Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
Tłumaczyła
Dominika Repeczko
Lublin 2012
Łowczyni nagród Stephanie Plum:
1.
Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy
2.
Po drugie dla kasy
3.
Po trzecie dla zasady
4.
Zaliczyć czwórkę
5.
High Five
6.
Hot Six
7.
Seven Up
8.
Hard Eight
9.
To the Nines
10.
Ten Big Ones
11.
Eleven on Top
12.
Twelve Sharp
13.
Lean Mean Thirteen
14.
Fearless Fourteen
15.
Finger Lickin’ Fifteen
16.
Sizzling Sixteen
RAZ
W
Trenton
trwał
styczeń.
Niebo
było
stalowo-sine,
a lodowate powietrze osiadało szronem na samochodach
i chodnikach. W biurze firmy poręczycielskiej Vincenta
Pluma było równie ponuro, co na zewnątrz, a ja bynajmniej nie po-
ciłam się z gorąca, tylko oblewałam lodowatym potem paniki.
– Nie mogę tego zrobić – protestowałam. – Nigdy wcześniej nie
odmówiłam żadnego zlecenia, ale tego nie mogę wziąć. Daj je Ko-
mandosowi. Albo Barnesowi.
– Nie zamierzam dawać takiego marnego NS-a Komandosowi
– stwierdził twardo mój kuzyn Vinnie. – Takie groszowe zlecenia za-
zwyczaj załatwiasz ty. Na litość boską, bądź profesjonalistką. Jesteś
łowcą nagród. I to od pięciu pierdolonych miesięcy. Co to za
problem?
– To Wujaszek Mo! – przypomniałam mu. – Nie mogę wsadzić
do więzienia Wujaszka Mo. Wszyscy mnie znienawidzą. Moja matka
mnie znienawidzi. Moja najlepsza przyjaciółka mnie znienawidzi.
Vinnie rozparł się na fotelu za biurkiem, z głową na wyś-
ciełanym skórą oparciu.
– Mo nie stawił się w sądzie. A to znaczy, że jest przestępcą.
I tylko to się liczy.
Wywróciłam
oczami
tak
mocno,
że
prawie
straciłam
równowagę.
Moses Bedemier, znany powszechnie jako Wujaszek Mo, za-
czął sprzedawać lody i cukierki na wagę 5 czerwca 1958 roku i tak
je sprzedawał po dziś dzień. Jego sklepik stoi na obrzeżach Graj-
doła, przytulnej dzielnicy mieszkaniowej Trenton, gdzie domy
i umysły są dumne ze swej ciasnoty, a serca szczodre i szeroko ot-
warte. Urodziłam się tam i wychowałam, i mimo że moje obecne
mieszkanie znajduje się o milę od granicy Grajdoła, to nadal łączy
mnie z tym miejscem niewidzialna pępowina. Od lat staram się
wszystkimi możliwymi sposobami przeciąć to cholerstwo, ale jakoś
nigdy nie zdołałam jej naprawdę zerwać.
Moses Bedemier był szacownym obywatelem Grajdoła. Wraz
z upływem czasu Mo i linoleum w jego sklepie zestarzeli się nieco,
wykruszyli na rogach i pomarszczyli tu i ówdzie, a trzydzieści ponad
lat w świetle jarzeniówek odebrało ich kolorom dawną intensywność.
Żółta ceglana fasada i metalowy szyld sklepu dawno przestały być
modne, a rozmaite kaprysy pogody odcisnęły na nich swoje piętno.
Chrom i laminat na stołach i ladzie bezpowrotnie straciły swój
połysk. A wszystko to nie ma najmniejszego znaczenia, bo dla Graj-
doła Wujaszek Mo jest ni mniej, ni więcej, tylko lokalną świętością.
A ja,
Stephanie
Plum,
metr
siedemdziesiąt
wzrostu,
sześćdziesiąt dwa kilo wagi, niebieskooka i brązowowłosa – krótko
mówiąc: łowca nagród, dostałam właśnie zlecenie zawleczenia jego
powszechnie szanowanej dupy do pudła.
– I co on takiego zrobił? – spytałam. – Dlaczego go w ogóle
aresztowali?
– Jechał siedemdziesiątką przy ograniczeniu do pięćdziesięciu
i złapał go funkcjonariusz Upierdliwy... szerzej znany jako Benny
6/31
Gaspick. Dopiero co go wypuścili z akademii i jest beznadziejnie
zielony. Nie wiedział, że Wujaszek Mo jest niewidzialny dla radarów.
– Mandat z drogówki nie wymaga chyba kaucji.
Vinnie położył na biurku nogi w butach ze spiczastymi noskami,
z lakierowanej skóry. Mój kuzyn jest maniakiem seksualnym
o ogromnej słabości do ciemnoskórych młodzieńców o sutkach oz-
dobionych kolczykami i kobiet o sterczących piersiach, właścicielek
czternastowiecznych narzędzi tortur. Prowadzi firmę poręczycielską,
co oznacza, że pożycza ludziom pieniądze na kaucję ustanowioną
przez sąd. Celem takiej kaucji jest zniechęcenie delikwenta do
ucieczki z miasta za pomocą czynników ekonomicznych. Jak tylko
pieniądze wpływają na wskazane konto, podejrzany jest wy-
puszczany na wolność. Może teraz spać we własnym łóżku, nie na
pryczy, i cierpliwie czekać na proces. Za swoje usługi Vinnie pobiera
piętnaście procent wpłaconej kwoty niezależnie od wyniku rozprawy.
Czasem jednak podejrzany nie stawia się w wyznaczonym terminie
na rozprawę i wtedy sąd zatrzymuje pieniądze Vinniego. Nie tylko te
piętnaście procent. Całą okrąglutką sumkę, pełną kaucję. A to za-
zwyczaj bardzo pogarsza nastrój Vinniego.
W tym właśnie momencie do akcji wkraczam ja. Szukam
podejrzanego, który właściwie jest już oficjalnie przestępcą, i po-
magam mu wrócić na wyznaczoną prawem drogę. Jeśli znajduję
winowajcę, który Nie Stawił się w sądzie, czyli tak zwanego NS-a,
w miarę szybko, to sąd oddaje pieniądze Vinniemu. Za windykację
kaucji dostaję dziesięć procent, a Vinnie zatrzymuje sobie pięć.
