Fiedler Arkady Gorąca wieś Ambinanitelo

background image

Arkady Fiedler

AMBINANITELO – GORĄCA WIEŚ

PRZEDMOWA

Jak wynika z niniejszej książki, podróży moja na Madagaskarze obfitowała

w liczne i głębokie wzruszenia osobiste: całym sercem pokochałem daleką wyspę,
jej ludność, krajobrazy i zwierzęta do tego stopnia, że troski, nadzieje i pragnienia
Howasów czy Betsimisaraków stały się poniekąd także moimi troskami i
nadziejami.

Jak boleśnie musiałem odczuć tragiczne wydarzenia roku 1947, kiedy w

kilku tygodniach szaleńcy kolonialni zabili blisko 90 000 Malgaszów, których
jedyną zbrodnią było to, że pragnęli w drodze zupełnie legalnej uzyskać pewną
autonomię w ramach Wspólnoty Francuskiej.

Ale działo się to na kilka lat przed Dien Bien Ph.it, klęską, która wielu

Francuzom dopiero otworzyła oczy i sumienia i pouczyła ich, że już minęły czasy
topienia w krwi wolnościowych dążeń kolonialnych ludów.

Toteż w 1958 roku doznałem nowego wzruszenia, tym razem wielce

radosnego, na wieść o proklamowaniu Republiki Malgaskiej z malgaskim rządem
na czele, a w dwa lata później o uzyskaniu zupełnej niezależności w ramach
Wspólnoty Francuskiej. Wyobraziłem sobie szaloną radość mych przyjaciół na
Madagaskarze i razem z nimi się cieszyłem, chociaż oddalony o tysiące
kilometrów.

Rzecz znamienna, że dopiero teraz książka niniejsza staje się prawdziwie

aktualna, a ostatnie wypadki nadają jej historyczną poniekąd wartość. Pomimo że
jest to książka przede wszystkim o madagaskarskiej przyrodzie, o prostych
ludziach, o miłych dziewczynach, o dziwnych zwierzętach, o sielance snutej w
uroczej wsi w głębi Madagaskaru, to przecież chcąc oddać wierny obraz
nastrojów, książka jednocześnie dotyka nurtów społeczno-politycznych wśród
Malgaszów.

Jak słusznie, jak uczciwie to czyni, teraz dobitnie wykazały przełomowe

zdarzenia polityczne ostatnich lat. Dla właściwszego zrozumienia tła tych

background image

wydarzeń książka staje się niezbędnym kluczem.

ARKADY FIEDLER

1. Wybrzeżem Madagaskaru

M

aroantsetra leży na -wschodnim brzegu północnej części Madagaskaru,

w głębi rozległej zatoki Antongil, w tym samym miejscu, w którym Maurycy
Beniowski wylądował w 1774 roku i zakładając swe Louisbourg marzył o
stworzeniu wielkiego państwa Malgaszów, mieszkańców wyspy, pod swoim
berłem.

Dziś może równie trudno jak wtedy dostać się do Maroantsetry. Żadna bita

droga nie prowadzi do portowej mieściny, zamkniętej od strony lądu gmatwaniną
gór i gęstą puszczą tropikalną. Są tylko dwa sposoby dotarcia do Maroantsetry: od
portu Tamatawy pieszo albo na noszach – filanzanie kiepską drogą wzdłuż plaży
morskiej ― lub morzem na francuskim stateczku przybrzeżnym, odbywającym
rejs co miesiąc.

Wybraliśmy ten drugi środek. W upalny poranek pewnego dnia

styczniowego weszliśmy na statek, a w godzinę później odbiliśmy od mola
tamatawskiego. Dopiero znacznie później uświadomiliśmy sobie, czym był
wyjazd z Tamatawy: wejściem w inny świat. Jakże inny! Za nami pozostała cała
zapalczywa ruchliwość kolonii francuskiej, gorączkowy taniec około złotego
cielca, za nami pozostały rojne nabrzeża Tamatawy i luksusowe dzielnice
europejskiej Tananariwy, koleje i pociągi Michelin, hotele, francuskie wina i
francuscy administratorzy.

Po wyjściu statku z Tamatawy urwał się gwar kolonialny. Wraz z

nastaniem ciszy świat zdrętwiał w jakimś baśniowym uśpieniu. Tropikalna
senność ogarnęła wszystko: ludzi, statek, niebo. Ocean Indyjski był jak jezioro,
wyjątkowo spokojny. Od żaru unosiła się w powietrzu biała para, która zdawała
się przenikać nawet do mózgu ludzkiego i tłumić wszelką myśl. W tym świecie
wszystko się zamazywało, zdarzenia i zjawiska zatracały cechy rzeczywistości.

Z towarzyszem podróży z Polski, Bogdanem Kreczmerem, stałem oparty o

poręcz statku. Na pół drzemiąc patrzyliśmy na zamglone w oddali góry
wschodniego wybrzeża.

Nadejdzie sztorm tej nocy ― ktoś obcy, stojący za moimi plecami,

odezwał się do nas po francusku.

Może nadejdzie ― odpowiedziałem półgębkiem nie ruszając się z

miejsca.

Panowie również do Maroantsetry?

background image

Tak.

Z administracji kolonialnej?

Nie.

Handel?

Nie.

Eksploatacja?

Tak.

- Czego? Drzewa?

Nie. Robaków.

Tamten wziął to za niewłaściwy żart i usłyszałem jego ciche sarknięcie.

Obejrzałem się. Stał za nami olbrzymi Hindus o wspaniałej, czarnej brodzie,
ubrany w biały, jedwabny garnitur. Człowiek zażywny i widać zamożny. Typowy
wschodni władca z sensacyjnych filmów.

Robaków? ― spytał niedowierzająco z wymówką w głosie i błyskiem

niechęci w czarnych jak jego broda oczach.

Zbieramy owady dla muzeum. Jesteśmy przyrodnikami ― wyjaśniłem

uprzejmiej.

Panowie nie Francuzi?

Nie.

Niemcy?

Nie, Polacy.

Ach, Polacy! ― powtórzył Hindus z takim wyrazem twarzy, jak gdyby

wiadomość wprawiła go w radosne zdumienie. ― I zbieracie owady? Czy to
popłaca? I dlatego jedziecie na ten koniec świata? Może jeszcze głęboko w
puszczę?

Głęboko, nie głęboko. W zapleczu Maroantsetry jest taka wioska nad

rzeką Antanambalana, nazywa się Ambinanitelo.

Bien, znam ją doskonale. Mam w tej wsi swoją filię, skład tkanin.

Jestem Amod, kupiec z Maroantsetry.

A ja sądziłem, że pan jest... agentem policyjnym, bo taki ciekawy.

Nie, dziękuję! ― wstrząsnął się Hindus.

Moja złośliwa uwaga wywołała jego uciechę, lecz nie poskromiła

ciekawości.

Ambinanitelo to wielka wieś, owszem, i pełno tam ładnych dziewczyn-

ramatu, to prawda, ale po co, do licha, leziecie akurat do tej zapadłej dziury?

Spodziewam się znaleźć tam dwie rzeczy: rzadkie owady i ślady po

Beniowskim.

Beniowskim? Kto to? Jakiś zaginiony rodak?

Tak, coś w tym rodzaju.

Hindus otarł twarz jedwabną chustką i westchnął:

W nocy będzie chyba burza...

Wyczerpał się; już odeszła go chętka do rozmowy, nas także. Oddalając się

rzekł:

background image

Ż

egnam panów. Spotkamy się przy obiedzie.

Nie spotkamy się. On jechał na statku pierwszą klasą, my drugą.
Pod wieczór dobiliśmy do przystani w Foulpointe. W drugiej połowie

XVIII wieku panował tu król Hiawi, sojusznik Beniowskiego. Dziś rządzili tu
biali plantatorzy kawy. W ciągu godzinnego postoju w porcie setki worków
cennego ziarna ładowano na nasz statek. Przenosili je z lądu na plecach półnadzy
Malgasze. Tragarze należeli do szczepu Betsimisaraków, zamieszkującego
większą część wschodniego wybrzeża wyspy. Zgięci, zlani potem, śpieszyli do
statku.

Hindus Amod i tęgi Francuz Tinaire, hurtownik drzewa w Maroantsetrze,

również pasażer pierwszej klasy, zeszli tak samo jak my ze statku i przechadzali
się po przystani, by zaczerpnąć powietrza. Zwróciłem się do nich, nie bez szczypty
ironii, z prośbą o wytłumaczenie nam dziwnej sprzeczności: dlaczego robotnicy
portowi, uchodzący w oczach kolonistów za skończonych próżniaków, tak
dzielnie pracują.

Sprzeczności? ― podchwycił Tinaire. ― Nie ma tu żadnych

sprzeczności! Rzetelnie panów informowano. Ci hultaje ― Tinaire wykrzywił
twarz w stronę tragarzy na znak pogardy ― ci hultaje to najgnuśniejsze tałałajstwo
pod słońcem. Lenistwo tych nicponi przechodzi ludzkie pojęcie...

I dlatego tak się śpieszą z workami? ― wtrąciłem.

A że tak się śpieszą z workami ― ciągnął kupiec nie zrażony ― to

całkiem inna rzecz. To skutki genialnego pociągnięcia ekonomicznego naszej
administracji kolonialnej. Czy wiecie, panowie, co to podatek pogłówny? To
cudotwórcza magia, to nowoczesne zaklęcie tak silne, że zmusiło do pracy nawet
tych zakutych nierobów. Na naszej wielkiej wyspie panowały dawniej różnorakie
formy niewolnictwa, ale w wynikach swych pozostawiały wiele do życzenia, po
prostu mało dawały zysku. W roku 1895 oczywiście znieśliśmy ostatnie ślady tego
partactwa, natomiast zaprowadziliśmy podatek pogłówny, o niebo doskonalszy i
dla władzy korzystniejszy niż wszystkie zbankrutowane systemy dawnej pracy.

--- Zestawia to pan dość odważnie i z jakimś szczególnym entuzjazmem!
--- Czyż można inaczej? Spójrzcie na tych młodych Rakotów, Tsarów,

Rasafów, Siddiców i jak im tam! Łazęgi, głodomory, lenie, którym przez całe
ż

ycie nie przyszłoby do głowy jąć się pożytecznej pracy. Ale muszą! Muszą, bo na

Madagaskarze każdy bez wyjątku Malgasz powyżej osiemnastu lat musi płacić
sowity podatek pogłówny. Nic nie pomoże, że przeważna część tubylców nie
posiada nic prócz łachmanów, które nosi na sobie, i że z chronicznej nędzy nie
dojada. Każdy z tych włóczykijów musi płacić co rok tę daninę.

Ile ona wynosi?

Równa się mniej więcej miesięcznej pensji niższego urzędnika

administracyjnego.

Ze zdziwienia świsnąłem przez zęby:

Ależ to niedorzeczność! Jeśli ktoś całkiem goły i biedny, to z czego ma

płacić podatki? Przecież z pustego nikt nie naleje.

background image

Nic podobnego! Na Madagaskarze musi nalać! ― zaśmiał się Tinaire

zgryźliwie. ― Władze kolonialne wskazują Malgaszowi właściwą drogę: idź do
białego kolonisty na plantacje lub do kopalni, przyjmij jego warunki płacy i
zapracuj sobie potrzebne na podatek pieniądze!

I Malgasz idzie? Nie uchyla się?

Niechby spróbował! Jeśli nie uiści podatku pogłownego ciężko zapłaci

za swą krnąbrność. Prawo kolonii skazuje go na rok lub więcej więzienia, w
którym przestępca wykonuje przymusową robotę bez zapłaty. Błogosławione
skutki tej mądrej organizacji widzicie panowie sami nawet w takim Foulpointe:
tragarze z pospiechem noszą na statek worki kawy, by zrobić na podatek.

--- To z tego błędnego koła Malgasze nie mają ucieczki?
--- Nie mają, na szczęście! Otóż to: nie mają! Gdyby mieli, kolonia

musiałaby zbankrutować. Bez wpływów z podatku pogłównego nie mogłaby
istnieć. Podatek pogłówny stanowi najważniejszy dochód w budżecie
administracji kolonii, inne wpływy są znikome w porównaniu z nim, nie
wyłączając podatków, które my, kupcy, tu płacimy, chociaż odczuwamy je
dotkliwie.

To prawda! ― potwierdził Hindus Amod. ― Lecz kolega zapomina, że

podatek pogłówny ma jeszcze jedną dobrą stronę: zmusza tubylców do pracy u
kolonistów. Bez tej pracy biali plantatorzy i właściciele kopalń zeszliby na psy, a
razem z nimi i my, kupcy.

Malgasze ― podkreślił Tinaire z godnością ― muszą przejść tę twardą

szkołę pracy, zanim zdolni będą do przyjęcia naszej cywilizacji.

Twardą szkołę pracy ― stwierdziłem ― to znaczy, że mają pracować

nic w zamian nie dostając?

Tinaire zrobił gwałtowny ruch niezadowolenia:

Nic nie dostając? Czy podatki nie obracają się przede wszystkim na

dobro samych Malgaszów? Przecież ich stopa życiowa podnosi się równomiernie
z ogólnym rozwojem kolonii! Przecież ich dobrobytowi służą koleje, autostrady i
autobusy, dla nich buduje się liczne szkoły, dla nich powstaje coraz gęstsza sieć
Assistance Medicale ― Opieki Zdrowia! Nie sposób wyliczyć wszystkich
korzyści tubylców.

I Tinaire, bogaty hurtownik z Maroantsetry i zagorzały entuzjasta

Madagaskaru, z dumą śledził krzątających się tragarzy na przystani w Foulpointe.

Wśród tych tragarzy był Rakoto. Złożył przed chwilą worek kawy w luku

statku i teraz pędził na ląd po nowy ładunek. Rakoto miał dziewiętnaście lat, minę
wesołego urwisa, lubił pożartować. Zatrzymaliśmy go:

Hej, Rakoto! Stój! Masz papierosa!

Rakoto posłusznie przystanął, ucieszył się z poczęstunku. Zatknął papierosa

za uchem.

Czy jechałeś już kiedy autobusem?

Nie, Rakoto nie jechał jeszcze autobusem.

A byłeś w hotelu „Fumaroli”?

background image

Rakoto oczywiście nigdy nie był w wielkim hotelu w Tananariwie ani w

ż

adnym innym hotelu wyspy. Co prawda hotele powstały z jego podatków, ale

mieszkali w nich tylko kolonizatorzy, Malgasze zaś usługiwali. Rakoto nie należał
do tych uprzywilejowanych Malgaszów usługujących.

Czy umiesz czytać?

Nie, Rakoto nie nauczył się czytać, Rakoto zaśmiał się na samą myśl o tym.

W okolicy, z której pochodził, nie było jeszcze szkoły. Brązowy tragarz z
niepokojem zerknął na wielki drewniany spichrz z okienkiem, stojący w pobliżu.
Chciał pędzić dalej. Wskazał na spichrz:

Vazaha patrzy!

Vazaha to biały człowiek.
Wcisnęliśmy mu do spoconej dłoni całą paczkę papierosów gaulois:

Jeszcze chwilę, zaczekaj! Powiedz, masz rodzinę? Rakoto miał rodzinę,

ż

onę.

A dzieci?

Miał dziecko półroczne, ale niedawno umarło.

Na co?

Na malarię, wiadomo.

To lekarstwa nie pomogły?

Nie było lekarstw, żadnych lekarstw nie dostał.
Rakoto uciekł od nas, zdjęty paniką. Powodem jego nagłego przerażenia

nie był vazaha, dozorujący w spichrzu ― powodem byliśmy my sami: przeraził go
niespodziewany dar całej paczki papierosów. Zabobonny Malgasz nie rozumiał
tego rodzaju hojności. Podejrzewał niebezpieczne dla siebie czary. Może obcy
vazahowie chcieli omotać jego duszę? Może byli to biali mpamosavy, złośliwi
czarnoksiężnicy, a wtykali mu tak szczodry podarek po to, żeby tym lepiej uśpić
jego czujność? O, Rakoto nie da się otumanić, Rakoto był roztropny, przezorny,
czujny! Przeszył nas niechętnym spojrzeniem i ze zdławionym jękiem na ustach, a
z paczką gauloisów w garści uciekał co sił w nogach. Był czujny!

Powstało pytanie, kiedy Rakoto otrząśnie się ze swej ciemnoty i czujność

skieruje we właściwą stronę, ku rzeczywistym wrogom. Na razie z powodu
nowoczesnego zaklęcia ― jak mówił kupiec Tinaire ― w postaci podatku
pogłównego, Rakoto, sam obdarty, dokonywał zdumiewającego, niepomiernego
czynu: pieniędzmi, które dawał, utrzymywał w ruchu machinę wielkiej kolonii, a
równocześnie tanią pracą swych rąk zapewniał dobrobyt wszystkim innym
kolonizatorom, nie tylko urzędnikom.

Rakoto, osławiony próżniak!

* * *

Hindus Amod nie miał słuszności. W nocy burza nie przerwała ciszy. Na

mokrych prześcieradłach kąpaliśmy się w obfitym pocie. Nazajutrz Ocean
Indyjski był wciąż tak samo spokojny i gładki jak dotychczas. Tego dnia

background image

przystanęliśmy w porcie wyspy Sainte Marie, owianej zarówno zapachem
goździków, których drzewa wszędzie tu rosły, jak i wspomnieniem jednej z
najburzliwszych kart w księdze dziejów ludzkich.

Sainte Marie była w ciągu XVII wieku i na początku XVII wyspą

europejskich piratów. Wypierani z wód amerykańskich, przenosili swój proceder
na Ocean Indyjski i tu około 1700 roku stali się taką potęgą, że flotylle możnych
kompanii wschodnio-indyjskich były na ich łasce. Ofiarą ich padały nie tylko
europejskie statki, utrzymujące handel z Indiami i archipelagiem wysp korzennych

piraci równie gorliwie zaczajali się u wylotów Morza Czerwonego i Zatoki

Perskiej, by łapać arabskich, perskich i hinduskich kupców, a z pobliskiego
Madagaskaru wybierali licznych niewolników na sprzedaż w innych częściach
ś

wiata.

Po krwawych wyprawach wracali do Sainte Marie na wypoczynek i libacje.

Powstała tu niesamowita rzeczpospolita korsarskiego bractwa, opierająca się na
kilku srogich przepisach swoistego savoir vivre. W niektórych latach przebywało
tu ponad tysiąc piratów wszystkich morskich narodowości, lecz prym wodzili
Anglicy. Pijacka sielanka często przeobrażała się w koszmar wzajemnego
wyrzynania się. To jedyne w swoim rodzaju skupisko trwało mniej więcej do 1720
roku, kiedy wspólne wyprawy okrętów wojennych państw europejskich położyły
kres świetności wyrzutków ― wielu z nich wytłukły, resztę przegnały.

Obecność tylu piratów wywierała oczywiście znaczny wpływ na losy

samego Madagaskaru. Po ostatecznym wykurzeniu ich z Sainte Marie mnóstwo
uciekło na wielką wyspę, lecz i przedtem niejeden, syty bogactw, chronił się
między Malgaszami. Wchodził z nimi w związki rodzinne i despotycznie
narzucając tu swe rządy tworzył dynastie królików. Całą namiętną okrutność
poprzedniego bytu piraci wnosili teraz między Malgaszów.

Jeszcze pół wieku później stanowili oni ważny czynnik w życiu

Madagaskaru i Beniowski zawierał sojusze z ich potomkami, tak zwanymi „Zana
Malata”. Najwięcej było ich, rzecz prosta, na wschodnim wybrzeżu wielkiej
wyspy i tym niezawodnie tłumaczy się dzisiaj dość jasny kolor skóry, spotykany u
wielu Malgaszów szczepu Betsimisaraków.

Dawne, przebrzmiałe burze! Dziś wysepka Sainte Marie wita przybysza

mocnym zapachem goździków, rozlewającym się z tubylczych plantacji, a
spokojna ludność, odłam szczepu Betsimisaraków, nosi na brązowych twarzach
łagodny uśmiech.

Na czwarty czy piąty dzień po wyjściu z Tamatawy przybiliśmy do

Maroantsetry. Maleńkie, ospałe miasteczko ― siedziba szefa dystryktu *
(Odpowiednik naszego dawnego starosty powiatowego (przyp. Autora).― całe w
cieniu rozłożystych drzew mangowców, drzemało u ujścia rzeki Antanambalana
do zatoki Antongil. Kilkanaście sklepów w drewnianych domach było przeważnie
w ręku Hindusów i Chińczyków. Kilkunastu Francuzów i Kreolów z wyspy
Reunion, to przeważnie kupcy-hurtownicy. Reszta to Malgasze Betsimisaracy.
Miasteczko leżało w bagnistej dolinie, więc ludność chorowała na malarię.

background image

Nie byłem roztropny wspominając Hindusowi Amodowi o swym zamiarze

szukania śladów po Beniowskim. Francuzi Maroantsetry, ludek podejrzliwy i
skory do przesady, węszyli u nas jakieś kombinacje przeciw francuskiej kolonii.
Uroili sobie, że zajmujemy się działalnością Beniowskiego dlatego, by Polska
mogła rościć sobie prawa do Madagaskaru jako kolonii. Skończona bzdura, lecz
przygotowując się do wyprawy w głąb wyspy spotykaliśmy w Maroantsetrze na
każdym kroku przeciwności. Nawet trudno było o wyszukanie malgaskiego
kucharza, niezbędnego w takiej podróży.

Po Beniowskim żadnych śladów. Pewnego dnia wyszedłem w

towarzystwie Bogdana Kreczmera parę kilometrów poza miasto do ujścia
Antanambalany, rzeki nad podziw potężnej. Według dawnych map stały tu osiedle
i fort Louisbourg. Dziś głuche fale Oceanu Indyjskiego biły o piaszczystą plażę
tak pustą, jak gdyby tu nigdy nie postała noga ludzka, a odwieczny wiatr cicho
szumiał w iglicowatym listowiu samotnych drzew kazuariny.

W drodze powrotnej do miasteczka mimo woli przypomnieliśmy sobie

Rakota, młodego tragarza w Foulpointe. Przy naprawie grobli pracowało
kilkunastu więźniów pod okiem strażnika z karabinem. Można go było
poczęstować papierosem, a z więźniami porozmawiać. Zgadzało się: większość
skazano za niepłacenie podatku, innych za drobne przewinienia. Wrodzonego
humoru więźniowie nie stracili. Ze śmiechem przymawiali się o papierosy.

Ostatecznie zdobyliśmy kucharza, niemłodego Malgasza imieniem Marovo.

Przedsiębiorczy Kreol w Maroantsetrze ofiarował się za dobrą opłatą zawieźć nas
na swej małej ciężarówce do Ambinanitela, dokąd wiodła jedyna w okolicy droga,
dość bagnista na całej swej trzydziestokilometrowej przestrzeni.

W dzień wyjazdu zgłosił się do nas pewien Betsimisarak z zapytaniem, czy

mógłby jechać razem z nami. Był to nauczyciel Ramaso z Ambinanitela.
Dowiedzieliśmy się, że istniała tam szkółka. Oczywiście chętnie go zaprosiłem,
pomimo że ciężarówka była już bardzo obładowana. Ramaso liczył trochę ponad
trzydzieści lat; był staranniej ubrany niż zazwyczaj jego rodacy. Miał wyjątkowo
ciemną, brunatną skórę i uderzający wyraz oczu. Były to oczy czarne jak u
wszystkich Malgaszów, lecz spokojne i inteligentne. Budziły zaufanie. Ramaso
był niezwykle uprzejmy, chociaż bez odcienia służalczości, tak często rażącej u
Madagaskarczyków.

--- Nie zajmę wiele miejsca ― mówił z uśmiechem wskazując na swą

drobną postać ― jestem lekki.

Ramaso był niepokaźny i szczupły, widać, że w jego rodzinie nie

przelewało się od zbytków. Był jednak poważany, bo odprowadzało go do
ciężarówki trzech uroczystych Malgaszów i żegnało z oznakami czci.

--- To z pewnością krewni ― odezwałem się, gdy ruszyliśmy.
--- Nie, nie krewni.
I zaraz, nie chcąc uchodzić za niegrzecznego, wyjaśnił:
--- To towarzysze.
Niezwykłe w ustach Malgasza słowo wywołało moje zaciekawienie:

background image

--- Jacy towarzysze?
--- Towarzysze... wspólnych przekonań.
Starałem się przeniknąć wyraz jego twarzy, lecz on utkwił nieruchomy

wzrok w dal, na drogę przed nami.

--- Vazaha jest przyrodnikiem? ― zagadnął mnie po chwili, pragnąc

widocznie skierować rozmowę na inny tor.

Sunęliśmy przez rozległą dolinę, gorącą i zroszoną częstymi deszczami.

Przyroda tonęła w rajskim przepychu: wśród zieleni gajów pomarańczowych,
chlebowców i papai ― drzew melonowych ---migały trzcinowe chaty na palach.
W porannym powietrzu było pełno śpiewu i wrzasku ptasiego.

W tej części doliny, którą mijaliśmy mniej więcej w godzinę po

opuszczeniu Maroantsetry, Beniowski stoczył swą pierwszą, rozstrzygającą walkę
o panowanie. Safirobajowie, zamieszkujący wówczas licznym szczepem te strony,
odrzucając wszelkie warunki korzystnego sojuszu wydali Beniowskiemu wojnę na
ś

mierć i życie. W połowie drogi do Ambinanitela leżała dziś wioska Manjina.

Zapewne w jej pobliżu Beniowski przerzucił swe oddziały przez rzekę i uderzając
z trzech stron na warowny obóz wodza Mahertompa zadał mu poważną klęskę. Po
dalszych walkach nad górnym biegiem rzeki Antanambalana wróg uciekł na
północ wyspy, a jego ryżowiska w pobliżu Louisbourga dostały się Sambarywom,
wypróbowanym sprzymierzeńcom białych. Gdy później skruszeni Safirobajowie
wrócili prosząc o pokój, Beniowski, wierny swej polityce przyjaźni z Malgaszami,
podał im rękę, a ryżowiska po prawej stronie rzeki zwrócił dawnym właścicielom.

--- Zbliżamy się! ― wyrwał mnie z zadumy Ramaso.
Przebyliśmy większą część doliny przymorskiej, góry na widnokręgu

podeszły bliżej. Przed nami wyrastało pokaźne, strome wzgórze, bocznym
łańcuchem szczytów połączone z wysokimi górami w oddali. Droga przeciskała
się u stóp wzgórza, między nim a rzeką. Za następnym skrętem otwierał się przed
nami wspaniały widok na inną, urodzajną dolinę, otoczoną zewsząd górami, z
ludną wsią pośrodku pól ryżowych.

--- Ambinanitelo ― Ramaso wskazał na wieś.

--- „

Dolina Zdrowia” Beniowskiego ― rzekłem i nie chciałem się przyznać,

ż

e wzbierało we mnie wzruszenie.

2

. Stary Dżinarivelo

S

ą

ustronia w gorącym pasie naszej ziemi, gdzie kwitnie, zda się, wieczna,

namiętna wiosna i gdzie wieczny, młody uśmiech nie schodzi z roślin i ludzi.
Piękno tych szczęśliwych zakątków jest niezniszczalne, nieprzemijające, a

background image

zachwyt, jaki wywołują, nie słabnie przez długie wieki, wciąż od nowa odradza się
i trwa.

Kiedyś Beniowski odkrył Dolinę Zdrowia nad rzeką Antanambalana.

Zachwycił się jej niezwykłym urokiem i przez pewien czas tam mieszkał. Odtąd
zachwyt jego przylgnął do tej doliny niby urzeczenie i jak gdyby raz na zawsze:
bo i dzisiaj ta sama dolina Ambinanitelo pozostała jednym z najpiękniejszych
zakątków świata i tak samo jak ongiś czarowała.

Wielkie, modre motyle sunęły tu w powietrzu w dumnym locie, na

lśniących skrzydłach odbijając blaski nieba. Gdzie indziej ludzie nauki nazwali je
orizabus, lecz tutaj błyszczący żeglarze nie mieli żadnej nazwy. Dla tuziemców
były to ważne, przychylne duchy ― lolo ― strzegące ładu i szczęścia doliny i
pijące soki z dojrzałych bananów.

Dwie inne potęgi, niezwalczone i boskie, trzymały w okowach uroczą

dolinę i dzierżyły losy jej życia raz darząc błogosławieństwem, raz szerząc klęski:
to ogromna, kapryśna rzeka Antanambalana płynąca przez dolinę, rzeka o sławnej
legendzie i malowniczych brzegach; druga potęga to dzikie góry, osaczające
zewsząd dolinę, pokryte tropikalną puszczą, góry zuchwałe, wspaniałe, bliskie,
nieprzebyte, bezludne a zaludnione dziwami. Jak drapieżne widma czuwały
dokoła i zazdrośnie zamykały dolinę przed światem.

W tej dolinie śniło swe ryżowe życie bez mała tysiąc Malgaszów ze

szczepu Betsimisaraków. Posiadali niewielkie pólka ryżowe dokoła wsi i wielu
przodków, których duchom oddawali głęboką cześć. Ludzie Skromni i łagodni
rzadko kiedy wychodzili nad brzeg morza do Maroantsetry. Istnienie swe w
dolinie przypuszczalnie zawdzięczali samemu Beniowskiemu, który przodków
ich, a swych sojuszników, Sambarywów, losami wojny tutaj sprowadził i na
stałe osiedlił.

Dolina Ambinanitelo, jakkolwiek stanowiła przeszło tysiąc hektarów

najżyźniejszej ziemi, Europejczyków wcale nie wabiła. Leżała zbyt daleko od
wielkich gościńców świata. Wiadomo z historii, że raz tylko gościła liczniejszą ich
gromadę, i to tylko na krótko: wtedy gdy Beniowski założył tu swą redutę Augusta
i stację wypoczynkową.

Dzisiejsi mieszkańcy doliny, nie przywykli do białych ludzi, stronili od

nich. Tańczyli przy księżycu, czcili swych przodków, wierzyli w złe duchy, płacili
regularnie podatki Francuzom, ale nie lubili białych. Gdy biali ludzie zjawili się w
ich wsi, budzili gwarne podniecenie wśród młodzieży, a cichy niepokój wśród
starych. Psy skomliły żałośnie.

--- Przywieźliście ze sobą sporo bagażu! ― mówił do mnie ze smutną

zadumą Dżinarivelo, brązowy starzec o frasobliwych oczach i ujmującej twarzy.

--- Tak! ― odrzekłem z najmilszym uśmiechem. ― Pozostaniemy u was

długo, bo musicie opowiedzieć nam wszystko, co pamiętacie o Beniowskim.

Lecz starzec patrzył na mnie zakłopotany: nie rozumiał, czego chcę; nie

pamiętał nic o Beniowskim, nie znał takiego vazahy.

--- Jak to, nie znasz? Za czasów dziadka twego dziadka przybył tu do was,

background image

został zwycięskim wodzem, obraliście go swym ampansakabe, wielkim królem. W
Maroantsetrze miał swój główny obóz, lecz także przebywał tu, w dolinie
Ambinanitelo.

Nie, stary Dżinarivelo nic o tym człowieku nie wiedział i nikt inny w

dolinie również nie wiedział. Dżinarivelo chciałby się wycofać z niemiłej
rozmowy. Patrzył uparcie w dal, na szeroką rzekę, jakby wyczekując od niej
pomocy.

--- Rzeka!... ― nie ustępowałem śmiejąc się. ― Zanim zaprzyjaźniliście się

z Beniowskim, chcieliście go podstępnie zniszczyć wrzucając do rzeki całe drzewa
groźnego tanguinu, którego owoce miały zatruć wodę...

Nie, Dżinarivelo nie znał tej historii. I widać było po nim, że mówił

prawdę: nie znał dziejów Beniowskiego. Zresztą znudziła go do cna rozmowa ze
mną. Puszczał mimo uszu moje gorące zapewnienie, że przybywam tu jako
szczery przyjaciel i że chcę się przyjaźnić ze wszystkimi mieszkańcami doliny.
Dżinarivelo nie chciał mej przyjaźni, chciał tylko spokoju, chciałby już odpocząć
w swej chacie. Uśmiechał się do mnie bezradnie i z pogardliwą wyższością.

Kroczyliśmy powoli nad samym brzegiem rzeki, po dziwnej łące. Gęstym

kobiercem porastał ją, zamiast trawy, gatunek niewysokiej mimozy, niezmiernie
czułej. Za najlżejszym dotknięciem nogi pierzaste listki gwałtownie się zwierały,
gałązki nagle się kręciły i kurczyły, nawet całe łodygi, dotknięte wstrząsem,
przypadały jak ścięte do ziemi. Za nami pozostawała szeroka bruzda zdrętwiałych,
przycupniętych mimoz: żywiołowe zamknięcie się roślin przed czymś obcym i
wrogim.

Naraz Dżinarivelo skupił na mimozach całą swą wytężoną uwagę. Ich

obrona przed stopą człowieka podsunęła mu upragnione skojarzenie. Oto
Dżinarivelo upodobnił się do przyczajonych mimoz, chciał ukryć się w ich duszy,
czuł się rośliną. Świadomość znalezionego pokrewieństwa dodała mu nowych sił,
potęgowała jego opór. Przeciw obcemu intruzowi rodził się magiczny sojusz
tuziemca ze swojską rośliną. Dżinarivelo podnosi głowę i hardzieje.

Energicznym szarpnięciem wyrwałem kilkanaście pędów mimozy i

zaniosłem je do chaty, przeznaczonej na moją kwaterę. Włożyłem je do szklanki z
wodą, szklankę postawiłem na stole.

Po chwili woda wnikała w tkanki roślin i przezwyciężała ich opór. Łodygi

nabierały znowu życia, prężniały, podnosiły się, liście rozkręcały się szeroko i
przyjaźnie.

Dżinarivelo widział poddanie się roślin i nie odrywał oczu od zjawiska. Bo

rzeczywiście było to dziwne: mimozy wyglądały teraz jak oswojone, roślinne
zwierzątka, posłuszne i gotowe jeść z ręki białego człowieka w jego własnej
chacie. A przedtem były zamknięte i odpychające. Dżinarivelo zmiękł. Stracił
roślinnego sojusznika i po raz pierwszy spojrzał na mnie przyjaźniej.

background image

3. Zatruwają koguta

W

ieś Ambinanitelo była rozległa, bogata, czysta, zbudowana na białym,

zdrowym piasku. Leżała pośrodku doliny, otoczona rzeką i urodzajem ryżowisk.
W samej wsi rosły palmy kokosowe, roiło się tam od palm, wszędzie były palmy.
Cała wieś to właściwie jedno zielone uroczysko, rozległy gaj tych czarownych
drzew, przyjaciół człowieka, łączących w sobie wdzięk ujmujący i użyteczność
niepowszednią: gorącego słońca nie zatrzymywały palmy całkowicie, lecz
przepuszczały na dół właśnie tyle promieni, ile ludziom potrzeba było do zdrowia
i szczęścia. Z ich wysokich liści padały przez cały dzień na ziemię tajemnicze
zygzaki z nieba: to jakby linie życiowe ludzi, przebywających pod opieką palm,
linie zawsze jasne i pod dobrą wróżbą.

Malgasze mieszkali tu w przewiewnych chatach, zbudowanych z

bambusów, trzcin i palm, a wzniesionych na palach, w powietrzu. W
Ambinanitelo nie było domu murowanego, mur był tu zbyteczny. Chaty stały w
pewnej odległości od siebie, wedle odwiecznej mądrości malgaskiego zwyczaju:
sąsiad sąsiadowi nie mógł zaglądać do wnętrza, mógł natomiast porozumiewać się
z nim na głos i z daleka życzyć mu dobrego dnia. Przy takiej odległości
porozumienia bywały zawsze szczere, a dobre życzenia zawsze skuteczne.

Lecz dzisiaj od chaty do chaty krążyły złe przeczucia, padały trwożne

słowa. Obcy biali ludzie przyjechali i chcieli żyć blisko, we wsi. Czym to groziło?
Obcy vazaha zapewniał o swej przyjaźni, lecz czy mu ufać? A jeżeli ufać, to czy
mimo to obecność cudzoziemców nie rozdrażni duchów i nie sprowadzi klęsk na
dolinę? W takich wyjątkowych wypadkach tylko ukryte siły mogły dać wyjątkowy
odpowiedź.

Więc wkrótce zeszła się przed naszą kwaterą cała wieś. Kobiety klaskały

rytmicznie w dłonie i coś wyśpiewywały, a jakiś starszy jegomość wygłaszał
uroczyste przemówienie, często przetykane słowem: vazaha. Z początku
myśleliśmy, że to przyjazne powitanie nas, gości, tym bardziej że nastrój
zbiegowiska wydawał się pogodny: dzieci raźno dokazywały, a ta i owa z
młodszych śpiewaczek wybuchała pustym śmiechem.

Wszystko to działo się tuż pod naszym, bokiem, na dziedzińcu między

wyznaczoną nam chatą, a domem wójta, szefa kantonu * ( Kanton obszar
administracyjny. Kilka
kantonów tworzy dystrykt, czyli powiat.). Niestety, wójta
nie zastaliśmy, był na objeździe swego obwodu. Stojąc na werandzie, otaczającej
ze wszystkich stron naszą chatę, przyglądaliśmy się widowisku z niemałym
zaciekawieniem. Dopiero po chwili spostrzegliśmy, że to wcale nie było przyjazne
powitanie.

--- Ej, co to? ― szeptał Kreczmer trącając mnie w bok. ― Patrzcie, jak ich

miny naraz poważnieją.

background image

--- Co za szkoda, że nie rozumiemy ich słów ― ubolewałem.
--- Może zawołać kucharza Marovo, on nam wytłumaczy.
--- Gdzie on jest?
Był w pobliżu, w chacie kuchennej, zbudowanej z trzciny tuż za naszą

kwaterą. Marovo, przyprowadzony przez Bogdana, stanął obok nas. Patrzał,
słuchał.

--- Co oni śpiewają? Powiedz!
Twarz Marova nabrała tępego wyrazu, jak gdyby nie umiał zliczyć do

trzech.

--- Nie wiem, nie rozumiem ― mruczał i chociaż nieźle umiał po

francusku, teraz język mu się plątał. ― Nie wchodzi mi do głowy. Nie pojmuję.

--- Czy oni nie śpiewają w języku Betsimisaraków?
--- Nie wiem... Źle słyszę... Zdaje się, że śpiewają.
--- Więc co śpiewają?
--- Czy ja wiem?
--- Czemu kłamiesz, Marovo?! Co ukrywasz?
Nic z kucharza nie wydobyliśmy. Szczelnie zamknął się przed nami w

bezmyślnym uśmiechu.

--- Nowa odmiana mimozy ― stwierdziłem cierpko do Bogdana.
--- Uwaga! ― szepnął towarzysz. ― Scena na dziedzińcu zmienia się!
Wśród mężczyzn, powoli tańczących przed nami, otworzyło się niewielkie

koło. Wpuścili do środka koguta. Przerażone gwarem ptaszysko chciało uciekać.
Lecz gdziekolwiek pędziło, ściana ludzka zagradzała mu odwrót. Gdy kogut lotem
zamierzał przefrunąć ponad ciżbą, złapali go w powietrzu i ściągnęli do koła. Nie
było dla niego ucieczki.

Przeczuwam coś niedobrego! ― rzekłem do Kreczmera. ― Heca

zaczyna mi się nie podobać. Kogut pachnie mi jakimś symbolem.

--- Mianowicie?
--- Jeśli się nie mylę, to szykują coś w rodzaju sądu nad nami.
--- Sądu?
--- Tak. Sądu bożego.
--- A to w istocie byłaby heca! ― uradował się Kreczmer.
--- Nie podzielam waszego dobrego humoru, Bogdanie! Przecież chcemy

ż

yć z nimi w zupełnej zgodzie. Takie sądy boże nie przyczyniają się do

serdecznego nastroju.

--- To przejściowe kaprysy!
--- Oczywiście, przejściowe... Ciekaw jestem, gdzie podział się nauczyciel

Ramaso. Jak pożegnał się przy wjeździe do wsi, tak od tego czasu znikł jak
kamfora. Przydałby się teraz! Co się stanie, jeśli sąd boży orzeknie przeciwko
nam? A to niemal pewne!

--- Głów nam nie urwą.
--- Nie. Mają lepsze środki, by nas się pozbyć. W tym kraju tysiąca

trujących roślin łatwo coś wsypać do ryżu. Ot, kilka włosków z bambusa

background image

birmańskiego...

Był to na Madagaskarze niezawodny sposób zadawania śmierci

niewygodnym ludziom. Mało widoczne włoski tego pospolitego bambusa,
wrzucone podstępnie do pokarmu i spożyte, nie podlegały trawieniu, lecz wbijały
się w ścianki żołądka i z biegiem czasu wytwarzały tam ropiejące rany, na które
otruty nieszczęśnik umierał po kilku miesiącach dotkliwych boleści. Rzecz prosta,
ż

e po tak długim czasie nigdy nie wychodziło na jaw, kto był zabójcą.

--- Przypuszczam ― niedowierzająco uśmiechnął się Bogdan ― że dawno

już minęły czasy starej hetery, królowej Ranavalony. Podobno kazała zażywać
trucizny tanguinu mieszkańcom całych okolic.

--- Owszem, tysiące ich wtedy posyłała na łono Abrahama.
--- Ale od blisko wieku chyba nie było tu sądów bożych w stosunku do

ludzi.

--- Nie było ― oficjalnie. Natomiast nieoficjalnie i w zmienionej formie

przetrwały do dnia dzisiejszego. Nie myliłem się! Patrzcie, co ten stary robi!

Poprzedni mówca zabrał znów głos i urabiał w dłoni kluskę z gotowanego

ryżu mieszając do środka jakiś szary proszek. Teraz już wiedziałem. Chciał otruć
koguta tanguinem i z jego zachowania się wnioskować o naszych zamiarach. Do
głowy strzeliło mi kilka zawadiackich pomysłów, jakby pokrzyżować ich zabiegi,
lecz żadna myśl nie wydawała się dość skuteczna.

Kogut był głodny. Rzucił się na ryż jak głupi i dziobał z apetytem, na

własny i nasz pohybel. Naraz ustał i zamarł w ruchu, jak gdyby w głębokim
zamyśleniu. Potem zerwał się, biegł kilka szybkich kroków, bił rozpaczliwie
skrzydłami, dobywał z gardzieli chrapliwych głosów, w końcu padł jak pijany.
Trzepotał się coraz słabiej, drętwiał. Zdechł: trucizna podziałała piorunująco.
Tajemne siły przemówiły na naszą niekorzyść.

Starzec trącił ptaka kijem i stwierdził z grobową miną:
--- Maty... nie żyje!
Starałem się obrócić zajście w żart i zawołałem z udanym oburzeniem, do

tego, który przygotował
ryż:

--- Kujonie! Oszukałeś nas wszystkich! Dałeś porcję trucizny dobrą dla

wołu!

Ale on był daleki od żartów. Wskazał na niebo, że to nie on, lecz siły

niewidzialne rozstrzygały. I cała wieś jak gdyby mu wierzyła: ludzie unikali
naszego spojrzenia i rozchodzili się w poważnym nastroju.

Gdy kogut był jeszcze w ostatnich podrygach, wysłałem czym prędzej

naszego kucharza do nauczyciela Ramaso z prośbą o niezwłoczne przybycie.
Przyszedł, lecz niestety po czasie, po rozejściu się mieszkańców wsi. Zastał tylko
nas i koguta. Zresztą wiedział już o zajściu. Zwróciłem się do niego z całą
powagą:

--- Czy nie da się wytłumaczyć mieszkańcom Ambinanitela, że

przyjechaliśmy tu w najlepszych zamiarach? Chcemy przecież przyjaźni z nimi,

background image

powinni uważać nas za życzliwych gości, nikomu nie chcemy zakłócać spokoju,
przeciwnie...

Ramaso w zamyśleniu wysunął do przodu wargi głośno wciągając nosem

powietrze.

--- Mogę im wytłumaczyć, ale nie wiadomo, czy ich przekonam ―

oświadczył.

--- A autorytet nauczyciela? Ramaso wskazał ustami na koguta:
--- To najwyższy autorytet. Oni wciąż jeszcze ślepo wierzą w wolę swych

duchów.

--- Kogut dostał zbyt wielką dawkę tanguinu ― oto tajemnica ich duchów.
--- Niezawodnie. Ale oni inaczej sobie tłumaczą...
Byłem ciekawy, co w tej chwili myślał sam Ramaso o nas. Może także i on

był nam niechętny? Naukę pobierał w szkole regionalnej, następnie przeszedł do
liceum im. Le Myre de Vilers, więc w warunkach malgaskich był człowiekiem
wykształconym, ale mimo to miał może jakieś tam powody nieufania nam?

Spytałem go:
--- A wy sami, Ramaso, wierzycie w naszą rzetelną chęć przyjaźni?
Był zaskoczony takim pytaniem. Nieznaczny uśmiech, jak gdyby

bezradności, pojawił się na jego twarzy.

--- Wierzę wam ― odrzekł stłumionym głosem. I zaraz poprawił żwawiej:

Wierzę absolutnie.

--- Więc uważacie, że powinniśmy tu zostać i pracować?
--- Raczej nie ― wyjawił szczerze.
--- Nie? -― powtórzyłem zdumiony.
--- Raczej nie.
Nastało kłopotliwe milczenie. Po chwili Ramaso przerwał je tłumacząc:
--- Dlaczego narażać się na możliwość nieprzyjemnych wypadków?...
--- Czy to podobna ― wypalił Kreczmer ― by mogło grozić nam otrucie?
--- Używacie zaraz najgorszych wyrazów ― lekko podśmiewał się Ramaso

ale...

Nie, ani myślałem ustępować. Wyraziłem niezłomny zamiar pozostania na

miejscu, dopóki mieszkańcy wsi nie przekonają się do nas. Nauczyciela
poprosiłem o pomoc w tym celu. On chętnie przyrzekł i zaraz przywołał do nas
kucharza Marovo. Upomniał go, żeby szczególne baczenie miał na wszelki
pokarm, jaki będzie nam podawał. Odchodząc Ramaso przystanął na chwilę w
pobliżu leżącego koguta i pokiwał głową:

--- W tym tkwi potęga ich duchów. Wypowiedziały się jasno przeciw wam.

To już nie jest zwyczajne ciało koguta, lecz uświęcone... Natomiast jeżeli udałoby
się wam przełamać ich wpływ, o, to co innego!...

Gdy zostaliśmy sami, Bogdan niecierpliwie potrząsnął rękoma:
--- Wściec się można! Nastrój z głupiej operetki. Rozumiem stosunek

prostaków tubylców do nas. Ale czemu taki Ramaso, człek wykształcony, chce
nas stąd wypędzić, tego za nic w świecie nie mogę sobie wyobrazić.

background image

--- Ja też nie.
Upiorny nasz stróż w postaci zdechłego koguta, leżący tuż przed chatą,

zaczynał działać nam na nerwy. Zastanawialiśmy się, jaką podjąć obronę.

--- A gdyby tak gałgan zmartwychwstał! ― rzuciłem myśl.
Bogdan patrzył na mnie pytająco niezbyt rozumiejąc.
--- Po prostu wypchać koguta jak żywego. Symbol przeciwstawić

symbolowi!

Towarzysz podchwycił pomysł z zapałem i natychmiast przystąpił do

wykonania go. Bogdan miał pasję urodzonego przyrodnika, dlatego przyjechał ze
mną na Madagaskar. Bogdan miał przy tym cudotwórcze ręce i znał wszystkie
tajniki preparowania skórek zwierzęcych. Nigdy nie przypuszczał, że uczciwą
zdolność jego rąk użyjemy kiedyś do walki z sądem bożym. Dobył z walizek
narzędzi, wziął zdechłego koguta i po godzinie krzątania przedstawił mi,
przysiągłbym, najżywszego ptaka o dumnie wypiętej piersi i wojowniczych
błyskach w szklanych oczach. Wypchany kogut jak gdyby ożył.

Było południe. Ptaka przytwierdziliśmy drutem na płocie przed naszą chatą,

obok głównej drogi, by go widzieli wszyscy mieszkańcy wsi. Widzieli go.
Przystawali, dziwili się, rozważali.

Wiedzieli, co zaszło. Wiedzieli, że vazaha wypchał ptaka. Lecz logiczne

przesłanki nie były dla nich tak ważne. Ważniejsze było to, co pobudzało
bezpośrednio ich wyobraźnię, co do nich przemawiało za pomocą zjawiska. A
zjawisko było tu jasne: był przedtem martwy ptak, uśmiercony wolą duchów, leżał
jak zdechły, nędzny strzęp; a teraz stał jak żywy, jak zbudzony, prężył ciało,
wznosił głowę, świdrował oczyma. Może jeszcze zapieje? Może wyobrażał czyjąś
potęgę, nie znaną mieszkańcom doliny? Wieś już nie była tak pewna siebie i
wyroku duchów.

W południe słońce paliło piekielnie, drogi pustoszały, wszystko chowało

się w cień. Jedynie kogut pozostał na słońcu i to mu bardzo zaszkodziło. Jego
skóra gwałtownie się zeschła, coś w środku haniebnie się psuło. Kogut tracił swą
wyniosłość i stawał się filuterny: z kokieterią wyginał szyję. O drugiej godzinie po
południu szyja nagle się wydłużyła i wykręciła w kabłąk: kogut wyraźnie
błaznował. Pierwsi popołudniowi przechodnie nie mogli powstrzymać się od
wybuchów śmiechu.

O trzeciej godzinie kogut wściekł się: wyłupiał na tłum jedno pijane ślepie,

a dziób otwierał na oścież w jakimś obłąkanym, szyderczym chichocie. To już nie
był kogut: to groteskowy trzpiot, to parskający kpiarz. Kpił ze wszystkich
niewidzialnych potęg świata, urągał wszystkim świętościom, szydził otwartym
dziobem ze wszystkich wyroków i
zatrutych ryżów, drwił z Madagaskaru, drwił z Europy.

Porwał ludzi wsi. Ambinanitelo pękało ze śmiechu, zrywało sobie boki.

Ś

miali się brązowi ludzie, śmiali się dwaj biali ludzie, a w tej zabójczej wesołości

i szalonym zamęcie złe wyroki sądu bożego ginęły w bezsile, szły na nic. Pryskał
urok, który miał nas wygnać ze wsi.

background image

4. Owady w jarzmie

W

walce o byt silniejszy pożera słabszego, to jednak słabszy nie jest

koniecznie zdany na zagładę ― gazela nie jest bezbronna. Ma czujniejsze zmysły i
chyższe nogi niż lew. Gazela może uciec, więcej: gazela musi uciec. Przewidująca
przyroda w swym świetnym mechanizmie dokładności i konsekwencji dała
wszystkim bez wyjątku stworzeniom broń potężną i niezawodną: instynkt
samozachowawczy.

A jednak przyroda popełniła raz dziwną omyłkę; złamała swe żelazne

prawo, odebrała instynkt. I co jeszcze mniej zrozumiałe, a wręcz niesamowite,
odbierając zdrowy instynkt wpoiła całej chmarze stworzeń wielką, nieprzepartą
tęsknotę, z tych tęsknot, jakie stanowią treść roślinnego bytu i jakie są
przywilejem człowieka, a podłożem najszczytniejszych jego dążeń; wpoiła
niektórym owadom tragiczną tęsknotę do jasności. To kapryśny wybryk przyrody,
to jakieś jej szaleństwo: żywiołowy pęd nocnych owadów do światła, niby
wariacki poryw ku przewrotnej poezji, nie był im wcale do życia potrzebny; był
upiorny i upajający. Był niepohamowany, obłędny, zgubny.

Oto białe, wielkie prześcieradło, przybite do ściany na zewnątrz chaty zaraz

pierwszego wieczoru naszego pobytu w Ambinanitelo. Przed prześcieradłem
ogromne, urzekające oko: to trzystuświecowy blask lampy benzynowej. A tam,
naprzeciw, czarna otchłań puszczy, noc nieprzebita, rozwrzeszczana, zmysłowa,
parna. My nic nie widzieliśmy poza kręgiem światła, nas natomiast widziała
cała dolina. Na naszą jaskrawość patrzały ryżowiska, uprawne gaje, błota, a przede
wszystkim patrzała puszcza. Jej skraj i jej wnętrze, amfiteatralnie wspinające się
na góry, były pod magicznym wpływem naszego blasku.

Więc przylatywały. Ćmy, prządki, miernikowce, chrząszcze, szarańczaki,

sieciarki, prasiatnice, błonkówki, pluskwiaki, muchówki ― wszelka nocna
gawiedź. Najpierw dziesiątki owadów, potem setki, potem tysiące; potem to już
nawałnica, to wprost powódź.

Niektóre owady jak gdyby staczały jeszcze wewnętrzną walkę:

niespokojnie krążyły dokoła lampy chcąc wyrwać się z jej uroku. Daremnie ― w
końcu siadały na prześcieradle. Siedząc drgały jeszcze skrzydłami. Daremnie ―
nie odleciały. Inne już z daleka spętał blask. Z ciemności przylatywały prosto na
białą płachtę, natychmiast siadały jak odurzone i już się nie ruszały.

Prześcieradło na ścianie zamieniało się w wymowną mapę entomologiczną.

Był to żywy przegląd nocnych owadów sąsiedniej puszczy. Przegląd okazały.

Teraz dopiero rzucało się w oczy tropikalne bogactwo fauny Madagaskaru.

background image

W Europie nawet najlepsze przyloty tego rodzaju nie dałyby i dziesiątej części
połowu. Bogdan, zapalony i zapalczywy zoolog, krzątał się jak w gorączce.
Płonęły mu policzki. Był to jego wielki dzień ― nikt tu przed nami nie zbierał;
trzy czwarte zdobyczy to nowe gatunki, nie znane dotychczas światu. Bogdan to
kapłan zarówno nauk przyrodniczych, jak i krwiożerczego boga; Bogdan zabijał.
Lecz przy tym sam był oczarowany jak jego własne ofiary. Czarowała go myśl, że
gdzieś daleko, nad szarą Wisłę, zawiezie hojne dary tej nocy.

W pewnej chwili zjawiło się przy lampie kilkadziesiąt tysięcy komarów.

Wypełniały dosłownie powietrze, lecz wcale na nas nie napadały. Były to
wyłącznie samce, ani jednej wśród nich kąśliwej samiczki. Jakiż to instynkt zbił tę
jednopłciową chmurę i pchnął w przestworze? Nie było czasu na dociekanie.
Uwagę naszą przykuło nowe zjawisko.

Pająki, nie podlegające wpływom światła, były jak nikczemne opryszki

korzystające ze słabości innych. W pobliżu lampy, w półmroku, zapuściły swe
sidła. Oto przelatująca do światła ćma wpadła w pajęczynę i nie mogła Się.
Wyplątać. Pająk nie atakował jej wprost, lecz starał się szybko omotać ją w nowe
nici. Ćma, motyl mocny, dobywała rozpaczliwych sił i w ostatniej chwili się
wyzwoliła.

Lecz teraz nastąpiła rzecz osobliwa. Uratowana ćma nie uciekała w

przestrachu, nie. Objawiała żadnego bojaźliwego wzruszenia. Podjęła pośpiesznie
poprzedni lot i siadła na białej płachcie. Żadnym odruchem nie okazywała, że
dopiero co wyrwała się z objęć wroga. Stała się niewrażliwa na grozę śmierci.
Urok światła był silniejszy niż groźba śmierci.

Gdzieś w zakamarkach puszczy spełniło się jedno z cudactw przyrody:

wyroiło się gniazdo termitów. Oto coraz więcej przylatywało ich do nas.
Odróżnialiśmy większe samiczki i mniejsze samce. I one przybyły do światła, lecz
ś

wiatło ich nie odurzało, nie poskramiało. Owady biegały po prześcieradle

niespokojne, wciąż czegoś szukające, owładnięte jakby trwogą, ruchliwe,
rozdrażnione, dręczone. Właśnie! Dręczone najbujniejszą władzą ich życia,
rozrodczym instynktem. Więc nawet światło ich nie uśmierzało. Na naszych
oczach odpadały im skrzydełka, małżeńskie szaty godowe, a one bezustannie
szukały siebie, krążyły, chwytały.

W pobliżu było słychać stłumione szepty ludzkie i widać w ciemności

odblask licznych oczu. Światło nasze zwabiło mieszkańców wsi.

Z mroku wyłoniła się dziewczynka, może dziewięcioletnia, i zbliżyła się.

Powoli, nieśmiało, z wahaniem, aż doszła do nas blisko. Z pięknych, wielkich,
rozwartych szeroko oczu biło ogromne zdumienie. Dziewczynka drżała ze
wzruszenia. Uległa urokowi światła tak samo jak owady.

Inni poszli jej śladem, zbliżyli się do samej werandy, o dwa kroki od

wabiącej lampy. Mężczyźni, kobiety, nawet małe dzieci, podnoszone przez
dorosłych, żeby mogły dostrzec czary białego człowieka. Widać było czasem,
oprócz blasku światła w oczach, połysk ich zębów. Żywiołowy przylot owadów
wywołał wrzenie w ich umysłach. Z napięciem pochłaniali oczyma każdy ruch

background image

Bogdana. Zgarnianiu owadów do szklanki z trucizną i ich zabijaniu towarzyszyły
podniecone uwagi i pomruki. Szepty często wzbierały jak fale, potem padało
jakieś głośniejsze słowo ― i cisza nagła, choć krótkotrwała, jak gdyby porażenie,
zalegała tłum.

Byliśmy niby aktorzy wobec krytycznej widowni.
--- Co to za słowo, które tak często powtarzają? ― spytałem Bogdana.
--- Czy nie: mpakafu?
--- Słusznie, mpakafu. Co to może znaczyć?
--- Chyba: czarownik? ― domyślał się towarzysz z pewnym niepokojem.
--- Znowu brak tu nauczyciela.
--- Anioł-stróż Ramaso powinien zamieszkać z nami ― żartował Bogdan.
Wtem jakiś potężny owad zatoczył w powietrzu koła z donośnym szumem,

potem siadł. Modliszka. Tisma, jeden z najokazalszych gatunków tego rodzaju i
jeden z najpotworniejszych drapieżników. Siadając modliszka wstrząsnęła całym
prześcieradłem.

Tisma wszędzie i zawsze, i bez wytchnienia rozdziera inne owady, niszczy

je i pożera. Lecz teraz oczom trudno było uwierzyć, to istna sielanka: modliszka
siadła obok ponętnej prządki, nieledwie jej dotykała ― i nic. Rzecz najbardziej
nieprawdopodobna tej nocy, najbardziej niepojęte i tajemnicze zdarzenie
przyrody: tisma nie porywała bliskiej ofiary!

Modliszka wznosiła ponad głową swe długie przednie łapy, najeżone

morderczymi kolcami, i po raz pierwszy w życiu nie kłamała tym ruchem:
modliszka rzeczywiście się modliła. Znieruchomiała, z wyciągniętą niby w
zachwycie głową, wlepiała pożądliwe oczy w blask i obezwładniona, bezsilna,
olśniona, składała jakby hołd potężnemu bóstwu ― światłu.

Wtem―cóż to? Wstrzymaliśmy oddech i nasłuchiwaliśmy. W pobliskiej

puszczy odezwało się. Zaczęło ponuro wyć. Z ciemności przychodziły do nas
przeciągłe, poważne głosy i wypełniały całą dolinę. Wypełniały jakby żałosną
skargą, jakby prośbą o zmiłowanie, o zaprzestanie męki. O spokój.

To lemury zawyły. Wyły do naszego światła. Zbudził je na górskich

stokach sąsiedniej puszczy nasz groźny blask.

Przerywając na chwilę nocne łowy poszedłem do kuchni, gdzie kucharz

Marovo zmywał naczynia po wieczerzy.

--- Marovo! ― zwróciłem się do niego. ― Co znaczy słowo: mpakafu?
Nagły niepokój wypełnił jego oczy. Zdrętwiał cały, nie mógł ochłonąć ze

strachu.

--- No, powiedz! ― nalegałem przyjaźnie.
--- Nie wiem, nic nie wiem ― bełkotał drżącym głosem.
--- Marovo, nie bój się jak dziecko! Powiedz, co to znaczy. Kucharz

twierdził w kółko, że nic nie wie, potem zaciął się w ponurym milczeniu i już nic
nie odpowiadał na moje pytania.

Nazajutrz przyniósł nam wczesnym rankiem smaczne śniadanie: jajecznicę,

przywiezione z Tananariwy sucharki, masło, dżem, pęk słodkich bananów,

background image

aromatyczną kawę. Po śniadaniu sprzątnął starannie naszą chatę, tworzącą jedną
obszerną izbę, starł okruszyny z prostego umeblowania, stołu i kilku zbitych z
grubsza krzeseł, następnie przebrał się w świeżą koszulę, stanął przede mną i z
uroczystą miną poprosił o natychmiastowe zwolnienie go z pracy.

--- To mi niespodzianka! ― zawołałem. ― I czemu tak nagle!?
Marovo odrzekł, że go strasznie boli głowa, że jego żona w Maroantsetrze

jest w ciąży, że dzieci chorują, że w nocy przyśnił mu się teść i ostrzegł go, więc
musi iść do teścia...

Oczywiście nie zgodziłem się. Kreczmer popędził co tchu do nauczyciela

Ramaso. Obydwaj wkrótce przybyli. Nauczyciel życzliwie przemówił do sumienia
kucharza i odniósł pożądany skutek. Marovo, wciąż nie rozjaśniając posępnej
twarzy, zgodził się pozostać i pracować dalej. Ja dla otuchy podwyższyłem mu
nieco wynagrodzenie.

Zatem chmura się rozwiała, tylko z twarzy Marova długo nie schodziła

uparta markotność, a następne posiłki już nie odznaczały się smacznym
urozmaiceniem ani lotną wyobraźnią.

--- Więc ostatecznie, co znaczy mpakafu? ― spytałem nauczyciela.
--- Nie bierzcie im tego za złe! ― pocieszał Ramaso. ― To paskudne

słowo. Znaczy: pożeracz serc.

--- Brzmi bardzo romantycznie!
--- Romantycznie tylko w waszym, europejskim znaczeniu. Tu bierze się to

dosłownie. Pożeracz serc to zły czarownik, który ludziom rzeczywiście wyrywa
serca z ciała i zjada je.

--- I oni wierzą, że my...?
--- Wierzą.

5. Potulny, straszny demon

W

Ambinanitelo weszliśmy w osobliwy świat pojęć o duchach.

Mieszkańcy wsi rozmieścili swe duchy niebacznie dokoła siebie i z tej przyczyny
mieli wiele kłopotów.

Duchy ich wszelkiego autoramentu na ogół nie były przyjemne. Żyły w

zwierzętach, drzewach, skałach, w mroku puszczy, a najwięcej kręciło ich się w
powietrzu. Przeważnie były to duchy przodków i innych zmarłych ludzi. Miewały
bardzo zmienne humory, rzadko kiedy odnosiły się do ludzi przyjaźnie, częściej ze
srogością; lecz można było z nimi gadać i targować się. Zdawałoby się, że prosty i
beztroski powinien być żywot brązowych ludzi, karmiących się ryżem, mlekiem
palm kokosowych i jasnością słońca. Nieprawda. Życie ich było bardziej

background image

zagmatwane, trudniejsze niż życie ludzi białych.

Oto kameleon. Stwór najpoczciwszy pod słońcem. Bogu ducha winien,

ostatni ciamcialamcia i najpotulniejszy zjadacz muszek. Był to kuzyn jaszczurek,
lecz jakże daleko mu do ich zwinności! W kościach musiał mieć chyba klej
stolarski, bo gorzej się ruszał niż mucha w miodzie. Hiszpanie mówili o nim w
przysłowiu, że ujrzany kameleon był stracony. Kameleon nie umiał uciekać.

Ażeby to nieszczęsne stworzenie nie wymarło doszczętnie, przyroda

wyposażyła je w najniezbędniejsze narzędzia do życia. Więc wynagradzając
kameleonowi nieruchliwe nogi dała mu ogromnie długi język, którym łapał
owady: nie potrzebował do nich doskakiwać. Gdy owady nie siadały w pobliżu,
kameleon pościł sromotnie lub odbywał uciążliwą podróż na sąsiednią gałąź.
Kameleon miał ciężki chleb.

Za to kameleon miał smaczne ciało i wielu wrogów. Przeważnie dostrajał

się kolorem skóry do otoczenia i był zielonkawy. Lecz jak wiadomo z przysłowia,
mógł zmieniać barwę; czasem, aby lepiej się ukryć, przeważnie jednak, ażeby
wyrazić swe uczucia. Albowiem kameleon czuł po malarsku i nastroje swe
wypowiadał barwami na własnej skórze.

Słabość lubi kryć się pod płaszczem buńczuczności, więc kameleony miały

wygląd groźny i wojowniczy. Sprawiała to ogromna głowa z potężną gębą,
pomyślałbyś, paszczęką żarłocznej bestii. Na głowie wyrastały jakieś dziwaczne
hełmy, fantastyczne kołpaki, niby rogi sterczały zbrojne wyrostki, a wszystko to
miało na celu przerażenie wrogów. Lecz drapieżne ptaki na nieszczęście poznały
się rychło na oszustwie i drwiły sobie z tych strachów. Natomiast całkiem
niespodziewanie ogarnął wielki lęk kogoś innego: ludzi.

