Serge Jacquemard
To niesłychane!
Pourquoi attendre le bourreau?
Wydanie oryginalne: 1975
Wydanie polskie:1989
I
– Zgasić papierosy – rozkazał strażnik. – Nie pali się w korytarzu.
– Do diabla – mruknął Rodriguez, gdy Jo Lahaye wysunął się przed niego.
Odbywał się właśnie niezmienny ceremoniał udawania się na mszę. Strażnicy obchodzili cele, a więźniowie, którzy chcieli uczestniczyć w mszy, wychodzili i ustawiali się parami w głównych korytarzach „bloku” i „okrąglaka”. Potem obie kolumny więźniów spotkały się w wielkim hallu wejściowym.
Jeden z oddziałowych stanął przed więźniami i krzyknął:
– Przystępujący do komunii, wystąpić!
Jo Lahaye prześliznął się między dwoma współwięźniami i przyłączył do grupy, która zbierała się przed kratą zamykającą dostęp do długiego korytarza prowadzącego do kaplicy. Drzwi kaplicy połyskiwały jasnym drewnem i stanowiły miłą oku, cieplejszą plamę na tle otaczających je wielkich, szarych kamieni.
Jo Lahaye odszukał wzrokiem Piotra Merceya zwanego Piotrusiem-Adwokatem, Gerarda Lesaigneura i Roberta Barradesa, którzy stali już przy samej kracie.
– Po dwóch w szeregu – rozkazał oddziałowy.
Jo Lahaye zauważył, że tamci trzej ustawili się po lewej stronie kolumny więźniów. Postąpił tak samo. Jeden ze strażników otworzył kratę i więźniowie, zachowując ustalony porządek, weszli do korytarza. Drugi strażnik, który stał przed wejściem do kaplicy, opuścił dźwignię, stalowe sztaby przytrzymujące skrzydła drzwi uniosły się posłusznie i drzwi się rozchyliły.
Ten sam strażnik poszedł przodem i wprowadził ich do kaplicy.
Zatrzymał się przed ołtarzem, odwrócił i dał znak więźniom, że mogą zająć miejsca w ławkach, jeden rząd kolumny z lewej, drugi z prawej strony kaplicy.
Mercey, Barrades i Lesaigneur znaleźli się prawie pośrodku pierwszego rzędu ławek, w pewnej odległości od Jo Lahaye siedzącego na końcu drugiego rzędu, tuż przy bocznym przejściu, w którym stanęli strażnicy.
Bocznymi drzwiami wszedł kapelan, za nim dwaj więźniowie służący do mszy i rozpoczęło się nabożeństwo.
Piotr Mercey spojrzał kątem oka na Roberta Barradesa i Gerarda Lesaigneura i stwierdził z zadowoleniem, że na ich twarzach maluje się spokój.
Najważniejsze, żeby nie wpadli w panikę – pomyślał. O Jo był spokojny, stary gangster miał duże doświadczenie.
Udając, że drapie się w pierś, podsunął wyżej imitację granatu, którą jeszcze w celi włożył sobie pod pachę.
Robert i Gerard również przyciskali ramionami do ciała „granaty” sporządzone z miąższu chleba ugniecionego z wodą, wymodelowane w kształcie cytryny, posmarowane papką z kakao i artystycznie pokratkowane. Zapalnik imitowało wystające z jednej strony zakończenie tuby aspiryny ukrytej w środku „granatu”.
Naśladownictwo było dalekie od doskonałości, a pył kakao brudził im ręce, ale była to ostateczność przygotowana na wypadek, gdyby Jo nie zdążył dostarczyć im na czas imitacji pistoletów.
Stojący na stopniach ołtarza ksiądz właśnie się odwrócił, trzymając w rękach kielich z hostią.
Środkiem kaplicy przeszedł oddziałowy i dał znak więźniom z dwóch pierwszych rzędów ławek, że mają podejść do ołtarza i klęknąć do komunii.
Mercey, Barrades i Lesaigneur zastosowali się do tego.
Jo Lahaye zawahał się. Zgodnie z planem powinien również podejść do ołtarza. Ksiądz oczywiście nie podałby mu opłatka, ale też nie zrobiłby żadnej uwagi w czasie trwania mszy, a gdyby nawet klawisze zauważyli incydent, byłoby już za późno na zastosowanie sankcji dyscyplinarnych.
Jo Lahaye poczuł się w swojej ławce samotny i jakby obnażony. Kątem oka dostrzegł zbliżającego się oddziałowego.
– Co jest grane? – szepnął oddziałowy, pochylając się nad nim.
– Szefie, nie mam już chęci – odparł równie cicho Jo Lahaye z właściwym sobie akcentem paryskiego ulicznika. – Obiecałem księdzu, że pójdę do komunii, żeby mu zrobić frajdę, bo to przyjemny facet, ale właśnie pomyślałem, że to nieelegancko nabierać go w takich świętych dla niego sprawach. Więc pomyślałem sobie, że nie pójdę...
Oddziałowy przyglądał mu się dłuższą chwilę z niedowierzaniem, ale nie dał się wyprowadzić w pole.
– Zobaczymy... Nazwisko, numer rejestru, numer celi?
– Lahaye George, numer rejestru więźniów 15C24, numer akt 14199, cela 32, blok.
Oddziałowy spojrzał podejrzliwie.
– Cela 32? Jesteście pod ścisłym nadzorem?
– Tak.
– Hm...
Jo odwrócił głowę i spostrzegł niespokojny wyraz twarzy Merceya wracającego z Lesaigneurem i Barradesem na miejsca. Ale on sam nie denerwował się. Oddziałowy nie mógł teraz nic zrobić. Nie w kaplicy.
Zauważył niechętne spojrzenia rzucane mu ukradkiem przez więźniów, którzy przed chwilą przystępowali do komunii. Nawet nie zamierzał pokpiwać sobie z nich. Byli to przeważnie więźniowie z małymi wyrokami, nie było wśród nich prawdziwych przestępców. Ci ludzie wpadli za nadużycie zaufania, oszustwo, przestępstwa przeciw obyczajności, okradanie samochodów, lub też byli to żebracy, którzy chcieli teraz zwrócić na siebie uwagę kapelana, aby po wyjściu z więzienia skorzystać z jego rekomendacji i znowu żyć na koszt parafii i organizacji dobroczynnych. Ich śmietankę tworzyli faceci, którzy siedzieli za zabójstwo w afekcie. Wszystko to hołota.
Tylko że to ich zezowanie w jego stronę mogło zwrócić uwagę klawiszy.
Nie mógł doczekać się końca mszy. Piotr Mercey miał wrażenie, że nabożeństwo trwa dłużej niż zwykle. Ale musiało to być złudzenie, po prostu niecierpliwił się czekając na rozpoczęcie akcji. I tak bardzo chciałby wiedzieć, czy się powiedzie!
Gerard Lesaigneur myślał tylko o swoim granacie, przyciskanym zbyt mocno ramieniem do boku, lepiącym się nieprzyjemnie do ciała i mokrym od strużek potu spływających spod pachy. Barradesowi tak zaschło w ustach, że nie udało mu się przełknąć opłatka komunii: przylepił się do podniebienia i za nic nie chciał się odkleić. Robert na próżno przełykał ślinę, czy raczej próbował przełykać, i dotykał opłatka koniuszkiem języka, wszystko na próżno. Opłatek tkwił nieruchomo. Gdy dotykał go językiem, Robertowi zdawało się, że ma znieczulone podniebienie, co mu przypominało wyrywanie zębów przez dentystkę z ulicy Sainte-Cathérine.
Wreszcie kapelan wypowiedział słowa kończące mszę.
Piotr Mercey rzucił ostatnie spojrzenie na swoich sąsiadów z ławki, zrobił oko, by dodać im odwagi i wstał.
Obejrzał się na Jo Lahaye, który skinął głową, dając mu znak, że wszystko w porządku.
Gdy upewnił się o tym, ruszył do środkowego przejścia.
Najpierw mieli opuścić kaplicę więźniowie siedzący w pierwszym rzędzie ławek, to jest ci, którzy przystępowali do komunii i których zawsze ustawiano w pierwszych szeregach więźniów, aby zmniejszyć do minimum odległość dzielącą ich od ołtarza, do którego mieli podejść w czasie komunii.
Część planu Piotra Merceya opierała się właśnie na tym niezmiennym rytuale i dlatego dał się kapelanowi namówić na spowiedź i komunię i z kolei skłonił do tego samego Roberta Barradesa i Gerarda Lesaigneura. Teraz, przepychając się trochę, wszyscy trzej zdołali wyminąć kilku wyprzedzających ich więźniów w grupie posuwającej się głównym przejściem między ławkami.
W ten sposób mogli jako pierwsi wyjść z kaplicy i dotrzeć do kraty odgradzającej korytarz od hallu wejściowego.
Dwunastu więźniów dzieliło ich od Jo Lahaye, który próbował wyminąć ich – bez powodzenia – ale nie upierał się specjalnie przy tym, bo nie chciał zwracać na siebie uwagi strażników.
Oba rzędy więźniów zatrzymały się przed kratą. Po drugiej stronie stał strażnik z dużym pękiem kluczy w ręku i czekał, aż oddziałowy poleci otworzyć kratę.
Oddziałowy zaś przeszedł powoli wzdłuż kolumny więźniów, potem stanął tyłem do kraty i skinął ręką w stronę strażnika stojącego z drugiej strony kraty. Strażnik włożył klucz do dziurki zamka.
– Stać dwójkami – polecił oddziałowy znudzonym głosem. – I bez głupstw!
Krata uchyliła się pociągnięta z drugiej strony przez strażnika. Robert Barrades udał, że niechcący potrącił Gerarda Lesaigneura i zatoczył się na oddziałowego.
– Ach! Co... – zaczął.
– Dalej! – wrzasnął Jo Lahaye.
W czterech susach dopadł kraty.
Piotr Mercey i Gerard Lesaigneur prześliznęli się przez uchyloną kratę i rzucili się na strażnika zaskoczonego tym, co mu się przytrafiło.
– Spluwy! Szybko! – krzyknął Mercey.
Straszliwym ciosem z prawej Robert Barrades powalił oddziałowego na ziemię. Jo Lahaye szturchnął go czubkiem buta w brodę. Oddziałowy nie poruszył się.
Tymczasem Jo wyjął spod kurtki imitacje pistoletów i rozdał je kolegom.
Hall opanowało szaleństwo.
Znajdowało się tam czterech strażników, nie licząc tego, który otworzył kratę.
Chcieli biec ku stalowym drzwiom i zaalarmować przez judasz kolegę z drugiej strony, ale Jo Lahaye, z pistoletem w ręku, zagrodził im drogę.
– Stać! – rzucił rozkazująco. – Pierwszy, który się ruszy, dostanie w łeb.
Strażnicy zatrzymali się w biegu.
– Cofnąć się – dorzucił. – Twarzą do ściany. Teraz przyszła kolej na was!
Zastosowali się do polecenia.
– Zamknijcie kratę, na miłość boską! – krzyczał Mercey, przystawiając jednocześnie lufę pistoletu do pleców strażnika, którego trzymał mocno wraz z Gerardem.
Robert Barrades podbiegł do kraty.
Po chwili osłupienia więźniowie wracający z mszy ruszyli się, chcąc wykorzystać nadarzającą się okazję i również przedostać się do hallu.
Nie było to po myśli Merceya, który chciał, by wszystko odbyło się zgodnie z opracowanym przez niego planem, przy zachowaniu kolejności poszczególnych etapów.
– Wal w nich! – krzyknął do Barradesa. – Żaden nie może wyjść.
I dorzucił pod adresem strażnika:
– Nie ruszaj się, ty tam, to wyjdziesz z tego cało. Przypomnij sobie Buffeta i Bontempsa.
Strażnik nie odpowiedział.
Barrades nie mógł zamknąć kraty. Dwaj więźniowie uczepili się jej, tkwiąc wpół między kratą a ścianą. Napierał na nich tłum pozostałych więźniów.
– Wypuście nas! Chcemy wyjść! Pomożemy wam! Banda łobuzów! Chyba nie zostawicie nas tutaj! To świnie! Myślą tylko o sobie!
Barrades pchał z całej siły kratę, ale bez powodzenia, więc wyjął nóż, skoczył naprzód i uderzył nim w pierś więźnia napierającego całym ciężarem ciała na kratę tak, że prawie zdołał przesunąć się na drugą stronę.
Ten jęknął przeraźliwie i padł w tył, przygniatając swoim ciałem drugiego więźnia.
Straszliwa cisza zapanowała nagle w hallu i w korytarzu prowadzącym do kaplicy. Jo wybuchnął śmiechem.
– Możesz teraz zamknąć – powiedział do Barradesa.
Mercey postanowił natychmiast wykorzystać to zdarzenie.
– Widziałeś, co się stało? – powiedział zgryźliwie do strażnika, którego trzymał pod lufą.
Z gardła strażnika wydobył się nieartykułowany dźwięk.
– Dobrze. Jeśli nie chcesz, żeby i tobie to się przytrafiło, będziesz grzecznie robił, co ci każę. Podejdziesz do judasza. Oczywiście, my pójdziemy razem z tobą, ale schowamy się za ciebie. Naciśniesz dzwonek. Twój kolega otworzy okienko. Wtedy powiesz, że wybuchł bunt i żeby ci szybko otworzył drzwi. Zrozumiałeś?
– Tak jest – wybełkotał strażnik.
– Dobrze. To nie wszystko. Staniesz tak, żeby twoja twarz zakrywała judasz i żeby twój kolega nie mógł zobaczyć, co tu się dzieje. Rozumiesz?
– Rozumiem.
– Gdyby się pytał, to bunt wybuchł w korytarzu prowadzącym do kaplicy.
Więźniowie zamknięci w tym korytarzu właśnie znowu zaczęli krzyczeć, co przydawało wiarygodności słowom, które miał wypowiedzieć strażnik.
– Powiesz też, że zbuntowani więźniowie wzięli strażników jako zakładników. Zapamiętałeś wszystko?
– Tak – zapewnił słabym głosem strażnik.
– Lepiej będzie, jak dobrze zapamiętasz, jeśli chcesz wyjść z tego żywy.
– Zastosuję się do tego – drżąc wyjąkał strażnik.
Mercey rozejrzał się po hallu. Wszystko było w porządku. Za kratą „bloku” stało kilku strażników wymyślających głośno, ale żaden z nich nie odważył się otworzyć kraty.
Gerard stanął naprzeciw nich, pokazując im imitację pistoletu, lecz w taki sposób, by nie mogli odgadnąć niegroźnego charakteru tej broni. Ich przekleństwa nie robiły na nim żadnego wrażenia.
– Ty świnio, zobaczysz, jak się znowu dobierzemy do ciebie!
– Ty gnojku, zapłacisz nam za to!
– Nie uciekniesz daleko, ty, ja ci to mówię!
– Czeka cię gilotyna, dostaniemy cię!
Przy drzwiach do „okrąglaka” Robert Barrades pilnował innej grupy strażników zachowujących ostrożnie dystans między nim a sobą.
Mercey dał znak ręką Jo Lahaye’owi.
– Niech odejdą stąd!
Jo podszedł do czterech strażników, których pilnował, i kazał im przejść w kierunku korytarza prowadzącego do „okrąglaka”.
Robert Barrades odsunął się, by ich przepuścić.
– Jak się nazywasz? – Mercey spytał strażnika.
– Coulissier – odrzekł ochryple strażnik.
– Posłuchaj, Coulissier, teraz kolej na ciebie. Zapamiętaj dobrze instrukcje, jakie ci dałem. Wiedz jedno: jeśli twój kolega nie otworzy drzwi, ty już nie żyjesz. Daję ci pół minuty na zebranie sił. Potem idziemy.
Po upływie trzydziestu sekund popchnął strażnika przed sobą.
Gdy podchodzili do ciężkich, stalowych drzwi, Mercey pochylił się i schował za plecami strażnika.
Strażnik, na którego twarzy widniały krople potu, zatrzymał się.
– Dzwonek – powiedział Mercey.
Strażnik powoli nacisnął dzwonek i po chwili okienko otworzyło się.
– A to ty, Coulissier – powiedział mrukliwie jakiś głos. – O co chodzi?
– Te typy zbuntowały się – jęknął Coulissier.
– Psiakrew!
– Otwieraj, szybko!
– Nic nie widzę. Odsuń się, do cholery, żebym mógł zobaczyć, co się dzieje! Przykleiłeś się do okienka, czy co!
– Szybko, Marchal, otwieraj!
Marchal nadstawił ucha.
– Psiakrew, to prawda! Słyszę krzyki. Jaki harmider!
Coulissier czuł, że lufa pistoletu wciska mu się coraz mocniej w plecy.
– Wzięli kolegów jako zakładników – dodał pospiesznie. – Otwieraj, nie chcę tu paść trupem!
– Poczekaj – powiedział szybko Marchal – zawiadomię wartownię. Nie ruszaj się stąd!
– Nie! – wrzasnął Coulissier. – Otwieraj, mówię ci, zabiją mnie, jeżeli zaraz nie otworzysz! Oni tu idą, już są tam z tyłu, nie widzisz ich, ale... A... a... ach!
Wrzasnął przeraźliwie. Mercey właśnie przeorał mu nożem skórę na plecach.
– Zabijają mnie!
– Cholera! – jęknął Marchal.
* * *
René Estebeteguy miał już zupełnie mokre dłonie. Gorączkowo spoglądał na zegarek. Wiedział, o której godzinie kończy się zwykle niedzielna msza w więzieniu i dziwił się, że nic się nie dzieje.
Trudno – pomyślał – nie można już dłużej czekać, inaczej nic się nie uda. Trzeba wykazać się własną inicjatywą. Piotruś-Adwokat na pewno to doceni. To fachowiec.
Spojrzał jeszcze raz na starannie zabarykadowane drzwi biblioteki i otworzył okno. Wychylił się ostrożnie i przyjrzał się z uwagą stalowej bramie pomalowanej na jasnoszary kolor odbijający od brudnozielonych kamieni wysokiego muru otaczającego podwórze z prawej i z lewej strony. Wiedział, że za każdym skrzydłem tej bramy stoi dwóch policjantów uzbrojonych w karabiny maszynowe. Nie widział tam jednak żadnego poruszenia. Spojrzał teraz na wejście do więzienia. Główne drzwi były jak zwykle otwarte. Okna budynku wychodziły na biuro i na wartownię. Dwa ostatnie okna, położone najbliżej wejścia, należały do kancelarii więziennej. W biurze nie było nikogo, to była niedziela.
Za to w wartowni siedziało dwunastu strażników grając w karty, czytając lub słuchając audycji radiowych z przenośnych tranzystorków. Widać było także dowódcę straży rozmawiającego z trzema oddziałowymi w pomieszczeniu kancelarii więziennej. Siedzieli tam też dwaj więźniowie funkcyjni, obliczając coś na kalkulatorach.
Położył się na podłodze, uchylił okno i zaczął umocowywać do framugi okna haki drabinki sznurowej.
Kiedy skończył, przeszedł na czworakach do drzwi, zostawiając za sobą rozwinięte sześć metrów drabinki. Gdy już ją zupełnie rozwinął, sprawdził, czy haki są dobrze wbite, pociągając mocno kilka razy za ostatni szczebel drabinki.
Zadowolony z rezultatu, przywiązał do końców obu sznurów drabinki dwa brezentowe worki, do których przedtem włożył najcięższe książki, jakie tylko znalazł na półkach biblioteki i do każdego jeszcze pięciokilogramową żeliwną formę odlewniczą. Kilka dni wcześniej przyniósł je do Pałacu Sprawiedliwości1, schowane w teczce na dokumenty.
Każdy worek ważył jakieś dwadzieścia kilo. Miały one zapobiec zwijaniu się drabinki i jednocześnie zapewnić jej obciążenie.
Gdy skończył, przesunął worki pod okno i poczołgał się z kolei po worek plażowy zawierający pięć pistoletów, zapasowe magazynki, dwa pistolety maszynowe i granaty dymne.
Prawdziwy arsenał – pomyślał z radością. Piotruś-Adwokat będzie zadowolony! Kosztowało to pół kawałka2, ale inwestycja była tego warta.
Odsunął nieco worki i wyjrzał na dziedziniec. Za oknem nic się nie zmieniło. Opanował go niepokój. Co oni tam robią?
Znowu spojrzał na zegarek. Upłynęło zaledwie dziesięć minut. Zbeształ się w myśli. Ostatecznie, ucieczka z więzienia to nie chleb z masłem. Za bardzo się denerwował – pomyślał – nigdy przedtem nie miał do czynienia z takim wielkim skokiem!
Nagle drgnął...
Tam na dole, w kancelarii, działo się coś dziwnego!
Już się nie wahał. Podniósł się szybko, otworzył szeroko okno, schylił się, podniósł jeden z wielkich worków, postawił na parapecie, to samo zrobił z drugim workiem i pchnął je z całych sił, dysząc ciężko z ogromnego wysiłku i krzywiąc się pod wpływem przeszywającego bólu mięśni brzucha.
Worki spadły na ziemię, drabinka naprężyła się, haki zaskrzypiały, ale nie wysunęły się nawet na milimetr.
W jednej chwili założył na szyję pasek worka plażowego, przerzucił nogi przez okno, uchwycił się drabinki i spuścił się po niej tak szybko, jak tylko mógł...
* * *
Marchal opuścił drążek przekładni elektrycznej, szybko otworzył drzwi i jednocześnie wściekłym ciosem pięści uruchomił dzwonek alarmowy umieszczony tuż koło drążka.
W kancelarii więziennej rozległ się ostry dźwięk sygnału i poderwał na nogi tych, którzy się tam znajdowali: dowódcę straży, trzech oddziałowych i dwóch więźniów funkcyjnych.
W pomieszczeniu wartowni strażnicy rzucili karty, zostawili gazety i tranzystory, zerwali się z miejsc i potrącając się nawzajem, podbiegli do stojaka z bronią, niepotrzebnie się spiesząc, bo to dowódca straży miał kluczyk do wielkiej kłódki spinającej łańcuch przewleczony przez kabłąki karabinów.
Gwałtownym ciosem w bok Mercey rzucił Coulissiera na ziemię i skoczył naprzód.
Marchal był zaskoczony nagłym atakiem, ale nie stracił zimnej krwi. Spróbował kopniakiem zamknąć drzwi, a jednocześnie jego lewy – w który włożył cały ciężar swoich dziewięćdziesięciu kilo – Spadł na ramię Merceya. Merceya rzuciło w tył i o mało co nie upuścił pistoletu.
– Nie wygłupiaj się, bo strzelam – wymówił z trudem, gdy tylko odzyskał oddech po gwałtownym zetknięciu się z twardą, stalową ścianą.
Marchal spojrzał na drewniany pistolet i cofnął się o krok.
W tym momencie do korytarza wpadł René Estebeteguy.
Skierował na dowódcę straży i trzech oddziałowych biegnących tu z kancelarii lufę trzymanego w rękach pistoletu maszynowego i o mało co nie wysłał im serii, tak się denerwował.
– Nie ruszać się – rozkazał głosem, który wreszcie udało mu się opanować.
Tamci zatrzymali się w miejscu.
Drugą, wolną ręką René Estebeteguy zdjął z karku worek plażowy, postawił na ziemi i kopnął w kierunku Merceya.
– Spluwy – rzekł lakonicznie. – Uważajcie, bezpieczniki są naciągnięte, ale w lufach są kule.
– Dobra robota – pochwalił zwięźle Mercey.
W mgnieniu oka otworzył worek i wyjął z niego pistolet maszynowy.
Wycelował go w kierunku tych strażników, którzy zdecydowali się wybiec z wartowni, gdy nie pojawił się tam dowódca straży, aby zdjąć łańcuch z ich karabinów.
– Bez zbędnych ruchów, chłopcy, a wszystko będzie dobrze. Nie zrobimy wam nic złego. Po prostu chcemy się stąd wydostać, to wszystko. Ale jeżeli któryś z was zechce się wygłupiać, jeżeli choć spróbuje, to ma zapewniony medal pośmiertny za odwagę!
Nikt się nie ruszył.
Dowódca straży, trzej oddziałowi, Marchal, więźniowie funkcyjni i strażnicy z wartowni przeszli przez stalowe drzwi do głównego hallu.
– Ty zostajesz tutaj – rozkazał Mercey Renému. – Pilnuj dziedzińca, kancelarii i korytarza oddziału kobiecego. Jeżeli zadzwoni telefon, rób co chcesz, ale musisz przyjąć!
Widząc, jak Mercey podaje broń Lesaigneurowi, jeden ze strażników pilnowanych przez Barradesa zrozumiał nagle, że zostali wystrychnięci na dudka.
– Chłopaki! – wrzasnął. – Oni nas nabrali! Mają lipne pistolety!
I skoczył głową naprzód. Grał w drużynie C. A. Beglais i technika gry w rugby bardzo mu się teraz przydała w operacji powalenia Barradesa na ziemię.
Już miał zabrać się za następnych, gdy do akcji wkroczył Jo Lahaye.
Przed chwilą dostał od Merceya pistolet i bez wahania strzelił w górę. Nie miał najmniejszego zamiaru zabijać strażników, ani nawet ranić któregoś z nich. Nie znosił niepotrzebnego przelewania krwi. Wystrzelił tylko po to, by ich nastraszyć.
Dwa wystrzały wystarczyły. Strażnicy zrozumieli, że to nie przelewki.
Mercey pobiegł do hallu. Stanął przed strażnikami, którzy wycofali się w kierunku „okrąglaka” i zatrzymał ich, wywijając pistoletem maszynowym.
– Niech wystąpi ten, który ma klucz do „bloku”! – polecił ostrym głosem.
Nikt się nie ruszył.
– Bardzo dobrze – uśmiechnął się. – Liczę do dwóch i strzelam. Potem obszukam trupy... i znajdę ten przeklęty klucz.
Podniósł wyżej pistolet, ujął go mocniej w rękach i wycelował.
– Raz! – zaczął.
– Nie bądź idiotą, Schneider – krzyknął nagle któryś z oddziałowych. – Daj klucz!
Zaraz odezwały się inne głosy.
– Schneider, słyszysz? To szaleńcy, zabiją nas wszystkich!
– Nie udawaj bohatera! Daj mu ten klucz!
– Dawaj ten idiotyczny klucz, mówię ci!
– Dwa! – huknął Mercey tak głośno jak tylko mógł, by przekrzyczeć panujący hałas.
Z grupy strażników wypadł nagle jak z katapulty mężczyzna wypychany przez dziesiątki niecierpliwych rąk i o mało co nie upadł u stóp Merceya. Niechętnie wyciągnął z kieszeni klucz i podał go Merceyowi. Ten szybko go pochwycił i rzucił się pędem w stronę drzwi „bloku”. Odepchnął na bok Lesaigneura i w jednej chwili otworzył drzwi. Znajdujący się za nimi strażnicy uciekli na drugi koniec korytarza.
Mercey przechylił się przez biurko dyżurnego oddziałowego „bloku” i zdjął klucz zawieszony pod czerwoną naklejką na drewnianej tablicy.
Razem z Lesaigneurem podbiegł do drzwi celi umocnionego nadzoru, pospiesznie otworzył zamek, pociągnął drzwi i wpadł do środka.
Niemal potrącił Christiana Sancy.
– Piotrek! – krzyknął Sancy. Jego twarz wyrażała osłupienie.
W drugim końcu celi stał śmiertelnie blady strażnik Lemaire z wzrokiem utkwionym w lufę pistoletu Merceya, trzymając się kurczowo prętów kraty.
– Ja mam żonę i dzieci... – wybełkotał.
– Cześć, stary! – rzucił Mercey, nie zwracając uwagi na strażnika. – Dobra. Nie ma czasu do stracenia.
Dotarli do głównego hallu w chwili, gdy jakiś dźwięczny głos przedarł się przez krzyki tych więźniów, którzy byli przedtem na mszy, poprzez hałas wywołany wściekłym kopaniem drzwi przez więźniów zamkniętych w celach na piętrach wyczuwających, że dzieje się coś niezwykłego.
– Mercey! Bądźcie rozsądni! – krzyczał głos. – Rzućcie broń! Nie wygłupiajcie się! To do niczego nie doprowadzi!
Mercey poznał głos kapelana. Spojrzał w tamtą stronę.
Ksiądz utorował sobie drogę do kraty i potrącany, narażony na ciosy pięści rozwścieczonych więźniów, uczepił się rozpaczliwie prętów kraty tak, by nie dać się od niej oderwać i krzyczał ze wszystkich sił:
– Mercey! Mercey! Wracaj!
Mercey otworzył szeroko stalowe drzwi, a Jo Lahaye i Robert Barrades podbiegli do niego. Na ich widok René Estebeteguy zarzucił na szyję pasek swojego pistoletu maszynowego i popędził do drabinki sznurowej.
– Jo, zamknij za nami drzwi! – krzyknął Mercey.
René Estebeteguy pospiesznie wdrapał się na drabinkę i dostał się do biblioteki.
Wyciągnął rękę do Christiana Sancy i pomógł mu przejść przez parapet okna.
Mercey, Barrades, Jo Lahaye i Gerard Lesaigneur wchodzili kolejno po drabince do biblioteki.
– I co teraz robimy? – spytał niecierpliwie Mercey, patrząc na Renégo.
– Tędy, szybko! – odpowiedział tamten.
Wyszli drzwiami z biblioteki, przeszli długim, skręcającym w bok korytarzem i zbiegli po śliskich, zadeptanych stopniach wąskich, kamiennych schodów.
Znaleźli się w wysoko sklepionej sali o ścianach ociekających wilgocią. Po przeciwnej stronie sali widoczne było wejście do mrocznego korytarza oświetlonego skąpo jedną żarówką umieszczoną na suficie.
Za przykładem Renégo przebiegli przez długi korytarz skręcający pod kątem prostym i wreszcie ujrzeli światło dzienne.
René Estebeteguy dał im znak gestem ręki, aby się zatrzymali.
– Zobaczę, czy wszystko jest w porządku – powiedział.
Po chwili wrócił.
– Dobra jest, idziemy!
Wyszli na dwór z uczuciem ulgi.
Przed drzwiami czekały na nich dwie furgonetki.
II
René Estebeteguy znalazł im doskonałą kryjówkę.
Był to stary dom z początków ubiegłego stulecia, który jeszcze pół wieku temu musiał być w dobrym stanie. Teraz był mocno podniszczony i przypominał niemłodą kobietę, która kiedyś raz na zawsze zdecydowała się na starość, pogodziła się z nią i z rezygnacją poddała się niszczącemu działaniu czasu.
Był obszerny, jak obszerne bywały budowane niegdyś pańskie siedziby. Stał w rozległym parku porośniętym chwastami i polnymi kwiatami, które znalazły sprzyjające warunki rozwoju w cieniu sędziwych lip.
Park był ogrodzony trzymetrowej wysokości murem pokrytym szklaną stłuczką. Wewnątrz ogrodzenia, pomiędzy lipami, kryty się zastawione tu i ówdzie wilcze wnyki.
Posiadłość ta kryła się wewnątrz Bouscatu3, na końcu jakiejś ślepej drogi pokrytej usianym dziurami asfaltem.
Czyż nie idealna kryjówka?
Stałymi jej mieszkańcami była para ludzi równie zżartych rdzą czasu, jak ich domostwo.
On, Wiktor, był dawniej fałszerzem pieniędzy i spędził więcej czasu na ciężkich robotach niż na wolności.
Ona, Honoryna, niska, szczuplutka, miała rzadkie włosy, twarz pomarszczoną niczym skóra słonia i oczy szare jak wzburzone morze u wybrzeży Bretanii, jej stron rodzinnych. Wiecznie zatroskana jak ktoś, kto poznał tylko gorszą stronę życia, przypominała bezdomnego kota, któremu widok ludzkiej nogi kojarzy się wyłącznie z grożącym mu kopniakiem.
Kupno tej zagrożonej ruiną posiadłości pochłonęło wszystkie niewielkie oszczędności tych dwojga staruszków. Zamknęli się w niej jak w pustelni, z dala od ludzi, i oczekiwali śmierci, zastanawiając się, które z nich opuści wpierw swojego współmałżonka.
Co ich łączyło z Estebeteguyém, pochodzącym zresztą z Bordeaux i znającym te okolice? Dlaczego zgodzili się udzielić schronienia pięciu zbiegłym przestępcom, kryminalistom, których będzie niebawem poszukiwać cała policja francuska i których wykrycie w tym domu oznaczałoby dla dwojga starych więzienie do końca życia? – zastanawiał się Mercey.
Żądza zysku?
Czy René Estebeteguy obiecał im jakąś większą sumę?
Jeżeli tak, to okazał się bardzo dyskretny w tej sprawie i wykręcał się od odpowiedzi na wszelkie pytania.
To zresztą nie ma znaczenia – westchnął. Mieli tu zostać tylko kilka dni. Potem opuszczą te strony.
Postanowił wracać z przechadzki do domu. Właśnie odbył dłuższy spacer po parku dla zdrowia, po zbyt obfitym obiedzie przygotowanym przez Honorynę i wykorzystał tę sposobność, by dokonać dokładnej inspekcji terenu.
Wystrzegając się wchodzenia na tereny porośnięte chaszczami i dzikimi kwiatami kryjącymi wilcze wnyki i pilnując się wąskich ścieżek, wrócił do domu.
Wiktor drzemał na kanapie. Jo Lahaye, Christian Sancy, Gerard Lesaigneur i Robert Barrades siedzieli przed starym, rozregulowanym telewizorem. Nie było tu ani Estebeteguya, ani Honoryny.
Policja zaczęła przeszukiwać teren. Głos lektora zabrzmiał teraz radośnie:
„...niebywały tłum zebrał się dziś na nowym, bogato Wyposażonym Parku Książęcym, gdzie już po raz drugi odbywają się finały mistrzostw Francji w piłce, nożnej...”
* * *
Bernard Charigués, osobistość niezastąpiona w branży budownictwa i robót publicznych, przyjechał na lotnisko Merignac wielką, czarną limuzyną, którą oddał mu do dyspozycji Jean-Luc Borton.
Jean-Luc Borton siedział zresztą obok niego w samochodzie. Sekretarka osobista Chariguésa, jego przyjaciółka i osoba do wszelkich poruczeń, Korynna, siedziała obok szofera w liberii.
– Sądzi pan, że to się uda? – spytał Borton.
– A jakże, mój drogi!
Samochód zatrzymał się przed szlabanem zamykającym dostęp do części płyty lotniska zarezerwowanej dla prywatnych samolotów. Wartownik przycisnął dźwignię i szlaban powędrował do góry.
Limuzyna ruszyła naprzód tak cicho, jak drapieżnik zbliżający się do swojej ofiary.
Samolot Mystere 20 stał już na pasie, gotów do startu.
Ten Dubois to dobry pilot – pomyślał z zadowoleniem Charigués. Jak zawsze, miał nosa angażując go do pracy.
Samochód zatrzymał się tuż koło samolotu. Charigués chwycił swoją ciężką teczkę i wysiadł. Borton pomógł Korynnie wydostać się z wozu.
Słychać było warkot silników. Ten Dubois nie tracił czasu. Charigués pospiesznie uścisnął rękę Bortonowi i pchnął lekko Korynnę w stronę samolotu, aby uciąć pożegnalną gadaninę Bortona.
– Będę telefonować i informować pana na bieżąco – rzucił mu przez ramię.
Spojrzał na długie, zgrabne nogi Korynny wchodzącej po schodkach do samolotu i poczuł nagły przypływ pożądania.
Gdy sam stanął na ostatnim stopniu, odwrócił się i pomachał ręką odchodzącemu już Bortonowi, przesunął wzrokiem po kolorowych światełkach na szczycie wieży kontrolnej i postawił nogę wewnątrz samolotu.
Chwyciły go dwie ręce i wciągnęły siłą do środka. Trzecia ręka rozgniotła mu usta. Popchnięto go bezceremonialnie na fotel.
– Siedź cicho, a nic ci się nie stanie – szepnął mu ktoś do ucha.
Usłyszał trzask zamykanych drzwi i zaraz potem głos Dubois zwracającego się do wieży kontrolnej o zezwolenie na start, następnie przekazany pilotowi komunikat meteorologiczny, wreszcie ogłuszający warkot.
Dubois znalazł się w powietrzu, ucisk na wargach Chariguésa zelżał.
– Korynno! – zawołał.
– Jestem tutaj – odpowiedziała przestraszonym głosem.
Trochę uspokojony, postanowił rozejrzeć się w sytuacji. To niesłychana historia!
W kabinie panowały ciemności rozpraszane jedynie światełkami tablicy rozdzielczej. Spojrzał w drugą stronę i domyślił się, że jest obserwowany.
– Gdybyście mi wyjaśnili... – wykrztusił.
– Tu nie ma nic do wyjaśniania – odparł sucho Piotr Mercey. – Potrzebujemy pana maszyny. Korzystamy z niej, to wszystko. Siedźcie spokojnie wszyscy troje, a nic złego wam się nie stanie. Pana pilot jest uprzedzony. Zrozumiał. Ma żonę i troje dzieci i bardzo mu zależy, by mógł dalej nimi się opiekować. Niech pan postępuje tak jak on, a po przybyciu do Paryża będzie pan wolny. Zastanawiam się zresztą, co innego może pan zrobić, zanim wylądujemy.
Siedzący za nim Jo Lahaye roześmiał się drwiąco.
– Chyba że chciałby popełnić samobójstwo!
– Na razie niech mi pan poda swoją teczkę – powiedział Mercey.
Charigués drgnął i przycisnął teczkę do piersi.
– Tam są tylko dokumenty, które was nie zainteresują.
– Pana dokumenty nie obchodzą mnie. Szukam tylko pieniędzy.
– Pieniądze są w moim portfelu.
– Niech mi pan więc da i to i to, i teczkę i portfel. Oddam panu wszystko prócz pieniędzy.
Charigués niechętnie zastosował się do polecenia.
– Po co porwaliście mój samolot? – spytał. – Żeby mi wszystko odebrać?
– Nie zadawaj pytań – przerwał bezceremonialnie Sancy. – Tracisz tylko czas. I tak nie dostaniesz odpowiedzi. Rób tylko to, co ci się każe.
Mercey wyjął z portfela jego zawartość i oddał go właścicielowi wraz z teczką.
– Teraz pani, ślicznotko – poklepał Korynnę po ramieniu. – Proszę mi dać torebkę.
Posłuchała bez słowa.
Tym razem Charigués wpadł we wściekłość, zapomniał o ostrożności i zerwał się z miejsca. Chciał rzucić się na Merceya, lecz nagle poczuł dźgającą go w kark lufę pistoletu.
– No, no, bez głupstw – powiedział cicho Sancy. – Nie zrobimy nic złego twojej damie. Chcemy tylko zabrać jej forsę. Ty jej przecież zwrócisz, co? My bardziej potrzebujemy forsy niż ona. To dla ciebie kropla w morzu w porównaniu z całą tą flotą, którą zarabiasz na tej umowie, którą dzisiaj podpisałeś.
To ostatnie zdanie zaniepokoiło Chariguésa: A jeśli to byli ludzie wynajęci przez konkurencyjne firmy, zazdrosne o jego sukcesy w interesach?
Opadł bezwładnie na miejscu.
– O, właśnie! – pochwalił go Sancy pobłażliwym tonem. – Już zrozumiałeś? Nikt tu ci źle nie życzy. My chcemy po prostu dostać się do Paryża. Mamy po uszy wina Bordeaux robionego z winogron zebranych w Corbières4.
Mercey oddał torebkę Korynnie i przesunął się do pilota.
– Uważaj, tylko bez kawałów – powiedział. – Nie próbuj wysadzić nas w jakimś innym miejscu. Zaufaliśmy ci. Jeżeli nas oszukasz, wiesz, co cię czeka?
Dubois nie odpowiedział. Patrzył przed siebie i zaciskał ręce na drążkach steru.
W kabinie zapanowała cisza.
Mercey usadowił się wygodnie w fotelu i pogratulował sobie w myśli. Jeszcze raz jego plan sprawdził się.
Jeżeli wydostając się z więzienia musieli chwilami improwizować, to przynajmniej ta ostatnia operacja obyła się bez niespodzianek. Co prawda, sprzyjała im noc.
Mógłby wyrecytować z pamięci artykuł z gazety, który przyspieszył sprawy i skłonił go do powiadomienia Estebeteguya, że wyjadą w najbliższą niedzielę, to znaczy o tydzień wcześniej, niż przewidywali.
„We wtorek po południu przyjedzie do Bordeaux pan Bernard Charigués, znany przedsiębiorca budowlany, aby podpisać kontrakt, o który pertraktował z zarządem miejskim, na wyburzenie i przebudowę dzielnicy Saint-Michel.
W kołach dobrze poinformowanych mówi się, że kontrakt będzie opiewał na kwotę pięćdziesięciu milionów nowych franków; sumę tę zapewnią trzy źródła: rząd, zarząd miasta i, prócz tych funduszy państwowych, także kapitał prywatny.
Pan Charigués, który jak zwykle podróżuje na pokładzie swojego samolotu Mystere 20, odleci do Paryża tego samego dnia wieczorem.
Należy przypuszczać, że...”
Telefon na lotnisko Merignac, by upewnić się, że samolot tam właśnie wylądował, i sprawa załatwiona.
Reszta, to już była dziecinna zabawka: ostrożnie wyjść z domu Wiktora i Honoryny, wsiąść do furgonetki prowadzonej przez Barradesa i przejechać okrężnymi uliczkami przez miasto, aby dostać się do Merignac, wreszcie zaczaić się przy drucianej siatce odgradzającej lotnisko. Gerard pierwszy odkrył miejsce postoju Mystere 20. Był to zresztą jedyny samolot tej firmy stojący na części płyty zarezerwowanej dla prywatnych samolotów.
Podeszli bliżej, pod siatkę.
Pilot spacerował tam i z powrotem po betonowych płytach w pobliżu samolotu. Od czasu do czasu oddalał się, by zapalić papierosa, opierając się plecami o ścianę hangaru.
Christian bez trudu przeciął siatkę, posługując się wielkim przecinakiem, przewidująco zabranym do samochodu. Potem kolejno przecisnęli się przez wycięty otwór.
Koło hangaru nie było nikogo, a pilot zaskoczony niespodziewanym przebiegiem wypadków nie stawiał oporu. Szybko zdał sobie sprawę, że to nie żarty, rozumiejąc dobrze, z której strony jest posmarowana jego kromka chleba, jak mówią Amerykanie.
Piotr Mercey nie zapomniał o zdjęciu tablic rejestracyjnych z furgonetki, zanim ją zostawili na lotnisku.
Teraz nagle dotknął ramienia Chariguésa.
– Czy będzie czekał na pana samochód na lotnisku Le Bourget?
– Tak – mruknął rekin robót budowlanych.
– Pana prywatny wóz?
– Tak.
– Jakiej marki?
Tamten zawahał się.
– Jakiej marki? – naciskał Mercey.
– Rolls.
Mercey skrzywił się. Za bardzo rzucający się w oczy, jak na samochód ludzi, którzy chcieli ujść niepostrzeżeni.
Wstał i podszedł do pilota.
Dubois usłyszał, że zbliża się i odwrócił głowę, marszcząc gęste brwi.
– Ile czasu potrzebujesz, żeby dostać połączenie radiowe z Le Bourget?
– Już mam.
