DaniCollins
SpotkaniewWenezueli
Tłumaczenie
StanisławTekieli
ROZDZIAŁPIERWSZY
Tiffany Davis udawała, że nie wzruszają jej ciężkie spojrzenia, które rzucili jej
bratiojciec,gdyweszładogabinetutegodrugiego.Czyżbynieużyławystarczają-
cejilościkorektoranabliznach?Czasemnajchętniejwyrzuciłabybutelkępłynnego
beżuwdiabłyikrzyknęła:„Proszę.Takterazwyglądam.Pogódźciesięztym”.
Alebraturatowałjejżycie,wyciągajączpłonącegosamochodu.Iczułsięwinny,
żewogólejądoniegowsadził.Obojebyliwciążwżałobiepojejmężu,ajegonaj-
lepszymprzyjacielu.Niemiałosensusypaćnatęranęsoli…
Brawo,Tiff,grzecznadziewczynka.Wyduśwreszcieto,cochceszpowiedzieć.
Pomyślała,żejużchybaczasnakolejnąwizytęupsychiatry,skoromówidosiebie.
Tymczasemjejgłębokiewestchnieniesprawiło,żeobajmężczyźnizesztywnieli.
‒Tak?–Zacisnęłazębywwąskimuśmiechu,próbującutrzymaćrozchwianącier-
pliwość.
‒Totynampowiedz.Cotojest?–Christianskrzyżowałramionaikiwnąłgłową
w stronę dużego otwartego pudła stojącego na biurku ojca. Pokrywka nosiła logo
międzynarodowej firmy kurierskiej, a zawartość wydawała się próbą poślubienia
krukazpawiem,przygotowanąprzezwypychaczazwierząt.
‒Boazpiór,októreprosiłeśwzeszłąGwiazdkę?–Marnyżart,jasne,ależaden
zmężczyznnawetniemrugnął.Patrzylitylkonaniązaciekawieni.
‒Bądźpoważna,Tiff‒powiedziałChristian.–Czytooznacza,żechceszjednak
pójśćdo…?
Maska? Jej myśli aż się zakotłowały. Maska kojarzyła jej się jedynie z opatrun-
kiem,któryprzezrokmusiałanosićnatwarzypoprzeszczepieskóry.
‒Niewiem,oczymmówisz.
Chłódjejtonusprawił,żemężczyźnizacisnęliwargi.Dlaczegotowszystkomusi
byćtakietrudne?Napięciemiędzyniąarodzinąnarastałowkażdejminuciekażde-
godosłowniednia.
‒Gdzienibywaszymzdaniemchcęiść?–spytałatakspokojnie,jaktylkopotrafi-
ła.
‒DoQVirtus–odpowiedziałojciec.
Potrząsnęła głową i wzruszyła ramionami. Czy oni zdają sobie sprawę, że jest
w trakcie transakcji wartej pięćset milionów dolarów? Nie miała wiele, ale znów
pracowała,prowadzącmultimilionowąfirmę.
‒RyzardVrbancic–tłumaczyłChristian.–Poprosiliśmyospotkanieznim.
Kawałkiukładankiwskoczyłynaswojemiejsce.QVirtusbyłtymmęskimklubem,
októrymopowiadałkiedyśPaulie.
‒Chceciespotkaćwładcęmarioneteknajednejztychszalonychimprez?Dlacze-
go?Facetjestdespotą.
‒BregnowiapróbujedostaćsiędoONZ.Terazsądemokracją.
Parsknęłaniedowierzająco.
‒Całyświatignorujefakt,żeukradłpieniądzeostatniemudyktatorowiikupiłso-
bieprezydenturę?
‒Lecząranypowojniedomowej.Musząstworzyćinfrastrukturę,którąDavis&
Holbrookmogąimzapewnić.
‒Rozumiem.Alepocotepodchody?Zadzwońcieizaoferujciemunaszeusługi.
‒Tonietakieproste.NaszkrajoficjalnienienawiązałjeszczezBregnowiąsto-
sunków,więcniemożemyotwarciezniminegocjować.Alechcemybyćpierwszym
numeremnaichliście,gdytestosunkizostanąnawiązane.
Przewróciłaoczami.Politykabyłatakazabawna.
‒Więcustawiliściepotajemnespotkanie…
‒Tojeszczeniepotwierdzone.Staniesięto,gdytamdotrzesz.
Christianpodszedłdopudłaiwyjąłzniegopierzastązawartość.Właściwiebyło
todośćpiękne.Sztuka.Mieszankabłękitnoczarnych,turkusowychizłotychpiórpo-
krywała górną część na czole i nad oczami. Z obu stron zwisały wstążki, mające
ukryćblizny.Nie,niezałożytego!
‒Wiesz,żedoQVirtusmożnawejśćtylkowprzebraniu?–spytałbrat.–Maska
totwójbiletwstępu.
‒Niemój.
‒Atonibyco?–Odwróciłmaskę,bymogładojrzećswojeimięinazwiskowytło-
czonenawewnętrznejstroniezdopiskiem„IsladeMargarita,Wenezuela”.
Podniosławzrok,konfrontującsięzjegosuchymspojrzeniem,którezdawałosię
mówić:Niepogarszajsprawy.Twójojciecjestpodwielkąpresją,więcróbgrzecz-
nie,cokaże.
Nie!‒przypomniałasobie.Żyłaswoimżyciem,nieczekała,ażsięspełniąmarze-
nia i oczekiwania innych. Wciąż jednak, wychowana w duchu cywilizowanych roz-
mów,niepotrafiłabyćcałkowiciekrnąbrna.
‒O,tujestczip–mówiłbrat,obracającmaskęwrękach.–Dziękiniemuwiedzą,
ktowchodzi.
‒Niewydajewamsiędziwne,żewiedzielinawet,jakukryćmojeblizny?–spyta-
ła,silącsięnauśmiech.
‒QVirtusjestznanezdyskrecjiiochronydanych–tłumaczyłojciec.–Cokolwiek
onaswiedzą,zachowajątodlasiebie.
Pomyślała,żetodziwnienaiwnykomentarzjaknaczłowieka,którysiedziałwpo-
lityceibiznesiewystarczającodługo,byniewierzyćnikomuiniczemu.
‒Tato,jeślichceszzostaćczłonkiem…
‒Niemogę.–Wygładziłkrawat,jednazoznakzranionegoego.–Jestempopro-
stuzastarynatakieimprezy.
‒AChristian?
Wzruszyłramionami.
‒Pauliewkońcutamchodził…–zauważyła.
‒Załatwiłytopieniądzejegoojca.Tychnigdyimniebrakowało–tłumaczyłojciec
rodu Davisów, senator, ze słabo tłumioną zawiścią w głosie. Musiało go to zjadać
żywcem, że ojciec Pauliego, jego niegdyś najlepszy przyjaciel i zarazem rywal
owzględymatkiTiffany,posiadałcoś,czegoonniemiałwnadmiarze.Niepomagało
nawetto,żepanHolbrookodniedawnanieżył;mówiono,żezmarłzezgryzotypo
wypadku,któryzabrałmuukochanegosyna.
‒ Kiedy jeszcze byłaś w szpitalu – dodał od siebie Christian – aplikowałem tam
wtwoimimieniu,jakotwójpełnomocnik,aleniedostałemodpowiedzi.Widaćwie-
dzieli,żezachwilęwyjdziesziprzejmieszsteryDavis&Holbrook.
Tiffany zdusiła westchnienie. Czy ma przepraszać za to, że wzięła się za firmę,
gdy jako tako się wykurowała? Wprawdzie matka powtarzała jej, że prowadzenie
biznesujestniekobiece…
‒Nierozumiemtego–wymamrotałojciec,któryjakbyczytałwjejmyślach.‒To
byłzawszemęskiklub.
Zerknęłanamaskę,przypominającsobiehistorie,którePaulieprzynosiłzeven-
tówwQVirtus.
‒Tobędziejednowielkiepijaństwoiorgia…–westchnęła.
‒Towydarzeniebiznesowe–huknąłojciec.
Christianuśmiechnąłsiędoniejukradkiem.
‒ To miejsce, gdzie elity biznesu mogą się trochę wyluzować – wyjaśnił. – Ale
przecieżwieleumówzamykasięuściskiemdłoniponadmartini.
Taaak…Wiedziaładobrze,jaktodziała.Żonyicórkistałyzbokuwperłachiob-
casach,planującpikniknaDzieńNiepodległości,aichmężowieiojcowiespiskowa-
li,jakzbićjeszczewiększefortunyniżte,którejużmieli.JejzaręczynyzPauliem
byłynegocjowanemiędzysiódmymadziewiątymdołkiemtutejszegopolagolfowe-
go…
‒Towszystkobardzointeresujące–odpowiedziałapochwili,choćtaknaprawdę
nieinteresowałojejtoanitrochę.–Alemampilnąrobotę.Musiciesobieztympo-
radzićsami.
‒Tiffany!
Surowytongłosuojcasprawił,żeodruchowoniemalstanęłanabaczność.
‒Tak?
‒NasiprzyjacielewkongresielicząnadobrekontaktyzBregnowią.Potrzebuję
tychprzyjaźni.
Boliczyłysięwkolejnychwyborach.Dlaczegozawszetylkotomusiałobyćważ-
ne?
‒ Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz. Mam zachwalać nasze usługi w stroju
showgirl?Ktobytopotraktowałserio?Noalebezmaskitakczyinaczejniepójdę–
dodała,pokazującnamiejsce,wktórymzrekonstruowanojejuchoiwstawionoim-
plantkościpoliczkowej.Ojciecwzdrygnąłsięiodwróciłwzrok.Tozabolałobardziej
niżmiesiącewyciaodranpopoparzeniach.
‒Możemogęiśćjakotwójpartner?–zaproponowałChristian.–Niewiem,czy
członkowiemogąprzyprowadzaćosobytowarzyszące,ale…
Mamzabraćbratajaknabalmaturalny?Ażtakźlezemną?
‒ Zabierz mnie i nie będziesz musiała opuszczać swojego pokoju aż do końca –
obiecałChris.
‒Pokoju?
‒ No, to trzydniowa impreza – tłumaczył. ‒ Przyjeżdżamy o zachodzie słońca
wpiątekizostajemydoniedzielnegopopołudnia.
Jeszczeprzezchwilęzastanawiałasię,choćwgłębiduchaznałajużodpowiedź.
Niemiałaprzecieżinnejrodzinypozanimi.
‒Dobrze–powiedziaławkońcu.–Alebędęnosićtęmaskęcałyczas.Niechcę,
żebysięgapilinamojeblizny.
‒Ztegocowiem,wszyscynosząmaskicałyczas–powiedziałChris,prawiepod-
skakujączradości.
‒Będęwmoimbiurze–wymamrotała.
Ryzard Vrbancic wyszedł po trapie na keję mariny na wenezuelskim wybrzeżu.
Wszedł po schodkach na poziom pobliskiego bulwaru, gdzie obejrzał się, by raz
jeszczespojrzećnaprezentującysięokazalenatlepurpurowegoniebaswójświeżo
zakupiony katamaran. Za chwilę zapadnie noc, więc dobrze by było w plątaninie
portowychuliczekodnaleźćzadniadrogędoQVirtus;zwłaszczażepozamknięciu
klubuniktsiętamjużniedostanie.Nibypowinienznaćtędrogęnapamięć…
‒Cieszymysię,widzącpanaponownie,Raptorze–usłyszałmiłykobiecygłos,gdy
tylko minął dobrze zakamuflowany wykrywacz metali, który odczytał czip w jego
masce.–Mogęodprowadzićpanadopokoju?
Hostessa w czerwonej sukni była naprawdę pięknym stworzeniem, ale był zbyt
poważnymbiznesmenem,byangażowaćsięwprzygodyzhostessami.Awswoich
sferach jakoś od tygodni nie mógł sobie znaleźć kochanki. Ostatnia narzekała, że
spędzawięcejczasuwpracyniżznią,więcposzukałasobieinnego,ajedynąponiej
pamiątkąbyłyprzychodzącekolejnerachunkizaspaizakupy–niemaltakwysokie
jakjegofrustracjaseksualna.Nodobrze,powtarzałsobie,musisięuzbroićwcier-
pliwość.Sytuacjawkrótcesiępoprawi.
‒MapanprośbęospotkanieodŻelaznegoMotyla–mówiłaczerwonapiękność.
‒Mamtopotwierdzić?
‒Tokobieta?–spytał.
‒Nieposiadaminformacjiopłcinaszychklientów,sir.
Notak…Nawetjeśliwiedziała,niepowie.
‒ Nie ma innych wiadomości? – Liczył na odzew międzynarodowych instytucji
wzwiązkuzjegopetycjądoONZ.
‒Niestety.Czypanchciałbymożecośkomuśprzekazać?
Cholera.Przybyłtu,licząc,żenaniegoczekają.Alenajwyraźniejzmuszaligodo
grynaichwarunkach.
‒Nie,nieteraz‒odpowiedział.–Zresztą,poradzęsobie.–Skinąłgłowąwstro-
nętabletu.
‒Wszelkieinformacjebędziemywysyłaćnapanasmartwatch.Proszędaćznać,
gdybypotrzebowałpanczegokolwiek–mówiła,otwierającprzednimdrzwiaparta-
mentu.
Usiadłwygodniewfotelu,byprzezchwilępomyśleć.Zastanowiłsię,czymawpo-
kojuwszystko,cowcześniejzamówił,aleZeusbyłprzecieżpodtymwzględemnie-
zawodny.
Po kwadransie zszedł do hotelowego pubu, gdzie zobaczył około trzydziestki
osób,wwiększościmężczyznwsmokingachimaskach.Staliwotoczeniupięknych
hostessubranychwrobionenazamówienieczerwonesuknie.Przyjąłdrinkapowi-
talnego–rumnalodziezodrobinąlimonkiicukremnarancieszklanki.Spojrzałna
zegarek. Na jego czwartej godzinie, jak informowało zbiorowisko kropek na wy-
świetlaczu,wmałejgrupcemężczyznstałŻelaznyMotyl.
Nie miał pojęcia, skąd Zeus brał te niedorzeczne pseudonimy, ale musiał przy-
znać,żeRaptor,czylipołacinie„łowca”,„drapieżca”,pasujedoniegojakulał:dra-
pieżność była jego stylem w biznesie, a poza tym kości paru przedstawicieli tego
gatunkudinozaurówznalezionorównieżwjegorodzinnejBregnowii.
Obserwując grupę stojących, zastanawiał się, kto był jego kontaktem. Ale i tak
przecież nie zacznie z nim rozmowy przy ludziach, skoro miał ją zaplanowaną na
prywatną sesję następnego dnia. Poczekał, aż znalazł się poza zasięgiem zebra-
nych,wsalihazardowej,idopierotuupubliczniłswojątożsamośćkliknięciemnaze-
garku.Niemalwtejsamejsekundziedostałzaproszeniedostolikazblackjackiem.
ROZDZIAŁDRUGI
Tiffanyudałosięwejść,alebramkanieprzepuściłaChristiana.
‒Idźizróbcoś!–syczałpoirytowany.
Pochwilibyłajużwśrodku,aprzedniąstałuwodzicielskisteward,któryprzed-
stawiłsięjakoJulio.
A ona, niegdyś doświadczona bywalczyni salonów, zaniemówiła. Minęły ponad
dwa lata, odkąd owdowiała w dzień swojego ślubu; nawet bez blizn byłby to zły
omen.Mężczyźniunikalijej,niedzwonili,niezapraszalinarandki.Aprzyprzypad-
kowychspotkaniachrzadkopatrzylijejwoczy,odruchowoodwracającwzrok.
‒ Widzę, że to pani pierwsza wizyta u nas – mówił przystojny młodzieniec po
szybkimzerknięciuwtablet.–Proszęiśćzamną.
‒Aletamczekamójbrat.Możemupanzałatwićmaskę?Albojakośgowprowa-
dzić?
‒ Wyślę zapytanie do Zeusa, ale drzwi zamykają się za parę minut. Gdy się za-
mkną,nikttujużniewejdzieanistądniewyjdzie.
Zamknąich?PrzestraszonapróbowaławysłaćesemesdoChristiana,aleJuliopo-
informowałją,żezewnętrznasiećkomórkowajestnaterenieklubuodcięta.
‒Niedasiętuzadzwonićaninicwysłaćpozaklub.Aleproszęsięniemartwić,
ochronazlokalizujepanibrataiprzedstawidostępnemuopcje–zapewniłJulio,po
czymwytłumaczył,żejeślijejprośbaospotkaniezostanieprzyjęta,czasimiejsce
zostanąwysłanenaklubowegosmartwatcha.
‒Gdziemyjesteśmy?–zapytała,gdyJuliopobierałjejodciskkciuka,którymmia-
łaotwieraćswójpokój.‒Wkraterzewulkanu?
‒Nie,alepróbujemytakizdobyć–odpowiedziałJuliośmiertelniepoważnie.–Po-
winna pani nosić swój zegarek podczas całego pobytu. Daje informacje nie tylko
ogodzinie.Pokazaćpani?
Wiadomość,żespotkaniezdyktatoremBregnowiiniejestwcalepewne,przynio-
sła jej ulgę. Jeśli to on odrzuci propozycję, nie będzie to jej wina. Liczyła jednak
wciąż,żebratuudasiędostaćdośrodkaisamsiętymzajmie.WypchnęłaJuliazpo-
koju,prosząc,bydalijejznać,jaktylkobędziewiadomocośwkwestiiChristiana.
Apartament był oazą zdolną ukoić nerwy. Zwłaszcza że, jak zapowiedział Julio,
ubraniaznalezionewszafiemożnabyłozabraćzesobą,adyskretnemetkinasuk-
niach informowały, że pochodzą one od najlepszych designerów z RPA, wszystkie
wolśniewającychkolorachizniesamowitychmateriałów.Niektórebyłybezramią-
czekipodkreślałyjejfigurę,zakrywającjednocześnieblizny.
No nic, pomyślała, dostała od losu prezent: może przez parę dni popracować
wspokoju.Tylkoże…jaknibymapracowaćbezdostępudowi-fi.Usiadłabezrad-
niewfotelu.Zdołu,przezotwartefrancuskiedrzwi,dolatywałagrananażywomu-
zykacalypso.Przypomniałasobie,żeuwielbiatańczyć.
Zapadłacałkowitaciemność,więcwślizgnęłasięwcieniezapaprotkamiwdoni-
cach, patrząc tęsknie na przyjęcie poniżej i czując się jak Audrey Hepburn w sta-
rychczarno-białychfilmach.Tambyłtakwspaniałyświat.Lśnieniewodybasenuod-
bijało się w lodowych rzeźbach ustawionych na bufetach. Kelnerzy żonglowali
otwartymi butelkami, uzupełniając braki w kieliszkach gości, podczas gdy kobiety
wczerwonychsukniachtańczyłycza-częzmężczyznamiwsmokingachimaskach.
Potrzebujęnowejtwarzy,pomyślałakwaśno,alenawetwielkispadekpomężunie
byłwstaniekupićcudu.Spojrzałanamiejsce,gdziepowiesiłanakrześleswojąma-
skę. Pomimo niepokoju z powodu niebecności brata, za maską czuła się cudownie
anonimowaiwmiarębezpieczna:kiedyszłaprzezlobbyiholdoswegoapartamen-
tu,niktsięnaniąniegapił.Wyglądaładokładnietakjakinni.
Hm.Toznaczyło,żeniemusiwysiadywaćtujakRoszpunka,zamkniętawwieży
przedprawdziwymświatem.Przecieżwystarczy,żezejdzienadół.Zsercembiją-
cymzpodnieceniaitrwogiprzesunęłapalcamiposukniachwgarderobie.Jedwab-
nakrepawkolorzekaraibskiegobłękituodsłoniłabyjejzdrowąprawąnogę,alenie
takwysoko,byukazaćmiejsca,skądpobranoprzeszczepy.
Stojącsamotniewpokoju,podniosłasuknię,poczymodważyłasięjąprzymierzyć.
Kimkolwiek był ten cały Zeus, na pewno wiedział, jak ubrać kobietę. Zwłaszcza
taką,któramadoukryciapewnedefekty.Pojedynczyrękawzsuwałsięporamieniu,
by zakończyć się pętelką, która obejmowała środkowy palec. Gorset przylegał do
talii,uwydatniającpiersi,którebyłyjejnajwiększymatutem.Musiałaprzyznać,że
wtymstrojupoczułasiębosko.Gdyzapięłaznalezionewpokoju,idealniedopaso-
wane do jej stóp buty, które były sięgającymi niemal do nieba szpilkami z paroma
kokieteryjnymi błękitno-zielonymi paskami, poczuła się, jakby przytulała do siebie
dawnychprzyjaciół.Niemalzałkała.
Gdyspodprzymkniętychpowiekspojrzałanaswojeodbicie,zobaczyładawnąsie-
bie.Cześć,Tiff.Miłocięznówspotkać.Najwyższyczas.
Makijażniezasłaniałcałkowicieblizn,nicniemogłotegouczynić,alesprawiało
jej przyjemność przechodzenie całego starego rytuału po korektorze i poświęciła
czas,bypomalowaćsięcieniamiieyelinerem,robiącpełnymakijaż..Gdynakręcała
swoje blond włosy na lokówkę, była tak zatracona w starych dobrych czasach, że
złapałasięnamyśli:Ciekawe,conatopowiePaulie.
Alewtedywłaśnielokówkadotknęłapoliczkawmiejscupozbawionymjakiegokol-
wiek czucia. Nie jesteś już Kopciuszkiem, pamiętasz? Jesteś brzydką siostrą. Nie
wracajnaprzyjęcie.
Zebrałagórnąpołowęwłosównadczołemizamontowałamaskęnamiejscu,po-
tempozwoliłaluźnymlokomopaśćizasłonićpasekokalającyjejgłowę.Zauważyła,
żemaskalekkoprzylegadotwarzy,niewrzynasięiniesprawia,żeczujesięuwię-
zionawciele,którewijesięjakwagonii.Osłaniałalewąpołowętwarzy,apióraza-
aranżowanewokółoczudawałyiluzjęprzesadniedługichrzęs,któreodsuwałysię
wstronęczołailiniiwłosów.Byłateżleciutkajakpiórko.
Spojrzała na siebie w lustrze i poczuła się piękna. Po umalowaniu ust koralową
szminkąprzyłapałasięnawetnauśmiechu.Założyłaciężkizegarek,któryidentyfi-
kowałjąjakoŻelaznegoMotyla.Ruszyłalekkimkrokiemnadół.
Ryzard mógł śmiało pić z najlepszymi z nich. Spędził znaczną część dzieciństwa
wMonachium,udałomusięzaliczyćwinniceFrancjiiWłochiżyłprzezjakiśczas
wRosji,gdzieprzyjściebezbutelkiwódkinaimprezębyłoobraządlagospodarza.
Byłnatylezmęczony,żemogłogotozwalićznóg,alepókicowypiłtylkotyle,by
poczućsięodprężonyigłodny.Kaszmirowabryzaizapachplaży,ananasaipieczo-
nejświnipobudziłyjegogłód–wszystkiejegoapetyty.Rozebrałwmyślinajbliższą
hostessę i rozważał podejście do którejś z bawiących się tu kobiet, nawet jeśli
gdzieśobokznajdowałsięjejmałżonek.
Nabasenieułożonoszklanepanele,zmieniającgowparkiet,którylśniłkolorowy-
miświatełkamipodstopami tańczących.Ludziebawilisię cudownie,azespółgrał
szybką salsę z elementami rapu. Jednak spojrzenie perkusisty skierowane było
w lewo, a wyraz jego męskiej twarzy wyrażał fascynację. Ryzard podążył za jego
wzrokiemicałyzatrząsłsięzpodniecenia.Dalekozaświatłamibasenu,wroguza-
graconymbufetemilodowąrzeźbą,jakaśkobietakołysałasięniczymkobra,przy-
ciągającokohipnotyzującymiruchamiidealniezgranymizmuzyką.Rozczapierzone
dłoniezsuwałysięzmysłowopociele,biodraakcentowałyrytm.
Obróciłasię.Ruchwzburzyłjejlokiniczymspódnicę,zanimwysunęłanogęizako-
łysałasięlekko.Wygięciekręgosłupadosięgłoteżbioderiotoznówporuszałasię
zmysłowo.Ryzardodstawiłdrinkairuszyłwjejstronę.Niepotrafiłpowiedzieć,czy
kobieta była tu z kimś, ale to nie miało znaczenia. Tu i teraz, na parkiecie, była
sama…
Chwyciłjąwtaliiiwykorzystałzaszokowaneodepchnięciejejdłoninaswoichra-
mionach,bywymusićswojeprowadzenie,wkraczającwjejprzestrzeń,potemodsu-
wającsięiprzyciągającjądosiebie.Gdyruszyłkuniejkrokiemcza-czy,odzyskała
zmysły,powtarzająckrokzutkwionymwniegowzrokiem.Niemógłokreślić,jakie-
gokolorusąjejoczy–byłonatozamałoświatła,azresztąpierzastamaskaodsła-
niałaoczyjedyniejakodwalśniącepunkciki.Zdołałjednakdostrzecwtychoczach
wahanie:zastanawiałasię,czygoprzyjąć.
Poczuładrenalinęnamyślowyzwaniu.Poparuszybkichkrokachobróciłjąwpół-
obrocie,łapiączanadgarstki,zktórychjedenbyłnagi,adrugiodzianywjedwab,
i podziwiał gołe kolano wystające z rozcięcia spódnicy. Jak tylu mężczyzn na sali
mogłojąprzegapić?Byłaprzecieżzjawiskowa!Uniósłdłońzajejgłowę,obróciłją
iprzyciągnąłplecamidoswojejpiersi.Jejpośladki–gładkie,twarde,okrąglutkie–
przycisnęłysiędojegokolana.Zgiąłjąprzedsobą,wsunąłtwarzwjejwłosyiwziął
oddech,potempoddałsięjejnaciskowi,bysięwyprostować,idopasowałkołysanie
swoichbioderdojej.
SerceTiffanybiłotakszybko,żemyślała,żewyskoczyjejzpiersi.Chwilętemu
byłalekkopodpita,zatraconawradościsamotnegotańczeniasalsy.Terazkontrolę
nadniąprzejąłnieznajomy.Irobiłto,niedasięukryć,dobrze.Przyciągnąłjądosie-
bie jak w walcu, a potem szybko przesuwał się tak, że stykali się teraz bokami:
lewy,prawy,lewy…Wyrzucałanogęzakażdymrazem,zdziwiona,jakłatwoprzypo-
minasobiekroki.Mężczyznatymczasemprzesunąłjąpowolizaswoimiplecami,ła-
piąc jej dłoń z drugiej strony. Odepchnął ją do kolejnego kroku, kładąc jej dłoń na
swojejpotylicyirobiąctosamozeswoją.Parękrokówwtyłibyliterazpołączeni
wyciągniętymiramionamijednejręki,poczymobróciłją,przyciągającdopiersi.
Zatrzymałsię.
Rytmcongipulsowałwniej,gdyprzesunąłdłońmipojejbokach.Niepowstrzyma-
łago‒tobyłozbytcudowne.Opuszkijegopalcówmusnęłyskrajjejpiersi,przesu-
nęłysięponapiętychmięśniachtaliiizłapałybiodra,bypchnąćjekołyszącymru-
chem,którypowtórzyłzkroczemprzyciśniętymdojejpośladków.Przeszyłajązmy-
słowaprzyjemność.Niktjejjużodtakdawnaniedotykał!Potakdługimczasieby-
ciaobojętnąseksualnieznówczułasiękobietą,żywą,zdolnąuwieśćikusićmężczy-
znę!Przysunęładoniegobiodra,rzucającmuszybkiespojrzenie.
Kiedyś,paręlattemuuchodziłazaflirciaręipewnietakątrochębyła,tyleżemia-
łapoczuciebezpieczeństwawynikającezeświadomości,żeprzecieżwszyscywie-
dzą,żejestzaręczona.Mogłaflirtowaćbezkonsekwencji,cieszyćsięmęskąuwagą
bezpoczuciazagrożenia.Aleteczasyminęły,wydawałosię,bezpowrotnie.Iteraz
oto… Przesunęła wolną dłonią między piersiami do szyi, odruchowo wypięła pierś
iwtaktmuzykiwygięłasiędotyłu.
Odsłoniłdzikozęby,na copozwalałajegomaska, mającachybaprzypominaćpi-
racką‒wczernizezłotąobwódkąiskrzydłaminaskroniach–tyleżenanosiewy-
raźniezaginałasię,sugerującjakiegośdrapieżnegoptaka.
Łowcy.
Aonabyłazwierzyną.
Sercejejgalopowało.Chciałabyćpożądana,alezarazembałasiępoślizgnięcia.
Rozstawiłanogiipozwoliłakolanomsięrozluźnić.Rozcięciespódnicyukazałonogę,
cowykorzystała,rysującbiodramiósemkę–chwalącsięswymciałemikuszącgo
powłóczystymrytmem.Postawiłstopęmiędzyjejnogami,otaczającjąbezdotyka-
nia,zdłońmiuniesionymi,jakbyabsorbowałjejaurę.Dusznetropikalnepowietrze
niosło zapach ostrej męskiej wody kolońskiej. Tiffany sięgnęła dłońmi i pogładziła
jegotwarderamiona,poczympołożyłajenabokachjegowilgotnejszyi,przysuwa-
jącsiębliżejtak,żetańczyliterazwprzódiwtył,kołyszącsięwtaktmuzyki,ocie-
rającciałami.