W puszczy otaczającej Ambinanitelo żył rantutru. Był to kameleon

podobno nie większy niż zwykłe kameleony Madagaskaru, lecz o strasznej sile
nadprzyrodzonej. Demon, tkwiący w rantutru, zabijał wszystkie żyjące istoty,
które zbliżały się nieopatrznie do jego kryjówki. Z nieprzezwyciężoną mocą
ś

ciągał z powietrza przelatujące ptaki i pożerał je; zabłąkane w gąszczu ssaki nie

opierały się jego mocy i same wpadały do pyska. Biada człowiekowi w jego
pobliżu! Przyciągał go tajemną przemocą i zadawał mu śmierć. Rantutru przez
całe życie nie ruszał się z miejsca, a nagromadzone pod drzewem kości jego ofiar
zdradzały ponure uroczysko.

Legenda? Bajka? Otóż właśnie, że nie. Wiara w rantutru była tak silna, że

przybrała kształty cielesne i żyła w Ambinanitelo tak oczywiście, jak żyły dzieci i
dorośli, jak stały ich chaty, jak rosły banany, jak płynęła rzeka Antanambalana.
Ś

cieżki, którymi wchodzili ludzie do puszczy, musiały z daleka omijać zagrożone

miejsca. Rantutru wtargnął swym wpływem nawet do samej wsi i rzucił
nieszczęście na biednego Betrarę. Betrarę od lat toczyła ciężka choroba.

Madagaskar był ojczyzną przeszło trzydziestu gatunków kameleonów i

wędrowiec zawsze spotykał się tam prędzej czy później dziwadłami. Mój
kameleon był olbrzymem, mierzącym wie pół metra. Zdobiły go z boków dwa
szeregi

background image

jasnych plam, a na nosie miał dwa śmieszne, podłużne wyrostki. Wiozłem go z
Maroantsetry i lubiłem jako dobrego towarzysza podróży; był cichy, łagodny,
nieśmiały.

Ziemi nie znosił. Gdy położyłem go na piasku, zaczął uciekać; wyrywał z

szybkością ślimaka, aż dopadł krzewu, wgramolił się na gałąź i oto od dni siedział
cierpliwie na jednym miejscu. Gdy przerywałem pisanie i wzrok podnosiłem, oczy
nasze spotykały się. To znaczy: moich dwoje oczu z jego jednym; jego drugie oko,
niezależnie od tamtego, buszowało swobodnie po okolicy i śledziło z melancholią
pląsy zbyt odległych owadów.

Chciałem przejąć się uczuciami mieszkańców Ambinanitela, chciałem

doznać ich grozy. Nie mogłem ― zbyt mocno siedział we mnie człowiek
dociekliwy i krytyczny. Nie widziałem w kameleonie demona rantutru, brak mi
było fantazji. Owszem, wyobrażałem sobie, że ongiś przodkiem jego był może
gigantyczny ichtiosaur; lecz mój dzisiejszy kameleon był tylko garbatym
ś

lamazarą, nad którym litować się wypadało, był potulny, zadziwiający,

zgrzybiały, na pół skamieniały, może nawet cierpiący i głodny ― wszystko, tylko
nie straszny.

Obok naszej chaty przechodziła często dziewczyna Benaczehina ze swym

młodzianem. Miała wyzywające ciało, dumny chód i wspaniały śmiech. Na
skręcie drogi odwracała się jeszcze raz i wesoło kiwała do nas ręką, lecz
równocześnie czepiała się swego chłopca. Do ostatniej chwili patrzyłem na nią,
potem wzrok przerzucałem na kameleona. Skojarzenie tych dwóch istot, tak
odległych od siebie urodą, było śmieszne i sprawiało gorzką przyjemność.
Niestety, dziewczyna wychodziła z tego zestawienia ponętniejsza i bardziej
niepokojąca, kameleon biedniejszy i szpetniejszy. Szpetny, lecz ani tajemniczy,
ani przerażający.

Rano pewnego dnia nastąpiła wielka chwila: przed kameleonem siadła

mucha. Natężyłem całą moją uwagę i życzliwość, aż mi serce mocniej biło. Mucha
wciąż jeszcze siedziała, a kameleon wciąż zwlekał. Chyba zapomniał, ospały
ciapa, zupełnie dosłownie języka w gębie!

Nie zapomniał! Naraz wytrysła z paszczy, jak błyskawica, długa, różowa

glista i tak samo piorunem się cofnęła. Ułamek oka mgnienia i już muchy nie
było: lepki język porwał ją do jamy. Niespodziewana, przejmująca sprężystość! A
co najciekawsze, kameleon siedział nadal nieruchomy, jak siedział. Niczym, ni
mrugnięciem powiek, ni drgnieniem gardzieli, nie zdradzał swego powodzenia ani
muszej tragedii.

Zaczynałem rozumieć ludzi. Była rzeczywiście jakaś niepojęta dwoistość w

naturze kameleona. W ociężałym, niedołężnym ciele nagły, piorunujący,
drapieżny język ― to jakiś podstęp w przyrodzie niebywały, chytrość jakaś
wyjątkowa, zdradliwość prawie że szatańska. Szatańska?

Zbliżałem się odrobinę do pojęć mieszkańców Ambinanitela, zaczynałem

wnikać w ich skojarzenia uczuciowe. Na kameleona i na życie patrzyli widocznie
od strony muchy, więc widzieli wyraźnie demona rantutru. Od niepamiętnych

background image

czasów żyli w trwodze obcych najazdów, srodzy despoci ich ciemiężyli,
wyłapywali bez litości łowcy niewolników. Więc prawdopodobnie łatwiej im było
wniknąć w przestrach nieszczęsnej ofiary niż w tryumf zdobywcy; bliższy był
im liść miotany niż wiatr miotający.

Brązowi ludzie rozmieścili swe demony i swych bogów dokoła siebie i byli

biernym przedmiotem ich okrutnych kaprysów.

Biali ludzie postąpili inaczej: uwięzili swe demony w samych sobie i

przywłaszczyli sobie boskie przymioty. Więc biali ludzie byli zwycięscy, pyszni,
drapieżni: i na świat, i na zdobycz spoglądali od strony kameleona, a nie muchy.

Lecz biały człowiek ― ten w Ambinanitelo ― był poza tym dziwny: teraz

tym bardziej lubił swego kameleona. Długi język, osobliwego zwierzaka
zdobywał nie tylko muchę. Wdzierał się dalej i głębiej. Wdzierał się w ukryte
zakamarki malgaskiej duszy i cząstkę jej tajemnicy wydobywał na światło
dzienne. Więc może jednak tkwił w kameleonie jakiś czarodziej?

6. Jaskrawa śmierć kameleona

Ś

witaniem każdego dnia, gdy na szczytach górskich świeciło już słońce,

lecz na zboczach wisiał jeszcze gęsty pierścień nocnych mgieł, stary Betrara
zrywał się do swego codziennego biegu. Gonił jak wariat przez całą wieś, by
rozgrzać przeziębię nocą ciało i by wypędzić z niego chorobę. Tak od trzydziestu
lat co dzień rozgrzewał ciało, lecz choroby wypędzić nie mógł: siedział w nim sam
demon rantutru.

Betrara dobiegłszy do mej chaty przystawał na chwilę i wtedy pokazywał

mi swe cierpienia. Betrara cały okropnie się trząsł, trząsł się bez przerwy dniem i
nocą.

Sny w dolinie Ambinanitelo miały potęgę boskiej wyroczni. Więc gdy

Betrara trzydzieści lat temu otrzymał we śnie nakaz zdobycia zęba rantutru, musiał
usłuchać. Zwalczywszy strach poszedł do puszczy i rzeczywiście na gałęzi znalazł
rantutru w postaci kameleona. Demon ów zabijał zazwyczaj wszystkie zbliżające
się stworzenia, tym razem jednak człowieka nie zabił. Betrara ściągnął go na
ziemię, udusił, lecz zmorzony wzruszeniem, zapadł w sen. Gdy następnego dnia
się zbudził, ujrzał żywego rantutru, siedzącego znów na starym miejscu, i
przerażony uciekł do wsi.

Lecz sny są uparte. Betrara znowu śnił o zębie, więc nazajutrz wszystko się

powtórzyło: poszedł do lasu, zadusił powtórnie kameleona i legł pod drzewem
nieprzytomny. Cóż, kiedy zwierzę, jakże krnąbrne, odżyło wraz z Betrara. Wtedy
człek, owładnięty obłędem rozpaczy, zaczął nożem siec demona. Rozsiekł go na
miazgę i co gorsza, roztłukł na proch również jego zęby.

background image

Zabił rantutru, lecz snu nie spełnił, zęba nie zdobył, nieszczęsny szaleniec.

Ś

ciągnął na siebie tylko pomstę duchów. Od tej chwili przez trzydzieści lat trząsł

się bezustannie, wykonując te same ruchy, jak gdyby wciąż jeszcze krajał rantutru.
Ogłupiały, wychudzony jak szczapa, gorączkujący, pędził przez wieś, by uciec od
swej zmory: Betrara ― widmo zemsty mrocznych sił, przedmiot pogardy
zdrowych sąsiadów, lęk dzieci.

I sprawca smutnego losu mego kameleona, cichego przyjaciela, siedzącego

skromnie na krzaku obok mej chaty. Któregoś dnia Betrara dostrzegł go i wpadł w
szał. Doskoczył, uderzył go wściekle prętem. Rzuciłem się na pomoc. Pięść
obrońcy zdzieliła furiata za późno: uchroniła od drugiego uderzenia, lecz pierwsze
było już śmiertelne.

Kameleon zasyczał z bólu i wygiął swe ciało; miał widocznie złamany

kręgosłup. Po chwili wyprostował się, jak gdyby nic nie zaszło, natomiast skóra
jego, przedtem jasnozielonkawa, szybko ciemniała. Stawała się coraz ciemniejsza,
w końcu zupełnie czarna. To już nie mój kameleon siedział na gałęzi, lecz
dziwaczny, ogromnie czarny węgiel, wszystkim rzucający się w oczy. Kameleon
nie potrzebował już barwy ochronnej: śmierć jego nadchodziła w rażącej czerni.

Lecz okazało się, że to jeszcze nie śmierć. Kameleon poruszył się i zbudził

we mnie nadzieję. Zszedł z krzewu na dół, raczej zsunął się bezwładnie,
przykucnął na ziemi i tak pozostał; był to najgorszy znak. Zdrowy kameleon nie
znosił ziemi, uciekłby na gałąź.

Godzina minęła bez zmiany, potem nastąpiło osobliwe wydarzenie.

Kameleon z czarnego zrobił się różowy. Pięknie różowy jak jutrzenka, jak zdrowy
policzek dziecka. Zaczynało to się od przodu gęby, przechodziło przez całą głowę,
powoli, niepostrzeżenie, lecz nieustannie sunęło dalej, na kark, na przednie nogi.
Gdy kolor różowy dochodził do grzbietu, głowa znowu się zmieniała i
czerwieniała, nabierała coraz żywszej barwy, aż w końcu zaczęła cała płonąć w
purpurze. Po różowej fali posuwała się przez ciało konającego kameleona fala
purpury, najgorętszej, najjaskrawszej purpury.

Zdumiewający, niesamowity stwór! Miał niezwykłe kształty ciała, miał

dziwne obyczaje, siał wśród ludzi dręczące klechdy, rzucał tajemnicze choroby i
oto nawet konał nadzwyczajnie: konał w płomiennoczerwonym kolorze, który
gdzie indziej jest kolorem namiętności, podniecających kwiatów, pawich skrzydeł
motylich, bujności życia, ognia. Natomiast tu ― śmierci.

Patrzałem na kameleona jak urzeczony. Przechodzący mieszkańcy wsi nie

patrzyli na zwierzę, lecz na mnie. Byłem dla nich ciekawszą bestią: a może wybiła
nareszcie złowroga godzina białego i demon rantutru go opętał? Może vazaha
popadł w obłęd? Patrzyli na mnie wyczekująco, czujnie, spode łba.

Przed zachodem słońca kameleon ostatecznie konał. Już nie było

wątpliwości, że konał cały, od głowy do ogona, w najwspanialszej czerwieni ― i
tak po śmierci pozostał. Szaleńczy rodzaj śmierci: był to chyba zwycięski śpiew
lub potężny hymn. Przecież była to jakaś wzniosła apoteoza, a nie śmierć!

Tego wieczoru głębiej oddychałem ciężkim powietrzem doliny

background image

Ambinanitelo, pewniej patrzałem brązowym ludziom w oczy i chciałem wciąż
nucić piosenki: widocznie coś z magii kameleonowej czerwieni i mnie się
udzieliło.

Pod wieczór sprosiłem kilku malgaskich sąsiadów na szklankę rumu i

wyprawiłem stypę. Kazałem im pić śmiało i weselić się, tak jak ja się weseliłem.
Pili, lecz kompanii nie dotrzymywali. Pili na ponuro i obawiali się zasadzki.

--- Nie ma zasadzki ― wołałem do nich. ― Pijemy za piękną śmierć

kameleona w barwach!

To było niezrozumiałe, niepokojące i tym bardziej podejrzane. Sąsiedzi pili

i milczeli. Chcieliby dociec prawdziwej przyczyny mej niezwykłej radości.
Wreszcie stary Dżinarivelo ― ten sam, który przed kilkoma dniami nad brzegiem
rzeki zawierał przeciwko mnie wrogie przymierze z mimozami ― odezwał się i
spytał:

--- Czy w twej ojczyźnie kameleony nigdy nie zdychają na czerwono?
--- Nie zdychają, bo ich tam nie ma ― tłumaczyłem mu z uśmiechem. ―

To tylko u was, w waszych kameleonach śmierć przychodzi w tak pięknych
barwach.

Ho, ho, tego było dla nich już za wiele! Wyraźnie pachniało w tej chacie

niebezpiecznym podstępem, czarodziejstwem groźnym, bo nieznanym. Nie
wiedzieli, z której strony uderzy nieszczęście i woleli ujść zawczasu: czyżby biały
człowiek przemógł demona rantutru i dlatego był taki wesoły? Przegrali tego
wieczoru. Dopijali z pośpiechem i zmykali wcześnie, jeden za drugim.

Wyszedłem za nimi na dwór. Księżyc świecił w pełni. Kameleon leżał

wciąż jeszcze na ziemi. I wciąż nieprawdopodobnie jaskrawa jego promienistość:
co prawda światło księżyca tłumiło czerwień, lecz gdy oświetliłem kameleona
lampką elektryczną, ciało jego rozjaśniło się w nocy mocną, czerwoną plamą, jak
gdyby fosforyzującą.

Plamą tak purpurową, że wyraźnie zamieniała się w jakiś okrzyk życia i

zwycięstwa.

7. Beniowski, niedoszły król Madagaskaru

P

omimo że mieszkańcy wsi boczyli się na nas, wykonywaliśmy

naszą pracę bez przeszkód i wszystko szło zwyczajnym trybem. Łowiliśmy
owady, polowaliśmy na ptaki, preparowaliśmy ich skórki, a w zajęciach tych
pomagało nam już kilku przedsiębiorczych chłopców wsi, nie słuchających
przestróg starszych.

Nie zaniedbywałem także poszukiwań śladów po Maurycym Beniowskim,

background image

lecz niestety bez wyniku. W swej podręcznej bibliotece, którą zabrałem ze sobą,
miałem o nim kilka francuskich dzieł. Często przeglądałem ich stronice. Była w
tym jakaś szczególna rozkosz, gdy czytałem o niezwykłych przypadkach
niezwykłego zdobywcy, a potem podniósłszy wzrok widziałem o kilkaset metrów
od siebie górę, z którą bohater tych dziejów wiązał swe losy zakładając na jej
szczycie Fort Augusta.

Na tle swej epoki ― drugiej połowy XVIII wieku ― Beniowski wypływa

jako wyjątkowa postać dzięki przebijającej w jego działalności nucie
humanitarnej, której brak było innym ówczesnym zdobywcom. Zazwyczaj mieli
oni na oku jedynie własną kieszeń i chwałę, natomiast u Beniowskiego dodatnio
zaznaczyły się wpływy postępowych prądów wieku Oświecenia.

Był obywatelem węgierskim, lecz pochodzenia polskiego. Jego dziadek,

rodowity Polak, wywędrował z Polski do Węgier i tu z rodziną pozostał. Maurycy,
wnuk emigranta, urodzony w 1741 roku, czuł się Polakiem i podkreślał to przy
każdej sposobności. W młodym wieku wstąpił do armii austriackiej. Na wieść o
grożącym Polsce niebezpieczeństwie pośpieszył nad Wisłę i jako pułkownik
Konfederacji Barskiej walczył przeciw carskiej Rosji. Wzięty do niewoli i zesłany
na Kamczatkę, zdołał tu wzniecić bunt więźniów. Na ich czele zdobył rosyjski
statek i uciekł na pełne morze.

Po odysei dokoła południowo-wschodniej Azji Beniowski wylądował na Ile

de France, w owe czasy francuskiej wyspie na Oceanie Indyjskim, noszącej dziś
nazwę Mauritius, oddalonej zaledwie o kilkaset kilometrów od wschodniego
wybrzeża Madagaskaru. Tu ― można powiedzieć ― dobiegł końca swej
przygody syberyjskiej i stanął u progu nowej przygody, jeszcze osobliwszej niż
tamta: zainteresował się tajemniczym Madagaskarem.

Mieszkańcy wielkiej wyspy dzielili się wtedy na pokaźną ilość drobnych

księstewek, wzajemnie się zwalczających. Jeszcze żadne państwo europejskie nie
wzięło w posiadanie wyspy. Próbowali kupcy i kolonizatorzy czterech narodów:
Portugalczycy i Holendrzy przelotnie, Anglicy usilniej, Francuzi najuporczywiej,
lecz wszystkie starania były daremne głównie wskutek zabójczego klimatu i oporu
tubylców.

Francuzi, wykazując najwięcej wytrwałości i uporu, przeprowadzali od

czasu do czasu próby zakładania na Madagaskarze stacji handlowych, a nawet
kolonii, jak to czynił na przykład Maudave. Wyprawa jego załamała się po
dwuletnich wysiłkach w roku 1770, na krótko przed przybyciem Beniowskiego na
pobliską Ile de France. Załamała się na skutek zazdrości administratorów i
kupców właśnie owej Ile de France, która, pomimo że była również kolonią
francuską, nie chciała dopuścić konkurencji do bogatych zasobów bydła i ryżu
oraz źródła niewolników na Madagaskarze. Zresztą ― to samo nastąpiło w kilka
lat później z wyprawą Beniowskiego.

Beniowski po zapoznaniu się ze stanem rzeczy na Ile de France pojechał do

Paryża i tam przedłożył kołom rządowym swój plan zdobycia dla Francji
Madagaskaru. Bohater kamczacki posiadał nieodparty urok osobisty. Dwór

background image

francuski powierzył mu trudne zadanie i wysłał go na czele oddziału
„wolontariuszy Beniowskiego” na daleką wyspę. Przedsięwzięcie z góry było
skazane na niepowodzenie wobec sabotażu ze strony zaciekłych rywali na Ile de
France. Od nich niestety uzależniono wyprawę madagaskarską pod względem
zaopatrzenia, z drugiej strony zaś Ile de France na mocy królewskiego dekretu
traciła przywileje swego monopolu handlowego z Madagaskarem na rzecz
Beniowskiego. Gubernator i kupcy na Ile de France nie ukrywali swej niechęci do
intruza. Tak długo posyłali mu niepotrzebne węgle zamiast narzędzi i broni,
nasyłali mu umierających chorych jako uzupełnienie kadry, tak długo buntowali
szczepy malgaskie przeciw jego władzy i zasypywali Paryż oszczerczymi
raportami, aż dopięli swego: Francja zrezygnowała z Madagaskaru, zdobytego
przez Beniowskiego, tracąc tę kolonię na przeszło sto lat.

Pomimo tych trudności Beniowski miał na Madagaskarze powodzenie. Jak

wiadomo, osiedle swe, Louisbourg, założył u ujścia rzeki Antanambalana do
zatoki Antongil. Traktując tubylców jako równe sobie istoty składał dowody, że
ma ich dobro na względzie, i tym należy sobie tłumaczyć jego szybkie z nimi
porozumienie. „Poglądy Beniowskiego wyprzedzały epokę, a obejście się jego z
Malgaszami było światlejsze i sprawiedliwsze niż obejście innych Europejczyków,
którzy przybywali na tę wyspę” ― pisał poważny znawca historii Madagaskaru,
Anglik W. Ellis, w swej pracy pt. „Trzy podróże na Madagaskar”, wydanej w
1859 roku.

Nie obyło się bez walk orężnych. W ciągu dwóch lat stoczył w swej

obronie dwie zwycięskie kampanie wojenne. Pierwsza rozegrała się dokoła Doliny
Zdrowia, w której leżała dzisiaj wieś Ambinanitelo, i miała na celu odparcie
napadu Safirobajów, podjudzonych zarówno przez gubernatora na Ile de France,
jak i przez Sakalawów. Druga kampania, przeprowadzona dalej na północnym
zachodzie, złamała rozstrzygająco groźną wyprawę Sakalawów przeciw osiedlu
Beniowskiego. Zwycięzca natychmiast wyciągał rękę do zgody dając do
zrozumienia, że chodziło mu przede wszystkim o zacieśnienie stosunków
przyjacielskich i handlowych.

Najważniejszą datą w dziejach Beniowskiego był 10 października 1776

roku, w którym to dniu Malgasze wschodu i północy wyspy obrali go swym
wielkim królem, ampansakabe. Uczynili to dowiedziawszy się, że Francja na
skutek intryg gubernatorów na Ile de France zamierzała odwołać Beniowskiego i
doprowadzić jego dzieło do upadku. Obwołanie go wielkim królem Madagaskaru
było ciosem dla francuskiej polityki kolonialnej tak niebezpiecznym, że
bezpośrednio spowodowało tragiczną śmierć Beniowskiego, pośrednio zaś
wyrugowanie tego dnia z pamięci dziejowej. Polityka państw kolonialnych w
takich wypadkach była bezwzględna: usuwała świadków, niszczyła ślady, rzucała
potwarz, ośmieszała albo pokrywała sprawę milczeniem.

Chcąc ostatnim wysiłkiem ratować swą wyprawę Beniowski uczynił

rozpaczliwy krok: pojechał do Francji, by rządowi francuskiemu osobiście
przedłożyć sprawę i walczyć o los wyprawy. Nie chcieli go słuchać. Pomimo

background image

odmowy Francji Beniowski nie przestał myśleć o powrocie na wyspę. Lecz
minęło sporo lat, zanim z ramienia kompanii angielsko-amerykańskiej wyruszył
na czele kilkunastu przyjaciół na Madagaskar, dokąd przybył w czerwcu 1785
roku.

Odnawiając po dziewięciu latach nieobecności węzły przyjaźni z

Malgaszami Beniowski zabrał się skrzętnie do organizowania podwalin swego
państwa i zbudował nasamprzód umocnione osiedle nad morzem w pobliżu
Angontsy, niedaleko zatoki Antongil. Do rządców na Ile de France wysłał
oficjalne zawiadomienie o swym przybyciu i zapewniając ich, że zależy mu na
zgodnej współpracy z kolonią francuską, przyrzekł im pierwszeństwo w
dostawach produktów wyspy.

Ile de France nie chciała takiego układu sił. Wysłała przeciw

Beniowskiemu oddział żołnierzy pod komendą kapitana Larchera, któremu
sprzyjało wyjątkowe szczęście. Jeżeli dalszy bieg wypadków nie stworzył na
Madagaskarze państwa pod władzą Beniowskiego, to już wina nieprzewidzianego,
ś

lepego przypadku. Francuska kula, która powaliła go zaraz na początku potyczki,

była tylko cudacznym kaprysem losu. Nikt inny nie padł, tylko on jeden, niedoszły
król Madagaskaru.

Nie tylko jego rywale na Ile de France, ale także wielu Francuzów we

Francji, wówczas i później, nigdy nie mogło wybaczyć Beniowskiemu, że będąc
cudzoziemcem zdobywał dla Francji wielką i bogatą kolonię. Po prostu
zazdrościło mu sławy i honorów, jakimi darzył go dwór francuski i darzyli
ministrowie. To stało się przyczyną zażartej przeciw niemu kampanii. Nie był
królem Malgaszów! ― krzyczeli jedni. Był zwykłym awanturnikiem i kłamcą! ―
wołali inni przez długie dziesiątki lat.

W gąszczu świadectw i przeszło półtorawiekowych polemik z trudem

wyłania się obraz prawdy. Lecz szereg argumentów przemawia raczej za tym, że
Beniowski ― a nie jego przeciwnicy ― był godzien wiary i że w istocie Malgasze
obrali go królem.

Ów żołnierz bez skazy o gorącym sercu i niespokojnym duchu odznaczał

się szczególną cechą, którą przyznawali mu wszyscy, przyjaciele i wrogowie:
Beniowski, jak już się wspomniało, roztaczał dokoła siebie wyjątkowy urok
osobisty. Jeżeli umiał zdobyć w tak trudnych warunkach uznanie dworu
francuskiego i przyjaźń najwybitniejszych obywateli swej epoki, jak na przykład
Beniamina Franklina, to tym głębszy wpływ musiał wywierać na prostych, lecz
zapalnych Malgaszów. Przecież przyszedł do nich w aureoli zamorskiej władzy i
osobistej legendy królewsko-malgaskiego pochodzenia: rzecz prosta, że porwał
umysły, podbił serca.

W owe czasy rozrastała się potęga dzikiego szczepu Sakalawów, którzy

wypadali znad zachodniego wybrzeża wyspy i siali dokoła zniszczenie ujarzmiając
sąsiednie plemiona. Najzwyklejszy instynkt obronny zmuszał zagrożone plemiona
do połączenia się pod jednym wodzem ― a wodzem najpopularniejszym i
zwycięskim w owe czasy był Beniowski. Jest przy tym zrozumiałe, że myśl

background image

obrania go wielkim królem wyszła od szczepu Sambarywów, najbliższych
sąsiadów Safkalawów, i ów szczep pozostał zawsze najwierniejszym sojusznikiem
Beniowskiego.

Gdy Beniowski po dziewięcioletniej nieobecności wracał na Madagaskar z

garstką przyjaciół, Malgasze przyjęli go z największym szacunkiem, jak swego
rodaka, jak swego króla. Właśnie owe przychylne przyjęcie po tylu latach rozłąki
było uderzające i stanowiło chyba wymowny dowód, że Malgaszów łączyły z nim
niezwykłe a silne więzy; że był dla nich kimś bliższym i ważniejszym, aniżeli
dawnym gubernatorem francuskiego króla.

Więc wbrew zaciekłej kampanii ośmieszania i zniesławiania, toczonej

przeciw niemu od półtora wieku we Francji, dobre imię Beniowskiego ostało się i
jego sława zwyciężyła. Wielką przy tym usługę oddały jego własne pamiętniki,
które tłumaczone pod koniec XVIII wieku na wiele języków europejskich,
należały do najpoczytniejszych książek. Liczni poeci, powieściopisarze,
dramaturgowie różnych narodowości czerpali z życia Beniowskiego wątki dla
swych dzieł.

Dla nas dzisiaj Beniowski jest ciekawym typem dlatego, że był on nie tylko

niepospolitym wojakiem o zuchwałych zamiarach politycznych, lecz chciał
przeprowadzić je według najlepszych zasad postępowych swego czasu. Miał w
większej mierze na oku dobro Malgaszów, aniżeli było to w ówczesnym
zwyczaju.

A jednak tkwiła w tym wszystkim jakaś niedorzeczna, niepokojąca

zagadka. Dzisiejsi Malgasze wcale nie pamiętali dziejów Beniowskiego, nie mieli
o nim żadnej opowieści ani legendy. Dopytywałem się o niego w Maroantsetrze

i nic, pytałem się tu, w Ambinanitelo ― żadnego śladu.

O kilkaset metrów od naszej chaty wznosiła się góra, na której ― według

dość dokładnych opisów współczesnych ― stał jego Fort Augusta i gdzie on sam
przebywał przez pewien czas. Dziś, rzecz zrozumiała, na wzgórzu rozkrzewiła się
puszcza, a na zboczach były malgaskie plantacje goździków, lecz na tym się
kończyło: żadne podanie nie krążyło tu o zdobywcy.

Zaprosiwszy kiedyś nauczyciela Ramaso na herbatę i pogawędkę spytałem

się go, co wiedział o Beniowskim. Recytował mi całe jego dzieje jak z książki, bo
rzeczywiście z książki: uczył się o Beniowskim z podręczników francuskich w
szkole. Innych, miejscowych źródeł nie znał. Wzgórze Beniowskiego stało nieme.

--- To w istocie dziwne! ― zastanawiał się Ramaso i po namyśle dał mi

wytłumaczenie, osobliwe, lecz nie pozbawione cech prawdopodobieństwa.

--- Szczep Betsimisaraków ― wyjaśniał ― podobnie jak niektóre inne

szczepy na Madagaskarze, należy wciąż jeszcze do zacofanych. Malgasze ci nie
znają historii w pojęciu europejskim, lecz patrzą na wypadki przeszłości raczej w
ramach własnej rodziny czy rodu, i to przeważnie pod postacią religijnego kultu
przodków.

--- Słusznie! ― przerwałem mu. ― Przypominam sobie fakt, który

znacznie przyczynił się do ugruntowania wpływów Beniowskiego wśród

background image

Malgaszow. Malgascy jego przyjaciele zaczęli rozgłaszać wieść, jakoby
Beniowski był potomkiem potężnego na Madagaskarze rodu królewskiego
Ramini. Na skutek tych zmyślonych pogłosek rozniosło się, że był wnukiem
ostatniego króla, którego córka, ongiś wywieziona do niewoli na Ile de France,
tam urodziła syna. Synem tym okazał się rzekomo Beniowski. Przyjazne mu
szczepy żywo podjęły tę wiadomość ― oczywiście niezbyt zwalczaną przez
samego bohatera ― i tak wykorzystanie kultu przodków wzmocniło węzły
przyjaźni między Malgaszami a Beniowskim.

--- Otóż to! ― żywo potwierdził Ramaso. ― Betsimisaracy wiedzą

dokładnie, co robił odległy nawet praszczur, natomiast na ogół obojętne im są
czyny nie-przodka. Beniowski nie założył rodziny malgaskiej i nie ma tu
następców swej krwi, więc można przypuszczać, że dlatego pamięć o nim
wygasła. Nie ma potomków, których obowiązkiem byłoby przypominanie
ludziom o jego czynach.

To pewnie dlatego mieszkańcy Ambinanitela patrzą na nas tak krzywym

okiem, że nie mamy tu żadnej wybranej? ― zażartowałem.

Ramaso odparł z całą powagą:
--- W tym jest wiele prawdy...
Benaczehina, zalotne dziewczę, przechodziła często obok naszej chaty jak

barwna pokusa. Na pewno za czasów Beniowskiego przechodziła przed Fortem
Augusta na wzgórzu również niejedna Benaczehina. Lecz zakochany Beniowski
miał przy sobie swą żonę, pannę Heńską z domu, i był jej wierny. Ówczesnej
Benaczehiny nie dostrzegł. Cnota odniosła zwycięstwo, za to --- jeśli wierzyć
malgaskiemu nauczycielowi, a wierzyć można ― jakże znamiennie zapłacił
Beniowski: głucho o nim w sercach jego Malgaszów, martwo na jego górze, pusto
o nim w dolinie.

8. Puszcza nas łączy

L

as śpiewał mi dziecięce piosenki, gdy mnie ojciec prowadził jeszcze za

rękę. Potem był nad Ivai w Paranie. Potem uczył kochać grozę nad Ukajali. Potem
pachniał żywicą w Kanadzie. Las był mi więcej niż przyjacielem: wszedł w moje
ż

ycie jak życzliwy, stanowczy doradca i kierował losem. Moje ścieżki prowadziły

przez las.

Puszcza, otaczająca nas w Ambinanitelo, rosła na wszystkich górach i

schodziła do samej doliny, by zatrzymać się dopiero na skraju błotnych ryżowisk.
Była to puszcza żywa, parna, bojowa, natłoczona zielenią zachłannych roślin i

background image

zgiełkiem zwierząt; co dzień słyszeliśmy w naszej chacie o wschodzie słońca
chóry lemurów, przed wieczorem―śpiew leśnego ptactwa, w nocy --- tajemnicze
okrzyki i nieodgadnione łoskoty. Puszczę widzieliśmy o każdej porze dnia, także
w gwiezdne noce; natomiast ginęła nam zupełnie z oczu co dzień punktualnie o
pierwszej godzinie po południu, gdy na dolinę spadał gorący, huraganowy deszcz.
Po deszczu wyrastały tęcze.

Nie chodziłem na razie do puszczy, wyręczał mnie Bogdan Kreczmer, mój

towarzysz-zoolog. Miałem w domu wiele pracy, pisałem. Zresztą wieś pochłaniała
całą moją uwagą, wieś, która wypowiedziała nam cichą, uporczywą walkę. A
jednak poznawałem puszczę; wiele przybywało z niej do mej chaty.

Bogdan przynosił nowiny o swych obfitych odkryciach. W południe, w

czasie wspólnego obiadu, zdawał mi sprawę z porannych wycieczek, a że był mi
pokrewny duszą i sercem, niewiele potrzebował słów. Przeżywałem jego leśne
doświadczenia, w których występowały zadzierzyste owady, rzadkie ptaki,
drzewiaste paprocie, palmy rafiowe, rojne życiem kałuże, słowem, cały ów
twórczy, plenny, podniecający świat przyrodnika.

Pod wieczór ― weszło to w życie ― zachodziło do mnie na herbatę i

suchary kilku sąsiadów Malgaszów. I oni wnosili ze sobą puszczę, lecz jakże
odmienną od kniei Kreczmera. Puszcza w ich opowieściach była ponura, zła,
zdradliwa, ziejąca mściwymi duchami. Tak o lesie prawili ludzie, którzy żywot
swój powierzyli ryżowiskom, ludzie pola i ― być może ― ludzie niechętni
obcym przybyszom. Może chcieli nas zastraszyć?

Czy zastraszyli? Sięgałem do mych dawnych książek o lesie i uzbrajałem

się. Walka ze wsią była bezsensowna i nużąca, lecz widok puszczy amazońskiej
wlewał krzepiącą otuchę. Stary Dżinarivelo miał słuszność: z roślinami można
było zawierać sojusze.

Pewnego dnia ówże Dżinarivelo przyszedł do mnie tak sobie, na papierosa i

na gawędę. Przypadkiem rzucił spojrzenie na fotografię w, mej ukajalskiej
książce, przedstawiającą zbieracza kauczuku przy naciętym drzewie, i
niespodziewanie ożywił się. Spytał, co to znaczyło. Opowiedziałem mu tragiczne
dzieje brazylijskich seringueirów, którzy z nędzarzy stawali się milionerami i
potem znów nędzarzami. I naraz nie poznałem Dżinarivela ― rozpromieniło go
radosne uniesienie. Wytłumaczył, dlaczego: jego ojciec był również
poszukiwaczem kauczuku i on, Dżinarivelo, jako chłopiec często towarzyszył
ojcu. Były to dobre czasy i bardzo lubił chodzić do lasu...

--- A duchy leśne nie łapały ciebie? ― uśmiechnąłem się zdziwiony.
--- Duchy leśne były mi zawsze przychylne ― odrzekł.
--- Toś dziwny Betsimisarak! ― stwierdziłem z uznaniem.
--- Dlaczego dziwny?
--- Bo nie boisz się lasu.
Nie, nie bał się lasu. Przeciwnie. ― Ach! ― westchnął i zaraz ogromnie się

zawstydził, że przy mnie westchnął. Porwał swój słomiany kapelusz i zmieszany
wyszedł.

background image

Lecz po godzinie wrócił. Spokojniejszy. Musiał dowiedzieć się, co ja

sądziłem o puszczy. Nie odpowiedziałem słowami, lecz dałem mu do oglądania
reprodukcje fotografii w mych książkach. Puszcza tropikalna nad Ukajali
wywołała jego żywy zachwyt, lecz na widok krajobrazu w mej książce „Kanada
pachnąca żywicą” Dżinarivelo wpadł w olśnienie. W nabożnym milczeniu
wchłaniał grupę kanadyjskich świerków, w jego mniemaniu zapewne szczyt
leśnego piękna. Złapało go mocno: po raz pierwszy mieszkaniec Ambinanitela
słuchał moich słów życzliwie, przyjmował moje myśli bez zastrzeżeń i bez
podejrzeń.

--- Czy byłeś tam długo? ― Dżinarivelo zwrócił się do mnie wskazując na

krajobraz kanadyjski.

--- Byłem tam wiele miesięcy, ażeby poznać kraj, ludzi i zwierzęta.
--- Czy ludzie lubili ciebie?
Pokazałem mu w książce ilustrację, przedstawiającą mnie w gronie

uśmiechniętych Indian.

Uczciwi ludzie ― tłumaczyłem ― na całym świecie są zawsze

przychylni, jeśli ktoś przychodzi do nich ze szczerym sercem i dobrą wolą.

I nie bali się ciebie?

Dlaczego mieli się bać?

Stary Dżinarivelo zrozumiał przymówkę. Przerzucał strony książki i wracał

do krajobrazu ze świerkami. Nie mógł napatrzyć się na nie do syta.

--- Macie tu na Madagaskarze drzewo ― zauważyłem ― które jest chyba

piękniejsze niż świerki, a na pewno osobliwsze.

--- jakie to drzewo? ― Dżinarivelo podniósł głowę powątpiewająco.
--- Palma ravenal.
--- To prawda ― przyznał z uśmiechem. ― Palma ravenal jest osobliwa,

ale czy piękniejsza?

--- Szkoda, że nie ma jej wcale w waszej dolinie.
--- Jest, nawet tu w pobliżu. Mogę ciebie zaprowadzić, jeśli masz ochotę.
--- Zaprowadź.
Poszliśmy w stronę „góry Beniowskiego”, którą Dżinarivelo nazywał

Ambihimitsingo, co znaczy:

Skąd widzi się wszystko”. U stóp jej skręciliśmy na

prawo. Wrzynał się tam we wzgórza szeroki wąwóz, w głębi pokryty
wszechwładną puszczą, lecz bliżej na skraju, u wylotu, porośnięty kilkoma
palmami ravenal.

Uderzające cudaczną postacią drzewa! Na czubie wysmukłego pnia

wyrastały długie na kilka metrów liście nie na wszystkie strony, jak to bywa u
innych palm, lecz na kształt olbrzymiego wachlarza, przy czym liście niby
szprychy koła tworzyły płaskie półkole. Wietrzyk od rzeki stale je poruszał
wywołując cichy szelest i to jeszcze bardziej potęgowało wrażenie ich
dziwaczności, pełnej nieoczekiwanego patosu. Nic w przybliżeniu podobnego nie
znajdowało się w całej puszczy na Madagaskarze czy gdzie indziej. Przyroda
stworzyła tu zielony, monumentalny wachlarz, którego widok zawsze budził w

background image

człowieku uczucie zachwytu i niedowierzania własnym zmysłom.

Palma ravenal rosła w całym wilgotnym pasie wschodniego wybrzeża

wyspy. Malgaska jej nazwa, ravenala, oznaczała: „liść puszczy”, bo liście jej
stanowiły najwybitniejszą cechę puszczy, w której rosła. Europejscy przybysze
nazwali ją „drzewem podróżnika”, gdyż w zagłębieniu u nasady jej liści
znajdowała się świeża woda, którą po przebiciu liścia włócznią spragniony
podróżnik mógł wytoczyć do kubła i wypić. Nazwa nieco naciągnięta: wszędzie
tam, gdzie rosła ravenal, było w bród wody i spragniony podróżnik nie
potrzebował sięgać do drzew. Natomiast lepiej odpowiadałaby jej nazwa palmy
budowniczego, gdyż potężnymi jej liśćmi pokrywało się dachy wszystkich chat
Betsimisaraków.

--- Mówisz ― odezwał się Dżinarivelo ― że jest piękniejsza niż te drzewa

w twojej książce.

--- Tak mi się wydaje.

Ja inaczej myślę.

Dziwaczne to palmy, lecz jeszcze osobliwszy był sam Dżinarivelo. Okazało

się, że prostodusznemu mieszkańcowi odciętej od świata wsi malgaskiej nieobcy
był zmysł estetycznego odczuwania.

Nasyceni wrażeniami, jakie wywołały urocze ravenale, wróciliśmy do mej

chaty i znowu siedliśmy jak poprzednio, z książką kanadyjską przed sobą.

Czy znasz ludzi Antananevo? ― nagle zagadnął mnie gość. Oczywiście

nie znałem. Dżinarivelo wyjaśniał ściszonym głosem.

Dawniej, za czasów Howasów, panowanie tychże było srogie i okrutne,

więc ludzie prześladowani uciekali do puszczy i tu już na zawsze pozostawali.
Przeistaczali się w ludzi leśnych, innych niż my, i nie byli to ni ludzie, ni
zwierzęta, ni duchy. Nikomu nie wyrządzali krzywdy. Mieli swe kobiety i dzieci i
do dziś potomkowie ich snują się po kniei, żyją tylko między sobą, nigdy nie
opuszczają gąszczu i są szczęśliwi. Tak, są szczęśliwi! Raz, wiele lat temu, ojciec
mój ujrzał w puszczy takiego człowieka i podsłuchał go, jak śpiewał. Był to śpiew
dziwny, bardzo dźwięczny, i opiewał dobre życie w lesie. Lecz gdy antananevo,
leśny człowiek, wyczuł węchem obcych ludzi, zamilkł i uciekł. Oni zawsze kryją
się przed ludźmi ze wsi.

Ów Antananevo śpiewał o swoim życiu: że jada tłuste węgorze i że chodzi

po lesie jak po puszystym kobiercu. Że drzewa uśmiechają się do niego, że zna
wszystkie smaczne korzenie, że może ciągle śpiewać do słońca, do księżyca i
także do chmur...

Ś

ledziłem Dżinarivela z rosnącym zdumieniem. Z łamanej francuszczyzny

przeszedł na ojczysty język malgaski, a głos jego przemieniał się w śpiew.
Dżinarivelo ― mieszkaniec wsi nienawidzącej lasu ― śpiewał hymn na cześć
lasu! Zerwały się w nim jakieś utajone tamy, szeroko rozlało się tłumione
dotychczas uczucie. Dżinarivelo marzył. Było to marzenie chyba najdziwniejsze,
najmniej spodziewane, i znowu nasuwało mi się cudaczne skojarzenie:
mieszkaniec prymitywnej wsi malgaskiej marzył o życiu jeszcze prostszym,

background image

marzył o sielance pierwotności. To przejmowało wzruszeniem.

Dżinarivelo wciąż śpiewał. W tym śpiewie zbliżał się do mnie, na przekór

wszystkim dąsom wsi, i zawierał przyjaźń z człowiekiem, ogarniętym tą samą
miłością do lasu. W tej chwili był mi przyjazny, lecz niepokoiła mnie myśl, co
Dżinarivelo zrobi, gdy przestanie śpiewać i oprzytomnieje. A nuż zerwie się,
znowu zawstydzony lub zdjęty trwogą, i ucieknie?

Przestał śpiewać. Nie uciekł. Las zwyciężył. Dżinarivelo spojrzał jeszcze

raz na świerki kanadyjskie, potem uśmiechnął się do mnie i oświadczył, że w jego
rodzinie jest zwyczaj darowywania owoców swoim przyjaciołom. Przyrzekł więc,
ż

e mi zaraz przyśle owoce drzewa chlebowego. Prosił, żebym wszystko wziął, co

mi przyśle. Wszystko, powtórzył z naciskiem i wyszedł.

Pozostałem sam nie na długo. Usłyszałem przed chatą dziewczęcy głos:

Haody? ― Czy mogę wejść?

Mandrasoa, ramatu! ― odkrzyknąłem, co, jak mnie nauczono, było

zaproszeniem, by dziewczyna weszła.

Gość lekkim krokiem wstąpił na kilka schodów (chata moja, jak wszystkie

chaty tutejsze, stała na palach) i w otwartych drzwiach pojawiła się ku memu
zdziwieniu Benaczehina, owa znajoma z widzenia, osiemnastoletnia dziewczyna o
podniecającej urodzie i łobuzerskim uśmiechu.

Zerwałem się z krzesła na taką niespodziankę:

Benaczehina?!

Dziewczyna postawiła na ziemi kosz z owocami, które przyniosła. Tym

razem miała poważną twarz i oczy spuszczone. Przyszła bez łobuzerskiego
uśmiechu.

Przyniosłam to dla ciebie od mego dziadka Dżinarivela ― mówiła

łamaną francuszczyzną.

To Dżinarivelo jest twoim dziadkiem?! ― nie mogłem powstrzymać się

od zdumienia.

Jest moim dziadkiem ― Benaczehina spojrzała na mnie i na jej twarzy

błąkało się zakłopotanie: nie rozumiała, dlaczego nagle tak się raduję.

Podszedłem do kosza i udawałem, że podziwiam owoce. Sadząc się na

swobodny ton spytałem półżartem:

Czy to wszystko, co mi przysyła twój dziadek?

Z jej źrenic trysnęły wyzywające ogniki. Uśmiechając się obnażyła lśniące

zęby.

Nie, nie wszystko ―: odpowiedziała patrząc mi drwiąco w oczy.

Więc co jeszcze?

Benaczehina chwilę bawiła się moim zaciekawieniem, potem odwróciła

twarz i ustami wskazałapoza siebie, na dwór.

Razem ze mną ― wyjaśniła żartobliwie ― dziadek przysłał jeszcze

moją młodszą siostrę, Velomody.

W istocie przed chatą stała młoda dziewczyna, oparta o poręcz schodów.

Patrzyła na nas w górę i uśmiechała się nieśmiało.

background image

Avia ― chodź! ― zawołała do niej Benaczehina.

Lecz tamta nic nie odpowiedziała: kiwała przecząco głową i nie ruszała się

z miejsca.

Była niewiele młodsza od Benaczehiny, może o rok, najwyżej o dwa lata.

W przeciwieństwie do swej starszej siostry, dziewczyny pewnej siebie, świadomej
swego uroku i powodzenia u młodzieży, Velomody czyniła wrażenie skromnego
podlotka. Była przyjemna dla oka, ale w swej nieśmiałości jakaś nieporadna.

Benaczehina badawczo wpatrywała się w moją twarz i widocznie

dostrzegła w niej odcień mimowolnego rozczarowania.

Patrz! ― wołała śpiewnie sięgając obydwoma rękoma po owoce

chlebowe. ― Dwie dziewczyny przyniosły od „dziadka tyle smacznych owoców,
ż

e ci starczy uczty na pięć dni, a ty jeszcze niezadowolony?

Gdzieś ty się nauczyła takiego docinania, dowcipna ramatu? ―

spytałem.

Nie u ciebie, wielki vazaho!

Potem poważniejąc spytała jak gdyby z tkliwszą nutą w głosie:

A czego chciałbyś jeszcze?

Dziadek twój mówił mi, że mam wziąć wszystko, co mi przyśle.

Ach, tak? To weź wszystko!

Ź

le zrozumiawszy mój przypadkowy fuch ręką Benaczehina dała wielkiego

susa schodami na dół, pierzchła jak sarna na środek dziedzińca i tam przystanęła
parskając wesołym, urągliwym śmiechem.

Zaczekaj chwilę! ― zawołałem do niej.

Chciałem. Dżinarivelowi odwzajemnić się za jego dar i kazałem

kucharzowi Marovo wsypać do koszyka trochę sucharów. Namyślałem się, co by
dać samym dziewczynom. Przypomniałem sobie, że miałem w walizce kilka
ręcznych lusterek. Wyszukałem dwa: jedno większe, czworokątne, dla starszej
siostry, drugie mniejsze, okrągłe, dla młodszej. Ale widząc, że Benaczehina wciąż
stała pośrodku dziedzińca, a Velomody tuż blisko przy schodach, nie ogarnięta
płochliwością siostry, zaufanie tej młodszej wynagrodziłem większym lusterkiem i
poprosiłem ją, żeby to drugie zaniosła Benaczehinie.

Misaotra! ― Dziękuję! ― odezwała się Velomody melodyjnym głosem.

Na chwilę brązowa jej twarz rozkwitła łagodnym wyrazem radości. Było w

tym wyrazie wiele ciepła, jakiego nie spodziewałem się w tak skromnym
podlotku.

Ale dość pustych zalecanek! Mniejsza o dziewczyny, szybko wyleciały mi

z głowy. Ucieszyłem się tym razem z innego powodu. W zwartym dotychczas
froncie wsi powstał wyłom: z tamtej strony barykad zdobyłem sojusznika.
Cennego, życzliwego sojusznika ― Dżinariyela. Już nie byłem sam z Bogdanem.

Z wdzięcznością spoglądałem na poszarpane góry dokoła doliny i na

puszczę, rosnącą na zboczach. Jeszcze raz się okazało, że las był moim wiernym
przyjacielem.

background image

9. Pole ryżowe

U

kład społeczny w Ambinanitelo był nad wyraz prosty. Poza czterema

ludźmi, przybyłymi z zewnątrz, cała ludność zajmowała się wyłącznie rolnictwem.
Tych czterech to nauczyciel Ramaso, wójt Rajaona (którego jeszcze nie
poznaliśmy, gdyż stale był w rozjazdach po swej gminie kantonie) oraz dwóch
kupców: jeden Chińczyk, drugi Hindus.

Wszystkie malgaskie rodziny posiadały w dolinie swe własne pólka mniej

lub więcej jednakowe i każda rodzina uprawiała je własnymi rękoma. W tym
szczęśliwym ustroniu nie było zatargów, zakłócających spokój w innych okolicach
Madagaskaru, gdzie na plantacjach goździków, wanilii czy kawy tworzyły się
ostre napięcia, tak charakterystyczne w krajach kolonialnych, napięcia między
białym plantatorem a upośledzonym robotnikiem tubylczym.

W Ambinanitelo tych tarć nie było. Nie było już choćby dlatego, że góry,

otaczające dolinę i porośnięte niezaludnioną puszczą, stanowiły gotową zawsze
rezerwę ziemi. W dolinie sadzono przede wszystkim ryż, podstawowy pokarm
wszystkich Malgaszów. Gdy jaka rodzina nadto się rozmnażała, młodsi jej
członkowie zazwyczaj nie dzielili schedy, tylko karczowali kawałek puszczy na
sąsiednich stokach i sadzili kawę, dającą lepsze zyski niż ryż, lub wanilię czy
goździki, jeszcze zyskowniejsze. W ten prosty, archaiczny niemal sposób wszyscy
w Ambinanitelo mieli co jeść, i co ważne: równo jeść.

I poza rolnictwem nie zajmujecie się niczym innym? ― pytałem

Dżinarivela pewnego poranku podczas przechadzki nad brzegiem rzeki. W
towarzystwie starca wyruszyłem tam ze strzelbą dla upolowania ptaków do
naszego zbioru.

Każdy z nas wykonuje jeszcze wiele innych zajęć ― od, rzekł ― bo

tego wymaga od nas życie w dolinie. Na przykład stawiamy domy. Jest to
wyłącznym obowiązkiem nas, mężczyzn. Kobiety z włókien rafii i innych roślin
tkają rabany ― maty do spania lub wyściełania chat; nadają się one także na
odzież. Ale teraz coraz więcej kupujemy gotowych materiałów; Hindus Amod je
nam sprzedaje.

A młodzież, czy idzie śladami rodziców?

Dziewczyny tak, chłopcy nie zawsze. Chłopcom ciasno w naszej dolinie.

Wielu z nich, zwabionych życiem gdzie indziej, wyrywa się w świat. Najwięcej
poszło przez góry na wschód do Antalaha, gdzie pracują na plantacjach wanilii u
vazahów i podobno nieźle zarabiają. Jest tam także mój wnuk Razafy. Gorzej mają
ci, nie tylko młodzi, ale i starsi, których zaciąga się na parę miesięcy do
przymusowych robót publicznych. Nic za tę pracę nie dostają.

background image

Masz na myśli karę za niepłacenie podatku pogłownego?

Ależ gdzie tam! Każdy mężczyzna musi co rok odbyć przymusową

robotę, najczęściej trwającą trzy miesiące.

O ile słyszałem ― wysunąłem ― to te roboty obowiązują tylko do

kilkunastu dni w roku.

Tak, na papierze. Ale urzędnicy, którzy nimi zarządzają, dopuszczają się

nadużyć i w końcu zawsze wychodzą najmniej dwa, a często trzy miesiące pracy.
Skargi na nic się nie zdadzą.

Był to, poza podatkiem pogłownym, drugi bezpośredni ciężar, narzucony

ludności tubylczej przez władzę kolonialną. Śruba wyzysku sprawnie działała.

Polowanie w towarzystwie Dżinarivela niezbyt się udało. Więcej

myśleliśmy o naszej rozmowie, niż baczyliśmy na ptaki w konarach drzew. W
drodze powrotnej mijaliśmy pólka ryżowe. Na niektórych ryż już dojrzał i
wyglądał na pierwszy rzut oka jak łan przysadzistego owsa. Tu i ówdzie
rozpoczęły się zbiory. Pracowały wyłącznie kobiety ścinając łodygi ryżu nożami i
składając je w małe snopki dla wysuszenia. Ani jednego mężczyzny nie było
widać przy tej pracy.

To kobiece zajęcie! ― tłumaczył starzec. ― Ziemia rodzi tak samo, jak

rodzą kobiety, dlatego one zbierają plony. One i ziemia to jedno, jedna u nich
płodność.

A mężczyźni? Wcale nie pracują na polu?

Pracują, ale tylko na początku, kiedy się przygotowuje ziemię do płodu.

Urabiają glebę; pędzą na niej bydło, dopóki nie powstanie głębokie błoto.
Niekiedy mężczyźni pomagają kobietom także w sianiu ziaren i przesadzaniu
później młodych pędów, ale nigdy nie mieszają się do zbierania plonów.

Do południa było blisko, więc słońce ostro przygrzewało. Kobiety

pracowały powoli, spokojnie, jakby dokonując dostojnego obrzędu. Żar słońca i
doświadczenie wielu pokoleń wyrobiły w nich mądrość miarowych ruchów. Dla
ż

niwiarek ważniejsza niż pośpiech była troskliwość, by nie uronić ani jednego

ziarna ryżowego.

Na najbliższym polu pracuje około dziesięciu kobiet. Gdy przechodziliśmy

obok, rozpoznałem wśród kobiet Benaczehinę i Velomody. Dziewczyny,
spostrzegłszy mnie, zadowolone coś do siebie prawiły, potem od nowa jęły się
żę

cia ― urodziwe, pracowite, uważne.

Dżinarivelo z nieukrywaną dumą ogarniał wzrokiem pole ryżowe i mówił:

To ziemia i kobiety naszego rodu Zanikawuku. Dawniej był to wielki i

poważny ród i miał więcej pól. Żył głównie na szczycie Ambihimitsingo, twej
góry Beniowskiego.

Dziś na tej górze już nikogo nie ma?

Nie ma. Wszystkich tam wybito do nogi.

Kroczyliśmy dalej w milczeniu. Ciekawy byłem, co tam się działo na tej

górze, lecz nie chciałem być natarczywy, by nie zadrasnąć uczuć starca.

Także pod górą Beniowskiego rozciągało się pole ryżowe, lecz nieco inne

background image

niż dotychczas napotkane: rozległe, w jednej całości, bez nawadniających rowków

tak licznych na innych pólkach doliny ― i porosłe kiepskim, niedojrzałym

jeszcze ryżem, sadzonym z widoczną opieszałością.

To przeklęte ryżowisko! ― oświadczył Dżinarivelo, gdy

podchodziliśmy do stóp góry Beniowskiego. ― Nie mogę na nie patrzeć.

Dlaczego? Że ryż tak źle rośnie?

Źle rośnie, bo tu ziemia pod klątwą.

Brzmi to jakoś strasznie... Opowiedz mi!

Dżinarivelo chętnie opowiedział, jakkolwiek ograniczona znajomość języka

francuskiego sprawiała mu trudności.

Dawno temu ― z pewnych szczegółów historii wynikało, że było to około

połowy XIX wieku ― część rodu Zanikawuku mieszkała na górze
Ambihimitsingo, a swe pola ryżowe miała w dolinie pod górą. Żyła od wielu lat na
stopie wojennej z członkami rodu Cyjandru. Ci pewnej nocy napadli na
mieszkańców góry i wszystkich zabili, a między nimi naczelnika rodu. Napastnicy
zagarnęli ryżowisko u stóp góry. Ażeby zaś zwycięstwu swemu nadać dobitny
wyraz, powalonemu naczelnikowi ucięli głowę i zatknęli ją na polu na środku
ryżowiska. Członkowie rodu Zanikawuku, którzy pozostali gdzie indziej przy
ż

yciu chcieli pomścić śmierć krewnych, lecz inni mieszkańcy Ambinanitela wdali

się w zatarg. Zapobiegli dalszemu rozlewowi krwi i zmusili strony do zgody.

Od tego czasu między rodami Zanikawuku a Cyjandru panowały napięte

stosunki, jedni byli dla drugich fadi, czyli zakazani, nie nawiązywali między sobą
ż

adnych serdeczniejszych stosunków, a tym bardziej się nie żenili, ryżowisko zaś

uchodziło w całym rodzie Zanikawuku za złowieszcze i przeklęte. Klątwa ta
działała nawet na ród Cyjandru, bo chociaż pola z rąk nie wypuścił nie przynosiło
mu ono pożytku i co więcej, wzniecało w samym łonie rodu nienawiść i rozbrat:
poszczególne jego rodziny kłóciły się o przydział nieszczęsnego pola.

Gdy niedawno temu przyjeżdżając tu z Maroantsetry ujrzałem po raz

pierwszy Ambinanitelo, wydało mi się oazą spokojnych, szczęśliwych
mieszkańców. W promieniach porannego słońca urocza wieś drzemała w cieniu
palm kokosowych, spowita w bujne gaje kawy, bananów i drzew chlebowych.
Gdy potem wieś podjęła upartą wojnę wytaczając przeciw nam różnoraką broń ―
to wrażliwość mimoz, to wyroki sądu bożego, to zjadliwość strasznego słowa
mpakafu ― mieszkańcy wsi wydawali się niewzruszoną, jednolitą bryłą,, silną w
swej jednomyślności przeciwko nam. A oto Dżinarivelo odkrywał mi rysy tego
frontu: nie byli jednozgodni, nie byli zwartą bryłą, trwały ich bratobójcze
namiętności. I dobry starzec już nie zadowalał się samym opowiadaniem. Żądał
ode mnie zajęcia wyraźnego stanowiska, po czyjej stronie stałem.

Uważam się za gościa wszystkich mieszkańców Ambinanitela, a nie

tylko jednego rodu ― broniłem się.

Nie uda się, vazaho! Jesteś tutaj, a nasze przysłowie mówi: „Kto

towarzyszy rybakowi, wraca powalany łuskami ryb”. Rybie łuski ciebie nie
ominą.

background image

To wasze wewnętrzne spory, ja tu obcy...

Czy chcesz innego przysłowia? „Kto siedzi blisko garnka, osmali się”.

Siedzisz blisko, vazaho, i musisz wybierać!

Oczywiście, będziesz mi zawsze bliższy niż inni!

Dziękuję ci. O to chodziło!

10. Nurty drapieżności

W

dolinie Ambinanitelo żyło zadziwiająco wiele pająków i modliszek.

Dlaczego właśnie tutaj tak się rozmnożyły owe dwa drapieżne plemiona, nie
wiem. Czyhały wszędzie: na kawowcach, w dziuplach palm, na liściach batatów,
w wierzejach chat. Nawet na moskitierze mego łóżka siedziały stale dwa pająki
neptilia i łowiły komary. W całej dolinie, we wszystkich jej zaułkach, toczyło się
dniem i nocą bezlitosne wyłapywanie owadów, walne darcie ciał, powszechne
pożeranie.

Najzażarciej zaś dwaj rozbójnicy zwalczali się między sobą i gdziekolwiek

się spotkali, wszczynali śmiertelny bój. Nigdy nie było wiadomo, kto kogo zje,
pająk modliszkę czy przeciwnie, lecz to pewne, że jedna strona musiała ulec i stać
się pokarmem dla drugiej. Widocznie pająki dla modliszek, a modliszki dla
pająków, stanowiły wyjątkowo smaczny żer.

Pewnego razu spostrzegłem czarnego pająka, jak zamierzał rzucić się na

pszczołę, siedzącą ufnie na kwiecie banana. Już rabuś sprężał się cały do
ostatniego skoku, gdy spod liścia wyłoniły się dwie niezmiernie długie łapy,
dotychczas ukryte, minęły przerażoną pszczołę i końcem ostrych piszczeli ujęły
kibić pająka: modliszka. Modliszka ma przednie łapy najeżone szeregiem
straszliwych kolców. Lekki, wdzięczny ruch jedną taką łapą ― jakby pociągnięcie
smyczka ― i osłupiały pająk zerwał się do rączej ucieczki i ukrył w labiryncie
listowia. Niedługo starczyło mu życia: w łapach modliszki pozostał cały jego
odcięty odwłok, do którego żarłoczna tryumfatorka zabrała się zaraz ze zdrowym
apetytem. Po minucie odwłok pajęczy znikł w jej szczękach, natomiast z kolei jej
odwłok, nażarty, pokaźnie nabrzmiał.

Zwykła to była kolej losu w przyrodzie doliny i powszednie zajście, w

którym jednakże uderzał osobliwy szczegół: modliszka wzgardziła bliższą
pszczołą i chwyciła pająka, zdobycz odleglejszą i mniej pewną. Wolała pająka.

Podczas nocnych łowów Bogdana na owady przy świetle przybywały także

pająki. Zakładały w pobliżu lampy swe sieci i polowały jak my na tę samą
zwierzynę. Którejś nocy rozegrało się ciekawe widowisko.

Do pajęczyny, zaciągniętej na noc przed naszą chatą, wpadła modliszka i

background image

szamotała się wściekle, ale bez skutku: nie mogła się wyrwać. Z ukrycia
wyskoczył pająk, by rzucić się na ofiarę, i nagle przystanął. Modliszka, uwięziona
tylnymi nogami, zwróciła w stronę napastnika przednie łapy, groźnie wzniesione i
gotowe do obrony. Pająk bał się zbliżyć, zwlekał, potem zatoczył koło i chciał
uderzyć od tyłu. Lecz modliszka miała się na baczności; okręcała się wraz z
pająkiem nie spuszczając go z oczu i wciąż wystawiała przeciw niemu kolczaste
łapy.

Bój, a raczej wstęp do boju zaognił się, sprężył się w rozpaczliwym

wysiłku. Dwa małe stworzonka zapomniały o świecie i chciały naraz uporczywie
ż

yć, a równocześnie zawzięcie mordować. Na pajęczynie powstały dwa ogniska

wytężonej woli, skierowane przeciw sobie z niepojętą dzikością.

Pająk, korzystając ze swobody ruchu na swej pajęczynie, doskakiwał do

modliszki z różnych stron jak ujadający brytan. Liczył zapewne na chwilę jej
roztargnienia. Lecz przeciwniczka nie dała się zbić z tropu i czuwała. Obroty jej
były ostre, krótkie, celowe, a łapy wciąż naprzeciw prześladowcy. Zresztą była to
wielka modliszka i silniejsza niż pająk; słabsza tylko dlatego, że zaplątana.

Na chwilę pająk, zmęczony, ustał i cofnął się w kąt. Wtedy w jego małym

móżdżku zrodziła się myśl godna podziwu. Pająk po prostu ogarnąwszy sytuację
uznał, że nie da rady i że szkoda czasu. Więc uczepił się pajęczyny w jakimś jej
punkcie węzłowym i zaczął trząść z całej siły. Rozluźnił nici i ostatnim, tęgim
wstrząsem wyrzucił modliszkę z sieci. Modliszka. zrywając się odleciała w
ciemność. Rozwaga zapanowała tu nad drapieżnością. Pająk umiał uznać w sam
czas bezcelowość walki i wyrzec się zdobyczy.

Kolację jadłem z Bogdanem w naszej chacie przy drzwiach na oścież

otwartych i w świetle jasnej lampy benzynowej, stojącej na stole. Do światła
przylatywały niezliczone owady, czasem dość przykre, gdy zbyt obficie wpadały
do talerzy.

Pewnego wieczoru zaprosiłem do siebie nauczyciela Ramaso, aby zjadł z

nami kolację. Lubiłem jego towarzystwo, gdyż Ramaso chętnie objaśniał mi
zawiłe pojęcia i wierzenia Malgaszów, Mówiliśmy właśnie o obrazowości języka
malgaskiego, w którym na przykład rzeka nazywa się renirano, czyli matką wód, a
słońce masaondro, czyli okiem dnia ― gdy nagle rozległ się donośny, dobrze nam
znany łopot lecącej tismy. Wielka modliszka ukazała się w drzwiach, wleciała do
chaty i zataczała nad nami koła. Majestatyczny lot istnej władczyni owadów.

Czy wiecie, jak ją określamy? ― odezwał się Ramaso. ― Fainakiloha.

Co to znaczy?

Pożeraczka głów.

Niezwykle bystra spostrzegawczość ― stwierdziłem. ― Modliszki

zawsze za głowę łapią swe ofiary i od głowy zaczynają je pożerać.