– Dobrze. Więc przekaż im, że pan Charigués życzy sobie, żeby dwa wynajęte samochody czekały na niego na lotnisku. Dwa peugeoty 604, jeśli to możliwe. I żeby podstawili je do samolotu, razem z rollsem. Pan Charigués nie zdąży podpisać umowy na wynajem samochodów. Będzie się spieszył. Niech mu wyślą umowę do biura. Z przyjemnością podpisze i wyśle wraz z czekiem. Do umowy trzeba wpisać termin wynajęcia dwadzieścia cztery godziny. Oczywiście, chodzi o samochody bez szofera. I, powtarzam, wszystkie auta mają być podstawione u wyjścia z samolotu. Zrozumiałeś? Powtórz.
Dubois posłusznie powtórzył.
– Dobrze – pochwalił Mercey. – Teraz wal. Wezwij lotnisko.
Dubois włączył przycisk nadajnika i po paru daremnych próbach udało mu się połączyć z lotniskiem. Przekazał bezbarwnym tonem polecenia Merceya i poprosił o potwierdzenie ich wykonania.
– Alfa Tango Charlie – brzmiał nosowo głos jego rozmówcy – wezwiemy was i potwierdzimy.
– O której lądujemy? – spytał Mercey.
– Za jakieś czterdzieści minut – odpowiedział Dubois obojętnie, koncentrując uwagę na swoich przyrządach.
Mercey wrócił na fotel. W przejściu Christian szturchnął go po przyjacielsku.
– Wszystko pójdzie dobrze, stary.
– Mam nadzieję – mruknął Mercey.
Po upływie dziesięciu minut radio znowu zatrzeszczało.
– Alfa Tango Charlie?
– Alfa Tango Charlie, słucham – pospiesznie odpowiedział Dubois.
– Alfa Tango Charlie, zgoda na dwa wynajęte auta. Peugeot 504 i renault 17, jeżeli wam pasuje.
– W porządku – podpowiedział Mercey ze swojego miejsca.
– Pasuje – odpowiedział krótko pilot.
– Agencja Hertza z przyjemnością załatwi zlecenia pana Chariguésa. Niech się nie martwi o umowę. Będzie załatwiona tak, jak sobie życzy. Oba samochody będą podstawione do samolotu, także rolls pana Chariguésa. Czy jeszcze coś, Alfa Tango Charlie?
– Nie, to wszystko, dziękuję.
– Dziękuję.
– Wzywam wieżę kontrolną, wzywam wieżę kontrolną – podjął Dubois. – Tu Alfa Tango Charlie...
Samolot zaczął schodzić. Mercey odwrócił się do okna i przez chwilę przyglądał się migocącym w ciemności światełkom Paryża.
Kiedy Dubois dostał z wieży kontrolnej zgodę na lądowanie, Mercey poprosił o ciszę.
– Oto jak zrobimy – powiedział. – Pan, panie Charigués, wsiądzie jak zwykle do rollsa. Pewnie pan ma swojego kierowcę, który będzie czekał na pana?
– Tak – odpowiedział słabym głosem przedsiębiorca.
– Jeden z nas pojedzie z panem.
Mercey dotknął po ciemku ramienia Jo Lahaye. Należało unikać wymieniania imion, chociaż i tak policja szybko się zorientuje, kim są sprawcy skoku.
– Ty. Ja pojadę peugeotem...
Pochylił się i położył rękę na ramieniu Gerarda Lesaigneura.
– ... z tobą, i z pana sekretarką jako zakładniczką, panie Charigués. Pozostali dwaj wsiądą do renaulta razem z pilotem.
– Niemożliwe – zaprotestował Dubois.
– A to dlaczego? – spytał szorstko Mercey.
– Muszę zająć się moją maszyną.
– To znaczy?
– Ach... no... muszę ją odprowadzić do hangaru... zostawić... sprawdzić parę rzeczy... no, wszystko jak zwykle! Kto widział pilota, który zostawia swoją maszynę na płycie! Chyba że chcecie poczekać na mnie, ale to potrwa! – mówił z ironią w głosie.
– Wystarczy, jak powiesz, że jesteś chory – wtrącił Christian Sancy.
– Ale...
– Milcz! – przerwał Sancy. – Będziesz mnie uczył, jak to się załatwia na lotnisku? Ciągniki wezmą to twoje pudło na hol i wprowadzą do hangaru, tak że wcale nie musisz być przy tym.
– Właśnie – przytaknął Piotr Mercey – i...
– Nie na Le Bourget – upierał się Dubois. – Oni mi tam...
– Nie nudź! – uniósł się Jo Lahaye. – Zrobisz, jak ci mówimy i zamiast pleść głupstwa, zajmij się lepiej tymi swoimi drążkami, bo ja nie mam zamiaru nabić sobie guza! I radzę ci, nie próbuj wygłupiać się, kiedy wylądujemy, bo tak dostaniesz, że się nie pozbierasz, możesz mi wierzyć! I tobie tak samo radzę, Charigués, i twojej laluni... Róbcie, co się wam każe, a nic wam nie grozi...
Mówił z nie ukrywaną groźbą w głosie, tak by Charigués, Korynna i Dubois zakarbowali to sobie dobrze w pamięci.
Ale na Korynnę podziałało to tylko przez chwilę. Za długo już panowała nad nerwami. Nagle wybuchnęła płaczem.
Robert Barrades, ufny w swoje dawne doświadczenie sutenera, przysunął się do niej i wymierzył jej dwa tęgie policzki, co natychmiast wywołało reakcję oburzonego Chariguésa.
– Potwory! Nie macie prawa...
Piotr Mercey miał już dość.
– Ciszej! Za chwilę będziemy lądować, a to nie jest odpowiedni moment, żeby pilot robił głupstwa. A ty, Charigués, zamknij się i pamiętaj, że trzymam wycelowany w ciebie pistolet. Jeżeli jeszcze raz otworzysz dziób, nie odpowiadam za moją rękę... I uspokój Korynnę. Poradź jej, żeby siedziała cicho, to nie jest właściwa chwila na atak nerwowy!
* * *
Leyland zjechał wreszcie na bok i Sancy miał już wolną drogę przed sobą. Odszukał wzrokiem rollsa i peugeota, które trochę zwolniły, aby mógł je dogonić, i zjechał za nimi z autostrady w kierunku Saint-Ouen.
Kwadrans później trzy samochody zatrzymały się na skraju nie zabudowanego terenu zawalonego wrakami starych aut. Z trzech stron tego cmentarzyska straszyły na wpół zrujnowane mury nieczynnych fabryk.
– Koniec drogi – obwieścił Piotr Mercey.
Charigués błędnie zrozumiał znaczenie tych słów.
– Nie! – wrzasnął. – Nie możecie nas zabić! Obiecaliście nas uwolnić, jeżeli zachowamy spokój! Niech pan sobie przypomni!
– Cicho! Nie mamy zamiaru was zabijać – odparł oschle Mercey. – Po prostu zostawimy was tutaj. Na waszych własnych nogach, naturalnie. Zabieramy pana samochód. Proszę się nie obawiać, za kilka dni policja odda go panu. Szybko, nie ma czasu do stracenia, idźcie tam.
Wepchnięci między wraki samochodów Charigués, Korynna, Dubois i szofer zostali w mgnieniu oka zakneblowani brudnymi szmatami i związani starymi sznurami poniewierającymi się na zaśmieconej ziemi.
Potem rzucono ich na platformę jakiejś zardzewiałej ciężarówki, płosząc gromadkę wynędzniałych kotów.
– Piękna pogoda, nie zmarzniecie – roześmiał się szyderczo Jo Lahaye. – W dodatku dziewczyna leży między wami. Przytulicie się do niej, będzie wam cieplej... Jeżeli się trochę pokręcicie, to może...
– Wystarczy – przerwał Piotr Mercey. – Skończ z tymi dowcipami. Charigués – zwrócił się w stronę ciężarówki – jutro zatelefonujemy do gliniarzy i powiemy im, gdzie jesteście. To będzie tylko jedna przykra noc. Mimo to, dobranoc...
Wrócili do samochodów i odjechali.
Zostawili zbyt rzucającego się w oczy rollsa w Levallois-Perret, nad brzegiem Sekwany, naprzeciw wyspy Grande Jatte, o sto metrów od mostu Levallois.
Mercey znalazł czarny mazak w schowku na rękawiczki i na reklamówce firmowej rollsa nabazgrał słowo „awaria”, po czym wetknął kartkę za zderzak, w dobrze widocznym miejscu.
Zyskamy parę godzin – pomyślał, nie żywiąc – jednak nadmiernych złudzeń.
Dom w Chesney był pogrążony w całkowitej ciemności, gdy peugeot i renault zatrzymały się cichutko, ze zgaszonymi światłami, przy krawężniku.
Na ulicy nie było nikogo. Skąpe światło latarni ustawionych co pięćdziesiąt metrów rzucało na chodnik trupi odblask.
W peugeocie panowała cisza.
– Przecież nie będziemy tu siedzieli całą noc – zniecierpliwił się Jo Lahaye.
– Teraz kolej na ciebie – Piotr Mercey zwrócił się do Christiana Sancy.
III
Piotr Mercey otworzył lodówkę, wyjął ostatnią butelkę piwa przytuloną do zamrażalnika i postawił ją na stole. Zamknął lodówkę i spojrzał pytająco na Christiana Sancy.
– Napijesz się?
Sancy potrząsnął przecząco głową. Miał zabawny wyraz twarzy, wyglądał jak mały chłopiec przyłapany na jakimś figlu, co nie pasowało do jego zimnych oczu i twardych rysów pobrużdżonej twarzy o kwadratowej brodzie zdradzającej silną wolę.
Mercey przeniósł wzrok na Zuzannę. Właśnie odcięła brzeg torebki z zupą w proszku i wrzuciła zawartość do wielkiego garnka, do którego nalała gorącej wody z kranu. Postawiła garnek na kuchence gazowej i zapaliła palnik. Po chwili rozszedł się po kuchni ostry zapach porów. Nie spuszczając wzroku z Zuzanny, Mercey podniósł butelkę do ust i przechylił ją, wlewając do gardła zimny płyn. Gdy Zuzanna podeszła bliżej, by wyjąć coś z lodówki, pochwycił jej posępne spojrzenie.
– Nie zostaniemy tu długo – powiedział uspokajająco.
Zamiast odpowiedzi wzruszyła ramionami.
Christian trochę przesadził, mówiąc o jej życzliwości wobec ludzi i o gościnności – pomyślał, trochę podrażniony. Trzeba jednak przyznać, że narażała się na wielkie ryzyko. Ukrywała u siebie w domu pięciu przestępców poszukiwanych przez policję całego kraju i na pewno przechodziły ją od tego ciarki. Gdyby to był tylko Christian, pewnie by tak nie grymasiła, ale ich pięciu...
Miała pięćdziesiąt kilka lat. Była wysoka, solidnie zbudowana, miała szerokie ramiona i rozłożyste biodra, płaską, bladą twarz, smutne oczy i fałdy goryczy w kącikach ust. Włosy krótko obcięte po męsku. Była z gatunku małomównych, mogłaby wzbudzić zazdrość dawnych gwiazd filmu niemego.
Jakieś czterdzieści lat temu odważyła się popłynąć pod prąd wydarzeń dziejowych, zakochując się w żołnierzu Wehrmachtu, czego jej nie zapomniano podczas czystek po wyzwoleniu. Ogolono jej głowę i przeprowadzono nagą ulicami jej rodzinnego miasta. Przez tydzień pełniła rolę „wypoczynku wojownika”, po czym zamierzano ją rozstrzelać wraz z pięćdziesięciu innymi dziewczynami znajdującymi się w podobnej sytuacji, gdy pojawił się ojciec Christiana Sancy, wziął ją w obronę i uratował jej życie. Była mu bezgranicznie wdzięczna i gdy państwo Sancy zginęli w wypadku samochodowym, przelała swoje uczucie wdzięczności na Christiana.
Już dwadzieścia lat temu dowiodła swojej lojalności, gdy policja poszukiwała Christiana za jego działalność w O.A.S.5. Ukrywała go u siebie przez kilka dobrych tygodni i policja nigdy się o tym nie dowiedziała.
Naturalnym biegiem rzeczy Christian teraz znowu postanowił prosić ją o pomoc, tym razem jednak nie tylko dla siebie, lecz także dla współtowarzyszy swojej ucieczki z więzienia.
Zgodziła się bez entuzjazmu, jedynie dlatego, by przysłużyć się Christianowi.
Może nastąpić jednak moment, gdy będzie miała dosyć. Należałoby tego uniknąć i nie siedzieć tak bez końca w tym domu w Chesney. Christian dobrze o tyra wiedział i stąd ta jego dziwna mina. Niestety, na razie nie było dokąd iść. Trzeba było coś obmyślić i to jak najszybciej. Siedzieli tu już dwa dni. Cała Francja wiedziała, że ukryli się w rejonie Paryża, więc sam Paryż i okolice musiały roić się od gliniarzy. A jednak trzeba się stąd ruszyć. I dlatego też, żeby zdobyć trochę forsy...
– Możecie siadać do stołu – powiedziała Zuzanna ponurym głosem.
Nie czekając na nich podniosła wazę z zupą i zaniosła ją do jadalni.
– Nie zwracajcie na to uwagi – usprawiedliwił ją Sancy, uśmiechając się blado. – Ona jest naprawdę bardzo dzielna, wiesz przecież.
Wstali obaj i poszli za Zuzanną.
Tamci trzej siedzieli już przy okrągłym stole w jadalni, rzucając zgłodniałe spojrzenia na wazę z zupą.
Jo Lahaye próbował rozruszać towarzystwo, opowiadając słone kawały, wtórował mu Robert Barrades, ale ich wymuszona wesołość nikogo nie oszukała.
Zjedli kolację, jak ludzie spieszący się na pociąg.
Gdy Zuzanna sprzątała ze stołu, Gerard Lesaigneur włączył telewizor. Wszyscy umilkli i słuchali wieczornego dziennika.
Nie było nic nowego. W każdym razie tak twierdził spiker, siedząc na tle ich fotografii wydobytych z archiwów policyjnych. Zrobiono je kiedyś, wczesnym rankiem, po nieprzespanej nocy. Ukazywały teraz żądnym sensacji telewidzom ich półprzytomne oczy na chorobliwie bladych, zarośniętych twarzach.
– Naprawdę mamy obrzydliwe gęby – roześmiał się Jo Lahaye. – Lepiej by dali białą planszę, bo nastraszymy dzieciaki!
– Będą miały złe sny – dodał Robert Barrades. – Niektórzy spędzą fatalną noc! Będą musieli aż do rana uspokajać swoje bachory!
Koło dziesiątej Zuzanna poszła się położyć, życząc Christianowi dobrej nocy, ale tylko jemu. Wyszła z pokoju w chwili, gdy kończył się stary western nadany zaraz po dzienniku telewizyjnym.
Mercey skorzystał z tego i wyłączył telewizor.
Gerard Lesaigneur spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Co ty, co robisz? My ziewamy z nudów, a tu nie można się nawet trochę rozerwać!
– Właśnie, jak powiedziałeś, ziewamy z nudów, ale ja nie mam zamiaru długo ziewać i proponuję, żebyśmy coś postanowili. I zaraz wszyscy się naradźmy, co robić, żeby stąd wyjść.
Wskazał im miejsce przy stole. Robert Barrades przewidująco przyniósł z kredensu butelkę koniaku wraz z tacą z kieliszkami i postawił na stole.
– Nalejcie sobie – powiedział. – Przy rozmowie zasycha w gardle.
Chętnie zastosowali się do tej rady. Piotr Mercey upił łyk koniaku, odchrząknął i zabrał głos.
– Podsumujmy. Odkąd wyrwaliśmy się z mamra, zupełnie nieźle sobie radzimy. Dzisiaj jest piątek, więc ukrywamy się już od pięciu dni i gliny nas jeszcze nie złapały. To punkt dla nas. Udało nam się przyjechać do Paryża. Pamiętacie, co mówiliśmy, kiedy byliśmy jeszcze u Wiktora? Wszyscy uważaliśmy, że najważniejsze to dostać się do Paryża, bo, po pierwsze klimat Bordeaux nam nie służył, po drugie, nasze bazy wypadowe – Jo, Christiana i moja – były tutaj i wreszcie, że jak raz tu już będziemy, to resztę łatwo się załatwi. No i wreszcie nadeszła chwila, żeby załatwić. Jak dotąd, wszystko nam się udawało. Znaleźliśmy jedną melinę w Bordeaux, drugą w tym domu, samolot, żeby za darmo przejechać się do Paryża, a teraz siedzimy tu jak zapędzeni w kozi róg. Nie możemy dłużej zostać w tym domu. Widzieliście minę Zuzanny...
Położył dłoń na ramieniu Christiana.
– To oczywiście nie twoja wina, Christianie. I tak bardzo dobrze, że znalazłeś nam tę kryjówkę. Ale nie możemy się dłużej oszukiwać. Musimy się wynieść. Wreszcie kwestia zasadnicza: pieniądze. Jo, Christian i ja mamy trochę forsy. Niestety, chwilowo niedostępnej. Więc nie mówmy o tym. Wniosek: musimy zdobyć pieniądze.
Mercey przerwał, żeby upić koniaku i bardzo powoli postawił kieliszek z powrotem na stole.
– Tak jest. Mam na myśli pewien skok. Wielki skok. Nawet bardzo.
– Ile? – spytał natychmiast Jo Lahaye.
– Dwa miliardy.
Patrzyli na niego z przerażeniem. On, nie spiesząc się, wziął ze stołu paczkę gauloises’ów, prztyczkiem wyrzucił papierosa i spokojnie go zapalił.
– Nabierasz nas – wyksztusił Christian Sancy.
– Wcale nie.
– Ale niedawno mówiłeś – zdziwił się Robert Barrades – że skoki na pięćset kawałków rzadko się zdarzają, a teraz mówisz o dwóch miliardach.
– Mówiłem wtedy o rabunku.
– A ten twój skok, to co?
– Może mokra robota?
– Też nie. Kidnaperstwo.
Jo Lahaye gwizdnął przeciągle.
– Wybacz, Piotrek, ale ja na to nie idę. Porywanie dzieciaków, to nie dla mnie. Obrabować bank, zgoda, ale napaść na smarkacza... Dziwię się nawet, że przyszło ci to do głowy, Piotrusiu, z twoim wykształceniem i z całą twoją przeszłością...
Piotr Mercey zachował niewzruszony spokój.
– Słyszałeś, Jo, jaka sumę wymieniłem?
– Dwa miliardy, oczywiście, słyszałem. No pewnie, ładna sumka! Tylko jaki facet zapłaci tyle pieniędzy?
Mercey uśmiechnął się tajemniczo.
– Mogę cię zapewnić, że ta suma będzie wypłacona.
– Czy wolno wiedzieć, jak się nazywa ten miliarder? – spytał niedowierzającym tonem Gerard Lesaigneur.
– Nie wiem.
Przyglądali mu się, jak gdyby nagle oszalał.
– Nie wiesz?
– Nie – odparł Mercey obojętnie. – I nie znam nawet nazwisk dzieci, które trzeba będzie porwać.
– Dzieci? – wtrącił Barrades. – Chcesz powiedzieć, że będzie więcej, niż jedno dziecko?
– Tak. Czworo.
– Czworo? – zbuntował się Sancy. – Ależ to czyste szaleństwo. Wiesz, Piotrek, myślę, że ty masz źle w głowie. Nie wiem, czy to pod wpływem odsiadki w mamrze, ale mam wrażenie, że zwariowałeś.
– To wpływ więzienia – zapewnił Jo Lahaye tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Zawsze dobrze się rozumieliśmy, Piotrek, ale z tym porwaniem, to chyba rzeczywiście zwariowałeś, jak powiedział Christian.
– A te wasze napady rabunkowe – odciął się Mercey – dokąd was zaprowadzą? Chcecie, żebym powiedział? Prosto do więzienia. Jeśli to jest waszym celem... Nacieszyć się wolnością przez parę miesięcy i...
– Te twoje dwa miliardy wcale nie są pewne – zaoponował Sancy.
– Mylisz się. Możesz mi wierzyć. Miałem dość czasu, by rozważyć szanse. Są bardzo duże. A w końcu chodzi o dwa miliardy. Po odliczeniu kosztów własnych, każdemu z nas przypadnie – oczywiście, jeżeli pójdzie na to – mniej więcej trzysta pięćdziesiąt milionów, a z taką sumą można łatwo ukryć się gdzieś za granicą. Zresztą, mam również plan przedostania się za granicę bez większych kłopotów. A mając trzysta pięćdziesiąt milionów w kraju, który nie podpisał z Francją układu o ekstradycji – a na szczęście dla gangsterów istnieje takich kilkanaście – będziemy mogli żyć, jak gdybyśmy nie mieli nic na sumieniu, jak gdyby nigdy nic.
– To piękna mowa obrończa – rzekł Jo Lahaye. – Słowo daję, zdawało mi się, że jestem w Pałacu Sprawiedliwości, a może już się za nim stęskniłem, co? Tylko że ta twoja historia nie jest do końca przemyślana. Ty nawet nie wiesz, komu zabierzesz te dwa miliardy.
– To prawda, nie wiem komu, nie wiem nawet, jakie dzieci będą porwane, ale za to wiem na pewno, że te dwa miliardy zostaną wpłacone.
– Więc komu w końcu zabierzesz te dzieci? – spytał Gerard Lesaigneur cokolwiek podrażnionym tonem.
– Mój plan jest dlatego oryginalny – odrzekł spokojnie Mercey – że rodzice dzieci, które mają być porwane są, że tak powiem, pozbawieni jakiegokolwiek majątku, no i to wcale nie oni złożą okup...
Tym razem wszyscy zaczęli mówić jednocześnie.
– Słuchaj, nabijasz się z nas, czy co?
– Co to znowu za historia?
– To jakaś lipa!
Pozwolił im się wykrzyczeć, a gdy wreszcie umilkli, powiedział spokojnie:
– Zgoda, na pierwszy rzut oka to wygląda idiotycznie, ale mogę was zapewnić, że ten pomysł wcale nie jest taki niemądry.
– No więc wytłumacz nam – zniecierpliwił się Jo Lahaye.
– To słuchajcie...
* * *
Inspektor okręgowy, Le Guennec, wodził swoim jednym okiem po twarzach szefów sekcji. Twarze te wyrażały znużenie wywołane nieprzespaną nocą.
– Nic nowego, jeśli chodzi o Lesaigneurów?
– Nic. Wszyscy są inwigilowani – odpowiedział Vanderbussche. – Musieliśmy zresztą prosić o pomoc tych z drogówki i z brygad terenowych, bo nie dalibyśmy sobie sami rady. Okropna rodzina, może doprowadzić do rozpaczy!
– Nie można nikogo z nich spuścić z oka. Tylko dzięki tej rodzinie zdołamy odnaleźć naszych pięciu zbiegów.
– W każdym razie – wtrącił komisarz Servant – Charigués z przyjaciółką i pilot wyszli cało z tej przygody. Mogło się gorzej skończyć, bo co tamci mieli do stracenia? Zwłaszcza mordercy, jak Sancy i Lahaye.
– Dobrze, niech będzie – powiedział Le Guennec – ale nie zebraliśmy się tutaj, żeby użalać się nad Chariguésem. On ma swoje miliardy, które mu pomogą zapomnieć o tej niemiłej przygodzie. Co do Merceya, to znam na pamięć jego życiorys. Więc zostawcie mi to. Ale właśnie w tym życiorysie nie ma nic, co by mogło nasunąć nam myśl o jego kryjówce. Tak samo z Lahayem i z Sancym. Ci trzej nie mają żadnych znanych nam przyjaciół czy znajomych, żadnych przyjaciółeczek czekających na nich w ciepłych gniazdkach. Nic. Pustka. Zero do kwadratu. Jeśli chodzi o tego z Bordeaux, to nie ma nawet o czym mówić. Jest w Paryżu pierwszy raz w życiu. Dlatego powtarzam, jedyna szansa złapania naszych spryciarzy, to Gerard Lesaigneur. Można się założyć, że w którymś momencie skontaktuje się z kimś ze swojej rodziny. My musimy tam wtedy być, wyśledzić go i przez niego dostaniemy pozostałych. Więc żebyście tylko nie nawalili i nie pozwolili zwiać któremuś z tych gagatków.
– Jest jednak jeden szkopuł, szefie – zauważył komisarz Serant.
– Jaki?
– Josiane Lesaigneur.
– Co, Josiane Lesaigneur?
– Zniknęła.
– Co?! – wybuchnął Le Guennec.
* * *
Robert Barrades westchnął przeciągle.
– Do diabła...
– To jest naprawdę skok – powiedział Gerard Lesaigneur tonem pełnym podziwu.
– Nie ma co – przyznał z rozmarzeniem Jo Lahaye – nie wyszedłeś z wprawy, Piotrusiu. Ta twoja kombinacja jest skomplikowana, ale wykonalna...
– Chciałeś powiedzieć, Jo, że jest genialna – poprawił Christian Sancy.
– Tylko nie cieszcie się jeszcze z góry – ostrzegł Mercey. – Nie zapominajcie, że przedtem musimy zdobyć trochę forsy na sfinansowanie operacji, niewiele, ale jednak coś i nie tylko na to, lecz także dlatego, że musimy z czegoś żyć. No i musimy zmienić melinę. Co do pieniędzy, to przyznaję, jest tylko jeden sposób. Rabunek. Ale nie jakaś wielka historia. Coś prostego. Jeśli to możliwe, coś, o czym już myśleliśmy. Nie mamy czasu szukać czegoś nowego. Poza tym nie możemy sobie pozwolić na dłuższe spacery po mieście.
– Masz jakiś pomysł? – spytał z zainteresowaniem Jo.
– Tak. Czy przypominacie sobie, ty i Christian, sklep jubilera przy ulicy de la Paix?
– Pamiętam. Ale postanowiliśmy zrezygnować z tego. To mogłoby przynieść tylko grosze.
– To prawda, ale skok jest łatwy, a o to właśnie chodzi.
– Ale nic z tego nie będziemy mieli – zaprotestował Christian. – Ta biżuteria jest warta mniej więcej pięćset tysięcy starych franków za sztukę!
– I ile z tego dostaniesz od pasera? – dorzucił Jo Lahaye.
– Najwyżej dziesięć procent wartości – przyznał niefrasobliwie Mercey – i w dodatku tylko wtedy, gdy się zwrócimy z tym do Davidowsky’ego.
– Więc widzisz! – rzekł triumfalnie Sancy.
– Gwiżdżę na to. Wiem o tym doskonale. Ale to, co wyciągniemy z tego, wystarczy nam. Tylko że trzeba poczynić przygotowania i to będzie na twojej głowie, Gerard, a także to, co się wiąże z naszą nową meliną.
– Słucham cię, Piotrze.
– W tym domu nie ma telefonu. Musisz więc zaryzykować, wyjść i zatelefonować.
– Do kogo?
– Do twojej siostry.
Na twarzy Gerarda pojawił się szeroki uśmiech.
– Mów dalej, to mi się podoba...
– Powiesz jej, że...
IV
Josiane Lesaigneur odłożyła słuchawkę na widełki i usadowiła się wygodniej w fotelu. Cieszyła się. Gerard zatelefonował. Czekała na ten telefon od pięciu dni, ściśle mówiąc od ubiegłej niedzieli, kiedy to ojciec dowiedział się z radia o ucieczce Gerarda z więzienia i wezwał wszystkich na naradę rodzinną nad tym, co można zrobić w tej sytuacji.
Przybyli wszyscy. Cały klan. Mężczyźni i kobiety. Trochę jak w piosence Aznavoura „La mamma”. Oczywiście wszyscy z wyjątkiem kuzyna Paula nudzącego się w więzieniu Santé oraz Etienne’a, który wypluwa powoli płuca w sanatorium więziennym w Liancourt, aż do chwili, gdy już nic nie będzie miał do wypluwania. Wszyscy przybyli: dziewczyny uliczne z okolic la Madelaine, Porte Saint-Denis, Pól Elizejskich i alei Wielkiej Armii, złodzieje samochodów z Montreuil, sutenerzy w mercedesach 350 i cicho stąpający włamywacze. No i dziadek Wiktor z dwoma synami i wnukiem, wszyscy czterej – najwięksi fałszerze pieniędzy wszystkich czasów. Wyrwali się na chwilę ze swojej piwnicy w Issy-les-Moulineaux, gdzie trudzili się obecnie nad produkcją pięciuset fałszywych paszportów dla arabskich robotników oraz marek niemieckich, upłynnianych następnie przez Josiane.
Wszyscy zgodnie stwierdzili że jedyne, co można zrobić, to czekać, aż odezwie się Gerard. A może odezwać się w jeden jedyny sposób: telefonując do „kawalerki”.
Ta kawalerka, to było ciche mieszkanko w budynku bez dozorcy przy ulicy de Teheran. Stanowiła zarazem skrzynkę kontaktową i kryjówkę dla członków rodziny Lesaigneur znakujących się chwilowo w tarapatach. Gerard wiedział, że powinien zgłosić się właśnie tam, a nie gdzie indziej bo policja musiała zacząć poszukiwania zbiegów od śledzenia wszystkich członków rodziny Lesaigneur.
Ktoś jednak musiał stale siedzieć w kawalerce i czekać na telefon Gerarda, więc delegowano Josiane, bo wiedziano, że była z nim w bardzo dobrych stosunkach, że miała teraz czas, a także dlatego, że uważano ją za zdolną dziewczynę.
Właśnie dlatego, że już w dzieciństwie wykazała się szczególną inteligencją, udało jej się uniknąć prostytucji, losu, jaki normalnie przypadał w udziale żeńskim członkom rodziny Lesaigneur.
Gdy już podjęli decyzję, wszyscy złożyli się, żeby Gerard miał trochę grosza na swoje wydatki. Zebrali pięć kawałków na pierwsze potrzeby.
Otrząsnęła się z medytacji. Miała tyle do zrobienia. Przede wszystkim to, o co ją prosił Gerard.
Zastanawiała się przez chwilę; tylko wuj Germain mógł to załatwić. To jest prawdziwy twardy człowiek, w całej rodzinie nie ma takiego drugiego. Jak ze stali. On jeden stanie na wysokości zadania.
Sięgnęła po książkę telefoniczną i odszukała numer telefonu „Café du Roy Jean” w dzielnicy Batignolles.
* * *
Germain Lesaigneur przekroczył próg budynku, w którym mieszkał, i stanął na chodniku. Przesunął się między ścianą domu a małą ciężarówką dostawczą zaparkowaną beztrosko na chodniku i wolnym krokiem przespacerował się do rogu ulicy.
Udał, że zastanawia się nad czymś, spojrzał w gorę przyglądając się z zainteresowaniem niebu, przy okazji pozwolił się potrącić dwom gosposiom, które właśnie wychodziły z narożnej mleczarni i znalazł się na jezdni, o włos od zderzaków jakiejś gwałtownie hamującej simki. Głuchy na wymyślania kierowcy przeszedł spokojnie na drugą stronę ulicy.
Zatrzymał się przed kioskiem z gazetami, kupił „L’Equipe”, zwinął w rulon i wsunął pod pachę.
Nie udało mu się jeszcze usytuować gliniarzy śledzących go bez wytchnienia od czterech dni. Co prawda, codziennie zmieniano i samochód i jego załogę.
Ulica była zatłoczona przechodniami. Byli to mieszkańcy dzielnicy, zwykli, prości ludzie. Gospodynie domowe, które porównywały ceny żywności w sklepikach, biorąc pod uwagę skromne dochody rodziny przy robieniu codziennych zakupów. Próżnujący emeryci o ruchliwych rękach przyglądający się pożądliwie dziewczętom w mini spódniczkach. Wiecznie bezrobotni mężczyźni z Afryki Północnej, przyglądający się lekceważąco malijskiemu zamiataczowi ulic, który bez zapału zasuwał miotłą do rynsztoka śmieci najróżniejszego pochodzenia. Paru młodych chuliganów, którzy męskim, kołyszącym się krokiem udawali się na codzienną partyjkę bilardu elektrycznego. Miejscowe dziewczyny lekkich obyczajów, wybierające się na bulwar des Batignolles, koło placu Clichy, w poszukiwaniu porannych klientów.
Jego samochód był zaparkowany trochę dalej. Podszedł powoli, otworzył bagażnik i rozłożył w nim „L’Equipe”. Odepchnął skrzynkę z narzędziami, przysunął ciężki młot kowalski i owinął go w gazetę. Zamknął bagażnik, wrócił do kierownicy. Wziął kurs na bulwar des Batignolles, skręcił w kierunku przeciwnym do placu Clichy i dalej, na skrzyżowaniu z ulicą de Rome zauważył w lusterku wstecznym jadącego za nim czarnego peugeota 404 z anteną radiową.
Uśmiechnął się do siebie i skoncentrował się na prowadzeniu wozu. Bulwarem de Courcelles dojechał do Ternes, przejechał aleją Wagram do placu de L’Etoile, okrążył go i wtopił się w potok samochodów spływający Polami Elizejskimi.
Umyślnie jechał skrajnym prawym pasmem jezdni, najwyżej metr za poprzedzającym go autobusem. Czarny peugeot sunął w tyle najbliższym pasmem z lewej, oddalony o pięć czy sześć metrów.
Gdy zobaczył po prawej stronie wjazd na parking George-V, oderwał się od poprzedzającego go autobusu, zwolnił mimo przeraźliwego sygnału jadącego za nim samochodu, nie włączając migacza przyspieszył i ostro skręcił w prawo.
Wóz ześlizgnął się po pochylni wjazdu na parking, jak gdyby to był saneczkowy tor wyścigowy, gwałtownie zahamował i stanął jak wryty przed elektronicznym punktem kontrolnym. Germain wysunął rękę przez okienko, wcisnął guzik automatu, wyrwał kartkę. W tej samej chwili podniósł się metalowy szlaban otwierający mu drogę.
Ruszył ostro naprzód. Lusterko przekazało mu obraz opadającego szlabanu. Zatrzymał się, pociągnął ręczny hamulec i szybko rozwinął zawiniątko leżące obok niego na przednim siedzeniu. Wyjął młot, wyskoczył z samochodu i pędem wrócił do punktu kontrolnego.
Czarny peugeot już zjeżdżał po pochylni równie szybko jak przed chwilą jego własny wóz.
Germain zamachnął się wysoko młotem, ściskając go mocno w rękach i z całej siły uderzył nim w tarczę automatu. Gdy po raz trzeci powtarzał tę operację, peugeot z przerażającym piskiem opon wpadł na szlaban. Trysnęły kolorowe iskry, rozległ się zgrzyt zgniatanego metalu.
Rzucił młot na ziemię i wrócił biegiem do samochodu zostawionego z otwartymi drzwiczkami.
– Hej! Ty, tam! Stój! – usłyszał wściekły okrzyk. – Stać, bo strzelam!
Już włączył biegi i ruszył naprzód długim, źle oświetlonym korytarzem między rzędami podobnych do wielkich chrabąszczy samochodów ustawionych w ciasnych, pomalowanych na żółto boksach.
Osłabły mu ręce, skurczył się cały nad kierownicą.
W tyle rozległ się huk wystrzału. Coś zgrzytnęło w schowku na rękawiczki. Nie zwrócił na to uwagi. Teraz nic mu już nie groziło. Gliniarze mogli, ostatecznie, gonić go pieszo, lub nawet włączając wsteczny bieg mogli wycofać wóz sprzed zablokowanego szlabanu i próbować go zatrzymać przy wyjeździe z parkingu. Taki manewr zabrałby im jednak masę czasu i mógłby udać się tylko pod warunkiem znalezienia wolnej drogi między zaparkowanymi samochodami – a tymczasem on będzie już daleko!
Oczywiście, istniało ryzyko, że zawiadomią przez radiotelefon swoich kolegów krążących gdzieś w okolicy, ale to było mało prawdopodobne, no i przecież on znacznie ich wyprzedził.
Już bez przeszkód dotarł do kasy i podał kartkę kasjerowi. Ten obejrzał ją, zerknął na elektryczny zegar ścienny i popatrzył ze zdziwieniem na Germaina.
– No, no, niedługo pan tu był!
– Rozmyśliłem się – odparł ze zniecierpliwieniem Germain. – Niech pan się pospieszy, nie mam czasu, ile płacę?
– Dwa franki. To najniższa opłata, niezależnie od tego, czy pan był tu minutę czy też...
– Dobrze. Proszę.
Szlaban podniósł się i Germain ostro ruszył z miejsca. Wyjechał z tunelu na jezdnię zatłoczoną samochodami i po chwili, mimo znaku zakazu, skręcił w lewo i wjechał w ulicę de Colisee. Dojechał bulwarem Malesherbes do la Madelaine, potem bulwarem des Capucines do Opery i skręcił w ulicę du 4-Septembre.
Dopiero na skrzyżowaniu ulicy Reamur z bulwarem de Sebastopol odetchnął głęboko, z ulgą.
Udało mu się zgubić gliny.
Wstąpił do spokojnego baru na uboczu i zatelefonował do Josiane.
* * *
Dom wynajęty dla nich przez Josiane stał w oddalonej dzielnicy Montreuil, wciśnięty między ślepe mury dwóch sąsiednich fabryk, co zapewniało pożądaną dyskrecję. Był to duży budynek z czerwonej cegły o wilgotnych ścianach, brzydki i smutny. Prócz pomieszczeń na parterze i na piętrze były także piwnice tak obszerne jak podziemne składy win w Szampanii. Skąpe umeblowanie wnętrza domu i zapach stęchlizny dopełniały obrazu.
Mimo odstręczającego wyglądu nowej kryjówki. Piotr Mercey musiał przyznać, że Josiane dokonała doskonałego wyboru. Dom stał na uboczu, a na podwórzu, chronionym od ciekawych spojrzeń wysokim murem pokrytym szklaną stłuczką, można było postawić samochody. Zresztą, nie mieli jeszcze samochodów, bo te wynajęte, które przywłaszczyli sobie na lotnisku le Bourget, zostawili w Wersalu na placu przed pałacem, gdzie przesiedli się do samochodów Josiane i Germaina i przyjechali nimi do Montreuil.
Trzeba przyznać, że zostawienie tamtych samochodów w Wersalu było świetnym pomysłem, mogło z powodzeniem skierować gliny na fałszywy trop. Będą przeszukiwać zachodnie okolice Paryża, podczas gdy oni schronili się na wschodnim przedmieściu. Nie należy jednak uważać gliniarzy za głupców. Nie wszyscy byli tacy jak ci, których posiał na drodze Germain.
Piotr Mercey objął Germaina serdecznym gestem.
– Chodź, wypijemy szklaneczkę, musimy sobie pogadać.
Jo Lahaye poszedł z nimi.
Josiane została, czekając na Christiana Sancy. W chwili, gdy wsiadł do jej samochodu i usiadł obok niej na przednim siedzeniu, doznała dobrze sobie znanej sensacji fizycznej. Pożądania mężczyzny. Prawdziwego. Wiedziała, że się nie myli, że to był „on”. Poznała go po tej twarzy o surowych rysach i kwadratowym podbródku, po zimnych oczach, po ustach bez uśmiechu. I to, że ten człowiek zabijał. Znała jego wyczyny. Rozciągnął siedmiu ludzi jedną serią z pistoletu maszynowego. To nie byle co! No i stanowiło to dla niej odmianę po różnych cwaniaczkach, zarozumiałych durniach, małych kombinatorach i bohaterach pisuarów, drżących na widok policjanta. Wiedziała, że na pierwsze skinienie tego człowieka pójdzie z nim do łóżka. A gdyby opierał się, to ona już go zmusi do kapitulacji. Nie u gliniarzy, ale u niej w łóżku.
Pociągnęła go energicznie za rękę i zaprowadziła do kuchni.
– Gerard mówił, że możemy na ciebie liczyć – powiedział Mercey do Germaina.
Ten uśmiechnął się lekko.
– Myślę, że tak.
– W każdym razie już słyszałem o tobie.
– Tak? Gdzie?
– W więzieniu w Melun.
– Od kogo?
– Od twoich dawnych wspólników, Maksa z Nancy i Juliana Cadillaka.
– Tak, to były dobre czasy, kiedy pracowałem z nimi. Ostre chłopy – powiedział Germain z nutą nostalgii w głosie.
– A teraz nadeszły chude lata?
– Gliny nie spuszczają mnie z oka. Jestem jak zapowietrzony, nikt nie chce ze mną pracować. Wiadomo, taki chwat, który by się na to odważył, to gotowy kandydat do więzienia. Tylko smarkacze chętnie by wzięli ze sobą doświadczonego człowieka, który by im służył radą, ale tych to ja unikam. Łatwo zginają się im palce na cynglach, wyżywają się w strzelaniu.
– Zdaje się, że coraz więcej jest szczeniaków?
– Tak. Nie ma co, są odważni. Za bardzo. Z lekkomyślności. Biorą nawet dziewczyny ze sobą. Są tak śmiałe jak oni, ale, naturalnie, jeszcze bardziej agresywne. No i te szczeniaki strzelają z byle powodu, żeby tylko zaimponować tym dziewczynom. Wydaje im się wtedy, że są prawdziwymi gangsterami...
– Jeżeli to ci odpowiada, Germain, to możesz się do nas przyłączyć – powiedział Mercey.
– Odpowiada mi.
– Szykujemy duży skok. Potrzeba nam ludzi. Ale o tym porozmawiamy później. Na razie interesuje nas ta biżuteria. Myślę, że Josiane mówiła ci o tym?
– Tak.
– Udało ci się zdobyć sprzęt?
– Będę go miał za dwa dni.
– Świetnie. Teraz pogadamy o szczegółach, wytłumaczymy ci wszystko.
Trochę później Josiane, Germain i Gerard w towarzystwie Merceya, Barradesa, Jo Lahaye i Christiana Sancy zasiedli przed dwiema wielkimi butlami „Comtes do Champagne Taittinger 1973”. Josiane zrobiła świetny sprawunek. Kierując się intuicją, kupiła wspaniały szampan na oblewanie nowego mieszkania.
– W porównaniu z nędzną wegetacją, jaką prowadziłem w więzieniu, czuję się teraz jak król! – Mercey był zachwycony. – Niech ten boski trunek będzie dobrą wróżbą dla naszego przedsięwzięcia!
* * *
Druga córka familii Lesaigneur, Sylwiana, stanęła przed drzwiami domu w Montreuil. Przybyła prosto z hamburskiego centrum seks-rozrywki, w którym pracowała od roku. Powodowana rodzinną solidarnością, stawiła się od razu na wezwanie Josiane.
Josiane otworzyła drzwi i uśmiechnęła się radośnie.
– Wejdź, stara. Czy ciągle marzysz o wyjeździe do Honolulu?
– Częściej, niż zwykle. Trzęsę się z zimna w tych Niemczech.
– Jeżeli uda się planowany przez nas skok, w którym weźmiesz udział, to niedługo będziemy się opalać na Hawajach!
V
Germain zaparkował wielką ciężarówkę do przewożenia mebli tuż przy krawężniku, w prostokącie oznaczonym białą farbą na jezdni z napisem „Dostawa towarów”.
W chwili gdy nadjeżdżał, Josiane siedząca za kierownicą starej furgonetki – z silnikiem spreparowanym przez Michaela, także członka klanu Lesaigneurów i najlepszego w Paryżu mechanika-specjalisty od przerabiania samochodów – ruszyła, zwalniając przez to dla Germaina miejsce.
Pojechała prosto ulicą de la Paix do placu Opery, okrążyła go i wróciła przeciwną stroną ulicy de la Paix.
– Jak sądzisz, czy będą nam przeszkadzać? – spytała siedzącego obok niej Christiana, wskazując ruchem głowy dwóch policjantów, którzy raczej beztrosko pełnili straż przed Izraelskim Biurem Turystycznym.