Położyłswedużedłonienajejłopatkachizsunąłświadomiewzałompleców,po
czymposiadłnimijejbiodra.Jegopoważny,surowywzrokspotkałsięzjejspojrze-
niem,apochwiliTiffanypoczułanaswoimcielejegotwardąmęskość.Zalałająfala
pożądania ‒ nie, nie jakieś nikłe zainteresowanie, które czuła i w przeszłości, ale
prawdziwy wodospad pasji, który sprawił, że członki miała teraz jak z ołowiu,
abrzuchwypełniłoseksowneciepło.Stałasięnagleświadomaswoichsfererogen-
nych.Jejpiersistałysiętkliwe,asutkistwardniałyisięuwidoczniły.
Jakbyświadomtychzmianwjejcielemężczyznaprzysunąłsięipochyliłnadnią.
Odsunęłagłowę,aontymczasemprzerzuciłciężarjejciałanaswojeudo.Jegonos
musnąłjejpoliczek,potemobojczyk,ustaprzesunęłysięmiędzyjejpiersiami.Powo-
lipostawiłjązpowrotemizniżyłustatakblisko,żedotknąłjejrozchylonychwarg.
Powtarzałasobiewrozkołatanymodemocjimózgu,żeprzecieżgoniezna,alejej
usta były spierzchnięte jak piasek pustyni, desperacko pragnący deszczu jego
warg…
Naniebieeksplodowałgrzmot.
Otrząsnęłasięiodkryła,żetulisiędojegopiersi,aonobejmujejąmocnoramio-
nami,jednądłońtrzymającztyłujejgłowy,wplótłszyspiętepalcewjejwłosy.Prze-
krzywiła się jej maska, wrzynając się w skroń. Pod policzkiem czuła, jak wali mu
serce.Odgłosyfajerwerkówstłumiłyjejcichyjękrozkoszy.
Ludziezaczęliwchodzićwichprzestrzeń,więcpoprowadziłjązdalaodtłumu,do
rogukołoprzepierzenia,gdzieschowalisięwalkowie.Tu,niesienichwilą,stalisię
jednością,onaiównieznajomy.Jegoręcewylądowałynajejdłoniach,zrazuniewin-
nie, ale gdy po chwili ujął w nie jej piersi, Tiffany odważnie i świadomie zarzuciła
muramionanaszyję,rozkoszującsięnaciskiemjegodłoniinapięciemswoichsut-
ków.Przechyliłagłowęwbok,odwróciłająiuniosłatwarz,zapraszającgodopoca-
łunkurozchylonymiwargami.Pochyliłsiębezwahaniaipocałowałjądzikimpoca-
łunkiemzgłodniałego,wyposzczonegosamca,nieprzerywającpieszczotpiersi,gdy
brałwposiadaniejejwargi.
Wplotłapalcewjegowłosy,witającjegojęzykwłasnym,ajejwahaniestopniowo
tonęłowfaliczystegopożądania.NiebyłajużtąTiffany,którąznała.Nietąobecną
i również nie tą wcześniejszą. Dzisiaj była po prostu kobietą, czystą kobiecością.
Iniemyślałaonikimanioniczym,pozatymmężczyzną.Nieobchodziłojej,żego
niezna.OnaiPaulieteżsięwkońcunieznali,niewsensiebiblijnymprzynajmniej.
Niespałaznimnigdyanizżadnyminnymmężczyzną.
Nie,żebyniechciała.Przezcałelatachciałazaznaćseksualnejbliskości.Mocna
męskarękaprzesunęłapojejpodbrzuszuiwślizgnęłanaszczytuda.Potemzatań-
czył palcami ponad rozcięciem jej spódnicy i musiała przerwać pocałunek, żeby
wciągnąć powietrze, gdy przesuwał palce po nagim ciele do wrażliwej skóry
uszczytujejnogi.
Zamarła.
Jegoramięnajejpiersistężało,adłońnachwilęzawahałasię,zanimznówzaczął
jąpieścić,ruchemlekkim,alestanowczym.Jęknęłatęsknieizadrżałaprzyzwalają-
co.Błyskświatłarozświetliłniebo,ajegodotykprzesunąłsiędojejcentrum,eks-
plorując satynę i koronkę, które były wilgotne od oczekiwania. Nie mogła się po-
wstrzymaćinakryłajegodłońswoją,przytrzymującjegodotyktam,gdzienajbar-
dziejpragnęła.Zamknęłaoczyioparłagłowęnajegoramieniu.Czytomożliwe,że
onaTiffany,wtymmomencieocierasięonieznajomegomężczyznę,niedbającna-
wetoto,żesąwmiejscupublicznym?
Zacząłodsuwaćrękę,więcodwróciłagłowę,azjejustwymsknąłsięjękrozcza-
rowania, ale on tylko zsuwał jej majtki w dół biodra, po czym powrócił dłonią do
pieszczotzakamarkówjejciała.
Jęknęłazczystejradości.
UjąłdrugąrękąjejpodbródekiprzyciągnąłtwarzTiffanydoswojejwpocałunku,
podczasgdyjegodotykmiędzyjejudamistałsięrozmyślny,intymnyizdetermino-
wany.Pozwalałanato,cosiędziało.Stałanieruchomo,lekkoopartaościanę,od-
wzajemniającpocałunekznamiętnością.Byłaskupionatylkonaprzyjemności,jaką
jejsprawiał,naciskając,kusząciprzyciskającjądosiebiecorazmocniej.Nadwodą
wybuchł największy fajerwerk, grzmiąc niczym grom. Zadrżała oszołomiona, ale
w tym momencie on lekko uszczypnął jej sutek i nagle stała się ślepa na wszelkie
doznaniapozarozpierającąjejciałoprzyjemnością.Cudownefalerozkoszyprzepły-
wałyprzezniąjednapodrugiej.
Gdy fajerwerki zmieniły się we wstęgi dymu otaczające barkę w zatoce, jej or-
gazmminął,pozostawiającjąomdlałąwjegosilnychramionach.Założyłjejmajtki
izacząłjąkusobieodwracać.Poddałasięrozkazowijegodłoni,pragnącgopocało-
wać,podziękowaćmu…
Bezsłowapociągnąłjąprzezbalkondopłytkichschodówprowadzącychnaplażę.
Zachwiałasię,poczęścidlatego,żenogimiałajakzwaty,poczęścizaśdlatego,że
jejszpilkiniemogłyznaleźćsolidnegooparcianapiasku.Uniósłją,niosączłatwo-
ściądokabinyplażowejotoczonejciężkimizasłonami.Wśrodkupostawiłjąiprzy-
trzymał jedną ręką, a drugą zasłonił wejście do namiotu. Bez słowa zdjął maskę
i rozpiął koszulę, zrywając ją z ramion i rzucając na bok. Nie mogła dojrzeć jego
twarzy,którabyłajedyniecieniemwśródczerni.Zrzuciłbutyirozebrałsiębezce-
remonialnie.
Podszedł bliżej. Nie mogła się teraz powstrzymać, by nie wyciągnąć dłoni i nie
przesunąćniąpopłaskichmięśniachjegobrzucha,raczejczującje,niżwidząc.Był
gorącyiwilgotnyizareagowałnajejdotyknapięciemmięśni.Zakląłcichopodno-
sem,aonauśmiechnęłasięwciemności,cieszącsię,żemananiegowpływ.Jejdłoń
wpadłanajegorękę.Zakładałprezerwatywę.Zainteresowana,dotknęłajejdelikat-
nie.Gdytorobiła,jejmaskaprzesunęłasię.Sięgnąłpalcami,jakbychciałjejpomóc
zdjąćmaskę.
‒Zostawją–wyszeptała.
Jego dłonie opadły na jej ramiona, jedna sięgnęła brzegu jej gorsetu pod ramie-
niem.Wiedziała,czegoszuka.
Odsunęłajegodłońodsuwakaipociągnęłagowstronęłóżka.Taksamojakzdo-
minowałjąnaparkiecie,itymrazemprzejąłdowodzenie.Poddałamusięipochwili
leżałajużpodnimnałóżku.Jejzaskoczonewestchnieniezawisłomiędzynimi,gdy
ręka mężczyzny wsunęła się pod spódnicę. Uniosła biodra, zapraszając go, by ze-
rwałzniejmajtki.Zaplątałysięnajejbucie,ależadneznichnietraciłoczasu,by
dokończyćrobotę.Zdarłzniejspódnicę,poczymułożyłjąstaranniepodsobą,roz-
chylającjejkolana.Bardziejzaskoczonaniżzaszokowanazamarła,szykującsięna
to,czegopragnęłatakbardzo.
Czekała.
Ontymczasempieściłjąicałował,głęboko,wciągającznówwodmętnamiętności.
Podniosłakolanodojegobiodraiobjęłagonogąwokółpośladka,inagletosięstało.
Jegociałonaparłonanią.Zabolało,ale…nietakbardzo.Doświadczyłajużgorsze-
gobóluniżten.Przygryzławargęiskupiłasięnaprzyjęciugo,oddychająciignoru-
jąckłucie,zarazemopierającsięinstynktownemunapięciu…
Zakląłponownie,ajegodłońzacisnęłanawłosachTiffany.
‒Sprawiamciból–powiedziałtakchrapliwymtonem,żeniemogłazdecydować,
skądmaakcent.
‒Jestdobrze.Podobamisię.
Upojonamęskimzapachempolizałajegoszyję,pragnąc,bytensmakowity,tajem-
niczymężczyznawryłsięwjejpamięćnazawsze.
Zszerokootwartymioczamiwciemnympomieszczeniuwtuliłasięwjegotwarde
ciało, zapamiętując zagłębienie kręgosłupa i kształt pośladków. Jego napięte mię-
śnieporuszyłysię,gdywycofałsięzjejgłębi,powodującnowąfalęnieznanychjej
dotądrozkoszy.Apochwiliznówwypełniłjąsobąmiękko,ajejciałozatrzęsłosię
odpróbykontrolowaniajegoruchów.Szczypiącybólwciążlekkoprzeszkadzał,ale
przyjemność zdecydowanie narastała i zdawała się brać górę. Uniosła ku niemu
biodra,pomrukując,całującgozekstrawaganckąradościąizapewniając,żepodo-
bajejsięwszystko,cozniąrobi.
Przezchwilępozwoliłjejpoczućcałyswójciężaripotęgęmięśni,gdyuwięziłją
pod sobą i przyszpilił mocnym, wygłodniałym pocałunkiem. Palce wplecione w jej
włosyznówjąpociągnęłyitymrazemposiadłjąbardzomocno.Jęknęłaodnagłego
bólu,któryjednakwułamkusekundyzamieniłsięwrozkosz.Dłońmężczyznymaso-
wałajejgłowęwdelikatnymgeścieprzeprosin,alepochwiliznówpoczułagomoc-
nowchodzącegowjej wnętrze.Wydałazsiebie krzykzmysłowejagonii, pragnąc,
by ta podniecająca gra trwała do końca jej życia. Ten orgazm przyszedł szybciej
izaskoczyłjąbardziejprzejmująconiżpierwszy.Przywarładoniego,oszołomiona,
skupionanaintensywnymdoznaniuwypełniającąjąodśrodkatwardością.Wtedyon
teżkrzyknąłizatrząsłsięnadnią,wchodzącwniątakgłęboko,żeniesądziła,żeto
możliwe.
Przepełniona rozkoszą nie poruszała się. Czekała jedynie, aż jej serce zwolni,
isłuchała,jakjegooddechsiępowoliuspokaja.Woddaligrałamuzyka,słychaćbyło
rozmowyiśmiechgości.Kiedypoczuła,żeuciskjegobioderrozluźniasię,opuściła
ręceizdjęłanogę,którągoobejmowała.
Ontymczasem,gdytylkosięuniósł,pocałowałjąwkącikust,poczymprzesunął
ustamipojejpoliczkudoucha.
‒Tobyłoniesamowite.Dziękuję‒wyszeptał.
Niemogłapowstrzymaćuśmiechu,którywykwitłnajejustachwciemnościach.
‒Tojadziękuję.Niespodziewałamsię,żecośtakiegosiędziśzdarzy–przyznała
całkiemszczerze.
‒Cieszęsię,żemogłemsprawić,bytwójpierwszyrazbyłniezapomniany.
Sercejejstanęło.
‒Skądwiedziałeś,żetomójpierwszyraz?
Nimodpowiedział,usłyszeligłosyzbliżającychsiędoichkryjówkiludzi.
‒Powinniśmyprzejśćwjakieświększeustronie.–Uniósłjądelikatnie,szarmanc-
kopomagającjejpodsunąćwgóręspódnicę,poczymzacząłzbieraćswojągardero-
bę.
Wszystkowniejprotestowało,aleusiadłanabrzeguwąskiegołóżka.Gdyupycha-
łapiersiwgorsecieizapinałazamek,jegodłońopadłanajejramię,gorącaidomi-
nująca,iprzyciągającająznówbliżejsiebie.
‒Mieszkamnasamejgórze.Aty?
‒Ja?Ja…Niemogę–wyszeptałazprawdziwymżalem,zezmysłamirozproszony-
miprzezotaczającytegomężczyznępiżmowyzapachiwilgotnegorącojegopiersi
takbliskojejnozdrzy.Przechyliłagłowę,byodnaleźćjegoustaipocałowaćjenie-
chętnienapożegnanie.
Nieporuszyłsięizustaminadaltużprzyjejwargach,spytał:
‒Dlaczegonie?
‒Toskomplikowane.Niepowinnamwogóletuwychodzić.
Ichoddechymieszałysię.
–Mamnadzieję,żenadługomniezapamiętasz–wyszeptała,czującsiębezpiecz-
nawosłaniającejwszystkociemności.
‒Zawszebędęsięzastanawiał,dlaczegonieposzliśmyztymdalej…–powiedział
wyraźniezaniepokojonymgłosem.
‒Boniechcę,żebytępięknąchwilęzepsułoprawdziweżycie–wyszeptała,wsta-
jącikierującsiędowyjściaznamiotu.Pochwiliszłajuższybkimkrokiemwstronę
schodów,windipokoju,podrodzemijającbasenzparkietemicorazśmielejoddają-
cychsiętańcomgości.
ROZDZIAŁTRZECI
ZegarekRyzardawydałprzyciszonepiśnięcie,przypominającmu,żezadziesięć
minutmaspotkanie.Wyjrzałprzezokno,mającnadzieję,żemożejeszczerazjązo-
baczy.Kobietę,którągodzinęwcześniejzdobył,przyktórejjednakpoczułcoś,cze-
goniedoznałnigdywcześniej,no,możerazjeden…
Uciąłtęmyślzukłuciemwstydu.Nie,niebędzienikogoporównywaćdojedynej
kobiety,którąkiedykolwiekkochał.Niebyłotakiejmożliwości.Ajednakodruchowo
zapytałhostessę,czyniepomogłabymuodnaleźćkobietyocharakterystycznejma-
sce. Dostał jednak odpowiedź, że obsługa hotelu może mu co najwyżej pomóc za-
aranżować spotkanie przy śniadaniu, imienia natomiast czy nawet przezwiska nie
mogąmuujawnić.
Odmówiłpomocyprzyaranżowaniuspotkania,niechcącwyjśćnadesperata.Za-
cząłsamsiebieprzekonywać,żeniemusitejkobietywięcejwidzieć.Żeichintymne
spotkanieniebyłoniczymznaczącym.Ot,spuszczeniemparyzkotłującegosięko-
tła,wjegoprzynajmniejprzypadku,alechybaijej–wyglądałamunasolidniewy-
poszczoną.Alekoniectego.TerazmusicałąswojąenergięskupićnasprawachBre-
gnowii.
Zastanawiałsięjednak,czywiedziała,kimonjest.Nienosiłazegarka.Kiedytylko
wyszła z altany, sprawdził swój, pragnąc odczytać jej tożsamość, zanim wyjdzie
zzasięgu,alebezskutku.Możeuciekła,bydołączyćdoswojegomężaczykochan-
ka?PrzypomniałsobieoLuizieiichplanachmałżeńskichimyśltaobudziławnim
ból.
O smartwatchu zapomniała zupełnie aż do rana. Przyniósł go jej Julio, wraz ze
śniadaniem,którezamówiładopokoju.
‒Zostawiłagopaniwczorajwieczoremnarecepcji–tłumaczył.–Mapaniwiado-
mość.Toniebieskieświatełko.
Zostawiłagotamtaknaprawdęcelowo,gdyżmężczyźnipodchodzilidoniejjeden
po drugim, twierdząc, że zapraszała ich do siebie. Przestraszyła się więc, że coś
robinietak…
TerazprzystojnyJuliopokazałjej,jakobsługiwaćsmartwatcha.Pomógłteżodczy-
taćwiadomośćospotkaniu.
‒Czymogęmiećnasobiemaskę?–spytała,zerkajączzapióripróbującjedno-
cześnieniezamoczyćichwsokupomarańczowym.
‒Oczywiście.Członkowieklubuzazwyczajnosząmaskiprzezcałypobyt.
PowyjściuJuliaTiffanyprzygryzłakciukizaczęłasięzastanawiać,czyryzykować
opuszczenie pokoju. A jeśli zobaczy jego? Poczuła gorące łaskotanie, wskazujące,
jakpodniecającobyłobynaniegowpaść,alezdołałaposkromićwzarodkudzikążą-
dzę.Jejzachowanieostatniejnocybyłoskutkiemkilkuletniegowymuszonegopostu,
apozatymupiłasiętrochęrumem,bozanimzaczęłatańczyć,wypiładwadrinki.
Tańczyćznieznajomym.
Jejkochankiem.
Niemalzaśmiałasięhisterycznie,gdyszła,rozmyślającoichniesamowitymspo-
tkaniu. Czuła radość, że odważyła się na coś takiego, że potrafiła być tak dzika
iniezależna.Przedwypadkiemmogłajedyniefantazjowaćoczymśpodobnym.Ate-
raz,pożałobie,całejejżyciepowinnawypełniaćpracaikariera.Choćteoretycznie,
zastanowiłasię,mogłabytuprzyjeżdżaćnaorganizowanecokwartałprzyjęciaiza
każdymrazemuprawiaćsekszinnymnieznajomym.Szybkoiwciemności,byko-
chanekniezauważyłjejblizn,nawidokktórychdoznałbyniewątpliwieobrzydzenia.
Nie, nie, musi być poważna i skupiona na tym, po co tu przyjechała. Ostatnia noc
była jednorazowym wybrykiem, który zostanie jej sekretem, a jego wspomnienie
rozgrzewaćjąbędzieprzezkolejnelataposuchy.Dziśreprezentowałakorporację
Davis&Holbrook,jednąznajwiększychfirmkonstruktorskichnaświecie,łączącą
interesyDavisEngineeringzfirmąrodzinnąPauliego;jejślubmiałbyćsymbolicz-
nymuwieńczeniemtejfuzji.
Zatemterazweźmiesięwgarśćipójdzienaspotkanie,naktórymprzekażelist
przygotowanyprzezjejbrata,przedstawiającyichfirmęijejpotencjał.Dziesięćmi-
nutipowinnobyćpowszystkim.
Hostessa,którązagadnęła,wytłumaczyła,żejejspotkaniemasięodbyćwpokoju
nakońcukorytarza,któryotworzyswoimodciskiempalca.
Gdy weszła do pustego pokoju, wydało jej się, że znalazła się na dnie oceanu.
Przez wysokie aż po sufit szyby widać było dno morskie z przesuwającymi się po
nimdostojniepłaszczkami;tuiówdzieświatłoprzebijająceprzezbłękitnąwodęza-
kłócałanamomentprzepływającaławicakolorowychegzotycznychryb.Zauroczo-
napołożyłaskórzanąteczkęnastolikumiędzydwomakrzesłamiipodeszładowy-
giętej ściany. Widok był tak niesamowity, że dostała zawrotu głowy i musiała się
ostrożnie wycofać po białym dywanie w stronę krzeseł. W tym momencie cicho
skrzypnął panel drzwi i do środka wszedł on. Jej wczorajszy nieznajomy! Poczuła
paraliżującyjąniczymelektrycznyprądszok.Tak,tobyładobrzejejznanamaska
zwczoraj,rozpoznałateżpotężnąsylwetkę,mimożebyłterazubranyinaczej:jego
szarakoszulamiałakrótkierękawy,opasująceściślemuskularneramionaiakcen-
tujące twarde, opalone bicepsy. Wąski kołnierzyk był kontrastująco rudy, co przy-
ciągnęłojejspojrzeniedoszyimężczyzny.Widziała,jaknerwowoprzełyka,iuniosła
spojrzeniedojegozielonozłotychoczu.
Jakjąznalazł?
Drzwizanimzamknęłysięcicho.Dźwięktenobudziłgozszoku.Podszedłparę
kroków w głąb pokoju, wkładając dłonie do kieszeni. Zdawał się nieporuszony ich
niesamowitymotoczeniem–jakbywogóleniezauważyłścianyotwierającejsięna
morze.Jegooczynieodrywałysięodjej,gdystanąłobok,uniósłrękęizdjąłmaskę.
Rzuciłjąnajednozkrzeseł,wciążnaniąpatrząc.Jegotwarzbyłapiękna:zmoc-
nymorlimnosemiostrozarysowanymikośćmipoliczkowymi.Dotegoszorstkalinia
szczęki, sprawiająca, że usta wydawały się zmysłowe, nawet jeśli nie były aż tak
pełne.Przenikliwespojrzenieświadczyłooskupieniuiinteligencji.
Niemyśloostatniejnocy,przykazałasobie,walczączwewnętrznymdreszczem.
‒Mogłaśmipodaćwczorajswojeimięioszczędzićzajmowaniapokoju,skorosą
takoblegane.
Gardłozacisnęłojejsię,gdyprzetwarzaławmózgujegoobcyakcent.Byłteraz
bardziejwyraźnyniżwczoraj,gdymówiłszeptem.Zaraz,zaraz,alewłaściwieskąd
onsiętuwziął,wtejsali?Przecieżprzyszłatunaspotkaniez…
Onie!
‒RyzardVrbancic?–zdołaławykrztusić.
Jegoustaskrzywiłironicznygrymaskonsternacji.
‒Wewłasnejosobie.Atykimjesteś?
Jejmózgoszalał.ZatemtoRyzardVrbancic,samozwańczyprezydentBregnowii,
o którego względy tak zabiegają jej ojciec i brat, okazuje się mężczyzną, który…
pozbawiłjądziewictwa.
Jejciałozareagowałonajegoobecność.Niebyłapijana,muzykajejnieuwodziła,
ajednakczuławyraźneprzyciąganie.
Musiszsięjaknajszybciejdoprowadzićdoporządku,powiedziaładosiebiewmy-
ślach.
‒Wczorajniewiedziałam,żetoty‒powiedziała.
‒Naprawdę?–spytałniedowierzająco.
‒Tak.
‒Aczęstosypiaszznieznajomymi?
Zabolało.Alepostanowiłasięmuodgryźć.
‒Napewnonieczęściejniżty.
Spojrzałnaniązuznaniem.Lubiłdziewczyny,którepotrafiłyodpowiedziećataku-
jącemu.Jakowytrawnyłowca,nielubiłłatwejzdobyczy.
‒Kimjesteś?
Comazrobić?Uciecstąd,nieprzedstawiającmusię?
Aleon,nieczekającnawyjaśnienia,zrobiłkrokwstronęstolika,byzłapaćtecz-
kę.
‒Toniedlaciebie…
Aleonjużprzeglądałpapiery.Tokoniec,pomyślała.Ojciecjejtegonigdyniedaru-
je.Wtymmomencieodezwałosiętajemniczebrzęknięcie.
‒ Pański zarezerwowany czas dobiegł końca – powiedział modulowany kobiecy
głospłynącyzukrytegogłośnika.
Uff!Tiffanywypuściłapowietrze,aleVrbancicłatwosięniepoddawał.
‒Przedłużgo–zarządził.
‒Czykolejnepółgodzinywystarczy?
‒Niemogęzostać–jęknęłaTiffany.
Ponuremęskiespojrzenieprzyszpiliłojąnamiejscu.
‒WyślijminatabletpełenraportofirmieDavis&Holbrook,zwłaszczaojejme-
nedżerce,paniDavis.Trzydzieściminutwystarczy.
‒Oczywiście,sir.
Ryzard rzucił teczkę na puste krzesło i wcisnął dłonie do kieszeni, próbując po-
wstrzymaćsięprzeduduszeniemkobiety,którachciałagowykiwać.Jużto,żebyła
zamężna,byłowystarczającozłe,choćionprzecieżniebyłtubezwiny–podcho-
dzącdoniej,postanowiłniedbaćoto,czygdzieśwpobliżuznajdujesięjejewentu-
alny kochanek lub mąż. Bardziej irytujący był fakt, że sądziła, że może go w ten
sposóbkupić.Musiałjednakprzyznać,żewywarłananimnieprzeciętnewrażenie.
Jegociałoreagowałonaniąnawetteraz,gdybyłaubranabiurowoikonserwatyw-
nie. Luźne spodnie w kolorze piasku sięgały podłogi ponad sandałami na obcasie,
któredostrzegł,gdysięporuszyła.Jejżółtytopbyłtaksamoluźnyilekki,zdekol-
temdoobojczyków,zasłaniającskórę,którawczorajwydawałasiębiała.Nibynic
w jej wyglądzie nie przypominało tej podniecającej, zmysłowej kobiety, którą spo-
tkałpoprzedniejnocy,nawetszalonelokibyłyzaczesanedotyłu,comogłopodkre-
ślaćładniejejkościpoliczkowe,gdybyoczywiściemógłzobaczyćjejtwarz.
‒Zdejmijmaskę–powiedziałgłosemnieznoszącymsprzeciwu.
‒Nie.
Wypowiedzianecichosłowouderzyłojegouszy.Niesłyszałgoczęsto.
‒Tonieprośba–wyjaśnił.
‒ To nie wchodzi w grę – odpowiedziała, a język jej ciała był tak agresywny, że
niemalmógłposmakowaćjejniechęci.
Ciekawe,pomyślał.
Nie.Niemożesobienatopozwolić,byjakaśkobietanimdyrygowała.Nawetjeśli
zdarzyłoimsiędosiebiezbliżyć.
‒Powiedzmężowi,żezawiodłaś.Mójinteresniejestnasprzedaż.Inadrugiraz
niesięgajciepotakdesperackieśrodki.
Jejostrywdech,jakbyzostaładźgniętawśrodekpłuc,zwróciłznówjegouwagę.
Jej usta były białe i drżały tak, że poczuł się nagle bezwiednie pobudzony. Zmusił
się,bywytrzymaćjejzranionespojrzenie,zaskoczony,jakefektywnabyłataznie-
waga.Jejwcześniejlśniącebłękitemoczyzmieniłysięwemanującenienawiściąba-
senygranatu.
‒Jaknibymammutopowiedzieć?–zapytała.–Zatrudnićmedium?–dodała,po
czymruszyławstronędrzwi.
Aleonbyłszybszy.Gdysięgałapoklamkę,złapałjązanadgarstek.Zamarł,acię-
żarżaludusiłgo,gdyprzytrzymywałjąprzezchwilę.Próbowałasięwyrwać.Obra-
ziłją,bobyłwściekły,aleprzecieżniezraniłbyjejświadomie.
‒ Puść mnie – powiedziała niemal błagalnie, widząc, że wyrywając się, nic nie
wskóra.
‒Zachwilę.
Sięgnął,byzdjąćjejmaskę,alewtymmomencieTiffanyspróbowałagougryźć.
Ledwiezdążyłucieczpalcem.
‒Tymałatygrysico!–Niemógłpowstrzymaćrozbawienianatenprzejawzacię-
tości. Jej odsłonięte zęby były idealne, a wąskie nozdrza tak delikatne, że aż za-
marł.
‒Zgłoszętojakonękanie!–powiedziałaostrzegającymtonem.
‒Mamprawochciećzobaczyć,wczyimcielebyłemostatniegowieczoru–odpo-
wiedział,jakgdybygroźbęoskarżeniaomolestowaniemiałzanic.
‒Nieprawda.Tylkojadecyduję,ktooglądamojeciało.Amożeniepokazałamci
wszystkiego,bobyłamznudzonaichciałam,żebytosięskończyło.Niepomyślałeś
otym?
‒Pewnienatozasłużyłem–wymamrotał,postanawiającjednakłatwosięniepod-
dawać.Wsunąłpalcewwęzełjejwłosówipociągnąłlekko,odsłaniającszyję.Tiffa-
nybyłaunieruchomiona.
‒Powiedziałemto,copowiedziałem–próbowałtłumaczyć,przysuwającustado
jejucha‒tylkodlatego,żesądziłem,żejesteśmężatką.Atymnieoszukałaś.Nie
lubię,gdyktośpróbujemniewykorzystać.Zatem,bywyrównaćszanse…‒Sięgnął
powstążkę,któraprzytrzymywałajejmaskę.
‒Nieeee!
Przerażeniewjejgłosiezaskoczyłogo.Takczyinaczej,byłojużzapóźno:Tiffany
zatoczyłasię,próbujączłapaćopadającąztwarzymaskę,aledrżącedłoniewypu-
ściłyją,poczymchwyciłyjeszczeraz,alenatyleniefortunnie,żemaskazgięłasię
tak,żetrudnojąbyłoteraz,bezponownegodopasowania,założyć.Tiffanyzałkała.
SerceRyzardazamarło.Zobaczyłto,codziewczynapróbowałaukryć.Dotknąłjej
brody,próbująclepiejsięprzyjrzeć.Odtrąciładłoństanowczymruchemrękiispoj-
rzałananiegozfurią.Zacisnęłazsiniałąodgniewuszczękęipostanowiłazrezygno-
waćzpróbzałożeniamaski.Aco,niechmazaswoje!