Modliszka, która wpadła do naszej chaty, siadła pod powałą palmowego

dachu. I zaraz zerwała się jak oparzona. Przed chwilą jeszcze miała lekki,
normalny lot; teraz leciała ciężko do przeciwległej ściany, znów się odbiła, coraz
niższe były jej kręgi, aż w końcu wylądowała na podłodze. Dopadliśmy, by ją

background image

schwycić w szklankę z trucizną, gdy rzut oka wyjaśnił nam przyczynę jej
dziwacznego lotu: wielki, kosmaty pająk mygale przyczepił się kurczowo do jej
piersi. Widocznie napadł na modliszkę w chwili, gdy siadła pod dachem, i nie
puszczając jej, razem sunął w powietrzu.

Dziwiło nas, że modliszka, potężny owad, wcale się nie broniła. Drgała

tylko nieznacznie skrzydłami, kolczaste łapy zaś wyciągała daleko przed siebie i
trzymała je nieużytecznie w powietrzu Przy baczniejszym wejrzeniu sprawa się
wyjaśniła: pająk chwycił ją w tak zmyślny sposób, że modliszka nie mogła się
ruszyć. Nogi wsadził pod pachy jej przednich łap i tak to prawdziwym
podwójnym nelsonem unieruchomił jej najgroźniejszą broń. Dalszymi nogami
uczepił się tułowia modliszki, szczęką wgryzł się w jej szyję. Chwyt kapitalny!

Modliszka dawała tylko słabe oznaki życia, widocznie na domiar złego

dostała zastrzyk jadu. Staraliśmy się odstraszyć pająka i ją uwolnić. Nic z tego.
Pająk ma cztery pary nóg. Na dwóch parach raźno uciekał, pozostałymi nogami
trzymał zdobycz jak w żelaznych kleszczach i porywał ją do kryjówki.

Oto chwyt! Oto objęcie! Mistrzowskie, jedyne, straszliwe, wspaniałe,

srogie objęcie, w jakim odbijał się nie tylko instynkt pajęczy, lecz wypowiadała
się także i siła wyższa, choć równie okrutna: ślepy przypadek losu, zabijający
tęgiego drapieżnika bez walki, bez szans, bez pardonu, bezwzględnie.

Pomimo że Ramaso nie był przyrodnikiem, śledził przebieg dramatu z

równym zaciekawieniem jak Bogdan i ja.

To widowisko ciekawe nie tylko dla nas, przyrodników ― mówił

Bogdan ― każdego musi wstrząsnąć, prawda?

Mnie szczególnie interesuje! ― oświadczył nauczyciel.

Dlaczego?

Bo mnie interesuje wszystko, co łączy się z klęską i śmiercią

drapieżników.

Czy chodzi panu o zasadę sprawiedliwości w przyrodzie? ―

uśmiechnąłem się.

Otóż to, właśnie to!

Ale w tym wypadku, jaką ma pan sprawiedliwość? ― zaprzeczył

Bogdan. ― Jeden drapieżnik złapał za kark drugiego drapieżnika. Oto wszystko!
Zwykłe zjawisko procesu biologicznego, jakich tysiące napotkać można co krok w
przyrodzie. Po prostu jeden zżera drugiego, by utrzymać przy życiu swój rodzaj.

Tak ― rzekł Ramaso―ale co w przyrodzie wydaje się zwykłe i proste,

przeniesione na stosunki ludzkie nabiera innego znaczenia.

Nie rozumiem.

Powiada pan: drapieżnik pożera drapieżnika. W dziedzinie ludzkich

procesów historycznych nazywa się to ― Ramaso ściszył głos, jak gdyby zwierzał
się z czegoś zakazanego ― nazywa to się: ścieraniem się imperialistów między
sobą...

W ustronnej dolinie madagaskarskiej, zaszytej w puszczy, w ustach

wiejskiego nauczyciela ze szczepu Betsimisaraków, takie dotknięcie problemu

background image

ś

wiatowego spadło na nas równie nieoczekiwanie, jak gdyby do chaty przyleciała

modliszka wielkości nietoperza.

W przyrodzie doliny Ambinanitelo krzyżowały się i ścierały różne prądy,

lecz nurt żarłocznej zachłanności był chyba najsilniejszy. Toczył się najszerszym
korytem, był porywający i zaborczy. Jednakże ludzi w dolinie nie wciągnął w swe
łożysko; oni nie byli drapieżni. Cóż, że kiedyś, kilkadziesiąt lat temu, walczyli o
wzgórze Ambihimitsingo i przelewali krew? Po tym wybuchu nienawiści szybko
się uspokoili, popadli znów w swą sielską bierność, upodobnili się do roślin.

Uprawiali ryż, roślinę nigdy nie zawodzącą, jedli ryż, pokarm łaskawy i

łagodny, i sami byli łagodni. Złych popędów pozbyli się roztropnie: gniewem i
zapalczywością obarczyli swe duchy i demony i w tę stronę skierowali nurt
drapieżności z nieomylnym, zdrowym instynktem ludzi pierwotnych.

A człowiek biały? Z nim nie tak prosta była sprawa. On ryżu nie uprawiał,

roślinnej łagodności nie miał i nie był roztropny roztropnością ludzi pierwotnych.
Natomiast dolina Ambinanitelo była parna, zapach drzew ylang-ylangu zmysłowy.
Biały człowiek często niedomagał, zmysły się rozstrajały. Podniecone nerwy
domagały się ostrych rozstrzygnięć, coraz trudniej było je ukoić.

11. Godzina czwarta po południu

J

est w dolinie godziną odprężenia i ochoty. Słońce odpłynęło sponad

głowy ku zachodowi, a wraz z jego obniżeniem się zelżał męczący żar. Lekkie
powiewy coraz rzeźwiejszego powietrza błądziły dokoła chat i człowiek zaczynał
oddychać z ulgą. Barwy przedmiotów, poprzednio spłowiałe od blasku
południowego słońca, teraz nabierały jędrnej soczystości. Wśród listowia
przebudzone ptactwo wyprawiało wesoły harmider.

Niemal codziennie o tej przyjemnej porze dnia spraszałem do siebie kilku

sąsiadów na pogawędkę. Częstowałem ich mocną, słodką herbatą i sucharami ―
ku zgorszeniu kucharza Marovo na takie marnotrawstwo ― a odporną
powściągliwość gości przezwyciężałem szklaneczką rumu. Gdy przychodził
nauczyciel Ramaso, który biegle tłumaczył słowa francuskie na malgaskie i na
odwrót, rozmowa się ożywiała.

Kierowałem ją najczęściej na temat obyczajów malgaskich. Goście moi

chętnie o nich się rozwodzili, lecz rzadko kiedy mogli mi wytłumaczyć, dlaczego i
jak powstały.

Ośrodkiem ich wierzeń religijnych zdawała się być nie wiara w najwyższą

istotę, boga-stwórcę, o którym mieli raczej mętne pojęcie, natomiast kult
przodków, tak samo ważny u nich jak u Chińczyków. Umarli stawali się duchami,

background image

Zolo; niektóre duchy zamieniały się w żywe zwierzęta, inne w nocne ćmy, a
wszystkie niewidzialnie krążyły dokoła żywych ludzi i śledziły ich postępki.

Kult przodków opanował doszczętnie życie społeczne Malgaszów, od tych

duchów bowiem rzekomo wywodziły się tysiączne przepisy i fadi, czyli zakazy,
regulujące każdą ludzką czynność. Przepisy te i fadi osaczały na każdym kroku
każdego Malgasza od chwili urodzenia aż do śmierci ― i biada temu, kto przeciw
nim wykraczał, obojętnie, czy świadomie, czy mimo woli: duchy przodków
wywierały zemstę na winowajcy, nieszczęścia ściągały na jego głowę. Tylko
szczera jego pokuta, błagalna faditra, mogła ułagodzić gniew duchów. Czym tabu
było dla Polinezyjczyków, tym fadi dla mieszkańców Madagaskaru.

Czy istnieją te same fadi dla wszystkich Malgaszów? ― pytałem.

Nie, każdy szczep posiadał swe własne fadi. Były one wspólne dla

wszystkich członków danego szczepu. Ale jego rody, rodziny, a także jednostki
miały poza tym swe własne fadi, odrębne od innych. Pole ryżowe pod górą
Ambihimitsingo było fadi dla rodu Zanikawuku, lecz nie dla innych rodów.

Kto ustanawia fadi? Jak powstają te zakazy? Gdzie ich źródło?

Pytanie kłopotliwe i moi goście wskazywali na duchy przodków jako

twórców fadi. W powyższym wypadku z polem ryżowym sprawa była prosta i
wiadomo, jak fadi powstało. Lecz inne fadi?

Gdzie źródło?... ― mówił jeden ze starszych gości. ― Źródeł, skąd

czerpie się mądrość szczepu, trudno dociec, bo ukryte są w dalekiej przeszłości.
Czy widzisz, vazaho, tę wielką rzekę przed nami, Antanambalanę? Tu płynie
jedna ogromna woda, a przecież powstała w górach z tysiąca drobnych, nie
zbadanych źródeł. Nie ma takiego człowieka, który by policzył wszystkie te źródła
i poznał je. Jak ta rzeka, tak samo niedocieczone są nasze fadi.

Do rozmowy wtrącił się nauczyciel Ramaso i zwrócił uwagę na znaczenie

fokon’olony. Fokon’olona to rada gospodarcza w zakresie wsi. Składała się ze
starszyzny, wybranej przez wszystkich dorosłych ludzi sioła i załatwiała wszelkie
sprawy związane z życiem publicznym i pomyślnością mieszkańców. Od wieków
fokon’olona była ważną instytucją społeczną Malgaszów. Francuzi po zdobyciu
Madagaskaru znieśli ją, lecz teraz powołali znowu do życia jako najniższą
podstawową komórkę swej administracji kolonialnej. Otóż w dawnych czasach,
kiedy fokon’olona miała na oku przede wszystkim dobro swej wsi, a posiadała
głębokie doświadczenie spraw ludzkich, niewątpliwie stwarzała różne przepisy i
zakazy, które z biegiem czasu nabierały cech religijnych i doniosłości dzisiejszych
fadi.

Oczywiście w Ambinanitelo była również fokon’olona, a na jej czele stał

sołtys-mpiadidy, co dosłownie znaczy: „pilnujący przestrzegania praw”.

Kto jest waszym mpiadidy? ― spytałem.

Bezaza ― wyjaśnił Ramaso.

Szkoda, że tu nie przychodzi. Trzeba go będzie zaprosić.

Bezaza ― szepnął mi do ucha Dżinarivelo ― jest obecnie głową rodu

Cyjandru.

background image

A, to co innego...

Po wyjaśnieniu przez nauczyciela znaczenia fokon’olony goście nasycili się

sprawami malgaskimi i prosili mnie, żebym mówił im o Europie. Rzecz, która
wprawiała ich stale w niezmierne zdumienie, to magiczny biały puch zwany
ś

niegiem.

Mieszkańcy Ambinanitela nie znali śniegu i nigdy go nie zobaczą w tej

dolinie. Panowało tu przez cały okrągły rok tropikalne gorąco, wahające się
dokoła trzydziestu stopni w cieniu, a tylko w niektóre chłodniejsze noce spadające
do dwudziestu pięciu stopni ciepła. Więc opis zimowego krajobrazu w Polsce
przejmował moich gości mrowiem zachwytu i zgrozy. Nie mógł pomieścić się w
ich wyobraźni widok pól pokrytych warstwą śniegu ani widok obnażonych z liści
drzew i krzaków, uginających się pod białym całunem.

Tak samo opis lodu przechodził ich pojęcie. To nieprawdopodobne, ażeby

rzeka zamieniała się w twardą bryłę, po której można było chodzić jak po ziemi, i
ż

eby przy tym było tak strasznie zimno.

Pomyślcie sobie! ― wołał jeden z gości. ― Na rzece Antanambalana

jest lód i możecie sobie przechodzić suchą nogą na drugą stronę do Rantavatobe.

To bajka! To urojenie! To niezły żart!

Wszyscy uderzali w śmiech, ale skłonni byli wierzyć, że w dalekiej Europie

srożył się tak dziwny klimat.

Natomiast nauczyciela Ramaso najwięcej obchodziły stosunki polityczne i

społeczne w Europie. Jakie państwa obecnie ze sobą się przyjaźniły lub kłóciły,
jak żyli robotnicy, czy rzeczywiście było tylu bezrobotnych, jak o tym słuchy
dochodziły? Także i dla niego, który tylko widział stutysięczną niespełna
Tananariwę, wydało się niepojęte, ażeby istniały wielomilionowe miasta, a mimo
to ludzie nie cierpieli głodu na skutek zamętu w dostawie żywności.

Wielu tam cierpi głód ― oświadczyłem ― ale nie z powodu zamętu, o

jakim myślicie.

Ramaso spojrzał na mnie i zamyślił się, potem spytał:
--- A byliście w Związku Radzieckim?
--- Nie.
Manahitsara, jeden z gości, należał do grona życzliwych mi przyjaciół.

Miał bujną czuprynę i poetycką duszę. Jeśli Dżinarivelo oddany był sprawom
leśnym, to on, Manahitsara, pławił się w krainie legend o lesie i leśnych
zwierzętach. Znał legend tyle, że mógłby opowiadać całymi dniami. Teraz chciał
podać opowieść o śmierci krokodyla, lecz inni przeszkadzali mu, woleli słuchać o
Europie. W wodach Madagaskaru żyło krokodyli takie mnóstwo, że stanowiły
wielką plagę dla ludności, liczne zaś o nich opowiadania były pouczające i rzucały
ś

wiatło na umysłowość tubylców. Wziąłem więc Manahitsarę w obronę i

zachęciłem go do opowiadania. Nie dał się prosić dwa razy.

„Pewien krokodyl był królem rzeki, a wszystkie stworzenia w wodzie i nad

brzegiem oddawały mu należną cześć. Nigdy nie wiedziały, które z nich dostąpi

background image

kolejnego zaszczytu, by pożarte przez władcę, nieść swe życie w ofierze królowi.
Ale pewnego dnia krokodyl wyzionął ducha. Wszędzie w rzece i nad brzegiem
rozlegały się lamenty, jak to bywa, gdy umrze król. Wszystkie stwory zbiegły się,
by płakać u zwłok i urządzić godny majestatu pogrzeb. Jedynie wielka żaba nie
przybyła. Nie chciała płakać. Zwierzęta zgorszone tym brakiem szacunku wysłały
do niej poselstwo z żądaniem usprawiedliwienia się i natychmiastowego przybycia
do zwłok. «Owszem, przybędę ― odpowiedziała żaba ― ale dopiero na pogrzeb.
W dzień pogrzebu zebrał się olbrzymi tłum. Każde zwierzę podchodziło
czołobitnie do zwłok i głosiło sławę krokodyla. Kolej przyszła także na żabę.
Zbliżyła się i krzyknęła zuchwale: «O, jak olbrzymie cielsko karmiliśmy, eee! O,
jak potężny ogon nas chłostał! O, jakie długie zęby nas pożerały, eee! Teraz już
nic nam nie zrobi obrzydliwy żarłok! Już nie doznamy lęku!» Na taką zuchwałość
ż

aby wszystkie zwierzęta ogarnął blady strach, zaczęły się szybko wynosić ledwo

oddychając z przerażenia. Oczekiwały, że lada chwila duch krokodyla zabije
ś

więtokradczą żabę, ale nic się jej nie stało. To ona, niezależna duchem, była

prawdziwą królową rzeki. Potęgą zmarłego krokodyla była jedynie bojaźń innych
stworów”.

Opowiadanie Manahitsary wszystkim się podobało, uderzało w bliskie im

struny uczuciowe. Od niepamiętnych wieków Madagaskar był widownią licznych
najazdów. Obcy zdobywcy ujarzmiali ludność tubylczą i jako kasty panujące
sprawowali nad nią despotyczne i przeważnie krwawe rządy. Przybywali tu na
podbój Arabowie, Żydzi jemeńscy, Persowie, Hindusi, później Portugalczycy,
Holendrzy, Anglicy, Francuzi; między nimi piraci wielu nacji europejskich, a
nawet amerykańscy ― ci z zachodu głównie dla ohydnego procederu
wyłapywania niewolników ― aż w końcu na dobre usadowili się Francuzi
narzucając Madagaskarowi system kolonialny. Zanim wyspa stała się kolonią,
centralny szczep Howasów stworzył w XIX wieku królestwo Madagaskaru, w
którym rządząca warstwa panowała nad własnym ludem i nad podbitymi
szczepami z nie mniejszym okrucieństwem niż obcy najeźdźcy.

Więc przypowieść Manahitsary o tyranie krokodylu przemawiała moim

gościom do wyobraźni, a wystąpienie zuchwałej żaby sprawiało im prawdziwą
przyjemność. To klechda, a jednak jakże odpowiadała ich rzeczywistemu życiu.

Dzielna żaba ― wołał nauczyciel Ramaso ― słusznie postąpiła

demaskując drapieżność krokodyla. Ale opowieść nie powinna się na tym
kończyć. Brak jej czegoś ważnego.

Czego? ― zaciekawili się Malgasze.

Przyjdzie przecież do rzeki nowy krokodyl i będzie pożerał zwierzaki

tak samo jak poprzednik.

Na to nie ma rady ― wzruszył Manahitsara ramionami.

Krokodyl krokodylem! ― wtórowali mu inni.

Nieprawda! Słyszeliście, że krokodyl był tak długo potężny, jak długo

bojaźń obezwładniała inne stwory. Więc opowieść musi mieć ciąg dalszy:

background image

krokodyl pożerał swoje ofiary jedną po drugiej, bo zwierzaki szły luzem i nie
pomagały sobie wzajemnie. Żaba powinna je teraz uświadomić, że tylko w
połączeniu siła ich będzie niezmożona. Żaba powinna zjednoczyć wszystkie
stwory, a gdy nowy krokodyl przybędzie, spotka się z bojowym frontem swych
dotychczasowych ofiar. Takie powinno być uzupełnienie bajki o królu krokodylu.

Nastało w naszym gronie wymowne milczenie.

W tym, co mówi Ramaso, jest słuszność ― stwierdził po chwili

Dżinarivelo.

12. Groźne fadi

N

azajutrz po tej rozmowie odwiedziłem nauczyciela w jego chacie,

stojącej pośrodku wsi naprzeciw obszernego budynku szkolnego. Ramaso był
nieobecny, lecz jego vadi, żona, zaprosiła mnie uprzejmie do wnętrza chaty,
ażebym tu zaczekał: męża jej odwołano do kobiety dotkniętej nagłą chorobą, ale
niezawodnie wkrótce wróci. Wszedłem i siadłem na krześle pod ścianą chaty,
podczas gdy vadi gdzieś się ulotniła.

Chata była dwuizbowa i tak samo jak w naszej chacie ściany zbudowano z

plecionych gęsto włókien rośliny falafa. Spośród nader ubogiego umeblowania
rzucał się w oczy stół pokryty papierami, a nad nim półka. Półka niezwykła w tych
stronach, bo zamykana na kluczyk jak szafka. Obecnie stała na pół otwarta i widać
było w niej kilkanaście książek.

Zdjęty ciekawością podszedłem bliżej i sięgnąłem po pierwszą z brzegu

książkę. „Tartarin de Tarascon” przeczytałem jej francuski tytuł na okładce i z
rozrzewnieniem spojrzałem na starą znajomą, która zawędrowała aż do tej
odległej doliny. Tom nieco cienki, widocznie popularne, skrócone wydanie.
Otworzyłem stronice: natychmiast było widać, że tekst zmieniony, jak gdyby
przerobiony. Lecz cóż to? Czytałem zdanie podkreślone ołówkiem ― zapewne
przez samego Ramaso ― brzmiące:

W tym samym stopniu, w jakim zniesiony zostanie wyzysk

człowieka przez człowieka, zniesiony będzie także wyzysk jednego narodu
przez drugi. Wraz z przeciwieństwem klas wewnątrz narodu zniknie
wzajemna wrogość narodów.

To „Tartarin z Tarasconu”? Dziwny Tartarin! Przerzuciłem stronice ―

znowu miejsce podkreślone ołówkiem:

background image

„Podobnie jak wieś od miasta, burżuazja uzależniła kraje barbarzyńskie i
półbarbarzyńskie od krajów cywilizowanych, narody chłopskie od narodów
burżuazyjnych, Wschód od Zachodu”.

Zaintrygowany w najwyższym stopniu, zbadałem początek książki i szybko

dotarłem do jądra zagadki: pod zwodzącą okładką „Tartarina z Tarasconu” była
ukryta karta tytułowa właściwej broszury. Czytam: Ch. Marks et F. Engels: „Le
Manifeste Communiste”.

A więc wielki, burzliwy posiew dziejowy dotarł nawet do tej zapadłej

wioski madagaskarskiej, drzemiącej ― jak mi się dotychczas mylnie wydawało ―
w wiekowym odrętwieniu wśród pól ryżowych i bezludnych gór. Mieszkaniec
kolonii czytający Manifest Komunistyczny, i to czytający go z przejęciem, jak
wynikało z podkreśleń ołówkiem, to w istocie coś ciekawego. Teraz nagle
zrozumiałem, dlaczego Ramaso był tak niechętny naszemu przybyciu do
Ambinanitela: obawiał się bliskości białych ludzi, a więc ludzi związanych, jak
mógł przypuszczać, z reżimem kolonialnym.

Odłożyłem książkę na miejsce i zastanawiałem się, czy wolno mi być

wścibskim i wdzierać się w czyjeś tajemnice? Lecz ponęta była zbyt silna.
Zajrzałem do drugiego dzieła, broszury o zakrytej papierem okładce. Na wielu
stronach widniały grube podkreślenia zrobione czerwonym ołówkiem.

Tytuł broszury: „O prawie narodów do samookreślenia”. Autor: Lenin.
Sięgnąłem do półki po inną książkę. I tu wiele zaznaczonych przez

nauczyciela ustępów. Do jednego zdania Ramaso przykładał widocznie szczególną
wagę, bo je grubo podkreślił jednocześnie znacząc ołówkiem strony.

„Wielkie światowe znaczenie Przewrotu Październikowego głównie na tym
właśnie polega, że
1) rozszerzył on ramy kwestii walki z uciskiem narodowym w Europie w
ogólne zagadnienie wyzwolenia uciskanych ludów, kolonii i półkolonii od
imperializmu...”
To słowa Józefa Stalina. W następnej broszurze, również pióra Stalina,

zatytułowanej: „Międzynarodowy charakter Rewolucji Październikowej” Ramaso
zanotował na brzegu stronicy liczne własne uwagi --- niestety w języku malgaskim
--- zakończone trzema wykrzyknikami. Obok tych uwag podkreślone miejsce
broszury brzmi:

„Rewolucja Październikowa zapoczątkowała nową epokę, epokę rewolucji
kolonialnych, dokonywanych w uciskanych krajach świata w sojuszu z
proletariatem, pod kierownictwem proletariatu.”

Niezwykła w chacie Malgasza biblioteka i podkreślone w książkach ustępy,

wszystkie odnoszące się do zagadnienia ludów kolonialnych, nie pozostawiały

background image

ż

adnych wątpliwości co do duchowego oblicza nauczyciela Ramaso: był to

bojownik o wyzwolenie swego ludu z jarzma kolonialnego.

Siedząc zamyślony, z ostatnią broszurą w ręce, nie spostrzegłem, że ktoś

wszedł do chaty. Ramaso. Było już za późno, by niepostrzeżenie odłożyć książkę
na półkę. Zresztą po co? Ramaso jednym rzutem oka zdał sobie sprawę z tego, co
zaszło. Popłoch odbił się w jego oczach. Nauczyciel stanął na środku chaty,
oniemiały, jakby oszołomiony.

Chcąc mu dodać otuchy spojrzałem na niego z całą życzliwością. Broszurę

odłożyłem pieczołowicie na półkę.

Przejrzałem tego „Tartarina z Tarasconu”... ― zacząłem żartobliwie

mrugając okiem.

Lecz on przerwał mi w połowie zdania mówiąc zaklinającym głosem:

Powiedzcie mi, vazaha, jedną rzecz! Wszak jest pan człowiekiem

uczciwym, prawda?

Jestem.

W takim razie proszę mi powiedzieć, co zamierza pan teraz zrobić!

Ramaso miał surowy, wyczekujący wyraz twarzy.

Zamierzam przede wszystkim ― starałem się mówić możliwie

swobodnym tonem ― zamierzam prosić was, Ramaso, żebyście się uśmiechnęli.
Po cóż ta grobowa mina?

Nauczyciel uczynił łagodny ruch ręką, jak gdyby przezwyciężając swe

napięcie, i opanował się.

Przepraszam ― rzekł stłumionym półszeptem.

Nie! ― sprzeciwiłem się żywo. ― To ja pana przepraszam za

wtargnięcie w wasze osobiste sekrety. Ale moja wina tylko częściowa: vadi wasza
kazała mi tu czekać, półka była otwarta, więc nic złego nie myśląc zajrzałem do
książek...

Nastała chwila milczenia.

To nie zrobicie donosu do władz kolonialnych? --- pyta Ramaso patrząc

mi mocno w oczy.

Nie ― uśmiechnąłem się. ― nie jestem donosicielem, a poza tym

zbytnio cenię was i --- wasze poglądy... Czy myślicie, Ramaso, że każdy
Europejczyk, który u was się zjawia, musi być koniecznie zwolennikiem
kolonizatorów i imperializmu?

Tak dotychczas było.

Więc zaszedł wyjątek. Zresztą wypada mi panu nadmienić, że nie jestem

francuskim kolonizatorem, lecz podróżnikiem obcej narodowości.

Wiem.

I że należę do narodu, którego najlepsi synowie zazwyczaj szli ramię w

ramię z tymi, którzy na całym świecie walczyli o swą wolność.

Ramaso przytakuje ruchem głowy. Chatę zalega milczenie. Jestem

ogromnie ciekawy, jaki sposobem nauczyciel dostał te książki. Ostrożnie, żeby nie
wywołać jego nieufności, zadaję mu pytanie, czy może mi to powiedzieć.

background image

--- Szczegółów tej sprawy nie wolno mi zdradzić nikomu, nawet własnej

ż

onie --- odpowiada Ramaso. --- W każdym razie mogę was zapewnić, że nie

jestem odosobniony na Madagaskarze i wszędzie w ważniejszych ośrodkach żyją
moi towarzysze. A jak dostały się te książki na wyspę? Wielu marynarzy na
francuskich statkach, które przychodzą na Madagaskar, Należy do Partii, więc
rozumiecie...

Potem nauczyciel przechodząc na inny temat napomknął głosem przestrogi:

Niedługo, może jutro, może pojutrze, wróci do Ambinanitela szef

kantonu, Rajaona.

Czy Rajaona pochodzi ze szczepu Howasów? ― spytałem.

Tak. Więc to człowiek i z obcego szczepu, i urzędnik administracji

kolonialnej.

Proszę nie obawiać się. Do nikogo, z wyjątkiem mego towarzysza

Bogdana, nie pisnę słówkiem. A za Bogdana ręczę.

Dziękuję panu.

Ż

ywo przypomniało mi się podobne zajście sprzed kilku dni, kiedy stary

Dżinarivelo opowiadał mi o zwadzie między rodami Zanikawuku i Cyjandru:
wtedy jak dzisiaj musiałem składać uroczyste deklaracje i zapewniać o swej
przychylności. Kiedyż odmienią się role i z zaufaniem i przyjaźnią odniesie się do
nas cała wieś, a nie tylko kilku jej mieszkańców?

Ramaso zamknął na klucz szafkę z książkami i klucz schował do kieszeni.

Dynamit ― rzekł z uśmiechem wskazując wzrokiem na szafkę ― który

kiedyś wysadzi w powietrze system kolonialny.

Jednak na razie to tylko groźne fadi ― dodałem.

Ale fadi ― błysnął Ramaso oczami --- groźne tylko dla

administratorów, a nie dla Malgaszów.

13. Rajaona, szef kantonu

D

o wsi wrócił z objazdu Rajaona, szef kantonu, czyli wójt nad

kilkunastoma wsiami, i podjął urzędowanie w wielkim domu obok nas. Na
dziedzińcu zaroiło się teraz od ludzi. Przychodzili mieszkańcy doliny z obydwóch
stron rzeki i płacili podatki.

Wójt był młodym człowiekiem z centralnego szczepu Howasów, dawnych

panów Madagaskaru, i pochodził z samej Tananariwy. Jak każdy Howas był
dumny, gładki i uśmiechnięty. Szczupłej postaci, miał brzydką, jasną twarz
Japończyka i ładną, ciemną żonę z tutejszego szczepu Betsimisaraków. Szczep

background image

podarował mu dziewczynę jako haracz w naturze i skuteczny talizman dla
łagodzenia podatków. Szef kantonu ― jedyny przedstawiciel władz francuskich w
dolinie Ambinanitelo ― był potęgą i panem życia. Ukończył dział
administracyjny szkoły im. Le Myre de Vilers w stolicy, miał przenikliwe i
pojętne oczy, mówił dobrze po francusku, myślał po howasku, lecz uginał się,
łamał się pod ciężarem okropnej ambicji: chciał być wcieleniem europejskiej
cywilizacji. Dopiął swego, równocześnie jednak pomieszał malgaski groch z
europejską kapustą.

Pod wieczór złożył mi wizytę i popijał rum. Był powściągliwy i badał moją

twarz. Wiedział o wszystkim, wiedział, że ja szukam śladów Beniowskiego, a
Bogdan ptaków i owadów. Donieśli mu o nas okoliczni ludzie.

Przy drugim kieliszku rumu zwierzył mi się ze swej misji w dolinie:

wprowadzał cywilizację wśród Betsimisaraków, na których patrzał trochę z góry, i
uczył ich dobrych obyczajów.

Mianowicie jakich? ― dopytywałem się z całą życzliwością.

Rajaona był trochę zaskoczony pytaniem i namyślając się miętosił ręką usta.

Jakich? ― powtórzył. ― No, choćby rzetelnej pracy, bo to najwięksi

lenie. Nie mają absolutnie zrozumienia dla moralnych i materialnych korzyści,
jakie dałaby im praca.

Coś czułem, że szef kantonu przesiąkł filozofią swych białych

przełożonych.

A jakim sposobem wprowadza pan te dobre obyczaje? ― starałem się

dociec.

Różnymi sposobami. Dobrą dla nich szkołą są roboty publiczne, tak

zwane prestacje, dalej...

Podatek pogłówny ― podpowiedziałem mu.

Rajaona był zbyt bystry, by nie zauważył mej ukrytej ironii.

Owszem ― podchwycił odważnie. ― Także i podatek pogłówny. Cóż

pan chce, to są konkrety, na których spoczywa każda struktura państwowa; bez
nich byłaby anarchia... A wracając do naszych Betsimisaraków, zwalczam przede
wszystkim ich zmorę ― pociąg do pijaństwa.

W tym szef kantonu miał słuszność, opilstwo było wśród Betsimisaraków

istną plagą, którą prawdopodobnie narzucili im od czterech wieków Europejczycy.
Ich handlujące statki często odwiedzały wschodnie wybrzeże Madagaskaru, a
alkohol był najważniejszym z przywożonych produktów.

Więc jest pan apostołem wstrzemięźliwości?! ― stwierdziłem z

humorem patrząc na jego kieliszek rumu. ― Hm, i to wszystko?

Raptem Rajaona wpadł w jakiś wstydliwy niepokój, że to wszystko i że w

tej chwili nic więcej nie przychodziło mu da głowy.

Reszty ― oświadczył ― dopełnia nauczyciel Ramaso. Spojrzałem mu

badawczo w twarz chcąc wniknąć w jego myśli, jednak przez opanowaną pokrywę
oblicza trudno było dotrzeć do sedna. Howas widząc mój pytający wzrok
tłumaczył:

background image

Nauczyciel wprowadza wśród młodzieży uobyczajenie, uczy ich

czytania, pisania, rachunków, francuskiego języka, a przez młodzież oddziałuje na
rodziców.

Ciekaw byłem, czy szef kantonu domyślał się politycznych poglądów

nauczyciela. Prawdopodobnie nie. Rajaona wypił trzeci kieliszek w milczeniu,
przy czwartym spostrzegł plik leżących na stole polskich gazet. Rozjaśnił
znienacka twarz i poprosił grzecznie, żebym mu dał wszystkie gazety.

Wszystkie?

Tak, wszystkie, wszystkie, jak najwięcej! ― wybuchł zapałem do gazet.

Dałem mu te, które przeczytałem już od deski do deski; inne zachowałem

sobie jako cenny skarb.

Piątego kieliszka odradziłem mu przyjaźnie, lecz on, uparty i ambitny,

musiał wypić. Wypił i nagle się załamał. Niedobrze mu się zrobiło, chciał
wymiotować. Słaniającego się zaprowadziłem do domu.

Następnego dnia świtaniem, o godzinie niezwykle wczesnej, rozlegały się

jego donośne rozkazy. Rozkazywał domownikom i swemu urzędowemu zastępcy
zwięźle, władczo i gromko: wszyscy we wsi słyszeli, że szef kantonu był
trzeźwiuteńki i na nogach. Na śniadanie przysłał mi list, pisany na maszynie i
przepraszający za wczorajszą chwilę słabości. Potem puścił gramofon i dawał
same płyty z podniosłymi hymnami kościelnymi. Gramofon odbywał za niego
pokutę.

W ciągu dnia wyjaśniło się, dlaczego Rajaona lubił moje gazety:

cywilizacja i higiena. Na uboczu stała wygódka. Dawniej używano liści albo
nawet obywano się bez nich. Dziś Rajaona posługiwał się papierem. Ażeby zaś
ceremonii nadać odpowiednią wagę, używał za każdym razem calusieńką, nie
rozdartą, podwójną stronicę. Rajaona wiedział, że postęp cywilizacji mierzyło się
zużyciem papieru.

Nazajutrz rozzłościłem się nie na żarty: ofiarą cywilizacji padły

„Wiadomości Literackie”, i to bogaty numer, poświęcony Japonii, a nie całkiem
jeszcze przejrzany. Widocznie objętość jego i satynowany papier stanowiły
nieodpartą pokusę. Zniknięcie spostrzegłem za późno, już po zużyciu gazety.

W tydzień później „cywilizacja” dała mi się znów we znaki.
Z Ambohibola, wioski po drugiej stronie rzeki, przywiózł mi pewien

krajowiec ciekawe, choć pospolite zwierzątko, tanreka. Był to malgaski jeż o
kolczastoszczecinowatej sierści i największy z tej rodziny, a nawet z całego rzędu
owadożernych. Rodzina to, mówiąc nawiasem, nad wyraz tajemnicza: najbliższy
krewniak tanreka żył z tamtej strony ziemi, na wyspie Kubie. Jak się tam dostał,
bogowie wiedzą. Zagadka wisiała nad katastrofami kosmicznymi i nad
nieodgadnioną odyseją zwierzaka.

Już dawno chciałem sobie chować żywego tanreka, więc na widok

przyniesionego zwierzaka bardzo się ucieszyłem, lecz potem nagle się
wzdrygnąłem i wręcz oburzyłem. Co za okrucieństwo! Malgasz uwiązał tanreka za
dolne zęby i tak niósł go zawieszonego w powietrzu, na pół uduszonego i z

background image

wyrwaną nieledwie szczęką: straconego kalekę.

Malgasz ubrał się przy tym jak do parady. Nosił pyszałkowate spodnie,

jedwabną koszulę, zbytkowny kapelusz i gruby, jesienny, francuski płaszcz,
ś

mieszny w tropikalnym słońcu. Ludzie patrzyli na przybysza z niekłamanym

podziwem.

Pięć franków! ― zawołał nadęty i rzucił mi na ziemię zwierza. Pięć

franków za tanreka to cena wygórowana i tak samo niedorzeczna jak gruby
płaszcz. Człowiek stracił poczucie rzeczywistości.

Dokoła nas zebrała się gromada gapiów. Między nimi półnagi mizerak,

odziany tylko w przepaskę biodrową. Biedny, lecz widać dobroduszny, bo nagle
zdjęty litością uwolnił tanreka z więzów i pieszczotliwie go głaskał. Zwierz,
pozbawiony sił, wcale nie uciekał.

Sfotografowałem nagusa z tanrekiem i dałem mu za to pięć franków, dar

niebywały. Natomiast właścicielowi zwierza ofiarowałem za niego tylko jednego
franka. Gdy to nagus usłyszał, parskał spazmatycznym śmiechem, pokładał się i
wił, i nie mógł powstrzymać szalonej wesołości. Inni ze wsi wtórowali mu i
ryczeli tak samo bez opamiętania. Jedynie właściciel nieszczęsnego tanreka
zżymał się z bezsilnego gniewu, protestował i popędził do wójta na skargę.

To niesprawiedliwość! ― przedkładał mi spokojnie i z godnością

Rajaona. ― Bo gdzież tu proporcja, gdzie sens?

I tłumaczył mi, że nagus to łapserdak i włóczęga, podczas gdy właściciel

tanreka to obywatel zamożny i stateczny, któremu należała się stosowna zapłata,
albowiem to człowiek poważny i cywilizowany...

Ź

le, że byłem bez kasku i stałem z odkrytą głową na słońcu.

Niespodziewanie chwyciła mnie wściekłość. Wybuchłem:

Cywilizacja to przede wszystkim dobre serce!...

I nagle urwałem. Nie mogłem dalej. Coś w tym zdaniu paskudnie

zgrzytnęło. Coś tu nie było w porządku. Chciałem dwom brązowym ludziom
wygarnąć perorę, chciałem gromić ― ale nie potrafiłem: patos się rozkleił.
Sięgnąłem zbyt wysoko.

Coś doprawdy nie było w porządku. Lepiej włożyć kask na głowę,

uśmiechnąć się i stwierdzić nieuchronny bieg wydarzeń. Uśmiechnąć się do
zabawnej karykatury, że w takiej postaci, a nie w innej, groźniejszej, wkraczała
„cywilizacja” do Ambinanitela.

14. Piracka wojna i miłość

N

amiętna, niepohamowana przyroda doliny Ambinanitelo podlegała

background image

ż

elaznemu prawu walki nowego ze starym. Pędy roślin, prężące się ku słońcu z

niepowstrzymaną siłą, z namiętnością, więcej: z zaciekłością spychały w cień to,
co rosło wczoraj, dławiły je i rozgniatały na próchno. Nic nie opierało się
niszczącej potędze bujności, nic ― zarówno w społeczeństwie roślin, jak ludzi.
Dawne ludzkie zdarzenia, które ongiś wstrząsały całymi szczepami, dziwnie łatwo
tonęły tu w odmętach niepamięci.

Czasem tylko przygodnie, przypadkowo, w jakimś urywku gawędy uchylał

się na mgnienie oka maleńki rąbek tajemnicy. Ślad zagubiony od pokoleń w
gąszczu zawiłych legend czy niezrozumiałych fadi, zaprószony ślad nagle na
chwilę nabierał wyrazistości.

Na drzewie w pobliżu mej chaty rozlegał się głos dronga, czarnego ptaka,

przypominającego naszego kosa.

On jest fadi! ― ostrzegał mnie stary Dżinarivelo wskazując na ptaka. ―

Nigdy nie strzelaj do dronga!

Okazało się, że drongo kiedyś uratował mieszkańców doliny od śmierci lub

niewoli, bo krzykiem swym zmylił pogoń prześladowców.

Jakich prześladowców? Skąd przyszli?

Podanie mówi, że żyli nad morzem, u ujścia naszej rzeki

Antanambalana. Byli to źli ludzie, ciągle czynili wypady, by łapać naszych
przodków i sprzedawać ich do niewoli...

Czy byli to biali piraci?

Podanie tak mówi.

Jeszcze kilka wyjaśnień i sprawa stawała się przejrzysta, trop był

znaleziony. Fadi związane z poczciwym ptakiem nieomylnie prowadziło do
okresu rządów pirackich na początku XVIII wieku i do wydarzeń, które należały
do najdziwniejszych w historii podbojów.

Zbrodniczy wyrzutek, pirat nazwiskiem Plantain, dzięki swej epickiej

zuchwałości, połączonej z jakąś koszmarną romantycznością i zaciekłym
bestialstwem, osiągnął niepospolity cel, którego pół wieku później nie dopiął
Beniowski, a dopiero po upływie półtora wieku dopięli Francuzi kosztem
niebywałego wysiłku i ogromnych strat w ludziach: Plantain orężem zdobył cały
Madagaskar i został jego władcą.

Wydaje się to bajką z tysiąca i jednej nocy, jakimś karykaturalnym

powtórzeniem na Madagaskarze wojny trojańskiej. I chociaż kroniki francuskie i
oczywiście angielskie pomijały całą tę awanturę wstydliwym milczeniem, jednak
niezależnie od siebie opisy wiarygodnych świadków potwierdzały niezwykłe
wypadki. Warto je przypomnieć sobie chociażby dlatego, że stolica upiornego
władcy była tuż w pobliżu naszej doliny.

John Plantain, Anglik, urodzony na wyspie Jamajce w drugiej połowie

XVII wieku, nie posiadał żadnego wykształcenia, nigdy nie umiał czytać ani pisać,
natomiast z domu rodzicielskiego wyniósł umiejętność władania stekiem
najsoczystszych przekleństw. Zaledwie doszedł do dwudziestego roku życia,
spiknął się z angielskimi piratami, grasującymi licznie na wodach amerykańskich,

background image

i przystał do nich.

Ocean Indyjski był wtedy eldoradem dla wszelkiego rodzaju mętów, więc

statek, na którym pływał Plantain, przeniósł się na wschód. W tej kompanii
brutalnych awanturników nasz bohater przewyższał wszystkich swą
bezwzględnością, a że dopisywało mu przy tym szczęście, szybko piął się w
hierarchii pirackiej hałastry. Łupiąc handlowe statki europejskie i azjatyckie
dorobił się olbrzymiego majątku.

Marzeniem każdego korsarza po należytym obłowieniu się był powrót do

rodzinnych stron i spędzenie tam w dostatku reszty życia. Niestety, ostatnimi
czasy taki happy end napotykał trudności: Kompania Wschodnioindyjska,
rozsierdzona wielkimi stratami, nie tylko zwalczała piratów na morzu, lecz
prześladowała w samej Anglii tych, którym udało się przemycić do ojczyzny. Na
domiar złego rząd angielski obłudnie i wielkodusznie przyrzekał amnestię, a gdy
zbłąkane owieczki zgłaszały się, przyrzeczeń swych nie dotrzymywał i
marnotrawnych synów często wieszał na szubienicy.

Wobec takiej sytuacji piraci licznie udawali się na Madagaskar ― do

którego wybrzeży przedtem już niejeden raz zawijali ― i dzięki rozległym
przestrzeniom wyspy znajdowali tu schronienie. W owe czasy Malgasze tworzyli
kilkadziesiąt lilipucich państewek, których naczelnicy, szumnie tytułujący się
królami, ochoczo używali życia tocząc między sobą bezustanne wojny. Piratów,
fachowców od krwawych kąpieli, chętnie przyjmowali, by wkrótce przeklinać
tych sojuszników: piraci brutalnie zagarniali władzę, gdzie mogli, i terrorem
trzymając w jarzmie okoliczną ludność stwarzali swe własne państewka.

Takie państewko założył w dolinie u ujścia rzeki Antanambalana John

Plantain i ogłosił się Królem Zatoki. Przywiózł z morza ogromne skarby i miał
przy sobie zgraję pirackich zabijaków, więc z ich pomocą styranizował tubylców
ż

yjących w okolicy. Wybudował tam fortecę-zamczysko, a korzystając z zatargów

między szczepowych stworzył przyboczne wojsko z tysiąca malgaskich
wojowników. Na swym „dworze” założył sobie liczny harem z Malgaszek strojąc
damy swe w zbytkowne jedwabie i obwieszając je mnóstwem klejnotów. Dla
podniesienia splendoru posiadał dwóch wasali uznających go za swego
zwierzchnika. Byli to tak samo jak on dawni piraci: Szkot James Adair i Duńczyk
Hans Burgen, którzy w sąsiedztwie również założyli państewka. Wszyscy trzej
wzajemnie sobie pomagali.

Jak na różach upływało im życie przeplatane wyprawami w głąb wyspy dla

zdobycia niewolnika ― wtedy to zapewne w dolinie Ambinanitelo zrodziło się
fadi ptaka drongo ― gdy nagle dotarła do Plantaina wiadomość o istnieniu na
Madagaskarze dziewoi królewskiego rodu, niezwykle urodziwej. Tak rozpoczął
się tragiczny melodramat madagaskarski, w swym rozmachu bodaj prześcigający
wojnę trojańską.

Czar-dziewczyna była wnuczką malgaskiego króla państwa Masselege,

którego Anglicy przezywali „King Dick” (Anglicy w tym okresie wszystkim
krajowcom na Madagaskarze lubili nadawać angielskie przydomki), i nazywała się

background image

Eleonora Brown, po ojcu Angliku, który kiedyś przez pewien czas przebywał w
Masselege i dawno już wyjechał.

Wiadomość o uroczej pół-Europejce Eleonorze rozpaliła serce Plantaina do

tego stopnia, że wysłał do króla Dicka poselstwo z prośbą o oddanie mu wnuczki
za żonę. Król Dick nie miałby nic przeciw temu, ale na jego dworze w Masselege
wyżerała się cała czereda Anglików, byłych piratów, nieżyczliwych donżuanowi,
którzy przekonali swego gospodarza, że należy odrzucić żądanie Plantaina. Na
taką odmowę Król Zatoki zatrząsł się z gniewu i w nowym poselstwie zagroził
królowi Dickowi, że jeśli wnuczki nie przyśle dobrowolnie, to on ― Plantain ―
wyruszy na czele wojska i odbierze ją osobiście, a jej dziadka usmaży na wolnym
ogniu. Król Dick, urażony obelżywym tonem, powtórnie odmówił i kazał
oświadczyć, że ze swymi wojownikami będzie czekał w połowie drogi na
spotkanie zuchwalca. Należy dodać, że siedziby obydwóch oddalone były od
siebie o jakie tysiąc kilometrów.

Plantain nie żartował i wyprawę przygotował z całą starannością. Jego

naczelny wódz, Metys Tom, zwerbował z wysepki Sainte Marie kilkuset
Malgaszów oddanych od pokoleń sprawie piratów. Poza tym przyłączyło się do
niego kilku królików madagaskarskich, a między nimi król Kelly z Mannagoe,
przyprowadzający tysiąc wojowników. Z poważną siłą wyruszył Plantain w głąb
wyspy, gdzie w istocie w połowie drogi do Masselege król Dick ze swymi
wojownikami i angielskimi doradcami stawił mu czoło.

Zanim doszło do bitwy, król Kelly czmychnął ze swym oddziałem od

Plantaina i przystał do wroga. Plantain, nie zrażony tą zdradą, ustawił wojsko w
szyk bojowy mając na flankach hufce obydwóch wasali, Szkota i Duńczyka,
natomiast rotom malgaskim przydzielając swych oficerów, byłych piratów. Nad
szeregami powiewały demonstracyjnie państwowe bandery: angielska, szkocka i
duńska, niezwykłe opiekunki pirackiej wyprawy.

W bitwie, jaka zawrzała, Plantain odniósł zwycięstwo i zmusił przeciwnika

do ucieczki zabierając mu wiele ludzi do niewoli. W kilka dni później doszło do
drugiej krwawej bitwy, gdy świeże wojsko króla Kelly wsparło uciekające
oddziały, lecz znowu król Dick poniósł klęskę i wycofać się musiał do samego
Masselege, podczas gdy Kelly umknął do swych włości. Zaciętość po obydwóch
stronach była wielka, we wszystkich starciach obficie lała się krew malgaska. Ale
gdy Plantain ostatecznie rozbił potęgę swego przeciwnika, jego samego wziął do
niewoli, stolicę obrócił w perzynę i dorwał się wreszcie do pięknej Eleonory ―
okazało się, że niewiasta miała już dziecko.

Zawiedziony i wściekły, kazał króla Dicka i wszystkich jego angielskich

zauszników, tak jak zapowiedział, torturować na ogniu, lecz w tym czasie
zakochał się po uszy w dorodnej brance pomimo jej dziecka. Wśród rozkoszy
miodowego miesiąca chwat nie zapomniał o zemście na malgaskim zdrajcy
Kellym. Spadł na jego państwo i spustoszył je doszczętnie, lecz sam Kelly
znowu mu się wymknął uciekając na południowy kraniec wyspy, do swego brata,
władcy w Fort Dauphin.

background image

Zażarty Plantain chciał puścić się za nim w pogoń, ale powstrzymały go

hiobowe wieści z północy: podczas jego nieobecności okoliczni Malgasze
powstali przeciw tyranii Króla Zatoki i obiegli jego stolicę u ujścia rzeki
Antanambalana. Forsownym marszem Plantain biegł z odsieczą, przybył na czas,
powstańcom upuścił niezgorzej krwi i niewykluczone, że przy tej sposobności
jego oddziały karne nawiedzały znowu dolinę wsi Ambinanitelo.

Te krwawe zabiegi nie przeszkadzały mu oddawaniu się rozkosznej

sielance małżeńskiej. Coraz bardziej zadurzony, między jedną rzezią a drugą
patrzał w piękne oczy Eleonory i z ust jej łowił słodkie słowa dziesięciorga
przykazań. Jej ojciec, pobożny Anglik Brown, nauczył ją okruszyn religii, gdy
była dziewczynką. Teraz zatwardziały pirat po raz pierwszy w życiu słuchał tych
mądrości łagodniejąc na chwilę jak baranek.

Na tym mogłaby się skończyć donkiszocka historia zapałów miłosnych i

wojennych na Madagaskarze, gdyby nie uparta mściwość Plantaina. Miłość
miłością, ale tam daleko, na południu, porachunki nie były jeszcze załatwione.
Istniał Kelly, który śmiał go kiedyś zdradzić. Nie wolno było żyć temu
Malgaszowi. Więc Plantain ogłosił pospolite ruszenie, zwołał ze wszystkich stron
swych sojuszników europejskich i tubylczych i wyruszył na drugi koniec
Madagaskaru, oddalony o tysiąc sto kilometrów w linii powietrznej. Tak
niezmożonej zawziętości nic oprzeć się nie mogło. Srogi herszt karał śmiercią
ż

ołnierzy, upadających na duchu czy okazujących znużenie podczas marszu. W

bojach po drodze stracił swych dwóch towarzyszy broni, Szkota Adaira i
Duńczyka Burgena, ale on sam dotarł do Fort Dauphin, nie przeraził się jego
armat, twierdzę wziął, a króla Kelly i jego brata tudzież ich angielskich doradców
zamęczył powolną śmiercią.

Potem szybko wracał do swej zatoki Antongil, gnany i tęsknotą do hożej

Eleonory, i troską: ogromna siła zastępów madagaskarskich rzuciła się znowu na
jego państwo. Przybiegł, sprawił buntownikom łaźnię, gonił ich przez cały
Madagaskar, nałowił tysiące niewolników, których sprzedał w Zatoce Św.
Augustyna (na zachodnim brzegu Madagaskaru) statkom z Bristolu, po czym
narzuciwszy państewkom oddanych sobie królików ― istotny władca całej wyspy

wrócił w objęcia swej bogdanki.

I nastał spokój nie zmącony w ciągu długich lat. Uśmierzyły się wreszcie

rozhukane namiętności. Eleonora obdarzyła Plantaina licznymi dziećmi. Nic nie
zakłóciło im szczęścia. Jak psa zastrzelił Anglika Lisle’a, gdy mu się wydało, że
gagatek zbytnio łypie , oczyma ku jego żonie. Gdy później klimat Madagaskaru
dał się we znaki rodzinie, Plantain zapędził swych podwładnych do budowy statku
i pewnego dnia, puszczając w trąbę swe królestwo madagaskarskie, wypłynął
wraz z rodziną i kilkudziesięcioma pirackimi kamratami na wschód. Przyjął służbę
u Angrii, księcia malabarskich korsarzy, a potem słuch o nim zaginął.

Kariera korsarskiego króla Madagaskaru oraz stuletni okres panowania

piratów na Oceanie Indyjskim wydać się mogły jakimś zjadliwym absurdem
historii, jakimś dzikim jej kaprysem. W istocie był to naturalny, choć zatruty owoc

background image

rodzącej się w tych stronach ery kolonialnej. Na początku był to jawny, brutalny
wrzód: tyrania piratów odpowiadała otwartej zachłanności europejskich kompanii
handlowych. W następnym etapie szpony drapieżników kolonialnych chowały się
pod obłudną maską misji cywilizacyjnej i ewangelicznej, by w dzisiejszym,
końcowym etapie znowu wyjść cynicznie na światło dzienne w postaci jawnego
wyzysku gospodarczego, ulegalizowanego prawodawstwem kolonialnym.
Następny etap rozwoju niezawodnie pokieruje wypadki po innej linii: głos zabiorą
różni Ramaso i budząca się świadomość ludów ciemiężonych.

Wyjazd z Madagaskaru Plantaina i jego zgrai uwolnił Malgaszów znad

zatoki Antongil od koszmaru. Szybko i gruntownie zapomnieli o okrutnym władcy
i o jego rządach, jak zapomina się o złym, męczącym śnie. Bujna przyroda i
niepamięć ludzka zatarły wszelkie ślady po szalonym człowieku, który dokonał
tylu zuchwałych czynów, tyle utoczył krwi ludzkiej, tyle łez wycisnął z oczu
niewinnych. Nie pozostało po nim nic prócz nieznacznej, raczej przypadkowej
pamiątki: to cicha, czuła miłość do małego ptaszka, który stał się fadi dla
mieszkańców Ambinanitela;

15. Ptak z zawadiackim pióropuszem

D

rongo przyleciał i zamieszkał nad moją chatą, na wierzchołku drzewa

figowego. Jakiś kuzyn szpaków, lecz czarny, aż granatowo błyszczący, i to szpak
niezwykły: z pięknym ogonem jaskółczym i zuchowatym pióropuszem na głowie.
Tutejsi ludzie mówili o nim: „Dobry ptak”! Kochali go i mówili nawet więcej:
„Król ptaków”.

Pewnego poranku gwizdałem sobie przed chatą melodię o psie, który leciał

przez pole i ogonem wywijał, gdy nagle ktoś mi na figowcu zawtórował i również
kazał psu lecieć ― gwizdem trochę koślawym i kapryśnym, ale przecież
trzymającym się jako tako kupy. Popatrzyłem na drzewo: drongo. Przechylał swą
czarną główkę, jakby wyczekując dalszych tonów, i wlepiał we mnie figlarne
ś

lepska.

Halo! ― powitałem go wesoło.

Alooo! ― odpowiedział z góry ptak i znikł w gąszczu listowia.

Dotychczas myślałem, że odwiedzały drzewo i śpiewały na nim różne

ptaki: zielone gołębie, czerwone jodi, sójki, papugi. Słyszałem je wszystkie. Teraz
wiedziałem, że był tam tylko jeden ptak ― drongo. On je wszystkie naśladował. I
on także, figlarz, naśladował wyraźnie kobietę, tłukącą ryż wysoko na drzewie ―
arcy zagadkowe dla mnie wtedy zjawisko. Teraz wiedziałem: drongo to dowcipny
wesołek, ucieszny trzpiot, mistrz fraszek i krotochwil, miłośnik lekkiej piosenki i

background image

słonecznej strony życia.

Nie zabijaj dronga! ― ostrzegał mnie Dżinarivelo i patrzał z wielką

troską na moją strzelbę. Tak samo ostrzegali i prosili inni ludzie wsi, aż dziw brał,
ż

e to ci sami ludzie, którzy z zimną krwią zamęczali na śmierć kameleona lub

okrutnie obchodzili się z poczciwym jeżem tanrekiem. Ku ptaszkowi wznosili
czułe spojrzenia i powtarzali:

Drongo jest fadi, drongo jest nietykalny i święty!

I chętnie opowiadali mi, nie wiem już który raz, stare dzieje.
Gdy dawno, dawno temu do Ambinanitela przybywali znad morza korsarze

i napadali na wieś, by uprowadzać ludzi do niewoli, trudno było z nimi walczyć i
jedynie szybka ucieczka do puszczy chroniła od zguby. Pewnego razu wieś
zauważyła zbliżających się rabusiów i cała ludność biegła co tchu do lasu.
Niestety, były także kobiety obarczone dziećmi, niezdolne nadążyć za
innymi. W końcu zrozpaczone przystanęły i ukryły się w gąszczu, w nadziei, że
ich prześladowcy nie znajdą. Na nieszczęście jakieś niemowlę zaczęło głośno
płakać, co. natychmiast skierowało pogoń we właściwym kierunku. Zdawało się,
ż

e już wszystko stracone, pomimo że dziecko przestało krzyczeć.

Wtem nieoczekiwanie ktoś inny uderzył w dziecięcy płacz, i to na

pobliskim drzewie: drongo. Gdy napastnicy usłyszeli znajomego ptaka,
naśladującego płacz dziecka, sądzili, że to drongo ich zwodził przez cały czas.
Zaniechali pościgu i zawrócili.

Tak drongo uratował kobiety i dzieci i od tego czasu wszyscy ich

potomkowie, cała ludność doliny Ambinanitelo czciła go jako dobroczyńcę i ptaka
Opatrzności. Czciła i kochała z pokolenia na pokolenie coraz bardziej.

Na szczycie figowca obok mej chaty sterczała ku niebu sucha gałąź i na

niej drongo obrał swe stałe stanowisko. Lubił rozległe widoki. Stąd najlepiej
ogarniał całą okolicę, śledził postępki ludzi, wchłaniał dźwięki wsi, jednak
najpilniejszą uwagę poświęcał powietrzu. Czatował. Od czasu do czasu zrywał się
do lotu, wykonywał w górze cudowny obrót, jakiś karkołomny wiraż, zachwycał
niebo i ziemię i znów wracał na gałąź. W dziobie trzymał zdobycz: osę. Czasem
muchę albo ważkę.

Drongo ― krzykacz, śmieszek i przedrzeźniacz ― odznaczał się

niepospolitą u krzykaczy zaletą: odwagą. Szaleńczą, nieustraszoną odwagą. Jak
grom uderzał na każdego wroga, wrogiem zaś był każdy obcy ptak wdzierający się
do drongowego państwa, które nie było rozległe: kilkadziesiąt kroków od palmy
kokosowej nad domem wójta Rajaony do bananowego gąszczu przed spichrzem
chińskiego kupca. Niech by no przekroczył tę granicę jaki łobuziak, to choćby
był największym ptakiem, drongo zamieniał się w furię waleczności, wojował jak
bohater i zwyciężał: wdzierca dawał drapaka.

Kukułki są głupie, uparte i bezczelne. Kukułka w Ambinanitelo była

wyjątkowo natarczywa, może dlatego, że wyjątkowo piękna: niebieska. Co dzień
po południu odbywała wędrówkę wzdłuż skraju wsi, plądrowała krzewy i zjadała
gąsienice, lecz chętniej wykradała ptasie jajka i pisklęta. Około godziny czwartej

background image

pojawiała się w pobliżu mej chaty i wtedy regularnie nastawała okropna ptasia
chryja, W bananowym gąszczu szarpały się i szamotały wśród dzikiego harmideru
dwa ptasie ciała: jedno niebieskie i duże, drugie czarne i mniejsze. W końcu
wypadała kukułka cała rozczochrana i wycofywała się tyłem. Chcąc widocznie
osłodzić swoją porażkę pyskowała co niemiara. Drongo nie pozostawał jej dłużny
i również wrzeszczał. I tak przeciwnicy hałasowali aż do chwili rozejścia się.
Wtedy nastawała cisza i spokój ― na dwadzieścia cztery godziny; kukułka była
uparta.

Drongo rzucał się podobno z równym męstwem na największego w okolicy

drapieżnego ptaka, kanię papanga, i tak gwałtownie nacierał, że w końcu zmuszał
olbrzyma do ucieczki. Malgasze cieszyli się, gdy to widzieli. Powiadali, że drongo
był silniejszy niż papang, i dlatego z dumą nazywali go królem ptaków.

Ż

yłem w otoczeniu obcym, bardzo obcym, niemalże wrogim, w którym

ludzie i klimat, rośliny i świat zwierzęcy czyhały na potknięcie się przybysza z
innych stron. Obrona wewnętrznej równowagi stawała się tu nieodzownym
warunkiem bytu. Dla równowagi zawierało się sojusze, szukało się oparcia.
Oparcie ― to czasem był zachód słońca, czasem posilny obiad, przypadkowe
słowo w książce, poryw oburzenia, nieoczekiwany kwiat lub wzruszenie i tkliwość
na widok dronga. Czarny rycerzyk z zawadiackim pióropuszem na głowie,
nieustraszony obrońca swego państewka, urastał prawie do potęgi jakiegoś
symbolu. Służył nieledwie za uosobienie i przykład męstwa, za wzór
sprawiedliwej zawziętości. Patrzałem na niego z podziwem.

Któregoś dnia drongo znikł. Nie było go przez kilka godzin, przez pół dnia.

Minął dzień bez niego, minął drugi. Chodziłem zaniepokojony, zniknięcie jego
odczuwałem jak osobisty cios. Ktoś bliski odszedł nagle, bez zapowiedzi, bez
pożegnania i pozostawił po sobie pustkę. Podejrzewałem koty, że go pożarły. Nie
mogłem otrząsnąć się z przygnębienia.

Za to trzeciego dnia rano zbudziła mnie ogromna, wesoła wrzawa na

dworze. Wypadłem z chaty, spojrzałem na czubek figowca: on! Oczom nie
wierzyłem ― on! Rozbawiony i rozhukany. I nie sam. Sprowadził sobie drugiego
ptaszka, samiczkę. Zakochany na zabój, tańczył dokoła niej taniec szczęścia i
ś

piewał o rozpętanej miłości. Był pijany i płonący. Był jak gorąca burza i

buchający ogień. Kogóż by nie oczarował tak wielkim uczuciem?

Drongo porwał naraz dwa serca i zawrócił dwie głowy: serduszko i główkę

małej samiczki na drzewie i duże serce i dużą głowę dwunożnego stworzenia na
ziemi.

16. Między liśćmi banana

background image

W

bananowym gąszczu niedaleko mej chaty odkryłem niezwykłą

szarańczę. Tak pięknej w kolorze jeszcze nie widziałem. Ciało jej było błękitne
jak głębokie niebo, a skrzydła były czerwone jak żywa krew. Przyroda nie mogła
postąpić rozrzutniej i zarazem nierozsądniej: owad-fircyk miał szatę rzucającą się
wszystkim w oczy i żeby nie zginąć, musiał się stale chować. Toteż chował się
skrzętnie i przez cały dzień siedział ukryty w szczelinie między dwoma liśćmi
banana.

Jednak najosobliwszym kaprysem jego ciała były dwa cienkie, niezmiernie

długie rożki: fantastycznie długie, groteskowe rożki. Może sześć razy dłuższe niż
sam owad, miały chyba jakieś dwadzieścia pięć centymetrów i wystawały z
ukrycia jak żywe, cudaczne wąsy niewidzialnego stwora. Tu przemyślna przyroda
chciała zapewne naprawić błąd zbyt rozrzutnego upiększenia: urodnemu
pustelnikowi dała wspaniałe anteny, by z ukrycia mógł sięgać daleko poza schron
i wyłapywać wiadomości ze świata.

Wiadomości ― to znaczy inne owady: śliczny szarańczak był

krwiożerczym zbójem. Żywił się wyłącznie mięsem pobratymców i jego ukrycie
było właściwie podstępną zasadzką, a jego bezruch uporczywym czyhaniem. Po
kilku dniach obserwacji ogarniała mnie mimo woli lekka zgroza: szarańczak nie
znał żadnej radości życia, obce mu były owadzie namiętności, ich wesołe pląsy i
żą

dza słońca: żył jedną zaczajoną zawziętością, jedną nieprzerwaną chęcią

zabijania i żarcia.

Rożki jego, wzniesione w górę i przylegające do pionowego liścia,

zawiadamiały go o zbliżeniu się zwierzyny, lecz nawet nie drgnęły, gdy
podchodziła, na przykład, mrówka. Mrówki były wścibskie i lubiły zaglądać do
kątów. Zgubna to ciekawość. Nagle, we właściwej chwili, wychylały się z czeluści
łakome szczęki i porywały przerażoną ofiarę.

Gdy na liściu siadał żuczek, wtedy, przeciwnie, wąsy ruszały się

niespokojnie i od czasu do czasu trącały gościa. Nagle szturchnęły mocniej.
Chrząszczyk tracił oparcie na gładkim liściu i staczał się w przepaść, wprost do
szarańczaka. Już stamtąd nie wychodził żywy. Długie rożki wydawały mi się z
początku figlarnym wybrykiem natury: w rzeczywistości były to precyzyjne
współnarzędzia mordu.

Pewnego razu na liściu siadła pszczoła. Rożki pozostały nieruchome, jak

gdyby bezwładne: nie chciały zapewne spłoszyć uskrzydlonego przybysza.
Natomiast zaszła rzecz nowa, nad wyraz perfidna. Oto z ukrycia szarańczak
wychylił się ostrożnie aż do połowy swego barwnego ciała i tak znieruchomiał:
można było przysięgać, że kuszący kwiat niebiesko-czerwony wykwitł na liściu.
Najwyraźniej ― kwiat. Pszczoła sądziła tak samo i, zwabiona, zaczęła się zbliżać.
Lecz nagle w połowie drogi przystanęła, widocznie tknięta złym przeczuciem.
Szarańczak miał słabe nerwy: nie wytrzymał, ruszył się. Uratowało to pszczołę. W
czas ostrzeżona, uciekła z bzykiem jak opętana. Tym razem świetnie wykonany
podstęp się nie udał. Lecz kto go wymyślił?

background image

Przyroda w swej różnorodności form życia stworzyła tu, jak gdyby

przecząc samej sobie, formę do cna wariacką: ideę kwiatu, uroczego narządu
roślinnej miłości i pomnażania życia, użyła tu jako podstępu do tępienia życia.
Przyroda stroiła czasem groźne żarty.

