Palmer Diana Harlequin Desire 217 Rodeo

background image
background image

DIANA PALMER

RODEO

Tytuł oryginału: That Burke Man

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Todd Burke usiadł pewniej na rozklekotanym krześle i zaczął przyglądać się

uważnie otoczonemu barierką placowi, na którym odbywało się rodeo. Poprawił na

głowie stetsona, a następnie zerknął na buty i nogawki spodni. Nie pomyślał o tym, że

rodeo to nie kościół. Od wielu lat nie pracował u ojca, a ostatnie występy jeździeckie

Cherry też już poszły w zapomnienie.

Myśl o córce sprawiła mu wyraźną przyjemność. Ta dziewczyna naprawdę

nieźle radziła sobie z koniem. Brakowało jej tylko pewności siebie. Była żona Todda

nie pochwalała tej nagłej pasji. Ale Todd był dumny z córki. Dzięki niej z mniejszą

przykrością wspominał swoje małżeństwo zakończone sześć lat temu szybkim

rozwodem. Sąd przyznał mu wówczas opiekę nad Cherry, ponieważ Marie i jej nowy

mąż byli zbyt pochłonięci interesami, żeby zająć się dziewczynką.

Obecnie Cherry była czternastoletnią pannicą i od czasu do czasu mogła mu

nawet pomóc w prowadzeniu firmy komputerowej. Jednak Todd często czynił sobie

wyrzuty, że nie poświęca córce dostatecznie dużo czasu i uwagi. Cóż, był przecież

dyrektorem firmy i nie mógł wszystkiego zrzucać na podwładnych.

background image

Ale praca nudziła go coraz bardziej. Miał już za sobą najtrudniejszy, ale

jednocześnie najciekawszy okres. Zarobił miliony i teraz pozostawało mu odcinanie

kuponów od tego, co wypracował wcześniej. Miał nadzieję, że parotygodniowy urlop

w czasie wakacji Cherry pozwoli mu znaleźć coś nowego, ekscytującego w jego życiu

i pracy, jednak szybko stwierdził, że już samo myślenie o tym za bardzo go nuży.

Teraz czekał niecierpliwie na występ córki. Przyjechali do Jacobsville, ponieważ miał

tu wystąpić ulubiony jeździec Cherry. Zresztą miasteczko położone było niedaleko

Victorii, gdzie znajdowała się teksaska siedziba firmy. Nie planowali udziału

dziewczynki w konkursie. Córka spytała pod wpływem nagłego impulsu, czy może

wystąpić, a on w końcu się zgodził. Nie liczyli na wiele, ponieważ poziom rodeo był

wysoki, a Cherry mogła co najwyżej uchodzić za zdolną amatorkę.

Głos spikera wyrwał go z zamyślenia. Usłyszał swoje nazwisko, a następnie

zobaczył postać w kapeluszu z szerokim rondem. Przez moment miał wrażenie, że to

on sam wyjechał na arenę. Cherry miała podobną sylwetkę, zwłaszcza teraz, kiedy

siedziała pochylona na koniu. Todd obserwował jej przejazd i serce w nim zamarło.

Cherry popełniała podstawowe błędy. Oboje wiedzieli, że nie wygra rodeo, ale Todd

liczył po cichu na to, że przynajmniej nie będzie ostatnia.

-

Ależ to kompromitujące

-

usłyszał jakiś żeński głos.

-

Ta dziewczyna nigdy

nie będzie dobra. Wprawdzie zupełnie nieźle trzyma się na koniu, ale po prostu nie

potrafi jeździć. Czegoś jej brakuje.

Todd wzdrygnął się na dźwięk tego głosu. Dosłyszał w nim poczucie

wyższości, którego tak nie znosił. Zwłaszcza jeśli ktoś mówił o jego córce. Szybko

też obejrzał się, żeby sprawdzić, kto pozwala sobie na podobne uwagi. Kiedy w końcu

dostrzegł tę kobietę, jego serce zabiło mocniej.

Piękna wysoka blondynka, która tak obcesowo potraktowała umiejętności

Cherry, zaczęła mówić o sobie towarzyszącemu jej mężczyźnie. Stwierdziła, że czuje

się świetnie i że jest u szczytu formy. Nawet noga doskwiera jej mniej niż zwykle.

Oczywiście będzie musiała uważać na plecy, ale to już drobnostka. Najważniejsze, że

znów pokaże się na rodeo.

Oparła się o barierkę i raz jeszcze spojrzała na Cherry. Dziewczynka

wykonywała zwrot. Zachowywała się tak, jakby usłyszała jej uwagę i to speszyło ją

jeszcze bardziej. Jane zrobiło się głupio. Młodociana zawodniczka najwyraźniej bała

się gwałtownych manewrów. Powiedziała o tym stojącemu obok kowbojowi, a on

skinął głową. Ta Chenny czy Cherry musiała być nowicjuszką, ponieważ Jane nigdy

background image

nie słyszała jej nazwiska, a przecież od wielu lat brała udział (i wygrywała!) w

różnych zawodach.

Jane nie miała ochoty na dalsze obserwacje. Postanowiła rozprostować nogi.

Skierowała się więc do wyjścia, nie rozglądając się dokoła. Nagle na jej drodze

pojawił się ubłocony męski but. Podniosła wzrok, żeby sprawdzić, co się dzieje.

Dostrzegła dryblasa w nieokreślonym wieku, o ciężkim, stalowym spojrzeniu. Nawet

nie podniósł się z krzesła. Wyciągnął po prostu nogę i zagrodził jej przejście.

Jane otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale mężczyzna odezwał się

pierwszy:

-

Kto pani pozwolił krytykować tę dziewczynę?!

-

huknął na nią.

-

Wszystko

słyszałem! Taka lalunia jak pani nie powinna w ogóle zabierać głosu w tych

sprawach!

Jane spojrzała na niego ze zdumieniem. Nie, ten facet również nie pokazywał

się na rodeach. A przynajmniej nie w Teksasie.

-

Kim pani jest? Modelką? Pewnie pracuje pani tutaj na rodeo, co? Jako

hostessa…

Todd aż zaśmiał się w duchu, ponieważ blondynka wyglądała na zupełnie

zbitą z pantałyku. Wpatrywała się w niego z otwartymi ustami, jakby ujrzała jakieś

dziwne zwierzę.

-

Czy pani w ogóle rozumie moje pytanie?

-

dodał po chwili, patrząc na nią z

politowaniem.

Jane powoli zaczynała dochodzić do siebie. Nie spodziewała się takiego ataku

i potrzebowała czasu, żeby ochłonąć.

-

Doskonale rozumiem

-

powiedziała twardym, ostro brzmiącym głosem.

-

Nie

mam jednak zamiaru odpowiadać na podobne impertynencje. Chciałabym przejść.

-

Wskazała nogę, która spoczywała przed nią niby szlaban.

-

Nie tędy.

-

Mężczyzna zarechotał, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony.

-

A właśnie, że tędy.

Jane schyliła się, syknęła, ponieważ poczuła nagły ból w plecach, a następnie

chwyciła nogę mężczyzny, uniosła ją do góry i pchnęła lekko. Wiedziała, że

rozchwiane krzesło nie wytrzyma tego naporu. Siedzący obok kowboje, którzy

obserwowali jazdy z kamiennymi twarzami, teraz nie potrafili ukryć rozbawienia.

Mężczyzna zaczął gramolić się z ziemi, ale to już nie interesowało Jane. Ruszyła do

wyjścia, gdzie czekał jej opiekun, pomocnik i najlepszy przyjaciel, Tim Harley.

background image

Tim nawet nie starał się ukryć dezaprobaty, ale mimo to przyprowadził jej

ulubionego wałacha, Nawiasa. Jane zacisnęła wargi i spróbowała go dosiąść.

-

Nie powinnaś dzisiaj jeździć

-

gderał Tim.

-

Masz jeszcze czas. Przecież

widzę, co się dzieje.

-

Ależ, Tim! Przecież nie mogłam nie przyjąć zaproszenia. Byłoby ci wstyd za

mnie, sam przyznaj

-

tłumaczyła, starając się nie myśleć o bólu.

-

Nikt nie oczekiwał, że wystąpisz

-

ciągnął Harley.

-

Wszyscy myśleli, że po

prostu pokażesz się na rodeo. Wiesz, jako wielokrotna zwyciężczyni.

Jane usadowiła się w siodle. W samą porę, ponieważ zauważyła, że zbliża się

do niej dryblas w szarym stetsonie. Na szczęście inni jeźdźcy już ją otoczyli i ruszyła

na plac. Jane była tutaj legendą. Niestety, musiała przed rokiem zakończyć występy.

Jednak wszyscy ją jeszcze dobrze pamiętali.

-

Proszę państwa

-

rozległ się głos spikera.

-

Oto Jane Parker. Najpiękniejsza i

najlepsza. Zwyciężczyni wielu zawodów. Obecnie, jak wiecie, nie występuje, ale

wciąż wspaniale trzyma się na koniu.

Jane posłała uśmiech wiwatującym tłumom. Był to prawdziwy wyczyn,

zważywszy, że plecy bolały ją jak licho. Z trudem utrzymywała się na koniu.

Bob Harris wyszedł na plac i wręczył jej pamiątkową rozetkę.

-

Nawet nie próbuj zsiadać

-

powiedział, zasłoniwszy dłonią mikrofon.

Posłuchała jego rady.

-

Proszę państwa, proszę o chwilę uwagi.

-

Głos Boba znów rozbrzmiewał z

pełną siłą.

-

Wszyscy współczujemy Jane z powodu tragicznej śmierci ojca, Orena

Parkera, wspaniałego jeźdźca i dwukrotnego mistrza świata w rzutach lassem.

Organizatorzy tego rodeo chcieliby uczcić jego pamięć. Jane, przyjmij od nas tę

pamiątkową rozetkę i wiedz, że jesteśmy z tobą. Proszę państwa, Jane Parker!

Zgromadzeni na rodeo widzowie znowu zaczęli wiwatować. Jane uniosła do

góry rozetkę, a następnie przypięła ją sobie do piersi. Bob podał jej mikrofon.

Podziękowała w krótkich, lecz serdecznych słowach za pamięć i w obawie, że za

chwilę spadnie z konia, skierowała się szybko do wyjścia.

W końcu znalazła się poza placem. Jednak tutaj czekała na nią pierwsza

niespodzianka

-

nie mogła zsiąść z konia. Zaraz też pojawiła się i druga w postaci

gniewnego kowboja o stalowym spojrzeniu. Mężczyzna chwycił wędzidło i skrzywił z

pogardą usta.

-

Patrzcie, patrzcie, kto by powiedział, że taka z ciebie mistrzyni.

-

Bez

background image

ogródek zaczął jej mówić per "ty".

-

Siedzisz na tym koniu, jakbyś połknęła kij.

Dawno nie widziałem kogoś, kto jeździłby gorzej.

Uśmiechnął się do niej kpiąco, a następnie mrugnął porozumiewawczo.

-

A może sędziowie zwracali uwagę na inne twoje walory, co?

Jane z pewnością kopnęłaby go w twarz, gdyby nie to, że plecy bolały ją

nieludzko. Siły opuściły ją zupełnie. Pobladła tylko z wyczerpania i złości.

-

Tfu!

-

splunął arogancki kowboj.

-

Nie wiedziałem, że jesteś taka. Zupełnie

bez ikry.

-

Trzymaj się, Jane! Już idę!

-

dobiegł do niej głos opiekuna.

Odwróciła się trochę, żeby móc go widzieć. Biegł do niej z rozwianą brodą.

Zmarszczone czoło i grymas na twarzy powodowały, że wyglądał na starszego, niż był

w rzeczywistości.

-

Mam nadzieję, że odechce ci się niemądrych popisów

-

ciągnął Tim.

-

I co?

Nie możesz zsiąść z konia? Dobrze, zaraz ci pomogę. Tylko spokojnie. Nie musisz się

spieszyć.

Tim pogładził ją delikatnie po nodze. Jane poczuła się nieco lepiej.

-

Czy zawsze trzeba jej pomagać zsiadać z konia?

-

drwił dalej nieznajomy.

-

Wydawało mi się, że gwiazdy rodeo powinny same sobie z tym radzić.

Mężczyzna nie mówił z teksaskim akcentem. W ogóle trudno było określić,

skąd pochodzi. Tim łypnął na niego niechętnie.

-

Niech pan lepiej uważa, bo napyta pan sobie biedy

-

powiedział.

-

Ludzie

tutaj są spokojni, ale pewnych rzeczy nie będą tolerować. Zwłaszcza jeśli idzie o Jane.

No chodź, myszko

-

zwrócił się bezpośrednio do swojej ulubienicy.

-

Jakoś sobie z

tym poradzimy.

Nieznajomy wciąż patrzył na nich i chyba coś mu powoli zaczęło świtać, Po

pierwsze zauważył, że twarz blondynki jest biała jak prześcieradło, a po drugie, że

zaciska zęby tak, jakby walczyła z bólem.

Stary mężczyzna, który pomagał jej zsiąść z konia, nie wyglądał na siłacza.

Był niski i zasuszony. W zasadzie tylko jego gęsta, długa broda sprawiała wrażenie

potężnej. Można by pomyśleć, że należała do kogoś innego.

Todd przesunął się nieco do przodu.

-

Zaraz, może pomogę.

Tim zmierzył go badawczym wzrokiem i natychmiast skinieniem głowy

wyraził aprobatę. Jeśli nawet nieznajomy nie był zbyt mądry, to z całą pewnością

background image

bardzo silny.

-

Niech pan pamięta, że nie może upaść

-

powiedział.

-

Inaczej nawet gorset jej nie pomoże.

Gorset? Tak, to wiele wyjaśniało. Todd wyczuł go pod palcami, kiedy chwycił

dziewczynę wpół. Drżała na całym ciele. Dostrzegł też łzy płynące z jej oczu.

-

Nie mogę

-

szepnęła.

-

Nie mam siły.

-

Niech pani chwyci mnie za szyję.

-

Todd natychmiast powrócił do

oficjalnych form.

-

Trzeba tylko unieść nogę, reszta pójdzie łatwo.

Bruzdy na czole Tima jeszcze się pogłębiły.

-

Nie przejmuj się, Tim

-

powiedziała słabym głosem.

-

Na pewno sobie

poradzę, skoro już udało mi się dosiąść konia.

Ból ponownie przeszył jej ciało. Tym razem był jeszcze silniejszy. Jednak

Jane nawet nie jęknęła. Przywarła tylko z całej siły do ciała nieznajomego, jakby to

była ostatnia deska ratunku.

-

Dokąd teraz?

-

spytał mężczyzna, kiedy znalazła się w jego ramionach.

Tim podrapał się w czoło i rozejrzał bezradnie dokoła. Dlaczego nie pomyślał

o tym wcześniej? Przecież Jane nie będzie mogła chodzić po takiej jeździe.

-

Tam

-

powiedział w końcu, wskazując samochód z przyczepą, stojący

kilkadziesiąt metrów dalej.

Todd ruszył w jego kierunku. Drzwi do przyczepy były otwarte. Wewnątrz

znajdował się wózek na kółkach, a także niewielka kanapa. Twarz jasnowłosego

kowboja zasępiła się na widok wózka.

-

Mówiłem ci, mówiłem setki razy

-

gderał Tim.

-

Popatrz, co narobiłaś.

Znowu rehabilitacja się przedłuży.

-

Nie, tylko nie tam

-

jęknęła dziewczyna na widok wózka.

-

Tam ci będzie najlepiej

-

mruknął Tim.

-

Nie, wolę usiąść na kanapie.

Todd przystanął zdezorientowany przed otwartym samochodem.

-

Proszę, wolę kanapę

-

powtórzyła Jane, drżąc z bólu.

-

Zaraz dam ci środki przeciwbólowe.

Tim wskoczył pierwszy do przyczepy i zaczął myszkować w niewielkiej

kuchence. Todd posadził dziewczynę na kanapie najdelikatniej, jak potrafił.

-

Dziękuję

-

szepnęła.

-

Zdaje się, że zrobiłem z siebie strasznego idiotę

-

powiedział.

-

Ale moja

background image

córka wcale nie jest taka zła. Dopiero zaczęła się uczyć.

Jane powoli kojarzyła fakty. Musiała chwilę pomyśleć, żeby przypomnieć

sobie to, co wydarzyło się, zanim poczuła potworny ból. Po chwili jednak zrozumiała

całą sytuację. Postępowanie mężczyzny wydało jej się bardziej racjonalne, co nie

znaczyło, że je pochwalała.

-

Przykro mi, że tak pan odebrał moją krytykę

-

powiedziała po chwili

namysłu.

-

Wcale nie uważam, żeby pańska córka była zła. Chodzi o to, że po prostu

boi się zwrotów. To, niestety, widać. Ktoś powinien jej pomóc, żeby nauczyła się

radzić sobie ze strachem.

-

Umiem jeździć konno, ale to wszystko

-

stwierdził nieznajomy.

-

Nie znam

się na rodeo, mimo że w Wyoming jest ono prawie tak popularne jak w Teksasie.

-

Jesteście z Wyoming?

-

zapytała.

-

Tak. Przenieśliśmy się tu parę tygodni temu, żeby… żeby…

-

Nie wiedział

czemu, ale nie chciał powiedzieć tej kobiecie o rozwijającej się firmie.

-

ś

eby być

bliżej matki Cherry. Tak ma na imię moja córka

-

dodał po chwili.

Obecność Marie w Victorii nie miała najmniejszego wpływu na tę decyzję.

Zresztą nie wiedzieli w ogóle, że tam mieszka. Ona również przeprowadziła się w te

okolice zupełnie niedawno.

Todd spojrzał na blondynkę. Wyglądała na zdziwioną jego wyjaśnieniami, ale

nie pytała o nic.

-

Och, rozwiedliśmy się jakiś czas temu

-

powiedział.

-

Matka Cherry

zamieszkała w Victorii ze swoim drugim mężem.

Jane skinęła głową.

-

Czy pańska była żona jeździ konno?

-

spytała.

-

Może mogłaby uczyć Cherry.

Oczy nieznajomego pociemniały.

-

Wprost nienawidzi koni

-

odparł.

-

Od początku była przeciwna temu

występowi. Ale Cherry to uwielbia. Ćwiczyła całymi dniami.

-

No tak, zabrakło tylko kogoś, kto by jej pomógł

-

powiedziała Jane.

Zrobiło jej się smutno. Wyglądało na to, że mała wychowywała się bez matki.

Jane wiedziała, co to znaczy. Jej mama zmarła na zapalenie płuc, kiedy ona jeszcze

chodziła do szkoły.

Spojrzała na mężczyznę. Powiedział, że pochodzą z Wyoming. To wyjaśniało,

dlaczego mówił z tak dziwnym akcentem. Ból nieoczekiwanie znowu dał znać o

sobie. Jane syknęła, nie przygotowana na nowy atak, i poczuła, że robi jej się słabo.

background image

Musiała położyć się na kanapie.

Tim wrócił po chwili z kuchni. Podał jej butelkę z colą i dwa proszki. Jane

połknęła je natychmiast.

-

Uff, zaraz będzie lepiej

-

westchnęła, opadając ponownie na wyściełane

siedzenie.

-

Nic pani nie jest?

-

Nie, nie, już dobrze

-

odparła.

Todd nie miał tu już nic do roboty. Pożegnał się i wyszedł z przyczepy. Po

chwili jednak dopędził go Tim.

-

Nie podziękowałem panu jeszcze za pomoc

-

powiedział.

-

Drobnostka

-

mruknął Todd.

-

Co jej się stało?

Tim westchnął ciężko.

-

Miała wypadek samochodowy

-

wyjaśnił.

-

Jej ojciec zginął na miejscu, a

Jane tkwiła w samochodzie przez parę godzin, zanim przyszła pomoc. Lekarze

myśleli, że złamała kręgosłup.

Todd skrzywił się boleśnie, jakby przydarzyło się to jemu samemu.

-

O nie, na szczęście nie było tak źle

-

uspokoił go Tim.

-

Okazało się, że

wypadł jej dysk. To na szczęście mniej poważne, chociaż bolesne i trudne do

wyleczenia. Nawet po paru latach mogą się odzywać jakieś bóle.

-

Rozumiem.

-

Todd pokiwał głową.

Tim uśmiechnął się i pogładził swoją gęstą brodę.

-

Na szczęście Jane się nie poddała. Lekarze mówili, że nigdy nie widzieli

kogoś takiego. Tylko dzięki olbrzymiemu wysiłkowi woli udało jej się wstać tak

szybko z wózka. Ona zawsze musi być najlepsza. Ma to po ojcu. Na pewno byłby z

niej teraz dumny. Oczywiście, Jane nigdy już nie weźmie udziału w zawodach.

-

Po co więc, do licha, wsiadła dzisiaj na konia?!

Tim pokiwał głową.

-

Chciała pokazać wszystkim, że się nie poddała i nie podda

-

odparł po prostu.

-

Wie pan… Przepraszam, jak brzmi pana nazwisko, bo nie dosłyszałem?

-

Burke. Todd Burke.

-

Ja nazywam się Tim Harley. Miło mi pana poznać.

Mężczyźni uścisnęli sobie prawice.

-

Więc wie pan, panie Burke, czasami trzeba zrobić coś głupiego, żeby

zamanifestować swoją postawę. Byłem temu przeciwny, ale oczywiście rozumiem

background image

Jane.

Todd pokiwał głową. W zasadzie nie było już nic do dodania. Pożegnał się z

Timem i skierował w stronę placu, z którego odpływali kolejni widzowie. Czuł się

dziwnie. Nigdy nie spotkał tak upartej i dumnej kobiety. Nie miał wątpliwości co do

tego, że za jakiś czas znowu dosiądzie ona konia.

ś

ałował też, że ich znajomość zaczęła się właśnie w ten sposób. Jasnowłosa

Jane na pewno chciała dobrze. Jej krytyka nie była przecież złośliwa. Todd nie od dziś

wiedział, że jest przewrażliwiony na punkcie córki. Cherry była przecież jego

jedynym dzieckiem, jedyną radością. Chciał, żeby spotykało ją wszystko, co

najlepsze.

Bez trudu odnalazł córkę, która rozmawiała właśnie z jednym z młodych

kowbojów.

-

Tato, widziałeś ją?!

-

wykrzyknęła.

-

Tę panią z jasnymi włosami?! To była

sama Jane Parker!

Todd spojrzał na młodego kowboja, a ten przygarbił się, zaczerwienił, a

następnie zniknął z pola ich widzenia.

-

Tak, widziałem. Zaniosłem ją nawet do samochodu.

-

Kogo? Chyba nie Jane Parker? Gdzie jest ten chłopak? Był przecież taki

miły.

Todd pogłaskał córkę po głowie.

-

Przykro mi, kochanie, ale zdaje się, że go spłoszyłem

-

stwierdził z

westchnieniem.

-

Sama wiesz, że w takich sytuacjach zachowuję się jak słoń w

składzie porcelany.

Cherry rozglądała się jeszcze przez chwilę, ale później dała temu spokój.

-

Kogo niosłeś? Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

-

Twoją idolkę. Jane Parker. Ma teraz jakieś problemy z plecami i nie może

jeździć.

Cherry zmarszczyła czoło.

-

Słyszałam, że zrezygnowała z występów, ale nie wiedziałam nic o kontuzji

-

powiedziała.

-

Przyjechałam tu specjalnie dla niej. Widziałam film z zeszłorocznego

rodeo i, mówię ci, była fan

-

ta

-

sty

-

czna!

Toddowi trudno było dzielić entuzjazm córki. Zwłaszcza po tym, co się

zdarzyło.

-

No tak, ja też nie wiedziałem nic o jej kontuzji

-

westchnął.

-

Wszyscy

background image

popełniamy błędy.

Cherry spojrzała z zaciekawieniem na ojca, ale jego mina nie skłaniała do

drążenia tematu. Todd był chmurny i wyraźnie z czegoś niezadowolony. Po chwili

jednak rozpogodził się i położył dłoń na ramieniu córki.

-

To twoje pierwsze rodeo

-

powiedział.

-

Dziwnym trafem organizatorzy nie

przyznali ci żadnego trofeum, ale może mógłbym ci to jakoś wynagrodzić?

Córka uśmiechnęła się i spojrzała mu prosto w oczy.

-

Naprawdę, tato? Wiesz, tak chciałabym porozmawiać z Jane Parker. Możesz

mnie z nią poznać?

Todd chrząknął. Czy powinien powiedzieć córce, co sądzi o jej jeździe

uwielbiana przez nią mistrzyni?

-

Jest bardzo ładna

-

dodała Cherry, nie czekając na odpowiedź.

-

Mama też

jest ładna, ale nie aż tak.

Dziewczynka posmutniała na wspomnienie matki. Spuściła głowę i spojrzała

na czubki swoich butów do konnej jazdy.

-

Mama nie może się ze mną spotkać w przyszłym tygodniu. Będzie zajęta.

Wspominała ci o tym?

-

Mhm.

Nie chciał mówić Cherry, że pokłócili się z tego powodu. Marie starała się

unikać spotkań z córką. Zwłaszcza jeśli w pobliżu znajdował się jej nowy mąż, dla

którego opuściła ich sześć lat temu.

-

Zupełnie nie wiem, co ona w nim widzi

-

ciągnęła Cherry, lustrując swoje

buty.

-

Ciągle mu się coś nie podoba, a poza tym nie lubi ani zwierząt, ani dzieci. Jak

można z kimś takim wytrzymać?

-

Głos zaczął jej drżeć niebezpiecznie.

Todd pogładził córkę po ramieniu. Wiedział, że mimo wielu nieporozumień

wciąż kocha matkę i czeka na spotkanie z nią. Nie znosiła tylko nowego męża Marie.

Zresztą było to uczucie odwzajemnione.

-

No wiesz, on jest bardzo inteligentny. I napisał książkę. Podobno stała się

bestsellerem.

-

Przecież ty też jesteś inteligentny i bogaty

-

argumentowała Cherry.

-

To co innego. Ja sam doszedłem do wszystkiego. Nie mam dyplomu

uniwersyteckiego.

Cherry zachichotała.

-

On też nie

-

powiedziała.

-

Słyszałam, jak mama mówiła przez telefon, że nie

background image

skończył studiów. Oczywiście on tego nie słyszał.

Todd ponownie pogładził ją po ramieniu.

-

Nie przejmuj się tym wszystkim. Najważniejsze, żeby mama była szczęśliwa.

-

Nie kochasz jej już?

-

spytała Cherry powodowana nagłym impulsem.

Todd zafrasował się. Nigdy wcześniej nie rozmawiali tak szczerze o tym, co

się stało. Wydawało mu się, że córka nie jest na tyle dojrzała, żeby móc to wszystko

zrozumieć.

-

W każdym razie nie tak, żeby móc ponownie się z nią ożenić

-

odparł.

-

Małżeństwo wymaga dobrej woli dwojga osób. Twoja mama miała już dosyć

czekania, kiedy wrócę z pracy. Dlatego odeszła.

-

Mnie też miała dosyć

-

szepnęła Cherry.

Twarz Todda wykrzywiła się w nagłym grymasie.

-

Nie, to nieprawda. Mama wciąż cię kocha… po swojemu. Powinnaś to

zrozumieć.

-

Tak, rozumiem, rozumiem.

-

Cherry zaczęła kiwać głową.

-

Wiem też, że

powinieneś pomyśleć o ponownym małżeństwie. Co z tobą będzie, kiedy ja wyjdę za

mąż? Todd stłumił uśmiech.

-

Zostanę sam.

-

Właśnie!

-

triumfowała córka.

-

Dlatego, jeśli nie chcesz mamy, powinieneś

pomyśleć o jakiejś innej żonie. Już ja się tym zajmę.

-

Cherry nagle spoważniała.

-

Chciałabym pójść jesienią do szkoły w Victorii. Mam już dosyć tego internatu.

-

Nigdy mi o tym nie mówiłaś.

-

Nie chciałam

-

przyznała niechętnie.

-

Nawet nie wiesz, jak się cieszę z tych

wakacji. Nie przeszkadza mi nawet twoja praca. I tak będziemy się widywać częściej

niż zwykle.

Todd z trudem przełknął ślinę. Starał się nie patrzeć w szare, podobne do jego

własnych, oczy córki.

-

Więc, hm… Stwierdziłem, że należy mi się dłuższy urlop i że… że chętnie

spędziłbym z tobą parę tygodni.

Cherry aż podskoczyła do góry. Wiadomość ucieszyła ją tak bardzo, że nie

zwróciła najmniejszej uwagi na ślady nieszczerości w jego głosie. Todd zastanawiał

się właśnie, jak uda mu się przetrwać bez pracy. Stwierdził jednak, że gotów jest

wiele poświęcić, byle tylko Cherry była zadowolona.

Wyglądało na to, że córka zapomniała zupełnie o Jane Parker. On jednak

background image

wciąż o niej pamiętał.

-

To cudownie, tato. Będziesz moim trenerem. Pewnie nie zauważyłeś, ale

ciągle mam problemy

-

paplała Cherry.

-

Zwłaszcza ze zwrotami.

Todd skinął głową.

-

Wiesz, myślę, że da się coś z tym zrobić.

-

Co?

-

Potem ci powiem

-

powiedział z tajemniczą miną.

-

Na razie chciałbym coś

zjeść. Wprost umieram z głodu.

-

Ja też

-

zawtórowała mu Cherry.

-

To co? Pojedziemy może do chińskiej restauracji?

-

zapytał.

-

Ś

wietny pomysł!

-

Cherry po raz kolejny podskoczyła do góry. Wsiedli do

starego forda, którego Todd wypożyczył po oddaniu ferrari do przeglądu. Samochód

zarzęził, kiedy Todd przekręcił kluczyk w stacyjce, w końcu jednak zapalił. Po chwili

mknęli już w stronę miasteczka, zostawiając za sobą tuman kurzu.

Znalezienie chińskiej restauracji okazało się dosyć trudne, ponieważ w

Jacobsville był tylko jeden taki lokal. Poza tym znajdowało się tu mnóstwo barów i

restauracji oferujących potrawy z grilla czy z rożna. Po skończonym posiłku mieli

jeszcze trochę czasu na rozmowę, a następnie znów pojechali na rodeo. Zaczynała się

właśnie popołudniowa część zawodów. Cherry miała przed sobą jeszcze jeden

występ.

Tym razem obiecała, że da z siebie wszystko, ale przejazd wokół beczek znów

jej nie wyszedł. Skończyła zebrawszy słabe oklaski i skierowała się na wybieg. Todd

widział, że córka z trudem tłumi łzy.

-

No, no, nie przejmuj się

-

powiedział, chcąc ją pocieszyć.

-

Jeszcze wszystko

przed tobą.

-

Nie, to nie ma sensu

-

stwierdziła, wycierając odruchowo suche już oczy.

-

Po prostu nie umiem jeździć. Trzeba się z tym pogodzić.

Todd zatoczył ręką szeroki krąg.

-

Czy wiesz, jak wyglądałby ten plac, gdyby wszyscy rezygnowali po

pierwszym nieudanym występie?

-

spytał.

-

Być może zostałoby tutaj paru

zawodników, a może nie byłoby nikogo! Czy wiesz, co stałoby się ze mną, gdybym

zrezygnował z pracy po pierwszej porażce?

Cherry udało się jakoś uśmiechnąć.

-

Nie byłbyś potentatem komputerowym

-

stwierdziła po prostu.

-

A propos,

background image

nad czym teraz pracujesz?

-

Nad programem dla księgowych

-

odparł, zadowolony, że córka zapomniała

o niedawnej porażce.

-

Ee, księgowość, nudy.

-

Cherry skrzywiła się.

-

Kto tego w ogóle potrzebuje?

Wszyscy u mnie w szkole uważają, że osiągnąłeś szczyty, jeśli idzie o gry.

Todd omal nie wybuchnął śmiechem.

-

Cieszę się z tego

-

powiedział.

-

Nie mogę jednak zapominać o małych

firmach, które potrzebują tego programu. Pamiętaj, że…

Todd chciał już zaczął wykład na ulubiony temat, ale przerwał mu radosny

pisk Cherry. Spojrzał na córkę, nie bardzo wiedząc, co się stało, a następnie skierował

wzrok tam, gdzie dziewczynka patrzyła z przejęciem i zachwytem.

-

To Jane Parker!

-

zawołała do ojca.

Jednak początkowy zachwyt ustąpił miejsca smutkowi. Jane Parker siedziała

na wózku inwalidzkim. Wyglądała na zmęczoną i przygnębioną. Tim wiózł ją w

kierunku ich domu na kółkach, do którego teraz doczepiono jeszcze przyczepę dla

koni. Wszystko wskazywało na to, że chcą już odjechać.

Todd nie mógł na to pozwolić. Już wcześniej przyszło mu do głowy, że

mógłby poprosić jasnowłosą mistrzynię, by udzieliła Cherry paru lekcji. Dzięki temu

córka miałaby znakomitą trenerkę, a Jane nowe zajęcie. Todd nie wątpił, że wszystko

poszłoby doskonale.

ROZDZIAŁ DRUGI

-

Pani Parker!

-

krzyknął Todd.

Jane obejrzała się za siebie i zauważyła mężczyznę z jasnowłosą dziewczynką.

Zacisnęła dłonie na poręczach inwalidzkiego wózka. Spotkanie z Toddem Burkę było

ostatnią rzeczą, na którą miałaby ochotę.

-

Słucham?

-

spytała, siląc się na uśmiech. Nie lubiła, gdy widywano ją na

wózku.

-

To moja córka, Cherry

-

przedstawił dziewczynkę.

-

Chciała panią poznać.

Jane skrzywiła się mimowolnie. Oczywiście jej nikt nie zapytał o zdanie.

-

Bardzo mi miło.

-

Co się pani stało? Czy coś panią boli?

-

dopytywała się Cherry.

-

To był

wypadek, prawda?

Jane skrzywiła się jeszcze bardziej.

background image

-

Pani Parker rzeczywiście miała wypadek

-

odparł Todd.

-

Nie powinnaś o to

pytać.

Na twarzy Cherry pojawił się rumieniec.

-

Przepraszam. Naprawdę bardzo mi przykro

-

powiedziała i nie zrażona

pierwszym niepowodzeniem, podeszła do wózka. Kucnęła przy nim i spojrzała Jane

prosto w oczy.

-

Jest pani naprawdę wspaniała. Widziałam wszystkie kasety z pani

występami. Nie mogłam przyjeżdżać na rodea, ale tatuś kupił mi filmy. To było

naprawdę świetne. Chciałabym tak jeździć. Niestety, ciągle mam problemy ze

zwrotami. Tatuś nie może mi pomóc, bo nie jest trenerem

-

paplała dziewczynka.

