DIANA PALMER
RODEO
Tytuł oryginału: That Burke Man
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Todd Burke usiadł pewniej na rozklekotanym krześle i zaczął przyglądać się
uważnie otoczonemu barierką placowi, na którym odbywało się rodeo. Poprawił na
głowie stetsona, a następnie zerknął na buty i nogawki spodni. Nie pomyślał o tym, że
rodeo to nie kościół. Od wielu lat nie pracował u ojca, a ostatnie występy jeździeckie
Cherry też już poszły w zapomnienie.
Myśl o córce sprawiła mu wyraźną przyjemność. Ta dziewczyna naprawdę
nieźle radziła sobie z koniem. Brakowało jej tylko pewności siebie. Była żona Todda
nie pochwalała tej nagłej pasji. Ale Todd był dumny z córki. Dzięki niej z mniejszą
przykrością wspominał swoje małżeństwo zakończone sześć lat temu szybkim
rozwodem. Sąd przyznał mu wówczas opiekę nad Cherry, ponieważ Marie i jej nowy
mąż byli zbyt pochłonięci interesami, żeby zająć się dziewczynką.
Obecnie Cherry była czternastoletnią pannicą i od czasu do czasu mogła mu
nawet pomóc w prowadzeniu firmy komputerowej. Jednak Todd często czynił sobie
wyrzuty, że nie poświęca córce dostatecznie dużo czasu i uwagi. Cóż, był przecież
dyrektorem firmy i nie mógł wszystkiego zrzucać na podwładnych.
Ale praca nudziła go coraz bardziej. Miał już za sobą najtrudniejszy, ale
jednocześnie najciekawszy okres. Zarobił miliony i teraz pozostawało mu odcinanie
kuponów od tego, co wypracował wcześniej. Miał nadzieję, że parotygodniowy urlop
w czasie wakacji Cherry pozwoli mu znaleźć coś nowego, ekscytującego w jego życiu
i pracy, jednak szybko stwierdził, że już samo myślenie o tym za bardzo go nuży.
Teraz czekał niecierpliwie na występ córki. Przyjechali do Jacobsville, ponieważ miał
tu wystąpić ulubiony jeździec Cherry. Zresztą miasteczko położone było niedaleko
Victorii, gdzie znajdowała się teksaska siedziba firmy. Nie planowali udziału
dziewczynki w konkursie. Córka spytała pod wpływem nagłego impulsu, czy może
wystąpić, a on w końcu się zgodził. Nie liczyli na wiele, ponieważ poziom rodeo był
wysoki, a Cherry mogła co najwyżej uchodzić za zdolną amatorkę.
Głos spikera wyrwał go z zamyślenia. Usłyszał swoje nazwisko, a następnie
zobaczył postać w kapeluszu z szerokim rondem. Przez moment miał wrażenie, że to
on sam wyjechał na arenę. Cherry miała podobną sylwetkę, zwłaszcza teraz, kiedy
siedziała pochylona na koniu. Todd obserwował jej przejazd i serce w nim zamarło.
Cherry popełniała podstawowe błędy. Oboje wiedzieli, że nie wygra rodeo, ale Todd
liczył po cichu na to, że przynajmniej nie będzie ostatnia.
-
Ależ to kompromitujące
-
usłyszał jakiś żeński głos.
-
Ta dziewczyna nigdy
nie będzie dobra. Wprawdzie zupełnie nieźle trzyma się na koniu, ale po prostu nie
potrafi jeździć. Czegoś jej brakuje.
Todd wzdrygnął się na dźwięk tego głosu. Dosłyszał w nim poczucie
wyższości, którego tak nie znosił. Zwłaszcza jeśli ktoś mówił o jego córce. Szybko
też obejrzał się, żeby sprawdzić, kto pozwala sobie na podobne uwagi. Kiedy w końcu
dostrzegł tę kobietę, jego serce zabiło mocniej.
Piękna wysoka blondynka, która tak obcesowo potraktowała umiejętności
Cherry, zaczęła mówić o sobie towarzyszącemu jej mężczyźnie. Stwierdziła, że czuje
się świetnie i że jest u szczytu formy. Nawet noga doskwiera jej mniej niż zwykle.
Oczywiście będzie musiała uważać na plecy, ale to już drobnostka. Najważniejsze, że
znów pokaże się na rodeo.
Oparła się o barierkę i raz jeszcze spojrzała na Cherry. Dziewczynka
wykonywała zwrot. Zachowywała się tak, jakby usłyszała jej uwagę i to speszyło ją
jeszcze bardziej. Jane zrobiło się głupio. Młodociana zawodniczka najwyraźniej bała
się gwałtownych manewrów. Powiedziała o tym stojącemu obok kowbojowi, a on
skinął głową. Ta Chenny czy Cherry musiała być nowicjuszką, ponieważ Jane nigdy
nie słyszała jej nazwiska, a przecież od wielu lat brała udział (i wygrywała!) w
różnych zawodach.
Jane nie miała ochoty na dalsze obserwacje. Postanowiła rozprostować nogi.
Skierowała się więc do wyjścia, nie rozglądając się dokoła. Nagle na jej drodze
pojawił się ubłocony męski but. Podniosła wzrok, żeby sprawdzić, co się dzieje.
Dostrzegła dryblasa w nieokreślonym wieku, o ciężkim, stalowym spojrzeniu. Nawet
nie podniósł się z krzesła. Wyciągnął po prostu nogę i zagrodził jej przejście.
Jane otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale mężczyzna odezwał się
pierwszy:
-
Kto pani pozwolił krytykować tę dziewczynę?!
-
huknął na nią.
-
Wszystko
słyszałem! Taka lalunia jak pani nie powinna w ogóle zabierać głosu w tych
sprawach!
Jane spojrzała na niego ze zdumieniem. Nie, ten facet również nie pokazywał
się na rodeach. A przynajmniej nie w Teksasie.
-
Kim pani jest? Modelką? Pewnie pracuje pani tutaj na rodeo, co? Jako
hostessa…
Todd aż zaśmiał się w duchu, ponieważ blondynka wyglądała na zupełnie
zbitą z pantałyku. Wpatrywała się w niego z otwartymi ustami, jakby ujrzała jakieś
dziwne zwierzę.
-
Czy pani w ogóle rozumie moje pytanie?
-
dodał po chwili, patrząc na nią z
politowaniem.
Jane powoli zaczynała dochodzić do siebie. Nie spodziewała się takiego ataku
i potrzebowała czasu, żeby ochłonąć.
-
Doskonale rozumiem
-
powiedziała twardym, ostro brzmiącym głosem.
-
Nie
mam jednak zamiaru odpowiadać na podobne impertynencje. Chciałabym przejść.
-
Wskazała nogę, która spoczywała przed nią niby szlaban.
-
Nie tędy.
-
Mężczyzna zarechotał, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony.
-
A właśnie, że tędy.
Jane schyliła się, syknęła, ponieważ poczuła nagły ból w plecach, a następnie
chwyciła nogę mężczyzny, uniosła ją do góry i pchnęła lekko. Wiedziała, że
rozchwiane krzesło nie wytrzyma tego naporu. Siedzący obok kowboje, którzy
obserwowali jazdy z kamiennymi twarzami, teraz nie potrafili ukryć rozbawienia.
Mężczyzna zaczął gramolić się z ziemi, ale to już nie interesowało Jane. Ruszyła do
wyjścia, gdzie czekał jej opiekun, pomocnik i najlepszy przyjaciel, Tim Harley.
Tim nawet nie starał się ukryć dezaprobaty, ale mimo to przyprowadził jej
ulubionego wałacha, Nawiasa. Jane zacisnęła wargi i spróbowała go dosiąść.
-
Nie powinnaś dzisiaj jeździć
-
gderał Tim.
-
Masz jeszcze czas. Przecież
widzę, co się dzieje.
-
Ależ, Tim! Przecież nie mogłam nie przyjąć zaproszenia. Byłoby ci wstyd za
mnie, sam przyznaj
-
tłumaczyła, starając się nie myśleć o bólu.
-
Nikt nie oczekiwał, że wystąpisz
-
ciągnął Harley.
-
Wszyscy myśleli, że po
prostu pokażesz się na rodeo. Wiesz, jako wielokrotna zwyciężczyni.
Jane usadowiła się w siodle. W samą porę, ponieważ zauważyła, że zbliża się
do niej dryblas w szarym stetsonie. Na szczęście inni jeźdźcy już ją otoczyli i ruszyła
na plac. Jane była tutaj legendą. Niestety, musiała przed rokiem zakończyć występy.
Jednak wszyscy ją jeszcze dobrze pamiętali.
-
Proszę państwa
-
rozległ się głos spikera.
-
Oto Jane Parker. Najpiękniejsza i
najlepsza. Zwyciężczyni wielu zawodów. Obecnie, jak wiecie, nie występuje, ale
wciąż wspaniale trzyma się na koniu.
Jane posłała uśmiech wiwatującym tłumom. Był to prawdziwy wyczyn,
zważywszy, że plecy bolały ją jak licho. Z trudem utrzymywała się na koniu.
Bob Harris wyszedł na plac i wręczył jej pamiątkową rozetkę.
-
Nawet nie próbuj zsiadać
-
powiedział, zasłoniwszy dłonią mikrofon.
Posłuchała jego rady.
-
Proszę państwa, proszę o chwilę uwagi.
-
Głos Boba znów rozbrzmiewał z
pełną siłą.
-
Wszyscy współczujemy Jane z powodu tragicznej śmierci ojca, Orena
Parkera, wspaniałego jeźdźca i dwukrotnego mistrza świata w rzutach lassem.
Organizatorzy tego rodeo chcieliby uczcić jego pamięć. Jane, przyjmij od nas tę
pamiątkową rozetkę i wiedz, że jesteśmy z tobą. Proszę państwa, Jane Parker!
Zgromadzeni na rodeo widzowie znowu zaczęli wiwatować. Jane uniosła do
góry rozetkę, a następnie przypięła ją sobie do piersi. Bob podał jej mikrofon.
Podziękowała w krótkich, lecz serdecznych słowach za pamięć i w obawie, że za
chwilę spadnie z konia, skierowała się szybko do wyjścia.
W końcu znalazła się poza placem. Jednak tutaj czekała na nią pierwsza
niespodzianka
-
nie mogła zsiąść z konia. Zaraz też pojawiła się i druga w postaci
gniewnego kowboja o stalowym spojrzeniu. Mężczyzna chwycił wędzidło i skrzywił z
pogardą usta.
-
Patrzcie, patrzcie, kto by powiedział, że taka z ciebie mistrzyni.
-
Bez
ogródek zaczął jej mówić per "ty".
-
Siedzisz na tym koniu, jakbyś połknęła kij.
Dawno nie widziałem kogoś, kto jeździłby gorzej.
Uśmiechnął się do niej kpiąco, a następnie mrugnął porozumiewawczo.
-
A może sędziowie zwracali uwagę na inne twoje walory, co?
Jane z pewnością kopnęłaby go w twarz, gdyby nie to, że plecy bolały ją
nieludzko. Siły opuściły ją zupełnie. Pobladła tylko z wyczerpania i złości.
-
Tfu!
-
splunął arogancki kowboj.
-
Nie wiedziałem, że jesteś taka. Zupełnie
bez ikry.
-
Trzymaj się, Jane! Już idę!
-
dobiegł do niej głos opiekuna.
Odwróciła się trochę, żeby móc go widzieć. Biegł do niej z rozwianą brodą.
Zmarszczone czoło i grymas na twarzy powodowały, że wyglądał na starszego, niż był
w rzeczywistości.
-
Mam nadzieję, że odechce ci się niemądrych popisów
-
ciągnął Tim.
-
I co?
Nie możesz zsiąść z konia? Dobrze, zaraz ci pomogę. Tylko spokojnie. Nie musisz się
spieszyć.
Tim pogładził ją delikatnie po nodze. Jane poczuła się nieco lepiej.
-
Czy zawsze trzeba jej pomagać zsiadać z konia?
-
drwił dalej nieznajomy.
-
Wydawało mi się, że gwiazdy rodeo powinny same sobie z tym radzić.
Mężczyzna nie mówił z teksaskim akcentem. W ogóle trudno było określić,
skąd pochodzi. Tim łypnął na niego niechętnie.
-
Niech pan lepiej uważa, bo napyta pan sobie biedy
-
powiedział.
-
Ludzie
tutaj są spokojni, ale pewnych rzeczy nie będą tolerować. Zwłaszcza jeśli idzie o Jane.
No chodź, myszko
-
zwrócił się bezpośrednio do swojej ulubienicy.
-
Jakoś sobie z
tym poradzimy.
Nieznajomy wciąż patrzył na nich i chyba coś mu powoli zaczęło świtać, Po
pierwsze zauważył, że twarz blondynki jest biała jak prześcieradło, a po drugie, że
zaciska zęby tak, jakby walczyła z bólem.
Stary mężczyzna, który pomagał jej zsiąść z konia, nie wyglądał na siłacza.
Był niski i zasuszony. W zasadzie tylko jego gęsta, długa broda sprawiała wrażenie
potężnej. Można by pomyśleć, że należała do kogoś innego.
Todd przesunął się nieco do przodu.
-
Zaraz, może pomogę.
Tim zmierzył go badawczym wzrokiem i natychmiast skinieniem głowy
wyraził aprobatę. Jeśli nawet nieznajomy nie był zbyt mądry, to z całą pewnością
bardzo silny.
-
Niech pan pamięta, że nie może upaść
-
powiedział.
-
Inaczej nawet gorset jej nie pomoże.
Gorset? Tak, to wiele wyjaśniało. Todd wyczuł go pod palcami, kiedy chwycił
dziewczynę wpół. Drżała na całym ciele. Dostrzegł też łzy płynące z jej oczu.
-
Nie mogę
-
szepnęła.
-
Nie mam siły.
-
Niech pani chwyci mnie za szyję.
-
Todd natychmiast powrócił do
oficjalnych form.
-
Trzeba tylko unieść nogę, reszta pójdzie łatwo.
Bruzdy na czole Tima jeszcze się pogłębiły.
-
Nie przejmuj się, Tim
-
powiedziała słabym głosem.
-
Na pewno sobie
poradzę, skoro już udało mi się dosiąść konia.
Ból ponownie przeszył jej ciało. Tym razem był jeszcze silniejszy. Jednak
Jane nawet nie jęknęła. Przywarła tylko z całej siły do ciała nieznajomego, jakby to
była ostatnia deska ratunku.
-
Dokąd teraz?
-
spytał mężczyzna, kiedy znalazła się w jego ramionach.
Tim podrapał się w czoło i rozejrzał bezradnie dokoła. Dlaczego nie pomyślał
o tym wcześniej? Przecież Jane nie będzie mogła chodzić po takiej jeździe.
-
Tam
-
powiedział w końcu, wskazując samochód z przyczepą, stojący
kilkadziesiąt metrów dalej.
Todd ruszył w jego kierunku. Drzwi do przyczepy były otwarte. Wewnątrz
znajdował się wózek na kółkach, a także niewielka kanapa. Twarz jasnowłosego
kowboja zasępiła się na widok wózka.
-
Mówiłem ci, mówiłem setki razy
-
gderał Tim.
-
Popatrz, co narobiłaś.
Znowu rehabilitacja się przedłuży.
-
Nie, tylko nie tam
-
jęknęła dziewczyna na widok wózka.
-
Tam ci będzie najlepiej
-
mruknął Tim.
-
Nie, wolę usiąść na kanapie.
Todd przystanął zdezorientowany przed otwartym samochodem.
-
Proszę, wolę kanapę
-
powtórzyła Jane, drżąc z bólu.
-
Zaraz dam ci środki przeciwbólowe.
Tim wskoczył pierwszy do przyczepy i zaczął myszkować w niewielkiej
kuchence. Todd posadził dziewczynę na kanapie najdelikatniej, jak potrafił.
-
Dziękuję
-
szepnęła.
-
Zdaje się, że zrobiłem z siebie strasznego idiotę
-
powiedział.
-
Ale moja
córka wcale nie jest taka zła. Dopiero zaczęła się uczyć.
Jane powoli kojarzyła fakty. Musiała chwilę pomyśleć, żeby przypomnieć
sobie to, co wydarzyło się, zanim poczuła potworny ból. Po chwili jednak zrozumiała
całą sytuację. Postępowanie mężczyzny wydało jej się bardziej racjonalne, co nie
znaczyło, że je pochwalała.
-
Przykro mi, że tak pan odebrał moją krytykę
-
powiedziała po chwili
namysłu.
-
Wcale nie uważam, żeby pańska córka była zła. Chodzi o to, że po prostu
boi się zwrotów. To, niestety, widać. Ktoś powinien jej pomóc, żeby nauczyła się
radzić sobie ze strachem.
-
Umiem jeździć konno, ale to wszystko
-
stwierdził nieznajomy.
-
Nie znam
się na rodeo, mimo że w Wyoming jest ono prawie tak popularne jak w Teksasie.
-
Jesteście z Wyoming?
-
zapytała.
-
Tak. Przenieśliśmy się tu parę tygodni temu, żeby… żeby…
-
Nie wiedział
czemu, ale nie chciał powiedzieć tej kobiecie o rozwijającej się firmie.
-
ś
eby być
bliżej matki Cherry. Tak ma na imię moja córka
-
dodał po chwili.
Obecność Marie w Victorii nie miała najmniejszego wpływu na tę decyzję.
Zresztą nie wiedzieli w ogóle, że tam mieszka. Ona również przeprowadziła się w te
okolice zupełnie niedawno.
Todd spojrzał na blondynkę. Wyglądała na zdziwioną jego wyjaśnieniami, ale
nie pytała o nic.
-
Och, rozwiedliśmy się jakiś czas temu
-
powiedział.
-
Matka Cherry
zamieszkała w Victorii ze swoim drugim mężem.
Jane skinęła głową.
-
Czy pańska była żona jeździ konno?
-
spytała.
-
Może mogłaby uczyć Cherry.
Oczy nieznajomego pociemniały.
-
Wprost nienawidzi koni
-
odparł.
-
Od początku była przeciwna temu
występowi. Ale Cherry to uwielbia. Ćwiczyła całymi dniami.
-
No tak, zabrakło tylko kogoś, kto by jej pomógł
-
powiedziała Jane.
Zrobiło jej się smutno. Wyglądało na to, że mała wychowywała się bez matki.
Jane wiedziała, co to znaczy. Jej mama zmarła na zapalenie płuc, kiedy ona jeszcze
chodziła do szkoły.
Spojrzała na mężczyznę. Powiedział, że pochodzą z Wyoming. To wyjaśniało,
dlaczego mówił z tak dziwnym akcentem. Ból nieoczekiwanie znowu dał znać o
sobie. Jane syknęła, nie przygotowana na nowy atak, i poczuła, że robi jej się słabo.
Musiała położyć się na kanapie.
Tim wrócił po chwili z kuchni. Podał jej butelkę z colą i dwa proszki. Jane
połknęła je natychmiast.
-
Uff, zaraz będzie lepiej
-
westchnęła, opadając ponownie na wyściełane
siedzenie.
-
Nic pani nie jest?
-
Nie, nie, już dobrze
-
odparła.
Todd nie miał tu już nic do roboty. Pożegnał się i wyszedł z przyczepy. Po
chwili jednak dopędził go Tim.
-
Nie podziękowałem panu jeszcze za pomoc
-
powiedział.
-
Drobnostka
-
mruknął Todd.
-
Co jej się stało?
Tim westchnął ciężko.
-
Miała wypadek samochodowy
-
wyjaśnił.
-
Jej ojciec zginął na miejscu, a
Jane tkwiła w samochodzie przez parę godzin, zanim przyszła pomoc. Lekarze
myśleli, że złamała kręgosłup.
Todd skrzywił się boleśnie, jakby przydarzyło się to jemu samemu.
-
O nie, na szczęście nie było tak źle
-
uspokoił go Tim.
-
Okazało się, że
wypadł jej dysk. To na szczęście mniej poważne, chociaż bolesne i trudne do
wyleczenia. Nawet po paru latach mogą się odzywać jakieś bóle.
-
Rozumiem.
-
Todd pokiwał głową.
Tim uśmiechnął się i pogładził swoją gęstą brodę.
-
Na szczęście Jane się nie poddała. Lekarze mówili, że nigdy nie widzieli
kogoś takiego. Tylko dzięki olbrzymiemu wysiłkowi woli udało jej się wstać tak
szybko z wózka. Ona zawsze musi być najlepsza. Ma to po ojcu. Na pewno byłby z
niej teraz dumny. Oczywiście, Jane nigdy już nie weźmie udziału w zawodach.
-
Po co więc, do licha, wsiadła dzisiaj na konia?!
Tim pokiwał głową.
-
Chciała pokazać wszystkim, że się nie poddała i nie podda
-
odparł po prostu.
-
Wie pan… Przepraszam, jak brzmi pana nazwisko, bo nie dosłyszałem?
-
Burke. Todd Burke.
-
Ja nazywam się Tim Harley. Miło mi pana poznać.
Mężczyźni uścisnęli sobie prawice.
-
Więc wie pan, panie Burke, czasami trzeba zrobić coś głupiego, żeby
zamanifestować swoją postawę. Byłem temu przeciwny, ale oczywiście rozumiem
Jane.
Todd pokiwał głową. W zasadzie nie było już nic do dodania. Pożegnał się z
Timem i skierował w stronę placu, z którego odpływali kolejni widzowie. Czuł się
dziwnie. Nigdy nie spotkał tak upartej i dumnej kobiety. Nie miał wątpliwości co do
tego, że za jakiś czas znowu dosiądzie ona konia.
ś
ałował też, że ich znajomość zaczęła się właśnie w ten sposób. Jasnowłosa
Jane na pewno chciała dobrze. Jej krytyka nie była przecież złośliwa. Todd nie od dziś
wiedział, że jest przewrażliwiony na punkcie córki. Cherry była przecież jego
jedynym dzieckiem, jedyną radością. Chciał, żeby spotykało ją wszystko, co
najlepsze.
Bez trudu odnalazł córkę, która rozmawiała właśnie z jednym z młodych
kowbojów.
-
Tato, widziałeś ją?!
-
wykrzyknęła.
-
Tę panią z jasnymi włosami?! To była
sama Jane Parker!
Todd spojrzał na młodego kowboja, a ten przygarbił się, zaczerwienił, a
następnie zniknął z pola ich widzenia.
-
Tak, widziałem. Zaniosłem ją nawet do samochodu.
-
Kogo? Chyba nie Jane Parker? Gdzie jest ten chłopak? Był przecież taki
miły.
Todd pogłaskał córkę po głowie.
-
Przykro mi, kochanie, ale zdaje się, że go spłoszyłem
-
stwierdził z
westchnieniem.
-
Sama wiesz, że w takich sytuacjach zachowuję się jak słoń w
składzie porcelany.
Cherry rozglądała się jeszcze przez chwilę, ale później dała temu spokój.
-
Kogo niosłeś? Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
-
Twoją idolkę. Jane Parker. Ma teraz jakieś problemy z plecami i nie może
jeździć.
Cherry zmarszczyła czoło.
-
Słyszałam, że zrezygnowała z występów, ale nie wiedziałam nic o kontuzji
-
powiedziała.
-
Przyjechałam tu specjalnie dla niej. Widziałam film z zeszłorocznego
rodeo i, mówię ci, była fan
-
ta
-
sty
-
czna!
Toddowi trudno było dzielić entuzjazm córki. Zwłaszcza po tym, co się
zdarzyło.
-
No tak, ja też nie wiedziałem nic o jej kontuzji
-
westchnął.
-
Wszyscy
popełniamy błędy.
Cherry spojrzała z zaciekawieniem na ojca, ale jego mina nie skłaniała do
drążenia tematu. Todd był chmurny i wyraźnie z czegoś niezadowolony. Po chwili
jednak rozpogodził się i położył dłoń na ramieniu córki.
-
To twoje pierwsze rodeo
-
powiedział.
-
Dziwnym trafem organizatorzy nie
przyznali ci żadnego trofeum, ale może mógłbym ci to jakoś wynagrodzić?
Córka uśmiechnęła się i spojrzała mu prosto w oczy.
-
Naprawdę, tato? Wiesz, tak chciałabym porozmawiać z Jane Parker. Możesz
mnie z nią poznać?
Todd chrząknął. Czy powinien powiedzieć córce, co sądzi o jej jeździe
uwielbiana przez nią mistrzyni?
-
Jest bardzo ładna
-
dodała Cherry, nie czekając na odpowiedź.
-
Mama też
jest ładna, ale nie aż tak.
Dziewczynka posmutniała na wspomnienie matki. Spuściła głowę i spojrzała
na czubki swoich butów do konnej jazdy.
-
Mama nie może się ze mną spotkać w przyszłym tygodniu. Będzie zajęta.
Wspominała ci o tym?
-
Mhm.
Nie chciał mówić Cherry, że pokłócili się z tego powodu. Marie starała się
unikać spotkań z córką. Zwłaszcza jeśli w pobliżu znajdował się jej nowy mąż, dla
którego opuściła ich sześć lat temu.
-
Zupełnie nie wiem, co ona w nim widzi
-
ciągnęła Cherry, lustrując swoje
buty.
-
Ciągle mu się coś nie podoba, a poza tym nie lubi ani zwierząt, ani dzieci. Jak
można z kimś takim wytrzymać?
-
Głos zaczął jej drżeć niebezpiecznie.
Todd pogładził córkę po ramieniu. Wiedział, że mimo wielu nieporozumień
wciąż kocha matkę i czeka na spotkanie z nią. Nie znosiła tylko nowego męża Marie.
Zresztą było to uczucie odwzajemnione.
-
No wiesz, on jest bardzo inteligentny. I napisał książkę. Podobno stała się
bestsellerem.
-
Przecież ty też jesteś inteligentny i bogaty
-
argumentowała Cherry.
-
To co innego. Ja sam doszedłem do wszystkiego. Nie mam dyplomu
uniwersyteckiego.
Cherry zachichotała.
-
On też nie
-
powiedziała.
-
Słyszałam, jak mama mówiła przez telefon, że nie
skończył studiów. Oczywiście on tego nie słyszał.
Todd ponownie pogładził ją po ramieniu.
-
Nie przejmuj się tym wszystkim. Najważniejsze, żeby mama była szczęśliwa.
-
Nie kochasz jej już?
-
spytała Cherry powodowana nagłym impulsem.
Todd zafrasował się. Nigdy wcześniej nie rozmawiali tak szczerze o tym, co
się stało. Wydawało mu się, że córka nie jest na tyle dojrzała, żeby móc to wszystko
zrozumieć.
-
W każdym razie nie tak, żeby móc ponownie się z nią ożenić
-
odparł.
-
Małżeństwo wymaga dobrej woli dwojga osób. Twoja mama miała już dosyć
czekania, kiedy wrócę z pracy. Dlatego odeszła.
-
Mnie też miała dosyć
-
szepnęła Cherry.
Twarz Todda wykrzywiła się w nagłym grymasie.
-
Nie, to nieprawda. Mama wciąż cię kocha… po swojemu. Powinnaś to
zrozumieć.
-
Tak, rozumiem, rozumiem.
-
Cherry zaczęła kiwać głową.
-
Wiem też, że
powinieneś pomyśleć o ponownym małżeństwie. Co z tobą będzie, kiedy ja wyjdę za
mąż? Todd stłumił uśmiech.
-
Zostanę sam.
-
Właśnie!
-
triumfowała córka.
-
Dlatego, jeśli nie chcesz mamy, powinieneś
pomyśleć o jakiejś innej żonie. Już ja się tym zajmę.
-
Cherry nagle spoważniała.
-
Chciałabym pójść jesienią do szkoły w Victorii. Mam już dosyć tego internatu.
-
Nigdy mi o tym nie mówiłaś.
-
Nie chciałam
-
przyznała niechętnie.
-
Nawet nie wiesz, jak się cieszę z tych
wakacji. Nie przeszkadza mi nawet twoja praca. I tak będziemy się widywać częściej
niż zwykle.
Todd z trudem przełknął ślinę. Starał się nie patrzeć w szare, podobne do jego
własnych, oczy córki.
-
Więc, hm… Stwierdziłem, że należy mi się dłuższy urlop i że… że chętnie
spędziłbym z tobą parę tygodni.
Cherry aż podskoczyła do góry. Wiadomość ucieszyła ją tak bardzo, że nie
zwróciła najmniejszej uwagi na ślady nieszczerości w jego głosie. Todd zastanawiał
się właśnie, jak uda mu się przetrwać bez pracy. Stwierdził jednak, że gotów jest
wiele poświęcić, byle tylko Cherry była zadowolona.
Wyglądało na to, że córka zapomniała zupełnie o Jane Parker. On jednak
wciąż o niej pamiętał.
-
To cudownie, tato. Będziesz moim trenerem. Pewnie nie zauważyłeś, ale
ciągle mam problemy
-
paplała Cherry.
-
Zwłaszcza ze zwrotami.
Todd skinął głową.
-
Wiesz, myślę, że da się coś z tym zrobić.
-
Co?
-
Potem ci powiem
-
powiedział z tajemniczą miną.
-
Na razie chciałbym coś
zjeść. Wprost umieram z głodu.
-
Ja też
-
zawtórowała mu Cherry.
-
To co? Pojedziemy może do chińskiej restauracji?
-
zapytał.
-
Ś
wietny pomysł!
-
Cherry po raz kolejny podskoczyła do góry. Wsiedli do
starego forda, którego Todd wypożyczył po oddaniu ferrari do przeglądu. Samochód
zarzęził, kiedy Todd przekręcił kluczyk w stacyjce, w końcu jednak zapalił. Po chwili
mknęli już w stronę miasteczka, zostawiając za sobą tuman kurzu.
Znalezienie chińskiej restauracji okazało się dosyć trudne, ponieważ w
Jacobsville był tylko jeden taki lokal. Poza tym znajdowało się tu mnóstwo barów i
restauracji oferujących potrawy z grilla czy z rożna. Po skończonym posiłku mieli
jeszcze trochę czasu na rozmowę, a następnie znów pojechali na rodeo. Zaczynała się
właśnie popołudniowa część zawodów. Cherry miała przed sobą jeszcze jeden
występ.
Tym razem obiecała, że da z siebie wszystko, ale przejazd wokół beczek znów
jej nie wyszedł. Skończyła zebrawszy słabe oklaski i skierowała się na wybieg. Todd
widział, że córka z trudem tłumi łzy.
-
No, no, nie przejmuj się
-
powiedział, chcąc ją pocieszyć.
-
Jeszcze wszystko
przed tobą.
-
Nie, to nie ma sensu
-
stwierdziła, wycierając odruchowo suche już oczy.
-
Po prostu nie umiem jeździć. Trzeba się z tym pogodzić.
Todd zatoczył ręką szeroki krąg.
-
Czy wiesz, jak wyglądałby ten plac, gdyby wszyscy rezygnowali po
pierwszym nieudanym występie?
-
spytał.
-
Być może zostałoby tutaj paru
zawodników, a może nie byłoby nikogo! Czy wiesz, co stałoby się ze mną, gdybym
zrezygnował z pracy po pierwszej porażce?
Cherry udało się jakoś uśmiechnąć.
-
Nie byłbyś potentatem komputerowym
-
stwierdziła po prostu.
-
A propos,
nad czym teraz pracujesz?
-
Nad programem dla księgowych
-
odparł, zadowolony, że córka zapomniała
o niedawnej porażce.
-
Ee, księgowość, nudy.
-
Cherry skrzywiła się.
-
Kto tego w ogóle potrzebuje?
Wszyscy u mnie w szkole uważają, że osiągnąłeś szczyty, jeśli idzie o gry.
Todd omal nie wybuchnął śmiechem.
-
Cieszę się z tego
-
powiedział.
-
Nie mogę jednak zapominać o małych
firmach, które potrzebują tego programu. Pamiętaj, że…
Todd chciał już zaczął wykład na ulubiony temat, ale przerwał mu radosny
pisk Cherry. Spojrzał na córkę, nie bardzo wiedząc, co się stało, a następnie skierował
wzrok tam, gdzie dziewczynka patrzyła z przejęciem i zachwytem.
-
To Jane Parker!
-
zawołała do ojca.
Jednak początkowy zachwyt ustąpił miejsca smutkowi. Jane Parker siedziała
na wózku inwalidzkim. Wyglądała na zmęczoną i przygnębioną. Tim wiózł ją w
kierunku ich domu na kółkach, do którego teraz doczepiono jeszcze przyczepę dla
koni. Wszystko wskazywało na to, że chcą już odjechać.
Todd nie mógł na to pozwolić. Już wcześniej przyszło mu do głowy, że
mógłby poprosić jasnowłosą mistrzynię, by udzieliła Cherry paru lekcji. Dzięki temu
córka miałaby znakomitą trenerkę, a Jane nowe zajęcie. Todd nie wątpił, że wszystko
poszłoby doskonale.
ROZDZIAŁ DRUGI
-
Pani Parker!
-
krzyknął Todd.
Jane obejrzała się za siebie i zauważyła mężczyznę z jasnowłosą dziewczynką.
Zacisnęła dłonie na poręczach inwalidzkiego wózka. Spotkanie z Toddem Burkę było
ostatnią rzeczą, na którą miałaby ochotę.
-
Słucham?
-
spytała, siląc się na uśmiech. Nie lubiła, gdy widywano ją na
wózku.
-
To moja córka, Cherry
-
przedstawił dziewczynkę.
-
Chciała panią poznać.
Jane skrzywiła się mimowolnie. Oczywiście jej nikt nie zapytał o zdanie.
-
Bardzo mi miło.
-
Co się pani stało? Czy coś panią boli?
-
dopytywała się Cherry.
-
To był
wypadek, prawda?
Jane skrzywiła się jeszcze bardziej.
-
Pani Parker rzeczywiście miała wypadek
-
odparł Todd.
-
Nie powinnaś o to
pytać.
Na twarzy Cherry pojawił się rumieniec.
-
Przepraszam. Naprawdę bardzo mi przykro
-
powiedziała i nie zrażona
pierwszym niepowodzeniem, podeszła do wózka. Kucnęła przy nim i spojrzała Jane
prosto w oczy.