– Są za daleko – odparł krótko.
– A jednak! Mogą pomyśleć, że to dziwne.
– Mają to w nosie. Kazano im strzec Izraelskiego Biura Turystycznego i tylko to ich obchodzi. Mają wystarczająco dużo roboty, obserwując przechodniów i zastanawiając się, czy któryś z nich nie zamierza podrzucić bomby, żeby martwić się jeszcze o to, co dzieje się dalej na ulicy.
– Pewnie masz rację.
Dojechali do placu Vendôme. Zatrzymała samochód. Christian nasunął na czoło płócienną niebieską czapkę i otworzył drzwiczki. Uśmiechnęła się porozumiewawczo.
– Uważaj na siebie.
– Nie przejmuj się.
Wysiadł, a Josiane odjechała.
Włożył ręce do kieszeni i podszedł szybko do miejsca, gdzie zostawił przedtem sprężarkę, młot pneumatyczny i biało-czerwone uliczne barierki ochronne.
Siedzący w szoferce ciężarówki Mercey spojrzał na zegarek. Mieli jeszcze trochę czasu, trzy minuty, nie więcej. Trudno było dokładnie wyznaczyć chwilę rozpoczęcia akcji, bo duży ruch uliczny mógł rezerwować niespodzianki. Już przedtem zapewnił sobie wystarczający margines czasu, aby nie spóźnić się na umówione miejsce.
– Co teraz robimy? – spytał Germain. – Czekamy?
– Czekamy. Przyjechaliśmy trochę wcześniej.
Spojrzał na sklep jubilerski. Mieścił się między perfumerią a biurem jakiegoś arabskiego towarzystwa lotniczego, a jego witryny zajmowały całą szerokość budynku.
Znowu spojrzał na zegarek. Jeszcze minuta. Nie spuszczał wzroku z drzwi sklepu jubilera. Policzył w myśli do sześćdziesięciu, potem do osiemdziesięciu siedmiu i wreszcie zobaczył, że otwierają się oszklone drzwi sklepu, pchnięte przez jakiegoś starszego mężczyznę, pochylonego i łysiejącego.
Metalowa żaluzja zsunęła się wolno spod płóciennej markizy, zagłębiła się w ziemię, drgnęła i znieruchomiała.
Mercey opuścił szybę i wysunął głowę. Nie musiał długo czekać. Zza rogu ulicy wyszedł właśnie Jo Lahaye i szybko poszedł do ciężarówki. Gdy był już przy drzwiczkach, dotknął lekko ramienia Merceya i szepnął cicho:
– Wszyscy wyszli. Możemy iść.
Mercey powtórzył to Germainowi.
– Idziemy.
Jednocześnie zastukał w tylną ściankę szoferki.
Mercey i Germain wysiedli i podeszli do Jo, który odpinał plandekę z tyłu szoferki.
Gerard Lesaigneur szybko zeskoczył na ziemię. Jo wyciągnął zatyczki i spuścił tylny bord skrzyni ciężarówki.
Mercey obejrzał się. W odległości kilku metrów stał na chodniku Sancy i przyglądał się ciekawie, z rękami w kieszeni. Wyglądał jak robotnik drogowy.
– Ty, tam, chodź nam pomóc! – krzyknął Mercey.
Sancy podbiegł prędko.
Podnieśli w pięciu wielką szafę normandzką ustawioną tuż przy tylnej krawędzi ciężarówki i unieśli ją na plecach.
– Cholera – zaklął Gerard przez zęby – ale jest ciężka!
– Zwłaszcza to co jest w środku, jest ciężkie! – szepnął Jo Lahaye.
Pokrzykując i potrącając przechodniów, postawili szafę tuż przy drzwiach sklepu jubilerskiego.
Szafa była zwrócona tyłem do ulicy.
Sancy szybko przyniósł biało-czerwone barierki ochronne i ustawił je dokoła szafy, w odległości mniej więcej dwóch metrów. Barierki tak zablokowały chodnik, że przechodnie musieli schodzić na jezdnię i dopiero po okrążeniu ciężarówki mogli wracać na chodnik.
Sancy zawiesił na barierkach żółte, metalowe tabliczki z czerwonym napisem „Zakłady Gazownicze – naprawa przewodów”.
Potem ustawił sprężarkę. Kiedy wprawił ją w ruch, chwycił młot pneumatyczny, przeciągnął za sobą gumowe przewody i ulokował się naprzeciw szafy, tuż przy krawędzi chodnika. Umieścił dłuto w miejscu złączenia dwóch płyt, napiął mięśnie i mocno trzymając rękojeść młota, naciśnięciem kciuka wprawił młot w ruch.
Mimo swoich dziewięćdziesięciu kilo wagi o mało co nie wyskoczył w powietrze pod wpływem wstrząsu. Dłuto ześlizgnęło się, ale udało mu się ponownie je zaczepić i tym razem oparł się na rękojeści całym ciężarem ciała, by utrzymać przyrząd w miejscu. Młot drgał mu w rękach, a ból wywołany wibracją przeszywał mu mięśnie.
Sprężarka i młot czyniły jednak straszliwy hałas, a właśnie o to mu chodziło.
Mercey zwrócił wzrok w drugą stronę. Tu wszystko szło dobrze.
Jo, Germain i Gerard z zaaferowanymi minami wyładowywali różne meble z ciężarówki i stawiali je tu i tam na chodniku, bądź przy szafie, bądź obok wejścia do budynku, w którym mieścił się sklep jubilerski, przy witrynie arabskiego towarzystwa lotniczego.
– To już niedługo potrwa, niech pan się nie martwi! – krzyknął Gerard do pracownika towarzystwa, który, zaniepokojony, wyszedł na próg swojego biura.
Po chwili urzędnik wrócił do biurka i zasiadł za stosem reklamowych folderów. Za nim, na ścianie, wisiał zegar elektryczny. Wskazywał jedenaście minut po pierwszej. Mercey sprawdził czas na własnym zegarku. Zgadzało się mniej więcej. Oznaczało to, że mieli jeszcze najwyżej czternaście minut.
Przez chwilę zatrzymał wzrok na stołach, stolikach, kredensach i komodach tarasujących chodnik. Oczywiście, bardziej przenikliwy człowiek mógłby zastanowić się, któż to w tej eleganckiej dzielnicy mógł się przeprowadzić z takimi gratami, kupionymi za grosze przez Germaina u algierskiego handlarza starzyzną na Pchlim Targu w Saint-Ouen. Lecz sądząc z obojętności przechodniów mijających z roztargnieniem te meble, było mało prawdopodobne, ażeby w ogóle ktoś zadawał sobie podobne pytania.
Przymrużając oczy przyjrzał się teraz dwóm policjantom pilnującym Izraelskiego Biura Turystycznego w głębi ulicy. Byli to młodzi ludzie, bardziej niż czym innym zainteresowani nogami i biodrami dziewcząt, muskających ich w przejściu swymi minispódniczkami. Z przyjemnością przystaliby na zamach na damską cnotę. Ta sytuacja również nie dostarczała powodu do niepokoju.
Znowu spojrzał na zegarek. Pierwsza szesnaście... Jeszcze dziewięć minut. Potem trzeba będzie odjechać, zachowując w ten sposób pięciominutową rezerwę czasu przed powrotem do pracy sprzedawców zatrudnionych u jubilera. Mieli oni bowiem półgodzinną przerwę obiadową, dokładnie od pierwszej do pierwszej trzydzieści. I niezbyt rozsądnie wychodzili wszyscy razem ze sklepu. Nie budziło to niepokoju kierownictwa zapewne dlatego, że sklep nie był nigdy obrabowany i że, niesłusznie, uważano pół godziny za zbyt krótki okres dla dokonania włamania.
Tak więc zostawiono w witrynach biżuterię i zegarki wyjęte rano z sejfów. Naturalnie, nie były to najdroższe przedmioty, te pozostawały w sejfach. Niemniej wartość biżuterii grzecznie leżącej na wystawach wynosiła od pięciuset tysięcy do miliona starych franków za sztukę; było tego w sumie około dwustu klejnotów drzemiących spokojnie w gablotach i w witrynach.
Mercey zastanawiał się, jak to wyglądało w oczach towarzystwa ubezpieczeniowego. A może o niczym nie wiedzieli?
Zbliżył się Jo. Za nim dolna część wystawy sklepu była całkowicie założona meblami ustawionymi tam przez Jo, Gerarda i Germaina. Wykonano dokładnie jego polecenia.
– Jeszcze nie – szepnął Mercey.
– Nie.
– Wracaj tam.
– Dobrze.
Mercey oparł się o drzwi ciężarówki i nasunął daszek czapki na oczy, chroniąc je przed słońcem. Machinalnie dotknął długiej metalowej skrzyni na narzędzia umieszczonej na błotniku ciężarówki. Była rozpalona. Zawierała składany pistolet maszynowy i cztery magazynki z nabojami. Był to jeden z pistoletów dostarczonych im kiedyś przez René Estebeteguya. Przywieźli je z sobą do Paryża.
Leżał w zasięgu ręki, tak że w razie potrzeby nietrudno byłoby się nim posłużyć. Poza tym każdy z jego towarzyszy miał pod roboczym kombinezonem zwykły pistolet.
Odwrócił się i spojrzał na Christiana, który ciągle męczył się nad młotem pneumatycznym. Pot spływał mu po oczach, a jego twarz, chorobliwie blada po długim pobycie w więzieniu, powoli czerwieniała pod wpływem słońca. Mercey uśmiechnął się. Tylko jeden z nich, Christian, mógł znieść tak długo podobny trud. Oczywiście, w sensie wysiłku fizycznego. Przecież żaden z nich nigdy nie pracował fizycznie...
W szafie było niesłychanie gorąco. Robert Barrades otarł czoło, przeklinając w duchu ten ostatni kawałek, który nie chciał ustąpić.
Zaraz jak tylko usłyszał, że Christian wprawił w ruch sprężarkę i młot pneumatyczny, zapalił palnik. Jeszcze raz spojrzał na manometr butli z acetylenem i wyregulował płomień palnika. Potem zabrał się za metalową żaluzję.
Ogromnie się cieszył. Nareszcie go potrzebowano. Pierwszy raz od czasu ucieczki z więzienia w Bordeaux. A przecież to on i jego brat René wpadli na pomysł ucieczki! Gdyby nie oni, gdzie by teraz byli ci paryżanie? W mamrze, oczywiście!
Do diabła!
Co jest z tą cholerną żaluzją?
Przecież dotąd wszystko szło dobrze.
Popchnął zasuwane drzwi szafy, zaczerpnął świeżego powietrza i poprawił okulary ochronne.
Pochylił się i kolba pistoletu wpiła mu się mocno w brzuch.
– Cholerna spluwa! – zaklął przez zęby.
Przesunął okulary na czoło i przytknął twarz do szpary między szafą a drzwiami sklepu, przez którą wpadła smuga światła.
Powietrze ochłodziło trochę jego rozpalona twarz.
Odetchnął głęboko. To nie jest odpowiednia chwila, żeby się poddawać. Czas naglił. Spojrzał na zegarek. Pierwsza siedemnaście.
– Psiakrew! – rozeźlił się. – Zostało tylko osiem minut, a tyle jeszcze jest do zrobienia!
Zsunął okulary na czoło i zmniejszył płomień palnika. Trzeba jak najszybciej rozwalić tę żaluzję! Zabrał się za nią z pasją i wreszcie jego wysiłek został uwieńczony powodzeniem.
Zgasił pospiesznie płomyk, odrzucił palnik za butlę z acetylenem i sięgnął po młotek. Starannie odbił młotkiem wystające ułamki prętów i z całej siły pchnął środkową część żaluzji. Wycięty przed chwilą fragment żaluzji opadł do tyłu i oparł się o drzwi sklepu. Barrades poprawił rękawice i wahadłowym ruchem przyciągnął go do przodu. Przesunął go za siebie i oparł o tylną ścianę szafy. Odetchnął z ulgą, podniósł odrzucony przedtem młotek i wsunął go między kolana. Wyjął rolkę scotchu i przykleił dwa paski taśmy na krzyż na szybie drzwi do sklepu. Uderzeniem młotka w miejsce skrzyżowania pasków stłukł szybę, zebrał odłamki szkła, zsunął je w głąb szafy i z młotkiem w ręku wszedł do sklepu.
Spojrzał nerwowo na zegarek. Jeszcze trzy minuty. Zdjął szybko okulary ochronne, lewą ręką przyciągnął z pleców jeden z trzech zawieszonych na szyi woreczków. Skoczył do najbliższej witryny, zgarnął do worka zegarki i biżuterię, tak samo z dwóch pozostałych wystaw. Potem pobiegł do gablot i stłukł kolejno pokrywające je szkło. Odrzucił młotek, przesunął na plecy napełniony woreczek i ściągnął na piersi drugi, pusty. Zgarnął do niego obu rękami zegarki, klipsy, pierścionki, bransolety, naszyjniki, wisiorki...
W sumie napełnił trzy woreczki.
Gdy kończył, wiszący na ścianie zegar wybił pierwszą trzydzieści. Nie zwracając uwagi na kilka klejnotów, które jeszcze zostały w gablotach, podbiegł do wyjścia, wszedł do szafy i zastukał szybko w tylną ściankę zamykając jednocześnie drzwi szafy.
Jo Lahaye czekał tylko na ten sygnał.
Podniósł rękę, dając znak Gerardowi i Germainowi Lesaigneurom, którzy zaczęli odciągać szafę od sklepu, podczas gdy Sancy popychał w jej miejsce drugą, postawioną obok i bardzo podobną do tamtej szafę, aby zasłonić ziejący otwór w szybie.
Potem wszyscy czterej podnieśli szafę, w której siedział Robert Barrades i wstawili ją do ciężarówki. Mercey już zdążył schować skrzynię z pistoletem maszynowym i zapuścił silnik. Germain wspiął się do szoferki na miejsce za kierownicą i ruszył ostro, nie zwracając uwagi na jakąś taksówkę, która właśnie wysunęła się z tyłu i musiała gwałtownie zahamować.
Ciężarówka popędziła w kierunku placu Opery. Germain dobrze prowadził wóz.
Mercey spojrzał w lusterko boczne, chcąc sprawdzić, co się dzieje koło sklepu jubilera, ale odjechali już za daleko.
Germain skręcił w prawo w aleję Opery nie zatrzymując się przed czerwonym światłem, które zapaliło się właśnie w tym momencie, przyspieszył, przejechał następne skrzyżowanie przy żółtym świetle, przemknął jak wicher aleją, przeciął ulicę Rivoli i znalazł się na placu du Carrousel. Zatrzymał ciężarówkę na skraju placu naprzeciw Łuku Triumfalnego du Carrousel i spojrzał pytająco na Marceya.
– Wysiadamy, ona już jedzie – rzekł Mercey, sięgając po skrzynię z pistoletem.
Furgonetka z Josiane za kierownicą zatrzymała się obok nich. Mercey i Germain usiedli z przodu, obok Josiane, a czterej pozostali mężczyźni wsiedli do furgonetki od tyłu.
– Spóźniliście się – upomniała Josiane.
Mercey mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi.
Josiane nie nalegała, upewniła się, że wszyscy już się usadowili w furgonetce i ruszyła.
VI
Le Guennec czuł się bezradny. Banda Merceya właśnie dała o sobie znać. Ale co się stało z jej słynnym szefem? Kradzież biżuterii i zegarków, których nie można sprzedać nie należała do jego ulubionych zajęć.
Więc?
W ogóle nie starali się ukryć swojego autorstwa włamania. Znaleziono odciski palców Christiana Sancy na rękojeści młota pneumatycznego.
I gdzie się podziała słynna dokładność Merceya w wykonywaniu na czas zaplanowanych czynności?
Bo o mało co nie zaskoczyli ich pracownicy sklepu. Przyglądając się z bliska tej sprawie, nie mógł powstrzymać się od uwagi, że cała ta operacja nosiła znamiona czegoś pospiesznego, zaimprowizowanego. W pewnym sensie można to było łatwo wytłumaczyć. Mercey i jego ludzie nie mogli żyć samym powietrzem. Potrzebowali pieniędzy, i to prędko.
Lecz ile mieli zamiar wyciągnąć z tych zegarków i biżuterii nie do opylenia?
Czy znaleźli jakiegoś pasera, o którym policji nic nie wiadomo, a który potrafiłby upłynnić ten towar?
Bo na pewno żaden znany policji paser nie weźmie nawet za darmo takiego towaru, jaki zdobył Mercey.
Nie ma co, ten Mercey działał w sposób trudny do przewidzenia, a co gorzej, policjanci z jego brygady nie mogli się pochwalić żadnymi osiągnięciami w tej sprawie, nie wpadli na trop bandytów.
Nic. Zupełnie nic.
W każdym razie można się założyć, że Mercey planuje jakiś inny skok.
Jeżeli chciał wyciągnąć jakieś pieniądze z tej swojej biżuterii i zegarków, to w celu sfinansowania nowego, wielkiego skoku, no i by mieć z czego łożyć tymczasem na utrzymanie bandy.
Ale żeby odgadnąć, jaki to ma być skok, to inna sprawa. Zupełna niewiadoma. Mgła.
Najbardziej jednak irytujące, to ten brak tropu, którym by mogli pójść.
Nasuwa to myśl, że banda korzysta z pomocy jakiejś dobrze zorganizowanej szajki przestępczej, a to może być tylko rodzina Lesaigneurów.
Bo i dlaczego by Mercey zawracał sobie głowę takim szczeniakiem jak Gerard Lesaigneur, oczywiście niezależnie od tego, że był jego kompanem z więziennej celi w Bordeaux?
Dlatego, że dowiedział się od niego o szerokich możliwościach klanu Lesaigneurów.
I zrozumiał, jakie korzyści może wyciągnąć z tej znajomości.
Ostatecznie, Mercey, Sancy i Lahaye działali zawsze w pojedynkę, samotnie, nie mieli żadnych bliższych związków ze światem przestępczym. Nikt by im teraz nie pomógł. Na pewno to środowisko nie dopuściłoby ich do siebie.
Tymczasem, z pomocą familii Lesaigneurów... Spryciarz, ten Mercey...
W każdym razie Germain i Josiane zniknęli. Le Guennec puknął się nagle w czoło.
Mercey, taki inteligentny facet, musiał mieć jakiś ważny powód przyjazdu do Paryża. Zbliżał się lipiec i Mercey świetnie wiedział, że miał duże szanse przedostania się do Hiszpanii wraz z falą sześciu milionów Francuzów – wśród których nietrudno byłoby się ukryć – przepływającą na Półwysep Iberyjski na wakacje letnie.
Przecież z Bordeaux jest bliżej do Hiszpanii, niż z Paryża.
A może taki był jego pierwotny plan, ale w ostatniej chwili coś mu stanęło na przeszkodzie?
* * *
Kierowniczka szkoły uśmiechnęła się życzliwie do dwojga młodych ludzi z prasy i poprosiła, by zajęli miejsca w podniszczonych skórzanych fotelach stojących naprzeciw jej biurka.
– Proszę wybaczyć, że musieliście państwo czekać. Miałam rozmowę telefoniczną z inspektorem Akademii. Mamy tyle różnych spraw...
Westchnęła.
– Rzeczywiście, wyobrażam sobie, ile pani napotyka trudności – powiedziała kobieta.
Kierowniczka przytaknęła z zakłopotaną miną.
– To gęsto zaludniona, robotnicza dzielnica na przedmieściu i nasza szkoła jest przepełniona. Stale na to się skarżę, lecz cóż, nie można nic zrobić. Ale pewnie nudzę państwa moimi sprawami...
– Ależ nie – przerwała kobieta. – Wręcz przeciwnie, bo jak mówiłam pani przez telefon, interesują mnie problemy dzieci robotników cudzoziemskich, podobno, jak mi pani powiedziała, bardzo liczne w tej szkole.
– Rzeczywiście. Zdaje się, że nie dosłyszałam nazwy czasopisma, w którym pani pracuje.
– „France-Etudes”.
– „France-Etudes”? Publikuje zwykle bardzo dobre reportaże.
– Dziękuję.
– A co konkretnie chciałaby pani wiedzieć?
Z uwaga przyglądała się spoza okularów swojej rozmówczyni.
Pociągła twarz prawdziwej intelektualistki, czoło odsłonięte, włosy krótkie, raczej rozczochrane – pomyślała, że należałoby je umyć dobrym szamponem – okulary w stalowej oprawie, poważny wyraz jasnych oczu. Nieumalowana.
Spojrzenie kierowniczki przesunęło się na ubranie.
Sprane dżinsy, takie jak spodnie jej kolegi, który nie wymówił zresztą dotąd słowa. Długowłosy chłopak ze zwichrzoną brodą, w ciemnych okularach zakrywających oczy, z piersią obwieszoną aparatami fotograficznymi.
– Byłabym wdzięczna, gdyby pani zechciała mi opowiedzieć o problemach dzieci robotników zagranicznych, na przykład o ich kłopotach językowych, o odrabianiu lekcji w domu w atmosferze nie sprzyjającej dobrej nauce, o ich kontaktach z francuskimi kolegami, o stosunku ich rodziców do nauczycieli, coś w tym rodzaju, rozumie pani.
Wyjęła notes i długopis z teczki, którą oparła o nogę fotela i podniosła wzrok na kierowniczkę.
– To szkoła koedukacyjna, prawda?
– Tak. Tym trudniejsze są nasze zadania.
– Doskonale to rozumiem.
– A więc, problemy, na jakie się najczęściej natykamy, gdy chodzi o dzieci, o jakich pani mówi i, jak sądzę, problemy charakterystyczne dla wszystkich szkół, ale które, oczywiście, rysują się ostrzej w szkołach o dużej liczbie tych dzieci...
Opowiadała o swoich codziennych kłopotach. Doskonale znała ten temat. Czyż nie pisała dziesiątków sprawozdań dla ministerstwa, raportów, które nie wywołały żadnego oddźwięku?
Dziennikarka szybko notowała, zapełniając kolejne kartki notesu. Jej towarzysz postukiwał machinalnie palcami po futerale jednego ze swoich aparatów fotograficznych, nie podnosząc oczu, z obojętną miną, jak gdyby temat rozmowy zupełnie go nie interesował.
– Bardzo ciekawe, to co pani mówi – powiedziała dziewczyna.
– Czy pani przeprowadza takie wywiady w innych szkołach, czy tylko w tej?
– Alain Fergeat... – dziewczyna wskazała ręką na swojego towarzysza – i ja, przeprowadzamy wywiady na północnym przedmieściu, ale nasi koledzy robią to samo w innych dzielnicach Paryża.
– Rozumiem.
Mówiła jeszcze przeszło pół godziny. Była zadowolona, że ma słuchaczy i że może mówić na temat, który ją żywo interesuje. Poza tym ten wywiad może przecież wywołać jakiś oddźwięk, a może nawet była to dla niej szansa zwrócenia uwagi szerszej opinii publicznej, może i ministerstwa, na tę sprawę? Gdyby ten reportaż przyczynił się do polepszenia losu tych kochanych dzieci, bardzo by się cieszyła, że miała w tym swój udział.
– ... to by było chyba wszystko – powiedziała wreszcie.
– Dziękuję. Pani wypowiedź była bardzo wyczerpująca.
– Mam nadzieję, że okaże się przydatna.
– Mówiła pani bardzo interesująco.
Dziennikarka złożyła zapisane kartki i razem z długopisem włożyła je do teczki.
– Jest jeszcze coś, o co chciałam panią prosić.
– Tak, słucham?
– Chcielibyśmy zrobić zdjęcia kilkorga dzieci różnych narodowości. Wczoraj, w rozmowie telefonicznej, powiedziała pani, że to jest możliwe?
– Rzeczywiście.
– Może więc czworga dzieci, dwóch chłopców i dwóch dziewczynek, bo przecież to jest szkoła koedukacyjna.
– Proszę bardzo.
– Spośród najmłodszych, jeśli to nie sprawi pani kłopotu, w wieku sześciu, siedmiu lat.
– Chwileczkę.
Kierowniczka podniosła słuchawkę telefonu i nacisnęła przycisk wewnętrznej linii
– Ewelina?
Rozmawiała chwilę i potem odłożyła słuchawkę.
– Załatwione.
– Dziękuję. Chcielibyśmy zrobić kilka zdjęć na dziedzińcu szkolnym, a także w klasie.
Kierowniczka spojrzała na zegarek.
– Za kwadrans będzie pauza. Przyprowadzą tu czworo dzieci, tak jak pani prosiła i pójdą razem z wami. Będziecie mogli zrobić zdjęcia na dziedzińcu, a kiedy usłyszymy dzwonek na przerwę, pójdziemy do jakiejś pustej klasy i w ten sposób nie będziemy nikomu przeszkadzać.
– To bardzo uprzejmie z pani strony.
Zastukano do drzwi i do pokoju weszła zastępczyni kierowniczki, prowadząc przed sobą dwóch małych chłopców i dwie dziewczynki. Onieśmielone dzieci spuściły oczy.
Kierowniczka i dziennikarze powstali z miejsc.
– Nie bójcie się, dzieci – powiedziała dziennikarka, uśmiechając się przyjaźnie i podeszła do dzieci. – Jak się nazywają?
– To jest Malika – odpowiedziała zastępczyni kierowniczki – tamta dziewczynka ma na imię Encarnacion, ten chłopiec to Sadok, a tamten, który się chowa z tyłu, to Joao.
– Jakiej są narodowości?
– Joao jest Portugalczykiem, Malika – Tunezyjką, Encarnacion Hiszpanką, a Sadok Algierczykiem.
– Doskonale. Pójdziemy zrobić zdjęcia? – dziennikarka zwróciła się do kierowniczki.
– Idziemy.
Wyszli z pokoju. Fotoreporter wychodził ostatni, więc kierowniczka nie mogła zauważyć, że wziął filiżanki, z których młoda dziennikarka i on sam pili herbatę i że włożył je pospiesznie do jednego z futerałów, z którego przedtem wyjął aparat fotograficzny i trzymał teraz w ręku.
Zrobił kilka zdjęć dzieci na dziedzińcu szkolnym, a po dzwonku na przerwę fotografował je w jednej z klas, po czym młoda dziennikarka zwróciła się z uśmiechem do kierowniczki:
– Chcielibyśmy jeszcze skorzystać z pani uprzejmości i zrobić parę zdjęć na schodkach przed szkołą.
– Dobrze – zgodziła się kierowniczka – ale pospieszcie się, bo za dziesięć minut skończy się przerwa, a nie chciałabym przeszkadzać dzieciom w nauce.
– Oczywiście
Przeszli do korytarza prowadzącego do wyjścia ze szkoły. W momencie, gdy przechodzili pod drzwiami gabinetu kierowniczki, mężczyzna stanął nagle pośrodku nich, oddzielając swoją osobą kierowniczkę i zastępczynię kierowniczki od młodej kobiety, która szła dalej, popychając dzieci przed sobą.
– Nie ruszać się – powiedział ostro.
W obu rękach trzymał pistolety wymierzone w kobiety.
– Wejdźcie tutaj – ruchem głowy wskazał gabinet kierowniczki.
Przestraszone, posłuchały go.
Wszedł za nimi do pokoju.
– Siadajcie.
Kierowniczka usiadła za biurkiem, a jej zastępczyni w fotelu, który przedtem zajmował mężczyzna. Ten wsunął trzymany w prawej ręce pistolet do jednego z futerałów zawieszonych na szyi i jednocześnie wyjął z innego futerału dwie pary kajdanek.
– Ręce do tyłu – polecił zastępczyni kierowniczki.
Posłuchała. Kajdanki szczęknęły jej na rękach. Zaczepił łańcuch drugiej pary kajdanek o nogę fotela i nałożył jej na nogi w kostkach. Podniósł się i wyjął dwie inne pary kajdanek.
– Teraz pani – powiedział do kierowniczki.
Powtórzył tę samą operację, a następnie przeciął kabel telefonu nożyczkami, które leżały na biurku.
Pistolet trzymany w lewym ręku wsunął do futerału, z którego wyjął kajdanki. Sięgnął do kieszeni i wyjął złożoną w czworo kartkę papieru. Rozprostował ją i położył na biurku przed kierowniczką.
– Niech pani to sobie poczyta, nie będzie się pani nudziło. Niech pani też powie tym, których to dotyczy, że lepiej będzie, żeby nas posłuchali, jeżeli chcą znowu zobaczyć dzieci.
– Błagam pana, tylko nie zróbcie nic złego dzieciom – zaszlochała kierowniczka.
– Nie stanie się im nic złego, jeżeli nas posłuchacie.
I nie troszcząc się więcej o obie kobiety, opuścił szybko pokój.
* * *
Wyjęte z kuwety odbitki fotograficzne schły w powietrzu, przypięte szczypczykami. Mercey wytarł ręce i pogratulował sobie w myśli. Jak dotąd, wszystko szło zgodnie z przewidywaniami i dokładnie według jego planu. Przede wszystkim Jo zdołał wyciągnąć trzydzieści milionów za biżuterię i zegarki od tego dusigrosza Davidowsky’ego. Sukces! Bo on liczył tylko na dwadzieścia. To prawda, że był zawsze pesymistą, jak twierdziła Myriam.
Z tych trzydziestu milionów część dostali Germain i Josiane, jako zwrot kosztów za wydatki związane z operacją przy ulicy de la Paix, część Zuzanna za kłopoty, jakie jej sprawili. Dwa miliony przekazali okrężną drogą adwokatowi Rodrigueza, jak to obiecali temu ostatniemu przed ucieczką z więzienia. René Estebeteguy dostał także swoją część.
Kochajmy się jak bracia, lecz liczmy się jak obcy. Nie bez powodu zyskał sobie przydomek Zasadniczego Piotrusia. Kiedy żyje się poza prawem, nie można sobie pozwolić na lekceważenie zasad.
Trzeba też było zapłacić za dom i uregulować rachunek za samochody, które kupiła Josiane, posługując się podrobionymi dokumentami, otrzymanymi od dziadka Lesaigneura, fałszerza, i przechowywanymi w kawalerce.
Poza tym Josiane podjęła się kupna aparatów fotograficznych, sprzętu potrzebnego do wywołania klisz i wykonania odbitek oraz maszyny do pisania, kopert, znaczków pocztowych, fotokopiarki, maseczek pielęgniarskich, żywności i zabawek dla dzieci, a także dwóch kolorowych telewizorów. Kupiła też narzędzia grawerskie i białą farbę. Wraz z pięcioma milionami, które dał im Gerard, zostało im raptem niecałe siedem milionów, a przecież muszą z czegoś żyć, czekając na te dwa miliardy... A trzeba wyżywić dwanaście osób...
Mimo to, nie ma powodu do narzekania. Wszystko jest na dobrej drodze.
W ciągu dwóch dni nauczył Josiane roli dziennikarki. Świetnie sobie z tym poradziła, jak zapewniał Gerard, który jej towarzyszył.
Zresztą efekty są widoczne.
Czworo dzieci bawiło się w przeznaczonym dla nich pokoju pod opieką Josiane i Sylwiany, które kolejno przy nich dyżurowały.
To on dał Josiane wskazówki, jak ma zmienić swoją powierzchowność, jak się przebrać i podobne rady dał Gerardowi.
Mowy nie ma, żeby gliny wyniuchały, skąd wiatr wieje. Było mało prawdopodobne, by mogła im się nasunąć myśl, że to on zorganizował porwanie. Kidnaperstwo nie leżało w jego zwyczajach. Policja uważała go za specjalistę od napadów z bronią w ręku.
Bandyci rzadko zmieniają specjalność.
No, a w tej drugiej połowie XX wieku porwania stały się monetą bieżącą. Coraz więcej jest porywaczy...
Na pewno przez to współzawodnictwo...
Byle kto porywa teraz byle kogo lub co.
I na ogół rządy poszczególnych krajów ustępują przed żądaniami porywaczy.
Błogosławione czasy dla przestępców!
Już dawno zrozumiał, że powinien przerzucić się na inny rodzaj działalności. Napady na banki stały się zbyt niebezpieczne. Podczas gdy porwania, branie zakładników...
Tak, naprawdę jest mało prawdopodobne, by gliny mogły wpaść na myśl, że to on jest wmieszany w tę sprawę.
Pomacał odbitki fotograficzne. Były jeszcze wilgotne. Podszedł do stołu i wziął do ręki kopię pisma zostawionego na biurku kierowniczki szkoły.
„Szanowny Panie Prefekcie Policji!
Porwaliśmy czworo dzieci. Nie wybieraliśmy ich, zdaliśmy się na przypadek. Tak, lecz jedna szczególna cecha wyróżnia ten przypadek: są to dzieci robotników cudzoziemskich. Liczba zagranicznych robotników sięga we Francji czterech milionów.
Przyczyniają się oni haniebnie do zaciskania jarzma nałożonego masom pracującym przez kapitał, nie próbują nawet walczyć z tym zniewoleniem.
Interesuje ich tylko jedno: pieniądze, za wszelką cenę.
W jakim celu?
Chcą wrócić kiedyś do rodzinnego kraju, gdzie kupią parę kóz i owiec, lub nawet całe gospodarstwa. Nie troszczą się o walkę prowadzoną na całym świecie przez ludzi miłujących wolność i sprawiedliwość społeczną i gotowych poświęcić życie dla tej szlachetnej sprawy. Twierdzimy więc, że zdradzają wzniosłe ideały mas robotniczych pragnących wyzwolić się z krępujących je więzów. Uważamy, że tak jak wielu innych ponoszą oni odpowiedzialność za nieme cierpienia ciemiężonych ludzi pracy na całym świecie.
Pewnego dnia przyjdzie kolej na tych innych.
Dziś potępiamy robotników cudzoziemskich przebywających we Francji.
Żądamy, by złożyli okup w wysokości dwóch miliardów franków na rzecz ujarzmionych mas pracujących.
W przeciwnym razie czworo porwanych przez nas dzieci poniesie śmierć.
Ich los leży w Pana rękach, Panie Prefekcie.
Pan może nadać tej sprawie pożądany rozgłos, sprzyjający ściągnięciu okupu. Pan może podjąć stosowne kroki w celu zgromadzenia funduszów. Od Pana zależy złożenie tych pieniędzy tego dnia i o tej godzinie, jakie wyznaczymy, w taki sposób i w takich okolicznościach, jakie wskażemy.
Licząc od dziś, od godziny dwunastej w południe, pozostaje Panu piętnaście dni.
W tym terminie ponownie nawiążemy z Panem kontakt.
Proszę pamiętać: posuniemy się do środków ostatecznych...
Światowy Komitet Wyzwolenia Uciemiężonych Mas Pracujących”.
Już chyba po raz dziesiąty Mercey uśmiechnął się z zadowoleniem.
Styl i słownictwo tchnęły autentyzmem. Tylu wariatów chodzi sobie po świecie, więc czemu wątpić, że ten list nie został spłodzony przez jakiegoś ekstremistę cokolwiek pomylonego? Przez szaleńca, zdolnego do zgładzenia czterech biednych niewiniątek, jeżeli nie dostanie tych swoich dwóch miliardów...
Poza tym zeznania kierowniczki szkoły i jej zastępczyni będą decydujące w tej sprawie. A Josiane i Gerard byli tak ubrani i tak się zachowywali, że obie panie są na pewno przekonane o politycznych motywach porwania.
Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, on sam nie tak prędko wróci za kratki!
W każdym razie zabrał się do tego we właściwym czasie. Jeszcze kilka dni i zaczynają się wakacje szkolne...
Westchnął.
Było jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, zanim w ciemnościach pojawi się pierwsze światełko...
Poświęcił następną godzinę, by powkładać do kopert następujące dokumenty:
– 1 kopię listu, który Gerard zostawił na biurku kierowniczki szkoły,
– 1 zdjęcie dzieci w klasie,
– 1 zdjęcie dzieci na dziedzińcu szkolnym,
– 1 zdjęcie twarzy każdego dziecka,
– 1 list.
Na każdym zdjęciu była nalepiona plastikowa taśma z wygrawerowanym napisem:
„Tym dzieciom (lub temu dziecku) grozi śmierć, jeżeli nie zostanie złożony okup w wysokości dwóch miliardów...”
List był napisany na maszynie. Był krótki i konkretny:
„Szanowny Panie!
Przesyłamy Panu kopię listu zaadresowanego do Prefekta Policji Paryskiej. Przekazujemy ją Panu do wiadomości wraz z fotografiami porwanych przez nas dzieci. Oto imiona dzieci:
Zdjęcie nr 3 – Joao
Zdjęcie nr 4 – Malika
Zdjęcie nr 5 – Encarnacion
Zdjęcie nr 6 – Sadok.
Dokumenty te mówią same za siebie.
Dowie się pan z listu, że żądamy okupu w wysokości dwóch miliardów. Pięćset milionów za jedno dziecko. To nie jest drogo. Życie nie jest nic warte, ale nic nie jest warte tyle co życie, jak napisał Malraux.
Nie wątpimy, że zrobi Pan wszystko, co leży w Pana mocy, aby spełniono nasze żądania.
Światowy Komitet Wyzwolenia Uciemiężonych Mas Pracujących”.
Na kopertach już wypisano na maszynie adresy dzienników i tygodników paryskich, dzienników prowincjonalnych, miesięczników zagranicznych, prywatnych stacji radiowych oraz stacji telewizyjnych.
Mercey zalepił koperty i nakleił znaczki.
Josiane podjęła się nadać je w nocy na poczcie, w jakiejś odległej dzielnicy.
VII
– Pani, powiedz, dlaczego tu wszystko jest na biało?
– Bo jesteście w szpitalu.
– Więc jesteśmy chorzy?
– Tak, jesteście chorzy.
– A na co?
– To tajemnica.
– Nie możesz nam powiedzieć?
– Nie.
– A doktor, to ten duży pan biało ubrany?
– Tak.
– Dlaczego on nosi maskę jak Zorro?
– Ty też, proszę pani, masz maskę jak Zorro.
– Tak, ale moja jest biała, a Zorro ma czarną maskę.
– A po co jest ta maska?
– Żeby was rozśmieszyć.
– A ja się boję.
– Pani, dlaczego ty zawsze nosisz ciemne okulary? Tu nie ma słońca, w oknach są zawsze spuszczone żaluzje.
– To dlatego, że oczy mnie bolą, wiesz?
– To ty jesteś też chora, jak my?
– Właśnie, ja też jestem chora.
– Czy długo tu zostaniemy?
– Kiedy już będziecie zdrowi, to wyjedziecie.
– A wakacje?
– Nie bójcie się, wyjedziecie na wakacje.
– Dlaczego mama i tata nie przychodzą do mnie?
– Bo nie wolno.
– Dlaczego nie wolno?
– Bo jesteście chorzy. Gdyby przyszli, także by zachorowali. Chyba nie chcesz, żeby zachorowali?
Sylwiana odsunęła mankiet swojego fartucha pielęgniarki i spojrzała na zegarek.
Pół do ósmej.
Pora filmu rysunkowego w drugim programie telewizji. Odetchnęła z ulgą. Będzie miała chwilę spokoju.
– Chodźcie dzieci, włączymy telewizor.
– Fajnie! A co będzie? Flip i Flap?
– Nie. To będzie Bib Bip Bip.
Włączyła telewizor i dzieci wlepiły oczy w ekran.
Skrzypnęły drzwi i do pokoju wsunęła się Josiane.
– Jak tam? – szepnęła.
– Zaczynam mieć po uszy tych bachorów.
– Cierpliwości. Tu chodzi o forsę.
Josiane wyślizgnęła się z pokoju i poszła do jadalni, w której siedzieli wszyscy mężczyźni.
– Co tam słychać? – spytał Mercey.
– Sylwiana jest nie w humorze.
– Co jej jest? – zainteresował się Gerard.
– Tęskni do swoich chłopów.
Wybuchnęli śmiechem.
– Ale wytrzyma – zapewniła Josiane.
Mercey wskazał stos kopert leżących na kredensie.
– Josiane, zaniesiesz to wieczorem na pocztę.
Skinęła głową.
– Jak myślisz, Piotrze, czy się uda? – spytał Sancy z nutą niepokoju w głosie.
– Na pewno. W każdym razie pociąg już ruszył, nie czas go zatrzymywać.
Jo Lahaye skrzywił się z powątpiewaniem.
– Nie jestem tak inteligentny jak ty, Piotrusiu, ale trudno mi uwierzyć, że oni okażą się tacy głupi i dadzą nam te dwa miliardy.
– Trzeba odwołać się do psychologii, Jo – odrzekł Mercey. – Najpierw porwaliśmy dzieci. Czworo. Nie jedno, nie dwoje, jak to się zwykle robi, ale czworo! I to nie dzieci bogaczy, ale dzieci pochodzące z najbiedniejszych warstw społecznych, i to w dodatku dzieci imigrantów. Słuchasz radia, oglądasz telewizję i sam wiesz, ile hałasu to narobiło. W tym liście, który Gerard zostawił na biurku kierowniczki szkoły, położyliśmy specjalny nacisk na polityczny charakter porwania i na fakt, że pieniądze z okupu przyczynią się do wyzwolenia z ucisku mas pracujących. To nam zyska sympatię pewnych ludzi, tych, którzy oddziałują na opinię publiczną, bo mają dostęp do środków masowego przekazu. I ci ludzie nam pomogą, wystarczy ich tylko trochę zdopingować. Jest teraz mnóstwo ludzi, którzy użalają się nad losem robotników zagranicznych. Możesz być pewny, wyleją wiele łez, ale zamiast tych łez, lepiej by było, żeby złożyli okup. Ale kto go złoży? Na razie nikt nie wie. Każdy ci powie, że to nie on, że to kolega powinien zrobić. Oczywiście rodzice porwanych dzieci nie wchodzą w rachubę – wiadomo, że nie rozporządzają odpowiednimi środkami finansowymi. Więc kto? Dziennikarze będą pisać piękne artykuły, wielu ludzi będzie chciało dawać dobre rady, ale nikt nie sięgnie do kieszeni. Wszyscy będą patrzeć na rząd, rząd będzie się zasłaniać policją, twierdząc, że powinna znaleźć porywaczy, czas będzie uciekał, termin piętnastu dni minie i nie zbiorą ani grosza, jeżeli my się w to nie włączymy. Właśnie tu przechodzimy do drugiej fazy operacji i to od jutra, bo jutro, jak myślę, wrzenie opinii publicznej z powodu porwania dzieci osiągnie punkt krytyczny. Listy, które wyślemy dziś wieczorem, podsycą jeszcze płomień. Prasa i telewizja pokażą zdjęcia, poruszą opinię publiczną. Trzeba to wykorzystać.
– Tak, ale muszą jednak skądś wziąć te dwa miliardy – Gerard nie był przekonany.
– Będą je mieli – zapewnił stanowczym głosem Mercey.
Christian uderzył ręką w stół.
– A ja wierzę. Ostatecznie, Jo, Piotrek nigdy nas nie wpakował w jakąś niepewną historię.
– To prawda – przyznał Jo Lahaye. – Ale nie chodzi o to, co było dawniej. Przecież każdy może się omylić. Piotrek też może popełnić błąd.
Potrząsnął głową.
– Nie, przyznaję, jakoś nie czuję tego skoku, a ty wiesz, Piotrek, że mam dobrego nosa do tych rzeczy.
– Poczekaj trochę, Jo, a zobaczysz...
– Słuchajcie, teraz powinien być dziennik telewizyjny – przerwał Germain.
– Masz rację, włącz telewizor – rzekł Mercey.
