Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Tłumaczyła
Dominika Repeczko
Lublin 2012
Łowczyni nagród Stephanie Plum:
1. Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy
2. Po drugie dla kasy
3. Po trzecie dla zasady
4. Zaliczyć czwórkę
5. High Five
6. Hot Six
7. Seven Up
8. Hard Eight
9. To the Nines
10. Ten Big Ones
11. Eleven on Top
12. Twelve Sharp
13. Lean Mean Thirteen
14. Fearless Fourteen
15. Finger Lickin’ Fifteen
16. Sizzling Sixteen
W
RAZ
Trenton trwał styczeń. Niebo było stalowo-sine, a lodowate powietrze osiadało szronem na
samochodach i chodnikach. W biurze firmy poręczycielskiej Vincenta Pluma było równie
ponuro, co na zewnątrz, a ja bynajmniej nie pociłam się z gorąca, tylko oblewałam lodowatym potem
paniki.
– Nie mogę tego zrobić – protestowałam. – Nigdy wcześniej nie odmówiłam żadnego zlecenia,
ale tego nie mogę wziąć. Daj je Komandosowi. Albo Barnesowi.
– Nie zamierzam dawać takiego marnego NS-a Komandosowi – stwierdził twardo mój kuzyn
Vinnie. – Takie groszowe zlecenia zazwyczaj załatwiasz ty. Na litość boską, bądź profesjonalistką.
Jesteś łowcą nagród. I to od pięciu pierdolonych miesięcy. Co to za problem?
– To Wujaszek Mo! – przypomniałam mu. – Nie mogę wsadzić do więzienia Wujaszka Mo.
Wszyscy mnie znienawidzą. Moja matka mnie znienawidzi. Moja najlepsza przyjaciółka mnie
znienawidzi.
Vinnie rozparł się na fotelu za biurkiem, z głową na wyściełanym skórą oparciu.
– Mo nie stawił się w sądzie. A to znaczy, że jest przestępcą. I tylko to się liczy.
Wywróciłam oczami tak mocno, że prawie straciłam równowagę.
Moses Bedemier, znany powszechnie jako Wujaszek Mo, zaczął sprzedawać lody i cukierki na
wagę 5 czerwca 1958 roku i tak je sprzedawał po dziś dzień. Jego sklepik stoi na obrzeżach
Grajdoła, przytulnej dzielnicy mieszkaniowej Trenton, gdzie domy i umysły są dumne ze swej
ciasnoty, a serca szczodre i szeroko otwarte. Urodziłam się tam i wychowałam, i mimo że moje
obecne mieszkanie znajduje się o milę od granicy Grajdoła, to nadal łączy mnie z tym miejscem
niewidzialna pępowina. Od lat staram się wszystkimi możliwymi sposobami przeciąć to cholerstwo,
ale jakoś nigdy nie zdołałam jej naprawdę zerwać.
Moses Bedemier był szacownym obywatelem Grajdoła. Wraz z upływem czasu Mo i linoleum
w jego sklepie zestarzeli się nieco, wykruszyli na rogach i pomarszczyli tu i ówdzie, a trzydzieści
ponad lat w świetle jarzeniówek odebrało ich kolorom dawną intensywność. Żółta ceglana fasada
i metalowy szyld sklepu dawno przestały być modne, a rozmaite kaprysy pogody odcisnęły na nich
swoje piętno. Chrom i laminat na stołach i ladzie bezpowrotnie straciły swój połysk. A wszystko to nie
ma najmniejszego znaczenia, bo dla Grajdoła Wujaszek Mo jest ni mniej, ni więcej, tylko lokalną
świętością.
A ja, Stephanie Plum, metr siedemdziesiąt wzrostu, sześćdziesiąt dwa kilo wagi, niebieskooka
i brązowowłosa – krótko mówiąc: łowca nagród, dostałam właśnie zlecenie zawleczenia jego
powszechnie szanowanej dupy do pudła.
– I co on takiego zrobił? – spytałam. – Dlaczego go w ogóle aresztowali?
– Jechał siedemdziesiątką przy ograniczeniu do pięćdziesięciu i złapał go funkcjonariusz
Upierdliwy... szerzej znany jako Benny Gaspick. Dopiero co go wypuścili z akademii i jest
beznadziejnie zielony. Nie wiedział, że Wujaszek Mo jest niewidzialny dla radarów.
– Mandat z drogówki nie wymaga chyba kaucji.
Vinnie położył na biurku nogi w butach ze spiczastymi noskami, z lakierowanej skóry. Mój kuzyn
jest maniakiem seksualnym o ogromnej słabości do ciemnoskórych młodzieńców o sutkach
ozdobionych kolczykami i kobiet o sterczących piersiach, właścicielek czternastowiecznych narzędzi
tortur. Prowadzi firmę poręczycielską, co oznacza, że pożycza ludziom pieniądze na kaucję
ustanowioną przez sąd. Celem takiej kaucji jest zniechęcenie delikwenta do ucieczki z miasta za
pomocą czynników ekonomicznych. Jak tylko pieniądze wpływają na wskazane konto, podejrzany
jest wypuszczany na wolność. Może teraz spać we własnym łóżku, nie na pryczy, i cierpliwie czekać
na proces. Za swoje usługi Vinnie pobiera piętnaście procent wpłaconej kwoty niezależnie od wyniku
rozprawy. Czasem jednak podejrzany nie stawia się w wyznaczonym terminie na rozprawę i wtedy
sąd zatrzymuje pieniądze Vinniego. Nie tylko te piętnaście procent. Całą okrąglutką sumkę, pełną
kaucję. A to zazwyczaj bardzo pogarsza nastrój Vinniego.
W tym właśnie momencie do akcji wkraczam ja. Szukam podejrzanego, który właściwie jest już
oficjalnie przestępcą, i pomagam mu wrócić na wyznaczoną prawem drogę. Jeśli znajduję
winowajcę, który Nie Stawił się w sądzie, czyli tak zwanego NS-a, w miarę szybko, to sąd oddaje
pieniądze Vinniemu. Za windykację kaucji dostaję dziesięć procent, a Vinnie zatrzymuje sobie pięć.