-
Jest pani naprawdę wspaniała. Widziałam wszystkie kasety z pani
występami. Nie mogłam przyjeżdżać na rodea, ale tatuś kupił mi filmy. To było
naprawdę świetne. Chciałabym tak jeździć. Niestety, ciągle mam problemy ze
zwrotami. Tatuś nie może mi pomóc, bo nie jest trenerem
-
paplała dziewczynka.
-
Czy będzie pani jeszcze mogła jeździć?
-
Cherry!
-
zagrzmiał Todd.
-
W porządku
-
powiedziała słabym głosem Jane. Oczy dziewczynki były
czyste i jasne. Nie było w nich fałszu ani zakłamania. Jane rozluźniła się trochę.
Najbardziej bała się udawanego współczucia.
-
Nie
-
odparła szczerze, po chwili zastanowienia.
-
Lekarze twierdzą, że nie
będę mogła jeździć konno. A w każdym razie nie będę startować w zawodach.
-
Szkoda, że nie mogę pani pomóc
-
westchnęła Cherry.
-
W przyszłości
chciałabym zostać chirurgiem. Zdecydowałam się zdawać biologię i matematykę na
egzaminie końcowym. Tata mówi, że mogłabym potem rozpocząć naukę u Johnsa
Hopkinsa. To najlepsza akademia medyczna w kraju.
Jane uśmiechnęła się i tym razem wypadło to znacznie naturalniej.
-
Chirurgiem?
-
powtórzyła.
-
Nie znałam nikogo, kto miałby takie plany.
Cherry rozpromieniła się.
-
To teraz już pani zna
-
stwierdziła.
-
Szkoda, że pani wyjeżdża, bo chciałam
się poradzić w sprawie tych zwrotów. Coś mnie paraliżuje i nie potrafię ich dobrze
wykonać. To śmieszne, prawda? A przecież wcale nie boję się na przykład widoku
krwi.
Jane skinęła głową, chociaż tak naprawdę nie słyszała pytania. Patrzyła na
promienną twarz Cherry i czuła się pusta w środku. Jeszcze parę lat temu
przypominała tę jasnowłosą dziewczynkę. Gdzie zniknęła radość, beztroska, olbrzymi
głód życia?
-
Co? Nie, niestety
-
odparła Jane, gdy zrozumiała, że Cherry pyta ją, czy nie
może dłużej zostać,
-
Jestem zmęczona, poza tym mamy dzisiaj wywiady…
-
Wywiady?
-
przerwała jej Cherry.
-
Dla radia czy telewizji?
Kobieta na wózku pokręciła smutno głową.
-
Nic z tych rzeczy
-
odparła.
-
Daliśmy ogłoszenie do gazet, że potrzebujemy
zarządcy na ranczu. Nie znamy się na tym z Timem. Od śmierci taty straciliśmy
mnóstwo pieniędzy
-
wyznała na koniec.
-
Mój tata zna się świetnie na finansach
-
oznajmiła z niewinną minką Cherry.
-
Naprawdę potrafi dokonać cudów. Sam prowadzi książki swojej fir…
-
To znaczy małej firmy komputerowej, dla której pracuję
-
wpadł jej w słowo
Todd.
Miał nadzieję, że córka domyśli się, o co chodzi. I rzeczywiście; co prawda
była nieco zdziwiona, ale nie powróciła już do kwestii jego firmy.
Tim i Jane spojrzeli po sobie, a następnie utkwili spojrzenia w Toddzie.
-
Umie pan prowadzić księgi rachunkowe?
-
zapytał Tim, kładąc akcent na
ostatnich słowach, żeby nie było wątpliwości, o co mu chodzi.
-
Jasne.
Tim pochylił się nad Jane i rzekł cicho:
-
Domek zarządcy stoi pusty, od kiedy przeprowadziliśmy się z Meg do
głównego budynku. Mogłabyś udzielać dziecku lekcji jazdy konnej, zamiast snuć się
godzinami po domu.
Cherry zastanawiała się, czy nie powinna się obrazić za "dziecko", natomiast
Todd obserwował całą scenę z nie ukrywanym rozbawieniem.
-
Ależ, Tim! On pewnie już ma pracę!
-
Mimo wysiłków Jane mówiła na tyle
głośno, że bez trudu ją usłyszał.
-
Pracuję w Victorii dla…
-
zawahał się
-
małej firmy. Ale mam sporo
wolnego czasu. Z przyjemnością spróbowałbym czegoś nowego.
Jane spojrzała na swoje dłonie, a następnie na stopy ustawione na podpórce
przy wózku.
-
Tak chciałabym nauczyć się porządnie jeździć
-
westchnęła, może nazbyt
teatralnie, Cherry.
-
Teraz to nawet szkoda pieniędzy taty na wpisowe.
Jane podniosła wzrok. Mężczyzna o stalowym spojrzeniu stał przed nią i
czekał na decyzję. Przy okazji nieźle się chyba bawił.
-
Nie zatrudni pana
-
stwierdził Tim.
-
Jest zbyt dumna, żeby przyznać, że
właśnie o kogoś takiego jej chodziło. Woli tkwić cały dzień na ganku i użalać się nad
sobą.
-
Do diabła!
-
warknęła Jane. Chciała wstać, ale nie mogła.
-
Widzi pan. Nie chce się poddać. Może wygląda jak malowana lala, ale
potrafi walczyć. Szkoda tylko, że nie chce słuchać dobrych rad.
Todd pokiwał z uznaniem głową. Kobieta na wózku z pewnością zasługiwała
na szacunek.
-
Proponuję dwutygodniową próbę
-
powiedział w końcu.
-
Oboje
zorientujemy się, jak nam się razem pracuje. Naprawdę znam się na księgowości.
Poza tym w tak krótkim czasie nie będę mógł narobić wielu szkód.
-
I tak niewiele nam może zaszkodzić
-
stwierdził Tim, kierując te słowa
bardziej do szefowej niż Todda.
Jane ważyła przez chwilę w myśli wszystkie za i przeciw. Jej zaufanie
wzbudził fakt, że Todd ma córkę. Oznaczało to, że pragnie stabilizacji. Bała się
samotnych mężczyzn, z których każdy mógł się okazać złodziejem albo kimś jeszcze
gorszym.
-
Możemy spróbować
-
zdecydowała w końcu.
-
Niestety, nie mieliśmy
ostatnio zbyt dużych zysków, więc pensja będzie niska.
-
Podała sumę.
-
Do tego
dochodzi zakwaterowanie i wyżywienie. Oczywiście zrozumiem, jeśli uzna pan, że to
za mało.
Todd podrapał się w brodę.
-
Może być
-
powiedział.
-
Ale pod warunkiem, że uda mi się utrzymać obecną
pracę. Mogę dojeżdżać do Victorii wieczorami.
Starał się nie patrzeć na córkę. Gdyby to zrobił, Cherry na pewno by się jakoś
zdradziła albo oboje wybuchnęliby śmiechem.
-
A co na to pański szef?
-
Och, to bardzo wyrozumiały człowiek
-
odparł Todd.
-
Jestem w końcu
samotnym ojcem, prawda?
Jane skinęła głową.
-
Dobrze. Musimy już jechać. Możecie teraz załatwić swoje sprawy.
Oczywiście jeśli nie chcecie zostać jeszcze jakiś czas na rodeo.
Ojciec i córka spojrzeli na siebie.
-
My też jedziemy
-
zdecydowała Cherry.
-
Mam już dosyć rodeo. Jestem
zdegustowana i załamana swoim występem.
-
Nie przesadzaj
-
powiedziała Jane.
-
Strach jest czymś naturalnym. Każdy go
przeżywa.
-
Pani też się bała?
Jane skinęła głową. Nie dodała tylko, że pozbyła się strachu na długo przed
pierwszym występem.
-
Zaraz wszystko przygotuję
-
powiedział Tim.
-
Może wydaje wam się
dziwne, że chciało nam się brać ten dom na kółkach, żeby przejechać kilkanaście
kilometrów, ale chodziło o wygodę Jane.
Brodaty mężczyzna otworzył drzwi przyczepy i pchnął w tym kierunku wózek.
Todd natychmiast pospieszył mu z pomocą.
-
Ja się nią zajmę
-
powiedział.
Tim odetchnął z ulgą. Jane nie była ciężka, ale jego kręgosłup był w coraz
gorszym stanie. Todd uniósł jego szefową lekko jak piórko i posadził na kanapie w
przyczepie.
-
Co zrobić z tym?
-
spytał, wskazując wózek.
-
Też włożyć do środka
-
odparł Tim.
-
Później zaprowadzę go na miejsce.
Todd wstawił więc wózek do przyczepy, a potem wysłuchał dokładnych
instrukcji Tima dotyczących drogi na ranczo. Następnie samochód odjechał, a ojciec i
córka długo jeszcze patrzyli za nim.
-
Naprawdę chcesz to zrobić, tato? A co będzie, jak się Jane dowie?
-
Później będziemy się o to martwić
-
odparł Todd.
-
Prowadzenie rancza to
prawdziwe wyzwanie dla finansisty, a ty nauczysz się lepiej jeździć.
-
Po chwili dodał
jeszcze poważniejszym tonem:
-
Myślę, że obie strony mogą na tym skorzystać.
-
A co z firmą?
-
Cherry nie dawała mu spokoju.
-
No cóż, mam dobrych pracowników. Poza tym wziąłem urlop.
-
Pogłaskał
dziewczynkę po głowie.
-
Potraktujmy to jak wakacyjny wypad. Przynajmniej
pobędziemy trochę razem.
-
Ś
wietny pomysł
-
zgodziła się.
-
Potem przecież będę musiała wrócić do
szkoły.
Zawiesiła głos, ale ojciec nie podjął tematu. Najwyraźniej myślał o czymś
innym.
-
Powinieneś być milszy dla pani Parker
-
powiedziała w końcu.
-
Obawiam się, że ona mnie nie lubi
-
odparł Todd, rozkładając ręce.
-
Ty jej też nie lubisz, prawda?
-
spytała Cherry, przyglądając się mu
ukradkiem.
-
Ee, nie jest tak źle
-
mruknął.
-
Dlaczego więc chcesz jej pomóc, skoro jej nie lubisz?
-
dopytywała się
córka.
Todd nie znał odpowiedzi na to pytanie. Sam się zastanawiał, co w niego
wstąpiło. Jane Parker wcale mu się nie podobała. Pewnie jeszcze rok temu była
trzpiotowatą panienką, która robiła słodkie oczy do wszystkich mężczyzn w okolicy.
Jednak cóż, teraz dotknęło ją nieszczęście i trzeba jej jakoś pomóc.
-
Trochę mi jej szkoda
-
powiedział bez przekonania.
Cherry skinęła głową. Najwidoczniej ta odpowiedź ją zadowoliła.
-
Mnie też
-
stwierdziła.
-
Ale nie możemy się z tym zdradzić. Jest bardzo
dumna.
Skinął głową.
-
I w gorącej wodzie kąpana
-
dodał.
-
Właśnie. Skąd my to znamy?
-
podchwyciła córka.
Todd udał, że nie zrozumiał aluzji.
Szybko dotarli do luksusowego domu, który Todd niedawno kupił w Victorii, i
zabrali się do pakowania najpotrzebniejszych rzeczy. Z trudem udało im się wyjaśnić
gospodyni imieniem Rosa, że wyjeżdżają.
-
Co? Już?
-
dopytywała się kobieta.
-
Przecież państwo prawie tutaj nie
mieszkali!
Obiecali, że wkrótce wrócą, i pomknęli wynajętym fordem w stronę
Jacobsville, gdzie mieli odnaleźć ranczo Parkerów. Udało im się to bez trudu.
Dom i obejście nie przedstawiały szczególnie budującego widoku. Rozległe
pastwisko ogrodzono płotem łatanym drutem kolczastym, co miało odstraszyć bydło.
Stara stodoła miała niewątpliwie jedną zaletę
-
tę, że stała. Dom, wokół którego rosły
ś
liczne kwiaty, z całą pewnością wymagał remontu, a przynajmniej odmalowania, a
stara droga, biegnąca obok wiatraka, bardziej przypominała bezdroże niż jakikolwiek
uczęszczany szlak. Była piaszczysta, nie pokryta nawet żwirem, a w jej zagłębieniach
zgromadziła się woda po ostatnim deszczu.
Todd i Cherry zatrzymali forda na podwórku, za samochodem z przyczepą. Od
razu zauważyli, że schodki prowadzące na ganek są spróchniałe, a jedyny nowy
fragment domu to podjazd zrobiony z desek, zapewne dla wózka. W głębi posesji
znajdował się budynek, który mógł, przy dużej dozie optymizmu, uchodzić za garaż, a
dalej, w bujnej, nie koszonej trawie stał domek. Todd domyślił się, że w nim właśnie
mają zamieszkać. Miał nadzieję, że jest w nim więcej niż jeden pokój.
Ku ich zaskoczeniu okazało się, że to nie wszystko. Za ich domkiem
znajdował się jeszcze jeden, nowszy budynek. Znacznie mniejszy niż wielkie domisko
przy podwórku, ale z pewnością wygodny, zwłaszcza w lecie. Na jego ganku stały
nawet fotele na biegunach.
-
Witamy
-
powiedział Tim, zbliżając się do nich.
Todd uścisnął mu dłoń.
-
Już jesteśmy
-
oznajmił, jakby nie było to oczywiste.
-
Czy tam możemy złożyć nasze rzeczy?
Todd skinął dłonią w kierunku domku, ale Tim pokręcił przecząco głową.
-
Nie, nie. Tam mieszka stary Hughes. Pomaga mi trochę przy bydle, ale już
niewiele może. Jest zmęczony i schorowany. Pracuje tutaj od dziecka. Dopiero za dwa
lata przejdzie na emeryturę i będzie mógł gdzieś się przenieść. Zamieszkacie tam.
Todd odetchnął, widząc, że Tim wskazuje mniejszy z dwóch domów. Jego
córka również wyraźnie poweselała.
-
Oczywiście ten dom jest trochę zaniedbany
-
ciągnął Tim.
-
Wszystko tutaj
wymaga naprawy, tylko nie ma komu jej przeprowadzić. Zatrudniamy jeszcze trzy
osoby, głównie na godziny. Ale mają dosyć pracy przy ogrodzeniu i maszynach.
Domek, w którym się znaleźli, wcale nie był w najgorszym stanie. Miał trzy
sypialnie i niewielką bawialnię, a w wyglądającej na nie używaną kuchni znaleźli
niewielki piecyk, czajnik i lodówkę.
-
Mogłabym się nauczyć gotować
-
zauważyła Cherry.
-
Daj spokój. Masz na to jeszcze sporo czasu
-
stwierdził Todd.
-
Oczywiście, nie musisz
-
powiedział Tim.
-
Będziecie jedli razem z nami.
Ale jeśli chcesz, moja żona cię nauczy gotować. Nigdy nie mieliśmy własnych dzieci,
więc Meg chętnie zajmuje się cudzymi.
Cherry znowu poczuła się dotknięta określeniem "dziecko", ale stary brodacz
patrzył na nią z tak miłym i rozbrajającym uśmiechem, że nie potrafiła się długo
gniewać. Dla kogoś w tym wieku musiała jeszcze być oseskiem.
-
Jak czuje się pani Parker?
-
spytała w końcu.
Wesołe błyski w oczach Tima natychmiast zgasły. Stary zasępił się.
-
Kiepsko
-
mruknął.
-
Położyła się, ale ciągle ma bóle. Mówiłem jej, że nie
powinna wsiadać na konia, ale mnie nie słuchała. Zawsze taka była. Od dziecka kpiła
sobie ze mnie w żywe oczy. Szkoda, że zabrakło jej ojca. Miał na nią dobry wpływ.
-
Dosiadanie konia rzeczywiście było niepotrzebne
-
zgodził się Todd.
-
Niepotrzebne?! Wręcz szkodliwe! A wszystko dlatego, że jakiś dureń napisał
w gazecie, że Jane pewnie zjawi się na rodeo w wózku inwalidzkim.
Rysy Todda stężały w nagłym przypływie złości.
-
Co to była za gazeta?
-
spytał.
-
Jakiś tygodnik, który wychodzi w Jacobsville
-
odparł Tim.
-
Nie powinna
brać sobie tego do serca. To sprawka tego dzieciaka od Sikesów. Skończył niedawno
szkołę dziennikarską i wydaje mu się, że może sobie na wszystko pozwolić.
Todd zapamiętał to nazwisko. Na przyszłość.
-
Czy przyjedzie tu jakiś lekarz?
-
Oczywiście. To przyjaciel domu. Jego ojciec trzymał Jane do chrztu. Jeśli
będzie zajęty, to przyśle swoją zastępczynię, Lou. Miał tyle roboty, że musiał…
-
Ten doktor nie jest żonaty?
-
Todd przerwał staremu.
Tim potrząsnął przecząco głową.
-
Nie. Kochał się kiedyś w Jane, ale po wypadku z nim zerwała. Poza tym to
było jeszcze przed Lou… A Jane nie chce się z nikim wiązać.
-
Przecież wstanie kiedyś z tego wózka.
Stary westchnął i szarpnął swoją wspaniałą brodę.
-
Jednak bóle mogą się powtarzać. Poza tym nie będzie mogła brać udziału w
rodeo, a to dla niej przecież najważniejsze w życiu.
-
To samo powiedziała Cherry
-
wymamrotał do siebie Todd.
Tim spojrzał na niego podejrzliwie.
-
Mam nadzieję, że nie będzie pan chciał, no… wykorzystać Jane.
Todd uśmiechnął się i potrząsnął głową. Troskliwość starego wydała mu się
wzruszająca.
-
Nie, nic z tych rzeczy. Mam za sobą nieudane małżeństwo, a nie jestem na
tyle cyniczny, żeby proponować jej chwilowy związek.
Tim odetchnął z ulgą, a następnie poklepał go po plecach, co nie było łatwe,
biorąc pod uwagę różnicę wzrostu.
-
Na pewno się jakoś dogadamy
-
stwierdził.
-
Cieszę się, że pan tu jest. Będę
miał teraz trochę więcej wolnego czasu. Może uda mi się zreperować to i owo. Przede
wszystkim zajmę się schodami.
-
Mogę pomóc
-
zgłosił się na ochotnika Todd.
-
Znam się trochę na stolarce.
-
Naprawdę?!
-
Stary spojrzał na niego uważnie.
-
To wspaniale! Mamy tu
jakieś narzędzia, bo ojciec Jane zajmował się robieniem mebli. To wszystko sam
wykonał.
Z kolei Todd zdziwił się na te słowa. Zarówno kredensy, jak i szafy w
wielkim, starym domu, do którego dotarli, wyglądały na dzieło profesjonalisty.
-
No proszę!
-
powiedział, poklepując mijany stół.
-
To naprawdę świetna
robota.
Weszli do salonu, w którym znaleźli Jane wraz z Cherry. Dziewczynka
siedziała wpatrzona w swoją idolkę. Jane leżała blada na kanapie, ale chętnie
odpowiadała na pytania nieletniej amazonki.
-
To długo nie potrwa
-
powiedział Tim, gładząc Jane po ramieniu.
-
Zaraz
powinien tu być lekarz.
-
Dzięki, Tim
-
powiedziała słabym głosem.
Do tej pory starała się jakoś trzymać, ale teraz siły zaczęły ją opuszczać.
Nawet Cherry to zauważyła i przestała pytać o konie.
-
Nie ma pani jakichś środków przeciwbólowych?
-
spytał szorstko Todd,
chcąc przynajmniej tonem zamaskować swój niepokój.
-
Mam
-
szepnęła zbielałymi wargami.
-
Nie działają.
-
A jak pani myśli, dlaczego?
-
Próbował utrzymać napastliwy ton, ale głos mu
się zaczął łamać. Ta Parker wyglądała naprawdę kiepsko.
-
Nie wsiadłabym na konia, gdyby nie artykuł o rodeo. Ten facet nazwał mnie
kaleką.
Jane walczyła z sobą, żeby nie zacząć jęczeć.
-
Dobrze, dobrze. Pojedziemy jutro z Cherry do miasteczka i każemy mu zjeść
to, co napisał. Na pewno się otruje.
Na bladej twarzy Jane pojawił się na chwilę uśmiech. Po chwili ustąpił jednak
grymasowi bólu.
-
Zdaje się, że słyszę samochód
-
powiedział Tim.
-
To pewnie lekarz.
Chora wyraźnie się zmieszała. Todd spojrzał na nią, starając się zgadnąć, o
czym myśli. Jej uczucia względem doktora z pewnością nie były jednoznaczne. Czy to
możliwe, żeby go jednak kochała?
Odgłosy silnika umilkły i po chwili do salonu wszedł wysoki rudzielec. Miał
na sobie szary flanelowy garnitur, krawat na gumce i, rzecz rzadka w tych okolicach,
czyste, szare buty. Doktor postawił na stoliku czarną torbę i zdjął kapelusz.
Todd obserwował go uważnie.
-
Doktor Jebediah Coltrain
-
Tim przedstawił nowo przybyłego.
-
Kiedyś
wszyscy nazywali go po prostu: Rudzielec.
-
Teraz już tego nie robią
-
powiedział doktor.
On również się nie uśmiechał.
-
A to Todd Burke i jego córka Cherry
-
ciągnął Tim jak wytrawny mistrz
ceremonii.
-
Todd ma się zająć u nas księgowością.
Coltrain skinął głową i zwlekał chwilę, zanim uścisnął dłoń Todda. Nieco
przyjaźniej potraktował Cherry. Można było nawet powiedzieć, że na jego twarzy
pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu.
-
No słucham, co zmalowałaś tym razem?
-
zwrócił się bezpośrednio do
chorej.
-
Jeździłaś konno? Mogłem się tego spodziewać. Następnym razem wezmę ze
sobą wieniec zamiast torby.
Doktor zaczął badać Jane. Jego olbrzymie łapska okazały się nadzwyczaj
delikatne w kontakcie z pacjentką. Todd obserwował z niechęcią przebieg badań.
-
Nadwerężyłaś sobie mięśnie
-
zawyrokował w końcu Coltrain.
-
Mam
nadzieję, że nie wywiąże się z tego stan zapalny. Czekaj, zaraz zrobię ci zastrzyk
przeciwbólowy, a potem będziesz musiała odpocząć. W najbliższych dniach żadnych
ć
wiczeń. Proszę mi pomóc
-
zwrócił się do Todda.
Miał głos, który wymuszał posłuszeństwo. Todd uśmiechnął się tylko, a
następnie wziął podaną ampułkę z przezroczystą cieczą i ułamał jej czubek. Coltrain
w tym czasie przygotował strzykawkę i igłę jednorazową. Szybko odsłonił ramię Jane
i zrobił jej zastrzyk.
-
Dzięki, Rudzielcu.
Lekarz wzruszył ramionami.
-
Od czego masz przyjaciół. Niedługo zaśniesz. To bardzo silny środek.
Cherry zaofiarowała się, że posiedzi z chorą. Coltrain wskazał im wzrokiem
podwórko, dając znak, że chce z nimi porozmawiać.
-
Co się stało?
-
spytał Tim, kiedy znaleźli się w końcu w bezpiecznej
odległości od salonu. Stary był naprawdę zaniepokojony.
-
Muszę ją prześwietlić
-
powiedział Coltrain.
-
Nadwerężenie mięśni to wersja
robocza. Trzeba to sprawdzić. Niepotrzebnie dosiadła konia
-
dodał poirytowany.
-
Próbowałem ją powstrzymać.
-
Tim rozłożył ręce.
Doktor machnął ręką.
-
Przecież wiem, że to nie twoja wina
-
powiedział.
-
Nie chcę jej dzisiaj
męczyć, ale jutro przyślę tutaj karetkę. Chciałbym, żeby Jane dotarła do szpitala.
Niezależnie od tego, co będzie mówić i… robić.
-
Spojrzał znacząco na mężczyznę,
którego poznał przed niecałym kwadransem.
Todd skinął głową.
-
Może pan na mnie liczyć.
Coltrain uśmiechnął się. Po raz pierwszy, od kiedy się poznali.
-
Nie chciałbym być na pana miejscu.
Usłyszeli wyraźny dzwonek. Był to stojący w przedpokoju telefon. Tim
poszedł, żeby go odebrać, a następnie wrócił po Coltraina.
-
Do ciebie
-
powiedział.
Po chwili zza drzwi zaczęły docierać do nich fragmenty głośnej rozmowy.
-
Tak, ja… Nie, nic mnie to nie obchodzi… Jestem lekarzem i sam ustalam, co
mam robić… Do cholery z umową! Dobrze, jeszcze o tym porozmawiamy. No, to na
razie.
Doktor wyszedł, trzaskając drzwiami, pożegnał się i wsiadł do samochodu.
Tim długo patrzył za oddalającym się autem.
-
Nic z tego nie będzie
-
powiedział w końcu.
-
Z czego?
-
zapytał Todd.
-
Chodzi o niego i Lou. Zupełnie do siebie nie pasują. Ona ma ciągle nowe
pomysły i chciałaby wszystko robić nowocześnie, a on woli stare, sprawdzone
metody. Sam nie wiem, dlaczego jeszcze współpracują.
Todd też nie wiedział. Miał jednak nadzieję, że ta współpraca potrwa długo,
jak najdłużej. Sam nie wiedział, dlaczego, ale nie podobał mu się sposób, w jaki
Coltrain traktował Jane.
ROZDZIAŁ TRZECI
Jane szybko zasnęła, ale ponieważ jęczała przez sen i przewracała się z boku
na bok, Todd zdecydował się zostać przy niej, gdy Cherry poszła do łóżka. Wcześniej
dostał od Tima książkę przychodów i rozchodów i teraz zabrał się do lektury. Czas
mijał mu szybko. Książka była czymś w rodzaju podręcznika, któremu nadałby tytuł
"Jak nie należy prowadzić rancza". Straty i zaniedbania widać było gołym okiem.
Poza bydłem na ubój Jane miała cztery ogiery, z których każdy zdobywał
nagrody przed śmiercią jej ojca. Teraz mogłyby spełniać funkcje rozpłodowe, co
zwiększyłoby dochody, ale oczywiście nikt o tym nie pomyślał. W gospodarstwie
używano przestarzałego sprzętu. Gdyby zająć się jego naprawą i konserwacją, można
by odpisać sporą kwotę od podatku. Tego rodzaju możliwości pojawiały się niemal
wszędzie. Jego zdaniem ranczo miało szansę rozwoju, a co za tym idzie i
zarobkowania, tylko nikt, jak do tej pory, o tym nie pomyślał.
Todd zdjął okulary i przetarł powieki. Przez moment miał wrażenie, że ktoś go
obserwuje. Kiedy spojrzał na Jane, zauważył, że ma otwarte oczy.
-
Nie wiedziałam, że nosi pan okulary
-
powiedziała sennym głosem.
-
Jestem dalekowidzem
-
wyjaśnił.
-
Noszę okulary tylko do pracy. Podobno
mnie postarzają.
Przez chwilę przyglądała mu się uważnie. Wciąż była senna i z trudem
powstrzymywała ziewanie.
-
A ile pan ma lat?
-
spytała w końcu.
-
Trzydzieści pięć. A pani?
-
O całe dziesięć mniej
-
oznajmiła, jak mu się zdawało, triumfalnie.
-
Nawet
trudno mi sobie wyobrazić, jaka będę w pana wieku.
Todd nie chciał ciągnąć tego tematu.
-
Lepiej się pani czuje?
-
Troszkę.
-
Jane spojrzała niechętnie na swoje nogi.
-
Po prostu nie znoszę
takiego stanu. Jestem zupełnie bezsilna. Dobrze, że już nie czuję bólu.
-
To nie będzie przecież trwało wiecznie
-
przypomniał jej Todd.
Jane potrząsnęła głową. Jasne włosy opadły jej na czoło i oczy. Odgarnęła je
niecierpliwym ruchem.
-
Założę się, że pan nigdy nie był w takiej sytuacji. Chodzi mi o bezsilność
-
dodała po chwili, widząc jego zdumione spojrzenie.
Todd zmarszczył w zamyśleniu czoło.
-
Miałem kiedyś zapalenie płuc
-
mruknął niechętnie.
Nazwa choroby brzmiała niewinnie. Przecież wiele osób choruje na zapalenie
płuc. Dlatego Todd nie zwracał uwagi na swój stan, do momentu kiedy nie mógł już
pracować i z trudem chodził. Lekarze kazali mu zostać w domu tylko pod warunkiem,
ż
e żona się nim zaopiekuje. A Marie miała wtedy akurat ważne przyjęcie. Zajęła się
właśnie projektowaniem wnętrz i z jakichś względów musiała uczestniczyć w tej
imprezie. Tak mu przynajmniej powiedziała.
-
Co się stało?
-
zaniepokoiła się Jane, widząc jego minę.
-
Nie, nic. Miałem kiedyś zapalenie płuc, a żona pojechała na przyjęcie
-
powiedział.
-
Nie byłoby jeszcze najgorzej, gdyby nie schowała gdzieś lekarstw. Nie
mogłem ich znaleźć. W ogóle z trudem chodziłem. Kiedy przyjechała nad ranem,
miałem czterdzieści stopni gorączki i trzeba mnie było natychmiast umieścić w
szpitalu. To było czternaście lat temu. Nieco później w tym samym roku urodziła się
Cherry.
-
O Boże! To straszne!
-
jęknęła Jane.
-
I co? Został pan z żoną?
Toddowi wydawało się, że nie powinni omawiać jego osobistych problemów.
Jednak leżąca obok kobieta nie wyglądała na taką, która łatwo daje za wygraną.
Widać było, że ten temat ją poruszył i zaciekawił.
-
Po pierwsze, mówiłem sobie, że nie zrobiła tego specjalnie. Marie zawsze
gdzieś chowała rzeczy, a potem nie wiedziała, gdzie są. Po drugie była wtedy w ciąży.
Gdybym wystąpił o rozwód, na pewno nie chciałaby mieć ze mną dziecka
-
tłumaczył
cierpliwie.
-
A pan chciał!
-
To było raczej stwierdzenie, a nie pytanie.
-
Zauważyłam, że
Cherry jest do pana bardzo przywiązana.
-
Zawsze chciałem mieć dzieci
-
przyznał nieco zażenowany.
-
Sam jestem
jedynakiem. Wychowałem się na wielkim ranczu. Wiem, co to znaczy samotne
dzieciństwo. Pragnąłem mieć więcej dzieci, ale… skończyło się na jednej córce.
Jego rozmówczyni oblizała wargi. Pytanie, które chciała zadać, było bardzo
osobiste.
-
Czy matka nie chciała Cherry?
-
Twierdziła, że dziecko przeszkadza jej w pracy
-
powiedział z wyczuwalnym
smutkiem w głosie.
-
Oczywiście, spotykają się. Marie lubi grać rolę dobrej, oddanej
matki. Jest projektantką wnętrz i większość jej klientów to konserwatywni
Teksańczycy. Wie pani, tacy, co lubią, żeby wszystko było na swoim miejscu.
-
Czy Cherry wie…?
-
Trudno pewnych rzeczy nie zauważyć. Przecież nie jest głupia. Staram się
tylko zapobiegać kolejnym manipulacjom. Nie pozwalam również, by Marie wtrącała
się w prywatne życie naszej córki. Weźmy choćby rodeo.
Jane znowu potrząsnęła głową.
-
Nie rozumiem.
-
Marie jest przeciwna występom córki.
-
Ach, a Cherry jednak jeździ!
-
Jane nie mogła powstrzymać okrzyku.
-
Wbrew temu, co sądzi o tym matka.
Skinął poważnie głową.
-
To mnie przyznano opiekę nad dzieckiem.
Sytuacja powoli stawała się jasna. Samotny ojciec wychowujący córkę był
wciąż jednak kimś niesłychanie rzadko spotykanym i Jane chciałaby zadać mnóstwo
pytań. Teraz czuła, że jest zmęczona i senna. Pokój, w którym znajdował się Todd,
zaczął od niej powoli odpływać.
-
Tak dziwnie się czuję
-
szepnęła.
-
Nie mam pojęcia, co podał mi ten
Rudzielec.
-
Wygląda na trochę narwanego
-
stwierdził niechętnie Todd.
Jane nie zwróciła uwagi na ton jego głosu.
-
Zawsze taki był
-
powiedziała.
-
Bardzo go lubię.
Lubię. Powiedziała: "lubię". To mogło znaczyć wszystko i nic. Todd
zmarszczył czoło, zastanawiając się nad znaczeniem tego słowa w wypadku Jane.
-
Lubi go pani?
-
spytał.
-
Tak, właśnie
-
odparła, starając się przemóc senność.
-
Lubię. Mężczyźni jako tacy mnie nie interesują. Nie bawi mnie też seks.
Ostatnie słowa wypowiedziała niemal szeptem, a po chwili już spała. Todd
przyglądał się jej z prawdziwą przyjemnością, zastanawiając się nad sensem
ostatniego stwierdzenia. Jane była prawdziwą pięknością. Jeśli nawet nie interesowała
się mężczyznami, to mężczyźni z pewnością interesowali się nią. Pewnie miała
jakiegoś swojego chłopaka. Przecież Tim mówił mu o Coltrainie.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że siedzi z otwartą książką na kolanach.
Miał przecież jeszcze sporo pracy. Lepiej będzie, jeśli zajmie się problemami rancza,
a nie intymnym życiem jego właścicielki.
Karetka pogotowia przyjechała następnego ranka dokładnie o dziesiątej. W
oczach Jane pojawił się błysk gniewu, kiedy ją zobaczyła.
-
Nie mam zamiaru, słyszycie?! Nie mam zamiaru iść do szpitala!
-
powtarzała, patrząc na Todda rozgorączkowanym wzrokiem.
Todd został sam w domu. Tim znalazł dla siebie jakieś zajęcie na pastwisku, a
Meg zabrała Cherry na zakupy. Todd dopiero teraz przejrzał ich grę.
-
Nikt nie chce, żeby pani tam została
-
przekonywał upartą rekonwalescentkę.
-
Mają panią po prostu prześwietlić, a potem przywieźć do domu.
Jane usiadła na łóżku. Jasne włosy rozsypały na ramionach. Todd pomyślał, że
wygląda jak nimfa przy leśnym strumyku. Jak rozzłoszczona nimfa.
-
Na pewno niczego sobie nie złamałam
-
stwierdziła autorytatywnie.
-
Nigdzie
nie jadę.
