplecie – Mercey, Lahaye, Barrades, Sancy i Gerard Lesaigneur.

Jeden z dwóch mężczyzn z pistoletami maszynowymi zdradzał swoją masywną sylwetkę

– mógł się o to założyć – Christiana Sancy, dawnego porucznika komandosów, olbrzyma
wagi stu kilogramów. A drugi człowiek z pistoletem maszynowym, niewiele niższy od
tamtego, to musiał być Jo Lahaye. Zgadzało się. Mercey powierzył pistolety maszynowe
swoim dwóm zbirom. Jego zdaniem Barrades i Lesaigneur nie mieli tyle zimnej krwi i
dostatecznego doświadczenia, by pełnić tę funkcję. Teraz, gdy był prawie pewny, że to jest
Mercey ze swoją bandą, a nie jakaś inna szajka usiłująca przywłaszczyć sobie tanim kosztem
cudzy łup, trzeba było zastanowić się nad własnym sposobem postępowania.

Kolbami pistoletów wypchnęli przed siebie dwóch ludzi. Dwóch mężczyzn, którzy robili

wrażenie niezupełnie przytomnych, a na ich kołnierzach widać było plamy krwi. Le Guennec
poznał oficerów policji, których Lebeau postawił na straży w jednym z korytarzy, kierujących
się z hali krętą drogą w głąb budynku.

Zrozumiał wtedy, że Mercey i jego ludzie przyszli tym korytarzem zaczynającym się

prawdopodobnie w podziemiach banku. Ale jak dostali się do tych piwnic? Chyba jednak nie
kanałami!

W takiej instytucji jak Bank Francuski fundamenty budynku musiały być równie solidne

jak podziemia Bastylii, trzeba by je kuć przez wiele miesięcy, aby wyrąbać otwór.

I tak powinno być!

background image

No i czy sekretarz generalny banku nie zapewnił Servanta, że ten budynek, to prawdziwa

forteca? Więc jak oni to zrobili?

Obaj oficerowie upadli na marmurową posadzkę hali. Inni ludzie z oddziałów Lebeau i

Vanderbussche’a z widoczną niechęcią unosili ręce do góry. Le Guennec pomyślał, że jego
prestiż doznał w tej chwili znacznego uszczerbku.

– Uwaga – odezwał się rozkazująco ten sam szorstki głos. – Niech każdy z was weźmie

broń lewą ręką i rzuci ją na ziemię. Tylko bez nieprzemyślanych gestów, bo pożałujecie. Ale
nie wszyscy jednocześnie. Zaczynamy z tej strony. A reszta niech się nie rusza.

To musiał być Mercey.
Le Guennec widział, jak się przesuwa uważając, żeby nie znaleźć się na linii strzału

pistoletów maszynowych i wskazuje ręką trzech mężczyzn stojących tuż koło drzwi
wejściowych.

Trzej policjanci niechętnie usłuchali.
– Bardzo dobrze, teraz wy.
Wskazał ręką czterech mężczyzn tkwiących nieruchomo u stóp schodów.
Powoli zastosowali się do polecenia. Potem przyszła kolej na Lebeau. Następnie na

Vanderbussche’a. Le Guennec dojrzał kątem swojego jedynego oka jakiś cień rysujący się w
odległości paru metrów. Poznał Kramera. Położył szybko palec na ustach.

Kramer zatrzymał się w miejscu. Teraz już cała broń leżała na marmurowej posadzce

hali.

– Doskonale Bądźcie nadal grzeczni, a wszystko pójdzie dobrze. A teraz, wszyscy ręce na

kark! Położyć się na brzuchu.

Do Le Guenneka dochodziły odgłosy wściekłych pomruków, ale wszyscy usłuchali.
– Broń! – rzucił głos.
Dwaj mężczyźni z pistoletami, każdy z workiem w ręku, opuścili swoje miejsce w

półkolu. Zebrali broń z ziemi, wepchnęli do worków i z pytającym wyrazem twarzy
zatrzymali się przed tym mężczyzną, który jedyny dotąd zabierał głos. Ten zakręcił się na
pięcie i szybkim krokiem skierował się do kontuaru, na którym stały rzędem worki z
pieniędzmi na okup.

Nie zwracając uwagi na worki z białymi etykietkami, sięgnął po jeden z czterech worków

z czerwonymi plakietkami i wyrzucił jego zawartość na ziemię. Rozerwał szybko banderole i
obejrzał kilka banknotów wybranych na chybił trafił.

Trzy następne worki z czerwonymi etykietkami spotkał ten sam los. W tym czasie tamci

dwaj mężczyźni położyli na ziemi, koło nóg, worki z bronią i zajęli się wkładaniem pieniędzy
z powrotem do worków. Zaciągnęli zamki błyskawiczne, podnieśli się i poszli po worki z
białymi plakietkami. Wzięli po dwa worki, przerzucając przez ramię ich szerokie, płócienne
pasy.

Zabrali worki zawierające broń i skręcili do tego korytarza, którym tu przyszli.

background image

Ten, który przedtem mówił – zdaniem Le Guenneka musiał to być Mercey – dźwignął

dwa worki z czerwonymi plakietkami, a jeden z dwóch mężczyzn z pistoletami
maszynowymi, dwa pozostałe worki. I oni skierowali się do korytarza, a za nimi piąty członek
bandy, wycofując się, z pistoletem wymierzonym przed siebie, osłaniał swoich towarzyszy.

I nagle Le Guennec doznał olśnienia.
Pięciu członków bandy Merceya znajdowało się tutaj, wszyscy razem. Gdyby udało się

zatrzymać tu ich wszystkich, porwanym dzieciom nie zagrażałoby już żadne
niebezpieczeństwo. Obojętne, kto teraz strzegł dzieci, Germain, Josiane czy Sylwiana
Lesaigneur, czy też wszyscy troje naraz.

Które z nich zdobyłoby się na to, by zabić dzieci, gdyby skok się nie udał?
Żadne z nich.
Tym bardziej że wiązałoby się to z ogromnym ryzykiem.
Nawet gdyby chodziło o zaspokojenie żądzy zemsty, zwłaszcza w wypadku Gerarda

Lesaigneura, przez solidarność rodzinną, to niemożliwe!

Gdyby skok nie wyszedł przyjęliby najrozsądniejsze rozwiązanie: uwolnienie dzieci i

ucieczkę.

Więc on, Le Guennec, miał wszelkie szanse powodzenia za sobą.
W mgnieniu oka pistolet smith and wesson znalazł się w jego rękach. Ten sam smith and

wesson, który otrzymał na zakończenie kursu strzelania intuicyjnego, na jaki chodził w F.B.I.
w Waszyngtonie.

W tyle, u wylotu korytarza Kramer, który nie tracił z oczu żadnego jego gestu,

naśladował go.

Na dole tylko jeden człowiek został w polu widzenia.
Ten, który trzymał w ręku wymierzony pistolet i nie niósł worków.
Już miał wycofać się do korytarza. Prawie bez celowania, Le Guennec strzelił. Ale

swobodę ruchów jego ręki, spoczywającej na podmurowaniu balustrady, krępowały słupki
podtrzymujące poręcz. Kula dosięgła celu, mężczyzna na dole zachwiał się, cofnął, uderzył
plecami o futrynę drzwi. Kramer popełnił błąd, interweniując w tym momencie. Wypadł z
korytarza z pistoletem w ręku.

Mężczyzna podniósł swój pistolet maszynowy, wycelował w kierunku pierwszego piętra.

Padła seria.

Kramer oderwał się od ziemi i zwalił ciężko na ścianę.
Le Guennec, z głową częściowo osłoniętą przez słupek balustrady, nie mierząc, opróżnił

magazynek. Wokół niego gwizdały kule, z jękiem uderzały o marmur.

Nagle dał się słyszeć odgłos biegu wielu nóg z korytarza zatarasowanego ciałem

Kramera.

Le Guennec odwrócił głowę.
To ludzie Lebeau i Vanderbussche’a biegli z pomocą ze swoich stanowisk na pierwszym

background image

piętrze.

– Zostać na miejscu! – huknął. – Zawiadomić Centralę i Stepaniaka. Zarządzam alarm!

* * *

Christian Sancy rzucił worki przed siebie na ziemię, położył się na brzuchu i zza osłony

grubej warstwy banknotów ostrzeliwał pierwsze piętro hali, żeby Jo miał czas wycofać się.
Policjanci, którym przedtem odebrano broń, leżeli jak dłudzy na ziemi. Tak się rozpłaszczyli,
by uniknąć rykoszetów, że ich ciała niemal zapadały się w marmurową posadzkę.

Chwiejnym krokiem Jo Lahaye zdołał dotrzeć do korytarza i ukryć się w nim. Na jego

kurtce, pod lewym barkiem, widać było dwie dziury. Odpiął kurtkę i Mercey z trudem
opanował wyraz twarzy. Cała koszula była mokra od krwi.

Jo usiłował uśmiechnąć się.
– Nie wysilaj się, nie graj komedii. Dla mnie to już koniec drogi... – powiedział z trudem.
– Zwariowałeś, Jo, wyciągniemy cię stąd – zaprotestował Mercey.
– Nie warto... – wyjąkał Jo. – Krew leje mi się aż do butów... Zmywajcie się stąd...

Christian, daj mi swoje magazynki, spróbuję ich zatrzymać...

Christian przyczołgał się z hali do korytarza, ciągnąc za sobą worki, aż znalazł się poza

polem ostrzału. Kiedy podniósł się i spojrzał na Jo Lahaye, nie miał wątpliwości. Widział
mnóstwo tak urządzonych ludzi w Algierii. Nie można było dla nich nic zrobić.

Bez namysłu podał Jo trzy magazynki, jakie mu pozostały. Jo machinalnie wyciągnął po

nie szybko rękę i zakasłał. Strumień krwi zalał mu koszulę. Wytarł usta wierzchem dłoni i
powiedział z rozpaczliwym gestem ręki:

– Uciekajcie, do cholery!
Christian podniósł worki, zarzucił je na ramiona i odwrócił głowę.
– Do zobaczenia wkrótce, Jo! – szepnął Mercey.
– Właśnie – uśmiechnął się drwiąco Jo. – Nie zapomnijcie tylko przynieść mi moją część

pieniędzy...

Już odchodzili. Zawołał ich jeszcze:
– Hej, wy tam!
Odwrócili się.
– Jednak dobrze się bawiliśmy, wszyscy trzej! – zażartował z nutą goryczy w głosie. –

Pozdrowię od was Antoniego. Będzie mu miło...