-

Czy będzie pani jeszcze mogła jeździć?

-

Cherry!

-

zagrzmiał Todd.

-

W porządku

-

powiedziała słabym głosem Jane. Oczy dziewczynki były

czyste i jasne. Nie było w nich fałszu ani zakłamania. Jane rozluźniła się trochę.

Najbardziej bała się udawanego współczucia.

-

Nie

-

odparła szczerze, po chwili zastanowienia.

-

Lekarze twierdzą, że nie

będę mogła jeździć konno. A w każdym razie nie będę startować w zawodach.

-

Szkoda, że nie mogę pani pomóc

-

westchnęła Cherry.

-

W przyszłości

chciałabym zostać chirurgiem. Zdecydowałam się zdawać biologię i matematykę na

egzaminie końcowym. Tata mówi, że mogłabym potem rozpocząć naukę u Johnsa

Hopkinsa. To najlepsza akademia medyczna w kraju.

Jane uśmiechnęła się i tym razem wypadło to znacznie naturalniej.

-

Chirurgiem?

-

powtórzyła.

-

Nie znałam nikogo, kto miałby takie plany.

Cherry rozpromieniła się.

-

To teraz już pani zna

-

stwierdziła.

-

Szkoda, że pani wyjeżdża, bo chciałam

się poradzić w sprawie tych zwrotów. Coś mnie paraliżuje i nie potrafię ich dobrze

wykonać. To śmieszne, prawda? A przecież wcale nie boję się na przykład widoku

krwi.

Jane skinęła głową, chociaż tak naprawdę nie słyszała pytania. Patrzyła na

promienną twarz Cherry i czuła się pusta w środku. Jeszcze parę lat temu

przypominała tę jasnowłosą dziewczynkę. Gdzie zniknęła radość, beztroska, olbrzymi

głód życia?

-

Co? Nie, niestety

-

odparła Jane, gdy zrozumiała, że Cherry pyta ją, czy nie

może dłużej zostać,

-

Jestem zmęczona, poza tym mamy dzisiaj wywiady…

-

Wywiady?

-

przerwała jej Cherry.

-

Dla radia czy telewizji?

background image

Kobieta na wózku pokręciła smutno głową.

-

Nic z tych rzeczy

-

odparła.

-

Daliśmy ogłoszenie do gazet, że potrzebujemy

zarządcy na ranczu. Nie znamy się na tym z Timem. Od śmierci taty straciliśmy

mnóstwo pieniędzy

-

wyznała na koniec.

-

Mój tata zna się świetnie na finansach

-

oznajmiła z niewinną minką Cherry.

-

Naprawdę potrafi dokonać cudów. Sam prowadzi książki swojej fir…

-

To znaczy małej firmy komputerowej, dla której pracuję

-

wpadł jej w słowo

Todd.

Miał nadzieję, że córka domyśli się, o co chodzi. I rzeczywiście; co prawda

była nieco zdziwiona, ale nie powróciła już do kwestii jego firmy.

Tim i Jane spojrzeli po sobie, a następnie utkwili spojrzenia w Toddzie.

-

Umie pan prowadzić księgi rachunkowe?

-

zapytał Tim, kładąc akcent na

ostatnich słowach, żeby nie było wątpliwości, o co mu chodzi.

-

Jasne.

Tim pochylił się nad Jane i rzekł cicho:

-

Domek zarządcy stoi pusty, od kiedy przeprowadziliśmy się z Meg do

głównego budynku. Mogłabyś udzielać dziecku lekcji jazdy konnej, zamiast snuć się

godzinami po domu.

Cherry zastanawiała się, czy nie powinna się obrazić za "dziecko", natomiast

Todd obserwował całą scenę z nie ukrywanym rozbawieniem.

-

Ależ, Tim! On pewnie już ma pracę!

-

Mimo wysiłków Jane mówiła na tyle

głośno, że bez trudu ją usłyszał.

-

Pracuję w Victorii dla…

-

zawahał się

-

małej firmy. Ale mam sporo

wolnego czasu. Z przyjemnością spróbowałbym czegoś nowego.

Jane spojrzała na swoje dłonie, a następnie na stopy ustawione na podpórce

przy wózku.

-

Tak chciałabym nauczyć się porządnie jeździć

-

westchnęła, może nazbyt

teatralnie, Cherry.

-

Teraz to nawet szkoda pieniędzy taty na wpisowe.

Jane podniosła wzrok. Mężczyzna o stalowym spojrzeniu stał przed nią i

czekał na decyzję. Przy okazji nieźle się chyba bawił.

-

Nie zatrudni pana

-

stwierdził Tim.

-

Jest zbyt dumna, żeby przyznać, że

właśnie o kogoś takiego jej chodziło. Woli tkwić cały dzień na ganku i użalać się nad

sobą.

-

Do diabła!

-

warknęła Jane. Chciała wstać, ale nie mogła.

background image

-

Widzi pan. Nie chce się poddać. Może wygląda jak malowana lala, ale

potrafi walczyć. Szkoda tylko, że nie chce słuchać dobrych rad.

Todd pokiwał z uznaniem głową. Kobieta na wózku z pewnością zasługiwała

na szacunek.

-

Proponuję dwutygodniową próbę

-

powiedział w końcu.

-

Oboje

zorientujemy się, jak nam się razem pracuje. Naprawdę znam się na księgowości.

Poza tym w tak krótkim czasie nie będę mógł narobić wielu szkód.

-

I tak niewiele nam może zaszkodzić

-

stwierdził Tim, kierując te słowa

bardziej do szefowej niż Todda.

Jane ważyła przez chwilę w myśli wszystkie za i przeciw. Jej zaufanie

wzbudził fakt, że Todd ma córkę. Oznaczało to, że pragnie stabilizacji. Bała się

samotnych mężczyzn, z których każdy mógł się okazać złodziejem albo kimś jeszcze

gorszym.

-

Możemy spróbować

-

zdecydowała w końcu.

-

Niestety, nie mieliśmy

ostatnio zbyt dużych zysków, więc pensja będzie niska.

-

Podała sumę.

-

Do tego

dochodzi zakwaterowanie i wyżywienie. Oczywiście zrozumiem, jeśli uzna pan, że to

za mało.

Todd podrapał się w brodę.

-

Może być

-

powiedział.

-

Ale pod warunkiem, że uda mi się utrzymać obecną

pracę. Mogę dojeżdżać do Victorii wieczorami.

Starał się nie patrzeć na córkę. Gdyby to zrobił, Cherry na pewno by się jakoś

zdradziła albo oboje wybuchnęliby śmiechem.

-

A co na to pański szef?

-

Och, to bardzo wyrozumiały człowiek

-

odparł Todd.

-

Jestem w końcu

samotnym ojcem, prawda?

Jane skinęła głową.

-

Dobrze. Musimy już jechać. Możecie teraz załatwić swoje sprawy.

Oczywiście jeśli nie chcecie zostać jeszcze jakiś czas na rodeo.

Ojciec i córka spojrzeli na siebie.

-

My też jedziemy

-

zdecydowała Cherry.

-

Mam już dosyć rodeo. Jestem

zdegustowana i załamana swoim występem.

-

Nie przesadzaj

-

powiedziała Jane.

-

Strach jest czymś naturalnym. Każdy go

przeżywa.

-

Pani też się bała?

background image

Jane skinęła głową. Nie dodała tylko, że pozbyła się strachu na długo przed

pierwszym występem.

-

Zaraz wszystko przygotuję

-

powiedział Tim.

-

Może wydaje wam się

dziwne, że chciało nam się brać ten dom na kółkach, żeby przejechać kilkanaście

kilometrów, ale chodziło o wygodę Jane.

Brodaty mężczyzna otworzył drzwi przyczepy i pchnął w tym kierunku wózek.

Todd natychmiast pospieszył mu z pomocą.

-

Ja się nią zajmę

-

powiedział.

Tim odetchnął z ulgą. Jane nie była ciężka, ale jego kręgosłup był w coraz

gorszym stanie. Todd uniósł jego szefową lekko jak piórko i posadził na kanapie w

przyczepie.

-

Co zrobić z tym?

-

spytał, wskazując wózek.

-

Też włożyć do środka

-

odparł Tim.

-

Później zaprowadzę go na miejsce.

Todd wstawił więc wózek do przyczepy, a potem wysłuchał dokładnych

instrukcji Tima dotyczących drogi na ranczo. Następnie samochód odjechał, a ojciec i

córka długo jeszcze patrzyli za nim.

-

Naprawdę chcesz to zrobić, tato? A co będzie, jak się Jane dowie?

-

Później będziemy się o to martwić

-

odparł Todd.

-

Prowadzenie rancza to

prawdziwe wyzwanie dla finansisty, a ty nauczysz się lepiej jeździć.

-

Po chwili dodał

jeszcze poważniejszym tonem:

-

Myślę, że obie strony mogą na tym skorzystać.

-

A co z firmą?

-

Cherry nie dawała mu spokoju.

-

No cóż, mam dobrych pracowników. Poza tym wziąłem urlop.

-

Pogłaskał

dziewczynkę po głowie.

-

Potraktujmy to jak wakacyjny wypad. Przynajmniej

pobędziemy trochę razem.

-

Ś

wietny pomysł

-

zgodziła się.

-

Potem przecież będę musiała wrócić do

szkoły.

Zawiesiła głos, ale ojciec nie podjął tematu. Najwyraźniej myślał o czymś

innym.

-

Powinieneś być milszy dla pani Parker

-

powiedziała w końcu.

-

Obawiam się, że ona mnie nie lubi

-

odparł Todd, rozkładając ręce.

-

Ty jej też nie lubisz, prawda?

-

spytała Cherry, przyglądając się mu

ukradkiem.

-

Ee, nie jest tak źle

-

mruknął.

-

Dlaczego więc chcesz jej pomóc, skoro jej nie lubisz?

-

dopytywała się

background image

córka.

Todd nie znał odpowiedzi na to pytanie. Sam się zastanawiał, co w niego

wstąpiło. Jane Parker wcale mu się nie podobała. Pewnie jeszcze rok temu była

trzpiotowatą panienką, która robiła słodkie oczy do wszystkich mężczyzn w okolicy.

Jednak cóż, teraz dotknęło ją nieszczęście i trzeba jej jakoś pomóc.

-

Trochę mi jej szkoda

-

powiedział bez przekonania.

Cherry skinęła głową. Najwidoczniej ta odpowiedź ją zadowoliła.

-

Mnie też

-

stwierdziła.

-

Ale nie możemy się z tym zdradzić. Jest bardzo

dumna.

Skinął głową.

-

I w gorącej wodzie kąpana

-

dodał.

-

Właśnie. Skąd my to znamy?

-

podchwyciła córka.

Todd udał, że nie zrozumiał aluzji.

Szybko dotarli do luksusowego domu, który Todd niedawno kupił w Victorii, i

zabrali się do pakowania najpotrzebniejszych rzeczy. Z trudem udało im się wyjaśnić

gospodyni imieniem Rosa, że wyjeżdżają.

-

Co? Już?

-

dopytywała się kobieta.

-

Przecież państwo prawie tutaj nie

mieszkali!

Obiecali, że wkrótce wrócą, i pomknęli wynajętym fordem w stronę

Jacobsville, gdzie mieli odnaleźć ranczo Parkerów. Udało im się to bez trudu.

Dom i obejście nie przedstawiały szczególnie budującego widoku. Rozległe

pastwisko ogrodzono płotem łatanym drutem kolczastym, co miało odstraszyć bydło.

Stara stodoła miała niewątpliwie jedną zaletę

-

tę, że stała. Dom, wokół którego rosły

ś

liczne kwiaty, z całą pewnością wymagał remontu, a przynajmniej odmalowania, a

stara droga, biegnąca obok wiatraka, bardziej przypominała bezdroże niż jakikolwiek

uczęszczany szlak. Była piaszczysta, nie pokryta nawet żwirem, a w jej zagłębieniach

zgromadziła się woda po ostatnim deszczu.

Todd i Cherry zatrzymali forda na podwórku, za samochodem z przyczepą. Od

razu zauważyli, że schodki prowadzące na ganek są spróchniałe, a jedyny nowy

fragment domu to podjazd zrobiony z desek, zapewne dla wózka. W głębi posesji

znajdował się budynek, który mógł, przy dużej dozie optymizmu, uchodzić za garaż, a

dalej, w bujnej, nie koszonej trawie stał domek. Todd domyślił się, że w nim właśnie

mają zamieszkać. Miał nadzieję, że jest w nim więcej niż jeden pokój.

Ku ich zaskoczeniu okazało się, że to nie wszystko. Za ich domkiem

background image

znajdował się jeszcze jeden, nowszy budynek. Znacznie mniejszy niż wielkie domisko

przy podwórku, ale z pewnością wygodny, zwłaszcza w lecie. Na jego ganku stały

nawet fotele na biegunach.

-

Witamy

-

powiedział Tim, zbliżając się do nich.

Todd uścisnął mu dłoń.

-

Już jesteśmy

-

oznajmił, jakby nie było to oczywiste.

-

Czy tam możemy złożyć nasze rzeczy?

Todd skinął dłonią w kierunku domku, ale Tim pokręcił przecząco głową.

-

Nie, nie. Tam mieszka stary Hughes. Pomaga mi trochę przy bydle, ale już

niewiele może. Jest zmęczony i schorowany. Pracuje tutaj od dziecka. Dopiero za dwa

lata przejdzie na emeryturę i będzie mógł gdzieś się przenieść. Zamieszkacie tam.

Todd odetchnął, widząc, że Tim wskazuje mniejszy z dwóch domów. Jego

córka również wyraźnie poweselała.

-

Oczywiście ten dom jest trochę zaniedbany

-

ciągnął Tim.

-

Wszystko tutaj

wymaga naprawy, tylko nie ma komu jej przeprowadzić. Zatrudniamy jeszcze trzy

osoby, głównie na godziny. Ale mają dosyć pracy przy ogrodzeniu i maszynach.

Domek, w którym się znaleźli, wcale nie był w najgorszym stanie. Miał trzy

sypialnie i niewielką bawialnię, a w wyglądającej na nie używaną kuchni znaleźli

niewielki piecyk, czajnik i lodówkę.

-

Mogłabym się nauczyć gotować

-

zauważyła Cherry.

-

Daj spokój. Masz na to jeszcze sporo czasu

-

stwierdził Todd.

-

Oczywiście, nie musisz

-

powiedział Tim.

-

Będziecie jedli razem z nami.

Ale jeśli chcesz, moja żona cię nauczy gotować. Nigdy nie mieliśmy własnych dzieci,

więc Meg chętnie zajmuje się cudzymi.

Cherry znowu poczuła się dotknięta określeniem "dziecko", ale stary brodacz

patrzył na nią z tak miłym i rozbrajającym uśmiechem, że nie potrafiła się długo

gniewać. Dla kogoś w tym wieku musiała jeszcze być oseskiem.

-

Jak czuje się pani Parker?

-

spytała w końcu.

Wesołe błyski w oczach Tima natychmiast zgasły. Stary zasępił się.

-

Kiepsko

-

mruknął.

-

Położyła się, ale ciągle ma bóle. Mówiłem jej, że nie

powinna wsiadać na konia, ale mnie nie słuchała. Zawsze taka była. Od dziecka kpiła

sobie ze mnie w żywe oczy. Szkoda, że zabrakło jej ojca. Miał na nią dobry wpływ.

-

Dosiadanie konia rzeczywiście było niepotrzebne

-

zgodził się Todd.

-

Niepotrzebne?! Wręcz szkodliwe! A wszystko dlatego, że jakiś dureń napisał

background image

w gazecie, że Jane pewnie zjawi się na rodeo w wózku inwalidzkim.

Rysy Todda stężały w nagłym przypływie złości.

-

Co to była za gazeta?

-

spytał.

-

Jakiś tygodnik, który wychodzi w Jacobsville

-

odparł Tim.

-

Nie powinna

brać sobie tego do serca. To sprawka tego dzieciaka od Sikesów. Skończył niedawno

szkołę dziennikarską i wydaje mu się, że może sobie na wszystko pozwolić.

Todd zapamiętał to nazwisko. Na przyszłość.

-

Czy przyjedzie tu jakiś lekarz?

-

Oczywiście. To przyjaciel domu. Jego ojciec trzymał Jane do chrztu. Jeśli

będzie zajęty, to przyśle swoją zastępczynię, Lou. Miał tyle roboty, że musiał…

-

Ten doktor nie jest żonaty?

-

Todd przerwał staremu.

Tim potrząsnął przecząco głową.

-

Nie. Kochał się kiedyś w Jane, ale po wypadku z nim zerwała. Poza tym to

było jeszcze przed Lou… A Jane nie chce się z nikim wiązać.

-

Przecież wstanie kiedyś z tego wózka.

Stary westchnął i szarpnął swoją wspaniałą brodę.

-

Jednak bóle mogą się powtarzać. Poza tym nie będzie mogła brać udziału w

rodeo, a to dla niej przecież najważniejsze w życiu.

-

To samo powiedziała Cherry

-

wymamrotał do siebie Todd.

Tim spojrzał na niego podejrzliwie.

-

Mam nadzieję, że nie będzie pan chciał, no… wykorzystać Jane.

Todd uśmiechnął się i potrząsnął głową. Troskliwość starego wydała mu się

wzruszająca.

-

Nie, nic z tych rzeczy. Mam za sobą nieudane małżeństwo, a nie jestem na

tyle cyniczny, żeby proponować jej chwilowy związek.

Tim odetchnął z ulgą, a następnie poklepał go po plecach, co nie było łatwe,

biorąc pod uwagę różnicę wzrostu.

-

Na pewno się jakoś dogadamy

-

stwierdził.

-

Cieszę się, że pan tu jest. Będę

miał teraz trochę więcej wolnego czasu. Może uda mi się zreperować to i owo. Przede

wszystkim zajmę się schodami.

-

Mogę pomóc

-

zgłosił się na ochotnika Todd.

-

Znam się trochę na stolarce.

-

Naprawdę?!

-

Stary spojrzał na niego uważnie.

-

To wspaniale! Mamy tu

jakieś narzędzia, bo ojciec Jane zajmował się robieniem mebli. To wszystko sam

wykonał.

background image

Z kolei Todd zdziwił się na te słowa. Zarówno kredensy, jak i szafy w

wielkim, starym domu, do którego dotarli, wyglądały na dzieło profesjonalisty.

-

No proszę!

-

powiedział, poklepując mijany stół.

-

To naprawdę świetna

robota.

Weszli do salonu, w którym znaleźli Jane wraz z Cherry. Dziewczynka

siedziała wpatrzona w swoją idolkę. Jane leżała blada na kanapie, ale chętnie

odpowiadała na pytania nieletniej amazonki.

-

To długo nie potrwa

-

powiedział Tim, gładząc Jane po ramieniu.

-

Zaraz

powinien tu być lekarz.

-

Dzięki, Tim

-

powiedziała słabym głosem.

Do tej pory starała się jakoś trzymać, ale teraz siły zaczęły ją opuszczać.

Nawet Cherry to zauważyła i przestała pytać o konie.

-

Nie ma pani jakichś środków przeciwbólowych?

-

spytał szorstko Todd,

chcąc przynajmniej tonem zamaskować swój niepokój.

-

Mam

-

szepnęła zbielałymi wargami.

-

Nie działają.

-

A jak pani myśli, dlaczego?

-

Próbował utrzymać napastliwy ton, ale głos mu

się zaczął łamać. Ta Parker wyglądała naprawdę kiepsko.

-

Nie wsiadłabym na konia, gdyby nie artykuł o rodeo. Ten facet nazwał mnie

kaleką.

Jane walczyła z sobą, żeby nie zacząć jęczeć.

-

Dobrze, dobrze. Pojedziemy jutro z Cherry do miasteczka i każemy mu zjeść

to, co napisał. Na pewno się otruje.

Na bladej twarzy Jane pojawił się na chwilę uśmiech. Po chwili ustąpił jednak

grymasowi bólu.

-

Zdaje się, że słyszę samochód

-

powiedział Tim.

-

To pewnie lekarz.

Chora wyraźnie się zmieszała. Todd spojrzał na nią, starając się zgadnąć, o

czym myśli. Jej uczucia względem doktora z pewnością nie były jednoznaczne. Czy to

możliwe, żeby go jednak kochała?

Odgłosy silnika umilkły i po chwili do salonu wszedł wysoki rudzielec. Miał

na sobie szary flanelowy garnitur, krawat na gumce i, rzecz rzadka w tych okolicach,

czyste, szare buty. Doktor postawił na stoliku czarną torbę i zdjął kapelusz.

Todd obserwował go uważnie.

-

Doktor Jebediah Coltrain

-

Tim przedstawił nowo przybyłego.

-

Kiedyś

wszyscy nazywali go po prostu: Rudzielec.

background image

-

Teraz już tego nie robią

-

powiedział doktor.

On również się nie uśmiechał.

-

A to Todd Burke i jego córka Cherry

-

ciągnął Tim jak wytrawny mistrz

ceremonii.

-

Todd ma się zająć u nas księgowością.

Coltrain skinął głową i zwlekał chwilę, zanim uścisnął dłoń Todda. Nieco

przyjaźniej potraktował Cherry. Można było nawet powiedzieć, że na jego twarzy

pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu.

-

No słucham, co zmalowałaś tym razem?

-

zwrócił się bezpośrednio do

chorej.

-

Jeździłaś konno? Mogłem się tego spodziewać. Następnym razem wezmę ze

sobą wieniec zamiast torby.

Doktor zaczął badać Jane. Jego olbrzymie łapska okazały się nadzwyczaj

delikatne w kontakcie z pacjentką. Todd obserwował z niechęcią przebieg badań.

-

Nadwerężyłaś sobie mięśnie

-

zawyrokował w końcu Coltrain.

-

Mam

nadzieję, że nie wywiąże się z tego stan zapalny. Czekaj, zaraz zrobię ci zastrzyk

przeciwbólowy, a potem będziesz musiała odpocząć. W najbliższych dniach żadnych

ć

wiczeń. Proszę mi pomóc

-

zwrócił się do Todda.

Miał głos, który wymuszał posłuszeństwo. Todd uśmiechnął się tylko, a

następnie wziął podaną ampułkę z przezroczystą cieczą i ułamał jej czubek. Coltrain

w tym czasie przygotował strzykawkę i igłę jednorazową. Szybko odsłonił ramię Jane

i zrobił jej zastrzyk.

-

Dzięki, Rudzielcu.

Lekarz wzruszył ramionami.

-

Od czego masz przyjaciół. Niedługo zaśniesz. To bardzo silny środek.

Cherry zaofiarowała się, że posiedzi z chorą. Coltrain wskazał im wzrokiem

podwórko, dając znak, że chce z nimi porozmawiać.

-

Co się stało?

-

spytał Tim, kiedy znaleźli się w końcu w bezpiecznej

odległości od salonu. Stary był naprawdę zaniepokojony.

-

Muszę ją prześwietlić

-

powiedział Coltrain.

-

Nadwerężenie mięśni to wersja

robocza. Trzeba to sprawdzić. Niepotrzebnie dosiadła konia

-

dodał poirytowany.

-

Próbowałem ją powstrzymać.

-

Tim rozłożył ręce.

Doktor machnął ręką.

-

Przecież wiem, że to nie twoja wina

-

powiedział.

-

Nie chcę jej dzisiaj

męczyć, ale jutro przyślę tutaj karetkę. Chciałbym, żeby Jane dotarła do szpitala.

Niezależnie od tego, co będzie mówić i… robić.

-

Spojrzał znacząco na mężczyznę,

background image

którego poznał przed niecałym kwadransem.

Todd skinął głową.

-

Może pan na mnie liczyć.

Coltrain uśmiechnął się. Po raz pierwszy, od kiedy się poznali.

-

Nie chciałbym być na pana miejscu.

Usłyszeli wyraźny dzwonek. Był to stojący w przedpokoju telefon. Tim

poszedł, żeby go odebrać, a następnie wrócił po Coltraina.

-

Do ciebie

-

powiedział.

Po chwili zza drzwi zaczęły docierać do nich fragmenty głośnej rozmowy.

-

Tak, ja… Nie, nic mnie to nie obchodzi… Jestem lekarzem i sam ustalam, co

mam robić… Do cholery z umową! Dobrze, jeszcze o tym porozmawiamy. No, to na

razie.

Doktor wyszedł, trzaskając drzwiami, pożegnał się i wsiadł do samochodu.

Tim długo patrzył za oddalającym się autem.

-

Nic z tego nie będzie

-

powiedział w końcu.

-

Z czego?

-

zapytał Todd.

-

Chodzi o niego i Lou. Zupełnie do siebie nie pasują. Ona ma ciągle nowe

pomysły i chciałaby wszystko robić nowocześnie, a on woli stare, sprawdzone

metody. Sam nie wiem, dlaczego jeszcze współpracują.

Todd też nie wiedział. Miał jednak nadzieję, że ta współpraca potrwa długo,

jak najdłużej. Sam nie wiedział, dlaczego, ale nie podobał mu się sposób, w jaki

Coltrain traktował Jane.

ROZDZIAŁ TRZECI

Jane szybko zasnęła, ale ponieważ jęczała przez sen i przewracała się z boku

na bok, Todd zdecydował się zostać przy niej, gdy Cherry poszła do łóżka. Wcześniej

dostał od Tima książkę przychodów i rozchodów i teraz zabrał się do lektury. Czas

mijał mu szybko. Książka była czymś w rodzaju podręcznika, któremu nadałby tytuł

"Jak nie należy prowadzić rancza". Straty i zaniedbania widać było gołym okiem.

Poza bydłem na ubój Jane miała cztery ogiery, z których każdy zdobywał

nagrody przed śmiercią jej ojca. Teraz mogłyby spełniać funkcje rozpłodowe, co

zwiększyłoby dochody, ale oczywiście nikt o tym nie pomyślał. W gospodarstwie

używano przestarzałego sprzętu. Gdyby zająć się jego naprawą i konserwacją, można

by odpisać sporą kwotę od podatku. Tego rodzaju możliwości pojawiały się niemal

background image

wszędzie. Jego zdaniem ranczo miało szansę rozwoju, a co za tym idzie i

zarobkowania, tylko nikt, jak do tej pory, o tym nie pomyślał.

Todd zdjął okulary i przetarł powieki. Przez moment miał wrażenie, że ktoś go

obserwuje. Kiedy spojrzał na Jane, zauważył, że ma otwarte oczy.

-

Nie wiedziałam, że nosi pan okulary

-

powiedziała sennym głosem.

-

Jestem dalekowidzem

-

wyjaśnił.

-

Noszę okulary tylko do pracy. Podobno

mnie postarzają.

Przez chwilę przyglądała mu się uważnie. Wciąż była senna i z trudem

powstrzymywała ziewanie.

-

A ile pan ma lat?

-

spytała w końcu.

-

Trzydzieści pięć. A pani?

-

O całe dziesięć mniej

-

oznajmiła, jak mu się zdawało, triumfalnie.

-

Nawet

trudno mi sobie wyobrazić, jaka będę w pana wieku.

Todd nie chciał ciągnąć tego tematu.

-

Lepiej się pani czuje?

-

Troszkę.

-

Jane spojrzała niechętnie na swoje nogi.

-

Po prostu nie znoszę

takiego stanu. Jestem zupełnie bezsilna. Dobrze, że już nie czuję bólu.

-

To nie będzie przecież trwało wiecznie

-

przypomniał jej Todd.

Jane potrząsnęła głową. Jasne włosy opadły jej na czoło i oczy. Odgarnęła je

niecierpliwym ruchem.

-

Założę się, że pan nigdy nie był w takiej sytuacji. Chodzi mi o bezsilność

-

dodała po chwili, widząc jego zdumione spojrzenie.

Todd zmarszczył w zamyśleniu czoło.

-

Miałem kiedyś zapalenie płuc

-

mruknął niechętnie.

Nazwa choroby brzmiała niewinnie. Przecież wiele osób choruje na zapalenie

płuc. Dlatego Todd nie zwracał uwagi na swój stan, do momentu kiedy nie mógł już

pracować i z trudem chodził. Lekarze kazali mu zostać w domu tylko pod warunkiem,

ż

e żona się nim zaopiekuje. A Marie miała wtedy akurat ważne przyjęcie. Zajęła się

właśnie projektowaniem wnętrz i z jakichś względów musiała uczestniczyć w tej

imprezie. Tak mu przynajmniej powiedziała.

-

Co się stało?

-

zaniepokoiła się Jane, widząc jego minę.

-

Nie, nic. Miałem kiedyś zapalenie płuc, a żona pojechała na przyjęcie

-

powiedział.

-

Nie byłoby jeszcze najgorzej, gdyby nie schowała gdzieś lekarstw. Nie

mogłem ich znaleźć. W ogóle z trudem chodziłem. Kiedy przyjechała nad ranem,

background image

miałem czterdzieści stopni gorączki i trzeba mnie było natychmiast umieścić w

szpitalu. To było czternaście lat temu. Nieco później w tym samym roku urodziła się

Cherry.

-

O Boże! To straszne!

-

jęknęła Jane.

-

I co? Został pan z żoną?

Toddowi wydawało się, że nie powinni omawiać jego osobistych problemów.

Jednak leżąca obok kobieta nie wyglądała na taką, która łatwo daje za wygraną.

Widać było, że ten temat ją poruszył i zaciekawił.

-

Po pierwsze, mówiłem sobie, że nie zrobiła tego specjalnie. Marie zawsze

gdzieś chowała rzeczy, a potem nie wiedziała, gdzie są. Po drugie była wtedy w ciąży.

Gdybym wystąpił o rozwód, na pewno nie chciałaby mieć ze mną dziecka

-

tłumaczył

cierpliwie.

-

A pan chciał!

-

To było raczej stwierdzenie, a nie pytanie.

-

Zauważyłam, że

Cherry jest do pana bardzo przywiązana.

-

Zawsze chciałem mieć dzieci

-

przyznał nieco zażenowany.

-

Sam jestem

jedynakiem. Wychowałem się na wielkim ranczu. Wiem, co to znaczy samotne

dzieciństwo. Pragnąłem mieć więcej dzieci, ale… skończyło się na jednej córce.

Jego rozmówczyni oblizała wargi. Pytanie, które chciała zadać, było bardzo

osobiste.

-

Czy matka nie chciała Cherry?

-

Twierdziła, że dziecko przeszkadza jej w pracy

-

powiedział z wyczuwalnym

smutkiem w głosie.

-

Oczywiście, spotykają się. Marie lubi grać rolę dobrej, oddanej

matki. Jest projektantką wnętrz i większość jej klientów to konserwatywni

Teksańczycy. Wie pani, tacy, co lubią, żeby wszystko było na swoim miejscu.

-

Czy Cherry wie…?

-

Trudno pewnych rzeczy nie zauważyć. Przecież nie jest głupia. Staram się

tylko zapobiegać kolejnym manipulacjom. Nie pozwalam również, by Marie wtrącała

się w prywatne życie naszej córki. Weźmy choćby rodeo.

Jane znowu potrząsnęła głową.

-

Nie rozumiem.

-

Marie jest przeciwna występom córki.

-

Ach, a Cherry jednak jeździ!

-

Jane nie mogła powstrzymać okrzyku.

-

Wbrew temu, co sądzi o tym matka.

Skinął poważnie głową.

-

To mnie przyznano opiekę nad dzieckiem.

background image

Sytuacja powoli stawała się jasna. Samotny ojciec wychowujący córkę był

wciąż jednak kimś niesłychanie rzadko spotykanym i Jane chciałaby zadać mnóstwo

pytań. Teraz czuła, że jest zmęczona i senna. Pokój, w którym znajdował się Todd,

zaczął od niej powoli odpływać.

-

Tak dziwnie się czuję

-

szepnęła.

-

Nie mam pojęcia, co podał mi ten

Rudzielec.

-

Wygląda na trochę narwanego

-

stwierdził niechętnie Todd.

Jane nie zwróciła uwagi na ton jego głosu.

-

Zawsze taki był

-

powiedziała.

-

Bardzo go lubię.

Lubię. Powiedziała: "lubię". To mogło znaczyć wszystko i nic. Todd

zmarszczył czoło, zastanawiając się nad znaczeniem tego słowa w wypadku Jane.

-

Lubi go pani?

-

spytał.

-

Tak, właśnie

-

odparła, starając się przemóc senność.

-

Lubię. Mężczyźni jako tacy mnie nie interesują. Nie bawi mnie też seks.

Ostatnie słowa wypowiedziała niemal szeptem, a po chwili już spała. Todd

przyglądał się jej z prawdziwą przyjemnością, zastanawiając się nad sensem

ostatniego stwierdzenia. Jane była prawdziwą pięknością. Jeśli nawet nie interesowała

się mężczyznami, to mężczyźni z pewnością interesowali się nią. Pewnie miała

jakiegoś swojego chłopaka. Przecież Tim mówił mu o Coltrainie.

Dopiero po chwili dotarło do niego, że siedzi z otwartą książką na kolanach.

Miał przecież jeszcze sporo pracy. Lepiej będzie, jeśli zajmie się problemami rancza,

a nie intymnym życiem jego właścicielki.

Karetka pogotowia przyjechała następnego ranka dokładnie o dziesiątej. W

oczach Jane pojawił się błysk gniewu, kiedy ją zobaczyła.

-

Nie mam zamiaru, słyszycie?! Nie mam zamiaru iść do szpitala!

-

powtarzała, patrząc na Todda rozgorączkowanym wzrokiem.

Todd został sam w domu. Tim znalazł dla siebie jakieś zajęcie na pastwisku, a

Meg zabrała Cherry na zakupy. Todd dopiero teraz przejrzał ich grę.

-

Nikt nie chce, żeby pani tam została

-

przekonywał upartą rekonwalescentkę.

-

Mają panią po prostu prześwietlić, a potem przywieźć do domu.

Jane usiadła na łóżku. Jasne włosy rozsypały na ramionach. Todd pomyślał, że

wygląda jak nimfa przy leśnym strumyku. Jak rozzłoszczona nimfa.

-

Na pewno niczego sobie nie złamałam

-

stwierdziła autorytatywnie.

-

Nigdzie

nie jadę.

background image

Stojący w drzwiach pielęgniarze spojrzeli na siebie, a następnie skierowali

pytający wzrok na Todda.

-

Zrobi pani to, co kazał doktor Coltrain!

-

Nigdzie nie jadę. Możecie zabrać te nosze

-

zwróciła się bezpośrednio do

pielęgniarzy.