Stojący w drzwiach pielęgniarze spojrzeli na siebie, a następnie skierowali
pytający wzrok na Todda.
-
Zrobi pani to, co kazał doktor Coltrain!
-
Nigdzie nie jadę. Możecie zabrać te nosze
-
zwróciła się bezpośrednio do
pielęgniarzy.
-
Proszę, panowie, podejdźcie bliżej.
-
Todd również postanowił ją ignorować.
Omal nie rzuciła się na niego z pięściami.
-
Ty!… Ty!…
-
wyrwało jej się.
Todd nie zwrócił na to uwagi. Podszedł do niej i wziął ją na ręce. Nie chciał
wdawać się w utarczki słowne. Pragnął, by Jane znalazła się jak najszybciej w
szpitalu.
Początkowo chciała podrapać tego wielkiego mężczyznę, który w tak niemiły
sposób wtargnął w jej życie. Jednak gdy poczuła tuż obok jego szeroki tors, stało się z
nią coś dziwnego. Zaparło jej dech w piersiach i stała się zupełnie niezdolna do
działania. Trwało to zaledwie parę sekund. Po chwili znalazła się na noszach, jeden z
sanitariuszy przykrył ją białym prześcieradłem i ponieśli ją do karetki. Jane czuła się
jak dzikie zwierzę, schwytane nagle w niewidzialne wnyki.
-
Pojadę za wami samochodem
-
rzucił Todd, zaglądając do przestronnego
wnętrza karetki.
Jane spojrzała na niego wymownie i zacisnęła usta. Sprawiło to, że stracił
pewność siebie. Już wcześniej serce zabiło mu żywiej, kiedy poczuł blisko siebie
drobne ciało dziewczyny. A teraz to spojrzenie zupełnie wytrąciło go z równowagi.
-
Nic mi pani nie powie?
-
spytał, odwracając od niej wzrok.
-
Nie będzie pani
krzyczeć i drapać?
-
Już u mnie nie pracujesz
-
rzuciła przez zaciśnięte zęby.
Todd potrząsnął głową.
-
Nie, nie może mnie pani wylać
-
powiedział z przekonaniem.
-
Niby dlaczego?
-
Ponieważ straci pani ranczo
-
odparł z uśmiechem.
-
Myślę, że z moją
pomocą uda się je zachować.
Jane zmarszczyła brwi. Być może była zbyt porywcza, ale stać ją też było na
przemyślane decyzje.
-
W jaki sposób?
-
zadała kolejne pytanie.
-
Porozmawiamy o tym po prześwietleniu
-
stwierdził, wycofując się z wnętrza
karetki. Pomógł jeszcze pielęgniarzowi zamknąć tylne drzwi, a następnie skierował
się do swego auta.
Coltrain przyglądał się uważnie kliszy. Wyglądał na zadowolonego. Pionowa
zmarszczka nad jego nosem znikła teraz niemal zupełnie.
-
Mówiłam ci przecież, że nic mi nie jest.
-
Jane zdecydowała się przerwać
panujące w tym sterylnym wnętrzu milczenie.
Rudzielec ze stetoskopem na szyi, wśród rozmaitych przyrządów i narzędzi,
wydawał jej się kimś innym, mało znanym. Kimś, kogo trzeba się trochę obawiać.
Coltrain oderwał wzrok od kliszy.
-
Nie powiedziałem przecież, że nic ci nie jest.
-
Zrobił efektowną przerwę.
-
Na szczęście moja diagnoza się potwierdziła i nie masz żadnych złamań. Powinnaś
jednak pamiętać, że jesteś chora. Jeszcze jeden taki wyczyn, a być może będziesz
musiała spędzić całe życie na wózku inwalidzkim. Czy o to ci chodzi?
Jane spuściła wzrok.
-
Nie
-
szepnęła.
-
Więc przestań się popisywać i udowadniać wszystkim, że jesteś u szczytu
formy!
-
huknął Coltrain.
-
Ten reporter i tak będzie musiał odpokutować za swoje
grzechy
-
dodał po chwili z dziwnym uśmiechem.
-
Co masz na myśli?
Rudzielec poprawił stetoskop, rozejrzał się dokoła i mrugnął do niej
łobuzersko.
-
Miejscowe Stowarzyszenie Jeździeckie zabroniło mu wstępu na rodeo.
Jane patrzyła na lekarza z niedowierzaniem.
-
Przecież to największa impreza sportowa w okolicy! Zwłaszcza o tej porze
roku. Skąd o tym wiesz?
-
spytała podejrzliwie.
-
No cóż, hm, jestem przecież w zarządzie.
Dziewczyna uderzyła się otwartą dłonią w czoło.
-
Ależ ze mnie gapa! To twoja sprawka, przyznaj się.
-
Wyciągnęła palec w
kierunku przyjaciela.
-
Nie tylko
-
odparł z powagą Coltrain.
-
Wszyscy się ze mną zgadzają. Zresztą
gazeta i tak miała kłopoty, ponieważ właściciele sklepu żelaznego i stacji obsługi
samochodów wycofali swoje reklamy. Znasz ich pewnie. Startowałaś z ich synami w
zawodach. Coś mi mówi, że powinnaś przeczytać najnowsze wydanie gazety.
Dopiero po chwili dotarło do niej to, co powiedział. Przez chwilę patrzyła na
niego oniemiała, a potem uśmiechnęła się.
-
Mają mnie przeprosić?
-
spytała z niedowierzaniem.
-
Ty stary diable!
-
Jesteś przecież moją przyjaciółką.
Wzruszenie ścisnęło jej gardło. Zdołała jedynie wykrztusić krótkie: "dzięki".
Spontanicznie rzuciła się w ramiona przyjaciela.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Todd Burke wszedł do
ś
rodka bez zaproszenia. Już chciał coś powiedzieć, ale na widok połączonej w uścisku
pary stanął jak wryty. Niemal jednocześnie, tyle że drugimi drzwiami, weszła do
gabinetu doktor Lou Blakely. Lekarka zmierzyła wzrokiem doktora Coltraina i Jane, a
następnie położyła na biurku jakieś papiery.
-
Mam tu wyniki badań Neda Rogersa
-
powiedziała.
-
Obawiam się, że nie są
zbyt pomyślne.
-
Nie mogła pani poczekać, aż skończę rozmowę z pacjentką?
-
zapytał
opryskliwie Coltrain.
Policzki doktor Blakely pokryły się rumieńcem.
-
Zrobiłam już wszystko i chcę wyjść na lunch. Przecież już dwunasta.
-
Dwunasta?
-
powtórzył z niedowierzaniem Coltrain.
-
A, rzeczywiście.
-
Odwrócił się w stronę Jane.
-
No cóż, w zasadzie to już wszystko.
-
Odwiozę ją do domu
-
wtrącił się Todd.
-
Mam parę pytań dotyczących
prowadzenia rancza. Obawiam się, że to nie może czekać.
Doktor Blakely przyglądała się z uśmiechem nie znanemu mężczyźnie. W jej
oczach pojawiło się zainteresowanie. Przez moment czekała, aż Coltrain ich sobie
przedstawi, a następnie sama wyciągnęła rękę do nieznajomego.
-
Doktor Louise Blakely
-
powiedziała.
-
Miło mi pana poznać, panie…
-
Nazywam się Burke, Todd Burke
-
pospieszył z wyjaśnieniami.
-
Zarządzam
ranczem pani Parker.
-
A ja jestem współpracownicą doktora Coltraina.
-
Asystentką
-
poprawił ją naburmuszony Rudzielec.
Lou spojrzała na niego z wyraźną wrogością, jednak Coltrain udawał, że jej w
ogóle nie zauważa.
-
W umowie, którą podpisałam, jest wyraźnie napisane, że zatrudniają mnie
jako pańską współpracownicę, doktorze
-
przypomniała mu.
-
Przez cały rok.
Rudzielec nie zwrócił na nią większej uwagi.
-
Zadzwoń, gdybyś potrzebowała pomocy
-
powiedział do Jane.
-
ł uważaj na
siebie.
Na jego czole znowu pojawiła się charakterystyczna zmarszczka.
-
Dobrze, będę uważać
-
obiecała Jane.
Coltrain poklepał ją po ramieniu, a następnie podszedł do biurka.
-
Teraz obejrzyjmy te wyniki
-
zwrócił się do Lou.
Pożegnali się z lekarzami i Todd zawiózł Jane na szpitalnym wózku na
parking, gdzie stał jego samochód. Następnie pomógł jej przejść na tylne siedzenie i
ruszył w stronę rancza. Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu.
-
Czy jest pani zazdrosna z powodu Lou?
-
spytał niespodziewanie,
przypominając sobie wyraz jej twarzy, kiedy Lou i Coltrain pochylili się nad
biurkiem.
-
O Rudzielca? Nie. Martwię się z powodu Lou
-
dodała.
Todd zerknął do tylnego lusterka. Jane była pochłonięta swoimi myślami.
Wyglądało na to, że mówi szczerze.
-
Lou nie potrafi sobie z nim poradzić
-
podjęła temat.
-
To dziwne, jest
przecież taka niezależna i stanowcza.
-
Może się w nim kocha
-
podsunął Todd.
-
Mam nadzieję, że nie. Inaczej srodze się rozczaruje. Rudy to zaprzysiężony
stary kawaler. Nie widzi niczego poza swoją pracą. Lubi kobiety, ale z żadną nie
potrafiłby się związać.
Na ustach Todda pojawił się lekki uśmiech.
-
Pewnie potrafi go pan zrozumieć, bo pan też taki jest, prawda?
Skinął głową.
-
Kto raz się sparzył, ten dmucha na zimne
-
stwierdził sentencjonalnie.
Zahamował gwałtownie, ponieważ właśnie zmieniły się światła. Było to
ostatnie skrzyżowanie przed wyjazdem z Jacobsville.
Jane syknęła z bólu.
-
Przepraszam, powinienem bardziej uważać.
-
Nie, nic się nie stało
-
szepnęła.
-
Widzi pani, mam już za sobą nieudane małżeństwo
-
Todd ciągnął zaczęty
wątek.
-
Dlatego będę szczery. Nie interesuje mnie na przykład romans z panią.
Chciałbym natomiast wyprowadzić to ranczo na prostą. Ale uwiedzenie pani zupełnie
nie wchodzi w grę.
Nie odpowiedziała od razu. Todd zerknął do lusterka, żeby sprawdzić, co robi.
Rozczarował się jednak, ponieważ Jane nie łkała ani nie załamywała rąk.
-
Dziękuję za szczerość
-
powiedziała.
-
A teraz się pewnie pani na mnie obrazi
-
mruknął, skręcając w boczną drogę.
Jane nie potrafiła powstrzymać śmiechu.
-
Widzę, że naprawdę świetnie mnie pan poznał, panie Burke
-
zaszczebiotała.
-
A poza tym ta skromność! Oczywiście, wszystkie kobiety czyhają na pana. A jeśli
nie potrafią pana usidlić, to się obrażają.
Todd był nieco zdezorientowany. Nie spodziewał się takiej dozy sarkazmu i
ironii.
-
ś
e co?
-
wyjąkał.
-
Dziękuję, że mnie pan uprzedził o swoich zamiarach
-
ciągnęła Jane.
-
Wprawdzie od początku miałam ochotę rzucić się na pana w przypływie nagłej żądzy,
ale teraz, kiedy wiem, ze romans pana nie interesuje, będę się oczywiście pilnować.
Zresztą, łatwo mógłby się pan obronić, gdybym pana molestowała.
-
Jane zatrzepotała
rzęsami.
-
Musi mi pan wybaczyć, ale taki pan ładny. A tak w ogóle nie boi się pan
podróżować sam z kobietami? Ja nie mogłabym pana uwieść, ale inne nie będą miały
podobnych skrupułów. Niech pan uważa, bo łakomy z pana kąsek.
Todd wydawał jakieś niezrozumiałe pomruki. Ta dziewczyna kpiła sobie z
niego w żywe oczy. Co więcej, sam to sprowokował.
-
Niech się pani nie wygłupia
-
powiedział, oglądając się za siebie.
Samochód omal nie zjechał do rowu. Jane trochę się przestraszyła, ale
jednocześnie była z siebie dumna. Burkę nie wyglądał na faceta, którego łatwo
wyprowadzić z równowagi.
-
Ja się wygłupiam? Przecież oboje zgadzamy się co do tego, że jest pan
wspaniały. śadna kobieta nie potrafiłaby się panu oprzeć.
-
Wcale tego nie powiedziałem.
-
Ale tak pan uważa!
-
wypaliła.
Przez resztę drogi milczeli. Todd czuł się jak ostatni idiota. Nie lubił kobiet
tak wygadanych jak Jane Parker. Musiał też pamiętać, że, sądząc z jej reakcji na
artykuł w gazecie, łatwo ją zranić.
Zatrzymali się na podwórku i Todd wyłączył silnik. Przez chwilę siedzieli w
zupełnej ciszy.
-
Dawno się tak nie ubawiłam
-
powiedziała w końcu Jane.
-
Bardzo pana
przepraszam za te żarty, ale, prawdę mówiąc, po raz pierwszy od niepamiętnych
czasów czułam się tak dobrze.
Todd odwrócił się do niej. Jego oczy przypominały lodowe sople.
-
Bardzo nie lubię, kiedy się ze mnie żartuje
-
stwierdził.
-
Będzie lepiej, jeśli
sobie to pani zapamięta.
Rysy Jane stwardniały.
-
Będzie lepiej, jeśli zapamięta pan, że nie wolno do mnie mówić tym tonem!
-
oznajmiła.
Otworzyła drzwiczki i zabrała się do wysiadania. Todd chciał jej pomóc, ale
pokręciła głową.
-
Niech pan zawoła Tima z wózkiem
-
powiedziała.
-
Tak będzie lepiej.
Todd zazgrzytał zębami. Już chciał rzucić jakąś niepochlebną uwagę na temat
wózka, ale w porę się opanował. Wiedział, że Jane uznałaby to za obrazę.
-
Dobrze
-
mruknął.
Wszedł do domu i zaczął szukać Tima. Znalazł go w kuchni, gdzie brodacz
rozmawiał właśnie z żoną.
-
No i co?
-
zapytali jednocześnie na jego widok.
-
Wszystko w porządku.
-
To dlaczego ma pan taką ponurą minę?
-
spytał Tim.
-
Pokłóciliśmy się
-
wyznał.
Meg pokiwała tylko głową, jakby tego właśnie się spodziewała, a Tim aż
gwizdnął.
-
To już coś!
-
krzyknął.
-
Pamiętam, jak Jane wspaniale kłóciła się z
Coltrainem. Szkoda, że już się nim nie interesuje. Stanowiliby idealną parę.
-
Niby dlaczego?
-
spytał naburmuszony Todd.
-
Tylko dlatego, że jest
lekarzem?
-
I synem farmera
-
dodał Tim.
-
Nigdy by nie pozwolił, żeby ranczo Jane tak
podupadło. Czy uda się panu jakoś podreperować nasze finanse?
Todd zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. Nie chciał wzbudzać
złudnych nadziei.
-
Myślę, że tak. Ale proszę nie oczekiwać ode mnie gotowych recept.
Tim skinął głową, a następnie ponownie spytał o Jane. Z ulgą wysłuchał tego,
co powiedział doktor. Następnie obaj mężczyźni wyszli do przedpokoju. Todd wziął
wózek i wypchnął go na zewnątrz.
-
Dlaczego pan jej po prostu nie przeniesie?
-
spytał Tim.
Todd wzruszył ramionami.
Tim stanął w drzwiach. Z przyjemnością obserwował to, co działo się przy
samochodzie, chociaż zdaje się, że Jane i Todd znowu się kłócili. Przynajmniej nie
myśli bez przerwy o swoich nogach, ucieszył się stary. No i ma się czym zająć.
Kiedy znaleźli się w domu, z kuchni wyjrzała Meg.
-
Obiad za kwadrans
-
oznajmiła.
-
Mógłby pan poszukać Cherry? Ćwiczy
zwroty wokół beczek. Powinna być na padoku
-
zwróciła się do Todda.
Bez trudu odnalazł córkę na placu. Jeździła wolno wokół beczek.
-
Cześć, tato!
-
krzyknęła i pomachała ręką na jego widok.
-
Cześć. Jak leci?
-
zapytał.
-
Może być. Nie lubię jeździć tak wolno, ale Jane powiedziała, że powinnam
od tego zacząć.
-
Jane? Jesteście na "ty"?
-
zdziwił się.
-
Tak. Nie mówiłam ci?
-
spytała, zatrzymując konia.
-
Co powiedział lekarz?
Todd pokiwał uspokajająco głową.
-
Wszystko w porządku
-
powiedział.
-
Chodź na lunch. Ma być gotowy za
parę minut.
-
Dobrze. Zrobię tylko jeszcze jedno okrążenie.
Todd wsadził ręce w kieszenie i ruszył w stronę domu.
Lunch się nieco opóźniał, więc miał jeszcze chwilę na rozmowę z Timem.
Następnie poszedł do łazienki, żeby się trochę odświeżyć. Czuł się coraz bardziej
głodny i z utęsknieniem czekał na posiłek.
Cherry oczywiście się spóźniła i od razu rzuciła na jedzenie. Stanowili chyba
wspaniały widok: córka i ojciec pałaszujący obiad z apetytem.
Jane siedziała nad niemal pełnym talerzem. Przed obiadem, kiedy nikt nie
słyszał, wygłosiła jakąś sarkastyczną uwagę na temat wody kolońskiej Todda, ale
teraz milczała.
To Tim pierwszy zaczął rozmowę:
-
Wiesz, Jane, pan Burke uważa, że znalazł sposób na to, żeby wyjść z
kryzysu. Będziemy tylko musieli zacisnąć pasa i wziąć kredyt.
Jane westchnęła głęboko.
-
Właśnie tego się obawiałam
-
powiedziała ponuro.
-
Nikt już nam nie da
pieniędzy.
-
Z kredytem nie będzie żadnych problemów
-
rzekł pewnym tonem Todd.
Nie chciał wdawać się w wyjaśnienia, dlaczego. Każdy bank zdecyduje się na
pożyczkę, jeśli on będzie poręczycielem. Todd miał zamiar wyciągnąć Jane z
tarapatów. Zwłaszcza że kwota, której w tej chwili potrzebował, była niczym w
porównaniu z rocznym dochodem jego firmy.
-
Dobrze. Ile potrzebujemy i na co wydamy te pieniądze?
-
spytała
zaintrygowana Jane.
Wyjaśnił jej wszystko pokrótce, starając się, by zrozumiała, na czym polega
skomplikowany system ulg podatkowych i inwestycyjnych. Mówił też o
wydzierżawieniu niepotrzebnych gruntów, modernizacji parku maszynowego i innych
usprawnieniach.
Jane aż zaparło dech z wrażenia. Wizje, jakie roztaczał Todd, zdawały się być
spełnieniem jej życzeń. Bardzo chciała, tak jak proponował, prowadzić stadninę,
zamiast hodowli bydła rzeźnego. Małe, nowoczesne ranczo było jej marzeniem.
Przecież przede wszystkim znała się na koniach!
-
Poza tym
-
ciągnął Todd
-
ma pani znane nazwisko. To wstyd, że pani tego
nie wykorzystała. Inne gwiazdy rodeo już dawno zajęły się reklamą odzieży czy
końskiego oporządzenia. Nie myślała pani o tym?
-
W… wolałabym tego nie robić
-
odparła.
-
Dlaczego?
Jane spojrzała na talerz, z którego ubyło bardzo niewiele zupy. Wzięła łyżkę
do ręki i zamieszała prawie już chłodną ciecz.
-
Nie pozwolę, żeby fotografowali mnie na wózku!
-
powiedziała.
Todd pokiwał głową.
-
Nikt nie będzie musiał tego robić
-
powiedział.
-
Po pierwsze, nie będzie pani
całe życie jeździć na wózku. Po drugie, nie musi się pani wcale pokazywać. Kontrakt
reklamowy może dotyczyć nazwiska, portretu, dawnych zdjęć z rodeo.
Jane przyłożyła dłonie do skroni i zaczęła je rozmasowywać. Ten Burke
przyprawiał ją o ból głowy.
-
Kto by tam wykorzystał do reklamy kogoś już prawie nieznanego? Jest tylu
nowych zawodników.
-
Nie wygłupiaj się!
-
krzyknęła Cherry, która milczała do tej pory, ponieważ
była zajęta pochłanianiem przepysznej grzybowej zupy.
-
Przecież jesteś legendą! W
stadninie, w której uczyłam się jeździć, wszędzie były plakaty z twoją podobizną.
Jane otworzyła szeroko oczy. Wiedziała o istnieniu plakatów, ale nie sądziła,
by ktoś je kupował.
-
Zapomniałaś, prawda?
-
wtrącił się Tim.
-
Mówiłem ci, że musieli
dodrukowywać te plakaty, ale pewnie nie zwróciłaś na to uwagi. To było zaraz po
wypadku.
-
Nie, nie zwróciłam na to uwagi
-
przyznała Jane. Następnie spojrzała na
Todda.
-
Zrobię wszystko, żeby uratować ranczo.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Todd uparł się, żeby jechać samemu do banku w Jacobsville. Nie chciał, żeby
Jane zauważyła, jak będzie załatwiał pożyczkę.
Sprawa, jak przypuszczał, okazała się dosyć prosta. Szef banku zadowolił się
jego pisemnym poręczeniem. Potem jeszcze tylko parę telefonów i odpowiednia
kwota znalazła się na koncie Jane. Mógł nią teraz swobodnie dysponować. Przede
wszystkim pomyślał o nowym sprzęcie, a także o firmie, która dokonałaby
niezbędnych napraw na ranczu.
Kiedy Jane zobaczyła pierwszy rachunek, omal nie spadła z wózka. Miała
ochotę poprosić o whisky, ale w końcu uznała, że nie wypada.
-
Nie mogę sobie na to pozwolić
-
powiedziała, potrząsając świstkiem.
-
Myli się pani
-
zaoponował spokojnie Todd.
-
Konserwacja jest na dłuższą
metę znacznie tańsza niż wymiana wszystkiego.
-
A to ogrodzenie?!
-
No tak, tutaj rzeczywiście nie miałem wyboru. Musiałem zdecydować się na
nowe. Drewniane ogrodzenie ciągle trzeba łatać drutem kolczastym. To może być
niebezpieczne dla zwierząt
-
tłumaczył spokojnie.
-
Poza tym zamówiłem zbiornik na
wodę…
-
Cysternę
-
przerwała mu.
-
W Teksasie mówimy: "cysternę".
-
Właśnie, cysternę
-
ciągnął.
-
No i oczywiście znalazłem firmę, która dokona
naprawy dachu. Na górze pełno jest garnków i wiader do zbierania deszczówki. Jeśli
nie załatamy dziur, wkrótce cały dach przegnije i trzeba będzie go wymienić na nowy.
Jane przymknęła oczy. Na jej czole pojawiły się zmarszczki.
-
Skąd ja na to wszystko wezmę pieniądze?!
-
jęknęła.
-
Właśnie tego pytania się spodziewałem
-
powiedział Todd z uśmiechem.
Siedział swobodnie rozparty na krześle w rozpiętej, dżinsowej koszuli, którą
włożył zaraz po przyjeździe z Jacobsville, i luźnych spodniach. Musiała przyznać, że
wyglądał bardzo atrakcyjnie.
-
I cóż?
-
ponagliła go.
-
Chcę wykorzystać dwa ogiery na rozpłód
-
odparł.
-
Za zarobione dzięki nim
pieniądze będziemy mogli założyć stadninę. Później sami będziemy sprzedawali
ź
rebięta pełnej czy raczej czystej krwi. Nie wiem, jak się u was nazywa.
Jane chciała wygłosić komentarz na temat liczby mnogiej, której używał w
swoich rozważaniach Burkę, ale zamiast tego rzuciła automatycznie:
-
Pełnej angielskiej, czystej arabskiej.
-
Dopiero po chwili dotarło do niej to,
co powiedział Burke.
-
Będziemy potrzebowali lepszej stajni
-
stwierdziła, używając
narzuconej przez Burke'a liczby mnogiej.
Todd skinął głową.
-
Wiem. Zbudujemy nową. Znalazłem już odpowiednią ekipę wykonawczą.
-
Ale przecież na to trzeba jeszcze więcej pieniędzy!
-
wykrzyknęła.
-
W tej
chwili stoimy na krawędzi bankructwa, a pan mi proponuje nowe wydatki! Pozwoli
pan, że powtórzę pytanie: skąd brać na to pieniądze?
Todd skinął głową, chcąc dać znak, że rozumie jej zastrzeżenia. Przez chwilę
milczał, wpatrując się w okolone jasnymi włosami oblicze Jane, a następnie zaczął
wyjaśnienia.
-
Pożyczka to pierwsze źródło, ale zgadzam się z panią, że niewystarczające
-
powiedział.
-
Ogiery, to drugie. A poza tym…
-
urwał i spojrzał niepewnie na Jane.
-
Poza tym?
Mężczyzna zaczerpnął tchu.
-
Rozmawiałem z dużą fabryką odzieży z Houston. Otóż są zainteresowani
współpracą. Chcieliby rozpocząć promocję kowbojskich ubrań dla kobiet. Zdaje się,
ż
e chodzi głównie o dżinsy i kurtki dżinsowe.
Jane z trudem przełknęła ślinę.
-
Czy wiedzą o…?
Todd nie pozwolił jej dokończyć pytania.
-
Wiedzą. Nie będą pani fotografować na wózku. To bardzo rozsądna oferta.
Todd podał wysokość proponowanego honorarium. Jane nie mogła uwierzyć
własnym uszom.
-
To chyba jakiś żart
-
powiedziała niepewnie.
Burke pokręcił przecząco głową.
-
Nic podobnego. To wcale nie tak dużo. Oczywiście, dopiero pani zaczyna.
Radziłbym dokładnie obejrzeć wszystkie rodzaje ubrań, które ma pani reklamować.
Ostatecznie będzie na nich pani nazwisko.
Jane aż się zaczerwieniła. Perspektywa ujrzenia swojego nazwiska na
ubraniach kowbojskich była bardzo podniecająca. I pomyśleć, że w tym będą jeździć
zawodnicy na rodeach. Nie chciała jednak popadać w przesadny optymizm. Przecież
nie podpisała jeszcze umowy.
-
Tak, nie chciałabym promować tandety.
-
To zrozumiałe
-
stwierdził.
-
Jednak wydaje mi się, że to przyzwoite
przedsiębiorstwo. Jest już na rynku parę lat. Wszyscy mówili o nim pozytywnie.
Zresztą sama pani się przekona. Mają tu przyjechać w następny piątek. Przepraszam,
ż
e nie konsultowałem z panią sprawy terminu.
Jane wyciągnęła rękę.
-
Nie szkodzi
-
odparła.
-
Mam przecież masę czasu. Nie będę twierdzić, że
jest inaczej.
Todd obserwował ją uważnie. Błękitne oczy lśniły dziwnym blaskiem. Blade
dotąd policzki nabrały rumieńców. Jane wyglądała na ożywioną i zadowoloną.
Piękniała z minuty na minutę. Gwałtowny ruch piersi pod cienkim materiałem bluzki
wskazywał, że jest podniecona.
-
Niech pan przestanie grać rolę uwodziciela
-
powiedziała, zauważywszy jego
spojrzenie.
-
Porozmawiajmy lepiej o interesach.
Todd uśmiechnął się do niej i przymrużył jedno oko. Efekt był piorunujący.
-
Na pewno pani tego chce?
Jane z trudem powstrzymała drżenie rąk.
-
Na pewno
-
odparła.
-
Wróćmy do tych ludzi z fabryki. O której mają
przyjechać?
Do czwartku ustalono wszystkie szczegóły spotkania. Następnego dnia rano
Jane miała odbyć rozmowę z dwójką przedstawicieli przedsiębiorstwa. Rozpoczęły
się też prace na ranczu. Od świtu towarzyszył im jęk pił i zgrzyt ciężkich maszyn, a
także nawoływania robotników.
Aby uciec od hałasu, Jane wyruszała z Cherry do letniej zagrody dla koni.
Dziewczynka robiła spore postępy, ale Todd nie miał okazji tego docenić, ponieważ
całymi dniami siedział w pokoju przy biurku i albo sprawdzał rachunki, albo
rozmawiał przez telefon. Jane nie mogła pojąć, jak może pracować w tym hałasie.
Przecież dobiegał on nawet do pastwiska.
-
Boże, trudno to wytrzymać!
-
jęknęła, obserwując swoją uczennicę.
-
Któregoś dnia każę powystrzelać tych ludzi.
Cherry uśmiechnęła się do niej. Skończyła właśnie siodłać klacz, podarowaną
jej przez ojca.
-
Ale może lepiej po tym, jak skończą reperować dach. Inaczej znów będzie
przeciekać
-
zauważyła przytomnie i poklepała klacz po karku.
-
W końcu
zdecydowałam się, jak ją nazwać. Piórko. Dlatego że galopuje tak lekko. Jane skinęła
głową.
-
To dobre imię
-
zgodziła się.
-
Powinnaś jej na więcej pozwalać. Ta klacz
potrafi sama brać najostrzejsze zakręty. Musisz jej tylko popuścić cugli.
Cherry posmutniała. Spuściła głowę i przysiadła obok Jane na wielkiej beli
siana.
-
Nie mogę
-
powiedziała.
-
Staram się, ale mi nie wychodzi.
-
Boisz się, że spadniesz, prawda?
Cherry zaczęła wyskubywać siano z beli, na której siedziała. Wyglądała w tej
chwili na bardzo zakłopotaną.
-
To też
-
przyznała.
-
Ale bardziej boję się o konia. Pierwszy raz, kiedy byłam
na rodeo, widziałam upadek. Koń złamał nogę. Chcieli go oddać do rzeźni, ale
ubłagałam tatę i kupił mi go. Jest teraz u krewnych w Wyoming. Od tego czasu mam
problemy z szybką jazdą, a zwłaszcza ze zwrotami.
Jane przytuliła dziewczynkę mocno do siebie. Todd o niczym jej nie
powiedział.
-
Po prostu nie miałaś szczęścia
-
powiedziała.
-
Jeźdźcy kochają swoje konie i
wiedzą, jak unikać okaleczenia zwierząt. Oczywiście zdarza się, że ktoś zleci z konia.
Sama miałam złamane żebro, kiedy spadłam z klaczy w czasie treningu. Jednak nigdy
nie widziałam poważnego wypadku w czasie rodeo. To raczej rzadkość.
-
Naprawdę?
-
spytała Cherry. Na jej twarzy pojawił się nagle promienny
uśmiech.
-
Możesz mi wierzyć. Konie instynktownie wyczuwają, co jest dla nich
najlepsze. Zadanie jeźdźca to przede wszystkim nie przeszkadzać…
-
Niemożliwe!
-
przerwała jej Cherry nagłym okrzykiem.
Na jej czole pojawiły się zmarszczki. Przed oczami miała tych zawodników,
których uważała za najlepszych. Czyżby Jane miała rację? Czy wystarczyło zdać się
na koński instynkt? Czyżby cała sprawa była aż tak prosta?
-
To wcale nie jest takie proste
-
dodała Jane, jakby odgadła jej myśli.
-
Trzeba
przezwyciężyć strach i zaufać zwierzęciu.
-
Chciałabym spróbować
-
powiedziała Cherry.
Zerwała się na równe nogi i podbiegła do skubiącego trawę konia. W oczach
Jane pojawił się wyraz nostalgii i zadumy. Ona też kiedyś odkrywała te proste
prawdy. Kiedy to było? Piętnaście, może osiemnaście lat temu?
-
Dobrze, ale pamiętaj: nie spiesz się
-
ostrzegła swą uczennicę.
-
Musisz się
również nauczyć, że koń wyczuwa twoje nastroje. Wie, kiedy jesteś zła, zmęczona lub
też podniecona.
-
Co tu się dzieje?! Spotkanie na szczycie?
-
usłyszała za sobą głos Todda.
-
Widzę, że pana również hałasy wygoniły z domu
-
powiedziała.
-
Nie na długo. Zaraz muszę wracać. Mam mnóstwo roboty.
-
Tato, chcesz popatrzeć?!
-
krzyknęła do niego Cherry z końskiego grzbietu.
-
Spróbuję robić zwroty.
Todd rozłożył ręce.
-
Właśnie mówiłem, że jestem zajęty
-
odparł, podchodząc do córki.
-
Wyrwałem się tylko na chwilę. Muszę wracać do pracy.
-
A ja myślałam, że jesteśmy na wakacjach
-
powiedziała półgłosem Cherry i
mrugnęła do niego.
Jane nic nie słyszała. Siedziała na sianie i mrużąc oczy, wpatrywała się w jakiś
odległy punkt na horyzoncie.
-
Dobrze, zostanę jeszcze chwilę
-
stwierdził Todd po krótkim namyśle.
Córka uśmiechnęła się do niego.
-
Dzięki.
Podszedł do beli i usiadł obok Jane, która w ciągu ostatnich minut czyniła
olbrzymie wysiłki, żeby nie zwracać na niego uwagi. Musiała jednak przyznać, że w
dżinsowej bluzie, spodniach i w szarym stetsonie wyglądał jak prawdziwy kowboj.
Miał sylwetkę urodzonego jeźdźca. Zwłaszcza nogi, długie i mocne, doskonale by mu
służyły w czasie jazdy.
-
Cherry mówiła mi o koniu ze złamaną nogą
-
rzuciła w jego stronę.
-
To było
bardzo miłe z pańskiej strony.
Todd zsunął stetsona na tył głowy.
-
Miłe? Nawet nie próbowałem się sprzeciwiać. Nie potrafię się oprzeć łzom.
Jane uśmiechnęła się.
-
Dobrze o tym wiedzieć.
-
Chodziło mi o łzy Cherry
-
zreflektował się Todd.
-
Wygląda na to, że znowu nie mam szczęścia
-
powiedziała kpiącym tonem.
Todd spojrzał na nią z ukosa. Wyglądała niezwykle kusząco i bezbronnie.
Ciekawe, czy potrafiłby oprzeć się łzom Jane? Postanowił jednak nie myśleć o tym.
-
Rozmawiałem z moją byłą żoną
-
oświadczył.
-
Powiedziała, że chce jednak
zaprosić Cherry do siebie. Mają się wybrać po zakupy. Dlatego będę musiał wyjechać
jutro z rana. Jednak przy odrobinie szczęścia powinienem zdążyć na negocjacje w
sprawie reklamy. Gdyby mi się to nie udało, proszę niczego nie podpisywać. Najpierw
musi to zobaczyć prawnik.
-
Wiem o tym.
-
To dobrze.
Radosne okrzyki Cherry przerwały im rozmowę. Dziewczynka cieszyła się,
przejechawszy parę razy wokół beczek. Robiła to wolno, ale z coraz większą wprawą.
Pomachali jej, chcąc dać znak, że patrzą.
-
Czy Cherry lubi swoją matkę?
-
spytała Jane.
-
Jako tako
-
odparł Todd.
-
Nie znosi za to ojczyma.
Jane zmierzyła go spojrzeniem. Nic dziwnego, skoro miała tak wspaniałego
ojca.
-
To normalne
-
powiedziała.
-
Dzieci rozwiedzionych rodziców często chcą,
ż
eby rodzice byli razem.
Todd pokręcił przecząco głową.
-
To nie dotyczy Cherry. Za dużo widziała.
-
Obrócił się twarzą do Jane.
-
Czy
pani rodzice się kłócili?
Jane wyruszyła ramionami.
-
Nie mam pojęcia. Mama zmarła, kiedy zaczęłam chodzić do szkoły. W
zasadzie wychowywał mnie tata. No i jeszcze Tim i Meg
-
dodała po chwili namysłu.
-
Ś
mierć ojca musiała być wielką stratą dla pani.
Skinęła głową, nie chcąc dać poznać, jak jest wzruszona.
-
Przynajmniej zostali mi Tim i Meg
-
szepnęła.
-
Nie wiem, co bym bez nich
zrobiła.
-
Mój tata zmarł dziewięć lat temu, a mama dwa lata później
-
powiedział
Todd.
-
Bardzo mi ich brakuje.
-
Tak to już jest
-
stwierdziła, nie chcąc poddać się fali żalu.
-
Ludzie po prostu
umierają. Zawsze tak było i będzie.
Todd skinął głową.
-
Jasne. Ale tym, którzy zostają, wcale nie jest z tego powodu łatwiej.
Jane musiała mu przyznać rację. Opanowały ją czarne myśli. Nie wiadomo do
czego by doszło, gdyby nie Cherry, która podjechała do nich i zeskoczyła z konia.
-
A teraz uważajcie
-
powiedziała, patrząc na nich rozognionymi oczami.
Przez chwilę szeptała coś do ucha klaczy, a następnie dosiadła jej i zaczęła
ć
wiczyć zwroty. Widać było, że popuściła koniowi cugli, dzięki czemu przejazd
wypadł nadspodziewanie dobrze.
-
Brawo!
-
krzyknął Todd.
-
A widzisz, mówiłam ci! Poszło wspaniale!
-
zawtórowała mu Jane.
Cherry wyglądała na uszczęśliwioną.
-
To zasługa Jane
-
wyjaśniła ojcu.
-
Gdyby nie ona, nigdy bym się tego nie
nauczyła.
Jane uśmiechnęła się pobłażliwie.
-
To przede wszystkim twoja zasługa
-
powiedziała.
-
Przecież ty dosiadasz
konia.
Cherry jednak nie słuchała. Poklepała Piórko po karku i ruszyła w stronę
placyku.
-
Poćwiczę jeszcze trochę
-
rzuciła.
-
Tylko uważaj!
-
krzyknął za nią Todd.
-
Pamiętaj, co ci mówiłam! Powoli i ostrożnie!
-
dodała Jane.
Todd spojrzał na nią. Jane miała na sobie koszulkę z krótkimi rękawami, która
wspaniale podkreślała szczupłość jej ciała i sprężystość biustu. Zwykle blade policzki
były zaróżowione z podniecenia. Pewnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że wygląda
piękniej niż kiedykolwiek.
-
Powoli i ostrożnie
-
powtórzył, wpatrując się w nią uporczywie.
Jane wyczuła jego spojrzenie. Podniosła wzrok i napotkała jego przenikliwe,
stalowoszare oczy. Na moment zaparło jej dech z wrażenia.
Todd uniósł dłoń i dotknął jej policzka. Przesunął palcami wokół ust, brody, a
potem powędrował nimi nieśmiało niżej. Jane bała się poruszyć. Miała wrażenie, że
ktoś ją zaczarował i wystarczy jeden niepotrzebny gest lub zbędne słowo, a czar
pryśnie. Todd chyba czuł to samo. Jego palce zatrzymały się na wiotkiej szyi.
Wyczuwał nimi gwałtowny puls Jane. Jego serce biło chyba równie mocno. Cherry?
Och, Cherry nie mogła ich widzieć. Jazda pochłonęła ją niemal zupełnie. Co jakiś
czas wydawała tylko radosne okrzyki.
Palce Todda przesunęły się niżej.
-
Todd! Todd! Przyjechał szef ekipy remontowej!
-
usłyszeli głos Tima.
Spojrzeli za siebie. Rzeczywiście, Tim zbliżał się do nich wolno.
Todd z trudem przełknął ślinę.
-
Już idę!
-
odkrzyknął.
-
Mówiłem ci, że wcale nie mam ochoty na romans
-
zwrócił się do Jane.
Odsunęła się od niego na odległość, którą zapewne u
-
znała za bezpieczną.
-
Tak, rzeczywiście. To ja rzuciłam się na ciebie! Nie wygłupiaj się lepiej!
-
Todd! Todd! Chodź już!
-
nawoływał Tim.
Todd wstał i spojrzał na Jane.
-
Jeszcze pogadamy
-
rzucił z nutką pogróżki w głosie.
-
Jeszcze pogadamy
-
zawtórowała mu.
-
Aha, może od razu wyjaśnisz, od
kiedy jesteś na "ty" z moim zarządcą?!
Todd roześmiał się głośno.
-
Od dzisiaj
-
wyjaśnił.
-
Tak samo jak z tobą.
Chciał już odejść, ale Jane nie miała zamiaru go tak puścić.
-
Czekaj! Ja też chcę z nim porozmawiać! Ostatecznie to jest mój dom.
Chciałabym wiedzieć, co tu się będzie działo.
Todd skinął głową.
-
Myślałem o tym
-
powiedział, starając się zapomnieć, jak gładka i jedwabista
jest skóra Jane.
-
Chciałem was umówić na oddzielne spotkanie, ale może tak
rzeczywiście będzie lepiej.
Powiedzieli Cherry o spotkaniu, a następnie ruszyli w stronę domu. Szef ekipy
remontowej, wyglądający bardziej na biznesmena lub przemysłowca, czekał na nich
koło swojego zielonego mercedesa.
-
Poznajcie się. Bill Hayes, Jane Parker
-
powiedział Todd.
-
Ależ ja już o panu słyszałam!
-
Jane nie potrafiła ukryć podniecenia.
-
Podobno pana firma jest najlepsza!
-
Staramy się
-
powiedział skromnie ciemnowłosy mężczyzna o pociągłej
twarzy.
-
Ja natomiast nie tylko o pani słyszałem, ale widziałem panią na rodeo.
Wspaniałe przeżycie! Ten wypadek to straszne nieszczęście.
Jane nie poczuła się urażona, chociaż zwykle reagowała gwałtownie na słowa
takie jak "wypadek", czy "wózek". Widać jednak było, że Hayesowi jest naprawdę
przykro.
-
No cóż, różnie w życiu bywa. Jednak trzeba jakoś żyć dalej
-
odparła
sentencjonalnie.
Hayes skinął głową.
-
Racja. Myślała już pani o tym, co mogłoby zastąpić rodeo w pani życiu?
-
zapytał otwarcie i, o dziwo, tym razem Jane również nie miała o to do niego pretensji.
-
Chcę założyć stadninę i mieć tu same najlepsze konie
-
powiedziała pół
ż
artem, pół serio.
-
Wspaniały pomysł. Ja też hoduję konie i uważam, że nie ma nic
wspanialszego
-
stwierdził Hayes.
Spojrzeli na siebie z nie ukrywaną sympatią. Mimo iż była wciąż na wózku,
Jane wyglądała naprawdę pięknie. Tylko ślepiec by tego nie dostrzegł, a Hayes
najwyraźniej nie miał problemów ze wzrokiem.
Todd musiał interweniować.
-
Hm, hm. Mieliśmy obejrzeć plany!
-
A, plany.
-
Bill spojrzał na niego z namysłem.
-
Omówiłem już część spraw z
pani… księgowym
-
zwrócił się znowu do Jane.
-
Jednak to pani dom i pani musi
zdecydować. Zaraz wszystko pokażę.
Otworzył tylne drzwiczki samochodu i wyjął dużą teczkę. Następnie raz
jeszcze spojrzał na Jane, a potem na Todda. Jane wskazała dłonią dom.
-
Porozmawiamy o wszystkim w salonie. Tim, czy mógłbyś poprosić Meg,
ż
eby podała nam kawę?
-
zwróciła się do trzymającego się nieco z boku swego
starego opiekuna.
-
Jasne
-
mruknął zagadnięty.
Jane zaprosiła Hayesa do salonu, sama natomiast zdecydowała, że zrezygnuje
z wózka i skorzysta teraz z kul. Todd zaoferował swoją pomoc.
-
Uważaj
-
powiedział, kiedy zostali sami.
-
Ten facet to kobieciarz. Poza tym
jestem przekonany, że wcale nie jest dobrym materiałem na męża.
-
Ważne, że jest dobrym fachowcem
-
stwierdziła Jane i ruszyła w stronę
salonu.
Hayes powitał ich już w progu.
-
Zaraz pani pomogę
-
powiedział, biorąc Jane pod rękę.
-
To bardzo miło z pana strony.
-
Uśmiechnęła się do niego uwodzicielsko.
Todd zazgrzytał zębami. Tak głośno, że chyba oboje musieli go słyszeć. Los
mu nie sprzyjał. Najpierw ten rudy doktor, a teraz inżynier
-
elegancik. Nie, żeby sam
miał ochotę na romans z Jane. Ta dziewczyna znajdowała się jednak pod jego opieką i
czuł, że musi ją chronić przed niebezpieczeństwami życia.
-
Weźmy się do tych planów
-
powiedział, widząc, że Hayes znów zaczyna
komplementować Jane.
-
Plany? A tak, proszę bardzo.
Przysunęli się bliżej do stołu i zaczęli przeglądać papiery. Naprawy domu nie
budziły żadnych kontrowersji. Jane wiedziała, że są konieczne, zresztą ekipa już i tak
zabrała się do roboty.
Po chwili dostali kawę i wspaniałą babkę upieczoną przez Meg. Jane ukroiła
dwa grube kawałki i jeden znacznie cieńszy.
-
Proszę się częstować
-
powiedziała do obu mężczyzn.
Hayes pokazał jej plany rozbudowy stajni. To, co zobaczyła, wydało jej się
oszałamiające.
-
Czy naprawdę potrzebujemy aż tyle miejsca?
Hayes skinął głową.
-
Tak, jeśli myśli pani o stadninie. Wiem z praktyki, że jeśli ktoś decyduje się
na kupno konia, to musi mieć czystą i przestronną stajnię.
-
Moim zdaniem jest to konieczne
-
dodał Todd.
Jane milczała przez chwilę.
-
Sama nie wiem…
-
Nie musi pani od razu podejmować decyzji
-
powiedział Hayes.
-
Na razie
zajęliśmy się domem. Proszę się zastanowić i powiadomić mnie, co pani zamierza.
Jane potarła czoło. Koszty związane z przebudową były olbrzymie, ale dzięki
modernizacji ranczo mogłoby zacząć przynosić zyski. Chciała zaczekać do jutra. Być
może uda jej się podpisać kontrakt reklamowy i dzięki temu zarobi potrzebne
pieniądze.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Jane prawie nie spała tej nocy. Cały czas zastanawiała się, co wyniknie z
rozmów z przedstawicielami firmy odzieżowej. Todd twierdził, że same korzyści, ale
ona nie była tego taka pewna.
-
Przyjadę z powrotem, zanim się tu zjawią
-
pocieszał ją, poganiając zaspaną
córkę.
-
Przestań się martwić.
Jane skinęła głową.
-
Spróbuję. Nigdy czegoś takiego nie robiłam.
-
W jej głosie wyczuwało się
ś
lady niepokoju.
-
Mam nadzieję, że zaproponują mi jakieś sensowne ubrania.
-
Na pewno. Inaczej cała sprawa mijałaby się z celem
-
stwierdził
autorytatywnie Todd.
-
Reklama jest po to, żeby propagować dobre produkty, a nie po
to, żeby wypromować złe.
Jane nie wyglądała na przekonaną. Uściskała serdecznie Cherry, życząc jej
miłego pobytu w Victorii. Obie stały się w ciągu tych paru dni prawdziwymi
przyjaciółkami. Dzieliło je niewiele ponad dziesięć lat różnicy wieku, a łączyła
wspólna miłość do koni.
-
ś
yczę udanych zakupów
-
powiedziała na koniec Jane.
Cherry uśmiechnęła się do niej.
-
Cześć. Zobaczymy się w poniedziałek. Uważaj na siebie,
-
Wskazała kule.
-
ś
adnych tańców.
Jane zaśmiała się cicho. Ostatnio stała się znacznie mniej drażliwa na punkcie
swojej niesprawności.
-
Dobrze
-
obiecała.
Pomachała im jeszcze ręką na pożegnanie, a następnie wróciła do domu. Todd
wyglądał na złaknionego wolności. Trudno się było oprzeć wrażeniu, że z
przyjemnością zasiada za kierownicą starego forda. Ciekawe, czy spędzi weekend na
ranczu? Wyglądał na mężczyznę, który lubi i umie się bawić. Poza tym jest tak
przystojny, że pewnie istnieje wiele kobiet czekających na sygnał od niego.
Jane zajrzała do gabinetu Todda. Nie dlatego, żeby go jej brakowało, ale
chciała obejrzeć książki rachunkowe. Todd w krótkim czasie doprowadził wszystkie,
łącznie z główną książką przychodów i rozchodów, do należytego porządku. Nawet
ona orientowała się teraz w prowadzonych zapisach. Wydawało się to takie proste, ale
Jane wiedziała, że prostota jest najtrudniejsza.
Ciekawe, dlaczego ktoś taki jak Todd Burke pracuje dla jakiejś firmy. Przecież
mógłby założyć biuro i zarabiać dwa, a może nawet trzy razy więcej. Pewnie brakuje
mu ambicji, zdecydowała po długich rozmyślaniach. Tak, to na pewno to.
Jane być może zmieniłaby zdanie, gdyby zobaczyła Todda zasiadającego w
skórzanym fotelu firmy Burke
-
Hathaway Business Systems. Todd wykupił wcześniej
część firmy należącą do starego Hathawaya, zdecydował jednak, że ze względów
komercyjnych pozostawi dawną nazwę.
Todd zaczął pracę od samego rana. Najpierw podyktował sekretarce kilka
listów, a następnie, wraz z nastaniem odpowiedniej pory, zadzwonił do kilku firm.
Potem wydał dyspozycje dotyczące dalszej pracy. Chciał, aby wszystkie ważne
dokumenty przesyłano mu faksem, który zainstalował w gabinecie na ranczu. Czuł się
nieco winny z tego powodu, ale przecież umawiał się z Jane, że pracę u niej będzie
traktował jako dodatkową.
Nie chciał zdradzać, jaka jest naprawdę jego pozycja zawodowa, chociaż
wiedział, że może się to kiedyś na nim zemścić. Jednak kiedy Jane wyzdrowieje,
przestanie może być tak czuła na punkcie swojego czasowego kalectwa. Todd
współczuł jej, ale nie był to jedyny powód, dla którego zdecydował się pomóc
dziewczynie. Paradoksalnie, sukces go zmęczył. Czuł, że nie ma już nic do roboty.
Mógł teraz korzystać z owoców swojej pracy, ale jakoś go one nie cieszyły. Kiedy
więc na horyzoncie pojawiła się sprawa rancza, potraktował ją jak wyzwanie. Dzięki
niej mógł przypomnieć sobie dawne, pionierskie lata. Cieszył go element ryzyka,
chociaż wiedział, że dysponując odpowiednią kwotą, bez trudu poradzi sobie ze
wszystkimi trudnościami.
Tyle że nie chciał w ten sposób pomagać Jane. Jego pieniądze przypominałyby
coś w rodzaju protezy albo wózka inwalidzkiego, a on chciał, żeby dziewczyna sama
stanęła na nogi. Tak w sensie dosłownym, jak i przenośnym.
Todd rozejrzał się po luksusowo urządzonym wnętrzu biura, a następnie
przypomniał sobie gabinet na ranczu. Tak, musiał przyznać, że znajdował
przyjemność w jeszcze jednej rzeczy. Tutaj był multimilionerem, a u Parkerow
traktowano go jak normalnego człowieka. Nie słyszał "ochów" i "achów" na swój
temat. Co więcej, czasami wręcz dawano mu do zrozumienia, że nie jest najmilej
widzianym gościem. Ta atmosfera bez pochlebstw bardzo mu odpowiadała.
Zapomniał już, na czym polegają normalne stosunki między ludźmi.
Poza tym była jeszcze jedna sprawa. Cherry wspaniale się bawiła! Od razu
polubiła Jane. Co więcej, wiele się od niej nauczyła i to nie tylko jeśli idzie o jazdę,
ale i w ogólnym sensie.
Szkoda tylko, że on nie potrafił zaprzyjaźnić się z Jane!
Todd zachmurzył się i odsunął od siebie podpisane listy, leżące na
mahoniowym blacie biurka. Tak, szkoda, że się nie zaprzyjaźnili. Jane wyraźnie
dawała mu do zrozumienia, że nie traktuje go jak kogoś bliskiego. Wiedział, że robi
na niej wrażenie, ale to było za mało, żeby zbudować trwałe podstawy przyjaźni.
Pomyślał gniewnie, że dawno nie spotkał nikogo o takim uroku osobistym i
urodzie. Być może gdyby nie zły początek, losy ich znajomości potoczyłyby się
zupełnie inaczej. Todd nieraz zastanawiał się, czy Jane miała kochanków. Nie byłoby
w tym, oczywiście, nic dziwnego. Przecież ten lekarz kręcił się przy niej od dawna.
Niemniej jednak Todd wyczuwał, że Jane i Coltrain nigdy nie byli ze sobą blisko.
Siedział za biurkiem pogrążony w myślach i nawet nie zauważył, że obok
zjawiła się sekretarka.
-
Hm, przepraszam, panie Burke
-
zaczęła nieśmiało.
-
Powinien pan jeszcze
podpisać te dwie umowy. O, tu i tu
-
dodała, podsuwając mu dokumenty.
-
A, tak. Oczywiście.
-
Złożył podpis w zaznaczonych miejscach.
-
Czy coś
jeszcze?
-
Nie. Przynajmniej na razie.
-
Dobrze. Zajrzę do biura w przyszłym tygodniu. Gdyby musiała pani się ze
mną skontaktować, proszę skorzystać z numeru, który zostawiłem.
-
Spojrzał na nią
groźnie.
-
Ale proszę pamiętać! Tylko w razie konieczności.
-
Tak, proszę pana.
-
Sekretarka posłusznie skinęła głową.
-
Prosiłbym, żeby w takich wypadkach wysyłała pani faksy. Wystarczy krótkie:
"proszę o kontakt"
-
ciągnął Todd.
-
I gdyby pani mogła podpisywać się imieniem, a
nie nazwiskiem. W ten sposób wszyscy pomyślą, że jest pani moją dziewczyną.
Pani Emory zachichotała. Jednak po chwili, jak przystało na idealną
sekretarkę, opanowała się i z kamienną twarzą powiedziała:
-
Dobrze, proszę pana.
Todd odsunął od siebie papiery. Teraz miała się nimi zająć pani Emory.
Pomyślał jeszcze, że musi jej dać w przyszłym miesiącu podwyżkę, a następnie
pożegnał się i ruszył do drzwi.
Miał nadzieję, że nie będzie żałował swojej decyzji wyjazdu do Jacobsville.
Przywitała ją jedna z wice dyrektorek firmy Slim Togs, Micki Lane. Jane od
razu polubiła tę na oko dwudziestoparoletnią kobietę o mocnym uścisku i szczerym
spojrzeniu. Jednak zaraz za nią pojawił się niejaki Rick Wardell, szef marketingu
firmy. Wardell zachowywał się protekcjonalnie, a Micki, która usiłowała protestować,
zbywał głupimi żartami.
Jane początkowo znosiła spokojnie to, że się ją traktuje z góry. Kiedy jednak
Wardell z zadowoloną miną pogrążył się w wywodach na temat szczęścia, jakie ją
spotkało z powodu tej reklamy, Jane podniosła rękę do góry.
-
Stop!
-
powiedziała.
-
Przecież jeszcze nie zgodziłam się na żadną reklamę.
-
Jak to?
-
Wardellowi dosłownie opadła szczęka.
-
Tak to
-
odparła Jane.
-
Nie mam zamiaru reklamować czegoś, czego jeszcze
nie widziałam.
-
Ale przecież jesteśmy tacy znani!
-
Szef marketingu próbował ratować
sytuację.
-
Nie dla mnie
-
stwierdziła sucho Jane.
-
Miłośnicy rodeo znają od lat mnie i
moją rodzinę. Jeśli zdecyduję się coś reklamować, na pewno wielu z nich mi uwierzy
i kupi te rzeczy. Chcę mieć pewność, że ich nie oszukam.
Wardell z trudem przełknął ślinę, a następnie położył dłoń na jej ramieniu.
Micki przyglądała się temu z mściwą satysfakcją.
-
Posłuchaj, złotko
-
zaczął Wardell
-
nie rozumiesz chyba, że to uprzejmość z
naszej strony…
W oczach Jane pojawiły się błyskawice. Gdyby była zdrowa, ten Wardell już
by leżał na ziemi.
-
Nikt nie mówi do mnie "złotko", chyba że na to pozwolę
-
wysyczała przez
zęby.
-
Nie jestem jakąś tam modelką!
Wardell skurczył się i zmalał. Dopiero teraz poczuł, że grunt usuwa mu się
spod nóg. Usłyszeli szum silnika i pisk opon przed domem. To Todd przyjechał
swoim starym fordem. Przez chwilę w salonie panowała cisza, jakby umówili się, że
będą czekać na Todda.
Na jego widok twarz Wardella rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.
-
Dobrze, że pan jest, Burke
-
powiedział, pewny, iż łączą ich więzy męskiej
solidarności.
-
Pani Parker chyba nie rozumie, że powinna być wdzięczna naszej
firmie za to, że wybraliśmy ją do tej promocji. Może pan potrafi jej to jakoś
wytłumaczyć.
Todd skinął głową.
-
Oczywiście. Jeśli przyjmiemy, że ta wdzięczność powinna być udziałem obu
stron.
Wardell zachichotał nerwowo.
-
Powinien pan wiedzieć, że Jane otrzymała kilka propozycji reklamowych
-
powiedział Todd ze słodkim uśmiechem.
-
Na początek wybraliśmy pana firmę, ale to
się może zmienić.
Wardell zmarkotniał i usunął się w kąt. Todd spojrzał na stojącą obok kobietę,
która wyglądała na mocno poirytowaną przebiegiem rozmowy.
-
Pani Lane?
-
spytał Todd i wyciągnął ku niej swoją dłoń.
-
Myślałem, że to
pani miała prowadzić rozmowy.
-
Miałam
-
powiedziała ponuro Micki, ściskając wyciągniętą prawicę.
-
Pan
Wardell zajmuje się u nas marketingiem i sprzedażą.
-
Czy chce pan nam coś sprzedać?
-
spytała Jane.
-
Nie, raczej nie.
-
Wardell zaczął się powoli wycofywać.
-
Wobec tego może zostawi pan negocjacje swojej bardziej doświadczonej
koleżance
-
zaproponował przyjaźnie Todd.
Rick Wardell wyglądał na zupełnie pognębionego.
-
Tak, oczywiście.
-
Cofnął się jeszcze bardziej w stronę drzwi.
-
Miło mi było
państwa poznać
-
zwrócił się do Jane i Todda.
Dziewczyna zacisnęła tylko zęby, więc Todd musiał odpowiedzieć za nich
dwoje:
-
Nam również, panie Wardell. Nam również.
-
Jeśli podpiszę umowę z pani firmą, musi w niej być zastrzeżenie, żeby ten
facet nie podchodził do mnie na odległość strzału
-
powiedziała Jane do Micki.
patrząc na zamknięte drzwi.
Micki Lane uśmiechnęła się nieco sztucznie.
-
Och, Rick ma swoje wady, ale też i zalety
-
stwierdziła przepraszającym
tonem.
-
Jest świetnym sprzedawcą. Potrafiłby sprzedać lód Eskimosom. Tyle że
zżera go ambicja. Wciąż powtarza, że chciałby robić coś ciekawszego.
Wszyscy troje roześmieli się na myśl o wysiłkach Wardella, który pewnie
czekał teraz na Micki w furgonetce firmy. Atmosfera stała się nieco lżejsza i bardziej
przyjazna.
-
Może zanim zaczniemy negocjacje, pokażę pani nasze nowe produkty, które
miałaby pani reklamować
-
zaproponowała Micki.
-
Tak, bardzo proszę.
Jane wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Toddem. Rozmowa nareszcie
zaczęła przyjmować pożądany bieg. Micki wyszła, lecz po chwili wróciła z torbą
pełną ubrań. Znajdowały się w niej bluzy z frędzlami i naszytymi cekinami, tak
lubiane przez miłośników rodeo, a także nabijane ćwiekami spodnie.
-
Oczywiście nasza firma gwarantuje odpowiednią jakość
-
powiedziała Micki.
-
Wszystko jest uszyte jak trzeba, a cekiny nie blakną i trzymają się mocno.
Jane przyłożyła jedną z bluz do piersi.
-
Fajna
-
powiedziała.
Micki skinęła z aprobatą głową. Była ładna i drobna. Jej oliwkowa cera
wskazywała na to, że któryś z przodków pochodził z Włoch. W ciemnych oczach
młodej kobiety co i rusz pojawiały się wesołe iskierki, które zgasły jedynie w czasie
tyrady Wardella.
-
Miło mi, że się to pani podoba
-
powiedziała do Jane.
-
Może teraz uda nam
się spokojnie porozmawiać.
W ciągu dwóch godzin opracowali szczegóły umowy. Micki była
uszczęśliwiona. Co prawda Jane powiedziała, że chciałaby pokazać ją jeszcze
swojemu prawnikowi, lecz jednocześnie zapewniła, że jeśli nie wynikną jakieś nowe
okoliczności, to natychmiast ją podpisze.
Czarnowłosa wicedyrektor skinęła głową i uścisnęła ich dłonie.
-
To oczywiste
-
stwierdziła na odchodnym.
Todd patrzył za nią z namysłem, drapiąc się po brodzie.
-
Jest wolna
-
podsunęła mu usłużnie Jane.
-
A poza tym bardzo ładna.
Spojrzał na nią przeciągłe, a następnie po raz ostatni podrapał się po brodzie i
wsadził swoje olbrzymie łapska do kieszeni dżinsów. Jane patrzyła na niego
wyczekująco, on tymczasem pokręcił przecząco głową.
-
Nie jestem zainteresowany.
-
Dlaczego?
-
spytała.
-
Nie podrywam osób, z którymi pracuję.
Jane wzruszyła ramionami.
-
Myślałam, że księgowi nie przejmują się takimi sprawami.
Już chciał powiedzieć, że księgowi być może nie, ale szefowie firm powinni
uważać na to, co robią, ale na szczęście w porę ugryzł się w język.
-
Być może kiedyś będę z nią pracował
-
powiedział po chwili.
-
Romans z
przyszłą szefową byłby poważnym błędem.
-
Nie mówiąc o obecnej!
-
wpadła mu w słowo.
Przyglądał jej się przez chwilę uważnie. Najwyraźniej nie spodobał mu się
wyraz jej twarzy.
-
Nie masz wcale powodów do radości
-
powiedział ponuro.
Jane poczuła ukłucie w sercu. W tej jednej, jedynej chwili poczuła, że Todd
być może ma rację. Może rzeczywiście straci wspaniałą przygodę. Jednak szybko
odegnała od siebie te myśli.
-
Jestem potwornie zmęczona i senna
-
powiedziała, aby zmienić temat.
-
Chciałabym trochę odpocząć.
Todd rozejrzał się dookoła.
-
Możesz położyć się tutaj. Ja muszę teraz trochę popracować. Meg i Tim
pojechali po zakupy, tak że nikt ci nie będzie przeszkadzał.
Ekipa remontowa zakończyła chwilowo prace i przygotowywała się do
następnej, bardziej skomplikowanej fazy operacji.
-
Dobrze
-
powiedziała Jane, wyciągając się z cichym jękiem na kanapie.
-
Zdaje się, że trochę nadwerężyłam kręgosłup. Nienawidzę wózka, ale chodzenie o
kulach jest bardzo męczące.
Todd nic jej nie odpowiedział. Zresztą Jane nie czekała na odpowiedź.
Zamknęła oczy, westchnęła raz jeszcze i zasnęła mimo bólu, który ją męczył.
Wyglądała naprawdę pięknie. Może nawet zbyt pięknie, jak na jego gust.
Nawet teraz, w domowym stroju i bez makijażu, mogłaby zdobić okładki
najpoczytniejszych kobiecych pism.
Todd odwrócił się w stronę drzwi. Nie przyjechał tu, żeby podziwiać śpiące
piękności. Jeszcze tydzień lub dwa i będzie wolny. Znowu zacznie normalną pracę w
swoim biurze. I zapomni o Jane. Tak, z pewnością uda mu się zapomnieć.
W ciągu następnego tygodnia Jane zaprzyjaźniła się jeszcze bardziej z Cherry.
Obie stały się niemal nierozłączne. Najczęściej można je było zobaczyć przy koniach.
Cherry doskonaliła swoją technikę jazdy, a Jane udzielała jej kolejnych rad. Jednak te
rady nie były już tak potrzebne jak poprzednio. Córka Todda nareszcie przełamała
wewnętrzne opory i zaczęła jeździć śmielej i sprawniej. Jane widziała, że jej
uczennica jest na właściwej drodze, i była dumna z tego powodu.
Todd tymczasem czuł się coraz gorzej w swojej nowej pracy. Prowadzenie
rachunków i nadzorowanie remontu było łatwe. Jednak wystarczyło, żeby na
horyzoncie pojawiła się Jane, a już zapominał, co miał zrobić, i cały jego spokój
diabli brali. Nie mógł się skoncentrować, nie potrafił liczyć, nie nadawał się do
niczego. W głowie mu się nie chciało pomieścić, że to wszystko z powodu jednej
kobiety. Dlatego kiedy ponownie przybyła Micki Lane, z którą miał omawiać dalsze
szczegóły kontraktu, postanowił wybić klin klinem i nie licząc się z konsekwencjami,
zaprosił ją na tańce.
Tańce w Jacobsville odbywały się raz w miesiącu i były doskonałą okazją do
nawiązywania towarzyskich kontaktów. Poznawało się na nich nowe osoby z
miasteczka i omawiało ważne wydarzenia, takie jak spęd krów czy epidemię biegunki
u Turnerów. Jane bywała na nich często przed wypadkiem. Mogła pójść i teraz,
traktując je jako pretekst do spotkania ze znajomymi, ale widok tańczących par i sama
nazwa "tańce" działały na nią przygnębiająco. Kiedy Cherry wspomniała przy jakiejś
okazji, że Todd wybiera się na tańce z tą "czarnulą od spodni", Jane poczuła ukłucie
zazdrości. Lubiła Micki, ale trudno ją sobie było wyobrazić z Toddem. Starała się nie
przejmować, myśląc, że skoro nie może być z ojcem, to znajdzie pociechę w
towarzystwie jego córki.
Jednak ostatecznie i to się nie powiodło. Cherry przyjęła spóźnione
zaproszenie matki do Victorii i zamiast zostać w sobotę i niedzielę na ranczu,
wyjechała rano autobusem. Trudno było mieć o to do niej pretensje. Na ranczu, poza
jazdą konną, nie mogła przecież liczyć na żadne rozrywki. Jednak kiedy Todd i Meg
oznajmili, że też wyjeżdżają, Jane poczuła się absolutnie pognębiona. Wszyscy ją
opuścili.
Na nikim nie mogła polegać. Musiała teraz trwać jak żeglarz przy sterze i nie
dać po sobie znać, że jest jej przykro.
Todd zbierał się właśnie do wyjazdu, kiedy nagle wydało mu się, że Jane jest
bledsza niż zwykle.
-
Nie przeszkadza ci to, że jadę do miasteczka?
-
spytał.
-
Zostaniesz tutaj
całkiem sama.
Jane wyprężyła dumnie pierś.
-
Jestem do tego przyzwyczajona
-
powiedziała z godnością.
-
Tim i Meg lubią
odwiedzać kuzynów. Wyjeżdżają przynajmniej raz w miesiącu.
Jednak Todd wyglądał na zakłopotanego. Wcale nie podobało mu się to, że
Jane ma zostać sama w tak wielkim domu.
-
To małe i bezpieczne miasteczko
-
tłumaczyła mu.
-
Z pewnością nikt na
mnie nie napadnie. Poza tym mam strzelbę.
-
Wskazała przedpotopowy przedmiot
wiszący na ścianie.
-
To może powiesz mi, gdzie są naboje do tego cudu techniki?
-
spytał
złośliwie.
Jane westchnęła ciężko.
-
Znajdę je, jeśli będą mi potrzebne.
-
Bardzo dobrze!
-
ucieszył się Todd.
-
Mam nadzieję, że złodziej będzie na
tyle uprzejmy, że poczeka. A może jeszcze pomoże ci w poszukiwaniach.
-
Nie musisz silić się na te złośliwości
-
odparowała.
-
Mam prawie
dwadzieścia sześć lat i potrafię sobie poradzić. Idź już i zajmij się swoimi sprawami.
Mam ochotę na odrobinę samotności i dobrą książkę.
Todd wahał się jeszcze przez chwilę.
-
Co to za książka?
-
spytał podejrzliwie.
Jane wzruszyła ramionami, ale on wypatrzył już czerwony grzbiet i barwną
obwolutę.
-
"Bitwa o Alamo: fakty i hipotezy"
-
przeczytał.
-
Co to za dziwactwo?
-
Po prostu lubię książki historyczne
-
odparła.
-
Nie widzę w tym nic
dziwnego.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Todd starał się zmusić ją, żeby spuściła
oczy, ale ona patrzyła na niego dumnie.
-
Poczytałabyś lepiej coś o miłości. Tak jak wszystkie normalne dziewczyny
-
rzucił.
-
Jeśli będę miała ochotę na romans, to nie muszę zaglądać do książek.
Todd chrząknął.
-
Pochlebiasz mi
-
powiedział prowokacyjnie.
-
Tobie? Skąd ci to przyszło do głowy?! Wcale nie ciebie miałam na myśli!
-
Naprawdę?
Pochylił się nad nią i musnął dłonią koniuszki jej włosów. Odsunęła się trochę,
ale Todd chwycił z tyłu jej szyję i przyciągnął Jane do siebie. Zobaczyła jeszcze jego
stalowoszare oczy, zanim poczuła na ustach smak męskich warg.
Chciała go odepchnąć, ale nie była w stanie. Nozdrza wypełniał jej
podniecający zapach wody kolońskiej. Czuła, że cały świat wokół zawirował. Todd
zaczął pieszczotliwie gładzić jej plecy i kark, a ona znowu nie miała siły, żeby
zaprotestować. Co więcej, poddawała się tej pieszczocie, zdając sobie sprawę, że
pragnie jej coraz bardziej.
W tej sytuacji mogły pomóc jedynie radykalne środki. Dlatego podniosła do
góry dłonie i… położyła je na ramionach Todda. Pod palcami wyczuła jego twarde
mięśnie.
Todd był coraz bardziej podniecony. To, co zaczęło się jako zamierzona
prowokacja, przybrało nagle niespodziewany bieg. Nie miał siły, żeby oprzeć się
coraz to nowym falom pożądania, a one niosły go i niosły nie wiadomo dokąd.
Jego ręka wśliznęła się pod bluzkę dziewczyny i zaczęła powolną wędrówkę.
Jane jęknęła z rozkoszy. Czuła się jak ćma, która leci na oślep w migoczący płomień
ś
wiecy.
-
Nie!
-
jęknęła, kiedy ich usta oderwały się na chwilę od siebie.
Było jej słabo, lecz i dobrze zarazem. Jeszcze raz szepnęła coś, co miało być
protestem, a potem rzuciła się na oślep ku nieznanemu światłu.
Nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś takiego. Pocałunki gdzieś w
krzakach na wagarach wydały jej się teraz czymś zupełnie pozbawionym erotyzmu i
niewinnym. Jej skóra była jakby naładowana elektrycznymi ładunkami. Czuła każde
muśnięcie palców Todda.
On tymczasem dotarł do jej piersi. Jane jęknęła, gdy przeszyła ją
niespodziewana rozkosz. Następnie, nie bardzo wiedząc co robi, zaczęła rozpinać
koszulę Todda. Po chwili stał już półnagi przy kanapie, a ona mogła nasycić oczy
widokiem jego szerokiego torsu. To jej jednak nie wystarczyło. Pociągnęła go ku
sobie i zaczęła całować jego klatkę piersiową. Todd jęknął podobnie jak ona przed
chwilą. Nie przypuszczał, że w lej dziewczynie jest tyle żaru i siły.
Jej usta błądziły po ciele Todda i powoli przesuwały się niżej. Todd gładził
płowe włosy i mruczał z ukontentowania. Jane chciała, żeby znowu zaczął ją pieścić.
Pragnęła poczuć jego dłoń na swojej piersi. Wyprostowała się więc i spojrzała mu w
oczy.
-
I co? Nie wiesz, co robić?
-
spytał.
-
Potrzebujesz specjalnych instrukcji?
Te pytania otrzeźwiły ją na tyle, że zdołała się od niego odsunąć. Syknęła z
bólu, czując, że coś niedobrego stało sicz jej kręgosłupem. Todd chciał jej pomóc, ale
powstrzymała go ruchem ręki. Przez moment patrzyła na niego, mrugając powiekami.
-
Nie, nie potrzebuję
-
wyrwało jej się.
Todd patrzył ze zdziwieniem na jej pałające policzki i błyszczące oczy. Jane w
niczym nie przypominała teraz tej opanowanej, chłodnej dziewczyny, z którą stykał
się na co dzień. Była rozpalona i drżąca. I patrzyła na niego
-
czy to możliwe?
-
z
nienawiścią.
Sięgnął po koszulę i zaczął się ubierać. Jane odwróciła wzrok. Ręce mu się
trzęsły, co doprowadzało go do pasji. W końcu udało mu się zapiąć wszystkie guziki
oraz pasek kremowych spodni, które włożył specjalnie na tańce. Coś takiego nie
zdarzyło mu się z Marie. Nigdy nie stracił panowania nad sobą. To również mu się nie
podobało. Miał już dość Jane razem z jej ranczem.
-
I co mi teraz powiesz?
-
spytał, wlepiając w nią oczy.
-
Nie myślałaś o mnie?
Nawet na niego nie spojrzała. Ułożyła się wygodnie na kanapie i przymknęła
oczy. Todd podszedł do drzwi.
-
Zamknę za sobą
-
powiedział.
Skinęła głową, ale i tym razem nie zaszczyciła go spojrzeniem. Wyszedł bez
słowa. Czuł, że oszalałe serce wciąż tłucze mu się w piersi. Czy Jane naprawdę go
nienawidzi? Co do niego czuje? Te pytania nie dawały mu spokoju.
Zamknął drzwi na klucz, a następnie podszedł do wysłużonego forda. Wieczór
z Micki na pewno dobrze mu zrobi. Pozwoli zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Jego plany spaliły jednak na panewce. To prawda, że Micki była miłą
towarzyszką. Faktem jest, że świetnie się z nią tańczyło. Jednak Todd w żaden sposób
nie mógł zapomnieć o Jane. Wciąż czuł na ustach jej ciepłe wargi i dziwił się, że tak
krucha istota potrafiła wykrzesać z siebie tyle energii.
-
To miło, że mnie zaprosiłeś
-
powiedziała Micki, z którą bez większych
ceregieli przeszedł na "ty".
-
Ale czy Jane nie miała nic przeciwko temu?
-
Jane to moja szefowa
-
mruknął ponuro w odpowiedzi.
-
No tak
-
zgodziła się Micki.
-
Jednak to, jak na ciebie patrzyła…
Todd zgubił rytm. Szybko jednak odzyskał panowanie nad sobą i kontynuował
taniec.
-
Patrzyła na mnie?
-
zapytał obojętnym tonem z nadzieją, że uda mu się ukryć
podniecenie.
Micki uśmiechnęła się z ulgą.
-
No, normalnie. Myślałam, że się w tobie kocha. Wszystko wska…
-
To absurd!
-
niemal krzyknął Todd i natychmiast przerwał taniec. Policzki
nagle zaczęły go palić.
-
Ależ dlaczego? Przecież bardzo jej pomogłeś. Jane miała, zdaje się, spore
kłopoty. Jej prawnik, pan Kemble, mówił, że uratowałeś ją od bankructwa.
-
Przesadzał
-
wtrącił Todd.
-
W każdym razie jej pomogłeś
-
ciągnęła.
-
Tego nie zapomina się tak łatwo.
Micki spuściła wzrok i przez chwilę obserwowała parkiet. Stali z boku, więc
nie przeszkadzali tańczącym parom. Mogli bez przeszkód kontynuować rozmowę.
-
Poza tym Jane jest śliczna
-
zaczęła z innej beczki.
-
Nasi spece od reklamy
nie mogą wyjść z podziwu. Chcą jak najszybciej zacząć kampanię telewizyjną.
-
No owszem, nie jest brzydka
-
zgodził się Todd.
-
A poza tym bardzo skromna
-
stwierdziła Micki.
-
Rzadko spotyka się piękną
kobietę, która nie robiłaby hałasu wokół swojej urody.
Todd miał już dosyć rozmowy o przymiotach Jane. Rozejrzał się po sali.
Właśnie skończył się jeden taniec i miał się zacząć drugi.
-
Zatańczymy jeszcze?
-
spytał.
Micki skinęła radośnie głową.
Todd był tego wieczoru wyraźnie nie w humorze. Nieostrożna uwaga Micki na
temat tego, że Jane prawdopodobnie się w nim kocha, wtrąciła go w otchłań
niepewności. Wszystko świadczyło przeciw tej tezie i jedyne "za" stanowiły gorące
pocałunki, które wciąż tak dobrze pamiętał. Jego nastrój udzielił się partnerce, więc
przetańczyli kilka tańców, a następnie odwiózł ją do domu.
Na pożegnanie pocałował Micki. W policzek.
Kiedy wyjeżdżał z Jacobsville, ledwie dochodziła jedenasta. Zazwyczaj
bawiłby się jeszcze w najlepsze, tak jak każdy normalny mężczyzna. Zaklął pod
nosem i zawrócił do miasteczka. Zajrzał do baru, gdzie zamówił duże piwo, nad
którym spędził półtorej godziny. Następnie, kiedy uznał, że pora jest już odpowiednia,
znowu ruszył w drogę powrotną.
Początkowo miał zamiar pójść od razu do siebie. Zaniepokoiło go jednak
zapalone światło na ganku i to, że przed domem nie było samochodu państwa
Harleyów. Postanowił więc sprawdzić, co się dzieje.
Wszedł na ganek i nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Następne
również, a także kolejne. W ten sposób dotarł do sypialni, z której sączyło się mdłe
ś
wiatełko. Todd pchnął uchylone drzwi i wszedł do środka.
Jane siedziała na łóżku i czytała przy nocnej lampce. Miała na sobie satynową
piżamkę z głęboko wyciętym dekoltem, który odsłaniał wspaniale okrągłe ramiona i
duży fragment piersi. Todd stał, wpatrując się niemal bez tchu w zjawisko przed sobą.
Jane wolno podniosła oczy.
-
Już jesteś?
-
spytała retorycznie.
-
Co się stało?
-
dodała, widząc jego minę.
-
Dlaczego, do diabła, nikt nie zamknął drzwi?!
-
zawołał, starając się, by jego
głos brzmiał możliwie jak najostrzej.
-
Były otwarte? Niemożliwe. Sama je zamknęłam. Zapaliłam tylko światło dla
Tima i Meg.
Todd zmarszczył brwi, starając się nie patrzeć na Jane.
-
Tak, były otwarte. Poza tym Tim i Meg jeszcze nie przyjechali. Może
zostawili jakąś wiadomość na sekretarce?
-
spytał na koniec.
Jane wzruszyła ramionami.
-
Nie mam pojęcia
-
odparła.
-
Po prostu wzięłam aspirynę i położyłam się, bo
bolały mnie plecy.
Todd wycofał się w pośpiechu z sypialni, mrucząc pod nosem, że zaraz to
sprawdzi. Rzeczywiście, dzwonił Tim i powiedział, żeby na nich nie czekać,
ponieważ zostaną na noc u kuzynów.
Todd potarł dłonią czoło. Czuł się jak pijany. Było to dziwne, ponieważ wypił
tylko jedno piwo. Myśli o półnagiej Jane powracały do niego uporczywie. W zasadzie
powinien jej powiedzieć, że Harleyowie nie wracają. A potem co? Może zdjąć z niej
tę piżamkę? Czy pozwoliłaby mu na to? Czy rzeczywiście go kocha? Co się z nim w
ogóle dzieje?
Wyszedłszy z gabinetu, wymamrotał pod nosem jakieś przekleństwo.
Powinien jak najszybciej stąd uciec i wziąć zimny prysznic.
Udało mu się dotrzeć aż do drzwi wejściowych. Tutaj utknął, czując, że nie
zdoła przekroczyć progu domu, w którym znajduje się Jane. Po krótkiej walce
wewnętrznej zdecydował się wrócić do sypialni dziewczyny.
Odłożona książka w dalszym ciągu leżała na stoliku. Mdłe światło lampki
oświetlało Jane. Miał wrażenie, że w tej chwili jest piękniejsza niż kiedykolwiek.
-
I… i co? Dzwonili?
-
spytała nieswoim głosem.
Ona też pamiętała ich namiętny pocałunek. To, co się z nią działo,
przypominało gwałtowną burzę. Zniknął gdzieś instynkt samozachowawczy. W tej
chwili pragnęła tylko Todda. Chciała z nim być, czuć go obok siebie.
-
Tak. Nie wrócą na noc.
Siedziała z otwartymi oczami. Pragnęła go i bała się jednocześnie. Todd chyba
to odgadł, ponieważ zamknął drzwi, a następnie podszedł do łóżka i zgasił lampkę.
W ciemności słyszeli tylko swoje oddechy. Widzieli kontury swoich ciał. Todd
stał przez chwilę przy łóżku, jakby zastanawiając się, co dalej robić. W końcu
wyciągnął dłoń w stronę Jane. Poczuła ją na ramieniu i zadrżała. Odetchnęła głęboko.
Jednocześnie jej ciało zachowywało się tak, jakby nie należało do niej. Wygięło się w
łuk, poddając się pieszczocie. Z ust Jane wyrwał się cichy jęk rozkoszy. Todd dotknął
ich swoimi wargami, a następnie zsunął piżamę z jej ramion i zaczął całować piersi.
Zupełnie nie przygotowana na to, Jane przeżyła nagłą ekstazę. Wszystko
wokół niej kręciło się jak na ogromnej karuzeli. Nie miała pojęcia, co się z nią dzieje.
Pragnęła tylko jednego
-
ż
eby "to" trwało wiecznie.
Reagowała jednak prawidłowo. Todd ani przez moment nie domyślił się, że
brakuje jej doświadczenia. Może dlatego, że sam był zaślepiony żądzą i, pomimo
małżeńskich doświadczeń, czuł teraz coś nowego i niepowtarzalnego.
Delikatnie ułożył Jane na łóżku i pozbawił satynowej piżamki. Czuł obok
siebie drżące z rozkoszy nagie ciało.
-
Czy jesteś zabezpieczona?
-
spytał.
-
C…co?
-
Czy bierzesz jakieś pigułki albo coś takiego?
-
dopytywał się.
-
N… nie
-
odpowiedziała słabym głosem.
Todd westchnął. Na szczęście on miał zabezpieczenie. Już dawno zwątpił w
sens noszenia przy sobie prezerwatyw, a teraz
-
przydałyby się.
Jego pytanie podziałało na Jane otrzeźwiająco. Ale tylko na chwilę. Kolejne
pocałunki znowu ją oszołomiły. Todd szybko nałożył prezerwatywę i kontynuował
pieszczoty.
-
Spokojnie, kochanie, będę bardzo ostrożny.
Ułożył ją tak, żeby nie urazić kręgosłupa. Jane poddawała się tym zabiegom,
czując, że są nieuniknione. Zresztą brakowało jej woli, żeby się sprzeciwić. Pragnęła
Todda, albo, mówiąc ściślej, jej ciało pragnęło go z całą mocą.
Również Todd czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego.
Nigdy wcześniej nie doświadczył takiej żądzy. Być może, gdyby miał czas,
ż
eby się nad tym zastanowić, uznałby to za niepokojące. Teraz jednak pragnął Jane,
która leżała przed nim jak kwiat z rozchylonymi płatkami. Nie potrafił już dłużej
opierać się zewowi natury.
Starał się wejść w nią bardzo delikatnie. Wiedział, że nie będą mogli kochać
się normalnie. Nie przypuszczał jednak, że czeka go taka niespodzianka. Dopiero po
chwili pojął, co się dzieje. Rozsądek krzyczał: "Wycofać się! Wycofać!", ale on nie
potrafił go już usłuchać. Jego ciało wpadło w miłosny trans. Praktycznie stracił nad
nim kontrolę. Usłyszał jeszcze krzyk bólu i pomyślał, że zawsze będzie siebie
nienawidzić z tego powodu.
Oboje natychmiast osiągnęli szczyt. Jane poczuła, że boi zamienia się w
rozkosz, a potem w jeszcze większą rozkosz, później natomiast nie czuła już nic.
Kiedy znowu odzyskała pełną świadomość, stwierdziła, że płacze, a plecy znowu
zaczęły ją boleć. Todd siedział tuż obok i scałowywał łzy z jej oczu.
-
Przepraszam, nie wiedziałem
-
szepnął.
-
Jest mi potwornie głupio.
Nic nie powiedziała, tylko zaniosła się jeszcze większym szlochem. Todd
myślał, że spali się ze wstydu. Dręczyło go ogromne poczucie winy. Sam nie
wiedział, co ze sobą zrobić.
-
Dziewczyno, przecież masz dwadzieścia pięć lat
-
powiedział celowo
szorstkim tonem.
-
Na co czekałaś? Na Ślub?
Jane przełknęła łzy.
-
To nie powód do żartów.
-
Rozumiem. Pochodzisz z rodziny hołdującej tradycyjnym wartościom…
-
Odczep się od mojej rodziny!
Todd zastanawiał się przez chwilę, czy wyjaśniać, że wcale nie zamierza z niej
kpić. Zamiast tego pochylił się i pocałował jej mokry policzek.
-
Było wspaniale
-
szepnął.
-
Ale bolało
-
poskarżyła się, wiedząc, że nie jest to cała prawda.
-
Podobno zawsze boli za pierwszym razem
-
powiedział.
-
Chciałbym
wynagrodzić ci ten ból.
Już miała zamiar powiedzieć, że nie potrzeba, ale nagle poczuła rękę Todda na
szyi. Dopiero teraz przypomniała sobie, że w dalszym ciągu jest naga. Chciała zakryć
piersi, ale Todd ją uprzedził i zaczął je całować. Zupełnie zapomniała o bólu
kręgosłupa. Znowu poczuła rozkosz, narastającą w miarę, jak pieszczoty Todda
stawały się coraz śmielsze. Sama nie wiedząc dlaczego, przywarła do niego całym
ciałem. Zapragnęła, żeby w nią wszedł jeszcze raz. Czuła się pusta bez niego. Jednak
on bardzo teraz uważał. Starał sienie poddawać fali pożądania. Pieścił ją, trzymając
swoje zmysły na wodzy.
Wystarczyło jednak, żeby Jane przytuliła się mocniej, a znów stracił
panowanie nad sobą. Ułożył ją delikatnie, jak za pierwszym razem, a Jane nie
protestowała. Co więcej, pociągnęła go ku sobie.
-
Chwileczkę, kochanie. Teraz też muszę się zabezpieczyć
-
szepnął.
Ciemność ukryła jej rumieniec. Była tak zażenowana, że nie wiedziała, co
powiedzieć. Na szczęście nic nie musiała mówić. Po chwili znowu się połączyli. Tym
razem też bolało, ale znacznie mniej, a rozkosz, która wypełniła ją niemal
natychmiast, kazała zapomnieć o bólu.
W końcu oderwali się od siebie. Todd pomógł jej ułożyć się wygodnie na
pościeli, a następnie położył się tuż obok.
Jane już nie płakała. Zastanawiała się nad tym, co się z nią stało.
-
Jak plecy?
-
usłyszała pytanie.
-
W porządku.
Musiała zagryźć wargi, żeby znów nie wybuchnąć płaczem.
-
Jak się czujesz?
-
Dobrze.
Dotknął jej ramienia. Nawet teraz było to przyjemne. Mimo to Jane wykonała
niechętny gest.
-
Lepiej się ubierz
-
powiedziała.
-
Zaczyna robić się zimno.
Todd wstał i zaczął się ubierać. Wcześniej jednak przykrył ją kołdrą, Starała
się na niego nie patrzeć. Na szczęście Todd nie zapalał lampki. Jane ze zgrozą
myślała o chwili, kiedy będzie musiała spojrzeć mu w twarz. Jak się zachowa? Czy
uda jej się ukryć wstyd? A jeśli tak, to kosztem jakich wyrzeczeń? Te i inne pytania
nie dawały jej spokoju. Leżała sztywno wyprostowana i patrzyła w sufit.
Todd widział, że się martwi, ale nie wiedział, jak jej pomóc. Chętnie by ją
jeszcze raz przeprosił, ale przeprosiny wydawały mu się czymś zupełnie
niestosownym w obliczu tego, co się stało. Nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji.
Musiał przyznać, że nie wie, jak się zachować.
Todd ubrał się w końcu i stanął przy łóżku. Spojrzał na Jane. Co dalej?
Zauważyła, że skończył się ubierać. Milczał. Co dalej? Wciąż czekała.
Chrząknął. Czyżby chciał to powiedzieć teraz? Już najwyższy czas!
-
No, cóż… Śpij dobrze.
Wyszedł. Pragnęła go zatrzymać, ale nawet nie próbowała tego robić. To i tak
nic by nie dało. Poczuła, że znów ma mokre policzki. Nie płakała jednak tak jak
przedtem. Płacz przynosi ulgę i uspokaja. Tym razem z oczu ciekły jej po prostu dwie
strużki łez. Todd ani razu nie powiedział, że ją kocha. Dlaczego?
Odpowiedź mogła być tylko jedna.
Kiedy obudziła się następnego dnia, cała była obolała. Otworzyła oczy, a
następnie zamknęła je, porażona nagłą jasnością. I właśnie w tym momencie
przypomniała sobie, co się stało. Mimo bólu usiadła na łóżku i z wypiekami na twarzy
zaczęła rozważać wydarzenia ostatniej nocy.
Jej piżamka leżała obok łóżka. Krzywiąc się, wstała i przyjrzała się pościeli.
No tak, wszystko jasne. Nic się jej nie przyśniło. Szybko zdjęła prześcieradło i wraz z
piżamą wrzuciła je do kosza na brudną bieliznę. Następnie znowu usiadła, żeby trochę
odpocząć. Kiedy zebrała siły, ruszyła do łazienki, żeby jak najszybciej wziąć prysznic.
Przed kabiną odstawiła kule i chwyciła się poręczy zamontowanej tutaj specjalnie dla
niej. Kiedy już się wykąpała i ubrała w żółty golf i dżinsy, przyszło jej do głowy, że
nie ma sensu czekać z praniem. Zebrała brudne rzeczy, starając się ukryć nawet przed
sobą prześcieradło i piżamkę, zaprogramowała pralkę najpierw na płukanie zimną
wodą, a następnie na pranie z gotowaniem. Meg, która pojawiła się w domu koło
jedenastej, wcale nie była z tego zadowolona.
-
Hej, to przecież moja robota
-
powiedziała do Jane.
-
Może przynajmniej
pozwolisz mi to rozwiesić.
Jane pomyślała, że za żadne skarby nie chciałaby rozwieszać prześcieradła i
piżamki, i skinęła energicznie głową.
-
Wzięłam się do tego, bo nie miałam czym się zająć
-
wyjaśniła z kamienną
twarzą.
-
Wszyscy wyjechali, a Todd wybrał się na randkę z Micki Lane.
-
Z tą od ubrań?
-
upewniła się Meg.
-
Ta czarnulka jest bardzo ładna.
-
Mhm. I podoba się Toddowi.
Meg zerknęła podejrzliwie na Jane.
-
Myślałam, że Todd podoba się tobie
-
powiedziała bez ogródek.
-
O, tak. Jest znakomitym księgowym.
Gospodyni skinęła głową. Nie dała po sobie poznać, jakie nadzieje wiązała ze
"znakomitym księgowym". Jej osobiście wydawał się on wcieleniem męskiego ideału
i nie miałaby nic przeciwko temu, żeby ożenił się z Jane.
Tak była zajęta swoimi myślami, że nie zauważyła smutku w oczach swojej
podopiecznej i chlebodawczyni.
-
No właśnie, a skoro już o tym mówimy, to gdzie jest Todd?
-
spytała.
-
Od
przyjazdu nigdzie go nie widziałam.
-
Nie mam pojęcia. Nie widziałam go dzisiaj
-
odparła Jane, nie zastanawiając
się nad tym, że nie jest to zupełnie zgodne z prawdą.
-
To dziwne. O tej porze zawsze kręci się w kuchni. Lubi coś przekąsić przed
lunchem.
-
Może ma randkę z Micki
-
zasugerowała Jane.
Meg podeszła do okna i wyjrzała na podwórko. Po chwili wróciła, kiwając
głową.
-
No tak, nie ma jego samochodu.
Jane czuła się tak, jakby ktoś wbił jej sztylet w serce.
-
Więc jednak randka
-
szepnęła do siebie.
Meg wzruszyła ramionami.
-
A bo to wiadomo. Todd ma różne swoje sprawy. Nie musi się przecież za
każdym razem odmeldowywać.
-
Nie musi
-
zgodziła się Jane.
Nawet nie płakała. Poszła do siebie, żeby poczytać. Później, przy lunchu,
słuchała sprawozdania Tima i Meg z pobytu u kuzynów. I nikt, naprawdę nikt, nie
zwrócił uwagi na to, że jest dzisiaj bledsza i mniej rozmowna. A jeśli nawet
cokolwiek dostrzegł, to złożył to na karb choroby.
Todd przywiózł Cherry na ranczo tuż przed zmrokiem. Mimo iż córka
przekonywała go, że doskonale sobie poradzi, zdecydował się na podróż do Victorii.
Być może jemu również było głupio i chciał zapomnieć o tym, co się stało, pomyślała
Jane. Jedno tylko się zmieniło
-
już nieodwołalnie przeszedł z nią na "ty". Jednak, ku
jej zdziwieniu, wszyscy przyjęli to jako coś naturalnego.
Spotkali się we trójkę w pokoju telewizyjnym. Jane oglądała właśnie
wiadomości.
-
Jak ci się udał weekend?
-
spytała Cherry.
-
Niespecjalnie
-
odparła zagadnięta, nie wdając się w szczegóły.
-
O Boże! Jaka jesteś blada! Czy coś się stało?!
Jane próbowała ukryć zmieszanie. Musiała się też powstrzymywać, żeby nie
spojrzeć na Todda.
-
Nic takiego
-
odparła.
-
Trochę mnie bolą plecy, ale sporo dziś
odpoczywałam.
-
Muszę sprawdzić obliczenia
-
powiedział Todd oficjalnym tonem.
-
Wezmę
księgi rachunkowe do siebie, jeśli pozwolisz.
Wyczuła w nim chłód i obcość. Wiedziała, że musi odpłacić tym samym, żeby
przetrwać.
-
Ależ oczywiście
-
powiedziała z wymuszonym uśmiechem.
-
Czy jedliście
coś?
Cherry otworzyła już usta, ale ojciec był szybszy:
-
Tak, po drodze. Teraz już pójdziemy. Pożegnaj się, Cherry.
Dziewczynka patrzyła to na Jane, to na ojca, świadoma napięcia Jakie
powstało między dorosłymi. W końcu jednak powiedziała "dobranoc" i skierowała się
w stronę wyjścia. Todd podążył za córką.
Jane wróciła do oglądania telewizji, ale niewiele do niej docierało. Ani razu
nie spojrzała na Todda. Ciekawe, czy tak już będzie zawsze?
Robotnicy bardzo szybko uwinęli się z remontem domu i przystąpili do
dalszych, niezbędnych napraw. Wszystko szło według planu. Jane zajrzała też do
nowej stajni i była zaskoczona postępem robót. Dziwiło ją również to, że jakość nie
ustępuje tempu.
Nadszedł czas, kiedy mogli kupić klacze do przyszłej stadniny. Jane wybrała
się razem z Cherry i Toddem na aukcję do znanej stadniny niedaleko Corpus Christi.
Dorośli zajmowali się przeglądaniem katalogu, a Cherry zachwycała się każdym
koniem, którego wyprowadzano na placyk.
Jane doskonale znała się na koniach. Nawet jej ojciec nie żałował, kiedy
decydował się kierować jej radą. Todd szybko zorientował się, że najlepiej zrobi idąc
w jego ślady, dlatego głównie milczał. Szybko kupili trzy dorodne klacze i źrebaka.
Todd ustalił z właścicielem warunki transportu i w zasadzie byli już wolni.
-
Może wstąpimy gdzieś na lody
-
zaproponowała Cherry, ocierając pot z
czoła.
-
Jest potwornie gorąco.
Todd z trudem przełknął ślinę.
-
Dobrze. Jeśli Jane nie jest zbyt zmęczona
-
powiedział z wahaniem.
Jane skinęła głową. Po raz pierwszy zdecydowała się iść bez kul i mimo bólu
czuła się dziwnie lekko. Parę razy miała wręcz ochotę wsiąść na konia i pogalopować
przed siebie.
-
Nie jestem zmęczona
-
powiedziała.
Todd skinął głową.
-
Chodźcie do samochodu. Musimy podjechać do miasteczka.
Bez trudu znaleźli małą lodziarnię otoczoną wianuszkiem samochodów. Nie
tylko im było gorąco. Todd rozejrzał się bezradnie. Wszystkie stoliki były zajęte.
-
Możemy na razie usiąść pod drzewami
-
powiedziała Cherry do ojca.
-
Najwyżej zajmiemy stolik, jak się któryś zwolni.
Todd wciąż nie wyglądał na przekonanego, więc córka sama podjęła decyzję.
Poprosiła o swoje ulubione lody czekoladowe, a Jane po chwili namysłu wzięła to
samo. Todd jak niepyszny powędrował do kolejki.
Męczyło go jednak nie to, że musi kupić lody obu dziewczynom. Wiedział, że
postąpił źle, i wciąż czynił sobie z tego powodu wyrzuty. Pozbawił Jane czegoś, co
mogła chcieć ofiarować swojemu przyszłemu mężowi. Być może nawet kochała się w
nim na początku, ale teraz był pewny, że go nienawidzi. Świadczył o tym jej chłodny,
wyprany z emocji ton oraz to, że w ogóle nie chciała na niego patrzeć. Czyniła to
rzadko i niechętnie. Ani razu nie spojrzała mu w oczy. To wszystko świadczyło co
najmniej o wrogości.
Najbardziej martwiło go to, że Cherry wyczuwa złą atmosferę. Córka nie
pytała o nic, ale wiedział, że męczy ją zaistniała sytuacja. Kochała zarówno jego, jak i
swoją nauczycielkę i nie mogła zrozumieć, co się między nimi dzieje. Przypominało
to trochę sytuację przed rozwodem jej rodziców i było chyba równie bolesne.
Sprzedawca po raz trzeci spytał go, czym może służyć i Todd ocknął się z
zamyślenia. Zamówił dwie porcje lodów czekoladowych z polewą i wiórkami
kokosowymi, a następnie zaczął się zastanawiać, co wziąć dla siebie. Najchętniej
zamówiłby dużą whisky z lodem. Ponieważ jednak nie podawano jej w lodziarni,
wybrał lody waniliowe z likierem.
Wrócił na placyk i bez trudu wypatrzył Jane i Cherry pod jednym z drzew.
-
Nawet coś się zwolniło, ale wolałyśmy zostać tutaj
-
poinformowała go
córka.
-
Tu jest tak przyjemnie.
Todd podał im lody.
-
Proszę, to dla was.
Cherry rzuciła się na swoją porcję. Jane jadła jednak bardziej powściągliwie.
-
Pycha! Naprawdę świetne. Uwielbiam czekoladę!
-
entuzjazmowała się
Cherry.
Jane skinęła głową.
-
Ja też. Tylko muszę na nią uważać. Jeśli zjem za dużo albo za szybko, to boli
mnie później głowa.
-
Dlaczego nie powiedziałaś o tym wcześniej?
-
burknął Todd.
-
Kupiłbym ci
coś innego.
Spojrzała na niego, chyba po raz pierwszy tego dnia, jeśli nie liczyć
przypadkowych zerknięć, i powiedziała:
-
Lubię lody. Nikt mi nie będzie dyktował, co mam jeść, a czego nie.
Cherry, która uporała się już z połową swojej porcji, szybko wtrąciła się do
rozmowy:
-
Co myślisz o tym źrebaku, Jane? Wiesz, strasznie mi się podoba.
-
Co takiego?!
-
zawołał Todd, nie słysząc najwyraźniej uwagi córki.
-
Co ty
sobie wyobrażasz?!
Twarz Jane pociemniała z gniewu. Todd wyprostował się i spojrzał na nią
swoim stalowym wzrokiem. Milczeli, ale było to bardziej wymowne, niż gdyby
skoczyli sobie do oczu. Cherry nie wiedziała, co robić.
-
Chyba pójdę po serwetki
-
rzuciła.
Ani ojciec, ani Jane nie zauważyli tego, że odeszła. Patrzyli na siebie w
napięciu jak dwoje dzikich zwierząt. W końcu Todd rozluźnił się trochę.
-
Może przestaniemy udawać, że nic się nie stało
-
zaproponował.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Jane poczuła jego palce na swojej dłoni. Chciała ją cofnąć, ale nic mogła. Bała
się, że jeśli Todd spojrzy jej w oczy, natychmiast odgadnie, co się z nią dzieje.
-
To nie może dłużej trwać
-
powiedział, zastanawiając się, dlaczego odwraca
od niego wzrok.
-
Wciąż cię pragnę. Bardziej niż kiedykolwiek.
Niemal czuła na twarzy jego palący oddech.
-
ś
ałuję tego. co się stało
-
powiedziała zduszonym głosem.
-
Tak, wiem. Ale nic już na to nie poradzimy, I muszę ci powiedzieć, że nigdy
nie było mi tak dobrze. Myślę, że powinniśmy być razem.
Spojrzała na niego ukradkiem. Co miał na myśli? Nie, w jego oczach nie było
miłości, a tylko pożądanie.
-
Chodzi ci o romans
-
powiedziała bardziej twierdzącym niż pytającym
tonem.
Todd skinął głową, niszcząc w ten sposób jej marzenia o czymś więcej.
-
Nie wierzę w małżeństwo
-
powiedział z goryczą.
-
Byłem już żonaty i mam
przykre doświadczenia z tego okresu. Ale wracając do nas, to sama przyznasz…
-
A co z Cherry?!
-
przerwała mu gwałtownie.
-
Ma przecież czternaście lat i wie, że nie jestem mnichem
-
odparł.
-
Poza tym
nie wierzy już w opowieści o księciu zakochanym przez całe życie.
Jane z trudem przełknęła ślinę. Jej oczy posmutniały. Todd wciąż trzymał ją za
rękę.
-
Ale obawiam się, że ja wciąż w nie wierzę.
-
Nie wygłupiaj się! Nie chcesz chyba powiedzieć, że w naszych czasach
liczysz na trwały związek!
-
szydził.
-
Właśnie, że wierzę. Taki do grobowej deski. I… i będę wierna mężowi.
-
Jane uniosła dumnie głowę.
-
I oczywiście powiem mu o tym, co wydarzyło się
między nami.
Todd cofnął się nieco i wyprostował.
-
Myślisz, że znajdziesz kogoś takiego?
-
spytał już bez kpiny, ale z wyraźną
troską.
-
Myślę, że warto szukać.
Milczeli przez chwilę. W tym czasie legły w gruzach wszelkie nadzieje Jane.
Jej serce przepełniał ból. Czy to możliwe, że świat trwa nadal w nie zmienionym
kształcie? Świeci słońce? Szumią drzewa? Ludzie jedzą lody i rozmawiają o jakichś
nieistotnych sprawach?
Todd siedział naprzeciwko niej, zmęczony i nagle postarzały. Jane
uśmiechnęła się smutno.
-
Przykro mi, Todd. Ja nie mam za sobą nieudanego małżeństwa i dlatego
łatwiej mi wierzyć w bajki. Nie, nie chcę się wdawać w romans. Nawet z tobą.
Jego oczy zalśniły dziwnym blaskiem. Czyżby powiedziała mu nie zamierzony
komplement?
-
Ale podobało ci się wtedy, w nocy
-
powiedział zdławionym głosem.
Jane zebrała te resztki odwagi, które jej zostały. Nie było ich wiele.
-
Jasne, że tak. Było wspaniale. Dzięki.
Widziała, że rozzłościła go tylko tym wyznaniem. Już otworzył usta, żeby na
nią krzyknąć, kiedy obok pojawiła się roześmiana Cherry.
-
Mam już serwetki
-
powiedziała.
-
Miło tu posiedzieć w tym cieniu. Straszny
upał. Zjedliście już lody?
Oboje spojrzeli na swoje kubeczki, w których znajdowała się płynna
substancja.
-
W pewnym sensie
-
powiedział Todd wstając.
-
Musimy już ruszać. Mam
trochę zaległości w pracy i chciałbym to nadrobić.
-
Ależ tato, przecież…
Wystarczyło jedno jego spojrzenie, żeby zamilkła. Co mogło zajść między
ojcem i Jane?
-
No dobrze już, dobrze
-
powiedziała z ociąganiem Cherry.
-
Możemy jechać.
Nie zgłaszam żadnych pretensji.
Następne dni były wypełnione pracą. Jane konferowała z Micki Lane w
sprawie kampanii reklamowej, Cherry zajmowała się jazdą, a Todd siedział całymi
godzinami w gabinecie i pracował jak wariat. Harleyowie patrzyli na to wszystko
oczami zdrowych ludzi, którym nagle kazano zamieszkać w domu wariatów. Nie
protestowali jednak, a nawet można było przypuszczać, że są zadowoleni. Timowi
jakby ubyło parę lat, a zawsze żwawa Meg wykonywała swoje obowiązki z energią
nastolatki.
Siódmego czy ósmego dnia po pamiętnej wyprawie Micki zadzwoniła do Jane
z wiadomością, że będą musiały wybrać się do Victorii na zdjęcia. Zaproponowała, że
po nią wpadnie, ale Jane nie chciała, żeby młoda wicedyrektorka spotkała się z
Toddem. Tak się szczęśliwie składało, że ostatnio zupełnie się nie widywali. Zresztą
Todd spotykał się tylko z Timem, za pośrednictwem którego omawiał z nią sprawy
związane z ranczem, oraz z Meg.
Jane powiedziała, że dziękuje i poprosi kogoś, żeby ją podwiózł.
-
Dobrze
-
zgodziła się Micki.
-
A jak się miewa Todd? Nie widziałam go
ostatnio.
-
Jest bardzo zapracowany
-
odparła Jane rzeczowym tonem.
-
Ma huk roboty
z wykańczaniem stajni i obejścia. Poza tym kontroluje wszystkie roboty.
-
Rozumiem
-
powiedziała Micki smutnym głosem.
-
To zajmuje sporo czasu.
-
Sporo
-
zgodziła się Jane.
Znacznie więcej niż poprzednio, dodała w duchu. Więc pewnie to tylko
pretekst? Może chodzi o to, żeby jak najrzadziej się z nią widywać?
-
Dobrze, wobec tego spotykamy się w piątek
-
zakończyła Micki.
-
W piątek o dziewiątej
-
potwierdziła Jane.
Nie powiedziała o tym wyjeździe ani Toddowi, ani Cherry. Była pewna, że
Tim zawiezie ją do Victorii, jeśli go o to poprosi. Wcześniej jeszcze musiała się
wybrać do doktora Coltraina na rutynowe badania. Rudzielec opukał ją i osłuchał,
zmierzył ciśnienie krwi, zajrzał do oczu, a także zrobił kilka ponurych min, zanim
oznajmił, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
-
To wspaniale
-
powiedziała z uśmiechem.
Coltrain zachmurzył się jeszcze bardziej.
-
Tyle tylko, że masz cienie pod oczami i jesteś blada
-
stwierdził.
-
Chodzi tu
o Burke'a?
-
To nie twoja sprawa
-
ucięła krótko.
-
Ależ Jane, przecież nie jestem ślepy.
Czerwona ze wstydu Jane odmówiła dalszej rozmowy na ten temat. W ogóle
nie chciała słyszeć o Toddzie. Pragnęła raz na zawsze wymazać go z pamięci.
-
I jeszcze jedno
-
dodał Rudzielec, kiedy zaczęła zbierać się do wyjścia.
-
Możesz teraz trochę częściej chodzić.
Twarz Jane rozchmurzyła się natychmiast.
-
A jeździć?
-
No, nie przesadzaj. Musisz bardzo uważać. Upadek z konia mógłby mieć
fatalne skutki.
-
Nawias mnie nigdy nie zrzucił.
-
Co nie znaczy, że nie może tego zrobić.
Zapomniała, że Coltrain sam był doskonałym jeźdźcem i znał się na koniach
jak nikt inny. W czasie studiów dorabiał sobie nawet występami na rodeo, chociaż
nigdy nie traktował tego poważnie.
Lekarz zastanawiał się przez chwilę.
-
Dobrze, spróbuj jeździć. Ale bardzo uważaj
-
dodał.
-
Słyszałem, że będziesz
reklamowała jakieś ubrania. Czy to prawda?
Jane uśmiechnęła się.
-
Pewnie Meg była ostatnio z wizytą u twojej matki, co?
-
spytała domyślnie.
Nie doczekała się odpowiedzi. Rudzielec wciąż wlepiał w nią te swoje zielone
oczy.
-
Mam reklamować stroje do rodeo, głównie dżinsowe spodnie i kurtki.
Wybieram się nawet w piątek do Victorii na zdjęcia.
Nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia.
-
Jak masz zamiar tam się dostać?
-
spytał.
-
Pewnie Tim mnie zawiezie.
Coltrain pokręcił przecząco głową.
-
Ja to zrobię
-
powiedział.
-
Mam w Victorii konsylium w sprawie leukemii,
którą leczyłem tutaj. Pacjent się przeprowadził i muszę jechać.
-
Jestem umówiona na dziewiątą i mogę zostać w Victorii ładnych parę godzin
-
uprzedziła go.
-
Znajdę sobie coś do roboty
-
mruknął.
Jane rozpromieniła się na myśl o wspólnej jeździe z przyjacielem.
-
To wspaniale! Będziemy mogli sobie pogadać. Ciągle brakuje nam czasu.
-
Przyjadę do ciebie po ósmej
-
powiedział Coltrain, który również zaczął się
uśmiechać.
W tym momencie usłyszeli pukanie do drzwi i po chwili do gabinetu zajrzała
doktor Lou Blakely.
-
Przepraszam, ale pan Harris nie chce ze mną rozmawiać o swoich
hemoroidach. Czy mógłbyś…?
-
Jej spojrzenie padło na Jane.
-
Zaraz tam przyjdę
-
powiedział krzywiąc się, jakby widok Lou sprawił mu
przykrość.
-
Nie jesteś dla niej zbyt miły
-
stwierdziła Jane, kiedy lekarka zniknęła za
drzwiami.
-
Tak, wiem
-
powiedział z roztargnieniem i zamyślił się na moment.
Kiedy wychodziła, wciąż był zamyślony i pożegnał się z nią w roztargnieniu.
Na wszelki wypadek przypomniała mu o piątku i wyszła. Rudzielec nigdy się tak nie
zachowywał. W miasteczku był znany z pogodnego usposobienia. Jednak z jakichś
względów nie stosowało się to do Lou. Zachowywał się tak, jakby jej nie znosił.
Dlaczego więc wybrał ją do współpracy?
Poszła na parking, gdzie już czekała na nią Meg z codziennymi sprawunkami.
Droga do domu zajmowała kilkanaście minut. Kiedy zatrzymały się na podwórku,
wypatrująca ich Cherry natychmiast podbiegła do samochodu. Jej policzki pałały, a
oczy świeciły niczym dwie gwiazdy.
-
Udało się! Udało!
-
krzyczała.
-
Pobiłam mój własny rekord! 1 wcale się nie
bałam! Naprawdę.
Jane wysiadła z wozu i ucałowała dziewczynkę.
-
Jestem z ciebie bardzo dumna
-
powiedziała.
-
Zobaczysz, daleko zajdziesz.
Czy raczej zajedziesz
-
dodała z uśmiechem.
W czasie lunchu omawiali najpierw sukcesy Cherry, a potem Jane nieostrożnie
wygadała się, że ma sesję zdjęciową w Victorii.
-
To wspaniale!
-
ucieszył się Tim.
-
Ale kto cię tam zawiezie? W zasadzie
mógłbym to zrobić, chyba żeby… Todd znalazł trochę czasu.
Todd siedział pochylony nad talerzem i w milczeniu jadł ziemniaki. Wyglądał
jak nieobecny, chociaż kiedy padło jego imię, natychmiast uniósł głowę.
-
Mogę ją odwieźć, jeśli będzie chciała
-
rzucił w przestrzeń.
-
Dziękuję, nie będzie chciała
-
powiedziała, przedrzeźniając go, Jane.
-
Ma
już kierowcę.
-
Czyżby! A kogo to?
-
spytał Tim.
Todd znowu spuścił głowę i zabrał się do jedzenia ziemniaków.
-
Rudzielec musi pojechać do Victorii w sprawach służbowych
-
wyjaśniła.
-
Obiecał, że zabierze mnie ze sobą.
Todd odsunął talerz.
-
Pójdę już do pracy
-
oznajmił.
-
Cały dzień pilnowałem robotników. Muszę
się teraz zająć rachunkami.
Meg spojrzała z wyrzutem na prawie pełny talerz, ale nic nie powiedziała.
Przynajmniej na temat jedzenia.
-
Były jakieś pilne faksy do ciebie
-
zwróciła się do Todda.
-
Sprzątałam twój
pokój i położyłam je na szafce. Od niejakiej Julii.
-
Julii? Jakiej Julii?
-
zastanawiała się głośno Cherry, nie zważając na to, że
ma pełne usta.
-
Aaa!
-
Zrobiła taką minę, jakby zgadła.
Ojciec kopnął ją pod stołem w kostkę. Cherry wydała kolejny okrzyk, a
następnie przełknęła to, co miała w buzi. Dzięki temu zyskała trochę czasu i
zrozumiała, co ma robić dalej.
-
Pewnie bardzo za tobą tęskni
-
zwróciła się do ojca, uśmiechając się
złośliwie.
-
Z całą pewnością
-
potwierdził Todd.
Nie wątpił, że obłożona pracą i nękana przez klientów Julia Emory pragnęłaby
go jak najszybciej zobaczyć. W interesie swoim i firmy.
-
Hm, muszę do niej zadzwonić. Nie przejmuj się, obciążę kosztami rozmówcę
-
po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio do Jane.
Jane skinęła głową, nie słysząc, co do niej mówi. Więc Todd miał jakąś
dziewczynę! Nie było w tym nic dziwnego! Przecież był zupełnie normalnym i w
dodatku przystojnym mężczyzną!
Kiedy Todd wyszedł, rozmowa potoczyła się swobodniej, jednak wszyscy
mieli wrażenie, że jadalnia stała się nagle pusta. Tim skończył lunch i wyszedł, a Meg
zebrała resztki obiadu i zaniosła je swoim kurom.
Jane i Cherry zostały same.
-
Czy myślałaś kiedyś o tym, żeby wyjść za doktora Coltraina?
-
spytała
dziewczynka.
-
Kiedyś, tak
-
odparła Jane.
-
Bardzo go lubię, poza tym mieliśmy ze sobą
wiele wspólnego. Zabrakło nam tylko tego czegoś, czego potrzeba do wspólnego
związku.
-
Czyli po prostu nie chciałaś z nim iść do łóżka?
-
podsumowała córka Todda.
-
Ależ Cherry!
-
Przecież nikt nie trzyma mnie pod kloszem. Wiem o wielu sprawach
-
powiedziała dziewczynka tonem dorosłej osoby.
-
Jednak sama wolałabym zaczekać z
tym aż do ślubu. Wiesz, że niektórzy chłopcy też tak myślą? Na przykład Mark, z
mojej klasy, twierdzi, że dzięki temu nie trzeba się obawiać chorób wenerycznych.
Jane wydawało się, że źle słyszy.
-
Czego?
-
Chorób wenerycznych
-
odparła ze śmiechem Cherry.
-
Nigdy o nich nie
słyszałaś?
Jane odchrząknęła.
-
No tak, słyszałam. Ale prawdę mówiąc, nigdy się tym nie interesowałam.
Ani seksem
-
dodała po chwili wahania.
-
Wiesz, jakoś nigdy nie spotkałam chłopaka,
który, który…
-
szukała odpowiednich słów.
Cherry wzniosła oczy ku niebu.
-
O Boże! Widzę, że będę ci musiała wszystko wyjaśnić
-
powiedziała
autorytatywnie.
-
Czy rodzice nie rozmawiali z tobą o tych sprawach?
Jane już chciała odpowiedzieć, ale w jadalni pojawił się nachmurzony Todd.
-
Jeszcze tu jesteście?
-
spytał.
-
Cześć, tato. Właśnie rozmawiałam z Jane o seksie. Mój Boże, a wydawało
mi się, że to ja jestem zacofana! Dobrze, chyba odłożymy tę rozmowę. Pójdę teraz do
stajni.
Cherry szybko opuściła jadalnię. Todd spojrzał Jane prosto w oczy.
-
Czy musisz rozmawiać o tym z Cherry? Nie lepiej zapytać mnie?
Jane poczuła, że drży. Zagryzła wargi, żeby się opanować. Narastał w niej
strach, że Todd za chwilę to zauważy.
-
Daj spokój!
-
ucięła krótko.
Ale Todd nie chciał jej dać spokoju.
-
Jane! Czego się boisz? Jest nam razem dobrze, pragniemy siebie… Czegóż
więcej chcieć?
-
Seks to dla mnie za mało
-
odparła.
-
Jesteś pewna?
-
spytał, biorąc ją pod brodę.
Nie doczekał się jednak odpowiedzi.
-
Tak piękna i tak naiwna
-
ciągnął.
-
Chciałabyś, żebym dał ci gwiazdkę z
nieba. Ale ja mogę dać ci tylko rozkosz.
Zbliżył swe usta do jej warg i jednocześnie chwycił ją za rękę.
-
Ani się waż!
-
syknęła Jane, oglądając się w stronę kuchni.
Todd przyciągnął ją lekko do siebie.
-
Nie wygłupiaj się. Meg nawet nie zwróci uwagi na to, że się całujemy.
Wszyscy przyjmą to normalnie. Wszyscy
-
oprócz ciebie.
Jego usta były coraz bliżej. Jane chciała go odepchnąć, ale stała jak
sparaliżowana.
-
Nie potrafisz się nawet przyznać przed sobą, że mnie pragniesz
-
szepnął
Todd.
-
A przecież pożądasz mnie, pragniesz aż do utraty tchu.
Chciała zaprzeczyć. Pragnęła wyrwać się i uciec z jadalni. Tak się jej
przynajmniej wydawało.
Todd nie pocałował jej, chociaż jego usta znajdowały się parę centymetrów od
warg Jane.
-
Wiem, że mnie pragniesz
-
szeptał, a jego oddech miał w sobie woń kawy.
-
Pocałuj mnie. Pocałuj mnie teraz.
W innych warunkach skwitowałaby śmiechem taką bezczelność. Jednak teraz
jakoś nie mogła tego uczynić. Co gorsza poczuła, że rzeczywiście ma ochotę
pocałować Todda. Tym większą, im bardziej się od niej oddalał.
W zasadzie trudno było powiedzieć, które z nich wykonało pierwszy gest.
Zdaje się, że z jakichś powodów Jane straciła równowagę i już po chwili znalazła się
w jego ramionach. Todd zaczął ją pieścić i całować, a ona jęczała z rozkoszy. W
końcu, w przypływie nie tajonego pożądania, przycisnął ją do siebie.
Jane krzyknęła. Nie był to jednak krzyk rozkoszy.
-
Co się stało?
-
spytał, rozluźniając uścisk.
-
Czy to twój kręgosłup?
Skinęła głową. Musiała się powstrzymywać, żeby nie prosić go, by znów ją
przytulił.
-
Naprawdę nie chciałem cię skrzywdzić!
Jane skinęła głową.
-
Ale skrzywdziłeś.
Todd nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ręce zaczęły mu się trząść. Wiedział, że
nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby coś stało się Jane.
-
Zaraz zadzwonię po lekarza
-
powiedział drżącym głosem.
Jane pokręciła głową.
-
Nie chodzi mi o to, co stało się teraz
-
powiedziała.
-
Mam na myśli tamtą
noc.
Todd odetchnął z ulgą. Jednocześnie stwierdził, że powinien jeszcze raz
przeprosić Jane. Wtedy wypadło to jakoś niezręcznie, a potem, cóż, starał się jej
unikać.
-
Przepraszam cię, ale naprawdę nie mogłem się wtedy powstrzymać.
Rzeczywiście prosiłaś mnie, żebym przestał, a ja nie mogłem. Do tej pory mam z tego
powodu wyrzuty sumienia. Ale z drugiej strony…
-
urwał na widok jej miny.
-
Z drugiej strony?
-
podchwyciła.
-
Wiesz, miałem wrażenie, że jest ci po prostu dobrze. Byłem pewien, iż
uwolniłaś się od jakiegoś ciężaru. Tak wspaniale nam było wtedy. Pomyśl, że
mogłoby tak być zawsze.
Jane poczuła, że znowu zrobiło się jej gorąco. "Zawsze" znaczyło spędzenie ze
sobą kilku nocy, a "dobrze"
-
częste zaspokajanie żądzy. Jak on śmiał mówić do niej
w ten sposób! I to teraz, kiedy wydało się, że ma gdzieś dziewczynę, która niczego się
nie domyśla. Tylko ona, Jane, poznała go jak zły szeląg.
-
Pocałujesz mnie?
-
spytał nagle.
-
Nie. Nie, Todd. Mam tego dość.
-
Więc czego chcesz?
Jane uśmiechnęła się smutno.
-
Chcę związku na całe życie
-
odparła.
-
I dzieci. Chcę mieć dzieci.
-
Ja już mam dziecko
-
powiedział sztywno.
Spojrzała mu w oczy. Czy naprawdę jej nie rozumiał, czy też nie chciał
zrozumieć?
-
Chodzi mi o własne dziecko. Takie, które nigdy nie tęskniłoby za tatą.
-
Ja chcę ci dać dużo więcej.
Jane pokręciła głową i westchnęła.
-
Seks bez miłości jest niczym.
Todd aż zagotował się na to stwierdzenie.
-
Zaraz zobaczymy, czy niczym, ty mała hipokrytko!
-
krzyknął i wpił się w jej
wargi.
Jane nie miała czasu się bronić. Zaczęli się całować długo i namiętnie i nawet
nie zauważyli, że w drzwiach pojawiła się Cherry.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Cherry stała przez chwilę na progu, obserwując całą scenę. W końcu zauważył
ją Todd i odsunął delikatnie Jane.
-
Przepraszam, szukałam Meg
-
powiedziała dziewczynka i uśmiechnęła się
lekko.
-
Nie przeszkadzajcie sobie.
Jane zaczerwieniła się niczym piwonia i spuściła wzrok. Córka Todda też się
zmieszała i wybiegła na podwórko. Nawet Todd nie wyglądał teraz na zbyt pewnego
siebie.
-
Przepraszam
-
powiedział.
-
Zdaje się, że znów popełniłem głupstwo.
Jane nie wiedziała, o co mu dokładnie chodzi, więc pozostawiła tę wypowiedź
bez komentarza. Odsunęła się tylko od Todda i usiadła. Dopiero teraz poczuła ból
kręgosłupa. Todd patrzył na nią tak, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze. W końcu
jednak zgarnął papiery ze stołu i zaczął się wycofywać.
-
Jeszcze raz przepraszam
-
powiedział, nawet na nią nie patrząc.
-
Zajmę się
teraz pracą.
Jane nie reagowała. Usłyszała tylko odgłos zamykanych drzwi, co napełniło ją
smutkiem. Już chciała się rozpłakać, kiedy do pokoju wśliznęła się jakaś postać. Jane
z nadzieją podniosła głowę.
-
Cherry?!
-
Przepraszam, widziałam, jak ojciec wychodził. Ja naprawdę nie chciałam
-
tłumaczyła się dziewczynka.
-
O Boże! Nigdy nie widziałam, żeby tata kogoś całował.
Nawet mamę, kiedy byłam mała.
Jane zarumieniła się aż po korzonki włosów.
-
Nie, Cherry. To była…
-
szukała odpowiedniego słowa
-
pomyłka.
Cherry uśmiechnęła się do niej przyjaźnie. Chciała dać do zrozumienia, że nie
ma nic przeciwko temu.
-
Ee tam
-
powiedziała.
-
Jaka pomyłka? Powiedz lepiej, czy ci się podoba?
-
Kto?
-
Tata, oczywiście
-
odparła Cherry.
-
Wszystkie moje koleżanki się w nim
kochają.
Jane pokręciła głową.
-
Nie, Cherry. Nie powinnaś z tym wiązać żadnych nadziei. Przede wszystkim,
gdybym kogoś pokochała, chciałabym wyjść za niego za mąż, a twój ojciec nie chce
słyszeć o małżeństwie.
-
O!
-
Mina Cherry natychmiast zrzedła.
-
Naturalnie wciąż jesteś moją przyjaciółką. Prawda?
Dziewczynka z trudem zdobyła się na uśmiech.
-
Jasne
-
powiedziała.
Jane spędziła w Victorii prawie cały dzień. Rudzielec odbył swoje spotkanie i
czekał na nią cierpliwie. Ona natomiast pozowała do zdjęć w różnych strojach firmy
Slim Togs. O dziwo, nawet jej się to spodobało. Zwłaszcza że fotograf i Micki bardzo
dbali o to, żeby jej nie męczyć. Jane nawet nie zauważyła, jak szybko upływa czas.
-
To chyba już wszystko
-
stwierdziła w końcu Micki.
-
Jack mówił, że
ś
wietnie mu poszło. Powinien mieć wspaniałe zdjęcia. Oczywiście skontaktujemy się
z tobą, kiedy dokonamy wyboru. Poza tym dobrze by było, gdybyś pokazała się na
promocji tych nowych ubrań w naszym sklepie i może na jakimś rodeo.
-
Nie ma problemu. Fajnie mi się pozowało. A poza tym te rzeczy są naprawdę
dobre
-
powiedziała Jane, przesuwając dłonią po zdobionej cekinami kurtce.
-
My też jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy. Jesteś urodzoną modelką
-
pochwaliła ją Micki i zamyśliła się na chwilę.
-
A co u Todda? Został na ranczu?
Jane skinęła głową.
-
Tak. Ciągle ma jakieś nowe pomysły. Moi ludzie przestali już na mnie
zwracać uwagę. Słuchają tylko jego. Będę miała kłopoty z dyscypliną, kiedy wyjedzie.
-
Czyżby miał taki zamiar?
-
spytała Micki.
-
Nie. Jeszcze nie.
Jane z trudem osiągnęła względny spokój ducha. Starała się nie myśleć o
Toddzie i o tym, co się stało. Teraz pytania Micki wytrąciły ją z równowagi.
-
Jest bardzo przystojny
-
Micki drążyła temat, mimo że na jej twarzy pojawiły
się ślady smutku.
-
Pewnie ma mnóstwo różnych dziewczyn.
-
Pewnie tak
-
potwierdziła Jane.
-
Niektóre nawet przysyłają mu faksy.
Micki zaśmiała się, ale wypadło to raczej ponuro.
-
Zdaje się, że nie mam żadnych szans. A ty? Miałabyś na niego ochotę?
-
Przede wszystkim nie lubię kolejek
-
odparła wykrętnie Jane.
Micki smutno pokiwała głową.
-
No tak, kiedy w końcu zjawia się ktoś taki jak Todd, zawsze otoczony jest
wianuszkiem kobiet. Myślę, że w końcu zostanę starą panną.
W jej głosie było tyle smutku, że Jane poczuła, iż po
- -
winna ją jakoś
pocieszyć:
-
Małżeństwo to nie wszystko
-
powiedziała.
-
Możesz przecież jeszcze zostać
szefową swojej firmy.
Micki skinęła głową, ale smutek w jej oczach wcale nie zniknął.
-
To możliwe
-
stwierdziła, nabrawszy powietrza w płuca.
-
Tyle że mam mały
sekret. Po prostu uwielbiam życie domowe. Gotowanie obiadów, prasowanie koszul,
dzieci.
-
Chciałabyś być kurą domową?
-
spytała z niedowierzaniem Jane.
-
Oczywiście. Ale nie mów o tym nikomu, bo będą się ze mnie śmiali
-
poprosiła Micki.
-
Wiesz, lubię moją pracę, zarabiam fantastycznie, ale raz na jakiś
czas miałabym ochotę się z kimś pokłócić.
-
Nie chcesz być sama
-
domyśliła się Jane.
-
A kto chce?
-
Czasami nie mamy wyboru.
Obie panie zamyśliły się na chwilę. Nie była to pogodna zaduma. Wręcz
przeciwnie, mimo młodego wieku myślały o starości i samotności.
Pierwsza ocknęła się Micki.
-
Wszystko będzie dobrze
-
powiedziała, nie bardzo wiedząc, czy mówi o
zdjęciach, czy też ich przyszłym życiu.
-
Zadzwonię do ciebie w połowie przyszłego
tygodnia. Trzymaj się. 1 życzę miłej podróży.
-
Dzięki.
Jane zeszła do holu i odszukała w torebce kartkę, na której Coltrain zapisał jej
swój numer telefonu w szpitalu. Zadzwoniła do niego, żeby powiedzieć, że już jest
gotowa. Rudzielec pewnie zanudził się na śmierć do tej pory.
Nie pojechali jednak z powrotem na ranczo. Coltrain wysadził ją przed
najlepszą restauracją w Victorii.
-
Czas na kolację
-
oznajmił.
-
Daj spokój
-
usiłowała protestować.
-
Nie jestem odpowiednio ubrana.
-
I cóż z tego? Ja też nie.
-
Miał na sobie sportową marynarkę i koszulę bez
krawata.
-
Niech się gapią, jeśli mają na to ochotę.
Jane roześmiała się głośno. Przypomniały jej się różne ekstrawagancje
Rudzielca jeszcze z czasów szkolnych. Chyba przywykł do tego, że i tak się wyróżnia
z racji płomiennej czupryny, i wygłupy stały się dla niego chlebem powszednim.
Potem, na studiach, stał się bardziej stateczny. Pewnie zrozumiał, że lekarz powinien
być kimś budzącym szacunek, a nie prowokującym do śmiechu.
-
Dobrze, idziemy
-
zdecydowała Jane.
Usiedli przy małym stoliku i zamówili kraby oraz krwiste befsztyki, a na deser
specjalność zakładu
-
lodowy torcik pokryty warstwą czekolady.
-
Będę pamiętała ten deser do końca życia
-
powiedziała, kiedy już jechali do
domu.
-
Dawno nie jadłam czegoś tak wspaniałego.
-
Ja też
-
mruknął Coltrain.
Kiedy prowadził, skupiał się całkowicie na tej czynności. Być może taki był
też, kiedy operował. Zrobił specjalizację z chirurgii miękkiej, nabył biegłości w
operacjach płuc, jednak w końcu zdecydował się na prowadzenie praktyki
internistycznej w rodzinnym mieście. Dlaczego? Jane nie miała zielonego pojęcia.
-
Czy chciałbyś mieć dzieci?
-
spytała.
-
Jasne. Masz w związku z tym jakąś propozycję?
Jane zarumieniła się. Nie po raz pierwszy tego dnia.
-
Nie wygłupiaj się. Po prostu pytam.
Coltrain zerknął na nią i o mały włos nie zjechał na pobocze. Na drodze
prawie nie było ruchu. Nic im w tej chwili nie groziło.
-
Wiesz, że mówię poważnie. Wystarczyłoby jedno twoje słowo, a…
-
zawiesił
głos.
-
Lubię dzieci i sprawdziłbym się jako mąż. Mamy ze sobą więcej wspólnego niż
wielu ludzi, którzy zdecydowali się na małżeństwo.
-
Tak, brakuje nam tylko jednego.
Coltrain pokiwał głową, wypatrując czegoś na drodze.
-
Szkoda
-
szepnął.
Zwolnił trochę. Ręka Jane odnalazła jego dłoń, spoczywającą na dźwigni
zmiany biegów.
-
Nie przejmuj się. Zawsze będziesz moim najlepszym przyjacielem
-
próbowała go pocieszyć.
-
Szkoda, że wolisz Burke'a.
Nie zaprzeczyła. Spuściła tylko głowę i cofnęła dłoń.
-
Ale on ma ochotę jedynie na romans i szybkie rozstanie.
-
A ty?
-
spytał Coltrain.
-
Na małżeństwo i gromadkę dzieci
-
odparła, starając się panować nad
głosem.
-
Może on też chce tego samego, tylko mu się wydaje, że jest inaczej.
Jane pokręciła przecząco głową i uśmiechnęła się gorzko do swoich myśli.
-
Zdaje się, że ma dosyć małżeństwa
-
stwierdziła.
-
Nie sądzę, by ktoś taki
mógł być dobrym mężem. A jednak…
-
nie dokończyła zdania i spuściła głowę.
Rudzielec dostrzegł nieszczęśliwą minę, a następnie położył dłoń na jej udzie
w geście pocieszenia.
-
Ze względu na twoje migreny nie polecałbym ci pigułek antykoncepcyjnych
-
powiedział.
-
Są jednak inne sprawdzone metody.
-
Ależ, Rudzielcu!
-
wykrzyknęła.
-
Nie ma się na co oburzać. Powinnaś już dorosnąć. Przynajmniej zostaną ci
piękne wspomnienia. To też jest coś warte.
-
Zaskakujesz mnie.
Coltrain uśmiechnął się smutno.
-
Sam siebie również
-
powiedział
-
Jednak powinnaś pamiętać, że seks jest
wspaniałym uzupełnieniem miłości. Być może Burke nie chce się z tobą ożenić, ale
jestem pewien, że cię kocha.
-
Co?!
-
Myślę, że ty również o tym wiesz
-
odparł spokojnym głosem.
-
Przecież od
samego początku był o mnie zazdrosny. Kocha cię, to jasne.
-
Może chodziło mu tylko o seks?
Rudzielec skinął głową. Minęli zagrodę Desherów, znajdującą się po drodze
do rancza. Za chwilę powinni skręcić, a dalej jechać prosto przed siebie.
-
Możliwe, chociaż mało prawdopodobne
-
stwierdził po chwili namysłu.
-
Ten Burke za bardzo się o ciebie troszczy. Ma złe doświadczenia małżeńskie i dlatego
nie chce się żenić powtórnie. Trzeba o niego walczyć, Jane. Czy jesteś na to
zdecydowana?
-
Walczyć?
-
Jane zrobiła zdziwioną minę.
-
Nazywasz to walką? Nie, nie
potrafię zabiegać o względy mężczyzn. Od tego przecież jest małżeństwo.
Rudzielec nie protestował.
-
Zgadzam się
-
powiedział.
-
Pomyśl jednak, że małżeństwo jest tylko kwestią
czasu. On cię kocha. Poza tym mam wrażenie, że Burkę jest bardzo konserwatywny.
No i ma jeszcze córkę, o której musi myśleć.
-
Powiedział, że nigdy się już nie ożeni.
-
Prezydent mówił, że nie zwiększy podatków.
Jane spojrzała koso na przyjaciela i wybuchnęła śmiechem, Był to pierwszy
objaw rozbawienia od chwili incydentu z Toddem.
-
Dobrze, wcale nie musisz poświęcać dla niego swoich ideałów
-
ciągnął
Coltrain ugodowym tonem.
-
Ale są chyba jakieś sposoby na zainteresowanie
mężczyzny bez konieczności pójścia z nim od razu do łóżka?
-
Pewnie są
-
rzuciła w przestrzeń.
Spojrzała na Coltraina. Czy to możliwe, żeby był aż tak szlachetny? Nie
przypuszczała, że będzie chciał jej pomóc. W każdym razie nie w tej sprawie. I to na
chwilę po tym, jak niemal się jej oświadczył. Tak, jest prawdziwym przyjacielem.
Wiedziała, że może na niego liczyć.
-
Opowiedz mi o tych zdjęciach
-
poprosił, chcąc zmienić temat.
-
Nie
wymęczyli cię za bardzo?
-
Skądże. Było bardzo fajnie.
Jane zaczęła opowiadać o tym, co działo się w czasie sesji zdjęciowej. Nie
trwało to jednak długo, ponieważ już po chwili znaleźli się na terenie rancza.
Ś
ciemniało się. Na ganku przed domem paliło się światło. Jane podziękowała
przyjacielowi i sama, o własnych siłach weszła po schodkach na ganek. Tam powitał
ją Todd.
-
Gdzie byłaś?
-
spytał natarczywym tonem.
-
Na kolacji z Rudzielcem.
Spojrzał na zegarek.
-
A potem?
-
Potem kochaliśmy się w samochodzie i siadły nam wszystkie cztery opony
-
wyjaśniła.
Todd zaniemówił. Przez chwilę stał jak rażony gromem, a następnie
wybuchnął śmiechem.
-
Doprawdy!
Jane dotknęła dłonią przodu jego białej koszuli. Czyżby włożył ją specjalnie
dla niej? Od tej pory chciała być z nim absolutnie szczera.
-
Nie mogłabym się kochać z kimś innym
-
powiedziała z prostotą
-
ponieważ
kocham ciebie.
Serce podeszło mu do gardła. Oto stał przed nim jego ideał
-
wspaniała,
kochająca dziewczyna. Dotknął jej pszenicznych włosów, a następnie pogładził Jane
po policzku.
-
Ja też cię kocham
-
powiedział ku własnemu zaskoczeniu.
-
Od samego
początku. Nie mogłoby być nam ze sobą tak wspaniale, gdyby nie łączyło nas uczucie.
To zupełnie jasne.
-
Tak
-
szepnęła.
Todd przytulił ją do siebie. Chciał ją mieć przy sobie. Czuć ją tak jak
pamiętnej nocy, kiedy ziściły się jego marzenia.
-
Czy… czy zmieniłaś zdanie?
-
spytał, gładząc czule jej plecy.
-
Coltrain nie chce mi dać pigułek antykoncepcyjnych, ponieważ mam bóle
głowy
-
powiedziała.
Todd zesztywniał. Nie mógł uwierzyć własnym uszom.
-
Co?! Rozmawiałaś z tym konowałem na temat pigułek?!
-
To raczej on ze mną rozmawiał
-
wyjaśniła Jane.
-
Wie, że cię kocham.
Gniew zaślepił go na chwilę. Puścił Jane i odstąpił od niej na krok.
Wystarczyło jednak, że na nią spojrzał, a już w jego sercu pojawiły się cieplejsze
uczucia.
-
Więc nie możesz przyjmować pigułek?
-
spytał.
-
Tak, z powodu migreny. Dlatego ciągle musielibyśmy się liczyć z tym, że
mogę zajść w ciążę.
-
Zabezpieczyłem się ostatnio.
-
Tak, wiem.
-
Jane skinęła głową.
-
Jednak różne rzeczy mogą się zdarzyć. To
nie jest stuprocentowe zabezpieczenie.
Todd musiał jej przyznać rację. Patrzył na nią i zastanawiał się, czy chciałby
mieć z nią dziecko. Nie, to byłaby katastrofa. Nie potrafiłby opuścić matki swego
dziecka. Ślicznej malutkiej blondyneczki, której mogliby urządzać przyjęcia
urodzinowe, tak jak kiedyś Cherry, albo, jeszcze lepiej, chłopca, którego nauczyliby
jeździć konno, rzucać lassem i w ogóle wielu różnych sztuczek.
Jane milczała.
-
Dlaczego nic nie mówisz?
-
Powiedziałam już wszystko
-
odparła.
-
Nie chciałabym, żebyś myślał, że
pragnę cię złapać w pułapkę.
Spojrzał w jej smutne oczy, a następnie dotknął policzka. Był mokry.
-
Marie nie chciała mieć ze mną dziecka
-
powiedział z namysłem.
-
Oboje
byliśmy wtedy pijani. Wiedziałem, że bierze pigułki, ale była na tyle roztargniona, że
często o nich zapominała. Tylko dlatego urodziła się Cherry.
-
Todd! Na miłość boską!
-
Jesteś zaszokowana?
-
spytał.
-
Niektórzy ludzie po prostu nie chcą mieć
dzieci. Tak jak moja była żona
-
dodał po chwili.
-
Mam nadzieję, że nie powiedzieliście o tym Cherry!
-
Prosiłem Marie, żeby tego nie robiła. Zresztą ona na swój sposób kocha
córkę.
-
A ty?
Uśmiechnął się, ale bardziej do siebie niż do niej.
-
Jak możesz pytać? Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem tę kruszynę.
Aż trudno uwierzyć, że wyrosła już na taką pannicę.
Znowu spojrzeli sobie w oczy. Były jakby rozświetlone wewnętrznym
blaskiem. Obojgu towarzyszyły podobne myśli. ś tym że jedne dotyczyły dziecka już
narodzonego, a drugie
-
tego, które dopiero mogłoby przyjść na świat. W końcu
jednak Todd pokręcił głową.
-
Przecież na razie w ogóle nie powinnaś mieć dzieci
-
przypomniał jej.
-
Ze
względów zdrowotnych.
-
To przecież nie będzie trwało wiecznie
-
stwierdziła.
-
Poza tym byłabym
gotowa podjąć ryzyko.
Todd znowu posłał jej spojrzenie pełne czułości. Wzruszyło go to, że właśnie
z nim.
-
No, no, nie wywołuj wilka z lasu
-
powiedział pełnym ciepła głosem.
Jane pokręciła głową.
-
Przecież nic się nie stało.
Czy mu się zdawało, czy też wyczuł w jej głosie nutkę rozczarowania? Czyżby
Jane chciała zajść w ciążę? W jej stanie? Nie, to niemożliwe.
-
Odnoszę wrażenie, że trochę tego żałujesz
-
rzucił, chcąc zbadać jej reakcję.
Ku jego zaskoczeniu była ona dość gwałtowna.
-
To nie twoja sprawa! Przynajmniej nie musisz mieć wyrzutów sumienia.
Będziesz mógł wrócić do pracy w Victorii, a ja zrobię majątek na reklamie jakichś
ciuchów. Oboje będziemy zadowoleni.
-
Czy wyjdziesz za Coltraina?
-
zapytał, spuściwszy smętnie głowę.
-
Niestety, nie kocham go
-
odparła ze smutkiem.
-
Gdybym go kochała,
natychmiast bym to zrobiła.
Todd tylko pokiwał głową.
-
Wciąż cię pragnę
-
powiedział.
-
Będę na ciebie czekał.
-
Obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie, Todd.
Zostawiła go na ganku i weszła do środka. Teraz chciała się tylko wykąpać.
Ona też go pragnęła, jednak nie darowałaby sobie, gdyby Todd musiał się z nią ożenić
z powodu dziecka. A że ożeniłby się, tego była zupełnie pewna. Znała się na ludziach
i wiedziała, że trudno byłoby znaleźć kogoś uczciwszego i bardziej opiekuńczego niż
Todd Burke.
W następny piątek Todd odwiózł Cherry do matki. Sam również miał zamiar
zatrzymać się na jakiś czas w Victorii, żeby załatwić najbardziej pilne sprawy
zawodowe. Poza tym chciał zapomnieć o Jane. Pragnienie, jakie odczuwał,
potęgowało się, gdy była tuż obok.
Pomachał córce na pożegnanie, a następnie omal nie wjechał na
wypielęgnowany trawnik przed białym domem w stylu wiktoriańskim, w którym
Marie mieszkała ze swoim nowym mężem, Williamem.
-
Co się stało twojemu ojcu?
-
spytała Marie córkę.
-
Wygląda na wyprowadzonego z równowagi.
-
To pewnie z powodu Jane
-
odparła Cherry.
-
Przyłapałam ich na tym, jak się
całowali. Naprawdę tak było
-
dodała, widząc wyraz niedowierzania w oczach matki.
Marie zaprowadziła ją na przestronny taras, wypielęgnowany tak, jak cała
posiadłość. Cherry spojrzała na swoje buty. No tak, znowu zapomniała je wyczyścić.
Jak zwykle. I mama będzie się gniewać, też jak zwykle. Czemu wszystko w tym domu
musi być takie czyste i ładne? Dlaczego nie można traktować pewnych rzeczy
normalnie?
Jednak Marie się nie gniewała, a to dlatego, że nie zauważyła śladów na
czystej podłodze. Myślami błądziła gdzie indziej.
-
Przecież mówił, że nie chce się żenić
-
rzuciła w zadumie.
-
Zarzekał się, że
nigdy w życiu.
-
Nigdy nie mów nigdy
-
powiedziała Cherry, a następnie uśmiechnęła się,
zadowolona, że uniknie kazania na temat obowiązku utrzymywania domu w
czystości.
-
Jane uczy mnie jazdy. Jest wspaniała. Chciałabym być taka jak ona.
Marie poczuła kolejne ukłucie zazdrości. Tym razem było jednak o wiele
boleśniejsze. O ile mogła się już nie przejmować byłym mężem, gdyż nie zależało jej
na zdobyciu jego miłości, o tyle, wraz z upływem lat, miłość Cherry stawała się dla
niej coraz ważniejsza. Marie znała jeden sposób, żeby ją sobie zaskarbić.
-
Jutro wybierzemy się na zakupy
-
powiedziała, klasnąwszy w ręce.
-
Co ty na
to?
I tym razem reakcja córki zaskoczyła ją boleśnie. Cherry westchnęła, zrobiła
znudzoną minę, spojrzała gdzieś nad jej głową i w końcu bąknęła:
-
Może być.
Marie załamała ręce.
-
W twoim wieku powinnaś przede wszystkim myśleć o strojach
-
powiedziała.
-
Chyba lubisz się ładnie ubierać, moja panno?
-
Lubię
-
potwierdziła Cherry.
-
Przynajmniej w stroje do rodeo.
Matka wzniosła oczy ku niebu, natomiast Cherry, natchniona niespodziewaną
myślą, nagle się ożywiła.
-
Ale skoro już będziemy na zakupach, to może wstąpimy do księgarni
-
powiedziała.
-
Chciałabym kupić parę książek medycznych i podręcznik do nauki
jazdy konnej.
-
Książki?! Przecież to strata czasu!
-
Ależ mamo! Przecież chcę studiować medycynę!
Marie pogładziła córkę po ramieniu.
-
Jesteś jeszcze bardzo młoda, kochanie. Na pewno zmienisz zdanie.
Cherry odsunęła się od niej.
-
Jane mówi co innego. Uważa, że powinnam rozwijać swoje zainteresowania.
Nawet gdybym później zdecydowała się na inne studia, to i tak co nieco zostanie mi w
głowie.
-
Dosyć mam już tej całej Jane! Jak ty do mnie mówisz?! Jestem przecież
twoją matką!
-
oburzyła się Marie.
Cherry natychmiast spokorniała. Wbiła wzrok w podłogę i bąknęła:
-
Przepraszam, mamo.
Marie objęła córkę ramieniem.
-
Chodź, kochanie. Napijemy się herbaty. Miałam dziś od rana wiele zajęć.
Ciekawe, co robiła? zastanawiała się Cherry. Pewnie przymierzała jakąś
suknię albo układała wieczorne menu. śycie matki wydawało jej się puste.
Całkowicie wypełniały je spotkania towarzyskie i zawodowe, w czasie których robiło
się to samo i wypowiadało te same zdania.
Co innego Jane. Nawet kiedy poruszała się o kulach, zawsze starała się jakoś
urozmaicić swoje życie. A poza tym te rozmowy! Nawet w czasie zwykłej pogawędki
przy herbacie można było usłyszeć coś ważnego.
Nagle zrobiło jej się cieplej na sercu. Pomyślała, że być może spotka ukochaną
nauczycielkę w czasie tego weekendu w Victorii. Wiązało się to z kontraktem
reklamowym Jane, ale Cherry nie pamiętała, o co dokładnie chodziło. Nieważne.
Najważniejsze, że będzie mogła ją spotkać.
Cherry zaczęła rozmyślać o Jane i po jakimś czasie stwierdziła, że nic miałaby
nic przeciwko temu, żeby mistrzyni rodeo została jej macochą.
Cherry nawet nie sądziła, że tak szybko ujrzy przyjaciółkę. Co prawda nie
spotkała jej w Victorii, ale Marie i William zostali w ostatniej chwili zaproszeni na
ważne przyjęcie, które miało trwać do późna w nocy, i dlatego zdecydowali, że
Cherry musi wrócić na ranczo.
Marie zadzwoniła nawet do byłego męża, żeby go o tym uprzedzić, ale Todd
załatwiał właśnie jakieś sprawy z klientami. Nie miała wyboru. Wyprowadziła więc
srebrnego mercedesa z garażu i wskazała córce miejsce obok siebie. Pomyślała, że nie
ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, i oto nadarza jej się okazja, żeby przytrzeć
nieco nosa uwielbianej przez córkę kobiecie.
-
Czy ta Jane wie, jaki Todd jest bogaty?
-
spytała zdawkowym tonem.
-
Nie, tata nic jej nie powiedział
-
odparła Cherry.
-
To jest nasz sekret. Wie
tylko, że tata pracuje w firmie komputerowej w Victorii.
-
Po co ta cała mistyfikacja?
-
Tacie było żal Jane
-
odparła, nie zastanawiając się, dlaczego matka wypytuje
ją o szczegóły.
-
Miała kłopoty ze zdrowiem, prawie nie mogła chodzić, a ranczo było
w opłakanym stanie. Dlatego tata przyjął tę pracę. Nie chciał jednak, żeby Jane
myślała, że się nad nią lituje. To bardzo szlachetnie z jego strony, prawda?
-
Prawda, prawda
-
powiedziała z roztargnieniem Marie.
-
Mówiłaś, że to
ranczo teraz kwitnie. A skąd ta Jane wzięła na to pieniądze? Miała jakieś
oszczędności?
Cherry z zapałem pokręciła głową.
-
Tata mówił, że stała na krawędzi bankructwa. To on załatwił jej pożyczkę.
Cherry paplała przez całą drogę, a Marie skrzętnie zbierała wszystkie
informacje na temat rywalki. Tak, rywalki.
Nie potrafiła inaczej myśleć o Jane. O ile gotowa była oddać jej Todda (mimo
iż w głębi ducha wciąż sądziła, że należy do niej), o tyle o córkę miała zamiar
walczyć jak lwica.
-
O, konie!
-
krzyknęła Cherry.
-
Popatrz, jakie wspaniałe!
-
W zasadzie mogłabyś spędzić ze mną część wakacji.
-
Matka zignorowała
pełne entuzjazmu okrzyki.
-
Wybieramy się z Williamem do Nassau i na Jamajkę, a
może nawet na Martynikę.
-
Och, byłoby fajnie
-
westchnęła Cherry.
-
Ale w sierpniu muszę
przygotowywać się do rodeo. Szkoda byłoby zaprzepaścić tyle pracy. Poza tym mam
wspaniałego konia. Nazwałam go…
-
Och, konie, konie!
-
przerwała jej matka.
-
Nic, tylko te brudne zwierzęta!
-
Konie są bardzo czyste
-
szepnęła Cherry, czując, że zbiera się jej na płacz.
Wjechały na podwórko i zatrzymały się z piskiem opon. Marie otworzyła
drzwiczki po swojej stronie. Od razu poznała Jane, która rozmawiała z jakimś
zasuszonym, brodatym staruszkiem. Naburmuszona Cherry wygramoliła się ze swego
miejsca.
Jane podeszła do nich. Poruszała się wolno, lecz sprawnie. Nie miała żadnego
makijażu, ale nie szkodziło to jej urodzie. Wręcz przeciwnie
-
podkreślało naturalną
czerwień warg i wspaniały błękit oczu. Marie od razu zrozumiała, dlaczego Todd
mógł się w niej zakochać.
-
Jane, to moja mama. Mamo, to Jane.
Marie uśmiechnęła się sztucznie.
-
Miło mi panią poznać
-
powiedziała zdawkowo.
-
Tyle o pani słyszałam.
-
Proszę mi mówić po imieniu
-
powiedziała Jane i uścisnęła jej dłoń.
Następnie objęła Cherry i ucałowała ją gorąco w oba policzki.
-
Brakowało mi ciebie
-
szepnęła.
-
Ja też tęskniłam
-
powiedziała dziewczynka.
Marie zamarła. Gniew, który w niej wzbierał, nie mógł znaleźć ujścia.
-
Może napije się pani herbaty?
-
zaproponowała Jane.
-
Och, mów mi Marie
-
zrewanżowała się, z trudem starając się nadać głosowi
naturalne brzmienie.
-
Przecież jesteśmy prawie rodziną.
Jane spłoniła się, ale nic nie powiedziała. Zaprosiła matkę i córkę do salonu, a
następnie poprosiła Cherry, żeby przypomniała Meg o herbacie i ciasteczkach.
Dziewczynka wybiegła w podskokach z pokoju.
Marie rozejrzała się dokoła. To, co zobaczyła, wcale jej nie zachwyciło. Stare
meble w różnych stylach, wyblakłe tapety, skrzypiąca podłoga. Jane poprosiła ją, żeby
usiadła.
-
Piękne mieszkanko
-
rzuciła Marie w stronę gospodyni.
-
Nie spodziewałam
się czegoś takiego.
-
Och, to nic nadzwyczajnego. Przede wszystkim wymaga remontu.
-
W ogóle spodziewałam się czegoś innego
-
ciągnęła Marie, nie zważając na
jej słowa.
-
Zwłaszcza kiedy mój mąż, mój były mąż
-
poprawiła się ze słodkim
uśmiechem
-
powiedział mi, że ma zamiar pomóc bezbronnej kalece.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Początkowo Jane miała wrażenie, że się przesłyszała. Potem jednak, kiedy
spojrzała w chłodne oczy Marie, zrozumiała, że nie ma kłopotów ze słuchem.
-
Nie jestem kaleką
-
powiedziała dumnie.
-
To tylko czasowa niedyspozycja.
-
Och, przepraszam. Pewnie źle zrozumiałam. To zresztą jest bez znaczenia.
Miło ze strony Todda, że zechciał się tobą zająć. Rzadko się zdarza, żeby
multimilioner i właściciel olbrzymiej firmy komputerowej poświęcał czas jakiemuś
zadłużonemu ranczu.
Jane nie ruszała się i na moment przestała oddychać. Patrzyła tylko na
rozmówczynię nie widzącym wzrokiem.
-
Słu… słucham?
Z kolei Marie wyraziła zdziwienie, uniósłszy w górę swoje cienkie,
wyskubane brwi.
-
Nie wiedziałaś? Naprawdę nie wiedziałaś?
-
dopytywała się z ironicznym
uśmieszkiem.
-
To zadziwiające. Jego zdjęcia pojawiają się regularnie w pismach
poświęconych gospodarce. No, ale pewnie nie czytasz tego rodzaju rzeczy
-
dodała,
spoglądając na leżący na stoliku miesięcznik poświęcony hodowli koni.
-
Nie, nie czytam
-
wybąkała Jane.
-
Todd musiał się nieźle bawić, udając zwykłego księgowego
-
ciągnęła Marie,
sadowiąc się wygodniej na kanapie.
-
Chociaż, z drugiej strony, dziwię się, że przystał
na takie warunki.
-
Wskazała dłonią wnętrze pokoju.
-
Przywykł do luksusowego
rollsa i ferrari. No i własnego szofera.
-
Szofera?
-
powtórzyła bezwiednie Jane.
Efekty ataku przeszły najśmielsze oczekiwania Marie. Nie spodziewała się, że
właścicielka rancza będzie tak zdruzgotana. Sądziła raczej, że wiadomość o
bogactwie Todda ucieszy ją i jednocześnie skłoni do wyjaśnień.
-
Tak, moja droga. Trudno przecież, żeby sam prowadził.
-
Ale przecież Todd zajmuje się książkami, prowadzi rachunki…
-
usiłowała
argumentować.
Marie skinęła głową.
-
O tak, zna się na tym świetnie
-
stwierdziła.
-
Jest geniuszem w sprawach
dotyczących finansów. Zwłaszcza że nie skończył żadnych studiów.
-
Ale dlaczego? Dlaczego nic mi nie powiedział?
-
Pewnie bał się, że zakochasz się w jego pieniądzach
-
odparła Marie.
-
Miał
w tym względzie pewne doświadczenia, a ty
-
coś niebezpiecznie błysnęło w oczach
Marie
-
miałaś chyba problemy finansowe.
Siedząca do tej pory sztywno Jane wstała i spojrzała groźnie na gościa.
-
Poradziłabym sobie
-
powiedziała.
-
I nie potrzebuję niczyjej litości.
-
Oczywiście, chociaż dzięki Toddowi wszystko poszło chyba nadzwyczaj
dobrze
-
rzuciła Marie.
Jane pobladła i zacisnęła pięści. Już chciała coś powiedzieć, kiedy
przeszkodziły jej odgłosy kroków za drzwiami, zza których po chwili wyłoniła się
roześmiana Cherry.
-
Jane, Meg powiedziała, że jeśli chcecie…
-
Spojrzała na obie kobiety i słowa
zamarły na jej ustach.
-
C… co się tutaj stało?
Cherry skierowała oskarżycielskie spojrzenie na matkę. Marie nie wytrzymała
tego i wstała, zakładając ręce na piersi, jakby mogło ją to chronić przed gniewem
córki.
-
Co jej powiedziałaś?
-
Cherry skierowała te słowa bezpośrednio do matki.
Marie wyprężyła pierś.
-
Tylko prawdę
-
odparła.
-
I tak by się w końcu o wszystkim dowiedziała.
-
O tacie?
Marie zdołała tylko skinąć głową. Jej pokłady pewności siebie topniały z
minuty na minutę. Zwłaszcza że Jane rzeczywiście wyglądała kiepsko. Bladość nie
chciała ustąpić i widać było, że cierpi.
-
Chyba już pójdę
-
powiedziała Marie drżącym głosem i sięgnęła po torebkę.
-
To dobry pomysł, mamo
-
stwierdziła chłodno Cherry.
-
Zanim przyjedzie
tata.
Marie zagryzła wargi. O tym też nie pomyślała. Jeszcze jedna komplikacja.
-
Przepraszam, nie chciałam…
-
Po prostu wyjdź
-
przerwała jej córka.
-
Im szybciej, tym lepiej.
Jane skinęła głową, chcąc dać znak, że w pełni się z tym zgadza.
-
Ależ Cherry! Przecież jestem twoją matką!
-
wykrzyknęła Marie, czując, że
twarz oblewa jej gorący rumieniec.
-
Wiem. I wstyd mi z tego powodu
-
odparowała Cherry.
-
Nigdy nie czułam
się gorzej.
Marie wciągnęła głęboko powietrze. Policzki ją paliły, a łzy same nabiegły do
oczu.
-
Ja tylko chciałam…
-
szepnęła, czując, że nie ma co liczyć na zrozumienie. I
słusznie. Cherry odwróciła się do niej plecami, a ta Jane, która ukradła jej miłość
córki, nie posunęła się co prawda do tego, ale wciąż stała blada jak płótno. Marie
chwyciła torebkę i wybiegła na podwórze. Gorące łzy płynęły po jej policzkach.
Jane dopiero teraz poczuła, że opuszcza ją gniew. Za to plecy znowu zaczęły
ją boleć, chociaż nie robiła przecież niczego, co wymagałoby wysiłku. Usiadła więc
ciężko na fotelu i spojrzała na tkwiącą przy oknie dziewczynkę.
-
Pojechała
-
rzuciła Cherry.
-
Czy to wszystko prawda?
-
spytała Jane.
-
Czy twój ojciec jest właścicielem
firmy i ma drogie samochody? I czy poświęca swój cenny czas na ratowanie mojego
rancza?
-
Tak, to prawda
-
przyznała z westchnieniem Cherry.
-
Ale nie wiem, co ci
mama nagadała. W jakim świetle to przedstawiła. Obawiam się, że sama ją
sprowokowałam, opowiadając o tobie. Zdaje się, że jest po prostu zazdrosna.
Jane pokiwała smętnie głową. Dotarło do niej tylko to, że Cherry wszystko
potwierdza. Nie zastanawiała się nawet nad tym, że dziewczynka mówi wyjątkowo
dojrzale jak na swój wiek.
-
Tak, nawet coś podejrzewałam
-
powiedziała do siebie.
-
Wydawało mi się
dziwne, że zatrudnia się u innych, zamiast założyć własną firmę. Oszukał mnie.
Nabrał jak dziecko.
Cherry wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć przyjaciółki, ale po chwili
zrezygnowała.
-
Naprawdę nie chciał cię skrzywdzić, Jane
-
powiedziała.
-
Chodziło mu tylko
o to, żeby ci pomóc. Początkowo nie chciał mówić o firmie, a potem jakoś się tak
ułożyło. Jednak zapewniam, że mu na tobie zależy.
Zależy! Powiedział przecież, że ją kocha! Ale nie oszukuje się tych, których
się kocha. Co więcej, pozwolił, żeby ona się w nim zakochała, wiedząc, że nie ma dla
nich żadnej przyszłości. Gdyby był zwykłym księgowym, może by coś z tego wyszło.
Jednak okazało się, że jest multimilionerem! Właścicielem firmy! Po co byłaby mu
dziewczyna ze wsi, która skończyła tylko szkołę średnią i nie wie, jak się zachować w
dobrym towarzystwie? Rzeczywistość była aż nadto przygnębiająca.
-
Powiedz coś
-
poprosiła Cherry.
Jane nie mogła wydobyć z siebie głosu. Nagle opanowała ją myśl, że Todd
wróci jeszcze dzisiaj. Co mu powie? Jak w ogóle będzie mu mogła spojrzeć w twarz?
Wszystkie te myśli sprawiły, że jeszcze bardziej skuliła się na kanapie.
Równie nagle znalazła rozwiązanie. Rudzielec! Przecież może zaprosić go na
kolację i umiejętnie rozegrać to spotkanie.
-
Proszę, nie mów ojcu o tym, co się dzisiaj wydarzyło
-
poprosiła wciąż
stojącą przy oknie Cherry.
-
Porozmawiam z nim później.
Twarz dziewczynki rozjaśniła się nieco. Nie był to jeszcze uśmiech, ale jego
nikła zapowiedź.
-
Mama wcale nie jest taka zła
-
wystąpiła w obronie Marie.
-
Tylko po prostu
powierzchowna i zazdrosna. Mam nadzieję, że mi wybaczysz.
Dopiero teraz Jane zrozumiała, co mogła przeżywać biedna dziewczyna. Do
tej pory pochłaniały ją wyłącznie własne problemy.
-
Ależ nie mam ci czego wybaczać
-
powiedziała.
Twarz Cherry znowu rozjaśniła się i tym razem był to już uśmiech. Delikatny i
blady, ale uśmiech.
-
Więc ciągle jestem twoją przyjaciółką?
-
Oczywiście.
-
Dzięki Bogu!
-
Cherry odetchnęła z ulgą.
-
A już się bałam, że wszystko
skończone.
Jane wstała, podeszła do Cherry i objęła ją. Teraz, kiedy już opadły emocje,
cierpiała znacznie mniej.
-
Co ty opowiadasz?! Wszystko będzie po staremu. Tylko, widzisz…
-
spuściła wzrok
-
mam wrażenie, że nie pasuję do twojego ojca. Wychowałam się na
ranczu. Nie mogłabym żyć bez koni i świeżego powietrza.
-
Ależ tata też się wychował na ranczu
-
stwierdziła Cherry.
-
Jego rodzina
pochodzi z Wyoming.
Jane poklepała ją po ramieniu.
-
Jednak teraz go to już nie interesuje. Ma na głowie inne sprawy. Zresztą
widzisz
-
Jane westchnęła
-
ja i doktor Coltrain znamy się od dziecka. Dorastaliśmy tu
razem. I wydaje nam się, że do siebie pasujemy. Zaprosiłam go zresztą dzisiaj na
kolację
-
skłamała na koniec.
-
Nic mi nie mówiłaś!
-
Przecież nie wiedziałam, że dzisiaj przyjedziesz
-
odparowała Jane.
Wypadło to na tyle przekonująco, że Cherry już nie nalegała na wyjaśnienia.
Rzeczywiście była tu niespodziewanym gościem. Gdyby nie przyjęcie, w dalszym
ciągu znajdowałaby się w Victorii.
-
Jeśli chcesz, możesz zjeść z nami kolację
-
dodała Jane i z ulgą stwierdziła,
ż
e Cherry nie ma na to najmniejszej ochoty.
-
Pewnie pojedziemy gdzieś z tatą
-
powiedziała.
Jane nie protestowała.
-
Naprawdę ci na nim nie zależy?
-
spytała Cherry z żałosną miną.
-
No cóż, jest bardzo miły
-
odparła Jane.
-
A poza tym tak wiele mu
zawdzięczam.
Ostatnie zdanie sprawiło, że Cherry źle się poczuła. Zdobyła się jednak na
uśmiech. Potem szybko pożegnała się i poszła do swojego pokoju.
Gdy tylko wyszła, Jane wybuchnęła płaczem. Nie mogła powstrzymać się
nawet wówczas, kiedy do pokoju weszła Meg z herbatą i ciasteczkami.
-
Jesteś sama?
-
spytała.
-
A gdzie, do licha, są goście? Już pojechali?
W odpowiedzi Jane jeszcze bardziej zaniosła się płaczem.
-
Cherry też była jakaś nieswoja. Widziałam ją, jak biegła do domku
-
powiedziała Meg.
-
Co się tutaj, u licha, stało?
-
Wszystko
-
odparła zwięźle Jane.
-
Ten drań! Ten wąż z płową czupryną.
Jakkolwiek wyobrażenie sobie węża z płową czupryną przekraczało
możliwości Meg, to jednak zaraz domyśliła się, o kim mowa.
-
Chodzi ci o Todda? Oszukał cię? A wydawało się, że jest takim dobrym
księgowym!
-
Wcale nie jest księgowym!
-
zawołała Jane i znowu wybuchnęła płaczem.
Meg załamała ręce. Stanęła jej przed oczami wizja całkowitego bankructwa
rancza, a kto wie, może nawet i długów.
-
Co ty powiesz! A tak mu dobrze z oczu patrzyło! Więc oszukał nas?
-
Nie nas, tylko mnie
-
odpowiedziała Jane.
-
Todd jest właścicielem
olbrzymiej firmy komputerowej i multimilionerem.
Meg najpierw stanęła jak wryta, a potem wybuchnęła śmiechem.
-
Daj spokój! Nie nabijaj się ze starej kobiety!
Zaskoczona jej reakcją Jane przestała płakać, chociaż na policzkach wciąż
miała ślady łez.
-
Wcale cię nie nabieram
-
powiedziała z urazą w głosie.
-
Ma w domu rollsa i
ferrari.
Meg pokręciła przecząco głową.
-
To niemożliwe. Widziałaś, jak jadł moje kluski? Aż mu się uszy trzęsły!
Jane westchnęła poirytowana tą dziwną argumentacją.
-
Powiedziała mi o tym matka Cherry. Zresztą Cherry to potwierdziła, choć
początkowo nie chciała tego zrobić.
Meg była już mniej pewna siebie.
-
To po co zatrudniałby się jako księgowy?
-
rzuciła w jej stronę.
Jane zaczerpnęła głęboko powietrza. Poczuła, że znów zbiera jej się na płacz.
-
Z litości
-
odparła.
-
Z litości dla kaleki. Teraz przestało mnie już dziwić to,
ż
e dostałam tę pożyczkę z banku.
Gospodyni pogłaskała ją po ramieniu.
-
Nie przejmuj się tym wszystkim
-
powiedziała.
-
Todd to Todd. Z pieniędzmi
czy bez.
-
Tak, tyle że nie będzie teraz wiedział, czy chodzi mi o niego, czy o jego
pieniądze
-
ciągnęła Jane płaczliwym głosem.
-
Jego żona mówiła, że piszą o nim w
różnych gazetach poświęconych gospodarce. Nie czytam ich, ale Todd może o tym
nie wiedzieć.
Meg pokiwała głową. Dopiero teraz pojęła złożoność całej sytuacji.
-
Rozumiem
-
mruknęła.
-
To jednak nie potrwa długo
-
stwierdziła Jane.
-
Mam zamiar radykalnie
zmienić całą sytuację.
-
Jak?
-
Z pomocą Rudzielca
-
odparła Jane.
-
Todd od dawna jest o niego zazdrosny.
Najwyższy czas, żeby znalazł ku temu powody. Zaproszę go dzisiaj na kolację,
ż
ebyśmy mogli wszystko uzgodnić.
Gospodyni wpadła w popłoch.
-
Tylko nie to!
-
zaprotestowała.
-
Coltrain zasługuje na coś więcej.
-
Oczywiście
-
zgodziła się z nią Jane.
-
Wszystko odbędzie się na niby. Tylko
po to, żeby spławić Burke'a
-
dodała.
-
Tylko żeby Coltrain nie czuł się w tej roli fatalnie
-
przestrzegła ją Meg.
-
Nie będzie
-
powiedziała z całą mocą Jane.
W odróżnieniu ode mnie, dodała w duchu.
Tak jak sądziła, Rudzielec zgodził się przyjść na kolację. Miał, co prawda,
dyżur, więc wziął ze sobą pager, za pomocą którego można go było w razie czego
przywołać. Jane miała mało czasu, dlatego upiekła kurczaka i zrobiła sałatkę
warzywną. Więcej czasu poświęciła swojej osobie. Umalowała się nawet i elegancko
ubrała. Nie chciała, żeby Rudzielec zauważył, co się z nią działo. Nic jednak nie
potrafiło zamaskować smutku, który widniał w jej oczach.
-
Czy to naprawdę takie ważne, że on ma pieniądze?
-
spytał Coltrain, kiedy
siedzieli przy kawie.
-
Tak. Zwłaszcza jeśli będzie myślał, że mi na nich zależy
-
odparła.
-
A to już jego problem. Może pozwolisz mu, żeby sam sobie z tym poradził?
-
Niby dlaczego?
-
Bo on cię kocha, idiotko! Powinnaś dać mu jakąś szansę
-
powiedział
Rudzielec.
-
Ten twój plan wcale mi się nie podoba.
-
Nie mam lepszego. Po co się maskował? Odpłacę mu pięknym za nadobne.
Coltrain patrzył przez chwilę na jej rozpłomienioną twarz. Nie chciał
dopuścić, by zrobiła coś, czego później będzie żałować.
-
Pewnie sprawiało mu przyjemność, że pragniesz go dla niego samego
-
stwierdził.
-
Milionerzy nieczęsto mogą mieć taką pewność.
-
On też nie.
-
Dlaczego?
-
Ponieważ mogłam o nim gdzieś przeczytać albo usłyszeć, a potem grać
naiwną gęś.