‒Zadowolony?–rzuciłaoskarżycielsko.
AleRyzardniemógłbyćzadowolony.To,cowidziałprzedsobą,przypominałomu
poparzonetwarzeludzi,naktórenapatrzyłsięwtrakciewojnydomowejwswoim
kraju.Wojny,wktórejudałomusiępokonaćrywalaizastąpićgonaprezydenckim
fotelu.Aświat,wtymzwłaszczazachodniedemokracje,niebyłwstaniezdecydo-
wać,czyuznaćgozawybrańcaludu,czyteżbezwzględnegodyktatora.
‒Przyjmijzatemdowiadomości,żefirmaDavis&Holbrookniebędziewspółpra-
cować z Bregnowią, choćbyś nas o to błagał na kolanach – powiedziała, po czym
zdecydowanymruchemotworzyładrzwiiwyszła.
Tymrazemniepróbowałjejzatrzymać.
ROZDZIAŁCZWARTY
PorazpierwszyodmiesięcyTiffanypłakała.Łkała,obejmująckolanapodpryszni-
cem,akafelkiodbijałyechojejpłaczu.Trzęsłasiętakbardzo,żebałasię,żezwy-
miotuje. Nienawidziła swojego życia, nienawidziła siebie, nienawidziła mężczyzny,
któryzdarłzniejmaskę.Nawetseks,któryznimprzeżyła,niebyłtegowart.Męż-
czyźni są do dupy, powtórzyła sobie w myślach. Była na tyle dorosła i na tyle wy-
kształcona,bywiedzieć,żeposiadaniemężaidzieciniejestwtychczasachreceptą
naszczęściekobiety.Aleskorotak,todlaczegojestzawszetakzałamana,gdyso-
bie uświadamia, że żaden mężczyzna nigdy jej nie zechce? Że życie rodzinne nie
jestjużdlaniej?
Dźwigającsięztrudemnasłabychnogach,wyłączyłaprysznicioparłasięościa-
nę;byłojejzimnoiociekaławodą.Niewiedziała,corobić.Zajęłojejtrochęczasu,
zanimzebrałamyślinatyle,bysięgnąćposzlafrok.Weszładopokojuipoczułasię
pusta.
Dobrze.Mogęztymżyć.
Tylkocomiałarobićprzezresztępobytututaj?Chowaćsięwpokoju,ażtennie-
dorzecznyklubotworzyznówdrzwi?Udawaćzapaleniewyrostka,żebyhelikopter
jąstądzabrał?Poczułasięchora.Byłaspoconaigorąca,pulsowałyjejskronie,bo-
lało ją właściwie całe ciało, a mózg przepełniała apatia. Pomyślała, że dobrze jej
zrobisjesta.Zwinęłasięwkłębeknałóżkuiuciekławnieświadomość.
Ryzard od godziny leżał nieruchomo na swoim łóżku, czytając raport, który do-
starczyłamuobsługaQ Virtus.FirmaDavis& Holbrookbyłaniezwykłą organiza-
cją, bardzo dobrze postrzeganą na międzynarodowej arenie przemysłowej. Na
pewnomógłtrafićgorzej,pomyślał,przypominającsobiezniszczonedrogiizawalo-
nebudynkiwcentrachmiastBregnowii.Wiedział,żeokontraktynaodbudowębę-
dziesięstarałowieleznanychimniejznanychkorporacji.Davis&Holbrooknależa-
łaraczejdotejdrugiejkategorii,choćjejszybkawostatnichmiesiącachekspansja
kazałaprzypuszczać,żewkrótcestaniesięfirmąpierwszejwielkości.
Resztaraportu,azwłaszczafragmentożoniePaulaDavisa,byłajeszczebardziej
interesująca.Tiffanyzaczynałajakobogatalaleczka.Jejślubzprzyjacielemrodziny
znakomicie wpisywał się w tradycję biznesowych rodów. Wspomniano też o ślub-
nym prezencie od brata panny młodej, w postaci prestiżowego sportowego auta,
któreokazałosiępokusąniedoodparciadlapodpitegopanamłodego.Rozpędziłje
do stu pięćdziesięciu kilometrów między dziedzińcem a bramą klubu golfowego
irozbiłoniskimurek,zanimgościeskończyliimmachaćnapożegnanie.Następnie,
jak napisano, po niemal dwuletniej rekonwalescencji, stery korporacji z rąk ojca
ibrataprzejęławdowa.
Czyżby zatem popełnił błąd, uznając, że Tiffany próbowała załatwić sobie kon-
traktwBregnowiizapomocąseksuznim?Jejfirmarozkwitała–świadczyłyotym
bezdwóchzdańcorazlepszezkwartałunakwartałwyniki–anajejczeleznalazła
sięniewątpliwieinteligentna,wygadanaiwiedząca,czegochce,szefowa.Ktośtaki
niechwytałbysięraczejtakniskichmetod…
Takczyinaczej,musiałprzyznać,żeprzygodazdziewczynąwmascepozostawiła
trwałyśladwjegopamięci.Niepamiętał,kiedyostatniobyłomutakdobrze.Chyba
zLuizą…
Załóżmy zatem, pomyślał, że to, co się wydarzyło ostatniej nocy, było czystym
przypadkiem. Czemu więc rodzina Davisów-Holbrooków nalegała, by spotkać się
właśnietu,zadyskretnąkurtynąQVirtus?Oczywiście,spotkaniesięznimwmiej-
scupublicznymmogłobyćniewygodnedlasenatoraDavisa.Alewtakimrazie,sko-
romimowszystkozdecydowałsięposzukiwaćkontaktuzRyzardem,możetozna-
czyć, że Stany Zjednoczone skłonne są uznać Bregnowię wraz z jej prezydentem
Vrbancicemizapomocątakichspotkańjaktopróbująwybadaćnastawienieikon-
dycjędrugiejstrony?Jednobyłojasne:RyzardmusisięjeszczerazspotkaćzTiffa-
nyDavis.
Tiffanyobudziłydochodzącezsalonudźwięki,przypominającebrzęknaczyńpod-
skakującychnawózku.Wyskoczyłazłóżkaipodbiegładodrzwi,odkrywając,żeRy-
zardVrbancickierujejednązhostess,ustawiającstółnabalkonie.
‒Coturobisz?–krzyknęła,odruchowozakrywającklapąszlafrokapoliczek.
‒Myślałem,żesiękąpiesz–odpowiedziałnajspokojniejszymwświeciegłosem.–
Alenajwyraźniejzasnęłaś.
‒Co?–Tiffanyzmarszczyłabrwi.–Skądwiesz,corobiłam?Myślałam,żetepo-
koje są całkowicie bezpieczne. – Wbiła oskarżycielskie spojrzenie w dziewczynę
wczerwonejsukni.
‒ Użyłam mojej karty, żeby przywieźć jedzenie, które pani zamówiła… – tłuma-
czyłahostessa,patrzącpodejrzliwienaRyzarda,aleonodpowiedziałkrótko:
‒Takjest,dziękujemy.Damyjużsobieradę.Możesziść.
Poczym,zwracającsiędoTiffany,dodał:
‒Niegańobsługizato,żemieliśmymałąsprzeczkę.
‒Wynośsię!–krzyknęła.
Hostessa,którajużotwieraładrzwi,wybiegłaprzezniegwałtownie.
‒Serio?–zapytałniecozaskoczonyprezydentBregnowii.–Chybaprzesadzasz.
‒Chcę,żebyśnatychmiaststądwyszedł!
‒Ajachcęcizłożyćofertęniedoodrzucenia.Przestańsięchowaćichodźtu.
Zmrużyłaoczy.Jedyne,czegomogłachciećodtegogbura,tozapewnienie,żejej
rodzinaniedowiesięotym,cosiętumiędzynimizdarzyło.
Zebrałasięwsobieipowiedziała:
‒Cotozaoferta?
‒Niesłyszę–powiedziałzbalkonu.–Przyjdźtu,proszę!
Zacisnęłazęby.Wdomubezkorektoranieodważyłabysiępójśćnawetdolodów-
kipomleko,byprzypadkiemniewystraszyćsłużby.Alemożejakzobaczyjąwta-
kimstanie,zniechęcigotododłuższegosiedzeniauniej.Poprawiłaszlafrokiwy-
szłaprzezfrancuskiedrzwinawielkitarasbalkonowy.
‒Nieinteresująmnietwojepropozycje.Proszę,wyjdźstąd–powiedziała.
‒ Myślałem, że się ubierasz – zauważył, wyciskając świeżą cytrynę na surowe
ostrygi w muszlach. Były ułożone na tacy z lodem. Koło nich stał talerz owoców
iwarzyw,tortille,mięsomielone,guacamole,salsaicoś,cowyglądałojakburrito,
tyleżezawiniętewliście.
Zaburczałojejwbrzuchu.Próbowałaukryćtendźwięk,aleusłyszałgo.
‒Jesteśgłodna?Jedzzatem–zarządziłwspaniałomyślnie.Czułsięnajwyraźniej
jakusiebiewpokoju!
‒Wolęjeśćsama–odpowiedziała.
Uniósł ostrygę, wyssał ją z muszli, po czym, powoli łykając, delektował się sma-
kiem.Tiffanyprzypomniałasobie,żesuroweostrygiuchodzązaafrodyzjak.Zawsze
sądziła,żesąobrzydliwe,aleto,coRyzardwłaśniezrobił,wywołałowniejewident-
ne podniecenie. Śledziła wzrokiem, jak oblizuje wargi, i poczuła, że ma nogi jak
zwaty.Ontymczasemjejsięprzypatrywałzuwagą.Przesunąłwzrokpojejpokie-
reszowanympoliczku,poczymspojrzałnadekolt,gdziespodklapszlafrokawysta-
wałyjejpełnepiersi.Studiowałnastępnieściśniętepaskiembiodra,azakończyłna
wystającychspodszlafrokasmukłychnogach.
Ico,zdałamegzamin?‒chciałazapytać.Mimooszpeconejtwarzy?
Podsunąłjejkrzesło.
‒Usiądź.
‒Niepowinnamsiedziećnasłońcu.
Wzruszyłramionami.
‒Zajdziezadwadzieściaminut.
‒ Słuchaj, już nie wiem, jak ci powiedzieć, żebyś spadał, bez używania ostrych
słów.Niechcęmiećztobąnicwspólnego!Odpoczątkubyłamprzeciwnadawaniuci
tegolistuiżałuję,żewogóletuprzyjechałam.Niebędziemydlaciebiepracować.
Zjadłkolejnąostrygę,nibyzestoickimspokojem,aleTiffanyczuła,żeudałojejsię
wytrącićgozrównowagi.Ajednak,gdyoblizałwargi,wyobraziłasobie,żeliżetak
ją,itownajintymniejszymmiejscu…
Uspokójsię,idiotko,zganiłasięwmyślach.
‒Dlaczego?‒zapytał.
Och!Czyżbyczytałwmoichmyślach?
Szybkosięjednakzorientowała,żejegopytaniedotyczyodmowywspółpracyze
stronyDavis&Holbrook.
‒Boniepodobająnamsiętwojemetody.Niejesteświelelepszyodkryminalisty,
któregozastąpiłeś.
Uff,dobrze,żeprzedprzybyciemtutajprzeczytałamoBregnowiitoiowo.
‒Myślę,żejednakjestemodniegooniebolepszy–odparł,wzruszającramiona-
mi.‒Zwłaszczawdziedzinieprawczłowieka.
‒Żyjeszbardzowystawnie,podczasgdytwoirodacygłodują.Ileosóbzginęło,że-
byśmógłjeśćsuroweostrygiipatrzećnazachódsłońca?
Ponowniewzruszyłramionami,alewytrawneokomogłodopatrzyćsięwtymge-
ściegniewu.
‒Cotymożeszotymwiedzieć?–zapytał.‒Niewiesz,ilejastraciłem,bymoilu-
dziemoglijeśćcokolwiek–dodałgrobowymtonem.
Notak,wsumienieznałasięnaniuansachsytuacjinaBałkanach.Zresztą,jakdo-
brzewiedziała,Ryzardbyłpolitykiem,anieMatkąTeresączyGhandim.
‒Dlaczegotuprzyszedłeś?–spytałaspokojniejszymjużtonem.
Wyciągnięta po kolejną ostrygę ręka zamarła. Nie przywykł do tego, by tłuma-
czyćsięzeswegozachowania,aletymrazemuznał,żedladobrasprawytakzrobi.
‒ Chciałem się dowiedzieć, Tiffany… – zaczął, przełykając zawartość muszli
znacznieszybciejniżpoprzednio.‒Czemutwojarodzinawysłałaakuratciebiena
spotkaniezemną?
Ciężarjegospojrzeniasprawił,żezamiastwzruszyćramionami,wzdrygnęłasię.
‒Najwyraźniejtylkojadostałamczłonkostwowklubie.
Jegouniesionebrwizdradzałyzaskoczenie.
‒Odziedziczyłamfortunępomężu…
‒Czytałemotwoimwypadku.Przykromibardzo.
Zamarła, czekając na pytanie, jak to możliwe, by zamężna kobieta była wciąż
dziewicą.AleRyzardokazałsiębardziejdyskretny,niżodruchowosądziła.
‒Mojemubratunatomiastodmówionoczłonkostwa–tłumaczyładalej.
‒Dziwne–przerwałjej‒jabyłemczłonkiemklubunadługoprzedwojnądomo-
wą,niemówiącjużoprezydenturze.
‒Naprawdę?Jaktomożliwe?Przecieżtomiejscewyłączniedlaelit.
Spojrzałnanią,uśmiechającsięlekko.
‒Nieuwierzysz–powiedział–domajątkudoszedłem,niewyciskająckrewipot
moichrodaków,tylkopracąwłasnychrąk.
Tiffanypatrzyłananiegopełnazdumienia.
‒Zrobiłempieniądzenaprojekciekranudlaprzemysłunaftowego,którypodpa-
trzyłem…pracującwwinnicy.
‒Co?!Czytałamgdzieś,żejesteśzzawoduinżynierem…
‒Owszem,alejakomłodyczłowieklubiłemsiębuntować.‒Uśmiechnąłsiępo-
nownie. ‒ Gdybyś przeczytała raport tutejszego klubu na mój temat, dowiedziała-
byśsię,żerodziceposłalimniedoNiemiec,gdymiałemsześćlat.Dlamojegobez-
pieczeństwaibymizapewnićlepszeżycie.Naszkrajbyłprzejmowanyprzezjedne-
go czy drugiego sąsiada od czasów przed pierwszą wojną. Ciągle wybuchały po-
wstania,brutalniezazwyczajtłumione.Moirodziceniemogliwyjechać,aleprzemy-
cilimniedoprzyjaciół.Niemogęnarzekać.Moiprzyszywanirodzicebylidobrymi
ludźmi.Ojczymbyłinżynieremmechanikieminalegał,żebymposzedłwjegoślady.
Miałem smykałkę do rzeczy technicznych, więc poszedłem za jego radą, ale gdy
ukończyłem studia, poczułem to, co większość młodych ludzi. Że to moje życie
imogęznimrobić,cochcę.Ażebyłakuratkonieclata,ruszyłemdowinnic.Zaro-
biłemtrochęgrosza,zacopojechałemdoRosji,planujączrobićfortunęnawierce-
niachnaftowych.
‒Itamzastosowałeśtenkranpodpatrzonywwinnicy?
‒Dokładnie–potwierdził.
‒Hm–mruknęła,sięgającbezsłowasprzeciwupowino,którejejwłaśnienalał.–
Czyresztaświataotymwie?
Uniósłobronnieramiona.
‒Prasawoliopowiadaćotym,cozrobiłemzpieniędzmi.
‒Zainwestowałeśwwojnę.
‒Oswobodziłemmójkraj!
‒Stającsięjegodyktatorem.
‒Aletylkopoto,bydoprowadzićdowolnychwyborów.Zradościąodejdęzesta-
nowiska,wiedząc,żeBregnowiastajesięczłonkiemrodzinykrajówcywilizowanego
świata.Cosądziszonaszymwinie?
Nie była somelierem i nie przejmowała się wąchaniem i kręceniem kieliszkiem,
alekolorwydawałjejsiękuszącyiujęłająpierwszanuta,niemalowocowa,złago-
dzonaczymśziemistym.Nie,dębowym.Waniliowym?Spróbowałaznów,chcącusta-
lić,cotobyło.Alemimożewinojejsmakowało,musiałauważać,byniestracićprzy
tymmężczyźniepanowanianadsobą.Naglezdałasobiesprawę,żedrzwidojejsy-
pialnisąodnichraptemojakieśdwa,trzymetry.
Ryzardrównieżpomyślałprzedchwiląobliskościsypialni.Oszukaniesłużącej,by
dostać się do jej pokoju, było trikiem starym jak świat, ale rozmowa z Tiffany nie
przebiegałajużtakłatwo,jaksiętegopoczątkowospodziewał.
Musiałprzyznać,żejest bardzopiękna,mimoblizn, sztucznychodbarwieńipo-
szarpanej linii, która rozcinała policzek. Miała blond włosy, piękne błękitne oczy,
skórę niemowlęcia i figurę Heleny Trojańskiej. Jej młody mąż, a właściwie narze-
czony,bomężembyłtylkoprzezkilkaostatnichgodzinżycia,musiałbyćonieśmielo-
ny,amożeizaniepokojony,wiedząc,jakjestprzezwszystkichpożądana.
‒ Nieładnie się tak gapić – powiedziała, napotykając na jego badawczy wzrok
irumieniącsię.
‒Niegapięsię.Podziwiam.
Zacisnęłausta,płonącjeszczegorętszymrumieńcem.Onnatomiastzmusiłsię,by
odwrócićwzrokodgrubychrzęs,któreprzysłoniłyjejoczy.Przecieżnieprzyszedł,
by kontynuować tak pięknie skądinąd rozpoczęty romans. W tym momencie przy-
szedłtuwinteresach.Jegokrajbyłnapierwszymmiejscu.
‒Twójojciec,senator,madoskonałeznajomościwWaszyngtonie–powiedział.–
Czy… wysyłając cię do mnie, chciał zasygnalizować, że twój kraj prawdopodobnie
poprzemojąpetycjęoprzyłączenieBregnowiidoONZ?Powiedziałcicośnatente-
mat?
Tiffanyzasępiłasię.
‒Nocóż…–zaczęła.–Trochę,owszem,rozmawialiśmyiotym.Wtymmomen-
cie,nailezdołałamsięzorientować,nastawieniewładzjestdotwojegokrajupozy-
tywne.Aleczytakbędziejutro,niewiem.Samwiesznajlepiej,jakjestwpolityce.
‒ Czy twój ojciec ma jakikolwiek wpływ na ludzi podejmujących decyzje w tym
kraju?
‒ Ma dość wpływowych zwolenników. Tych, którzy wierzą w jego wizję. Kiedy
wybieraliśmysiętutaj,onwłaśniewyjeżdżałdoWaszyngtonu.
‒Wybieraliśmy?–spytał,czując,jakodruchowopalcezaciskająmusięwpięści.
‒Mójbratija.
‒Aha…
Odetchnąłzulgą.Najwyraźniejniebyłowjejżyciuinnegosamca,zktórymmu-
siałby rywalizować. Ale przecież… sam nie miał wobec niej żadnych planów; ow-
szem,sekszniąbyłbardzomiły,ale…
Tiffanyzauważyłajegoreakcję.
‒Zazdrosny?–uśmiechnęłasięfiluternie.
‒ Raczej zaborczy – poprawił. – Nie lubię konkurencji, podobnie jak w biznesie
ipolityce.Jakpojawiasięrywal,muszęgousunąć.Maszkochanka,draga?
Jejustazacisnęłysięwkonsternacji,abrwiwykrzywiływbólu.
‒Miałam–odpowiedziałaniskimgłosem.–Aletojużczasprzeszły.I…
‒Coniby?
‒Ostatnianocbyłaucieczkąodmojegoprawdziwegożycia.Nieczymś,cochcia-
łabympowtórzyć.Niesądzęzresztą,żebyś…
Zamilkła.Zrozumiała,żepowiedziałaokilkasłówzadużo.
‒Żebymco?
Chciałapowiedziećcośmądrego,aleodruchowopokazałanaswąpokiereszowa-
nątwarz.
Ryzardwzruszyłramionami.
‒Toniemaznaczenia–powiedział.–Jesteś…bardzopięknąkobietą.
Zatkałoją.
‒ Dziękuję… – odpowiedziała cicho. – Dawno nie słyszałem czegoś podobnego
z ust mężczyzny. W rewanżu powiem ci, że… jesteś bardzo seksownym facetem.
Wieszotymzresztąbardzodobrze.Tooczywiścieniemadlanasżadnegoznacze-
nia,alecieszęsię,żezdołałamcitopowiedzieć.
Jejsłowawywołaływnimprawdziwyogień,atakże,cogorsza,wpiersi.Niedo-
brze, pomyślał. Obiecał przecież sobie po śmierci Luizy, że nigdy nie zakocha się
winnejkobiecie.Potym,jakporwanaprzezjegowrogówwolałasięzabić,niżzo-
staćwykorzystanaprzeciwniemu…
Aleteraznajwyraźniejdziałysięznimrzeczy,którychnieprzewidział.Takprzy-
najmniejnależałobyodczytaćsygnałypłynącezjegociała.
‒Niedoceniasztego,cojestmiędzynami,Tiffany–powiedział,niemogącuwie-
rzyć, że aż tak bardzo się odsłania. – Przyciąganie między nami jest prawdziwe
ibardzosilne.
‒Tylkominiemów,żesięzakochałeś!–udałojejsięzaśmiać.–Przecieżtymnie
nawet…niepożądasz.
Po raz kolejny uświadomiła sobie, że powiedziała o kilka słów za dużo. Tyle że
byłojużzapóźno.
‒Mamciudowodnić?–spytałRyzard,gwałtowniewstając.
Inimzdążyłacokolwiekpowiedzieć,byłjużprzyniej,przyciskającjądoswejsze-
rokiejpiersi.
‒Cotywyprawiasz?–zdołaławydusić,poczymzamarła,czującnapodbrzuszu
jegopodniecenie.–Ty…‒zaniemówiłaponownie.
‒Pragnęcięiprzysięgam,żeniematozwiązkuzmoimipolitycznymiplanami–
powiedział,czując,jakżądzaogarniagocałego.–Pragnęciętak,jakchybanigdy
nikogoniepragnąłem.
Niebyłojejdośmiechu,alenajegopełnenamiętnościsłowaniemalparsknęła.
‒Niewierzę,Ryzard.Przecieżtymógłbyśmiećdosłowniekażdą.Aja…–Znowu
przyłapałasięnatym,żerękąpróbujewskazaćnaswojeblizny.
Wziąłgłębokioddechipowiedział:
‒Tiffany,gdybyśmiałajakiekolwiekdoświadczeniezmężczyznami,wiedziałabyś,
żewczorajszanocbyłaniezwykła.Sąpary,któresązesobąlatamiinigdynieudaje
imsiębyćzesobątakblisko.
Bardzochciałamuwierzyć.Aleteżbardzosiębała,żestracigłowę,apotemoka-
żesię,żeontylkożartowałalbopowiedziałcoś,czegotaknaprawdęnieczuł…
‒ Ale dziś rano powiedziałeś mi coś innego – zauważyła, przywołując bolesne
wspomnienie.
‒Miałembłędneprzekonanieotobieizachowałemsięokropnie.Przepraszam.
Spojrzałananiego,niewiedząc,czymuwierzyć.
‒Nieprzepraszamczęsto–zauważył,wykrzywiająctwarzwleciuteńkimuśmie-
chu.‒Proponujęzatem,żebyśprzyjęłaprzeprosiny.
Odwzajemniłauśmiech.
‒Wybaczamci–powiedziała.–Ale…
‒Ale?
‒Coterazznamibędzie?
Wjegooczachpojawiłysięradosneiskierki.
‒Teraz?–zapytał.–Teraz…najlepiejbyłobypójśćdołóżka.Dalekoniemamy.
W tym momencie nie pragnęła niczego bardziej, niż przejść z tym mężczyzną
przezprógsypialniiprzeżyćjeszczerazto,coprzeżylipoprzedniegowieczoru.Ale
wjejgłowieodezwałysiędzwonkialarmowe.
Jeślimuulegniesz,srodzetegopożałujesz!
‒Pozwólmisiępocałować–poprosiłgłosem,wktórymjużnawetniepróbował
ukryćpodniecenia.
‒Nie!
‒Chciałbymbardzoznówsięztobąkochać–powiedziałniecospokojniej.–Tak
jakwczoraj…
Wspomnienietego,corobiliwieczoremwaltanie,byłotaksugestywne,żewydało
jejsię,żeznówczujegowsobie.Alealarmyodezwałysięponownie.Zacisnęłapoły
szlafrokaipotrząsnęłagłową.
‒Znajdźsobiekogośinnego–powiedziałagłosemnajchłodniejszym,najakibyło
jąstać.–Ja…niewidzęwtympoprostusensu.
‒Zburzyłemtwojezaufaniedomnie?
‒Niebyłospecjalnieczegoburzyć.
‒Znowupokazujeszpazurki?–zauważyłnitorozbawiony,nipoirytowany.–Po-
czułaśsiępewniej?
Pokręciłagłową.
‒Nie?–zapytał,niedowierzając.
‒Pewniejczujęsiętylkowtym.–Wskazałanależącąnastolikuobokmaskę.
‒Więczałóżmaskę–nalegał.–Zejdziemynadółispróbujemyrazjeszcze.Za-
tańczymy; przecież obojgu nam się to podobało. Oczywiście, możemy zatańczyć
i tutaj… – Wskazał głową na drzwi balkonowe, zza których dolatywała dyskretna
muzykazdołu.
Przypomniałasobiedotykjegodłoni,kiedypierwszyrazoparłjenajejbiodrach.
Apotem,jakwędrowałypocałymjejciele.
‒Nie–odpowiedziałatwardo.–Wtedybyłowtedy,ateraz…jestteraz.
‒Wtakimrazie–powiedział‒zagodzinęnadole?
Zawahałasię.Ontymczasemnieustępował:
‒Mogęsięogolićiprzebraćwpiętnaścieminut–mówił‒alewy,kobiety,potrze-
bujecieconajmniejdwudziestutylkonaznalezieniebutów.
‒Powiedziałznawca–zadrwiła.
‒Nodobrze–przyznałpojednawczo.–Niekiedyjesttodziesięćminut.
Uśmiechnęłasię.Tajegozadziornośćzaczynałajejsiępodobać.
‒Zatemzagodzinę–powiedział,kierującsiędodrzwi.
ROZDZIAŁPIĄTY
Ryzard szedł przez trójwymiarowe obrazy karnawału weneckiego. Musiał uwa-
żać.Bylitamteżprawdziwiludzie,klubowiczeQVirtusihostessy,aleprzezwięk-
szość czasu przechodził przez laserowe projekcje dżentelmenów w płaszczach do
ziemi,fantazyjnychkapeluszachczyskąpoodzianychkobietofryzurachzdobionych
pióropuszami. Zatrzymał się przed trupą mężczyzn w spodniach w kratę i neono-
wychsłoniowychmaskach,którzyrozpoczynaliwłaśniepokazakrobatyczny;mógł-
byniemalprzysiąc,żesąprawdziwi.
Jegozegarekzawibrował,wskazując,żeTiffanyjestwpobliżu.Alegdzie?
Musiałjąznówzobaczyć,choćwiedział,żegotoniezaspokoi.Byćmoże,jeślibę-
dziemógłjąmiećjeszczejedenraz,zdołaoniejzapomnieć.Jeślinatomiastnieuda
musięjejuwieść,jegociałooszalejezbólu.To,żeprzedgodzinąpozwoliłamusię
przytulić, było dobrym znakiem. Ale też z tego, co mówiła, nie wynikało, by miała
ochotęnakolejnąrundęamorów.Jakjąprzekonać?Dotejporyniemiałraczejta-
kichproblemówzkobietami.Kobietaminachwilę,jednąnoc–innezwiązkipoLu-
izieniewchodziływgrę.
Inaglejądostrzegł,choćzanimzdałsobieztegosprawę,podpowiedziałomuto
jegociało.Jakiśinstynktkazałmuspojrzećwjedenzkątówzaciemnionejsaliirze-
czywiścietambyła,wswojejwczorajszejmasce.Stała,patrzącnazegarekiobra-
cając się, jakby próbowała zorientować wskazówki kompasu. Dzięki temu mógł ją
obejrzećzkażdejstrony.
Była naprawdę uderzająco piękna. Wysoka i szczupła, ale ładnie zaokrąglona
tam, gdzie trzeba. Przełknął ślinę. Dziś miała na sobie kombinezon, który ściśle
przylegałdociałaodkolandołokci,aleotwierałsięnagórzeiwdole.Wjegosub-
telnymgranaciekształtnepośladkiTiffanyuwydatniałysiętaksugestywnie,żepod
Ryzardem niemal ugięły się kolana. Podszedł znienacka i stanął tuż za nią, przed
głowąmającobnażonąprawąstronęszyi;lewązakrywaływłosymająceukryćbli-
zny.
‒Cotymaszdziśnasobie?–zapytał.
Uniosłagłowę.
‒Niepodobacisię?‒spytała,potrząsajączarazemzegarkiemnaręce.–Tocoś
zabzyczało,aleniemogłamzrozumieć,czyjesteśtam,czytu.
‒Jestemjaknajbardziejtu,przytobie–powiedział,ledwiesiępohamowując,by
nieująćwswedłoniejejkształtnychpiersi.