Początkowo podjęłam się tej roboty z czystej desperacji.
Wcześniej zajmowałam się zakupem bielizny dla sieci E.E. Martina,
ale zostałam zwolniona (nie z własnej winy) i jedyną alternatywą dla
bezrobocia było nadzorowanie pakowarki w fabryce tamponów.
Szlachetne
zajęcie,
ale
nie
umiałam
do
niego
podejść
z entuzjazmem.
Właściwie nie byłam pewna, dlaczego nadal pracowałam dla
Vinniego. Być może z uwagi na nazwę. Łowca nagród. No ma styl.
I jeszcze nie muszę zakładać rajstop do pracy.
7/31
Vinnie uśmiechnął się tym swoim wazeliniarskim uśmiechem,
najwyraźniej podobała mu się historyjka, którą miał zamiar mnie
uraczyć.
– Funkcjonariusz Gaspick, przepełniony dość niestosownym
pragnieniem zostania najbardziej znienawidzonym gliną roku, zrobił
Mo pogadankę o bezpieczeństwie na drodze. I gdy pouczał Wu-
jaszka, ten wiercił się, jakby siedział na rozżarzonych węglach,
i nagle Gaspick dostrzegł zarys czterdziestkipiątki, którą Mo miał
w kieszeni kurtki.
– I Mo odpowiada za noszenie ukrytej broni.
– Bingo.
Noszenie ukrytej broni nie wiedzieć czemu było źle widziane
przez władze Trenton. Pozwoleń udzielano niechętnie i nieczęsto,
jakimś jubilerom, sędziom i kurierom. Kiedy kogoś przyłapano na
noszeniu ukrytej broni, musiał stawić czoła oskarżeniom o jej nieleg-
alne
posiadanie.
Broń
konfiskowano,
wyznaczano
kaucję,
a nieszczęsny właściciel mógł tylko narzekać na cholernego pecha.
Oczywiście nie powstrzymało to znacznej liczby mieszkańców
Trenton przed noszeniem ukrytej broni. Kupowało się ją w sklepie
Bubby, dziedziczyło po krewnych, dostawało od sąsiadów albo przy-
jaciół, kupowało z drugiej, trzeciej, a nawet czwartej ręki od obywa-
teli niespecjalnie zorientowanych w przepisach. Zresztą kupujący
też nie do końca mieli tę orientację. Logika podpowiadała, że skoro
władza wydaje pozwolenie na posiadanie broni, to jest jak na-
jbardziej w porządku nosić tę broń w torebce. Bo niby po co komu
broń, skoro nie można jej włożyć do torebki? A jeśli nie można nosić
broni w torebce, no to prawo jest głupie. A nikt w New Jersey nie
będzie tolerował głupiego prawa.
Nawet ja czasami nosiłam nielegalnie ukrytą broń. A w chwili,
gdy Vinnie położył nogi na biurku, dostrzegłam na jego kostce ka-
burę. Nie tylko nosił ukrytą broń, ale mogłam się założyć o dowolne
pieniądze, że jego broń nie była nawet zarejestrowana.
– To nie jest poważne przestępstwo – stwierdziłam. – Nie warto
zostawać NS-em z takiego powodu.
8/31
– Najprawdopodobniej Mo po prostu zapomniał o dacie roz-
prawy – odparł Vinnie. – Pewnie wystarczy, jak mu przypomnisz.
O, i tego się trzymajmy, pomyślałam. Może to wcale nie będzie
taka katastrofa, jak mi się wydawało. Dochodziła dziesiąta. Mo-
głabym przejechać się do sklepu i pogadać z Wujaszkiem. Szczerze
mówiąc, im dłużej o tym myślałam, tym bardziej byłam przekonana,
że ten mój atak paniki był nieco przesadzony. Mo nie miał żadnych
powodów, by zostać zbiegłym przestępcą.
Zamknęłam za sobą drzwi gabinetu Vinniego i szerokim łukiem
obeszłam Connie Rosolli. Connie zarządza biurem Vinniego i jest
jego osobistym strażnikiem. Wprawdzie tyle ma poważania dla swo-
jego szefa, co dla oślizgłej glisty, ale pracuje dla niego od tylu lat, że
pogodziła się z faktem, że nawet oślizgłe glisty są częścią bożego
planu.
Usta Connie miały barwę intensywnej fuksji, tak samo jak lakier
na jej paznokciach. Do tego Connie nosiła białą bluzkę w wielkie
czarne grochy. Lakier był super, ale bluzka nie bardzo pasowała
komuś, kto sześćdziesiąt procent swojej wagi dźwiga na klatce pier-
siowej. Na szczęście w Trenton rzadko tropi się przestępstwa prze-
ciwko modzie.
– Chyba tego nie przyjęłaś? – odezwała się tonem suger-
ującym, że trzeba być mniej wartym niż psia kupa, żeby przysporzyć
Wujaszkowi Mo choć chwili smutku.
Nie wzięłam tego do siebie. Wiedziałam, gdzie mieszka Con-
nie. Mentalnie mamy ten sam kod pocztowy.
– Pytasz, czy porozmawiam z Mo? Tak, porozmawiam z Mo.
Czarne brwi Connie zbiegły się w jedną linię świętego
oburzenia.
– Ten gliniarz niepotrzebnie aresztował Wujaszka Mo. Wszyscy
wiedzą, że Wujaszek Mo nigdy nie zrobił niczego złego.
– Miał przy sobie ukrytą broń.
– Jakby to było jakieś przestępstwo! – prychnęła Connie.
– To JEST przestępstwo. Takie są zasady.
Znad katalogów ukazała się głowa Luli.
9/31
– O co w ogóle biega z tym Wujaszkiem Mo?
Lula była prostytutką przekwalifikowaną na pracownicę bi-
urową. Ostatnio przeszła totalną metamorfozę, która obejmowała
też przefarbowanie włosów na blond, rozprostowanie i zakręcenie
ich ponownie w eleganckie pierścionki. Dzięki tej transformacji Lula
wyglądała teraz jak ponad stukilowa, niebezpieczna jak cholera,
czarna Shirley Temple.