– Wiecie, chłopaki, dziś wieczorem dają w telewizji mistrzostwa świata, mecz Menetrey – Napoles... – powiedział Barrades.
Mercey wzruszył ramionami.
Na ekranie pojawiła się twarz komentatora telewizyjnego, a w tle ogromne zdjęcie szkoły, przed którą biegały dzieci pod czujnym okiem umundurowanej funkcjonariuszki pomocniczych służb policyjnych.
„... Nowa wiadomość o sprawie porwania czworga dzieci przez pewną organizację rewolucyjną. Inspektor okręgowy Le Guennec, szef brygady do walki z bandytyzmem, czyli francuskich G-Menów, pospieszył z pomocą brygadzie kryminalnej prowadzącej dochodzenie w tej sprawie, wnosząc wkład swojego doświadczenia i metod śledczych właściwych jego brygadzie. Prefekt policji paryskiej poinformował o tej decyzji w czasie konferencji prasowej, która odbyła się dziś w późnych godzinach popołudniowych.
Dodał, że prowadzi się poszukiwania w kręgach organizacji politycznych, które można by posądzić o porwanie tych dzieci.
Nie zanotowano żadnych szczególnych reakcji robotników cudzoziemskich przebywających we Francji.
Natomiast rządy Tunezji, Algierii i Portugalii powiadomiły dziś rząd francuski za pośrednictwem swych ambasadorów o swoim głębokim zaniepokojeniu tym skandalicznym porwaniem.
W imieniu swoich rządów ambasadorzy czterech krajów wystąpili do rządu francuskiego z żądaniem podjęcia stosownych kroków w celu jak najszybszego zwrócenia dzieci rodzicom.
Pan Jean-Louis Dufraing, deputowany z departamentu Rhône, złożył w Zgromadzeniu Narodowym pisemną interpelację na ręce Ministra Spraw Wewnętrznych z zapytaniem o kroki jakie minister podejmie w razie, gdy porywacze nie zostaną zatrzymani i zaaresztowani w wyznaczonym terminie dwóch tygodni. Minister jeszcze nie odpowiedział na pytanie deputowanego Dufraing...”
Dziennikarz przerwał na chwilę i rzucił okiem na kartkę, którą właśnie znalazł na swoim stole.
„Wiadomość z ostatniej chwili... Z Genewy donoszą, z kół na ogół dobrze poinformowanych, że Światowy Komitet Wyzwolenia Uciemiężonych Mas Pracujących, to jest, przypominam państwu, organizacja odpowiedzialna za porwanie, został założony zaledwie kilka miesięcy temu, a w skład jego wchodzą odstępcy z innych podobnych organizacji ocenianych przez owych dysydentów jako zbyt słabe i kunktatorskie.
Nadto organizacja ta miałaby już przejawiać swą działalność w Zurychu, w Atenach i na Cyprze oraz dokonać porwania pewnego dyplomaty amerykańskiego w Buenos Aires. Jej szefem ma być Wenezuelczyk poszukiwany przez Interpol za inne czyny przestępcze. Dwóch z pięciu członków organizacji miałoby być Francuzami.
Przechodzimy teraz do wiadomości z Bliskiego Wschodu. Tel-Aviv przygotowuje się do...”
– Świetny kawał – ucieszył się Jo Lahaye. – Skąd oni wzięli tę historyjkę?
– To się doskonale składa – powiedział z radością Mercey. – To bardzo nam na rękę. Im mocniej będą przekonani, że mają do czynienia z jakąś organizacją polityczną, tym łatwiej nam będzie działać. A to, że brygada do walki z bandytyzmem ma szukać sprawców porwania, pozwoli nam trochę odetchnąć.
– Tak, ale to może okazać się dla nas niebezpieczne – zauważył Sancy. – Im więcej glin bierze w tym udział, tym bardziej ryzykujemy, że nas złapią.
– W każdym razie ten Le Guennec, to ktoś – powiedział Germain. – To on mnie dostał w 48 lub 49 roku, już nie pamiętam dokładnie, w barze Lucchiniego przy ulicy Douai. Rzucił się na mnie, zanim zdążyłem sięgnąć po broń. Twardy facet. Obaj wtedy mieliśmy po dwadzieścia pięć lat... Potem stracił oko. Zdaje się, lewe, i ma teraz szklane. Stracił je w czasie ataku na chatę, w której ukrył się Michel z Lyonu, pamiętacie? To było w 61 czy 62 roku. Odłamek granatu... Niektórzy mówią, że więcej jest ciepła w tym szklanym oku niż w żywym...
* * *
Josiane uchyliła drzwi. Sylwiana położyła palec na ustach.
– Cicho! Śpią. O co chodzi?
– Zostajesz tu jeszcze?
– Dlaczego pytasz?
– Chcę pójść do mojego chłopaka.
– Masz szczęście! Bo ja spędzam noce tylko z tymi dzieciakami... Dobrze, idź. Ja tu zostanę.
– Dziękuję. Dobranoc.
Mrugnęła do niej po przyjacielsku i zamknęła drzwi. Christian Sancy jeszcze nie spal. Palił przeglądając jakiś magazyn ilustrowany.
– Jak poszło?
– Doskonale.
– Nie zauważono cię?
– Dlaczego by mieli zwrócić na mnie uwagę? Nadałam zresztą listy w czterech różnych miejscach. Taki stos listów mógłby się wydać dziwny na jednej poczcie.
– Policja nie zatrzymywała cię po drodze?
– Nie. Poza tym mam fałszywe papiery. Jak widzisz, dobrze jest mieć fałszerza w rodzinie.
Uśmiechnął się.
– Nigdy w to nie wątpiłem. Twoja rodzina obfituje w różne talenty.
– Ale nie potrafi zgarnąć dwóch miliardów. Trzeba być Piotrem Merceyem, żeby wpaść na taki pomysł. A właśnie, czy on już śpi?
– Tak. Nie trzeba mu przeszkadzać, by powiedzieć jak załatwiłaś sprawę. Skoro wszystko poszło dobrze...
– W porządku.
– Chodź, połóż się.
Uśmiechnęła się i zaczęła się rozbierać.
– Chcesz mnie?
– Zawsze chcę ciebie.
Uśmiechnęła się jeszcze cieplej.
– Pewnie dlatego, że to jest uczucie spełnione z opóźnieniem.
Podniósł brwi.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Cóż, więzienie...
– Już dawno nadrobiłem to opóźnienie. Dzięki tobie.
– Czy mężczyzna, który siedzi w więzieniu, myśli dużo o kobietach?
– Chyba tak.
Rozebrała się i wsunęła do łóżka. Wtuliła się w jego ramiona. Czuła się wspaniale. Nigdy przedtem, będąc z mężczyzną, nie doznawała podobnego uczucia. A Bóg jeden – jeżeli istnieje – wie, ilu mężczyzn było w jej życiu. Pewnie ze stu, w wieku dwudziestu czterech lat, to nieźle...
Wziął ją mocno w ramiona, bez żadnych wstępów, jak gdyby była dziewczyną dla żołnierzy, nadającą się tylko do roli „wypoczynku wojownika”.
Odezwały się w nim nawyki dawnego komandosa.
Ważył dziewięćdziesiąt kilo, ale ona lubiła to wrażenie przytłoczenia, lubiła czuć się więźniem jego mocnych uścisków. Westchnęła z rozkoszy, odwzajemniając mu pożądanie z zapałem, jaki zwykle potrafiła okazać, gdy znajdowała partnerów na odpowiednim poziomie. Na przemian żarliwa, gwałtowna, wymagająca, pojękiwała crescendo aż do końcowego staccato.
Gdy wreszcie jej głowa opadła na poduszkę, nie przyszło jeszcze uspokojenie. Ciało Christiana działało na nią oszałamiająco.
– Zapalisz? – spytał po chwili.
Westchnęła.
– Nie, za dużo palę. Ty zresztą też.
– Papieros potem najlepiej smakuje, tak jak po kawie.
Przyglądała mu się, gdy zapalał papierosa.
Prześcieradło zsunęło się, odkrywając jego muskularne ciało. Jej spojrzenie ześliznęło się po nim i zatrzymało się na lewym biodrze. Wyciągnęła rękę i dotknęła blizny w kształcie gwiazdy.
– Co to jest?
– Blizna po kuli.
– Gdzie to się wydarzyło?
– W Algierii.
– Jak to się stało?
Wzruszył ramionami.
– W górach. Strzelec ukryty za skałą.
Cofnęła rękę.
– Powiedz, naprawdę wierzysz, że nam się uda?
– Słyszałaś dzisiaj, co powiedziałem. Mam zaufanie do Piotra.
– Ależ się wkopaliśmy. Piotr, Jo, Robert i ty nie ryzykujecie więcej niż przedtem. Ale Gerard, Germain, Sylwiana i ja wpakowaliśmy się bez reszty!
– Mamy duże pieniądze na widoku.
– Tak, ale mamy także na widoku całe lata w kryminale, jeżeli damy się złapać!
Nie odpowiedział, brak mu było argumentów.
– Nigdy nie byłaś w mamrze? – spytał po chwili.
– Nie. I wcale nie mam ochoty tam iść. Zdaje się, że mają tam dosyć łajdaczek!
Oboje wybuchnęli śmiechem.
– Jednak to jest teraz w modzie.
– To mnie nie pociąga. Wiesz co, ostatecznie, daj mi papierosa.
Zaciągnęła się mocno i wypuściła nosem duży kłąb dymu.
– Słuchaj, Christian...
– Tak?
– Co masz zamiar zrobić ze swoją częścią tych dwóch miliardów?
VIII
Jean-François Ballert szedł korytarzem prowadzącym do jego mieszkania. Pogwizdywał sobie beztrosko i wcale nie zauważył wyciągniętej podstępnie nogi. Potknął się o tę nogę i wyciągnąłby się jak długi, gdyby nie podtrzymały go dwa mocne ramiona. Czyjaś dłoń zamknęła mu usta, podczas gdy druga ręka obmacywała mu kieszenie w poszukiwaniu kluczy.
Usłyszał dźwięk przekręcanego w zamku klucza, po czym został wepchnięty, zresztą bez przesadnej brutalności, do mieszkania.
– Zapal lampę, Christianie.
Rozbłysło światło i Jean-François Ballert otworzył usta, żeby zaprotestować z całą stanowczością, jednak szybko zmienił zdanie, gdy tylko spojrzał na twarz, która nagle przed nim się pojawiła.
– Piotr! – krzyknął wybałuszając oczy ze zdziwienia.
– Zamknij drzwi, Jo. A ty siadaj, Jean-François.
Wyciągnął obie ręce:
– Czy możesz mi wytłumaczyć, Piotrze?
– Mamy ci dużo do powiedzenia, Jean-François, więc lepiej usiądź.
Mercey zajął miejsce w fotelu naprzeciw Ballerta. Jo Lahaye stał oparty o ścianę.
– Nic się u ciebie nie zmieniło – stwierdził Mercey. – Zawsze taki sam bajzel.
Rozejrzał się po dużym pokoju pełniącym równocześnie funkcję bawialni, biblioteki i gabinetu. W pokoju panował nieprawdopodobny bałagan.
– Nie przedstawiłem ci moich przyjaciół, wybacz, ale myślę, że jak zawsze doskonale orientujesz się w tym, co się dzieje i że rozpoznałeś ich...
– Słuchaj, Piotrze – zaprotestował Ballert – przychodzisz tu bez uprzedzenia z przyjaciółmi, jak ich nazywasz, traktujecie mnie brutalnie, a ja nie mogę się nawet doprosić o jakieś wyjaśnienie. Myślę, że to jest zbyt bezceremonialne postępowanie. Twoje liczne pobyty w więzieniu sprawiły, że oduczyłeś się dobrych manier.
Jo Lahaye zmarszczył brwi.
– Ty tam, uważaj, tylko grzecznie. Nie podobają ci się faceci, co uciekli z mamra?
Na ustach Merceya zarysował się życzliwy uśmiech.
– Nie gniewaj się, Jean-François, będziesz miał swoje wyjaśnienia.
Mercey podszedł do biurka i rzucił okiem na stos zapisanych na maszynie kartek.
– Stale działasz w polityce, Jean-François?
Ballert mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi.
– Ostatnio, kiedy się z tobą widziałem, to ci dawało niezłe zyski. Nic nadzwyczajnego, ale zawsze zapewniało ci to pewien dostatek. Trzeba przyznać, że potrafisz wyłudzać składki i inne świadczenia, wszystko na rzecz słusznej sprawy.
– Do czego zmierzasz, Piotrze?
– Czy nadal subsydiuje cię Wydział Informacji Ogólnej?
Ballert zbladł. Rzucił przerażone spojrzenie na Christiana i Jo, którzy przyglądali mu się z ironicznym wyrazem twarzy.
– Oni wiedzą, Jean-François, nie musisz się trudzić.
– Słuchaj, Piotrze, nie podoba mi się ta rozmowa.
– To tylko zwykłe wprowadzenie, chcę ci udowodnić, że mam dobrą pamięć. Wprowadzenie do dalszej rozmowy.
Ballert sięgnął nerwowym ruchem po paczkę pall-malli leżącą na stole i drżącą ręką zapalił papierosa.
– A teraz, Piotrze, może będziesz łaskaw udzielić mi wyjaśnień, na które czekam.
Mercey wyjął z pudełka papierosa i zapalił go bez pośpiechu.
– Najpierw małe zestawienie faktów, Jean-François. Powiesz mi, kiedy się pomylę.
Zaciągnął się mocno papierosem i milcząc zastanawiał się przez chwilę.
– Widzisz – zaczął powoli, z przymkniętymi oczami i rękami skrzyżowanymi na piersiach – cieszysz się wielkimi wpływami w tych wszystkich lewackich i wywrotowych ugrupowaniach, w różnych komitetach pomocy lub wsparcia dla krajów trzeciego świata, a także w organizacjach wspomagających robotników zagranicznych, w ruchach wyzwolenia seksualnego, to jest w organizacjach feministek i homoseksualistów, w ruchach upowszechniania świadomego macierzyństwa lub na rzecz uznania trzeciej płci. Brałeś udział w różnych zjazdach...
Ballert potrząsnął grzywą zmierzwionych włosów opadającą mu na ramiona i prztyczkiem strącił ze spodni popiół z papierosa prosto na dywan, tak brudny, że nic mu już nie mogło zaszkodzić.
– Prawdziwy glina... – skrzywił się z niesmakiem.
– Jeśli chodzi o gliny, Jean-François, to za chwilę wrócimy do tego tematu. Jeszcze nie skończyłem. Więc jesteś w dobrych stosunkach z przedstawicielami różnych narodowości; wygłaszasz żartobliwe przemówienia na wiecach, podpisujesz wszelkie apele... Jednym słowem, jesteś wielkim działaczem międzynarodowym.
– To żadna nowina. Wszyscy o tym wiedzą.
– Właśnie. Uchodzisz za ideowego działacza. Zapaleńcy skandują twoje imię na wiecach. To bardzo do ciebie pasuje, zawsze byłeś dobrym mówcą. Raczej leniem, ale dobrym mówcą. Twoje pierwsze mowy obrończe były olśniewające, pamiętam, jak chodziłem z kolegami do Pałacu Sprawiedliwości słuchać twoich oracji...
– Nie lubię wspominać tamtych czasów.
– To normalne, że tego nie lubisz. Byłeś zbyt wielkim karierowiczem. Złamano ci kręgosłup.
Ballert westchnął z poirytowaniem.
– Czy powiesz mi wreszcie, Piotrze, o co ci chodzi? Chyba nie przyszedłeś tu, żeby grać rolę sędziego śledczego starającego się odtworzyć życiorys oskarżonego, który ma wkrótce stanąć przed sądem?
– Nie denerwuj się, Jean-François... Mam nadzieję, że nikt na ciebie nie czeka?
– Nie.
– Bo nasza rozmowa jeszcze trochę potrwa.
– Gdybyś mógł się streszczać...
– A więc, bardzo dobrze się czujesz w roli bojownika międzynarodowych organizacji i, jak już mówiłem, ta działalność nie przynosi ci nadzwyczajnych dochodów, ale pozwala żyć na przyzwoitym poziomie. Najważniejsze, że mówi się o tobie, a w gruncie rzeczy właśnie o to ci zawsze chodziło: o popularność i pieniądze. Bo przecież ty nie jesteś ideowcem, Jean-François. Ty sobie kpisz z rewolucyjnych ideałów tych wszystkich ludzi, którzy cię oklaskują, którzy cię wielbią jak jakiegoś świętego świeckiego, jak gdybyś był ich idolem, jakimś nowym Che Guevarą...
– Piotrze, zabraniam ci poddawać w wątpliwość, nawet przez chwilę, moje zaangażowanie ideowe... Jesteś obrzydliwy...
Mercey skrzywił się ironicznie.
– No, no, Jean-François, powiedz to komuś innemu... Nie weźmiesz na plewy takich starych wróbli jak my. Ci twoi rozentuzjazmowani uczestnicy wieców bardzo by się zdziwili, gdyby mogli zobaczyć twoją teczkę w Wydziale Informacji Ogólnej. Aż puchnie od twoich donosów. Przez cały boży rok zdradzasz swoich kolegów. Dostarczasz wywiadowi protokołów tajnych narad w ścisłym gronie i co w zamian za to dostajesz? Forsę. Forsę, a także poufne instrukcje prefektury policji, jak lepiej manipulować tymi organizacjami, w których grasz mniej lub bardziej ważną rolę. A powiedz no, w tej historii z porwaniem czworga dzieciaków i z żądaniem dwóch miliardów okupu, jakoś nie czytałem w prasie, żebyś zabierał głos, jak to masz w zwyczaju, poza jedną mglistą wypowiedzią, którą zamieściło tylko parę gazet...
– Jeszcze nie zdążyłem zająć się tym na serio. Czekam na dalszy rozwój wypadków. Nie wiadomo jeszcze, czy to nie jest jakaś prowokacja polityczna.
– A kto to zrobił, jak sądzisz?
– Nie wiem... Jakieś ugrupowanie rewolucyjne. Ale nigdy przedtem nie słyszałem o tej organizacji, która podpisała żądanie okupu. A dlaczego to cię interesuje?
– Dlatego, że to my porwaliśmy te dzieci.
W oczach Ballerta pojawił się błysk niedowierzania.
– Nie wierzę.
– Czytałeś dzisiejsze gazety?
– Oczywiście.
– A wieczorne wydanie „France-Soir”?
– Nie, ale rzuciłem okiem na pierwszą stronę tej gazety wyłożonej w kiosku.
– Więc widziałeś zdjęcia na pierwszej stronie?
– Zdjęcia tych dzieci? Tak.
– Popatrz.
Wyjął z kieszeni kopertę i rzucił ją Ballertowi na kolana.
– Co to jest?
– Negatywy zdjęć, które widziałeś na pierwszej stronie „France-Soir”.
Ociągając się, Ballert wyjął klisze z koperty, podniósł na wysokość oczu i przyjrzał im się uważnie pod światło lampy zawieszonej u sufitu.
– Psiakrew! – zaklął.
– Widzisz sam...
– Więc wy to zrobiliście... – wykrztusił Ballert. – Nie mogę się nadziwić... Ale dlaczego?
– Ale dlaczego? – przedrzeźnił Ballerta.
– Co za naiwniak! – rzekł Sancy, dusząc się ze śmiechu.
– Dla dwóch miliardów, idioto! – wytłumaczył Jo Lahaye.
– A ty nam pomożesz je dostać! – dorzucił Mercey.
– Ja?! – wrzasnął Bałlert.
– Tak, ty.
– Słuchajcie – wybuchnął Ballert, zrywając się z fotela – wy zwariowaliście chyba... Że porwaliście te dzieci, dużo mnie to obchodzi, ale że chcecie mnie wmieszać w swoje brudne sprawki, o tym nie ma mowy! Ja nie jestem bandziorem i nie mam zamiaru nim być. Dożywotnie więzienie, to jak te dyskusje telewizyjne, końca tego nie widać!
Wszyscy trzej patrzyli chłodno na niego, nic nie mówiąc.
– Wątpię, czy dobrze orientujesz się w sytuacji, Jean-François – powiedział wreszcie Mercey spokojnym tonem. – Nie masz zresztą wyboru.
– To ty tak twierdzisz.
– Sam się zaraz przekonasz. Mamy w ręku dwa atuty. Przede wszystkim wiemy, że jesteś informatorem policji. Twoi przyjaciele bardzo nie lubią takich rzeczy. A znam kogoś takiego, kto mógłby im o tym powiedzieć. Możesz sobie wyobrazić, Jean-François, jakie by to miało konsekwencje. Byłbyś spalony, wyschłoby źródło twoich dochodów, nie mówiąc już o ewentualnej zemście twoich przyjaciół, wściekłych, że tak długo ich szpiegowałeś. Po drugie, ty za dużo wiesz... Byliśmy zbyt gadatliwi, rozumiesz? I nie możemy teraz spokojnie zostawić za sobą kłopotliwego świadka, i to takiego, który jest informatorem policji i zaraz pobiegnie zreferować glinom treść naszej rozmowy. Jo?
Jo Lahaye już trzymał w ręku pistolet. Przytknął lufę do karku Ballerta.
– Piotrze! – krzyknął ten ostatni. – Oszalałeś, przecież na to nie pozwolisz!
Mercey wzruszył ramionami.
– No wiesz, jedno morderstwo więcej czy mniej, w naszym położeniu...
Raptem Ballert skoczył w przód, w kierunku drzwi. Christian Sancy złapał go w biegu i powalił na ziemię.
– Mały... no, malutki, spokojnie! – zarechotał trzymając go mocno za ramiona.
Mercey podszedł do Ballerta i szturchnął go czubkiem buta w żebra.
– Durniu, jeszcze nie rozumiesz, że masz do czynienia z mocniejszymi od siebie? No i nie powiedziałem ci – dorzucił lekceważąco – że znajdzie się dla ciebie sto milionów za pomoc jakiej nam udzielisz...
Ballert popatrzył na niego rozszerzonymi oczami.
– To chyba nieźle, sto kawałków, co? – ciągnął Mercey. – Lepiej, niż te grosze od twoich przyjaciół, no nie? Pomyśl sobie o tym, co będziesz mógł zrobić z tymi pieniędzmi i o tym, czego w ogóle nie będziesz mógł zrobić, jeżeli nam odmówisz i dostaniesz od Jo kulkę w łeb.
Ballert głośno odchrząknął.
– Co miałbym zrobić? – wykrztusił.
– Nareszcie jesteś rozsądny. Puść go, Christianie, sprawiasz mu ból...
Gdy Ballert podniósł się, Mercey spojrzał mu prosto w oczy.
– Słuchaj uważnie, oto co chcę, żebyś zrobił. Zaalarmujesz wszystkie te organizacje, komitety i ugrupowania, w których masz wpływy i poruszysz niebo i ziemię, aby zebrano pieniądze na okup. Będziesz organizował wiece i pochody uliczne, będziesz nalegał, żeby składano petycje i podpisywano apele, jednym słowem wszystko to, co zwykle robisz, kiedy chodzi o ułaskawienie jakiegoś przywódcy skazanego na śmierć w Rio de Janeiro czy gdzie indziej. Ale przede wszystkim, słyszysz, przede wszystkim przeprowadzisz akcję zbiórki pieniężnej w całej Francji, a nawet, jeżeli to możliwe, za granicą. Zaprzęgniesz do pracy swoich działaczy. Niech obrobią imigrantów, niech ich zmuszą do składki pieniężnej. Wiesz, jakich argumentów mają użyć: ty głąbie, nie chcesz dać forsy, żeby uratować życie dziecka z twojego kraju? Coś w tym sensie... Poślesz niektórych swoich społeczników na granicę hiszpańską. Wkrótce zaczną się wyjazdy na urlopy. Hiszpanie i Portugalczycy będą tamtędy przejeżdżać. Będą kolejki stojących samochodów czekających na granicy na kontrolę celną i policyjną. Niech korzystają z tego i wyciągają forsę. Tak samo przy odlocie samolotów do Afryki Północnej, na lotniskach Orly i Marignane. Żądaj też na tych swoich wiecach, aby rząd sięgnął do kieszeni i wpłacił część pieniędzy na okup. Ostatecznie, te dzieci są gośćmi Francuzów. Zażądaj, aby przemysłowcy korzystający z obcej siły roboczej wpłacili składkę, aby zmuszono ich do udziału w zbiórce na okup. Rozumiesz, o co chodzi?
W czasie przemowy Merceya zachowanie Ballerta zmieniło się diametralnie.
Trzymał się teraz prosto, z uśmiechem wyrozumienia.
– Niezła ta twoja kombinacja – pochwalił, kiedy Mercey skończył mówić. – To powinno wyjść... Już wiem, jak się do tego zabiorę...
Zastanawiał się chwilę.
– Powiedziałeś sto milionów? To nie jest dużo w porównaniu z waszymi dwoma miliardami.
– Mamy inne wydatki.
– Gdybyś mógł podwoić tę sumę... – zaryzykował Ballert.
– Mowy nie ma – przerwał sucho Mercey. – Sto kawałków albo kulka w łeb. Wybieraj.
– Już wybrałem.
– I jeszcze coś, Jean-François, w razie gdybyś chciał się wycofać, pomyśl, zanim pójdziesz do swoich kumpli z policji, że zawsze się znajdzie ktoś na wolności, kto ci strzeli tę kulkę, której Jo ci dzisiaj oszczędził.
Mercey strzepnął z trzaskiem palcami i wszyscy trzej opuścili mieszkanie Ballerta.
* * *
„Je suis un homo
Comme ils di – i – sent...”
Piosenka Aznavoura zakończyła się przeciągłym, wibrującym dźwiękiem skrzypiec i spod igły adapteru zaczęły się wydobywać trzaski.
Pełnym gracji ruchem Eglantine zsunął nogi na ziemię i kołysząc biodrami poszedł zmienić płytę.
– Piotrusiu, czy znasz „The lady is the man”? To bardzo dobre, zobaczysz.
– W każdym razie przycisz. Nastawiłeś za głośno, jak na mój gust.
– Jak chcesz, kochanie.
Eglantine znów wtulił się w sofę wyciągając długie, zgrabne nogi.
– Nie widzieliśmy się od lat.
– Całe wieki.
– Zawsze jesteś ze swoim ministrem?
– Bardziej, niż kiedykolwiek. Jest taki dobry, czarujący, wspaniałomyślny.
Mercey rozejrzał się po luksusowo urządzonym salonie.
– Rzeczywiście, jest wspaniałomyślny.
– Nie pijesz swojej whisky, Piotrusiu? Nie smakuje ci?
– Ależ owszem... Wypił i postawił kieliszek.
– Myślisz, że wszystko ułoży ci się dobrze, Piotrusiu?
– To zależy.
– Od czego?
– Od powodzenia pewnej sprawy. W związku z tym zresztą przyszedłem do ciebie.
– Potrzebujesz pieniędzy?
– Nie.
– Więc?
– Porwanie tych czworga dzieci, to ja.
Eglantine siedział nieporuszony.
– Ach!
– Więc... powiedziałem ja... powinienem raczej powiedzieć my...
Wzrok Eglantine przesunął się w stronę Jo Lahaye.
– Tak myślałem.
Piotr Mercey ucieszył się, widząc reakcję Eglantine. Żadnego przesadnego zdziwienia, żadnych okrzyków, nic, chłodny spokój, może z odrobiną ciekawości, to wszystko.
Eglantine nazywał się w rzeczywistości, według dokumentów, Patrice di Loretto i miał 27-28 lat.
Przed sześciu laty był członkiem znanego zespołu tancerek, do którego udało mu się dostać wykorzystując nieświadomość kierowniczki trupy, starej Angielki, w materii jego właściwej płci, tak udatnie jego aparycja i stale noszone damskie stroje nadawały mu wygląd kobiety.
Któregoś wieczoru pewien szejk z Wybrzeża Piratów oglądał występy tego zespołu w jednym z paryskich kabaretów. Oczarowany wdziękiem Eglantine, poprosił go do stolika i zaczął uwodzić, ufny w powodzenie swoich zalotów. Wiara ta utwierdzona była posiadaniem zasobnego konta w banku, zasilanego stale zyskami z dochodowych pól naftowych Zatoki Perskiej.
Znęcony mnogością zer na obiecanym czeku, Eglantine dał się namówić i poszedł z szejkiem do jego apartamentu w hotelu Ritz Carlton. Niestety, szejk spostrzegł się, gdy miał nastąpić tak zwany moment psychologiczny, że obiekt jego pragnień niezupełnie odpowiada jego wybujałym nadziejom i wściekły, że zakpiono sobie z niego, usiłując zemścić się, dobył szabli, z którą nie rozstawał się nawet w podróży.
Nie widząc innego wyjścia, Eglantine pospiesznie chwycił maleńki pistolet 6.35 spoczywający w głębi jego damskiej torebki i wystrzelił. Trafiony w samo serce, szejk na miejscu wyzionął ducha.
Skazany na pięć lat Eglantine odbywał karę w więzieniu w Melun, do którego przewieziono Piotra Merceya i Jo Lahaye po wyroku skazującym ich na dożywocie, i z którego mieli potem zbiec.
Napastowany przez więźniów z racji kobiecego wyglądu i sposobu bycia, Eglantine zmuszony był frymarczyć swoimi wdziękami na konto pewnego nieokrzesanego gbura, przezwiskiem King Kong.
Wtedy wmieszali się w to Mercey i Lahaye, oburzeni zniewoleniem Eglantine przez King Konga i w dramatycznej walce wręcz Jo Lahaye udzielił mu takiej lekcji, że gbur stracił cały swój prestiż, którym cieszył się dotąd u więźniów i zostawił Eglantine w spokoju.
Zdarzyło się później, że Eglantine był jednym z naocznych świadków zabójstwa Rolanda Carrieza, lecz mimo brutalnego traktowania, razów i kopniaków, mimo drakońskiego reżimu celi karnej – nie powiedział ani słowa.
Chociaż pedał, to jednak człowiek – myślał Mercey. Człowiek, w takim znaczeniu tego słowa, jakie miało ono w ustach ludzi ze środowiska przestępczego.
W tym sensie Eglantine mógłby zakasować wielu „twardych” gości, którzy zwykli dumnie wypinać pierś w barach na Pigalle i podnosić głos, nadużywając dosadnych wyrażeń, lecz którzy zaraz po pierwszym mocniejszym szturchańcu opowiadali glinom szczegóły swego życiorysu.
Jednym słowem, Eglantine był kimś, na kogo można było liczyć. Tym bardziej że miał poważne zobowiązania wobec Merceya i Jo Lahaye.
– Skoro powiedziałeś mi o tym, Piotrusiu, to znaczy, że czegoś ode mnie potrzebujesz?
– Zgadza się. Potrzebuję twojej pomocy.
Eglantine zmarszczył wyskubane brwi.
– Ale... jakiej?
– Ten twój minister... to chyba wpływowy facet.
Eglantine przesunął koniuszkiem języka po uszminkowanych wargach.
– Myślę, że tak... Sądząc z tego, co mi opowiada o posiedzeniach rady ministrów...
– Często się z nim widujesz?
– Trzy, cztery razy w tygodniu. Rozumiesz, on jest żonaty. Nie jest zupełnie wolny...
– Sądząc z tego, co słyszałem, ma duże wpływy.
– Skoro tak twierdzisz... Wiesz, ja i polityka...
– Posłuchaj, czego oczekuję od ciebie. Twój minister musi zrobić co się da, w radzie ministrów, żeby złożono okup. Musisz zagrać fortissimo, rozumiesz, co chcę powiedzieć? Najpierw święte oburzenie, że ta czwórka biednych dzieci jest w rękach bezlitosnych porywaczy, że te nieszczęsne dzieci czeka niechybna śmierć, jeśli nie złoży się okupu, że te niewinne ofiary znajdują się w rękach obłąkańców... Potem uderzysz w strunę patriotyczną, że tu wchodzi w grę prestiż Francji... Francji, która zawsze była w awangardzie ludzkości, Francji broniącej zawsze praw człowieka, Francji, kraju azylu stojącego otworem dla pokrzywdzonych... Czyż Francja może skąpić swoich środków, gdy wchodzi w grę ratowanie życia tych niewiniątek?... Rozumiesz, o co chodzi?
Eglantine zatrzepotał rzęsami.
– Kłopot w tym, że on mnie nie zna z tej strony, Piotrze.
– Nieważne. Więc zagrasz to w półtonach. Czytałeś gazety, jesteś przejęty... Czy on by nie mógł czegoś zrobić? On, który jest tak wpływowy... On, o którym wszyscy mówią... No i jaka korzyść wypłynęłaby stąd dla jego kariery politycznej, gdyby to on wystąpił z inicjatywą uratowania życia tych dzieci.
Eglantine przesunął dłonią po swoim aksamitnym policzku.
– Masz rację, Piotrze, właśnie to trzeba mu powiedzieć. To podziała na niego.
– Czy masz duży wpływ na niego?
– Owszem, niemały.
– Dobrze. Więc mogę liczyć na ciebie.
– Tak, możesz być pewny, zrobię, co mogę.
– W każdym razie nie zrobisz tego za darmo. Dostaniesz pięćdziesiąt kawałków, kiedy podejmiemy okup.
Eglantine potrząsnął przecząco długą blond czupryną.
– Mowy nie ma. Mam wszystko, czego mi trzeba. To wy uciekliście z więzienia i wam potrzeba jak najwięcej forsy. Zatrzymajcie sobie wszystko, ja nic nie chcę.
Spojrzenie Merceya skrzyżowało się ze wzrokiem Jo Lahaye, który promieniał z zadowolenia.
– Brawo – powiedział ten ostatni – jesteś przyzwoitym człowiekiem, Eglantine. Wiadomo, że nie potrzebujesz forsy. To widać.
Wskazał palcem na wytworną suknię, którą miał na sobie Eglantine i która zdradzała krojem pochodzenie z wielkiego domu mody.
IX
Piotr Mercey zerwał ostrożnie kartkę z kalendarza ściennego, zgniótł w kulkę i rzucił do kosza.
Już dziewięć dni...
Dziewięć dni od chwili porwania dzieci.
A pierwsze rezultaty okazały się bardzo zachęcające...
Co tego dnia donosiła prasa?
Najpierw otworzył okno, bo mimo wczesnej godziny w pokoju było już bardzo gorąco.
Na stole pełniącym rolę biurka leżał już stos gazet kupionych przez Sylwianę (gdy w tym czasie Josiane pełniła dyżur przy dzieciach). Widać było od razu, że Jean-François Ballert i Eglantine przyłożyli się dobrze do dzieła.
Sprawa porwania dzieci nie znikła z pierwszej strony gazet. Prasy, która w ciągu dwóch pierwszych dni po porwaniu potrafiła tak się rozczulać, bardzo stonowała swój zapał w okresie dwóch następnych dni, gdy policja nie dostarczała jej żeru.
Na szczęście działania interwencyjne, jakie podjęli wobec Ballerta i Eglantine, przyniosły już owoce i zasiliły nową energią maszyny drukarskie.
Dzięki tym dwóm sprawa przybrała takie rozmiary, że objęła wkrótce cały kraj. A właściwie nie tylko kraj, lecz także zagranicę.
W redakcjach gazet atramentowe łzy spływały strumieniami spod piór dziennikarzy. Zależnie od opcji politycznej gazety, artykuły wyrażały mściwość, krytykę, rozczulenie, wyrozumiałość lub agresywność. Niektóre kwestionowały nawet fundamentalne zasady, na których wspiera się społeczeństwo, do tego stopnia tegoroczne upalne lato rozgrzewało namiętności i wzniecało gniew komentatorów zaangażowanych dzienników.
W rzeczywistości niewielu ludzi troszczyło się naprawdę o los porwanych dzieci. W odczuciu szerokiej publiczności dzieci te stały się jakimś abstrakcyjnym bytem, wokół którego rodziły się najbardziej szalone domysły, nie mówiąc już o tym, że ogromna wysokość okupu wzbudzała sensację i podniecała ludzką wyobraźnię. Piotr Mercey stwierdził z satysfakcją, że jego psychologiczna analiza sytuacji była bezbłędna. Sprawa ruszyła ostro z miejsca także na płaszczyźnie politycznej. Wszędzie organizowano wiece. Ulicami przechodziły pochody. U wyjścia z fabryk, biur i stacji metra, a także na przystankach autobusowych rozdawano odbijane na powielaczach ulotki.
We wszystkich regionach kraju organizowano strajki protestacyjne przeciw bierności rządu.
W Vierzon pracownicy fabryki ciągników, zatrudniającej wielu robotników cudzoziemskich, zatrzymali w biurze dyrektora naczelnego, dopóki nie zgodził się złożyć składki na gromadzony okup: 25 milionów.
Ten przykład znalazł naśladowców w Grenoble i w Tourcoing i istniały wszelkie szansę rozszerzenia się tego ruchu na inne obszary kraju.
Tym razem Paryż nie nadążał za prowincją, ale nie było wątpliwości, że szybko nadrobi opóźnienie. Thierry de Quermeur i Annamarie Goldschmidt, para słynnych pisarzy, laureaci wielu nagród literackich uważający się za wyrazicieli świadomości zbiorowej, zaapelowali do swoich przyjaciół na całym świecie.
Nie chcąc pozostać w tyle, większość pisarzy włączyła się niezwłocznie do już rozpoczętej akcji.
Przedstawiono rządowi petycję podpisaną mnóstwem nazwisk najbardziej znanych pisarzy, artystów i naukowców, składano też interpelacje w Zgromadzeniu Narodowym na temat zamierzeń władz w tej sprawie. Nieco zakłopotany rzecznik prasowy rządu oświadczył, że wobec zgromadzenia znacznych funduszów przeznaczonych na okup, rząd upoważnił prefekta policji paryskiej do otwarcia specjalnego konta w banku, na które powinny wpływać wszystkie zebrane sumy.
Papież wystosował apel do porywaczy, a także, działając bardziej konkretnie, zgłosił swój wkład w ogólną sumę okupu w wysokości 100 milionów.
Katolicki Komitet Pomocy dołożył również swój grosz, naśladowany przez różne organizacje protestanckie, Czerwony Krzyż i Wielkiego Rabina Francji.
Na wszystkich przejściach granicznych w Pirenejach działacze społeczni obiegli hiszpańskich i portugalskich robotników wyjeżdżających pociągami lub samochodami na urlop do swoich krajów.
Ta kwestia, choć czasem wymuszona, budziła jednak ogólną życzliwość.
Zastosowano identyczny proceder wobec robotników pochodzących z krajów północnoafrykańskich. Na wszystkich lotniskach, z których odlatywały samoloty w tamtym kierunku, specjalne ekipy Jean-François Ballerta zaczepiały urlopowiczów.
Wobec tego nieustannego napływu pieniędzy ze źródeł prywatnych rząd spuściła tonu i za wszelką cenę starał się bronić własnych pozycji.
Zapewnił mianowicie ustami swojego rzecznika, że również weźmie udział w zbiórce, nie wymieniając jednak wysokości sumy, prawdopodobnie dlatego, by nie hamować dalszej aktywności inicjatywy prywatnej.
Pewien wyspecjalizowany tygodnik zapewnił sobie wyłączne prawo druku pamiętników rodziców porwanych dzieci i poświęcił sześć stron na szczegółową opowieść o ich nieszczęściu, bogato ilustrowaną fotografiami.
Pewien reżyser filmowy, znany zwłaszcza ze swego oportunizmu, postanowił nakręcić film zatytułowany „Największe porwanie stulecia”, co nie świadczyło o szczególnej oryginalności. Telewizja pokazywała codziennie rodziców porwanych dzieci, a ci, mimo wyłącznego prawa przyznanego wspomnianemu wyżej tygodnikowi, chętnie opowiadali łamaną francuszczyzną o katuszach, jakich doznawali podczas chorób ich dzieci na koklusz, odrę, wietrzną ospę oraz świnkę.
Uszczęśliwieni, że stali się ośrodkiem zainteresowania, zdawali się chwilami zapomnieć o niebezpieczeństwie grożącym ich dzieciom i nie szczędzili telewidzom uśmieszków i minek, aby potem, przypomniawszy sobie nagle powód swojego wyniesienia na podium telewizyjne, pospiesznie i ostentacyjnie wycisnąć spóźnioną łzę.
W gruncie rzeczy nie dziwi mnie to, o czym mówiły Josiane i Sylwiana – pomyślał Piotr Mercey. – Tym dzieciom jest dużo lepiej u nas. Gdy wrócą do domu, do rodziny, czeka je zmiana na gorsze.
Otrząsnął się z tych myśli i skarcił w duszy. Chyba się starzeje. To nie jest odpowiedni moment, aby się rozczulać. Czeka go jeszcze dużo trudu, zanim będzie mógł wreszcie wziąć do ręki te dwa miliardy.
Wstał i przekręcił gałkę tranzystora. Ale informacje przekazywane przez rozgłośnie państwowe i prywatne stacje nie różniły się niczym od wiadomości, jakie już wyczytał w gazetach.
Wyłączył radio i poszedł przyjrzeć się swoim grafikom.
Po rozmowach z Ballertem i z Eglantine wykreślił cztery grafiki.
Każdy nosił jeden z następujących nagłówków:
PRASA
RADIO
TELEWIZJA
PIENIĄDZE
Na trzech pierwszych arkuszach notował codziennie, za pomocą linii krzywej, reakcje ludzi na porwanie dzieci, jakie wyłowił z gazet, radia i telewizji.
Przyjął skalę od zera do dziesięciu i według tego systemu przeciągał co dzień linię, jak dotąd stale wznoszącą się, co oznaczało, że wydarzenia toczyły się w przewidzianym przez niego kierunku.
Na cztery grafiki nanosił sumy, które, jak słyszał, były przelewane na specjalne konto założone przez prefekta policji paryskiej.
W tej sprawie mógł, niestety, polegać jedynie na informacjach pochodzących ze środków masowego przekazu. Oświadczenia te przyjmował z pewnym sceptycyzmem i żałował, że nie ma żadnej możliwości ich sprawdzenia, ale naprawdę nie wiedział, w jaki sposób można by zweryfikować te informacje. W lewym rogu tego grafiku widniała jedna cyfra: 0, a w prawym górnym rogu liczba: 2.000.000.000.
Dziewiątego dnia po porwaniu Mercey wpisał liczbę: 1.400.000.000.
Według jego obliczeń zbliżała się chwila zebrania całej sumy.
* * *
Wzrok inspektora Le Guenneka powędrował w kierunku ścian wytapetowanych zażółconym papierem, ponaddzieranym pod wpływem wilgoci.
– Więc tu widujesz się ze swoimi kapusiami?
Komisarz Massard z Wydziału Informacji Ogólnej przytaknął energicznie głową.
– Tak, to nędzne pomieszczenie, ale za to praktyczne. W nocy nie ma nikogo w całym domu, a dzielnica jest spokojna. Na ogół informatorzy lubią dyskrecję, co jest zrozumiałe, prawda? I to miejsce im odpowiada.
Le Guennec dotknął końcem języka zepsutego zęba trzonowego i przyrzekł sobie w duszy – bez przekonania – że wybierze się do dentysty, zanim sytuacja ulegnie pogorszeniu. Wyjął z kieszeni paczkę gauloise’ów.
Właśnie zapalał papierosa, gdy zastukano cicho do drzwi.
Massard mrugnął na niego i poszedł otworzyć.
Do pokoju wśliznął się Jean-François Ballert, lecz gdy zobaczył Le Guenneka zatrzymał się, patrząc na niego niezdecydowanie.
– Kolega – Massard zadowolił się krótkim wyjaśnieniem.
