Arkady Fiedler
AMBINANITELO GORĄCA WIEŚ
Obwolutę, okładką i iwyklejkę projektował MIECZYSŁAW KOWALCZYK
Zdjęcia autora
PRINTED IN POLAND
1965
PRZEDMOWA
Jak wynika z niniejszej książki, podróży moja na Madagaskarze obfitowała w liczne i
głębokie wzruszenia osobiste: całym sercem pokochałem daleką wyspę, jej ludność,
krajobrazy i zwierzęta do tego stopnia, że troski, nadzieje i pragnienia Howasów czy
Betsimisara-ków stały się poniekąd także moimi troskami i nadziejami.
Jak boleśnie musiałem odczuć tragiczne wydarzenia roku 1947, kiedy w kilku
tygodniach szaleńcy kolonialni zabili blisko 90 000 Mal-gaszów, których jedyną
zbrodnią było to, że pragnęli w drodze zupełnie legalnej uzyskać pewną autonomię w
ramach Wspólnoty Francuskiej. Ale działo się to na kilka lat przed Dien Bien Ph.it,
klęską, fctóra wielu Francuzom dopiero otworzyła oczy i sumienia i pouczyła ich, że
już minęły czasy topienia w krwi wolnościowych dążeń kolonialnych ludów.
Toteż w 1958 roku doznałem nowego wzruszenia, tym razem wielce radosnego, na
wieść o proklamowaniu Republiki Malgaskiej z mal-gaskim rządem na czele, a w
dwa lata później o uzyskaniu zupełnej niezależności w ramach Wspólnoty
Francuskiej. Wyobraziłem sobie szaloną radość mych przyjaciół na Madagaskarze i
razem z nimi się cieszyłem, chociaż oddalony o tysiące kilometrów.
Rzecz znamienna, że dopiero teraz książka niniejsza staje się prawdziwie aktualna, a
ostatnie wypadki nadają jej historyczną poniekąd wartość. Pomimo że jest to książka
przede wszystkim o madagaskar-skiej przyrodzie, o prostych ludziach, o miłych
dziewczynach, o dziwnych zwierzętach, o sielance snutej w uroczej wsi w głębi
Madagaskaru, to przecież chcąc oddać wierny obraz nastrojów, książka jednocześnie
dotyka nurtów społeczno-politycznych wśród Malgaszów. Jak słusznie, jak uczciwie
to czyni, teraz dobitnie wykazały przełomowe zdarzenia polityczne ostatnich lat.
Dla właściwszego zrozumienia tła tych wydarzeń książka staje się niezbędnym
kluczem.
ARKADY FIEDLER
1.
Na północ od Tamataivy Nadejdzie burza tej nocy
Miasto Maroantsetra leży na -wschodnim brzegu północnej części
Madagaskaru, w głębi rozległej zatoki Antongil, w tym samym miejscu, w którym
Maurycy Beniowski wylądował w 1774 roku i zakładając swe Louisbourg marzył o
stworzeniu wielkiego państwa Malgaszów, mieszkańców wyspy, pod swoim berłem.
Dziś może równie trudno jak wtedy dostać się do Maroantsetry. Żadna bita droga nie
prowadzi do portowej mieściny, zamkniętej od strony lądu gmatwaniną gór i gęstą
puszczą tropikalną. Są tylko dwa sposoby dotarcia do Maroantsetry: od portu
Tamatawy kiepską drogą wzdłuż plaży morskiej — lub morzem na francuskim
stateczku przybrzeżnym, odbywającym rejs co miesiąc.
Wybraliśmy ten drugi środek. W upalny poranek pewnego dnia styczniowego
weszliśmy na statek, a w godzinę później odbiliśmy od mola tamatawskiego.
Dopiero znacznie później uświadomiliśmy sobie, czym był wyjazd z Tamatawy:
wejściem w inny świat. Jakże inny! Za nami pozostała cała zapalczywa ruchliwość
kolonii francuskiej, gorączkowy taniec około złotego cielca, za nami pozostały
rojne nabrzeża Tamatawy i luksusowe dzielnice europejskiej Tananariwy, koleje i
pociągi Michelin, hotele, francuskie wina i francuscy administratorzy.
Po wyjściu statku z Tamatawy urwał się gwar kolonialny. Wraz z nastaniem ciszy
świat zdrętwiał w jakimś baśniowym
uśpieniu. Tropikalna senność ogarnęła wszystko: ludzi, statek, niebo. Ocean Indyjski
był jak jezioro, wyjątkowo spokojny. Od żaru unosiła się w powietrzu biała para,
która zdawała się przenikać nawet do mózgu ludzkiego i tłumić wszelką myśl. W
tym świecie wszystko się zamazywało, zdarzenia i zjawiska zatracały cechy
rzeczywistości.
Z towarzyszem podróży z Polski, Bogdanem Kreczmerem, stałem oparty o poręcz
statku. Na pół drzemiąc patrzyliśmy na zamglone w oddali góry wschodniego
wybrzeża.
— Nadejdzie sztorm tej nocy —• ktoś obcy, stojący za moimi plecami, odezwał się
do nas po francusku.
— Może nadejdzie — odpowiedziałem półgębkiem nie ruszając się z miejsca.
—• Panowie również do Maroantsetry?
— Tak.
— Z administracji kolonialnej?
— Nie.
— Handel?
— Nie.
— Eksploatacja?
— Tak.
—- Czego? Drzewa?
— Nie. Robaków.
Tamten wziął to za niewłaściwy żart i usłyszałem jego ciche sarknięcie. Obejrzałem
się. Stał za nami olbrzymi Hindus o wspaniałej, czarnej brodzie, ubrany w biały,
jedwabny garnitur. Człowiek zażywny i widać zamożny. Typowy wschodni
władca z sensacyjnych filmów.
— Robaków? — spytał niedowierzająco z wymówką w głosie i błyskiem niechęci w
czarnych jak jego broda oczach.
— Zbieramy owady dla muzeum. Jesteśmy przyrodnikami — wyjaśniłem uprzejmiej.
— Panowie nie Francuzi?
— Nie.
— Niemcy?
— Nie, Polacy.
— Ach, Polacy! — powtórzył Hindus z takim wyrazem twarzy,
jak gdyby wiadomość wprawiła go w radosne zdumienie. — I zbieracie owady? Czy
to popłaca? I dlatego jedziecie na ten koniec świata? Może jeszcze głęboko w
puszczę?
— Głęboko, nie głęboko. W zapleczu Maroantsetry jest taka wioska nad rzeką
Antanambalana, nazywa się Ambinanitelo.
— Bien, znam ją doskonale. Mam w tej wsi swoją filię, skład tkanin. Jestem Amod,
kupiec z Maroantsetry.
— A ja sądziłem, że pan jest... agentem policyjnym, bo taki ciekawy.
— Nie, dziękuję! — wstrząsnął się Hindus.
Moja złośliwa uwaga wywołała jego uciechę, lecz nie poskromiła ciekawości.
— Ambinanitelo to wielka wieś, owszem, i pełno tam ładnych dziewczyn-ramatu, to
prawda, ale po co, do licha, leziecie akurat do tej zapadłej dziury?
— Spodziewam się znaleźć tam dwie rzeczy: rzadkie owady i ślady po Beniowskim.
— Beniowskim? Kto to? Jakiś zaginiony rodak?
— Tak, coś w tym rodzaju.
Hindus otarł twarz jedwabną chustką i westchnął:
— W nocy będzie chyba burza...
Wyczerpał się; już odeszła go chętka do rozmowy, nas także. Oddalając się rzekł:
— Żegnam panów. Spotkamy się przy obiedzie.
Nie spotkamy się. On jechał na statku pierwszą klasą, my drugą.
Rakoto, osławiony próżniak
Pod wieczór dobiliśmy do przystani w Foulpointe. W drugiej połowie XVIII wieku
panował tu król Hiawi, sojusznik Beniow-skiego. Dziś rządzili tu biali plantatorzy
kawy. W ciągu godzinnego postoju w porcie setki worków cennego ziarna
ładowano na nasz statek. Przenosili je z lądu na plecach półnadzy Malgasze.
Tragarze należeli do szczepu Betsimisaraków, zamieszkującego
większą część wschodniego wybrzeża wyspy. Zgięci, zlani potem, śpieszyli do statku.
Hindus Amod i tęgi Francuz Tinaire, hurtownik drzewa w Ma-roantsetrze, również
pasażer pierwszej klasy, zeszli tak samo jak my ze statku i przechadzali się po
przystani, by zaczerpnąć powietrza. Zwróciłem się do nich, nie bez szczypty ironii,
z prośbą o wytłumaczenie nam dziwnej sprzeczności: dlaczego robotnicy portowi,
uchodzący w oczach kolonistów za skończonych próżniaków, tak dzielnie pracują.
— Sprzeczności? — podchwycił Tinaire. — Nie ma tu żadnych sprzeczności!
Rzetelnie panów informowano. Ci hultaje — Tinaire wykrzywił twarz w stronę
tragarzy na znak pogardy — ci hultaje to najgnuśniejsze tałałajstwo pod słońcem.
Lenistwo tych nicponi przechodzi ludzkie pojęcie...
—- I dlatego tak się śpieszą z workami? — wtrąciłem.
— A że tak się śpieszą z workami — ciągnął kupiec nie zrażony — to całkiem inna
rzecz. To skutki genialnego pociągnięcia ekonomicznego naszej administracji
kolonialnej. Czy wiecie, panowie, co to podatek pogłowny? To cudotwórcza
magia, to nowoczesne zaklęcie tak silne, że zmusiło do pracy nawet tych
zakutych nierobów. Spójrzcie na tych młodych Rakotów, Tsarów, Rasafów,
Siddiców i jak im tam! Łazęgi, głodomory, lenie, którym przez całe życie nie
przyszłoby do głowy jąć się pożytecznej pracy. Ale muszą! Muszą, bo na
Madagaskarze każdy bez wyjątku Malgasz powyżej osiemnastu lat musi płacić
podatek pogłowny. Nic nie pomoże, że przeważna część tubylców nie posiada nic
prócz łachmanów, które nosi na sobie, i że z chronicznej nędzy nie dojada. Każdy
z tych włóczykijów musi płacić co rok tę daninę.
— Ile ona wynosi?
— Równa się mniej więcej miesięcznej pensji niższego urzędnika administracyjnego.
Ze zdziwienia świsnąłem przez zęby:
— Ależ to niedorzeczność! Jeśli ktoś całkiem goły i biedny, to z czego ma płacić
podatki? Przecież z pustego nikt nie naleje.
— Nic podobnego! Na Madagaskarze musi nalać! — zaśmiał się Tinaire
rozbawiony. — Władze kolonialne wskazują Malga-
10
szowi właściwą drogę: idź do białego kolonisty na plantacje lub do kopalni, przyjmij
jego warunki płacy i zapracuj sobie potrzebne na podatek pieniądze!
— I Malgasz idzie? Nie uchyla się?
— Niechby spróbował! Jeśli nie uiści podatku pogłownegoj ciężko zapłaci za
swą krnąbrność. Prawo kolonii skazuje go na rok lub więcej więzienia, w którym
przestępca wykonuje przymusową robotę bez zapłaty. Podatek pogłowny stanowi
najważniejszy dochód w budżecie administracji kolonii, inne wpływy są znikome
w porównaniu z nim, nie wyłączając podatków, które my, kupcy, tu płacimy,
chociaż odczuwamy je dotkliwie.
— To prawda! — potwierdził Hindus Amod. — Lecz kolega zapomina, że podatek
pogłowny ma jeszcze jedną dobrą stronę: zmusza tubylców do pracy u
kolonistów. Bez tej pracy biali plantatorzy i właściciele kopalń zeszliby na psy,
a razem z nimi i my, kupcy.
— Malgasze — podkreślił Tinaire z godnością — muszą przejść tę twardą szkołę
pracy, zanim zdolni będą do przyjęcia naszej cywilizacji.
— Twardą szkołę pracy — stwierdziłem — to znaczy, że mają pracować nic w
zamian nie dostając?
Tinaire zrobił gwałtowny ruch niezadowolenia:
— Nic nie dostając? Czy podatki nie obracają się przede wszystkim na dobro samych
Malgaszów? Przecież ich stopa życiowa podnosi się równomiernie z ogólnym
rozwojem kolonii! Przecież ich dobrobytowi służą koleje, autostrady i autobusy, dla
nich buduje się liczne szkoły, dla nich powstaje coraz gęstsza sieć Assistance
Mśdicale — Opieki Zdrowia! Nie „sposób wyliczyć wszystkich korzyści
tubylców.
I Tinaire, hurtownik z Maroantsetry i zagorzały entuzjasta Madagaskaru, z dumą
śledził krzątających się tragarzy na przystani w Foulpointe.
Wśród tych tragarzy był Rakoto. Złożył przed chwilą worek kawy w luku statku i
teraz pędził na ląd po nowy ładunek. Rakoto miał dziewiętnaście lat, minę wesołego
urwisa, lubił po-żartować.
Zatrzymaliśmy go:
11
— Hej, Rakoto! Stój! Masz papierosa!
Rakoto posłusznie przystanął, ucieszył się z poczęstunku. Zatknął papierosa za
uchem.
— Czy jechałeś już kiedy autobusem? Nie, Rakoto nie jechał jeszcze autobusem.
— A byłeś w hotelu „Fumaroli”?
Rakoto oczywiście nigdy nie był w wielkim hotelu w Tanana-riwie ani w żadnym
innym hotelu wyspy. Co prawda hotele powstały z jego podatków, ale mieszkali w
nich tylko kolonizatorzy, Malgasze zaś usługiwali. Rakoto nie należał do tych
uprzywilejowanych Malgaszów usługujących.
— Czy umiesz czytać?
Nie, Rakoto nie nauczył się czytać, Rakoto zaśmiał się na samą myśl o tym. W
okolicy, z której pochodził, nie było jeszcze szkoły. Brązowy tragarz z niepokojem
zerknął na wielki drewniany spichrz z okienkiem, stojący w pobliżu. Chciał pędzić
dalej. Wskazał na spichrz:
— Vazaha patrzy! Vazaha to biały człowiek.
Wcisnęliśmy mu do spoconej dłoni całą paczkę papierosów gaulois:
— Jeszcze chwilę, zaczekaj! Powiedz, masz rodzinę? Rakoto miał rodzinę, żonę.
— A dzieci?
Miał dziecko półroczne, ale niedawno umarło.
— Na co?
Na malarię, wiadomo.
— To lekarstwa nie pomogły?
Nie było lekarstw, żadnych lekarstw nie dostał.
Rakoto uciekł od mas, zdjęty paniką. Powodem jego nagłego przerażenia nie był
vazaha, dozorujący w spichrzu — powodem byliśmy my sami: przeraził go
niespodziewany dar całej paczki papierosów. Zabobonny Malgasz nie rozumiał
tego rodzaju hojności. Podejrzewał niebezpieczne dla siebie czary. Może obcy
vazahowie chcieli omotać jego duszę? Może byli to biali mpamo-savy, złośliwi
czarnoksiężnicy, a wtykali mu tak szczodry podarek po to, żeby tym lepiej uśpić
jego czujność? O, Rakoto nie
12
da się otumanić, Rakoto był roztropny, przezorny, czujny! Przeszył nas niechętnym
spojrzeniem i ze zdławionym jękiem na ustach, a z paczką gauloisów w garści
uciekał co sił w nogach. Był czujny!
Powstało pytanie, kiedy Rakoto otrząśnie się ze swej ciemnoty i czujność skieruje we
właściwą stronę, ku rzeczywistym wrogom. Na razie z powodu nowoczesnego
zaklęcia — jak mówił kupiec Tinaire — w postaci podatku pogłownego, Rakoto,
sam obdarty, dokonywał zdumiewającego, niepomiernego czynu: pieniędzmi,
które dawał, utrzymywał w ruchu machinę wielkiej kolonii, a równocześnie tanią
pracą swych rąk zapewniał dobrobyt wszystkim innym kolonizatorom, nie tylko
urzędnikom.
Rakoto, osławiony próżniak.
Sainte Marie, wyspa piratów
Hindus Amod nie miał słuszności. W nocy burza nie przerwała ciszy. Na mokrych
prześcieradłach kąpaliśmy się w obfitym pocie. Nazajutrz Ocean Indyjski był
wciąż tak samo spokojny i gładki jak dotychczas. Tego dnia przystanęliśmy w
porcie wyspy Sainte Marie, owianej zarówno zapachem goździków, których
drzewa wszędzie tu rosły, jak i wspomnieniem jednej z naj-burzliwszych kart w
księdze dziejów ludzkich.
Sainte Marie była w ciągu XVII wieku i na początku XVIII wyspą europejskich
piratów. Wypierani z wód amerykańskich, przenosili swój proceder na Ocean
Indyjski i tu około 1700 roku stali się taką potęgą, że flotylle możnych kompanii
wschodnio-indyjskich były na ich łasce. Ofiarą ich padały nie tylko europejskie
statki, utrzymujące handel z Indiami i archipelagiem wysp korzennych — piraci
równie gorliwie zaczajali się u wylotów Morza Czerwonego i Zatoki Perskiej, by
łapać arabskich, perskich i hinduskich kupców, a z pobliskiego Madagaskaru
wybierali licznych niewolników na sprzedaż w innych częściach świata.
Po krwawych wyprawach wracali do Sainte Marie na wypoczynek i libacje.
Powstała tu niesamowita rzeczpospolita kor-
¦ 13
sarskiego bractwa, opierająca się na kilku srogich przepisach swoistego savoir vivre.
W niektórych latach przebywało tu ponad tysiąc piratów wszystkich morskich
narodowości, lecz prym wodzili Anglicy. Pijacka sielanka często przeobrażała się
w koszmar wzajemnego wyrzynania się. To jedyne w swoim rodzaju skupisko
trwało mniej więcej do 1720 roku, kiedy wspólne wyprawy okrętów wojennych
państw europejskich położyły kres świetności wyrzutków — wielu z nich
wytłukły, resztę przegnały.
Obecność tylu piratów wywierała oczywiście znaczny wpływ na losy samego
Madagaskaru. Po ostatecznym wykurzeniu ich z Sainte Marie mnóstwo uciekło na
wielką wyspę, lecz i przedtem niejeden, syty bogactw, chronił się między
Malgaszami. Wchodził z nimi w związki rodzinne i despotycznie narzucając tu
swe rządy tworzył dynastie królików. Całą namiętną okrutność poprzedniego bytu
piraci wnosili teraz między Malgaszów.
Jeszcze pół wieku później stanowili oni ważny czynnik w życiu Madagaskaru i
Beniowski zawierał sojusze z ich potomkami, tak zwanymi „Zana Malata”.
Najwięcej było ich, rzecz prosta, na wschodnim wybrzeżu wielkiej wyspy i tym
niezawodnie tłumaczy się dzisiaj dość jasny kolor skóry, spotykany u wielu
Malgaszów szczepu Betsimisaraków.
Dawne, przebrzmiałe burze! Dziś wysepka Sainte Marie wita przybysza mocnym
zapachem goździków, rozlewającym się z tubylczych plantacji, a spokojna
ludność, odłam szczepu Betsimisaraków, nosi na brązowych twarzach łagodny
uśmiech.
2.
Ramaso, niezwykły nauczyciel
N.
a czwarty czy piąty dzień po wyjściu z Tamatawy przybiliśmy do Maroantsetry.
Maleńkie, ospałe miasteczko — siedziba szefa dystryktu * — całe w cieniu
rozłożystych drzew mangow-ców, drzemało u ujścia rzeki Antanambalana do
zatoki Antongil. Kilkanaście sklepów w drewnianych domach było przeważnie w
ręku Hindusów i Chińczyków. Kilkunastu Francuzów i Kreo-
Odpowiednik naszego dawnego starosty powiatowego (przyp. autora).
14
lów z wyspy Reunion, to przeważnie kupcy-hurtownicy. Reszta to Malgasze
Betsimisaracy. Miasteczko leżało w bagnistej dolinie, więc ludność chorowała na
malarię.
Nie byłem roztropny wspominając Hindusowi Amodowi o swym zamiarze szukania
śladów po Beniowskim. Francuzi Maroantsetry, ludek podejrzliwy i skory do
przesady, węszyli u nas jakieś kombinacje przeciw francuskiej kolonii. Uroili
sobie, że zajmujemy się działalnością Beniowskiego dlatego, by Polska mogła
rościć sobie prawa do Madagaskaru jako kolonii. Skończona bzdura, lecz
przygotowując się do wyprawy w głąb wyspy spotykaliśmy w Maroantsetrze na
każdym kroku przeciwności. Nawet trudno było o wyszukanie malgaskiego
kucharza, niezbędnego w takiej podróży.
Po Beniowskim żadnych śladów. Pewnego dnia wyszedłem w towarzystwie Bogdana
Kreczmera parę kilometrów poza miasto do ujścia Antanambalany, rzeki nad
podziw potężnej. Według dawnych map stały tu osiedle i fort Louisbourg. Dziś
głuche fale Oceanu Indyjskiego biły o piaszczystą plażę tak pustą, jak gdyby tu
nigdy nie postała noga ludzka, a odwieczny wiatr cicho szumiał w iglicowatym
listowiu samotnych drzew kazuariny.
W drodze powrotnej do miasteczka mimo woli przypomnieliśmy sobie
Rakota, młodego tragarza w Foulpointe. Przy naprawie grobli pracowało
kilkunastu więźniów pod okiem strażnika z karabinem. Można go było
poczęstować papierosem, a z więźniami porozmawiać. Zgadzało się:
większość skazano za niepłacenie podatku, innych za drobne
przewinienia. Wrodzonego humoru więźniowie nie stracili. Ze śmiechem
przymawiali się o papie-, rosy.
-- ‘
Ostatecznie zdobyliśmy kucharza, niemłodego Malgasza imieniem Marovo.
Przedsiębiorczy Kreol w Maroantsetrze ofiarował się za dobrą opłatą
zawieźć nas na swej małej ciężarówce do Ambinanitela, dokąd wiodła
jedyna w okolicy droga, dość bagnista na całej swej
trzydziestokilometrowej przestrzeni.
W dzień wyjazdu zgłosił się do nas pewien Betsimisarak z zapytaniem,
czy mógłby jechać razem z nami. Był to nauczyciel Ramaso z
Ambinanitela. Dowiedzieliśmy się, że istniała tam
15
szkółka. Oczywiście chętnie go zaprosiłem, pomimo że ciężarówka była już bardzo
obładowana. Ramaso liczył trochę ponad trzydzieści lat; był staranniej ubrany niż
zazwyczaj jego rodacy. Miał wyjątkowo ciemną, brunatną skórę i uderzający
wyraz oczu. Były to oczy czarne jak u wszystkich Malgaszów, lecz spokojne i
inteligentne. Budziły zaufanie. Ramaso był niezwykle uprzejmy, chociaż bez
odcienia służalczości, tak często rażącej u Mada-gaskarczyków.
— Nie zajmę wiele miejsca — mówił z uśmiechem wskazując na swą drobną postać
— jestem lekki.
Ramaso był niepokaźny i szczupły, widać, że w jego rodzinie nie przelewało się od
zbytków. Był jednak poważany, bo odprowadzało go do ciężarówki trzech
uroczystych Malgaszów i żegnało z oznakami czci.
— To z pewnością krewni — odezwałem się, gdy ruszyliśmy.
— Nie, nie krewni.
I zaraz, nie chcąc uchodzić za niegrzecznego, wyjaśnił:
— To towarzysze.
Niezwykłe w ustach Malgasza słowo wywołało moje zaciekawienie:
— Jacy towarzysze?
— Towarzysze... wspólnych przekonań.
Starałem się przeniknąć wyraz jego twarzy, lecz on utkwił nieruchomy wzrok w dal,
na drogę przed nami.
—¦ Vazaha jest przyrodnikiem? —: zagadnął mnie po chwili, pragnąc widocznie
skierować rozmowę na inny tor.
Sunęliśmy przez rozległą dolinę, gorącą i zroszoną częstymi deszczami. Przyroda
tonęła w rajskim przepychu: wśród zieleni gajów pomarańczowych, chlebowców i
papai — drzew melonowych — migały trzcinowe chaty na palach. W porannym
powietrzu było pełno śpiewu i wrzasku ptasiego.
W tej części doliny, którą mijaliśmy mniej więcej w godzinę po opuszczeniu
Maroantsetry, Beniowski stoczył swą pierwszą, rozstrzygającą walkę o panowanie.
Safirobajowie, zamieszkujący wówczas licznym szczepem te strony, odrzucając
wszelkie warunki korzystnego sojuszu wydali Beniowskiemu wojnę na śmierć i
życie. W połowie drogi do Ambinanitela leżała dziś wioska Manjina.
16
„.Ramaso, niezwykły nauczyciel... (atr 15)
„Lecz stary Dżinarivelo patrzył na mnie zakłopotany... (str. 19)
Zapewne w jej pobliżu Beniowski przerzucił swe oddziały przez rzekę i uderzając z
trzech stron na warowny obóz wodza Maher-tompa zadał mu poważną klęskę. Po
dalszych walkach nad górnym biegiem rzeki Antanambalana wróg uciekł na
północ wyspy, a jego ryżowiska w pobliżu Louisbourga dostały się Sambary-wom,
wypróbowanym sprzymierzeńcom białych. Gdy później skruszeni Safirobajowie
wrócili prosząc o pokój, Beniowski, wierny swej polityce przyjaźni z Malgaszami,
podał im rękę, a ryżowiska po prawej stronie rzeki zwrócił dawnym właścicielom.
— Zbliżamy się! — wyrwał mnie z zadumy Ramaso.
Przebyliśmy większą część doliny przymorskiej, góry na widnokręgu podeszły bliżej.
Przed nami wyrastało pokaźne, strome wzgórze, bocznym łańcuchem szczytów
połączone z wysokimi górami w oddali. Droga przeciskała się u stóp wzgórza,
między nim a rzeką. Za następnym skrętem otwierał się przed nami wspaniały
widok na inną, urodzajną dolinę, otoczoną zewsząd górami, z ludną wsią pośrodku
pól ryżowych.
— Ambinanitelo —¦ Ramaso wskazał na wieś.
— „Dolina Zdrowia” Beniowskiego — rzekłem i nie chciałem się przyznać, że
wzbierało we mnie wzruszenie.
3.
Mimozy starego Dżinarivela
ustronia w gorącym pasie naszej ziemi, gdzie kwitnie, zda się, wieczna, namiętna
wiosna i gdzie wieczny, młody uśmiech J nie schodzi z roślin i ludzi. Piękno tych
szczęśliwych zakątków jest niezniszczalne, nieprzemijające, a zachwyt, jaki
wywołują, nie słabnie przez długie wieki, wciąż od nowa odradza się i trwa.
Kiedyś Beniowski odkrył Dolinę Zdrowia nad rzeką Antanambalana. Zachwycił się
jej niezwykłym urokiem i przez pewien czas tam mieszkał. Odtąd zachwyt jego
przylgnął do tej doliny niby urzeczenie i jak gdyby raz na zawsze: bo i dzisiaj ta sama
dolina Ambinanitelo pozostała jednym z najpiękniejszych zakątków świata i tak samo
jak ongiś czarowała.
Wielkie, modre motyle sunęły tu w powietrzu w dumnym
- Gorąca wieś...
17
locie, na lśniących skfżydłach odbijając blaski nieba. Gdzie indziej ludzie nauki
nazwali je orizabus, lecz tutaj błyszczący żeglarze nie mieli żadnej nazwy. Dla
tuziemców były to ważne, przychylne duchy —: lolo — strzegące ładu i szczęścia
doliny i pijące soki z dojrzałych bananów.
Dwie inne potęgi, niezwalczone i boskie, trzymały w okowach uroczą dolinę i
dzierżyły losy jej życia raz darząc błogosławieństwem, raz szerząc klęski: to
ogromna, kapryśna rzeka Antanam-balana płynąca przez dolinę, rzeka o sławnej
legendzie i malowniczych brzegach; druga potęga to dzikie góry, osaczające
zewsząd dolinę, pokryte tropikalną puszczą, góry zuchwałe, wspaniałe, bliskie,
nieprzebyte, bezludne a zaludnione dziwami. Jak drapieżne widma czuwały dokoła
i zazdrośnie zamykały dolinę przed światem.
„”W tej dolinie śniło swe ryżowe życie bez mała tysiąc Malga-szów ze szczepu
Betsimisaraków. Posiadali niewielkie pólka ryżowe dokoła wsi i wielu przodków,
których duchom oddawali głęboką cześć. Ludzie Skromni i łagodni rzadko kiedy
wychodzili nad brzeg morza do Maroantsetry. Istnienie swe w dolinie
przypuszczalnie zawdzięczali samemu Beniowskiemu, który przodków ich, a
swych sojuszników, Sambarywów, losami wojny tutaj sprowadził i na stałe
osiedlił.
Dolina Ambinanitelo, jakkolwiek stanowiła przeszło tysiąc hektarów najżyźniejszej
ziemi, Europejczyków wcale nie wabiła. Leżała zbyt daleko od wielkich
gościńców świata. Wiadomo z historii, że raz tylko gościła liczniejszą ich
gromadę, i to tylko na krótko: wtedy gdy Beniowski założył tu swą redutę Augusta
i stację wypoczynkową.
Dzisiejsi mieszkańcy doliny, nie przywykli do białych ludzi, stronili od nich.
Tańczyli przy księżycu, czcili swych przodków, wierzyli w złe duchy, płacili
regularnie podatki Francuzom, ale nie lubili białych. Gdy biali ludzie zjawili się w
ich wsi, budzili gwarne podniecenie wśród młodzieży, a cichy niepokój wśród
starych. Psy skomliły żałośnie.
— Przywieźliście ze sobą sporo bagażu! — mówił do mnie ze smutną zadumą
Dżinarivelo, brązowy starzec o frasobliwych oczach i ujmującej twarzy.
18
ł- Tak! — odrzekłem z najmilszym uśmiechem. — Pozostaniemy u was długo, bo
musicie opowiedzieć nam wszystko, co pamiętacie o Beniowskim.
Lecz starzec patrzył na mnie zakłopotany: nie rozumiał, czego chcę; nie pamiętał nic
o Beniowskim, nie znał takiego vazahy.
— Jak to, nie znasz? Za czasów dziadka twego dziadka przybył tu do was, został
zwycięskim wodzem, obraliście go swym ampansakabe, wielkim królem. W
Maroantsetrze miał swój główny obóz, lecz także przebywał tu, w dolinie
Ambinanitelo.
Nie, stary Dżinarivelo nic o tym człowieku nie wiedział i nikt inny w dolinie również
nie wiedział. Dżinarivelo chciałby się wycofać z niemiłej rozmowy. Patrzył
uparcie w dal, na szeroką rzekę, jakby wyczekując od niej pomocy.
— Rzeka!... — nie ustępowałem śmiejąc się. — Zanim zaprzyjaźniliście się z
Beniowskim, chcieliście go podstępnie zniszczyć wrzucając do rzeki całe drzewa
groźnego tanguinu, którego owoce miały zatruć wodę...
Nie, Dżinarivelo nie znał tej historii. I widać było po nim, że mówił prawdę: nie znał
dziejów Beniowskiego. Zresztą znudziła go do cna rozmowa ze mną. Puszczał
mimo uszu moje gorące zapewnienie, że przybywam tu jako szczery przyjaciel i że
chcę się przyjaźnić ze wszystkimi mieszkańcami doliny. Dżinarivelo nie chciał
mej przyjaźni, chciał tylko spokoju, chciałby już odpocząć w swej chacie.
Uśmiechał się do mnie bezradnie i z pogardliwą wyższością.
Kroczyliśmy powoli nad samym brzegiem rzeki, po dziwnej łące. Gęstym kobiercem
porastał ją, zamiast trawy, gatunek niewysokiej mimozy, niezmiernie czułej. Za
najlżejszym dotknięciem nogi pierzaste listki gwałtownie się zwierały, gałązki
nagle się kręciły i kurczyły, nawet całe łodygi, dotknięte wstrząsem, przypadały
jak ścięte do ziemi. Za nami pozostawała szeroka bruzda zdrętwiałych,
przycupniętych mimoz: żywiołowe zamknięcie się roślin przed czymś obcym i
wrogim.
Naraz Dżinarivelo skupił na mimozach całą swą wytężoną uwagę. Ich obrona przed
stopą człowieka podsunęła mu upragnione skojarzenie. Oto Dżinarivelo upodobnił
się do przyczajonych mimoz, chciał ukryć się w ich duszy, czuł się rośliną.
Świado-
19
mość znalezionego pokrewieństwa dodała mu nSwyeh sił, potęgowała jego opór.
Przeciw obcemu intruzowi rodził się magiczny sojusz tuziemca ze swojską rośliną.
Dżinarivelo podniósł głowę i shardział.
Energicznym szarpnięciem wyrwałem kilkanaście pędów mimozy i zaniosłem je do
chaty, przeznaczonej na moją kwaterę. Włożyłem je do szklanki z wodą, szklankę
postawiłem na stole.
Po chwili woda wnikała w tkanki roślin i przezwyciężała ich opór. Łodygi nabierały
znowu życia, prężniały, podnosiły się, liście rozkręcały się szeroko i przyjaźnie.
Dżinarivelo widział poddanie się roślin i nie odrywał oczu od zjawiska. Bo
rzeczywiście było to dziwne: mimozy wyglądały teraz jak oswojone, roślinne
zwierzątka, posłuszne i gotowe jeść z ręki białego człowieka w jego własnej
chacie. A przedtem były zamknięte i odpychające.
Dżinarivelo zmiękł. Stracił roślinnego sojusznika i po raz pierwszy spojrzał na mnie
przyjaźniej.
4.
Sąd boży w Ambinanitelo
ieś Ambinanitelo była rozległa, bogata, czysta, zbudowana na białym, zdrowym
piasku. Leżała pośrodku doliny, otoczona rzeką i urodzajem ryżowisk. W samej wsi
rosły palmy kokosowe, roiło się tam od palm, wszędzie były palmy. Cała wieś to
właściwie jedno zielone uroczysko, rozległy gaj tych czarownych drzew, przyjaciół
człowieka, łączących w sobie wdzięk ujmujący i użyteczność niepowszednią:
gorącego słońca nie zatrzymywały palmy całkowicie, lecz przepuszczały na dół
właśnie tyle promieni, ile ludziom potrzeba było do zdrowia i szczęścia. Z ich
wysokich liści padały przez cały dzień na ziemię tajemnicze zygzaki z nieba: to jakby
linie życiowe ludzi, przebywających pod opieką palm, linie zawsze jasne i pod dobrą
wróżbą.
Malgasze mieszkali tu w przewiewnych chatach, zbudowanych z bambusów, trzcin i
palm, a wzniesionych na palach, w powietrzu. W Ambinanitelo nie było domu
murowanego, mur był
20
tu zbyteczny. Chaty stały w pewnej odległości od siebie, wedle odwiecznej mądrości
malgaskiego zwyczaju: sąsiad sąsiadowi nie mógł zaglądać do wnętrza, mógł
natomiast porozumiewać się z nim na głos i z daleka życzyć mu dobrego dnia.
Przy takiej odległości porozumienia bywały zawsze szczere, a dobre życzenia
zawsze skuteczne.
Lecz dzisiaj od chaty do chaty krążyły złe przeczucia, padały trwożne słowa. Obcy
biali ludzie przyjechali i chcieli żyć blisko, we wsi. Czym to groziło? Obcy vazaha
zapewniał o swej przyjaźni, lecz czy mu ufać? A jeżeli ufać, to czy mimo to
obecność cudzoziemców nie rozdrażni duchów i nie sprowadzi klęsk na dolinę? W
takich wyjątkowych wypadkach tylko ukryte siły mogły dać wyjątkowy
odpowiedź.
Więc wkrótce zeszła się przed naszą kwaterą cała wieś. Kobiety klaskały rytmicznie
w dłonie i coś wyśpiewywały, a jakiś starszy jegomość wygłaszał uroczyste
przemówienie, często przetykane słowem: vazaha. Z początku myśleliśmy, że to
przyjazne powitanie nas, gości, tym bardziej że nastrój zbiegowiska wydawał się
pogodny: dzieci raźno dokazywały, a ta i owa z młodszych śpiewaczek wybuchała
pustym śmiechem.
Wszystko to działo się tuż pod naszym, bokiem, na dziedzińcu między wyznaczoną
nam chatą, a domem wójta, szefa kantonu *. Niestety, wójta nie zastaliśmy, był na
objeździe swego obwodu. Stojąc na werandzie, otaczającej ze wszystkich stron
naszą chatę, przyglądaliśmy się widowisku z niemałym zaciekawieniem. Dopiero
po chwili spostrzegliśmy, że to wcale nie było przyjazne powitanie.
— Ej, co to? — szepfTął Kreczrner trącając mnie w bok. — Patrzcie, jak ich miny
naraz poważnieją.
— Co za szkoda, że nie rozumiemy ich słów — ubolewałem.
— Może zawołać kucharza Marovo, on nam wytłumaczy.
— Gdzie on jest?
Był w pobliżu, w chacie kuchennej, zbudowanej z trzciny tuż za naszą kwaterą.
Marovo, przyprowadzony przez Bogdana, stanął obok nas. Patrzał, słuchał.
Kanton — obszar administracyjny. Kilka kantonów tworzy dystrykt, czyli
powiat.
21
— Co oni śpiewają? Powiedz!
Twarz Marova nabrała tępego wyrazu, jak gdyby nie umiał zliczyć do trzech.
— Nie wiem, nie rozumiem — mruczał i chociaż nieźle umiał po francusku, teraz
język mu się plątał. — Nie wchodzi mi do głowy. Nie pojmuję.
— Czy oni nie śpiewają w języku Betsimisaraków?
— Nie wiem... Żle słyszę... Zdaje się, że śpiewają.
— Więc co śpiewają?
— Czy ja wiem?
— Czemu kłamiesz, Marovo?! Co ukrywasz?
Nic z kucharza nie wydobyliśmy. Szczelnie zamknął się przed nami w bezmyślnym
uśmiechu.
— Nowa odmiana mimozy — stwierdziłem cierpko do Bogdana.
— Uwaga! — szepnął towarzysz. — Scena na dziedzińcu zmienia się!
Wśród mężczyzn, powoli tańczących przed nami, otworzyło się niewielkie koło.
Wpuścili do środka koguta. Przerażone gwarem ptaszysko chciało uciekać. Lecz
gdziekolwiek pędziło, ściana ludzka zagradzała mu odwrót. Gdy kogut lotem
zamierzał przefrunąć ponad ciżbą, złapali go w powietrzu i ściągnęli do koła. Nie
było dla niego ucieczki.
¦— Przeczuwam coś niedobrego! — rzekłem do Kreczmera. — Heca zaczyna mi się
nie podobać. Kogut pachnie mi jakimś symbolem.
— Mianowicie?
— Jeśli się nie mylę, to szykują coś w rodzaju sądu nad nami.
— Sądu?
— Tak. Sądu bożego.
— A to w istocie byłaby heca! — uradował się Kreczmer.
— Nie podzielam waszego dobrego humoru, Bogdanie! Przecież chcemy żyć z nimi
w zupełnej zgodzie. Takie sądy boże nie przyczyniają się do serdecznego nastroju.
— To przejściowe kaprysy!
— Oczywiście, przejściowe... Ciekaw jestem, gdzie podział się nauczyciel Ramaso.
Jak pożegnał się przy wjeździe do wsi, tak od tego czasu znikł jak kamfora.
Przydałby się teraz! Co się
stanie, jeśli sąd boży orzeknie przeciwko nam? A to niemal pewne!
— Głów nam nie urwą.
— Nie. Mają lepsze środki, by nas się pozbyć. W tym kraju tysiąca trujących roślin
łatwo coś wsypać do ryżu. Ot, kilka włosków z bambusa birmańskiego...
Był to na Madagaskarze niezawodny sposób zadawania śmierci niewygodnym
ludziom. Mało widoczne włoski tego pospolitego bambusa, wrzucone podstępnie
do pokarmu i spożyte, nie podlegały trawieniu, lecz wbijały się w ścianki żołądka i
z biegiem czasu wytwarzały tam ropiejące rany, na które otruty nieszczęśnik
umierał po kilku miesiącach dotkliwych boleści. Rzecz prosta, że po tak długim
czasie nigdy nie wychodziło na jaw, kto był zabójcą.
— Przypuszczam — niedowierzająco uśmiechnął się Bogdan — że dawno już
minęły czasy starej hetery, królowej Ranavalony. Podobno kazała zażywać
trucizny tanguinu mieszkańcom całych okolic.
— Owszem, tysiące ich wtedy posyłała na łono Abrahama.
— Ale od blisko wieku chyba nie było tu sądów bożych w stosunku do ludzi.
— Nie było — oficjalnie. Natomiast nieoficjalnie i w zmienionej formie przetrwały
do dnia dzisiejszego. Nie myliłem się! Patrzcie, co ten stary robi!
Poprzedni mówca zabrał znów głos i urabiał w dłoni kluskę z gotowanego ryżu
mieszając do środka jakiś szary proszek. Teraz już wiedziałem. Chciał otruć
koguta tanguinem i z jego zachowania się wnioskować o naszych zamiarach. Do
głowy strzeŁ liło mi kilka zawadiackieh pomysłów, jakby pokrzyżować ich
zabiegi, lecz żadna myśl nie wydawała się dość skuteczna.
Kogut był głodny. Rzucił się na ryż jak głupi i dziobał z apetytem, na własny i nasz
pohybel. Naraz ustał i zamarł w ruchu, jak gdyby w głębokim zamyśleniu. Potem
zerwał się, biegł kilka szybkich kroków, bił rozpaczliwie skrzydłami, dobywał z
gardzieli chrapliwych głosów, w końcu padł jak pijany. Trzepotał się coraz słabiej,
drętwiał. Zdechł: trucizna podziałała piorunująco. Tajemne siły przemówiły na
naszą niekorzyść.
Starzec trącił ptaka kijem i stwierdził z grobową miną:
I
22
23
— Maty... nie żyje!
Starałem się obrócić zajście w żart i zawołałem z udanym oburzeniem, do tego, który
przygotował ryż:
— Kujonie! Oszukałeś nas wszystkich! Dałeś porcję trucizny dobrą dla wołu!
Ale on był daleki od żartów. Wskazał na niebo, że to nie on, lecz siły niewidzialne
rozstrzygały. I cała wieś jak gdyby mu wierzyła: ludzie unikali naszego spojrzenia
i rozchodzili się w poważnym nastroju.
Gdy kogut był jeszcze w ostatnich podrygach, wysłałem czym prędzej naszego
kucharza do nauczyciela Ramaso z prośbą o niezwłoczne przybycie. Przyszedł,
lecz niestety po czasie, po rozejściu się mieszkańców wsi. Zastał tylko nas i
koguta. Zresztą wiedział już o zajściu. Zwróciłem się do niego z całą powagą:
— Czy nie da się wytłumaczyć mieszkańcom Ambinanitela, że przyjechaliśmy tu w
najlepszych zamiarach? Chcemy przecież przyjaźni z nimi, powinni uważać nas
za życzliwych gości, nikomu nie chcemy zakłócać spokoju, przeciwnie...
Ramaso w zamyśleniu wysunął do przodu wargi głośno wciągając nosem powietrze.
— Mogę im wytłumaczyć, ale nie wiadomo, czy ich przekonam — oświadczył.
— A autorytet nauczyciela? Ramaso wskazał ustami na koguta:
— To najwyższy autorytet. Oni wciąż jeszcze ślepo wierzą w wolę swych
duchów.
— Kogut dostał zbyt wielką dawkę tanguinu — oto tajemnica ich duchów.
— Niezawodnie. Ale oni inaczej sobie tłumaczą...
Byłem ciekawy, co w tej chwili myślał sam Ramaso o nas. Może także i on był nam
niechętny? Naukę pobierał w szkole regionalnej, następnie przeszedł do liceum im.
Le Myre de Vilers, więc w warunkach malgaskich był człowiekiem
wykształconym, ale mimo to miał może jakieś tam powody nieufania nam?
Spytałem go:
— A wy sami, Ramaso, wierzycie w naszą rzetelną chęć przyjaźni?
24
Był zaskoczony takim pytaniem. Nieznaczny uśmiech, jak gdyby bezradności,
pojawił się na jego twarzy.
— Wierzę wam — odrzekł stłumionym głosem. I zaraz poprawił żwawiej: —
Wierzę absolutnie.
— Więc uważacie, że powinniśmy tu zostać i pracować?
— Raczej nie — wyjawił szczerze.
— Nie? -— powtórzyłem zdumiony.
— Raczej nie.
Nastało kłopotliwe milczenie. Po chwili Ramaso przerwał je tłumacząc:
— Dlaczego narażać się na możliwość nieprzyjemnych wypadków?...
— Czy to podobna — wypalił Kreczmer — by mogło grozić nam otrucie?
— Używacie zaraz najgorszych wyrazów — lekko podśmiewał się Ramaso — ale...
Nie, ani myślałem ustępować. Wyraziłem niezłomny zamiar pozostania na miejscu,
dopóki mieszkańcy wsi nie przekonają się do nas. Nauczyciela poprosiłem o
pomoc w tym celu. On chętnie przyrzekł i zaraz przywołał do nas kucharza
Marovo. Upomniał go, żeby szczególne baczenie miał na wszelki pokarm, jaki
będzie nam podawał. Odchodząc Ramaso przystanął na chwilę w pobliżu leżącego
koguta i pokiwał głową:
— W tym tkwi potęga ich duchów. Wypowiedziały się jasno przeciw wam. To już
nie jest zwyczajne ciało koguta, lecz uświęcone... Natomiast jeżeli udałoby się
wam przełamać ich wpływ, o, to co innego!...
Gdy zostaliśmy sami, Bogdan niecierpliwie potrząsnął rękoma:
— Wściec się można! Nastrój z głupiej operetki. Rozumiem stosunek prostaków
tubylców do nas. Ale czemu taki Ramaso, człek wykształcony, chce nas stąd
wypędzić, tego za nic w świecie nie mogę sobie wyobrazić.
— Ja też nie.
Upiorny nasz stróż w postaci zdechłego koguta, leżący tuż przed chatą, zaczynał
działać nam na nerwy. Zastanawialiśmy się, jaką podjąć obronę.
— A gdyby tak gałgan zmartwychwstał! — rzuciłem myśl.
25
J
Bogdan patrzył na mnie pytająco niezbyt rozumiejąc.
— Po prostu wypchać koguta jak żywego. Symbol przeciwstawić symbolowi!
Towarzysz podchwycił pomysł z zapałem i natychmiast przystąpił do wykonania go.
Bogdan miał pasję urodzonego przyrodnika, dlatego przyjechał ze mną na
Madagaskar. Bogdan miał przy tym cudotwórcze ręce i znał wszystkie tajniki
preparowania skórek zwierzęcych. Nigdy nie przypuszczał, że uczciwą zdolność
jego rąk użyjemy kiedyś do walki z sądem bożym. Dobył z walizek narzędzi, wziął
zdechłego koguta i po godzinie krzątania przedstawił mi, przysiągłbym,
najżywszego ptaka o dumnie wypiętej piersi i wojowniczych błyskach w szklanych
oczach. Wypchany kogut jak gdyby ożył.
Było południe. Ptaka przytwierdziliśmy drutem na płocie przed naszą chatą, obok
głównej drogi, by go widzieli wszyscy mieszkańcy wsi. Widzieli go. Przystawali,
dziwili się, rozważali.
Wiedzieli, co zaszło. Wiedzieli, że vazaha wypchał ptaka. Lecz logiczne przesłanki
nie były dla nich tak ważne. Ważniejsze było to, co pobudzało bezpośrednio ich
wyobraźnię, co do nich przemawiało za pomocą zjawiska. A zjawisko było tu
jasne: był przedtem martwy ptak, uśmiercony wolą duchów, leżał jak zdechły,
nędzny strzęp; a teraz stał jak żywy, jak zbudzony, prężył ciało, wznosił głowę,
świdrował oczyma. Może jeszcze zapieje? Może wyobrażał czyjąś potęgę, nie
znaną mieszkańcom^ doliny? Wieś już nie była tak pewna siebie i wyroku
duchów.
W południe słońce paliło piekielnie, drogi pustoszały, wszystko chowało się w cień.
Jedynie kogut pozostał na słońcu i to mu bardzo zaszkodziło. Jego skóra
gwałtownie się zeschła, coś w środku haniebnie się psuło. Kogut tracił swą
wyniosłość i stawał się filuterny: z kokieterią wyginał szyję. O drugiej godzinie po
południu szyja nagle się wydłużyła i wykręciła w kabłąk: kogut wyraźnie
błaznował. Pierwsi popołudniowi przechodnie nie mogli powstrzymać się od
wybuchów śmiechu.
O trzeciej godzinie kogut wściekł się: wyłupiał na tłum jedno pijane ślepie, a dziób
otwierał na oścież w jakimś obłąkanym, szyderczym chichocie. To już nie był
kogut: to groteskowy trzpiot, to parskający kpiarz. Kpił ze wszystkich
niewidzialnych
26
potęg świata, urągał wszystkim świętościom, szydził otwartym dziobem ze
wszystkich wyroków i zatrutych ryżów, drwił z Madagaskaru, drwił z Europy.
Porwał ludzi wsi. Ambinanitelo pękało ze śmiechu, zrywało sobie boki. Śmiali się
brązowi ludzie, śmiali się dwaj biali ludzie, a w tej zabójczej wesołości i szalonym
zamęcie złe wyroki sądu bożego ginęły w bezsile, szły na nic. Pryskał urok, który
miał nas wygnać ze wsi.
5.
Jesteśmy czarownikami
J
eśli w walce o byt silniejszy pożera słabszego, to jednak słabszy nie jest koniecznie
zdany na zagładę — gazela nie jest bezbronna. Ma czuj niej sze zmysły i chyższe
nogi niż lew. Gazela może uciec, więcej: gazela musi uciec. Przewidująca
przyroda w swym świetnym mechanizmie dokładności i konsekwencji dała
wszystkim bez wyjątku stworzeniom broń potężną i niezawodną: instynkt
samozachowawczy.
A jednak przyroda popełniła raz dziwną omyłkę; złamała swe żelazne prawo,
odebrała instynkt. I co jeszcze mniej zrozumiałe, a wręcz niesamowite, odbierając
zdrowy instynkt wpoiła całej chmarze stworzeń wielką, nieprzepartą tęsknotę, z
tych tęsknot, jakie stanowią treść roślinnego bytu i jakie są przywilejem człowieka,
a podłożem najszczytniejszych jego dążeń; wpoiła niektórym owadom tragiczną
tęsknotę do jasności. To kapryśny wybryk przyrody, to jakieś jej szaleństwo:
żywiołowy pęd nocnych owadów do światła, niby wariacki poryw ku przewrotnej
poezji, nie był im wcale do życia potrzebny; był upiorny i upajający. Był
niepohamowany, obłędny, zgubny.
Oto białe, wielkie prześcieradło, przybite do ściany na zewnątrz chaty zaraz
pierwszego wieczoru naszego pobytu w Ambinanitelo. Przed prześcieradłem
ogromne, urzekające oko: to trzystuświeco-wy blask lampy benzynowej. A tam,
naprzeciw, czarna otchłań puszczy, noc nieprzebita, rozwrzeszczana, zmysłowa,
parna. My nic nie widzieliśmy poza kręgiem światła, nas natomiast widziała
27
cała dolina. Na naszą jaskrawość patrzały ryżowiska, uprawne gaje, błota, a przede
wszystkim patrzała puszcza. Jej skraj i jej wnętrze, amfiteatralnie wspinające się
na góry, były pod magicznym wpływem naszego blasku.
Więc przylatywały. Cmy, prządki, miernikowce, chrząszcze, szarańczaki, sieciarki,
prasiatnice, błonkówki, pluskwiaki, muchówki — wszelka nocna gawiedź.
Najpierw dziesiątki owadów, potem setki, potem tysiące; potem to już nawałnica,
to wprost powódź.
Niektóre owady jak gdyby staczały jeszcze wewnętrzną walkę: niespokojnie krążyły
dokoła lampy chcąc wyrwać się z jej uroku. Daremnie — w końcu siadały na
prześcieradle. Siedząc drgały jeszcze skrzydłami. Daremnie — nie odleciały. Inne
już z daleka spętał blask. Z ciemności przylatywały prosto na białą płachtę,
natychmiast siadały jak odurzone i już się nie ruszały.
Prześcieradło na ścianie zamieniało się w wymowną mapę entomologiczną. Był to
żywy przegląd nocnych owadów sąsiedniej puszczy. Przegląd okazały.
Teraz dopiero rzucało się w oczy tropikalne bogactwo fauny Madagaskaru. W
Europie nawet najlepsze przyloty tego rodzaju nie dałyby i dziesiątej części
połowu. Bogdan, zapalony i zapalczywy zoolog, krzątał się jak w gorączce.
Płonęły mu policzki. Był to jego wielki dzień — nikt tu przed nami nie zbierał;
trzy czwarte zdobyczy to nowe gatunki, nie znane dotychczas światu. Bogdan to
kapłan zarówno nauk przyrodniczych, jak i krwiożerczego boga; Bogdan zabijał.
Lecz przy tym sam był oczarowany jak jego własne ofiary. Czarowała go myśl, że
gdzieś daleko, nad szarą Wisłę, zawiezie hojne dary tej nocy.
W pewnej chwili zjawiło się przy lampie kilkadziesiąt tysięcy komarów. Wypełniały
dosłownie powietrze, lecz wcale na nas nie napadały. Były to wyłącznie samce, ani
jednej wśród nich kąśliwej samiczki. Jakiż to instynkt zbił tę jednopłciową chmurę
i pchnął w przestworze? Nie było czasu na dociekanie. Uwagę naszą przykuło
nowe zjawisko.
Pająki, nie podlegające wpływom światła, były jak nikczemne opryszki korzystające
ze słabości innych. W pobliżu lampy, w półmroku, zapuściły swe sidła. Oto
przelatująca do światła
28
ćma wpadła w pajęczynę i nie mogła Się. wypiątać\ Pająk nie atakował jej wprost,
lecz starał się szybko omotać ją w nowe nici. Ćma, motyl mocny, dobywała
rozpaczliwych sił i w ostatniej chwili się wyzwoliła.
Lecz teraz nastąpiła rzecz osobliwa. Uratowana ćma nie uciekała w przestrachu, nie.
objawiała żadnego bojaźliwego wzruszenia. Podjęła pośpiesznie poprzedni lot i
siadła na białej płachcie. Żadnym odruchem nie okazywała, że dopiero co wyrwała
się z objęć wroga. Stała się niewrażliwa na grozę śmierci. Urok światła był
silniejszy niż groźba śmierci.
Gdzieś w zakamarkach puszczy spełniło się jedno z cudactw przyrody: wyroiło się
gniazdo termitów. Oto coraz więcej przylatywało ich do nas. Odróżnialiśmy
większe samiczki i mniejsze samce. I one przybyły do światła, lecz światło ich nie
odurzało, nie poskramiało. Owady biegały po prześcieradle niespokojne, wciąż
czegoś szukające, owładnięte jakby trwogą, ruchliwe, rozdrażnione, dręczone.
Właśnie! Dręczone najbujniejszą władzą ich życia, rozrodczym instynktem. Więc
nawet światło ich nie uśmierzało. Na naszych oczach odpadały im skrzydełka,
małżeńskie szaty godowe, a one bezustannie szukały siebie, krążyły, chwytały.
W pobliżu było słychać stłumione szepty ludzkie i widać w ciemności odblask
licznych oczu. Światło nasze zwabiło mieszkańców wsi.
Z mroku wyłoniła się dziewczynka, może dziewięcioletnia, i zbliżyła się. Powoli,
nieśmiało, z wahaniem, aż doszła do nas blisko. Z pięknych, wielkich, rozwartych
szeroko oczu biło ogromne zdumienie. Dziewczynka drżała ze wzruszenia. Uległa
urokowi światła tak samo jak owady.
Inni poszli jej śladem, zbliżyli się do samej werandy, o dwa kroki od wabiącej lampy.
Mężczyźni, kobiety, nawet małe dzieci, podnoszone przez dorosłych, żeby mogły
dostrzec czary białego człowieka. Widać było czasem, oprócz blasku światła w
oczach, połysk ich zębów. Żywiołowy przylot owadów wywołał wrzenie w ich
umysłach. Z napięciem pochłaniali oczyma każdy ruch Bogdana. Zgarnianiu
owadów do szklanki z trucizną i ich zabijaniu towarzyszyły podniecone uwagi i
pomruki.
Szepty często wzbierały jak fale, potem padało jakieś głośniejsze słowo — i cisza
nagła, choć krótkotrwała, jak gdyby porażenie, zalegała tłum.
Byliśmy niby aktorzy wobec krytycznej widowni.
— Co to za słowo, które tak często powtarzają? — spytałem Bogdana.
— Czy nie: mpakafu?
— Słusznie, mpakafu. Co to może znaczyć?
— Chyba: czarownik? — domyślał się towarzysz z pewnym niepokojem.
— Znowu brak tu nauczyciela.
— Aniosł-stróż Ramaso powinien zamieszkać z nami — żartował Bogdan.
Wtem jakiś potężny owad zatoczył w powietrzu koła z donośnym szumem, potem
siadł. Modliszka. Tisma, jeden z najokazalszych gatunków tego rodzaju i jeden z
najpotworniejszych drapieżników. Siadając modliszka wstrząsnęła całym
prześcieradłem.
Tisma wszędzie i zawsze, i bez wytchnienia rozdziera inne owady, niszczy je i
pożera. Lecz teraz oczom trudno było uwierzyć, to istna sielanka: modliszka siadła
obok ponętnej prządki, nieledwie jej dotykała — i nic. Rzecz najbardziej
nieprawdopodobna tej nocy, najbardziej niepojęte i tajemnicze zdarzenie przyrody:
tisma nie porywała bliskiej ofiary!
Modliszka wznosiła ponad głową swe długie przednie łapy, najeżone morderczymi
kolcami, i po raz pierwszy w życiu nie kłamała tym ruchem: modliszka
rzeczywiście się modliła. Znieruchomiała, z wyciągniętą niby w zachwycie głową,
wlepiała pożądliwe oczy w blask i obezwładniona, bezsilna, olśniona, składała
jakby hołd potężnemu bóstwu — światłu.
Wtem—cóż to? Wstrzymaliśmy oddech i nasłuchiwaliśmy. W pobliskiej puszczy
odezwało się. Zaczęło ponuro wyć. Z ciemności przychodziły do nas przeciągłe,
poważne głosy i wypełniały całą dolinę. Wypełniały jakby żałosną skargą, jakby
prośbą o zmiłowanie, o zaprzestanie męki. O spokój.
To lemury zawyły. Wyły do naszego światła. Zbudził je na górskich stokach
sąsiedniej puszczy nasz groźny blask.
Przerywając na chwilę nocne łowy poszedłem dó kuchni, gdzie kucharz Marovo
zmywał naczynia po wieczerzy.
— Marovo! — zwróciłem się do niego. — Co znaczy słowo: mpakafu?
Nagły niepokój wypełnił jego oczy. Zdrętwiał cały, nie mógł ochłonąć ze strachu.
— No, powiedz! — nalegałem przyjaźnie.
— Nie wiem, nic nie wiem — bełkotał drżącym głosem.
— Marovo, nie bój się jak dziecko! Powiedz, co to znaczy. Kucharz twierdził w
kółko, że nic nie wie, potem zaciął się
w ponurym milczeniu i już nic nie odpowiadał na moje pytania. Nazajutrz przyniósł
nam wczesnym rankiem smaczne śniadanie: jajecznicę, przywiezione z
Tananariwy sucharki, masło, dżem, pęk słodkich bananów, aromatyczną kawę. Po
śniadaniu sprzątnął starannie naszą chatę, tworzącą jedną obszerną izbę, starł
okruszyny z prostego umeblowania, stołu i kilku zbitych z grubsza krzeseł,
następnie przebrał się w świeżą koszulę, stanął przede mną i z uroczystą miną
poprosił o natychmiastowe zwolnienie go z pracy.
— To mi niespodzianka! — zawołałem. — I czemu tak nagle!? Marovo odrzekł, że
go strasznie boli głowa, że jego żona w Ma-
roantsetrze jest w ciąży, że dzieci chorują, że w nocy przyśnił mu się teść i ostrzegł
go, więc musi iść do teścia...
Oczywiście nie zgodziłem się. Kreczmer popędził co tchu do nauczyciela Ramaso.
Obydwaj wkrótce przybyli. Nauczyciel życzliwie przemówił do sumienia kucharza
i odniósł pożądany skutek. Marovo, wciąż nie rozjaśniając posępnej twarzy,
zgodził się pozostać i pracować dalej. Ja dla otuchy podwyższyłem mu nieco
wynagrodzenie.
Zatem chmura się rozwiała, tylko z twarzy Marova długo nie schodziła uparta
markotność, a następne posiłki już nie odznaczały się smacznym urozmaiceniem
ani lotną wyobraźnią.
— Więc ostatecznie, co znaczy mpakafu? — spytałem nauczyciela.
— Nie bierzcie im tego za złe! — pocieszał Ramaso. — To paskudne słowo. Znaczy:
pożeracz serc.
— Brzmi bardzo romantycznie!
¦jści od siebie, wedle odwiecznej mądrości o zwyczaju... (str. 21)
— Romantycznie tylko w waszym, europejskim znaczeniu. Tu bierze się to
dosłownie. Pożeracz serc to zły czarownik, który ludziom rzeczywiście wyrywa
serca z ciała i zjada je.
— I oni wierzą, że my...?
— Wierzą.
W
6.
Potulny, straszny demon: kameleon
Ambinanitelo weszliśmy w osobliwy świat pojęć o duchach. Mieszkańcy wsi
rozmieścili swe duchy niebacznie dokoła siebie i z tej przyczyny mieli wiele
kłopotów.
Duchy ich wszelkiego autoramentu na ogół nie były przyjemne. Żyły w zwierzętach,
drzewach, skałach, w mroku puszczy, a najwięcej kręciło ich się w powietrzu.
Przeważnie były to duchy przodków i innych zmarłych ludzi. Miewały bardzo
zmienne humory, rzadko kiedy odnosiły się do ludzi przyjaźnie, częściej ze srogością;
lecz można było z nimi gadać i targować się. Zdawałoby się, że prosty i beztroski
powinien być żywot brązowych ludzi, karmiących się ryżem, mlekiem palm
kokosowych i jasnością słońca. Nieprawda. Życie ich było bardziej zagmatwane,
trudniejsze niż życie ludzi białych.
Oto kameleon. Stwór najpoczciwszy pod słońcem. Bogu ducha winien, ostatni
ciamcialamcia i najpotulniejszy zjadacz muszek. Był to kuzyn jaszczurek, lecz jakże
daleko mu do ich zwinności! W kościach musiał mieć chyba klej stolarski, bo gorzej
się ruszał niż mucha w miodzie. Hiszpanie mówili o nim w przysłowiu, że ujrzany
kameleon był stracony. Kameleon nie umiał uciekać.
Ażeby to nieszczęsne stworzenie nie wymarło doszczętnie, przyroda wyposażyła je w
najniezbędniejsze narzędzia do życia. Więc wynagradzając kameleonowi nieruchliwe
nogi dała mu ogromnie długi język, którym łapał owady: nie potrzebował do nich
doskakiwać. Gdy owady nie siadały w pobliżu, kameleon pościł sromotnie lub
odbywał uciążliwą podróż na sąsiednią gałąź. Kameleon miał ciężki chleb.
Za to kameleon miał smaczne ciało i wielu wrogów. Prze-
32
..Chaty stały w pewnej odległości od siebie, wedle odwiecznej mądrości malgaskiego
zwyczaju... (str. 21)
..Bogdan Kreczmer nam byl oczarowany jak jego własne ofiary...
(str. 28)
ważnie dostrajał się kolorem skóry do otoczenia i był zielonkawy. Lecz jak wiadomo
z przysłowia, mógł zmieniać barwę; czasem, aby lepiej się ukryć, przeważnie
jednak, ażeby wyrazić swe uczucia. Albowiem kameleon czuł po malarsku i
nastroje swe wypowiadał barwami na własnej skórze.