Któregoś dnia okazało się, że szarańcza była samiczką, a rożki umiały także

pieścić. Przybył do niej samiec, nieco mniejszy niż ona, lecz tak samo barwny i
wąsaty. Siadł na brzegu bananowego liścia i chociaż nie widział ukrytej bogdanki,
odczuwał na sobie jej przychylność, głaskanie jej rożków. Rozedrgane rożki
muskały jego ciało wykonując osobliwy taniec owadziej namiętności. To skręcały
się, to rozwijały. Wyrażała się w nich makabryczna czułość, aż trudno było
uwierzyć, że to te same różki, które wczoraj jeszcze wyczekiwały ofiar z
okrutnym spokojem.

Później on zszedł po liściu do niej, ona wychyliła się z nory. Chwyciła go

delikatnie z łagodną przemocą i wciągnęła do swej kryjówki. Gdy wróciłem na to
miejsce po godzinie, zastałem jego uciekającego z widocznym przerażeniem z
czeluści. Samiczka starała się go zatrzymać. Rożkami biła gwałtownie jego ciało,
by je zepchnąć do siebie. Nie mogła. On trzymał się kurczowo przednimi nóżkami
krawędzi liścia i dobywał rozpaczliwych sił, by nie być wciągnięty w dół. Dopiero
po chwili zrozumiałem jego dziwną obronę i znaczenie niezwykłego szamotania
się: była to jego ostatnia walka o życie. Daremna.

Samiczka wypadła ze schronu, chwyciła go szorstko za nogi i zaczęła

zjadać. Chciwie i z wyraźną lubością zżerała najpierw jego odwłok, potem
dobierała się do tułowia, już dwie trzecie jego ciała pochłonęła, a on wciąż jeszcze
trzymał się uparcie brzegu liścia i tylko słabnącymi różkami macał po okolicy.
Popołudniowy deszcz spłukał jego resztki i wymył na czysto liść bananowy.

Wszystko powróciło do dawnego. Barwna szarańcza znowu czaiła się w

ukryciu i wysuwała na liść swe długie, nieruchome rożki. Czekała cierpliwie na
nowy łup. Byłem dziwnie przewrażliwiony. Widok bujnych kwiatów tego dnia
mnie nie uspokajał. Drażnił mnie nawet piękny kwiat przed szkółką ― „kwiat
kochania”. Brązowi ludzie pokpiwali sobie z cicha z mej śmiesznej naiwności.

17. Nieco o kobietach

N

a drugim końcu wsi stało przy głównej drodze kilkanaście drzew ylang-

ylangu. Teraz rozwijały się ich kwiaty, zwisające w obfitych kiściach z gałęzi, i
całą okolicę hojnie zalewały zapachem, będącym tajemnicą najcenniejszych
perfum Francji.

W tym wonnym kręgu zaczepił mnie pijany Tsila. Tsila był wnukiem

Dżinarivela i kuzynem Benaczehiny, więc należał do rodziny przyjaznych mi
ludzi. Upił się krajową wódką betsa-betsa, pędzoną z trzciny cukrowej, i chociaż

background image

miał mętne oczy, starał się kroczyć mocno na nogach. Zobaczywszy przed sobą
tak egzotyczne stworzenie powitał mnie uradowany i już nie odstępował.
Wylewny był tylko w pierwszej chwili. Potem zmierzył mnie zawiedzionym
wzrokiem, a zmarszczka niezadowolenia wystąpiła na jego czoło. Powiedział, że
on jest wielkim myśliwym, bo tydzień temu ubił w lesie dzika, natomiast ja jestem
niewart złamanego franka.

Tak, vazaho, tak, jesteś niewart! ― powtarzał z pijackim uporem.

Dlaczegóż to, dlaczego? ― pytałem rozbawiony.

Ludzie we wsi z ciebie się śmieją. Mówią, żeś fajtłapa.

To mnie bardzo dziwi!

Tsila skarcił mnie ubolewającym wzrokiem potępienia:

Wszystkich dziwi, vazaho, że żyjesz tak samotnie. Czy nie stać ciebie na

kobietę, czy co?

Godzina była poranna, na drodze tu i ówdzie uwijali się mieszkańcy.

Właśnie przechodziła obok nas dziewczyna o sztywnym karku i wysokich
piersiach: na głowie, zwyczajem krajowym, niosła koszyk z jakimiś owocami,
więc trzymała się wyprostowana.

Rasoa!! ― zawołał do niej Tsila rozkazującym głosem. ― Chodź tu

zaraz!

Dziewczyna przystanęła, lecz widząc, że Tsila jest zawiany, śmiała się z

niego z daleka.

Rasoa! ― huczał młody myśliwy. ― Vazasze wpadłaś ogromnie w oko!

Idź zaraz do jego chaty! A ty, vazaho ― zwrócił się do mnie ― bądź dla niej
szczodry, to niezła ramatu!

Rasoa i ja wybuchnęliśmy śmiechem, ale Tsila w swej gorliwości

kojarzenia pozostał poważny i z kamienną miną coś dziewczynie nakazywał, tym
razem przeszedłszy na język malgaski. Widać, że Rasoa nie brała za złe
natarczywych swatów, a gdy ruszyła dalej, rzuciła nam na odchodne wesołe
spojrzenie.

Nie zrażony tym niepowodzeniem, Tsila w dalszej wędrówce trzymał się

mego boku i wyjawiał mi swą filozofię:

Życie bez kobiety to wstyd i hańba, to dowód, że z tobą jest coś w

nieporządku. Wszystkie ptaki-samce gonią swe samiczki, każdy zwierz się parzy,
ludzie cieszą się sobą i znałem tylko jednego takiego, który był zwyrodnialcem i
bał się kobiet. Czy ty, vazaho, boisz się kobiet?

Nie boję się, Tsila! Przeciwnie!

To bierz, człowieku, bierz każdą kobietę! Bierz wszystkie kobiety

Ambinanitela! Nasyć się nimi, nie zwlekaj! O, bierz te!

Tsila złapał za rękaw mej koszuli i przemocą ciągnął mnie, w stronę

mijających nas trzech młodych kobiet. Z trudem uwolniłem się od jego łapsk,
podczas gdy on wołał do niewiast, że pałam do nich miłością i że powinny mnie
wysłuchać. Wywoływało to ochoczy gwar i żarty, wszyscy, i ja także, z niego się
ś

mialiśmy, jedynie on trwał wciąż przejęty swą misją swatania i nadal zaczepiał na

background image

drodze każdą po kolei dziewczynę. Potem, nagle znużony, gasł w oczach,
smętniał, rozczarowany kręcił głową, dolna warga mu opadła.

Idź spać, Tsila! ― prosiłem go.

Pójdę spać ― rzekł posłusznie jak grzeczne dziecko.

Ś

cisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.

Brednie przyjaznego pijusa przełamywały jakieś lody. Dziewczyny,

jakkolwiek rozśmieszane jego wyskokami, jednak chętnie go słuchały i
odpowiadały mu żartem, życzliwym żartem. Miały i dla mnie przychylny uśmiech
i było w nich coś z życzliwego współczucia.

Tak się złożyło, że tego samego dnia miałem zajście z kucharzem Marovo.

To nie był idealny kucharz. Podlegał nieodgadnionym kaprysom i zależnie od
swego humoru gotował nam złe lub dobre jedzenie. Przypuszczaliśmy, że tęsknota
za rodziną, którą zostawił w Maroantsetrze, rozstrajała mu od czasu do czasu
nerwy i powodowała napady zgorzknienia.

Tego dnia hoża dziewczyna z małym bratem przyniosła mi młodą, czarną

papugę, którą schwyciła na skraju puszczy. Dziewczyna odważnie weszła na
werandę naszej chaty. Jak zwykle w takich wypadkach wesołego przekomarzania
się o kupno, dowcipkowaliśmy w jakimś komicznym języku francusko-
malgaskim. Nie podobało się to kucharzowi. Raz i drugi niezadowolony wytknął
głowę ze swej kuchni, a gdy na chwilę zniknąłem w głębi chaty, Marovo
bezceremonialnie przepędził gości.

Po coś to zrobił? ― żądałem wyjaśnienia, zdumiony, że dziewczyna już

odeszła.

Kobiety są tu brzydkie! ― oznajmił Marovo zaczepnym tonem.

Mylisz się! ― odpowiedziałem ostro i gniewnie. ― Kobiety są tu ładne!

Bardzo mi się podobają!...

Jak gdyby dostał w łeb, kucharz nagle załamał się w swej hardości. Już nie

chciał zwady.

Gdy nazajutrz sąsiedzi zeszli się do mnie na zwykłą pogawędkę,

poruszyłem zagadnienie kobiet malgaskich. Wiedziałem, że na ogół zażywały
szacunku, zwłaszcza tam, gdzie szczepy zajmowały się głównie rolnictwem, a nie
hodowlą bydła. Płodność ziemi kojarzyła się w mistyczny sposób z płodnością
łona kobiecego. Najlepszym dowodem poważania, jakie otaczało Malgaszki, był
fakt, że w przeszłości wiele królowych panowało nad swymi szczepami. Ochrona
kobiet i ich stanowiska w społeczeństwie malgaskim istniała już od wieków, i to w
postaci przeróżnych fadi, biorących w obronę na przykład kobiety brzemienne
czy młode matki. Malgaszka była panią ogniska domowego.

Mąż nie szanujący żony za karę często zamieniał się w lemura ―

zapewniał mnie Manahitsara.

Inni kpili sobie z takiego przesądu i powiadali, że to przesada i oczywiście

bajka, odbijająca może pewne stosunki wśród ludzi i nic ponadto.

Wielożeństwo, dawniej dość powszechne zwłaszcza wśród klas

panujących, dziś prawie wcale nie istniało. Do tego przyczynił się w wielkiej

background image

mierze wpływ misjonarzy chrześcijańskich, zaznaczający się od kilku pokoleń
wśród większości szczepów. Natomiast o rozwód było stosunkowo łatwo, przy
czym najczęstszym powodem rozwodu bywał brak dzieci. Poczucie węzłów
rodzinnych było silnie rozwinięte, lecz mniej silnie między małżonkami, niż
między rodzicami a dziećmi i między rodzeństwem.

Malgasze kochali dzieci bezprzykładną miłością. W grę wchodziły

przyczyny zarówno uczuciowe, jak i religijne. Kult przodków, pociągał za sobą
kult dzieci, one bowiem uzmysławiały ciągłość istnienia, a gdy dorastały, na nie
przechodził ważny obowiązek składania czci przodkom, a więc i prochom
rodziców. Dawny, nieludzki zwyczaj zabijania dzieci, urodzonych w dni
nieszczęsne, całkowicie wygasł. Wielka ich ilość padała ofiarą tego zabobonu.
Niektórzy etnolodzy usiłowali tłumaczyć go chęcią przeciwdziałania
przeludnieniu, inni przejawem terroru panujących.

Liczne fadi, dotyczące dzieci, zdradzały wychowawczy charakter tych

zakazów. A więc dzieci nie powinny były widzieć zabijania zwierząt, bo stawały
się zbójcami, ani widzieć gotowania ryżu, bo stawały się żarłokami. Nie wolno im
było jeść żab, bo będą głupie. Gdyby zjadły raka, nie nauczyłyby się mówić; od
spojrzenia w lusterko chorowały. Wydzieranie muchom skrzydeł powodowało
ropienie oczu. Gdy jadły z talerza ojca, co zdradzało brak szacunku, rychło
umierały. Gdy dzieci lubiły sadzić cudzoziemskie drzewka, mogły zburzyć kiedyś
uświęcony porządek.

Jakie drzewka cudzoziemskie sadziliście za młodu? ― zwróciłem się z

uśmiechem do nauczyciela Ramaso.

Niektórzy z moich gości, widać wtajemniczeni, rozumieli ukryte znaczenie

słów i wybuchnęli cichym chichotem.
Wójt Rajaona, nieświadomy przyczyny ich rozbawienia, potwierdził:

Tak, to prawda. Szkoła burzy dawne zabobony.

Zdrowy rozum, zawarty w niejednym obyczaju malgaskim, szczególnie

uwidoczniał się w tym, że istniało kilka rodzajów małżeństw. Małżeństwo na
próbę, volambite, było rozpowszechnione wszędzie tam, gdzie wpływ
europejskich misjonarzy nie wyrugował jeszcze dawnych urządzeń. Próbne
małżeństwo najlepiej wykazywało, czy młodzi sobie odpowiadają, przy czym
narodziny dziecka zawsze powodowały ulegalizowanie i utrwalenie związku.
Istniały także małżeństwa zawierane na pewien określony z góry czas ― w tym
samym celu, co małżeństwa na próbę. Wielu małżeńskim konfliktom roztropnie
zapobiegały czasowe rozwody, saodmnto, forane wtedy, gdy małżonek opuszczał
dom na dłuższy czas, na przykład wyjeżdżając w daleką podróż handlową lub idąc
dawniej na wojnę. Gdy wracał, następowało uroczyste połączenie, a żadna ze
stron nie miała żalu do drugiej strony za to, co działo się podczas rozłąki.

Zwyczaj ten ― objaśniał Rajaona ― powstał z pewnością w związku z

zabobonem, dawniej głęboko zakorzenionym głównie wśród Howasów, że jeżeli
mąż był na wojnie, a pozostawiona w domu żona ― nie rozwiedziona ― nie
dochowywała mu wierności, zdrada jej sprowadzała na niego śmierć.

background image

Różne krążyły klechdy wśród Malgaszów na temat powstania kobiety.

Jedna baśń podawała, że mężczyzna, stworzony z gliny przez bogów, nudził się w
samotności, dano mu więc niewiastę. Spadła w postaci liścia róży, który w
krótkim czasie przemienił się stopniowo w kobietę. W podaniu tym przewijały się
niezawodnie naloty chrześcijańskie. Występowały także w innej legendzie,
przesiąkniętej jak gdyby anglikańskim purytanizmem, według której kobieta
wyszła na świat z grząskiego bagniska. Natomiast całkiem poetyckie tchnienie,
niemal starogreckie, posiadała baśń przedstawiająca kobietę
jako owoc małżeństwa boga Słońca z boginią Księżycem. Księżyc zawsze uciekał
przed Słońcem ― mówiła baśń ― nie mogli się dogonić. Lecz pewnego razu
Słońce kryjąc się za ziemią rzuciło poza siebie ostatni promień, który odbił się na
powierzchni wody. Bogini Księżyc przybiegła i rzuciła na tę samą wodę srebrny
blask swych wylęknionych oczu. Nastąpiło połączenie obydwojga. Z tego związku
zrodziła się kobieta, córka „oka dnia” i „blasku nocy”.

Równouprawnienie kobiet z mężczyznami najlepiej chyba przejawiało się

w stosunkach przedmałżeńskich. Obyczaj przyznawał dziewczynom zupełnie te
same prawa, jakie na Madagaskarze (i gdzie indziej) posiadała młodzież męska.
Dziewczyny miały w zasadzie absolutne prawo dysponowania swymi uczuciami i
swym ciałem ― oczywiście znowu z wyjątkiem tych kół ludności, zwłaszcza
miejskiej, które znajdowały się pod wpływem obcych zasad europejskich, i z
wyjątkiem niektórych okolicznościowych fadi.

O wartości kobiety, o jej znaczeniu, jej poważaniu w malgaskim

społeczeństwie przede wszystkim ― można by powiedzieć: jedynie ―
rozstrzygała jej zdolność zostania matką.

Obyczaje te były tak odmienne od pojęć moralnych w Europie, że

wywoływały zawsze żałosne nieporozumienia i błędny, krzywdzący sąd.
Europejczyk, przybywający na Madagaskar przeważnie z poczuciem wyższości
swych zasad i w swej ślepocie przykładający do wszystkiego własną, europejską
miarę, poznawał, obyczaje krajowców w krzywym zwierciadle. Ze zgorszeniem
dowiadywał się, że niezamężne Malgaszki miały nie tylko zupełną swobodę
postępowania, lecz nawet rodzina i prawo obyczajowe wprost zachęcały je do
zawierania stosunków z młodzieżą męską i ― o zgrozo! ― życzliwie patrzały na
powstałe stąd potomstwo. Nie rozumiał biały bufon, że płodność była w oczach
Malgaszów najwyższą cnotą, a dziewczyny z dziećmi ― właśnie dlatego, że miały
dzieci ― uchodziły za pożądane kandydatki na żony. Łatwo dostawały dobrych
mężów: przecież udowodniły, że zdolne były rodzić.

Gawęda w mej chacie z sąsiadami wiele dodawała szczegółów do tego, co

już przedtem wiedziałem. Jak zwykle przy takich spotkaniach mężczyzn panował
poufały nastrój, a ludzie stawali się skłonni do przyjacielskich zwierzeń i
wyjawiania rodzinnych trosk.

Więc Dżinarivelo oznajmił nam, że w jego rodzinie powstały tarapaty na tle

małżeńskiego fadi.

Jakiego fadi? ― spytałem.

background image

Mówiłem ci kiedyś, że między naszym rodem Zanikawuku a rodem

Cyjandru istnieje od wieku zwada. Dlatego obowiązuje nas ścisłe fadi małżeńskie.
Nie wolno wzajemnie się żenić ani nawet mieć przelotnego stosunku. Grozi to
nieszczęściem nie tylko dla samych winowajców, ale i dla innych członków
rodzin. Otóż Benaczehiną ― czy ty ją sobie przypominasz, vazaho?

Owszem, znam ją ― odpowiedziałem.

Benaczehiną to z gruntu dobra dziewka, ale niesforna i płocha. Głupia,

wdała się z Zarabe, synem sołtysa Bezazy, wiesz, tego, który jest głową rody
Cyjandru. Rodzina nasza robiła, co mogła, ażeby przemówić dziewczynie do
rozsądku, ale ona staje się tym przekorniejsza...

Czy nie byłby już czas ― napomniał nauczyciel Ramaso ― żebyście

pogrzebali te wasze śmieszne dąsy? To jest dziecinada!

Ramaso ― wtrącił Manahitsara ― jako człowiek kształcony, ma na

pewno słuszność. Ale nauki swe pobrał w Tananariwie, a tu jest Ambinanitelo i
trudno wyplenić rodowe fadi.

Dżinarivelo był tego samego zdania i wierzył, że kiedyś wygaśnie fadi

przeciw rodowi Cyjandru, ale teraz, dopóki ono było w mocy, Benaczehiną źle
postępowała. Potem zwracając się do mnie mówił:

Tsila był onegdaj pijany, ale to, co gadał do ciebie, miało zdrowy sens.

Ludzie mi opowiedzieli. Powiedz, vazaho, czy nasze dziewczyny ci się podobają?

Podobają? Oczywiście!

Czy mówisz to poważnie?

Przecież nie jestem ani ślepy, ani durny! ― zapewniałem.

To prawda! Ślepy nie jesteś ― potwierdził uprzejmie Manahitsara.

A Benaczehiną podoba ci się? ― spytał Dżinarivelo.

Bardzo! ― oświadczyłem.

Zależy nam na tym, żeby odciągnąć ją od Zarabe. Czy zgodziłbyś się

wziąć Benaczehinę jako swą vadi ― żonę?

Nie ulegało wątpliwości, że Benaczehiną była ładną i ponętną dziewczyną,

jednak miałem zastrzeżenia co do tak obcesowego załatwiania sprawy, bądź co
bądź drażliwej. Nauczyciel Ramaso utyskiwał na trzpiotowate dziewczyny
Ambinanitela przeciwstawiając płochej Benaczehinie stateczną, choć młodszą
Velomody, która z własnej woli uczyła się teraz u niego języka francuskiego.

Velomody? Któż to taki? ― spytałem.

Młodsza siostra Benaczehiny ― wyjaśnił Ramaso.

Teraz przypomniałem sobie. Velomody to owa skromna, miła dziewczyna,

która wraz z Benaczehiną przyniosła mi owoce chlebowe od Dżinarivela.
Podarowałem jej wtedy lusterko.

Dlaczego,się uczy? ― zastanawiał się wójt Rajaona.

Powiada, że chce pójść pracować do Maroantsetry.

Phi! ― gwizdnął pod nosem Rajaona i nie przestawał się dziwić.

background image

18. Melodia malgaska

P

iękny, biały kwiat w kształcie dzwonu zakwitł przed szkołą w

Ambinanitelo. Za dnia zamknięty i pogrążony we śnie, wieczorem budził się do
ż

ycia i otwierał szeroko płatki korony.

„Kwiat kochania”, bo budzi się o tej samej godzinie wieczornej, kiedy

rozbudzone powaby kobiet stają się ponętniejsze dla mężczyzn ― tłumaczył mi ze
szlachetną prostotą brązowy sąsiad.

Dzisiejszej nocy odbywał się w szkole bal. Wiele ludzi przechodziło obok

kwiatu. Niektóre dziewczyny na chwilę przystawały; patrząc ukradkiem na białą
plamę, połyskującą w ciemności, szeptały coś między sobą i tłumiły śmiechy.
Potem szły tańczyć.

Zabawę urządzał wójt Rajaona na cześć naszą, dwóch europejskich gości.

Rajaona, choć sam z obcego szczepu, podejmował nas w imieniu całej wsi jako
gospodarz doliny i prosił, żebyśmy zabawę uważali za przegląd dziewczyn:
mieliśmy sobie wybrać dwie najodpowiedniejsze vadi, czyli żony malgaskie.

Chociaż Benaczehina ci się podoba ― mówił ―: to z nią nigdy nie

wiadomo. Dobrze, jeśli obejrzysz sobie inne dziewczyny.

Ażeby okazać szacunek Bogdanowi i mnie, posadzili nas na jedynych

dwóch krzesłach i postawili przed nami jasną lampę, aby nas dobrze oświetlała.
Lampa była paradna, stanowiła dumę mieszkańców Ambinanitela i straszliwie
raziła oczy, lecz dwóch gości oświetlała dobrze i sumiennie, sycąc dyskretną
ciekawość dwustu błyszczących źrenic. Czuliśmy się trochę jak pajace w cyrku,
trochę jak towar wystawiony na pokaz ― i przyjmowaliśmy wszystko z
humorem, ciekawi rozwoju wypadków tej nocy.

Był też i gramofon. Był! Grał ― czego się najmniej spodziewaliśmy ―

same „polki-mazurki”, melodie jak widać najulubieńsze z importowanych, a
młodzież tańczyła jakąś zagadkową polkę, przekształconą z fantazją na modłę
malgaską.

Młodzież dorodna, przyjemnie było na nią patrzeć. Chłopacy przeważnie o

szerokich ramionach i mocnych torsach; dziewczyny z urokiem zdrowia w
dumnym trzymaniu głowy. Już od pierwszej chwili rzucało się w oczy: to nie była
zwykła zabawa towarzyska, lecz jak gdyby proces biologiczny. Rozgrywało się tu
wielkie, namiętne szukanie. Płeć ścierała się o płeć twardo i jawnie.

W dolinie Ambinanitelo przyroda przemawiała głosem wyraźnym i nie

ukrywała swych dążeń. Głód był tu głodem, pragnienie pragnieniem, a popęd
płciowy ― pierwszą potrzebą i naturalną żądzą życia. Nikt tu swego popędu nie
ukrywał i się go nie wstydził ― ani zwierzęta, ani ludzie: lecz ludzie byli przy tym
niezwykle schludni i tak samo jak zwierzęta nie wyłamywali się spod
przyrodzonych praw wdzięku. Sprośność, czająca się po kątach, była nabytkiem

background image

obcym. Brązowi ludzie mieli jasne spojrzenie na kwiat kochania.

Pierwszą osobą wśród obecnych kobiet była młoda żona wójta, ta, którą

dostał od szczepu Betsimisaraka, więc ją pierwszą poprosiłem do tańca.
Zadowolony Rajaona nastawił specjalnie dla nas płytę z fokstrotem. Niewiasta
była boso, natomiast miała suknię balową i w niej zwinnie się uwijała. Po tańcu
oddałem ją mężowi z wesołą grzecznością:

Jesteś urocza i świetnie tańczysz!...

Na te słowa uniósł się nagłą zazdrością, z boku i zupełnie niespodzianie,

młody galant w zielonym krawacie, o bezczelnej, żabiej gębie. Był to zuch i
mądrala z sąsiedniej wsi, szwendający się od kilku dni dokoła żony wójta, i teraz
przeszywając mnie groźnym wzrokiem porwał ją niemal z objęć męża. Rajaona
widział moje zdumienie i uspokajał mnie:

To Hintino, gach mojej żony... Nic poważnego! Głuptas! Chłystek!

I lekceważąco machnął ręką.
Okazało się, że z dziewczynami nie tak łatwa sprawa, jak to sobie

wyobrażał Rajaona. Pomimo przyjaznych rozmów z kilkoma mieszkańcami wsi
reszta odnosiła się do nas, obcych przybyszów, z wyraźną nieufnością, wręcz z
niechęcią. I dziewczyny nie kwapiły się, i ich rodzice niezbyt się uśmiechali.
Spośród wielkiego wyboru dwie hoże ramatu wpadły nam w oko. Życzliwy
Rajaona udał się natychmiast z delikatną misją do rodziców, obecnych na sali, i
wrócił z kwitkiem. Rodzice odmówili wśród uprzejmych ubolewań grzecznie, lecz
stanowczo. Pomimo pozorów hucznej zabawy wisiał w powietrzu nieprzychylny
dla nas nastrój.

Szkoda, że nie było starego Dżinarivela, mego przyjaciela. Lecz oto puls

zabił mi szybciej; wśród tańczących dostrzegłem Benaczehinę. Uśmiechała się do
mnie z daleka odsłaniając szereg kuszących zębów. Następną płytę tańczyła ze
mną.

Benaczehina miała mocne, zdrowe ciało. Przyjemnie było trzymać ją w

objęciach.

Czy wiesz ― odezwałem się do niej żartobliwym głosem ― jakie

zamiary ma twój dziadek Dżinarivelo?

Wiem ―: odpowiedziała patrząc mi śmiało w oczy.

Figlarne ogniki zapaliły się w jej źrenicach.

Co ty na to? ― spytałem.

A ty co na to?

Czułem, że muszę mieć się na baczności, aby swawolna dziewczyna nie

zgotowała mi ośmieszającej zasadzki. Chciałem postawić sprawę jasno i
powiedziałem:

Proszę powiedzieć mi wyraźnie: czy chcesz? Nie, Benaczehina nie

dawała wyraźnej odpowiedzi.

Dlaczego nie miałabym chcieć?! ― uśmiechnęła się do mnie i dodała z

drwiącą kokieterią: ― Jesteś taki wysoki, wielki vazaha!

Wzruszyłem ramionami. Po chwili Benaczehina odezwała się zmienionym,

background image

niemal gniewnym głosem:

Dlaczego dałeś jej większe lusterko?

Komu?

Jej, Velomody!

Dlaczego je dałem? Bo była odważna i nie uciekała jak ty. Ale tobie

mogę dać jeszcze większe.

Benaczehina przeszła w zaczepny ton:

Czy ona ci się podoba? Czy chcesz ją? Naśladowałem jej ton:

Dlaczego nie miałbym jej chcieć?

Widać było, że Benaczehinę ogarniało rozdrażnienie. Wybuchła z

lekceważącym przekąsem:

Smarkula! Uczy się po francusku! Zachciewa jej się!

Zachciewa się ― czego? Wyjazdu do Maroantsetry?

Akurat: wyjazdu do Maroantsetry!! ― uniosła się Benaczehina z pasją.

Dlaczegos taka podniecona? Gdzie jest Velomody? Czy przyszła na

zabawę?

Nie wiem.

Po chwili rzekłem do niej:

Słuchaj, Benaczehino! Gdy skończymy ten taniec, przyjdź i siądź koło

mnie.

Dobrze, jak chcesz ― ucięła krótko.

Niestety, tańczyliśmy ową malgaską polkę, którą niech dunder świśnie:

nogi nasze nie chciały się jakoś pogodzić i wdrożyć w wspólny takt. Kilku
brązowych młodzieńców, stojących pod ścianą, zaśmiewało się złośliwie i rzucało
uszczypliwe słówka. Dziewczyna nagle obraziła się na mnie i odeszła zła i
upokorzona. Pech! Hintino, gach z sąsiedniej wsi, wypił wiele rumu, robił zucha i
coraz otwarciej zalecał się do żony szefa kantonu. Starszyzna potępiała jego
zachowanie, jednak równocześnie kpiła sobie cichaczem z niefortunnego męża.
Tymczasem mąż, Rajaona, bynajmniej nie okazywał zakłopotania, lecz
przeciwnie, sam obrzucał drwiącym uśmiechem starszyznę. Potem tłumaczył mi
na uboczu swój dobry humor:

Hintino to skończony dureń! To ja go oszukuję, eee!

Jak to? Pan ― jego?

Kiep nie wie, że moja żona jest w ciąży od dwóch miesięcy!...

Więc Rajaona był panem sytuacji, zacierał ręce, pozwalał na wszystko

galopantowi.

Około północy nastrój się zmienił, gdy przybyło ze wsi dwóch grajków z

akordeonem i gramofon usunięto w kąt. Zdobywała salę i panowała teraz już
niepodzielnie jedna jedyna melodia, grana wciąż w kółko, monotonna i straszliwie
prosta, a jednak przejmująca do głębi. Był to staromalgaski rytm. Składał się z
trzech części: ponurej, niskiej, przeciągłej nuty; potem ― kilku wesołych,
skocznych, wysokich dźwięków, potem ― długotrwałej ciszy. Rzekłbyś,
skradający się wróg; najpierw głęboko nabiera oddechu, szybko skacze naprzód

background image

kilka kroków i następnie w ciszy nasłuchuje, by znów nabrać oddechu przed
nowym skokiem.

Kilka miesięcy temu słyszałem tę samą melodię i wtedy wydawało mi się,

ż

e to instynkt Malgaszów bronił się przed obcą cywilizacją. Dziś w szkółce

Ambinanitela o takiej obronie nie było mowy, natomiast działa się inna rzecz:
niesamowita melodia wyrzucała nas, dwóch białych ludzi, jak gdyby poza nawias
zabawy, rozrywała łączność między nami a tańczącymi,- unicestwiała naszą
obecność. Już nawet w tym brązowym tłumie przestaliśmy być obcym, rażącym
ciałem; staliśmy się po prostu niczym.

W ciemnych kątach, wśród stłoczonej gromady, rodziły się żarty i słychać

było chichoty. Zabawa zmieniła się od dawna w namiętny zgiełk. Im więcej
młodzież się śmiała, tym żywiej oczy jej gorzały. Niestety, ich śmiech to były
drwiny i to my byliśmy ich przedmiotem. Wśród ciżby szukałem oczyma
Velomody, ciekawy, jak skromna dziewczyna się zachowywała i czy równie
ochoczo tańczyła jak jej rówieśniczki. Lecz nigdzie nie znajdowałem jej.

Bogdan Kreczmer poprosił jakąś dziewczynę do tańca. Ni stąd, ni zowąd

wywołał wybuch przerażenia u niej. Dziewczyna zerwała się jak oparzona,
krzyknęła: „fadi” i w popłochu wyskoczyła przez parterowe okno. Fadi znaczy:
zakazany, święty albo ― przeklęty. Dziewczyna była głupia, a jednak
przestrachem swym zaraziła innych i nagle zły duch powiał przez salę. Otoczyły
nas nieufne, przelękłe oczy. Stało się duszno i nieznośnie. Wyszliśmy co prędzej
na dwór.

Księżyc wzbił się tymczasem wysoko na niebo i w poświacie, zalewającej

dziedziniec szkolny, połyskiwał biały, jaskrawy kwiat. Przy księżycu rozkwitł
jeszcze okazalej i jeszcze wypiękniał; nic w tym dziwnego: ich „kwiat kochania”.

Przed kwiatem spostrzegłem dwie postacie, jak gdyby w niego wpatrzone.

Speszony naszą obecnością mężczyzna chwycił dziewczynę rękę i porwał ją w
cień, między palmy kokosowe. Stamtąd doszedł urywany śmiech. Po głosie
poznałem Benaczehinę.

Nagle oni wszyscy wydali mi się również jak kwiaty, jakiekolwiek kwiaty.

Na pewno wonne, barwne i piękne, lecz przy tym uporczywie zazdrosne o swą
roślinną tajemnicę. Obcy człowiek mógł podziwiać ich powaby, mógł dotykać ich
kształtów i odurzać się ich zapachem, lecz dalej nie zabrnął. Nie mógł wniknąć do
duszy kwiatów. Nie dopuściły go do siebie. On pozostawał na zewnątrz, w obcym
ś

wiecie.

Nagle poczuliśmy się beznadziejnie samotni, Bogdan i ja. Smutni

wracaliśmy do domu. Rozkrzyczana dokoła noc, oszalałe świerszcze, gorące
zapachy, podniecające gwiazdy i namiętne ćmy, buchające nam w twarz ―
wszystko to na nic: milczeliśmy. Dziś nie dla nas był ich dziwny, nocny kwiat.

19. Naród Howów

background image

W

ójt Rajaona, pochodzący ze szczepu Howasów, i nauczyciel Ramaso ze

szczepu Betsimisaraków często zaglądali do mej chaty. Obydwaj Malgasze
pobierali te same nauki w szkole im. Le Myre de Vilers w Tananariwie, obydwaj
byli ludźmi, którzy odziedziczyli podobne do siebie obyczaje i pierwotne
wierzenia, obydwaj władali prawie tym samym językiem krajowym, a jednak jaka
między nimi różnica: Howas miał skórę jasnooliwkową, Betsimisarak
ciemnobrązową. Howas miał typowe południowoazjatyckie rysy twarzy o
wypukłych kościach policzkowych i bystre oczy, był władczy, chełpliwy i łatwo
obrażający się, Natomiast Betsimisarak swym wyglądem zdradzał pochodzenie z
wysp indonezyjskich, może nawet z Melanezji, miał łagodny, miękki wyraz
twarzy południowych wyspiarzy, a w obejściu był raczej nieśmiały. Widok tych
dwóch ludzi mimo woli naprowadzał myśl na niezbadane dotychczas tajemnice
pochodzenia Malgaszów i dalej: na tajemnicę powstania samego Madagaskaru i
jego niezwykłej przyrody.

Geologowie przypuszczali, że ongiś na południowej półkuli istniał jeden

nieprzerwany kontynent, łączący dzisiejszą Brazylię z Australią poprzez Afrykę,
Madagaskar, południową Azję i Indonezję. Z biegiem czasu części owej
Gondwany, jak nazwano ten ląd, zaczęły zapadać się w morze tworząc dzisiejszy
Ocean Indyjski i południowy Atlantyk. Jedna z najwcześniejszych przerw,
stanowiąca dzisiejszy Kanał Mozambicki, powstała w okresie, poprzedzającym
najście na Afrykę wielkich ssaków z puszcz i stepów azjatyckich, i tym tłumaczył
się brak na Madagaskarze zwierząt tak typowych dla pobliskiej Afryki: słoni,
lwów, antylop, gazel, żyraf i tym podobnych.

Pozostały ląd indo-madagaskarski, zwany Lemurią, w późniejszym okresie

zaczął się także kruszyć wyodrębniając wyspę Madagaskar. Na skutek tych
kosmicznych kataklizmów Madagaskar posiada bardzo specjalny świat roślinny i
zwierzęcy. Trzy czwarte gatunków roślinności jest endemicznych, czyli
właściwych tylko dla tej wyspy, i to samo można powiedzieć o faunie.
Madagaskar stanowi jak gdyby mały odrębny kontynent. Wśród jego zwierząt
uderza wielka ilość gatunków z rodziny lemurów oraz kameleonów, których
dalecy i nieliczni krewni żyją w południowej Azji i na wyspach Indonezji.

Przypuszcza się, że pierwotnie Madagaskar nie posiadał żadnej ludności, a

dzisiejsi Malgasze byli potomkami żeglarzy, którzy przybywali w różnych
okresach zza morza. Przybywali ze wschodu, z wysp indooceanicznych. Stamtąd
wiały potężne wiatry i płynęły prądy morskie. Madagaskar był ostatnią wysuniętą
na zachód placówką, zamieszkałą przez ludy indooceaniczne.

Ż

eglarze ci musieli należeć do różnych ras, byli to niezawodnie Malajowie

i Melanezyjczycy. Chociaż wszystko to spływało na wielką wyspę z różnych stron
i ze szczepów o różnym języku, na Madagaskarze panuje obecnie ― rzecz dla

background image

etnologów zagadkowa ― jeden podstawowy język, o różnych tylko dialektach.
Jedynie szczep Sakalawów, zajmujący zachodnie wybrzeże wyspy, jest wyraźnie
zmieszany z afrykańskim elementem murzyńskim, ale i on posiada język
malgaski, wspólny dla wszystkich.

Przybywali na wyspę również najeźdźcy z bliższych okolic, Hindusi,

Persowie, Arabowie, którzy narzucając się ludności autochtonicznej jako panujące
warstwy, sami nieliczni, z czasem z nią się zlewali. W ten sposób powstawały
malgaskie szczepy, których dzisiaj jest blisko dwadzieścia. Przeszło półmilionowy
szczep Betsimisaraków kształtował się i ustalał dopiero w XVIII i na początku
XIX wieku.

Niezawodnie najciekawszymi przybyszami, którzy nabrali największego

znaczenia wśród krajowców, była grupa Malajów, przybyła na wyspę
prawdopodobnie w ostatnim okresie średnich wieków naszej ery, a więc na krótko
przed pojawieniem się pierwszych Europejczyków. Po stosunkowo niedługim
pobycie w nizinach przymorskich ludzie ci, Howasi, wdarli się w głąb wyspy i
osiedli na ryżowiskach krainy Imerina, dokoła dzisiejszej stolicy Tananariwy.
Pracowici i ambitni, szybko mnożyli się wypierając sąsiadów i tworząc lilipucie
państewka rodowe. Okres ich właściwego rozkwitu rozpoczął się pod koniec
XVIII wieku, kiedy król Andrianimpoinimerina zespolił poszczególne rody w
jeden naród. Król ten, o niezwykłej mądrości i niespożytej energii, obdarzył swych
poddanych prawem tak rozumnym, że częściowo przyjęli je w sto lat później
Francuzi, a państwu swemu dał tak twórczy rozpęd, że przez wiek cały stale się
rozwijało opanowując większą część Madagaskaru.

Królestwo to było typowym państwem o rządach despotycznych i opierało

się z jednej strony na ujarzmianiu podbitych szczepów przez Howasów, a z drugiej
strony na trzymaniu w ryzach wszystkich mas ludowych, więc także i własnego
szczepu, przez koła panujące. Zwycięski naród dzielił się na trzy zasadnicze
warstwy: Andrianów, czyli szlachtę, Howasów, czyli szerokie masy ludzi
wolnych, i Andevo, czyli niewolników. Ponieważ Howasi byli najliczniejsi,
utarł się zwyczaj nazywania całego narodu ich mianem.

Madagaskar XIX wieku był terenem zaciekłej rywalizacji dwóch

zaborczych imperializmów: francuskiego i angielskiego. Jeden i drugi starały się
omotać królestwo madagaskarskie swymi wpływami i krążyły dokoła żeru jak
dwa warczące na siebie brytany. Przebiegłość dyplomatów malgaskich umiała
trzymać je z daleka tak długo, jak długo rywale gryźli się między sobą.

Ponieważ Francja stanowiła zawsze groźniejsze niebezpieczeństwo dla

niepodległości Madagaskaru, Howasi chętnie przyjmowali pomoc Anglików. Od
nich dostawali broń i instruktorów wojskowych, co umożliwiło Howasom
podbicie innych szczepów. Misjonarze angielscy stworzywszy dla nich alfabet
malgaski zakładali im szkoły, uczyli rzemiosł i oczywiście wprowadzali u nich
swą religię. Misjonarze ci rozpościerali nad państwem madagaskarskim
wyjątkowo baczną „opiekę”, a gdy w roku 1868 rząd w Tananariwie ogłosił
protestantyzm jako religię państwową, misjonarze dopięli swego celu. Anglia

background image

potrzebowała tylko sięgnąć mocniej, a Madagaskar padłby jej łupem. Lecz
ś

wiatowa sytuacja międzynarodowa nie sprzyjała temu, przeciwnie, w roku 1890

Anglia uznała za wskazane, by Francji dać wolną rękę na Madagaskarze, ku
przerażeniu Howasów na taką zdradę: od osiemdziesięciu lat niezłomnie wierzyli
w dobrą wolę i przyjaźń Anglików.

W sześć lat później Madagaskar po ciężkiej i kosztownej wyprawie

wojennej stał się kolonią Francji.

Upadek królestwa Madagaskaru był wynikiem rozkładu, jaki niosły ze sobą

rządy możnych Andrianów. Ich zgangrenowany ustrój opierał się na tyranii i
systemie rabunków, jakich dopuszczali się możni i dygnitarze na swych
poddanych. Cieniuchny pokost cywilizacji, nabytej przez półbarbarzyńców w
ostatnich dwóch, trzech pokoleniach, szedł w parze z zarozumiałością,
fanfaronadą, brakiem uczciwego patriotyzmu. Howasi mieli broni i amunicji pod
dostatkiem i liczne ― na papierze ― wojsko, lecz walczyć nie chcieli: gdzie
doganiały ich oddziały francuskie, tam Malgasze, po kilku pierwszych strzałach,
cofali się. Liczyli na cud, że Francuzów zniszczy „generał Tazo”. Tazo to malaria.
Niszczyła. Ale wystarczyło, by nieliczne, wycieńczone oddziały najeźdźców
dowlokły się do wzgórz Tananariwy i oddały kilka armatnich strzałów na Rovę,
królewski pałac, a cała nadymana potęga Andrianów rozsypała się w puch.

W kilka miesięcy później masy ludowe zerwały się do rozpaczliwej walki,

lecz już za późno. Francuzi, oparci o łańcuch silnych redut w całym kraju, utopili
powstanie w potokach krwi. Ambitny, pracowity, inteligentny naród Howasów po
stu latach chwały poczuł gorzkie jarzmo kolonialnej niewoli.

Madagaskar stał się natychmiast po zdobyciu przez Francję folwarkiem

wyzysku kapitalistycznego. Dla uruchomienia eksploatacji napływały z banków
francuskich liczne pożyczki na lichwiarski procent. Różne francuskie kompanie
handlowe, chciwe łupieskiego zysku, opadły wyspę i zaczęły zagarniać jej
bogactwa naturalne. Równocześnie zbiegła się czereda prywatnych kolonizatorów.
Powstawały kapitalistyczne plantacje kawy, wanilii, goździków i innych bogatych
kultur oraz kopalnie złota, grafitu, miki, kamieni półszlachetnych. Zakrojona na
wielką skalę eksploatacja szła na wyłączne dobro obcego kapitału i zaborców,
natomiast mało z niej korzyści mieli krajowcy, prawowici posiadacze ziemi i jej
bogactw. Przeciwnie, oni to dostarczać musieli swym panom taniej siły roboczej
za głodowym wynagrodzeniem.

Ażeby machina kolonialna sprawnie działała, administracja nie mogła obyć

się bez licznych malgaskich pomocników. Dostarczył ich pojętny naród
Howasów. Głównie dla nich utworzono szkoły w Tananariwie, dostarczające
kolonii kadr niższych urzędników administracyjnych tudzież malgaskich
półlekarzy, półdentystów, nauczycieli ludowych, księgowych, urzędników na
plantacjach i różnych rzemieślników.

Więc podczas gdy inne szczepy, wciąż pogrążone w pierwotnej ciemnocie,

nikłe czyniły postępy (np. między pierwszą a drugą wojną światową na
pięćdziesiąt pięć gospodarstw chłopskich przypadał tylko jeden pług), to w

background image

centralnym szczepie Howasów Francuzi stworzyli grupę inteligencji i
półinteligencji, rekrutującą się z drobnego mieszczaństwa. Ponieważ grupa ta im
zawdzięczała swe uprzywilejowane stanowisko, zaborcy wierzyli, że jest im
wiernie oddana.

Oto szef kantonu, Rajaona. Może on wyjaśni mi niektóre wątpliwości? Był

przecież Howasem i administracji kolonialnej zawdzięczał swe wykształcenie i
stanowisko. Administracja przysłała go do odległego kraju antanambalańskiego,
by w jej imieniu on, Howas, dzierżył w swym kantonie nieograniczoną niemal
władzę nad Betsimisarakami. Więc jaki był stopień jego wierności wobec
Francuzów? Rajaona często do nas zaglądał i wywiązała się między nami pewna
zażyłość; starałem się go wybadać. Ale Rajaona był czujny. Odpowiadał
okrągłymi frazesami o wdzięczności i postępie, a gdy przypierałem go trochę do
ś

ciany, nabierał wody do ust.

Chytrek przywoływał do mej chaty Bezazę, który był Betsimisarakiern i

głową rodu Cyjandru, a w Ambinanitelo piastował urząd mpiadidy, czyli sołtysa.
Obydwaj karmili mnie różnymi szczegółami o swoim urzędowaniu, o pobieraniu
podatków, o wysyłaniu ludzi do przymusowej pracy, lecz ich osobisty, istotny
stosunek do spraw politycznych pozostawał dla mnie tajemnicą.

Gdy przy tej rozmowie zachodziła obawa, że mógłbym zbytnio pokumać

się z Bezazą, przebiegły Rajaona poprosił mnie, żebym pokazał im album moich
zdjęć, dokonanych na Madagaskarze. Rajaona już je przeglądał. Wszystko im się
podobało, ale jedna strona albumu wywołała popłoch Bezazy. Były tam fotografie
kameleona o dziwacznym kształcie głowy, jak gdyby uzbrojonej w kołpak.

Wygląda prawie jak rantutru ― mówił Rajaona powoli, niedbałym

głosem.

Rantutru to, jak wiadomo, okropny demon leśny w postaci kameleona i

postrach mieszkańców Ambinanitela. Sam widok fotografii napawał zabobonnego
Bezazę przerażeniem. Niebawem sołtys opuszczał moją chatę, bardziej wobec
mnie nieufny niż dotychczas.

Francuz Grandidier, autor wielotomowego dzieła o Madagaskarze, tak

skrajnie wyraził się o Howasach: „Uprzejmi i uprzedzający, inteligentni, pracowici
i oszczędni, ale obłudni, samolubni i okrutni”. Grandidier pisał to w okresie, gdy
główną zaporą na drodze do zagarnięcia przez Francję Madagaskaru było państwo
Howasów.

20. Góra Beniowskiego

W

Ambinanitelo ― tak samo jak w innych wioskach Madagaskaru, jak

background image

we wszystkich prawie wioskach na kuli ziemskiej ― przez długie dni nie działo
się nic nadzwyczajnego, senne życie sączyło się niemrawo wśród ryżowych pól,
trzcinowych chat i żaru słońca, aż oto nagle sprzed którejś chałupy rozległy się
dzikie, okropne krzyki i wstrząsnęły doliną. Myśleliśmy: zabijają kogoś!
Pędziliśmy na ratunek.

Od dwóch tygodni stary Tamasu, pochodzący z Wysp Komorskich między

Madagaskarem a Afryką, leżał beznadziejnie chory i gorączkował. Teraz wywlókł
go brutalnie z łoża i znęcał się nad nim rozbestwiony Makoa Berandro, potomek
dawnych afrykańskich niewolników. Jakkolwiek Tamasu i Berandro byli
pochodzenia obcego, dawno już mieszkańcy Ambinanitela uważali ich za swoich.
Obydwaj ustosunkowali się do nas przychylnie i należeli do gości odwiedzających
mnie dla pogawędki.

Dziś nie poznałem statecznego zazwyczaj i rozumnego Berandry. Oszalał.

Chorego Tamasu ciągnął za nogi po ziemi, wymyślał mu od psów, szarpał jego
ciało, kopał i zachłystywał się szyderczym śmiechem. I nie poznałem również
łagodnych mieszkańców wsi: wszyscy patrzyli na pastwienie z tępym spokojem,
nieledwie z uśmiechem. Nikt nie wkraczał, nikt nie bronił. Malgaska wieś
zaskakiwała mnie nowym, zagadkowym obliczem.

Dokąd go wleczesz, Berandro? Stójże! ― wołałem oburzony.

Lecz na to, najniespodziewaniej, okrutnika wziął w obronę sam

sponiewierany Tamasu. Błagał mnie zdyszanym głosem:

O vazaho, nie przeszkadzaj mu! Puść nas, puść!

Także mieszkańcy wsi, obecni przy tym, dawali mi rękoma znaki, żebym

nie mieszał się do chryi. Więc zły Berandro dalej wlókł gorączkującego do
pobliskiej rzeki i strącił go do wody. Wieś przyjęła to z ulgą, gorzej: cieszyła się.
Berandro rzucał na chorego jeszcze jakieś wymyślne obelgi i odszedł zadowolony
jak ktoś, kto spełnił swój obowiązek. Powoli rwetes ustawał, ludzie się uspokajali,
a rodzina wreszcie zajęła się chorym i wyciągnęła go z wody. Dziwne to zajście
skończyło się jeszcze dziwniej: chory Tamasu wbrew moim obawom nie umarł,
lecz przeciwnie, powrócił szybko do zdrowia i już po kilku dniach spotkałem go
spacerującego po osiedlu. Czary? Czary i nie czary, natomiast straszliwa potęga
wiary w stare, niezwykłe podanie. W jego dzieje wtajemniczył mnie później sam
Berandro, znowu jak dawniej spokojny, miły, rozważny mieszkaniec cichej wsi.

Od niepamiętnych czasów mieszkały na Wyspach Komorskich oprócz

Arabów dwa szczepy: właściwi Komorczycy, lud podobny do madagaskarskich
Malgaszów, i Makoa, Murzyni pochodzenia afrykańskiego. Ciemnoskórzy Makoa
odznaczali się zawsze sprytem i słynęli jako czarownicy i zaklinacze. Toteż gdy
liczni piraci zaczęli napływać zza morza i grabić bogactwa Komorów,
Komorczycy szukali pomocy u czarowników Makoa. Tychże czary odnosiły w
istocie zdumiewający skutek: choroby dziesiątkowały napastników a burze
rozbijały do szczętu ich łodzie.

Niestety, czary to kosztowna rzecz, a czarowników trzeba hojnie

wynagradzać. Gdy zubożali Komorczycy nie mieli czym wywiązać się ze swych

background image

przyrzeczeń, stanęła między nimi a szczepem Makoa taka uroczysta umowa,
ważna po wsze czasy i na wsze pokolenia: kiedykolwiek któryś Makoa zechce,
może bez sprzeciwu zabrać każdemu napotkanemu Komorczykowi część jego
mienia, więc kurę, świnię, krowę, nawet dziecko, i może mu również wymyślać i
zadawać razy. Chociaż wiele pokoleń od tego czasu minęło, Komorczycy do dziś
dnia szanowali tę umowę, nawet tu na Madagaskarze, bo wiedzieli, że tkwiła w
ś

więtej woli ojców jakaś potężna, ukryta siła: obity i splugawiony przez Makoę

chory Komorczyk nie umierał, lecz zawsze powracał do zdrowia.

Więc rozumiesz, vazaho ― kończył Berandro swe opowiadanie ―

Tamasu pochodzi od Komorczyków, ja od Makoa. Sponiewierałem chorego
Tamasu i było to jak silne lekarstwo: Tamasu wyzdrowiał. Dlatego czcimy wolę
ojców, pamiętamy pieczołowicie każdy szczegół ich dziejów.

A czy wiesz ― spytałem znienacka Berandry ― jacy to byli ongiś

wrogowie, którzy tak okrutnie nawiedzali wasze Wyspy Komorskie?

Berandro się zasępił: nie, tego nie wiedział.

Wspomniałeś ― mówiłem ― że burze roznosiły łodzie napastników.

Tak opowiadał mi mój pradziadek, gdy byłem jeszcze chłopcem.

Więc były to łodzie, a nie wielkie statki, i z pewnością liczne łodzie.

Nie inaczej.

I rzeczywiście nie wiesz, kto wtedy często napadał na Komory?

Berandro był żywą księgą dawnych dziejów, lecz tego nie wiedział. I

również nie wiedział mój stary przyjaciel Dżinarivelo, znawca dziejów szczepu
Betsimisaraków. A on przecież powinien był wiedzieć: byli to jego przodkowie,
wojownicy Betsimisarakowie, i oni to urządzali łupieskie wyprawy na Wyspy
Komorskie. Działo się to w czasie od końca XVIII wieku aż do roku 1816. Prawie
co rok wyruszały na morze malgaskie pirogi. Począwszy od Tamatawy zbierały
wszędzie po drodze wojowników i wzdłuż wybrzeży Madagaskaru płynęły
najpierw na północ, potem na brzeg zachodni, skąd przy korzystnych wiatrach
przerzucały się na Komory. Były to wyprawy pełne zuchwałego bohaterstwa i
uchwały, zdobywały wiele łupu, ponosiły także klęski, doznawały burz i moru,
lecz właściwy kres położyło im dopiero zjednoczenie trzech potęg: Anglii, sułtana
Zanzibaru i króla Radamy w Tananariwie.

Skąd to wszystko wiesz? ― pytali mnie zdziwieni Berandro i

Dżinarivelo.

Wyczytałem to w książkach w Tananariwie. Lecz księgi te zawierają

jeszcze ciekawsze wieści: nie byłoby zuchwałych wypraw Betsimisaraków, nie
byłoby zatem biedy Komorów ani dziwnej umowy między Komorczykami a
Makoa, ani twej, Berandro, magicznej mocy uzdrawiania, gdyby nie jeden wielki
mąż i wojownik, ten sam, o którym wyście tak haniebnie zapomnieli, a który na
tej tu górze założył swój Fort Augusta, słowem, gdyby nie było ojca wszystkich
tych wydarzeń ― Beniowskiego.

Trudno było opisać napięcie, z jakim mych słów, rozmyślnie mówionych

uroczystym tonem, słuchali dwaj brązowi przyjaciele: po raz pierwszy czuli z

background image

niepokojem, że nie znali dostatecznie dziejów własnego narodu i że mogli utracić
mir wśród swoich.

Mów nam dokładniej o Beniowskim! ― prosili.

Gdy Beniowski przyjechał po raz drugi na Madagaskar, tym razem już

jako ampansakabe, król Malgaszów, wylądował wraz ze swymi przyjaciółmi na
północnozachodnim wybrzeżu wyspy. Lecz w nocy po wylądowaniu doznał
sromotnej zdrady: kapitan jego statku podniósł cichaczem kotwicę i uciekł na
zachód, w stronę Komorów. Beniowski wysłał pośpiesznie na pirodze dwóch
białych towarzyszy z kilkunastoma Malgaszami do swego przyjaciela, sułtana
Anjouanu na Komorach, z prośbą o zatrzymanie uciekiniera, lecz pościg przyszedł
za późno. Statek już odpłynął. Natomiast Malgasze, biorący udział w pościgu, po
raz pierwszy ujrzeli Wyspy Komorskie i zdumieli się ich bogactwem, a gdy
wrócili na Madagaskar, opowiadania ich wzbudziły wielkie podniecenie i żądzę
grabieży. Tak więc Beniowski, mimo swej woli, wskazał Malgaszom drogę na
Komory i po jego rychłej śmierci rozpoczęły się owe osławione wyprawy,
trwające trzydzieści lat. Bez Beniowskiego nie byłoby tych wypraw ani ich
dalszych, brzemiennych skutków.

Dwaj starcy słuchali mnie z rosnącym przejęciem. W ich głowach szumiało

i kotłowało. Przeszłość rozszerzała się cudownie, ich własna, malgaska przeszłość.
W jej mrokach, obok cieni ich własnych przodków, zamajaczyły nagle zarysy
jakiegoś mocnego człowieka, już nie obcego, i już nie obojętnego, skoro
przemożnym wpływem sięgał do dnia dzisiejszego i wkraczał w ich wewnętrzne,
osobiste życie i w ich obecne obyczaje.

Mówisz, vazaho, że był naszym ampansakabe i że miał warownię na tej

pobliskiej górze?

Tejże nocy zapukali do mej chaty i zbudzili mnie ze snu Berandro i

Dżinarivelo. Za nimi stali Manahitsara i Tamasu. Przychodzili z tajemniczą miną i
z ważną nowiną. Żądali, bym przyjrzał się dokładnie górze Ambihimitsingo,
nazwanej kiedyś przeze mnie górą Beniowskiego. Patrzyłem, lecz nic osobliwego
nie widziałem: jak co noc, ciemna, wysoka bryła wyłaniała się sponad nizinnych
mgieł, a przy blasku gwiazd występowały na górze, jak zwykle, czarne plamy
drzew.

Tam na szczycie widzimy ducha Beniowskiego! ― szeptali przybysze

wzruszonym głosem.

Badałem ich twarze, czy mili przyjaciele nie kpili sobie ze mnie, i

uśmiechnąłem się:

Ja widzę tylko mgłę i ładną plantację goździków!

Lecz źle się wybrałem. Spotkał mnie karcący wzrok, bolesny uścisk

ramienia, surowe warknięcie:

Panie, nie śmiej się z naszych duchów!

Z waszych duchów? Z waszych.?! Nie, już się nie śmiałem. I nagle

doceniłem całą wagę tej chwili, ważnej i dla nas, dwóch gości, i dla Ambinanitela.

Lecz któż, o Berandro, o Dżinarivelo, któż pojmie tajemniczą zawiłość

background image

losu? Duch Beniowskiego na górze: poprzez krzyk chorego Tamasu, poprzez
dziwactwo starego obyczaju i kapryśny węzeł dawnych dziejów malgaskich
wszedł oto niespodziewanie do zacisznej doliny Ambinanitelo ktoś żywy, potężny,
podniecający, burzący wasz spokój, a jednak przyjazny ― duch Beniowskiego.

21. „Nie, ciszy tu nie ma!”

W

tych dniach zjawiła się w Ambinanitelo jeszcze jedna niezwykła i

niepokojąca istota, nie duch, lecz człowiek: lekarz Ranakombe. Dziarski, pełen
ż

ycia, trzydziestoparoletni Howas o niskiej, lecz dobrze zbudowanej postaci i

okrągłym obliczu. Cerę miał brązową, znacznie ciemniejszą niż bladooliwkowy
Rajaona, a twarz żywą i ładną, w przeciwieństwie do brzydoty swego ziomka.
Przystojny, rozmowny, ujmujący Malgasz. Należał do kolonialnej służby zdrowia
i przybywał na kilka dni do naszej wsi na inspekcję sanitarną.

Tak samo jak wójt Rajaona i nauczyciel Ramaso uczęszczał do szkoły

imienia Le Myre de Vilers w Tananariwie, tylko że kończył wydział medyczny,
gdzie posiadł naukę ogólnej higieny i umiejętność leczenia pospolitszych na
Madagaskarze chorób.

Ranakombe zamieszkał u Rajaony, którego był kolegą szkolnym i

przyjacielem. Obydwaj złożyli mi wizytę i oczywiście wywiązała się ożywiona
rozmowa przy kieliszku rumu. Po chwili Rajaona poprosił mnie, żebym pokazał
jego przyjacielowi album z fotografiami madagaskarskimi.

Chętnie ― powiedziałem i wymownie wpatrując się w twarz Rajaony

dodałem: ― Tylko proszę was, drogi szefie kantonu, bez chytrych psikusów.

Jakich psikusów? ― spytał Rajaona z głupia frant.

Tych z kameleonem i Bezazą.

Widząc zmieszanie Rajaony obróciłem wszystko w żart, a wójt zapewniał:

Ranakombe to nie Bezaza.

Ale w albumie znajdziecie może innego demona, który was przerazi?

Ż

art żartem, a jednak znaleźli coś uchybiającego. Wśród sfotografowanych

typów malgaskich była młoda dziewczyna, Howaska o zmysłowej twarzy, zalotnie
uśmiechająca się do obiektywu. Wójt i lekarz poczuli się dotknięci w swej dumie
narodowej, że sfotografowałem ich rodaczkę z tak nieprzyzwoitym w ich
mniemaniu, wyzywającym wyrazem twarzy.

Jeszcze będziecie na świecie głosili, że jesteśmy nierządni i bezwstydni

robili mi wymówki.

Jak możecie tak sądzić?! Jesteście przewrażliwieni do niemożliwości!

beształem ich przyjaźnie. ― Sami się ośmieszacie, a to, jak wiecie, wasz wróg

background image

numer pierwszy.

Przyznali, że tak jest, i oglądanie fotografii odbywało się już bez

wypadków.

Ranakombe miał szeroki i otwarty umysł i był mniej powściągliwy niż wójt

Rajaona: w ramach malgaskiej przezorności jakiś porywczy temperament
narodowego radykała. Ponieważ byłem podróżnikiem, a więc człowiekiem w
zasadzie nieszkodliwym, młody lekarz nie ukrywał przede mną swych poglądów
ani swej namiętności do politykowania.

Czy Włosi chcą jeszcze kupić Madagaskar od Francuzów? - pytał się.

Nic nie wiedziałem o takich zamiarach, więc lekarz tłumaczył mi, że

angielski tygodnik „Sunday Express” puścił z całą powagą wiadomość, jakoby
Francja chciała sprzedać Włochom Madagaskar za cenę 75 milionów funtów.

Niezła suma! ― stwierdziłem.

I niezły humbug ― dodał Ranakombe.

Lekarz znał dość dokładnie sprawę zainteresowania się Madagaskarem

pewnych kół reakcyjnych w niektórych europejskich państwach i słyszał o ich
niedowarzonych planach wysłania na tę wyspę olbrzymiej ilości osadników *.
Jednomyślnie stwierdziliśmy, że to wierutna bzdura. Ostatnie słowa słyszał
wchodzący nauczyciel Ramaso, którego również zaprosiłem do siebie,

Mówicie: bzdura? ― podchwycił. ― To, co na zewnątrz wydaje się

głupią i naiwną bzdurą, najczęściej trąci ukrytym łotrostwem grandziarzy
imperialistycznych...

Jak zwykle, byłem najwięcej ciekawy tego, jak ci trzej, a zwłaszcza lekarz

Ranakombe, myśleli o przyszłości Madagaskaru i jaki był ich stosunek do
obecnych władz kolonialnych. Niebezpieczny temat, bo nawet rozmowny lekarz
starał się trzymać język za zębami i odpowiadał tylko historycznym porównaniem:

Jaki jest nasz stosunek do władz kolonialnych? A jaki był stosunek

Polaków do swych zaborców w XIX wieku?

Jaki był? Dawaliśmy wyraz naszym poglądom codziennie, w prasie, w

rozmowach, w manifestacjach, a co pokolenie wywoływaliśmy zbrojne
powstania... U was raczej cisza.

Cisza?! ― odezwali się przeciągłym głosem naraz obydwaj, Rajaona i

Ranakombe. Byli przejęci, byli podnieceni. Lekarz wstał i przechadzał się po
chacie tam i z powrotem.

Jeśli się nie mylę ― podjął wójt Rajaona ― to znacie, vazaho, nieźle

historię państwa Howasów w XIX wieku. Przecież co najbardziej wyróżnia się w
owych czasach, to rozpaczliwa obrona naszej niezawisłości przed obcą inwazją.
Opór wszedł nam w kości, stał się manią. Dwa razy odpieraliśmy zbrojną ręką
najazdy: w 1830 roku klęskę zadaliśmy Francuzom na wschodnim wybrzeżu
wyspy, a w 1845 roku nawet zjednoczonym wojskom francusko-angielskim,
które wylądowały w Tamatawie. Tego tak łatwo się nie zapomina.

A pół wieku później, w decydującej chwili dziejowej, poddanie się

Francuzom niemal bez strzału?

background image

Słusznie! ― przyznał wójt. ― To czarna plama naszej historii.

Królestwo Madagaskaru było schorzałe. Rządy szlachty Andrianów doprowadziły
je do ruiny.

Z upadkiem królestwa ― wtrącił Ranakombe ― skończyła się rola

dziejowa Andrianów raz na zawsze. Francuzi zniszczyli ich i wszystko, co miało
dotychczas jakąś wagę. Od tego czasu rodzi się w naszym społeczeństwie i z
każdym rokiem nabiera siły nowy stan, średni, nowoczesne, patriotyczne
mieszczaństwo, oparte o demokrację, którego przedstawicielami my jesteśmy...

A czy teraz wy, mieszczaństwo howaskie, nie idziecie całkowicie na

pasku administracji kolonialnej?

Mój zaczepny ton wprawił ich w zakłopotanie. Nastało milczenie. Obydwaj

byli urzędnikami tejże administracji, więc ważyli w myślach, jak by
odpowiedzieć.

Ma pan wiele racji, vazaho! ― przyświadczył Ranakombe. ― Idziemy

na pasku, bo inaczej nie mielibyśmy żadnego dostępu do oświaty i rozwoju. My,
ludy kolonialne, jesteśmy odcięci od świata i zależni we wszystkim od państw
kolonialnych.

Nawet w swym sumieniu i w ugodowych poglądach politycznych? ―

spytałem z nieukrywaną ironią.