– Moses Bedemier – wyjaśniłam. – Prowadzi sklep z cuki-
erkami na Ferris Street. Bardzo popularna osoba.
– Aha. Chyba go znam. Tak coś pod sześćdziesiątkę? Łysy na
czubku głowy? W cholerę wątrobianych plam? I ma nos, co wygląda
jak kutas?
– Hm. Nigdy nie zauważyłam tego nosa.
Vinnie dał mi akta składające się ze spiętych razem: protokołu
aresztowania, podpisanej umowy o poręczenie oraz fotografii. Ot-
worzyłam na zdjęciu i przyjrzałam się uważnie Wujaszkowi Mo.
Lula zerknęła mi przez ramię.
– Aha. To on. Stary Chujowy Nos.
Connie aż zerwała się z krzesła.
– Chcesz mi wmówić, że Wujaszek Mo był klientem? Za nic
w to nie uwierzę!
Lula zmrużyła oczy i wysunęła dolną wargę.
– Te, mamuśka.
– Bez urazy – dodała Connie.
– Heh – skwitowała Lula, opierając dłoń na biodrze.
Zaciągnęłam suwak kurtki i owinęłam szyję szalikiem.
– Jesteś pewna, że znasz Wujaszka Mo? – zwróciłam się do
Luli.
Jeszcze raz przyjrzała się fotografii.
– Ciężko powiedzieć. Wiesz, ci biali starzy goście wszyscy wy-
glądają tak samo. Może powinnam pójść razem z tobą i osobiście
mu się przyjrzeć.
– Nie! – Potrząsnęłam głową. – To nie jest dobry pomysł.
– Myślisz, że nie mogę być jakimś zasranym łowcą nagród?
10/31
Metamorfoza Luli nie objęła jak dotąd jej słownika.
– Jasne, że możesz – odparłam. – Tylko to jest akurat sytu-
acja... dość delikatna.
– Do diabła – parsknęła, wciskając się w kurtkę. – Umiem być
delikatna do zajebania.
– Tak, ale...
– Poza tym możesz potrzebować pomocy. Powiedzmy, że nie
będzie chciał iść z tobą po dobroci. Gdyby go trzeba było przekony-
wać, przyda ci się taka kobieta jak ja: postawna, o słusznej figurze.
Idealna do przekonywania.
Poznałam Lulę w trakcie mojego pierwszego zadania. Ona na
ulicy zarabiała, ja kręciłam się nieporadnie jak zbłąkana owieczka.
Niezbyt mądrze wciągnęłam ją w sprawę, nad którą pracowałam,
wskutek czego pewnego poranka znalazłam ją na moich schodach
pożarowych pobitą i zakrwawioną.
Lula była mi wdzięczna za uratowanie jej życia, ja winiłam się
za to, że je w ogóle naraziłam. Z radością oddzieliłabym tamte
wydarzenia naprawdę grubą krechą, ale Lula w pewien sposób przy-
wiązała się do mnie. Nie powiedziałabym, że czciła mnie jak bohat-
era. Nie. To raczej była relacja z gatunku tych praktykowanych
w Chinach chyba – jeśli uratujesz komuś życie, to ono do ciebie
należy. Nawet jeśli wcale go nie chcesz.
– Nie będziemy nikogo przekonywać – powstrzymałam ją
stanowczo. – To Wujaszek Mo. Sprzedaje cukierki dzieciakom.
Lula już na mnie czekała z torbą przewieszoną przez ramię.
– I tak może być fajowo – odparła niewzruszona, idąc za mną
do drzwi. – Wciąż jeździsz tym starym buickiem?
– Ta. Mój lotus ciągle jeszcze jest w sklepie.
Tak naprawdę o lotusie to mogłam co najwyżej pomarzyć. Kilka
miesięcy temu skradziono mi jeepa i moja mama w napadzie
dobrych intencji, niekoniecznie dobrze ukierunkowanych, wepchnęła
mnie za kierownicę buicka z pięćdziesiątego trzeciego roku, który
kiedyś był własnością wujka Sandora. A ponieważ brakowało mi tak
kasy jak i kręgosłupa, wciąż jeszcze spoglądałam na ulice ponad
11/31
długą na kilometr, błękitną maską tego potwora, zastanawiając się,
jakie to straszliwe grzechy popełniłam, że zasłużyłam sobie na taki
samochód.
Gwałtowny podmuch wiatru zagrzechotał szyldem delikatesów
Fiorella, sąsiadujących z biurem Vinniego. Podniosłam kołnierz i za-
częłam grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu rękawiczek.
– Przynajmniej buick jest w dobrym stanie – powiedziałam Luli.
– A o to przecież chodzi, prawda?
– Yyy – stęknęła niewyraźnie w odpowiedzi. – Takie rzeczy
zwykle mówią ci, co mają beznadziejne bryczki. A co z radiem? Ma
dobre radio? Stereo?
– Żadnego stereo.
– Momencik – zatrzymała mnie. – Ty chyba nie myślisz, że
będę jeździć po mieście bez radia. Potrzebuję odpowiedniej muzy,
żeby wprowadzić się w odpowiedni nastrój, kiedy będę wlec do
pierdla czyjąś dupę.
Otworzyłam drzwiczki buicka.
– Nikogo nie będziemy wlec do pierdla – powiedziałam stanow-
czo. – Jedziemy tylko porozmawiać z Wujaszkiem Mo.
– Jasne – mruknęła Lula, sadowiąc się w samochodzie i obrzu-
cając radio spojrzeniem pełnym obrzydzenia. – Przecież wiem.
Pojechałam Hamilton i przecznicę dalej skręciłam w stronę Gra-
jdoła. W styczniu okolica była raczej ponura. Mrugające lampki
i czerwone figurki Mikołajów wróciły na strychy, a do wiosny wciąż
jeszcze było daleko. Krzewy hortensji były teraz po prostu kupami
brązowych badyli, szron ukradł trawnikom wszystkie kolory, a na
ulicach nie było ani dzieci, ani kotów, ani wielbicieli własnoręcznego
mycia samochodu. Zamilkły też ryczące zwykle radioodbiorniki.
