Jerzy Siewierski
Nie zabija sie Świętego
Mikołaja
NIE ZABIJA SIĘ ŚWIĘTEGO MIKOŁAJA
Rencista Stanisław Komorowski dobiega już dziś
siedemdziesiątki. Wygląda jednak na znacznie młodszego.
Włosy ma siwe, twarz pooraną zmarszczkami, ale ruchy i
sylwetkę młodego człowieka. Lubią go i szanują w
Gwiazdowie, gdzie mieszka od końca wojny Jest radnym
w gminnej radzie narodowej, pełni też funkcję terenowego
opiekuna społecznego. I choć od dwudziestu już lat nie
nosi
szarego
milicyjnego
munduru,
wszyscy
w
Gwiazdowie, nawet ledwie odrosłe od ziemi szkraby,
nazywają go komendantem.
Przed dwoma laty spędzałem w Gwiazdowie
miesięczny urlop. Zaprzyjaźniłem się wtedy z komisarzem
Komorowskim.
Popołudniami
siadywaliśmy
przy
ogrodowym stole, ustawionym w cieniu rozłożystego
krzewu jaśminu, przed domem Komorowskiego, i
gawędziliśmy. Najczęściej mówił Komorowski. Miał
znakomitą pamięć. Lubił i umiał opowiadać. Słuchałem
uważnie jego niespiesznych, barwnych opowieści.
Czasami coś sobie zanotowałem. Potem, już w Warszawie,
napisałem tę książkę.
GODZINA 9,00
– Chuchnijcie, Walendziak – powiedziałem i
zmierzyłem go surowym spojrzeniem.
– Panie władzo, jak Boga kocham, mówię prawdę, on
tam leży...
– Walendziak, powiadam: chuchnijcie. Jak władza
każe chuchać, to obywatel ma chuchać, a nie rezonować.
Nachylił się nad barierką i odetchnął mi w twarz.
Pokiwałem głową.
– Czy wam nie wstyd, obywatelu Walendziak? Jest
dopiero dziewiąta rano, a wy już jesteście w stanie
nietrzeźwym. To nieładnie. I jeszcze zachciewa się wam
głupich kawałów. Powiem wam, co macie zrobić.
Pójdziecie teraz prosto do chałupy i nie wolno wam
wstępować do gospody. I wyśpijcie się porządnie. A jak
mi tu jeszcze raz będziecie zasuwać takie duperele o
świętym Mikołaju, to zamknę was w areszcie i zapomnę o
tym, że dziś Wigilia. Poświętujecie u nas, za kratkami...
Oczy Walendziaka nabrały nagle bardzo trzeźwego
wyrazu. Spojrzał na mnie z wyrzutem.
– A pan sierżant nijak mi nie wierzy. A ja mówię
prawdę. I wcale nie jestem pijany. Z Piotrkiem od
Florczaków ćwiartkę zrobiliśmy. Tyle co nic, a pan
sierżant tylko w kółko, że ja zalany i zalany.
Westchnąłem ciężko i popatrzyłem w okno. Było
szaro i mglisto, prószył śnieg. Na przystanku pekaesu
stało dwoje dzieci. Dwie dziewczynki okutane w wełniane
chustki. Poza nimi nie widać było nikogo.
Znów spojrzałem na Walendziaka. Nie chciał iść do
domu, tylko czekał cierpliwie, miętosząc w dłoniach
włochatą czapkę. I choć zalatywało od niego wódką, nie
wyglądał na zalanego w trupa. Raczej, jak na swoje
możliwości, był diablo trzeźwy. Otworzyłem wielką
księgę, w której zapisywaliśmy meldunki o rozmaitych
wydarzeniach, ująłem w prawą rękę służbowy długopis i
zapytałem:
– Jednym słowem, obywatelu Walendziak, chcecie
złożyć zameldowanie? – Już otwierał usta, ale uciszyłem
go niecierpliwym ruchem dłoni. – Tylko zastanówcie się,
co macie do powiedzenia. To nie żadne śmichy, chichy,
tylko
poważne
zameldowanie
złożone
władzy.
Zapamiętajcie sobie, że władza bardzo nie lubi, jak ją
wprowadzać w błąd, a za głupie kawały to możecie sobie
posiedzieć, i to nielicho, zrozumieliście?
Przytaknął głową na znak, że zrozumiał.
– To w takim razie jeszcze raz od początku walcie, co
macie do powiedzenia.
Zaczął mówić. Trochę nieskładnie i powtarzając
niektóre rzeczy po kilka razy, ale z jego gadania
niedwuznacznie wynikało, że pod lasem, koło szosy
prowadzącej do N., leży w śniegu nieżywy święty
Mikołaj.
– Posłuchajcie, Walendziak – przerwałem mu – a
skąd wy wiecie, że on jest nieżywy? Może się zwyczajnie
upił i go zmogło?
– Panie sierżancie. – Z wyrzutem popatrzył mi w
oczy.
– Święty Mikołaj i się upił? Nie może tak być, panie
władzo.
– Dobrze – powiedziałem. – Poczekajcie chwilę. –
Nachyliłem się nad księgą i pod datą dwudziestego
czwartego grudnia wpisałem wiecznym piórem: „Godzina
dziewiąta. Zgłosił się ob. Antoni Walendziak, syn Józefa,
i podał, że koło szosy leży w śniegu nieżywy człowiek,
odziany w szaty świętego Mikołaja”. Odłożyłem pióro i
zamknąłem księgę.
– Stało się – oznajmiłem surowo. – Zapisałem, coście
mi powiedzieli. Już z tej księgi nikt tego nie wymaże.
Pójdziemy teraz do tego waszego nieboszczyka.
Sprawdzimy. I coś mi się widzi, obywatelu Walendziak,
że będziecie tego żałowali. Władza takich żartów,
zwłaszcza w święta, nie lubi i obiecuje wam, że na
mandacie się nie skończy. Wlepią wam w sądzie taką
grzywnę, że się nie pozbieracie.
Pokiwał głową i nic nie odpowiedział.
Naciągnąłem płaszcz i nałożyłem czapkę. Zapiąłem
pas z pistoletem, przez ramię przewiesiłem raportówkę.
– Możemy iść – rzekłem i wskazałem wyjście.
Drzwi zamknąłem na kłódkę i zatknąłem za nią
tekturkę z napisem: „Zaraz wracam”. Zwykle było nas na
posterunku dwóch, ale że to była Wigilia, podzieliliśmy
się dyżurami. Ja miałem pełnić służbę do południa. Potem
kapral Duda. Następnego dnia miał objąć dyżur Józef
Biedronek, a w drugi dzień świąt ja bym przejął
posterunek. W ten sposób wszyscy byśmy poświętowali.
Ruszyliśmy w kierunku lasu. Świeży śnieg chrzęścił
nam pod butami i lekki mrozik szczypał w policzki. Kiedy
na skraju wsi przechodziliśmy koło chałupy starej
Biernackiej, Walendziak splunął z rozmachem w kierunku
jej wielkiego czarnego kota, który wybiegł spomiędzy
ośnieżonych opłotków i przebiegł nam drogę.
– Tfu, paskudztwo – powiedział. – Że też musi się to
pętać pod nogami.
– Nie bądźcie przesądni, obywatelu – mruknąłem. –
Co wam kot zawinił? Stworzenie jak stworzenie. Na
waszym miejscu to bym raczej bał się białych myszek
albo śnieżnobiałych nietoperzy. Jak będziecie tak dalej
zalewać pałę, to je niedługo zobaczycie. Mogę wam to
przyobiecać.
Popatrzył na mnie niepewnie i usiłował się
uśmiechnąć.
– Ja tam nie lubię kotów, panie sierżancie, a już
zwłaszcza kiedy przebiegają drogę. Mogą człowiekowi
biedy napytać.
– Jużeście jej sobie sami napytali, Walendziak –
stwierdziłem ponuro. – No, gdzie jest ten wasz
nieboszczyk, co? Może go kot zjadł? Szosę już widać, a
nieboszczyka ani śladu.
Bez słowa wskazał mi skraj przyprószonego śniegiem
sosnowego zagajnika. Wytężyłem wzrok i przestałem
podrwiwać z Walendziaka. Zacząłem biec. Pocwałował za
mną. Zatrzymałem się i kazałem mu zaczekać.
– Zostańcie tutaj. Sam podejdę, możecie wszystko
zadeptać.
Ostatnie kilkanaście metrów szedłem ostrożnie i
powoli. Ale nie było czego zadeptywać. Wszystko już
było zasypane śniegiem. Nawet i on, ten Walendziakowy
święty Mikołaj w ogromnej, czerwonej, obszytej
puszystym futerkiem kapocie i wysokiej krasnej czapce.
Jego długa i siwa broda rozrzucona była bezładnie i
przyprószona śniegiem. Pochyliłem się nad nim,
ściągnąłem rękawice i delikatnie dotknąłem jego czoła.
Było lodowate. Nie mogło być wątpliwości. Był nieżywy.
A i powodu śmierci łatwo się było domyślić. W czerwonej
kapocie, pokrytej nierównomiernie warstewką śniegu,
gdzieś na wysokości serca tkwił wbity aż po rękojeść
duży wojskowy bagnet.
GODZINA 10,35
– Tato – powiedziała Halinka. – Mama mówiła, że
tato obiecał zabić karpia, ale że tato nie zabił, to ona nie
będzie smażyła żywego. I ma już tego zupełnie dosyć.
Popatrzyłem
na
córkę
niezbyt
przytomnie.
Wpatrywała się we mnie z wyrzutem i nie miała zamiaru
dać mi spokoju.
– Co tu, do licha, robisz? – syknąłem na nią, a potem
odwróciłem się w kierunku gromadki ludzi stojących na
skraju szosy i wrzasnąłem: – Mówiłem, żeby się nie
skupiać! Co to znaczy? Teatr przyjechał czy co? Baby,
rozejść się! Ciasto piec, Wigilię przygotowywać, a nie
gapić się bez potrzeby! Nieboszczyka nie widzieliście czy
co?!
Cofnęły się o kroczek do szosy, ale wcale nie miały
zamiaru się rozchodzić.
– Tato – Halinka pociągnęła mnie za rękaw – no to co
będzie z tym karpiem? Kto ma go zabić?
Popatrzyłem na nią najgroźniej, jak umiałem.
– Jak zaraz stąd nie pójdziesz, to ściągnę pas i tak ci
przyrżnę, że się nie pozbierasz. Marsz do domu!
– Ja mogę pójść, ale mama nie będzie zadowolona.
Wiedziałem, że mama nie będzie zadowolona, bo
rzeczywiście zapomniałem rano zabić tego karpia, ale w
tej chwili mnie to zupełnie nie interesowało.
– Uciekaj stąd i już – warknąłem przez zęby. – Jeżeli
za sekundę tu jeszcze będziesz, to ci naprawdę przyłożę.
Halinka zawróciła na pięcie i pogalopowała w
kierunku domu. Józef Biedronek, najmłodszy milicjant z
mojego posterunku, groźnie podszedł do bab na skraju
szosy i pomachał im przed nosami zaciśniętym kułakiem.
– Uciekajta, baby – powiedział – pan komendant
mówił, żeby się rozejść. A jak władza mówi, to trzeba się
słuchać. Rozumiecie?
– Ależ tyś zważniał, Józuś – zaśmiała się któraś z
kobiet. – Jeszcze niedawno nosa ci podcierałam, a teraz
bez kija do ciebie nie przystąp.
– No, no, no – denerwował się Józek – tylko bez
takiego gadania, obywatelko Maciaszkowa, bo wam
wlepię mandat za opór władzy i utrudnianie!
Maciaszkowa się zaperzyła i już chciała coś chlapnąć
jęzorem, ale jak raz wtrąciła się żona Matesaka, sołtysa w
Gwiazdowie.
– Józek ma rację, Maciaszkowa. Widzicie, człowiek
zabity leży, a wy tu z żartami i przeszkadzacie. Wracajmy,
kobity, do domów, do swojej roboty, nic tu nie
wypatrzymy!
Maciaszkowa zamilkła. Kobiety cofnęły się jeszcze o
krok, ale jakoś nie spieszyły do domów. Maciaszkowa też
zresztą nie odchodziła. Śnieg padał coraz gęstszy. Szosa
była pusta. Kilka czarnych wron, wcale nie spłoszonych
naszą obecnością, przechadzało się po śniegu w odległości
kilkunastu metrów od nieboszczyka, którego zresztą mało
już nawet było widać, bo z minuty na minutę ginął pod
warstwą śniegu.
Przez jakąś chwilę wydawało mi się, że wszystko to
jest tylko koszmarnym snem, po którym człowiek budzi
się zlany zimnym potem. Ale nieboszczyk w szatach
świętego
Mikołaja
był,
niestety,
koszmarną
rzeczywistością. Pilnowaliśmy go wspólnie z Józkiem
Biedronkiem, a mój zastępca, kapral Duda, siedział
tymczasem na posterunku przy telefonie.
Przed godziną posłałem po nich Walendziaka.
Zameldowali się szybciutko. Dudę wysłałem na
posterunek, żeby zadzwonił do województwa, a sam z
Biedronkiem pozostałem przy zwłokach. A potem, nie
wiadomo jak i kiedy, zwiedziały się baby i zaraz ich tu już
było pełno, i trzeba się było z nimi użerać, a w końcu
pojawiła się Halinka w sprawie tego żywego jeszcze
karpia, tak że w głowie powstał mi zupełny mętlik.
– Panie komendancie – powiedział Walendziak, który
stał koło nas – to ja już sobie pójdę.
– Co? – zapytałem niezbyt przytomnie, ocierając
rękawicą płatki śniegu z brwi.
– To może ja już sobie pójdę? – powtórzył niepewnie.
– Ani mi się ważcie. Jesteście ważnym świadkiem.
– A toż mi kobita głowę urwie.
– Wy mi, Walendziak, nawet nie mówcie o odejściu.
Z dębu spadliście czy co?
– A długo to jeszcze potrwa?
– Jak będzie trzeba, to postoicie tu nawet i do rana. A
w ogóle to nie zawracajcie mi głowy. Widzicie, że jestem
zajęty. Baby! Ostatni raz mówię, rozejść się! Żarty się
skończyły! No raz, dwa, trzy!
W moim głosie musiało być tyle pasji, że tym razem
posłusznie się odwróciły i gorączkowo coś poszeptując
oraz stale za siebie się oglądając, podreptały jednak w
kierunku zabudowań.
– Ale obywatel komendant to ma posłuch – rzekł
Biedronek z przypochlebczym podziwem w głosie. – Jak
powiedział, to się od razu posłuchały.
– Nie pochlebiaj, Józuś. Patrz lepiej na szosę, czy
jeszcze nie jadą.
– A toż patrzę, panie sierżancie – obruszył się
Biedronek. – Nic tylko oczy wypatruję. Pewnie niedługo
już będą. – Pogapił się przez chwilę na szosę, na której nic
nie było widać, a potem zapytał: – Popalić można?
– Popalcie sobie – zgodziłem się. – Tylko mi
niedopałków nie rzucajcie, bo potem ci z wojewódzkiej
pomyślą, że to jaki ślad – dodałem bez większego
przekonania, bo doskonale zdawałem sobie sprawę, że
padający bez przerwy śnieg zniszczył wszelkie ślady, a
najrozmaitszych starych niedopałków poniewierało się
zawsze koło szosy do licha i trochę.
Zapalił papierosa, zasłaniając dłonią od śniegu i
wiatru migotliwy płomyczek zapałki. Potem zapałkę
zgasił i schował do pudełka. Widać wziął na serio moje
gadanie o pozostawieniu fałszywych śladów. Przez chwilę
popatrzył na szosę, a potem zagadnął:
– A pan sierżant to myśli, że kto go załatwił? –
wskazał rękawicą w kierunku zasypanego śniegiem
nieboszczyka.
– A skąd ja, Józuś, mogę to wiedzieć? Czy ja jestem
Duchem Świętym czy co? – obruszyłem się łagodnie. –
Przyjadą specjaliści, poniuchają, poszukają i będzie
wiadomo co i jak. To są, chłopie, fachowcy. Nie to co my.
Gdybyś mnie zapytał na przykład, kto ukradł prosiaka
albo kto komuś przyłożył na drodze koło gospody, to
pewno bym ci odpowiedział. Ale to? – wzruszyłem
ramionami: – Nie na nasze głowy.
– A mnie się coś widzi – powiedział Józek – że to
nasz artysta maczał w tym palce. Dla niego to nie
pierwszyzna.
Chrząknąłem, wskazując na Walendziaka.
– Nie gadałbyś głupot, Józek. Nikt cię nie pyta, co o
tym myślisz. Wypatruj lepiej na szosie.
Józek w lot się zorientował, że nie powinien dzielić
się swymi podejrzeniami w obecności Walendziaka, bo
burknął pod nosem:
– A wy, Walendziak, uszami nie strzyżcie. Pan
komendant kazał wam czekać, więc cierpliwie czekajcie i
nic wam do tego, o czym władza rozmawia.
Walendziak przybrał nieszczęśliwą minę i chciał coś
odpowiedzieć, ale do tego nie doszło, bo Józek nagle
zameldował:
– Jadą już, panie komendancie!
I rzeczywiście. Z głębi szosy, z tumanu śnieżycy
błysnęły reflektory, a po chwili na naszej wysokości
mimo śniegu z fasonem i ostro zahamowały dwa wozy.
Podbiegłem do szosy i poczekałem, aż przybyli
wygramolą się z samochodów. Z willysa wyskoczył
najpierw porucznik Fronczak, który często do Gwiazdowa
przyjeżdżał, potem wyszedł jakiś nie znany mi cywil, a na
końcu oficer w stopniu kapitana. Z czarnego citroena
wysiedli lekarz, fotograf i dwóch nie znanych mi
funkcjonariuszy.
Podszedłem do kapitana i zameldowałem mu:
– Obywatelu kapitanie, melduje się komendant
posterunku w Gwiazdowie Górnym, sierżant Stanisław
Komorowski.
Miejsce
znalezienia
zwłok zostało
zabezpieczone.
Kapitan przyłożył dwa palce do daszka czapki i
przedstawił się:
– Bartczak, z Komendy Wojewódzkiej.
Potem kapitan w towarzystwie cywila podszedł do
przysypanych śniegiem zwłok. Niepewnie podążyłem za
nimi.
– To chyba będzie on, kapitanie – powiedział cywil,
przypatrując się nieboszczykowi i energicznie pociągając
nosem.
Zauważyłem, że nos miał zapuchnięty, a oczy
czerwone jak u królika. Wyglądał na solidnie
zagrypionego. Jego żółte półbuty tonęły w śniegu, a
kapelusz z oklapłym rondem robił wrażenie, jakby za
chwilę miał ulecieć w powietrze.
– Chyba to będzie on – zgodził się kapitan, a potem
zwrócił się do porucznika Fronczaka: – No, zabierajcie się
do roboty.
Fronczak skinął na fotografa i już po chwili biel
śniegu poczęła połyskiwać w jaskrawych rozbłyskach
flesza.
Spłoszone wrony ciężko poderwały się do lotu.
Walendziak rozdziawił gębę i z podziwem patrzył na
przybyłych, Józef Biedronek zamarł w pozycji prawie że
zasadniczej, zakatarzony cywil w żółtych półbutach
pociągał nosem, od strony wsi dobiegało gwałtowne psie
naszczekiwanie, a śnieg padał coraz gęstszy i gęstszy.
GODZINA 12,30
– Oczywiście dostaliście telefonogram – powiedział
kapitan Bartczak takim tonem, jakby stwierdzał, że słońce
wschodzi codziennie, a igła kompasu wskazuje północ.
Chciałem coś odrzec, ale na szczęście nie było
potrzeby, bo wsadził nos w stertę papierzysk i widać nie
spodziewał się odpowiedzi.
Popatrzyłem na kaprala Dudę, którego uszy przybrały
kolor buraka, a oczy uciekły gdzieś w bok. Objąłem
służbę po kapralu Dudzie, który jako żywo nie
przekazywał mi żadnego telefonogramu. Poczekaj –
pomyślałem – dam ja ci do wiwatu. Niech no wszystko to
się tylko skończy.
Ale nie wyglądało, by koniec tej historii był bliski.
Święty Mikołaj spoczywał na ławie w sionce i
oczekiwał na transport. Jego siwa broda leżała teraz na
moim
stole,
obok
jakichś
papierków,
paczki
wykruszonych papierosów, pudełka zapałek i kupki
drobnych monet. To była zawartość Mikołajowych
kieszeni. Święty Mikołaj, pozbawiony brody, nie
wyglądał wcale na czcigodnego starca. Jego wykrzywiona
bolesnym grymasem twarz była jeszcze młoda. Nie
przekroczył chyba trzydziestki.
– W nocy powiadomiliśmy wszystkie posterunki w
obrębie naszego województwa – powiedział kapitan do
zagrypionego cywila, spoglądając jednocześnie na mnie,
jakby oczekiwał potwierdzenia.
Chrząknąłem i pomyślałem, że z Dudy należałoby
drzeć żywcem pasy skóry, a odsłonięte mięso posypywać
obficie solą.
– W porządku. Wiem o tym – wychrypiał
zakatarzony cywil, który wyciągnął z kieszeni ogromny
płat ligniny i starannie wysiąkał nos. Potem spojrzał na
mnie i zapytał: – Nie znalazłoby się tu u was trochę kawy,
sierżancie?
Bezradnie rozłożyłem ręce.
– Chyba w gospodzie. Biedronek może skoczyć i
przynieść. Choć po prawdzie to nie wiem, czy w
gospodzie mają kawę...
– E tam – z rezygnacją machnął ręką – już widzę, jak
przynosi. Termos macie?
Musiałem przyznać, że nie rozporządzamy na
posterunku termosem.
– Zawsze tak jest – stwierdził ponuro zakatarzony
cywil. – Nigdzie teraz nie ma przedmiotów pierwszej
potrzeby. Trudno. Przygotujecie mi potem trochę herbaty.
Poderwałem się sprężyście i już chciałem biec do
tego pokoju naszego posterunku, gdzie koło barierki stał
piecyk z blaszaną rurą, a na nim czajnik, ale cywil usadził
mnie energicznie:
– Siadajcie! Herbata potem. Teraz kapitan Bartczak,
jako
szef
grupy
operacyjnej,
zapozna
nas
z
dotychczasowym stanem śledztwa.
Jeszcze raz sięgnął do kieszeni, wydobył z niej fiolkę
z aspiryną, wysypał na dłoń trzy pastylki i połknął,
niczym ich nie popijając.
Kapitan Bartczak podniósł oczy znad rozłożonych
przed nim papierów, powiódł wzrokiem po nas
wszystkich, siedzących na ławce ustawionej pod ścianą i
na kilku biurowych krzesełkach, popatrzył na zawieszone
na ścianie godło państwowe, na metalową szafę w kącie
obok stojaka na broń, na którym stał jeden mosin wzór
1944, na zakratowane okno, za którym szalała śnieżyca, a
potem na cywila, który znowu manipulował kawałkiem
ligniny przy zapuchniętym nosie.
– Obywatelu prokuratorze, stan sprawy przedstawia
się następująco: wczoraj, dnia dwudziestego trzeciego
grudnia, o godzinie dziewiętnastej czterdzieści pięć,
dokonano w N. napadu rabunkowego na mieszkanie
obywatela Stanisława Żuczka, prywaciarza, właściciela
wytwórni grzebieni i puderniczek. Obywatel Stanisław
Żuczek i jego żona, Eugenia, byli w tym czasie w domu
nieobecni, gdyż przebywali w kinie na filmie „Skarb”, co
potwierdził personel rzeczonego kina. W mieszkaniu
znajdowała się wtedy tylko pomoc domowa, obywatelka
Genowefa Kowalska, i syn obywatela Żuczka, Żuczek
Antoni, lat pięć. O godzinie dziewiętnastej czterdzieści
pięć u drzwi willi obywatela Żuczka zadzwonił dzwonek.
Obywatelka Kowalska zapytała, kto dzwoni. Otrzymała
odpowiedź, że przyszedł święty Mikołaj z miejscowego
Domu Towarowego z prezentami zakupionymi w tej
placówce handlowej dla syna obywatela Żuczka.
Obywatelka Kowalska otworzyła drzwi, mimo że
Żuczkowie
wielokrotnie
przestrzegali
ją
przed
wpuszczaniem osób nieznajomych. Nawiasem mówiąc,
drzwi do willi obywatela Żuczka opatrzone są
specjalnymi zamkami, zamówionymi w Warszawie.
Kiedy otworzyła, do środka wszedł osobnik w przebraniu
świętego Mikołaja i z workiem w ręku. Wydobył z
kieszeni rewolwer czy też pistolet, z zeznań obywatelki
Kowalskiej nie można było dokładnie ustalić, jaka to była
broń, i sterroryzował ją. Zmusił ją, aby wraz z dzieckiem
weszła do łazienki, gdzie ich zamknął.
O godzinie dwudziestej trzydzieści pięć powrócił do
domu obywatel Żuczek z żoną, uwolnił uwięzionych i
wszczął alarm. Okazało się, że z mieszkania zrabowano
pięćdziesiąt trzy tysiące złotych i biżuterię wartości około
stu osiemdziesięciu tysięcy złotych. Pewnie były tam też
jakieś „twarde”, „miękkie” i „świnki”, ale o tym
Żuczkowie oczywiście nie meldowali. Natychmiast
wszczęto czynności śledcze i pościg. We wstępnym
śledztwie, przeprowadzonym jeszcze w godzinach
wieczornych, ustalono, że do Domu Towarowego nie
powrócił jeden z pięciu pracowników zatrudnionych na
etatach świętych Mikołajów. Stwierdzono, że jest to
niejaki Antoni Śliwa, lat dwadzieścia osiem, karany już za
napad rabunkowy. Właśnie po odbyciu kary za ten czyn
opuścił on cztery miesiące temu więzienie we Wronkach.
Ustalono, że zaraz po wojnie Śliwa był zatrudniony jako
robotnik w wytwórni obywatela Żuczka w N. Za
rzeczonym
wszczęto
natychmiast
intensywne
poszukiwania...
– I w wyniku tych intensywnych poszukiwań –
mruknął przez nos prokurator – pewien zalany obywatel
odnalazł go dziś rano z bagnetem w sercu w Gwiazdowie
Górnym, oddalonym pięćdziesiąt pięć kilometrów od
miejsca przestępstwa. Pogratulować sprawności działania
– dodał zgryźliwie, a potem kichnął. – Przepraszam –
powiedział i wytarł nos ligniną.
Kapitan Bartczak wzruszył ramionami.
– Nie było żadnych danych co do kierunku ucieczki
podejrzanego.
W
miejscu
jego
zamieszkania
stwierdziliśmy, że nie powrócił na noc. Mieszkał kątem u
jednej
obywatelki
na
Zalipiu.
Obywatelka
ta
prawdopodobnie trudni się nierządem...
– Byłby idiotą, gdyby tam wracał – mruknął
prokurator – musiał się spodziewać, że po paru godzinach
będzie miał na głowie całą miejscową milicję.
Przygotował sobie na pewno jakąś inną melinę...
– W Gwiazdowie Górnym? – zapytał porucznik
Franczak.
Nikt mu nie odpowiedział, a ja poczułem, że
wszystkie spojrzenia skupiły się na mnie. Jak zawsze w
chwilach
kiedy jestem porządnie zdenerwowany,
odetchnąłem głęboko i powiedziałem:
– Na naszym terenie nigdy nie słyszeliśmy o żadnym
Antonim Śliwie. U nas taki nie notowany. Znany był tu
wprawdzie Mateusz Śliwa...
– Gdzie on mieszkał? – przerwał porucznik Fronczak.
– Może to jakiś krewny?
– Mateusz Śliwa – wyjaśniłem – miał osiemdziesiąt
pięć lat, kiedy umarł dwa lata temu. Nie miał żadnych
krewnych ani spadkobierców. Całą jego rodzinę
wymordowali hitlerowcy w czterdziestym trzecim za
pomoc partyzantom. Nikt się nie zgłosił po spadek...
– To nas nie interesuje – przerwał kapitan Bartczak.
Wiedziałem, że ich to nie może obchodzić, ale że
zapytali, więc odpowiedziałem najdokładniej, jak
potrafiłem. Poczułem, że chce mi się jeść, ale jakoś nie
wypadało sięgać do raportówki, w której schowane
miałem zawiniątko ze śniadaniem. Najczęściej bywał tam
chleb z masłem i kiełbasą, ale wtedy, w Wigilię, Marta
zapakowała coś postnego, jakieś jajka na twardo albo
wędzonego dorsza, którego kupiła dzień wcześniej w
spółdzielni. Kupiła wtedy także i tego karpia, którego
zapomniałem rano zakatrupić. Przypomniała mi się ta
ryba i wyobraziłem sobie, co będę musiał wysłuchać,
kiedy wreszcie dotrę do domu. Jedno, co mogło mnie
uratować, to to, że zbliżał się ten jedyny w roku wieczór,
w który ludzie wybaczają sobie wzajemnie przewinienia, i
jakoś nie będzie wypadać kobiecie, obdarzonej choćby i
najostrzejszym językiem, besztać ślubnego małżonka, z
którym niemało lat przeżyła.
Otworzyły się drzwi od sąsiedniej izby, w której za
drewnianą barierką, dzielącą pomieszczenie na połowę
przyjmowało się interesantów. Do pokoju wszedł Józek
Biedronek i trochę niepewnie popatrzył na nas.
– Czego chcecie? – zapytał porucznik Fronczak.
– Ja ze sprawą do obywatela sierżanta – wskazał na
mnie wzrokiem, nie odrywając dłoni od szwów spodni.
– No to mówcie, co macie do powiedzenia –
powiedział porucznik.
– Obywatelu sierżancie – wypalił Józek – przyszła
stara Biernacka i nie chce sobie pójść.
Popatrzyłem na Józka wzrokiem, który powinien go
uśmiercić.
– Załatwcie sami obywatelkę Biernacką. Widzicie, że
jestem zajęty.
– Ale ona chce rozmawiać tylko z obywatelem
komendantem.
Chciałem już palnąć, aby odesłał ją do wszystkich
diabłów, gdy wtrącił się kapitan Bartczak:
– Nie przeszkadzajcie sobie, sierżancie. Załatwiajcie
swoje bieżące sprawy. Jakoś sobie bez was damy radę. –
Choć powiedział to poważnym tonem, poczułem się
niezmiernie głupio i chyba troszkę poczerwieniałem, bo
kapitan dodał szybko: – A jak skończycie, to zaraz
wracajcie do nas. Wasza znajomość terenu może być dla
nas bardzo cenna.
Poprawiłem pas i wyszedłem do sąsiedniej izby. Koło
balustradki, tuż obok żelaznego piecyka z rurą, stała stara
Biernacka w kraciastej chuście i świdrowała mnie
spojrzeniem swych małych i czarnych jak węgielki oczu.
Jej haczykowaty nos poruszał się tak jakoś dziwnie, że
zawsze napełniało mnie to niepokojem. Nigdy nie
potrafiłem zrozumieć, jak ona to umie robić. Znałem starą
Biernacką i jej nos aż za dobrze. Odwiedzała nasz
posterunek przynajmniej raz w tygodniu i zanudzała
bardzo
osobliwymi
sprawami.
Miała
niezwykłą
wyobraźnię i bezgraniczne zaufanie do możliwości
ludowej milicji. Składała niestrudzenie donosy na
sąsiadów, na dzieciaki, które pokazywały jej języki i
wołały: „Biernacka, stara jędza, co psy pędza! ”, na dziki,
które podobno ryły jej ogródek, na nietoperza, który
usiłował, za poduszczeniem obywatelki Maciaszkowej,
wkręcić się jej we włosy, oraz na lekarkę z ośrodka
zdrowia, która chciała ją otruć, polecając łykanie pigułek
o niedobrym kolorze.
– Niech będzie pochwalony – powiedziała Biernacka.
– Dzień dobry, obywatelko – odpowiedziałem
sztywno, nie siadając na krzesełku. – A wy do nas w
jakiej sprawie? Jeżeli chodzi o te dzieciaki z drugiej b, co
was przezywają, to już zwróciłem uwagę panu
kierownikowi szkoły, żeby im uszu natarł. Obiecał, że się
tym zajmie osobiście. Tylko widzicie, teraz są ferie, więc
trzeba będzie z tym poczekać aż do Trzech Króli.
– Ja z czymś innym, panie komendancie – stwierdziła
ponuro. – Ja w sprawie kradzieży. – Jej nos zadrgał nagle
gwałtownie, a czarne oczka zmniejszyły się do rozmiarów
wąziutkich szpareczek.
Poczułem, że jest całkiem niedobrze. Baba wymyśliła
coś zupełnie nowego i nie da się łatwo spławić.
– Kto co komu ukradł, obywatelko? – zapytałem,
dalej nie siadając.
Zza uchylonych do sąsiedniej izby drzwi dolatywał
gwar wielu głosów, a stojący obok mnie Biedronek
uważnie nadstawił uszu.
– Bazylego ukradli, panie komendancie. Myślę, że to
na pewno będzie Maciaszkowa. Ona od dawna na niego
pomstowała...
Nic nie mogłem zrozumieć. Usiadłem ciężko na
krzesełku.
– Powiadajcie po porządku. Kogo ukradli? Co to za
Bazyli?
– Kot, panie komendancie. Mój kot. Bardzo łowny.
Maciaszkowa go ukradła i pewno utopiła, bo latem
pomstowała, że jej kurczaki dusi.
Poczułem, że się pocę ze złości. Miałem ochotę
wygonić babsko, ale się powstrzymałem i tylko zapytałem
z wyrzutem:
– Jak wam nie wstyd, obywatelko Biernacka? Wy mi
głowę kotem zawracacie, a tu za ścianą – wskazałem w
odpowiednim kierunku – świeży nieboszczyk leży.
Człowieka zabili, a wy o kocie.
Nie zdradzałem żadnych tajemnic śledztwa. Dzięki
Walendziakowi, który po przesłuchaniu wylądował już
pewnie w gospodzie, i dzięki zbiegowisku bab, któreśmy
z Józkiem tak dzielnie rozpraszali, nie było z pewnością w
Gwiazdowie Górnym ani jednej osoby, która by do tej
pory nie wiedziała o niesamowitym znalezisku.
– A wiem – odpowiedziała obojętnie Biernacka. –
Opowiedzieli mi po drodze, że świętego Mikołaja zabili.
Ale kot, panie komendancie, to też stworzenie boże. Jak
Pan Bóg piątego dnia stworzył różne zwierzęta –
przeżegnała się nabożnie – to i koty stworzył. Po to, aby
myszy łapały, a nie po to, żeby je Maciaszkowa topiła.
Miałem już tego dosyć. Trzymałem jeszcze swoje
nerwy na wodzy, ale już podniesionym głosem
powiedziałem:
– Obywatelko Biernacka! Milicja nie jest od tego,
żeby wysłuchiwać waszych bredni. Zrozumcie, co wy mi
tu opowiadacie. Kot się wam gdzieś zawieruszył, bo
poleciał za kotkami albo z dzieciakami się gania, a wy
rzucacie poważne oskarżenie na niewinną obywatelkę.
Tak dłużej być nie może, pani Biernacka. To się musi
wreszcie skończyć!
Nie zrobiło to na niej większego wrażenia, bo z
uporem powtórzyła:
– Maciaszkowa musiała go ukraść. Bazyli nigdzie nie
lata. Obcych się boi i z dzieciakami się nie zadaje. Jak był
taki malutki – pokazała chudymi, szponiastymi palcami,
jaki był malutki – dzieciaki go utopić chciały i ja go
odratowałam. Od tej pory tylko w obejściu ze mną siedzi i
do nikogo nie podejdzie. Tylko ze mną jest, bo wie, że mu
krzywdy nie zrobię. No i z Wandeczką się bawi, więcej z
nikim.
Wandeczka to była wnuczka obywatelki Biernackiej.
Jej córka wyjechała do N. w czterdziestym piątym roku i
tam szybciutko dorobiła się dzieciaka. Potem pewnego
dnia przywiozła go do Gwiazdowa, zostawiła u matki i
więcej nikt jej u nas nie widział.
– Mówicie, że do obcych nie podejdzie? – zapytałem
podstępnie.
– Ano nie podejdzie. Od razu ucieka. Tylko do mnie
idzie i do Wandeczki – stwierdziła z dumą.
– To w takim razie – powiedziałem – jak go wam
Maciaszkowa mogła ukraść? Jak go zwabiła?
– A bo ja tam wiem? Ma swoje sposoby. Wiadomo,
czarownica – odrzekła nie zmieszana i pewna swoich racji
Biernacka.
Ręce mi opadły i zupełnie nie wiedziałem, co jej
odpowiedzieć, ale na szczęście coś mi się przypomniało.
Wstałem z krzesełka, oparłem się rękami o balustradę i
zapytałem:
– Wasz kot to zdaje się taki duży czarny, z białą łatką
pod szyją?
Potwierdziła.
– A więc dowiedzcie się, że nikt go wam nie ukradł.
Ani obywatelka Maciaszkowa, ani nikt inny. Dwie
godziny temu razem z Walendziakiem widzieliśmy go na
drodze do szosy, pod lasem, jak hasał po śniegu. I milicja
wam go łapać nie będzie! Sami pilnujcie swojego
Bazylego. Zrozumieliście?! – prawie że wrzasnąłem,
pochylając się nad balustradą.
– Pod lasem? – zdziwiła się nie speszona Biernacka.
– Mówi pan komendant, że pod lasem? A jakie licho go
tam mogło zaciągnąć?!
Nie czekałem na to, co ma więcej do powiedzenia,
odwróciłem się na pięcie i zakazując Biedronkowi na
przyszłość zawracania mi głowy podobnymi głupstwami,
wszedłem do sąsiedniej izby.
Mówił właśnie lekarz:
– ... nie. Nie wydaje się, by go zabito gdzie indziej, a
trupa podrzucono koło szosy. To tak nie mogło wyglądać.
Ma przebitą komorę sercową. Tak się w każdym razie
wydaje przy powierzchownych oględzinach. Przy tego
rodzaju urazach następuje obfite krwawienie. A wokół
denata było bardzo dużo krwi. Gdyby go zabito gdzie
indziej, a trupa tu podrzucono, tej krwi nie byłoby tak
wiele. Zresztą bez sekcji niczego pewnego nie mogę
powiedzieć...
– Kiedy mogą być wyniki sekcji? – zapytał
prokurator.
Lekarz wzruszył ramionami.
– Święta idą, panie prokuratorze. Pan prokurator
wyobrażał sobie, że go będę krajał w samo Boże
Narodzenie?
– Nic sobie nie wyobrażam. Po prostu wyniki sekcji
powinny być znane milicji jak najszybciej.
– Na to ja już nic nie poradzę – obojętnie powiedział
lekarz.
Zapadło milczenie. Przerwał je kapitan Bartczak:
– Podsumowując, możemy przyjąć, że Śliwa –
według słów obywatela doktora – zamordowany został tu
na miejscu, w Gwiazdowie, wczoraj między dwudziestą
pierwszą a dwudziestą drugą...
– Niczego takiego nie stwierdziłem – ostro wtrącił
lekarz. – Powiedziałem tylko, że prawdopodobnie,
powtarzam, tylko prawdopodobnie ten wasz święty
Mikołaj został zabity tu wczoraj wieczorem, najwcześniej
około godziny dwudziestej pierwszej. Jak się go pokraje
to się może okazać, że było zupełnie inaczej. Ja w każdym
razie waszego nieboszczyka w święta krajać nie będę
Mam ciekawsze zajęcia – oświadczył twardo i
ostentacyjnie zagapił się w okno.
Tuż za kratami i szybą zwisał z haczyka wbitego w
górną framugę przymocowany na sznurku kawałek
słoniny. Sikorka żółtobrzuszka, uczepiona tej słoniny
rozcapierzonymi łapkami, zwisała główką w dół i nie
przejmując się śniegiem i wichurą, która nią targała na
wszystkie strony, spożywała swój obiad. Pomyślałem o
śniadaniu schowanym w raportówce, o karpiu, który żył
jeszcze w swojej wanience, i poczułem się bardzo
smętnie. Moje zajęcia w dniach Bożego Narodzenia nie
zapowiadały się ani przyjemnie, ani świątecznie.
Kapitan Bartczak jakby w ogóle nie zwrócił uwagi na
oświadczenie doktora i ciągnął dalej:
– Napad dokonany został o dziewiętnastej
czterdzieści pięć. Do Gwiazdowa mamy pięćdziesiąt pięć
kilometrów. Śliwa przybył tu samochodem. Ktoś go
musiał przywieźć. Jest mało prawdopodobne, by sam
mógł prowadzić samochód w tym kostiumie. Raczej
siedział ukryty w wozie. Nie bardzo rozumiem, dlaczego
nie zdjął tego przebrania, ale to nie jest takie ważne...
– Ważne jest to – przerwał mu prokurator – kto go
zabił. A jak widzę, koledzy z milicji nie mają dotąd o tym
najmniejszego pojęcia.
– Nie mają – zgodził się kapitan – ale spróbujemy to
ustalić. Najprawdopodobniej zrobił to człowiek, który go
przywiózł, czyli jego wspólnik. Zatrzymał wóz, pod
jakimś pozorem odprowadził go na bok i pchnął bagnetem
Potem z łupem pojechał dalej.
– Albo przyczaił się gdzieś w okolicy – dodał
porucznik Fronczak – i siedzi tuż pod nosem w którejś z
chałup.
– Mało prawdopodobne – odpowiedział kapitan. –
Zakładamy, że rozporządzał samochodem. Nie brał
bezpośredniego udziału w napadzie. Zabił jedynego
człowieka, który wiedział o jego udziale w przestępstwie.
Czuł się bezpiecznie i mógł pojechać dalej.
– Właśnie dlatego, że czuł się bezpiecznie, mógł po
prostu zajechać do kogoś w okolicy. A może to ktoś
miejscowy? Albo ktoś miejscowy jest jego wspólnikiem?
– urwał na moment, ale widząc skrzywiony uśmiech
kapitana, dodał pospiesznie: – Wiem, że jest to mało
prawdopodobne, ale przecież taka możliwość istnieje. Nie
można jej przegapić. Trzeba sprawdzić. I to raczej szybko.
– Pewno sobie wyobrażacie – powiedział prokurator
– że podpiszę paręset nakazów rewizji, a wy
przetrząśniecie wszystkie chałupy w promieniu kilku
kilometrów. Nic z tego, moi kochani. Musicie zabrać się
do roboty i całą rzecz zacząć od początku. Rozpracować
tego Śliwę, jego otoczenie i tak dalej. Co was zresztą będę
pouczał. Sami lepiej wiecie, jak to się robi. Prawdę
mówiąc, nie zazdroszczę wam tej pracy – dodał kwaśno,
wyciągając ze swych przepastnych kieszeni nowe płatki
ligniny.
Już od dawna chciałem się wtrącić, ale nie miałem
śmiałości. Korzystając jednak z chwilowej ciszy,
zebrałem całą odwagę i powiedziałem:
– Jeśli dobrze zrozumiałem, obywatel porucznik
chciałby sprawdzić, czy wczoraj wieczorem do naszej wsi
nie przyjechał ktoś samochodem. To się raz-dwa da
załatwić. Za jakąś małą godzinkę.
–
Uzyskacie
tę
informację
ze
źródeł
konfidencjonalnych? – zainteresował się kapitan.
Uśmiechnąłem się z zażenowaniem.
– Nie, po prostu Józek, to jest szeregowy Biedronek,
przeleci się do gospody. Dziś zamykają o trzeciej, ale jest
jeszcze dużo czasu. Za godzinę będziemy wiedzieli co i
jak. Kapral Duda mógłby przez ten czas wpaść do
spółdzielni i przepytać kobiety. Ale to chyba nie będzie
potrzebne, gospoda zupełnie wystarczy.
– Róbcie sobie, co chcecie, kochani – powiedział
prokurator, podnosząc się z krzesełka – ale ja wracam do
miasta. Jakoś nie mam ochoty przejechać się na tamten
świat, i to w dodatku w święta. Muszę zaraz włazić do
łóżka. Wiecie, kto w prokuraturze ma dyżur w święta, a w
razie czego znacie mój telefon domowy.
Kapitan i porucznik poderwali się z krzesełek.
– Nasz kierowca podrzuci obywatela prokuratora –
powiedział Bartczak – a po nas wróci za dwie godzinki.
– Ja też jadę, nic tu po mnie – stwierdził lekarz i
przestał gapić się w okno.
Wszyscy się podnieśli, zrobił się ruch, a nawet małe
zamieszanie.
– Obywatelu kapitanie – zagadnąłem nieśmiało – to
jak, wysyłać Biedronka do gospody?
Popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
– No oczywiście, że wysyłajcie. Przecież to jasne.
GODZINA 14,20
Śnieg padał coraz gęstszy. Śnieżyca zmieniła się w
zadymkę. Białe, skłębione tumany pyłu uderzały w okno.
Teraz nawet tu, w ciepłej i gwarnej izbie, słychać było
zawodzenie wiatru.
Siedzieliśmy, pijąc herbatę, którą zaparzył kapral
Duda, i rozmawialiśmy, skracając sobie czas oczekiwania
na Biedronka. Z tą herbatą były zresztą niejakie kłopoty,
bo na posterunku mamy tylko dwie szklanki i jeden
kubek. Więc pić trzeba było w kolejności. Oczywiście
starsi szarżą wypili pierwsi. Teraz piłem ja, kapral Duda i
wywiadowca.
– Jakoś nie widać tego waszego Biedronka – mruknął
kapitan, spoglądając na zegarek – a czas ucieka.
Pomyślałem, że i jemu także spieszno do domu.
Prawdę mówiąc nie mieli już nic do roboty i mogli zabrać
się z powrotem. Doskonale rozumiałem, że to śledztwo
muszą poprowadzić z zupełnie innego końca, bo to, że
nieboszczyka znaleziono w Gwiazdowie, było zwykłym
przypadkiem. Siedzieli tu tylko jeszcze dlatego, że im
zawróciłem głowę, a oni czekali, bo byli obowiązkowi, bo
nie chcieli niczego przegapić, choć prawdę mówiąc o
wynikach misji Biedronka mogłem poinformować ich
przez telefon, a w ogóle to całe sprawdzanie nie miało
większego sensu. Czułem się więc trochę winny i
zawstydzony.
– Zaraz przyjdzie, obywatelu kapitanie. Tylko go
patrzyć.
– A jak tu u was z elementem przestępczym? –
zapytał porucznik Fronczak, a potem dodał, spoglądając
na kapitana: – Bo może jednak ktoś z Gwiazdowa był w
zmowie z mordercą. Nie można tego wykluczać.
– Nie można – odrzekł kapitan, zerkając ponownie na
zegarek. – Interesujące jest także, co robili wczoraj
wieczorem miejscowi właściciele samochodów. Może
macie tu takich?
– Nie mamy, obywatelu kapitanie. Ale element
przestępczy to jest. Kazałem Biedronkowi o niektórych
popytać...
– Widzę, że znacie się na robocie – uśmiechnął się
kapitan. – Tylko czy ten wasz milicjant potrafi to
wszystko sprawdzić? Szkoda, że nie poszedł z nim nasz
wywiadowca.
Niski, chuderlawy blondynek, który do tej pory nie
powiedział ani słowa, poruszył się na swoim miejscu i
przybrał bardzo godną minę.
– Potrafi, obywatelu kapitanie – stwierdziłem z
przekonaniem. – A z obcymi – popatrzyłem na blondynka
– to u nas ludzie znowu tak chętnie nie gadają.
Szczególnie o elemencie przestępczym. A ten, jak
powiedziałem, też się trafia. Piotr Baniak na przykład.
Trzy razy karany za
udział w bójce – chuligan, jednym
słowem. O Kowaleskim Stefanie wiadomo, że ma długie
ręce, ale tylko ras go przyłapaliśmy. Dostał pół roku,
niedawno wyszedł. Są tacy, co i bimber pędzą... Przed
kilku laty było znacznie gorzej. Kiedy tu „Rudy” chodził
po okolicy ze swoim: bandziorami. Wtedy mieliśmy tu
paru takich, co z nim trzymali... Ale już siedzą i nieprędko
wyjdą.
– Ot, i taki u was teraz element przestępczy –
machnął lekceważąco ręką kapitan. – Spokojne tu macie
życie sierżancie.
– Jest jeszcze i ten artysta – wtrącił się kapral Duda.
– Jest – przyznałem niechętnie i jednocześnie
przypomniało mi się, że przed kilkoma godzinami także
Biedronek wspominał o artyście jako o podejrzanym.
– Co za artysta?
– Jest taki jeden. Mieszka u nas w starym wiatraku
Rzeźbi takie rozmaite dziwolągi z zeschłych gałęzi i
starych pniaków. Trochę alkoholik, ale nie ma z nim
kłopotów. Dziwny człowiek, bieda u niego aż piszczy, a
on nic tylko te swoje dziwolągi majstruje...
– Dlaczego zaliczacie go do elementu przestępczego?
Wzruszyłem ramionami.
– Przyjechał do nas prosto z więzienia, obywatelu
kapitanie. Siedział kilka latek...
– Za co?
– Za usiłowanie zabójstwa. Pokrajał nożem jakąś
dziewczynę i jej amanta. Sąd dopatrzył się okoliczności
łagodzących, bo niby działał w afekcie. Dostał kilka lat w
czterdziestym szóstym. Wyszedł przed terminem, za
dobre sprawowanie.
– Pokrajał, powiadacie? – w głosie kapitana czuć było
zaciekawienie. – Ale nie był to napad rabunkowy?
– Broń Boże – zaprotestowałem. – Takie jakieś
sercowe historie. Nakrył swoją dziewczynę we własnym
łóżku z jakimś facetem. Poniosło go i złapał za nóż...
Narwany człowiek, taki w ogóle trochę dziwny. Tamtego
faceta poważnie poranił... dziewczynę jeszcze mocniej, o
mały włos nie umarła... Dziabnął ją tuż koło serca...
– Śliwa też dostał w serce – stwierdził porucznik. –
Powiadacie, że ten artysta taki golec?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, ze skrzypem otworzyły
się drzwi i do izby wkroczył Biedronek. Wyglądał jak
śniegowy bałwanek. Stuknął służbiście obcasami, a wokół
jego butów tworzyć się zaczęły natychmiast brzydkie,
ciemne kałuże. Zmarszczyłem się z niezadowoleniem,
gdyż od Józka troszeczkę zaleciało wódką. Zaraz go
jednak w myślach rozgrzeszyłem. Prawdę mówiąc, jeżeli
chciał się naprawdę wszystkiego wywiedzieć, musiał
sobie w gospodzie z tym lub owym kropnąć choć po
piwie.
– Wywiedzieliście się co i jak, Biedronek? –
zapytałem.
– Tak jest, obywatelu komendancie! – huknął Józek.
– No to meldujcie obywatelowi kapitanowi.
– Względem samochodów to jest tak – zaczął Józek.
– Wczoraj przyjechały do Gwiazdowa dwa samochody.
Demokratka do Szymańskich i dekawka do Sobiesiaków.
Tą demokratką to przyjechał szwagier Szymańskiej, co
jest teraz za dyrektora z awansu, a tą dekawką jakiś
prywaciarz z żoną i dzieciakami. Wiadomo, Sobiesiak
kułak, to i z prywatną inicjatywą się zadaje...
– To nas nie interesuje – przerwał kapitan. – O której
przyjechały te samochody?
– Szwagier do Szymańskich zjechał koło południa, a
prywaciarze do Sobiesiaków wieczorem. Nadawali
właśnie dziennik w głośniku, gdy obywatel Maciaszek
zobaczył, że dekawka wjeżdża do obejścia Sobiesiaków.
– Który to był dziennik, o której godzinie? – przerwał
porucznik.
– Ten o ósmej, później to Maciaszek dawno już śpi.
Teraz ja zapytałem:
– A co z elementem przestępczym, Biedronek?
– Nie dosłyszałem, z kim, obywatelu komendancie?
– No, z elementem przestępczym. Mówiłem, żebyście
sprawdzili.
– A. znaczy się z elementem. Baniak spił się w
południe w gospodzie i poszedł spać do domu, a Kowalski
siedział w chałupie. Przed wieczorem drwa rąbał w
obejściu. Potem nikt go już nie widział, żeby gdzieś się
pętał...
– A ten Baniak, jak się wyspał, nie mógł wieczorem
wstać i gdzieś wyjść?
– Za Boga by nie dał rady – zaśmiał się Biedronek
był schlany jak bela. Jak się uwalił, to musiał spać aż do
rana – zapewnił – on już ma taką naturę. Jak sobie popije,
to trochę porozrabia, a potem śpi do samego rana.
Wszyscy o tym wiedzą.
Rzeczywiście, takie były właśnie obyczaje Piotrka
Baniaka i wszyscy o tym wiedzieli. Ja też. Pytałem tylko
dla porządku. Kapitan Bartczak mógłby po prostu mieć
potem jakieś wątpliwości.
– A nikt nie zauważył czegoś podejrzanego,
dziwnego? Nikt? – badałem dalej.
– E tam – skrzywił się Józek. – Tylko jedna baba. Ale
o tym nie warto nawet mówić. Głupia kobieta i tyle. Bez
szkoły, to i gada, co jej ślina na język przyniesie. Same
takie głupoty. Bo, panie komendancie – pochwalił się – ja
nie tylko w gospodzie byłem. Jak wracałem, wstąpiłem do
spółdzielni i przepytałem kobiety.
– I co wam mówiła ta kobieta? – nie ustępowałem.
– Nie warto i wspomnieć. Ciemna baba...
– Ale co wam ta kobieta konkretnie mówiła? –
zainterweniował porucznik. – Wykrztuście wreszcie.
– Ano powiedziała, że tego świętego Mikołaja to
diabeł zabił, a ona tego diabła widziała, jak z lasu biegł
wczoraj.
– Jaki znowu diabeł? – zdenerwował się porucznik. –
Kiedy to było, o której godzinie? I jak ten diabeł
wyglądał?
– Mówiła, że biegł od strony lasu. A wyglądał jak
diabeł. Taki zwyczajny jak w szopce – z rogami i czarny.
O której godzinie, to nie umiem powiedzieć. Mówi,
że wieczorem i już. A było to koło wiatraka. Ten diabeł –
dodał niechętnie – podobno coś niósł.
Popatrzyliśmy na siebie i chyba każdy z nas pomyślał
o
Mikołajowym worku, po którym w pobliżu
nieboszczyka nie było nawet śladu, a który mógł skrywać
zrabowane w N. pieniądze i kosztowności.
– Worek jakiś?
– Nie. Coś jakby widły... Mówiłem, że głupoty
opowiadała, aż słuchać nieprzyjemnie. I powtarzać wstyd.
– A co to za kobieta?
– Stara Bielawska.
Wszyscy popatrzyli na mnie, oczekując wyjaśnień.
– To taka stara dewotka. Wszystko mogła zobaczyć.
Przed rokiem to nawet cud u nas wypatrzyła. Podobno
obraz się u niej odnowił. Było wiele hałasu i zamieszania,
dopiero proboszcz babom kota napędził – wyjaśniłem.
– Mówicie, że widziała tego diabła z widłami koło
wiatraka? – zapytał kapitan.
– Koło wiatraka – potwierdził Biedronek.
– A w wiatraku – ciągnął powoli Bartczak – mieszka
ten
wasz
zwariowany
artysta.
O
niego
się
dowiadywaliście?
– Tak jest, panie kapitanie – ożywił się Józek,
zadowolony, że przestano go wypytywać o babskie głupie
gadania. – Tylko że o nim to nic nie wiadomo. Nikt go ani
wczoraj, ani dzisiaj nie widział.
Kapitan wstał, podszedł do okna, popatrzył sobie na
wirujące szaleńczo płatki, a potem odwrócił się do nas i
powiedział:
– Zapewne niczego w tym nie ma, ale jeżeli już tu
jesteśmy, to nie zawadzi sprawdzić. Tę kobietę trzeba
przesłuchać. Zajmiecie się tym, poruczniku. A wy,
kapralu – zwrócił się do Dudy – zaprowadzicie
porucznika do tej Bielawskiej. Tymczasem my, sierżancie
– popatrzył na mnie – także się trochę przejdziemy.
Złożymy wizytę waszemu artyście i obejrzymy sobie jego
rzeźby.
GODZINA 15,15
Śnieg padał gęsty, ale wiatr jakby trochę przycichł i
dlatego ta wędrówka do wiatraka, mimo że nogi grzęzły
nam w sypkim, kopnym śniegu, nie była tak bardzo
męcząca, jak się tego obawiałem. My w Gwiazdowie nie
jesteśmy zbyt rozpieszczeni i zimą często trzeba nam
brnąć przez zaspy. Współczułem tylko trochę kapitanowi,
bo dla niego taki spacerek nie mógł być przyjemny.
Zwłaszcza że nie nosił długich butów.
Było już prawie ciemno. Towarzyszyło nam
nieustanne naszczekiwanie psów, które mimo śnieżycy
dzielnie spełniały swój psi obowiązek i podnosiły
ogromny hałas, gdy mijaliśmy kolejne obejścia. W oknach
za firaneczkami migały ludzkie cienie. Każdy był ciekaw,
na kogo też to psy szczekają, kto idzie zawaloną śniegiem
drogą w wigilijne popołudnie, i to w dodatku nie w
zwyczajne, doroczne wigilijne popołudnie, ale w takie,
gdy szuka się tego, który zamordował świętego Mikołaja.
Bo jak Gwiazdowo Gwiazdowem, nigdy nie zabito tu
świętego Mikołaja. Mieli więc ludzie ważne powody i
przyczyny, aby wyglądać przez okienka.
Wiatrak stał na wzgórku, blisko lasu i niedaleko
miejsca, gdzie znaleźliśmy zwłoki. Gdyśmy do niego
prawie już dobrnęli, spotkaliśmy, a właściwie prawie
wpadliśmy na Walendziaka, który nagle wyłonił się z
białego tumanu i bezradnie zahamował, wymachując
niezgrabnie rękami. Był solidnie pod gazem. Ostry odór
wódki bił od niego na znaczną odległość, a i jego ruchy
nie mogły budzić najmniejszej wątpliwości, że nie
wylewał dziś za kołnierz.
– Walendziak – powiedziałem – co wy tu robicie?
Dlaczego nie poszliście do domu? Dzieci tam na was
czekają. Zdajecie sobie chyba z tego sprawę? Co?
Walendziak zachwiał się, a potem oświadczył
poważnie:
– Wiem, panie sierżancie. I niech cholery czekają.
Ojca nie umieją uszanować, to niech sobie poczekają. –
Pomilczał chwilę, a potem dodał ze złośliwą satysfakcją:
– Stara pewnie ze skóry wyłazi, żebym jej opowiedział o
tym świętym Mikołaju, co go dla pana sierżanta
znalazłem, a ja nic. Jeszcze wcale w domu nie byłem!
Niech szanuje męża, jak Pan Bóg przykazał! Ostatnia
będzie, której to opowiem. Albo i wcale nie opowiem, jak
będę chciał! O! – W pijackim bełkocie pobrzmiewały
nutki triumfu.
– A gdzieście teraz byli, Walendziak?
Pokazał palcem w stronę wiatraka.
– U artysty, panie komendancie! A może nie wolno?
On też obywatel i trunkowy człowiek i uszanuje innego
człowieka.
Popatrzyłem kątem oka na kapitana i przypomniało
mi się, jak to w obecności Walendziaka tego dnia rano
Biedronek powiedział mi o swoich podejrzeniach
względem artysty. Wizyta pijanego Walendziaka w
wiatraku mogła wszystko bardzo pogmatwać, jeżeli
pamiętał jeszcze, o czym pytlował Biedronek, i powtórzył
to naszemu artyście. Nie było teraz jednak sensu o to
pytać. Z pijanym Walendziakiem rozmowa nie należała
do najłatwiejszych. Ująłem go za klapy kurtki i lekko
potrząsnąłem.
– Słuchajcie, obywatelu Walendziak. Wiem, że macie
jęzor jak stara baba, a nie jak mężczyzna. Ale to was z
niczego nie usprawiedliwi. A już głównie z biegania po
wsi w stanie nietrzeźwym i opowiadania ludziom
najrozmaitszych bredni. Gdyby zachciało się wam mimo
wszystko mleć ozorem, to gorzko tego pożałujecie. Nie
będę się z wami cackać! Ja wam to obiecuję – krzyknąłem
prawie. – A teraz biegiem do domu! Ale już! Jak was
jeszcze gdzie dzisiaj zobaczę, to wam po prostu przyleję
pałą. – Odwróciłem go energicznie i popchnąłem mocno
w stronę, gdzie znajdowała się, niewidoczna co prawda w
zapadającym wówczas mroku, jego chałupa.
Widać było, iż zrozumiał, że nie czas na żarty, bo
mamrocząc coś pod nosem, podreptał w tamtym kierunku.
Kapitan milczał i nie mogłem się zorientować, jak mu
się podobała moja rozmowa z Walendziakiem. Prawdę
mówiąc, trochę się bałem, że mu ten kawałek o przylaniu
pałą mógł nie przypaść do gustu. Ale jeżeli nawet tak
było, to nie dał jednak tego po sobie poznać. W duchu
przyrzekłem sobie, że w przyszłości będę na wszelki
wypadek bardziej panował nad słowami.
W milczeniu zaczęliśmy zbliżać się do wiatraka.
Pozbawione gontów, dziurawe skrzydła rozcapierzały się
przed nami w śnieżnej zawierusze i wyglądały trochę
niesamowicie. Małe okienko, umieszczone na prawo od
schodków prowadzących do wejścia, błyszczało żółtym,
ciepłym światłem.
Weszliśmy na schodki, otrzepując się ze śniegu.
Zastukałem.
Światło w okienku zamigotało, przybladło, a potem
drzwi otworzyły się z przeraźliwym, głośnym
skrzypnięciem i stanął w nich brodaty i kudłaty
mężczyzna w obwisłym, o wiele za dużym swetrze
nieokreślonego koloru. W prawym ręku, na wysokości
twarzy, trzymał lampę naftową. Oświetlił nas nią
dokładnie, a potem, szerzej otwierając drzwi, powiedział:
– A, panowie milicjanci! Niespodziewani goście w
wieczór wigilijny. Proszę do środka. Czym chata bogata,
tym rada. – Cofnął się o krok i szerokim gestem zaprosił
do wejścia.
Jakoś tak się złożyło, że odkąd on tu zamieszkał,
nigdy nie byłem w tym wiatraku, toteż zaraz za progiem
stanąłem nieruchomo i po prostu zapomniałem języka w
gębie. Było na co popatrzyć.
Jedyne oświetlenie stanowiła lampa, którą cały czas
nasz artysta trzymał w ręku. A że nie trzymał jej
spokojnie, bo mu ręka latała to w prawo, to w lewo, więc i
po całym wnętrzu biegały ciemne cienie i wielkie
migotliwe plamy żółtego światła.
Maszyneria wiatraka nie została z niego usunięta.
Ogromne drewniane koła szczerzyły gęste zęby, pasy
transmisyjne ginęły gdzieś w wysokim mroku, a
drewniana rynna, którą kiedyś sypała się bielutka mąka,
zwisała leniwie na wysokości mojej twarzy. Ta
maszyneria,
w
ogromnej
większości drewniana,
zajmowała najwięcej miejsca.
W jednym z kątów stał żelazny okrągły piecyk na
czterech nóżkach. W piecyku buzował ogień. Blaszana
rura ginęła w gęstej, zawieszonej nad nami ciemności.
Przez
chwilę
pomyślałem
o
przepisach
przeciwpożarowych. Tuż obok piecyka rozstawione było
polowe łóżko, przykryte burym kocem. Przy nim stał
niewielki, zbity z surowych desek stolik. Na stoliku do
połowy wypróżniona butelka wódki z czerwoną kartką,
dwie szklane stopki, talerz z kiszonymi ogórkami i
choinka. Najdziwniejsza, jaką w życiu oglądałem.
Zmajstrowana z patyków, zielonych gałązek świerka i
jedliny, błyszczących puszek po konserwach, kawałków
rozbitego lustra i kolczastego drutu. Ale to była choinka.
A najdziwniejsze w niej było to, że na samym czubku, w
miejscu, gdzie się zwykle umieszcza anioła albo gwiazdę,
sterczała maleńka, okręcona sreberkami szubienica, a na
niej dyndał bielutki kościotrup – pajacyk wycięty z
tektury.
Choinka nie była odosobniona. Cały wiatrak aż się
roił od różnych dziwadeł. Ze ścian, z kątów, ze
wszystkich możliwych miejsc, a także spomiędzy
wiatrakowej maszynerii zwisały,
wychylały
się,
wypełzały twory z gałęzi, drewna, drutu i blachy.
Wędrujące cienie i światła rzucane przez tańczącą w
ręku brodacza lampę sprawiały, że wszystko to poruszało
się – pojawiało się na chwilę, a potem nagle tonęło w
czerni. Poczułem się trochę niewyraźnie. A gdy coś
dotknęło delikatnie mojej nogi, po plecach przeleciał mi
lodowaty dreszczyk, a za gardło chwycił nagły skurcz.
Ale to był tylko kot. Otarł się o mnie, a potem z cichym
miauknięciem miękkim susem skoczył na stół i spróbował
poruszyć łapą dyndającego na choince kościotrupa.
Zwykły, łaciaty kot. Przypomniało mi się czarne kocisko
Biernackiej, spotkane rano pod lasem, i przestrach
Walendziaka, kiedy przebiegło nam drogę, i śmiać mi się
zachciało, że teraz ja przeraziłem się kota jak – za
przeproszeniem – pijanica Walendziak.
– Ładnie tu u pana – powiedział kapitan, rozglądając
się po wiatraku i zdejmując czapkę. – Ogromnie
oryginalna choinka. Trochę tylko smutna. Nie bardzo w
wigilijnym nastroju. Czy można zdjąć płaszcz i usiąść na
chwileczkę?
Brodacz postawił lampę na stole, zgonił kota i
pokazując na polowe łóżko, powiedział;
– Tu można usiąść. I płaszcz położyć też.
Kapitan ściągnął płaszcz, złożył go na łóżku, na
wierzchu położył czapkę i usiadł obok.
– Siadajcie, sierżancie – zwrócił się do mnie. –
Gospodarz zaprasza, to trzeba siadać. A płaszcz to lepiej
zdejmijcie. Zagrzejecie się.
Usiadłem przy kapitanie, ale nie rozebrałem się, tylko
rozpiąłem kilka guzików.
– A więc nawiedzili mnie zbłąkani wędrowcy w
cudowny wieczór wigilijny. Wprawdzie to dopiero
popołudnie, a nie wieczór, ale jak panowie widzą –
brodacz wskazał na choinkę, butelkę wódki, szklaneczki i
talerzyk z ogórkami – ja już zacząłem świętowanie. Zaraz
panom naleję. – Ujął w rękę butelkę. – Wprawdzie szkło
już używane, ale alkohol dezynfekuje. – Niepewną ręką
nalał wódkę do kieliszków. – Ja pociągnę z butelki, reszta
szkła się, niestety, wybiła.
Pomyślałem, że za chwilę kapitan powie o
niemożności przyjmowania poczęstunku na służbie, ale
Bartczak nie odsunął napełnionej szklaneczki, popatrzył
tylko jeszcze raz na choinkę i zapytał:
– Widzę, że nie jesteśmy pierwszymi zbłąkanymi
wędrowcami, którzy nawiedzili pana dzisiaj. Miał pan
gości?
Brodacz podniósł butelkę do ust, przechylił głowę do
tyłu, wlał w gardziel sporą porcję, lekko zagulgotał,
odstawił butelkę, wierzchem dłoni otarł wargi, wąsy i
brodę, przypatrzył się nam uważnie i dopiero wtedy
powiedział:
– Z pana kapitana to prawdziwy Scherlock Holmes.
Wspaniała sztuka dedukcji, czyli małe szare komórki
pracują. Dwie szklaneczki na stole, a więc można stąd
wysnuć żelazne, logiczne wnioski, które niezawodnie
doprowadzą do ujęcia przestępcy. Ma pan rację,
kapitanie! Odwiedził mnie już jeden zbłąkany podróżny i
wspólnie wytrąbiliśmy te pół butelczyny. Jestem pełen
podziwu dla detektywistycznych talentów pana kapitana.
Kapitan uśmiechnął się. choć mnie gadanie naszego
artysty wcale się nie podobało. Dziwak nie dziwak, ale z
przedstawicielami władzy w ten sposób rozmawiać nie
powinien.
– Może nam pan zdradzić, kim był ten zbłąkany
wędrowiec?
– Mogę, kapitanie. Czemu nie. To był niejaki Antoś
Walendziak. Nieszczęśliwa ofiara potwornego nałogu,
okropnej żony i jeszcze okropniejszych dzieciaków, które
spłodził w przypływie skrajnej rozpaczy. Czy zadowolony
pan, kapitanie, z odpowiedzi?
Kapitan nie przestawał się uśmiechać.
– Pana Walendziaka spotkaliśmy idąc tutaj. Pan
sierżant był uprzejmy wskazać mu drogę do domu.
Interesują mnie raczej inni goście, którzy mogli dzisiaj
albo, powiedzmy, wczoraj wdepnąć do pana pracowni.
– Czy to przesłuchanie?
– Przecież pan widzi, że nie. Zdaje pan sobie chyba
sprawę, że gdybym chciał pana formalnie przesłuchać,
musiałbym wypowiedzieć kilka oficjalnych formułek,
uprzedzić o odpowiedzialności za fałszywe zeznania,
poinformować, w jakim wypadku wolno panu odmawiać
odpowiedzi, i tak dalej, i tak dalej. Na razie chciałbym po
prostu porozmawiać. I od pana tylko zależy – w tym
momencie uśmiech ulotnił się z warg kapitana – czy ta
rozmowa nie będzie się musiała przekształcić w niezbyt
przyjemne przesłuchanie.
– A więc rozmawiajmy – roześmiał się trochę
chrapliwym głosem brodacz i pociągnął z butelki nowy
potężny łyk – a więc rozmawiajmy, drogi panie Holmes.
Otóż niech pan sobie wyobrazi, że oprócz Walendziaka,
który wyszedł przed chwilą, nie było tu nawet psa z
kulawą nogą. I to co najmniej od dziesięciu dni.
Wystarczy?
Widać nie wystarczyło, bo kapitan zapytał:
– A co pan porabiał wczoraj po południu i
wieczorem?
– Siedziałem w mieszkaniu. Majstrowałem tę choinkę
– odpowiedział, wskazując palcem na dziwaczne drzewko
ozdobione makabrycznym pajacykiem. – Niestety,
kapitanie, nikt tego nie może potwierdzić. Świadectwo
kota i zaspanych nietoperzy, zimujących tam wysoko –
wskazał w kierunku tonącego w mroku dachu wiatraka –
nie może być brane pod uwagę. Jednym słowem, nie mam
alibi. Watsonie! – wrzasnął nagle spoglądając na mnie, a
oczy dziwnie mu zaświeciły. – Wielki Holmes
zdemaskował przestępcę, zaraz wyciągnie z kieszeni
kajdanki odpowiedniego rozmiaru i zatrzaśnie je na
rękach okropnego zbrodniarza.
– Niech pan przestanie błaznować – spokojnie
powiedział kapitan. – A w ogóle dlaczego przyszło panu
do głowy, że potrzebne jest panu alibi? Przecież o nic
pana nie oskarżamy.
Przestał błaznować. Wsparł się ciężko obiema rękami
na nie heblowanych deskach stolika i tępo wpatrzył się w
butelkę. A kiedy po chwili przemówił, nie było już w jego
głosie ani śladu poprzedniej zaczepności i drwiny:
– Dla takich jak ja, kapitanie, zawsze jest potrzebne
alibi. Zawsze, aż do końca życia. Jeżeli stanie się coś
złego, to waszym pierwszym odruchem jest sprawdzenie,
co wtedy robili tacy ludzie jak ja. Ci, którzy siedzieli już
w więzieniu. Na nich kierują się pierwsze podejrzenia. I to
bez względu na to, czy dano komuś w ciemności w
mordę, czy ukradziono cysternę ze spirytusem albo czy
ktoś zarżnął świętego Mikołaja... Nie, kapitanie, niech pan
nie myśli, że mnie pan złapał z tym Mikołajem.
Walendziak mi o tym opowiadał. Stąd wiem. I niech pan
nie twierdzi, że tak właśnie nie jest W Gwiazdowie mamy
ze sto chałup, ale jak zabito tego świętego, to nie
poszliście do żadnej z nich, tylko chcecie porozmawiać ze
mną. I to jedynie dlatego, że przez kilka lat siedziałem w
pierdlu.
Zamilkł i w dalszym ciągu nie odrywał spojrzenia od
butelki. Jego czarna, postrzępiona broda drżała, jakby
ledwie powstrzymywał się od płaczu.
Zrobiło mi się chłopa żal. W tym, co mówił, było
sporo racji. Już przecież dziś rano pierwszym
podejrzanym Biedronka był właśnie on. I co gorsza,
dzięki jęzorowi Walendziaka pewnie świetnie o tym teraz
wiedział. A to nie mogło być przyjemne. Ale ja nie
wierzyłem, żeby miał coś wspólnego z tym niby
Mikołajem. Co innego dziabnąć nożem swoją dziewczynę
przyłapaną w łóżku z obcym chłopem, a co innego na
zimno, dla zatarcia śladów i zagarnięcia łupu,
zamordować kumpla, z którym zrobiło się ryzykowny
skok. To jakoś nie pasowało do tego narwanego
oberwańca, z którego u nas w Gwiazdowie wszyscy się
trochę podśmiewali, ale którego jednocześnie chyba lubili.
Oczywiście, nie było u nas nikogo, kto by nie
wiedział, za co nasz artysta odsiedział te kilka latek. Ale
tak naprawdę, z ręką na sercu mówiąc, to choć nikt by nie
śmiał powiedzieć, że się mu odsiadka nie należała, to z
pewnością niejeden pomyślał, że za taką zwyczajną
dziwkę to trochę za długo artysta przesiedział na
państwowym wikcie i opierunku.
Kapitan odsunął od siebie napełnioną stopkę,
podniósł się i rozejrzał po wiatraku.
– Można obejrzeć pana rzeźby?
Brodacz milczał i nadal gapił się w butelkę.
Kapitan zaczął przechadzać się i uważnie oglądać te
dziwne, poskręcane z drutów, blach i gałęzi konstrukcje,
których wszędzie było pełno. A w pewnej chwili od
niechcenia zapytał:
– Czy w czasie pobytu w więzieniu albo i gdzie
indziej nie poznał pan niejakiego Antoniego Śliwy? – i
uprzedzając odpowiedź, dodał miękko: – Pan oczywiście
zdaje sobie sprawę, że potrafimy to sprawdzić. To tylko
kwestia czasu.
– Wiem – warknął artysta i po raz pierwszy od
dłuższej chwili popatrzył na nas. – Nie znałem żadnego
Śliwy. Możecie to sobie sprawdzać, ile chcecie i jak
chcecie, ale dajcie mi wreszcie spokój! Nie widzicie, że
świętuję? Byli kryminaliści także mają prawo do
wigilijnej wieczerzy, i to niekoniecznie w towarzystwie
glin... Osobiście – głos jego znowu nabrał tonu zjadliwej
kpiny – wolę w taki święty wieczór towarzystwo kota od
nawet najbardziej czarujących glinarzy. Czy wyrażam się
dostatecznie jasno, panie kapitanie?
– Wystarczająco jasno – zgodził się kapitan,
pochylony nad jakimiś pokracznie poskręcanymi,
odartymi z koty gałęziami. Jedna z nich była szczególnie
długa, sękata i zakończona rosochatymi rozgałęzieniami.
– Skąd pan bierze materiał na swoje rzeźby? Gdzie
pan wytrzasnął takie piękne gałęzie?
Artysta nie odpowiedział, więc go wyręczyłem:
– Obywatel Stachurko włóczy się całymi dniami po
lesie i znosi gałęzie do wiatraka. A korzenie zbiera na
porębach. Obywatel Stachurko ma już takie oko,
obywatelu kapitanie, że i spod ziemi potrafi takie
dziwolągi wyciągnąć. Człowiek przechodzi koło jakiegoś
pniaka czy zeschłej gałęzi tysiąc razy i nawet jej nie
zauważy, a obywatel Stachurko raz tylko spojrzy i zaraz
wie, że to jakiś dziwoląg. Zaniesie do domu, trochę
oskrobie i proszę – wskazałem ręką na rzeźby – od razu
robią się z tego dzieła sztuki.
Prawdę mówiąc, nigdy jakoś nie mogłem dopatrzyć
się w tych rzeźbach niczego pięknego, ale trzeba
przyznać, że wyglądały naprawdę dziwacznie i
niepokojąco. Dziś widziałem je po raz pierwszy we
wnętrzu wiatraka, ale w lecie rzeźbiarz rozstawiał je
wokół niego, całymi godzinami coś przy nich majstrując i
poprawiając, więc nie raz i nie dwa je uważnie
obejrzałem, ucinając przy okazji różne rozmówki z
naszym artystą. Jeżeli akurat się złożyło, że był trzeźwy,
to na zagadnięcia odpowiadał niechętnymi pomrukami,
ale że rzadko mu się to zdarzało, więc często można z nim
było pogwarzyć. Gadał wtedy Stachurko bardzo zabawnie
i człowiek mógł się pośmiać. Dzieciaki z całego
Gwiazdowa także lubiły Stachurkę. Z nimi rozmawiał
nawet wtedy, gdy był trzeźwy. Majstrował im łuki,
indiańskie totemy i takie tam inne zabawki. Dzieciaki za
to znosiły mu różne pokaźne gałęzie, stare żelastwo,
blachy i migiem pędziły do spółdzielni, gdy je wysyłał po
piwo albo butelkę wina owocowego.
Kapitan odstąpił od gałęzi, popatrzył na buzujący w
żelaznym piecyku ogień i przyłożył dłoń do drewniane
ściany wiatraka.
– Solidnie grzeje ten piecyk. Ciepło u pana. Drzewo
wyschnięte na wiór. Musi pan uważać, żeby nie zaprószyć
ognia.
Znowu pomyślałem o przepisach przeciwpożarowych
i o tym, że z tym piecykiem trzeba będzie coś koniecznie
zrobić, jeżeli nasz artysta nie ma puścić z dymem siebie,
rzeźb i całego wiatraka. Rzeczywiście, było tam bardzo
ciepło, nawet gorąco. Nie zdjąłem kurtki i czułem, że
koszula przylepia mi się do pleców.
– Pozwólcie do mnie, sierżancie – powiedział
kapitan, podchodząc z powrotem do ustawionych w kącie
gałęzi. – Dotknijcie tego – wskazał na najwyższą, tę
rosochatą.
Przytknąłem palec do gałęzi i w chwilę potem
zrozumiałem, o co chodzi.
– Drzewo wilgotne, obywatelu kapitanie. Bardzo
wilgotne.
– I – powiedział kapitan – tę gałąź naprawdę z daleka
można wziąć za widły. Zwłaszcza wieczorem, w słabym
oświetleniu.
Popatrzyliśmy na Stachurkę.
Jeszcze raz sięgnął po butelkę i uśmiechnął się jakoś
nieporadnie. Dostrzegłem, że butelka w jego ręku
podryguje nerwowo. Nic nie powiedział.
– Szkoda, że nie jest pan z nami szczery, panie
Stachurko – przerwał milczenie kapitan. – Wbrew temu,
co pan nam mówił, wychodził pan jednak wczoraj po
południu z wiatraka. Potem biegł pan od strony lasu,
dźwigając tę gałąź. Nastraszył pan kobietę. Pomyślała, że
spotkała diabła...
Nadal się nie odzywał. Łaciaty kocur wskoczył na
stół i sięgnął łapką do kościotrupka.
– Dlaczego pan z nami nie jest szczery, panie
Stachurko? – zapytał kapitan. – Jeszcze można to
naprawić. Niech nam pan po prostu powie, co pan robił
wczoraj wieczorem. Dlaczego pan tak biegł z tego lasu?
Odstawił butelkę, potarł wierzchem dłoni czoło, na
którym pojawiły się kropelki potu, i wlepił w nas oczy. W
jego spojrzeniu nie było już drwiny. Był tylko strach.
Ale to trwało zaledwie chwileczkę. Nagle się
wykrzywił, chwycił z powrotem butelkę i bluznął nam w
twarz wiązanką przekleństw. U nas w Gwiazdowie
mężczyźni mają mocno niewyparzone gęby, więc co i raz
się zdarza, że ktoś rzuci publicznie ciężkim słowem, ale
prawdę mówiąc, nigdy jeszcze, choć już prawie
czterdzieści lat chodziłem wtedy po świecie, takiej
wiązanki nie słyszałem.
Był wściekły. Wściekły, przerażony i pijany. Mocno
ściskał butelkę. Wydało mi się, że już, już, a rzuci nią w
nasze głowy. Tak chyba musiał wyglądać też wtedy, gdy
ciachnął nożem swoją dziewczynę i jej amanta.
– Nie dostaniecie mnie, gnojki! – wrzeszczał. –
Zabiję pierwszego, który do mnie podejdzie!
Prawą ręką podniósł do góry naftową lampę i
zamierzył się nią na nas. Jeżeliby ją rzucił, kiepskie by
były nasze widoki Poczułem na plecach lodowaty dreszcz,
ogromną suchość w gardle i nie widzieć czemu
pomyślałem o pływającym w wanience karpiu, którego
zapomniałem zabić. Instynktownie prawą ręką chciałem
sięgnąć po pistolet, ale nie wykonałem tego ruchu.
Zrozumiałem, że jeżeli to zrobię, on rzeczywiście rzuci
lampę...
– Niech pan będzie rozsądny, panie Stachurko. Niech
pan odstawi lampę – głos kapitana był miękki i łagodny, –
już raz w życiu poniosły pana nerwy i miał pan potem
wiele kłopotów...
Nie odstawił lampy, ale jej w nas jakoś i nie rzucił.
Jego rozognione oczy skierowały się na kapitana. Na mnie
nie patrzył. Delikatnie przesunąłem dłoń w kierunku
kabury.
Kapitan musiał to zauważyć, bo powiedział z
naciskiem:
– Sierżant też nie ma wobec pana złych zamiarów.
Naprawdę nie ma powodów denerwować się...
Odsunąłem rękę od pistoletu.
A Stachurko, jakby nagle oprzytomniał, postawił
lampę na stole. Tylko butelkę ściskał nadal. A potem bez
słowa wlał sobie do gardła resztę jej zawartości.
Spojrzałem na kapitana pytająco. Wydało mi się, że teraz
nadeszła odpowiednia chwila, aby obezwładnić nerwusa,
ale kapitan był widać innego zdania. Z jego twarzy nic nie
mogłem wyczytać.
– Panowie – powiedział Stachurko, a w jego głosie
zabrzmiała prawdziwa rozpacz – panowie, ja nie chcę iść
do więzienia. Ani nawet na jeden dzień, nawet na godzinę.
Naprawdę wolę umrzeć, niż znowu znaleźć się za kratami.
– Głos mu się załamał. Odstawił pustą butelkę i ciężko
usiadł na łóżku. – Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
Nie chcę mieć nic wspólnego z tym trupem pod lasem.
Nie mam z tym nic wspólnego...
– Nie twierdzę, że ma pan z tym coś wspólnego –
powiedział kapitan, zbliżając się do Stachurki. – Nic
takiego nie mówiłem. Po prostu stwierdziłem, że nie był
pan z nami szczery. Chcemy się tylko dowiedzieć, co
robił pan wczoraj wieczorem. Na razie nic więcej...
Stachurko ukrył twarz w dłoniach i wydawało się, że
zaczął płakać. Kot w dalszym ciągu bawił się wisielcem.
Nastała długa cisza, przerywana tylko trzaskaniem
ognia w piecyku, a ja poczułem nagle, że jestem bardzo
głodny. Tęsknie pomyślałem o śniadaniu spoczywającym
w mojej raportówce.
– Dobrze – powiedział zupełnie spokojnym głosem
nasz artysta – niech już będzie. Powiem wam wszystko.
Ale – dodał – musicie mi przyrzec, że potem dacie mi
spokój. Że odczepicie się ode mnie raz na zawsze...
– Pan jest inteligentnym człowiekiem, panie
Stachurko – cierpliwie tłumaczył kapitan – zdaje pan
sobie sprawę, że nic takiego nie mogę panu przyrzec.
Mogę tylko obiecać, że jeżeli rzeczywiście nie miał pan z
tym nic wspólnego – podkreślił z naciskiem to „nic” –
włos panu z głowy nie spadnie. I to bez względu na to, co
przydarzyło się panu w przeszłości. Wbrew temu, co pan
sądzi, fakt, iż ktoś popełnił nawet poważne przestępstwo,
wcale nie oznacza, że już do końca życia będzie
automatycznie podejrzany o każdą zbrodnię. W gruncie
rzeczy przyszliśmy tu do pana nie dlatego, że kiedyś
siedział pan w więzieniu, choć przyznam, to także
odegrało jakąś rolę, ale przede wszystkim dlatego, że
pewna kobieta wczoraj wieczorem zobaczyła kogoś, kogo
określiła jako diabła, i stwierdziła, że ten ktoś biegł
szybko od lasu do pańskiego wiatraka. A dziś pod tym
lasem znaleźliśmy człowieka w przebraniu świętego
Mikołaja z bagnetem w sercu. W tej sytuacji musieliśmy,
niestety, zakłócić panu wigilijne popołudnie. A teraz
słucham. Niech nam pan wszystko opowie...
Popatrzył na nas smutno, zgonił ze stołu kota, który
właśnie o mały włos nie wywrócił uwieńczonej wisielcem
choinki, i zaczął opowiadać. Początkowo wychodziło mu
to dosyć składnie, ale wkrótce język zaczął mu się trochę
plątać, bo wiele chyba tego dnia wypił, i powtarzał swoje
wyznanie kilka razy. A kiedy skończył, na nowo zaczął
płakać i oczy zrobiły mu się zupełnie nieprzytomne.
– On jest zupełnie zalany, kapitanie.
– Widzę. Niemniej wszystko, co powiedział, trzeba
zaprotokołować. Niestety, choć bardzo tego chciałby
uniknąć, będziemy go musieli oficjalnie przesłuchać.
Musi na trzeźwo potwierdzić to, co nagadał po pijanemu.
– Czy obywatel kapitan mu wierzy?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. W zasadzie nie mam powodu nie
wierzyć. Mieliście rację, sierżancie, to bardzo dziwny
człowiek.
Dziwny człowiek złożył głowę na stoliku pod
makabryczną choinką i usnął smacznie. Tuż obok jego
ciemnej kędzierzawej czupryny usiadł kot i języczkiem
począł starannie czyścić futerko na brzuchu. Ogień w
piecyku nieco przygasł. Głębokie cienie wypełniły kąty, a
pokraczne rzeźby-dziwa z drzewa, blachy i drutu poczęły
straszyć ze wszystkich stron niesamowitymi kształtami.
GODZINA 17,20
– Mama powiedziała, żeby na tatusia poczekać. Tatuś
obiecał, że w południe wróci do domu. Wszystko już
przygotowane. Tylko ta ryba żyje. I mama jest bardzo z
tego niezadowolona. Bardzo.
Popatrzyłem na Halinkę nieprzytomnym wzrokiem i
zupełnie nie mogłem zrozumieć, czego ode mnie chce i
skąd się tam w ogóle wzięła. To, co mówiła, jakoś do
mnie nie docierało. A ona cierpliwie powtarzała swoje,
zerkając jednocześnie ciekawie na cherlawego blondynka,
wywiadowcę z komendy wojewódzkiej. Prawe oko
wywiadowcy otoczone było brunatnosiną opuchlizną, i
chustka, którą przyciskał do nosa, była czerwona od krwi.
– Śniegiem by przyłożyć – doradził troskliwie kapral
Duda.
Porucznik wisiał przy telefonie, a Biedronek
przyglądał się temu wszystkiemu z wyraźnym
ukontentowaniem.
– No i jak będzie? – nie ustępowała Halinka – wróci
tata na szóstą, jak obiecał?
Dopiero w tym momencie zrozumiałem, o co jej
chodzi. Spojrzałem na nią w taki sposób, że chyba po raz
pierwszy w swym niedługim życiu poważnie się mnie
przestraszyła. Cofnęła się do wyjścia, a gdy już była w
bezpiecznej odległości, zatrzymała się w drzwiach i
szybciutko wyrecytowała:
– To ja już nie będę na tatę czekała. Powiem mamie,
że tata jest zajęty. Ale mama to nie będzie zadowolona...
Postąpiłem bez słowa krok w jej kierunku. Odwróciła
się na pięcie i wybiegła z posterunku, zatrzaskując za sobą
drzwi.
– Ale mi skurwiel przyłożył – skarżył się
wywiadowca.
– Obudził się, popatrzył na mnie i grzecznie spytał,
co ja za jeden. Więc ja mu także grzecznie powiedziałem
co i jak i że będzie się musiał ze mną przejść na
posterunek, i oficjalnie potwierdzić wszystko, co
powiedział przedtem kapitanowi, i podpisać zeznanie. I
cały czas grzecznie do niego, i że jak to podpisze, to
będzie mógł wrócić do domu i robić, co mu się żywnie
podoba. Oczy mu się takie jakieś dziwne zrobiły, ale
powiedział, że z przyjemnością pójdzie, tylko się musi
ubrać i łyknąć kielicha, bo go suszy. Ja mu na to, że pić
nie może, bo się znowu ulula, a mnie przykazano, aby go
na posterunek przyprowadzić wstanie jakiej takiej
używalności, bo zeznawać po pijaku nie należy...
– Uciszcie się – warknął porucznik – nie mogę dostać
połączenia z komendą. Co jest z tym cholernym
telefonem? – Uderzył palcami kilkakrotnie w widełki i na
nowo pracowicie począł wykręcać odpowiednie numery.
Wywiadowca przycichł na chwilę, ale już po
kilkunastu sekundach podjął swoją opowieść, tyle że
stłumionym szeptem:
– ... a on nic, tylko że musi wypić kielicha, bo to mu
dobrze zrobi, i że inaczej nie pójdzie za chińskiego boga.
No i co miałem robić? Siłą gościa ciągnąć czy co? Więc
się w końcu zgodziłem, byle, powiedziałem, naprawdę
jednego i niewielkiego. No to on sięgnął pod łóżko i
czegoś tam zaczął gmerać i szukać. Długo to trwało, więc
do niego podszedłem, żeby zobaczyć, co on tam robi. I
wtedy mnie tak zasunął, że zobaczyłem wszystkie
gwiazdy i nakryłem się nogami... A potem mnie jeszcze
kopnął...
Porucznik, który w dalszym ciągu nie mógł uzyskać
połączenia, przygadał złośliwie:
– A wy, Maliniak, byliście uzbrojeni...
– Zaskoczył mnie łachudra, obywatelu poruczniku.
Taki spokojny gość, nie mogłem przewidzieć, że mi
przyłoży – tłumaczył się wywiadowca, nie odrywając
chustki od rozkwaszonego nosa.
– Powinniście przewidzieć – powiedział porucznik. –
Nic was nie usprawiedliwia. Najlepszy wywiadowca z
komendy daje się jak dziecko sflekować pijakowi i
pozwala mu się ulotnić. Tego wam, Maliniak, długo nie
zapomnę. Naprawdę wstyd i kompromitacja. Mogliście
chociaż spróbować go złapać – dodał rozdrażnionym
głosem – a tak szukaj wiatru w polu...
– Przecież próbowałem, od razu się poderwałem.
Jeszcze był w drzwiach, jak już byłem na nogach i
skoczyłem za nim. Tylko ta śnieżyca. Ni cholery nie było
widać. Biało i biało. I las pod bokiem... Nie dało rady.
– Nie dało rady, nie dało rady – powtórzył,
przedrzeźniając wywiadowcę, porucznik – a co ja mam
teraz zameldować kapitanowi? Do jasnej cholery z tym
telefonem – wrzasnął nagle – nie mogę połączyć się z
komendą!
– U nas tak często – wyjaśniłem – stale jakieś
uszkodzenia na linii...
– Ale ja muszę dodzwonić się do komendy. Trzeba
koniecznie sprowadzić psy i drużynę alarmową, przecież
nie można pozwolić mu uciec – denerwował się coraz
bardziej – trzeba zorganizować pościg. Że też kapitan
musiał już wyjechać – dodał z żalem. Widać było, że
wolałby, aby ktoś inny podejmował decyzję.
Ale kapitana dawno już nie było. Jak tylko Stachurko
usnął, a wcale się nie zanosiło, że prędko otrzeźwieje,
zdecydował, że nic tu już po nim, i powiedział:
– Posiedźcie tu z dziesięć minut przy tym facecie. Ja
wracam na posterunek. Zmieni was nasz wywiadowca.
Jak facet otrzeźwieje choć troszkę, to go przyprowadzi na
posterunek i porucznik Fronczak formalnie go przesłucha
jako świadka. Ja wracam do N. Może już tam coś więcej
wykopali o tym Śliwie. – Popatrzył na zegarek, zaklął pod
nosem, nałożył płaszcz, czapkę i tyle go widziałem.
Gdy po kwadransie przy śpiącym zmienił mnie
wywiadowca Maliniak i wróciłem na posterunek, kapitana
już nie było. Odjechał do N. Na posterunku oprócz
Biedronka i Dudy pozostał tylko, zły jak chrzan,
porucznik Fronczak, który miał formalnie odebrać
zeznania od naszego artysty i dopiero potem wracać do N.
przysłanym samochodem.
– Obywatelu poruczniku – powiedziałem – właściwie
to nie potrzeba tych psów i drużyny alarmowej. Po co
męczyć ludzi w Wigilię? Sami możemy to załatwić.
Stachurko nie kamfora, nie wyparował.
Spojrzał na mnie niedowierzająco.
– Gdzie go znajdziecie? Jak? W tym śniegu i w tym
lesie? Człowieku, bez psów i większej ilości ludzi nie
damy rady.
Nie spodobał mi się pomysł polowania na Stachurkę
z pomocą psów i nagonki. Narwany to był facet
niewątpliwie, przyłożył wywiadowcy Maliniakowi jak się
patrzy, powinien za to ponieść karę, ale jakoś mi się nie
widziało, żeby człowieka koniecznie trzeba było tropić
psami, i to w dodatku w gwiazdkowy wieczór. Stachurko
to przecież nie „Rudy”. A swoją drogą przypomniało mi
się, że jak ścigaliśmy „Rudego”, to jakoś tak przez tydzień
nie można się było doczekać na sprowadzenie psów... Ale
to już stare dzieje.
– Obywatelu poruczniku, Stachurko daleko nie
poszedł. Wybiegł bez palta, pewnie bez żadnej gotówki,
więc gdzie on pójdzie?
– Sierżancie – zdenerwował się porucznik – co wy mi
tu zasuwacie o braku gotówki. Ma jej aż za dużo. Ma tu
gdzieś przecież zamelinowaną forsę z napadu.
– To obywatel porucznik myśli, że on naprawdę zabił
tego Śliwę i zabrał pieniądze?
Popatrzył na mnie jak na wariata:
– Przecież to jasne jak słońce. Jakby nie miał nic na
sumieniu, przecież by nie bił Maliniaka i nie uciekał.
Nerwy go zawiodły. Załamał się, wpadł w panikę, uderzył
Maliniaka i uciekł.
Pomyślałem, że Stachurkę rzeczywiście nerwy
zawiodły.
– Kapitan Bartczak – powiedziałem powoli – raczej
uwierzył w to, co nam Stachurko zeznał. A narwany to on
jest rzeczywiście, z natury. A na dodatek był porządnie
wlany...
Porucznik już mnie nie słuchał i znowu zaczął kręcić
tarczą telefonu.
– Poruczniku, coś mi się zdaje, że wiem, gdzie ten
Stachurko mógł pobiec...
Odłożył słuchawkę na widełki i spojrzał pytająco.
– Jest takie jedno miejsce, gdzie mógł się schować.
Jakbyśmy tam poszli, to pewnie udałoby się go nakryć...
GODZINA 17,45
Śnieg przestał padać. Rozpogodziło się. Gwiazdy
zabłysły na zamrożonym niebie, a błyszczący jak solidnie
wypolerowana patelnia księżyc zawisł nisko nad
pobieloną ścianą lasu. Brał mróz i sypki, nawiany śnieg
chrzęścił pod butami.
Szybkim marszem mijaliśmy ostatnie we wsi
zabudowania. W oknach świeciły się zapalone choinki, a
oszczekujące nas zza płotów psy czyniły wiele hałasu.
Było nas czterech. Ja, porucznik Fronczak, kapral
Duda i szeregowy Biedronek. Wywiadowca Maliniak,
któremu artysta Stachurko rozkwasił nos, pozostał na
posterunku, przy telefonie. Szliśmy do lasu, aby poszukać
Stachurki. Wydawało się, że jest tylko jedno miejsce,
gdzie mógł się schronić, i tam właśnie ich prowadziłem.
– Sierżancie – powiedział Fronczak – wy naprawdę
wierzycie, że on nie miał nic wspólnego z tym
morderstwem i napadem?
– Tak mi się zdaje – odpowiedziałem ostrożnie. –
Głowy bym za to nie dał, ale to mi jakoś na niego nie
wygląda. Bo pomyślcie, poruczniku – dodałem już
pewniej – Stachurko nie ma przecież samochodu. Nie
mógł więc przywieźć tu tego Śliwy. Nie mógł też chyba
brać udziału w napadzie. Chyba...
– Chyba – wtrącił porucznik – że był jeszcze z nim
ktoś trzeci. Ten z samochodem. To mogło wyglądać tak –
porucznik wyraźnie zapalił się do swego pomysłu –
Stachurko i ten trzeci z samochodem, którego jeszcze nie
znamy, zorganizowali napad. Wykonawcą miał być
notoryczny przestępca i recydywista Śliwa. Oni czekali na
niego w samochodzie. Może zresztą Stachurko nie brał
bezpośredniego udziału w skoku. Jego rola mogła polegać
na tym, że miał zamelinować Śliwę i łup w tym wiatraku.
Czekał tu na nich. Śliwa zrobił skok, wsiadł do
samochodu prowadzonego przez tego trzeciego i
przyjechali tutaj...
– Dlaczego Śliwa nie zdjął kostiumu świętego
Mikołaja? – wtrąciłem. – Porucznik skwitował moje
wątpliwości energicznym machnięciem ręki.
– Nieważne. Nie ma nad czym się zastanawiać. Może
po prostu samochód był ciasny i niewygodnie było się
rozbierać? Przyjechali tu. Stachurko czekał na nich przy
szosie. Wysiedli. Śliwa ze zrabowanymi pieniędzmi.
Niczego się nie spodziewał, a oni tymczasem już od
początku planowali, żeby się go pozbyć. Wiedzieli, że
milicja szybciutko wpadnie na trop Śliwy, więc
postanowili go usunąć. Ginął w ten sposób jedyny
bezpośredni wykonawca napadu, człowiek, który
wcześniej czy później wpadłby w nasze ręce i oczywiście
ich zasypał. Myśleli, że jak go wykończą, będą
bezpieczni. Więc go zabili. Kierowca z samochodem
odjechał, a Stachurko pozostał na miejscu. Łupem albo od
razu się podzielili, albo – i to jest prawdopodobniejsze –
Stachurko gdzieś go tu zamelinował...
Niezbyt mnie ten wywód przekonał. Stachurko, mimo
że zdrowo przyłożył wywiadowcy Maliniakowi, a przed
laty ciężko poranił dwoje ludzi, jakoś nie chciał mi
pasować do historyjki porucznika Fronczaka. Mimo
wszystko nie wydawał się człowiekiem zdolnym do tak
paskudnego morderstwa, a poza tym nie zgadzały się z tą
teorią i fakty. Spróbowałem więc podzielić się z
porucznikiem wątpliwościami.
– Obywatelu poruczniku, coś się tu chyba nie zgadza.
Gdyby już z góry chcieli wykończyć tego Śliwę, nie
zabiliby go akurat w miejscu, gdzie mieszka Stachurko.
Mogli to załatwić po drodze. A jeżeli już zrobili to tu, to
nie zostawiliby Śliwy na pobrzeżu szosy. Schowaliby
raczej nieboszczyka w lesie, a wtedy szukaj wiatru w
polu. Jakby mieli trochę szczęścia, mógłby tam sobie
poleżeć do wiosny...
– Z was to filozof, sierżancie – przerwał wyraźnie
zniecierpliwiony porucznik. – Zapominacie, że jakby
przestępcy nie popełniali błędów, to i więzienia byłyby
puste. Wy tak teraz w kółko mówicie: jeżeli, jakby, gdyby
i tak dalej. I teoretycznie rzecz biorąc, macie nawet rację.
Tylko że tego Stachurkę po prostu nerwy zawiodły. Zabił,
przestraszył się, stracił głowę i na łeb, na szyję pobiegł do
wiatraka. Oczywiście że nie było mądrze zabijać Śliwę w
pobliżu miejsca swego zamieszkania, tylko że człowiek to
nie maszyna, popełnia rozmaite głupstwa. Zabił,
przestraszył się tego, co uczynił, i zapominając o
wszystkim, pobiegł do domu. Przecież ta kobieta, widziała
go, jak biegł. Chyba nie wierzycie, że zobaczyła diabła?
Oczywiście, że nie wierzyłem. Rzecz w tym jednak,
że ten człowiek biegnący w kierunku wiatraka niósł
podobno widły. Właśnie przez to Bielawska pomyślała, że
spotkała diabła. A ja także, wraz z kapitanem
Bartczakiem, widziałem te widły. To znaczy rosochatą
gałąź, którą z daleka można było wziąć za diabelskie
narzędzie. Jakoś mi się nie wydawało, żeby Stachurko,
uciekając po dokonaniu morderstwa, pamiętał o gałęzi,
którą znalazł w lesie. I po co zresztą miałby łazić z nią na
miejsce spotkania z bandytami? Ta gałąź pasowała o
wiele bardziej do tego, co nam opowiedział pijany
Stachurko.
Weszliśmy w zasypany śniegiem las, cichy, martwy i
zimowy.
– Teraz to już musimy być raczej cicho, obywatelu
poruczniku – powiedziałem półgłosem. – Niedobrze
byłoby, gdyby nas Stachurko usłyszał, a głos po lesie
daleko się rozchodzi...
Porucznik kiwnął ze zrozumieniem głową i dalej
szliśmy w milczeniu leśnym duktem, przedzierając się
przez kopny śnieg, który tu sięgał po kolana.
Przygniecione połyskującymi w księżycowym świetle
śnieżnymi okiściami gałęzie chyliły się ku nam, więc od
czasu do czasu zniżaliśmy głowy, aby nie uwalić sobie na
czapki albo za kołnierze jakiej porcji śniegu.
Skrzypienie śniegu pod naszymi butami, choć
staraliśmy się iść cicho, słychać było wyraźnie, toteż w
każdej chwili groziła nam dekonspiracja. Miałem jednak
nadzieję, że Stachurko nazbyt jest zalany, by zwracać na
cokolwiek uwagę.
Od czasu do czasu dobiegały nas – to z prawej, to z
lewej strony – jakieś miękkie pachnięcia. Porucznik
Fronczak natychmiast w takich razach nasłuchiwał i
zwalniał kroku, ale ja uspokajałem go przeczącymi
ruchami głowy, bo wiedziałem, że to nie dźwięki
wydawane przez obywatela Stachurkę, tylko spadające z
drzew śniegowe czapki.
Nagle porucznik stanął jak wryty i wskazując palcem
przed siebie, zasyczał mi w ucho:
– Tędy szedł! Widzę ślady!
Rzeczywiście. Dukt był przecięty ginącym w
ośnieżonych badylach splątanych krzewów sznurem
wyraźnie odciśniętych, głębokich śladów.
Uśmiechnąłem się wyrozumiale i zaszeptałem:
– To nie ślady Stachurki. To dzik, obywatelu
poruczniku. Musiał niedawno tędy przechodzić. Tam
zaczyna się dąbrowa – wskazałem palcem w kierunku
krzaków – a one w niej zawsze buchtują za żołędziami.
Zobaczyłem, że Biedronek może za chwilę parsknąć
śmiechem, więc zgromiłem go spojrzeniem. Nie powinien
się śmiać z przełożonego, do tego starszego stopniem
choć prawdę mówiąc, tropy dzicze nie przypominają
odcisków ludzkich butów. Biedronek zrozumiał moje
spojrzenie, bo twarz mu spoważniała i ochota do śmiechu
odeszła.
– Jesteście pewni? – zasyczał niespokojnie porucznik
i stanął, kładąc rękę na kaburze pistoletu.
– Na pewno, obywatelu poruczniku – pospieszyłem z
zapewnieniem. – To dzik. I musi on być bardzo niedaleko.
Jakby na potwierdzenie moich słów usłyszeliśmy
nagli stłumione, dobiegające zza krzaków poparskiwania
a zaraz potem trzask łamanych gałązek i szybko
oddalający się szurgot.
– Spłoszyliśmy go – szepnął Józek.
– Idziemy dalej, poruczniku.
Ruszyliśmy. Porucznik w dalszym ciągu trzymał rękę
na kaburze i od czasu do czasu zerkał w stronę, w którą
uciekł dzik, jakby w obawie, że zwierz gotów się
rozmyślić i pocwałować na nas.
Po piętnastu minutach doszliśmy do starej poręby
której od lat jakoś nikt nie zdecydował się wykarczować
W księżycowym blasku polana, pokryta śnieżnymi
kopcami otulającymi nie wykopane karpy, wyglądała
dziwnie i niesamowicie. Zatrzymaliśmy się na jej skraju.
Wyciągnąłem rękę i wskazałem drugą stronę rozległej
przestrzeni. Tam, obok paśnika zbitego z grubych
drewnianych bali, odwiedzanego co noc przez sarny i
jelenie, bielił się dziwaczny kopulasty kształt.
– To tu, obywatelu poruczniku – szepnąłem. – To jest
taki szałas. Zbudowali go drwale jeszcze w czasie
okupacji. W lecie nasz artysta przesiaduje w nim
godzinami i gromadzi tam swoje gałęzie i korzenie.
Dopiero potem znosi je hurtem do wiatraka. Teraz na
pewno tu się schował. Musimy go osaczyć ze wszystkich
stron.
Porucznik pokiwał ze zrozumieniem głową i nie
poruszył się. Poczekałem chwilę, a widząc, że się wcale
nie spieszy organizować podchodzenia Stachurki,
zdecydowałem się objąć komendę.
– To może zrobimy tak – powiedziałem – Józek i
kapral Duda obejdą z prawej, ja z lewej, a obywatel
porucznik zostanie tu. Potem, jak już będę koło tego
dużego chojaka – pokazałem, o które drzewo mi chodzi –
to się obywatelowi porucznikowi pokażę. Obywatel
porucznik podejdzie wtedy do tego szałasu, na wprost jak
strzelił. Kryć się nie będzie trzeba, będziemy wtedy go już
mieli, nijak nie potrafi się wywinąć...
Przez chwilę poczekałem służbiście, aż porucznik
podejmie decyzję, a że nic jakoś nie rzekł, więc
powiedziałem chłopakom, co i jak mają robić, i
zaczęliśmy podchodzenie artysty. Ruszyłem w lewą
stronę skrajem poręby, wyciągając buciory ze śniegu i
bacząc, aby się zbytnio nie wychylać zza bariery
jałowców. Byłem cholernie głodny czułem, jak kiszki
wywracają mi się w brzuchu, a żołądek podłazi do gardła.
Pomyślałem o tych wszystkich, którzy zasiadali właśnie
wokół suto zastawionych wigilijnych stołów, pojadali
kluski z makiem, kapustę grzybkami, rybki, śledziki,
wszystko to solidnie zakrapiając czymś mocniejszym.
Pomyślałem o kolorowych choinkach, na których paliły
się małe świeczki, o dzieciakach uroczystych i radosnych,
a wreszcie o własnej żonie i swoich dzieciach, o cudownie
ocalonym karpiu i o tym, co mnie czeka, jak wrócę do
domu, i ogarnęła mnie złość na cały świat, a już
szczególnie na tego niby świętego Mikołaja, który jak
baran dał się zadziobać bagnetem właśnie w Gwiazdowie
Górnym, i to nie kiedy indziej, a w przeddzień Wigilii. A
już największą złość poczułem do pijaczyny Stachurki,
przez którego musiałem brnąć przez sypkie zaspy.
Poczekaj, łobuzie – powtarzałem sobie w duchu –
niech no cię tylko dostanę! Zacząłem pragnąć, żeby
Stachurko spróbował stawić opór władzy, tak aby było
można mu z tej okazji fest przylać pałą, nie łamiąc przy
tym zasad socjalistycznej praworządności. Wyobraziłem
sobie rozwścieczonego Stachurkę, jak skacze na mnie z
pięściami i jak ja wobec tego zgodnie z wszelkimi
przepisami zmuszony jestem mu przyłożyć.
Oczywiście, nie wierzyłem, aby nasz artysta przebił
bagnetem świętego Mikołaja. Ale tym bardziej byłem
wściekły, że przez to swoje wariactwo i narwanie, przez
to, że nam nie uwierzył i myślał, że go chcemy jednak
zamknąć, napadł na wywiadowcę i zmusił mnie do
idiotycznego biegania po lesie.
Uwierzyłem w to, co mnie i kapitanowi Bartczakowi
opowiedział. Była to historyjka, która całkowicie
pasowała do zachowania obywatela Stachurki. A
pasowała właśnie dlatego, że była nieprawdopodobna, tak
samo zwariowana jak nasz artysta. Otóż Stachurko w
przeddzień Wigilii, po południu, wybrał się na
przechadzkę po lesie. Nikt o zdrowym umyśle nie chodzi
na spacer po lesie w grudniu po zachodzie słońca. Ale w
tym sęk, że obywatel Stachurko to osobnik o niecałkiem
zdrowym umyśle. Więc poszedł. A jak wracał sobie z tego
spacerku z długą gałęzią, którą gdzieś w lesie przyuważył,
bo miała, jak powiadał, ciekawą fakturę kory, to
zauważył, że coś się porusza koło kępy krzewów przy
szosie. Widział to z daleka, więc nie rozpoznał, co to jest,
i podszedł w tamtym kierunku, bo myślał, że to sarna. Ale
to nie była sama, tylko dwaj ludzie. Jeden z nich nakładał
właśnie na siebie długą czerwoną kapotę. Drugi stał obok
i przyglądał się. Potem zbliżył się nagłym skokiem do
tego, który mocował się z chałatem, i uderzył. Człowiek w
długiej kapocie osunął się bez jakiegokolwiek dźwięku na
ziemię, przez chwilę się na niej trzepotał jak ryba z wody
wyciągnięta, ale szybciutko znieruchomiał. Artysta wziął
nogi za pas i nie wypuszczając z rąk swojej gałęzi,
zwiewał do domu, aż się za nim kurzyło. Wtedy chyba
zobaczyła go stara Bielawska i pomyślała, że napotkała
diabła...
– Panowie – zapewniał nas kilka godzin wcześniej
zalany i roztrzęsiony Stachurko – jak wtedy zobaczyłem
tego cudaka w czerwonej kapocie, to pomyślałem, że
chyba mi się to śni. Dopiero potem zrozumiałem, że go
naprawdę ciapnęli, a ja ze swoją przeszłością nie
powinienem do niczego takiego, się mieszać, i to pod
żadnym pozorem. I uciekłem. Ja naprawdę nie chcę
siedzieć w więzieniu. Mam tego zupełnie dosyć. Nie
wytrzymam ani jednego dnia w celi. Uwierzcie mi, że to
byłaby dla mnie śmierć. Naprawdę śmierć... – bełkotał z
przejęciem i zapamiętaniem, pragnąc, byśmy w jego racje
uwierzyli.
Pomyślałem, że nerwowy pan Stachurko będzie
musiał jednak trochę posiedzieć, bo napadu na
funkcjonariusza
milicji
wykonującego
służbowe
obowiązki nie można przecież potraktować ulgowo. I
przeszła mi nagle złość do naszego artysty, bo prawdę
mówiąc, dosyć lubiłem tego dziwnego człowieka. Zrobiło
mi się go po prostu żal.
Oj, Stachurko, Stachurko – powiedziałem sobie w
duchu – narozrabiałeś, bracie, jak pijany królik. Po co ci
to było, człowieku? Przez te swoje narwane nerwy i
wódkę wrócisz jednak tam, dokąd tak bardzo nigdy
wracać nie chciałeś...
Obszedłem porębę i znalazłem się już po jej drugiej
stronie, kilkadziesiąt metrów od szałasu i paśnika. Trzeba
było poruszać się bardzo powoli i ostrożnie. Mimo
współczucia, jakie się we mnie obudziło, jakoś nie miałem
ochoty ganiać za spłoszonym Stachurką po lesie przez
calutką wigilijną noc. Doszedłem do wysokie; sosny, przy
której miałem pokazać się porucznikowi Odczekałem
chwilę, aby mieć zupełną pewność, że Biedronek i Duda
zdążą zająć swoje stanowiska, i wyszedłem na polanę zza
osłony jałowców. Nie spuszczając wzroku z szałasu,
pomachałem ręką w kierunku porucznika. Pomachałem
raz i drugi, a kiedy kątem oka dostrzegłem, że wchodzi na
polankę i przedziera się prze: śnieżne zaspy, nie czekając
dłużej, ruszyłem w stronę szałasu.
Wydawał się pusty, ale zobaczyłem coś, co
przekonało mnie, że słusznie spodziewałem się zastać tam
naszego artystę.
Zatrzymałem się blisko wejścia i zawołałem:
– Obywatelu Stachurko! Wyłaźcie z szopki! – A gdy
nie było odpowiedzi, po chwili dodałem: – Nie ma sensu
tam siedzieć, obywatelu! Wiemy, że tam jesteście!
Zostawiliście ślady na śniegu!
I rzeczywiście. Śnieg musiał przestać padać niedługo
potem, jak Stachurko włazi do szopki, bo ślady
prowadzące do szałasu nie zostały zasypane i widać było
rządek lejkowatych wgłębień, odcinających się wyraźnie
od połyskującego w księżycowym blasku śniegu.
Pan Stachurko jednak nie chciał wyłazić.
Podszedłem do szałasu i wsadziłem głowę do środka.
– Obywatelu Stachurko – powiedziałem łagodnie –
zamarznie pan w tej szopce. Mróz idzie, a pan jest bez
palta. Naprawdę niezdrowo...
Wtedy wyskoczył z ciemności i gwałtownie zderzył
się ze mną. Poczułem ostry zapach alkoholu, niezdarnie
klapnąłem do tyłu i wpadłem w zaspę. On też się
przekoziołkował i zarył nosem w śnieg. Poderwaliśmy się
jednocześnie. Ja bez czapki, która pozostała zagrzebana w
białym puchu, on z pochyloną do przodu głową i szeroko
rozcapierzoną ręką, jakby miał zamiar skoczyć na mnie i
mi przyłożyć.
– Stachurko – krzyknąłem – dosyć już narozrabiałeś.
Nie pogarszaj sprawy! Człowieku, miej rozum!
– Nie zwiążecie mnie, parszywe gliny! – wrzeszczał
Stachurko. – Nie będę kiblował ani jednego dnia więcej!
Nie wrobicie mnie w to, skurwysyny!
Podszedłem kroczek do niego i przemówiłem
możliwie łagodnym tonem:
– Nie wygłupiajcie się, obywatelu Stachurko, wy,
człowiek kulturalny, artysta, a takich słów używacie jak
nie przymierzając pijany Walendziak. Wstyd, obywatelu!
Co ta wódka robi z człowieka...
Za plecami Stachurki pojawił się Józek Biedronek.
Podchodził pomaleńku i pewnie by nam artystę ucapił, ale
na nieszczęście z boku rozległo się zadyszane sapanie. To
zbliżał się porucznik Fronczak. Wyglądał na bardzo
rozsierdzonego. Biegł ciężko, zapadając się w śniegu,
niezdarnie starał się rękami rozpiąć dyndającą u pasa
kaburę.
Nie tylko ja go zauważyłem, spostrzegł go i
Stachurko. A że porucznik bardzo się Stachurce nie
spodobał, więc już nie czekał spokojnie, aż go Józek od
tyłu podejdzie, tylko zakręcił się na pięcie i jednym susem
runął w kierunku lasu.
– Stój! Stój, bo będę strzelał! – wrzasnął groźnie
porucznik, a ten okrzyk podziałał na Stachurkę jak
smagnięcie batem, bo jeszcze przyspieszył biegu.
Nie marnowałem sił na próżne wrzaski, tylko
pobiegłem za uciekającym.
Biedronek też nie stracił głowy i ruszył w pościg.
Miałem nadzieję, że nagnamy go na Dudę, który powinien
gdzieś tam w pobliżu czatować w krzakach.
Tylko wcale nie było pewne, że kapral Duda siedzi
akurat w tej kępie krzewów, w stronę której sarnimi
susami sadził Stachurko. Dobry był w tych skokach.
Jednym hycnięciem przesadził szeroki rów melioracyjny.
Nabrałem oddechu i poszedłem w jego ślady. Skoczyłem,
wyciągając nogi jak najdalej, ale albo nogi miałem za
krótkie, albo kondycja nawalała, bo nie dosięgnąłem
drugiego brzegu, tylko omsknąłem się w dół.
Rozległ się trzask kruszonego cienkiego lodu i
chlupot. Wpadłem do wody. Na szczęście nie było tam
głęboko i tylko skąpałem się porządnie. Przez pierwsze
sekundy nie czułem nawet zimna, dopiero po jakimś
czasie lodowata woda wlała mi się za cholewy. Ściskany
chłodnym dreszczem, który wraz z wodą przeniknął za
ubranie, gramoliłem się niezdarnie na brzeg i widziałem,
jak Biedronek zręcznie przesadził rów, a Stachurko coraz
szybciej począł oddalać się od nas. Pomyślałem, że zanim
Józek zdoła go dogonić, artysta zniknie w gęstwinie i
będziemy do samego rana szukać go po lesie. Ale wtedy
nagle wszystko się odmieniło. Zza wielkiej kępy
ośnieżonych jałowców wyłonił się kapral Duda. I zderzył
się z naszym artystą. Wywalili się w śnieg i zaczęli
kotłować. A zaraz potem doskoczył do nich Biedronek.
Zrozumiałem, że Stachurko już się nie wywinie. I wtedy
mnie to wszystko przestało obchodzić, bo poczułem, że
jest mi coraz zimniej, a ubranie przemienia się w sztywne,
zamrożone blachy, ściśle opinające ciało. Wygramoliłem
się na brzeg rowu, stanąłem bezradnie na jego skraju i
pomyślałem, że niechybnie złapię straszliwy katar, a może
i zapalenie płuc. Jedynym moim pragnieniem było znaleźć
się wreszcie w domu i pozbyć przenikającego mnie na
wskroś okropnego uczucia zamarzania.
Do skraju rowu zbliżył się porucznik Fronczak. Nie
zwracał na mnie uwagi. Jego oczy były wlepione w
miejsce, gdzie Biedronek i Duda przychwycili Stachurkę.
Gdzieś
z
daleka
dolatywały
słabiutkie
głosy
naszczekujących psów. Księżyc świecił jasno, bardzo
jasno, a powierzchnia śniegu migotała milionami
jarzących się ogników.
GODZINA 19,30
Zęby zaszczękały mi niespokojnie na podniesionej do
ust szklance, pełnej gorącej, zaprawionej spirytusem
herbaty. Ręce dygotały mi nadal i przez chwilę obawiałem
się, że szklanka wymsknie mi się z palców, a herbata
zaleje pierzynę, którą byłem otulony.
– No, nie zalej pościeli – powiedziała Marta, moja
żona, i popatrzyła na mnie nieprzyjaźnie. A potem
podeszła do łóżka i podtrzymała dygocącą w mojej dłoni
szklankę. – Wypij to duszkiem, ale już! –
zakomenderowała stanowczo.
Posłusznie wypiłem, krztusząc się gorącym płynem i
parząc sobie wargi i język. W przełyku, a potem w
żołądku poczułem bolesne aż gorąco, ale nie zrobiło mi
się cieplej i spazmatyczne dreszcze wstrząsały mną nadal.
– Boże, co ja z tym chłopem mam – powiedziała
Marta, przyglądając mi się surowo. – Zachciało mu się
kąpieli w ubraniu, i to w sam wieczór wigilijny.
Starałem się uśmiechać przepraszająco, ale mi to nie
bardzo wychodziło.
Także Halinka spoglądała na mnie z wyraźnym
niezadowoleniem.
– I nie będziemy mieli ryby na Wigilię – odezwała się
– a inni to pewnie już skończyli kolację i teraz śpiewają
kolędę...
– Ja chcę świętego Mikołaja – wrzasnął nagle
Mareczek, który dotąd zachowywał się cicho i tylko ze
zdumienia szeroko otwierał oczy. – Ja chcę świętego
Mikołaja!
– Nie będzie świętego Mikołaja – ponuro stwierdziła
Halinka – świętego Mikołaja zabili i nie przyniesie ci
prezentów.
Mareczek usłyszał nowinę i natychmiast rozdarł się
niemiłosiernie. Marta groźnie spojrzała na Halinkę, która
zrobiła minę świętej męczennicy, i powstał ogólny,
całkiem nieświąteczny kołowrotek.
Odstawiłem szklankę na stojące koło łóżka krzesełko
i zamknąłem oczy. Słyszałem nerwowe pokrzykiwanie
Marty, pochlipywanie Halinki i przeraźliwe, wiercące
zawodzenie Mareczka, który wcale, a wcale nie chciał się
uspokoić i dawał bardzo głośno wyraz swojej rozpaczy z
powodu śmierci rozdającego prezenty świętego.
Nie włączałem się do kołowrotka. Bo po pierwsze,
wieloletnie doświadczenie uczyło, że z takiego wtrącania
nigdy nic dobrego wyniknąć nie może, a burza powinna
sama się uciszyć, a po drugie, nie miałem na to
najmniejszej ochoty. Było mi zimno i chciałem tylko
jednego: rozgrzać się, rozgrzać za wszelką cenę.
Coś
delikatnie
wskoczyło
na
pierzynę,
przespacerowało się wzdłuż niej, a potem lekko, ale
zdecydowanie stuknęło mnie w policzek. Otworzyłem
powieki. Bartek, nasz kot, pręgowaty buras, po
przywitalnym, przyjaznym stuknięciu łbem wpatrywał się
w moją twarz i mrużył lekko swe ogromne złociste oczy.
Nic go nie obchodziły szalejące wkoło gromy i spokojnie
czekał, aż go zaproszę pod pierzynę. Bo Bartek
najchętniej pchał się na noc właśnie pod moją pierzynę, co
zawsze złościło Halinkę, która co wieczór starała się
prośbą i groźbą zmusić go do nocowania w swoim
łóżeczku. Skutek tego był taki, że Bartek, gdy tylko
zbliżała się pora kładzenia do snu, starannie wymijał
Halinkę z daleka i nie dał się jej zwabić nawet najbardziej
czułym „kici, kici”. Bartek był kotem z mocnym
charakterem i robił tylko to, na co sam miał ochotę.
Odchyliłem pierzynę, Bartek wkroczył pod nią i
ułożył mi się przy boku. Poczułem przez koszulę jego
ciepło i po raz pierwszy od dłuższego czasu przestałem
dygotać z zimna. Pogłaskałem Bartka. I nagle
przypomniało mi się łaciate kocisko usiłujące zahaczyć
pazurami kościotrupa dyndającego na choince pana
Stachurki. A potem przyszedł mi na myśl drugi kot.
Ukradziony rzekomo przez Maciaszkową, czarny olbrzym
starej Biernackiej. On także, jak mój Bartek, był kotem z
charakterem, bo jak mówiła Biernacka, nie uznawał
nikogo obcego. Przypomniało mi się, jak smyrgnął nam
spod nóg, gdy z Walendziakiem zbliżaliśmy się do
miejsca, gdzie spoczywał zamordowany święty Mikołaj...
I w tym momencie doleciał mnie głos Mareczka,
który właśnie nieco już uspokojony, przestał wrzeszczeć i
tylko płaczliwie wywodził:
– ... święty Mikołaj zawsze przychodzi do dzieci z
podarkami. Jak go zabili, to kto mi przyniesie podarki?
Wszystkie dzieci czekają na świętego Mikołaja. Kto im
teraz przyniesie podarki pod choinkę?
Pomyślałem zupełnie nagle, że Mareczek powiedział
coś ważnego, że wyjaśnił coś, co mnie męczyło od wielu
godzin... Oczywiście, przecież to właśnie dzieci czekają
na świętego Mikołaja, czekają przez cały rok, aż w
wigilijny wieczór zjawi się brodaty pan w czerwonej
kapocie... Święty Mikołaj odwiedza tylko te domy, w
których są dzieci... I jeszcze raz pomyślałem o czarnym
kocie Bazylim, który nie lubił obcych, a uznawał tylko
starą Biernacką i jej wnuczkę...
– Marta! – ryknąłem odrzucając pierzynę – dawaj mi
szybko suche ubranie!
Rozbudzony kot spojrzał na mnie z niesmakiem, oczy
Marty zrobiły się okrągłe ze zdumienia, Mareczek zamilkł
i szeroko otworzył usta, tylko Halinka ani przez chwilę
nie straciła miny śmiertelnie obrażonej królewny.
– Zwariowałeś? – krzyknęła Marta – właź
natychmiast do łóżka! Chcesz koniecznie złapać zapalenie
płuc?!
Ale ja już stałem na podłodze w długiej nocnej
koszuli i przytupywałem niecierpliwie bosymi stopami po
deskach podłogi.
– Teraz nie będę ci tłumaczył! – denerwowałem się
coraz bardziej. – Dawaj mi ubranie, ale już!
Patrzyła na mnie jak na prawdziwego wariata i nie
ruszała się z miejsca, więc podbiegłem do szafy,
otworzyłem na oścież drzwi i począłem wyrzucać na
podłogę sterty odzieży. Robiłem to bezładnie i bez
żadnego pomyślunku, gdyż – prawdę mówiąc – nie
miałem najmniejszego pojęcia, na której półce Marta
trzyma moją czystą bieliznę.
– Moja półka! Niech tata nie rusza mojej półki! –
wrzasnęła zrozpaczona Halinka, widząc, jak wyrzucam na
podłogę jakieś kolorowe szmatki. – Mamo! Tata mi
wszystko powyrzucał!
Trzeba Marcie przyznać, że choć jest kobietą ostrą i
potrafi trzymać mnie krótko, to jednak w ważnych
chwilach umie zachować się jak należy.
Tak było i wtedy. Zrozumiała, że nie zwariowałem i
że z jakichś naprawdę ważnych powodów muszę
natychmiast ubrać się w suche ubranie, więc bez słowa,
nie zwracając uwagi na rozpaczliwe okrzyki Halinki,
energicznie odsunęła mnie od szafy i w jednej chwili
podała mi z właściwej półki ciepłe gacie, skarpety,
wyprasowaną
koszulę
i
sweter.
Zacząłem
się
błyskawicznie ubierać. Już nie dygotałem z zimna, ale z
niecierpliwości i podniecenia. Jeżeli to, co mi przyszło do
głowy, było prawdą, dwojgu ludziom mogło grozić
śmiertelne niebezpieczeństwo i trzeba było się śpieszyć.
Nałożyłem świąteczny, cywilny garnitur i stary
kożuch mojego ojca. Na krześle, koło łóżka, spoczywała
kabura z pistoletem. Zamoczył się strasznie w tym rowie i
wiedziałem, że właściwie powinienem go oczyścić zaraz
po powrocie do domu. Wstrząsany dreszczami, wlazłem
pod pierzynę i nie zrobiłem tego, postanawiając, że
zabiorę się do doprowadzenia broni do porządku
natychmiast, jak się tylko choć trochę ogrzeję. Teraz było
już na to za późno. Wyjąłem pistolet z kabury i włożyłem
go do kieszeni. Był bardzo wilgotny i to mi się nie
podobało.
Marta przyglądała mi się uważnie.
– Naprawdę musisz wyjść? – zapytała, a w jej głosie
nie było choćby śladu jakiejś zaczepności czy
powątpiewania.
– Muszę – powiedziałem spokojnie i pocałowałem ją.
A potem, już wychodząc, dodałem: – Postaram się szybko
wrócić. Wtedy podzielimy się opłatkiem.
– Uważaj na siebie. Będziemy czekać. –
Odprowadziła mnie do drzwi spojrzeniem pełnym
niepokoju i zatroskania.
GODZINA 20,10
W oknach wszystkich mijanych domków jarzyły się
świąteczne choinki. Ludzie zjedli już kolację i teraz,
zgromadzeni wokół przystrojonych drzewek, śpiewali
kolędy albo słuchali głośników, bo Gwiazdowo było już
od roku zradiofonizowane i miało własny radiowęzeł.
Początkowo miałem zamiar skoczyć na posterunek,
skąd Fronczak chyba jeszcze nie zdążył odjechać, ale
rozmyśliłem się, a nawet przyspieszyłem kroku. Nie
mogłem tracić czasu na zbaczanie.
Gwiazdy, wielkie i jasne, migotały jakby zawieszone
nisko nad głową latarnie. Mój krok zmienił się w trucht,
zacząłem głośniej oddychać i poczułem obijający się o
biodro ciężki pistolet, wrzucony luzem do kieszeni
marynarki.
– Hej kolęda, kolęda! – huknął głośno Walendziak,
wyłaniając się niespodziewanie zza opłotków.
Szedł krokiem sztywnym i niepewnym. W ręku
dzierżył długi kij, na którym umieszczona była wielka
gwiazda z patyczków, kolorowych bibułek i sreberek od
czekolady. W samym środku gwiazdy zamocowana była
półeczka, do której przylepiony był ogarek choinkowej
świeczki. Świeczka oczywiście nie była zapalona.
– Hej kolęda, kolęda, panie komendancie! – zapiał
pijacko Walendziak i pomachał gwiazdą. – Góra z górą,
tem! Niech pan komendant ze mną pokolęduje...
Zatkało mnie. Przez chwilę nie mogłem ze zdumienia
wydobyć z siebie głosu, a potem możliwie najgroźniej, jak
umiałem, krzyknąłem na niego:
– Mówiłem wam, człowieku, żebyście poszli spać do
domu. Doczekacie się, że was zamknę!
– Za co, panie komendancie? – zawołał Walendziak.
– Pytam, za co? U nas za religię obywateli się nie zamyka,
a chodzenie z gwiazdą to religia, co, nie?
Nie miałem czasu na pogaduszki z Walendziakiem
ani tym bardziej na zamykanie go w areszcie za rozróbkę
w stanie nietrzeźwym. Spróbowałem więc go wyminąć i
pobiec dalej. Ale nie było to łatwe. Zaszedł mi drogę i
usiłował wręczyć kij z gwiazdą.
– Panie komendancie – mamrotał – jak Boga kocham,
komendancie, pokolędujmy razem.
Odepchnąłem go z całej siły. Usiadł na śniegu, ale
kija nie wypuszczał. Gwiazda powoli zaczęła się obracać.
Pobiegłem dalej. Zza pleców dolatywało mnie jego
pijackie porykiwanie:
– Komendant! Zaczekaj! Hej kolęda, kolęda!
Kiedy zbliżyłem się do położonego na samym skraju
wsi i w sporym oddaleniu od innych zabudowań leżącego
obejścia starej Biernackiej, po raz drugi tego dnia
zobaczyłem Bazylego. To znaczy tego czarnego kocura,
którego podobno miała ukraść Maciaszkowa. Bazylego,
który bał się obcych i który mimo zimna jak cholera nie
wrócił do domu, tylko czaił się – wielka nastroszona
czarna plama na białym śniegu – tuż koło płotka z
drewnianych, nie ostruganych kołków. Był na pewno
głodny i zmarznięty, ale do domu nie wracał.
Przypomniało mi się, jak moja babcia mówiła, że zły
to znak, jeżeli w Wigilię kot czy pies ucieknie z domu.
Pamiętam, byłem jeszcze wtedy zupełnie mały, jak w
pewien wigilijny wieczór, śnieżny i księżycowy jak
tamten, przez dwie chyba godziny nawoływaliśmy z moją
babcią naszego kota, który gdzieś się zawieruszył. Babcia
była nie na żarty zaniepokojona, a ja po prostu umierałem
z trwogi, bo babcia powiedziała, że jeżeli zwierzę nie chce
przebywać w domu w taki wieczór, to niechybnie znaczy,
że na dom ten spadną okropne i straszne nieszczęścia, a ja
wcale nie chciałem, aby coś złego przydarzyło się mojej
mamie, tacie, siostrom, babci, no i oczywiście mnie
samemu.
Kot się na szczęście wtedy odnalazł i uniknęliśmy
najrozmaitszych okropności.
Bazyli starej Biernackiej kręcił się kilkanaście
metrów od chałupy, ale go nikt nie nawoływał. Może po
prostu Biernacka nie znała tego starego przesądu? Może.
Ale mogło oznaczać to też coś zupełnie innego. To
mianowicie, że się po prostu spóźniłem.
Ostrożnie obszedłem chałupę. Dwa okienka były
przysłonięte firaneczkami. W izbie paliło się słabe
światło. To chyba była pierwsza oglądana owego
wieczoru chata, w której oknach nie jarzyła się choinka.
Było to dziwne. Biernacka mieszkała z małą wnuczką. W
wigilijny wieczór dzieci bawią się pod choinką, na której
płoną świeczki. W wigilijny wieczór dzieci czekają na
Mikołaja.
Nie wszedłem do obejścia przez furtkę. Bałem się, że
z chałupy będzie słychać skrzyp zawiasów. Na szczęście
Biernacka nie miała psów, a koło stodoły w płocie była
wielka dziura. Przelazłem przez nią. Obejrzałem stodołę.
Wierzeje były starannie zamknięte. Nie próbowałem
odsunąć skobla, ale przez szparę między deskami ściany
spróbowałem pozaglądać do środka. Oczywiście było tam
zupełnie ciemno i nic nie zobaczyłem. Za to coś
poczułem. Pociągnąłem nosem. Nie było wątpliwości.
Z wnętrza dolatywał delikatny zapach benzyny.
Właśnie taki, jaki unosi się zawsze w pomieszczeniach, w
których garażuje samochód.
Odszedłem od stodoły i chyłkiem podsunąłem się do
chałupy. Na szczęście śnieg tłumił wszelkie odgłosy i nie
można mnie było usłyszeć, nawet gdyby ktoś specjalnie
nadstawił uszu. Uklęknąłem pod jednym z okien,
ostrożnie uniosłem głowę i zajrzałem do środka. Niewiele
można było zobaczyć. Firaneczka była starannie
zaciągnięta i spostrzegłem tylko czyjś poruszający się
cień.
Przesunąłem się pod drugie okno. Tu mi się lepiej
powiodło. Między perkalikową firaneczką a framugą była
niewielka szpara. Rozpłaszczyłem nos na szybie i
zapuściłem żurawia do środka. Początkowo widziałem
tylko fragment zawieszonego na przeciwległej ścianie
świętego obrazu. A potem w szparze mignęła mi figura
mężczyzny w granatowym prążkowanym garniturze.
Twarzy nie dojrzałem. Ale sylwetka jego była mi zupełnie
obca. Nie kojarzyła się z żadnym mieszkańcem
Gwiazdowa. To tego człowieka przestraszył się zapewne
kot Bazyli i wolał włóczęgę po śniegu i mrozie niż powrót
do nawiedzonej przez obcego chałupy. Czekałem jeszcze
kilka minut, ale nic więcej nie zobaczyłem.
Zacząłem żałować, że jednak nie skoczyłem na
posterunek. Jeżeli nawet Fronczak z wywiadowcą i
zatrzymanym Stachurką doczekali się samochodu i
zdążyli już pojechać do powiatu, to na posterunku miał do
rana zostać Duda. Gdyby był ze mną, miałbym ułatwione
zadanie. Ale go nie było i musiałem sobie radzić sam.
Odsunąłem się od okna i podszedłem do drzwi
prowadzących do sionki. Ostrożnie nacisnąłem klamkę.
Nie ustąpiła... Było zamknięte. Nie chciałem stukać i
płoszyć mężczyzny, który spacerował po izbie. Jeżeli był
to rzeczywiście człowiek, który współdziałał ze Śliwą
przy napadzie, a potem go wykończył, to pewnie był
uzbrojony i to stukanie do drzwi mogłoby się dla mnie źle
skończyć. Wiele bym dał za to, żeby w jakiś sposób
niepostrzeżenie przeniknąć do tego domku i zobaczyć, co
się tam dzieje. Popatrzyłem na sąsiednie okno. Było
zupełnie ciemne. Było to okno od drugiej izby.
Podszedłem pod nie i spróbowałem, czy jest dobrze
zamknięte. Było dobrze zamknięte. Ale nawet gdyby dało
się je otworzyć od zewnątrz, nie wolno mi było tego robić.
Komendant posterunku MO nie jest od tego, aby w
wigilijną noc włamywać się oknem do mieszkania
spokojnej obywatelki, i to tylko z powodu, że przebywa w
nim ktoś nieznajomy. Nie miałem przecież najmniejszej
pewności, że obcy człowiek w domu Biernackiej jest
przestępcą, a starej kobiecie i jej wnuczce grozi jakieś
niebezpieczeństwo. Oczywiście trzeba było to sprawdzić,
bo chałupa była zbyt blisko miejsca, gdzie zamordowano
tego niby Mikołaja, a do Biernackiej nikt nigdy na święta
nie przyjeżdżał, ale nie mogłem wdzierać się do domu
przemocą.
Namacałem w kieszeni pistolet. Wyjąłem go i
odbezpieczyłem. Był nadal wilgotny. Naboje w
magazynku zapewne zupełnie zamokły i gdyby przyszło
do czegoś poważniejszego, niewielki miałbym z tej broni
pożytek. Można nią było tylko kogoś nastraszyć.
Pomyślałem, że nie mogę jednak zapukać z pistoletem w
ręku, bo gdyby sama Biernacka odemknęła drzwi, to
wyszłaby z tego bardzo nieprzyjemna historia.
Z ciężkim sercem wsadziłem pistolet z powrotem do
kieszeni marynarki świątecznego garnituru. Kożuch
zostawiłem rozpięty. Oblizałem wargi, które zrobiły się
bardzo suche, i ruszyłem w stronę drzwi. I wtedy od
strony drogi doleciał mnie potężny głos obywatela
Walendziaka:
– Hej kolęda, kolęda!
Walendziak zawodził i kroczył chwiejnie, zmierzając
prościutko do obejścia Biernackiej. W obu rękach trzymał
kij z gwiazdą, która wprawiona w ruch obrotowy, powoli
mełła kolorowymi ramionami mroźne powietrze.
Odskoczyłem w bok i przycupnąłem za studnią.
Walendziak kopnął furtkę i wtoczył się na podwórko.
Podszedł do drzwi, wbił drzewce gwiazdy w śnieg, wsparł
się na nim oburącz i zaryczał:
– Biernacko! Biernacko! Otwórzcie! Hej kolęda,
kolęda!
W chałupie panowała niczym nie zmącona cisza.
Drzwi wejściowe się nie otwierały, tylko za firaneczką
zakrywającą okno pojawiła się ciemna sylwetka. Ktoś
przez szparę między framugą a firaneczką obserwował
drącego się wniebogłosy Walendziaka. Dałbym wiele,
żebym mógł rozpoznać, kto to patrzy przez okno.
Niestety, z miejsca, w którym się ukryłem, nie było to
możliwe.
Nie zniechęcony niczym Walendziak darł się coraz
głośniej:
– Biernacko! Biemacko! Hej! Wpuśćcie zbłąkanego
wędrowca!
A gdy te okrzyki nie wywołały żadnego skutku,
obywatel Walendziak począł nagle głośno zawodzić i
skarżyć się donośnie:
– Oj, doloż moja, dolo! Cóżem ja takiego zrobił, że
mnie Pan Bóg tak karze! Stara z chałupy mnie w samą
Wigilię wygnała. Na mróz mnie wygnała i na
poniewierkę! Hej! Biernacko! Nie bądźcie taka! Wpuśćcie
mnie do środka! Hej kolęda, kolęda!
A gdy i te krzyki nie dały nijakiego rezultatu,
zniecierpliwiony Walendziak wyciągnął ze śniegu kij
swojej gwiazdy i zaczął nim walić ile wlezie w drzwi
wejściowe.
Wtedy drzwi się otworzyły, a Walendziak umilkł
natychmiast i chyba natychmiast też wytrzeźwiał.
Uniesiony kij z gwiazdą znieruchomiał w powietrzu.
– Właź do środka. Tylko mordę na kłódkę, bo
pożałujesz – powiedział mężczyzna stojący w progu.
W prawym ręku trzymał coś ciemnego. Wyglądało na
rewolwer wymierzony w brzuch obywatela Walendziaka.
Sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem pistolet.
Zrozumiałem, że mam przed sobą trzy wyjścia. Po
pierwsze, mogłem bez uprzedzenia strzelić w bandziora,
po drugie, mogłem wyskoczyć zza studni i postraszyć go
pistoletem, po trzecie, mogłem pozostać w ukryciu i
czekać na dalszy rozwój wypadków. Miałem ochotę
wystrzelić, ale nie zrobiłem tego, bo nie miałem
najmniejszej pewności, czy z mokrego pistoletu da się w
ogóle strzelać. Nie wyskoczyłem też zza studni z
okrzykiem „ręce do góry”. Nie wiedziałem, czy bandzior
zamiast należycie się przestraszyć, nie zacznie po prostu
strzelać, a przecież rewolwer miał wycelowany prościutko
w brzuch obywatela Walendziaka. Więc pozostało tylko
trzecie wyjście. Czekać na to, co się zdarzy.
– No, właź do środka, kolędniku – powtórzył stojący
w progu i wykonał zapraszający gest ciemnym
przedmiotem trzymanym w ręku.
I Walendziak wlazł do środka, a drzwi się za nimi
zatrzasnęły z hukiem.
Wtedy wiedziałem już, że mam prawo siłą dostać się
do tego domu. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
Zrzuciłem z siebie krępujący ruchy kożuch. Zostałem w
samym świątecznym garniturze. Potem, pochylając się,
aby mnie przez okno widać nie było, obszedłem chałupę
od tyłu. Z tej strony nie było okien. Za to przy ścianie
stała oparta o krawędź dachu drabina. Wlazłem na nią,
przez cały czas modląc się w duchu, by nie zaskrzypiała.
Na pokrytym śniegiem dachu wyraźnie widać było
sporą śniegową czapę. Pod tą czapą była klapa
prowadząca na strych. Stojąc na ostatnim szczeblu
drabiny, mogłem do niej łatwo dosięgnąć. Powoli
zacząłem odgarniać pokrywający klapę puch. Starałem się
robić to zupełnie bezszelestnie. W zetknięciu ze
zmrożonym sypkim śniegiem moje palce zamieniały się w
skostniałe sztywne kołeczki. Mimo to zsunąłem śnieg.
Potem ostrożnie wyciągając się do przodu i starając się
nie poruszyć na boki, gdyż drabina zaczęła chwiać się
niepokojąco, spróbowałem podnieść klapę. Nie sprawiało
to żadnej trudności. Bardzo się bałem, że zaskrzypią
zawiasy. Nie zaskrzypiały.
Zanim zdecydowałem się wleźć do tego otworu,
rozejrzałem się po okolicy. Było pusto i cicho. Gwiazdy i
księżyc świeciły jak gdyby nigdy nic. W odległych
chałupach ciepło migotały oświetlone okna, gdzieś w
oddali naszczekiwał leniwie jakiś kundelek, a ja stałem na
czubku drabiny i szykowałem się do zanurkowania w
mroczną czeluść nieznanego strychu. Nigdy mi do tamtej
chwili przez głowę nawet nie przeszło, że będę
kiedykolwiek spędzał wigilijny wieczór na dachu, i
zachciało mi się śmiać. Nie zaśmiałem się jednak, tylko
wszedłem na strych.
Zrobiłem to bardzo ostrożnie. Ogarnęła mnie
ciemność i mocny zapach kurzu, grzybów i jabłek. I
jeszcze jeden, dolatujący nie wiadomo skąd. Woń
benzyny. Początkowo bałem się nawet poruszyć. Nic nie
widziałem, mogłem coś zwalić czy wywrócić i wywołać
okropny hałas. Potem powolutku, pomaleńku posunąłem
nogę w kierunku jasnej, widocznej w podłodze szpary.
Lekko zaskrzypiało, więc w jednej chwili zmieniłem się w
skamieniałą figurę. Deski podłogi były bardzo
wyschnięte. Zrozumiałem, że poruszając się nawet
najwolniej, wywołam jednak rozmaite hałasy i bandzior
może zorientować się, że jest coś nie w porządku.
Ostrożnie przysiadłem na podłodze i powolutku
zacząłem ściągać buty. Odstawiłem je na bok. Wstałem
znowu i spróbowałem postąpić kroczek. Zaskrzypiało jak
jasna cholera, więc ponownie znieruchomiałem jak kołek
w płocie i tylko nadstawiałem uszu, starając się
wywnioskować, czy już zostałem wykryty. Odczekałem
dłuższą chwilę, a potem postanowiłem poruszać się w
inny sposób. Rozpłaszczyłem się na podłodze i zacząłem
się czołgać w kierunku świetlistej szpary. Tym razem już
nie skrzypiało. Słychać było wprawdzie delikatne
szurganie, ale tak cichutkie, że na dole całkiem tego
pewnie nie było można wyłowić. I tak pełzałem przez
kurz i pajęczyny, zbliżając się do światełka. Przez chwilę
wyobraziłem sobie, co powie Marta, gdy zobaczy mój
świąteczny garnitur po tej podróży, i obleciał mnie strach.
Ale nie miałem czasu dłużej się strachać, bo już dotarłem
do jasnej szpary w podłodze.
Okazało się, że klapa była umieszczona nad otworem
prowadzącym do izby. Niezbyt starannie domknięta,
pozwalała dojrzeć, co się dzieje pod spodem. Popatrzyłem
więc, a było na co.
Na podłodze leżał obywatel Antoni Walendziak,
bardzo dokładnie spętany grubym sznurem od suszenia
bielizny. Pochylał się nad nim barczysty facet w
granatowej marynarce i wpychał mu do ust jakąś
kolorową szmatę.
– Rozdziawiaj gębę, kmiotku – mówił półgłosem. –
Szerzej, kochasiu, o tak, właśnie tak!
Spojrzałem w kąt pokoju. Na wielkim łóżku
wygodnie, z poduszkami pod głową spoczywały
obywatelka Biernacka i jej wnuczka. Obie były starannie
związane i miały zakneblowane usta. Obok nich na
taborecie ustawiona była choinka, na której wisiało
kilkanaście małych kolorowych bombek. Były też na niej
świeczki, ale nie paliły się. Oprócz tych choinkowych
była jeszcze inna świeczka, także nie zapalona. Stała na
talerzu napełnionym brązowym płynem. Talerz spoczywał
na stole przykrytym serwetą, która była solidnie
zmoczona. O krawędź talerza opierała się jednym końcem
unurzana w jakiejś cieczy zmięta gazeta. Reszta dziennika
spoczywała na mokrej serwecie. Widziałem to wszystko i
jeszcze nic nie rozumiałem. Ale w chwilę potem pojąłem,
o co chodzi, i poczułem, że pot zlewa mi skórę na
grzbiecie, a jakieś nieprzyjemne ciarki przebiegają po
karku i tyle głowy.
Facet
w
granatowej
marynarce
zakończył
kneblowanie Walendziaka, odszedł kilka kroków i
krytycznym spojrzeniem ocenił swoje dzieło. Potem
sięgnął do kieszeni i wsadził sobie w usta papierosa. Ale
go nie zapalił, tylko mełł w wąskich, bezkrwistych
wargach.
– W porządku, kmiotku – powiedział. – Teraz sobie
poleżysz i odpoczniesz, a później zrobi ci się bardzo
ciepło.
Rozejrzał się uważnie po izbie i widać uznał, że
przygotowania do tego, co zamierzał uczynić, nie są
jeszcze wystarczające, bo sięgnął pod stół, wydostał spod
niego duży blaszany kanister, a potem chlusnął jego
zawartością na związanego Walendziaka i podłogę.
Przenikliwy zapach benzyny, który i tak już wypełniał
izbę, stał się zupełnie nieznośny.
Kiedy skończył polewanie, odstawił blaszankę i
podszedł do stołu. Obok talerzyka ze świecą i benzyną
stała tam także odpieczętowana półlitrówka. Wyjął z ust
papierosa, włożył go do kieszeni, sięgnął po butelkę, wlał
sobie w gardło sporą porcję i nie odstawiając butelki,
zbliżył się do związanej kobiety.
– Ot i ciotunia doczekała się. – Wykrzywił usta w
dziwnym uśmiechu. – Mówiłem, żeby ciotunia ani na
krok nie wyłaziła z chałupy. Ciotunia się zgodziła, a
potem szast-prast, pobiegła szukać tego kotka. Nieładnie.
Bardzo nieładnie. Tak się nie postępuje z siostrzeńcem,
który w goście zjechał na święta. Wystarczyło, że
człowiek znużony poszedł trochę pokimać po obiedzie, a
ciotunia zaraz gdzieś prysła. Bardzo mi się to nie
spodobało, choć ciotunia zarzekała się, że trzymała jęzor
za zębami i nikomu nie wypaplała o mojej wizycie. Tylko
że ja do ciotuni straciłem zaufanie, ot co. – Przestał
mówić i znowu pociągnął z butelki. Pomilczał chwilę,
odstawił wódkę na stół i zaczął przechadzać się po izbie.
Potem stanął i zaczął na nowo: – Mamy jeszcze trochę
czasu. Gdyby nie ten kmiotek – wskazał palcem na
spętanego Walendziaka – załatwiłby to dopiero nad
ranem. A tak trzeba to zrobić wcześniej, bo tego kmiotka
może ktoś zacząć szukać. Tylko cholernie chce mi się
palić, a tu u ciotuni nie sposób. Za dużo benzyny. Jak
będę wychodził, zapalę papierosa i tę świeczkę. Za jakie
pół godziny płomień dojdzie do spodeczka. Oj, jak się
będzie wszystko ładnie fajczyło! Bachora mi troszkę
szkoda – wskazał głową na leżącą obok Biernackiej małą
dziewczynkę – ale ciotunia sama zawiniła. Ciotunia jest
za ciekawa i wtyka nos w nie swoje sprawy. Jak ciotunia
wyszła i nagadali jej o tym świętym Mikołaju, to ciotunia
coś za bardzo zaczęła kojarzyć. – Znowu podszedł do
stołu i sięgnął po butelkę. Z ruchów było widać, że jest
porządnie wlany. – Wie ciotunia – powiedział – że nie
lubię, cholernie nie lubię popijać bez towarzystwa. Jak
jestem na fleku, koniecznie muszę mieć do kogo gębę
otworzyć. Taki już jestem towarzyski... Niech się
cioteczka nie martwi. Już niedługo się wszystko skończy.
W niebie ciotunia odpocznie...
Zamilkł, odstawił butelkę i z rękami w kieszeniach
rozpoczął znów spacerować po izbie z dziwnym
grymasem na chudej, śniadej twarzy, w której
połyskiwały niespokojnie rozbiegane oczy. Przez chwilę
zatrzymał się przy choince, wyjął prawą rękę z kieszeni
marynarki i zaczął nią poprawiać kolorową bombkę
dyndającą na świerkowej gałązce.
Ostrożnie, bardzo ostrożnie sięgnąłem do kieszeni i
wydobyłem pistolet. I zaraz uprzytomniłem sobie, że w
żadnym wypadku nie wolno mi go będzie użyć. Jeden
wystrzał w tej zalanej benzyną izbie mógł wywołać
straszny pożar, w którym wszyscy razem sfajczylibyśmy
się na popiołek. Tam trzeba było zadziałać jakoś inaczej.
Pomyślałem wtedy, że właściwie mogę spokojnie
poczekać, aż zapali tę świeczkę i pójdzie. Wtedy ja zejdę
do izby, zdmuchnę świecę, uwolnię obywatelkę
Biernacką, jej wnuczkę i Walendziaka i zacznę ścigać
bandziora. Gdyby nawet od razu nie udało mi się go
przychwycić, to i tak, gdy już wiadomo, kogo należy
łapać, w końcu powędruje za kraty. Ale gdy sobie to
wszystko układałem w myśli, zrozumiałem, że nie wolno
mi czekać, aż zapali tę świeczkę i wyjdzie. Przez chwilę
wyobraziłem sobie, że jestem na miejscu obywatelki
Biernackiej i widzę, jak on zapala zapałkę... Nie miałem
sumienia do tego dopuścić.
Facet odszedł od choinki, przystanął przy łóżku i
wymamrotał:
– A ten Śliwa to cały czas tak na mnie dziwnie
wytrzeszczał patrzałki, jakbym był z nim na bij zabij, a
nie kumpel. Podjechaliśmy tu niedaleko, zatrzymałem
maszynę i mówię do niego: „Pacanie, wyskakuj!” On
pyta: . Dlaczego nie podjeżdżamy do samej meliny?”,
więc mu nasunąłem mowę, że musi z powrotem wskoczyć
w te Mikołajowe ciuchy, bo z ciocią to mieszka bachor i
ja chcę mu na gwiazdkę zrobić przyjemność i sprowadzić
świętego Mikołaja. W wozie niewygodnie się przebierać,
więc musi wysiadać. Wcale nie chciał tego robić, ale go
przekonałem, bo był już zupełnie ze strachu zgłupiały.
Wylazł z wozu i zaczął się przebierać. No i jak on się tak
przebierał i obie ręce miał zajęte... No – otrząsnął się
nagle – dosyć ciotuni natrułem. Ciotunię to raczej mało
obchodzi. Niech się ciocia spokojnie teraz pomodli.
Niewiele już czasu zostało, niewiele...
Podszedł jeszcze do stolika i złapał butelkę.
Zauważyłem, że ruchy ma bardzo niepewne. To stwarzało
dodatkowe niebezpieczeństwo. Z pijakami nigdy nic nie
wiadomo. Mógł zapomnieć o porozlewanej benzynie i
sięgnąć po papierosy i zapałki. Nie było na co czekać.
Uniosłem się na rękach i przesunąłem do przodu.
Kucnąłem tuż przy klapie. Usłyszał widać, bo nagle
spojrzał w sufit, a ręka z uniesioną butelką zamarła mu w
połowie drogi do ust. Ale chyba w najśmielszym nawet
wyobrażeniu nie przyszło mu do głowy, że na strychu ktoś
może na niego dybać, gdyż po chwili odwrócił oczy i
przyssał się do butelki. Wtedy zdecydowałem się.
Gwałtownym ruchem lewej ręki odrzuciłem w bok klapę i
ściskając pistolet w prawej dłoni, skoczyłem w dół.
Wylądowałem twardo na ugiętych nogach, tuż obok niego
i z ledwością utrzymałem równowagę. Przez chwileczkę
miałem nawet wrażenie, że pojadę nosem po podłodze i
stracę wszelkie szanse. Ale jakoś nie wywróciłem się. A
on był zbyt zdumiony, aby wykorzystać to moje
zachwianie. Prawdę mówiąc, nie widziałem nigdy w życiu
kogoś bardziej przerażonego. Wycelowałem pistolet i
powiedziałem bardzo schrypniętym głosem:
– Obywatelu, jesteście zatrzymani.
Chciałem jeszcze dodać, żeby się nie wygłupiał i że
jestem z milicji, ale już nie zdążyłem, bo on właśnie
oprzytomniał i cisnął mi prosto w łeb trzymaną w ręku
butelkę.
Nie zdążyłem się uchylić, poczułem ostry ból w
czole, a gryzący płyn zalał mi oczy. Nie wystrzeliłem.
Pamiętałem, że nie wolno mi wystrzelić. Nagłym
wyrzutem runąłem do przodu i wczepiłem się w faceta.
Pragnąłem tylko dwóch rzeczy: sprawić mu solidne manto
i uniemożliwić wyciągnięcie rewolweru. Zacząłem go
okładać lufą pistoletu. Po chwili zwaliliśmy się na
podłogę i zaczęliśmy kotłować. Silny był i zręczny, ale i
ja miałem swoją krzepę. Poturlaliśmy się w kąt izby.
Choinka zwaliła się na nas z przeraźliwym brzdękiem
tłuczonych bombek. Wywijał się jak śliska, mokra ryba i
starał się co i raz sięgnąć do kieszeni, w której pewnie
miał ten rewolwer użyty przez Śliwę w czasie napadu. Ja
swój pistolet odrzuciłem. Potrzebne mi były wolne obie
ręce.
W końcu tak go ucapiłem i przydusiłem kolanami, że
stęknął i zaczął dychać jak ryba wyciągnięta z wody, a
kości w karku zatrzeszczały mu nieprzyjemnie. A kiedy
przyduszony i siny na gębie zapiszczał cienkim głosikiem,
przyłożyłem mu jeszcze dla pewności kilka razy kułakiem
po łbie i dopiero wtedy zwolniłem nieco chwyt i
wyłuskałem mu z kieszeni rewolwer. Wypadł na mokrą
od benzyny, posypaną świerkowym igliwiem i
połyskującymi skorupkami rozbitych bombek podłogę. To
był bardzo stary i zardzewiały rewolwer z krótką, jakby
odciętą lufą. Ocierając krew, pot i wódkę z twarzy,
sięgnąłem po niego i pomyślałem, że z tej staroświeckiej
maszyny chyba nie bardzo można by było strzelać.
GODZINA 23,45
Zza okna doleciało powolne i dostojne dzwonienie.
To kościelny, obywatel Michał Gwiazdowski, wzywał
wiernych na pasterkę. Nie jestem pobożny i nie chodzę do
kościoła. Ale nawet gdybym był ministrantem albo i
gospodynią księdza proboszcza, to i tak żadna siła nie
potrafiłaby mnie wtedy podnieść z krzesła i wygonić na
dwór. Nie spowodowałby tego chyba nawet osobisty
rozkaz głównego komendanta Milicji Obywatelskiej.
Siedziałem wygodnie przy zastawionym stole i gapiłem
się w leżący na talerzyku i przewiązany błękitną wstążką
opłatek, na dzwonka śledzia w cebuli, spoczywające
dostojnie na półmisku, na pełną butelkę i pusty kieliszek.
Rozbity łeb, starannie obandażowany, piekł i narywał, ale
nie sprawiało mi to większej przykrości. Czułem, jak
ogromne zmęczenie paruje mi z rąk, nóg i reszty ciała.
– Późno w tym roku jemy kolację – powiedziałem do
Marty i uśmiechnąłem się przepraszająco. – Szkoda, że
zapomniałem zabić tego karpia.
Marta popatrzyła na mnie zdziwiona.
– Jakiego karpia? – Potem widać przypomniała sobie,
o co chodzi, i zaczęła się śmiać. Sięgnęła ręką do
talerzyka z opłatkiem.
– Poczekaj – powiedziałem – trzeba zapalić świeczki.
Bez świeczek nie wypada.
Dźwignąłem się ciężko i pogmerałem w kieszeni w
poszukiwaniu zapałek.
Drzwi do sąsiedniego pokoju, w którym spały dzieci,
otworzyły się i ukazał się w nich Mareczek. Był okropnie
zaspany, a przydługa piżama w śmieszne pieski wisiała na
nim jak kapota na strachu na wróble. Jego rozczochrane
włoski także przypominały stracha.
– Tato – zapiszczał żałosnym głosikiem – bardzo się
martwię, bardzo...
Marta już otwierała usta, żeby zagnać chłopaka do
łóżka, ale uciszyłem ją gestem dłoni.
– O co chodzi, Mareczku?
– Tato! Okropnie się martwię. Halinka powiedziała,
że zabili świętego Mikołaja i dlatego nie dostałem
prezentów pod choinkę – a potem przyjrzawszy mi się
uważnie, dodał: – Co ci się stało w czoło?
– Nic wielkiego – zapewniłem – do twojego wesela
się zagoi. A jeśli o to chodzi, co mówiła Halinka, to jej nie
wierz. Nie zabija się świętego Mikołaja. Dzieci muszą
dostawać prezenty na gwiazdkę.
Wziąłem go na ręce i poniosłem do komody, w której
miałem dla niego kupionego w N. misia. Były tam też
prezenty dla Marty i Halinki. Tak się tylko złożyło, że
dopiero wtedy sobie o nich przypomniałem.
KWIAT PAPROCI
GODZINA 10,30
– Podobno będą tam jakieś rozbierania – powiedział
rozmarzonym tonem milicjant Józef Biedronek. Nic nie
odrzekłem, więc pomedytował chwilę, a potem dodał: –
Stara Bielawska mówi, że dziewczyny będą tańczyły gołe
przy ognisku. Podobno Stachurko tak wymyślił...
Uśmiechnąłem się do Biedronka.
– Nie wierz, Józuś, babskim ględom. Chłopak po
szkole, a naiwny jak dziecko. Pomyśl trochę, a
zrozumiesz, co to za brednie. Która by u nas dziewczyna
zgodziła się biegać przy ludziach na golasa...
– Po prawdzie – powiedział Biedronek – to nie
uwierzyłem. W Gwiazdowie dziewczyny takie chętne do
tego to znowu nie są... Może jedna Jadźka Badylówna...
Ale ona znowu nie ma za bardzo czego pokazywać...
– Widzisz! Głupie, babskie ploty – zgodziłem się
chętnie i spojrzałem w okno.
Słońce świeciło pięknie, ptaszki ćwierkały, gdzieś w
pobliżu porykiwał zapuszczany co chwila silnik traktora.
– Główną rusałką podobno ma być panna Kowalówna
– nie dawał za wygraną Biedronek. – Jakby ona się
chciała rozebrać, to przynajmniej byłoby na co
popatrzyć...
Jakaś pszczoła wraz z nagrzanym upałem powietrzem
dostała się przez okno i uporczywie bzykotała koło moich
uszu. Odpędziłem ją machnięciem dłoni, rozpiąłem górny
guzik mundurowej koszuli i powiedziałem:
– Coś mi się, Józek, nie wydaje, aby panna
Kowalówna zgodziła się tańczyć na golasa. Za poważna z
niej osoba...
Panna Kowalówna była nauczycielką i naprawdę nie
wydawało się prawdopodobne, aby z okazji sobótkowej
wieczornicy zdecydowała się pląsać wokół ogniska bez
odzienia. To na nią nie wyglądało.
Józek przytaknął, ale nie zmienił tematu.
– Nie ma dymu bez ognia, panie Komorowski, coś w
tym musi być. Za dużo ludzie gadają...
Chciałem mu odpowiedzieć, ale nie zdążyłem, bo
drzwi zaskrzypiały i na posterunek wkroczył obywatel
Gwiazdowski, kościelny w naszej parafii. Stanął
niezdecydowanie tuż przy drzwiach, ściągnął czapkę i
powiedział:
– Niech będzie pochwalony...
– Dzień dobry, panie Gwiazdowski – odrzekłem,
zapinając mundur. – Czym możemy służyć? W jakiej pan
do nas sprawie?
Widać było wyraźnie, że nie bardzo wie, co rzec.
Zrobił zafrasowaną minę i coś zamamrotał.
Wskazałem mu krzesło, uśmiechnąłem się, jak
potrafiłem najuprzejmiej, i zapytałem:
– Ma pan do nas jakąś sprawę, panie Gwiazdowski,
czy tylko tak pan wpadł, po sąsiedzku?
Kościół w naszej wsi stał bardzo blisko posterunku i
rzeczywiście byliśmy prawie że sąsiadami. Mamrotał coś
jeszcze przez chwilę niezrozumiale, a potem wypalił:
– Ja w sprawie tych pogańskich obrzędów i
zgorszenia publicznego, które się tu szykuje! Tak nie
może być! Od czego jest milicja!? – zasapał gniewnie.
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co chodzi.
– Jakie znowu zgorszenie?
– A to niby pan komendant nie wie? Cała wieś już o
tym mówi! Gołe baby będą przez ogień skakać! I to
gdzie? W Gwiazdowie Górnym! Doczekaliśmy się
czasów, doczekaliśmy!
Zachciało mi się śmiać, ale zachowałem powagę.
– Coś się panu pomyliło, panie Gwiazdowski. Już
wiem, o co panu chodzi, ale to nie jest tak! Owszem,
będzie dziś wieczornica nad rzeką. Ognisko będą palić,
wiersze mówić, potańczą, pośpiewają, ale nic mi nie
wiadomo, żeby w programie były jakieś golizny. Skąd
panu to przyszło do głowy! A w ogóle to dlaczego pan tu
przyszedł? Z własnej woli czy może ksiądz proboszcz
przysłał?
Spojrzał gniewnie i burknął coś pod nosem, wstał,
zamaszystym ruchem nałożył na głowę czapkę i ruszył do
drzwi.
Józek Biedronek uśmiechnął się od ucha do ucha:
– A nie mówiłem komendantowi, że cała wieś o tym
mówi?
* * *
Leżał w trawie głębokiej i wilgotnej, wśród krzaków
zarastających skraj lasu. Był głodny, zmęczony i
niewyspany. Najchętniej po prostu przysnąłby sobie na
godzinkę, a potem skoczył gdzieś na piwo. Ale wiedział,
że nie może tego zrobić. Piwo z pewnością dostać można
było tylko w gospodzie, a nie miał zamiaru tam chodzić.
Im mniej ludzi wiedziało, że jest w okolicy, tym lepiej.
Sen był także wykluczony. Mógłby przegapić osobę, na
którą czatował, do której przybył. A po spotkaniu z nią
obiecywał sobie wiele. Bardzo dużo. Prawdę mówiąc,
nawet nie potrafił sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby
nie udało mu się jej spotkać. Wtedy byłby właściwie
zgubiony. Nie miałby już żadnej nadziei, nie byłoby już
żadnego ratunku. A przecież skończył dopiero
dwadzieścia dwa lata i nie miał najmniejszej ochoty
umierać. Wizja konopnej pętli nie opuszczała go ani przez
chwilę. Była natrętnie obecna, wyrazista i bardzo
konkretna. Wyobrażał sobie, jak się to odbędzie. Jak go
będą wlec długim, rozespanym korytarzem, a on będzie
świadomy, że to ostatni spacer, jaki odbywa, że strażnicy,
którzy go prowadzą, i te kilka osób, które im towarzyszą,
to ostatni ludzie, jakich w życiu zobaczy... A potem
będzie ceremonia wiązania nóg i rąk, nakładania na głowę
czarnego kaptura pachnącego naftaliną i już pozostanie
tylko ciemność, czyjeś stłumione, dobiegające z mroku
głosy i dotyk twardej pętli starannie owijanej wokół szyi...
A potem... Dalej już wyobraźnia nie sięgała. Nie śmiała
sięgać...
Żeby więc tego uniknąć, żeby ta koszmarna wizja
nigdy nie zamieniła się w rzeczywistość, postanowił nie
drzemać. Musiał być czujny, uważny i cierpliwy. Musiał
czekać i wpatrywać się w biały, piętrowy budynek szkoły,
położony w ogrodzie na skraju wsi, tuż koło lasu. Osoba,
do której przyjechał, wcześniej czy później wyjdzie z tego
budynku. Musi wyjść. A kiedy to się już stanie, kiedy
minie furtkę w siatkowym ogrodzeniu, będzie musiała
przejść obok miejsca, gdzie leżał skryty wśród traw i
krzaków. Musiał być tylko cierpliwy. Spokojny i
cierpliwy. Nic nie jest stracone. Wszystko skończy się
dobrze. Musi skończyć się dobrze. Nie powieszą go tak
szybko... O, na pewno nie... Trzeba w to wierzyć...
GODZINA 11,30
– Panie Komorowski – powiedziała Maziakowa – i
jak to będzie? Takie zgorszenie, a milicja nic, udaje, że jej
nie ma... Jak to może być? Przed wojną to takie coś by się
nie zdarzyło.
Maziakowa dopadła mnie, gdy szedłem drogą w
kierunku swojego domu. Zobaczyłem ją już z daleka. Gdy
mnie tylko dostrzegła, przyspieszyła kroku. Od razu
wiedziałem, że się jej nie wywinę. Maziakowa ma jęzor
jak łopata i mało kto potrafi ją przegadać. No, może stara
Biernacka dałaby radę. Wątpię jednak.
Rozmowy
z
Maziakową
nie
należały
do
najprzyjemniejszych. Wyrzucała z siebie całe fontanny
słów, a mówiła tak szybko, że zanim człowiek dorozumiał
się, o co jej chodzi, pytlowała już o czymś zupełnie
innym. Zmarszczyłem brwi i spojrzałem na nią surowo. Z
doświadczenia wiedziałem, że na wiele ludzi taka mina
działa. Osoba wpatrująca się uparcie i poważnie w oczy
wywiera na ogół na przeciętnym obywatelu odpowiednie
wrażenie i nieco zbija z pantałyku. Ale Maziakowa nie
była przeciętną obywatelką i w ogóle nie zwróciła uwagi
na moją minę. Nie z tą babą takie numery!
Słuchałem więc cierpliwie, starając się wyłowić z
potoku słów sens jakiś i dowiedzieć się, co mi ma do
powiedzenia. A kiedy na chwileczkę przerwała dla
nabrania oddechu, huknąłem na nią podniesionym
głosem:
– Czyście, ludzie, wszyscy powariowali?! O co wam
właściwie chodzi? Co wam się w głowach zalęgło?!
Opamiętajcie się, baby! Jak świat światem zawsze bywały
potańcówki i nikt z tego powodu rąk nie załamywał! A wy
mi tu o jakimś zgorszeniu! Pani Maziakowa! Co to
wszystko ma znaczyć? O co ten cały rwetes?...
Popatrzyła na mnie bystro i z niejakim nawet
zdziwieniem.
– A to Komorowski niby nie wie? Niech
Komorowski nie udaje! Gołe baby będą przez ogień
skakać, a Komorowski mi tu opowiada o potańcówkach!
Że też kary boskiej nie ma na latawicę, co to wszystko
wymyśliła takie zgorszenie, takie zgorszenie. – Głos jej
się nagle załamał i przeszedł w zawodliwe pianie: – Pan
Bóg ją pokarze, cholerę! Musi być kara boska na takie
nierządnice!
Tego było już zupełnie dosyć. Nie miałem zamiaru
dalej wysłuchiwać tych babskich bredni. Poczułem, że
jeszcze chwileczka, a ostatecznie stracę cierpliwość.
Przerwałem jej zawodzenie i pomstowanie i powiedziałem
cicho, ale stanowczo:
– Niech się Maziakowa liczy ze słowami. Za takie
gadanie może Maziakowa i pod sąd podpaść. O
nauczycielce w taki sposób mówić nie wolno. To też
osoba urzędowa. Gdyby usłyszała, co wy o niej gadacie,
to mogłaby was do sądu podać. I każdy sąd by jej
przyznał rację. Opamiętajcie się, Maziakowa, bo za swój
niewyparzony ozór odpowiecie kiedyś tak, że aż wam w
pięty pójdzie. Ot, co...
– Niech mnie Komorowski nie straszy, bo ja się
Komorowskiego nie boję. Jak Komorowski koszulę w
zębach nosił i na gówno mówił papu, to już mnie tu
wszyscy szanowali i poważali – odwarknęła niestrudzona
Maziakowa. – A Komorowski dlatego tej latawicy broni,
że sam chłop i na golizny chce popatrzyć. Widzicie go,
jaki ważny się znalazł! Sądem będzie starej kobiecie
groził! – uniosła się oburzeniem. – A ta miejska wywłoka
to niech jeno uważa! Znajdą się tacy, co jej potrafią ten
goły tyłek zerżnąć!
– Pani Maziakowa – powiedziałem poważnie,
puszczając mimo uszu wszystko to, co na mój temat
powiedziała – to, co pani teraz mówi, to już są groźby
karalne. Nad językiem trzeba panować, a nie mleć nim po
próżnicy. Radzę się nad tym zastanowić... Przecież z was
rozsądna kobieta – starałem się jej przemówić do ambicji
– gdyby to jeszcze Bielawska albo stara Biernacka, tobym
się nie dziwił, ale pani także wierzy w te brednie? Nie
mogę tego zrozumieć. Zupełnie nie mogę...
– Bo i nie ma czego, panie Komorowski – odcięła się,
bystro wlepiając we mnie swe świdrujące ślepka. – Co tu
jest do zrozumienia? Nierządnica babilońska wodzi
chłopów na pokuszenie, a wy wszyscy za nią ganiacie jak
te, za przeproszeniem, psy za suką, co ma swój czas...
Wasza żona, Komorowski, to święta kobieta, ja bym tam
do was cierpliwości nie miała, oj nie...
I co ja jej miałem na to odpowiedzieć? Krzyczeć na
nią? Spierać się dalej? Pomyślałem sobie, że nie wypada
mi wdawać się w głupie przekomarzania ze zwariowanym
babsztylem. Żeby więc rzecz całą zakończyć,
spróbowałem z innej beczki.
– Pani Maziakowa – powiedziałem spokojnie – co
będziemy sobie na próżno języki strzępili. Przyjdzie pani
wieczorem nad rzekę, to sama pani zobaczy, że nic tam
złego dziać się nie będzie...
– A nie przyjdę! – przerwała mi gwałtownie. – Czasu
nie mam. To niby Komorowski nie wie, że w noc
świętojańską i przy księżycu najlepiej zioła zbierać? A
zresztą po co mi tam przychodzić? I tak swoje wiem... Już
mi Komorowski oczu nie zamydli...
* * *
Wargi mu spękały, a podniebienie wyschło z
pragnienia. Całe usta wypełnił gorzki smak nikotyny.
Sterta niedopałków wgniecionych w trawę wyglądała
naprawdę imponująco. Sięgnął do kieszeni po kolejnego
papierosa. Nie znalazł. Pogniecione opakowanie po
mocnych było już puste. Zaklął cicho i zaczął
przeszukiwać kieszenie. Bezskutecznie. Poczuł, że
ogarnia go zimna fala wściekłości. Mógł znieść głód,
pragnienie i bezsenność. Brak papierosów był najgorszy.
Głód nikotyny mógł go zmusić, aby poszedł, aby
zaniechał tego cierpliwego warowania na skraju lasu.
Dlaczego ona nie wychodziła? Może jej po prostu nie
było? Na myśl o tym, że to czekanie może nie mieć sensu,
a dziewczyny, z którą koniecznie musiał rozmawiać,
może wcale nie być w tej szkole, ogarnęła go panika.
Wizja konopnej pętli oplatającej się wokół karku stała się
przerażająco wyrazista. Poczuł na szyi wyimaginowane
dotknięcie sznura. Spróbował połknąć ślinę. Nie potrafił.
Krtań ścisnął bolesny, uporczywy skurcz. Zaczął
gorączkowo powtarzać, że to po prostu pragnienie, że mu
się chce pić jak jasna cholera, że w ustach wyschło i
dlatego śliny przełknąć nie potrafi, ale dobrze wiedział, że
to nieprawda, że przyczyna jest zupełnie inna, że to po
prostu jego wyobraźnia zaczęła podpowiadać mu, jak się
to wszystko zakończy, jeżeli pomylił się w swych
przewidywaniach. Poczuł, że się poci, a jednocześnie
nieprzyjemny dreszcz przebiegł mu po plecach.
Cholera! Zapalić papierosa! Koniecznie trzeba
zapalić papierosa. Jeżeli nie będzie miał papierosów,
dostanie po prostu bzika. Jeszcze raz gorączkowo
przeszukał kieszenie. Na próżno.
Bezradnie popatrzył na biały, szkolny budynek. Był
cichy i wydawało się, pusty. Rok szkolny zakończył się
przed dwoma dniami i dzieciaki z daleka omijały miejsce,
gdzie przez prawie dziesięć miesięcy pakowano w ich
łepetyny wiedzę o świecie, życiu i ludziach. Ale budynek
nie był zupełnie bezludny. Okno na poddaszu było
uchylone. Na parapecie stały doniczki z kwiatami, a lekki
powiew wiatru poruszał muślinową firankę, którą okno
było przysłonięte. Od czasu do czasu dolatywały stamtąd
stłumione dźwięki radia, a raz wydało mu się, że słyszy
jakąś rozmowę.
Musiał być cierpliwy, cholernie cierpliwy i czekać
spokojnie, aż drzwi szkoły się otworzą i ukaże się w nich
osoba, którą chciał zobaczyć. O ile oczywiście była tam w
środku. Czuł, że powinna tam być i wcześniej czy później
wyjść na zewnątrz, ale nie miał już siły oczekiwać tego.
Targany niepokojem, głodem nikotyny i pragnieniem,
skręcał się w wewnętrznej męce i miał ochotę gryźć palce.
Co chwila zerkał na zegarek. Minuty płynęły wolno,
a czerwona wskazówka sekundnika poruszała się
wyjątkowo niemrawo. A kiedy przyszła taka chwila, że
zrozumiał, iż nie potrafi już dłużej czekać, zdecydował:
dam jej jeszcze godzinę. Tylko godzinę. Jeżeli w tym
czasie nie wyjdzie, odejdę. Niech się dzieje co chce...
Pójdę do wsi kupić papierosów.
To postanowienie jakoś go uspokoiło. Nawet palić
chciało mu się już znacznie mniej. Rozprężył się i
wygodniej ułożył wśród zmiętoszonych traw. Przestał
nawet zerkać na zegarek. Tylko godzina. Pozostała jedna
godzina.
Nie potrzebował czekać tak długo. Już po dziesięciu
minutach drzwi szkoły otworzyły się i do ogrodu wyszła
jasnowłosa dziewczyna w niebieskiej sukience. Lekkim,
swobodnym krokiem podbiegła do grządek, na których
uczniowie w czasie zajęć z przyrody zasadzili w kwietniu
i maju różne warzywa. Pochyliła się nad pietruszką.
Zaczęła zrywać zieloną natkę.
Poderwał się i przezwyciężając bezwład zdrętwiałych
nóg, chyłkiem podszedł do ogrodzenia. Rozejrzał się przy
tym uważnie dokoła. Nie chciał, by ktoś go zobaczył. W
pobliżu nie było jednak nikogo, tylko ta dziewczyna za
siatkowym ogrodzeniem, dziewczyna, która zrywała
natkę.
Zawołał do niej cicho, po imieniu, głosem
stłumionym i zachrypniętym.
Odwróciła szybko głowę w stronę, z której dolatywał
głos. A kiedy go ujrzała i rozpoznała, zamarła w niemym
zdumieniu, a jej oczy rozszerzyły się w przeogromnym
zdziwieniu.
GODZINA 14,00
Dzień, piękny i pogodny od rana, w południe po
prostu zamienił się w skwarne piekiełko. Było chyba ze
trzydzieści stopni w cieniu. Wietrzyk, który rankiem
ratował sytuację, zamarł zupełnie i nagrzane słońcem
powietrze było nieruchome. Nawet ptaki zaprzestały
świergotania.
Nie mogę powiedzieć, żeby mi to szczególnie
dokuczało. Siedziałem w samej koszuli, wygodnie, i w
dodatku w cieniu rozłożystego jaśminu, który właśnie
kończył przekwitać. Na posterunku nie było tego dnia
specjalnie dużo roboty i szybciej wróciłem do domu.
Siedziałem wraz z rodziną przy zbitym z desek
ogrodowym stole, na którym w lecie zawsze, jeżeli
oczywiście nie padał deszcz, pożywaliśmy obiady.
Jedliśmy nieśpiesznie, smakując pierwsze w tamtym
roku młode ziemniaki. Maleńkie były te kartofelki,
wielkości śliweczek, ale jak należy wodniste, polane
roztopionym masłem i posypane koperkiem. Do tego było
oczywiście zsiadłe mleko. Jakżeby inaczej.
Nawet Marek, który zawsze grymasił przy posiłkach,
zajadał wtedy z apetytem, tak że między noskiem a
wargami utworzyły mu się mleczne wąsy.
– No i jak z tym wampirem? – zapytała Marta. –
Złapali go już?
Odłożyłem łyżkę i otarłem usta wierzchem dłoni.
– Z jakim wampirem?
– Nie udawaj. Pytam po prostu, czy już go złapali.
– Kiedy ja naprawdę nie wiem, o co ci chodzi...
– Nie udawaj takiego ważnego. Wiem, co to jest
tajemnica służbowa, ale i tak wszyscy mówią, że od
tygodnia szukacie wampira...
Dopiero wtedy mi się przypomniało. Rzeczywiście.
Mniej więcej pięć dni wcześniej przyszło z Komendy
Powiatowej polecenie, by zwrócić uwagę na wszelkich
włóczęgów i ludzi, którzy kiedykolwiek byli karani za
jakieś przestępstwa seksualne. W Parku Kultury w N. w
okrutny sposób zamordowano jakąś dziewczynę i choć nic
nie wskazywało, by przed śmiercią została zgwałcona,
okoliczności były takie, iż wydawało się, że padła ofiarą
jakiegoś zwyrodnialca. Włóczędzy się u nas tamtymi
czasy nie trafiali, żaden z mieszkańców Gwiazdowa i
okolic nie był nigdy karany za seksualne przestępstwa,
więc z czystym sumieniem o całej sprawie dokładnie
zapomniałem. Popatrzyłem na Martę z niekłamanym
podziwem.
– Co mi się tak przyglądasz?
– Bo się nadziwić nie mogę – wyznałem szczerze –
skąd tyś się o tym dowiedziała. Ja sam już dawno
zapomniałem, że coś takiego było...
– Powiedz wreszcie, złapali go już czy nie?
– Nie mam pojęcia. Nie wiem.
Wzruszyła ramionami.
– Jak zwykle – powiedziała pobłażliwie. – Jak zwykle
ty nie wiesz o niczym...
Nie podjąłem dyskusji, bo to było zbyt niebezpieczne,
tylko z powrotem zabrałem się do mleka i ziemniaków.
Przez chwilę jedliśmy w milczeniu, a potem pszczoła
utopiła się w mleku Mareczka i zrobił się wielki rwetes.
Dopiero po wydobyciu topielicy można było dokończyć
jedzenia. Marta kazała Halince pozbierać miski i talerze,
ale sama jakoś nie spieszyła się do kuchni po drugie
danie, tylko uważnie wpatrywała się w bocianie gniazdo
na złamanym czubku topoli przy drodze. Bocianięta były
już porządnie wyrośnięte i było na co popatrzyć, ale Marta
nigdy nie interesowała się ptakami. Mógłbym przysiąc, że
choć wówczas gapiła się w gniazdo, także nie zauważała
bocianiaków. Przybrała przy tym specjalną minę, która
oznaczała, że ma naprawdę coś ważnego do powiedzenia.
Czekałem cierpliwie, bo wiedziałem, że w takich
wypadkach żadne poganianie na nic się nie przyda.
Halinka dawno zaniosła statki do kuchni, Mareczek zaczął
niemożliwie marudzić, a ona nic, tylko gapiła się na te
bocianięta. W końcu zdecydowała się odezwać:
– Wiesz, nie podoba mi się ta wieczornica nad
rzeką...
Aż mną podrzuciło.
– Niby dlaczego? Co w tym złego, że młodzi sobie
potańczą i pośpiewają? Może i ty uwierzyłaś w te
cholerne babskie ględy, że będą tam jakieś golizny i Bóg
jeszcze wie co...?
– Nie o to chodzi. – Energicznie machnęła ręką, jakby
odganiała natrętną muchę. – Nie o to chodzi, boję się po
prostu, żeby nie było tam jakichś kłopotów...
– Myślisz o tym wampirze? – domyśliłem się nagle. –
Nie ma strachu. W naszej okolicy on nie działa.
Przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo...
– Co mi tam wasz wampir! Myślę o nauczycielce.
O pannie Kowalównie...
– O Kowalównie? – Roześmiałem się. – Maziakowa
odgraża się, że ją ze wsi wyświęci, ksiądz proboszcz
wspólnie z kościelnym chcą ją wykląć, Biedronek żałuje,
że jednak pani nauczycielka się nie rozbierze, ale ona się
tym nie przejmuje. Nie wie pewnie nawet o tym. A myślę,
że jakby wiedziała, to też by się nie przejęła...
– Nic nie rozumiesz. Panna Kowalówna poprowadzi
te występy...
– Pewnie. Przecież ona to wszystko zorganizowała...
– Chłopaki sobie trochę popiją...
– Nie obejdzie się bez tego – zgodziłem się pogodnie
– takiej okazji nie przepuszczą...
– Nad rzekę przyjdzie też młody Walendziak i
Stachurko...
– Co do Walendziaka, to nie wiem, pewnie przyleci, a
co do Stachurki, to będzie na pewno. Przecież on także
organizuje tę wieczornicę...
– I nie wydaje ci się to dziwne?
– Dziwne? – zastanowiłem się i zrozumiałem, że
Marta ma rację.
Zachowanie
Stachurki
było
rzeczywiście
niecodzienne. Stronił od ludzi i nigdy nie brał udziału w
niczym, co działo się w Gwiazdowie. Jego nagłe
zainteresowanie zabawą sobótkową było tym bardziej
niezrozumiałe, że już niedługo miał stanąć przed sądem,
oskarżony o pobicie milicjanta na służbie. W pamiętną
noc wigilijną Stachurko zdrowo przyłożył wywiadowcy,
który miał zaprowadzić go na nasz posterunek w celu
złożenia zeznań... Człowiek w jego sytuacji na ogół nie
ma głowy do organizowania hopsasów wokół ogniska...
– Ze Stachurką masz rację – zgodziłem się z Martą. –
Rzeczywiście. Ale co z tym wspólnego ma młody
Walendziak i nauczycielka?
– Oj, ty! – rozzłościła się moja żona. – Niby ważny
komendant, a prostych liczb dodać nie umie! Czy ty nie
masz oczu, człowieku? Przecież cała wieś wie, że
nauczycielka leci na Stachurkę, a i jemu się ona
spodobała. A młody Walendziak? Świata za nią nie
widzi... I obaj lubią wypić... I to jeszcze jak...
– Czekaj, czekaj! – przerwałem jej ogromnie
zainteresowany. – To ty powiadasz, że Stachurko i
Walendziak kochają się w nauczycielce? A ona...
Niemożliwe!
– O święta naiwności! – Marta demonstracyjnie
wzruszyła ramionami, podniosła się z ławki i ruszyła w
stronę kuchni. Na progu zatrzymała się i rzuciła niby od
niechcenia: – Młody Walendziak pije dziś od rana w
gospodzie. Odgraża się Stachurce. A i o nauczycielce
mówi bardzo brzydko... – Odwróciła się i zniknęła w
drzwiach kuchni.
Mareczek pociągnął mnie za rękaw i wskazał na
bocianie gniazdo:
– Tata, a co jedzą bocianki?
– Węże i żaby...
– A nie wolałyby czegoś innego?...
– Nie.
– Ja wolę tam młode kartofle. Żaby są niesmaczne...
Nie miałem jakoś serca do przekomarzania się z
Mareczkiem.
Zamyśliłem
się
poważnie.
Jeżeli
wiadomości Marty były prawdziwe, a w takich
wypadkach można na niej polegać, to rzeczywiście
wieczorem nad rzeką mogło dojść do nielichej rozróby.
Poczułem, że dobry humor, który mi towarzyszył od
chwili powrotu do domu, ulatnia się bez śladu. Ogarnęła
mnie złość na siksowatą nauczycielkę. Cóż te chłopaki, do
cholery, takiego ciekawego w niej widzą? Dziewczynina
jak dziewczynina, ot co. Co druga panna z Gwiazdowa
mogłaby ją zakasać z kretesem, jeśli chodzi o urodę i
wymiary. Skaranie boskie z tą Kowalówną...
* * *
Siedział w lesie, skryty w gąszczu kolczastych
krzewów. Napięcie ostatnich godzin ustąpiło. Nie czuł już
strachu, a wizja konopnej pętli rozmyła się gdzieś bez
śladu. Mimo zmęczenia i niewyspania ogarnął go nastrój
beztroskiej euforii. Gdyby miał ze sobą swoją trąbkę!
Czuł, że potrafiłby zaimprowizować taką solówkę, iż
chłopakom z zespołu aż oczy by na wierzch wylazły!
Niestety, nie miał ze sobą instrumentu. Zostawił go w N. i
nigdy go już nie miał odzyskać. Postanowił nie wracać już
do N. Tam na niego już czekali. Przesłali mu wezwanie,
żeby się stawił w komendzie dziś o godzinie dziewiątej
trzydzieści. Na drukowanym wezwaniu w odpowiedniej
rubryczce
wypisano
atramentem: „W charakterze
świadka”. Idioci! Myśleli, że się da nabrać! Że
dobrowolnie wlezie im w łapy. Jak mysz do pułapki!
Wezwanie przyniósł mu poprzedniego dnia późnym
popołudniem dzielnicowy. Kiedy otworzyły się drzwi i
zobaczył w nich mundur milicjanta, nogi się pod nim
ugięły, a krew odpłynęła z twarzy. Na szczęście
dzielnicowy nie zwrócił uwagi na jego zachowanie.
Flegmatycznie upewnił się, że ma do czynienia z
właściwą osobą, wręczył wezwanie i kazał podpisać w
odpowiedniej rubryce. Potem zasalutował i odszedł, a on
został sam na sam ze swoim strachem, paraliżującym
wolę i rozum. I wtedy po raz pierwszy pojawiła się ta
natrętna wizja pętli zaciskającej się na szyi i ten bolesny
skurcz chwytający za krtań...
Przez prawie dwie godziny przesiedział nieruchomy i
skulony na rozesłanym łóżku, zaciskając mocno, aż do
bólu, przysunięte do twarzy pięści. Był bezradny jak żółw
wywrócony na grzbiet, jak zwierzę, za którym zatrzasnęły
się drzwiczki pułapki. A potem nagle ogarnęło go
pragnienie ucieczki. Zrozumiał, że nie może ani chwili
dłużej zostać w tamtym pokoju. Wiedzieli, że tam jest,
znali jego adres. Mogli nie ograniczyć się do wezwania,
przyjść w nocy i wygarnąć go jak rybę z sieci...
Nie! Niedoczekanie! Nie da się złapać! Nie będzie
biernie oczekiwał na nieuniknione. Uciec stąd! Uciec jak
najprędzej...
Kiedy wychodził, gospodyni, u której wynajmował
pokój, przyjrzała mu się podejrzliwie i zapytała:
– Czego to chciał od pana ten milicjant?
Gospodyni dbała o opinię i bardzo się jej nie
podobało, że jednego z jej sublokatorów odwiedził
dzielnicowy.
– Nic ważnego, pani Franciakowa. Mam być za
świadka...
– Niedobrze zaczynać z milicją...
– Kiedy to naprawdę nic ważnego. W knajpie, gdzie
gram, pobili się tacy jedni... Widziałem, jak to było, więc
mam zeznawać...
– Najlepiej to nic nie widzieć, panie Zygmuncie –
sentencjonalnie oświadczyła uspokojona gospodyni. –
Człowiek patrzy, patrzy, a potem go ciągają po sądach.
Najlepiej zamknąć oczy... Ja tam nigdy nie patrzę tego, co
nie potrzeba...
– Ma pani rację, pani Franciakowa. Ja tam niewiele
widziałem. I tak im też powiem...
Wałęsał się po ulicach aż do zmroku. Oczywiście nie
poszedł do restauracji, w której grał. Może już tam na
niego czekali? Nic też nie jadł. Dwa razy napił się piwa,
kupił sobie kilka paczek papierosów. Włóczył się po
ulicach i palił bez przerwy... Zupełnie nie wiedział, co ma
robić dalej, nie wyobrażał sobie, gdzie spędzi noc i co
stanie się jutro. A potem, już bardzo późnym wieczorem,
a właściwie już w nocy, gdzieś w głębi udręczonego
przerażeniem mózgu zapaliła się jasna iskierka. Przez
jakiś czas rozważał mglisto zarysowaną możliwość, którą
przed chwilą dostrzegł, i zrozumiał, że to jest jedyna
szansa. Jedyna, jaka mu pozostała!
Ale żeby ją zrealizować, trzeba było mieć pieniądze.
Co najmniej pięćset złotych, a może nawet i więcej.
Gorączkowo zaczął gmerać po kieszeniach. Doliczył się
tylko stu siedemdziesięciu pięciu złotych. To było
stanowczo za mało. Sporo pieniędzy zostawił w domu.
Tam jednak postanowił nie wracać. Ale wiedział, gdzie
może zdobyć pieniądze. Nie miał co do tego
najmniejszych wątpliwości. Dla wykonania tego, co sobie
zamierzył, potrzebna była jeszcze i brzytwa. Miał ją przy
sobie. Od jakiegoś czasu stale ją nosił w tylnej kieszeni
spodni.
Noc spędził w miejskim parku. Nie było mu
wygodnie i trochę zmarzł. Wczesnym rankiem otrzepał się
ze źdźbeł trawy, przyczesał włosy i ruszył na dworzec
PKS. Wykupił bilet do Gwiazdowa. Nabył też w kiosku
jeszcze jedną paczkę mocnych. Wysiadł wcześniej na
przystaniu na żądanie (nie chciał, by ktoś w Gwiazdowie
zapamiętał jego wygląd), a potem przez kilka godzin leżał
na skraju lasu i drżąc z niepokoju, wpatrywał się w biały i
cichy budynek szkolny rozłożony w ładnie utrzymanym
ogrodzie. Wreszcie uspokojony i rozprężony, pełen
radosnej pewności, że wszystko się uda i wybrnie z
trudnej sytuacji, czekał na dziewczynę, która obiecała
przynieść mu papierosy i coś do zjedzenia.
GODZINA 14,45
Zapukałem delikatnie. Coś za drzwiami zaszurgotało
i usłyszałem, jak panna Kowalówna pyta:
– Kto tam?
Wyjaśniłem, kto puka.
Otworzyła drzwi i wpuściła mnie do środka. Nigdy
przedtem nie byłem w jej mieszkaniu; Nie złożyło się.
Miała pokój przy szkole, na pięterku. W niewielkim
okienku wisiała muślinowa firanka. Na parapecie stały
kwiaty. Ściany były bielone, podłoga wymalowana na
olejno jaskrawożółtą farbą, pod ścianą stało starannie
zasłane polowe łóżko. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że
nie jest to jedyne posłanie. Koło szafy leżał na podłodze
wypchany siennik przykryty kocem. Na wiszącej półce
nad stołem stały książki i radio „Pionier”. Panna
Kowalówna nie była sama. Przy stole, na którym
rozrzucone były jakieś kolorowe fatałaszki i na drucianej
podstawie grzało się elektryczne żelazko, siedziała
dziewczyna w kretonowej letniej sukience. Miała długie,
prawie białe włosy. Zupełnie takie same w odcieniu jak i
włosy panny Kowalówny.
Obca dziewczyna przypatrywała mi się ciekawie.
Nauczycielka była spłoszona. Ja też nie czułem się zbyt
pewnie. Prawdę mówiąc, obecność tej drugiej psuła mi
szyki. Chciałem pogadać z Kowalówną w cztery oczy.
– To pan sierżant Komorowski – powiedziała
niepewnie nauczycielka – a to moja koleżanka z N.
Przyjechała do mnie na kilka dni...
Białowłosa dziewczyna uśmiechnęła się do mnie,
wstała z krzesełka i podała mi rękę. Jej uścisk był silny i
pewny.
– Skibińska jestem. Dla przyjaciół Hela...
– Co pana do nas sprowadza, komendancie? –
zapytała Kowalówna.
Widać było, że jest porządnie zaniepokojona. Nie
zdziwiło mnie to specjalnie. Ludzie bardzo często tak
właśnie reagują na niespodziewaną wizytę milicjanta.
– Wpadłem ot tak, pogadać trochę, zobaczyć, jak się
pani u nas mieszka... To już chyba rok, jak pani do nas
przyjechała?
– Rok będzie dopiero w sierpniu – wyjaśniła sztywno.
– Ale niech pan usiądzie – wskazała mi krzesło. – Nie
będziemy przecież rozmawiać na stojąco...
Usiadłem. Czapkę położyłem na małym stołeczku.
– Widzę, że pani jest zajęta – wskazałem wzrokiem
na żelazko – proszę sobie nie przeszkadzać...
– Ach, po prostu zapomniałam je wyłączyć. Już
właściwie dawno skończyłam. Prasowałam kostium na
dzisiejszą uroczystość... Hela, bądź tak dobra i wyłącz
żelazko...
– Ja właśnie – zdecydowałem się wyjaśnić, co mnie
do niej sprowadza – chciałem pogadać o tej sobótkowej
wieczornicy przy ognisku. Widzi pani, trochę się boję,
żeby przy tej okazji nie wynikły jakieś kłopoty...
Poczerwieniała na całej twarzy.
– To i do pana doszły te brednie o rzekomych
bezeceństwach, jakie przygotowujemy na dzisiejszy
wieczór? Mogę pana zapewnić, że nie ma w tym ani krzty
prawdy! Te straszne baby! Czego to one nie potrafią
wymyślić!
Była zdenerwowana i zła jak chrzan. Ładnie nawet
wyglądała, gdy się tak rozzłościła.
Pośpieszyłem z wyjaśnieniami:
– Nie o to chodzi, proszę pani! Broń Boże! Po prostu
boję się, że ktoś może za dużo wypić...
–
Przecież
wieczornica
będzie
zupełnie
bezalkoholowa! Zupełnie! W bufecie będzie tylko
oranżada. Pan sobie chyba nie wyobraża, że mogłabym
organizować pijacką imprezę! Jestem przecież aktywistką
ZMP!
– Proszę pani – uspokajałem rozgniewaną
nauczycielkę – oczywiście, że sobie nie wyobrażam.
Gdzieżbym śmiał! Ale pani chyba nie zna jeszcze naszych
chłopaków. Im bufet niepotrzebny. Wódkę i wino
przyniosą ze sobą. Będą zakrapiać oranżadę. Cóż robić,
taki u nas głupi obyczaj. Bez wódki się nie obejdzie.
Niektórzy to już od rana się przygotowują w gospodzie...
– Co też pan opowiada! Przecież wieczornicę
organizuje koło Związku Młodzieży Polskiej. To
porządna młodzież!
– Porządna – zgodziłem się chętnie. – Porządna z
kościami. Ale chłopcy jednak lubią wypić. Nie da się
ukryć. A jak się popiją, to różnie wtedy bywa. Czasem i
który wyrwie kołek z płota...
– Proszę mnie nie straszyć! – W dalszym ciągu była
mocno zagniewana. – Damy sobie radę. Prawie co tydzień
odbywają się tańce w świetlicy i jakoś krew się nie leje.
Zresztą – dodała – mam nadzieję, obecny będzie także
ktoś z milicji i w razie czego obroni nas przed
chuliganami...
– Na pewno ktoś z nas będzie. Ale tak w ogóle to
byłoby dobrze, aby pani dziś uważała i przypadkiem nie
dała żadnej przyczyny...
Z jej bladej twarzy (dziw, że się jakoś nie opaliła,
pogoda przecież była wtedy jak drut) wyczytałem
przeogromne zdumienie.
– A właściwie... to co pan ma na myśli?
Nie wiedziałem, jak jej to powiedzieć. Nie mam
talentu do takich gadek. Spróbowałem jednak:
– Bo widzi pani, na przykład taki pan Stachurko. To
gwałtowny człowiek. Okropnie gwałtowny. Miał już w
życiu z tego powodu wielkie kłopoty... Albo taki Florek
Walendziak. Chłop jak tur, a w głowie nie najlepiej
poukładane... I obaj wypić lubią. Może się więc coś
przydarzyć, zwłaszcza – brnąłem dalej – jakby pani dała
im jaki powód...
Parma Kowalówna pokraśniała nagle jak rak oblany
wrzątkiem i wykrzyknęła z najwyższym oburzeniem:
– Pan sobie za dużo pozwala, komendancie! Co za
ohydne wiejskie ploty!
Białowłosa dziewczyna, która przysłuchiwała się
dotąd naszej rozmowie z uprzejmym brakiem
zainteresowania, roześmiała się nagle głośno i beztrosko.
– Też coś! Elka! Nie wiedziałam, że z ciebie taka
straszna podrywaczka! Moje gratulacje!
– Przestań – Kowalówna zgromiła przyjaciółkę – w
tej chwili przestań się wygłupiać! To nie żarty. Jestem
nauczycielką, aktywistką ZMP i muszę dbać o opinię.
Takie babskie ględzenia niejednego nauczyciela już
wykończyły! W tym nie ma niczego śmiesznego! Boże, w
jakim świecie my żyjemy!
Milczałem.
Powiedziałem,
co
miałem
do
powiedzenia, może nawet wypadło to nie tak, jak
powinno, ale trudno. Na dyplomatę mnie nie uczyli.
Zrobiłem, co do mnie należało, i czas było się zbierać.
Powstałem z krzesełka i sięgnąłem po czapkę.
– Pójdę już sobie, proszę pani. Przepraszam za
najście...
– Niech pan poczeka! – Kowalówna nie dała za
wygraną. – Musi pan zrozumieć, że swoim zachowaniem
nie dałam żadnych powodów, żadnych powodów –
powtórzyła z naciskiem – do ewentualnych bójek i
rozróbek. Nie jestem odpowiedzialna za pijackie urojenia
Walendziaka, a z panem Stachurką – tu się lekko
zająknęła i poczerwieniała jeszcze bardziej – z panem
Stachurką współpracowałam tylko na płaszczyźnie
artystycznej... Mój Boże – w głosie jej zabrzmiała
płaczliwa, bezradna nuta – tyle mam strasznych kłopotów,
a teraz jeszcze i to...
Żal mi się zrobiło speszonej nauczycielki.
Uśmiechnąłem się do niej i powiedziałem, wkładając na
głowę czapkę:
– Ja wszystko rozumiem, proszę pani. Ja wiem, że to
płaszczyzna artystyczna i tak dalej, ale ci dwaj to chłopaki
z okropną ikrą. Mam do pani prośbę, niech pani dziś
wieczorem będzie bardzo ostrożna...
* * *
Pożerał łapczywie pęto kiełbasy, które mu przyniosła.
Od czasu do czasu popijał zsiadłym mlekiem z półlitrowej
blaszanki. Otaczał ich mrok wilgotny, pełen komarów,
zatęchłego zapachu bagna i świergotu ptaków,
uwijających się w wyższej partii leśnego poszycia.
Siedzieli na pniu zwalonym, omszałym. On jadł, a ona
wpatrywała się w niego z troską i przerażeniem.
Kiedy
skończył
jeść
i
zapalił
papierosa,
przezwyciężając litość i strach, zdecydowała się
powiedzieć:
– Nie mogę ci pomóc. Nie potrafię...
W pierwszej chwili nie zrozumiał. Powoli jednak
sens dotarł do jego świadomości. Oczy zrobiły mu się
okrągłe ze zdumienia, a usta wykrzywiły mu się w
podkówkę jak u małego dziecka, któremu zebrało się na
płacz...
– Ty mi nie pomożesz? Ty?!
W głosie jego było tyle bezradnej rozpaczy, że serce
ścisnęło się jej boleśnie. Postanowiła być jednak twarda.
Musiała być taka. Dlatego dobra.
– Słuchaj, Zygmunt. To dla twojego dobra. Musisz
się zgłosić. Dlaczego uciekłeś? Przecież to, co teraz
chcesz zrobić, nie może się udać... To nie ma żadnego
sensu... Tak nie wolno... Musisz się zgłosić... Będą cię
leczyć... Pójdziesz do szpitala...
– Oni nie będą mnie leczyć... – powiedział cichutko.
– Nie, na pewno. Oni mnie powieszą... Zrozum, powieszą
za szyję... Oni tak zawsze robią... – Zaczął płakać, a
potem bezradnym gestem złożył głowę na jej kolanach.
Jego plecami wstrząsnęło spazmatyczne łkanie. – Nie
chcę, żeby mnie powiesili... nie chcę... – bełkotał,
zanosząc się od płaczu. – Ja chcę żyć, nie chcę umierać...
Zakołatała w niej przekorna myśl, że tamta
dziewczyna także nie chciała umierać, ale pomyślała o
tym tylko przez chwileczkę. Przytuliła do siebie jego
kochaną głowę i także zapłakała.
GODZINA 15,30
W gospodzie było pełno. Jak to zwykle w sobotę o tej
porze. Przy wszystkich stolikach siedzieli gwiazdowianie
i popijali. Zakąszali raczej mizernie. Głównie pito piwo,
ale na trzech stolikach stały butelki z jasnego szkła. Moje
wejście
zauważyli wszyscy. Poczułem na sobie
zaciekawione spojrzenia. Rzadko bywam w gospodzie i
moje pojawienie potraktowano jako małą sensację.
Podszedłem do bufetu. Chuda bufetowa, Jadzia
Badylówna, uśmiechnęła się do mnie szeroko, odsłaniając
wielkie jak łopaty zębiska.
– Co podać, panie komendancie? – zapytała. –
Wódeczkę? Coś na ząbek?
– Daj, panna, piwo – powiedziałem i zdjąłem czapkę.
Poczułem, że jest mi cholernie duszno i że oblewam
się potem. Powietrze było tam takie, że i siekiera pewnie
by w nim zawisła, a kłęby tytoniowego dymu układały się
pod niskim, oblepionym przez muchy sufitem na
podobieństwo burzowych chmur.
Jadzia zaczęła toczyć piwo z kraniku wbitego w
cielsko brzuchatej beczki, a ja uważnie rozejrzałem się po
kątach.
Siedział samotnie pod plakatem. Na plakacie
wypisano wołowymi literami: „Alkohol opóźnia
odbudowę”. Przed Florkiem Walendziakiem, na stoliku
przykrytym brudną ceratą, stała prawie pusta półlitrówka,
stopka i spodeczek z nie dojedzonym kiszonym ogórkiem.
Jadzia podała piwo. Z kuflem w jednym ręku, z
czapką w drugim podszedłem do Walendziaka i
przysiadłem się do stolika.
Obrzucił mnie niechętnym spojrzeniem nieco
zamglonych oczu.
– A pan Komorowski czego sobie życzy? – zabełkotał
niezbyt wyraźnie.
– Spójrz, Florek, co tu napisano – wskazałem palcem
na plakat za jego plecami. – Przeczytaj sobie. Opamiętajże
się, człowieku. Kto widział tak pałę zalewać od samego
rana. Jeszcze trochę, a będzie z ciebie taki sam pijak jak z
twojego starego. Ludzie się z ciebie będą śmiali...
– Niech no który spróbuje – warknął zaczepnie. – Za
swoje piję.
– Dobre i to, że nie za kradzione – zgodziłem się – ale
jak tak dalej pójdzie, to nie będziesz miał za co pić. Na
brymuchę się przerzucisz i na politurę. Ziemi u was ani na
lekarstwo, a z roboty cię wyleją. Dlaczego nie byłeś dziś
w pracy?
– Moja rzecz. Nie ma musu chodzić do roboty...
Florek Walendziak pracował w pobliskiej cegielni.
Zaczepił się o tę robotę kilka miesięcy temu i od tego
czasu trochę się ustatkował. Przedtem bywały z nim różne
kłopoty. Całymi dniami wałęsał się po wsi i nie zdarzyła
się choćby jedna rozróbka, w której by jakoś nie
uczestniczył. To jako sprawca, to jako poszkodowany, to
jako świadek.
– Słuchaj, Florek – powiedziałem poważnym tonem –
miej, chłopie, rozum. Wszyscy wiedzą, dlaczego się tak
zalewasz. Miej trochę wstydu, człowieku. Baby i
dziewuchy wezmą cię na jęzory. Nie chce cię
nauczycielka, to i nawet lepiej... Mało to u nas ładnych
dziewczyn? Nie dla ciebie taka kształcona panna. Przecież
ty ledwo podstawówkę zaliczyłeś. Prawie w każdej klasie
zimowałeś.
O czym byś z taką Kowalówną gadał...
Spojrzał na mnie ponuro, ze złością. Z kącika
spierzchniętych warg pociekła mu strużka śliny. Wyglądał
okropnie. Oczy miał przekrwione, a policzki opuchnięte.
– Widzicie ją, kształcona! Gnojem jej cham wiejski
śmierdzi... Ale niedoczekanie, nie te czasy! – podniósł
nagle głos prawie do krzyku, tak że co trzeźwiejsze głowy
obróciły się w naszym kierunku – A tego miastowego,
tego artystę, to ja...
– Artystę to ty, Florek, zostawisz w spokoju –
oświadczyłem twardo. – Nie tkniesz go nawet palcem.
Zrozumiałeś? A teraz powiem ci, co masz zrobić. Zapłać
pannie Jadzi za wszystko, co wypiłeś, i zmykaj do domu.
Jak się porządnie wyśpisz, to ci złość przejdzie. I nie
radzę ci się sprzeciwiać. Nie podskakuj, bo mamie na tym
wyjdziesz. Ot co! Zrozumiałeś, Florek?
Zaschło mi w gardle od tego kazania, więc sięgnąłem
po piwo. Było kwaśne, ciepłe i niesmaczne.
Florek był na szczęście na tyle jeszcze trzeźwy, że
zrozumiał, iż nie warto się ze mną przekomarzać. Zerknął
tylko koso, coś pomamrotał i ciężko podniósł się z
krzesełka.
Odstawiłem kufel z nie dopitym piwem i
przypomniałem:
– Zapłać pannie Jadzi za to, coś wypił...
– Jadźka z góry inkasuje – burknął ponuro.
– No to i dobrze. Masz to z głowy. A teraz szoruj
prosto do chałupy. I żebym cię więcej dziś nie oglądał.
Jak przyjdziesz wieczorem nad rzekę, to z miejsca
zamknę.. Nie będę się długo zastanawiał. Zapamiętałeś?...
Nie wiem, czy zapamiętał, ale w każdym razie
posłusznie pomaszerował do wyjścia. Zrobiło mi się go
żal.
Pomyślałem, że to w gruncie rzeczy porządny
chłopak. Jego nieszczęście polegało na tym, że miał ojca
pijanicę, matkę jędzę i mało rozumu we łbie. I na
dokładkę zakochał się w nauczycielce. Wszystko to razem
i konia by zmogło, nie tylko Florka.
* * *
– Zrozum – tłumaczyła żarliwie, głaszcząc go po
długich włosach, w których teraz były listki, igły sosen i
kawałeczki traw – zrozum, że przecież twój pomysł nie
ma sensu. Nie wolno ci tego robić. Chcesz spowodować
nowe
nieszczęście?
Stała
się
rzecz
okropna.
Najstraszniejsza. Nie możesz dodawać do tego nowej
zbrodni... Zygmuś, tak nie można... wierz mi, niemożna...
Ja cię naprawdę bardzo kocham i chcę twojego dobra...
Wiedziała, że nie może zgodzić się na jego żądania,
że on jest chory i nieszczęśliwy i że musi go ratować. Za
wszelką cenę ratować... Tylko jak to zrobić? W jaki
sposób go przekonać, aby nie pogarszał swojej tragicznej
sytuacji, żeby do nieszczęścia, które spowodował, nie
dołączał jeszcze nowej tragedii, i to tragedii o wymiarze,
który trudno jej było sobie wyobrazić... Nie mogła do tego
dopuścić... W ostateczności, oczywiście tylko w
ostateczności, kiedy już będzie pewna, że nie trafią do
niego żadne argumenty, będzie musiała, tak, będzie
musiała zrobić to, przed czym wzdraga się cała jej dusza,
a co dla kogoś innego byłoby proste, logiczne i
zrozumiałe.
Nie! Nie zrobi tego... Nie chce o tym nawet myśleć...
Ale jeżeli będzie musiała tak postąpić?
Dreszcz jej przebiegł po plecach i poczuła, że zapada
w pustkę wirującą, ciemną i okrutną, w której nie ma już
nic poza cierpieniem i rozpaczą.
A potem nagle promyk nadziei... A jeżeli się zgodzi?
Spróbowała.
– Nie płacz, Zygmuś. Nie wolno płakać. Musisz się
wziąć w garść. Postaram ci się pomóc. Zrobię, co będzie
można...
Leżał dotąd odrętwiały, z głową złożoną na jej
kolanach. Nie płakał już nawet. A kiedy usłyszał, że
zgadza mu się pomóc, że go nie odtrąciła od siebie, wolno
uniósł twarz i spojrzał w jej zapłakane, kochające oczy.
– Tylko – powiedziała – jest taka trudność... ja po
prostu nie mam pięciuset złotych... Wydałam prawie
wszystko, a pensję wypłacą mi dopiero za kilka dni...
Wyraz nadziei, jaki pojawił się na jego twarzy,
rozwiał się natychmiast bez śladu...
– Ale to nic nie szkodzi. Damy sobie radę... jest taka
dziewczyna, która nam pomoże. Ona ma chyba trochę
pieniędzy... Musimy ją o to poprosić, pożyczy nam...
– Poprosić? My?
– Tak. Nie ma innego wyjścia. Jej można zaufać...
– Zwariowałaś?!
Krzyknął, zapominając o tym, że nie powinien tego
robić, bo przecież siedzieli właściwie na skraju lasu, choć
w gąszczu zbitym i skłębionym, i ktoś mógłby go
usłyszeć.
Nie był już przybity, zrozpaczony i bezradny, ale
wściekły. Cholernie wściekły. Górna warga podniosła mu
się lekko do góry. Błysnął mocnymi zębami jak
rozzłoszczony pies. Jeszcze nie widziała go w takim
stanie. Po raz pierwszy w życiu na jego widok odczuwała
strach. Zaczęła wreszcie rozumieć, jak mogło dojść do
tego niewiarygodnego wydarzenia, o którym opowiadał.
Poczuła, jak skóra na jej plecach i karku pokrywa się
gęsią skórką. Wiedziała jednak, że nie wolno okazać
strachu, że nie może ustąpić, że musi go przekonać. Nie
wiedziała jeszcze, jak to zrobić, ale postanowiła
próbować. Nie było innego wyjścia...
Odczekała cierpliwie, aż się wykrzyczy, a ogniki
gniewu płonące w rozgorączkowanych oczach przygasną i
słowa będą mogły dotrzeć do jego świadomości. Gdy
zauważyła, że on już trochę się uspokoił, uśmiechnęła się
(to znaczy starała się uśmiechnąć) i zaczęła mówić
monotonnym, łagodnym głosem, jakim przemawia się
zazwyczaj do ogarniętego paniką dziecka:
– Nie zwariowałam, Zygmuś. To jedyna szansa dla
ciebie. Jej można zaufać. Ona cię nie zdradzi. Nie może
zdradzić... Zygmuś, posłuchaj, ona nie może cię wydać,
widzisz, ona jest... Musimy z nią porozmawiać. Poradzi
nam, pomoże...
Nie słuchał. Przed oczami zaczęły mu migotać
kolorowe światełka, w uszach zaczął narastać piskliwy,
przenikliwy ton, który rozsadzał czaszkę. Twarz
jasnowłosej dziewczyny zmieniła się w potworną
szatańską maskę, rozchichotaną i obrzydliwą. Chciałby
unicestwić ten koszmar, zdusić istotę, która jak mu się
wydało, postanowiła go skrzywdzić. Spróbował
wyciągnąć do niej ręce, ale nie potrafił już tego zrobić.
Pisk w uszach przeszedł w żałosne, pulsujące zawodzenie,
a w sekundę potem wszystko eksplodowało fontanną
pomarańczowych i złocistych gwiazd. Zapadł w
ciemność...
GODZINA 16,40
Słońce nadal grzało jak wszyscy diabli, ale że
przysiadłem w cieniu rozłożystego głogu, na trawie
miękkiej i pachnącej, po której biegały różne żuczki i
pasikoniki, mogłem jako tako ten skwar znieść.
Najchętniej oczywiście ściągnąłbym mundur i buty i
buchnął w tę trawę... Nie wypadało jednak. Jako osoba
urzędowa, a w takim charakterze przyszedłem, musiałem
zachowywać się z godnością.
Stachurko nie miał takich oporów. Tylko w
kąpielówkach leżał wygodnie rozwalony w chłodnej
trawie i od czasu do czasu pociągał z ciemnozielonej butli
owocowe „Wino rycerskie”. Opodal, na niewielkim
pagórku, stał wiatrak, w którym Stachurko mieszkał.
Obok nas leżał z grubsza obciosany pniak, w który
powwiercano kilka szprych od starego roweru.
– Co z tego będzie? – zapytałem.
– Cholera wie – odburknął Stachurko. – Jak
zaczynam robotę, to nigdy nie wiem, co w końcu wyjdzie.
Ten pieniek – dodał wyraźnie się zapalając – miał fajny
kształt. Pomyślałem, że będzie można z niego coś
wykrzesać. Spróbowałem i jak pan widzi, coś jednak
wychodzi...
Przyjrzałem się rzeźbie uważnie, ale ani rusz nie
mogłem pojąć, dlaczego ten pniak miał mieć fajny kształt
i co z niego zaczęło wychodzić... Uśmiechnąłem się z
niedowierzaniem. Zauważył to.
– Z pana, panie Komorowski, to już znawcy sztuki
nie będzie... Ale właściwie to z czym pan tu do mnie?
Zdecydowałem się wyłożyć kawę na ławę.
– Panie Stachurko – zacząłem bawić się kawałkiem
ułamanej gałązki głogu – chciałem z panem pogadać
względem tej sobótkowej wieczornicy, do której pan
dekoracje robił...
– Żadne dekoracje! – zdenerwował się Stachurko. –
Nie jestem scenografem, w dupie mam scenografów i ich
fach! Skomponowałem tylko artystyczne uzupełnienia
naturalnego terenu...
– Niech będą uzupełnienia! – zgodziłem się
skwapliwie. – Mnie chodzi o to, żeby na wieczornicy nie
było rozróbki... – Popatrzyłem na Stachurkę i zawiesiłem
głos.
Łyknął owocaka i nie patrząc na mnie, zapytał:
– A właściwie to dlaczego mi to pan mówi, panie
Komorowski?
Odgoniłem komara, co mi się przyssał do policzka.
– Sam nie bardzo wiem... Tylko tak sobie myślę, że w
pana sytuacji to ja bym jak ognia unikał jakiejś rozróbki...
Jak na sprawie wyjdzie, że się pan znowu w coś wmieszał,
to marne widoki... A zresztą – zdecydowałem się na
szczerość – pan wie, na wsi to się nic nie ukryje, różnie
ludzie gadają... o panu i o nauczycielce... A znowu Florek
Walendziak...
Zaśmiał się, ale w tym śmiechu nie było wesołości.
– Jednym słowem, panie Komorowski, pan się boi,
żebym Florkowi nie przylał...
– Boję się – przyznałem – ale nie o Florka, tylko o
pana...
– Kiedyś umiałem się bić. Nawet nieźle mi to szło...
– To jeszcze gorzej... Florkowi pan przyleje, a potem
na sprawie powiedzą, że z pana notoryczny chuligan...
Niech pan zrozumie...
– Rozumiem, rozumiem – warknął. – Jak zwykle
boicie się recydywy... Jednym słowem, taka mała akcja
profilaktyczna... Dzielny szeryf ma oko na byłych
kryminalistów...
– O rany! Znowu pan zaczyna! – zdenerwowałem się
porządnie. – Ja do pana jak do człowieka, a pan znowu, za
przeproszeniem, pieprzy jakieś dyrdymałki!
Stachurko zamyślił się, pociągnął kolejny łyk
jabłcoka, poczochrał rozkudłaną brodę i powiedział:
– Porządny z pana chłop, panie Komorowski, ale
zawsze jednak glina... Przylepia się pan do człowieka bez
żadnej racji... Powiem panu coś. I niech pan uważnie
słucha. Ta Elka i ten Florek to mnie tyle obchodzą co
zeszłoroczny śnieg. Ja tam na nią nie lecę... Na żadną już
nie lecę, panie Komorowski. Raz się sparzyłem i teraz to
już i na zimne dmucham. Owszem, niczego dziewucha,
ale pod względem seksualnym to ja teraz jestem
samowystarczalny. Jak ma ochotę, to niech się ona z tym
Florkiem nawet i przy ludziach na tej estradzie pokłada.
Mnie nic do tego... Jej sprawa, ja się wtrącać nie będę... A
temu palantowi też się nie dam sprowokować. Niech gada,
co chce, niech się odgraża, a ja będę jak ten zimny głaz.
Może jestem nerwowy, ale głupi to ja jednak nie jestem.
Niepotrzebnie mi pan przypomniał o mojej sprawie, ja
dolarze o niej pamiętam i nie mam zamiaru pomagać
prokuratorowi...
Mówił to wszystko tak jakoś nieprzyjemnie, jakby
kpił z siebie i ze mnie albo coś w tym rodzaju, ale nagle
poczułem, że w gruncie rzeczy gada to na poważnie. I
kamień spadł mi z serca. Lubiłem tego cholernego artystę
i bardzo by mi się nie podobało, gdyby się znowu w coś
wpakował. Uśmiechnąłem się do niego.
– Panie Stachurko, gorąc dziś taki jak jasny gwint.
Pić się chce. Skoczyłby pan ze mną na piwo?
Też się uśmiechnął. Tak jakoś smętnie, ale chyba
szczerze.
– Ani mi się śni dyrdać aż do gospody, pociągnij pan
sobie, panie Komorowski, tego sikacza. – Podał mi
butelkę.
* * *
W małym pokoju na pierwszym piętrze szkolnego
budynku siedziały przy stoliku dwie dziewczyny. Jedna z
nich płakała, druga paliła papierosa i przyglądała się
tamtej. W końcu ta druga przerwała milczenie.
– Przestań się mazać. Trzeba coś zaradzić. Musimy
jak najszybciej odstawić go do szpitala... Najpierw
zawiadomimy milicję...
– Obiecałam, że go nie wydam... Przysięgałam mu.
Nie mogę tego zrobić... On się tak strasznie boi... Jest
pewny, że go powieszą...
– Nie bądź idiotką. Chorych się nie wiesza. Chorych
się leczy. Jeżeli sama nie chcesz tego zrobić, powiedz
tylko, gdzie on jest, a ja się tym zajmę...
– Przysięgałam, że tego nie zrobię... Naprawdę tego
nie mogę zrobić... nie mogę...
– Więc co będzie? – głos dziewczyny palącej
papierosa stwardniał. – Zastanów się, a zrozumiesz, że nie
ma innego wyjścia... Zostawisz go w tym lesie, żeby z
głodu umarł? Każesz mu odejść i sam ma sobie radzić? A
może pomożesz mu porwać ten samolot? O ile zdołałam
się zorientować z tego, co mi mówiłaś, to on rzeczywiście
chce to zrobić. Zrozum, on jest niebezpieczny, bardzo
niebezpieczny... Na pewno spróbuje to zrobić. Epileptycy
są uparci. Wierz mi, wiem coś o tym...
Łkanie wstrząsnęło znowu sylwetką jej rozmówczyni.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć, nie miała żadnych
argumentów, które by mogła przeciwstawić słowom
przyjaciółki. Jednocześnie jednak wiedziała, że nie potrafi
wydać chłopca, który tak jej zaufał i którego tak bardzo
kochała. Boże, co robić? Co robić? Jakie jest wyjście?
Czy w ogóle jakieś istnieje?
– No więc gdzie on jest? Nie można go zostawić
samego. Zrozum, on stanowi wielkie zagrożenie dla
przypadkowych osób... Po ataku występują często stany
pomroczne. Wówczas chory może popełnić...
– Nieprawda! – przerwała jej rozpaczliwie. – Po
ataku jest zawsze bardzo słaby i spokojny... Śpi, drzemie,
jest łagodny jak dziecko, jak małe dziecko... Dawniej to
zawsze chciał, żebym mu opowiadała bajki... Trzymał
mnie za rękę, a ja mu opowiadałam o krasnoludkach, o
smokach i o szklanej górze... Dziś... dziś też zapomniał, że
nie jest dzieckiem, i gdy tylko odzyskał przytomność, gdy
tylko odzyskał przytomność... Nie, nie chcę o tym
mówić... nie mogę...
Uważne spojrzenie drugiej dziewczyny zabarwiło się
współczuciem. Zgasiła niedopałek papierosa w szklanym
spodeczku zastępującym popielniczkę i popatrzyła na
zegarek. Potem podniosła się i podeszła do płaczącej.
Objęła ją przyjaznym, matczynym gestem.
– No, opanuj się. Uszy do góry. Jakoś z tego
wybrniemy. Nie możesz tak płakać, to nie pomoże ani
tobie, ani tym bardziej jemu. Musimy to załatwić, i to
szybciutko. o ósmej jest ta wieczornica... Musimy
przecież tam pójść. Nie chcesz chyba wywołać sensacji na
całe Gwiazdowo. Naprawdę nie mamy czasu...
Płacząca dziewczyna przestała chlipać, uniosła głowę
i wpatrzyła się w przyjaciółkę. Potem powiedziała:
– Zrozum, ja nie mogę zawiadomić milicji. Nigdy by
mi tego nie wybaczył... Gdybym potrafiła go przekonać,
aby się sam zgłosił... Gdyby ktoś go potrafił przekonać...
Boże, żeby ktoś potrafił mu to przetłumaczyć... żeby ktoś
potrafił... Myślałam, że zgodzi się tu przyjść i
porozmawiać z tobą, ale on, kiedy mu to powiedziałam...
wtedy właśnie dostał ataku, wtedy właśnie dostał ataku...
GODZINA 20,10
Gdy słońce Raka zagrzewa,
A słowik więcej nie śpiewa,
Sobótkę, jako czas niesie,
Zapalono w Czarnym Lesie.
Panna Kowalówna recytowała to przyodziana w
długą białą suknię. Na głowie miała wianek z grążeli, a
włosy rozpuszczone. Jakoś nie bardzo szła pannie
Kowalównie ta deklamacja, głos jej się łamał, raz nawet
się zacięła, ale i tak nikomu to nie przeszkadzało.
Wszyscy widzowie byli zadowoleni. Płonęło już wesołe,
ogromne ognisko, a kłęby siwego dymu skutecznie
odganiały komary, których nad rzeką o tej porze zawsze
jest do licha i trochę.
Panna Kowalówna mówiła wiersze na drewnianej
estradzie, na której normalnie co sobotę odbywały się
potańcówki. Estrada obwieszona była girlandami
rozmaitego zielska, a dookoła ustawiono różne dziwolągi
z rosochatych gałęzi i korzeni. To była robota pana
Stachurki. Między tymi dziwolągami stały dziewczyny w
długich białych sukienkach i w wiankach na głowach.
Gdy Panna Kowalówna skończyła, wysuwały się po kolei
na środek sceny i mówiły swoje. Różnie to im
wychodziło. Jadźka Badylówna sepleniła okropnie i
trudno było ją zrozumieć, a Baśka Kudlanka zmyliła się
szpetnie ze trzy razy, w końcu się zacięła i dopiero panna
Kowalówna uratowała sytuację, dopowiadając za nią
koniec jej kawałka.
Muzykanci
w
zetempowskich
koszulach
i
czerwonych krawatach siedzieli koło estrady i na razie
jeszcze nie górali. Wokół, na porosłym bujną murawą
zboczu, rozsiedli się widzowie. Oczywiście była cała
młodzież, ale starszych też sporo. Zwłaszcza mężczyzn.
Mieli trochę zawiedzione miny, bo nic jednak nie
zapowiadało, żeby któraś ze stojących na estradzie
dziewczyn zamierzała się rozebrać, jak to w Gwiazdowie
zapowiadano od dni kilku.
Czerwone słońce utopiło się w rozlewiskach po
drugiej stronie Gwiazdówki i po skwarnym dniu przyszła
wreszcie pora chłodnego wytchnienia. Wieczornica
powoli się rozkręcała i nikt się jeszcze nie upił, a
przynajmniej nikt na zalanego nie wyglądał.
Panna Kowalówna miała nielichy dryg do
organizowania takich imprez. Dawniej to odbywały się u
nas tylko potańcówki. Latem nad rzeką, zimą w szkole lub
w strażackiej remizie. Ale gdy tylko Kowalówna się u nas
pojawiła, to zaraz okazało się, że nasze dziewczyny i nasi
chłopcy na nic innego nie mają ochoty tylko na rozmaite
występy. Były więc akademie, wieczornice i jeszcze inne
imprezy. Ta sobótkowa była już chyba szóstą od czasów
nastania panny Kowalówny. Oficjalnie to się nazywało, że
te wszystkie figle-migle organizowało koło Związku
Młodzieży Polskiej, tylko że koło istniało już od dwóch
lat, a jak Kowalówny nie było, to i nikomu się nawet nie
śniło o żadnych występach.
– Można się przysiąść? – zapytała długowłosa
blondynka w strojnej spódnicy i nie czekając na
zaproszenie, kucnęła koło mnie.
W pierwszej chwili nie zorientowałem się, kim ona
jest, ale zaraz sobie przypomniałem. To była ta pannica,
którą zobaczyłem w mieszkaniu Kowalówny.
– Czemu nie? Każdy może usiąść – odpowiedziałem
trochę zmieszany, bo panna, siadając, odsłoniła nogi
bardzo wysoko.
Podsunęła mi paczkę papierosów.
– Zapali pan, sierżancie?
Jeszcze głupiej się poczułem. U nas nie Warszawa i
nie było przyjęte, żeby dziewczyna częstowała chłopa
papierosami. Jeśli już która paliła (a paliły, psiajuchy,
paliły!), to im jednak do głowy nie przychodziło, żeby
robić to publicznie, nie mówiąc już o częstowaniu
papierosami obcego mężczyzny.
Nie chciałem się jednak wydać ćwokiem z głębokiej
prowincji, więc anim okiem nie mrugnął, tylko łaps za
papierosa. Ona też jednego wyjęła, do ust włożyła i czeka,
aż jej ognia podam. Sięgnąłem więc do kieszeni po
zapałki. Przypaliła jak stara i nosem wypuściła wielki kłąb
dymu. Ja też sobie przypaliłem, zaciągnąłem się i
zakrztusiłem jak uczniak, co po raz pierwszy popala w
szkolnym ustępie. Co za cholera?! Spojrzałem na te jej
papierosy i zobaczyłem na pudełku jakiś zagraniczny
napis. Tfu! Co za świństwo! Ze też ludzie mogą wdychać
takie śmierdzące kadzidło!
– Nie smakują panu amerykany? – spytała z troską w
głosie.
– Nie, dlaczego? Zupełnie niezłe... Tylko trochę
zaziębiony jestem, stąd ten kaszel... – wyjaśniłem i
zacząłem kombinować, jak tu wyjść z honorem z głupiej
sytuacji. Wyrzucić tego ćmoka? Powiedzieć, że mi się
śpieszy i odejść? W każdym razie postanowiłem więcej
się nie zaciągać. Nie ma głupich. Najchętniej bym
odszedł, zwłaszcza że już i tak wszyscy się gapili na nas
zamiast na scenę...
Ale nie mogłem odejść. Panna się jeszcze bliżej do
mnie przysunęła, w oczy mi spojrzała i zagadała:
– Wie pan, Elka ma straszne zmartwienie... Boję się o
nią – przerwała i zaciągnęła się dymem.
Pomyślałem, że musi mieć nieliche zdrowie i że nie
bardzo zrozumiałem, o czym mówiła. Dopiero po dobrej
chwili przypomniałem sobie, że przecież sam Kowalównę
ostrzegałem przed możliwością rozróbki.
– E, nie ma strachu – powiedziałem. – Florek poszedł
spać, a Stachurko nie jest groźny. W każdym razie sam
awantury nie zacznie. Niech pani popatrzy, o, tam! –
wskazałem palcem Stachurkę, rozwalonego wygodnie w
pierwszym rzędzie widzów. – To właśnie on. Porządny
człowiek. Tylko trochę nerwowy. Jak Florka nie ma, to i
będzie spokój...
Popatrzyła na mnie, jakby nie bardzo zrozumiała, o
co mi chodzi, i po chwili milczenia powiedziała:
– A, pan o tych nieszczęsnych adoratorach...
– Ano właśnie...
– Ja o czym innym. Elka jest bardzo nieszczęśliwa,
proszę pana, boję się o nią...
Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć. Bo przecież nie
miałem pojęcia, co może dolegać pannie Kowalównie.
Mógł ją kierownik gnębić, mogła się nieszczęśliwie w
kimś zabujać. Tylko co ja mógłbym na to poradzić?
Wiadomo, kierownik Górniak to kawał zołzy i niejeden
nauczyciel uciekł już przez niego z Gwiazdowa, lecz nie
mnie pan kierownik podlegał, ale wydziałowi oświaty, i ja
to mu mogłem, za przeproszeniem, tylko palcem w bucie
pokiwać. A znowu co do spraw sercowych, to się na nich
specjalnie nigdy nie wyznawałem. Żonaty wtedy byłem
już od ponad dziesięciu lat i już mi nie w głowie były
takie rzeczy... Co innego Marta, ona by mogła coś
poradzić, ale ja... Pomyłka w adresie, droga panienko. Nie
mój resort.
Nie powiedziałem jej tego, ale minę zrobiłem taką,
aby sama mogła zrozumieć, że niczego się po mnie
spodziewać nie powinna... Myślałem, że już się ode mnie
odczepi i da spokojnie popatrzyć na to, co na scenie, ale
nic z tego. Panna się do mnie jeszcze bardziej przysunęła,
gołą nogą zaczęła trącać i za rękę mnie nagle złapała. Aż
mną wzdrygnęło. Czy ona wstydu nie ma, czy jak? Tak
przy ludziach?! Już Maciaszkowa się zaczęła śmiać i
prawie palcem na nas pokazywać, wszystkie baby gały w
nas wwierciły, a ona słodkie oczy robiąc tak rzekła:
– Panie komendancie! Czy pan do końca będzie na tej
wieczornicy?
Myślałem, że krew mnie ze złości zaleje. Kto ja
jestem, żeby tak na mnie na chama leciała? Chłopa w
mundurze nie widziała czy co? Umawiać się chce tak od
razu, na chybcika, przy ludziach? Pomyślałem, jak
nieziemskie miałem szczęście, że Martę głowa rozbolała i
nie przyszła na wieczornicę. Oj, miałbym się z pyszna!
Ostra z Marty kobieta... Tak pomyślałem, a równocześnie
przypomniałem sobie, że przecież gdzieś tu w pobliżu
powinna być Halinka, z dzieciakami biegać, i aż mnie
zmroziło z wrażenia...
– A niby dlaczego to panią interesuje? – zapytałem
sztywno i wcale już mnie nie obchodziło, że wychodzę na
gbura i ćwoka.
Niech tam! Aby się tylko ode mnie odczepiła... Ale
ona nie myślała się odczepić:
– Mam wielką prośbę do pana, panie sierżancie...
Naprawdę wielką... Bardzo mi na tym zależy. Niech pan
sierżant nie odchodzi, zanim się to nie skończy.
Chciałabym potem z panem porozmawiać na osobności...
Widzi pan, ja się znam trochę na ludziach, pan wzbudza
zaufanie...
O, cię, Pietrek! – pomyślałem. – Co za nachalna
dziewucha! Przecież to jej „potem” mogło oznaczać tylko:
nad ranem, bo bawić się miano całą noc, a „na
osobności”, to znaczy gdzieś w lesie, pod krzaczkiem...
Nie ze mną takie numery! Pomyliłaś się, panienko. Szukaj
sobie innego kawalera... Gdybym był tak z piętnaście lat
młodszy, wtedy co innego...
Wyrwałem energicznie rękę uwięzioną w jej uścisku,
podniosłem się, otrzepałem mundur, zasalutowałem i
powiedziałem:
– Na razie muszę odejść. Pani rozumie, obowiązki
służbowe...
Popatrzyła na mnie oczami takimi dziwnymi jakoś,
jakby proszącymi... Odwróciłem się na pięcie i
odszedłem. Sztywno i nie oglądając się za siebie.
Na zachodzie niebo było jeszcze czerwone, ale tu i
ówdzie zapaliły się już gwiazdy, a nad oparzeliskami po
drugiej stronie rzeki unosił się opar. Ognisko płonęło
wysokim płomieniem, panny na estradzie zawodziły
pieśni, a dzieciaki, nie zwracając uwagi na to, co się
dzieje na scenie, uganiały się między widzami.
Zacząłem wypatrywać Halinki, ale nigdzie jej nie
było widać. Pomyślałem, że to i dobrze, bo może nie
widziała, jak się ta pannica do mnie dowalała. Odejść nie
mogłem, bo trzeba było przypilnować, żeby nie było
żadnej rozróby, a sam Biedronek nie wystarczyłby, gdyby
się co zaczęło, ale postanowiłem, że będę dobrze uważał,
aby się znowu nie natknąć na tę nachalną blondynę.
Przysiadłem sobie na boczku i zacząłem się gapić na
estradę. Występy już się kończyły. Wszystkie panny
schodziły właśnie z estrady i podbiegały do ogniska, gdzie
Wałek Jarzębaty podawał im zapalone od ognia
pochodnie. Pochodnie te, solidnie widać nasmołowane,
gorzały olbrzymimi czerwonymi płomieniami, a panny,
śpiewając, maszerowały z nimi sznurkiem do rzeki, gdzie
miały być puszczane wianki. Ładnie to nawet wyglądało,
tylko te iskry, którymi kapały te żagwie... Bałem się, żeby
której dziewuchy nie poparzyło... Nic się jednak nie stało.
Wianki popłynęły sobie spokojnie Gwiazdówką i
migotały zapalonymi świeczkami, a nad nami zaczęły
polatywać bezszelestnie tłuste nietoperze i od strony lasu
doszło pohukiwanie sowy.
Na estradę weszli muzykanci. Zaczęły się nowe
występy, tylko że muzyczne tym razem. Pierwsza
wystąpiła Hanka Paprotna, która zawodziła cienkim
głosikiem przebój sprzed kilku lat:
„Przybądź do mnie, dam ci kwiat paproci,
zerwany w borze, o nocnej porze.
On jak słońce życie ci ozłoci...
Wyciągnij rękę po szczęścia kwiat...
* * *
– Jak mogłaś, jak mogłaś! Tak cię prosiłam, jesteś
podła...
– Uspokój się, Elka. Nic mu nie powiedziałam...
– Widziałam przecież... Nie kłam...
– Nic mu nie powiedziałam. Przecież się
umówiłyśmy...
– To dlaczego z nim rozmawiałaś?
– Prosiłam, żeby stąd nie odchodził... Potrzebny
będzie... potem...
–?
– Przecież się zgodziłaś? Spróbujmy go przekonać...
Zrobimy wszystko, co będzie można, ale wybacz, Elka,
nie bardzo wierzę, aby to poskutkowało. Wtedy trzeba
będzie...
–?...
– Przecież zgodziłaś się ze mną... A zresztą jeśli
nawet sam się zgłosi, to i tak sierżant będzie potrzebny...
– Musi się zgłosić... Na pewno to zrobi... On nie jest
wcale taki zły, jego można przekonać, tylko trzeba
wiedzieć jak... Tobie się to z pewnością uda, przecież
jesteś studentką medycyny, przyszłym psychiatrą...
– Nie licz na to za bardzo, Elu. Stawiam sprawę
uczciwie, właśnie jako przyszły lekarz... Medycyna
sprawia cuda, nawet w takich wypadkach. W takiej
chorobie zawsze jest jakaś domieszka o etiologii
nerwicowej i można na nią oddziałać, tylko że...
– Przecież obiecałaś, że go przekonasz!...
– Obiecałam, że spróbuję. To nie to samo... Zresztą,
sama zobaczysz... Prowadź mnie do niego...
– Jaka ty jesteś kochana...
– No, nie mazgaj się. Nie wolno się mazać. Gdy
zjawimy się u niego, musimy być pogodne i uśmiechnięte.
Od tego wiele zależy. Prawie wszystko... Żebyś wiedziała,
jacy oni są sugestywni, jak bezbłędnie wyczuwają czyjś
nastrój...
GODZINA 22,45
Leżała w trawach zmiętoszonych i w paprociach i nie
mogło być żadnych wątpliwości, że nie żyje. Nie potrzeba
było jej dotykać ani przykładać lusterka do ust. Jej długie,
jasne włosy splamione były krwią. Tę dziewczynę po
prostu ktoś zaszlachtował. Poderżnął jej szyję tak, jak
gospodyni przecina szyję kogutowi, żeby rosół z niego
zrobić. Oświetlałem wszystko dookoła swoją służbową
latarką. Gardło mi się ściskało od tego widoku. Swoje lata
przeżyłem, sporo widziałem, zwłaszcza w czasie wojny i
zaraz po, kiedy tu „Rudy” grasował, ale czegoś tak
okropnego to nigdy.
Obok na trawie leżały: wianek z żółtych grążeli i
bukiet. Duży, dziwny jakiś. U dołu związany był
sznurowadłem. Składał się z liści paproci i gałązek
obsypanych wielkimi kwiatami koloru czerwonego. Liści
było wiele, gałązki tylko dwie. Ale za to długie.
– Nie dotykajcie tu niczego. Nie podchodźcie tutaj –
powiedziałem – nie wolno zadeptać śladów.
Nie mieli najmniejszej ochoty podchodzić. Jadźka
Badylówna w rozmamłanej bluzce cichutko pochlipywała.
Na ziemi siedział z wyciągniętymi przed siebie nogami
Florek Walendziak. Kiwał monotonnie głową i pojękiwał
jakby do taktu. Pod prawym okiem miał wielki limon, a z
rozbitego nosa kapała mu krew. Dużo krwi. Cały był nią
umazany. Tuż za nim sterczał żołnierz w wyjściowym
mundurze. Był bez czapki. Czujnie wpatrywał się w
Walendziaka i mamrotał pod nosem jakieś przekleństwa.
– Powiadajcie po kolei, jak było. Tylko po porządku,
bez nerwów...
– To było tak – powiedział żołnierz. – Jak się te
występy skończyły, to ja powiedział Jadźce, byśmy sobie
pospacerowali po lesie... Ona się zgodziła, tylko
powiedziała, że musi się przebrać. Bo była w tej długiej
sukni, od występu... No i poleciała do domu. Blisko
mieszka. Wróciła raz-dwa i poszliśmy na spacer.
Spacerowaliśmy, spacerowaliśmy, a potem sobie trochę
przysiedliśmy... Jadźka! – zwrócił się nagle do płaczącej
dziewczyny – zapnij sobie pod szyją. Ludzie patrzą...
– Mówcie dalej – pogoniłem zazdrosnego żołnierza.
– A dalej to było tak. Siedzimy sobie, siedzimy,
rozmawiamy, a ja nagle słyszę, że coś obok szeleści i
szeleści, i tak jakby pojękiwało nawet... To ja wstałem
zobaczyć kto to. Bo ja, panie sierżancie, okropnie nie
lubię filowników i chciałem temu komuś parę słów do
słuchu powiedzieć... Wchodzę na polanę i patrzę... ona
leży... A ten skurwiel – wskazał na Florka – klęczy nad
nią i coś mamrocze. Więc ja inicjatywę podjąłem. Za kark
drania i do ziemi... Stawiał się trochę, ale mu fest
przyłożyłem i się zbój uspokoił... Więc zawołałem Jadźkę
i posłałem ją po blacharzy, to znaczy po pana sierżanta –
poprawił się szybko.
– Ruszałeś tu coś?
– Niech Pan Bóg broni! Wiem, jak się trzeba
zachować...
– To i dobrze...
– Tylko – dodał po chwili już mniej pewnym głosem
– podeptało się tu trochę to i owo, ale niewiele...
– Dlaczego?
– Stawiał się zbój! – Dotknął ręką kiwającej się
głowy Florka. – Nie można było inaczej...
Podszedłem do Florka.
Nie zwracał na mnie uwagi. Oczy miał mętne,
nieprzytomne. Bełkotał coś i bełkotał. Nadstawiłem ucha i
trochę się zdumiałem. On po prostu bez przerwy
powtarzał jedno imię. Imię to brzmiało: Elka.
– Walendziak – zapytałem – gdzieś podział nóż?
Rzuciłeś w krzaki?
Nie odpowiedział. Powtórzyłem pytanie. Bez skutku.
Żołnierz natychmiast się zaofiarował z pomocą.
– Poszukam, panie sierżancie. Daleko nie mógł
odrzucić...
– Obejdzie się. Przyjdą tacy, co poszukają...
Ująłem Florka za ramiona i mocno nim potrząsnąłem:
– Odpowiadaj na pytania. Biadolić będziesz potem.
– Może mu jeszcze przyłożyć? – zapytał żołnierz. –
Jak
skurwielowi
przypalantuję,
zaraz
będzie
rozmowniejszy.
Puściłem
to
mimo
uszu.
Potrząsnąłem
Walendziakiem jeszcze raz. Mocniej.
– Obudź się, człowieku! Opowiedz, co tu się stało.
Spojrzał na mnie nieco przytomniej.
– Elka – wymamrotał – Elkę zarżnęli... zarżnęli...
– Czyś ty zdurniał, człowieku? Jaką Elkę?
Wskazał głową na leżącą dziewczynę.
– Nie widzisz, że to nie Kowalówna? Oczu nie masz?
Bo to nie była Elżbieta Kowalówna. Na leśnej polanie
w kałuży krzepnącej krwi, wśród traw i paproci leżała
dziewczyna, która zaczepiła mnie w czasie wieczornicy i
prosiła, bym umówił się z nią na rozmowę w cztery
oczy...
Powoli fakt, że to nie Elżbieta Kowal, nie
nauczycielka padła ofiarą zbrodni, począł docierać do
Florkowej mózgownicy. Oprzytomniał, usiłował otrzeć
rękawem krwawiący nos.
– Dlaczego myślałeś, że to nauczycielka? – spytałem
surowo. – Pomyliłeś się, co? Taki byłeś pijany, że nie
rozróżniłeś, kim ona jest, i zaciukałeś inną?
– Panie Komorowski, nikogo nie zaciukałem, jak
pragnę Boga!
Głos Florka był już teraz zupełnie normalny. Z
sekundy na sekundę chłopak przytomniał. Mówił tak,
jakby nie było tych litrów wódy, które od rana zdążył
wygolić.
– Ja powiesić się szedłem, bo już tak dłużej nie
mogłem, panie Komorowski, nie mogłem...
– Na czym chciałeś się wieszać? Gdzie masz sznur?
– Nie wiem... – Bezradnie rozejrzał się dookoła. –
Tak jakoś nie pomyślałem o sznurze... Nie miałem
głowy...
– I co było dalej z tym wieszaniem?
– Idę, idę i tak sobie myślę, że sierota ja biedny, bez
ojca i matki...
– Masz ojca i matkę...
– A pan sierżant to tak zaraz dosłownie...
– I co dalej? Jak było?
– No i widzę, Elka leży... Tak mi się wydało... To ja
wtedy w rozpacz wpadłem, panie Komorowski, tak jakby
mnie kto pałą po łbie zdzielił... A potem przyleciał ten –
pokazał na żołnierza – i bić mnie zaczął...
– Dlaczego myślałeś, że to Elka?
Bezradnie rozłożył ręce:
– Bo ja wiem... Tak od razu pomyślałem, że to Elka...
Mógł się rzeczywiście pomylić. Ciemno tam było na
tej polanie jak, za przeproszeniem, u Murzyna w pewnym
miejscu, Florek był w trupa zalany, a zarżnięta
dziewczyna miała włosy takie same jak panna
Kowalówna. Długie i prawie białe. I właśnie te włosy się
w pierwszej chwili widziało, gdy człowiek na zwłoki
patrzył.
Z daleka dolatywała taneczna muzyka i jakieś
pokrzykiwania. Bawili się nad rzeką. Od zachodu, nad
wierzchołkami drzew, prześwitywał odblask płonącego
ogniska.
Pomyślałem chwilę, a potem zapytałem żołnierza:
– A ty to kto jesteś? Skąd ty tu u nas?
– Ja z Burakowa – wyjaśnił. – Tomaszewski
Stanisław. To znaczy teraz przy wojsku. Do Burakowa na
urlop przyjechałem...
Buraków to sąsiedzka wioska i chłopaki z niej często
przychodzili do nas na tańce. Czasem to się zresztą
kończyło bijatyką.
– Dokumenty masz jakieś?
– Mam.
– No to dawaj.
Podał mi książeczkę wojskową. Nie miałem teraz
czasu na oglądanie. Schowałem ją do służbowej torby.
– Słuchaj – powiedziałem – biegnij migiem nad
rzekę, tam gdzie tańczą. Poszukaj tam milicjanta. Nazywa
się Biedronek. Przyprowadzisz go tutaj. I ty, Jadźka, też
idź. Ale już nie wracaj tutaj. I pamiętajcie, ani słowa
nikomu o tym, co tu się stało. Zrozumiano?
Oddalili się szybko. Żołnierz nagle zawrócił i
powiedział niepewnie:
– Pan mi zabrał mój wojskowy dokument...
– Wiem o tym. Zmykaj.
Poszedł. Odgłosy muzyki jakby się wzmocniły.
Bęben walił jak oszalały, a trąbka zawodziła niczym stara
baba na nieszporach. Walendziak podniósł się z ziemi,
postał chwileczkę, przestępując z nogi na nogę, i
powiedział:
– To ja może sobie już pójdę, panie Komorowski...
– O nie, Florek. Ty musisz zostać...
– Dlaczego?...
– Nie chcę cię martwić, Floruś, ale to ty jednak jesteś
główny podejrzany. Nie ma rady, ale tak jest...
– O rany! Panie Komorowski!...
– Nic ci na to nie poradzę, Florek. Trzeba było
posłuchać dobrej rady i już z chałupy po pijaku nie
wychodzić. Sam się doigrałeś, chłopie...
... Zdradziła mnie ta kurwa, zdradziła... Ale i ona nie
potrafi mnie złamać, nikt nie potrafi... Taki jestem mocny,
najmocniejszy... Kwiat paproci jej niosłem, a ona mnie
zdradziła... Ale mnie nie powieszą... Za mądry jestem na
to, za mądry... Ten cholerny kwiat paproci... czerwony...
jak krew... jak krew... Ucieknę... Przecież to takie proste...
Przestraszą się, przestraszą, bo wcale nie jestem gorszy od
innych, muszą się mnie bać, ciapciaki, zapieprzone
ciapciaki, bo ja taki mocny jestem, taki fajny... Śmieli się
ze mnie, śmieli, naigrawali i ta dziewczyna się śmiała,
śmiała się, śmiała się, a we mnie przecież nie ma nic
śmiesznego, śmiesznego nie ma, nie ma, nie ma. I
przestała się śmiać, przestała, bo ja taki mocny jestem,
taki chojrak. I ta druga, ta druga... Ona chciała, żeby mnie
powiesili, żeby powiesili mocnego chłopaka, z którego
nikt się śmiać nie może, nie może... I nie będą się już
śmiali... A jak jej przyłożę, przyłożę ostrze, ostrze do
gardła przyłożę i każę pilotom lecieć, gdzie będę chciał,
bo ja wszystko mogę, wszystko, wszyściutko mogę, bo
mocny jestem, najmocniejszy i nikt już się ze mnie nie
będzie wyśmiewał, nikt... Zdradziła mnie dziwka, mnie
zdradziła, zdradziła, a ja jej kwiat paproci...
GODZINA 23,35
Przekręciłem klucz w kłódce, na którą zamykany jest
nasz posterunek. Potem drugim kluczem otworzyłem
zasuwę, pchnąłem drzwi, wszedłem do środka i zapaliłem
światło.
– Właźcie – powiedziałem.
Żołnierz wepchnął Walendziaka do izby. Florkowi
nagłe otrzeźwienie dawno już przeszło i znowu go
zmogło. Mieliśmy z nim po drodze sporo kłopotów.
Wyrywał się, wykrzykiwał i aż byłem spocony od tego z
nim szamotania. Kajdanków nie miałem i nijak nie
mogliśmy dać sobie rady. Kajdanki oczywiście na
posterunku były, ale nikt z nas nigdy nie nosił ich przy
sobie.
Pomyślałem, że może by warto było teraz Florka
skuć, ale dałem spokój. Walendziak też się zmęczył i stał
spokojnie, wsparty oburącz o balustradę oddzielającą
moje biurko od interesantów.
– Posadź go na krzesełku – powiedziałem do
żołnierza – i uważaj, żeby nie zaczął rozrabiać. Jakby co,
to mu możesz przyłożyć... Ja teraz będę telefonować i
musi być spokój...
Podszedłem do telefonu i wykręciłem odpowiedni
numer. Połączenie uzyskałem natychmiast. Usłyszałem w
słuchawce daleki głos:
– Oficer dyżurny Komendy Wojewódzkiej, kapitan
Bartczak, słucham...
Przedstawiłem się jak należy i zwięźle zameldowałem
co i jak.
– Dobra – powiedział Bartczak-zaraz do was
wysyłamy ekipę śledczą z porucznikiem Fronczakiem...
Nie rozłączajcie się jeszcze, zanotuję sobie wszystko...
Jak się nazywa zamordowana?
Przez chwilę nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale
zaraz
sobie
przypomniałem,
jak się nazywała.
Przedstawiała mi się przecież. Wtedy, jak byłem w
mieszkaniu nauczycielki.
– Helena Skibińska, obywatelu kapitanie. Ona
nietutejsza. Przyjechała do nauczycielki, znaczy do
Elżbiety Kowalówny...
– Do kogo? Nie dosłyszałem...
– Do Elżbiety Kowalówny, Elżbiety Kowal...
– Kowal?
– Tak.
– Poczekajcie chwilę przy aparacie...
Czekałem dobre pięć minut. Wreszcie się odezwał:
– Jesteście tam?
– Tak jest.
– Powiadacie, że tej zamordowanej podcięto gardło?
– Na to wygląda, obywatelu kapitanie...
– A co do tej Kowal, Elżbiety Kowal, czy do niej nie
przyjechał ktoś jeszcze? Jakiś mężczyzna?
– Nie stwierdziłem, obywatelu kapitanie...
– Bo widzicie, jest taka historia... Tydzień temu
zamordowano tu u nas dziewczynę... Tak to wyglądało,
jakby jakiś wampir zaczął robotę. Słyszeliście o tym?...
– Tak jest. Słyszałem. Był telefonogram.
– Też jej podcięli gardło. Nie stwierdzono zgwałcenia
ani rabunku. Nikt też do niej złości nie miał. W każdym
razie nic takiego śledztwo nie wykazało... Ustaliliśmy jej
znajomych. Wysłaliśmy do nich wezwania. Jeden miał się
zgłosić wczoraj. Nie stawił się. Nazywał się. Zygmunt
Kowal, grajek z orkiestry w jednej restauracji. Jak się nie
zgłosił, to z miejsca nam podpadł. Rozumiecie?
– Tak jest, obywatelu kapitanie!
– Okazało się, że zaraz po otrzymaniu wezwania
wyszedł z domu i więcej nie wrócił. Nie zjawił się też w
pracy... Zaczęliśmy go szukać... A gdzie jest teraz ta
Kowalówna? Co?
– Nie wiem, obywatelu kapitanie, pojęcia nie mam...
– To jak wy tam pracujecie, sierżancie? Przecież
trzeba to było od razu stwierdzić! Że was, jak rany Julek,
wszystkich za rączkę trzeba prowadzić. Zupełnie jak
dzieci...
– Obywatelu kapitanie – usiłowałem zaprotestować –
nie mam kim robić i dlatego tak to wyszło... Kapral Duda
na wczasach, Biedronek pilnuje miejsca przestępstwa, a ja
musiałem przyprowadzić tu zatrzymanego... No i
meldunek złożyć...
– No, to dobrze pilnujcie tego zatrzymanego –
powiedział kapitan – żeby wam nie uciekł sprzed nosa...
Za godzinę tam u was będzie Fronczak z ludźmi!
Czekajcie na niego na posterunku. – Odwiesił słuchawkę.
Otarłem pot z czoła. Dostało mi się za tę Kowalównę!
I w dodatku niesłusznie. Co to, rozdwoić się potrafię czy
jak?... Ale swoją drogą ciekawe, co z tą Kowalówną...
Wie, że jej gość zginął, nie wie?
– Był ochrzan? – zapytał żołnierz i uśmiechnął się
domyślnie.
– O co chodzi? – warknąłem.
– Nic, tak się zapytałem – wycofał się.
– Pilnujcie lepiej swojego nosa...
– Panie sierżancie...
– Co znowu?
– Czapkę zgubiłem. W lesie... Własność skarbowa.
Skoczę poszukać...
– Nigdzie nie skoczycie. Jesteście mi tu potrzebni...
– Panie sierżancie, żołnierz bez czapki nieważny, jak
ja wrócę do jednostki bez czapki?... Wstyd i
kompromitacja...
– Nie zawracajcie mi głowy...
Chciałem mu jeszcze coś powiedzieć, ale nie
zdążyłem, bo drzwi się z hukiem otwarty i na posterunek
wleciał obywatel Stachurko. Okropnie wyglądał. Włosy
rozczochrane, broda skołtuniona, a oczy rozpalone,
nieprzytomne... Wleciał i od razu z krzykiem:
– Gdzie jest Elżbieta?! Gdzie jest Elżbieta?!
– A wam co znowu odbiło, panie Stachurko? –
spytałem spokojnie. – Po nocy wbiegacie na posterunek i
wyprawiacie brewerie! Coś to nie tak...