– Zwykle był tylko pan i ja – zaoponował Ballert.
– Dzisiaj okoliczności ułożyły się inaczej.
– Sądzę, że nie potrzeba mi tu sprowadzać całego personelu prefektury policji.
– Niech pan się uspokoi, Ballert, i usiądzie. Proszę, tam jest krzesło.
Ballert usłuchał marszcząc gniewnie czoło. Wyjął z kieszeni paczkę pogniecionych papierosów i zapalił jednego, zdając się nie zwracać uwagi na Le Guenneka. Ten zaś przyglądał się z ciekawością Ballertowi.
– Pan mnie tu wezwał – Ballert wyrzucił z siebie kłąb dymu. – W jakiej sprawie?
Massard oparł się plecami o chwiejący się kredens i skrzywił usta w półuśmiechu.
– Przede wszystkim po to, by wręczyć panu pobory za ten miesiąc.
Ballert zaczerwienił się i spojrzał zezem w stronę Le Guenneka.
Massard sięgnął po skórzaną, podniszczoną aktówkę leżącą na łóżku tuż koło pośladków Le Guenneka, otworzył ją, wyjął gruby plik banknotów i położył na kredensie. Pogłaskał zwitek pieniędzy z rozmarzoną miną, jak gdyby zastanawiał się, co z nimi zrobić.
– Proszę. Oto pieniądze.
Ballert zrobił gest, jakby chciał wstać z krzesła, ale Massard powstrzymał go ruchem ręki.
– Chwileczkę, Ballert.
– Tak?
– Pan był ostatnio bardzo zajęty.
Ballert popatrzył na niego z niewinną miną.
– Zajęty?
– Porwaniem.
– Ach, tak... Te biedne dzieci... Trzeba było coś zrobić...
– Na pewno. Ale pan szczególnie energicznie krzątał się koło tej sprawy.
– Jak zwykle.
– Nie, nie jak zwykle. Śledziłem z zainteresowaniem pana godne pochwały wysiłki w celu zgromadzenia pieniędzy na okup i muszę przyznać, że robił pan, co mógł. Duża rzecz...
– Och!...
– Tak, tak! Między innymi mówiąc, żałowałem, że nie uprzedził mnie pan o swoich przedsięwzięciach.
– Nie sądziłem, że to pana zainteresuje.
– Wszystko, pan rozumie, wszystko mnie interesuje.
– To była raczej szczególna sprawa. Przyjąłem postawę humanitarną, że się tak wyrażę.
Massard podniósł wysoko brwi.
– Humanitarną? No, no... to nie bardzo podobne do pana.
– Człowiek się zmienia, wie pan.
– Pan chce powiedzieć, że w pana duszy drgnęły czułe struny na myśl o tych dzieciach skazanych na niechybną śmierć, jeżeli nie złoży się za nie okupu?
– Właśnie.
– To dobrze o panu świadczy. Od chwili jednak, gdy zauważyłem, z jakim zapałem pan działa, nie przestaję zadawać sobie pewnego pytania.
– Jakiego?
– Zastanawiam się, czy pan nie jest przypadkiem zainteresowany osobiście w złożeniu okupu.
Ballert nawet się nie poruszył.
– Nie wiem, skąd to panu przyszło na myśl. Bo chyba nie podejrzewa mnie pan o podsunięcie komuś pomysłu porwania tych dzieci?
– Nie. Ale podejrzewam, że pan wie, jakie wywrotowe ugrupowanie tego dokonało.
Ballert wybuchnął śmiechem.
– Pan nie mówi tego poważnie, panie komisarzu.
– Krąg pana znajomości nie przemawia na pana korzyść.
– Znajomości nie bezinteresownych, pan o tym wie nie gorzej ode mnie, panie komisarzu.
– Właśnie dlatego, że nie są bezinteresowne, pan nie okazuje zwykle takiej gorliwości w działaniu.
– Przypominam to, co przed chwilą powiedziałem. Moje podejście do tej sprawy ma podłoże czysto humanitarne.
– Wcale nie jestem tego pewien, Ballert. Jean-François Ballert wyciągnął przed siebie ręce bezradnym gestem.
– A pan życzy sobie, żebym co powiedział, panie komisarzu?
– Prawdę. Całą prawdę.
– Przecież nie mogę zmyślać nie istniejących faktów!
– Nie chodzi o zmyślanie, chodzi o to, by pan powiedział prawdę.
– Cały czas mówię panu prawdę!
Łóżko głośno skrzypnęło, gdy Le Guennec podniósł się ociężale.
– Możemy tak gadać całą noc – powiedział niechętnie.
Przyjrzał się nieufnie podłodze z rozeschniętych klepek, pełnej szpar, rzucił niedopałek papierosa i zdeptał go nogą. Jednocześnie mocny cios jego ręki spadł, jak uderzenie cepem, na twarz Balla.
– Ja nie mam czasu, ty gnido – powiedział cicho. – I wcale nie mam ochoty siedzieć całą noc w tej norze. Albo powiesz, o co tu chodzi, albo dostaniesz tak, że odechce ci się łgać.
Ballert jęknął.
– Panie komisarzu – powiedział błagalnym tonem, szukając wzrokiem Massarda, prawie niewidocznego za masywną sylwetką Le Guenneka – niech mnie pan nie opuszcza! Pan dobrze wie, że zawsze starałem się być użyteczny.
Massard zbliżył się, okrążając Le Guenneka i stanął na rozstawionych nogach przed Ballertem.
– To prawda. Oddałeś mi niejedną przysługę. Więc teraz też zrób tak, jak zwykle. Powiedz nam to, co chcemy. Potem zostawimy cię w spokoju. Będziesz mógł spokojnie stąd wyjść, tak jak wszedłeś.
– Ale ja nic nie wiem!
– Słuchaj – rzekł Massard, przytrzymując Le Guenneka za rękę już uniesioną do ciosu – jeżeli nic nie powiesz, nawet po nauczce, którą zaraz dostaniesz, co mi się wydaje mało prawdopodobne, bo na pewno obawiasz się bólu, mam inny sposób, żeby cię zmusić do mówienia.
– Jaki? – wyjąkał Ballert zduszonym głosem.
– No więc dobrze, obejdę się bez źródła informacji, przyznaję, że posiadającego pewną wartość, ale... Wiesz, że mamy we Francji dwa tygodniki specjalizujące się w odsłanianiu kulis różnych spraw. Wielkie skandale i tak dalej... Jeden prawicowy, drugi lewicowy. Ty wiesz, o jakich pismach mówię?
– Tak – szepnął Ballert.
– Więc wyobraź sobie, że dostaną fotokopie. Wiesz, od roku fotokopie są modne. Spreparowane, zmontowane z kilku kawałków, tak żeby razem stanowiły kompromitujący dokument. Nikt się nie spostrzeże. Obecnie technika stoi tak wysoko... Od razu twoi kumple rewolucjoniści narobią wrzasku. Ich bohater jest tylko policyjnym szpiclem. Na pewno będą chcieli się zemścić...
– Pan tego nie zrobi! – krzyknął Ballert z przerażeniem.
– Oczywiście, że nie. Bo ty nam powiesz to, czego chcemy się dowiedzieć.
Le Guennec wymierzył mu mocny szturchaniec i Ballert opadł z powrotem na krzesło.
– Więc pospiesz się, powiedziałem, że nie będziemy tu siedzieć całą noc.
Ballert potrząsnął głową, z rozpaczą w oczach.
– Ryzykuję życiem, jeżeli to dojdzie do wiadomości publicznej.
– Będziemy cię chronić.
Wybuchnął histerycznym śmiechem.
– Wiadomo, jak skuteczna jest wasza ochrona!
– Mówię ci, że będziemy cię chronić.
– Nie przed nimi.
– A kto to jest, ci oni?
Ballert przełknął ślinę.
– Mercey i jego banda.
– Kpisz sobie ze mnie?! – krzyknął Le Guennec, chwytając go za gardło.
– Nie.
I opowiedział im wszystko.
Massard i Le Guennec utkwili w nim wzrok i słuchali w milczeniu.
Ballert skończył i westchnął.
– Jestem teraz skazany na śmierć z zawieszeniem.
– Nic nie ryzykujesz, chyba nie sądzisz, że przekażemy prasie twoje rewelacje? – odezwał się Le Guennec. – To by zaalarmowało Merceya. Czy wiesz jeszcze coś? Czy wiesz, gdzie się ukrywa?
– Nie.
– Jak możesz się z nimi skontaktować?
– To oni skontaktują się ze mną.
– Kiedy?
– Nie mam pojęcia.
Le Guennec odwrócił się zamyślony.
Massard podszedł do kredensu, sięgnął po zwitek banknotów i rzucił go Ballertowi na kolana.
– Możesz iść.
X
Piotr Mercey zagłębił się w fotelu i przymknął oczy. Czuł się bardzo znużony. Ostatnie dni były męczące.
– Jesteś bardzo wyczerpany. Jedna whisky dobrze ci zrobi.
Otworzył oczy i popatrzył z czułością na Myriam. Pociągła twarz o złotawej karnacji, ogromne, wyraziste oczy, których ciemną barwę podkreślały jeszcze brązowe cienie pod oczami, pełne, zmysłowe usta i kask czarnych, aż granatowych włosów wieńczących głowę.
Miała dwa lata w 1944 roku, gdy wywieziono ją, wraz z matką, do Ravensbrück. Zaraz po przybyciu do obozu oderwano ją od matki, której już więcej nie zobaczyła. Zaopiekowały się nią starsze dzieci i tak przetrwała ten ciężki okres życia w obozie.
Przeżyła, ale nie bez trwałych śladów.
Zimą tamtego roku panowały silne mrozy i dziewczynka odmroziła sobie nogi. Na skutek nie leczonego odmrożenia wdała się gangrena. Amputowano jej obie nogi powyżej kolan.
Myriam, jeszcze dziecko, zniosła jednak te cierpienia, mimo wycieńczenia organizmu i pewnego dnia na wiosnę 1943 roku znalazła się w Paryżu u wuja, jedynego żyjącego członka rodziny.
Minęły lata. Pamięć koszmaru zatarła się. Myriam była zbyt młoda, by ciężkie przejścia z przeszłości mogły zostawić niezatarte ślady w jej psychice.
Choć nosiła protezy, przyzwyczaiła się poruszać w fotelu na kółkach.
Uczyła się i skończyła studia zaoczne. Potem zaczęła pisać powieści kryminalne. Zamknęła się we własnym świecie i żyjąc wyobraźnią, wydana na łup samotności, obmyślała skomplikowane, przewrotne intrygi.
Pisanie powieści kryminalnych uniezależniało ją w pewnej mierze, w sensie materialnym, od wuja, który poświęcał dotąd swoje skromne dochody, by zapewnić jej trochę komfortu.
Pewnego dnia poznała Piotra Merceya i od razu zakochała się w nim.
Niezwłocznie oddała mu się, prześladowana myślą, że jej kalectwo mogłoby go od niej odstręczyć. Potem płakała rzewnymi łzami, wspominając bohaterkę powieści Stefana Zweiga „Niecierpliwość serca”, młodą dziewczynę z wielkiego świata, do której udawał miłość pewien oficer austriacki powodowany współczuciem, jakie budziły w nim sparaliżowane nogi dziewczyny. Była przekonana, że uczucie Merceya trwało tylko jedną noc i że nigdy więcej go nie zobaczy. On jednak nadal utrzymywał z nią bliskie stosunki i kochał ją nie mniej niż ona jego.
Jej dom był dla niego azylem, przystanią pokoju, do której dążył szukając uczucia i wypoczynku, gdy tylko pozwalały mu na to zmienne koleje jego życia narażonego stale na niebezpieczeństwo.
Nikt z jego otoczenia nie wiedział o istnieniu Myriam. Ani Jo Lahaye, ani Christian Sancy, ani też Antoni Carini zastrzelony przez policję w trakcie napadu w Marsylii.
To była jego tajemnica i jego „wieża z kości słoniowej”.
Tylko towarzystwo Myriam dostarczało mu poczucia pełnego szczęścia.
Myriam, zaślepiona miłością, odnosiła się z wyrozumiałością do jego trybu życia na marginesie społeczeństwa i wzdrygała się przed osądzaniem go. Jak Penelopa, czekała zawsze cierpliwie na jego pojawienie się między dwoma napadami lub po kolejnej ucieczce zwiezienia.
Stary wuj Maks nie pochwalał tego związku, lecz i nie protestował głośno.
– Czy whisky ci dobrze zrobiła?
Odstawił szklankę.
– Tak. To mi poprawiło humor.
– A co słychać u tamtych?
– W porządku.
– Napięcie nie rośnie?
– Owszem, to nieuniknione.
– A dzieci, jak się zachowują?
Spojrzał na nią trochę zakłopotany. Wiedział, że miała całkowicie różny od niego pogląd na temat kidnaperstwa. Ale przecież musiał powiedzieć jej o tym porwaniu. Potrzebował jej do realizacji ostatniej fazy swojego planu.
– Dzieci czują się dobrze. Lepiej bawią się u nas, niż u rodziców. Gdyby to tylko od nich zależało, jestem pewny, że wolałyby zostać z nami.
Nie zadawała już pytań. Nie chciała wszczynać dyskusji, która by do niczego nie doprowadziła. To on mówił dalej na ten temat.
– Widzisz – powiedział opuszczając wzrok – staram się, aby miały wszystko, czego zapragną. Przypominają mi moje niełatwe dzieciństwo... W każdym razie mam nadzieję, że nigdy nie będą bandytami...
– Mój kochany – odpowiedziała z łagodnym uśmiechem – wielu ludzi miało trudne dzieciństwo i młodość, ale jednak nie doprowadziło to ich do bandytyzmu.
Zmienił temat rozmowy.
– Czy piszesz obecnie jakąś powieść?
– Nie. Czekam na natchnienie.
– Powinnaś zrobić sobie przyjemność i opisać któregoś dnia moje przygody.
– Napiszę o tym powieść-rzekę.
– Właśnie. Mogłabyś ją zatytułować „Przeminęło z bandytyzmem”.
Uśmiechnęła się.
– Na razie czekam na natchnienie, czytając Miltona w oryginale.
– Miltona?
– Tak. „Raj utracony”.
– Przecież nie w „Raju utraconym” Miltona znajdziesz natchnienie do napisania powieści kryminalnej.
– Odpoczywam przy tym.
– Mówisz, w oryginale? Dajesz sobie radę z tą siedemnastowieczną angielszczyzną?
– Wiesz przecież, że skończyłam anglistykę.
– Prawda. Zapomniałem, przepraszam. A jak sobie wyobrażasz raj na podstawie tego poematu Miltona?
Potrząsnęła głową.
– To wcale nie jest tematem poematu, ale żeby ci odpowiedzieć na pytanie, myślę, że... Wiesz, dla mnie raj po śmierci to tak, jakby się było pogrążonym w głębokim śnie, budząc się od czasu do czasu... Raz na sto lat, na przykład... Słychać deszcz padający na dworze, budzi to lekki dreszcz i współczucie dla tych, którzy wędrują na zewnątrz po deszczu... Potem można znowu zasnąć w ciepłym łóżku, przykrywając się starannie prześcieradłem, które zdążyło się zsunąć...
Spojrzał na nią zdziwiony.
– A... a piekło?
– Piekło?
Przymrużyła oczy.
– Piekło jest jak materac ciążący na piersiach i na twarzy i to okropne uczucie duszenia się, którego nie można przezwyciężyć...
– Ty cierpisz na kompleks łóżka – powiedział z wymuszonym uśmiechem. – Ten materac i prześcieradło, które się zsuwa...
– Widocznie już jest późno.
– Rzeczywiście.
Podniósł szklankę i upił łyk alkoholu.
– Wiesz, Piotrze...
– Tak?
– Coś mi przyszło na myśl.
– Co?
– Jak bardzo byliśmy spokojni i szczęśliwi w tej epoce, kiedy jeszcze nie było nas na świecie.
Drgnął. Wiedział, że są okresy, gdy opadają ją ciężkie, depresyjne myśli.
Próbował zażartować.
– Ależ my istnieliśmy! Istnienie poprzedza istotę, jak napisał kiedyś Kierkegaard.
Potrząsnęła głową, jak gdyby chciała się pozbyć swoich czarnych myśli.
– Zostaniesz na noc?
Zawahał się i spojrzał na nią uważnie.
– Wiesz, że będę musiał wyjść wcześnie rano.
– Wiem. Obudzę cię.
– Nie mogę sobie pozwolić na jakąkolwiek nieostrożność.
– Odpowiada ci czwarta rano?
– Za późno. Nie zapomnij, że jest lato.
– Więc o trzeciej.
– Niech będzie o trzeciej.
Dopił swoją whisky i wstał.
– A więc trzeba zaraz iść spać.
Podszedł do niej i położył ręce na oparciu fotela inwalidzkiego, ale wstrzymał się jeszcze przez chwilę.
– Och, mógłbym zapomnieć.
Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął kartkę papieru złożoną we czworo. Wsunął ją Myriam do ręki.
– Chciałbym, żebyś wysłała ten list... Mówiłem ci o nim. Przepisz go na czysto na maszynie...
* * *
Jo Lahaye zwolnił i poczekał na zmianę świateł na czerwone. Przyspieszył odrobinę i samochód prześliznął się wzdłuż krawężnika na pasmo przeznaczone dla autobusów i taksówek.
Piotr Mercey otworzył tylne drzwiczki i Eglantine wskoczył w biegu do środka samochodu.
Mercey zatrzasnął drzwiczki. Zapaliło się zielone światło i Jo Lahaye znowu przyspieszył i ruszył naprzód.
– Psiakrew – jęknął Eglantine – zdaje się, że złamał mi się obcas...
– Nie trzeba było udawać girlsy z baletu – zażartował Jo Lahaye. – Nie musiałeś tak się spieszyć z wsiadaniem.
– Cześć chłopaki! – zaszczebiotał Eglantine.
– Przeczytaliśmy twoją wiadomość w „Le Figaro” – zaczął Piotr Mercey. – Jakieś kłopoty?
– I to poważne.
– Powiedz jaśniej. Jo, skręć na lewo, tam będzie spokój niej.
– Więc słuchaj, Piotrze. Gliny wiedzą, że to wy zmontowaliście to porwanie.
Jo Lahaye i Piotr Mercey aż podskoczyli.
– Co ty mówisz?!
– To fakt.
– Jak się dowiedzieli?
– Zaraz ci powiem.
Eglantine odchrząknął i dotknął ramienia Merceya.
– Podnieś szybę, bo boję się o moją fryzurę.
Mercey zastosował się do tej prośby, mrucząc coś pod nosem.
– Już. Teraz mów.
– To mój minister... Oni mówili o tym na posiedzeniu rządu... Oni wiedzą, że to wy.
– Jak się o tym dowiedzieli? – spytał oschle Mercey.
– Policja dowiedziała się od któregoś ze swoich informatorów.
– Od informatora?
– Tak.
– Czy wiesz, jak on się nazywa?
– Nie.
– Twój minister też nie wie?
– Nie. A jeżeli wiedział, to zapomniał. On najczęściej drzemie na posiedzeniach.
– Więc żadnej wskazówki? – nalegał Mercey.
– Żadnej. Ale czekaj... on coś powiedział na temat ludzi, którzy najwięcej gadają na policję, a w rzeczywistości są przez nią opłacani...
– Drań – powiedział Jo Lahaye. – Tak myślałem. Mówiłem ci, Piotrze, że nie można mieć do niego zaufania.
– Czy to was naprowadziło na jakiś trop? – spytał z zaciekawieniem Eglantine.
– Powiedzmy, że coś nam przyszło do głowy – powiedział sucho Mercey. Ale zaraz zreflektował się.
– Dziękuję ci, Eglantine, że nas uprzedziłeś. Mamy dług wdzięczności wobec ciebie. Jeżeli będziesz miał jakieś nowe wiadomości, zawiadomisz nas w taki sam sposób?
– Tak, Piotrze.
– Myślę, że prasa dlatego o tym nie pisała, żeby nas trzymać w nieświadomości, bo inaczej mielibyśmy się na baczności, no i chcą chronić informatora przed ewentualnym odwetem.
– O, właśnie tak, Piotrze. Chciałem ci to powiedzieć, ale wypadło mi to z głowy.
– Dobrze. W każdym razie, jeżeli nawet nie dasz nam znać, to umowa stoi?
– To niekonieczne, wiesz... Już ci mówiłem, że pieniądze dla mnie...
– Nie wracajmy do tego tematu. Wysiadasz tu?
– Zawieźcie mnie tam, gdzie wsiadłem.
* * *
Jean-François Ballert pogwizdując sobie wesoło, szedł korytarzem prowadzącym do jego mieszkania. Ostatecznie – myślał – życie jest piękne, choć tyle kłopotów spada człowiekowi na głowę.
Zastanawiał się kiedyś, czy nie przeprowadzić się do któregoś z kolegów, by ukryć się przed Merceyem i jego bandą, ale zmienił zdanie, gdy przekonał się, że prasa, radio i telewizja przemilczały więź łączącą Merceya ze sprawą porwania dzieci.
Tak więc gliny dotrzymały słowa.
Nie zauważył wyciągniętej podstępnie nogi.
Potknął się i przewróciłby się na ziemię, gdyby nie podtrzymały go dwa mocne ramiona. Psiakrew! – pomyślał – już drugi raz robią mi taki kawał. Jedna ręka zasłoniła mu oczy, podczas gdy druga przeszukiwała mu kieszenie w poszukiwaniu kluczy. Dałem się złapać, jak dzieciak – pomyślał ze smutkiem.
Usłyszał szczęk klucza przekręcanego w zamku i pchnięto go do mieszkania.
Gdy odsłonięto mu oczy, zobaczył twarz Jo Lahaye przyglądającego mu się bezwzględnym wzrokiem.
– Co ty sobie myślisz, ty draniu? Zawsze te same stare numery?
– Piotruś nie mógł się pofatygować – powiedział Christian Sancy z udanym żalem – ale prosił, żebyśmy za niego strzelili ci karniaka.
Na czole Ballerta pojawiły się kropelki potu. Chciał wytrzeć twarz, ale Christian Sancy mocno trzymał mu ręce wykręcone za plecy. Bez uprzedzenia pięść Jo Lahaye dźgnęła go z całą silą w żołądek.
Zrobiło mu się niedobrze i miał ochotę zwrócić zupę rybną i pastasciutta, które zresztą nie bardzo mu smakowały we włoskiej restauracji.
Po drugim ciosie zwymiotował prosto na perski dywan, za który kiedyś słono zapłacił.
Jo Lahaye ledwie zdążył się cofnąć.
– Ohyda! – skomentował z miną pełną obrzydzenia.
Ballert czknął i skrzywił się z bólu.
– Litości! Zostawcie mnie... – jęknął.
Jo Lahaye roześmiał się szyderczo.
– Łatwiej donieść glinom, niż dostać lanie, co!
– Nie powiedziałem policji – wystękał.
Trzeci cios trafił go w splot słoneczny. Jego twarz stała się biała, jak śnieg.
– My tak możemy całą noc, wiesz – uprzedził go Jo Lahaye. Sancy ściskał mocniej łokcie Ballerta i uderzył go kolanem w kręgosłup.
– Nie wygłupiaj się i mów. Potem zostawimy cię w spokoju.
– Właśnie – dodał Jo Lahaye, uderzając go w twarz. Dwie łzy stoczyły się po twarzy Ballerta wzdłuż bruzd koło nosa i zatrzymały się w kącikach ust.
– Dobrze – jęknął – przestańcie, wszystko powiem.
– No nareszcie, już zmądrzałeś – zażartował Sancy.
– Ale to nie moja wina – zaprotestował chrapliwym głosem Ballert – policja mnie zmusiła...
– Oczywiście – mruknął Jo Lahaye – oni cię zmusili...
Ballert nagle stał się gadatliwy.
– Ale popatrzcie na efekty, do diabła! Wykonałem całą robotę, o którą mnie prosił Piotr. To są fakty. Zebrano większą część pieniędzy na okup. Przecież właśnie o to wam chodziło, co? Więc teraz nie możecie mieć mi za złe zwykłej słabości, po prostu słabości, dlatego, że uległem ohydnemu szantażowi policji!
– Owszem. Dokładnie to mamy ci za złe.
Jo Lahaye dał znak Christianowi i ten nagle uderzył Ballerta. Ballert jak gdyby wzniósł się raptem do góry. Poczuł się nagle lekki, wolny od wszelkich więzów. Zachwiał się, usiłując utkwić wzrok w lampie wirującej pod sufitem i niemal nie poczuł ciosu wymierzonego przez Christiana Sancy, ciosu, który złamał mu kręgi szyjne. Jo Lahaye podtrzymał chwiejące się ciało i złożył je na podłodze.
– Ładny ten twój cios – powiedział z uznaniem.
– Szkolenie w oddziale komandosów – wyjaśnił Sancy, masując sobie rękę.
– Nie żyje – stwierdził Jo po dokładnym obszukaniu ciała.
XI
Piotr Mercey źle spal tej nocy.
Wbrew swoim zwyczajom palii papierosa za papierosem i o trzeciej nad ranem spostrzegł, że wypalił te dwie paczki, które sobie kiedyś odłożył na wypadek bezsennej nocy.
Jutro jest decydujący dzień.
A po upływie doby spotka ich zasłużona nagroda za włożone wysiłki. Ku wielkiemu zaskoczeniu wszystkich – ale nie jego samego – dwunastego dnia po porwaniu dzieci zebrano już dwa miliardy. Trzeba przyznać, że rząd także miał w tym swój udział. Miliard siedemset osiemdziesiąt milionów franków wpłynęło z różnych źródeł, głównie prywatnych, na specjalne konto otwarte przez prefekta policji. I raptownie napływ pieniędzy zatrzymał się. Wtedy rząd ustąpił pod naciskiem opinii publicznej, krajowej i międzynarodowej, i rzecznik prasowy rządu oświadczył łamiącym się głosem, że los porwanych dzieci nie jest obojętny rządowi, wbrew temu, co można by wnioskować z jego postępowania w tej sprawie i że, wobec tego, ministerstwo finansów dostało polecenie przekazania prefektowi policji różnicy między zgromadzonym już funduszem a sumą okupu, jakiej żądają porywacze – czyli 282 milionów.
Trzynastego dnia prefekt policji złożył dramatyczną deklarację w telewizji, nadawaną jednocześnie na trzech kanałach o dwudziestej trzydzieści, czyli w porze „szczytu” telewizyjnego.
Prefekt wystąpił z apelem do porywaczy, utrzymanym w tonie pełnego patosu, wzywając ich, by natychmiast się z nim skontaktowali. Oświadczył, że rozporządza całą sumą okupu, że jest gotów przekazać ją w taki sposób, jaki wskażą i że wobec tego bezcelowe jest przetrzymywanie dzieci aż do chwili, gdy upłynie wyznaczony wcześniej termin.
Apelując na koniec do ich ludzkich uczuć, prosił, by wzięli pod uwagę rozpacz rodziców, niepokojących się już od prawie dwóch tygodni o los swoich pociech.
To wezwanie powtórzono późnym wieczorem w ostatnich wiadomościach, w trzech programach telewizji.
Następnego dnia Piotr Mercey skontaktował się z prefektem policji. Po raz pierwszy, przynajmniej.
To był zwykły list, lecz ze zdjęciami, które już przedtem wysyłał, na dowód, że list nie pochodzi spod pióra jakiegoś żartownisia. Istotnie, dziennikarze skarżyli się wiele razy, że dostają coraz dziwniejsze anonimy pochodzące z pewnością od ludzi, w których strona sensacyjna afery musiała rozbudzić najniższe instynkty.
Zwykły list, w którym wymienił swoje pierwsze żądanie: okup powinien być złożony w używanych banknotach i w następującej formie: 1.200 paczek po 100 banknotów o nominale 100 franków, 1.600 paczek po 100 banknotów o nominale 50 franków.
To było wszystko. Na razie nie warto było podawać dalszych warunków. Niech się trochę pomartwią.
Czternastego dnia wieczorem pojawił się znowu w telewizji prefekt policji, o tej samej godzinie co poprzednio i także na trzech kanałach. Powiedział przepraszającym tonem, że zupełnie niezależnie od swej woli nie jest w stanie przekazać sumy okupu zgodnie z podanymi warunkami w tak krótkim terminie, gdyż zgromadzenie takiej ilości używanych banknotów wymaga ogromnej pracy, i poprosił porywaczy o zachowanie cierpliwości w ciągu najbliższych 48 godzin.
Mercey postąpił tak z rozmysłem. Świetnie wiedział, że spełnienie jego żądania wymaga pewnego czasu, ale zależało mu przede wszystkim na tym, by pokrzyżować plany policji, która przypuszczalnie poleciła wynotować numery banknotów.
Jeśli o to chodzi, to policjanci mogli przecież zawsze zanotować numery banknotów wchodzących w skład sumy okupu. Życzył im dobrej zabawy... Ale by później odnaleźć ich ślad...
W innym obszarze zainteresowań: śmierć Jean-François Ballerta narobiła trochę hałasu, ale okoliczności zdawały się potwierdzać hipotezę o samobójstwie i nikt w nie chyba nie wątpił.
Z tej strony nie było się więc czego obawiać. Policja musiała być daleka od myśli, że on wiedział, że oni wiedzieli...
Z tą pokrzepiającą myślą udało mu się wreszcie zasnąć. Obudził się o dziewiątej, oblany potem. Panował straszliwy upał. Niepewnym krokiem udał się do łazienki, wszedł pod prysznic i odkręcił kurek z zimną wodą. Zabrakło mu tchu i upłynęło dobre kilka minut, zanim przyszedł zupełnie do siebie. Odświeżony prysznicem, ogolony, ubrany, poszedł do kuchni.
Kręciła się tam Josiane, podśpiewując modną piosenkę.
– Robię kawę dla ciebie – powiedziała.
– Czy Germain już wyszedł?
– Tak.
– Jak samopoczucie? – spytał z uśmiechem.
– Moje? Dobre. Dzisiaj mamy decydujący dzień, prawda?
– Gdzie jest Jo i Christian?
– Są w swoich pokojach.
– Już wstali?
– Już zjedli śniadanie.
– A dzieci?
– Wiesz, są trochę nerwowe, no pewnie, są tutaj od dwóch tygodni. Już nie dają się nabrać na historię ze szpitalem i chorobą. Zadają mnóstwo pytań. Już czas z tym skończyć. Ja jakoś wytrzymuję, ale Sylwiana jest bliska ataku histerii...
– Możecie być spokojne. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, jutro uwolnimy dzieci.
– A jeżeli nie pójdzie dobrze?
– To też je uwolnimy. A co ty byś chciała? Zresztą, niepotrzebnie się martwisz. Wszystko będzie dobrze. Ręczę za to.
Pokiwała głową bez słowa.
Mercey usiadł przy stole i Josiane postawiła przed nim filiżankę kawy i biszkopty posmarowane masłem.
– Jeżeli nie masz nic innego do roboty – powiedział jedząc – to powiedz Jo i Christianowi, żeby tu przyszli.
Zdjęła fartuch i wyszła.
Skończył właśnie pić kawę, gdy Jo i Christian zjawili się w kuchni.
Podniósł się z krzesła.
– Idziemy – rzekł.
Jo i Christian bez słowa poszli za nim.
– Ty siadasz przy kierownicy, Jo.
Wyszli z domu, wsiedli do peugeota i Jo ruszył. Czekał na nich Germain w bocznej alei od avenue Hoche, o dwadzieścia metrów od parku Monceau. Citroën DS21 błyszczał, jak gdyby dopiero co zszedł z taśmy montażowej.
Germain miał na sobie niebieski garnitur z białą koszulą i ciemnym krawatem, i granatową sztywną czapkę z daszkiem. Wyglądał jak klasyczny szofer za kierownicą limuzyny swojego chlebodawcy.
Mercey i Sancy wysiedli z peugeota i bez pośpiechu zajęli miejsca w citroënie.
– Jak poszło? – spytał Mercey, siadając obok Germaina.
– Bezbłędnie. Co chcesz, jak się płaci gotówką za wynajęcie samochodu i depozyt gwarancyjny.
– Wytłumaczyli ci, jak się obchodzić z telefonem?
– Tak, nauczyłem się na pamięć.
– Dobrze. Jedziemy.
– Daj mi instrukcję obsługi telefonu – zażądał Mercey. Germain podał mu kartkę papieru.
Mercey szybko przebiegł wzrokiem tekst wydrukowany na kartce i sięgnął po słuchawkę telefoniczną umieszczoną na małej podstawce. Zastosował się ściśle do podanej instrukcji i dostał szybko połączenie z jedną z prywatnych radiostacji znajdujących się w okolicach Paryża.
– Słucham? – odezwał się dźwięczny głos. W tle słychać było muzykę pop.
– Tu mówi szef francuskiej sekcji Światowego Komitetu Wyzwolenia Uciemiężonych Mas Pracujących. To my porwaliśmy tę czwórkę dzieci. Pani słyszała o porwaniu?
– Och...ach... oczywiście – wykrztusiła telefonistka.
– Nie mam dużo czasu – powiedział bezbarwnym głosem. – Zatelefonuję za dziesięć minut. Proszę zarezerwować jedną linię telefoniczną, tak aby była wolna, kiedy zadzwonię. I żeby wtedy podszedł do telefonu redaktor odpowiedzialny za informacje waszej rozgłośni? Zrozumiano?
– Ale... bo... – dziewczyna się wahała.
– O co chodzi?
– Skąd mogę wiedzieć, że... mamy tyle telefonów... od osób, które twierdzą, że są tymi... no...
– Przewidziałem to – przerwał niecierpliwie. – Proszę posłuchać. Zaraz po porwaniu wysłaliśmy list ze zdjęciami. Ten list został napisany na maszynie na cienkim papierze produkcji niemieckiej. Jeżeli obejrzeć ten papier pod światło, widać na nim znaki wodne tworzące słowo STARK. S.T.A.R.K., zanotowała pani?
– Tak – odpowiedziała telefonistka ledwie słyszalnym głosem.
– Nie mówiono ani nie pisano nigdzie o tym szczególe i na pewno nikt z was go nie zauważył. Więc niech sprawdzą i stwierdzą, że mówię prawdę. Za dziesięć minut, proszę nie zapominać.
Odłożył słuchawkę.
Podniósł wzrok na obelisk, który pojawił się w głębi ulicy i napotkał spojrzenie Christiana Sancy.
– Zaraz polecą zawiadomić gliny – roześmiał się Sancy.
– Przewidziałem to – odpowiedział Mercey beztroskim tonem. – Niech sobie próbują szukać nas w Paryżu. Nie będą mogli zlokalizować naszego telefonu w samochodzie.
– Ależ muszą się tam zwijać, na Quai des Orfèvres6.
Telefonistka, nie tracąc czasu, przekazała wiadomość swojemu szefowi, ten powtórzył ją redaktorowi naczelnemu dziennika radiowego, który z kolei natychmiast zawiadomił Międzyresortowe Biuro Kontroli, zgodnie z instrukcją inspektora okręgowego Le Guenneka przekazaną wszystkim środkom masowego przekazu.
Polecono telefonistce zarezerwować jedną linię w centralce, w oczekiwaniu na następny telefon porywaczy.
W Międzyresortowym Biurze Kontroli zapanował ruch.
W dziale obsługi policji kryminalnej jeden z cywilnych pracowników otrzymał przez telefon wewnętrzny polecenie i pospiesznie nacisnął fioletowy przycisk na swoim pulpicie. Obok przycisku widniały dwa słowa: Priorytet nasłuchu.
W sąsiednim dziale inny pracownik dostał inne polecenie przez wewnętrzny telefon.
Gdy zobaczył palące się fioletowe światełko na swoim pulpicie, założył słuchawki na uszy i przesunął dźwignię w dół. Wcisnął żółty guzik i przygotował się do szukania telefonu porywaczy; przeprowadzona rozmowa miała być nagrywana przez jego kolegę.
Citroën zagłębił się teraz w tunel i sunął wolno krętą jezdnią pod ziemią. Kiedy wynurzył się na powierzchnię, Piotr Mercey sięgnął po słuchawkę telefonu.
– Słucham?
– To ja dzwoniłem przed chwilą – powiedział Mercey głosem bez wyrazu. – Pani mnie poznaje?
– Linia jest wolna, tak jak pan sobie życzył – odpowiedziała telefonistka. – Proszę się nie rozłączać.
Uśmiechnął się. Zwykła sztuczka. Starali się zlokalizować ich telefon. Odsunął rękaw marynarki i spojrzał na zegarek. Mijały sekundy. 7... 11... 14... 19...23...Doszedł do 36 sekundy, gdy usłyszał wreszcie w słuchawce męski głos.
– Hallo?
– Czy ma pan pod ręką papier i ołówek? – rzucił ostro.
– Proszę?
– Słuchaj pan, nie przeciągajcie w nieskończoność sprawy, bo rozłączę się z wami i zadzwonię do jakiejś konkurencyjnej radiostacji. Niech pan będzie rozsądny i nie lekceważy sobie prawa pierwszeństwa w tak ważnej sprawie. Pana kolegów aż poskręca z zazdrości.
Głos z drugiej strony kabla telefonicznego stał się bardziej uprzejmy.
– Zgoda. Maurycy Salzberger przy telefonie. Słucham pana?
– Przede wszystkim, czy ma pan pewność, że rozmawia pan z jednym z porywaczy?
– Tak. Sprawdziliśmy dane, które pan nam przedtem podał. Zgadza się.
– Doskonale.
Wieże Conciergerie7 zarysowały się groźnie na niebie z drugiej strony Sekwany, ale Piotr Mercey nie poświęcił im wiele uwagi.
– Zaraz panu podam informacje przeznaczone dla prefekta policji. Zobowiązuję pana do przekazania mu ich.
– Może pan na mnie liczyć – odpowiedział głos wyraźnie podekscytowany.
– Dotrzymałem przesuniętego o 48 godzin terminu, o co prefekt prosił przedwczoraj w telewizji, i teraz mam prawo sądzić, że okup jest już przygotowany w postaci, jakiej zażądaliśmy. Należy zastosować się do następujących wskazówek, by przekazać nam okup. Pan mnie słucha?
– Tak, tak, proszę mówić.
– Przy ulicy du Havre, koło dworca Saint-Lazare jest sklep z artykułami sportowymi. Na szybie wystawowej jest napis „Wszystko dla sportu”. Sprzedają tam między innymi worki marynarskie, koloru granatowego, z pasami służącymi do zarzucania worka przez ramię, firmy La Terre-Neuvas. Należy kupić osiem worków, powtarzam: osiem worków. Trzeba poprosić o rozmiar trzeci. Proszę włożyć 1.200 paczek banknotów stufrankowych do czterech worków, po 300 paczek do jednego. Natomiast banknoty pięćdziesięciofrankowe – do czterech pozostałych worków, po 400 paczek. Czy to jest jasne?
Maurycy Salzberger aż jąkał się z podniecenia.
– Ja... ja wszystko zapisałem. Niech pan będzie spokojny. Co jeszcze?
– Należy przymocować czerwone etykietki do pasów worków zawierających banknoty stufrankowe, a białe etykietki – do worków z pięćdziesięciofrankowymi banknotami.
Mercey zamilkł na chwilę.
– I co dalej? Co jeszcze? – niecierpliwił się Maurycy Salzberger.
– Należy przewieźć worki do siedziby Banku Francuskiego – ciągnął spokojnie Mercey. – Rozumiem przez to budynek mieszczący się przy ulicy Croix-des-Petits-Champs 39...
Germain zwolnił przed czerwonymi światłami i citroen zatrzymał się przy skrzyżowaniu, obok Instytutu Medycyny Sądowej.
– Gdy już zawiozą worki do budynku Banku Francuskiego, niech je położą na kontuarze, jeden obok drugiego, w głównej hali banku. Worki z czerwoną etykietką na lewo, a te z białą – na prawo, z punktu widzenia osoby stojącej przed kontuarem.
Germain ruszył i zręcznie wyminął długą kolumnę taksówek wiozących urlopowiczów na Dworzec Lyoński. Raptem skręcił i wjechał w ulicę de Lyon.
– Hallo... Hallo? Czy jest pan tam? – zaniepokoił się Maurycy Salzberger.
– Tak, jestem. Czy pan zapisał moje wskazówki?
– Zapisałem dokładnie. Czy to wszystko?
– Nie. Mówię dalej.
– Słucham.
– Tej nocy między godziną 24 a 030 jeden z nas przyjedzie do Banku Francuskiego, do budynku, którego adres podałem panu przed chwilą. Będzie zamaskowany. Policzy pieniądze i zabierze je. Aby dowieść, że przychodzi od nas, zostawi dla prefekta negatywy zdjęć dzieci, tych fotografii, które mu posłaliśmy. Niech nikt za nim nie idzie. Niech policja nie robi żadnych przygotowań w pobliżu Banku Francuskiego i w ogóle w Paryżu. My byśmy to wykryli. Nasi ludzie będą krążyć w okolicy. W razie gdybyśmy zauważyli coś niepożądanego, nasz człowiek nie przyjdzie na wskazane miejsce i będziemy z przykrością zmuszeni pozbyć się dzieci w sposób, jak może pan sobie wyobrazić... A więc prefekt bierze na siebie całą odpowiedzialność...
– A jeżeli pieniądze zostaną wam przekazane bez przeszkód, czy uwolnicie dzieci?
– Na pewno tak.
– Kiedy?
– Jutro.
– Gdzie?
– To już nie pana sprawa.
– Jak się czują dzieci?
– Bardzo dobrze.
– Co zamierzacie zrobić z pieniędzmi z okupu?
– Zasilą nasz fundusz wojenny.
– Fundusz wojenny?
– Tak. Przeznaczony na kontynuowanie walki, jaką prowadzimy na całym świecie na rzecz wyzwolenia uciemiężonych mas pracujących.
– Proszę o bardziej szczegółową wypowiedź na temat tej walki. To zainteresuje naszych słuchaczy.
– Przykro mi, ale to już innym razem...
– Chwileczkę! Niech pan nie odkłada słuchawki!
– Ja już skończyłem. Niech pan przekaże moje wskazówki prefektowi policji. Jeżeli się do nich nie zastosuje, nikt już nigdy nie zobaczy dzieci...
Mercey odłożył słuchawkę.
* * *
W budynku przy alei de Trouville, w którym mieściło się Międzyresortowe Biuro Kontroli, pracownik obarczony poleceniem zlokalizowania aparatu telefonicznego, z którego dzwoniono do prywatnej radiostacji, wyrzucił z siebie nieprawdopodobne przekleństwo.
– ...Nie możemy ich zlokalizować, mówią z samochodu!
Jego kolega, siedzący obok niego, skrzywił się współczująco.
– Czy nie mogłeś ustalić numeru ich telefonu?
– Owszem, tak. Ale jak go usytuować w Paryżu?
XII
– Musi mnie pan dobrze zrozumieć, Le Guennec, rozkazy prefekta są wyraźne i muszą być ściśle wykonane.
Le Guennec znów skrzywił się z niezadowoleniem. Dyrektor rzucił mu zakłopotane spojrzenie, skrzyżował ręce na piersi, rozprostował je, wreszcie przygryzł wargę.
– Gdyby to ode mnie zależało...
– Ale to prefekt wydaje rozkazy – zauważył Le Guennec z odrobiną złośliwości.
– Właśnie. I, jak powiedziałem, rozkazy są stanowcze. W żadnym wypadku, powtarzam, w żadnym wypadku nie wolno nam podejmować zbędnego ryzyka. Musimy zastosować się do żądań porywaczy. Gdyby dzieciom zdarzyło się coś złego, to by była katastrofa.