Po przyjacielsku, zrobili do niego oko.
Dochodzili do końca korytarza, gdy usłyszeli trzask serii z pistoletu Jo.
Bez słowa zaczęli biec labiryntem korytarzy i schodów, aż dotarli do znajomej piwnicy.

Weszli do środka, a Gerard i Robert zamknęli za nimi drzwi.

Paczki starych banknotów przeznaczonych na makulaturę tworzyły ogromną stertę, która

pchnięta przez Barradesa zwaliła się za drzwi.

background image

Koło niskiego, połamanego stołu stały rzędem kanistry z benzyną.
Gerard i Robert wywrócili je kopniakami, wylewając benzynę i na stos banknotów i na

ziemię.

Potem pospiesznie chwycili swoje worki, minęli drzwi prowadzące do podziemia i

przeczołgali się przez dziurę w murze, popychając przed sobą worki. Podnieśli się na równe
nogi i, jak Christian, zapalili zawieszone na szyi latarki.

Mercey poczekał, aż straci ich z oczu, potem poszedł w ich ślady. Po drugiej stronie muru

wygrzebał z kieszeni długą petardę, podobną do tych, jakich używają dzieci w święto 14
Lipca i zapałką podpalił lont. Z petardy zaczęły się wydobywać kolorowe iskierki.

Mercey położył się na brzuchu, wycelował przez wyrwę w murze w otworze drzwi

piwnicy i rzucił petardę do środka, prosto w kałuże benzyny rozlewające się po ziemi.

Jednocześnie skoczył do tyłu. Nie mógł jednak ukryć się przed podmuchem gorąca, który

go uderzył prosto w twarz. W tej samej chwili rozległ się grzmot wybuchu.

Podniósł się, zapalił latarkę zawieszoną na szyi i rzucił snop światła na mur. Zaraz znalazł

otwór, w którym Christian schował przedtem materiał wybuchowy.

Wyrwa, którą Gilbert, szwagier Gerarda, zrobił w murze, dziewięć miesięcy wcześniej,

gdy odkrył piwnicę ze starymi banknotami, została częściowo wypełniona przez Gerarda i
Gilberta w czasie wyprawy po paczkę tych pieniędzy tak, by zamaskować przejście, którym
dostali się do piwnicy. Kiedy więc Mercey poszedł na zwiady do kanałów i do podziemia
Banku Francuskiego, trzeba było znów ją powiększyć, a następnie załatać, by nie wzbudziła
podejrzeń, gdyby trudnym do przewidzenia trafem wpadł na nią jakiś kanalarz lub pracownik
banku.

Gdy więc teraz ponownie wchodzili do podziemia banku, tym razem dla dokonania

wielkiego skoku, trzeba było jeszcze raz wybić wystarczająco duży otwór, aby mogli przejść
przezeń ludzie z wielkimi workami wypchanymi pieniędzmi.

To zadanie wziął na siebie Gerard. Już przyzwyczaił się! W tym czasie Christian zrobił

inne wgłębienie w murze i umieścił w nim materiał wybuchowy, który ukradli nocą, wraz z
ciężarówką, z jakiegoś placu budowy, po unieszkodliwieniu dwóch strażników nocnych, ludzi
z Afryki Północnej, których zaskoczyli zagłębionych po uszy w grze w domino. To było
konieczne. Nie można było pozwolić, by Germain biegał po mieście w poszukiwaniu jakiejś
ciężarówki! Przy tych wszystkich patrolujących Paryż i okolice tajniakach i policjantach,
czyhających na taką okazję, oznaczałoby to wysłanie Germaina prosto do więzienia!

Tak jak to pokazywał Christian, Mercey zapalił spłonkę, której detonacja miała za chwilę

rozerwać ładunek wybuchowy, porwał swoje worki, zawiesił je na ramionach i rzucił się w
głąb podziemia, w ślad za tamtymi.

Ogień i gruz wysadzonego w powietrze muru powinny stanowić przeszkody nie do

przebycia dla gliniarzy, a dla nich dodatkowe szańce obronne uzupełniające zacięty bój Jo,
który osłaniał ich odwrót.

background image

Pomyślał ze wzruszeniem o tym swoim towarzyszu, który poświęcił się, zdając sobie

sprawę, że zostało mu tylko kilka minut życia.

Po Antonim Carinim w Marsylii, teraz Jo Lahaye...
Zostało ich teraz tylko dwóch, on i Christian...
Gwiazdy gangsterskiej rewii znikają jedna po drugiej... Jeden refren na scenie teatru

zbrodni, dwa lub trzy piruety, entuzjastyczne oklaski wtajemniczonych amatorów i hop! na
zawsze znikają za kulisami... Dziś światła rampy, jutro zimna płyta kostnicy... Dlaczego tak
się dzieje?

Bo rzucili się w bezsensowną, szaloną pogoń – za pieniędzmi.
Za pieniędzmi, takimi jak te, które właśnie dźwigał.
Dwa ciężkie worki, pełne pieniędzy, stufrankowych banknotów.
Umyślnie zachował dla siebie worki z czerwoną etykietką.
Dlatego zażądał różnych kolorów plakietek odpowiadających wartości pieniędzy

umieszczonych w workach, że chciał móc odróżnić na pierwszy rzut oka worki ze
stufrankowymi banknotami i zarezerwować je dla siebie i dla Christiana. Robert i Gerard, to
dzielni chłopcy, ale mogło im się coś przydarzyć, więc Mercey wolał nieść sam, z
Christianem, worki zawierające najwięcej pieniędzy. Bo nawet w wypadku, gdy tylko jemu
jednemu udałoby się wyjść z tego cało, nie wszystko by było stracone. Zostałoby sześćset
milionów! Nie powtórzyłoby się fiasko z Marsylii!

* * *

– Hallo? – usłyszał głos w słuchawce.
Germain nacisnął guzik.
– Czy to komisariat? – spytał umyślnie onieśmielonym głosem.
– Tak – zachrypiał głos.
– Jest taka sprawa, nie wiem, ale... – mówił z wahaniem.
– Słucham. O co chodzi?
– No, właśnie, ja jestem kierowcą ciężarówki. Mieszkam w Vienne i przyjechałem z

towarem do Hal w Rungis, ale w Rungis nie ma dziewczynek, więc pojechałem do starych
Hal, do Paryża, żeby jakąś znaleźć, jak w dawnych, dobrych czasach, kiedy Hale były jeszcze
Halami, no i...

– I któraś z nich okradła pana? – przerwał niecierpliwie głos.
– Nie, to nie to... Co też pan, ja wiem, do kogo iść... Od dwudziestu lat jeżdżę do Hal raz

na tydzień. To nie to... Właśnie byłem z dziewczynką w takim hotelu na ulicy des Lombards i
potem poszliśmy oboje na jednego, bo mówię panu, ja ją znam od pięciu lat i ona mnie nigdy
nie nabrała... No i potem ją zostawiłem i idę ulicą Quincampoix po mojego berlieta i widzę
tam jakieś dziwne typy. Wyglądali, jak jacyś gangsterzy. Postawili drewnianą budę na
chodniku, podnieśli pokrywę włazu do kanału i... nie wiem, ilu ich było... pięciu czy sześciu...

background image

i zaczęli wchodzić do kanału. Starali się zachować ostrożność, ale na próżno, ja ich
widziałem! Pan rozumie? Wchodzić do kanału o takiej porze, i jak oni wyglądali!

Głos w słuchawce spoważniał.
– Jak dawno to było?
– Jakąś godzinę temu... Bo musi pan wiedzieć, że kiedy myślałem o tym wszystkim,

spotkałem kumpla, gościa z Vienne, jak ja. No i oczywiście, poszliśmy wypić szklaneczkę,
ale ciągle myślałem, że powinienem was zawiadomić.

– A gdzie to było, mówił pan?
– Na skrzyżowaniu ulicy Quincampoix i de la Reynie. Na chodniku po lewej stronie, idąc

z ulicy des Lombards.

– Godzinę temu?
– Tak, ale zanim zatelefonowałem do was, poszedłem jeszcze raz to obejrzeć. Tkwi tam

przed budą jeden typ, wygląda jakby stał na straży. Jest tak ubrany jak tamci w budzie, w
nieprzemakalną kurtkę i w kask na głowie i ma wysokie buty. Nawet zdawało mi się, że
widzę karabin pod kurtką...

Głos po drugiej stronie zadrżał z podniecenia.
– Niech pan tam wraca i czeka na nas.
Odłożono słuchawkę na widełki. On zrobił to samo.
Wrócił bez pośpiechu do kontuaru. Na jego piwie opadła już piana. Przełknął łyk, ale

piwo było już ciepłe i mdłe. Zamówił drugie.

Wokół niego rozmawiano z ożywieniem. Głuptasy – pomyślał – udają ludzi z lepszego

towarzystwa.

Germain upił piwa, które przed nim postawiono i odstawił szklankę. Usłyszał z ulicy

odgłos deszczu uderzającego o asfalt.

Z początku nie zwrócił na to większej uwagi. I nagle przypomniał sobie opowiadanie

Gilberta.

Zostawił pieniądze na kontuarze i podszedł do drzwi.
Pod wpływem deszczu jezdnia i chodnik odzyskiwały dziewiczą świeżość, woda

zmywała nagromadzone pokłady kurzu. Rynsztokami spływały potoki zabierające wszystek
brud i śmieci i ostatniego tygodnia. Stara, brzydka dzielnica brała kąpiel. Strumienie wody
biły w ziemię w piekielnym rytmie, przesłaniając mglistą kurtyną blade światło starej,
gazowej latarni narożnej, która jakimś trafem przetrwała do epoki elektryczności.

Chłodny deszcz w zderzeniu z nagrzaną ziemią rodził mleczne, kłębiące się opary.
Germain przetarł ręką zaparowaną szybę i spojrzał z przestrachem na potok wody

spływający wzdłuż chodnika do najbliższej studzienki ściekowej. Przypomniał sobie, że przed
zejściem do kanałów Piotr podniósł wzrok w niebo i stał tak dłuższą chwilę, z bezradną miną.
Musiał się zastanawiać, jakie zmiany szykuje pogoda w najbliższym czasie.

Przeszedł go dreszcz, gdy przypomniał sobie przygodę Gilberta. Gilbert miał szczęście,

background image

że udało mu się ujść z życiem. Powódź w kanałach na ogół nie oszczędza. Woda podnosi się
aż do sklepienia i zabiera wszystko po drodze. I człowiek, w połowie zjedzony przez szczury,
rozbija się o kratę odgradzającą kanał od wód Sekwany.

Gdzie byli tamci w tej chwili?
Jeżeli wszystko odbyło się zgodnie z planem, powinni teraz znajdować się niedaleko

wyjścia.

Lecz jeśli coś im przeszkodziło i opóźniło powrót, narażali się na wielkie

niebezpieczeństwo.

Najgorsze, że nie mógł nic dla nich zrobić.
Mógł tylko czekać.
Zacisnął wielkie pięści. Pomyśleć, że ta cała forsa, którą już miał prawie w ręku, wymyka

mu się teraz z powodu tego przeklętego deszczu.

background image

XV

– Cholera, woda się podnosi! – zaklął Gerard.
– Musi być porządna burza na dworze! – zauważył Christian.
– Pospieszmy się! – krzyknął Mercey, który zamykał pochód.
Przyspieszyli wszyscy kroku, ale ciążyły im worki i utrudniały marsz.
Każdemu przypadło w udziale sześćdziesiąt kilo do niesienia – liczył Mercey. To Josiane

zważyła paczkę stufrankowych i paczkę pięćdziesięciofrankowych banknotów na wadze dla
niemowląt, w jakiejś zatłoczonej aptece. Każda paczka zawierała sto papierków. Pierwsza
paczka ważyła sto gramów, a druga siedemdziesiąt pięć. Worki z czerwoną etykietką
zawierały trzysta paczek, to jest trzydzieści kilo. Te drugie – czterysta paczek, czyli również
trzydzieści kilo. Nieśli po dwa worki, co oznaczało obciążenie sześćdziesięciu kilo na
każdego.

On sam obliczył rozłożenie całego bagażu, aby każdy z nich niósł taki sam ciężar.
Przyznał się teraz w głębi duszy, że przecenił możliwości ludzkiej wytrzymałości.

Przeszedł ledwie sto metrów i już się zadyszał. Pasy worków wpijały mu się boleśnie w ciało
ramion i czuł ostry ból w karku i w krzyżu.

Dyszał ciężko z wysiłku, a fetor zgnilizny unoszący się wszędzie w powietrzu

przyprawiał go o mdłości. Mimo chłodu napływającego wraz z wodą, pocił się. Strużki potu
spływały mu po plecach.

Najbardziej jednak niepokoiła go woda, ta woda wzbierająca groźnie w korycie kanału.
Latarka oświetlała burzącą się groźnie czarną ciecz. Na jej powierzchni usiłowały

utrzymać się stada szczurów. Poziom wody rósł nieustannie, a im zostało jeszcze czterysta
metrów do przejścia. Nieskończoność...

Ale może wreszcie przestanie padać? Była pełnia lata i taka ulewa nie mogła długo trwać.

Przynajmniej można było żywić taką nadzieję.

Zanim zeszli do kanałów, przyjrzał się niebu – było czarne, bezgwiezdne. Powietrze stało

ciężkie, nieruchome, naładowane elektrycznością. Zapowiadało burzę, a to oznaczało dla nich
zagrożenie przez cały czas wędrówki po kanałach.

Naturalnie, nic tamtym nie powiedział.

background image

Cóż by to zmieniło?
Było za późno, by rezygnować z wyprawy i uprzedzenie ich o zbliżającej się burzy

mogłoby tylko odebrać im odwagę, a czuł, że Gerard i Robert są niesłychanie napięci, po
prostu u kresu nerwów.

Chcąc odpędzić myśli o zagrażającym im niebezpieczeństwie, przywołał na pomoc swoją

własną filozofię, którą zwykł kierować się w życiu. Uważał mianowicie, że życie niesie
kolejno pomyślne i niepomyślne wydarzenia.

Tak jak z kobietami.
Raz porzucasz dziewczynę, innym razem ona ciebie porzuca.
Tego dnia niepomyślnym wydarzeniem była śmierć Jo. A szczęśliwym – mógł być koniec

nawałnicy.

Robert Barrades widział przed sobą worki chyboczące się na plecach Christiana w takt

jego kroków.

Christian szedł równym, miarowym krokiem, jak gdyby niósł puch, a nie papier wagi

sześćdziesięciu kilo – pomyślał z zazdrością, nawet nie dlatego, że tak bardzo ciążył mu na
ramionach jego własny bagaż. Owszem, to było ciężkie, ale do zniesienia.

Właściwie plan Piotra był całkiem pomysłowy. Wchodzili jednym wejściem, a

wychodzili innym, położonym o wiele bliżej banku, unikając w ten sposób zbyt długiego
marszu z tym cholernym obciążeniem. Jednocześnie Germain telefonował do gliniarzy,
kierując ich na fałszywy trop.

Musieliby mieć chyba zatkane cylindry i zatarte łożyska kulkowe w samochodach, żeby

ich oddziały specjalne nie zjechały się wszystkie na ulicę Quincampoix, do włazu do kanału,
w przekonaniu, że zgarną ich w chwili, gdy będą wychodzić. A na wypadek, gdyby gliny nie
dały się na to nabrać, Piotrek wydumał inny sposób na nich. I w obu wypadkach gliny
powinny mieć się z pyszna. Miał dobrze w głowie, ten Piotrek, ale jednego nie przewidział,
tego mianowicie, że Jo pożegna się z tym światem.

Biedny Jo! Wyciągnął nogi właśnie w chwili, gdy miał podjąć nagrodę za wszystkie

swoje trudy.

Miewali dobre pomysły, to pewne, ale śmierć zbyt łatwo zbierała wśród nich swoje

żniwo. A on, Robert, był za młody, by wybierać się na tamten świat przed 2000 rokiem, a
nawet później.

Te cholerne worki stawały się coraz cięższe. Jakby były z ołowiu. Bolały go mięśnie

brzucha i nóg. Pot spływał z niego strumieniami, zalewał mu oczy przesłaniając wzrok do
tego stopnia, że blask latarki wydawał mu się światłem lampy przeciwmgłowej.

Zdobył się na wielki wysiłek, podniósł rękę i przetarł rękawem oczy. Ale to nie było

jeszcze wszystko.

Ta cholerna, smrodliwa ciecz ciągle wzbierała. Jeszcze trochę i zaleje chodnik, a potem

podniesie się jeszcze wyżej.

background image

Było czym się martwić.
I do tego jeszcze szczury.
Te, którym udało się utrzymać na powierzchni wody, płynęły w stronę chodnika, czepiały

się jego krawędzi i wdrapywały się na górę. Przemykały się między ich nogami i wydawały
wstrętne piski, a to mu przypominało tamte ohydne szczury, od których roiło się w tej dziurze
w kazamatach, gdzie musiał odsiedzieć dziewięćdziesiąt dni. Szczury, które mu zżerały koc i
tak już mocno dziurawy, i kąsały go podczas snu.

Straszliwe bestie. W czasie tych dziewięćdziesięciu dni mógł spać właściwie tylko w

ciągu dnia. Wtedy szczury znikały, żeby znowu pojawić się nocą. A w nocy Robert, napięty
do ostateczności, stawał na krawędzi drewnianej przegrody, broniąc się przed szczurami,
które go tak gryzły w pierwszych dniach w tej dziurze. Był przygotowany na każdą
ewentualność, choć dobrze wiedział, że w razie napaści tych potworów strach by go całkiem
sparaliżował.

Starał się nie patrzeć na ściany kanału, wiedział, że światło latarki odkryłoby setki tych

bestii rojących się we wgłębieniach muru.

Teraz dotarł, tuż za Christianem, do kolejnej kładki przerzuconej przez koryto kanału w

miejscu skrzyżowania się ulic. Woda zaczęła już ją zalewać.

Spojrzał na niebiesko-białą tabliczkę z nazwą ulicy, pod którą właśnie szli: Ulica

Vauvilliers.

Już niedaleko – westchnął z ulgą.
Na szczęście, bo worki coraz bardziej mu ciążyły, a poziom wody stale się podnosił.
Brodził teraz po kostki w rwącej wodzie, więc posuwał się coraz wolniej.
Poczuł nagle, że coś wśliznęło mu się do buta i szamotało się za cholewką. Coś innego

wdrapało mu się na uda, na brzuch...

Poczuł skurcz żołądka. Opuścił wzrok i zobaczył trzy wielkie szczury uwieszone na

połach jego kurtki. Ich rzadka sierść kleiła się do brudnej skóry, wyszczerzone pyski
ukazywały żółte kły, a małe oczka wpatrywały się w niego złośliwie. Były ogromne, jak koty.

Stracił władzę w nogach. Opanowało go nerwowe drżenie i otworzył usta, by wezwać

pomocy.

Nagle poczuł na szyi muśnięcie czegoś lepkiego, a potem bolesne ukąszenie.
Krzyknął dziko i odskoczył w bok.
Jego noga trafiła w próżnię.
Zachwiał się, stracił równowagę i pociągnięty ciężarem worków, gubiąc kask, pogrążył

się w czarnej cieczy.

Rozpaczliwie starał się uchwycić czegoś i z ogromnym wysiłkiem spróbował obrócić się

do tyłu.

Gwałtowne uderzenie głową o krawędź chodnika pozbawiło go w jednej chwili

przytomności, a jednocześnie worki wciągnęły go w głąb kłębiącej się wody.

background image

Gerard, który był świadkiem tej sceny, przełknął z trudem ślinę.
Odwrócił się do Merceya, mrużąc oczy w świetle latarki.
– Co... co robimy? – spytał ochryple.
– Nic nie możemy zrobić – odrzekł szorstko Mercey. – Idź dalej. Nie możemy tracić

czasu. I uważaj na szczury. Wyjmij łom.

Mercey sam dał przykład, wyciągając łom spod kurtki.
– No, naprzód – rozkazał równie szorstko, jak przedtem. – To nie jest odpowiednia

chwila, żeby się poddawać; Pospiesz się! Już niedługo.

Wszyscy trzej podjęli wędrówkę niepewnym, chwiejnym krokiem.
Woda dochodziła im teraz do połowy ud, nogi ślizgały się po chodniku, a z butów

wydobywały się banieczki powietrza.

Mercey szalał wewnętrznie.
To był straszliwy pech. Najpierw Jo, teraz Robert. A już myślał, że zła passa się

odwróciła!

Razem z Robertem zniknęło czterysta milionów!
Biedny Robert! W końcu to był dzielny chłopak. Przecież to również dzięki niemu

znajdowali się na wolności. Jaki pech, zginąć tak blisko celu...

Woda dochodziła im do piersi, i już prawie nie mogli posuwać się dalej, gdy nagle

Christian stanął.

Mercey z uczuciem ulgi zatrzymał wzrok na prześwicie w sklepieniu kanału, skąd

wydobywało się słabe światło. Powstrzymał dreszcz odrazy, czując jak znoszone przez nurt
wody szczury usiłują uczepić się jego kurtki.

– Szybko! – krzyknął dysząc ciężko.
Oby tylko worek był jeszcze tutaj – pomyślał. Gdyby porwał go prąd wody, to byłaby

katastrofa.

Patrzył, jak Christian pochyla się. Patrzył, jak opiera się rwącym nurtom, jak szuka w

głębi po omacku...

Waliło mu serce, czuł się jak grotołaz, który zabłądził w podziemnym labiryncie jaskiń i

pozostało mu niewiele nadziei na odnalezienie wyjścia.

Spojrzał ze zgrozą na kilka wielkich szczurów, które usadowiły się na jednym z worków

Gerarda i wgryzały się uparcie w płótno.

Pracowały z niesłychaną szybkością i przez wyżarte i wyszarpane pazurami dziury

dobierały się już do banknotów, które zaczęły przezierać przez otwory.

Mercey zatrząsł się ze złości.
Z wielkim trudem, bo miał wrażenie, że podnosi tonę betonu, udało mu się wyjąć spod

wody, własną rękę uzbrojoną w łom. Zbliżył się do Gerarda, podniósł rękę krzywiąc się z
wysiłku, napiął muskuły i z całej siły zadał kilka ciosów łomem.

Ze wstrętem obrzucił spojrzeniem ścierwa szczurów przesuwające się po wodzie tuż

background image

przed jego twarzą. Czuł ostry ból w skroniach i huczało mu w uszach, jak gdyby wszystkie
dzwony świata umówiły się tam na spotkanie.

– Mam ją! – krzyknął radośnie Christian i szybko rozłożył składaną drabinkę wykonaną z

grubych rur i zakończoną dwoma stalowymi hakami.

Mercey pomyślał z zadowoleniem, że to na pewno ciężar drabinki zapobiegł uniesieniu

jej przez prąd. Może także wyjęta z otworu w stropie krata, za którą umieścili worek z
drabinką, przyczyniła się do jej ocalenia.

Christian zaczepił haki o krawędź otworu i z głośnym sapaniem zaczął wchodzić na

drabinkę.

Wreszcie znikł w otworze.
Z kolei Gerard wspiął się po drabince. Wdrapywał się niepewnymi ruchami i Mercey bał

się przez chwilę, że straci równowagę.

To prawda, z powodu wody worki stały się jeszcze cięższe. Pokasłując, Mercey podszedł

do drabinki, poczekał, aż Gerard z pomocą Christiana wydostanie się na górę, i sam zaczął
wchodzić. Zaciskał zęby z bólu, bo worki ciągnęły go do tyłu, a ich pasy wpijały mu się
boleśnie w ciało.

Chwyciły go nagle dwie pary rąk i wyciągnęły na górę.
Odpoczywał dłuższą chwilę, głośno dysząc.
Twarze Christiana i Gerarda rozjaśniały się w uśmiechu. On również spróbował

uśmiechać się.

– Jak dotąd, dobrze sobie dajemy radę – powiedział Christian.
– Tak, najgorsze za nami. – I dorzucił: – No, ale pospieszmy się. Idziemy.
Wskazał ruchem głowy peron stacji metra, odległy o dziesięć metrów.
Była to stacja Châtelet.
Panował tam półmrok, bo o tej porze nie jeździły już pociągi, z wyjątkiem tego składu,

który rozwoził ekipy sprzątające perony na odcinku Châtelet – Porte de Clignancourt, gdy
drugi podobny skład metra obsługiwał linię Châtelet – Porte d’Orléans. Ale pierwsza kolejka
już dawno odjechała ze stacji w kierunku Porte de Clignancourt.

Właśnie dla zapewnienia sobie marginesu bezpieczeństwa, Mercey postanowił dostać się

do Banku Francuskiego kwadrans po pierwszej w nocy, czyli w porze, gdy metro jest już
nieczynne i tak, aby kolejka z ekipami sprzątającymi zdążyła już odjechać ze stacji. Pomysł
wykorzystania tunelu metra do wydostania się z kanałów nasunął mu się wtedy, gdy razem z
Gerardem przeprowadzał rozpoznanie podziemnych przejść i gdy odkrył otwór dzięki
słabemu światłu przebijającemu się przez sklepienie kanału. Postanowił wtedy wykorzystać
ten otwór w sklepieniu, nie wyobrażał sobie jednak, że stanie się dla nich zbawieniem.

Podłoże tunelu metra było w tym miejscu przewiercone na wylot aż do stropu kanału,

choć nieco przesunięte w stosunku do niego. Przebito kiedyś ten otwór, aby umożliwić spływ
wody ściekającej prawdopodobnie z Hal, których zabudowania znajdowały się nad tunelem.

background image

Przynajmniej taki wniosek nasuwał się na widok wilgotnych zacieków i grubych osadów
wapienia na ścianach tunelu.

Rozglądając się wtedy po stacji, Mercey natrafił na korytarz prowadzący na zewnątrz, ale

zamknięty dla pasażerów metra. Korytarz kończył się ślepo, zagrodzony drewnianym
parkanem, za którym, już na dworze, rozciągał się plac budowy przylegający bezpośrednio do
terenu Hal.

W rezultacie zmienił plan odwrotu z banku... Tym bardziej że w nocy nie pracowano na

budowie...

Wszyscy trzej wyszli z tunelu, dostali się na peron po kilku schodkach i, półprzytomni,

skierowali się chwiejnym krokiem do korytarza. Byli straszliwie zmęczeni, dolegały im
bolesne skurcze mięśni, lecz uparcie posuwali się naprzód, ożywieni nadzieją na zbliżający
się koniec tych tortur.

U wylotu ciemnego korytarza zobaczyli rysującą się w półmroku sylwetkę Germaina.
Zdjął z nich worki. Schował je w przygotowanym specjalnie miejscu w ciężarówce,

zajmującym całą powierzchnię platformy, z wyjątkiem półmetrowej przestrzeni przy tylnym
bordzie. Schowek był pokryty kupą gruzu.

Pomógł im wsunąć się do wewnątrz, gdzie ułożyli się płasko, na brzuchach, jeden tuż

obok drugiego. Opuścił szeroką klapę przytrzymującą dotąd gruz, szybko podniósł i zamknął
tylny bord skrzyni ciężarówki, a gruz rozsypał się, wypełniając szczelnie wolną przestrzeń.

Wyrównał powierzchnię gruzu za pomocą łopaty, którą potem zatknął w sam środek

sterty.

Wsiadł do szoferki i odjechał, uważając na głębokie dziury, którymi plac był usiany.
Ciężarówka ślizgała się po rozmiękłym, nierównym gruncie i zarzucała w błotnistych

kałużach.

Deszcz przestał padać, jak zaczarowany, w chwili gdy Mercey i jego towarzysze pojawili

się w korytarzu metra.

Ciężarówka wyjechała wreszcie z błotnistego placu budowy, trzęsąc się, trzeszcząc, jak

gdyby miała się zaraz rozpaść.

Germain odetchnął z ulgą. Dopiero jednak na placu Republiki zdołał się zupełnie

odprężyć.

Przeżył przecież ciężki moment, gdy wyminąwszy duży wóz policyjny stojący na

poboczu drogi, zauważył w lusterku czarnego peugeota, który zatrzymał się obok tamtego
samochodu. Wysiedli z niego dwaj goście w cywilnych ubraniach. Na pewno też gliny, z
brygady do walki z bandytyzmem. Gdyby przyjechali dwie minuty wcześniej, mogliby go
poznać.

To się nazywa mieć szczęście!
A może gliniarze sprawnie zorganizowali obławę i przekazali jego rysopis na granicę

miasta?

background image

Ale czyż Montreuil nie leżało na drodze do Raincy?

background image

XVI

Był tu już od trzech tygodni. Znalazł schronienie u Myriam.
Christian, Gerard i Josiane ukryli się w kawalerce. Germain poszedł „w siną dal”,

zabierając swoją część łupu. Nie powiedział, dokąd idzie. Nikt go zresztą nie pytał. Germain
był jak samotny żeglarz, który dobrze wie, jak sterować swoją łodzią.

Kiedy przyjechali do domu w Montreuil, Josiane zrobiła porwanym dzieciom zastrzyki z

morfiny, jako środka nasennego. Potem ułożyli dzieci na ławeczce ciężarówki, zawieźli
gdzieś pod Paryż i tam zostawili.

O świcie znalazł je patrol policji.
Tymczasem, mimo zmęczenia, Mercey przystąpił do podziału okupu, czytał przecież w

ich pełnych chciwości oczach, że nie znieśliby dłużej oczekiwania.

Nikt z nich nie wniósł reklamacji co do sposobu podziału łupu, jaki zaproponował.
Powtórzył sobie to wszystko w myśli, tak po prostu dla własnej przyjemności.

Rodzina Lesaignerów

50 milionów

René Estebeteguy

50 milionów

Sylwiana

100 milionów

Josiane

200 milionów

Gerard

275 milionów

Germain

250 milionów

Christian

275 milionów

On sam

400 milionów

Wszystko razem miliard sześćset milionów.
Germain zobowiązał się przekazać rodzinie Lesaignerów jej część. Natomiast pieniądze

przeznaczone dla matki Roberta, Mercey polecił przekazać okrężną drogą, licząc dwadzieścia
procent prowizji, tak jak to było przyjęte w podobnych wypadkach.

Piotr Mercey nie miał złudzeń. Wszyscy pozbawieni skrupułów bandyci, których pełno

było w środowisku przestępczym, deptali im po piętach.

background image

Miliard sześćset milionów, to stawka wystarczająca, by pobudzić ich apetyty. Te

wszystkie drapieżne bestie na pewno przeszukują Paryż i okolice, żeby odebrać im łup i
ofiarować w zamian nagrobną płytę na cmentarzu.

Policja również urządziła polowanie, mimo strasznej kanikuły i urlopów, które musiały

zmniejszyć liczebność gliniarzy. Musieli być wściekli z powodu śmierci swojego kolegi
zastrzelonego przez Jo. Wypruwali z siebie żyły, żeby tylko ich znaleźć. Najwyższy czas
opuścić Francję.

Było ich pięcioro, tych, którzy chcieli wyjechać. Christian i Josiane, Gerard – sam, i on z

Myriam.

Jeżeli wszystko pójdzie po jego myśli, to sprawy szybko się ułożą, a oni będą się niedługo

opalać na plaży w takim kraju, który nie będzie zainteresowany w ich ekstradycji.

Po obiedzie Piotr Mercey usiadł wygodnie w fotelu i popijał kawę.
– Która godzina? – spytał.
– Pół do drugiej.
– Jeszcze pół godziny. Czy wszystko zapamiętałaś?
– Tak.
– Jesteś pewna, że sama sobie poradzisz?
– Bądź spokojny.
– Przecież wiesz, jak bardzo to jest ważne.
Widziała, że się denerwuje. Uśmiechnęła się uspokajająco.
– Nie martw się. Świetnie dam sobie radę.
– To przedostatni etap. Potem jeszcze jeden, tym razem to będzie wyścig z czasem, no i

jesteśmy u mety!

Palił papierosa za papierosem. Wreszcie stary zegar kurantowy w salonie wydzwonił

drugą godzinę. Zaledwie ucichły melodyjne tony, gdy zabrzmiał dzwonek w drzwiach.

Podniósł się szybko z fotela.
– Będę w pokoju obok.
Zawahał się chwilę, jakby chciał wrócić, ale rozmyślił się. Zanim opuścił salon, objął

czule Myriam i ucałował ją.

– Musisz zakasować Sarę Bernhardt z jej najlepszego okresu.
Olivier Clermont był wysokim mężczyzną o surowym wyrazie twarzy, wpadniętych

policzkach i tak zdecydowanej łysinie, że mógłby doprowadzić do samobójstwa, lub
przynajmniej bankructwa fabrykantów najbardziej „agresywnych” środków na porost włosów
(reklamowanych w ten sposób przez ogłoszenia w „Le Monde”).

Miał na sobie raczej oszczędnie skrojony garnitur z grubej wełny, co przy upiornym

upale, jaki panował tego lata, stanowiło nie byle jaki wyczyn.

Piotr Mercey obserwował przez nie domknięte drzwi, jak siada na brzeżku kanapy.
– Szanowna panno Zylberstein – Olivier Clermont przeszedł z miejsca do natarcia. –

background image

Francuskie Stowarzyszenie Inwalidów i ja sam pragniemy przede wszystkim złożyć pani
dzięki za pani szlachetne intencje, o których świadczy pani wkład w nasz wysiłek, którego
celem jest zapewnienie naszym drogim kalekom odrobiny komfortu i dobrobytu. Tak bardzo
tego potrzebują, bo, niestety, niewielu jest dobroczyńców... Tym bardziej jesteśmy wzruszeni,
że to ich siostra w niedoli zapragnęła ofiarować swym nieszczęśliwym braciom promień
słońca, którego los, wreszcie pomyślny, tym razem im nie odmówił.

Myriam z trudem powstrzymywała się od śmiechu, słuchając tej pompatycznej przemowy

i udawała zażenowanie.

– To przecież normalne... Ja sama tyle się wycierpiałam z powodu mojego kalectwa...
– Przynosi pani zaszczyt, że pamiętała pani o ludziach, którzy doświadczają podobnych

cierpień.

Myriam nie odpowiedziała.
– Oczywiście, wykonałem pani polecenie i wynająłem samolot Boeing 707, tak jak pani

sobie życzyła. Należy do pewnego towarzystwa angielskiego, A.T.W.A.C., co oznacza
Around The World Air Charter. Mam tutaj...

Szukał czegoś w torbie, którą trzymał na kolanach.
– ...ich ofertę... Zaraz zobaczymy... Z Paryża do Recife w Brazylii... Lądowanie po

drodze w Lizbonie, w Dakarze... Tylko dwa razy... 65 tysięcy dolarów. Płatne we frankach
francuskich.

– Wydaje mi się, że to rozsądna propozycja – przytaknęła Myriam naturalnym tonem.
Olivier Clermont uśmiechnął się.
– Cieszę się, że to słyszę. Ja też tak uważam.
– Czy zgadzają się dokonać takich zmian w kabinie pasażerskiej, które by zapewniały

wygodną podróż naszym drogim inwalidom?

– Zgadzają się, szanowna panno Zylberstein i jeżeli pani pozwoli, opowiem pani, jakie

wydałem dyspozycje.

– Bardzo proszę, panie Clermont.
– Przede wszystkim parę danych technicznych. Boeing 707 ma 140 miejsc dla pasażerów.

Jeżeli odejmę pięć miejsc, które rezerwuje pani dla siebie i swoich przyjaciół, to mam 135
miejsc do dyspozycji. A ponieważ nie można uważać naszych inwalidów za normalnych
pasażerów...

– Oczywiście...
– ...więc doszedłem do wniosku, że jeden inwalida powinien zajmować dwa zwykłe

miejsca...

– W takim razie – przerwała Myriam – muszę mieć o pięć miejsc więcej.
– Więc ile razem?
– Powiedzmy, osiem.
– Bardzo dobrze, osiem. Więc zostają mi 132 miejsca do dyspozycji. Jeżeli odjąć

background image

personel towarzyszący, ze mną włącznie, zostają 124 miejsca, co po podzieleniu przez dwa
daje nam miejsca dla 62 inwalidów.

– A przystosowanie wnętrza?
– Właśnie. A.T.W.A.C. miało już dwa podobne przypadki w przeszłości i dysponuje

własnymi fotelami dla inwalidów. Złożono te fotele w hangarze na Le Bourget, więc
wymiana foteli i odlot do Recife odbędą się właśnie na tym lotnisku. Co do mnie, to
poczyniłem także inne przygotowania i sporządziłem wykaz najbardziej interesujących
przypadków spośród inwalidów, którymi się zajmujemy, to znaczy, przypadków najcięższych
w sensie społecznym – ludzi o skromnych dochodach, tak by dziesięciodniowe wakacje, które
im pani tak wspaniałomyślnie ofiarowuje, dały im prawdziwą radość.

Myriam skromnie spuściła oczy.
– Wybrałem więc z tej listy – ciągnął Olivier Clermont – 62 osoby spośród najbardziej

upośledzonych...

– Więc pozostali nie mają szczęścia – westchnęła Myriam. – Gdybym mogła...
– To co pani robi, już jest rewelacyjne – przerwał pospiesznie. – Proszę więc nie robić

sobie żadnych wyrzutów.

Usiadł wygodniej na kanapie i potrząsnął głową, przybierając dramatyczny wyraz twarzy.
– Cóż pani chce! Nie możemy zorganizować niespodziewanych wakacji dla nich

wszystkich!

Po czym kaszlnął z zażenowaniem.
– Jeżeli zaś chodzi o koszty pobytu w Recife...
– Ureguluję je na miejscu – odparła swobodnie Myriam.
– Doskonale... Zajmę się więc teraz zgrupowaniem naszych 62 inwalidów w zamku

znajdującym się w pobliżu Le Bourget, który jedna z naszych działaczek oddała
wspaniałomyślnie do ich dyspozycji.

– Cudownie! – wykrzyknęła.
Zakaszlał jeszcze raz, dłużej niż poprzednio.
– Zdaje się... hm... że ostatni akapit ich pisma dotyczy... zaraz...a, tak... prośby o zaliczkę

w związku z wiążącym zamówieniem...

Wskazała swobodnie owiniętą w papier paczkę leżącą na stole.
– Jest tam 35 milionów starych franków... Przepraszam, ale nie nauczyłam się dotąd

liczyć w nowych frankach... Proszę wybaczyć, że te pieniądze przekazuję gotówką, ale
dobroczynność powinna być anonimowa, a czeki zostawiają ślady...

Wydawał się nieco zdziwiony, ale powstrzymał się od komentarzy.
– Zgadzam się z panią, panno Zylberstein – powiedział tylko.
Wyjął bloczek blankietów ze swojej torby i wypełnił pokwitowanie.
Teraz z kolei Myriam odchrząknęła parę razy.
– Przypuszczam, że ci biedni inwalidzi skorzystają z jakichś ulg przy przeprowadzaniu

background image

formalności celnych i policyjnych? Czy pomyślał pan o tym? Pytałam pana...

– Rzeczywiście, przeprowadziłem rozmowę na ten temat z władzami lotniska Le Bourget,

nie będą robić trudności w tej sprawie. Nie będzie kontroli bagażu, a co dotyczy kontroli
paszportów, to sam je wszystkie zbiorę i przedłożę policji ochrony granic, tak że nasi
pasażerowie nie będą musieli osobiście tego robić. Oczywiście, to będzie dotyczyło także
pani i pani przyjaciół. Muszę zresztą przyznać, że spotkałem się z całkowitym zrozumieniem
ze strony władz lotniska. Mam nadzieję, że odpowiada pani takie złagodzenie formalności?

– Wydaje mi się wystarczające.
Myriam uśmiechnęła się lekko. Wygrała tę partię!
– A więc, nie pozostaje mi nic innego, jak jeszcze raz bardzo gorąco pani podziękować!
Wstał, wziął paczkę ze stołu i wsunął ją sobie pod pachę.
Myriam odprowadziła go do wyjścia. Gdy wróciła, Piotr Mercey siedział na miejscu

opuszczonym przed chwilą przez gościa.

– Brawo! – zawołał radośnie. – Byłaś lepsza, niż wszystkie gwiazdy Hollywoodu razem

wzięte.

– To jednak nie bardzo ładne, to do czego mnie zmuszasz...
– Dlaczego? – wykrzyknął. – Pomyśl, dzięki mnie ci ubodzy ludzie, w dodatku cierpiący

z powodu kalectwa, spędzą dziesięć dni wspaniałych wakacji w Brazylii, nie płacąc za to ani
grosza. A ile to nas kosztuje? 70 milionów, jak obliczyłem. Te koszty poniesiemy wspólnie –
Gerard, Christian, Josiane i ja. Wypada na każdego trochę mniej, niż 18 milionów. To bardzo
mało za okazję opuszczenia Francji bez przeszkód. A poza tym, to dobry uczynek, który
powetuje częściowo zło, jakie wyrządziłem, twoim zdaniem, kradnąc te pieniądze.

– Ale ci ludzie posłużą nam, w jakimś sensie, za parawan!
– Nie przesadzajmy. Niczym nie ryzykują.
Przytuliła się do niego.
– Ty jednak zawsze masz rację. Ach, ci adwokaci! Powiedz mi, dlaczego ja cię tak

kocham?

– Zapytaj gwiazd...
– Musisz jednak przyznać, że porwanie tych biednych dzieciaków nie było chwalebnym

czynem!

– Liczą się tylko rezultaty. W gruncie rzeczy – dorzucił zamyślony – jestem dobroczyńcą.
– Dobroczyńcą?! – żachnęła się.
– W pewnym sensie. Te dzieci nigdy w życiu nie były tak szczęśliwe, jak w czasie pobytu

u nas. A wkrótce zapewnię trochę radości 62 inwalidom. Jak byś to nazwała?

Potrząsnęła głową z udaną rozpaczą.
– Czy można z tobą dyskutować?
Uśmiechnął się z czułością.
– Nie. Wiesz, Myriam, coś ci powiem. W naszych czasach społeczeństwa są słabe,

background image

władze są słabe i wszystkim rządzi przesadny sentymentalizm. Niech korzystają z tego
bandyci, niech wyszukują najsłabsze miejsca, by wyciągnąć pożytek dla siebie. Jeżeli ludzie
są głupi, to już nie moja wina!

background image

XVII

Josiane potrafiła zeszpecić się tak umiejętnie, że Mercey z trudem ją poznał. To już nie

była ładna, szczupła, pełna wdzięku dziewczyna o zgrabnych nogach, ale przyciężka brzydula
o chorobliwej cerze, w okropnych okularach pod krzaczastymi brwiami, z masywną sylwetką
obciśniętą nakrochmalonym fartuchem pielęgniarki. Jej fryzura przypominała kłębek sznurka,
którym przed chwilą bawił się kot.

Wielka sztuka!
Christian był równie doskonały w roli sanitariusza-posługacza. Jego potężna postać tonęła

w obszernym fartuchu pielęgniarza, sięgającym do kostek i stanowiącym świetną osłonę dla
dwóch pistoletów kaliber 38, które Christian wsunął za pasek spodni. Włosy ostrzyżone
prawie na zero i gumowe wkładki wypychające policzki nadawały jego głowie kształt
gruszki. Przypominał karykaturę króla Ludwika Filipa autorstwa Daumiera.

Josiane przykleiła mu kawałek plastra nad rzęsami lewej powieki, co zmusiło go do

przymknięcia oka; wydawał się niedowidzieć na to oko.

Miało to tę złą stronę – pomyślał Mercey – że gdyby sprawy przybrały zły obrót i

Christian musiał posłużyć się swoimi pistoletami, miałby ograniczoną widoczność z jednej
strony.

Ale najważniejsze, że zmienił się nie do poznania. Robił teraz wrażenie prymitywnego

draba nadającego się jedynie do przenoszenia kalek w swoich mocnych ramionach.

Najtrudniej było ucharakteryzować Gerarda. Josiane zdołała zmienić nieco jego wygląd,

ale jego przeobrażenie nie było całkiem przekonujące. Tylko rozczochrana, rudawa peruka
wyszczuplała mu twarz i nadawała jej cierpiętniczy wyraz.

Jeżeli chodzi o niego, o Piotra, to Myriam odbarwiła mu włosy i ufarbowała na nijaki,

popielaty kolor, co go postarzyło o co najmniej o dziesięć lat. Odrobina brązowej szminki pod
oczami przydała im gorączkowego blasku, bardzo odpowiedniego w jego roli ciężko chorego,
podczas gdy dolną wargę wydymał mu aparacik dentystyczny, symulujący anormalnie
wystającą brodę i zniekształcając w ten sposób dolną część twarzy.

Wszystko to może nie było idealne, ale powinno wystarczyć w razie powierzchownej

kontroli. Oczywiście, gdyby jakiś bardziej dociekliwy policjant uparł się, by przyjrzeć im się

background image

bliżej, mógłby wyczuć, co w trawie piszczy.

Ale należało patrzeć z ufnością w najbliższą przyszłość, licząc na otrzaskanie i

doświadczenie Oliviera Clermonta.

Zresztą, fotografie zdobiące czwartą stronę ich fałszywych paszportów pochodzących z

zasobów przechowywanych w kawalerce, a wręczonych teraz Clermontowi, przedstawiały ich
nowe, odmienione twarze.

Gerard, Myriam i on siedzieli w inwalidzkich fotelach na kółkach w poczekalni lotniska

le Bourget, zarezerwowanej dla Bardzo Ważnych Osobistości. Ze względu na szczególną
sytuację, Clermontowi udało się uzyskać ten przywilej.

Mimo panującego gorąca, bo sala, choć przeznaczona dla ważnych osób nie była

klimatyzowana, Gerard i on przykryli się pod szyję lekkimi kocami, wraz z pistoletami
wciśniętymi między nogi.

Nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć – powiedział sobie – lepiej być przygotowanym

na każdą ewentualność.

W pozostałej części sali siedziało w małych grupkach 62 inwalidów obojga płci, w

różnym wieku. Rozmawiali żywo ze sobą, wszyscy mieli rozradowane miny. Pomarszczeni
starcy i chudziutkie dzieci, cherlawi młodzieńcy i niemłode, zniszczone kobiety,
przedwcześnie postarzałe dziewczyny o pożółkłej cerze, obłożnie chorzy na noszach –
wszyscy promienieli radością, choć wyraźnie nie śmieli okazywać jej w bardziej widoczny
sposób.

Piotr Mercey, ten twardy mężczyzna, czuł, że ogarnia go jakieś niejasne uczucie, z

którym próbował walczyć, nazywając się starym idiotą.

Przecież nie rozpłacze się zaraz nad losem tych upośledzonych ludzi, jak jakiś

awangardowy kaznodzieja czy dziennikarz wyspecjalizowany w wylewaniu łez w swoich
komentarzach prasowych.

Przyjrzał się personelowi towarzyszącemu inwalidom, ludziom zatrudnionym przez

Clermonta. Krzątali się wśród kalek, pytając czy czegoś nie potrzebują. Byli to pielęgniarze i
pielęgniarki, siedem osób.

Biedni ludzie, ci inwalidzi. Dziesięć dni wakacji w Brazylii dostarczy im

niezapomnianych wrażeń, wspominanych potem przez całe życie.

Co by sobie pomyśleli, gdyby wiedzieli, że pod siedzeniami foteli inwalidzkich Myriam,

Gerarda i jego samego znajduje się miliard pięćdziesiąt milionów franków?

W każdym fotelu 350 milionów franków. Pieniądze wypełniały szczelnie przestrzeń

między nogami fotela, 55 centymetrów długości na 50 cm szerokości i 30 wysokości. Jedna
paczka zawierająca sto banknotów stufrankowych miała 1,10 centymetra grubości. Pozostała
część łupu, w banknotach pięćdziesięciofrankowych, została rozdzielona pomiędzy innych
uczestników skoku.

Gerard przylutował płytki chromowanego metalu z czterech stron każdego fotela,

background image

powyżej kół, by zakryć schowki. Użył takiego samego stopu metali jak ten, z którego
zrobione były nogi foteli, tak że płytki niczym się od nich nie różniły. Nie licząc paru śladów
po lutowaniu, starannie zresztą wygładzonych, trzeba by z bliska przyglądać się fotelom, by
odkryć zamaskowane schowki. Co do foteli, na których siedzieli Gerard i Mercey, były to po
prostu stare fotele Myriam, z których od dawna nie korzystała i które teraz Gerard
doprowadził do stanu używalności.

Ciężar pieniędzy też nie stanowił niebezpieczeństwa.
Oczywiście, gdyby pasażerowie mieli dostać się na pokład samolotu za pomocą

ruchomych schodków, używanych zwykle przez towarzystwa lotnicze, to trzeba by wnosić
fotele do wewnątrz samolotu i dodatkowy ciężar 35 kilogramów – ciężar banknotów ukrytych
w każdym fotelu – mógłby wydać się podejrzany pracownikom lotniska.

Lecz jeszcze raz przydała się pomoc Oliviera Clermonta. Wystarał się w towarzystwie

lotniczym, aby posłużono się pochyłą rampą zamiast schodków, tak by inwalidzi używający
foteli na kółkach mogli dostać się na pokład samolotu nie opuszczając swoich miejsc.

Wszystko jest gotowe – pomyślał Piotr Mercey. Trzeba tylko poczekać na powrót

Clermonta z „zielonym światłem” władz lotniska. Mercey spojrzał na zegarek. Właściwie
Clermont powinien już być z powrotem...

Podeszła do niego Josiane, niosąc na tacy szklanki z oranżadą.
– Oranżada! – skrzywiła się Myriam, siedząca w swoim fotelu obok niego. – Nie będziesz

pił, przecież ty lubisz tylko whisky...

– Słuchaj – przerwał jej niecierpliwie – czy nie sądzisz, że Clermont coś długo nie wraca?

* * *

Komisarz Lepelletier był grzeczny, lecz stanowczy.
– Obejrzałem paszporty, które mi pan przyniósł, panie Clermont, przyznaję, że wszystkie

są w porządku, jednak chciałbym przyjrzeć się z bliska pana podopiecznym.

– Muszę ustąpić, ale zdawało mi się, że w trakcie naszej ostatniej rozmowy powiedział

pan... – protestował słabo Olivier Clermont.

– Zgadza się, panie Clermont. Ale przypominam panu, że dotrzymałem obietnicy.

Wyraziłem zgodę, by ci nieszczęśliwi ludzie mogli uniknąć zbędnych formalności i
zgodziłem się też na udostępnienie im poczekalni przeznaczonej dla ważnych osobistości,
niemniej jednak chciałbym zobaczyć pana pasażerów.

– Czy ma pan jakieś podejrzenia?
– Właściwie to nie są podejrzenia, ale muszę wypełniać skrupulatnie moje obowiązki.

Nigdy nic nie wiadomo. Do pana stadka mogła zakraść się jakaś czarna owca.

– Ależ ja za nich odpowiadam! – przerwał porywczo Clermont. – Znam ich wszystkich.

To są uczciwi ludzie i jestem przekonany, że nikt z nich nie zadarł ze sprawiedliwością.

– Nie wątpię – zapewnił go komisarz – ale musi pan wiedzieć, że ze względu na ostatnie

background image

wydarzenia nasze granice lądowe, morskie i powietrzne podlegają obecnie specjalnej kontroli.
Porwanie tych czworga dzieci, złożenie okupu w wysokości dwóch miliardów franków,
zabójstwo komisarza policji, które było tylko, niestety, ostatnim ogniwem długiego łańcucha
krwawych zbrodni dokonanych przez tę samą bandę oraz fakt, że ci kryminaliści są nadal na
wolności – wszystko to wymaga dowodów szczególnej czujności od policji w ogóle, a od
policji ochrony granic w szczególności.

– Ależ chyba pan nie chce powiedzieć, że moi biedni kalecy, to niebezpieczni przestępcy?

– zbuntował się Clermont.

– Oni, nie – przyznał komisarz. – Ale któż może powiedzieć, czy jednemu lub kilku

spośród tych kryminalistów, o których przed chwilą mówiłem, nie udało się zająć miejsca,
czy miejsc, pana podopiecznych?

– To mi się wydaje niemożliwe.
– Czy wszystkich zna pan osobiście?
– Nie – wyznał Olivier Clermont.
– A widzi pan. Proszę mi wierzyć, ci bandyci mają jeszcze niejedną sztuczkę w zapasie, a

odznaczają się niezwykłą zuchwałością. W każdym razie sprawdzenie nic nie kosztuje.

– Bardzo dobrze, to pan decyduje – poddał się Clermont.
– Niech pan się nie obawia, to nie zabierze dużo czasu i spowoduje tylko niewielkie

opóźnienie startu samolotu. Więc bardzo proszę, niech pan pójdzie ze mną.

– Idę – Olivier Clermont ostatecznie skapitulował.
Opuścili pokój i poszli korytarzem prowadzącym do windy.
Komisarz niósł plastikową torbę z paszportami.
– Rzucę tylko okiem na pana pasażerów i będziecie mogli odlecieć – powiedział

komisarz. – Paszporty już są zaopatrzone w wizy i pieczęcie.

– Doskonale – podziękował Clermont.
Zjechali windą na parter.
– Ma pan szczęście, że jedzie pan na wakacje do Brazylii! – powiedział komisarz z

odrobiną zawiści w głosie, gdy weszli do głównego hallu.

– Nieprawdaż?
Utorowali sobie drogę przez tłum krewnych i znajomych pasażerów samolotu, który miał

wkrótce wylądować i skierowali się do poczekalni Bardzo Ważnych Osobistości.

Dwaj żandarmi z Republikańskich Kompanii Bezpieczeństwa, pilnujący wejścia do

poczekalni, odsunęli się na bok na widok komisarza.

Kiedy obaj panowie weszli do sali, gwar rozmów obniżył się o ton. Piotr Mercey, Myriam

i Gerard zesztywnieli w swoich fotelach. Mercey i Gerard przesunęli nieznacznie ręce wzdłuż
ciała pud kocem, i zacisnęli je na kolbach pistoletów. Christian Sancy przeszedł niedbałym
krokiem do tyłu i ulokował się w głębi sali, za plecami Clermonta i komisarza. Josiane o mało
co nie upuściła tacy z oranżadą. Wszyscy wyczuli glinę.

background image

– Od kogo zaczynamy? – spytał komisarz Lepelletier.
– Myślę, że byłoby grzecznie zacząć od panny Zylberstein – podsunął Clermont. – To ona

jest naszym dobroczyńcą. Właśnie jej zawdzięczamy tę podróż. To ona ponosi wszystkie
koszty i przez delikatność...

– Dobrze, dobrze. Gdzie ona jest?
– Proszę iść za mną, tędy.
– Zobaczy pan, to szybko pójdzie. Złożył pan paszporty w porządku alfabetycznym, co

ułatwi mi odnalezienie właściwego dokumentu. Zawsze zresztą mogę prosić o pomoc kogoś z
Kompanii Republikańskich. Co do panny Zylberstein, to jej paszport powinien być na końcu.
Nazwisko jest na Z, potem jest Y...

– Rzeczywiście – uśmiechnął się Olivier Clermont.
Piotr Mercey oczekiwał niespokojnie zbliżających się mężczyzn. Przesunął ukradkiem

oba pistolety na wysokość brzucha. Jeżeli sprawy przybiorą zły obrót, trzeba będzie
zastosować plan numer dwa, mimo ryzyka, jakie niesie ten wariant.

Zauważył kątem oka strategiczną pozycję Christiana.
Dał znak Josiane ruchem głowy, by usunęła się z linii strzału. Usłuchała i jej twarz

przysłonięta trzymaną wysoko tacą z napojami ukazała się wkrótce w pobliżu Christiana.

Gerard strząsnął kosmyki swojej peruki na czoło i udawał, że drzemie.
Myriam wypiła połowę swojej oranżady i niezdecydowanym ruchem postukiwała palcem

o krawędź szklanki. By dodać sobie odwagi, sięgnęła po paczkę pall-malli i zapaliła
papierosa. Zaciągnęła się nerwowo parę razy i zwróciła głowę w kierunku Merceya, prosząc
go o radę.

– Co robimy? – szepnęła.
– Spokojnie – odparł łagodnie. – Nie ruszaj się, cokolwiek się stanie.
– Boję się... – powiedziała.
Próbował ją pocieszyć.
– Wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz...
Wcale nie był tego taki pewny, ale trzeba było podtrzymać ją na duchu.
Tamci dwaj mężczyźni zbliżyli się już na odległość kilku metrów.
Piotr Mercey przymknął oczy i liczył ich kroki.
Jeden... dwa... trzy... cztery... pięć... sześć... siedem... osiem...
Zatrzymali się przed Myriam.
– Przedstawiam pani komisarza Lepelletiera, panno Zylberstein – zaczął Olivier

Clermont. – Chciałbym...

– Przepraszam, że opóźniam trochę odlot – przerwał komisarz – ale moje zawodowe

obowiązki zmuszają mnie do dokładnego sprawdzenia identyczności pasażerów. Oczywiście,
nie chodzi o pani osobę.

– Czy są jakieś komplikacje? – spytała Myriam ochrypłym głosem.

background image

– Absolutnie nie, panno Zylberstein, ale po prostu muszę spełnić mój obowiązek...

Chciałbym dodać, że jeżeli chodzi o panią, to sprawa załatwiona.

W tym momencie Mercey gorzko pożałował, że nie postarał się o ciemne okulary.

Wprawdzie komisarz utkwił oczy w Myriam, ale w każdej chwili mógł przesunąć wzrok w
jego stronę. Jeżeli to zrobi, to pytanie, czy wprowadzi go w błąd jego makijaż?

Właśnie policjant cofnął się o krok i odwrócił się w jego stronę. Mercey w porę dostał

napadu kaszlu, aż zaczerwienił się. Pochylił się i pod kocem puścił lewą ręką pistolet, żeby
nerwowym ruchem wyjąć z kieszeni spodni chusteczkę do nosa. Podniósł ją do ust, usiłując
zakryć dolną połowę twarzy.

– Pan Beaulieu, znajomy panny Zylberstein.
Olivier Clermont dokonywał prezentacji.
Komisarz Lepelletier wsunął rękę do plastikowej torebki i wyciągnął paszport

wystawiony na nazwisko Beaulieu.

– Beaulieu Jacques... – mruknął.
Odwrócił kartkę i przyjrzał się fotografii. Potem spojrzał na Merceya. Trwało to pół

minuty, po czym wrzucił paszport z powrotem do torby.

– Wydaje się, że jest w porządku – oświadczył obojętnym tonem.
Mercey usiłował powstrzymać westchnienie ulgi.
Ale ciężka próba jeszcze się nie skończyła. Jeszcze Josiane, Gerard i Christian mieli się

poddać egzaminowi badawczego wzroku policjanta.

Komisarz podchodził już do Gerarda.
– Pan...hm... – zawahał się Clermont.
– Moreau – podpowiedziała Myriam.
– Tak jest, Moreau, także przyjaciel panny Zylberstein.
– Moreau... Moreau... – powtarzał komisarz, przerzucając paszporty.
Gerard ciągle udawał że śpi, Mercey czuł jednak, że jego nerwy są napięte do

ostateczności.

– Moreau Jean-Claude – czytał komisarz – bez zawodu...
– Nie może pracować z powodu ciężkiego kalectwa – wtrąciła pospiesznie Myriam.
Mercey uśmiechnął się z zadowoleniem. Myriam cudownie grała swoją rolę.
Komisarz spojrzał na Myriam, trochę zaskoczony. Przewrócił kartkę paszportu i długo

oglądał zdjęcia, po czym wolnym krokiem zbliżył się do fotela, w którym spoczywał Gerard.

Piotr Mercey zesztywniał. Jego lewa ręka wypuściła chusteczkę i zanurzyła się pod koc,

by znowu sięgnąć po pistolet.

Gerard miał zamknięte oczy. Równy oddech unosił mu miarowo pierś.
Komisarz zatrzymał się przy fotelu i wyciągnął rękę...
Nagle w głębi sali otworzyły się drzwi i stuknęły o ścianę.
Na progu pojawił się jeden z ludzi z Kompanii Republikańskich.

background image

Mercey szybko obrócił głowę w kierunku drzwi i zobaczył, jak Christian Sancy uskakuje

na bok, jak gdyby ukąszony przez osę.

– Panie komisarzu! – krzyknął żandarm, podbiegając do swojego zwierzchnika.
Komisarz Lepelletier zastygł bez ruchu. Tamten, dysząc ciężko, zatrzymał się przed nim.
– Bardzo pilny telefon od prefekta policji, panie komisarzu... – u pana w pokoju...
Komisarz skinął głową.
– Dziękuję, już idę.
– Przepraszam na chwilę, to nie potrwa długo – zwrócił się do Clermonta.
Odszedł szybkim krokiem i znikł w drzwiach wraz z torbą z paszportami.
Clermont wzruszył ramionami i podszedł do Myriam.
– Droga panno Zylberstein, to oczywiście wypadło nie w porę, ale nie sądzę, aby nasz

odlot bardzo się opóźnił. Ach, ci policjanci i ich poczucie obowiązku! Nie można mieć jednak
do nich pretensji, to tylko dowodzi, że jesteśmy pod dobrą opieką.

– A ja sądziłam, że sprawa paszportów została już załatwiona – zaprotestowała Myriam. –

Pan mnie zapewnił, że...

– Tak, tak – odpowiedział szybko Clermont – ale w ostatniej chwili komisarz Lepelletier

zmienił zdanie. Oczywiście, nie jestem temu winien – dorzucił, jak gdyby chcąc się
usprawiedliwić.

Rozejrzał się wokoło.
– W każdym razie to nie wydaje się niepokoić naszych przyjaciół. Widzi pani, jacy są

ożywieni.