Wybaczcie, vazaho, ale nie wie pan, jakie nurty mogą kryć się pod

powierzchnią pozorów, narzuconą nam przez obcych.

Jakie nurty?

Lecz Ranakombe nie doszedł do głosu. Wójt Rajaona zerwał się

gwałtownie z siedzenia i pobiegł do wejścia chaty.

Babakuty się odezwały! ― stwierdził podnosząc rękę i nasłuchując. ―

Słyszycie?

Od skraju puszczy, oddalonej o jakie tysiąc kroków od mej chaty,

usłyszeliśmy przeciągłe, żałosne wycie lemurów. W przedwieczornym powietrzu
leśne odgłosy wyraźnie roznosiły się poprzez pola ryżowe po całej dolinie.

Często o tej porze wyją ― oświadczyłem, niezbyt przejęty odkryciem

wójta.

Rajaona chcąc usprawiedliwić nagłe przerwanie wątku rozmowy tłumaczył

mi:

Babakuty w naszych legendach odgrywają ogromną rolę. Musicie

koniecznie spisać sobie te opowieści...

Chętnie je spiszę, ale... przy innej sposobności ― zbyłem go i starałem

się nie widzieć ostrzegawczych spojrzeń, jakie Rajaona ukradkiem rzucał
lekarzowi.

Jednak przezornemu wójtowi nie udało się skierować rozmowy na inny tor.

Wróciliśmy do poprzedniego tematu. Lekarz Ranakombe, ostrzeżony, ale i
przejęty zagadnieniem, nie dał za wygraną:

Mówicie, że u nas cisza? Czy pozwolicie, vazaho, że panu podam kilka

faktów z naszej historii, zadających kłam tej rzekomej ciszy?

background image

Czy faktów z ostatniego okresu ― kolonialnego?

Tak jest.

Bardzom ciekaw.

Więc słuchajcie. W kilka miesięcy po niesławnej kapitulacji w roku

1895 tysiące Howasów powstało przeciw francuskim wojskom. Owi partyzanci,
fahavalo, których Francuzi naturalnie określali jako bandytów, byli szczerymi
patriotami i najeźdźcom dali się mocno we znaki. Z trudem wojska francuskie
stłumiły to powstanie, popełniając okrucieństwa i puszczając z dymem trzysta z
górą wsi. Trzysta wsi ― na naród liczący niespełna milion ludzi ― to wymowny
dowód oporu, jaki Howasi stawiali.

Ranakombe zapalił papierosa, przy czym lekko drżały mu ręce.

W kilka lat później ― ciągnął ― w pierwszych latach naszego wieku,

powstało całe południe Madagaskaru. W tym buncie połączyły się wszystkie
południowe szczepy dotychczas między sobą skłócone: Tanala, Bara, Antanosy,
Antandroj, Mahafaly. Walki trwały całe lata, zanim Francuzi opanowali
sytuację...

Ale to nie byli Howasi.

Nie Howasi, lecz tak samo Malgasze. Jest właśnie znamienne, że i oni,

ci na południu, wystąpili przeciw obcemu panowaniu. Idźmy dalej. Podczas wojny
ś

wiatowej ** powstał wśród Howąsów tajny związek Vy-Vato-Sakelila, co znaczy

„zahartowani jak żelazo i skała”. Należały do niego tysiące spiskowców, głównie
ze sfer mieszczańskich, a więc nauczyciele, pastorzy, lekarze, urzędnicy kolonialni
i prywatni, nawet uczniowie szkolni, a celem sprzysiężenia było wypędzenie z
wyspy wszystkich kolonizatorów. Na skutek donosu Francuzi wykryli spisek w
ostatniej chwili przed wybuchem powstania. Tym razem obawiali się zabijać
patriotów, bo była wojna światowa i Francja potrzebowała rekruta malgaskiego.
Więc tylko kilkudziesięciu dowódców skazano na wieloletnie lub dożywotnie
więzienie, a kilkuset innych wydalono z wyspy. Inne wydarzenie: w maju 1929
roku trzy tysiące Howasów urządziło w Tananariwie demonstracyjny pochód pod
hasłem: „Precz z vazahami!” Demonstranci wtargnęli do pałacu gubernatora
generalnego i przez kilka godzin okupowali gmach, zanim oddziały policji i
wojska wygnały ich stamtąd. A jak jest dzisiaj, w obecnej chwili? Parę miesięcy
temu gubernator generalny Cayla miał znamienne przemówienie podczas obrad
Delegacji Gospodarczej Kolonii. Cayla ni mniej, ni więcej tylko z niepokojem
obwieścił o istnieniu wśród Malgaszów silnego wrzenia, jakiego Madagaskar od
wielu lat nie zaznał. Objawia się ono w formie biernego oporu wobec wszystkich
zarządzeń władz kolonialnych, zwłaszcza na polu gospodarczym. Między innymi
w okresie ostatnich zbiorów goździków na europejskich plantacjach okoliczni
Malgasze odmówili pomocy narażając właścicieli plantacji na katastrofalne straty.
--- Nie, vazaho! Obojętnie, pod jakim kątem widzenia chcecie spojrzeć na tę
wyspę, ciszy, o której mówiliście, tu nie ma.

Że Ranakombe nie mija się z prawdą ― odezwał się nauczyciel Ramaso

mogę i ja poświadczyć. Z wiarogodnego źródła dostałem w tych dniach

background image

wiadomości, że w okręgu Antalaha, oddalonym od nas o jakie sto kilometrów, na
tamtejszych plantacjach wanilii powstały zamieszki. Zatarg między robotnikami a
francuskimi plantatorami doprowadził już do wielu aresztowań, co jeszcze
bardziej wzburza ludność.

Nie! ― namiętnie powtórzył Ranakombe. ― Ciszy tu nie ma.

I wszystko wskazywało na to, że howaski lekarz nie mylił się. Pomimo

oficjalnych zapewnień władz kolonialnych, że na Madagaskarze wszystko w
porządku, były widoczne oznaki, że ten porządek miał rysy. Wrzenie
narodowowyzwoleńcze, ogarniające południowe rubieże Azji, przenikało już także
i na Madagaskar. Powoli, lecz z nieubłagalnością dziejowego wyroku, narastały tu
trudności dla kolonizatorów. Jaki wezmą obrót i jak ukształtują dzieje tej wyspy?
Chętnie dowiedziałbym się, co o tym myślało moich trzech gości, ale był to
znowu przedmiot drażliwy, a oni niezbyt skorzy do wynurzeń.

Nie wyobrażam sobie inaczej rozwoju wypadków ― podsuwałem im ―

jak tylko w formie oderwania się Madagaskaru od Francji kiedyś, gdy sprawa ta
dojrzeje.

Ostrożni Rajaona i Ranakombe robili niewyraźne, spłoszone miny. Po

chwili lekarz zabrał głos:

To sprawa nie tak prosta. Niewykluczone, że dojdzie do oderwania w

dalekiej przyszłości. Lecz ludzie o tak dalekich i krańcowych celach są u nas w
mniejszości. Doświadczenia ostatnich dwóch pokoleń nauczyły nas trzeźwej
oceny stosunków. Wiemy, że zdobycie zupełnej niepodległości w obecnym
układzie sił jest rzeczą niemożliwą do ziszczenia, natomiast coraz więcej
Malgaszów pragnęłoby uzyskania szerokiej autonomii w ramach imperium
francuskiego.

Czy czegoś na wzór dominium w imperium brytyjskim? ― spytałem.

Tak jest. Wielu Malgaszom, umiejącym myśleć politycznie, wydaje się

to realnym i osiągalnym rozwiązaniem: Madagaskar dla Malgaszów poprzez
autonomię gospodarczą i polityczną w ramach imperium francuskiego.

Czy dążenia te nabrały jakiejś konkretnej formy?

Nie, jeszcze nie. To na razie tylko nieskrystalizowane nastroje. Ale

prędzej czy później zawiąże się chyba jakaś partia polityczna, która tym nastrojom
nada realny kierunek...***

* Madagaskar, o powierzchni blisko 600 000 kilometrów kwadratowych, miał w

okresie ższych planów zaledwie trzy i trzy czwarte miliona ludności,- a więc na 1
kilometr kwadratowy przypadało troch
ę ponad sześciu mieszkańców. Tylko około 2%
obszaru wyspy było pod upraw
ą, z tych faktów „teoretycy” różnego autoramentu
wyci
ągali błędny wniosek, że Madagaskar będzie można zaludnić dodatkowo
wielomilionow
ą masą imigrantów-osadników. Wniosek błędny, gdyż na ową resztę 98%
powierzchni wyspy składały si
ę nieurodzajne pastwiska, niezdatne do uprawy, nieużytki i
lasy (12%). Blisko dziewi
ęć dziesiątych powierzchni wyspy pokrywa lateryt, gleba koloru

background image

czerwonawego, wyzbyta próchnicy; bardzo nieurodzajna i nieużyteczna do poważniejszej
uprawy. Z wyj
ątkiem niektórych zalewanych w porze deszczowej dolin wszystkie żyzne
grunty Madagaskaru były ju
ż zajęte, w niektórych okolicach nawet przeludnione.

Klasy rządzące, które w swym zacietrzewieniu nie chciały znaleźć słusznego

rozwiązania palących zagadnień ziemi i chleba, puszczały w świat nierealne brednie o
ś

wietnych perspektywach osadnictwa Europejczyków na Madagaskarze

(przyp. Autora).

** (Mowa o pierwszej wojnie światowej (przyp. Autora).

*** (Partia taka w istocie powstała w roku 1946 pod nazwą Ruchu Demokratycznego
Odrodzenie Malgaskiego (Mouvement Democratique Renowation Malgache) – w skrócie
MDRM). Niezale
żnie od działalności tej partii rozgoryczenie wśród ludności tubylczej
przeciw rz
ądom kolonizatorów rosło z miesiąca na miesiąc. Gdy nowy gubernator
generalny, Coppet, przybył na Madagaskar, masy ludowe stolicy Tananariwy witały go
okrzykami: „Precz z Francj
ą”, „Francuzi do Francji!”

W tym samym roku 1946 rząd francuski chcąc zapobiec powojennemu rozkładowi

swego imperium kolonialnego,nadał wszystkim poddanym, a więc i Malgaszom, prawa
obywatelskie. Jak te prawa wygl
ądały w życiu kolonialnym, wkrótce wyszło na jaw na
przykładzie Madagaskaru. Partia MDRM, b
ędąca wyrazem sfer burżuazyjnych, była
całkiem legalna i do swego celu -uzyskania autonomii Madagaskaru w ramach, tak
zwanej Unii Francuskiej – d
ążyła legalnymi środkami.

Kierownictwo jej, z natury rzeczy, głównie spoczywało w rękach Howasów.

Szybki

rozrost

jej wpływów

zaniepokoił do tego stopnia

kolonizatorów, że utworzyli nową

partię malgaską, profrancuską, mającą za zadanie rozbicie jedności malgaskiej. Gdy
szczucie Malgaszów przeciw Malgaszom nie odniosło skutku, pod koniec marca 1947
roku dopuszczono si
ę haniebne] prowokacji wobec partii MDRM. Lokalne rozruchy,
wywołane w tajemniczy sposób w Moramanga i na wschodnim wybrze
żu wyspy,
posłu
żyły jako pretekst do rozpoczęcia krwawych prześladowań, jakich mało było w
ponurych dziejach kolonialnych. Wszystkich członków partii MDRM uznano za
przest
ępców i aktywnych powstańców. Biała ludność cywilna otrzymała broń i wespół z
oddziałami wojska zabijała podejrzanych Malgaszów. Malgasze nie byli wcale
przygotowani do obrony, a gin
ęli nie tylko członkowie partii, lecz także ci, którzy mieli
chocia
żby drobny kontakt z polityką, a wreszcie ludzie trzymający się zupełnie na uboczu.
Półoficjalnie stwierdzona liczba zabitych wynosiła około 90 000, przera
żający odsetek
na niespełna cztery miliony Malgaszów. W samym na przykład Moramanaga wszystkich
wa
żniejszych mieszkańców, w tym lekarzy, nauczycieli, kupców, zamknięto do wagonów
kolejowych i podobno wystrzelano do nogi ogniem artyleryjskim.

Aresztowanym przywódcom politycznym, którzy uszli z życiem, wytoczono proces

w Tananariwie. Parodia procesu ujawniła cały cynizm nieliczenia się z najprostszymi
zasadami sprawiedliwo
ści. Fizyczne torturowanie i rozstrzeliwanie niewygodnych
ś

wiadków przed rozprawą należało do porządku dziennego. Wielu najwybitniejszych

Malgaszów, w tym także posłów do francuskich izb ustawodawczych, skazano na karę
ś

mierci. Wyroki częściowo wykonano, częściowo odroczono, ażeby tym mocniej

utrzymywać lud malgaski w stałym terrorze. Od czasu do czasu dochodziły z
Madagaskaru wie
ści o wykonaniu wyroku na skazanych, jak na przykład o rozstrzelaniu

background image

w Fianarantsoa trzech patriotów malgaskich w kwietniu 1951 roku, a więc w trzy lata po
głównym procesie tananariwskim.

Prasa metropolii francuskiej potępiała okrucieństwo metod zastosowanych na

Madagaskarze. L’Humanitó pisała w następujący sposób: „Biuro polityczne
Komunistycznej Partii Francji pi
ętnuje ten proces jako machinację mającą wyłącznie na
celu trzymanie w jarzmie narodu, w zupełnej sprzeczno
ści z zasadami Konstytucji. Każdy
uczciwy obywatel Francji, republikanin czy demokrata, musi dzi
ś wystąpić z uroczystym
protestem”. Nawet pisma prawicowe musiały przył
ączyć się do surowego napiętnowania
wypadków w kolonii. Na przykład Le Populaire pisał: „Proces na Madagaskarze to
zbrodnia przeciw prawom człowieka”. Action: „To nienawi
ść brutalnej kolonizacji
przeciw demokratycznemu ruchowi odrodzenia malgaskiego, to ch
ęć złamania ruchu za
pomoc
ą kompromitacji jego kierowników w buncie sprowokowanym przez samych
kolonizatorów”. Franc-Tireur: „Wyrok s
ądu w Tananariwie opiera się zarówno na
nielegalno
ści, jak i na sieci fałszywych zeznań i prowokacji”. Ce Soir: „Parodia procesu
w Tananariwie jest zbrodni
ą przeciw ludowi Madagaskaru i przeciw Francji”. Le
Figaro: „
Żądać surowego zakazu stosowania metod śledztwa hańbiących cały nasz
naród, a je
śli zakaz nie starczy, żądać ich nieubłaganego zdławienia”. La Bataille
Socjaliste: „Protestujemy nami
ętnie i wyrażamy całe nasze oburzenie na ten
skandaliczny akt łamania zasad Konstytucji”.

Po wypadkach w roku 1947 i dalszych ich następstwach nie mogło już być mowy

o pozornym nawet pogodzeniu Malgaszów z kolonizatorami i ich systemem rządzenia.
Rozłam musiał powi
ększać się z każdym rokiem, aż do chwili zwycięstwa sprawiedliwości
(przyp. Autora).

22. „Budować coś trwałego!”

W

tej rozmowie z wójtem Rajaoną, lekarzem Ranakomhe i nauczycielem

Ramaso dowiadywałem się rzeczy ciekawych. Rzeczy tak ciekawych i ważnych,
ż

e rozmowa nabierała niemal cech wywiadu politycznego. Obok chaty

przechodziło właśnie kilka dziewczyn, niosących na głowach pęki zielonych
jarzyn z pól. Ich stłumiony, wesoły szczebiot dochodził do nas jak piosenka.
Wyglądało to jak żywa scena ze Starego Testamentu, do której przemożnie
wplatały się przedwieczorne odgłosy tłuczenia ryżu w laona, wielkich
drewnianych moździerzach. Archaiczny obraz i odgłosy, od wieków zespolone z
ż

yciem wsi malgaskiej, zdawały się pochodzić z innego wymiaru i z innej epoki,

tak były odległe od treści naszej rozmowy. A mimo to, jaka zależność jednego od
drugiego! Od tego, jakie burze przeorają Europę, jakie idee zwyciężą w Paryżu,
jacy ludzie obejmą władzę w Tananariwie, od tego zależeć będzie w
Ambinanitelo los tych dziewczyn z wiązkami na głowach i kobiet łuszczących ryż
na kolację rodzinną.

background image

W wywodach obydwóch Howasów pewne sprawy były dla mnie niejasne.

Prosiłem lekarza Ranakombe o ich wyjaśnienie:

Przedstawiacie plan autonomii politycznej tak, jak gdyby Madagaskar

zaludniony był tylko jednym narodem. A przecież żyje tu blisko dwadzieścia
różnych szczepów. Jak chcielibyście rozwiązać to zagadnienie?

To nie sprawi trudności. Władamy przecież wszyscy wspólnym

językiem, więc antagonizmy między szczepami łatwo dadzą się zatrzeć.

Czy jesteście tego samego zdania, Ramaso? ― zwróciłem się do

nauczyciela.

Nie.

Ramaso siedział na uboczu. Z napiętą uwagą przysłuchiwał się rozmowie

nie spuszczając z nas oka.

Dlaczego nie? ― spytał zdumiony Ranakombe. Nauczyciel głęboko

nabrał powietrza w płuca, jak gdyby chciał tym nadać większej wagi swym
słowom:

Dlatego, że antagonizmy między szczepami istnieją i nie da się ich

usunąć sposobami, o jakich mówi doktor. Antagonizm istnieje przede wszystkim
między centralnym szczepem Howasów a wszystkimi innymi szczepami
Madagaskaru jako wynik despotycznych rządów Howasów w przeszłym stuleciu.
Czy zgadzacie się z tym, doktorze?

Tylko z zastrzeżeniem, bo feudalny despotyzm Andrianów należy do

przeszłości.

Tak, ale zakorzeniona nieufność wciąż istnieje.

Od czasów podboju francuskiego ― dowodził lekarz Ranakombe ―

nieufność ta nie ma podstawy i z biegiem czasu musi zginąć sama przez się.
Wszystkie bez wyjątku szczepy malgaskie znajdują się obecnie w tym samym
położeniu podwładnych i mają tego samego władcę.

Ramaso spojrzał na lekarza z pobłażliwie drwiącym uśmiechem:

Drogi doktorze, komu chcecie tu mydlić oczy ― vazasze? Albo mnie

może? Właśnie od czasów podboju francuskiego spotęgowały się różnice między
Howasami a resztą szczepów, szczepów mniej lub więcej zacofanych. U was
powstał, jak go nazwaliście przed chwilą, stan średni, u innych szczepów tego nie
ma, jest tylko chłopstwo. Spójrzcie na siebie: jesteśmy na krańcach krainy
Betsimisaraków, oddaleni od kraju Howasów o przeszło pół tysiąca kilometrów, a
jednak lokalną władzę dzierży tu przedstawiciel narodu howaskiego. Jakie to
wymowne, że w tej odległej chacie na trzech Malgaszów z wykształceniem jest
dwóch Howasów! Wyobraźmy sobie, że w tej chwili ustaje panowanie Francuzów
i władza Madagaskaru przechodzi w ręce Malgaszów. Przechodzi w czyje ręce?
Jedynie w ręce tych kilku tysięcy przedstawicieli burżuazji Howasów ― i
znowu mielibyśmy to samo, co przed podbojem Francuzów: jedna klasa jednego
szczepu panowałaby niepodzielnie nad ludem własnego szczepu i wszystkich
innych szczepów wyspy.

Czy nie bierzecie pod uwagę postępu demokracji? ― przypomniał

background image

Ranakombe.

Nie! Nie w tych okolicznościach.

Na pewno stworzono by warunki podciągnięcia wzwyż zacofanych

szczepów.

Nie wierzę! Burżuazję cechuje despotyzm jak dawnych Andrianów.

Burżuazja ma to do siebie, że zazdrośnie strzeże swych przywilejów.

To w takim razie ― rzekł Ranakombe ze zwężonymi wrogo źrenicami

w takim razie nie widzicie sposobu osiągnięcia niezależności Madagaskaru?

Oo, widzę! ― odparł Ramaso z zapałem. ― Ale osiągnięcie prawdziwej

niezależności.

Patrzyłem trwożnie na niego. Jeśli wobec wójta i lekarza odkryłby swe

karty, mógłby ― kto wie ― stracić swe stanowisko nauczyciela. Obydwaj Howasi
nadstawiali ucha. Chciałem go ostrzec i powstrzymać, ale jak to zrobić?

Co nazywacie prawdziwą niezależnością? ― dopytywał się wójt

Rajaona.

Ramaso uśmiechnął się swobodnie:

Nie bierzcie mi za złe, że tak otwarcie do was mówię, ale na pewno

przyznacie mi rację. Nie wątpię ani chwili w wasz szczery patriotyzm malgaski.
Jednak nasze przyszłe życie polityczne nie może opierać się na stosunkowo
nielicznej warstwie, chociażby nie wiem jakie były jej zasługi. Podstawą ludności
naszej jest chłop, chłop-rolnik i chłop-hodowca. Rolnik Howas i rolnik
Betsimisarak, i hodowca Bara, i wszyscy inni rolnicy malgascy bytują w tych
samych mniej więcej warunkach i dlatego oni najłatwiej dogadają się ze sobą.
Tylko na porozumieniu tej szerokiej a wspólnej wszystkim szczepom masy ludu
można u nas budować coś trwałego i rzetelnego i tylko władza ludu może nam
zapewnić na Madagaskarze sprawiedliwość równą dla wszystkich.

Gdy nauczyciel skończył, nastała chwila grobowego milczenia. Potem

obydwaj Howasi prawie jednocześnie wybuchli: ― To bolszewizm! A lekarz
Ranakombe dodał rozbawiony:.

I utopia!

Nie dopuściłem nauczyciela do odpowiedzi. Może byłby ostrożny, ale

wolałem nie wystawiać go na niebezpieczną próbę. Aby zażegnać spór, zerwałem
się ze stołka i chwytając za kieliszek rumu wzniosłem toast na pomyślność
Malgaszów:

Różnice waszych zdań dotyczą późniejszych i można powiedzieć

wewnętrznych spraw. Zanim do tego dojdzie, będzie trzeba usuwać bliższe i
bardziej aktualne zapory. Czy zgadzacie się ze mną?

Zgadzali się, a ja mówiłem dalej dla załagodzenia waśni:

Cenię i lubię was wszystkich Malgaszów niezależnie od szczepu i

odcienia skóry. Dlatego pozwólcie, że wzniosę toast na braterstwo i zgodność
całej rodziny malgaskiej!

Gościom moim podobało się życzenie do tego stopnia, że wzruszony lekarz

opasał mnie ramieniem i zawołał:

background image

A ja piję na braterstwo Malgaszów z tymi vazahami, którzy są naszymi

prawdziwymi przyjaciółmi!

To niby ja i Bogdan? ― śmiałem się.

Tak jest, vazaho! To wy―ochoczo potwierdzili wszyscy trzej.

Wkrótce goście opuścili naszą chatę. Wyprowadzałem ich na dwór. Słońce

dotykało właśnie szczytów górskich i powietrze stało się rzeźwiejsze. Po gorącej
rozmowie przyjemnie było oddychać na dworze. Palmy kokosowe, rosnące tak
obficie dokoła nas i w całej wsi, pokryły się złotem w czerwonym blasku zachodu
i były piękniejsze niż kiedykolwiek.

Uroczy wasz kraj! ― powiedziałem z przejęciem. Żegnali mnie

zadowoleni. Ostatni podał rękę nauczyciel Ramaso. Ściskał mi dłoń mocniej i
dłużej, jak gdyby z podziękowaniem.

23. Namiętne bogactwo przyrody

N

ic nam nie pomagało: ani moja przyjaźń ze starym Dżinarivelem, ani

częste gawędy z kilkoma sąsiadami, ani duch Beniowskiego, przybyły świeżo na
pobliską górę ― wieś nam wciąż nie ufała, a mego poczciwego towarzysza,
Bogdana Kreczmera, uważała wręcz za czarownika najgorszego autoramentu: za
mpakafu, czyli pożeracza serc.

Białemu człowiekowi wolno tu było ściągać srogie podatki, wydawać

niesprawiedliwe wyroki, mieć zdumiewające kaprysy lub gwałcić dziewczyny
malgaskie, owszem, to jego niezaprzeczone prawo. Lecz biały człowiek
wypychający ptasie skórki, łowiący w brudnych kałużach niesamowite owady i
wabiący do światła nocne, złe motyle, taki vazaha to gorzej niż zbrodnia: to
ponura tajemnica.

Gdy Bogdan wracał w południe zmęczony ze swych połowów w pobliskiej

puszczy i jego dobrotliwa twarz rozjaśniała się uśmiechem, brązowych ludzi
przenikała bojaźń. Wytykałem im wtedy głośno ich tchórzostwo i szydziłem z
nich w jasny, otwarty dzień:

Patrzcie, idzie wasz mpakafu!

Lecz oni nie chcieli słyszeć potwornego słowa przy słońcu, usuwali się w

mroczne kąty i szeptali.

W kałużach doliny żyły olbrzymie, drapieżne pluskwiaki tingalle, wielkie

jak piąstka dziecka. Postrach ludzi i bydła. Ukąszenie ich mogło rzekomo zabić
tęgiego wołu przy piciu wody. Lecz nie znał trwogi siedmioletni Betsihahina, nasz
wielki przyjaciel i zapalony łowca. Był wnukiem Dżinarivela, a bratem
Benaczehiny. Zręcznie łapał on niebezpieczne owady i przynosił je w gołej ręce

background image

budząc nawet w nas samych zdumienie i łęk.

Oczarowali naszego Betsihahinę! ― szeptali zgorszeni ludzie i patrzyli

na chłopca z podziwem tym większym, że otrzymywał sute, w ich pojęciu,
wynagrodzenie.

Pewnego dnia jakaś dziewczyna chciała wejść do mej chaty, lecz na widok

kilkudziesięciu diabelskich butelek, epruwetek i misek okropnie się przeraziła i z
krzykiem uciekła. Wtedy postanowiłem gruntownie odczarować chatę i
oczywiście ofiarą padł biedny winowajca, Bogdan. Wieś wyznaczyła mu na moją
prośbę osobną chałupę, po chorym Betrarze, urzeczonym ongi przez innego
czarownika, strasznego kameleona rantutru. Betrarę przeniesiono gdzie indziej.

W owym dniu podsunąłem towarzyszowi myśl, czy nie lepiej byłoby dla

miłego spokoju zaniechać na razie zbierania okazów, a butelki z preparatami
pochować głęboko do waliz?

Zaniechać zbierania? ― oburzył się w Bogdanie zagorzały przyrodnik.

Zrezygnować z bajecznego bogactwa doliny? Nigdy!

I jak gdyby dla potwierdzenia tego okrzyku wpadł nam w oczy

zadziwiający prętowiec z rzędu Phasmida, wysuwający się powoli spoza pnia
krzaka: to długa, rzetelna gałązka, która uzbroiła się w groźne kolce i nagle ożyła;
to rzadki okaz, to drażniące, wciąż niedocieczone zagadnienie mimikry w
przyrodzie.

Bajeczne bogactwo doliny! Od kilku dni, co dzień na godzinę przed

zachodem słońca, Bogdan wpadał w podniecenie. O tej porze dnia, w pewnym
ustroniu łąki, na przestrzeni kilkunastu zaledwie kroków, wychodził z ziemi
drobniuteńki gatunek zielonych skoczków wielotysięczną chmarą. Rojenie trwało
zaledwie kilka minut i potem skoczki znikały w ziemi jak kamfora. Był to gatunek
nie znany nauce i zapewne rzadki: nie spotkaliśmy go dotychczas nigdzie na
Madagaskarze i znaleźli tylko na tej maleńkiej przestrzeni. Przestrzeń
ograniczona, lecz zjawisko jakże podniecające. Ziemia wybuchała tu co dzień
wulkanem owadów.

Moja chata, jak wszystkie chaty sioła, stała na palach i od biedy, nisko się

schylając, można by przejść pod domem. Lecz któż by się na to odważył? Pod
domem była wylęgarnia napastliwych skolopender. Raz złapaliśmy taką
dwudziestocentymetrową bestię nieledwie z emocją, z jaką łapie się najdziksze
zwierzęta, i związaliśmy ją na smyczy jak psa. Wij rzucał się na wszystkie
strony, aż dopadł naszej zielonej papużki, okręcił się błyskawicznie dokoła jej
ciała i ukąsił ją jadowitymi żuchwami. Z trudem opanowaliśmy wściekłe
stworzenie i ostatecznie wtrąciliśmy je do szklanki z trucizną.

Papużka nie zginęła. Z jakichś nieznanych przyczyn jad skolopendry nie

działał na papugi i nasza zielonka po pięciu minutach zamroczenia odzyskała
zwykły humor. Człowiek na jej miejscu ryczałby z bólu chorując kilka tygodni.

Nie sposób było oprzeć się uczuciu olśnienia i zarazem grozy spoglądając

w małe, bagniste kałuże, których pełno w wilgotnej dolinie. Pod senną
powierzchnią rozgrzanej wody wrzało kipiące życie, tłoczyła się czerń szalonych

background image

owadów, rozgrywały swój wieczny dramat ciemne, potępione dusze. Były to
tropikalne płoszczyce i grzbietopławki, wioślarki i wodopójki, wodny tłum
niesłychanie rojny i jakby trawiony wieczną gorączką. W małym światku
drobnych istot jakież odbijało się namiętne bogactwo przyrody!

I jaka obcość! Czasem wpatrywałem się długo w kałuże i szukałem w

wodzie objawów życia zrozumiałych dla ludzkiego umysłu. Nie było ich!
Człowiek nie dostrzegał tam ani radości bytu, ani, co gorsza, przerażenia śmierci.

Wodopójka, maleńka, żywa kuleczka, wciąż kręciła się krotochwilnie i

pędziła nie wiadomo dokąd jak zwariowany wędrowiec, przez całe życie nie
znający wytchnienia. Szał bezustannego ruchu, a potem jeden tylko, nieodwołalny
dramat, zawsze ten sam. Raz tylko pajączek się zatrzymywał. Wtedy gdy
przychwycił go drapieżny wioślak i pożarł na miejscu.

Bogdan łowił jednym pociągnięciem małej siatki setki tych istot, lecz

później, wrzuciwszy je do miski z wodą, śpieszył się, by je zabić. Skoro nie
zabijał, pozostawała po godzinie w misce zaledwie połowa żyjątek, tak szybko
pożerały się wzajemnie. I chociaż one same, gdy ginęły, nie doznawały na pozór
przerażenia śmierci, przerażenie bezwiednie udzielało się nam, ludziom; w
niespokojne noce wdzierały się do naszych snów koszmarne wodopójki, wioślaki,
grzbietopławki i płoszczyce.

Nie cała wieś Anibinanitelo wierzyła w złe czary Bogdana, bo oto kilkoro

zuchowatych dzieci, chłopaków i dziewczynek, rówieśników naszego przyjaciela
Betsihahiny, nie znało strachu. Za namową nauczyciela Ramaso łowiło dla nas
zawzięcie motyle i chrząszcze i znosiło tęgi łup. W młodej gwardii pokładaliśmy
wiele nadziei.

Raz chłopacy przynieśli nam kilkadziesiąt pięknych ślimaków, lecz gdy

Bogdan kazał im włożyć zdobycz do słoików, ogarnął ich nagły lęk. Za nic w
ś

wiecie nie chcieli dotknąć rękoma niewinnych ślimaków, mimo że sami je

przynieśli. Bogdan pokazywał im własnoręcznie, jak to trzeba zrobić, lecz odnosił
tylko niezwykły skutek: gromada wybuchała histerycznym śmiechem przestrachu,
dotknięta spazmem, jakby niezrozumiałym cierpieniem, i otwierała przed nami
nową otchłań duchową, równie tajemniczą jak owe kałuże.

Pewnego dnia Bogdan wpadł z radością do mojej chaty i przyniósł w misce

wodę, zaczerpniętą z jakiejś kałuży: pływało w niej tysiąc małych żyjątek.
Oznajmił mi z triumfem, że nie tylko w Ukajali śpiewały ryby: oto jakiś nieznany
wioślak, mniejszy niż ziarno ryżu, śpiewał w tej misce jak ptak, pięknie śpiewał
jak anioł, jak ptaszek boży!

Pięknie śpiewa hultaj ― cieszył się Bogdan.

W istocie: gdy woda w misce się uspokoiła, słychać było z niej szereg

czystych, dźwięcznych tonów i chatę wypełniał jakby ptasi świergot. I aż dech
zapierało: był to świergot bliski, bardzo bliski, serdeczny, swojski; po prostu jakiś
głos z północnych lasów sosnowych.

To śpiew naszej świstunki! ― oświadczył Bogdan i z trudem ukrywał

wzruszenie.

background image

Wśród histerycznych śmiechów i męczących podejrzeń o złe czary, wśród

owadzich snów i przepychu wodnej zgrozy, bywało, że odzywał się w dolinie
Ambinanitelo czysty świergot, podobny do świergotu naszej poczciwej świstunki.
Dźwięk przypadkowy i sztuczny, a przecież w takiej chwili w takim świecie
równie przejmujący jak mocne zaklęcie. Poruszał struny ludzkiej duszy i sprawiał,
ż

e dolinę nagle zalewało radosne słońce, a w blasku jego sczezły wszystkie grozy,

płowiały złe sny, roztapiały się czary i zdrowiały śmiechy.

24. Motyle, lemur i dziewczyna

P

omimo niechęci wielu mieszkańców Ambinanitela do nas byłem pod

coraz silniejszym urokiem wsi. Jej przejrzyste aleje palm kokosowych, jej bujne
gaje bananów, kawy i ylang-ylangu jej zapuszczone uroczyska dzikich kwiatów,
zasypujących niektóre zakątki wsi orgią barw ― wszystko to tworzyło wspaniałe
tło, na którym rozgrywały się wypadki osobliwych ludzi. Nieufność ludzi do nas
była może objawem uzasadnionej przezorności i pobudzała mnie do tym
większego wysiłku, by przełamać wszystkie lody między nami.

Wiernym, niezawodnym przyjacielem pozostawał zawsze stary

Dżinarivelo. Czasem wychodziliśmy wspólnie na przechadzkę, która za każdym
razem przeobrażała się w istną wyprawę, odkrywającą coraz ponętniejsze ustronia.
Przechadzki te odbywały się jak gdyby na pograniczu wymarzonej bajki, bo
przecież cała wieś Ambinanitelo wydawała się jednym tropikalnym ogrodem, W
jego gąszczu obok prawdziwych kwiatów wyrastały chaty na palach, same
podobne do wielkich, brązowych, cudacznych kwiatów.

Na skraju wsi, gdzie zaczynały się pola ryżowe, rosło kilka bambusów

birmańskich, jeszcze bardziej potęgujących wrażenie nieziemskości: były to
gigantyczne kępy trawy, wyrosłe do wysokości dwudziestu metrów. W tym
miejscu żyły motyle, uchodzące za najpiękniejsze na świecie. Urania orientalis
miały na skrzydłach całą czarowną paletę, w której nie brak było żywych barw
szkarłatu, błękitu, szmaragdu, brązu, czerni i bieli, nawet metalicznych połysków,
tylne skrzydła zaś ozdabiało kilka wspaniałych ogonów.

Trudno było zdobyć te motyle: szybowały wysoko, od wierzchołka

bambusa do wierzchołka. Patrzeliśmy na nie jak olśnieni, zazdrośnie śledząc ich
dumny lot.

Lolo valorambo ― objaśniał Dżinarivelo, co znaczyło „motyl z

ośmioma ogonami”.

Howasi ― powiedziałem ― nazywają je inaczej: andriandolo, czyli

królewski motyl.

background image

Dobra nazwa! ―- przyznał starzec. ― A jak nazywają je Europejczycy?

Czy wiesz?

Wiem. Urania.

Co to znaczy?

„Niebiańskie”, jako że takie piękne i poza tym wysoko-lotne...

To jeszcze lepsza nazwa! ― uznał Dżinarivelo i cmoknął. ― Wielcy

mądrale ci z Europy!

Niestety ― pokiwałem głową ― te lolo valorambo ogromnie

przypominają mi mieszkańców Ambinanitela: oni są dla mnie tak samo
nieuchwytni jak kuszące motyle.

Nieopatrznymi słowami sprawiłem mimo woli przykrość towarzyszowi.

Uświadamiał on sobie, że właśnie nasza przyjaźń, jego i moja, częściowo
powodowała w stosunku do mnie nieprzychylność wsi, składającej się z wielu
członków wrogiego rodu Cyjandru i jego zwolenników. Dżinarivela opanowała od
pewnego czasu uporczywa myśl, że jego wnuczka Benaczehina powinna zostać
moją vadi-żoną ― lecz i na tym polu wyłoniły się tarapaty i nieporozumienia.

Czy podoba ci się Benaczehina? Powiedz, vazaho! ― prosił

Dżinarivelo.

Ponieważ słyszałem to pytanie już niejeden raz, uśmiechnąłem się

rozbawiony.

Jest ładna i nic jej przecież nie brak ― odpowiedziałem wymijająco.

Więc chcesz ją za swoją vadi?

Czy to ode mnie zależy? ― spytałem.

A od kogo? ― przyjaciel otworzył szeroko oczy i był wzruszający w

tym swoim niezdawaniu sobie sprawy z istotnego stanu rzeczy.

Chyba od niej! ― odrzekłem.

Ależ ona o tobie myśli!

I dlatego ― szydziłem dobrotliwie ― przytula się do Zarabe, syna

Bezazy?

Ach, nie przypominaj mi tego, vazaho!

Jeden z uranii zniżył lot i szybował tuż ponad naszymi głowami.

Zachwyceni, pochłanialiśmy jego barwność i wdzięk. Serca rosły otuchą. Wobec
takiego piękna powinny były płowieć wszystkie błahe troski wsi.

Pożegnaliśmy się przyjaźnie i każdy odszedł w inną stronę, do swej chaty.
W drodze powrotnej mijałem jedną z bocznych uliczek i na jej skręcie, już

niedaleko mej chaty, stanąłem oniemiały. W pośrodku drogi siedział przede mną
na dwóch nogach lemur vari i rozłożywszy ku słońcu przednie łapki wygrzewał
się z wyrazem rozkoszy na poczciwej gębie. Podobnego lemura miałem kilka
miesięcy temu, gdy odbywałem podróż po centralnej wyżynie wyspy. Piękny
zwierzak wielkości naszego lisa, pół pies z kształtu pyszczka, pół małpa ze
zwinności nóg i rąk, miał piękne futerko koloru na przemian czarnego i białego,
odznaczał się tkliwym usposobieniem i był przywiązany do mnie jak wierny pies.
Nie chcąc lemura włóczyć ze sobą musiałem w końcu rozstać się z nim ku

background image

obopólnemu strapieniu i oddałem go pod opiekę godnej rodziny malgaskiej.
Krajowcy nazywali go: babakut.

Teraz oto taki sam lemur siedział na drodze przede mną. Gdy mnie

spostrzegł, nie ruszył się, tylko w ślepskach jego powstał wyraz ogromnego
zdumienia, a potem przestrachu. Przestrachu, że nagle pojawił się przed nim tak
rażący i nieznany stwór, biały człowiek. Przerażenie jak gdyby obezwładniło
babakuta, który nadal wyciągał łapki, chociaż już zapomniał o słońcu i
wygrzewaniu się.

Podszedłem powoli. Dopiero w odległości trzech kroków lemur

uprzytomnił sobie niebezpieczeństwo, wreszcie opuścił łapki i z okrzykiem
rozpędził się w stronę pobliskiej grupy palm kokosowych. Tam krzątało się
kilkoro osób. Ludzie uderzyli w głośny śmiech. Przestali na chwilę pracować i
patrzyli na mnie i na lemura. Zbierali orzechy kokosowe. Dwóch chłopaków
siedziało wysoko na czubkach palm i zrzucało na ziemię kokosy kilku kobietom,
które siekierkami odłupywały z orzechów grubą, zieloną skórę.

Babakut przytulił się do nóg jednej z dziewcząt. Łagodnie uwalniając się z

jego objęć dziewczyna ujęła go za przednią łapkę i poprowadziła do mnie jak
dziecko. Lemur z lekka opierał się i skomlił, ale młoda ramatu pieszczotliwymi
słowami starała się uspokoić jego lęk. Poznałem ją. Była to Velomody, wnuczka
Dżinarivela, a młodsza siostra Benaczehiny.

Bonjour, monsieur! ― Dzień dobry, panie! ― powitała mnie podając

nieśmiało rękę.

Dzień dobry ci, Velomody! Czy to twój babakut?

Oui, monsieur.

Jest ładny, ale trochę dziki.

Z bliska widziałem, że Velomody miała niezwykle długie rzęsy, które

rzucały cień na jej czarne oczy i przedziwnie podkreślały ich głębię. Dziewczę
nosiło na sobie simbu, podłużną płachtę płótna szczelnie opasującą ciało od biustu
aż do kolan, podczas gdy górna część piersi i ramiona pozostawały odkryte.
Velomody z wysiłkiem szukała francuskich słów i mówiła:

Nie on dziki! To ty pewnie dziki! I figlarnie wskazała na mnie palcem.

Miałem kiedyś takiego babakuta ― rzekłem. ― Był nad wyraz miły.

Jeździł ze mną po całym kraju. Czy tego tutaj bardzo lubisz?

Bardzo.

Chciałabyś mi go sprzedać?

Velomody na chwilę wpatrywała się we mnie z takim wyrzutem, że

ogarnęło mnie niewyraźne zmieszanie.

To jest mój wielki przyjaciel! Grand ami Grand ami! ― powtarzała i w

całej jej twarzy malowało się zgorszenie na myśl o tych, którzy sprzedają
przyjaciół.

Nie spodziewałem się w tej młodej, niemal dziecięcej Velomody tak

ż

ywego odruchu.

To odstąp mi go przynajmniej na czas mego pobytu w Ambinanitelo ―

background image

poddałem.

Nie można, vazaho.

Dam ci wielkie cadeau ― podarek!

Nie, vazaho! Nie możemy się rozłączyć, babakut i ja.

Świetnie! ― zawołałem z przesadnym zapałem. ―: W takim razie

wezmę was dwoje do mej chaty!

Lecz Velomody nie podzielała mego żartobliwego tonu.

Nie można! ― odpowiedziała z godnością, potrząsając poważnie głową.

Dlaczego nie?

Bo ty lubisz Benaczehinę.

Masz, diable, kaftan! Udałem oburzonego, głośno wciągnąłem nosem

powietrze i burknąłem:

Do licha! Co wy mnie tak prześladujecie tą Benaczehiną? To jakieś

ś

mieszne plotki, wyssane z palca!

Podczas tej rozmowy obaj chłopcy zsunęli się z palm na ziemię. Razem z

dziewczynami, które pracowały przy kokosach, podeszli do nas rozbawioną
gromadą i otoczyli, by również pogadać z vazahą.

Czy dawno uczysz się francuskiego? ― zagadnąłem Yelomody.

Uczyłam się w szkole ― zbyła mnie lekkim wzruszeniem ramion.

Ale teraz podobno bierzesz specjalne lekcje?

Taak? ― dziewczyna okazała zdziwienie. ― Skąd to wiesz?

Mówili mi. I mówili, że chcesz iść do Maroantsetry do pracy. Czy to

prawda?

W gronie otaczającej nas młodzieży powstały ciche chichoty i wszyscy

rzucali sobie złośliwe uwagi po malgasku. Velomody była zakłopotana. Brązowa
jej twarz nabrała odcienia ciemnoczerwonego, oczy zwilgotniały, a na jej
nozdrzach wystąpiły drobne perełki potu. Już dawniej zauważyłem, że młode
Malgaszki łatwo pocą się na nozdrzach, gdy są wzruszone.

Czy to prawda, że opuścisz wieś? ― powtórzyłem, gdy dziewczyna zbyt

długo nie odpowiadała na moje pytanie,

Velomody stroiła jakieś zabawne miny, chciała coś powiedzieć, wahała się

i uśmiechała bezradnie. Wyręczył ją jeden z chłopców, może siedemnastoletni
wisus, wołając do mnie z urwisowskim humorem:

Ja ci powiem, vazaha! Czy dasz mi cadeau?

Dam.

Velomody rzuciła się z wesołym wrzaskiem na chłopaka, by powstrzymać

jego gadanie. Ale młokos uciekając przed nią zdradzał mi z daleka:

Ona uczy się po francusku, by mówić do ciebie: Oui, monsieur!

Velomody przestała gonić i zadyszana wróciła do mnie.

On kłamie! ― zapewniała i dodała: ― Czy zaczekasz chwilkę?

Pobiegła pod palmy, wyszukała wielki orzech kokosowy, przebiła w nim

dziurę i przyniosła mi go, wyniosłym ruchem trzymając przed sobą jak cenny,
królewski dar.

background image

Wypij! ― prosiła.

Otwór orzecha przyłożyłem do ust. Płyn był wspaniały: chłodny, słodki,

aromatyczny. Po chwili oddałem kokos dziewczynie, która spytała miękkim,
wyczekującym głosem:

Czy dobre?

Wyśmienite!

Sama piła z tego samego orzecha, potem razem z roześmianymi

towarzyszkami odeszła do swej pracy pod palmami. Oswojony babakut plątał się
przy jej nogach. Były to krzepkie, kobiece nogi, co spostrzegłem z pewnym
zdumieniem.

25. Śpiewy głodnej krwi

W

ieczory w Ambinanitelo zaczynały się wrzaskiem żab na ryżowisku,

krzyczących jak roznamiętniony tłum ludzi, a już potem świerszcze świerszczyły
przeraźliwie, nocne ptaki cmokały, zbudzone owady szumiały na wszystkich
górskich stokach i w całej dolinie podnosiła wrzawę wszelka głodna zgraja. Coraz
natarczywiej wyrażała swą wieczorną żądzę, a najgłośniej, najchciwiej krzyczała
ludzka młodzież. Nękana niepokojem dojrzewania, zbiegała się nocami na
skrajach sioła i tam swe podrażnienie zmysłów topiła w biciu bębna, w
bezustannym tańcu i śpiewie. Był to zwyczaj Malgaszów, według którego od
niepamiętnych pokoleń księżycowe noce należały do młodzieży.

Nie lubiłem tych wrzasków. Trwały przez całe noce, skoro tylko księżyc

ś

wiecił, i często budziły mnie z najgłębszego snu. Wtedy wśród niezrozumiałych

słów śpiewu słyszałem niepokojący wyraz: vazaha, i następnego dnia brązowi
chłopcy złośliwie patrzyli na nas, dwóch białych ludzi, a dziewczyny unikały
wzroku. Nocne śpiewy kryły wrogą tajemnicę.

Czy oni o nas śpiewają? ― wypytywałem się dobrych znajomych we

wsi.

Same wymijające odpowiedzi. Wójt Rajaona udawał lisa i rzekomo nic nie

wiedział. Makoa Berandro wzruszał ramionami, a stary Dżinarivelo, mój
przyjaciel, rzeczywiście mało co wiedział: zapatrzony w dal, kochał tylko swe
widmo lasu.

Pozostawał jedynie nauczyciel Ramaso. I on nic dokładnego nie wiedział,

gdyż miał żonę i noce spędzał w chacie. Ale był życzliwy i uczynny. Chętnie
chciał mi pomóc. Przyznał, że część mieszkańców wsi odnosi się do nas
nieżyczliwie, ale uważał to tylko za błahy kaprys, a nie za istotną wrogość.

Prawie cała męska młodzież ― oświadczyłem ― jest źle do nas

background image

usposobiona. Czym to tłumaczyć?

Prosta rzecz! ― uśmiechnął się nauczyciel. ― Przyfrunęliście do nas

jak ci książęta z waszych europejskich bajek i swoją obecnością niepokoicie
wszystkie młode ramatu. Jest tylko jedno lekarstwo na to, by zjednać sobie
chłopaków.

Mianowicie?

Wybrać sobie dziewczynę i wziąć ją jako vadi na czasowe małżeństwo.

Może znowu polecicie mi Benaczehinę?

Mamy tutaj tyle innych ramatu! I sprawa ta jest ważniejsza, niż wam się

wydaje. Chodzi nie tylko o kwestie osobiste. Posiadając tutejszą vadi weszlibyście
poniekąd w naszą rodzinę malgaską i wtedy cała wieś uznałaby was za swojego.
Czy znacie dziewczynę Rasoę?

Widziałem ją, owszem.

Zdaje się, że jest wolna.

Dobrze, ale mniejsza o nią! ― oznajmiłem zniecierpliwiony. ― Przede

wszystkim chciałbym wiedzieć, co oni nocami śpiewają o nas.

Pójdziemy tam posłuchać.

Dziś księżyc wschodził o dziesiątej w nocy i krótko potem odezwały się

zwykłe śpiewy. Poszliśmy w ich kierunku, na skraj wsi, i zastaliśmy tańce już w
pełnym toku. Tańczących było pewnie trzydzieścioro. Dwa zbite, szerokie rzędy,
w jednym młodzieńcy, w drugim same dziewczyny ― rytmicznie nacierały na
siebie to doskakując ku sobie, to się cofając: odwieczny symbol zalotów przy
chóralnym śpiewie raz dziewczyn, raz chłopaków.

Między dwoma rzędami uwijał się tęgi śpiewak i gdy chóry milkły,

wykrzykiwał:

Struś jest ptakiem z rasy olbrzymów, słuchajcie!...
Gdy staje na nogach, głową podnosi niebo,
A gdy się kładzie, pazurami dziurawi skałę.
Struś może zjeść na raz siedem wzgórz z drzewami,
Lecz dwadzieścia pięć wielorybów nie starczy mu na kolację.
Gdy zamyka powieki, nastają straszne ciemności
I dwoje kochanków traci się z oczu na osiem lat...

Wtem bicie bębna zgłuszyło słowa i dziewczyny uderzyły chórem:

My chcemy widzieć naszych chłopców,
Nie ukrywajcie nam chłopców, eeej!...

Ś

piewak, podniecony uznaniem fantazjował dalej:

Gdy struś westchnie, powstaje cyklon
I kurom zrywa całe pierze, a kobietom suknie.

background image

Gdy struś wsadzi głowę do morza,
Powstrzymuje wszystkie okręty świata,
A na jego dziobie może tańczyć
Dziewięć par najlepszych tancerzy.
Gdy jedno pióro spadnie mu w Paryżu,
Słychać echo huku w Maroantsetrze
I przy tym giną Indie, a Chiny trzeszczą...

Ramaso tłumaczył mi szeptem słowa śpiewaka i dodał z uśmiechem:

Owe nocne śpiewy i tańce, które widzimy, nazywają się tsiamunana, co

znaczy: „zabawa, w której się mówi samą prawdę”...

Jak się nazywa ten śpiewak? ― spytałem.

Natriko.

Wyobraźnię ma kapitalną!

Staliśmy w pobliżu, na otwartej polanie, w blasku księżyca, i młodzież nas

widziała, lecz pozornie nie zwracała na nas najmniejszej uwagi. Między
tańczącymi rozpoznałem Benaczehinę i pokiwałem ku ,niej przyjaźnie rejką. Lecz
wtem wyskoczył z szeregu nowy śpiewak i potężnym głosem przerwał chóry:

Przysięgam wam okropną prawdę, eeej!...
Widziałem w Tamatawie dziewczynę
Z wyżartymi ustami:
Usta wyżarł jej vazaha, biały kochanek. . .
„Widziałem, w Foulpointe dziewczynę
Z wielką raną zamiast piersi:
Pierś wyżarł jej vazaha, biały kochanek...

Wśród tańczących prysł wesoły nastrój, wywołany poprzednim śpiewem o

strusiu. Młodzieńcy wszczęli melodyjny ryk oburzenia, dziewczyny chórem
wyrażały lęk. A wojowniczy śpiewak nucił dalej:

Vazaha nie kocha jak mężczyźni,
Lecz przy kochaniu ślini i gryzie jak pies.
Idź do niego, Benaczehino, a wrócisz bez ust!
Idź do niego, Rasoa, a wrócisz bez piersi!
Czy wiecie, dlaczego vazaha ma złoty ząb? Psy
szczekają, gdy chcą gryźć,
Vazaha gryzie złotym zębem, Gdy chce kochać...
Cielę wysysa mleko z wymion krowy,
Vazaha wysysa krew z ust dziewczyn.
Czy mi wierzycie, eeej?...

Nie było wątpliwości, że chodziło tu o mnie.

background image

Któż to ten okrutny gębacz? ― spytałem.

To Zarabe.

Ach, to on?

Zarabe, syn sołtysa Bezazy, a przyjaciel Benaczehiny. Chciałem w świetle

księżyca przyjrzeć mu się dokładniej. Mój rywal nie był młody, miał już sporo
ponad dwudziestkę, przy czym twarz jego, raczej prostacka, nie odznaczała się
urodą. Wszyscy inni tańczący młodzieńcy wydawali mi się znacznie
przystojniejsi.

Bzdury zazdrosnego Zarabe śmieszyły mnie, lecz zarazem i niepokoiły.

Niepokoiły ― były to zatrute strzały rzucane w grono podnieconej młodzieży,
strzały niebezpieczne dlatego, że nie przeciwstawiała im się żadna tarcza, żaden
hamulec; na tym nocnym zbiegowisku nie miałem żadnej obrony.

Następnego dnia kazałem przywołać do siebie Natrika, autora pieśni o

strusiu, i w obecności nauczyciela Ramaso wyrażając podziw dla jego dowcipu i
daru śpiewania zaproponowałem mu przyjaźń i współpracę: za każdą pochwalną o
mnie piosenkę zapłacę mu sute honorarium, dziesięć franków. Młodzieńcowi
zaiskrzyły się oczy, lecz powstrzymywały go jakieś wątpliwości. W końcu
wyjawił je zażenowany:

Czy vazaha rzeczywiście... je usta dziewczyn?

Ani mi się śni! ― odpowiedziałem stanowczo. ― Mam lepszy pokarm:

suchary!

Suchary vazahy są stokroć smaczniejsze niż usta dziewczyn! ―

stwierdził Ramaso i ostatecznie przekonał młodego śpiewaka.

W dwa dni później, o północy, Zarabe znęcał się jak zwykle nad moim

złotym zębem, szarpiącym usta wszystkich dziewczyn świata, gdy ktoś zakłócił
mu śpiew i nie dopuścił młodzieży do chórów: jego rywal, Natriko. Natriko ruszył
do walki i śpiewał:

Zdumiewający jest złoty ząb vazahy, ej!
Olbrzymi jest nos vazahy!
Czy wiecie, dziewczyny, co to znaczy, ej?
Vazaha urodził się ze złotym zębem,
I jego ojciec miał już złoty ząb,
I jego dzieci urodzą się ze złotym zębem...
Vazaha ma olbrzymi, wielki nos...

Trąciłem nauczyciela i szepnąłem zgorszony:

Natriko chyba zgłupiał!

Nie zgłupiał! Pięknie śpiewa! ― zachwycił się Ramaso. Nic nie

rozumiałem. A Natriko ciągnął:

Gdy vazaha kichnie nosem w Ambinanitelo;
Gubernator w Tananariwie drży ze strachu,

background image

A rzeka Antanambalana cofa się pod górę
I wszystkie dziewczyny czują się matkami,
Z wyjątkiem tych, które są koślawe.
Czy wiecie, co znaczy wielki nos vazahy?
Kto je słodkie suchary i płodzi złote zęby,
Nie potrzebuje ust dziewczyn, ej!...
Vazaha ma olbrzymi, ostry nos,
I jego dzieci będą miały wielki, piękny nos!...

Rodził się tej nocy cudaczny koszmar: nosowa orgia, nosowy upiór,

rozpasanie nosa. Natriko szalał moim nosem, upajał się, nim, innych upajał
nosem. Rywal Zarabe chciał na „gwałt zniszczyć widmo pięknego nosa i
przeciwstawiał mu gryzione usta, rozdarte piersi, ohydę złotego zęba ― na nic:
przegrywał. Nos prześcigał wszystko, był władczy, sprężysty, urodziwy,
przekonywający i olbrzymi, olbrzymi. W końcu umilkł nawet i Natriko, sam
oczarowany potęgą nosa.

Nagle krótką ciszę przerwała najmłodsza z dziewczyn, dwunastoletni mniej

więcej podlotek, i śpiewała lękliwym głosikiem gdzieś na szarym końcu:

Chcę urodzić dziecko z wielkim nosem, ej!...

Inne dziewczyny wybuchły rozdrażnionym śmiechem i naraz jak burza

uderzył gromki chór budząc ze snu całą dolinę:

Chcemy dzieci ze złotym zębem, eej!
Piękne są dzieci że złotym zębem, eej!...

Starałem się odkryć, czy wśród tańczących była Velomody. Z pewnością

gdzieś tam pląsała, ale nie dostrzegłem jej.

Nie wyzyskałem tej nocy. Nie podjąłem rzuconego mi wyzwania i nie

zagarnąłem ani Benaczehiny, ani Rasoy, a potem było za późno, nastał siny blask i
nadszedł dzień widny, trzeźwy, upalny i rozbrajający. W taki dzień drobne ptaszki
sui, podobne do kolibrów, migały chyżo w słońcu jak zielone błyskawice, lecz
sprawy ludzkie toczyły się ciężko jak zastygłe wody.

W sprawach ludzkich nie było ani lśniących wzlotów, ani gwałtownych

rozstrzygnięć. Słońce niweczyło wszelkie nocne zwycięstwa i dopiero następna
noc i następny księżyc rozjątrzały od nowa walkę.

Walka trwała. Zarabe wciąż śpiewał przeciw mnie. Lecz śpiewał również i

Natriko. A Natriko śpiewał co noc lepiej i coraz pewniej zwyciężał. Byłem o niego
spokojny. Bojownik mój poznał nowe, nie wyczerpane źródło zapału: moje
suchary.

Więc gdy odgłosy śpiewów budziły mnie teraz wśród nocy, już nie lękałem

background image

się ich tajemnicy. A jednak coś jeszcze wisiało w powietrzu niewyjaśnione,
nieposkromione; nowy, inny niepokój wyłaniał się z nocnych oparów doliny i
trudno mi było potem zapaść w sen ― odległe bicie bębna nieznośnie, aż boleśnie,
przypominało przyśpieszone bicie własnej krwi.

26. Wąż ankoma

Z

dumiewała wybuchowa wrażliwość mieszkańców Ambinanitela na

niektóre objawy przyrody i na niektóre zwierzęta. Pojawienie się we wsi jakiegoś
stworu, zazwyczaj Bogu ducha winnego, wywoływało czasem wielki zamęt.
Wyrzucało życie znienacka z codziennego toru, szerzyło niepokój, wzniecało
namiętności i naraz rzecz z początku nikła urastała do zuchwałych rozmiarów,
rozpasanych i nieobliczalnych. To fraszka była, gdy którejś nocy szalał po wsi mój
wyolbrzymiony nos, wywołany pieśnią Natrika, lecz to dramat, gdy któregoś dnia
zawitał do wsi zwykły wąż i rozpętał prawdziwe burze: jedną w ludzkiej duszy,
drugą rzekomo w przyrodzie.

Węża, żywcem złapanego w puszczy, przyniósł mi Toto. Toto, mieszkaniec

sąsiedniej wsi po drugiej stronie rzeki, był malgaskim zuchem i nie bał się
niczego. Toto był wysoki, lecz bestia była jeszcze dłuższa: trzymana za szyję
wzniesioną wysoko ręką, spływała potężnym cielskiem na dół i całym ogonem
włóczyła się jeszcze po ziemi. Cielsko było paradne i ledwo dało się objąć dwiema
dłońmi.

Wąż, nazwany tu ankoma, należał do szlachetnej rodziny boa, owej

rodziny, która nie zabija jadem, lecz dusi. Więc zwycięski Toto był upojony dumą
i wszczął z jeńcem niebezpieczną zabawę. Puszczał go swobodnie na dziedzińcu
między moją chatą a chatą wójta Rajaony. Wąż natychmiast pomykał
majestatycznym ruchem w stronę zarośli. Naokoło robił się wielki rwetes, pies
ujadał przerażony, dziatwa uciekała w popłochu, lecz Toto był pewny siebie. Toto
grał, Toto igrał, Toto panował.

Równie dostojny jak jego wąż, Toto we właściwej chwili zrywał się jak

dziki zwierz fossa, dopadał, przyciskał szyję ankomy widłami gałęzi: związał
węża i przywlókł mi go dziarsko do stóp. Dostał hojny dar i wrócił do swej wsi.
Odchodził jak bohater, z wyniosłym czołem, wywołując lęk i podziw w oczach
wszystkich niewiast.

Wąż był szary jak stal, lecz przemyślna ręka leśnego demona wypisała mu

na bokach ciemne, tajemnicze znaki: szereg geometrycznych zygzaków. Dla kogo
były te znaki i kto je odczyta? Ludzie? Brązowi ludzie w istocie podchodzili
zamyśleni, pogrążeni w przeczuciach, nieswoi.

background image

Stary Dżinarivelo, rozkochany w puszczy, witał w ankomie leśnego

wysłannika, lecz potem poważniał i wskazując na węża wyrokował po prostu:

Będzie burza!

Patrzałem na niego rozbawiony:

Jesteśmy w połowie pory deszczowej i niejedna będzie jeszcze burza, o

proroku!

Będzie burza dziś o północy ― dokładnie ustalał Dżinarivelo i wcale się

nie uśmiechał.

Ponieważ Dżinarivelo był moim przyjacielem, nie wolno mi było kpić z

niego. Badałem niebo. Popołudniowe słońce świeciło jak zwykle i nic nie
zwiastowało rychłej niepogody.

Później przyszedł Makoa Berandro, posiadający magiczną siłę leczenia,

spojrzał z uwagą na węża, pokiwał głową i stwierdził bez ogródek:

Toto jest łajdak!

Dlatego, że mi przyniósł pięknego węża? ― spytałem zaczepnym

głosem.

Tak, że ci przyniósł tego właśnie węża, ankomę...

Przesadzasz, Berandro!

Lecz Berandro zaklinał się, że nie przesadzał i że wiedział, co mówi. W grę

wchodziły tu ważne, najważniejsze sprawy ludzkie.

Jakie? ― niecierpliwiłem się.

Zabij zawczasu ankomę! ― nalegał Berandro.

Dość miałem malgaskich zachcianek i czarów i nie myślałem im ulegać.

Nie zabiję ankomy! ― oświadczyłem stanowczo i szorstko.

Tak szorstko, że potem żal mi się zrobiło miłego człowieka

i zaprosiłem go do siebie na szklankę rumu. Druga szklanka otworzyła Berandrze
usta:

Mniej więcej pięćdziesiąt lat temu żył w Rantabe czcigodny starzec z klanu

Cyjandru. Gdy starzec któregoś dnia poszedł do puszczy, napadł na niego
olbrzymi wąż ankoma i udusił go. Od tego czasu ankoma był wrogiem wszystkich
członków rodu Cyjandru i gdziekolwiek któryś z tych ludzi ujrzał ankomę, musiał
go natychmiast zabić pod karą najcięższego przekleństwa. Obecną głową rodu był
Bezaza, nasz sołtys w Ambinanitelo i jego obowiązkiem było zabić mego
ankomę...

Nie spodziewałem się, że tak szybko i w ten dziwny sposób dojdzie do

bezpośredniego starcia między mną a sołtysem Bezazą. O tym już wszyscy
wiedzieli, że chata jego była tajną kuźnią wrogości przeciw mnie, a syn jego,
Zarabe, wciąż wyśpiewywał w księżycowe noce plugawe potwarze.

Ankoma będzie żył!!! ― wyraziłem raz jeszcze niezłomną wolę.

Berandro był wzruszony rumem i ankoma i pot ściekał po jego twarzy.

Berandro powiedział, że cała dolina znała i szanowała wielkie fadi Bezazy, że
wszyscy wiedzieli, co znaczy dla niego ankoma, i Toto wiedział, i dlatego Toto
był skończony łajdak. Przynosząc ankomę wprowadzał całe sioło w niepokój i

background image

łobuz mścił się na Bezazie, z którym jego rodzina żyła w waśni...

A jednak Toto jest dzielnym chłopem! ― sprzeciwiałem się i aby

postawić na swoim i wziąć byka za rogi, zaprosiłem do siebie Bezazę.

Hardy zazwyczaj sołtys był dziś złamany. Był chory i chwiejny. Twarz

sczerniała mu na popiół i opadłe szczęki drgały, gdy wzrok jego spotykał się ze
wzrokiem węża. Dziwny, przemożny wpływ zwierząt na tutejszych ludzi! Lecz
wiedziałem, że Bezaza nie rzuci się na ankomę, jak ongi rzucił się obłąkany
Betrara na mego kameleona: Bazaza był poważnym i odpowiedzialnym mpiadidy,
Oznajmiłem mu z całym naciskiem:

Jestem gościem twojej wsi, a to jest mój wąż. Do jego życia przywiązuję

wielką wagę.

Wieczór tego dnia spływał na dolinę inaczej niż w inne dni. Słońce

zachodziło czerwieńszą łuną, żaby rozkrzyczały się o godzinę za wcześnie, z lasu
rozlegał się wrzask nie słyszanych dotychczas zwierząt, natomiast wieś, zwykle
tak rozgwarzona o tej porze, dziś zamarła w złowrogiej ciszy. Umilkły nawet
wieczorne śmiechy kobiet, a na tle głuchych chat daleki płacz dziecka dudnił jak
okrzyk.