Słabość lubi kryć się pod płaszczem buńczuczności, więc kameleony miały wygląd
groźny i wojowniczy. Sprawiała to ogromna głowa z potężną gębą, pomyślałbyś,
paszczęką żarłocznej bestii. Na głowie wyrastały jakieś dziwaczne hełmy,
fantastyczne kołpaki, niby rogi sterczały zbrojne wyrostki, a wszystko to miało na
celu przerażenie wrogów. Lecz drapieżne ptaki na nieszczęście poznały się rychło
na oszustwie i drwiły sobie z tych strachów. Natomiast całkiem niespodziewanie
ogarnął wielki lęk kogoś innego: ludzi.
W puszczy otaczającej Ambinanitelo żył rantutru. Był to kameleon podobno nie
większy niż zwykłe kameleony Madagaskaru, lecz o strasznej sile
nadprzyrodzonej. Demon, tkwiący w rantutru, zabijał wszystkie żyjące istoty,
które zbliżały się nieopatrznie do jego kryjówki. Z nieprzezwyciężoną mocą
ściągał z powietrza przelatujące ptaki i pożerał je; zabłąkane w gąszczu ssaki nie
opierały się jego mocy i same wpadały do pyska. Biada człowiekowi w jego
pobliżu! Przyciągał go tajemną przemocą i zadawał mu śmierć. Rantutru przez całe
życie nie ruszał się z miejsca, a nagromadzone pod drzewem kości jego ofiar
zdradzały ponure uroczysko.
Legenda? Bajka? Otóż właśnie, że nie. Wiara w rantutru była tak isilna, że przybrała
kształty cielesne i żyła w -Ambinanitelo tak oczywiście, jak żyły dzieci i dorośli,
jak stały ich chaty, jak rosły banany, jak płynęła rzeka Antanambalana. Ścieżki,
którymi wchodzili ludzie do puszczy, musiały z daleka omijać zagrożone miejsca.
Rantutru wtargnął swym wpływem nawet do samej wsi i rzucił nieszczęście na
biednego Betrarę. Betrarę od lat toczyła ciężka choroba.
Madagaskar był ojczyzną przeszło trzydziestu gatunków kame-leonówj^wędrowiec
zawsze spotykał się tam prędzej czy później ądłami. Mój kameleon był
olbrzymem, mierzącym wie pół metra. Zdobiły go z boków dwa szeregi
33
jasnych plam, a na nosie miał dwa śmieszne, podłużne wyrostki. Wiozłem go z
Maroantsetry i lubiłem jako dobrego towarzysza podróży; był cichy, łagodny,
nieśmiały.
Ziemi nie znosił. Gdy położyłem go na piasku, zaczął uciekać; wyrywał z szybkością
ślimaka, aż dopadł krzewu, wgramolił się na gałąź i oto od dni siedział cierpliwie
na jednym miejscu. Gdy przerywałem pisanie i wzrok podnosiłem, oczy nasze
spotykały się. To znaczy: moich dwoje oczu z jego jednym; jego drugie oko,
niezależnie od tamtego, buszowało swobodnie po okolicy i śledziło z melancholią
pląsy zbyt odległych owadów.
Chciałem przejąć się uczuciami mieszkańców Ambinanitela, chciałem doznać ich
grozy. Nie mogłem — zbyt mocno siedział we mnie człowiek dociekliwy i
krytyczny. Nie widziałem w kameleonie demona rantutru, brak mi ‘było fantazji.
Owszem, wyobrażałem sobie, że ongiś przodkiem jego był może gigantyczny
ichtiosaur; lecz mój dzisiejszy kameleon był tylko garbatym ślamazarą, nad
którym litować się wypadało, był potulny, zadziwiający, zgrzybiały, na- pół
skamieniały, może nawet cierpiący i głodny — wszystko, tylko nie straszny.
Obok naszej chaty przechodziła często dziewczyna Benaczehina ze swym
młodzianem. Miała wyzywające ciało, dumny chód i wspaniały śmiech. Na skręcie
drogi odwracała się jeszcze raz i wesoło kiwała do nas ręką, lecz równocześnie
czepiała się swego chłopca. Do ostatniej chwili patrzyłem na nią, potem wzrok
przerzucałem na kameleona. Skojarzenie tych dwóch istot, tak odległych od siebie
urodą, było śmieszne i sprawiało gorzką przyjemność. Niestety, dziewczyna
wychodziła z tego zestawienia ponętniejsza i bardziej niepokojąca, kameleon
biedniejszy i szpet-niejszy. Szpetny, lecz ani tajemniczy, ani przerażający.
Rano pewnego dnia nastąpiła wielka chwila: przed kameleonem siadła mucha.
Natężyłem całą moją uwagę i życzliwość, aż mi serce mocniej biło. Mucha wciąż
jeszcze siedziała, a kameleon wciąż zwlekał. Chyba zapomniał, ospały ciapa,
zupełnie dosłownie języka w gębie!
Nie zapomniał! Naraz wytrysła z paszczy, jak błyskawica, długa, różowa glista i tak
samo piorunem się cofnęła. Ułamek oka mgnienia i już muchy nie było: lepki
język porwał ją do jamy.
34
Niespodziewana, przejmująca sprężystość! A co najciekawsze, kameleon siedział
nadal nieruchomy, jak siedział. Niczym, ni mrugnięciem powiek, ni drgnieniem
gardzieli, nie zdradzał swego powodzenia ani muszej tragedii.
Zaczynałem rozumieć ludzi. Była rzeczywiście jakaś niepojęta dwoistość w naturze
kameleona. W ociężałym, niedołężnym ciele nagły, piorunujący, drapieżny język
— to jakiś podstęp w przyrodzie niebywały, chytrość jakaś wyjątkowa,
zdradliwość prawie że szatańska. Szatańska?
Zbliżałem się odrobinę do pojęć mieszkańców Ambinanitela, zaczynałem wnikać w
ich skojarzenia uczuciowe. Na kameleona i na życie patrzyli widocznie od strony
muchy, więc widzieli wyraźnie demona rantutru. Od niepamiętnych czasów żyli w
trwodze obcych najazdów, srodzy despoci ich ciemiężyli, wyłapywali bez litości
łowcy niewolników. Więc prawdopodobnie łatwiej im było wniknąć w przestrach
nieszczęsnej ofiary niż w tryumf zdobywcy; bliższy był im liść miotany niż wiatr
miotający.
Brązowi ludzie rozmieścili swe demony i swych bogów dokoła siebie i byli biernym
przedmiotem ich okrutnych kaprysów. Biali ludzie postąpili inaczej: uwięzili swe
demony w samych sobie i przywłaszczyli sobie boskie przymioty. Więc biali
ludzie byli zwycięscy, pyszni, drapieżni: i na świat, i na zdobycz spoglądali od
strony kameleona, a nie muchy.
Lecz biały człowiek — ten w Ambinanitelo — był poza tym dziwny: teraz tym
bardziej lubił swego kameleona. Długi język, osobliwego zwierzaka zdobywał nie
tylko muchę. Wdzierał się dalej i głębiej. Wdzierał się w ukryte zakamarki
malgaskiej duszy i cząstkę jej tajemnicy wydobywał na światło dzienne. Więc
może jednak tkwił w kameleonie jakiś czarodziej?
Świtaniem każdego dnia, gdy na szczytach górskich świeciło już słońce, lecz na
zboczach wisiał jeszcze gęsty pierścień nocnych mgieł, stary Betrara zrywał się do
swego codziennego biegu. Gonił jak wariat przez całą wieś, by rozgrzać przeziębię
nocą ciało i by wypędzić z niego chorobę. Tak od trzydziestu lat co dzień
rozgrzewał ciało, lecz choroby wypędzić nie mógł: siedział w nim sam demon
rantutru.
Betrara dobiegłszy do mej chaty przystawał na chwilę i wtedy
35
I
pokazywał mi swe cierpienia. Betrara cały okropnie się trząsł, trząsł się bez przerwy
dniem i nocą.
Sny w dolinie Ambinanitelo miały potęgę boskiej wyroczni. Więc gdy Betrara
trzydzieści lat temu otrzymał we śnie nakaz zdobycia zęba rantutru, musiał
usłuchać. Zwalczywszy strach poszedł do puszczy i rzeczywiście na gałęzi znalazł
rantutru w postaci kameleona. Demon ów zabijał zazwyczaj wszystkie zbliżające
się stworzenia, tym razem jednak człowieka nie zabił. Betrara ściągnął go na
ziemię, udusił, lecz zmorzony wzruszeniem, zapadł w sen. Gdy następnego dnia
się zbudził, ujrzał żywego rantutru, siedzącego znów na starym miejscu, i
przerażony uciekł do wsi.
Lecz sny są uparte. Betrara znowu śnił o zębie, więc nazajutrz wszystko się
powtórzyło: poszedł do lasu, zadusił powtórnie kameleona i legł pod drzewem
nieprzytomny. Cóż, kiedy zwierzę, jakże krnąbrne, odżyło wraz z Betrara. Wtedy
człek, owładnięty obłędem rozpaczy, zaczął nożem siec demona. Rozsiekł go na
miazgę i co gorsza, roztłukł na proch również jego zęby.
Zabił rantutru, lecz snu nie spełnił, zęba nie zdobył, nieszczęsny szaleniec. Ściągnął
na siebie tylko pomstę duchów. Od tej chwili przez trzydzieści lat trząsł się
bezustannie, wykonując te same ruchy, jak gdyby wciąż jeszcze krajał rantutru.
Ogłupiały, wychudzony jak szczapa, gorączkujący, pędził przez wieś, by uciec od
swej zmory: Betrara — widmo zemsty mrocznych sił, przedmiot pogardy
zdrowych sąsiadów, lęk dzieci.
I sprawca smutnego losu mego kameleona, cichego przyjaciela, siedzącego skromnie
na krzaku obok mej chaty. Któregoś dnia Betrara dostrzegł go i wpadł w szał.
Doskoczył, uderzył go wściekle prętem. Rzuciłem się na pomoc. Pięść obrońcy
zdzieliła furiata za późno: uchroniła od drugiego uderzenia, lecz pierwsze było już
śmiertelne.
Kameleon zasyczał z bólu i wygiął swe ciało; miał widocznie złamany kręgosłup. Po
chwili wyprostował się, jak gdyby nic nie zaszło, natomiast skóra jego, przedtem
jasnozielonkawa, szybko ciemniała. Stawała się coraz ciemniejsza, w końcu
zupełnie czarna. To już nie mój kameleon siedział na gałęzi, ^ecz dziwaczny,
ogromnie czarny węgiel, wszystkim rzucający się w oczy. Ka-
nieleon nie potrzebował już barwy ochronnej: śmierć jego nadchodziła w rażącej
czerni.
Lecz okazało się, że to jeszcze nie śmierć. Kameleon poruszył się i zbudził we mnie
nadzieję. Zszedł z krzewu na dół, raczej zsunął się bezwładnie, przykucnął na
ziemi i tak pozostał; był to najgorszy znak. Zdrowy kameleon nie znosił ziemi,
uciekłby na gałąź.
Godzina minęła bez zmiany, potem nastąpiło osobliwe wydarzenie. Kameleon z
czarnego zrobił się różowy. Pięknie różowy jak jutrzenka, jak zdrowy policzek
dziecka. Zaczynało to się od przodu gęby, przechodziło przez całą głowę, powoli,
niepostrzeżenie, lecz nieustannie sunęło dalej, na kark, na przednie nogi. Gdy
kolor różowy dochodził do grzbietu, głowa znowu się zmieniała i czerwieniała,
nabierała coraz żywszej barwy, aż w końcu zaczęła cała płonąć w purpurze. Po
różowej fali posuwała się przez ciało konającego kameleona fala purpury,
najgorętszej, naj-jaskrawszej purpury.
Zdumiewający, niesamowity stwór! Miał niezwykłe kształty ciała, miał dziwne
obyczaje, siał wśród ludzi dręczące klechdy, rzucał tajemnicze choroby i oto nawet
konał nadzwyczajnie: konał w płomiennoczerwonym kolorze, który gdzie indziej
jest kolorem namiętności, podniecających kwiatów, pawich skrzydeł motylich,
bujności życia, ognia. Natomiast tu — śmierci.
Patrzałem na kameleona jak urzeczony. Przechodzący mieszkańcy wsi nie patrzyli na
zwierzę, lecz na mnie. Byłem dla nich ciekawszą bestią: a może wybiła nareszcie
złowroga godzina białego i demon rantutru go opętał? Może vazaha popadł w
obłęd? Patrzyli na mnie wyczekująco, czujnie, spode łba-. -
Przed zachodem słońca kameleon ostatecznie konał. Już nie było wątpliwości, że
konał cały, od głowy do ogona, w najwspanialszej czerwieni — i tak po śmierci
pozostał. Szaleńczy rodzaj śmierci: był to chyba zwycięski śpiew lub potężny
hymn. Przecież była to jakaś wzniosła apoteoza, a nie śmierć!
Tego wieczoru głębiej oddychałem ciężkim powietrzem doliny Ambinanitelo,
pewniej patrzałem brązowym ludziom w oczy i chciałem wciąż nucić piosenki:
widocznie coś z magii kameleonowej czerwieni i mnie się udzieliło.
Pod wieczór sprosiłem kilku malgaskich sąsiadów na szklankę
37
rumu i wyprawiłem stypę. Kazałem im pić śmiało i weselić się, tak jak ja się
weseliłem. Pili, lecz kompanii nie dotrzymywali. Pili na ponuro i obawiali się
zasadzki.
— Nie ma zasadzki — wołałem do nich. — Pijemy za piękną śmierć kameleona w
barwach!
To było niezrozumiałe, niepokojące i tym bardziej podejrzane. Sąsiedzi pili i milczeli.
Chcieliby dociec prawdziwej przyczyny mej niezwykłej radości. Wreszcie stary
Dżinarivelo — ten sam, który przed kilkoma dniami nad brzegiem rzeki zawierał
przeciwko mnie wrogie przymierze z mimozami — odezwał się i spytał:
— Czy w twej ojczyźnie kameleony nigdy nie zdychają na czerwono?
— Nie zdychają, bo ich tam nie ma — tłumaczyłem mu z uśmiechem. — To
tylko u was, w waszych kameleonach śmierć przychodzi w tak pięknych barwach.
Ho, ho, tego było dla nich już za wiele! Wyraźnie pachniało w tej chacie
niebezpiecznym podstępem, czarodziejstwem groźnym, bo nieznanym. Nie
wiedzieli, z której strony uderzy nieszczęście i woleli ujść zawczasu: czyżby biały
człowiek przemógł demona rantutru i dlatego był taki wesoły? Przegrali tego
wieczoru. Dopijali z pośpiechem i zmykali wcześnie, jeden za drugim.
Wyszedłem za nimi na dwór. Księżyc świecił w pełni. Kameleon leżał wciąż jeszcze
na ziemi. I wciąż nieprawdopodobnie jaskrawa jego promienistość: co prawda
światło księżyca tłumiło czerwień, lecz gdy oświetliłem kameleona lampką
elektryczną, ciało jego rozjaśniło się w nocy mocną, czerwoną plamą, jak gdyby
fosforyzującą.
Plamą tak purpurową, że wyraźnie zamieniała się w jakiś okrzyk życia i zwycięstwa.
7.
Beniowski, niedoazły król Madagaskaru
P
-i- omimo że mieszkańcy wsi boczyli się na nas, wykonywaliśmy
naszą pracę bez przeszkód i wszystko szło zwyczajnym trybem.
Łowiliśmy owady, polowaliśmy na ptaki, preparowaliśmy ich
38
skórki, .a’w zajęciach tych pomagało nam już kilku przedsiębiorczych
cfhłopców wsi, nie słuchających przestróg starszych.
Nie zaniedbywałem także poszukiwań śladów po Maurycym Beniowskim,
lecz niestety bez wyniku. W swej podręcznej bibliotece, którą
zabrałem ze sobą, miałem o nim kilka francuskich dzieł. Często
przeglądałem ich stronice. Była w tym jakaś szczególna rozkosz, gdy
czytałem o niezwykłych przypadkach niezwykłego zdobywcy, a potem
podniósłszy wzrok widziałem o kilkaset metrów od siebie górę, z którą
bohater tych dziejów wiązał swe losy zakładając na jej szczycie Fort
Augusta.
Na tle swej epoki — drugiej połowy XVIII wieku — Beniowski wypływa
jako wyjątkowa postać dzięki przebijającej w jego działalności nucie
humanitarnej, której brak było innym ówczesnym zdobywcom. Zazwyczaj
mieli oni na oku jedynie własną kieszeń i chwałę, natomiast u
Beniowskiego dodatnio zaznaczyły się wpływy postępowych prądów wieku
Oświecenia.
Był obywatelem węgierskim, lecz pochodzenia polskiego. Jego dziadek,
rodowity Polak, wywędrował z Polski do Węgier i tu z rodziną
pozostał. Maurycy, wnuk emigranta, urodzony w 1741 roku, czuł się
Polakiem i podkreślał to przy każdej sposobności. W młodym wieku
wstąpił do armii austriackiej. Na wieść o grożącym Polsce
niebezpieczeństwie pośpieszył nad Wisłę i jako pułkownik Konfederacji
Barskiej walczył przeciw carskiej Rosji. Wzięty do niewoli i zesłany
na Kamczatkę, zdołał tu wzniecić bunt więźniów. Na ich czele zdobył
rosyjski statek i uciekł na pełne morze.
Po odysei dokoła południowo^wschodniej Azji Beniowski wylądował na
Ile de France, w owe czasy francuskiej wyspie na Oceanie Indyjskim,
noszącej dziś nazwę Mauritius, oddalonej zaledwie o kilkaset
kilometrów od wschodniego wybrzeża Madagaskaru. Tu — można powiedzieć
— dobiegł końca swej przygody syberyjskiej i stanął u progu nowej
przygody, jeszcze oso-bliwszej niż tamta: zainteresował się
tajemniczym Madagaskarem.
Mieszkańcy wielkiej wyspy dzielili się wtedy na pokaźną ilość
drobnych księstewek, wzajemnie się zwalczających. Jeszcze żadne
państwo europejskie nie wzięło w posiadanie wyspy. Próbowali kupcy
i kolonizatorzy czterech narodów: Portugalczycy
i Holendrzy przelotnie, Anglicy usilniej, Francuzi najuporczy-wiej,
lecz wszystkie starania były daremne głównie wskutek zabójczego
klimatu i oporu tubylców.
Francuzi, wykazując najwięcej wytrwałości i uporu, przeprowadzali od
czasu do czasu próby zakładania na Madagaskarze stacji handlowych, a
nawet kolonii, jak to czynił na przykład Maudave. Wyprawa jego
załamała się po dwuletnich wysiłkach w roku 1770, na krótko przed
przybyciem Beniowskiego na pobliską Ile de France. Załamała się na
skutek zazdrości administratorów i kupców właśnie owej Ile de France,
która, pomimo że była również kolonią francuską, nie chciała dopuścić
konkurencji do bogatych zasobów bydła i ryżu oraz źródła niewolników
na Madagaskarze. Zresztą — to samo nastąpiło w kilka lat później z
wyprawą Beniowskiego.
Beniowski po zapoznaniu się ze stanem rzeczy na Ile de France
pojechał do Paryża i tam przedłożył kołom rządowym swój plan zdobycia
dla Francji Madagaskaru. Bohater kamczacki posiadał nieodparty urok
osobisty. Dwór francuski powierzył mu trudne zadanie i wysłał go na
czele oddziału „wolontariuszy Beniowskiego” na daleką wyspę.
Przedsięwzięcie z góry było skazane na niepowodzenie wobec sabotażu
ze strony zaciekłych rywali na Ile de France. Od nich niestety
uzależniono wyprawę ma-dagaskarską pod względem zaopatrzenia, z
drugiej strony zaś Ile de France na mocy królewskiego dekretu traciła
przywileje swego monopolu handlowego z Madagaskarem na rzecz
Beniowskiego. Gubernator i kupcy na Ile de France nie ukrywali swej
niechęci do intruza. Tak długo posyłali mu niepotrzebne węgle zamiast
narzędzi i broni, nasyłali mu umierających chorych jako uzupełnienie
kadry, tak długo buntowali szczepy malgaskie przeciw jego władzy i
zasypywali Paryż oszczerczymi raportami, aż dopięli swego: Francja
zrezygnowała z Madagaskaru, zdobytego przez Beniowskiego, tracąc tę
kolonię na przeszło sto lat.
Pomimo tych trudności Beniowski miał na Madagaskarze powodzenie. Jak
wiadomo, osiedle swe, Louisbourg, założył u ujścia rzeki
Antanambalana do zatoki Antongil. Traktując tubylców jako równe sobie
istoty składał dowody, że ma ich dobro na względzie, i tym należy
sobie tłumaczyć jego szybkie z nimi po-
40
i
rozumienie. „Poglądy Beniowskiego wyprzedzały epokę, a obejście się
jego z Malgaszami było światlejsze i sprawiedliwsze niż obejście
innych Europejczyków, którzy przybywali na tę wyspę” — pisał poważny
znawca historii Madagaskaru, Anglik W. Ellis, w swej pracy pt. „Trzy
podróże na Madagaskar”, wydanej w 1859 roku.
Nie obyło się bez walk orężnych. W ciągu dwóch lat stoczył w swej
obronie dwie zwycięskie kampanie wojenne. Pierwsza rozegrała się
dokoła Doliny Zdrowia, w której leżała dzisiaj wieś Ambinahitelo, i
miała na celu odparcie napadu Safirobajów, podjudzonych zarówno przez
gubernatora na Ile de France, jak i przez Sakalawów. Druga kampania,
przeprowadzona dalej na północnym zachodzie, złamała rozstrzygająco
groźną wyprawę Sakalawów przeciw osiedlu Beniowskiego. Zwycięzca
natychmiast wyciągał rękę do zgody dając do zrozumienia, że chodziło
mu przede wszystkim o zacieśnienie stosunków przyjacielskich i
handlowych.
Najważniejszą datą w dziejach Beniowskiego był 10 października 1776
roku, w którym to dniu Malgasze wschodu i północy wyspy obrali go
swym wielkim królem, ampansakabe. Uczynili to dowiedziawszy się, że
Francja na skutek intryg gubernatorów na Ile de France zamierzała
odwołać Beniowskiego i doprowadzić jego dzieło do upadku. Obwołanie
go wielkim królem Madagaskaru było ciosem dla francuskiej polityki
kolonialnej tak niebezpiecznym, że bezpośrednio spowodowało tragiczną
śmierć Beniowskiego, pośrednio zaś wyrugowanie tego dnia z pamięci
dzie-» jowej. Polityka państw kolonialnych w takich wypadkach była
bezwzględna: usuwała świadków, niszczyła ślady, rzucała po-twarz,
ośmieszała albo pokrywała sprawę milczeniem.
Chcąc ostatnim wysiłkiem ratować swą wyprawę Beniowski uczynił
rozpaczliwy krok: pojechał do Francji, by rządowi francuskiemu
osobiście przedłożyć sprawę i walczyć o los wyprawy. Nie chcieli go
słuchać.
Pomimo odmowy Francji Beniowski nie przestał myśleć o powrocie na
wyspę. Lecz minęło sporo lat, zanim z ramienia kompanii angielsko-
amerykańskiej wyruszył na czele kilkunastu przyjaciół na Madagaskar,
dokąd przybył w czerwcu 1785 roku.
41
Odnawiając po dziewięciu latach nieobecności węzły przyjaźni z
Malgaszami Beniowśki zabrał się skrzętnie do organizowania podwalin
swego państwa i zbudował nasamprzód umocnione osiedle nad morzem w
pobliżu Angontsy, niedaleko zatoki Anton-gil. Do rządców na Ile de
France wysłał oficjalne zawiadomienie
0 swym przybyciu i zapewniając ich, że zależy mu na zgodnej
współpracy z kolonią francuską, przyrzekł im pierwszeństwo w
dostawach produktów wyspy.
Ile de France nie chciała takiego układu sił. Wysłała przeciw Beniowskiemu oddział
żołnierzy pod komendą kapitana Larchera, któremu sprzyjało wyjątkowe szczęście.
Jeżeli dalszy bieg wypadków nie stworzył na Madagaskarze państwa pod władzą
Beniowskiego, to już wina nieprzewidzianego, ślepego przypadku. Francuska kula,
która powaliła go zaraz na początku potyczki, była tylko cudacznym kaprysem losu.
Nikt inny nie padł, tylko on jeden, niedoszły król Madagaskaru.
Nie tylko jego rywale na Ile de France, ale także wielu Francuzów we Francji,
wówczas i później, nigdy nie mogło wybaczyć Beniowskiemu, że będąc
cudzoziemcem zdobywał dla Francji wielką i bogatą kolonię. Po prostu zazdrościło
mu sławy i honorów, jakimi darzył go dwór francuski i darzyli ministrowie. To stało
się przyczyną zażartej przeciw niemu kampanii. Nie był królem Malgaszów! —
krzyczeli jedni. Był zwykłym awanturnikiem i kłamcą! — wołali inni przez długie
dziesiątki lat.
W gąszczu świadectw i przeszło półtorawiekowych polemik z trudem wyłania się
obraz prawdy. Lecz szereg argumentów przemawia raczej za tym, że Beniowśki — a
nie jego przeciwnicy — był godzien wiary i że w istocie Malgasze obrali go królem.
Ów żołnierz bez skazy o gorącym sercu i niespokojnym duchu odznaczał się
szczególną cechą, którą przyznawali mu wszyscy, przyjaciele i wrogowie: Beniowśki,
jak już się wspomniało, roztaczał dokoła siebie wyjątkowy urok osobisty. Jeżeli umiał
zdobyć w tak trudnych warunkach uznanie dworu francuskiego
1
przyjaźń najwybitniejszych obywateli swej epoki, jak na przykład Beniamina
Franklina, to tym głębszy wpływ musiał wywierać na prostych, lecz zapalnych
Malgaszów. Przecież przy-
42
szedł do nich w aureoli zamorskiej władzy i osobistej legendy królewsko-
malgaskiego pochodzenia: rzecz prosta, że porwał umysły, podbił serca.
W owe czasy rozrastała się potęga dzikiego szczepu Sakala-wów, którzy wypadali
znad zachodniego wybrzeża wyspy i siali dokoła zniszczenie ujarzmiając
sąsiednie plemiona. Najzwyklejszy instynkt obronny zmuszał zagrożone
plemiona do połączenia się pod jednym wodzem — a wodzem
najpopularniejszym i zwycięskim w owe czasy był Beniowśki. Jest przy tym
zrozumiałe, że myśl obrania go wielkim królem wyszła od szczepu Sambary-
wów, najbliższych sąsiadów Safkalawów, i ów szczep pozostał zawsze
najwierniejszym sojusznikiem Beniowskiego.
Gdy Beniowśki po dziewięcioletniej nieobecności wracał na Madagaskar z garstką
przyjaciół, Malgasze przyjęli go z największym szacunkiem, jak swego rodaka,
jak swego króla. Właśnie owe przychylne przyjęcie po tylu latach rozłąki było
uderzające i stanowiło chyba wymowny dowód, że Malgaszów łączyły z nim
niezwykłe a silne więzy; że był dla nich kimś bliższym i ważniejszym, aniżeli
dawnym gubernatorem francuskiego króla.
Więc wbrew zaciekłej kampanii ośmieszania i zniesławiania, toczonej przeciw
niemu od półtora wieku we Francji, dobre imię Beniowskiego ostało się i jego
sława zwyciężyła. Wielką przy tym usługę oddały jego własne pamiętniki, które
tłumaczone pod koniec XVIII wieku na wiele języków europejskich, należały
do najpoczytniejszych książek. Liczni poeci, powieścio-pisarze, dramaturgowie
różnych narodowości czerpali z życia Beniowskiego wątki dla swych dzieł.
Dla nas dzisiaj Beniowśki jest ciekawym typem dlatego, że był on nie tylko
niepospolitym wojakiem o zuchwałych zamiarach politycznych, lecz chciał
przeprowadzić je według najlepszych zasad postępowych swego czasu. Miał w
większej mierze na oku dobro Malgaszów, aniżeli było to w ówczesnym
zwyczaju.
A jednak tkwiła w tym wszystkim jakaś niedorzeczna, niepokojąca zagadka.
Dzisiejsi Malgasze wcale nie pamiętali dziejów Beniowskiego, nie mieli o nim
żadnej opowieści ani legendy. Dopytywałem się o niego w Maroantsetrze — i
nic, pytałem się tu, w Ambinanitelo — żadnego śladu.
O kilkaset metrów od naszej chaty wznosiła się góra, na której — według dość
dokładnych opisów współczesnych — stał jego Fort Augusta i gdzie on sam
przebywał przez pewien czas. Dziś, rzecz zrozumiała, na wzgórzu rozkrzewiła
się puszcza, a na zboczach były malgaskie plantacje goździków, lecz na tym się
kończyło: żadne podanie nie krążyło tu o zdobywcy.
Zaprosiwszy kiedyś nauczyciela Ramaso na herbatę i pogawędkę spytałem się go,
co wiedział o Beniowskim. Recytował mi całe jego dzieje jak z książki, bo
rzeczywiście z książki: uczył się o Beniowskim z podręczników francuskich w
szkole. Innych, miejscowych źródeł nie znał. Wzgórze Beniowskiego stało
nieme.
— To w istocie dziwne! — zastanawiał się Ramaso i po namyśle dał mi
wytłumaczenie, osobliwe, lecz nie pozbawione cech prawdopodobieństwa.
— Szczep Betsimisaraków — wyjaśniał — podobnie jak niektóre inne szczepy
na Madagaskarze, należy wciąż jeszcze do zacofanych. Malgasze ci nie znają
historii w pojęciu europejskim, lecz patrzą na wypadki przeszłości raczej w
ramach własnej rodziny czy rodu, i to przeważnie pod postacią religijnego kultu
przodków.
— Słusznie! — przerwałem mu. — Przypominam sobie fakt, który znacznie
przyczynił się do ugruntowania wpływów Beniowskiego wśród Malgaszow.
Malgascy jego przyjaciele zaczęli rozgłaszać wieść, jakoby Beniowski był
potomkiem potężnego na Madagaskarze rodu królewskiego Ramini. Na skutek
tych zmyślonych pogłosek rozniosło się, że był wnukiem ostatniego króla,
którego córka, ongiś wywieziona do niewoli na Ile de France, tam urodziła
syna. Synem tym okazał się rzekomo Beniowski. Przyjazne mu szczepy żywo
podjęły tę wiadomość — oczywiście niezbyt zwalczaną przez samego bohatera
— i tak wykorzystanie kultu przodków wzmocniło węzły przyjaźni między
Malgaszami a Beniowsikim.
—‘ Otóż to! — żywo potwierdził Ramaso. — Betsimisaracy wiedzą dokładnie, co
robił odległy nawet praszczur, natomiast na ogół obojętne im są czyny nie-
przodka. Beniowski nie założył rodziny malgaskiej i nie ma tu następców swej
krwi, więc można przypuszczać, że dlatego pamięć o nim wygasła. Nie ma
potomków, których obowiązkiem byłoby przypominanie ludziom o jego
czynach.
44
¦— To pewnie dlatego mieszkańcy Ambinanitela patrzą na nas tak krzywym
okiem, że nie mamy tu żadnej wybranej? — zażartowałem.
Ramaso odparł z całą powagą:
— Możliwe, bardzo możliwe...
Benaczehina, zalotne dziewczę, przechodziła często obok naszej chaty jak barwna
pokusa. Na pewno za czasów Beniowskiego przechodziła przed Fortem Augusta
na wzgórzu również niejedna Benaczehina. Lecz zakochany Beniowski miał przy
sobie swą żonę, pannę Heńską z domu, i był jej wierny. Ówczesnej Bena-czehiny
nie dostrzegł. Cnota odniosła zwycięstwo, za to — jeśli wierzyć malgaskiemu
nauczycielowi, a wierzyć można — jakże znamiennie zapłacił Beniowski: głucho
o nim w sercach jego Malgaszow, martwo na jego górze, pusto o nim w dolinie.
8.
Puszcza nas łączy
L
as śpiewał mi dziecięce piosenki, gdy mnie ojciec prowadził jeszcze za rękę. Potem
był nad Ivai w Paranie. Potem uczył kochać grozę nad Uikajali. Potem pachniał
żywicą w Kanadzie. Las był mi więcej niż przyjacielem: wszedł w moje życie jak
życzliwy, stanowczy doradca i kierował losem. Moje ścieżki prowadziły przez las.
Puszcza, otaczająca nas w Ambinanitelo, rosła na wszystkich1 górach i schodziła do
samej doliny, by zatrzymać się dopiero na skraju błotnych ryżowisk. Była to
puszcza żywa, parna, bojowa, natłoczona zielenią zachłannych roślin i zgiełkiem
zwierząt; co dzień słyszeliśmy w naszej chacie o wschodzie słońca chóry le-
murów, przed wieczorem—śpiew leśnego ptactwa, w nocy — tajemnicze okrzyki i
nieodgadnione łoskoty. Puszczę widzieliśmy o każdej porze dnia, także w
gwiezdne noce; natomiast ginęła nam zupełnie z oczu co dzień punktualnie o
pierwszej godzinie po południu, gdy na dolinę spadał gorący, huraganowy deszcz.
Po deszczu wyrastały tęcze. .
45
Nie chodziłem na razie do puszczy, wyręczał mnie Bogdan Kreczmer, mój towarzysz-
zoolog. Miałem w domu wiele pracy, pisałem. Zresztą wieś pochłaniała całą moją
uwagą, wieś, która wypowiedziała nam cichą, uporczywą walkę. A jednak
poznawałem puszczę; wiele przybywało z niej do mej chaty.
Bogdan przynosił nowiny o swych obfitych odkryciach. W południe, w czasie
wspólnego obiadu, zdawał mi sprawę z porannych wycieczek, a że był mi
pokrewny duszą i sercem, niewiele potrzebował słów. Przeżywałem jego leśne
doświadczenia, w których występowały zadzierzyste owady, rzadkie ptaki,
drzewiaste paprocie, palmy rafiowe, rojne życiem kałuże, słowem, cały ów
twórczy, plenny, podniecający świat przyrodnika.
Pod wieczór — weszło to w życie — zachodziło do mnie na herbatę i suchary kilku
sąsiadów Malgaszów. I oni wnosili ze sobą puszczę, lecz jakże odmienną od kniei
Kreczmera. Puszcza w ich opowieściach była ponura, zła, zdradliwa, ziejąca
mściwymi duchami. Tak o lesie prawili ludzie, którzy żywot swój powierzyli
ryżowiskom, ludzie pola i — być może — ludzie niechętni obcym przybyszom.
Może chcieli nas zastraszyć?
Czy zastraszyli? Sięgałem do mych dawnych książek o lesie i uzbrajałem się. Walka
ze wsią była bezsensowna i nużąca, lecz widok puszczy amazońskiej wlewał
krzepiącą otuchę. Stary Dżi-narivelo miał słuszność: z roślinami można było
zawierać sojusze.
Pewnego dnia ówże Dżinarivelo przyszedł do mnie tak sobie, na papierosa i na
gawędę. Przypadkiem rzucił spojrzenie na fotografię w, mej ukajalskiej książce,
przedstawiającą zbieracza kauczuku przy naciętym drzewie, i niespodziewanie
ożywił się. Spytał, co to znaczyło. Opowiedziałem mu tragiczne dzieje
brazylijskich seringueirów, którzy z nędzarzy stawali się milionerami i potem
znów nędzarzami. I naraz nie poznałem Dżinari-vela — rozpromieniło go radosne
uniesienie. Wytłumaczył, dlaczego: jego ojciec był również poszukiwaczem
kauczuku i on, Dżinarivelo, jako chłopiec często towarzyszył ojcu. Były to dobre
czasy i bardzo lubił chodzić do lasu...
— A duchy leśne nie łapały ciebie? — uśmiechnąłem się zdziwiony.
46
— Duchy leśne były mi zawsze przychylne — odrzekł.
— Toś dziwny Betsimisarak! — stwierdziłem z uznaniem.
— Dlaczego dziwny?
— Bo nie boisz się lasu.
Nie, nie bał się lasu. Przeciwnie. — Ach! — westchnął i zaraz ogromnie się
zawstydził, że przy mnie westchnął. Porwał swój słomiany kapelusz i zmieszany
wyszedł.
Lecz po godzinie wrócił. Spokojniejszy. Musiał dowiedzieć się, co ja sądziłem o
puszczy. Nie odpowiedziałem słowami, lecz dałem mu do oglądania reprodukcje
fotografii w mych książkach. Puszcza tropikalna nad Ukajali wywołała jego żywy
zachwyt, lecz na widok krajobrazu w mej książce „Kanada pachnąca żywicą”
Dżinarivelo wpadł w olśnienie. W nabożnym milczeniu wchłaniał grupę
kanadyjskich świerków, w jego mniemaniu zapewne szczyt leśnego piękna.
Złapało go mocno: po raz pierwszy mieszkaniec Ambinanitela słuchał moich słów
życzliwie, przyjmował moje myśli bez zastrzeżeń i bez podejrzeń.
— Czy byłeś tam długo? — Dżinarivelo zwrócił się do mnie wskazując na krajobraz
kanadyjski.
— Byłem tam wiele miesięcy, ażeby poznać kraj, ludzi i zwierzęta.
— Czy ludzie lubili ciebie?
Pokazałem mu w książce ilustrację, przedstawiającą mnie w gronie uśmiechniętych
Indian.
— Uczciwi ludzie — tłumaczyłem — na całym świecie są zawsze
przychylni, jeśli ktoś przychodzi do nich ze szczerym % sercem
i dobrą wolą. - -
— I nie bali się ciebie?
—- Dlaczego mieli się bać? %
Stary Dżinarivelo zrozumiał przymówkę. Przerzucał strony książki i wracał do
krajobrazu ze świerkami. Nie mógł napatrzyć się na nie do syta.
— Macie tu na Madagaskarze drzewo — zauważyłem — które jest chyba piękniejsze
niż świerki, a na pewno osobliwsze.
— Jakie to drzewo? — Dżinarivelo podniósł głowę powątpiewająco.
— Palma ravenal.
47
— To prawda — przyznał z uśmiechem. — Palma ravenal jest osobliwa, ale czy
piękniejsza?
— Szkoda, że nie ma jej wcale w waszej dolinie.
— Jest, nawet tu w pobliżu. Mogę ciebie zaprowadzić, jeśli masz ochotę.
— Zaprowadź.
Poszliśmy w stronę „góry Beniowskiego”, którą Dżinarivelo nazywał
Ambihimitsingo, co znaczy: „Skąd widzi się wszystko”. U stóp jej skręciliśmy na
prawo. Wrzynał się tam we wzgórza szeroki wąwóz, w głębi pokryty
wszechwładną puszczą, lecz bliżej na skraju, u wylotu, porośnięty kilkoma
palmami ravenal.
Uderzające cudaczną postacią drzewa! Na czubie wysmukłego pnia wyrastały długie
na kilka metrów liście nie na wszystkie strony, jak to bywa u innych palm, lecz na
kształt olbrzymiego wachlarza, przy czym liście niby szprychy koła tworzyły
płaskie półkole. Wietrzyk od rzeki stale je poruszał wywołując cichy szelest i to
jeszcze bardziej potęgowało wrażenie ich dziwaczności, pełnej nieoczekiwanego
patosu. Nic w przybliżeniu podobnego nie znajdowało się w całej puszczy na
Madagaskarze czy gdzie indziej. Przyroda stworzyła tu zielony, monumentalny
wachlarz, którego widok zawsze budził w człowieku uczucie zachwytu i
niedowierzania własnym zmysłom.
Palma ravenal rosła w całym wilgotnym pasie wschodniego wybrzeża wyspy.
Malgaska jej nazwa, ravenala, oznaczała: „liść puszczy”, bo liście jej stanowiły
najwybitniejszą cechę puszczy, w której rosła. Europejscy przybysze nazwali ją
„drzewem podróżnika”, gdyż w zagłębieniu u nasady jej liści znajdowała się
świeża woda, którą po przebiciu liścia włócznią spragniony podróżnik mógł
wytoczyć do kubła i wypić. Nazwa nieco naciągnięta: wszędzie tam, gdzie rosła
ravenal, było w bród wody i spragniony podróżnik nie potrzebował sięgać do
drzew. Natomiast lepiej odpowiadałaby jej nazwa palmy budowniczego, gdyż
potężnymi jej liśćmi pokrywało się dachy wszystkich chat Betsi-misaraków.
— Mówisz — odezwał się Dżinarivelo — że jest piękniejsza niż te drzewa w twojej
książce.
— Tak mi się wydaje.
48
Słabość lubi kryć się pod płaszczem buńczuczności, więc
kamelpony mają wygląd groźny i wojowniczy... ($fr, .iii)
..Stary Betrara: siedział w nim sam demon runtutru... (str. 35)
— Ja inaczej myślę.
Dziwaczne to palmy, lecz jeszcze osobliwszy był sam Dżinari-velo.
Okazało się, że prostodusznemu mieszkańcowi odciętej od świata wsi
malgaskiej nieobcy był zmysł estetycznego odczuwania.
¦Nasyceni wrażeniami, jakie wywołały urocze ravenale, wróciliśmy do
mej chaty i znowu siedliśmy jak poprzednio, z książką kanadyjską
przed sobą.
— Czy znasz ludzi antananevo? ¦— nagle zagadnął mnie gość.
Oczywiście nie znałem. Dżinarivelo wyjaśniał ściszonym głosem.
— Dawniej, za czasów Howasów, panowanie tychże było srogie i
okrutne, więc ludzie prześladowani uciekali do puszczy i tu już na
zawsze pozostawali. Przeistaczali się w ludzi leśnych, innych niż my,
i nie byli to ni ludzie, ni zwierzęta, ni duchy. Nikomu nie
wyrządzali krzywdy. Mieli swe kobiety i dzieci i do dziś
potomkowie ich snują się po kniei, żyją tylko między sobą, nigdy nie
opuszczają gąszczu i są szczęśliwi. Tak, są szczęśliwi! Raz, wiele
lat temu, ojciec mój ujrzał w puszczy takiego człowieka i
podsłuchał go, jak śpiewał. Był to śpiew dziwny,
bardzo dźwięczny, i opiewał dobre życie w lesie. Lecz gdy antananevo,
leśny człowiek, wyczuł węchem obcych ludzi, zamilkł i uciekł. Oni
zawsze kryją się przed ludźmi ze wsi.
Ow antananevo śpiewał o swoim życiu: że jada tłuste węgorze i że
chodzi po lesie jak po puszystym kobiercu. Że drzewa uśmiechają się
do niego, że zna wszystkie smaczne korzenie, że może ciągle śpiewać
do słońca, do księżyca i także do chmur...
Śledziłem Dżinarivela z rosnącym zdumieniem. Z -Łamanej
francuszczyzny przeszedł na ojczysty język malgaski, a głos jego
przemieniał się w śpiew. Dżinarivelo — mieszkaniec wsi nienawidzącej
lasu — śpiewał hyrnn na cześć lasu! Zerwały się w nim jakieś utajone
tamy, szeroko rozlało się tłumione dotychczas uczucie. Dżinarivelo
marzył. Było to marzenie chyba najdziwniejsze, najmniej spodziewane,
i znowu nasuwało mi się cudaczne skojarzenie: mieszkaniec prymitywnej
wsi malgaskiej marzył o życiu jeszcze prostszym, marzył o sielance
pierwotności. To przejmowało wzruszeniem.
Dżinarivelo wciąż śpiewał. W tym śpiewie zbliżał się do mnie,
- Gorąca wieś...
49
na przekór wszystkim dąsom wsi, i zawierał przyjaźń z człowiekiem,
ogarniętym tą samą miłością do lasu. W tej chwili był mi przyjazny,
lecz niepokoiła mnie myśl, co Dżinarivelo zrobi, gdy przestanie
śpiewać i oprzytomnieje. A nuż zerwie się, znowu zawstydzony lub
zdjęty trwogą, i ucieknie? Przestał śpiewać. Nie uciekł. Las
zwyciężył.
9.
Dwie miłe dziewczyny
B
‘żinarivelo spojrzał jeszcze raz na świerki kanadyjskie, potem uśmiechnął się do mnie
i oświadczył, że w jego rodzinie jest zwyczaj darowywania owoców swoim
przyjaciołom. Przyrzekł więc, że mi zaraz przyśle owoce drzewa chlebowego.
Prosił, żebym wszystko wziął, co mi przyśle. Wszystko, powtórzył z naciskiem i
wyszedł.
Pozostałem sam nie na długo. Usłyszałem przed chatą dziewczęcy głos:
— Haodyl — Czy mogę wejść?
— Mandrasoa, ramatu! — odkrzyknąłem, co, jak mnie nauczono, było zaproszeniem,
by dziewczyna weszła.
Gość lekkim krokiem wstąpił na kilka schodów (chata moja, jak wszystkie chaty
tutejsze, stała na palach) i w otwartych drzwiach pojawiła się ku memu zdziwieniu
Benaczehina, owa znajoma z widzenia, osiemnastoletnia dziewczyna o
podniecającej urodzie i łobuzerskim uśmiechu.
Zerwałem się z krzesła na taką niespodziankę:
— Benaczehina?!
Dziewczyna postawiła na ziemi kosz z owocami, które przyniosła. Tym razem miała
poważną twarz i oczy spuszczone. Przyszła bez łobuzerskiego uśmiechu.
—: Przyniosłam to dla ciebie od mego dziadka Dżinarivela — mówiła łamaną
francuszczyzną.
— To Dżinarivelo jest twoim dziadkiem?! — nie mogłem powstrzymać się od
zdumienia.
— Jest moim dziadkiem — Benaczehina spojrzała na mnie i na
50
jej twarzy błąkało się zakłopotanie: nie rozumiała, dlaczego nagle tak się raduję.
Podszedłem do kosza i udawałem, że podziwiam owoce. Sadząc się na swobodny ton
spytałem półżartem:
— Czy to wszystko, co mi przysyła twój dziadek?
Z jej źrenic trysnęły wyzywające ogniki. Uśmiechając się obnażyła lśniące zęby.
— Nie, nie wszystko —: odpowiedziała patrząc mi drwiąco w oczy.
— Więc co jeszcze?
Benaczehina chwilę bawiła się moim zaciekawieniem, potem odwróciła twarz i
ustami wskazała poza siebie, na dwór.
— Razem ze mną — wyjaśniła żartobliwie — dziadek przysłał jeszcze moją młodszą
siostrę, Velomody.
W istocie przed chatą stała młoda dziewczyna, oparta o poręcz schodów. Patrzyła na
nas w górę i uśmiechała się nieśmiało.
— Avia — chodź! — zawołała do niej Benaczehina.
Lecz tamta nic nie odpowiedziała: kiwała przecząco głową i nie ruszała się z miejsca.
Była niewiele młodsza od Benaczehiny, może o rok, najwyżej o dwa lata. W
przeciwieństwie do swej starszej siostry, dziewczyny pewnej siebie, świadomej
swego uroku i powodzenia u młodzieży, Velomody czyniła wrażenie skromnego
podlotka. Była przyjemna dla oka, ale w swej nieśmiałości jakaś nieporadna.
Benaczehina badawczo wpatrywała się w moją twarz i widocznie dostrzegła w niej
odcień mimowolnego rozczarowania.
— Patrz! — wołała śpiewnie sięgając obydwoma rękoma po owoce chlebowe. —
Dwie dziewczyny przyniosły od „dziadka tyle smacznych owoców, że ci starczy
uczty na pięć dni, a ty jeszcze niezadowolony?
— Gdzieś ty się nauczyła takiego docinania, dowcipna ramatu? — spytałem.
— Nie u ciebie, wielki vazaho!
Potem poważniejąc spytała jak gdyby z tkliwszą nutą w głosie:
— A czego chciałbyś jeszcze?
— Dziadek twój mówił mi, że mam wziąć wszystko, co mi przyśle.
51
— Ach, tak? To weź wszystko!
Żle zrozumiawszy mój przypadkowy fuch ręką Benaczehina dała wielkiego susa
schodami na dół, pierzchła jak sarna na środek dziedzińca i tam przystanęła
parskając wesołym, urągliwym śmiechem.
— Zaczekaj chwilę! — zawołałem do niej.
Chciałem. Dżinarivelowi odwzajemnić się za jego dar i kazałem kucharzowi Marovo
wsypać do koszyka trochę sucharów. Namyślałem się, co by dać samym
dziewczynom. Przypomniałem sobie, że miałem w walizce kilka ręcznych
lusterek. Wyszukałem dwa: jedno większe, czworokątne, dla starszej siostry,
drugie mniejsze, okrągłe, dla młodszej. Ale widząc, że Benaczehina wciąż stała
pośrodku dziedzińca, a Velomody tuż blisko przy schodach, nie ogarnięta
płochłiwością siostry, zaufanie tej młodszej wynagrodziłem większym lusterkiem i
poprosiłem ją, żeby to drugie zaniosła Benaczehinie.
— Misaotra! — Dziękuję! — odezwała się Velomody melodyjnym głosem.
Na chwilę brązowa jej twarz rozkwitła łagodnym wyrazem radości. Było w tym
wyrazie wiele ciepła, jakiego nie spodziewałem się w tak skromnym podlotku.
Ale dość pustych zalecanek! Mniejsza o dziewczyny, szybko wyleciały mi z głowy.
Ucieszyłem się tym razem z innego powodu. W zwartym dotychczas froncie wsi
powstał wyłom: z tamtej strony barykad zdobyłem sojusznika. Cennego,
życzliwego sojusznika — Dżinariyela. Już nie byłem sam z Bogdanem.
Z wdzięcznością spoglądałem na poszarpane góry dokoła doliny i na puszczę, rosnącą
na zboczach. Jeszcze raz się okazało, że las był moim wiernym przyjacielem.
10.
Pole ryżoive
U,
‘ kład społeczny w Ambinanitelo był nad wyraz prosty. Poza czterema ludźmi,
przybyłymi z zewnątrz, cała ludność zajmowała się wyłącznie rolnictwem. Tych
czterech to nauczyciel Ramaso,
52
wójt Rajaona (którego jeszcze nie poznaliśmy, gdyż stale był w rozjazdach po swej
gminie-kantonie) oraz dwóch kupców: jeden Chińczyk, drugi Hindus.
Wszystkie malgaskie rodziny posiadały w dolinie swe własne pólka mniej lub więcej
jednakowe i każda rodzina uprawiała je własnymi rękoma. W tym szczęśliwym
ustroniu nie było zatargów, zakłócających spokój w innych okolicach
Madagaskaru, gdzie na plantacjach goździków, wanilii czy kawy tworzyły się
ostre napięcia, tak charakterystyczne w krajach kolonialnych, napięcia między
białym plantatorem a upośledzonym robotnikiem tubylczym.
W Ambinanitelo tych tarć nie było. Nie było już choćby dlatego, że góry, otaczające
dolinę i porośnięte niezaludnioną puszczą, stanowiły gotową zawsze rezerwę
ziemi. W dolinie sadzono przede wszystkim ryż, podstawowy pokarm wszystkich
Małga-szów. Gdy jaka rodzina nadto się rozmnażała, młodsi jej członkowie
zazwyczaj nie dzielili schedy, tylko karczowali kawałek puszczy na sąsiednich
stokach i sadzili kawę, dającą lepsze zyski niż ryż, lub wanilię czy goździki,
jeszcze zyskowniejsze. W ten prosty, archaiczny niemal sposób wszyscy w
Ambinanitelo mieli co jeść, i co ważne: równo jeść.
— I poza rolnictwem nie zajmujecie się niczym innym? -— pytałem Dżinarivela
pewnego poranku podczas przechadzki nad brzegiem rzeki. W towarzystwie
starca wyruszyłem tam ze strzelbą dla upolowania ptaków do naszego zbioru.
— Każdy z nas wykonuje jeszcze wiele innych zajęć — od-, rzekł -—¦ bo tego
wymaga od nas życie w dolinie. Na przykład stawiamy domy. Jest to wyłącznym
obowiązkiem nas, mężczyzn. Kobiety z włókien rafii i innych roślin tkają rabany
— maty do spania lub wyściełania chat; nadają się one także na odzież. Ale teraz
coraz więcej kupujemy gotowych materiałów; Hindus Amod je nam sprzedaje.
— A młodzież, czy idzie śladami rodziców?
— Dziewczyny tak, chłopcy nie zawsze. Chłopcom ciasno w naszej dolinie.
Wielu z nich, zwabionych życiem gdzie indziej, wyrywa się w świat. Najwięcej
poszło przez góry na wschód do Antalaha, gdzie pracują na plantacjach wanilii u
vazahów i po-
53
dobno nieźle zarabiają. Jest tam także mój wnuk Razafy. Gorzej mają ci, nie tylko
młodzi, ale i starsi, których zaciąga się na parę miesięcy do przymusowych robót
publicznych. Nic za tę pracę nie dostają.
— Masz na myśli karę za niepłacenie podatku pogłownego?
— Ależ gdzie tam! Każdy mężczyzna musi co rok odbyć przymusową robotę,
najczęściej trwającą trzy miesiące.
— O ile słyszałem — wysunąłem — to te roboty obowiązują tylko do kilkunastu dni
w roku.
— Tak, na papierze. Ale urzędnicy, którzy nimi zarządzają, dopuszczają się
nadużyć i w końcu zawsze wychodzą najmniej dwa, a często trzy miesiące pracy.
Skargi na nic się nie zdadzą.
Był to, poza podatkiem pogłownym, drugi bezpośredni ciężar, narzucony ludności
tubylczej przez władzę kolonialną. Śruba wyzysku sprawnie działała.
Polowanie w towarzystwie Dżinarivela niezbyt się udało. Więcej myśleliśmy o naszej
rozmowie, niż baczyliśmy na ptaki w konarach drzew. W drodze powrotnej
mijaliśmy pólka ryżowe. Na niektórych ryż już dojrzał i wyglądał na pierwszy rzut
oka jak łan przysadzistego owsa. Tu i ówdzie rozpoczęły się zbiory. Pracowały
wyłącznie kobiety ścinając łodygi ryżu nożami i składając je w małe snopki dla
wysuszenia. Ani jednego mężczyzny nie było widać przy tej pracy.
— To kobiece zajęcie! — tłumaczył starzec. — Ziemia rodzi tak samo, jak rodzą
kobiety, dlatego one zbierają plony. One i ziemia to jedno, jedna u nich
płodność.
— A mężczyźni? Wcale nie pracują na polu?
— Pracują, ale tylko na początku, kiedy się przygotowuje ziemię do płodu.
Urabiają glebę; pędzą na niej bydło, dopóki nie powstanie głębokie błoto.
Niekiedy mężczyźni pomagają kobietom także w sianiu ziaren i przesadzaniu
później młodych pędów, ale nigdy nie mieszają się do zbierania plonów.
Do południa było blisko, więc słońce ostro przygrzewało. Kobiety pracowały powoli,
spokojnie, jakby dokonując dostojnego obrzędu. Żar słońca i doświadczenie wielu
pokoleń wyrobiły w nich mądrość miarowych ruchów. Dla żniwiarek ważniejsza
54
niż pośpiech była troskliwość, by nie uronić ani jednego ziarna ryżowego. Gdy
przechodziliśmy obok, rozpoznałem wśród kobiet Benaczehinę i Velomody.
Dziewczyny, spostrzegłszy mnie, zadowolone coś do siebie prawiły, potem od
nowa jęły się żęcia — urodziwe, pracowite, uważne.
D„żinarivelo z nieukrywaną dumą ogarniał wzrokiem pole ryżowe i mówił:
— To ziemia i kobiety naszego rodu Zanikawuku. Dawniej był to wielki i poważny
ród i miał więcej pól. Żył głównie na szczycie Ambihimitsingo, twej góry
Beniowskiego.
— Dziś na tej górze już nikogo nie ma?
— Nie ma. Wszystkich tam wybito do nogi.
Kroczyliśmy dalej w milczeniu. Ciekawy byłem, co tam się działo na tej górze, lecz
nie chciałem być natarczywy, by nie zadrasnąć uczuć starca.
Także pod górą Beniowskiego rozciągało się pole ryżowe, lecz nieco inne niż
dotychczas napotkane: rozległe, w jednej całości, bez nawadniających rowków —
tak licznych na innych pólkach doliny — i porosłe kiepskim, niedojrzałym jeszcze
ryżem, sadzonym z widoczną opieszałością.
— To przeklęte ryżowisko! — oświadczył Dżinarivelo, gdy podchodziliśmy
do stóp góry Beniowskiego. — Nie mogę na nie patrzeć.
— Dlaczego? Że ryż tak źle rośnie?
— Żle rośnie, bo tu ziemia pod klątwą.
— Brzmi to jakoś strasznie... Opowiedz mi!
Dżinarivelo chętnie opowiedział, jakkolwiek ograniczona znajomość języka
francuskiego sprawiała mu trudności.
Dawno temu — z pewnych szczegółów historii wynikało, że było to około połowy
XIX wieku — część rodu Zanikawuku mieszkała na górze Ambihimitsingo, a swe
pola ryżowe miała w dolinie pod górą. Żyła od wielu lat na stopie wojennej z
członkami rodu Cyjandru. Ci pewnej nocy napadli na mieszkańców góry i
wszystkich zabili, a między nimi naczelnika rodu. Napastnicy zagarnęli ryżowisko
u stóp góry. Ażeby zaś zwycięstwu swemu nadać dobitny wyraz, powalonemu
naczelnikowi ucięli głowę i zatknęli ją na polu na środku ryżowiska. Członkowie
rodu Zanika-
55
wuku, którzy pozostali gdzie indziej przy życiu chcieli pomścić śmierć krewnych,
lecz inni mieszkańcy Ambinanitela wdali się w- zatarg. Zapobiegli dalszemu
rozlewowi krwi i zmusili strony do zgody.
Od tego czasu między rodami Zanikawuku a Cyjandru panowały napięte stosunki,
jedni byli dla drugich fadi, czyli zakazani, nie nawiązywali między sobą żadnych
serdeczriiejszych stosunków, a tym bardziej się nie żenili, ryżowisko zaś uchodziło
w całym rodzie Zanikawuku za złowieszcze i przeklęte. Klątwa ta działała nawet
na ród Cyjandru, bo chociaż pola z rąk nie wypuścił nie przynosiło mu ono
pożytku i co więcej, wzniecało w samym łonie rodu nienawiść i rozbrat:
poszczególne jego rodziny kłóciły się o przydział nieszczęsnego pola.
Gdy niedawno temu przyjeżdżając tu z Maroantsetry ujrzałem po raz pierwszy
Ambinanitelo, wydało mi się oazą spokojnych, szczęśliwych mieszkańców. W
promieniach porannego słońca urocza wieś drzemała w cieniu palm kokosowych,
spowita w bujne gaje kawy, bananów i drzew chlebowych. Gdy potem wieś
podjęła upartą wojnę wytaczając przeciw nam różnoraką broń — to wrażliwość
mimoz, to wyroki sądu bożego, to zjadli-wość strasznego słowa mpakafu —
mieszkańcy wsi wydawali się niewzruszoną, jednolitą bryłą,, silną w swej
jednomyślności przeciwko nam. A oto Dżinarivelo odkrywał mi rysy tego frontu:
nie byli jednozgodni, nie byli zwartą bryłą, trwały ich bratobójcze namiętności. I
dobry starzec już nie zadowalał się samym opowiadaniem. Żądał ode mnie zajęcia
wyraźnego stanowiska, po czyjej stronie stałem.
— Uważam się za gościa wszystkich mieszkańców Ambinanitela, a nie tylko jednego
rodu —¦ broniłem się.
— Nie uda się, vazaho! Jesteś tutaj, a nasze przysłowie mówi: „Kto towarzyszy
rybakowi, wraca powalany łuskami ryb”. Rybie łuski ciebie nie ominą.
— To wasze wewnętrzne spory, ja tu obcy...
— Czy chcesz innego przysłowia? „Kto siedzi blisko garnka, osmali się”. Siedzisz
blisko, vazaho, i musisz wybierać!
‘ — Oczywiście, będziesz mi zawsze bliższy niż inni!
— Dziękuję ci. O to chodziło!
56
11.
Wojna modliszek i pająków
dolinie Ambinanitelo żyło zadziwiająco wiele pająków i modliszek. Dlaczego
właśnie tutaj tak się rozmnożyły owe dwa drapieżne plemiona, nie wiem. Czyhały
wszędzie: na kawowcach, w dziuplach palm, na liściach batatów, w wierzejach
chat. Nawet na moskitierze mego łóżka siedziały stale dwa pająki neptilia i łowiły
komary. W całej dolinie, we wszystkich jej zaułkach, toczyło się dniem i nocą
bezlitosne wyłapywanie owadów, walne darcie ciał, powszechne pożeranie.
Najzażarciej zaś dwaj rozbójnicy zwalczali się między sobą i gdziekolwiek się
spotkali, wszczynali śmiertelny bój. Nigdy nie było wiadomo, kto kogo zje, pająk
modliszkę czy przeciwnie, lecz to pewne, że jedna strona musiała ulec i stać się
pokarmem dla drugiej. Widocznie pająki dla modliszek, a modliszki dla pająków,
stanowiły wyjątkowo smaczny żer.
Pewnego razu spostrzegłem czarnego pająka, jak zamierzał rzucić się na pszczołę,
siedzącą ufnie na kwiecie banana. Już rabuś sprężał się cały do ostatniego skoku,
gdy spod liścia wyłoniły się dwie niezmiernie długie łapy, dotychczas ukryte,
minęły przerażoną pszczołę i końcem ostrych piszczeli ujęły kibić pająka:
modliszka. Modliszka ma przednie łapy najeżone szeregiem straszliwych kolców.
Lekki, wdzięczny ruch jedną taką łapą ¦—- jakby pociągnięcie smyczka —¦ i
osłupiały pająk zerwał się do rączej ucieczki i ukrył w labiryncie listowia.
Niedługo starczyło mu życia: w łapach modliszki pozostał cały jego odcięty
odwłok, do którego żarłoczna tryumfatorka zabrała się zaraz ze zdrowym
apetytem. Po minucie odwłok pajęczy znikł w jej szczękach, natomiast z kolei jej
odwłok, nażarty, pokaźnie nabrzmiał.
Zwykła to była kolej losu w przyrodzie doliny i powszednie zajście, w którym
jednakże uderzał osobliwy szczegół: modliszka wzgardziła bliższą pszczołą i
chwyciła pająka, zdobycz odleglejszą i mniej pewną. Wolała pająka.
Podczas nocnych łowów Bogdana na owady przy świetle przybywały także pająki.
Zakładały w pobliżu lampy swe sieci i polowały jak my na tę samą zwierzynę.
Którejś nocy rozegrało się ciekawe widowisko.
57
Do pajęczyny, zaciągniętej na noc przed naszą chatą, wpadła modliszka i szamotała
się wściekle, ale bez skutku: nie mogła się wyrwać. Z ukrycia wyskoczył pająk, by
rzucić się na ofiarę, i nagle przystanął. Modliszka, uwięziona tylnymi nogami,
zwróciła w stronę napastnika przednie łapy, groźnie wzniesione i gotowe do
obrony. Pająk bał się zbliżyć, zwlekał, potem zatoczył koło i chciał uderzyć od
tyłu. Lecz modliszka miała się na baczności; okręcała się wraz z pająkiem nie
spuszczając go z oczu i wciąż wystawiała przeciw niemu kolczaste łapy.
Bój, a raczej wstęp do boju zaognił się, sprężył się w rozpaczliwym wysiłku. Dwa
małe stworzonka zapomniały o świecie i chciały naraz uporczywie żyć, a
równocześnie zawzięcie mordować. Na pajęczynie powstały dwa ogniska
wytężonej woli, skierowane przeciw sobie z niepojętą dzikością.
Pająk, korzystając ze swobody ruchu na swej pajęczynie, do-skakiwał do modliszki z
różnych stron jak ujadający brytan. Liczył zapewne na chwilę jej roztargnienia.
Lecz przeciwniczka nie dała się zbić z tropu i czuwała. Obroty jej były ostre,
krótkie, celowe, a łapy wciąż naprzeciw prześladowcy. Zresztą była to wielka
modliszka i silniejsza niż pająk; słabsza tylko dlatego, że zaplątana.