– Rozumiem, ale...
– To jednak nie wyklucza możliwości podjęcia kroków niezbędnych, pana zdaniem, które ułatwiłyby nam ujęcie, prędzej czy później, tych porywaczy.
– Czy to nie hipokryzja?
– Wcale nie. Według prefekta nie ma w tym sprzeczności i nie musimy odrzucać sposobności podjęcia pewnych kroków, powiedzmy, środków ochrony, pozostawiając jednocześnie porywaczom swobodę manewru, która by im zapewniła poczucie bezpieczeństwa, a nam pozwoliła zachować nadzieję na utrzymanie dzieci przy życiu.
– Nie wyobrażam sobie, by Mercey mógł zabić dzieci. To nie w jego stylu. Jest, jaki jest, ale na pewno nie jest mordercą dzieci. To jest bluff z jego strony, z pewną szansą powodzenia, i on na tym poprzestanie, nawet jeśli okaże się, że ten bluff nie wypalił.
– To pańska opinia, a nie prefekta.
Twarz inspektora nabrała zmęczonego wyrazu.
– No dobrze. Więc co mam zrobić, pana zdaniem?
– Zastosować niezbędne środki.
– To znaczy?
Dyrektor machnął ręką ze zniecierpliwieniem.
– Le Guennec, ja pana nie będę uczył fachu. Pan sam ma wystarczająco duże doświadczenie.
– Ale, panie dyrektorze, ta sprawa mi się nie podoba. Mercey wodzi nas za nos.
Dyrektor zrobił zdziwioną minę.
– Co pan przez to rozumie?
– Na przykład, te jego żądania. Rozumiem, chce dostać banknoty po 100 i po 50 franków, to normalne. Worki, ostatecznie, też... Ale Bank Francuski przy ulicy Croix-des-Petits-Champs, kontuar w głównej hali, zamaskowany mężczyzna, który policzy pieniądze, a potem spokojnie sobie odejdzie, to podejrzane... To pachnie podstępem... Mercey jest zbyt inteligentny, żeby pakować się z własnej woli w taką pułapkę.
– Wie, że nie mamy wyboru.
– To prawda. Ale wie także, że my wiemy, że to on jest sprawcą tego wszystkiego.
– A skąd miałby wiedzieć?! – zaprotestował gwałtownie dyrektor.
– Nie mam pojęcia – wyznał Le Guennec.
– Widzi pan.
– Wiem jedno, to mianowicie, że to on jest winien śmierci Ballerta. Jestem tego pewny. Mój nos mi to mówi.
Dyrektor pogrążył się w medytacji.
– W takim razie on wie, że my się orientujemy...
– To więcej niż prawdopodobne i tym bardziej on jest niebezpieczny. Przychodzi mi na myśl, że przygotowuje nam jakiś nowy skok w swoim stylu.
– Jaki skok?
Le Guennec potrząsnął głową.
– Gdybym wiedział!
Dyrektor uniósł ręce bezradnym gestem.
– Błądzimy we mgle. Cóż mogę panu powiedzieć!
Le Guennec zgniótł papierosa w kryształowej popielniczce sąsiadującej ze stosem teczek zgromadzonych na biurku dyrektora.
– Jakie są pana zalecenia, teraz, gdy sprawa posunęła się naprzód?
– Te same. Ostrożność i skuteczność.
– Zrobię, co mogę, może pan być pewien, panie dyrektorze. Czy to wszystko?
Dyrektor westchnął ze znużeniem.
– To wszystko, Le Guennec. Proszę mnie informować na bieżąco.
Le Guennec wstał bez słowa i opuścił pokój. W jego gabinecie oczekiwali go pracownicy, głośno rozmawiając.
– No i co, wyciągamy automaty? – zażartował Servant.
Uśmiechy jednak szybko zgasły na ich twarzach, gdy zobaczyli zasępioną minę inspektora. Le Guennec podszedł szybkim krokiem do swojego biurka i ciężko opadł na fotel.
– Chcę was przede wszystkim prosić, żebyście przestali stroić sobie żarty – powiedział kwaśno. – Nie jestem w odpowiednim nastroju. Jeżeli chcecie wiedzieć, co myślę, to wam powiem. Wdepnęliśmy fatalnie i jeżeli wybrniemy z tego, to kaktus mi tutaj wyrośnie!
Le Guennec zdobył się na wysiłek i opanował się. Czekała go ciężka praca i należało zachować kontrolę nad stanem swoich nerwów.
Spojrzał swoim jednym okiem na zegarek, potem przesunął wzrokiem po twarzach współpracowników.
– Panowie, mamy niewiele czasu – zaczął. – Ściśle mówiąc, dziewięć godzin. Nie możemy więc stracić ani chwili. Jak wiecie, właśnie wychodzę od dyrektora i jak na pewno się domyślacie, to mnie powierzono zadanie przekazania okupu porywaczom. Polecenia są następujące: nie robić nic, co by mogło narazić życie dzieci na niebezpieczeństwo. Nawet gdyby trzeba było stracić pieniądze. Natomiast mamy poczynić takie przygotowania na przyszłość, by po oddaniu dzieci rodzicom móc zaaresztować Merceya i jego ludzi. Musimy więc postarać się o jak najwięcej informacji na ich temat, ale, powtarzam, nie podejmując takich kroków, które by mogły narazić na ryzyko życie dzieci.
Takie są rozkazy „góry”.
Co do mnie, to mam własną opinię na ten temat. Nie wierzę, by Mercey mógł zamordować dzieci. Nawet gdyby nie udało mu się położyć ręki na pieniądzach, nie zabije dzieci...
– A inni? – zdziwił się Vanderbussche. – Lahaye i Sancy? Przecież to mordercy!
– Lahaye i Sancy – tłumaczył cierpliwie Le Guennec – to zabójcy, ale nie mordercy dzieci. A w każdym razie nie zabijają bez powodu. Przejrzyjcie sobie ich akta. Sancy zlikwidował siedmiu facetów przez zemstę. Stare historie z czasów O.A.S. Nawiasem mówiąc, to były mało interesujące typy... Szpicle najgorszego gatunku. Co do Lahaye, to ten na ogół albo strzela we własnej obronie, albo likwiduje kogoś w ramach jakichś porachunków. To różnica! Ale nie o to chodzi. A więc nie wierzę, by Mercey zabił lub kazał zabić te dzieci. Tylko że nie wolno mi ryzykować. Bo gdybym się mylił?... Ale jestem prawie pewien, że się nie mylę twierdząc, że Mercey szykuje jakiś podstęp. Teraz, jeśli można, podsumujmy dyspozycje, jakie przekazał tej radiostacji. Jeden z jego ludzi przyjdzie między dwunastą a pierwszą w nocy do Banku Francuskiego przy ulicy Croix-des-Petits-Champs i przyniesie negatywy zdjęć wysłanych prefektowi. Policzy pieniądze i zabierze je. Nikt nie powinien iść za nim i policja ma nie podejmować żadnych przygotowań ani na miejscu, ani w okolicy.
Dobrze. To prosi się o kilka uwag. Przede wszystkim ten facet na pewno nie będzie liczył banknotów. Będzie ich 280 tysięcy, a gdyby nawet chciał liczyć tylko paczki banknotów, to 2.800. Nie będzie miał czasu. Poza tym musiałby mieć stalowe nerwy. Liczyć paczki pieniędzy na naszych oczach? Następnie, co on zrobi z tymi ośmioma workami? Może je wywieźć tylko samochodem. A jeśli już o to chodzi, to Mercey świetnie wie, że nie stracimy tego samochodu z oczu, że przekażemy wszędzie jego dane i że w końcu go znajdziemy. Mamy swoje sposoby, by nie zgubić tropu tak, że się nie zorientują. Mercey wie o tym.
Otóż, skoro Mercey nie jest durniem, a pamiętacie rabunek miliarda franków w Marsylii z udziałem Lahaye, Sancy’ego i Cariniego, jeden z najlepiej zorganizowanych napadów...
– Tak, to prawda – potwierdził komisarz Servant – to było bardziej pomysłowe, niż napad na pociąg pocztowy w Anglii i na pocztę w Miluzie i niż największe skoki amerykańskich gangsterów.
Le Guennec pokiwał niecierpliwie głową.
– ...Tak, właśnie, chodzi o to, że Mercey szykuje coś innego. Puścił nam w oczy kłąb dymu, by nas oślepić i żebyśmy sądzili, że postąpi w taki właśnie sposób, podczas gdy w rzeczywistości ma zamiar zrobić coś zupełnie innego.
– Czy domyślasz się, jakiego sposobu użyje? – wtrącił komisarz Massard.
Le Guennec uśmiechnął się lekko.
– Panowie, wielu z was pamięta czasy, gdy trzeba było chronić Wielkiego Karola8 przed zamachami O.A.S. w czasie jego podróży. Myślę, że najbardziej potrzeba było nam wtedy wyobraźni. Wyobraźni, którą można porównać do reflektora omiatającego niebo w poszukiwaniu nieprzyjacielskich samolotów. Tymi samolotami były dla nas wtedy metody, których mogli użyć ewentualni zamachowcy. Trzeba było postawić się na ich miejscu i pomyśleć, jaki przewrotny pomysł mógł zrodzić się w ich głowach.
Teraz zróbmy to samo. Postawmy się na miejscu Merceya. Przede wszystkim bandyci są konserwatywni w doborze metod działania. Stosują na ogół dobrze znane sposoby, a to co dobrze zna Mercey, to napad z bronią w ręku. Jeśli nawet raz chwycił się kidnaperstwa, to jestem przekonany, że szybko wróci do swojej pierwszej miłości.
– Czy chce pan powiedzieć, że Mercey dokona napadu w stylu ataku komandosów? – spytał główny inspektor, Lebeau.
– Właśnie tak myślę – odrzekł powoli Le Guennec, wymawiając każdą sylabę z osobna. – Servant, plan banku i plan dzielnicy, o które prosiłem niedawno.
– Proszę, oto one.
– Dziękuję. Jak to wygląda?
Servant pochylił się nad biurkiem, sięgnął po ołówek i zaczął przesuwać nim po planie dzielnicy.
– Bank Francuski mieści się w tym trapezie między ulicami: de Valois, du Colonel Driant, Croix-des-Petits-Champs i la Vrilliere. Bank ma kilka wejść. Wejście główne przy ulicy Croix-des-Petits-Champs 39, to wielka brama, z obu stron drzwi dla pieszych i budynki strażnicze z wartownikami. Na tej samej ulicy pod numerem 31 druga brama z wartownikami. Między numerami 31 i 39 dwa inne wejścia, bez straży. Przy ulicy du Colonel Driant wjazd do garażu, z żelazną kratą i budką strażnika. Przy ulicy de Valois drugi wjazd do garażu i obok małe drzwi obite blachą z zakratowanym okienkiem i dzwonkiem obok w murze. Brak straży na chodniku przed tym wejściem.
– Więc tak – powiedział Le Guennec. – Czy to wszystko? Czy w okolicy nie ma nic szczególnego?
– Owszem, ustęp publiczny na chodniku przed bankiem u zbiegu ulic la Veillière i Croix-des-Petits-Champs oraz posterunek żandarmerii republikańskiej na rogu ulicy la Vrillière i zaułka Radziwiłła.
– Zaułek Radziwiłła? Co on tam robi? Nie widzę go na planie.
– To maleńka, ślepa uliczka, wciśnięta w zespół budynków banku.
– Dziękuję. Proszę teraz o plan budynku.
– To tylko plan szkicowy. Zdaje się, że nigdzie nie ma dokładnego planu banku. Ale rozmawiałem z sekretarzem generalnym. To prawdziwa forteca nie do zdobycia przez włamywaczy. Moim zdaniem, jest mało prawdopodobne, by Mercey mógł dostać się do środka inaczej niż przez drzwi. I dlaczegóż by miał szukać innej drogi, skoro drzwi będą szeroko otwarte na jego powitanie?
Le Guennec rozparł się wygodniej w fotelu i przymrużył swoje jedyne oko.
– To logiczne założenie – przyznał.
Komisarz Stepaniak chrząknął dyskretnie.
– Jeśli wolno mi wyrazić mój pogląd, sądzę, że oni dokonają napadu z zewnątrz banku.
– To możliwe – powiedział Vanderbussche. – Jest ich pięciu, a nawet sześciu, jeżeli liczyć Germaina Lesaigneura.
Le Guennec kiwnął potakująco głową.
– To jest prawdopodobne. Mogli wpaść na jakiś pomysł, żeby nas wyprowadzić w pole.
Rąbnął pięścią w biurko.
– Panowie! – huknął. – Nikt nie będzie mógł powiedzieć, że szajka bandytów wpuściła nas w maliny, choćby to byli najsprytniejsi gangsterzy na świecie. Zaraz poczynimy odpowiednie przygotowania, żeby poskromić ich niewczesne zapędy!
Podniósł się ociężale i podszedł do planu Paryża rozpiętego na ścianie.
– Przede wszystkim nie wolno zapominać, że ta radiostacja nadała wielki rozgłos żądaniom Merceya. Te dwa miliardy przewiezione do Banku Francuskiego rozbudzą ludzką chciwość. W tej chwili wszyscy paryscy rabusie muszą się zastanawiać, co zrobić, żeby zagarnąć taką wielką forsę. Możecie sobie wyobrazić jakąś inną szajkę, która się pakuje do Banku, na przykład, za piętnaście dwunasta, i porywa nam pieniądze sprzed nosa!
Więc żeby uchronić nas, a także Merceya, od takiego kawału, ty Lebeau, ze swoim oddziałem, będziesz pilnował forsy wewnątrz banku. Zabierzecie cały arsenał, kamizelki kuloodporne, granaty gazowe, pistolety maszynowe i karabiny snajperskie, przecież nigdy nic nie wiadomo.
Zwrócił się do komisarza Stepaniaka.
– Stepaniak, ty podzielisz swoich ludzi na dwie grupy. Jedna, przeznaczona do przeprowadzenia akcji w pobliżu banku, zajmie miejsca na wyższych piętrach domów okalających bank. Zatrzymajcie lokatorów w domu, pod żadnym pozorem nie pozwólcie im wychodzić, żeby nie opowiadali w pobliskich barach o tym, co się tu dzieje. Jeżeli nie będą mieli nic do jedzenia, pójdziecie sami kupić im żywność. Przedstawicie nam rachunki do rozliczenia. I zachowujcie się dyskretnie. Mercey na pewno wysłał swoich ludzi, żeby podpatrzyli nasze przygotowania. Druga grupa zajmie stanowiska w większej odległości od banku, rozstawisz ich w promieniu od 500 do 800 metrów od budynku. Uwaga, najważniejsze, to nie zwracać uwagi otoczenia. Wszyscy jednak muszą być uzbrojeni, muszą wziąć cały arsenał, jak oddział Lebeau.
– Zadanie? – spytał Stepaniak.
– Interwencja w wypadku trudnej sytuacji.
– Inwigilacja?
– Nie, tym się zajmie Servant. Servant, weźmiesz najlepszych kierowców i zabierzesz brygadę kobiecą. A ty, Di Salvo, pomożesz mu. Weźmiecie zwykłe samochody, bez anten, żeby was nie rozpoznali. Na przednich siedzeniach mężczyzna i kobieta, lub dwie kobiety, aby nie zwracać uwagi. W tyle wozu, na podłodze, schowa się mężczyzna. Servant, zostawisz jeden samochód w każdej z dwudziestu komend dzielnicowych. Dowódca załogi każdego wozu będzie utrzymywał stały kontakt radiowy z Centralą w prefekturze.
Rozstawisz jedną kolumnę samochodów na obwodzie koła o promieniu mniej więcej dwóch kilometrów, licząc od banku. Ten trzeci pasażer każdego samochodu będzie miał przy sobie przenośną krótkofalówkę, niech się nią posługuje na jakimś podwórzu czy gdzie indziej, ale tak, by go nie zauważono. Niech się stale kontaktuje z komendą tej dzielnicy, w której będzie się znajdował i niech przejmie stamtąd instrukcje.
Druga kolumna wozów pojedzie aż do linii bulwarów des Marechaux. Te same polecenia co do przekazywania informacji.
Zadaniem wszystkich wozów będzie, ewentualnie, śledzenie samochodu czy też samochodów wiozących okup, zależnie od okoliczności. Załogi wozów składające się z trzech osób, licząc z szoferem, będą mogły wysadzić jedną lub dwie osoby, tak żeby mogły zatelefonować do Centrali i zdać sprawę z przebiegu wypadków, nie zwalniając pościgu. Ten, kto będzie telefonował, zostaje na miejscu.
Le Guennec odetchnął głęboko i poklepał po ramieniu siedzącego obok niego głównego komisarza, Kramera.
– Daj mi papierosa. Ty, Kramer, zorganizujesz łączność radiową i telegraficzną między centralą, prefekturą i stanowiskiem, jakie zainstalujesz w Banku Francuskim, oraz między tym stanowiskiem a obu grupami Stepaniaka.
Zapalił papierosa od zapałki, którą mu podał Kramer. – Valdeyron, ty się zajmiesz komisariatami na przedmieściach – ciągnął wypuszczając kłąb dymu. – Niech trzymają pod ręką ludzi do dyspozycji. Ty, Jousseaux, będziesz w rezerwie na Quai des Orfevres. Vanderbussche, czy masz już worki?
– Tak.
– A etykietki?
– Tak jest.
– Dobrze.
Zastanawiał się chwilę.
– Myślę, że Mercey zażądał tego dla pucu. Nie widzę powodu, dla którego miałoby mu zależeć na czerwonych plakietkach umocowanych do worków ze stufrankowymi banknotami i na białych plakietkach przy workach z banknotami po pięćdziesiąt franków. Ale... No, dobrze, więc ty, Vanderbussche za swoimi ludźmi zapakujesz pieniądze do worków i zawieziesz je do Banku Francuskiego. Uwaga! W grę wchodzi wielka stawka! Samochód pancerny, ludzie uzbrojeni po zęby! Żeby nikt wam nie gwizdnął forsy!
– Pieniądze są przygotowane?
– Tak, we Francuskim Banku dla Krajów Ameryki Łacińskiej. W paczkach, obanderolowane. Oczywiście, musisz policzyć. Nie ma większych cwaniaków, niż bankierzy.
– Co potem mam zrobić?
– Zostaniesz w Banku Francuskim razem z Lebeau.
Klasnął w ręce.
– No, panowie, myślę, że odpowiedziałem na wszystkie pytania! Teraz na was kolej, zabierzcie się do roboty. Przyjadę na miejsce koło siódmej i przeprowadzę małą inspekcję. Tymczasem, jeżeli zajdzie potrzeba, jestem tutaj. Jeżeli jaz kolei będę miał dla was jakieś polecenia, lub będę chciał zmienić dyspozycję, skontaktuję się z wami.
– O której godzinie wszyscy mają zająć stanowiska? – spytał Servant.
– Bardzo dobre pytanie – pochwalił Le Guennec. – Wszystkie przygotowania mają być ukończone o dziewiątej.
– Trzeba będzie spieszyć się, jak na wyścigach samochodowych „24 godziny w le Mans” – poskarżył się Kramer.
Gdy wszyscy opuścili pokój z wyjątkiem Massarda, który był pracownikiem Wydziału Informacji Ogólnej i nie brał udziału w przeprowadzanej operacji, Le Guennec wrócił do biurka i poprosił telefonistkę o połączenie go z dyrekcją naczelną Republikańskich Kompanii Bezpieczeństwa.
– Zwracasz się także do nich? – zdziwił się Massard.
– Tak, dla przedmieścia i rejonu podmiejskiego. Chcę rozciągnąć sieci o tak małych oczkach, że nawet Mercey nie prześliźnie się przez nie.
XIII
Germain przycisnął lekko hamulec i wielka ciężarówka załadowana gruzem zatrzymała się przy chodniku. Ten odcinek ulicy Quincampoix ział pustką, jak gdyby znajdował się gdzieś w Masywie Centralnym, i był zapewne niewiele lepiej oświetlony, niż działo się to w średniowieczu. A przecież w odległości dwustu metrów widać było oświetlony reflektorami plac budowy i kręcących się tam robotników z jakiegoś przedsiębiorstwa robót publicznych. Z przeciwnej strony ulica przybierała kształt wąskiego przesmyku, w którym krążyły niewyraźne cienie ocierające się o dziewczyny zaczajone we wnękach bram. To było zdecydowanie ponure, niebezpieczne miejsce.
Mężczyźni zeskoczyli z ciężarówki i zabrali się zaraz do zdejmowania ciężkiego, drewnianego baraczku umieszczonego na szczycie kupy gruzu. Zachowując wszelkie środki ostrożności wyładowali go na chodnik i przysunęli do fasady najbliższej kamienicy.
– Czy nie mogli znaleźć lepszego miejsca na wychodek? – mruknął Gerard Lesaigneur, patrząc z niesmakiem na kałuże moczu rozlane na chodniku.
Tych sześciu mężczyzn w nieprzemakalnych kurtkach, w plastikowych kaskach z okularami ochronnymi, w wysokich butach, nie różniło się prawie wyglądem od robotników pracujących na sąsiednim placu budowy.
Gerard Lesaigneur i Christian Sancy weszli pierwsi do baraku, na którego ścianach widniał napis: S.A.G.T.P. – Budownictwo i Roboty Publiczne.
Jo Lahaye zamknął za nimi drzwi.
Już w baraczku Christian wyciągnął spod kurtki zakrzywiony na końcu łom i zagłębił go w otwór płyty zakrywającej studzienkę włazową kanału. Napierając z całej siły na łom podważył pokrywę, która skrzypiąc podniosła się o kilka centymetrów.
Gerard przyklęknął, wsunął w szparę ręce w rękawicach, uchwycił mocno pokrywę i wahadłowym ruchem wysunął ją z obramowania włazu. Korzystając z pomocy Christiana, odsunął ją na bok. Zapalił latarkę i snop jaskrawego światła omiótł pierwsze szczeble metalowej drabinki znikającej w czarnym otworze, z którego wydobywał się zgniły odór. Nie ociągając się, postawił nogę na pierwszym szczeblu i zaczął schodzić w głąb studzienki, z latarką zawieszoną na szyi. Gdy znikł w ciemnym otworze, Christian także zapalił latarkę, umocował łom u pasa i stuknąwszy lekko palcem w drzwi baraku, sam z kolei zagłębił się w studzience. Jo Lahaye uchylił drzwi, zobaczył znikający w otworze studzienki kask Christiana i dał znak Merceyowi.
Wszyscy czterej zabrali się pospiesznie do przenoszenia dziesięciu kanistrów z benzyną z ciężarówki do budki.
Christian dołączył już do Gerarda czekającego na wąskim chodniczku koło drabinki i natychmiast nastawił latarkę na czerwone migotanie, kierując światło w górę. Jo Lahaye zobaczył sygnał, przywiązał koniec długiego sznura, który mu podał Robert Barrades, do uchwytu pierwszego kanistra i ostrożnie wpuścił pojemnik do otworu studzienki, powoli rozluźniając zwoje sznura. Kanister postukiwał chwilami o metalowe szczeble drabinki, nie wywołało to jednak większego hałasu. Na dole zaopiekował się nimi Gerard, a Jo Lahaye powtórzył dziewięć razy tę operację z pozostałymi kanistrami.
Mercey, Barrades i Jo Lahaye, każdy z zapaloną latarką, zanurzyli się kolejno w ciasnym otworze włazu. Gdy zeszli na wąski, śliski chodnik, gdzie ich oczekiwali Gerard i Christian, ustawili się rzędem wzdłuż chropowatego, wilgotnego muru. Christian i Gerard wręczyli każdemu po dwa kanistry, sami podzielili się czterema pozostałymi i wszyscy ruszyli gęsiego naprzód, z Gerardem na czele.
Na ulicy Quincampoix Germain rozejrzał się wokoło i po upewnieniu się, że nikt go nie widzi, wszedł do baraczku i zamknął pokrywą wylot studzienki. Zwinął sznur rzucony w kąt budy przez Jo Lahaye, cisnął go na stos gruzu na ciężarówce, pchnął drzwi baraku i usiadł za kierownicą.
Zapalił bez pośpiechu papierosa i ruszył ciężarówką naprzód, po czym skręcił w wąską, pustą przestrzeń przylegającą do terenu budowy. Zaparkował wóz tuż przy jakimś niedobitku sczerniałego, porysowanego muru, utrzymywanego w stanie jakiej takiej równowagi przez potężne drewniane bale, i z niezmąconym spokojem przygotował się na długie oczekiwanie.
Zewsząd dochodził pisk szczurów.
Gerard widział w świetle latarki, jak uciekają na jego widok.
Hordy olbrzymich, grubych szczurów o niebywale długich ogonach taplały się w stojącej wodzie rynsztoku. Uciekając bestie przeskakiwały jedne przez drugie i ohydnie piszcząc zsuwały się ze śliskich ścianek koryt. Silniejsze gryzły te słabsze, aby utorować sobie szybciej drogę. We wgłębieniach muru setki małych oczek migotały w jaskrawym świetle latarki obnażającym bezlitośnie szkaradne pyski z wyszczerzonymi zębami.
Na widok tego nieprzeliczonego rojowiska, Gerard poczuł na plecach przykre łaskotanie zimnego potu. Przeszedł go lodowaty dreszcz.
Robert Barrades szedł między Christianem Sancy i Jo Lahaye. Obecność Jo tuż za nim uspokajała go. Szczury zawsze budziły w nim wstręt. Oczywiście, był odważny, ale na widok tych odrażających bestii tracił przytomność umysłu. Zdarzało się nieraz na wsi, w okolicach Bordeaux, że potrafił zdeptać głowę jadowitej żmii, nie odczuwając strachu ani odrazy. Wiedział jednak, że gdyby zaatakowały go szczury, nie potrafiłby się obronić, byłby bezwolny, jak sparaliżowany.
Piotr Mercey utkwił wzrok w karku Gerarda oświetlonym światłem latarki. Starał się nie zwracać uwagi na szczury przemykające się tuż obok jego nóg. Pocieszał się myślą, że gdyby został nagle zaatakowany przez szczury, postawiłby prędko kanistry na ziemi i wyciągnąłby łom zza pasa. Ta straszna broń spowodowałaby na pewno wielkie straty w szeregach napastników. Za radą Gerarda wszyscy byli uzbrojeni w łomy, nie zwyczajne, lekkie i krótkie, ale te wykonane ze stopu żelaza z domieszką stali, z długim trzonkiem, ważące dwa kilogramy każdy. Takie łomy były kiedyś chlubą włamywaczy z początków naszego stulecia.
Pragnąc zmienić kierunek myśli, zaczął przypominać sobie to, co powiedział Gerard, chyba już wieki temu, i co zapoczątkowało całą sprawę.
Tamtego ranka Robert Barrades został wezwany do więziennej sali widzeń na rozmowę z adwokatem.
Właśnie przyniesiono pocztę. Tylko jeden list, dla Gerarda. Jak zwykle, Gerard pospiesznie otworzył list i zatopił się w lekturze.
– Wiesz Gerard – zauważył Mercey – kiedy czytasz te gryzmoły, to słowa z ciebie nie można wyciągnąć!
Gerard, rozradowany, składał już list.
– To pisze moja siostra Josiane. Ona zawsze opowiada mi o całej rodzinie. Dziś mi napisała o drugiej siostrze, Eliane. To zakała całej rodziny.
– Zakała rodziny? Dlaczego?
– Wyszła za maż za strasznego pracusia. Ten ma czarną robotę! W takiej bandyckiej rodzinie jak nasza, to wstyd, to hańba!... Zdajesz sobie sprawę?
– Co on robi?
– Jest kanalarzem. Gdyby jeszcze był lekarzem czy adwokatem, albo gdyby był nadziany forsą, to bym zrozumiał! Ale kanalarz!
Śmiał się, jak z dobrego dowcipu.
– Całe szczęście – ciągnął – że szybko się przystosował.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Sam nie wiem, czy to atmosfera rodzinna... W każdym razie... Wyobraź sobie, że on pracuje w pierwszej dzielnicy Paryża. Nie jestem pewien, czy wiesz o tym, ale w pierwszej dzielnicy mieści się główna siedziba Banku Francuskiego.
– Ach, tak?
– Właśnie. Więc Gilbert, bo tak ma na imię, schodzi sobie któregoś dnia do kanałów, do pracy. Jest z kolegą. Kanalarze zawsze pracują we dwójkę, ze względu na szczury...
– ...Szczury?
– W kanałach roi się od szczurów. Straszne bestie, wielkie jak koty i bardzo agresywne. Kanalarze biorą ze sobą kije zakończone żelaznymi okuciami. We dwóch łatwiej im się bronić.
– Miła praca!
– A więc Gilbert schodzi do kanału z jednym ze swoich kolegów, a na górze, na ulicy, czuwa drugi kolega, czy nie zbiera się na deszcz. Bo rozumiesz, gdy jest ulewa, całe rzeki wody spływają do kanałów. Kanały wypełniają się, woda przelewa się przez podziemne chodniki i może porwać kanalarza, który pracuje tam, w dole, i może nie zdążyć wyjść na powierzchnię. Żeby uniknąć w takim wypadku nieuchronnej śmierci przez utopienie, zostawia się jednego kanalarza przy włazie, na ulicy, ma on obowiązek obserwować niebo i przy najmniejszym pogorszeniu się pogody wezwać swych kolegów do powrotu na powierzchnię.
– To bardzo ciekawe.
– Tego dnia nie mieli szczęścia. Gość, który miał uważać na zmianę pogody, to prawdziwy pijanica. Taka beczka bez dna na białe wino. Jak tylko Gilbert i jego kumpel zniknęli w kanale, ten facet pobiegł do najbliższego baru i zaczął tankować. Jak to się zwykle dzieje w takich wypadkach, spada ulewa, woda zalewa kanały i powódź porywa kolegę Gilberta. A Gilbert natyka się na jakąś kratę, czepia się jej, wspina się na nią, trzęsie nią z całej siły i ku jego zdziwieniu krata ustępuje. Rozgląda się wokoło i widzi lekko wznoszący się tunel.
– Ty mi chyba opowiadasz „Tajemnice Paryża” Eugeniusza Sue – wtrącił ironicznie Mercey.
– Zapewniam cię, że to prawda.
– Żartuję. Mów dalej, my tu w więzieniu rzadko możemy posłuchać takich historyjek.
– Gilbert pada na ziemię, brodzi chwilami w wodzie i idzie tym podziemnym przejściem do góry, wypłaszając po drodze całe stada szczurów, które tam się schroniły. Dochodzi do końca tunelu i trafia na mur z cegieł, zupełnie zżarty przez wilgoć, prawie pozbawiony zaprawy murarskiej łączącej cegły, wygryzionej pewnie przez całe pokolenia szczurów. Mur tak zniszczony, jak jakaś stara szafa zjedzona przez korniki. Gilbert, któremu zupełnie nie odpowiada towarzystwo szczurów w kanale, myśli sobie, widząc ten dziurawy ser, że nie powinno być tak trudno wydłubać otwór, przez który mógłby przejść i że prawdopodobnie za murem jest jakieś wyjście na powierzchnię. Wali kijem w mur, udaje mu się obluzować niektóre cegły i zrobić otwór wystarczający, żeby się prześliznąć. Przedostaje się do ciasnego korytarzyka i w świetle latarki widzi tuż przed sobą drewniane przepierzenie. Maca je, znajduje jakąś szparę, wsuwa w nią żelazne zakończenie kija, podważa deski i przepierzenie przestaje stawiać opór... Pcha, ścianka chwieje się i Gilbert...
– ...Wchodzi do jaskini Drakuli.
Gerard nachmurzył się.
– Piotrze, ty sobie ciągle żartujesz! To może wygląda nieprawdopodobnie, ale to jest prawda! Posłuchaj, co się potem działo!
– Nie zwracaj na mnie uwagi. Mów dalej, umieram z ciekawości, żeby dowiedzieć się, co dalej.
– Dobrze, ale daj spokój tym żartom. Więc... otwierają się drzwi, bo to były drzwi, i Gilbert wchodzi do jakiegoś zupełnie ciemnego pomieszczenia... Zamyka czym prędzej drzwi, ze względu na szczury, i...
– Czy woda tam nie dochodziła?
– Nie, mówiłem ci, że podziemny korytarz wznosił się. Gilbert rozgląda się więc dookoła, świecąc latarką, i co widzi?
Tym razem Mercey nie odezwał się.
– Co widzi? – powtórzył Gilbert.
– Nie mam pojęcia, mów.
– Pieniądze.
– Pieniądze? Przyznaj, Gerard, ty...
– Poczekaj. To nie były zwykłe pieniądze, ale banknoty przeznaczone na makulaturę.
– Jak to?
– Zaraz ci wytłumaczę. Gilbert trafił do piwnic Banku Francuskiego. Po wysłuchaniu jego opowiadania zasięgnąłem dyskretnie języka. Posłuchaj, jak to się dzieje. Budynek Banku Francuskiego mieści się przy ulicy Croix-des-Petits-Champs w pierwszej dzielnicy. Właśnie tam był Gilbert. Ale pieniądze wypuszcza się – drukuje się banknoty, jeśli wolisz – w Puteaux, przy nadbrzeżu National, w filii Banku. Tam też składuje się nowe banknoty. A co się dzieje, gdy jakiś bank, obojętnie jaki, na przykład, Crédit Lyonnais czy Société Générale, znajduje wśród pieniędzy, które do niego wpływają, banknoty tak zniszczone, że nie nadają się do dalszego użytku? Brudne, wytłuszczone, podarte lub podklejone taśmą samoprzylepną?
– Wymienia je na nowe?
– Właśnie. A jak się postępuje w takim wypadku? Raz na miesiąc zbiera się wszystkie banknoty do wymiany i wysyła je do Banku Francuskiego przy ulicy Croix-des-Petits-Champs, który gromadzi wszystkie takie przesyłki z Paryża i z prowincji, a potem posyła je do Puteaux. Bank Francuski uznaje na kontach banków wysyłających sumę równą wartości zużytych banknotów, a te ostatnie przeznacza się „na makulaturę”, to znaczy, do zniszczenia.
– Ale dlaczego nie wysyła się ich prosto do Puteaux, zamiast do głównej siedziby Banku Francuskiego? Byłoby prościej i szybciej.
– Nie pytaj mnie dlaczego. Musi być jakaś przyczyna. W każdym razie przyjęto taką procedurę.
– Domyślam się, że Gilbert trafił do miejsca, gdzie magazynuje się stare banknoty czekające na wysyłkę do Puteaux.
– Trafiłeś w dziesiątkę.
– I co on potem zrobił?
– Nic.
– Jak to nic?
– Bardzo mądrze postąpił. Wyszedł nic nie zabierając, zamknął drzwi i poczekał, aż minie ulewa i z kanałów spłynie woda. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby wyszedł z kanału z paczką starych banknotów pod pachą? Potem przyszedł zobaczyć się z nami, to jest z jednym z moich szwagrów i ze mną, i wyłożył nam całą sprawę. Gilbert wyszukał właz do kanału w jakiejś cichej, ciemnej uliczce. Postawiliśmy wielką, starą ciężarówkę bez platformy, dokładnie pod pokrywą włazu. Wleźliśmy do środka, zdjęliśmy pokrywę i zszedłem z Gilbertem do kanału, podczas gdy szwagier stał na straży na zewnątrz. I poszliśmy prosto do podziemia banku.
– Gilbert trafił do tego miejsca?
– Jest coś, o czym pewnie nie wiesz. Każdej ulicy, alei i bulwarowi w Paryżu odpowiada jeden kanał. Tak jak biegną ulice na powierzchni, tak samo ciągną się pod ziemią kanały. I uważasz, każdy odcinek kanału ma tabliczkę z nazwą kanału, taką samą tabliczkę, jakie są na domach. Tej samej wielkości i w tych samych kolorach, niebieskim i białym. Nie mógłbyś tam zabłądzić. Jeżeli znasz dobrze Paryż, możesz chodzić po kanałach równie łatwo, jak po ulicach na powierzchni, możesz iść, gdzie chcesz i zawsze będziesz wiedział, gdzie jesteś.
– To nadzwyczajne.
– Więc opowiadam dalej... Weszliśmy do piwnicy ze starymi banknotami i zabraliśmy jedną paczkę.
– A czy te pieniądze nadają się do użytku?
– Oczywiście. Są brudne, tłuste, poklejone taśmą, ale można nimi doskonale płacić. W małych ilościach, naturalnie.
– Jedną paczkę, powiedziałeś? A czy było ich więcej?
– Tak.
– Dlaczego ich nie wzięliście?
– Bo tak umówiliśmy się z Gilbertem. Przyszło nam na myśl, że gdybyśmy wzięli wszystko, to pewnego pięknego dnia Gilbert mógłby zostać objęty śledztwem. Odkryto by podziemny korytarz i kanał, szukano by wśród kanalarzy, ktoś by sobie przypomniał, że Gilbert uratował się w cudowny sposób z powodzi w kanałach, podczas gdy jego kolega utopił się. Zastanawiano by się, w jaki sposób uszedł powodzi, w końcu prawda wyszłaby na jaw i Gilbert wpadłby z kretesem. Tymczasem zniknięcie jednej paczki można łatwo wytłumaczyć jakąś pomyłką, przypadkowym pominięciem czy zgubieniem i Gilbert miał szansę wyjść z tego cało. Uważaliśmy, że widząc większość pieniędzy na miejscu, prowadzący śledztwo wywnioskują z tego faktu, że to nie jest kradzież.
– A jak Gilbert wytłumaczył swoim szefom swoje cudowne ocalenie, jak to nazwałeś?
– Linia metra od Porte de Clignancourt do Porto D’Orléans przechodzi przez Hale, jak wiesz. Tunel metra biegnie głęboko pod zabudowaniami Hal, które zresztą już zburzono. W tym miejscu tunel przechodzi pod ulicą Baltard, idzie równolegle do kanału, ale nieco wyżej. A ponieważ jest mnóstwo przecieków wody do tego tunelu, przebito w nim otwór ściekowy łączący się z kanałami i umożliwiający spływ wody. Gilbert powiedział, że zawisł na rękach na kracie tego otworu ściekowego.
– I jak się ta cała historia skończyła?
– Wzięliśmy jedną paczkę banknotów pięćdziesięciofrankowych, czyli tysiąc banknotów. Pięć kawałków dla każdego. Oczywiście, nie można tego porównywać z twoimi skokami. Piotrze, ale jak na godzinę pracy w kanałach, to całkiem nieźle. No i, rozumiesz, my byliśmy małymi rabusiami, a nie prawdziwymi bandytami jak, na przykład, ty.
– A śledztwo?
– Nie znam jego wyników. W każdym razie nigdy nie niepokojono Gilberta, co dowodzi, że postąpiliśmy słusznie, nie zabierając wszystkiego.
– Czy Gilbert potem dalej pracował jako kanalarz, tak jak przedtem?
– Tak.
Musiał przyznać w głębi duszy, że historia opowiedziana przez Gilberta była niezwykle interesująca. Otwierały się nowe, interesujące perspektywy.
Zamyślił się, a Gerard w milczeniu składał machinalnie i rozkładał list od siostry.
– Jest jednak coś, co mnie dziwi... – powiedział po chwili Mercey.
– Co takiego? – spytał Gerard.
– Drzwi... Jak to może być, że w takiej instytucji jak Bank Francuski drzwi do tego pomieszczenia chroni po prostu ściana z cegieł, że nie są porządnie umocnione i obite blachą, aby uniemożliwić dostęp do wnętrza?
Gerard uśmiechnął się kpiąco.
– Ależ, Piotrze, czemu mieliby podejmować tyle środków ostrożności? Przecież tam właściwie nie ma co kraść! Prócz tych banknotów nie ma nic, co można by ukraść! Mówię ci, to jest siedziba spółki. Ty, dawny adwokat, musisz wiedzieć, czym jest siedziba spółki. Biura, archiwa, ale nie ma forsy. W tym budynku mieści się także mieszkanie dyrektora banku. Pieniądze są gdzie indziej, w Puteaux czy w innym miejscu, ale nie tam.
– A stare banknoty?
– Myślę, że to niewielka ilość dla nich. Gdybyś widział tę salę, w której trzymają te stare banknoty! To prawdziwy śmietnik! Obrzydliwe brudy! Jestem pewny, że nikt tam nigdy nie wchodzi, chyba żeby wnieść lub wynieść paczki ze zniszczonymi banknotami. Zastanawiam się nawet, czy w ogóle ktoś pomyślał o tym, co jest za tymi drzwiami! Zresztą, w tym banku panuje straszny bałagan...
– Mianowicie?
– Wiesz, kiedy już się tam dostałem, chciałem się przekonać, jak się rzeczy mają. Rozumiesz, byłem w podziemiu Banku Francuskiego! Postanowiłem zobaczyć skarbiec bankowy, kombinując sobie, że może są widoki na zmontowanie skoku. Mój kuzyn Yves jest specjalistą od kas pancernych, odsiaduje zresztą siedem lat w Clairvaux za to, że obrobił sejf pewnego nadzianego bankiera w Troyes. Krótko mówiąc, mimo błagań Gilberta, który trząsł portkami ze strachu, zbadałem to miejsce. Wyszedłem z podziemnej sali i powędrowałem nie kończącymi się korytarzami aż do głównej hali, nie spotykając po drodze żywego ducha.
– Nie było strażników?
– Nie. Nie widziałem też sejfów. Owszem, widziałem zegary kontrolne, w których strażnicy muszą znaczyć co jakiś czas swoje karty, ale żadnego strażnika nie widziałem.
– Długo tam byłeś?
– Pół godziny, może trzy kwadranse...
– To wszystko wydaje mi się mało prawdopodobne.
– Jest tak, jak ci mówię. I powtarzam, po co by mieli łamać sobie głowę? Tam przecież nie ma co kraść!
– A więc to ma ręce i nogi – przyznał Mercey.
Rozmyślał o tej historii całymi tygodniami. Kilkakrotnie prosił Gerarda o dodatkowe szczegóły. I pewnej nocy wpadł na pomysł, jak wykorzystać te informacje. Pasowałyby bardzo dobrze do planu, który właśnie obmyślił i chętnie by wprowadził w czyn, gdyby tylko udało mu się odzyskać wolność.
Gdy więc Robert zaproponował mu wspólną ucieczkę z więzienia, skorzystał natychmiast z nadarzającej się okazji i namówił także Gerarda.
– Nie można ot, tak sobie, tracić z oczu podobnego skarbu.
Gerard, to żyła złota, której nie powinno się pozostawiać na pastwę losu!
Mercey spostrzegł, że Gerard wchodzi na wąską, metalową kładkę, przerzuconą nad korytarzem ściekowym kanału.
Zanim poszedł jego śladem, odczytał w świetle latarki napis na niebiesko-białej, trochę zardzewiałej tabliczce umieszczonej na skrzyżowaniu kanałów: Ulica Rambuteau.
Ulica Rambuteau... Jeszcze sto metrów i dojdą do miejsca pierwszego przystanku.
Odległość między ulicą Quincampoix a Bankiem Francuskim wynosiła mniej więcej półtora kilometra, takie obliczenie przeprowadził osiemnaście dni wcześniej, gdy poszedł na zwiady do kanałów i podziemi Banku Francuskiego, by sprawdzić, czy opis Gerarda jest dokładny.
Był dokładny.
Drzwi do piwnicy ze starymi banknotami otworzyły się z łatwością, gdy zabrali się za nie Jo i Christian, a potem udali się wszyscy, pod przewodem Gerarda, na rekonesans podziemi i dotarli aż do głównej hali banku.