Okna i drzwi szczelnie pozamykano, żeby zimno i mrok nie dostały
się do domów.
Nawet sklepik Wujaszka Mo wydawał się zimny i odpychający.
Lula wpatrywała się w boczne okno.
– Nie żebym chciała popsuć ci zabawę – stwierdziła. – Ale ten
frajer ma zamknięte.
12/31
Zaparkowałam przy krawężniku.
– Niemożliwe. Wujaszek Mo nigdy nie zamyka sklepu. Nie
zamknął go od pięćdziesiątego ósmego.
– Zgadnij, co się stało: teraz zamknął, mówię ci.
Wyskoczyłam z Wielkiego Błękitu i zajrzałam do środka sklepu
przez szybę w drzwiach wejściowych. Wewnątrz było ciemno i nig-
dzie nie mogłam dostrzec Wujaszka Mo. Nacisnęłam klamkę.
Zamknięte. Zapukałam do drzwi głośno i energicznie. Nic. Niech to
szlag.
– Pewnie zachorował – powiedziałam do Luli.
Sklep ze słodyczami stał na rogu, frontem do Ferris Street
i bokiem przy King. Wzdłuż Ferris Street ciągnął się długi szereg
schludnych bliźniaków, prosto do samego serca Grajdoła. Na King
Street z kolei od razu było widać niedostatek finansów. Bliźniaki
przekształcono w domy wielorodzinne. Na próżno by tu szukać wyk-
rochmalonych firaneczek typowych dla pozostałej części Grajdoła.
Na King prywatność zapewniały wiszące w oknach płachty i poobi-
jane żaluzje, i nieprzyjemna świadomość, że tutejsi mieszkańcy do
gościnnych raczej nie należą.
– Przez okno naprzeciwko wygląda jakaś straszna staruszka –
poinformowała mnie Lula.
Spojrzałam w tamtym kierunku i zadrżałam.
– To pani Steeger. Uczyła mnie w trzeciej klasie.
– Założę się, że było super.
– Najdłuższy rok w moim życiu.
Do dzisiaj mam drgawki, gdy muszę dzielić pisemnie.
– Powinnyśmy z nią porozmawiać – stwierdziłam niechętnie.
– Aha – zgodziła się Lula. – Taka wścibska starucha na pewno
wie masę rzeczy.
Poprawiłam torebkę na ramieniu i pomaszerowałyśmy do domu
mojej dawnej nauczycielki.
Drzwi uchyliły się na tyle, żebym mogła zobaczyć, że pani Stee-
ger niewiele się zmieniła przez te wszystkie lata. Nadal była chuda
jak szprycha, twarz miała nadmiernie szczupłą, złośliwe oczka
13/31
i brwi, które wyglądały, jakby ktoś je dorysował brązową kredką. Rok
temu została wdową. Dwa emerytką. Ubrana była w brązową suki-
enkę we wzorek z drobnych kwiatków, podkolanówki i buty na
płaskiej podeszwie. Na jej szyi wisiały okulary na łańcuszku. Pofar-
bowane na brązowo włosy ułożone były w ciasne pierścionki. Nie
sprawiała
wrażenia
kogoś,
kto
cieszy
się
zasłużonym
odpoczynkiem.
Wręczyłam jej wizytówkę, przedstawiając się jako agent do
spraw windykacji poręczeń.
– Co to znaczy? – zapytała. – Jesteś funkcjonariuszem policji?
– Niezupełnie. Pracuję dla Vincenta Pluma.
– A. – Pani Steeger przetrawiła informację. – Jesteś łowcą
nagród.
Jej ton sugerował, że to mniej więcej to samo co dealer albo
pedofil. Wysunęła lekko podbródek, co zwykle zapowiadało karne
działania pedagogiczne, wszystko w jej postawie sugerowało, że
gdybym bardziej się przyłożyła do dzielenia pisemnie, to może
nawet wyszłabym na ludzi.
– Co to ma wspólnego z Mosesem? – spytała.
– Został aresztowany za wykroczenie, a potem nie pojawił się
na rozprawie. Agencja Pluma wpłaciła kaucję, więc muszę odnaleźć
Mo i pomóc mu ustalić datę nowej rozprawy.
– Mo nie zrobiłby niczego złego – stwierdziła stanowczo pani
Steeger.
Święte słowa.
– Wie pani może, gdzie jest teraz? – zapytałam.
Wyprostowała się, aż przybył jej centymetr z hakiem.
– Nie. I to prawdziwy wstyd, że nie potrafisz znaleźć sobie in-
nego zajęcia niż nękanie porządnych ludzi, takich jak Moses
Bedemier.
– Ależ ja nikogo nie nękam. Chcę mu tylko pomóc ustalić nowy
termin rozprawy.
14/31
– Kłamczucha – podsumowała krótko pani Steeger. – Już
w trzeciej klasie był z ciebie mały kłamczuszek i nic się nie zmieniło
do dzisiaj. Zawsze próbowałaś przemycić gumę na moje lekcje.
– W każdym razie dziękuję – odpowiedziałam. – Miło było pan-
ią spotkać po tylu latach.
TRZASK! – pani Steeger zamknęła drzwi.
– Trzeba było skłamać – pouczyła mnie Lula. – Nigdy niczego
się nie dowiesz, jeśli będziesz tak wszystkim mówić prawdę. Trzeba
było jej powiedzieć, że pracujesz w komisji gier i zakładów, a Mo
wygrał kupę pieniędzy w lotto.
– Może następnym razem.
– Może następnym razem otworzymy drzwi i zaczniemy roz-
mowę od kilku szybkich wypłaconych jakiejś suce.
Zgromiłam Lulę strasznym spojrzeniem.
– Tak tylko mówię – powiedziała.
Stanęłam na kolejnym ganku i już miałam zapukać, kiedy pani
Steeger znowu wystawiła głowę przez uchylone drzwi.