Rudzielec już chciał jej coś odpowiedzieć, lecz w tym momencie otworzyły się
drzwi i do środka wszedł Todd. Miał na sobie szary dwurzędowy garnitur, na nogach
szyte na miarę buty. Spojrzał najpierw na nich, a następnie na swojego rolexa. Na
lewej ręce miał sygnet z diamentem zdolnym oślepić konia. Dopiero teraz wyglądał
na tego, kim był naprawdę
-
na przemysłowego potentata.
-
Właśnie miałem zebranie, kiedy pani Emory poinformowała mnie o tym, co
się stało
-
wyjaśnił, wskazując strój.
-
Znam już wersję Marie i chciałbym usłyszeć
twoją
-
zwrócił się do Jane.
Coltrain chrząknął, żeby przypomnieć o swoim istnieniu. Todd spojrzał na
niego swoimi stalowoszarymi oczami.
-
Widzę, że jecie kolację
-
mruknął.
-
I domyślam się z jakiej okazji.
Rudzielec aż otworzył usta. Ten Burke był znacznie sprytniejszy, niż
przypuszczał.
-
Może byśmy więc tak po prostu powiedzieli sobie prawdę
-
zaproponował.
-
Bez żadnych planów, rozgrywek czy udawania.
-
Posłał Jane znaczące spojrzenie.
-
Co wy na to? Zacznijmy od tego, czy dobrze się pan bawił kosztem Jane?
-
zwrócił
się do Todda.
-
Bawił? To chyba nie jest właściwe słowo. Pracowałem jak wół, zaniedbując
bardzo ważne sprawy firmy.
-
Ale dlaczego?
-
nie wytrzymała Jane.
-
Bo było mi cię żal. Mogłaś przecież wszystko stracić mimo uporu i wielkiego
hartu ducha.
-
Mogłeś powiedzieć prawdę!
-
Po co? Byłoby ci lżej?
-
spytał Todd.
-
Chciałem ci po prostu pomóc stanąć
na nogi.
-
Ale teraz już poradzę sobie sama. Nie potrzebuję niczyjej pomocy!
-
Oczywiście
-
zgodził się.
-
Wszystko już jest dopracowane. I tak byś sobie
poradziła, gdybyś znalazła przyzwoitego księgowego.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Jane patrzyła na Todda, a on na nią lub na
Rudzielca. Czas płynął wolno. śadne z nich nie wiedziało, co począć.
-
Tak, hm, no cóż…
-
zaczął Coltrain, który najwyraźniej przyjął rolę
mediatora.
Jednak Jane nie pozwoliła mu skończyć.
-
Co masz zamiar teraz robić?
-
spytała Todda, chcąc zakończyć całą sprawę.
-
Będę musiał zająć się swoją firmą
-
odpowiedział, nie patrząc jej w oczy.
-
Poza tym Cherry musi wrócić do szkoły. Moja córka naprawdę wiele ci zawdzięcza.
Ma teraz nawet szansę na rodeo.
Jane pokiwała głową.
-
Tak, Cherry zawsze będzie moją przyjaciółką.
-
Cherry, a ja nie?
-
Jestem ci głęboko wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłeś
-
powiedziała
drętwym głosem.
Todd chwycił ją za rękę.
-
Ależ Jane!
-
Czy mam wyjść?
-
spytał Rudzielec, który najwyraźniej czuł się niezręcznie
w tej sytuacji.
-
Ani mi się waż!
-
krzyknęła Jane, wyrywając dłoń z niedźwiedziego uścisku
Todda.
-
Boisz się mnie
-
powiedział oskarżycielskim tonem Todd.
-
Nie mam już nic więcej do powiedzenia
-
stwierdziła.
-
Poza "żegnaj".
Todd zwiesił smętnie głowę.
-
Cherry będzie przykro.
Usta Jane skrzywiły się w podkówkę. Po chwili jednak opanowała żal.
-
Tak, wiem
-
powiedziała.
-
Mnie też jest przykro.
Todd wstał i wyciągnął ku niej rękę. Skinął też głową Coltrainowi.
-
Jestem głęboko wdzięczna za wszystko.
-
Za wszystko?
-
powtórzył głębokim, pełnym podtekstów tonem.
Jane zaczerwieniła się i chyba właśnie o to mu chodziło. Raz jeszcze skinął im
głową i wyszedł. Rudzielec patrzył na nią z niedowierzaniem.
-
Ty idiotko! Czy duma jest dla ciebie ważniejsza niż uczucie? Do końca życia
będziesz żałowała tego, że nie pozwoliłaś mu wszystkiego powiedzieć.
-
Wiem, co ma do powiedzenia
-
ż
achnęła się Jane.
-
To nadęty, samolubny
głupek.
-
Wydawało mi się, że mu na tobie zależy.
Jane ukryła twarz w dłoniach, żeby nie widział jej miny. Coś jej mówiło, że
nie wygląda teraz najlepiej. Przez chwilę walczyła z chęcią rozpłakania się na dobre, a
w końcu bąknęła:
-
W dodatku głupek z pieniędzmi.
-
Pieniądze to nie wszystko
-
rzucił Coltrain, który nie bardzo wiedział, co
zrobić z rękami. Najchętniej objąłby przyjaciółkę, żeby ją jakoś pocieszyć.
-
Tak. Dla kogoś, kto je ma.
-
Posłuchaj, on też jest dumny
-
Coltrain wrócił do właściwego tematu
rozmowy.
-
Jeśli pozwolisz mu teraz odejść, to już do ciebie nie wróci.
-
Wcale tego nie chcę.
-
Chcesz!
-
Nie chcę!
Mogli się tak spierać przez najbliższą godzinę. Rudzielec westchnął i podniósł
się z miejsca. Niestety, nic nie udało mu się wskórać. Jane potrafiła być uparta jak
osioł.
-
Pójdę już
-
rzucił.
Skinęła głową.
-
Dzięki, że przyszedłeś. Nie poradziłabym sobie bez ciebie.
-
I tak sobie nie poradziłaś
-
powiedział, czyniąc ostatni wysiłek, by jakoś do
niej przemówić.
-
Kłóciłaś się z nim tylko, zamiast po prostu porozmawiać. A teraz
zostaniesz sama.
Wzruszyła ramionami.
-
To nic nowego.
-
Twój ojciec chciałby, żebyś była szczęśliwa.
-
Ale nie za wszelką cenę. Todd nie jest facetem, który mógłby się ożenić z
dziewczyną ze wsi. Nie wiedziałabym nawet, jak się zachować w towarzystwie.
Z kolei Rudzielec wzruszył ramionami.
-
Wszystkiego można się nauczyć
-
stwierdził i spojrzał na zegarek.
-
Ojej,
jestem spóźniony. No, trzymaj się. Pędzę na obchód.
Pożegnała go, a następnie wyszła na ganek, żeby zobaczyć, jak odjeżdża. Po
chwili zauważyła, że Todd i Cherry skończyli już pakowanie i zabrali się do
przenoszenia bagaży do samochodu. Rzeczywiście był to rolls. Jane ukryła się w
bawialni i wyjrzała zza zasłonki. Pojechali. Dom wydawał się teraz znacznie bardziej
pusty niż kiedykolwiek.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ś
ycie bez Todda i Cherry stało się nudne i męczące, ale ranczo kwitło. Jane
ś
wietnie sobie radziła ze sprawami organizacyjnymi. Odkryła w sobie talenty, o
których istnieniu nawet nie wiedziała. Zwykle to ojciec zajmował się całym ranczem.
Teraz prowadziła rozmowy z hodowcami, podpisywała umowy, zamieszczała
ogłoszenia w pismach poświęconych hodowli koni i jeździła na aukcje. Nawet Tim
był zdziwiony, skąd bierze tyle energii.
Reklama ubrań również szła znakomicie. Firma zdecydowała się w końcu na
krótki film dla telewizji. Po pierwszych projekcjach sprzedaż wzrosła dwukrotnie.
Okazało się też, że pomogło to jej w interesach. Mogła teraz liczyć na współpracę
najlepszych hodowców. Stała się popularna, żeby nie powiedzieć: sławna.
Uruchomiony przez Todda mechanizm sam się napędzał i pozwalał liczyć na sukcesy
w przyszłości.
Jednak Jane, mimo licznych spotkań i zajęć, prowadziła samotne życie. Nie
mogła też jeździć konno. Pierwsza poważna próba zakończyła się kompletnym
fiaskiem. Musiała później przeleżeć tydzień w łóżku, kurując zbolały kręgosłup. Ale
to właśnie wtedy zapisała się na korespondencyjny kurs księgowości, dzięki któremu
udało jej się nauczyć prowadzenia ksiąg rachunkowych. Sprawę ułatwiło to, że Todd
pozostawił wszystko w idealnym porządku.
Czasami myślała o nim. Zastanawiała się, czy jest zadowolony z tego, że
wrócił do swojej firmy.
Todd być może był zadowolony, ale większość jego pracowników nie. Od
swojego powrotu stał się uszczypliwy i nieprzyjemny. Nic mu sienie podobało.
Wszyscy pracowali zbyt wolno. W dziale projektów nie wymyślono niczego
sensownego, a w każdym razie niczego, co by mu się podobało. Programiści nie
troszczyli się o sprzęt, a zwłaszcza dyskietki, które kładziono często tuż obok kawy.
Na argumenty, że przecież zawsze tak było, Todd zaciskał tylko gniewnie usta. Nawet
jego nieoceniona sekretarka, pani Emory, podpadła mu, kiedy nie potrafiła znaleźć
jakiegoś dokumentu w ciągu piętnastu sekund. Jednym słowem
-
wszystko było źle.
Wcale nie lepiej przedstawiała się sytuacja w domu. Cherry, która po raz
pierwszy miała pójść do normalnej szkoły bez internatu, nie wiedziała już, czy
powinna się z tego cieszyć. Ojcu nie podobały się jej stroje, muzyka, której słuchała, a
także oglądane przez nią filmy. Doszło do tego, że Todd po emisji jakiegoś filmu
zadzwonił do lokalnej stacji telewizyjnej i ostro nawymyślał któremuś z redaktorów.
Gdyby mu chociaż ulżyło!
Cherry znosiła to wszystko spokojne. Jednak kiedy ojciec zabronił jej
kupowania magazynu poświęconego koniom, tylko dlatego, że ukazał się w nim
artykuł o Jane, nie wytrzymała i powiedziała, co o tym sądzi.
-
Wiesz, tato, zrobiłeś się ostatnio potwornie zgryźliwy
-
stwierdziła.
-
Ludzie
boją się do ciebie podchodzić.
Spojrzał na nią znad stron Wall Street Journal. Wyglądał na zaskoczonego tą
wiadomością.
-
Naprawdę? Boją się mnie? Chyba trochę przesadzasz. Wcale nie jestem
zgryźliwy.
Cherry odchrząknęła.
-
To bardzo łagodne określenie
-
powiedziała.
-
Pani Emory użyła znacznie
dosadniejszego, kiedy po raz czwarty kazałeś jej przepisać list z powodu zbyt małego
marginesu. Czy rzeczywiście musiałeś go mierzyć linijką? A znowu Chris powiedział,
ż
e zniszczyłeś jego nowy program. Dobrze, że miał go na twardym dysku.
Todd wzruszył ramionami, a następnie odłożył gazetę, której i tak już nie
czytał.
-
To nie moja wina, że wszyscy oduczyli się pracować. Mogę przecież
oczekiwać odrobiny zaangażowania od moich pracowników! A jeśli idzie o to pismo,
to…
-
Todd poczuł, że się zapędził.
-
Właśnie! Widziałeś zdjęcie Jane? Była na rozkładówce! Wyglądała
naprawdę świetnie!
-
Nie zauważyłem.
-
Naprawdę? Wydawało mi się, że widziałam to pismo na twoim biurku. A
było tam naprawdę duże jej zdjęcie.
Todd sięgnął po "Wall Street Journal" i otworzył go ostentacyjnie.
-
Czy nie zadano ci jakiejś pracy domowej? Jak oni was uczą w tej szkole?
-
Tato, przecież szkoła się jeszcze nie zaczęła!
Brwi Todda powędrowały w górę.
-
Naprawdę?
-
Mógłbyś do niej zadzwonić, wiesz
-
rzuciła jakby od niechcenia Cherry.
-
Do szkoły? Po co?
-
Miałam na myśli Jane.
Todd skrzywił się, jakby mu zaproponowała wspólny mord albo coś równie
odpychającego.
-
Do niej?! Po co?! Przecież dała mi kosza!
-
Czyżbyś myślał o tym, żeby się z nią ożenić?
-
spytała drżącym głosem.
-
Jane byłaby znakomitą matką.
Todd pokręcił głową.
-
Teraz i tak za mnie nie wyjdzie. Wyraźnie mi to powiedziała. A poza tym ty
masz już matkę
-
dodał po chwili namysłu.
Córka wzniosła oczy do góry.
-
Nie wiem, czy zauważyłeś, że ostatnio nie rozmawiamy ze sobą. To z
powodu Jane.
Todd ponownie odłożył gazetę i podszedł do córki. Jego ciężka dłoń spoczęła
na jej ramieniu.
-
Ja też zrobiłem jej awanturę
-
powiedział.
Cherry spojrzała błagalnie w jego oczy.
-
Zadzwoń do Jane, tato. Przecież ona szaleje za tobą, a ty… za nią.
-
Nic z tego
-
uciął krótko Todd.
-
Jane wyjdzie pewnie za tego
płomiennowłosego doktora i będą mieli mnóstwo małych rudzielców.
Cherry pokręciła głową.
-
Tak kiepsko ją znasz? No nic, widzę, że wolisz męczyć siebie oraz innych i
doprowadzić swoich pracowników do choroby nerwowej lub alkoholowej.
-
Nikt z moich ludzi nie pije
-
warknął.
-
Chris się upił. Po raz pierwszy w życiu. Po tym, jak potraktowałeś jego nowy
program
-
poinformowała go.
-
Mówi, że wyjedzie do Kalifornii, żeby stworzyć
program wirtualny dla źle traktowanych pracowników. Będą oni mogli dręczyć
swoich szefów, a nawet ich zabijać.
-
Uuu! Złośliwy chłopak!
-
mruknął Todd.
-
Będę mu chyba musiał dać
podwyżkę, bo inaczej rzeczywiście to zrobi.
Cherry uśmiechnęła się, zachęcona powrotem ojcowskiego dobrego humoru.
-
A co z Jane?
-
spytała odważnie.
Todd znowu stał się ponury.
-
Nawet mi o niej nie wspominaj!
-
Tak, ona też uważała, że nie jest dla ciebie dość dobra.
-
Co takiego?
-
Todd spojrzał z ukosa na córkę.
-
Kiedy mama powiedziała jej o firmie i rollsie, zrobiła się biała jak papier.
Mama przekonała ją, że nie nadaje się na żonę milionera.
-
Jak śmiała!
-
wrzasnął Todd.
-
Jane nadaje się do tego bardziej niż ona sama!
-
Nikt jej tego nie powiedział
-
ciągnęła z niewinną minką Cherry.
-
Pewnie
ciągle uważa, że jest gorsza.
-
Niby dlaczego?
-
mruknął Todd.
-
No cóż, skończyła tylko średnią szkołę.
-
Tak jak ja.
-
Poza tym nie wiedziałaby, jak się zachować na przyjęciu.
-
Cherry zagięła
drugi palec.
-
Wiesz, jak nie znoszę przyjęć i tych wszystkich wypindrzonych paniuś z ich
widelczykami, łyżeczkami i nie wiadomo czym.
-
Jane ma poważne podejście do życia. Chce je ułożyć raz na zawsze.
-
A ja? Myślisz, że ja nie mam? Bardzo poważnie potraktowałem swój
związek z twoją matką. No ale cóż, Jane jest inna
-
naszła go nagła refleksja.
-
Właśnie. I po namyśle muszę stwierdzić, że może jednak zdecyduje się na
związek z doktorem Coltrainem
-
oświadczyła z niewinną minką Cherry.
-
Przecież go nie kocha!
-
odparował Todd.
-
Miłość to nie wszystko. Jane musi myśleć o przyszłości. Doktor Coltrain to
poważny partner. A poza tym szaleje za nią.
-
Cherry!
-
Ależ tato, przecież wcale nie zamierzasz się z nią żenić. Więc nie powinno
cię to martwić.
-
I nie martwi!
-
warknął Todd.
-
Jak cholera!
Cherry spojrzała na niego uważnie.
-
A może jednak?
Wahał się przez chwilę. Przez chwilę miał zamiar skarcić córkę, ale w końcu z
ciężkim westchnieniem zagłębił się w fotelu.
-
No dobrze, a jeśli nawet? Nie sądzę, żeby Jane chciała ze mną teraz
rozmawiać.
Dziewczynka zaczęła się zastanawiać. Niestety, ojciec miał rację. Jane nie
będzie odbierać telefonów od Todda, a kiedy ten przyjedzie na ranczo. zwieje gdzie
pieprz rośnie. Cherry poznała dobrze reakcje przyjaciółki.
-
Wiem! Rodeo!
-
wykrzyknęła olśniona nagłą myślą.
-
Jane na pewno
przyjedzie, żeby mnie zobaczyć.
Todd zasępił się i potarł zmarszczone czoło. Córka z pewnością miała rację.
-
Na pewno się przebierze
-
powiedział głosem pełnym zwątpienia.
-
A poza
tym usiądzie gdzieś w tylnych rzędach. Nie wypatrzymy jej.
-
Mógłbyś poprosić Chrisa, żeby ją odszukał
-
rzuciła Cherry.
-
Na pewno to
zrobi.
-
Coś ty!
-
ż
achnął się Todd.
-
Już raczej będzie mnie przypiekał ogniem w
przestrzeni wirtualnej.
-
Ależ tato, po podwyżce?
Oboje roześmieli się głośno. Todd śmiał się trochę z siebie. Nie od dziś dawał
się córce wodzić za nos. Cherry natomiast śmiała się z radości. Z ulgą stwierdziła, że
ojciec bez zbędnych sporów przystał na jej plan.
-
Dobrze, porozmawiam z nią
-
powiedział w końcu Todd.
-
Ale co potem?
-
A potem będziemy żyć długo i szczęśliwie.
-
Ciekawe, którzy długo, a którzy szczęśliwie
-
mruknął pod nosem Todd.
Zrobił to jednak bez przekonania. Pomysł Cherry wydawał mu się coraz bardziej
kuszący.
Tego dnia, kiedy Cherry miała wystąpić na rodeo w Victorii, Meg
przygotowała lekki lunch. Mimo to Jane prawie go nie tknęła. Siedziała przy stole,
dłubiąc widelcem w ryżu.
-
To co? Pojedziesz w końcu na występ swojej uczennicy?
-
spytał Tim
gderliwym tonem, który miał zamaskować troskę.
Jane pokręciła głową.
-
Nie. Bo on tam będzie.
-
Oczywiście, przecież jest jej ojcem.
Jane odsunęła od siebie kawałek marchewki unurzany poprzednio w sosie.
-
Chciałabym ją zobaczyć, ale nie mogę ryzykować spotkania
-
powiedziała.
-
Mogłabyś włożyć szal na głowę i okulary słoneczne
-
podpowiedziała jej
Meg.
-
Na pewno cię nie pozna. Aha, i sukienkę. Przecież nigdy nie nosisz sukienek.
Jane zastanawiała się nad tym przez chwilę. Tak, mogłaby się przebrać. I
usiąść w tylnym rzędzie. Todd na pewno będzie chciał obejrzeć Cherry z bliska.
-
Może rzeczywiście pojadę
-
stwierdziła po pełnej napięcia chwili.
-
Tam
będzie cały tłum. Zresztą nie sądzę, żeby w ogóle chciał mnie spotkać.
-
Jasne, że by chciał!
-
krzyknął Tim, ale w tym samym momencie żonę
kopnęła go pod stołem w kostkę.
-
Au!
-
jęknął.
-
To jest, chciałem powiedzieć, na pewno by nie chciał. W
ogóle nawet by na ciebie nie spojrzał. No bo po co?
Usta Jane wykrzywiły się w podkówkę, a noga Meg jeszcze raz wylądowała na
obolałej kostce męża. Tim jęknął, a potem zamilkł na dobre.
-
Dobrze, pojadę
-
zawyrokowała w końcu Jane.
Włożyła prostą biało
-
zieloną sukienkę, sandały, a następnie związała włosy i
ukryła je pod szeroką przepaską zrobioną nie z szalika, lecz z chustki. Potem
przymierzyła ciemne okulary.
-
I jak?
-
spytała.
Meg skinęła z aprobatą głową. Jednocześnie starała się zapamiętać wszystkie
szczegóły stroju, żeby móc przekazać je Cherry przez telefon.
-
Znakomicie. Na pewno nikt cię nie rozpozna.
Jane uśmiechnęła się już nieco pewniej.
-
Też tak pomyślałam, jak zobaczyłam siebie w lustrze
-
powiedziała.
-
Wyglądam zupełnie inaczej. Nawet czuję się jakoś dziwnie.
Jane była skłonna przypisywać zmianę w swoim nastroju nowemu ubraniu.
Nawet jej do głowy nie przyszło, że może to być spowodowane czymś innym. Na
przykład perspektywą spotkania z Toddem.
Wyjeżdżając do Victorii, zastanawiała się nad skomplikowanymi kolejami
losu. Wiedziała, że musi unikać Todda, a jednocześnie Cherry pozostała jej
przyjaciółką. Pisywały nawet do siebie, z tym że żadna nie wspominała ani słowem o
Toddzie.
Kiedy przyjechali na rodeo, skończyły się właśnie wstępne uroczystości. Z
trudem udało im się znaleźć miejsce na parkingu, a następnie przeszli w stronę
stadionu. Tim kupił bilety. Jane usadowiła się w jednej z ostatnich ławek w obawie,
ż
e towarzystwo Meg i Tima może ją zdradzić. Od razu też zauważyła młodego
człowieka, który intensywnie się w nią wpatrywał. Niech lepiej uważa. Jeśli będzie się
do niej przystawiał, spadnie z bardzo wysoka.
Próbowała skoncentrować się na zawodach, ale jakoś jej się to nie udawało.
Przez cały czas wypatrywała Todda gdzieś w pierwszych rzędach. W duchu mówiła
sobie, że to ze względów bezpieczeństwa.
Na początku występowali mężczyźni, próbujący sił w ujeżdżaniu i rzucaniu
lassem. Potem kobiety. Potem znów mężczyźni. Jane nawet nie widziała tego, co
działo się na placyku. Wręczono pierwsze nagrody i ogłoszono występy juniorek.
Cherry miała jechać jako czwarta. Jane przestała rozglądać się dokoła i zaczęła
ś
ledzić przejazdy. Pierwsza dziewczyna była dobra, ale zdenerwowana. Nic
dziwnego, przecież to żadna przyjemność otwierać zawody. Druga pojechała słabo,
ale za to trzecia wypadła rewelacyjnie. W końcu padło nazwisko Burke. Jane
zacisnęła dłonie. Krew zaczęła jej żywiej krążyć w żyłach. Cała oblała się rumieńcem.
Wystarczył tylko rzut oka na prosto trzymającą się w siodle zawodniczkę, żeby można
było stwierdzić, iż Cherry jest dzisiaj nie do pobicia. Jane aż gwizdnęła. Jej skołatane
nerwy uspokoiły się i już spokojnie obejrzała cały występ. Nawet gdyby Cherry nie
wygrała, to i tak odniosła wielki sukces.
Jednak sędziowie też mieli oczy. Ogłoszono wyniki. Cherry była najlepsza.
Jane zapiekły powieki. Czuła się tak, jakby była matką dziewczyny. Jakiś mężczyzna
podszedł do Cherry i wziął ją w ramiona. Todd!!! Kiedyś Jane też była w jego
ramionach. I ją też przytulał tak czule i serdecznie.
Uznała, że już czas wracać do domu. Wstała i zaczęła się przeciskać do miejsc
zajmowanych przez Tima i Meg. Nie było ich tam jednak. Być może poszli
pogratulować Cherry, pomyślała Jane. Wiedziała, że ona się na to nie zdecyduje. Na
pewno nie przy Toddzie.
Westchnęła ciężko i powlokła się noga za nogą do wyjścia. Postanowiła, że
zaczeka na swoich opiekunów w samochodzie. Dopiero na parkingu przypomniała
sobie, że nie ma kluczyków i będzie musiała sterczeć na zewnątrz. Zresztą, prawdę
mówiąc, miała problemy z odnalezieniem własnego auta. Nie zdarzyło jej się to nigdy
wcześniej. Zawsze miała dobrą pamięć do miejsc i przedmiotów. Kiedy tak stała
wśród samochodów, ktoś podszedł i chwycił ją za rękę.
Znała tę dłoń. Znała tego człowieka.
Todd bez słowa zaprowadził ją do czarnego ferrari. Tutaj się zatrzymali.
-
Zdejmij te cholerne ciemne okulary
-
powiedział.
-
Przecież słońce już
zaszło.
Jane dosłownie zamurowało. Przez dłuższą chwilę nie mogła wydobyć z siebie
głosu.
-
S… skąd wiedziałeś?
-
Można cię było poznać choćby po tych okularach
-
powiedział.
-
Jesteś
jedyną osobą, która nosi je o zmierzchu. Ale tak naprawdę, to Cherry uknuła spisek z
Timem i Meg.
-
Gdzie oni teraz są?
-
spytała poirytowana.
Todd otworzył drzwiczki i wskazał jej miejsce obok kierowcy.
-
W domu. Czekają na nas.
-
Spojrzał jej prosto w oczy.
-
Mogą sobie czekać.
Straciliśmy dużo czasu, Jane, bardzo dużo czasu.
Patrzyła na niego, niczego nie rozumiejąc. Wszystko działo się zbyt szybko.
-
Zaraz, chwileczkę
-
powiedziała, wciąż wahając się, czy wsiąść do
samochodu.
Todd pochylił się i ją pocałował. Jane dotknęła warg.
-
To… to nie może się udać
-
szepnęła do siebie.
Jakimś cudem usłyszał jej głos.
-
To na pewno się uda, Jane. Pobierzemy się i będziemy mieli całą gromadę
dzieci. Tak, żebyśmy mogli prowadzić rodzinne ranczo.
-
Ależ ja nie jestem wykształcona
-
wyrwało jej się.
-
Ja też.
-
Ani obyta towarzysko.
-
Podobnie jak ja
-
powiedział i popchnął ją lekko w stronę otwartych
drzwiczek.
-
Poza tym nie znoszę przyjęć.
-
ś
ebyś wiedziała, jak ja ich nienawidzę!
Zamknął drzwiczki i przeszedł na drugą stronę samochodu. Dzięki temu
zyskała trochę czasu. Niewiele jednak jej to dało. W dalszym ciągu nie wiedziała, co
robić.
-
Tęskniłem za tobą. A ty?
-
zapytał, sadowiąc się tuż obok.
Jane w końcu skapitulowała.
-
Bardzo
-
przyznała.
-
Nigdy w życiu nie czułam się tak samotna.
-
Zobaczysz, jak będzie nam dobrze! Z wyjątkiem tych chwil, kiedy będziemy
się kłócić. Zdaje się, że oboje jesteśmy uparci jak osły
-
naszła go nagła refleksja.
-
A
Cherry będzie najszczęśliwszą dziewczyną w Jacobsville
-
dodał po chwili.
-
W Jacobsville? Będziemy mieszkać w Jacobsville?
-
dopytywała się.
-
Jasne. Przecież nie skończyłem jeszcze pracy na ranczu.
-
Od razu wiedziałam, że chodzi ci o moje ranczo!
-
wykrzyknęła.
-
Ty
materialisto!
Todd uruchomił silnik. Nie ryczał on tak, jak w innych samochodach, ale
jednocześnie czuło się w nim olbrzymią moc. Te dźwięki przypominały pomruki
tygrysa. Ruszyli bez pisku opon, ale za to szybko. Jane pomyślała, że oto ziściły się
jej marzenia i sama była zaskoczona tym, że wszystko poszło tak gładko.
-
Tak przy okazji, powiedz, jak tam twoje ranczo. Pewnie wszystko podupada?
Jane roześmiała się, szczęśliwa, że może pochwalić się sukcesem.
-
Wręcz przeciwnie
-
odparła.
-
Skończyłam kurs dla księgowych i nieźle sobie
radzę.
Todd spojrzał na nią z ukosa, żeby sprawdzić, czy nie żartuje. Była poważna.
-
No i co? Wcale nie było to takie trudne, prawda?
-
O Boże! Todd! Dokąd jedziemy?!
Skręcili właśnie z głównej drogi na jakiś leśny trakt. Samochód podskakiwał
na wybojach. Todd zredukował prędkość i spojrzał na nią z czułością.
-
Do domu
-
odparł.
-
Ale pomyślałem, że zrobimy sobie mały przystanek.
W drodze powrotnej zrobili jeszcze kilka takich "małych przystanków".
Pobrali się parę dni później. Tim i Meg byli świadkami, a podniecona Cherry
druhną. Była to cicha ceremonia. Nie zaprosili na nią nikogo. Być może dlatego nie
mówiono o niej w Jacobsville. Toddowi nie zależało na rozgłosie. Miał go już dosyć.
A Jane, którą po telewizyjnych reklamach również proszono o autografy, podzielała
jego pogląd.
Po ślubie i weselnej kolacji wyjechali na krótki miesiąc miodowy na Jamajkę.
Nareszcie mogli być sami. Mieli do dyspozycji wspaniały, luksusowy apartament w
Montego Bay z nie mniej wspaniałym i luksusowym łóżkiem. Todd chciał z niego
skorzystać, gdy tylko się tam zainstalowali.
-
Czy nie powinniśmy raczej pójść i obejrzeć ocean?
-
spytała Jane,
oddychając ciężko, gdyż Todd zaczął ją całować w szyję.
-
Płacimy przecież tak dużo.
A to, co teraz robimy, moglibyśmy robić wszędzie.
-
No, niezupełnie
-
zaprotestował nowo poślubiony mąż, dotykając jej piersi.
Poczuła, że brakuje jej tchu.
-
Och, Todd
-
jęknęła.
-
To co? Idziemy?
-
spytał, odsuwając się trochę od niej. Chwyciła go mocno i
zaczęła całować. Po chwili byli już zupełnie nadzy. Mimo klimatyzacji w pokoju było
ciepło, więc pościel nie była im potrzebna. Skorzystali natomiast z wielkiego,
podwójnego łoża.
-
Chyba nie musimy
-
szepnęła mu wprost do ucha.
Leżeli przytuleni, całując się bez przerwy. Byli tak spragnieni siebie, że nie
zważali na nic. Zapomnieli nawet sprawdzić, czy zamknęli drzwi. Dopiero po jakimś
czasie dotarło do Todda, że musi uważać.
-
Nie boli?
-
spytał, czując pod sobą drobne ciało Jane.
Pokręciła głową. Jej jasne włosy przypominały złotą burzę na błękitnej
poduszce.
-
Nie. Czuję się coraz lepiej. Chodź do mnie.
-
Wyciągnęła ręce.
Toddowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Przywarł do niej i już po
chwili tulił ja, pieszcząc plecy i pośladki.
-
Och, Todd! Tak ciebie pragnę!
Dotknął jej ud, a ona otworzyła się jak róża. Kochali się długo i namiętnie, w
zgodnym rytmie ciał. Nawet nie przypuszczali, że może im być tak dobrze. Kochali
się bez wyrzutów sumienia, bez strachu, bez wzajemnych pretensji, wiedząc, że mają
przed sobą wspaniałą przyszłość. W końcu legli obok siebie na pościeli. Jane poczuła,
ż
e łzy spływają jej po policzkach.
-
Mój Boże! Myślałam, że umrę.
-
Ze strachu?
-
Nie. Ze szczęścia
-
odpowiedziała, marszcząc brwi.
-
A ty się śmiałeś.
-
Również ze szczęścia.
-
Wobec tego może spróbujemy jeszcze raz
-
zaproponowała, spuszczając
wzrok.
Todd przytulił ją znowu i zaczął pieścić. Jego ręce błądziły po jej ciele. Jednak
po chwili pomyślało nieszczęsnej chorobie swojej nowo poślubionej żony.
-
A jak twoje plecy?
-
spytał, odsuwając się nieco od niej.
-
Nie bolą?
-
Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że działa to na mnie terapeutycznie.
Todd natychmiast znalazł się tuż obok niej.
-
Zatem musimy to powtórzyć.
Znowu się połączyli i tym razem było im jeszcze wspanialej. Jane krzyczała z
rozkoszy. Nigdy dotąd nie czuła się tak pełna. A Todd nigdy nie był tak zaspokojony.
Zasnęli. Dochodziła szósta i tego dnia nie zjedli kolacji. Spali prawie dziesięć
godzin i kiedy się obudzili, złote słońce opromieniało całą zatokę. Pierwszy otworzył
oczy Todd, ale Jane, jakby to wyczuwając, obudziła się zaraz po nim.
-
Mogliśmy przynajmniej zasłonić okno
-
powiedziała.
-
Dlaczego? Tak jest bardzo dobrze.
-
Patrzył na jej nagie ciało, a w jego
oczach widać było niekłamany zachwyt.
-
Bardzo długo spałam
-
stwierdziła, zerkając na zegarek.
-
Zresztą nic
dziwnego. Przed ślubem prawie nie zmrużyłam oka. Bałam się, że twoja była żona
znajdzie jakiś sposób, żeby nam zepsuć uroczystość.
-
Niepotrzebnie
-
stwierdził Todd.
-
Widziałaś, jak Cherry sobie z nią
poradziła. Marie była potulna jak trusia. Moja córka powinna zostać psychiatrą, a nie
jakimś zwykłym lekarzem.
-
Chciałbyś tego?
-
O Boże, nie!
Oboje wybuchnęli śmiechem. Ich spojrzenia spotkały się, ale Jane szybko
spuściła wzrok.
-
Na szczęście teraz jakoś się dogadały
-
szepnęła.
-
Kto?
-
Todd zdążył już zapomnieć, o czym przed chwilą rozmawiali.
-
Cherry i Marie
-
odparła.
-
Są w dobrej komitywie.
-
Aha
-
powiedział.
-
A my jesteśmy w najlepszej z możliwych.
Jane skinęła głową.
-
Kocham cię
-
szepnęła.
-
Ja też cię kocham.
Nawet nie zauważyli, kiedy zaczęli się całować. Jane zamknęła oczy.
Wyobraziła sobie wody oceanu, opływającego ich samotną wyspę. Wody oceanu
miłości.