-

Proszę, panowie, podejdźcie bliżej.

-

Todd również postanowił ją ignorować.

Omal nie rzuciła się na niego z pięściami.

-

Ty!… Ty!…

-

wyrwało jej się.

Todd nie zwrócił na to uwagi. Podszedł do niej i wziął ją na ręce. Nie chciał

wdawać się w utarczki słowne. Pragnął, by Jane znalazła się jak najszybciej w

szpitalu.

Początkowo chciała podrapać tego wielkiego mężczyznę, który w tak niemiły

sposób wtargnął w jej życie. Jednak gdy poczuła tuż obok jego szeroki tors, stało się z

nią coś dziwnego. Zaparło jej dech w piersiach i stała się zupełnie niezdolna do

działania. Trwało to zaledwie parę sekund. Po chwili znalazła się na noszach, jeden z

sanitariuszy przykrył ją białym prześcieradłem i ponieśli ją do karetki. Jane czuła się

jak dzikie zwierzę, schwytane nagle w niewidzialne wnyki.

-

Pojadę za wami samochodem

-

rzucił Todd, zaglądając do przestronnego

wnętrza karetki.

Jane spojrzała na niego wymownie i zacisnęła usta. Sprawiło to, że stracił

pewność siebie. Już wcześniej serce zabiło mu żywiej, kiedy poczuł blisko siebie

drobne ciało dziewczyny. A teraz to spojrzenie zupełnie wytrąciło go z równowagi.

-

Nic mi pani nie powie?

-

spytał, odwracając od niej wzrok.

-

Nie będzie pani

krzyczeć i drapać?

-

Już u mnie nie pracujesz

-

rzuciła przez zaciśnięte zęby.

Todd potrząsnął głową.

-

Nie, nie może mnie pani wylać

-

powiedział z przekonaniem.

-

Niby dlaczego?

-

Ponieważ straci pani ranczo

-

odparł z uśmiechem.

-

Myślę, że z moją

pomocą uda się je zachować.

Jane zmarszczyła brwi. Być może była zbyt porywcza, ale stać ją też było na

przemyślane decyzje.

-

W jaki sposób?

-

zadała kolejne pytanie.

-

Porozmawiamy o tym po prześwietleniu

-

stwierdził, wycofując się z wnętrza

background image

karetki. Pomógł jeszcze pielęgniarzowi zamknąć tylne drzwi, a następnie skierował

się do swego auta.

Coltrain przyglądał się uważnie kliszy. Wyglądał na zadowolonego. Pionowa

zmarszczka nad jego nosem znikła teraz niemal zupełnie.

-

Mówiłam ci przecież, że nic mi nie jest.

-

Jane zdecydowała się przerwać

panujące w tym sterylnym wnętrzu milczenie.

Rudzielec ze stetoskopem na szyi, wśród rozmaitych przyrządów i narzędzi,

wydawał jej się kimś innym, mało znanym. Kimś, kogo trzeba się trochę obawiać.

Coltrain oderwał wzrok od kliszy.

-

Nie powiedziałem przecież, że nic ci nie jest.

-

Zrobił efektowną przerwę.

-

Na szczęście moja diagnoza się potwierdziła i nie masz żadnych złamań. Powinnaś

jednak pamiętać, że jesteś chora. Jeszcze jeden taki wyczyn, a być może będziesz

musiała spędzić całe życie na wózku inwalidzkim. Czy o to ci chodzi?

Jane spuściła wzrok.

-

Nie

-

szepnęła.

-

Więc przestań się popisywać i udowadniać wszystkim, że jesteś u szczytu

formy!

-

huknął Coltrain.

-

Ten reporter i tak będzie musiał odpokutować za swoje

grzechy

-

dodał po chwili z dziwnym uśmiechem.

-

Co masz na myśli?

Rudzielec poprawił stetoskop, rozejrzał się dokoła i mrugnął do niej

łobuzersko.

-

Miejscowe Stowarzyszenie Jeździeckie zabroniło mu wstępu na rodeo.

Jane patrzyła na lekarza z niedowierzaniem.

-

Przecież to największa impreza sportowa w okolicy! Zwłaszcza o tej porze

roku. Skąd o tym wiesz?

-

spytała podejrzliwie.

-

No cóż, hm, jestem przecież w zarządzie.

Dziewczyna uderzyła się otwartą dłonią w czoło.

-

Ależ ze mnie gapa! To twoja sprawka, przyznaj się.

-

Wyciągnęła palec w

kierunku przyjaciela.

-

Nie tylko

-

odparł z powagą Coltrain.

-

Wszyscy się ze mną zgadzają. Zresztą

gazeta i tak miała kłopoty, ponieważ właściciele sklepu żelaznego i stacji obsługi

samochodów wycofali swoje reklamy. Znasz ich pewnie. Startowałaś z ich synami w

zawodach. Coś mi mówi, że powinnaś przeczytać najnowsze wydanie gazety.

Dopiero po chwili dotarło do niej to, co powiedział. Przez chwilę patrzyła na

background image

niego oniemiała, a potem uśmiechnęła się.

-

Mają mnie przeprosić?

-

spytała z niedowierzaniem.

-

Ty stary diable!

-

Jesteś przecież moją przyjaciółką.

Wzruszenie ścisnęło jej gardło. Zdołała jedynie wykrztusić krótkie: "dzięki".

Spontanicznie rzuciła się w ramiona przyjaciela.

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Todd Burke wszedł do

ś

rodka bez zaproszenia. Już chciał coś powiedzieć, ale na widok połączonej w uścisku

pary stanął jak wryty. Niemal jednocześnie, tyle że drugimi drzwiami, weszła do

gabinetu doktor Lou Blakely. Lekarka zmierzyła wzrokiem doktora Coltraina i Jane, a

następnie położyła na biurku jakieś papiery.

-

Mam tu wyniki badań Neda Rogersa

-

powiedziała.

-

Obawiam się, że nie są

zbyt pomyślne.

-

Nie mogła pani poczekać, aż skończę rozmowę z pacjentką?

-

zapytał

opryskliwie Coltrain.

Policzki doktor Blakely pokryły się rumieńcem.

-

Zrobiłam już wszystko i chcę wyjść na lunch. Przecież już dwunasta.

-

Dwunasta?

-

powtórzył z niedowierzaniem Coltrain.

-

A, rzeczywiście.

-

Odwrócił się w stronę Jane.

-

No cóż, w zasadzie to już wszystko.

-

Odwiozę ją do domu

-

wtrącił się Todd.

-

Mam parę pytań dotyczących

prowadzenia rancza. Obawiam się, że to nie może czekać.

Doktor Blakely przyglądała się z uśmiechem nie znanemu mężczyźnie. W jej

oczach pojawiło się zainteresowanie. Przez moment czekała, aż Coltrain ich sobie

przedstawi, a następnie sama wyciągnęła rękę do nieznajomego.

-

Doktor Louise Blakely

-

powiedziała.

-

Miło mi pana poznać, panie…

-

Nazywam się Burke, Todd Burke

-

pospieszył z wyjaśnieniami.

-

Zarządzam

ranczem pani Parker.

-

A ja jestem współpracownicą doktora Coltraina.

-

Asystentką

-

poprawił ją naburmuszony Rudzielec.

Lou spojrzała na niego z wyraźną wrogością, jednak Coltrain udawał, że jej w

ogóle nie zauważa.

-

W umowie, którą podpisałam, jest wyraźnie napisane, że zatrudniają mnie

jako pańską współpracownicę, doktorze

-

przypomniała mu.

-

Przez cały rok.

Rudzielec nie zwrócił na nią większej uwagi.

-

Zadzwoń, gdybyś potrzebowała pomocy

-

powiedział do Jane.

-

ł uważaj na

background image

siebie.

Na jego czole znowu pojawiła się charakterystyczna zmarszczka.

-

Dobrze, będę uważać

-

obiecała Jane.

Coltrain poklepał ją po ramieniu, a następnie podszedł do biurka.

-

Teraz obejrzyjmy te wyniki

-

zwrócił się do Lou.

Pożegnali się z lekarzami i Todd zawiózł Jane na szpitalnym wózku na

parking, gdzie stał jego samochód. Następnie pomógł jej przejść na tylne siedzenie i

ruszył w stronę rancza. Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu.

-

Czy jest pani zazdrosna z powodu Lou?

-

spytał niespodziewanie,

przypominając sobie wyraz jej twarzy, kiedy Lou i Coltrain pochylili się nad

biurkiem.

-

O Rudzielca? Nie. Martwię się z powodu Lou

-

dodała.

Todd zerknął do tylnego lusterka. Jane była pochłonięta swoimi myślami.

Wyglądało na to, że mówi szczerze.

-

Lou nie potrafi sobie z nim poradzić

-

podjęła temat.

-

To dziwne, jest

przecież taka niezależna i stanowcza.

-

Może się w nim kocha

-

podsunął Todd.

-

Mam nadzieję, że nie. Inaczej srodze się rozczaruje. Rudy to zaprzysiężony

stary kawaler. Nie widzi niczego poza swoją pracą. Lubi kobiety, ale z żadną nie

potrafiłby się związać.

Na ustach Todda pojawił się lekki uśmiech.

-

Pewnie potrafi go pan zrozumieć, bo pan też taki jest, prawda?

Skinął głową.

-

Kto raz się sparzył, ten dmucha na zimne

-

stwierdził sentencjonalnie.

Zahamował gwałtownie, ponieważ właśnie zmieniły się światła. Było to

ostatnie skrzyżowanie przed wyjazdem z Jacobsville.

Jane syknęła z bólu.

-

Przepraszam, powinienem bardziej uważać.

-

Nie, nic się nie stało

-

szepnęła.

-

Widzi pani, mam już za sobą nieudane małżeństwo

-

Todd ciągnął zaczęty

wątek.

-

Dlatego będę szczery. Nie interesuje mnie na przykład romans z panią.

Chciałbym natomiast wyprowadzić to ranczo na prostą. Ale uwiedzenie pani zupełnie

nie wchodzi w grę.

Nie odpowiedziała od razu. Todd zerknął do lusterka, żeby sprawdzić, co robi.

background image

Rozczarował się jednak, ponieważ Jane nie łkała ani nie załamywała rąk.

-

Dziękuję za szczerość

-

powiedziała.

-

A teraz się pewnie pani na mnie obrazi

-

mruknął, skręcając w boczną drogę.

Jane nie potrafiła powstrzymać śmiechu.

-

Widzę, że naprawdę świetnie mnie pan poznał, panie Burke

-

zaszczebiotała.

-

A poza tym ta skromność! Oczywiście, wszystkie kobiety czyhają na pana. A jeśli

nie potrafią pana usidlić, to się obrażają.

Todd był nieco zdezorientowany. Nie spodziewał się takiej dozy sarkazmu i

ironii.

-

ś

e co?

-

wyjąkał.

-

Dziękuję, że mnie pan uprzedził o swoich zamiarach

-

ciągnęła Jane.

-

Wprawdzie od początku miałam ochotę rzucić się na pana w przypływie nagłej żądzy,

ale teraz, kiedy wiem, ze romans pana nie interesuje, będę się oczywiście pilnować.

Zresztą, łatwo mógłby się pan obronić, gdybym pana molestowała.

-

Jane zatrzepotała

rzęsami.

-

Musi mi pan wybaczyć, ale taki pan ładny. A tak w ogóle nie boi się pan

podróżować sam z kobietami? Ja nie mogłabym pana uwieść, ale inne nie będą miały

podobnych skrupułów. Niech pan uważa, bo łakomy z pana kąsek.

Todd wydawał jakieś niezrozumiałe pomruki. Ta dziewczyna kpiła sobie z

niego w żywe oczy. Co więcej, sam to sprowokował.

-

Niech się pani nie wygłupia

-

powiedział, oglądając się za siebie.

Samochód omal nie zjechał do rowu. Jane trochę się przestraszyła, ale

jednocześnie była z siebie dumna. Burkę nie wyglądał na faceta, którego łatwo

wyprowadzić z równowagi.

-

Ja się wygłupiam? Przecież oboje zgadzamy się co do tego, że jest pan

wspaniały. śadna kobieta nie potrafiłaby się panu oprzeć.

-

Wcale tego nie powiedziałem.

-

Ale tak pan uważa!

-

wypaliła.

Przez resztę drogi milczeli. Todd czuł się jak ostatni idiota. Nie lubił kobiet

tak wygadanych jak Jane Parker. Musiał też pamiętać, że, sądząc z jej reakcji na

artykuł w gazecie, łatwo ją zranić.

Zatrzymali się na podwórku i Todd wyłączył silnik. Przez chwilę siedzieli w

zupełnej ciszy.

-

Dawno się tak nie ubawiłam

-

powiedziała w końcu Jane.

-

Bardzo pana

przepraszam za te żarty, ale, prawdę mówiąc, po raz pierwszy od niepamiętnych

background image

czasów czułam się tak dobrze.

Todd odwrócił się do niej. Jego oczy przypominały lodowe sople.

-

Bardzo nie lubię, kiedy się ze mnie żartuje

-

stwierdził.

-

Będzie lepiej, jeśli

sobie to pani zapamięta.

Rysy Jane stwardniały.

-

Będzie lepiej, jeśli zapamięta pan, że nie wolno do mnie mówić tym tonem!

-

oznajmiła.

Otworzyła drzwiczki i zabrała się do wysiadania. Todd chciał jej pomóc, ale

pokręciła głową.

-

Niech pan zawoła Tima z wózkiem

-

powiedziała.

-

Tak będzie lepiej.

Todd zazgrzytał zębami. Już chciał rzucić jakąś niepochlebną uwagę na temat

wózka, ale w porę się opanował. Wiedział, że Jane uznałaby to za obrazę.

-

Dobrze

-

mruknął.

Wszedł do domu i zaczął szukać Tima. Znalazł go w kuchni, gdzie brodacz

rozmawiał właśnie z żoną.

-

No i co?

-

zapytali jednocześnie na jego widok.

-

Wszystko w porządku.

-

To dlaczego ma pan taką ponurą minę?

-

spytał Tim.

-

Pokłóciliśmy się

-

wyznał.

Meg pokiwała tylko głową, jakby tego właśnie się spodziewała, a Tim aż

gwizdnął.

-

To już coś!

-

krzyknął.

-

Pamiętam, jak Jane wspaniale kłóciła się z

Coltrainem. Szkoda, że już się nim nie interesuje. Stanowiliby idealną parę.

-

Niby dlaczego?

-

spytał naburmuszony Todd.

-

Tylko dlatego, że jest

lekarzem?

-

I synem farmera

-

dodał Tim.

-

Nigdy by nie pozwolił, żeby ranczo Jane tak

podupadło. Czy uda się panu jakoś podreperować nasze finanse?

Todd zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. Nie chciał wzbudzać

złudnych nadziei.

-

Myślę, że tak. Ale proszę nie oczekiwać ode mnie gotowych recept.

Tim skinął głową, a następnie ponownie spytał o Jane. Z ulgą wysłuchał tego,

co powiedział doktor. Następnie obaj mężczyźni wyszli do przedpokoju. Todd wziął

wózek i wypchnął go na zewnątrz.

-

Dlaczego pan jej po prostu nie przeniesie?

-

spytał Tim.

background image

Todd wzruszył ramionami.

Tim stanął w drzwiach. Z przyjemnością obserwował to, co działo się przy

samochodzie, chociaż zdaje się, że Jane i Todd znowu się kłócili. Przynajmniej nie

myśli bez przerwy o swoich nogach, ucieszył się stary. No i ma się czym zająć.

Kiedy znaleźli się w domu, z kuchni wyjrzała Meg.

-

Obiad za kwadrans

-

oznajmiła.

-

Mógłby pan poszukać Cherry? Ćwiczy

zwroty wokół beczek. Powinna być na padoku

-

zwróciła się do Todda.

Bez trudu odnalazł córkę na placu. Jeździła wolno wokół beczek.

-

Cześć, tato!

-

krzyknęła i pomachała ręką na jego widok.

-

Cześć. Jak leci?

-

zapytał.

-

Może być. Nie lubię jeździć tak wolno, ale Jane powiedziała, że powinnam

od tego zacząć.

-

Jane? Jesteście na "ty"?

-

zdziwił się.

-

Tak. Nie mówiłam ci?

-

spytała, zatrzymując konia.

-

Co powiedział lekarz?

Todd pokiwał uspokajająco głową.

-

Wszystko w porządku

-

powiedział.

-

Chodź na lunch. Ma być gotowy za

parę minut.

-

Dobrze. Zrobię tylko jeszcze jedno okrążenie.

Todd wsadził ręce w kieszenie i ruszył w stronę domu.

Lunch się nieco opóźniał, więc miał jeszcze chwilę na rozmowę z Timem.

Następnie poszedł do łazienki, żeby się trochę odświeżyć. Czuł się coraz bardziej

głodny i z utęsknieniem czekał na posiłek.

Cherry oczywiście się spóźniła i od razu rzuciła na jedzenie. Stanowili chyba

wspaniały widok: córka i ojciec pałaszujący obiad z apetytem.

Jane siedziała nad niemal pełnym talerzem. Przed obiadem, kiedy nikt nie

słyszał, wygłosiła jakąś sarkastyczną uwagę na temat wody kolońskiej Todda, ale

teraz milczała.

To Tim pierwszy zaczął rozmowę:

-

Wiesz, Jane, pan Burke uważa, że znalazł sposób na to, żeby wyjść z

kryzysu. Będziemy tylko musieli zacisnąć pasa i wziąć kredyt.

Jane westchnęła głęboko.

-

Właśnie tego się obawiałam

-

powiedziała ponuro.

-

Nikt już nam nie da

pieniędzy.

-

Z kredytem nie będzie żadnych problemów

-

rzekł pewnym tonem Todd.

background image

Nie chciał wdawać się w wyjaśnienia, dlaczego. Każdy bank zdecyduje się na

pożyczkę, jeśli on będzie poręczycielem. Todd miał zamiar wyciągnąć Jane z

tarapatów. Zwłaszcza że kwota, której w tej chwili potrzebował, była niczym w

porównaniu z rocznym dochodem jego firmy.

-

Dobrze. Ile potrzebujemy i na co wydamy te pieniądze?

-

spytała

zaintrygowana Jane.

Wyjaśnił jej wszystko pokrótce, starając się, by zrozumiała, na czym polega

skomplikowany system ulg podatkowych i inwestycyjnych. Mówił też o

wydzierżawieniu niepotrzebnych gruntów, modernizacji parku maszynowego i innych

usprawnieniach.

Jane aż zaparło dech z wrażenia. Wizje, jakie roztaczał Todd, zdawały się być

spełnieniem jej życzeń. Bardzo chciała, tak jak proponował, prowadzić stadninę,

zamiast hodowli bydła rzeźnego. Małe, nowoczesne ranczo było jej marzeniem.

Przecież przede wszystkim znała się na koniach!

-

Poza tym

-

ciągnął Todd

-

ma pani znane nazwisko. To wstyd, że pani tego

nie wykorzystała. Inne gwiazdy rodeo już dawno zajęły się reklamą odzieży czy

końskiego oporządzenia. Nie myślała pani o tym?

-

W… wolałabym tego nie robić

-

odparła.

-

Dlaczego?

Jane spojrzała na talerz, z którego ubyło bardzo niewiele zupy. Wzięła łyżkę

do ręki i zamieszała prawie już chłodną ciecz.

-

Nie pozwolę, żeby fotografowali mnie na wózku!

-

powiedziała.

Todd pokiwał głową.

-

Nikt nie będzie musiał tego robić

-

powiedział.

-

Po pierwsze, nie będzie pani

całe życie jeździć na wózku. Po drugie, nie musi się pani wcale pokazywać. Kontrakt

reklamowy może dotyczyć nazwiska, portretu, dawnych zdjęć z rodeo.

Jane przyłożyła dłonie do skroni i zaczęła je rozmasowywać. Ten Burke

przyprawiał ją o ból głowy.

-

Kto by tam wykorzystał do reklamy kogoś już prawie nieznanego? Jest tylu

nowych zawodników.

-

Nie wygłupiaj się!

-

krzyknęła Cherry, która milczała do tej pory, ponieważ

była zajęta pochłanianiem przepysznej grzybowej zupy.

-

Przecież jesteś legendą! W

stadninie, w której uczyłam się jeździć, wszędzie były plakaty z twoją podobizną.

Jane otworzyła szeroko oczy. Wiedziała o istnieniu plakatów, ale nie sądziła,

background image

by ktoś je kupował.

-

Zapomniałaś, prawda?

-

wtrącił się Tim.

-

Mówiłem ci, że musieli

dodrukowywać te plakaty, ale pewnie nie zwróciłaś na to uwagi. To było zaraz po

wypadku.

-

Nie, nie zwróciłam na to uwagi

-

przyznała Jane. Następnie spojrzała na

Todda.

-

Zrobię wszystko, żeby uratować ranczo.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Todd uparł się, żeby jechać samemu do banku w Jacobsville. Nie chciał, żeby

Jane zauważyła, jak będzie załatwiał pożyczkę.

Sprawa, jak przypuszczał, okazała się dosyć prosta. Szef banku zadowolił się

jego pisemnym poręczeniem. Potem jeszcze tylko parę telefonów i odpowiednia

kwota znalazła się na koncie Jane. Mógł nią teraz swobodnie dysponować. Przede

wszystkim pomyślał o nowym sprzęcie, a także o firmie, która dokonałaby

niezbędnych napraw na ranczu.

Kiedy Jane zobaczyła pierwszy rachunek, omal nie spadła z wózka. Miała

ochotę poprosić o whisky, ale w końcu uznała, że nie wypada.

-

Nie mogę sobie na to pozwolić

-

powiedziała, potrząsając świstkiem.

-

Myli się pani

-

zaoponował spokojnie Todd.

-

Konserwacja jest na dłuższą

metę znacznie tańsza niż wymiana wszystkiego.

-

A to ogrodzenie?!

-

No tak, tutaj rzeczywiście nie miałem wyboru. Musiałem zdecydować się na

nowe. Drewniane ogrodzenie ciągle trzeba łatać drutem kolczastym. To może być

niebezpieczne dla zwierząt

-

tłumaczył spokojnie.

-

Poza tym zamówiłem zbiornik na

wodę…

-

Cysternę

-

przerwała mu.

-

W Teksasie mówimy: "cysternę".

-

Właśnie, cysternę

-

ciągnął.

-

No i oczywiście znalazłem firmę, która dokona

naprawy dachu. Na górze pełno jest garnków i wiader do zbierania deszczówki. Jeśli

nie załatamy dziur, wkrótce cały dach przegnije i trzeba będzie go wymienić na nowy.

Jane przymknęła oczy. Na jej czole pojawiły się zmarszczki.

-

Skąd ja na to wszystko wezmę pieniądze?!

-

jęknęła.

-

Właśnie tego pytania się spodziewałem

-

powiedział Todd z uśmiechem.

Siedział swobodnie rozparty na krześle w rozpiętej, dżinsowej koszuli, którą

włożył zaraz po przyjeździe z Jacobsville, i luźnych spodniach. Musiała przyznać, że

background image

wyglądał bardzo atrakcyjnie.

-

I cóż?

-

ponagliła go.

-

Chcę wykorzystać dwa ogiery na rozpłód

-

odparł.

-

Za zarobione dzięki nim

pieniądze będziemy mogli założyć stadninę. Później sami będziemy sprzedawali

ź

rebięta pełnej czy raczej czystej krwi. Nie wiem, jak się u was nazywa.

Jane chciała wygłosić komentarz na temat liczby mnogiej, której używał w

swoich rozważaniach Burkę, ale zamiast tego rzuciła automatycznie:

-

Pełnej angielskiej, czystej arabskiej.

-

Dopiero po chwili dotarło do niej to,

co powiedział Burke.

-

Będziemy potrzebowali lepszej stajni

-

stwierdziła, używając

narzuconej przez Burke'a liczby mnogiej.

Todd skinął głową.

-

Wiem. Zbudujemy nową. Znalazłem już odpowiednią ekipę wykonawczą.

-

Ale przecież na to trzeba jeszcze więcej pieniędzy!

-

wykrzyknęła.

-

W tej

chwili stoimy na krawędzi bankructwa, a pan mi proponuje nowe wydatki! Pozwoli

pan, że powtórzę pytanie: skąd brać na to pieniądze?

Todd skinął głową, chcąc dać znak, że rozumie jej zastrzeżenia. Przez chwilę

milczał, wpatrując się w okolone jasnymi włosami oblicze Jane, a następnie zaczął

wyjaśnienia.

-

Pożyczka to pierwsze źródło, ale zgadzam się z panią, że niewystarczające

-

powiedział.

-

Ogiery, to drugie. A poza tym…

-

urwał i spojrzał niepewnie na Jane.

-

Poza tym?

Mężczyzna zaczerpnął tchu.

-

Rozmawiałem z dużą fabryką odzieży z Houston. Otóż są zainteresowani

współpracą. Chcieliby rozpocząć promocję kowbojskich ubrań dla kobiet. Zdaje się,

ż

e chodzi głównie o dżinsy i kurtki dżinsowe.

Jane z trudem przełknęła ślinę.

-

Czy wiedzą o…?

Todd nie pozwolił jej dokończyć pytania.

-

Wiedzą. Nie będą pani fotografować na wózku. To bardzo rozsądna oferta.

Todd podał wysokość proponowanego honorarium. Jane nie mogła uwierzyć

własnym uszom.

-

To chyba jakiś żart

-

powiedziała niepewnie.

Burke pokręcił przecząco głową.

-

Nic podobnego. To wcale nie tak dużo. Oczywiście, dopiero pani zaczyna.

background image

Radziłbym dokładnie obejrzeć wszystkie rodzaje ubrań, które ma pani reklamować.

Ostatecznie będzie na nich pani nazwisko.

Jane aż się zaczerwieniła. Perspektywa ujrzenia swojego nazwiska na

ubraniach kowbojskich była bardzo podniecająca. I pomyśleć, że w tym będą jeździć

zawodnicy na rodeach. Nie chciała jednak popadać w przesadny optymizm. Przecież

nie podpisała jeszcze umowy.

-

Tak, nie chciałabym promować tandety.

-

To zrozumiałe

-

stwierdził.

-

Jednak wydaje mi się, że to przyzwoite

przedsiębiorstwo. Jest już na rynku parę lat. Wszyscy mówili o nim pozytywnie.

Zresztą sama pani się przekona. Mają tu przyjechać w następny piątek. Przepraszam,

ż

e nie konsultowałem z panią sprawy terminu.

Jane wyciągnęła rękę.

-

Nie szkodzi

-

odparła.

-

Mam przecież masę czasu. Nie będę twierdzić, że

jest inaczej.

Todd obserwował ją uważnie. Błękitne oczy lśniły dziwnym blaskiem. Blade

dotąd policzki nabrały rumieńców. Jane wyglądała na ożywioną i zadowoloną.

Piękniała z minuty na minutę. Gwałtowny ruch piersi pod cienkim materiałem bluzki

wskazywał, że jest podniecona.

-

Niech pan przestanie grać rolę uwodziciela

-

powiedziała, zauważywszy jego

spojrzenie.

-

Porozmawiajmy lepiej o interesach.

Todd uśmiechnął się do niej i przymrużył jedno oko. Efekt był piorunujący.

-

Na pewno pani tego chce?

Jane z trudem powstrzymała drżenie rąk.

-

Na pewno

-

odparła.

-

Wróćmy do tych ludzi z fabryki. O której mają

przyjechać?

Do czwartku ustalono wszystkie szczegóły spotkania. Następnego dnia rano

Jane miała odbyć rozmowę z dwójką przedstawicieli przedsiębiorstwa. Rozpoczęły

się też prace na ranczu. Od świtu towarzyszył im jęk pił i zgrzyt ciężkich maszyn, a

także nawoływania robotników.

Aby uciec od hałasu, Jane wyruszała z Cherry do letniej zagrody dla koni.

Dziewczynka robiła spore postępy, ale Todd nie miał okazji tego docenić, ponieważ

całymi dniami siedział w pokoju przy biurku i albo sprawdzał rachunki, albo

rozmawiał przez telefon. Jane nie mogła pojąć, jak może pracować w tym hałasie.

Przecież dobiegał on nawet do pastwiska.

background image

-

Boże, trudno to wytrzymać!

-

jęknęła, obserwując swoją uczennicę.

-

Któregoś dnia każę powystrzelać tych ludzi.

Cherry uśmiechnęła się do niej. Skończyła właśnie siodłać klacz, podarowaną

jej przez ojca.

-

Ale może lepiej po tym, jak skończą reperować dach. Inaczej znów będzie

przeciekać

-

zauważyła przytomnie i poklepała klacz po karku.

-

W końcu

zdecydowałam się, jak ją nazwać. Piórko. Dlatego że galopuje tak lekko. Jane skinęła

głową.

-

To dobre imię

-

zgodziła się.

-

Powinnaś jej na więcej pozwalać. Ta klacz

potrafi sama brać najostrzejsze zakręty. Musisz jej tylko popuścić cugli.

Cherry posmutniała. Spuściła głowę i przysiadła obok Jane na wielkiej beli

siana.

-

Nie mogę

-

powiedziała.

-

Staram się, ale mi nie wychodzi.

-

Boisz się, że spadniesz, prawda?

Cherry zaczęła wyskubywać siano z beli, na której siedziała. Wyglądała w tej

chwili na bardzo zakłopotaną.

-

To też

-

przyznała.

-

Ale bardziej boję się o konia. Pierwszy raz, kiedy byłam

na rodeo, widziałam upadek. Koń złamał nogę. Chcieli go oddać do rzeźni, ale

ubłagałam tatę i kupił mi go. Jest teraz u krewnych w Wyoming. Od tego czasu mam

problemy z szybką jazdą, a zwłaszcza ze zwrotami.

Jane przytuliła dziewczynkę mocno do siebie. Todd o niczym jej nie

powiedział.

-

Po prostu nie miałaś szczęścia

-

powiedziała.

-

Jeźdźcy kochają swoje konie i

wiedzą, jak unikać okaleczenia zwierząt. Oczywiście zdarza się, że ktoś zleci z konia.

Sama miałam złamane żebro, kiedy spadłam z klaczy w czasie treningu. Jednak nigdy

nie widziałam poważnego wypadku w czasie rodeo. To raczej rzadkość.

-

Naprawdę?

-

spytała Cherry. Na jej twarzy pojawił się nagle promienny

uśmiech.

-

Możesz mi wierzyć. Konie instynktownie wyczuwają, co jest dla nich

najlepsze. Zadanie jeźdźca to przede wszystkim nie przeszkadzać…

-

Niemożliwe!

-

przerwała jej Cherry nagłym okrzykiem.

Na jej czole pojawiły się zmarszczki. Przed oczami miała tych zawodników,

których uważała za najlepszych. Czyżby Jane miała rację? Czy wystarczyło zdać się

na koński instynkt? Czyżby cała sprawa była aż tak prosta?

background image

-

To wcale nie jest takie proste

-

dodała Jane, jakby odgadła jej myśli.

-

Trzeba

przezwyciężyć strach i zaufać zwierzęciu.

-

Chciałabym spróbować

-

powiedziała Cherry.

Zerwała się na równe nogi i podbiegła do skubiącego trawę konia. W oczach

Jane pojawił się wyraz nostalgii i zadumy. Ona też kiedyś odkrywała te proste

prawdy. Kiedy to było? Piętnaście, może osiemnaście lat temu?

-

Dobrze, ale pamiętaj: nie spiesz się

-

ostrzegła swą uczennicę.

-

Musisz się

również nauczyć, że koń wyczuwa twoje nastroje. Wie, kiedy jesteś zła, zmęczona lub

też podniecona.

-

Co tu się dzieje?! Spotkanie na szczycie?

-

usłyszała za sobą głos Todda.

-

Widzę, że pana również hałasy wygoniły z domu

-

powiedziała.

-

Nie na długo. Zaraz muszę wracać. Mam mnóstwo roboty.

-

Tato, chcesz popatrzeć?!

-

krzyknęła do niego Cherry z końskiego grzbietu.

-

Spróbuję robić zwroty.

Todd rozłożył ręce.

-

Właśnie mówiłem, że jestem zajęty

-

odparł, podchodząc do córki.

-

Wyrwałem się tylko na chwilę. Muszę wracać do pracy.

-

A ja myślałam, że jesteśmy na wakacjach

-

powiedziała półgłosem Cherry i

mrugnęła do niego.

Jane nic nie słyszała. Siedziała na sianie i mrużąc oczy, wpatrywała się w jakiś

odległy punkt na horyzoncie.

-

Dobrze, zostanę jeszcze chwilę

-

stwierdził Todd po krótkim namyśle.

Córka uśmiechnęła się do niego.

-

Dzięki.

Podszedł do beli i usiadł obok Jane, która w ciągu ostatnich minut czyniła

olbrzymie wysiłki, żeby nie zwracać na niego uwagi. Musiała jednak przyznać, że w

dżinsowej bluzie, spodniach i w szarym stetsonie wyglądał jak prawdziwy kowboj.

Miał sylwetkę urodzonego jeźdźca. Zwłaszcza nogi, długie i mocne, doskonale by mu

służyły w czasie jazdy.

-

Cherry mówiła mi o koniu ze złamaną nogą

-

rzuciła w jego stronę.

-

To było

bardzo miłe z pańskiej strony.

Todd zsunął stetsona na tył głowy.

-

Miłe? Nawet nie próbowałem się sprzeciwiać. Nie potrafię się oprzeć łzom.

Jane uśmiechnęła się.

background image

-

Dobrze o tym wiedzieć.

-

Chodziło mi o łzy Cherry

-

zreflektował się Todd.

-

Wygląda na to, że znowu nie mam szczęścia

-

powiedziała kpiącym tonem.

Todd spojrzał na nią z ukosa. Wyglądała niezwykle kusząco i bezbronnie.

Ciekawe, czy potrafiłby oprzeć się łzom Jane? Postanowił jednak nie myśleć o tym.

-

Rozmawiałem z moją byłą żoną

-

oświadczył.

-

Powiedziała, że chce jednak

zaprosić Cherry do siebie. Mają się wybrać po zakupy. Dlatego będę musiał wyjechać

jutro z rana. Jednak przy odrobinie szczęścia powinienem zdążyć na negocjacje w

sprawie reklamy. Gdyby mi się to nie udało, proszę niczego nie podpisywać. Najpierw

musi to zobaczyć prawnik.

-

Wiem o tym.

-

To dobrze.