Okazało się więc, że jego plan w części dotyczącej wykorzystania podziemia Banku Francuskiego był możliwy do zrealizowania.
Półtora kilometra drogi kanałem do banku stanowiło dość dużą odległość, ale on opowiadał się za takim właśnie rozwiązaniem, bo zapewniało im względne bezpieczeństwo. Ukryta obstawa policyjna, którą na pewno zorganizował Le Guennec, nie mogła być zbyt gęsta w takiej odległości od banku.
Zmusił się, by oddychać ustami. Duszące wyziewy kanałów drażniły zmysł powonienia i wywoływały mdłości.
Chwilami wyczuwał przez skórzane cholewy butów jakieś miękkie uderzenia. To szczury, które przemykały się między nogami, wydając żałosne piski.
– Cholerne szczury – usłyszał z tyłu głos Christiana. – Dlaczego tu jeszcze siedzą? Nie ma tu nic do żarcia, odkąd przeniesiono Hale do Rungins! Co za idiota, ten dziennikarz, co napisał, że wszystkie szczury wyniosły się stąd!
– Powinni wylać ścieki napalmem – powiedział słabym głosem Robert Barrades, chcąc dodać sobie odwagi.
Jo Lahaye, który zamykał pochód, roześmiał się. Był zupełnie pozbawiony wyobraźni i dla niego te szczury stanowiły tylko chwilową niedogodność.
Gerard właśnie zatrzymał się. Mercey widział w świetle latarki, że się waha. Obrócił głowę w prawo, potem w lewo.
Mercey oświetlił swoją latarką biało-niebieską, emaliowaną tabliczkę umieszczoną na odrapanej ścianie kanału.
– Ulica Baltard – przeczytał.
– Przejdź przez kładkę i skręć w lewo – powiedział krótko.
Gerard usłuchał. Szli za nim gęsiego. Sto pięćdziesiąt metrów dalej Gerard znów się zatrzymał i podniósł głowę do góry. Mercey odwrócił się.
– Christian, do roboty.
Christian Sancy postawił na ziemi swoje kanistry z benzyną, rozpiął kurtkę i wyjął łom.
– Teraz pomożesz mi wyjść, Jo – powiedział.
Jo Lahaye postawił swoje kanistry obok kanistrów Christiana i podsadził Christiana na rękach. Christian stanął na ramionach Jo i w ciągu paru minut wybił kratę z otworu, przez który przenikało słabe światło z tunelu metra. Potem mocno pociągnął i krata została mu w rękach. Podał ją Merceyowi, który oparł ją o ścianę kanału.
Robert skorzystał z tego, aby pozbyć się plastikowego worka, jaki niósł dotąd na ramieniu i wsunął go za kratę.
– Worek, Robercie? – spytał Mercey.
– Zrobione.
– Dobrze. W górę.
Christian zeskoczył na ziemię i wszyscy podjęli znów swoją wędrówkę.
XIV
Le Guennec odsunął rękaw swojej koszulki polo, odsłaniając owłosiony nadgarstek i spojrzał na zegarek.
Pierwsza cztery!
Co oni tam robią, do cholery!
Mercey twierdził, że to nastąpi między dwunastą a pierwszą w nocy. A może to jakieś jego nowe numery?
Rzucił okiem na osiem granatowych worków ustawionych rzędem na kontuarze. Ich czerwone i białe etykietki drgały leciutko w podmuchach powietrza poruszanego przez wentylatory zawieszone u sufitu. Kazał je włączyć, bo upał stawał się nieznośny. Przygotowania już dawno ukończono i ludzie zaczynali się niecierpliwić. Takie długie oczekiwanie fatalnie działało na nerwy.
W pobliżu frontowych drzwi jeden z ludzi Lebeau, Queyran, żuł z roztargnieniem kanapkę, trzymając rękę na kolbie swojego automatu, podczas gdy naprzeciw niego Castellani i Andrade popijali piwo z jednej butelki.
Pozostali policjanci z oddziałów Lebeau i Vanderbussche’a rozproszyli się po całej hali, stali też w bocznych korytarzach i na pierwszym piętrze.
Na dworze trzymali straż ludzie z oddziału interwencyjnego Stepaniaka. Oddział ten znany był szerokiej publiczności pod nazwą brygady antydywersyjnej.
W centrum miasta załogi wozów z oddziału Servanta czekały tylko na sygnał rozpoczęcia łowów.
W przedmiejskich dzielnicach Paryża krążyły patrole policji z komisariatów peryferyjnych i żandarmerii z Republikańskich Kompanii Bezpieczeństwa.
Wyżej, na pierwszym piętrze banku, w jednym z pokojów biurowych, oddanych policji do dyspozycji przez sekretarza generalnego Banku Francuskiego, usadowił się Kramer ze swoimi ludźmi, utrzymując stały kontakt radiowy z Centralą w prefekturze i z obu grupami Stepaniaka.
Jednym słowem, „komitet powitalny” był gotów na przyjęcie Merceya lub jego człowieka wysłanego po odbiór okupu, albo też na wszelką inną ewentualność.
Le Guennec ruszył ciężko w kierunku szerokich, marmurowych schodów, oparł rękę na solidnej poręczy pamiętającej z pewnością XVIII wiek i przeskakując po dwa stopnie, wbiegł na pierwsze piętro. Zatrzymał się chwilę przy balustradzie galerii, podziwiając po raz pierwszy imponujący widok hali z góry.
Cofnął się o parę kroków i już chciał wejść do korytarza prowadzącego do pokoju, w którym siedział Kramer, gdy nagle usłyszał czyjś głos.
– Wszyscy ręce do góry! Róbcie to, co każemy, a nie będzie żadnych strat. Gorzej z tymi, którzy będą się stawiać, wtedy strzelamy bez uprzedzenia. Zapamiętajcie to sobie.
Ton tych słów był szorstki, kategoryczny.
Le Guennec zesztywniał. Nie namyślając się zdjął buty, położył się na zimnym marmurze galerii i przyczołgał się z powrotem do balustrady.
Miał stąd widok na całą halę.
Z dołu był niewidoczny.
W hali stało półkolem pięciu ludzi.
Byli ubrani w nieprzemakalne kurtki, na głowach mieli kaski ochronne jak robotnicy budowlani, na nogach długie skórzane buty, mocno zachlapane błotem. Twarze mieli ciemne, czymś wysmarowane, jak gdyby poczernione sadzą.
Dwaj z nich trzymali pistolety maszynowe, trzej pozostali zwykłe pistolety. Le Guennec nie mógł rozróżnić rysów twarzy, ale był pewien, że to Mercey i jego ludzie. Pięciu. Byli w komplecie – Mercey, Lahaye, Barrades, Sancy i Gerard Lesaigneur.
Jeden z dwóch mężczyzn z pistoletami maszynowymi zdradzał swoją masywną sylwetkę – mógł się o to założyć – Christiana Sancy, dawnego porucznika komandosów, olbrzyma wagi stu kilogramów. A drugi człowiek z pistoletem maszynowym, niewiele niższy od tamtego, to musiał być Jo Lahaye. Zgadzało się. Mercey powierzył pistolety maszynowe swoim dwóm zbirom. Jego zdaniem Barrades i Lesaigneur nie mieli tyle zimnej krwi i dostatecznego doświadczenia, by pełnić tę funkcję. Teraz, gdy był prawie pewny, że to jest Mercey ze swoją bandą, a nie jakaś inna szajka usiłująca przywłaszczyć sobie tanim kosztem cudzy łup, trzeba było zastanowić się nad własnym sposobem postępowania.
Kolbami pistoletów wypchnęli przed siebie dwóch ludzi. Dwóch mężczyzn, którzy robili wrażenie niezupełnie przytomnych, a na ich kołnierzach widać było plamy krwi. Le Guennec poznał oficerów policji, których Lebeau postawił na straży w jednym z korytarzy, kierujących się z hali krętą drogą w głąb budynku.
Zrozumiał wtedy, że Mercey i jego ludzie przyszli tym korytarzem zaczynającym się prawdopodobnie w podziemiach banku. Ale jak dostali się do tych piwnic? Chyba jednak nie kanałami!
W takiej instytucji jak Bank Francuski fundamenty budynku musiały być równie solidne jak podziemia Bastylii, trzeba by je kuć przez wiele miesięcy, aby wyrąbać otwór.
I tak powinno być!
No i czy sekretarz generalny banku nie zapewnił Servanta, że ten budynek, to prawdziwa forteca? Więc jak oni to zrobili?
Obaj oficerowie upadli na marmurową posadzkę hali. Inni ludzie z oddziałów Lebeau i Vanderbussche’a z widoczną niechęcią unosili ręce do góry. Le Guennec pomyślał, że jego prestiż doznał w tej chwili znacznego uszczerbku.
– Uwaga – odezwał się rozkazująco ten sam szorstki głos. – Niech każdy z was weźmie broń lewą ręką i rzuci ją na ziemię. Tylko bez nieprzemyślanych gestów, bo pożałujecie. Ale nie wszyscy jednocześnie. Zaczynamy z tej strony. A reszta niech się nie rusza.
To musiał być Mercey.
Le Guennec widział, jak się przesuwa uważając, żeby nie znaleźć się na linii strzału pistoletów maszynowych i wskazuje ręką trzech mężczyzn stojących tuż koło drzwi wejściowych.
Trzej policjanci niechętnie usłuchali.
– Bardzo dobrze, teraz wy.
Wskazał ręką czterech mężczyzn tkwiących nieruchomo u stóp schodów.
Powoli zastosowali się do polecenia. Potem przyszła kolej na Lebeau. Następnie na Vanderbussche’a. Le Guennec dojrzał kątem swojego jedynego oka jakiś cień rysujący się w odległości paru metrów. Poznał Kramera. Położył szybko palec na ustach.
Kramer zatrzymał się w miejscu. Teraz już cała broń leżała na marmurowej posadzce hali.
– Doskonale Bądźcie nadal grzeczni, a wszystko pójdzie dobrze. A teraz, wszyscy ręce na kark! Położyć się na brzuchu.
Do Le Guenneka dochodziły odgłosy wściekłych pomruków, ale wszyscy usłuchali.
– Broń! – rzucił głos.
Dwaj mężczyźni z pistoletami, każdy z workiem w ręku, opuścili swoje miejsce w półkolu. Zebrali broń z ziemi, wepchnęli do worków i z pytającym wyrazem twarzy zatrzymali się przed tym mężczyzną, który jedyny dotąd zabierał głos. Ten zakręcił się na pięcie i szybkim krokiem skierował się do kontuaru, na którym stały rzędem worki z pieniędzmi na okup.
Nie zwracając uwagi na worki z białymi etykietkami, sięgnął po jeden z czterech worków z czerwonymi plakietkami i wyrzucił jego zawartość na ziemię. Rozerwał szybko banderole i obejrzał kilka banknotów wybranych na chybił trafił.
Trzy następne worki z czerwonymi etykietkami spotkał ten sam los. W tym czasie tamci dwaj mężczyźni położyli na ziemi, koło nóg, worki z bronią i zajęli się wkładaniem pieniędzy z powrotem do worków. Zaciągnęli zamki błyskawiczne, podnieśli się i poszli po worki z białymi plakietkami. Wzięli po dwa worki, przerzucając przez ramię ich szerokie, płócienne pasy.
Zabrali worki zawierające broń i skręcili do tego korytarza, którym tu przyszli.
Ten, który przedtem mówił – zdaniem Le Guenneka musiał to być Mercey – dźwignął dwa worki z czerwonymi plakietkami, a jeden z dwóch mężczyzn z pistoletami maszynowymi, dwa pozostałe worki. I oni skierowali się do korytarza, a za nimi piąty członek bandy, wycofując się, z pistoletem wymierzonym przed siebie, osłaniał swoich towarzyszy.
I nagle Le Guennec doznał olśnienia.
Pięciu członków bandy Merceya znajdowało się tutaj, wszyscy razem. Gdyby udało się zatrzymać tu ich wszystkich, porwanym dzieciom nie zagrażałoby już żadne niebezpieczeństwo. Obojętne, kto teraz strzegł dzieci, Germain, Josiane czy Sylwiana Lesaigneur, czy też wszyscy troje naraz.
Które z nich zdobyłoby się na to, by zabić dzieci, gdyby skok się nie udał?
Żadne z nich.
Tym bardziej że wiązałoby się to z ogromnym ryzykiem.
Nawet gdyby chodziło o zaspokojenie żądzy zemsty, zwłaszcza w wypadku Gerarda Lesaigneura, przez solidarność rodzinną, to niemożliwe!
Gdyby skok nie wyszedł przyjęliby najrozsądniejsze rozwiązanie: uwolnienie dzieci i ucieczkę.
Więc on, Le Guennec, miał wszelkie szanse powodzenia za sobą.
W mgnieniu oka pistolet smith and wesson znalazł się w jego rękach. Ten sam smith and wesson, który otrzymał na zakończenie kursu strzelania intuicyjnego, na jaki chodził w F.B.I. w Waszyngtonie.
W tyle, u wylotu korytarza Kramer, który nie tracił z oczu żadnego jego gestu, naśladował go.
Na dole tylko jeden człowiek został w polu widzenia.
Ten, który trzymał w ręku wymierzony pistolet i nie niósł worków.
Już miał wycofać się do korytarza. Prawie bez celowania, Le Guennec strzelił. Ale swobodę ruchów jego ręki, spoczywającej na podmurowaniu balustrady, krępowały słupki podtrzymujące poręcz. Kula dosięgła celu, mężczyzna na dole zachwiał się, cofnął, uderzył plecami o futrynę drzwi. Kramer popełnił błąd, interweniując w tym momencie. Wypadł z korytarza z pistoletem w ręku.
Mężczyzna podniósł swój pistolet maszynowy, wycelował w kierunku pierwszego piętra. Padła seria.
Kramer oderwał się od ziemi i zwalił ciężko na ścianę.
Le Guennec, z głową częściowo osłoniętą przez słupek balustrady, nie mierząc, opróżnił magazynek. Wokół niego gwizdały kule, z jękiem uderzały o marmur.
Nagle dał się słyszeć odgłos biegu wielu nóg z korytarza zatarasowanego ciałem Kramera.
Le Guennec odwrócił głowę.
To ludzie Lebeau i Vanderbussche’a biegli z pomocą ze swoich stanowisk na pierwszym piętrze.
– Zostać na miejscu! – huknął. – Zawiadomić Centralę i Stepaniaka. Zarządzam alarm!
* * *
Christian Sancy rzucił worki przed siebie na ziemię, położył się na brzuchu i zza osłony grubej warstwy banknotów ostrzeliwał pierwsze piętro hali, żeby Jo miał czas wycofać się. Policjanci, którym przedtem odebrano broń, leżeli jak dłudzy na ziemi. Tak się rozpłaszczyli, by uniknąć rykoszetów, że ich ciała niemal zapadały się w marmurową posadzkę.
Chwiejnym krokiem Jo Lahaye zdołał dotrzeć do korytarza i ukryć się w nim. Na jego kurtce, pod lewym barkiem, widać było dwie dziury. Odpiął kurtkę i Mercey z trudem opanował wyraz twarzy. Cała koszula była mokra od krwi.
Jo usiłował uśmiechnąć się.
– Nie wysilaj się, nie graj komedii. Dla mnie to już koniec drogi... – powiedział z trudem.
– Zwariowałeś, Jo, wyciągniemy cię stąd – zaprotestował Mercey.
– Nie warto... – wyjąkał Jo. – Krew leje mi się aż do butów... Zmywajcie się stąd... Christian, daj mi swoje magazynki, spróbuję ich zatrzymać...
Christian przyczołgał się z hali do korytarza, ciągnąc za sobą worki, aż znalazł się poza polem ostrzału. Kiedy podniósł się i spojrzał na Jo Lahaye, nie miał wątpliwości. Widział mnóstwo tak urządzonych ludzi w Algierii. Nie można było dla nich nic zrobić.
Bez namysłu podał Jo trzy magazynki, jakie mu pozostały. Jo machinalnie wyciągnął po nie szybko rękę i zakasłał. Strumień krwi zalał mu koszulę. Wytarł usta wierzchem dłoni i powiedział z rozpaczliwym gestem ręki:
– Uciekajcie, do cholery!
Christian podniósł worki, zarzucił je na ramiona i odwrócił głowę.
– Do zobaczenia wkrótce, Jo! – szepnął Mercey.
– Właśnie – uśmiechnął się drwiąco Jo. – Nie zapomnijcie tylko przynieść mi moją część pieniędzy...
Już odchodzili. Zawołał ich jeszcze:
– Hej, wy tam!
Odwrócili się.
– Jednak dobrze się bawiliśmy, wszyscy trzej! – zażartował z nutą goryczy w głosie. – Pozdrowię od was Antoniego. Będzie mu miło...
Po przyjacielsku, zrobili do niego oko.
Dochodzili do końca korytarza, gdy usłyszeli trzask serii z pistoletu Jo.
Bez słowa zaczęli biec labiryntem korytarzy i schodów, aż dotarli do znajomej piwnicy. Weszli do środka, a Gerard i Robert zamknęli za nimi drzwi.
Paczki starych banknotów przeznaczonych na makulaturę tworzyły ogromną stertę, która pchnięta przez Barradesa zwaliła się za drzwi.
Koło niskiego, połamanego stołu stały rzędem kanistry z benzyną.
Gerard i Robert wywrócili je kopniakami, wylewając benzynę i na stos banknotów i na ziemię.
Potem pospiesznie chwycili swoje worki, minęli drzwi prowadzące do podziemia i przeczołgali się przez dziurę w murze, popychając przed sobą worki. Podnieśli się na równe nogi i, jak Christian, zapalili zawieszone na szyi latarki.
Mercey poczekał, aż straci ich z oczu, potem poszedł w ich ślady. Po drugiej stronie muru wygrzebał z kieszeni długą petardę, podobną do tych, jakich używają dzieci w święto 14 Lipca i zapałką podpalił lont. Z petardy zaczęły się wydobywać kolorowe iskierki.
Mercey położył się na brzuchu, wycelował przez wyrwę w murze w otworze drzwi piwnicy i rzucił petardę do środka, prosto w kałuże benzyny rozlewające się po ziemi.
Jednocześnie skoczył do tyłu. Nie mógł jednak ukryć się przed podmuchem gorąca, który go uderzył prosto w twarz. W tej samej chwili rozległ się grzmot wybuchu.
Podniósł się, zapalił latarkę zawieszoną na szyi i rzucił snop światła na mur. Zaraz znalazł otwór, w którym Christian schował przedtem materiał wybuchowy.
Wyrwa, którą Gilbert, szwagier Gerarda, zrobił w murze, dziewięć miesięcy wcześniej, gdy odkrył piwnicę ze starymi banknotami, została częściowo wypełniona przez Gerarda i Gilberta w czasie wyprawy po paczkę tych pieniędzy tak, by zamaskować przejście, którym dostali się do piwnicy. Kiedy więc Mercey poszedł na zwiady do kanałów i do podziemia Banku Francuskiego, trzeba było znów ją powiększyć, a następnie załatać, by nie wzbudziła podejrzeń, gdyby trudnym do przewidzenia trafem wpadł na nią jakiś kanalarz lub pracownik banku.
Gdy więc teraz ponownie wchodzili do podziemia banku, tym razem dla dokonania wielkiego skoku, trzeba było jeszcze raz wybić wystarczająco duży otwór, aby mogli przejść przezeń ludzie z wielkimi workami wypchanymi pieniędzmi.
To zadanie wziął na siebie Gerard. Już przyzwyczaił się! W tym czasie Christian zrobił inne wgłębienie w murze i umieścił w nim materiał wybuchowy, który ukradli nocą, wraz z ciężarówką, z jakiegoś placu budowy, po unieszkodliwieniu dwóch strażników nocnych, ludzi z Afryki Północnej, których zaskoczyli zagłębionych po uszy w grze w domino. To było konieczne. Nie można było pozwolić, by Germain biegał po mieście w poszukiwaniu jakiejś ciężarówki! Przy tych wszystkich patrolujących Paryż i okolice tajniakach i policjantach, czyhających na taką okazję, oznaczałoby to wysłanie Germaina prosto do więzienia!
Tak jak to pokazywał Christian, Mercey zapalił spłonkę, której detonacja miała za chwilę rozerwać ładunek wybuchowy, porwał swoje worki, zawiesił je na ramionach i rzucił się w głąb podziemia, w ślad za tamtymi.
Ogień i gruz wysadzonego w powietrze muru powinny stanowić przeszkody nie do przebycia dla gliniarzy, a dla nich dodatkowe szańce obronne uzupełniające zacięty bój Jo, który osłaniał ich odwrót.
Pomyślał ze wzruszeniem o tym swoim towarzyszu, który poświęcił się, zdając sobie sprawę, że zostało mu tylko kilka minut życia.
Po Antonim Carinim w Marsylii, teraz Jo Lahaye...
Zostało ich teraz tylko dwóch, on i Christian...
Gwiazdy gangsterskiej rewii znikają jedna po drugiej... Jeden refren na scenie teatru zbrodni, dwa lub trzy piruety, entuzjastyczne oklaski wtajemniczonych amatorów i hop! na zawsze znikają za kulisami... Dziś światła rampy, jutro zimna płyta kostnicy... Dlaczego tak się dzieje?
Bo rzucili się w bezsensowną, szaloną pogoń – za pieniędzmi.
Za pieniędzmi, takimi jak te, które właśnie dźwigał.
Dwa ciężkie worki, pełne pieniędzy, stufrankowych banknotów.
Umyślnie zachował dla siebie worki z czerwoną etykietką.
Dlatego zażądał różnych kolorów plakietek odpowiadających wartości pieniędzy umieszczonych w workach, że chciał móc odróżnić na pierwszy rzut oka worki ze stufrankowymi banknotami i zarezerwować je dla siebie i dla Christiana. Robert i Gerard, to dzielni chłopcy, ale mogło im się coś przydarzyć, więc Mercey wolał nieść sam, z Christianem, worki zawierające najwięcej pieniędzy. Bo nawet w wypadku, gdy tylko jemu jednemu udałoby się wyjść z tego cało, nie wszystko by było stracone. Zostałoby sześćset milionów! Nie powtórzyłoby się fiasko z Marsylii!
* * *
– Hallo? – usłyszał głos w słuchawce.
Germain nacisnął guzik.
– Czy to komisariat? – spytał umyślnie onieśmielonym głosem.
– Tak – zachrypiał głos.
– Jest taka sprawa, nie wiem, ale... – mówił z wahaniem.
– Słucham. O co chodzi?
– No, właśnie, ja jestem kierowcą ciężarówki. Mieszkam w Vienne i przyjechałem z towarem do Hal w Rungis, ale w Rungis nie ma dziewczynek, więc pojechałem do starych Hal, do Paryża, żeby jakąś znaleźć, jak w dawnych, dobrych czasach, kiedy Hale były jeszcze Halami, no i...
– I któraś z nich okradła pana? – przerwał niecierpliwie głos.
– Nie, to nie to... Co też pan, ja wiem, do kogo iść... Od dwudziestu lat jeżdżę do Hal raz na tydzień. To nie to... Właśnie byłem z dziewczynką w takim hotelu na ulicy des Lombards i potem poszliśmy oboje na jednego, bo mówię panu, ja ją znam od pięciu lat i ona mnie nigdy nie nabrała... No i potem ją zostawiłem i idę ulicą Quincampoix po mojego berlieta i widzę tam jakieś dziwne typy. Wyglądali, jak jacyś gangsterzy. Postawili drewnianą budę na chodniku, podnieśli pokrywę włazu do kanału i... nie wiem, ilu ich było... pięciu czy sześciu... i zaczęli wchodzić do kanału. Starali się zachować ostrożność, ale na próżno, ja ich widziałem! Pan rozumie? Wchodzić do kanału o takiej porze, i jak oni wyglądali!
Głos w słuchawce spoważniał.
– Jak dawno to było?
– Jakąś godzinę temu... Bo musi pan wiedzieć, że kiedy myślałem o tym wszystkim, spotkałem kumpla, gościa z Vienne, jak ja. No i oczywiście, poszliśmy wypić szklaneczkę, ale ciągle myślałem, że powinienem was zawiadomić.
– A gdzie to było, mówił pan?
– Na skrzyżowaniu ulicy Quincampoix i de la Reynie. Na chodniku po lewej stronie, idąc z ulicy des Lombards.
– Godzinę temu?
– Tak, ale zanim zatelefonowałem do was, poszedłem jeszcze raz to obejrzeć. Tkwi tam przed budą jeden typ, wygląda jakby stał na straży. Jest tak ubrany jak tamci w budzie, w nieprzemakalną kurtkę i w kask na głowie i ma wysokie buty. Nawet zdawało mi się, że widzę karabin pod kurtką...
Głos po drugiej stronie zadrżał z podniecenia.
– Niech pan tam wraca i czeka na nas.
Odłożono słuchawkę na widełki. On zrobił to samo.
Wrócił bez pośpiechu do kontuaru. Na jego piwie opadła już piana. Przełknął łyk, ale piwo było już ciepłe i mdłe. Zamówił drugie.
Wokół niego rozmawiano z ożywieniem. Głuptasy – pomyślał – udają ludzi z lepszego towarzystwa.
Germain upił piwa, które przed nim postawiono i odstawił szklankę. Usłyszał z ulicy odgłos deszczu uderzającego o asfalt.
Z początku nie zwrócił na to większej uwagi. I nagle przypomniał sobie opowiadanie Gilberta.
Zostawił pieniądze na kontuarze i podszedł do drzwi.
Pod wpływem deszczu jezdnia i chodnik odzyskiwały dziewiczą świeżość, woda zmywała nagromadzone pokłady kurzu. Rynsztokami spływały potoki zabierające wszystek brud i śmieci i ostatniego tygodnia. Stara, brzydka dzielnica brała kąpiel. Strumienie wody biły w ziemię w piekielnym rytmie, przesłaniając mglistą kurtyną blade światło starej, gazowej latarni narożnej, która jakimś trafem przetrwała do epoki elektryczności.
Chłodny deszcz w zderzeniu z nagrzaną ziemią rodził mleczne, kłębiące się opary.
Germain przetarł ręką zaparowaną szybę i spojrzał z przestrachem na potok wody spływający wzdłuż chodnika do najbliższej studzienki ściekowej. Przypomniał sobie, że przed zejściem do kanałów Piotr podniósł wzrok w niebo i stał tak dłuższą chwilę, z bezradną miną. Musiał się zastanawiać, jakie zmiany szykuje pogoda w najbliższym czasie.
Przeszedł go dreszcz, gdy przypomniał sobie przygodę Gilberta. Gilbert miał szczęście, że udało mu się ujść z życiem. Powódź w kanałach na ogół nie oszczędza. Woda podnosi się aż do sklepienia i zabiera wszystko po drodze. I człowiek, w połowie zjedzony przez szczury, rozbija się o kratę odgradzającą kanał od wód Sekwany.
Gdzie byli tamci w tej chwili?
Jeżeli wszystko odbyło się zgodnie z planem, powinni teraz znajdować się niedaleko wyjścia.
Lecz jeśli coś im przeszkodziło i opóźniło powrót, narażali się na wielkie niebezpieczeństwo.
Najgorsze, że nie mógł nic dla nich zrobić.
Mógł tylko czekać.
Zacisnął wielkie pięści. Pomyśleć, że ta cała forsa, którą już miał prawie w ręku, wymyka mu się teraz z powodu tego przeklętego deszczu.
XV
– Cholera, woda się podnosi! – zaklął Gerard.
– Musi być porządna burza na dworze! – zauważył Christian.
– Pospieszmy się! – krzyknął Mercey, który zamykał pochód.
Przyspieszyli wszyscy kroku, ale ciążyły im worki i utrudniały marsz.
Każdemu przypadło w udziale sześćdziesiąt kilo do niesienia – liczył Mercey. To Josiane zważyła paczkę stufrankowych i paczkę pięćdziesięciofrankowych banknotów na wadze dla niemowląt, w jakiejś zatłoczonej aptece. Każda paczka zawierała sto papierków. Pierwsza paczka ważyła sto gramów, a druga siedemdziesiąt pięć. Worki z czerwoną etykietką zawierały trzysta paczek, to jest trzydzieści kilo. Te drugie – czterysta paczek, czyli również trzydzieści kilo. Nieśli po dwa worki, co oznaczało obciążenie sześćdziesięciu kilo na każdego.
On sam obliczył rozłożenie całego bagażu, aby każdy z nich niósł taki sam ciężar.
Przyznał się teraz w głębi duszy, że przecenił możliwości ludzkiej wytrzymałości. Przeszedł ledwie sto metrów i już się zadyszał. Pasy worków wpijały mu się boleśnie w ciało ramion i czuł ostry ból w karku i w krzyżu.
Dyszał ciężko z wysiłku, a fetor zgnilizny unoszący się wszędzie w powietrzu przyprawiał go o mdłości. Mimo chłodu napływającego wraz z wodą, pocił się. Strużki potu spływały mu po plecach.
Najbardziej jednak niepokoiła go woda, ta woda wzbierająca groźnie w korycie kanału.
Latarka oświetlała burzącą się groźnie czarną ciecz. Na jej powierzchni usiłowały utrzymać się stada szczurów. Poziom wody rósł nieustannie, a im zostało jeszcze czterysta metrów do przejścia. Nieskończoność...
Ale może wreszcie przestanie padać? Była pełnia lata i taka ulewa nie mogła długo trwać. Przynajmniej można było żywić taką nadzieję.
Zanim zeszli do kanałów, przyjrzał się niebu – było czarne, bezgwiezdne. Powietrze stało ciężkie, nieruchome, naładowane elektrycznością. Zapowiadało burzę, a to oznaczało dla nich zagrożenie przez cały czas wędrówki po kanałach.
Naturalnie, nic tamtym nie powiedział.
Cóż by to zmieniło?
Było za późno, by rezygnować z wyprawy i uprzedzenie ich o zbliżającej się burzy mogłoby tylko odebrać im odwagę, a czuł, że Gerard i Robert są niesłychanie napięci, po prostu u kresu nerwów.
Chcąc odpędzić myśli o zagrażającym im niebezpieczeństwie, przywołał na pomoc swoją własną filozofię, którą zwykł kierować się w życiu. Uważał mianowicie, że życie niesie kolejno pomyślne i niepomyślne wydarzenia.
Tak jak z kobietami.
Raz porzucasz dziewczynę, innym razem ona ciebie porzuca.
Tego dnia niepomyślnym wydarzeniem była śmierć Jo. A szczęśliwym – mógł być koniec nawałnicy.
Robert Barrades widział przed sobą worki chyboczące się na plecach Christiana w takt jego kroków.
Christian szedł równym, miarowym krokiem, jak gdyby niósł puch, a nie papier wagi sześćdziesięciu kilo – pomyślał z zazdrością, nawet nie dlatego, że tak bardzo ciążył mu na ramionach jego własny bagaż. Owszem, to było ciężkie, ale do zniesienia.
Właściwie plan Piotra był całkiem pomysłowy. Wchodzili jednym wejściem, a wychodzili innym, położonym o wiele bliżej banku, unikając w ten sposób zbyt długiego marszu z tym cholernym obciążeniem. Jednocześnie Germain telefonował do gliniarzy, kierując ich na fałszywy trop.
Musieliby mieć chyba zatkane cylindry i zatarte łożyska kulkowe w samochodach, żeby ich oddziały specjalne nie zjechały się wszystkie na ulicę Quincampoix, do włazu do kanału, w przekonaniu, że zgarną ich w chwili, gdy będą wychodzić. A na wypadek, gdyby gliny nie dały się na to nabrać, Piotrek wydumał inny sposób na nich. I w obu wypadkach gliny powinny mieć się z pyszna. Miał dobrze w głowie, ten Piotrek, ale jednego nie przewidział, tego mianowicie, że Jo pożegna się z tym światem.
Biedny Jo! Wyciągnął nogi właśnie w chwili, gdy miał podjąć nagrodę za wszystkie swoje trudy.
Miewali dobre pomysły, to pewne, ale śmierć zbyt łatwo zbierała wśród nich swoje żniwo. A on, Robert, był za młody, by wybierać się na tamten świat przed 2000 rokiem, a nawet później.
Te cholerne worki stawały się coraz cięższe. Jakby były z ołowiu. Bolały go mięśnie brzucha i nóg. Pot spływał z niego strumieniami, zalewał mu oczy przesłaniając wzrok do tego stopnia, że blask latarki wydawał mu się światłem lampy przeciwmgłowej.
Zdobył się na wielki wysiłek, podniósł rękę i przetarł rękawem oczy. Ale to nie było jeszcze wszystko.
Ta cholerna, smrodliwa ciecz ciągle wzbierała. Jeszcze trochę i zaleje chodnik, a potem podniesie się jeszcze wyżej.
Było czym się martwić.
I do tego jeszcze szczury.
Te, którym udało się utrzymać na powierzchni wody, płynęły w stronę chodnika, czepiały się jego krawędzi i wdrapywały się na górę. Przemykały się między ich nogami i wydawały wstrętne piski, a to mu przypominało tamte ohydne szczury, od których roiło się w tej dziurze w kazamatach, gdzie musiał odsiedzieć dziewięćdziesiąt dni. Szczury, które mu zżerały koc i tak już mocno dziurawy, i kąsały go podczas snu.
Straszliwe bestie. W czasie tych dziewięćdziesięciu dni mógł spać właściwie tylko w ciągu dnia. Wtedy szczury znikały, żeby znowu pojawić się nocą. A w nocy Robert, napięty do ostateczności, stawał na krawędzi drewnianej przegrody, broniąc się przed szczurami, które go tak gryzły w pierwszych dniach w tej dziurze. Był przygotowany na każdą ewentualność, choć dobrze wiedział, że w razie napaści tych potworów strach by go całkiem sparaliżował.
Starał się nie patrzeć na ściany kanału, wiedział, że światło latarki odkryłoby setki tych bestii rojących się we wgłębieniach muru.
Teraz dotarł, tuż za Christianem, do kolejnej kładki przerzuconej przez koryto kanału w miejscu skrzyżowania się ulic. Woda zaczęła już ją zalewać.
Spojrzał na niebiesko-białą tabliczkę z nazwą ulicy, pod którą właśnie szli: Ulica Vauvilliers.
Już niedaleko – westchnął z ulgą.
Na szczęście, bo worki coraz bardziej mu ciążyły, a poziom wody stale się podnosił.
Brodził teraz po kostki w rwącej wodzie, więc posuwał się coraz wolniej.
Poczuł nagle, że coś wśliznęło mu się do buta i szamotało się za cholewką. Coś innego wdrapało mu się na uda, na brzuch...
Poczuł skurcz żołądka. Opuścił wzrok i zobaczył trzy wielkie szczury uwieszone na połach jego kurtki. Ich rzadka sierść kleiła się do brudnej skóry, wyszczerzone pyski ukazywały żółte kły, a małe oczka wpatrywały się w niego złośliwie. Były ogromne, jak koty.
Stracił władzę w nogach. Opanowało go nerwowe drżenie i otworzył usta, by wezwać pomocy.
Nagle poczuł na szyi muśnięcie czegoś lepkiego, a potem bolesne ukąszenie.
Krzyknął dziko i odskoczył w bok.
Jego noga trafiła w próżnię.
Zachwiał się, stracił równowagę i pociągnięty ciężarem worków, gubiąc kask, pogrążył się w czarnej cieczy.
Rozpaczliwie starał się uchwycić czegoś i z ogromnym wysiłkiem spróbował obrócić się do tyłu.
Gwałtowne uderzenie głową o krawędź chodnika pozbawiło go w jednej chwili przytomności, a jednocześnie worki wciągnęły go w głąb kłębiącej się wody.
Gerard, który był świadkiem tej sceny, przełknął z trudem ślinę.
Odwrócił się do Merceya, mrużąc oczy w świetle latarki.
– Co... co robimy? – spytał ochryple.
– Nic nie możemy zrobić – odrzekł szorstko Mercey. – Idź dalej. Nie możemy tracić czasu. I uważaj na szczury. Wyjmij łom.
Mercey sam dał przykład, wyciągając łom spod kurtki.
– No, naprzód – rozkazał równie szorstko, jak przedtem. – To nie jest odpowiednia chwila, żeby się poddawać; Pospiesz się! Już niedługo.
Wszyscy trzej podjęli wędrówkę niepewnym, chwiejnym krokiem.
Woda dochodziła im teraz do połowy ud, nogi ślizgały się po chodniku, a z butów wydobywały się banieczki powietrza.
Mercey szalał wewnętrznie.
To był straszliwy pech. Najpierw Jo, teraz Robert. A już myślał, że zła passa się odwróciła!
Razem z Robertem zniknęło czterysta milionów!
Biedny Robert! W końcu to był dzielny chłopak. Przecież to również dzięki niemu znajdowali się na wolności. Jaki pech, zginąć tak blisko celu...
Woda dochodziła im do piersi, i już prawie nie mogli posuwać się dalej, gdy nagle Christian stanął.
Mercey z uczuciem ulgi zatrzymał wzrok na prześwicie w sklepieniu kanału, skąd wydobywało się słabe światło. Powstrzymał dreszcz odrazy, czując jak znoszone przez nurt wody szczury usiłują uczepić się jego kurtki.
– Szybko! – krzyknął dysząc ciężko.
Oby tylko worek był jeszcze tutaj – pomyślał. Gdyby porwał go prąd wody, to byłaby katastrofa.
Patrzył, jak Christian pochyla się. Patrzył, jak opiera się rwącym nurtom, jak szuka w głębi po omacku...
Waliło mu serce, czuł się jak grotołaz, który zabłądził w podziemnym labiryncie jaskiń i pozostało mu niewiele nadziei na odnalezienie wyjścia.
Spojrzał ze zgrozą na kilka wielkich szczurów, które usadowiły się na jednym z worków Gerarda i wgryzały się uparcie w płótno.
Pracowały z niesłychaną szybkością i przez wyżarte i wyszarpane pazurami dziury dobierały się już do banknotów, które zaczęły przezierać przez otwory.
Mercey zatrząsł się ze złości.
Z wielkim trudem, bo miał wrażenie, że podnosi tonę betonu, udało mu się wyjąć spod wody, własną rękę uzbrojoną w łom. Zbliżył się do Gerarda, podniósł rękę krzywiąc się z wysiłku, napiął muskuły i z całej siły zadał kilka ciosów łomem.
Ze wstrętem obrzucił spojrzeniem ścierwa szczurów przesuwające się po wodzie tuż przed jego twarzą. Czuł ostry ból w skroniach i huczało mu w uszach, jak gdyby wszystkie dzwony świata umówiły się tam na spotkanie.
– Mam ją! – krzyknął radośnie Christian i szybko rozłożył składaną drabinkę wykonaną z grubych rur i zakończoną dwoma stalowymi hakami.
Mercey pomyślał z zadowoleniem, że to na pewno ciężar drabinki zapobiegł uniesieniu jej przez prąd. Może także wyjęta z otworu w stropie krata, za którą umieścili worek z drabinką, przyczyniła się do jej ocalenia.
Christian zaczepił haki o krawędź otworu i z głośnym sapaniem zaczął wchodzić na drabinkę.
Wreszcie znikł w otworze.
Z kolei Gerard wspiął się po drabince. Wdrapywał się niepewnymi ruchami i Mercey bał się przez chwilę, że straci równowagę.
To prawda, z powodu wody worki stały się jeszcze cięższe. Pokasłując, Mercey podszedł do drabinki, poczekał, aż Gerard z pomocą Christiana wydostanie się na górę, i sam zaczął wchodzić. Zaciskał zęby z bólu, bo worki ciągnęły go do tyłu, a ich pasy wpijały mu się boleśnie w ciało.
Chwyciły go nagle dwie pary rąk i wyciągnęły na górę.
Odpoczywał dłuższą chwilę, głośno dysząc.
Twarze Christiana i Gerarda rozjaśniały się w uśmiechu. On również spróbował uśmiechać się.
– Jak dotąd, dobrze sobie dajemy radę – powiedział Christian.
– Tak, najgorsze za nami. – I dorzucił: – No, ale pospieszmy się. Idziemy.
Wskazał ruchem głowy peron stacji metra, odległy o dziesięć metrów.
Była to stacja Châtelet.
Panował tam półmrok, bo o tej porze nie jeździły już pociągi, z wyjątkiem tego składu, który rozwoził ekipy sprzątające perony na odcinku Châtelet – Porte de Clignancourt, gdy drugi podobny skład metra obsługiwał linię Châtelet – Porte d’Orléans. Ale pierwsza kolejka już dawno odjechała ze stacji w kierunku Porte de Clignancourt.
Właśnie dla zapewnienia sobie marginesu bezpieczeństwa, Mercey postanowił dostać się do Banku Francuskiego kwadrans po pierwszej w nocy, czyli w porze, gdy metro jest już nieczynne i tak, aby kolejka z ekipami sprzątającymi zdążyła już odjechać ze stacji. Pomysł wykorzystania tunelu metra do wydostania się z kanałów nasunął mu się wtedy, gdy razem z Gerardem przeprowadzał rozpoznanie podziemnych przejść i gdy odkrył otwór dzięki słabemu światłu przebijającemu się przez sklepienie kanału. Postanowił wtedy wykorzystać ten otwór w sklepieniu, nie wyobrażał sobie jednak, że stanie się dla nich zbawieniem.
Podłoże tunelu metra było w tym miejscu przewiercone na wylot aż do stropu kanału, choć nieco przesunięte w stosunku do niego. Przebito kiedyś ten otwór, aby umożliwić spływ wody ściekającej prawdopodobnie z Hal, których zabudowania znajdowały się nad tunelem. Przynajmniej taki wniosek nasuwał się na widok wilgotnych zacieków i grubych osadów wapienia na ścianach tunelu.
Rozglądając się wtedy po stacji, Mercey natrafił na korytarz prowadzący na zewnątrz, ale zamknięty dla pasażerów metra. Korytarz kończył się ślepo, zagrodzony drewnianym parkanem, za którym, już na dworze, rozciągał się plac budowy przylegający bezpośrednio do terenu Hal.
W rezultacie zmienił plan odwrotu z banku... Tym bardziej że w nocy nie pracowano na budowie...
Wszyscy trzej wyszli z tunelu, dostali się na peron po kilku schodkach i, półprzytomni, skierowali się chwiejnym krokiem do korytarza. Byli straszliwie zmęczeni, dolegały im bolesne skurcze mięśni, lecz uparcie posuwali się naprzód, ożywieni nadzieją na zbliżający się koniec tych tortur.
U wylotu ciemnego korytarza zobaczyli rysującą się w półmroku sylwetkę Germaina.
Zdjął z nich worki. Schował je w przygotowanym specjalnie miejscu w ciężarówce, zajmującym całą powierzchnię platformy, z wyjątkiem półmetrowej przestrzeni przy tylnym bordzie. Schowek był pokryty kupą gruzu.
Pomógł im wsunąć się do wewnątrz, gdzie ułożyli się płasko, na brzuchach, jeden tuż obok drugiego. Opuścił szeroką klapę przytrzymującą dotąd gruz, szybko podniósł i zamknął tylny bord skrzyni ciężarówki, a gruz rozsypał się, wypełniając szczelnie wolną przestrzeń.
Wyrównał powierzchnię gruzu za pomocą łopaty, którą potem zatknął w sam środek sterty.
Wsiadł do szoferki i odjechał, uważając na głębokie dziury, którymi plac był usiany.
Ciężarówka ślizgała się po rozmiękłym, nierównym gruncie i zarzucała w błotnistych kałużach.