‒Notak–przyznała.–Alepamiętaj,żeterazjesteśmyponownienieznajomymi.
Kupimipandrinka?Miałamstrasznydzieńznajbardziejaroganckimizadufanym
facetem,jakiegomożnasobiewyobrazić.Muszętoodreagować.
Uśmiechnąłsię.Podobałmusięjejtupet.Niebyłatakwrażliwa,jakasięwydawa-
ławpokoju.Todobrze,pomyślał.
‒Sampotrzebujęjednego.Nieuwierzypani,alekawałdniaspędziłemznajbar-
dziejwkurzającąkobietąwpromieniustumil.Dotegoniestetyinteligentną,mimo
żejestblondynką.Bezobrazy–dodał,pociągajączajedenzjejpukli.
Przez chwilę jej usta pozostały poważne, na tyle długo, by w jego świadomość
wdarłasięwątpliwość.Potemuśmiechnęłasięiwybuchłaładnym,kobiecymśmie-
chem,którybrzmiał,jakbynieśmiałasięoddawna,alezainteresowałgowsposób,
któregosięniespodziewał.Natychmiastzapragnąłusłyszećgoznowu.
‒Oczywiście–zapewniła.–Mojewłosysąmniejwięcejtakprawdziwejakteob-
razyzWenecji.Oddawnatuprzyjeżdżasz?
‒Tomójdwudziestypiątyraz.Dostałemnawetnastałeprzypinkę.
Uniósłklapę,bypokazaćjejmałyzłotyguzik.
‒Ładnecacko–przyznałazuznaniem.–Acorobi?Napromieniowujecię?Strze-
lalaserem?
‒Pokazujęludziom,żegdzieśprzynależę.
Spojrzałananiegopytająco.
‒Wierzmi,niebyłołatwosiętuwkręcić.Nawetzpieniędzmizbityminarosyj-
skiej ropie. Moja pozycja na scenie politycznej wbrew pozorom nie zawsze tu po-
maga.Niepewnystatusmojegokrajupowodujewręcz,żeniektóredrzwisięprzede
mnązamykają.Ludziebojąsięznajomości,zktórychpóźniejbyćmożeprzyjdzieim
siętłumaczyć.
‒Aletutakniejest?
‒Tu,wWenezueli,niktniezwracanatouwagi.AledoStanówzpaszportemmo-
jegokrajupókicobymchybaniewjechał.
‒Notak…–wymamrotała.
Chciałagopocieszyć,żesprawypewniesięwkrótcezmienią,aleugryzłasięwję-
zyk,boprzecieżniewiedziała,jaknaprawdębędzie.Postanowiłazmienićtemat.
‒Toświetnycoverowyzespół–powiedziała,wskazującnagrającychmuzyków.
‒Towcaleniejestzespółcoverowy,ajedenznajlepszychbandówwAmeryceŁa-
cińskiej–tłumaczył.–Biorąniezłągażęzaprzyjazdtutaj.
‒Orany!–zaśmiałasię,pociągająckolejnegodrinka,któregoRyzardjejwmię-
dzyczasiezamówił.–Wciążniemogęuwierzyć,żetowszystkodziejesięnaprawdę.
Tymczasemontłumaczyłdalej:
‒Niejestteżtak,żeludzieprzyjeżdżajątutylkodlaprzyjemności.Janaprzykład
niemal z każdego przyjazdu wyjechałem z obiecującym kontraktem, najpierw dla
swojejfirmy,aodkilkulatdlaBregnowii.Dziśrano,gdybyśniesiedziałanadąsana
wswoimpokoju,mogłabyś wziąćudziałwarcyciekawym wykładzienatemat per-
spektywinwestowaniawAfryce.Mójkrajjestokrokodpodpisaniaumowyowol-
nymhandluzUniąAfrykańską,adziś,wkuluarachwykładu,dowiedziałemsię,że
sprawajestprzypieczętowanaiumowazostaniepodpisanawprzyszłymmiesiącu.
Dlanas,małegokrajunadorobku,tobardzoważne.
‒Rozumiem–odpowiedziała.
On tymczasem odsunął się od niej na krok, najwyraźniej po to, by z oddalenia
otaksowaćpomęskujejzamaskowanątwarz.Potemniespodziewanieprzysunąłsię
tak,żeichgłowyznalazłysięoboksiebie.Odruchowoprzysunęłasiędoniego,do-
pasowując się kolanami i udami do jego nóg. Ponownie poczuła jego męskość na
podbrzuszu,asutkiażjązabolały,gdyprzylgnęłanimidojegoszerokiejpiersi.Cho-
lera,znowuwypiłamzadużo,powiedziaładosiebiewmyślach.Noitamuzyka…
‒Chodźmydomojegopokoju–usłyszałajegonęcącesłowa.
Jakiśgłoswjejgłowiekazałjejuciekać,wracaćdoswojegopokojuizamknąćsię
tamnaczteryspusty.Alebyłtogłoscorazcichszy,blednący,jakgdybykrzyczałktoś
zpojazdu,którysięoddalał.Ipodobniejakwczorajdoaltany,takterazdałamusię
bezwiedniezaprowadzićdowindy, wktórejzaczęlisię całowaćzmłodzieńcząpa-
sją.Minutępóźniejprzycisnąłkciukdoczytnika,któryotworzyłdrzwijegoaparta-
mentu.Mimocałegopodnieceniazdążyłazauważyć,żejestonznaczniewiększyod
jejpokoju,noaleRyzardbyłtuwkońcudwudziestypiątyraz,aonapierwszy.Se-
kundępóźniejbyławjegoramionachicałowalisięterazwjeszczedzikszysposób
niżprzedchwilą.Jegodłoniebłądziłypojejcielewgóręiwdół,bypochwilisięza-
trzymać.
‒Cojest,ulicha?–zapytałzdyszanymgłosem.‒Niemogęznaleźćsuwaka.
Zaśmiałasięwduchu.Dlategowłaśniewybrałatenkombinezon–tylkoonawie-
działa, jak go zdjąć. Planowała, że będzie mu się dzięki temu skutecznie i długo
opierać.Aleteraz…Terazmarzyłatylkootym,bysięznimkochać.Uśmiechnęła
siętajemniczoizaczęłaodpinaćguzikijegokoszuli,słyszącwuszachprzyspieszone
biciesercanawidokopalonejskórynaatletycznejpiersi.Wąskaliniawłosówprze-
cinałająnaśrodku.Zlewejstronydostrzegłatatuaż:zdaniewzwojuzapisanebłę-
kitnymtuszem.Próbowałajeodczytać,mimożebyłozapisanewnieznanymjejalfa-
becie,aprzynajmniejniektóreliterymiałyjakbydziwnekształty.Wydałojejsię,że
odczytujesłowoBregnowia.
‒Cotujestnapisane?–spytała.
Spiąłsię.Wielewysiłkuzdawałsięwłożyćwbolesnyszept.
‒Luiza,męczennicazaBregnowię.
‒JaknaszaStatuaWolności?
Potaknął,udającuśmiech.
‒Tak–wychrypiał.–Jestunasczczona…Przezwszystkich.
Chciała dopytać o więcej, ale widok odsłoniętego przed nią jego boskiego ciała
zniewalał ją całkowicie. Jej dłonie nie mogły przestać gładzić gładkiej, gorącej od
żądzyskóry.
‒Jesteśidealny,Ryzardzie!Niewiedziałam,żemężczyznamożebyćtakpiękny.
‒Zdejmijubranie–ponaglił,ujmującjejpiersiprzezwarstwęspandeksu.
Powiódłjejdłońzeswojejtaliidopaskainiżej.Gdynatknęłasięnajegotwardy
członek,wewnętrznemięśniezacisnęłyjejsięwyczekująco.Przełknęłaślinęiużyła
drugiejręki,byrozpiąćmuspodnie.
‒Tiffany–jęknąłprzeciągle,gdyjejpalcedotknęłybezpośredniojegomęskości.
Niewiedziała,corobić,izdałasięwyłącznienainstynkt.ZaczęłapieścićRyzarda
palcami,zjegowestchnieńwnioskując,jakidotyksprawiamunajwiększąrozkosz.
Gdyprzycisnęłaustadojedwabistejskóryjegoczłonka,położyłrękęnajejgłowie.
Drugapieściłatrzęsącymisiępalcamijejodsłoniętypoliczek.Gdyobjęłagowarga-
mi,usłyszałajakRyzardmamroczecośnapółprzytomniewniezrozumiałymdlaniej
języku.
Z największym trudem udało mu się drżącymi rękami wciągnąć spodnie. Musiał
sięoprzećościanę.To,cowłaśniezrobiłaznimTiffany,powaliłogonakolana.Mu-
siałprzyznać,żejaknakogośzupełnieniedoświadczonegowtychsprawachdziew-
czyna miała nieprawdopodobną intuicję co do tego, jak sprawić mężczyźnie naj-
większąrozkosz.
Zamek w drzwiach kliknął i Ryzard odwrócił głowę. Tiffany wyszła z łazienki
wmasceiubraniu,alenajejodsłoniętympoliczkuwykwitłrumieniecsamozadowo-
lenia, a dodatkowo otaczała ją aura cudownego podniecenia. Jej sutki pod ściśle
przylegającymdociałakombinezonembyłynapięteniczymkońceołówka,asposób,
wjakisięporuszała,kołyszącbiodrami,zdawałsięzachęcaćdodalszejgry.Przed
chwilązaspokojonyRyzardpoczuł,żepodniedopiętympaskiemponowniewracado
życia.Zapragnąłjąrozebraćiułożyćpodsobą.
‒Zjemciężywcem–ostrzegł.
Potrząsnęłagłową.
‒Muszęiść.
‒Niemamowy!–niemalkrzyknął.Zamierzałjązwiązać,jeślibędziemusiał.
‒Nie,naprawdę–nalegała.
‒Cosięstało?–Spojrzałnałazienkę,zastanawiającsię,cosięzmieniłowciągu
tychparusekund.
‒Nic.Japoprostu…Byłobardzomiło,alechcętotakzostawić.Jakomiłewspo-
mnieniedlanasobojga.
‒Zgaśmyświatło,proszę.
‒Ryzard,proszę.–Wjejoczachzalśniłyłzy.–Tylkotyle,dobrze?
Przesunąłdłoniąpotwarzy,niewiedząc,gdziepopełniłbłąd.
‒Niezmuszęcię,żebyśsięzemnąkochała–powiedziałznaczniemniejpewnym
siebiegłosem.–Aleniesądzę,żebyśmusiałaterazdokądśiść.
‒Wiem,żeniemuszę,alechcę.Jeszczerazdziękuję.
Ominęłagoszerokimłukiemiwyślizgnęłasięprzezuchylonedrzwi.
Tiffanywciążdrżała,gdypołożyłasięnaswoimłóżku.Byłanasiebiezła,ajedno-
cześnie czuła ulgę. Może powinna była z nim zostać? Może to była jej szansa, by
poradzićsobiezbliznaminatyle,bynieblokowaćsięwprzyszłościnainnegomęż-
czyznę?Aleprzecieżniechciałanikogoinnego,aniemiałaodwagi,bysięobnażyć
przedRyzardem…
Nagle zabrzmiał stłumiony odgłos dzwonka. Uniosła głowę i zauważyła światło
migającenatelefonieprzyłóżku.Odebrała.
‒Tak?
‒Toja.Gdziejesteś?
Jegogłospoczułaażgdzieśwlędźwiach.
‒Wpokoju–odpowiedziała.
‒Włóżku?
‒Tak,śpię–skłamała.
‒Kłamczucha.
Przewróciłaoczami.Skądonmożewiedzieć?
‒Comasznasobie?–spytał.
‒Flanelowąkoszulęiszlafmycę.
‒Cóż,zdejmujje,draga.Zamierzamciopowiedzieć,costraciłaś,uciekającstąd.
‒Zmusiszmniedoseksuprzeztelefon?
‒Możeszsięrozłączyć,kiedychcesz.
‒Mogęjużteraz?
‒Nonie,niebądźażtakokrutna.Tiffany…
‒Tak?
‒Chciałemcipowiedzieć,że…
‒Że?
‒Żejesteśnajwspanialsząkochanką!
‒Ach,więcmiałeśjejużwszystkie?
‒Nie,aleintuicjamimówi,żelepszejniema.
Uśmiechnęła się. Lubiła te jego komplementy, nawet jeśli nie było w nich wiele
prawdyczysensu.Poczym,zupełniedlasiebieniespodziewanie,zaproponowała:
‒Możemysięspotkaćnaśniadaniu.Chcesz?
Przezchwilęzaległacisza.Tegosięnajwyraźniejniespodziewał.
‒Gdzie?–zapytał.
‒Przypuszczam,żenadolejestbufetalborestauracja.
‒Ach,miałemnamyśli:umnieczyuciebie.Alerozumiem,dobrze.Tak,mająpo-
kójśniadaniowy.Dziewiąta?
‒Okej.
‒Tylkosięnierozmyśl!
‒Tyteż.Pa!
‒Pa,draga!Nadole,odziewiątej.
Rozłączyłasięiobróciłanaplecy,patrzącwciemnysufit.Coonawyprawiała?Po
comiałabysięznimspotykaćnaśniadaniutegoostatniegoporanka?Nigdysięjuż
przecieżpotemniezobaczą.Alenasamąmyślotym,żezobaczygorazjeszcze,po-
czuła radość i podniecenie. Przypomniała sobie Ryzarda, jak stoi oparty o ścianę
zrozpiętymispodniami,wodzącydookołanieprzytomnymzrozkoszywzrokiem.
Czemuuniegoniezostałam?
Gdypojawiłasięwjadalni,Ryzardstałprzywejściuirozmawiałzinnąkobietą.
Tobyłbolesnyciosiniemalzmusiłjądoucieczki,aleuniosłasokoląmaskęiwycią-
gnęładoniegonapowitanierękę.Musiałaprzyznać,żewyglądałboskowprostych
czarnychspodniachibiałejkoszulirozpiętejprzyszyi.Wtejsamejchwilipoczuła
ukłucieniepewności.Kobietagestykulującaprzednimzpasjąmiałanasobielekką
narzutkęnabikini,któreledwozakrywałoidealnąfigurę.Jejmaskabyładośćpro-
staibezpretensjonalna.
‒Proszę,kontynuuj–zwróciłsięRyzarddodrugiejkobiety,którazamilkłanawi-
dokTiffany.
‒Ja…–Widaćbyło,żemakłopotzzebraniemmyśli.Amożeniebyłapewna,czy
przynieznajomejmożeswobodnierozmawiać?–Zastanawiamsię,czynagłepogło-
ski o nielegalnych układach i koneksjach z grecką mafią są prawdziwe. Reputacja
Zeusajestważnadlanaswszystkich,agdybysięokazało,żejestzwyczajnymoszu-
stem…Niejednemuznasmogłobytopoważniezaszkodzić.
Tiffany była zbyt skupiona na wpatrywaniu się w Ryzarda, by zwrócić od razu
uwagęnasensjejsłów.
‒KimjestZeus?–spytałaodruchowo.
‒Naszymgospodarzem.
‒No,towiem.Alepozatym?
‒ Nikt nie wie – odpowiedziała kobieta, zbywając ją protekcjonalnym wzrusze-
niemramion.–Iwtymwłaśnieproblem.
Tiffanypodążyłazabłagalnymspojrzeniem,jakiekobietarzuciłaRyzardowi.Naj-
wyraźniej próbowała odciągnąć go na bok z powodów niekoniecznie związanych
zkłopotamiklubu.
‒Niemożemykazaćmuodsłonićsięprzednami,gdysamiliczymynacałkowitą
anonimowość–zauważyłRyzard.-Tobytrąciłohipokryzją.
‒Możeitak–zgodziłasiękobieta.–Alebyćmożemymamywięcejdostracenia.
Zresztą,samaniewiem…
Spojrzała jeszcze raz błagalnie na samozwańczego prezydenta Bregnowii, po
czymwidzącgocałkowiciepochłoniętegooglądaniemnowoprzybyłej,dałazawy-
graną.Pożegnałasięjakimśledwiezrozumiałympółsłówkiemipochwilijużjejnie
było.
Tiffanyuniosłapytającobrwi,aleRyzardruchemgłowydałjejdozrozumienia,że
kobietaniebyłanikimdlaniegoważnym.
‒Dzieńdobry–powiedział,pochylającsię,byjąpocałować.
Nadźwiękjegogłosupoczuławzbierającąwcielenamiętność.
‒Umieramzgłodu,aty?
Jedzeniebyłoostatniąrzeczą,ojakiejmyślała,aleposzłazanimdojadalni.Usie-
dliprzystolikunieopodalbasenuwkształcielaguny.Podanoimkawęizłożylizamó-
wienie.
‒Podrywaszkobietynawszystkichtychimprezach?‒Ktotobył?–zapytała,na-
dalniemającpewności,czymożemuufać.–Jakaśtwojabyła?
‒Dajspokój!Członkowieklubunieodsłaniająsięprzedinnymi.
Zmrużyłaoczy.
‒Gdybymspojrzałanazegarek,zobaczyłabymjejpseudonim?
‒Pewnietak.Chybażezablokowałasięnaciebie.Rozmawiałazemnątylkodla-
tego,żespotkaliśmysięwdrzwiachirozmawialiśmyjużwcześniej.
‒Oczym?
‒To…poufne.
‒Widujeszjąpozatymmiejscem?
‒To…teżpoufne.
‒Więcnicminiepowiesz?
‒Takdziałatenklub.Alemogęcipowiedziećtyle,żenigdyniemiałemzniąsto-
sunkówintymnych.
Poczuła, jak jakiś spięty mięsień na dnie jej brzucha się rozluźnia. Spokojnie, to
tylkohormony,próbowałasobiewmówić,niechcącsiępoddaćuczuciom,któremo-
głybyćsilniejszeniżzwykłepłciowepożądanie.
‒Zazdroszczęjejurody–przyznałacicho,zawstydzona,żejesttakpłytka.–By-
łamkiedyśtakaitodawałomipewnośćsiebie.Niezaprzeczaj,wiemcomówię:by-
ciefizycznieatrakcyjnymdajenieprawdopodobnąsiłę.Mojamatkawciążprzyciąga
spojrzenia mężczyzn i używa tego codziennie. Swoją drogą… do dziś się zastana-
wiam, czy nie dlatego wybrała tatę, a nie starego Holbrooka. Nie żeby ten był
brzydki,aletatamiałniemalodmłodościwyglądrasowegopolityka,jakbybyłstwo-
rzony,byubiegaćsięoprezydenturę.Mamachciała,byjejdziecibyłynajładniejsze
wstanie.Idostałaodlosuto…
Znowuodruchowoprzysunęładłońdoswoichblizn.Ażmusiałchwycićjązarękę.
‒Skończjużztym!Mówiłemci,żejesteśpiękna.Dlaczegominiewierzysz?
Uśmiechnęłasię.
‒Tatajestdobrymojcem,cudownymmężemimiłymczłowiekiem,alemamnie-
kiedywrażenie,żekarierajestdlaniegonajważniejsza.Ażona,dzieci,cóż,sątylko
dodatkiem,choćbybardzocennym,dokariery.Nauczyłamsięjużztymżyć.
Ryzardzamyśliłsię.
‒Czytwójmążplanowałkarierępolityczną?
‒Otak–odpowiedziałabezwahania.–Dlategospodobałsiętacie.
‒Atobie?
‒Mnie?–Zamknęłaoczy,pogrążającsięwniełatwychwspomnieniach.–Byłtro-
chęszalony,nietypowyjaknachłopcazdobrejrodziny.
‒Achtak?
‒Miałotoswojezłestrony.Trochęzabardzolubiłalkohol.Ażdodnia,kiedypija-
nyusiadłzakółkiem.Noaletobyłjegoślub,ktobymuzabroniłtegodniapićszam-
pana?
Zaległacisza.Ryzardniewiedział,conatoodpowiedzieć.
‒Straszniemiprzykro…
‒Myślałam…–kontynuowałaTiffany.–Myślałam,żejakotyptrochępostrzelony
nie będzie mimo wszystko tak strasznie oddany karierze jak mój ojciec. Bo tego
chciałamswoimdzieciomoszczędzić.Aleczytakbybyło,niezdążyłamsięprzeko-
nać.
‒Chceszdaćswoimdzieciomdzieciństwo,któregosamaniemiałaś?
Podniosłananiegooczy.
‒Chciałam.
Przyjrzał jej się uważniej. Tak, Tiffany nie miała najwyraźniej doświadczenia
wukrywaniuswychuczuć.
‒Wciążmożeszmiećrodzinę–zapewniłspokojnym,stonowanymgłosem.–Dla-
czegoniepróbujeszjejzałożyć?
Rękąznowuchciaławskazaćnamaskę,aletymrazemsamazdołałasiępowstrzy-
mać.
‒Aty?–odbiłapiłeczkę.‒Dlaczegoniemaszżony,dzieci?Chybażeoczymśnie
wiem?
‒Ja?Jajestempoślubionymojemukrajowi.Ipracy.Wszystko,corobię,robiędla
moichludzi.
Nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Jego zapewnienia brzmiały trochę pate-
tycznieijaknajejgustsztucznie,alezdrugiejstronywiedziała,coonijegokraj
mielizasobą:wojnędomową,tysiącezabitych,zrujnowanemiasta.
‒Jakwszedłeśdopolityki?Toznaczypotejkarierzewnafcie,wRosji…–spyta-
ła,gdykelnerrozstawiałprzednimijedzenie.
‒Musiałemprzyjechaćnapogrzeb.
‒Pogrzeb?
‒Matki.Zostałazabita…
‒OBoże!
‒Zresztąwprzypadkowejstrzelaninie,oiledasiętooczywiścieustalić.Napo-
grzebie zdałem sobie sprawę, jaka odpowiedzialność ciąży na rodzinie. A potem
zginąłmójojciec…
‒Jezu!
‒Onjużwzaplanowanymzamachu.Powiedziałemsobiewtedy:Dość!Niemogę
siębawićwzbijaniefortuny,kiedymójkrajtoniewekrwi.
‒Notak…–przytaknęłaTiffany.
‒Aleodtegoczasu–mówiłdalejRyzard–wszystkojestjakbyłatwiejsze.
‒Jakto?
‒Wiem,comamwżyciurobić.Mamstałyazymut:mójkraj.Bregnowia.
Znowu zabrzmiało patetycznie, ale tym razem Tiffany nie czuła już w jego sło-
wachaniodrobinyfałszu.
‒Przejdziemysiępogaleriisztuki?–zaproponował,naglezmieniająctemat.
‒Ajesttutaka?–Podniosłazdziwioneoczy.
‒Tak.Wśrodku,podziemią.Zdalaodsłońcaiwilgoci.
‒ Naprawdę? A co tam mają? Sądząc po tutejszym przepychu, spodziewam się
LeonardadaVinci.
‒ Gdyby był na sprzedaż, Zeus już by go zakupił. Póki co inwestuje, z tego co
wiemwsztukęwspółczesną.Tocałkiemniezłybiznes,zwłaszczateraz,kiedymamy
coraz więcej nowobogackich kolekcjonerów z Chin, Rosji czy nawet moich Bałka-
nów.
Chciałazapytać,czyionjestjednymznich,alewporęugryzłasięwjęzyk.Pomy-
ślała zresztą, że Ryzard nie trzymałby pewnie zakupionego cennego artefaktu
w prywatnej kolekcji, a oddał go do otwartego dla wszystkich muzeum w swoim
kraju.
Chwilę później chodzili już po galerii z komiksowymi obrazami, konkurującymi
zlandszaftamizestaregoświataisztukąafrolatynoskąwpostacicudacznychrzeźb
słoniczyżyraf.Zakochałasięwparasolcezbarwionegoszkła,główniezpowodujej
niedorzecznejbezużyteczności.
‒Iletokosztuje?–spytała,szukającceny.
‒Aukcjaodbędziesięzaparęgodzin.
‒Wrócimy?
‒Jeślichcesz.
‒ Chcę tego użyć jako ochrony przed słońcem – powiedziała, ważąc parasolkę
wręce.Ważyładobredziesięćkiloibyłazapewnenajbardziejniepraktycznąpara-
solkąnaziemi,aleTiffanyuznała,żemusijąmieć.
‒ Masz piękny uśmiech – zauważył Ryzard, przyglądając się dziecięcej radości,
jakanawidokstaromodnejparasolkirozpromieniłatwarzTiffany.–Chciałbymzo-
baczyć,jakopalaszsiępodniąnago–dodałniskimtonem,któryzdawałsięwdzie-
raćpodjejskóręijąłaskotać.
‒Ajabymchciała…
Nie zdążyła dokończyć, bo poczuła na sobie jego dotyk, a po kolejnej sekundzie
jegojęzykatakującyjejusta.Próbowałasięrozejrzeć,czyniktichniewidzi,alenie
pozwoliłjejnato,apochwilizapomniałaabsolutnieowszystkimpozaogarniającym
ichszaleństwem.
‒Chcęcięmiećwłóżku–powiedziałchrapliwie,odnajdującpodmaskąjejnagie
uchoiwsuwającwnieczubekjęzyka.
Tego doznania jeszcze nie znała. Cała jej silna wola i resztki barier obronnych
wtymmomencierunęły.Jedyne,cojąjeszczepowstrzymywało,tomyślorozebra-
niusięprzednimwświetlednia.Czyniepoczujeobrzydzenianawidokjejblizn?
‒Teżtegochcę‒przyznałaszeptem.
Uniósł głowę. Jego zaborcze dłonie zamarły i stwardniały, zaciskając się na jej
palcach.
‒Tak?
Wstrzymałaoddechipotaknęłakrótko.
Krewszumiałajejwuszach,takżeledwosłyszała,copowiedziałdohostessy,gdy
wracalidoholu.
‒ Wcześniejsze wymeldowanie? – powtórzyła, gdy poprowadził ją przez drzwi,
którehostessaotworzyłaskanemkciukaorazkartą.–Przecieżstądniewypuszcza-
ją.
‒Złotakartaczłonkowskamaswojeplusy–powiedziałsucho.–Alezpowrotem
jużnasniewpuszczą.
‒Amojerzeczy?–Zatrzymałasięnarampieprowadzącejdomariny,gdziekilka
przykuwających wzrok luksusowych jachtów podskakiwało na wodzie jak zabawki
wwannie.
‒Naszebagażezostanądlanasspakowane.Wkońcuzacośimpłacimy,Tiffany.
Zamachał i powiedział coś po bregnowiańsku do młodego mężczyzny koło kata-
maranu.Łódźnazywałasię„Luiza”imiałapomarańczowyżagielowiniętywokółpo-
jedynczegomasztu.Byłataklśniącobiała,żeTiffanymusiałazmrużyćoczy.
‒Postoimynakotwicyjeszczeparęgodzin–powiedziałRyzardwodpowiedzina
pytanie członka załogi. – Chyba że będziemy się musieli przesunąć, żeby zrobić
miejscedlakogośwypływającegoPowiedzkapitanowi,żeprzypłynęliśmyizamówi-
mylunch,gdybędziemygotowi,alepókiconiechcemy,bynamprzeszkadzano.
Tiffanyzarumieniłasiępodmaską.Ryzardniekryłsięwcaleztym,cozamierzali
robić. Poprowadził ją przez salon o gładkich zaokrąglonych liniach, utrzymany
wuspokajającejokokolorystycekościsłoniowejizbielałejnasłońcuziemi.Panora-
miczneoknootwierałosięnadpokojemwypoczynkowymzbarem,wpuszczającdo
pomieszczenia odbicie turkusowej wody i błękitnego nieba. Minęli krótką klatkę
schodową,któraprowadziładokabinynawigacyjnejipochwiliznaleźlisięwkaju-
ciegłównej.
‒Niesamowite–westchnęła,niemogącsiępowstrzymać.Widziaławżyciuwiele
ładnychwnętrz,alebyłaoszołomionawykwintną,azarazemfunkcjonalnąelegancją
pomieszczenia. Szuflady i komody w jasnym drewnie tekowym zajmowały miejsce
podoknami,któreodsłaniaływidokokąciestuosiemdziesięciustopi.Drzwiprowa-
dziłyzjednejstronynawewnętrznypokład,azdrugiejnadziób.Wjednymzaokrą-
glonymkrańcupokojuznajdowałosięskrupulatnierozplanowanemiejscepracy,po
drugiej stronie stała zaokrąglona sofa, skierowana na płaski telewizor wiszący na
ścianienaprzeciwłóżka.
Samołóżkobyłoiściekrólewskichrozmiarów–smukłeipotężne,zlnianąpoście-
lą w migdałowym kolorze przeciętym w nogach śmiałym czekoladowym pasem.
Oderwałaodniegowzrok,gdyusłyszałaszeleszczącydźwiękizmieniłosięoświe-
tlenie ‒ to Ryzard opuszczał falujące zasłony, tak by słońce delikatnie przez nie
świeciło, zarazem zapewniając im prywatność. Jej żołądek podskoczył, a dłoń za-
częła odruchowo szukać oparcia, gdyż podłoga w tym samym czasie zafalowała.
Nieprzyzwyczajonadożycianałodziomalnieupadła.Wostatniejchwiliobjęłoją
mocneramięRyzarda.