Podbiegł do mnie, za ramiona złapał i potrząsać
zaczął. I dalej swoje wykrzykuje:
– Gdzie jest Elżbieta? Gdzie jest Elżbieta?
Chwyciłem go za przeguby rąk i mocno od siebie
odepchnąłem.
– Uspokójcie się, Stachurko! To lokal urzędowy. Z
powagą trzeba się zachowywać. A jeżeli chodzi o
Elżbietę, to znaczy o pannę Kowalównę, nie mam pojęcia.
Wy przecież byliście nad rzeką, wy z nią wieczornicę
organizowaliście, to ja was mogę zapytać o to, gdzie ona,
a nie wy mnie...
Złapał się za głowę, włosy sobie targać zaczął i
jęczeć:
– Zabili ją... Na pewno ją zabili! Jak tamtą...
Nie spodobało mi się to, co mówił.
– Skąd wy wiecie, że w ogóle kogoś zabili, co?
Popatrzył nieprzytomnie i dalej lamentuje.
Powtórzyłem pytanie, tyle że głośniej i ostrzej.
Zrozumiał, o co pytam.
– Badylównami powiedziała... Badylówna... Jak tylko
mi powiedziała, zaraz zacząłem szukać Elżbiety... Nikt jej
nie widział, nikt jej nie widział... Zniknęła gdzieś, jak
tylko skończyły się występy... Nie ma jej...
– Może wróciła do siebie, do szkoły...
Powiedziałem to niepewnie, bo sam w to nie bardzo
wierzyłem. Kowalówna nie była taka. Jeśli już
organizowała tę wieczornicę, to przed jej zakończeniem
spać by do domu nie poszła... A poza tym już dawno
powinna się zaniepokoić zniknięciem swej przyjaciółki. I
wszędzie się kręcić, i pytać, czy jej kto nie widział...
– Nie ma jej w szkole, nie ma... – wymamrotał
Stachurko.
– Sprawdziliście?
– Od razu tam poszedłem... Zabili ją, musieli ją
zabić...
– Opanujcie się, Stachurko. Tam są tylko jedne
zwłoki. I to nie jest Kowalówna...
Uspokoić go chciałem, ale sam wcale nie byłem
spokojny. Coś mi do głowy przyszło i mróz mi po
kościach przeleciał... Przypomniałem sobie, że obok
zamordowanej leżał nie tylko bukiet, ale także i wianek.
Wianek z żółtych grążeli. W takim wianku na głowie
panna Kowalówna występowała na estradzie...
Ale nie tylko nauczycielka nosiła taki wianek. Inne
dziewczyny też. Jadźka przecież także występowała...
– Słuchaj – zapytałem żołnierza – jak poszliście z
Jadźką do lasu, to co ona miała na głowie?
– A co miała mieć? Przecież było ciepło...
– A wianek?
– Jaki wianek? Ona już dawno bez wianka chodzi –
zaśmiał się – ma swoje lata...
– Nie wygłupiaj się! Pytam o wianek, w którym
występowała na wieczornicy...
– A, ten z żółtych kwiatów!... Nie... niemiała.
Przecież poszła do domu się przebrać...
– Na pewno nie miała?
– Nie miała... Po co jej był?
– Co pan pieprzy o jakimś wianku?! – wykrzyknął
Stachurko. – Elżbietę zabili, a pan o wianku...! Tak nie
można!
– Uspokójcie się, Stachurko. Nie przeszkadzajcie!...
A więc to nie Badylówna zgubiła swój wianek, kiedy
przybiegła zwabiona hałasem, gdy jej chłopak łomotał
Walendziaka... Coraz mniej mi się to zaczynało podobać
Spojrzałem na zegarek. Ci z komendy mogli przyjechać
dopiero za godzinę. A czas uciekał. Pannę Kowalównę
trzeba było odszukać już, zaraz. Jeżeli jeszcze żyła...
Przypomniałem sobie szyję zarżniętej dziewczyny i
zrobiło mi się niedobrze...
Kazali mi czekać na posterunku na przyjazd
Fronczaka. Czekać i pilnować Walendziaka. Polecenie
było wyraźne, a przełożeni są po to, żeby ich słuchać.
Gdyby tak był Duda, zostawiłbym go na posterunku, a
sam bym poleciał szukać... Ale Dudy nie było.
Wczasował, sobie skurczybyk. Nie było też pod ręką
Biedronka. Pilnował miejsca przestępstwa i odganiał
ciekawskich, których przygnało, jak przypuszczałem, po
rozpuszczeniu jęzora przez Badylównę. Więc jak było
szukać? I gdzie? Po lesie na ślepo dreptać i wołać: „Panno
Kowalówno, gdzie pani jest?”
I znowu mi się przypomniała ta krew, ta dziewczyna
na trawie zgniecionej (Jezu! Przecież to mogła być i moja
Marta! Wampir nie wybiera... ) i ten dziwaczny bukiet z
paproci i gałązek...
Nie ma co! Pomyślałem, że nie wolno mi tak czekać
bezczynnie i choćbym miał i beknąć za to solidnie, to
muszę wyjść...
Wszedłem do sąsiedniego pokoju. Tam na stojaku
stał mosin wzór 1944. Wyjąłem z szuflady pięć nabojów.
Z karabinem i nabojami w ręku wróciłem do pierwszej
izby. Podszedłem do żołnierza.
– Trzymaj... – podałem mu karabin i naboje – jesteś
w wojsku i masz prawo mieć broń. Zostaniesz tutaj i tego
będziesz pilnował – wskazałem na drzemiącego na krześle
Florka. – I w ogóle jesteś odpowiedzialny za posterunek.
Niedługo przyjadą tu z województwa. Powiesz im, kim
jesteś, przekażesz zatrzymanego i zaprowadzisz ich na
miejsce przestępstwa. I żeby ci coś do głowy nie strzeliło,
co nie potrzeba – dodałem groźnie. – W razie czego
pamiętaj – klepnąłem dłonią po raportówce – że tu mam
twoje dokumenty...
– Co też pan – obruszył się i pokazał na odznakę na
mundurze – ja jestem wzorowy żołnierz...
– Ja też tak tylko, na wszelki wypadek... Teraz
wychodzę...
– Co powiedzieć, jak przyjadą ci z województwa? –
zapytał rzeczowo. – Gdzie pan sierżant będzie?
Ba! Gdybym to wiedział... Zmarszczyłem się i
powiedziałem:
– Tam, gdzie potrzeba. Nie twój interes. Powiedz im,
że wyszedłem służbowo. Zamelduję się im na miejscu
przestępstwa.
– Idę z panem! – wykrzyknął Stachurko, który od
jakiegoś czasu cicho siedział.
– Obejdzie się. Idź pan spać, panie Stachurko. Dobrze
panu radzę...
Pewnie i przydałby mi się ktoś do pomocy. Nawet
bardzo by się przydał. Ale nie Stachurko. Nikt nie
potrafiłby przewidzieć, co może narozrabiać nasz artysta,
jak go nerwy poniosą...
* * *
– ... Wyśmiewali się ze mnie, wyśmiewali. Wołali:
„Ty, Białas, potańcz trochę”, bo oni nazywali, że ja
tańczę, jak mnie te konwulsje chwytały... Jak ktoś
pierwszy raz to widział, to strach go ogarniał, strach, ale
potem to się przyzwyczajał... Jak zwierzę mnie zaszczuli,
jak odmieńca... I tylko mama nade mną płakała i ty... Tata
mnie nie lubił, on mnie bardzo nie lubił, wstydził się mnie
i czasem mi przylał, jak mama nie widziała... Ty mi
opowiadałaś bajki, a teraz mnie zdradziłaś, wydać mnie
chciałaś, żeby mnie za szyję powiesili, za szyję... Tata
odszedł, to było lepiej trochę... W domu było lepiej, bo
nie w szkole... Jak byli już starsi, to już nie wołali, żebym
zatańczył, nie wołali... ale śmiali się ze mnie. I
dziewczyny się śmiały. Nie chcesz słuchać? Musisz
słuchać, ty kurwo! Chciałaś, żeby mnie powiesili, a ja ci
chciałem dać kwiat paproci, kwiat paproci... Nie, ja wiem,
że nie ma takich kwiatów, że to bajka tylko, taka, jakie mi
zawsze opowiadałaś, ale ja ci chciałem go dać, chciałem...
A wiesz dlaczego? Jak mama umarła, to ty mi tylko
zostałaś, ty. Nikt inny mi nie został... I kupiłaś mi trąbkę, i
kupiłaś... Ela, Elunia, ty dziwko! Ty cholerna,
zapieprzona dziwko... przeliczyłaś się, Eluniu. Nie dam
się powiesić...
A wiesz dlaczego ja tamtą... no tamtą? Nie wiesz?
Boja już miałem dosyć. Dosyć miałem... i tych śmiechów,
i tych chichotów miałem dosyć, i tych proszków, po
których grać trudno, bo człowiek taki sflaczały się staje i
nie może grać, nie może... Ja też chciałem mieć
dziewczynę, jak inni mieć dziewczynę chciałem..
Wszyscy z zespołu mieli dziewczyny. Nogi dla nich
rozsuwały, jak tylko który palcem kiwnął. „Zyga – mówili
– Zyga, coś ty takie święte niewiniątko? – mówili. – Nie
podmuchałbyś sobie od czasu do czasu?” Tak mówili. I
jeszcze mówili: „Zyga tylko w trąbkę może dmuchać, a
nie w dziewczynę, słabosilny taki, bidula”. A oni nie
wiedzieli, że ja mam to, nie wiedzieli, bo ja te proszki
brałem, te różowe, to ataki miałem rzadko... rzadko
bardzo... I nigdy przy nich. Tylko grać mi było trudniej,
bo taki byłem senny, okropnie senny byłem... Ale i tak
śmiali się, i tak mówili, że Zyga słabosilny, że
dziewczynie nie dałby rady...
Jak mama umierała, umierała, to ja palce gryzłem i
płakałem, a ona tobie kazała, tobie kazała mama, żebyś
dla mnie dobra była, kazała ci to mama, kazała... Nie
mów, nie mów, nic nie mów. I potem brzytwę sobie
kupiłem, ostrą brzytwę... Po co kupiłem? Bo ostra była, a
ja nie jestem słabosilny i sobie powiedziałem,
powiedziałem, że jak kto mnie krzywdzić będzie, to ja
go... A ciebie nie było, a mama ci kazała... Nie chciałem,
tak, nie chciałem z tobą tu przyjechać, na twojej łasce żyć,
ty dziwko. Pracę miałem, dobrą pracę. Ja na tej trąbce
wygrałem w tydzień więcej pieniędzy, niż ty
wypracowałaś przez dwa miesiące... Dużo miałem
pieniędzy. Wódkę piłem, piwo piłem... Nie wolno?
Dlaczego nie wolno, dlaczego inni mogą, a ja nie?
Dlaczego mnie nie wolno? Ja taki sam jak inni jestem, ja
nawet lepszy jestem, pełniejszy... Oni nigdy nie czują
tego, co ja czuję, i nie widzą tego, co ja widzę, gdy mam
mieć atak, bo ja taki jestem lepszy, lepszy od nich i
szanować mnie powinni, a nie się ze mnie wyśmiewać... I
do parku z nią poszedłem... Ewa miała na imię... to znaczy
do takiego lasku, co go nazwali Parkiem Kultury i
Wypoczynku... W lecie, jak chłopcy z zespołu nie mieli
akurat chaty, a chcieli coś mieć z dziewczynami, to je do
tego parku zabierali, a niektórzy to nawet jak lokal mieli,
to woleli czasem pod chmurką, bo mówili, że to
przyjemniej i zdrowiej... I ja z Ewą też chciałem, i do
parku z nią poszedłem, poszedłem... ale nic nie było. Nic
nie wyszło. Bo ona nie chciała, ta dziwka nie chciała. A
wino ze sobą przyniosłem i to nie żaden sikacz owocowy,
tylko gronowe importowane... Ona się wyśmiewała.
Potem się zapytała. Tak. Zapytała się. Jak ona śmiała, ta
dziwka! Zapytała, czy to prawda, że jestem epileptykiem,
i powiedziała, że z takim to ona nigdy... A wino przedtem
wypiliśmy.
Ale mnie nie powieszą. Za mądry dla nich jestem. Za
mądry. Ja jeszcze w Ameryce będę grał. Tam takich
potrzebują, co z ikrą grają. Nie mów, że się to nie uda, że
się nie może udać... Pojadę do Gdańska. Kupię bilet na
samolot do Warszawy. A jak już wystartujemy... podejdę
do stewardesy i przyłożę jej otwartą brzytwę do szyi.
I będą musieli polecieć, dokąd im każę... Będą
musieli! Miałaś mi przynieść pieniądze. Mama ci kazała. I
ja uwierzyłem, że przyniesiesz... bo ja jeszcze wierzyłem,
że ty mnie nie skrzywdzisz... więc ci bukiet zrobiłem i
kwiat paproci przyniosłem, tak jak wtedy... Pamiętasz? Na
wakacjach byliśmy. Mały jeszcze byłem. Pędrak taki. A ty
mi powiedziałaś, że jest noc świętojańska i paprocie
kwitną. A jak ci nie wierzyłem, to mi bukiecik
przyniosłaś. Tam były liście paproci i kwiaty takie. Więc
teraz taki sam bukiet chciałem ci dać i takie same
kwiaty... Bo pieniądze mi miałaś przynieść... tak jak
mamusia kazała. A ty mnie wydać chciałaś, ty...! I tak
będę miał te pieniądze. Będę miał pieniądze na bilet.
Zobaczysz je. Umrzesz dopiero potem...
GODZINA 23,55
Księżyc świecił, ale ciemno było jak cholera. Las był
gęsty, pełen krzaków splątanych, paproci i jagodzin
wysokich. Nogi mi się w błocko zapadały, a ja brnąłem
przed siebie i brnąłem. Latarki palić nie chciałem. Tak dla
wszelkiej pewności. No i kałapućkałem się przez tę
podmokłą gęstwinę, bo na skrót przez uroczysko
poszedłem, a nie ścieżką. Żeby szybciej było. Było.
Komarów było też od groma. Zaraz mnie wykryły, jak
tylko w ten las się zanurzyłem, i dawaj rąbać gdzie
popadnie! Początkowo to się od nich odganiałem, jak
potrafiłem, ale potem spokój dałem. Za dużo ich było.
Więc się do mnie wszędzie, gdzie mogły, przyssawały i
cała skóra na twarzy, szyi i dłoniach piekła mnie i paliła
żywym ogniem, a przy uszach nic, tylko bzykot słyszałem
przenikliwy i jednostajny...
A przy tym nie byłem pewien, czy ta wędrówka ma
sens jakiś, czy się po prostu nie wygłupiłem potężnie!
Pomyślałem, że pewnie połażę, połażę po lesie i wrócę z
gębą jak bania opuchniętą na posterunek, gdzie
oczywiście zastanę niezadowolonego i łajającego mnie
porucznika Fronczaka. Dreszcz mnie przeleciał na samą
myśl o tym, co by się stało, gdyby ten żołnierz, ten
Tomaszewski, coś zbroił, gdyby coś nie tak z karabinem
na przykład zrobił, i z wrażenia aż zapomniałem o tych
piekielnych komarach...
Zawahałem się: może wrócić? Postanowiłem, że
jednak nie wrócę. Trudno. Stało się. Dopóki był jeszcze
jakiś chociaż cień szansy, że Kowalówna żyje, to się
cofnąć nie mogłem... Brakowało mi tylko pewności, czy
się nie pomyliłem i słusznie wykombinowałem sobie,
gdzie tego wampira szukać należy... Bo wszystko to
palcem na wodzie pisane było. Cóż z tego, że wiedziałem,
z jakiego miejsca pochodzą te gałązki z kwiatami dzikiej
róży, co w tym bukiecie z liści paproci się znajdowały?
Cóż z tego? Czy mogłem wiedzieć na pewno, że wampir
miał coś wspólnego z tym bukietem? Skąd miałem to
wiedzieć? A jeżeli nawet to on je ułamał i w bukiet
włożył, to dawno się to stało i niby dlaczego miał jeszcze
siedzieć w pobliżu miejsca, gdzie ta dzika róża rosła? Ale
to był jedyny punkt zaczepienia. Ta róża.
A wiedziałem, gdzie rosła.
U nas w Gwiazdowie i w okolicy dużo głogów. Kłuje
to, jak chwast się rozrasta, a pożytek z nich żaden. Tylko
dzieciaki jesienią mają czym się rzucać. Jest też trochę
dzikich róż. Tych, co dają takie większe owoce, no, takiej
wielkości jak maleńkie pomidorki. Marta zawsze potrafiła
z nich robić wyśmienite konfitury. Tylko że kwiaty tych
róż mają zupełnie inny odcień, są takie bardziej różowe.
Tak czerwone kwiaty jak te, które zobaczyłem na tych
gałązkach wetkniętych w bukiet związany sznurowadłem,
rosły w naszej okolicy tylko na jednym krzaku. W
obejściu starej Maziakowej.
Dobrze te kwiaty zapamiętałem. O tej samej porze,
ale rok wcześniej, gdy z komendantem ochotniczej straży
byłem u Maziakowej względem przeciwpożarowej
ochrony – mandat trzeba było babie wlepić, bo
niepoprawna była – wpadła mi ta róża, jak to się mówi, w
oko. Jeszcze nie widziałem takiego koloru kwiatów.
Wychodząc, zapytałem Maziakową, czy mi pozwoli
ułamać parę gałązek, bo Marcie chciałbym pokazać. A
Maziakowa, tym mandatem rozjuszona, tak mnie wtedy
obsobaczyła, że jeszcze dziś pamiętam. Jak więc
zobaczyłem ten bukiet, od razu te kwiaty znajome mi się
wydały, to znaczy ich kolor. Ale się nad tym nie
zastanawiałem. Głowy do tego wtedy nie miałem. Przez
cały czas jednak coś mi się po mózgownicy plątało.
Dopiero gdy z posterunku wybiegiem, nie wiedząc, gdzie
szukać tego wampira i Kowalówny, nagle mi się o tamtym
bukiecie przypomniało. Było nie było – pomyślałem –
zamiast po lesie biegać (miałem zamiar przeszukać
okolicę miejsca, na którym dziewczynę zarżnięto), polecę
do Maziakowej i przepytam. Może coś zobaczyła?
Obejście Maziakowej nad rzeką było. Coś może z
kilometr od estrady, tylko gęstym lasem od niej
oddzielone. Bo Maziakowa właściwie w lesie mieszkała,
już za wsią. Biedniaczką była. Poletko miała niewielkie, z
jednej strony płynęła Gwiazdówka, z innych wszędzie
bór. Iść do niej trzeba było krętą ścieżką, i to długo iść.
Więc na skrót poszedłem, przez uroczysko. Nie najlepiej
sobie to wykalkulowałem. Wody mi się do butów nabrało,
komary mnie pocięły, mundur o jakieś krzaki
porozdzierałem. Bałem się też pobłądzić.
Z daleka dolatywały dźwięki muzyki. Potańcówka
trwała na całego. Widać Badylówna jednak za bardzo nie
rozgadała i wieczornicy nie przerwano. Bardzo mi to było
na rękę. Nie tylko dlatego, że Biedronek nie musiał użerać
się z chmarą ciekawskich, ale i z tego powodu, że ta
muzyka drogę mi wskazała. Po prostu tak iść trzeba było,
żeby granie było zawsze za plecami.
Tak szedłem. I nie zmyliłem drogi. Kiedy już mi się
wydawało, że pobłądziłem z kretesem, żem wlazł w
gąszcz największy, wilgotny i cuchnący, w którym aż
roiło się od rozmigotanych iskierek świętojańskich
robaczków, nagle las. się skończył jakby nożem ucięty i
wyszedłem na łąkę oblaną księżycowym światłem. Za
łąką była rzeka, a nad rzeką zagroda obywatelki
Maziakowej.
Przycupnięta chałupina, obórka, rozwalająca się
stodoła i przekrzywiony ze starości żuraw studzienny.
Księżyc świecił i mnóstwo gwiazd. Woda w rzece
migotała, a przy tym księżycu to obejście obywatelki
Maziakowej wyglądało jak zagroda Baby Jagi z książki
Mareczka.
Światła żadnego w oknach u Maziakowej nie było.
Pomyślałem, że pewnie już baba śpi, co i dziwne nie było,
jako że późna była pora. Nie powiem, żeby mi to było na
rękę. Budzenie starej wcale mi się nie uśmiechało. Trudno
jednak.
Przeszedłem przez łąkę, wszedłem w obejście,
minąłem podwórze i zbliżyłem się do drzwi. Mocno
załomotałem raz i drugi. Potem krzyknąłem:
– Obywatelko Maziakowa!
Odpowiedziała mi cisza. Jeszcze raz krzyknąłem.
Skutek był ten sam. Waliłem w drzwi tak, że i
nieboszczyk by się obudził, a tu nic. Cicho. I wtedy mi się
przypomniało. Przecież Maziakowa sama mi właśnie tego
dnia powiedziała, że nocą zioła przy księżycu zbierać
będzie... Zakląłem na pomysł babsztyla i... stanąłem
bezradnie na środku podwórka. Nie bardzo wiedziałem,
co robić dalej. Żaby rechotały, księżyc świecił, a odgłosy
sobótkowej zabawy nad rzeką dolatywały aż do
Maziakowej chałupy. Wyraźniejsze nawet były niż w
borze. Wiadomo, głos po wodzie niesie.
Gdy tak stałem z tą swoją bezradnością, zupełnie
nagle mi się wydało, że coś nie tak jest, jak potrzeba...
Czegoś brakowało. Oczywiście! U Maziakowej był pies.
Mały, kudłaty, ale ujadliwy strasznie. Hałas powinien
podnieść, alarm zrobić, zanim jeszcze w obejście
wszedłem. A tam nic takiego się nie stało.
Podszedłem do budy. Pies tam był, a jakże. Tylko że
nieżywy. Leżał na progu budy w zakrzepłej kałuży krwi.
Zęby miał wyszczerzone, ale już nikogo nie mógł ugryźć.
Poczułem mrowienie w karku i na plecach. Wolno,
wolniutko opuściłem rękę. Namacałem kaburę. Odpiąłem.
Już miałem wyciągnąć pistolet... I wtedy dostałem po łbie.
Nie wiem nawet, czy krzyknąłem. Pamiętam tylko, że
nagle zgasł księżyc i wszystkie gwiazdy...
* * *
– ... I myślałaś, że mnie przechytrzysz, że mnie
wydasz blacharzom... Czekałem na ciebie, czekałem.
Miałaś mi przynieść pieniądze na ten bilet, bo wiedziałaś,
że mi są potrzebne, że ja je muszę mieć, żebym mógł
jechać do Gdańska, a potem kupić bilet na samolot.
Wiedziałaś, że są mi potrzebne, bo jak ich nie będę miał,
to mnie powieszą, powieszą za szyję... I ty chciałaś tego,
bo ty dosyć mnie miałaś. Siostrunia jesteś kochana,
siostrunia... Mamusia ci kazała, żebyś się mną
opiekowała. Ja palce wtedy gryzłem, palce, jak ona
umierała, ja gryzłem palce, a ty jej obiecałaś. I nie
przyniosłaś tych pieniędzy, choć wiedziałaś, że jak ich nie
będę miał, to mnie powieszą, i cieszyłaś się z tego. A ja
czekałem na ciebie i wierzyłem, że przyjdziesz... Czekać
mi kazałaś i czekałem... I kwiat paproci ci chciałem dać,
jak ty mi wtedy dałaś... Ją przyprowadziłaś, ją
przyprowadziłaś, ją przyprowadziłaś, wydać mnie
chciałaś... i myślałaś, że ci się powiedzie, bo chytra jesteś,
i mnie powieszą... Ale ja jestem sprytniejszy, sprytniejszy
jestem od ciebie, ty dziwko, ty! Jak tylko ją zobaczyłem,
to wiedziałem, że ona już jest umarła i ty jesteś umarła...
Żyjesz, ale jesteś już umarła. I mądrzejszy byłem od
ciebie, mądrzejszy. I pozwoliłaś mi z nią zostać i odeszłaś.
A potem cię zawołałem...
Głowa mi pękała. Czasami czułem, jakbym miał dwie
głowy, a może i więcej nawet. Księżyc świecił jakby
nigdy nic. Nieprawda. Rozmyty był taki jakiś,
niewyraźny... Wymiotować mi się chciało, a wszystko
dookoła falowało, falowało... A on gadał. Równo,
jednostajnie jak maszyna jakaś, a nie człowiek, bo i nie
jak człowiek wyglądał. Straszny był. Cały krwią zalany.
Wszędzie na nim była ta krew. Na twarzy, na włosach, na
jasnej marynarce i na spodniach. Najwięcej na marynarce.
Oczy miał półprzymknięte, twarz nieruchomą. W prawej
ręce trzymał moją tetenkę. Palec miał na spuście. Lufa
pistoletu prościuteńko w brzuch mój mierzyła. Bliziutko
stał. Jakby tak palcem pocisnął, to i by musiał trafić. Nie
mógł spudłować. Choćby nawet chciał. A mój pistolet był
naładowany.
Wszyściutkie
pociski
siedziały
w
magazynku, a jeden w komorze nabojowej. Pociski miały
kaliber 7,62. To prawie centymetr. .
Leżałem na boku, pod krzewem dzikiej róży, na
której wiele było kwiatów. Tych czerwonych, co mi się
tak kiedyś spodobały. Z daleka dolatywały dźwięki
muzyki. I bęben było słychać i trąbkę. Tańczyli tam sobie
nad rzeką. Tańczyli, a ja leżałem na boku i byłem
związany jak baleron. A obok siedziała w kucki panna
Kowalówna. Pożal się Boże jak to dziewczynisko
wyglądało. Wargi miała rozbite i pokrwawione, włosy
roztarmoszone, I a białą sukienkę od występów w strzępy
podartą. Tak podartą, aż jej, za przeproszeniem, piersi
gołe na wierzchu sterczały. I też była związana. Drutem
nas wampir powiązał. Drutem izolowanym. Skąd on wziął
drut? Myślałem o tym, jakbym nie miał o czym innym
myśleć i jakby od tego zależało zbawienie świata. Głowa
mi pękała i nic innego na razie mnie nie obchodziło. A
gdy się domyśliłem, skąd wziął, od razu mi ulżyło.
Przecież właśnie elektryfikowali Maziakową – ostatni
numer w naszej wsi – i w obejściu pewnie było tego drutu
od groma i jeszcze trochę... Nagle mnie zdenerwowało, że
on tak klepał trzy po trzy para piętnaście, a ja nic z tego
nie mogłem zrozumieć. A każde jego słowo w dodatku
wwiercało mi się w rozbity łeb i pulsowało w nim
boleśnie. Nie mogłem go już słuchać. Dosyć tego miałem.
– Ty, wampir – powiedziałem – zamknij się. Głowa
mnie boli...
Drgnął nagle, jakby go osa użądliła. I wtedy właśnie
pomyślałem sobie o mojej tetence, o kalibrze pocisków , i
o tym, że jak za spust pociągnie, to spudłować nie może.
I
oprzytomniałem
natychmiast
i
zupełnie,
poprzysiągłem sobie, że już go drażnić nie będę, że już mi
się żadne słóweczko nie wypsnie...
Zaśmiał się. Ale tak dziwnie, jakby to nie człowiek
się śmiał, tylko jakaś maszyna.
– ... i ty umrzesz, gliniarzu. Już mnie nie powiesisz.
Za sprytny jestem dla was, za mądry... I będę miał te
pieniądze na bilet, będę miał. W tym domu są te
pieniądze, w tym domu... – wskazał pistoletem na chałupę
– i kupię sobie bilet do Gdańska, i będę grał, w
najlepszych orkiestrach będę grał, w Ameryce...
Nagle zrozumiałem, że to wariat, czyli jak to się
powinno właściwie mówić: chory psychicznie. Nigdy
przedtem nie miałem do czynienia z wariatami. Nie
znałem się na nich. Dowcipy różne słyszałem i takie
rozmaite opowiastki o wariatach, ale żadnego jeszcze,
takiego prawdziwego, to nie widziałem. Czytałem tylko,
że trzeba z nimi łagodnie. Nic na siłę, tylko takie rozmaite
ciuciu-muciu i tak dalej. Więc pomyślałem, że spróbuję
jakoś do niego łagodnie przemówić. Może poskutkuje. I
choć przed chwilą przyrzekłem sobie trzymać język za
zębami, odezwałem się jednak:
– Proszę pana, w tej chałupie nie ma nikogo.
Naprawdę. Maziakowa poszła sobie i już nie wróci...
– Wróci – powiedział innym zupełnie tonem, całkiem
zwyczajnie, jak mówią wszyscy ludzie, tak że zwątpiłem
w prawdziwość jego wariactwa. – Wróci. Widziałem, jak
wychodziła. Miała ze sobą koszyk. Już tu na skraju lasu
zaczęła do niego coś zbierać. Musi wrócić i da mi wtedy
pieniądze. Mogłem jej zabrać wcześniej, gdy wychodziła.
Ale wtedy myślałem jeszcze, że Elżbieta mnie nie
zdradziła i pomoże mi... Zerwałem nawet dla niej kwiaty.
Te, co rosną za panem. Pan rozumie. Noc świętojańska...
kwiat paproci i tak dalej...
Aż mnie zatkało. Powiedział to wszystko zupełnie
normalnie, zupełnie inaczej, niż bełkotał dotąd. Wariat on
czy nie wariat? I jak tu z takim dojść do ładu? Głos miał
nawet przyjemny. Miękki taki i łagodny.
Spróbowałem kuć żelazo, dopóki gorące. Jeśli o mnie
chodziło, a i o pannę Kowalównę, to wiele nie dawałem,
że się mu wywiniemy. Ale po co było jeszcze w to
wszystko plątać i Maziakową? Przecież jak nic
zaszlachtowałby i staruchę. Powiedziałem tedy do niego:
– Proszę pana, pan nie potrzebuje czekać... Jeszcze
pana kto przyuważy. Maziakowa pieniędzy przy sobie nie
nosi. Jak ma jakieś, to pewnie w chałupie, pod siennikiem
albo między bielizną... Wystarczy okienko nożem
podważyć albo i szybkę wybić...
Przez głowę mi przeleciało, że niezłych rzeczy się
doczekałem. Sam przestępcę zacząłem pouczać, jak ma
kraść i gdzie pieniędzy szukać. Nigdym się nie
spodziewał, że coś takiego mi się przydarzy. Ale
wiedziałem, co robię. Pomyślałem, że jak będzie miał już
te pieniądze, to może i Maziakowej poniecha, a jak będzie
szukał w tej chałupie, to nas z Kowalówną samych
zostawi i można będzie pokombinować, żeby się z tych
drutów wyplątać...
Ale nic z tego. Nie dał się nabrać.
– Poczekam, poczekam – powiedział zupełnie
przytomnie – mam czas. Sama mi w zębach pieniądze
poda. Zobaczy pan, jak to będzie...
I nagle Kowalówna się odezwała.
– Zygmuś, Zygmuś – zaszeptała do niego – opamiętaj
się, Zygmuś.
Tyle było rozpaczy beznadziejnej w tym jej
szeptaniu, że aż mnie za serce ścisnęło, choć głowy nie
miałem wtedy do sentymentów.
Jego nie ścisnęło. Spojrzał tylko na nią i znowu się
zaśmiał. Tak jak poprzednio. Rechotliwie i bezdusznie,
jak piła mechaniczna w leśnym tartaku.
I wtedy właśnie zobaczyłem coś, od czego zmroziło
mnie ze strachu. Tak zmroziło, że nawet zapomniałem o
łupaniu w głowie. Wracała Maziakowa. Wyłoniła się z
lasu i wyszła na łąkę mniej więcej w tym samym miejscu,
w którym i ja wyszedłem. Wolno szła, statecznie. Przy
księżycu dobrze ją było widać, jak kroczy między
trawami, z koszykiem w ręku. Niby Baba Jaga wyglądała,
gdy szła po tej łące.
Zebrałem się w sobie, żeby krzyknąć i ją ostrzec. Ale
on ją też zauważył i domyślił się, co chciałem zrobić.
Pistoletem mi przygroził i syknął:
– Jeśli tylko piśniesz...
Nie pisnąłem. Zabrakło mi odwagi. I tylko patrzyłem,
co on robi. Jeszcze raz przygroził mi pistoletem, a potem
odwrócił się i chyłkiem, wpół zgięty, zaczął się skradać w
kierunku Maziakowej. Dlaczego się skradał? Dlaczego nie
poczekał na miejscu, zaczajony, tak jak to zrobił, gdy ja
tam podchodziłem? Nie wiem. Coś tam widać sobie w tej
swojej chorej głowie wykombinował i w podchody się
zaczął bawić. Sunął do Maziakowej przychylony do
ziemi, zręcznie, ukradkiem, niby lis, co gęsi na pastwisku
podchodzi. A gdy już odszedł od nas na jakieś metrów
dwadzieścia, wrzasnąłem najgłośniej, jak umiałem, ile
tylko tchu w piersi:
– Maziakowa! Wampir!
Drgnął jak pokrzywą smagnięty. Wyprostował się i
odwrócił w naszym kierunku. A potem uniósł rękę, w
której trzymał pistolet, i zaczął strzelać. Raz po razie. Bez
przerw. Widziałem pomarańczowe błyski przy lufie,
słyszałem gromy wystrzałów i widziałem, jak pistolet
podskakuje do góry po każdym. I wiedziałem, że to do
mnie tak strzela, żeby mnie zabić. Gałązki i kwiaty dzikiej
róży, pod którą leżałem, cięte pociskami, sypały mi się na
głowę, a on strzelał i strzelał. Wywalił cały magazynek do
końca, ale my z panną Kowalówną żyliśmy. Nie
patrzyłem na nią, ale słyszałem, jak głośno dyszała. Nie
było zresztą nic w tym dziwnego, że żyliśmy.
Niewprawny był do pistoletu, noc dookoła, a on dosyć
daleko stał i właściwie nie celował. Prawdę mówiąc,
właśnie dziwne by było, gdyby trafił. Tylko że wtedy to
mi się tak wcale nie wydawało, a te sekundy, kiedy
strzelał, strasznie były długie.
Potrząsnął jeszcze kilka razy pistoletem, a potem,
widząc, że już z niego nie wystrzeli, prasnął nim w trawę.
Pomyślałem, że teraz podejdzie i da nam bobu. Ale
nie. Poleciał do Maziakowej. Tylko że już jej nie było.
Rozwiała się gdzieś. Zniknęła. Pewnie w gęstwę zapadła,
w las. Nie widziałem nawet, kiedy to się stało. Pobiegł do
lasu szukać, ale pomyślałem, że może i babina ocaleje.
Jak będzie mądra i przywaruje w jakimś wykrocie, to jej
nie znajdzie. Ciemno przecież w tym lesie, choć oko
wykol. Musiałby chyba na nią wleźć przypadkiem albo
mieć sowie oczy lub wilczy węch.
Kiedy zniknął w lesie, nadzieja we mnie wstąpiła.
Uprzytomniłem sobie, że porucznik Fronczak musiał już
dotrzeć do Biedronka na miejsce przestępstwa, więc jeżeli
ja usłyszałem, jak tam nad rzeką grają, to i oni musieli
usłyszeć wystrzały. I przybiegną. Oczywiście zdawałem
sobie sprawę, że czasu na to potrzeba. Z piętnaście minut
co najmniej, bo albo ścieżką, na okrągło, albo na przełaj
przez uroczysko. Lepiej już, żeby biegli ścieżką. Idąc
przez uroczysko porucznik wcale szybciej by do chaty
Maziakowej nie dotarł. Nawet prowadzony przez
Biedronka mógł łatwo pobłądzić.
Tak więc wszystko zaczęło od czasu zależeć i od
tego, jak długo ten wampir będzie Maziakowej po lesie
szukał.
Tymczasem próbowałem się wyswobodzić od tych
drutów. Ręce naprężyłem, nogi, cały się skręcałem i
wywijałem jak wąż. Kowalówna też próbowała. Ale
mocno cholernik związał. Nie dawało rady.
Trwało to ze dwie, może trzy minuty i usłyszałem
śmiech. Krótki, urywany, szczekliwy. Stał nad nami i
przyglądał się, jak się po trawie turlamy, próbując się
wyzwolić. I zrozumiałem, że to już koniec, że żadna
pomoc nie nadejdzie, że nie zobaczę więcej Marty,
Halinki i Mareczka, że przyjdzie człowiekowi mamie
zginąć z ręki tego wampira. Żałość mnie wielka ogarnęła,
za gardło chwyciła. Nie strach, a właśnie żałość. I
pomyślałem, że szczęście mnie opuściło, bo jakby tak
jeszcze z dziesięć minut Maziakowej szukał, to kto wie...
Podszedł do Kowalówny i się nad nią pochylił. Już
nie śmiał się, tylko mu ramiona od czasu do czasu
podrygiwały. Podniósł jej głowę wyżej i do tyłu ją odgiął,
tak że szyja jej się odsłoniła. Prawą rękę wsadził do
kieszeni i coś z niej wyciągnął. A potem machnął tą ręką
krótko, jakby pędzel z farby strzepywał, i zamigotało w
księżycowym świetle stalowe ostrze.
Chciałem odwrócić oczy albo i zamknąć, żeby nie
widzieć, jak ją będzie rżnął. Ale nie potrafiłem. Musiałem
patrzyć. Musiałem. Wrzeszczeć zacząłem nieludzko,
dziko, żeby tego nie robił, żeby jej poniechał. Nie zwrócił
na mnie najmniejszej uwagi i zbliżył wolniutko brzytwę
do szyi nauczycielki.
Wtedy padł strzał, a on zamarł na chwileczkę,
wyprostował się, a potem miękko osunął na ziemię.
Brzytwy z ręki nie wypuścił.
W chwilę potem wpadli na podwórko. Żołnierz bez
czapki, z karabinem w ręku i pan Stachurko.
Przestałem krzyczeć.
Stachurko dopadł do Kowalówny. Obejmować ją
zaczął, obcałowywać i rozlatanymi rękami próbował z
tych przewodów ją wyplątać. Ona nic nie mówiła.
Przytomna była, ale nie powiedziała ani słowa. Żołnierz
ukląkł przy mnie i wprawnie, raz-dwa z drutów mnie
wyswobodził.
Wstałem
ciężko,
rozprostowałem
zdrętwiałe nogi i ręce. Potem mi się palić zachciało.
Zapaliłem papierosa, zaciągnąłem się ze dwa razy i
dopiero wtedy podszedłem do wampira. Leżał skurczony i
martwy. Twarz miał do wierzchu odwróconą, a zębiska
wyszczerzone.
Popaliłem
jeszcze
przez
chwilę,
spojrzałem na żołnierza i dopiero zapytałem:
– A wy to skąd?
Uśmiechnął się do mnie od ucha do ucha i
powiedział:
– Czapki po lesie szukałem. Nie mogłem przecież do
jednostki bez czapki wracać. A ten – wskazał palcem na
Stachurkę – też za mną poleciał. Powiadał, że nie może
usiedzieć, że musi jakiejś dziewczyny szukać...
– A skąd ty aż tu po tę czapkę?...
– A bo myśmy z Jadźką głęboko w lesie byli, na
uroczysku. I tu mogłem zgubić...
– Z komendy przyjechali?
– Co mieli nie przyjechać. Aresztanta przekazałem,
zaprowadziłem ich, gdzie trzeba było, i zaraz po tę
czapkę...
– I tak cię puścili?
– A ja się ich nie pytałem...
– I tak z karabinem poszedłeś?
– Pan sierżant mi broń dał, panu sierżantowi ją do
ręki muszę oddać. Porządek musi być...
Gdyśmy tak sobie rozmawiali, papierosy palili,
podeszła Maziakowa. Stanęła koło nas i patrzy, patrzy,
przygląda się nam, wampirowi się przygląda, a już
najbardziej to wlepiła wzrok w Kowalównę i w Stachurkę,
co ją obcałowywał i przytulał. I to się Maziakowej nie
spodobało. Zwłaszcza że biała sukienka dziewczyny w
strzępy była pociapana i to, i owo miała nauczycielka na
wierzchu. I jak Maziakowa nie huknie:
– Jawnogrzesznica babilońska! Cycki chłopom
pokazuje przy księżycu! Że też na taką kary bożej nie ma!
– A potem do mnie: – A pan mówił, panie Komorowski,
że żadnej golizny nie będzie!
TAM, GDZIE PRZYCHODZĄ UMARLI
GODZINA 22,30
Obudziła mnie Marta. Musiałem niedawno usnąć.
Położyłem się do łóżka około wpół do dziesiątej, potem
jeszcze wypełniłem małżeńskie obowiązki i szybko
przysnąłem pod pierzyną. Na dworze wiatr był, plucha, ja
umordowany całodzienną harówką, więc spałem jak ten
suseł. Marta potrząsnęła mną za ramiona, ściągnęła
pierzynę i znów potrząsnęła. Kiedy w końcu
oprzytomniałem trochę, zrozumiałem, że chcą, abym
wyłaził z pościeli.
– Wstawaj! – mówiła Marta – ktoś się dobija!
I rzeczywiście. Pies szczekał, jakby go obdzierali ze
skóry, a ktoś ostro łomotał do drzwi wejściowych.
– Otwieraj prędko – poganiała Marta – dzieciaki się
pobudzą...
Nie miałem najmniejszej ochoty na wstawanie, ale
cóż było robić... Wygramoliłem się z łóżka, odruchowo
spojrzałem na budzik, ogarnąłem się trochę i poszedłem
do sionki. Przeczuwałem, że raczej nie prędko znowu
znajdę się w łóżku przy boku ciepłej i rozespanej Marły.
Nie raz i nie dwa już mnie tak podnoszono z pościeli i za
każdym razem nie było już potem mowy o dalszym śnie.
Taką to już miałem pracę. Na szczęście zdarzało się to
rzadko.
Zanim odemknąłem drzwi, powiedziałem półgłosem:
– Zaraz, zaraz! Już otwieram!
Otworzyłem. Od razu do sionki wdarł się wiatr,
zimno i deszcz, a razem z nimi Maciaszkowa i Maciaszek.
Ona zapłakana, on też jakiś niewyraźny. Woda im
spływała po ubraniach, błota do sionki nanieśli.
– Co się stało? – zapytałem i od razu wiedziałem, że
sprawa jest poważna.
Maciaszkowie nie należeli do tych, co by człowieka
po próżnicy, dla głupstwa jakiegoś wyciągali z łóżka.
– Nieszczęście, panie Komorowski – wydusiła z
siebie Maciaszkowa i na nowo płakać zaczęła. – Wielkie
nieszczęście, Witek się gdzieś zapodział...
Witek to najmłodszy syn Maciaszków. Chodził do
klasy razem z moją Halinką. Chłopak chudy, drobniutki,
rudy i piegowaty jak stary Maciaszek. Straszny z niego
rozrabiaka.
Panna
Kowalówna,
która
była
wychowawczynią ich klasy, miała z nim wiele kłopotów,
choć na wywiadówkach to go w gruncie rzeczy chwaliła:
„To bardzo żywe i inteligentne dziecko – mówiła – z
nauką nie ma u niego trudności, jeszcze innym pomoże.
Żeby był tylko trochę spokojniejszy”... a stary Maciaszek,
który tak jak i ja zawsze na wywiadówki przychodził,
marszczył się wtedy i burczał: „To ja już mu tak skórę
zerżnę, że mu się odechce niepokojów”. Panna
Kowalówna wówczas Maciaszkowi tłumaczyła, że tak nie
można, że do dziecka trzeba z sercem i pedagogicznie.
Maciaszek niby słuchał, przytakiwał, ale swoje wiedział i
po każdej prawie wywiadówce pas był w robocie.
– Jak to zapodział się...? – zapytałem i przestąpiłem z
nogi na nogę, bo drzwi były nadal otwarte i ziąb ciągnął
od dworu.
– Ano nie ma go – powiedział Maciaszek. – Kolację
zjedliśmy, radia słuchamy, patrzymy, a tu Witka nie ma.
Był jeszcze przy kolacji, a potem jak kamień w
wodę... Spać iść chcemy, a jego nie ma...
– I nic wam nie powiedział, dokąd wychodzi?!
– Ani słowa. Ja nawet nie widziałem, jak wychodził.
– Może schował się gdzieś w obejściu? – zapytałem,
choć wiedziałem, że z pewnością wszystko przeszukali.
– Nie ma – Maciaszkowa znów się płaczem zaniosła
– nigdzie go nie ma. Nawet do studni świeciłam, czy się
aby nie utopił... Przepadł Witek. Porwali go zbóje jacyś
albo kto...
– Co też pani opowiada, pani Maciaszkowa –
obruszyłem się na kobietę – u nas nie Ameryka,
dzieciaków nie porywają. Pobiegł gdzieś za figlami
jakimiś pewnie. Znajdzie się. Tak łatwo się nie
zawieruszy. Toż on nie małe dziecko... Wróci.
– Kiedy on tak nigdy nie robił – frasobliwie, drapiąc
się w głowę, powiedział Maciaszek. – Wieczorem z domu
nie wychodzi. Jeszcze rok temu to po nocy bał się nosa z
chałupy wychylić, strachliwy taki...
– Ejże? Witek i strachliwy? Taki rozrabiaka...
– Pan go nie zna, panie Komorowski. W dzień to go
w domu trudno utrzymać, zje coś, lekcje odrobi na
patatajkę i już go nie ma. W robocie nie chce pomagać,
tylko mu latanie w głowie... Ale wieczorem... Jak się
zmierzchnie, murem siedzi w chałupie. Ciemności się
stracha. Od małego. A jeszcze się gorzej zrobiło, jak
książkę jedną przeczytał. Zostawił ją u nas letnik, co był
tu dwa lata temu...
– A co to za książka?
– E, takie jakieś bajanie o duchach. Takie brednie...
Witek ją stale czytał... Ja myślę, panie Komorowski, że on
by tak dla figlów z domu wieczorem nie wychodził...
Musiało być coś innego. Ale nie wiem co...
Zamknąłem drzwi od podwórza, bo już skostniałem
w tej cieniutkiej piżamie, co mi ją Marta na imieniny
kupiła, do pokojów jednak Maciaszków nie poprosiłem.
W jednym spała Marta, w drugim dzieciaki. W kuchni
bałagan. Maciaszkowa mogłaby Martę obgadać...
Nie bardzo wiedziałem, co im poradzić. Zdarzało się
już w Gwiadzowie, że jakieś małe dziecko w lesie się
zbłąkało. Wtedy wiadomo, co robić. Szukało się,
nawoływało, dzieciak się w końcu znajdował, i po
kłopocie. Ale taki duży chłopak, z szóstej klasy, nigdy
dotąd nie zginął. Nasze dzieciaki (te, co chodzą już do
szkoły) są sprytne, znają okolicę jak mało kto ze starszych
i jakoś żadnemu się jeszcze nie zdarzyło zabłądzić. Może
więc rzeczywiście zaszło coś poważnego? A może
chłopak po prostu uciekł z domu?
– Panie Maciaszek, tak z ręką na sercu, nie przylał
pan chłopakowi za bardzo ostatnimi czasy?
– Uchowaj Boże! Nie lałem. Nie było okazji.
Ostatnio to się tak jakby ustatkował...
– Może coś zbroił – powiedziałem – tylko się jeszcze
nie wydało. Bał się i dlatego dał nogę. Kto wie...
– To pan Komorowski myśli, że on uciekł? – w głosie
Maciaszka zabrzmiało oburzenie. – Z domu miałby
uciekać?... A zresztą jakby uciekł, toby zabrał coś na
drogę... A on nic, tak jak stał poszedł...
– Tak jak stał? Bez palta?
– E, to to znowu nie. Nie ma w domu jego kapoty,
butów i czapki.
– A widzicie, Maciaszek! Więc nie tak znowu jak stał
wyszedł. Ubrał się, więc wiedział, że na dłużej
wychodzi...
– Ale skarbonki swojej nie ruszył. Pełna.
Zrozumiałem, że stary Maciaszek mimo zapierania
się podejrzewał Witka o nawianie. Inaczej by nie
sprawdzał skarbonki...
– Nie daj Panie Boże – lamentowała Maciaszkowa –
żeby mu się coś złego przytrafiło, jaki wypadek albo coś
jeszcze gorszego...
– E, tam... zaraz coś złego...
– Panie Komorowski – Maciaszkowa nie ustępowała
– a może by tak warto przepytać Halinkę...
Nastroszyłem się. Dzieciak śpi spokojnie, a ona chce
go budzić.
– Niby z jakiej racji? Co ma do tego Halinka?
– Bo oni ostatnio ze sobą trzymali. To znaczy Witek z
Halinką. Może ona coś wie...? – tłumaczyła niepewnie. –
Pan Komorowski rozumie, jak to jest... Czasem dzieciak
starszym pary z gęby nie puści, a innemu dzieciakowi się
wygada...
Pomyślałem, że i Maciaszkowa, choć mi opowiadała
o porwaniu i wypadku, w gruncie rzeczy podejrzewała, że
Witek prysnął z domu i mógł się ze swych zamiarów
wygadać Halince. Pewnie i miała rację. Halinkę warto
zapytać, tylko że spać już dawno poszła. Budzić ją, nie
budzić? Poczekać do rana?
Wątpliwości rozstrzygnęła Marta. Okazało się, że już
od jakiegoś czasu stała za mną.
– Zaraz ją zapytam, pani Maciaszkowa – była
wyraźnie przejęta – obudzę i zapytam... Niech pani chwilę
poczeka...
Zakręciła się i weszła do pokoju, gdzie spały dzieci.
Nie było jej tylko chwileczkę. Kilkanaście sekund. Kiedy
wróciła, nie poznałem jej. Jeszcze nigdy Marły takiej nie
widziałem. Była blada i oczy miała nieprzytomne.
Szlafrok jej się rozchylił, ramiona opadły martwo, wargi
były bezkrwiste i dygocące. Niedobre przeczucie ścisnęło
mi serce:
– Marta! Co się stało?...
– Nie ma Halinki... – wyszeptała bezdźwięcznie.
– Jak to nie ma?!
– Nie ma. Po prostu nie ma. Łóżko jest puste...
Bez słowa odsunąłem ją od drzwi i wbiegłem do
pokoju. Mówiła prawdę. Mareczek, przytulony do
swojego misia, spał spokojnie w łóżeczku z siatką. Łóżko
Halinki było rozścielone, ale jej w nim nie było. Krzesło
obok łóżka, na którym Halinka składała zawsze swoje
ubranie, gdy szła spać, było puste.
GODZINA 23,35
Ciemno było, że oko wykol. Wiatr wył, jakby się ktoś
powiesił (tak zawsze w takich razach mawiała moja
babcia), zacinał drobnym deszczem, przenikał zimnym
chłodem przez płaszcz i spodnie. Buty taplały się w
nieprzebranym błocku, zalegającym drogę, a my z
Maciaszkiem brnęliśmy przez to błocko. Maciaszek
ustawał, zadyszki dostał, ale nic mu nie pofolgowałem.
Prawie biegliśmy pod ten wiatr. Marta czekała w domu.
Chciała też iść z nami, ale kazałem jej zostać z
Mareczkiem. Nie daj Boże jakby się obudził i nikogo w
domu nie było! Maciaszkową też przekonaliśmy, aby
wracała do chałupy. Przecież Witek mógł wrócić każdej
chwili do domu. Sami pognaliśmy do Baniaków.