– Nawet się nie wysilaj – rzuciła. – Whiteheadowie są na Flory-
dzie. Harry zawsze bierze urlop w zimie. Wrócą za dwa tygodnie.
TRZASK. I tyleśmy ją widziały.
– Nie szkodzi – powiedziałam Luli. – Wybierzemy bramkę nu-
mer trzy.
Drzwi numer trzy otworzyła Dorothy Rostowski.
– Dorothy?
– Stephanie?
– Nie wiedziałam, że tu mieszkasz.
– Będzie jakiś rok.
Trzymała na biodrze dziecko, drugie siedziało przed telewizor-
em. Pachniała bananami i winem.
– Szukam Wujaszka Mo – wyjaśniłam. – Myślałam, że będzie
w swoim sklepie.
Dorothy przełożyła dziecko na drugie biodro.
– Nie było go od dwóch dni. Ale nie szukasz go dla Vinniego,
co?
15/31
– Właściwie...
– Mo nie zrobiłby niczego złego.
– Z pewnością, ale...
– Szukamy go, bo wygrał w lotto – wtrąciła Lula. – I chcemy
odpalić w cholerę hajsu.
Dorothy prychnęła z niesmakiem i zatrzasnęła drzwi.
Spróbowałyśmy jeszcze w domu obok i usłyszałyśmy to samo.
Mo nie pojawił się w sklepie od dwóch dni. Nic więcej nikt nam nie
był w stanie powiedzieć poza, oczywiście, nieproszonymi radami, że
powinnam rozejrzeć się za inną pracą.
Zapakowałyśmy się z Lulą do buicka i zajrzałyśmy do teczki
z dokumentami dotyczącymi kaucji. Mo w rubryce adres wpisał Fer-
ris 650. To oznaczało, że mieszkał nad sklepem. Obie zadarłyśmy
głowy, próbując zobaczyć coś w czterech oknach na piętrze.
– Mo to chyba dał nogę – stwierdziła Lula.
Istniał tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Znowu wysi-
adłyśmy z samochodu i udałyśmy się na tyły budynku, gdzie
zewnętrzne schody prowadziły na piętro nad sklepem. Wspięłyśmy
się po nich i zapukałyśmy do drzwi. Nic. Każda z nas ponaciskała
klamkę, ale drzwi pozostały zamknięte. Zajrzałyśmy w okna. Czyś-
ciutko. Żadnych świateł. No i oczywiście żadnego śladu Wujaszka.
– A może Mo wyciągnął kopyta – zasugerowała Lula. – Albo
zachorował. Albo miał wylew i leży teraz w łazience na podłodze.
– W żadnym wypadku NIE BĘDZIEMY się włamywać.
– To by była akcja humanitarna – upierała się Lula.
– To by było wbrew prawu.
– Czasami policja przymyka oko na akcje humanitarne.
Usłyszałam kroki i spojrzałam w dół, by zobaczyć policjanta
u stóp schodów. Steve Olmney. Chodziłam z nim do szkoły.
– Co jest grane? – zapytał. – Pani Steeger zadzwoniła na
posterunek, że jakaś podejrzana osoba kręci się wokół sklepu Wu-
jaszka Mo.
– To właśnie ja – odpowiedziałam.
– A gdzie Mo?
16/31
– Podejrzewamy, że wyciągnął kopyta – poinformowała go
Lula. – I myślimy, że ktoś powinien sprawdzić, czy nie dostał wylewu
na podłodze w łazience.
Olmney wspiął się po schodach i zapukał.
– Mo? – ryknął. Zbliżył nos do drzwi. – Nie śmierdzi trupem. –
Zajrzał do środka przez okno. – Ciała też nie widzę.
– Mo jest teraz NS-em – powiedziałam. – Zgarnęliście go za
noszenie ukrytej broni i nie pokazał się na rozprawie.
– Mo nie zrobiłby niczego złego – odpowiedział Olmney
z głębokim przekonaniem.
Zdusiłam krzyk.
– Niestawienie się w sądzie na własnej rozprawie jest złe.
Takie są zasady.
– Pewnie zapomniał. Może wyjechał na wakacje? Albo jego si-
ostra na Staten Island zachorowała nagle. Powinnaś sprawdzić, czy
nie wyjechał do siostry.
A to akurat był naprawdę niezły pomysł.
Wróciłyśmy do buicka i do teczki Wujaszka Mo. Faktycznie Mo
miał siostrę i podał jej adres.
– Powinnyśmy się rozdzielić – powiedziałam do Luli. – Ja
sprawdzę siostrę, a ty obstawiaj sklep.
– Zrobię obserwację pierwsza klasa – obiecała mi Lula. – Nic
mi nie umknie.
Zapaliłam silnik i powoli zjechałam z krawężnika.
– A co zrobisz, jak zobaczysz Wujaszka Mo?
– Złapię małego skurwysynka za klejnoty i wcisnę do bagażnika
mojego wozu.
– NIE! Nie masz uprawnień, żeby kogokolwiek zatrzymywać.
Jak tylko zobaczysz Mo, to się ze mną skontaktuj. Albo na komórkę,
albo na pager. – Wcisnęłam jej w dłoń wizytówkę z numerami. –
I zapamiętaj sobie, ŻADNEGO WCISKANIA KOGOKOLWIEK DO
TWOJEGO BAGAŻNIKA.
– Jasne – mruknęła Lula – przecież wiem.
17/31
Podrzuciłam ją do biura i pojechałam w stronę jedynki. Był
środek dnia, więc ruch na ulicach nie był zbyt intensywny. Dotarłam
do portu i stanęłam w kolejce do mostu na Staten Island. Pobocze
drogi prowadzącej do bramki poboru opłat usiane było przeżartymi
przez sól tłumikami, które odpadły na niesamowitych dziurach, krat-
erach i zapadliskach, z jakich składała się droga na most.
Wcisnęłam się w sznur samochodów i stanęłam zderzak
w zderzak między Hurtową Sprzedażą Warzyw Petrucciego
i ciężarówką
z napisem
„materiały
wybuchowe”.
Czekając,
zerknęłam na mapę. Do siostry Mo trzeba było jechać w stronę
środka wyspy, do dzielnicy przypominającej Grajdoł.