Przed kolacją odwiedził mnie wójt Rajaona i zawiadomił, że Bezaza

gorączkował i bredził w malignie niewyraźne słowa. Ludzie tłumaczyli sobie, że
to siły demoniczne objawiały swe życzenia.

Później, już po zapadnięciu nocy, zajrzałem do węża i zbadałem wiązadła.

Ankoma leżał na werandzie zwinięty w kłąb; oczy miał zamknięte i zdawał się
spać. Oświetliłem jego głowę lampką elektryczną: spało uosobienie spokoju, siły i
godności. Trąciłem jego pysk. Wąż powoli otworzył oczy do połowy, oczy zbyt
małe jak na to wielkie cielsko, i przez szparę powiek wlepiał we mnie zimny
wzrok. I nagle stwierdziłem upokorzony, że mi ciarki suną po plecach. Zarazili
mnie Malgasze strachem. Nerwy!

Nie ulegało wątpliwości, że tej nocy było goręcej niż zwykle i że

ś

wierszcze syczały hałaśliwiej. Natomiast odczułem niemile brak innych

conocnych odgłosów: młodzież zachowywała dziś zupełne milczenie, nie
oddawała się ani tańcom, ani śpiewom. Po chwili z osłupieniem spostrzegłem, że
nie było księżyca na niebie, a nad wschodnim łańcuchem gór kłębił się czarny,
gęsty wał. Zbliżała się powoli ogromna chmura. Zakryła już księżyc.

Zamierzałem czuwać tej nocy leżąc na łóżku, lecz ni stąd, ni zowąd

ogarnęła mnie niezwalczona senność. Resztką świadomości podejrzewałem
kucharza Marovo, że mi dał jakiś mocny środek nasenny. Chciałem zerwać się i
pędzić do Bogdana, mieszkającego w innej chacie. Nie mogłem! Nie mogłem
oderwać ciężkiej głowy od posłania. Oczy mi się kleiły i zapadłem w sen.

Zbudził mnie huk i trzask. Huk bliskiego piorunu i trzask ulewy o mój

dach. Nadeszła silna burza i biła w dolinę grzmotem po grzmocie. Zapaliłem
ś

wiatło. Druga po północy. Więc przepowiednia Dżinarivela jednak się spełniła,

chociaż z dwugodzinnym opóźnieniem.

A wąż? Już pierwszy rzut oka potwierdził złe przeczucia. Wąż leżał na

background image

werandzie w nienaturalnym układzie ciała, rozciągnięty jak długi. Zgadzało się:
nie żył. Nożem przecięto mu gardło. Fadi Bezazy okazało się silniejsze niż
wszystko inne. Był to piękny okaz węża i była to naprawdę dla mnie strata, lecz
zarazem i moja nowa broń, a hańba wsi: wieś złamała święte prawo gościnności.

Rano, po burzy, przyszli do mnie wójt Rajaona i sołtys Bezaza z oficjalną

wizytą. Bezaza miał znowu zdrową, brązową twarz. W poczuciu winy przyniósł
mi dar, mający zastąpić ankomę: dwa mniejsze węże z innego rodzaju o pięknym,
jasnobrunatnym ubarwieniu. Potem Bezaza dodał jeszcze:

A Zarabe już nie będzie śpiewał... Nie będzie go wcale we wsi...

Wysłałem go...

Były to pierwsze owoce mego zwycięstwa, była to korzystna nowina i

byłby to dzień może pomyślny, może istotnie przyjemny, gdyby nie czekała mnie
jeszcze przykra powinność wymiaru sprawiedliwości: kucharzowi Marovo dać
łupnia w łeb.

27. Biada zwycięzcy!

K

apryśność ludzi w Ambinanitelo i drażniąca zawiłość ich odruchów

męczyły nas i coraz gwałtowniej domagały się rozwiązania, jakiegokolwiek
rozwiązania. Gdzieś w ukrytej plątaninie pierwotnej duszy sączyło się źródło
wrogości, zwrócone przeciw nam, dwom obcym ludziom, lecz jak odkryć to
ź

ródło i jak się do niego dobrać? Wiedzieliśmy, że między tutejszym człowiekiem

a leśnym zwierzęciem istniały magiczne związki i przemożne wpływy, czyżby
więc wśród zwierząt szukać rozwiązania? Czy poznawszy zwyczaje tutejszych
zwierząt nie wnikniemy lepiej do wrogich nam zakamarków duszy tutejszego
człowieka? Instynkt poszukiwacza, a zarazem instynkt obrony pchały mnie ku
niezwykłym owadom: modliszkom.

Bogdan Kreczmer znosił mi je żywe z lasu, znosili mi je również i jego

chłopacy, więc od kilku dni pełno było w mojej chacie okrucieństwa i
drapieżności. Otaczał mnie świat kanibalizmu, świat przepełniony zgrozą, a
jednak roztaczający niezwalczony urok. Poznawałem jego dzikość, chciałem
wyśledzić jego prawa pożerania, przede wszystkim zaś chciałem obronić się przed
samym sobą. Bo tu chodziło już nie tylko o modliszki i o brązowych ludzi:
chodziło o własne kompleksy.

Weszła mi na rękę wielka modliszka tisma. Palcem drugiej ręki wodziłem

dokoła niej, a ona wykręcała głowę wciąż w stronę palca; modliszka to jedyny na
ś

wiecie owad o ruchomej szyi.

Naraz owad cisnął w górę swe drapieżne łapy i chwycił mój palec. Chwyt

background image

był tak silny, że drapieżnik już mnie nie puści, chyba że rozerwę mu ciało. Chwyt
pełen charakteru, na śmierć lub życie. Na chwilę mały owad więził dorosłego
człowieka jakby czarodziejską mocą. W końcu udało mi się odczepić palec.
Krople krwi wytrysnęły ze skóry, przebitej kolcami łap. Zlizałem krew
i uczułem się pobity. To jak gdyby nieprzyjazny duch doliny zadał mi ranę.

Chcąc lepiej poznać drapieżność modliszek zamykałem je do ciasnych

skrzynek i dawałem im na żer pająki, turkucie, szarańcze. Żadne z nich nie
ostawały się modliszkom i co ciekawsze, że wszystkie jadowite pająki, nawet te
największe, ginęły bez wyjątku. Modliszka w szczupłym pudełku walczyła
sposobem rosomaka napadniętego przez psy, leżąc bokiem i wyrzucając
bezustannie swych sześć długich nóg. Była to zapora nieprzebyta, natomiast
pozwalająca jej samej, po krótkiej walce, zahaczyć kolcami przednich łap o ciało
pająka: znaczyło to jego koniec.

Turkucie doliny Ambinanitelo były potężne, spaśne i uzbrojone w ogromne

pazury do niezmordowanej pracy w ziemi. Tymi pazurami mogłyby rozerwać na
strzępy ciało każdej tismy, gdyby o tym wiedziały i gdyby chciały. Nie wiedziały,
niestety. Wszystkie turkucie ginęły. Czasem złość brała człowieka, gdy patrzał na
klęskę siły ogromnej, lecz pokojowej, pokonanej przez zorganizowaną
drapieżność. Turkucie, złapane w kleszcze modliszek, cudacznie wymachiwały w
powietrzu ciężkimi pazurami i było to jakby bezradne wymachiwanie gałązką
oliwną. Kończyło się nieodmiennie pożarciem wymachiwacza.

Dopiero w zestawieniu z rubasznością otyłych turkuci spostrzegliśmy

objaw zastanawiający, mianowicie to, że modliszki posiadały niesamowitą urodę.
Piękne były wyłącznie samiczki; samce, znacznie mniejsze, były niemrawe i
tchórzliwe. Rodził się we mnie, mimo woli, niezdrowy podziw. Lecz trudno,
modliszki były piękne. Długie, kształtne nogi, wysmukłe ciało, skrzydła, gdy
rozwarte, przypominające tiul tancerki, nade wszystko zaś ruchy pyszne,
wytworne, prawie teatralne ― wszystko to rzucało mi się pewnego razu w
zdumione oczy, wypaczało pierwotną linię grozy i stwarzało nowe powiązania:
modliszki to amazonki. Bezlitosne, lecz wspaniałe; okrutne, lecz urocze;
krwiożercze, lecz ponętne. I uderz w stół, a odezwą się utajone myśli! Gdzieś w
oddali, wśród tych drapieżnych amazonek, zamajaczyła mi znajoma postać. Postać
zalotna, lecz nieuchwytna i jakby okrutna. Benaczehina.

Najciekawsze były walki, jakie modliszki staczały między sobą. W tych

potyczkach nie było wyników połowicznych, remisowych; był zawsze ten sam
koniec: zupełne zwycięstwo jednej z walczących, zupełna klęska i śmierć drugiej.
Reguły boju były niezwykłe i rygorystycznie przestrzegane. W czasie starcia
zapaśniczki nigdy nie gryzły, lecz tylko usiłowały się chwycić. Wygrywała ta,
która pierwsza obejmowała przednimi łapami szyję lub głowę drugiej. Objęciem
tym unieruchamiała przeciwniczkę i wtedy dopiero zaczynała żywcem zjadać
pokonaną.

Gdy walczą dwie modliszki o równej rosłości, trudno z góry przewidzieć,

która zwycięży; w grę wchodzi przypadek. Natomiast starczy, by jedna z nich była

background image

odrobinę większa, a walka staje się nierówna, większej daje bezwzględną
przewagę i większa, zawsze większa odnosi zwycięstwo. Nie ma tu przypadków i
nie ma wyjątków. Tismy są największym gatunkiem spośród modliszek doliny
Ambinanitelo; one więc stoją na szczycie drapieżnej hierarchii, im przypada prym
drapieżności, one zawsze zjadają inne modliszki.

Modliszki miały długi, miękki, zupełnie bezbronny odwłok, który łatwo

byłoby rozpłatać jednym szarpnięciem kolców przednich łap, zadając śmiertelną
ranę. Nigdy, nigdy to się nie zdarzyło. Tyle razy była ku temu sposobność i nic.
Modliszki w czasie walki widziały i uznawały tylko głowę i szyję wroga, godziły
tylko w te części i tych tylko broniły. Przyroda stworzyła tu niebywały fenomen
tragicznego, choć, oczywiście bezwiednego przestrzegania zasad fair play w
walce o życie. Modliszka, łamiąca tę surową zasadę, odniosłaby łatwe
zwycięstwo; lecz żadna na ten pomysł nie wpadła.

Zawsze? W toku dociekań wpadłem na ślad dziwnego prawidła, rządzącego

tym światem grozy. Okazywało się, że i sam zwycięzca mógł zginąć. Więcej:
właśnie dlatego, że poprzednio zwyciężył, potem ginął. Wszystkie doświadczenia
niezbicie stwierdzały, że nawet w tym piekle drapieżnych instynktów panowała
jakaś pierwotna, surowa sprawiedliwość.

U modliszek uderzała szczególna cecha, że pokonawszy wroga musiały go

całego zjeść. Był to jakiś przymus biologiczny, niezmożony, i jak się okazało, w
skutkach swych dla zwycięzcy fatalny.

Oto walka. Potężna tisma o rudawych skrzydłach walczyła z modliszką

nieco mniejszą, zieloną. Los zielonej był przesądzony. Tisma po krótkim boju
chwytała kuzynkę mocno za szyję i już nie zważając na gwałtowne ruchy łap,
bijących powietrze, pożerała obezwładnioną. Po kolei wchłaniała wszystko:
głowę, tułów i cały odwłok. Pośpiesznie, zawzięcie, jak gdyby pożeranie było
dalszym ciągiem walki. Żadna moc nie zdołałaby powstrzymać przy tym
modliszki, dopóki nie doszła do końca odwłoku, a z ofiary nie pozostało nic prócz
nóg i skrzydeł.

Modliszka była drapieżna, lecz równie okrutna okazała się siła zmuszająca

ją, by pochłaniała całą zdobycz na jeden raz: triumfatorka nabrzmiewała i opadała
z sił. Gdy wpuszczałem do klatki świeżą, zieloną modliszkę, zielona, jak zwykle,
bała się rudawego potwora. Lecz potwór nie był już groźny; nie nacierał, nawet
nie umiał się bronić. Co gorsza, widać było jego ociężałość. Zielona nabierała
odwagi, rzucała się i zwyciężała. I tak ginęły wszystkie zwycięskie tismy, ofiary
swej żarłoczności, okrutnej także dla samego zwycięzcy.

Szukałem z początku wśród modliszek praw, by lepiej poznać kręte

ś

cieżyny życia w Ambinanitelo. Lecz oto ścieżka nagle wyrywała się z cichej

doliny, przebijała z rozmachem góry i walnym gościńcem prowadziła w szeroki
ś

wiat. Poznawałem wielkie prawo przyrody, prawo zuchwałe, wstrząsające. I

promienne otuchą: zwycięski drapieżnik ginął!

background image

28. Wielkie kabary

S

tało się: podniosłem otwarty bunt przeciwko wsi. Obrzydły mi jej chytre

półsłówka i półżyczliwość, jej zdradliwe unikanie wzroku i rzucanie na nas
czarów. Chciałem prostej drogi: chciałem nareszcie przyprzeć do muru
niechętnych nam mieszkańców Ambinanitela i spojrzeć im prosto w oczy.

W stosunku do nas, białych ludzi, istniały we wsi ― powtarzam ― dwa

obozy. Z jednej strony kilku szczerych i niezawodnych przyjaciół: nauczyciel
Ramaso, sędziwy Dżinarivelo, Berandro, Tamasu i Manahitsara, znawca starych
legend, z drugiej strony nieprzyjazny wciąż sołtys Bezaza i wielu jego krewnych
z rodu Cyjandru. Bezaza, jak przyrzekł, wysłał co prawda swego syna Zarabe
gdzieś na odległe ryżowiska, ale szeptana wojna przeciw nam bynajmniej nie
wygasła. Niekiedy odnosiliśmy wrażenie, że fala niechęci zalewała całą wieś i
wdzierała się nawet do rodzin oddanych nam przyjaciół budząc nieufność do nas
w sercach ich własnych żon, dzieci i wnuków.

Od kilku dni odurzałem się drapieżnością modliszek. Wyszło mi to

widocznie na dobre. Z tych doświadczeń wyrwałem się zawzięty jak osa i gotowy
poruszyć niebo i ziemię, a przede wszystkim Ambinanitelo. Postanowiłem
doprowadzić sprawy do ostateczności.

Chińskiemu piekarzowi w Maroantsetrze poleciłem przygotować dwa wory

słodkich sucharów, sprowadziłem od innego Chińczyka kilka butelek przedniego
rumu i pewnego popołudnia zwołałem do siebie wielkie kabary. Kabary to
publiczne zebranie. Przypilnowałem, aby przybyli do mnie nie tylko przyjaciele,
lecz i sołtys Bezaza, i wszyscy ważniejsi z rodu Cyjandru, zarówno starzy, jak
młodzi.

Zaprosiłem oczywiście także wójta Rajaonę. Rajaona nie mógł pozbyć się

swej natury lisa i chytrego dyplomaty. Właściwie był mi życzliwy, ale w taki
sposób, że wciąż powstawało we mnie uczucie niepewności. Żałowałem, że
odjechał już lekarz Ranakombe i nie będzie na zebraniu. Odważny i otwarty
Howas stałby na pewno po mej stronie. Rajaona, widząc poważne przygotowania
do kabary, starał się wywiedzieć, do czego zmierzałem.

Chcę na ostrzu noża postawić sprawę przyjaźni wsi do nas! ―

wykładałem szczerze swe zamiary.

To będziecie mieli wielką przemowę?

A będę!

Z przyjemnością posłużę wam za tłumacza.

Dziękuję, chętnie przyjmuję waszą pomoc. Co prawda prosiłem już o to

Ramaso, ale co dwóch, to dwóch.

Wieś domyślała się nadchodzącej burzy. Śledziła mnie z daleka

background image

podejrzliwiej niż zwykle i zachodziła w głowę, dokąd mogło zaprowadzić
podniecenie białego człowieka, żyjącego od tylu tygodni w gorącej dolinie. Wieś
rozważała, jak by rozbroić mój gniew. W dniu wyznaczonym na kabary od
samego rana znosiła mi plony ziemi, ogromny stos darów. Kokosy, ryż, owoce
drzewa chlebowego, banany, papaje, jarzyny, kury, jaja, trzcinę cukrową.
Olbrzymia góra żywności piętrzyła się na werandzie chaty, lecz nie dałem się zbić
z tropu.

Zaraz po obiedzie zaczynali schodzić się goście. Jako jedni z pierwszych

nauczyciel Ramaso i wójt Rajaona. Wkrótce zabrakło stołków i ławek, więc
przybysze siadali na matach w kucki gdzie bądź w chacie. Sprawnie obsługiwał
ich kucharz Marovo przy pomocy Bogdana podając każdemu kieliszek rumu i
kilka sucharów. Wszyscy byli zaciekawieni, co z tego wyniknie. Niewiele
rozmawiali ze sobą i z lekka zaniepokojeni czekali.

Przybycie sołtysa Bezazy wniosło ożywienie. Jeszcze był czas na zagajenie

kabary, bo czekaliśmy na kilku maruderów, więc Bezaza zakomunikował
najświeższe wiadomości z nadmorskiego rejonu Antalaha: doszło tam do dalszych
zatargów między robotnikami malgaskimi a białymi plantatorami wanilii. Były
nowe aresztowania.

Czy to prawda, że mój wnuk Razafy został aresztowany? spytał

Dżinarivelo.

Razafy pracował od wielu miesięcy na wybrzeżu.

Tak słyszałem ― odrzekł Bezaza.

Sołtys spoglądał na starca z głęboką powagą, przez którą przenikał cień

współczucia. Po chwili wahania Bezaza podał Dżinarivelowi rękę i oznajmił:

Z naszej rodziny też uwięziono.

Uścisk dłoni tych dwóch wywołał pewne poruszenie wśród obecnych.

Patrzyli na nich ze zdumieniem, jak gdyby podanie rąk zapowiadało kres kwasom
między rodami Zanikawuku a Cyjandru.

Podobno jednego z naszych zabili ― krzyknął ktoś pod ścianą.

Nie, to plotka! ― zapewnił wójt Rajaona.

Przecież strzelano!

Zgadza się. Strzelano, ale w powietrze, na postrach. Korzystając z

milczenia, jakie nastało, spytałem, o co właściwie chodziło w tym zatargu.
Nauczyciel Ramaso wytłumaczył mi półgłosem.

O blisko sto kilometrów na wschód od Ambinanitela leżał port Antalaha na

wschodnim wybrzeżu wyspy, nad pełnym morzem. Na okolicznych wzgórzach
znakomicie dojrzewała wanilia. Owa szlachetna i cenna roślina z rodziny
storczyków, podobna do lian, była ogromnie popłatna, lecz wymagała starannej
pracy zarówno przy sztucznym zapylaniu kwiatów, jak i skomplikowanym
preparowaniu dojrzewających strąków. Kompanie francuskie oraz prywatni biali
przedsiębiorcy posiadali w Antalaha plantacje, na których zatrudniali dużo
krajowych robotników. Robotników chroniły osobne umowy i ustawy kolonii
pięknie brzmiące na piśmie, lecz na każdym kroku łamane przez właścicieli

background image

plantacji.

Kilka miesięcy temu plantatorzy zaczęli samowolnie obniżać płace

robotnicze i znacznie zmniejszyli dzienne porcje ryżu, należne robotnikom według
umowy. Gdy poszkodowani zbuntowali się przeciw temu i zaprzestali roboty,
lokalne władze, w sprzeczności z istniejącymi prawami, ogłosiły wszystkich za
pobranych do przymusowej pracy publicznej i kazały im pracować na plantacjach
teraz już za znikome, groszowe wynagrodzenie.

Przymusowa praca dotyczy tylko robót publicznych o użyteczności

ogólnej, a nie na prywatnych plantacjach, prawda? ― spytałem.

Oczywiście... tak mówi ustawa. Ale władze w Antalaha idą ręka w rękę

z plantatorami; to jedna zgrana szajka! Mało dbają o ustawy.

A nadrzędne władze tych kacyków lokalnych, na przykład w

Tananariwie, nic na to?

Chciejcie zrozumieć, vazaho ― wyjaśniał nauczyciel Ramaso ― istotny

cel posiadania kolonii: dobro jedynie kolonizatorów. Dopiero gdy nadużycia w
stosunku do tubylców dochodzą u nas do takich rozmiarów, że mógłby ucierpieć
na tym interes kolonizatorów, na przykład w wypadku zbrojnego buntu, wtedy
władze wkraczają przeciw nadużyciom.

Robotnicy plantacyjni w Antalaha, poddani rygorom przymusowej pracy,

nadal burzyli się i doszło do pobicia kilku zbyt gorliwych dozorców. Wtedy
władze wezwały pomocy wojska i przeprowadziły dalsze aresztowania chcąc
wyłapać i unieszkodliwić przywódców oporu. Doszło nawet do zadawania tortur
niektórym więźniom. W tej chwili panował w Antalaha pozorny spokój, ale
ludność była rozgoryczona, masa ludzi siedziała w więzieniu, napięcie wciąż
trwało...

Co sądzicie, Ramaso? Jak to się skończy?

Jak się skończy? Jak zwykle dotychczas. Plantatorzy mają pieniądze i

poparcie władzy, robotnicy żyją z dnia na dzień i mają luźną tylko organizację.
Spór przegrają. Będą cieszyli się, gdy aresztowanych wypuści się z więzienia, i
przyjmą pracę na gorszych niż dotychczas warunkach. Ale jedna rzecz ciągle tu
narasta. To świadomość krzywdy...

Podczas gdy Ramaso wyjaśniał mi te smutne sprawy, przyszli ostatni

goście. Jednocześnie budziły się we mnie dręczące wątpliwości. Na skutek zajść w
Antalaha szczep Betsimisaraków na pewno przeżywał ciężkie troski. Czy wobec
tego wypadało mi narzucać się mieszkańcom Ambinanitela ze swymi osobistymi
bolączkami? Obecnie, w porównaniu z kłopotami ludności, wydały mi się nikłe i
samolubne. Więc może lepiej rozwiązać kabary i odroczyć je na czas
dogodniejszy?

Z tych wątpliwości zwierzyłem się na uboczu nauczycielowi Ramaso. On

był innego zdania. Kabary powinno się było odbyć, gdyż dotyczyło nie tylko mej
osobistej sprawy. Chodziło tu o moralną postawę wsi. Wieś powinna była złożyć
dowody swej dojrzałości, że umiała szanować życzliwych, choć obcych ludzi,
przybyłych jako przyjaciele. Teraz właśnie była doskonała sposobność, by

background image

napiętnować szczątki prostactwa i dawnych zabobonów.

Nie dajcie się przy tym wywieść w pole ilością przyniesionych darów!

ostrzegł Ramaso. ― To dobre, owszem, ale potrzeba wam przecież innych

objawów gościnności, bardziej istotnych! Ponieważ Ramaso umilkł, spytałem:

Bardziej istotnych? Czy macie coś konkretnego na myśli?

Oczywiście, mam! Zgadzam się zupełnie ze starym Dżinarivelo, że

powinniście wybrać sobie jaką vadi spośród tutejszych dziewczyn, a wieś powinna
ją wam życzliwie ofiarować. Taki czasowy związek małżeński nazywa się u nas
volambite i będzie to wasze prawdziwe zbliżenie się do wsi.

Czy to rzeczywiście takie ważne?

Bardzo ważne! Wtedy, i tylko wtedy, będzie pokój i serdeczność. To są

starodawne tutejsze obyczaje. Wieś musi się jasno wypowiedzieć, a wy żądajcie
tego od niej wyraźnie!

Czego? Dziewczyny?

Nie! Jasnego, stanowczego dowodu! Oni to dobrze zrozumieją...

Sądziłem, że wypadnie mi zagaić zebranie. Ubiegł mnie w tym sołtys

Bezaza. Głaszcząc powoli ręką swe kędzierzawe włosy nerwowo rozcierał brodę,
na której ciemniał słaby zarost, wreszcie powstał namaszczony i odezwał się do
mnie. W niezmiernie długiej i zawiłej przemowie, pełnej barwnej kwiecistości i
miodowych słówek, prosił mnie, bym jedząc to wszystko, co mi wieś przyniosła,
odczuwał jej przyjaźń. Słowa, słówka, słóweczka.

Zjem, Bezazo, nawet i twój miód i zaspokoję głód żołądka. Lecz czy na

tym kończy się twoja gościnność, ej? Nie, banany i kokosy już nie omamią mnie
wonnym kadzidłem i nie powstrzymają mego rozpędu. Dość zabawy w
ciuciubabkę! ― odparłem.

Gościom moim sprawiłem niemały kłopot. Sztuczek nauczyłem się od nich

samych; na pomoc wziąłem pobliską górę Ambihimitsingo, górę Beniowskiego.
Rzuciłem na nią czar i siłą ściągnąłem ją na dół w dolinę. Nagle w wyobraźni
naszej cała ta bryła ziemi nabrała życia, zsunęła się na wieś, spadła na umysły
mieszkańców, zapaliła ich fantazję i przytłoczyła jak ciężki los. W los brązowego
człowieka bezustannie wplatały się żywe części przyrody: ptaki, kameleony,
lemury, drzewa, góry, rzeki. Teraz oto Góra Beniowskiego weszła do mej chaty i
urzekała zebranych Malgaszów.

...Duch Beniowskiego ― prawiłem ― żyje do dziś nie tylko na tej

„górze, o czym doskonale wiedzą Berandro i Dżinarivelo, lecz i w mej dalekiej
ojczyźnie na północy. Beniowski, który walczył wpierw za naszą sprawę, a
potem za waszą i który został waszym wielkim królem ― ampansakabe ― napisał
dla potomności testament: książkę. W tej książce donosi nam o waszych
przodkach a swych przyjaciołach i szczególnie chwali ich gościnność. Dzisiaj
ludzie mego narodu są ciekawi waszych dziejów i przysyłają mnie do was, żebym
zdał im sprawę, czy wśród Betsimisaraków żyją wciąż jeszcze te same cnoty co
ongi za czasów Beniowskiego. I jak sądzicie, co będę musiał napisać o waszej
gościnności? Przybyłem do was z sercem pełnym przyjaźni i kieszenią pełną

background image

darów, lecz wy, czym mnie w zamian częstujecie?... Dziś, po tylu tygodniach,
ofiarowujecie mi ryż i kury, i banany, przedmioty, które zawsze można kupić za
pieniądze. Czy to wszystko z waszej przyjaźni, co mi dać chcecie? A wasz dawny,
ś

więty, malgaski obyczaj?!...

Słowa, tłumaczone zaraz przez wójta Rajaonę z francuskiego na język

malgaski, padały w zgromadzenie jak twarde ciosy, aż sam się temu dziwiłem, i
uderzały w najczulsze struny malgaskiej dumy. Starszyzna milczała zakłopotana.
Później sołtys Bezaza odezwał się przyczajonym głosem:

Więc powiedz nam, czego żądasz od nas?

Spojrzenia wszystkich z napięciem zwróciły się w moją stronę.

Przekonywającego dowodu ― odparłem ― że uważacie nas dwóch

naprawdę za przyjaciół. Chcę waszego czynu, a nie słów, choćby zaprawionych
najsłodszym miodem lub kwiatami...

Bezaza uparcie powtórzył pytanie z niewinną miną:

Więc powiedz jasno, jakiego czynu od nas żądasz?

Filut, zamierzał mnie wciągnąć w zasadzkę! Gdybym teraz powiedział

otwarcie, o co mi chodziło, popełniłbym wyraźny nietakt i uchybiłbym etykiecie
w oczach moich gości. Milcząc wodziłem wyzywającym wzrokiem po
zgromadzonych.

Pozwólcie ― wtrącił się nauczyciel Ramaso ― że ja wyjaśnię niektóre

sprawy. Vazaha wiele tygodni temu przyjechał do naszej wsi i codziennie
widzimy go w naszym gronie. Nikt nie może już wątpić, że vazaha jest naszym
szczerym przyjacielem! Właśnie dziś, kiedy na szczep nasz spadają nieszczęścia,
jego przyjaźń jest dla nas tym cenniejsza, że jako pisarz może bronić naszej
sprawy na świecie. Czy ma kto wątpliwości go do tego?

Wszyscy milczeli, nikt nie wyraził zastrzeżenia.

Więc głupią wydaje się ― ciągnął Ramaso ― nieprzychylność tych

spośród was, którzy się na niego boczą. Powiem nawet więcej, to są szkodnicy
naszego szczepu.

Czy masz jakie namacalne dowody tej nieżyczliwości? ― spytał

Bezaza.

Choćby taka prosta rzecz: chata vazahy wciąż jest pusta, nie ma u jego

boku towarzyszki...

Może gardzi naszymi ramatu? ― ktoś dowcipny podsunął z boku, lecz

inni nie chcieli prześmieszek i głośno się sprzeciwiali.

Ty, Ramboa, wiesz najlepiej w czym sęk ― wołał Ramaso. ― To ty i

twoi kamraci wyśpiewujecie po nocach brednie, że nawet dziewczyny wierzą tym
głupstwom i boją się vazahy.

Nie wiem, czy to dobrze, że Ramaso porusza sprawę dziewczyn. Jestem

nieco speszony. Kilka dni temu nauczyciel co prawda tłumaczył mi konieczność
wejścia w czasowy związek małżeński, volambite, z jakąś dziewczyną
Ambinanitela dla rzeczywistego zbliżenia się do wsi, ale teraz, na tak licznym
zebraniu, poruszenie tego tematu wydaje mi się niewłaściwe.

background image

Tymczasem Ramaso umilkł wszyscy na mnie patrzyli, jak gdyby żądali

ode mnie wyjaśnienia. Wpadłem na dobrą myśl. Sięgnąłem do ich historii, jak
tego wymagał dobry obyczaj, i odpowiedziałem im w przenośni:

Wiadomo, że dawniej nie było wcale krokodyli w waszej rzece

Antanambalana. Dopiero król Rabę półtora wieku temu sprowadził z Antalaha
pierwszego żywego krokodyla. Sami wiecie, że król Rabę tak wysoko cenił
gościnność, iż nawet potwornego zwierza uważał za swego gościa i jako takiemu

by świętym obyczajom stało się zadość ― ofiarowywał uroczyście co

rok jedną dziewczynę na pożarcie...

Tak, to prawda. Ludzie doliny Ambinanitelo znali ..dziwne dzieje króla

Rabę i jego krokodyla. Pamiętali o nim i chętnie teraz znów słyszeli, a niektórzy z
uznaniem kiwali głowami. To prawda: słuchanie dawnych dziejów zawsze
smakowało brązowym ludziom jak słodki owoc mango.

Po chwili milczenia dodałem z uśmiechem:

A my, dwaj biali ludzie, jesteśmy waszymi gośćmi, lecz przecież

krokodylami nie jesteśmy i wbrew śpiewom głupiego Zarabe, dziewczyn zjadać
nie chcemy...

Wtem powstał stary Dżinarivelo, mój dobry druh, który wiedział, co to jest

pisanie i co to jest książka, gdyż kiedyś w mojej książce o lesie kanadyjskim
olśniły go fotografie drzew ― i zawołał do mnie nakazującym głosem:

Jesteś naszym przyjacielem i musisz o nas dobrze pisać w twej

ojczyźnie!

Podziękowałem mu kiwnięciem głowy, lecz wzruszyłem ramionami i

spojrzeniem wskazałem w stronę chaty, gdzie siedziało w kącie kilku mężczyzn o
osowiałych gębach, kuzynów sołtysa Bezazy. I oni pili rum, lecz milczeli
zawzięcie i udając zamyślonych coraz uparciej wlepiali oczy w ziemię. Byli to
krnąbrni przeciwnicy. Mogli zepsuć cały nastrój. Bogdan pilnował ich
jak oka w głowie i wciąż dolewał im rumu. Na nic: trwali w zachmurzeniu.

Patrzcie, patrzcie! Góra!... ― krzyknął nagle przyjaciel Berandro i jak

oszalały wybiegł przed chatę.

Słońce właśnie zachodziło za górami. Niziny w dolinie zaległ już

wieczorny cień, natomiast najbliższa góra, Ambihimitsingo, tuż naprzeciw mej
chaty, oblana ostatnim potokiem słońca, była ogromnie czerwona i dziwnie
płonęła, płonęła jak zaczarowanym ogniem. Na jej stokach jaskrawo mieniły się
drzewa goździkowej plantacji, na szczycie promieniały resztki starej puszczy.
Cały krajobraz dokoła, nawet sąsiedni łańcuch niższych szczytów, zapadł już w
spokojny, fioletowy półmrok; tym zuchwałej, tym upiorniej świecił blask tej
jednej góry.

Wspaniałe widowisko, powtarzające się prawie co dzień o tej porze, dziś,

po moich słowach i po krzyku Berandry, nabrało nowej, tajemniczej treści. Coraz
wyraźniej góra przedstawiała się Malgaszom jako żywe widmo. Widzieli, że
rzucała komuś wyzwanie, że wpadała z jakiejś przyczyny w czerwony szał. Góra
dawała im znaki.

background image

Góra Beniowskiego! ― mówił z przejęciem Berandro.

Czyżby to był podstęp życzliwego mi Malgasza?
I naraz moi goście, podnieceni i jakby rozumiejąc te znaki góry, wynurzali

głośno swe wzruszenie, niektórzy krzyczeli. Padały rozpalone słowa, powstawało
zamieszanie, oczy błyszczały. Wójt Rajaona ani Ramaso nie nadążali mi już
tłumaczyć, jak dotychczas, malgaskich słów: wszyscy mówili równocześnie.
Nawet kuzynowie Bezazy zerwali się i wyrażając swe domysły patrzyli na górę
jak opętani. Jakiś zbiorowy rozstrój wyobraźni. Szybko, jak wybuchł, tak też i
minął. Po chwili wszyscy się uspokoili siadając znowu na dawne miejsca,
opanowani i nieco zawstydzeni.

Po krótkiej, przyciszonej rozmowie między sobą Malgasze doszli do

jakiegoś postanowienia, a stary Dżinarivelo odezwał się do mnie:

Wieś Ambinanitelo uznaje i kocha swych białych gości i w myśl

dawnych obyczajów, a w dowód trwałej i szczerej przyjaźni pragnie im
wyznaczyć żony spośród swych dziewcząt. Czy zgadzasz się z tym, vazaho?

Jeśli taki wasz obyczaj i taki dowód waszej przyjaźni, oczywiście

zgadzam się.

Czy masz, vazaho, jakieś specjalne życzenie co do twej vadi?

Miałem miłą dziewczynę na myśli, lecz o tym nic nie powiedziałem w

obawie popełnienia mimowolnego nietaktu, i tylko wyjaśniłem z żartobliwą miną:

Chciałbym mieć vadi młodą, świeżą, piękną, wesołą, cnotliwą, zdrową,

szlachetną, płodną...

Powrót do spraw ziemskich przyniósł zebranym wyraźną ulgę, a szczodre

wyliczanie cnót mej przyszłej vadi wywołało należyty skutek: pogodny uśmiech
na wszystkich twarzach.

Dżinarivelo spytał:

Czy może być moja wnuczka, Benaczehina? Odpowiedź moja wydała

mu się zbędna, więc nie czekając na nią wysłał jednego z młodszych krewniaków
po dziewczynę.

Czekajcie! ― powstrzymywałem ich, ale oni, pewni siebie, nie słyszeli

mnie w ogólnym rozgwarze.

Po chwili osłupienie: wysłaniec wrócił z wiadomością, że Benaczehiny nie

było wcale we wsi. Poszła razem z Zarabe na odległe ryżowiska.

A to wstyd dla rodziny! ― rozgniewanego Dżinarivela ogarnął szczery

smutek, widoczny na jego twarzy.

Chciało mi się śmiać, zagryzałem wargi.

Każę ją sprowadzić przemocą! ― mówił rozsierdzony dziadek.

Daj jej pokój! Nie chcę jej! ― oświadczyłem. Zwróciłem się do

poprzedniego wysłańca:

Czy Velomody jest we wsi?

Jest.

Zapytaj jej się, czy chce zostać moją vadi!

Na tę wiadomość obecni wpadli w nowe osłupienie. Po chwili wszyscy już

background image

wiedzieli: Velomody chciała zostać moją vadi.

Dżinarivelo szybko odzyskał pogodę ducha i rzekł z radością w oku:

To dobrze. Rodzina przyprowadzi ci ją dziś wieczorem, gdy zapadną

ciemności...

Dzień upływał i chylił się ku wieczorowi pod znakiem złych wstrząsów

wiszącej w duszach burzy i wielkiej niewiadomej. Teraz już było wiadome: nastał
łagodny wieczór. Góra Beniowskiego wreszcie uśmierzyła się, zgasła i zasypiała
w mroku jak inne góry, jak ktoś, kto rzetelnie spełnił swój obowiązek.

29. Moja vadi

Z

nadejściem nocy przyprowadzili do mej chaty Velomody. Zwaliła się

hurmem cała jej rodzina, bo nie tylko dziadek Dżinarivelo i jej matka, lecz i liczny
orszak wujów, stryjów, ciotek, kuzynów i kuzynek. Benaczehiny oczywiście nie
było. Życzliwi, ułożeni ludzie. Cała ta brązowa kompania jadła, piła, weseliła się i
ustalała ze mną warunki małżeństwa: miesięcznie dwieście franków na rękę i dwie
lamby-suknie.

Jesteś hojny mąż ― chwaliła mnie starszyzna.

Wśród zaproszonych gości znajdowali się także nauczyciel Ramaso i wójt

Rajaona. Siedzieli na honorowym miejscu razem z Dżinarivelem i moją teściową-
rafuzuko. Wszyscy byli w świetnych humorach i zabawiali się wygłaszaniem
okolicznościowych przysłów.

Oby syn twój ― wznosił Rajaona ku mnie kieliszek rumu i śmiał się

poprzez zamglone oczy ― oby syn twój, vazaho, stał się wielkim złodziejem
bydła.

Znane i ulubione malgaskie życzenie, skierowane tym razem do vazahy,

wywołało wśród obecnych burzę wesołości, tym bardziej że wypowiadał je szef
kantonu, stróż prawa.

Ludzie ― przytaczał Dżinarivelo inne przysłowie ― są jak gotujący się

ryż: raz u góry, raz na dole. Ty, vazaho, jesteś teraz u góry.

Podszedł do mnie jakiś wujek dziewczyny i żartobliwie ostrzegł:

Nie licz kurczaków, dopóki się nie wylęgną. Jeszcze nie wiesz, jak ci

będzie z Velomody.

Źli nie mają rogów! ― dodał kuzyn Velomody, co znaczy, że ludzi z

błędami nie można było poznać od razu.

A jednak ― śmiał się ktoś inny ― jeśli coś ma się udać, to potrzeba

zawsze dwóch albo dwojga. „Jednym palcem wszy nie złapiesz”.

Po chacie rozchodził się chichot uznania. Goście przechylali się w stronę

background image

Velomody, siedzącej cicho i skromnie w cieniu pod ścianą. Tego wieczoru jeszcze
ani słowa nie powiedziała. Czyniąc przytyk do jej milczenia jedna ze starszych
ciotek, o twarzy złośliwego lemura, siostra mojej teściowej, stwierdziła:

Trudno do niej zastosować nasze ostrzeżenie: Nie bądź jak piewik,

którego głos wypełnia całą puszczę, chociaż samo żyjątko takie małe... Głos
Velomody jakoś nie wypełnia tej chaty. A ty, vazaho, znasz jakie odpowiednie
przysłowie?

Znam.

Wszyscy wparli we mnie zaciekawione spojrzenia.

Jest wiele roślin ― przytaczałem zasłyszane kiedyś zdanie ― ale tylko

trzcina cukrowa słodko smakuje.

Innymi słowy: jest wiele dziewczyn, ale tylko jedna przypadła mi do gustu.
Goście wybuchnęli radością, że wygłaszam tak uprzejmą i dowcipną

przenośnię, lecz nie ukrywali swego niepokoju, czy pożycie nasze będzie
rzeczywiście szczęśliwe i czy Velomody sprosta swemu zadaniu.

To niełatwa sprawa zadowolić wymagania vazahów ― oświadczyła ta

sama ciotka, która uchodziła za znawczyni, bo sporo lat spędziła za młodu w
Maroantsetrze. ― Velomody jest jeszcze głupia i mało doświadczona z
mężczyznami.

Nie ― broniła młodej córki matka, urażona w swej dumie ― Velomody

nie jest głupia i ma doświadczenie.

Rozbawieni mężczyźni uśmierzali spór niewiast i kazali im pogodzić się.
Goście moi z czarującą prostotą, otwarcie i dokładnie roztrząsali ubogie w

tych sprawach doświadczenie Velomody. Chcąc pomóc nie skąpili jej szczerych a
szczegółowszych wskazówek, nieraz tak wstydliwie poufnych, że w innym, mniej
prostodusznym towarzystwie musiałyby razić. Teściowa-rafuzuko była
najgorliwsza i pouczała córkę, jak winna wobec mnie się zachowywać, a przede
wszystkim, jakich czułych uścisków, w naiwnym pojęciu poczciwej Malgaszki,
łaknęli biali mężczyźni. Żywa i młoda jeszcze teściowa na pożegnanie objęła mi
głowę i zuchwale pocałowała mój policzek zbierając burzliwy podziw rodziny.
Oni przecież dawniej nie znali wcale pocałunku, a także i dzisiaj niezbyt w tym
smakowali.

Zanim goście nas opuścili, teściowa dokonała obrzędu, który wydał się

wszystkim, z wyjątkiem nauczyciela Ramaso i Rajaony, ważnym uzupełnieniem
uroczystości. Mianowicie rafuzuko przyniosła z kuchni płonące szczapy drzewa i
z dwojga drzwi mej chaty wyrzucała je daleko w
powietrze. Głownie zataczając łuk sypały w nocy pióropuszem czerwonych iskier.

Dlaczego to? ― spytałem.

Żeby odpędzić złe duchy krążące dokoła chaty ― wyjaśniła teściowa.

W pobliżu mej chaty duchów nie ma ― uspokoiłem ją.

Oo, vazaho, skąd to wiesz? Duchy są wszędzie.

Nie obawiaj się. Velomody będzie pod moją opieką.

Velomody tak. Ale jej dziecko?1

background image

Jakie dziecko?

Jakie będziecie mieli.

Około północy rodzina pożegnała się i chata opustoszała. Niebawem

odprowadziłem na dwór ostatniego gościa, Bogdana.

Gdy wróciłem do chaty, zastałem Velomody wciąż na tym samym miejscu,

w ciemnym kącie pod ścianą. Siedziała tam przez cały wieczór, cicho jak trusia,
skromna jak baranek. Teraz patrzyła na mnie z mroku i widziałem tylko jej
wielkie oczy a właściwie dwa pałające światła, wlepione we mnie z uporczywą
mocą. Tak świecą w ciemności oczy wylęknionej zwierzyny i nagle obezwładniła
mnie zupełna nieśmiałość.

Drzwi zamknąłem na zasuwę z tęgim rozmachem i hałaśliwie, ale i ten

symboliczny poniekąd obrzęd minął bez wrażenia nie dodając mi odwagi.
Byliśmy sami i odcięci od świata, miałem nad dziewczyną nieograniczoną władzę,
lecz zamiast zbliżyć się, sam wpadłem w matnię niedorzecznych skrupułów.
Przerwałem milczenie:

Jakże się cieszę, że jesteś u mnie. Dawno o tym marzyłem... Lecz

powiedz mi, Velomody, powiedz tak szczerze: czy przyszłaś tu chętnie?

Ś

ciany mej chaty były z wybornej falafy, madagaskarskiej rośliny, a dach z

niezawodnej palmy kasaka; była to zatem solidna, krajowa chata, lecz pytanie
moje trąciło daleką Europą. Velomody była zdrową, uczciwą Malgaszką, więc nie
rozumiała takich cudacznych drgnień sumienia i uprzejmie odpowiedziała:

Oui, monsieur.

Uśmiechnąłem się słysząc akurat te same słowa, jakich dziewczyna

rzekomo uczyła się na to, żeby mi je powiedzieć. Przypomniałem sobie naszą
przygodną rozmowę sprzed dwóch tygodni, gdy Velomody na drodze pod
palmami poczęstowała mnie mlekiem kokosu.,

Byłaś wtedy bardzo miła ― powiedziałem.

Dziewczyna milczała. Widocznie nie była zbyt rozmowna, za to uderzał

mnie jej silny, uparty wzrok. Błyskiem zachłannych oczu zadała mi zrozumiałe
pytanie, kiedy była taka miła.

Wtedy ― odrzekłem ― gdy zbieraliście kokosy z palm.

Ehe! ― przypomniała sobie.

Wciąż jeszcze stałem przy drzwiach, ujmowałem się pod boki i szukając

sposobu wybrnięcia rozglądałem się po chacie. Gdy wzrok mój, bezwiednie,
spoczął dłużej na łóżku polowym, Velomody, nie spuszczając ze mnie bacznego
oka, powstała posłusznie i spełniła swój obowiązek. Wiedziała, co do niej należy:
łóżko moje przygotowała do spania, natomiast własną nocną matę rozpostarła na
podłodze, tuż obok mego legowiska. Potem stanęła na środku chaty, znów
wpatrywała się we mnie i czekała na nowe polecenie.

Zgryźliwe uwagi ciotki podczas wieczornej biesiady o niedoświadczeniu

Velomody spowodowały, że matka dziewczyny uważała za konieczne, by przed
pożegnaniem przekonywać mnie o zaletach Velomody. To jej najukochańsza
córka ― zapewniała mnie ― która sprawi mi wiele zadowolenia, gdy ją lepiej

background image

poznam. Zwykłe, matczyne gadanie.

Otóż nie gadanie. Matka tym razem miała słuszność. Następne godziny

zgotowały mi radosną niespodziankę i przywiodły na pamięć starą prawdę o
zwodniczości pozorów. Rzekoma „poczwarka” przedzierzgnęła się w barwnego
motyla, promieniującego utajonym dotychczas wdziękiem. Odkryłem piękny
polny kwiat, obok którego ludzie przechodzili obojętnie, nie domyślając się jego
powabu. Lubiłem odkrywać niedocenione kwiaty; była to moja myśliwska
pasja.

Powoli zacząłem uświadamiać sobie, jak pomyślnie dla nas potoczyły się

wypadki: Velomody jako moja vadi ― to dopełnienie przez Ambinanitelo starego
obyczaju gościnności, to czyste sumienie wsi wobec nas, to rzeczywiste, żywe
sprzęgło przyjaźni między mną a mieszkańcami wsi.

30. Rzeka jest głodna

B

iałe, zdobne, górnolotne ptaki. Czaple vurumputsy. Było ich zawsze

osiem. Co dzień, od niepamiętnych ponoć czasów, posłuszne odwiecznym
prawom instynktu, zjawiały się nad doliną o tej samej porze dnia: na pół godziny
przed zachodem słońca. I zawsze leciały nad samą rzeką, jak gdyby
nierozerwalnie związane z jej biegiem. Gdy mijały naszą wieś, ich cichy, biały lot
był jak powiew jasnych myśli. Były to piękne ptaki górnolotnych wzruszeń.

Malgasze lubili te czaple. Kroczyły one dostojnie po ryżowiskach, jak

gdyby czuły się same gospodarzami. Ich białe plamy na polach należały do
znamion krajobrazu madagaskarskiego na równi ze skrzydlatymi drapieżnikami,
kaniami, zwanymi tu papango, które zakreślały wysokie koła nad każdą wsią
malgaską w wypatrywaniu kurcząt. Vurumputsy najczęściej przebywały w
towarzystwie bydła; widocznie łowiły wielkie gzy i kleszcze. Francuzi nazywali je
pic-boeuf, lecz ich głównym pokarmem, jak u wszystkich czapli, były na pewno
ż

aby i małe rybki żyjące na ryżowych błotach.

Ukazanie się ośmiu czapli nad rzeką oznaczało koniec dnia w

Ambinanitelo. Więc przerywałem pisanie, zamykałem zeszyt i szedłem nad
Antanambalanę. Nad wodą czekała mnie co dzień ta sama niespodzianka:
podziwiałem ogrom rzeki, rzeki górskiej, powstałej niedaleko w górach, a
przecież potężnej jak dolna Wisła. Skąd brało się w tej ciżbie gór tyle wody?

Białe czaple vurumputsy odleciały ku źródłom rzeki; goniła za nimi i moja

myśl, jak gdyby wplątana w ich ptasi lot. Tajemnica źródeł nęciła zawsze
człowieka, do źródeł zawsze się tęskniło. Była to tęsknota i namiętny nałóg ludzi i
białych czapli.

background image

Lecz potem mroki krzepły, lasy na stokach ciemniały, szczyty coraz ostrzej

wkłuwały się w niebo i budziła się wyobraźnia Malgaszów: że rzeka to zwierz.
Dziki, straszny, wyrywający się ze skłębionych gór jak wściekły pies z klatki,
zwierz tak żywy, jak żywe były krokodyle, węże i białe czaple. I tym groźniejszy,
im głębsza noc.

Wówczas trącała mnie Velomody, moja vadi, na znak, że się boi i że czas

wracać do domu. Przedtem, idąc do rzeki, Velomody szła swobodnie o kilka
kroków za mną, jak wypadało dobrze wychowanej Malgaszce. Teraz, z wieczora,
bała się rzeki i jej duchów i kroczyła ostrożnie przede mną, tuż blisko, muskając
plecami moją pierś. Bliskość mego ciała dodawała jej pewności siebie. Ów niemy,
najprostszy dowód zaufania sprawiał mi przyjemność i napawał dumą:
dziewczyna uznawała moc białego męża, zdolnego zasłonić ją od malgaskich
upiorów. Nie było w drodze powrotnej między nami żadnych słów, a jednak łączył
nas silny węzeł i jakby malgaski ślub.

Zanim dochodziliśmy do naszej chaty, rozlegał się na niedalekim

ryżowisku gromki krzyk żab. Kiedyś Bogdan wyraził słuszne zdanie, że żaby
madagaskarskie z wyglądu mało różniły się od naszych europejskich, natomiast
odmienność ich ujawniała się w groteskowym głosie. To prawda. Żaby na
ryżowisku, witające nas co wieczór, krzyczały jak roznamiętniony, wielotysięczny
tłum ludzi. Podobieństwo było tak uderzające, że wytwarzało czasem dziwaczne
skojarzenia i nagle wydawało mi się, że słyszę jakiś burzliwy wiec w dużym
mieście.

Tysiąc ludzi rozmawia! ― odezwałem się wesoło do Velomody.

Nie ludzie, to duchy rozmawiają! ― poprawiła mnie dziewczyna

skromnym głosem i zaraz dodała: ― Dobre duchy!

Teraz Velomody odetchnęła z ulgą, gdyż bliskość chaty i żab rozpraszała

jej lęk. Dziewczyna już nawet zupełnie się uspokaja: z drugiej strony wsi
odzywały się nowe żabie chóry, a w trzecim miejscu jeszcze inne. Wszystkie na tę
samą nutę ludzkiego zgiełku. Zanim noc zapadła, życzliwe duchy otoczyły całe
sioło zwartym pierścieniem głosów i tak rozprawiały aż do przedświtu
zapewniając ludziom bezpieczny sen.

Nad ranem milkły, lecz krzyk podejmowały innego gatunku żaby, jeszcze

osobliwsze. Skrzypiały metalicznie jak nie oliwiona oś toczącego się wozu.
Złudzenie było znowu tak doskonałe, że można było prawie przysięgać, iż to
jakieś kolumny zgrzytających wozów krążyły dokoła osiedla. Trwało to długo w
dzień, do pierwszych promieni słońca; wtedy dopiero wozy cichły.

Pewnego poranku zbudziła mnie ze snu nieprawidłowość głosów, jakiś

niebywały rozdźwięk w przyrodzie. To żaby naśladujące tłum ludzki powariowały
i wciąż jeszcze krzyczały, pomimo że nastał już jasny dzień. Krzyczały donośniej
niż zwykle, a zgrzytające osie, drugi gatunek żab, rozpętały się również na dobre i
pędziły jak na złamanie karku. Kakofonia niebywała.

Velomody wróciła z dworu i odezwała się przez zaciśnięte gardło:

Rzeka...

background image

Gdy wyszedłem z chaty, oczom przedstawiła się wspaniała groza. Powódź

zalała całą dolinę Ambinanitelo, wszystkie pola i ryżowiska. Gdzieś w górach
oberwać się musiały chmury potopu. Przez noc rzeka wezbrała chyba o kilka
metrów i oto zatopiła wszystko dokoła. Wszędzie była woda. Stoki górskie
schodziły nie na pola, lecz wprost do wody. W tym potwornym jeziorze pozostała
tylko jedna piaszczysta wyspa; to wydma na której stało nasze sioło, odcięte od
ś

wiata.

Wielka woda zmieniła cały tryb życia. Trudno było poznać dawny

krajobraz. Rośliny wyglądały inaczej i zwierzęta były inne. Żaby wrzeszczały z
radości, ptaki kwiliły strwożone, lemury wyły w puszczy, nawet ludzie byli inni.
Ludzie byli dziwni. Nie poznawałem mojej Velomody. Miała szeroko otwarte
oczy i, roztargniona, nie słyszała moich słów. Gdy podszedłem za naszą chatą
do brzegu wody, dziewczyna nagle zaniepokoiła się i żądała, żebym wrócił do
domu.

Woda dziś zła!... ― powtarzała. ― Rzeka zła!...

Później Velomody poszła na wieś i przyprowadziła dziadka Dżinarivela.

Pogodny zazwyczaj starzec miał dziś znękaną minę, był małomówny i także
roztargniony, jak gdyby wsłuchany w coś odległego. Widocznie Velomody
mówiła mu o mnie, bo stary przyjaciel ostrzegł mnie na odchodnym:

Nie zbliżaj się do wody, vazaho! Strzeż się!... Rzeka jest dziś głodna...

Czy krokodyle? ― spytałem z niedowierzaniem.

Nie, nie, nie!... ― szeptał Dżinavarelo i pokazywał miną, że to coś

groźniejszego. Pokiwałem głową.

Wieś wpadła w niezwykły nastrój. Około południa przechadzałem się

między chałupami i wszędzie dostrzegałem objawy przygnębienia. Wszyscy jak
gdyby wyczekiwali nowego nieszczęścia.

Tymczasem w godzinę po południu minęło największe niebezpieczeństwo i

woda zaczynała się cofać. Ludzie widzieli to, a jednak nie doznawali otuchy, kryli
się nadal w chatach i wciąż milczeli. Nawet zdawałoby się, że niepokój ich rósł, że
wypatrywali czegoś w udręce; że jeszcze chwila, a coś gdzieś przeraźliwie pęknie,
uderzy jakiś grom, spadnie cios. Znałem te napięcia. Tak malgaska dusza często
drętwiała w zbiorowej męce.

Nawet w mej chacie odczuwałem ich nastroje, prawdopodobnie poprzez

obecność Velomody, i sam byłem podniecony. Wzdrygnąłem się jak uderzony
obuchem, gdy nagle usłyszałem z daleka ludzkie okrzyki, zdławione głosy. Potem
nastała głucha cisza, ale całe Ambinanitelo już wiedziało, już się domyśliło:
spadło nieszczęście.

Spadło w istocie. Dziecko utonęło. Zdrowy, trzyletni chłopaczek. Wyrwał

się z chaty i biegł. Matka wołała, on biegł jak zaślepiony. Był opętany, jak gdyby
go ktoś wzywał. Matka wyskoczyła za nim, lecz już za późno. Gdy rzeka opadała,
brzegi były śliskie. Chłopczyk wpadł do wody. Długo walczył, był mocny.
Wszyscy stali dokoła, wszyscy widzieli jak na dłoni. Potem osłabł. Wchłonęło go i
zakryło. Nie wypłynął.

background image

I nikt go nie ratował?! ― krzyknąłem na ludzi, którzy mi o tym donieśli,

i nie ukrywałem swego oburzenia.

Nie!... ― odpowiadali i dziwili się, że zadawałem im takie pytanie.

Gdy utajone moce żądały ofiar, nie można było im się oprzeć i nie było na

to ratunku.

Spotkałem także nieszczęsną matkę. Nie rozpaczała, twarz miała obojętną i

jak co dzień tłukła dla swoich ryż. Przypadł jej dziś nieunikniony obowiązek,
spełniła go. Śmiercią dziecka spłaciła tajemny dług sioła i teraz była spokojna.

Woda tymczasem szybko opadała, uchodziła prawie z oczu. Lemury

umilkły, ryżowiska wynurzyły się i powracało na nich życie. Zło uciekało,
przychodziło odprężenie. Ludzie zaczynali w chatach wesoło gawędzić, wolni od
koszmaru. Zaczynali śmiać się i żartować. Jeszcze słońce stało wysoko na niebie,
a rzeka uspokajała się zupełnie i cofała do dawnego łożyska. Była głodna i zła,
porwała swoją zdobycz, lecz cóż w tym dziwnego? Toż to przyrodzone prawo
każdego dzikiego zwierza. Porwie, lecz uczciwie odejdzie, gdy nasycony. Więc
ludzie się cieszyli, że rzeka opadła i zwierz odszedł.

Zbliżał się zachód słońca i nad rzeką, jak co wieczór, przelatywały moje

skrzydlate znajome, czaple vurumputsy. Wciąż było ich osiem. Patrzyłem dziś na
nie z większą niż dotychczas ulgą, z przyjaźnią. Ponad zmiennym losem ludzi na
dole i ponad przypadłościami doliny leciały czaple zawsze tak samo czyste,
wzniosłe, spokojne, odwieczne: białe symbole mądrości nieba.

A na dole ludzie oddawali się radości, bo rzeka pozostawiła po sobie hojny

dar ― muł. Powódź pokryła ryżowiska tłustym mułem. Więc ludzie radowali się,
ż

e wzejdzie obfity ryż i będzie dostatek, że będą w dostatku wesołe tańce i zrodzą

się nowe dzieci. Ludzie już tańczyli. Już obok zapomnianej śmierci dziecka
rodziła się nadzieja nowego, plenniejszego życia: była to chyba mądrość ziemi.

31. Amod, syn Amoda

P

rzy głównej drodze wsi, naprzeciwko mej chaty, wznosiła się pokaźna,

drewniana budowla Chińczyka, kupca artykułów spożywczych, który sprowadzał
towary z miasteczka Maroantsetry, a wywoził tam większość płodów rolniczych,
zbieranych w dolinie. Nieco dalej w głębi wsi, przy tej samej drodze był sklep
drugiego kupca, Hindusa Amoda, sprzedającego towary włókiennicze. Chińczyk,
cichy, skromny człowiek, zawsze był uczciwy i przyjazny Malgaszom, Hindus
natomiast stał się uczciwy dopiero po zawziętej próbie sił, którą przed kilkoma
laty stoczył i przegrał z mieszkańcami Ambinanitela: sądząc wówczas, że
posiadał monopol, Amod chciał z ludzi zdzierać skórę, lecz ci, nabywszy rower,

background image

zakupywali potrzebne materiały w samej Maroantsetrze i tym zmusili kupca do
spuszczenia nosa i ceny.

W przeciwieństwie do Chińczyka Amod nie mieszkał tu na stałe, lecz w

Maroantsetrze, gdzie posiadał inne, większe interesy i skąd często dojeżdżał do
nas na dwudniowe pobyty. Wtedy w pogodne wieczory siadał na krześle przed
swym sklepem, barczysty, brzuchaty, wzniosły, i odpoczywając, nieruchomo,
patrzył na dalekie szczyty gór. Z obfitą, czarną brodą wyglądał jak wschodni
władca dumający o wielkich podbojach, lecz w istocie głowił się tylko nad swymi
drobnymi interesami. Biegunowy kontrast z malgaskimi mieszkańcami wsi, nie
posiadającymi ani jego zawiłych ambicji, ani obrosłego w dostojną tuszę ciała.

Gdy Amod pierwszy raz ujrzał mnie w Ambinanitelo, natychmiast

przypomniał sobie naszą wspólną podróż na statku z Tamatawy do Maroantsetry i
powitał mnie wylewnie jak dobrego znajomego.

Więc jednak dotarł pan do tej szkaradnej głuszy? ― zawołał.

Gdzie wsadzi nos kupiec, tam, tym bardziej przyrodnik. Amod ujął się

pod boki i zawarczał na niby:

Mam z panem na pieńku. Demoralizuje mi pan tego wisusa, mojego

syna.

Ejże?

Zamiast wyjść na szczwanego kupca, dostał kręćka we łbie i chce zostać

wielkim przyrodnikiem.

Nie ma obawy! On nie straci żyłki kupieckiej.

Pociesza mnie pan. A jak on pracuje?

Nadzwyczajnie!

Amod podejrzliwie zajrzał mi w oczy:

Czy pan zadowolony?

Strasznie!

Można to słowo tłumaczyć sobie tak i siak.

Tak właśnie trzeba.

Czternastoletni syn Amoda, również Amod, stale mieszkał w Ambinanitelo,

a po ukończeniu miejscowej szkółki pomagał rzekomo w sklepie, lecz właściwie
zbijał bąki. Czarne jego oczy, podobne do malgaskich, błyszczały przenikliwą
inteligencją i były piękne i pałające. Chciwe.

Przybycie nasze do wsi zbudziło u młodego Amoda niebywałe

zaciekawienie i on pierwszy ze wszystkich zgłosił się do współpracy. Po
kilkugodzinnej próbie przyjąłem go na stałe z wyjątkowo wysokim
wynagrodzeniem. Nigdy w moich wyprawach nie miałem dotychczas tak
pojętnego ucznia. Wszystko chwytał w mig, uczył się od pierwszego wejrzenia,
czytał nasze życzenia z oczu, kipiał z gorliwej przychylności i na trzeci dzień już
ś

ciągał skórki z ssaków, a na piąty dzień z ptaków. Szóstego dnia poprosił o

pięciokrotną podwyżkę pensji.

Ile? ― spytałem osłupiały.

Gdy chłopak powtórzył kwotę, obliczyłem, że byłoby to dwa razy więcej,

background image

niż zarabia Rajaona, dygnitarz miejscowy, na swym odpowiedzialnym stanowisku
szefa kantonu.

Amod, zwariowałeś! ― wycedziłem cicho i z przejęciem.

Młody Hindus spojrzał na mnie odległym, rozmarzonym wzrokiem i

dopiero po chwili zdawał się trzeźwieć, niby ze snu przy otwartych oczach.
Odmowę moją przyjął spokojnie, jak coś nieuniknionego. I nie zrażony pracował
dalej z równą jak dotychczas pilnością.

Pracował skwapliwie i sprawnie. Czasem tylko, bywało, wpatrywał się w

jakiś spreparowany okaz nadobniejszego ptaka, jak gdyby w niemym zachwycie
nad jego pięknem. Dopiero później doszliśmy do sedna tajemnicy, dlaczego Amod
tak się zamyślał: liczył. Liczył, ile ptak przyniesie zysku na rynkach świata we
frankach, w dolarach, w funtach. Młody Amod stawał się w takich chwilach
marzycielem, pogrążającym się z chorobliwą lubością w liczbowych fantazjach,
bujającym w krainie jakichś obłąkanych liczb.

Chłopacy przynieśli mi motyla uranię, jak wiadomo jednego z

najpiękniejszych owadów świata, istne cudo kolorów. Oczarowany i nieprzytomny
Amod wlepił w niego płonący wzrok, nieledwie pożerał owada oczyma szepcąc:

Pięćset franków, pięćset...

Motyl Urania orientalis był wprawdzie okazały, lecz bynajmniej nierzadki

na Madagaskarze, więc rzeczowo wyjaśniłem Amodowi, że w Paryżu zapłaciliby
za niego najwyżej pięć franków.

To nieprawda! ― zawołał chłopak i w złośliwym uśmiechu nie taił

przede mną pogardy dla człowieka, tak niezręcznie ukrywającego matactwa.

Do pospolitszych na wyspie ptaków należały kardynały, których samczyki,

zwłaszcza w porze godowej, promieniały w blasku swego czerwonego jak ogień
upierzenia. W okolicy Ambinanitela nie było ich zbyt wiele, jednak zdobyliśmy
dwa dobre okazy i jeden nieco rozbity śrutem. Bogdan starał się go doprowadzić
do porządku, ale niezadowolony z wyniku odłożył spreparowanego ptaka na bok.

Czy ten ptak niepotrzebny? ― spytał Amod zdławionym z podniecenia

głosem.

Niepotrzebny ― odrzekł Bogdan nie odrywając oczu od swej pracy.

To... mogę go wziąć?

Bierz go sobie!

Amod uważał to za roztargnienie lub głupotę Bogdana, złapał kardynała i

zaraz poszedł z nim do domu. Oświadczył tam, że posiadł przedmiot wartości
pięciu tysięcy franków. Madagaskarski kardynał odznaczał się wspaniałym
kolorem piór, lecz tak samo jak motyl urania był wart niewiele.

Amod popadł w pieniężny szał. Uważał siebie za bogacza, nie

potrzebującego już pracować. W istocie dnie mijały, a młody Hindus nie pojawiał
się do pracy. Rozgłaszał po całej wsi, że znalazł niewyczerpane źródło
olbrzymiego bogactwa, a nas, Bogdana i mnie, piętnował jako oszustów, kuglarzy
i wydrwigroszów. Wywołał wśród mieszkańców Ambinanitela wrzenie,
którego odgłos dotarł do uszu nauczyciela. Ramaso przybył do nas z zafrasowaną

background image

miną i prosił o wytłumaczenie, ile w tym, co opowiadał Amod, było prawdy.