Na chwilę pająk, zmęczony, ustał i cofnął się w kąt. Wtedy w jego małym móżdżku
zrodziła się myśl godna podziwu. Pająk po prostu ogarnąwszy sytuację uznał, że
nie da rady i że szkoda czasu. Więc uczepił się pajęczyny w jakimś jej punkcie
węzłowym i zaczął trząść z całej siły. Rozluźnił nici i ostatnim, tęgim wstrząsem
wyrzucił modliszkę z sieci. Modliszka. zrywając się odleciała w ciemność.
Rozwaga zapanowała tu nad drapieżnością. Pająk umiał uznać w sam czas
bezcelowość walki i wyrzec się zdobyczy.
Kolację jadłem z Bogdanem w naszej chacie przy drzwiach na oścież otwartych i w
świetle jasnej lampy benzynowej, stojącej na stole. Do światła przylatywały
niezliczone owady, czasem dość przykre, gdy zbyt obficie wpadały do talerzy.
Pewnego wieczoru zaprosiłem do siebie nauczyciela Ramaso, aby zjadł z nami
kolację. Lubiłem jego towarzystwo, gdyż Ramaso chętnie objaśniał mi zawiłe
pojęcia i wierzenia Malgaszów,
53
Mówiliśmy właśnie o obrazowości języka malgaskiego, w którym na przykład rzeka
nazywa się renirano, czyli matką wód, a słońce masaondro, czyli okiem dnia —
gdy nagle rozległ się donośny, dobrze nam znany łopot lecącej tismy. Wielka
modliszka ukazała się w drzwiach, wleciała do chaty i zataczała nad nami koła.
Majestatyczny lot istnej władczyni owadów.
— Czy wiecie, jak ją określamy? — odezwał się Ramaso. — Fainakiloha.
— Co to znaczy?
— Pożeraczka głów.
— Niezwykle bystra spostrzegawczość — stwierdziłem. — Modliszki zawsze za
głowę łapią swe ofiary i od głowy zaczynają je pożerać.
Modliszka, która wpadła do naszej chaty, siadła pod powałą palmowego dachu. I
zaraz zerwała się jak oparzona. Przed chwilą jeszcze miała lekki, normalny lot;
teraz leciała ciężko do przeciwległej ściany, znów się odbiła, coraz niższe były jej
kręgi, aż w końcu wylądowała na podłodze. Dopadliśmy, by ją schwycić w
szklankę z trucizną, gdy rzut oka wyjaśnił nam przyczynę jej dziwacznego lotu:
wielki, kosmaty pająk mygale przyczepił się kurczowo do jej piersi. Widocznie
napadł na modliszkę w chwili, gdy siadła pod dachem, i nie puszczając jej, razem
sunął w powietrzu.
Dziwiło nas, że modliszka, potężny owad, wcale się nie broniła. Drgała tylko
nieznacznie skrzydłami, kolczaste łapy zaś wyciągała daleko przed siebie i
trzymała je nieużytecznie w powietrzu^ Przy baczniejszym wejrzeniu sprawa się
wyjaśniła: pająk chwycił ją w tak zmyślny sposób, że modliszka nie mogła się
ruszyć. Nogi wsadził pod pachy jej przednich łap i tak to prawdziwym podwójnym
nelsonem unieruchomił jej najgroźniejszą broń. Dalszymi nogami uczepił się
tułowia modliszki, szczęką wgryzł się w jej szyję. Chwyt kapitalny!
Modliszka dawała tylko słabe oznaki życia, widocznie na domiar złego dostała
zastrzyk jadu. Staraliśmy się odstraszyć pająka i ją uwolnić. Nic z tego. Pająk ma
cztery pary nóg. Na dwóch parach raźno uciekał, pozostałymi nogami trzymał
zdobycz jak w żelaznych kleszczach i porywał ją do kryjówki.
Oto chwyt! Oto objęcie! Mistrzowskie, jedyne, straszliwe, wspaniałe, srogie objęcie,
w jakim odbijał się nie tylko instynkt pajęczy, lecz wypowiadała się także i siła
wyższa, choć równie okrutna: ślepy przypadek losu, zabijający tęgiego drapieżnika
bez walki, bez szans, bez pardonu, bezwzględnie.
Pomimo że Ramaso nie był przyrodnikiem, śledził przebieg dramatu z równym
zaciekawieniem jak Bogdan i ja.
— To widowisko ciekawe nie tylko dla nas, przyrodników — mówił Bogdan —
każdego musi wstrząsnąć, prawda?
— Mnie szczególnie interesuje! — oświadczył nauczyciel.
— Dlaczego?
— Bo mnie interesuje wszystko, co łączy się z klęską i śmiercią drapieżników.
— Czy chodzi panu o zasadę sprawiedliwości w przyrodzie? — uśmiechnąłem się.
— Otóż to, właśnie to!
— Ale w tym wypadku, jaką ma pan sprawiedliwość? — za-. przeczył Bogdan. —
Jeden drapieżnik złapał za kark drugiego
drapieżnika. Oto wszystko! Zwykłe zjawisko procesu biologicznego, jakich tysiące
napotkać można co krok w przyrodzie. Po prostu jeden zżera drugiego, by
utrzymać przy życiu swój rodzaj.
— Tak — rzekł Ramaso—ale co w przyrodzie wydaje się zwykłe i proste,
przeniesione na stosunki ludzkie nabiera innego znaczenia.
— Nie rozumiem.
— Powiada pan: drapieżnik pożera drapieżnika. W dziedzinie ludzkich procesów
historycznych nazywa się to — Ramaso ściszył głos, jak gdyby zwierzał się z
czegoś zakazanego — nazywa to się: ścieraniem się imperialistów między sobą...
W ustronnej dolinie madagaskarskiej, zaszytej w puszczy, w ustach wiejskiego
nauczyciela ze szczepu Betsimisaraków, takie dotknięcie problemu światowego
spadło na nas równie nieoczekiwanie, jak gdyby do chaty przyleciała modliszka
wielkości nietoperza.
W przyrodzie doliny Ambinanitelo krzyżowały się i ścierały różne prądy, lecz nurt
żarłocznej zachłanności był chyba naj-
60
Silniejszy. Toczył się najszerszym korytem, był porywający i zaborczy. Jednakże
ludzi w dolinie nie wciągnął w swe łożysko; oni nie byli drapieżni. Cóż, że kiedyś,
kilkadziesiąt lat temu, walczyli o wzgórze Ambihimitsingo i przelewali krew? Po
tym wybuchu nienawiści szybko się uspokoili, popadli znów w swą sielską
bierność, upodobnili się do roślin.
Uprawiali ryż, roślinę nigdy nie zawodzącą, jedli ryż, pokarm łaskawy i łagodny, i
sami byli łagodni. Złych popędów pozbyli się roztropnie: gniewem i
zapalcżywością obarczyli swe duchy i demony i w tę stronę skierowali nurt
drapieżności z nieomylnym, zdrowym instynktem ludzi pierwotnych.
A człowiek biały? Z nim nie tak prosta była sprawa. On ryżu nie uprawiał, roślinnej
łagodności nie miał i nie był roztropny roztropnością ludzi pierwotnych. Natomiast
dolina Ambinanitelo była parna, zapach drzew ylang-ylangu zmysłowy. Biały
człowiek często niedomagał, zmysły się rozstrajały. Podniecone nerwy domagały
się ostrych rozstrzygnięć, coraz trudniej było je ukoić.
12.
Godzina czwarta po południu
yła w dolinie godziną odprężenia i ochoty. Słońce odpłynęło sponad głowy ku
zachodowi, a wraz z jego obniżeniem się zelżał męczący żar. Lekkie powiewy
coraz rzeźwiejszego powietrza błądziły dokoła chat i człowiek zaczynał oddychać
z ulgą. Barwy przedmiotów, poprzednio spłowiałe od blasku południowego słońca,
teraz nabierały jędrnej soczystości. Wśród listowia przebudzone ptactwo
wyprawiało wesoły harmider.
Niemal codziennie o tej przyjemnej porze dnia spraszałem do siebie kilku
sąsiadów na pogawędkę. Częstowałem ich mocną, słodką herbatą i sucharami —¦
ku zgorszeniu kucharza Marovo na takie marnotrawstwo — a odporną
powściągliwość gości przezwyciężałem szklaneczką rumu. Gdy przychodził
nauczyciel Ramaso, który biegle tłumaczył słowa francuskie na malgaskie i na
odwrót, rozmowa się ożywiała.
Kierowałem ją najczęściej na temat obyczajów malgaskich.
Goście moi chętnie o nich się rozwodzili, lecz rzadko kiedy mogli mi wytłumaczyć,
dlaczego i jak powstały.
Ośrodkiem ich wierzeń religijnych zdawała się być nie wiara w najwyższą istotę,
boga-stwórcę, o którym mieli raczej mętne pojęcie, natomiast kult przodków, tak
samo ważny u nich jak u Chińczyków. Umarli stawali się duchami, Zolo; niektóre
duchy zamieniały się w żywe zwierzęta, inne w nocne ćmy, a wszystkie
niewidzialnie krążyły dokoła żywych ludzi i śledziły ich postępki.
Kult przodków opanował doszczętnie życie społeczne Małga-szów, od tych duchów
bowiem rzekomo wywodziły się tysiączne przepisy i fadi, czyli zakazy, regulujące
każdą ludzką czynność. Przepisy te i fadi osaczały na każdym kroku każdego
Malgasza od chwili urodzenia aż do śmierci — i biada temu, kto przeciw nim
wykraczał, obojętnie, czy świadomie, czy mimo woli: duchy przodków wywierały
zemstę na winowajcy, nieszczęścia ściągały na jego głowę. Tylko szczera jego
pokuta, błagalna faditra, mogła ułagodzić gniew duchów. Czym tabu było dla
Polinezyjczyków, tym fadi dla mieszkańców Madagaskaru.
— Czy istnieją te same fadi dla wszystkich Malgaszów? — pytałem.
Nie, każdy szczep posiadał swe własne fadi. Były one wspólne dla wszystkich
członków danego szczepu. Ale jego rody, rodziny, a także jednostki miały poza
tym swe własne fadi, odrębne od innych. Pole ryżowe pod górą Ambihimitsingo
było fadi dla rodu Zanikawuku, lecz nie dla innych rodów.
— Kto ustanawia fadi? Jak powstają te zakazy? Gdzie ich źródło?
Pytanie kłopotliwe i moi goście wskazywali na duchy przodków jako twórców fadi.
W powyższym wypadku z polem ryżowym sprawa była prosta i wiadomo, jak fadi
powstało. Lecz inne fadi?
— Gdzie źródło?... — mówił jeden ze starszych gości. — Źródeł, skąd czerpie się
mądrość szczepu, trudno dociec, bo ukryte są w dalekiej przeszłości. Czy widzisz,
vazaho, tę wielką rzekę przed nami, Antanambalanę? Tu płynie jedna ogromna
woda, a przecież powstała w górach z tysiąca drobnych, nie zbadanych źródeł. Nie
ma takiego człowieka, który by policzył wszystkie te źródła i poznał je. Jak ta
rzeka, tak samo niedocieczone są nasze fadi.
62
I
Do rozmowy wtrącił się nauczyciel Ramaso i zwrócił uwagę na znaczenie
jokon’olony. Fokon’olona to rada gospodarcza w zakresie wsi. Składała się ze
starszyzny, wybranej przez wszystkich dorosłych ludzi sioła i załatwiała wszelkie
sprawy związane z życiem publicznym i pomyślnością mieszkańców. Od wieków
fo-kon’olona była ważną instytucją społeczną Malgaszów. Francuzi po zdobyciu
Madagaskaru znieśli ją, lecz teraz powołali znowu do życia jako najniższą
podstawową komórkę swej administracji kolonialnej. Otóż w dawnych czasach,
kiedy fokon’olona miała na oku przede wszystkim dobro swej wsi, a posiadała
głębokie doświadczenie spraw ludzkich, niewątpliwie stwarzała różne przepisy i
zakazy, które z biegiem czasu nabierały cech religijnych i doniosłości dzisiejszych
fadi.
Oczywiście w Ambinanitelo była również fokon’olona, a na jej czele stał sołtys-
mpiadidy, co dosłownie znaczy: „pilnujący przestrzegania praw”.
— Kto jest waszym mpiadidy? — spytałem.
— Bezaza — wyjaśnił Ramaso.
— Szkoda, że tu nie przychodzi. Trzeba go będzie zaprosić.
— Bezaza — szepnął mi do ucha Dżinarivelo — jest obecnie głową rodu Cyjandru.
— A, to co innego...
Po wyjaśnieniu przez nauczyciela znaczenia fokon’olony goście nasycili się
sprawami malgaskimi i prosili mnie, żebym mówił im o Europie. Rzecz, która
wprawiała ich stale w niezmierne zdumienie, to magiczny biały puch zwany
śniegiem.
Mieszkańcy Ambinanitela nie znali śniegu i nigdy go nie zor baczą w tej dolinie.
Panowało tu przez cały okrągły rok tropikalne gorąco, wahające się dokoła
trzydziestu stopni w cieniu, a tylko w niektóre chłodniejsze noce spadające do
dwudziestu pięciu stopni ciepła. Więc opis zimowego krajobrazu w Polsce
przejmował moich gości mrowiem zachwytu i zgrozy. Nie mógł pomieścić się w
ich wyobraźni widok pól pokrytych warstwą śniegu ani widok obnażonych z liści
drzew i krzaków, uginających się pod białym całunem.
Tak samo opis lodu przechodził ich pojęcie. To nieprawdopodobne, ażeby rzeka
zamieniała się w twardą bryłę, po któ-
63
rej można było chodzić jak po ziemi, i żeby przy tym było tak strasznie zimno.
— Pomyślcie sobie! — wołał jeden z gości. — Na rzece Anta-nambalana jest lód i
możecie sobie przechodzić suchą nogą na drugą stronę do Rantavatobe.
— To bajka! To urojenie! To niezły żart!
Wszyscy uderzali w śmiech, ale skłonni byli wierzyć, że w dalekiej Europie srożył się
tak dziwny klimat.
Natomiast nauczyciela Ramaso najwięcej obchodziły stosunki polityczne i społeczne
w Europie. Jakie państwa obecnie ze sobą się przyjaźniły lub kłóciły, jak żyli
robotnicy, czy rzeczywiście było tylu bezrobotnych, jak o tym słuchy dochodziły?
Także i dla niego, który tylko widział stutysięczną niespełna Tananariwę, wydało
się niepojęte, ażeby istniały wielomilionowe miasta, a mimo to ludzie nie cierpieli
głodu na skutek zamętu w dostawie żywności.
-— Wielu tam cierpi głód — oświadczyłem — ale nie z powodu zamętu, o jakim
myślicie.
Ramaso spojrzał na mnie i zamyślił się.
Manahitsara, jeden z gości, należał do grona życzliwych mi przyjaciół. Miał bujną
czuprynę i poetycką duszę. Jeśli Dżinari-velo oddany był sprawom leśnym, to on,
Manahitsara, pławił się w krainie legend o lesie i leśnych zwierzętach. Znał legend
tyle, że mógłby opowiadać całymi dniami. Teraz chciał podać opowieść o śmierci
krokodyla, lecz inni przeszkadzali mu, woleli słuchać o Europie. W wodach
Madagaskaru żyło krokodyli takie mnóstwo, że stanowiły wielką plagę dla
ludności, liczne zaś o nich opowiadania były pouczające i rzucały światło na
umysłów ość tubylców. Wziąłem więc Manahitsarę w obronę i zachęciłem go do
opowiadania. Nie dał się prosić dwa razy.
„Pewien krokodyl był królem rzeki, a wszystkie stworzenia w wodzie i nad brzegiem
oddawały mu należną cześć. Nigdy nie wiedziały, które z nich dostąpi kolejnego
zaszczytu, by pożarte przez władcę, nieść swe życie w ofierze królowi. Ale
pewnego dnia krokodyl wyzionął ducha. Wszędzie w rzece i nad brzegiem
rozlegały się lamenty, jak to bywa, gdy umrze król. Wszystkie stwory zbiegły się,
by płakać u zwłok i urządzić godny ma-
64
..O kilkaset metrów od naszej chaty wznosiła się Góra Beniowskiego...
(str. 44)
4r „¦¦
„Benaczehina uśmiechając się obnażyła lśniące zęby... (str. 51)
jestatu pogrzeb. Jedynie wielka żaba nie przybyła. Nie chciała płakać. Zwierzęta
zgorszone tym brakiem szacunku wysłały do niej poselstwo z żądaniem
usprawiedliwienia się i natychmiastowego przybycia do zwłok. «Owszem,
przybędę — odpowiedziała żaba — ale dopiero na pogrzeb*. W dzień pogrzebu
zebrał się olbrzymi tłum. Każde zwierzę podchodziło czołobitnie do zwłok i
głosiło sławę krokodyla. Kolej przyszła także na żabę. Zbliżyła się i krzyknęła
zuchwale: «O, jak olbrzymie cielsko karmiliśmy, eee! O, jak potężny ogon nas
chłostał! O, jakie długie zęby nas pożerały, eee! Teraz już nic nam nie zrobi
obrzydliwy żarłok! Już nie doznamy lęku!» Na taką zuchwałość żaby wszystkie
zwierzęta ogarnął blady strach, zaczęły się szybko wynosić ledwo oddychając z
przerażenia. Oczekiwały, że lada chwila duch krokodyla zabije świętokradczą
żabę, ale nic się jej nie stało. To ona, niezależna duchem, była prawdziwą królową
rzeki. Potęgą zmarłego krokodyla była jedynie bojaźń innych stworów”.
Opowiadanie Manahitsary wszystkim się podobało, uderzało w bliskie im struny
uczuciowe. Od niepamiętnych wieków Madagaskar był widownią licznych
najazdów. Obcy zdobywcy ujarzmiali ludność tubylczą i jako kasty panujące
sprawowali nad nią despotyczne i przeważnie krwawe rządy. Przybywali tu na
podbój Arabowie, Żydzi jemeńscy, Persowie, Hindusi, później Portugalczycy,
Holendrzy, Anglicy, Francuzi; między nimi piraci wielu nacji europejskich, a
nawet amerykańscy — ci z zachodu głównie dla ohydnego procederu wyłapywania
niewolników — aż w końcu na dobre usadowili się Francuzi narzucając
Madagaskarowi system kolonialny. Zanim wyspa stała się kolonią, centralny
szczep Howasów stworzył w XIX wieku królestwo Madagaskaru, w którym
rządząca warstwa panowała nad własnym ludem i nad podbitymi szczepami z nie
mniejszym okrucieństwem niż obcy najeźdźcy.
Więc przypowieść Manahitsary o tyranie krokodylu przemawiała moim gościom do
wyobraźni, a wystąpienie zuchwałej żaby sprawiało im prawdziwą przyjemność.
To klechda, a jednak jakże odpowiadała ich rzeczywistemu życiu.
— Dzielna żaba — wołał nauczyciel Ramaso — słusznie postą-
S — Gorąca wieś...
85
piła demaskując drapieżność krokodyla. Ale opowieść nie powinna się na tym
kończyć. Brak jej czegoś ważnego.
— Czego? — zaciekawili się Malgasze.
— Przyjdzie przecież do rzeki nowy krokodyl i będzie pożerał zwierzaki tak samo
jak poprzednik.
¦— Na to nie ma rady — wzruszył Manahitsara ramionami.
— Krokodyl krokodylem! — wtórowali mu inni.
—: Nieprawda! Słyszeliście, że krokodyl był tak długo potężny, jak długo bojaźń
obezwładniała inne stwory. Więc opowieść musi mieć ciąg dalszy: krokodyl
pożerał swoje ofiary jedną po drugiej, bo zwierzaki szły luzem i nie pomagały
sobie wzajemnie. Żaba powinna je teraz uświadomić, że tylko w połączeniu siła
ich będzie niezmożona. Żaba powinna zjednoczyć wszystkie stwory, a gdy nowy
krokodyl przybędzie, spotka się z bojowym frontem swych dotychczasowych
ofiar. Takie powinno być uzupełnienie bajki o królu krokodylu.
Nastało w naszym gronie wymowne milczenie.
— W tym, co mówi Ramaso, jest słuszność — stwierdził po chwili Dżinarivelo.
13.
Groźne fadi
N,
I azajutrz po tej rozmowie odwiedziłem nauczyciela w jego chacie, stojącej pośrodku
wsi naprzeciw obszernego budynku szkolnego. Ramaso był nieobecny, lecz jego
vadi, żona, zaprosiła mnie uprzejmie do wnętrza chaty, ażebym tu zaczekał: męża
jej odwołano do kobiety dotkniętej nagłą chorobą, ale niezawodnie wkrótce wróci.
Wszedłem i siadłem na krześle pod ścianą chaty, podczas gdy vadi gdzieś się
ulotniła.
Chata była dwuizbowa i tak samo jak w naszej chacie ściany zbudowano z plecionych
gęsto włókien rośliny falafa. Spośród nader ubogiego umeblowania rzucał się w
oczy stół pokryty papierami, a nad nim półka. Półka niezwykła w tych stronach, bo
zamykana na kluczyk jak szafka. Obecnie stała na pół otwarta i widać było w niej
kilkanaście książek.
66
Zdjęty ciekawością podszedłem bliżej i sięgnąłem po pierwszą z brzegu książkę.
„Tartarin de Tarascon” przeczytałem jej francuski tytuł na okładce i z
rozrzewnieniem ‘spojrzałem na starą znajomą, która zawędrowała aż do tej
odległej doliny. Tom nieco cienki, widocznie popularne, skrócone wydanie.
Otworzyłem stronice: natychmiast było widać, że tekst zmieniony, jak gdyby
przerobiony. Lecz cóż to? Czytałem zdanie podkreślone ołówkiem — zapewne
przez samego Ramaso — brzmiące:
¦¦ ¦ ^
W tym samym stopniu, w jakim zniesiony zostanie wyzysk człowieka przez
człowieka, zniesiony będzie także wyzysk jednego narodu przez drugi. Wraz z
przeciwieństwem klas wewnątrz narodu zniknie wzajemna wrogość narodów.
To „Tartarin z Tarasconu”? Dziwny Tartarin! Przerzuciłem stronice — znowu
miejsce podkreślone ołówkiem:
Podobnie jak wieś od miasta, burżuazja uzależniła kraje barbarzyńskie i
póJbarbarzyńskie od krajów cywilizowanych, narody chłopskie od narodów
burżuazyjnych, Wschód od Zachodu.
Zaintrygowany w najwyższym stopniu, zbadałem początek książki i szybko dotarłem
do jądra zagadki: pod zwodzącą okładką „Tartarina z Tarasconu” była ukryta karta
tytułowa właściwej broszury. Czytam: Ch. Marx et F. Engels: „Le Manifeste Com-
muniste”.
A więc wielki, burzliwy posiew dziejowy dotarł nawet do tej zapadłej wioski
madagaskarskiej, drzemiącej — jak ~mi się dotychczas mylnie wydawało — w
wiekowym odrętwieniu wśród pól ryżowych i bezludnych gór. Mieszkaniec kolonii
czytający Manifest Komunistyczny, i to czytający go z przejęciem, jak wynikało z
podkreśleń ołówkiem, to w istocie coś ciekawego. Teraz nagle zrozumiałem, dlaczego
Ramaso był tak niechętny naszemu przybyciu do Ambinanitela: obawiał się bliskości
białych ludzi, a więc ludzi związanych, jak mógł przypuszczać, z reżimem
kolonialnym.
Odłożyłem książkę na miejsce i zastanawiałem się, czy wolno mi być wścibskim i
wdzierać się w czyjeś tajemnice? Lecz ponęta
67
była zbyt silna. Zajrzałem do drugiego dzieła, broszury o zakrytej papierem okładce.
Na wielu stronach widniały grube podkreślenia zrobione czerwonym ołówkiem.
Tytuł broszury: „O prawie narodów do samookreślenia”. Autor: Lenin.
Sięgnąłem do półki po inną książkę. I tu wiele zaznaczonych przez nauczyciela
ustępów.
Niezwykła w chacie Malgasza biblioteka i podkreślone w książkach ustępy,
wszystkie odnoszące się do zagadnienia ludów kolonialnych, nie pozostawiały
żadnych wątpliwości co do duchowego oblicza nauczyciela Ramaso: był to
bojownik o wyzwolenie swego ludu z jarzma kolonialnego.
Siedząc zamyślony, z ostatnią broszurą w ręce, nie spostrzegłem, że ktoś wszedł do
chaty. Ramaso. Było już za późno, by niepostrzeżenie odłożyć książkę na półkę.
Zresztą po co? Ramaso jednym rzutem oka zdał sobie sprawę z tego, co zaszło.
Popłoch odbił się w jego oczach. Nauczyciel stanął na środku chaty, oniemiały,
jakby oszołomiony.
Chcąc mu dodać otuchy spojrzałem na niego z całą życzliwością. Broszurę odłożyłem
pieczołowicie na półkę.
— Przejrzałem tego „Tartarina z Tarasconu”... — zacząłem żartobliwie mrugając
okiem.
Lecz on przerwał mi w połowie zdania mówiąc zaklinającym głosem:
— Powiedzcie mi, vazaha, jedną rzecz! Wszak jest pan człowiekiem uczciwym,
prawda?
— Jestem.
— W takim razie proszę mi powiedzieć, co zamierza pan teraz zrobić!
Ramaso miał surowy, wyczekujący wyraz twarzy.
— Zamierzam przede wszystkim — starałem się mówić możliwie swobodnym tonem
— zamierzam prosić was, Ramaso, żebyście się uśmiechnęli. Po cóż ta grobowa
mina?
Nauczyciel uczynił łagodny ruch ręką, jak gdyby przezwyciężając swe napięcie, i
opanował się.
— Przepraszam — rzekł stłumionym półszeptem.
— Nie! — sprzeciwiłem się żywo. — To ja pana przepraszam
88
za wtargnięcie w wasze osobiste sekrety. Ale moja wina tylko częściowa: vadi wasza
kazała mi tu czekać, półka była otwarta, więc nic złego nie myśląc zajrzałem do
książek... Nastała chwila milczenia.
— I co teraz? — spytał Ramaso patrząc mi przenikliwie w oczy. — Co
nastąpi?
— Nic! Cóżby miało nastąpić? — uśmiechnąłem się. —• Czy myślicie, Ramaso, że
każdy Europejczyk, który u was się zjawia, musi być koniecznie zwolennikiem
kolonizatorów i ucisku?
— Tak dotychczas było.
— Więc zaszedł wyjątek. Zresztą wypada mi panu nadmienić, że nie jestem
francuskim kolonizatorem, lecz podróżnikiem obcej narodowości.
— Wiem.
— I że należę do narodu, którego najlepsi synowie zazwyczaj szli ramię w ramię z
tymi, którzy na całym świecie walczyli o swą wolność.
Potem nauczyciel przechodząc na inny temat napomknął głosem przestrogi:
—¦ Niedługo, może jutro, może pojutrze, wróci do Ambinanitela szef kantonu,
Rajaona.
— Czy Rajaona pochodzi ze szczepu Howasów? — spytałem.
— Tak. Więc to człowiek i z obcego szczepu, i urzędnik administracji kolonialnej.
— Proszę nie obawiać się. Do nikogo, z wyjątkiem mego towarzysza Bogdana, nie
pisnę słówkiem. A za Bogdana ręczę.
— Dziękuję panu. - „
Żywo przypomniało mi się podobne zajście sprzed kilku dni, kiedy stary Dżinarivelo
opowiadał mi o zwadzie między rodami Zanikawuku i Cyjandru: wtedy jak dzisiaj
musiałem składać uroczyste deklaracje i zapewniać o swej przychylności. Kiedyż
odmienia się role i z zaufaniem i przyjaźnią odniesie się do nas cała wieś, a nie
tylko kilku jej mieszkańców?
Ramaso zamknął na klucz szafkę z książkami i klucz schował do kieszeni.
— Dynamit — rzekł z uśmiechem wskazując wzrokiem na szafkę — który kiedyś
wysadzi w powietrze system kolonialny.
69
— Jednak na razie to tylko groźne fadi —
— Ale fadi — błysnął Ramaso oczami ¦ administratorów, a nie dla Malgaszów.
dodałem. - groźne tylko dla
14.
Zawiało cywilizacją
„o wsi wrócił z objazdu Rajaona, szef kantonu, czyli wójt nad kilkunastoma
wsiami, i podjął urzędowanie w wielkim domu obok nas. Na dziedzińcu zaroiło się
teraz od ludzi. Przychodzili mieszkańcy doliny z obydwóch stron rzeki i płacili
podatki.
Wójt był młodym człowiekiem z centralnego szczepu Howasów, dawnych panów
Madagaskaru, i pochodził z samej Tananariwy. Jak każdy Howas był dumny,
gładki i uśmiechnięty. Szczupłej postaci, miał brzydką, jasną twarz Japończyka i
ładną, ciemną żonę z tutejszego szczepu Betsimisaraków. Szczep podarował mu
dziewczynę jako haracz w naturze i skuteczny talizman dla łagodzenia podatków.
Szef kantonu — jedyny przedstawiciel władz francuskich w dolinie Ambinanitelo
— był potęgą i panem życia. Ukończył dział administracyjny szkoły im. Le Myre
de Vilers w stolicy, miał przenikliwe i pojętne oczy, mówił dobrze po francusku,
myślał po howasku, lecz uginał się, łamał się pod ciężarem okropnej ambicji:
chciał być wcieleniem europejskiej cywilizacji. Dopiął swego, równocześnie
jednak pomieszał malgaski groch z europejską kapustą.
Pod wieczór złożył mi wizytę i popijał rum. Był powściągliwy i badał moją twarz.
Wiedział o wszystkim, wiedział, że ja szukam śladów Beniowskiego, a Bogdan
ptaków i owadów. Donieśli mu o nas okoliczni ludzie.
Przy drugim kieliszku rumu zwierzył mi się ze swej misji w dolinie: wprowadzał
cywilizację wśród Betsimisaraków, na których patrzał trochę z góry, i uczył ich
dobrych obyczajów.
—‘¦ Mianowicie jakich? — dopytywałem się z całą życzliwością.
Rajaona był trochę zaskoczony pytaniem i namyślając się miętosił ręką usta.
— Jakich? — powtórzył. — No, choćby rzetelnej pracy, bo to
70
najwięksi lenie. Nie mają absolutnie zrozumienia dla moralnych i materialnych
korzyści, jakie dałaby im praca.
Coś czułem, że szef kantonu przesiąkł filozofią swych białych przełożonych.
— A jakim sposobem wprowadza pan te dobre obyczaje? — starałem się dociec.
— Różnymi sposobami. Dobrą dla nich szkołą są roboty publiczne, tak zwane
prestacje, dalej...
— Podatek pogłowny — podpowiedziałem mu.
Rajaona był zbyt bystry, by nie zauważył mej ukrytej ironii.
—¦ Owszem — podchwycił odważnie. — Także i podatek pogłowny. Cóż pan chce,
to są konkrety, na których spoczywa każda struktura państwowa; bez nich byłaby
anarchia... A wracając do naszych Betsimisaraków, zwalczam przede wszystkim
ich zmorę — pociąg do pijaństwa.
W tym szef kantonu miał słuszność, opilstwo było wśród Betsimisaraków istną plagą,
którą prawdopodobnie narzucili im od czterech wieków Europejczycy. Ich
handlujące statki często odwiedzały wschodnie wybrzeże Madagaskaru, a alkohol
był najważniejszym z przywożonych produktów.
— ‘Więc jest pan apostołem wstrzemięźliwości?! — stwierdziłem z
humorem patrząc na jego kieliszek rumu. — Hm, i to wszystko?
Raptem Rajaona wpadł w jakiś wstydliwy niepokój, że to wszystko i że
w tej chwili nic więcej nie przychodziło mu da głowy.
„” „ r”*\ J j
— Reszty — oświadczył — dopełnia nauczyciel Ramaso. Spojrzałem mu
badawczo w twarz chcąc wniknąć w jego myśli,
jednak przez opanowaną pokrywę oblicza trudno było dotrzeć do
sedna. Howas widząc mój pytający wzrok tłumaczył:
— Nauczyciel wprowadza wśród młodzieży uobyczajenie, uczy ich
czytania, pisania, rachunków, francuskiego języka, a przez młodzież
oddziałuje na rodziców.
Ciekaw byłem, czy szef kantonu domyślał się politycznych poglądów
nauczyciela. Prawdopodobnie nie. Rajaona wypił trzeci kieliszek w
milczeniu, przy czwartym spostrzegł plik leżących na
71
stole polskich gazet. Rozjaśnił znienacka twarz i poprosił grzecznie,
żebym mu dał wszystkie gazety.
— Wszystkie?
— Tak, wszystkie, wszystkie, jak najwięcej! — wybuchł zapałem do
gazet.
Dałem mu te, które przeczytałem już od deski do deski; inne
zachowałem sobie jako cenny skarb.
Piątego kieliszka odradziłem mu przyjaźnie, lecz on, uparty i
ambitny, musiał wypić. Wypił i nagle się załamał. Niedobrze mu się
zrobiło, chciał wymiotować. Słaniającego się zaprowadziłem do domu.
Następnego dnia świtaniem, o godzinie niezwykle wczesnej, rozlegały
się jego donośne rozkazy. Rozkazywał domownikom i swemu urzędowemu
zastępcy zwięźle, władczo i gromko: wszyscy we wsi słyszeli, że szef
kantonu był trzeźwiuteńki i na nogach. Na śniadanie przysłał mi list,
pisany na maszynie i przepraszający za wczorajszą chwilę słabości.
Potem puścił gramofon i dawał same płyty z podniosłymi hymnami
kościelnymi. Gramofon odbywał za niego pokutę.
W ciągu dnia wyjaśniło się, dlaczego Rajaona lubił moje gazety:
cywilizacja i higiena. Na uboczu stała wygódka. Dawniej używano liści
albo nawet obywano się bez nich. Dziś Rajaona posługiwał się
papierem. Ażeby zaś ceremonii nadać odpowiednią wagę, używał za
każdym razem calusieńką, nie rozdartą, podwójną stronicę. Rajaona
wiedział, że postęp cywilizacji mierzyło się zużyciem papieru.
Nazajutrz rozzłościłem się nie na żarty: ofiarą cywilizacji padły
„Wiadomości Literackie”, i to bogaty numer, poświęcony Japonii, a nie
całkiem jeszcze przejrzany. Widocznie objętość jego i satynowany
papier stanowiły nieodpartą pokusę. Zniknięcie spostrzegłem za późno,
już po zużyciu gazety.
W tydzień później „cywilizacja” dała mi się znów we znaki. Z
Ambohibola, wioski po drugiej stronie rzeki, przywiózł mi pewien
krajowiec ciekawe, choć pospolite zwierzątko, tanreka. Był to
malgaski jeż o kolczastoszczecinowatej sierści i największy z tej
rodziny, a nawet z całego rzędu owadożernych. Rodzina to, mówiąc
nawiasem, nad wyraz tajemnicza: najbliższy krewniak
tanreka żył z tamtej strony ziemi, na wyspie Kubie. Jak się tam
dostał, bogowie wiedzą. Zagadka wisiała nad katastrofami kosmicznymi
i nad nieodgadnioną odyseją zwierzaka.
Już dawno chciałem sobie chować żywego tanreka, więc na widok
przyniesionego zwierzaka bardzo się ucieszyłem, lecz potem nagle się
wzdrygnąłem i wręcz oburzyłem. Co za okrucieństwo! Malgasz uwiązał
tanreka za dolne zęby i tak niósł go zawieszonego w powietrzu, na pół
uduszonego i z wyrwaną nie-ledwie szczęką: straconego kalekę.
Malgasz ubrał się przy tym jak do parady. Nosił pyszałkowate spodnie,
jedwabną koszulę, zbytkowny kapelusz i gruby, jesienny, francuski
płaszcz, śmieszny w tropikalnym słońcu. Ludzie patrzyli na przybysza
z niekłamanym podziwem.
-— Pięć franków! — zawołał nadęty i rzucił mi na ziemię zwierza. Pięć
franków za tanreka to cena wygórowana i tak samo niedorzeczna jak
gruby płaszcz. Człowiek stracił poczucie rzeczywistości.
Dokoła nas zebrała się gromada gapiów. Między nimi półnagi mizerak,
odziany tylko w przepaskę biodrową. Biedny, lecz widać dobroduszny,
bo nagle zdjęty litością uwolnił tanreka z więzów i pieszczotliwie go
głaskał. Zwierz, pozbawiony sił, wcale nie uciekał.
Sfotografowałem nagusa z tanrekiem i dałem mu za to pięć franków, dar
niebywały. Natomiast właścicielowi zwierza ofiarowałem za niego tylko
jednego franka. Gdy to nagus usłyszał, parskał spazmatycznym
śmiechem, pokładał się i’ wił, i nie mógł powstrzymać szalonej
wesołości. Inni ze wsi wtórowali mu i ryczeli tak samo bez
opamiętania. Jedynie właściciel nieszczęsnego tanreka zżymał się z
bezsilnego gniewu, protestował i popędził do wójta na skargę.
— To niesprawiedliwość! — przedkładał mi spokojnie i z godnością
Rajaona. —: Bo gdzież tu proporcja, gdzie sens?
I tłumaczył mi, że nagus to łapserdak i włóczęga, podczas gdy
właściciel tanreka to obywatel zamożny i stateczny, któremu należała
się stosowna zapłata, albowiem to człowiek poważny i cywilizowany...
73
Żle, że byłem bez kasku i stałem z odkrytą głową na słońcu.
Niespodziewanie chwyciła mnie wściekłość.
Wybuchłem:
— Cywilizacja to przede wszystkim dobre serce!...
I nagle urwałem. Nie mogłem dalej. Coś w tym zdaniu paskudnie
zgrzytnęło. Coś tu nie było w porządku. Chciałem dwom brązowym
ludziom wygarnąć perorę, chciałem gromić — ale nie potrafiłem: patos
się rozkleił. Sięgnąłem zbyt wysoko.
Coś doprawdy nie było w porządku. Lepiej włożyć kask na głowę,
uśmiechnąć się i stwierdzić nieuchronny bieg wydarzeń. Uśmiechnąć się
do zabawnej karykatury, że w takiej postaci, a nie w innej,
groźniejszej, wkraczała „cywilizacja” do Ambi-nanitela.
15.
Piracka miłość i wojna
iepohamowana przyroda doliny Ambinanitelo podlegała żelaznemu prawu walki
nowego ze starym. Pędy roślin, prężące się ku słońcu z niepowstrzymaną siłą, z
namiętnością, więcej: z zaciekłością spychały w cień to, co rosło wczoraj, dławiły
je i rozgniatały na próchno. Nic nie opierało się niszczącej potędze bujności, nic —
¦ zarówno w społeczeństwie roślin, jak ludzi. Dawne ludzkie zdarzenia, które ongiś
wstrząsały całymi szczepami, dziwnie łatwo tonęły tu w odmętach niepamięci.
Czasem tylko przygodnie, przypadkowo, w jakimś urywku gawędy uchylał się na
mgnienie oka maleńki rąbek tajemnicy. Ślad zagubiony od pokoleń w gąszczu
zawiłych legend czy niezrozumiałych fadi, zaprószony ślad nagle na chwilę
nabierał wyrazistości.
Na drzewie w pobliżu mej chaty rozlegał się głos dronga, czarnego ptaka,
przypominającego naszego kosa.
—¦ On jest fadi! — ostrzegał mnie stary Dżinarivelo wskazując na ptaka. — Nigdy
nie strzelaj do dronga!
Okazało się, że drongo kiedyś uratował mieszkańców doliny od śmierci lub
niewoli, bo krzykiem swym zmylił pogoń prześladowców.
i
¦—¦ Jakich prześladowców? Skąd przyszli?
— Podanie mówi, że żyli nad morzem, u ujścia naszej rzeki Antanambalana. Byli to
źli ludzie, ciągle czynili wypady, by łapać naszych przodków i sprzedawać ich
do niewoli...
— Czy byli to biali piraci?
— Podanie tak mówi.
Jeszcze kilka wyjaśnień i sprawa stawała się przejrzysta, trop był znaleziony. Fadi
związane z poczciwym ptakiem nieomylnie prowadziło do okresu rządów
pirackich na początku XVIII wieku i do wydarzeń, które należały do
najdziwniejszych w historii podbojów.
Zbrodniczy wyrzutek, pirat nazwiskiem Plantain, dzięki swej epickiej zuchwałości,
połączonej z jakąś koszmarną romantycz-nością i zaciekłym bestialstwem,
osiągnął niepospolity cel, którego pół wieku później nie dopiął Beniowski, a
dopiero po upływie półtora wieku dopięli Francuzi kosztem niebywałego wysiłku i
ogromnych strat w ludziach: Plantain orężem zdobył cały Madagaskar i został jego
władcą.
Wydaje się to bajką z tysiąca i jednej nocy, jakimś karykaturalnym powtórzeniem na
Madagaskarze wojny trojańskiej. I chociaż kroniki francuskie i oczywiście
angielskie pomijały całą tę awanturę wstydliwym milczeniem, jednak niezależnie
od siebie opisy wiarygodnych świadków potwierdzały niezwykłe wypadki. Warto
je przypomnieć sobie chciażby dlatego, że stolica upiornego władcy była tuż w
pobliżu naszej doliny.
John Plantain, Anglik, urodzony na wyspie Jamajce w dru- » giej połowie XVII
wieku, nie posiadał żadnego wykształcenia, nigdy nie umiał czytać ani pisać,”
natomiast z domu rodzicielskiego wyniósł umiejętność władania stekiem
najsoczystszych przekleństw. Zaledwie doszedł do dwudziestego roku życia,
spiknął się z angielskimi piratami, grasującymi licznie na wodach amerykańskich, i
przystał do nich.
Ocean Indyjski był wtedy eldoradem dla wszelkiego rodzaju mętów, więc statek, na
którym pływał Plantain, przeniósł się na wschód. W tej kompanii brutalnych
awanturników nasz bohater przewyższał wszystkich swą bezwzględnością, a że
dopisywało mu przy tym szczęście, szybko piął się w hierarchii pirackiej
74
hałastry. Łupiąc handlowe statki europejskie i azjatyckie dorobił się olbrzymiego
majątku.
Marzeniem każdego korsarza po należytym obłowieniu się był powrót do rodzinnych
stron i spędzenie tam w dostatku reszty życia. Niestety, ostatnimi czasy taki happy
end napotykał trudności: Kompania Wschodnioindyjska, rozsierdzona wielkimi
stratami, nie tylko zwalczała piratów na morzu, lecz prześladowała w samej Anglii
tych, którym udało się przemycić do ojczyzny. Na domiar złego rząd angielski
obłudnie i wielkodusznie przyrzekał amnestię, a gdy zbłąkane owieczki zgłaszały
się, przyrzeczeń swych nie dotrzymywał i marnotrawnych synów często wieszał na
szubienicy.
Wobec takiej sytuacji piraci licznie udawali się na Madagaskar — do którego
wybrzeży przedtem już niejeden raz zawijali — i dzięki rozległym przestrzeniom
wyspy znajdowali tu schronienie. W owe czasy Malgasze tworzyli kilkadziesiąt
lilipucich państewek, których naczelnicy, szumnie tytułujący się królami, ochoczo
używali życia tocząc między sobą bezustanne wojny. Piratów, fachowców od
krwawych kąpieli, chętnie przyjmowali, by wkrótce przeklinać tych sojuszników:
piraci brutalnie zagarniali władzę, gdzie mogli, i terrorem trzymając w jarzmie
okoliczną ludność stwarzali swe własne państewka.
Takie państewko założył w dolinie u ujścia rzeki Antanamba-lana John Plantain i
ogłosił się Królem Zatoki. Przywiózł z morza ogromne skarby i miał przy sobie
zgraję pirackich zabijaków, więc z ich pomocą styranizował tubylców żyjących w
okolicy. Wybudował tam fortecę-zamczysko, a korzystając z zatargów
międzyszczepowych stworzył przyboczne wojsko z tysiąca mal-gaskich
wojowników. Na swym „dworze” założył sobie liczny harem z Malgaszek strojąc
damy swe w zbytkowne jedwabie i obwieszając je mnóstwem klejnotów. Dla
podniesienia splendoru posiadał dwóch wasali uznających go za swego
zwierzchnika. Byli to tak samo jak on dawni piraci: Szkot James Adair i Duńczyk
Hans Burgen, którzy w sąsiedztwie również założyli państewka. Wszyscy trzej
wzajemnie sobie pomagali.
Jak na różach upływało im życie przeplatane wyprawami w głąb wyspy dla zdobycia
niewolnika — wtedy to zapewne
i
w dolinie Ambinanitelo zrodziło się fadi ptaka drongo — gdy’ nagle dotarła do
Plantaina wiadomość o istnieniu na Madagaskarze dziewoi królewskiego rodu,
niezwykle urodziwej. Tak rozpoczął się tragiczny melodramat madagaskarski, w
swym rozmachu bodaj prześcigający wojnę trojańską.
Czar-dziewczyna była wnuczką malgaskiego króla państwa Masselege, którego
Anglicy przezywali „King Dick” (Anglicy w tym okresie wszystkim krajowcom na
Madagaskarze lubili nadawać angielskie przydomki), i nazywała się Eleonora
Brown, po ojcu Angliku, który kiedyś przez pewien czas przebywał w Masselege i
dawno już wyjechał.
Wiadomość o uroczej pół-Europejce Eleonorze rozpaliła serce Plantaina do tego
stopnia, że wysłał do króla Dicka poselstwo z prośbą o oddanie mu wnuczki za
żonę. Król Dick nie miałby nic przeciw temu, ale na jego dworze w Masselege
wyżerała się cała czereda Anglików, byłych piratów, nieżyczliwych donżuano-wi,
którzy przekonali swego gospodarza, że należy odrzucić żądanie Plantaina. Na
taką odmowę Król Zatoki zatrząsł się z gniewu i w nowym poselstwie zagroził
królowi Dickowi, że jeśli wnuczki nie przyśle dobrowolnie, to on — Plantain —
wyruszy na czele wojska i odbierze ją osobiście, a jej dziadka usmaży na wolnym
ogniu. Król Dick, urażony obelżywym tonem, powtórnie odmówił i kazał
oświadczyć, że ze swymi wojownikami będzie czekał w połowie drogi na
spotkanie zuchwalca. Należy dodać, że siedziby obydwóch oddalone były od
siebie o jakie tysiąc kilometrów.
Plantain nie żartował i wyprawę przygotował z całą starannością. Jego naczelny
wódz, Metys Tom, zwerbował z- wysepki Sainte Marie kilkuset Malgaszów
oddanych od pokoleń sprawie piratów. Poza tym przyłączyło się do niego kilku
królików madagaskar-skich, a między nimi król Kelly z Mannagoe,
przyprowadzający tysiąc wojowników. Z poważną siłą wyruszył Plantain w głąb
wyspy, gdzie w istocie w połowie drogi do Masselege król Dick ze swymi
wojownikami i angielskimi doradcami stawił mu czoło.
Zanim doszło do bitwy, król Kelly czmychnął ze swym oddziałem od Plantaina i
przystał do wroga. Plantain, nie zrażony tą zdradą, ustawił wojsko w szyk bojowy
mając na flankach hufce obydwóch wasali, Szkota i Duńczyka, natomiast rotom
malgaskim
77
1
przydzielając swych oficerów, byłych piratów. Nad szeregami powiewały
demonstracyjnie państwowe bandery: angielska, szkocka i duńska, niezwykłe
opiekunki pirackiej wyprawy.
W bitwie, jaka zawrzała, Plantain odniósł zwycięstwo i zmusił przeciwnika do
ucieczki zabierając mu wiele ludzi do niewoli. W kilka dni później doszło do
drugiej krwawej bitwy, gdy świeże wojsko króla Kelly wsparło uciekające
oddziały, lecz znowu król Dick poniósł klęskę i wycofać się musiał do samego
Masse-lege, podczas gdy Kelly umknął do swych włości. Zaciętość po obydwóch
stronach była wielka, we wszystkich starciach obficie lała się krew malgaska. Ale
gdy Plantain ostatecznie rozbił potęgę swego przeciwnika, jego samego wziął do
niewoli, stolicę obrócił w perzynę i dorwał się wreszcie do pięknej Eleonory —
okazało się, że niewiasta miała już dziecko.
Zawiedziony i wściekły, kazał króla Dicka i wszystkich jego angielskich zauszników,
tak jak zapowiedział, torturować na ogniu, lecz w tym czasie zakochał się po uszy
w dorodnej brance pomimo jej dziecka. Wśród rozkoszy miodowego miesiąca
chwat nie zapomniał o zemście na malgaskim zdrajcy Kellym. Spadł na jego
państwo i spustoszył je doszczętnie, lecz sam Kelly znowu mu się wymknął
uciekając na południowy kraniec wyspy, do swego brata, władcy w Fort Dauphin.
Zażarty Plantain chciał puścić się za nim w pogoń, ale powstrzymały go hiobowe
wieści z północy: podczas jego nieobecności okoliczni Malgasze powstali przeciw
tyranii Króla Zatoki i obiegli jego stolicę u ujścia rzeki Antanambalana.
Forsownym marszem Plantain biegł z odsieczą, przybył na czas, powstańcom
upuścił niezgorzej krwi i niewykluczone, że przy tej sposobności jego oddziały
karne nawiedzały znowu dolinę wsi Ambinanitelo.
Te krwawe zabiegi nie przeszkadzały mu oddawaniu się rozkosznej sielance
małżeńskiej. Coraz bafdziej zadurzony, między jedną rzezią a drugą patrzał w
piękne oczy Eleonory i z ust jej łowił słodkie słowa dziesięciorga przykazań. Jej
ojciec, pobożny Anglik Brown, nauczył ją okruszyn religii, gdy była dziewczynką.
Teraz zatwardziały pirat po raz pierwszy w życiu słuchał tych mądrości
łagodniejąc na chwilę jak baranek.
Na tym mogłaby się skończyć donkiszocka historia zapałów mi-
78
łosnych i wojennych na Madagaskarze, gdyby nie uparta mściwość Plantaina. Miłość
miłością, ale tam daleko, na południu, porachunki nie były jeszcze załatwione.
Istniał Kelly, który śmiał go kiedyś zdradzić. Nie wolno było żyć temu
Malgaszowi. Więc Plantain ogłosił pospolite ruszenie, zwołał ze wszystkich stron
swych sojuszników europejskich i tubylczych i wyruszył na drugi koniec
Madagaskaru, oddalony o tysiąc sto kilometrów w linii powietrznej. Tak
niezmożonej zawziętości nic oprzeć się nie mogło. Srogi herszt karał śmiercią
żołnierzy, upadających na duchu czy okazujących znużenie podczas marszu. W
bojach po drodze stracił swych dwóch towarzyszy broni, Szkota Adaira i
Duńczyka Burgena, ale on sam dotarł do Fort Dauphin, nie przeraził się jego
armat, twierdzę wziął, a króla Kelly i jego brata tudzież ich angielskich doradców
zamęczył powolną śmiercią.
Potem szybko wracał do swej zatoki Antongil, gnany i tęsknotą do hożej Eleonory, i
troską: ogromna siła zastępów madagaskar-skich rzuciła się znowu na jego
państwo. Przybiegł, sprawił buntownikom łaźnię, gonił ich przez cały Madagaskar,
nałowił tysiące niewolników, których sprzedał w Zatoce Sw. Augustyna (na
zachodnim brzegu Madagaskaru) statkom z Bristolu, po czym narzuciwszy
państewkom oddanych sobie królików — istotny władca całej wyspy — wrócił w
objęcia swej bogdanki.
I nastał spokój nie zmącony w ciągu długich lat. Uśmierzyły się wreszcie rozhukane
namiętności. Eleonora obdarzyła Plantaina licznymi dziećmi. Nic nie zakłóciło im
szczęścia. Jak psa zastrzelił Anglika Lisle’a, gdy mu się wydało, że gagatek
zbytnio łypie , oczytna ku jego żonie. Gdy później klimat Madagaskaru dał się we
znaki rodzinie, Plantain zapędził swych podwładnych do budowy statku i pewnego
dnia, puszczając w trąbę swe królestwo madagaskarskie, wypłynął wraz z rodziną i
kilkudziesięcioma pirackimi kamratami na wschód. Przyjął służbę u Angrii,
księcia malabarskich korsarzy, a potem słuch o nim zaginął.
Kariera korsarskiego króla Madagaskaru oraz stuletni okres panowania piratów na
Oceanie Indyjskim wydać się mogły jakimś zjadliwym absurdem historii, jakimś
dzikim jej kaprysem. W istocie był to naturalny, choć zatruty owoc rodzącej się w
tych stronach ery kolonialnej. Na początku był to jawny, brutalny
79
wrzód: tyrania piratów odpowiadała otwartej zachłanności europejskich kompanii
handlowych. W następnym etapie szpony drapieżników kolonialnych chowały się
pod obłudną maską misji cywilizacyjnej i ewangelicznej, by w dzisiejszym,
końcowym etapie znowu wyjść cynicznie na światło dzienne w postaci jawnego
wyzysku gospodarczego, ulegalizowanego prawodawstwem kolonialnym.
Następny etap rozwoju niezawodnie pokieruje wypadki po innej linii: głos zabiorą
różni Ramaso i budząca się świadomość ludów ciemiężonych.
Wyjazd z Madagaskaru Plantaina i jego zgrai uwolnił Malga-szów znad zatoki
Antongil od koszmaru. Szybko i gruntownie zapomnieli o okrutnym władcy i o
jego rządach, jak zapomina się o złym, męczącym śnie. Bujna przyroda i
niepamięć ludzka zatarły wszelkie ślady po szalonym człowieku, który dokonał
tylu zuchwałych czynów, tyle utoczył krwi ludzkiej, tyle łez wycisnął z oczu
niewinnych. Nie pozostało po nim nic prócz nieznacznej, raczej przypadkowej
pamiątki: to cicha, czuła miłość do małego ptaszka, który stał się fadi dla
mieszkańców Ambinanitela;
16.
Ptak z zawadiackim pióropuszem
‘rongo przyleciał i zamieszkał nad moją chatą, na wierzchołku drzewa figowego.
Jakiś kuzyn szpaków, lecz czarny, aż granatowo błyszczący, i to szpak niezwykły:
z pięknym ogonem jaskółczym i zuchowatym pióropuszem na głowie. Tutejsi
ludzie mówili o nim: „Dobry ptak”! Kochali go i mówili nawet więcej: „Król
ptaków”.
Pewnego poranku gwizdałem sobie przed chatą melodię o psie, który leciał przez
pole i ogonem wywijał, gdy nagle ktoś mi na figowcu zawtórował i również kazał
psu lecieć — gwizdem trochę koślawym i kapryśnym, ale przecież trzymającym
się jako tako kupy. Popatrzyłem na drzewo: drongo. Przechylał swą czarną
główkę, jakby wyczekując dalszych tonów, i wlepiał we mnie figlarne ślepska.
— Halo! — powitałem go wesoło.
.Rajaona miał brzydką, białą twarz i tadną, ciemną żonę, podarowana mu przez
tutejszy szczep Betsimisaraków... (str. 70)
80
..Sfotografowałeri nagusa z tanrekiem... (str.
— Alooo! — odpowiedział z góry ptak i znikł w gąszczu \listowia.
Dotychczas myślałem, że odwiedzały drzewo i śpiewały na nim różne ptaki: zielone
gołębie, czerwone jodi, sójki, papugi. Słyszałem je wszystkie. Teraz wiedziałem,
że był tam tylko jeden ptak — drongo. On je wszystkie naśladował. I on także,
figlarz, naśladował wyraźnie kobietę, tłukącą ryż wysoko na drzewie —
arcyzagadkowe dla mnie wtedy zjawisko. Teraz wiedziałem: drongo to dowcipny
wesołek, ucieszny trzpiot, mistrz fraszek i kro-tochwil, miłośnik lekkiej piosenki i
słonecznej strony życia.
— Nie zabijaj dronga! — ostrzegał mnie Dźinarivelo i patrzał z wielką troską na
moją strzelbę. Tak samo ostrzegali i prosili inni ludzie wsi, aż dziw brał, że to ci
sami ludzie, którzy z zimną krwią zamęczali na śmierć kameleona lub okrutnie
obchodzili się z poczciwym jeżem tanrekiem. Ku ptaszkowi wznosili czułe
spojrzenia i powtarzali:
— Drongo jest fadi, drongo jest nietykalny i święty!
I chętnie opowiadali mi, nie wiem już który raz, stare dzieje.
Gdy dawno, dawno temu do Ambinanitela przybywali znad morza korsarze i napadali
na wieś, by uprowadzać ludzi do niewoli, trudno było z nimi walczyć i jedynie
szybka ucieczka do puszczy chroniła od zguby. Pewnego razu wieś zauważyła
zbliżających się rabusiów i cała ludność biegła co tchu do lasu. Niestety, były
także kobiety obarczone dziećmi, niezdolne nadążyć za innymi. W końcu
zrozpaszone przystanęły i ukryły się w gąszczu, w nadziei, że ich prześladowcy
nie znajdą. Na nieszczęście jakieś niemowlę zaczęło głośno płakać, co.
natychmiast * skierowało pogoń we właściwym kierunku. Zdawało się, że już
wszystko stracone, pomimo że dziecko przestało krzyczeć.
Wtem nieoczekiwanie ktoś inny uderzył w dziecięcy płacz, i to na pobliskim drzewie:
drongo. Gdy napastnicy usłyszeli znajomego ptaka, naśladującego płacz dziecka,
sądzili, że to drongo ich zwodził przez cały czas. Zaniechali pościgu i zawrócili.
Tak drongo uratował kobiety i dzieci i od tego czasu wszyscy ich potomkowie, cała
ludność doliny Ambinanitelo czciła go jako dobroczyńcę i ptaka Opatrzności.
Czciła i kochała z pokolenia na pokolenie coraz bardziej.
6 — Gorąca wieś...
81
Na szczycie figowca obok mej chaty sterczała ku niebu sucha gałąź i na niej drongo
obrał swe stałe stanowisko. Lubił rozległe widoki. Stąd najlepiej ogarniał całą
okolicę, śledził postępki ludzi, wchłaniał dźwięki wsi, jednak najpilniejszą uwagę
poświęcał powietrzu. Czatował. Od czasu do czasu zrywał się do lotu, wykonywał
w górze cudowny obrót, jakiś karkołomny wiraż, zachwycał niebo i ziemię i znów
wracał na gałąź. W dziobie trzymał zdobycz: osę. Czasem muchę albo ważkę.
Drongo — krzykacz, śmieszek i przedrzeźniacz — odznaczał się niepospolitą u
krzykaczy zaletą: odwagą. Szaleńczą, nieustraszoną odwagą. Jak grom uderzał na
każdego wroga, wrogiem zaś był każdy obcy ptak wdzierający się do drongowego
państwa, które nie było rozległe: kilkadziesiąt kroków od palmy kokosowej nad
domem wójta Rajaony do bananowego gąszczu przed spichrzem chińskiego kupca.
Niech by no przekroczył tę granicę jaki łobu-ziak, to choćby był największym
ptakiem, drongo zamieniał się w furię waleczności, wojował jak bohater i
zwyciężał: wdzierca dawał drapaka.
Kukułki są głupie, uparte i bezczelne. Kukułka w Ambinanitelo była wyjątkowo
natarczywa, może dlatego, że wyjątkowo piękna: niebieska. Co dzień po południu
odbywała wędrówkę wzdłuż skraju wsi, plądrowała krzewy i zjadała gąsienice,
lecz chętniej wykradała ptasie jajka i pisklęta. Około godziny czwartej pojawiała
się w pobliżu mej chaty i wtedy regularnie nastawała okropna ptasia chryja, W
bananowym gąszczu szarpały się i szamotały wśród dzikiego harmideru dwa ptasie
ciała: jedno niebieskie i duże, drugie czarne i mniejsze. W końcu wypadała
kukułka cała rozczochrana i wycofywała się tyłem. Chcąc widocznie osłodzić
swoją porażkę pyskowała co niemiara. Drongo nie pozostawał jej dłużny i również
wrzeszczał. I tak przeciwnicy hałasowali aż do chwili rozejścia się. Wtedy
nastawała cisza i spokój — na dwadzieścia cztery godziny; kukułka była uparta.
Drongo rzucał się podobno z równym męstwem na największego w okolicy
drapieżnego ptaka, kanię papanga, i tak gwałtownie nacierał, że w końcu zmuszał
olbrzyma do ucieczki. Malgasze cieszyli się, gdy to widzieli. Powiadali, że drongo
był silniejszy niż papang, i dlatego z dumą nazywali go królem ptaków.
82
Żyłem w otoczeniu obcym, bardzo obcym, niemalże wrogim, w którym ludzie i
klimat, rośliny i świat zwierzęcy czyhały na potknięcie się przybysza z innych
stron. Obrona wewnętrznej równowagi stawała się tu nieodzownym warunkiem
bytu. Dla równowagi zawierało się sojusze, szukało się oparcia. Oparcie — to
czasem był zachód słońca, czasem posilny obiad, przypadkowe słowo w książce,
poryw oburzenia, nieoczekiwany kwiat lub wzruszenie i tkliwość na widok dronga.
Czarny rycerzyk z zawadiackim pióropuszem na głowie, nieustraszony obrońca
swego państewka, urastał prawie do potęgi jakiegoś symbolu. Służył nieledwie za
uosobienie i przykład męstwa, za wzór sprawiedliwej zawziętości. Patrzałem na
niego z podziwem.
Któregoś dnia drongo znikł. Nie było go przez kilka godzin, przez pół dnia. Minął
dzień bez niego, minął drugi. Chodziłem zaniepokojony, zniknięcie jego
odczuwałem jak osobisty cios. Ktoś bliski odszedł nagle, bez zapowiedzi, bez
pożegnania i pozostawił po sobie pustkę. Podejrzewałem koty, że go pożarły. Nie
mogłem otrząsnąć się z przygnębienia.
Za to trzeciego dnia rano zbudziła mnie ogromna, wesoła wrzawa na dworze.
Wypadłem z chaty, spojrzałem na czubek figowca: on! Oczom nie wierzyłem —
on! Rozbawiony i rozhukany. I nie sam. Sprowadził sobie drugiego ptaszka,
samiczkę. Zakochany na zabój, tańczył dokoła niej taniec szczęścia i śpiewał o
rozpętanej miłości. Był pijany i płonący. Był jak gorąca burza i buchający ogień.
Kogóż by nie oczarował tak wielkim uczuciem?
Drongo porwał naraz dwa serca i zawrócił dwie głowy: serdusz-> ko i główkę małej
samiczki na drzewie i duże serce i dużą głowę dwunożnego stworzenia na ziemi.
17.
Drapieżność i swatanie
W
bananowym gąszczu niedaleko mej chaty odkryłem niezwykłą szarańczę. Tak pięknej
w kolorze jeszcze nie widziałem. Ciało jej było błękitne jak głębokie niebo, a
skrzydła były czerwone jak żywa krew. Przyroda nie mogła postąpić rozrzutniej
i zarazem nierozsądniej: owad-fircyk miał szatę rzucającą się wszystkim w oczy i
żeby nie zginąć, musiał się stale chować. Toteż chował się skrzętnie i przez cały
dzień siedział ukryty w szczelinie między dwoma liśćmi banana.
Jednali najosobliwszym kaprysem jego ciała były dwa cienkie, niezmiernie długie
rożki: fantastycznie długie, groteskowe rożki. Może sześć razy dłuższe niż sam
owad, miały chyba jakieś dwadzieścia pięć centymetrów i wystawały z ukrycia jak
żywe, cudaczne wąsy niewidzialnego stwora. Tu przemyślna przyroda chciała
zapewne naprawić błąd zbyt rozrzutnego upiększenia: urodnemu pustelnikowi dała
wspaniałe anteny, by z ukrycia mógł sięgać daleko poza schron i wyłapywać
wiadomości ze świata.
Wiadomości — to znaczy inne owady: śliczny szarańczak był krwiożerczym zbójem.
Żywił się wyłącznie mięsem pobratymców i jego ukrycie było właściwie
podstępną zasadzką, a jego bezruch uporczywym czyhaniem. Po kilku dniach
obserwacji ogarniała mnie mimo woli lekka zgroza: szarańczak nie znał żadnej
radości życia, obce mu były owadzie namiętności, ich wesołe pląsy i żądza słońca:
żył jedną zaczajoną zawziętością, jedną nieprzerwaną chęcig zabijania i żarcia.