Początkowo podjęłam się tej roboty z czystej desperacji. Wcześniej zajmowałam się zakupem
bielizny dla sieci E.E. Martina, ale zostałam zwolniona (nie z własnej winy) i jedyną alternatywą dla
bezrobocia było nadzorowanie pakowarki w fabryce tamponów. Szlachetne zajęcie, ale nie umiałam
do niego podejść z entuzjazmem.
Właściwie nie byłam pewna, dlaczego nadal pracowałam dla Vinniego. Być może z uwagi na
nazwę. Łowca nagród. No ma styl. I jeszcze nie muszę zakładać rajstop do pracy.
Vinnie uśmiechnął się tym swoim wazeliniarskim uśmiechem, najwyraźniej podobała mu się
historyjka, którą miał zamiar mnie uraczyć.
– Funkcjonariusz Gaspick, przepełniony dość niestosownym pragnieniem zostania najbardziej
znienawidzonym gliną roku, zrobił Mo pogadankę o bezpieczeństwie na drodze. I gdy pouczał
Wujaszka, ten wiercił się, jakby siedział na rozżarzonych węglach, i nagle Gaspick dostrzegł zarys
czterdziestkipiątki, którą Mo miał w kieszeni kurtki.
– I Mo odpowiada za noszenie ukrytej broni.
– Bingo.
Noszenie ukrytej broni nie wiedzieć czemu było źle widziane przez władze Trenton. Pozwoleń
udzielano niechętnie i nieczęsto, jakimś jubilerom, sędziom i kurierom. Kiedy kogoś przyłapano na
noszeniu ukrytej broni, musiał stawić czoła oskarżeniom o jej nielegalne posiadanie. Broń
konfiskowano, wyznaczano kaucję, a nieszczęsny właściciel mógł tylko narzekać na cholernego
pecha.
Oczywiście nie powstrzymało to znacznej liczby mieszkańców Trenton przed noszeniem ukrytej
broni. Kupowało się ją w sklepie Bubby, dziedziczyło po krewnych, dostawało od sąsiadów albo
przyjaciół, kupowało z drugiej, trzeciej, a nawet czwartej ręki od obywateli niespecjalnie
zorientowanych w przepisach. Zresztą kupujący też nie do końca mieli tę orientację. Logika
podpowiadała, że skoro władza wydaje pozwolenie na posiadanie broni, to jest jak najbardziej
w porządku nosić tę broń w torebce. Bo niby po co komu broń, skoro nie można jej włożyć do
torebki? A jeśli nie można nosić broni w torebce, no to prawo jest głupie. A nikt w New Jersey nie
będzie tolerował głupiego prawa.
Nawet ja czasami nosiłam nielegalnie ukrytą broń. A w chwili, gdy Vinnie położył nogi na biurku,
dostrzegłam na jego kostce kaburę. Nie tylko nosił ukrytą broń, ale mogłam się założyć o dowolne
pieniądze, że jego broń nie była nawet zarejestrowana.
– To nie jest poważne przestępstwo – stwierdziłam. – Nie warto zostawać NS-em z takiego
powodu.
– Najprawdopodobniej Mo po prostu zapomniał o dacie rozprawy – odparł Vinnie. – Pewnie
wystarczy, jak mu przypomnisz.
O, i tego się trzymajmy, pomyślałam. Może to wcale nie będzie taka katastrofa, jak mi się
wydawało. Dochodziła dziesiąta. Mogłabym przejechać się do sklepu i pogadać z Wujaszkiem.
Szczerze mówiąc, im dłużej o tym myślałam, tym bardziej byłam przekonana, że ten mój atak paniki
był nieco przesadzony. Mo nie miał żadnych powodów, by zostać zbiegłym przestępcą.
Zamknęłam za sobą drzwi gabinetu Vinniego i szerokim łukiem obeszłam Connie Rosolli. Connie
zarządza biurem Vinniego i jest jego osobistym strażnikiem. Wprawdzie tyle ma poważania dla
swojego szefa, co dla oślizgłej glisty, ale pracuje dla niego od tylu lat, że pogodziła się z faktem, że
nawet oślizgłe glisty są częścią bożego planu.
Usta Connie miały barwę intensywnej fuksji, tak samo jak lakier na jej paznokciach. Do tego
Connie nosiła białą bluzkę w wielkie czarne grochy. Lakier był super, ale bluzka nie bardzo pasowała
komuś, kto sześćdziesiąt procent swojej wagi dźwiga na klatce piersiowej. Na szczęście w Trenton
rzadko tropi się przestępstwa przeciwko modzie.
– Chyba tego nie przyjęłaś? – odezwała się tonem sugerującym, że trzeba być mniej wartym niż
psia kupa, żeby przysporzyć Wujaszkowi Mo choć chwili smutku.
Nie wzięłam tego do siebie. Wiedziałam, gdzie mieszka Connie. Mentalnie mamy ten sam kod
pocztowy.
– Pytasz, czy porozmawiam z Mo? Tak, porozmawiam z Mo.
Czarne brwi Connie zbiegły się w jedną linię świętego oburzenia.
– Ten gliniarz niepotrzebnie aresztował Wujaszka Mo. Wszyscy wiedzą, że Wujaszek Mo nigdy
nie zrobił niczego złego.
– Miał przy sobie ukrytą broń.
– Jakby to było jakieś przestępstwo! – prychnęła Connie.
– To JEST przestępstwo. Takie są zasady.
Znad katalogów ukazała się głowa Luli.
– O co w ogóle biega z tym Wujaszkiem Mo?
Lula była prostytutką przekwalifikowaną na pracownicę biurową. Ostatnio przeszła totalną
metamorfozę, która obejmowała też przefarbowanie włosów na blond, rozprostowanie i zakręcenie
ich ponownie w eleganckie pierścionki. Dzięki tej transformacji Lula wyglądała teraz jak ponad
stukilowa, niebezpieczna jak cholera, czarna Shirley Temple.