Oczywiście dawno już spali. Poderwaliśmy ich na nogi i
ich córkę Dorotkę też. Była najlepszą przyjaciółką
Halinki. Na szczęście Dorotka nie wyparowała. Była
bardzo zaspana i przestraszona, ale odpowiadała zupełnie
do rzeczy... Nie, nic nie wiedziała i nie domyślała się, co
mogło być przyczyną zniknięcia Halinki i Witka, ale
powiedziała nam coś, co sprawiło, że teraz wyciągaliśmy
nogi, aby jak najszybciej znaleźć się w szkole i
porozmawiać z panną Kowalówną.
Przez całą drogę Maciaszek lamentował o Witka, a
jednocześnie mocno na niego pomstował.
– Panie Komorowski – pytał – jak pan myśli, żyje on
jeszcze? – A potem: – Niech ja go tylko w swoje ręce
dostanę! Tyłek tak mu zerżnę, że ruski miesiąc
popamięta! Pasy będę z niego darł, z gadziny!... O Panie
Boże, za jakie grzechy mnie tak doświadczasz!... Chryste
Panie! Przecież stać mu się coś złego musiało... Zatłukę
cholerę, na śmierć zatłukę!
Nie miałem ani siły, ani ochoty uspokajać Maciaszka.
Serce mi się ściskało z obawy o Halinkę... Nie mogłem
zrozumieć, co się z nią mogło stać... Wiadomo, z Witkiem
sprawa niewyraźna. Stary go lał często i nadmiernie, a
chłopak poza tym miał pstro w głowie. Trzymały go się
najrozmaitsze pomysły i zawsze był pierwszy do różnych
wygłupów. Tak przynajmniej słyszałem... Więc jeżeli
zdecydował się w końcu nawiać z domu, nie było w tym
ostatecznie niczego tak bardzo niezwykłego...
Ale Halinka?
Nikt jej w domu nigdy palcem nawet nie tknął.
Dobrze się uczyła, na piątkach i czwórkach, kłopotów
żadnych nie miała, przynajmniej nic o takich nie
słyszeliśmy, w głowie u niej wszystko porządnie
poukładane, nigdy żadnych wyskoków nie robiła... Więc
dlaczego uciekła? To na nią nie wyglądało. Nie mogłem
wprost uwierzyć... A jednak. Zniknęła z domu jak
kamfora. Podobnie jak Witek nie zabrała swoich
oszczędności. Sprawdziłem. Nie wzięła niczego.
Brakowało tylko sukienki, płaszcza i gumowców. Musiała
wyjść, kiedy już się z Martą pokładliśmy. Gdy
Maciaszkowie się dobijali, drzwi były zamknięte. Halinka
więc zabrała ze sobą i klucze.
Przez całą drogę przekładałem sobie, że nikt jej
przecież nie porwał, bo musiała sama wyjść, jeżeli drzwi
za sobą zamknęła, a to, że nic nie wzięła, wskazywało, że
daleko się nie wybierała i powinna niedługo wrócić...
Tłumaczyłem sobie to tak w myśli, tłumaczyłem, ale
diabła tam! Nie pomagało! Wiedziałem, że najmądrzej by
było wrócić do domu i spokojnie na Halinkę poczekać, a
jak się zjawi, dowiedzieć się, co jej do głowy strzeliło, ale
za żadne skarby bym tego nie zrobił. Za żadne skarby!
Nie usiedziałbym w chałupie...
Do szkoły ledwieśmy trafili po tej ciemnicy.
Zobaczyliśmy, że już jesteśmy na miejscu, dopiero wtedy,
gdy prawie nosami wpadliśmy na żelazną furtkę w
siatkowym ogrodzeniu. Świeciłem wprawdzie latarką, ale
tylko od czasu do czasu, bo bateryjka była już mocno
zużyta i bałem się, żeby latarka nie wysiadła właśnie, gdy
najbardziej będzie potrzebna.
Otworzyliśmy furtkę, minęliśmy mały dziedziniec
szkolny i podeszliśmy do drzwi. Oczywiście były
zamknięte. Już chciałem łomotać, ale mi coś lepszego
przyszło do głowy. Odszukałem na pięterku okno panny
Kowalówny i pac w nie kamyczkiem. Jednym, drugim,
trzecim...
Już myślałem, że dalej trzeba będzie rzucać i to
większymi kamykami, aż tu się okno uchyliło i ukazała
się w nim głowa panny Kowalówny.
– Kto to? – zapytała i jęła się nam przyglądać.
Niewiele
pewnie widziała, więc się głośno
przedstawiłem:
– Tu Komorowski, proszę pani! Niech się pani nie
boi. I pan Maciaszek jest ze mną...
Długo trwało, zanim się zdecydowała znowu
odezwać:
– A czego panowie chcą?
– Mamy ważną sprawę. Niech nas pani wpuści...
– Kiedy ja już śpię...
Trochę mnie to rozzłościło. Przecież wiedziałem, że
ona już od dawna spała, i gdybym nie miał naprawdę
ważnych powodów, to bym jej nie budził. Powinna sama
to zrozumieć.
– Niech się pani nie boi... Proszę nas wpuścić... My
tylko na chwileczkę...
Wcale się nie spieszyła z wpuszczeniem. Nic nie
odpowiedziała i od okna nie odchodziła.
Wtedy Maciaszek się odezwał:
– Proszę pani! Witek zginął!
– Kto zginął?
– Mój Witek. I Halinka Komorowskiego...
Dopiero jak to usłyszała, cofnęła się i zamknęła okno.
Zaraz też się w nim światło zapaliło. Podeszliśmy z
Maciaszkiem do drzwi i czekamy, aż otworzy. Może ze
dwie albo trzy minuty czekaliśmy, a ona nic. Nie
otwierała. Co jest, jak rany? Fryzurę sobie robi? Pindrzy
się przed lustrem czy jak? Pomyślałem, że jak zaraz nie
otworzy, zacznę w drzwi łomotać i powiem jej potem coś
do słuchu! Co ona sobie myśli, pannica skubana, że ja dla
przyjemności postanowiłem złożyć jej nocną wizytę? Nie
widziała, że mi się spieszy, bo mam poważną sprawę?
Łomotać nie było jednak potrzeby. W końcu
otworzyła, a my od razu wpakowaliśmy się do środka.
Potem na schody, na piętro. Stanęła przed drzwiami do
swojego pokoju i powiedziała:
– Nie, panowie! Tam nie można!
Popatrzyłem na nią jak na wariatkę. W niebieski
szlafroczek owinięta zasłoniła sobą drzwi. Za klamkę
mocno trzyma i nas do środka nie wpuszcza.
– U mnie nie posprzątane! Nie mogą panowie wejść!
Nie to nie. Na siłę przecież nie miałem zamiaru
wchodzić. Bez nakazu nie wolno. A i potrzeby zresztą nie
było.
W każdym razie głupio to jakoś wypadło.
Powinna nas wpuścić, posprzątane czy nie.
Już usta otwierałem, żeby powiedzieć, o co nam
chodzi, kiedy usłyszałem, że coś się za tymi drzwiami
jakby poruszyło... Bardzo mi się to nie spodobało.
Kowalówna niby panna na miejscu, ale przypomniało mi
się, jak to było z tym jej braciszkiem... I straszna myśl
przeleciała przez głowę... Może to u nich rodzinne?
Zwabiła dzieci i... Dorotka Baniakowa przecież
powiedziała, że w ostatni dzień przed Zaduszkami Witek i
Halinka na wszystkich przerwach rozmawiali o czymś z
Kowalówną... Zrobiłem więc minę poważną i urzędowym
tonem zapytałem:
– Jest tam kto u pani?
– A co pana to obchodzi! Moja sprawa...!
O, panno! – pomyślałem sobie – może to i twoja
sprawa i nic mi do tego, ale nie dziś! Nie wtedy, kiedy
moja Halinka i Witek Maciaszków zaginęli. Choćbym
miał za to wylecieć na zbity łeb z milicji, sprawdzę ja
jednak, co jest za tymi drzwiami. Choćby na siłę. Ale na
razie spróbujemy jeszcze pokojowo...
– Muszę z tym kimś, kto jest u pani, pogadać.
Służbowa sprawa...
– Tam nikogo nie ma!
– Słyszałem przecież!
Milczała, wargi nerwowo zagryzając, ale klamki nie
puszczała. Co było robić? Odpychać ją? Szamotać się?
Nie można. Nie wolno robić takich rzeczy. Ale jeżeli... i
znowu ta myśl głupia i straszna.
– Proszę pani – mówię – dzieciaki nam zginęły...
moja Halinka i Witek Maciaszków. Niespokojni
jesteśmy...
– Tam ich w każdym razie nie ma... Nie wpuszczę
pana, i już!
Oczy jej zabłysły, w pąsach cała stanęła i klamki nie
wypuściła.
I co robić – szamotałem się z myślami. – Łamać
praworządność? Nie łamać? Strasznie nie lubię takich
sytuacji. I pewnie bym praworządność złamał, i w końcu
na siłę wdarł się do jej pokoju, ale okazało się to
niepotrzebne, bo drzwi się same otworzyły i pokazał się w
nich Stachurko w koszuli tylko i w długich gaciach koloru
niebieskiego.
– Daj spokój, Elka – powiedział i ponuro na mnie
popatrzył. – Z gliniarzem nie wygrasz. Zawsze jego
będzie na wierzchu. Czego pan tu chce, panie
Komorowski? Nie wiedziałem, że milicja sprawdza łóżka
samotnych
dziewczyn...
Nowe
jakieś
prawa
wprowadziliście czy co?
Języka w gębie zapomniałem i głupio mi się zrobiło.
Ot i wyszło, jak nie trzeba... A już szczególnie przykro mi
było nie z tego powodu, że pannie wstyd sprawiłem, ale z
przyczyny tej myśli paskudnej, która mi się w głowie
przed chwilą zalęgła. Tylko to mnie pocieszało, że się jej
ona nawet i nie może domyślić...
Maciaszek oczy wybałuszył, Kowalówna jeszcze
bardziej poczerwieniała, ja milczałem jak zaklęty. A
Stachurko czekał, co mu odpowiem. Już chciałem
przepraszać, już, już usta otwierałem, ale Stachurko mnie
uprzedził:
– Niech się pan tak nie gapi, panie Komorowski, jak
ciele na malowane wrota... Zwyczajna rzecz. Elka, kogo
chce, może u siebie nocować. A poza tym to chciałem
pana poinformować, że my się z Elką pobieramy.
Czekamy tylko, aż się wyrok uprawomocni...
Bo sprawa Stachurki odbyła się przed tygodniem. Za
ten numer z pobiciem wywiadowcy dostał rok. Ale z
zawieszeniem. Sąd uwzględnił okoliczności łagodzące.
Tylko że podobno prokuratura zapowiedziała wniesienie
apelacji... Pomyślałem sobie, że ta Kowalówna ma jednak
odwagę. Przez całe dotychczasowe życie męczyła się z
braciszkiem wariatem i jakby tego było za mało,
postanowiła związać się z narwańcem, co już kiedyś
dziewczynę potraktował nożem... No cóż, jej sprawa.
Widocznie opiekowanie się takimi typkami sprawiało jej
przyjemność... Różne ludzie miewają gusty...
Panna Kowalówna już się tymczasem w sobie
zebrała, zawstydzenie jej widać minęło, bo powiedziała
do nas sztywno:
– Proszę, niech panowie wchodzą – i drzwi szeroko
otworzyła.
Weszliśmy. Pan Stachurko szybko wskoczył do łóżka
i kołdrą się pod brodę nakrył, Kowalówna siadła przy
stole, a nam wskazała krzesełka. Siedliśmy i jęliśmy
opowiadać, co nas do niej sprowadza. A więc że Halinka i
Witek gdzieś zniknęli, a mała Dorotka Baniakówna
opowiedziała, jak dzień przedtem to oni z panną
Kowalówną długo na przerwach rozmawiali. I szeptali
cały czas ze sobą po kątach. Więc może panna
Kowalówna powie, o czym była ta rozmowa i czy
przypadkiem nie ma czegoś wspólnego z ich
zaginięciem...
Kowalówna nagle przerwała moje nieskładne
gadanie:
– Oczywiście. Mogę panu powiedzieć, o czym z nimi
rozmawiałam... Rozmawialiśmy o duchach...
– O duchach?
– Tak. O duchach. I boję się, niestety, że... –
nauczycielka znów się podenerwowała i dostała
wypieków – że to może mieć coś wspólnego z ich
zniknięciem... Ale niech się pan nie niepokoi... To nie
była żadna ucieczka. Oni się znajdą, już niedługo...
Dochodzi przecież północ...
GODZINA 0,20
Omyliła się panna Kowalówna. Nie wrócili. Gdy z
Maciaszkiem wychodziliśmy od niej, minęła właśnie
dwunasta w nocy. Pobiegliśmy szybko, żeby przeciąć im
drogę, gdy będą wracali. Dalej byłem niespokojny, i to
bardzo, ale już trochę mniej. Maciaszek zaś z chwili na
chwilę coraz to się bardziej wściekał. Przez cały czas
zapowiadał, co to on z Witkiem zrobi, jak go już w swoje
ręce dostanie. Aż mnie to zdenerwowało. Nie
wytrzymałem w końcu:
– Przestałby pan pomstować. Sensu w tym nie ma
żadnego. Najpierw niech pan znajdzie Witka, a potem
dopiero mu skórę zgrzmoci... Jeszcze się pański dzieciak
nie znalazł...
Pomiarkował, że mam rację, bo przestał kląć, ale za
to znowu od czasu do czasu pojękiwał i lamentował. I tak
źle, i tak niedobrze. Skaranie z tym Maciaszkiem!
Szliśmy drogą do cmentarza i wypatrywaliśmy, czy
nie idą. Musieliby tamtędy wracać. Innej drogi nie było.
Północ minęła, więc już w każdej chwili mogliśmy się na
nich natknąć. Aleśmy się nie natknęli... I znowu straszna
obawa o Halinkę targać mną zaczęła. Pomyliła się chyba
panna Kowalówna, pomyliła... Gdyby tak było, jak
myślała, to już byśmy ich spotkali...
Doszliśmy wreszcie do cmentarza. Brama zamknięta
na mur. Nic nie widać, nic nie słychać. Tylko ten wiatr i
szum drzew. Bo jeszcze trochę liści na drzewach zostało i
wiatr je dopiero obrywał. Ale ani śladu po dzieciach...
Zatrzymaliśmy się pod bramą. Spojrzałem na
zegarek, było dwadzieścia po dwunastej. Pomyślałem, że
muszą jeszcze siedzieć na tym cmentarzu, bo pewnie nie
wiedzą, że już po północy... Mogło im się też coś na tym
cmentarzu złego przydarzyć. Nie ma co, trzeba było
sprawdzić, poszukać.
– Ano, panie Maciaszek, przełazimy przez murek...
– Niby my?...
– A kto? Widzi tu pan kogoś innego?
Maciaszek był niezdecydowany.
– Przez mur? W nocy...?
– Jak trzeba, to trzeba...
– Jakoś mi się nie widzi... Umarłym spokój
zakłócać... I to w taką noc...
Pomyślałem, że Maciaszek po prostu się boi.
Zgniewało mnie to:
– Nie wstyd to panu, Maciaszek? Stary chłop,
niedługo wnuków się dochowa, a portkami ze strachu
trzęsie... Czego wy się boicie, nieboszczyków? W
mogiłach spokojnie leżą... Żaden z nich z grobu nie
wstanie i wam kota nie napędzi...
– Ja się tam nie stracham – obruszył się z godnością –
ja niestrachliwy. Ale jakoś nie wypada... nocą przez mur
na cmentarz, i to w dodatku w Zaduszki...
– Czyście, chłopie, zwariowali?! – podniosłem nieco
głos – tam mogą być nasze dzieci, a wy mi pieprzycie, że
nie wypada... Co jest, jak rany?
– Co się pan tak piekli, Komorowski? Jak mus, to
mus. Co mam nie przeleźć? Już przełażę...
Podszedł do murka, przymierzył się, ale nie przelazł.
Czekał na mnie. No to ja pierwszy na murek się
wdrapałem. Niewysoki był. Łatwo mi poszło. Gdy
siadłem już na wierzchu, powiedziałem do Maciaszka:
– Pan mi poda rękę, to pana podciągnę...
– Obejdzie się, sam dam radę...
I rzeczywiście. Sam się wgramolił. Potem razem z
murka hycnęliśmy do środka, między mogiły i zeschłe
liście. Maciaszek od razu żegnać się zaczął i coś pod
nosem mamrotać. Chyba zdrowaśki i wieczne
odpoczywanie. Popchnąłem go i rzekłem:
– Pan się rozgląda, szukamy...
No i zaczęliśmy się rozglądać. Ja to chciałem po
prostu krzyknąć, ale na to Maciaszek stanowczo się nie
zgodził.
– Pan da spokój, panie Komorowski – powiedział –
przez mur przelazłem, spokój umarłym w Zaduszki
zakłócam, ale krzyków tu żadnych robić nie będziemy. Za
wielka profanacja... Nieduży ten cmentarz, jak oni tu są,
to i tak zaraz znajdziemy...
Jak są... Właśnie. Nic nie wskazywało, żeby tam
byli...
Chodziliśmy między grobami brodząc w liściach
mokrych i wszędzie świeciłem latarką. Na mogiłach,
prawie na wszystkich, kwiaty. Najwięcej chryzantem i
wianków z jedliny. Były i lampki. Oczywiście pogaszone,
ale tylko niektóre wypalone do końca. Zapalono je
wczoraj dla uczczenia pamięci zmarłych. Potem wiatr i
deszcz je pogasiły. Maciaszek postępował krok w krok za
mną. Blisko się mnie trzymał, bliziutko. Nic już nie
mówił...
– Nie ma ich tu – powiedziałem.
Mówiłem mimo woli szeptem. Ten wiatr wyjący,
uporczywe skrzypienie chwiejących się od niego krzyży,
brzęczenie blaszanych wieńców wiatrem targanych,
szelest liści deptanych nogami swoje wrażenie na mnie
wywarły... Oczywiście w żadne duchy nie wierzyłem, ale
zawsze to trochę nieprzyjemnie tak w noc wietrzną po
cmentarzu chodzić. Jak byłem mały, za żadne skarby bym
w takie miejsce nie poszedł. Babcia opowiadała mi często
o strachach. O momunach, które dzieci podmieniają, o
południcach w zbożu ukrytych, o utopcach, które
mieszkają w rzecznym mule, między kłączami wodnych
lilii i tataraku, i tylko czekają, żeby kogoś w topiel
wciągnąć, o zmorach zaplatających końskie ogony w
warkoczyki...
Mama się gniewała i mówiła: „Niech no matka
przestanie dzieciakowi takie bajdy opowiadać. Przelęknie
się jeszcze i mowę straci”. Ale babcia nie przestawała. A
ja lubiłem słuchać... Dygotałem ze słodkiego przerażenia i
wyobrażałem sobie te wszystkie stwory okropne, których
ponoć pełno wokół nas i w każdej chwili człowiek może
się na jakiegoś natknąć...
Aż trudno mi było uwierzyć, że moja Halinka nie bała
się w takie miejsce przyjść. I ten Witek, który przecież
podobno wierzył w duchy i mocno się ich strachał, też się
zdecydował na taką zwariowaną wyprawę... Oj, te
dzisiejsze dzieciaki... Z tego, co mówiła Kowalówna,
wynikało, że to właśnie Halinka wymyśliła to wszystko. I
ona przekonała Witka, żeby pójść na cmentarz o
północy...
Panna Kowalówna, gdy nam o tym opowiadała, była
bardzo zdenerwowana. Nieprzyjemnie jej było, bo się
zorientowała, że chyba sama przyczyniła się niechcący,
bo niechcący, ale jednak – do tego całego zamętu. Jako
nauczycielka powinna przecież poważniej potraktować
przechwałki Halinki... Toć ta wyraźnie zapowiadała, że
aby ostatecznie przekonać Witka, iż żadnych duchów nie
ma, pójdzie wieczorem na cmentarz, posiedzi tam do
północy i zostawi na grobie kartkę z napisem:
„Sprawdzono. Nie straszy”... Witek na to, jak mówiła
Kowalówna, robił wielkie oczy i z uporem twierdził, że
Halinka na pewno się nie odważy. A ona na to: „To chodź
ze mną. Sam zobaczysz, że duchów nie ma. Ale ty nie
pójdziesz. Chłopak, a tchórzem podszyły... ”
Kowalówna śmiała się serdecznie, też trochę
zawstydziła Witka i tłumaczyła, że harcerze powinni być
odważni i w żadne duchy nie wolno im wierzyć, bo to
przesądy niegodne, ale ani przez chwilę nie przeczuwała,
że Halinka naprawdę zdecyduje się na nocną wyprawę, a
do tego jeszcze Witka do niej namówi... A powinna
przeczuwać, psiajucha. Nauczycielka przecież, pedagog
kształcony. Kto jak kto, ale ona powinna wiedzieć, na co
stać powojenne dzieciaki...
A najgorsze, że na tym cmentarzu wcale Halinki nie
było. I Witka też. Nawet ich śladu...
– Panie Komorowski! – Maciaszek zaszeptał
trwożliwie i chwycił mnie za rękę – tam ktoś jest, coś się
tam rusza...
– Gdzie?
Pokazał mi kierunek i schował się za mnie.
Przesunąłem w tamtą stronę snop latarkowego światła. Z
ciemności wyłoniła się stara, zapadająca się w ziemię
mogiła i przekrzywiony krzyż z blaszanym daszkiem.
Pojechałem światłem trochę w bok i wyłapałem kopę
jakiegoś zeschłego zielska i liści...
– Tam nic nie ma...
– Kiedy słyszałem...
Wzruszyłem ramionami. Nietrudno było coś usłyszeć.
Deszcz wprawdzie ustał, ale wiatr wzmógł się i wszędzie
dokoła pełno było szelestów, szmerów i skrzypnięć. Cała
orkiestra...
– Panie Komorowski! Tam coś leży... O, Jezusie
nazareński...
Rzeczywiście, za stertą liści zarysował się podłużny,
niewyraźny kształt... Serce znowu skoczyło mi do gardła i
na moment zamarło. No bo gdyby to... Nie ośmieliłem się
słowami wyrazić tego, czego się zląkłem...
Podbiegłem na nogach miękkich, uginających się,
szmacianych, latarka drżała mi w ręku i krążek światła
skakał, jakby drgawek dostał. A potem ogarnęły mnie
ulga i słabość. Takie od głowy aż po palców u nóg
czubeczki. To był tylko jakiś łach stary, pokryty liśćmi...
Nie
mogłem
ustać
na
zwiotczałych
nogach,
przyklęknąłem i zgasiłem latarkę. Dotknąłem palcami
tego łacha, raz, drugi, a w głowie mi huczało: to nie
Halinka... to nie Halinka... Nie Witek...
– Panie Komorowski! – w rozpaczliwym szepcie
Maciaszka była skarga. – Czego pan ucieka? Tak nie
można... – Maciaszek pochylił się, potem kucnął koło
mnie i zapytał: – Co pan znalazł, panie Komorowski?
Chciałem odpowiedzieć mu, że nic ważnego, ale już
nie zdążyłem. Ze wszystkich stron rozbłysło oślepiające
światło. Porażony jego jaskrawością, odruchowo
zamknąłem oczy i usłyszałem rozpaczliwy pisk
Maciaszka. Jednocześnie ktoś inny wołał:
– Ręce do góry! Nie ruszać się! Jesteście otoczeni!
Odruchowo opuściłem rękę w kierunku kabury
pistoletu, ale zaraz dałem spokój. Byłem oświetlony jak
samolot złapany w reflektory. Można było we mnie
pakować bez trudności kulę za kulą. Nie miałem żadnej
szansy. Powoli podniosłem obie ręce do góry.
Maciaszek ciągle pojękiwał rozpaczliwie.
GODZINA 1,05
Staliśmy przyklejeni do starego dębu. Schowaliśmy
się za pniem, żeby nas od cmentarza nie było widać, choć
prawdę mówiąc, było to zupełnie niepotrzebne. Ciemnica
była taka, że gdyby człowiek rękę przed siebie wyciągnął,
to końców palców by nie zobaczył.
Porucznik Fronczak był zdenerwowany:
– Że też was diabli nadali, sierżancie...
Wpakowaliście się w sam środek pułapki jak krowa w
szkodę... Jeżeli oni byli już gdzieś w pobliżu, to teraz nici
z całej zabawy. Zasadzka właściwie jest już
zdekonspirowana...
Miałem już na końcu języka odpowiedź, że przecież
wcale nie musieli się dekonspirować. Przecież jak dobrze
obserwowali, to chyba zauważyli, że po cmentarzu chodzi
w towarzystwie cywila milicjant. Przecież w czapce
byłem, w mundurze, z raportówką... Nie odpowiedziałem
jednak. Nie warto dyskutować z przełożonymi i starszymi
stopniem. I tak zawsze ich będzie na wierzchu. Więc tylko
zdobyłem się na nieśmiałe usprawiedliwienie:
– Nie wiedziałem nic, obywatelu poruczniku, o
pułapce. Gdybyśmy byli zawiadomieni, toby się nic
takiego nie stało... I moglibyśmy pomóc. Teren znamy...
– O tym to ja wiem – przerwał mi Fronczak – tylko
że było na to za późno. Sami dowiedzieliśmy się o
konieczności zorganizowania zasadzki zaledwie cztery
godziny temu. Wstąpiliśmy po drodze na posterunek, ale
powiedziano nam, że macie wolne, a że musiała być
zachowana najściślejsza tajemnica, nikogo tam nie
informowaliśmy, o co chodzi, tylko przyjechaliśmy tu. Tę
sprawę prowadzi bezpośrednio Komenda Główna. Nawet
w Komendzie Wojewódzkiej mało kto o niej słyszał.
Jedynie komendant, ja i wywiadowca Maliniak. Zostałem
z Maliniakiem przydzielony do pomocy towarzyszom z
Warszawy. .. Siedzimy tu już od przeszło dwóch godzin.
Marzniemy na wietrze i deszczu, a wy nam wszystko
musieliście pokrzyżować!
Szept porucznika Franczaka stawał się coraz
głośniejszy. Musiał być na mnie zły jak jasna cholera. Nie
mógł mi darować, że z Maciaszkiem wleźliśmy na
cmentarz i oni się przez to ujawnili...
Jeszcze raz się usprawiedliwiłem:
– Dzieci szukaliśmy...
– Słyszałem, słyszałem! Ale przecież tu ich nie ma i
nie było. Warujemy od dawna i nie widzieliśmy ani psa z
kulawą nogą. Tylko wy przyleźliście... A poza tym –
porucznik Fronczak wyczuł mój nastrój i trochę chciał
mnie pocieszyć – dzieci się znajdą. Nic im się stać nie
mogło. Sami mówiliście, że poszły duchów szukać... Jak
byłem mały, to też takie emocje lubiłem. Pamiętam, raz...
Nic mnie nie obchodziło, co porucznik Fronczak
lubił, a czego nie lubił, kiedy był mały. Ani też ich
pułapka i to, czy kto w nią wpadnie, czy nie. Obchodziło
mnie jedno tylko: gdzie Halinka. Co się z nią stało... Aż
się skręcałem z niepokoju i coraz to gorsze myśli do
głowy podpuszczałem... Myślałem też o tym, co przeżywa
Marta! Jak ona się czuje...
– Obywatelu poruczniku – powiedziałem – to może ja
już sobie pójdę...
– Pójdziecie? Dokąd pójdziecie?! Nigdzie nie
pójdziecie. Przykro mi, ale musicie tu zostać do rana. Nie
możecie pętać się po drodze w tym mundurze. Jak was
zobaczą ci, co tu mają przyjść, to przepłoszycie ich na
amen...
Pomyślałem, że być może są już dawno przepłoszeni,
ale mu tego nie powiedziałem. Powtórzyłem tylko:
– Kiedy ja muszę, obywatelu poruczniku. Pozwólcie
odejść... Żona w domu się strasznie niepokoi, a i może
Halinka już wróciła...
I w tym momencie olśnienie mnie ogarnęło. Przecież
jeżeli, jak mnie Fronczak zapewnił, dzieci nie było na
cmentarzu, to mogło oznaczać, że gdzie indziej poszły
duchów wypatrywać. Pewnie gdzieś bliżej, gdzie mniej
straszno... W takim razie dawno już powinny być w domu
i gdy my z Maciaszkiem szukaliśmy ich po cmentarzu,
Halinka mogła grzać się pod pierzyną i Marcie opowiadać
o swych przygodach...
– ... obywatelu poruczniku, pozwólcie mi odejść!
Przecież to moje dziecko... muszę sprawdzić...
– Ja was rozumiem, sierżancie – Fronczak był
zafrasowany – ale widzicie, tak po prawdzie to nie ode
mnie to zależy... Pozwolę wam odejść, a potem dostanę
taki opeer, że się nie pozbieram... Ja tą akcją nie kieruję.
Mówiłem wam już, są tu towarzysze z Komendy
Głównej...
– To ich może zapytajcie...
– Kiedy mnie w zasadzie nie wolno odejść od tego
dębu... Tylko w specjalnych wypadkach...
– To może ja sam się zapytam?
– Sam? Kręcić się tu będziecie, dekonspirować
zasadzkę...
– Przecież tu nic nie widać, a wiatr wszystko
zagłusza. Pokażcie mi, gdzie są ci towarzysze, a pójdę do
nich. Cichcem pójdę, ani gałązka nie zatrzeszczy...
– Gdzie są? Ano tu wszędzie... – Porucznik zatoczył
ręką szeroki krąg. – Tak tu obstawione, że mucha się nie
prześliźnie... Najlepiej będzie, jak pójdziecie na
stanowisko dowodzenia. Tam siedzi taki jeden major...
Tylko nie wiem, czy traficie po ciemku, sam miałbym
trudności...
Trafiłem. Stanowisko dowodzenia było w zaroślach
głogu, o jakieś pięćdziesiąt metrów od cmentarnego muru.
Stał tam samochód ukryty tak dobrze, że spostrzegłem go
dopiero wtedy, gdy na niego wpadłem. We wnętrzu
siedziało dwoje ludzi. Jeden ze słuchawkami na uszach
manipulował przy radiostacji, drugi palił papierosa. Obaj
ubrani byli po cywilnemu. Zameldowałem się przepisowo
i krótko przedstawiłem, o co mi chodzi.
Ten, który palił papierosa, powiedział:
– Aha, to wy jesteście ten sierżant, który nam popsuł
pułapkę...
A więc i on też. Przedtem Fronczak, teraz on.
Pomyślałem, że odtąd wszyscy już pewnie będą o mnie
mówili: sierżant, co popsuł pułapkę. Nic nie
odpowiedziałem. Co miałem do gadania? Tłumaczyć, że
przecież nie miałem pojęcia o ich akcji... Że musiałem iść
na cmentarz. Po co mleć językiem po próżnicy? Co to
komu da?
– Prawdę mówiąc – spokojnie dodał cywil palący
papierosa – to w gruncie rzeczy nasza wina. Działaliśmy
na waszym terenie i powinniśmy was o naszej akcji
zawiadomić. Spróbowaliśmy nawet to zrobić, ale okazało
się, że jesteście w domu, bo macie wolne. A że przy tym
porucznik Fronczak utrzymywał, iż doskonale zna teren,
więc w tej sytuacji uznaliśmy, że nie warto wam zawracać
głowy. Macie przecież swoje sprawy... A nas, jak
powiedziałem, czas naglił.
Zamilkł, a ja pomyślałem, że zupełnie do rzeczy
mówi, choć po prawdzie ani mnie ziębiło, ani grzało, czy
oni błąd popełnili czy nie. Ja chciałem do domu. Bo tam
mogła już być Halinka... Powinna już być...
– Oczywiście, że możecie iść do domu. Przecież nie
mogę was w takiej sytuacji zatrzymywać... Gorzej będzie
z tym drugim, no, jakże mu tam...
– Maciaszkiem?
– Właśnie. Jego musimy zatrzymać do rana. Nie ma
żadnej gwarancji, że języka nie rozpuści... Wiecie co?
Zrobimy tak... Wrócicie teraz do domu, tylko tak jakoś
boczkiem, nie drogą, żeby uwagi nie zwracać. Jak się
okaże, że dzieciaki już w domu, skoczycie do żony tego
Maciaszka i powiecie, że wróci rano, żeby z kolei ona się
nie martwiła o męża. A jak się do rana dzieci nie znajdą,
w co zresztą wątpię, to razem poszukamy. Jasne?
– Jasne, obywatelu majorze. Mogę się odmeldować?
– Poczekajcie jeszcze chwilkę. Jak już tu jesteście, to
naprawimy nasz błąd. Lepiej późno niż wcale. Zorientuję
was w sytuacji...
Stałem jak na węglach rozżarzonych, myślami w
domu obecny, a on mnie zaznajamiał z sytuacją. Tak
prawdę mówiąc, to piąte przez dziesiąte do mnie docierało
i tylko tyle zrozumiałem, że to jakaś grubsza afera
przemytnicza, a może nawet i szpiegowska, choć tego
ostatniego to tak wyraźnie major nie powiedział.
Domyślić się tylko mogłem. Wszystko sprowadzało się do
tego, że jakaś szajka wywoziła z Polski skupowane na
czarnym rynku dolary, dzieła sztuki i złoto. Byli już
właściwie rozpracowani. Nie wiedziano natomiast o
sposobie, w jaki to całe dobro wędrowało za granicę.
Wieczorem w Zaduszki otrzymali wiadomość – skąd, tego
mi major nie powiedział – że kolejna partia trefnego
towaru przekazana zostanie jeszcze tej samej nocy komuś,
kto ma go przewieźć przez granicę. A miało się to odbyć
na cmentarzu w Gwiazdowie Górnym. Nie wiedzieli, czy
towar ma tam czekać na odbiorcę w jakiejś skrytce (może
już od dawna czekał?), czy też przekazany zostanie z
rączki do rączki. Znali tylko miejsce i termin. Założyli
więc pułapkę...
– ... w tej sytuacji powstaje pytanie – ciągnął major –
czy Gwiazdowo Górne wybrane zostało zupełnie
przypadkowo, czy też nie... Jednym słowem, czy ktoś
miejscowy może mieć coś z tym wszystkim wspólnego...
Zamilkł i widać było, że czeka, abym coś mu
powiedział. Chwilę potrwało, zanim zrozumiałem, o co
mu chodzi. Bo moje myśli były zupełnie gdzie indziej.
Ale trzeba było coś majorowi odrzec. Czekał na to.
Zebrałem się więc w sobie i powiedziałem niepewnie:
– Ktoś z Gwiazdowa? Z przemytem? Z zagranicą?...
E, chyba nie... Od nas nikt za granicę nie jeździ... Nie
powiem, niektórzy mają rodzinę za granicą, listy dostają,
czasem paczki... ale żeby ktoś jeździł za granicę, to nie.
– No to w porządku. Nie zatrzymuję już was... ale
jakbyście sobie coś przypomnieli, co może mieć
cokolwiek wspólnego z naszą sprawą, to...
Przyrzekłem mu ochoczo, że jak sobie coś
przypomnę, to z miejsca zamelduję. Wszystko bym mu
przyrzekł, co by chciał, byle tylko szybciej pobiec do
domu i przekonać się, czy Halinka nie wróciła...
Odmeldowałem się i pobiegłem. Pamiętałem o tym,
żeby nie biec drogą, tylko boczkiem i cicho, tak aby na
siebie uwagi nie zwracać. Przez bezdroże goniłem i
utaplałem się w błocku okrutnie. Serce mi łomotało,
oddechu złapać nie mogłem, zimno było, wicher
człowieka na wskroś przedmuchiwał, a ja z tego biegu i
niepokoju, co mnie zjadał, potem się zalewałem i koszula
mi się do pleców przyklejała. A cały czas po drodze
powtarzałem sobie: nic się nie bój, ona na pewno już jest
w domu, w domu już jest, na pewno...
GODZINA 1,30
Ale jej w domu nie było... Wpadłem do izby i
oddechu złapać nie mogłem. Wpadłem i od razu
zobaczyłem, że nie ma Halinki, że nie wróciła córeczka.
Była za to tu nie tylko Marta zapłakana, ale i panna
Kowalówna, i pan Stachurko. Podbiegli do mnie i o
Halinkę pytali.
Co ja miałem im odpowiedzieć? O mojej
zawiedzionej nadziei, że już się znalazła i w domu na
mnie czeka?
O niepokoju, co sercem targał? O tym, że sobie nawet
nie potrafiłem wyobrazić, jakie by moje życie było, gdyby
się jej stała jakaś krzywda? Rzekłem tylko krótko, że na
cmentarzu dzieci nie ma i z pewnością wcale ich tam nie
było. O tym, co mnie na tym cmentarzu spotkało, nawet
się nie zająknąłem. Nie ich interes.
Marta na to w płacz, pan Stachurko brodę tarmosić
zaczął i gębę paskudnie wykrzywił, a panna Kowalówna,
cała roztrzęsiona, palce sobie nerwowo wyłamywać
poczęła i wargi zagryzać. Złość mnie ogarnęła, bo po co
oni właściwie przyszli? Naigrawać się z naszego
cierpienia, czy jak? Na Kowalównę to nawet patrzeć nie
mogłem bez gniewu. Nauczycielka, cholera, a rodziców
nie uprzedziła, że dzieciaki chcą coś takiego zmalować!
Ze szkoły takie nauczycielki gnać by kijem!
Już się chciałem chamem okazać i nauczycielkę, i
Stachurkę wygonić, a tu patrzę, Marta do Kowalówny się
przytuliła i razem pochlipywać zaczęły. A potem Marta
do Kowalówny powiedziała, że ona, Marta, nigdy nie
zapomni nauczycielce okazanego jej serca. Na to
nauczycielka zawodzić zaczęła i oskarżać siebie, że
poważnie nie potraktowała tego, co dzieci mówiły.
– ... nie mogłam w domu wytrzymać z niepokoju –
chlipała – nie mogłam. Więc tu przybiegłam zobaczyć,
czy Halinka się znalazła. Pan Stachurko mnie
odprowadził. Nigdy sobie tego nie daruję, nigdy... – i
znowu w bek.
No i jak tu taką skruszoną wygnać było? Marta widać
nie miała do niej żalu, a ja miałem mieć?
Usiadłem ciężko przy stole, łokcie na nim wsparłem,
głowę na rękach złożyłem. Co robić? Czekać? Szukać?
Tylko szukać! Ale gdzie, do diaska?! Jeżeli nie było ich
na cmentarzu... To dokąd oni mogli pójść? Gdzie chcieli
tych duchów w noc zaduszną wypatrywać?
– Proszę pani – powiedziałem znękanym głosem do
nauczycielki – Halinka na pewno mówiła o cmentarzu?
Spojrzała na mnie jakby trochę zdziwiona i
odpowiedziała:
– O cmentarzu, o cmentarzu, panie Komorowski.
Dobrze pamiętam...
– Ale ich tam, proszę pani, wcale nie było... Na
pewno.
Bezradnie rozłożyła ręce.
– Zupełnie tego nie rozumiem... Nie mogę zrozumieć,
dlaczego tam dzieci nie poszły...
– Proszę pani, niech pani jeszcze raz opowie o tej
rozmowie. Tylko dokładnie, ze wszystkimi szczegółami,
wszyściutko, co pani zapamiętała...
Nie bardzo wierzyłem, żeby rzekła coś nowego.
Kiedy byłem u niej z Maciaszkiem, opowiadała mi
przecież to wszystko bardzo dokładnie, i to dwa razy. Ale
trzeba było próbować. Cóż mi innego pozostało?
Liczyłem, że może g jednak sobie przypomni jakiś
szczegół, z którego domyślić się będzie można, gdzie
właściwie dzieci się podziały...
Zaczęła opowiadać.
Przedwczoraj,
na
dużej
przerwie,
Halinka
przyprowadziła do niej Witka.
– Proszę pani – powiedziała – Witek jest harcerzem, a
wierzy w strachy i diabły.
Kowalówna się roześmiała, a Witek się zaperzył.
– Nie wierzę – powiada – w diabły nie wierzę, ale
umarli to czasem chodzą po świecie i są tacy, co ich
oglądali...
Znowu się Kowalówna z niego jęła podśmiewać i
chłopaka zawstydzać. Mówiła mu, że nikt nigdy nie
widział ducha. Człowiek umarły nie może wstać z grobu i
straszyć żywych. W dawnych czasach wierzono w duchy,
ale tylko dlatego, że na świecie panowała ciemnota i
ludzie byli nieoświeceni. Ale potem przyszedł postęp i w
duchy wierzą tylko ludzie bardzo prymitywni. Halinka
przytakiwała gorliwie pannie Kowalównie, a Witek
grzecznie słuchał. Ale potem oświadczył, że jednak
umarli czasem się pokazują. Czytał o tym. Potem był
dzwonek i trzeba było iść do klasy. Na następnej pauzie
nauczycielka sama odszukała dzieci i rozmowa potoczyła
się dalej. Okazało się, że Witek czytał książkę o duchach.
Kowalówna zaczęła mu tłumaczyć, że pisarze wymyślają
czasem takie różne historyjki po to, żeby ludzi zabawić.
Nie ma w nich nic prawdziwego. Oni sami, choć o tym
napisali, wcale w duchy nie wierzą... A wtedy Witek
powiedział, że zna kogoś, kto widział ducha, i to u nas, w
Gwiazdowie Górnym. I znowu był dzwonek i trzeba było
rozmowę skończyć.
Na kolejnej przerwie znowu ją zaczęli. Kowalówna
przydusiła Witka, żeby opowiedział o tej osobie, co duchy
widuje. Okazało się, że to stara Bielawska. Przysięgała
się, Witek słyszał, że widziała, jak Mateusz Śliwa, który
umarł przed dwoma laty, spacerował sobie nocką po
cmentarzu: „Niech mnie pokręci i niech mnie kara boża
spotka, jak kłamię. Widziałam nieboraka. Bielutki był
taki, prawie przezroczysty i chodził między mogiłkami.
Chodził i o modlitwę za dusze w czyśćcu cierpiące prosił,
zawodził tak, że się aż serce krajało”...
Wtedy Halinka Witkowi przerwała i powiedziała, że
Bielawskiej coś się musiało zwidzieć i pomylić.
Dalej opowiadała panna Kowalówna, jak to Halinka
powiedziała, że ona sama może pójść na cmentarz nocą i
zostawić taką tabliczkę, na której będzie napisane:
„Sprawdzono. Nie straszy”. Witek jej nie wierzył i nawet
chciał się zakładać, że Halinka tylko się tak chwali, ale
nocą na cmentarz to by nie poszła... Co innego on, Witek.
W duchy wierzy, ale się ich nie stracha. Jak potrzeba, to
na pewno pójdzie, choćby i na środek cmentarza o samej
północy...
Słuchałem
opowiadania
naszej
nauczycielką
słuchałem, rozważałem każde słowo, każdy szczególik i
coraz większa żałość mną targała i beznadzieja... Toż
przecież wszystko to już słyszałem. Wszyściutko.
Nauczycielka za każdym razem to samo opowiadała,
niczego nie zmieniała, niczego nowego nie dodawała... A
z tego, co mówiła, wyraźnie było widać, że dzieciaki
musiały iść na cmentarz. Musiały... Cóż z tego, jeżeli nie
poszły?... Nie było ich na cmentarzu. Ci z Komendy
Głównej mieli dobre oczy. Czuwali. Nic innego nie robili,
tylko czuwali. Dzieciaków by nie przegapili...
Obok żałości znowu mnie złość ogarnęła. Straszna
złość na starą Bielawską... To wszystko przez tę babę
przeklętą się stało... Gdyby ta rozkisła ropucha nie
wymyśliła sobie, że ducha starego Śliwy zobaczyła, to
Witek o tym by nie słyszał i sprawy by nie było. A tej
jędzy zatraconej zachciało się nieboszczyka Mateusza
zobaczyć, jak nocami chodzi i o zmiłowanie ludzkie
prosi... i jak to sobie cholera wymyśliła! Że niby taki
bladziutki ten Śliwa, taki przezroczysty i między
mogiłkami spaceruje...
I nagle jak mnie nie rąbnie myśl jedna! Aż mi się we
łbie od niej zakołowało!
– Marta! – krzyknąłem – Marta! – głośno się darłem,
choć ona tuż koło mnie siedziała. Aż podskoczyła od
mojego wrzasku. – Marta! Gadaj szybko! Gdzie
pochowany jest stary Śliwa?
Oczy wielkie zrobiła i mówi:
– Jak to gdzie? Gdzie ma być pochowany? Na
cmentarzu przecież...
– Tak! – krzyknąłem jeszcze głośniej, aż się
Mareczek w sąsiednim pokoju pewnie obudził. – Tak!
Ale, kobieto, jego pochowali na starym cmentarzu! Na
starym cmentarzu, koło spalonej kaplicy!
GODZINA 2,35
I znowu biegłem po nocy i po błocku. Ledwo ducha
od tego biegu nie wyzionąłem. Nogi mi w tyle zostawały,
oczy od wiatru łzami zachodziły, a ja galopowałem, byle
prędzej, byle prędzej!
Daleko od mego domu do starego cmentarza.
Chowali na nim ludzi z Gwiazdowa przed wojną. Kaplica
tam wtedy stała. Stara, zabytkowa, a obok kaplicy
grobowiec wielki Średnickich, którzy przez Mika wieków
w Gwiazdowie Górnym byli dziedzicami. Średniccy
dawno zniknęli z Gwiazdowa, nawet reformy rolnej nie
doczekali. Rozparcelowali ziemię gdzieś zaraz po
pierwszej wojnie światowej i przenieśli się do miasta.
Dwór niszczał i się rozpadał. Potem zrobili w nim
magazyny geesu. Tylko grobowiec rodzinny pozostał na
cmentarzu koło kaplicy. Ale kaplicy też już nie było.
Spaliła się w roku 1939, we wrześniu, kiedy tu bój był, bo
w okolicy broniło się do ostatka zgrupowanie generała
Kleeberga. A na tym cmentarzu to przestali grzebać ludzi
już w roku 1930. Nowy założono bliżej wsi i kościoła. Ale
Mateusza Śliwę pochowali na starym. Obok żony i córki.
Tak sobie przed śmiercią życzył. I tylko na tym starym
cmentarzu mogła Bielawska zobaczyć, jak się bledziutki i
przezroczysty przechadzał między mogiłami... I tam
musiały pójść dzieci, żeby się naocznie przekonać, czy
umarli wracają nocami na świat, czy też nie wracają!
A ja jak dureń jaki, jak ciele albo i wół na jednym się
zaparłem i jak o cmentarzu była mowa, to tylko o tym
nowym pamiętałem!
Kiedy już blisko byłem starego cmentarza, zwolniłem
kroku. Nie to, żebym się przestał spieszyć albo już
zupełnie siły mi odjęło. Nie. Tylko dla ostrożności
zwolniłem i baczenie zacząłem rozglądać się dookoła.
Latarkę miałem, ale jej nie paliłem. Też dla ostrożności.
Pomyślałem sobie, że na tym cmentarzu coś niedobrego
musiało się wydarzyć, jeżeli dzieciaki dotąd nie wróciły. I
dlatego trzeba było dawać baczenie. Do Halinki mi się
serce wyrywało i bardzo chciałem do niej biec i już z
daleka krzyczeć i nasłuchiwać, czy się ona odezwie. Ale
sobie powiedziałem: bądź cicho. Bądź ty cicho,
Komorowski. Tak będzie lepiej. I to nie tylko dla ciebie,
ale może i dla Halinki, dla córeczki kochanej... i dla
Witka...
To że latarki nie paliłem, trochę mi przeszkadzało, ale
znowu nie tak bardzo. Ciemności jakby się trochę
przerzedziły. Deszcz już dawno ustał, a wicher od czasu
do czasu chmury trochę rozganiał i nawet chwilami
gwiazdy się pokazywały i księżyc. Księżyc był
chudziutki, taki jak cienki rogalik, ale trochę świecił, gdy
czasami zza chmur wyłaził. I drogę przed sobą wtedy
dobrze widziałem. Głównie jak szedłem starą grabową
aleją, która do cmentarza wiodła. W tym księżycowym
świeceniu to te graby przyjemnie nie wyglądały. O, nie!
Pokręcone takie jakieś były, splątane. A grabowe gałęzie,
powyginane jakby węże, gołe i śliskie, targane wiatrem,
co z nich ostatnie obdarł liście, gięły się i do mnie
wyciągały niby jakieś łapska okropne. A skrzypiało to
wszystko, szurgotało i szeleściło... Pnie niektóre gołe, z
kory obsmyczone (jak to u grabów zwykle) naroślami
jakimiś były pokryte i obraz czyniły nieprzyjemny,
dreszczem człowieka przenikający. A potem na cmentarz
wszedłem, między mogiły i ciernie, głogi i jeżyny, bo
wszystko tam było nimi porośnięte, nawet krzyże
pokrzywione oplecione były gałązkami bluszczu i innych
porośli... Nogi mi się w tej plątaninie gubiły, a kolce
cierniowe płaszcz mundurowy darły. Ścieżek jakichś w
tym gąszczu zbitym trudno się było dopatrzyć.
W
samym
środeczku
cmentarza
grobowiec
Średnickich stał i dwa stare dęby rosły. Grobowiec ten,
ciemny i wysoki, u góry uwieńczony był wieżyczkami
szpiczastymi. Dęby były rozłożyste, a ich gałęzie,
pokrętne i węźlaste, szeroko wokół sięgały i kołysały się
na wietrze.
I gdzie tam szukać dzieciaków było? Gdzie? Przecież
nie siedziały jak lisy w krzakach. Jeśli tam kiedy były, to i
dawno pójść sobie musiały. Ale jeżeli były, to mogły i
jakieś ślady po nich pozostać. Tylko jak ich było w
ciemności szukać? I co to mogły być za ślady? Chyba ta
kartka z napisem: „Sprawdzono. Nie straszy”, co ją miała
Halinka w miejscu nawiedzonym zostawić... W miejscu
nawiedzonym, czyli najpewniej na grobie tego Śliwy.
Tylko że ja pojęcia nie miałem najmniejszego, gdzie jego
mogiła, w którym cmentarza kącie... Ale wydało mi się,
że one też tego nie wiedziały. Bo i skąd? Więc gdzie
mogła Halinka kartkę zostawić? Chyba w miejscu jakim
rzucającym się w oczy, najważniejszym. A tam
najpierwszy to był ten grobowiec dziedziców na samym
środku cmentarza, koło dębów sterczący... Tak.
Postanowiłem iść tam i kartki poszukać...
Zacząłem przedzierać się w stronę grobowca, torując
sobie drogę pomiędzy krzewami, i zaraz pomyślałem, że
niewiele sensu w tym, co robię. Bo nawet jeżeli
znalazłbym kartkę Halinki, to tylko świadczyć ona by
mogła, że dzieci tam były. Nie dawała odpowiedzi na
pytania, co się z nimi stało, dlaczego do domu nie
wróciły. I aż mi się w głowie zakołowało od tych myśli i
wyobrażać sobie zacząłem rzeczy najgorsze, z
najokropniejszych
najstraszniejsze...
Ale
nic,
przedzierałem się dalej. Przecież trzeba było coś robić.
Załamywaniem rąk i rozpaczą pomóc Halince nie
mogłem...
Wtem aż mnie zamurowało! Zamarłem w miejscu, a
włosy mi się na głowie uniosły pod czapką. Zimne ciarki
po grzbiecie przebiegły... Bo oto co ja ujrzałem... Na
czarnym tle grobowca jakaś paskuda stała... Zobaczyłem
ją, gdy księżyc właśnie na chwilę z chmur wychynął...