Nic ― oświadczyliśmy.

Nauczyciela, jako człowieka światłego, łatwo było przekonać o niewielkiej

muzealnej i rynkowej wartości pospolitego ptaka.

Natrę Amodowi uszu ― oburzył się Ramaso ― i nagadam tym, którzy

jego bredniom tak pochopnie wierzą. Dobrze, że sobie od was poszedł. Sprawiałby
wam tylko kłopoty.

Podzielałem jego zdanie, lecz gdy Amod, wytrzeźwiały i pokorny, po kilku

dniach zapukał do naszych drzwi, uległem szelmie i przyjąłem go znowu do pracy.

Dzielny i miły zazwyczaj pracownik stawał się po prostu niemożliwy, gdy

ogarniał go obłęd liczenia. A ogarniał go od czasu do czasu. Była to jego
niesamowita poezja. Opętana, wypaczona poezja, a jednak w tym opętaniu nie
pozbawiona pewnej, absurdalnej niewątpliwie logiki: toż w młodym Amodzie
rozwijał się duch typowego handlarza-rekina. Obecność naszej wyprawy
rozniecała w nim drapieżne instynkty i oto Amod nie mógł zaznać spokoju. Gdy
jego żądanie pięciokrotnej podwyżki pensji spaliło na panewce, chłopak
wyłuszczył nową propozycję, mianowicie założenia spółki składającej się z niego,
Bogdana i mnie, a mającej na celu monopolową eksploatację okazów przyrody w
dolinie Ambinanitelo na podstawie cen, jakie osiągniemy za zbiory w Nowym
Jorku.

Przecież zbieramy dla Warszawy, a nie dla Nowego Jorku! ―

obróciliśmy jego projekt w śmiech.

Amod był do głębi urażony, tym bardziej że dojrzewała w nim

ś

wiadomość, iż on, Amod syn Amoda, był naturalnym właścicielem i jedynie

uprawnionym eksploatatorem wszystkich bogactw zoologicznych w dolinie
Ambinanitelo. Więc wytoczył nam walkę. Buntował przeciw nam młodzież wsi,
która dotychczas łowiła dla nas owady, ptaki i ssaki, i w istocie udało mu się
część jej zbałamucić. Niewielka to była dla nas strata, gdyż nie zależało nam
zbytnio na tych trzech klasach zwierząt, przeważnie już dobrze zbadanych na
Madagaskarze, natomiast więcej chodziło nam o inne istoty, mało dotychczas
znane: o tutejszą drobną faunę słodkowodną, zbieraną osobiście przez Bogdana w
licznych, małych kałużach doliny.

Amoda wciąż trzymałem przy sobie pomimo jego dwulicowości. Nie

chciałem go oddalać, gdyż jako preparator był niedościgniony. Zresztą mimo
wszystko lubiłem gałgańskiego marzyciela. Warto było podkreślić, że pomimo
walki, jaką podsycał przeciw nam we wsi, u nas w chacie był bezwzględnie
uczciwy, nawet szpilki nie zwędził.

Amod, bystry jak zwykle, wcześnie poznał się na swym chybionym

uderzeniu i zgotował nam nową niespodziankę, tym razem aż zbyt skuteczną.
Pewnego dnia Bogdan wrócił z porannej wycieczki łowieckiej z niemałym
wzburzeniem. Oznajmił mi, że w kałuży, w której zwykle łowił i w której przed
dwoma dniami roiło się jeszcze od żyjątek, dziś wszystko dosłownie wymarło;
nawet marnej wodopójki nie było ani śladu. W drodze powrotnej Bogdan zajrzał

background image

do innej kałuży i stwierdził to samo ― żadnego w niej życia. Wobec tego po
południu razem wyszliśmy na łąki. Badania nasze rozproszyły wątpliwości.
Wszystkie okoliczne kałuże doliny, nawet dość odległe, były zatrute, a zatruł je
nasz dowcipny Amod prawdopodobnie owocami tanguinu. To już była klęska
prawdziwa i miarka przebrana. Cel naszego przybycia do doliny zwichnięty.
Bogdan nie miał tu już pracy. Hultaja Amoda wypędziliśmy z krzykiem.

Cios, tak świetnie wymierzony, tylko przypadkiem nie przyniósł Amodowi

trwałego zwycięstwa. W trzy dni po zatruciu kałuż przyszła wielka powódź rzeki
Antanambalana, zalewająca całą dolinę i wszystkie kałuże ― owa powódź, która
zabrała dziecko ― a po jej ustąpieniu powstały, nowe kałuże o czystej wodzie i w
nich nowe, obfite życie drobnej fauny.

Rozpasana bujność przyrody w dolinie wydawała różne owoce, a wśród

nich mnóstwo było trujących i szkodliwych. Malgasz, wrośnięty od pokoleń w
dolinę, dawał sobie radę, umiał wybierać owoce, umiał uśmierzać wrogość
przyrody, odwracać jej ostrze ― i oto żył w duchowej równowadze między swą
pracą na polach ryżowych a wiarą w swe demony. Natomiast obcy człowiek, nie
przywykły do takiej przyrody i jej kaprysów, nie dawał sobie rady, doznawał
zawrotów głowy, zachłystywał się wewnętrznie i wylęgał niedorzeczne marzenia:
oto Amod, syn Amoda.

32. Chata na palach

J

eszcze niedawno temu chata moja pachniała niedobrze, złowrogo.

Brązowi ludzie stronili od niej, nawet ich psy się bały. Psy nie chciały nigdy wejść
do środka.

Dwa kundle, wesołe oczajdusze, hulały zawsze w pobliżu z wiatrem w

pędy, stroiły psoty głupim kurom i urządzały żywiołowe zabawy z kimkolwiek się
dało ― lecz mojej chaty nie lubiły. Wszystko robiłem, by pozyskać ich zaufanie, i
ż

eby zwabić je do siebie, rzucałem im na środek chaty najsmaczniejsze kosteczki.

Psiska często zbliżały się, wchodziły na werandę, zaglądały do wnętrza i wciągały
miłą woń przynęty. Ale równocześnie wciągały obce, podejrzane zapachy,
poważniały i marszczyły czoło. Nigdy, nigdy nie przekraczały progu. Była to dla
mnie moralna klęska, gdyż nieufność psów do mnie, psów-barometrów,
odpowiadała zadziwiająco nieufności innych mieszkańców sioła, brązowych ludzi.

Dziś ― jaka zmiana! Te same psy wpadały z niesfornym hałasem do chaty,

harcowały w niej jak na własnym podwórku, swawoliły po wszystkich kątach,
przewracały krzesła i miski, były bezczelne i przymilne. Tu, nie gdzie indziej,

background image

oddawały się rozkoszy wyłapywania sobie pcheł. Velomody wypędzała je i łajała,
jak mogła, lecz była bezradna, bo zwierzaki ją lubiły: przegonione przez jedne
drzwi, wchodziły do chaty drugimi. Wraz z nimi wchodziła wesołość.

A przecież chata była taka sama, jak była dawniej, i tylko przybył dziś

jeden człowiek: mała, brązowa dziewczyna, Velomody, i jej kudłaty przyjaciel
babakut.

Dawniej, co dzień po wschodzie słońca, budziły mnie ze snu radosne

ś

piewy dronga, czarnego kosa, gnieżdżącego się na drzewie nad chatą. Potem

drongo odleciał w inne strony, drzewo zamilkło i nikt mnie nie budził. Sam się
budziłem i w poczuciu samotności byłem nieswój do południa.

Dziś budziły mnie najpiękniejsze odgłosy: dziewczęce śmiechy.
Zapowiedziałem Velomody, że ma prawo zapraszania do naszej chaty

wszystkich przyjaciółek, jakie miała, i częstowania ich wszystkim, co ja
posiadałem. Więc co dzień świtaniem dziewczyna przyjmowała na werandzie swe
liczne rówieśnice i kuzynki, czasem przybyłe nawet z drugiej strony rzeki, a
kucharz Marovo gotował im cejlońską herbatę i częstował sowicie cukrem i
europejskimi sucharami. W półśnie słyszałem poprzez trzcinową ścianę ich
dziewczęce szczebioty w języku tak miękkim, tak dziwnie melodyjnym, że przy
nim nasze języki Europy wydawały się barbarzyńskim bełkotem i sykiem. Potem
któraś z brązowych dziewczyn zaśmiała się głośniej i budziła mnie na dobre. Po
takim zbudzeniu uśmiech przylgnął do człowieka mocno; nie schodził z jego
twarzy przez długie godziny, pozostawał przez cały dzień.

Całą chatę dokoła okrążała weranda, zacieniona od słońca i deszczów

szerokim dachem palmowym. Z każdej z czterech stron werandy widać było
przepych krajobrazu i urodę doliny. Zielone ryżowisko w ramach czerwonych
hibiskusów i legendarna nad nim góra Beniowskiego; bogate ogrody kawowców i
nad nimi poszarpane stoki innych gór z puszczą, której dotychczas, nie tknęła
stopa ludzka; malownicze chaty sioła i olbrzymie postacie palm kokosowych;
wijąca się droga, zalana gorącym słońcem i barwnymi ludźmi, i wielka rzeka, na
którą Malgasze patrzyli jak na dzikiego zwierza ― wszystko to były jak gdyby
części snu o porywającym pięknie i wszystko to zamieniało się w rozdziały
niezwykłego romansu, przeżywanego wzrokiem. Nigdy i nigdzie dotychczas w tak
silnym napięciu nie przeżywałem zjawiska, w którym zmysłowe przygody oczu
przeistaczały się we wzruszenia duszy. Była to wielka łaska, za którą wdzięczność
czułem do krajobrazu, jak również do chaty i jej werandy.

Na werandzie pisałem co dzień ustępy mej książki o Madagaskarze. Około

południa ogromna powódź światła i gorąca zalewała dolinę i ludziom wysuszała
serca i gardła. Wtedy zbliżała się do mnie Velomody cicho i boso (dziewczyna
chodziła zawsze boso) i przynosiła posiłek: owoc kokosu zerwany przed chwilą z
sąsiedniej palmy. Dziewczyna rozbijała go siekierą, przezroczysty płyn zlewała do
szklanki, biały miąższ wycinała na talerz i podawała. Płyn był chłodny jak z lodu
wyjęty, miąższ wonny jak silne pachnidło, o właściwościach prawie że
cudotwórczych: po spożyciu owocu znikało natychmiast zmęczenie. Niebawem w

background image

ciężkim powietrzu werandy zawisał zmysłowy aromat kokosu; kokosem pachniały
moje usta i ręce, tak samo jak ręce i włosy Velomody. Dziewczyna stała z boku
milcząca i uśmiechała się łagodnie.

Potem już trudno było wracać do pisania o Madagaskarze. Barwny

krajobraz doliny, urok świeżego kokosu i troskliwość dziewczyny to podniecające
oblicze Madagaskaru, lecz jakże ująć jego gorące tętno w chłodne słowa języka
ludzkiego i jakże jego tropikalny czar udostępnić wyobraźni ludzi, żyjących w
umiarkowanym klimacie? Niestety, czar tego krajobrazu, owocu i dziewczyny był
ż

ywy wyłącznie w tej dolinie i nierozerwalnie związany z tą chatą i z tą werandą.

Gdy Velomody wprowadziła się do mnie, obawiałem się, że wypowie

wojnę licznym jaszczurkom gekkonom, żyjącym w zakamarkach chaty. Ku mej
radości dziewczyna nie tylko że nie wypowiedziała im wojny, lecz uznała je za
dobre i święte stworzenia. Więc gekkony mogły żyć dalej; za dnia spały spokojnie
w swych kryjówkach, w nocy zaś baraszkowały wesoło po ścianach i smyrgały
pod dachem. Były ciemne, spłaszczone i brzydkie, lecz przy tym niezmiernie
chybkie, pożyteczne i radosne. W nocy zawzięcie łowiły komary i inne szkodniki,
szeleściły na suchej trzcinie i często wydawały triumfalne poświsty. Bez
gekkonów chata malgaska byłaby bez wdzięku. W mojej chacie uwijało się wiele
gekkonów.

Pewnego poranku znaleźliśmy na podłodze resztki olbrzymiej skolopendry,

ś

lady nocnego dramatu. Jadowity stwór wtargnął podczas naszego snu, widocznie

po palach, do środka chaty, lecz napadnięty przez gekkona, uległ i został pożarty.
Nieznany gekkon wyświadczył nam przysługę i spełnił rycerskie dzieło, nam,
ludziom, pozostawiając już tylko drobne dokończenie: rano Velomody zgarnęła
chitynowe nogi i szczęki po skolopendrze i rzuciła je na wiatr. Jakaś rzewna
współpraca jaszczurki z człowiekiem, przy czym mała jaszczurka dokonała lwiej
części trudu i broniła, aczkolwiek bezwiednie człowieka.

Któregoś dnia kuzyn Velomody przyniósł nam mikrolemura, najmniejszego

przedstawiciela czcigodnej rodziny lemurów, zwierzątko małe jak szczur, lecz o
wielkiej, okrągłej głowie i olbrzymich, cudacznych oczach. Tak olbrzymich, że
kierując spojrzenie na zwierza widziało się najpierw oczy, a dopiero w następnej
chwili resztę ciała. W przeciwieństwie do innych lemurów malec był
nieprawdopodobnie dziki, nie dawał się głaskać i jak wściekły gryzł Velomody.
Dziewczyna znosiła mu suty pokarm, skoczki, i dbała o niego jak rodzona matka,
lecz on pozostawał nieczuły i przerażony. Nawet nasz oswojony babakut starał się
go obłaskawić ― wszystko na nic.

Wzrok jego był zawsze pałający. Oczy świeciły jak dwa ognie. Buchały

różowym fioletem tak intensywnym, że wydawały się cudownymi reflektorami
przyrody. Pod ich naporem ulegałem wrażeniu, że lemur jak gdyby pytał o coś
człowieka. Reflektory wyrażały nieprzebraną ciekawość. Była w nich odwieczna
męka i odwieczne pytanie. Tak patrzył zwierz na innego zwierza, który się oddalił
i został człowiekiem.

Wieczorami, czasem głęboko w noc, siedziałem w chacie i pracowałem.

background image

Velomody już dawno położyła się i spała bezgłośnym snem ludzi zdrowych i
pierwotnych. Z dworu wdzierała się potężna muzyka tropikalnej nocy; w chacie
czuwaliśmy, oprócz gekkonów, tylko my dwaj: mikrolemur i ja.

Gdy bez ruchu siedziałem nad książką, lemur nabierał ufności, zeskakiwał

na mój stół i wyjadał skoczki z przygotowanej dla niego misy. To jakby pierwszy
krok oswojenia. Patrzył przy tym na mnie nieprzerwanie, jak uparty duch, z tym
samym wyrazem nieziszczonej ciekawości w ogromnych, fioletowych oczach.
Lecz ledwie uśmiechnąłem się do niego, odskakiwał. Nawet mój uśmiech go
płoszył i lemur jednym susem uciekał daleko, pod dach. Stamtąd znów śledził.

Tymczasem Velomody otworzyła oczy i nie ruszając się wlepiała we mnie

uporczywy wzrok, równie badawczy, ale inny niż wzrok lemura. Kobiecy. Wzięty
w spojrzenia ich dwojga, znalazłem się w kręgu niewysłowionego czaru.

Gdybym ich wspólny czar potrafił zespolić z duchem księgi, nad którą

pracuję, powstałby w trzcinowej chacie malgaskiej piękny, chyba najpiękniejszy
sojusz. I może byłbym najszczęśliwszym z ludzi.

33. Serce matki

W

ś

ród zwierząt nie było zapewne żarliwszej miłości macierzyńskiej niż

przywiązanie matek tsurów do swych dzieci. W zaroślach doliny włóczyły się
urzeczone tkliwością zwierzaki i wszyscy mieszkańcy Ambinanitela wiedzieli, że
tsury miały obłąkane serca. Wiedział to także Betsihahina, siedmioletni brat mojej
Velomody, znawca przyrody, miłośnik tajemnic, odkrywca i rezolut.

Betsihahina złapał nad rzeką dwa tsury, matkę i jej młode, przyniósł mi je

przed chatę, młode uwiązał za nóżkę do pala, matkę puścił na wolność i kazał mi
podziwiać. Podziwiałem. Matka, chociaż to dzikie i płoche zwierzątko, już nie
uciekła. Pozostała przy uwiązanym dziecku, pomimo obecności strasznych ludzi.
Chodziła w krzewy po żer, lecz wracała, zawsze wracała i pozwalała nawet
dotknąć się ludzkiej ręce. Pozwalała się głaskać, byleby być przy swoim
dziecku. Podziwiaj, vazaho!

Tsur, coś w rodzaju małego jeża, należał do potulnej rodziny tanreków.

Było to stworzenie krótkowzroczne, kolczaste, nader komiczne, o drobniuteńkich
ś

lepkach i długim, ryjkowatym nosie. Zabawny patałach, a przecież jak wielki w

nim duch bohaterskiej miłości, jakie oddanie bez granic. Patrzałem na to zjawisko
ze wzruszeniem i szacunkiem i miałem wrażenie, że na mych oczach rozgrywała
się wielka tajemnicą zwierzęcego serca.

Zamierzałem uwolnić młode zwierzątko i przerwać to niestosowne

podziwianie, ale jakieś inne sprawy weszły mi w drogę i zapomniałem o małym

background image

więźniu. Potem nagle było za późno: z pobliskiego gąszczu przypełzła śmierć.
Wąż. Pod nieobecność matki gad napadł na tsurzątko. Ludzie skoczyli na pomoc,
tłukli napastnika, wyrwali mu z paszczy zdobycz. Poszarpany tsurek nie żył. Z
obchodu wróciła matka, powąchała zwłoki, z bólu zgarbiła się w dziwny sposób i
tak zastygła w bezruchu. Z tępym wzrokiem, utkwionym w nieżywe dziecko, bez
głosu, bez krzyku, obraz niemej boleści i wyrzut ludzkiego sumienia.

Betsihahina chciał zwierzątko naiwnie pocieszyć, brał je na rękę, pieścił.

Lecz tsur był nieczuły: nawet z góry, z daleka, patrzył jak urzeczony na
nieszczęsne dziecko, niezdolny oderwać wzroku.

Tak minęło kilka godzin bez zmiany; tsur odrętwiały, zjeżony, czuwał

wciąż przy zwłokach. Potem stała się rzecz nie do wiary, bezprzykładna. Tsur-
matka zdechła. Matczyne serce nie przeżyło straty, niewątpliwie pękło. W
Ambinanitelo, dolinie drapieżnych instynktów w przyrodzie, bezlitosnej walki,
dzikich łowów i pożerania słabszych, w dolinie, gdzie głód silniejszego bywał
przeważnie przyczyną śmierci słabszego ― było to zdarzenie przejmujące i
bezprzykładne: śmierć z miłości.

Ogarnął nas smutek i poczucie winy. Nawet mały Betsihahina był zbity z

tropu, lecz nie na długo, i wnet przedsiębiorczy chłopczyk miał zbawienną radę:

Wiesz ― powiedział żywo do mnie ― jutro przyniosę dwa nowe tsury:

matkę i dziecko.

Wiesz ― odpowiedziałem nieśmiało ― może lepiej dać spokój tsurom...

Ależ przyniosę tsury! ― upierał się zapaleniec. ― Będzie znowu ładna

zabawa!

Przynieś... ślimaki! ― podsuwałem chytrze.―Ślimaki to dopiero

zabawa!

Lecz Betsihahina ocenił ujemnie ślimaczy pomysł, doznał rozczarowania,

ż

ywił pogardę i w ogóle nie rozumiał białego człowieka, dotychczas tak

rozsądnego. Betsihahina poniekąd miał prawo do tego: liczył dopiero siedem lat.

34. Velomody i waleczna osa

V

elomody, siostra Betsihahiny, a moja malgaska vadi, miała szesnaście lat

i zupełnie inny pogląd na świat. Ona już wiedziała, czego chce. Chciała dziecka.
Pięknego, śniadego dziecka. Cała jej krew wołała o takie dziecko, wszystkie
nerwy pragnęły dziecka. Była to wszechwładna żądza, treść jej snów na jawie i
treść jej nocnych rojeń. Doznania zmysłów i przeżycia ciała schodziły na dalszy
plan. Pierwszą rzeczą było dziecko i nawet mąż jej, którego na swój sposób
kochała i uznawała, to tylko środek do tego celu, narzędzie jej marzeń. Tak oto
najpotężniejszy instynkt kobiecości odzywał się w młodym dziewczęciu i w tej

background image

czystej pierwotności dochodził swych praw.

Lecz skoro Velomody żądała dziecka, to i ja w zamian żądałem od niej

innej przysługi. Żądałem, by brązowa dziewczyna pokochała wszystkie dobre
zwierzęta, tak jak ja starałem się je kochać: bezinteresownie. To, niestety, dla
Malgaszów było trudne zadanie, prawie ponad siły.

Gdy Velomody wałęsała się ze mną po,polach na skraju puszczy, gorliwie

zgłębiała tajemnice owadożernych roślin. Witała radośnie, owszem, każdego
dronga, czarnego kosa, bo to ptak-przyjaciel szczepu Betsimisaraków. Lecz inne
ptaki były jej obojętne i po prostu ich nie dostrzegała. Zadowolona, że mogła mi
nosić przyrządy do łowienia owadów, śmiała się, owszem, do wspaniałych motyli
orizabus, bo to dobre duchy doliny. Nigdy ich nie zabijała. Lecz innych motyli
nie uznawała; a jeśli je schwyciła, brzydziła się nimi i łamała im skrzydła. Osy
zaduszała patykiem, skoczkom urywała głowy. Świat serdecznych wzruszeń w
przyrodzie był jej obcy. Velomody przeczuwała podświadomie przepaść między
nami, bolała nad tym i trochę się trwożyła o swe przyszłe, urodziwe dziecko.

Lecz któregoś dnia minęły jej obawy, gdy dziewczyna spotkała nad ścieżką

małą osę i zakochała się w niej. Zakochała tak zapamiętale, że pozbyła się
malgaskiej powściągliwości i nawet głośno chwaliła się wobec mnie, że osa jest
jej siostrą.

Osa zbudowała na gałęzi krzaka gniazdko w formie beczułki, w której

znajdowała się poczwarka, dziecko osy. Matka otaczała swe potomstwo troskliwą
opieką i czuwała w pobliżu. Biada zbliżającym się intruzom. Osa rozbzykiwała się
groźnie skrzydłami, zrywała się do lotu i jak wściekła szumiała dokoła,
niezależnie od tego, czy to był lemur, ptak drongo lub człowiek.

Zapalczywość odważnej matki olśniła dziewczynę i otworzyła jej oczy. Osa

stała się jej duchową przyjaciółką, godłem walczącej samiczki, świętą istotą, fadi.

Dwa macierzyńskie uczucia, ludzkie i owadzie, święciły swe wspólne

gody. Tworzył się mistyczny, tak drogi Malgaszom sojusz, w którym człowiek
czerpał siłę z duszy zwierzęcej. I nie tylko siłę: Velomody znajdowała
równocześnie pomost do białego męża. Kochając osę utwierdzała swą wiarę w
dziecko. Była szczęśliwa.

Patrzyłem z boku na przeżycia dziewczyny i dziwiłem się zmianom, jakie

zachodziły. Zmianom u siebie. Chciałem wpierw nakłonić Velomody do moich
przyrodniczych wierzeń, a oto stało się inaczej: to ona wciągnęła mnie na swoje
tory. Tory, na których chyliłem czoło przed rozpętanym żywiołem macierzyńskiej
miłości. I gdzie była heroiczna, porywcza, podniosła, maleńka matka osa. A obok
osy ― mała, waleczna dziewczyna, spragniona dziecka.

Drwiłem z brązowych mężczyzn pół serio, pół żartem i mówiłem im w

oczy, że są nicponie i cwane lenie. Sami mało co robili, a całą prawie pracę
zwalali na słabsze barki niewiast. Czy to sprawiedliwy podział zajęć? Kto spełniał
najcięższe roboty w polu? Kobiety. Kto krzątał się na ryżowiskach, sadził i zbierał
ryż, znosił go z pola i gotował? Kobiety. Od rana do wieczora, zawsze i wszędzie

background image

kobiety. Czy to w porządku?

Moi przyjaciele, stary Dżinarivelo, Tamasu i Berandro, słuchając takich

poglądów wybałuszali na mnie zdumione oczy i rozdziawiali usta. Potem
brązowych mężów ogarniała wesołość ― vazaha miał zabawne pomysły! ― a
Dżinarivelo dobrotliwie mi tłumaczył, że kobiety były na to stworzone. Tak było
zawsze i tak zawsze będzie, bo to boskie przykazanie natury, a zresztą, dlaczego
zapominałem, że mężczyźni przygotowywali ryżowiska pod uprawę przeganiając
na nich całymi dniami bydło?

I któż by zresztą zastąpił kobiety w pracy na polu? ― pytał Berandro.

Jak to: kto? Mężczyźni! ― odparłem. W Europie wyłącznie mężczyźni

orzą, sieją, koszą...

Na to nowy wybuch wesołości, a Tamasu nie mógł powstrzymać się od

złośliwego pytania:

Czy wobec tego w Europie mężczyźni także rodzą dzieci?

Bo to, co vazaha mówił, było dziwne i nieprawdopodobne.
Przecież wiadomo, że kobieta rodziła. To jej przeznaczenie: być matką.

Ziemia również rodziła, ziemia była również matką i między ziemią a kobietą nie
było istotnej różnicy. Czy biali ludzie nie wiedzieli, że dusza kobiety wywodziła
się z duszy ziemi i jeżeli przyroda powierzyła kobietom trud rodzenia dzieci, to
musiała im również powierzyć i trud przy płodach ziemi?

Moi przyjaciele byli rozochoceni, bo ich pojęcie o rodzeniu było tak jasne i

tak rozumne.

W gorącej, bujnej dolinie wyrastała w świadomości Malgaszów wielka

potęga: miłość macierzyńska. Jedno uczucie ogarniało wszystkie twórcze matki,
jeden korowód łączył przedziwnie plenność ziemi ze szczęściem kobiety, z
tkliwością zwierząt, z tajemnicą owadów, i nawet z uniesieniem czupurnej, małej
osy. Korowód potężny, zwycięski, wszechobejmujący... A przecież poza jego
nawiasem stała połowa ludzkości i nie brała w nim udziału; stał mężczyzna jak
figura szara i zbędna, jak truteń, jak pionek. Mimo że silne jego mięśnie, on
przecież tutaj, wśród bogactwa rozrodczych instynktów ― był tylko pionkiem,
tylko narzędziem.

35. Lolopaty, zwiastun śmierci

C

zy dobrze idziemy? ― pytałem Velomody.

Dobrze, vazaho ― odpowiadała cicho, raczej wymową swych żywych

oczu niż głosem.

Czy na pewno znasz drogę?

background image

Na pewno.

I długo jeszcze pójdziemy?

Krócej niżby zagotować ryż.

„Zagotować ryż” było malgaską miarą czasu, wynoszącą mniej więcej

kwadrans.

Dawno opuściliśmy już uprawne pola, ścielące się dokoła Ambinanitela. Za

nami zamilkły odgłosy wsi. Zewsząd otoczyła nas puszcza. Ukośne,
popołudniowe promienie słoneczne ledwo docierały do ziemi poprzez gęste
listowie. Ścieżka wiodła wzdłuż Antanambalany w górę rzeki, chociaż samej
wody nie dostrzegaliśmy i tylko bliskość jej odgadywało się po wilgoci gruntu.

Puszcza otaczała nas tak bujna, że nawet nad Amazonką niewiele znałem

ustroni o podobnym natłoczeniu. Cały rozpęd, na jaki stać było trzy twórcze siły:
stałą wilgoć, stały upał i nadrzeczną urodzajność gleby ― ów rozpęd spłodził tu
nieprzebitą gęstwinę drzew, krzewów, lian i trawsk. Pnie i gałęzie przeważnie
kryły się pod kobiercem przeróżnych narośli, wśród których odkrywaliśmy znane
nam gatunki storczyków. Potężne paprocie drzewiaste sterczały jak widma nie z
tego świata. Wężowiska lian okręcały się dokoła pni olbrzymów i dławiły je. Inne
pnącza zwisały z gałęzi niby festony i kotary, a było ich tak wiele, że las wydawał
się czasem istotą, którą okrutnie złapano w sieci i wprzęgnięto w jarzmo. Czy
dziwić się Malgaszom, że bali się puszczy i uważali ją za siedlisko mściwych
duchów?

Jest wciąż gorąco. Istny ogień leje się z nieba i bucha na nas wśród

krzewów. O tej popołudniowej porze zbudziło się już ptactwo, a owady jeszcze
nie spoczęły. Więc dokoła nas kłębi się nieprzebranym przepychem życie
zwierzęce. Widać je, ale jeszcze więcej słychać. Brzęki, bzyki, szumy, świsty – to
miliony latających, pełzających, drżących owadów, głośne skrzeki, świergoty i
ś

piewy wszelakie, ale i odgłosy klekotu, klaskania, miauczenia, tarcia piły,

uderzeń bębna i raz po raz śmiechu ludzkiego – to ptaki. Przeciągły skowyt – to
chyba lemury. Zabrałem ze sobą strzelbę, lecz nie strzelam; Velomody niesie
siatkę na motyle, ale nie łowi. Mamy dziś szczególną zdobycz na celu.

Mało uczęszczana ścieżka staje się coraz bardziej zapuszczona i coraz

niewidoczniejsza. Trzeba przedzierać się przez wiszary i pnącze i często
przeskakiwać zmurszałe pnie. Bez dziewczyny dawno bym zbłądził w zielonym
chaosie.

Mijamy część lasu o gęsto splątanych wierzchołkach drzew, gdzie na ziemi

panuje wieczny półmrok. Pachnie tu cynamonem, miodem i pieprzem. Znamienny
dla tej puszczy zamęt woni jest podrażniający: ostry a miły.

Nagle Velomody, krocząca przede mną o parę kroków, wydała stłumiony

okrzyk przerażenia i cofając się przyskoczyła do mnie. Chwyciła mnie kurczowo
za ramię. Wylękniony wzrok wlepiła w coś daleko przed sobą.

Lulpat! ― szepnęła i czułem, jak drżała jej ręka.

Lolopaty ― wymawiało się lulpat ― znaczyło dosłownie: motyl śmierci.

Była to dość wielka ćma nocna o ciemnobrązowej barwie i czarnych zygzakach na

background image

skrzydłach. Często przebywała w pobliżu sadyb ludzkich. Kilka okazów tego
motyla, którego nazwa łacińska brzmiała Patula valkeri, Bogdan schwycił już
podczas nocnych łowów przy lampie na płótnie. Musiał przy tym baczyć, by
ż

aden Malgasz nie zauważył połowu, każdy lolopaty bowiem uchodził za ducha

zmarłego czarownika. Jako złowróżbny zwiastun śmierci był na całym
Madagaskarze jednym z najgroźniejszych fadi. Nie tylko dotyk jego, lecz nawet
sam widok przynosił nieszczęście.

Idąc za wzrokiem dziewczyny odkryłem lecącego wśród krzaków motyla,

którego w półmroku widocznie coś przedwcześnie zbudziło. Wyrwałem z jej rąk
siatkę i w wielkich susach popędziłem za lolopaty.

Stój, vazaho! ― słyszałem za sobą okrzyk po malgasku. W podnieceniu

Velomody zapomniała o języku francuskim.

Dopędziłem motyla pomimo gęstwiny i szczęśliwie schwyciłem go w

siatkę. Trzepotał się w niej jak czarny ptaszek. Za mną przybiegła Velomody.
Doskoczyła do mnie i szarpnęła gwałtownie za ramię. Twarz jej pałała obłędnym
wyrazem sprzeciwu.

Puść go, vazaho! ― krzyknęła. ― Nieszczęście!... Wielkie

nieszczęście!...

Nigdy dotychczas nie ulegałem jej zachciankom, gdy chodziło o

niedorzeczne przesądy malgaskie. Lecz teraz zawahałem się. Wyraz lęku i
rozpaczy w jej oczach ostrzegł mnie, że nie wolno mi przeciągać struny.

Nie zabijaj go, nie zabijaj! ― błagała Velomody.

Na ogół nie była skłonna do uniesień, więc nagły jej przestrach uświadomił

mi całą wagę, jaką dziewczyna przykładała do sprawy.

Dobrze, Velomody. Uspokój się! ― powiedziałem.

Motyla puściłem na wolność. Uśmiechnąłem się widząc, z jaką ulgą moja

vadi ścigała wzrokiem uciekającego lolopaty.

Bardzo niebezpieczny ― usprawiedliwiała się.

Chyba tylko dla ciebie! ― zaprzeczyłem żartobliwie. ― Ja ― vazaha.

Dziewczyna odzyskała szybko swój zwykły spokój. Odrzekła z

niewzruszoną miną, tylko mrugnięcie powiek zdradzało jej ukrytą kpinę:

Vazahowie nigdy nie umierają, ej?

Ale nie od takiego lulpata ― odparłem.

Niebezpieczeństwo było blisko nas, blisko ciebie też ― krótko i

poważnie stwierdziła Velomody i kroczyliśmy dalej.

Powodem naszej obecnej wyprawy był inny motyl, którego parę dni temu

chłopacy złowili w puszczy i nam przynieśli. Chociaż był bardzo zepsuty, to
jednak na jego widok Bogdanowi i mnie zbielały oczy ze zdumienia, był to
bowiem największy na świecie zawisak, Xanthopan morgani praedicta. Goliat z
rozmiarów przypominający raczej jaskółkę niż motyla, miał kolor brązowawy, a
brzuch różowy. Obecność w okolicy Ambinanitela rzadkiego zawisaka wielce nas
uradowała i zaczęliśmy dopytywać się mieszkańców wsi o drugą osobliwość
Madagaskaru, biologicznie ściśle związaną z Xanthopanem: o storczyka

background image

Angraecum sesquipedale, słynnego z tego, że kwiat jego posiadał cudacznie długą
ostrogę.

Niezwykły storczyk, znany Europejczykom od przeszło dwóch wieków,

budził zawsze sensację i ciekawość, w jakim celu przyroda wyposażyła go w tak
nadmierny przyrząd. A oto niedawno temu odkryto motyla Xanthopana i sprawa
się wyjaśniła. Nienormalnie długa trąbka pyszczkowa motyla właśnie
odpowiadała nienormalnie długiej ostrodze storczyka. I w istocie, gdzie na
Madagaskarze rósł piękny a cudaczny storczyk, tam żył także motyli olbrzym i
przylatywał do niego po nektar.

Posiadając motyla zaczęliśmy dopytywać się we wsi, gdzie w okolicy rósł

poszukiwany storczyk, i okazało się, że mieszkańcy znali takie miejsce. Więc
obecnie Velomody prowadziła mnie do ustronia, w którym spodziewaliśmy się
znaleźć roślinę.

Już jesteśmy blisko ― mówiła.

Przed nami zamigotała biała powierzchnia wody. To nie była sama rzeka,

lecz szeroka jej odnoga, rodzaj zatoki. Także i tu, jak gdzie indziej, gęstwina
wtłaczała się aż ponad wodę. Velomody zaprowadziła mnie o kilkadziesiąt
kroków od ścieżki. W pobliżu brzegu zatoki sterczało kilka na pół zwalonych
drzew, a na ich zmurszałych pniach jaśniały ― tak, to one! ― storczyki, o które
mi chodziło. Poznałem natychmiast ich sześciolistne, białe kwiaty z długimi
ostrogami. Było tych kwiatów dwadzieścia kilka, bajeczne gwiazdy na tle
zielonego poszycia.

Z siatką w ręku ukryliśmy się niedaleko. Nie przypuszczałem, żeby

przyleciał zaraz pożądany zawisak, jeszcze bowiem brakowało godziny czasu do
zachodu słońca, a poza tym motyl nie był pospolity. Należało tu w przyszłości
podjąć stałe i cierpliwe zasadzki. Dziś to tylko próba.

Czekanie nie było przyjemne. Komary cięły jak smoki, a siatek ochronnych

nie zabraliśmy. Mimo to przyjemnie było patrzeć na piękny krajobraz dokoła.
Staliśmy o kilkanaście kroków od zatoki i mieliśmy otwarty widok na jej brzegi.
Cicha, mulista woda tworzyła, widać, dodatkowe źródła ciepła i wilgoci, bo
bujność roślin była tu fantastyczna. Gdzie indziej puszcza jest tylko zielona, mało
w niej kwiatów. Tu natomiast, korzystając z wolnej nad wodą przestrzeni, wyrosły
kwiaty, jakich dotychczas nie widziałem. Drzewa o rozłożystych konarach i
wielkich liściach unoszą się nad samą wodą, a z gałęzi ich zwisają na łodygach
różowe, kuliste kwiaty, ogromne jak dwie pięści razem złożone. W tych
okazałych pomponach, przykuwających uwagę jaskrawą barwą, przebija się nie
tylko namiętne piękno przyrody, lecz i jakaś nieposkromiona buńczuczność jej
przepychu.

--- Viscosa --- podaje mi Velomody nazwę drzew widząc z jakim

zachwytem na nie patrzę.

Viscosa oznacza po malgasku coś w rodzaju „uderzenia” lub „błyskawicy”.
Powstaje przedwieczorny wietrzyk i nagle przyniósł nam obrzydliwy

zapach gnijącego mięsa. Niedaleko naszego stanowiska wyrastała z wody okazała

background image

roślina arum. Wśród liści długich na metr wznosiła się łodyga z potężnym
kwiatem. Była to mięsista pochwa śnieżnej białości, a w jej środku tkwił
szkarłatny słupek. Małe muszki służyły do zapładniania olbrzymiego kwiatu i dla
nich to arum wytwarzał ową gnilną woń, ażeby je zwabić do siebie. Szata ―
majestatyczna, smród ― piekielny.

W tej żarliwej przyrodzie nie ma chwili wytchnienia.
Nagle Velomody nadstawiła ucha i dała mi znak ręką. W pobliżu, pod

krzakiem, rozlegał się stłumiony pisk. Ptasi czy owadzi, nie wiedziałem dokładnie.

Zaczekaj! ― zawołała dziewczyna, chwyciła leżący na ziemi kijek,

doskoczyła do krzaka i żwawo grzebała pod nim w trawie.

Znalazła, czego szukała. Podniosła na patyku coś długiego i cienkiego, co

ruszało się jak niemrawy wąż. Lecz okazało się, że to nie wąż. Oczom ledwo
wierzyłem: dżdżownica, długa na metr, gruba jak palec. Do tego dżdżownica
wydająca piskliwe tony.

Napotykamy dziś same dziwadła i olbrzymy! ― zaśmiałem się do

Yelomody chowając niezwykłą zdobycz do puszki.

Od strony wody usłyszeliśmy słaby, miarowy plusk: ktoś wiosłował.

Podpływał na czółnie do miejsca, w którym ścieżka kończyła się nad zatoką.
Najpierw słyszeliśmy, jak ludzie dobijali do przystani i wyskakiwali na ląd; a
potem ujrzeliśmy ich. Czterech młodych Malgaszów szybkim krokiem wchodziło
na ścieżkę i zbliżało się do nas. Uderzyło mnie, że dwóch z nich trzymało w ręce
dzidy zakończone żelaznym grotem, broń, jaką nosili daleko na południu wyspy
mężczyźni ze szczepu Antandroj. Tutaj tego zwyczaju nie było.

Czy to Antandroje? ― spytałem dziewczyny.

Nie ― zaprzeczyła ruchem głowy.

Betsimisarakowie?

Tak.

A znasz ich?

Nie. Pierwszy raz ich widzę.

Czemu noszą te dzidy? ― uśmiechnąłem się na tak wojownicze

uzbrojenie.

Przybysze byli młodzi. Najstarszy z nich nie miał dwudziestu dwóch,

trzech lat. Rzucało się w oczy ich podniecenie. Niespokojnym wzrokiem szukali
czegoś dokoła i oczywiście łatwo nas dostrzegli. Mój widok spowodował wyraźne
zmieszanie. Gdy pierwszy z nich mnie odkrył, stanął jak wryty z wytrzeszczonymi
oczyma i ostrzegł swych towarzyszy przerażonym głosem:

Vazaha!

Wszyscy czterej gwałtownie cofnęli się o kilka kroków i rozważali, co

czynić. Trudno im było ukryć wzburzenie. Ich przestrach wydawał mi się
ś

mieszny i dziwny. Nie było już na Madagaskarze Malgaszów, którzy nie znaliby

białych ludzi.

Po chwili przybysze coś postanowili i zbliżyli się do nas z grymasem na

twarzach. Nie był to szczery uśmiech.

background image

Uważaj, vazaho! ― półgłosem ostrzegła mnie zatrwożona Velomody.

Oni są fałszywi!

Nie pozwoliłem im podejść bliżej niż na piętnaście kroków.

Stójcie! ― zawołałem. ― Ani kroku bliżej. Czego chcecie?

Nic ― odpowiedział najstarszy z nich.

Podczas gdy jego towarzysze zatrzymali się, on nie usłuchał mego

wezwania i spokojnie kroczył dalej. W garści dzierżył dzidę. Podniosłem strzelbę.

Stój, bo strzelam! ― wycedziłem twardym głosem. ― Mam nabitą

dubeltówkę.

Malgasz przystanął.

To niepotrzebnie tak grozić ― rzekł z wyrzutem w głosie.

Kim wy jesteście? ― spytałem.

Mieszkańcami wsi po drugiej stronie rzeki.

Jakiej wsi?

Rantavatobe.

Była to wieś leżąca nieco powyżej Ambinanitela.

On kłamie, vazaho! -― szepnęła do mnie Velomody. ― On stamtąd nie

jest.

Ładna awantura! Nie rozumiałem do czego tych czterech przybyszów

właściwie zmierzało i dlaczego tak się przejęli ujrzawszy mnie. W każdym razie
musiałem mieć się na baczności i jak najszybciej wycofać z niewyraźnej sytuacji.
Mógłbym poprosić Velomody, by im wytłumaczyła, kim jestem. Lecz czy
odniosłoby to pożądany skutek, jeśli to byli przestępcy?

Wtem od strony zatoki rozległy się głosy. Nadpływała druga łódka i na

brzeg wysiadło kilku nowych wioślarzy. Między tymi, z którymi rozmawiałem, a
ś

wieżo przybyłymi wywiązała się krótka, ożywiona wymiana słów po malgasku.

Uciekajmy! ― szepnęła Velomody. ― Oni chcą ciebie złapać. Teraz ich

wielu...

Trzymając strzelbę w pogotowiu zamierzałem oddalić się. Spostrzegł to ów

najbliższy Malgasz i jakkolwiek nie ruszał się z miejsca, zawołał do mnie
nakazującym głosem?

Nie odchodź, vazaho!

Pamiętaj ― odrzekłem mu groźnie ― że mam w lufach dwa naboje.

Dwóch najbliższych położę trupem. Zanim inni nadążą doskoczyć, strzelba będzie
ponownie nabita... Czego wy w ogóle chcecie?!

Bez względu na wynik zajścia postanowiłem przeprowadzić swoje i odejść.

Lecz wypadki nastąpiły po sobie z tak błyskawiczną szybkością, że nie oddaliłem
się nawet i dziesięciu kroków.

Nowo przybyli biegnąc z daleka dokoła naszej grupy starali się odciąć mi

odwrót. Nagle Velomody wyskoczyła spod mego boku i popędziła w stronę tych,
którzy zabiegali nas od tyłu. Czyżby to jej zdrada? ― przeszyła mnie idiotyczna
myśl mniej bólem niż osłupieniem.

Velomody!!! ― krzyknąłem.

background image

Dziewczyna nie zważając na mnie przystanęła i zawołała do jednego z

przybyłych:

Razafy!

Razafy odpowiedział okrzykiem zdumienia. Przybiegł do Velomody. Oboje

nie ukrywali swej radości. Młodzieniec uchwycił dziewczynę oburącz za ramiona i
w przypływie uniesienia tęgo ją trząsł. Reszta Malgaszów przyglądała się scenie z
tym samym oszołomieniem, z jakim ja na to patrzałem.

Velomody odwróciła się twarzą do mnie i rozpromieniona wskazała na

młodzieńca:

To Razafy.

A gdy zobaczyła, że nie wiem, kto był Razafy, dodała wesoło:

No, mój brat.

Teraz zrozumiałem. Razafy, wnuk Dżinarivela, to ów robotnik na

europejskiej plantacji w Antalaha, o którym słuchy szły, że był uwięziony.

Kilkanaście słów wyjaśnienia ze strony siostry i brata i jakby ręką odjął,

znikł cały nastrój wrogiego napięcia. Malgasze uśmiechali się do mnie, ale tym
razem bez podstępnych zamierzeń. Najstarszy z nich, który przedtem ze mną
rozmawiał, był jakby ich głową i z całą otwartością zdał mi sprawę z tego, co
zaszło.

Oni wszyscy ― było ich dziewięciu ― siedzieli w więzieniu, oskarżeni o

zmyślone zbrodnie za to, że stali na czele strajku przeciw plantatorom. Trzy dni
temu wybuchły w Antalaha nowe zamieszki, podczas których ludność wtargnęła
do więzienia i uwolniła aresztantów. Udało im się uciec z miasta, lasy i góry były
niedaleko. Przebili się przez puszczę i szczęśliwie przybiegli tu, nad rzekę
Antanambalana.

A teraz co? ― spytałem, serdecznie przejęty ich losem.

Młody Malgasz wzruszył ramionami i bezradnie patrzył przed siebie. Teraz

dopiero występowało całe jego zmęczenie. Po podnieceniu sprzed kilku minut
popadł w zupełne otępienie.

Nie wiem, co zrobimy ― odrzekł. ― Może pozostaniemy tu, w

Ambinanitelo.

A pościgu nie obawiacie się?

Nie. Oni tam nie wiedzą, w którą stronę uciekliśmy.

Czy jesteście tego pewni?

Chłopacy niczego nie byli pewni. Wiedzieli tylko, że trzeba mieć się na

baczności. Obawiali się Rajaony, szefa kantonu w Ambinanitelo. Zresztą nie
tracili otuchy. Byli mi wdzięczni, że okazywałem im. życzliwość. Wszyscy na
pożegnanie podawali mi rękę i uchodzili w las. Razafy, starszy o trzy albo cztery
lata brat Velomody, był ładnym młodzieńcem, bardzo podobnym do
swej siostry Benaczehiny.

Pozostałem sam z Velomody. Zapadał już zmierzch wieczorny i najlepsza

to była pora dla przylotu motyli zawisaków. Ale na dziś odechciało nam się
łowów. Zabieraliśmy się do powrotu.

background image

Dziewczyna uporczywie patrzyła na mnie. Zaczepne błyski powstawały w

jej oczach.

O co ci chodzi? ― spytałem przyjaźnie znając już wymowę jej spojrzeń.

Niebezpieczeństwo było blisko ― Wytknęła.

Było, było, owszem ― przyznałem lekkim tonem.

Lulpat to przepowiedział! ― oświadczyła głosem poważnym i

ostrzegawczym.

Velomody zapadła w szlachetną powściągliwość i nie wykorzystała swego

zwycięstwa nade mną, a ja dałem za wygraną. Pobił mnie zbieg okoliczności.

Wzbierało we mnie wielkie ciepło do miłej dziewczyny.

36. Gdy opowiada się o bahakutach

N

azajutrz, krótko po wschodzie słońca, siedziałem przy śniadaniu. Obok

mnie bawił się lemur babakut, z którym zawarłem tęgą przyjaźń. Velomody
przyniosła nam z kuchni jedzenie. Z dworu dochodziły poranne wrzaski głodnego
ptactwa, gnieżdżącego się na wierzchołkach palm kokosowych, dalej namiętne
gdakanie kur z ogrodów i ostatnie odgłosy tłuczenia ryżu.

Wtem ostrożnie otworzyły się drzwi i nauczyciel Ramaso zajrzał do środka.

Widząc mnie przy śniadaniu wszedł raźno do chaty, przywitał się podaniem ręki i
siadł pod ścianą.

Tak rychło? ― ucieszyłem się z jego przybycia.

Przychodzę w pewnej sprawie... ― zaczął cichym głosem.

Domyślam się! ― przerwałem mu.

Pomimo zasępionej miny Ramaso uśmiechnął się:

Właśnie dlatego przychodzę, żeby się pan nie domyślał. Proszę was,

pewne wypadki wymażcie z pamięci i świadomości. Po prostu nie było ich.

Rozumiem. Czy przewiduje pan pościg?

Raczej nie. Ale wszystko możliwe.

Zaprosiłem go do wypicia kawy, on zapalił papierosa.

Należy zachować ostrożność także wobec najbliższych sąsiadów ―

ostrzegł nauczyciel wskazując ruchem głowy w stronę chaty wójta Rajaony.

Słusznie.

Ramaso mierzył mnie długim, mocnym spojrzeniem.

Obawiam się ― rzekł ― że może pana czekać wielka próba.

Jaka?

Próba sumienia. Jeśli przybędzie tu pościg, niezawodnie będą pana

indagowali. Wiem, że tak bardzo nie przepada pan za plantatorami, ale jako

background image

przybysz do tej kolonii ma pan pewne zobowiązania wobec francuskich władz.
Więc co odpowie im pan w danym wypadku?

Zobowiązania wobec władz to jedna rzecz. Lecz ważniejszym

szkopułem będzie to, że nie lubię kłamać. Ale nie obawiajcie się, jakoś z tego
wybrnę.

Proszę pamiętać, że po stronie naszych robotników jest słuszność.

Należy brać ich w obronę.

Oczywiście...

Na wczorajszej grupie zbiegów nie skończyło się. Bogdan podczas

porannego polowania odkrył w ustronnym miejscu nad rzeką kilku młodych
Malgaszów, z których zachowania się wniósł, że to obcy. Wieś wykonywała swe
codzienne czynności jak zwykle, tylko dzisiaj uwijało się na drogach więcej
mieszkańców. Przechodząc, często przystawali obok siebie, rzucali sobie
najświeższe wiadomości i szybko znikali. W powietrzu Ambinanitela wisiało
zaczajenie.

Ludzie w tym nastroju garną się ku sobie, poznałem to nawet w mej chacie.

Dziś na popołudniową pogawędkę przybyło do mnie znacznie więcej sąsiadów niż
w poprzednich dniach, a między nimi rzadki gość, sołtys Bezaza. Ogólna troska
tłumiła dąsy między rodami Zanikawuku a Cyjandru. Ludzie odczuwali potrzebę
podawania sobie rąk i wymiany myśli. Starali, się zagłuszyć swój niepokój choćby
rozmawianiem o duchach. Z nienaturalnym zapałem chwytali się w mej chacie
tych tematów.

Większość Malgaszów wierzyła, że dusze niepogrzebanych umarłych

zamieniały się w dzikie koty, sowy i nietoperze. Ten sam los czekał dusze
zbrodniarzy, a zwłaszcza czarowników. Były to złowieszcze ptaki i ssaki, należało
ich unikać. Również w krokodylach często siedziały dusze przodków, dobrych
przodków, ale dobrych tylko dla członków własnego rodu, innych ludzi pożerały.

U was ― odezwałem, się z żartobliwą wymówką ― większość leśnych

zwierząt ma wrogie znaczenie. Nawet z poczciwego kameleona zrobiliście
groźnego demona rantutru!

O nie, vazaho! ― sprzeciwił się stary Dżinarivelo. ― Nie większość

zwierząt. A ptaki drongo?

A lemury? ― wtrącił Manahitsara, szperacz i znawca legend. ―

Lemury są dla nas zawsze przyjazne.

W gorącej puszczy wschodniego wybrzeża Madagaskaru, zwłaszcza dokoła

zatoki Antongil, żył rzadki, nocny lemur, zwany aye-aye. Dawniej podniecał on
szczególną ciekawość europejskich badaczy i podróżników nie tylko tym, że
posiadał wielki palec rąk niezwykle wydłużony i cienki, dostosowany do
wyciągania owadów z głębokich dziupli drzew, ale że był to zwierz dla
Malgaszów nadzwyczaj święty i otoczony czcią, a więc bardzo fadi i chroniony.
Europejczykom trudno było go dostać, bo ludność sprzeciwiała się temu
wszelkimi środkami.

Czy są tu w pobliżu lemury aye-aye? ― pytałem mych gości.

background image

Są ― odpowiedział Dżinarivelo ― ale trudno je spotkać, bo tylko nocą

ż

erują i jest ich niewiele.

Czy widziałeś je kiedy?

Widziałem raz tylko jednego, gdy w lesie naszedłem go śpiącego w

gałęziach.

Okazało się, że z wyjątkiem Dżinarivela nikt inny z obecnych nie widział

aye-aye’a na własne oczy. Lemur ten był fadi do tego stopnia, że goście moi,
pragnący uchodzić za światłych ludzi, teraz niechętnie o nim rozmawiali i woleli
przejść na inne zwierzęta.

Manahitsara! ― wołali. ― Opowiedz vazasze o naszych babakutach!

O, babakuty to kochane lemury! Pieszczotliwe i czułe, toteż mieszkańcy

Ambinanitela mieli do nich wiele serca. Siedziało między nami takie urocze
stworzenie, babakut mej Velomody, stroiło pocieszne miny i wdzięczyło się do
gości. Niektóre babakuty to także dawni ludzie, którzy przeobrazili się w lemury,
lecz nie dlatego, że byli to ludzie źli i potępieni.

Opowiadaj, Manahitsara! ― nalegali goście.

Czy wiesz, vazaho, dlaczego babakuty są u nas takie fadi? ― zwrócił się

Manahitsara do mnie. ― Nie wiesz? To słuchaj!

Większość lemurów, a zwłaszcza babakuty, są pochodzenia ludzkiego.

Ludzie dawniej byli bardzo źli, często robili na siebie najazdy i mordowali się
wzajemnie, więc ci, którzy chcieli spokoju, opuszczali wsie i szli do głębokiej
puszczy, by tam na stałe zamieszkać. Pokolenia żyły tak długo w gąszczu, aż
ludzie porośli na ciele sierścią, z drzew niechętnie schodzili na ziemię, oduczyli
się mówienia i porozumiewali się coraz lepiej za pomocą okrzyków i ruchów rąk.
Stawali się coraz podobniejsi do dzisiejszych lemurów...

Trochę to na bakier z nauką Darwina ― szepnął mi do ucha nauczyciel

Ramaso.

...Ludzie-lemury od tego czasu byli bardzo szczęśliwi, bo mając pod

dostatkiem owoców w puszczy, nie potrzebowali, jak my, troszczyć się o
powszedni pokarm. Niektóre szczepy malgaskie nazywały lemury po prostu
dziadkami, a wyraz babakoto, wymawiany babakut, składał się z dwóch słów:
babą, czyli ojciec, i koto, czyli dziecko. Obydwa słowa wyrażały całą
czułość do tych zwierząt...

Pod koniec opowiadania Manahitsary przybył do chaty wójt Rajaona.

Milcząc przywitał się ze mną podaniem ręki i siadł obok. Goście ukradkiem
rzucali ku niemu badawcze spojrzenia, lecz on jak zwykle miał twarz zamkniętą i
niezgłębioną. Trudno było dociec, czy wiedział już o przybyciu zbiegów z
Antalaha. Wszyscy obecni byli w zmowie przeciw niemu, lecz nikt niczym nie
zdradzał swych myśli i uczuć, Malgasze posiadali zdumiewającą umiejętność
zwodzenia. Nawet opowiadający Manahitsara nie drgnął ani na chwilę.
Podziwiałem go, że mógł tak świetnie snuć przed nami cudaczną legendę o
babakutach i równocześnie myśleć o trapiącym zagadnieniu chwili bystro śledząc
twarz Rajaony.

background image

Gdy skończył opowieść, Dżinarivelo natychmiast zabrał głos i przypomniał

dzieje nieszczęsnej kobiety, która miała rodzić dziecko. Spodziewała się lada
dzień potomstwa, ale gnuśna jej rodzina, wbrew uświęconym zwyczajom,
zaniedbywała ją do tego stopnia, że nawet odmawiała jej fanafody, czyli lekarstw
przepisanych obrzędem. Zrozpaczona kobieta poszła do lasu i litościwe duchy
zamieniły ją w babakuta. Gdy rodzina tknięta złym przeczuciem zaczęła jej szukać
i wreszcie ją znalazła, w rysach twarzy lemura dostrzegła uderzające
podobieństwo do utraconej krewnej. Wtedy dopiero ludzie uświadomili sobie
ciężką krzywdę, jaką wyrządzili kobiecie, ale było już za późno i biegu wydarzeń
nie mogli odwrócić. Od tego czasu stali się lepsi.

Opowiadanie Dżinarivela nasunęło nauczycielowi Ramaso wątpliwości:

Czy wierzysz, Dżinarivelo, że tak w istocie było, jak prawisz?

Starzec wzruszył ramionami:

Wielu wierzy, że tak było.

Ja wierzę! ― zapewniał Manahitsara.

Zastanówcie się ― przedkładał Ramaso ― że nikt z ludzi przecież nie

widział kobiety, gdy zamieniała się w babakuta. A że babakut był do niej
podobny, to kiepski dowód. Ludzie mieli bujną wyobraźnię...

Rozmowa się urwała, zapadło milczenie. Goście moi jednak nie potrafili

gawędzić swobodnie, gdy nękała ich troska, o której w obecności wójta Rajaony
nie wolno było pisnąć słowa. Dręczące położenie starałem się złagodzić głośnym
zachwalaniem sucharów i częstowaniem herbatą.

Wtem Dżinarivelo zdobył się na odwagę i spytał Rajaonę pewnym,

niewymuszonym głosem: ―

Co słychać u ciebie nowego?
Wójt chwilę popatrzył na starca, potem rzekł powoli:

Jeśli u was nic nowego nie słychać, to tym mniej u mnie.

Kładł nacisk na słowa: u was. Brzmiało to dwuznacznie i sprawiało

wrażenie, że Rajaona wiedział, co piszczy w trawie. Widoczny niepokój ogarniał
moich gości.

W Tamatawie słyszałem historię o lemurach ― szybko powrócił

nauczyciel Ramaso do poprzedniego przedmiotu ― nieco zbliżoną do tego, co
słyszeliśmy od Dżinarivela. Było to jeszcze przed podbojem Francuzów, kiedy w
Tamatawie stał silny garnizon wojska howaskiego. Pewnego dnia oddział
ż

ołnierzy prowadził przez ulicę młodego Betsimisaraka, skazanego za jakieś tam

przewinienie na śmierć. W chwili nieuwagi strażników jeniec wyrwał im się z rąk
i pomknął do lasu. Howasi za nim. Ale był to zdrowy i szybkonogi junak, więc
znacznie wyprzedził pościg, w lesie zaś łatwo zniknął żołnierzom z oczu. Szukali
go gorliwie i długo. Wiedzieli, że gdy bez jeńca wrócą do Tamatawy, sami
poniosą ciężką karę. Po wielogodzinnych daremnych poszukiwaniach zaczęli
podejrzewać, że musiały mu pomóc siły nieczyste. Nagle krzyknęli z radości:
znaleźli go! Ujrzeli go na drzewie zamienionego w wielkiego lemura. Strzelili z
rusznicy i ugodzony zbrodniarz spadł na ziemię. Zwłoki zawlekli do miasta, a

background image

swemu dowódcy przysięgli, że to skazaniec zaklęty za karę w postać lemura. Cóż
innego sprytni żołnierze mieli robić? Bali się kary za swą nieudolność, więc
wykorzystali zabobon o lemurach. To im pomogło, a naiwni ludzie im uwierzyli.

Znów milczenie. Po kilku zdawkowych słowach Rajaona powstał i

pożegnał się ze mną.

Co, uciekacie? ― spytałem go.

Muszę przygotować się do wyjazdu ― odpowiedział wójt. ― Jutro

skoro świt wyruszam na objazd mego obwodu.

Na długo wyjeżdżacie?

Na kilka dni.

Po jego odejściu gościom moim spadł kamień z duszy. Wszyscy odetchnęli

swobodniej, lecz podejrzewali, że nagły wyjazd Rajaony ze wsi pozostawał w
związku z pojawieniem się zbiegłych robotników. Ale w jakim? Zdania były
podzielone.

Mówię warn ― zapewniał Manahitsara ― oczekujcie najgorszego!

Rajaona pojedzie do Maroantsetry. Tam u władz oczerni nas i oskarży!

Nie wierzę! zaprzeczył sołtys Bezaza.

Tyś tyle wart co on, dlatego go bronisz! ― zaperzył się Manahitsara. ―

Z jednej misy jadacie!...

Cicho! Bez kłótni! ― ostro skarcił ich nauczyciel.

Gdy robak w zębie, jedyną na to radą wyrwać ząb! ― upierał się

Manahitsara przytaczając malgaskie przysłowie.

Gdzie tu robak w zębie, co ty wygadujesz? Uspokój się. Czy nie

domyślacie się, dlaczego Rajaona chce wyjechać?

Skoro wiesz, Ramaso, to łaskawie zdradź nam!

Nie wiem na pewno, ale wszystko wskazuje na to, że Rajaona nie chce

być w Ambinanitelo, w razie gdyby miała nadejść pogoń. Nie chce być
wmieszany w tę sprawę.

To nieźle świadczyłoby o nim!

A dlaczego miałoby być inaczej? Czy szef kantonu na ogół nie obchodzi

się dobrze z wami? Czemu zaraz podejrzewać go o najgorsze?

--- On nie jest przyjacielem naszych krewnych --- robotników!

Może masz słuszność, ale kto wie!...

Niebawem goście opuścili moją chatę i rozeszli się. Jako jeden z ostatnich

Ramaso. Wziął mnie na bok i zwierzył się:

Rajaona to chytra sztuka. Dla mnie to jasne, dlaczego nie chce być

wmieszany w sprawę naszych zbiegów. Chodzi mu o własną skórę. Narażenie się
mieszkańcom Ambinanitela byłoby dla niego równie szkodliwe, jak narażenie się
władzom kolonialnym. Dlatego woli czmychnąć...

A nie sądzicie, że pojedzie do Maroantsetry złożyć raport u szefa

dystryktu, swego przełożonego?

O tym przekonamy się jutro rano. Poślę za nim gońców, by go mieli na

oku.

background image

Nazajutrz krótko po wschodzie słońca wpadł do mnie nauczyciel z

frasobliwą miną:

Pojechał w stronę Maroantsetry!

Więc jednak do Maroantsetry!

Tak. Ale jeszcze ciągle nie tracę wiary w niego. Zresztą wszelkie środki

ostrożności zarządzone.

Czy zbiegli robotnicy są jeszcze we wsi?

Skądże! Kazałem im zaraz ukryć się w głębi lasu w tak bezpiecznym

miejscu, że i bies ich nie odkryje. Zapewniłem im dostawę żywności przez
zaufanych ludzi.

Macie łeb na karku, Ramaso! ― patrzyłem na niego z uznaniem.

Ż

egnając się nauczyciel jak gdyby coś sobie przypomniał:

Czy nie zauważyliście nic podejrzanego w zachowaniu się Marova?

Marova? ― spytałem zdziwiony. ― Mego kucharza?

Tak jest.

Dlaczego pytacie?

Jest to, jak wyszło na jaw, konfident szefa dystryktu w Maroantsetrze.

Poza tym chłopcy moi zaobserwowali, jak podsłuchiwał nasze rozmowy.

A to mi gratka! Trzeba zastanowić się, cośmy mówili.

Na ogół nic złego. Raz tylko, przypominacie sobie, wtedy gdy był tutaj

lekarz Ranakombe, mieliśmy ciekawą rozmowę o politycznej przyszłości
Madagaskaru.

I to Marovo podsłuchał?

Należy przypuszczać, że tak. Ale nie przejmujcie się. Znajdziemy na

niego sposób, by niczego nie zdradził.

Terrorem?

Gdzie tam! Perswazją, ale taką, że musi usłuchać.

I czemu przedtem mnie nie ostrzegliście? ― wyrwało mi się.

Nie była pora na to. Dopiero w ostatnich dniach doszliśmy do pewności.

Na razie nic się nie zmieni, musicie kucharza nadal trzymać...

Gdy pozostałem sam, opanowała mnie znowu myśl podobna do tej, jaka mi

już kiedyś zaprzątała głowę: wypadki wciągały mnie w zwężający się krąg coraz
zawilszych spraw wsi, tej samej wsi, która w pierwszych dniach mego tu pobytu
wydawała się tak sielska i niewinna, tak ospała i pozornie tak pozbawiona
gwałtowniejszych wzruszeń.

37. Zbrojny najazd

M

niej więcej w dwie godziny po tej rozmowie, około dziewiątej rano,

background image

usłyszeliśmy przed chatą na głównej drodze przytłumiony warkot motoru. Dwie
ciężarówki, wypełnione żołnierzami i policją krajową ― gardę indigene ―
wpadły na dziedziniec między moją chatą a domem wójta Rajaony. Samochody
jeszcze były w ruchu, a przybysze już spiesznie zeskakiwali na ziemię trzymając
karabiny w pogotowiu do strzału. Małymi grupkami biegli na wszystkie strony w
głąb wsi, według jakiegoś ułożonego z góry planu. Akcją kierował młody,
porywczy podporucznik, Francuz o ściągłej twarzy i cienkim, czarnym wąsiku.
Był władczy i podskakujący.