– Moses Bedemier – wyjaśniłam. – Prowadzi sklep z cukierkami na Ferris Street. Bardzo
popularna osoba.
– Aha. Chyba go znam. Tak coś pod sześćdziesiątkę? Łysy na czubku głowy? W cholerę
wątrobianych plam? I ma nos, co wygląda jak kutas?
– Hm. Nigdy nie zauważyłam tego nosa.
Vinnie dał mi akta składające się ze spiętych razem: protokołu aresztowania, podpisanej umowy
o poręczenie oraz fotografii. Otworzyłam na zdjęciu i przyjrzałam się uważnie Wujaszkowi Mo.
Lula zerknęła mi przez ramię.
– Aha. To on. Stary Chujowy Nos.
Connie aż zerwała się z krzesła.
– Chcesz mi wmówić, że Wujaszek Mo był klientem? Za nic w to nie uwierzę!
Lula zmrużyła oczy i wysunęła dolną wargę.
– Te, mamuśka.
– Bez urazy – dodała Connie.
– Heh – skwitowała Lula, opierając dłoń na biodrze.
Zaciągnęłam suwak kurtki i owinęłam szyję szalikiem.
– Jesteś pewna, że znasz Wujaszka Mo? – zwróciłam się do Luli.
Jeszcze raz przyjrzała się fotografii.
– Ciężko powiedzieć. Wiesz, ci biali starzy goście wszyscy wyglądają tak samo. Może powinnam
pójść razem z tobą i osobiście mu się przyjrzeć.
– Nie! – Potrząsnęłam głową. – To nie jest dobry pomysł.
– Myślisz, że nie mogę być jakimś zasranym łowcą nagród?
Metamorfoza Luli nie objęła jak dotąd jej słownika.
– Jasne, że możesz – odparłam. – Tylko to jest akurat sytuacja... dość delikatna.
– Do diabła – parsknęła, wciskając się w kurtkę. – Umiem być delikatna do zajebania.
– Tak, ale...
– Poza tym możesz potrzebować pomocy. Powiedzmy, że nie będzie chciał iść z tobą po
dobroci. Gdyby go trzeba było przekonywać, przyda ci się taka kobieta jak ja: postawna, o słusznej
figurze. Idealna do przekonywania.
Poznałam Lulę w trakcie mojego pierwszego zadania. Ona na ulicy zarabiała, ja kręciłam się
nieporadnie jak zbłąkana owieczka. Niezbyt mądrze wciągnęłam ją w sprawę, nad którą
pracowałam, wskutek czego pewnego poranka znalazłam ją na moich schodach pożarowych pobitą
i zakrwawioną.
Lula była mi wdzięczna za uratowanie jej życia, ja winiłam się za to, że je w ogóle naraziłam.
Z radością oddzieliłabym tamte wydarzenia naprawdę grubą krechą, ale Lula w pewien sposób
przywiązała się do mnie. Nie powiedziałabym, że czciła mnie jak bohatera. Nie. To raczej była
relacja z gatunku tych praktykowanych w Chinach chyba – jeśli uratujesz komuś życie, to ono do
ciebie należy. Nawet jeśli wcale go nie chcesz.
– Nie będziemy nikogo przekonywać – powstrzymałam ją stanowczo. – To Wujaszek Mo.
Sprzedaje cukierki dzieciakom.
Lula już na mnie czekała z torbą przewieszoną przez ramię.
– I tak może być fajowo – odparła niewzruszona, idąc za mną do drzwi. – Wciąż jeździsz tym
starym buickiem?
– Ta. Mój lotus ciągle jeszcze jest w sklepie.
Tak naprawdę o lotusie to mogłam co najwyżej pomarzyć. Kilka miesięcy temu skradziono mi
jeepa i moja mama w napadzie dobrych intencji, niekoniecznie dobrze ukierunkowanych, wepchnęła
mnie za kierownicę buicka z pięćdziesiątego trzeciego roku, który kiedyś był własnością wujka
Sandora. A ponieważ brakowało mi tak kasy jak i kręgosłupa, wciąż jeszcze spoglądałam na ulice
ponad długą na kilometr, błękitną maską tego potwora, zastanawiając się, jakie to straszliwe
grzechy popełniłam, że zasłużyłam sobie na taki samochód.
Gwałtowny podmuch wiatru zagrzechotał szyldem delikatesów Fiorella, sąsiadujących z biurem
Vinniego. Podniosłam kołnierz i zaczęłam grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu rękawiczek.
– Przynajmniej buick jest w dobrym stanie – powiedziałam Luli. – A o to przecież chodzi,
prawda?
– Yyy – stęknęła niewyraźnie w odpowiedzi. – Takie rzeczy zwykle mówią ci, co mają
beznadziejne bryczki. A co z radiem? Ma dobre radio? Stereo?
– Żadnego stereo.
– Momencik – zatrzymała mnie. – Ty chyba nie myślisz, że będę jeździć po mieście bez radia.
Potrzebuję odpowiedniej muzy, żeby wprowadzić się w odpowiedni nastrój, kiedy będę wlec do
pierdla czyjąś dupę.
Otworzyłam drzwiczki buicka.
– Nikogo nie będziemy wlec do pierdla – powiedziałam stanowczo. – Jedziemy tylko
porozmawiać z Wujaszkiem Mo.
– Jasne – mruknęła Lula, sadowiąc się w samochodzie i obrzucając radio spojrzeniem pełnym
obrzydzenia. – Przecież wiem.
Pojechałam Hamilton i przecznicę dalej skręciłam w stronę Grajdoła. W styczniu okolica była
raczej ponura. Mrugające lampki i czerwone figurki Mikołajów wróciły na strychy, a do wiosny wciąż
jeszcze było daleko. Krzewy hortensji były teraz po prostu kupami brązowych badyli, szron ukradł
trawnikom wszystkie kolory, a na ulicach nie było ani dzieci, ani kotów, ani wielbicieli
własnoręcznego mycia samochodu. Zamilkły też ryczące zwykle radioodbiorniki. Okna i drzwi
szczelnie pozamykano, żeby zimno i mrok nie dostały się do domów.