Białe to takie jakieś było, rozmyte... I poruszało się.
Wyraźnie się poruszało... Wicher akurat mocniej zadął,
zawył jakoś przeraźliwie i żałośnie, a to białe coś łapsko
do góry podniosło i nagle zobaczyłem, że na tej
wysokości, gdzie głowę mieć powinno, płomyczek się
jasny pojawił i zgasł natychmiast... Oj, niedobrze –
pomyślałem – panie Komorowski. Niedobrze z tobą.
Takie coś zobaczyć, i to zupełnie na trzeźwo? Klepki ci
się widać we łbie porozłaziły... Opamiętaj się, człowieku!
Nie jesteś stara Bielawska, w duchy nie wierzysz, a takie
coś d się zwidziało! Przecież tam nic nie ma! Nie może
być!
Ale to coś wcale nie znikało. Nie chciało się rozwiać i
przepaść w ciemności, i – co gorsza – znowu mu koło
gęby światełko błysnęło... I wtedy zrozumiałem, co widzę.
Koło grobowca stał człowiek w jasnym płaszczu i
próbował zapalić papierosa, a wiatr mu zapałki gasił.
Blisko niego byłem. Z piętnaście metrów najwyżej. I
gdyby spojrzał w moim kierunku, jak tak sterczałem
między jeżynami, wyprostowany i sztywny niby strach w
konopiach, a księżyc akurat zaświecił, to i on by mnie
musiał zobaczyć, mimo że płaszcz był u mnie ciemny,
mundurowy, w oczy się nie rzucający. Więc natychmiast
przysiadłem w tych krzakach i dalej patrzę na niego. I
nadziwić się nie mogłem, że mnie nie usłyszał, jak się
przez gąszcz niby dzik przez młodniak przedzierałem. Ale
zaraz zrozumiałem, jak to się stało. Wiatr strasznie dął,
szumiał w gałęziach, liście przez niego zamiatane
szurgotały i szeleściły, a że w dodatku wicher dmuchał od
niego w moją stronę, to i nic nie usłyszał.
Zapalił wreszcie papierosa. Udało mu się w końcu.
Księżyc znowu się schował i słabo go było wtedy widać.
Jego płaszcz stracił blask i był tylko niewiele jaśniejszą
plamą na czarnym tle ściany grobowca. Za to dobrze było
widać ogieniek papierosa, gdy się na przemian rozżarzał i
przygasał. I wtedy nagle usłyszałem, że on coś mówi.
Cichutko mówił, ale że wiatr w moją stronę dął, to i
usłyszałem. Ki diabeł – pomyślałem – do kogo on gada?
Ze sobą rozmawia czy jak? I nagle ze zdumieniem
spostrzegłem, że on wcale nie jest sam, że obok niego stoi
drugi człowiek. Spostrzegłem go, choć w owej chwili
księżyca nie było, a nie widziałem wówczas, kiedy
świecił... Tak się zagapiłem na tego w białym płaszczu,
tak się go wystraszyłem, że nie spostrzegłem obok drugiej
sylwetki, tej w ciemnym ubraniu. Trudno ją było zresztą
zobaczyć. Właściwie to tylko ruch jakiś widziałem, a nie
człowieka.
Nasłuchiwać zacząłem pilnie, uszy jak zając
nadstawiłem i łowiłem pilnie poszczególne słowa z
wiatrem do mnie dolatujące:
– ... późno już...
– Nie ma strachu, przyjedzie...
A więc na kogoś jeszcze czekali. Po nocy na tym
starym cmentarzu.
– ... żeby ktoś nie chciał szukać tych dzieciaków...
Stężałem, jak to do mnie dotarło. A więc chyba ci
ludzie zrobili coś Halince i Witkowi... Jeżeli stała się
dzieciom jakaś krzywda... Wolno, wolniutko wydobyłem
służbową tetenkę. Odbezpieczyłem. Pomyślałem, że jeżeli
Halince stała się jakaś krzywda, ci ludzie nie wyjdą żywi
z tego cmentarza. Ani się nie zastanawiałem, czy wolno
mi ich ustrzelić. Wiedziałem tylko, że jeżeli choć włos
spadł z głowy mojego dziecka, to oni są już umarli.
Podniosłem pistolet i starannie wycelowałem. Zęby mi
szczękały z emocji, ale ręka nie drżała. Wiedziałem, że
trafię. Chłodno wyliczyłem sobie, że pierwszy umrze ten
w ciemnym ubraniu, potem kropnę tego w jasnym
płaszczu. Lepiej go widać, więc nawet jak zacznie
uciekać...
– ... lepiej im było od razu kark ukręcić...
– ... po co od razu na mokro? I tak zdechną... Chyba
że ktoś ich tam odszuka...
– Waśnie tego się boję, że ich już szukają...
– ... ale nie tu... Nie powiedziały w domu, dokąd idą...
Nie wiedzieli, że tą rozmową uratowali sobie życie. I
Odczułem ulgę ogromną, ręka mi zwiotczała i pistolet
opadł bezwładnie, a jednocześnie słabość wielka mnie
ogarnęła. Tak się poczułem, jakbym ciężar jakiś, com go
dźwigał i który mnie do ziemi przygniatał, zrzucił z
ramion i okrutnie zmordowany zacząłem ciężko powietrze
chwytać i z nóg się na ziemię walić... Wiedziałem, że
działać trzeba, ludzi tych, z zaskoczenia korzystając,
zatrzymać, ale na razie niezdolny byłem do tego.
Przywyknąć musiałem do radosnej myśli, że moja Halinka
żyje, że ją znowu zobaczę...
– ... może nie umie tu trafić?
– Może. Ale mu wszystko przecież narysowałem
dokładnie...
– W takiej ciemności to i rysunek nie pomoże...
– To wyjdźmy mu naprzeciw...
– Lepiej się nie kręcić... strzeżonego Pan Bóg
strzeże...
– Coś ty? Kto nas tu zobaczy? Tu pustkowie jak jasna
I cholera... Chodź do drogi. Przyprowadzimy go tu...
– A dzieciaki?
– Przecież nie wyjdą...
A więc Halinka miała gdzieś tam być. Zamknięta. Już
nie myślałem, żeby ich zatrzymać. Niech odejdą. Byle
szybko. Wtedy postanowiłem Halinki poszukać. A z nimi
I potańcować, jak wrócą.
No i odeszli. Wcale się nie kryli. Przedzierając się
przez krzewy, hałasu narobili jak wszyscy diabli.
Poczekałem, aż się dobrze oddalą, i zacząłem
kombinować. Gdzie oni mogli te dzieciaki ukryć? I od
razu mi do głowy wpadło, że chyba w grobowcu. Bo
gdzie indziej? Tylko tam je zamknąć mogli... Rwało mi
się serce, żeby już do grobowca lecieć, do Halinki, ale
rozum nakazał, aby odrobinę jeszcze poczekać. Niechby
na dobre odeszli, żeby nic a nic nie usłyszeli. Pamiętałem,
że wiatr w ich stronę wiał i głosy niósł. A wtedy to już mi
nie tylko o dzieciaki chodziło, ale także i o to, żeby się
przypadkiem nie spłoszyli. Bo chciałem poczekać tu na
nich. Miałem ja z nimi swoje porachunki. Pomyślałem, że
muszą raz na zawsze stracić ochotę cudze dzieci więzić...
Podszedłem do grobowca. Odszukałem wejście.
Drzwi były żelazne, zardzewiałe, pokryte jakimiś
ozdobnymi esami-floresami. I krzyż był na tych drzwiach,
także w żelazie odrobiony, i tarcza z herbem Średnickich.
Kłódki na drzwiach nie było, tylko wielka klamka z
kutego żelaza. Ale i tak przestraszyłem się, że się do
środka nie dostanę. Bo pomyślałem, że jeżeli dzieci tam
siedzą, to przecież nie mogli ich zostawić nie
zamkniętych, boby uciekły przy pierwszej sposobności...
Chyba, chyba żeby były związane... Jak sobie
wyobraziłem moją Halinkę skrępowaną powrozami, to mi
się znowu serce ścisnęło i przyrzekłem sobie, że mi zbóje
przeklęte za to zapłacą!
Nacisnąłem klamkę. Pociągnąłem. Nic się nie stało.
Więc pchnąłem ją. Drzwi uchyliły się z przejmującym
zgrzytem. Pomyślałem, że z pewnością oni go usłyszą
mimo skowytu wiatru i trzeszczenia targanych przez
niego gałęzi. Ale ryzykować trzeba było. Trudno, niech
usłyszą! Jeszcze raz mocno popchnąłem i drzwi się
szeroko rozwarły. Teraz dopiero zapaliłem latarkę i
zobaczyłem schodki ceglane wiodące w dół, a w nos
uderzył mnie zaduch zatęchły i wilgotny. Zszedłem po
tych schodkach. W jednym ręku trzymałem pistolet, w
drugim latarkę. Głowę musiałem schylać, bo nisko było.
Schodków było niewiele. Dziesięć najwyżej. Zlazłem z
nich i poświeciłem dookoła latarką. Stałem na kamiennej
posadzce, pokrytej szerokimi plamami pleśni. Krypta była
mała, sklepiona łukowo. Z sufitu zwieszały się warkocze i
brody pajęczyn. A pod dwoma ścianami trumny stały.
Jakby na półkach, jedna nad drugą. Policzyłem. Było ich
razem dziewięć. Solidne trumny, blaszane, z rozmaitymi
ozdobami. Na podłodze stał duży słój, w który wetknięte
były zeschłe badyle. Obok poniewierały się jakieś
kamienie, tuż koło nich leżała walizka. Elegancka,
nowoczesna, na suwaki. Na jednym boku walizki była
przylepiona nalepka z kolorowym napisem „Diplomatic
Mail”. Ale dzieci nigdzie nie było...
Rozejrzałem się jeszcze raz po wszystkich kątach, czy
nie ma gdzieś jeszcze drzwiczek jakichś albo przejścia.
Nie było... Za to zobaczyłem coś, od czego aż się
zatrząsłem... Jedna z trumien, trzecia od dołu z prawej
strony, miała odemknięte wieko... Między nim a resztą
blaszanej skrzyni rozdziawiała się szeroka, czarna
szpara... A jeżeli I je tam wsadzili? Powiązali dzieci i
wepchnęli do trumny... Na nogach jak z waty podszedłem
do blaszanej trumny. Wspiąłem się na palce i zaświeciłem
w ten otwór ciemny. Aż mnie odrzuciło. W żółtym świetle
latarki zamigotały zęby nieboszczyka. Tak się jakoś
dziwnie wydawało, jakby ta czaszka składała się głównie
z zębów wyszczerzonych. I z dziur ciemnych... Szybko
odwróciłem głowę... Dzieci nie było. Nie było mojej
Halinki...
Potarłem czoło potem uroszone. Powiedziałem sobie:
spokojnie, Komorowski! Tylko spokojnie! Nie zrób ty mi
czasem z tych nerwów jakiegoś głupstwa... Potem
rozważyłem wszystko i podjąłem decyzję: nie będę po
próżnicy po cmentarzu szukać. Pojęcia nie mam, gdzie
mogą być dzieciaki. Inaczej to załatwię. Pocierp jeszcze
trochę, moja Halinko... Trudno. Inaczej nie da rady.
Poczekam ja na tych łobuzów. Wrócą. Na pewno wrócą.
A wtedy mi sami drogę do dzieci wskażą! Niechby
spróbowali nie wskazać...! A na razie zobaczymy, co jest
w tej walizeczce...
Ukląkłem przy niej, latarką ją oświetliłem i porządnie
obejrzałem. Była nowiutka, zrobiona z mięciutkiej czarnej
skóry. Bałem się, że będzie przy niej jakiś zamek, co go
nie będę potrafił otworzyć... Ale nie. Suwak tylko był.
Więc go odsunąłem. W środku były trzy ściągnięte
gumkami od lekarstw paczki podłużnych zielonych
banknotów. Były to oczywiście dolary. Woreczek też tam
był jakiś i cztery prostokątne, owinięte gazetami pakunki.
Tak jakby duże książki czy albumy. Zajrzałem do
woreczka. W środku były niewielkie złote pieniążki.
Płaskie takie jakieś, pozacierane. Było ich trzynaście. Był
tam też i wisiorek. Chyba srebrny, tylko bardzo
sczerniały. A na nim, znaczy na tym wisiorku były
drobniutkie, ledwo widoczne kwiatki wyrzeźbione –
różyczki... nie różyczki. Sam środek wisiorka zajmował
duży niekształtny kamień czerwonego koloru. Schowałem
to wszystko z powrotem do woreczka i nałożyłem gumkę,
którą był ściągnięty. Potem odwinąłem jeden z pakunków.
Nie było tam albumu, tylko stary ruski święty obraz
malowany na desce. Deska była popękana, a farba tu i
ówdzie obłaziła. W świetle latarki widziałem wielkie,
niby wole, oczy świętego, co na tym obrazie był
wymalowany, a wszystko aż lśniło. Nie pożałował ruski
malarz złotej farby...
Innych pakunków nie sprawdzałem.
Pomyślałem, że ci z Komendy Głównej mieli dobre
informacje. Tej nocy na cmentarzu w Gwiazdowie
Górnym rzeczywiście miał być przekazany poważny
przemyt. Nawet można się było domyślić, kto się miał po
niego zgłosić. Ktoś, co miewa coś wspólnego z
dyplomatyczną pocztą. Jakiś dyplomata. Więc słusznie
zrobili ci z komendy, że założyli pułapkę. Gorzej, że nie
na tym cmentarzu, co potrzeba. Ale skąd mogli wiedzieć,
że w Gwiazdowie Górnym są dwa cmentarze? Nowy i
stary?
O starym mało kto już pamiętał. Nawet i ja o nim
zapomniałem.
Chciałem to całe dobro z powrotem schować do
walizki, ale się rozmyśliłem. Sam byłem, bez żadnej
pomocy, a że głównie, prawdę mówiąc, chciałem
odnaleźć dzieciaki, więc różnie mogło się zdarzyć.
Postanowiłem ten cały blit zabezpieczyć. I nawet szybko
wpadłem na pomysł, jak to zrobić. Upchnąłem wszystko
do tej trumny rozchylonej do tego wyszczerzonego
nieboszczyka, a do walizki włożyłem trzy kamienie. Żeby
o siebie za bardzo nie stukały, owinąłem je gazetami
ściągniętymi z ruskich obrazów. Spróbowałem. Walizka
miała wagę mniej więcej taką samą jak przedtem.
Postawiłem ją na poprzednim miejscu. Pozostało tylko
czekać...
GODZINA 3,15
Ze zgrzytem piekielnym się drzwi otworzyły, do
wnętrza grobowca wpadło szare światło i ułożyło się
plamą czworokątną na podłodze. Widać wiatr chmury
rozgonił i księżyc świecił. Głos usłyszałem:
– ... zaraz przyniosę. Poczekajcie. Niepotrzebnie się
Harry denerwuje o te dzieciaki. Powiedz mu, że nikt ich
nie znajdzie. Jak już tak chce, to niech je sam wykończy,
ja tam do takiej roboty się nie nadaję, za delikatny
jestem...
Zaczął schodzić po schodach i świecić sobie latarką.
Dobra! Lepiej być nie mogło. Sam wchodził. Zawsze to
łatwiejsza robota...
Stałem w kącie, wciśnięty między mur a rząd
trumien. Nie mógł mnie zobaczyć. Ująłem pistolet za lufę,
ścisnąłem mocno i czekałem. To był ten w jasnym
płaszczu. Na głowie miał cyklistówkę. Kołnierz płaszcza
podniesiony. Pochylił się nad walizką. Przycelowałem
starannie w miejsce, gdzie się czapka kończyła, a kołnierz
jeszcze nie zaczynał. Chciałem go uśpić bezszmerowo.
Jeśliby się to udało, powinien wejść tam ten drugi, a
wtedy mógłbym go zatrzymać.
To za Halinkę, draniu – pomyślałem i przyłożyłem
mu z całej siły. Ale widać niefachowo się do tego
zabrałem, bo choć osunął się miękko na podłogę, wrzasnął
przy tym przeraźliwie. Trzepnąłem go raz jeszcze i wtedy
umilkł, ale i tak już było za późno. Ten na górze musiał
usłyszeć jego krzyk. I usłyszał. Wpatrywałem się pilnie w
jasny prostokąt rozwartych drzwi. Zamajaczyło w nich
coś, ale nikt do środka nie wchodził. Ten drugi stał przy
wejściu i nasłuchiwał... Chwilę odczekałem, a widząc, że
on się wcale nie kwapi schodzić, oświetliłem go latarką i
krzyknąłem:
– Złaź na dół, bo będę strzelał! Ręce do góry!
Ale to nie ja wystrzeliłem, tylko on. Rąbnął dwa razy
w moim kierunku. Coś zagrzechotało w dartych
pociskami trumnach. Plackiem na ziemię klapnąłem,
gasząc jednocześnie latarkę. Padając strzeliłem. Nie
wiedziałem, czy trafiłem. Pomyślałem, że chyba nie, bo
nie usłyszałem żadnego jęku. Szary prostokąt rozwartych
drzwi był pusty... Pomyślałem też, że wygłupiłem się,
zapalając latarkę. Mógł mnie ustrzelić jak kaczkę. Ale kto
do cholery mógł przypuszczać, że ma broń...
Namacałem rękami tego w jasnym płaszczu, którego
uśpiłem kolbą mojej tetenki. Spokojnie sobie leżał i
dychał ciężko. Jak ktoś setnie robotą umordowany.
Wiedziałem, że zaraz będę musiał wyłazić z tego grobu i
rozejrzeć się za tym drugim i za dzieciakami, a nie
chciałem go tam tak zostawić. Na razie spokojnie
polegiwał, grzecznie, jak należy, ale w każdej chwili
ocknąć się mógł. Nie chciałbym go wtedy mieć za
plecami. Najpierw go obmacałem. Szukałem, czy i on nie
ma broni. Nie miał. A potem przełożyłem mu ręce na
plecy i skułem je kajdankami. Od czasu tej sobótkowej
wieczornicy, kiedym się tak umordował z Florkiem
Walendziakiem, wydobyłem kajdanki z szuflady biurka
na posterunku i schowałem je do służbowej torby. No i
teraz się przydały.
Ostrożnie, powolutku podszedłem do wyjścia. Już nie
miałem zamiaru zapalać latarki. Schowałem ją do
kieszeni. W ręku trzymałem tylko odbezpieczony pistolet.
Wlazłem po schodkach na górę, ale nie wyszedłem przed
grobowiec. Zatrzymałem się przy drzwiach otwartych i
kombinuję: Wyjść? Nie wyjść? Uciekł bandzior gdzie
pieprz rośnie czy czeka gdzieś zaczajony? Jak to
sprawdzić? Żebym miał kawałek jakiegoś kija, tobym
czapkę na nim wysunął. Ale skąd kij w takim grobowcu?
Musiałem więc popróbować inaczej. Postanowiłem nie
wychodzić na razie, ale zrobić tak, żeby jemu się
wydawało, że ja wychodzę. Szczęściem księżyc właśnie
znowu się schował i mało co widać było, a prawdę
mówiąc, to tyle co i nic. Więc stanąłem na tych schodkach
i drzwiami zacząłem ruszać. Ruszyłem raz i drugi... Jak
nie zajęczały zawiasami!
Zaraz się przekonałem, że wcale nie myślał uciekać.
Żal mu pewnie było tej walizki. Nic dziwnego! Na jego
miejscu też bym pewnie nie chciał jej zostawić. Jak tylko
usłyszał, że drzwi skrzypią, od razu wystrzelił. Pocisk
trzepnął o mur i na twarz posypały mi się ceglane
okruchy. O, skubaniec! Miał oko! jakbym stał jeden krok
bardziej do przodu, toby już było po mnie. Zacząłem się
zastanawiać nad ściągnięciem pomocy jakiejś. Ale marna
była na nią nadzieja. Odludzie tak okrutne i nikt tych
wystrzałów pewnie nie słyszał. Porucznik Fronczak i
towarzysze z Komendy Głównej przy nowym cmentarzu
w zasadzce siedzieli, a to stamtąd więcej niż trzy
kilometry. A przy takim wietrze, jaki dmuchał i akurat z
tej strony, w której oni byli, można było i z armaty
strzelać, a do nich by głos nie doleciał.
Żeby świetlny sygnał można było dać. Wystrzelić
jakąś rakietę albo coś takiego. Albo podpalić by co... Jak
łunę by zobaczyli, to pewnie by i przylecieli. Tylko że nie
było co podpalać. W grobie kamiennym siedziałem i
wyjść z niego nie mogłem. A wszystko przez starą
Bielawską! Zachciało jej się nieboszczyka Mateusza
Śliwę oglądać i dzieciom o tym opowiadać!
Pomyślałem sobie, że nic nie zwojuję takimi
rozważaniami. Sam na siebie byłem tej nocy zdany i sam
musiałem się wykaraskać. I nie tylko siebie, ale dzieciaki
też. Je przede wszystkim. Zlazłem z powrotem na dół.
Drzwi zostawiłem uchylone, jak były, i postanowiłem
mieć na nie stałe baczenie. Liczyłem, że zbój podejdzie do
nich.
Gdy tak sobie rozmyślałem, obudził się ten w jasnym
płaszczu. Postanowiłem zobaczyć, co to za jeden.
Postękiwał trochę i słyszałem, jak się po tej podłodze
czołga. Namacałem go po ciemku i odciągnąłem w bok,
za trumny. Jak poczuł na sobie moją rękę, to pisnął
cichutko niby mysz, ale oporu nie stawiał. Pewnie miał
nieziemskiego stracha. Może myślał, że to któryś z
nieboszczyków wylazł z trumny i go teraz po podłodze
targa?
Jak już ułożyłem go za trumnami, usiadłem tak, żeby
mieć oko na wejście i na niego. Potem na małą
chwileczkę zapaliłem latarkę. Obejrzałem go sobie i tak
zrobiłem, żeby i on mógł zobaczyć, z kim ma do
czynienia. Niech widzi, że to nie żaden upiór go tak
załatwił, ale osoba z krwi i kości, a w dodatku urzędowa.
Pomyślałem, że jak mundur zobaczy, inaczej będzie ze
mną gadał. A chciałem sobie z nim koniecznie
porozmawiać, przepytać go o to i owo.
Kiepściutko wyglądał. Mordkę miał jak szczurek,
oczy wielkie, wystraszone, a z nosa krew mu kapała.
Pewnie go sobie rozbił, jak na posadzkę padał. Niestary
był. Nie miał chyba jeszcze trzydziestki.
Zanim zgasiłem latarkę, pokazałem mu swoją tetenkę.
Żeby sobie obejrzał. Potem, już po ciemku, zapytałem:
– Jak się nazywasz?
Nic nie odrzekł. Nie, to nie. Jak się zwał, to się zwał,
nieważne. Na co innego musiał mi za to koniecznie
odpowiedzieć.
– Gdzie są dzieciaki?
Znowu nic. Milczał jak zamurowany. Dotknąłem lufą
pistoletu jego czoła.
– Czujesz? To pistolet. Jak nie będziesz gadał, to cię
zastrzelę...
Cicho dalej siedział, ani pisnął. Widać się nie
przestraszył. Po prawdzie nie miał czego. Błąd zrobiłem,
że mu swój mundur pokazałem. Gdyby myślał, że go jakiś
inny bandzior przyuważył, to może by i zmiękł, a tak to
wiedział, że wystrzelić nie mogę, tylko tak straszę.
Spróbowałem z innej beczki:
– Słuchaj, łobuzie. Co się stało, to się nie odstanie.
Wpadłeś i już cię nie puszczę. Jak nic posiedzisz parę
latek, ale jest różnica, za co się siedzi. Za jedno mniej
dają, za drugie więcej... Porozważaj to sobie troszeczkę.
Za tę walizkę to sobie posiedzisz, a potem wyjdziesz, ale
jeżeli dzieciom jaka krzywda się stanie, to bardzo długo
nie wyjdziesz, a może nawet i cię powieszą... Młody
jeszcze jesteś. Życia szkoda...
Dałem mu czas, żeby mógł się namyślić.
Pomedytować
trochę,
porozważać.
Jednocześnie
baczyłem na wejście i zastanawiałem się, co robi ten
skubaniec tam na górze. Może już sobie poszedł? Strach
go obleciał i dał nogę? Ale chyba nie. Za bardzo mu na tej
walizce zależało. Tyle w niej dobra... Kombinował raczej
pewnie, jak się do niej dobrać...
Tymczasem ten mój się namyślił.
– Powiem, co z dziećmi, jak pan mnie puści...
– O, co to, to nie! Pomyliłeś się. Ty o tym nawet nie
myśl. Tak się targować nie będziemy. Tu nie jarmark.
Powiesz, to będą okoliczności łagodzące. Nie powiesz, a
dzieciom nie daj Boże krzywda jakaś się stanie, to już się
z tego nie wakaraskasz. Taki tylko targ może być między
nami...
– Dzieciom nic się nie stało... – wystękał po chwili –
nic im nie będzie... Ja im nic złego nie zrobiłem...
– Gdzie są? Gadaj żywo!
– On je zamknął... w kaplicy...
– Tu nie ma żadnej kaplicy...
– Była. Piwnica została... taka krypta...
Że też o tym nie pomyślałem!
– Nie zalewasz?
– Prawdę powiedziałem... Teraz już pan wie...
No i się dowiedziałem. Ale co z tego?
GODZINA 3,45
Myślał, myślał, jak mnie z tej krypty wyciągnąć, i
wymyślił wreszcie. Sprytnie nawet. Dymem i ogniem
spróbował mnie wykurzyć. Jak lisa z nory. W którymś
momencie przy wejściu do grobowca buchnął nagle
czerwony płomień, a gęsty, smrodliwy dym wypełnił
wnętrze. Na szczęście za bardzo nie mógł się do mnie
zbliżyć, bo się bał, że go ustrzelę. Więc tylko długim
patykiem wepchnął na schody kłąb gorejących szmat.
Widziałem ten patyk, widziałem ogień i poczułem w nosie
ostry zapach benzyny. Zdążyłem tylko się zdziwić, skąd
on wziął benzynę, i od razu dusić się zacząłem, kaszleć, a
łzy nabiegły mi do oczu... Zerwałem z siebie płaszcz i
podskoczyłem do schodków. Gdyby ten bandzior miał
trochę więcej odwagi, to mnie by wtedy załatwił.
Wystarczyło zajrzeć do grobowca. Kiedy zaduszałem
płaszczem płonące szmaty, byłem, praktycznie rzecz
biorąc, bezbronny. Mógł sobie spokojnie przycelować.
Ale na szczęście tego nie zrobił. Nie wychylił nosa zza
muru i czekał widać, jak dymem oślepiony i podduszony
wyskoczę na cmentarz, prościutko pod lufę jego
rewolweru...
Zadusiłem ogień, parząc sobie przy tym obie dłonie.
Pomyślałem, że choć mi się raz udało, to wcale nie
znaczy, że musi mi się udać za następnym razem,
zwłaszcza jeżeliby miał jeszcze benzynę. Jakby był
sprytniejszy, nie bawiłby się we wrzucanie do mnie szmat
zapalonych, tylko po prostu nalał do środka benzyny, a
potem podpalił.
Bałem się, żeby nie wpadł na ten pomysł.
Postanowiłem, że pozostanę na tych schodkach, blisko
wyjścia. Niech no się tylko pokaże w drzwiach... Mocniej
ścisnąłem pistolet i bacznie nasłuchiwałem, co się dzieje
na zewnątrz.
I usłyszałem. Był tam. I to nie sam. Rozmawiał z
kimś półgłosem. Nadstawiłem uszu, żeby zrozumieć, o
czym mówią, ale okazało się, że nie gadają po polsku. Po
angielsku mówili. Takie buty! A więc był tam już także
tamten gość, co miał przyjechać po tę walizeczkę...
Zupełnie nie wiedziałem, co robić dalej. Dzieciaki
zamknięte w tej piwnicy pod spaloną kaplicą, głodne,
przerażone i zapłakane, końca swojego wypatrywały, a ja
w norze siedziałem i nie mogłem ich uwolnić...
– Hej ty! – zawołał nagle, a ja zrozumiałem, że to do
mnie woła. – Hej, ty! Dogadamy się, po co mam ci zrobić
krzywdę...
– Spróbuj! – odkrzyknąłem do niego. – Wejdź tu i
spróbuj zrobić mi krzywdę...
– Wrzucę granat...
– Gdybyś go miał, dawno byś wrzucił...
Znowu zapadła cisza, a w chwilę potem usłyszałem,
że oni do siebie szybko szwargoczą.
Może minuta minęła albo i dwie i on znowu
spróbował:
– Słuchaj! Dobrze ci radzę, wypuść mojego kumpla i
oddaj, co nie twoje, a damy ci spokój...
– A jak tego nie zrobię, to co?
– To cię wykończymy. Mamy na ciebie sposób...
– Ciekawe jaki?...
– Lepiej żebyś się o nim nie przekonał... Kto ty
jesteś? Co? Czarny cię tu przysłał?
Nie wiedziałem, kto to jest Czarny, ale nie miałem
zamiaru mu się z tego spowiadać.
– Kto przysłał, to przysłał. Zejdź tu do mnie, to ci
powiem...
– To jest glina! – ryknął nagle facet znajdujący się za
mną. Ręce miał spętane kajdankami do tyłu, ale gęby mu
przecież nie zatkałem. – To jest gliniarz! Przyszedł tu po
te dzieciaki...
Chciał pewnie więcej powiedzieć, ale nie zdążył.
Odskoczyłem do tyłu i przyłożyłem mu porządnie po łbie.
Zaskomlał, zapiszczał i zamilkł. Ale co wykrzyczał, to
wykrzyczał.
Tamten na górze zorientował się w sytuacji. Wiedział
już, z kim ma do czynienia. Przez chwileczkę
zastanawiałem się, czy to dobrze, czy źle. Najpierw to
pomyślałem, że może i dobrze się stało. Co innego
przecież łomotać się z jakimś innym bandziorem, a co
innego z milicjantem. W razie wpadki nie ma co wtedy
liczyć na okoliczności łagodzące... Ale tylko przez chwilę
tak się pocieszałem, bo zaraz przyszła mi do głowy myśl
okropna, od której aż włosy mi się na głowie podniosły, a
kark cały spotniał, jakby upał w tym grobie panował, a nie
zimno, co mnie zaraz trząść zaczęło, jak tylko ten płaszcz
z siebie dla duszenia ognia zrzuciłem... Oby tylko on na to
nie wpadł! Oby nie wpadł na ten pomysł okropny.
Powtarzałem sobie to w duszy gorączkowo, zęby zaczęły
mi dzwonić o siebie, a dreszcze mi po plecach latały...
Ale on sprytny był. Umiał myśleć. Nie minęła może
minuta, a już się odezwał:
– Te, gliniarz! Słuchaj uważnie! Coś ci powiem!
Nic mu nie odrzekłem, choć już wiedziałem, co mi
chciał powiedzieć... No, bo cóż innego mógł wymyślić...
– Ogłuchłeś?
Nadal milczałem.
– Uważaj, blacharzu! Jeżeli nie oddasz walizki i nie
wypuścisz zaraz mojego kumpla, to wykończę te
dzieciaki... Słyszysz?
Słyszałem. Aż za dobrze słyszałem. Ale nie
odezwałem się ani słowem. Nie wiedziałem, co mu
odpowiedzieć. Zupełnie nie wiedziałem. Byłem bezradny
jak noworodek, który jeszcze sam się na boczek nie
potrafi przerzucić...
– Słuchaj, glino! Te dzieciaki są tu koło mnie. Nie
wierzysz? Posłuchaj! Zaraz się odezwą!
I usłyszałem. Usłyszałem płacz mojej Halinki i serce
we mnie zamarło... Przełknąłem ślinę i nie swoim,
drewnianym głosem powiedziałem:
– Nie zrobisz nic dzieciakom... Za takie coś
wieszają...
Roześmiał się nieprzyjemnie, rechotliwie.
– Najpierw to muszą złapać. Potem dopiero
wieszają... Zastanów się na I tym, co ci powiedziałem. I
znowu poczekam trzy minuty, a jak się i wtedy jeszcze nie
zdecydujesz, to załatwię się z dziewuchą... I ty będziesz
za to odpowiedzialny. Tylko ty...
– Nie zrobisz tego! – krzyknąłem, starając się, aby
mój głos zabrzmiał mocno i twardo. – Twój kumpel
powie, kim jesteś, i złapią cię raz-dwa. Nigdzie nie
uciekniesz...
Znowu się zaśmiał.
– Pożyjemy, zobaczymy, jak to będzie. A jeżeli nie
wierzysz, że zrobię coś bachorom, to poczekaj trzy
minuty. Sam się przekonasz...
Zamilkł i już się nie odzywał, a czas zaczął lecieć.
Rozum mi mówił, że nic złego dzieciakom nie zrobi. Za
cwany był na to chyba. Rzeczywiście marne miał szanse
wyjść cało, gdyby dzieciaki skrzywdził. Mnie zaś nic
przecież zrobić nie mógł. Musiałby w końcu odejść, a
jego kumpel, który leżał koło mnie kajdankami skuty,
później by go sypnął. Na pewno by sypnął, żeby własną
skórę ratować... A jak już by było wiadomo, kto to ten
drugi, to i by długo się przed nami nie uchował...
Straszy on tylko – powtarzałem sobie w kółko –
straszy, grozi, udaje mocnego. Nie daj się, Komorowski.
Jak się złamiesz, to nie tylko dzieciaków nie uratujesz, ale
i sam głowę położysz pod Ewangelię. On tylko czeka na
to, żebyś wyszedł na wierzch z tą jego walizeczką. Wtedy
dopiero będzie mógł spokojnie wykończyć i ciebie, i
dzieciaki na dodatek. Świadków żadnych już nie będzie i
szukaj wiatru w polu... Dlatego nie możesz się zgodzić na
żadne z nim porozumienie. Musisz być twardy i nie dać
się przestraszyć...
Tak mi to rozum mówił, ale serce podpowiadało coś
zupełnie innego. I dlatego gdy po trzech minutach
odezwał się znowu i zapytał:
– No jak? Namyśliłeś się? – i dodał: – Czas już
upłynął. Przedłużenia nie będzie – a jednocześnie znowu
usłyszałem ciche pochlipywanie Halinki, odpowiedziałem
natychmiast, bez wahania:
– Dobra. Mogę porozmawiać o tej twojej walizce...
GODZINA 4,01
Wyszedłem z grobowca. Byłem bez płaszcza, dął
zimny wiatr, przenikliwy, ale chłodu żadnego nie czułem.
Cały byłem napięty i stężały. W prawym ręku trzymałem
pistolet, w lewym walizkę. Nie sam wyszedłem. Pół kroku
przede mną, a może i bliżej szedł ten w jasnym płaszczu.
Skuty był jak należy, a ja chowałem się, jak mogłem, za
jego plecami. Rękę z pistoletem umieściłem mu na
ramieniu, tuż koło ucha.
Wiatr chmury ostatecznie rozgonił, a że księżyc
świecił i gwiazdy było widać, więc w porównaniu z porą,
gdy na cmentarz szedłem, dość widno było. Od razu ich
zobaczyłem. Halinkę i Witka. Stali oddaleni o kilka
metrów ode mnie. Ale nie sami. Był z nimi facet w
długim ciemnym płaszczu. I trzymał w ręku pistolet, i tym
pistoletem dzieciom groził. A trochę z boku jeszcze drugi
zbój stał i też był uzbrojony. Przynajmniej tak to
wyglądało. Nie bardzo mogłem dostrzec, co tam w dłoni
trzymał, ale coś w niej miał i celował tym czymś w moim
kierunku.
Zatrzymałem się i jeszcze bliżej przysunąłem do
pleców mojego więźnia, szepcząc mu w kark:
– Zatrzymaj się...
Posłuszny był i natychmiast zamarł nieruchomo,
jakby w ziemię wrósł.
– No, zmądrzałeś, gliniarzu – powiedział ten, który
stał przy dzieciach – nareszcie wylazłeś z nory. Postaw
teraz tę walizkę na ziemi i cofnij się o krok...
Widać pomyślał, że jestem człowiekiem niespełna
rozumu.
– Wolnego – powiedziałem – nie taka była umowa.
Oddam walizkę, ale wpierw wypuść dzieciaki...
– Wypuszczę, jak oddasz walizkę...
– Nic z tego. Zabierz ją sobie sam. Mam cię na
muszce. Mogę w każdej chwili wystrzelić...
– Ja też...
– I trafisz swojego kumpla...
– Nie twój interes...
Rzeczywiście nie był to mój interes, lecz chciałem
wierzyć, że nie zdecyduje się strzelać. Ale w końcu licho
go wie, co postanowi. Mogło mu rzeczywiście nie bardzo
zależeć na życiu kolegi... W każdym razie mój więzień też
miał co do tego wątpliwości, bo zaczął nagle wiercić się i
przykurczać w sobie.
– Stój spokojnie – warknąłem mu do ucha i jeszcze
mocniej przywarłem do jego pleców.
Postanowiłem nie ustępować. Nic już nie miałem do
stracenia. Oddanie im walizki i wypuszczenie więźnia
oznaczało przecież mój koniec. I wykończenie dzieci. Im
świadkowie nie byli potrzebni. Byłem pewny, że jeśli
tylko na sekundę wylezę zza żywej tarczy, która mnie
chroni, natychmiast zaczną strzelać. Dlatego nie mogłem
zza niej wysunąć nosa. W żadnym wypadku...
– No jak tam? Namyśliłeś się?... – W jego głosie było
zniecierpliwienie.
– Namyśliłem. Wypuścisz dzieciaki, dostaniesz
walizkę.
Starałem się, żeby mój głos brzmiał pewnie i
zdecydowanie. Tak aby skubaniec wiedział, że ja nie
pęknę. Jednocześnie starałem się dokładnie przycelować
w brzuch bandziora w ciemnym płaszczu. Nie było to
wcale takie proste. Nawet w normalnych warunkach nie
byłem strzelcem zbyt tęgim, a wtedy była w dodatku noc,
a podpórka z ramienia mojego więźnia diablo chybotliwa i
niepewna. Wystarczyło, by facet nagle drgnął właśnie
wtedy, kiedy bym strzelał, a z pewnością pocisk
przeszedłby kilka metrów obok celu. Zresztą nawet gdyby
i nie drgał, to i tak trudno by było trafić. Ale pomimo tego
zdecydowałem się. Pomyślałem, że jeżeli zaraz mi zbój
nie ustąpi, będę strzelał. Choćbym miał nie trafić, choćby
przyszło mi zaraz potem rozstać się z życiem. Bo jedno
było pewne. Kiedy zacznę strzelać, zaczną strzelać i oni. I
to nie do dzieciaków, ale do mnie. I mnie nie tak łatwo
było trafić, bo przecież zasłonięty byłem. I zaraz po
strzale postanowiłem do ziemi przypaść. Więc się
powinna wywiązać strzelanina, a przez ten czas dzieci
nikt by nie pilnował. I mogłyby zdążyć uciec, jeżeli tylko
głów ze strachu by nie straciły...
Postanowiłem strzelać, gdy tylko doliczę w myśli do
dziesięciu. Zacząłem liczyć. Doliczyłem do siedmiu, gdy
nagle ten w ciemnym płaszczu znowu się odezwał:
– Dobrze, gliniarzu. Jak nie wierzysz, to załatwimy to
inaczej. Z rączki do rączki, że tak powiem. Odpowiada ci
to?
Przestałem liczyć i nadstawiłem uszu. Pomyślałem,
że mu jednak zależy na życiu kumpla. Chciał,
przynajmniej na razie, uniknąć bezładnej strzelaniny...
– Jak to sobie wyobrażasz? – zapytałem, nie
spuszczając go z muszki.
Zagulgotał coś po angielsku do tego drugiego, który
dotąd stał między grobami cichutko i nieruchomo. Tamten
chwilę się namyślał, potem energicznie pokiwał głową i
potrząsnął tym czymś, co trzymał w ręku. W dalszym
ciągu nie mogłem zorientować się, co to jest. Mogła to
być papierośnica albo i mały pistolet z krótką lufą.
Oczywiście, wolałbym, żeby to była papierośnica.
– Zrobimy to tak, gliniarzu. Podejdę do ciebie z
dzieciakami. Będę w nie celował. Jeżeli zrobisz choć
jeden ruch, który mi się nie spodoba, natychmiast i bez
uprzedzenia będę strzelał do dzieci, a mój przyjaciel
wygarnie do ciebie. Zrozumiałeś? – Zrozumiałem, a i
moja żywa osłona także zrozumiała. Ramię skutego
bandziora zadrżało leciutko. – Kiedy już podejdę –
ciągnął dalej bandzior w ciemnym płaszczu – postawisz
na ziemi walizkę i cofniesz się krok...
– Postawię walizkę – przerwałem gdy dzieci będą już
ze mną i przestaniesz do nich celować. A twój kumpel
cofnie się wraz ze mną i dalej będzie mnie zasłaniał...
– Dobrze! – zniecierpliwił się. – Niech i tak będzie!
Pomyślałem, że zbyt łatwo się na wszystko godzi.
Bardzo mu widać zależało na tej walizce. A i pewnie
nie zamierzał dotrzymać umowy... A swego przyjaciela
też chyba spisał już na straty. Chodziło mu o walizkę, a
nie o niego. Kiedy już ją będzie miał, to pewnie zaczną
pukaninę, nie zważając na życie mojego jeńca.
Żałowałem, że nie umiem po angielsku i nie zrozumiałem,
co mówił do tego drugiego...
– Uważaj! – powiedział – zaczynamy!
Ruszył w moim kierunku, popychając przed sobą
dzieci. Szły wolno, zastraszone i drżące. Znowu zrobiło
się widniej i zobaczyłem, że twarz Halinki jest mokra od
łez. Z całego serca pragnąłem podbiec do niej i przytulić
ją do siebie... Ale nie mogłem tego zrobić. Lufa pistoletu
bandziora dotykała głowy córki. Palec trzymał na
spuście... Nie mogłem oderwać wzroku od jego ręki, od
jego palca...
Podeszli bardzo blisko i zatrzymali się. Gdybym
zrobił jeszcze dwa kroki do przodu, mógłbym dotknąć
mojej córeczki...
– Teraz na ciebie kolej – powiedział zduszonym,
lekko schrypniętym głosem. – Postaw na ziemi walizkę i
cofnij się...
Postawiłem walizkę koło lewej nogi, potem lekko
szarpnąłem mojego jeńca do tyłu. Cofnęliśmy się o krok...
– Odejdź dalej – powiedział bandzior w ciemnym
płaszczu.
– Wypuść dzieciaki.
– Zrobimy to razem, gliniarzu... Ty odejdziesz, ja
puszczę dzieci.
– Dobrze.
Pchnął lekko Halinkę lufą pistoletu. Niepewnie
postąpiła kilka kroków w moim kierunku. Witek dreptał
obok niej. Jednocześnie ja się zacząłem cofać. Wolniutko,
bardzo powoli. On ostrożnie zbliżył się do pozostawionej
przeze mnie walizki. Nie patrzył na mnie. Ale nie
spoglądał i na walizkę. W dalszym ciągu wpatrywał się w
dzieci i do nich celował. A kiedy podszedł już całkiem do
walizki, także na nią nie spojrzał, tylko lekko przykucnął i
zaczął macać wokół siebie lewą dłonią. Lufa pistoletu
była dalej wycelowana prościutko w plecy mojego
dziecka. Wstrzymałem oddech, a przez cały czas czułem,
jak po spotniałych plecach i karku przebiegają mi tysiące
mrówek... Czekałem tej jedynej chwili, podczas której
choć na sekundę, na jej ułamek odwróci oczy od Halinki i
Witka i przestanie do nich mierzyć...
Namacał rączkę walizki, potem podniósł ją szybkim
ruchem. Kamienie, które do niej włożyłem, potrząśnięte
gwałtownie, mimo że owinąłem je w papier,
zagrzechotały jeden o drugi...
Doczekałem się. Przestał wpatrywać się w dzieciaki,
a lufa pistoletu opuściła się lekko w dół. Spojrzał na
walizkę, a na jego twarzy odmalowało się zdziwienie.
Odepchnąłem mojego więźnia w bok, w stronę, gdzie
stał ten cudzoziemiec, który nie wiadomo co w ręku
trzymał. Jeniec się wywrócił, a ja skoczyłem jakby
sprężynami wyrzucony. Sportowiec ze mnie nigdy nie był
dobry, bo i czasu ani ochoty na sport nie miałem, ale
takim trójskokiem, jaki wykonałem w tę zaduszkową noc
na starym cmentarzu, to pewnie bym się i do reprezentacji
na olimpiadę zakwalifikował...
Wypuścił walizkę naładowaną kamieniami i zasłonił
się tą ręką, którą ją poprzednio trzymał, drugą, tę z
pistoletem, też w moim kierunku wyciągnął... Ale nie
zdążył porządnie wycelować. Kiedy wystrzelił, byłem już
prawie przy nim i z całej siły lufą mojej tetenki
przyłożyłem mu po twarzy. Zwinął się, zapiszczał jak
mysz nadepnięta. Pistoletu jednak nie wypuścił, choć
strzelić z niego więcej do mnie nie mógł, bo objąłem go
uściskiem i mocno przywarłem do niego. Mocowaliśmy
się tak na stojąco w milczeniu. Ja go okrutnie do siebie
przyciskałem i na ziemię chciałem obalić, on się próbował
z tego uścisku wyrwać, a przynajmniej rękę z pistoletem
oswobodzić... Twarz jego była przy mojej twarzy. Czułem
na sobie jego oddech i widziałem gębę jego spotniałą i
wykrzywioną strachem i wściekłością. Pluł, warczał i
usiłował mnie ugryźć. Potem wrzasnął nagle coś po
angielsku, wzywając chyba na pomoc kompana...
I pewnie koniec byłby ze mną, gdyby ten
cudzoziemiec od tyłu mnie zaszedł i czymś po głowie
stuknął. Ale jakoś tego nie zrobił. Kątem oka zobaczyłem,
że już go po prostu nie ma, że chyba uciekł gdzieś między
krzaki i groby... Za to ten skuty kajdankami począł się z
ziemi gramolić. I już po chwili był przy nas. Ręce miał do
tyłu wykręcone i skute, ale nogi wolne. Przystanął,
przycelował i kopnął!
Poczułem ból przenikliwy w plecach. Tak ostry i
okropny, że wrzasnąć mi się zachciało. Nie krzyknąłem
jednak, tylko jeszcze mocniej przycisnąłem bandziora i
wytężyłem wszystkie siły, by go wreszcie wywrócić. Nogi
mu chciałem podciąć, ale mi się to nie udało. Mocny był.
Stał twardo i nieruchomo, jak pniak w ziemię wrośnięty.
I bylibyśmy tak pewnie mocowali się na stojąco nie
wiadomo jak długo, gdyby ten skuty znowu się nie
wtrącił. Po nogach mnie kopać zaczął , po kostkach i
kolanach... Podcięty tymi kopniakami, równowagę nagle
straciłem i rymnąłem w błoto, wypuszczając z uchwytu
faceta, którego do tego momentu tak mocno trzymałem.
Plecami o ziemię rąbnąłem, aż błoto zaplaskało jak ciasto
wyrabiane przez piekarza...
Bandzior nie spodziewał się, że go tak łatwo ze
swych objęć wypuszczę. Był chyba zdziwiony tym, co się
stało, a pewnie też i zmachany siłowaniem, bo zbyt wolno
podniósł rękę z pistoletem, dotychczas mocno do boku
przyciśniętą. Ja byłem szybszy. Wystrzeliłem prawie w tej
samej chwili, gdy moje plecy i głowa dotknęły błota.
Przez chwil kilka stał nade mną z ręką lekko wzniesioną i
wpatrywał mi się w twarz szeroko rozwartymi oczami.
Długo tak stał. Przynajmniej tak mi się wydawało. A
potem powoli i miękko osunął się na ziemię, ciągle nie
wypuszczając z ręki pistoletu.
Ciężko podniosłem się z błota. Skuty bandyta już nie
usiłował mnie kopać. Stał obok i gapił się we mnie z
otwartymi ustami. Potem powiedział:
– Proszę pana... niech pan do mnie nie strzela... Ja
panu nic złego nie zrobiłem...
Nie miałem zamiaru strzelać do niego. W ogóle mu
nie odpowiedziałem. Pochyliłem się nad leżącym. Był
nieruchomy. Oczy i usta miał otwarte. Z ust ciekł mu
wąski strumyczek krwi. Nie wiedziałem, czy żyje. Na
wszelki wypadek końcem buta wytrąciłem mu z dłoni
pistolet. Pochyliłem się i wziąłem go w rękę. I wtedy
przybiegła do mnie Halinka. Nie powiedziała ani słowa.
Przytuliła się po prostu. Poczułem jej rączki obejmujące
moją szyję i dziecięcy policzek przy twarzy. Obok Halinki
stał Witek. Patrzył na mnie i też nic nie mówił.
GODZINA 4,40
Na noszach go nieśli, ostrożnie wymijając mogiły i
torując sobie drogę w gęstwinie kolczastych krzewów.
Dychał jeszcze, ale kiepsko z nim było. Miałem nadzieję,
że wyżyje. Prawdę mówiąc, nie chciałbym nigdy nikogo
zabić. Nawet największego bandziora.
Porucznik Fronczak podniósł z ziemi blaszany
kanister. Potrząsnął nim. Coś w środku zachlupotało.
– O – ucieszyłem się – to w tym mieli benzynę...
– Jaką benzynę?
– Chcieli mnie ogniem wykurzyć z tego grobowca...
Ale skąd mieli tu benzynę?
– Skąd? – porucznik Fronczak uśmiechnął się. – Z
samochodu przynieśli. Przecież ten cudzoziemiec
przyjechał tu samochodem...
– I uciekł samochodem – powiedziałem zafrasowany.
– Nie zatrzymałem go, nie dało rady...
– Nie macie się o co martwić. Niedaleko ujedzie.
Wszystkie drogi zablokowane. Wiemy zresztą, kto to
taki...
– Dyplomata?
– Jaki tam dyplomata – Fronczak lekceważąco
machnął ręką – kierowca z ambasady. Nie ma immunitetu
dyplomatycznego. Będzie siedział...
Z grobowca Średnickich wyszedł major z Komendy
Głównej. Oburącz dźwigał wszystko to, co schowałem w
metalowej trumnie. Podszedł do mnie i powiedział:
– Wiecie, sierżancie, to wszystko warte jest
kilkadziesiąt tysięcy dolarów... – zamilkł i czekał
wyraźnie na to, co mu odpowiem.
Księżyc znowu zaświecił jaśniej, wiatr jakby trochę
się ustatkował. Cały teren starego cmentarza oświetlony
był jaskrawym blaskiem samochodowych reflektorów.
Między grobami kręciło się kilku zaaferowanych ludzi w
nieprzemakalnych płaszczach. Błyskały flesze aparatów
fotograficznych, rozciągano jakieś taśmy i robiono
pomiary. Poczułem, że jest mi coraz zimniej, a poparzone
dłonie z chwili na chwilę mocniej pieką. Halinka
przytulała się do mego boku. Witek Maciaszek ostro
pociągał nosem i przestępował niespokojnie z nogi na
nogę...
Zebrałem całą odwagę i wyprężając się w postawie
zasadniczej, wyrecytowałem:
– Obywatelu majorze, sierżant Komorowski prosi o
pozwolenie odmeldowania się... Dzieciaki są umęczone
niemożebnie...