Deszcz przestał padać, jak zaczarowany, w chwili gdy Mercey i jego towarzysze pojawili się w korytarzu metra.
Ciężarówka wyjechała wreszcie z błotnistego placu budowy, trzęsąc się, trzeszcząc, jak gdyby miała się zaraz rozpaść.
Germain odetchnął z ulgą. Dopiero jednak na placu Republiki zdołał się zupełnie odprężyć.
Przeżył przecież ciężki moment, gdy wyminąwszy duży wóz policyjny stojący na poboczu drogi, zauważył w lusterku czarnego peugeota, który zatrzymał się obok tamtego samochodu. Wysiedli z niego dwaj goście w cywilnych ubraniach. Na pewno też gliny, z brygady do walki z bandytyzmem. Gdyby przyjechali dwie minuty wcześniej, mogliby go poznać.
To się nazywa mieć szczęście!
A może gliniarze sprawnie zorganizowali obławę i przekazali jego rysopis na granicę miasta?
Ale czyż Montreuil nie leżało na drodze do Raincy?
XVI
Był tu już od trzech tygodni. Znalazł schronienie u Myriam.
Christian, Gerard i Josiane ukryli się w kawalerce. Germain poszedł „w siną dal”, zabierając swoją część łupu. Nie powiedział, dokąd idzie. Nikt go zresztą nie pytał. Germain był jak samotny żeglarz, który dobrze wie, jak sterować swoją łodzią.
Kiedy przyjechali do domu w Montreuil, Josiane zrobiła porwanym dzieciom zastrzyki z morfiny, jako środka nasennego. Potem ułożyli dzieci na ławeczce ciężarówki, zawieźli gdzieś pod Paryż i tam zostawili.
O świcie znalazł je patrol policji.
Tymczasem, mimo zmęczenia, Mercey przystąpił do podziału okupu, czytał przecież w ich pełnych chciwości oczach, że nie znieśliby dłużej oczekiwania.
Nikt z nich nie wniósł reklamacji co do sposobu podziału łupu, jaki zaproponował.
Powtórzył sobie to wszystko w myśli, tak po prostu dla własnej przyjemności.
Rodzina Lesaignerów 50 milionów
René Estebeteguy 50 milionów
Sylwiana 100 milionów
Josiane 200 milionów
Gerard 275 milionów
Germain 250 milionów
Christian 275 milionów
On sam 400 milionów
Wszystko razem miliard sześćset milionów.
Germain zobowiązał się przekazać rodzinie Lesaignerów jej część. Natomiast pieniądze przeznaczone dla matki Roberta, Mercey polecił przekazać okrężną drogą, licząc dwadzieścia procent prowizji, tak jak to było przyjęte w podobnych wypadkach.
Piotr Mercey nie miał złudzeń. Wszyscy pozbawieni skrupułów bandyci, których pełno było w środowisku przestępczym, deptali im po piętach.
Miliard sześćset milionów, to stawka wystarczająca, by pobudzić ich apetyty. Te wszystkie drapieżne bestie na pewno przeszukują Paryż i okolice, żeby odebrać im łup i ofiarować w zamian nagrobną płytę na cmentarzu.
Policja również urządziła polowanie, mimo strasznej kanikuły i urlopów, które musiały zmniejszyć liczebność gliniarzy. Musieli być wściekli z powodu śmierci swojego kolegi zastrzelonego przez Jo. Wypruwali z siebie żyły, żeby tylko ich znaleźć. Najwyższy czas opuścić Francję.
Było ich pięcioro, tych, którzy chcieli wyjechać. Christian i Josiane, Gerard – sam, i on z Myriam.
Jeżeli wszystko pójdzie po jego myśli, to sprawy szybko się ułożą, a oni będą się niedługo opalać na plaży w takim kraju, który nie będzie zainteresowany w ich ekstradycji.
Po obiedzie Piotr Mercey usiadł wygodnie w fotelu i popijał kawę.
– Która godzina? – spytał.
– Pół do drugiej.
– Jeszcze pół godziny. Czy wszystko zapamiętałaś?
– Tak.
– Jesteś pewna, że sama sobie poradzisz?
– Bądź spokojny.
– Przecież wiesz, jak bardzo to jest ważne.
Widziała, że się denerwuje. Uśmiechnęła się uspokajająco.
– Nie martw się. Świetnie dam sobie radę.
– To przedostatni etap. Potem jeszcze jeden, tym razem to będzie wyścig z czasem, no i jesteśmy u mety!
Palił papierosa za papierosem. Wreszcie stary zegar kurantowy w salonie wydzwonił drugą godzinę. Zaledwie ucichły melodyjne tony, gdy zabrzmiał dzwonek w drzwiach.
Podniósł się szybko z fotela.
– Będę w pokoju obok.
Zawahał się chwilę, jakby chciał wrócić, ale rozmyślił się. Zanim opuścił salon, objął czule Myriam i ucałował ją.
– Musisz zakasować Sarę Bernhardt z jej najlepszego okresu.
Olivier Clermont był wysokim mężczyzną o surowym wyrazie twarzy, wpadniętych policzkach i tak zdecydowanej łysinie, że mógłby doprowadzić do samobójstwa, lub przynajmniej bankructwa fabrykantów najbardziej „agresywnych” środków na porost włosów (reklamowanych w ten sposób przez ogłoszenia w „Le Monde”).
Miał na sobie raczej oszczędnie skrojony garnitur z grubej wełny, co przy upiornym upale, jaki panował tego lata, stanowiło nie byle jaki wyczyn.
Piotr Mercey obserwował przez nie domknięte drzwi, jak siada na brzeżku kanapy.
– Szanowna panno Zylberstein – Olivier Clermont przeszedł z miejsca do natarcia. – Francuskie Stowarzyszenie Inwalidów i ja sam pragniemy przede wszystkim złożyć pani dzięki za pani szlachetne intencje, o których świadczy pani wkład w nasz wysiłek, którego celem jest zapewnienie naszym drogim kalekom odrobiny komfortu i dobrobytu. Tak bardzo tego potrzebują, bo, niestety, niewielu jest dobroczyńców... Tym bardziej jesteśmy wzruszeni, że to ich siostra w niedoli zapragnęła ofiarować swym nieszczęśliwym braciom promień słońca, którego los, wreszcie pomyślny, tym razem im nie odmówił.
Myriam z trudem powstrzymywała się od śmiechu, słuchając tej pompatycznej przemowy i udawała zażenowanie.
– To przecież normalne... Ja sama tyle się wycierpiałam z powodu mojego kalectwa...
– Przynosi pani zaszczyt, że pamiętała pani o ludziach, którzy doświadczają podobnych cierpień.
Myriam nie odpowiedziała.
– Oczywiście, wykonałem pani polecenie i wynająłem samolot Boeing 707, tak jak pani sobie życzyła. Należy do pewnego towarzystwa angielskiego, A.T.W.A.C., co oznacza Around The World Air Charter. Mam tutaj...
Szukał czegoś w torbie, którą trzymał na kolanach.
– ...ich ofertę... Zaraz zobaczymy... Z Paryża do Recife w Brazylii... Lądowanie po drodze w Lizbonie, w Dakarze... Tylko dwa razy... 65 tysięcy dolarów. Płatne we frankach francuskich.
– Wydaje mi się, że to rozsądna propozycja – przytaknęła Myriam naturalnym tonem.
Olivier Clermont uśmiechnął się.
– Cieszę się, że to słyszę. Ja też tak uważam.
– Czy zgadzają się dokonać takich zmian w kabinie pasażerskiej, które by zapewniały wygodną podróż naszym drogim inwalidom?
– Zgadzają się, szanowna panno Zylberstein i jeżeli pani pozwoli, opowiem pani, jakie wydałem dyspozycje.
– Bardzo proszę, panie Clermont.
– Przede wszystkim parę danych technicznych. Boeing 707 ma 140 miejsc dla pasażerów. Jeżeli odejmę pięć miejsc, które rezerwuje pani dla siebie i swoich przyjaciół, to mam 135 miejsc do dyspozycji. A ponieważ nie można uważać naszych inwalidów za normalnych pasażerów...
– Oczywiście...
– ...więc doszedłem do wniosku, że jeden inwalida powinien zajmować dwa zwykłe miejsca...
– W takim razie – przerwała Myriam – muszę mieć o pięć miejsc więcej.
– Więc ile razem?
– Powiedzmy, osiem.
– Bardzo dobrze, osiem. Więc zostają mi 132 miejsca do dyspozycji. Jeżeli odjąć personel towarzyszący, ze mną włącznie, zostają 124 miejsca, co po podzieleniu przez dwa daje nam miejsca dla 62 inwalidów.
– A przystosowanie wnętrza?
– Właśnie. A.T.W.A.C. miało już dwa podobne przypadki w przeszłości i dysponuje własnymi fotelami dla inwalidów. Złożono te fotele w hangarze na Le Bourget, więc wymiana foteli i odlot do Recife odbędą się właśnie na tym lotnisku. Co do mnie, to poczyniłem także inne przygotowania i sporządziłem wykaz najbardziej interesujących przypadków spośród inwalidów, którymi się zajmujemy, to znaczy, przypadków najcięższych w sensie społecznym – ludzi o skromnych dochodach, tak by dziesięciodniowe wakacje, które im pani tak wspaniałomyślnie ofiarowuje, dały im prawdziwą radość.
Myriam skromnie spuściła oczy.
– Wybrałem więc z tej listy – ciągnął Olivier Clermont – 62 osoby spośród najbardziej upośledzonych...
– Więc pozostali nie mają szczęścia – westchnęła Myriam. – Gdybym mogła...
– To co pani robi, już jest rewelacyjne – przerwał pospiesznie. – Proszę więc nie robić sobie żadnych wyrzutów.
Usiadł wygodniej na kanapie i potrząsnął głową, przybierając dramatyczny wyraz twarzy.
– Cóż pani chce! Nie możemy zorganizować niespodziewanych wakacji dla nich wszystkich!
Po czym kaszlnął z zażenowaniem.
– Jeżeli zaś chodzi o koszty pobytu w Recife...
– Ureguluję je na miejscu – odparła swobodnie Myriam.
– Doskonale... Zajmę się więc teraz zgrupowaniem naszych 62 inwalidów w zamku znajdującym się w pobliżu Le Bourget, który jedna z naszych działaczek oddała wspaniałomyślnie do ich dyspozycji.
– Cudownie! – wykrzyknęła.
Zakaszlał jeszcze raz, dłużej niż poprzednio.
– Zdaje się... hm... że ostatni akapit ich pisma dotyczy... zaraz...a, tak... prośby o zaliczkę w związku z wiążącym zamówieniem...
Wskazała swobodnie owiniętą w papier paczkę leżącą na stole.
– Jest tam 35 milionów starych franków... Przepraszam, ale nie nauczyłam się dotąd liczyć w nowych frankach... Proszę wybaczyć, że te pieniądze przekazuję gotówką, ale dobroczynność powinna być anonimowa, a czeki zostawiają ślady...
Wydawał się nieco zdziwiony, ale powstrzymał się od komentarzy.
– Zgadzam się z panią, panno Zylberstein – powiedział tylko.
Wyjął bloczek blankietów ze swojej torby i wypełnił pokwitowanie.
Teraz z kolei Myriam odchrząknęła parę razy.
– Przypuszczam, że ci biedni inwalidzi skorzystają z jakichś ulg przy przeprowadzaniu formalności celnych i policyjnych? Czy pomyślał pan o tym? Pytałam pana...
– Rzeczywiście, przeprowadziłem rozmowę na ten temat z władzami lotniska Le Bourget, nie będą robić trudności w tej sprawie. Nie będzie kontroli bagażu, a co dotyczy kontroli paszportów, to sam je wszystkie zbiorę i przedłożę policji ochrony granic, tak że nasi pasażerowie nie będą musieli osobiście tego robić. Oczywiście, to będzie dotyczyło także pani i pani przyjaciół. Muszę zresztą przyznać, że spotkałem się z całkowitym zrozumieniem ze strony władz lotniska. Mam nadzieję, że odpowiada pani takie złagodzenie formalności?
– Wydaje mi się wystarczające.
Myriam uśmiechnęła się lekko. Wygrała tę partię!
– A więc, nie pozostaje mi nic innego, jak jeszcze raz bardzo gorąco pani podziękować!
Wstał, wziął paczkę ze stołu i wsunął ją sobie pod pachę.
Myriam odprowadziła go do wyjścia. Gdy wróciła, Piotr Mercey siedział na miejscu opuszczonym przed chwilą przez gościa.
– Brawo! – zawołał radośnie. – Byłaś lepsza, niż wszystkie gwiazdy Hollywoodu razem wzięte.
– To jednak nie bardzo ładne, to do czego mnie zmuszasz...
– Dlaczego? – wykrzyknął. – Pomyśl, dzięki mnie ci ubodzy ludzie, w dodatku cierpiący z powodu kalectwa, spędzą dziesięć dni wspaniałych wakacji w Brazylii, nie płacąc za to ani grosza. A ile to nas kosztuje? 70 milionów, jak obliczyłem. Te koszty poniesiemy wspólnie – Gerard, Christian, Josiane i ja. Wypada na każdego trochę mniej, niż 18 milionów. To bardzo mało za okazję opuszczenia Francji bez przeszkód. A poza tym, to dobry uczynek, który powetuje częściowo zło, jakie wyrządziłem, twoim zdaniem, kradnąc te pieniądze.
– Ale ci ludzie posłużą nam, w jakimś sensie, za parawan!
– Nie przesadzajmy. Niczym nie ryzykują.
Przytuliła się do niego.
– Ty jednak zawsze masz rację. Ach, ci adwokaci! Powiedz mi, dlaczego ja cię tak kocham?
– Zapytaj gwiazd...
– Musisz jednak przyznać, że porwanie tych biednych dzieciaków nie było chwalebnym czynem!
– Liczą się tylko rezultaty. W gruncie rzeczy – dorzucił zamyślony – jestem dobroczyńcą.
– Dobroczyńcą?! – żachnęła się.
– W pewnym sensie. Te dzieci nigdy w życiu nie były tak szczęśliwe, jak w czasie pobytu u nas. A wkrótce zapewnię trochę radości 62 inwalidom. Jak byś to nazwała?
Potrząsnęła głową z udaną rozpaczą.
– Czy można z tobą dyskutować?
Uśmiechnął się z czułością.
– Nie. Wiesz, Myriam, coś ci powiem. W naszych czasach społeczeństwa są słabe, władze są słabe i wszystkim rządzi przesadny sentymentalizm. Niech korzystają z tego bandyci, niech wyszukują najsłabsze miejsca, by wyciągnąć pożytek dla siebie. Jeżeli ludzie są głupi, to już nie moja wina!
XVII
Josiane potrafiła zeszpecić się tak umiejętnie, że Mercey z trudem ją poznał. To już nie była ładna, szczupła, pełna wdzięku dziewczyna o zgrabnych nogach, ale przyciężka brzydula o chorobliwej cerze, w okropnych okularach pod krzaczastymi brwiami, z masywną sylwetką obciśniętą nakrochmalonym fartuchem pielęgniarki. Jej fryzura przypominała kłębek sznurka, którym przed chwilą bawił się kot.
Wielka sztuka!
Christian był równie doskonały w roli sanitariusza-posługacza. Jego potężna postać tonęła w obszernym fartuchu pielęgniarza, sięgającym do kostek i stanowiącym świetną osłonę dla dwóch pistoletów kaliber 38, które Christian wsunął za pasek spodni. Włosy ostrzyżone prawie na zero i gumowe wkładki wypychające policzki nadawały jego głowie kształt gruszki. Przypominał karykaturę króla Ludwika Filipa autorstwa Daumiera.
Josiane przykleiła mu kawałek plastra nad rzęsami lewej powieki, co zmusiło go do przymknięcia oka; wydawał się niedowidzieć na to oko.
Miało to tę złą stronę – pomyślał Mercey – że gdyby sprawy przybrały zły obrót i Christian musiał posłużyć się swoimi pistoletami, miałby ograniczoną widoczność z jednej strony.
Ale najważniejsze, że zmienił się nie do poznania. Robił teraz wrażenie prymitywnego draba nadającego się jedynie do przenoszenia kalek w swoich mocnych ramionach.
Najtrudniej było ucharakteryzować Gerarda. Josiane zdołała zmienić nieco jego wygląd, ale jego przeobrażenie nie było całkiem przekonujące. Tylko rozczochrana, rudawa peruka wyszczuplała mu twarz i nadawała jej cierpiętniczy wyraz.
Jeżeli chodzi o niego, o Piotra, to Myriam odbarwiła mu włosy i ufarbowała na nijaki, popielaty kolor, co go postarzyło o co najmniej o dziesięć lat. Odrobina brązowej szminki pod oczami przydała im gorączkowego blasku, bardzo odpowiedniego w jego roli ciężko chorego, podczas gdy dolną wargę wydymał mu aparacik dentystyczny, symulujący anormalnie wystającą brodę i zniekształcając w ten sposób dolną część twarzy.
Wszystko to może nie było idealne, ale powinno wystarczyć w razie powierzchownej kontroli. Oczywiście, gdyby jakiś bardziej dociekliwy policjant uparł się, by przyjrzeć im się bliżej, mógłby wyczuć, co w trawie piszczy.
Ale należało patrzeć z ufnością w najbliższą przyszłość, licząc na otrzaskanie i doświadczenie Oliviera Clermonta.
Zresztą, fotografie zdobiące czwartą stronę ich fałszywych paszportów pochodzących z zasobów przechowywanych w kawalerce, a wręczonych teraz Clermontowi, przedstawiały ich nowe, odmienione twarze.
Gerard, Myriam i on siedzieli w inwalidzkich fotelach na kółkach w poczekalni lotniska le Bourget, zarezerwowanej dla Bardzo Ważnych Osobistości. Ze względu na szczególną sytuację, Clermontowi udało się uzyskać ten przywilej.
Mimo panującego gorąca, bo sala, choć przeznaczona dla ważnych osób nie była klimatyzowana, Gerard i on przykryli się pod szyję lekkimi kocami, wraz z pistoletami wciśniętymi między nogi.
Nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć – powiedział sobie – lepiej być przygotowanym na każdą ewentualność.
W pozostałej części sali siedziało w małych grupkach 62 inwalidów obojga płci, w różnym wieku. Rozmawiali żywo ze sobą, wszyscy mieli rozradowane miny. Pomarszczeni starcy i chudziutkie dzieci, cherlawi młodzieńcy i niemłode, zniszczone kobiety, przedwcześnie postarzałe dziewczyny o pożółkłej cerze, obłożnie chorzy na noszach – wszyscy promienieli radością, choć wyraźnie nie śmieli okazywać jej w bardziej widoczny sposób.
Piotr Mercey, ten twardy mężczyzna, czuł, że ogarnia go jakieś niejasne uczucie, z którym próbował walczyć, nazywając się starym idiotą.
Przecież nie rozpłacze się zaraz nad losem tych upośledzonych ludzi, jak jakiś awangardowy kaznodzieja czy dziennikarz wyspecjalizowany w wylewaniu łez w swoich komentarzach prasowych.
Przyjrzał się personelowi towarzyszącemu inwalidom, ludziom zatrudnionym przez Clermonta. Krzątali się wśród kalek, pytając czy czegoś nie potrzebują. Byli to pielęgniarze i pielęgniarki, siedem osób.
Biedni ludzie, ci inwalidzi. Dziesięć dni wakacji w Brazylii dostarczy im niezapomnianych wrażeń, wspominanych potem przez całe życie.
Co by sobie pomyśleli, gdyby wiedzieli, że pod siedzeniami foteli inwalidzkich Myriam, Gerarda i jego samego znajduje się miliard pięćdziesiąt milionów franków?
W każdym fotelu 350 milionów franków. Pieniądze wypełniały szczelnie przestrzeń między nogami fotela, 55 centymetrów długości na 50 cm szerokości i 30 wysokości. Jedna paczka zawierająca sto banknotów stufrankowych miała 1,10 centymetra grubości. Pozostała część łupu, w banknotach pięćdziesięciofrankowych, została rozdzielona pomiędzy innych uczestników skoku.
Gerard przylutował płytki chromowanego metalu z czterech stron każdego fotela, powyżej kół, by zakryć schowki. Użył takiego samego stopu metali jak ten, z którego zrobione były nogi foteli, tak że płytki niczym się od nich nie różniły. Nie licząc paru śladów po lutowaniu, starannie zresztą wygładzonych, trzeba by z bliska przyglądać się fotelom, by odkryć zamaskowane schowki. Co do foteli, na których siedzieli Gerard i Mercey, były to po prostu stare fotele Myriam, z których od dawna nie korzystała i które teraz Gerard doprowadził do stanu używalności.
Ciężar pieniędzy też nie stanowił niebezpieczeństwa.
Oczywiście, gdyby pasażerowie mieli dostać się na pokład samolotu za pomocą ruchomych schodków, używanych zwykle przez towarzystwa lotnicze, to trzeba by wnosić fotele do wewnątrz samolotu i dodatkowy ciężar 35 kilogramów – ciężar banknotów ukrytych w każdym fotelu – mógłby wydać się podejrzany pracownikom lotniska.
Lecz jeszcze raz przydała się pomoc Oliviera Clermonta. Wystarał się w towarzystwie lotniczym, aby posłużono się pochyłą rampą zamiast schodków, tak by inwalidzi używający foteli na kółkach mogli dostać się na pokład samolotu nie opuszczając swoich miejsc.
Wszystko jest gotowe – pomyślał Piotr Mercey. Trzeba tylko poczekać na powrót Clermonta z „zielonym światłem” władz lotniska. Mercey spojrzał na zegarek. Właściwie Clermont powinien już być z powrotem...
Podeszła do niego Josiane, niosąc na tacy szklanki z oranżadą.
– Oranżada! – skrzywiła się Myriam, siedząca w swoim fotelu obok niego. – Nie będziesz pił, przecież ty lubisz tylko whisky...
– Słuchaj – przerwał jej niecierpliwie – czy nie sądzisz, że Clermont coś długo nie wraca?
* * *
Komisarz Lepelletier był grzeczny, lecz stanowczy.
– Obejrzałem paszporty, które mi pan przyniósł, panie Clermont, przyznaję, że wszystkie są w porządku, jednak chciałbym przyjrzeć się z bliska pana podopiecznym.
– Muszę ustąpić, ale zdawało mi się, że w trakcie naszej ostatniej rozmowy powiedział pan... – protestował słabo Olivier Clermont.
– Zgadza się, panie Clermont. Ale przypominam panu, że dotrzymałem obietnicy. Wyraziłem zgodę, by ci nieszczęśliwi ludzie mogli uniknąć zbędnych formalności i zgodziłem się też na udostępnienie im poczekalni przeznaczonej dla ważnych osobistości, niemniej jednak chciałbym zobaczyć pana pasażerów.
– Czy ma pan jakieś podejrzenia?
– Właściwie to nie są podejrzenia, ale muszę wypełniać skrupulatnie moje obowiązki. Nigdy nic nie wiadomo. Do pana stadka mogła zakraść się jakaś czarna owca.
– Ależ ja za nich odpowiadam! – przerwał porywczo Clermont. – Znam ich wszystkich. To są uczciwi ludzie i jestem przekonany, że nikt z nich nie zadarł ze sprawiedliwością.
– Nie wątpię – zapewnił go komisarz – ale musi pan wiedzieć, że ze względu na ostatnie wydarzenia nasze granice lądowe, morskie i powietrzne podlegają obecnie specjalnej kontroli. Porwanie tych czworga dzieci, złożenie okupu w wysokości dwóch miliardów franków, zabójstwo komisarza policji, które było tylko, niestety, ostatnim ogniwem długiego łańcucha krwawych zbrodni dokonanych przez tę samą bandę oraz fakt, że ci kryminaliści są nadal na wolności – wszystko to wymaga dowodów szczególnej czujności od policji w ogóle, a od policji ochrony granic w szczególności.
– Ależ chyba pan nie chce powiedzieć, że moi biedni kalecy, to niebezpieczni przestępcy? – zbuntował się Clermont.
– Oni, nie – przyznał komisarz. – Ale któż może powiedzieć, czy jednemu lub kilku spośród tych kryminalistów, o których przed chwilą mówiłem, nie udało się zająć miejsca, czy miejsc, pana podopiecznych?
– To mi się wydaje niemożliwe.
– Czy wszystkich zna pan osobiście?
– Nie – wyznał Olivier Clermont.
– A widzi pan. Proszę mi wierzyć, ci bandyci mają jeszcze niejedną sztuczkę w zapasie, a odznaczają się niezwykłą zuchwałością. W każdym razie sprawdzenie nic nie kosztuje.
– Bardzo dobrze, to pan decyduje – poddał się Clermont.
– Niech pan się nie obawia, to nie zabierze dużo czasu i spowoduje tylko niewielkie opóźnienie startu samolotu. Więc bardzo proszę, niech pan pójdzie ze mną.
– Idę – Olivier Clermont ostatecznie skapitulował.
Opuścili pokój i poszli korytarzem prowadzącym do windy.
Komisarz niósł plastikową torbę z paszportami.
– Rzucę tylko okiem na pana pasażerów i będziecie mogli odlecieć – powiedział komisarz. – Paszporty już są zaopatrzone w wizy i pieczęcie.
– Doskonale – podziękował Clermont.
Zjechali windą na parter.
– Ma pan szczęście, że jedzie pan na wakacje do Brazylii! – powiedział komisarz z odrobiną zawiści w głosie, gdy weszli do głównego hallu.
– Nieprawdaż?
Utorowali sobie drogę przez tłum krewnych i znajomych pasażerów samolotu, który miał wkrótce wylądować i skierowali się do poczekalni Bardzo Ważnych Osobistości.
Dwaj żandarmi z Republikańskich Kompanii Bezpieczeństwa, pilnujący wejścia do poczekalni, odsunęli się na bok na widok komisarza.
Kiedy obaj panowie weszli do sali, gwar rozmów obniżył się o ton. Piotr Mercey, Myriam i Gerard zesztywnieli w swoich fotelach. Mercey i Gerard przesunęli nieznacznie ręce wzdłuż ciała pud kocem, i zacisnęli je na kolbach pistoletów. Christian Sancy przeszedł niedbałym krokiem do tyłu i ulokował się w głębi sali, za plecami Clermonta i komisarza. Josiane o mało co nie upuściła tacy z oranżadą. Wszyscy wyczuli glinę.
– Od kogo zaczynamy? – spytał komisarz Lepelletier.
– Myślę, że byłoby grzecznie zacząć od panny Zylberstein – podsunął Clermont. – To ona jest naszym dobroczyńcą. Właśnie jej zawdzięczamy tę podróż. To ona ponosi wszystkie koszty i przez delikatność...
– Dobrze, dobrze. Gdzie ona jest?
– Proszę iść za mną, tędy.
– Zobaczy pan, to szybko pójdzie. Złożył pan paszporty w porządku alfabetycznym, co ułatwi mi odnalezienie właściwego dokumentu. Zawsze zresztą mogę prosić o pomoc kogoś z Kompanii Republikańskich. Co do panny Zylberstein, to jej paszport powinien być na końcu. Nazwisko jest na Z, potem jest Y...
– Rzeczywiście – uśmiechnął się Olivier Clermont.
Piotr Mercey oczekiwał niespokojnie zbliżających się mężczyzn. Przesunął ukradkiem oba pistolety na wysokość brzucha. Jeżeli sprawy przybiorą zły obrót, trzeba będzie zastosować plan numer dwa, mimo ryzyka, jakie niesie ten wariant.
Zauważył kątem oka strategiczną pozycję Christiana.
Dał znak Josiane ruchem głowy, by usunęła się z linii strzału. Usłuchała i jej twarz przysłonięta trzymaną wysoko tacą z napojami ukazała się wkrótce w pobliżu Christiana.
Gerard strząsnął kosmyki swojej peruki na czoło i udawał, że drzemie.
Myriam wypiła połowę swojej oranżady i niezdecydowanym ruchem postukiwała palcem o krawędź szklanki. By dodać sobie odwagi, sięgnęła po paczkę pall-malli i zapaliła papierosa. Zaciągnęła się nerwowo parę razy i zwróciła głowę w kierunku Merceya, prosząc go o radę.
– Co robimy? – szepnęła.
– Spokojnie – odparł łagodnie. – Nie ruszaj się, cokolwiek się stanie.
– Boję się... – powiedziała.
Próbował ją pocieszyć.
– Wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz...
Wcale nie był tego taki pewny, ale trzeba było podtrzymać ją na duchu.
Tamci dwaj mężczyźni zbliżyli się już na odległość kilku metrów.
Piotr Mercey przymknął oczy i liczył ich kroki.
Jeden... dwa... trzy... cztery... pięć... sześć... siedem... osiem...
Zatrzymali się przed Myriam.
– Przedstawiam pani komisarza Lepelletiera, panno Zylberstein – zaczął Olivier Clermont. – Chciałbym...
– Przepraszam, że opóźniam trochę odlot – przerwał komisarz – ale moje zawodowe obowiązki zmuszają mnie do dokładnego sprawdzenia identyczności pasażerów. Oczywiście, nie chodzi o pani osobę.
– Czy są jakieś komplikacje? – spytała Myriam ochrypłym głosem.
– Absolutnie nie, panno Zylberstein, ale po prostu muszę spełnić mój obowiązek... Chciałbym dodać, że jeżeli chodzi o panią, to sprawa załatwiona.
W tym momencie Mercey gorzko pożałował, że nie postarał się o ciemne okulary. Wprawdzie komisarz utkwił oczy w Myriam, ale w każdej chwili mógł przesunąć wzrok w jego stronę. Jeżeli to zrobi, to pytanie, czy wprowadzi go w błąd jego makijaż?
Właśnie policjant cofnął się o krok i odwrócił się w jego stronę. Mercey w porę dostał napadu kaszlu, aż zaczerwienił się. Pochylił się i pod kocem puścił lewą ręką pistolet, żeby nerwowym ruchem wyjąć z kieszeni spodni chusteczkę do nosa. Podniósł ją do ust, usiłując zakryć dolną połowę twarzy.
– Pan Beaulieu, znajomy panny Zylberstein.
Olivier Clermont dokonywał prezentacji.
Komisarz Lepelletier wsunął rękę do plastikowej torebki i wyciągnął paszport wystawiony na nazwisko Beaulieu.
– Beaulieu Jacques... – mruknął.
Odwrócił kartkę i przyjrzał się fotografii. Potem spojrzał na Merceya. Trwało to pół minuty, po czym wrzucił paszport z powrotem do torby.
– Wydaje się, że jest w porządku – oświadczył obojętnym tonem.
Mercey usiłował powstrzymać westchnienie ulgi.
Ale ciężka próba jeszcze się nie skończyła. Jeszcze Josiane, Gerard i Christian mieli się poddać egzaminowi badawczego wzroku policjanta.
Komisarz podchodził już do Gerarda.
– Pan...hm... – zawahał się Clermont.
– Moreau – podpowiedziała Myriam.
– Tak jest, Moreau, także przyjaciel panny Zylberstein.
– Moreau... Moreau... – powtarzał komisarz, przerzucając paszporty.
Gerard ciągle udawał że śpi, Mercey czuł jednak, że jego nerwy są napięte do ostateczności.
– Moreau Jean-Claude – czytał komisarz – bez zawodu...
– Nie może pracować z powodu ciężkiego kalectwa – wtrąciła pospiesznie Myriam.
Mercey uśmiechnął się z zadowoleniem. Myriam cudownie grała swoją rolę.
Komisarz spojrzał na Myriam, trochę zaskoczony. Przewrócił kartkę paszportu i długo oglądał zdjęcia, po czym wolnym krokiem zbliżył się do fotela, w którym spoczywał Gerard.
Piotr Mercey zesztywniał. Jego lewa ręka wypuściła chusteczkę i zanurzyła się pod koc, by znowu sięgnąć po pistolet.
Gerard miał zamknięte oczy. Równy oddech unosił mu miarowo pierś.
Komisarz zatrzymał się przy fotelu i wyciągnął rękę...
Nagle w głębi sali otworzyły się drzwi i stuknęły o ścianę.
Na progu pojawił się jeden z ludzi z Kompanii Republikańskich.
Mercey szybko obrócił głowę w kierunku drzwi i zobaczył, jak Christian Sancy uskakuje na bok, jak gdyby ukąszony przez osę.
– Panie komisarzu! – krzyknął żandarm, podbiegając do swojego zwierzchnika.
Komisarz Lepelletier zastygł bez ruchu. Tamten, dysząc ciężko, zatrzymał się przed nim.
– Bardzo pilny telefon od prefekta policji, panie komisarzu... – u pana w pokoju...
Komisarz skinął głową.
– Dziękuję, już idę.
– Przepraszam na chwilę, to nie potrwa długo – zwrócił się do Clermonta.
Odszedł szybkim krokiem i znikł w drzwiach wraz z torbą z paszportami.
Clermont wzruszył ramionami i podszedł do Myriam.
– Droga panno Zylberstein, to oczywiście wypadło nie w porę, ale nie sądzę, aby nasz odlot bardzo się opóźnił. Ach, ci policjanci i ich poczucie obowiązku! Nie można mieć jednak do nich pretensji, to tylko dowodzi, że jesteśmy pod dobrą opieką.
– A ja sądziłam, że sprawa paszportów została już załatwiona – zaprotestowała Myriam. – Pan mnie zapewnił, że...
– Tak, tak – odpowiedział szybko Clermont – ale w ostatniej chwili komisarz Lepelletier zmienił zdanie. Oczywiście, nie jestem temu winien – dorzucił, jak gdyby chcąc się usprawiedliwić.
Rozejrzał się wokoło.
– W każdym razie to nie wydaje się niepokoić naszych przyjaciół. Widzi pani, jacy są ożywieni.
Telefon od prefekta policji... Co się za tym kryje? – myślał niespokojnie Mercey.
Czyżby prefektura wykryła fakt, że oni, wszyscy czworo, znajdują się w grupie inwalidów? Na pierwszy rzut oka wydaje się to mało prawdopodobne. Ale nigdy nie wiadomo...
A przecież nikt nie wiedział, w jaki sposób zamierzali uciec. Nawet stary Maks, wuj Myriam, nie wiedział, że jego siostrzenica miała wyjechać do Brazylii. Jak zwykle, siedział u siebie na wsi.
Więc?
Także nikt z rodziny Lesaignerów nie mógł się wygadać, to było zbyt mało prawdopodobne. Nikt z nich nie wiedział zresztą o wyjeździe Gerarda i Josiane za granicę.
No cóż, trzeba było spokojnie czekać na powrót komisarza, spodziewając się najgorszego.
Olivier Clermont rozpoczął dłuższą pogawędkę z Myriam, a raczej był to monolog.
Myriam prawie go nie słuchała, przygryzając wargę spoglądała niespokojnie na Merceya.
Gerard zdawał się być nadal pogrążony w głębokim śnie.
Christian stał koło drzwi ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, oparty plecami o ścianę.
Otworzyły się drzwi i wszedł komisarz Lepelletier.
Mercey poczuł bolesny skurcz napiętych mięśni brzucha.
Komisarz zbliżał się do nich z zakłopotaną miną. Podszedł szybkim krokiem do Myriam.
– Panno Zylberstein, panie Clermont, mam dobrą wiadomość dla państwa – powiedział, trochę zdyszany. – Możecie państwo zaraz odlecieć. Dodam nawet, że będę wdzięczny państwu za pośpiech. Wasz samolot powinien jak najszybciej wystartować.
– Ale co się stało? – zdziwił się Clermont.
Komisarz westchnął, nie kryjąc znużenia.
– Czy słyszeliście państwo o wczorajszym napadzie na ambasadę Arabii Saudyjskiej? Pięciu terrorystów palestyńskich zatrzymało trzynastu zakładników, dyplomatów arabskich i kobiety, sekretarki ambasady. Po całej dobie rozmów, żądań, propozycji i kontrpropozycji ciągnących się aż do rana, terroryści zgodzili się wreszcie wypuścić kobiety, bo ambasador jednego z krajów arabskich zaproponował siebie jako zakładnika na ich miejsce. W zamian za to oni zażądali samolotu arabskich linii lotniczych do swojej dyspozycji, który by ich zabrał do wybranego przez nich kraju, ich i zakładników mężczyzn – chcą ich wziąć ze sobą, aby mieć pewność, że nikt nie zastosuje siły, by przeszkodzić im w odlocie.
– I przyjęto żądania? – spytał gniewnie Clermont.
Komisarz Lepelletier wzruszył ramionami.
– Tak. Rozumiem pana oburzenie. Ale to nie wszystko. Dostaną autokar i niech pan uważa, eskortę policyjną, aby tu przyjechać. Samolot, którego zażądali, jest już zamówiony. To jest samolot 737 Syryjskich Linii Lotniczych i wyląduje tu za pół godziny. Moim obowiązkiem jest zamknąć lotnisko przy pomocy Kompanii Republikańskich i opróżnić je z ludzi. Trzeba usunąć gapiów, ewentualnych pasażerów i personel lotniska. Żadnego odlotu samolotu ani lądowania od momentu, gdy samolot, który ma zabrać terrorystów i ich zakładników znajdzie się na pasie startowym, aż do chwili, gdy odleci. Dlatego właśnie proszę państwa o pośpiech. Nie należy przeciągać sprawy, bo w przeciwnym wypadku będziecie państwo musieli czekać całymi godzinami.
– To zupełnie nieprawdopodobna historia! – wykrzyknął Clermont.
– Proszę – komisarz Lepelletier podał mu torbę z paszportami.
– Bardzo państwa proszę, pospieszcie się!
Clermont wyprostował się, przybierając uroczysty wyraz twarzy.
– Może pan na mnie liczyć.
– Dziękuję. I życzę wszystkim dobrej podróży. Odwrócił się i odszedł równie szybko, jak przyszedł.
Clermont już się krzątał, aby zawiadomić personel towarzyszący inwalidom.
Myriam krzyknęła radośnie:
– Ty sobie zdajesz sprawę? To zupełnie niesłychane!
Piotr Mercey miał wrażenie, że dostał po głowie.
– Co się dzieje? – to Christian usiłował czegoś się dowiedzieć. Mercey opowiedział mu całą historię.
– A ta Arabia Sadystka, to gdzie jest? – spytała Josiane. Napięcie nerwów spowodowało, że wybuchnęli głośnym śmiechem.
– Wiecie – powiedział z podziwem Christian – oni sobie lepiej radzą niż my! Zażądać eskorty policji i po prostu wyjechać sobie z kraju, zabierając ze sobą zakładników, to jest coś!
– Cóż chcesz – odrzekł Mercey – to nie są bandyci, to są porządni ludzie polityki... Ma się dla nich te względy. A nas, to by już dawno zakatrupiono...
XVIII
Woda była ciepła i miła w dotyku. A słońce? Roztapiająca się z gorąca złota kula. Dziesiątki brązowych ciał zanurzały się w wodzie i znikały, potem pojawiały się znów na powierzchni, podobne do rozbawionych delfinów. Kąpiący się pokazywali sobie nawzajem wyciągających się na plaży Marsjan, których skóra przypominała barwą miąższ granatów kupowanych tu na targu. Piotr Mercey pomyślał jednak o bazarze w jednym z miasteczek Prowansji i o piramidach dojrzałych pomidorów.
Kolor ich ciał, wszystkich czworga, przypominał przejrzałe pomidory. Czworga, bo nie było z nimi Gerarda. Od kilku dni zaciekle romansował ze wspaniałą Metyską o godnych pożądania kształtach i niezwykłych talentach, sądząc z wychudłej twarzy Gerarda z wpadniętymi policzkami i podkrążonymi oczami. Gerard wyglądał, jak jakieś straszydło z filmów grozy.
O sto metrów dalej Josiane i Christian zaanektowali teren boiska siatkówki i z wielkim ożywieniem grali w piłkę, pokrzykując wesoło po każdym odbiciu.
Odwrócił głowę i spojrzał na uśmiechniętą twarz Myriam. Wyciągnęła rękę i położyła dłoń na jego ręce. Duży, kolorowy ręcznik przykrywał dolną część jej ciała, zasłaniając okaleczone nogi.
– Czy jest ci dobrze? – spytała.
Wyciągnął się na gorącym piasku.
– Tak – odpowiedział spoglądając w dal.
– Jesteś szczęśliwy? – nalegała.
– Bardzo szczęśliwy... Czy nie mam cię cały czas przy sobie? I nie muszę się ukrywać... Dzień i noc... Czy nie o tym marzyliśmy?
– To prawda. A w ogóle, czy niczego nie żałujesz?
– Niczego. Czy nie odnieśliśmy jeszcze większego sukcesu, niż mogliśmy przypuszczać? Mamy pieniądze. Udało nam się przejść bez przeszkód przez odprawę celną w Brazylii. Mieszkamy w kraju, który nie podpisał z Francją umowy o ekstradycję, a od wczoraj mamy całkowity spokój, bo nasi dzielni inwalidzi odjechali pod opieką Clermonta nacieszyć się znów urokami pięknej Francji.
– Czy nie myślisz o przyszłości?
– Dlaczego miałbym się nad tym zastanawiać?
– Masz rację... Tak jest lepiej.. A właściwie, kto to jest ten typ, który cię zaczepił dziś rano w hotelu?
Zawahał się.
– Francuz – odpowiedział wreszcie. – Bandyta, który mnie poznał.
Drgnęła, przestraszona.
– Czego chciał? Pieniędzy?
– Niezupełnie. Ma zamiar odtworzyć francuską siatkę przemytu narkotyków w Ameryce Południowej. Dziennikarze nazywają to „French connection”. Ta francuska siatka została wykryta przez amerykańskie Biuro do Walki z Narkotykami. On potrzebuje kapitału, wie, że my mamy pieniądze, więc złożył mi swoją ofertę.
Zauważył niepokój w jej oczach. Odwrócił wzrok. Myriam wybuchnęła płaczem i nagle rzuciła się ku niemu, obejmując go za szyję.
– Nie pchaj się w taką historię! Błagam cię! Siedź spokojnie! Czy nie masz wystarczająco dużo pieniędzy? Nie chcę, żebyś znowu stał się przestępcą...
Mercey nie reagował. Potem odsunął ją delikatnie.
– Wiesz, te 350 milionów nie wystarczą mi do końca życia. Powinny owocować. Porozmawiam o tym z Christianem. Jeszcze nie podjąłem decyzji, ale trzeba coś robić. Nie potrafię siedzieć bezczynnie...
* * *
To był pierwszy dzień w szkole po wakacjach.
Na dziedzińcu szkolnym Malika, Joao, Sadok i Encarnacion bawili się z rówieśnikami w „policjantów i złodziei”.
Cała czwórka należała do grupy „złodziei”.
Joao podbiegł nagle i uderzył trzy razy w ramię Alaina, ostatniego przedstawiciela grupy przeciwników.
Ostatniego „policjanta”, którego właśnie wyeliminował z gry.
Już wszyscy „policjanci” dostali się do niewoli.
Wygrali „złodzieje”.
Cóż, czasami złodzieje wygrywają...
KONIEC
1 siedziba sądu
2 tu: pół miliona starych franków
3 region w departamencie Bordeaux
4 masyw górski w Pirenejach Wschodnich, dość odległy od rejonu Bordeaux
5 Organisation Armée Secrète – Organizacja Armii Podziemnej, która działała w latach 1961-1963
6 siedziba Prefektury Policji
7 słynne w przeszłości więzienie paryskie, mieści się w zespole budynków obecnego Pałacu Sprawiedliwości
8 mowa o generale de Gaulle’u