Razem z wojskiem przyjechał wójt Rajaona. Wkrótce dowiedzieliśmy się o

jego przygodzie. Był od rana w drodze do Maroantsetry, gdy za miejscowością
Ankofa napotkał oddział pędzący do Ambinanitela. Podporucznik, powiadomiony,
kogo miał przed sobą, kazał Rajaonie wsiąść na ciężarówkę i jechać razem z
oddziałem. Obecnie trzymał szefa kantonu stale przy sobie i żądał wyjaśnień o
rozłożeniu wsi i o jej mieszkańcach.

Niebawem wyszło na jaw, że żołnierze, których ujrzeliśmy na

ciężarówkach, to tylko część oddziału. Inni przed przybyciem do Ambinanitela
opuścili samochody i chyłkiem, ażeby nikt z mieszkańców ich nie zauważył,
popędzili wzdłuż brzegów puszczy. Tam zajęli dogodne stanowiska otaczając
ryżowe zewsząd pola i leżącą w pośrodku wieś. Utworzyli pierścień
posterunków szeroki, tak szczelny, żeby nikt z Ambinanitela nie mógł uciec do
lasu.

W następnych kwadransach dziedziniec wójtostwa napełniał się

mieszkańcami wsi. Wszyscy mężczyźni i chłopcy powyżej szesnastu lat musieli
stawić się do przesłuchania, podczas gdy kobietom nie wolno było opuszczać
swych chat. Żołnierze obchodzili się z ludnością szorstko, wrzeszczeli o byle co.
Oddział składał się z Senegalczyków, na których czele stał olbrzymi kapral,
również Senegalczyk, prawa ręka podporucznika. Ów kapral, sierdzisty grubianin,
szczególnie sadził się, by dokuczać ludziom. Rzucał się jak dziki zwierz.

Podporucznik rozsiadł się w biurze wójtostwa i tam urzędował.

Uważałem za wskazane na razie nie wychodzić z chaty i nie narażać się na
nieprzyjemności ze strony żołnierzy. Bogdan również pozostawał u siebie.

Poprzez Velomody przesiąkały do mnie wiadomości o tym, co działo się na

wójtostwie i we wsi. Dziewczynie tak samo jak innym kobietom nie wolno było
wychodzić z chaty, ale ponieważ tuż obok nas na dziedzińcu pełno stało zebranych
Malgaszów, mogła się z nimi łatwo półgłosem porozumiewać.

Na wsi ciążyło podejrzenie, że ukrywała robotników, zbiegłych z więzienia

w Antalaha. Dlatego wszyscy mężczyźni musieli zebrać się na dziedzińcu
wójtostwa, by osobiście przedstawić się oficerowi i w obecności starszyzny
udowodnić swą tożsamość. Przesłuchanym nie wolno było oddalać się z
dziedzińca. Prażyli się na słońcu, cierpliwi, stłoczeni.

Podczas tych badań silny kordon żołnierzy przetrząsał każdą chatę i

wszystkie gaje wsi w poszukiwaniu zbiegów.

W pewnej chwili rozległ się na dworze donośny, szorstki okrzyk:

background image

Hej tam, w chacie!

Wyjrzałem przez drzwi. Kapral Senegalczyk stał obok schodków. Gdy

mnie zobaczył, uczynił rozkazujący ruch ręką w stronę wójtostwa i ostrym głosem
huknął:

Do porucznika! Natychmiast!

Był tak pewny posłuszeństwa, że nie czekając na skutek swych słów

zawrócił i butnie odszedł. Z zaczepną dumą obnosił swe potężne ciało gladiatora.

Stojący obok Malgasze byli zdumieni jego niegrzecznością wobec vazahy.
Gdy oddział wtargnął do wsi, powziąłem zamiar unikania wszystkiego, co

mogłoby sprowokować żołnierzy. Ale teraz wydało mi się, że kapral poszedł zbyt
daleko w swym zuchwalstwie w stosunku do mnie. We własnej obronie, ażeby nie
wystawiać się na pośmiewisko, nie usłuchałem jego rozkazu.

Po kilku minutach rozległy się ponownie jego kroki, tym razem na

schodkach mej chaty. Kapral gwałtownie uderzył w drzwi i na roścież je otworzył.

Czy nie słyszałeś przedtem? ― wrzasnął gniewnie.

Słyszałem ― odparłem spokojnie.

Nie oczekiwał takiej odpowiedzi. Był nieco zbity z tropu.

Natychmiast staniesz przed porucznikiem! ― warknął wściekły.

Podszedł do mnie i widziałem, że chciał mnie chwycić za ramię. Wobec

takiej przemocy nie było rady.

Proszę odejść ― krzyknąłem do niego podniesionym głosem zrywając

się. ― Sam pójdę.

Szyderczy uśmiech wykrzywił jego gębę.

Okazuje się, że jednak masz trochę oleju w głowie! ― parsknął.

Chatę wójtostwa zastałem nabitą ludźmi. Z trudem przedarłem się przez

tłok do stołu, za którym siedział podporucznik. Obok niego stali: szef kantonu
Rajaona, nauczyciel Ramaso i sołtys Bezaza. Wszyscy trzej spoglądali na mnie z
niepokojem.

Czy trzeba pana dwa razy wzywać? ― zwrócił się do mnie oficer

podrażnionym głosem.

Nie czekał na wytłumaczenie.

Chcę pana przesłuchać ― rzekł nerwowo kręcąc w palcach ołówkiem.

Jak długo jest pan w Ambinanitelo?

Chwilę milczałem nabierając oddechu. W chacie nastała głęboka cisza.

Zanim do tych spraw przejdziemy ― odrzekłem ważąc każde słowo ―

poruszę coś innego. Jako cudzoziemiec, czasowo przebywający w tym kraju za
legalnym paszportem i legalną wizą, wnoszę najbardziej kategoryczny protest
przeciw obraźliwemu zachowaniu się pańskiego podwładnego wobec mnie.

Czy zachowanie się kaprala Ali dlatego było obraźliwe, że musiał pana

fatygować dwa razy? ― oficer wyszczerzył zęby.

Ironią nie zmienimy istoty rzeczy. Prostactwo i skandaliczny ton

odzywania się kaprala były takie, że przełożony powinien skarcić go, zamiast
bagatelizować mój protest.

background image

Proszę mnie nie pouczać, co mam czynić. Ja sam wiem.

Jestem o tym przekonany. Wybaczy pan, poruczniku, że wyrażę także

pewne zastrzeżenia w stosunku do pana. Chce mnie pan przesłuchiwać nie
przedstawiwszy poprzednio swego uprawnienia. Znajdujemy się co prawda w
biurze szefa kantonu, ale wiem, że pan szefem kantonu nie jest, a dziś rano po raz
pierwszy się tu zjawił. I chociażby nawet posiadał pan takie pisemne uprawnienie
co do tubylców, to jeszcze pytanie, czy ma pan prawo przesłuchiwania mnie,
cudzoziemca. Przybył pan tu w sprawie zatargu między władzami a tutejszymi
ludźmi, dlaczego więc wciągać do tego osobę postronną?

W podporuczniku wzbierał gniew, którego przyczyn domyślałem się.

Młody oficer wpadł do Ambinanitela w pełni świadomości swej nieograniczonej
władzy, jaką w takich wypadkach dowódca silnego oddziału wojskowego miał
nad tubylcami w ustronnych częściach kolonii. Chciał z pewnością zdrowo
pohulać sobie z mieszkańcami doliny. A tu jego sobiepaństwu wlazł w drogę
cudzoziemiec, na domiar prawiący mu jakieś morały.

W jego oczach zbierały się złowróżbne dla mnie chmury. Oficer ważył w

myślach, jakiego zadać mi bobu. Może nawet przyznawał pewną słuszność moim
wywodom; tym gorzej dla mnie. Nie dla słuchania argumentów przyjechał do
Ambinanitela! Szukał tu winnych Malgaszów, chciał karać ludzi podkopujących
istniejący porządek w kolonii. Na to miał żołnierzy, by pokonać wszystkie
przeszkody. Więc może zechce mnie aresztować? Może „zgubić” mnie gdzieś w
puszczy? Czy wynikłby z tego skandal? Głupstwo. Takie sprawy łatwo było tu
zatuszować i winę przerzucić na poszkodowanego.

Długą chwilę namysłu podporucznik przerwał ostrym, choć pozornie

uprzejmym wezwaniem:

Pański paszport, proszę!

Podałem mu żądaną książeczkę. Przeglądał ją uważnie, widocznie szukając

jakiejś nieprawidłowości i punktu zaczepienia.

Mam jeszcze jeden papier ― powiedziałem.

Wręczyłem mu zaświadczenie, jakie wystawił mi gubernator generalny

Madagaskaru, Cayla. W tłumaczeniu na polski język brzmiało, jak następuje:

Wyższych Administratorów oraz Szefów Rejonów i Szefów

Dystryktów uprasza się, by
przychylnie odnieśli się do p. Arkadego Fiedlera, polskiego pisarza,
odbywającego podróż po kolonii celem zbierania materiałów do
napisania książki o
Madagaskarze ― i by udzielili mu ułatwień zgodnie z ich
kompetencjami.

Gubernator Generalny

Cayla

background image

Gubernator generalny wystawił mi to grzecznościowe zaświadczenie

podczas formalnej wizyty, jaką mu kiedyś złożyłem.. Ale podporucznik o tym nie
wiedział, i nie wiedział, jakie posiadałem chody w stolicy Tananariwie. Czytał
kilka razy treść zaświadczenia i dochodził do przekonania, że lepiej nie zadzierać
ze mną. Oddał mi paszport i oświadczył z urzędową miną.

Dobrze. Dziękuję. Może pan tymczasem odejść.

A zaświadczenie gubernatora generalnego? ― spytałem podnosząc

brwi.

Oficer jeszcze raz przeczytał. Niezawodnie chciałby je zatrzymać.

Przybrałem zaczepną i zawziętą minę, gotowy do podjęcia walki.

Podporucznik ustąpił. Wahając się oddał mi zaświadczenie.
Gdy odchodziłem, widziałem, jak twarz nauczyciela Ramaso na chwilę

rozjaśniła się radością.

38. Śmierć Manahitsary

S

tłoczeni na dziedzińcu mężczyźni Ambinanitela wciąż czekali siedząc lub

leżąc na ziemi. Wielu chroniło się przed słońcem w cieniu palm kokosowych, ale
nie dla wszystkich starczyło osłony.

We wsi słychać było ód czasu do czasu pokrzykiwania żołnierzy

przeszukujących chaty.

Wtem Velomody cicho podeszła do mego stołu i łagodnie mnie trącając

szepnęła:

Vazaho! Robak!

W głosie jej, pomimo że ściszonym, odbijało się podniecenie.

Co tobie? ― spytałem strwożony.

Robak wyszedł! ― powiedziała dziewczyna.

Obok niej stał jej brat Betsihahina, mój gorliwy łowca tsurów i innych

niepoślednich stworzeń; najazd żołnierzy zastał go właśnie w mojej chacie.
Chłopiec, zniecierpliwiony nieudolnym wyrażeniem się siostry, lekko ją
odepchnął i tłumaczył mi:

Motyl wyszedł! Z tej wielkiej poczwarki, wiesz! Chodź, pokażę ci!

Poszliśmy do północnej, słonecznej części werandy, gdzie dwa tygodnie

temu pod dachem przymocowaliśmy gałązkę z olbrzymim kokonem, znalezionym
przez chłopca na skraju puszczy. A teraz z oprzędu wykluł się motyl. Jeszcze bez
skrzydeł, miał tylko jakieś brzydkie kikuty, ale za to potężny tułów. Za godzinę,
dwie wyrosną mu skrzydła ― czy będą to skrzydła wspaniałe i barwne czy szare?

Wspólne wzruszenie przyśpieszyło bicie trojga serc. Na chwilę tajemnica

background image

przyrody oderwała nas od utrapień dnia. Ale tylko na chwilę, niestety.

Niezwykłe poruszenie powstało wśród ludzi na dziedzińcu, słychać było

szepty niepokoju.

Manahitsara! ― dobiegło mnie z kilku stron niby alarm.―Manahitsara!

O co chodzi? Co z nim? ― spytałem Velomody.

Coś złego ― mówiła dziewczyna, jak zwykle z trudem dobierając słów.

Manahitsara... Manahitsara pozostał we wsi.

Nie przyszedł tu z innymi mężczyznami?

Nie. To niedobrze.

Oj, niedobrze, niedobrze. Coś ty zrobił, Manahitsaro, kochany chłopie! Czy

nie warto ci było żyć, cichy poeto legend, niewyczerpana skarbnico opowieści,
piewco mitycznych babakutów?

Manahitsara znał setki najciekawszych podań i umiał opowiadać je pięknie

jak nikt inny, a każdej chwili był gotów każdego hojnie obdarzać swą bogatą
wiedzą. Ileż to razy prosił mnie, bym słuchał go i notował. Świadomy wartości
tych mądrych klechd, spisywałem niektóre, ale główną pracę odkładałem na
później wiedząc, że Manahitsara zawsze skory będzie do usługi, dopókim
w Ambinanitelo. A oto źle obliczyłem. Bogactwo poczciwego szaleńca przepadło
na zawsze.

Czterdzieści lat żył Manahitsara błogością pól ryżowych, bojaźnią należną

duchom, uczciwą pasją swych legend. Szanował władzę, niebezpieczeństw unikał,
przygód nie szukał, zuchwalcem być nie chciał.

Miał syna dwudziestoletniego, robotnika z Antalaha, który razem z innymi

zbiegł z więzienia i zjawił się w Ambinanitelo. Wraz z przybyciem młodzieńca w
Manahitsarze z nie znanych sąsiadom przyczyn poplątał się porządek serca i
głowy. Nie usłuchał rozumnego polecenia nauczyciela Ramaso, by wszyscy
robotnicy z Antalaha opuścili wieś i schowali się w puszczy: Manahitsarą
zatrzymał syna u siebie i ukrył go za chatą. Nie usłuchał potem rozkazu oficera, by
zgłosić się na dziedzińcu wójtostwa: Manahitsarą pozostał w swej chacie.

Nagle we wsi rozległ się huk wystrzałów karabinowych. Wszyscy ― i na

dziedzińcu, i w chatach ― zerwali się przerażeni. Z domu wójtostwa wybiegł
podporucznik. Strzały wciąż jeszcze dudniły, czasem pojedynczo, czasem po dwa,
trzy niemal równocześnie.

Co się dzieje? ― mruczeli na dziedzińcu Malgasze o odrętwiałych

duszach i ołowianych twarzach. ― Co się dzieje?

Kapral Ali!!! ― ostry krzyk oficera przeszył powietrze. Nie, kaprala Ali

nie było w pobliżu. Do podporucznika przyskoczył jeden z wartowników i
zameldował, że kapral Ali jest we wsi.

Ali był tam, gdzie rozlegały się strzały. Więc co się stało?
Oto żołnierze przed chwilą odkryli opornego Manahitsarę w chacie i

znaleźli również jego syna, nieudolnie ukrytego. Syn zaczął uciekać poprzez
gąszcze bananów.

Ognia!! Strzelać!! ― ryczał kapral Ali będący w pobliżu.

background image

Ostrzeliwany przez Senegalczyków, syn Manahitsary pędził dalej; za nim

puścili się żołnierze.

Wówczas Manahitsarą wypadł z chaty, by bronić syna. Rozpostarł szeroko

ramiona i starał się ścigającym zagrodzić drogę. Najbliżej biegł kapral Ali. Nie
namyślając się wypalił z rewolweru. Malgasz ugodzony w głowę padł z cichym
jękiem. Podczas gdy wydawał ostatnie tchnienie, syn jego sadził przez gaje i
ogrody wsi ku puszczy. Żołnierze pędzili za nim i po drodze gęsto strzelali. Nie
trafili.

Wyprzedzając ich o przeszło sto metrów zbieg wpadł do lasu i natychmiast

tak przemyślnie się zaszył, że pogoń straciła jego ślad. Szukali go pół godziny, nie
znaleźli.

Kapral Ali, rozjuszony niepowodzeniem, kazał podpalić chatę Manahitsary.

Zwłoki zabitego przywleczono na dziedziniec wójtostwa. Podczas ostatnich słów
raportu, jaki kapral pokrótce składał oficerowi, czarny słup dymu na niebie
ś

wiadczył o dokonanej zemście.

Niedołęgi! --- podporucznik zgromił kaprala i jego ludzi. ― Mieć go tak

blisko i dać mu umknąć! Fajtłapy!

Zarządził ponowny pościg i większość swych ludzi posłał do puszczy. Ale

bujna puszcza ambinanitelska była przyjazna zbiegom. Od wieków spełniała rolę
opiekunki mieszkańców doliny, gdy szukali w niej ratunku. Senegalczycy
daremnie szarpali się w gęstwinie. Nawet gorliwość Alego na nic się nie zdała.

Tymczasem na podwórzu spoczywał martwy Manahitsarą. Jak za życia,

spokój wciąż rozpościerał się na jego twarzy, tylko śmierć nieco wykrzywiła mu
zaciśnięte usta. Piękne oczy jego zawsze płonęły żarem. Jeszcze teraz były na pół
otwarte i miały tak łagodny wyraz, jak gdyby widziały nową baśń o babakutach.

Rana na czole zaschnęła z krwią dokoła. Do zwłok rojnie przylatywały

wielkie, błyszczące muchy. Brat Manahitsary siedział obok i odganiał je.

39. Przykry obiad

N

auczyciel Ramaso znakomicie załatwił sprawę. Z wyjątkiem

nieprzewidzianego wypadku z Manahitsarą pościg uderzył w próżnię, nie odniósł
ż

adnego skutku. Nic podejrzanego żołnierze nie znaleźli w całej wsi, nikt z

przesłuchiwanych nie widział żadnego zbiega.

Południe już minęło, badania wlokły się dalej. Chata Manahitsary spaliła

się do reszty: dym znikł z nieba. Ponieważ w Ambinanitelo domostwa stały z dala
od siebie, w odstępie trzydziestu, czterdziestu kroków, nie było niebezpieczeństwa

background image

przerzucenia się pożaru na sąsiednie chaty.

W pewnej chwili wpadł do mej chaty nauczyciel Ramaso.

Mam do pana wielką prośbę ― oznajmił w pośpiechu.

Słucham, mówcie!

Trzeba z oficerem coś zrobić.

Mianowicie?

On jeszcze nie jadł. Zaproście go do siebie na obiad.

Oj, dziękuję za takie towarzystwo!

Proszę pana usilnie, dla dobra wsi zróbcie to! Trzeba go suto nakarmić i

napoić. Błagam pana!

Ramaso miał słuszność.
Nie wypadało mi się wymigać od nieprzyjemnego obowiązku. W wyniku

stanowiska, jakie zajmowałem w Ambinanitelo, należało mi zaprosić dowódcę
oddziału. Nie wiedziałem tylko, co kucharz Marovo przygotował na obiad.
Zawołaliśmy go.

Obiad w porządku: były kury, ryż i jarzyna bred, oprócz kawy, sucharów,

dżemu i świeżych owoców.

A jaki, vazaho, macie aperitif? ― spytał Ramaso.

Rum i pernod.

Świetnie. Nie szczędźcie mu trunku! Nauczyciel zamierzał wybiec.

Powstrzymałem go:

Zaproszę oficera pod jednym warunkiem, że wy, to jest Rajaona i pan,

zjecie razem z nami obiad.

Ramaso zaprzeczył ruchem głowy.

Nie wiadomo ― odpowiedział z kłopotliwym uśmiechem ― czy byłoby

mu przyjemnie jeść przy jednym stole z tubylcami...

Gwiżdżę na jego zdanie!

Ale nie my! Chodzi nam o to, by go nie rozdrażniać. Przeciwnie!... Mam

szczęśliwe wyjście: będziemy obecni, ale posiedzimy sobie pod ścianą, będąc
rzekomo po obiedzie. Dobrze?

No, dobrze.

Jeszcze jedna sprawa, dla pana orientacji! ― mówił Ramaso szeptem.

Bądźcie spokojni co do kucharza Marovo.

Jak to rozumieć?

Ostrzegliśmy go, że jeśli piśnie słowo, przypłaci to życiem.

Czy nie przypisujecie mu zbyt wielkiej wagi? Przecież to właściwie

tuman!

Tuman, nie tuman. Zaszkodzić mógłby. Idę zaprosić oficera!...

Pod koniec rozmowy z nauczycielem Betsihanina i Velomody stanęli u

wejścia do chaty i podnieceni dawali mi wesołe znaki. Chłopiec podnosił ręce do
wysokości swej twarzy i trzymając je od siebie w pewnej odległości pokazywał,
ż

e coś było tak wielkie: większe niż orzech kokosowy. Drażniły mnie trochę ich

chichoty. Nie czas był teraz na trzpiotowate zabawy.

background image

Gdy nauczyciel odszedł, Betsihanina przyskoczył do mnie i znowu

podnosząc swe małe rączki powiedział z triumfem:

Taki!

Co: taki? ― fuknąłem, już zły nie na żarty.

Chodź, vazaho, zobacz! ― prosił i ciągnął mnie za rękaw. Ostro

wyrwałem się z jego ręki i zgrzytnąłem:

Dajże mi święty spokój, gamoniu! Nie mam teraz czasu!

Zbyt ostry głos, zbyt ostre szarpnięcie: nerwy! Obydwoje natychmiast

przestali się uśmiechać. Betsihanina patrzył ponuro przed siebie, Velomody zgasła
smętnie.

Zły byłem na siebie i wziąłem w garść swe nerwy. Żałowałem wybuchu i

przykrości wyrządzonej młodym przyjaciołom. Jak naprawić krzywdę?

Chodźcie, pokażcie mi! ― rzekłem przepraszającym głosem.

Poprowadzili mnie znowu na werandę. Domyśliłem się, że chodziło o

motyla, który rano wykluł się z poczwarki. Motyl w istocie wspaniale rozwinął się
w olbrzymi okaz. Patrzyłem na niego olśniony: inne to oblicze świata aniżeli
tamto, w którym młokos oficer był panem życia i w którym zabijano
dobrodusznego piewcę legend.

Jakież to piękne! ― spoglądałem z zachwytem na motyla. W

przypływie uczucia pocałowałem Betsihahinę w brązowy policzek, a Velomody
mocno uścisnąłem.

A teraz... dajcie mi pokój! ― zawołałem zrywając się do mych

obowiązków. ― A ty, Velomody, pomóż mi!

Kucharzowi poleciłem natychmiast zastawić stół do przyjęcia. W ciągu

tych czynności przychodzi wójt Rajaona i zawiadamia mnie, że podporucznik
dziękuje za zaproszenie na obiad i wkrótce przybędzie. Potem szef kantonu zbliża
się do mnie i z tajemniczą miną zagaduje ściszonym głosem:

--- Czy pamiętacie, vazaho, ów dzień, kiedyśmy u was rozmawiali na

tematy polityczne?...

--- Niejeden raz o tym rozmawialiśmy.
--- Słusznie. Ale wtedy, gdy był lekarz Ranakombe, a nauczyciel Ramaso

wygłaszał swój plan przyszłego ustroju na Madagaskarze?

--- Aha, wtedy!
--- Więc przypominacie sobie!
Rajaona wpija się płonącym wzrokiem w moją twarz, tak bardzo mu zależy

na tym, żebym przywiódł sobie na pamięć owe szczegóły.

--- Uświadamiacie sobie, jak Ramaso mówił o zburzeniu istniejącego

ustroju i wprowadzenie władzy chłopów? Jak objawiał swój wrogi stosunek do
tego, co nazywał burżuazją malgaską? Jak ujawniał swe bolszewickie poglądy?

--- Do czego zmierzacie , Rajaona?
--- Przecież, vazaho, nie zaprzeczycie temu, że on tak mówił?
--- Do czego to, powtarzam?!
--- Chcę was podać władzom na świadka, że Ramaso to wszystko mówił.

background image

--- Ra-ja-o-na!! --- syczę wzburzony. --- Czyście niespełna rozumu?
Kucharz Marovo wnosi talerze. Rajaona oczyma daje mi znak, że nie chce

przy nim mówić. Gdy pozostajemy sami, szef kantonu odzywa się z uśmiechem
niby skruszonym, niby przebiegłym:

--- Nie dziwcie się , vazaho! Własna skóra jest człowiekowi najbliższa. A

tu chodzi o skórę.

--- Zbytnio dramatyzujecie!
--- Nie! Kucharz wasz, jak już wszyscy wiemy, jest donosicielem. Węszy i

zanosi albo chce zanieść do szefa dystryktu to, co podsłucha. W własnej obronie
muszę uprzedzić władze o bolszewickich poglądach nauczyciela Ramaso.

--- Ale dlaczego mi się z tego zwierzacie?
--- Jak to, dlaczego, vazaho? Macie odegrać ważną rolę! Proszę was o to,

ż

ebyście, wezwani przez władze, powtórzyli im całą prawdę, nic więcej i nic

mniej, o tym, co wygłaszał wtedy Ramaso.

Jest to dla mnie jak cios pałą w łeb. Na chwilę oburzenie zatyka mi głos.

Zmierzam wójta spojrzeniem kipiącym od gniewu.

--- Całą prawdę, nic więcej i nic mniej? --- powtarzam powoli cedząc każde

słowo.

--- tak jest, vazaho!
--- więc przypomnijcie sobie, jakie wrażenie lekarz Ranakombe odniósł

wtedy z gadania nauczyciela! „Utopia”! Czy przypominacie sobie?

--- Owszem, owszem!
--- Nazwał to utopią. Natomiast poglądy, jakie słyszałem w tej samej

rozmowie z ust waszych i lekarza Ranakombe, bynajmniej nie były utopią,
przeciwnie, wyrażały bardzo realny plan, jak z Madagaskaru --- mówmy dobitnie
--- wyrzucić Francuzów.

Rajaona czyni zdumiony ruch głową i chce zaprzeczyć temu, co mówię.

Nie dopuszczam go do głosu.

--- Nie przekręcajcie istoty rzeczy! Tak było! Jeśli chcecie mnie powołać

przed władze, bym mówił całą prawdę, to oczywiście powiem całą prawdę, ale
wtedy nie wiadomo, kto gorzej na tym wyjdzie: wy czy Ramaso. Chcieliście
wpakować nauczyciela, żeby siebie wybielić. Na taką niesprawiedliwość ja się nie
godzę...

Mówię to tak przejęty i z takim naciskiem, że nie przechodzi to bez

wrażenia. Rajaona coraz wyraźniej uświadamia sobie niebezpieczeństwo, na jakie
się naraża: w dołek wykopany dla kogoś innego, sam może wpaść. Widząc jego
wahanie staram się sprawę załagodzić.

--- Słuchajcie, Rajaona, mam was za porządnego w głębi serca człowieka i

nie chcę niczyjej krzywdy, także i waszej nie! Zróbmy dwie rzeczy: całą ówczesną
rozmowę wymażmy zupełnie z pamięci, nie było jej po prostu, i tak samo
wymażmy z pamięci tę obecną rozmowę. Co myślicie?

Rajaona spogląda niepewnym wzrokiem w stronę wyjścia, za którym jest

kuchnia.

background image

--- Ale Marovo, on będzie gadał i nas zdradzi.
--- Nie obawiajcie się! Jeśli dotychczas nie doniósł, to na pewno już nie

doniesie...

Rajaona przytakuje skinieniem gowy.
Wkrótce usłyszeliśmy na dworze zbliżające się kroki i urywki rozmowy.

Przychodził podporucznik w towarzystwie nauczyciela Ramaso i wójta Rajaony.
Tuż za nimi zjawił się Bogdan.

Otóż i jestem! ― żywo zawołał oficer i chcąc zatrzeć poprzednie

rozdźwięki powiedział żartobliwie: ― Mnie dwa razy wzywać nie potrzeba!

Słusznie, bo jest też wielka różnica! ― dostroiłem się do jego tonu. ―

Posłałem panu kulturalnego człeka.

Tak ― przyznał oficer ― kapral Ali grzecznością nie grzeszy.

Zastanawiam się, czy wam, to jest wojsku i administracji kolonii, taki

typ jest potrzebny. Na pewno czyni więcej szkód, aniżeli przynosi korzyści.

Jest potrzebny! Jest w wielu wypadkach niezastąpiony! Potrzeba nam

często ciężkiej ręki! To kolonia!

Zrobiłem odpędzający ruch ręką:

Nie poruszajmy tych tematów! Raczej łyknijmy coś na rozgrzanie serca.

Widok dwóch butelek na stole wywołał u podporucznika głośny zachwyt.

O, pernod! ― zaiskrzyły mu się oczy. ― Przepadam za pernodem!

Nalałem pernodu do pięciu szklaneczek i zmieszałem go z wodą. Oficer z

zadowoleniem przyglądał się, jak płyn z przezroczystego stawał się mlecznobiały.
Wznieśliśmy szklanki.

Na jaką intencję pijemy?

Za pomyślność... ― chwilę oficer namyślał się, żeby znaleźć właściwy

toast ― chyba za pomyślność Madagaskaru!

Velomody, zwyczajem kobiet malgaskich, pomagała kucharzowi.

Podporucznik spostrzegł ją zwinnie zabiegającą około stołu i domyślał się, że to
moja vadi. Wodził za nią badawczym wzrokiem.

Nie ― podniósł głos ― proponuję inny toast: pijmy za dwie rzeczy, z

których Madagaskar może być dumny: za jego kobiety i za dzieło Francji.

Wychyliliśmy szklanki, oficer jednym szybkim haustem.

Świetny pernod! ― chwalił.

Tylko toast trochę kuleje ― stwierdziłem wesoło. ― Czy chciał pan

powiedzieć, że dzieło Francji może tak szybko się zestarzeć jak tutejsze kobiety?

Młodych Malgaszek na Madagaskarze nigdy nie zabraknie!

To prawda! ― przyświadczyliśmy mu wszyscy.

Zasiedliśmy, jak było w planie: oficer, Bogdan i ja przy stole, nauczyciel i

wójt pod ścianą.

Mam wilczy apetyt! ― przyznał oficer.

Nic dziwnego przy takiej pracy ― odezwał się Bogdan półgębkiem.

Podporucznik zerknął na niego podejrzliwie, czy to nie drwiny.

Praca pracą ― sapnął ― niech ją diabli biorą razem z mieszkańcami tej

background image

zatraconej wsi!

Czy już przechodzimy na politykę? ― parsknąłem żartobliwie.

Nie, wolę pić pernod.

Ja także. Świetnie się zgadzamy!

Rozmowa rozwinęła się na temat naszej, Bogdana i mojej, pracy w

Ambinanitelo. Zbieranie okazów tutejszej fauny wzbudziło ciekawość gościa,
który dokładnie wypytywał się, jak to robimy. Chętnie udzieliliśmy mu wszelkich
wyjaśnień. Gdy dowiedział się, że Bogdan urządza łowieckie wycieczki do
puszczy, strzeliła mu do głowy nagle myśl i oficer zwrócił się do mego
towarzysza:

Czy pan zapuszcza się daleko w głąb puszczy?

Czasem daleko.

To zna pan okoliczne lasy?

Dość dobrze.

I zapewne ustronia, które mogłyby służyć za kryjówki zbiegom?

Naiwne pytanie. Takich ustroni w zapleczu Ambinanitela było bez liku.

Widocznie pernod zaprószył mu trochę głowę.

Ach! ― odrzekł Bogdan z zagadkowym westchnieniem.

Co znaczy „ach”? ― spytał sztywno oficer podnosząc czarne brwi.

Znam tam tyle miejsc ustronnych, że tysiąc nie ludzi, lecz słoni mogłoby

ukrywać się do Sądnego Dnia.

W poruczniku dojrzało postanowienie. Twardym wzrokiem ogarnął

Bogdana jak gdyby swego żołnierza.

Zabiorę pana ze sobą do lasu! ― rzekł nakazującym głosem. ― Będzie

pan moim zwiadowcą.

Pośpieszyłem Bogdanowi z pomocą.

Znowu ― chwyciłem krewkiego oficera za ramię ― znowu zbliżamy

się do spienionych wód polityki! A co do mego asystenta, to pozwoli pan, że na
razie ja jestem jego patronem. I, poruczniku, z porządnego zoologa nie róbcie ―
błagam was! ― swego wyżła gończego.

Nalałem mu rumu do szklanki:

Pod tę kurę, którą nas raczy Marovo, jeśli pan pozwoli! To szlachetny

trunek z Reunionu!

Oficer pił. Porzucił myśl o Bogdanie. Ale zawód, jaki go spotkał, jakoś go

rozdrażnił. Prosił o jeszcze jedną szklankę rumu, sam sobie ją nalał. Wychylił
szybkim haustem.

Zaległo milczenie. Szukałem dogodnego tematu, żeby rozmowę skierować

na bezpieczne tory.

Nagle ni stąd, ni zowąd podporucznik wybuchł gniewem, oczy jego ciskały

iskry.

Łajdaki! ― zasapał się przeciągle.

Z jego wzroku, skierowanego w stronę dziedzińca, odgadłem, że miał na

myśli mieszkańców wsi. Przestał jeść, talerz gwałtownie odsunął od siebie. Był

background image

wzburzony.

Łajdaki! ― syknął ponownie przez zaciśnięte zęby.

Powiedzcie mi, poruczniku, dlaczego ma pan do nich taką niechęć.

Przecież to wyście zabili im człowieka, nie oni wam!

Mówiłem to spokojnym głosem pragnąc wszcząć z nim rzeczową dyskusję.

Lecz spokój mój, zamiast gościa przywieść do równowagi jeszcze bardziej go
rozsierdza.

Co z wami gadać?! ― prychnął. ― Czy wy ich znacie, wy od pisania

książek i od zbierania owadów?... Jakie to zdradliwe bestie, jakie podstępne żmije!
Przebiegłe, złe, podłe, kłamliwe!.

Zachłystuje się. Twarz jego wyraża obrzydzenie. Widzę, że w swej

niegrzeczności przeciąga strunę. Muszę siebie pilnować, by nie stracić
cierpliwości. Młody oficer kolonialny, w swym zarozumialstwie uważający się za
bożyszcze, jest zdolny do wszystkiego.

Mam kolegów ― skrzywił usta zjadliwym uśmiechem ― mam

kolegów, którzy twierdzą, że jedyne wyjście to wytępić ich! Wytępić cały ten
pomiot buntowników! Eksterminować ich z całą bezwzględnością.

--- Czemu nam to mówicie?
Rzucam ku niemu ostrzegawcze spojrzenie, by nie wdawał się w rozmowę.

Ale sam nie wytrzymuję i wtrącam z ironiczna powagą:

--- Powiadacie poruczniku, wytępić ich? Ale kto wtedy będzie pracował na

waszych plantacjach?

Ściągniemy ludzi z Indochin, nie ma o to obawy! ― odparł.

To ludzie z Indochin są tacy skorzy? Tacy wam chętni?...

Nie słucha. Nic go to nie obchodzi. Nie panuje nad sobą. Nieugięty opór

wsi doprowadził go do szału. Opętała go ta jedna tylko myśl.

--- Spalić gniazdo buntowników, obrócić w perzynę całą wieś! --- tłamsi w

sobie złość. --- Powystrzelać wszystkich, do nogi, nikomu pardonu!...

Poruczniku, proszę, jedzcie obiad ― przypomniałem łagodnie.

Nie zważa na moje słowa.
--- Nikczemne, skryte gady!... Nikomu z tubylców nie można ufać, każdy w

sobie nosi zdradę!...

--- Przesada --- mruczy Bogdan.
--- Czy myślicie --- zjadliwie zwraca się oficer do nie wskazując palcem

Rajaonę i Ramaso, siedzących pod ścianą --- czy myślicie, że nawet im można
ufać?

Jednak trzeba temu położyć kres.

Panie poruczniku!! --- przywołuję go podniesionym, ostrym głosem do

porządku.

Demonstracyjnie odkładam nóż i widelec i wyprostowuję się. Bogdan czyni

to samo.
Nastała drażliwa cisza. Patrzymy na niego twardym, pytającym wzrokiem.

Przytomnieje. Wzburzony dotychczas wyraz jego twarzy uśmierza się.

background image

Oficer bąka pod nosem coś niby „przepraszam” i sięgnął po swój talerz. Wyciąga
rękę również po butelkę z rumem prosząc mnie jednocześnie wzrokiem o
pozwolenie.

Potrząsnąłem głową z uprzejmą odmową.

Jeśli pana można prosić, poruczniku ― uśmiechnąłem się ― to już nie

pijcie! Każę szybciej podać kawę...

Gość usłuchał, cofnął rękę. Uspokajał się. Jedliśmy dalej obiad.

40. Kapral Ali wije się z bólu

O

biad upływał niby igranie z dynamitem. Siedzieliśmy przy stole jak na

rozżarzonych węglach niecierpliwie wypatrując końca posiłku.

Lecz wszystko układało się dobrze. Bez przykrego wydarzenia doszliśmy

do kawy.

W tym samym czasie żołnierze gotowali sobie ryż przed chatą wójta.

Jedynie mężczyźni wsi, trzymani wciąż na naszym podwórzu, nic nie dostali do
jedzenia. Od nich sączył się do nas cichy gwar ludzki.

Wtem przeszył powietrze ostry, przeraźliwy krzyk z dworu. Raczej z chaty

wójta. Rozmowę naszą przeciął w połowie zdania, a nas poderwał z siedzenia.
Nastawiliśmy ucha. Rozległy się ponowne okrzyki, nieludzkie, okropne.
Spojrzeliśmy pytająco na siebie. Okrzyki, z początku urywane, przeszły w
przeciągły skowyt.

Nagle oficer podskoczył jak oparzony.

Toż to Ali!!

Kapral Ali? ― spytałem przeczuwając najgorsze.

On!

Goście moi byli tak samo wstrząśnięci jak ja: z odgłosów wnosiliśmy, że

Malgasze, w przystępie rozpaczy, rzucili się na kaprala i mordowali go.

Wypadliśmy z chaty. Zdumienie. Ludzi na dziedzińcu zastaliśmy równie

spokojnych jak poprzednio, tylko teraz wszyscy zwracali twarze w stronę chaty
wójta. Stamtąd wydzierał się charkot Alego.

Popędziliśmy na miejsce wypadku. Na ziemi leżał Ali i wił się z bólu. Oczy

w słup, cera nie czarna, lecz zielonkawa, koloru pleśni. Piana na ustach.

O je jej, o je jej, o je jej! ― jęczał i szarpał rękoma swój brzuch.

Drgania wstrząsały olbrzymim jego cielskiem.

Ależ on dogorywa! ― stwierdził ze zgrozą podporucznik i rozkazał

stojącym dokoła żołnierzom:

Dajcie mu wody!

Ostrożnie z wodą! ― ostrzegłem. ― Może mu jeszcze więcej

background image

zaszkodzić.

Ali jęczał, jak gdyby mu ciało rozrywali. Przepadła jego zwykła buta i

brutalność. Powalony nagłą chorobą, leżał jak strzęp zdartego płata.

Malgasze na dziedzińcu zaczęli nucić ponury, monotonny śpiew. Brzmiał

niesamowicie, jak pomruk zwierza zamkniętego w pieczarze. Kilka powtarzanych
w kółko tonów zlewało się ni to w skargę, ni w groźbę. Każdy nucił z cicha, ale
ich głosy razem zlewały się w przejmującą falę.

Co to jest? ― oburzył się oficer.

Śpiew żałobny dla Alego ― wyjaśnił nauczyciel Ramaso.

Czy nie można im tego zakazać?

Można, poruczniku! Macie przecież władzę i wojsko. Oficer stłamsił w

ustach przekleństwo i zwrócił się do obecnych żołnierzy:

Co on jadł?

Kapral Ali jadł ryż, panie poruczniku!

Jaki ryż?

Ten sam co i my. Sami sobie gotowaliśmy.

Jedliście z tego samego garnka?

Tak jest, panie poruczniku.

Czy macie boleści?

Nie, panie poruczniku.

A przedtem Ali jadł coś?

Tego żołnierze nie wiedzieli. Jeśli jadł, to przygodnie, gdy był we wsi. Nikt

tego nie widział. Sam Ali, zapytany o to, nie dawał odpowiedzi. Półprzytomny,
wciąż rzęził.

Oficer wywołał na dwór wójta, nauczyciela i mnie. Ludzie nucili ciszej, ale

ś

piew nie ustawał.

Cicho!!! ― krzyknął podporucznik.

Cisza zaległa dziedziniec tylko na kilka chwil. W dalszym kącie ktoś podjął

nutę i już wzbierał uparty szum.

Dla mnie ― mówił oficer zwracając się do nas ― nie ulega

wątpliwości: kapral Ali został otruty w tej wsi. Czy podzielacie, panowie, moje
zdanie?

Objawy choroby są wprawdzie zastanawiające ― rozważałem ― ale nie

można zaraz twierdzić tak stanowczo, że to otrucie. Zresztą nie mam w tym
doświadczenia.

W naszym kraju ― powiedział Ramaso ― często zachodzą podobne

napady choroby, na które ludzie giną. Niekoniecznie musi to być otrucie.

To otrucie, głowę daję! ― upierał się oficer i niecierpliwie tupnął nogą.

Czy jest tu doktor w pobliżu?

Nie ma ― odrzekł Rajaona. ― Najbliższy jest w Maroantsetrze.

Ś

piew zebranych Malgaszów rzeczywiście działał na nerwy. Był to jakiś

bierny a przejmujący protest ludzi przeciw krzywdzie, jaka ich spotykała. Stojąc z
nauczycielem na uboczu spytałem go:

background image

Czy oni śpiewają jakieś wyraźne słowa? Ramaso potwierdził ruchem

głowy.

Śpiewają ― tłumaczył mi ― mniej więcej tak:

Do złego człowieka
zbliża się zła śmierć, eej.
Duchy są sprawiedliwe.
Duchy się mszczą, eej.

Duchy ― powiedziałem ― to pewnie tanguin?

To nie są objawy zatrucia tanguinem.

Więc czymś innym?

Chyba tak ― nauczyciel nieznacznie przymrużył oczy. Spośród

zamkniętych na podwórzu mieszkańców wsi wystąpił Dżinarivelo i powolnym
krokiem zwrócił się w moją stronę.

Powiedzcie młodemu oficerowi ― rzekł, gdy stanął obok mnie ― że

kapral umrze, jeśli szybko nie dostanie pomocy.

Dlaczego ― huknął podporucznik na starca ― dlaczego nie zwracasz

się do mnie wprost, skoro tu stoję? Dlaczego to pośrednictwo?

To mój serdeczny przyjaciel! ― wziąłem Dżinarivela w obronę.

Czemu nie zwraca się do wójta albo do nauczyciela?!

Ależ poruczniku! ―- powstrzymywałem go. ― Irytują pana uchylenia

protokołu dworskiego, a tymczasem w niebezpieczeństwie życie pańskiego
kaprala. Znam mego przyjaciela na tyle dobrze, że przypuszczam, iż chce nam coś
ważnego powiedzieć. Prawda? ― zwróciłem się do Dżinarivela.

Tak, prawda ― odrzekł starzec. ― Kaprala trzeba ratować.

Ratować, jak?! ― niecierpliwił się oficer.

Znamy w lesie fanofody, które mogłyby mu pomóc.

Co to są fanofody?

Zioła leczące.

Dać je!

„Dżinarivelo spoglądał wyczekująco na oficera i milczał.

Idź do lasu i przynieś je!!! ― rozkazał podporucznik.

To nie tak łatwo, panie poruczniku. Są to rzadkie zioła i nie wiadomo,

czy jeden człowiek je znajdzie. A jeśli znajdzie, czy nie będzie za późno. Szukać
w lesie musi wielu, muszą iść wszyscy.

Ostatnie słowa Dżinarivelo wypowiedział ze szczególnym naciskiem i ręką

zatoczył koło, aby nie było wątpliwości: wskazał na wszystkich Malgaszów
zebranych na dziedzińcu.

Aaach, o to ci chodzi? ― wybuchł z przekąsem oficer.

Tak, o to mi chodzi! ― z opanowaniem podkreślał starzec każde słowo

patrząc podporucznikowi prosto w oczy.

Chcecie uciec do lasu I nie wrócić! ― zawołał dowódca;

background image

Tu stoją nasze chaty! ― odparł Dżinarivelo z godnością. ― Dlaczego

mielibyśmy uciekać? Żadnej nie dopuściliśmy się winy.

Oficer czuł się w potrzasku i nie wiedział, jak postąpić. Rzucił ku nam

pytające spojrzenia.

Wybacz pan, poruczniku ― odezwałem się ― że wtrącam się do nie

swoich spraw. Czy przesłuchiwanie mieszkańców jest już skończone?

Właściwie tak! Nic nowego nie dowiem się od tych zatwardziałych

mułów.

To czemu pan ich jeszcze trzyma?

Muszą mieć nauczkę!

Daje im pan nauczkę kosztem życia swego kaprala. Niech pan,

poruczniku, spojrzy na te dzisiejsze sprawy pod innym kątem widzenia: pod kątem
swej odpowiedzialności.

Obojętne mi, co pismaki w Tananariwie napiszą w głupich gazetach!

Ale widocznie nie tak bardzo było mu obojętne. Ponure jęki kaprala,

właśnie dlatego, że coraz słabsze, coraz silniej działały na nerwy młodego
dowódcy. Wyraźnie zanosiło się na śmierć kaprala, a tymczasem Dżinarivelo
podał jedyny sposób ratowania go. W końcu zdrowy rozum doszedł w poruczniku
do głosu. Oficer zatrzymał Dżinarivela jako zakładnika, a wszystkich innych
rozpuścił polecając sołtysowi Bezazie dopilnowanie porządku.

Jakby nożem uciął, ustał żałobny śpiew Malgaszów. Wszyscy biegiem

opuścili podwórze, wielu dążyło wprost do puszczy. W tym kotłowisku i zamęcie
wieś stawała się nieuchwytna dla żołnierzy: nie sposób było zamknąć teraz
wszystkich mieszkańców.

Nie trwało długo, a potrzebne zioła przyniesiono z lasu. Dżinarivelo sam je

wybierał, warzył i przyrządzał, po czym przy pomocy Bezazy i kilku innych
ziomków wlewał kapralowi do ust. Skutek był prawie natychmiastowy. Chory
silnie zwymiotował, a po kilku minutach czuł się lepiej i zapadł w półsen. Przestał
rzęzić. Po godzinie przyszedł do siebie o tyle, że mógł wstać i uczynić kilka
kroków.

Powiadomił nas, że zjadł we wsi dwa banany. Mianowicie po spaleniu

chaty Manahitsary ujrzał na drodze małą dziewczynkę, trzymającą w dłoni kilka
owoców. Niewiele pytając się wyrwał jej dwa banany i zjadł je. Twarzy dziecka
nie przypominał sobie. Nic innego we wsi nie jadł.

Więc zagadnienie: otruty czy nie otruty, pozostało wciąż nie wyjaśnione i

chyba klucza do niego się nie znajdzie.

Kapral Ali nie odzyskał już swej zajadłości. Siedział w kącie mrukliwy i

posępny, zmęczony ciężką przeprawą. Przykre zdarzenie przytłaczało także
wszystkich innych żołnierzy: odczuwali, że byli w zasięgu nieszczęścia, jakie
zwalić się mogło na nich z niewiadomej strony. Nawet sam podporucznik,
dotychczas tak zuchowaty, pod koniec stał się zamyślony i mniej pewny siebie.

Pod wieczór uważał swą działalność w Ambinanitelo za ukończoną i kazał

ż

ołnierzom wsiadać na ciężarówki. Niewiele zdziałał. Żegnał się z nami posępny i

background image

milkliwy.

Zaledwie warczenie motorów ucichło za zakrętem dokoła góry

Beniowskiego, wieczorne odgłosy wsi odzyskały swe prawo: słychać było
tłuczenie ryżu w stępach. Tak wieś malgaska przygotowywała się do wieczerzy,
gdy nic nie zagrażało jej spokojowi.

41. Narodziny wielkiego motyla

M

ały Betsihahina miał wtedy bystre oczy i szczęście. Dwa tygodnie temu

odkrył na skraju puszczy wielki kokon, wlepiony w listowie krzewu; biały, lśniący
srebrem oprzęd poczwarki. Chłopiec, nie odrywając go od liści, zerwał ostrożnie
całą gałąź, przyniósł ją do mej chaty i przyczepił do ściany na werandzie.

Oprzęd był ogromny, podniecający i tajemniczy. Wisiał na ścianie przez

długie dni bez ruchu, bez zmiany, niby martwy przedmiot. Wiedzieliśmy, że
kiedyś nadejdzie chwila, gdy wystrzeli z niego życie i zrodzi się jakieś owadzie
cudo: gigantyczna osa albo bujny trzmiel ― a może motyl? ― lecz zanim to się
spełnić miało, kokon, chociaż w letargu, już wywierał wpływ: podrażniał naszą
ciekawość, pobudzał domysły. Oprzęd był jak żywy zwierz. Ożywiał chatę.

A oto pamiętnego dnia, kiedy na Ambinanitelo spadł najazd żołnierzy, a w

chacie mej panowało podniecenie i urwanie głowy, Velomody i Betsihahina
oznajmili mi wzruszonym głosem wieść, że „robak wyszedł”.

Więc nareszcie wyszedł. Motyl! Przebił powłokę i wykluł się na światło.

Słaby, drżący, z trudem trzymał się nóżkami zewnętrznej ściany oprzędu. Był
niezaradny i jakby ogłuszony gwałtowną jasnością światła. Nie miał jeszcze
skrzydeł. Zamiast skrzydeł dwa nędzne kikuty. Robak!

Lecz szybko się rozwijał. Jeszcze przed południem kikuty urosły i

przeistoczyły się w szmaty. Brzydkie, pomarszczone, poskręcane, niczym nie
przypominające skrzydeł, ale już żywe.

Wraz z narastającym dniem rozszerzały się i skrzydła. Istniała jakby tajna

zmowa między słońcem a motylem. Była w istocie: motyle to dzieci ciepła. Im
wyżej wchodziło słońce, tym wyraźniej motyl piękniał. Jeszcze przed południem
skrzydła rozwarły się szeroko i były prawie zupełnie dojrzałe.

Był to śliczny, wyjątkowy okaz motyla. Skrzydła, olbrzymie jak dwie

męskie dłonie, żółtawe jak stara kość słoniowa, wpadały w ton seledynowy i
wyrażały jakąś nieziemską godność. Jeżeli wymyślił je niewidzialny malarz, to
malarz o najwrażliwszym poczuciu piękna. W pośrodku każdego z czterech
skrzydeł zawiesił brązowy półksiężyc, wcielił zatem motyla-prządkę do światowej
rodziny saturnidów.

background image

Południe w dolinie Ambinanitelo―po rozśpiewanym w puszczy poranku, a

przed południową ulewą i roznamiętnionym wieczorem ― bywało zawsze ciche i
nabrzmiałe zaczajenie. Para powstawała z ryżowisk, widoki rozklejały się w
zaszłych wilgocią źrenicach, a pobliska puszcza nasiąkała tajemnicą ciszy. Lecz
dziś nie mieliśmy na to oka. Tragiczne wypadki we wsi przykuwały całą uwagę. A
jednak w czasie przygotowań do obiadu Velomody i jej brat znowu wpadli z
nowinami o motylu i na chwilę oderwali mnie od smętku dnia.

Pomimo pozorów i wielkich skrzydeł motyl nie ukończył swego rozwoju.

Rozprężał się dalej. Oto u dolnych skrzydeł, u ich spodu, wyrastały dwa ogony, u
każdego skrzydła ogon. Rosły szybko, wydłużały się coraz bardziej, były już
dłuższe niż ciało motyla, już dłuższe niż jego dolne skrzydła, dłuższe nawet niż
razem wzięte dolne i górne skrzydła: wyrost jakiś fantastyczny, niepojęty,
wybujałość przyrody cudaczna a urocza. Piękno skojarzone z dziwactwem. To
rajski ptak, który tu, na Madagaskarze, przybrał kształt motyla. Rajskiego motyla.
Nawet ludzie nauki ulegli jego czarowi i nazwali go osobliwie, motylem-kometą.

Byłem również urzeczony, lecz nie tylko tym, że to kometa. To coś więcej.

Trudno mi było oderwać wzrok od zjawy.

To dostojne szaleństwo.
Tutejsza przyroda była tak bogata, że rozkipiały nadmiar swych sił

umieszczała w dziwadłach, rozrzucała go w kaprysach. Ponad szorstką,
przyziemną walką o byt przyroda tworzyła tu nowy, inny świat, równie bujny, lecz
fantastyczny, jak gdyby bez myśli i rozumu, świat, w którym wszystko istniało i
działało jak w bajce, a jednak było codzienną rzeczywistością.

Więc tutejsza puszcza, obłąkana w swej hojności rodzenia; więc tutejszy

zwierz dzierżący w swej duszy losy ludzi; i ludzie żyjący życiem roślin i
szlachetnych zwierząt; rzeki i góry przeobrażające się w drapieżne bestie lub
ż

yczliwe duchy ― wszystko to, co nas tutaj otaczało, było właśnie jak ów motyl: i

rzeczywistością, i chimerą. Tworem zarówno jawy, jak snu. Słońcem i zarazem
mgłą.

I zdumiewającym zwycięstwem życia nad grozą śmierci. W nizinach bytu

ś

mierć siała postrach okrutniejszy zapewne tu niż gdzie indziej. Ale na wyżynach,

na których rodził się taki motyl, widocznie nie było strachu; widocznie wydrwiono
tam śmierć i ośmieszono strach. Przepych życia łamał tam elementarne zasady
walki o byt i miał w pogardzie wszelkie niebezpieczeństwa. Przepych wyprawiał
zbytki, fantazjował i fantazje swe przelewał w kapryśne kształty, a przyrodzie
narzucał cudowne szaleństwa. Oto szaleństwo przyrody: motylowi, by był jak z
nieprawdziwego zdarzenia i żył jak w zuchwałej bajce, przypięto do skrzydeł
olbrzymi tren.

42. Ścieżki ludzi i legend

background image

W

dolinie Ambinanitelo równie wybujałe rosły rośliny, jak legendy,

równie podatna jak gleba dla ryżu była dusza ludzka dla mitów. Opodal mej chaty
stał gaj olbrzymich bambusów, prężących się zawadiacko w górę, i świadczył o
niepohamowanej rozrodczości tutejszej przyrody, lecz nie ulegało wątpliwości, że
równie twórcze i namiętne fluidy zapładniały wyobraźnię brązowych ludzi.

Rzeka Antanambalana była nie tylko rzeką, i nie tylko dzikim zwierzem; to

siedlisko żywej legendy o pięknej dziewczynie, zatrutej skażonym nurtem przez
zazdrosną wiedźmę. W sąsiednich górach panowały nieposkromione duchy,
domagające się od podróżnych ofiar z bydła. Łączyło się to z zawiłym zdarzeniem
sprzed wielu pokoleń. W sąsiedniej puszczy żyły łagodne lemury babakuty,
potomkowie, jak wiadomo, nieszczęsnej dziewczyny, wypędzonej ongiś przez
złych ludzi. Za moją chatą, pod górą Ambihimitsingo, było piękne pole ryżowe,
lecz piękne tylko dla pewnych mieszkańców sioła, dla innych straszne i
złowróżbne.

Ostatnia legenda tej okolicy wstąpiła na tę najbliższą górę i ożywiła ją

duchem Beniowskiego. Mała iskra, jaką kiedyś rzuciłem, nagle zapłonęła jasnym
ogniem i rozpaliła umysły. Ogień wciąż trwał, potężniał i szerzył zapał. Zapał
przerzucił się na drugą stronę rzeki, rozgrzewał sąsiednie doliny, imię białego
wodza wielkiej przeszłości wdzierało się w żywot coraz dalszych wiosek.
Ż

ywiołowe, wzbierające tchnienie.

Przyszedł do mnie sołtys ze wsi Ambohibola i doniósł, że ludzie jego

odkryli na polu rowy i wał dziwnego kształtu, ślady dawnej warowni. Powiedział:
warowni Beniowskiego. Poselstwo z innej wsi, Santaha, przyniosło wiadomość o
istnieniu tam ruin, pozostałości dawnego grodu, wzniesionego ― według starych
podań ― przez białego barona. Więc mówili: barona Beniowskiego. Nie było ruin
i nie było wału, lecz zapładniająca myśl ogarniała ludzi, ponosiła ich jak rozpętany
rumak i szeroko roztaczała falę legendy.

Blask owej legendy padał przede wszystkim na nas, dwóch białych ludzi, i

mimo naszej woli wysuwał nas na pierwszy plan, jak gdyby strażników
malgaskich wierzeń. Brązowi ludzie wiedzieli, że tamten był Polakiem, tak samo
jak my, i ta szczepowa przynależność urastała w ich pojęciu do wieloznaczącej
tajemnicy.

W Ambinanitelo nastąpił jasny okres dni spokojnych, pomyślnych.

Ż

ołnierze drugi raz już nie przybyli. A chociażby przybyli, nie zastaliby nic

podejrzanego we wsi ani w przylegającej puszczy: zbiegli z Antalaha robotnicy
zniknęli z sąsiedztwa zatoki Antongil. Łebski Ramaso rozesłał ich na południe
wyspy i umieścił wzdłuż wybrzeża aż do Tamatawy, gdzie przepadli wśród setek
podobnych im Betsimisaraków. Równocześnie już na dobre wygasały we wsi
nieprzyjazne uczucia między rodami Zanikawuku a Cyjandru. Wypadki, które
wstrząsnęły w równej mierze jednymi i drugimi, otworzyły im oczy.

background image

Moje szczęśliwe pożycie z Velomody dziwiło i mnie, i wszystkich

mieszkańców Ambinanitela. Dziewczyna rozpowiadała, że jestem dobrym
człowiekiem. Ludzie odnosili się do mnie z rosnącym zaufaniem i nawet męska
młodzież, dawniej tak wrogo nastawiona, wstępowała coraz częściej do mej chaty
na przyjacielską pogawędkę. Stary Dżinarivelo był zadowolony. I on przejął się
marzeniem swej wnuczki: wierzył, że będzie miała piękne dziecko, że zostawię
wsi ten dar przyjaźni.

Czy jesteś tutaj szczęśliwy? ― zagadnął mnie pewnego razu.

Jestem szczęśliwy! ― odpowiedziałem.

Czy gdzie indziej byłoby ci lepiej?

Chyba nie.

Więc pozostaniesz u nas na zawsze?!

Pytanie drażliwe. Uśmiechnąłem się zakłopotany. Dżinarivelo był

domyślny i rozumiał bez słów. Ogarnął nas cień smutku.

Lecz Dżinarivelo, jako Malgasz, był również wytrwały i ambitny i nie mógł

zatamować pobudzonej wyobraźni. Musiał marzyć, musiał snuć niepowściągliwe
plany przyszłości. Najchętniej chciałby tworzyć nową legendę. Pewnego dnia
zbliżył się z uroczystym wyrazem twarzy i namawiał mnie:

Gdybyś był potomkiem Beniowskiego, stałbyś się dla nas więcej niż

przyjacielem: wodzem. Spełniłbyś tu posłannictwo swego życia, a twoim
dzieciom oddawalibyśmy należną cześć. Czy jesteś potomkiem Beniowskiego?

Nie jestem nim!

Dżinarivelo chwycił mnie niecierpliwie za ramię i prosił:

Raczej namyśl się, że nim jesteś... Wybuchłem wesołością:

Czy mam stroić się w cudze piórka? Tego żądasz?!...

W miarę upływu dni Dżinarnrelo nalegał coraz serdeczniej i coraz

uporczywiej. Już nie domagał się pokrewieństwa z Beniowskim; chciał po prostu,
ż

ebym tylko pozostał u nich na stałe. Starzec był mądry i znał moje upodobania.

Doceniał węzły, jakie mnie łączyły ze światem białych ludzi, i nie chciał, żebym
je zrywał: żyjąc w Ambinanitelo miałem czerpać ze świata ważne słowo wiedzy
drukowanej na papierze; stąd natomiast miałem brać ich żywe słowo, malgaskie
słowo, mniej ważne, za to cieplejsze.

Stanąłeś na rozstaju! ― mówił któregoś dnia. ― Mądrze wybieraj,

vazaho, mądrze wybieraj!...

Wybór był pozornie łatwy: tu szczęśliwe ustronie o łaskawym niebie i

urocza dolina pełna owoców, tu przyjacielscy ludzie o powabnej duszy i małych
troskach, tam świat ludzi białych, zatruty pośpiechem, nerwami, żelazem i
wybujałymi troskami.

Więc wybrałeś? ― wołał uradowany Dżinarivelo. ― Pozostaniesz

tutaj?!

Jakże mu wytłumaczyć?
Dotychczas to jak gdybym ja górował nad brązowymi przyjaciółmi

wgłębiając się w ich pogmatwane przesądy i obyczaje. A oto okazywało się, że i ja

background image

także nie miałem wolnej duszy, że podlegałem potężnym hamulcom trzymającym
w okowach jeszcze mocniej niż zabobony i fadi brązowego człowieka. Różne
miały imiona i liczne były odcienie tajnych więzów białego człowieka, lecz
największe z nich i najbezwzględniejsze zwało się: poczuciem obowiązku.

Jakże więc staremu Dżinarivelo wytłumaczyć, że nie mogłem tutaj

pozostać? Że dla obowiązku, na przekór zmysłom, sercu i rozumowi, musiałem
porzucić ten szczęśliwy zakątek urody i płodności życia?

Wyjadę! Musiałem wyjechać.

Musiałem opuścić trzcinową chatę i słoneczną dolinę, i jej tanreki,

kameleony, lemury, motyle. Musiałem rozstać się z Velomody, która na
pożegnanie, zwalczając łzy, szlachetnie mnie zapewniała, że w życiu każdy dobry
dzień kończy się zachodem słońca i zmierzchem, a więc i nasze wspólne dni
musiały się kończyć. Musiałem opuścić dobrego przyjaciela Dżinarivela.
Serdecznym uściskiem dłoni i głębokim spojrzeniem sobie w oczy pożegnałem się
z walecznym bojownikiem o lepsze jutro Madagaskaru, nauczycielem Ramaso,
człowiekiem nowej epoki.

Właśnie on nie pozwalał mi zapomnieć o nieustającym obowiązku

walczenia. Nie wolno mi było tonąć w biernej szczęśliwości, jaką mnie darzyło
Ambinanitelo. Należało mi iść tam, gdzie były pogmatwane gościńce, i przykładać
ręki nowych, sprawiedliwszych dróg.

KONIEC

SPIS ROZDZIAŁÓW:

1. Wybrzeże Madagaskaru . .......................................2
2. Stary Dżinarivelo.................................................... 9
3. Zatruwają koguta...................................................11.
4. Owady w jarzmie...................................................16.
5. Potulny, straszny demon........................................20.
6. Jaskrawa śmierć kameleona...................................23.
7. Beniowski, niedoszły król Madagaskaru................25.
8. Puszcza nas łączy ..................................................30.
9. Pole ryżowe............................................................36.
10. Nurty drapieżności..................................................38.
11. Godzina czwarta po południu ................................42.

background image

12. Groźne fadi.............................................................46.
13. Rajaona, szef kantonu.............................................49.
14. Piracka wojna i miłość...........................................53.
15. Ptak z zawadiackim pióropuszem .........................57.
16. Między liśćmi banana.............................................59.
17. Nieco o kobietach...................................................61.
18. Melodia malgaska...................................................66.
19. Naród Howów.........................................................70
20. Góra Beniowskiego.................................................74
21. „Nie, ciszy tu nie ma!”............................................78
22.„Budować coś trwałego!”.........................................84
23. Namiętne bogactwo przyrody..................................86
24. Motyle, lemur i dziewczyna....................................90
25. Śpiewy głodnej krwi................................................94
26. Wąż ankoma .......................................................... 99.
27. Biada zwycięzcy!....................................................102.
28. Wielkie kabary........................................................105.
29. Moja vadi................................................................112.
30.Rzeka jest głodna.....................................................115.
31.Amod, syn Amoda ..................................................118.
32.Chata na palach........................................................122.
33.Serce matki...............................................................125.
34.Velomody i waleczna osa.........................................126
35.Lolopaty, zwiastun śmierci.......................................128
36.Gdy opowiada się o babukutach...............................135
37.Zbrojny najazd..........................................................140
38.Śmierć Manahitsary .................................................144
39.Przykry obiad............................................................146
40.Kapral Ali wije się z bólu.........................................153
41.Narodziny wielkiego motyla ....................................157
42.Ścieżki ludzi i legend................................................159

.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fiedler Arkady Gorąca wieś Ambinanitelo
Fiedler Arkady Ambinanitelo goraca wies
Arkady Fiedler Ambinanitelo gorąca wieś (z txt)
Fiedler Arkady Dywizjon 303
Fiedler Arkady Rio de Oro Na ścieżkach Indian brazylijskich
Fiedler Arkady a Kanada pachnąca żywicą
Fiedler Arkady Dziękuję Ci, Kapitanie
Fiedler Arkady Ryby śpiewają w Ukajali
Fiedler Arkady Nowa przygoda
Fiedler Arkady Dywizjon 303
Fiedler Arkady Nowa Przygoda Gwinea
Fiedler Arkady Piękna, straszna Amazonia
Fiedler Arkady Kobiety mej młodości
Dywizjon 303 FIEDLER ARKADY
Fiedler Arkady Rio de Oro Na ścieżkach indian brazylijskich

więcej podobnych podstron