Rożki jego, wzniesione w górę i przylegające do pionowego liścia, zawiadamiały go o
zbliżeniu się zwierzyny, lecz nawet nie drgnęły, gdy podchodziła, na przykład,
mrówka. Mrówki były wścibskie i lubiły zaglądać do kątów. Zgubna to ciekawość.
Nagle, we właściwej chwili, wychylały się z czeluści łakome szczęki-i porywały
przerażoną ofiarę.
Gdy na liściu siadał żuczek, wtedy, przeciwnie, wąsy ruszały się niespokojnie i od
czasu do czasu trącały gościa. Nagle szturch-‘ nęły mocniej. Chrząszczyk tracił
oparcie na gładkim liściu i staczał się w przepaść, wprost do szarańczaka. Już
stamtąd nie wychodził żywy. Długie rożki wydawały mi się z początku figlarnym
wybrykiem natury: w rzeczywistości były to precyzyjne współ-narzędzia mordu.
Pewnego razu na liściu siadła pszczoła. Rożki pozostały nieruchome, jak gdyby
bezwładne: nie chciały zapewne spłoszyć uskrzydlonego przybysza. Natomiast
zaszła rzecz nowa, nad wyraz perfidna. Oto z ukrycia szarańczak wychylił się
ostrożnie
84
aż do połowy swego barwnego ciała i tak znieruchomiał: można było przysięgać, że
kuszący kwiat niebiesko-czerwony wykwitł na liściu. Najwyraźniej — kwiat.
Pszczoła sądziła tak samo i, zwabiona, zaczęła się zbliżać. Lecz nagle w połowie
drogi przystanęła, widocznie tknięta złym przeczuciem. Szarańczak miał słabe
nerwy: nie wytrzymał, ruszył się. Uratowało to pszczołę. W czas ostrzeżona,
uciekła z bzykiem jak opętana. Tym razem świetnie wykonany podstęp się nie
udał. Lecz kto go wymyślił?
Przyroda w swej różnorodności form życia stworzyła tu, jak gdyby przecząc samej
sobie, formę do cna wariacką: ideę kwiatu, uroczego narządu roślinnej miłości i
pomnażania życia, użyła tu jako podstępu do tępienia życia. Przyroda stroiła
czasem groźne żarty.
Któregoś dnia okazało się, że szarańcza była samiczką, a rożki umiały także pieścić.
Przybył do niej samiec, nieco mniejszy niż ona, lecz tak samo barwny i wąsaty.
Siadł na brzegu bananowego liścia i chociaż nie widział ukrytej bogdanki,
odczuwał na sobie jej przychylność, głaskanie jej rożków. Rozedrgane rożki
muskały jego ciało wykonując osobliwy taniec owadziej namiętności. To skręcały
się, to rozwijały. Wyrażała się w nich makabryczna czułość, aż trudno było
uwierzyć, że to te same różki, które wczoraj jeszcze wyczekiwały ofiar z
ekrutmym spokojem.
Później on zszedł po liściu do niej, ona wychyliła się z nory. Chwyciła go delikatnie z
łagodną przemocą i wciągnęła do swej kryjówki.
Gdy wróciłem na to miejsce po godzinie, zastałejn jego uciekającego z widocznym
przerażeniem z czeluści. Samiczka starała się go zatrzymać. Rożkami biła
gwałtownie jego ciało, by je zepchnąć do siebie. Nie mogła. On trzymał się
kurczowo przednimi nóżkami krawędzi liścia i dobywał rozpaczliwych sił, by nie
być wciągnięty w dół. Dopiero po chwili zrozumiałem jego dziwną obronę i
znaczenie niezwykłego szamotania się: była to jego ostatnia walka o życie.
Daremna. Samiczka wypadła ze schronu, chwyciła go szorstko za nogi i zaczęła
zjadać. Chciwie i z wyraźną lubością zżerała najpierw jego odwłok, potem
dobierała się do tułowia, już dwie trzecie jego ciała pochłonęła, a on wciąż jeszcze
85
trzymał się uparcie brzegu liścia i tylko słabnącymi różkami macał po okolicy.
Popołudniowy deszcz spłukał jego resztki i wymył na czysto liść bananowy.
Wszystko powróciło do dawnego. Barwna szarańcza znowu czaiła się w ukryciu i
wysuwała na liść swe długie, nieruchome rożki. Czekała cierpliwie na nowy łup.
Byłem dziwnie przewrażliwiony. Widok bujnych kwiatów tego dnia mnie nie
uspokajał. Drażnił mnie nawet piękny kwiat przed szkółką — „kwiat kochania”.
Brązowi ludzie pokpiwali sobie z cicha z mej śmiesznej naiwności.
Na drugim końcu wsi stało przy głównej drodze kilkanaście drzew ylang-ylangu.
Teraz rozwijały się ich kwiaty, zwisające w obfitych kiściach z gałęzi, i całą
okolicę hojnie zalewały zapachem, będącym tajemnicą najcenniejszych perfum
Francji.
W tym wonnym kręgu zaczepił mnie pijany Tsila. Tsila był wnukiem Dżinarivela i
kuzynem Benaczehiny, więc należał do rodziny przyjaznych mi ludzi. Upił się
krajową wódką betsa-bet-sa, pędzoną z trzciny cukrowej, i chociaż miał mętne
oczy, starał się kroczyć mocno na nogach. Zobaczywszy przed sobą tak
egzotyczne stworzenie powitał mnie uradowany i już nie odstępował. Wylewny
był tylko w pierwszej chwili. Potem zmierzył mnie zawiedzionym wzrokiem, a
zmarszczka niezadowolenia wystąpiła na jego czoło. Powiedział, że on jest
wielkim myśliwym, bo tydzień temu ubił w lesie dzika, natomiast ja jestem
niewart złamanego franka.
— Tak, vazaho, tak, jesteś niewart! — powtarzał z pijackim uporem.
— Dlaczegóż to, dlaczego? — pytałem rozbawiony.
— Ludzie we wsi z ciebie się śmieją. Mówią, żeś fajtłapa.
— To mnie bardzo dziwi!
Tsila skarcił mnie ubolewającym wzrokiem potępienia:
— Wszystkich dziwi, vazaho, że żyjesz tak samotnie. Czy nie stać ciebie na kobietę,
czy co?
Godzina była poranna, na drodze tu i ówdzie uwijali się mieszkańcy. Właśnie
przechodziła obok nas dziewczyna o sztywnym
karku i wysokich piersiach: na głowie, zwyczajem krajowym, niosła koszyk z jakimiś
owocami, więc trzymała się wyprostowana.
— Rasoa!! — zawołał do niej Tsila rozkazującym głosem. — Chodź tu zaraz!
Dziewczyna przystanęła, lecz widząc, że Tsila jest zawiany, śmiała się z niego z
daleka.
— Rasoa! — huczał młody myśliwy. — Vazasze wpadłaś ogromnie w oko! Idź
zaraz do jego chaty! A ty, vazaho — zwrócił się do mnie — bądź dla niej
szczodry, to niezła ramatu!
Rasoa i ja wybuchnęliśmy śmiechem, ale Tsila w swej gorliwości kojarzenia pozostał
poważny i z kamienną miną coś dziewczynie nakazywał, tym razem przeszedłszy
na język malgaski. Widać, że Rasoa nie brała za złe natarczywych swatów, a gdy
ruszyła dalej, rzuciła nam na odchodne wesołe spojrzenie.
Nie zrażony tym niepowodzeniem, Tsila w dalszej wędrówce trzymał się mego boku i
wyjawiał mi swą filozofię:
— Życie bez kobiety to wstyd i hańba, to dowód, że z tobą jest coś w nieporządku.
Wszystkie ptaki-samce gonią swe samiczki, każdy zwierz się parzy, ludzie cieszą
aię sobą i znałem tylko jednego takiego, który był zwyrodnialcem i bał się kobiet.
Czy ty, vazaho, boisz się kobiet?
— Nie boję się, Tsila! Przeciwnie!
— To bierz, człowieku, bierz każdą kobietę! Bierz wszystkie kobiety Ambinanitela!
Nasyć się nimi, nie zwlekaj! O, bierz te!
Tsila złapał za rękaw mej koszuli i przemocą ciągnął mnie, w stronę mijających nas
trzech młodych kobiet. Z-trudem uwolniłem się od jego łapsk, podczas gdy on
wołał do niewiast, że pałam do nich miłością i że powinny mnie wysłuchać.
Wywoływało to ochoczy gwar i żarty, wszyscy, i ja także, z niego się śmialiśmy,
jedynie on trwał wciąż przejęty swą misją swatania i nadal zaczepiał na drodze
każdą po kolei dziewczynę. Potem, nagle znużony, gasł w oczach, smętniał,
rozczarowany kręcił głową, dolna warga mu opadła.
— Idź spać, Tsila! — prosiłem go.
— Pójdę spać — rzekł posłusznie jak grzeczne dziecko. Ścisnęliśmy sobie dłonie i
rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.
87
Brednie przyjaznego pijusa przełamywały jakieś lody. Dziewczyny, jakkolwiek
rozśmieszane jego wyskokami, jednak chętnie go słuchały i odpowiadały mu
żartem, życzliwym żartem. Miały i dla mnie przychylny uśmiech i było w nich coś
z życzliwego współczucia.
Tak się złożyło, że tego samego dnia miałem zajście z kucharzem Marovo. To nie był
idealny kucharz. Podlegał nieodgadnio-nym kaprysom i zależnie ©d swego
humoru gotował nam złe lub dobre jedzenie. Przypuszczaliśmy, że tęsknota za
rodziną, którą zostawił w Maroantsetrze, rozstrajała mu od czasu do czasu nerwy i
powodowała napady zgorzknienia.
Tego dnia hoża dziewczyna z małym bratem przyniosła mi młodą, czarną papugę,
którą schwyciła na skraju puszczy. Dziewczyna odważnie weszła na werandę
naszej chaty. Jak zwykle w takich wypadkach wesołego przekomarzania się o
kupno, dowcipkowaliśmy w jakimś komicznym języku francusko-mal-gaskim. Nie
podobało się to kucharzowi. Raz i drugi niezadowolony wytknął głowę ze swej
kuchni, a gdy na chwilę zniknąłem w głębi chaty, Marovo bezceremonialnie
przepędził gości.
— Po coś to zuobił? — żądałem wyjaśnienia, zdumiony, że dziewczyna już
odeszła.
— Kobiety są tu brzydkie! — oznajmił Marovo zaczepnym tonem.
— Mylisz się! — odpowiedziałem ostro i gniewnie. — Kobiety są tu ładne! Bardzo
mi się podobają!...
Jak gdyby dostał w łeb, kucharz nagle załamał się w swej hardości. Już nie chciał
zwady.
18.
Pogwarki o kobietach, dzieciach i dziewczynie
iy nazajutrz sąsiedzi zeszli się do mnie na zwykłą pogawędkę, poruszyłem
zagadnienie kobiet malgaskich. Wiedziałem, że na ogół zażywały szacunku,
zwłaszcza tam, gdzie szczepy zajmowały się głównie rolnictwem, a nie hodowlą
bydła. Płodność
ziemi kojarzyła się w mistyczny sposób z płodnością łona kobiecego. Najlepszym
dowodem poważania, jakie otaczało Małgasz-ki, był fakt, że w przeszłości wiele
królowych panowało nad swymi szczepami. Ochrona kobiet i ich stanowiska w
społeczeństwie malgaskim istniała już od wieków, i to w postaci przeróżnych fadi,
biorących w obronę na przykład kobiety brzemienne czy młode matki. Malgaszka
była panią ogniska domowego.
— Mąż nie szanujący żony za karę często zamieniał się w le-mura — zapewniał
mnie Manahitsara.
Inni kpili sobie z takiego przesądu i powiadali, że to przesada i oczywiście bajka,
odbijająca może pewne stosunki wśród ludzi i nic ponadto.
Wielożeństwo, dawniej dość powszechne zwłaszcza wśród klas panujących, dziś
prawie wcale nie istniało. Do -tego przyczynił się w wielkiej mierze wpływ
misjonarzy chrześcijańskich, zaznaczający się od kilku pokoleń wśród większości
szczepów. Natomiast o rozwód było stosunkowo łatwo, przy czym najczęstszym
powodem rozwodu bywał brak dzieci. Poczucie węzłów rodzinnych było silnie
rozwinięte, lecz mniej silnie między małżonkami, niż między rodzicami a dziećmi
i między rodzeństwem.
Malgasze kochali dzieci bezprzykładną miłością. W grę wchodziły przyczyny
zarówno uczuciowe, jak i religijne. Kult przodków, pociągał za sobą kult dzieci,
one bowiem uzmysławiały ciągłość istnienia, a gdy dorastały, na nie przechodził
ważny obowiązek składania czci przodkom, a więc i prochom rodziców. Dawny,
nieludzki zwyczaj zabijania dzieci, urodzonych w dni nieszczęsne, całkowicie
wygasł. Wielka ich ilość-padała ofiarą tego zabobonu. Niektórzy etnolodzy
usiłowali tłumaczyć go chęcią przeciwdziałania przeludnieniu, inni przejawem
terroru panujących.
Liczne fadi, dotyczące dzieci, zdradzały wychowawczy charakter tych zakazów. A
więc dzieci nie powinny były widzieć zabijania zwierząt, bo stawały się zbójcami,
ani widzieć gotowania ryżu, bo stawały się żarłokami. Nie wolno im było jeść żab,
bo będą głupie. Gdyby zjadły raka, nie nauczyłyby się mówić; od spojrzenia w
lusterko chorowały. Wydzieranie muchom skrzydeł powodowało ropienie oczu.
Gdy jadły z talerza ojca, co zdradzało
brak szacunku, rychło umierały. Gdy dzieci lubiły sadzić cudzoziemskie drzewka,
mogły zburzyć kiedyś uświęcony porządek.
—i Jakie drzewka cudzoziemskie sadziliście za młodu? — zwróciłem się z
uśmiechem do nauczyciela Ramaso.
Niektórzy z moich gości, widać wtajemniczeni, rozumieli ukryte znaczenie słów i
wybuchnęli cichym chichotem.
Wójt Rajaona, nieświadomy przyczyny ich rozbawienia, potwierdził: — Tak, to
prawda. Szkoła burzy dawne zabobony.
Zdrowy rozum, zawarty w niejednym obyczaju malgaskim, szczególnie
uwidoczniał się w tym, że istniało kilka rodzajów małżeństw. Małżeństwo na
próbę, volambite, było rozpowszechnione wszędzie tam, gdzie wpływ
europejskich misjonarzy nie wyrugował jeszcze dawnych urządzeń. Próbne
małżeństwo najlepiej wykazywało, czy młodzi sobie odpowiadają, przy czym
narodziny dziecka zawsze powodowały ulegalizowanie i utrwalenie związku.
Istniały także małżeństwa zawierane na pewien określony z góry czas — w tym
samym celu, co małżeństwa na próbę. Wielu małżeńskim konfliktom roztropnie
zapobiegały czasowe rozwody, saodmnto, forane wtedy, gdy małżonek opuszczał
dom na dłuższy czas, na przykład wyjeżdżając w daleką podróż handlową lub idąc
dawniej na wojnę. Gdy wracał, następowało uroczyste połączenie, a żadna ze stron
nie miała żalu do drugiej strony za to, co działo się podczas rozłąki.
— Zwyczaj ten — objaśniał Rajaona — powstał z pewnością w związku z
zabobonem, dawniej głęboko zakorzenionym głównie wśród Howasów, że jeżeli
mąż był na wojnie, a pozostawiona w domu żona — nie rozwiedziona — nie
dochowywała mu wierności, zdrada jej sprowadzała na niego śmierć.
Różne krążyły klechdy wśród Malgaszów na temat powstania kobiety. Jedna baśń
podawała, że mężczyzna, stworzony z gliny przez bogów, nudził się w samotności,
dano mu więc niewiastę. Spadła w postaci liścia róży, który w krótkim czasie
przemienił się stopniowo w kobietę. W podaniu tym przewijały się niezawodnie
naloty chrześcijańskie. Występowały także w innej legendzie, przesiąkniętej jak
gdyby anglikańskim purytanizmem, według której kobieta wyszła na świat z
grząskiego bagniska. Na-
90
tomiast całkiem poetyckie tchnienie, niemal starogreckie, posiadała baśń
przedstawiająca kobietę jako owoc małżeństwa boga Słońca z boginią Księżycem.
Księżyc zawsze uciekał przed Słońcem — mówiła baśń — nie mogli się dogonić.
Lecz pewnego razu Słońce kryjąc się za ziemią rzuciło poza siebie ostatni
promień, który odbił się na powierzchni wody. Bogini Księżyc przybiegła i rzuciła
na tę samą wodę srebrny blask swych wylęknionych oczu. Nastąpiło połączenie
obydwojga. Z tego związku zrodziła się kobieta, córka „oka dnia” i „blasku nocy”.
Równouprawnienie kobiet z mężczyznami najlepiej chyba przejawiało się w
stosunkach przedmałżeńskich. Obyczaj przyznawał dziewczynom zupełnie te same
prawa, jakie na Madagaskarze (i gdzie indziej) posiadała młodzież męska.
Dziewczyny miały w zasadzie absolutne prawo dysponowania swymi uczuciami i
swym ciałem — oczywiście znowu z wyjątkiem tych kół ludności, zwłaszcza
miejskiej, które znajdowały się pod wpływem obcych zasad europejskich, i z
wyjątkiem niektórych okolicznościowych fadi.
O wartości kobiety, o jej znaczeniu, jej poważaniu w malgaskim społeczeństwie
przede wszystkim — można by powiedzieć: jedynie — rozstrzygała jej zdolność
zostania matką.
Obyczaje te były tak odmienne od pojęć moralnych w Europie, że wywoływały
zawsze żałosne nieporozumienia i błędny, krzywdzący sąd. Europejczyk,
przybywający na Madagaskar przeważnie z poczuciem wyższości swych zasad i w
swej ślepocie przykładający do wszystkiego własną, europejską miarę, poznawał,
obyczaje krajowców w krzywym zwierciadle. Ze • zgorszeniem dowiadywał się,
że niezamężne Malgaszki miały nie tylko zupełną swobodę postępowania, lecz
nawet rodzina i prawo obyczajowe wprost zachęcały je do zawierania stosunków z
młodzieżą męską i — o zgrozo! — życzliwie patrzały na powstałe stąd potomstwo.
Nie rozumiał biały bufon, że płodność była w oczach Malgaszów najwyższą cnotą,
a dziewczyny z dziećmi — właśnie dlatego, że miały dzieci — uchodziły za
pożądane kandydatki na żony. Łatwo dostawały dobrych mężów: przecież
udowodniły, że zdolne były rodzić.
Gawęda w mej chacie z sąsiadami wiele dodawała szczegółów
91
do tego, co już przedtem wiedziałem. Jak zwykle przy takich spotkaniach mężczyzn
panował poufały nastrój, a ludzie stawali się skłonni do przyjacielskich zwierzeń i
wyjawiania rodzinnych tposk.
Więc Dżinarivelo oznajmił nam, że w jego rodzinie powstały tarapaty na tle
małżeńskiego fadi.
—‘¦ Jakiego fadi? — spytałem.
— Mówiłem ci kiedyś, że między naszym rodem Zanikawuku a rodem Cyjandru
istnieje od wieku zwada. Dlatego obowiązuje nas ścisłe fadi małżeńskie. Nie
wolno wzajemnie się żenić ani nawet mieć przelotnego stosunku. Grozi to
nieszczęściem nie tylko dla samych winowajców, ale i dla innych członków
rodzin. Otóż Benaczehiną — czy ty ją sobie przypominasz, vazaho?
— Owszem, znam ją — odpowiedziałem.
— Benaczehiną to z gruntu dobra dziewka, ale niesforna i płocha. Głupia, wdała się z
Zarabe, synem sołtysa Bezazy, wiesz, tego, który jest głową rody Cyjandru.
Rodzina nasza robiła, co mogła, ażeby przemówić dziewczynie do rozsądku, ale
ona staje się tym przekorniejsza...
— Czy nie byłby już czas — napomniał nauczyciel Ramaso — żebyście pogrzebali
te wasze śmieszne dąsy? To jest dziecinada!
— Ramaso — wtrącił Manahitsara — jako człowiek kształcony, ma na pewno
słuszność. Ale nauki swe pobrał w Tananari-wie, a tu jest Ambinanitelo i trudno
wyplenić rodowe fadi.
Dżinarivelo był tego samego zdania i wierzył, że kiedyś wygaśnie fadi przeciw
rodowi Cyjandru, ale teraz, dopóki ono było w mocy, Benaczehiną źle
postępowała. Potem zwracając się do mnie mówił:
— Tsila był onegdaj pijany, ale to, co gadał do ciebie, miało zdrowy sens. Ludzie mi
opowiedzieli. Powiedz, vazaho, czy nasze dziewczyny ci się podobają?
— Podobają? Oczywiście!
— Czy mówisz to poważnie?
— Przecież nie jestem ani ślepy, ani durny! — zapewniałem.
— To prawda! Ślepy nie jesteś — potwierdził uprzejmie Manahitsara.
— A Benaczehiną podoba ci się? — spytał Dżinarivelo.
92
— Bardzo! — oświadczyłem.
— Zależy nam na tym, żeby odciągnąć ją od Zarabe. Czy zgodziłbyś się wziąć
Benaczehinę jako swą vadi — żonę?
Nie ulegało wątpliwości, że Benaczehiną była ładną i ponętną dziewczyną, jednak
miałem zastrzeżenia co do tak obcesowego załatwiania sprawy, bądź co bądź
drażliwej. Nauczyciel Ramaso utyskiwał na trzpiotowate dziewczyny
Ambinanitela przeciwstawiając płochej Benaczehinie stateczną, choć młodszą
Velomody, która z własnej woli uczyła się teraz u niego języka francuskiego.
—¦ Velomody? Któż to taki? — spytałem.
— Młodsza siostra Benaczehiny — wyjaśnił Ramaso.
Teraz przypomniałem sobie. Velomody to owa skromna, miła dziewczyna, która wraz
z Benaczehiną przyniosła mi owoce chlebowe ód Dżinarivela. Podarowałem jej
wtedy lusterko.
— Dlaczego,się uczy? — zastanawiał się wójt Rajaona.
— Powiada, że chce pójść pracować do Maroantsetry.
— Phi! — gwizdnął pod nosem Rajaona i nie przestawał się dziwić.
19.
Mai gąska melodia
JL iękny, biały kwiat w kształcie dzwonu zakwitł przed szkołą w Ambinanitelo. Za
dnia zamknięty i pogrążony we śnie, wieczorem budził się do życia i otwierał
szeroko płatki korony.
— „Kwiat kochania”, bo budzi się o tej samej godzinie wie- J czornej, kiedy
rozbudzone powaby kobiet stają się ponętniej sze dla mężczyzn — tłumaczył mi
ze szlachetną prostotą brązowy sąsiad.
Dzisiejszej nocy odbywał się w szkole bal. Wiele ludzi przechodziło obok kwiatu.
Niektóre dziewczyny na chwilę przystawały; patrząc ukradkiem na białą plamę,
połyskującą w ciemności, szeptały coś między sobą i tłumiły śmiechy. Potem szły
tańczyć.
Zabawę urządzał wójt Rajaona na cześć naszą, dwóch europejskich gości. Rajaona,
choć sam z obcego szczepu, podejmował
93
I
nas w imieniu całej wsi jako gospodarz doliny i prosił, żebyśmy zabawę uważali za
przegląd dziewczyn: mieliśmy sobie wybrać dwie najodpowiedniejsze vadi, czyli
żony malgaskie.
— Chociaż Benaczehina ci się podoba — mówił —: to z nią nigdy nie wiadomo.
Dobrze, jeśli obejrzysz sobie inne dziewczyny.
Ażeby okazać szacunek Bogdanowi i mnie, posadzili nas na jedynych dwóch
krzesłach i postawili przed nami jasną lampę, aby nas dobrze oświetlała. Lampa
była paradna, stanowiła dumę mieszkańców Ambinanitela i straszliwie raziła oczy,
lecz dwóch gości oświetlała dobrze i sumiennie, sycąc dyskretną ciekawość
dwustu błyszczących źrenic. Czuliśmy się trochę jak pajace w cyrku, trochę jak
towar wystawiony na pokaz — i przyjmowaliśmy wszystko z humorem, ciekawi
rozwoju wypadków tej nocy.
Był też i gramofon. Był! Grał — czego się najmniej spodziewaliśmy — same „polki-
mazurki”, melodie jak widać najulu-bieńsze z importowanych, a młodzież tańczyła
jakąś zagadkową polkę, przekształconą z fantazją na modłę malgaską.
Młodzież dorodna, przyjemnie było na nią patrzeć. Chłopacy przeważnie o szerokich
ramionach i mocnych torsach; dziewczyny z urokiem zdrowia w dumnym
trzymaniu głowy. Już od pierwszej chwili rzucało się w oczy: to nie była zwykła
zabawa towarzyska, lecz jak gdyby proces biologiczny. Rozgrywało się tu wielkie,
namiętne szukanie. Płeć ścierała się o płeć twardo i jawnie. W dolinie
Ambinanitelo przyroda przemawiała głosem wyraźnym i nie ukrywała swych
dążeń. Głód był tu głodem, pragnienie pragnieniem, a popęd płciowy — pierwszą
potrzebą i naturalną żądzą życia. Nikt tu swego popędu nie ukrywał i się go nie
wstydził — ani zwierzęta, ani ludzie: lecz ludzie byli przy tym niezwykle schludni
i tak samo jak zwierzęta nie wyłamywali się spod przyrodzonych praw wdzięku.
Sprośność, czająca się po kątach, była nabytkiem obcym. Brązowi ludzie mieli
jasne spojrzenie na kwiat kochania.
Pierwszą osobą wśród obecnych kobiet była młoda żona wójta, ta, którą dostał od
szczepu Betsimisaraka, więc ją pierwszą poprosiłem do tańca. Zadowolony
Rajaona nastawił specjalnie dla nas płytę z fokstrotem. Niewiasta była boso,
natomiast miała
suknię balową i w niej zwinnie się uwijała. Po tańcu oddałem ją mężowi z wesołą
grzecznością:
— Jesteś urocza i świetnie tańczysz!...
Na te słowa uniósł się nagłą zazdrością, z boku i zupełnie niespodzianie, młody galant
w zielonym krawacie, o bezczelnej, żabiej gębie. Był to zuch i mądrala z sąsiedniej
wsi, szwendający się od kilku dni dokoła żony wójta, i teraz przeszywając mnie
groźnym wzrokiem porwał ją niemal z objęć męża. Rajaona widział moje
zdumienie i uspokajał mnie:
— To Hintino, gach mojej żony... Nic poważnego! Głuptas! Chłystek!
I lekceważąco machnął ręką.
Okazało się, że z dziewczynami nie tak łatwa sprawa, jak to sobie wyobrażał Rajaona.
Pomimo przyjaznych rozmów z kilkoma mieszkańcami wsi reszta odnosiła się do
nas, obcych przybyszów, z wyraźną nieufnością, wręcz z niechęcią. I dziewczyny
nie kwapiły się, i ich rodzice niezbyt się uśmiechali. Spośród wielkiego wyboru
dwie hoże ramatu wpadły nam w oko. Życzliwy Rajaona udał się natychmiast z
delikatną misją do rodziców, obecnych na sali, i wrócił z kwitkiem. Rodzice
odmówili wśród uprzejmych ubolewań grzecznie, lecz stanowczo. Pomimo
pozorów hucznej zabawy wisiał w powietrzu nieprzychylny dla nas nastrój.
Szkoda, że nie było starego Dżinarivela, mego przyjaciela. Lecz oto puls zabił mi
szybciej; wśród tańczących dostrzegłem Bena-czehinę. Uśmiechała się do mnie z
daleka odsłaniając szereg kuszących zębów. Następną płytę tańczyła ze mną.
Benaczehina miała mocne, zdrowe ciało. Przyjemnie było trzymać ją w objęciach.
—J Czy wiesz — odezwałem się do niej żartobliwym głosem — jakie zamiary ma
twój dziadek Dżinarivelo?
— Wiem —: odpowiedziała patrząc mi śmiało w oczy. Figlarne ogniki zapaliły się w
jej źrenicach.
— Co ty na to? — spytałem.
— A ty co na to?
Czułem, że muszę mieć się na baczności, aby swawolna dziewczyna nie zgotowała mi
ośmieszającej zasadzki. Chciałem postawić sprawę jasno i powiedziałem:
94
85
— Proszę powiedzieć mi wyraźnie: czy chcesz? Nie, Benaczehina nie dawała
wyraźnej odpowiedzi.
— Dlaczego nie miałabym chcieć?! — uśmiechnęła się do mnie i dodała z drwiącą
kokieterią: — Jesteś taki wysoki, wielki vazaha!
Wzruszyłem ‘ramionami. Po chwili Benaczehina odezwała się zmienionym, niemal
gniewnym głosem:
— Dlaczego dałeś jej większe lusterko?
— Komu?
— Jej, Vel om ody!
— Dlaczego je dałem? Bo była odważna i nie uciekała jak ty. Ale tobie mogę dać
jeszcze większe.
Benaczehina przeszła w zaczepny ton:
— Czy ona ci się podoba? Czy chcesz ją? Naśladowałem jej ton:
— Dlaczego nie miałbym jej chcieć?
Widać było, że Benaczehinę ogarniało rozdrażnienie. Wybuchła z lekceważącym
przekąsem:
— Smarkula! Uczy się po francusku! Zachciewa jej się!
— Zachciewa się — czego? Wyjazdu do Maroantsetry?
— Akurat: wyjazdu do Maroantsetry!! — uniosła się Benaczehina z pasją.
— Dlaczegos taka podniecona? Gdzie jest Velomody? Czy przyszła na zabawę?
— Nie wiem.
Po chwili rzekłem do niej:
— Słuchaj, Benaczehino! Gdy skończymy ten taniec, przyjdź i siądź koło mnie.
— Dobrze, jak chcesz — ucięła krótko.
Niestety, tańczyliśmy ową malgaską polkę, którą niech dunder świśnie: nogi nasze
nie chciały się jakoś pogodzić i wdrożyć w wspólny takt. Kilku brązowych
młodzieńców, stojących pod ścianą, zaśmiewało się złośliwie i rzucało
uszczypliwe słówka. Dziewczyna nagle obraziła się na mnie i odeszła zła i
upokorzona. Pech!
Hintino, gach z sąsiedniej wsi, wypił wiele rumu, robił zucha i coraz otwarciej zalecał
się do żony szefa kantonu. Starszyzna
96
...Berandro oszalał. Chorego Tamasu ciągnął za nogi po ziemi, szarpał jego ciało...
(str. 104)
...Wij rzucał się na wszystkie strony, aż dopadł naszej zielone] papużki.,
(str. 121)
potępiała jego zachowanie, jednak równocześnie kpiła sobie cichaczem z
niefortunnego męża. Tymczasem mąż, Rajaona, bynajmniej nie okazywał
zakłopotania, lecz przeciwnie, sam obrzucał drwiącym uśmiechem starszyznę.
Potem tłumaczył mi na uboczu swój dobry humor:
— Hintino to skończony dureń! To ja go oszukuję, eee!
— Jak to? Pan — jego?
— Kiep nie wie, że moja żona jest w ciąży od dwóch miesięcy!...
Więc Rajaona był panem sytuacji, zacierał ręce, pozwalał na wszystko galopantowi.
Około północy nastrój się zmienił, gdy przybyło ze wsi dwóch grajków z akordeonem
i gramofon usunięto w kąt. Zdobywała salę i panowała teraz już niepodzielnie
jedna jedyna melodia, grana wciąż w kółko, monotonna i straszliwie prosta, a
jednak przejmująca do głębi. Był to staromalgaski rytm. Składał się z trzech
części: ponurej, niskiej, przeciągłej nuty; potem — kilku wesołych, skocznych,
wysokich dźwięków, potem — długotrwałej ciszy. Rzekłbyś, skradający się wróg;
najpierw głęboko nabiera oddechu, szybko skacze naprzód kilka kroków i
następnie w ciszy nasłuchuje, by znów nabrać oddechu przed nowym skokiem.
Kilka miesięcy temu słyszałem tę samą melodię i wtedy wydawało mi się, że to
instynkt Malgaszów bronił się przed obcą cywilizacją. Dziś w szkółce
Ambinanitela o takiej obronie nie było mowy, natomiast działa się inna rzecz:
niesamowita melodia wyrzucała nas, dwóch białych ludzi, jak gdyby poza nawias
zabawy, rozrywała łączność między nami a tańczącymi,- unicestwiała naszą
obecność. Już nawet w tym brązowym tłumie przestaliśmy być obcym, rażącym
ciałem; staliśmy się po prostu niczym.
W ciemnych kątach, wśród stłoczonej gromady, rodziły się żarty i słychać było
chichoty. Zabawa zmieniła się od dawna w namiętny zgiełk. Im więcej młodzież
się śmiała, tym żywiej oczy jej gorzały. Niestety, ich śmiech to były drwiny i to
my byliśmy ich przedmiotem.
Wśród ciżby szukałem oczyma Velomody, ciekawy, jak skromna dziewczyna się
zachowywała i czy równie ochoczo tańczyła jak jej rówieśniczki. Lecz nigdzie nie
znajdowałem jej.
7 — Gorąca wieś... 9*7
1
Bogdan Kreczmer poprosił jakąś dziewczynę do tańca. Ni stąd, ni zowąd wywołał
wybuch przerażenia u niej. Dziewczyna zerwała się jak oparzona, krzyknęła:
„fadi” i w popłochu wyskoczyła przez parterowe okno. Fadi znaczy: zakazany,
święty albo — przeklęty. Dziewczyna była głupia, a jednak przestrachem swym
zaraziła innych i nagle zły duch powiał przez salę. Otoczyły nas nieufne, przelękłe
oczy. Stało się duszno i nieznośnie.
Wyszliśmy co prędzej na dwór.
Księżyc wzbił się tymczasem wysoko na niebo i w poświacie, zalewającej dziedziniec
szkolny, połyskiwał biały, jaskrawy kwiat. Przy księżycu rozkwitł jeszcze okazalej
i jeszcze wypiękniał; nic w tym dziwnego: ich „kwiat kochania”.
Przed kwiatem spostrzegłem dwie postacie, jak gdyby w niego wpatrzone. Speszony
naszą obecnością mężczyzna chwycił dziew-czynęyza rękę i porwał ją w cień,
między palmy kokosowe. Stamtąd doszedł urywany śmiech. Po głosie poznałem
Benaczehinę.
Nagle oni wszyscy wydali mi się również jak kwiaty, jakiekolwiek kwiaty. Na pewno
wonne, barwne i piękne, lecz przy tym uporczywie zazdrosne o swą roślinną
tajemnicę. Obcy człowiek mógł podziwiać ich powaby, mógł dotykać ich
kształtów i odurzać się ich zapachem, ilecz dalej nie zabrnął. Nie mógł wniknąć do
duszy kwiatów. Nie dopuściły go do siebie. On pozostawał na zewnątrz, w obcym
świecie.
Nagle poczuliśmy się beznadziejnie samotni, Bogdan i ja. Smutni wracaliśmy do
domu. Rozkrzyczana dokoła noc, oszalałe świerszcze, gorące zapachy,
podniecające gwiazdy i namiętne ćmy, buchające nam w twarz — wszystko to na
nic: milczeliśmy. Dziś nie dla nas był ich dziwny, nocny kwiat.
20.
Przygody lądów i narodów
W<
ójt Rajaona, pochodzący ze szczepu Howasów, i nauczyciel Ramaso ze szczepu
Betsimisaraków często zaglądali do mej chaty. Obydwaj Malgasze pobierali te
same nauki w szkole im. Le Myre de Vilers w Tananariwie, obydwaj byli ludźmi,
którzy odziedzi-
czyli podobne do siebie obyczaje i pierwotne wierzenia, obydwaj władali prawie tym
samym językiem krajowym, a jednak jaka między nimi różnica: Howas miał skórę
jasnooliwkową, Betsimi-sarak ciemnobrązową. Howas miał typowe
południowoazjatyckie rysy twarzy o wypukłych kościach policzkowych i bystre oczy,
był władczy, chełpliwy i łatwo obrażający się, Natomiast Betsimi-sarak swym
wyglądem zdradzał pochodzenie z wysp indonezyjskich, może nawet z Melanezji,
miał łagodny, miękki wyraz twarzy południowych wyspiarzy, a w obejściu był raczej
nieśmiały. Widok tych dwóch ludzi mimo woli naprowadzał myśl na niezba- , dane
dotychczas tajemnice pochodzenia Malgaszów i dalej: na tajemnicę powstania
samego Madagaskaru i jego niezwykłej przyrody.
Geologowie przypuszczali, że ongiś na południowej półkuli istniał jeden
nieprzerwany kontynent, łączący dzisiejszą Brazylię z Australią poprzez Afrykę,
Madagaskar, południową Azję i Indonezję. Z biegiem czasu części owej Gondwany,
jak nazwano ten ląd, zaczęły zapadać się w morze tworząc dzisiejszy Ocean Indyjski i
południowy Atlantyk. Jedna z najwcześniejszych przerw, stanowiąca dzisiejszy Kanał
Mozambicki, powstała w okresie, poprzedzającym najście na Afrykę wielkich ssaków
z puszcz i stepów azjatyckich, i tym tłumaczył się brak na Madagaskarze zwierząt tak
typowych dla pobliskiej Afryki: słoni, lwów, antylop, gazel, żyraf i tym podobnych.
Pozostały ląd indo-madagaskarski, zwany Lemurią, w późniejszym okresie zaczął się
także kruszyć wyodrębniając wyspę Madagaskar. Na skutek tych kosmicznych
kataklizmów -Madagaskar posiada bardzo specjalny świat roślinny i zwierzęcy. Trzy
czwarte gatunków roślinności jest endemicznych, czyli właściwych tylko dla tej
wyspy, i to samo można powiedzieć o faunie. Madagaskar stanowi jak gdyby mały
odrębny kontynent. Wśród jego zwierząt uderza wielka ilość gatunków z rodziny
lemurów oraz kameleonów, których dalecy i nieliczni krewni żyją w południowej
Azji i na wyspach Indonezji.
Przypuszcza się, że pierwotnie Madagaskar nie posiadał żadnej ludności, a dzisiejsi
Malgasze byli potomkami żeglarzy, którzy przybywali w różnych okresach zza
morza. Przybywali ze wscho-
89
du, z wysp indooceanicznych. Stamtąd wiały potężne wiatry i płynęły prądy morskie.
Madagaskar był ostatnią wysuniętą na zachód placówką, zamieszkałą przez ludy
indooceaniczne.
Żeglarze ci musieli należeć do różnych ras, byli to niezawodnie Malajowie i
Melanezyjczycy. Chociaż wszystko to spływało na wielką wyspę z różnych stron i
ze szczepów o różnym języku, na Madagaskarze panuje obecnie — rzecz dla
etnologów zagadkowa — jeden podstawowy język, o różnych tylko dialektach.
Jedynie szczep Sakalawów, zajmujący zachodnie wybrzeże wyspy, jest wyraźnie
zmieszany z afrykańskim elementem murzyńskim, ale i on posiada język malgaski,
wspólny dla wszystkich.
Przybywali na wyspę również najeźdźcy z bliższych okolic, Hindusi, Persowie,
Arabowie, którzy narzucając się ludności autochtonicznej jako panujące warstwy,
sami nieliczni, z czasem z nią się zlewali. W ten sposób powstawały malgaskie
szczepy, których dzisiaj jest blisko dwadzieścia. Przeszło półmilionowy szczep
Betsimisaraków kształtował się i ustalał dopiero w XVIII i na początku XIX
wieku.
Niezawodnie najciekawszymi przybyszami, którzy nabrali największego znaczenia
wśród krajowców, była grupa Malajów, przybyła na wyspę prawdopodobnie w
ostatnim okresie średnich wieków naszej ery, a więc na krótko p.rzed pojawieniem
się pierwszych Europejczyków. Po stosunkowo niedługim pobycie w nizinach
przymorskich ludzie ci, Howasi, wdarli się w głąb wyspy i osiedli na ryżowiskach
krainy Imerina, dokoła dzisiejszej stolicy Tananariwy. Pracowici i ambitni, szybko
mnożyli się wypierając sąsiadów i tworząc lilipucie państewka rodowe. Okres ich
właściwego rozkwitu rozpoczął się pod koniec XVIII wieku, kiedy król
Andrianimpoinimerina zespolił poszczególne rody w jeden naród. Król ten, o
niezwykłej mądrości i niespożytej energii, obdarzył swych poddanych prawem tak
rozumnym, że częściowo przyjęli je w sto lat później Francuzi, a państwu swemu
dał tak twórczy rozpęd, że przez wiek cały stale się rozwijało opanowując większą
część Madagaskaru.
Królestwo to było typowym państwem o rządach despotycznych i opierało się z
jednej strony na ujarzmianiu podbitych szczepów przez Howasów, a z drugiej
strony na trzymaniu w ry-
100
zach wszystkich mas ludowych, więc także i własnego szczepu, przez koła panujące.
Zwycięski naród dzielił się na trzy zasadnicze warstwy: Andrianów, czyli szlachtę,
Howasów, czyli szerokie masy ludzi wolnych, i Andevo, czyli niewolników.
Ponieważ Howasi byli najliczniejsi, utarł się zwyczaj nazywania całego narodu ich
mianem.
Madagaskar XIX wieku był terenem zaciekłej rywalizacji dwóch zaborczych
imperializmów: francuskiego i angielskiego. Jeden i drugi starały się omotać
królestwo madagaskarskie swymi wpływami i krążyły dokoła żeru jak dwa
warczące na siebie brytany. Przebiegłość dyplomatów malgaskich umiała trzymać
je z daleka tak długo, jak długo rywale gryźli się między sobą.
Ponieważ Francja stanowiła zawsze groźniejsze niebezpieczeństwo dla niepodległości
Madagaskaru, Howasi chętnie przyjmowali pomoc Anglików. Od nich dostawali
broń i instruktorów wojskowych, co umożliwiło Howasom podbicie innych
szczepów. Misjonarze angielscy stworzywszy dla nich alfabet malgaski zakładali
im szkoły, uczyli rzemiosł i oczywiście wprowadzali u nich swą religię.
Misjonarze ci rozpościerali nad państwem mada-gaskarskim wyjątkowo baczną
„opiekę”, a gdy w roku 1868 rząd w Tananariwie ogłosił protestantyzm jako
religię państwową, misjonarze dopięli swego celu. Anglia potrzebowała tylko
sięgnąć mocniej, a Madagaskar padłby jej łupem. Lecz światowa sytuacja
międzynarodowa nie sprzyjała temu, przeciwnie, w roku 1890 Anglia uznała za
wskazane, by Francji dać wolną rękę na Madagaskarze, ku przerażeniu Howasów
na taką zdradę: od osiemdziesięciu lat niezłomnie wierzyli w dobrą wolę i przyjaźń
Anglików.
W sześć lat później Madagaskar po ciężkiej i kosztownej wyprawie wojennej stał się
kolonią Francji.
Upadek królestwa Madagaskaru był wynikiem rozkładu, jaki niosły ze sobą rządy
możnych Andrianów. Ich zgangrenowany ustrój opierał się na tyranii i systemie
rabunków, jakich dopuszczali się możni i dygnitarze na swych poddanych.
Cieniuchny pokost cywilizacji, nabytej przez półbarbarzyńców w ostatnich dwóch,
trzech pokoleniach, szedł w parze z zarozumiałością, fanfaronadą, brakiem
uczciwego patriotyzmu.
101
Howasi mieli broni i amunicji pod dostatkiem i liczne — na papierze — wojsko, lecz
walczyć nie chcieli: gdzie doganiały ich oddziały francuskie, tam Malgasze, po
kilku pierwszych strzałach, cofali się. Liczyli na cud, że Francuzów zniszczy
„generał Tazo”. Tazo to malaria. Niszczyła. Ale wystarczyło, by nieliczne,
wycieńczone oddziały najeźdźców dowlokły się do wzgórz Tanana-riwy i oddały
kilka armatnich strzałów na Rovę, królewski pałac, a cała nadymana potęga
Andrianów rozsypała się w puch.
W kilka miesięcy później masy ludowe zerwały się do rozpaczliwej walki, lecz już za
późno. Francuzi, oparci o łańcuch silnych redut w całym kraju, utopili powstanie w
potokach krwi. Ambitny, pracowity, inteligentny naród Howasów po stu latach
chwały poczuł gorzkie jarzmo kolonialnej niewoli.
Ażeby machina kolonialna sprawnie działała, administracja nie mogła obyć się bez
licznych malgaskich pomocników. Dostarczył ich pojętny naród Howasów.
Głównie dla nich utworzono szkoły w Tananariwie, dostarczające kolonii kadr
niższych urzędników administracyjnych tudzież malgaskich półlekarzy,
półdentystów, nauczycieli ludowych, księgowych, urzędników na plantacjach i
różnych rzemieślników.
Więc podczas gdy inne szczepy, wciąż pogrążone w pierwotnej ciemnocie, nikłe
czyniły postępy (np. między pierwszą a drugą wojną światową na pięćdziesiąt pięć
gospodarstw chłopskich przypadał tylko jeden pług), to w centralnym szczepie
Howasów B’rancuzi stworzyli grupę inteligencji i półinteligencji, rekrutującą się z
drobnego mieszczaństwa. Ponieważ grupa ta im zawdzięczała swe
uprzywilejowane stanowisko, zaborcy wierzyli, że jest im wiernie oddana.
Oto szef kantonu, Rajaona. Może on wyjaśni mi niektóre wątpliwości? Był przecież
Howasem i administracji kolonialnej zawdzięczał swe wykształcenie i stanowisko.
Administracja przysłała go do odległego kraju antanambalańskiego, by w jej
imieniu on, Howas, dzierżył w swym kantonie nieograniczoną niemal władzę nad
Betsimisarakami. Więc jaki był stopień jego wierności wobec Francuzów? Rajaona
często do nas zaglądał i wywiązała się między nami pewna zażyłość; starałem się
go wybadać. Ale Rajaona był czujny. Odpowiadał okrągłymi frazesami
102
0 wdzięczności i postępie, a gdy przypierałem go trochę do ściany, nabierał wody do
ust.
Chytrek przywoływał do mej chaty Bezazę, który był Betsimi-sarakiern i głową rodu
Cyjandru, a w Ambinanitelo piastował urząd mpiadidy, czyli sołtysa. Obydwaj
karmili mnie różnymi szczegółami o swoim urzędowaniu, o pobieraniu podatków,
o wy~ syłaniu ludzi do przymusowej pracy, lecz ich osobisty, istotny stosunek do
spraw politycznych pozostawał dla mnie tajemnicą.
Gdy przy tej rozmowie zachodziła obawa, że mógłbym zbytnio pokumać się z
Bezazą, przebiegły Rajaona poprosił mnie, żebym pokazał im album moich zdjęć,
dokonanych na Madagaskarze. Rajaona już je przeglądał. Wszystko im się
podobało, ale jedna strona albumu wywołała popłoch Bezazy. Były tam fotografie
kameleona o dziwacznym kształcie głowy, jak gdyby uzbrojonej w kołpak.
— Wygląda prawie jak rantutru — mówił Rajaona powoli, niedbałym głosem.
Rantutru to, jak wiadomo, okropny demon leśny w postaci kameleona i postrach
mieszkańców Ambinanitela. Sam widok fotografii napawał zabobonnego Bezazę
przerażeniem. Niebawem sołtys opuszczał moją chatę, bardziej wobec mnie
nieufny niż dotychczas.
Francuz Grandidier, autor wielotomowego dzieła o Madagaskarze, tak skrajnie
wyraził się o Howasach: „Uprzejmi i uprzedzający, inteligentni, pracowici i
oszczędni, ale obłudni, samolubni
1
okrutni”. Grandidier pisał to w okresie, gdy główną zaporą na drodze do
zagarnięcia przez Francję Madagaskaru było państwo Howasów.
21.
Góra Beniowskiego
W
Ambinanitelo — tak samo jak w innych wioskach Madagaskaru, jak we
wszystkich prawie wioskach na kuli ziemskiej — przez długie dni nie
działo się nic nadzwyczajnego, senne życie sączyło się niemrawo
wśród ryżowych pól, trzcinowych chat
103
i żaru słońca, aż oto nagle sprzed którejś chałupy rozległy się
dzikie, okropne krzyki i wstrząsnęły doliną. Myśleliśmy: zabijają
kogoś! Pędziliśmy na ratunek.
Od dwóch tygodni stary Tamasu, pochodzący z Wysp Komoro między
Madagaskarem a Afryką, leżał beznadziejnie chory i gorączkował. Teraz
wywlókł go brutalnie z łoża i znęcał się nad nim rozbestwiony Makoa
Berandro, potomek dawnych afrykańskich niewolników. Jakkolwiek Tamasu
i Berandro byli pochodzenia obcego, dawno już mieszkańcy Ambinanitela
uważali ich za.swoich. Obydwaj ustosunkowali się do nas przychylnie i
należeli do gości odwiedzających mnie dla pogawędki.
Dziś nie poznałem statecznego zazwyczaj i rozumnego Beran-dry.
Oszalał. Chorego Tamasu ciągnął za nogi po ziemi, wymyślał mu od
psów, szarpał jego ciało, kopał i zachłystywał się szyderczym
śmiechem. I nie poznałem również łagodnych mieszkańców wsi: wszyscy
patrzyli na pastwienie z tępym spokojem, nieledwie z uśmiechem. Nikt
nie wkraczał, nikt nie bronił. Malgaska wieś zaskakiwała mnie nowym,
zagadkowym obliczem.
— Dokąd go wleczesz, Berandro? Stójże! — wołałem oburzony. Lecz na
to, najniespodziewaniej, okrutnika wziął w obronę sam
sponiewierany Tamasu. Błagał mnie zdyszanym głosem:
— O vazaho, nie przeszkadzaj mu! Puść nas, puść!
Także mieszkańcy wsi, obecni przy tym, dawali mi rękoma znaki, żebym
nie mieszał się do chryi. Więc zły Berandro dalej wlókł
gorączkującego do pobliskiej rzeki i strącił go do wody. Wieś
przyjęła to z ulgą, gorzej: cieszyła się. Berandro rzucał na chorego
jeszcze jakieś wymyślne obelgi i odszedł zadowolony jak ktoś, kto
spełnił swój obowiązek. Powoli rwetes ustawał, ludzie się uspokajali,
a rodzina wreszcie zajęła się chorym i wyciągnęła go z wody. Dziwne
to zajście skończyło się jeszcze dziwniej: chory Tamasu wbrew moim
obawom nie umarł, lecz przeciwnie, powrócił szybko do zdrowia i już
po kilku dniach spotkałem go spacerującego po osiedlu. Czary? Czary i
nie czary, natomiast straszliwa potęga wiary w stare, niezwykłe
podanie. W jego dzieje wtajemniczył mnie później sam Berandro, znowu
jak dawniej spokojny, miły, rozważny mieszkaniec cichej wsi.
Od niepamiętnych czasów mieszkały na Wyspach Komorskich
1
oprócz Arabów dwa szczepy: właściwi Komorczycy, lud podobny do
madagaskarskich Malgaszów, i Makoa, Murzyni pochodzenia
afrykańskiego. Ciemnoskórzy Makoa odznaczali się zawsze sprytem i
słynęli jako czarownicy i zaklinacze. Toteż gdy liczni piraci zaczęli
napływać zza morza i grabić bogactwa Komorów, Komorczycy szukali
pomocy u czarowników Makoa. Tychże czary odnosiły w istocie
zdumiewający slkutek: choroby dziesiątkowały napastników a burze
rozbijały do szczętu ich łodzie.
Niestety, czary to kosztowna rzecz, a czarowników trzeba hojnie
wynagradzać. Gdy zubożali Komorczycy nie mieli czym wywiązać się ze
swych przyrzeczeń, stanęła między nimi a szczepem Makoa taka
uroczysta umowa, ważna po wsze czasy i na wsze pokolenia:
kiedykolwiek któryś Makoa zechce, może bez sprzeciwu zabrać każdemu
napotkanemu Komorczykowi część jego mienia, więc kurę, świnię, krowę,
nawet dziecko, i może mu również wymyślać i zadawać razy. Chociaż
wiele pokoleń od tego czasu minęło, Komorczycy do dziś dnia szanowali
tę umowę, nawet tu na Madagaskarze, bo wiedzieli, że tkwiła w świętej
woli ojców jakaś potężna, ukryta siła: obity i splugawiony przez
Makoę chory Komorczyk nie umierał, lecz zawsze powracał do zdrowia.
— Więc rozumiesz, vazaho — kończył Berandro swe opowiadanie — Tamasu
pochodzi od Komorczyków, ja od Makoa. Sponiewierałem chorego Tamasu i
było to jak silne lekarstwo: Tamasu wyzdrowiał. Dlatego czcimy wolę
ojców, pamiętamy pieczołowicie każdy szczegół ich dziejów.
— A czy wiesz — spytałem znienacka Berandry — jacy to byli ongiś
wrogiewie, którzy tak okrutnie nawiedzali wasze Wyspy
Komorskie?
Berandro się zasępił: nie, tego nie wiedział.
— Wspomniałeś — mówiłem — że burze roznosiły łodzie napastników.
— Tak opowiadał mi mój pradziadek, gdy byłem jeszcze
chłopcem.
— Więc były to łodzie, a nie wielkie statki, i z pewnością liczne łodzie.
— Nie inaczej.
104
105
— I rzeczywiście nie wiesz, kto wtedy często napadał na Komory?
Berandro był żywą księgą dawnych dziejów, lecz tego nie wiedział. I również nie
wiedział mój stary przyjaciel Dżinarivelo, znawca dziejów szczepu
Betsimisaraków. A on przecież powinien był wiedzieć: byli to jego przodkowie,
wojownicy Betsimi-sarakowie, i oni to urządzali łupieskie wyprawy na Wyspy Ko-
morskie. Działo się to w czasie od końca XVIII wieku aż do roku 1816. Prawie co
rok wyruszały na morze malgaskie pirogi. Począwszy od Tamatawy zbierały
wszędzie po drodze wojowników i wzdłuż wybrzeży Madagaskaru płynęły
najpierw na północ, potem na brzeg zachodni, skąd przy korzystnych wiatrach
przerzucały się na Komory. Były to wyprawy pełne zuchwałego bohaterstwa i
uchwały, zdobywały wiele łupu, ponosiły także klęski, doznawały burz i moru,
lecz właściwy kres położyło im dopiero zjednoczenie trzech potęg: Anglii, sułtana
Zanzibaru i króla Ra-damy w Tananariwie.
— Skąd to wszystko wiesz? — pytali mnie zdziwieni Berandro i Dżinarivelo.
— Wyczytałem to w książkach w Tananariwie. Lecz księgi te zawierają
jeszcze ciekawsze wieści: nie byłoby zuchwałych wypraw
Betsimisaraków, nie byłoby zatem biedy Komorów ani dziwnej
umowy między Komorczykami a Makoa, ani twej, Berandro, magicznej mocy
uzdrawiania, gdyby nie jeden wielki mąż i wojownik, ten sam, o którym
wyście tak haniebnie zapomnieli, a który na tej tu górze założył swój
Fort Augusta, słowem, gdyby nie było ojca wszystkich tych wydarzeń —
Beniowskiego.
Trudno było opisać napięcie, z jakim mych słów, rozmyślnie mówionych
uroczystym tonem, słuchali dwaj brązowi przyjaciele: po raz pierwszy
czuli z niepokojem, że nie znali dostatecznie dziejów własnego narodu
i że mogli utracić mir wśród swoich.
—¦ Mów nam dokładniej o Beniowskim! — prosili.
— Gdy Beniowski przyjechał po raz drugi na Madagaskar, tym razem już
jako ampansakabe, król Malgaszów, wylądował wraz ze swymi
przyjaciółmi na półnoeno-zachodnim wybrzeżu wyspy. Lecz w nocy po
wylądowaniu doznał sromotnej zdrady: kapitan jego statku podniósł
cichaczem kotwicę i uciekł na zachód,
108
w stronę Komorów. Beniowski wysłał pośpiesznie na pirodze dwóch białych
towarzyszy z kilkunastoma Malgaszami do swego przyjaciela, sułtana Anjouanu
na Komorach, z prośbą o zatrzymanie uciekiniera, lecz pościg przyszedł za późno.
Statek już odpłynął. Natomiast Małgasze, biorący udział w pościgu, po raz
pierwszy ujrzeli Wyspy Komorskie i zdumieli się ich bogactwem, a gdy wrócili na
Madagaskar, opowiadania ich wzbudziły wielkie podniecenie i żądzę grabieży.
Tak więc Beniowski, mimo swej woli, wskazał Malgaszom drogę na Komory i po
jego rychłej śmierci rozpoczęły się owe osławione wyprawy, trwające trzydzieści
lat. Bez Beniowskiego nie byłoby tych wypraw ani ich dalszych, brzemiennych
skutków.
Dwaj starcy słuchali mnie z rosnącym przejęciem. W ich głowach szumiało i
kotłowało. Przeszłość rozszerzała się cudownie, ich własna, malgaska przeszłość.
W jej mrokach, obok cieni ich własnych przodków, zamajaczyły nagle zarysy
jakiegoś mocnego człowieka, już nie obcego, i już nie obojętnego, skoro
przemożnym wpływem sięgał do dnia dzisiejszego i wkraczał w ich wewnętrzne,
osobiste życie i w ich obecne obyczaje.
— Mówisz, vazaho, że był naszym ampansakabe i że miał warownię na tej pobliskiej
górze?
Tejże nocy zapukali do mej chaty i zbudzili mnie ze snu Berandro i Dżinarivelo. Za
nimi stali Manahitsara i Tamasu. Przychodzili z tajemniczą miną i z ważną
nowiną. Żądali, bym przyjrzał się dokładnie górze Ambihimitsingo, nazwanej
kiedyś przeze mnie górą Beniowskiego. Patrzyłem, lecz nic osobliwego nie
widziałem: jak co noc, ciemna, wysoka bryła wyłaniała się sponad nizinnych
mgieł, a przy blasku gwiazd występowały na górze, jak zwykle, czarne plamy
drzew.
— Tam na szczycie widzimy ducha Beniowskiego! — szeptali przybysze
wzruszonym głosem.
Badałem ich twarze, czy mili przyjaciele nie kpili sobie ze mnie, i uśmiechnąłem się:
— Ja widzę tylko mgłę i ładną plantację goździków! Lecz źle się wybrałem.
Spotkał mnie karcący wzrok, bolesny uścisk ramienia, surowe warknięcie:
107
— Panie, nie śmiej się z naszych duchów!
Z waszych duchów? Z waszych.?! Nie, już się nie śmiałem. I nagle doceniłem całą
wagę tej chwili, ważnej i dla nas, dwóch gości, i dla Ambinanitela.
Lecz któż, o Berandro, o Dżinarivelo, któż pojmie tajemniczą zawiłość losu? Duch
Beniowskiego na górze: poprzez krzyk chorego Tamasu, poprzez dziwactwo
starego obyczaju i kapryśny węzeł dawnych dziejów malgaskich wszedł oto
niespodziewanie do zacisznej doliny Ambinanitelo ktoś żywy, potężny,
podniecający, burzący wasz spokój, a jednak przyjazny — duch Beniowskiego.
22.
„Nie, ciszy tu nie ma!”
W
tych dniach zjawiła się w Ambinanitelo jeszcze jedna niezwykła i niepokojąca istota,
nie duch, lecz człowiek: lekarz Ra-nakombe. Dziarski, pełen życia,
trzydziestoparoletni Howas o niskiej, lecz dobrze zbudowanej postaci i okrągłym
obliczu. Cerę miał brązową, znacznie ciemniejszą niż bladooliwkowy Rajaona, a
twarz żywą i ładną, w przeciwieństwie do brzydoty swego ziomka. Przystojny,
rozmowny, ujmujący Malgasz. Należał do kolonialnej służby zdrowia i przybywał na
kilka dni do naszej wsi na inspekcję sanitarną.
Tak samo jak wójt Rajaona i nauczyciel Ramaso uczęszczał do szkoły
imienia Le Myre de Vilers w Tananariwie, tylko że kończył wydział
medyczny, gdzie posiadł naukę ogólnej higieny i umiejętność leczenia
pospolitszych na Madagaskarze chorób.
Ranakombe zamieszkał u Rajaony, którego był kolegą szkolnym i
przyjacielem. Obydwaj złożyli mi wizytę i oczywiście wywiązała się
ożywiona rozmowa przy kieliszku rumu. Po chwili Rajaona poprosił
mnie, żebym pokazał jego przyjacielowi album z fotografiami
madagaskarskimi.
— Chętnie — powiedziałem i wymownie wpatrując się w twarz Rajaony
dodałem: — Tylko proszę was, drogi szefie kantonu, bez chytrych
psikusów.
108
— Jakich psikusów? — spytał Rajaona z głupia frant.
— Tych z kameleonem i Bezazą.
Widząc zmieszanie Rajaony obróciłem wszystko w żart, a wójt
zapewniał:
— Ranakombe to nie Bezaza.
— Ale w albumie znajdziecie może innego demona, który was przerazi?
Żart żartem, a jednak znaleźli coś uchybiającego. Wśród
sfotografowanych typów malgaskich była młoda dziewczyna, Ho-waska o
zmysłowej twarzy, zalotnie uśmiechająca się do obiektywu. Wójt i
lekarz poczuli się dotknięci w swej dumie narodowej, że
sfotografowałem ich rodaczkę z tak nieprzyzwoitym w ich mniemaniu,
wyzywającym wyrazem twarzy.
— Jeszcze będziecie na świecie głosili, że jesteśmy nierządni i
bezwstydni — robili mi wymówki.
— Jak możecie tak sądzić?! Jesteście przewrażliwieni do
niemożliwości! — beształem ich przyjaźnie. — Sami się ośmieszacie, a
to, jak wiecie, wasz wróg numer pierwszy.
Przyznali, że tak jest, i oglądanie fotografii odbywało się już bez
wypadków.
Ranakombe miał szeroki i otwarty umysł i był mniej powściągliwy niż
wójt Rajaona: w ramach malgaskiej przezorności jakiś porywczy
temperament narodowego radykała. Ponieważ byłem podróżnikiem, a więc
człowiekiem w zasadzie nieszkodliwym, młody lekarz nie ukrywał przede
mną swych poglądów ani swej namiętności do politykowania.
— Czy Włosi chcą jeszcze kupić Madagaskar od Francuzów? -1 pytał
się.
Nic nie wiedziałem o takich zamiarach, więc lekarz tłumaczył mi, że
angielski tygodnik „Sunday Express” puścił z całą powagą wiadomość,
jakoby Francja chciała sprzedać Włochom Madagaskar za cenę 75
milionów funtów.
— Niezła suma! — stwierdziłem.
— I niezły humbug — dodał Ranakombe.
Lekarz znał dość dokładnie sprawę zainteresowania się Madagaskarem
pewnych kół reakcyjnych w niektórych europejskich państwach i słyszał
o ich niedowarzonych planach wysłania na
109
tę wyspę olbrzymiej ilości osadników *. Jednomyślnie stwierdziliśmy,
że to wierutna bzdura.
Ostatnie słowa słyszał wchodzący nauczyciel Ramaso, którego również
zaprosiłem do siebie,
—- Mówicie: bzdura? — podchwycił. — To, co na zewnątrz wydaje się
głupią i naiwną bzdurą, najczęściej trąci ukrytym łotrostwem
grandziarzy imperialistycznych...
Jak zwykle, byłem najwięcej ciekawy tego, jak ci trzej, a zwłaszcza
lekarz Ranakombe, myśleli o przyszłości Madagaskaru i jaki był ich
stosunek do obecnych władz kolonialnych. Niebezpieczny temat, bo
nawet rozmowny lekarz starał się trzymać język za zębami i odpowiadał
tylko historycznym porównaniem:
— Jaki jest nasz stosunek do władz kolonialnych? A jaki był stosunek
Polaków do swych zaborców w XIX wieku?
— Jaki był? Dawaliśmy wyraz naszym poglądom codziennie, w prasie, w
rozmowach, w manifestacjach, a co pokolenie wywoływaliśmy zbrojne
powstania... U was raczej cisza.
— Cisza?! — odezwali się przeciągłym głosem naraz obydwaj, Rajaona i
Ranakombe. Byli przejęci, byli podnieceni. Lekarz wstał i
przechadzał się po chacie tam i z powrotem.
— Jeśli się nie mylę — podjął wójt Rajaona — to znacie, vaza-ho,
nieźle historię państwa Howasów w XIX wieku. Przecież co najbardziej
wyróżnia się w owych czasach, to rozpaczliwa obrona naszej
niezawisłości przed obcą inwazją. Opór wszedł nam w
kości, stał się manią. Dwa razy odpieraliśmy zbrojną ręką najazdy: w
1830 roku klęskę zadaliśmy Francuzom na wschodnim wybrzeżu wyspy, a w
1845 roku nawet zjednoczonym wojskom francusko-angielskim, które
wylądowały w Tamatawie. Tego tak łatwo się nie zapomina.
Madagaskar, o powierzchni blisko 600 000 kilometrów kwadratowych, miał w
okresie powyższych planów zaledwie trzy i trzy czwarte miliona ludności,- a więc
na 1 kilometr kwadratowy przypadało trochę ponad sześciu mieszkańców. Tylko
około 21/« obszaru wyspy było pod uprawą, z tych faktów „teoretycy” różnego
autoramentu wyciągali błędny wniosek, że Madagaskar będzie można zaludnić
dodatkowo wielomilionową masą imigrantćw-osadników. Wniosek błędny, gdyż
na ową resztę 98»/« powierzchni wyspy składały się nieurodzajne pastwiska,
niezdatne do uprawy, nieużytki i lasy (12%). Blisko dziewięć dziesiątych
powierzchni wyspy pokrywa lateryt, gleba koloru czerwonawego, wyzbyta
próchnicy; bardzo nieurodzajna i nieużyteczna do poważniejszej uprawy. Z
wyjątkiem niektórych zalewanych w porze deszczowej dolin wszystkie żyzne
grunty Madagaskaru były już zajęte, w niektórych’ okolicach nawet przeludnione
(przyp. autora).
110
— A pół wieku później, w decydującej chwili dziejowej, poddanie się Francuzom
niemal bez strzału?
— Słusznie! — przyznał wójt. — To czarna plama naszej historii. Królestwo
Madagaskaru było schorzałe. Rządy szlachty Andrianów doprowadziły je do
ruiny.
—‘ Z upadkiem królestwa — wtrącił Ranakombe — skończyła się rola dziejowa
Andrianów raz na zawsze. Francuzi zniszczyli ich i wszystko, co miało
dotychczas jakąś wagę. Od tego czasu rodzi się w naszym społeczeństwie i z
każdym rokiem nabiera siły nowy stan, średni, nowoczesne, patriotyczne
mieszczaństwo, oparte o demokrację, którego przedstawicielami my jesteśmy...
— A czy teraz wy, mieszczaństwo howaskie, nie idziecie całkowicie na pasku
administracji kolonialnej?
Mój zaczepny ton wprawił ich w zakłopotanie. Nastało milczenie. Obydwaj byli
urzędnikami tejże administracji, więc ważyli w myślach, jak by odpowiedzieć.
— Ma pan wiele racji, vazaho! — przyświadczył Ranakombe. — Idziemy na
pasku, bo inaczej nie mielibyśmy żadnego dostępu do oświaty i rozwoju. My,
ludy kolonialne, jesteśmy odcięci od świata i zależni we wszystkim od państw
kolonialnych.
—l Nawet w swym sumieniu i w ugodowych poglądach politycznych? — spytałem
z nieukrywaną ironią.
— Wybaczcie, vazaho, ale nie wie pan, jakie nurty mogą kryć się pod
powierzchnią pozorów, narzuconą nam przez obcych.
— Jakie nurty?
¦» Lecz Ranakombe nie doszedł do głosu. Wójt Rajaona zerwał
się gwałtownie z siedzenia i pobiegł do wejścia chaty.
—¦ Babakuty się odezwały! — stwierdził podnosząc rękę i nasłuchując.
— Słyszycie?
Od skraju puszczy, oddalonej o jakie tysiąc kroków od mej chaty,
usłyszeliśmy przeciągłe, żałosne wycie lemurów. W przedwieczornym
powietrzu leśne odgłosy wyraźnie roznosiły się poprzez pola ryżowe po
całej dolinie.
— Często o tej porze wyją — oświadczyłem, niezbyt przejęty odkryciem
wójta.
lii
Rają ona chcąc usprawiedliwić nagłe przerwanie wątku rozmowy
tłumaczył mi:
— Babakuty w naszych legendach odgrywają ogromną rolę. Musicie
koniecznie spisać sobie te opowieści...
— Chętnie je spiszę, ale... przy innej sposobności — zbyłem go i
starałem się nie widzieć ostrzegawczych spojrzeń, jakie Ra-jaona
ukradkiem rzucał lekarzowi.
Jednak przezornemu wójtowi nie udało się skierować rozmowy na inny
tor. Wróciliśmy do poprzedniego tematu. Lekarz Ra-nakombe,
ostrzeżony, ale i przejęty zagadnieniem, nie dał za wygraną:
— Mówicie, że u nas cisza? Czy pozwolicie, vazaho, że panu podam
kilka faktów z naszej historii, zadających kłam tej rzekomej ciszy?
— Czy faktów z ostatniego okresu — kolonialnego?
— Tak jest.
—. Bardzom ciekaw.
— Więc słuchajcie. W kilka miesięcy po niesławnej kapitulacji w roku
1895 tysiące Howasów powstało przeciw francuskim wojskom. Owi
partyzanci, fahavalo, których Francuzi naturalnie określali jako
bandytów, byli szczerymi patriotami i najeźdźcom dali się mocno we
znaki. Z trudem wojska francuskie stłumiły to powstanie, popełniając
okrucieństwa i puszczając z dymem trzysta z górą wsi. Trzysta wsi —
na naród liczący niespełna milion ludzi — to wymowny dowód oporu,
jaki Howasi stawiali.
Ranakombe zapalił papierosa, przy czym lekko drżały mu ręce.
— W kilka lat później — ciągnął — w pierwszych latach naszego wieku,
powstało całe południe Madagaskaru. W tym buncie połączyły się
wszystkie południowe szczepy dotychczas między sobą skłócone:
Tanala, Bara, Antanosy, Antandroj, Mahafaly. Walki trwały całe
lata, zanim Francuzi opanowali sytuację...
— Ale to nie byli Howasi.
—‘ Nie Howasi, lecz tak samo Malgasze. Jest właśnie znamienne, że i
oni, ci na południu, wystąpili przeciw obcemu panowaniu. Idźmy dalej.
Podczas wojny światowej * powstał wśród Ho-
Mowa o pierwszej wojnie światowej (przyp. autora).
112
..Kilkoro zuchowatych dzieci, chłopaków i dziewczynek, nie znało
strachu... (str. 122)
..Niektórzy wybuchali histerycznym śmiechem przestrachu,
dotknięci spazmem... (str. 122)
wąsów tajny związek Vy-Vato~Sakelila, co znaczy „zahartowani jak żelazo i skała”.
Należały do niego tysiące spiskowców, głównie ze sfer mieszczańskich, a więc
nauczyciele, pastorzy, lekarze, urzędnicy kolonialni i prywatni, nawet uczniowie
szkolni, a celem sprzysiężenia było wypędzenie z wyspy wszystkich kolonizatorów.
Na skutek donosu Francuzi wykryli spisek w ostatniej chwili przed wybuchem
powstania. Tym razem obawiali się zabijać patriotów, bo była wojna światowa i
Francja potrzebowała rekruta malgaskiego. Więc tylko kilkudziesięciu dowódców
skazano na wieloletnie lub dożywotnie więzienie, a kilkuset innych wydalono z
wyspy. Inne wydarzenie: w maju 1929 roku trzy tysiące Howasów urządziło w
Tananariwie demonstracyjny pochód pod hasłem: „Precz z vazahami!” Demonstranci
wtargnęli do pałacu gubernatora generalnego i przez kilka godzin okupowali gmach,
zanim oddziały policji i wojska wygnały ich stamtąd. A jak jest dzisiaj, w obecnej
chwili? Parę miesięcy temu gubernator generalny Cayla miał znamienne
przemówienie podczas obrad Delegacji Gospodarczej Kolonii. Cayla ni mniej, ni
więcej tylko z niepokojem obwieścił o istnieniu wśród Malgaszów silnego wrzenia,
jakiego Madagaskar od wielu lat nie zaznał. Objawia się ono w formie biernego oporu
wobec wszystkich zarządzeń władz kolonialnych, zwłaszcza na polu gospodarczym.
Między innymi w okresie ostatnich zbiorów goździków na europejskich plantacjach
okoliczni Malgasze odmówili pomocy narażając właścicieli plantacji na katastrofalne
straty. Nie, vazaho! Obojętnie, pod jakim kątem widzenia chcecie spojrzeć na tę
wyspę, ciszy, o której mówiliście, tu nie ma.
— Że Ranakombe nie mija się z prawdą — odezwał się nauczyciel Ramaso — mogę
i ja poświadczyć. Z wiarogodnego źródła dostałem w tych dniach wiadomości, że w
okręgu Antalaha, oddalonym od nas o jakie sto kilometrów, na tamtejszych
plantacjach wanilii powstały zamieszki. Zatarg między robotnikami a francuskimi
plantatorami doprowadził już do wielu aresztowań, co jeszcze bardziej wzburza
ludność.
— Nie! — namiętnie powtórzył Ranakombe. — Ciszy tu nie ma. I wszystko
wskazywało na to, że howaski lekarz nie mylił się.
Pomimo oficjalnych zapewnień władz kolonialnych, że na Ma-
8 — Gorąca wieś..
113
dagaskarze wszystko w porządku, były widoczne oznaki, że ten porządek miał rysy.
Wrzenie narodowo-wyzwoleficze, ogarniające południowe rubieże Azji,
przenikało już także i na Madagaskar. Powoli, lecz z nieubłagalnośrią dziejowego
wyroku, narastały tu trudności dla kolonizatorów. Jaki wezmą obrót i jak
ukształtują dzieje tej wyspy? Chętnie dowiedziałbym się, co o tym myślało moich
trzech gości, ale był to znowu przedmiot drażliwy, a oni niezbyt skorzy do
wynurzeń.
— Nie wyobrażam sobie inaczej rozwoju wypadków — podsuwałem im — jak tylko
w formie oderwania się Madagaskaru od Francji kiedyś, gdy sprawa ta dojrzeje.
Ostrożni Rajaona i Ranakombe robili niewyraźne, spłoszone miny. Po chwili
lekarz zabrał głos:
— To sprawa nie tak prosta. Niewykluczone, że dojdzie do oderwania w dalekiej
przyszłości. Lecz ludzie o tak dalekich i krańcowych celach są u nas w
mniejszości. Doświadczenia ostatnich dwóch pokoleń nauczyły nas trzeźwej
oceny stosunków. Wiemy, że zdobycie zupełnej niepodległości w obecnym
układzie sił jest rzeczą niemożliwą do ziszczenia, natomiast coraz więcej
Malgaszow pragnęłoby uzyskania szerokiej autonomii w ramach imperium
francuskiego.
—; Czy czegoś na wzór dominium w imperium brytyjskim? — spytałem.
— Tak jest. Wielu Malgaszom, umiejącym myśleć politycznie, wydaje się to realnym
i osiągalnym rozwiązaniem: Madagaskar dla Malgaszow poprzez autonomię
gospodarczą i polityczną w ramach imperium francuskiego.
— Czy dążenia te nabrały jakiejś konkretnej formy?
— Nie, jeszcze nie. To na razie tylko nieskrystalizowane nastroje. Ale prędzej czy
później zawiąże się chyba jakaś partia polityczna, która tym nastrojom nada realny
kierunek...*
Partia taka w istocie powstała w roku 1946 pod nazwą Ruchu
Demokratycznego Odrodzenia Malgaskiego (Mouvement D6mocratique de
Rćnovation Malgache — w skrócie: MDRM).
Niezależnie od działalności tej partii rozgoryczenie wśród ludności tubylcze] przeciw
rządom kolonizatorów rosło z miesiąca na miesiąc. Ody mowy gubernator generalny,
Coppet, przybył na Madagaskar, masy ludowe stolicy Tainanairirwy witały go
okrzykami: „Precz z Francją!”, „Francuzi do Francji!”
W tym samym roku 1946 rząd francuski, chcąc zapobiec powojennemu rozkładowi
114
swego imperium kolonialnego, nadał wszystkim poddanym, a więc i Malgaszom,
prawa obywatelskie. Jak te prawa wyglądały w życiu kolonialnym, wkrótce wyszło
na jaw na przykładzie Madagaskaru. Partia MDRM, będąca wyrazem sfer
burżuazyj-nych, była całkiem legalna i do swego celu — uzyskania autonomii
Madagaskaru w ramach, tak zwanej Unii Francuskiej — dążyła legalnymi
środkami. Kierownictwo je], z natury rzeczy, głównie spoczywało w rękach
Howasów. Szybki rozrost jej wpływów zaniepokoił do tego stopnia kolonizatorów,
że utworzyli nową partię malgaską, pro-francuską, mającą za zadanie rozbicie
jedności malgasklej. Gdy szczucie Malgaszow przeciw Malgaszom nie odniosło
skutku, pod koniec marca 1947 roku dopuszczono się haniebne] prowokacji wobec
partii MDRM. Lokalne rozruchy, wywołane w tajemniczy sposób w Moramanga i
na wschodnim wybrzeżu wyspy, posłużyły jako pretekst do rozpoczęcia krwawych
prześladowań, jakich mało było w ponurych dziejach kolonialnych. Wszystkich
członków partii MDRM uznano za przestępców i aktywnych powstańców. Biała
ludność cywilna otrzymała broń i wespół z oddziałami wojska zabijała
podejrzanych Malgaszow. Malgasze nie byli wcale przygotowani do obrony, a
ginęli nie tylko członkowie partii, lecz także ci, którzy mieli chociażby drobny
kontakt z polityką, a wreszcie ludzie trzymający się zupełnie na uboczu.
Półoficjalnie stwierdzona liczba zabitych wynosiła około 90 000, przerażający
odsetek na niespełna cztery miliony Malgaszow. W samym na przykład
Moramanaga wszystkich ważniejszych mieszkańców, w tym lekarzy, nauczycieli,
kupców, zamknięto do wagonów kolejowych i podobno wystrzelano do nogi
ogniem artyleryjskim.
Aresztowanym przywódcom politycznym, którzy uszli z życiem, wytoczono proces w
Tananariwie. Parodia procesu ujawniła cały cynizm nieliczenia się z najprostszymi
zasadami sprawiedliwości. Fizyczne torturowanie ł rozstrzeliwanie niewygodnych
świadków przed rozprawą należało do porządku dziennego. Wielu
najwybitniejszych Malgaszow, w tym także posJów do francuskich izb
ustawodawczych, skazano na karę śmierci. Wyroki częściowo wykonano,
częściowo odroczono, ażeby tym mocniej utrzymywać lud malgaski w stałym
terrorze. Od czasu do czasu dochodziły z Madagaskaru wieści o wykonaniu
wyroku na skazanych, jak na przykład o rozstrzelaniu w Fianarantsoa trzech
patriotów malgaskich w kwietniu 1951 roku, a więc w trzy lata po głównym
procesie itananariwskim.
Prasa metropolii francuskiej potępiała okrucieństwo metod zastosowanych na
Madagaskarze. L’Humanitó pisała w następujący sposób: „Biuro polityczne
Komunistycznej Partyl Francji piętnuje ten proces jako machinację mającą
wyłącznie na celu trzymanie w jarzmie narodu, w zupełnej sprzeczności z
zasadami Konstytucji. Każdy uczciwy obywatel Francji, republikanin czy
demokrata, musi dziś wystąpić z uroczystym protestem”. Nawet pisma prawicowe
musiały przyłączyć się do surowego napiętnowania wypadków w kolonii. Na
przykład Le Populaire pisał: „Proces na Madagaskarze to zbrodnia przeciw
prawom człowieka”. Action: „To nienawiść brutalnej kolonizacji przeciw
demokratycznemu ruchowi odrodzenia malgaskiego, to chęć złamania ruchu za
pomocą kompromitacji jego kierowników w buncie sprowokowanym przez
samych kolonizatorów”. Franc-Tlreur: „Wyrok sądu w Tananariwie opiera się
zarówno na nielegalności, jak i na sieci fałszywych zeznań i prowokacji”. Ce Solr:
„Parodia procesu w Tananariwie jest zbrodnią przeciw ludowi Madagaskaru i
przeciw Francji”. Le Figaro: „Żądać surowego zakazu stosowania metod śledztwa
hańbiących cały nasz naród, a jeśli zakaz rde starczy, żądać ich nieubłaganego
zdławienia”. La Bataille Sodaliste: „Protestujemy namiętnie i wyrażamy całe nasze
oburzenie na ten skandaliczny akt łamania zasad Konstytucji”.
Po wypadkach w roku 1947 i dalszych ich następstwach nie mogło ]uż być mowy o
pozornym nawet pogodzeniu Malgaszow z kolonizatorami i ich systemem
rządzenia. Rozłam musiał powiększać się z każdym rokiem, aż do chwili
zwycięstwa sprawiedliwości (przyp. autora).
115
w
23.
„Budować coś trwałego!”
tej rozmowie z wójtem Rajaoną, lekarzem Ranakomhe i nauczycielem Ramaso
dowiadywałem się rzeczy ciekawych. Rzeczy tak ciekawych i ważnych, że
rozmowa nabierała niemal cech wywiadu politycznego. Obok chaty przechodziło
właśnie kilka dziewczyn, niosących na głowach pęki zielonych jarzyn z pól. Ich
stłumiony, wesoły szczebiot dochodził do nas jak piosenka. Wyglądało to jak żywa
scena ze Starego Testamentu, do której przemożnie wplatały się przedwieczorne
odgłosy tłuczenia ryżu w lao-na, wielkich drewnianych moździerzach. Archaiczny
obraz i odgłosy, od wieków zespolone z życiem wsi malgaskiej, zdawały się
pochodzić z innego wymiaru i z innej epoki, tak były odległe od treści naszej
rozmowy. A mimo to, jaka zależność jednego od drugiego! Od tego, jakie burze
przeorają Europę, jakie idee zwyciężą w Paryżu, jacy ludzie obejmą władzę w
Tananariwie, od tego zależeć będzie w Ambinanitelo los tych dziewczyn z
wiązkami na głowach i kobiet łuszczących ryż na kolację rodzinną.
W wywodach obydwóch Howasów pewne sprawy były dla mnie niejasne.
Prosiłem lekarza Ranakombe o ich wyjaśnienie:
— Przedstawiacie plan autonomii politycznej tak, jak gdyby Madagaskar
zaludniony był tylko jednym narodem. A przecież żyje tu blisko dwadzieścia
różnych szczepów. Jak chcielibyście rozwiązać to zagadnienie?
— To nie sprawi trudności. Władamy przecież wszyscy wspólnym językiem, więc
antagonizmy między szczepami łatwo dadzą się zatrzeć.
— Czy jesteście tego samego zdania, Ramaso? — zwróciłem się do nauczyciela.
— Nie.
Ramaso siedział na uboczu. Z napiętą uwagą przysłuchiwał się rozmowie nie
spuszczając z nas oka.
— Dlaczego nie? — spytał zdumiony Ranakombe. Nauczyciel głęboko nabrał
powietrza w płuca, jak gdyby chciał
tym nadać większej wagi swym słowom:
— Dlatego, że antagonizmy między szczepami istnieją i nie da się ich usunąć
sposobami, o jakich mówi doktor. Antagonizm
116
istnieje przede wszystkim między centralnym szczepem Howasów a wszystkimi
innymi szczepami Madagaskaru jako wynik despotycznych rządów Howasów w
przeszłym stuleciu. Czy zgadzacie się z tym, doktorze?
— Tylko z zastrzeżeniem, bo feudalny despotyzm Andrianów należy do przeszłości.
— Tak, ale zakorzeniona nieufność wciąż istnieje.
— Od czasów podboju francuskiego — dowodził lekarz Ranakombe — nieufność ta
nie ma podstawy i z biegiem czasu musi zginąć sama przez się. Wszystkie bez
wyjątku szczepy malgaskie znajdują się obecnie w tym samym położeniu
podwładnych i mają tego samego władcę.
Ramaso spojrzał na lekarza z pobłażliwie drwiącym uśmiechem:
— Drogi doktorze, komu chcecie tu mydlić oczy — vazasze? Albo mnie może?
Właśnie od czasów podboju francuskiego spotęgowały się różnice między Howasami
a resztą szczepów, szczepów mniej lub więcej zacofanych. U was powstał, jak go
nazwaliście przed chwilą, stan średni, u innych szczepów tego nie ma, jest tylko
chłopstwo. Spójrzcie na siebie: jesteśmy na krańcach krainy Betsimisaraków,
oddaleni od kraju Howasów o przeszło pół tysiąca kilometrów, a jednak lokalną
władzę dzierży tu przedstawiciel narodu howaskiego. Jakie to wymowne, że w tej
odległej
‘ chacie na trzech Malgaszów z wykształceniem jest dwóch Howasów! Wyobraźmy
sobie, że w tej chwili ustaje panowanie Francuzów i władza Madagaskaru przechodzi
w ręce Malgaszów. Przechodzi w czyje ręce? Jedynie w ręce tych kilku tysięcy
przedstawicieli burżuazji Howasów — i znowu mielibyśmy to samo, co przed
podbojem Francuzów: jedna klasa jednego szczepu panowałaby niepodzielnie nad
ludem własnego szczepu i wszystkich innych szczepów wyspy.
— Czy nie bierzecie pod uwagę postępu demokracji? — przypomniał Ranakombe.
— Nie! Nie w tych okolicznościach.
— Na pewno stworzono by warunki podciągnięcia wzwyż zacofanych szczepów.
— Nie wierzę! Burżuazję cechuje despotyzm jak dawnych
117
Andrianów. Burżuazja ma to do siebie, że zazdrośnie strzeże swych przywilejów.
— To w takim razie — rzekł Ranakombe ze zwężonymi wrogo źrenicami — w takim
razie nie widzicie sposobu osiągnięcia niezależności Madagaskaru?
— Oo, widzę! — odparł Ramaso z zapałem. — Ale osiągnięcie prawdziwej
niezależności.
Patrzyłem trwożnie na niego. Jeśli wobec wójta i lekarza odkryłby swe karty, mógłby
— kto wie — stracić swe stanowisko nauczyciela. Obydwaj Howasi nadstawiali
ucha. Chciałem go ostrzec i powstrzymać, ale jak to zrobić?
— Co nazywacie prawdziwą niezależnością? — dopytywał się wójt Rajaona.
Ramaso uśmiechnął się swobodnie:
— Nie bierzcie mi za złe, że tak otwarcie do was mówię, ale na pewno przyznacie mi
rację. Nie wątpię ani chwili w wasz szczery patriotyzm malgaski. Jednak nasze
przyszłe życie polityczne nie może opierać się na stosunkowo nielicznej warstwie,
chociażby nie wiem jakie były jej zasługi. Podstawą ludności naszej jest chłop,
chłop-rolnik i chłop-hodowca. Rolnik Howas i rolnik Betsimisarak, i hodowca Bara,
i wszyscy inni rolnicy malgascy bytują w tych samych mniej więcej warunkach i
dlatego oni najłatwiej dogadają się ze sobą. Tylko na porozumieniu tej szerokiej a
wspólnej wszystkim szczepom masy ludu można u nas budować coś trwałego i
rzetelnego i tylko władza ludu może nam zapewnić na Madagaskarze sprawiedliwość
równą dla wszystkich.
Gdy nauczyciel skończył, nastała chwila grobowego milczenia. Potem obydwaj
Howasi prawie jednocześnie wybuchli: —¦ To bolszewizm! A lekarz Ranakombe
dodał rozbawiony:.
— I utopia!
Nie dopuściłem nauczyciela do odpowiedzi. Może byłby ostrożny, ale wolałem nie
wystawiać go na niebezpieczną próbę. Aby zażegnać spór, zerwałem się ze stołka i
chwytając za kieliszek rumu wzniosłem toast na pomyślność Malgaszów:
— Różnice waszych zdań dotyczą późniejszych i można po-
118
wiedzieć wewnętrznych spraw. Zanim do tego dojdzie, będzie trzeba usuwać bliższe i
bardziej aktualne zapory. Czy zgadzacie się ze mną?
Zgadzali się, a ja mówiłem dalej dla załagodzenia waśni:
— Cenię i lubię was wszystkich Malgaszów niezależnie od szczepu i odcienia
skóry. Dlatego pozwólcie, że wzniosę toast na braterstwo i zgodność całej rodziny
malgaskiej!
/ Gościom moim podobało się życzenie do tego stopnia, że wzruszony lekarz opasał
mnie ramieniem i zawołał:
— A ja piję na braterstwo Malgaszów z tymi vazahami, którzy są naszymi
prawdziwymi przyjaciółmi!
— To niby ja i Bogdan? — śmiałem się.
— Tak jest, vazaho! To wy—ochdczo potwierdzili wszyscy trzej. Wkrótce goście
opuścili naszą chatę. Wyprowadzałem ich na
dwór. Słońce dotykało właśnie szczytów górskich i powietrze stało się rzeźwiejsze.
Po gorącej rozmowie przyjemnie było oddychać na dworze.
Palmy kokosowe, rosnące tak obficie dokoła nas i w całej wsi, pokryły się złotem w
czerwonym blasku zachodu i były piękniejsze niż kiedykolwiek.
— Uroczy wasz kraj! — powiedziałem z przejęciem. Żegnali mnie zadowoleni.
Ostatni podał rękę nauczyciel Ramaso. Ściskał mi dłoń mocniej i dłużej, jak
gdyby z podzięko-
waniem.
24.
Namiętne bogactwo przyrody
N,
I ic nam nie pomagało: ani moja przyjaź ze starym Dżinari-velem, ani częste gawędy
z kilkoma sąsiadami, ani duch Beniow-skiego, przybyły świeżo na pobliską górę
— wieś nam wciąż nie ufała, a mego poczciwego towarzysza, Bogdana
Kreczmera, uważała wręcz za czarownika najgorszego autoramentu: za mpakafu,
czyli pożeracza serc.
Białemu człowiekowi wolno tu było ściągać srogie podatki, wydawać
niesprawiedliwe wyroki, mieć zdumiewające kaprysy lub gwałcić dziewczyny
malgaskie, owszem, to jego niezaprzeczone
119
prawo. Lecz biały człowiek wypychający ptasie skórki, łowiący w brudnych kałużach
niesamowite owady i wabiący do światła nocne, złe motyle, taki vazaha to gorzej
niż zbrodnia: to ponura tajemnica.
Gdy Bogdan wracał w południe zmęczony ze swych połowów w pobliskiej puszczy i
jego dobrotliwa twarz rozjaśniała siĄ uśmiechem, brązowych ludzi przenikała
bojaźń. Wytykałem im wtedy głośno ich tchórzostwo i szydziłem z nich w jasny,
otwarty dzień:
— Patrzcie, idzie wasz mpakafu!
Lecz oni nie chcieli słyszeć potwornego słowa przy słońcu, usuwali się w mroczne
kąty i szeptali.
W kałużach doliny żyły olbrzymie, drapieżne pluskwiaki tin-galle, wielkie jak piąstka
dziecka. Postrach ludzi i bydła. Ukąszenie ich mogło rzekomo zabić tęgiego wołu
przy piciu wody. Lecz nie znał trwogi siedmioletni Betsihahina, nasz wielki
przyjaciel i zapalony łowca. Był wnukiem Dżinarivela, a bratem Benacze-hiny.
Zręcznie łapał on niebezpieczne owady i przynosił je w gołej ręce budząc nawet w
nas samych zdumienie i łęk.
— Oczarowali naszego Betsihahinę! — szeptali zgorszeni ludzie i patrzyli na
chłopca z podziwem tym większym, że otrzymywał sute, w ich pojęciu,
wynagrodzenie.
Pewnego dnia jakaś dziewczyna chciała wejść do mej chaty, lecz na widok
kilkudziesięciu diabelskich butelek, epruwetek i misek okropnie się przeraziła i z
krzykiem uciekła. Wtedy postanowiłem gruntownie odczarować chatę i oczywiście
ofiarą padł biedny winowajca, Bogdan. Wieś wyznaczyła mu na moją prośbę
osobną chałupę, po chorym Betrarze, urzeczonym ongi przez innego czarownika,
strasznego kameleona rantutru. Betrarę przeniesiono gdzie indziej.
W owym dniu podsunąłem towarzyszowi myśl, czy nie lepiej byłoby dla miłego
spokoju zaniechać na razie zbierania okazów, a butelki z preparatami pochować
głęboko do waliz?
— Zaniechać zbierania? — oburzył się w Bogdanie zagorzały przyrodnik. —
Zrezygnować z bajecznego bogactwa doliny? Nigdy!
I jak gdyby dla potwierdzenia tego okrzyku wpadł nam w oczy
120
zadziwiający pałęcznik z rzędu Phasmida, wysuwający się powoli spoza pnia krzaka:
to długa, rzetelna gałązka, która uzbroiła się w groźne kolce i nagle ożyła; to
rzadki okaz, to drażniące, wciąż niedocieczone zagadnienie mimikry w przyrodzie.
Bajeczne bogactwo doliny! Od kilku dni, co dzień na godzinę przed zachodem słońca,
Bogdan wpadał w podniecenie. O tej porze dnia, w pewnym ustroniu łąki, na
przestrzeni kilkunastu zaledwie kroków, wychodził z ziemi drobniuteńki gatunek
zielonych skoczków wielotysięczną chmarą. Rojenie trwało zaledwie kilka minut i
potem skoczki znikały w ziemi jak kamfora. Był to gatunek nie znany nauce i
zapewne rzadki: nie spotkaliśmy go dotychczas nigdzie na Madagaskarze i znaleźli
tylko na tej maleńkiej przestrzeni. Przestrzeń ograniczona, lecz zjawisko jakże
podniecające. Ziemia wybuchała tu co dzień wulkanem owadów.
Moja chata, jak wszystkie chaty sioła, stała na palach i od biedy, nisko się schylając,
można by przejść pod domem. Lecz któżby się na to odważył? Pod domem była
wylęgarnia napastliwych skolopender. Raz złapaliśmy taką
dwudziestocentymetrową bestię nieledwie z emocją, z jaką łapie się najdziksze
zwierzęta, i związaliśmy ją na smyczy jak psa. Wij rzucał się na wszystkie strony,
aż dopadł naszej zielonej papużki, okręcił się błyskawicznie dokoła jej ciała i
ukąsił ją jadowitymi żuchwami. Z trudem opanowaliśmy wściekłe stworzenie i
ostatecznie wtrąciliśmy je do szklanki z trucizną.
Papużka nie zginęła. Z jakichś nieznanych przyczyn jad sko-lopendry nie działał na
papugi i nasza zielonka po pięciu minu-, tach zamroczenia odzyskała zwykły
humor. Człowiek na jej miejscu ryczałby z bólu chorując kilka tygodni.
Nie sposób było oprzeć się uczuciu olśnienia i zarazem grozy spoglądając w małe,
bagniste kałuże, których pełno w wilgotnej dolinie. Pod senną powierzchnią
rozgrzanej wody wrzało kipiące życie, tłoczyła się czerń szalonych owadów,
rozgrywały swój wieczny dramat ciemne, potępione dusze. Były to tropikalne
płoszczyce i grzbietopławki, wioślarki i wodopójki, wodny tłum niesłychanie rojny
i jakby trawiony wieczną gorączką. W małym światku drobnych istot jakież
odbijało się namiętne bogactwo przyrody!
121
I jaka obcość! Czasem wpatrywałem się długo w kałuże i szukałem w wodzie
objawów życia zrozumiałych dłą ludzkiego umysłu. Nie było ich! Człowiek nie
dostrzegał tam ani radości bytu, ani, co gorsza, przerażenia śmierci.
Wodopójka, maleńka, żywa kuleczka, wciąż kręciła się kroto-chwilnie i pędziła nie
wiadomo dokąd jak zwariowany wędrowiec, przez całe życie nie znający
wytchnienia. Szał bezustannego ruchu, a potem jeden tylko, nieodwołalny dramat,
zawsze ten sam. Raz tylko pajączek się zatrzymywał. Wtedy gdy przychwycił go
drapieżny wioślak i pożarł na miejscu.
Bogdan łowił jednym pociągnięciem małej siatki setki tych istot, lecz później,
wrzuciwszy je do miski z wodą, śpieszył się, by je zabić. Skoro nie zabijał,
pozostawała po godzinie w misce zaledwie połowa żyjątek, tak szybko pożerały
się wzajemnie. I chociaż one same, gdy ginęły, nie doznawały na pozór
przerażenia śmierci, przerażenie bezwiednie udzielało się nam, ludziom; w
niespokojne noce wdzierały się do naszych snów koszmarne wodopójki, wioślaki,
grzbietopławki i płoszczyce.
Nie cała wieś Anibinanitelo wierzyła w złe czary Bogdana, bo oto kilkoro
zuchowatych dzieci, chłopaków i dziewczynek, rówieśników naszego przyjaciela
Betsihahiny, nie znało strachu. Za namową nauczyciela Ramaso łowiło dla nas
zawzięcie motyle i chrząszcze i znosiło tęgi łup. W młodej gwardii pokładaliśmy
wiele nadziei.
Raz chłopacy przynieśli nam kilkadziesiąt pięknych ślimaków, lecz gdy Bogdan kazał
im włożyć zdobycz do słoików, ogarnął ich nagły lęk. Za nic w świecie nie chcieli
dotknąć rękoma niewinnych ślimaków, mimo że sami je przynieśli. Bogdan
pokazywał im własnoręcznie, jak to trzeba zrobić, lecz odnosił tylko niezwykły
skutek: gromada wybuchała histerycznym śmiechem przestrachu, dotknięta
spazmem, jakby niezrozumiałym cierpieniem, i otwierała przed nami nową otchłań
duchową, równie tajemniczą jak owe kałuże.
Pewnego dnia Bogdan wpadł z radością do mojej chaty i przyniósł w misce wodę,
zaczerpniętą z jakiejś kałuży: pływało w niej tysiąc małych żyjątek. Oznajmił mi z
triumfem, że nie tylko w Ukajali śpiewały ryby: oto jakiś nieznany wioślak,
mniejszy
niż ziarno ryżu, śpiewał w tej misce jak ptak, pięknie śpiewał jak anioł, jak ptaszek
boży!
—¦ Pięknie śpiewa hultaj — cieszył się Bogdan.
W istocie: gdy woda w misce się uspokoiła, słychać było z niej szereg czystych,
dźwięcznych tonów i chatę wypełniał jakby ptasi świergot. I aż dech zapierało: był
to świergot bliski, bardzo bliski, serdeczny, swojski; po prostu jakiś głos z
północnych lasów sosnowych.
— To śpiew naszej świstunki! — oświadczył Bogdan i z trudem ukrywał wzruszenie.
Wśród histerycznych śmiechów i męczących podejrzeń o złe czary, wśród owadzich
snów i przepychu wodnej zgrozy, bywało, że odzywał się w dolinie Ambinanitelo
czysty świergot, podobny do świergotu naszej poczciwej świstunki. Dźwięk
przypadkowy i sztuczny, a przecież w takiej chwili w takim świecie równie
przejmujący jak mocne zaklęcie. Poruszał struny ludzkiej duszy i sprawiał, że
dolinę nagle zalewało radosne słońce, a w blasku jego czezły wszystkie grozy,
płowiały złe sny, roztapiały się czary i zdrowiały śmiechy.
25.
Piękne motyle, dziewczyna i lemur
P
omimo niechęci wielu mieszkańców Ambinanitela do nas byłem pod coraz
silniejszym urokiem wsi. Jej przejrzyste aleje palm kokosowych, jej bujne gaje
bananów, kawy i ylang-ylangu^ jej zapuszczone uroczyska dzikich kwiatów,
zasypujących niektóre zakątki wsi orgią barw — wszystko to tworzyło wspaniałe
tło, na którym rozgrywały się wypadki osobliwych ludzi. Nieufność’tych ludzi do
nas była może objawem uzasadnionej przezorności i pobudzała mnie do tym
większego wysiłku, by przełamać wszystkie lody między nami.
Wiernym, niezawodnym przyjacielem pozostawał zawsze stary Dżinarivelo. Czasem
wychodziliśmy wspólnie na przechadzkę, która za każdym razem przeobrażała się
w istną wyprawę, odkrywającą coraz ponętniejsze ustronia. Przechadzki te
odbywały się jak gdyby na pograniczu wymarzonej bajki, bo przecież cała
122
123
wieś Ambinanitelo wydawała się jednym tropikalnym ogrodem, W jego gąszczu obok
prawdziwych kwiatów wyrastały chaty na palach, same podobne do wielkich,
brązowych, cudacznych kwiatów.
Na skraju wsi, gdzie zaczynały się pola ryżowe, rosło kilka bambusów birmańskich,
jeszcze bardziej potęgujących wrażenie nieziemskości: były to gigantyczne kępy
trawy, wyrosłe do wysokości dwudziestu metrów. W tym miejscu żyły motyle,
uchodzące za najpiękniejsze na świecie. Urania orientalis miały na skrzydłach całą
czarowną paletę, w której nie brak było żywych barw szkarłatu, błękitu,
szmaragdu, brązu, czerni i bieli, nawet metalicznych połysków, tylne skrzydła zaś
ozdabiało kilka wspaniałych ogonów.
Trudno było zdobyć te motyle: szybowały wysoko, od wierzchołka bambusa do
wierzchołka. Patrzeliśmy na nie jak olśnieni, zazdrośnie śledząc ich dumny lot.
— Lolo valorambo — objaśniał Dżinarivelo, co znaczyło „motyl z ośmioma
ogonami”.
—‘ Howasi — powiedziałem — nazywają je inaczej: andrian-dolo, czyli królewski
motyl.
— Dobra nazwa! —- przyznał starzec. — A jak nazywają je Europejczycy? Czy
wiesz?
—‘ Wiem. Urania.
— Co to znaczy?
— „Niebiańskie”, jako że takie piękne i poza tym wysoko-lotne...
—! To jeszcze lepsza nazwa! — uznał Dżinarivelo i cmoknął. — Wielcy mądrale ci z
Europy!
— Niestety — pokiwałem głową — te lolo valorambo ogromnie przypominają mi
mieszkańców Ambinanitela: oni są dla mnie tak samo nieuchwytni jak kuszące
motyle.
Nieopatrznymi słowami sprawiłem mimo woli przykrość towarzyszowi. Uświadamiał
on sobie, że właśnie nasza przyjaźń, jego i moja, częściowo powodowała w
stosunku do mnie nisprzychyl-ność wsi, składającej się z wielu członków
wrogiego rodu Cy-jandru i jego zwolenników. Dżinarivela opanowała od pewnego
czasu uporczywa myśl, że jego wnuczka Benaczehina powinna
124
zostać moją vadi-żoną — lecz i na tym polu wyłoniły się tarapaty i nieporozumienia.
— Czy podoba ci się Benaczehina? Powiedz, vazaho! — prosił Dżinarivelo.
Ponieważ słyszałem to pytanie już niejeden raz, uśmiechnąłem się rozbawiony.
— Jest ładna i nic jej przecież nie brak — odpowiedziałem wymijająco.
— Więc chcesz ją za swoją vadi? •
— Czy to ode mnie zależy? — spytałem.
— A od kogo? — przyjaciel otworzył szeroko oczy i był wzruszający w tym swoim
niezdawaniu sobie sprawy z istotnego stanu rzeczy.
— Chyba od niej! — odrzekłem.
— Ależ ona o tobie myśli!
— I dlatego — szydziłem dobrotliwie — przytula się do Zara-be, syna Bezazy?
— Ach, nie przypominaj mi tego, vazaho!
Jeden z motyli zniżył lot i szybował tuż ponad naszymi głowami. Zachwyceni,
pochłanialiśmy jego barwność i wdzięk. Serca rosły otuchą. Wobec takiego piękna
powinny były płowieć wszystkie błahe troski wsi.
Pożegnaliśmy się przyjaźnie i każdy odszedł w inną stronę, do swej chaty.
W drodze powrotnej mijałem jedną z bocznych uliczek i na jej skręcie, już niedaleko
mej chaty, stanąłem oniemiały. W pośrodku drogi siedział przede mną na dwóch
nogach lemur vari i rozłożywszy ku słońcu przednie łapki wygrzewał się z
wyrazem rozkoszy na poczciwej gębie. Podobnego lemura miałem kilka miesięcy
temu, gdy odbywałem podróż po centralnej wyżynie wyspy. Piękny zwierzak
wielkości naszego lisa, pół pies z kształtu pyszczka, pół małpa ze zwinności nóg i
rąk, miał piękne futerko koloru na przemian czarnego i białego, odznaczał się
tkliwym usposobieniem i był przywiązany do mnie jak wierny pies. Nie chcąc
lemura włóczyć ze sobą musiałem w końcu rozstać się z nim ku obopólnemu
strapieniu i oddałem go pod opiekę godnej rodziny malgaskiej. Krajowcy nazywali
go: babakut.
125
Teraz oto taki sam lemur siedział na drodze przede mną. Gdy mnie spostrzegł, nie
ruszył się, tylko w ślepskach jego powstał wyraz ogromnego zdumienia, a potem
przestrachu. Przestrachu, że nagle pojawił się przed nim tak rażący i nieznany
stwór, biały człowiek. Przerażenie jak gdyby obezwładniło babakuta, który nadal
wyciągał łapki, chociaż już zapomniał o słońcu i wygrzewaniu się.
Podszedłem powoli. Dopiero w odległości trzech kroków lemur uprzytomnił sobie
niebezpieczeństwo, wreszcie opuścił łapki i z okrzykiem rozpędził się w stronę
pobliskiej grupy palm kokosowych. Tam krzątało się kilkoro osób. Ludzie uderzyli
w głośny śmiech. Przestali na chwilę pracować i patrzyli na mnie i na lemura.
Zbierali orzechy kokosowe. Dwóch chłopaków siedziało wysoko na czubkach
palm i zrzucało na ziemię kokosy kilku kobietom, które siekierkami odłupywały z
orzechów grubą, zieloną skórę.
Babakut przytulił się do nóg jednej z dziewcząt. Łagodnie uwalniając się z jego objęć
dziewczyna ujęła go za przednią łapkę i poprowadziła do mnie jak dziecko. Lemur
z lekka opierał się i skomlił, ale młoda ramatu pieszczotliwymi słowami starała się
uspokoić jego lęk.
Poznałem ją. Była to Velomody, wnuczka Dżinarivela, a młodsza siostra
Benaczehiny.
— Bonjour, monsieur! — Dzień dobry, panie! — powitała mnie podając nieśmiało
rękę.
— Dzień dobry ci, Velomody! Czy to twój babakut?
— Oui, monsieur.
— Jest ładny, ale trochę dziki.
Z bliska widziałem, że Velomody miała niezwykle długie rzęsy, które rzucały cień na
jej czarne oczy i przedziwnie podkreślały ich głębię. Dziewczę nosiło na sobie
simbu, podłużną płachtę płótna szczelnie opasującą ciało od biustu aż do kolan,
podczas gdy górna część piersi i ramiona pozostawały odkryte. Velomody z
wysiłkiem szukała francuskich słów i mówiła:
— Nie on dziki! To ty pewnie dziki! I figlarnie wskazała na mnie palcem.
—¦ Miałem kiedyś takiego babakuta — rzekłem. — Był nad
126
wyraz miły. Jeździł ze mną po całym kraju. Czy tego tutaj bardzo lubisz?
— Bardzo.
s
— Chciałabyś mi go sprzedać?
Velomody na chwilę wpatrywała się we mnie z takim wyrzutem, że
ogarnęło mnie niewyraźne zmieszanie.
— To jest mój wielki przyjaciel! Grand am.il Grand ami! — powtarzała
i w całej jej twarzy malowało się zgorszenie na myśl o tych, którzy
sprzedają przyjaciół.
Nie spodziewałem się w tej młodej, niemal dziecięcej Velo-mody tak
żywego odruchu.
— To odstąp mi go przynajmniej na czas mego pobytu w Ambi-nanitelo —
poddałem.
— Nie można, vazaho.
— Dam ci wielkie cadeau — podarek!
— Nie, vazaho! Nie możemy się rozłączyć, babakut i ja.
— Świetnie! — zawołałem z przesadnym zapałem. —: W takim razie wezmę
was dwoje do mej chaty!
Lecz Velomody nie podzielała mego żartobliwego tonu.
— Nie można! — odpowiedziała z godnością, potrząsając poważnie
głową.
—i Dlaczego nie?
—i Bo ty lubisz Benaczehinę.
Masz, diable, kaftan! Udałem oburzonego, głośno wciągnąłem nosem
powietrze i burknąłem:
—: Do licha! Co wy mnie tak prześladujecie tą Benaczehiną? To jakieś
śmieszne plotki, wyssane z palca!
Podczas tej rozmowy obaj chłopcy zsunęli się z palm na ziemię. Razem
z dziewczynami, które pracowały przy kokosach, podeszli do nas
rozbawioną gromadą i otoczyli, by również pogadać z vazahą.
—¦ Czy dawno uczysz się francuskiego? — zagadnąłem Yelomody.
— Uczyłam się w szkole — zbyła mnie lekkim wzruszeniem ramion.
— Ale teraz podobno bierzesz specjalne lekcje?
— Taak? — dziewczyna okazała zdziwienie. — Skąd to wiesz?
127
— Mówili mi. I mówili, że chcesz iść do Maroantsetry do pracy. Czy
to prawda?
W gronie otaczającej nas młodzieży powstały ciche chichoty i wszyscy
rzucali sobie złośliwe uwagi po malgasku. Velomody była zakłopotana.
Brązowa jej twarz nabrała odcienia ciemnoczerwonego, oczy
zwilgotniały, a na jej nozdrzach wystąpiły drobne perełki potu. Już
dawniej zauważyłem, że młode Mal-gaszki łatwo pocą się na nozdrzach,
gdy są wzruszone.
— Czy to prawda, że opuścisz wieś? — powtórzyłem, gdy
dziewczyna zbyt długo nie odpowiadała na moje pytanie,
Velomody stroiła jakieś zabawne miny, chciała coś powiedzieć, wahała się i
uśmiechała bezradnie. Wyręczył ją jeden z chłopców, może siedemnastoletni wisus,
wołając do mnie z urwiszowśkim humorem:
—; Ja ci powiem, vazaha! Czy dasz mi cadeau?
— Dam.
Velomody rzuciła się z wesołym wrzaskiem na chłopaka, by powstrzymać jego
gadanie. Ale młokos uciekając przed nią zdradzał mi z daleka:
— Ona uczy się po francusku, by mówić do ciebie: Owi, monsieur!
Velomody przestała gonić i zadyszana wróciła do mnie.
— On kłamie! — zapewniała i dodała: — Czy zaczekasz chwilkę?
Pobiegła pod palmy, wyszukała wielki orzech kokosowy, przebiła w nim dziurę i
przyniosła mi go, wyniosłym ruchem trzymając przed sobą jak cenny, królewski
dar.
— Wypij! — prosiła.
Otwór orzecha przyłożyłem do ust. Płyn był wspaniały: chłodny, słodki,
aromatyczny. Po chwili oddałem kokos dziewczynie, która spytała miękkim,
wyczekującym głosem:
— Czy dobre?
— Wyśmienite!
Sama piła z tego samego orzecha, potem razem z roześmianymi towarzyszkami
odeszła do swej pracy pod palmami. Oswojony babakut plątał się przy jej nogach.
Były to krzepkie, kobiece nogi, co spostrzegłem z pewnym zdumieniem.
26.
Śpiewy głodnej krwi
ieczory w Ambinanitelo zaczynały się wrzaskiem żab na ryżowisku, krzyczących
jak roznamiętniony tłum ludzi, a już potem świerszcze świerszczyły przeraźliwie,
nocne ptaki cmokały, zbudzone owady szumiały na wszystkich górskich stokach i
w całej dolinie podnosiła wrzawę wszelka głodna zgraja. Coraz natarczywiej
wyrażała swą wieczorną żądzę, a najgłośniej, naj-chciwiej krzyczała ludzka
młodzież. Nękana niepokojem dojrzewania, zbiegała się nocami na skrajach sioła i
tam swe podrażnienie zmysłów topiła w biciu bębna, w bezustannym tańcu i
śpiewie. Był to zwyczaj Malgaszów, według którego od niepamiętnych pokoleń
księżycowe noce należały do młodzieży.
Nie lubiłem tych wrzasków. Trwały przez całe noce, skoro tylko księżyc świecił, i
często budziły mnie z najgłębszego snu. Wtedy wśród niezrozumiałych słów
śpiewu słyszałem niepokojący wyraz: vazaha, i następnego dnia brązowi chłopcy
złośliwie patrzyli na nas, dwóch białych ludzi, a dziewczyny unikały wzroku.
Nocne śpiewy kryły wrogą tajemnicę.
— Czy oni o nas śpiewają? — wypytywałem się dobrych znajomych we wsi.
Same wymijające odpowiedzi. Wójt Rajaona udawał lisa i rzekomo nic nie wiedział.
Makoa Berandro wzruszał ramionami, a stary Dżinarivelo, mój przyjaciel,
rzeczywiście mało co wiedział: zapatrzony w dal, kochał tylko swe widmo lasu.
Pozostawał jedynie nauczyciel Ramaso. I on nic dokładnego nie wiedział, gdyż miał
żonę i noce spędzał w chasie. Ale był życzliwy i uczynny. Chętnie chciał mi
pomóc. Przyznał, że część mieszkańców wsi odnosi się do nas nieżyczliwie, ale
uważał to tylko za błahy kaprys, a nie za istotną wrogość.
— Prawie cała męska młodzież — oświadczyłem — jest źle do nas usposobiona.
Czym to tłumaczyć?
— Prosta rzecz! — uśmiechnął się nauczyciel. — Przyfrunęliście do nas jak ci
książęta z waszych europejskich bajek i swoją obecnością niepokoicie wszystkie
młode ramatu. Jest tylko jedno lekarstwo na to, by zjednać sobie chłopaków.
— Mianowicie?
128
wieł...
129
— Wybrać sobie dziewczynę i wziąć ją jako vadi na czasowe małżeństwo.
— Może znowu polecicie mi Benaczehinę?
— Mamy tutaj tyle innych ramatu! I sprawa ta jest ważniejsza, niż wam się wydaje.
Chodzi nie tylko o kwestie osobiste. Posiadając tutejszą vadi weszlibyście
poniekąd w naszą rodzinę malgaską i wtedy cała wieś uznałaby was za swojego.
Czy znacie dziewczynę Rasoę?
— Widziałem ją, owszem.
— Zdaje się, że jest wolna.
— Dobrze, ale mniejsza o nią! — oznajmiłem zniecierpliwiony. — Przede
wszystkim chciałbym wiedzieć, co oni nocami śpiewają o nas.
— Pójdziemy tam posłuchać.
Dziś księżyc wschodził o dziesiątej w nocy i krótko potem odezwały się zwykłe
śpiewy. Poszliśmy w ich kierunku, na skraj wsi, i zastaliśmy tańce już w pełnym
toku. Tańczących było pewnie trzydzieścioro. Dwa zbite, szerokie rzędy, w
jednym młodzieńcy, w drugim same dziewczyny — rytmicznie nacierały na siebie
to doskakując ku sobie, to się cofając: odwieczny symbol zalotów przy chóralnym
śpiewie raz dziewczyn, raz chłopaków.
Między dwoma rzędami uwijał się tęgi śpiewak i gdy chóry milkły, wykrzykiwał:
Struś jest ptakiem z rasy olbrzymów, słuchajcie!...
Gdy staje na nogach, głową podnosi niebo,
A gdy się kładzie, pazurami dziurawi skałę.
Struś może zjeść na raz siedem wzgórz z drzewami,
Lecz dwadzieścia pięć wielorybów nie starczy mu na kolację.
Gdy zamyka powieki, nastają straszne ciemności
I dwoje kochanków traci się z oczu na osiem lat...
Wtem bicie bębna zgłuszyło słowa i dziewczyny uderzyły chórem:
My chcemy widzieć naszych chłopców, Nie ukrywajcie nam chłopców, eeejl...
130
Śpiewak, podniecony uznaniem fantazjował dalej:
Gdy struś westchnie, powstaje cyklon
I kurom zrywa całe pierze, a kobietom suknie.
Gdy struś wsadzi głowę do morza,
Powstrzymuje wszystkie okręty świata,
A na jego dziobie może tańczyć
Dziewięć par najlepszych tancerzy.
Gdy jedno pióro spadnie mu w Paryżu,
Słychać echo huku w Maroantsetrze
I przy tym giną Indie, a Chiny trzeszczą...
Ramaso tłumaczył mi szeptem słowa śpiewaka i dodał z uśmiechem:
— Owe nocne śpiewy i tańce, które widzimy, nazywają się
tsiamunana, co znaczy: „zabawa, w której się mówi
samą prawdę”...
— Jak się nazywa ten śpiewak? — spytałem.
— Natriko.
— Wyobraźnię ma kapitalną!
Staliśmy w pobliżu, na otwartej polanie, w blasku księżyca, i
młodzież nas widziała, lecz pozornie nie zwracała na nas najmniejszej
uwagi. Między tańczącymi rozpoznałem Benaczehinę i pokiwałem ku ,niej
przyjaźnie rejką. Lecz wtem wyskoczył z szeregu nowy śpiewak i
potężnym głosem przerwał chóry:
Przysięgam wam okropną prawdę, eeejl...
Widziałem w Tamatawie dziewczynę
Z wyżartymi ustami:
Usta wyżarł jej vazaha, biały kochanek. . . -
„Widziałem, w Foulpointe dziewczynę
Z wielką raną zamiast piersi:
Pierś wyżarł jej vazaha, biały kochanek...
Wśród tańczących prysł wesoły nastrój, wywołany poprzednim śpiewem o strusiu.
Młodzieńcy wszczęli melodyjny ryk oburzenia, dziewczyny chórem wyrażały lęk.
A wojowniczy śpiewak nucił dalej:
Vazaha nie kocha jak mężczyźni,
Lecz przy kochaniu ślini i gryzie jak pies.
Idi do niego, Benaczehino, a wrócisz bez ust!
131
Iii
Idź do niego, Rasoa, a wrócisz bez piersi! Czy wiecie, dlaczego vazaha ma złoty ząb?
Psy szczekają, gdy chcą gryźć, Vazaha gryzie złotym zębem, Gdy chce kochać...
Cielę wysysa mleko z wymion krowy, Vazaha wysysa krew z ust dziewczyn. Czy mi
wierzycie, eeej?...
Nie było wątpliwości, że chodziło tu o mnie.
— Któż to ten okrutny gębacz? — spytałem.
— To Zarabe.
— Ach, to on?
Zarabe, syn sołtysa Bezazy, a przyjaciel Benaczehiny. Chciałem w świetle księżyca
przyjrzeć mu się dokładniej. Mój rywal nie był młody, miał już sporo ponad
dwudziestkę, przy czym twarz jego, raczej prostacka, nie odznaczała się urodą.
Wszyscy inni tańczący młodzieńcy wydawali mi się znacznie przystojniejsi.
Bzdury zazdrosnego Zarabe śmieszyły mnie, lecz zarazem i niepokoiły. Niepokoiły
— były to zatrute strzały rzucane w grono podnieconej młodzieży, strzały
niebezpieczne dlatego, że nie przeciwstawiała im się żadna tarcza, żaden hamulec;
na tym nocnym zbiegowisku nie miałem żadnej obrony.
Następnego dnia kazałem przywołać do siebie Natrika, autora pieśni o strusiu, i w
obecności nauczyciela Ramaso wyrażając podziw dla jego dowcipu i daru
śpiewania zaproponowałem mu przyjaźń i współpracę: za każdą pochwalną o mnie
piosenkę zapłacę mu sute honorarium, dziesięć franków. Młodzieńcowi zaiskrzyły
się oczy, lecz powstrzymywały go jakieś wątpliwości. W końcu wyjawił je
zażenowany:
— Czy vazaha rzeczywiście... je usta dziewczyn?
— Ani mi się śni! — odpowiedziałem stanowczo. — Mam lepszy pokarm:
suchary!
— Suchary vazahy są stokroć smaczniejsze niż usta dziewczyn! — stwierdził
Ramaso i ostatecznie przekonał młodego śpiewaka.
W dwa dni później, o północy, Zarabe znęcał się jak zwykle nad moim złotym zębem,
szarpiącym usta wszystkich dziewczyn
132
świata, gdy ktoś zakłócił mu śpiew i nie dopuścił młodzieży do chórów: jego rywal,
Natriko. Natriko ruszył do walki i śpiewał:
Zdumiewający jest złoty ząb vazahy, ej!
Olbrzymi jest nos vazahy!
Czy wiecie, dziewczyny, co to znaczy, ej?
Vazaha urodził się ze złotym zębem,
1 jego ojciec miał już złoty ząb,
1 jego dzieci urodzą się ze złotym zębem...
Vazaha ma olbrzymi, wielki nos...
Trąciłem nauczyciela i szepnąłem zgorszony:
— Natriko chyba zgłupiał!
— Nie zgłupiał! Pięknie śpiewa! — zachwycił się Ramaso. Nic nie rozumiałem. A
Natriko ciągnął:
Gdy nazaha kichnie nosem w Ambinanitelo; Gubernator w Tananariwie drży ze
strachu, A rzeka Antanambalana cofa się pod górę I wszystkie dziewczyny czują
się matkami, Z wyjątkiem tych, które są koślawe. Czy wiecie, co znaczy wielki
nos vazahy? Kto je słodkie suchary i płodzi złote zęby, Nie potrzebuje ust
dziewczyn, ej!... Vazaha ma olbrzymi, ostry nos, 1 jego dzieci będą miały wielki,
piękny nos!...
Rodził się tej nocy cudaczny koszmar: nosowa orgia, nosowy upiór, rozpasanie nosa.
Natriko szalał moim nosem, upajał się, nim, innych upajał nosem. Rywal Zarabe
chciał na „gwałt zniszczyć widmo pięknego nosa i przeciwstawiał mu gryzione
usta, rozdarte piersi, ohydę złotego zęba — na nic: przegrywał. Nos prześcigał
wszystko, był władczy, sprężysty, urodziwy, przekonywający i olbrzymi,
olbrzymi. W końcu umilkł nawet i Natriko, sam oczarowany potęgą nosa.
Nagle krótką ciszę przerwała najmłodsza z dziewczyn, dwunastoletni mniej więcej
podlotek, i śpiewała lękliwym głosikiem gdzieś na szarym końcu:
Chcą urodzić dziecko z toielkim nosem, ej!...
133
Inne dziewczyny wybuchły rozdrażnionym śmiechem i naraz jak burza uderzył
gromki chór budząc ze snu całą dolinę:
Chcemy dzieci ze złotym zębem, eej! Piąkne są dzieci że złotym zębem, eej!...
Starałem się odkryć, czy wśród tańczących była Velomody. Z pewnością gdzieś tam
pląsała, ale nie dostrzegłem jej.
Nie wyzyskałem tej nocy. Nie podjąłem rzuconego mi wyzwania i nie zagarnąłem ani
Benaczehiny, ani Rasoy, a potem było za późno, nastał siny blask i nadszedł dzień
widny, trzeźwy, upalny i rozbrajający. W taki dzień drobne ptaszki sui, podobne do
kolibrów, migały chyż(o w słońcu jak zielone błyskawice, lecz sprawy ludzkie
toczyły się ciężko jak zastygłe wody.
W sprawach ludzkich nie było ani lśniących wzlotów, ani gwałtownych
rozstrzygnięć. Słońce niweczyło wszelkie nocne zwycięstwa i dopiero następna noc i
następny księżyc rozjątrzały od nowa walkę.
Walka trwała. Zarabe wciąż śpiewał przeciw mnie. Lecz śpiewał również i Natriko. A
Natriko śpiewał co noc lepiej i coraz pewniej zwyciężał. Byłem o niego spokojny.
Bojownik mój poznał nowe, nie wyczerpane źródło zapału: moje suchary.
Więc gdy odgłosy śpiewów budziły mnie teraz wśród nocy, już nie lękałem się ich
tajemnicy. A jednak coś jeszcze wisiało w powietrzu niewyjaśnione, nieposkromione;
nowy, inny niepokój wyłaniał się z nocnych oparów doliny i trudno mi było potem
zapaść w sen — odległe bicie bębna nieznośnie, aż boleśnie, przypominało
przyśpieszone bicie własnej krwi.
27.
Wąż ankoma
idurniewała wybuchowa wrażliwość mieszkańców Ambinani-tela na niektóre
objawy przyrody i na niektóre zwierzęta. Pojawienie się we wsi jakiegoś stworu,
zazwyczaj Bogu ducha winnego, wywoływało czasem wielki zamęt. Wyrzucało
życie znienacka
184
z codziennego toru, szerzyło niepokój, wzniecało namiętności i naraz rzecz z
początku nikła urastała do zuchwałych rozmiarów, rozpasanych i nieobliczalnych.
To fraszka była, gdy którejś nocy szalał po wsi mój wyolbrzymiony nos,
wywołany pieśnią Natrika, lecz to dramat, gdy któregoś dnia zawitał do wsi
zwykły wąż i rozpętał prawdziwe burze: jedną w ludzkiej duszy, drugą rzekomo w
przyrodzie.
Węża, żywcem złapanego w puszczy, przyniósł mi Toto. Toto, mieszkaniec sąsiedniej
wsi po drugiej stronie rzeki, był mal-gaskim zuchem i nie bał się niczego. Toto był
wysoki, lecz bestia była jeszcze dłuższa: trzymana za szyję wzniesioną wysoko
ręką, spływała potężnym cielskiem na dół i całym ogonem włóczyła się jeszcze po
ziemi. Cielsko było paradne i ledwo dało się objąć dwiema dłońmi.
Wąż, nazwany tu ankoma, należał do szlachetnej rodziny boa, owej rodziny, która nie
zabija jadem, lecz dusi. Więc zwycięski Toto był upojony dumą i wszczął z
jeńcem niebezpieczną zabawę. Puszczał go swobodnie na dziedzińcu między moją
chatą a chatą wójta Rajaony. Wąż natychmiast pomykał majestatycznym ruchem w
stronę zarośli. Naokoło robił się wielki rwetes, pies ujadał przerażony, dziatwa
uciekała w popłochu, lecz Toto był pewny siebie. Toto grał, Toto igrał, Toto
panował.
Równie dostojny jak jego wąż, Toto we właściwej chwili zrywał się jak dziki zwierz
fossa, dopadał, przyciskał szyję ankomy widłami gajęzi: związał węża i przywlókł
mi go dziarsko do stóp. Dostał hojny dar i wrócił do swej wsi. Odchodził jak bo-
hater, z wyniosłym czołem, wywołując lęk i podziw ii wszystkich niewiast.
Wąż był szary jak stal, lecz przemyślna ręka leśnego demona wypisała mu na bokach
ciemne, tajemnicze znaki: szereg geometrycznych zygzaków. Dla kogo były te
znaki i kto je odczyta? Ludzie? Brązowi ludzie w istocie podchodzili zamyśleni,
pogrążeni w przeczuciach, nieswoi. Stary Dżinarivelo, rozkochany w puszczy,
witał w ankomie leśnego wysłannika, lecz potem poważniał i wskazując na węża
wyrokował po prostu:
— Będzie burza!
Patrzałem na niego rozbawiony:
135
— Jesteśmy w połowie pory deszczowej i niejedna będzie jeszcze burza, o proroku!
— Będzie burza dziś o północy — dokładnie ustalał Dżinarivelo i wcale się nie
uśmiechał.
Ponieważ Dżinarivelo był moim przyjacielem, nie wolno mi było kpić z niego.
Badałem niebo. Popołudniowe słońce świeciło jak zwykle i nic nie zwiastowało
rychłej niepogody.
Później przyszedł Makoa Berandro, posiadający magiczną siłę leczenia, spojrzał z
uwagą na węża, pokiwał głową i stwierdził bez ogródek:
— Toto jest łajdak!
— Dlatego, że mi przyniósł pięknego węża? — spytałem zaczepnym głosem.
—i Tak, że ci przyniósł tego właśnie węża, ankomę...
— Przesadzasz, Berandro!
Lecz Berandro zaklinał się, że nie przesadzał i że wiedział, co mówi. W grę
wchodziły tu ważne, najważniejsze sprawy ludzkie.
—< Jakie? — niecierpliwiłem się.
— Zabij zawczasu ankomę! — nalegał Berandro.
Dość miałem malgaskich zachcianek i czarów i nie myślałem im ulegać.
— Nie zabiję ankomy! — o.świadczyłem stanowczo i szorstko. Tak szorstko, że
potem żal mi się zrobiło miłego człowieka
i zaprosiłem go do siebie na szklankę rumu. Druga szklanka otworzyła Berandrze
usta:
Mniej więcej pięćdziesiąt lat temu żył w Rantabe czcigodny starzec z klanu Cyjandru.
Gdy starzec któregoś dnia poszedł do puszczy, napadł na niego olbrzymi wąż
ankoma i udusił go. Od tego czasu ankoma był wrogiem wszystkich członków
rodu Cyjandru i gdziekolwiek któryś z tych ludzi ujrzał ankomę, musiał go
natychmiast zabić pod karą najcięższego przekleństwa. Obecną głową rodu był
Bezaza, nasz sołtys w Ambinanitelo i jego obowiązkiem było zabić mego
ankomę...
Nie spodziewałem się, że tak szybko i w ten dziwny sposób dojdzie do
bezpośredniego starcia między mną a sołtysem Bezazą. O tym już wszyscy
wiedzieli, że chata jego była tajną kuźnią
wrogości przeciw mnie, a syn jego, Zarabe, wciąż wyśpiewywał w księżycowe noce
plugawe potwarze.
— Ankoma będzie żył!!! — wyraziłem raz jeszcze niezłomną wolę.
Berandro był wzruszony rumem i ankoma i pot ściekał po jego twarzy. Berandro
powiedział, że cała dolina znała i szanowała wielkie fadi Bezazy, że wszyscy
wiedzieli, co znaczy dla niego ankoma, i Toto wiedział, i dlatego Toto był
skończony łajdak. Przynosząc ankomę wprowadzał całe sioło w niepokój i łobuz
mścił się na Bezazie, z którym jego rodzina żyła w waśni...
— A jednak T.oto jest dzielnym chłopem! — sprzeciwiałem się i aby postawić na
swoim i wziąć byka za rogi, zaprosiłem do siebie Bezazę.
Hardy zazwyczaj sołtys był dziś złamany. Był chory i chwiejny. Twarz sczerniała mu
na popiół i opadłe szczęki drgały, gdy wzrok jego spotykał się ze wzrokiem węża.
Dziwny, przemożny wpływ zwierząt na tutejszych ludzi! Lecz wiedziałem, że
Bezaza nie rzuci się na ankomę, jak ongi rzucił się obłąkany Betrara na mego
kameleona: Bazaza był poważnym i odpowiedzialnym mpiadidy, Oznajmiłem mu
z całym naciskiem:
— Jestem gościem twojej wsi, a to jest mój wąż. Do jego życia przywiązuję wielką
wagę.
Wieczór tego dnia spływał na dolinę inaczej niż w inne dni. Słońce zachodziło
czerwieńszą łuną, żaby rozkrzyczały się o godzinę za wcześnie, z lasu rozlegał się
wrzask nie słyszanych dotychczas zwierząt, natomiast wieś, zwykle tak
rozgwarzona o tej porze, dziś zamarła w złowrogiej ciszy. Umilkły nawet
wieczorne śmiechy kobiet, a na tle głuchych chat daleki płacz dziecka dudnił jak
okrzyk.
Przed kolacją odwiedził mnie wójt Rajaona i zawiadomił, że Bezaza gorączkował i
bredził w malignie niewyraźne słowa. Ludzie tłumaczyli sobie, że to siły
demoniczne objawiały swe życzenia.
Później, już po zapadnięciu nocy, zajrzałem do węża i zbadałem wiązadła. Ankoma
leżał na werandzie zwinięty w kłąb; oczy miał zamknięte i zdawał się spać.
Oświetliłem jego głowę lampką elektryczną: spało uosobienie spokoju, siły i
godności. Trąciłem
137
jego pysk. Wąż powoli otworzył oczy do połowy, oczy zbyt małe jak na to wielkie
cielsko, i przez szparę powiek wlepiał we mnie zimny wzrok. I nagle stwierdziłem
upokorzony, że mi ciarki suną po plecach. Zarazili mnie Mai gaszę strachem.
Nerwy!
Nie ulegało wątpliwości, że tej nocy było goręcej niż zwykle i że
świerszcze syczały hałaśliwiej. Natomiast odczułem niemile brak
innych conocnych odgłosów: młodzież zachowywała dziś zupełne
milczenie, nie oddawała się ani tańcom, ani śpiewom. Po chwili z
osłupieniem spostrzegłem, że nie było księżyca na niebie, a nad
wschodnim łańcuchem gór kłębił się czarny, gęsty wał. Zbliżała się
powoli ogromna chmura. Zakryła już księżyc.
Zamierzałem czuwać tej nocy leżąc na łóżku, lecz ni stąd, ni zowąd
ogarnęła mnie niezwalczona senność. Resztką świadomości podejrzewałem
kucharza Marovo, że mi dał jakiś mocny środek nasenny. Chciałem
zerwać się i pędzić do Bogdana, mieszkającego w innej chacie. Nie
mogłem! Nie mogłem oderwać ciężkiej głowy od posłania. Oczy mi się
kleiły i zapadłem w sen.
Zbudził mnie huk i trzask. Huk bliskiego piorunu i trzask ulewy o mój
dach. Nadeszła silna burza i biła w dolinę grzmotem po grzmocie.
Zapaliłem światło. Druga po północy. Więc przepowiednia Dżinarivela
jednak się spełniła, chociaż z dwugodzinnym opóźnieniem.
A wąż? Już pierwszy rzut oka potwierdził złe przeczucia. Wąż leżał na
werandzie w nienaturalnym układzie ciała, rozciągnięty jak długi.
Zgadzało się: nie żył. Nożem przecięto mu gardło. Fadi Bezazy okazało
się silniejsze niż wszystko inne. Był to piękny okaz węża i była to
naprawdę dla mnie strata, lecz zarazem i moja nowa broń, a hańba wsi:
wieś złamała święte prawo gościnności.
Rano, po burzy, przyszli do mnie wójt Rajaona i sołtys Bezaza z
oficjalną wizytą. Bezaza miał znowu zdrową, brązową twarz. W poczuciu
winy przyniósł mi dar, mający zastąpić ankomę: dwa mniejsze węże z
innego rodzaju o pięknym, jasnobrunatnym ubarwieniu. Potem Bezaza
dodał jeszcze:
— A Zarabe już nie będzie śpiewał... Nie będzie go wcale we wsi...
Wysłałem go...
Były to pierwsze owoce mego zwycięstwa, była to korzystna
138
nowina i byłby to dzień może pomyślny, może istotnie przyjemny, gdyby
nie czekała mnie jeszcze przykra powinność wymiaru sprawiedliwości:
kucharzowi Marovo dać łupnia w łeb.
28.
Biada zwycięzcy!
R,
„apryśność ludzi w Ambinanitelo i drażniąca zawiłość ich odruchów męczyły nas i
coraz gwałtowniej domagały się rozwiązania, jakiegokolwiek rozwiązania. Gdzieś w
ukrytej plątaninie pierwotnej duszy sączyło się źródło wrogości, zwrócone przeciw
nam, dwom obcym ludziom, lecz jak odkryć to źródło i jak się do niego dobrać?
Wiedzieliśmy, że między tutejszym człowiekiem a leśnym zwierzęciem istniały
magiczne związki i przemożne wpływy, czyżby więc wśród zwierząt szukać
rozwiązania? Czy po-znawszy zwyczaje tutejszych zwierząt nie wnikniemy lepiej do
wrogich nam zakamarków duszy tutejszego człowieka? Instynkt poszukiwacza, a
zarazem instynkt obrony pchały mnie ku nie-zwyłym owadom: modliszkom.
Bogdan Kreczmer znosił mi je żywe z lasu, znosili mi je również i jego chłopacy,
więc od kilku dni pełno było w mojej chacie okrucieństwa i drapieżności. Otaczał
mnie świat kanibalizmu, świat przepełniony zgrozą, a jednak roztaczający
niezwalczony urok. Poznawałem jego dzikość, chciałem wyśledzić jego prawa
pożerania, przede wszystkim zaś chciałem obronić się przed sa-s mym sobą. Bo tu
chodziło już nie tylko o modliszki-1 o brązowych ludzi: chodziło o własne
kompleksy.
Weszła mi na rękę wielka modliszka tisma. Palcem drugiej ręki wodziłem dokoła
niej, a ona wykręcała głowę wciąż w stronę palca; modliszka to jedyny na świecie
owad o ruchomej szyi.
Naraz owad cisnął w górę swe drapieżne łapy i chwycił mój palec. Chwyt był tak
silny, że drapieżnik już mnie nie puści, chyba że rozerwę mu ciało. Chwyt pełen
charakteru, na śmierć lub życie. Na chwilę mały owad więził dorosłego człowieka
jakby czarodziejską mocą. W końcu udało mi się odczepić palec. Krople krwi
wytrysnęły ze skóry, przebitej kolcami łap. Zlizałem krew
139
i uczułem się pobity. To jak gdyby nieprzyjazny duch doliny zadał mi ranę.
Chcąc lepiej poznać drapieżność modliszek zamykałem je do ciasnych skrzynek i
dawałem im na żer pająki, turkucie, szarańcze. Żadne z nich nie ostawały się
modliszkom i co ciekawsze, że wszystkie jadowite pająki, nawet te największe,
ginęły bez wyjątku. Modliszka w szczupłym pudełku walczyła sposobem
rosomaka napadniętego przez psy, leżąc bokiem i wyrzucając bezustannie swych
sześć długich nóg. Była to zapora nieprzebyta, natomiast pozwalająca jej samej, po
krótkiej walce, zahaczyć kolcami przednich łap o ciało pająka: znaczyło to jego
koniec.
Turkucie doliny Ambinanitelo były potężne, spaśne i uzbrojone w ogromne pazury do
niezmordowanej pracy w ziemi. Tymi pazurami mogłyby rozerwać na strzępy
ciało każdej tismy, gdyby o tym wiedziały i gdyby chciały. Nie wiedziały, niestety.
Wszystkie turkucie ginęły. Czasem złość brała człowieka, gdy patrzał na klęskę
siły ogromnej, lecz pokojowej, pokonanej przez zorganizowaną drapieżność.
Turkucie, złapane w kleszcze modliszek, cudacznie wymachiwały w powietrzu
ciężkimi pazurami i było to jakby bezradne wymachiwanie gałązką oliwną.
Kończyło się nieodmiennie pożarciem wymachiwacza.
Dopiero w zestawieniu z rubasznością otyłych turkuci spostrzegliśmy objaw
zastanawiający, mianowicie to, że modliszki posiadały niesamowitą urodę. Piękne
były wyłącznie samiczki; samce, znacznie mniejsze, były niemrawe i tchórzliwe.
Rodził się we mnie, mimo woli, niezdrowy podziw. Lecz trudno, modliszki były
piękne. Długie, kształtne nogi, wysmukłe ciało, skrzydła, gdy rozwarte,
przypominające tiul tancerki, nade wszystko zaś ruchy pyszne, wytworne, prawie
teatralne — wszystko to rzucało mi się pewnego razu w zdumione oczy,
wypaczało pierwotną linię grozy i stwarzało nowe powiązania: modliszki to
amazonki. Bezlitosne, lecz wspaniałe; okrutne, lecz urocze; krwiożercze, lecz
ponętne. I uderz w stół, a odezwą się utajone myśli! Gdzieś w oddali, wśród tych
drapieżnych amazonek, zamajaczyła mi znajoma postać. Postać zalotna, lecz
nieuchwytna i jakby okrutna. Bena-czehina.
Najciekawsze były walki, jakie modliszki staczały między sobą.
140
W tych potyczkach nie było wyników połowicznych, remisowych; był zawsze ten
sam koniec: zupełne zwycięstwo jednej z walczących, zupełna klęska i śmierć
drugiej. Reguły boju były niezwykłe i rygorystycznie przestrzegane. W czasie
starcia zapa-śniczki nigdy nie gryzły, lecz tylko usiłowały się chwycić. Wygrywała
ta, która pierwsza obejmowała przednimi łapami szyję lub głowę drugiej.
Objęciem tym unieruchamiała przeciwniczkę i wtedy dopiero zaczynała żywcem
zjadać pokonaną.
Modliszki miały długi, miękki, zupełnie bezbronny odwłok, który łatwo byłoby
rozpłatać jednym szarpnięciem kolców przednich łap, zadając śmiertelną ranę.
Nigdy, nigdy to się nie zdarzyło. Tyle razy była ku temu sposobność i nic.
Modliszki w czasie walki widziały i uznawały tylko głowę i szyję wroga, godziły
tylko w te części i tych tylko broniły. Przyroda stworzyła tu niebywały fenomen
tragicznego, choć, oczywiście bezwiednego przestrzegania zasad fair play w walce
o życie. Modliszka, łamiąca tę surową zasadę, odniosłaby łatwe zwycięstwo; lecz
żadna na ten pomysł nie wpadła.
Gdy walczyły dwie modliszki równie rosłe, trudno było z góry przewidzieć, która
zwycięży; w grę wchodził przypadek. Natomiast starczyło, by jedna z nich była
odrobinę większa, a walka stawała się nierówna, większej dawała bezwzględną
przewagę i większa, zawsze większa, odnosiła zwycięstwo. Nie było tu przypadku
i nie było wyjątku. Tismy stanowiły największy gatunek spośród modliszek doliny
Ambinanitelo; one więc stały na szczycie drapieżnej hierarchii, one zawsz-e
zjadały inne modliszki.
Zawsze? W toku dociekań wpadłem na ślad dziwnego prawidte, rządzącego tym
światem grozy. Okazywało się, że i sam zwycięzca mógł zginąć. Więcej: właśnie
dlatego, że poprzednio zwyciężył, potem ginął. Wszystkie doświadczenia niezbicie
stwierdzały, że nawet w tym piekle drapieżnych instynktów panowała jakaś
pierwotna, surowa sprawiedliwość.
U modliszek uderzała szczególna cecha, że pokonawszy wroga musiały go całego
zjeść. Był to jakiś przymus biologiczny, niezmo-żony, i jak się okazało, w
skutkach swych dla zwycięzcy fatalny.
Oto walka. Potężna tisma o rudawych skrzydłach walczyła z modliszką nieco
mniejszą, zieloną. Los zielonej był przesądzony.
141
it
.;!§¦
Tisma po krótkim boju chwytała kuzynkę mocno za szyję i już nie zważając na
gwałtowne ruchy łap, bijących powietrze, pożerała obezwładnioną. Po kolei
wchłaniała wszystko: głowę, tułów i cały odwłok. Pośpiesznie, zawzięcie, jak gdyby
pożeranie było dalszym ciągiem walki. Żadna moc nie zdołałaby powstrzymać przy
tym modliszki, dopóki nie doszła do końca odwłoku, a z ofiary nie pozostało nic
prócz nóg i skrzydeł.
Modliszka była drapieżna, lecz równie okrutna okazała się siła zmuszająca ją, by
pochłaniała całą zdobycz na jeden raz: triumfatorka nabrzmiewała i opadała z sił. Gdy
wpuszczałem do klatki świeżą, zieloną modliszkę, zielona, jak zwykle, bała się
rudawego potwora. Lecz potwór nie był już groźny; nie nacierał, nawet nie umiał się
bronić. Co gorsza, widać było jego ociężałość. Zielona nabierała odwagi, rzucała się i
zwyciężała. I tak ginęły wszystkie zwycięskie tismy, ofiary swej żarłoczności,
okrutnej także dla samego zwycięzcy.
Szukałem z początku wśród modliszek praw, by lepiej poznać kręte ścieżyny życia w
Ambinanitelo. Lecz oto ścieżka nagle wyrywała się z cichej doliny, przebijała z
rozmachem góry i walnym gościńcem prowadziła w szeroki świat. Poznawałem
wielkie prawo przyrody, prawo zuchwałe, wstrząsające. I promienne otuchą:
zwycięski drapieżnik ginął!
29.
Zloivróżbne wieści znad morza
Otało się: podniosłem otwarty bunt przeciwko wsi. Obrzydły mi jej chytre
półsłówka i półżyczliwość, jej zdradliwe unikanie wzroku i rzucanie na nas
czarów. Chciałem prostej drogi: chciałem nareszcie przyprzeć do muru
niechętnych nam mieszkańców Ambinanitela i spojrzeć im prosto w oczy.
W stosunku do nas, białych ludzi, istniały we wsi — powtarzam — dwa obozy. Z
jednej strony kilku szczerych i niezawodnych przyjaciół: nauczyciel Ramaso,
sędziwy Dżinarivelo, Be-randro, Tamasu i Manahitsara, znawca starych legend, z
drugiej strony nieprzyjazny wciąż sołtys Bezaza i wielu jego krewnych
142
z rodu Cyjandru. Bezaza, jak przyrzekł, wysłał co prawda swego syna Zarabe gdzieś
na odległe ryżowiska, ale szeptana wojna przeciw nam bynajmniej nie wygasła.
Niekiedy odnosiliśmy wrażenie, że fala niechęci zalewała całą wieś i wdzierała się
nawet do rodzin oddanych nam przyjaciół budząc nieufność do nas w sercach ich
własnych żon, dzieci i wnuków.
Od kilku dni odurzałem się drapieżnością modliszek. Wyszło mi to widocznie na
dobre. Z tych doświadczeń wyrwałem się zawzięty jak osa i gotowy poruszyć
niebo i ziemię, a przede wszystkim Ambinanitelo. Postanowiłem doprowadzić
sprawy do ostateczności.
Chińskiemu piekarzowi w Maroantsetrze poleciłem przygotować dwa wory słodkich
sucharów, sprowadziłem od innego Chińczyka kilka butelek przedniego rumu i
pewnego popołudnia zwołałem do siebie wielkie kabary. Kabary to publiczne
zebranie. Przypilnowałem, aby przybyli do mnie nie tylko przyjaciele, lecz i sołtys
Bezaza, i wszyscy ważniejsi z rodu Cyjandru, zarówno starzy, jak młodzi.
Zaprosiłem oczywiście także wójta Rajaonę. Rajaona nie mógł pozbyć się swej natury
lisa i chytrego dyplomaty. Właściwie był mi życzliwy, ale w taki sposób, że wciąż
powstawało we mnie uczucie niepewności. Żałowałem, że odjechał już lekarz
Rana-kombe i nie będzie na zebraniu. Odważny i otwarty Howas stałby na pewno
po mej stronie. Rajaona, widząc poważne przygotowania do kabary, starał się
wywiedzieć, do czego zmierzałem.
— Chcę na ostrzu noża postawić sprawę przyjaźni wsi do nas! — wykładałem
szczerze swe zamiary. , *
— To będziecie mieli wielką przemowę?
— A będę!
— Z przyjemnością posłużę wam za tłumacza.
— Dziękuję, chętnie przyjmuję waszą pomoc. Co prawda prosiłem już o to Ramaso,
ale co dwóch, to dwóch.
Wieś domyślała się nadchodzącej burzy. Śledziła mnie z daleka podejrzliwiej niż
zwykle i zachodziła w głowę, dokąd mogło zaprowadzić podniecenie białego
człowieka, żyjącego od tylu tygodni w gorącej dolinie. Wieś rozważała, jak by
rozbroić mój gniew. W dniu wyznaczonym na kabary od samego rana znosiła
143
uc
\M
mi plony ziemi, ogromny stos darów. Kokosy, ryż, owoce drzewa chlebowego,
banany, papaje, jarzyny, kury, jaja, trzcinę cukrową. Olbrzymia góra żywności
piętrzyła się na werandzie chaty, lecz nie dałem się zbić z tropu.
Zaraz po obiedzie zaczynali schodzić się goście. Jako jedni z pierwszych nauczyciel
Ramaso i wójt Rajaona. Wkrótce zabrakło stołków i ławek, więc przybysze siadali
na matach w kucki gdzie bądź w chacie. Sprawnie obsługiwał ich kucharz Marovo
przy pomocy Bogdana podając każdemu kieliszek rumu i kilka sucharów. Wszyscy
byli zaciekawieni, co z tego wyniknie. Niewiele rozmawiali ze sobą i z lekka
zaniepokojeni czekali.
Przybycie sołtysa Bezazy wniosło ożywienie. Jeszcze był czas na zagajenie kabary,
bo czekaliśmy na kilku maruderów, więc Bezaza zakomunikował najświeższe
wiadomości z nadmorskiego rejonu Antalaha: doszło tam do dalszych zatargów
między robotnikami malgaskimi a białymi plantatorami wanilii. Były nowe
aresztowania.
— Czy to prawda, że mój wnuk Razafy został aresztowany? spytał Dżinarivelo.
Razafy pracował od wielu miesięcy na wybrzeżu.
— Tak słyszałem — odrzekł Bezaza.
Sołtys spoglądał na starca z głęboką powagą, przez którą przenikał cień współczucia.
Po chwili wahania Bezaza podał Dżinari-velowi rękę i oznajmił:
—‘ Z naszej rodziny też uwięziono.
Uścisk dłoni tych dwóch wywołał pewne poruszenie wśród obecnych. Patrzyli na
nich ze zdumieniem, jak gdyby podanie rąk zapowiadało kres kwasom między
rodami Zanikawuku a Cy-jandru.
— Podobno jednego z naszych zabili — krzyknął ktoś pod ścianą.
— Nie, to plotka! — zapewnił wójt Rajaona.
— Przecież strzelano!
— Zgadza się. Strzelano, ale w powietrze, na postrach.
Korzystając z milczenia, jakie nastało, spytałem, o co właściwie chodziło w tym
zatargu. Nauczyciel Ramaso wytłumaczył mi półgłosem.
144
...A Natriko śpiewał co noc lepie]... (str. 134)
loto igrał z wężem, Toto grał, Toto panował... (str. 135)
O blisko sto kilometrów na wschód od Ambinanitela leżał port Antalaha na
wschodnim wybrzeżu wyspy, nad pełnym morzem. Na okolicznych wzgórzach
znakomicie dojrzewała wanilia. Owa szlachetna i cenna roślina z rodziny
storczyków, podobna do lian, była ogromnie popłatna, lecz wymagała starannej
pracy zarówno przy sztucznym zapylaniu kwiatów, jak i skomplikowanym
preparowaniu dojrzewających strąków. Kompanie francuskie oraz prywatni biali
przedsiębiorcy posiadali w Antalaha plantacje, na których zatrudniali dużo
krajowych robotników. Robotników chroniły osobne umowy i ustawy kolonii
pięknie brzmiące na piśmie, lecz na każdym kroku łamane przez właścicieli
plantacji.
Kilka miesięcy temu plantatorzy zaczęli samowolnie obniżać płace robotnicze i
znacznie zmniejszyli dzienne porcje ryżu, należne robotnikom według umowy.
Gdy poszkodowani zbuntowali się przeciw temu i zaprzestali roboty, lokalne
władze, w sprzeczności z istniejącymi prawami, ogłosiły wszystkich za pobranych
do przymusowej pracy publicznej i kazały im pracować na plantacjach teraz już za
znikome, groszowe wynagrodzenie.
— Przymusowa praca dotyczy tylko robót publicznych o użyteczności ogólnej, a nie
na prywatnych plantacjach, prawda? — spytałem.
— Oczywiście... tak mówi ustawa. Ale władze w Antalaha idą ręka w rękę z
plantatorami; to jedna zgrana szajka! Mało dbają o ustawy.
— A nadrzędne władze tych kacyków lokalnych, na przykład w Tananariwie, nic na
to?
— Chciejcie zrozumieć, vazaho — wyjaśniał nauczyciel Ra-maso — istotny cel
posiadania kolonii: dobro jedynie kolonizatorów. Dopiero gdy nadużycia w
stosunku do tubylców dochodzą u nas do takich rozmiarów, że mógłby ucierpieć
na tym interes kolonizatorów, na przykład w wypadku zbrojnego buntu, wtedy
władze wkraczają przeciw nadużyciom.
Robotnicy plantacyjni w Antalaha, poddani rygorom przymusowej pracy, nadal
burzyli się i doszło do pobicia kilku zbyt gorliwych dozorców. Wtedy władze
wezwały pomocy wojska i przeprowadziły dalsze aresztowania chcąc wyłapać i
unieszkodliwić
10 —
Gorąca wieś...
145
przywódców oporu. Doszło nawet do zadawania tortur niektórym więźniom. W tej
chwili panował w Antalaha pozorny spokój, ale ludność była rozgoryczona, masa
ludzi siedziała w więzieniu, napięcie wciąż trwało...
— Co sądzicie, Ramaso? Jak to się skończy?
— Jak się skończy? Jak zwykle dotychczas. Plantatorzy mają pieniądze i poparcie
władzy, robotnicy żyją z dnia na dzień i mają luźną tylko organizację. Spór
przegrają. Będą cieszyli się, gdy aresztowanych wypuści się z więzienia, i przyjmą
pracę na gorszych niż dotychczas warunkach. Ale jedna rzecz ciągle tu narasta. To
świadomość krzywdy...
30.
Rozgrywka ze wsią
P,
odczas gdy Ramaso wyjaśniał mi te smutne sprawy, przyszli ostatni goście.
Jednocześnie budziły się we mnie dręczące wątpliwości. Na sk*utek zajść w
Antalaha szczep Betsimisaraków na pewno przeżywał ciężkie troski. Czy wobec
tego wypadało mi narzucać się mieszkańcom Ambinanitela ze swymi osobistymi
bolączkami? Obecnie, w porównaniu z kłopotami ludności, wydały mi się nikłe i
samolubne. Więc może lepiej rozwiązać kaba-ry i odroczyć je na czas
dogodniejszy?
Z tych wątpliwości zwierzyłem się na uboczu nauczycielowi Ramaso. On był innego
zdania. Kabary powinno się było odbyć, gdyż dotyczyło nie tylko mej osobistej
sprawy. Chodziło tu o moralną postawę wsi. Wieś powinna była złożyć dowody
swej dojrzałości, że umiała szanować życzliwych, choć obcych ludzi, przybyłych
jako przyjaciele. Teraz właśnie była doskonała sposobność, by napiętnować
szczątki prostactwa i dawnych zabobonów.
— Nie dajcie się przy tym wywieść w pole ilością przyniesionych darów! — ostrzegł
Ramaso. — To dobre, owszem, ale potrzeba wam przecież innych objawów
gościnności, bardziej istotnych!
Ponieważ Ramaso umilkł, spytałem:
146
— Bardziej istotnych? Czy macie coś konkretnego na myśli?
— Oczywiście, mam! Zgadzam się zupełnie ze starym Dżina-rivelo, że powinniście
wybrać sobie jaką vadi spośród tutejszych dziewczyn, a wieś powinna ją wam
życzliwie ofiarować. Taki czasowy związek małżeński nazywa się u nas volambite
i będzie to wasze prawdziwe zbliżenie się do wsi.
— Czy to rzeczywiście takie ważne?
— Bardzo ważne! Wtedy, i tylko wtedy, będzie pokój i serdeczność. To są
starodawne tutejsze obyczaje. Wieś musi się jasno wypowiedzieć, a wy
żądajcie tego od niej wyraźnie!
— Czego? Dziewczyny?
— Nie! Jasnego, stanowczego dowodu! Oni to dobrze zrozumieją...
Sądziłem, że wypadnie mi zagaić zebranie. Ubiegł mnie w tym sołtys Bezaza.
Głaszcząc powoli ręką swe kędzierzawe włosy nerwowo rozcierał brodę, na której
ciemniał słaby zarost, wreszcie powstał namaszczony i odezwał się do mnie. W
niezmiernie długiej i zawiłej przemowie, pełnej barwnej kwiecistości i miodowych
słówek, prosił mnie, bym jedząc to wszystko, co mi wieś przyniosła, odczuwał jej
przyjaźń. Słowa, słówka, słóweczka.
— Zjem, Bezazo, nawet i twój miód i zaspokoję głód żołądka. Lecz czy na tym
kończy się twoja gościnność, ej? Nie, banany i kokosy już nie omamią mnie
wonnym kadzidłem i nie powstrzymają mego rozpędu. Dość zabawy w
ciuciubabkę! — odparłem.
Gościom moim sprawiłem niemały kłopot. Sztuczek nauczyłem się od nich samych;
na pomoc wziąłem pobliską-górę Ambihi-mitsingo, górę Beniowskiego. Rzuciłem
na nią czar i siłą ściągnąłem ją na dół w dolinę. Nagle w wyobraźni naszej cała ta
bryła ziemi nabrała życia, zsunęła się na wieś, spadła na umysły mieszkańców,
zapaliła ich fantazję i przytłoczyła jak ciężki los. W los brązowego człowieka
bezustannie wplatały się żywe części przyrody: ptaki, kameleony, lemury, drzewa,
góry, rzeki. Teraz oto Góra Beniowskiego weszła do mej chaty i urzekała
zebranych Malgaszów.
— ...Duch Beniowskiego — prawiłem — żyje do dziś nie tylko na tej „górze, o czym
doskonale wiedzą Berandro i Dżinarivelo,
147
lecz i w mej dalekiej ojczyźnie na północy. Beniowski, który walczył wpierw za
naszą sprawę, a potem za waszą i który został waszym wielkim królem —
ampansakabe — napisał dla potomności testament: książkę. W tej książce donosi
nam o waszych przodkach a swych przyjaciołach i szczególnie chwali ich
gościnność. Dzisiaj ludzie mego narodu są ciekawi waszych dziejów i przysyłają
mnie do was, żebym zdał im sprawę, czy wśród Bet-simisaraków żyją wciąż
jeszcze te same cnoty co ongi za czasów Beniowskiego. I jak sądzicie, co będę
musiał napisać o waszej gościnności? Przybyłem do was z sercem pełnym
przyjaźni i kieszenią pełną darów, lecz wy, czym mnie w zamian częstujecie?...
Dziś, po tylu tygodniach, ofiarowujecie mi ryż i kury, i banany, przedmioty, które
zawsze można kupić za pieniądze. Czy to wszystko z waszej przyjaźni, co mi dać
chcecie? A wasz dawny, święty, malgaski obyczaj?!...
Słowa, tłumaczone zaraz przez wójta Rajaonę z francuskiego na język malgaski,
padały w zgromadzenie jak twarde ciosy, aż sam się temu dziwiłem, i uderzały w
najczulsze struny malgaskiej dumy. Starszyzna milczała zakłopotana. Później
sołtys Bezaza odezwał się przyczajonym głosem:
— Więc powiedz nam, czego żądasz od nas?
Spojrzenia wszystkich z napięciem zwróciły się w moją stronę.
— Przekonywającego dowodu — odparłem — że uważacie nas dwóch naprawdę za
przyjaciół. Chcę waszego czynu, a nie słów, choćby zaprawionych najsłodszym
miodem lub kwiatami...
Bezaza uparcie powtórzył pytanie z niewinną miną:
— Więc powiedz jasno, jakiego czynu od nas żądasz?
Filut, zamierzał mnie wciągnąć w zasadzkę! Gdybym teraz powiedział otwarcie, o co
mi chodziło, popełniłbym wyraźny nietakt i uchybiłbym etykiecie w oczach moich
gości. Milcząc wodziłem wyzywającym wzrokiem po zgromadzonych.
— Pozwólcie — wtrącił się nauczyciel Ramaso — że ja wyjaśnię niektóre sprawy.
Vazaha wiele tygodni temu przyjechał do naszej wsi i codziennie widzimy go w
naszym gronie. Nikt nie może już wątpić, że vazaha jest naszym szczerym
przyjacielem! Właśnie dziś, kiedy na szczep nasz spadają nieszczęścia, jego
przyjaźń jest dla nas tym cenniejsza, że jako pisarz może
148
bronić naszej sprawy na świecie. Czy ma kto wątpliwości go do tego?
Wszyscy milczeli, nikt nie wyraził zastrzeżenia.
— Więc głupią wydaje się — ciągnął Ramaso — nieprzychyl-ność tych spośród was,
którzy się na niego boczą. Powiem nawet więcej, to są szkodnicy naszego szczepu.
— Czy masz jakie namacalne dowody tej nieżyczliwości? — spytał Bezaza.
— Choćby taka prosta rzecz: chata vazahy wciąż jest pusta, nie ma u jego boku
towarzyszki...
— Może gardzi naszymi ramatu? — ktoś dowcipny podsunął z boku, lecz inni nie
chcieli prześmieszek i głośno się sprzeciwiali.
— Ty, Ramboa, wiesz najlepiej w czym sęk — wołał Ramaso. ¦— To ty i twoi
kamraci wyśpiewujecie po nocach brednie, że nawet dziewczyny wierzą tym
głupstwom i boją się vazahy.
Wszyscy na mnie patrzyli, jak gdyby żądali ode mnie wyjaśnienia. Wpadłem na dobrą
myśl. Sięgnąłem do ich historii, jak tego wymagał dobry obyczaj, i
odpowiedziałem im w przenośni:
— Wiadomo, że dawniej nie było wcale krokodyli w waszej rzece Antanambalana.
Dopiero król Rabę półtora wieku temu sprowadził z Antalaha pierwszego
żywego krokodyla. Sami wiecie, że król Rabę tak wysoko cenił gościnność, iż
nawet potwornego zwierza uważał za swego gościa i jako takiemu — by świętym
obyczajom stało się zadość — ofiarowywał uroczyście co rok jedną dziewczynę na
pożarcie...
Tak, to prawda. Ludzie doliny Ambinanitelo znali ..dziwne dzieje króla Rabę i jego
krokodyla. Pamiętali o nim i chętnie teraz znów słyszeli, a niektórzy z uznaniem
kiwali głowami. To prawda: słuchanie dawnych dziejów zawsze smakowało
brązowym ludziom jak słodki owoc mango.
Po chwili milczenia dodałem z uśmiechem:
— A my, dwaj biali ludzie, jesteśmy waszymi gośćmi, lecz przecież krokodylami
nie jesteśmy i wbrew śpiewom głupiego Zarabe, dziewczyn zjadać nie chcemy...
Wtem powstał stary Dżinarivelo, mój dobry druh, który wiedział, co to jest pisanie i
co to jest książka, gdyż kiedyś w mojej
149
książce o lesie kanadyjskim olśniły go fotografie drzew — i zawołał do mnie
nakazującym głosem:
— Jesteś naszym przyjacielem i musisz o nas dobrze pisać w twej ojczyźnie!
Podziękowałem mu kiwnięciem głowy, lecz wzruszyłem ramionami i spojrzeniem
wskazałem w stronę chaty, gdzie siedziało w kącie kilku mężczyzn o osowiałych
gębach, kuzynów sołtysa Bezazy. I oni pili rum, lecz milczeli zawzięcie i udając
zamyślonych coraz uparciej wlepiali oczy w ziemię. Byli to krnąbrni przeciwnicy.
Mogli zepsuć cały nastrój. Bogdan pilnował ich jak oka w głowie i wciąż dolewał
im rumu. Na nic: trwali w zachmurzeniu.
— Patrzcie, patrzcie! Góra!... — krzyknął nagle przyjaciel Be~ randro i jak oszalały
wybiegł przed chatę.
Słońce właśnie zachodziło za górami. Niziny w dolinie zaległ już wieczorny cień,
natomiast najbliższa góra, Ambihimitsingo, tuż naprzeciw mej chaty, oblana
ostatnim potokiem słońca, była ogromnie czerwona i dziwnie płonęła, płonęła jak
zaczarowanym ogniem. Na jej stokach jaskrawo mieniły się drzewa goździkowej
plantacji, na szczycie promieniały resztki starej puszczy. Cały krajobraz dokoła,
nawet sąsiedni łańcuch niższych szczytów, zapadł już w spokojny, fioletowy
półmrok; tym zuchwałej, tym upiorniej świecił blask tej jednej góry.
Wspaniałe widowisko, powtarzające się prawie co dzień o tej porze, dziś, po moich
słowach i po krzyku Berandry, nabrało nowej, tajemniczej treści. Coraz wyraźniej
góra przedstawiała się Małgaszom jako żywe widmo. Widzieli, że rzucała komuś
wyzwanie, że wpadała z jakiejś przyczyny w czerwony szał. Góra dawała im
znaki.
— Góra Beniowskiego! — mówił z przejęciem Berandro. Czyżby to był podstęp
życzliwego mi Malgasza?
I naraz moi goście, podnieceni i jakby rozumiejąc te znaki góry, wynurzali głośno
swe wzruszenie, niektórzy krzyczeli. Padały rozpalone słowa, powstawało
zamieszanie, oczy błyszczały. Wójt Rajaona ani Ramaso nie nadążali mi już
tłumaczyć, jak dotychczas, rnalgaskich słów: wszyscy mówili równocześnie.
Nawet kuzynowie Bezazy zerwali się i wyrażając swe domysły patrzyli na górę jak
opętani. Jakiś zbiorowy rozstrój wyobraźni.
150
Szybko, jak wybuchł, tak też i minął. Po chwili wszyscy się uspokoili siadając znowu
na dawne miejsca, opanowani i nieco zawstydzeni.
Po krótkiej, przyciszonej rozmowie między sobą Malgasze doszli do jakiegoś
postanowienia, a stary Dżinarivelo odezwał się do mnie:
— Wieś Ambinanitelo uznaje i kocha swych białych gości i w myśl dawnych
obyczajów, a w dowód trwałej i szczerej przyjaźni pragnie im wyznaczyć żony
spośród swych dziewcząt. Czy zgadzasz się z tym, vazaho?
— Jeśli taki wasz obyczaj i taki dowód waszej przyjaźni, oczywiście zgadzam się.
— Czy masz, vazaho, jakieś specjalne życzenie co do twej vadi?
Miałem miłą dziewczynę na myśli, lecz o tym nic nie powiedziałem w obawie
popełnienia mimowolnego nietaktu, i tylko wyjaśniłem z żartobliwą miną:
— Chciałbym mieć vadi młodą, świeżą, piękną, wesołą, cnotliwą, zdrową,
szlachetną, płodną...
Powrót do spraw ziemskich przyniósł zebranym wyraźną ulgę, a szczodre wyliczanie
cnót mej przyszłej vadi wywołało należyty skutek: pogodny uśmiech na
wszystkich twarzach.
Dżinarivelo spytał:
— Czy może być moja wnuczka, Benaczehina? Odpowiedź moja wydała mu się
zbędna, więc nie czekając na
nią wysłał jednego z młodszych krewniaków po dziewczynę.
— Czekajcie! —¦ powstrzymywałem ich, ale oni, pewni siebie, nie słyszeli mnie w
ogólnym rozgwarze.
Po chwili osłupienie: wysłaniec wrócił z wiadomością, że Be-naczehiny nie było
wcale we wsi. Poszła razem z Zarabe na odległe ryżowiska.
— A to wstyd dla rodziny! — rozgniewanego Dżinarivela ogarnął szczery
smutek, widoczny na jego twarzy.
Chciało mi się śmiać, zagryzałem wargi.
— Każę ją sprowadzić przemocą! — mówił rozsierdzony dziadek.
— Daj jej pokój! Nie chcę jej! — oświadczyłem. Zwróciłem się do poprzedniego
wysłańca:
151
— Czy Velomody jest we wsi?
— Jest.
— Zapytaj jej się, czy chce zostać moją vadi!
Na tę wiadomość obecni wpadli w nowe osłupienie. Po chwili wszyscy już wiedzieli:
Velomody chciała zostać moją vadi.
Dżinarivelo szybko odzyskał pogodę ducha i rzekł z radością w oku:
— To dobrze. Rodzina przyprowadzi ci ją dziś wieczorem, gdy zapadną ciemności...
Dzień upływał i chylił się ku wieczorowi pod znakiem złych wstrząsów wiszącej w
duszach burzy i wielkiej niewiadomej. Teraz już było wiadome: nastał łagodny
wieczór. Góra Beniowskie-go wreszcie uśmierzyła się, zgasła i zasypiała w mroku jak
inne góry, jak ktoś, kto rzetelnie spełnił swój obowiązek.
31.
Moja vadi
7
Ł-J nadejściem nocy przyprowadzili do mej chaty Velomody. Zwaliła się hurmem
cała jej rodzina, bo nie tylko dziadek Dżina-rivelo i jej matka, lecz i liczny orszak
wujów, stryjów, ciotek, kuzynów i kuzynek. Benaczehiny oczywiście nie było.
Życzliwi, ułożeni ludzie. Cała ta brązowa kompania jadła, piła, weseliła się i
ustalała ze mną warunki małżeństwa: miesięcznie dwieście franków na rękę i dwie
lamby-suknie.
— Jesteś hojny mąż — chwaliła mnie starszyzna.
Wśród zaproszonych gości znajdowali się także nauczyciel Ra~ maso i wójt Rajaona.
Siedzieli na honorowym miejscu razem z Dżinarivelem i moją teściową-ra/uzufco.
Wszyscy byli w świetnych humorach i zabawiali się wygłaszaniem
okolicznościowych przysłów.
— Oby syn twój — wznosił Rajaona ku mnie kieliszek rumu i śmiał się poprzez
zamglone oczy — oby syn twój, vazaho, stał się wielkim złodziejem bydła.
Znane i ulubione malgaskie życzenie, skierowane tym razem
152
do vazahy, wywołało wśród obecnych burzę wesołości, tym bardziej że wypowiadał
je szef kantonu, stróż prawa.
— Ludzie — przytaczał Dżinarivelo inne przysłowie — są jak gotujący się ryż: raz u
góry, raz na dole. Ty, vazaho, jesteś teraz u góry.
Podszedł do mnie jakiś wujek dziewczyny i żartobliwie ostrzegł:
— Nie licz kurczaków, dopóki się nie wylęgną. Jeszcze nie wiesz, jak ci będzie z
Velomody.
— Źli nie mają rogów! — dodał kuzyn Velomody, co znaczy, że ludzi z błędami nie
można było poznać od razu.
— A jednak — śmiał się ktoś inny — jeśli coś ma się udać, to potrzeba zawsze
dwóch albo dwojga. „Jednym palcem wszy nie złapiesz”.
Po chacie rozchodził się chichot uznania. Goście przechylali się w stronę Velomody,
siedzącej cicho i skromnie w cieniu pod ścianą. Tego wieczoru jeszcze ani słowa nie
powiedziała. Czyniąc przytyk do jej milczenia jedna ze starszych ciotek, o twarzy
złośliwego lemura, siostra mojej teściowej, stwierdziła:
— Trudno do niej zastosować nasze ostrzeżenie: Nie bądź jak piewik, którego głos
wypełnia całą puszczę, chociaż samo żyjątko takie małe... Głos Velomody jakoś nie
wypełnia tej chaty. A ty, vazaho, znasz jakie odpowiednie przysłowie?
— Znam.
Wszyscy wparli we mnie zaciekawione spojrzenia.
— Jest wiele roślin — przytaczałem zasłyszane kiedyś zdanie — ale tylko trzcina
cukrowa słodko smakuje.- -
Innymi słowy: jest wiele dziewczyn, ale tylko jedna przypadła mi do gustu.
Goście wybuchnęli radością, że wygłaszam tak uprzejmą i dowcipną przenośnię, lecz
nie ukrywali swego niepokoju, czy pożycie nasze będzie rzeczywiście szczęśliwe i
czy Velomody sprosta swemu zadaniu.
— To niełatwa sprawa zadowolić wymagania vazahów — oświadczyła ta sama
ciotka, która uchodziła za znawczyni*, bo sporo lat spędziła za młodu w
Maroantsetrze. — Velomody jest jeszcze głupia i mało doświadczona z
mężczyznami.
153
— Nie — broniła młodej córki matka, urażona w swej dumie — Velomody nie jest
głupia i ma doświadczenie.
Rozbawieni mężczyźni uśmierzali spór niewiast i kazali im pogodzić się.
Goście moi z czarującą prostotą, otwarcie i dokładnie roztrząsali ubogie w tych
sprawach doświadczenie Velomody. Chcąc pomóc nie skąpili jej szczerych a
szczegółowszych wskazówek, nieraz tak wstydliwie poufnych, że w innym, mniej
prostodusznym towarzystwie musiałyby razić. Teściowa-rafuzuko była
najgorliwsza i pouczała córkę, jak winna wobec mnie się zachowywać, a przede
wszystkim, jakich czułych uścisków, w naiwnym pojęciu poczciwej Malgaszki,
łaknęli biali mężczyźni. Żywa i młoda jeszcze teściowa na pożegnanie objęła mi
głowę i zuchwale pocałowała mój policzek zbierając burzliwy podziw rodziny.
Oni przecież dawniej nie znali wcale pocałunku, a także i dzisiaj niezbyt w tym
smakowali.
Zanim goście nas opuścili, teściowa dokonała obrzędu, który wydał się wszystkim, z
wyjątkiem nauczyciela Ramaso i Rajaony, ważnym uzupełnieniem uroczystości.
Mianowicie rafuzuko przyniosła z kuchni płonące szczapy drzewa i z dwojga
drzwi mej chaty wyrzucała je daleko w powietrze. Głownie zataczając łuk sypały
w nocy pióropuszem czerwonych iskier.
— Dlaczego to? — spytałem.
— Żeby odpędzić złe duchy krążące dokoła chaty — wyjaśniła teściowa.
— W pobliżu mej chaty duchów nie ma — uspokoiłem ją.
— Oo, vazaho, skąd to wiesz? Duchy są wszędzie.
— Nie obawiaj się. Velomody będzie pod moją opieką.
— Velomody tak. Ale jej dziecko?1
— Jakie dziecko?
— Jakie będziecie mieli.
Około północy rodzina pożegnała się i chata opustoszała. Niebawem odprowadziłem
na dwór ostatniego gościa, Bogdana.
Gdy wróciłem do chaty, zastałem Velomody wciąż na tym samym miejscu, w
ciemnym kącie pod ścianą. Siedziała tam przez cały wieczór, cicho jak trusia,
skromna jak baranek. Teraz patrzyła na mnie z mroku i widziałem tylko jej wielkie
oczy,
154
a właściwie dwa pałające światła, wlepione we mnie z uporczywą mocą. Tak świecą
w ciemności oczy wylęknionej zwierzyny i nagle obezwładniła mnie zupełna
nieśmiałość.
Drzwi zamknąłem na zasuwę z tęgim rozmachem i hałaśliwie, ale i ten symboliczny
poniekąd obrzęd minął bez wrażenia nie dodając mi odwagi. Byliśmy sami i
odcięci od świata, miałem nad dziewczyną nieograniczoną władzę, lecz zamiast
zbliżyć się, sam wpadłem w matnię niedorzecznych skrupułów. Przerwałem
milczenie:
— Jakże się cieszę, że jesteś u mnie. Dawno o tym marzyłem... Lecz powiedz mi,
Velomody, powiedz tak szczerze: czy przyszłaś tu chętnie?
Ściany mej chaty były z wybornej jalajy, madagaskarskiej rośliny, a dach z
niezawodnej palmy kasaka; była to zatem solidna, krajowa chata, lecz pytanie
moje trąciło daleką Europą. Velomody była zdrową, uczciwą Malgaszką, więc nie
rozumiała takich cudacznych drgnień sumienia i uprzejmie odpowiedziała:
— Oui, monsieur.
Uśmiechnąłem się słysząc akurat te same słowa, jakich dziewczyna rzekomo uczyła
się na to, żeby mi je powiedzieć. Przypomniałem sobie naszą przygodną rozmowę
sprzed dwóch tygodni, gdy Velomody na drodze pod palmami poczęstowała mnie
mlekiem kokosu.,
— Byłaś wtedy bardzo miła — powiedziałem. Dziewczyna milczała. Widocznie nie
była zbyt rozmowna, zą
to uderzał mnie jej silny, uparty wzrok. Błyskiem zachłannych oczu zadała mi
zrozumiałe pytanie, kiedy była taka miła.
— Wtedy — odrzekłem — gdy zbieraliście kokosy z palm.
— Ehe! — przypomniała sobie.
Wciąż jeszcze stałem przy drzwiach, ujmowałem się pod boki i szukając sposobu
wybrnięcia rozglądałem się po chacie. Gdy wzrok mój, bezwiednie, spoczął dłużej
na łóżku polowym, Veło-mody, nie spuszczając ze mnie bacznego oka, powstała
posłusznie i spełniła swój obowiązek. Wiedziała, co do niej należy: łóżko moje
przygotowała do spania, natomiast własną nocną matę rozpostarła na podłodze, tuż
obok mego legowiska. Potem sta-
nęła na środku chaty, znów wpatrywała się we mnie i czekała na nowe polecenie.
Zgryźliwe uwagi ciotki podczas wieczornej biesiady o nie-doświadczeniu Velomody
spowodowały, że matka dziewczyny uważała za konieczne, by przed pożegnaniem
przekonywać mnie o zaletach Velomody. To jej najukochańsza córka —
zapewniała mnie — która sprawi mi wiele zadowolenia, gdy ją lepiej poznam.
Zwykłe, matczyne gadanie.
Otóż nie gadanie. Matka tym razem miała słuszność. Następne godziny zgotowały mi
radosną niespodziankę i przywiodły na pamięć starą prawdę o zwodniczości
pozorów. Rzekoma „poczwar-ka” przedzierzgnęła się w barwnego motyla,
promieniującego utajonym dotychczas wdziękiem. Odkryłem piękny polny kwiat,
obok którego ludzie przechodzili obojętnie, nie domyślając się jego powabu.
Lubiłem odkrywać niedocenione kwiaty; była to moja myśliwska pasja.
Powoli zacząłem uświadamiać sobie, jak pomyślnie dla nas potoczyły się wypadki:
Velomody jako moja vadi — to dopełnienie przez Ambinanitelo starego obyczaju
gościnności, to czyste sumienie wsi wobec nas, to rzeczywiste, żywe sprzęgło
przyjaźni między mną a mieszkańcami wsi.
32, Rzeka jest zła
Hale, zdobne, górnolotne ptaki. Czaple vurumputsy. Było ich zawsze osiem. Co
dzień, od niepamiętnych ponoć czasów, posłuszne odwiecznym prawom instynktu,
zjawiały się nad doliną o tej samej porze dnia: na pół godziny przed zachodem
słońca. I zawsze leciały nad samą rzeką, jak gdyby nierozerwalnie związane z jej
biegiem. Gdy mijały naszą wieś, ich cichy, biały lot był jak powiew jasnych myśli.
Były to piękne ptaki górnolotnych wzruszeń.
Malgasze lubili te czaple. Kroczyły one dostojnie po ryżowiskach, jak gdyby czuły
się same gospodarzami. Ich białe plamy na polach należały do znamion krajobrazu
rnadagaskarskiego na równi ze skrzydlatymi drapieżnikami, kaniami, zwanymi tu
po.-
150
pango, które zakreślały wysokie koła nad każdą wsią malgaską w wypatrywaniu
kurcząt. Vurumputsy najczęściej przebywały w towarzystwie bydła; widocznie
łowiły wielkie gzy i kleszcze. Francuzi nazywali je pic-boeuf, lecz ich głównym
pokarmem, jak u wszystkich czapli, były na pewno żaby i małe rybki żyjące na
ryżowych błotach.
Ukazanie się ośmiu czapli nad rzeką oznaczało koniec dnia w Ambinanitelo. Więc
przerywałem pisanie, zamykałem zeszyt i szedłem nad Antanambalanę. Nad wodą
czekała mnie co dzień ta sama niespodzianka: podziwiałem ogrom rzeki, rzeki
górskiej, powstałej niedaleko w górach, a przecież potężnej jak dolna Wisła. Skąd
brało się w tej ciżbie gór tyle wody?
Białe czaple vurumputsy odleciały ku źródłom rzeki; goniła za nimi i moja myśl, jak
gdyby wplątana w ich ptasi lot. Tajemnica źródeł nęciła zawsze człowieka, do
źródeł zawsze się tęskniło. Była to tęsknota i namiętny nałóg ludzi i białych czapli.
Lecz potem mroki krzepły, lasy na stokach ciemniały, szczyty coraz ostrzej wkłuwały
się w niebo i budziła się wyobraźnia Mal-gaszów: że rzeka to zwierz. Dziki,
straszny, wyrywający się ze skłębionych gór jak wściekły pies z klatki, zwierz tak
żywy, jak żywe były krokodyle, węże i białe czaple. I tym groźniejszy, im głębsza
noc.
Wówczas trącała mnie Velomody, moja vadi, na znak, że się boi i że czas wracać do
domu. Przedtem, idąc do rzeki, Velomody szła swobodnie o kilka kroków za mną,
jak wypadało dobrze wychowanej Malgaszce. Teraz, z wieczora, bała się rzeki i jej
duchów i kroczyła ostrożnie przede mną, tuż blisko, muskając plecami moją pierś.
Bliskość mego ciała dodawała jej pewności siebie. Ów niemy, najprostszy dowód
zaufania sprawiał mi przyjemność i napawał dumą: dziewczyna uznawała moc
białego męża, zdolnego zasłonić ją od malgaskich upiorów. Nie było w drodze
powrotnej między nami żadnych słów, a jednak łączył nas silny węzeł i jakby
malgaski ślub.
Zanim dochodziliśmy do naszej chaty, rozlegał się na niedalekim ryżowisku gromki
krzyk żab. Kiedyś Bogdan wyraził słuszne zdanie, że żaby madagaskarskie z
wyglądu mało różniły się od naszych europejskich, natomiast odmienność ich
ujawniała się
157
w groteskowym głosie. To prawda. Żaby na ryżowisku, witające nas co wieczór,
krzyczały jak roznamiętniony, wielotysięczny tłum ludzi. Podobieństwo było tak
uderzające, że wytwarzało czasem dziwaczne skojarzenia i nagle wydawało mi się,
że słyszę jakiś burzliwy wiec w dużym mieście.
— Tysiąc ludzi rozmawia! — odezwałem się wesoło do Ve-lomody.
— Nie ludzie, to duchy rozmawiają! — poprawiła mnie dziewczyna skromnym
głosem i zaraz dodała: — Dobre duchy!
Teraz Yelomody odetchnęła z ulgą, gdyż bliskość chaty i żab rozpraszała jej lęk.
Dziewczyna już nawet zupełnie się uspokaja: z drugiej strony wsi odzywały się
nowe żabie chóry, a w trzecim miejscu jeszcze inne. Wszystkie na tę samą nutę
ludzkiego zgiełku. Zanim noc zapadła, życzliwe duchy otoczyły całe sioło
zwartym pierścieniem głosów i tak rozprawiały aż do przedświtu zapewniając
ludziom bezpieczny sen.
Nad ranem milkły, lecz krzyk podejmowały innego gatunku żaby, jeszcze osobliwsze.
Skrzypiały metalicznie jak nie oliwiona oś toczącego się wozu. Złudzenie było
znowu tak doskonałe, że można było prawie przysięgać, iż to jakieś kolumny
zgrzytających wozów krążyły dokoła osiedla. Trwało to długo w dzień, do
pierwszych promieni słońca; wtedy dopiero wozy cichły.
Pewnego poranku zbudziła mnie ze snu nieprawidłowość głosów, jakiś niebywały
rozdźwięk w przyrodzie. To żaby naśladujące tłum ludzki powariowały i wciąż
jeszcze krzyczały, pomimo że nastał już jasny dzień. Krzyczały donośniej niż
zwykle, a zgrzytające osie, drugi gatunek żab, rozpętały się również na dobre i
pędziły jak na złamanie karku. Kakofonia niebywała.
Velomody wróciła z dworu i odezwała się przez zaciśnięte gardło:
— Rzeka...
Gdy wyszedłem z chaty, oczom przedstawiła się wspaniała groza. Powódź zalała całą
dolinę Ambinanitelo, wszystkie pola i ryżowiska. Gdzieś w górach oberwać się
musiały chmury potopu. Przez noc rzeka wezbrała chyba o kilka metrów i oto
zatopiła wszystko dokoła. Wszędzie była woda. Stoki górskie schodziły nie na
pola, lecz wprost do wody. W tym potwornym
158
jeziorze pozostała tylko jedna piaszczysta wyspa; to wydma na której stało nasze
sioło, odcięte od świata.
Wielka woda zmieniła cały tryb życia. Trudno było poznać dawny krajobraz. Rośliny
wyglądały inaczej i zwierzęta były inne. Żaby wrzeszczały z radości, ptaki kwiliły
strwożone, lemury wyły w puszczy, nawet ludzie byli inni. Ludzie byli dziwni. Nie
poznawałem mojej Velomody. Miała szeroko otwarte oczy i, roz-‘ targniona, nie
słyszała moich słów. Gdy podszedłem za naszą chatą do brzegu wody, dziewczyna
nagle zaniepokoiła się i żądała, żebym wrócił do domu.
— Woda dziś zła!... — powtarzała. — Rzeka zła!...
Później Velomody poszła na wieś i przyprowadziła dziadka Dżinarivela. Pogodny
zazwyczaj starzec miał dziś znękaną minę, był małomówny i także roztargniony,
jak gdyby wsłuchany w coś odległego. Widocznie Velomody mówiła mu o mnie,
bo stary przyjaciel ostrzegł mnie na odchodnym:
— Nie zbliżaj się do wody, vazaho! Strzeż się!... Rzeka jest dziś głodna...
— Czy krokodyle? — spytałem z niedowierzaniem.
— Nie, nie, nie!... — szeptał Dżinavarelo i pokazywał miną, że to coś groźniejszego.
Pokiwałem głową.
Wieś wpadła w niezwykły nastrój. Około południa przechadzałem się między
chałupami i wszędzie dostrzegałem objawy przygnębienia. Wszyscy jak gdyby
wyczekiwali nowego nieszczęścia.
Tymczasem w godzinę po południu minęło największe niebezpieczeństwo i woda
zaczynała się cofać. Ludzie widzieli to, a jednak nie doznawali otuchy, kryli się
nadal w chatach i wciąż milczeli. Nawet zdawałoby się, że niepokój ich rósł, że
wypatrywali czegoś w udręce; że jeszcze chwila, a coś gdzieś przeraźliwie pęknie,
uderzy jakiś grom, spadnie cios. Znałem te napięcia. Tak malgaska dusza często
drętwiała w zbiorowej męce.
Nawet w mej chacie odczuwałem ich nastroje, prawdopodobnie poprzez obecność
Velomody, i sam byłem podniecony. Wzdrygnąłem się jak uderzony obuchem, gdy
nagle usłyszałem z daleka ludzkie okrzyki, zdławione głosy. Potem nastała głucha
cisza, ale całe Ambinanitelo już wiedziało, już się domyśliło: spadło nieszczęście.
15D
I -1
HW.U4,
Spadło w istocie. Dziecko utonęło. Zdrowy, trzyletni chłopaczek. Wyrwał się z chaty
i biegł. Matka wołała, on biegł jak zaślepiony. Był opętany, jak gdyby go ktoś
wzywał. Matka wyskoczyła za nim, lecz już za późno. Gdy rzeka opadała, brzegi
były śliskie. Chłopczyk wpadł do wody. Długo walczył, był mocny. Wszyscy stali
dokoła, wszyscy widzieli jak na dłoni. Potem osłabł. Wchłonęło go i zakryło. Nie
wypłynął.
— I nikt go nie ratował?! — krzyknąłem na ludzi, którzy mi
0 tym donieśli, i nie ukrywałem swego oburzenia.
— Nie!... — odpowiadali i dziwili się, że zadawałem im takie pytanie.
Gdy utajone moce żądały ofiar, nie można było im się oprzeć
1 nie było na to ratunku.
Spotkałem także nieszczęsną matkę. Nie rozpaczała, twarz miała obojętną i jak co
dzień tłukła dla swoich ryż. Przypadł jej dziś nieunikniony obowiązek, spełniła go.
Śmiercią dziecka spłaciła tajemny dług sioła i teraz była spokojna.
Woda tymczasem szybko opadała, uchodziła prawie z oczu. Lemury umilkły,
ryżowiska wynurzyły się i powracało na nich życie. Zło uciekało, przychodziło
odprężenie. Ludzie zaczynali w chatach wesoło gawędzić, wolni od koszmaru.
Zaczynali śmiać się i żartować. Jeszcze słońce stało wysoko na niebie, a rzeka
uspokajała się zupełnie i cofała do dawnego łożyska. Była głodna i zła, porwała
swoją zdobycz, lecz cóż w tym dziwnego? Toż to przyrodzone prawo każdego
dzikiego zwierza. Porwie, lecz uczciwie odejdzie, gdy nasycony. Więc ludzie się
cieszyli, że rzeka opadła i zwierz odszedł.
Zbliżał się zachód słońca i nad rzeką, jak co wieczór, przelatywały moje skrzydlate
znajome, czaple vurumputsy. Wciąż było ich osiem. Patrzyłem dziś na nie z
większą niż dotychczas ulgą, z przyjaźnią. Ponad zmiennym losem ludzi na dole i
ponad przypadłościami doliny leciały czaple zawsze tak samo czyste, wzniosłe,
spokojne, odwieczne: białe symbole mądrości nieba.
A na dole ludzie oddawali się radości, bo rzeka pozostawiła po sobie hojny dar —
muł. Powódź pokryła ryżowiska tłustym mułem. Więc ludzie radowali się, że
wzejdzie obfity ryż i będzie do-
160
Kierując spojrzenie na mikrolemura widziało się najpierw
olbrzymie, cudaczne oczy... (str. 169)
...Z pobliskiego gąszczu przypełzła śmierć... (str, 170)
statek, że będą w dostatku wesołe tańce i zrodzą się nowe dzieci. Ludzie już tańczyli.
Już obok zapomnianej śmierci dziecka rodziła się nadzieja nowego, plenniejszego
życia: była to chyba mądrość ziemi.
33.
Amod, syn Amoda
P
X rzy głównej drodze wsi, naprzeciwko mej chaty, wznosiła się
pokaźna, drewniana budowla Chińczyka, kupca artykułów spożywczych, który
sprowadzał towary z miasteczka Maroantsetry, a wywoził tam większość płodów
rolniczych, zbieranych w dolinie. Nieco dalej w głębi wsi, przy tej samej drodze
był sklep drugiego kupca, Hindusa Amoda, sprzedającego towary włókiennicze.
Chińczyk, cichy, skromny człowiek, zawsze był uczciwy i przyjazny Malgaszom,
Hindus natomiast stał się uczciwy dopiero po zawziętej próbie sił, którą przed
kilkoma laty stoczył i przegrał z mieszkańcami Ambinanitela: sądząc wówczas, że
posiadał monopol, Amod chciał z ludzi zdzierać skórę, lecz ci, nabywszy rower,
zakupywali potrzebne materiały w samej Maro-antsetrze i tym zmusili kupca do
spuszczenia nosa i ceny.
W przeciwieństwie do Chińczyka Amod nie mieszkał tu na stałe, lecz w
Maroantsetrze, gdzie posiadał inne, większe interesy i skąd często dojeżdżał do nas
na dwudniowe pobyty. Wtedy w pogodne wieczory siadał na krześle przed swym
sklepem, barczysty, brzuchaty, wzniosły, i odpoczywając, nieruchomo, patrzył na
dalekie szczyty gór. Z obfitą, czarną brodą wyglądał jak wschodni władca
dumający o wielkich podbojach, lecz w istocie głowił się tylko nad swymi
drobnymi interesami. Biegunowy kontrast z malgaskimi mieszkańcami wsi, nie
posiadającymi ani jego zawiłych ambicji, ani obrosłego w dostojną tuszę ciała.
Gdy Amod pierwszy raz ujrzał mnie w Ambinanitelo, natychmiast przypomniał sobie
naszą wspólną podróż na statku z Ta-matawy do Maroantsetry i powitał mnie
wylewnie jak dobrego znajomego.
— Więc jednak dotarł pan do tej szkaradnej głuszy? — zawołał.
11 —
Gorąca wieś...
161
—: Gdzie wsadzi nos kupiec, tam, tym bardziej przyrodnik. Amod ujął się pod boki i
zawarczał na niby:
— Mam z panem na pieńku. Demoralizuje mi pan tego wisu-sa, mojego syna.
— Ejże?
— Zamiast wyjść na szczwanego kupca, dostał kręćka we łbie i chce zostać wielkim
przyrodnikiem.
— Nie ma obawy! On nie straci żyłki kupieckiej.
— Pociesza mnie pan. A jak on pracuje?
— Nadzwyczajnie!
Amod podejrzliwie zajrzał mi w oczy:
— Czy pan zadowolony? —: Strasznie!
— Można to słowo tłumaczyć sobie tak i siak.
— Tak właśnie trzeba.
Czternastoletni syn Amoda, również Amod, stale mieszkał w Ambinanitelo, a po
ukończeniu miejscowej szkółki pomagał rzekomo w sklepie, lecz właściwie zbijał
bąki. Czarne jego oczy, podobne do malgaskich, błyszczały przenikliwą
inteligencją i były piękne i pałające. Chciwe.
Przybycie nasze do wsi zbudziło u młodego Amoda niebywałe zaciekawienie i on
pierwszy ze wszystkich zgłosił się do współpracy. Po kilkugodzinnej próbie
przyjąłem go na stałe z wyjątkowo wysokim wynagrodzeniem. Nigdy w moich
wyprawach nie miałem dotychczas tak pojętnego ucznia. Wszystko chwytał w
mig, uczył się od pierwszego wejrzenia, czytał nasze życzenia z oczu, kipiał z
gorliwej przychylności i na trzeci dzień już ściągał skórki z ssaków, a na piąty
dzień z ptaków. Szóstego dnia poprosił o pięciokrotną podwyżkę pensji.
— Ile? — spytałem osłupiały.
Gdy chłopak powtórzył kwotę, obliczyłem, że byłoby to dwa razy więcej, niż zarabia
Rajaona, dygnitarz miejscowy, na swym odpowiedzialnym stanowisku szefa
kantonu.
— Amod, zwariowałeś! — wycedziłem cicho i z przejęciem.
Młody Hindus spojrzał na mnie odległym, rozmarzonym wzrokiem i dopiero po
chwili zdawał się trzeźwieć, niby ze snu przy otwartych oczach. Odmowę moją
przyjął spokojnie, jak coś nie-
162
uniknionego. I nie zrażony pracował dalej z równą jak dotychczas pilnością.
Pracował skwapliwie i sprawnie. Czasem tylko, bywało, wpatrywał się w jakiś
spreparowany okaz nadobniejszego ptaka, jak gdyby w niemym zachwycie nad
jego pięknem. Dopiero później doszliśmy do sedna tajemnicy, dlaczego Amod tak
się zamyślał: liczył. Liczył, ile ptak przyniesie zysku na rynkach świata we
frankach, w dolarach, w funtach. Młody Amod stawał się w takich chwilach
marzycielem, pogrążającym się z chorobliwą lubością w liczbowych fantazjach,
bujającym w krainie jakichś obłąkanych liczb.
Chłopacy przynieśli mi motyla uranię, jak wiadomo jednego z najpiękniejszych
owadów świata, istne cudo kolorów. Oczarowany i nieprzytomny Amod wlepił w
niego płonący wzrok, nie-ledwie pożerał owada oczyma szepcąc:
— Pięćset franków, pięćset...
Motyl Urania orientalis był wprawdzie okazały, lecz bynajmniej nierzadki na
Madagaskarze, więc rzeczowo wyjaśniłem Amodowi, że w Paryżu zapłaciliby za
niego najwyżej pięć franków.
— To nieprawda! — zawołał chłopak i w złośliwym uśmiechu nie taił przede mną
pogardy dla człowieka, tak niezręcznie ukrywającego matactwa.
Do pospolitszych na wyspie ptaków należały kardynały, których samczyki, zwłaszcza
w porze godowej, promieniały w blasku swego czerwonego jak ogień upierzenia.
W okolicy Ambina-nitela nie było ich zbyt wiele, jednak zdobyliśmy -dwa dobre
okazy i jeden nieco rozbity śrutem. Bogdan starał się go doprowadzić do porządku,
ale niezadowolony z wyniku odłożył spreparowanego ptaka na bok.
— Czy ten ptak niepotrzebny? — spytał Amod zdławionym z podniecenia głosem.
— Niepotrzebny — odrzekł Bogdan nie odrywając oczu od swej pracy.
— To... mogę go wziąć?
— Bierz go sobie!
Amod uważał to za roztargnienie lub głupotę Bogdana, złapał
163
kardynała i zaraz poszedł z nim do domu. Oświadczył tam, że posiadł przedmiot
wartości pięciu tysięcy franków. Madagaskar-ski kardynał odznaczał się
wspaniałym kolorem piór, lecz tak samo jak motyl urania był wart niewiele.
Amod popadł w pieniężny szał. Uważał siebie za bogacza, nie potrzebującego już
pracować. W istocie dnie mijały, a młody Hindus nie pojawiał się do pracy.
Rozgłaszał po całej wsi, że znalazł niewyczerpane źródło olbrzymiego bogactwa, a
nas, Bogdana i mnie, piętnował jako oszustów, kuglarzy i wydrwigroszów.
Wywołał wśród mieszkańców Ambinanitela wrzenie, którego odgłos dotarł do
uszu nauczyciela. Ramaso przybył do nas z zafrasowaną miną i prosił o
wytłumaczenie, ile w tym, co opowiadał Amod, było prawdy.
— Nic — oświadczyliśmy.
Nauczyciela, jako człowieka światłego, łatwo było przekonać o niewielkiej muzealnej
i rynkowej wartości pospolitego ptaka.
— Natrę Amodowi uszu — oburzył się Ramaso — i nagadam tym, którzy jego
bredniom tak pochopnie wierzą. Dobrze, że sobie od was poszedł. Sprawiałby
wara tylko kłopoty.
Podzielałem jego zdanie, lecz gdy Amod, wytrzeźwiały i pokorny, po kilku dniach
zapukał do naszych drzwi, uległem szelmie i przyjąłem go znowu do pracy.
Dzielny i miły zazwyczaj pracownik stawał się po prostu niemożliwy, gdy ogarniał
go obłęd liczenia. A ogarniał go od czasu do czasu. Była to jego niesamowita
poezja. Opętana, wypaczona poezja, a jednak w tym opętaniu nie pozbawiona
pewnej, absurdalnej niewątpliwie logiki: toż w młodym Amodzie rozwijał się duch
typowego handlarza-rekina. Obecność naszej wyprawy rozniecała w nim drapieżne
instynkty i oto Amod nie mógł zaznać spokoju. Gdy jego żądanie pięciokrotnej
podwyżki pensji spaliło na panewce, chłopak wyłuszczył nową propozycję,
mianowicie założenia spółki składającej się z niego, Bogdana i mnie, a mającej na
celu monopolową eksploatację okazów przyrody w dolinie Ambinanitelo na
podstawie cen, jakie osiągniemy za zbiory w Nowym Jorku.
— Przecież zbieramy dla Warszawy, a nie dla Nowego Jorku! — obróciliśmy jego
projekt w śmiech.
164
Amod był do głębi urażony, tym bardziej że dojrzewała w nim świadomość, iż on,
Amod syn Amoda, był naturalnym właścicielem i jedynie uprawnionym
eksploatatorem wszystkich bogactw zoologicznych w dolinie Ambinanitelo. Więc
wytoczył nam walkę. Buntował przeciw nam młodzież wsi, która dotychczas
łowiła dla nas owady, ptaki i ssaki, i w istocie udało mu się część jej zbałamucić.
Niewielka to była dla nas strata, gdyż nie zależało nam zbytnio na tych trzech
klasach zwierząt, przeważnie już dobrze zbadanych na Madagaskarze, natomiast
więcej chodziło nam o inne istoty, mało dotychczas znane: o tutejszą drobną faunę
słodkowodną, zbieraną osobiście przez Bogdana w licznych, małych kałużach
doliny.
Amoda wciąż trzymałem przy sobie pomimo jego dwulicowości. Nie chciałem go
oddalać, gdyż jako preparator był niedościgniony. Zresztą mimo wszystko lubiłem
gałgańskiego marzyciela. Warto było podkreślić, że pomimo walki, jaką podsycał
przeciw nam we wsi, u nas w chacie był bezwzględnie uczciwy, nawet szpilki nie
zwędził.
Amod, bystry jak zwykle, wcześnie poznał się na swym chybionym uderzeniu i
zgotował nam nową niespodziankę, tym razem aż zbyt skuteczną. Pewnego dnia
Bogdan wrócił z porannej wycieczki łowieckiej z niemałym wzburzeniem.
Oznajmił mi, że w kałuży, w której zwykle łowił i w której przed dwoma dniami
roiło się jeszcze od żyjątek, dziś wszystko dosłownie wymarło; nawet marnej
wodopójki nie było ani śladu. W drodze powrotnej Bogdan zajrzał do innej kałuży
i stwierdził to samo — żadnego w niej życia. Wobec tego po południu razem
wyszliśmy na łąki. Badania nasze rozproszyły wątpliwości. Wszystkie okoliczne
kałuże doliny, nawet dość odległe, były zatrute, a zatruł je nasz dowcipny Amod
prawdopodobnie owocami tanguinu. To już była klęska prawdziwa i miarka
przebrana. Cel naszego przybycia do doliny zwichnięty. Bogdan nie miał tu już
pracy. Hultaja Amoda wypędziliśmy z krzykiem.
Cios, tak świetnie wymierzony, tylko przypadkiem nie przyniósł Amodowi trwałego
zwycięstwa. W trzy dni po zatruciu kałuż przyszła wielka powódź rzeki
Antanambalana, zalewająca całą dolinę i wszystkie kałuże — owa powódź, która
zabrała
165
dziecko — a po jej ustąpieniu powstały, nowe kałuże o czystej wodzie i w nich nowe,
obfite życie drobnej fauny.
Rozpasana bujność przyrody w dolinie wydawała różne owoce, a wśród nich
mnóstwo było trujących i szkodliwych. Malgasz, wrośnięty od pokoleń w dolinę,
dawał sobie radę, umiał wybierać owoce, umiał uśmierzać wrogość przyrody,
odwracać jej ostrze — i oto żył w duchowej równowadze między swą pracą na
polach ryżowych a wiarą w swe demony. Natomiast obcy człowiek, nie przywykły
do takiej przyrody i jej kaprysów, nie dawał sobie rady, doznawał zawrotów
głowy, zachłystywał się wewnętrznie i wylęgał niedorzeczne marzenia: oto Amod,
syn Amoda.
34.
Chata na palach
tl eszcze niedawno temu chata moja pachniała niedobrze, złowrogo. Brązowi
ludzie stronili od niej, nawet ich psy się bały. Psy nie chciały nigdy wejść do
środka.
Dwa kundle, wesołe oczajdusze, hulały zawsze w pobliżu z wiatrem w pędy,
stroiły psoty głupim kurom i urządzały żywiołowe zabawy z kimkolwiek się dało
— lecz mojej chaty nie lubiły. Wszystko robiłem, by pozyskać ich zaufanie, i żeby
zwabić je do siebie, rzucałem im na środek chaty najsmaczniejsze kosteczki.
Psiska często zbliżały się, wchodziły na werandę, zaglądały do wnętrza i wciągały
miłą woń przynęty. Ale równocześnie wciągały obce, podejrzane zapachy,
poważniały i marszczyły czoło. Nigdy, nigdy nie przekraczały progu. Była to dla
mnie moralna klęska, gdyż nieufność psów do mnie, psów-barometrów,
odpowiadała zadziwiająco nieufności innych mieszkańców sioła, brązowych ludzi.
Dziś — jaka zmiana! Te same psy wpadały z niesfornym hałasem do chaty,
harcowały w niej jak na własnym podwórku, swawoliły po wszystkich kątach,
przewracały krzesła i miski, były bezczelne i przymilne. Tu, nie gdzie indziej,
oddawały się rozkoszy wyłapywania sobie pcheł. Velomody wypędzała je i łajała,
jak mogła, lecz była bezradna, bo zwierzaki ją lubiły: przego-
166
nione przez jedne drzwi, wchodziły do chaty drugimi. Wraz z nimi wchodziła
wesołość.
A przecież chata była taka sama, jak była dawniej, i tylko przybył dziś jeden
człowiek: mała, brązowa dziewczyna, Velo-mody, i jej kudłaty przyjaciel babakut.
Dawniej, co dzień po wschodzie słońca, budziły mnie ze snu radosne śpiewy dronga,
czarnego kosa, gnieżdżącego się na drzewie nad chatą. Potem drongo odleciał w
inne strony, drzewo zamilkło i nikt mnie nie budził. Sam się budziłem i w
poczuciu samotności byłem nieswój do południa.
Dziś budziły mnie najpiękniejsze odgłosy: dziewczęce śmiechy.
Zapowiedziałem Velomody, że ma prawo zapraszania do naszej chaty wszystkich
przyjaciółek, jakie miała, i częstowania ich wszystkim, co ja posiadałem. Więc co
dzień świtaniem dziewczyna przyjmowała na werandzie swe liczne rówieśnice i
kuzynki, czasem przybyłe nawet z drugiej strony rzeki, a kucharz Marovo gotował
im cejlońską herbatę i częstował sowicie cukrem i europejskimi sucharami. W
półśnie słyszałem poprzez trzcinową ścianę ich dziewczęce szczebioty w języku
tak miękkim, tak dziwnie melodyjnym, że przy nim nasze języki Europy wydawały
się barbarzyńskim bełkotem i sykiem. Potem któraś z brązowych dziewczyn
zaśmiała się głośniej i budziła mnie na dobre. Po takim zbudzeniu uśmiech
przylgnął do człowieka mocno; nie schodził z jego twarzy przez długie godziny,
pozostawał przez cały dzień.
Całą chatę dokoła okrążała weranda, zacieniona od słońca i deszczów szerokim
dachem palmowym. Z każdej z czterech stron werandy widać było przepych
krajobrazu i- urodę doliny. Zielone ryżowisko w ramach czerwonych hibiskusów i
legendarna nad nim góra Beniowskiego; bogate ogrody kawowców i nad nimi
poszarpane stoki innych gór z puszczą, której dotychczas, nie tknęła stopa ludzka;
malownicze chaty sioła i olbrzymie postacie palm kokosowych; wijąca się droga,
zalana gorącym słońcem i barwnymi ludźmi, i wielka rzeka, na którą Malgasze
patrzyli jak na dzikiego zwierza — wszystko to były jak gdyby części snu o
porywającym pięknie i wszystko to zamieniało się w rozdziały niezwykłego
romansu, przeżywanego wzrokiem. Nigdy i nigdzie dotychczas w tak silnym
napięciu nie przeżywałem zjawiska,
167
L ...
w którym zmysłowe przygody oczu przeistaczały się we wzruszenia duszy. Była to
wielka łaska, za którą wdzięczność czułem do krajobrazu, jak również do chaty i
jej werandy.
Na werandzie pisałem co dzień ustępy mej książki o Madagaskarze. Około południa
ogromna powódź światła i gorąca zalewała dolinę i ludziom wysuszała serca i
gardła. Wtedy zbliżała się do mnie Velomody cicho i boso (dziewczyna chodziła
zawsze boso) i przynosiła posiłek: owoc kokosu zerwany przed chwilą z sąsiedniej
palmy. Dziewczyna rozbijała go siekierą, przezroczysty płyn zlewała do szklanki,
biały miąższ wycinała na talerz i podawała. Płyn był chłodny jak z lodu wyjęty,
miąższ wonny jak silne pachnidło, o właściwościach prawie że cudotwórczych: po
spożyciu owocu znikało natychmiast zmęczenie. Niebawem w ciężkim powietrzu
werandy zawisał zmysłowy aromat kokosu; kokosem pachniały moje usta i ręce,
tak samo jak ręce i włosy Velo-mody. Dziewczyna stała z boku milcząca i
uśmiechała się łagodnie.
Potem już trudno było wracać do pisania o Madagaskarze. Barwny krajobraz doliny,
urok świeżego kokosu i troskliwość dziewczyny to podniecające oblicze
Madagaskaru, lecz jakże ująć jego gorące tętno w chłodne słowa języka ludzkiego
i jakże jego tropikalny czar udostępnić wyobraźni ludzi, żyjących w
umiarkowanym klimacie? Niestety, czar tego krajobrazu, owocu i dziewczyny był
żywy wyłącznie w tej dolinie i nierozerwalnie związany z tą chatą i z tą werandą.
Gdy Velomody wprowadziła się do mnie, obawiałem się, że wypowie wojnę licznym
jaszczurkom gekkonom, żyjącym w zakamarkach chaty. Ku mej radości
dziewczyna nie tylko że nie wypowiedziała im wojny, lecz uznała je za dobre i
święte stworzenia. Więc gekkony mogły żyć dalej; za dnia spały spokojnie w
swych kryjówkach, w nocy zaś baraszkowały wesoło po ścianach i smyrgały pod
dachem. Były ciemne, spłaszczone i brzydkie, lecz przy tym niezmiernie chybkie,
pożyteczne i radosne. W nocy zawzięcie łowiły komary i inne szkodniki, szeleściły
na suchej trzcinie i często wydawały triumfalne poświsty. Bez gek-konów chata
malgaska byłaby bez wdzięku. W mojej chacie uwijało się wiele gekkonów.
Pewnego poranku znaleźliśmy na podłodze resztki dlbrzymiej
168
skolopendry, ślady nocnego dramatu. Jadowity stwór wtargnął podczas naszego snu,
widocznie po palach, do środka chaty, lecz napadnięty przez gekkona, uległ i
został pożarty. Nieznany gek-kon wyświadczył nam przysługę i spełnił rycerskie
dzieło, nam, ludziom, pozostawiając już tylko drobne dokończenie: rano Ve-
lomody zgarnęła chitynowe nogi i szczęki po skolopendrze i rzuciła je na wiatr.
Jakaś rzewna współpraca jaszczurki z człowiekiem, przy czym mała jaszczurka
dokonała lwiej części trudu i broniła, aczkolwiek bezwiednie człowieka.
Któregoś dnia kuzyn Velomody przyniósł nam mikrolemura, najmniejszego
przedstawiciela czcigodnej rodziny lemurów, zwierzątko małe jak szczur, lecz o
wielkiej, okrągłej głowie i olbrzymich, cudacznych oczach. Tak olbrzymich, że
kierując spojrzenie na zwierza widziało się najpierw oczy, a dopiero w następnej
chwili resztę ciała. W przeciwieństwie do innych lemurów malec był
nieprawdopodobnie dziki, nie dawał się głaskać i jak wściekły gryzł Velomody.
Dziewczyna znosiła mu suty pokarm, skoczki, i dbała o niego jak rodzona matka,
lecz on pozostawał nieczuły i przerażony. Nawet nasz oswojony babakut starał się
go obłaskawić — wszystko na nic.
Wzrok jego był zawsze pałający. Oczy świeciły jak dwa ognie. Buchały różowym
fioletem tak intensywnym, że wydawały się cudownymi reflektorami przyrody.
Pod ich naporem ulegałem wrażeniu, że lemur jak gdyby pytał o coś człowieka.
Reflektory wyrażały nieprzebraną ciekawość. Była w nich odwieczna męka i
odwieczne pytanie. Tak patrzył zwierz na innego zwierza, który się oddalił i został
człowiekiem. - „
Wieczorami, czasem głęboko w noc, siedziałem w chacie i pracowałem. Velomody
już dawno położyła się i spała bezgłośnym snem ludzi zdrowych i pierwotnych. Z
dworu wdzierała się potężna muzyka tropikalnej nocy; w chacie czuwaliśmy,
oprócz gekkonów, tylko my dwaj: mikrolemur i ja.
Gdy bez ruchu siedziałem nad książką, lemur nabierał ufności, zeskakiwał na mój stół
i wyjadał skoczki z przygotowanej dla niego misy. To jakby pierwszy krok
oswojenia. Patrzył przy tym na mnie nieprzerwanie, jak uparty duch, z tym samym
wyrazem nieziszczonej ciekawości w ogromnych, fioletowych oczach. Lecz
169
ledwie uśmiechnąłem się do niego, odskakiwał. Nawet mój uśmiech go płoszył i
lemur jednym susem uciekał daleko, pod dach. Stamtąd znów śledził.
Tymczasem Velomody otworzyła oczy i nie ruszając się wlepiała we mnie uporczywy
wzrok, równie badawczy, ale inny niż wzrok lemura. Kobiecy. Wzięty w
spojrzenia ich dwojga, znalazłem się w kręgu niewysłowionego czaru.
35.
Serce matki, osa i Velomody
śród zwierząt nie było zapewne żarliwszej miłości macierzyńskiej niż
przywiązanie matek tsurów do swych dzieci. W zaroślach doliny włóczyły się
urzeczone tkliwością zwierzaki i wszyscy mieszkańcy Ambinanitela wiedzieli, że
tsury miały obłąkane serca. Wiedział to także Betsihahina, siedmioletni brat mojej
Ve-lomody, znawca przyrody, miłośnik tajemnic, odkrywca i rezolut.
Betsihahina złapał nad rzeką dwa tsury, matkę i jej młode, przyniósł mi je przed
chatę, młode uwiązał za nóżkę do pala, matkę puścił na wolność i kazał mi
podziwiać. Podziwiałem. Matka, chociaż to dzikie i płoche zwierzątko, już nie
uciekła. Pozostała przy uwiązanym dziecku, pomimo obecności strasznych ludzi.
Chodziła w krzewy po żer, lecz wracała, zawsze wracała i pozwalała nawet
dotknąć się ludzkiej ręce. Pozwalała się głaskać, byleby być przy swoim dziecku.
Podziwiaj, vazaho!
Tsur, coś w rodzaju małego jeża, należał do potulnej rodziny tanreków. Było to
stworzenie krótkowzroczne, kolczaste, nader komiczne, o drobniuteńkich ślepkach
i długim, ryjkowatym nosie. Zabawny patałach, a przecież jak wielki w nim duch
bohaterskiej miłości, jakie oddanie bez granic. Patrzałem na to zjawisko ze
wzruszeniem i szacunkiem i miałem wrażenie, że na mych oczach rozgrywała się
wielka tajemnicą zwierzęcego serca.
Zamierzałem uwolnić młode zwierzątko i przerwać to niestosowne podziwianie,
ale jakieś inne sprawy weszły mi w drogę i zapomniałem o małym więźniu. Potem
nagle było za późno: z pobliskiego gąszczu przypełzła śmierć. Wąż. Pod
nieobecność
170
matki gad napadł na tsurzątko. Ludzie skoczyli na pomoc, tłukli napastnika, wyrwali
mu z paszczy zdobycz. Poszarpany tsurek nie żył. Z obchodu wróciła matka,
powąchała zwłoki, z bólu zgarbiła się w dziwny sposób i tak zastygła w bezruchu.
Z tępym wzrokiem, utkwionym w nieżywe dziecko, bez głosu, bez krzyku, obraz
niemej boleści i wyrzut ludzkiego sumienia.
Betsihahina chciał zwierzątko naiwnie pocieszyć, brał je na rękę, pieścił. Lecz tsur
był nieczuły: nawet z góry, z daleka, patrzył jak urzeczony na nieszczęsne dziecko,
niezdolny oderwać wzroku.
Tak minęło kilka godzin bez zmiany; tsur odrętwiały, zjeżony, czuwał wciąż przy
zwłokach. Potem stała się rzecz nie do wiary, bezprzykładna. Tsur-matka zdechła.
Matczyne serce nie przeżyło straty, niewątpliwie pękło. W Ambinanitelo, dolinie
drapieżnych instynktów w przyrodzie, bezlitosnej walki, dzikich łowów i
pożerania słabszych, w dolinie, gdzie głód silniejszego bywał przeważnie
przyczyną śmierci słabszego — było to zdarzenie przejmujące i bezprzykładne:
śmierć z miłości.
Ogarnął nas smutek i poczucie winy. Nawet mały Betsihahina był zbity z tropu, lecz
nie na długo, i wnet przedsiębiorczy chłopczyk miał zbawienną radę:
— Wiesz — powiedział żywo do mnie — jutro przyniosę dwa nowe tsury: matkę i
dziecko.
— Wiesz — odpowiedziałem nieśmiało — może lepiej dać spokój tsurom...
— Ależ przyniosę tsury! — upierał się zapaleniec. — Będzie znowu ładna zabawa!
— Przynieś... ślimaki! — podsuwałem chytrze.—Ślimaki to dopiero zabawa!
Lecz Betsihahina ocenił ujemnie ślimaczy pomysł, doznał rozczarowania, żywił
pogardę i w ogóle nie rozumiał białego człowieka, dotychczas tak rozsądnego.
Betsihahina poniekąd miał prawo do tego: liczył dopiero siedem lat.
Velomody, siostra Betsihahiny, a moja malgaska vadi, miała szesnaście lat i zupełnie
inny pogląd na świat. Ona już wiedziała, czego chce. Chciała dziecka. Pięknego,
śniadego dziecka. Cała jej
171
i ‘I’ 1
krew wołała o takie dziecko, wszystkie nerwy pragnęły dziecka. Była to
wszechwładna żądza, treść jej snów na jawie i treść jej nocnych rojeń. Doznania
zmysłów i przeżycia ciała schodziły na dalszy plan. Pierwszą rzeczą było dziecko i
nawet mąż jej, którego na swój sposób kochała i uznawała, to tylko środek do tego
celu, narzędzie jej marzeń. Tak oto najpotężniejszy instynkt kobiecości odzywał się w
młodym dziewczęciu i w tej czystej pier-wotności dochodził swych praw.
Lecz skoro Velomody żądała dziecka, to i ja w zamian żądałem od niej innej
przysługi. Żądałem, by brązowa dziewczyna pokochała wszystkie dobre zwierzęta,
tak jak ja starałem się je kochać: bezinteresownie. To, niestety, dla Malgaszów było
trudne zadanie, prawie ponad siły.
Gdy Velomody wałęsała się ze mną po,polach na skraju puszczy, gorliwie zgłębiała
tajemnice owadożernych roślin. Witała radośnie, owszem, każdego dronga, czarnego
kosa, bo to ptak-przy-jaciel szczepu Betsimisaraków. Lecz inne ptaki były jej
obojętne i po prostu ich nie dostrzegała. Zadowolona, że mogła mi nosić przyrządy do
łowienia owadów, śmiała się, owszem, do wspaniałych motyli orizabus, bo to dobre
duchy doliny. Nigdy ich nie zabijała. Lecz innych motyli nie uznawała; a jeśli je
schwyciła, brzydziła się nimi i łamała im skrzydła. Osy zaduszała patykiem,
skoczkom urywała głowy. Świat serdecznych wzruszeń w przyrodzie był jej obcy.
Velomody przeczuwała podświadomie przepaść między nami, bolała nad tym i trochę
się trwożyła o swe przyszłe, urodziwe dziecko.
Lecz któregoś dnia minęły jej obawy, gdy dziewczyna spotkała nad ścieżką małą osę i
zakochała się w niej. Zakochała tak zapamiętale, że pozbyła się malgaskiej
powściągliwości i nawet głośno chwaliła się wobec mnie, że osa jest jej siostrą.
Osa zbudowała na gałęzi krzaka gniazdko w formie beczułki, w której znajdowała się
poczwarka, dziecko osy. Matka otaczała swe potomstwo troskliwą opieką i czuwała
w pobliżu. Biada zbliżającym się intruzom. Osa rozbzykiwała się groźnie skrzydłami,
zrywała się do lotu i jak wściekła szumiała dokoła, niezależnie od tego, czy to był
lemur, ptak drongo lub człowiek.
Zapalczywość odważnej matki olśniła dziewczynę i otworzyła
172
jej oczy. Osa stała się jej duchową przyjaciółką, godłem walczącej samiczki, świętą
istotą, fadi.
Dwa macierzyńskie uczucia, ludzkie i owadzie, święciły swe wspólne gody. Tworzył
się mistyczny, tak drogi Malgaszom sojusz, w którym człowiek czerpał siłę z
duszy zwierzęcej. I nie tylko siłę: Velomody znajdowała równocześnie pomost do
białego męża. Kochając osę utwierdzała swą wiarę w dziecko. Była szczęśliwa.
Patrzyłem z boku na przeżycia dziewczyny i dziwiłem się zmianom, jakie zachodziły.
Zmianom u siebie. Chciałem wpierw nakłonić Velomody do moich
przyrodniczych wierzeń, a oto stało się inaczej: to ona wciągnęła mnie na swoje
tory. Tory, na których chyliłem czoło przed rozpętanym żywiołem macierzyńskiej
miłości. I gdzie była heroiczna, porywcza, podniosła, maleńka matka-osa. A obok
osy — mała, waleczna dziewczyna, spragniona dziecka.
Drwiłem z brązowych mężczyzn pół serio, pół żartem i mówiłem im w oczy, że są
nicponie i cwane lenie. Sami mało co robili, a całą prawie pracę zwalali na słabsze
barki niewiast. Czy to sprawiedliwy podział zajęć? Kto spełniał najcięższe roboty
w polu? Kobiety. Kto krzątał się na ryżowiskach, sadził i zbierał ryż, znosił go z
pola i gotował? Kobiety. Od rana do wieczora, zawsze i wszędzie — kobiety.
Czy to w porządku?
»
Moi przyjaciele, stary Dżinarivelo, Tamasu i Berandro, słuchając
takich poglądów wybałuszali na mnie zdumione oczy i rozdziawiali
usta. Potem brązowych mężów ogarniała wesołość — vazaha miał zabawne
pomysły! — a Dżinarivelo dobrotliwie mi tłumaczył, że kobiety były na
to stworzone. Tak było zawsze i tak zawsze będzie, bo to boskie
przykazanie natury, a zresztą, dlaczego zapominałem, że mężczyźni
przygotowywali ryżowiska pod uprawę przeganiając na nich całymi
dniami bydło?
— I któż by zresztą zastąpił kobiety w pracy na polu? — pytał
Berandro.
173
— Jak to: kto? Mężczyźni! — odparłem. W Europie wyłącznie mężczyźni
orzą, sieją, koszą...
Na to nowy wybuch wesołości, a Tamasu nie mógł powstrzymać się od
złośliwego pytania:
— Czy wobec tego w Europie mężczyźni także rodzą dzieci?
Bo to, co vazaha mówił, było dziwne i nieprawdopodobne.
Przecież wiadomo, że kobieta rodziła. To jej przeznaczenie: być
matką. Ziemia również rodziła, ziemia była również matką i między
ziemią a kobietą nie było istotnej różnicy. Czy biali ludzie nie
wiedzieli, że dusza kobiety wywodziła się z duszy ziemi i jeżeli
przyroda powierzyła kobietom trud rodzenia dzieci, to musiała im
również powierzyć i trud przy płodach ziemi?
Moi przyjaciele byli rozochoceni, bo ich pojęcie o rodzeniu było tak
jasne i tak rozumne.
W gorącej, bujnej dolinie wyrastała w świadomości Malgaszów wielka
potęga: miłość macierzyńska. Jedno uczucie ogarniało wszystkie
twórcze matki, jeden korowód łączył przedziwnie plenność ziemi ze
szczęściem kobiety, z tkliwością zwierząt, z tajemnicą owadów, i
nawet z uniesieniem czupurnej, małej osy. Korowód potężny, zwycięski,
wszechobejmujący... A przecież poza jego nawiasem stała połowa
ludzkości i nie brała w nim udziału; stał mężczyzna jak figura szara
i zbędna, jak truteń, jak pionek. Mimo że silne jego mięśnie, on
przecież tutaj, wśród bogactwa rozrodczych instynktów — był tylko
pionkiem, tylko narzędziem.
36.
Motyl lolopaty, zwiastun śmierci
— Czy dobrze idziemy? — pytałem Velomody.
— Dobrze, vazaho — odpowiadała cicho, raczej wymową swych żywych oczu niż
głosem.
— Czy na pewno znasz drogę?
— Na pewno.
174
— 1 długo jeszcze pójdziemy?
— Krócej niżby zagotować ryż.
„Zagotować ryż” było malgaską miarą czasu, wynoszącą mniej więcej kwadrans.
Dawno opuściliśmy już uprawne pola, ścielące się dokoła Ambi-nanitela. Za nami
zamilkły odgłosy wsi. Zewsząd otoczyła nas puszcza. Ukośne, popołudniowe
promienie słoneczne ledwo docierały do ziemi poprzez gęste listowie. Ścieżka
wiodła wzdłuż Antanambalany w górę rzeki, chociaż samej wody nie
dostrzegaliśmy i tylko bliskość jej odgadywało się po wilgoci gruntu.
Puszcza otaczała nas tak bujna, że nawet nad Amazonką niewiele znałem ustroni o
podobnym natłoczeniu. Cały rozpęd, na jaki stać było trzy twórcze siły: stałą
wilgoć, stały upał i nadrzeczną urodzajność gleby — ów rozpęd spłodził tu
nieprzebitą gęstwinę drzew, krzewów, lian i trawsk. Pnie i gałęzie przeważnie
kryły się pod kobiercem przeróżnych narośli, wśród których odkrywaliśmy znane
nam gatunki storczyków. Potężne paprocie drzewiaste sterczały jak widma nie z
tego świata. Wężo-wiska lian okręcały się dokoła pni olbrzymów i dławiły je. Inne
pnącza zwisały z gałęzi niby festony i kotary, a było ich tak wiele, że las wydawał
się czasem istotą, którą okrutnie złapano w sieci i wprzęgnięto w jarzmo. Czy
dziwić się Malgaszom, że bali się puszczy i uważali ją za siedlisko mściwych
duchów?
Nagle Velomody, krocząca przede mną o parę kroków, wydała stłumiony okrzyk
przerażenia i cofając się przyskoczyła do mnie. Chwyciła mnie kurczowo za ramię.
Wylękniony wzrok wlepiła w coś daleko przed sobą.
—‘ Lulpat! — szepnęła i czułem, jak drżała jej ręka.
Lolopaty — wymawiało się lulpat — znaczyło dosłownie: motyl śmierci. Była to
dość wielka ćma nocna o ciemnobrązowej barwie i czarnych zygzakach na
skrzydłach. Często przebywała w pobliżu sadyb ludzkich. Kilka okazów tego
motyla, którego nazwa łacińska brzmiała Patula valkeri, Bogdan schwycił już
podczas nocnych łowów przy lampie na płótnie. Musiał przy tym baczyć, by żaden
Malgasz nie zauważył połowu, każdy lolopaty bowiem uchodził za ducha
zmarłego czarownika. Jako złowróżbny zwiastun śmierci był na całym
Madagaskarze jednym z najgroźniej-
175
szych fadi. Nie tylko dotyk jego, lecz nawet sam widok przynosił nieszczęście.
Idąc za wzrokiem dziewczyny odkryłem lecącego wśród krzaków motyla, którego w
półmroku widocznie coś przedwcześnie zbudziło. Wyrwałem z jej rąk siatkę i w
wielkich susach popędziłem za lolopaty.
— Stój, vazaho! — słyszałem za sobą okrzyk po malgasku. W podnieceniu
Velomody zapomniała o języku francuskim.
Dopędziłem motyla pomimo gęstwiny i szczęśliwie schwyciłem go w siatkę.
Trzepotał się w niej jak czarny ptaszek. Za mną przybiegła Velomody. Doskoczyła
do mnie i szarpnęła gwałtownie za ramię. Twarz jej pałała obłędnym wyrazem
sprzeciwu.
— Puść go, vazaho! — krzyknęła. — Nieszczęście!... Wielkie nieszczęście!...
Nigdy dotychczas nie ulegałem jej zachciankom, gdy chodziło o niedorzeczne
przesądy malgaskie. Lecz teraz zawahałem się. Wyraz lęku i rozpaczy w jej oczach
ostrzegł mnie, że nie wolno mi przeciągać struny.
— Nie zabijaj go, nie zabijaj! — błagała Velomody.
Na ogół nie była skłonna do uniesień, więc nagły jej przestrach uświadomił mi całą
wagę, jaką dziewczyna przykładała do sprawy.
— Dobrze, Velomody. Uspokój się! — powiedziałem. Motyla puściłem na
wolność. Uśmiechnąłem się widząc, z jaką
ulgą moja vadi ścigała wzrokiem uciekającego lolopaty.
— Bardzo niebezpieczny — usprawiedliwiała się.
— Chyba tylko dla ciebie! — zaprzeczyłem żartobliwie. — Ja — vazaha.
Dziewczyna odzyskała szybko swój zwykły spokój. Odrzekła z niewzruszoną miną,
tylko mrugnięcie powiek zdradzało jej ukrytą kpinę:
— Vazahowie nigdy nie umierają, ej?
— Ale nie od takiego lulpata — odparłem.
— Niebezpieczeństwo było blisko nas, blisko ciebie też — krótko i
poważnie stwierdziła Velomody i kroczyliśmy dalej.
Powodem naszej obecnej wyprawy był inny motyl, którego parę dni temu chłopacy
złowili w puszczy i nam przynieśli. Cho-
...Nawet, z góry tsur patrzył jak urzeczony na nieszczęsne dziecko, niezdolny
oderwać wzroku... (str. 171)
176
..Betsihahina żywit pogardę, nie rozumiał białego człowieka i miał prawo do tego:
liczył dopiero siedem lat... (str, 171)
ciaż był bardzo zepsuty, to jednak na jego widok Bogdanowi i mnie zbielały oczy ze
zdumienia, był to bowiem największy na świecie zawisak, Xanthopan morgani
praedicta. Goliat z rozmiarów przypominający raczej jaskółkę niż motyla, miał
kolor brązowawy, a brzuch różowy. Obecność w okolicy Ambinaniteła rzadkiego
zawisaka wielce nas uradowała i zaczęliśmy dopytywać się mieszkańców wsi o
drugą osobliwość Madagaskaru, biologicznie ściśle związaną z Xanthopanem: o
storczyka Angraecum sesąuipedale, słynnego z tego, że kwiat jego posiadał
cudacznie długą ostrogę.
Niezwykły storczyk, znany Europejczykom od przeszło dwóch wieków, budził
zawsze sensację i ciekawość, w jakim celu przyroda wyposażyła go w tak
nadmierny przyrząd. A oto niedawno temu odkryto motyla Xanthopana i sprawa
się wyjaśniła. Nienormalnie długa trąbka pyszczkowa motyla właśnie odpowiadała
nienormalnie długiej ostrodze storczyka. I w istocie, gdzie na Madagaskarze rósł
piękny a cudaczny storczyk, tam żył także motyli olbrzym i przylatywał do niego
po nektar.
Posiadając motyla zaczęliśmy dopytywać się we wsi, gdzie w okolicy rósł
poszukiwany storczyk, i okazało się, że mieszkańcy znali takie miejsce. Więc
obecnie Velomody prowadziła mnie do ustronia, w którym spodziewaliśmy się
znaleźć roślinę.
— Już jesteśmy blisko — mówiła.
Przed nami zamigotała biała powierzchnia wody. To nie była sama rzeka, lecz
szeroka jej odnoga, rodzaj zatoki. Także i tu, jak gdzie indziej, gęstwina wtłaczała
się aż ponad wodę. Velomody zaprowadziła mnie o kilkadziesiąt kroków od
ścieżki. W pobliżu brzegu zatoki sterczało kilka na pół zwalonych drzew, a na ich
zmurszałych pniach jaśniały — tak, to one! — storczyki, o które mi chodziło.
Poznałem natychmiast ich sześciolistne, białe kwiaty z długimi ostrogami. Było
tych kwiatów dwadzieścia kilka, bajeczne gwiazdy na tle zielonego poszycia.
Z siatką w ręku ukryliśmy się niedaleko. Nie przypuszczałem, żeby przyleciał zaraz
pożądany zawisak, jeszcze bowiem brakowało godziny czasu do zachodu słońca, a
poza tym motyl nie był pospolity. Należało tu w przyszłości podjąć stałe i
cierpliwe zasadzki. Dziś to tylko próba.
12 —
Gorąca wieś...
177
Czekanie nie było przyjemne. Komary cięły jak smoki, a siatek ochronnych nie
zabraliśmy. Mimo to przyjemnie było patrzeć na piękny krajobraz dokoła.
Staliśmy o kilkanaście kroków od zatoki i mieliśmy otwarty widok na jej
brzegi. Cicha, mulista woda tworzyła, widać, dodatkowe źródła ciepła i wilgoci,
bo buj-ność roślin była tu fantastyczna.
Powiał przedwieczorny wietrzyk i nagle przyniósł nam obrzydliwy zapach
gnijącego mięsa. Niedaleko naszego stanowiska wyrastała z wody okazała
roślina arum. Wśród liści długich na metr wznosiła się łodyga z potężnym
kwiatem. Była to mięsista pochwa śnieżnej białości, a w jej środku tkwił
szkarłatny słupek. Małe muszki służyły do zapładniania olbrzymiego kwiatu i
dla nich to arum wytwarzał ową gnilną woń, ażeby je zwabić do siebie. Szata
— majestatyczna, smród — piekielny.
Nagle Velomody nadstawiła ucha i dała mi znak ręką. W pobliżu, pod
krzakiem, rozlegał się stłumiony pisk. Ptasi czy owadzi, nie wiedziałem
dokładnie.
— Zaczekaj! — zawołała dziewczyna, chwyciła leżący na ziemi kijek,
doskoczyła do krzaka i żwawo grzebała pod nim w trawie.
Znalazła, czego szukała. Podniosła na patyku coś długiego i cienkiego, co
ruszało się jak niemrawy wąż. Lecz okazało się, że to nie wąż. Oczom ledwo
wierzyłem: dżdżownica, długa na metr, gruba jak palec. Do tego dżdżownica
wydająca piskliwe tony.
— Napotykamy dziś same dziwadła i olbrzymy! — zaśmiałem się do
Yelomody chowając niezwykłą zdobycz do puszki.
37.
Niezwykłe spotkanie
O,
‘d strony wody usłyszeliśmy słaby, miarowy plusk: ktoś wiosłował. Podpływał na
czółnie do miejsca, w którym ścieżka kończyła się nad zatoką. Najpierw
słyszeliśmy, jak ludzie dobijali do przystani i wyskakiwali na ląd; a potem
ujrzeliśmy ich. Czterech młodych Malgaszow szybkim krokiem wchodziło na
ścieżkę i zbliżało się do nas. Uderzyło mnie, że dwóch z nich trzymało w ręce
dzidy zakończone żelaznym grotem, broń, jaką nosili da-
178
łeko na południu wyspy mężczyźni ze szczepu Antandroj. Tutaj tego zwyczaju nie
było.
— Czy to Antandroje? — spytałem dziewczyny.
— Nie — zaprzeczyła ruchem głowy.
— Betsimisarakowie?
— Tak.
— A znasz ich?
— Nie. Pierwszy raz ich widzę.
— Czemu noszą te dzidy? — uśmiechnąłem się na tak wojownicze uzbrojenie.
Przybysze byli młodzi. Najstarszy z nich nie miał dwudziestu dwóch, trzech lat.
Rzucało się w oczy ich podniecenie. Niespokojnym wzrokiem szukali czegoś
dokoła i oczywiście łatwo nas dostrzegli. Mój widok spowodował wyraźne
zmieszanie. Gdy pierwszy z nich mnie odkrył, stanął jak wryty z wytrzeszczonymi
oczyma i ostrzegł swych towarzyszy przerażonym głosem:
— Vazaha!
Wszyscy czterej gwałtownie cofnęli się o kilka kroków i rozważali, co czynić. Trudno
im było ukryć wzburzenie. Ich przestrach wydawał mi się śmieszny i dziwny. Nie
było już na Madagaskarze Malgaszow, którzy nie znaliby białych ludzi.
Po chwili przybysze coś postanowili i zbliżyli się do nas z grymasem na twarzach.
Nie był to szczery uśmiech.
— Uważaj, vazaho! — półgłosem ostrzegła mnie zatrwożona Velomody. — Oni są
fałszywi!
Nie pozwoliłem im podejść bliżej niż na piętnaście kroków.
— Stójcie! — zawołałem. — Ani kroku bliżej. Czego chcecie? • r— Nic —
odpowiedział najstarszy z nich.
Podczas gdy jego towarzysze zatrzymali się, on nie usłuchał mego wezwania i
spokojnie kroczył dalej. W garści dzierżył dzidę. Podniosłem strzelbę.
— Stój, bo strzelam! — wycedziłem twardym głosem. — Mam nabitą dubeltówkę.
Malgasz przystanął.
— To niepotrzebnie tak grozić — rzekł z wyrzutem w głosie. —¦ Kim wy jesteście?
— spytałem.
— Mieszkańcami wsi po drugiej stronie rzeki.
179
— Jakiej wsi?
— Rantavatobe.
Była to wieś leżąca nieco powyżej Ambinanitela.
— On kłamie, vazaho! -— szepnęła do mnie Velomody. — On stamtąd nie jest.
Ładna awantura! Nie rozumiałem do czego tych czterech przybyszów właściwie
zmierzało i dlaczego tak się przejęli ujrzawszy mnie. W każdym razie musiałem
mieć się na baczności i jak najszybciej wycofać z niewyraźnej sytuacji. Mógłbym
poprosić Ve-lomody, by im wytłumaczyła, kim jestem. Lecz czy odniosłoby to
pożądany skutek, jeśli to byli przestępcy?
Wtem od strony zatoki rozległy się głosy. Nadpływała druga łódka i na brzeg
wysiadło kilku nowych wioślarzy. Między tymi, z którymi rozmawiałem, a świeżo
przybyłymi wywiązała się krótka, ożywiona wymiana słów po malgasku.
— Uciekajmy! — szepnęła Velomody. — Oni chcą ciebie złapać. Teraz ich wielu...
Trzymając strzelbę w pogotowiu zamierzałem oddalić się. Spostrzegł to ów
najbliższy Malgasz i jakkolwiek nie ruszał się z miejsca, zawołał do mnie
nakazującym głosem?
— Nie odchodź, vazaho!
— Pamiętaj — odrzekłem mu groźnie — że mam w lufach dwa naboje. Dwóch
najbliższych położę trupem. Zanim inni nadążą doskoczyć, strzelba będzie
ponownie nabita... Czego wy w ogóle chcecie?!
Bez względu na wynik zajścia postanowiłem przeprowadzić swoje i odejść. Lecz
wypadki nastąpiły po sobie z tak błyskawiczną szybkością, że nie oddaliłem się
nawet i dziesięciu kroków.
Nowo przybyli biegnąc z daleka dokoła naszej grupy starali się odciąć mi odwrót.
Nagle Velomody wyskoczyła spod mego boku i popędziła w stronę tych, którzy
zabiegali nas od tyłu. Czyżby to jej zdrada? — przeszyła mnie idiotyczna myśl
mniej bólem niż osłupieniem.
— Velomody!!! — krzyknąłem.
Dziewczyna nie zważając na mnie przystanęła i zawołała do jednego z przybyłych:
— Razafy!
180
Razafy odpowiedział okrzykiem zdumienia. Przybiegł do Ve-lomody. Oboje nie
ukrywali swej radości. Młodzieniec uchwycił dziewczynę oburącz za ramiona i w
przypływie uniesienia tęgo ją trząsł. Reszta Malgaszów przyglądała się scenie z
tym samym oszołomieniem, z jakim ja na to patrzałem.
Velomody odwróciła się twarzą do mnie i rozpromieniona wskazała na młodzieńca:
— To Razafy.
A gdy zobaczyła, że nie wiem, kto był Razafy, dodała wesoło:
— No, mój brat.
Teraz zrozumiałem. Razafy, wnuk Dżinarivela, to ów robotnik •na europejskiej
plantacji w Antalaha, o którym słuchy szły, że był uwięziony.
Kilkanaście słów wyjaśnienia ze strony siostry i brata i jakby ręką odjął, znikł cały
nastrój wrogiego napięcia. Malgasze uśmiechali się do mnie, ale tym razem bez
podstępnych zamierzeń. Najstarszy z nich, który przedtem ze mną rozmawiał, był
jakby ich głową i z całą otwartością zdał mi sprawę z tego, co zaszło.
Oni wszyscy — było ich dziewięciu — siedzieli w więzieniu, oskarżeni o zmyślone
zbrodnie za to, że stali na czele strajku przeciw plantatorom. Trzy dni temu
wybuchły w Antalaha nowe zamieszki, podczas których ludność wtargnęła do
więzienia i uwolniła aresztantów. Udało im się uciec z miasta, lasy i góry były
niedaleko. Przebili się przez puszczę i szczęśliwie przybiegli tu, nad rzekę
Antanambalana.
— A teraz co? — spytałem, serdecznie przejęty ich losem. Młody Malgasz
wzruszył ramionami i bezradnie patrzył przed
siebie. Teraz dopiero występowało całe jego zmęczenie. Po podnieceniu sprzed kilku
minut popadł w zupełne otępienie.
— Nie wiem, co zrobimy — odrzekł. — Może pozostaniemy tu, w Ambinanitelo.
— A pościgu nie obawiacie się?
— Nie. Oni tam nie wiedzą, w którą stronę uciekliśmy.
— Czy jesteście tego pewni?;
Chłopacy niczego nie byli pewni. Wiedzieli tylko, że trzeba mieć się na baczności.
Obawiali się Rajaony, szefa kantonu w Ambinanitelo. Zresztą nie tracili otuchy.
Byli mi wdzięczni, że
181
okazywałem im. życzliwość. Wszyscy na pożegnanie podawali mi rękę i uchodzili w
las. Razafy, starszy o trzy albo cztery lata brat Velomody, był ładnym
młodzieńcem, bardzo podobnym do swej siostry Benaczehiny.
Pozostałem sam z Velomody. Zapadał już zmierzch wieczorny i najlepsza to była
pora dla przylotu motyli zawisaków. Ale na dziś odechciało nam się łowów.
Zabieraliśmy się do powrotu.
Dziewczyna uporczywie patrzyła na mnie. Zaczepne błyski powstawały w jej oczach.
— O co ci chodzi? — spytałem przyjaźnie znając już wymowę jej spojrzeń.
— Niebezpieczeństwo było blisko — Wytknęła.
— Było, było, owszem — przyznałem lekkim tonem.
— Lulpat to przepowiedział! — oświadczyła głosem poważnym i ostrzegawczym.
Velomody zapadła w szlachetną powściągliwość i nie wykorzystała swego
zwycięstwa nade mną, a ja dałem za wygraną. Pobił mnie zbieg okoliczności.
Wzbierało we mnie wielkie ciepło do miłej dziewczyny.
38.
Gdy opowiada się o bahakulach
N.
I azajutrz, krótko po wschodzie słońca, siedziałem przy śniadaniu. Obok mnie bawił
się lemur babakut, z którym zawarłem tęgą przyjaźń. Velomody przyniosła nam z
kuchni jedzenie. Z dworu dochodziły poranne wrzaski głodnego ptactwa,
gnieżdżącego się na wierzchołkach palm kokosowych, dalej namiętne gdakanie
kur z ogrodów i ostatnie odgłosy tłuczenia ryżu.
Wtem ostrożnie otworzyły się drzwi i nauczyciel Ramaso zajrzał do środka. Widząc
mnie przy śniadaniu wszedł raźno do chaty, przywitał się podaniem ręki i siadł pod
ścianą.
— Tak rychło? — ucieszyłem się z jego przybycia.
— Przychodzę w pewnej sprawie... — zaczął cichym głosem. ¦— Domyślam się! —
przerwałem mu.
Pomimo zasępionej miny Ramaso uśmiechnął się:
— Właśnie dlatego przychodzę, żeby się pan nie domyślał. Proszę was, pewne
wypadki wymażcie z pamięci i świadomości. Po prostu nie było ich.
— Rozumiem. Czy przewiduje pan pościg? —¦ Raczej nie. Ale wszystko możliwe.
Zaprosiłem go do wypicia kawy, on zapalił papierosa.
— Należy zachować ostrożność także wobec najbliższych sąsiadów — ostrzegł
nauczyciel wskazując ruchem głowy w strorię chaty wójta Rajaony.
— Słusznie.
Ramaso mierzył mnie długim, mocnym spojrzeniem.
— Obawiam się — rzekł — że może pana czekać wielka próba.
— Jaka?
— Próba sumienia. Jeśli przybędzie tu pościg, niezawodnie będą pana
indagowali. Wiem, że tak bardzo nie przepada pan za plantatorami, ale jako
przybysz do tej kolonii ma pan pewne zobowiązania wobec francuskich władz.
Więc co odpowie im pan w danym wypadku?
— Zobowiązania wobec władz to jedna rzecz. Lecz ważniejszym szkopułem będzie
to, że nie lubię kłamać. Ale nie obawiajcie się, jakoś z tego wybrnę.
— Proszę pamiętać, że po stronie naszych robotników jest słuszność. Należy
brać ich w obronę.
— Oczywiście...
„”Na wczorajszej grupie zbiegów nie skończyło się. Bogdan podczas porannego
polowania odkrył w ustronnym miejscu nad rzeką kilku młodych Malgaszów, z
których zachowania się wniósł’ że to obcy. Wieś wykonywała swe codzienne
czynności jak zwykle, tylko dzisiaj uwijało się na drogach więcej mieszkańców.
Przechodząc, często przystawali obok siebie, rzucali sobie najświeższe
wiadomości i szybko znikali. W powietrzu Ambinanitela wisiało zaczajenie.
Ludzie w tym nastroju garną się ku sobie, poznałem to nawet w mej chacie. Dziś na
popołudniową pogawędkę przybyło do mnie znacznie więcej sąsiadów niż w
poprzednich dniach, a między nimi rzadki gość, sołtys Bezaza. Ogólna troska
tłumiła dąsy między rodami Zanikawuku a Cyjandru. Ludzie odczuwali po-
f
182
183
trzebę podawania sobie rąk i wymiany myśli. Starali, się zagłuszyć swój niepokój
choćby rozmawianiem o duchach. Z nienaturalnym zapałem chwytali się w mej
chacie tych tematów.
Większość Malgaszów wierzyła, że dusze niepogrzebanych umarłych zamieniały się
w dzikie koty, sowy i nietoperze. Ten sam los czekał dusze zbrodniarzy, a
zwłaszcza czarowników. Były to złowieszcze ptaki i ssaki, należało ich unikać.
Również w krokodylach często siedziały dusze przodków, dobrych przodków, ale
dobrych tylko dla członków własnego rodu, innych ludzi pożerały.
— U was — odezwałem, się z żartobliwą wymówką — większość leśnych zwierząt
ma wrogie znaczenie. Nawet z poczciwego kameleona zrobiliście groźnego
demona rantutru!
— O nie, vazaho! — sprzeciwił się stary Dżinarivelo. — Nie większość zwierząt. A
ptaki drongo?
— A lemury? — wtrącił Manahitsara, szperacz i znawca legend. — Lemury są dla
nas zawsze przyjazne.
W gorącej puszczy wschodniego wybrzeża Madagaskaru, zwłaszcza dokoła zatoki
Antongil, żył rzadki, nocny lemur, zwany aye-aye. Dawniej podniecał on
szczególną ciekawość europejskich badaczy i podróżników nie tylko tym, że
posiadał wielki palec rąk niezwykle wydłużony i cienki, dostosowany do
wyciągania owadów z głębokich dziupli drzew, ale że był to zwierz dla
Malgaszów nadzwyczaj święty i otoczony czcią, a więc bardzo fadi i chroniony.
Europejczykom trudno było go dostać, bo ludność sprzeciwiała się temu wszelkimi
środkami.
— Czy są tu w pobliżu lemury aye-aye? — pytałem mych gości.
— Są — odpowiedział Dżinarivelo — ale trudno je spotkać, bo tylko nocą żerują i
jest ich niewiele.
¦— Czy widziałeś je kiedy?
— Widziałem raz tylko jednego, gdy w lesie naszedłem go śpiącego w gałęziach.
Okazało się, że z wyjątkiem Dżinariveia nikt inny z obecnych nie widział aye-aye’a
na własne oczy. Lemur ten był fadi do tego stopnia, że goście moi, pragnący
uchodzić za światłych ludzi, teraz niechętnie o nim rozmawiali i woleli przejść na
inne zwierzęta.
184
— Manahitsara! — wołali. — Opowiedz vazasze o naszych babakutaeh!
O, babakuty to kochane lemury! Pieszczotliwe i czułe, toteż mieszkańcy
Ambinanitela mieli do nich wiele serca. Siedziało między nami takie urocze
stworzenie, babakut mej Velomody, stroiło pocieszne miny i wdzięczyło się do
gości. Niektóre ba» babuty to także dawni ludzie, którzy przeobrazili się w lemury,
lecz nie dlatego, że byli to ludzie źli i potępieni.
— Opowiadaj, Manahitsara! — nalegali goście.
— Czy wiesz, vazaho, dlaczego babakuty są u nas takie fadi? — zwrócił się
Manahitsara do mnie. — Nie wiesz? To słuchaj!
— Większość lemurów, a zwłaszcza babakuty, są pochodzenia ludzkiego. Ludzie
dawniej byli bardzo źli, często robili na siebie najazdy i mordowali się wzajemnie,
więc ci, którzy chcieli spokoju, opuszczali wsie i szli do głębokiej puszczy, by tam
na stałe zamieszkać. Pokolenia żyły tak długo w gąszczu, aż ludzie porośli na ciele
sierścią, z drzew niechętnie schodzili na ziemię, oduczyli się mówienia i
porozumiewali się coraz lepiej za pomocą okrzyków i ruchów rąk. Stawali się
coraz podobniejsi do dzisiejszych lemurów...
— Trochę to na bakier z nauką Darwina — szepnął mi do ucha nauczyciel Ramaso.
...Ludzie-lemury od tego czasu byli bardzo szczęśliwi, bo mając pod dostatkiem
owoców w puszczy, nie potrzebowali, jak my, troszczyć się o powszedni pokarm.
Niektóre szczepy malgaskie nazywały lemury po prostu dziadkami, a wyraz
babakoto, wyma-¦ wiany babakut, składał się z dwóch słów: babą, czyli ojciec, i
fcoto, czyli dziecko. Obydwa słowa wyrażały całą czułość do tych zwierząt...
Pod koniec opowiadania Manahitsary przybył do chaty wójt Rajaona. Milcząc
przywitał się ze mną podaniem ręki i siadł obok. Goście ukradkiem rzucali ku
niemu badawcze spojrzenia, lecz on jak zwykle miał twarz zamkniętą i
niezgłębioną. Trudno było dociec, czy wiedział już o przybyciu zbiegów z
Antalaha. Wszyscy obecni byli w zmowie przeciw niemu, lecz nikt niczyim nie
zdradzał swych myśli i uczuć, Malgasze posiadali zdumiewającą umiejętność
zwodzenia. Nawet opowiadający Manahitsara
185
nie drgnął ani na chwilę. Podziwiałem go, że mógł tak świetnie snuć przed nami
cudaczną legendę o babakutach i równocześnie myśleć o trapiącym zagadnieniu
chwili bystro śledząc twarz Rajaony.
Gdy skończył opowieść, Dżinarivelo natychmiast zabrał głos i przypomniał dzieje
nieszczęsnej kobiety, która miała rodzić dziecko. Spodziewała się lada dzień
potomstwa, ale gnuśna jej rodzina, wbrew uświęconym zwyczajom, zaniedbywała
ją do tego stopnia, że nawet odmawiała jej fanafody, czyli lekarstw przepisanych
obrzędem. Zrozpaczona kobieta poszła do lasu i litościwe duchy zamieniły ją w
babakuta. Gdy rodzina tknięta złym przeczuciem zaczęła jej szukać i wreszcie ją
znalazła, w rysach twarzy lemura dostrzegła uderzające podobieństwo do utraconej
krewnej. Wtedy dopiero ludzie uświadomili sobie ciężką krzywdę, jaką wyrządzili
kobiecie, ale było już za późno i biegu wydarzeń nie mogli odwrócić. Od tego
czasu stali się lepsi.
Opowiadanie Dżinarivela nasunęło nauczycielowi Ramaso wątpliwości:
— Czy wierzysz, Dżinarivelo, że tak w istocie było, jak prawisz?
Starzec wzruszył ramionami:
— Wielu wierzy, że tak było.
— Ja wierzę! — zapewniał Manahitsara.
— Zastanówcie się — przedkładał Ramaso — że nikt z ludzi przecież nie widział
kobiety, gdy zamieniała się w babakuta. A że babakut był do niej podobny, to
kiepski dowód. Ludzie mieli bujną wyobraźnię...
39.
Napięcie
Lozmowa się urwała, zapadło milczenie. Goście moi jednak nie potrafili gawędzić
swobodnie, gdy nękała ich troska, o której w obecności wójta Rajaony nie wolno
było pisnąć słowa. Dręczące położenie starałem się złagodzić głośnym
zachwalaniem sucharów i częstowaniem herbatą.
186
Wtem Dżinar.ivelo zdobył się na odwagę i spytał Rajaonę pewnym, niewymuszonym
głosem: —¦ Co słychać u ciebie nowego? Wójt chwilę popatrzył na starca, potem
rzekł powoli:
— Jeśli u was nic nowego nie słychać, to tym mniej u mnie.
Kładł nacisk na słowa: u was. Brzmiało to dwuznacznie i sprawiało wrażenie, że
Rajaona wiedział, co piszczy w trawie. Widoczny niepokój ogarniał moich gości.
— W Tamatawie słyszałem historię o lemurach — szybko powrócił nauczyciel
Ramaso do poprzedniego przedmiotu — nieco zbliżoną do tego, co słyszeliśmy od
Dżinarivela. Było to jeszcze przed podbojem Francuzów, kiedy w Tamatawie stał
silny garnizon wojska howaskiego. Pewnego dnia oddział żołnierzy prowadził
przez ulicę młodego Betsimisaraka, skazanego za jakieś tam przewinienie na
śmierć. W chwili nieuwagi strażników jeniec wyrwał im się z rąk i pomknął do
lasu. Howasi za nim. Ale był to zdrowy i szybkonogi junak, więc znacznie
wyprzedził pościg, wlesie zaś łatwo zniknął żołnierzom z oczu. Szukali go
gorliwie i długo. Wiedzieli, że gdy bez jeńca wrócą do Tamatawy, sami poniosą
ciężką karę. Po wielogodzinnych daremnych poszukiwaniach zaczęli podejrzewać,
że musiały mu pomóc siły nieczyste. Nagle krzyknęli z radości: znaleźli go!
Ujrzeli go na drzewie zamienionego w wielkiego lemura. Strzelili z rusznicy i
ugodzony zbrodniarz spadł na ziemię. Zwłoki zawlekli do miasta, a swemu
dowódcy przysięgli, że to skazaniec zaklęty za karę w postać lemura. Cóż innego
sprytni żołnierze mieli robić? Bali się kary za swą nieudolność, więc wykorzystali
zabobon o lemurach. To im pomogło, a naiwni ludzie im uwierzyli.
Znów milczenie. Po kilku zdawkowych słowach Rajaona powstał i pożegnał się ze
mną.
— Co, uciekacie? — spytałem go.
— Muszę przygotować się do wyjazdu — odpowiedział wójt. — Jutro skoro świt
wyruszam na objazd mego obwodu.
— Na długo wyjeżdżacie?
— Na kilka dni.
Po jego odejściu gościom moim spadł kamień z duszy. Wszyscy odetchnęli
swobodniej, lecz podejrzewali, że nagły wyjazd Ra-
137
jaony ze wsi pozostawał w związku z pojawieniem się zbiegłych robotników. Ale w
jakim? Zdania były podzielone.
— Mówię warn — zapewniał Manahitsara — oczekujcie najgorszego! Rajaona
pojedzie do Maroantsetry. Tam u władz oczerni nas i oskarży!
—- Nie wierzę! zaprzeczył sołtys Bezaza.
— Tyś tyle wart co on, dlatego go bronisz! — zaperzył się Manahitsara. — Z jednej
misy jadacie!...
— Cicho! Bez kłótni! — ostro skarcił ich nauczyciel.
— Gdy robak w zębie, jedyną na to radą wyrwać ząb! — upierał się Manahitsara
przytaczając malgaskie przysłowie.
— Gdzie tu robak w zębie, co ty wygadujesz? Uspokój się. Czy nie domyślacie się,
dlaczego Rajaona chce wyjechać?
— Skoro wiesz, Ramaso, to łaskawie zdradź nara!
— Nie wiem na pewno, ale wszystko wskazuje na to, że Rajaona nie chce być w
Ambinanitelo, w razie gdyby miała nadejść pogoń. Nie chce być wmieszany w tę
sprawę.
— To nieźle świadczyłoby o nim!
— A dlaczego miałoby być inaczej? Czy szef kantonu na ogół nie obchodzi się
dobrze z wami? Czemu zaraz podejrzewać go o najgorsze?
— Może masz słuszność, ale kto wie!... Niebawem goście opuścili moją chatę i
rozeszli się. Jako jeden z ostatnich Ramaso. Wziął mnie na bok i zwierzył się:
— Rajaona to chytra sztuka. Dla mnie to jasne, dlaczego nie chce być wmieszany
w sprawę naszych zbiegów. Chodzi mu o własną skórę. Narażenie się
mieszkańcom Ambinanitela byłoby dla niego równie szkodliwe, jak narażenie się
władzom kolonialnym. Dlatego woli czmychnąć...
— A nie sądzicie, że pojedzie do Maroantsetry złożyć raport u szefa dystryktu,
swego przełożonego?
— O tym przekonamy się jutro rano. Poślę za nim gońców, by go mieli na oku.
Nazajutrz krótko po wschodzie słońca wpadł do mnie nauczyciel z frasobliwą miną:
— Pojechał w stronę Maroantsetry!
— Więc jednak do Maroantsetry!
388
— Tak. Ale jeszcze ciągle nie tracę wiary w niego. Zresztą wszelkie środki
ostrożności zarządzone.
— Czy zbiegli robotnicy są jeszcze we wsi?
— Skądże! Kazałem im zaraz ukryć się w głębi lasu w tak bezpiecznym miejscu, że i
bies ich nie odkryje. Zapewniłem im dostawę żywności przez zaufanych ludzi.
— Macie łeb na karku, Ramaso! — patrzyłem na niego z uznaniem.
Żegnając się nauczyciel jak gdyby coś sobie przypomniał:
— Czy nie zauważyliście nic podejrzanego w zachowaniu się Marova?
— Marova? — spytałem zdziwiony. — Mego kucharza?
— Tak jest.
— Dlaczego pytacie?
— Jest to, jak wyszło na jaw, konfident szefa dystryktu w Ma-roantsetrze. Poza tym
chłopcy moi zaobserwowali, jak podsłuchiwał nasze rozmowy.
— A to mi gratka! Trzeba zastanowić się, cośmy mówili.
— Na ogół nic złego. Raz tylko, przypominacie sobie, wtedy gdy był tutaj lekarz
Ranakombe, mieliśmy ciekawą rozmowę o politycznej przyszłości Madagaskaru.
— I to Marovo podsłuchał?
— Należy przypuszczać, że tak. Ale nie przejmujcie się. Znajdziemy na niego
sposób, by niczego nie zdradził.
— Terrorem?
— Gdzie tam! Perswazją, ale taką, że musi usłuchać.
— I czemu przedtem mnie nie ostrzegliście? — wyrwało rąi się.
— Nie była pora na to. Dopiero w ostatnich dniach doszliśmy do pewności. Na razie
nic się nie zmieni, musicie kucharza nadal trzymać...
Gdy pozostałem sam, opanowała mnie znowu myśl podobna do tej, jaka mi już kiedyś
zaprzątała głowę: wypadki wciągały mnie w zwężający się krąg coraz zawilszych
spraw wsi, tej samej wsi, która w pierwszych dniach mego tu pobytu wydawała się
tak sielska i niewinna, tak ospała i pozornie tak pozbawiona gwałtowniejszych
wzruszeń.
189
M,
40.
Zbrojny najazd
.niej więcej w dwie godziny po tej rozmowie, około dziewiątej rano, usłyszeliśmy
przed chatą na głównej drodze przytłumiony warkot motoru. Dwie ciężarówki,
wypełnione żołnierzami i policją krajową — gardę indigene — wpadły na
dziedziniec między moją chatą a domem wójta Rajaony. Samochody jeszcze były
w ruchu, a przybysze już spiesznie zeskakiwali na ziemię trzymając karabiny w
pogotowiu do strzału. Małymi grupkami biegli na wszystkie strony w głąb wsi,
według jakiegoś ułożonego z góry planu. Akcją kierował młody, porywczy
podporucznik, Francuz o ściągłej twarzy i cienkim, czarnym wąsiku. Był władczy i
podskakujący.
Razem z wojskiem przyjechał wójt Rajaona. Wkrótce dowiedzieliśmy się o jego
przygodzie. Był od rana w drodze do Ma-roantsetry, gdy za miejscowością Ankofa
napotkał oddział pędzący do Ambinanitela. Podporucznik, powiadomiony, kogo
miał przed sobą, kazał Rajaonie wsiąść na ciężarówkę i jechać razem z oddziałem.
Obecnie trzymał szefa kantonu stale przy sobie i żądał wyjaśnień o rozłożeniu wsi
i o jej mieszkańcach.
Niebawem wyszło na jaw, że żołnierze, których ujrzeliśmy na ciężarówkach, to
tylko część oddziału. Inni przed przybyciem do Ambinanitela opuścili samochody
i chyłkiem, ażeby nikt z mieszkańców ich nie zauważył, popędzili wzdłuż brzegów
puszczy. Tam zajęli dogodne stanowiska otaczając ryżowe zewsząd pola i leżącą w
pośrodku wieś. Utworzyli pierścień posterunków szeroki, tak szczelny, żeby nikt z
Ambinanitela nie mógł uciec do lasu.
W następnych kwadransach dziedziniec wójtostwa napełniał się mieszkańcami
wsi. Wszyscy mężczyźni i chłopcy powyżej szesnastu lat musieli stawić się do
przesłuchania, podczas gdy kobietom nie wolno było opuszczać swych chat.
Żołnierze obchodzili się z ludnością szorstko, wrzeszczeli o byle co. Oddział
składał się z Senegalczyków, na których czele stał olbrzymi kapral, również
Senegalczyk, prawa ręka podporucznika. Ów kapral, sierdzisty grubianin,
szczególnie sadził się, by dokuczać ludziom. Rzucał się jak dziki zwierz.
Podporucznik rozsiadł się w biurze wójtostwa i tam urzędował.
190
Uważałem za wskazane na razie nie wychodzić z chaty i nie narażać się na
nieprzyjemności ze strony żołnierzy. Bogdan również pozostawał u siebie.
Poprzez Velomody przesiąkały do mnie wiadomości o tym, co działo się na
wójtostwie i we wsi. Dziewczynie tak samo jak innym kobietom nie wolno było
wychodzić z chaty, ale ponieważ tuż obok nas na dziedzińcu pełno stało zebranych
Malgaszów, mogła się z nimi łatwo półgłosem porozumiewać.
Na wsi ciążyło podejrzenie, że ukrywała robotników, zbiegłych z więzienia w
Antalaha. Dlatego wszyscy mężczyźni musieli zebrać się na dziedzińcu wójtostwa,
by osobiście przedstawić się oficerowi i w obecności starszyzny udowodnić swą
tożsamość. Przesłuchanym nie wolno było oddalać się z dziedzińca. Prażyli się na
słońcu, cierpliwi, stłoczeni.
Podczas tych badań silny kordon żołnierzy przetrząsał każdą chatę i wszystkie gaje
wsi w poszukiwaniu zbiegów.
W pewnej chwili rozległ się na dworze donośny, szorstki okrzyk:
— Hej tam, w chacie!
Wyjrzałem przez drzwi. Kapral Senegalczyk stał obok schodków. Gdy mnie
zobaczył, uczynił rozkazujący ruch ręką w stronę wójtostwa i ostrym głosem
huknął:
— Do porucznika! Natychmiast!
Był tak pewny posłuszeństwa, że nie czekając na skutek swych słów zawrócił i butnie
odszedł. Z zaczepną dumą obnosił swe potężne ciało gladiatora.
Stojący obok Malgasze byli zdumieni jego niegrzecznoscią wobec
vazahy.
»
Gdy oddział wtargnął do wsi, powziąłem zamiar unikania wszystkiego,
co mogłoby sprowokować żołnierzy. Ale teraz wydało mi się, że kapral
poszedł zbyt daleko w swym zuchwalstwie w stosunku do mnie. We
własnej obronie, ażeby nie wystawiać się na pośmiewisko, nie
usłuchałem jego rozkazu.
Po kilku minutach rozległy się ponownie jego kroki, tym razem na
schodkach mej chaty. Kapral gwałtownie uderzył w drzwi i na roścież
je otworzył.
— Czy nie słyszałeś przedtem? — wrzasnął gniewnie.
— Słyszałem — odparłem spokojnie.
191
Nie oczekiwał takiej odpowiedzi. Był nieco zbity z tropu.
— Natychmiast staniesz przed porucznikiem! — warknął
wściekły.
Podszedł do mnie i widziałem, że chciał mnie chwycić za ramię. Wobec takiej
przemocy nie było rady.
— Proszę odejść — krzyknąłem do niego podniesionym głosem zrywając się. —
Sam pójdę.
Szyderczy uśmiech wykrzywił jego gębę.
— Okazuje się, że jednak masz trochę oleju w głowie! — parsknął.
Chatę wójtostwa zastałem nabitą ludźmi. Z trudem przedarłem się przez tłok do stołu,
za którym siedział podporucznik. Obok niego stali: szef kantonu Rajaona,
nauczyciel Ramaso i sołtys Be-zaza. Wszyscy trzej spoglądali na mnie z
niepokojem.
— Czy trzeba pana dwa razy wzywać? — zwrócił się do mnie oficer podrażnionym
głosem.
Nie czekał na wytłumaczenie.
— Chcę pana przesłuchać — rzekł nerwowo kręcąc w palcach ołówkiem. — Jak
długo jest pan w Ambinanitelo?
Chwilę milczałem nabierając oddechu. W chacie nastała głęboka cisza.
— Zanim do tych spraw przejdziemy — odrzekłem ważąc każde słowo — poruszę
coś innego. Jako cudzoziemiec, czasowo przebywający w tym kraju za legalnym
paszportem i legalną wizą, wnoszę najbardziej kategoryczny protest przeciw
obraźłiwemu zachowaniu się pańskiego podwładnego wobec mnie.
— Czy zachowanie się kaprala Ali dlatego było obraźliwe, żg musiał pana fatygować
dwa razy? — oficer wyszczerzył zęby.
— Ironią nie zmienimy istoty rzeczy. Prostactwo i skandaliczny ton odzywania się
kaprala były takie, że przełożony powinien skarcić go, zamiast bagatelizować mój
protest.
— Proszę mnie nie pouczać, co mam czynić. Ja sam wiem.
— Jestem o tym przekonany. Wybaczy pan, poruczniku, że wyrażę także pewne
zastrzeżenia w stosunku do pana. Chce mnie pan przesłuchiwać nie
przedstawiwszy poprzednio swego uprawnienia. Znajdujemy się co prawda w
biurze szefa kantonu, ale wiem, że pan szefem kantonu nie jest, a dziś rano po raz
pierw-
192
...Żądałem, by dziewczyna pokochała wszystkie dobre zwierzęta
(str. 172)
!?I Ffl mm
¦ ¦Szaleństioo przyrody: motylowi, by byl jak z nieprawdziwego
zdarzenia, przypięto do skrzydeł olbrzymi tren... (str.
210)
szy się tu zjawił. I chociażby nawet posiadał pan takie pisemne uprawnienie co do
tubylców, to jeszcze pytanie, czy ma pan prawo przesłuchiwania mnie, cudzoziemca.
Przybył pan tu w sprawie zatargu między władzami a tutejszymi ludźmi, dlaczego
więc wciągać do tego osobę postronną?
W podporuczniku wzbierał gniew, którego przyczyn domyślałem się. Młody oficer
wpadł do Ambinanitela w pełni świadomości swej nieograniczonej władzy, jaką w
takich wypadkach dowódca silnego oddziału wojskowego miał nad tubylcami w
ustronnych częściach kolonii. Chciał z pewnością zdrowo po-hulać sobie z
mieszkańcami doliny. A tu jego sobiepaństwu wlazł w drogę cudzoziemiec, na
domiar prawiący mu jakieś morały.
W jego oczach zbierały się złowróżbne dla mnie chmury. Oficer ważył w myślach,
jakiego zadać mi bobu. Może nawet przyznawał pewną słuszność moim wywodom;
tym gorzej dla mnie. Nie dla słuchania argumentów przyjechał do Ambinanitela!
Szukał tu winnych Malgaszów, chciał karać ludzi podkopujących istniejący porządek
w kolonii. Na to miał żołnierzy, by pokonać wszystkie przeszkody. Więc może
zechce mnie aresztować? Może „zgubić” mnie gdzieś w puszczy? Czy wynikłby z
tego skandal? Głupstwo. Takie sprawy łatwo było tu zatuszować i winę przerzucić na
poszkodowanego. Długą chwilę namysłu podporucznik przerwał ostrym, choć
pozornie uprzejmym wezwaniem:
— Pański paszport, proszę!
Podałem mu żądaną książeczkę. Przeglądał ją uważnie, widocznie szukając jakiejś
nieprawidłowości i punktu zaczepienia.
— Mam jeszcze jeden papier — powiedziałem. , Wręczyłem mu
zaświadczenie, jakie wystawił „mi gubernator
generalny Madagaskaru, Cayla. W tłumaczeniu na polski język brzmiało, jak
następuje:
Wyższych Administratorów oraz Szefów Rejonów i Szefów Dystryktów
uprasza się, by przychylnie odnieśli się do p. Arka-dego Fiedlera,
polskiego pisarza, odbywającego podróż po kolonii celem zbierania
materiałów do napisania książki o Madagaskarze — i by udzielili mu
ułatwień zgodnie z ich kompetencjami.
,
Gubernator Generalny Cayla
13 — Gorąca wieś...
193
Gubernator generalny wystawi? mi to grzecznościowe zaświadczenie podczas
formalnej wizyty, jaką mu kiedyś złożyłem.. Ale podporucznik o tym nie
wiedział, i nie wiedział, jakie posiadałem chody w stolicy Tananariwie. Czytał
kilka razy treść zaświadczenia i dochodził do przekonania, że lepiej nie
zadzierać ze mną. Oddał mi paszport i oświadczył z urzędową miną.
— Dobrze. Dziękuję. Może pan tymczasem odejść.
— A zaświadczenie gubernatora generalnego? — spytałem podnosząc brwi.
Oficer jeszcze raz przeczytał. Niezawodnie chciałby je zatrzymać. Przybrałem
zaczepną i zawziętą minę, gotowy do podjęcia walki.
Podporucznik ustąpił. Wahając się oddał mi zaświadczenie.
Gdy odchodziłem, widziałem, jak twarz nauczyciela Ramaso na chwilę rozjaśniła
się radością.
s
41.
Śmierć Manahitsary
tłoczeni na dziedzińcu mężczyźni Ambinanitela wciąż czekali siedząc lub leżąc na
ziemi. Wielu chroniło się przed słońcem w cieniu palm kokosowych, ale nie dla
wszystkich starczyło osłony.
We wsi słychać było ód czasu do czasu pokrzykiwania żołnierzy przeszukujących
chaty.
Wtem Velomody cicho podeszła do mego stołu i łagodnie mnie trącając szepnęła:
— Vazaho! Robak!
W głosie jej, pomimo że ściszonym, odbijało się podniecenie.
— Co tobie? — spytałem strwożony.
— Robak wyszedł! — powiedziała dziewczyna.
Obok niej stał jej brat Betsihahina, mój gorliwy łowca tsurów i innych niepoślednich
stworzeń; najazd żołnierzy zastał go właśnie w mojej chacie. Chłopiec,
zniecierpliwiony nieudolnym wyrażeniem się siostry, lekko ją odepchnął i
tłumaczył mi:
— Motyl wyszedł! Z tej wielkiej poczwarki, wiesz! Chodź, pokażę ci!
194
Poszliśmy do północnej, słonecznej części werandy, gdzie dwa tygodnie temu pod
dachem przymocowaliśmy gałązkę z olbrzymim kokonem, znalezionym przez
chłopca na skraju puszczy. A teraz z oprzędu wykluł się motyl. Jeszcze bez
skrzydeł, miał tylko jakieś brzydkie kikuty, ale za to potężny tułów. Za godzinę,
dwie wyrosną mu skrzydła — czy będą to skrzydła wspaniałe i barwne czy szare?
Wspólne wzruszenie przyśpieszyło bicie trojga serc. Na chwilę tajemnica przyrody
oderwała nas od utrapień dnia. Ale tylko na chwilę, niestety.
Niezwykłe poruszenie powstało wśród ludzi na dziedzińcu, słychać było szepty
niepokoju.
— Manahitsara! — dobiegło mnie z kilku stron niby alarm.—Manahitsara!
— O co chodzi? Co z nim? — spytałem Velomody.
— Coś złego — mówiła dziewczyna, jak zwykle z trudem dobierając słów. —
Manahitsara... Manahitsara pozostał we wsi.
— Nie przyszedł tu z innymi mężczyznami?
— Nie. To niedobrze.
Oj, niedobrze, niedobrze. Coś ty zrobił, Manahitsaro, kochany chłopie! Czy nie warto
ci było żyć, cichy poeto legend, niewyczerpana skarbnico opowieści, piewco
mitycznych babakutów?
Manahitsara znał setki najciekawszych podań i umiał opowiadać je pięknie jak nikt
inny, a każdej chwili był gotów każdego hojnie obdarzać swą bogatą wiedzą. Ileż
to razy prosił mnie, bym słuchał go i notował. Świadomy wartości tych mądrych
klechd, spisywałem niektóre, ale główną pracę odkładałem na później wiedząc, że
Manahitsara zawsze skory będzie do” usługi, dopókim w Ambinanitelo. A oto źle
obliczyłem. Bogactwo poczciwego szaleńca przepadło na zawsze.
Czterdzieści lat żył Manahitsara błogością pól ryżowych, bo-jaźnią należną duchom,
uczciwą pasją swych legend. Szanował władzę, niebezpieczeństw unikał, przygód
nie szukał, zuchwalcem być nie chciał.
Miał syna dwudziestoletniego, robotnika z Antalaha, który razem z innymi zbiegł z
więzienia i zjawił się w Ambinanitelo. Wraz z przybyciem młodzieńca w
Manahitsarze z nie znanych są-
195
siadom przyczyn poplątał się porządek serca i głowy. Nie usłuchał rozumnego
polecenia nauczyciela Ramaso, by wszyscy robotnicy z Antalaha opuścili wieś i
schowali się w puszczy: Manahitsarą zatrzymał syna u siebie i ukrył go za chatą.
Nie usłuchał potem rozkazu oficera, by zgłosić się na dziedzińcu wójtostwa:
Manahitsarą pozostał w swej chacie.
Nagle we wsi rozległ się huk wystrzałów karabinowych. Wszyscy — i na dziedzińcu,
i w chatach — zerwali się przerażeni. Z domu wójtostwa wybiegł podporucznik.
Strzały wciąż jeszcze dudniły, czasem pojedynczo, czasem po dwa, trzy niemal
równocześnie.
— Co się dzieje? — mruczeli na dziedzińcu Malgasze o odrętwiałych duszach i
ołowianych twarzach. — Co się dzieje?
— Kapral Ali!!! — ostry krzyk oficera przeszył powietrze. Nie, kaprala Ali nie
było w pobliżu. Do podporucznika przyskoczył jeden z wartowników i
zameldował, że kapral Ali jest we wsi.
Ali był tam, gdzie rozlegały się strzały.
Więc co się stało?
Oto żołnierze przed chwilą odkryli opornego Manahitsarę w chacie i znaleźli również
jego syna, nieudolnie ukrytego. Syn zaczął uciekać poprzez gąszcze bananów.
— Ognia!! Strzelać!! — ryczał kapral Ali będący w pobliżu. Ostrzeliwany przez
Senegalczyków, syn Manahitsary pędził
dalej; za nim puścili się żołnierze.
Wówczas Manahitsarą wypadł z chaty, by bronić syna. Rozpostarł szeroko ramiona i
starał się ścigającym zagrodzić drogę. Najbliżej biegł kapral Ali. Nie namyślając
się wypalił z rewolweru. Malgasz ugodzony w głowę padł z cichym jękiem.
Podczas gdy wydawał ostatnie tchnienie, syn jego sadził przez gaje i ogrody wsi
ku puszczy. Żołnierze pędzili za nim i po drodze gęsto strzelali. Nie trafili.
Wyprzedzając ich o przeszło sto metrów zbieg wpadł do lasu i natychmiast tak
przemyślnie się zaszył, że pogoń straciła jego ślad. Szukali go pół godziny, nie
znaleźli.
Kapral Ali, rozjuszony niepowodzeniem, kazał podpalić chatę Manahitsary. Zwłoki
zabitego przywleczono na dziedziniec wójtostwa. Podczas ostatnich słów raportu,
jaki kapral pokrótce skła-
196
dał oficerowi, czarny słup dymu na niebie świadczył o dokonanej zemście.
— Niedołęgi! -^- podporucznik zgromił kaprala i jego ludzi. — Mieć go tak blisko i
dać mu umknąć! Fajtłapy!
Zarządził ponowny pościg i większość swych ludzi posłał do puszczy. Ale bujna
puszcza ambinanitelska była przyjazna zbiegom. Od wieków spełniała rolę
opiekunki mieszkańców doliny, gdy szukali w niej ratunku. Senegalczycy
daremnie szarpali się w gęstwinie. Nawet gorliwość Alego na nic się nie zdała.
Tymczasem na podwórzu spoczywał martwy Manahitsarą. Jak za życia, spokój wciąż
rozpościerał się na jego twarzy, tylko śmierć nieco wykrzywiła mu zaciśnięte usta.
Piękne oczy jego zawsze płonęły żarem. Jeszcze teraz były na pół otwarte i miały
tak łagodny wyraz, jak gdyby widziały nową baśń o babakutach.
Rana na czole zaschnęła z krwią dokoła. Do zwłok rojnie przylatywały wielkie,
błyszczące muchy. Brat Manahitsary siedział obok i odganiał je.
42.
Obiad
N.
auczyciel Ramaso znakomicie załatwił sprawę. Z wyjątkiem
nieprzewidzianego wypadku z Manahitsarą pościg uderzył w próżnię, nie
odniósł żadnego skutku. Nic podejrzanego żołnierze nie znaleźli w
całej wsi, nikt z przesłuchiwanych nie widział żadnego zbiega.
,
Południe już minęło, badania wlokły się dalej.” Chata Manahitsary
spaliła się do reszty: dym znikł z nieba. Ponieważ w Ambinanitelo
domostwa stały z dala od siebie, w odstępie trzydziestu, czterdziestu
kroków, nie było niebezpieczeństwa przerzucenia się pożaru na
sąsiednie chaty.
W pewnej chwili wpadł do mej chaty nauczyciel Ramaso.
— Mam do pana wielką prośbę — oznajmił w pośpiechu.
— Słucham, mówcie!
— Trzeba z oficerem coś zrobić.
— Mianowicie?
197
— On jeszcze nie jadł. Zaproście go do siebie na obiad.
— Oj, dziękuję za takie towarzystwo!
— Proszę pana usilnie, dla dobra wsi zróbcie to! Trzeba go suto
nakarmić i napoić. Błagam pana!
Ramaso miał słuszność.
Nie wypadało mi się wymigać od nieprzyjemnego obowiązku. W wyniku
stanowiska, jakie zajmowałem w Ambinanitelo, należało mi zaprosić
dowódcę oddziału. Nie wiedziałem tylko, co kucharz Marovo przygotował
na obiad. Zawołaliśmy go.
Obiad w porządku: były kury, ryż i jarzyna bred, oprócz kawy,
sucharów, dżemu i świeżych owoców.
— A jaki, vazaho, macie aperitif? — spytał Ramaso.
— Rum i pernod.
— Świetnie. Nie szczędźcie mu trunku! Nauczyciel zamierzał wybiec.
Powstrzymałem go:
— Zaproszę oficera pod jednym warunkiem, że wy, to jest Rajaona i
pan, zjecie razem z nami obiad.
Ramaso zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie wiadomo — odpowiedział z kłopotliwym uśmiechem — czy byłoby mu
przyjemnie jeść przy jednym stole z tubylcami...
— Gwiżdżę na jego zdanie!
— Ale nie my! Chodzi nam o to, by go nie rozdrażniać. Przeciwnie!...
Mam szczęśliwe wyjście: będziemy obecni, ale posiedzimy sobie pod
ścianą, będąc rzekomo po obiedzie. Dobrze?
— No, dobrze.
— Jeszcze jedna sprawa, dla pana orientacji! — mówił Ramaso szeptem.
— Bądźcie spokojni co do kucharza Marovo.
— Jak to rozumieć?
— Ostrzegliśmy go, że jeśli piśnie słowo, przypłaci to życiem.
— Czy nie przypisujecie mu zbyt wielkiej wagi? Przecież to właściwie
tuman!
— Tuman, nie tuman. Zaszkodzić mógłby. Idę zaprosić oficera!...
Pod koniec rozmowy z nauczycielem Betsihanina i Velomody stanęli u
wejścia do chaty i podnieceni dawali mi wesołe znaki. Chłopiec
podnosił ręce do wysokości swej twarzy i trzymając je od siebie w
pewnej odległości pokazywał, że coś było tak
198
wielkie: większe niż orzech kokosowy. Drażniły mnie trochę ich
chichoty. Nie czas był teraz na trzpiotowate zabawy.
Gdy nauczyciel odszedł, Betsihanina przyskoczył do mnie i znowu
podnosząc swe małe rączki powiedział z triumfem:
— Taki!
— Co: taki? — fuknąłem, już zły nie na żarty.
— Chodź, vazaho, zobacz! — prosił i ciągnął mnie za rękaw. Ostro
wyrwałem się z jego ręki i zgrzytnąłem:
— Dajże mi święty spokój, gamoniu! Nie mam teraz czasu!
Zbyt ostry głos, zbyt ostre szarpnięcie: nerwy! Obydwoje natychmiast
przestali się uśmiechać. Betsihanina patrzył ponuro przed siebie,
Velomody zgasła smętnie.
Zły byłem na siebie i wziąłem w garść swe nerwy. Żałowałem wybuchu i
przykrości wyrządzonej młodym przyjaciołom. Jak naprawić krzywdę?
— Chodźcie, pokażcie mi! —: rzekłem przepraszającym głosem.
Poprowadzili mnie znowu na werandę. Domyśliłem się, że chodziło o
motyla, który rano wykluł się z poczwarki. Motyl w istocie wspaniale
rozwinął się w olbrzymi okaz. Patrzyłem na niego olśniony: inne to
oblicze świata aniżeli tamto, w którym młokos oficer był panem życia
i w którym zabijano dobrodusznego piewcę legend.
— Jakież to piękne! — spoglądałem z zachwytem na motyla. W
przypływie uczucia pocałowałem Betsihahinę w brązowy policzek, a
Velomody mocno uścisnąłem.
— A teraz... dajcie mi pokój! — zawołałem zrywając się dp mych
obowiązków. — A ty, Velomody, pomóż mi!
Kucharzowi poleciłem natychmiast zastawić stół do przyjęcia.
Wkrótce usłyszeliśmy na dworze zbliżające się kroki i urywki rozmowy.
Przychodził podporucznik w towarzystwie nauczyciela Ramaso i wójta
Rajaony. Tuż za nimi zjawił się Bogdan.
— Otóż i jestem! — żywo zawołał oficer i chcąc zatrzeć poprzednie
rozdźwięki powiedział żartobliwie: — Mnie dwa razy wzywać nie
potrzeba!
— Słusznie, bo jest też wielka różnica! — dostroiłem się do jego
tonu. — Posłałem panu kulturalnego człeka.
199
— Tak — przyznał oficer — kapral Ali grzecznością nie
grzeszy.
— Zastanawiam się, czy wam, to jest wojsku i administracji kolonii, taki typ jest
potrzebny. Na pewno czyni więcej szkód, aniżeli przynosi korzyści.
— Jest potrzebny! Jest w wielu wypadkach niezastąpiony! Potrzeba nam często
ciężkiej ręki! To kolonia!
Zrobiłem odpędzający ruch ręką:
— Nie poruszajmy tych tematów! Raczej łyknijmy coś na rozgrzanie serca.
Widok dwóch butelek na stole wywołał u podporucznika głośny zachwyt.
— O, pernod! — zaiskrzyły mu się oczy. — Przepadam za pernodem!
Nalałem pernodu do pięciu szklaneczek i zmieszałem go z wodą. Oficer z
zadowoleniem przyglądał się, jak płyn z przezroczystego stawał się mlecznobiały.
Wznieśliśmy szklanki.
— Na jaką intencję pijemy?
— Za pomyślność... — chwilę oficer namyślał się, żeby znaleźć właściwy toast —
chyba za pomyślność Madagaskaru!
Velomody, zwyczajem kobiet malgaskich, pomagała kucharzowi. Podporucznik
spostrzegł ją zwinnie zabiegającą około stołu i domyślał się, że to moja vadi.
Wodził za nią badawczym wzrokiem.
— Nie — podniósł głos — proponuję inny toast: pijmy za dwie rzeczy, z których
Madagaskar może być dumny: za jego kobiety i za dzieło Francji.
Wychyliliśmy szklanki, oficer jednym szybkim haustem.
— Świetny pernod! — chwalił.
— Tylko toast trochę kuleje — stwierdziłem wesoło. — Czy chciał pan powiedzieć,
że dzieło Francji może tak szybko się zestarzeć jak tutejsze kobiety?
— Młodych Malgaszek na Madagaskarze nigdy nie zabraknie!
— To prawda! — przyświadczyliśmy mu wszyscy. Zasiedliśmy, jak było w planie:
oficer, Bogdan i ja przy stole,
nauczyciel i wójt pod ścianą.
— Mam wilczy apetyt! — przyznał oficer.
— Nic dziwnego przy takiej pracy — odezwał się Bogdan półgębkiem.
Podporucznik zerknął na niego podejrzliwie, czy to nie drwiny.
— Praca pracą — sapnął — niech ją diabli biorą razem z mieszkańcami tej
zatraconej wsi!
— Czy już przechodzimy na politykę? — parsknąłem żartobliwie.
— Nie, wolę pić pernod.
— Ja także. Świetnie się zgadzamy!
Rozmowa rozwinęła się na temat naszej, Bogdana i mojej, pracy w Ambinanitelo.
Zbieranie okazów tutejszej fauny wzbudziło ciekawość gościa, który dokładnie
wypytywał się, jak to robimy. Chętnie udzieliliśmy mu wszelkich wyjaśnień. Gdy
dowiedział się, że Bogdan urządza łowieckie wycieczki do puszczy, strzeliła mu
do głowy nagle myśl i oficer zwrócił się do mego towarzysza:
— Czy pan zapuszcza się daleko w głąb puszczy?
— Czasem daleko.
— To zna pan okoliczne lasy?
— Dość dobrze.
— I zapewne ustronia, które mogłyby służyć za kryjówki zbiegom?
Naiwne pytanie. Takich ustroni w zapleczu Ambinanitela było bez liku. Widocznie
pernod zaprószył mu trochę głowę.
— Ach! — odrzekł Bogdan z zagadkowym westchnieniem.
— Co znaczy „ach”? — spytał sztywno oficer podnosząc czarne brwi.
>
— Znam tam tyle miejsc ustronnych, że tysiąc nie ludzi, lecz słoni
mogłoby ukrywać się do Sądnego Dnia.
W poruczniku dojrzało postanowienie. Twardym wzrokiem ogarnął Bogdana
jak gdyby swego żołnierza.
— Zabiorę pana ze sobą do lasu! — rzekł nakazującym głosem. — Będzie
pan moim zwiadowcą.
Pośpieszyłem Bogdanowi z pomocą.
— Znowu — chwyciłem krewkiego oficera za ramię — znowu zbliżamy się
do spienionych wód polityki! A co do mego asystenta, to pozwoli pan,
że na razie ja jestem jego patronem. I, poru-
i
200
201
czniku, z porządnego zoologa nie róbcie — błagam was! — swego wyżła
gończego.
Nalałem mu rumu do szklanki:
— Pod tę kurę, którą nas raczy Marovo, jeśli pan pozwoli! To
szlachetny trunek z Reunionu!
Oficer pił. Porzucił myśl o Bogdanie. Ale zawód, jaki go spotkał,
jakoś go rozdrażnił. Prosił o jeszcze jedną szklankę rumu, sam sobie
ją nalał. Wychylił szybkim haustem.
Zaległo milczenie. Szukałem dogodnego tematu, żeby rozmowę skierować
na bezpieczne tory.
Nagle ni stąd, ni zowąd podporucznik wybuchł gniewem, oczy jego
ciskały iskry.
— Łajdaki! — zasapał się przeciągle.
Z jego wzroku, skierowanego w stronę dziedzińca, odgadłem, że miał na
myśli mieszkańców wsi. Przestał jeść, talerz gwałtownie odsunął od
siebie. Był wzburzony.
— Łajdaki! — syknął ponownie przez zaciśnięte zęby.
— Powiedzcie mi, poruczniku, dlaczego ma pan do nich taką niechęć.
Przecież to wyście zabili im człowieka, nie oni wam!
Mówiłem to spokojnym głosem, ale to jak gdyby jeszcze bardziej go
rozsierdziło.
— Co z panem tu gadać?! — prychnął. — Czy pan ich zna choć trochę,
pan od pisania książek i od zbierania owadów?... Jacy to zdradliwi
dranie, ile w nich obłudy?...
Podporucznik był tak zirytowany, że zdawał się tracić panowanie nad
sobą. Należało mieć się na baczności przed nim. Młody oficer
kolonialny, będący panem sytuacji, był zdolny do wszystkiego. Zapalił
papierosa, zaciągnął się głęboko. Ręce mu drżały.
— Mam kolegów — skrzywił usta zjadliwym uśmiechem — mam kolegów,
którzy twierdzą, że jedyne wyjście to wytępić ich! Wytępić cały
ten pomiot buntowników! Eksterminować ich z całą bezwzględnością.
Nie wytrzymałem i wtrąciłem z ironiczną powagą^:
— Eksterminować? Ale wtedy kto będzie pracował na plantacjach?
— Ściągniemy ludzi z Indochin, nie ma o to obawy! — odparł.
— To ludzie z Indochin są tacy skorzy? Tacy wam chętni?...
202
— Tak, są! — zacinał się w swym uporze. —¦ Są nam oddani!...
Natomiast tym tutaj, nikomu tu ufać nie można! Nikomu!!
— Poruczniku, proszę, jedzmy obiad — przypomniałem łagodnie.
— Powystrzelać wszystkich buntowników do nogi, nikomu pardonu! — opętała go
myśl.
— Poruczniku, dość już, proszę!! — przemówiłem z większą niż dotąd
stanowczością.
Nastała drażliwa cisza. Po chwili on jak gdyby przytomniał z zamroczenia. Gniewny
dotychczas wyraz jego twarzy uśmierzał się. Oficer bąknął pod nosem coś niby
„przepraszam” i sięgnął po talerz. Wyciągnął rękę również po butelkę z rumem
prosząc mnie jednocześnie wzrokiem o pozwolenie.
Potrząsnąłem głową z uprzejmą odmową.
— Jeśli pana można prosić, poruczniku — uśmiechnąłem się — to już nie pijcie!
Każę szybciej podać kawę...
Gość usłuchał, cofnął rękę. Uspokajał się. Jedliśmy dalej obiad.
43.
Kapral Ali wije sią z bólu
O,
‘biad upływał niby igranie z dynamitem. Siedzieliśmy przy stole jak na rozżarzonych
węglach niecierpliwie wypatrując końca posiłku.
Lecz wszystko układało się dobrze. Bez przykrego wydarzenia doszliśmy
do kawy. __ .
‘
W tym samym czasie żołnierze gotowali sobie ryż przed chatą wójta.
Jedynie mężczyźni wsi, trzymani wciąż na naszym podwórzu, nic nie
dostali do jedzenia. Od nich sączył się do nas cichy gwar ludzki.
Wtem przeszył powietrze ostry, przeraźliwy krzyk z dworu. Raczej z
chaty wójta. Rozmowę naszą przeciął w połowie zdania, a nas poderwał
z siedzenia. Nastawiliśmy ucha. Rozległy się ponowne okrzyki,
nieludzkie, okropne. Spojrzeliśmy pytająco na siebie.
Okrzyki, z początku urywane, przeszły w przeciągły skowyt.
203
Nagle oficer podskoczył jak oparzony.
— Toż to Ali!!
— Kapral Ali? — spytałem przeczuwając najgorsze.
— On!
Goście moi byli tak samo wstrząśnięci jak ja: z odgłosów wnosiliśmy,
że Malgasze, w przystępie rozpaczy, rzucili się na kaprala i
mordowali go.
Wypadliśmy z chaty. Zdumienie. Ludzi na dziedzińcu zastaliśmy równie
spokojnych jak poprzednio, tylko teraz wszyscy zwracali twarze w
stronę chaty wójta. Stamtąd wydzierał się charkot Alego.
Popędziliśmy na miejsce wypadku. Na ziemi leżał Ali i wił się z bólu.
Oczy w słup, cera nie czarna, lecz zielonkawa, koloru pleśni. Piana
na ustach.
— O je jej, o je jej, o je jej! — jęczał i szarpał rękoma swój
brzuch. Drgania wstrząsały olbrzymim jego cielskiem.
— Ależ on dogorywa! — stwierdził ze zgrozą podporucznik i
rozkazał stojącym dokoła żołnierzom: — Dajcie mu wody!
— Ostrożnie z wodą! — ostrzegłem. — Może mu jeszcze więcej
zaszkodzić.
Ali jęczał, jak gdyby mu ciało rozrywali. Przepadła jego zwykła buta
i brutalność. Powalony nagłą chorobą, leżał jak strzęp zdartego
płata. Malgasze na dziedzińcu zaczęli nucić ponury, monotonny śpiew.
Brzmiał niesamowicie, jak pomruk zwierza zamkniętego w pieczarze.
Kilka powtarzanych w kółko tonów zlewało się ni to w skargę, ni w
groźbę. Każdy nucił z cicha, ale ich głosy razem zlewały się w
przejmującą falę.
— Co to jest? — oburzył się oficer.
— Śpiew żałobny dla Alego — wyjaśnił nauczyciel Ramaso.
— Czy nie można im tego zakazać?
— Można, poruczniku! Macie przecież władzę i wojsko. Oficer stłamsił
w ustach przekleństwo i zwrócił się do obecnych
żołnierzy:
— Co on jadł?
— Kapral Ali jadł ryż, panie poruczniku! ‘
— Jaki ryż?
— Ten sam co i my. Sami sobie gotowaliśmy.
204
— Jedliście z tego samego garnka?
— Tak jest, panie poruczniku.
— Czy macie boleści?
— Nie, panie poruczniku.
— A przedtem Ali jadł coś?
Tego żołnierze nie wiedzieli. Jeśli jadł, to przygodnie, gdy był we wsi. Nikt tego nie
widział. Sam Ali, zapytany o to, nie dawał odpowiedzi. Półprzytomny, wciąż
rzęził.
Oficer wywołał na dwór wójta, nauczyciela i mnie. Ludzie nucili ciszej, ale śpiew nie
ustawał.
— Cicho!!! — krzyknął podporucznik.
Cisza zaległa dziedziniec tylko na kilka chwil. W dalszym kącie ktoś podjął nutę i już
wzbierał uparty szum.
— Dla mnie — mówił oficer zwracając się do nas — nie ulega wątpliwości: kapral
Ali został otruty w tej wsi. Czy podzielacie, panowie, moje zdanie?
— Objawy choroby są wprawdzie zastanawiające — rozważałem — ale nie można
zaraz twierdzić tak stanowczo, że to otrucie. Zresztą nie mam w tym
doświadczenia.
— W naszym kraju — powiedział Ramaso — często zachodzą podobne napady
choroby, na które ludzie giną. Niekoniecznie musi to być otrucie.
— To otrucie, głowę daję! — upierał się oficer i niecierpliwie tupnął nogą. — Czy
jest tu doktor w pobliżu?
— Nie ma — odrzekł Rajaona. — Najbliższy jest w Ma-roantsetrze.
Śpiew zebranych Malgaszów rzeczywiście działał na nerwy. Był to jakiś bierny a
przejmujący protest ludzi- przeciw krzywdzie, jaka ich spotykała.
Stojąc z nauczycielem na uboczu spytałem go:
— Czy oni śpiewają jakieś wyraźne słowa? Ramaso potwierdził ruchem głowy.
— Śpiewają — tłumaczył mi — mniej więcej tak:
Do złego człowieka zbliża się zła śmierć, eej. Duchy są sprawiedliwe. Duchy się
mszczą, eej.
205
— Duchy — powiedziałem — to pewnie tanguin?
— To nie są objawy zatrucia tanguinem.
— Więc czymś innym?
— Chyba tak — nauczyciel nieznacznie przymrużył oczy. Spośród zamkniętych na
podwórzu mieszkańców wsi wystąpił
Dżinarivelo i powolnym krokiem zwrócił się w moją stronę.
— Powiedzcie młodemu oficerowi — rzekł, gdy stanął obok mnie — że kapral
umrze, jeśli szybko nie dostanie pomocy.
— Dlaczego — huknął podporucznik na starca — dlaczego nie zwracasz się do mnie
wprost, skoro tu stoję? Dlaczego to pośrednictwo?
— To mój serdeczny przyjaciel! — wziąłem Dżinariveła w obronę.
— Czemu nie zwraca się do wójta albo do nauczyciela?!
— Ależ poruczniku! —- powstrzymywałem go. — Irytują pana uchylenia protokołu
dworskiego, a tymczasem w niebezpieczeństwie życie pańskiego kaprala. Znam
mego przyjaciela na tyle dobrze, że przypuszczam, iż chce nam coś ważnego
powiedzieć. Prawda? — zwróciłem się do Dżinarivela.
— Tak, prawda — odrzekł starzec. — Kaprala trzeba ratować.
— Ratować, jak?! — niecierpliwił się oficer.
— Znamy w lesie fanofody, które mogłyby mu pomóc.
— Co to są fanofody?
— Zioła leczące.
— Dać je!
„Dżinarivelo spoglądał wyczekująco na oficera i milczał.
— Idź do lasu i przynieś je!!! — rozkazał podporucznik.
— To nie tak łatwo, panie poruczniku. Są to rzadkie zioła i nie wiadomo, czy jeden
człowiek je znajdzie. A jeśli znajdzie, czy nie będzie za późno. Szukać w lesie
musi wielu, muszą iść wszyscy.
Ostatnie słowa Dżinarivelo wypowiedział ze szczególnym naciskiem i ręką zatoczył
koło, aby nie było wątpliwości: wskazał na wszystkich Malgaszów zebranych na
dziedzińcu.
— Aaach, o to ci chodzi? — wybuchł z przekąsem oficer.
— Tak, o to mi chodzi! — z opanowaniem podkreślał starzec każde słowo patrząc
podporucznikowi prosto w oczy.
206
-—- Chcecie uciec do lasu I nie wrócić! — zawołał dowódca;
— Tu stoją nasze chaty! — odparł Dżinarivelo z godnością. — Dlaczego mielibyśmy
uciekać? Żadnej nie dopuściliśmy się winy.
Oficer czuł się w potrzasku i nie wiedział, jak postąpić. Rzu* cił ku nam pytające
spojrzenia.
— Wybacz pan, poruczniku — odezwałem się — że wtrącam się do nie swoich
spraw. Czy przesłuchiwanie mieszkańców jest już skończone?
— Właściwie tak! Nic nowego nie dowiem się od tych zatwardziałych mułów.
— To czemu pan ich jeszcze trzyma?
— Muszą mieć nauczkę!
— Daje im pan nauczkę kosztem życia swego kaprala. Niech pan, poruczniku,
spojrzy na te dzisiejsze sprawy pod innym kątem widzenia: pod kątem swej
odpowiedzialności.
— Obojętne mi, co pismaki w Tananariwie napiszą w głupich gazetach!
Ale widocznie nie tak bardzo było mu obojętne. Ponure jęki kaprala, właśnie dlatego,
że coraz słabsze, coraz silniej działały na nerwy młodego dowódcy. Wyraźnie
zanosiło się na śmierć kaprala, a tymczasem Dżinarivelo podał jedyny sposób
ratowania go. W końcu zdrowy rozum doszedł w poruczniku do głosu. Oficer
zatrzymał Dżinarivela jako zakładnika, a wszystkich innych rozpuścił polecając
sołtysowi Bezazie dopilnowanie porządku.
Jakby nożem uciął, ustał żałobny śpiew Malgaszów. Wszyscy biegiem opuścili
podwórze, wielu dążyło wprost do puszcay. W tym kotłowisku i zamęcie wieś
stawała się „nieuchwytna dla żołnierzy: nie sposób było zamknąć teraz wszystkich
mieszkańców.
Nie trwało długo, a potrzebne zioła przyniesiono z lasu. Dżina-rivelo sam je wybierał,
warzył i przyrządzał, po czym przy pomocy Bezazy i kilku innych ziomków
wlewał kapralowi do ust. Skutek był prawie natychmiastowy. Chory silnie
zwymiotował, a po kilku minutach czuł się lepiej i zapadł w półsen. Przestał
rzęzić. Po godzinie przyszedł do siebie o tyle, że mógł wstać i uczynić kilka
kroków.
20?
Powiadomił nas, że zjadł we wsi dwa banany. Mianowicie po spaleniu chaty
Manahitsary ujrzał na drodze małą dziewczynkę, trzymającą w dłoni kilka
owoców. Niewiele pytając się wyrwał jej dwa banany i zjadł je. Twarzy dziecka
nie przypominał sobie. Nic innego we wsi nie jadł.
Więc zagadnienie: otruty czy nie otruty, pozostało wciąż nie wyjaśnione i chyba
klucza do niego się nie znajdzie.
Kapral Ali nie odzyskał już swej zajadłości. Siedział w kącie mrukliwy i posępny,
zmęczony ciężką przeprawą. Przykre zdarzenie przytłaczało także wszystkich
innych żołnierzy: odczuwali, że byli w zasięgu nieszczęścia, jakie zwalić się
mogło na nich z niewiadomej strony. Nawet sam podporucznik, dotychczas tak
zuchowaty, pod koniec stał się zamyślony i mniej pewny siebie.
Pod wieczór uważał swą działalność w Ambinanitelo za ukończoną i kazał
żołnierzom wsiadać na ciężarówki. Niewiele zdziałał. Żegnał się z nami posępny i
milkliwy.
Zaledwie warczenie motorów ucichło za zakrętem dokoła góry Beniowskiego,
wieczorne odgłosy wsi odzyskały swe prawo: słychać było tłuczenie ryżu w
stępach. Tak wieś malgaska przygotowywała się do wieczerzy, gdy nic nie
zagrażało jej spokojowi.
44.
Narodziny wielkiego motyla
M,
.ały Betsihahina miał wtedy bystre oczy i szczęście. Dwa tygodnie temu odkrył na
skraju puszczy wielki kokon, wlepiony w listowie krzewu; biały, lśniący srebrem
oprzęd poczwarki. Chłopiec, nie odrywając go od liści, zerwał ostrożnie całą gałąź,
przyniósł ją do mej chaty i przyczepił do ściany na werandzie. Oprzęd był
ogromny, podniecający i tajemniczy. Wisiał na ścianie przez długie dni bez ruchu,
bez zmiany, niby martwy przedmiot. Wiedzieliśmy, że kiedyś nadejdzie chwila,
gdy wystrzeli z niego życie i zrodzi się jakieś owadzie cudo: gigantyczna osa albo
bujny trzmiel — a może motyl? — lecz zanim to się spełnić miało, kokon, chociaż
w letargu, już wywierał wpływ: podrażniał
203
W Ambinanitelo nastał lasny okres
(itr. 212)
dni spokojnych i pomyślnych.
Biały człowiek czyta i czyta, nawet niesiony na filanzanie — tak mala-gaski
rzeźbiarz wyobrażał sobie białego kolonizatora.
naszą ciekawość, pobudzał domysły. Óprzęćt był jak żywy zwierz. Ożywiał chatę.
A oto pamiętnego dnia, kiedy na Ambinanitelo spadł najazd żołnierzy, a w chacie mej
panowało podniecenie i urwanie głowy, Velomody i Betsihahina oznajmili mi
wzruszonym głosem wieść, że „robak wyszedł”.
Więc nareszcie wyszedł. Motyl! Przebił powłokę i wykluł się na światło. Słaby,
drżący, z trudem trzymał się nóżkami zewnętrznej ściany oprzędu. Był niezaradny
i jakby ogłuszony gwałtowną jasnością światła. Nie miał jeszcze skrzydeł. Zamiast
skrzydeł dwa nędzne kikuty. Robak!
Lecz szybko się rozwijał. Jeszcze przed południem kikuty urosły i przeistoczyły się w
szmaty. Brzydkie, pomarszczone, poskręcane, niczym nie przypominające
skrzydeł, ale już żywe.
Wraz z narastającym dniem rozszerzały się i skrzydła. Istniała jakby tajna zmowa
między słońcem a motylem. Była w istocie: motyle to dzieci ciepła. Im wyżej
wchodziło słońce, tym wyraźniej motyl piękniał. Jeszcze przed południem
skrzydła rozwarły się szeroko i były prawie zupełnie dojrzałe.
Był to śliczny, wyjątkowy okaz motyla. Skrzydła, olbrzymie jak dwie męskie dłonie,
żółtawe jak stara kość słoniowa, wpadały w ton seledynowy i wyrażały jakąś
nieziemską godność. Jeżeli wymyślił je niewidzialny malarz, to malarz o
najwrażliwszym poczuciu piękna. W pośrodku każdego z czterech skrzydeł
zawiesił brązowy półksiężyc, wcielił zatem motyla-prządkę do światowej rodziny
saturnidów.
Południe w dolinie Ambinanitelo—po rozśpiewanym w puszczy poranku, a przed
południową ulewą i roznamiętnionym wieczorem — bywało zawsze ciche i
nabrzmiałe zaczajenie. Para powstawała z ryżowisk, widoki rozklejały się w
zaszłych wilgocią źrenicach, a pobliska puszcza nasiąkała tajemnicą ciszy. Lecz
dziś nie mieliśmy na to oka. Tragiczne wypadki we wsi przykuwały całą uwagę. A
jednak w czasie przygotowań do obiadu Velomody i jej brat znowu wpadli z
nowinami o motylu i na chwilę oderwali mnie od smętku dnia.
Pomimo pozorów i wielkich skrzydeł motyl nie ukończył swego rozwoju. Rozprężał
się dalej. Oto u dolnych skrzydeł, u ich
spodu, wyrastały dwa ogony, u każdego skrzydła ogon. Rosły szybko, wydłużały się
coraz bardziej, były już dłuższe niż ciało motyla, już dłuższe niż jego dolne
skrzydła, dłuższe nawet niż razem wzięte dolne i górne skrzydła: wyrost jakiś
fantastyczny, niepojęty, wybujałość przyrody cudaczna a urocza. Piękno
skojarzone z dziwactwem. To rajski ptak, który tu, na Madagaskarze, przybrał
kształt motyla. Rajskiego motyla. Nawet ludzie nauki ulegli jego czarowi i nazwali
go osobliwie, motyłem-ko-metą.
Byłem również urzeczony, lecz nie tylko tym, że to kometa. To coś więcej. Trudno
mi było oderwać wzrok od zjawy. To dostojne szaleństwo.
Tutejsza przyroda była tak bogata, że rozkipiały nadmiar swych sił umieszczała w
dziwadłach, rozrzucała go w kaprysach. Ponad szorstką, przyziemną walką o byt
przyroda tworzyła tu nowy, inny świat, równie bujny, lecz fantastyczny, jak gdyby
bez myśli i rozumu, świat, w którym wszystko istniało i działało jak w bajce, a
jednak było codzienną rzeczywistością.
Więc tutejsza puszcza, obłąkana w swej hojności rodzenia; więc tutejszy zwierz
dzierżący w swej duszy losy ludzi; i ludzie żyjący życiem roślin i szlachetnych
zwierząt; rzeki i góry przeobrażające się w drapieżne bestie lub życzliwe duchy —
wszystko to, co nas tutaj otaczało, było właśnie jak ów motyl: i rzeczywistością, i
chimerą. Tworem zarówno jawy, jak snu. Słońcem i zarazem mgłą.
I zdumiewającym zwycięstwem życia nad grozą śmierci. W nizinach bytu śmierć
siała postrach okrutniejszy zapewne tu niż gdzie indziej. Ale na wyżynach, na
których rodził się taki motyl, widocznie nie było strachu; widocznie wydrwiono
tam śmierć i ośmieszono strach. Przepych życia łamał tam elementarne zasady
walki o byt i miał w pogardzie wszelkie niebezpieczeństwa. Przepych wyprawiał
zbytki, fantazjował i fantazje swe przelewał w kapryśne kształty, a przyrodzie
narzucał cudowne szaleństwa.
Oto szaleństwo przyrody: motylowi, by był jak z nieprawdziwego zdarzenia i żył jak
w zuchwałej bajce, przypięto do skrzydeł olbrzymi tren.
‘45. Ścieżki ludzi i legend
W
dolinie Ambinanitelo równie wybujałe rosły rośliny, jak legendy, równie podatna jak
gleba dla ryżu była dusza ludzka dla mitów. Opodal mej chaty stał gaj olbrzymich
bambusów, prężących się zawadiacko w górę, i świadczył o niepohamowanej
rozrodczości tutejszej przyrody, lecz nie ulegało wątpliwości, że równie twórcze i
namiętne fluidy zapładniały wyobraźnię brązowych ludzi.
Rzeka Antanambalana była nie tylko rzeką, i nie tylko dzikim zwierzem; to siedlisko
żywej legendy o pięknej dziewczynie, zatrutej skażonym nurtem przez zazdrosną
wiedźmę. W sąsiednich górach panowały nieposkromione duchy, domagające się
od podróżnych ofiar z bydła. Łączyło się to z zawiłym zdarzeniem sprzed wielu
pokoleń. W sąsiedniej puszczy żyły łagodne łemury babakuty, potomkowie, jak
wiadomo, nieszczęsnej dziewczyny, wypędzonej ongiś przez złych ludzi. Za moją
chatą, pod górą Ambihimitsingo, było piękne pole ryżowe, lecz piękne tylko dla
pewnych mieszkańców sioła, dla innych straszne i złowróżbne.
Ostatnia legenda tej okolicy wstąpiła na tę najbliższą górę i ożywiła ją duchem
Beniowskiego. Mała iskra, jaką kiedyś rzuciłem, nagle zapłonęła jasnym ogniem i
rozpaliła umysły. Ogień wciąż trwał, potężniał i szerzył zapał. Zapał przerzucił się
na drugą stronę rzeki, rozgrzewał sąsiednie doliny, imię białego wodza wielkiej
przeszłości wdzierało się w żywot coraz dalszych wiosek. Żywiołowe, wzbierające
tchnienie. ,
Przyszedł do mnie sołtys ze wsi Ambohibola i-doniósł, że ludzie jego odkryli na polu
rowy i wał dziwnego kształtu, ślady dawnej warowni. Powiedział: warowni
Beniowskiego. Poselstwo z innej wsi, Santaha, przyniosło wiadomość o istnieniu
tam ruin, pozostałości dawnego grodu, wzniesionego — według starych podań —
przez białego barona. Więc mówili: barona Beniowskiego. Nie było ruin i nie było
wału, lecz zapładniająca myśl ogarniała ludzi, ponosiła ich jak rozpętany rumak i
szeroko roztaczała falę legendy.
Blask owej legendy padał przede wszystkim na nas, dwóch białych ludzi, i mimo
naszej woli wysuwał nas na pierwszy plan,
SIO
lilitll
‘? ‘Ul
iii fiilll
jak gdyby strażników malgaskich wierzeń. Brązowi ludzie wiedzieli, że tamten był
Polakiem, tak samo jak my, i ta szczepowa przynależność urastała w ich pojęciu
do wiełoznaczącej tajemnicy.
W Ambinanitelo nastąpił jasny okres dni spokojnych, pomyśl-] nych. Żołnierze drugi
raz już nie przybyli. A chociażby przybyli, nie zastaliby nic podejrzanego we wsi
ani w przylegającej puszczy: zbiegli z Antalaha robotnicy zniknęli z sąsiedztwa
zatoki Antongil. Łebski Ramaso rozesłał ich na południe wyspy i umieścił wzdłuż
wybrzeża aż do Tamatawy, gdzie przepadli wśród setek podobnych im
Betsimisaraków. Równocześnie już na dobre wygasały we wsi nieprzyjazne
uczucia między rodami Zanikawuku a Cyjandru. Wypadki, które wstrząsnęły w
równej mierze jednymi i drugimi, otworzyły im oczy.
Moje szczęśliwe pożycie z Velomody dziwiło i mnie, i wszystkich mieszkańców
Ambinanitela. Dziewczyna rozpowiadała, że jestem dobrym człowiekiem. Ludzie
odnosili się do mnie z rosnącym zaufaniem i nawet męska młodzież, dawniej tak
wrogo nastawiona, wstępowała coraz częściej do mej chaty na przyjacielską
pogawędkę. Stary Dżinarivelo był zadowolony. I on przejął się marzeniem swej
wnuczki: wierzył, że będzie miała piękne dziecko, że zostawię wsi ten dar
przyjaźni.
— Czy jesteś tutaj szczęśliwy? — zagadnął mnie pewnego razu.
— Jestem szczęśliwy! — odpowiedziałem.
— Czy gdzie indziej byłoby ci lepiej?
— Chyba nie.
— Więc pozostaniesz u nas na zawsze?!
Pytanie drażliwe. Uśmiechnąłem się zakłopotany. Dżinarivelo był domyślny i
rozumiał bez słów. Ogarnął nas cień smutku.
Lecz Dżinarivelo, jako Malgasz, był również wytrwały i ambitny i nie mógł
zatamować pobudzonej wyobraźni. Musiał marzyć, musiał snuć niepowściągliwe
plany przyszłości. Najchętniej chciałby tworzyć nową legendę. Pewnego dnia
zbliżył się z uroczystym wyrazem twarzy i namawiał mnie:
— Gdybyś był potomkiem Beniowskiego, stałbyś się dla nas więcej niż
przyjacielem: wodzem. Spełniłbyś tu posłannictwo swego życia, a twoim dzieciom
oddawalibyśmy należną cześć. Czy jesteś potomkiem Beniowskiego?
212
— Nie jestem nim!
Dżinarivelo chwycił mnie niecierpliwie za ramię i prosił:
— Raczej namyśl się, że nim jesteś... Wybuchłem wesołością:
— Czy mam stroić się w cudze piórka? Tego żądusz?!...
W miarę upływu dni Dżinarnrelo nalegał coraz serdeczniej i coraz uporczywiej. Już
nie domagał się pokrewieństwa z Bcniow-skim; chciał po prostu, żebym tylko
pozostał u nich na stałe. Starzec był mądry i znał moje upodobania. Doceniał
węzły, jakie mnie łączyły ze światem białych ludzi, i nie chciał, żebym je zrywał:
żyjąc w Ambinanitelo miałem czerpać ze świata ważne słowo wiedzy drukowanej
na papierze; stąd natomiast miałem brać ich żywe słowo, malgaskie słowo, mniej
ważne, za to cieplejsze.
— Stanąłeś na rozstaju! — mówił któregoś dnia. — Mądrze wybieraj, vazaho,
mądrze wybieraj!...
Wybór był pozornie łatwy: tu szczęśliwe ustronie o łaskawym niebie i urocza dolina
pełna owoców, tu przyjacielscy ludzie
0 powabnej duszy i małych troskach, tam świat ludzi białych, zatruty pośpiechem,
nerwami, żelazem i wybujałymi troskami.
— Więc wybrałeś? — wołał uradowany Dżinarivelo. — Pozostaniesz tutaj?!
Jakże mu wytłumaczyć?
Dotychczas to jak gdybym ja górował nad brązowymi przyjaciółmi wgłębiając się w
ich pogmatwane przesądy i obyczaje. A oto okazywało się, że i ja także nie miałem
wolnej duszy, że podlegałem potężnym hamulcom trzymającym w okowach
jeszcze mocniej niż zabobony i fadi brązowego człowieka. Różne miały imiona i
liczne były odcienie tajnych więzów białego człowieka, lecz największe z nich i
najbezwzględniejsze zwało się: poczuciem obowiązku.
Jakże więc staremu Dżinarivelo wytłumaczyć, że nie mogłem tutaj pozostać? Że dla
obowiązku, na przekór zmysłom, sercu
1
rozumowi, musiałem porzucić ten szczęśliwy zakątek urody i płodności
życia?
— Wyjadę! Musiałem wyjechać.
Musiałem opuścić trzcinową chatę i słoneczną dolinę, i jej tan-
213
ręki, kameleony, lemury, motyle. Musiałem rozstać się z Velo-mody, która na
pożegnanie, zwalczając łzy, szlachetnie mnie zapewniała, że w życiu każdy dobry
dzień kończy się zachodem słońca i zmierzchem, a więc i nasze wspólne dni
musiały się kończyć. Musiałem opuścić dobrego przyjaciela Dżinarivela.
Serdecznym uściskiem dłoni i głębokim spojrzeniem sobie w oczy pożegnałem się
z walecznym bojownikiem o lepsze jutro Madagaskaru, nauczycielem Ramaso,
człowiekiem nowej epoki.
Właśnie on nie pozwalał mi zapomnieć o nieustającym obowiązku walczenia. Nie
wolno mi było tonąć w biernej szczęśliwości, jaką mnie darzyło Ambinanitelo.
Należało mi iść tam, gdzie były pogmatwane gościńce, i przykładać ręki nowych,
sprawiedliwszych dróg.
SPIS ROZDZIAŁÓW
1.
Na północ od Tamatawy . . 7 Nadejdzie burza tej nocy Rakoto,
osławiony próżniak Sainte Marie, wyspa piratów
2. Ramaso, niezwykły nauczyciel 14
3. Mimozy starego Dżinarlvelo 17
4. Sąd boży w Ambinanitelo . 20
5. Jesteśmy czarownikami . . 27
6. Potulny, straszny demon: kameleon ...... 32
7. Benlowskl, niedoszły król Madagaskaru..... 38
8. Puszcza nas łączy .... 45
9. Dwie miłe dziewczyny . • 50
10. Pole ryżowe...... 52
11. Wojna modliszek 1 pająków 57
12. Godzina czwarta po południu ........ Dl
13. Groźne fadi...... 66
14. Zawiało cywilizacją ... 70
15. Piracka miłość 1 wojna . . 74
16. Ptak z zawadiackim pióropuszem ....... 88
17. Drapieżność 1 swatanie . . B3
18. Pogwarkl o kobietach, dzieciach i dziewczynie ...
88
19. Malgaska melodia .... 93
20. Przygody lądów i narodów 98
21. Góra Beniowskiego . . . 103
22. „Nie, ciszy tu nie ma!” . . 108
23. „Budować coś trwałego!” . 116
24. Namiętne bogactwo przyrody 119
25. Piękne motyle, dziewczyna
1 lemur....... 123
26. Śpiewy głodnej krwi ... 129
27. Wąż ankoma . . . . . 134
28. Biada zwyciązcy! .... 139
29. Złowróżbne wieści znad morza ........ 142
30. Rozgrywka ze wsią . ¦ • 1-56
31. Moja vadi ...... 152
32. Rzeka jest zła..... 156
33. Amod, syn Amoda ... 161
34. Chata na palach .... 166
35. Serce matki, osa i velomody 170
36. Motyl lolopaty, zwiastun śmierci....... 174
37. Niezwykłe spotkanie ... 178
38. Gdy opowiada się o baba-kutach....... 182
3D. Napięcie....... ^186
40. Zbrojny najazd .... 190
41. Śmierć Manahitsary ... 194
42. Obiad........ 197
43. Kapral Ali wije się z bólu . 203
44. Narodziny wielkiego motyla 208
45. Ścieżki ludzi 1 legend . . 211
Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, „Warszawa 1S65 r. Nakład 50.000 + 280
egz. Ark. wyd. 14,2. Ark. druk. 13,5. + 2 ark. wkładek rotogr. Papier
druk. mat. rv kl. 65 g. 61 X 86 z f-ki w Kluczach. Oddano do drukarni
w styczniu 19fi5 r. Druk ukończono we wrześniu 19CS ‘. Zakłady
Graficzne „Dom Słowa Polskiego”. Zam, nr 780. Cena «l 22,—, E-94
Antalaha
Santaha Sarahitra ‘
Ranta*
Antanambao
\TTJTT GOKA BENIOWSKŁEGO
Mabalevona
9 intsetra