Nawet sklepik Wujaszka Mo wydawał się zimny i odpychający.
Lula wpatrywała się w boczne okno.
– Nie żebym chciała popsuć ci zabawę – stwierdziła. – Ale ten frajer ma zamknięte.
Zaparkowałam przy krawężniku.
– Niemożliwe. Wujaszek Mo nigdy nie zamyka sklepu. Nie zamknął go od pięćdziesiątego
ósmego.
– Zgadnij, co się stało: teraz zamknął, mówię ci.
Wyskoczyłam z Wielkiego Błękitu i zajrzałam do środka sklepu przez szybę w drzwiach
wejściowych. Wewnątrz było ciemno i nigdzie nie mogłam dostrzec Wujaszka Mo. Nacisnęłam
klamkę. Zamknięte. Zapukałam do drzwi głośno i energicznie. Nic. Niech to szlag.
– Pewnie zachorował – powiedziałam do Luli.
Sklep ze słodyczami stał na rogu, frontem do Ferris Street i bokiem przy King. Wzdłuż Ferris
Street ciągnął się długi szereg schludnych bliźniaków, prosto do samego serca Grajdoła. Na King
Street z kolei od razu było widać niedostatek finansów. Bliźniaki przekształcono w domy
wielorodzinne. Na próżno by tu szukać wykrochmalonych firaneczek typowych dla pozostałej części
Grajdoła. Na King prywatność zapewniały wiszące w oknach płachty i poobijane żaluzje,
i nieprzyjemna świadomość, że tutejsi mieszkańcy do gościnnych raczej nie należą.
– Przez okno naprzeciwko wygląda jakaś straszna staruszka – poinformowała mnie Lula.
Spojrzałam w tamtym kierunku i zadrżałam.
– To pani Steeger. Uczyła mnie w trzeciej klasie.
– Założę się, że było super.
– Najdłuższy rok w moim życiu.
Do dzisiaj mam drgawki, gdy muszę dzielić pisemnie.
– Powinnyśmy z nią porozmawiać – stwierdziłam niechętnie.
– Aha – zgodziła się Lula. – Taka wścibska starucha na pewno wie masę rzeczy.
Poprawiłam torebkę na ramieniu i pomaszerowałyśmy do domu mojej dawnej nauczycielki.
Drzwi uchyliły się na tyle, żebym mogła zobaczyć, że pani Steeger niewiele się zmieniła przez te
wszystkie lata. Nadal była chuda jak szprycha, twarz miała nadmiernie szczupłą, złośliwe oczka
i brwi, które wyglądały, jakby ktoś je dorysował brązową kredką. Rok temu została wdową. Dwa
emerytką. Ubrana była w brązową sukienkę we wzorek z drobnych kwiatków, podkolanówki i buty na
płaskiej podeszwie. Na jej szyi wisiały okulary na łańcuszku. Pofarbowane na brązowo włosy ułożone
były w ciasne pierścionki. Nie sprawiała wrażenia kogoś, kto cieszy się zasłużonym odpoczynkiem.
Wręczyłam jej wizytówkę, przedstawiając się jako agent do spraw windykacji poręczeń.
– Co to znaczy? – zapytała. – Jesteś funkcjonariuszem policji?
– Niezupełnie. Pracuję dla Vincenta Pluma.
– A. – Pani Steeger przetrawiła informację. – Jesteś łowcą nagród.
Jej ton sugerował, że to mniej więcej to samo co dealer albo pedofil. Wysunęła lekko podbródek,
co zwykle zapowiadało karne działania pedagogiczne, wszystko w jej postawie sugerowało, że
gdybym bardziej się przyłożyła do dzielenia pisemnie, to może nawet wyszłabym na ludzi.
– Co to ma wspólnego z Mosesem? – spytała.
– Został aresztowany za wykroczenie, a potem nie pojawił się na rozprawie. Agencja Pluma
wpłaciła kaucję, więc muszę odnaleźć Mo i pomóc mu ustalić datę nowej rozprawy.
– Mo nie zrobiłby niczego złego – stwierdziła stanowczo pani Steeger.
Święte słowa.
– Wie pani może, gdzie jest teraz? – zapytałam.
Wyprostowała się, aż przybył jej centymetr z hakiem.
– Nie. I to prawdziwy wstyd, że nie potrafisz znaleźć sobie innego zajęcia niż nękanie porządnych
ludzi, takich jak Moses Bedemier.
– Ależ ja nikogo nie nękam. Chcę mu tylko pomóc ustalić nowy termin rozprawy.
– Kłamczucha – podsumowała krótko pani Steeger. – Już w trzeciej klasie był z ciebie mały
kłamczuszek i nic się nie zmieniło do dzisiaj. Zawsze próbowałaś przemycić gumę na moje lekcje.
– W każdym razie dziękuję – odpowiedziałam. – Miło było panią spotkać po tylu latach.
TRZASK! – pani Steeger zamknęła drzwi.
– Trzeba było skłamać – pouczyła mnie Lula. – Nigdy niczego się nie dowiesz, jeśli będziesz tak
wszystkim mówić prawdę. Trzeba było jej powiedzieć, że pracujesz w komisji gier i zakładów, a Mo
wygrał kupę pieniędzy w lotto.
– Może następnym razem.
– Może następnym razem otworzymy drzwi i zaczniemy rozmowę od kilku szybkich wypłaconych
jakiejś suce.
Zgromiłam Lulę strasznym spojrzeniem.
– Tak tylko mówię – powiedziała.
Stanęłam na kolejnym ganku i już miałam zapukać, kiedy pani Steeger znowu wystawiła głowę
przez uchylone drzwi.
– Nawet się nie wysilaj – rzuciła. – Whiteheadowie są na Florydzie. Harry zawsze bierze urlop
w zimie. Wrócą za dwa tygodnie.
TRZASK. I tyleśmy ją widziały.
– Nie szkodzi – powiedziałam Luli. – Wybierzemy bramkę numer trzy.