Radosne okrzyki Cherry przerwały im rozmowę. Dziewczynka cieszyła się,

przejechawszy parę razy wokół beczek. Robiła to wolno, ale z coraz większą wprawą.

Pomachali jej, chcąc dać znak, że patrzą.

-

Czy Cherry lubi swoją matkę?

-

spytała Jane.

-

Jako tako

-

odparł Todd.

-

Nie znosi za to ojczyma.

Jane zmierzyła go spojrzeniem. Nic dziwnego, skoro miała tak wspaniałego

ojca.

-

To normalne

-

powiedziała.

-

Dzieci rozwiedzionych rodziców często chcą,

ż

eby rodzice byli razem.

Todd pokręcił przecząco głową.

-

To nie dotyczy Cherry. Za dużo widziała.

-

Obrócił się twarzą do Jane.

-

Czy

pani rodzice się kłócili?

Jane wyruszyła ramionami.

-

Nie mam pojęcia. Mama zmarła, kiedy zaczęłam chodzić do szkoły. W

zasadzie wychowywał mnie tata. No i jeszcze Tim i Meg

-

dodała po chwili namysłu.

-

Ś

mierć ojca musiała być wielką stratą dla pani.

Skinęła głową, nie chcąc dać poznać, jak jest wzruszona.

-

Przynajmniej zostali mi Tim i Meg

-

szepnęła.

-

Nie wiem, co bym bez nich

zrobiła.

-

Mój tata zmarł dziewięć lat temu, a mama dwa lata później

-

powiedział

Todd.

-

Bardzo mi ich brakuje.

-

Tak to już jest

-

stwierdziła, nie chcąc poddać się fali żalu.

-

Ludzie po prostu

background image

umierają. Zawsze tak było i będzie.

Todd skinął głową.

-

Jasne. Ale tym, którzy zostają, wcale nie jest z tego powodu łatwiej.

Jane musiała mu przyznać rację. Opanowały ją czarne myśli. Nie wiadomo do

czego by doszło, gdyby nie Cherry, która podjechała do nich i zeskoczyła z konia.

-

A teraz uważajcie

-

powiedziała, patrząc na nich rozognionymi oczami.

Przez chwilę szeptała coś do ucha klaczy, a następnie dosiadła jej i zaczęła

ć

wiczyć zwroty. Widać było, że popuściła koniowi cugli, dzięki czemu przejazd

wypadł nadspodziewanie dobrze.

-

Brawo!

-

krzyknął Todd.

-

A widzisz, mówiłam ci! Poszło wspaniale!

-

zawtórowała mu Jane.

Cherry wyglądała na uszczęśliwioną.

-

To zasługa Jane

-

wyjaśniła ojcu.

-

Gdyby nie ona, nigdy bym się tego nie

nauczyła.

Jane uśmiechnęła się pobłażliwie.

-

To przede wszystkim twoja zasługa

-

powiedziała.

-

Przecież ty dosiadasz

konia.

Cherry jednak nie słuchała. Poklepała Piórko po karku i ruszyła w stronę

placyku.

-

Poćwiczę jeszcze trochę

-

rzuciła.

-

Tylko uważaj!

-

krzyknął za nią Todd.

-

Pamiętaj, co ci mówiłam! Powoli i ostrożnie!

-

dodała Jane.

Todd spojrzał na nią. Jane miała na sobie koszulkę z krótkimi rękawami, która

wspaniale podkreślała szczupłość jej ciała i sprężystość biustu. Zwykle blade policzki

były zaróżowione z podniecenia. Pewnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że wygląda

piękniej niż kiedykolwiek.

-

Powoli i ostrożnie

-

powtórzył, wpatrując się w nią uporczywie.

Jane wyczuła jego spojrzenie. Podniosła wzrok i napotkała jego przenikliwe,

stalowoszare oczy. Na moment zaparło jej dech z wrażenia.

Todd uniósł dłoń i dotknął jej policzka. Przesunął palcami wokół ust, brody, a

potem powędrował nimi nieśmiało niżej. Jane bała się poruszyć. Miała wrażenie, że

ktoś ją zaczarował i wystarczy jeden niepotrzebny gest lub zbędne słowo, a czar

pryśnie. Todd chyba czuł to samo. Jego palce zatrzymały się na wiotkiej szyi.

Wyczuwał nimi gwałtowny puls Jane. Jego serce biło chyba równie mocno. Cherry?

background image

Och, Cherry nie mogła ich widzieć. Jazda pochłonęła ją niemal zupełnie. Co jakiś

czas wydawała tylko radosne okrzyki.

Palce Todda przesunęły się niżej.

-

Todd! Todd! Przyjechał szef ekipy remontowej!

-

usłyszeli głos Tima.

Spojrzeli za siebie. Rzeczywiście, Tim zbliżał się do nich wolno.

Todd z trudem przełknął ślinę.

-

Już idę!

-

odkrzyknął.

-

Mówiłem ci, że wcale nie mam ochoty na romans

-

zwrócił się do Jane.

Odsunęła się od niego na odległość, którą zapewne u

-

znała za bezpieczną.

-

Tak, rzeczywiście. To ja rzuciłam się na ciebie! Nie wygłupiaj się lepiej!

-

Todd! Todd! Chodź już!

-

nawoływał Tim.

Todd wstał i spojrzał na Jane.

-

Jeszcze pogadamy

-

rzucił z nutką pogróżki w głosie.

-

Jeszcze pogadamy

-

zawtórowała mu.

-

Aha, może od razu wyjaśnisz, od

kiedy jesteś na "ty" z moim zarządcą?!

Todd roześmiał się głośno.

-

Od dzisiaj

-

wyjaśnił.

-

Tak samo jak z tobą.

Chciał już odejść, ale Jane nie miała zamiaru go tak puścić.

-

Czekaj! Ja też chcę z nim porozmawiać! Ostatecznie to jest mój dom.

Chciałabym wiedzieć, co tu się będzie działo.

Todd skinął głową.

-

Myślałem o tym

-

powiedział, starając się zapomnieć, jak gładka i jedwabista

jest skóra Jane.

-

Chciałem was umówić na oddzielne spotkanie, ale może tak

rzeczywiście będzie lepiej.

Powiedzieli Cherry o spotkaniu, a następnie ruszyli w stronę domu. Szef ekipy

remontowej, wyglądający bardziej na biznesmena lub przemysłowca, czekał na nich

koło swojego zielonego mercedesa.

-

Poznajcie się. Bill Hayes, Jane Parker

-

powiedział Todd.

-

Ależ ja już o panu słyszałam!

-

Jane nie potrafiła ukryć podniecenia.

-

Podobno pana firma jest najlepsza!

-

Staramy się

-

powiedział skromnie ciemnowłosy mężczyzna o pociągłej

twarzy.

-

Ja natomiast nie tylko o pani słyszałem, ale widziałem panią na rodeo.

Wspaniałe przeżycie! Ten wypadek to straszne nieszczęście.

Jane nie poczuła się urażona, chociaż zwykle reagowała gwałtownie na słowa

background image

takie jak "wypadek", czy "wózek". Widać jednak było, że Hayesowi jest naprawdę

przykro.

-

No cóż, różnie w życiu bywa. Jednak trzeba jakoś żyć dalej

-

odparła

sentencjonalnie.

Hayes skinął głową.

-

Racja. Myślała już pani o tym, co mogłoby zastąpić rodeo w pani życiu?

-

zapytał otwarcie i, o dziwo, tym razem Jane również nie miała o to do niego pretensji.

-

Chcę założyć stadninę i mieć tu same najlepsze konie

-

powiedziała pół

ż

artem, pół serio.

-

Wspaniały pomysł. Ja też hoduję konie i uważam, że nie ma nic

wspanialszego

-

stwierdził Hayes.

Spojrzeli na siebie z nie ukrywaną sympatią. Mimo iż była wciąż na wózku,

Jane wyglądała naprawdę pięknie. Tylko ślepiec by tego nie dostrzegł, a Hayes

najwyraźniej nie miał problemów ze wzrokiem.

Todd musiał interweniować.

-

Hm, hm. Mieliśmy obejrzeć plany!

-

A, plany.

-

Bill spojrzał na niego z namysłem.

-

Omówiłem już część spraw z

pani… księgowym

-

zwrócił się znowu do Jane.

-

Jednak to pani dom i pani musi

zdecydować. Zaraz wszystko pokażę.

Otworzył tylne drzwiczki samochodu i wyjął dużą teczkę. Następnie raz

jeszcze spojrzał na Jane, a potem na Todda. Jane wskazała dłonią dom.

-

Porozmawiamy o wszystkim w salonie. Tim, czy mógłbyś poprosić Meg,

ż

eby podała nam kawę?

-

zwróciła się do trzymającego się nieco z boku swego

starego opiekuna.

-

Jasne

-

mruknął zagadnięty.

Jane zaprosiła Hayesa do salonu, sama natomiast zdecydowała, że zrezygnuje

z wózka i skorzysta teraz z kul. Todd zaoferował swoją pomoc.

-

Uważaj

-

powiedział, kiedy zostali sami.

-

Ten facet to kobieciarz. Poza tym

jestem przekonany, że wcale nie jest dobrym materiałem na męża.

-

Ważne, że jest dobrym fachowcem

-

stwierdziła Jane i ruszyła w stronę

salonu.

Hayes powitał ich już w progu.

-

Zaraz pani pomogę

-

powiedział, biorąc Jane pod rękę.

-

To bardzo miło z pana strony.

-

Uśmiechnęła się do niego uwodzicielsko.

background image

Todd zazgrzytał zębami. Tak głośno, że chyba oboje musieli go słyszeć. Los

mu nie sprzyjał. Najpierw ten rudy doktor, a teraz inżynier

-

elegancik. Nie, żeby sam

miał ochotę na romans z Jane. Ta dziewczyna znajdowała się jednak pod jego opieką i

czuł, że musi ją chronić przed niebezpieczeństwami życia.

-

Weźmy się do tych planów

-

powiedział, widząc, że Hayes znów zaczyna

komplementować Jane.

-

Plany? A tak, proszę bardzo.

Przysunęli się bliżej do stołu i zaczęli przeglądać papiery. Naprawy domu nie

budziły żadnych kontrowersji. Jane wiedziała, że są konieczne, zresztą ekipa już i tak

zabrała się do roboty.

Po chwili dostali kawę i wspaniałą babkę upieczoną przez Meg. Jane ukroiła

dwa grube kawałki i jeden znacznie cieńszy.

-

Proszę się częstować

-

powiedziała do obu mężczyzn.

Hayes pokazał jej plany rozbudowy stajni. To, co zobaczyła, wydało jej się

oszałamiające.

-

Czy naprawdę potrzebujemy aż tyle miejsca?

Hayes skinął głową.

-

Tak, jeśli myśli pani o stadninie. Wiem z praktyki, że jeśli ktoś decyduje się

na kupno konia, to musi mieć czystą i przestronną stajnię.

-

Moim zdaniem jest to konieczne

-

dodał Todd.

Jane milczała przez chwilę.

-

Sama nie wiem…

-

Nie musi pani od razu podejmować decyzji

-

powiedział Hayes.

-

Na razie

zajęliśmy się domem. Proszę się zastanowić i powiadomić mnie, co pani zamierza.

Jane potarła czoło. Koszty związane z przebudową były olbrzymie, ale dzięki

modernizacji ranczo mogłoby zacząć przynosić zyski. Chciała zaczekać do jutra. Być

może uda jej się podpisać kontrakt reklamowy i dzięki temu zarobi potrzebne

pieniądze.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Jane prawie nie spała tej nocy. Cały czas zastanawiała się, co wyniknie z

rozmów z przedstawicielami firmy odzieżowej. Todd twierdził, że same korzyści, ale

ona nie była tego taka pewna.

-

Przyjadę z powrotem, zanim się tu zjawią

-

pocieszał ją, poganiając zaspaną

background image

córkę.

-

Przestań się martwić.

Jane skinęła głową.

-

Spróbuję. Nigdy czegoś takiego nie robiłam.

-

W jej głosie wyczuwało się

ś

lady niepokoju.

-

Mam nadzieję, że zaproponują mi jakieś sensowne ubrania.

-

Na pewno. Inaczej cała sprawa mijałaby się z celem

-

stwierdził

autorytatywnie Todd.

-

Reklama jest po to, żeby propagować dobre produkty, a nie po

to, żeby wypromować złe.

Jane nie wyglądała na przekonaną. Uściskała serdecznie Cherry, życząc jej

miłego pobytu w Victorii. Obie stały się w ciągu tych paru dni prawdziwymi

przyjaciółkami. Dzieliło je niewiele ponad dziesięć lat różnicy wieku, a łączyła

wspólna miłość do koni.

-

ś

yczę udanych zakupów

-

powiedziała na koniec Jane.

Cherry uśmiechnęła się do niej.

-

Cześć. Zobaczymy się w poniedziałek. Uważaj na siebie,

-

Wskazała kule.

-

ś

adnych tańców.

Jane zaśmiała się cicho. Ostatnio stała się znacznie mniej drażliwa na punkcie

swojej niesprawności.

-

Dobrze

-

obiecała.

Pomachała im jeszcze ręką na pożegnanie, a następnie wróciła do domu. Todd

wyglądał na złaknionego wolności. Trudno się było oprzeć wrażeniu, że z

przyjemnością zasiada za kierownicą starego forda. Ciekawe, czy spędzi weekend na

ranczu? Wyglądał na mężczyznę, który lubi i umie się bawić. Poza tym jest tak

przystojny, że pewnie istnieje wiele kobiet czekających na sygnał od niego.

Jane zajrzała do gabinetu Todda. Nie dlatego, żeby go jej brakowało, ale

chciała obejrzeć książki rachunkowe. Todd w krótkim czasie doprowadził wszystkie,

łącznie z główną książką przychodów i rozchodów, do należytego porządku. Nawet

ona orientowała się teraz w prowadzonych zapisach. Wydawało się to takie proste, ale

Jane wiedziała, że prostota jest najtrudniejsza.

Ciekawe, dlaczego ktoś taki jak Todd Burke pracuje dla jakiejś firmy. Przecież

mógłby założyć biuro i zarabiać dwa, a może nawet trzy razy więcej. Pewnie brakuje

mu ambicji, zdecydowała po długich rozmyślaniach. Tak, to na pewno to.

Jane być może zmieniłaby zdanie, gdyby zobaczyła Todda zasiadającego w

skórzanym fotelu firmy Burke

-

Hathaway Business Systems. Todd wykupił wcześniej

część firmy należącą do starego Hathawaya, zdecydował jednak, że ze względów

background image

komercyjnych pozostawi dawną nazwę.

Todd zaczął pracę od samego rana. Najpierw podyktował sekretarce kilka

listów, a następnie, wraz z nastaniem odpowiedniej pory, zadzwonił do kilku firm.

Potem wydał dyspozycje dotyczące dalszej pracy. Chciał, aby wszystkie ważne

dokumenty przesyłano mu faksem, który zainstalował w gabinecie na ranczu. Czuł się

nieco winny z tego powodu, ale przecież umawiał się z Jane, że pracę u niej będzie

traktował jako dodatkową.

Nie chciał zdradzać, jaka jest naprawdę jego pozycja zawodowa, chociaż

wiedział, że może się to kiedyś na nim zemścić. Jednak kiedy Jane wyzdrowieje,

przestanie może być tak czuła na punkcie swojego czasowego kalectwa. Todd

współczuł jej, ale nie był to jedyny powód, dla którego zdecydował się pomóc

dziewczynie. Paradoksalnie, sukces go zmęczył. Czuł, że nie ma już nic do roboty.

Mógł teraz korzystać z owoców swojej pracy, ale jakoś go one nie cieszyły. Kiedy

więc na horyzoncie pojawiła się sprawa rancza, potraktował ją jak wyzwanie. Dzięki

niej mógł przypomnieć sobie dawne, pionierskie lata. Cieszył go element ryzyka,

chociaż wiedział, że dysponując odpowiednią kwotą, bez trudu poradzi sobie ze

wszystkimi trudnościami.

Tyle że nie chciał w ten sposób pomagać Jane. Jego pieniądze przypominałyby

coś w rodzaju protezy albo wózka inwalidzkiego, a on chciał, żeby dziewczyna sama

stanęła na nogi. Tak w sensie dosłownym, jak i przenośnym.

Todd rozejrzał się po luksusowo urządzonym wnętrzu biura, a następnie

przypomniał sobie gabinet na ranczu. Tak, musiał przyznać, że znajdował

przyjemność w jeszcze jednej rzeczy. Tutaj był multimilionerem, a u Parkerow

traktowano go jak normalnego człowieka. Nie słyszał "ochów" i "achów" na swój

temat. Co więcej, czasami wręcz dawano mu do zrozumienia, że nie jest najmilej

widzianym gościem. Ta atmosfera bez pochlebstw bardzo mu odpowiadała.

Zapomniał już, na czym polegają normalne stosunki między ludźmi.

Poza tym była jeszcze jedna sprawa. Cherry wspaniale się bawiła! Od razu

polubiła Jane. Co więcej, wiele się od niej nauczyła i to nie tylko jeśli idzie o jazdę,

ale i w ogólnym sensie.

Szkoda tylko, że on nie potrafił zaprzyjaźnić się z Jane!

Todd zachmurzył się i odsunął od siebie podpisane listy, leżące na

mahoniowym blacie biurka. Tak, szkoda, że się nie zaprzyjaźnili. Jane wyraźnie

dawała mu do zrozumienia, że nie traktuje go jak kogoś bliskiego. Wiedział, że robi

background image

na niej wrażenie, ale to było za mało, żeby zbudować trwałe podstawy przyjaźni.

Pomyślał gniewnie, że dawno nie spotkał nikogo o takim uroku osobistym i

urodzie. Być może gdyby nie zły początek, losy ich znajomości potoczyłyby się

zupełnie inaczej. Todd nieraz zastanawiał się, czy Jane miała kochanków. Nie byłoby

w tym, oczywiście, nic dziwnego. Przecież ten lekarz kręcił się przy niej od dawna.

Niemniej jednak Todd wyczuwał, że Jane i Coltrain nigdy nie byli ze sobą blisko.

Siedział za biurkiem pogrążony w myślach i nawet nie zauważył, że obok

zjawiła się sekretarka.

-

Hm, przepraszam, panie Burke

-

zaczęła nieśmiało.

-

Powinien pan jeszcze

podpisać te dwie umowy. O, tu i tu

-

dodała, podsuwając mu dokumenty.

-

A, tak. Oczywiście.

-

Złożył podpis w zaznaczonych miejscach.

-

Czy coś

jeszcze?

-

Nie. Przynajmniej na razie.

-

Dobrze. Zajrzę do biura w przyszłym tygodniu. Gdyby musiała pani się ze

mną skontaktować, proszę skorzystać z numeru, który zostawiłem.

-

Spojrzał na nią

groźnie.

-

Ale proszę pamiętać! Tylko w razie konieczności.

-

Tak, proszę pana.

-

Sekretarka posłusznie skinęła głową.

-

Prosiłbym, żeby w takich wypadkach wysyłała pani faksy. Wystarczy krótkie:

"proszę o kontakt"

-

ciągnął Todd.

-

I gdyby pani mogła podpisywać się imieniem, a

nie nazwiskiem. W ten sposób wszyscy pomyślą, że jest pani moją dziewczyną.

Pani Emory zachichotała. Jednak po chwili, jak przystało na idealną

sekretarkę, opanowała się i z kamienną twarzą powiedziała:

-

Dobrze, proszę pana.

Todd odsunął od siebie papiery. Teraz miała się nimi zająć pani Emory.

Pomyślał jeszcze, że musi jej dać w przyszłym miesiącu podwyżkę, a następnie

pożegnał się i ruszył do drzwi.

Miał nadzieję, że nie będzie żałował swojej decyzji wyjazdu do Jacobsville.

Przywitała ją jedna z wice dyrektorek firmy Slim Togs, Micki Lane. Jane od

razu polubiła tę na oko dwudziestoparoletnią kobietę o mocnym uścisku i szczerym

spojrzeniu. Jednak zaraz za nią pojawił się niejaki Rick Wardell, szef marketingu

firmy. Wardell zachowywał się protekcjonalnie, a Micki, która usiłowała protestować,

zbywał głupimi żartami.

Jane początkowo znosiła spokojnie to, że się ją traktuje z góry. Kiedy jednak

background image

Wardell z zadowoloną miną pogrążył się w wywodach na temat szczęścia, jakie ją

spotkało z powodu tej reklamy, Jane podniosła rękę do góry.

-

Stop!

-

powiedziała.

-

Przecież jeszcze nie zgodziłam się na żadną reklamę.

-

Jak to?

-

Wardellowi dosłownie opadła szczęka.

-

Tak to

-

odparła Jane.

-

Nie mam zamiaru reklamować czegoś, czego jeszcze

nie widziałam.

-

Ale przecież jesteśmy tacy znani!

-

Szef marketingu próbował ratować

sytuację.

-

Nie dla mnie

-

stwierdziła sucho Jane.

-

Miłośnicy rodeo znają od lat mnie i

moją rodzinę. Jeśli zdecyduję się coś reklamować, na pewno wielu z nich mi uwierzy

i kupi te rzeczy. Chcę mieć pewność, że ich nie oszukam.

Wardell z trudem przełknął ślinę, a następnie położył dłoń na jej ramieniu.

Micki przyglądała się temu z mściwą satysfakcją.

-

Posłuchaj, złotko

-

zaczął Wardell

-

nie rozumiesz chyba, że to uprzejmość z

naszej strony…

W oczach Jane pojawiły się błyskawice. Gdyby była zdrowa, ten Wardell już

by leżał na ziemi.

-

Nikt nie mówi do mnie "złotko", chyba że na to pozwolę

-

wysyczała przez

zęby.

-

Nie jestem jakąś tam modelką!

Wardell skurczył się i zmalał. Dopiero teraz poczuł, że grunt usuwa mu się

spod nóg. Usłyszeli szum silnika i pisk opon przed domem. To Todd przyjechał

swoim starym fordem. Przez chwilę w salonie panowała cisza, jakby umówili się, że

będą czekać na Todda.

Na jego widok twarz Wardella rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.

-

Dobrze, że pan jest, Burke

-

powiedział, pewny, iż łączą ich więzy męskiej

solidarności.

-

Pani Parker chyba nie rozumie, że powinna być wdzięczna naszej

firmie za to, że wybraliśmy ją do tej promocji. Może pan potrafi jej to jakoś

wytłumaczyć.

Todd skinął głową.

-

Oczywiście. Jeśli przyjmiemy, że ta wdzięczność powinna być udziałem obu

stron.

Wardell zachichotał nerwowo.

-

Powinien pan wiedzieć, że Jane otrzymała kilka propozycji reklamowych

-

powiedział Todd ze słodkim uśmiechem.

-

Na początek wybraliśmy pana firmę, ale to

background image

się może zmienić.

Wardell zmarkotniał i usunął się w kąt. Todd spojrzał na stojącą obok kobietę,

która wyglądała na mocno poirytowaną przebiegiem rozmowy.

-

Pani Lane?

-

spytał Todd i wyciągnął ku niej swoją dłoń.

-

Myślałem, że to

pani miała prowadzić rozmowy.

-

Miałam

-

powiedziała ponuro Micki, ściskając wyciągniętą prawicę.

-

Pan

Wardell zajmuje się u nas marketingiem i sprzedażą.

-

Czy chce pan nam coś sprzedać?

-

spytała Jane.

-

Nie, raczej nie.

-

Wardell zaczął się powoli wycofywać.

-

Wobec tego może zostawi pan negocjacje swojej bardziej doświadczonej

koleżance

-

zaproponował przyjaźnie Todd.

Rick Wardell wyglądał na zupełnie pognębionego.

-

Tak, oczywiście.

-

Cofnął się jeszcze bardziej w stronę drzwi.

-

Miło mi było

państwa poznać

-

zwrócił się do Jane i Todda.

Dziewczyna zacisnęła tylko zęby, więc Todd musiał odpowiedzieć za nich

dwoje:

-

Nam również, panie Wardell. Nam również.

-

Jeśli podpiszę umowę z pani firmą, musi w niej być zastrzeżenie, żeby ten

facet nie podchodził do mnie na odległość strzału

-

powiedziała Jane do Micki.

patrząc na zamknięte drzwi.

Micki Lane uśmiechnęła się nieco sztucznie.

-

Och, Rick ma swoje wady, ale też i zalety

-

stwierdziła przepraszającym

tonem.

-

Jest świetnym sprzedawcą. Potrafiłby sprzedać lód Eskimosom. Tyle że

zżera go ambicja. Wciąż powtarza, że chciałby robić coś ciekawszego.

Wszyscy troje roześmieli się na myśl o wysiłkach Wardella, który pewnie

czekał teraz na Micki w furgonetce firmy. Atmosfera stała się nieco lżejsza i bardziej

przyjazna.

-

Może zanim zaczniemy negocjacje, pokażę pani nasze nowe produkty, które

miałaby pani reklamować

-

zaproponowała Micki.

-

Tak, bardzo proszę.

Jane wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Toddem. Rozmowa nareszcie

zaczęła przyjmować pożądany bieg. Micki wyszła, lecz po chwili wróciła z torbą

pełną ubrań. Znajdowały się w niej bluzy z frędzlami i naszytymi cekinami, tak

lubiane przez miłośników rodeo, a także nabijane ćwiekami spodnie.

background image

-

Oczywiście nasza firma gwarantuje odpowiednią jakość

-

powiedziała Micki.

-

Wszystko jest uszyte jak trzeba, a cekiny nie blakną i trzymają się mocno.

Jane przyłożyła jedną z bluz do piersi.

-

Fajna

-

powiedziała.

Micki skinęła z aprobatą głową. Była ładna i drobna. Jej oliwkowa cera

wskazywała na to, że któryś z przodków pochodził z Włoch. W ciemnych oczach

młodej kobiety co i rusz pojawiały się wesołe iskierki, które zgasły jedynie w czasie

tyrady Wardella.

-

Miło mi, że się to pani podoba

-

powiedziała do Jane.

-

Może teraz uda nam

się spokojnie porozmawiać.

W ciągu dwóch godzin opracowali szczegóły umowy. Micki była

uszczęśliwiona. Co prawda Jane powiedziała, że chciałaby pokazać ją jeszcze

swojemu prawnikowi, lecz jednocześnie zapewniła, że jeśli nie wynikną jakieś nowe

okoliczności, to natychmiast ją podpisze.

Czarnowłosa wicedyrektor skinęła głową i uścisnęła ich dłonie.

-

To oczywiste

-

stwierdziła na odchodnym.

Todd patrzył za nią z namysłem, drapiąc się po brodzie.

-

Jest wolna

-

podsunęła mu usłużnie Jane.

-

A poza tym bardzo ładna.

Spojrzał na nią przeciągłe, a następnie po raz ostatni podrapał się po brodzie i

wsadził swoje olbrzymie łapska do kieszeni dżinsów. Jane patrzyła na niego

wyczekująco, on tymczasem pokręcił przecząco głową.

-

Nie jestem zainteresowany.

-

Dlaczego?

-

spytała.

-

Nie podrywam osób, z którymi pracuję.

Jane wzruszyła ramionami.

-

Myślałam, że księgowi nie przejmują się takimi sprawami.

Już chciał powiedzieć, że księgowi być może nie, ale szefowie firm powinni

uważać na to, co robią, ale na szczęście w porę ugryzł się w język.

-

Być może kiedyś będę z nią pracował

-

powiedział po chwili.

-

Romans z

przyszłą szefową byłby poważnym błędem.

-

Nie mówiąc o obecnej!

-

wpadła mu w słowo.

Przyglądał jej się przez chwilę uważnie. Najwyraźniej nie spodobał mu się

wyraz jej twarzy.

-

Nie masz wcale powodów do radości

-

powiedział ponuro.

background image

Jane poczuła ukłucie w sercu. W tej jednej, jedynej chwili poczuła, że Todd

być może ma rację. Może rzeczywiście straci wspaniałą przygodę. Jednak szybko

odegnała od siebie te myśli.

-

Jestem potwornie zmęczona i senna

-

powiedziała, aby zmienić temat.

-

Chciałabym trochę odpocząć.

Todd rozejrzał się dookoła.

-

Możesz położyć się tutaj. Ja muszę teraz trochę popracować. Meg i Tim

pojechali po zakupy, tak że nikt ci nie będzie przeszkadzał.

Ekipa remontowa zakończyła chwilowo prace i przygotowywała się do

następnej, bardziej skomplikowanej fazy operacji.

-

Dobrze

-

powiedziała Jane, wyciągając się z cichym jękiem na kanapie.

-

Zdaje się, że trochę nadwerężyłam kręgosłup. Nienawidzę wózka, ale chodzenie o

kulach jest bardzo męczące.

Todd nic jej nie odpowiedział. Zresztą Jane nie czekała na odpowiedź.

Zamknęła oczy, westchnęła raz jeszcze i zasnęła mimo bólu, który ją męczył.

Wyglądała naprawdę pięknie. Może nawet zbyt pięknie, jak na jego gust.

Nawet teraz, w domowym stroju i bez makijażu, mogłaby zdobić okładki

najpoczytniejszych kobiecych pism.

Todd odwrócił się w stronę drzwi. Nie przyjechał tu, żeby podziwiać śpiące

piękności. Jeszcze tydzień lub dwa i będzie wolny. Znowu zacznie normalną pracę w

swoim biurze. I zapomni o Jane. Tak, z pewnością uda mu się zapomnieć.

W ciągu następnego tygodnia Jane zaprzyjaźniła się jeszcze bardziej z Cherry.

Obie stały się niemal nierozłączne. Najczęściej można je było zobaczyć przy koniach.

Cherry doskonaliła swoją technikę jazdy, a Jane udzielała jej kolejnych rad. Jednak te

rady nie były już tak potrzebne jak poprzednio. Córka Todda nareszcie przełamała

wewnętrzne opory i zaczęła jeździć śmielej i sprawniej. Jane widziała, że jej

uczennica jest na właściwej drodze, i była dumna z tego powodu.

Todd tymczasem czuł się coraz gorzej w swojej nowej pracy. Prowadzenie

rachunków i nadzorowanie remontu było łatwe. Jednak wystarczyło, żeby na

horyzoncie pojawiła się Jane, a już zapominał, co miał zrobić, i cały jego spokój

diabli brali. Nie mógł się skoncentrować, nie potrafił liczyć, nie nadawał się do

niczego. W głowie mu się nie chciało pomieścić, że to wszystko z powodu jednej

kobiety. Dlatego kiedy ponownie przybyła Micki Lane, z którą miał omawiać dalsze

szczegóły kontraktu, postanowił wybić klin klinem i nie licząc się z konsekwencjami,

background image

zaprosił ją na tańce.

Tańce w Jacobsville odbywały się raz w miesiącu i były doskonałą okazją do

nawiązywania towarzyskich kontaktów. Poznawało się na nich nowe osoby z

miasteczka i omawiało ważne wydarzenia, takie jak spęd krów czy epidemię biegunki

u Turnerów. Jane bywała na nich często przed wypadkiem. Mogła pójść i teraz,

traktując je jako pretekst do spotkania ze znajomymi, ale widok tańczących par i sama

nazwa "tańce" działały na nią przygnębiająco. Kiedy Cherry wspomniała przy jakiejś

okazji, że Todd wybiera się na tańce z tą "czarnulą od spodni", Jane poczuła ukłucie

zazdrości. Lubiła Micki, ale trudno ją sobie było wyobrazić z Toddem. Starała się nie

przejmować, myśląc, że skoro nie może być z ojcem, to znajdzie pociechę w

towarzystwie jego córki.

Jednak ostatecznie i to się nie powiodło. Cherry przyjęła spóźnione

zaproszenie matki do Victorii i zamiast zostać w sobotę i niedzielę na ranczu,

wyjechała rano autobusem. Trudno było mieć o to do niej pretensje. Na ranczu, poza

jazdą konną, nie mogła przecież liczyć na żadne rozrywki. Jednak kiedy Todd i Meg

oznajmili, że też wyjeżdżają, Jane poczuła się absolutnie pognębiona. Wszyscy ją

opuścili.

Na nikim nie mogła polegać. Musiała teraz trwać jak żeglarz przy sterze i nie

dać po sobie znać, że jest jej przykro.

Todd zbierał się właśnie do wyjazdu, kiedy nagle wydało mu się, że Jane jest

bledsza niż zwykle.

-

Nie przeszkadza ci to, że jadę do miasteczka?

-

spytał.

-

Zostaniesz tutaj

całkiem sama.

Jane wyprężyła dumnie pierś.

-

Jestem do tego przyzwyczajona

-

powiedziała z godnością.

-

Tim i Meg lubią

odwiedzać kuzynów. Wyjeżdżają przynajmniej raz w miesiącu.

Jednak Todd wyglądał na zakłopotanego. Wcale nie podobało mu się to, że

Jane ma zostać sama w tak wielkim domu.

-

To małe i bezpieczne miasteczko

-

tłumaczyła mu.

-

Z pewnością nikt na

mnie nie napadnie. Poza tym mam strzelbę.

-

Wskazała przedpotopowy przedmiot

wiszący na ścianie.

-

To może powiesz mi, gdzie są naboje do tego cudu techniki?

-

spytał

złośliwie.

Jane westchnęła ciężko.

background image

-

Znajdę je, jeśli będą mi potrzebne.

-

Bardzo dobrze!

-

ucieszył się Todd.

-

Mam nadzieję, że złodziej będzie na

tyle uprzejmy, że poczeka. A może jeszcze pomoże ci w poszukiwaniach.

-

Nie musisz silić się na te złośliwości

-

odparowała.

-

Mam prawie

dwadzieścia sześć lat i potrafię sobie poradzić. Idź już i zajmij się swoimi sprawami.

Mam ochotę na odrobinę samotności i dobrą książkę.

Todd wahał się jeszcze przez chwilę.

-

Co to za książka?

-

spytał podejrzliwie.

Jane wzruszyła ramionami, ale on wypatrzył już czerwony grzbiet i barwną

obwolutę.

-

"Bitwa o Alamo: fakty i hipotezy"

-

przeczytał.

-

Co to za dziwactwo?

-

Po prostu lubię książki historyczne

-

odparła.

-

Nie widzę w tym nic

dziwnego.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Todd starał się zmusić ją, żeby spuściła

oczy, ale ona patrzyła na niego dumnie.

-

Poczytałabyś lepiej coś o miłości. Tak jak wszystkie normalne dziewczyny

-

rzucił.

-

Jeśli będę miała ochotę na romans, to nie muszę zaglądać do książek.

Todd chrząknął.