Zapłaciłam za przejazd i powoli potoczyłam się ulicą,
wdychając mieszaninę wyziewów diesla i innych tajemniczych skład-
ników, która paskudnie drapała w gardle. Jednak nie ujechałam
nawet kilometra, a już się przyzwyczaiłam. I kiedy dotarłam do domu
siostry Wujaszka Mo, nie czułam już żadnych zanieczyszczeń. Zdol-
ności adaptacyjne to jedna z ogromnych zalet ludzi urodzonych
i dorastających w Jersey. Nas nie pokona trochę zanieczyszczone-
go powietrza czy skażonej wody. Jesteśmy niczym sumy na dwóch
nogach. Jeśli ktoś nas zabierze z naturalnego środowiska, to raz-
dwa wykształcimy dowolną część ciała, niezbędną do przeżycia.
W porównaniu z Jersey reszta kraju to bułka z masłem. Chcesz
wysłać kogoś do strefy skażonej opadem radioaktywnym? Wyślij ko-
goś z Jersey. Nic mu się nie stanie.
Siostra Mo mieszkała przy Crane Street w zielonym bliźniaku
o oknach przesłoniętych żaluzjami i biało-żółtymi aluminiowymi
markizami. Zaparkowałam przy krawężniku i pokonałam dwa biegi
cementowych schodów prowadzących do cementowego podestu.
Zadzwoniłam do drzwi i stanęłam twarzą w twarz z kobietą, która
niezwykle przypominała moich krewnych ze strony Mazurów. Krzep-
ka węgierska sylwetka. Czarne włosy, czarne brwi i błękitne oczy
spoglądające chłodno i rzeczowo. Na oko była po pięćdziesiątce
i nie robiła wrażenia osoby zachwyconej moją wizytą.
18/31
Dałam jej wizytówkę, przedstawiłam się i poinformowałam, że
szukam Mo.
Najpierw w jej oczach pojawiło się zdziwienie, a chwilę później
nieufność.
– Agent do spraw windykacji poręczeń? – powtórzyła. – A co to
niby znaczy? I co to ma wspólnego z Mo?
Streściłam jej sprawę.
– Jestem pewna, że Mo nie pojawił się na rozprawie przez
niedopatrzenie, ale muszę dopilnować, by ustalił w sądzie kolejny
termin – zakończyłam.
– Nic nie wiem na ten temat – oznajmiła. – Nie widuję go zbyt
często. On cały czas spędza w sklepie. Dlaczego tam pani nie
pójdzie?
– Nie pojawił się w sklepie od dwóch dni.
– To zupełnie niepodobne do Mo.
Wszystko w tej sprawie było zupełnie niepodobne do Mo.
Zapytałam ją o innych krewnych. Powiedziała, że żadnych
bliskich nie mają. Zapytałam, czy Mo ma może drugie mieszkanie
albo domek letniskowy. Powiedziała, że nic nie wie na ten temat.
Podziękowałam i wróciłam do buicka. Rozejrzałam się.
W sąsiedztwie niewiele się działo. Siostra Mo zamknęła się w domu.
Pewnie zastanawiała się, co, u diabła, dzieje się z Mo. Oczywiście
zawsze istniała możliwość, że kryje brata, ale intuicja podpowiadała
mi, że nic takiego nie ma tu miejsca. Wyglądała na autentycznie za-
skoczoną, gdy powiedziałam jej, że Mo nie stoi za ladą i nie
sprzedaje żelków.
Mogłabym poobserwować jej dom, ale taka obserwacja jest
męcząca, czasochłonna, a w tym wypadku chyba jeszcze zupełnie
bezcelowa.
Do tego wszystkiego zaczęłam mieć jakieś dziwne przeczucia.
Odpowiedzialni ludzie, jak Mo, nie zapominają o datach rozpraw.
Odpowiedzialni ludzie, jak Mo, martwią się takimi sprawami. Nie
śpią po nocach. Radzą się prawników. I odpowiedzialni ludzie, jak
19/31
Mo, nie porzucają swego interesu, nie zostawiwszy nawet kartki
w oknie.
Może Lula miała jednak rację. Może Mo faktycznie leżał martwy
w łóżku albo nieprzytomny na podłodze w łazience.
Wysiadłam i wróciłam do drzwi siostry Mo. Otworzyły się, zanim
zdążyłam zapukać. Czoło kobiety przecinały teraz dwie głębokie
zmarszczki.
– Coś jeszcze? – zapytała.
– Niepokoję się o Mo. Nie chcę pani straszyć, ale myślę, że ist-
nieje taka możliwość, że może być chory i nie móc otworzyć drzwi.
– Tak tu właśnie stałam i myślałam dokładnie to samo –
odparła.
– Ma pani klucz do jego mieszkania?
– Nie i o ile wiem, nikt nie ma. Mo ceni sobie prywatność.
– Czy zna pani jakichś jego przyjaciół? Może dziewczynę?
– Przykro mi. Nie jesteśmy ze sobą aż tak blisko. Mo jest
dobrym bratem, ale jak powiedziałam, ceni sobie prywatność.
Godzinę później znów byłam w Grajdole. Pojechałam na Ferris i za-
parkowałam tuż za samochodem Luli.
– Jak idzie? – spytałam.
Lula garbiła się nad kierownicą czerwonego firebirda.
– Wcale nie idzie. Najnudniejsza i najbardziej bezsensowna ro-
bota, jaką kiedykolwiek miałam. Można to robić w głębokiej
śpiączce.
– Ktoś przyszedł kupić cukierków?
– Mamusia z dzieckiem. To wszystko.
– Poszli na tył domu?
– Nie-e. Spojrzała przez drzwi i poszła sobie.
Zerknęłam na zegarek. Wkrótce skończą się lekcje. Mnóstwo
dzieciaków będzie tędy szło za chwilę, ale nie dzieciaki mnie
20/31
interesowały, tylko dorośli, którzy mogli się tu pojawić, by podlać
kwiatki w mieszkaniu Mo albo odebrać jego pocztę.