Drzwi numer trzy otworzyła Dorothy Rostowski.
– Dorothy?
– Stephanie?
– Nie wiedziałam, że tu mieszkasz.
– Będzie jakiś rok.
Trzymała na biodrze dziecko, drugie siedziało przed telewizorem. Pachniała bananami i winem.
– Szukam Wujaszka Mo – wyjaśniłam. – Myślałam, że będzie w swoim sklepie.
Dorothy przełożyła dziecko na drugie biodro.
– Nie było go od dwóch dni. Ale nie szukasz go dla Vinniego, co?
– Właściwie...
– Mo nie zrobiłby niczego złego.
– Z pewnością, ale...
– Szukamy go, bo wygrał w lotto – wtrąciła Lula. – I chcemy odpalić w cholerę hajsu.
Dorothy prychnęła z niesmakiem i zatrzasnęła drzwi.
Spróbowałyśmy jeszcze w domu obok i usłyszałyśmy to samo. Mo nie pojawił się w sklepie od
dwóch dni. Nic więcej nikt nam nie był w stanie powiedzieć poza, oczywiście, nieproszonymi radami,
że powinnam rozejrzeć się za inną pracą.
Zapakowałyśmy się z Lulą do buicka i zajrzałyśmy do teczki z dokumentami dotyczącymi kaucji.
Mo w rubryce adres wpisał Ferris 650. To oznaczało, że mieszkał nad sklepem. Obie zadarłyśmy
głowy, próbując zobaczyć coś w czterech oknach na piętrze.
– Mo to chyba dał nogę – stwierdziła Lula.
Istniał tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Znowu wysiadłyśmy z samochodu i udałyśmy się na
tyły budynku, gdzie zewnętrzne schody prowadziły na piętro nad sklepem. Wspięłyśmy się po nich
i zapukałyśmy do drzwi. Nic. Każda z nas ponaciskała klamkę, ale drzwi pozostały zamknięte.
Zajrzałyśmy w okna. Czyściutko. Żadnych świateł. No i oczywiście żadnego śladu Wujaszka.
– A może Mo wyciągnął kopyta – zasugerowała Lula. – Albo zachorował. Albo miał wylew i leży
teraz w łazience na podłodze.
– W żadnym wypadku NIE BĘDZIEMY się włamywać.
– To by była akcja humanitarna – upierała się Lula.
– To by było wbrew prawu.
– Czasami policja przymyka oko na akcje humanitarne.
Usłyszałam kroki i spojrzałam w dół, by zobaczyć policjanta u stóp schodów. Steve Olmney.
Chodziłam z nim do szkoły.
– Co jest grane? – zapytał. – Pani Steeger zadzwoniła na posterunek, że jakaś podejrzana
osoba kręci się wokół sklepu Wujaszka Mo.
– To właśnie ja – odpowiedziałam.
– A gdzie Mo?
– Podejrzewamy, że wyciągnął kopyta – poinformowała go Lula. – I myślimy, że ktoś powinien
sprawdzić, czy nie dostał wylewu na podłodze w łazience.
Olmney wspiął się po schodach i zapukał.
– Mo? – ryknął. Zbliżył nos do drzwi. – Nie śmierdzi trupem. – Zajrzał do środka przez okno. –
Ciała też nie widzę.
– Mo jest teraz NS-em – powiedziałam. – Zgarnęliście go za noszenie ukrytej broni i nie pokazał
się na rozprawie.
– Mo nie zrobiłby niczego złego – odpowiedział Olmney z głębokim przekonaniem.
Zdusiłam krzyk.
– Niestawienie się w sądzie na własnej rozprawie jest złe. Takie są zasady.
– Pewnie zapomniał. Może wyjechał na wakacje? Albo jego siostra na Staten Island zachorowała
nagle. Powinnaś sprawdzić, czy nie wyjechał do siostry.
A to akurat był naprawdę niezły pomysł.
Wróciłyśmy do buicka i do teczki Wujaszka Mo. Faktycznie Mo miał siostrę i podał jej adres.
– Powinnyśmy się rozdzielić – powiedziałam do Luli. – Ja sprawdzę siostrę, a ty obstawiaj sklep.
– Zrobię obserwację pierwsza klasa – obiecała mi Lula. – Nic mi nie umknie.
Zapaliłam silnik i powoli zjechałam z krawężnika.
– A co zrobisz, jak zobaczysz Wujaszka Mo?
– Złapię małego skurwysynka za klejnoty i wcisnę do bagażnika mojego wozu.
– NIE! Nie masz uprawnień, żeby kogokolwiek zatrzymywać. Jak tylko zobaczysz Mo, to się ze
mną skontaktuj. Albo na komórkę, albo na pager. – Wcisnęłam jej w dłoń wizytówkę z numerami. –
I zapamiętaj sobie, ŻADNEGO WCISKANIA KOGOKOLWIEK DO TWOJEGO BAGAŻNIKA.
– Jasne – mruknęła Lula – przecież wiem.
Podrzuciłam ją do biura i pojechałam w stronę jedynki. Był środek dnia, więc ruch na ulicach nie
był zbyt intensywny. Dotarłam do portu i stanęłam w kolejce do mostu na Staten Island. Pobocze
drogi prowadzącej do bramki poboru opłat usiane było przeżartymi przez sól tłumikami, które
odpadły na niesamowitych dziurach, kraterach i zapadliskach, z jakich składała się droga na most.
Wcisnęłam się w sznur samochodów i stanęłam zderzak w zderzak między Hurtową Sprzedażą
Warzyw Petrucciego i ciężarówką z napisem „materiały wybuchowe”. Czekając, zerknęłam na mapę.
Do siostry Mo trzeba było jechać w stronę środka wyspy, do dzielnicy przypominającej Grajdoł.