-

Pochlebiasz mi

-

powiedział prowokacyjnie.

-

Tobie? Skąd ci to przyszło do głowy?! Wcale nie ciebie miałam na myśli!

-

Naprawdę?

Pochylił się nad nią i musnął dłonią koniuszki jej włosów. Odsunęła się trochę,

ale Todd chwycił z tyłu jej szyję i przyciągnął Jane do siebie. Zobaczyła jeszcze jego

stalowoszare oczy, zanim poczuła na ustach smak męskich warg.

Chciała go odepchnąć, ale nie była w stanie. Nozdrza wypełniał jej

podniecający zapach wody kolońskiej. Czuła, że cały świat wokół zawirował. Todd

zaczął pieszczotliwie gładzić jej plecy i kark, a ona znowu nie miała siły, żeby

zaprotestować. Co więcej, poddawała się tej pieszczocie, zdając sobie sprawę, że

pragnie jej coraz bardziej.

W tej sytuacji mogły pomóc jedynie radykalne środki. Dlatego podniosła do

góry dłonie i… położyła je na ramionach Todda. Pod palcami wyczuła jego twarde

mięśnie.

Todd był coraz bardziej podniecony. To, co zaczęło się jako zamierzona

background image

prowokacja, przybrało nagle niespodziewany bieg. Nie miał siły, żeby oprzeć się

coraz to nowym falom pożądania, a one niosły go i niosły nie wiadomo dokąd.

Jego ręka wśliznęła się pod bluzkę dziewczyny i zaczęła powolną wędrówkę.

Jane jęknęła z rozkoszy. Czuła się jak ćma, która leci na oślep w migoczący płomień

ś

wiecy.

-

Nie!

-

jęknęła, kiedy ich usta oderwały się na chwilę od siebie.

Było jej słabo, lecz i dobrze zarazem. Jeszcze raz szepnęła coś, co miało być

protestem, a potem rzuciła się na oślep ku nieznanemu światłu.

Nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś takiego. Pocałunki gdzieś w

krzakach na wagarach wydały jej się teraz czymś zupełnie pozbawionym erotyzmu i

niewinnym. Jej skóra była jakby naładowana elektrycznymi ładunkami. Czuła każde

muśnięcie palców Todda.

On tymczasem dotarł do jej piersi. Jane jęknęła, gdy przeszyła ją

niespodziewana rozkosz. Następnie, nie bardzo wiedząc co robi, zaczęła rozpinać

koszulę Todda. Po chwili stał już półnagi przy kanapie, a ona mogła nasycić oczy

widokiem jego szerokiego torsu. To jej jednak nie wystarczyło. Pociągnęła go ku

sobie i zaczęła całować jego klatkę piersiową. Todd jęknął podobnie jak ona przed

chwilą. Nie przypuszczał, że w lej dziewczynie jest tyle żaru i siły.

Jej usta błądziły po ciele Todda i powoli przesuwały się niżej. Todd gładził

płowe włosy i mruczał z ukontentowania. Jane chciała, żeby znowu zaczął ją pieścić.

Pragnęła poczuć jego dłoń na swojej piersi. Wyprostowała się więc i spojrzała mu w

oczy.

-

I co? Nie wiesz, co robić?

-

spytał.

-

Potrzebujesz specjalnych instrukcji?

Te pytania otrzeźwiły ją na tyle, że zdołała się od niego odsunąć. Syknęła z

bólu, czując, że coś niedobrego stało sicz jej kręgosłupem. Todd chciał jej pomóc, ale

powstrzymała go ruchem ręki. Przez moment patrzyła na niego, mrugając powiekami.

-

Nie, nie potrzebuję

-

wyrwało jej się.

Todd patrzył ze zdziwieniem na jej pałające policzki i błyszczące oczy. Jane w

niczym nie przypominała teraz tej opanowanej, chłodnej dziewczyny, z którą stykał

się na co dzień. Była rozpalona i drżąca. I patrzyła na niego

-

czy to możliwe?

-

z

nienawiścią.

Sięgnął po koszulę i zaczął się ubierać. Jane odwróciła wzrok. Ręce mu się

trzęsły, co doprowadzało go do pasji. W końcu udało mu się zapiąć wszystkie guziki

oraz pasek kremowych spodni, które włożył specjalnie na tańce. Coś takiego nie

background image

zdarzyło mu się z Marie. Nigdy nie stracił panowania nad sobą. To również mu się nie

podobało. Miał już dość Jane razem z jej ranczem.

-

I co mi teraz powiesz?

-

spytał, wlepiając w nią oczy.

-

Nie myślałaś o mnie?

Nawet na niego nie spojrzała. Ułożyła się wygodnie na kanapie i przymknęła

oczy. Todd podszedł do drzwi.

-

Zamknę za sobą

-

powiedział.

Skinęła głową, ale i tym razem nie zaszczyciła go spojrzeniem. Wyszedł bez

słowa. Czuł, że oszalałe serce wciąż tłucze mu się w piersi. Czy Jane naprawdę go

nienawidzi? Co do niego czuje? Te pytania nie dawały mu spokoju.

Zamknął drzwi na klucz, a następnie podszedł do wysłużonego forda. Wieczór

z Micki na pewno dobrze mu zrobi. Pozwoli zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Jego plany spaliły jednak na panewce. To prawda, że Micki była miłą

towarzyszką. Faktem jest, że świetnie się z nią tańczyło. Jednak Todd w żaden sposób

nie mógł zapomnieć o Jane. Wciąż czuł na ustach jej ciepłe wargi i dziwił się, że tak

krucha istota potrafiła wykrzesać z siebie tyle energii.

-

To miło, że mnie zaprosiłeś

-

powiedziała Micki, z którą bez większych

ceregieli przeszedł na "ty".

-

Ale czy Jane nie miała nic przeciwko temu?

-

Jane to moja szefowa

-

mruknął ponuro w odpowiedzi.

-

No tak

-

zgodziła się Micki.

-

Jednak to, jak na ciebie patrzyła…

Todd zgubił rytm. Szybko jednak odzyskał panowanie nad sobą i kontynuował

taniec.

-

Patrzyła na mnie?

-

zapytał obojętnym tonem z nadzieją, że uda mu się ukryć

podniecenie.

Micki uśmiechnęła się z ulgą.

-

No, normalnie. Myślałam, że się w tobie kocha. Wszystko wska…

-

To absurd!

-

niemal krzyknął Todd i natychmiast przerwał taniec. Policzki

nagle zaczęły go palić.

-

Ależ dlaczego? Przecież bardzo jej pomogłeś. Jane miała, zdaje się, spore

kłopoty. Jej prawnik, pan Kemble, mówił, że uratowałeś ją od bankructwa.

-

Przesadzał

-

wtrącił Todd.

-

W każdym razie jej pomogłeś

-

ciągnęła.

-

Tego nie zapomina się tak łatwo.

Micki spuściła wzrok i przez chwilę obserwowała parkiet. Stali z boku, więc

background image

nie przeszkadzali tańczącym parom. Mogli bez przeszkód kontynuować rozmowę.

-

Poza tym Jane jest śliczna

-

zaczęła z innej beczki.

-

Nasi spece od reklamy

nie mogą wyjść z podziwu. Chcą jak najszybciej zacząć kampanię telewizyjną.

-

No owszem, nie jest brzydka

-

zgodził się Todd.

-

A poza tym bardzo skromna

-

stwierdziła Micki.

-

Rzadko spotyka się piękną

kobietę, która nie robiłaby hałasu wokół swojej urody.

Todd miał już dosyć rozmowy o przymiotach Jane. Rozejrzał się po sali.

Właśnie skończył się jeden taniec i miał się zacząć drugi.

-

Zatańczymy jeszcze?

-

spytał.

Micki skinęła radośnie głową.

Todd był tego wieczoru wyraźnie nie w humorze. Nieostrożna uwaga Micki na

temat tego, że Jane prawdopodobnie się w nim kocha, wtrąciła go w otchłań

niepewności. Wszystko świadczyło przeciw tej tezie i jedyne "za" stanowiły gorące

pocałunki, które wciąż tak dobrze pamiętał. Jego nastrój udzielił się partnerce, więc

przetańczyli kilka tańców, a następnie odwiózł ją do domu.

Na pożegnanie pocałował Micki. W policzek.

Kiedy wyjeżdżał z Jacobsville, ledwie dochodziła jedenasta. Zazwyczaj

bawiłby się jeszcze w najlepsze, tak jak każdy normalny mężczyzna. Zaklął pod

nosem i zawrócił do miasteczka. Zajrzał do baru, gdzie zamówił duże piwo, nad

którym spędził półtorej godziny. Następnie, kiedy uznał, że pora jest już odpowiednia,

znowu ruszył w drogę powrotną.

Początkowo miał zamiar pójść od razu do siebie. Zaniepokoiło go jednak

zapalone światło na ganku i to, że przed domem nie było samochodu państwa

Harleyów. Postanowił więc sprawdzić, co się dzieje.

Wszedł na ganek i nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Następne

również, a także kolejne. W ten sposób dotarł do sypialni, z której sączyło się mdłe

ś

wiatełko. Todd pchnął uchylone drzwi i wszedł do środka.

Jane siedziała na łóżku i czytała przy nocnej lampce. Miała na sobie satynową

piżamkę z głęboko wyciętym dekoltem, który odsłaniał wspaniale okrągłe ramiona i

duży fragment piersi. Todd stał, wpatrując się niemal bez tchu w zjawisko przed sobą.

Jane wolno podniosła oczy.

-

Już jesteś?

-

spytała retorycznie.

-

Co się stało?

-

dodała, widząc jego minę.

-

Dlaczego, do diabła, nikt nie zamknął drzwi?!

-

zawołał, starając się, by jego

głos brzmiał możliwie jak najostrzej.

background image

-

Były otwarte? Niemożliwe. Sama je zamknęłam. Zapaliłam tylko światło dla

Tima i Meg.

Todd zmarszczył brwi, starając się nie patrzeć na Jane.

-

Tak, były otwarte. Poza tym Tim i Meg jeszcze nie przyjechali. Może

zostawili jakąś wiadomość na sekretarce?

-

spytał na koniec.

Jane wzruszyła ramionami.

-

Nie mam pojęcia

-

odparła.

-

Po prostu wzięłam aspirynę i położyłam się, bo

bolały mnie plecy.

Todd wycofał się w pośpiechu z sypialni, mrucząc pod nosem, że zaraz to

sprawdzi. Rzeczywiście, dzwonił Tim i powiedział, żeby na nich nie czekać,

ponieważ zostaną na noc u kuzynów.

Todd potarł dłonią czoło. Czuł się jak pijany. Było to dziwne, ponieważ wypił

tylko jedno piwo. Myśli o półnagiej Jane powracały do niego uporczywie. W zasadzie

powinien jej powiedzieć, że Harleyowie nie wracają. A potem co? Może zdjąć z niej

tę piżamkę? Czy pozwoliłaby mu na to? Czy rzeczywiście go kocha? Co się z nim w

ogóle dzieje?

Wyszedłszy z gabinetu, wymamrotał pod nosem jakieś przekleństwo.

Powinien jak najszybciej stąd uciec i wziąć zimny prysznic.

Udało mu się dotrzeć aż do drzwi wejściowych. Tutaj utknął, czując, że nie

zdoła przekroczyć progu domu, w którym znajduje się Jane. Po krótkiej walce

wewnętrznej zdecydował się wrócić do sypialni dziewczyny.

Odłożona książka w dalszym ciągu leżała na stoliku. Mdłe światło lampki

oświetlało Jane. Miał wrażenie, że w tej chwili jest piękniejsza niż kiedykolwiek.

-

I… i co? Dzwonili?

-

spytała nieswoim głosem.

Ona też pamiętała ich namiętny pocałunek. To, co się z nią działo,

przypominało gwałtowną burzę. Zniknął gdzieś instynkt samozachowawczy. W tej

chwili pragnęła tylko Todda. Chciała z nim być, czuć go obok siebie.

-

Tak. Nie wrócą na noc.

Siedziała z otwartymi oczami. Pragnęła go i bała się jednocześnie. Todd chyba

to odgadł, ponieważ zamknął drzwi, a następnie podszedł do łóżka i zgasił lampkę.

W ciemności słyszeli tylko swoje oddechy. Widzieli kontury swoich ciał. Todd

stał przez chwilę przy łóżku, jakby zastanawiając się, co dalej robić. W końcu

wyciągnął dłoń w stronę Jane. Poczuła ją na ramieniu i zadrżała. Odetchnęła głęboko.

Jednocześnie jej ciało zachowywało się tak, jakby nie należało do niej. Wygięło się w

background image

łuk, poddając się pieszczocie. Z ust Jane wyrwał się cichy jęk rozkoszy. Todd dotknął

ich swoimi wargami, a następnie zsunął piżamę z jej ramion i zaczął całować piersi.

Zupełnie nie przygotowana na to, Jane przeżyła nagłą ekstazę. Wszystko

wokół niej kręciło się jak na ogromnej karuzeli. Nie miała pojęcia, co się z nią dzieje.

Pragnęła tylko jednego

-

ż

eby "to" trwało wiecznie.

Reagowała jednak prawidłowo. Todd ani przez moment nie domyślił się, że

brakuje jej doświadczenia. Może dlatego, że sam był zaślepiony żądzą i, pomimo

małżeńskich doświadczeń, czuł teraz coś nowego i niepowtarzalnego.

Delikatnie ułożył Jane na łóżku i pozbawił satynowej piżamki. Czuł obok

siebie drżące z rozkoszy nagie ciało.

-

Czy jesteś zabezpieczona?

-

spytał.

-

C…co?

-

Czy bierzesz jakieś pigułki albo coś takiego?

-

dopytywał się.

-

N… nie

-

odpowiedziała słabym głosem.

Todd westchnął. Na szczęście on miał zabezpieczenie. Już dawno zwątpił w

sens noszenia przy sobie prezerwatyw, a teraz

-

przydałyby się.

Jego pytanie podziałało na Jane otrzeźwiająco. Ale tylko na chwilę. Kolejne

pocałunki znowu ją oszołomiły. Todd szybko nałożył prezerwatywę i kontynuował

pieszczoty.

-

Spokojnie, kochanie, będę bardzo ostrożny.

Ułożył ją tak, żeby nie urazić kręgosłupa. Jane poddawała się tym zabiegom,

czując, że są nieuniknione. Zresztą brakowało jej woli, żeby się sprzeciwić. Pragnęła

Todda, albo, mówiąc ściślej, jej ciało pragnęło go z całą mocą.

Również Todd czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego.

Nigdy wcześniej nie doświadczył takiej żądzy. Być może, gdyby miał czas,

ż

eby się nad tym zastanowić, uznałby to za niepokojące. Teraz jednak pragnął Jane,

która leżała przed nim jak kwiat z rozchylonymi płatkami. Nie potrafił już dłużej

opierać się zewowi natury.

Starał się wejść w nią bardzo delikatnie. Wiedział, że nie będą mogli kochać

się normalnie. Nie przypuszczał jednak, że czeka go taka niespodzianka. Dopiero po

chwili pojął, co się dzieje. Rozsądek krzyczał: "Wycofać się! Wycofać!", ale on nie

potrafił go już usłuchać. Jego ciało wpadło w miłosny trans. Praktycznie stracił nad

nim kontrolę. Usłyszał jeszcze krzyk bólu i pomyślał, że zawsze będzie siebie

nienawidzić z tego powodu.

background image

Oboje natychmiast osiągnęli szczyt. Jane poczuła, że boi zamienia się w

rozkosz, a potem w jeszcze większą rozkosz, później natomiast nie czuła już nic.

Kiedy znowu odzyskała pełną świadomość, stwierdziła, że płacze, a plecy znowu

zaczęły ją boleć. Todd siedział tuż obok i scałowywał łzy z jej oczu.

-

Przepraszam, nie wiedziałem

-

szepnął.

-

Jest mi potwornie głupio.

Nic nie powiedziała, tylko zaniosła się jeszcze większym szlochem. Todd

myślał, że spali się ze wstydu. Dręczyło go ogromne poczucie winy. Sam nie

wiedział, co ze sobą zrobić.

-

Dziewczyno, przecież masz dwadzieścia pięć lat

-

powiedział celowo

szorstkim tonem.

-

Na co czekałaś? Na Ślub?

Jane przełknęła łzy.

-

To nie powód do żartów.

-

Rozumiem. Pochodzisz z rodziny hołdującej tradycyjnym wartościom…

-

Odczep się od mojej rodziny!

Todd zastanawiał się przez chwilę, czy wyjaśniać, że wcale nie zamierza z niej

kpić. Zamiast tego pochylił się i pocałował jej mokry policzek.

-

Było wspaniale

-

szepnął.

-

Ale bolało

-

poskarżyła się, wiedząc, że nie jest to cała prawda.

-

Podobno zawsze boli za pierwszym razem

-

powiedział.

-

Chciałbym

wynagrodzić ci ten ból.

Już miała zamiar powiedzieć, że nie potrzeba, ale nagle poczuła rękę Todda na

szyi. Dopiero teraz przypomniała sobie, że w dalszym ciągu jest naga. Chciała zakryć

piersi, ale Todd ją uprzedził i zaczął je całować. Zupełnie zapomniała o bólu

kręgosłupa. Znowu poczuła rozkosz, narastającą w miarę, jak pieszczoty Todda

stawały się coraz śmielsze. Sama nie wiedząc dlaczego, przywarła do niego całym

ciałem. Zapragnęła, żeby w nią wszedł jeszcze raz. Czuła się pusta bez niego. Jednak

on bardzo teraz uważał. Starał sienie poddawać fali pożądania. Pieścił ją, trzymając

swoje zmysły na wodzy.

Wystarczyło jednak, żeby Jane przytuliła się mocniej, a znów stracił

panowanie nad sobą. Ułożył ją delikatnie, jak za pierwszym razem, a Jane nie

protestowała. Co więcej, pociągnęła go ku sobie.

-

Chwileczkę, kochanie. Teraz też muszę się zabezpieczyć

-

szepnął.

Ciemność ukryła jej rumieniec. Była tak zażenowana, że nie wiedziała, co

powiedzieć. Na szczęście nic nie musiała mówić. Po chwili znowu się połączyli. Tym

background image

razem też bolało, ale znacznie mniej, a rozkosz, która wypełniła ją niemal

natychmiast, kazała zapomnieć o bólu.

W końcu oderwali się od siebie. Todd pomógł jej ułożyć się wygodnie na

pościeli, a następnie położył się tuż obok.

Jane już nie płakała. Zastanawiała się nad tym, co się z nią stało.

-

Jak plecy?

-

usłyszała pytanie.

-

W porządku.

Musiała zagryźć wargi, żeby znów nie wybuchnąć płaczem.

-

Jak się czujesz?

-

Dobrze.

Dotknął jej ramienia. Nawet teraz było to przyjemne. Mimo to Jane wykonała

niechętny gest.

-

Lepiej się ubierz

-

powiedziała.

-

Zaczyna robić się zimno.

Todd wstał i zaczął się ubierać. Wcześniej jednak przykrył ją kołdrą, Starała

się na niego nie patrzeć. Na szczęście Todd nie zapalał lampki. Jane ze zgrozą

myślała o chwili, kiedy będzie musiała spojrzeć mu w twarz. Jak się zachowa? Czy

uda jej się ukryć wstyd? A jeśli tak, to kosztem jakich wyrzeczeń? Te i inne pytania

nie dawały jej spokoju. Leżała sztywno wyprostowana i patrzyła w sufit.

Todd widział, że się martwi, ale nie wiedział, jak jej pomóc. Chętnie by ją

jeszcze raz przeprosił, ale przeprosiny wydawały mu się czymś zupełnie

niestosownym w obliczu tego, co się stało. Nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji.

Musiał przyznać, że nie wie, jak się zachować.

Todd ubrał się w końcu i stanął przy łóżku. Spojrzał na Jane. Co dalej?

Zauważyła, że skończył się ubierać. Milczał. Co dalej? Wciąż czekała.

Chrząknął. Czyżby chciał to powiedzieć teraz? Już najwyższy czas!

-

No, cóż… Śpij dobrze.

Wyszedł. Pragnęła go zatrzymać, ale nawet nie próbowała tego robić. To i tak

nic by nie dało. Poczuła, że znów ma mokre policzki. Nie płakała jednak tak jak

przedtem. Płacz przynosi ulgę i uspokaja. Tym razem z oczu ciekły jej po prostu dwie

strużki łez. Todd ani razu nie powiedział, że ją kocha. Dlaczego?

Odpowiedź mogła być tylko jedna.

Kiedy obudziła się następnego dnia, cała była obolała. Otworzyła oczy, a

następnie zamknęła je, porażona nagłą jasnością. I właśnie w tym momencie

przypomniała sobie, co się stało. Mimo bólu usiadła na łóżku i z wypiekami na twarzy

background image

zaczęła rozważać wydarzenia ostatniej nocy.

Jej piżamka leżała obok łóżka. Krzywiąc się, wstała i przyjrzała się pościeli.

No tak, wszystko jasne. Nic się jej nie przyśniło. Szybko zdjęła prześcieradło i wraz z

piżamą wrzuciła je do kosza na brudną bieliznę. Następnie znowu usiadła, żeby trochę

odpocząć. Kiedy zebrała siły, ruszyła do łazienki, żeby jak najszybciej wziąć prysznic.

Przed kabiną odstawiła kule i chwyciła się poręczy zamontowanej tutaj specjalnie dla

niej. Kiedy już się wykąpała i ubrała w żółty golf i dżinsy, przyszło jej do głowy, że

nie ma sensu czekać z praniem. Zebrała brudne rzeczy, starając się ukryć nawet przed

sobą prześcieradło i piżamkę, zaprogramowała pralkę najpierw na płukanie zimną

wodą, a następnie na pranie z gotowaniem. Meg, która pojawiła się w domu koło

jedenastej, wcale nie była z tego zadowolona.

-

Hej, to przecież moja robota

-

powiedziała do Jane.

-

Może przynajmniej

pozwolisz mi to rozwiesić.

Jane pomyślała, że za żadne skarby nie chciałaby rozwieszać prześcieradła i

piżamki, i skinęła energicznie głową.

-

Wzięłam się do tego, bo nie miałam czym się zająć

-

wyjaśniła z kamienną

twarzą.

-

Wszyscy wyjechali, a Todd wybrał się na randkę z Micki Lane.

-

Z tą od ubrań?

-

upewniła się Meg.

-

Ta czarnulka jest bardzo ładna.

-

Mhm. I podoba się Toddowi.

Meg zerknęła podejrzliwie na Jane.

-

Myślałam, że Todd podoba się tobie

-

powiedziała bez ogródek.

-

O, tak. Jest znakomitym księgowym.

Gospodyni skinęła głową. Nie dała po sobie poznać, jakie nadzieje wiązała ze

"znakomitym księgowym". Jej osobiście wydawał się on wcieleniem męskiego ideału

i nie miałaby nic przeciwko temu, żeby ożenił się z Jane.

Tak była zajęta swoimi myślami, że nie zauważyła smutku w oczach swojej

podopiecznej i chlebodawczyni.

-

No właśnie, a skoro już o tym mówimy, to gdzie jest Todd?

-

spytała.

-

Od

przyjazdu nigdzie go nie widziałam.

-

Nie mam pojęcia. Nie widziałam go dzisiaj

-

odparła Jane, nie zastanawiając

się nad tym, że nie jest to zupełnie zgodne z prawdą.

-

To dziwne. O tej porze zawsze kręci się w kuchni. Lubi coś przekąsić przed

lunchem.

-

Może ma randkę z Micki

-

zasugerowała Jane.

background image

Meg podeszła do okna i wyjrzała na podwórko. Po chwili wróciła, kiwając

głową.

-

No tak, nie ma jego samochodu.

Jane czuła się tak, jakby ktoś wbił jej sztylet w serce.

-

Więc jednak randka

-

szepnęła do siebie.

Meg wzruszyła ramionami.

-

A bo to wiadomo. Todd ma różne swoje sprawy. Nie musi się przecież za

każdym razem odmeldowywać.

-

Nie musi

-

zgodziła się Jane.

Nawet nie płakała. Poszła do siebie, żeby poczytać. Później, przy lunchu,

słuchała sprawozdania Tima i Meg z pobytu u kuzynów. I nikt, naprawdę nikt, nie

zwrócił uwagi na to, że jest dzisiaj bledsza i mniej rozmowna. A jeśli nawet

cokolwiek dostrzegł, to złożył to na karb choroby.

Todd przywiózł Cherry na ranczo tuż przed zmrokiem. Mimo iż córka

przekonywała go, że doskonale sobie poradzi, zdecydował się na podróż do Victorii.

Być może jemu również było głupio i chciał zapomnieć o tym, co się stało, pomyślała

Jane. Jedno tylko się zmieniło

-

już nieodwołalnie przeszedł z nią na "ty". Jednak, ku

jej zdziwieniu, wszyscy przyjęli to jako coś naturalnego.

Spotkali się we trójkę w pokoju telewizyjnym. Jane oglądała właśnie

wiadomości.

-

Jak ci się udał weekend?

-

spytała Cherry.

-

Niespecjalnie

-

odparła zagadnięta, nie wdając się w szczegóły.

-

O Boże! Jaka jesteś blada! Czy coś się stało?!

Jane próbowała ukryć zmieszanie. Musiała się też powstrzymywać, żeby nie

spojrzeć na Todda.

-

Nic takiego

-

odparła.

-

Trochę mnie bolą plecy, ale sporo dziś

odpoczywałam.

-

Muszę sprawdzić obliczenia

-

powiedział Todd oficjalnym tonem.

-

Wezmę

księgi rachunkowe do siebie, jeśli pozwolisz.

Wyczuła w nim chłód i obcość. Wiedziała, że musi odpłacić tym samym, żeby

przetrwać.

-

Ależ oczywiście

-

powiedziała z wymuszonym uśmiechem.

-

Czy jedliście

coś?

Cherry otworzyła już usta, ale ojciec był szybszy:

background image

-

Tak, po drodze. Teraz już pójdziemy. Pożegnaj się, Cherry.

Dziewczynka patrzyła to na Jane, to na ojca, świadoma napięcia Jakie

powstało między dorosłymi. W końcu jednak powiedziała "dobranoc" i skierowała się

w stronę wyjścia. Todd podążył za córką.

Jane wróciła do oglądania telewizji, ale niewiele do niej docierało. Ani razu

nie spojrzała na Todda. Ciekawe, czy tak już będzie zawsze?

Robotnicy bardzo szybko uwinęli się z remontem domu i przystąpili do

dalszych, niezbędnych napraw. Wszystko szło według planu. Jane zajrzała też do

nowej stajni i była zaskoczona postępem robót. Dziwiło ją również to, że jakość nie

ustępuje tempu.

Nadszedł czas, kiedy mogli kupić klacze do przyszłej stadniny. Jane wybrała

się razem z Cherry i Toddem na aukcję do znanej stadniny niedaleko Corpus Christi.

Dorośli zajmowali się przeglądaniem katalogu, a Cherry zachwycała się każdym

koniem, którego wyprowadzano na placyk.

Jane doskonale znała się na koniach. Nawet jej ojciec nie żałował, kiedy

decydował się kierować jej radą. Todd szybko zorientował się, że najlepiej zrobi idąc

w jego ślady, dlatego głównie milczał. Szybko kupili trzy dorodne klacze i źrebaka.

Todd ustalił z właścicielem warunki transportu i w zasadzie byli już wolni.

-

Może wstąpimy gdzieś na lody

-

zaproponowała Cherry, ocierając pot z

czoła.

-

Jest potwornie gorąco.

Todd z trudem przełknął ślinę.

-

Dobrze. Jeśli Jane nie jest zbyt zmęczona

-

powiedział z wahaniem.

Jane skinęła głową. Po raz pierwszy zdecydowała się iść bez kul i mimo bólu

czuła się dziwnie lekko. Parę razy miała wręcz ochotę wsiąść na konia i pogalopować

przed siebie.

-

Nie jestem zmęczona

-

powiedziała.

Todd skinął głową.

-

Chodźcie do samochodu. Musimy podjechać do miasteczka.

Bez trudu znaleźli małą lodziarnię otoczoną wianuszkiem samochodów. Nie

tylko im było gorąco. Todd rozejrzał się bezradnie. Wszystkie stoliki były zajęte.

-

Możemy na razie usiąść pod drzewami

-

powiedziała Cherry do ojca.

-

Najwyżej zajmiemy stolik, jak się któryś zwolni.

Todd wciąż nie wyglądał na przekonanego, więc córka sama podjęła decyzję.

Poprosiła o swoje ulubione lody czekoladowe, a Jane po chwili namysłu wzięła to

background image

samo. Todd jak niepyszny powędrował do kolejki.

Męczyło go jednak nie to, że musi kupić lody obu dziewczynom. Wiedział, że

postąpił źle, i wciąż czynił sobie z tego powodu wyrzuty. Pozbawił Jane czegoś, co

mogła chcieć ofiarować swojemu przyszłemu mężowi. Być może nawet kochała się w

nim na początku, ale teraz był pewny, że go nienawidzi. Świadczył o tym jej chłodny,

wyprany z emocji ton oraz to, że w ogóle nie chciała na niego patrzeć. Czyniła to

rzadko i niechętnie. Ani razu nie spojrzała mu w oczy. To wszystko świadczyło co

najmniej o wrogości.

Najbardziej martwiło go to, że Cherry wyczuwa złą atmosferę. Córka nie

pytała o nic, ale wiedział, że męczy ją zaistniała sytuacja. Kochała zarówno jego, jak i

swoją nauczycielkę i nie mogła zrozumieć, co się między nimi dzieje. Przypominało

to trochę sytuację przed rozwodem jej rodziców i było chyba równie bolesne.

Sprzedawca po raz trzeci spytał go, czym może służyć i Todd ocknął się z

zamyślenia. Zamówił dwie porcje lodów czekoladowych z polewą i wiórkami

kokosowymi, a następnie zaczął się zastanawiać, co wziąć dla siebie. Najchętniej

zamówiłby dużą whisky z lodem. Ponieważ jednak nie podawano jej w lodziarni,

wybrał lody waniliowe z likierem.

Wrócił na placyk i bez trudu wypatrzył Jane i Cherry pod jednym z drzew.

-

Nawet coś się zwolniło, ale wolałyśmy zostać tutaj

-

poinformowała go

córka.

-

Tu jest tak przyjemnie.

Todd podał im lody.

-

Proszę, to dla was.

Cherry rzuciła się na swoją porcję. Jane jadła jednak bardziej powściągliwie.

-

Pycha! Naprawdę świetne. Uwielbiam czekoladę!

-

entuzjazmowała się

Cherry.

Jane skinęła głową.

-

Ja też. Tylko muszę na nią uważać. Jeśli zjem za dużo albo za szybko, to boli

mnie później głowa.

-

Dlaczego nie powiedziałaś o tym wcześniej?

-

burknął Todd.

-

Kupiłbym ci

coś innego.

Spojrzała na niego, chyba po raz pierwszy tego dnia, jeśli nie liczyć

przypadkowych zerknięć, i powiedziała:

-

Lubię lody. Nikt mi nie będzie dyktował, co mam jeść, a czego nie.

Cherry, która uporała się już z połową swojej porcji, szybko wtrąciła się do

background image

rozmowy:

-

Co myślisz o tym źrebaku, Jane? Wiesz, strasznie mi się podoba.

-

Co takiego?!

-

zawołał Todd, nie słysząc najwyraźniej uwagi córki.

-

Co ty

sobie wyobrażasz?!

Twarz Jane pociemniała z gniewu. Todd wyprostował się i spojrzał na nią

swoim stalowym wzrokiem. Milczeli, ale było to bardziej wymowne, niż gdyby

skoczyli sobie do oczu. Cherry nie wiedziała, co robić.

-

Chyba pójdę po serwetki

-

rzuciła.

Ani ojciec, ani Jane nie zauważyli tego, że odeszła. Patrzyli na siebie w

napięciu jak dwoje dzikich zwierząt. W końcu Todd rozluźnił się trochę.

-

Może przestaniemy udawać, że nic się nie stało

-

zaproponował.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Jane poczuła jego palce na swojej dłoni. Chciała ją cofnąć, ale nic mogła. Bała

się, że jeśli Todd spojrzy jej w oczy, natychmiast odgadnie, co się z nią dzieje.

-

To nie może dłużej trwać

-

powiedział, zastanawiając się, dlaczego odwraca

od niego wzrok.

-

Wciąż cię pragnę. Bardziej niż kiedykolwiek.

Niemal czuła na twarzy jego palący oddech.

-

ś

ałuję tego. co się stało

-

powiedziała zduszonym głosem.

-

Tak, wiem. Ale nic już na to nie poradzimy, I muszę ci powiedzieć, że nigdy

nie było mi tak dobrze. Myślę, że powinniśmy być razem.

Spojrzała na niego ukradkiem. Co miał na myśli? Nie, w jego oczach nie było

miłości, a tylko pożądanie.

-

Chodzi ci o romans

-

powiedziała bardziej twierdzącym niż pytającym

tonem.

Todd skinął głową, niszcząc w ten sposób jej marzenia o czymś więcej.

-

Nie wierzę w małżeństwo

-

powiedział z goryczą.

-

Byłem już żonaty i mam

przykre doświadczenia z tego okresu. Ale wracając do nas, to sama przyznasz…

-

A co z Cherry?!

-

przerwała mu gwałtownie.

-

Ma przecież czternaście lat i wie, że nie jestem mnichem

-

odparł.

-

Poza tym

nie wierzy już w opowieści o księciu zakochanym przez całe życie.

Jane z trudem przełknęła ślinę. Jej oczy posmutniały. Todd wciąż trzymał ją za

rękę.

-

Ale obawiam się, że ja wciąż w nie wierzę.

background image

-

Nie wygłupiaj się! Nie chcesz chyba powiedzieć, że w naszych czasach

liczysz na trwały związek!

-

szydził.

-

Właśnie, że wierzę. Taki do grobowej deski. I… i będę wierna mężowi.

-

Jane uniosła dumnie głowę.

-

I oczywiście powiem mu o tym, co wydarzyło się

między nami.

Todd cofnął się nieco i wyprostował.

-

Myślisz, że znajdziesz kogoś takiego?

-

spytał już bez kpiny, ale z wyraźną

troską.

-

Myślę, że warto szukać.

Milczeli przez chwilę. W tym czasie legły w gruzach wszelkie nadzieje Jane.

Jej serce przepełniał ból. Czy to możliwe, że świat trwa nadal w nie zmienionym

kształcie? Świeci słońce? Szumią drzewa? Ludzie jedzą lody i rozmawiają o jakichś

nieistotnych sprawach?

Todd siedział naprzeciwko niej, zmęczony i nagle postarzały. Jane

uśmiechnęła się smutno.

-

Przykro mi, Todd. Ja nie mam za sobą nieudanego małżeństwa i dlatego

łatwiej mi wierzyć w bajki. Nie, nie chcę się wdawać w romans. Nawet z tobą.

Jego oczy zalśniły dziwnym blaskiem. Czyżby powiedziała mu nie zamierzony

komplement?

-

Ale podobało ci się wtedy, w nocy

-

powiedział zdławionym głosem.

Jane zebrała te resztki odwagi, które jej zostały. Nie było ich wiele.

-

Jasne, że tak. Było wspaniale. Dzięki.

Widziała, że rozzłościła go tylko tym wyznaniem. Już otworzył usta, żeby na

nią krzyknąć, kiedy obok pojawiła się roześmiana Cherry.

-

Mam już serwetki

-

powiedziała.

-

Miło tu posiedzieć w tym cieniu. Straszny

upał. Zjedliście już lody?

Oboje spojrzeli na swoje kubeczki, w których znajdowała się płynna

substancja.

-

W pewnym sensie

-

powiedział Todd wstając.

-

Musimy już ruszać. Mam

trochę zaległości w pracy i chciałbym to nadrobić.

-

Ależ tato, przecież…

Wystarczyło jedno jego spojrzenie, żeby zamilkła. Co mogło zajść między

ojcem i Jane?

-

No dobrze już, dobrze

-

powiedziała z ociąganiem Cherry.

-

Możemy jechać.

background image

Nie zgłaszam żadnych pretensji.

Następne dni były wypełnione pracą. Jane konferowała z Micki Lane w

sprawie kampanii reklamowej, Cherry zajmowała się jazdą, a Todd siedział całymi

godzinami w gabinecie i pracował jak wariat. Harleyowie patrzyli na to wszystko

oczami zdrowych ludzi, którym nagle kazano zamieszkać w domu wariatów. Nie

protestowali jednak, a nawet można było przypuszczać, że są zadowoleni. Timowi

jakby ubyło parę lat, a zawsze żwawa Meg wykonywała swoje obowiązki z energią

nastolatki.

Siódmego czy ósmego dnia po pamiętnej wyprawie Micki zadzwoniła do Jane

z wiadomością, że będą musiały wybrać się do Victorii na zdjęcia. Zaproponowała, że

po nią wpadnie, ale Jane nie chciała, żeby młoda wicedyrektorka spotkała się z

Toddem. Tak się szczęśliwie składało, że ostatnio zupełnie się nie widywali. Zresztą

Todd spotykał się tylko z Timem, za pośrednictwem którego omawiał z nią sprawy

związane z ranczem, oraz z Meg.

Jane powiedziała, że dziękuje i poprosi kogoś, żeby ją podwiózł.

-

Dobrze

-

zgodziła się Micki.

-

A jak się miewa Todd? Nie widziałam go

ostatnio.

-

Jest bardzo zapracowany

-

odparła Jane rzeczowym tonem.

-

Ma huk roboty

z wykańczaniem stajni i obejścia. Poza tym kontroluje wszystkie roboty.

-

Rozumiem

-

powiedziała Micki smutnym głosem.

-

To zajmuje sporo czasu.

-

Sporo

-

zgodziła się Jane.

Znacznie więcej niż poprzednio, dodała w duchu. Więc pewnie to tylko

pretekst? Może chodzi o to, żeby jak najrzadziej się z nią widywać?

-

Dobrze, wobec tego spotykamy się w piątek

-

zakończyła Micki.

-

W piątek o dziewiątej

-

potwierdziła Jane.

Nie powiedziała o tym wyjeździe ani Toddowi, ani Cherry. Była pewna, że

Tim zawiezie ją do Victorii, jeśli go o to poprosi. Wcześniej jeszcze musiała się

wybrać do doktora Coltraina na rutynowe badania. Rudzielec opukał ją i osłuchał,

zmierzył ciśnienie krwi, zajrzał do oczu, a także zrobił kilka ponurych min, zanim

oznajmił, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.

-

To wspaniale

-

powiedziała z uśmiechem.

Coltrain zachmurzył się jeszcze bardziej.

-

Tyle tylko, że masz cienie pod oczami i jesteś blada

-

stwierdził.

-

Chodzi tu

o Burke'a?

background image

-

To nie twoja sprawa

-

ucięła krótko.

-

Ależ Jane, przecież nie jestem ślepy.

Czerwona ze wstydu Jane odmówiła dalszej rozmowy na ten temat. W ogóle

nie chciała słyszeć o Toddzie. Pragnęła raz na zawsze wymazać go z pamięci.

-

I jeszcze jedno

-

dodał Rudzielec, kiedy zaczęła zbierać się do wyjścia.

-

Możesz teraz trochę częściej chodzić.

Twarz Jane rozchmurzyła się natychmiast.

-

A jeździć?

-

No, nie przesadzaj. Musisz bardzo uważać. Upadek z konia mógłby mieć

fatalne skutki.

-

Nawias mnie nigdy nie zrzucił.

-

Co nie znaczy, że nie może tego zrobić.

Zapomniała, że Coltrain sam był doskonałym jeźdźcem i znał się na koniach

jak nikt inny. W czasie studiów dorabiał sobie nawet występami na rodeo, chociaż

nigdy nie traktował tego poważnie.

Lekarz zastanawiał się przez chwilę.

-

Dobrze, spróbuj jeździć. Ale bardzo uważaj

-

dodał.

-

Słyszałem, że będziesz

reklamowała jakieś ubrania. Czy to prawda?

Jane uśmiechnęła się.

-

Pewnie Meg była ostatnio z wizytą u twojej matki, co?

-

spytała domyślnie.

Nie doczekała się odpowiedzi. Rudzielec wciąż wlepiał w nią te swoje zielone

oczy.

-

Mam reklamować stroje do rodeo, głównie dżinsowe spodnie i kurtki.

Wybieram się nawet w piątek do Victorii na zdjęcia.

Nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia.

-

Jak masz zamiar tam się dostać?

-

spytał.

-

Pewnie Tim mnie zawiezie.

Coltrain pokręcił przecząco głową.

-

Ja to zrobię

-

powiedział.

-

Mam w Victorii konsylium w sprawie leukemii,

którą leczyłem tutaj. Pacjent się przeprowadził i muszę jechać.

-

Jestem umówiona na dziewiątą i mogę zostać w Victorii ładnych parę godzin

-

uprzedziła go.

-

Znajdę sobie coś do roboty

-

mruknął.

Jane rozpromieniła się na myśl o wspólnej jeździe z przyjacielem.

background image

-

To wspaniale! Będziemy mogli sobie pogadać. Ciągle brakuje nam czasu.

-

Przyjadę do ciebie po ósmej

-

powiedział Coltrain, który również zaczął się

uśmiechać.

W tym momencie usłyszeli pukanie do drzwi i po chwili do gabinetu zajrzała

doktor Lou Blakely.

-

Przepraszam, ale pan Harris nie chce ze mną rozmawiać o swoich

hemoroidach. Czy mógłbyś…?

-

Jej spojrzenie padło na Jane.

-

Zaraz tam przyjdę

-

powiedział krzywiąc się, jakby widok Lou sprawił mu

przykrość.

-

Nie jesteś dla niej zbyt miły

-

stwierdziła Jane, kiedy lekarka zniknęła za

drzwiami.

-

Tak, wiem

-

powiedział z roztargnieniem i zamyślił się na moment.

Kiedy wychodziła, wciąż był zamyślony i pożegnał się z nią w roztargnieniu.

Na wszelki wypadek przypomniała mu o piątku i wyszła. Rudzielec nigdy się tak nie

zachowywał. W miasteczku był znany z pogodnego usposobienia. Jednak z jakichś

względów nie stosowało się to do Lou. Zachowywał się tak, jakby jej nie znosił.

Dlaczego więc wybrał ją do współpracy?

Poszła na parking, gdzie już czekała na nią Meg z codziennymi sprawunkami.

Droga do domu zajmowała kilkanaście minut. Kiedy zatrzymały się na podwórku,

wypatrująca ich Cherry natychmiast podbiegła do samochodu. Jej policzki pałały, a

oczy świeciły niczym dwie gwiazdy.

-

Udało się! Udało!

-

krzyczała.

-

Pobiłam mój własny rekord! 1 wcale się nie

bałam! Naprawdę.

Jane wysiadła z wozu i ucałowała dziewczynkę.

-

Jestem z ciebie bardzo dumna

-

powiedziała.

-

Zobaczysz, daleko zajdziesz.

Czy raczej zajedziesz

-

dodała z uśmiechem.

W czasie lunchu omawiali najpierw sukcesy Cherry, a potem Jane nieostrożnie

wygadała się, że ma sesję zdjęciową w Victorii.

-

To wspaniale!

-

ucieszył się Tim.

-

Ale kto cię tam zawiezie? W zasadzie

mógłbym to zrobić, chyba żeby… Todd znalazł trochę czasu.

Todd siedział pochylony nad talerzem i w milczeniu jadł ziemniaki. Wyglądał

jak nieobecny, chociaż kiedy padło jego imię, natychmiast uniósł głowę.

-

Mogę ją odwieźć, jeśli będzie chciała

-

rzucił w przestrzeń.

-

Dziękuję, nie będzie chciała

-

powiedziała, przedrzeźniając go, Jane.

-

Ma

background image

już kierowcę.

-

Czyżby! A kogo to?

-

spytał Tim.

Todd znowu spuścił głowę i zabrał się do jedzenia ziemniaków.

-

Rudzielec musi pojechać do Victorii w sprawach służbowych

-

wyjaśniła.

-

Obiecał, że zabierze mnie ze sobą.

Todd odsunął talerz.

-

Pójdę już do pracy

-

oznajmił.

-

Cały dzień pilnowałem robotników. Muszę

się teraz zająć rachunkami.

Meg spojrzała z wyrzutem na prawie pełny talerz, ale nic nie powiedziała.

Przynajmniej na temat jedzenia.

-

Były jakieś pilne faksy do ciebie

-

zwróciła się do Todda.

-

Sprzątałam twój

pokój i położyłam je na szafce. Od niejakiej Julii.

-

Julii? Jakiej Julii?

-

zastanawiała się głośno Cherry, nie zważając na to, że

ma pełne usta.

-

Aaa!

-

Zrobiła taką minę, jakby zgadła.

Ojciec kopnął ją pod stołem w kostkę. Cherry wydała kolejny okrzyk, a

następnie przełknęła to, co miała w buzi. Dzięki temu zyskała trochę czasu i

zrozumiała, co ma robić dalej.

-

Pewnie bardzo za tobą tęskni

-

zwróciła się do ojca, uśmiechając się

złośliwie.

-

Z całą pewnością

-

potwierdził Todd.

Nie wątpił, że obłożona pracą i nękana przez klientów Julia Emory pragnęłaby

go jak najszybciej zobaczyć. W interesie swoim i firmy.

-

Hm, muszę do niej zadzwonić. Nie przejmuj się, obciążę kosztami rozmówcę

-

po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio do Jane.

Jane skinęła głową, nie słysząc, co do niej mówi. Więc Todd miał jakąś

dziewczynę! Nie było w tym nic dziwnego! Przecież był zupełnie normalnym i w

dodatku przystojnym mężczyzną!

Kiedy Todd wyszedł, rozmowa potoczyła się swobodniej, jednak wszyscy

mieli wrażenie, że jadalnia stała się nagle pusta. Tim skończył lunch i wyszedł, a Meg

zebrała resztki obiadu i zaniosła je swoim kurom.

Jane i Cherry zostały same.

-

Czy myślałaś kiedyś o tym, żeby wyjść za doktora Coltraina?

-

spytała

dziewczynka.

-

Kiedyś, tak

-

odparła Jane.

-

Bardzo go lubię, poza tym mieliśmy ze sobą

background image

wiele wspólnego. Zabrakło nam tylko tego czegoś, czego potrzeba do wspólnego

związku.

-

Czyli po prostu nie chciałaś z nim iść do łóżka?

-

podsumowała córka Todda.

-

Ależ Cherry!

-

Przecież nikt nie trzyma mnie pod kloszem. Wiem o wielu sprawach

-

powiedziała dziewczynka tonem dorosłej osoby.

-

Jednak sama wolałabym zaczekać z

tym aż do ślubu. Wiesz, że niektórzy chłopcy też tak myślą? Na przykład Mark, z

mojej klasy, twierdzi, że dzięki temu nie trzeba się obawiać chorób wenerycznych.

Jane wydawało się, że źle słyszy.

-

Czego?

-

Chorób wenerycznych

-

odparła ze śmiechem Cherry.

-

Nigdy o nich nie

słyszałaś?

Jane odchrząknęła.

-

No tak, słyszałam. Ale prawdę mówiąc, nigdy się tym nie interesowałam.

Ani seksem

-

dodała po chwili wahania.

-

Wiesz, jakoś nigdy nie spotkałam chłopaka,

który, który…

-

szukała odpowiednich słów.

Cherry wzniosła oczy ku niebu.

-

O Boże! Widzę, że będę ci musiała wszystko wyjaśnić

-

powiedziała

autorytatywnie.

-

Czy rodzice nie rozmawiali z tobą o tych sprawach?

Jane już chciała odpowiedzieć, ale w jadalni pojawił się nachmurzony Todd.

-

Jeszcze tu jesteście?

-

spytał.

-

Cześć, tato. Właśnie rozmawiałam z Jane o seksie. Mój Boże, a wydawało

mi się, że to ja jestem zacofana! Dobrze, chyba odłożymy tę rozmowę. Pójdę teraz do

stajni.

Cherry szybko opuściła jadalnię. Todd spojrzał Jane prosto w oczy.

-

Czy musisz rozmawiać o tym z Cherry? Nie lepiej zapytać mnie?

Jane poczuła, że drży. Zagryzła wargi, żeby się opanować. Narastał w niej

strach, że Todd za chwilę to zauważy.

-

Daj spokój!

-

ucięła krótko.

Ale Todd nie chciał jej dać spokoju.

-

Jane! Czego się boisz? Jest nam razem dobrze, pragniemy siebie… Czegóż

więcej chcieć?

-

Seks to dla mnie za mało

-

odparła.

-

Jesteś pewna?

-

spytał, biorąc ją pod brodę.

background image

Nie doczekał się jednak odpowiedzi.

-

Tak piękna i tak naiwna

-

ciągnął.

-

Chciałabyś, żebym dał ci gwiazdkę z

nieba. Ale ja mogę dać ci tylko rozkosz.

Zbliżył swe usta do jej warg i jednocześnie chwycił ją za rękę.

-

Ani się waż!

-

syknęła Jane, oglądając się w stronę kuchni.

Todd przyciągnął ją lekko do siebie.

-

Nie wygłupiaj się. Meg nawet nie zwróci uwagi na to, że się całujemy.

Wszyscy przyjmą to normalnie. Wszyscy

-

oprócz ciebie.

Jego usta były coraz bliżej. Jane chciała go odepchnąć, ale stała jak

sparaliżowana.

-

Nie potrafisz się nawet przyznać przed sobą, że mnie pragniesz

-

szepnął

Todd.

-

A przecież pożądasz mnie, pragniesz aż do utraty tchu.

Chciała zaprzeczyć. Pragnęła wyrwać się i uciec z jadalni. Tak się jej

przynajmniej wydawało.

Todd nie pocałował jej, chociaż jego usta znajdowały się parę centymetrów od

warg Jane.

-

Wiem, że mnie pragniesz

-

szeptał, a jego oddech miał w sobie woń kawy.

-

Pocałuj mnie. Pocałuj mnie teraz.

W innych warunkach skwitowałaby śmiechem taką bezczelność. Jednak teraz

jakoś nie mogła tego uczynić. Co gorsza poczuła, że rzeczywiście ma ochotę

pocałować Todda. Tym większą, im bardziej się od niej oddalał.

W zasadzie trudno było powiedzieć, które z nich wykonało pierwszy gest.

Zdaje się, że z jakichś powodów Jane straciła równowagę i już po chwili znalazła się

w jego ramionach. Todd zaczął ją pieścić i całować, a ona jęczała z rozkoszy. W

końcu, w przypływie nie tajonego pożądania, przycisnął ją do siebie.

Jane krzyknęła. Nie był to jednak krzyk rozkoszy.

-

Co się stało?

-

spytał, rozluźniając uścisk.

-

Czy to twój kręgosłup?

Skinęła głową. Musiała się powstrzymywać, żeby nie prosić go, by znów ją

przytulił.

-

Naprawdę nie chciałem cię skrzywdzić!

Jane skinęła głową.

-

Ale skrzywdziłeś.

Todd nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ręce zaczęły mu się trząść. Wiedział, że

nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby coś stało się Jane.

background image

-

Zaraz zadzwonię po lekarza

-

powiedział drżącym głosem.

Jane pokręciła głową.

-

Nie chodzi mi o to, co stało się teraz

-

powiedziała.

-

Mam na myśli tamtą

noc.

Todd odetchnął z ulgą. Jednocześnie stwierdził, że powinien jeszcze raz

przeprosić Jane. Wtedy wypadło to jakoś niezręcznie, a potem, cóż, starał się jej

unikać.

-

Przepraszam cię, ale naprawdę nie mogłem się wtedy powstrzymać.

Rzeczywiście prosiłaś mnie, żebym przestał, a ja nie mogłem. Do tej pory mam z tego

powodu wyrzuty sumienia. Ale z drugiej strony…

-

urwał na widok jej miny.

-

Z drugiej strony?

-

podchwyciła.

-

Wiesz, miałem wrażenie, że jest ci po prostu dobrze. Byłem pewien, iż

uwolniłaś się od jakiegoś ciężaru. Tak wspaniale nam było wtedy. Pomyśl, że

mogłoby tak być zawsze.

Jane poczuła, że znowu zrobiło się jej gorąco. "Zawsze" znaczyło spędzenie ze

sobą kilku nocy, a "dobrze"

-

częste zaspokajanie żądzy. Jak on śmiał mówić do niej

w ten sposób! I to teraz, kiedy wydało się, że ma gdzieś dziewczynę, która niczego się

nie domyśla. Tylko ona, Jane, poznała go jak zły szeląg.

-

Pocałujesz mnie?

-

spytał nagle.

-

Nie. Nie, Todd. Mam tego dość.

-

Więc czego chcesz?

Jane uśmiechnęła się smutno.

-

Chcę związku na całe życie

-

odparła.

-

I dzieci. Chcę mieć dzieci.

-

Ja już mam dziecko

-

powiedział sztywno.

Spojrzała mu w oczy. Czy naprawdę jej nie rozumiał, czy też nie chciał

zrozumieć?

-

Chodzi mi o własne dziecko. Takie, które nigdy nie tęskniłoby za tatą.

-

Ja chcę ci dać dużo więcej.

Jane pokręciła głową i westchnęła.

-

Seks bez miłości jest niczym.

Todd aż zagotował się na to stwierdzenie.

-

Zaraz zobaczymy, czy niczym, ty mała hipokrytko!

-

krzyknął i wpił się w jej

wargi.

Jane nie miała czasu się bronić. Zaczęli się całować długo i namiętnie i nawet

background image

nie zauważyli, że w drzwiach pojawiła się Cherry.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Cherry stała przez chwilę na progu, obserwując całą scenę. W końcu zauważył

ją Todd i odsunął delikatnie Jane.

-

Przepraszam, szukałam Meg

-

powiedziała dziewczynka i uśmiechnęła się

lekko.

-

Nie przeszkadzajcie sobie.

Jane zaczerwieniła się niczym piwonia i spuściła wzrok. Córka Todda też się

zmieszała i wybiegła na podwórko. Nawet Todd nie wyglądał teraz na zbyt pewnego

siebie.

-

Przepraszam

-

powiedział.

-

Zdaje się, że znów popełniłem głupstwo.

Jane nie wiedziała, o co mu dokładnie chodzi, więc pozostawiła tę wypowiedź

bez komentarza. Odsunęła się tylko od Todda i usiadła. Dopiero teraz poczuła ból

kręgosłupa. Todd patrzył na nią tak, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze. W końcu

jednak zgarnął papiery ze stołu i zaczął się wycofywać.

-

Jeszcze raz przepraszam

-

powiedział, nawet na nią nie patrząc.

-

Zajmę się

teraz pracą.

Jane nie reagowała. Usłyszała tylko odgłos zamykanych drzwi, co napełniło ją

smutkiem. Już chciała się rozpłakać, kiedy do pokoju wśliznęła się jakaś postać. Jane

z nadzieją podniosła głowę.

-

Cherry?!

-

Przepraszam, widziałam, jak ojciec wychodził. Ja naprawdę nie chciałam

-

tłumaczyła się dziewczynka.

-

O Boże! Nigdy nie widziałam, żeby tata kogoś całował.

Nawet mamę, kiedy byłam mała.

Jane zarumieniła się aż po korzonki włosów.

-

Nie, Cherry. To była…

-

szukała odpowiedniego słowa

-

pomyłka.

Cherry uśmiechnęła się do niej przyjaźnie. Chciała dać do zrozumienia, że nie

ma nic przeciwko temu.

-

Ee tam

-

powiedziała.

-

Jaka pomyłka? Powiedz lepiej, czy ci się podoba?

-

Kto?

-

Tata, oczywiście

-

odparła Cherry.

-

Wszystkie moje koleżanki się w nim

kochają.

Jane pokręciła głową.

-

Nie, Cherry. Nie powinnaś z tym wiązać żadnych nadziei. Przede wszystkim,

background image

gdybym kogoś pokochała, chciałabym wyjść za niego za mąż, a twój ojciec nie chce

słyszeć o małżeństwie.

-

O!

-

Mina Cherry natychmiast zrzedła.

-

Naturalnie wciąż jesteś moją przyjaciółką. Prawda?

Dziewczynka z trudem zdobyła się na uśmiech.

-

Jasne

-

powiedziała.

Jane spędziła w Victorii prawie cały dzień. Rudzielec odbył swoje spotkanie i

czekał na nią cierpliwie. Ona natomiast pozowała do zdjęć w różnych strojach firmy

Slim Togs. O dziwo, nawet jej się to spodobało. Zwłaszcza że fotograf i Micki bardzo

dbali o to, żeby jej nie męczyć. Jane nawet nie zauważyła, jak szybko upływa czas.

-

To chyba już wszystko

-

stwierdziła w końcu Micki.

-

Jack mówił, że

ś

wietnie mu poszło. Powinien mieć wspaniałe zdjęcia. Oczywiście skontaktujemy się

z tobą, kiedy dokonamy wyboru. Poza tym dobrze by było, gdybyś pokazała się na

promocji tych nowych ubrań w naszym sklepie i może na jakimś rodeo.

-

Nie ma problemu. Fajnie mi się pozowało. A poza tym te rzeczy są naprawdę

dobre

-

powiedziała Jane, przesuwając dłonią po zdobionej cekinami kurtce.

-

My też jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy. Jesteś urodzoną modelką

-

pochwaliła ją Micki i zamyśliła się na chwilę.

-

A co u Todda? Został na ranczu?

Jane skinęła głową.

-

Tak. Ciągle ma jakieś nowe pomysły. Moi ludzie przestali już na mnie

zwracać uwagę. Słuchają tylko jego. Będę miała kłopoty z dyscypliną, kiedy wyjedzie.

-

Czyżby miał taki zamiar?

-

spytała Micki.

-

Nie. Jeszcze nie.

Jane z trudem osiągnęła względny spokój ducha. Starała się nie myśleć o

Toddzie i o tym, co się stało. Teraz pytania Micki wytrąciły ją z równowagi.

-

Jest bardzo przystojny

-

Micki drążyła temat, mimo że na jej twarzy pojawiły

się ślady smutku.

-

Pewnie ma mnóstwo różnych dziewczyn.

-

Pewnie tak

-

potwierdziła Jane.

-

Niektóre nawet przysyłają mu faksy.

Micki zaśmiała się, ale wypadło to raczej ponuro.

-

Zdaje się, że nie mam żadnych szans. A ty? Miałabyś na niego ochotę?

-

Przede wszystkim nie lubię kolejek

-

odparła wykrętnie Jane.

Micki smutno pokiwała głową.

-

No tak, kiedy w końcu zjawia się ktoś taki jak Todd, zawsze otoczony jest

wianuszkiem kobiet. Myślę, że w końcu zostanę starą panną.

background image

W jej głosie było tyle smutku, że Jane poczuła, iż po

- -

winna ją jakoś

pocieszyć:

-

Małżeństwo to nie wszystko

-

powiedziała.

-

Możesz przecież jeszcze zostać

szefową swojej firmy.

Micki skinęła głową, ale smutek w jej oczach wcale nie zniknął.

-

To możliwe

-

stwierdziła, nabrawszy powietrza w płuca.

-

Tyle że mam mały

sekret. Po prostu uwielbiam życie domowe. Gotowanie obiadów, prasowanie koszul,

dzieci.

-

Chciałabyś być kurą domową?

-

spytała z niedowierzaniem Jane.

-

Oczywiście. Ale nie mów o tym nikomu, bo będą się ze mnie śmiali

-

poprosiła Micki.

-

Wiesz, lubię moją pracę, zarabiam fantastycznie, ale raz na jakiś

czas miałabym ochotę się z kimś pokłócić.

-

Nie chcesz być sama

-

domyśliła się Jane.

-

A kto chce?

-

Czasami nie mamy wyboru.

Obie panie zamyśliły się na chwilę. Nie była to pogodna zaduma. Wręcz

przeciwnie, mimo młodego wieku myślały o starości i samotności.

Pierwsza ocknęła się Micki.

-

Wszystko będzie dobrze

-

powiedziała, nie bardzo wiedząc, czy mówi o

zdjęciach, czy też ich przyszłym życiu.

-

Zadzwonię do ciebie w połowie przyszłego

tygodnia. Trzymaj się. 1 życzę miłej podróży.

-

Dzięki.

Jane zeszła do holu i odszukała w torebce kartkę, na której Coltrain zapisał jej

swój numer telefonu w szpitalu. Zadzwoniła do niego, żeby powiedzieć, że już jest

gotowa. Rudzielec pewnie zanudził się na śmierć do tej pory.

Nie pojechali jednak z powrotem na ranczo. Coltrain wysadził ją przed

najlepszą restauracją w Victorii.

-

Czas na kolację

-

oznajmił.

-

Daj spokój

-

usiłowała protestować.

-

Nie jestem odpowiednio ubrana.

-

I cóż z tego? Ja też nie.

-

Miał na sobie sportową marynarkę i koszulę bez

krawata.

-

Niech się gapią, jeśli mają na to ochotę.

Jane roześmiała się głośno. Przypomniały jej się różne ekstrawagancje

Rudzielca jeszcze z czasów szkolnych. Chyba przywykł do tego, że i tak się wyróżnia

z racji płomiennej czupryny, i wygłupy stały się dla niego chlebem powszednim.

background image

Potem, na studiach, stał się bardziej stateczny. Pewnie zrozumiał, że lekarz powinien

być kimś budzącym szacunek, a nie prowokującym do śmiechu.

-

Dobrze, idziemy

-

zdecydowała Jane.

Usiedli przy małym stoliku i zamówili kraby oraz krwiste befsztyki, a na deser

specjalność zakładu

-

lodowy torcik pokryty warstwą czekolady.

-

Będę pamiętała ten deser do końca życia

-

powiedziała, kiedy już jechali do

domu.

-

Dawno nie jadłam czegoś tak wspaniałego.

-

Ja też

-

mruknął Coltrain.

Kiedy prowadził, skupiał się całkowicie na tej czynności. Być może taki był

też, kiedy operował. Zrobił specjalizację z chirurgii miękkiej, nabył biegłości w

operacjach płuc, jednak w końcu zdecydował się na prowadzenie praktyki

internistycznej w rodzinnym mieście. Dlaczego? Jane nie miała zielonego pojęcia.

-

Czy chciałbyś mieć dzieci?

-

spytała.

-

Jasne. Masz w związku z tym jakąś propozycję?

Jane zarumieniła się. Nie po raz pierwszy tego dnia.

-

Nie wygłupiaj się. Po prostu pytam.

Coltrain zerknął na nią i o mały włos nie zjechał na pobocze. Na drodze

prawie nie było ruchu. Nic im w tej chwili nie groziło.

-

Wiesz, że mówię poważnie. Wystarczyłoby jedno twoje słowo, a…

-

zawiesił

głos.

-

Lubię dzieci i sprawdziłbym się jako mąż. Mamy ze sobą więcej wspólnego niż

wielu ludzi, którzy zdecydowali się na małżeństwo.

-

Tak, brakuje nam tylko jednego.

Coltrain pokiwał głową, wypatrując czegoś na drodze.

-

Szkoda

-

szepnął.

Zwolnił trochę. Ręka Jane odnalazła jego dłoń, spoczywającą na dźwigni

zmiany biegów.

-

Nie przejmuj się. Zawsze będziesz moim najlepszym przyjacielem

-

próbowała go pocieszyć.

-

Szkoda, że wolisz Burke'a.

Nie zaprzeczyła. Spuściła tylko głowę i cofnęła dłoń.

-

Ale on ma ochotę jedynie na romans i szybkie rozstanie.

-

A ty?

-

spytał Coltrain.

-

Na małżeństwo i gromadkę dzieci

-

odparła, starając się panować nad

głosem.

background image

-

Może on też chce tego samego, tylko mu się wydaje, że jest inaczej.

Jane pokręciła przecząco głową i uśmiechnęła się gorzko do swoich myśli.

-

Zdaje się, że ma dosyć małżeństwa

-

stwierdziła.

-

Nie sądzę, by ktoś taki

mógł być dobrym mężem. A jednak…

-

nie dokończyła zdania i spuściła głowę.

Rudzielec dostrzegł nieszczęśliwą minę, a następnie położył dłoń na jej udzie

w geście pocieszenia.

-

Ze względu na twoje migreny nie polecałbym ci pigułek antykoncepcyjnych

-

powiedział.

-

Są jednak inne sprawdzone metody.

-

Ależ, Rudzielcu!

-

wykrzyknęła.

-

Nie ma się na co oburzać. Powinnaś już dorosnąć. Przynajmniej zostaną ci

piękne wspomnienia. To też jest coś warte.

-

Zaskakujesz mnie.

Coltrain uśmiechnął się smutno.

-

Sam siebie również

-

powiedział

-

Jednak powinnaś pamiętać, że seks jest

wspaniałym uzupełnieniem miłości. Być może Burke nie chce się z tobą ożenić, ale

jestem pewien, że cię kocha.

-

Co?!

-

Myślę, że ty również o tym wiesz

-

odparł spokojnym głosem.

-

Przecież od

samego początku był o mnie zazdrosny. Kocha cię, to jasne.

-

Może chodziło mu tylko o seks?

Rudzielec skinął głową. Minęli zagrodę Desherów, znajdującą się po drodze

do rancza. Za chwilę powinni skręcić, a dalej jechać prosto przed siebie.

-

Możliwe, chociaż mało prawdopodobne

-

stwierdził po chwili namysłu.

-

Ten Burke za bardzo się o ciebie troszczy. Ma złe doświadczenia małżeńskie i dlatego

nie chce się żenić powtórnie. Trzeba o niego walczyć, Jane. Czy jesteś na to

zdecydowana?

-

Walczyć?

-

Jane zrobiła zdziwioną minę.

-

Nazywasz to walką? Nie, nie

potrafię zabiegać o względy mężczyzn. Od tego przecież jest małżeństwo.

Rudzielec nie protestował.

-

Zgadzam się

-

powiedział.

-

Pomyśl jednak, że małżeństwo jest tylko kwestią

czasu. On cię kocha. Poza tym mam wrażenie, że Burkę jest bardzo konserwatywny.

No i ma jeszcze córkę, o której musi myśleć.

-

Powiedział, że nigdy się już nie ożeni.

-

Prezydent mówił, że nie zwiększy podatków.

background image

Jane spojrzała koso na przyjaciela i wybuchnęła śmiechem, Był to pierwszy

objaw rozbawienia od chwili incydentu z Toddem.

-

Dobrze, wcale nie musisz poświęcać dla niego swoich ideałów

-

ciągnął

Coltrain ugodowym tonem.

-

Ale są chyba jakieś sposoby na zainteresowanie

mężczyzny bez konieczności pójścia z nim od razu do łóżka?

-

Pewnie są

-

rzuciła w przestrzeń.

Spojrzała na Coltraina. Czy to możliwe, żeby był aż tak szlachetny? Nie

przypuszczała, że będzie chciał jej pomóc. W każdym razie nie w tej sprawie. I to na

chwilę po tym, jak niemal się jej oświadczył. Tak, jest prawdziwym przyjacielem.

Wiedziała, że może na niego liczyć.

-

Opowiedz mi o tych zdjęciach

-

poprosił, chcąc zmienić temat.

-

Nie

wymęczyli cię za bardzo?

-

Skądże. Było bardzo fajnie.

Jane zaczęła opowiadać o tym, co działo się w czasie sesji zdjęciowej. Nie

trwało to jednak długo, ponieważ już po chwili znaleźli się na terenie rancza.

Ś

ciemniało się. Na ganku przed domem paliło się światło. Jane podziękowała

przyjacielowi i sama, o własnych siłach weszła po schodkach na ganek. Tam powitał

ją Todd.

-

Gdzie byłaś?

-

spytał natarczywym tonem.

-

Na kolacji z Rudzielcem.

Spojrzał na zegarek.

-

A potem?

-

Potem kochaliśmy się w samochodzie i siadły nam wszystkie cztery opony

-

wyjaśniła.

Todd zaniemówił. Przez chwilę stał jak rażony gromem, a następnie

wybuchnął śmiechem.

-

Doprawdy!

Jane dotknęła dłonią przodu jego białej koszuli. Czyżby włożył ją specjalnie

dla niej? Od tej pory chciała być z nim absolutnie szczera.

-

Nie mogłabym się kochać z kimś innym

-

powiedziała z prostotą

-

ponieważ

kocham ciebie.

Serce podeszło mu do gardła. Oto stał przed nim jego ideał

-

wspaniała,

kochająca dziewczyna. Dotknął jej pszenicznych włosów, a następnie pogładził Jane

po policzku.

background image

-

Ja też cię kocham

-

powiedział ku własnemu zaskoczeniu.

-

Od samego

początku. Nie mogłoby być nam ze sobą tak wspaniale, gdyby nie łączyło nas uczucie.

To zupełnie jasne.

-

Tak

-

szepnęła.

Todd przytulił ją do siebie. Chciał ją mieć przy sobie. Czuć ją tak jak

pamiętnej nocy, kiedy ziściły się jego marzenia.

-

Czy… czy zmieniłaś zdanie?

-

spytał, gładząc czule jej plecy.

-

Coltrain nie chce mi dać pigułek antykoncepcyjnych, ponieważ mam bóle

głowy

-

powiedziała.

Todd zesztywniał. Nie mógł uwierzyć własnym uszom.

-

Co?! Rozmawiałaś z tym konowałem na temat pigułek?!

-

To raczej on ze mną rozmawiał

-

wyjaśniła Jane.

-

Wie, że cię kocham.

Gniew zaślepił go na chwilę. Puścił Jane i odstąpił od niej na krok.

Wystarczyło jednak, że na nią spojrzał, a już w jego sercu pojawiły się cieplejsze

uczucia.

-

Więc nie możesz przyjmować pigułek?

-

spytał.

-

Tak, z powodu migreny. Dlatego ciągle musielibyśmy się liczyć z tym, że

mogę zajść w ciążę.

-

Zabezpieczyłem się ostatnio.

-

Tak, wiem.

-

Jane skinęła głową.

-

Jednak różne rzeczy mogą się zdarzyć. To

nie jest stuprocentowe zabezpieczenie.

Todd musiał jej przyznać rację. Patrzył na nią i zastanawiał się, czy chciałby

mieć z nią dziecko. Nie, to byłaby katastrofa. Nie potrafiłby opuścić matki swego

dziecka. Ślicznej malutkiej blondyneczki, której mogliby urządzać przyjęcia

urodzinowe, tak jak kiedyś Cherry, albo, jeszcze lepiej, chłopca, którego nauczyliby

jeździć konno, rzucać lassem i w ogóle wielu różnych sztuczek.

Jane milczała.

-

Dlaczego nic nie mówisz?

-

Powiedziałam już wszystko

-

odparła.

-

Nie chciałabym, żebyś myślał, że

pragnę cię złapać w pułapkę.

Spojrzał w jej smutne oczy, a następnie dotknął policzka. Był mokry.

-

Marie nie chciała mieć ze mną dziecka

-

powiedział z namysłem.

-

Oboje

byliśmy wtedy pijani. Wiedziałem, że bierze pigułki, ale była na tyle roztargniona, że

często o nich zapominała. Tylko dlatego urodziła się Cherry.

background image

-

Todd! Na miłość boską!

-

Jesteś zaszokowana?

-

spytał.

-

Niektórzy ludzie po prostu nie chcą mieć

dzieci. Tak jak moja była żona

-

dodał po chwili.

-

Mam nadzieję, że nie powiedzieliście o tym Cherry!

-

Prosiłem Marie, żeby tego nie robiła. Zresztą ona na swój sposób kocha

córkę.

-

A ty?

Uśmiechnął się, ale bardziej do siebie niż do niej.

-

Jak możesz pytać? Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem tę kruszynę.

Aż trudno uwierzyć, że wyrosła już na taką pannicę.

Znowu spojrzeli sobie w oczy. Były jakby rozświetlone wewnętrznym

blaskiem. Obojgu towarzyszyły podobne myśli. ś tym że jedne dotyczyły dziecka już

narodzonego, a drugie

-

tego, które dopiero mogłoby przyjść na świat. W końcu

jednak Todd pokręcił głową.

-

Przecież na razie w ogóle nie powinnaś mieć dzieci

-

przypomniał jej.

-

Ze

względów zdrowotnych.

-

To przecież nie będzie trwało wiecznie

-

stwierdziła.

-

Poza tym byłabym

gotowa podjąć ryzyko.

Todd znowu posłał jej spojrzenie pełne czułości. Wzruszyło go to, że właśnie

z nim.

-

No, no, nie wywołuj wilka z lasu

-

powiedział pełnym ciepła głosem.

Jane pokręciła głową.

-

Przecież nic się nie stało.

Czy mu się zdawało, czy też wyczuł w jej głosie nutkę rozczarowania? Czyżby

Jane chciała zajść w ciążę? W jej stanie? Nie, to niemożliwe.

-

Odnoszę wrażenie, że trochę tego żałujesz

-

rzucił, chcąc zbadać jej reakcję.

Ku jego zaskoczeniu była ona dość gwałtowna.

-

To nie twoja sprawa! Przynajmniej nie musisz mieć wyrzutów sumienia.

Będziesz mógł wrócić do pracy w Victorii, a ja zrobię majątek na reklamie jakichś

ciuchów. Oboje będziemy zadowoleni.

-

Czy wyjdziesz za Coltraina?

-

zapytał, spuściwszy smętnie głowę.

-

Niestety, nie kocham go

-

odparła ze smutkiem.

-

Gdybym go kochała,

natychmiast bym to zrobiła.

Todd tylko pokiwał głową.

background image

-

Wciąż cię pragnę

-

powiedział.

-

Będę na ciebie czekał.

-

Obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie, Todd.

Zostawiła go na ganku i weszła do środka. Teraz chciała się tylko wykąpać.

Ona też go pragnęła, jednak nie darowałaby sobie, gdyby Todd musiał się z nią ożenić

z powodu dziecka. A że ożeniłby się, tego była zupełnie pewna. Znała się na ludziach

i wiedziała, że trudno byłoby znaleźć kogoś uczciwszego i bardziej opiekuńczego niż

Todd Burke.

W następny piątek Todd odwiózł Cherry do matki. Sam również miał zamiar

zatrzymać się na jakiś czas w Victorii, żeby załatwić najbardziej pilne sprawy

zawodowe. Poza tym chciał zapomnieć o Jane. Pragnienie, jakie odczuwał,

potęgowało się, gdy była tuż obok.

Pomachał córce na pożegnanie, a następnie omal nie wjechał na

wypielęgnowany trawnik przed białym domem w stylu wiktoriańskim, w którym

Marie mieszkała ze swoim nowym mężem, Williamem.

-

Co się stało twojemu ojcu?

-

spytała Marie córkę.

-

Wygląda na wyprowadzonego z równowagi.

-

To pewnie z powodu Jane

-

odparła Cherry.

-

Przyłapałam ich na tym, jak się

całowali. Naprawdę tak było

-

dodała, widząc wyraz niedowierzania w oczach matki.

Marie zaprowadziła ją na przestronny taras, wypielęgnowany tak, jak cała

posiadłość. Cherry spojrzała na swoje buty. No tak, znowu zapomniała je wyczyścić.

Jak zwykle. I mama będzie się gniewać, też jak zwykle. Czemu wszystko w tym domu

musi być takie czyste i ładne? Dlaczego nie można traktować pewnych rzeczy

normalnie?

Jednak Marie się nie gniewała, a to dlatego, że nie zauważyła śladów na

czystej podłodze. Myślami błądziła gdzie indziej.

-

Przecież mówił, że nie chce się żenić

-

rzuciła w zadumie.

-

Zarzekał się, że

nigdy w życiu.

-

Nigdy nie mów nigdy

-

powiedziała Cherry, a następnie uśmiechnęła się,

zadowolona, że uniknie kazania na temat obowiązku utrzymywania domu w

czystości.

-

Jane uczy mnie jazdy. Jest wspaniała. Chciałabym być taka jak ona.

Marie poczuła kolejne ukłucie zazdrości. Tym razem było jednak o wiele

boleśniejsze. O ile mogła się już nie przejmować byłym mężem, gdyż nie zależało jej

na zdobyciu jego miłości, o tyle, wraz z upływem lat, miłość Cherry stawała się dla

niej coraz ważniejsza. Marie znała jeden sposób, żeby ją sobie zaskarbić.

background image

-

Jutro wybierzemy się na zakupy

-

powiedziała, klasnąwszy w ręce.

-

Co ty na

to?

I tym razem reakcja córki zaskoczyła ją boleśnie. Cherry westchnęła, zrobiła

znudzoną minę, spojrzała gdzieś nad jej głową i w końcu bąknęła:

-

Może być.

Marie załamała ręce.

-

W twoim wieku powinnaś przede wszystkim myśleć o strojach

-

powiedziała.

-

Chyba lubisz się ładnie ubierać, moja panno?

-

Lubię

-

potwierdziła Cherry.

-

Przynajmniej w stroje do rodeo.

Matka wzniosła oczy ku niebu, natomiast Cherry, natchniona niespodziewaną

myślą, nagle się ożywiła.

-

Ale skoro już będziemy na zakupach, to może wstąpimy do księgarni

-

powiedziała.

-

Chciałabym kupić parę książek medycznych i podręcznik do nauki

jazdy konnej.

-

Książki?! Przecież to strata czasu!

-

Ależ mamo! Przecież chcę studiować medycynę!

Marie pogładziła córkę po ramieniu.

-

Jesteś jeszcze bardzo młoda, kochanie. Na pewno zmienisz zdanie.

Cherry odsunęła się od niej.

-

Jane mówi co innego. Uważa, że powinnam rozwijać swoje zainteresowania.

Nawet gdybym później zdecydowała się na inne studia, to i tak co nieco zostanie mi w

głowie.

-

Dosyć mam już tej całej Jane! Jak ty do mnie mówisz?! Jestem przecież

twoją matką!

-

oburzyła się Marie.

Cherry natychmiast spokorniała. Wbiła wzrok w podłogę i bąknęła:

-

Przepraszam, mamo.

Marie objęła córkę ramieniem.

-

Chodź, kochanie. Napijemy się herbaty. Miałam dziś od rana wiele zajęć.

Ciekawe, co robiła? zastanawiała się Cherry. Pewnie przymierzała jakąś

suknię albo układała wieczorne menu. śycie matki wydawało jej się puste.

Całkowicie wypełniały je spotkania towarzyskie i zawodowe, w czasie których robiło

się to samo i wypowiadało te same zdania.

Co innego Jane. Nawet kiedy poruszała się o kulach, zawsze starała się jakoś

urozmaicić swoje życie. A poza tym te rozmowy! Nawet w czasie zwykłej pogawędki

background image

przy herbacie można było usłyszeć coś ważnego.

Nagle zrobiło jej się cieplej na sercu. Pomyślała, że być może spotka ukochaną

nauczycielkę w czasie tego weekendu w Victorii. Wiązało się to z kontraktem

reklamowym Jane, ale Cherry nie pamiętała, o co dokładnie chodziło. Nieważne.

Najważniejsze, że będzie mogła ją spotkać.

Cherry zaczęła rozmyślać o Jane i po jakimś czasie stwierdziła, że nic miałaby

nic przeciwko temu, żeby mistrzyni rodeo została jej macochą.

Cherry nawet nie sądziła, że tak szybko ujrzy przyjaciółkę. Co prawda nie

spotkała jej w Victorii, ale Marie i William zostali w ostatniej chwili zaproszeni na

ważne przyjęcie, które miało trwać do późna w nocy, i dlatego zdecydowali, że

Cherry musi wrócić na ranczo.

Marie zadzwoniła nawet do byłego męża, żeby go o tym uprzedzić, ale Todd

załatwiał właśnie jakieś sprawy z klientami. Nie miała wyboru. Wyprowadziła więc

srebrnego mercedesa z garażu i wskazała córce miejsce obok siebie. Pomyślała, że nie

ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, i oto nadarza jej się okazja, żeby przytrzeć

nieco nosa uwielbianej przez córkę kobiecie.

-

Czy ta Jane wie, jaki Todd jest bogaty?

-

spytała zdawkowym tonem.

-

Nie, tata nic jej nie powiedział

-

odparła Cherry.

-

To jest nasz sekret. Wie

tylko, że tata pracuje w firmie komputerowej w Victorii.

-

Po co ta cała mistyfikacja?

-

Tacie było żal Jane

-

odparła, nie zastanawiając się, dlaczego matka wypytuje

ją o szczegóły.

-

Miała kłopoty ze zdrowiem, prawie nie mogła chodzić, a ranczo było

w opłakanym stanie. Dlatego tata przyjął tę pracę. Nie chciał jednak, żeby Jane

myślała, że się nad nią lituje. To bardzo szlachetnie z jego strony, prawda?

-

Prawda, prawda

-

powiedziała z roztargnieniem Marie.

-

Mówiłaś, że to

ranczo teraz kwitnie. A skąd ta Jane wzięła na to pieniądze? Miała jakieś

oszczędności?

Cherry z zapałem pokręciła głową.

-

Tata mówił, że stała na krawędzi bankructwa. To on załatwił jej pożyczkę.

Cherry paplała przez całą drogę, a Marie skrzętnie zbierała wszystkie

informacje na temat rywalki. Tak, rywalki.

Nie potrafiła inaczej myśleć o Jane. O ile gotowa była oddać jej Todda (mimo

iż w głębi ducha wciąż sądziła, że należy do niej), o tyle o córkę miała zamiar

walczyć jak lwica.

background image

-

O, konie!

-

krzyknęła Cherry.

-

Popatrz, jakie wspaniałe!

-

W zasadzie mogłabyś spędzić ze mną część wakacji.

-

Matka zignorowała

pełne entuzjazmu okrzyki.

-

Wybieramy się z Williamem do Nassau i na Jamajkę, a

może nawet na Martynikę.

-

Och, byłoby fajnie

-

westchnęła Cherry.

-

Ale w sierpniu muszę

przygotowywać się do rodeo. Szkoda byłoby zaprzepaścić tyle pracy. Poza tym mam

wspaniałego konia. Nazwałam go…

-

Och, konie, konie!

-

przerwała jej matka.

-

Nic, tylko te brudne zwierzęta!

-

Konie są bardzo czyste

-

szepnęła Cherry, czując, że zbiera się jej na płacz.

Wjechały na podwórko i zatrzymały się z piskiem opon. Marie otworzyła

drzwiczki po swojej stronie. Od razu poznała Jane, która rozmawiała z jakimś

zasuszonym, brodatym staruszkiem. Naburmuszona Cherry wygramoliła się ze swego

miejsca.

Jane podeszła do nich. Poruszała się wolno, lecz sprawnie. Nie miała żadnego

makijażu, ale nie szkodziło to jej urodzie. Wręcz przeciwnie

-

podkreślało naturalną

czerwień warg i wspaniały błękit oczu. Marie od razu zrozumiała, dlaczego Todd

mógł się w niej zakochać.

-

Jane, to moja mama. Mamo, to Jane.

Marie uśmiechnęła się sztucznie.

-

Miło mi panią poznać

-

powiedziała zdawkowo.

-

Tyle o pani słyszałam.

-

Proszę mi mówić po imieniu

-

powiedziała Jane i uścisnęła jej dłoń.

Następnie objęła Cherry i ucałowała ją gorąco w oba policzki.

-

Brakowało mi ciebie

-

szepnęła.

-

Ja też tęskniłam

-

powiedziała dziewczynka.

Marie zamarła. Gniew, który w niej wzbierał, nie mógł znaleźć ujścia.

-

Może napije się pani herbaty?

-

zaproponowała Jane.

-

Och, mów mi Marie

-

zrewanżowała się, z trudem starając się nadać głosowi

naturalne brzmienie.

-

Przecież jesteśmy prawie rodziną.

Jane spłoniła się, ale nic nie powiedziała. Zaprosiła matkę i córkę do salonu, a

następnie poprosiła Cherry, żeby przypomniała Meg o herbacie i ciasteczkach.

Dziewczynka wybiegła w podskokach z pokoju.

Marie rozejrzała się dokoła. To, co zobaczyła, wcale jej nie zachwyciło. Stare

meble w różnych stylach, wyblakłe tapety, skrzypiąca podłoga. Jane poprosiła ją, żeby

usiadła.

background image

-

Piękne mieszkanko

-

rzuciła Marie w stronę gospodyni.

-

Nie spodziewałam

się czegoś takiego.

-

Och, to nic nadzwyczajnego. Przede wszystkim wymaga remontu.

-

W ogóle spodziewałam się czegoś innego

-

ciągnęła Marie, nie zważając na

jej słowa.

-

Zwłaszcza kiedy mój mąż, mój były mąż

-

poprawiła się ze słodkim

uśmiechem

-

powiedział mi, że ma zamiar pomóc bezbronnej kalece.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Początkowo Jane miała wrażenie, że się przesłyszała. Potem jednak, kiedy

spojrzała w chłodne oczy Marie, zrozumiała, że nie ma kłopotów ze słuchem.

-

Nie jestem kaleką

-

powiedziała dumnie.

-

To tylko czasowa niedyspozycja.

-

Och, przepraszam. Pewnie źle zrozumiałam. To zresztą jest bez znaczenia.

Miło ze strony Todda, że zechciał się tobą zająć. Rzadko się zdarza, żeby

multimilioner i właściciel olbrzymiej firmy komputerowej poświęcał czas jakiemuś

zadłużonemu ranczu.

Jane nie ruszała się i na moment przestała oddychać. Patrzyła tylko na

rozmówczynię nie widzącym wzrokiem.

-

Słu… słucham?

Z kolei Marie wyraziła zdziwienie, uniósłszy w górę swoje cienkie,

wyskubane brwi.

-

Nie wiedziałaś? Naprawdę nie wiedziałaś?

-

dopytywała się z ironicznym

uśmieszkiem.

-

To zadziwiające. Jego zdjęcia pojawiają się regularnie w pismach

poświęconych gospodarce. No, ale pewnie nie czytasz tego rodzaju rzeczy

-

dodała,

spoglądając na leżący na stoliku miesięcznik poświęcony hodowli koni.

-

Nie, nie czytam

-

wybąkała Jane.

-

Todd musiał się nieźle bawić, udając zwykłego księgowego

-

ciągnęła Marie,

sadowiąc się wygodniej na kanapie.

-

Chociaż, z drugiej strony, dziwię się, że przystał

na takie warunki.

-

Wskazała dłonią wnętrze pokoju.

-

Przywykł do luksusowego

rollsa i ferrari. No i własnego szofera.

-

Szofera?

-

powtórzyła bezwiednie Jane.

Efekty ataku przeszły najśmielsze oczekiwania Marie. Nie spodziewała się, że

właścicielka rancza będzie tak zdruzgotana. Sądziła raczej, że wiadomość o

bogactwie Todda ucieszy ją i jednocześnie skłoni do wyjaśnień.

-

Tak, moja droga. Trudno przecież, żeby sam prowadził.

background image

-

Ale przecież Todd zajmuje się książkami, prowadzi rachunki…

-

usiłowała

argumentować.

Marie skinęła głową.

-

O tak, zna się na tym świetnie

-

stwierdziła.

-

Jest geniuszem w sprawach

dotyczących finansów. Zwłaszcza że nie skończył żadnych studiów.

-

Ale dlaczego? Dlaczego nic mi nie powiedział?

-

Pewnie bał się, że zakochasz się w jego pieniądzach

-

odparła Marie.

-

Miał

w tym względzie pewne doświadczenia, a ty

-

coś niebezpiecznie błysnęło w oczach

Marie

-

miałaś chyba problemy finansowe.

Siedząca do tej pory sztywno Jane wstała i spojrzała groźnie na gościa.

-

Poradziłabym sobie

-

powiedziała.

-

I nie potrzebuję niczyjej litości.

-

Oczywiście, chociaż dzięki Toddowi wszystko poszło chyba nadzwyczaj

dobrze

-

rzuciła Marie.

Jane pobladła i zacisnęła pięści. Już chciała coś powiedzieć, kiedy

przeszkodziły jej odgłosy kroków za drzwiami, zza których po chwili wyłoniła się

roześmiana Cherry.

-

Jane, Meg powiedziała, że jeśli chcecie…

-

Spojrzała na obie kobiety i słowa

zamarły na jej ustach.

-

C… co się tutaj stało?

Cherry skierowała oskarżycielskie spojrzenie na matkę. Marie nie wytrzymała

tego i wstała, zakładając ręce na piersi, jakby mogło ją to chronić przed gniewem

córki.

-

Co jej powiedziałaś?

-

Cherry skierowała te słowa bezpośrednio do matki.

Marie wyprężyła pierś.

-

Tylko prawdę

-

odparła.

-

I tak by się w końcu o wszystkim dowiedziała.

-

O tacie?

Marie zdołała tylko skinąć głową. Jej pokłady pewności siebie topniały z

minuty na minutę. Zwłaszcza że Jane rzeczywiście wyglądała kiepsko. Bladość nie

chciała ustąpić i widać było, że cierpi.

-

Chyba już pójdę

-

powiedziała Marie drżącym głosem i sięgnęła po torebkę.

-

To dobry pomysł, mamo

-

stwierdziła chłodno Cherry.

-

Zanim przyjedzie

tata.

Marie zagryzła wargi. O tym też nie pomyślała. Jeszcze jedna komplikacja.

-

Przepraszam, nie chciałam…

-

Po prostu wyjdź

-

przerwała jej córka.

-

Im szybciej, tym lepiej.

background image

Jane skinęła głową, chcąc dać znak, że w pełni się z tym zgadza.

-

Ależ Cherry! Przecież jestem twoją matką!

-

wykrzyknęła Marie, czując, że

twarz oblewa jej gorący rumieniec.

-

Wiem. I wstyd mi z tego powodu

-

odparowała Cherry.

-

Nigdy nie czułam

się gorzej.

Marie wciągnęła głęboko powietrze. Policzki ją paliły, a łzy same nabiegły do

oczu.

-

Ja tylko chciałam…

-

szepnęła, czując, że nie ma co liczyć na zrozumienie. I

słusznie. Cherry odwróciła się do niej plecami, a ta Jane, która ukradła jej miłość

córki, nie posunęła się co prawda do tego, ale wciąż stała blada jak płótno. Marie

chwyciła torebkę i wybiegła na podwórze. Gorące łzy płynęły po jej policzkach.

Jane dopiero teraz poczuła, że opuszcza ją gniew. Za to plecy znowu zaczęły

ją boleć, chociaż nie robiła przecież niczego, co wymagałoby wysiłku. Usiadła więc

ciężko na fotelu i spojrzała na tkwiącą przy oknie dziewczynkę.

-

Pojechała

-

rzuciła Cherry.

-

Czy to wszystko prawda?

-

spytała Jane.

-

Czy twój ojciec jest właścicielem

firmy i ma drogie samochody? I czy poświęca swój cenny czas na ratowanie mojego

rancza?

-

Tak, to prawda

-

przyznała z westchnieniem Cherry.

-

Ale nie wiem, co ci

mama nagadała. W jakim świetle to przedstawiła. Obawiam się, że sama ją

sprowokowałam, opowiadając o tobie. Zdaje się, że jest po prostu zazdrosna.

Jane pokiwała smętnie głową. Dotarło do niej tylko to, że Cherry wszystko

potwierdza. Nie zastanawiała się nawet nad tym, że dziewczynka mówi wyjątkowo

dojrzale jak na swój wiek.

-

Tak, nawet coś podejrzewałam

-

powiedziała do siebie.

-

Wydawało mi się

dziwne, że zatrudnia się u innych, zamiast założyć własną firmę. Oszukał mnie.

Nabrał jak dziecko.

Cherry wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć przyjaciółki, ale po chwili

zrezygnowała.

-

Naprawdę nie chciał cię skrzywdzić, Jane

-

powiedziała.

-

Chodziło mu tylko

o to, żeby ci pomóc. Początkowo nie chciał mówić o firmie, a potem jakoś się tak

ułożyło. Jednak zapewniam, że mu na tobie zależy.

Zależy! Powiedział przecież, że ją kocha! Ale nie oszukuje się tych, których

się kocha. Co więcej, pozwolił, żeby ona się w nim zakochała, wiedząc, że nie ma dla

background image

nich żadnej przyszłości. Gdyby był zwykłym księgowym, może by coś z tego wyszło.

Jednak okazało się, że jest multimilionerem! Właścicielem firmy! Po co byłaby mu

dziewczyna ze wsi, która skończyła tylko szkołę średnią i nie wie, jak się zachować w

dobrym towarzystwie? Rzeczywistość była aż nadto przygnębiająca.

-

Powiedz coś

-

poprosiła Cherry.

Jane nie mogła wydobyć z siebie głosu. Nagle opanowała ją myśl, że Todd

wróci jeszcze dzisiaj. Co mu powie? Jak w ogóle będzie mu mogła spojrzeć w twarz?

Wszystkie te myśli sprawiły, że jeszcze bardziej skuliła się na kanapie.

Równie nagle znalazła rozwiązanie. Rudzielec! Przecież może zaprosić go na

kolację i umiejętnie rozegrać to spotkanie.

-

Proszę, nie mów ojcu o tym, co się dzisiaj wydarzyło

-

poprosiła wciąż

stojącą przy oknie Cherry.

-

Porozmawiam z nim później.

Twarz dziewczynki rozjaśniła się nieco. Nie był to jeszcze uśmiech, ale jego

nikła zapowiedź.

-

Mama wcale nie jest taka zła

-

wystąpiła w obronie Marie.

-

Tylko po prostu

powierzchowna i zazdrosna. Mam nadzieję, że mi wybaczysz.

Dopiero teraz Jane zrozumiała, co mogła przeżywać biedna dziewczyna. Do

tej pory pochłaniały ją wyłącznie własne problemy.

-

Ależ nie mam ci czego wybaczać

-

powiedziała.

Twarz Cherry znowu rozjaśniła się i tym razem był to już uśmiech. Delikatny i

blady, ale uśmiech.

-

Więc ciągle jestem twoją przyjaciółką?

-

Oczywiście.

-

Dzięki Bogu!

-

Cherry odetchnęła z ulgą.

-

A już się bałam, że wszystko

skończone.

Jane wstała, podeszła do Cherry i objęła ją. Teraz, kiedy już opadły emocje,

cierpiała znacznie mniej.

-

Co ty opowiadasz?! Wszystko będzie po staremu. Tylko, widzisz…

-

spuściła wzrok

-

mam wrażenie, że nie pasuję do twojego ojca. Wychowałam się na

ranczu. Nie mogłabym żyć bez koni i świeżego powietrza.

-

Ależ tata też się wychował na ranczu

-

stwierdziła Cherry.

-

Jego rodzina

pochodzi z Wyoming.

Jane poklepała ją po ramieniu.

-

Jednak teraz go to już nie interesuje. Ma na głowie inne sprawy. Zresztą

background image

widzisz

-

Jane westchnęła

-

ja i doktor Coltrain znamy się od dziecka. Dorastaliśmy tu

razem. I wydaje nam się, że do siebie pasujemy. Zaprosiłam go zresztą dzisiaj na

kolację

-

skłamała na koniec.

-

Nic mi nie mówiłaś!

-

Przecież nie wiedziałam, że dzisiaj przyjedziesz

-

odparowała Jane.

Wypadło to na tyle przekonująco, że Cherry już nie nalegała na wyjaśnienia.

Rzeczywiście była tu niespodziewanym gościem. Gdyby nie przyjęcie, w dalszym

ciągu znajdowałaby się w Victorii.

-

Jeśli chcesz, możesz zjeść z nami kolację

-

dodała Jane i z ulgą stwierdziła,

ż

e Cherry nie ma na to najmniejszej ochoty.

-

Pewnie pojedziemy gdzieś z tatą

-

powiedziała.

Jane nie protestowała.

-

Naprawdę ci na nim nie zależy?

-

spytała Cherry z żałosną miną.

-

No cóż, jest bardzo miły

-

odparła Jane.

-

A poza tym tak wiele mu

zawdzięczam.

Ostatnie zdanie sprawiło, że Cherry źle się poczuła. Zdobyła się jednak na

uśmiech. Potem szybko pożegnała się i poszła do swojego pokoju.

Gdy tylko wyszła, Jane wybuchnęła płaczem. Nie mogła powstrzymać się

nawet wówczas, kiedy do pokoju weszła Meg z herbatą i ciasteczkami.

-

Jesteś sama?

-

spytała.

-

A gdzie, do licha, są goście? Już pojechali?

W odpowiedzi Jane jeszcze bardziej zaniosła się płaczem.

-

Cherry też była jakaś nieswoja. Widziałam ją, jak biegła do domku

-

powiedziała Meg.

-

Co się tutaj, u licha, stało?

-

Wszystko

-

odparła zwięźle Jane.

-

Ten drań! Ten wąż z płową czupryną.

Jakkolwiek wyobrażenie sobie węża z płową czupryną przekraczało

możliwości Meg, to jednak zaraz domyśliła się, o kim mowa.

-

Chodzi ci o Todda? Oszukał cię? A wydawało się, że jest takim dobrym

księgowym!

-

Wcale nie jest księgowym!

-

zawołała Jane i znowu wybuchnęła płaczem.

Meg załamała ręce. Stanęła jej przed oczami wizja całkowitego bankructwa

rancza, a kto wie, może nawet i długów.

-

Co ty powiesz! A tak mu dobrze z oczu patrzyło! Więc oszukał nas?

-

Nie nas, tylko mnie

-

odpowiedziała Jane.

-

Todd jest właścicielem

olbrzymiej firmy komputerowej i multimilionerem.

background image

Meg najpierw stanęła jak wryta, a potem wybuchnęła śmiechem.

-

Daj spokój! Nie nabijaj się ze starej kobiety!

Zaskoczona jej reakcją Jane przestała płakać, chociaż na policzkach wciąż

miała ślady łez.

-

Wcale cię nie nabieram

-

powiedziała z urazą w głosie.

-

Ma w domu rollsa i

ferrari.

Meg pokręciła przecząco głową.

-

To niemożliwe. Widziałaś, jak jadł moje kluski? Aż mu się uszy trzęsły!

Jane westchnęła poirytowana tą dziwną argumentacją.

-

Powiedziała mi o tym matka Cherry. Zresztą Cherry to potwierdziła, choć

początkowo nie chciała tego zrobić.

Meg była już mniej pewna siebie.

-

To po co zatrudniałby się jako księgowy?

-

rzuciła w jej stronę.

Jane zaczerpnęła głęboko powietrza. Poczuła, że znów zbiera jej się na płacz.

-

Z litości

-

odparła.

-

Z litości dla kaleki. Teraz przestało mnie już dziwić to,

ż

e dostałam tę pożyczkę z banku.

Gospodyni pogłaskała ją po ramieniu.

-

Nie przejmuj się tym wszystkim

-

powiedziała.

-

Todd to Todd. Z pieniędzmi

czy bez.

-

Tak, tyle że nie będzie teraz wiedział, czy chodzi mi o niego, czy o jego

pieniądze

-

ciągnęła Jane płaczliwym głosem.

-

Jego żona mówiła, że piszą o nim w

różnych gazetach poświęconych gospodarce. Nie czytam ich, ale Todd może o tym

nie wiedzieć.

Meg pokiwała głową. Dopiero teraz pojęła złożoność całej sytuacji.

-

Rozumiem

-

mruknęła.

-

To jednak nie potrwa długo

-

stwierdziła Jane.

-

Mam zamiar radykalnie

zmienić całą sytuację.

-

Jak?

-

Z pomocą Rudzielca

-

odparła Jane.

-

Todd od dawna jest o niego zazdrosny.

Najwyższy czas, żeby znalazł ku temu powody. Zaproszę go dzisiaj na kolację,

ż

ebyśmy mogli wszystko uzgodnić.

Gospodyni wpadła w popłoch.

-

Tylko nie to!

-

zaprotestowała.

-

Coltrain zasługuje na coś więcej.

-

Oczywiście

-

zgodziła się z nią Jane.

-

Wszystko odbędzie się na niby. Tylko

background image

po to, żeby spławić Burke'a

-

dodała.

-

Tylko żeby Coltrain nie czuł się w tej roli fatalnie

-

przestrzegła ją Meg.

-

Nie będzie

-

powiedziała z całą mocą Jane.

W odróżnieniu ode mnie, dodała w duchu.

Tak jak sądziła, Rudzielec zgodził się przyjść na kolację. Miał, co prawda,

dyżur, więc wziął ze sobą pager, za pomocą którego można go było w razie czego

przywołać. Jane miała mało czasu, dlatego upiekła kurczaka i zrobiła sałatkę

warzywną. Więcej czasu poświęciła swojej osobie. Umalowała się nawet i elegancko

ubrała. Nie chciała, żeby Rudzielec zauważył, co się z nią działo. Nic jednak nie

potrafiło zamaskować smutku, który widniał w jej oczach.

-

Czy to naprawdę takie ważne, że on ma pieniądze?

-

spytał Coltrain, kiedy

siedzieli przy kawie.

-

Tak. Zwłaszcza jeśli będzie myślał, że mi na nich zależy

-

odparła.

-

A to już jego problem. Może pozwolisz mu, żeby sam sobie z tym poradził?

-

Niby dlaczego?

-

Bo on cię kocha, idiotko! Powinnaś dać mu jakąś szansę

-

powiedział

Rudzielec.

-

Ten twój plan wcale mi się nie podoba.

-

Nie mam lepszego. Po co się maskował? Odpłacę mu pięknym za nadobne.

Coltrain patrzył przez chwilę na jej rozpłomienioną twarz. Nie chciał

dopuścić, by zrobiła coś, czego później będzie żałować.

-

Pewnie sprawiało mu przyjemność, że pragniesz go dla niego samego

-

stwierdził.

-

Milionerzy nieczęsto mogą mieć taką pewność.

-

On też nie.

-

Dlaczego?

-

Ponieważ mogłam o nim gdzieś przeczytać albo usłyszeć, a potem grać

naiwną gęś.

Rudzielec już chciał jej coś odpowiedzieć, lecz w tym momencie otworzyły się

drzwi i do środka wszedł Todd. Miał na sobie szary dwurzędowy garnitur, na nogach

szyte na miarę buty. Spojrzał najpierw na nich, a następnie na swojego rolexa. Na

lewej ręce miał sygnet z diamentem zdolnym oślepić konia. Dopiero teraz wyglądał

na tego, kim był naprawdę

-

na przemysłowego potentata.

-

Właśnie miałem zebranie, kiedy pani Emory poinformowała mnie o tym, co

się stało

-

wyjaśnił, wskazując strój.

-

Znam już wersję Marie i chciałbym usłyszeć

twoją

-

zwrócił się do Jane.

background image

Coltrain chrząknął, żeby przypomnieć o swoim istnieniu. Todd spojrzał na

niego swoimi stalowoszarymi oczami.

-

Widzę, że jecie kolację

-

mruknął.

-

I domyślam się z jakiej okazji.

Rudzielec aż otworzył usta. Ten Burke był znacznie sprytniejszy, niż

przypuszczał.

-

Może byśmy więc tak po prostu powiedzieli sobie prawdę

-

zaproponował.

-

Bez żadnych planów, rozgrywek czy udawania.

-

Posłał Jane znaczące spojrzenie.

-

Co wy na to? Zacznijmy od tego, czy dobrze się pan bawił kosztem Jane?

-

zwrócił

się do Todda.

-

Bawił? To chyba nie jest właściwe słowo. Pracowałem jak wół, zaniedbując

bardzo ważne sprawy firmy.

-

Ale dlaczego?

-

nie wytrzymała Jane.

-

Bo było mi cię żal. Mogłaś przecież wszystko stracić mimo uporu i wielkiego

hartu ducha.

-

Mogłeś powiedzieć prawdę!

-

Po co? Byłoby ci lżej?

-

spytał Todd.

-

Chciałem ci po prostu pomóc stanąć

na nogi.

-

Ale teraz już poradzę sobie sama. Nie potrzebuję niczyjej pomocy!

-

Oczywiście

-

zgodził się.

-

Wszystko już jest dopracowane. I tak byś sobie

poradziła, gdybyś znalazła przyzwoitego księgowego.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Jane patrzyła na Todda, a on na nią lub na

Rudzielca. Czas płynął wolno. śadne z nich nie wiedziało, co począć.

-

Tak, hm, no cóż…

-

zaczął Coltrain, który najwyraźniej przyjął rolę

mediatora.

Jednak Jane nie pozwoliła mu skończyć.

-

Co masz zamiar teraz robić?

-

spytała Todda, chcąc zakończyć całą sprawę.

-

Będę musiał zająć się swoją firmą

-

odpowiedział, nie patrząc jej w oczy.

-

Poza tym Cherry musi wrócić do szkoły. Moja córka naprawdę wiele ci zawdzięcza.

Ma teraz nawet szansę na rodeo.

Jane pokiwała głową.

-

Tak, Cherry zawsze będzie moją przyjaciółką.

-

Cherry, a ja nie?

-

Jestem ci głęboko wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłeś

-

powiedziała

drętwym głosem.

background image

Todd chwycił ją za rękę.

-

Ależ Jane!

-

Czy mam wyjść?

-

spytał Rudzielec, który najwyraźniej czuł się niezręcznie

w tej sytuacji.

-

Ani mi się waż!

-

krzyknęła Jane, wyrywając dłoń z niedźwiedziego uścisku

Todda.

-

Boisz się mnie

-

powiedział oskarżycielskim tonem Todd.

-

Nie mam już nic więcej do powiedzenia

-

stwierdziła.

-

Poza "żegnaj".

Todd zwiesił smętnie głowę.

-

Cherry będzie przykro.

Usta Jane skrzywiły się w podkówkę. Po chwili jednak opanowała żal.

-

Tak, wiem

-

powiedziała.

-

Mnie też jest przykro.

Todd wstał i wyciągnął ku niej rękę. Skinął też głową Coltrainowi.

-

Jestem głęboko wdzięczna za wszystko.

-

Za wszystko?

-

powtórzył głębokim, pełnym podtekstów tonem.

Jane zaczerwieniła się i chyba właśnie o to mu chodziło. Raz jeszcze skinął im

głową i wyszedł. Rudzielec patrzył na nią z niedowierzaniem.

-

Ty idiotko! Czy duma jest dla ciebie ważniejsza niż uczucie? Do końca życia

będziesz żałowała tego, że nie pozwoliłaś mu wszystkiego powiedzieć.

-

Wiem, co ma do powiedzenia

-

ż

achnęła się Jane.

-

To nadęty, samolubny

głupek.

-

Wydawało mi się, że mu na tobie zależy.

Jane ukryła twarz w dłoniach, żeby nie widział jej miny. Coś jej mówiło, że

nie wygląda teraz najlepiej. Przez chwilę walczyła z chęcią rozpłakania się na dobre, a

w końcu bąknęła:

-

W dodatku głupek z pieniędzmi.

-

Pieniądze to nie wszystko

-

rzucił Coltrain, który nie bardzo wiedział, co

zrobić z rękami. Najchętniej objąłby przyjaciółkę, żeby ją jakoś pocieszyć.

-

Tak. Dla kogoś, kto je ma.

-

Posłuchaj, on też jest dumny

-

Coltrain wrócił do właściwego tematu

rozmowy.

-

Jeśli pozwolisz mu teraz odejść, to już do ciebie nie wróci.

-

Wcale tego nie chcę.

-

Chcesz!

-

Nie chcę!

background image

Mogli się tak spierać przez najbliższą godzinę. Rudzielec westchnął i podniósł

się z miejsca. Niestety, nic nie udało mu się wskórać. Jane potrafiła być uparta jak

osioł.

-

Pójdę już

-

rzucił.

Skinęła głową.

-

Dzięki, że przyszedłeś. Nie poradziłabym sobie bez ciebie.

-

I tak sobie nie poradziłaś

-

powiedział, czyniąc ostatni wysiłek, by jakoś do

niej przemówić.

-

Kłóciłaś się z nim tylko, zamiast po prostu porozmawiać. A teraz

zostaniesz sama.

Wzruszyła ramionami.

-

To nic nowego.

-

Twój ojciec chciałby, żebyś była szczęśliwa.

-

Ale nie za wszelką cenę. Todd nie jest facetem, który mógłby się ożenić z

dziewczyną ze wsi. Nie wiedziałabym nawet, jak się zachować w towarzystwie.

Z kolei Rudzielec wzruszył ramionami.

-

Wszystkiego można się nauczyć

-

stwierdził i spojrzał na zegarek.

-

Ojej,

jestem spóźniony. No, trzymaj się. Pędzę na obchód.

Pożegnała go, a następnie wyszła na ganek, żeby zobaczyć, jak odjeżdża. Po

chwili zauważyła, że Todd i Cherry skończyli już pakowanie i zabrali się do

przenoszenia bagaży do samochodu. Rzeczywiście był to rolls. Jane ukryła się w

bawialni i wyjrzała zza zasłonki. Pojechali. Dom wydawał się teraz znacznie bardziej

pusty niż kiedykolwiek.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

ś

ycie bez Todda i Cherry stało się nudne i męczące, ale ranczo kwitło. Jane

ś

wietnie sobie radziła ze sprawami organizacyjnymi. Odkryła w sobie talenty, o

których istnieniu nawet nie wiedziała. Zwykle to ojciec zajmował się całym ranczem.

Teraz prowadziła rozmowy z hodowcami, podpisywała umowy, zamieszczała

ogłoszenia w pismach poświęconych hodowli koni i jeździła na aukcje. Nawet Tim

był zdziwiony, skąd bierze tyle energii.

Reklama ubrań również szła znakomicie. Firma zdecydowała się w końcu na

krótki film dla telewizji. Po pierwszych projekcjach sprzedaż wzrosła dwukrotnie.

Okazało się też, że pomogło to jej w interesach. Mogła teraz liczyć na współpracę

najlepszych hodowców. Stała się popularna, żeby nie powiedzieć: sławna.

background image

Uruchomiony przez Todda mechanizm sam się napędzał i pozwalał liczyć na sukcesy

w przyszłości.

Jednak Jane, mimo licznych spotkań i zajęć, prowadziła samotne życie. Nie

mogła też jeździć konno. Pierwsza poważna próba zakończyła się kompletnym

fiaskiem. Musiała później przeleżeć tydzień w łóżku, kurując zbolały kręgosłup. Ale

to właśnie wtedy zapisała się na korespondencyjny kurs księgowości, dzięki któremu

udało jej się nauczyć prowadzenia ksiąg rachunkowych. Sprawę ułatwiło to, że Todd

pozostawił wszystko w idealnym porządku.

Czasami myślała o nim. Zastanawiała się, czy jest zadowolony z tego, że

wrócił do swojej firmy.

Todd być może był zadowolony, ale większość jego pracowników nie. Od

swojego powrotu stał się uszczypliwy i nieprzyjemny. Nic mu sienie podobało.

Wszyscy pracowali zbyt wolno. W dziale projektów nie wymyślono niczego

sensownego, a w każdym razie niczego, co by mu się podobało. Programiści nie

troszczyli się o sprzęt, a zwłaszcza dyskietki, które kładziono często tuż obok kawy.

Na argumenty, że przecież zawsze tak było, Todd zaciskał tylko gniewnie usta. Nawet

jego nieoceniona sekretarka, pani Emory, podpadła mu, kiedy nie potrafiła znaleźć

jakiegoś dokumentu w ciągu piętnastu sekund. Jednym słowem

-

wszystko było źle.

Wcale nie lepiej przedstawiała się sytuacja w domu. Cherry, która po raz

pierwszy miała pójść do normalnej szkoły bez internatu, nie wiedziała już, czy

powinna się z tego cieszyć. Ojcu nie podobały się jej stroje, muzyka, której słuchała, a

także oglądane przez nią filmy. Doszło do tego, że Todd po emisji jakiegoś filmu

zadzwonił do lokalnej stacji telewizyjnej i ostro nawymyślał któremuś z redaktorów.

Gdyby mu chociaż ulżyło!

Cherry znosiła to wszystko spokojne. Jednak kiedy ojciec zabronił jej

kupowania magazynu poświęconego koniom, tylko dlatego, że ukazał się w nim

artykuł o Jane, nie wytrzymała i powiedziała, co o tym sądzi.

-

Wiesz, tato, zrobiłeś się ostatnio potwornie zgryźliwy

-

stwierdziła.

-

Ludzie

boją się do ciebie podchodzić.

Spojrzał na nią znad stron Wall Street Journal. Wyglądał na zaskoczonego tą

wiadomością.

-

Naprawdę? Boją się mnie? Chyba trochę przesadzasz. Wcale nie jestem

zgryźliwy.

Cherry odchrząknęła.

background image

-

To bardzo łagodne określenie

-

powiedziała.

-

Pani Emory użyła znacznie

dosadniejszego, kiedy po raz czwarty kazałeś jej przepisać list z powodu zbyt małego

marginesu. Czy rzeczywiście musiałeś go mierzyć linijką? A znowu Chris powiedział,

ż

e zniszczyłeś jego nowy program. Dobrze, że miał go na twardym dysku.

Todd wzruszył ramionami, a następnie odłożył gazetę, której i tak już nie

czytał.

-

To nie moja wina, że wszyscy oduczyli się pracować. Mogę przecież

oczekiwać odrobiny zaangażowania od moich pracowników! A jeśli idzie o to pismo,

to…

-

Todd poczuł, że się zapędził.

-

Właśnie! Widziałeś zdjęcie Jane? Była na rozkładówce! Wyglądała

naprawdę świetnie!

-

Nie zauważyłem.

-

Naprawdę? Wydawało mi się, że widziałam to pismo na twoim biurku. A

było tam naprawdę duże jej zdjęcie.

Todd sięgnął po "Wall Street Journal" i otworzył go ostentacyjnie.

-

Czy nie zadano ci jakiejś pracy domowej? Jak oni was uczą w tej szkole?

-

Tato, przecież szkoła się jeszcze nie zaczęła!

Brwi Todda powędrowały w górę.

-

Naprawdę?

-

Mógłbyś do niej zadzwonić, wiesz

-

rzuciła jakby od niechcenia Cherry.

-

Do szkoły? Po co?

-

Miałam na myśli Jane.

Todd skrzywił się, jakby mu zaproponowała wspólny mord albo coś równie

odpychającego.

-

Do niej?! Po co?! Przecież dała mi kosza!

-

Czyżbyś myślał o tym, żeby się z nią ożenić?

-

spytała drżącym głosem.

-

Jane byłaby znakomitą matką.

Todd pokręcił głową.

-

Teraz i tak za mnie nie wyjdzie. Wyraźnie mi to powiedziała. A poza tym ty

masz już matkę

-

dodał po chwili namysłu.

Córka wzniosła oczy do góry.

-

Nie wiem, czy zauważyłeś, że ostatnio nie rozmawiamy ze sobą. To z

powodu Jane.

Todd ponownie odłożył gazetę i podszedł do córki. Jego ciężka dłoń spoczęła

background image

na jej ramieniu.

-

Ja też zrobiłem jej awanturę

-

powiedział.

Cherry spojrzała błagalnie w jego oczy.

-

Zadzwoń do Jane, tato. Przecież ona szaleje za tobą, a ty… za nią.

-

Nic z tego

-

uciął krótko Todd.

-

Jane wyjdzie pewnie za tego

płomiennowłosego doktora i będą mieli mnóstwo małych rudzielców.

Cherry pokręciła głową.

-

Tak kiepsko ją znasz? No nic, widzę, że wolisz męczyć siebie oraz innych i

doprowadzić swoich pracowników do choroby nerwowej lub alkoholowej.

-

Nikt z moich ludzi nie pije

-

warknął.

-

Chris się upił. Po raz pierwszy w życiu. Po tym, jak potraktowałeś jego nowy

program

-

poinformowała go.

-

Mówi, że wyjedzie do Kalifornii, żeby stworzyć

program wirtualny dla źle traktowanych pracowników. Będą oni mogli dręczyć

swoich szefów, a nawet ich zabijać.

-

Uuu! Złośliwy chłopak!

-

mruknął Todd.

-

Będę mu chyba musiał dać

podwyżkę, bo inaczej rzeczywiście to zrobi.

Cherry uśmiechnęła się, zachęcona powrotem ojcowskiego dobrego humoru.

-

A co z Jane?

-

spytała odważnie.

Todd znowu stał się ponury.

-

Nawet mi o niej nie wspominaj!

-

Tak, ona też uważała, że nie jest dla ciebie dość dobra.

-

Co takiego?

-

Todd spojrzał z ukosa na córkę.

-

Kiedy mama powiedziała jej o firmie i rollsie, zrobiła się biała jak papier.

Mama przekonała ją, że nie nadaje się na żonę milionera.

-

Jak śmiała!

-

wrzasnął Todd.

-

Jane nadaje się do tego bardziej niż ona sama!

-

Nikt jej tego nie powiedział

-

ciągnęła z niewinną minką Cherry.

-

Pewnie

ciągle uważa, że jest gorsza.

-

Niby dlaczego?

-

mruknął Todd.

-

No cóż, skończyła tylko średnią szkołę.

-

Tak jak ja.

-

Poza tym nie wiedziałaby, jak się zachować na przyjęciu.

-

Cherry zagięła

drugi palec.

-

Wiesz, jak nie znoszę przyjęć i tych wszystkich wypindrzonych paniuś z ich

widelczykami, łyżeczkami i nie wiadomo czym.

background image

-

Jane ma poważne podejście do życia. Chce je ułożyć raz na zawsze.

-

A ja? Myślisz, że ja nie mam? Bardzo poważnie potraktowałem swój

związek z twoją matką. No ale cóż, Jane jest inna

-

naszła go nagła refleksja.

-

Właśnie. I po namyśle muszę stwierdzić, że może jednak zdecyduje się na

związek z doktorem Coltrainem

-

oświadczyła z niewinną minką Cherry.

-

Przecież go nie kocha!

-

odparował Todd.

-

Miłość to nie wszystko. Jane musi myśleć o przyszłości. Doktor Coltrain to

poważny partner. A poza tym szaleje za nią.

-

Cherry!

-

Ależ tato, przecież wcale nie zamierzasz się z nią żenić. Więc nie powinno

cię to martwić.

-

I nie martwi!

-

warknął Todd.

-

Jak cholera!

Cherry spojrzała na niego uważnie.

-

A może jednak?

Wahał się przez chwilę. Przez chwilę miał zamiar skarcić córkę, ale w końcu z

ciężkim westchnieniem zagłębił się w fotelu.

-

No dobrze, a jeśli nawet? Nie sądzę, żeby Jane chciała ze mną teraz

rozmawiać.

Dziewczynka zaczęła się zastanawiać. Niestety, ojciec miał rację. Jane nie

będzie odbierać telefonów od Todda, a kiedy ten przyjedzie na ranczo. zwieje gdzie

pieprz rośnie. Cherry poznała dobrze reakcje przyjaciółki.

-

Wiem! Rodeo!

-

wykrzyknęła olśniona nagłą myślą.

-

Jane na pewno

przyjedzie, żeby mnie zobaczyć.

Todd zasępił się i potarł zmarszczone czoło. Córka z pewnością miała rację.

-

Na pewno się przebierze

-

powiedział głosem pełnym zwątpienia.

-

A poza

tym usiądzie gdzieś w tylnych rzędach. Nie wypatrzymy jej.

-

Mógłbyś poprosić Chrisa, żeby ją odszukał

-

rzuciła Cherry.

-

Na pewno to

zrobi.

-

Coś ty!

-

ż

achnął się Todd.

-

Już raczej będzie mnie przypiekał ogniem w

przestrzeni wirtualnej.

-

Ależ tato, po podwyżce?

Oboje roześmieli się głośno. Todd śmiał się trochę z siebie. Nie od dziś dawał

się córce wodzić za nos. Cherry natomiast śmiała się z radości. Z ulgą stwierdziła, że

ojciec bez zbędnych sporów przystał na jej plan.

background image

-

Dobrze, porozmawiam z nią

-

powiedział w końcu Todd.

-

Ale co potem?

-

A potem będziemy żyć długo i szczęśliwie.

-

Ciekawe, którzy długo, a którzy szczęśliwie

-

mruknął pod nosem Todd.

Zrobił to jednak bez przekonania. Pomysł Cherry wydawał mu się coraz bardziej

kuszący.

Tego dnia, kiedy Cherry miała wystąpić na rodeo w Victorii, Meg

przygotowała lekki lunch. Mimo to Jane prawie go nie tknęła. Siedziała przy stole,

dłubiąc widelcem w ryżu.

-

To co? Pojedziesz w końcu na występ swojej uczennicy?

-

spytał Tim

gderliwym tonem, który miał zamaskować troskę.

Jane pokręciła głową.

-

Nie. Bo on tam będzie.

-

Oczywiście, przecież jest jej ojcem.

Jane odsunęła od siebie kawałek marchewki unurzany poprzednio w sosie.

-

Chciałabym ją zobaczyć, ale nie mogę ryzykować spotkania

-

powiedziała.

-

Mogłabyś włożyć szal na głowę i okulary słoneczne

-

podpowiedziała jej

Meg.

-

Na pewno cię nie pozna. Aha, i sukienkę. Przecież nigdy nie nosisz sukienek.

Jane zastanawiała się nad tym przez chwilę. Tak, mogłaby się przebrać. I

usiąść w tylnym rzędzie. Todd na pewno będzie chciał obejrzeć Cherry z bliska.

-

Może rzeczywiście pojadę

-

stwierdziła po pełnej napięcia chwili.

-

Tam

będzie cały tłum. Zresztą nie sądzę, żeby w ogóle chciał mnie spotkać.

-

Jasne, że by chciał!

-

krzyknął Tim, ale w tym samym momencie żonę

kopnęła go pod stołem w kostkę.

-

Au!

-

jęknął.

-

To jest, chciałem powiedzieć, na pewno by nie chciał. W

ogóle nawet by na ciebie nie spojrzał. No bo po co?

Usta Jane wykrzywiły się w podkówkę, a noga Meg jeszcze raz wylądowała na

obolałej kostce męża. Tim jęknął, a potem zamilkł na dobre.

-

Dobrze, pojadę

-

zawyrokowała w końcu Jane.

Włożyła prostą biało

-

zieloną sukienkę, sandały, a następnie związała włosy i

ukryła je pod szeroką przepaską zrobioną nie z szalika, lecz z chustki. Potem

przymierzyła ciemne okulary.

-

I jak?

-

spytała.

Meg skinęła z aprobatą głową. Jednocześnie starała się zapamiętać wszystkie

szczegóły stroju, żeby móc przekazać je Cherry przez telefon.

background image

-

Znakomicie. Na pewno nikt cię nie rozpozna.

Jane uśmiechnęła się już nieco pewniej.

-

Też tak pomyślałam, jak zobaczyłam siebie w lustrze

-

powiedziała.

-

Wyglądam zupełnie inaczej. Nawet czuję się jakoś dziwnie.

Jane była skłonna przypisywać zmianę w swoim nastroju nowemu ubraniu.

Nawet jej do głowy nie przyszło, że może to być spowodowane czymś innym. Na

przykład perspektywą spotkania z Toddem.

Wyjeżdżając do Victorii, zastanawiała się nad skomplikowanymi kolejami

losu. Wiedziała, że musi unikać Todda, a jednocześnie Cherry pozostała jej

przyjaciółką. Pisywały nawet do siebie, z tym że żadna nie wspominała ani słowem o

Toddzie.

Kiedy przyjechali na rodeo, skończyły się właśnie wstępne uroczystości. Z

trudem udało im się znaleźć miejsce na parkingu, a następnie przeszli w stronę

stadionu. Tim kupił bilety. Jane usadowiła się w jednej z ostatnich ławek w obawie,

ż

e towarzystwo Meg i Tima może ją zdradzić. Od razu też zauważyła młodego

człowieka, który intensywnie się w nią wpatrywał. Niech lepiej uważa. Jeśli będzie się

do niej przystawiał, spadnie z bardzo wysoka.

Próbowała skoncentrować się na zawodach, ale jakoś jej się to nie udawało.

Przez cały czas wypatrywała Todda gdzieś w pierwszych rzędach. W duchu mówiła

sobie, że to ze względów bezpieczeństwa.

Na początku występowali mężczyźni, próbujący sił w ujeżdżaniu i rzucaniu

lassem. Potem kobiety. Potem znów mężczyźni. Jane nawet nie widziała tego, co

działo się na placyku. Wręczono pierwsze nagrody i ogłoszono występy juniorek.

Cherry miała jechać jako czwarta. Jane przestała rozglądać się dokoła i zaczęła

ś

ledzić przejazdy. Pierwsza dziewczyna była dobra, ale zdenerwowana. Nic

dziwnego, przecież to żadna przyjemność otwierać zawody. Druga pojechała słabo,

ale za to trzecia wypadła rewelacyjnie. W końcu padło nazwisko Burke. Jane

zacisnęła dłonie. Krew zaczęła jej żywiej krążyć w żyłach. Cała oblała się rumieńcem.

Wystarczył tylko rzut oka na prosto trzymającą się w siodle zawodniczkę, żeby można

było stwierdzić, iż Cherry jest dzisiaj nie do pobicia. Jane aż gwizdnęła. Jej skołatane

nerwy uspokoiły się i już spokojnie obejrzała cały występ. Nawet gdyby Cherry nie

wygrała, to i tak odniosła wielki sukces.

Jednak sędziowie też mieli oczy. Ogłoszono wyniki. Cherry była najlepsza.

Jane zapiekły powieki. Czuła się tak, jakby była matką dziewczyny. Jakiś mężczyzna

background image

podszedł do Cherry i wziął ją w ramiona. Todd!!! Kiedyś Jane też była w jego

ramionach. I ją też przytulał tak czule i serdecznie.

Uznała, że już czas wracać do domu. Wstała i zaczęła się przeciskać do miejsc

zajmowanych przez Tima i Meg. Nie było ich tam jednak. Być może poszli

pogratulować Cherry, pomyślała Jane. Wiedziała, że ona się na to nie zdecyduje. Na

pewno nie przy Toddzie.

Westchnęła ciężko i powlokła się noga za nogą do wyjścia. Postanowiła, że

zaczeka na swoich opiekunów w samochodzie. Dopiero na parkingu przypomniała

sobie, że nie ma kluczyków i będzie musiała sterczeć na zewnątrz. Zresztą, prawdę

mówiąc, miała problemy z odnalezieniem własnego auta. Nie zdarzyło jej się to nigdy

wcześniej. Zawsze miała dobrą pamięć do miejsc i przedmiotów. Kiedy tak stała

wśród samochodów, ktoś podszedł i chwycił ją za rękę.

Znała tę dłoń. Znała tego człowieka.

Todd bez słowa zaprowadził ją do czarnego ferrari. Tutaj się zatrzymali.

-

Zdejmij te cholerne ciemne okulary

-

powiedział.

-

Przecież słońce już

zaszło.

Jane dosłownie zamurowało. Przez dłuższą chwilę nie mogła wydobyć z siebie

głosu.

-

S… skąd wiedziałeś?

-

Można cię było poznać choćby po tych okularach

-

powiedział.

-

Jesteś

jedyną osobą, która nosi je o zmierzchu. Ale tak naprawdę, to Cherry uknuła spisek z

Timem i Meg.

-

Gdzie oni teraz są?

-

spytała poirytowana.

Todd otworzył drzwiczki i wskazał jej miejsce obok kierowcy.

-

W domu. Czekają na nas.

-

Spojrzał jej prosto w oczy.

-

Mogą sobie czekać.

Straciliśmy dużo czasu, Jane, bardzo dużo czasu.

Patrzyła na niego, niczego nie rozumiejąc. Wszystko działo się zbyt szybko.

-

Zaraz, chwileczkę

-

powiedziała, wciąż wahając się, czy wsiąść do

samochodu.

Todd pochylił się i ją pocałował. Jane dotknęła warg.

-

To… to nie może się udać

-

szepnęła do siebie.

Jakimś cudem usłyszał jej głos.

-

To na pewno się uda, Jane. Pobierzemy się i będziemy mieli całą gromadę

dzieci. Tak, żebyśmy mogli prowadzić rodzinne ranczo.

background image

-

Ależ ja nie jestem wykształcona

-

wyrwało jej się.

-

Ja też.

-

Ani obyta towarzysko.

-

Podobnie jak ja

-

powiedział i popchnął ją lekko w stronę otwartych

drzwiczek.

-

Poza tym nie znoszę przyjęć.

-

ś

ebyś wiedziała, jak ja ich nienawidzę!

Zamknął drzwiczki i przeszedł na drugą stronę samochodu. Dzięki temu

zyskała trochę czasu. Niewiele jednak jej to dało. W dalszym ciągu nie wiedziała, co

robić.

-

Tęskniłem za tobą. A ty?

-

zapytał, sadowiąc się tuż obok.

Jane w końcu skapitulowała.

-

Bardzo

-

przyznała.

-

Nigdy w życiu nie czułam się tak samotna.

-

Zobaczysz, jak będzie nam dobrze! Z wyjątkiem tych chwil, kiedy będziemy

się kłócić. Zdaje się, że oboje jesteśmy uparci jak osły

-

naszła go nagła refleksja.

-

A

Cherry będzie najszczęśliwszą dziewczyną w Jacobsville

-

dodał po chwili.

-

W Jacobsville? Będziemy mieszkać w Jacobsville?

-

dopytywała się.

-

Jasne. Przecież nie skończyłem jeszcze pracy na ranczu.

-

Od razu wiedziałam, że chodzi ci o moje ranczo!

-

wykrzyknęła.

-

Ty

materialisto!

Todd uruchomił silnik. Nie ryczał on tak, jak w innych samochodach, ale

jednocześnie czuło się w nim olbrzymią moc. Te dźwięki przypominały pomruki

tygrysa. Ruszyli bez pisku opon, ale za to szybko. Jane pomyślała, że oto ziściły się

jej marzenia i sama była zaskoczona tym, że wszystko poszło tak gładko.

-

Tak przy okazji, powiedz, jak tam twoje ranczo. Pewnie wszystko podupada?

Jane roześmiała się, szczęśliwa, że może pochwalić się sukcesem.

-

Wręcz przeciwnie

-

odparła.

-

Skończyłam kurs dla księgowych i nieźle sobie

radzę.

Todd spojrzał na nią z ukosa, żeby sprawdzić, czy nie żartuje. Była poważna.

-

No i co? Wcale nie było to takie trudne, prawda?

-

O Boże! Todd! Dokąd jedziemy?!

Skręcili właśnie z głównej drogi na jakiś leśny trakt. Samochód podskakiwał

na wybojach. Todd zredukował prędkość i spojrzał na nią z czułością.

-

Do domu

-

odparł.

-

Ale pomyślałem, że zrobimy sobie mały przystanek.

background image

W drodze powrotnej zrobili jeszcze kilka takich "małych przystanków".

Pobrali się parę dni później. Tim i Meg byli świadkami, a podniecona Cherry

druhną. Była to cicha ceremonia. Nie zaprosili na nią nikogo. Być może dlatego nie

mówiono o niej w Jacobsville. Toddowi nie zależało na rozgłosie. Miał go już dosyć.

A Jane, którą po telewizyjnych reklamach również proszono o autografy, podzielała

jego pogląd.

Po ślubie i weselnej kolacji wyjechali na krótki miesiąc miodowy na Jamajkę.

Nareszcie mogli być sami. Mieli do dyspozycji wspaniały, luksusowy apartament w

Montego Bay z nie mniej wspaniałym i luksusowym łóżkiem. Todd chciał z niego

skorzystać, gdy tylko się tam zainstalowali.

-

Czy nie powinniśmy raczej pójść i obejrzeć ocean?

-

spytała Jane,

oddychając ciężko, gdyż Todd zaczął ją całować w szyję.

-

Płacimy przecież tak dużo.

A to, co teraz robimy, moglibyśmy robić wszędzie.

-

No, niezupełnie

-

zaprotestował nowo poślubiony mąż, dotykając jej piersi.

Poczuła, że brakuje jej tchu.

-

Och, Todd

-

jęknęła.

-

To co? Idziemy?

-

spytał, odsuwając się trochę od niej. Chwyciła go mocno i

zaczęła całować. Po chwili byli już zupełnie nadzy. Mimo klimatyzacji w pokoju było

ciepło, więc pościel nie była im potrzebna. Skorzystali natomiast z wielkiego,

podwójnego łoża.

-

Chyba nie musimy

-

szepnęła mu wprost do ucha.

Leżeli przytuleni, całując się bez przerwy. Byli tak spragnieni siebie, że nie

zważali na nic. Zapomnieli nawet sprawdzić, czy zamknęli drzwi. Dopiero po jakimś

czasie dotarło do Todda, że musi uważać.

-

Nie boli?

-

spytał, czując pod sobą drobne ciało Jane.

Pokręciła głową. Jej jasne włosy przypominały złotą burzę na błękitnej

poduszce.

-

Nie. Czuję się coraz lepiej. Chodź do mnie.

-

Wyciągnęła ręce.

Toddowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Przywarł do niej i już po

chwili tulił ja, pieszcząc plecy i pośladki.

-

Och, Todd! Tak ciebie pragnę!

Dotknął jej ud, a ona otworzyła się jak róża. Kochali się długo i namiętnie, w

zgodnym rytmie ciał. Nawet nie przypuszczali, że może im być tak dobrze. Kochali

się bez wyrzutów sumienia, bez strachu, bez wzajemnych pretensji, wiedząc, że mają

background image

przed sobą wspaniałą przyszłość. W końcu legli obok siebie na pościeli. Jane poczuła,

ż

e łzy spływają jej po policzkach.

-

Mój Boże! Myślałam, że umrę.

-

Ze strachu?

-

Nie. Ze szczęścia

-

odpowiedziała, marszcząc brwi.

-

A ty się śmiałeś.

-

Również ze szczęścia.

-

Wobec tego może spróbujemy jeszcze raz

-

zaproponowała, spuszczając

wzrok.

Todd przytulił ją znowu i zaczął pieścić. Jego ręce błądziły po jej ciele. Jednak

po chwili pomyślało nieszczęsnej chorobie swojej nowo poślubionej żony.

-

A jak twoje plecy?

-

spytał, odsuwając się nieco od niej.

-

Nie bolą?

-

Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że działa to na mnie terapeutycznie.

Todd natychmiast znalazł się tuż obok niej.

-

Zatem musimy to powtórzyć.

Znowu się połączyli i tym razem było im jeszcze wspanialej. Jane krzyczała z

rozkoszy. Nigdy dotąd nie czuła się tak pełna. A Todd nigdy nie był tak zaspokojony.

Zasnęli. Dochodziła szósta i tego dnia nie zjedli kolacji. Spali prawie dziesięć

godzin i kiedy się obudzili, złote słońce opromieniało całą zatokę. Pierwszy otworzył

oczy Todd, ale Jane, jakby to wyczuwając, obudziła się zaraz po nim.

-

Mogliśmy przynajmniej zasłonić okno

-

powiedziała.

-

Dlaczego? Tak jest bardzo dobrze.

-

Patrzył na jej nagie ciało, a w jego

oczach widać było niekłamany zachwyt.

-

Bardzo długo spałam

-

stwierdziła, zerkając na zegarek.

-

Zresztą nic

dziwnego. Przed ślubem prawie nie zmrużyłam oka. Bałam się, że twoja była żona

znajdzie jakiś sposób, żeby nam zepsuć uroczystość.

-

Niepotrzebnie

-

stwierdził Todd.

-

Widziałaś, jak Cherry sobie z nią

poradziła. Marie była potulna jak trusia. Moja córka powinna zostać psychiatrą, a nie

jakimś zwykłym lekarzem.

-

Chciałbyś tego?

-

O Boże, nie!

Oboje wybuchnęli śmiechem. Ich spojrzenia spotkały się, ale Jane szybko

spuściła wzrok.

-

Na szczęście teraz jakoś się dogadały

-

szepnęła.

-

Kto?

-

Todd zdążył już zapomnieć, o czym przed chwilą rozmawiali.

background image

-

Cherry i Marie

-

odparła.

-

Są w dobrej komitywie.

-

Aha

-

powiedział.

-

A my jesteśmy w najlepszej z możliwych.

Jane skinęła głową.

-

Kocham cię

-

szepnęła.

-

Ja też cię kocham.

Nawet nie zauważyli, kiedy zaczęli się całować. Jane zamknęła oczy.

Wyobraziła sobie wody oceanu, opływającego ich samotną wyspę. Wody oceanu

miłości.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Palmer Diana Harlequin Desire 192 Tajny Agent
Palmer Diana Harlequin Desire 112 Brylancik
Palmer Diana Harlequin Desire 35 Skazani na miłość
Palmer Diana Harlequin Desire 83 Dama i pastuch
Palmer Diana Harlequin Desire 95 Specjalista od miłości
Palmer Diana Harlequin Desire 351 Serce z lodu
Palmer Diana Harlequin Desire 344 Sercowe kłopoty
Palmer Diana Harlequin Desire 19 Oszukana
Palmer Diana Harlequin Desire 05 Ojciec mimo woli
Palmer Diana Harlequin Kolekcja 73 Sąsiecka przysługa
Palmer Diana Harlequin Satine Pokonać samotność (Narzeczona z miasta)
Palmer Diana Harlequin Satine Tak miało być ( Evan Tremayne )
Palmer Diana Harlequin Kolekcja Wymarzony prezent
Palmer Diana Harlequin Bestsellers Do dwóch razy sztuka
Palmer Diana Harlequin Romans 1016 Dwoje w Montanie
Palmer Diana Harlequin Kolekcja 79 Powrót do Arizony
Palmer Diana Najemnicy 02 Czuły i obcy (Harlequin Desire 103)

więcej podobnych podstron