Telefon od prefekta policji... Co się za tym kryje? – myślał niespokojnie Mercey.
Czyżby prefektura wykryła fakt, że oni, wszyscy czworo, znajdują się w grupie

inwalidów? Na pierwszy rzut oka wydaje się to mało prawdopodobne. Ale nigdy nie
wiadomo...

A przecież nikt nie wiedział, w jaki sposób zamierzali uciec. Nawet stary Maks, wuj

Myriam, nie wiedział, że jego siostrzenica miała wyjechać do Brazylii. Jak zwykle, siedział u
siebie na wsi.

Więc?
Także nikt z rodziny Lesaignerów nie mógł się wygadać, to było zbyt mało

prawdopodobne. Nikt z nich nie wiedział zresztą o wyjeździe Gerarda i Josiane za granicę.

No cóż, trzeba było spokojnie czekać na powrót komisarza, spodziewając się

najgorszego.

Olivier Clermont rozpoczął dłuższą pogawędkę z Myriam, a raczej był to monolog.
Myriam prawie go nie słuchała, przygryzając wargę spoglądała niespokojnie na Merceya.
Gerard zdawał się być nadal pogrążony w głębokim śnie.
Christian stał koło drzwi ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, oparty plecami o ścianę.
Otworzyły się drzwi i wszedł komisarz Lepelletier.

background image

Mercey poczuł bolesny skurcz napiętych mięśni brzucha.
Komisarz zbliżał się do nich z zakłopotaną miną. Podszedł szybkim krokiem do Myriam.
– Panno Zylberstein, panie Clermont, mam dobrą wiadomość dla państwa – powiedział,

trochę zdyszany. – Możecie państwo zaraz odlecieć. Dodam nawet, że będę wdzięczny
państwu za pośpiech. Wasz samolot powinien jak najszybciej wystartować.

– Ale co się stało? – zdziwił się Clermont.
Komisarz westchnął, nie kryjąc znużenia.
– Czy słyszeliście państwo o wczorajszym napadzie na ambasadę Arabii Saudyjskiej?

Pięciu terrorystów palestyńskich zatrzymało trzynastu zakładników, dyplomatów arabskich i
kobiety, sekretarki ambasady. Po całej dobie rozmów, żądań, propozycji i kontrpropozycji
ciągnących się aż do rana, terroryści zgodzili się wreszcie wypuścić kobiety, bo ambasador
jednego z krajów arabskich zaproponował siebie jako zakładnika na ich miejsce. W zamian za
to oni zażądali samolotu arabskich linii lotniczych do swojej dyspozycji, który by ich zabrał
do wybranego przez nich kraju, ich i zakładników mężczyzn – chcą ich wziąć ze sobą, aby
mieć pewność, że nikt nie zastosuje siły, by przeszkodzić im w odlocie.

– I przyjęto żądania? – spytał gniewnie Clermont.
Komisarz Lepelletier wzruszył ramionami.
– Tak. Rozumiem pana oburzenie. Ale to nie wszystko. Dostaną autokar i niech pan

uważa, eskortę policyjną, aby tu przyjechać. Samolot, którego zażądali, jest już zamówiony.
To jest samolot 737 Syryjskich Linii Lotniczych i wyląduje tu za pół godziny. Moim
obowiązkiem jest zamknąć lotnisko przy pomocy Kompanii Republikańskich i opróżnić je z
ludzi. Trzeba usunąć gapiów, ewentualnych pasażerów i personel lotniska. Żadnego odlotu
samolotu ani lądowania od momentu, gdy samolot, który ma zabrać terrorystów i ich
zakładników znajdzie się na pasie startowym, aż do chwili, gdy odleci. Dlatego właśnie
proszę państwa o pośpiech. Nie należy przeciągać sprawy, bo w przeciwnym wypadku
będziecie państwo musieli czekać całymi godzinami.

– To zupełnie nieprawdopodobna historia! – wykrzyknął Clermont.
– Proszę – komisarz Lepelletier podał mu torbę z paszportami.
– Bardzo państwa proszę, pospieszcie się!
Clermont wyprostował się, przybierając uroczysty wyraz twarzy.
– Może pan na mnie liczyć.
– Dziękuję. I życzę wszystkim dobrej podróży. Odwrócił się i odszedł równie szybko, jak

przyszedł.

Clermont już się krzątał, aby zawiadomić personel towarzyszący inwalidom.
Myriam krzyknęła radośnie:
– Ty sobie zdajesz sprawę? To zupełnie niesłychane!
Piotr Mercey miał wrażenie, że dostał po głowie.
– Co się dzieje? – to Christian usiłował czegoś się dowiedzieć. Mercey opowiedział mu

background image

całą historię.

– A ta Arabia Sadystka, to gdzie jest? – spytała Josiane. Napięcie nerwów spowodowało,

że wybuchnęli głośnym śmiechem.

– Wiecie – powiedział z podziwem Christian – oni sobie lepiej radzą niż my! Zażądać

eskorty policji i po prostu wyjechać sobie z kraju, zabierając ze sobą zakładników, to jest coś!

– Cóż chcesz – odrzekł Mercey – to nie są bandyci, to są porządni ludzie polityki... Ma

się dla nich te względy. A nas, to by już dawno zakatrupiono...

background image

XVIII

Woda była ciepła i miła w dotyku. A słońce? Roztapiająca się z gorąca złota kula.

Dziesiątki brązowych ciał zanurzały się w wodzie i znikały, potem pojawiały się znów na
powierzchni, podobne do rozbawionych delfinów. Kąpiący się pokazywali sobie nawzajem
wyciągających się na plaży Marsjan, których skóra przypominała barwą miąższ granatów
kupowanych tu na targu. Piotr Mercey pomyślał jednak o bazarze w jednym z miasteczek
Prowansji i o piramidach dojrzałych pomidorów.

Kolor ich ciał, wszystkich czworga, przypominał przejrzałe pomidory. Czworga, bo nie

było z nimi Gerarda. Od kilku dni zaciekle romansował ze wspaniałą Metyską o godnych
pożądania kształtach i niezwykłych talentach, sądząc z wychudłej twarzy Gerarda z
wpadniętymi policzkami i podkrążonymi oczami. Gerard wyglądał, jak jakieś straszydło z
filmów grozy.

O sto metrów dalej Josiane i Christian zaanektowali teren boiska siatkówki i z wielkim

ożywieniem grali w piłkę, pokrzykując wesoło po każdym odbiciu.

Odwrócił głowę i spojrzał na uśmiechniętą twarz Myriam. Wyciągnęła rękę i położyła

dłoń na jego ręce. Duży, kolorowy ręcznik przykrywał dolną część jej ciała, zasłaniając
okaleczone nogi.

– Czy jest ci dobrze? – spytała.
Wyciągnął się na gorącym piasku.
– Tak – odpowiedział spoglądając w dal.
– Jesteś szczęśliwy? – nalegała.
– Bardzo szczęśliwy... Czy nie mam cię cały czas przy sobie? I nie muszę się ukrywać...

Dzień i noc... Czy nie o tym marzyliśmy?

– To prawda. A w ogóle, czy niczego nie żałujesz?
– Niczego. Czy nie odnieśliśmy jeszcze większego sukcesu, niż mogliśmy przypuszczać?

Mamy pieniądze. Udało nam się przejść bez przeszkód przez odprawę celną w Brazylii.
Mieszkamy w kraju, który nie podpisał z Francją umowy o ekstradycję, a od wczoraj mamy
całkowity spokój, bo nasi dzielni inwalidzi odjechali pod opieką Clermonta nacieszyć się
znów urokami pięknej Francji.

background image

– Czy nie myślisz o przyszłości?
– Dlaczego miałbym się nad tym zastanawiać?
– Masz rację... Tak jest lepiej.. A właściwie, kto to jest ten typ, który cię zaczepił dziś

rano w hotelu?

Zawahał się.
– Francuz – odpowiedział wreszcie. – Bandyta, który mnie poznał.
Drgnęła, przestraszona.
– Czego chciał? Pieniędzy?
– Niezupełnie. Ma zamiar odtworzyć francuską siatkę przemytu narkotyków w Ameryce

Południowej. Dziennikarze nazywają to „French connection”. Ta francuska siatka została
wykryta przez amerykańskie Biuro do Walki z Narkotykami. On potrzebuje kapitału, wie, że
my mamy pieniądze, więc złożył mi swoją ofertę.

Zauważył niepokój w jej oczach. Odwrócił wzrok. Myriam wybuchnęła płaczem i nagle

rzuciła się ku niemu, obejmując go za szyję.

– Nie pchaj się w taką historię! Błagam cię! Siedź spokojnie! Czy nie masz wystarczająco

dużo pieniędzy? Nie chcę, żebyś znowu stał się przestępcą...

Mercey nie reagował. Potem odsunął ją delikatnie.
– Wiesz, te 350 milionów nie wystarczą mi do końca życia. Powinny owocować.

Porozmawiam o tym z Christianem. Jeszcze nie podjąłem decyzji, ale trzeba coś robić. Nie
potrafię siedzieć bezczynnie...

* * *

To był pierwszy dzień w szkole po wakacjach.
Na dziedzińcu szkolnym Malika, Joao, Sadok i Encarnacion bawili się z rówieśnikami w

„policjantów i złodziei”.

Cała czwórka należała do grupy „złodziei”.
Joao podbiegł nagle i uderzył trzy razy w ramię Alaina, ostatniego przedstawiciela grupy

przeciwników.

Ostatniego „policjanta”, którego właśnie wyeliminował z gry.
Już wszyscy „policjanci” dostali się do niewoli.
Wygrali „złodzieje”.
Cóż, czasami złodzieje wygrywają...

KONIEC


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jacquemard Serge To nieslychane
Serge Jacquemard Śmierć idzie za nim krok w krok
Serge Jacquemard Jeśli zabijam
Zasadzka Serge Jacquemard
Serge Jacquemard Requiem dla króla zbrodni
Serge Jacquemard Pułapka
Serge Jacquemard Requiem dla króla zbrodni
Zizek, Slavoj Looking Awry An Introduction to Jacques Lacan through Popular Culture
Derrida, Jacques Speech and Writing according to Hegel
Jacquemard Serge Requiem dla krola zbrodni (rtf)
Zizek, Slavoj Looking Awry An Introduction to Jacques Lacan through Popular Culture
Jacques Derrida bio wywiad Co to jest terroryzm
Jacquemard Serge Harry Schulz 01 Zaczęło się w Dallas
Zizek, Slavoj Looking Awry An Introduction to Jacques Lacan through Popular Culture
Introduction to VHDL
Biopreparaty co to

więcej podobnych podstron