‒Toco?Gotowa?–zapytałniecozawadiackimgłosem,wktórymdałosięjednak
wyczućnutęniepewności,jakbylękprzedodrzuceniem.Bylijużwprawdzienajego
terytorium,alemimowszystko…
Delikatniezdjęłajegodłonieztaliiiodeszłaokrok.Maskawydawałasiępotrzeb-
ną ochroną, więc ją zostawiła, sięgając najpierw do guzików w marynarce. Zdjęła
ją, obnażając ramię upstrzone plamami czerwieni, różu i bieli – bliznami po prze-
szczepach.Niepatrzącnaniego,rozpięłaspodnieizdjęłaje.Jejlewanogawyglą-
dałarównieźlejakramię,aszczytprawejbyłpełenprostokątów,zktórychpobra-
noskóręnaprzeszczepy.Brzuchnosiłtesameślady.Odrzuciłajedwabnytopistała
teraz o krok od niego, jedynie w wiśniowym staniku, majtkach i złotych gladiator-
kach.
‒Niewstydźsięswegociała,Tiffany.Niewstydźsiębólu.
Chciałausłyszeć,żejestładnamimoblizn,aleto,copowiedział,byłojeszczelep-
sze.Napełniłojąuczuciem,któregoniemogłaopisać.Wspięłasięnapalceiprzytu-
liładoniegomocno.
DłońRyzardaprzesunęłapojejnagichplecachwdół,gdziestringieksponowały
nagiepośladki.ZłapałzaniedłońmiiprzysunąłTiffanydosiebie.
‒Jesteśpodniecony!–westchnęłaoszołomiona.
‒Mamcięnagąkołołóżka.Jak,dodiabła,miałbymniebyćpodniecony?
Zaśmiała się, a potem pisnęła, gdy podniósł ją i delikatnie położył na materacu.
Drżącymiodżądzyrękamizacząłpospieszniezdejmowaćzjejstópbuty.
‒Niezniszczich.Lubięje–powiedziała,odrywającdłońodzapięciastanika,by
sięgnąćpopasekbuta.
‒Coto?–spytał,zaczepiającdwapalcenajejmajtkach.–Teżulubione?Bonie
mamjużcierpliwości.
Roześmiałasię.Alepochwili,gdynadniąsiępochylał,przytłaczającjąswojąsiłą,
zesztywniaławoczekiwaniunato,comiałonastąpić.Mimojegoporywczości,mimo
zaborczegospojrzenia,czułasięprzynimcałkowiciebezpiecznie:byłniecierpliwy,
alenieniezdyscyplinowany.Zdjąłjejstanikiprzyjrzałsiębliżejpiersiom.
‒Czytoboli?–spytał,śledzącpalcemlinięblizny,którajakpłomieńlizałabokjej
piersi.
‒Prawienicnieczuję.Zniszczonenerwy.Znasztouczucie,jakwracaszoddenty-
stypoznieczuleniu,idopierozaczynaschodzić?
‒ Jasne. Dobrze wiedzieć. Skupię się zatem na miejscach, gdzie masz jeszcze
czucie.–Ująłjejlewąpierśimusnąłkciukiemsutek.
Wzdrygnęłasię.Doznaniebyłosilniejsze,niżsięspodziewała.
‒Mamprzestać?–spytał.
‒Nie,nie.Toprzyjemne,tylkonaprawdę…‒Zarumieniłasię.Czułasiępoprostu
nieswojo,leżącwpełnymsłońcuzpięknymnagimmężczyznąuswegoboku.Nękały
jąsprzeczneemocje:bysięwniegowtulićlubbynatychmiastwszystkoprzerwać
idaćsobieczas.Alejakiczas?Przecieżwięcejsięchybaniezobaczą…
Opuścił głowę, by polizać jej sutek. Pieścił w ten sposób na przemian to jedną
pierś,todrugą,sprawiając,żewiłasięnieprzerwanie.Niewiedziała,czyzakończe-
nia nerwowe w piersiach rekompensowały niedobór tych obok, ale sposób, w jaki
jegojęzykbawiłsięniądelikatnie,sprawiał,żezaciskałauda.
‒Lewyjestbardziejwrażliwy–wydyszała,wplatającpalcewjegokrótkie,gęste
włosy i odpychając się od jego ramion, niepewna, czy chce, żeby przestał, czy też
żebyprzeszedłdoreszty.
‒Zauważyłem–odpowiedziałzsamozadowoleniem.Otworzyłustaipossałdeli-
katniejejlewysutek.
‒Ryzard–krzyknęłapochwili,uginająckolana,rozchylającudaipróbującchwy-
cićgomocniej.Zsunąłsięniżej,gryząclekkownętrzejejuda.
‒Wiesz,ileróżnychrzeczychcęztobązrobić?
Jęknęła.
‒Rób,cochcesz.Uwielbiamkażdytwójdotyk.
Przezchwilęnierobiłnic.Zastanawiałasię,czymożepowiedziałacośnietak,ale
w tym momencie poczuła, jak delikatnie rozsuwa jej nogi. A zaraz potem poczuła
jegowargi.Przyjemnośćbyłatakintensywna,żedooczunapłynęłyjejłzy.Teraznie
miałajużwątpliwości,czegopragnie.
‒Wejdźwemnie!–wyszeptała.
Ryzardprześlizgnąłsięponiejwgóręjakkot,achwilępóźniejTiffanyusłyszała
dźwięk rozdzieranego opakowania prezerwatywy. Gdy wszedł w nią, powitała go
zduszonymokrzykiem,wbijającwpaznokciewjegoszerokieramiona.Wsuwałsię
wniądelikatnym,alezarazemzdecydowanymruchem.
‒Niemogęuwierzyć,żejestemjedynymmężczyzną,którywie,jakniesamowita
jesteś – powiedział gardłowo, podtrzymując ją za ramiona, gdy sam kołysał się na
boki,wchodzącwniącorazgłębiej.Tiffanymiaławrażenie,żejejciałoprzestałodo
niejnależeć.Drżałazpodniecenia,czułajednocześnieisiłę,isłabość,przywierając
doniego.
Ryzardpocałowałją,pragnącwięcejiwięcej.Jejcałej.Nazawsze.Aletointen-
sywne,głębokieposiadanieniemogłotrwaćwiecznie.Wkońcuodsunąłsięnatyle,
byekstazaprzepłynęłaprzezniego.Tiffanysmakowałajakjakiśnieziemskinarko-
tyk.
Czując, że za chwilę dojdzie, myślał tylko o tym, jak wypełnić i ją tym samym
wszechogarniającym zachwytem. Odruchowo chciał poczekać, ale Tiffany wyszlo-
chałajegoimię,cospowodowało,żebezwzględunawszystkoprzyspieszyłtempo
ipochwilizadałjejdecydujące,ostatecznepchnięcie,naktóreodpowiedziałaspa-
zmatycznymszarpnięciemciałaigłośnymkrzykiem;obojguwydałosięwtejchwili,
żeutracilirównowagęilecągdzieśwotchłań,któramiałaimprzynieśćulgę.
ROZDZIAŁSZÓSTY
Ryzardodłożyłpracę,którejnatendzieńmiałjużdosyć.Wszystkozresztąbyło
pod kontrolą. Od trzech godzin byli na morzu. Wyszedł na pokład, porozmawiał
chwilęzkapitanemiprzejąłodniegoster.Przykażdymsilniejszymszarpnięciuwia-
tru gratulował sobie decyzji kupna katamaranu i rezygnacji z łodzi jednokadłubo-
wej.Wkońcu,powiedziałdosiebie,wjegostarymszkunerzeniedałobysięztakim
komfortem uprawiać seksu, nawet stojąc w porcie. Przypomniał sobie, jak przed
czteremagodzinamiTiffanygodosiadła,łamiącymsięgłosemproszącowskazówki,
jak ma to robić. Przecież na tradycyjnej łodzi spadłaby przy byle przechyle z koi!
Atakmógłsięrozkoszowaćkołysaniemsięjejidealnychwkształciepiersiiustza-
różowionychodsetekpocałunkównadswojątwarzą.
Byłomutakdobrze,żepomyślał,żemógłbywtymmomencieumrzeć.Jakżesłod-
kąmiałbywtedyśmierć!
Alepotemmusiałwrócićdorzeczywistościizająćsiępilnymisprawamizwiązany-
mizBregnowią.Wstałcicho,byniezbudzićśpiącejnaszczęściekamiennymsnem
Tifanny,ubrałsięipodszedłdoprowizorycznegobiurkazlaptopem.Byłnadalbar-
dzo rozgrzany; otarł zatem twarz chusteczką i rozpiął kołnierzyk, by owiała go
wpadającadokajutyprzezpółprzymknięteoknoożywczabryza.Agdyitoniepo-
magało,wziąłwsąsiedniejkajuciezimnyprysznic,cotrochęgouspokoiło.
Podjąłwówczasniełatwądecyzjęcodonichobojga.Zastanawiałsięnadtymjesz-
czewklubie,aleterazwreszciepostanowił.Ajeślimiałwtejkwestiijakiekolwiek
wątpliwości, to rozwiało je wspomnienie jej pożądających go oczu, kiedy mówiła:
Uwielbiamkażdytwójdotyk…
Najwyraźniejzaistniałamiędzynimijakaśchemia.Postanowiłwięcprzedłużyćich
znajomość,afakt,żeTiffanyspałatwardymsnem,jedyniemuwtymdopomógł.Je-
dyneobiekcje,jakiemiał,związanebyłyzpamięciąoLuizie–zastanawiałsię,czy
robiącto,corobi,wjakiśsposóbjejniezdradza.Jej,którakochałagotakmocno,
że wybrała śmierć z własnej ręki, by mu nie zaszkodzić. Umarła, ale wciąż żyła
wjegosnach.Czyzatemwobecniejbyłotowporządku?Alepotempomyślał,żeje-
żeli jest tamten świat i Luiza go widzi z nieba, to pewnie mu wybaczy – przecież
chciałatylkojegodobra,ateraztymdobremjestdlaniegokobieta,którąniespo-
dziewanienaswojejdrodzespotkał.Niemiałchybapowodu,byczućsięjakzdraj-
ca.PrzecieżTiffanyitakniezajmiejejmiejsca,niestaniesięjegożoną.Tąmogła
byćtylkoLuizainiebędzieniąjużnikt.
Uspokojony tą myślą zapragnął zobaczyć Tiffany. Skinął na pierwszego oficera
imłodzieniecpoluzowałżagiel,byzłapaćwięcejwiatru.
Tiffanywydawałosię,żewypadłazłóżka.
Obudziła się z krzykiem i rozpostarła ramiona, którymi zaparła się o materac.
Nie,niespadła,alebujałasiętowtę,towdrugąstronę,aopanoramicznąszybęod
stronydziobucorazuderzałybryzgiwody.Zajęłojejchwilę,zanimzrozumiała,co
siędzieje.
Orany,mypłyniemy!
Pływałajużwcześniejnażaglówkach,miaławięcdoświadczeniewchodzeniupo
bujającej się łodzi, a na dodatek katamaran, wspierający się na dwóch płozach,
przechylał się tylko trochę. Podeszła do szyby i zobaczyła przed sobą rozległe,
lśniącewsłońcumorze.
‒Ryzard,cosiędzieje?–spytałanagłos,aleonjejoczywiścieniesłyszał.
Rozejrzałasięzaubraniami.Wjakimślusterkuuchwyciłakątemokaswojeodbi-
cie i aż się wzdrygnęła. Włosy miała potargane, zmierzwione jak kołtun. Razem
zbliznamipoprzeszczepachnieprezentowałosiętonajlepiej,anadodatekbolałją
bokpiersi,októryotarłsięjegozarost–nieżebytegożałowała,aletakczyinaczej
niemogłasiępokazaćwtymstanienapokładzie.
Powiodławzrokiemdookołaiodnalazławejściedokabinyprysznicowej.Popięciu
minutachbyłajużczyściutka,uczesanai,dziękiznalezionemuwkabiniedezodoran-
towiozapachu,którymożnabyłouznaćzauniseks,pachnąca.Wtorbiezeswoimi
ubraniami – które najwyraźniej na łódź w porcie dostarczyła obsługa klubu; choć
kiedynibyzdążylitozrobić?–znalazłaspodnieitopbezrękawów;takubranapo-
szłaszukaćswojegokochanka.I,coważne,zdecydowałasięniezakładaćmaski–
niebędziesięjużukrywaćzeswoimbólempokątach;samjądotegozachęcał.Bę-
dzie jej trochę głupio przy pierwszym kontakcie z załogą, ale trudno, muszą się
przyzwyczaić.Zresztą,tenrejstochybajakiśkróciutki,parogodzinnywypad?Tyl-
kodlaczegojejoniczymniepowiedział?Możechciał,żebytobyłaniespodzianka?
Znalazłagoodpoczywającegowcieniunarufie,opartegoowodoodpornepodusz-
kiwbudowanejwkadłubsofy,jakczytałcośztabletu,sączącdrinkazsokiempomi-
dorowym. Dwa metry dalej, przy sterze, stał młodzieniec, z którym parę godzin
wcześniejRyzardrozmawiałwporcie.
‒Cosięstało?–spytała.
‒Pomyślałem,żeparęgwałtownychzwrotówpowinnocięwyrzucićzłóżka.
‒No,tocisięudało–przyznała.–Płyniemy?
‒Jakwidać.
‒A…mogęspytaćdokąd?
‒NaKubę.
‒NaKubę?
‒Tak,wzywająmnietaminteresy.Niemogłemtegoodkładać.
‒I…nieprzyszłocidogłowymnieobudzićiotympoinformować?
‒Taksłodkospałaś–uśmiechnąłsię,patrzącnaniąnieconiepewnymwzrokiem.
‒Czyimmunitetprezydenckichroniodzbrodniporwania?
Zaśmiałsię.
–Widzę,żehumorcięnieopuszcza,zatemnieprzeżywasztegoporwaniajakoś
bardzotraumatycznie.
‒Janie,alemójbrat,któryczekanamnieterazpewnienalotnisku,owszem.
Wyobraziła sobie brata zamartwiającego się, co się z nią stało. I, co gorsza,
dzwoniącegodoojcaznowinąojejzniknięciu.Czyjegosercetozniesie?
TymczasemRyzardwydawałsięwogólenieprzejmowaćsytuacją.
‒Niesądzę,bytwójbratszczególniesięzamartwiał–powiedziałzdziwnąpew-
nościąsiebie.
Osłupiała.Przyłożyładłońdoczoła,bysprawdzić,czyniemagorączki.Przezmo-
mentwydałojejsię,żetowszystkojestjakąśhalucynacją.
‒Moipracownicy–wyjaśniałRyzard‒rozmawializnim,gdyzabieralitwojerze-
czyzklubu.
‒Twojaobsługazabierałamojerzeczy?
‒Tak.Jakwyjaśnili,żepłynieszzemnąwkilkudniowyrejs,twójbratpoczątkowo
się zaniepokoił, a nawet, powiedziałbym, zdenerwował, ale po zastanowieniu się
stwierdził,żejesteśdorosłąkobietąirobisz,cochcesz.
‒Achtak?
‒NajwyraźniejzależymubardzonadobrychrelacjachwaszejrodzinyzBregno-
wią.–Ryzarduśmiechałsięoduchadoucha.
Nonie,tegobyłojużzawiele.WkurzonapoważnieTiffanysyknęła:
‒Więcniedość,żepokrzyżowałeśmojeplany,towświatposzłajeszczewieść,że
mnieuwiodłeś?
Podniósłnaniąautentyczniezdumioneoczy.
‒ Czyżbyś się wstydziła faktu, że jesteś gościem na moim jachcie? Uspokój się,
wszystkobędziedobrze,zobaczysz.Atwojarodzinateżznasięchybanadyskrecji?
Niejesttak,żejutrobędąonasmówićwtelewizji.
‒ Ryzard – powiedziała, próbując zachować spokój. – Zabierając mnie z klubu,
powiedziałeś,żezostajemywmarinie.
‒Naparęgodzin.Takbyło.Alezaspałaś.
‒Powinieneśbyłmnieobudzić!Iniepróbowaćzamnierozmawiaćzmoimbra-
tem.Jakieonmazresztąprawo,byomniedecydować?Totylkomojasprawa!
–Więcsiętymnieprzejmuj.
‒Jakto?
‒Totylkotwojasprawa.Itwojadecyzja.
‒Mojadecyzja?!
‒Tak.
‒Nibyjak?
‒Powiedziałomitotwojeciało,kiedysiękochaliśmywkajucie.
Odruchowospojrzałanamłodzieńcazasterem,aletenmiałminę,jakbywszyst-
kim,cogowtymmomenciezaprzątało,byłaliniahoryzontuprzeddziobem.
Spróbowała za wszelką cenę się uspokoić. Zauważyła, że na wspomnienie o ich
kochaniusięwkajucie,wdodatkuprzyświadku,poczerwieniałanapoliczkachjak
burak.Jakiejśczęścijejspodobałosiętotakbezceremonialnewyznanie.Anasłowa
„kochaliśmysię”cośukłułojąwdołku.
‒Czymogęsięskontaktowaćzmoimbratem?–spytała.
‒Jeślitwojakomórkaniedziała,poprośkapitanaopołączeniezlądem.Jestwka-
jucie nawigacyjnej. – Pokazał ręką na otwarte drzwi, za którymi faktycznie widać
byłomężczyznęzesłuchawkaminauszach,studiującegomapę.–Aleradziłbymnaj-
pierwsprawdzićkomórkę.Płyniemypókicowmiarębliskoląduimożebyćjeszcze
zasięg,zachwilęjednakodbijamywkierunkuKuby.
Zasięgfaktyczniebył.Stojącnadtorbązeswoimirzeczami,wybrałanumerbra-
ta. Chris odebrał natychmiast. Wiedział, co się dzieje, niemniej zaniepokojony był
nienażarty.
‒Tiff,coty,dodiabła,wyprawiasz?–zapytałnapowitanie.
Postanowiłabyćtwarda.Potymwszystkim,coprzeszła,ostatniąrzeczą,ojakiej
marzyła,byłopłaszczeniesięprzedrodziną.
‒Jaktoco?Robięto,ocomniezojcemprosiliście.Zadzierzgujędobrestosunki
zBregnowią.
‒Ale…Dlaczegowtensposób?
Nonie,tegojużbyłozawiele!
‒Co?Tymniebędzieszuczyłmoralności?–rzuciła.–Ty,którycodrugiwyjazd
służbowykończyszwłóżkujakiejśpartnerkibiznesowej?
‒Tiff…
‒Nowięcprzyjmijdowiadomości,żerazzdarzyłosiętorównieżmnie.Puściłam
sięzsamozwańczymprezydentemBregnowii.
‒Niemogęuwierzyć…
‒Wco?Wto,żemogęsięjeszczepodobaćjakiemuśmężczyźnie?Wyobraźso-
bie,żenajwyraźniejtaksięstało.RyzardVrbancicniedostałwymiotównawidok
moichblizn.
‒Tiff?
‒Co?
‒Zamądrajesteśnato.To…niewtwoimstylu.
‒Niewmoimstylu?Więcbyćmożepostanowiłamprzejąćtwójstyl.Terazbędę
jeździć po konferencjach biznesowych i przelatywać tabuny gości. Dlaczego tobie
tomauchodzićnasucho,amnienie?
Nastąpiłakrótkacisza.Chrisnajwyraźniejzbierałmyśli.
‒Tiff,nietochciałempowiedzieć–rzuciłwreszcie.
‒Aco?
‒Żejesteśzamądra,by…miećnadzieję,żecośpoważnegoztegowyjdzie.
Zaniemówiła.Poczułasięwjakiśsposóbzraniona,aleteż…Niemogłaodmówić
bratupewnejracji:przecieżpatrzączbokunato,corobiłaaktualniezRyzardem,
musiałotowyglądaćnaczysteszaleństwo.Patrzączresztąnietylkozboku,aleiod
środka.Poczuła,jakdooczunapływająjejłzy.
‒Dzięki,Chris–zaszlochała.–Dzięki,żepowiedziałeś,żeniemaszans,bymmu
sięspodobała.Wiem,jestempotworemizakałąrodziny.
‒Niepowiedziałemtego!–próbowałprotestować.
‒ Ale widzę to wypisane w twoich oczach, taty zresztą też. Nie wierzycie we
mnieanitrochę,awysłaliściemnietu,żebymmogłazrobićto,czegoniepotrafiłby
żadenzwas:uwieśćprezydentaBregnowii.Nowięcmacie,cochcieliście,melduję
wykonaniezadania.
Zaległomilczenie,którecochwilaprzerywałjedyniekobiecyszloch.
‒Słuchaj‒powiedziałpochwili.
‒Tak?
‒Maszoczywiścieprawodoprywatnegożycia…
‒Cotypowiesz!
‒Iwieszdobrze,żeniktcitegoniezabroni.Ale…czysądzisz,żeztegomoże
byćcośpoważnego?
‒WsensiekontraktudlaDavis&Holbrook?
‒Niewygłupiajsię.Wsensie,żecoświęcejniżparodniowaprzygoda?
‒ Pytasz, jakbyś za każdym razem poślubiał te, które w podobnych okoliczno-
ściachbzykałeś.
‒Pytamjakotwójbrat,którysięociebieniepokoi.
Zamyśliłasię.
‒Niewiem,Chris–odpowiedziałajużznaczniespokojniej.–Niechcęotymwtej
chwilimyśleć.Powiedzrodzicom,że…Azresztą…Powiedzim,cochcesz.
Zastanawiałasię,jakzakończyćtęrozmowę,alewtymmomencieurwałsięsy-
gnał,anaekraniekomórkipojawiłasięinformacjaobrakuzasięgu.
Klikała jeszcze kilka razy w ikonkę połączenia, ale za każdym razem dostawała
tensamkomunikat.Najwyraźniejbylijużnapełnymmorzu.
Naglepodniosłagłowęznadkomórki,bopoczułanasobieczyjśwzrok.Irzeczy-
wiście, przy wejściu do kajuty stał Ryzard. Musiał wejść w trakcie ich rozmowy,
a podekscytowana emocjami Tiffany nie zauważyła jego obecności. Więc on to
wszystkosłyszał?Onie…
‒Szpiegujeszmnie?–zapytałaoskarżycielsko.
‒ Nie – odparł. – Usłyszałem, że płaczesz, i pomyślałem, że coś się stało. A po-
tem…głupiomibyłowyjść,bozdałemsobiesprawę,żemnieniewidzisz.
‒Czylibyłeśtuprzezcałąrozmowę?Słyszałeśtowszystko.
‒ Odkąd zaczęłaś płakać. Przepraszam, jakoś tak zareagowałem… Bardzo mi
przykro,żetegonierozumieją.
‒Czegoniby?
‒Żemaszprawodoswojegożyciaiswoichwyborów.
Przygryzławargę.TocomówiładoChrisa,niebyłoprzeznaczonedlauszuRyzar-
da.Nibyniebyłotamniczego,czegosambysięniedomyślał,alemimowszystko.
‒Nieważne–powiedziałazniecoudawanąbeztroską.‒Wzniecilibyalarmbez
względunato,zkimsięprzespałam.
‒Ażtakciękontrolują?
‒Onibytegotaknienazwali,alemająbzikanapunkciehonorurodziny,firmy,no
ifotelasenatorskiegoojca.Nienawidzętegowszystkiego!
‒Uważajzezbytpochopnąocenąswoichrodziców–ostrzegłRyzard.‒Tojedy-
ni,jakichmasz.Kiedyichjużniebędzie,możesztegobardzożałować.
‒Tytomówisz?–Spojrzałananiegozezdziwieniem.
‒Ja.
‒Czyżbyśkiedykolwieknienawidziłswoichrodziców?Niewyglądałonatoztwo-
ichopowieści.
‒Byłemnanichzły,żemnieodesłalidoAustrii.Trzymalizdalaoddomu.Czułem
sięodrzucony.Oczywiściedziświem,żezrobilitodlamojegobezpieczeństwa,ale
wtedy,jakodziecko,nierozumiałemtego.Zatem,jeślimogęradzić,postarajsiędo-
strzecdobrestronywichintencjach.
Zastanowiłasię.
‒Dobrestrony,mówisz?
Kiwnąłpotakującogłową.
‒No,jednabysięznalazła.
‒Jaka?
‒Anotaka,żejeślidobrzepodsłuchałeśrozmowę,towieszjuż,żeraczejniewy-
słalimnietu,żebymcięcynicznieuwiodła,bypozyskaćkontraktydlafirmy.
‒Bowtedynawieśćonaszejwspólnejpodróżymorskiejjedyniebyprzyklasnęli?
‒Bingo.
Wtymmomenciejejtelefon,któryrzuciławcześniejnałóżko,zawibrował.Spoj-
rzałapytająconaRyzarda.
‒Tucochwilęzasięgznikaiznówsiępojawia.Mnóstwowysp–tłumaczył.
‒Skorotak–powiedziała,patrzącnawyświetlacz–tooddzwoniędoniegopóź-
niej.Terazniemamochotynarozmowyznikim.
‒Nikim?–Podniósłbrwiwyraźniezawiedziony.–Nikimnaświecie?
Uśmiechnęłasię.
‒Nojedenfacetmożebysięznalazł…
‒Niemożliwe!Któżtaki?
‒Niemogępodaćjegonazwiska,botopoufne.Alepowiemtylko,żepłynieaktu-
alnienaKubęiświetniecałuje.
Ryzard przeglądał mejle na tablecie, czekając, aż Tiffany zakończy rozmowę.
Mielizaskakującoproduktywnyporanek,pomimoleniuchowaniawłóżkudodziesią-
tej.
‒Przepraszam,żetyletotrwało–powiedziała,odkładająctelefon.–Sprawyza-
wodowe.Drobiazgi,któremusząbyćzałatwione.NiemogętegozostawićChrisowi,
bo…zrobitogorzej.Jakprawiekażdyfacet.
‒ Nie przepraszaj ‒ odpowiedział. ‒ Oboje musimy pracować. Ja też wcześniej
kazałemcinasiebieczekać.Noapozatym…porwałemcięprzecieżimuszęteraz
ponosićtegokonsekwencje.
Uśmiechnęła się. Co jak co, ale poczucie humoru Ryzarda uwielbiała. Usłyszała
krzątaninęnapokładzieiprzezpanoramicznąszybęspojrzałanaczłonkaekipywy-
ciągającego ze schowków w podłodze butle tlenowe. Po chwili byli już tam oboje,
przymierzającsprzętdonurkowania.Tiffanynigdywcześniejnienurkowała,aleRy-
zardzapewnił,żeznimbędziebezpieczna.Kiedybylijużniemalwwodzie,zkajuty
przezpółotwarteoknodobiegłdzwonekjejtelefonu.
‒ Cholera, to na pewno mój brat. Odbiorę, będę spokojniejsza, dobrze? A nuż
skontaktowałsięznimktośzfirmypomoimtelefonie…
‒Odbierz,odbierz.Inaczejbędzieszwkółkomyśleć,czegochciał.
Pobiegładokajuty,odebrałarozmowęwideoiwyszłaponownienaosłoneczniony
pokład.
‒Cześć,Chris–powiedziała,podnoszącnarzutkęiowijającniąramiona.
‒ Jesteś naga? – przeraził się jej brat. – Jest środek dnia. Myślałem, że to bez-
piecznaporanatelefon.
‒Przepraszam,kochanie– powiedziałaTiffany,kierującgłos doRyzarda.– Mój
brat zadzwonił spytać, czy słońce zaszło za horyzontem. Mógłbyś unieść kołdrę
isprawdzić?
Christianzacharczałzezłości,Ryzarduśmiechnąłsię,ajegozałogant,którypo-
magał przy zamocowaniu butli, z trudem ukrył śmiech w kołnierzyku koszuli. Ry-
zardodetchnął,żeTiffanynietylkojemusięodgryza.
‒Będziemypływać,idioto–powiedziaładobrata.–Nurkować.Jestemwkostiu-
miekąpielowym.Atu…widzisz?Sąbutleztlenem.
Przesunęłatelefontak,bykameraujęłabutleijejgołenogi.
‒Nodobra,niewtrącamsię–mówiłChris.–Życzęmiłegonurkowania.Dzwonię
winnejsprawie,tej,októrejmówiliśmywczoraj,jakdomnieoddzwoniłaś.
‒Wczoraj?–Tiffanypróbowałasobieprzypomnieć,oczymwczorajrozmawiała
zbratem.Przypierwszejrozmowieomalsięniepokłócili,apodczasdrugiej…Za-
raz…
‒Rozmawiałemzojcem.
A,notak,przypomniałasobie.
‒JestwciążwWaszyngtonie?
‒ Tak. I wygląda na to, że jeszcze tam przez jakiś czas zostanie. Gorący czas
wpolityce.Noipowolizbliżająsięprawybory.
Ryzard,mimowolniesłuchająctejrozmowy,przypomniałsobie,żenazwiskoDavi-
sa wymieniano jako jedną z potencjalnych kandydatur demokratów w wyborach
prezydenckich. Największe szanse na nominację miał wprawdzie kto inny, ale kto
wie,coprzyniosąnajbliższemiesiące.
‒Noi…?–ponagliłabrataTiffany.
‒Tatanienatknąłsięjeszczenanicprzydatnego,alepowiedział,żepopyta.Po-
wiedział,żegwarancjidaćoczywiścieniemoże,alejegozdaniemsprawyidąwdo-
brymkierunku.
‒Zadowolony?–spytałaRyzarda,gdytylkorozłączyłasięzbratem.
–Jaknajbardziej.Podziękujmu,proszę,przynajbliższejokazji,aprzedewszyst-
kimojcu.Jeślibędęmógł,zrobiętooczywiścieosobiście.Itobezwzględunawynik
jegostarań.Ważne,żepróbowałpomóc.
‒Jednakufamibardziej,niżczasemmyślę–powiedziałaniecozamyślona.
‒Przyokazji–zauważyłRyzard–dopieroterazsobieuświadomiłem,żeza…ile?
Chybaniecałyrok?MożeszbyćpierwszącórkąStanówZjednoczonych.
‒ Na to praktycznie nie ma szans. Ale fakt, że znalazł się wśród potencjalnych
kandydatów,bardzomniepociesza.Takczyinaczej,przygotowanajestemnato,że
wczasiekampaniibędęsamotnieprowadzićfirmę.Toznaczy,zChrisem…
Wtymmomencie,porazpierwszywciąguichznajomości,Ryzarduświadomiłso-
bie,żeewentualnyślubzTiffanymógłbybyćkorzystnydlajegokraju.Córkaznane-
go amerykańskiego polityka, a jak dobrze pójdzie, nawet prezydenta. Ale nie jest
przecież aż tak cyniczny, nawet kiedy działa na rzecz Bregnowii. No i czy Luiza
udzieliłabyzgodynatakiślub?
Patrzył,jakTiffanynieporadniezakładasobiemaskędonurkowanianatwarz.Po-
mógłjejprzyzapięciach.
‒Bojęsię,żemiodbijetamnadole–powiedziałanosowo,bomaskazakrywała
górnączęśćjejtwarzy.Woczachzaszkłempojawiłsięniepokój.
‒Jesteśtwardąbabą–odpowiedział.–Daszradę.
‒Niewiesztego.–Położyłasobiedłońnapiersi.–Mojesercewalijakoszalałe.
‒Ważne,żepróbujesz,mimostrachu.Aktopróbuje,tensobieporadzi–zapew-
nił.
Zastanowił się, dlaczego właściwie z nią nurkuje. Większą przyjemność miałby
z nurkowania z kimś bardziej doświadczonym ze swojej załogi; na Tiffany będzie
musiałnieustanniemiećokoiniebędziemógłpodokazywaćpodwodą,takjaklubił.
Alewolałpoświęcićtęprzyjemnośćnarzeczbyciaznią.
Toniebyłodoniegopodobne.Wcześniejnigdyniebywałodkogośzależny,przy-
najmniejodczasówLuizy.JednakperwersyjnamyślopoślubieniuTiffanywybuchła
wjegogłowieiniedawałasięłatwousunąć–widziałwtymprzedewszystkimdo-
brokraju,aleiwizjasiebieśpiącegodokońcażyciaubokuukochanejżonyniebyła
muniemiła.
‒Wyglądaszjakżaba–powiedziała,gdyszykowalisiędoskoku.
‒Więcmniepocałuj,córeczkotatusia.Zobaczymy,wcosięzmienię.
Zrobiłato,szybkoizalotnie,potemukryłauśmiechwaparacieipołożyłasię,tak
jakjejkazałRyzard,plecaminawodzie.Onzrobiłtosamo.
ROZDZIAŁSIÓDMY
‒Tobyłofantastyczne!–powiedziałazasapanaTiffany,wciążbeztchu,potym,
jakwpłynęlidowrakuhiszpańskiegogaleonupokrytegokoralowcemipąklami,za-
siedlonego kolorowymi rybami wpływającymi i wypływającymi z bulajów. Ryzard
podałbutlęzałogantowiidźwignąłsię,byusiąśćnaplatformienarufiestatku.
‒Dogóry?–zaproponował,wyciągającdłoń.
‒Wciążdochodzędosiebie.Dajmichwilę–powiedziałazdyszana.
Dopieroterazzwróciłauwagę,żeRyzardmanasobieobcisłe,czarnekąpielowe
majtki;Amerykaniezichobszernymiszortamiwydalijejsięnarazstrasznieprude-
ryjni.Słyszała,żeludzieokreślaliteobcisłestrojejakobananowyhamakczyprze-
mytpapużek,alenaatletyczniezbudowanymmężczyźniewyglądałydiabelskosek-
sownie. Pod jej brodą pojawił się palec, unosząc twarz, by złączyć ich spojrzenia.
Jegostopazakradłasiępodwodąiznalazłamiędzyjejkolanami.
‒Co?–zapytaławyzywająco,kładącdłonienajegodrgającychmięśniach.
‒Zostaniemywwodzietrochędłużej?–zapytałsugestywnie.
Zerknęławdółiujrzała,żeczarnymateriałmajtekwypełniłsięniemaldogranic.
‒ Nigdy nie pozwól nikomu powiedzieć, że nie jesteś piękna, draga. Gdy się
uśmiechasz,rozświetlaszcałypokój,agdyjesteśpodniecona,niemogęwprostode-
rwaćodciebiewzroku.
Woda powinna zaroić się bąbelkami i parować wokół niej, tak się zarumieniła
irozgrzałazradości.
‒PojedzieszzemnądoBregnowii?
Czyonmówiserio?
Podciągnęła się, wyprostowała ramiona i pozwoliła piersiom przylgnąć do jego
klatki,łączącsięznimwgorącym,namiętnympocałunku.
‒Tak–odpowiedziała,zanimzdążyłasięzastanowić.
Jednazjegodłoniujęłatyłjejgłowy,adrugaowinęłasięwokółtalii,unierucha-
miając ją w tej pozycji. Ich pocałunek był długi i głęboki. Westchnął sfrustrowany
iodchyliłsię.
‒Niemamprzysobieprezerwatywy–wymamrotał.
‒Co?Wtymkostiumiejestprzecieżdlaniejmnóstwomiejsca.
‒Ależskąd,żadnego!Idziemydokajuty.
Zaśmiałasięipozwoliławyciągnąćsięzwodyiposadzićnajegokolanach.
‒Przynajmniejwiemy,wcosięzmieniłeśtamnadole.
Uniósłpytającobrwi.
‒Wnapalonąropuchę–wyszeptała,całującgoprzytymwucho.
Uszczypnąłją,ponaglającdowejściadośrodka.
Krajobrazzlotniskaprzedstawiałkrajwodbudowie.Gdyjejbratmówił,żeBre-
gnowii przyda się ekspertyza ich firmy, nie żartował. Przejechali po połowicznie
zbombardowanym asfalcie, minęli spaloną winnicę i zawrócili koło zniszczonego
mostu,któryprzecinałkanion,leżączygzakiemnadnierzeki.Przejechalinastępnie
jeepem po prowizorycznym moście, a potem ostrymi zakrętami skierowali się
wgórękumiastu,którewyglądało,jakbydzieckopowywracałownimwielkiekloc-
ki.
Ale co to było za miasto! Stolica Bregnowii, Gizela, była jak wyjęta ze średnio-
wiecznejbaśni.Jejnajstarszaczęśćleżałanadrzeką,którąpotemzatamowano,by
czerpaćelektryczność,azarazemnawadniaćpola;wcześniejrzekatabyłałączni-
kiem handlowym z Morzem Czarnym. Poza nadrzeczną dzielnicą, która z widoku
bardziej przypominała wioskę, stały osiedla domów komunalnych, a obok nich no-
woczesnecentrahandlowe,alenicnieumknęłoprzedniedawnąwojną.Tuodfasa-
dyodstawałorumowiskocegieł,tamznówkolczasteogrodzenieodgradzałodostęp
dzieci do walącego się budynku. Zafascynowana kontrastem piękna i zniszczenia,
Tiffanyniemalsięnieodzywała,dopókiniewjechaliprzezbramę,któramiałatrzy
metrywysokościidziesięćszerokości.Jejornamentowanekuteżelazozezłotymfi-
ligranemwydawałosięnoweiimponujące.
‒Totwójdom?WyglądajakpałacBuckingham.
‒Tojestpałac–potwierdziłspokojnieRyzard.–Zbudowanyjakodaczadlarosyj-
skiegoksięciazaczasówcaratu.Komuniścigooszczędzili,bopodobałsięgenerało-
wiKGB,alebyłostatnimpunktemobronymojegopoprzednika.Wciążnaprawiamy
gopooblężeniu.Będziemój,jakdługobędęprezydentem,alepłacęzajegoremont,
botomojedziedzictwo.
Pomimodziurpokulachistosiekamieni,którekiedyśmogłybyćpowozownią,pa-
łac sprawiał tak imponujące wrażenie, że Biały Dom wyglądał przy nim jak zanie-
dbanywiejskidomek.Odfrontu,naszerokimkobiercuzkwiatówwyrastałarzeźba
zbrązukobiety,którajednąrękętrzymałanapiersi,adrugąwyciągaławbłagal-
nymgeście.Kiedyprzejeżdżalioboklimuzyną,Tiffanyodczytałanapisnatablicypo-
stumentu: „Luiza”. Serce podskoczyło jej do gardła, pulsując jak szalone. Luiza…
Ryzardpowiedział,żebyłamęczennicąjegokraju,symbolemtakświętymdlanich
jak dla Amerykanów Statua Wolności. Tyle że rzeźba ta nie przedstawiała żadnej
abstrakcyjnejidei,aprawdziwąkobietęzkrwiikości.
KtórejimięmiałwytatuowanenapiersiRyzard.
PowyjściuzsamochoduiwejściudośrodkapałacuTiffanynatknęłasięwprze-
stronnym pokoju kredensowym na portret olejny tej samej kobiety. Tutaj syreni
uśmiech Luizy był tak niezwykły, jak wyraz twarzy Mony Lizy, przyćmiony jedynie
przezjejmonumentalnepiękno.Znówniewyglądałotonasymbolicznyobraz,który
mógłsięznaleźćwpałacuprezydenckim,choćwłaściwszymjegomiejscembyłoby
muzeumnarodowe.Wportreciezawartabyłatęsknota;powiesiłgoktoś,ktonajwy-
raźniejkochałtękobietę.
Oczy Luizy zdawały się z uwagą śledzić ruchy Tiffany, gdy zapoznawała się ze
służbąRyzarda.Naszczęścieszybkozostawiliobrazzasobą,wchodzącnapiętro
idalejkolumnadąprzechodzącdomiejsca,któreprezydentVrbancicnazywałApar-
tamentemOgrodowym.
‒Tojedynypokójwskrzydlegościnnym,wktórymdasięmieszkać–powiedział
przepraszająco.–Noizarazobokjestdobremiejscedopracy.
Zrozumiała,żebędzietojejmiejscezarównozamieszkania,jakipracy.Notak,
w pałacu prezydenckim nie mogli, tak jak na jachcie, pokazywać się otwarcie ra-
zem; nie wchodziło zatem w grę wspólne mieszkanie i spanie. Ale będą się chyba
gdzieśintymniespotykać?Przecieżbeztegozwariuje!
Pchnąwszypodwójnedrzwi,Ryzardwszedłdosalonu,którybyłwypełnionysprzę-
tem biurowym i repliką biurka, którego używałaby pewnie Maria Antonina, gdyby
prowadziłanowoczesnąmiędzynarodowąfirmękonstruktorską.
‒Niemaszproblemuzpracąpozakrajem?Tujestinnastrefaczasowa.
‒Mamyświatowyzasięg,ajapracujęzposiadłościrodzinnej.Plusżyciaodludka
jesttaki,żeniktnieoczekuje,żepojawięsięoso…Mojaparasolka!
Dziełozbarwionegoszkławisiałopodkątemprzyoknie,natylewysoko,żemogła
podniąstanąć.
‒Powiedziałeś,żeprzespaliśmyaukcję!–powiedziałaoskarżycielsko.
‒Złożyłemzamówienie,zanimwyszliśmy.
Zakręciłasiępowoliizamknęłaoczy,wyobrażającsobie,żeczuje,jakkolorypa-
rasolkimuskająjejtwarz.
‒Rozpieszczaszmnie.
‒Chcę,żebyśbyłaszczęśliwa.Będziesz?
Chciała odpowiedzieć, że nigdy w życiu nie była w stanie takiej euforii, ale gdy
znalazłasieprzyoknie,zobaczyła,żewychodzionodokładnienatyłrzeźbyLuizy.
Niemogłasiępozbyćwrażenia,żetakobietasprawujejakąśsekretnąkontrolęnad
pałacemi…byćmożenadRyzardem!Wkońcutojejimięmawytatuowanenapier-
si.
‒Ryzardzie…–zapytała,odczekawszy,ażostatniztragarzyopuścisalę.
‒Tak,draga?
‒Aty…gdziebędzieszspać?–spytała,odchodzącodoknaiujmującgodelikatnie
zarękę.
‒Niestety,daleko–odpowiedział.–Wdrugimskrzydlepałacu.
‒Rozumiem,żeniewolnomitamprzyjść.
‒Nie.Mógłbybyćskandal.Aleniebójsię,niebędzieszspaćsamotnie.
‒Tak?–próbowałasięuśmiechnąć,choćsercejejścinałjakiśnieokreślonylęk.
‒Będęcięodwiedzaćizostawaćnadługo.Mniewolnochodzićwszędzie.
Notak,pomyślała,muszębyćwyrozumiała.Wyobraźmysobie,żenaszprezydent
przywozidoBiałegoDomunikomunieznanąkobietę…
– A teraz wybacz, ale muszę wyjść i zasalutować fladze Bregnowii. To zwyczaj,
którego przestrzegam zawsze, gdy wracam zza granicy. Tłumy zbierają się, by to
oglądać.Taceremoniazapewniaichomoimoddaniu.Alemożezałożyszcośodpo-
wiedniegoidołączyszdomnie?
Założęsię,żeLuizatakrobiła,odezwałsięwjejgłowieszyderczygłos.
Gdystałanadworzetrzydzieściminutpóźniej,ztwarząocienionąprzedzaskaku-
jącoostrymsłońcem,zełzamipodziwuwoczachpatrzyła,jakRyzardwprezydenc-
kimmundurzestoiwyprostowany przedmasztemzflagą irecytujeprzysięgę.Ale
potem prezydent odwrócił się i zasalutował pomnikowi Luizy, przyciskając końce
palcówdoustiposyłającposągowipocałunekprzezuniesieniedłoni.
Tiffanypoczuła,jakprzeszywajągwałtownyból.Toniesamgesttakwniąude-
rzył,ilecierpienienatwarzyRyzarda.Jejpodejrzeniasiępotwierdziły.KochałLu-
izę,naprawdęjąkochał,jakkogoś,ktowprawdzienieżyje,aleowładnąłnimwca-
łości.Widząc,jakcierpi,chciałamupomóc,wyciągającinstynktowniedoniegodłoń.
Ryzardstężałpodjejdotykiem,ująłjejrękęidelikatnie,alestanowczozsunąłjąso-
biezramienia.
‒Gdypytałamotwójtatuaż,nigdyniepowiedziałeś…
‒Wiem–uciął,odsuwającsięokrok.–Ciężkomiotymmówić.
‒Oczywiście–wydusiła,zaciskającdłoniewpięści,bokrewodpływałajejzgło-
wyiczułasię,jakbymiałazachwilęupaść.Czyprzyjechałabytu,gdybywiedziała,
żetakbędzie?
‒Niechcęjużnigdyprzechodzićprzezcośtakiego‒mówił.‒Kochaćtakmocno
istracić…Nie,nigdywięcej.–Rzuciłjejspojrzeniejednocześnienieugięteizalęk-
nione.
Szybko odwrócił od niej wzrok, po czym ukłonił się w stronę bramy. Dopiero
w tym momencie Tiffany zauważyła tłum około pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu
osób z twarzami przyciśniętymi do krat, którzy obserwowali ceremonię. Nie kla-
skali, nie wiwatowali, patrzyli jedynie na prezydenta w milczeniu. A teraz pewnie
zadawalisobiepytanie,kimjesttaobcakobieta,któraośmieliłasięgodotknąć.
Gdy wchodziła za Ryzardem do pałacu, wydawało jej się, że Luiza z portretu
uśmiechasiędoniejzpoczuciemsamozadowoleniaczymożewspółczucia.
Zrozumiała,żejegosercenależałodoLuizy.Iżenicnigdytegoniezmieni.
Lekkipowiewzachwiałpłomieniemświecwnogachwielkiejwannyinagłepobu-
dzeniesprawiło,żezerknęławstronędrzwi.Usiadłagwałtownie,spieniającwodę.
Ryzardopierałsięramieniemoframugęzeskrzyżowanymiramionamiiprzekrzy-
wionym biodrem. Dekadencki błysk podziwu dodał jego twarzy seksowności. Deli-
katny zapach lilii roznosił się w wilgotnym powietrzu, a niski dźwięk saksofonu
brzmiałzmysłowowtle.Przygotowałatowszystkonajegoprzyjęcie,choćniemiała
pewności,czyjużtegowieczorująodwiedzi.
‒Przyszedłemprzemycićciędomojegopokoju,alewtejsytuacji…–mówił,zrzu-
cajączsiebiewszybkimtempieubranie.
Pochylił się nad nią, ujmując jej podbródek, i po chwili miażdżył jej usta w moc-
nym,dzikimpocałunku,odktóregozamruczałajakgłaskanapopiersikocica.
‒Jużsiębałam,żenieprzyjdziesz…
‒Podsekretarzstanutwojegokrajudzwonił.Toniebyłajeszczeobietnicagłoso-
waniazaprzyjęciemnaszejpetycji,aleobiecującyznak,żesiędotegoprzychylają.
‒Och!–Impulsywneklaśnięcieposłałowpowietrzemydlinyniczymśnieżynki.–
Tocudownie.
‒Todziękitobie…
Wsunął się za nią do wanny, a jego muskularne ramiona objęły ją i nasunęły na
siebie.
‒Nicniezrobiłam.
‒Jestempewien,żetodziękidziałaniomtwojegoojca.
‒Mmm…
Oparłagłowęojegoramię,całującpalce,którepołożyłnajejobojczyku.Przeje-
chałopuszkamipojejwargach.Takchciała,bybyłszczęśliwy.Podkażdymwzglę-
dem,zatemrównieżjakowódzszczęśliwego,żyjącegowpokojuidostatkunarodu.
Ale chciała też być szczęśliwa razem z nim, cieszyć się każdą spędzoną wspólnie
chwilą.Tymczasem,jakrozumiała,chwiletakiebędąodtądraczejnależećdowy-
jątkuniżreguły.
‒Todużykrok–powiedział,zsuwającdłońnajejśliskąpierś.–Wiesz,ilekrajów
wahałosię,bywykonaćruch,boniechciaływchodzićwkonfliktztwoim?JeśliAme-
ryka nas poprze, dwie trzecie pozostałych głosów zostanie natychmiast oddanych
ponaszejmyśli.A,właśnie,pomyślałem,żedobrzebybyło,żebyśwystąpiłazemną
naparuoficjalnychkolacjach.
Zdusiła parsknięcie śmiechem. Nie, nie będzie laleczką, z którą pan prezydent
możesiępokazaćtuitam.Ijakjąprzedstawi?CórkasenatoraDavisa,którywspie-
ranasząsprawęwWaszyngtonie?
Poprostupowiedz„nie”,Tiffany.
Aleodmowazagraniatejrolioznaczałazakończeniezwiązku.Aprzecieżniebyła
jeszczegotowanakoniec.Czybędziekiedykolwiek?Trudnopowiedzieć.Może,jak
sięsobąnasycą…Przecieżniemożewieczniemieszkaćwjegopałacu,udająceks-
pertkędosprawodbudowy.
W tym momencie Ryzard zaczął się delikatnie bawić jej sutkiem, sprawiając, że
zamruczała z zadowoleniem. Czy on mną aby nie manipuluje? ‒ zastanawiała się.
Chyba nie jest aż tak cyniczny? Nie znosiła się nadal za słabość i uległość wobec
tegomężczyzny,ale…lubiłamuulegać.Jeślimogłabysięjeszczeprzebićsięprzez
tęjegonieprzeniknionątarczęsamokontroli,zobaczyć,cosiękłębiwjegomózgu.
Alezdrugiejstrony,pomyślała,możelepiejtegoniewiedzieć?Obróciłasięizębami
złapałajegodolnąwargę;wciągutychparudniprzekonałasię,żetolubiłszczegól-
nie.
Odrzuciłgłowęwtył.Złotepłatkiwjegozielonychoczachlśniłyjakbrylanty.
‒Tygrysica?–sapnął,całkowiciezaskoczonyatakiem.
Podniosłasię,uklękłaiusiadłamunaudach.Zaczęłagopieścićcałymciałem,
‒ Draga, poczekaj – wychrypiał przy jej otwartych ustach. – Zabezpieczenie! –
Odchyliłsię,bysięgnąćdospodni.
Odetchnęłaboleśnieniecozawstydzona.Notak,wyszłanawariatkę,gotowąko-
chać się z nim bez zabezpieczenia. Albo desperatkę, która pragnie zrobić sobie
dzieckozprezydentem.
‒Chodźmydołóżka–powiedział,wstajączwanny.–Tamjestznaczniewygodniej
–dodał,sięgającponią.Podniósłjąimokrązaniósłdosypialni.
Znówugryzłagowwargę,gdypróbowałjąpocałować.
‒Cowciebiewstąpiło?–zapytał,odsuwającdrapiącegopaznokcieiprzytrzymu-
jącjejdłonienadgłową.
‒Azciebiecowystąpiło?–zapytała,wyginająckuniemuciało.‒Bozabierasz
siędotegodłużejniżdotychczas.
Zębami rozerwał opakowanie i zabezpieczył się jednym zręcznym ruchem, po
czymwszedłwniązdecydowanie.Byłanatogotowa,alenagleszybkietempoza-
skoczyłoją.
‒Lepiej?–spytał,wchodzącwniątakgłęboko,żeażzaszlochałacicho.Wycofał
się.–Tiffany,cosiędzieje?
Potrząsnęłagłową.
‒Poprostusięzemnąkochaj!
ROZDZIAŁÓSMY
Tiffany próbowała zignorować fakt, że Ryzard jest zakochany w martwej kobie-
cie, i przyjąć to, co jej oferował: miłość fizyczną i chwilowe zapomnienie o życio-
wych kłopotach. Na jego katamaranie po raz pierwszy przestała się bać ludzi
i wstydzić swoich blizn. Trzy dni w Bregnowii jeszcze bardziej podbudowały jej
pewnośćsiebieipoczucie,żemimowszystkodobrzejejjestwswojejskórze,nawet
zbliznami.Nieuśmiechałojejsiępojawiaćjakojegomaskotkanaoficjalnychuro-
czystościach,alepókicoudawałojejsięznichwymigiwać.Najchętniejjednakza-
szyłaby się z nim znowu w miejscu takim jak Q Virtus; tyle że klubów tego typu
wBregnowiiniebyło.
Przyłożyładosiebiesukienkębezramiączekwkolorzezachodusłońcaizdecydo-
wała,żebędziemiećznimdzisiajudawanąrandkę.Wyobrażałasobie,że,takjak
wszyscy mężczyźni, Ryzard musi lubić krótkie sukienki i głębokie dekolty. No to
zwaligoznóg.
Godzinę później przeczesywała włosy prostownicą, a na usta nałożyła różowy
błyszczyk.Sukienkazdekoltemwkształciepółksiężycaotulałajejpiersi,zarazem
obejmowałabiodraitaliętakciasno,żeledwomogłachodzić.Gladiatorkiniebar-
dzotupasowały,aleitakwyglądałaseksownie.Fakt,żejejbliznybyływtymstroju
całkowicieodsłonięte,wcalejejniepeszył.
Po namyśle jednak nałożyła na twarz cienką warstwę korektora; skoro to miało
poprawićjejpewnośćsiebie…Resztyciałajednakniebędziejużniczymsmarować.
Ryzarditakuważa,żejestpięknataka,jakajest.
Uświadomiłasobiewtymmomencie,jakniebezpieczniebliskojestzakochaniasię
wnim.Todlatego,żejestjejpierwszym,wmawiałasobie.Alebyłoteżprawdą,że
Ryzardbyłpiękny,inteligentnyitakwyrozumiaływobecjejhumorówibagażuemo-
cjonalnego.Zarządzałwszystkimwokółsiebieztakąłatwością,żekażdypoczułby
sięprzynimbezpieczny,chronionyizadbany.
Prawdawyjdzienajaw,gdysięrozłączą.Niemogłaukrywaćichromansuprzed
rodzicamiwnieskończoność.Ojciecbyłzajętypolityką,alematkachybacośpodej-
rzewała;możeChrisjejwypaplał?Podczasostatniejrozmowytelefonicznejzapyta-
łaTiffany,kiedywreszciezamierzapojawićsięwdomu.Tiffanyzjednejstronytęsk-
niła już za domem, rodziną, ale z drugiej… Czy jeśli pojedzie, to będzie to koniec
związku z Ryzardem? Potrząsnęła głową, powtarzając sobie, że musi się nauczyć
cieszyć chwilą, żyć w teraźniejszości. Zwłaszcza że nie było przy niej nikogo ze
szklanąkulą,którapowiedziałaby,cobędzie.TerazonaiRyzardsąszczęśliwi,bę-
dącrazem;cobędziezadzień,dwa,tydzień–niewiadomo.
WzięłauspokajającywdechiposzłaposzukaćRyzarda.Gdyweszładojegobiura,
cicho zapukawszy, siedział za monitorem z bardzo poważną i skupioną na czymś
miną.
‒Cosiędziejenaświecie,żewyglądasztaksurowo?–spytała,podchodzącbli-
żej. – Właśnie weszła piękna kobieta; cokolwiek oglądasz, zapomnij o tym i ją za-
uważ.
Objąłjąramieniemwokółtalii,przyciągającbliskoimocno,aledrugarękazłapa-
łajejdłońsięgającą,byująćjegogłowędopocałunku,któregotakbardzopragnęła.
Wyrazjegooczuniebyłłatwydointerpretacji.
‒Czymamytodokończyćpóźniej?–spytałwtymmomenciemężczyznawidoczny
naekraniekomputera.
‒Nie–odpowiedziałRyzard.
Tiffanywydałaokrzykzaskoczenia,odskakującodramieniaRyzarda.
Twarznaekranieuśmiechnęłasięporozumiewawczo,alekrótko.
‒ Nie wiedziałam, że masz wideokonferencję – powiedziała Tiffany zalęknionym
głosem.–Przepraszam–dodała,sięgającrękądotwarzyipróbujączasłonićblizny.
‒Domyśliłemsię,żejesteściezesobąblisko…–powiedziałagłowa.Tiffanyprzyj-
rzałajejsię.Notak,byłtoprzecieżPhilR.,znanywUSAiEuropiereportertelewi-
zyjny,zajmującysięwielkimiaferamimiędzynarodowymi.NajwyraźniejRyzardbył
znimzaprzyjaźniony.
WtymmomenciezastanowiłasięnadskupionąminąRyzarda,którąmiał,gdytu
weszła.AmożePhilkontaktowałsięznimsłużbowo?Albodzwonił,żebygoprzed
czymśostrzec?CzyżbyBregnowiabyławplątanawjakąśaferę?
‒ Coś jest nie tak? – spytała odruchowo szeptem, choć i tak jej głos musiał być
słyszalnydlareportera.
‒Wyglądanato,żeodczasunaszegonurkowaniamamytowarzystwo–odpowie-
działRyzard.
‒Paparazzi?–wzdrygnęłasię.
‒Tak,aletoniemaznaczenia,Tiffany.
‒Oczywiście,żema!Wprzeciwnymrazietwójprzyjacielniedzwoniłby,żebycię
ostrzec.Tozdjęciaczynagranie?
‒Zdjęcia–odpowiedziałzekranuPhilR.–Niestety,dostałemwiadomośćotym
zdrugiejręki,więctrudniejukręcićsprawiełebwzarodku.Mamnamiarnaautora
tychzdjęćimogęspróbowaćznimponegocjować…
‒Zaraz,zaraz–przerwałamustanowczoTiffany.–Cojestnatychzdjęciach?
‒ No cóż… – Phil zaczął i natychmiast zawiesił głos. – Nie są to zdjęcia mile
uśmiechającejsiędoobiektywupary.
‒OBoże!–westchnęła,podejrzewającnajgorsze.
‒ Ale nie przejmujcie się – próbował pocieszać reporter. – Coś pewnie uda się
wtejkwestiizrobić.Zobaczymysię,jakrozumiem,wRzymie?–dodał,zwracając
siędoswegoprzyjacielaprezydenta.
‒Tak.Tonarazie,Phil.Dziękizatęinformację.
‒Niewystąpięprzedkamerązażadneskarbyświata!–krzyczałaTiffany.
‒Dobrze–zgodziłsięRyzard.–Alebędzieszmitowarzyszyćpodczaswywiadu.
Potrząsnęłagłową.
‒Muszęwracaćdodomu.
Zastanawiałasię,czyjejrodzicejużwiedzą.Czyzdjęciazdążyłyobiecjużświat?
Zamarła,myśląc,jaknatozareagujematka.
‒Mojarodzinabędziewściekła.Jużterazledwiezemnąrozmawiają…
‒Uspokójsię.Jutroznówwstaniesłońce,Tiffany.Niktnieumarł.
‒Lepiejbybyło,gdybyumarł.
‒Niemówtak.Nigdy.–Złapałjązaramionailekkoniąpotrząsnął.
Przestałasięwyrywać,aleodpychałasięnadalodjegopiersi.
‒Niejesteśmyjednąztychrodzin,którekarmiąwidzówcałegoświatakolejnymi
skandalami,Ryzardzie.Apotym,jakmedianagłośniłymójwypadek,mamyszcze-
rzedośćprasy.
Wziąłjązaobieręceiprzyciągnąłdosiebie.
‒Uspokójsię!Czyteżchceszmożepowiedzieć,żeto,corobiliśmy,byłozłe?
Zaniemówiła.Notak,czegośtakiegoprzecieżnigdybyniepowiedziała!
‒Ale…
‒Jedynanaszawinajesttaka,żesięzasłabopilnowaliśmyprzedwścibskimfoto-
grafem.
Przezchwilęmilczeli.
‒Takczyinaczej–powiedziaławkońcuTiffany–powinnamwrócićdodomu.Za-
wszetamwracam,kiedydziejesięcośzłego.
‒Pókiconiczłegosięniestało.Ajapostaramsięoto,bytezdjęcianieujrzały
światładziennego.Alegdybyprzypadkiemmisięnieudało,tymbardziejpowinnaś
byćprzymnie.Boinaczejpowiedzą,żeporzuciłemcię,gdytylkowybuchłskandal.
Nie!Powinnaśzostaćtutaj,zemną,bezwzględunawszystko.
Opuściłagłowę.Musiałaprzyznać,żewtym,comówił,byłowieleracji.
‒Zadbamoto,byszumwokółtegoprzycichł–zapewniłRyzard,unoszącjejpod-
bródek.–PojedzieszzemnądoRzymu,Tiffany.
Odruchowo chciała powiedzieć, że jeździ zwykle tam, gdzie sama zaplanuje, ale
doszładowniosku,żewtychokolicznościachuwagataniemiałabywiększegosen-
su.
‒Dobrze–zgodziłasię,mówiąctonemniemalwiernopoddańczym.
‒Grzecznadziewczynka.
‒No,nieprzesadzaj–ostrzegła,aleodwróciłatwarzkupieszczociejegopalców,
gdyodsuwałjejwłosyzaucho.Zamknęłaoczy.
‒Chciałbymdostaćnumertwojegotaty.
‒ Och, nie, ja do niego zadzwonię. – Wyprostowała się, ale wciąż ją trzymał. –
Wyjaśnięmu,jeślitrzeba.
‒Nie,Tiffany,tomojawina.Powinienembyłcięlepiejchronić.Ajemukażdytaki
skandalmógłbypoważniezaszkodzićwkarierze.Pozatym…
‒Pozatym?
‒Byłabytopierwszamojarozmowaztwoimirodzicami.Niechciałabyś,żebym
znimiporozmawiał?
‒No,wsumie…
Zastanawiałasię,jakRyzardpowiniensięjejojcuprzedstawić:Dzieńdobry,panie
senatorze. Mówi Ryzard Vrbancic, prezydent Bregnowii. Chciałem powiedzieć, że
sypiamzpanacórką…
Z głębokim westchnieniem sięgnęła po swoją komórkę i podała mu, pokazując
wkontaktachnumerojca.
Jakmógłcałowaćcośtakobrzydliwego?
No tak… Na sensację była przygotowana, ale na tak skrajne okrucieństwo nie.
Ryzardbyłwściekły,gdywyszedłspodprysznicaiznalazłjązjegotabletemnako-
lanach, ze zbielałymi palcami, wyschniętym gardłem, niemogącą spojrzeć mu
woczy.
‒Nietrujsiętym–powiedział,uspokoiwszysięnieco,zabierającjejtabletirzu-
cającgonałóżko.–Pomyśl,żejutrolecimydoWiecznegoMiastainicinnegosię
nieliczy!
Łatwopowiedzieć.PrzezcałylotdoRzymuudawała,żeśpi,boniechciałaznim
anizresztązkimkolwiekrozmawiać.Blizny,których,jakjejsięprzezkilkadniwy-
dawało, pozbyła się, przynajmniej w sensie psychicznym, ostatecznie wróciły ze
zdwojonąsiłązapośrednictwemmediów.Czyznówmanosićmaskę?
„To jak spanie ze skórą węża”, przypomniała sobie komentarz niewybrednego
wsłowachhejtera.Albo:„Jejmążmiałszczęście,żeumarłnawłasnymślubie”.
Wywiad Ryzarda był umówiony w pokoju hotelowym, którego nieskazitelna biel
ażkłułajejprzekrwionezniewyspaniaoczy.Dowszystkichinnychkłopotówdoszedł
iten,żeodkilkunastugodzinnieudawałojejsięskontaktowaćzrodzicami.Nieza-
reagowalinawetnaesemeszprośbąotelefon.Amoże…możewiadomośćozdję-
ciachzałamałaichdotegostopnia,żeniechcązniąrozmawiać?Nie,tobrzmiab-
surdalnie!Ryzardteż,zestresowanyzapewnewywiadem,nieprezentowałsięnajle-
piej:wrozmowiezPhilem,jeszczeprzedustawieniemkamery,kiedyteoretycznie
powinienbyćnaluzie,wydawałsięwyraźniespięty.JakgdybydoRzymuprzyleciała
jegowoskowakopia,aonzostałwBregnowii,przyswojejLuizie.
Byłazbytprzestraszona,bypytać,oczymmabyćwywiadiczychcewnimpowie-
dziećoichromansie.Pozostałojejzatemprzysłuchiwaćsięrozmowiezzakamery.
Towarzyszyławielokrotniewpodobnychsytuacjachojcu,więcniebyłazaskoczona,
gdyzaczęliodkrążeniaporóżnychkwestiachpolitycznych,poruszającsięstopnio-
wowstronęcluewywiadu,którym,jaksięokazało,miałabyćona.Itak,podwu-
dziestupięciuminutachrozmowy,Philzapytałwkońcu:
‒Nasiwidzowiechcielibyzapewne,bypowiedziałpancośnatematpananowej
towarzyszki. W internecie krążą zdjęcia pokazujące pana wraz z amerykańską
dziedziczką,TiffanyDavis.Czyto…cośpoważnego?
Ryzardwziąłgłębszyoddechistarającsięmówićjaknajbardziejopanowanymto-
nem,powiedział:
‒To,żepanakoledzypróbujązbićfortunęnazdjęciachrobionychukradkiemlu-
dziomwtrakcieichprywatnychczynności?Nie,niesądzębybyłotopoważne.
Phil uśmiechnął się; najwyraźniej nie tylko Tiffany doceniała poczucie humoru
prezydentaBregnowii.
‒Pytałemowaszzwiązek.
‒Naszzwiązekjestnasząsprawą.Staramysięnimświatanieabsorbować–mó-
wiłnieprzejednanyRyzard.
Tiffanyzdusiłasuchyśmiech.Naprawdęsądzi,żetakłatwosięwywinieodtejod-
powiedzi?
‒Aleświatmarzy,bydowiedziećsięczegośnawasztemat–kontynuowałdzien-
nikarz.‒Mojeźródłapodają,żepoznaliściesięwsekretnymklubieQVirtus?
‒Toprawda–przyznałRyzard.
‒ Q Virtus jest raczej ekskluzywnym klubem, prawda? Co może nam pan o nim
powiedzieć?–naciskałPhil.
‒Jestempewien,żekontaktującsiębezpośrednioznimi,dowiepanznaczniewię-
cejniżodemnie–odpowiedziałgładkoRyzard.
PhilR.zrozumiał,żewięcejnatentematzprezydentaBregnowiiniewyciągnie.
Jakzresztątenuprzedziłgowrozmowieprzedwłączeniemkamery.
Patrzył na Tiffany, rozsupłując krawat i zdejmując spinki z mankietów, a potem
rozpinając guziki koszuli. Widział, że posmutniała od czasu publikacji tych choler-
nych zdjęć, jakby nie była już sobą, tą radosną Tiff, którą miał na jachcie i przez
pierwszespokojnedniwGizeli.Obwiniałsięoczywiścieoto,cosięstało.Kapitan
katamaranuostrzegałgo,żenaichradarzepojawiłsięniezidentyfikowanyobiekt,
alezlekceważyłto.Żadnazjegokochanekwprzeszłościnieprzyciągałaażtakiej
uwagi,byktośmiałpłynąćzanimpomorzu.Nieuwzględniłjednak,żeteraz,kiedy
Bregnowia wystąpiła z wnioskiem o uznanie ONZ, on sam stał się figurą o wiele
ważniejszą na arenie międzynarodowej. A zatem i ciekawszym kąskiem dla tablo-
idów.
„Przelotna miłość czy coś więcej?” ‒ zapytywał jeden z tytułów. Pytanie, musiał
przyznać, trafiało w samo sedno. Jego plany na związek z Tiffany zmieniły się od
momentu, kiedy poznał ją w Q Virtus, ale nie chciał niczego sugerować w wywia-
dzie.Poprzednimrazem,gdy swójzwiązekzkobietą upublicznił,kosztowałojąto
życie.
Musiałsięjakośtrzymać,anawetlepiejniżtylkojakoś,byTiffanymogłasięna
nim wesprzeć i dźwignąć z przygnębienia. Patrzył, jak jego ukochana siedzi naga,
z narzuconym na przygarbione plecy prześcieradłem na brzegu łóżka, wpatrzona
gdzieśwmrokzahotelowymoknem.Aprzecieżjeszczedwa,trzydnitemubyłato
rozpuszczona,zadziornaTiffany,którazklasąpotrafiłasięodgryźćnakażdyjego
docinekczychoćbyniewinnezagajenie.Obcującztamtą,odczuwałnieustanniead-
renalinę,jakbygrałwpokeranawielkiepieniądze;tanatomiast,bezbronnaTiffany,
przerażała go. Sprawiała, że czuł się tak zaciekle opiekuńczy, że gdyby przypad-
kiemdostałwswojeręcefotografa,któryzrobiłto,cozrobił…Nie,wolałniemy-
śleć,jakpostąpiłbywobectejkanaliiiczynajlepsiadwokacinaświeciewybroniliby
gopotemzwięzienia.
Pomyślał,żenajlepszymsposobemnaprzełamanietejpogrzebowejniemalatmos-
ferybędziewyjścienamiasto.
‒Pójdziemygdzieśnakolację?–zapytał.
Westchnęłagłębokoispojrzałananiegowymownie.
‒Niechcę,żebypatrzylinamojeblizny…
‒Ajachcę,żebyśonichraznazawszezapomniała.Tiffany,poznałemjużtwoją
silnąwolęiwiem,żesobieporadziszztymproblemem.
‒Całeżyciesłyszałam:Jesteśtakapiękna!Dowypadku,potemjużniktniewypo-
wiadałsięnatematmojejurody.Ażpojawiłeśsięty,którykomplementujeszmniepo
prostuzato,jakajestem.Ajasądziłam,żestraciłamwszystko,tracącurodę.
Przyciągnąłjąipocałował,delikatnieisłodko.Jegozwierzęcanaturachciałacze-
goświęcej,aledorosłymężczyznawnimwiedział,żeterazjegokobieciepotrzebne
jestprzedewszystkimwsparcie,utuleniewbólu.Jegokobiecie?Ażzdziwiłsię,że
takoniejpomyślał.Noalewkońcukimdlaniegobyła?
Wtymmomenciezabuczałajegokomórka.Wyciągnąłjąispojrzałnaekran.
‒Dokąddziśidziemynakolację,nadalniewiemy.Alejutromamykolacjęzszere-
giemgości,wśródktórychsąitwoirodzice.Cotynato?
‒Co?!–pytała,wyprostowującsię.
‒SąwZurychuichcielisięznamispotkać–wyjaśniał.–Niemów,żeodmówisz?
Tobieteżmielizresztąwysłaćwiadomość.
–WZurychu?Nicnierozumiem.–Patrzyłananiegomętnymwzrokiem.–Totyto
zaaranżowałeś?
‒Niezupełnie.Jajedynierozmawiałemztwoimojcem,informującgoozdjęciach.
Wtedymiałemjeszczenadzieję,żeniewypłyną.Powiedziałem,żebędzieszzemną
wRzymie,aonnato,żewybierasięztwojąmamądoZurychu,więcwsumienieda-
lekoimożebyśmysięspotkali.Pomyślałem,żesiędobrzeskłada,bowZurychuteż
mamcośdozałatwienia,anawetplanowałemtammałybankiet.
Więctotak?Wreszciezrozumiała,dlaczegosięnieodzywali:byliwpodróży.
Odrzuciłaprześcieradłoiposzłaszukaćtelefonu;kątemokazauważyła,żewodził
za nią oczami, co poprawiło jej nieco humor. Uśmiechnęła się do niego zalotnie
przezramię,poczymożywiłaekran,wstukująckodiczytającnagłoswiadomośćod
rodziców:
‒„ZatrzymaliśmysięudeHavillandówwBernie”.Toamerykańskaambasador.
Mama chodziła z nią do szkoły. Dawni przyjaciele rodziny – tłumaczyła, po czym
wróciładoesemesa:‒„Awygdziesięzatrzymacie?”.
Spojrzałananiegopytająco.
‒ W hotelu, w którym odbędzie się bankiet. Moi ludzie powinni im już wysłać
szczegóły.Poproszę,żebyzaproszenieobjęłoteżprzyjaciółtwoichrodziców.
Sięgnąłdokieszenipotelefon.Tiffanyusłyszałatylkojednosłowoiopuściłazbie-
lałądłoń,wktórejtrzymałakomórkę.
‒Bankiet?–powtórzyłaniepewnymgłosem.
Spojrzałnaniąprzeciągle.
‒JestemhonorowymprezesemorganizacjicharytatywnejzsiedzibąwZurychu.
Usuwamyminylądoweiwalczymyoto,bynieużywanoichwogóle.Sąodrażającą
bronią.Wmoimkrajudoprowadziłydośmiercitysięcyiokaleczeniadziesiątekty-
sięcyludzi.
Ajamamwystąpićtamjakotwojatakzwanażyciowapartnerka?Wdodatkusie-
dzącnaprzeciwmoichrodziców?
Aleczymogłasięniezgodzić?
ROZDZIAŁDZIEWIĄTY
Popowrociezkolacji,naktórejjedliwspaniałespaghettizowocamimorzawsy-
cylijskiejrestauracjinaZatybrzu,powiedziałasobie:razkozieśmierć!izaczęłasię
przygotowywać do jutrzejszego występu. Porzuciła myśl o sukni na jedno ramię,
która ukryłyby wiele z jej blizn, na rzecz kreacji bez pleców w lśniącym odcieniu
perskiegobłękitu,któraopinałapiękniejejpiersi,podkreślajączarazembiodra.
‒Wiedziałem,żemnieniezawiedziesz!–powiedziałzeszczerymuznaniemnajej
widok,kiedystanęłaprzednim,zprzewieszonąprzezramiępurpurowąkopertów-
ką.
Podszedłiozdobiłjejoszpeconeramiębransoletką,którabyłaoszałamiającąre-
plikąbluszczuzrobionązplatyny.Diamentybłyszczaływniejnieregularnie,przyku-
wającoko.
‒Jestpiękna–powiedziała.–Mamrozumieć,żeto…prezent?
‒ Powiedzmy, że drobny wyraz wdzięczności za tysiące inspiracji, których do-
świadczamztwojejstrony.
‒Kochanyjesteś!–powiedziała,całującgowleciutkochropawypoliczek;Ryzard
miałtakintensywnyzarost,żejużwgodzinępogoleniujegopoliczkidrapały.Mu-
siała przyznać, że było to bardzo seksowne. – Ale czy ty mnie nie za bardzo roz-
puszczasz?–spytałazfiluternymuśmieszkiem.
Zamiastodpowiedzipocałowałjąwusta,zanimzdążyłaodsunąćgłowę.
‒Wiem,wiem,szminka–wymamrotał.–Wprzyszłościnienakładajjej,zanimnie
będzieszpewna,żeskończyłemcięcałować.
‒Alewtensposóbnigdyniewyjdziemyzpokoju!
‒Notak–przyznał,udając,żezastanawiasięnadtymproblememnapoważnie.–
Toniewiem,jaktorozwiązać.
‒Jaktojak?–zapytała.–Nasycićsięsobąnazapas–wyjaśniła,wskazującnapo-
bliskiełóżko.
Zatrzymalisięprzydrugimapartamenciewdrodzenadół.Zarezerwowałgodla
jej rodziców i pani ambasador. Ojciec powitał Tiffany długim uściskiem, po czym
spojrzałniepewnienaRyzarda.Szybkoichsobieprzedstawiła,anastępnieprzed-
stawiłateżRyzardowistojącegoobokmężapaniambasador,doktoradeHavillan-
da,któryzwróciłsiędoprezydentaBregnowiiperWaszaWysokośćiRyzardmusiał
gozuśmiechempoprosić,bymówiłdoniegopoimieniu.
‒Mamanieprzyszła?–zapytałaniecozaniepokojonaTiffany.
‒Panierozrabiająwpokojuobok–powiedziałdoktor,całującjąwobapoliczki.
Ujął jej podbródek i spojrzał na bliznę. – Specjalista dokonał cudów, prawda? Do-
brzewidziećciępozadomem,Tiffany.Ryzard,czymsiętrujesz?Mypijemywhiskey
sour.
Przyjąłdrinka,aonaścisnęłajegoramię.
‒Nieprzeszkadzaci,jeśli…
‒Oczywiście,idźsięprzywitać,alemusimybyćzapiętnaścieminutwsalibalo-
wej,bypowitaćgości.
‒Będęzapięć–obiecałaipospieszyłaszukaćmatki.
Poszłazakobiecymigłosamiprzezsypialniędootwartychdrzwidołazienki.Kła-
dłajużdłońnadrzwiach,kiedyusłyszałatrzaskpuderniczkiigłosswojejmatki:
‒Czymamuwierzyć,żejestwniejzakochany?Każdygłupiecwidzi,żeużywajej
tylkodlanaszychkoneksji.
‒Każdygłupiecpozamną–wypaliłaTiffany,popychającdrzwi.
Matka odwróciła się gwałtownie od lustra. Szok zabarwił jej elegancko przypu-
drowane policzki. Otworzyła pomalowane obficie usta, chcąc coś powiedzieć, ale
nie wiedziała co, więc wzięła tylko głęboki wdech, po czym wzrok skierowała na
suknięcórki.
‒Tiff,czynapewnobędzieszsięwtymczućkomfortowo?–wypaliła,zapomina-
jąccałkowicieopoprzednimfauxpas.
‒ Ja tak, ale czy ty? – odparowała Tiffany i odwróciła się, by wyjść. Miała
w oczach łzy. Przywiodła ją tu tęsknota za ukochaną matką, a teraz żałowała, że
BarbaraDavisniezostaławdomu.
‒ Tiff, kochanie, nie bądź na mnie zła – zawołała za nią matka. – Poznałaś go
w zeszłym tygodniu, a trzy dni temu dzwonił do ojca, mówiąc, że chce się z tobą
ożenić.Comożnaokimśtakimmyśleć?
Tiffanyodwróciłasię,porażonatymstwierdzeniem.
‒Niezrobiłtego?
Matkazachowałaposturępanidomu,któramazbytwielegodności,bysięsprze-
czaćoto,coktośpowiedziałczyniepowiedział.
‒Jaznimnierozmawiałam–stwierdziła.–Aleojciecodebrałtęrozmowęjako
prośbęotwojąrękę.Alejakwidzę,tobieżadnejobietnicyniezłożył?
Tiffanyusłyszaławgłosiematkidobrzejejznanyton:„Słuchaj,dziewczyno,ma-
musi,boinaczejcięwykiwają”.Noiposłuchała,próbującpożenićzesobąinteresy
rodzinDavisówiHolbrooków.Gdybyniewypadek,byłabynadalzabawkąwrękach
matki.
‒Nie,niezłożyłmiżadnychpropozycji–odpowiedziałaspokojnymtonem.‒Pra-
gniemnietylkodlamojegociała.Jazresztąjegoteż.Lubimysiębzykać,otco.
Odwróciłasięnapięcieiwyszła.
Ryzard odstawił drinka i wyciągnął ku niej prawe ramię, by poprowadzić ją na
dół, na bankiet. Po chwili wprowadzał ją już do windy. Pozostali goście dyskretnie
pozostaliztyłu,czekającnainnewindylubdecydującsięnazejścieschodami.
Kiedydrzwizamknęłysięzanimi,wzburzonaTiffanyzapytałałamiącymsięgło-
sem:
‒Czy…tynaprawdępowiedziałeśim,żechceszmniepoślubić?
Jegotwarzwykrzywiłwyrazzaskoczenia,czyraczejpokerowygrymas.
‒Gdyzadzwoniłem,twójojcieczapytałmnieointencje.Powiedziałem,żesąho-
norowe.Coinnegomiałempowiedzieć?
‒ Powiedziałeś mi, że ten związek nie będzie prowadził do niczego stałego.
Więc…jaktoztobąjest?
Westchnąłgłęboko.
‒Ocotaknaprawdępytasz,draga?
Bankiet był dla uczczenia rocznicy założenia fundacji mającej na celu usunięcie
z powierzchni ziemi min lądowych, ale Ryzard czuł się, jakby chodził cały czas po
poluminowym,razporaznatykającsięnapytającywzrokojcaTiffany,toznówjej
matki–skądinądprzepięknej,mimozaawansowanegowiekukobiety,zaktórąwszy-
scychybaobecninabankieciemężczyźniwodzilioczami–alboisamejTiffany.De
Havillandowieteżnieułatwialisprawy,apaniambasadorwpewnymmomencienie-
malwprostzapytałaprezydentaBregnowiiojegoplanywzględemdziedziczkifortu-
ny Davisów i Holbrooków. Odpowiedział coś stuprocentowo dyplomatycznego,
zczegoniedałosięniczegowywnioskować.
TaknaprawdęRyzardwalczyłzesobą,wiedząc,żeprzychodzimoment,wktórym
będzie musiał zdecydować. Było mu z Tiffany tak cudownie, ale przecież żył dla
swego kraju, żył, co więcej, pamięcią o Luizie i jej najwyższej ofierze, zatem mał-
żeństwozTiffany,jakzresztązkimkolwiekinnym,niewchodziłowgrę.Oczywiście
mogłabybyćprzydatnaijegokrajowijakocórkawpływowegoamerykańskiegopoli-
tyka,ale…przecieżniemógłbyćażtakcyniczny?
TyleżeodichpierwszegospotkaniawQVirtusminęłojużtrochęczasuiRyzard
coraz częściej przyłapywał się na pytaniu, co tak naprawdę czuje do Tiffany. Nie
umiałnaniepókicoodpowiedzieć.Wiedziałjednak,żeczegośpodobnegonieczuł
odczasówLuizy.
‒Wnioskujączespojrzeniatwoichrodziców–odezwałsiędoTiffany,gdynakrót-
ką chwilę zostawiono ich podczas bankietu samych ‒ nie pochwalają naszego ro-
mansu?
‒ Romansu? – udała zdziwienie. ‒ Myślałam, że jesteśmy zaręczeni. Mówiłeś
przecieżmojemuojcu,żemaszwobecmniehonorowezamiary…
Zacisnąłpalcenajejdłoniach.
‒Nietu,Tiffany.Nieteraz.
‒Hm.Skoronietu,toniewiemgdzieikiedy.BomamaitatawracajądoBerna
zdeHavillandamijutrozsamegorana.Ibardzochcą,żebymjechałaznimi…
‒Jutro?Zrana?
Przestraszyłsięnienażarty.Więcraptemzaparęgodzinmiałbyjąstracićizoba-
czyć…ktowiekiedy,jeśliwogóle?Nie,towprostniedorzeczne!Uznał,żewtejsy-
tuacjimusipowiedziećjejprawdę.
‒Tiffany–powiedziałpółszeptem,rozglądającsię,czyabynapewnoniktichnie
słyszy.–Małżeństwotoniecoś,cotraktujęlekko.Samamyślopoślubieniuciebie
jest…złamaniemprzysięgi,którązłożyłemprzedsobązmarłejkobiecie.Niemasz
pojęcia,ilemnietokosztuje.
Westchnęłagłęboko.Niezaskoczyłjej,wiedziałaprzecież,żetakjest.
‒Luiza?–spytałazbielałymiwargami.
Wzdrygnąłsię.Niezdawałsobiesprawy,żeTiffanybyłajużodjakiegośczasuna
tropiejegomiłości.
‒Da–powiedziałgrobowymgłosem.
‒Czyona…‒spytałaTiffany,kiedypozakończeniubankietupospieszniewrócili
dopokoju.–Opowieszmioniej?
Popatrzyłnanią,poczympodszedłdobarku.Stuknęłaszklanka,gdynalewałal-
kohol,opróżniłją,dolałsobiekolejnąinalałteżdlaTiffany.Gdyprzynosiłjejdrinka,
miałnieobecnywyraztwarzy,aoczylśniłystłumionymi,alewciążobecnymiemocja-
mi.Niczymwygasływulkan,któryjednakwkażdejchwilimożeponownieeksplodo-
wać.
‒Byłeśżonaty?–zapytałaszeptem.
Chciałazapytać:Kochałeśją?Alesięnieodważyła.
‒ Zaręczony. Chcieliśmy wziąć ślub po wojnie, ale nie udało jej się tego dożyć.
Była agitatorką, idealistką, bardzo żarliwą i inteligentną osobą. Poznałem ją, gdy
wróciłemnapogrzebmojejmatki.Niepanowałemnadsobą,gotówszukaćzemsty,
awtedyLuizapomogłamirozwinąćwizję,zaktórąstanęlibyinni.Ifaktyczniesta-
nęli.Byłaaksamitnąrękawiczkąnamojejżelaznejpięści.
‒Powiedziałeś,żebyłaikonątwojegokraju.Którąwszyscyczcili.Cosięstało?
Uniósłszklankędoust,upiłsolidnyłykisyknął:
‒Zostałauprowadzona.Chcielijejużyćprzeciwkomnie.Nowięc…zabiłasię.
‒Takmiprzykro–westchnęłaTiffany,próbującpołożyćmudłońnaramieniu,ale
odruchowoodsunąłją.
‒ Nic się już nie da z tym zrobić. Śmierć jest ostateczna. Czasu nie cofniesz,
przeszłościniezmienisz.
‒Toprawda–zgodziłasięTiffany.–Czasuniezmienisz,alemożesznauczyćsię
żyćzkonsekwencjamitego,cosięstało.Ipróbowaćzachowaćpamięćotych,któ-
rzy odeszli – dodała. – Wiesz mi, ja też kogoś bliskiego straciłam, choć może
wmniejpodniosłychokolicznościach.
‒ Wiem, Tiffany. Ale widzisz, w moim kraju prawie każdy kogoś stracił. I Luiza
jest dla nich takim symbolem straty. Straty, którą jako naród ponieśliśmy, by móc
żyćjakowolniludzie.
Rozumiałago,współczułamu,aleczułasięteżwjakiśsposóbprzezniegoodrzu-
cona.Przecieżniebyłosensuukrywaćdłużej,że…gokochała.Kochałatak,jaknig-
dy nie kochała nikogo, nawet Pauliego, za którego wyszła trochę dlatego, że tak
chciałarodzina.Ategotumężczyznękochałasamazsiebie,zato,żebył,jakibył,
izato,żepodarowałjejkawałeczeksiebie.Kochałago,cierpiałarazemznimiin-
stynktowniechciałamupomóc.Aon…Onteżchybaczułdoniejcośgłębokiego,ale
najwyraźniejprzyjąłzałożenie,żenatakieuczuciewjegożyciuniemajużmiejsca.
Nocóż,onateżjeszczedwatygodnietemubyłaprzekonana,żenigdyniebędziesię
przytulaćdożadnegomężczyzny.
‒Powtarzałemsobie–powiedziałpochwilimilczenia–żeskoroniemogępoślu-
bićLuizy,niepoślubięnikogo.
Wypiłdrinkaiodstawiłszklankę,wpychającdłoniewkieszeniesmokingowejma-
rynarki.
–Apotempoznałemciebie.
‒Aleprzecież…
‒Przecieżco?
‒Miałeśchybainnekobiety?PoLuizie?
Zasępiłsię.
‒Miałem.Toniebyłślubcelibatu.Miewałemparękrótkichromansów,októrych
niktniewiedział.Najczęściejkończyłysięwrazzkońcemweekenduczykonferen-
cji.
ZupełniejakChris,pomyślała.Tylkożeonjestżonaty.
Tiffanypoczułanagletakibólwsercu,żepostanowiłatoskończyć.Skoronicsię
niedaztymzrobić…
‒Przeżyłamprzytobieniezapomnianechwile,Ryzardzie.Byłeśwobecmnienie-
zwyklemiłyiwspierający.Todziękitobiezdjęłammaskęiprzestałamsięwstydzić
blizn;prawie.Rozumiemjednak,żemusiszdbaćodobroswojegokraju,więc…
‒Och,dajspokójztymmoimkrajem,Tiffany.Dbaniemodobrokrajuracjonalizo-
wałemtwojąobecnośćwprezydenckimłożu,alenawettoniepodziałało;widaćnie
jestem aż tak cyniczny, jak może powinienem być. Wiem, że Luiza umarła, ale…
Gdybymsięztobąożenił,czułbymsię,jakbym…zdradzał.
Zabolało.Ukłuło.Chociażwsumiepowiedziałto,coitakwiedziała.Awkażdym
raziedomyślałasię.
‒Alezakażdymrazem–dodał–gdymówiszopowrociedoAmeryki,robimisię
niedobrzeiodruchowoszukamsznurka,naktórymbymsiępowiesił.
Uśmiechnęłasięmimoogólniedośćpodłegonastroju.Jakośniemogłasobiewy-
obrazićRyzardawieszającegosięzmiłości.Wkażdymrazieniezmiłościdoniej.
‒Nieoczekuję,żebyśmniekochał–zaczęłapochwili,pragnącrozwiązaćprzy-
najmniejjednątrapiącąjąwątpliwość–alemuszęcięprosićoabsolutnąszczerość.
Powiedz mi zatem, czy… przeciągnąłeś naszą weekendową znajomość ze względu
nakoneksjemojegoojca.Bojeślitak…
Ryzardrozważałprzezchwiliwmyśli,cojejodpowiedzieć.
‒Tiffany,przepraszam,żetomówię–rzekł,kiedypozbierałjakotakomyśli–ale
czasemcholernieżałuję,żeniemiałaśinnychkochankówprzedemną,żebydocenić
szczęście,któremamy.Jajedoceniam.
‒Wow!Chceszpowiedzieć,żejesteśtakiświetnywteklocki?
‒Chcępowiedzieć,żeobojejesteśmywtymdobrzy,awkażdymrazie,żenasze
ciałasąjakbydlasiebiestworzone.
‒Czyli…totylkoseks?
‒Nie,kochana.Nietylko.Aleseksjesttu,przyznaszchyba,bardzoważny.
Wzruszyłaramionami,choćoczywiścietrudnosiębyłoznimniezgodzić.
‒Niemamoczywiścietakichdoświadczeńjakty–powiedziałasmutnymtonem.–
Niemamwłaściwieżadnych.Alepodejrzewam,żejesttak,żenawetwnajlepszym
związkuseksprzestajezczasemmiećtakkolosalneznaczenie.Iwtedydobrzesię
oprzećnaczymświęcej.Więclepiejmiećcoświększego,głębszegoniżseks.
Przez mózg i serce Ryzarda przetaczała się w tym momencie cała kawalkada
uczuć. Oczami wyobraźni widział to siebie, jak stoi w prezydenckim mundurze na
ślubnymkobiercuzTiffany,toznówLuizę.Niemiałpojęcia,coodpowiedzieć.
‒Mogęciętylkozapewnićojednym–powiedział,rozważywszyopcje.‒Tobez
dwóchzdańcoświęcejniżromans.
ROZDZIAŁDZIESIĄTY
TiffanypostanowiłaniewracaćzrodzicamidoStanów.Ojcieczniósłtopomęsku,
matka trochę histeryzowała, ale koniec końców musiała się z decyzją córki pogo-
dzić.
‒ No dobrze, ale co on właściwie chce ci zaproponować? – spytała pani Davis
przyśniadaniunazajutrzpobankiecie,kiedyzostałynamomentsame,bomężczyź-
ni, a także ambasadorowa de Havilland oddalili się, by omawiać „polityczne spra-
wy”.
Wzruszyła wtedy ramionami, ale potem myślała o tym, nie mogąc zasnąć przez
dwiekolejnenoce.Dodatkowomusiałaciągnąćnabieżącosprawyrodzinnejfirmy,
conawetwdobieinternetuniezawszebyłomożliwe,awkażdymrazierówniesku-
tecznejaktelefonyczybezpośredniudziałwspotkaniachnaWallStreet.Zdrugiej
strony, poznawała tu ważne również z biznesowej perspektywy osoby, których nie
spotkałabyłatwowAmeryce.
TerazwłaśnieRyzardciągnąłjądoBudapesztunakonferencjęwschodnioeuropej-
ską.Imprezęotwierałoeleganckieprzyjęcie,alenawetnajlepszymakijażniepotra-
fił ukryć, jak bardzo była wyczerpana. Próbowała się uśmiechać, ignorując zasko-
czoneminynawidokjejblizn,któreodsłaniałajużbezżadnejżenady.Jeżeliktośbył
bardzodociekliwy,kwitowałatostwierdzeniem„wypadeksamochodowy”,iniezda-
rzyłsięjeszczegbur,którybypytałodalszeszczegóły.
Iwłaśnietu,wBudapeszcie,Ryzardprzyłapałjąnatym,jak„całujesię”zjednym
zuczestnikówkonferencji.ByłtomężczyznastarszyodRyzarda,naokokołopięć-
dziesiątki,nieznanymu.Aleznanynajwyraźniejjej,skorotakczulesięznimprzy-
witała.MęskadumaRyzardazostaławystawionanapróbę.
‒ Ryzard, to Stanley Griffin z ministerstwa spraw zagranicznych Kanady, a pry-
watniekuzynmojegozmarłegomęża.
Towyjaśnieniepowinnogouspokoić,alenajwyraźniejtakniebyłoinicnatonie
mógłporadzić.Próbowałrozmawiaćz„rywalem”opolityce,aleodczułulgędopie-
ro, kiedy Griffin oddalił się, by, jak się wyraził, podtrzymać towarzyskie kontakty
Kanadyzresztąświata.
‒ Wydajesz się mieć szczególnie dobre stosunki z Kanadyjczykami – powiedział
kąśliwie później, gdy rozbierali się w pokoju hotelowym. Był zmęczony, miał już
dośćtegowyjazduiciągłychwystąpień.Marzyłotym,byznaleźćsięzpowrotem
wdomu.
‒Byłnamoimweselu.TotaknaprawdędalekikuzynPauliego.Niepamiętamgo,
jeślimambyćszczera.Byływtedytłumygości.Aleonoczywiściemniezapamiętał.
Itakczulesięwitaszzfacetem,któregonawetniepamiętasz?‒chciałzapytać.
‒Opowiadałowakacjach,którespędzalizPauliemwdzieciństwie…
‒Nie,nie!–przerwałjej,łapiącsięzagłowę,jakgdybyrozsadzałająmigrena.–
Niemówonim,proszę!Niedzisiaj!
Zastygła,patrzącnaniegowszoku.
‒ Mam nie mówić o moim byłym mężu? Podczas gdy ty trajkoczesz na okrągło
oswojejLuzie?Luizato,Luizatamto…
Zjeżył się i ledwie udało mu się powstrzymać przed brutalnym słownym wybu-
chem.Nikt,nawetkobieta,zktórąsypia,niebędzieatakowaćjegoświętości!
‒Niemówiłem,żeniemożemyonimrozmawiać–rzekłpochwili,kiedytrochę
sięopanował.‒Aletewspomnienianajwyraźniejcięsmucą,więcchybapowinnaś
przestaćdonichwracać.
Wybuchłaśmiechem,wktórymjednakczaiłasięzłość.
‒ Cóż, jeśli mam unikać rzeczy, które mnie smucą, to powinnam przestać robić
wielerzeczy.Jaknaprzykładwystępowaćjakotwojamaskotkanaimprezach,gdzie
nadodatekniemogęsięprzywitaćzdawnymiznajomymi,botonatychmiastwywo-
łujetwojązazdrość.
Onie,pomyślał,tegojużzawiele.Tomówidoniegodziewczyna,która,jaksama
przyznała,trzytygodnietemuniemiałaodwagi,bywejśćdosklepuwswoimrodzin-
nymmieście,adziśbrylujejakojegopartnerkanaświatowejscenie.Jeślinaprawdę
niechcetegorobić,mogłatoodrazuwyraźniepowiedzieć.
‒ Jak nie chcesz się ze mną pokazywać publicznie, to nie musimy – powiedział
oschłym tonem. – Jesteś w końcu wolnym człowiekiem. Mogłaś mi to powiedzieć
przedwyjazdemdoRzymu,oszczędziłobytonamnieporozumień.
Spojrzałananiegowpełnizdumienia.
‒Ico,miałamzostaćiwiernieczekaćnaciebiewtwoimpałacu?Imożemodlić
sięjeszczeprzedpomnikiemLuizyotwójszczęśliwypowrót?
Wiedziała,żeprzesadza,aleponiosłoją.
‒Bardzocięproszę–wysyczał–niedotykajwnaszychrozmowachLuizy.
‒Niedotykaj?Totynieustannieoniejmówisz;mamjużjejobecnościwnaszym
życiupodziurkiwnosie!
Zacisnąłdłoniewpięści,próbującznieśćbóltakwielki,żewydawałomusię,że
zachwilęrozerwiemuserce.
‒ O nie, tak nie będziemy rozmawiać. Albo zejdziesz z tego tematu, albo… ‒
urwał nagle. Właściwie sam nie wiedział, czym chciał zagrozić. Tiffany usłyszała
jednakwjegogłosiegroźbęjaknajbardziejrealną.
‒Wieszco–powiedziałagłosempełnymrezygnacji.–Mamtegodość.Czas,że-
bymwróciładodomu.
Potaknął raz, krótko, nie mogąc się zdobyć na inną reakcję. Jego gardło ściskał
potwornywęzełbólu,aresztauczućschroniłasięgdzieśgłębokonadniemózgu.
‒Dobrze!Jeślitegochcesz,niechsięto,docholery,stanie–rzuciła,wstając,po
czymwybiegłazpokoju.
Niewróciła.
Gdyniemógłjużtegodłużejznieść,poszedłjejszukaćizastałzamkniętedrzwi.
Słyszał,jakszlochawsypialni,aleniezapukał.Sambyłbliskiłez.Utopieniesmutku
wbutelcewódkizdawałosięlepszymwyjściemniżpróbarozmowywtenprzynaj-
mniej wieczór. Wyjął jedną z barku przy swojej sypialni i postawił na stoliku noc-
nym.Alenawetjejnienapoczął,czekając,byTiffanydoniegowróciła.
Onajednakbyławtymmomenciejużzupełniegdzieindziej.
ROZDZIAŁJEDENASTY
BarbaraDavischciaładowiedziećsiędokładnie,cosięstało.
‒Mamo,dajspokój!–zaprotestowałaTiffany,czującsięfatalniezpowoduzmia-
ny czasu i złamanego serca, a tu jeszcze miała się tłumaczyć przed rodziną. – Po
prostu nadrabiam to, co moje koleżanki przerabiały dziesięć lat temu. Przeżyłam
swojepierwszezauroczenie,apotemrozczarowanie.Towszystko.
Tosobiewkażdymraziewmawiała.Byłapewnajednego:żeniechceroztrząsać
tego,cosięstałomiędzyniąaRyzardem.Tobyłozbytbolesne.Aletęskniłazanim.
Spaniesamejwydawałosięteraz,potym,coprzezostatniedwatygodnieprzeżyła,
beznadziejne,aśledzeniegowsieciwywoływałouniejbóleserca.Albośmiałasię
nagłosjakwariatka.
„PaniDavisijapozostajemywdoskonałychstosunkach”,przeczytałapewnegoso-
botniegoporankakolejnywywiadzVrbancicem.Kęsjajecznicystanąłjejwgardle.
‒Łżejakpies!–krzyknęła,zwracającnasiebieuwagępozostałych,konsumują-
cychwspólneśniadanieczłonkówrodziny.
Z drugiej strony… chciała ukradkiem pocałować towarzyszące wywiadowi jego
zdjęcie. Był teraz chudszy, z nieco zapadniętymi policzkami. Nadal cholernie sek-
sowny,ale…trochęmęskiegoduchajakbyzeńuleciało.
Czyżby nie spał z tęsknoty za mną? Pytanie obliczone było na żart, ale przejęła
sięzmianąwjegowyglądzienapoważnie.Alecotam,powiedziałasobiewkońcu.
Mógłsiętejostatniejnocylepiejpostarać,atak…puściłjąwłaściwiebezwalki.Jak
gdybymuwcaleniezależało,nicanic.Iteraztwierdzi,żepozostają„wdoskona-
łychstosunkach”…
Opowiedziałaowywiadzierodzinie,pokazałatablet.Niemogłasiępowstrzymać.
Zareagowalimilczeniem.
‒Àpropos,kiedysięznówznimzobaczysz?–zapytałpodłuższejchwiliojciec.
‒Dlaczegomiałabymsięznimzobaczyć?Czymojesypianieznimpodniosłotwój
politycznyranking?
‒Tiffany!–skarciłająmatka.
‒ Przepraszam, tato – powiedziała Tiffany. ‒ To było nie na miejscu. Ale jestem
zmęczonaciągłymbyciempodlupą.
‒Nowiesz!–żachnęłasiępaniDavis.
‒Zatempostanowiłam…
Wszyscyskierowalinaniąpytającywzrok.
‒ Siedzisz tam codziennie, odkąd wróciłaś do domu – powiedziała matka zdezo-
rientowana.
‒ŻeprzenoszęsiędoNowegoJorku.
‒Nie!–krzyknęlijednocześniematkaibrat.Ojciecprzyjąłtozestoickimspoko-
jem.
‒Co?Jakto?Kiedy?–zacząłrzucaćpytaniaChris.
–Napoczątkutygodnia,wponiedziałekalbowtorek.Zatrzymamsięwmieszka-
niufirmy,apotemznajdęsobiejakieślokum.Takbędzielepiejdlanaswszystkich,
aprzedewszystkimdlafirmy.Jeślitojamamjąprowadzić,topowinnambyćtam,
gdzierobisiębiznes.Transakcjezałatwianeprzezinternetniewystarczą.
Niepomogłyjęki,anawetniemalwiktoriańskieomdleniematki.Wponiedziałek
ranobyłajużwdrodzedostolicyświata,anazajutrznajejnowyadresnaLower
Manhattan niespodziewanie dostarczono kwiaty. I to nie byle jakie. Bukiet egzo-
tycznychorchideioprzeróżnychkształtach.
‒Odkogoto?
‒Niepowiedzianomi–odparłmężczyznawuniformie,naktórymdostrzegłasub-
telnelogokorporacjiQVirtus;notak,odniedawnamieliprzecieżswójklubtakże
wNowymJorku.–Pracujęjakokurier.Zabieramidostarczampodwskazanyadres.
Zatemzklubu,pomyślała.Wtensposóbdziękujązapobytunich?Aledlaczego
takpóźno…
‒PanZeus?–spytała.
‒ Nie sądzę – odparł kurier w uniformie. – Szef zazwyczaj dołącza karteczkę
znapisem„ZpozdrowieniamiodZeusa”,atutakiejniema.Toraczejktóryśzklu-
bowiczów.
Bukiet nie zawierał żadnej karteczki ani znaku, który mógłby wskazywać na
nadawcę,alewiedziaładobrze,żewysłaćgomógłtylkojedenczłowiek.
Och, Ryzard, rozmarzyła się. Taki jesteś słodki. I tak łatwo mnie wypuściłeś
zręki.
AlewtymmomencieprzypomniałajejsięLuiza.Niebyłoszans,bymogłakonku-
rowaćztamtąkobietą,nawetjeślionanieżyje.Amożewłaśniedlatego?
Wykorzystując swój status klubowicza, którym, chcąc nie chcąc, stała się od
pierwszejunichwizyty,zarezerwowaławnowojorskimQVirtus–którybyłzdecy-
dowaniemniejekscentrycznymmiejscemniżjegoodpowiednikwWenezueli–stolik
nalunch,gdyjejmamaprzyjechałająodwiedzićpodkoniecmiesiąca.Umieszczono
je w penthousie z widokiem przez panoramiczne okno na Central Park. Sącząc
wodęzkryształowychczarzezłotymbrzegiem,Tiffanypomyślała,żewolałabyjuż
widoknaposągtejcałejLuizy,bytylkoznaleźćsięwjegopobliżu.Aledotakichsła-
bościniemogłasięoczywiścieprzyznać.
Plotkowały o wszystkim i o niczym, aż wreszcie pani Davis powiedziała niespo-
dziewanie:
‒Tiff,chciałamcięprzeprosićzateniesprawiedliweuwagioRyzardzie.
Tiffanyspojrzałananiąosłupiała.
‒Wtedy,wZurychu,wtoalecie…Ipotem.
‒Ależjakto,mamo?Przecieżtwójniepokójokazałsięjaknajbardziejuzasadnio-
ny.Niewyszłonamitytoodpoczątkuprzeczuwałaś.
PaniDaviswzięłagłębokiwdech.
‒ Tak, ale… Muszę powiedzieć ci prawdę. Na twoje małżeństwo z Pauliem pa-
trzyliśmyrzeczywiściewdużymstopniujaknarodzinnąinwestycję.
‒Wiem.Niemamdziśotopretensji.
‒Zatem…kiedyzobaczyłamwoczachRyzardaciepłeuczuciedociebie,wpadłam
w lęk, że nam ciebie zabiera, że wymykasz się spod naszej rodzinnej kontroli. To
my wcześniej decydowaliśmy, z kim masz spędzić swoje życie, a teraz to była wy-
łącznietwojadecyzja.
‒Mamo…
‒ Wiem, mówię straszne rzeczy, ale to prawda. Zajęło mi trochę czasu, by do
tegodojść,alepotwoimwyjeździezdomuzrozumiałam,żecośzojcemrobiliśmy
potwornienietak.
Tiffanymiałałzywoczach.Ilelatczekałanatakiewyznanie?
Padłysobiewramionaiobiezaczęłyszlochać.
‒Kochaszgo?–spytałamatka,gdywystarczającosięwypłakały.
Tiffanywzruszyłaramionami,alepojejtwarzyponowniepopłynęłyłzy.
‒Niewiem…
Nie mogła powiedzieć matce, że myśli o nim co noc przez długie godziny, kiedy
bezskutecznie próbuje zasnąć. Że wtedy płacze. Że dzień zaczyna od szukania
wsieciinformacjionim,jegozdjęć,czychoćbywiadomości,żekolejnykrajuznał
Bregnowię.
Iwłaśniewtymmomencie,kiedyrozmawiałazmatką,naumieszczonymwrogu
pokojuwielkimekraniezwyciszonymgłosem,naktórymnieustannieleciaływiado-
mościtelewizyjne,zobaczyłaprzesuwającysiępasekznapisem:
„WybuchkopalniwęglawpółnocnejBregnowii,dziesiątkizabitych…”
Zerwała się równe na nogi, po czym chwyciła za telefon i zadzwoniła do swojej
asystentki.
Nic nie wskazywało na sabotaż, ale w kraju tak niestabilnym politycznie, który
dopierocowynurzyłsięzpiekławojnydomowej,każdapodobnakatastrofagroziła
faląplotek,fałszywychoskarżeń,apotencjalniewznowieniemstarćzbrojnych.Ry-
zard wiedział, że aby temu zapobiec, musi jak najszybciej znaleźć się na miejscu.
Osobiściestarałsiękierowaćakcjąratunkową,awkażdymraziepomagaćwroz-
wiązywaniuproblemów,którewydawałysięnierozwiązywalne.Dziękiswoimznajo-
mościom załatwił natychmiastowy transport do szpitala w Szwajcarii grupy ocala-
łychpoparzonychgórników.
Zainstalowałsięwwielkimnamiociezgeneratoremprądu,któryzapewniałświa-
tłoielektrycznośćwokolicykopalni,ajemukontaktzeświatem.Tuprzyszedłpo
dwudziestugodzinachnieprzerwanejpracyijaknieżywyzwaliłsięnapryczę.
Kiedyjakiśczaspóźniejsięobudził,zobaczyłkrzątającąsięponamiociekobietę,
która wydawała mu się znajoma. Leżąc, przyjrzał jej się uważniej: miała na sobie
obcisłespodniewetkniętewczarnekozakiwysokiedokolan.Blondkucykzwisałna
plecachskórzanejczarnejkurtki.
Pomyślałwpierwszejchwili,żemazwidy.Usiadłnapryczy,poczymwstał,pod-
szedłdokobietyipołożyłrękęnajejramieniu.Odwróciłatwarz,którąprzecinała
rysadobrzeznanejmublizny.
‒Toniesen?–zapytał,mrugajączaspany.
Uśmiechnęłasięczuleipołożyładłońnajegopoliczku.Jejdotykbyłzaskakująco
ciepły,couświadomiłomu,jakbyłzziębnięty.
‒NawetSzwajcarianiejestprzygotowananatyleoparzeń–tłumaczyłaTiffany.‒
Selekcjonujemywięcrannychiwysyłamyich,gdziesięda.Mójojciecdzwonibezpo-
średniodoprezydentówpaństwimówi,żeniktnieodmawiapomocy.Niegniewasz
się,żesięwtowłączyłam?
Zaniemówił.Niemógłuwierzyćwswojeszczęście.Teraz,kiedyprawiejużpogo-
dziłsięztym,żenaskutekswojejewidentnejgłupotybezpowrotniejąstracił…
Kazałamuusiąśćnapryczy,boledwietrzymałsięnanogach.
‒ Musisz się przespać – powiedziała, starając się nadać głosowi jak najbardziej
władczyton.
Powiedziałcośdoniejpobregnowiańsku,zapewneniezdającsobieztegospra-
wy;mówiłzachrypniętym,urywanymgłosem.Przytuliłjąwmocnymuścisku,oparł
głowęnajejpiersiipełnyminozdrzamichłonąłjejcudnyzapach.
‒Musiszsiępołożyć,Ryzardzie.
Położyłsię,pociągającjązasobąnapryczę,ażzaskrzypiałapodnimi.Pochwili
jednakzmęczeniewzięłogóręiprezydentBregnowiijużchrapał.Wyplątałapalce
Ryzardazeswychwłosówiwróciładopracy.Ostatniagrupaocalałych,naszczęście
jużnietychznajcięższymiranami,czekałanarozdysponowanie.
Ryzardobudziłsiępokilkugodzinachpewien,żewszystkotomusięprzyśniło,ale
odkrył na sobie skórzaną kurtkę, którą Tiffany musiała go okryć przed wyjściem
znamiotu.Zatemgdzieśtubyła.Znaprędcezrobionąkawąwjednejdłoni,akurtką
wdrugiejposzedłnaposzukiwaniaiodnalazłją,jakpocieszałazaniepokojonążonę,
którejrannymążgórnikbyłwnoszonydohelikoptera.Kobietatuliłamalutkiedziec-
ko,aoboksiebiemiałajeszczekilkuletniegorudowłosegochłopczyka.
‒Och,Ryzardzie–powiedziała,gdyokryłjąkurtką.–Takbymchciałazapewnić
ją, że jej mąż przeżyje. Oparzenia ma poważne, ale na szczęście żadnych we-
wnętrznychurazów.
Ryzard zaczął mówić do płaczącej kobiety. Udało im się ją jako tako uspokoić
iwsadzićdowojskowegojeepa,któryzdziećmimiałjązawieźćdodomu.Jejmąż
leciałwtymmomenciehelikopteremdoszpitalawParyżu.
‒Niewiem,jakmamcidziękować–powiedziałRyzard.–Ijakimisłowamiprze-
praszać?
‒Ciii–uspokajałagojakdziecko.–Wszystkobędziedobrze.
Pałacwyglądałlepiejniżkiedykolwiek,zauważyłaTiffany,gdyobudziłasięoświ-
cie. Poprzedniego dnia wieczorem rozesłali do szpitali ostatnich poszkodowanych
iwrócilisamochodemprezydenckimdoGizeli.
Zauważyła,żeelewacjabudynkuniejestjużpokrytadziuramipokulach,agruzo-
wiskozniknęło,nadającokolicyzapraszającyiotwartycharakter.Swójpokójwpa-
łacuzastaławtakimstanie,wjakimgozostawiła.Wcześniejzastanawiałasięwie-
lokrotnie,czypoprosićgo,byodesłanojejrzeczy,alebałasięznimkontaktować.
Bałasię,żesłyszącjegogłos,stracigłowę,rzuciwszystkoiwsiądziewpierwszysa-
molot do Bregnowii. Albo że powie coś takiego, po czym już jakikolwiek kontakt
międzyniminiebędziemożliwy.
Poprzedniego dnia wieczorem skrajnie zmęczona nie protestowała, kiedy zapro-
ponował,bytuprzyjechali,terazjednakzastanawiałasię,cotodlanichznaczy.Nie
przywiózłbyjejtu,gdybyniechciał,ale…
Wtymmomencieusłyszałapukaniedodrzwi,wktórychpochwilistanąłRyzard.
Miałnasobiebiałąkoszulę,czarnygarnituriprezydenckąwstęgę.Byłświeżoogo-
lonyiumyty.
‒Niemusiszoczywiścietegorobić…–powiedziałtrochęniepewnymgłosem.
Uśmiechnęłasię.
‒Niemuszę,alechcę–zapewniłago,zastanawiającsię,czyniejestidiotką.Dla-
czegowłaściwietorobi?Bojestjejznimtakdobrze?Bopodziwiagojakoczłowie-
kaiczerpiewielkąradośćzpatrzenia,jakrośniewpotęgę?
Na zewnątrz było wietrznie, pachniało wczesnojesienną burzą, a ciężkie krople
wirowaływporywachwiatru.Liściegoniłypotrawie,aichubraniaprężyłysię,gdy
szliwstronęmasztu.Flagatrzaskałazielonymiiniebieskimipaskami,gdyskładał
przysięgęisalutował.Wybuchoklaskówsprawił,żeodwrócilisięobojedotłumuze-
branego przed bramą. Ludzi było tym razem więcej, kilkuset. Poczuła świeży na-
pływdumy.
‒Twójpoprzednikniepociąłbysobierąk,uwalniająctychgórników–powiedzia-
ła, podnosząc jego pokrytą strupami dłoń. Była tak otarta i sponiewierana, że in-
stynktownieuniosłajądoust.
Wiwatyzagrzmiałymocniej,cosprawiło,żeszybkoopuściłarękęRyzarda.
‒Przepraszam.Tobyłogłupie…
‒ Wręcz przeciwnie, podobało im się. Są tu tak samo dla ciebie, jak i dla mnie.
Wiedzą,codlanaszrobiłaś–mówił,stająctwarządotłumu,poczymwskazałnanią
dłoniąiukłonem.
Ludziewiwatowalijeszczegłośniej,machającflagamiiunoszącwgórędzieci.
‒Dziękująci,Tiffany–powiedział,unoszącjejdłońdoust,nacopodniósłsięko-
lejnyryk.
Stalinastępniedługozezłączonymirękami,machającdotłumu.Niktnieodcho-
dził.Czekali,ażonaiRyzardpójdąpierwsi.
‒Płaczesz?–spytał,gdyweszlidopokojukredensowegozpięknymidziewiętna-
stowiecznymi meblami i widokiem na morze, w którym jednak wciąż nie czuła się
komfortowo.
OdwróciłaspojrzenieodportretuLuizyiotarłałzy.
‒ To było bardzo poruszające. Nie spodziewałam się. Miałam wcześniej wraże-
nie,żemyśląomniejakointruzie.
NiemogłapowstrzymaćzerkaniacochwilęnaLuizę,jakbytamogłaichpodsłu-
chiwać.Ryzardpodążyłzajejwzrokiem.
‒Tomojawina,żetaksiętupodleczułaś–powiedziałniskim,grobowymniemal
tonem.–Aleproszę,spróbujzrozumieć,coonadlamnieznaczyła.Luizapokazała
mi, że Bregnowia to mój dom. Przedtem, po tylu latach życia bez korzeni, to nie
byłodlamnieoczywiste.
Potaknęła.Rozumiałatoiwspółczułamutakobfitującegowtragedieżycia.
‒ Potrzebowałem jej miłości po stracie rodziców. Inaczej zamknąłbym się w so-
bie.Stałbymsięnarzędziemwojny,zdolnymjedyniedodestrukcji.Gdyjąstraciłem,
powiedziałem sobie, że muszę zrobić wszystko, by nie stać się zgorzkniałym, peł-
nymnienawiściądemonemzemsty.Tobyłobywkonflikciezewszystkim,wcowie-
rzyła.
SłowaRyzardabyłytakszczereitakprzepojonebólem,żewoczachTiffanysta-
nęłyłzy.
‒Teżjąpodziwiam–wydusiłaześciśniętejpiersi‒iprzepraszam,jeślikiedykol-
wiekbyłamzła,żezaczęstooniejwspominasz.Żałuję,żejejniepoznałam.Miała
wspaniałąsiłęwoli.Niemiałabymnigdyodwagi,byzrobićto,coonazrobiła.
Popatrzyłnaniązwdzięcznością.
‒Gdywydawałomisię,żecięstraciłembezpowrotnie,pierwszyrazwżyciupo-
czułem,żeniechcemisiężyć.Żeoczywiściemuszę,mamobowiązki,ludzi,którzy
mniekochają,ale…dlasamegosiebiemisięniechciało.Itaksięcieszę,żejesteś
tuznowu.Zostańtu,proszę!Zemną.Nazawsze.
Podniosłagłowę,spoglądającnaniegooczamipełnymiłez.
Czyontonaprawdępowiedział?
EPILOG
Droga mleczna na niebie Zanzibaru wydawała się jeszcze bardziej upstrzona
gwiazdami niż w jakimkolwiek miejscu na ziemi, w którym była wcześniej. Gdyby
Ryzard nie trzymał jej mocno u swego boku, gdy szli wzdłuż nadbrzeża do baru,
pewniewpadłabydowody.
Kiedyznaleźlisięwklubie,Tiffanyodmówiładrinka,któregooferowałajejprze-
chodzącahostessa.Ryzardpociągnąłjądobocznegobaru.
‒Mrożonykokos.Bezalkoholu–powiedziałdobarmanki.
Niezrobilijeszczebadań,aleprzestaliużywaćzabezpieczeńjużtygodnietemu.
Aodwczorajbylimałżeństwem.Tiffanybyłaprawiepewna,żejestwciąży,zczego
obojebardzosięcieszyli.Barmankapochyliławjejstronęstelażzaranżacjąroż-
ków,byktóryśsobiewybrała.Wszystkiebyłyoszałamiające,niepoprostuobrane,
zmrożonekokosyzodrobinąkoloru,alesubtelniedekorowanedziełasztukiwza-
skakującejkolorystyce,smakachirodzajach.Tiffanydługoniemogłasięzdecydo-
wać,wahającsiępomiędzybukietemsłodkiegogroszku,mandaląatureckimdywa-
nem.
‒Właśniedomniedotarło–powiedziałRyzard–żezachwilęmabyćpokazfajer-
werków.TochybastałypunktwrepertuarzeQVirtusnacałymświecie.
Spojrzałananiego,przerywającjedzenierożka.
‒Naprawdę?–spytała.–Amajątujakąś…ustronnąaltanę?
Ryzarduśmiechnąłsięipocałowałswojążonęnajczulej,jakpotrafił.Wtymmo-
menciepełnegwiazdnieboprzeciąłpierwszyzkolorowychwybuchów.