– Wytrzymaj jeszcze trochę – poprosiłam. – Pogadam z innymi
sąsiadami.
– Wytrzymaj, jasne. Zamarznę na śmierć w tym samochodzie.
To nie Floryda.
– Myślałam, że chcesz być łowcą nagród. To właśnie robią łow-
cy nagród.
– Nie miałabym nic przeciwko takiemu siedzeniu, gdybym sądz-
iła, że na koniec pozwolisz mi przynajmniej kogoś zastrzelić, ale na
to nie ma najmniejszej gwarancji. Ciągle tylko słyszę: tego nie rób,
tamtego nie rób. Nie mogę nawet tego sukinkota wepchnąć do
bagażnika, jak już go znajdziemy.
Przeszłam na drugą stronę ulicy, by porozmawiać z kolejną
trójką sąsiadów. Odpowiedzi udzielali standardowych. Nie mają po-
jęcia, gdzie mógł podziać się Wujaszek Mo, ale uważają, że mam
nielichy tupet, sugerując, że biedak jest kryminalistą.
Czwarte drzwi otworzyła mi nastolatka. Nie mogłam przeoczyć
podobieństw w naszym wyglądzie. Obie miałyśmy martensy, jeansy,
flanelowe koszule narzucone na T-shirty, zbyt mocno wymalowane
oczy i obfitość brązowych kręconych włosów. Była ode mnie młod-
sza jakieś piętnaście lat i dziesięć kilo. Nie zazdrościłam jej wieku,
ale ogarnęły mnie niejakie wątpliwości w temacie tego tuzina
pączków, które kupiłam sobie w Grajdole, a które teraz wołały do
mnie z tylnego siedzenia samochodu.
Podałam jej wizytówkę. Otworzyła szeroko oczy.
– Łowca nagród! – powiedziała. – Ale czad!
– Znasz Wujaszka Mo?
– No pewnie, że znam. Wszyscy go znają. – Pochyliła się i zn-
iżyła głos. – Zrobił coś złego? Ściga pani Wujaszka Mo?
– Nie zjawił się na rozprawie o wykroczenie. Chcę mu przypom-
nieć, żeby ustalił nową datę.
– Ale odjazd! A jak go pani znajdzie, to mu pani nastuka
i zamknie w bagażniku?
21/31
O co chodzi z tymi bagażnikami?
– NIE! Chcę tylko z nim porozmawiać.
– Założę się, że zrobił coś okropnego. Założę się, że ściga go
pani za kanibalizm.
Kanibalizm? Gość sprzedawał słodycze. Na co by mu były
palce od rąk i nóg? Ta mała świetnie znała się na butach, ale umysł
miała z lekka przerażający.
– Wiesz o Mo coś, co mogłoby mi pomóc? Czy miał tu jakichś
przyjaciół? Widziałaś go ostatnio?
– Widziałam go w sklepie parę dni temu.
– A mogłabyś dla mnie trzymać rękę na pulsie? Moje numery
są na wizytówce. Zobaczysz Mo albo kogokolwiek podejrzanego, to
zadzwoń.
– Będę prawie jak łowca nagród?
– Prawie.
Truchtem wróciłam do Luli.
– No dobra, możesz wracać do biura – powiedziałam. – Zn-
alazłam zastępstwo. Ta mała z naprzeciwka będzie naszym
szpiegiem.
– I bardzo dobrze. Bo niewiele brakuje, a umrę tu z nudów.
Pojechałam za Lulą do biura i stamtąd zadzwoniłam do mojej
kumpeli w wydziale komunikacji.
– Mam
nazwisko
–
zaczęłam
–
a potrzebuję
numer
rejestracyjny i markę samochodu.
– A co to za nazwisko?
– Moses Bedemier.
– Wujaszek Mo?
– Ten sam.
– Nie podam ci żadnych informacji na temat Wujaszka Mo.
Wcisnęłam jej bajeczkę o ponownym ustaleniu terminu roz-
prawy, co już zaczynało być męczące.
Usłyszałam stukanie w klawiaturę.
– Jak się dowiem, że Wujaszkowi spadł przez ciebie choćby
włosek z głowy, to już nigdy nie podam ci żadnej rejestracji.
22/31
– Przecież nie zrobię mu krzywdy – obruszyłam się. – Nigdy
nikomu nie robię krzywdy.
– A ten facet, co go zastrzeliłaś w sierpniu? Albo dom pogrze-
bowy wysadzony w powietrze?
– Zamierzasz podać mi te numery czy jak?
– Ma kilkuletnią hondę civic. Niebieską. Masz coś do pisania?
Przedyktuję ci rejestrację.
– O rany. – Lula zajrzała mi przez ramię. – Wychodzi na to, że
mamy nowy trop. Poszukamy tego wózka?
– Tak.
A potem poszukamy zapasowego klucza do mieszkania. Każdy
się boi, że zgubi klucze i nie będzie mógł się dostać do domu. Jak
nie masz zaufania do żadnego z sąsiadów, to chowasz klucz gdzieś
blisko domu. Albo nad futryną drzwi wejściowych, pod sztucznym
kamieniem obok podmurówki, albo pod wycieraczką.
Nie zamierzałam się włamywać, ale gdybym znalazła ten
klucz...
– Nie jadłam lunchu – poskarżyła się Lula. – Nie mogę pracow-
ać bez lunchu.
Wyciągnęłam torebkę z pączkami i obie natychmiast w nią
zanurkowałyśmy.
– No dobra, kupa roboty jeszcze – mruknęłam kilka chwil
później, otrzepując cukier puder z koszulki i żałując, że nie
poprzestałam na dwóch pączkach.
– Jadę z tobą, ale tym razem moim wozem – postanowiła Lula.
– Mam w nim zajebiście wielgachne stereo.
– Tylko nie jedź za szybko. Bo jeszcze nas złapie funkcjonari-
usz Gaspick.
– Yhy. A co, nosisz ukrytą broń, jak ten Wujaszek Mo?
Akurat w tej chwili nie można mi było tego zarzucić. Moja trzy-
dziestkaósemka została w domu, na blacie kuchennym, w brązow-
ym słoju na ciastka. Broń przerażała mnie do wypęku.