Zapłaciłam za przejazd i powoli potoczyłam się ulicą, wdychając mieszaninę wyziewów diesla
i innych tajemniczych składników, która paskudnie drapała w gardle. Jednak nie ujechałam nawet
kilometra, a już się przyzwyczaiłam. I kiedy dotarłam do domu siostry Wujaszka Mo, nie czułam już
żadnych zanieczyszczeń. Zdolności adaptacyjne to jedna z ogromnych zalet ludzi urodzonych
i dorastających w Jersey. Nas nie pokona trochę zanieczyszczonego powietrza czy skażonej wody.
Jesteśmy niczym sumy na dwóch nogach. Jeśli ktoś nas zabierze z naturalnego środowiska, to raz-
dwa wykształcimy dowolną część ciała, niezbędną do przeżycia. W porównaniu z Jersey reszta kraju
to bułka z masłem. Chcesz wysłać kogoś do strefy skażonej opadem radioaktywnym? Wyślij kogoś
z Jersey. Nic mu się nie stanie.
Siostra Mo mieszkała przy Crane Street w zielonym bliźniaku o oknach przesłoniętych żaluzjami
i biało-żółtymi aluminiowymi markizami. Zaparkowałam przy krawężniku i pokonałam dwa biegi
cementowych schodów prowadzących do cementowego podestu. Zadzwoniłam do drzwi i stanęłam
twarzą w twarz z kobietą, która niezwykle przypominała moich krewnych ze strony Mazurów. Krzepka
węgierska sylwetka. Czarne włosy, czarne brwi i błękitne oczy spoglądające chłodno i rzeczowo. Na
oko była po pięćdziesiątce i nie robiła wrażenia osoby zachwyconej moją wizytą.
Dałam jej wizytówkę, przedstawiłam się i poinformowałam, że szukam Mo.
Najpierw w jej oczach pojawiło się zdziwienie, a chwilę później nieufność.
– Agent do spraw windykacji poręczeń? – powtórzyła. – A co to niby znaczy? I co to ma
wspólnego z Mo?
Streściłam jej sprawę.
– Jestem pewna, że Mo nie pojawił się na rozprawie przez niedopatrzenie, ale muszę
dopilnować, by ustalił w sądzie kolejny termin – zakończyłam.
– Nic nie wiem na ten temat – oznajmiła. – Nie widuję go zbyt często. On cały czas spędza
w sklepie. Dlaczego tam pani nie pójdzie?
– Nie pojawił się w sklepie od dwóch dni.
– To zupełnie niepodobne do Mo.
Wszystko w tej sprawie było zupełnie niepodobne do Mo.
Zapytałam ją o innych krewnych. Powiedziała, że żadnych bliskich nie mają. Zapytałam, czy Mo
ma może drugie mieszkanie albo domek letniskowy. Powiedziała, że nic nie wie na ten temat.
Podziękowałam i wróciłam do buicka. Rozejrzałam się. W sąsiedztwie niewiele się działo.
Siostra Mo zamknęła się w domu. Pewnie zastanawiała się, co, u diabła, dzieje się z Mo.
Oczywiście zawsze istniała możliwość, że kryje brata, ale intuicja podpowiadała mi, że nic takiego
nie ma tu miejsca. Wyglądała na autentycznie zaskoczoną, gdy powiedziałam jej, że Mo nie stoi za
ladą i nie sprzedaje żelków.
Mogłabym poobserwować jej dom, ale taka obserwacja jest męcząca, czasochłonna, a w tym
wypadku chyba jeszcze zupełnie bezcelowa.
Do tego wszystkiego zaczęłam mieć jakieś dziwne przeczucia. Odpowiedzialni ludzie, jak Mo, nie
zapominają o datach rozpraw. Odpowiedzialni ludzie, jak Mo, martwią się takimi sprawami. Nie śpią
po nocach. Radzą się prawników. I odpowiedzialni ludzie, jak Mo, nie porzucają swego interesu, nie
zostawiwszy nawet kartki w oknie.
Może Lula miała jednak rację. Może Mo faktycznie leżał martwy w łóżku albo nieprzytomny na
podłodze w łazience.
Wysiadłam i wróciłam do drzwi siostry Mo. Otworzyły się, zanim zdążyłam zapukać. Czoło kobiety
przecinały teraz dwie głębokie zmarszczki.
– Coś jeszcze? – zapytała.
– Niepokoję się o Mo. Nie chcę pani straszyć, ale myślę, że istnieje taka możliwość, że może być
chory i nie móc otworzyć drzwi.
– Tak tu właśnie stałam i myślałam dokładnie to samo – odparła.
– Ma pani klucz do jego mieszkania?
– Nie i o ile wiem, nikt nie ma. Mo ceni sobie prywatność.
– Czy zna pani jakichś jego przyjaciół? Może dziewczynę?
– Przykro mi. Nie jesteśmy ze sobą aż tak blisko. Mo jest dobrym bratem, ale jak powiedziałam,
ceni sobie prywatność.
Godzinę później znów byłam w Grajdole. Pojechałam na Ferris i zaparkowałam tuż za samochodem
Luli.
– Jak idzie? – spytałam.
Lula garbiła się nad kierownicą czerwonego firebirda.
– Wcale nie idzie. Najnudniejsza i najbardziej bezsensowna robota, jaką kiedykolwiek miałam.
Można to robić w głębokiej śpiączce.
– Ktoś przyszedł kupić cukierków?
– Mamusia z dzieckiem. To wszystko.
– Poszli na tył domu?
– Nie-e. Spojrzała przez drzwi i poszła sobie.
Zerknęłam na zegarek. Wkrótce skończą się lekcje. Mnóstwo dzieciaków będzie tędy szło za
chwilę, ale nie dzieciaki mnie interesowały, tylko dorośli, którzy mogli się tu pojawić, by podlać
kwiatki w mieszkaniu Mo albo odebrać jego pocztę.
– Wytrzymaj jeszcze trochę – poprosiłam. – Pogadam z innymi sąsiadami.
– Wytrzymaj, jasne. Zamarznę na śmierć w tym samochodzie. To nie Floryda.
– Myślałam, że chcesz być łowcą nagród. To właśnie robią łowcy nagród.
– Nie miałabym nic przeciwko takiemu siedzeniu, gdybym sądziła, że na koniec pozwolisz mi
przynajmniej kogoś zastrzelić, ale na to nie ma najmniejszej gwarancji. Ciągle tylko słyszę: tego nie
rób, tamtego nie rób. Nie mogę nawet tego sukinkota wepchnąć do bagażnika, jak już go
znajdziemy.
Przeszłam na drugą stronę ulicy, by porozmawiać z kolejną trójką sąsiadów. Odpowiedzi udzielali
standardowych. Nie mają pojęcia, gdzie mógł podziać się Wujaszek Mo, ale uważają, że mam
nielichy tupet, sugerując, że biedak jest kryminalistą.
Czwarte drzwi otworzyła mi nastolatka. Nie mogłam przeoczyć podobieństw w naszym wyglądzie.
Obie miałyśmy martensy, jeansy, flanelowe koszule narzucone na T-shirty, zbyt mocno wymalowane
oczy i obfitość brązowych kręconych włosów. Była ode mnie młodsza jakieś piętnaście lat i dziesięć
kilo. Nie zazdrościłam jej wieku, ale ogarnęły mnie niejakie wątpliwości w temacie tego tuzina
pączków, które kupiłam sobie w Grajdole, a które teraz wołały do mnie z tylnego siedzenia
samochodu.
Podałam jej wizytówkę. Otworzyła szeroko oczy.
– Łowca nagród! – powiedziała. – Ale czad!
– Znasz Wujaszka Mo?
– No pewnie, że znam. Wszyscy go znają. – Pochyliła się i zniżyła głos. – Zrobił coś złego? Ściga
pani Wujaszka Mo?
– Nie zjawił się na rozprawie o wykroczenie. Chcę mu przypomnieć, żeby ustalił nową datę.
– Ale odjazd! A jak go pani znajdzie, to mu pani nastuka i zamknie w bagażniku?
O co chodzi z tymi bagażnikami?
– NIE! Chcę tylko z nim porozmawiać.
– Założę się, że zrobił coś okropnego. Założę się, że ściga go pani za kanibalizm.
Kanibalizm? Gość sprzedawał słodycze. Na co by mu były palce od rąk i nóg? Ta mała świetnie
znała się na butach, ale umysł miała z lekka przerażający.
– Wiesz o Mo coś, co mogłoby mi pomóc? Czy miał tu jakichś przyjaciół? Widziałaś go ostatnio?
– Widziałam go w sklepie parę dni temu.
– A mogłabyś dla mnie trzymać rękę na pulsie? Moje numery są na wizytówce. Zobaczysz Mo
albo kogokolwiek podejrzanego, to zadzwoń.
– Będę prawie jak łowca nagród?
– Prawie.
Truchtem wróciłam do Luli.
– No dobra, możesz wracać do biura – powiedziałam. – Znalazłam zastępstwo. Ta mała
z naprzeciwka będzie naszym szpiegiem.
– I bardzo dobrze. Bo niewiele brakuje, a umrę tu z nudów.
Pojechałam za Lulą do biura i stamtąd zadzwoniłam do mojej kumpeli w wydziale komunikacji.
– Mam nazwisko – zaczęłam – a potrzebuję numer rejestracyjny i markę samochodu.
– A co to za nazwisko?
– Moses Bedemier.
– Wujaszek Mo?
– Ten sam.
– Nie podam ci żadnych informacji na temat Wujaszka Mo.
Wcisnęłam jej bajeczkę o ponownym ustaleniu terminu rozprawy, co już zaczynało być męczące.
Usłyszałam stukanie w klawiaturę.
– Jak się dowiem, że Wujaszkowi spadł przez ciebie choćby włosek z głowy, to już nigdy nie
podam ci żadnej rejestracji.
– Przecież nie zrobię mu krzywdy – obruszyłam się. – Nigdy nikomu nie robię krzywdy.
– A ten facet, co go zastrzeliłaś w sierpniu? Albo dom pogrzebowy wysadzony w powietrze?
– Zamierzasz podać mi te numery czy jak?
– Ma kilkuletnią hondę civic. Niebieską. Masz coś do pisania? Przedyktuję ci rejestrację.
– O rany. – Lula zajrzała mi przez ramię. – Wychodzi na to, że mamy nowy trop. Poszukamy tego
wózka?
– Tak.
A potem poszukamy zapasowego klucza do mieszkania. Każdy się boi, że zgubi klucze i nie
będzie mógł się dostać do domu. Jak nie masz zaufania do żadnego z sąsiadów, to chowasz klucz
gdzieś blisko domu. Albo nad futryną drzwi wejściowych, pod sztucznym kamieniem obok
podmurówki, albo pod wycieraczką.
Nie zamierzałam się włamywać, ale gdybym znalazła ten klucz...
– Nie jadłam lunchu – poskarżyła się Lula. – Nie mogę pracować bez lunchu.
Wyciągnęłam torebkę z pączkami i obie natychmiast w nią zanurkowałyśmy.
– No dobra, kupa roboty jeszcze – mruknęłam kilka chwil później, otrzepując cukier puder
z koszulki i żałując, że nie poprzestałam na dwóch pączkach.
– Jadę z tobą, ale tym razem moim wozem – postanowiła Lula. – Mam w nim zajebiście
wielgachne stereo.
– Tylko nie jedź za szybko. Bo jeszcze nas złapie funkcjonariusz Gaspick.
– Yhy. A co, nosisz ukrytą broń, jak ten Wujaszek Mo?
Akurat w tej chwili nie można mi było tego zarzucić. Moja trzydziestkaósemka została w domu, na
blacie kuchennym, w brązowym słoju na ciastka. Broń przerażała mnie do wypęku.
Wsiadłyśmy do czerwonego firebirda Luli i ruszyłyśmy ku Ferris przy dźwiękach rapu, który
wprawiał w drżenie wszystkie szyby.
– Może byś tak jednak przyciszyła – wrzasnęłam do Luli. – Dostaję od tego arytmii.
Lula jedną ręką boksowała powietrze.
– U-ha, ha, ha, haaa.
– Lula!
Łypnęła w moją stronę.
– Ty coś mówisz?
Przyciszyłam ten łomot.
– Ogłuchniesz od tego!
– Pfff.
Przejechałyśmy Ferris, szukając błękitnych hond civic, ale w okolicy sklepu nie było ani jednej.
Zatoczyłyśmy więc większe koło po sąsiednich ulicach. Z tym samym rezultatem. Ani jednej
niebieskiej hondy civic. Zaparkowałyśmy na rogu Ferris i King i przeszłyśmy uliczką za sklepem,
zaglądając do garaży. Ani jednej niebieskiej hondy civic. A niewielki garaż na tyłach sklepu ze
słodyczami świecił pustkami.
– Dał nogę – stwierdziła Lula. – Mogę się założyć, że siedzi sobie w Meksyku i tak się śmieje, że
mało mu dupa nie odpadnie, na samą myśl, że we dwie błąkamy się tu między garażami.
– A co się stało z teorią: Wujaszek Mo leży martwy we własnej łazience?
Lula miała na sobie jaskraworóżową narciarską kurtkę i kozaki do kolan, pokryte białym
sztucznym futerkiem. Podniosła kołnierz i spojrzała w górę, na ganek mieszkania Mo.
– Byśmy już znalazły jego wózek. A jakby był martwy, to już by zaczął śmierdzieć.
To samo sobie pomyślałam.
– No jeszcze mógł się zamknąć w lodówce z lodami – dodała. – Wtedy by nie śmierdział, boby
był zamrożony. Ale tak też się nie stało, bo żeby wejść do lodówki, musiałby najpierw wyciągnąć
wszystkie lody, a patrzyłyśmy przez okno i nie było widać kupy roztapiających się lodów. No w sumie
Mo mógłby je najpierw wszystkie zjeść...
Garaż Wujaszka Mo był drewniany, kryty gontem, ze staroświeckimi podwójnymi drewnianymi
drzwiami, które zostawiono szeroko otwarte. Wjazd znajdował się od strony zaułka, ale było też
boczne wejście, prowadzące na krótki cementowy chodnik, który biegł na tyły sklepu.
W środku panowały ciemności i stęchlizna. Pod ścianą piętrzyły się stosy pudełek paluszków,
serwetek, owoców w zalewie, syropu Hersheya i oleju samochodowego 10W40. W kącie leżały
gazety przeznaczone na makulaturę.
Mo był powszechnie lubiany i niewątpliwie również ufny, ale zostawienie otwartego garażu
pełnego zapasów wydało mi się oznaką przesadnej wiary w ludzką naturę. Być może wyjeżdżał
w pośpiechu i był zbyt rozkojarzony, by pamiętać o drzwiach. Albo nie planował tu wracać. Albo
został zmuszony do wyjazdu, a jego porywacze mieli na głowie ważniejsze rzeczy niż jakieś drzwi od
garażu.
Z tych wszystkich możliwości ta ostatnia budziła najmniej entuzjazmu.
Wyciągnęłam latarkę i wręczyłam ją Luli, żeby poszukała w garażu klucza od domu.
– Jestem jak pies myśliwski, jeśli chodzi o szukanie kluczy – pochwaliła się. – Nic się nie martw.
Klucze możesz uznać za znalezione.
Pani Steeger łypała na nas wrogo przez szybę w tylnych drzwiach. Uśmiechnęłam się do niej
i pomachałam. Natychmiast cofnęła się w głąb mieszkania. Najpewniej do telefonu, żeby znowu
nasłać na mnie gliny.
Pomiędzy sklepem i garażem znajdowało się ciasne podwóreczko. Nic nie wskazywało na to, by
ktoś używał go w celach rekreacyjno-rozrywkowych. Żadnych huśtawek, grilla, rdzewiejących
ławeczek. Twardo ubita ziemia i dziko rosnąca trawa przecięte chodnikiem. Poszłam tym
chodnikiem do tylnych drzwi sklepu i zajrzałam do pojemników na śmieci stojących równo pod
ścianą. Wszystkie były pełne. Śmieci popakowano schludnie w plastikowe worki. Obok pojemników
stały jakieś puste kartony. Obeszłam wszystko dokładnie, szukając klucza. Nic nie znalazłam.
Obmacałam futrynę nad drzwiami prowadzącymi do sklepu. Weszłam po schodach i przesunęłam
dłonią pod poręczą maleńkiego ganeczku. Ponownie zapukałam do mieszkania Mo i zajrzałam
przez okno.
Lula wyszła z garażu i przemaszerowała przez podwórko. Wdrapała się po schodkach i dumnie
podała mi klucz.
– Jestem zajebista, nie?
COPY RIGHT © BY Janet Ev anov ich
COPY RIGHT © BY Fabry ka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2012
COPY RIGHT © FOR TRANSLATION BY Dominika Repeczko, 2012
WY DANIE I
ISBN 978-83-7574-809-3
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserv ed
Książka ani żadna jej część nie może by ć przedrukowy wana
ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, f otoopty cznie, zapisy wana elektronicznie lub magnety cznie, ani odczy ty wana w środkach
publicznego przekazu bez pisemnej zgody wy dawcy .
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WY DANIA Ery k Górski, Robert Łakuta
PROJEKT OKŁADKI Paweł Zaręba
FOTOGRAFIA NA OKŁADCE © Anmf oto | Dreamstime.com
REDAKCJA Dorota Pacy ńska
KOREKTA Agnieszka Pawlikowska
SKŁAD, KONWERSJA DO FORMATU EPUB Dariusz Nowakowski
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWE
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a.
05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91
tel./f aks: 22 721 30 00
www.olesiejuk.pl, e-mail: hurt@olesiejuk.pl
WY DAWNICTWO
Fabry ka Słów sp. z o.o.
20-834 Lublin, ul. Iry sowa 25a
tel.: 81 524 08 88, f aks: 81 524 08 91
www.f abry kaslow.com.pl
e-mail:
biuro@f abry kaslow.com.pl
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.