Wsiadłyśmy do czerwonego firebirda Luli i ruszyłyśmy ku Ferris
przy dźwiękach rapu, który wprawiał w drżenie wszystkie szyby.
23/31
– Może byś tak jednak przyciszyła – wrzasnęłam do Luli. –
Dostaję od tego arytmii.
Lula jedną ręką boksowała powietrze.
– U-ha, ha, ha, haaa.
– Lula!
Łypnęła w moją stronę.
– Ty coś mówisz?
Przyciszyłam ten łomot.
– Ogłuchniesz od tego!
– Pfff.
Przejechałyśmy Ferris, szukając błękitnych hond civic, ale
w okolicy sklepu nie było ani jednej. Zatoczyłyśmy więc większe koło
po sąsiednich ulicach. Z tym samym rezultatem. Ani jednej
niebieskiej hondy civic. Zaparkowałyśmy na rogu Ferris i King
i przeszłyśmy uliczką za sklepem, zaglądając do garaży. Ani jednej
niebieskiej hondy civic. A niewielki garaż na tyłach sklepu ze
słodyczami świecił pustkami.
– Dał nogę – stwierdziła Lula. – Mogę się założyć, że siedzi
sobie w Meksyku i tak się śmieje, że mało mu dupa nie odpadnie, na
samą myśl, że we dwie błąkamy się tu między garażami.
– A co się stało z teorią: Wujaszek Mo leży martwy we własnej
łazience?
Lula miała na sobie jaskraworóżową narciarską kurtkę i kozaki
do kolan, pokryte białym sztucznym futerkiem. Podniosła kołnierz
i spojrzała w górę, na ganek mieszkania Mo.
– Byśmy już znalazły jego wózek. A jakby był martwy, to już by
zaczął śmierdzieć.
To samo sobie pomyślałam.
– No jeszcze mógł się zamknąć w lodówce z lodami – dodała. –
Wtedy by nie śmierdział, boby był zamrożony. Ale tak też się nie
stało, bo żeby wejść do lodówki, musiałby najpierw wyciągnąć
wszystkie lody, a patrzyłyśmy przez okno i nie było widać kupy
roztapiających się lodów. No w sumie Mo mógłby je najpierw wszys-
tkie zjeść...
24/31
Garaż Wujaszka Mo był drewniany, kryty gontem, ze
staroświeckimi podwójnymi drewnianymi drzwiami, które zostawiono
szeroko otwarte. Wjazd znajdował się od strony zaułka, ale było też
boczne wejście, prowadzące na krótki cementowy chodnik, który
biegł na tyły sklepu.
W środku panowały ciemności i stęchlizna. Pod ścianą piętrzyły
się stosy pudełek paluszków, serwetek, owoców w zalewie, syropu
Hersheya i oleju samochodowego 10W40. W kącie leżały gazety
przeznaczone na makulaturę.
Mo był powszechnie lubiany i niewątpliwie również ufny, ale
zostawienie otwartego garażu pełnego zapasów wydało mi się
oznaką przesadnej wiary w ludzką naturę. Być może wyjeżdżał
w pośpiechu i był zbyt rozkojarzony, by pamiętać o drzwiach. Albo
nie planował tu wracać. Albo został zmuszony do wyjazdu, a jego
porywacze mieli na głowie ważniejsze rzeczy niż jakieś drzwi od
garażu.
Z tych wszystkich możliwości ta ostatnia budziła najmniej
entuzjazmu.
Wyciągnęłam latarkę i wręczyłam ją Luli, żeby poszukała
w garażu klucza od domu.
– Jestem jak pies myśliwski, jeśli chodzi o szukanie kluczy –
pochwaliła się. – Nic się nie martw. Klucze możesz uznać za
znalezione.
Pani Steeger łypała na nas wrogo przez szybę w tylnych
drzwiach. Uśmiechnęłam się do niej i pomachałam. Natychmiast
cofnęła się w głąb mieszkania. Najpewniej do telefonu, żeby znowu
nasłać na mnie gliny.
Pomiędzy sklepem i garażem znajdowało się ciasne pod-
wóreczko. Nic nie wskazywało na to, by ktoś używał go w celach
rekreacyjno-rozrywkowych. Żadnych huśtawek, grilla, rdzewiejących
ławeczek. Twardo ubita ziemia i dziko rosnąca trawa przecięte
chodnikiem. Poszłam tym chodnikiem do tylnych drzwi sklepu
i zajrzałam do pojemników na śmieci stojących równo pod ścianą.
Wszystkie były pełne. Śmieci popakowano schludnie w plastikowe
25/31
worki. Obok pojemników stały jakieś puste kartony. Obeszłam
wszystko dokładnie, szukając klucza. Nic nie znalazłam. Ob-
macałam futrynę nad drzwiami prowadzącymi do sklepu. Weszłam
po schodach i przesunęłam dłonią pod poręczą maleńkiego
ganeczku. Ponownie zapukałam do mieszkania Mo i zajrzałam
przez okno.
Lula wyszła z garażu i przemaszerowała przez podwórko.
Wdrapała się po schodkach i dumnie podała mi klucz.
– Jestem zajebista, nie?
26/31
COPYRIGHT © BY Janet Evanovich
COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2012
COPYRIGHT © FOR TRANSLATION BY Dominika Repeczko, 2012
WYDANIE I
ISBN 978-83-7574-809-3
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana
ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej
zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta
PROJEKT OKŁADKI Paweł Zaręba
FOTOGRAFIA NA OKŁADCE © Anmfoto | Dreamstime.com
REDAKCJA Dorota Pacyńska
KOREKTA Agnieszka Pawlikowska
SKŁAD, KONWERSJA DO FORMATU EPUB Dariusz Nowakowski
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWE
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a.
05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91
tel./faks: 22 721 30 00
www.olesiejuk.pl, e-mail: hurt@olesiejuk.pl
WYDAWNICTWO
Fabryka Słów sp. z o.o.
20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a
tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91
www.fabrykaslow.com.pl
e-mail:
biuro@fabrykaslow.com.pl
28/31
@Created by
PDF to ePub
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie