JAN ZAKRZEWSKI
A my żyjemy dalej...
Wspomnienia więźnia Majdanka
+&4*hC*
WYDAWNICTWO LUBELSKIE
Okładkę i stronę tytułową projektował ZBIGNIEW STKZAŁKOWSKI
Redaktor MIECZYSŁAW ZAPAŁ
Redaktor techniczny MIROSŁAW OGŁAZA
Korekta
KRYSTYNA AUGUSTYNEK
ELśBIETA LIPNIEWSKA
WYDAWNICTWO LUBELSKIE_J_ŁUg^Li!!!
Ark. druk. 12,25. Papier druk. tij * В2Х104 cm. Oddano do składama U sty -^
Dru* ukończono w sierpmu_l9£[_Jj_^_------------
bTul^l^is^^^y^rl^nc ^-PKWN' Lublin, ul. Unicka 4. Zam. nr 110.
KONIEC WOLNOŚCI
•
W WIĘZIENIU
~lerr Zakrzewski? — zapytał mnie gość w cywilu.
— Jawohl! — odpowiedziałem.
Natychmiast dwóch w mundurach SS obstąpiło mnie, a ten w cywilu mówi:
— Also mit!
Działo się to 5 sierpnia 1941 roku w moim mieszkaniu przy ulicy Boularda we Lwowie.
Natychmiast zaprowadzono mnie do czarnego samochodu marki „Mercedes". Ten w cywilu
syknął przez zęby:
— LonckistraBe.
Wiedziałem, co to znaczy: więzienie przy ulicy Łąckiego. ^,
Auto pomknęło szybko w kierunku ulicy Kopernika i stanęło przy gmachu dawnej komendy
policji, przy ulicy Leona Sapiehy. Otwierają się drzwi i kraty. Jakiś drab mówi do mnie po
polsku:
— Opróżnić kieszenie.
W tym momencie skoczyła na mnie moja Lora — spaniel. W jaki sposób pies dostał się do
wnętrza więzienia, ; pozostaje dla mnie do dziś zagadką. Jeden z esesmanów zamierzał psa
kopnąć, lecz ten w cywilu powstrzymał go i krzyknął:
— Lass! Den Hund nehme ich fur mich! (Zostaw! Psa wezmę dla siebie!)
7
Lora łasiła się, liżąc swym szorstkim językiem moją twarz, ręce i nogi. Ze wzruszenia nie
wiedziałem, co robić. Drab w mundurze krzyknął:
.— No prędzej!
Kiedy opróżniłem kieszenie, zaczął mnie rewidować, sprawdzając, czy wszystko wyjąłem. W
tym momen-0ie uderzył mnie w twarz.
— A to co? — zapytał wskazując na zegarek, który
miałem i o którym zapomniałem.
Wierna Lora skoczyła na draba, lecz ten złapał ją za kark i wyrzucił za kratę. Zdjąłem zegarek
i natychmiast poprowadzono mnie korytarzem do jakiegoś pomieszczenia. Przez chwilę
słyszałem jeszcze skomlenie i szczekanie psa. Drab przyprowadził jakiegoś więźnia, ten
natychmiast przystąpił do strzyżenia. Następnie zaprowadzono mnie na pierwsze piętro.
Klucznik esesman otworzył drzwi. Zdążyłem przeczytać numer celi: 236. Przestąpiłem próg,
drzwi zamknęły się za mną. Spojrzałem w okno zakratowane i «siatkowane. Po
szczytach dachów zorientowałem się, że cela, w której się znalazłem, wychodzi na ulicę
Leona Sapiehy, róg
Łąckiego.
Pierwszy raz w życiu znalazłem się w więzieniu. Rozejrzałem się pó celi. Miała wymiary
około 4 na 6 metrów. Okno było odemknięte na jakieś 5—8 cm, tj. do oporu kraty, przez tę'
szparę wpadało do celi powietrze. W kącie obok drzwi, po lewej stronie, stał jakiś kubeł.
Upłynęło może 5 minut, gdy jeden z uwięzionych zapytał mnie: —■ Długo tak pan będzie
stał?
Poszedłem na środek celi i przywitałem się z towarzyszami niedoli. Było ich sześciu. Nie
znałem ani jednego. Zaczęli mnie pytać, kiedy i za co zostałem aresztowany.
Odpowiedziałem, że dzisiaj, a za co? No, chyba za to, że jestem Polakiem, dla
hitlerowców
S
to wystarczający powód. Ktoś stwierdził, że odpowiedź moja jest zbyt filozoficzna.
—, Wybaczcie — powiedziałem. — Jestem zbyt przejęty tym, co mnie spotkało. Jak się
trochę otrząsnę i jako tako odzyskam równowagę, wówczas pogadamy i bliżej poznamy się.
Pod wieczór przyniesiono jakąś lurę, którą nazwano-kawą. Po tej „kolacji" —■ spanie. W celi
ani jednego sprzętu. Złożyłem marynarkę, która miała mi służyć za poduszkę, i na podłodze
ułożyłem się do snu. Ale nie mogłem zasnąć. Leżąc rozmyślałem o tym, co mnie spotkało.
Zastanawiałem się, kto doniósł do gestapo o mojej bytności we Lwowie i kto podał im
miejsce mego zamieszkania. Kiedy usnąłem, nie wiem. Rano pobudka. Drzwi celi otworzyły
się. Jeden z kolegów krzyknął:
— Achtung!
Wszyscy stają na baczność, a on melduje:
— Herr Unterscharfuhrer, Zelle 236, sieben Haftlin-ge, alles in Ordnung! (Panie plutonowy,
cela 236, siedmiu więźniów, wszystko w porządku!)
„Herr Unterscharfuhrer" popatrzył na nas i poszedł dalej. Przed progiem dwóch więźniów
rozlewa kawę do puszek po konserwach i daje nam po kawałku chleba.
Około południa do naszej celi przybyło dalszych 14 więźniów. Było nas już 21 osób. Zaduch
okropny, pot leje się ciurkiem po całym ciele, do tego smród z kibla niemożliwy. Był okres,
że na przestrzeni 24 metrów kwadratowych było nas trzydziestu sześciu.
Na obiad dają nam tzw. mehlzuppe, czyli wodę zagotowaną z otrębami. Myć nam się wcale
nie pozwalają. Koszule nasze z brudu nabrały stalowego koloru. Za to podłoga musi
błyszczeć. W tym celu dali nam dwie butelki, i przez cały dzień polerujemy nimi .
9
klepkę po klepce. Tak mijają tygodnie. Wody nie o-trzymujemy. Czasami tylko, w drodze
łaski, dwa razy w tygodniu wylewają na nas pół wiadra wody. I to ma być mycie.
Zdążyliśmy się już dokładnie poznać. Od czasu do czasu w nocy wyciągają kogoś z celi, a
rano przyprowadzają zbitego, zmaltretowanego, bez przytomności. Wówczas cały dzień w
celi panuje cisza i każdy myśli, kiedy na niego przyjdzie kolej.
Po czterech czy pięciu tygodniach dowiedziałem się, że zostałem aresztowany przez grupę
„Nachtigall". Tak więc miałem ,,zaszczyt" być aresztowany przez ten sam batalion,
dowodzony przez profesora doktora The-■ odora Oberlandera, który w dniach 2—4 lipca
1941 roku w jarach Wzgórz Wóleckich urządził masakrę wybitnych uczonych — profesorów
Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie i Politechniki Lwowskiej. Jak mi wiadomo,
poniosły wówczas śmierć takie sławy, jak: profesorowie Witold Nowicka, Tadeusz
Ostrowski, Kazimierz Bartel, Antoni Łomnicki, Roman Witkiewicz, Tadeusz Boy-śeleński
i wielu innych. Była to rzeź Bogu ducha winnych ludzi, nie mająca, modni zdaniem, sobie
równej. Jedynym ich przestępstwem było to, że byli Polakami i uczonymi na miarę światową.
W masakrze tej brał udział sam dr Oberlander. ,
Grupa „Nachtigall" weszła do Lwowa natychmiast po wkroczeniu armii niemieckiej. Składała
się z ukraińskich nacjonalistów, szkolonych specjalnie do tego rodzaju akcji, a lista uczonych
lwowskich , była już wcześniej przygotowana w Krakowie. Gdy dowiedziałem się, że i ja
zostałem przez tę grupę aresztowany, ciarki przeszły po moim ciele. Przypomniałem sobie, co
w pierwszych dniach okupacji opowiadali . .szeptem mieszkańcy okolicy Wóleckiej i co
mówili o
10
ulicy Abrahamowiczów, gdzie w II Domu Technika i' bursie obrał sobie kwaterę dr
Oberlander.
Czekałem tylko chwili, kiedy zostanę wezwany na przesłuchanie. Co ze mną będzie? W tym
napięciu u-pływał dzień po dniu.
Już myślałem, że zapomnieli o mnie, gdy oto na początku września 1941 roku zostałem
wywołany z celi. Po czterech tygodniach usłyszałem po raz pierwszy swoje nazwisko.
Ogarnął mnie niepokój. Dreszcz przechodził przez całe- ciało. Dokąd mnie wzywają? Co
mnie czeka?
Na korytarzu podszedł do mnie esesman i powiedział, krótko:
— Komm!
Schodzimy schodami na dół. Krata otwiera się, korytarz, druga krata. Jesteśmy przy wyjściu.
Esesman wszedł do jakiegoś pokoju, po chwili wychodzi. Znów otwiera się krata i przyłączył
się drugi esesman. Jesteśmy na ulicy. Na chwilę zamroczyło mnie świeże powietrze. Esesman
prowadzi w prawo. Skręcamy w stronę ulicy Pełczyńska ej, do dawnego gmachu Miejskich
Zakładów Elektrycznych, obecnej siedziby gestapo. Przechodząc korytarzem widzę ludzi
stojących twarzą do ściany z rękami założonymi na kark. Esesmani zaprowadzili mnie na
drugie piętro i kazali zaczekać. Po chwili wezwano mnie do pokoju, w którym za biurkiem
siedział jakiś potężny drab w mundurze SS. Kiedy wszedłem drab wysunął szufladę biurka, a
w niej zobaczyłem dwa pistolety, harap, jedną rękawiczkę skórzaną z naszytymi kawałkami
skóry i kastet. Potem wyciągnął z teczki zapisany pismem maszynowym papier i podał mi.
Przez chwilę nic nie widziałem; litery były jakby zamazane, skakały i zachodziły jedna na
drugą. Nie mogłem się skupić, przed oczami miałem to kastet, to harap, to rękawicę i pi-
li
stolety. Naraz usłyszałem: „Also!" Ten krzyk wyrwał mnie z odrętwienia. Próbowałem się
skupić, ale i tak nie wiedziałem dokładnie, co czytam. Zdołałem tylko zorientować się, że był
to protokół zawierający spis rzeczy, jakie znajdowały się w moim mieszkaniu w dniu
aresztowania. I znowu usłyszałem ponaglające: „Also unterschreiben!" (Podpisać!) Szybko
podpisałem. Drab ów schował papier i zaczął bawić się „zabawkami" znajdującymi się w
szufladzie. Po jakichś pięeiu minutach — dla mnie. to było pięć wieków — wszedł mój
konwojent, wyprowadził mnie z pokoju i sprowadził do piwnic. Mocnym uderzeniem w kark
zostałem wepchnięty do celi piwnicznej. Tam
już czekało na mnie dwóch rosłych osiłków, którzy
zaraz wzięli się „do roboty". Posypały się na moją
głowę ciosy. Z nosa i z uszu zaczęła mi się sączyć
krew. Po chwili dali spokój.
Do celi wszedł ten, który był przedtem w pokoju
na piętrze. W ręku miał harap. O Boże, co to będzie?
— pomyślałem. — Te draby gotowe zakatować mnie
na śmierć!
— Kannst du deutsdh sprechen? (Mówisz po niemiecku?) — zapytał ten z harapem.
— Etwas (trochę) — odpowiedziałem.
— Gdzie jest profesor Stanisław Zakrzewski? — pytał dalej po niemiecku.
Zacząłem mówić, że profesor Zakrzewski już od trzech lat nie żyje i że to nie jest żaden mój
krewny (profesor Stanisław Zakrzewski —• wybitny historyk — był wykładowcą
Uniwersytetu Jana Kazimierza). Zapytał więc, gdzie jest mój ojciec.
— Nie wiem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
— Jak to, nie wiesz?! — krzyknął i zaczął mnie smagać tym harapem. A zaraz potem jeszcze
raz zapytał:
12
— Gdzie twój ojciec?
Znowu zacząłem tłumaczyć,, że nie wiem, że ojca widziałem ostatni raz w lipcu lub na
początku sierpnia 1939 roku i od tamtej pory nie wiem, co się z nim dzieje.
Dolali mi jeszcze, a na odchodne powiedzieli:
— Dzisiaj masz dość, może sobie przypomnisz do następnego razu.
Wyprowadzony z gmachu gestapo widziałem, jak esesmani ustawieni w podwójny szpaler z
harapami i karabinami w ręku ludzi przepędzanych przez; ów szpaler po prostu walili gdzie
popadło. Jeśli który u-padł, kopali go w głowę. Widok okropny.
Pierwszy raz widziałem coś tak makabrycznego i sam przeżywałem podobne męki. Nie
wiedziałem i nawet nie przypuszczałem, że zobaczę jeszcze gorsze bestialstwa i sam również
będę je przeżywał.
A na ulicy tymczasem zwyczajny ruch. Słońce świeci łagodnym, wrześniowym blaskiem,
przechodnie idą obok gmachu gestapo i na pewno nikt nie przypuszcza, co się tam wewnątrz
dzieje.
Zakrwawiony, obolały, popychany przez swoich „o-piekunów", dowlokłem się na Łąckiego.
I znów jestem w celi. Cisza. Wszyscy patrzą na mnie. Wtem Stasio Dawidek woła:
— Jak ty wyglądasz, Jasiu! Co tam było? Powiedz!
— Ano nic — odpowiedziałem. — Dali mi jakiś protokół do podpisania i na tym koniec.
Dopiero po obiedzie opowiedziałem im, co przeszedłem i oo widziałem. Któryś z kolegów
„pocieszył" mnie, że to dopiero wstęp. Teraz zobaczyłem, jak niektórzy byli wychudzeni.
śadnych paczek przecież nie otrzymywaliśmy. Od spania na gołej twardej podłodze na
biodrach .potworzyły nam się rany.
Dzień po dniu mijał. Ten, kogo wywołano, już do
13
celi nie wracał. śadnej możności porozumienia się, nawet stukanie w ścianę nić nie
dawało.
Kwiecień 1942'roku. Zostałem po raz drugi wywołany z celi. Już na sam dźwięk mojego
nazwiska zrobiło mi się słabo. I znowu prowadzą mnie do gestapo na ulicę Pełczyńska.
Zadaję sobie w duchu pytania: czego oni ode mnie chcą, co mnie czeka?
W gestapo przyjął mnie jakiś oficer w czarnym mundurze — SS lub SD —■ nie pamiętam.
Grzecznie poprosił, bym usiadł. Ta grzeczność wydała mi się podejrzana. Stałem się czujny.
Oficer zapytał przez tłumacza, jak się czuję, w odpowiedzi bąknąłem coś pod nosem.
Następnie spytał, czy przypomniałem sobie, gdzie jest mój ojciec. Zacząłem wyjaśniać to, co
mówiłem już poprzednim razem: że ojca nie widziałem od lipca lub sierpnia 39 roku.
— A dlaczego nie widziałeś się później z ojcem?
— W latach 1938—39 pracowałem w Rzeszowie w COP-ie, Centralnym Okręgu
Przemysłowym, przy budowie bloków mieszkalnych dla Towarzystwa Osiedli Robotniczych.
Wybuch wojny zastał mnie w Krakowie i- tam już pozostałem. Od rodziców nie miałem
żadnych wiadomości. Gdy wojska niemieckie zajęły Lwów, natychmiast przyjechałem do
Lwowa i już 1 lipca 1941 roku wieczorem byłem w domu. Okazało się, że matka moja nie
żyje, zmarła 22 maja 1941 roku, a o ojcu niczego nie mogłem się dowiedzieć.
Dalej zapytano mnie, co robiłem w Krakowie.
— Pracowałem w składzie desek Józefa Rusina na ulicy Mogilskiej w charakterze
rachmistrza.
— Jakie znajomości miałeś w Krakowie? Z kim się kontaktowałeś ?
14
Odpowiedziałem, że żadnych kontaktów nie miałem i nie zawierałem żadnych znajomości.
— To sobie zaraz przyponapisz — powiedział! oficer i zaczęło się katowanie.
Co się ze mną działo, nie pamiętam. Straciłem przytomność. Ocknąłem się w samochodzie na
podwórzu więzienia. Zmasakrowanego zawlekli mnie do celi.
Dopiero nazajutrz przyszedłem jako tako. do siebie. Zacząłem sobie przypominać wczorajszy
dzień. A więc byłem na przesłuchaniu. Jestem cały obolały, mam spuchniętą twarz, nos, oczy.
Zęby powybijane. Współtowarzysze niedoli przypatrują mi się w milczeniu. Nie pytają o nic,
bo i po co? Zresztą nawet mówić nie mogę.
Po trzech dniach znowu prowadzą mnie na Pełczyńska. Ten sam esesman, untersturmfuhrer,
bo tak do niego zwracają się — pyta:
-— No jak, już sobie przypomniałeś? Siadaj. Dlaczego w Krakowie wyprowadziłeś się z ulicy
Krupniczej ?
— Krążyły pogłoski, że obywatele niemieccy mają całą kamienicę zająć, więc wolałem
zawczasu wyprowadzić się...
— Wyprowadzić się czy zniknąć? — i z tyłu uderzenie w kark, aż z krzesła spadłem.
— Czy znasz Ferdynanda Hoffera?
Błyskawiczna myśl: Ferdynand... już wiem, o co chodzi. Dlaczego mnie o to pytają? Na
wszelki wypadek mówię:
— Nie, nie znam żadnego Hoffera.
— Nie znasz Hoffera? Ferdynanda nie znasz? — W tym momencie poczułem ból w uszach.
— A frau Rohr znasz?
— Tak, frau Rohr znam z widzenia. Mieszkała w tej samej kamienicy, to jest na Krupniczej
34.
15
— No a Ferdynanda nie znasz? Zaraz przypomnimy
sobie...
— Ferdynand? Może 4o ten szofer z organizacji Todt? Owszem, znałem go tyle, o ile.
Podjeżdżał na Krupnicza 34, ale do kogo to nie wiem.
— Du schweine Hund, nie wiesz? — i grad uderzeń posypał się na moją głowę. — A nie
rozmawiałeś z nim?
— Jeśli pytanie, która godzina, czy gdzie znajduje się taka a taka ulica, jest rozmową, to tak,
bo o niczym innym nie rozmawialiśmy.
— No, już coś sobie zaczynasz przypominać. A teraz: co robiłeś poza pracą w- składzie
drzewa? Z kim się spotykałeś? O czym rozmawialiście?
— Z nikim się nie spotykałem. Już mówiłem, że nie zawierałem żadnych znajomości.
Znowu fala uderzeń. Zemdlałem. Po ocknięciu się zobaczyłem, jak ten untersturmfuhrer
spojrzał na zegarek i mrugnięciem dał znak wyprowadzenia mnie.
Wróciłem do celi. Po paru dniach poczułem się lepiej. Ból nieco zelżał, szum w uszach minął.
Zacząłem rozmyślać. Pragnąłem zwierzyć się komuś, podzielić nurtującymi mnie
wątpliwościami. Ale komu? Może Stasiowi Dawidkowi, może Drapale — niegdyś dobremu
bramkarzowi lwowskiego klubu „Czarni", którego dobrze znałem. Ale jak tu porozmawiać,
kiedy w celi jest tylu obcych? Sam biję się z myślami, pomału próbuję przeanalizować cały
przebieg przesłuchań...
PRZED ARESZTOWANIEM
Zastanawiając się nad przyczyną mego aresztowania, sięgam pamięcią do pierwszych dni
wojny. I jak w kalejdoskopie przesuwają się przed oczami obrazy mego życia w Krakowie do
chwili aresztowania.
16
W październiku w „Renesansie", kawiarni na rogu ulicy Karmelickiej i Dunajewskiego w
Krakowie, poznałem dwóch panów: Bronisława i Stanisława Szwarców — nazwisko
oczywiście nieprawdziwe, prawdziwego nigdy nie dowiedziałem się. Pochodzili z Poznania.
Stanisław miał lat 33, Bronisław — 36. Po kilku spotkaniach zaprzyjaźniliśmy się. W
rozmowach obydwaj zachowywali dużą powściągliwość, toteż wiedzieli o mnie znacznie
więcej, niż ja o nich. Razu pewnego powiedziałem im, że wybieram się do Łodzi odwiedzić
przyjaciela. Zapytali, czy na długo. — Nie — odpowiedziałem — na trzy-cztery dni.
— Jak pan, panie Janku, będzie w Łodzi, to proszę się tam dobrze rozejrzeć. Po przyjeździe
opowie nam pan, co pan zobaczył.
Dziewiątego listopada byłem już w Łodzi. Udałem się na ulicę Sienkiewicza, do mieszkania
państwa Wierzchowskich. Niestety, Jurek, mój kolega, przebywał na Anstata, tj. w gestapo.
Jego ojciec, inżynier Wierzchowski radził mi, bym długo w Łodzi nie pozostawał.
— Gestapo szaleje, panie Janku, aresztowania, wyrzucanie rodzin z mieszkań, niczego nie
pozwalają zabierać ze sobą, brutalnie biją, przepędzając do samochodów i wywożąc w
nieznane.
Postanowiłem jednak pozostać dzień lub dwa w Łodzi, by trochę popatrzeć na panoszenie się
„herrenvol-ku". 11 listopada na rynku bałuckim powieszono 3 Polaków. Widok niesamowity.
Bezwładne ciała ludzkie chybocące się na wietrze. W dniu tym ogłoszono, że Łódź nazywa
się Litzmannstadt i że obszar ten wcielony został do Reichu. A więc zostałem odcięty od
reszty okupowanego kraju.
Łódź ''przystrojona flagami z hackenkreuzem. Na
2-А my żyjemy dalej 17
* л
sklepach, restauracjach pełno napisów: „Nur fur Deutsche" — Tylko dla Niemców, „Polen
eintritt yeirboten" — Polakom wstęp wzbroniony, „Hier spricht man nur ■ deutsch" — Tu
mówi się tylko po niemiecku.
Pożegnałem sdę z państwem Wierzchowskimi, współczując im i ubolewając z powodu
nieszczęścia, jakie ich spotkało, i udałem się na dworzec kolejowy. Ale jak wydostać się z
Łodzi? Wykupiłem bilet pierwszej klasy do Krakowa. Kręcąc się po peronie, przystanąłem
obok trzech oficerów Luftwaffe. Z oderwanych słów ich rozmowy zorientowałem się, że
wszyscy trzej jadą do Krakowa. Szybka decyzja. Kupiłem gazety hitlerowskie jak
„Vólkischer Beobachter", „Das Reich" i jeszcze jakąś gadzinóWkę i czekałem, n.e zwracając
na siebie uwagi. Dyskretnie obserwowałem oficerów, kiedy i do" którego wagonu będą
wsiadać. Plan mój był prosty, ale i ryzykowny: udam się za nimi i usiądę w tym samym
przedziale, „zatopię się" w lekturze ga-dzinówek,. by nie nawiązywać żadnej konwersacji i
tak może uda mi się dotrzeć do Koluszek, tj. do granicy Generalnej Guberni. Potem przejdę
do innego przedziału lub w ogóle do innego wagonu.
Tak też uczyniłem. W odległości trzech kroków szedłem za oficerami, wsiadłem za nimi do
przedziału i przepychając się do okna, by być jak najdalej od drzwi, powiedziałem nawet:
— Gestatten, meine Herren. (Przepraszam, moi panowie).
Niemcy rozlokowali się i zaczęli rozmawiać między sobą. Z dumą mówili o szybkim
zwycięstwie nad Polską, opowiadali ze śmiechem, jak to, zniżając lot, strzelali z samolotów
do bezbronnej ludności. Jednocześnie zwracali się w moją stronę, szukając aprobaty. Cóż
miałem robić? Byłem w arcytrudnej sytuacji. Więc zacząłem uśmiechać się i potakiwać:
18
— Ja, ja, daB war ein wunder Meisterstuck, ein richtiger Blitzkrieg! (Tak, tak, to było
cudowne, sztuka mistrzowska!)
Potem zacząłem ziewać i powiedziałem jakby do siebie: — Ich bin so mude (Jestem taki
zmęczony)...
Do przedziału wszedł jakiś wysoki dygnitarz kolejowy — poznałem to po złotych epoletach
jego munduru. Ułożyłem się wygodnie w kącie, wyciągnąłem: jak najdalej nogi — byłem w
butach z cholewami i w popielatych bryczesach z gabardyny — i obłożywszy się gazetami
tak, by tytuły ich były widoczne, udawałem, że śpię. Przedtem jeszcze położyłem bilet
kolejowy na podstawce przy oknie. Ponieważ pora była dość późna — już po 22-ej — więc
zacząłem naprawdę drzemać. Ale i oficerom rozmowa już się nie kleiła, a monotonny turkot
kół i ich pogrążył w drzemce.
Nagle na korytarzu ruch. Widocznie zbliżamy się do Koluszek, do granicy. Mocniej wtuliłem
głowę w boczne oparcie siedzenia i nadal udaję głęboko śpiącego. Lecz oto rozsuwają się
drzwi przedziału i słyszę: Heil Hitler!
Niemcy w przedziale odpowiedzieli:
— Heil!
— Sind hier alle Deutsche? (Wszyscy są tutaj Niemcami ?) — pada pytanie.
— Ja —■ odpowiada ten wysoki dygnitarz Reichs-bahnu.
Konduktor sprężyście zasalutował i nie sprawdzając biletów zasunął 'drzwi przedziału.
Kącikiem oka widziałem, że za nim, za konduktorem, stał mundurowy w zielonym mundurze
i jakiś cywil. Gdzież by konduktor sprawdzał tak wysokich rangą dygnitarzy niemieckich!
Pociąg ruszył. Odetchnąłem z ulgą. „No, udało się, Jasiu — mówię w duchu do siebie — ten
numer ci wyszedł". Trzeba jednak pamiętać, że było
19
to dopiero w sześć tygodni po kampanii wrześniowej i hitlerowcy pewni siebie, upojeni
zwycięstwem, nie byli tak bardzo rygorystyczni i nie kontrolowali tak ściśle na granicy
swoich obywateli.
Zastanawiam się, co dalej robić, jak się teraz z tego przedziału urwać. Bo Niemcy po tej
drzemce mogą nawiązać znowu konwersację i wtedy okaże się, że z moją niemczyzną jest nie
za bardzo. Owszem, niektóre częściej używane zwroty wymawiałem poprawnie i z
właściwym akcentem, ale biegle rozmawiać nie mógłbym. Jest to pociąg pospieszny, a więc
mogę wysiąść w Radomsku lub w Częstochowie. Postanawiam, że wysiądę w Częstochowie.
Nie chcę dalej ryzykować, gdyż w Poraju za Częstochową znowu granica. Poraj leży na
prawym brzegu Warty i ten skrawek ziemi też przyłączony został do „Wielkiej Rzeszy".
Radomsko. Wychodzę na korytarz na papierosa. Postanawiam, że na korytarzu pozostanę aż
do Częstochowy, a w Częstochowie wejdę z powrotem do przedziału, zabiorę walizeczkę i
płaszcz i nura w tłum na peron!
Dwóch oficerów po chwili także- wyszło na korytarz. Na szczęście już Częstochowa.
Flegmatycznym ruchem zabieram z przedziału swoje rzeczy, mówię: Also auf Wiedersehen
(Do zobaczenia) — i już jestem na peronie.
Udaję się do poczekalni. W bufecie wypijam herbatę — już erzac, namiastka. Rozglądam się.
Wszędzie pełno Niemców. Wychodzę na ulicę przed dworcem. Nie o-podal spostrzegam
dwóch kolejarzy. Przybliżyłem się do nich. Słyszę, jak narzekają na Niemców. Podchodzę
więc i pytam:
— Panowie, jak można najbezpieczniej i najlepiej dostać się do Krakowa?
Popatrzyli na mnie.
— A pan skąd?
го
— Przyjechałem z Łodzi. Udało mi się przeszwar-cować na granicy w Koluszkach, ale nie
chcę ryzykować przejazdu w Poraju.
— No to jedź pan lepiej na Kielce, a w Kielcach złap pan warszawski pociąg na Kraków.
Podziękowałem i udałem się znowu na dworzec.
*
Jestem w Kielcach. Tu wykupiłem bilet na pospieszny do Krakowa, też pierwszej klasy
(wówczas jeszcze nie było zakazu jeżdżenia Polakom pociągami pospiesznymi i pierwszą
klasą, ale oczywiście były już wyodrębnione wagony z napisami: „Nur fur Deutsche").
Stojąc w korytrzu przy oknie i patrząc na pejzaż mijanych pól i osiedli poczułem
instynktownie, że ktoś mnie obserwuje. Wolno czynię obrót w kierunku mego przedziału i
widzę: przy sąsiednim przedziale stoi mężczyzna nieco starszy ode mnie, lat około
trzydziestu, w klapie ma wpięty żółty znak „'tryzuba" — godło ukraińskiej organizacji
nacjonalistycznej. Już, we Lwowie było mi wiadomo, że organizacja ta była finansowana
przez hitlerowców.
Odwróciłem się do okna. Dlaczego on mi się tak przypatruje? Niewątpliwie musi pochodzić
ze Lwowa bądź ze Stanisławowa, w każdym razie z tych terenów. Zapaliłem papierosa.
Nieznajomy po chwili podszedł do mnie, poprosił o ogień. Podałem mu pudełko zapałek. To
jest tylko pretekst, żeby rozpocząć ze mną rozmowę — pomyślałem, i nie pomyliłem się. Po
chwili, zwracając mi zapałki zagadnął:
— Przepraszam pana, ale zdaje mi się, że pana znam albo przypomina mi pan kogoś
znajomego...
—■ Możliwe — odrzekłem.
Zwróciłem uwagę, że z klapy jego marynarki znik-
ał
nął znaczek „tryzuba", ale nie dałem niczego po sobie poznać.
—■ Pan do Krakowa jedzie? — zapytał.
— Tak — odpowiedziałem.
Przeprosił i zwracając mi zapałki, skierował się do swojego przedziału. Postałem jeszcze
chwilę. Myśli kłębią mi się w głowie. Kto to może być? W każdym razie w moich oczach
zdekonspirował się, odpinając ten znaczek. Myślał pewnie, że go wcześniej nie zauważyłem.
W każdym razie wiem już, z kim mam do czynienia, i trzeba się mieć na baczności. Tak, ale
skoro on mnie Obserwuje, to widocznie musi mnie znać. Na razie — pomyślałem — nie mam
co zaprzątać sobie tym głowy.
Po kilku dniach spotkałem w cukierni Noworolskie-go, tzw. Noworola, w Sukiennicach,
moich przyjaciół poznaniaków — Bronisława i Stanisława. Opowiedziałem im, co widziałem
w Łodzi i jaką miałem podróż. Wysłuchali i tyle.
*
Do kamienicy, w której mieszkałem, przy ulicy Krupniczej 34, wprowadziła się Niemka.
Wkrótce wiedziałem, że nazywa się R5hr i jest zatrudniona w Fropa-gandaamt — Urzędzie *
Propagandy, instytucji podległej Goebełsowi. Propagandaamt mieścił się na pi.
Szczepańskim.
Frau Rohr była głośna w obcowaniu i despotyczna-Na ulicy pozdrawiała Niemców
hitlerowskim pozdrowieniem, podnosząc prawą rękę w górę. Groziła, że wszystkich
mieszkańców tego domu powyrzuca — rausschmeiBen. Wszyscy nazywali ją „gestapówką".
22
*
W styczniu 1940 roku rozeszła się wiadomość, że na stacji towarowej podstawiono pociąg z
Gdyni. Podobno w wagonach towarowych znajdują się zmarznięte kobiety i dzieci.
Natychmiast udałem się na poszukiwanie moich poznaniaków. Zastałem ich w „Renesansie".
Wiadomość o transporcie już dotarła do nich. Z miejsca udaliśmy się na dworzec towarowy.
Zastaliśmy tam pełno ludzi. Siostry zakonne rozdawały gorące mleko, herbatę, kawę oraz
zupę i chleb. Na peronach rozpalono żelazne kosze.
Zima 1939—40 roku była ostra. Temperatura spadała poniżej minus 30 stopni. Przypominała
surową zimę z 1928—29 roku.
Zbliżyliśmy się do wagonów. Widok był makabryczny. Na podłodze leżały zamarznięte ciała
. niemowląt i starszych dzieci, a także kobiet. Rozlegał się płac? i lament przemarzniętych do
ostatnich granic matek i dzieci.
Jak się dowiedzieliśmy, hitlerowcy nie wysiedlali tych ludzi, lecz brutalnie, jak kto stał,
wyrzucali z domów, oddzielając kobiety i dzieci od mężczyzn. Opornych na miejscu
rozstrzeliwali. Kobiety z dziećmi ładowali na samochody i wieźli na dworzec. Na dworcu w
bydlęcych wagonach trzymali je całą dobę, a potem ponad dwa dni wieźli z Gdyni do
Krakowa. Uratowały się tylko osoby, które były w środku wagonu. W czasie jazdy pociągu
temperatura w wagonach spadała poniżej minus 40 stopni, a więc kobiety czy dzieci, które
stały pod ścianami, zamarzały na śmierć.
Pomoc dla nieszczęsnych rozszerzono. Siostry zakonne chodziły po domach rodzin
krakowskich, prosząc o przyjęcie na noclegi bądź darowanie odzieży i butów dla kobiet i
dzieci.
23
Oczywiście i my rzuciliśmy się na miasto zbierać odzież. Ze swoich rzeczy także
przynieśliśmy co było możliwe do okrycia się.
Ten bestialski hitlerowski czyn wzbudził w Polakach nową falę nienawiści do okupanta.
Przed świętami wielkanocnymi, w czasie czynienia tak zwanych porządków, znalazłem
dokument — pismo wydane mi przez konsulat węgierski dla ambasady węgierskiej w
Warszawie, które miało mi ułatwić o-trzymanie paszportu do Węgier. Pismo to było
wystawione w języku węgierskim. Przy spotkaniu z Bronisławem i Stanisławem
powiedziałem im o tym i pokazałem pismo. Zainteresowali się nim.
__ Wiesz co, Jasiu, zatrzymaj ten dokument i nie
zgub go, on się może jeszcze przydać — poradzili. Po tym styczniowym wydarzeniu
przeszliśmy już na „ty".
Przy następnym spotkaniu Bronisław zaraz na początku spytał mnie o pismo. Uspokoiłem go,
pokazując ów papierek.
— Jasiu, czy masz do nas zaufanie? — spytał nagle.
— Oczywiście, że mam.
— A czy wiesz, co to jest ZWZ?
— Wiem i od dawna się domyślałem, że do tej organizacji należycie. Domyślam się też, że
Szwarc to nie jest wasze prawdziwe nazwisko. Chyba przybraliście je od „przeszwarcowania
się" z Poznania do Krakowa — powiedziałem ze śmiechem.
— To nie jest ważne, Jasiu. Najważniejsze jest to, że wojna dopiero się zaczęła i musimy
walczyć dalej. Fakt, że hitlerowcy nas pobili, nie oznacza dla nas końca walki. Ale walczyć
musimy z ukrycia. Patrz, co
34
się dzieje... Inteligencję polską gubernator Frank rozkazał aresztować i wysyłać do obozów
koncentracyjnych. Na ulicach łapanki. Do Rzeszy na przymusowe roboty wywożą nawet
czternastoletnich chłopaków. Terror w stosunku do ludności polskiej dopiero się zaczyna.
Rabują nasz majątek narodowy, grabią zbiory z Zamku Królewskiego w Warszawie i z
Wawelu. Polskość chcą zniszczyć do ona...
To była święta racja.
— A teraz słuchaj — mówił dalej Bronisław — ty z tym papierem węgierskim będziesz nam
potrzebny i pomocny.^ Będziemy się już rzadko spotykali, ponieważ obaj ze Stanisławem
mamy wiele spraw do załatwienia, musimy jeździć po całej Guberni. Ty natomiast w każdą
niedzielę o godzinie 12 kręć się przy kościele Mariackim. Jeśli usłyszysz słowo „Lengyel", co
po węgiersku znaczy „Polak", to idź za tym osobnikiem i gdy on w jakimś wybranym miejscu
zatrzyma się, ty też się zatrzymaj i powiedz: „Magyar" — („Węgier"). Wówczas otrzymasz
od niego paczuszkę albo kopertę. Dostaniesz też instrukcję, gdzie masz się udać na spotkanie,
by tę przesyłkę przekazać. Rozpoznanie będzie przy użyciu tego samego hasła: „Lengyel" i
„Magyar". Na razie nie musisz więcej wiedzieć, tak będzie lepiej. Z czasem zostaniesz
bardziej wtajemniczony. A w razie gdybyś wpadł w jakąś łapankę lub gdyby cię
legitymowano, mów, że jesteś Węgrem i pokazuj to pismo z konsulatu. Jest na nim pieczęć z
godłem węgierskim, a to dla zwykłego, mundurowego Niemca będzie wystarczające. Chyba
że miałbyś pecha i spotkałbyś hitlerowca, który by znał język węgierski. To wtedy ratuj się,
jak potrafisz, zrozumiałeś?
I tak rozpoczęła się moja „tajemnicza" praca konspiracyjna. Na przestrzeni kilku miesięcy
jeździłem do Częstochowy, Krynicy, Radomia, Nowego Targu, Ra-
25
domska i Warszawy z paczuszkami czy kopertami na umówione miejsca i oddawałem je
komu należało. Trzy razy byłem legitymowany w łapance. Raz w Krakowie. Gdy
wychodziłem z tego „kotła", esesman zatrzymał mnie, żądając Ausweis. Wyjmując owo
pismo z konsulatu węgierskiego mówiłem:
— Ich bin ein Uingar, mein lieber Herr. (Jestem Węgrem, mój miły panie).
Esesman popatrzył na mnie i powiedział: — Bitte.
To zrozumiałe, że mocno byłem w strachu. Wyszedłszy z kordonu odetchnąłem. Potem
miałem jeszcze dwie tego rodzaju wpadki, ale szczęśliwie cało wychodziłem z opresji.
Terror w stosunku do ludności polskiej nasilał się z dnia na dzień. Słyszało się o masowych
aresztowaniach w każdym mieście, o wysiedlaniu rodzin polskich i żydowskich z dzielnic
mających komfortowe mieszkania i wprowadzaniu się tam rodzin niemieckich. Racje
żywnościowe dla Polaków były coraz to mniejsze. I tak na przykład Polacy otrzymywali 1400
gramów chleba tygodniowo, 400 gramów mięsa miesięcznie. Za niedostarczenie kontyngentu
płodów rolnych chłopu polskiemu groziło natychmiastowe rozstrzelanie bez sądu. Było to
zarządzenie generalnego gubernatora okupowanych ziem polskich dr. Hansa Franka.
Nastąpiła rekwizycja większych sklepów, hurtowni, warsztatów, składów i fabryk zarówno
polskich, jak i żydowskich. Zabierano także kina, teatry, kawiarnie i restauracje. Całym tym
majątkiem zarządzał w imieniu władz okupacyjnych tzw. Treuhander, tj. Zarząd Powierniczy,
którego członkowie rekrutowali się z Niemców i vołksdeutschów.
Polakom uczęszczającym do kina najczęściej młodzież polska dyskretnie oblewała ubrania
atramentem, a nawet kwasem solnym, by odechciało im się korzy-
26
stania z tej rozrywki i wzbogacania (kiesy owym treu-handerom.' Ułożony został nawet taki
slogan: „Tylko świnie siedzą w kinie, a Polacy w Oświęcimie". Slogan ten wypisywano na
murach w sąsiedztwie kin. Dla pełniejszego zobrazowania ówczesnej sytuacji muszę dodać,
że Polacy, którzy pracowali u Niemców, zarabiali 300 do 350 zł miesięcznie, z tego należało
opłacić czynsz, światło i opał, tak że na życie pozostawało 100—150 zł, a masło na czarnym
rynku kosztowało do 200 zł za kilogram. Ciężkie czasy okupacyjne do dziś mam jako żywo w
pamięci. Nie było dnia na okupowanym terenie kraju, by nie rozstrzeliwano w masowych
egzekucjach Polaków pod byle pretekstem.
Ale powracam do rozmyślań w celi więzienia lwowskiego nad przyczyną mego
aresztowania.
Z Ferdynandem Hofferem spotykałem się często. Był to Tyrolczyk, pochodził z Grazu, ze
starej tyrolskiej rodziny; jak mi mówił — jego prapradziad brał udział w jakimś powstaniu o
wolność Tyrolu. Ferdynand Hoffer był przeciwnikiem reżimu hitlerowskiego. Zadekował się
w organizacji Todta jako kierowca i woził jakiegoś inżyniera w randze majora. Często
podwoził go do owej „frau Rohr". Z Ferdynandem Hofferem nieraz rozmawiałem na temat
polityki. Mówiliśmy o terrorze wobec ludności polskiej i żydowskiej, o „błyskawicznym"
zwycięstwie wojsk hitlerowskich nad krajami Europy, o tym, że chociaż przemysł Europy
pracuje dla nich pełną parą, wszystko to skończy się na pewno fatalnie dla Hitlera.
Pewnego majowego dnia 1941 roku przy ulicy Floriańskiej spotkałem tamtego Ukraińca z
pociągu War-
Z"i
szawa__Kraków w towarzystwie frau Róhr. Mocno mi
się przyglądał i byłem przekonany, że obydwoje o mnie rozmawiali. Poczułem się niepewnie.
Moich przyjaciół, Bronisława i Stanisława, w Krakowie już nie było, przenieśli się do
Warszawy i miałem czekać na wiadomość od nich. Opowiedziałem więc o tym spotkaniu
Hofferowi- Obiecał mi dowiedzieć się czegoś w tej sprawie. Po dwóch czy trzech dniach
powiadomił mnie, że ten Ukrainiec nazywa się Antonowicz i żebym miał się na baczności, bo
w aucie, gdy wiózł swego majora i frau Rohr, padło moje nazwisko i że mają się moją osobą
zainteresować. On sam wyjeżdża do Francji z majorem. Wobec takiej sytuacji radził mi
zniknąć.
Posłuchałem tej rady. Następnego dnia, nie wymel-j dowując się, wyjechałem do Krynicy, po
dwóch dniach wróciłem do Krakowa, nocowałem po kilka nocy przy ulicy Długiej 4 i
Warszawskiej 1, a następnie wyjechałem' do Rzeszowa. Tam zastałem ogromny ruch wojski
w kierunku na wschód. Jasne już było, że Hitler szy-| kuje napaść na Związek Radziecki.
śyczyłem mu, aby. go spotkało to samo, co Napoleona w 1812 roku.
Jeśli aresztowano mnie po trzech dniach pobytu wel Lwowie — rozmyślałem — to znaczy, że
byłem ści-| gany *.
Dalej rozumowałem, że o Bronisławie i Stanisławie! nic nie wiedzą, a tylko o moich
kontaktach z Ferdynandem Hofferem. Ten był zagorzałym antyhitlerow-j cem i musiał im we
Francji zniknąć. Zapewne go poszukują, a mnie trzymają do konfrontacji, jeśli go złapią.
Dlatego jeszcze mnie nie wykończyli...
* Potwierdzenie moich ówczesnych domysłów znalazłem wiele lat później w archiwum
Muzeum na Majdanku, gdzie w księdze osób poszukiwanych przez niemieckie władze
bezpieczeństwa na s. 561 pod nr. Ksp. 14 488 znajduje się dotycząca mnie notatka: „Jan
Zakrzewski, geboren 29 11912 in Lemberg" (... urodzony 2911912 г. we Lwowie).
Nadszedł listopad 1942 roku. 12 listopada do naszej celi wrzucono zbitego młodego chłopaka.
Było to gdzieś około godziny 20. Całą noc jęczał. Dopiero nad ranem dowiedzieliśmy się, co
„przeskrobał". Otóż 11 listopada urządził na cmentarzu Łyczakowskim manifestację.
Mianowicie na grobach żołnierskich powtykał biało--czerwone chorągiewki i przy tej robocie
go nakryli. Nazywał się Ryszard Kiss-Orski. Pamiętam, że miał wówczas 17 lub 18 lat.
W tym też czasie na funkcję dostał się Józef Niedzielski i Staszek Tomaniewski. Od nich to
otrzymywaliśmy skąpe wiadomości ze świata. Od „Pepiego", tj. Józka Niedzielskiego,
dowiedziałem się, że hitlerowcy dostają wielkie baty pod Stalingradem. To nas trochę
podniosło na- duchu.
Staszka Tomaniewskiego znałem jeszcze z czasów gimnazjalnych. Po przyjeździe do Lwowa,
na dwa dni przed moim aresztowaniem, spotkałem go na placu Mariackim. Staszek wiedział,
że przebywałem w Krakowie, pytał o pracę konspiracyjną i o stosunki panujące pod okupacją
hitlerowską. Odpowiedziałem mu, że przy następnym spotkaniu u mnie w domu lub u niego
na te tematy porozmawiamy. Niestety, do ponownego spotkania już nie doszło, gdyż zostałem
aresztowany.
Staszek Tomaniewski został aresztowany w lipcu 1942 roku jako podejrzany o udział w
zamachu na oficera Luftwaffe w parku niedaleko basenu kąpielowego „śelazna Woda".
Należał do AK i nosił pseudonim „Stary". Do ruchu oporu został wciągnięty przez Adę
Pilarską, która miała kiosk tytoniowy u zbiegu |Ulic Zyblikiewicza, Pełczyńskiej i placu Św.
Zofii. Był tam punkt kontaktowy, skąd Tomaniewski zabierał pra-
28
29
sę podziemną do kolportowania. Ada Pilarska została aresztowana wraz z mężem, który
później zginął na Majdanku, i z bratem Józefem Boberem.
O kontaktach z innymi więźniami nie było mowy. Na spacery nas nie wyprowadzano,
natomiast kilka razy tygodniowo wywożono więźniów na tzw. Łysą Górę, niedaleko
„Wysokiego Zamku", gdzie u stóp tej góry ich rozstrzeliwano. Byliśmy w stałym napięciu i
strachu, kiedy nas na ten mord wywołają. Tak mijały dni i tygodnie.
, .
Minęły też "drugie święta Bożego Narodzenia, które niczym nie różniły się od codziennego
dnia. Mruczando pośpiewaliśmy kolędy i życzyliśmy sobie wszystkiego najlepszego, a przede
wszystkim rychłego powrotu! do domu.
31 stycznia 1943 roku na korytarzach więziennych! zapanował ruch. Otwierano celę za celą,
słychać było' niemieckie okrzyki: „Schnell, schnell". Nadsłuchujemy, nie możemy
wywnioskować, co się dzieje. Czy może wywożą za miasto i „do piachu", gdyż tam odbywały
■ się-egzekucje. Wtem judasz odchyla się i „Pepi" mówi: „Jasiu, transport". Transport, ale
gdzie? Co nas czeka? Rysiek Kiss-Orski, który był wesołego usposobienia (zdołał do tego
czasu wydobrzeć), klepnął mnie po ple3 cach i woła: „Jasiu, dobra nasza! Na pewno wiozą
nas-do Niemiec na roboty do jakiegoś bauera. Ty mówisz po niemiecku, damy sobie radę".
Na rozmyślania nie było już czasu, cela otwiera się i esesman wywołuje nasze nazwiska.
Każą zabierać swoje rzeczy. Co mam zabrać, skoro prócz wytartych spodni, podartej koszuli i
marynarki nic nie mam? Rysiek bierze kurtkę i z Dawidkiem wychodzimy, reszta kolegów
została w celi.
Zebrali nas na podwórzu i pooddawali nam dokumenty i zegarki. To mnie zastanowiło.
Czyżby zwolnienie? Ale chyba nie. "Przecież jest nas tu na pcd-
30
wórzu kilkuset, o takim masowym zwolnieniu nie może być mowy. Rozglądam się i widzę
znajome twarze. Jest inż-. Kozłowski, Barczyński — dyrektor szkoły handlowej, jest „Pepi",
Tomaniewski, Olech, Targalski, Giebułitowicz i wielu innych. Pytam, co jest? Odpowiadają,
że transport, ale dokąd — nikt nie wie. U jednych widzę przygnębienie, drudzy prowadzą
ożywione rozmowy. Niektórzy mają zamiar zwiać z transportu. Zbliżam się do tej grupy.
Planują w drodze wyrwać deski z podłogi wagonu i tym sposobem opus-, cić się na tory.
Pomysł dobry, czym jednak wyłamać deski w wagonie? Ale może i na to znajdzie się jakaś
rada.
Zajeżdżają ciężarówki kryte brezentem, a gestapowcy pałkami i kolbami karabinów zaganiają
nas do nich. Jedziemy przez miasto. Jest wieczór. Po zakrętach zorientowałem się, że wiozą
nas na dworzec główny. Tam już pełno Niemców, którzy zaganiają nas do wagonów
kolejowych. Zapędzono i mnie, a wraz ze mną Dawidka i Ryśka. W wagonie są też kobiety i
młodzież. Po kilku godzinach pociąg ruszył. Ścisk nieopisany. Ciemno. Potrzeby
fizjologiczne trzeba było załatwiać na miejscu. Pociąg wlecze się, to przystaje na
pustkowiach, to znów dalej jedzie. Z planowanej ucieczki nic nie wyszło. Całą naszą grupę
porozdzielano po różnych wagonach. Zostałem sam wśród obcych i w tych warunkach o
organizowaniu ucieczki nie mogło być mowy. I tak rano 2 lutego 1943 roku dobrnęliśmy, na
miejsce przeznaczenia.
MAJDANEK
— A my żyjemy dalej
-•
U PROGU PIEKŁA
Pociąg stanął. Odsuwają się drzwi i: „Raus! Raus! Aber sohnell!" — piski, krzyki, płacz,
przekleństwa. Jedni wyskakują z wagonów, drudzy zsuwają się bezwładnie, innych wyrzucają
na ziemię, na tory; Wszyscy zmarznięci na kość. Po prawej i po lewej stronie, z tyłu za
wagonami, wszędzie pełno esesmanów. Biją, kopią, krzyczą, pędzą to w jedną, to w drugą
stronę, czyniąc zamieszanie — jednym słowem piekło. Rozglądamy się, gdzie jesteśmy. Z
jednej stro-;пу torów parkan, z drugiej — mur z cegły, dalej po prawej stronie szlaban. Ktoś
mówi, że to Lublin.
Ustawiamy się w piątki i marsz. Zaraz za szlabanem skręcamy w lewo i idziemy, a właściwie
wleczemy się noga za nogą, lekko pod górę. Po około półgodzinnym marszu oczom naszym
ukazał się niecodzienny widok. Po prawej stronie drogi zobaczyliśmy całe miasto baraków
otoczonych drutami. Skręcamy w prawo na ukos. Dostrzegam jakiegoś człowieka z pejczem
w ręku, którego strój — spodnie czarne (bryczesy) z czerwonymi lampasami, kurtka
niebieska z żółtymi wyłogami, zapięta pod szyję, kolorowa czapka i buty z cholewami —
przypomina uniform pogromcy zwierząt w cyrku. O naiwności! Oglądam się dookoła i
szukam masztu cyrkowego. Obok idzie „Pepi", więc do niego mówię:
35
-i Józiu, gdzieś tu cyrk musi być, patrz, jacyś cyrkowcy tu stoją.
A on na to:
— Coś ty, głupi?
Esesmani popędzają nas. Widzimy jakieś wieże, podwójny kordon drutów kolczastych.
Prowadzą nas dalej, potem skręcamy w lewo. Po oddzieleniu kobiet zapędzono nas do
jakiegoś baraku. Tutaj dowiedzieliśmy się, że jesteśmy na III polu w obozie koncentracyjnym,
którego nazwa brzmi Majdanek.
jj
Barak długości około 40, a szerokości 10 metrów, w nim cztery rzędy trzypiętrowych nar.
Kazano nam! się rozbierać i kłaść spać, bo już o trzeciej rano będzie pobudka i apel.
Trudno opisać, w jakim stanie fizycznym i moralnym znajdowaliśmy się. Zmarznięci, głodni,
wyczerpani podróżą, apatyczni i zrezygnowani stoimy i nie wiemy, co począć. Wtem wchodzi
w polskim zniszczonym mundurze wojskowym jakiś Więzień i oznajmia nam, żej dostaniemy
kawę. Nawiasem mówiąc, był to jeden zj tych więźniów śydów, którego cechował naprawdę
ser-,] deczny, koleżeński stosunek do innych więźniów i któ-; ry przez cały okres pobytu na
III polu pomagał innym] jak tylko mógł. Pochodził z Warszawy, nazwiska jego, niestety, nie
pamiętam. Został zabrany do niewoli z kampanii wrześniowej 1939 roku.
Po pół godzinie przyniesiono nam kawę. Nie było czym pić, żadnych naczyń, więc można
sobie wyobrazić, co się w baraku działo. Istna Sodoma i Gomora. Jacyś ludzie zaczęli nas bić,
gdzie popadło, wreszcie rzucono w nas jakimiś zardzewiałymi puszkami od konserw,
dziurawymi miskami i innymi naczyniami. Nie miałem siły walczyć o ten „dar". Stałem, jak
gdybym
36
wrósł w podłogę, oparty o belkę, w letnim ubraniu, w podartej koszuli. Takich jak ja było
więcej. Ktoś podał mi puszkę z kawą. Boże! Od trzech dni pierwszy ciepły płyn. Ktoś inny
podsunął mi kawałek chleba. Kawa rozpłynęła się po moich wnętrznościach i poczułem
ożywcze ciepło. Potem dowlokłem się do nar. Jakaż ulga! „Miękka" deska i jakiś kawałek
łacha. Po dziewiętnastu miesiącach spania na twardej podłodze wydaje mi się wprost, że to
hrabiowskie łoże. Z tym uczuciem zasypiam.
W nocy budzi mnie gwar, krzyk. Więźniowie funkcyjni skaczą po narach, biją i krzyczą to po
polsku, to po niemiecku:
—-j Wstawać k... wasza mać! Aufstehen!
Patrzę na zegarek. Godzina 3.20. Pierwszy raz uprzytomniłem sobie, że jestem przecież
posiadaczem zegarka. Każą nam pozamiatać, ale czym? W baraku tłok, jest nas około
pięciuset więźniów. Wyjść nie wolno. Co robić? Jak zamiatać? Ten bałagan trwa do godziny
piątej. O 5-tej pozwalają nam wyjść. Ciemno. Znowóż krzyczą: „Apel!, Apel!" Ustawiają nas
w piątki. Bałagan trwa. Jakoś trudno ustawić się w pięciu rzędach tak, by jeden drugiego krył.
Kilku więźniów biegnie z jednego końca szeregu do drugiego i sprawdza stan — jak się
później okazało, więźniowie ci pełnili funkcje tz w. blokowych. Ten warszawski śyd prosi,
błaga nas, byśmy stali równo i niech Bóg broni, by któryś się poruszył, gdy esesman będzie
sprawdzał stan. Inni jego koledzy pouczali nas kijami i pejczami. Do godziny 7 ćwiczono z
nami „Mutzen ab", tj. czapki zdjąć, i „Mutzen auf" — czapki nałożyć.
Godzina 7. Rozpoczyna się właściwy apel. Blokowy krzyczy: „Achtung! Mutzen ab!" i coś
tam melduje esesmanowi. Jakiś drab w uniformie pogromcy zwierząt ryczy „Ruhe!" Stojący
przede mną jakiś kolega
37
niedoli wiercił się. Ten w uniformie pogromcy pod biegł do niego, jednym uderzeniem
rękojeścią pejczl poprzez głowę zwalił go na ziemię i paroma kopnięl ciami obcasem
wykończył. Była to pierwsza ofiara naJ szego transportu, a jej oprawcą — kapo Schmuck. Tai
oto poznałem „cyrk".
Po dwóch godzinach stania wróciliśmy do baraku. ZaJ braliśmy się do sprzątania. Blokowy
wezwał 20 spo-śród nas i wyszedł z nimi z pola. Okazało się, że poszli po kawę (wówczas
jeszcze nie na każdym polu znajdo-wała się kuchnia). Przyniesiono wreszcie kawę i chlebl
Rozdano nam po pajdce chleba (około 12 dkg) i roz-r'; lano kawę. Popatrzyłem na swoje
naczynie — zar-j dzewiałą i dziwnego pochodzenia puszkę od konserwl lecz cóż, trudno, głód
silniejszy. Przezwyciężyłem! wstręt i piję. Znowu trochę ciepłego płynu w żołądku/'
Do obiadu blokowy ćwiczył z nami na polu „Mutzeni ab" i „Mutzen auf". Pora obiadowa. Do
tych samych naczyń nalano nam „zupę", była to znana mi z wię* zienia bruMew. W czasie
obiadu dowiedziałem się, że na naszym polu znajdują się więźniowie z Pawiaka. Niektórzy z
nich zaczęli handlować chlebem, papierosami.
Tak minęły dwa dni, dwa dni „nowego świata", „nowego ładu", nowego rozkładu dnia. W
tym czasie z bicia, z wyczerpania, z psychicznego załamania się zginęło na III polu około 400
osób.
Na trzeci dzień grupami zaprowadzono nas do tzw.] PoMtischeabteilung. Tam nastąpiło
sprawdzenie паї szych personaliów i dano nam zawieszone na drucika blaszki z wytłoczonym
numerem. Od tej chwili pnzesta-J łem być Janem Zakrzewskim, a stałem się „Haftling nr
1619" *.
* Jak wynika z dokumentów przechowywanych w Muzeum na Majdanku, byłem czwartym
z kolei posiadaczem numeru 1619.
as
Wróciliśmy do baraku, dano nam kawę, tym razem obeszło się bez apelu. Nazajutrz zaraz po
apelu wyprowadzono nas znowu z pola. W baraku, który znajdował się obok łaźni, polecono
nam się rozebrać, dano worki i kazano nasze ubrania wraz z zawartością wpakować do tych
worków, przedtem wypełniając blankiet, w którym wpisywaliśmy zawartość oraz imię,
nazwisko i adres *.
Z baraku, w którym pakujemy ubrania, do łaźni jest około 80 kroków. Wzdłuż tej drogi
esesmani i eses-manki ustawili się w dwuszereg. Musimy do łaźni 'biec nago, a esesmani i
esesmanki pejczami poganiają nas. W pierwszym pomieszczeniu łaźni ostrzyżono nas ze
wszelkiego owłosienia, następnie przeszliśmy do drugiego pomieszczenia. Były tam
prysznice. Szyby powybijane, trzęsiemy się z zimna. Parę kropel wody pospadało na nas i już
po kąpieli. Dali nam „świeżą" bieliznę i ubranie. Ubraliśmy się już właściwie na dworze,
gdyż tam, w łaźni, esesmani i kapowie zaczęli nas okładać kijami i pejczami. Mimo grozy
sytuacji i makabrycznej atmosfery, w jakiej się to wszystko odbywało, patrzyliśmy na siebie i
śmiech nas ogarniał. Ubrali nas w jakieś mundury z czasów napoleońskich, a może jeszcze
wcześniejszej epoki, do tego jedni dostali za krótkie inni za długie bluzy czy spodnie,
drewniaki albo lewe, albo tylko prawe i za duże lub za małe. Tak nas popędzili z powrotem na
III pole.
Na drugi dzień zagonili nas do pracy. Po rannym apelu formowano grupy robocze. Na czele
takiej grupy, którą nazywano komandem, stał yorarbeiter czyli grupowy, a ponadto był
jeszcze kapo — pan życia i śmierci. W większych komandach było 2—3 kapo,
Rzeczy pomordowanych w obozie oraz rzeczy wszystkich więźniów narodowości żydowskiej
były transportowane do Rzeszy, zaś kosztowności — do banku Rzeszy.
39
a nadto przydzielony był esesman. Vorarbeiterzy za częli spisywać numery więźniów swego
komanda i zanó"w zaczęła się kołomyjka. W ruch poszły pałki i pejcze Kiedy.już
sformowane komanda wyszły za bramę po la do pracy, na polu apelowym zostało kilkunastu
za bitych oraz wielu ciężko pobitych kolegów. Ja zostałem na bloku jako tak zwany
stubendienst. Do stubendien sta należało poprawienie i wyrównanie zasłanych prycz,
pozamiatanie bloku, oczyszczenie w tyle baraku ubikacji, w której były kible. Kible te służyły
tylko na noc. W dzień korzystaliśmy z latryn. Był to dług rów wykopany na środku pola,
obudowany deskami przykryty dachem. Miał około 5 m szerokości i ze 30 m długości oraz
głębokość ponad 2 m. Wzdłuż tej latryn; na' wysokości 80 cm przymocowana była belka
służąca do siadania, a właściwie opierania się przy załat __wianiu potrzeb fizjologicznych.
Od czasu do czasu dc latryny wpadali esesmani lub kapowie i dla żartu strącali z tych belek
więźniów w dół kloaczny, z któregc już nikt nie wyszedł, gdyż, jak wspomniałem, dół mia!
głębokość ponad 2 metrów. Działo się to przeważnie w porze obiadowej, albo po wieczornym
apelu lub po kolacji. W ten sposób zginęły setki więźniów..
Po godzinie dwunastej komanda wracały na obiad W tym czasie bloki musiały być już
pozamiatane i u-porządkowane, a obiad przyniesiony. Przy wejściu na pole kapo albo
vorarbeiter stawał przed budką kontrolną pola. Kiedy krzyknął „Miitzen ab", więźniowie
zdejmowali czapki i przyjmowali postawę na baczność w6wczas grupowy lub kapo
meldował: ,,Haftling Num-mer — dajmy na to — zweiundzwanzig und Haftiinj fiinfzehn
zuruck ins Lager" (Więzień numer 22 i wda zień 15 z powrotem do obozu). Wówczas
więźniowi' szli piątkami, tak jak ustawiali się na apelu, a esesmaa ich przeliczał i
odnotowywał-powrót owej grupy robocz€
w swoim notatniku, po czym zezwalał na wejście na pole.
Więźniowie wracali zmęczeni, pobici, bardziej zdrowi podtrzymywali słabszych. Z tych
ostatnich wielu już nie wychodziło po obiedzie z bloku, gdyż nie byli zdolni do jakiejkolwiek
pracy, a nawet do samego przejścia z pola na miejsce pracy. Ten widok dał mi wiele do
myślenia. Doszedłem do wniosku, że trzeba iak najdłużej być tym stubendienstem i nie pchać
się do żadnego komanda. Po każdym porannym apelu przed poszczególnymi blokami leżało
po kilkanaście trupów lub na pół żywych szkieletów ludzkich, w których tliła się jeszcze
iskierka życia. Tych ostatnich nazywano na Majdanku gamlami, a w innych obozach
koncentracyjnych — muzułmanami. Widok to był straszny. Taki cień człowieka najdłużej po
dwóch dniach już nie istniał między żyjącymi. Bezmyślna ciężka praca, do której poganiano
za pomocą pałek i na-hajek, głód, zimno i bezprzykładne warunki higieniczne dziesiątkowały
więźniów. W tym okresie z samego III pola wynoszono po kilkadziesiąt trupów dziennie.
Ciała wrzucano na wóz, tworząc stos wysokości ponad 2 metrów, a następnie więźniowie
wywozili je poza III pole. Taka grupa robocza nazywała się Leichen-kommando, a
więźniowie obsługujący wóz — leichen-tragerami, dosłownie — tragarzami trupów czyli
grabarzami. Sam byłem w tym komandzie jeden dzień.
Pod koniec lutego „zorganizowałem" sobie granatowy sweter, w którym także spałem. Na
drugi, czy też trzeci dzień rano stwierdziłem, że sweter mój jest popielaty od wszy. Najpierw
na placu strzepnąłem go kilka razy. a potem usiadłem w kącie, by tam zabijać wszy.
40
41
Do stubendienstu wciągnąłem Stasia Dawidka. і В on już w tym^ czasie gamlem. Jemu to
skarżyłem sil na bóle w stawach, czułem, że mam dużą gorączki ale bałem się pójść do
lekarza.
W tym czasie na III polu w bloku 12 znajdowaj się tak zwany szpital. Tworzyły go dwie małe
izb; w których przyjmowano ciężko chorych. Wszyscy lei żeli pospołu, a więc zarówno
chorzy na tyfus, biegium kę, gruźlicę, jak i flegmonę i inne choroby. Komendanj tern tego
„szpitala" był esesman w najniższej randa SDG, czyli Sanitatsdienstgehiłfe (służba pomocy
sani tarnej). Funkcję lekarza pełnił więzień pochodzenia ży dowskiego z Łodzi nazwiskiem
Goldberg. Z gorączki niższą niż 39 а na rewir, tj. do szpitala, nie przyj mowaj — taki miał
rozkaz władz obozowych.
W pierwszych dniach choroby zaraz po apelu udawa łem się do bloku i tam leżałem. Koledzy
— nazwisi ich już nie pamiętam — uważali, by jakiś esesman niej spodziewanie nie wpadł do
bloku. Gdyby mnie zasta. leżącego na pryczy, to już bym się pewnie nie podniósi i żywy z
bloku nie wyszedł.
Cały miesiąc luty przesiedziałem w baraku. Wycień' сгюпу, zziębnięty, wygłodzony, chory,
byłem na pó gamlem. Patrząc na okrucieństwa, które działy się do okoła, czułem, że nie
wytrzymam tego psychicznie, ; w moich warunkach równało się to śmierci. Esesman
zachowywali się jak zwierzęta o najdzikszych instyn ktach, a co mnie jeszcze bardziej bolało,
to fakt, że sta rali się im dorównać w okrucieństwie niektórzy wię źniowie-funkcyjni.
W tym okresie w obozie panował straszny głód Były wypadki, że niektórzy funkcyjni,
tj. blokowi
42
złubowi, -w nocy dobijali gamli, aby rano zabrać ich ■porcje chleba. Była to bezpardonowa
walka o życie.
Do masowego mordu śydów, tj. do dnia 3 listopada 1943 roku, w 90 procentach funkcje
obozowe pełnili śydzi, a najważniejsze funkcje obsadzone były przez śydów z Gzech i
Słowacji. Jak w każdym narodzie, byli ludzie lepsi i gorsi. Walka o życie niekiedy wyzwalała
jak.najgorsze cechy ludzkie, ale też w dwóch wypadkach, i to bardzo poważnych, kiedy
byłem o krok od śmierci, uratowali rnnie właśnie śydzi. Raz, gdy leżałem chory na tyfus,
drugi raz, gdy dostałem szpadlem w głowę i więzień pochodzenia żydowskiego, chirurg, w
warunkach obozowych podjął się dokonania trepanacji czaszki, świadomie ryzykując
własnym życiem.
TYLKO JEDNĄ NOGĄ WŚRÓD śYWYCH
Udręczeniem dla więźniów były codzienne apele. Śnieżyce, mróz, wiatr, a tu stój pod gołym
niebem po 6—8 godzin dziennie. Iluż to z nas po apelu nie było wśród żyjących! Jak z
wycieńczenia upadli, tak się już nie podnieśli.
Nadszedł marzec. Dłużej na bloku leżeć nie mogę. Na apel koledzy niemal wynoszą mnie, bo
nie mam siły przejść samodzielnie około 30 metrów na plac apelowy. Zaczynam majaczyć,
nie wiem, co wokół mnie się dzieje, na nic już nie reaguję. Nie jestem osamotniony. 4 marca
po rannym apelu udaję się do tzw. ambulatorium w towarzystwie około stu kolegów. W
typowej marcowej pogodzie, w błocie, stoimy w kolejce do badania. Sami gamie. Niektórzy
ledwo stoją o własnych siłach, jeśli w ogóle można mówić o jakiejkolwiek sile. Większość
leży w błocie. Nie są w stanie Podnieść się, gdy doktor Goldberg z. listy wyczytuje
43
numery więźniów —- nazwisk już przecież nie posi damy. Część z nich już w ogóle nie
wstanie z tego bł< ta. Tych od razu wrzucają na wóz do spalenia.
Jak wyglądało badanie, nie pamiętam. Natomiast j przez mgłę pamiętam, że wyszliśmy za
bramę III pol ktoś przy budce kontrolnej zameldował esesmanowi m sze wyjście na rewir.
Regulamin obozowy głosił, ż chorzy przed udaniem się na rewir muszą się wykąpa> ■ i
przebrać; a jakże, o „higienę" dbano. Karawana szkię letów rusza więc w stronę łaźni, wlokąc
nogę za nog po błocie, podtrzymując się nawzajem. I znów częś upada w to błoto. Nikt
nawet nie próbuje ich podnieść tych Leiehenkommando zabierze na wóz do spaleni Na pewno
w niejednym z nkh tli się jeszcze iskierk; życia, ci żywcem będą spaleni.
Do łaźni doszło nas około dwudziestu. W ^jaki sposó rozebraliśmy się, „wykąpali" i
przebrali, Bóg racz; wiedzieć. Z łaźni zaprowadzono nas na I pole, gdzi wówczas znajdował
się rewir. Kolejne badanie i słyszę ileckfieber — tyfus plamisty. Wszedłem do bloku ty
lusowego, tam spisano personalia. Zajął się mną dokto Romuald Sztaba — wówczas go .nie
znałem — i cal czas się mną opiekował. Gorączkowałem do 16 marca Jak mi potem
opowiadano, byłem najspokojniejsza pacjentem. Z tego okresu pamiętam, że ktoś dal m
cukier i pamiętam jeszcze, że podchodziłem do окш i całymi godzinami tam siedziałem, a
przez szyby widziałem jakieś promienie, coś w rodzaju zorzy. W okresie wysokiej gorączki
leżałem spokojnie, jak mi mówi' doktor Sztaba, i tylko w kółko szeptałem: „Ja musze żyć, ja
muszę żyć, ja muszę wojewodą być". śyć, żyję ale wojewodą nie jestem, za to dwóch moich
kolegów z obozu było wojewodami, a to kolega Wojciech Wo jewoda, który był wojewodą w
Bydgoszczy, i kolega Paweł Dąbek — najpierw wojewoda, a potem przez
44
wjele lat przewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie.
Kryzys choroby nastąpił 16 marca. Już dnia 17 marga była selekcja gamli do komory
gazowej. Spędzono na.s z prycz i ustawiono w szereg. Staliśmy nago, a esesmani taksując nas
wzrokiem wypowiadali krótko: ^links" albo „rechts", to znaczy „na lewo", czyli komora
gazowa, „na prawo" — to z powrotem na pryczę. ■$ tym dniu zginął w kamorze gazowej mój
kolega, inż. Zbigniew Malitowski ze Lwowa. Ja ledwo mogłem się utrzymać na nogach.
Ważyłem wówczas trzydzieści czitery kilogramy z dekami, podczas gdy normalna moja waga
przed aresztowaniem to 65—66 kilogramów. Gdy esesmani podeszli do mnie, ich wyrok
brzmiał: „links". Przesunąłem się na lewo. Wówczas oczywiście nie wiedziałem, że idę do
gazu. Gdy esesmana skończyli selekcję, policzono nas. Esesman zapisał liczbę skazanych na
śmierć przez zagazowanie, następnie roizkazał kalii-faktorom wyprowadzić nas. Tak jak
staliśmy, wyprowadzono nas na plac apelowy. Wówczas to dwaj kali-faktorzy na polecenie
doktora Sztaby (a byli to właśnie śydzi) wyciągnęli mnie z szeregu i zanieśli z powrotem do
bloku. Na moje miejsce podrzucili trupa z innego blofcu, tak aby stan się zgadzał. Miałem
szczęście, że esesmani nie zapisywali numerów więźniów, wówczas ratunku już by nie było.
W późniejszych selekcjach zapisywano numery, a nawet nazwiska więźniów. W tein oto
sposób, dzięki doktorowi Sztabie, zostałem uratowany przez dwóch więźniów pochodzenia
żydowskiego.
W parę dni później nastąpiła druga selekcja do komór gazowych. I znowu ustawiliśmy się w
szeregu. Doktor Sztaba szepnął mi, żebym stanął przy swojej Pryczy; byłem jeszcze zbyt
osłabiony, by stać przez pół godziny o własnych siłach, chociaż dzięki kolegom
45
codziennie dostawałem po trzy duże porcje jedzenia, Na bloku tyfusowym jedzenia było dość,
gdyż większość chorych jeść nie mogła. Każdy z gorączkujących wołał jedynie o picie, więc
pozostałe racje chlebaj zupy ewentualnie marmolady lub margaryny przydzielano
rekonwalescentom. Trzeba podkreślić, że na bloku tyfusowym u doktora Sztaby kalifaktorzy
nie okradali nas z racji żywnościowych, a to dlatego, że doktor Sztaba potrafił ich utrzymać w
dyscyplinie, a po wtóra jak już wspomniałem, jedzenia pozostawało sporo Doktor Sztaba
pilnował, by dodatkowe porcje dostawali w pierwszym rzędzie rekonwalescenci, a dopiero to,
co pozostało, kalif aktorzy rozdzielali między sobą Już ledwo trzymałem się na nogach, gdy
esesman z kapo doszedł do ranie. Zmierzył mnie wzrokiem o<ć stóp do głowy i powiedział:
„Der ist noch arbeits fahig", tzn. zdolny do pracy. „Zdolny do pracy" —
selekcji słaniam się i lada chwila upadnę na podłogę, pociągną* mnie do tyłu i ułożył na
pryczy. Gdybym upadł, esesman natychmiast kazałby mnie przerzucić do tych, którzy skazani
byli do gazkamery. ^
Trzeba przyznać, -że Andrzej wraz z doktorem Sztabą robili wszystko, co było w ich mocy,
by nas ratować. Teraz, gdy byłem rekonwalescentem, widziałem, jak ci dwaj koledzy wraz z
resztą kalifaktorów zapracowywali się, by chorym ulżyć. . Trudno opisać, co się działo na
bloku tyfusowym. W nocy spać nie można było, bo większość chorych majaczyła. Jeden
krzyczy: „Zaprzęgaj konie!", drugi, chyba maszynista parowozu, gwiżdże, żąda otwartego
semafora, trzeci coś tam krzyczy o pałach, pewnie jakiś belfer, czwarty skacze z pryczy na
pryczę, trudno się domyślić, czym ten jest z zawodu, piąty, ten to z pewnością komunista,
krzyczy: „Precz z faszyzmem!" i
chociaż byłem ledwo żywym szkieletem. Uratowała dodaje, że rewolucja zwycięży, itd., itd.
Kalifaktorzy zaranie moja cera; zawsze miałem krwistoczerwoną cerę miast sPać> muszą z
Andrzejem i doktorem Sztabą i choć terez daleko było jej do normalnej, jednakże uspokajać
chorych, czasem siłą zaprowadzać na pry-przy blado-ziemistych twarzach innych więźniów
wy-J cze- Czasami muszą czyścić legowiska chorych, którzy
glądałem zdrowo. Jak tylko esesman poszedł dalej, natychmiast osunąłem się na pryczę, gdyż
brakło mi] sił, żeby utrzymać się dłużej na nogach. Tak więci drugi raz uniknąłem „wizyty" w
komorze gazowej,! „wizyty", z której żywym już się nie powraca.
W tych selekcjach brał udział doktor Rindfleisch 9 kapo Benden.
Na rewirze pozostałem do 31 marca. W okresie re-j konwalescencji poznałem Andrzeja
Oehlewskiego z! transportu warszawskiego. Był on kalif aktorem u Sztaby. To on, gdy
gorączkowałem, opiekował się raną, przychodził kilka razy dziennie, przynosząc mi her batę i
cukier. Andrzej, chociaż młodszy ode mnie, do dawał mi otuchy i pocieszał. To on widząc, że
w czasie
potrzeby fizjologiczne załatwiali w łóżku. Wprawdzie do tych prac używali najczęściej lżej
chorych, w zamian za dodatkową porcję jedzenia, ale i tak praca ich była ciężka i — co tu
dużo mówić — nieprzyjemna. Oni też ściągają trupy z prycz albo z podłóg, bo i na podłodze
leżeli chorzy, bez jakiegokolwiek okrycia, i wynoszą na tył baraku, gdzie stały kible. Tam
pozostawiano je do rannego apelu. Można sobie wyobrazić, jak te trupy wyglądały w ubikacji
rano. Przecież lżej chorzy chodzili tam w nocy bez światła za swoją Potrzebą. Rano
wywlekano zwłoki na plac apelowy. W tym czasie przed każdym blokiem leżało przeciętnie
ilkanąście trupów. Pomnóżmy to przez dwadzieścia 'oków tylko na I polu, a wyobrazimy
sobie, jakie
46
47
I ,artość? Schreiber bloku wciągnął mnie do swojej
I kartoteki. Zapytałem grzecznie, ozy mogę się położyć.
yj odpowiedni dał mi kilka razy po gębie i wyrzucił
[ na Pole-
Głód doskwierał mi bardzo, a jeść nie miałem oo.
2a U blokiem była kuchnia. Zaszedłem od tyłu i tam
' chciałem od kucharzy-więźniów wyżebrać trochę zu-pv. Gdy znalazłem się na tyłach tzw.
elbaraku, gdzie
; mieściła się kuchnia, zobaczyłem kilku takich samych
| ganili jak ja, jak z kupy wylanych pomyj wybierali resztki jadła. Obrzydzenie ogarnęło mnie
na ten widok.
І діє głód jest silniejszy od wszelkiej etyki. Zresztą nie wiem, jak to określić, że mimo
obrzydzenia sam
i zacząłem wybierać zgniłe nie dogotowane kartofle, brukiew. Uzbierałem pełną kieszeń, nie
licząc tego, co
[ w tym czasie zjadłem, aż nagle jakiś esesman nas przepędził. Dobrze, że tylko na
przepędzeniu się skończyło. Na to miejsce nieraz jeszcze przychodziłem, by dodatkowo sobie
„podjeść".
W kwietniu panował największy głód, jaki kiedykolwiek był na Majdanku. Ludzie wyrywali
ledwo wyrastającą trawę i zjadali. Najbardziej głodowali jeńcy radzieccy oraz śydzi, a
właściwie śydówki greckie, które w marcu zostały przywiezione na Majdanek i wszystkie
powymierały. Czerwonka zabierała setki więźniów dziennie. Na drugi dzień po przyjściu na
III pole po rannym
l apelu zostałem jako gamel przydzielony do Leichen-kommando, czyli do tzw. grabarzy.
Kapem tego ko-
I menda był „zielony", to znaczy kryminalista, garbaty, nazwiska jego nie znałem. Pamiętam,
że posiadał długą i dość grubą gałąź i tą gałęzią nami „komenderował". Komando nasze
składało się z dwudziestu gamli — ledwo poruszających się szkieletów ludzkich — którzy
mieli za zadanie rozbierać trupy, wrzucać na wóz i
żniwo zbierała śmierć w okresie epidemii tyfusu. Nie mało było też trupów na innych polach;
ludzie gińęl z głodu, zimna, wycieńczenia, bicia i mordowania Ьея pośredniego.
Krematorium, które dziś istnieje, wówcza jeszcze nie było. Trupy zwożono na wysokość V
роя i tam układano w stosy jak sagi drzewa, przekładaj» warstwami drewna.: Potem to
oblewano naftą i podpe lano. Fetor palonych ciał rozchodził się po całym obozie, smród ten
znają dobrze i mieszkańcy Lublin J Oddychać nie można było, dostawaliśmy torsji. Tym
fetorem przesiąkało wszystko: i koce, i ubrania, i na wet nasze ciała.
A na polach w czasie trwania apelu śnieg z deszczem; przenikliwy chłód kosił kolegów.
GŁÓD JEST SILNIEJSZY NIś OBRZYDZENIE
31 marca zostałem wypisany z rewiru. Z III poli przyszedł schreiber i po zabraniu kartotek
zaprowadził nas (było nas chyba dziesięciu więźniów) do łaźni. Tam •zostaliśmy ostrzyżeni,
przeszliśmy symboliczną kąpiel pod prysznicem, po czym przydzielono nam pasiaki oraz
drewniaki. I znowóż, włócząc noga za nogą, rusza liśmy za sohreiberem. Był to marsz ,
szkieletów ludzkich. Drewniaki ciążyły, przed oczami wirowały czarne płaty. Deszcz, błoto i
czarna rozpacz. Tak po prawie godzinnym marszu dowlekliśmy się na III pole (odll głość
około 450 m). Na polu prawie pusto, jakby wszą scy wymarli. Rozglądam się, nie widzę
nikogo ze znal jornych. Zaprowadzono mnie na barak nr 10. Same obce twarze. Blokowy —
nie pamiętam już, kto wów] czas nim był —■ wskazał mi miejsce do spania, oczy wiście na
samym końcu baraku, gdzie zwykle był ka gamli. No bo cóż taki gamel jak ja przedstawiał
zj
48
4 —. A my żyjemy dalej 49
pchać ten wóz z trupami po błocie około 700 m na miejsce spalenia. Ustawiono nas piątkami i
zaporowa] dzono na koniec pola po wóz. Potoczyliśmy go z górj pod pierwszy barak.
Udawałem, że niby coś robię, abj absolutnie nie mogłem dotknąć trupa, który cały wyj
mazany, był w ekskrementach. Deszcz padał, bezustanl nie trząsłem się z zimna.
Zrezygnowany poszedłem pod schreibstubę, by uchronić się od deszczu. Pomyj siałem sobie:
niech się dzieje co chce, niech mnie nawal kapo zabije. Było mi wszystko jedno. Gdy tak
stałem! na rowerze przyjechał esesman, jak się później dowie4 działem — feldfiihrer naszego
pola. Postawił rowei przed blokiem, a sam wszedł do baraku. W chwila później słyszę, że
„mój" kapo szuka jednego więźnij ze swojej kolumny. Sprawdza numery i krzyczy: -| Wo ist
der Haftling sechzehnneunzehn? (Gdzie j-el więzień 1619?).
Aha, to mnie szuka. Nie namyślając się wiele urwał łem kawałek płótna ze swojej koszuli i
zacząłem czyś! cić rower esesmana. Kapo Reich —■ bo tak brzmiała jego nazwisko —
wreszcie mnie dojrzał. Jak zwierj pędzi w moją stronę i pyta, co ja tu robię. Odpowia] dam, że
esesman kazał mi rower oczyścić.
— A pan, panie kapo, ma tylko z dziewiętnastomJ więźniami trupy wywieźć z pola.
Trzepnął mnie kijem i poszedł sobie. Słyszę, jak ni bramie melduje swój numer i
dziewiętnastu więźniów! A ja dalej czyszczę rower. Nadjechał, drugi esesmani Popatrzył na
mnie i kazał mi również jego rowejj oczyścić. Tym kawałeczkiem płótna wyczyściłem oba
rowery lepiej, niż gdybym miał nawet odpowiedni! przyrządy. No tak, rowery wyczyszczone,
a tu głód doskwiera i potęguje się, gdyż z głębi baraku zalaj tują jakieś kuchenne zapachy.
Kiszki naprawdę skrę! cają się z głodu. Dochodzi już południe. Stoję bezmyśj
50 . 1
Ijpie i patrzę, jak deszcz pada, patrzę na błoto, na moje drewniaki i nie wiem, co dalej robić. Z
głębi baraku ■wychodzą dwaj funkcyjni śydzi i pytają, co ja tu robię; chcą mnie wypędzić z
baraku. Mówię im, że feldfiihrer kazał mi tu stać i czekać. Popatrzyli, coś tam pomiędzy sobą
porozmawiali, machnęli ręką i poszli dalej. Widocznie myśleli, że jestem przyprowadzony na
jakieś badanie lub bicie.
Co dalej robić?
Ale czy tak wycieńczony człowiek jest w ogóle zdolny do myślenia? Tylko przypadek rządzi
i kieruje jego losem.
Znowu ktoś przechodzi. Nachylam się i dalej szmatką czyszczę rower. Ktoś trzepnął mnie
pejczem po plecach i poszedł. Zobaczyłem tylko buty saperskie, a dalej — leżącą na ziemi
szpilkę. Gdy buty oddaliły się, podniosłem szpilkę i trach w oponę. Naciskam, jak [tylko
mogę, by powietrze z opony wyszło. Odkręcam [śrubkę z wentyla, następnie zdejmuję oponę
z koła. Był to wysiłek z mojej strony nie lada. Usiadłem na podłodze cały mokry od potu i
zziajany, jak bym co najmniej przebiegł 10 km. Siedzę i trzymam dętkę. tGdy tak ją trzymam,
podchodzi esesman i wrzeszczy: j— Was ist los Donnerwetter! (Co jest, do cholery!) i—
Mówię mu, że zaraz naprawię, a on pyta: — Was bist du von Beruf? (Kim jesteś z zawodu?)
— Odpowiadam: — Fahrradmechaniker (Mechanikiem rowerowym) — a on: — Also gut —
i dalej, by rower był gotowy, jak wróci z obiadu.
Poszedłem i ja na swój blok, by zjeść obiad i zameldować kapo, że także po południu idę do
schreibstuby, by tam esesmanowi zreperować rower. Oczywiście po-krzyezał, poklął, ale
zawołał schreibera blokowego, by na moje miejsce dał mu innego gamla.
Po obiedzie wróciłem do schreibstuby. Naprawiłem
51
rower i zapytałem esesmana, czy mogę jutro tej; przyjść. Odpowiedział, że skoro jestem
fahrradmecha] niker, to mogę przyjść. Był to zwrotny moment, kto, ry zapewne zadecydował
o moim życiu w tym ciężkim oboaie śmierci, jakim był Majdanek, zresztą przez sa~ mych
esesmanów nazywany Todeslager.
Opisana sytuacja nie była przeze mnie przemyślana. Sam nie wiem, jak to się stało, że
mogłem tak szybko reagować na poszczególne okoliczności, tak samo, jak nie wiem, w jaki
sposób po wyjściu z rewiru potrafiłem rozebrać się w łaźni i ponownie ubrać, przejść po
ciężkim błotnistym terenie. Podobnie nie wiem, dlaczego tak, a nie inaczej,
odpowiedziałem na pytanie, co robie w schreibstubie. Gdyby mnie kto zapyta}, jak
brzmi po niemiecku mechanik rowerowy, to, dalibóg, nie umiałbym natychmiast
odpowiedzieć. Sadzę, że w każdym z nas tkwi jakiś instynkt samozachowawczy, który
powoduje, że człowiek podświadomie reaguje na niebezpieczeństwa, jakie mu zagrażają.
Tak i wówczas ten instynkt obronił mnie od niechybnej śmierci. Byłem przecież gamlem. A
co znaczy określenie gamel czy też muzułman — jak w innych obozach nazywano tych
półtrupów — rozumieją tylko ci, którzy przeżyli piekło hitlerowskich obozów.
„NA SŁUśBIE" U КАРЯ
W następnym dniu zaraz po apelu zgłosiłem się I blokowego i zameldowałem mu, że z
rozkazu feldfil hrera mam stawić się do schreibstuby. Zapytał, po cl bo przecież on nie ma
żadnego polecenia ze schreibstJ by. Odpowiedziałem, że zostałem mechanikiem rowJ rowym.
— No jeśli tak, to idź. — Ale. powiedział to Щ
innym tonem, sądził zapewne, że muszę mieć jakieś „plecy".
po przyjściu do sehreibstaby ów esesman zabrał mnie do pokoju i zapytał, czy umiem
oczyścić karabin. Odpowiedziałem, że tak. Gdy zobaczył, że prawidłowo karabin rozebrałem,
zostawił mnie, a sam poszedł. Po jego wyjściu musiałem co najmniej około godziny leżeć,
gdyż ten wysiłek wyczerpał mnie zupełnie. Do pokoiku wszedł któryś z funkcyjnych
sehreibstuby. Zapytał mnie, skąd jestem, jak się nazywam i kiedy zostałem aresztowany. Gdy
na wszystkie pytania mu odpowiedziałem, powiedział mi o sobie, że pochodzi z Tarnopola i
w czasie kampanii wrześniowej dostał się do niewoli, że potem z obozu jenieckiego wyczytali
śydów i odtransportowali ich tu, na Majdanek, a część na Lipową. Wówczas pierwszy raz
dowiedziałem się o obozie przy, ulicy Lipowej. Widząc jego ludzkie podejście do mnie,
powiedziałem mu, że trzy dni temu wróciłem z rewiru po tyfusie i poprosiłem go o kawałek
chleba. Popatrzył na mnie i stwierdził, że suchy jestem jak gamel, to prawda, ale cera moja
nie wskazuje, bym był gamlem. Dopiero jak mi się dłużej przypatrzył, to dojrzał we mnie
stuprocentowego gamla. Na „pocieszenie" powiedział mi, że jak sam sobie jedzenia nie
zorganizuję, to zdechnę jak pies na pustyni i żslbym na . nikogo nie liczył i od nikogo żadnej
pomocy nie spodziewał się w obozie. Lecz mimo to przyniósł mi trochę czerstwego chleba,
kawę i pół miski kartofli. Sczerniałe, to sczerniałe, ale zawsze czynią żołądek wypchanym.
Pokrzepiwszy się jako tako, zabrałem się do czyszczenia karabinu. Tak zeszło mi do
południa. W południe przyszedł esesman, popatrzył, wziął do ręki lufę karabinu dla
sprawdzenia jej czystości. Serce łomotało mi, że słychać było jego bicie. Dopiero kiedy po
chwili powiedział „gut",
52
53
odetchnąłem. W tym czasie komanda wracały z pracy! na obiad. Kazał mi pójść na mój blok,
a po obiedzie dokończyć robotę.
Po obiedzie wróciłem do schreibstuby i pomału za| cząłem składać karabin. Do pokoiku
wszedł mały, stal ry śyd, nazywał się Horowitz. Tego znałem — zresztJ jak wszyscy
więźniowie na III polu — gdyż na każdy™ apelu biegał po placu i krzyczał z czeska:
„Jebancyf do apelu!" — i zapędzał nas w szeregi, by jak najszyb-l ciej odbył się apel, mając
na uwadze „cierpliwości esesmanów. W ten sposób ratował nas przed bicie™ przez kapów,
blokowych, sztubowych i esesmanów. By} to poczciwy chłop. On też zaczął mnie
wypytywać, oj za jeden jestem i skąd pochodzę. W chwilę pater! wszedł drugi śyd i nie
zwracając się do mnie, tylka do owego Horowitza, ostro zapytał, co ja tu robię i 1 czyjego
polecenia. Nastąpiła między nimi wymianl zdań, z której zrozumiałem, że należy pozbyć się
mnie ze schreibstuby, po czyim ów śyd trzasnął drzwiami i wyszedł. Horowitz wzruszył
bezradnie ramionami, pokiwał głową i wyszedł także. Zamyśliłem się — co robić? Tu jestem
pod dachem. Jeśli mnie stąd wykurzą,; to w komandzie najwyżej parę dni pożyję i koniec zJ
mną. Jestem jeszcze bardzo osłabiony. Z pokoiku nil wychodziłem, by nie nasuwać się
nikomu na oczym swoją osobą nie zwracać uwagi, ale teraz zdecydowałem się wyjść na
korytarz. Może spotkam tego jeńca; z Tarnopola. Po kilku minutach istotnie zobaczyłem: go.
Kiwnąłem, aby wszedł za mną do pokoiku i tl opowiedziałem mu o tym, co zaszło, prosząc
jednocześnie o radę. Wzruszył ramionami i powiedział, że on tu nic nie poradzi, bo ten
blokowy to kawał sukinsyna i co zechce to zrobi, chyba żeby sam Kaps w to się wmieszał.
Zapytałem go, kto to jest Kaps. Zrobił zdziwioną minę.
54
— Jak to, nie wiesz? Przecież to ten feldfuhrer, któremu czyścisz karabin!
W ten sposób dowiedziałem się, że mój „dobroczyńca" nazywa się Kaps i jest jakimś tam
felditihrerem (wówczas jeszcze nie znałem struktury organizacyjnej obozu).
Więc co robić? Jak załatwić, by Kaps się w to wmieszał? Ów jeniec radził mi, bym się lepiej
do Kapsa nie zwracał, bo jak blokowy się dowie, to mogiła. Zostałem sam ze swoimi
myślami. Tu, w baraku schreibstuby, jesitem bezpieczny od bicia i katorgi, jaka jest na
zewnątrz, tu mam szanse przetrwania i dojścia do jakich takich sił, a tam — koniec. Zwrócę
się do feldfuhrera, to narażę się blokowemu, a wtedy czeka mnie katowanie i śmierć, nie
zwrócę się do feldfuhrera — czeka mnie to samo. Do pokoju wszedł tarnopolanin
komunikując mi, że blokowy jutro mnie nie wpuści do schreibstuby.
Przed wieczornym apelem przyszedł Kaps. Raz jeszcze obejrzał karabin i kiwnął głową na
znak zadowolenia. Wówczas nieoczekiwanie zapytałem:
— Hera- Scharfuhrer, was soli ich morgen machen? (Panie sierżancie, co ja mam jutro
robić?)
Odpowiedział:
— Jutro wyczyścisz mi dwa pistolety.
I znowu, nieoczekiwana myśl — poprosiłem go, by był łaskaw powiedzieć blokowemu
schreibstuby, że będę jutro czyścił pistolety.
Tak więc znowu los ulitował się nade mną i na razie zostałem uratowany.
W tym czasie na III polu w dwóch barakach naprzeciw schreibstuby został zorganizowany
Fahrbereit-schaft — coś w rodzaju pogotowia technicznego i
55
warsztatu samochodowego. Baraki te były ogrodzone drm tern kolczastym i nikomu poza
zatrudnionymi tafl więźniami i esesmanami wejść nie było wolno. W jedl nym bloku mieściły
się warsztaty, a w drugim mieś* kali zatrudnieni w nich więźniowie. Tym wszyscy z]
zdrośeili. Na apelach nie stali godzinami, tak jak ml spali po 8—10 godzin i mieli lepsze
żarcie. Do tern komanda dostał się Miecio Panz ze Lwowa. Przez nie go poznałem kilku
kolegów: Noska, PorzeczkowskiejB i paru innych, którzy w tym czasie dokarmiali mnie
Pewnego dnia Kaps po rannym apelu daje mi skrzyia kę naboi i każe iść za nim. Ledwo ją
uniosłem. Normalna skrzynka metalowa na naboje do karabinóa ręcznych, a dla mnie był to
wysiłek ponad moje moi liwości. Ważyłem wówczas 34 kg; zważyłem się ш ambulatorium,
które mieściło się jeszcze w sehreił stubie. Obydwiema rękami podniosłem ową skrzynecł kę i
powlokłem się za Kapsem. Co 50 metrów prze parę sekund odpoczywając, zawlokłem się
wreszcie dl strzelnicy, która mieściła się w tyle, za barakami gospodarczymi i łaźnią z
komorami gazowymi. Tam znal dowało się 5 czy 6 stanowisk, a naprzeciwko ustawie ne były
tarcze strzelnicze. Kaps zaprowadził mnie dl tych tarcz i zapytał, czy będę umiał podawać mu
wynił Przeprowadził krótki egzamin, pokazał mi wnękę a chroriną, a sam wrócił na
stanowisko strzeleckie. Po każdym strzale wychodziłem z wnęki i podawałem іш wynik. Jak
się później dowiedziałem, Kaps był pa dobno mistrzem w strzelaniu podoficerów SS w Gena
ralnej Guberni. Pod koniec 1943 roku zastrzelił się i bunkrze za sprzeniewierzenie
kosztowności zrabowa nych w obozie, które miały być wysłane do banfel Rzeszy. Podobno
komendant obozu dał mu pistole! by sam sobie wymierzył sprawiedliwość.
Tak więc miałem znośne warunki pracy, nie Ьіш
S6
mnie, byłem pod dachem, dokuczały jedynie te godzinne apele rano i po południu, no i głód.
Zacząłem organizować jedzenie; to chodziłem do Mięcia Panza, to czasami zbierałem resztki
z „wiełkopańskiego stołu" funkcyjnych schreibstuby, oczywiście wówczas, gdy nikt nie
widział. Gdyby mnie funkcyjni — z wyjątkiem tego tarnopolanina i Horowitza — przyłapali,
skończyłoby się to 'dla mnie masakrą, chociaż sam widziałem, jak te resztki wrzucali do
kubła.
W tym czasie poznałem bliżej grupę więźniów politycznych z Warszawy: Staszka Zelenta,
Cesia Kuleszę, Kazia Mliczewskiego, Garczyńskiego, Adama Panasiewicza, Mięcia
Pruszyńskiego, Gackiego, profesora Mieczysława Michałowicza, Jurka Bargielskiego,
Wojciecha Wojewodę, Bronka Siwińskiego, Stasia Pawlaka, a ponadto doktora Piotra Meterę
z Radomia, Rysia Kleniew-skiego, Władka Krupskiego, Mundka Heiningera z Kalisza,
Marcina Grytę z Lublina, Ceśka Szymańskiego (zginął w katastrofie samochodowej w roku
1959), Tadeusza Czajkę (uciekł wraz z ośmioma kolegami z Majdanka kanałami), Aleksandra
Cudnego, Zygmunta Ładkowskiego i wielu innych kolegów niedoli.
Z transportów, lwowskich pozostała nas zaledwie garstka, gdyż w marcu były dwa czy trzy
duże transporty tio Mauthausen i Buchenwaldu. Z bliższych mi pozostali: Staś Dawidek,
„Inek" — Józio Giebułtowicz, Rysio Kiss-Orski, Jasio Lech, „Pepi" — Józio Niedzielski,
Kilian, Kazio Nisiobęcki, Jan Olech, ksiądz Jan Przytocki, Rudolf Sidorów, Władysław
Targalski, Stach Tomaniewski i jeszcze paru, których nazwisk nie zapamiętałem.
Najlepiej była zorganizowana grupa warszawska. Przewodził jej Stach Zelent, z zawodu
inżynier dróg i mostów. Przed wojną był adiunktem u profesora Wasiutyńskiego na Wydziale
Komunikacji i prowadził
57
Stację Doświadczalną Węzła Warszawskiego. Zełent był wyrocznią i, że tak powiem,
ojcem duchowym ca-j łego III pola. Swoją postawą moralną i podejściem doi każdego z nas
z miejsca zdobył szacunek, na który j w zupełności zasługiwał.
Głód panował w dalszym ciągu. Rozszalała się czer-l wonka. Ludzie-szkielety ginęli
niemal z godziny na! godzinę. Pole nasze pustoszało. Oczywiście do tego] przyczyniali
się też kapowie, blokowi i esesmani, któ-j rzy znęcali się nad nami, jak i gdzie tylko mogli.
Każdy z nas, jeśli się znalazł na polu czy na zewnątrz pól] Więźriiarskich, tylko wytężał
wzrok i uwagę, czy który i z tych oprawców nie idzie, by na czas zejść mu z oczu i ukryć się
gdziekolwiek. Bo gdy taki oprawca dostrzegł więźnia, zaraz wołał: Komm, komm! — i nie
pytając, co tu robi lub dokąd idzie, walił gdzie popadło, a im ofiara głośniej krzyczała,
tym żarliwiej walił. Czasami zostawiał na 'miejscu trupa.
Wagenkolonna z komanda „Leichentrage" w dalszym ciągu woziła stosy trupów do spalenia.
Piec kremato-i ryjny na gwałt wykańczano. Komin był też gotowy,! pracowano na dwie
zmiany.
ROZBUDOWA STRZELNICĆl
Pewnego dnia Kaps przywołał mnie do siebie. Stojąc pośrodku strzelnicy rozejrzał się
dookoła, po czym powiedział:
— Bist du ein Bamngenieur? (Jesteś inżynierem budowlanym?)
— Jawohl, Herr Scharfuhrer — odrzekłem prostując się na baczność.
Wówczas zaczął udzielać mi wskazówek, w myśł których miałem mu przebudować
strzelnicę. Był w dobrym
58
\
humorze do tego stopnia, że gdy staliśmy przy stanowiskach strzeleckich, dał mi karabin i
kazał oddać trzy strzały do tarczy. Rozkaz to rozkaz. Położyłem się na betonowym
stanowisku i natychmiast poczułem straszny ból. Tu muszę powiedzieć, że cały czas byłem
opuchnięty z głodu, a ciało miałem pokryte swędzącymi wrzodami. W dzień drapanie
mogłem jako tako opanować, ale w nocy podczas snu nie panowałem nad sobą, w związku z
czym całe ciało to była jedna ropiejąca rana. Jedynie twarz zadawała kłam mojemu
faktycznemu stanowi. Teraz zaciskając zęby starałem się opanować ból. Naładowałem
karabin (naboje były prawdziwe), a Kaps poszedł w kierunku tarcz, do wnęki bezpieczeństwa.
Miałem go na muszce. O, ludzie! Jaką miałem ochotę strzelić mu w łeb! Był ode mnie o
jakieś 20 metrów. Jakąż walkę toczyłem z samym sobą, to trudno opisać. Omal nie
pociągnąłem za spust. Lecz cóż bym zrobił? Jednego draba bym zabił, a ilu z nas by zginęło?
Muszę tu zaznaczyć, że Kaps należał do tych oprawców pierwszej wody, przed którymi drżał
każdy więzień. Z mego opisu można wnosić, że była to jednostka pozytywna. Ale znęcał się
on, oj, znęcał nad nami. Niejedną dziesiątkę więźniów wysłał na tamten świat.
*
Po apelu poszedłem na blok do Zelenta i jemu zwierzyłem się, że Kaps chce rozbudować
sitrzeinieę, radząc się jednocześnie, co robić. Zełent omówił ze mną technikę wykonania
roboty, wykonał projekt przebudowy, a na koniec zapytał, ile moim Zdaniem potrzeba do
tego ludzi. Odpowiedziałem, że około pięćdziesięciu. A Stach na to:
— Frajer! Powiedz Kapsowi, że należy wziąć dwustu ludzi do roboty!
59
■ Chodziło o to, by wykorzystać okazję i jak,najwię-l cej więźniów zatrudnić w tym
komandzie. Praca wl zasadzie nie była ciężka i tylko należało ją przeciągać] jak najdłużej, by
tym samym wielu kolegów urato-J wać od katorżniczej pracy w innych komandach. Praca] w
obozie pomyślana była bowiem jako jeden ze spo-1 sobów wykańczania ludzi. W tym celu,
na przykład,! zmuszano więźniów do bezmyślnego i bezsensownego] przenoszenia kamieni z
jednego końca pola na drugi. Wy-j glądało to w ten sposób, że środkiem pola ustawiali się
szpaler złożony z esesmanów, kapo i blokowych,] uzbrojonych w pejcze, trzonki i grube kije,
a środkiem] szpaleru więźniowie biegiem przenosili kamienie na] odległość 350 metrów.
Oczywiście przez cały czas po-1 pędzano ich biciem. Zdrowsi łatwiej unikali tych та-і zów,
natomiast chorzy czy gamie pod ciężarem. кал mienia często upadali, a wtedy oprawcy
znęcali się nad nimi bezlitośnie. Po takiej „zabawie" zawsze zosta-] wało na polu kilka
trupów, a kilkunastu spośród ocalałych umierało z pobicia i przemęczenia w ciągu jedne-] go,
najdalej dwóch dni.
V
Następnego dnia po apelu zwróciłem się do Kapsa,] by przydzielił mi dwustu więźniów do
pracy. Kiedy to usłyszał, krzyknął: — Du bist verruckt! (Jesteś szal lony!) Coś tam jeszcze
wykrzykiwał, ale w końcu ja-J koś przekonałem go i dał mi stu więźniów i sto więź-l niarek.
Nim pobraliśmy kilofy i łopaty, było już południe. Dalej należało wykonać nosiłki. A więc
przez] następne dwa dni 20 chłopa wykonywało nosiłki, aj reszta siedziała i nic nie robiła.
Ustawiłem wartę, by pilnowała, czy nie nadchodzi j:akiś esesman, i tak roz-j począłem pracę
nad ulepszeniem strzelnicy. Nie mieliśmy żadnych kapo ani nadzorców, tylko od czasu do
(50
czasu przychodził Kaps. Nikt nas nie popędzał i nie katował. Na nosze wrzucało się jedną lub
dwie łopaty ziemi i para za parą, langsam, pomalutiku, co dziesięć kroków odpoczywając,
przenosiło się ją na nasyp. Po paru dniach komando zaczęło podczas pracy rozchodzić się w
poszukiwaniu jedzenia, bo głód w dalszym ciągu dokuczał nam bardzo, były również
wypadki, że znikały mi pary. Troóhę mnie to niepokoiło, bo byłem odpowiedzialny za tę
robotę, a gdyby Kaps czy jakikolwiek inny esesman zobaczył, co tu się dzieje, to nie kto inny,
tylko ja bym za to ,,'zapłacił". A z tymi „panami" nie było żartów, znałem ich z okrucieństwa,
na jakie nie zdobyłby się żaden normalny człowiek.
Był na przykład w obozie pewien esesman nazwiskiem Gunter Konietzny. Pochodził z
Katowic. Kiedyś choiał przejść z jednego baraku do drugiego. Ponieważ na polu było błoto, a
pan esesman nie chciał sobie pobrudzić butów, więc wypędził z bloków więźniów, kazał im
się ustawić gęsiego na wprost baraku po przeciwnej stronie, następnie podał rozkaz „padnij" i
przeszedł po tym pomoście z leżących w błocie ciał ludzkich. Ale na tym nie koniec.
Konietzny miał laskę z osadzoną na końcu rurką wodociągową i tą laską walił po głowie
leżących więźniów. Jeden z nich, widząc, że za chwilę ma dostać, obejrzał się z niepokojem i
to go zgubiło. Esesman przystanął i syknął przez zęby: „Hast du Angst, was?" (Boisz się,
co?). Kazał innemu więźniowi przynieść kamień, a nieszczęśnikowi, którego nerwy zawiodły,
rozkazał położyć głowę na tym kamieniu. Wystarczyło kilka uderzeń esesmańskiego obcasa,
aby z tego, co przed chwilą było głową, pozostała na kamieniu krwawa miazga. Pan
Konietzny przywołał kilku więźniów, aby mu oczyścili oficerki z krwi i mózgu. Herrenvolk
— psiajucha! ;
61
W kwietniu było jeszcze zimno. Więźniowie organiJ zowali różne łachy, a nawet papiery,
które podkładali! pod pasiak, by w ten sposób ratować się przed zim-1 nem. Nie daj Boże,
gdy któryś z esesmanów, bloko-J wych lub kapo (tym wolno było cieplej się ubierać, takie
niepisane prawo) przyłapał takiego więźnia. Nasi władcy niejednokrotnie robili obławy,
zwłaszcza na gamli. Kazali się rozbierać i tymi, którzy mieli podj pasiakiem dodatkowe
odzienie, zaczęli się „zabawiać"! Kończyło się to z reguły połamanymi rękami, obojczykami,
żebrami i śmiercią.
Tak więc choroby, bicie, katorżnicza praca, zała-j mania psychiczne i głód dziesiątkowały
więźniów. śni-j wo śmierci było zastraszające. Codziennie kilka stosów po kilkaset więźniów
paliło się na terenie obozu. Smród nie do wytrzymania. A jednak człowiek, jeśli! można w
ogóle te szkielety-widma określać mianem „człowiek", musiał to znieść. Słowo „człowiek" na
Maj-' danku to jakiś zapomniany termin, to sen. Tu każdy! był tylko łachmanem, szczutym na
każdym kroku,! pozbawionym nazwiska, poniewieranym przez takie same stworzenia jak on.
Tutaj niejednokrotnie trzebai było drugiego zabić, by samemu w tym piekle żyć.! Dante w
swojej Boskiej komedii opisał piekło. Diabeł w tym piekle w porównaniu z esesmanami to
anioła Może gdyby Dante żył w naszych czasach, w tym' świecie cywilizowanym, w dobie
elektryczności, samolotów i atomów, może dopiero by tu, na Majdanku, poznał prawdziwe
piekło. Głód doprowadził do tego,! że więzień więźnia zabija, by zjeść jego porcję chleba.!
Funkcyjni z tych marnych porcji objadają swoich bliź-j nich.
Podobno dla więźniów przychodzą paczki żywnoś-j
62
ciowe od rodzin, lecz kto z nas je dostał? Owszem, jeden raz w kwietniu wagenkolonna
przywiozła na pole paczki. Oznajmiono nam, abyśmy po apelu przyszli pod schreibstubę. Z
okna schreibstuby esesman i któryś z funkcyjnych wyrzucili na nas parę paczek i tyle. Można
sobie wyobrazić, co się działo, jak ten tłum wynędzniałych, głodnych szkieletów rzucił się na
te paczki. Większa część ich zawartości została wdeptana w błoto. Krzyki, przekleństwa,
wyzwiska sypały się w tym zgiełku, a esesmani i funkcyjni stali w oknie i śmiali się z tej
walki szkieletów o kęs chleba. Paczki leżały na poczcie obozowej po kilka tygodni. Tam
esesmani zdążyli rozkraść co najlepsze, następnie w schreibstubie inni esesmani wraz z
funkcyjnymi skradli to, co jeszcze nadawało się do spożycia, a więźniom wyrzucili chleb, i to
już spleśniały. Tak wyglądało rozdawanie paczek.
Pod koniec kwietnia 1943 roku dało się zauważyć wielkie poruszenie na Majdanku. Esesmani
kazali nam rozbierać nary w barakach. Przywieziono na pole trzypiętrowe łóżka drewniane,
sienniki, słomę, miski blaszane i łyżki drewniane. Co za kolosalna zmiana? Robotnicy cywilni
zakładają rury kanalizacyjne i w tyle baraku, za przepierzeniem z desek, robią ustępy,
betonują umywalnie. Pytamy, co to ma znaczyć? Jedni mówią, że na Majdanek ma przyjechać
na inspekcję sam Himmler, drudzy, że ze Szwajcarii przyjeżdża Komisja Międzynarodowego
Czerwonego Krzyża. Dostaliśmy nowe koce. I tu znów zaczyna się piekło. -Po rannym apelu,
a właściwie przed apelem, po pobudce, łóżka muszą być do kantu zaścielone, a miski
ustawione na łóżku pod sznur. Na początku z tym ścieleniem było jako tako, gdyż słoma
była świeża,
63
ale po paru tygodniach — tragedia. Nim ustawiliśmy! się w piątki do apelu, to niejeden z nas
za to łóżkcl był posiniaczony i pobity do krwi przez blokowego! W tym czasie dostaliśmy
także nowe pasiaki. Przed-1 tem zapędzono nas do łaźni. Trochę zimnej wody puścili] na nas
i to była kąpiel. Zimą w czasie takiej kąpieli na-i leżało bez przerwy całe ciało nacierać, gdyż
woda na nas zamarzała.
Kończyliśmy rozbudowę strzelnicy dla Kapsa. Dłużefl roboty nie mogłem przeciągnąć, bo
Kaps coraz czę~j ściej zachodził do nas i poganiał, posuwając się nawet! do gróźb. Kazał
mi komando zmniejszyć do połowjJ i wyznaczył tygodniowy termin na ostateczne zakoń-1
czenie prac. Po tygodniu zameldowałem Kapsowi, żĄ strzelnica gotowa. Był nawet z nas
zadowolony. Pew-i nego dnia po apelu zawołał mnie do schreibstuby i po-| wiedział, że
zostaję brotverteilerem, tj. rozdzielaczem: chleba. Nie mogłem w to uwierzyć. Mój ty Boże,
zol stałem funkcyjnym! Co za radość! Mam dach nad głową, a więc jakby nie było, już nie
jestem bezpośred-! nio narażony na bicie. Do moich czynności należało przyjęcie chleba dla
całego pola, następnie rozdanie go stubendienstom z każdego bloku według aktualnego
stanu więźniów. Chleb przywozili śydzi z miasta sa-3 mochodem. Raz i ja pojechałem po
chleb. Pierwszy raz byłem poza obozem. Serce mi mało nie pękło z: żalu, gdy zobaczyłem
na ulicy normalne życie. Chleb pobraliśmy w piekarni gdzieś w okolicy Nowego Światu. Nie
mogę dokładnie określić, gdzie ta piekarnia się znajdowała, gdyż wówczas Lublina jeszcze
nie znałem. I Ten wyjazd na miasto
wytrącił mnie zupełnie z rów^ nowagi. Po wieczornym apelu wróciłem jeszcze do swojej
brotkamery i pogrążyłem się w rozmyślaniach. Zaświtała mi myśl ucieczki. Wprawdzie i na
wolności
64
szaleje terror, okupant z dnia na dzień wprowadza coraz ostrzejszy reżim, ale mimo wszystko
to jest o niebo lepsze, niż życie tu, za drutami. Wezbrała we pinie ogromna tęsknota, czułem,
że jestem bliski załamania.
*
Już od paru dni „urzęduję" w brotkamerze. Zapach świeżego chleba po prostu dusi. Ale bywa
też chleb czerstwy i spleśniały. W pokoiku mam na półkach od 600 do 1000 bochenków.
Jeden chleb na ośmiu więźniów. Część bochenków należy pokroić na pajdki, by przy podziale
na bloki do pobieranej ilości całych bochenków pododawać brakujące porcje. Na stole
pozostawały okruszki, które z nabożeństwem zbierałem i zjadałem.
Raz zostało mi 5 czy 6 bochenków chleba. Zdębiałem! Nie wiedziałem, co z tym bagażem
zrobić? Czyżbym wydał mniej? Ale nie, przecież dokładnie liczyłem, no i każdy ze
stubendienstów liczył skrupulatnie. Mam zmartwienie. Jeśli znajdą u mnie choćby jedną
pajdkę chleba, to zakatują mnie na śmierć, a w najlepszym razie stracę, funkcję. Obszedłem
wszystkie bloki sprawdzając, czy otrzymały należny im przydział chleba. Wszędzie się
zgadzało. Na każdym bloku sprawdzono jeszcze raz, gdyż chleb nie został jeszcze
rozdzielony więźniom. Wróciłem do swojej brotkamery i zastanawiałem się, co robić.
Koledzy — a miałem dwóch do pomocy — Porzeczkowski i Maliszewski mówią:
— Co się, frajerze, martwisz. Zostawimy sobie po bochenku chleba, a dwa bochenki zamieni
się na margarynę.
Porzeczkowski miał brata w fahrbereitschafcie, a tam już były lepsze warunki. Komando to
organizowa-
— A my żyjemy dalej
65
ło sobie żywność i tam też Porzeczkowski wymienił chleb na margarynę i obozową kiełbasę.
Pierwszy raz od chwili aresztowania najadłem się do syta. Margarynę roztopiliśmy w misce,
w to wkroiliśmy kiełbasę i z chlebem zajadało się. Cóż za uczta! Kto nie zaznał prawdziwego
głodu, nie może sobie tego nawet wyobrazić!
FABRYKA ŚMIERCI
Nadszedł „bogaty" transport więźniów. Byli to śydzi z Belgii, Holandii, Francji i Danii.
Przybyli oni z pięknymi skórzanymi walizkami, ubrani przez najlepszych krawców.
Eleganckie kobiety w pięknych kapeluszach, w lisach i futrach, dzieci ubrane w śliczne
ubranka z lalkami w rękach, pogodne i uśmiechnięte, szły pełne ufności. Na nas, nędzarzy,
strzępy ludzkie, patrzyli z niedowierzaniem, jak na jakieś dziwolągi, jak na coś niższego,
jakieś stworzenia nie z tego świata, jak na zbrodniarzy. Biedacy, nie przeczuwali, że wkrótce
sami będą tak wyglądać, a część z nich od razu zginie w komorze gazowej. Popiół z ich ciał
zostanie zużyty jako nawóz na polach Gartnerei, ponieważ Niemcy spalone kości mełli w
specjalnym młynku, który znajdował się w krematorium, i razem z popiołem ze spalonych
ciał wysypywali jako kompost na polach u-prawnych w obrębie obozu.
Zapędzono ten transport na tzw. Zwischenfeld, między I i II pole. Dzieci i kobiety oddzielono
od mężczyzn. Trudno sobie wyobrazić tę rozpacz, ten lament kobiet i dzieci, te krzyki, jakie
rozlegały się w tym dniu. Wszystkim kazano rozebrać się do naga i popędzono do łaźni. Tam
ogolono, dokładnie zrewidowano, czy ktoś nie ukrywa jakichś kosztowności, ko-
66
bietom kazano nawet robić w tym celu kilka przysiadów, potem zapędzono wszystkich pod
prysznice, niby do kąpieli, a stamtąd do komór gazowych, które znajdowały się w tym samym
baraku. Przy tym bez przerwy były w robocie kije i pejcze. śydzi nie zdawali sobie z niczego
sprawy, bo wyglądało to tak, jakby ich zapędzano do ubieralni. Gdy napchano do pełna
komory gazowe, zamknęły się za nimi żelazne-drzwi i z góry, z sufitu, sypano cyklon czyli
tzw. kwas pruski. Miał on postać maleńkich grudek o granulacji 0,10—0,20 mm, koloru
popielato-niebieskawego. Pod wpływem potu i wilgoci granulki rozpuszczają się i poprzez
pory skóry trucizna dostaje się do wnętrza organizmu, atakując płuca, naczynia krwionośne i
serce. Śmierć następuje przez uduszenie. Esesman przez wizjerkę w ścianie komory
obserwował, jak ludzie w okropnych męczarniach ginęli. Do dziś pozostały na murze komór
gazowych ślady działania cyklonu i podrapane przez konających w męce ludzi ściany.
Operacja ta trwała od 25 do 45 minut, w zależności od tego, ile cyklonu wsypano. Niektórzy
esesmani lubili długo upajać się tym niesamowitym widokiem.
Komór gazowych na Majdanku było trzy, dwie mieściły po 150 więźniów, a jedna 300, tak że
w ciągu jednej godziny można było zagazować od razu 600 więźniów. Mordowano również
gazami spalinowymi z samochodów i czadem z koksu. W tym ostatnim przypadku piec
znajdował się na zewnątrz komory gazowej i czad specjalnym wentylatorem wtłaczany był do
wnętrza pomieszczenia.
Komory gazowe do dziś pozostały na Majdanku. Są to jedyne oryginalne komory gazowe w
Europie. Niemcy na skutek szybkiej ofensywy wojsk radzieckich nie zdążyli ich zniszczyć.
Esesmani na czele z największym katem obozów
6?
koncentracyjnych, zastępcą komendanta. obozu, ober-sturmfuhrerem SS Antonem Thumanem
szaleli, upajali się widokiem przestraszonych bezbronnych dzieci i kobiet stosami brylantów,
złota, dolarów, funtów szterlingów i innych kosztowności i walut. Gazowano dzień i noc_ w
nocy transport ten nadal stał na mię-dzypolu pOCi gołym niebem. 80% dzieci, kobiet i
mężczyzn zagazowano. Pozostałych mężczyzn na drugi dzień zapędzono do baraków na
trzecim polu. Dzieci, których nie zagazowano, zabijano później kolbami, mniejsze chwytano
za nogi i główką o słup, tak jak to czyniły niegdyś hordy Dżingis-chana.
Rozmawiałem z jednym śydem z Belgii. Był to bogaty przemysłowiec. Pytałem go, jak ich
złapano i w jaki sposób zostali z tak bogatym ekwipunkiem przy-transportowani tu, do Polski,
do obozu na Majdanek. Oto, co mi opowiedział:
Niemcy w latach 1941—1942 robili obławy na śydów, których mordowali natychmiast. Duża
część śydów ukrywała się, ale coraz trudniej było znaleźć kryjówką. Nie brakowało
rodzimych gorliwców, którzy za judaszowskie srebrniki sprzedawali śydów. Niemcy
wiedzieli Ze sporo śydów ukrywa się i wpadli na taki szatański pomysł: rozlepili plakaty z
obwieszczeniem., 'że w Polsce, między Wisłą a Bugiem, zostało u-tworzone coś w rodzaju
żydowskiego państwa — Jti-dische.Sviertel — i że wszyscy śydzi będą mogli sobie tam
spokojnie żyć i pracować. Więc śydzi uwierzyli hitlerowcom. Powiedziano im, że wszystko,
cały majątek .mogą zabrać ze sobą, z wyjątkiem pościeli i mebli, żydzi sami zresztą
zrozumieli, że zabranie takiej Uości mebli i pościeli jest nieprawdopodobne w okresie wojny,
bo ileż to wagonów trzeba byłoby na to! Sami dobrowolnie zgłaszali się więc do punktów
68
rejestracyjnych. Tam ich elegancko, kulturalnie załatwiano i podawano termin wyjazdu. Przed
wyjazdem śydzi co mogli, to posprzedawali, zabierając ze sobą jedynie kosztowności, walutę
i bieliznę. Jak się to skończyło, jak wyglądała ta ich „ziemia obiecana" — opisałem wyżej.
Takie transporty, jak do nas, szły do Oświęcimia, Bełżca i Sobiboru.
Po tej niesamowitej masakrze śydów nastąpiła reorganizacja obozu. Baraki podzielono
według narodowości. A więc powstały bloki: francuskie, niemieckie, jugosłowiańskie,
włoskie, czeskie, węgierskie, holenderskie, belgijskie, rosyjskie, polskie i żydowskie. W
obozie więzieni byli również Norwegowie, Hiszpanie, Grecy, Szwedzi, jeden Anglik i
Amerykanin, Szwajcarzy, Finowie, Albańczycy, Cyganie, Rumuni — jednym słowem cała
Europa. Więźniów podzielono na kilka następujących kategorii: na politycznych,
kryminalistów, homoseksualistów, badaczy Pisma Świętego, nie chcących pracować
(Schwarzarbeiter). Każdy więzień na piersiach bluzy i spodniach miał naszyte trójkąty
(winkle). I tak polityczni nosili winkle czerwone z pierwszą literą narodowości (tylko Niemcy
nie nosili liter), kryminaliści — winkle zielone, homoseksualiści — winkle różowe (90 proc.
homoseksualistów stanowili Niemcy), badacze Pisma Świętego i podobni — winkle
fioletowe, Cyganie i schwarzarbeiterzy — winkle czarne, śydzi — gwiazdę Syjonu i literę J.
Rosjanie nie nosili winkli, tylko na bluzie i spodniach mieli wymalowane litery SU — Soviet
Union. W ten sposób już na pierwszy rzut oka wiedziało się, do jakiej narodowości dany
więzień należy i jakie „przestępstwo" popełnił.
Segregacja bloków według narodowości nie trwała długo, gdyż liczba więźniów z Europy
zachodniej malała. Pozostały tylko dwie kategorie baraków, tj. aryj-
69
skde i żydowskie. Rosjanie byli wyłącznie na II polu. Na III polu było tylko kilkunastu
więźniów radzieckich.
Warunki sanitarne w obozie były skandaliczne. Brud panował wszechwładnie we wszystkich
barakach. Nie było wody i mydła. Za to wszy było wszędzie pełno: w strzępach koców,
którymi okrywaliśmy się, w bie-liźnie i w pasiakach. W tych warunkach stosowanie choćby
minimum higieny osobistej było i trudne, i kosztowało wiele samozaparcia. Różnie z tym
było wśród więźniów. Z braku wody zimą niektórzy chociaż śniegiem wytarli rano ręce i
twarz, ale byli i tacy, którzy nigdy nie myli się, a potrzeby fizjologiczne załatwiali na bloku,
chociaż byli za to bici.
Różnie też wspominam postawy więźniów. Jeśli coś w baraku czy na placu apelowym działo
się nie po myśli esesmanów, zawsze znalazł się taki, który pierwszy im o tym doniósł, zanim
esesmani zagrozili jakąś sankcją. Pięknie pod tym względem zachowywali się na przykład
Jugosłowianie, Belgowie czy Holendrzy. Byli wobec wszystkich nas lojalni, swoją postawą i
wyrazem twarzy dawali odczuć esesmanom, jak ich nienawidzą, toteż esesmani i, kapo
niemało znęcali się nad nimi. Ale żaden z nich nie prosił o litość. Z godnością przyjmowali
dryl obozowy i nie dawali się upokorzyć, aczkolwiek pomiatano nimi na równi z ga-mlami.
„CHŁOPACZEK" I JEMU PODOBNI...
Na III polu znajdował się młody chłopak, może 12— 13-letni, śyd, dobrze odkarmiony.
Pochodził zdaje się z Bydgoskiego, nazywano go Bubi, co po polsku znaczy chłopaczek. Był
ulubieńcem lageraltestera (starszy
70
obozu - - każde pole miało swojego lageraltestera). Tenże Bubi był także pupilkiem
esesmanów i kapo. Chodził ubrany w elegancki, szyty specjalnie dla niego mundur, w butach
z cholewami, w ręku stale nosił pejcz i bił nim więźniów, ile chciał. Potrafił wejść do baraku i
pierwszego lepszego więźnia powiesić. Po prostu przywiązywał kawał sznura do belki, kazał
więźniowi stanąć na tahoret, zakładał mu pętlę na szyję, taboret usuwał spod nóg i koniec.
Rzecz nie do wiary, ale prawdziwa.
Ktoś mógłby się zdziwić, czy to faktycznie było możliwe. A owszem. Trzeba pamiętać, że w
obozie człowiek był tylko numerem, bezbronną żyjącą istotą, łachmanem. Chłopak ten tak był
zdeprawowany, że podobno — jak opowiadali mi sami śydzi — własnych rodziców powiesił
w jednym z baraków na III polu. Bubi — jak wspomniałem — był pupilem lageraltestera,
spał razem z nim w bloku schreibstuby i miał nieograniczone fory.
Miałem i ja z nim „do czynienia". Otóż pewnego razu Bubi, przechodząc przez plac apelowy,
głośno zawołał do mnie:
— Du Gammel, kom, kom!
Cóż miałem robić? Wiedziałem już wówczas, kto to jest, jaka z niego jest „wielka figura".
Podszedłem więc bliżej, a ten kilka razy zdzielił mnie pejczem po twarzy. Mimo że to
chłopak dwunastoletni, ale zawsze trochę siły posiadał, a gdy takim pejczem walnął, to się
dobrze poczuło... Wówczas sam nie wiem, co mi się stało. Wyrwałem mu ten pejcz,
rękojeścią zdzieliłem go przez łeb i pejcz odrzuciłem. Wszyscy, którzy znajdowali się
wówczas na polu, struchleli, a on z płaczem pobiegł w kierunku schreibstuby.
Zapanowała panika. Koledzy radzili mi, bym natychmiast sam się powiesił, jeśli chcę uniknąć
masakry przed
71
zabiciem. Ba, dobrze im to było mówić, ale wieszaj się tu sam, człowieku...
O dziwo, Bubi nie poszedł do sehreibstuby poskarżyć się swemu opiekunowi, tylko wszedł do
któregoś z baraków. Od tej pory jakby mnie nie widział, gdyśmy się spotkali, ale innych
więźniów bił w dalszym ciągu.
*
Po reorganizacji III pola, o czym wyżej wspomniałem, zostałem zakwaterowany w baraku nr
15. Blokowym był -tu niejaki Zygmunt Meller, podobno su-tener. Wysoki chłop, silnie
zbudowany. Kanalia, jak mógł, tak podlizywał się esesmanom. Miał on zwyczaj
przywoływania do siebie wiięźnia-gamla, kazał takiemu szkieletowi stanąć przed sobą na
baczność i do niego:
— Powiedz: „ryki, ryki!"
Więc tein ludzki strzęp powtarza „ryki, ryki", a na to pan blokowy Meller:
— P... się dwa byki! — i pięścią, jak zawodowy bokser, z jednej i drugiej strony w szczękę.
Wystarczy takiemu gamlowi, a pan „bohater" śmiejąc się odchodzi z miną gladiatora i patrzy
na „patrycjuszy" esesmańskich, szukając w ich oczach uznania.
Zdarzało się też, gdy stało dwóch czy trzech esesmanów, że przywoływał któregoś z nas do
siebie i wrzeszczał:
— Tu jest obóz koncentracyjny, a nie sanatorium, tu trzeba pracować! Widzisz ten komin?
— wskazywał na krematorium. —■ Jak nie będziesz robił, jak należy, to popłyniesz tym
kominem do nieba. Patrz, widzisz? — w tym miejscu podwinął rękaw koszuli i wskazał na
swoją rękę. — Tu płynie krew niemiecka. Meller jestem, rozumiesz?! — I znów, jak ten
niewolnik, szuka u swych panów uznania.
72
Meller nie umiał po niemiecku ani słowa. Nauczył się tylko mówić „Mutzen ab" i w czasie
apelu meldować po niemiecku stan bloku. Gdy do niego zwracał się esesman, na wszystko
odpowiadał „jawohl". Czasami wychodziło z tego kino. Pewnego razu esesman coś do niego
powiedział, a ten: „jawohl". Byłem przy tym obecny i roześmiałem się mimo woli. O co
chodziło, już nie pamiętam, w każdym razie należało odpowiedzieć akurat odwrotnie.
Esesman wezwał minie do siebie, kazał przynieść z bloku „bock", czyli taki stół albo kozioł
do bicia, z jednej strony niższy, z drugiej wyższy. Z tej niższej strony za poprzeczkę wkładało
się nogi, trzeba było położyć się na blacie, a za wyciągnięte ręce przytrzymywał więźnia
blokowy lub kapo. Esesman kazał mi się na ten „bock" położyć, Meller z drugim chwycili
mnie za ręce, a on wolno, z zamachem wlepił mi w napięte pośladki 25 batów. Za każdym
uderzeniem tylko jęknąłem i głośno odliczałem zadawane razy. Po otrzymaniu 25 batów
wstałem i ukłoniłem się memu „panu życia i śmierci" a ten z kolei kazał mniejszemu „panu
życia i śmierci", tan., blokowemu Mellerowi, położyć się na „bock". Ale wlepił mu tylko 5
batów. Więcej nie mógł, gdyż mniejszy „pan życia i śmierci" wkrótce miał pełne ' portki ze
strachu, a przy tym wrzeszczał za każdym uderzeniem wniebogłosy.
Gdy oprawcy odeszli, zapytałem Mellera, jak mu to bicie smakowało.
-— Myślę, że teraz, kiedy wiesz, jak to boli, przestaniesz znęcać się nad takimi samymi
więźniami jak ty.
Meller chciał mnie uderzyć, lecz jak tylko zrobił krok, ekskrementy mu z nogawek leciały.
Szukał później okazji, by się zemścić, ale nie mógł znaleźć, gdyż „starzy" więźniowie
trzymali się razem i pan blokowy, chcąc nie chcąc, musiał się z nami liczyć.
73
ZWIĄZEK „ORZEŁ"
Zapowiedziany był nowy transport śydów z powstania w getcie warszawskim. Skąd
więźniowie dowiedzieli się o tym transporcie, trudno powiedzieć. Początkowo zresztą
większość z nas uważała to za plotkę. Pomimo zupełnej izolacji od świata zewnętrznego
kontakt jednak był utrzymywany i szereg wiadomości do nas docierało. W tym czasie na IV
polu z inicjatywy Pawła Dąbka oraz Kazimierza Malinowskiego zorganizowany został
związek pod kryptonimem „Orzeł". Grupował on na terenie obozu część inteligencji, co
bardziej światłych robotników i rzemieślników, którzy wyróżniali się swoją postawą i
stosunkiem do okupanta. Przyłączyli się oni do tej organizacji, by wspólnie podnosić morale
więźniów, jak również w miarę swych możliwości walczyć przeciwko brutalnym i
nieludzkim stosunkom panującym w obozie, a tym samym pomagać w przetrwaniu tego
makabrycznego, bestialskiego okresu. Dzięki kontaktom Związku „O-rzeł" wiedzieliśmy, co
się dzieje na świecie.
Związek „Orzeł" skupiał ludzi o różnych zapatrywaniach politycznych — od komunistów po
narodowców. Naszym przywódcą na III polu był Stanisław Zelent, socjalista. On to
organizował kontakty ze światem poprzez robotników cywilnych i od niego wiedzieliśmy, co
się dzieje w kraju i za granicą.
To, co z początku traktowaliśmy jako plotkę, potwierdziło się. Pod koniec maja zaczęły
nadchodzić transporty z getta warszawskiego. Byli tam ludzie starzy i młodzi, kobiety i
dzieci. Esesmani szaleli. Bili wszystkich bez wyjątku. Brutalnie odrywali dzieci od matek.
Piski, lamenty, krzyki rozlegały się po całym obozie. Wokół komór gazowych stały gęste
posterunki esesmanów. Rewizja tych nieszczęsnych offiar była bar-
74
daiej szczegółowa — po każdym transporcie zdobywano nowe doświadczenia i ulepszano
metody. Starców od razu gazowano. Dzieci, odseparowane od rodziców, umieszczano na
międzypolu, wokół którego biegały specjalnie tresowane psy, skacząc na druty i przeraźliwie
szczekając. Siały one zamęt i panikę wśród dzieci, które rozszalałe ze strachu tratowały się
nawzajem. Jedno piekło przeżyli ci nieszczęśliwcy w czasie powstania, a tu, na Majdanku,
drugie.
Tirudno opisać, co się działo w obozie w tym czasie. Esesmani podekscytowani wódką stali
się bardziej dzicy, widok krwi i bezbronnych istot upajał ich. Na to, co się działo, patrzyłem z
odległości około trzystu metrów. Stałem tam prawie godzinę, dłużej nie mogłem. Dopiero po
kilku dniach ta mordercza orgia ustała. Dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi zostało w
najbardziej bestialski sposób zamordowanych, i to przez ludzi, którzy nazywali siebie
„Kulturtrager" i którzy na klamrze pasa nosili napis „Gott mit uns" — Bóg z nami. Esesmani,
obładowani złotem i pieniędzmi, chodzili cały tydizień pijani. Nie wszystek bowiem
zrabowany śydom majątek wędrował do banku Rzeszy. Sporo kosztowności zasiliło kiesy
obozowych dygnitarzy.
BLASKI I CIENIE NOWEJ FUNKCJI
W czerwcu nastał względny spokój i życie w obozie zaczęło płynąć „normalnym" torem.
Więźniowie ginęli, ale w „normalny" sposób — poprzez bicie, wycieńczenie, z głodu, stanie
godzinami bez ruchu w czasie apelu, choroby, bezmyślną pracę ponad siły i wzajemne
psychiczne wykańczanie.
Funkcję brotverteilera, tj. rozdzielacza chleba, objąłem po Rudku Pietrońcu. Nie wiem, za co
on z tej
75
funkcji został zwolniony. Opowiadał mi, ale po tyłu latach zapomniałem. Roboty było sporo,
ale byłem za^ dowolny. W ciągu przedpołudnia przywożono do brot-kamery chleb na stan
całego trzeciego pola, a ja po południu rozdzielałem ten chleb na poszczególne bloki. Z
każdego bloku przychodził sćhreiber ze stubendien— stetn i zabierali chleb według stanu
osobowego bloku. ; Bochenek chleba wypadał na ośmiu więźniów. Przedtem musiałem
kilkanaście chlebów pokroić na osiem części, by móc według stanu w poszczególnych
blokach wydać co do jednej pajdki, na przykład w baraku nr 7 stan więźniów wynosił 427, a
wtięc wydawałem 53 bochenki i 3 pajdki chleba.
Doszedłem do wniosku, że funkcja ta daje mi szereg korzyści. Po pierwsze byłem cały dzień
pod dachem, dzięki temu nie byłem narażony na spotykanie się z kapo i esesmanami, a tym
samym omijało mnie częste bicie, po drugie pozostawały mi okruszki z pokrajanego chleba.
Następnie, o czym z początku nie wiedziałem, miałem możliwość otrzymymania dodatkowej
żywności. Jak to wyglądało, opowiem.
Mimo strasznego terroru i rewizji (w języku obozowym „filc") śydzi potrafili część dewiz i
kosztowności przemycić na pola więźniarskie. Do miasta po chleb jeździli śydzi z Czech.
Inni, którzy pracowali na miejscu, w obozie, weszli z nimi w kontakt i tym sposobem, za
przemycone pieniądze „organizowali" żywność.
Gdy przejeżdżali śydzi z chlebem, to z wozu po dwa bochenki rzucali mi przez okno do
brotkamery. W odpowiedniej chwili rzucali też paczkę z żywnością przeznaczoną dla
któregoś z tzw. bogatych śydów. Wówczas po apelu wieczornym właściciel paczki
przychodził do mnie po jej odbiór. Pierwszy raz tym sposobem otrzymałem jakieś 15 dkg
boczku. Schowałem
76
gO pod koszulę, a po zamknięciu brotkamery poszedłem w stronę elbaraku i po drodze cały
ten boczek zjadłem, rozglądając się czujnie, by mnie nikt nie podpatrzył. Wyglądałem
zapewne jak zgłodniały pies, któremu u-dało się wyrwać kawał ścierwa i który rozgląda się
podejrzliwie na wszystkie strony wystraszonymi oczyma, by nikt mu tego ścierwa nie
odebrał. W rezultacie dostałem biegunki. Trudno się dziwić, skoro po raz pierwszy od dwóch
lat zjadłem tyle tłuszczu. A co znaczy w warunkach obozowych biegunka — wiedziałem już.
Toteż przez dwa dni, mimo skręcającego wnętrzności głodu i apetycznego zapachu chleba w
swojej broitkamerze, nic prócz spalonego chleba i fusów z kawy nie jadłem. Ale po
wyzdrowieniu dzięki temu dożywianiu przyszedłem do sił. Zauważyłem też, że strupy,
którymi przedtem miałem pokryte całe ciało, zupełnie znikły. Można powiedzieć, że w
oczach odpadały od ciała i blizny po nich goiły się. Dzięki temu, że nabrałem sił, mogłem
przetrzymać to, co mnie czekało w następnych miesiącach.
śycie takie w warunkach obozowych można by u-znać za „sielskie", gdyby nie fakt, że
esesmani oraz kapowie dwa, trzy razy w tygodniu (aby nam się nie nudziło) urządzali
funkcyjnym „gimnastykę". A więc w godzinę po.rozejściu się komand do swoich placówek
roboczych zwoływali apel funkcyjnych znajdujących się w barakach i zaczynali „zabawę":
biegi z jednego końca pola na drugi, tarzanie się po ziemi, po czym następowało sprawdzanie
czystości. Rzecz jasna, że każdy był umorusany jak wieprz, a więc „za nieprzestrzeganie
czystości" — zależnie od humoru feldfuhrera — od 5 do 25 batów, potem znów skakanie
żabką, chodzenie na kolanach, znowu zbiórka — i tak wkoło Wojtek do południa. Niejeden z
nas zachorował z wyczerpania, szedł na rewir i stamtąd już nie wracał.
77
OPRAWCY
W tym czasie postrachem dla nas był lageraltester Burzer. Ten co noc czynił wycieczki po
barakach, wy- i woły wał pojedynczo nawet do kilkunastu więźniów i wieszał ich między
siedemnastym a osiemnastym barakiem. Rano, gdy wychodziliśmy na apel, oczom naszym
ukazywały się trupy wisielców. Ci, co mieli łóżka bliżej drzwi wejściowych, prawie nie spali.
Burzer początkowo wyciągał z baraków tylko śydów, ale po-1 tern również i aryjezyków. Ja
wówczas spałem w baraku nr 15, obok mnie spał Wiesław Porzeczkowski. Ten zabierał z
mojej brotkamery nóż, a był to spory nóż, który służył mi do krajania bochenków chleba, i
mówił: „Spij spokojnie, Jasiu, jakby ten sukinsyn nas ruszył, to zarżnę go jak psa". No ale
jakoś obeszło się bez tego, chociaż prawie co noc wędrówkę swą zaczynał od naszego baraku.
Pewnego dnia Burzer i zdaje się rapportfuhrer Kos-" tial, oczywiście wraz z kapo, wzięli w
obroty Jasia Lecha. Najpierw zbili go, skrwawili, potem kazali mu się tarzać po ziemi, bijąc
go przy tym, gdzie popadło, a następnie wrzucili go do takiego małego basenu przy hydrancie
i tam przytrzymywali pod wodą, następnie znowu go tarzali po ziemi, w dalszym ciągu bijąc
niemiłosiernie. Ta „zabawa" trwała blisko dwie godziny, oczywiście chłop na drugi dzień
poszedł na rewir. Tam dzięki specjalnej opiece lekarzy po dwóch miesiącach wrócił jako tako
do zdrowia i tam też pozostał jako stubendienst rewiru.
Rapportfuhrer Kostial należał do tych, którzy w wyrafinowany sposób znęcali się nad
więźniami. Na Majdanku było takich wielu. Inne zwyczaje miał nasz feldfuhrer Kaps. Wpadał
po wieczornym apelu do baraku, czyniąc wspólnie z kapo i blokowymi spusto-
78
szenie, połączone z biciem, a następnie kazał sobie płacić haracz w wysokości nawet do 50
tysięcy złotych i na parę dni uspokajał się. Wysokość okupu zależała od ilości więźniów na
polu i zamożności zugangów z nowych transportów.
Od czasu do czasu następowała generalna rewizja baraków i zamieszkałych w nich więźniów
pod osobistym nadzorem obersturmfuhrera Antona Thumana. Łup był składany w jedno
miejsce, a następnie zabierany do Politiseheabteilung, gdzie królował Thuman. Wszyscy
esesmani, którzy pełnili funkcje bezpośrednio na polach więźniarskich, kapowie, blokowi
prześcigali się w swych pomysłach i okrucieństwach, by sehutz-haMagerfuhrer w
najmniejszym stopniu nie podejrzewał ich o jakąś litość lub sympatię dla więźniów. Thuman
był postrachem obozów koncentracyjnych. Z zawodu stolarz, w obozach pracował od 1933
roku, tj. od założenia Dachau.
Czasami mieliśmy „cynk" o takiej rewizji lub innych akcjach Thumana od Andrzeja
Stanisławskiego, który był jego lauferem (gońcem). Był on wówczas młodym chłopakiem,
dobrze się prezentującym, pochodził z Poznania. On też dostarczał nam wiadomości ze
świata.
*
Nadszedł transport z Białegostoku w ilości około dwustu więźniów. Na drugi dzień, a więc po
jednym dniu pobytu, do Zelenta zwrócił się młody chłopak z tego transportu i zapytał: „Jak
wy tu możecie wytrzymać, toż tu ludzie giną jak muchy". Na to Zelent, klepiąc go po
ramieniu, odpowiedział: „Nic się nie bój, synu, jesteś młody i zdrów, to wytrzymasz. Gorzej
było i wytrzymało się". A on: „Jutro mnie tu już nie będzie — pryskam".
79
Na rannym apelu ruch. Stan obozu .nie zgadza się. Brakuje jednego więźnia, i to na naszym
polu. Nie chcemy stać na apelu w nieskończoność, znosić szykany i bicie ze strony
esesmanów, kapo i blokowych, więc sami rozbiegamy się po barakach i zakamarkach —
może ktoś zaszył się gdzieś i śpi, może jakiś gameł gdzieś w kącie leży i nie może się
podnieść. W pewnej chwili któryś z kolegów zobaczył na drutach ogrodzenia czapkę, a na
niej kartkę. Esesman rozkazał mu tę czapkę z kartką zdjąć (w ciągu dnia, tj. od apelu rannego
do apelu wieczornego wysokie napięcie z o-grodzeń było wyłączone) i przeczytać, co tam jest
napisane. Ten przeczytał niepewnie: „Pocałujcie mnie w dupę". Jak się potem okazało,
zbiegiem był właśnie ten chłopak z białostockiego transportu. W jaki sposób przelazł nie
zauważony przez druty, tylko jemu jednemu wiadomo. Za karę staliśmy 5 godzin na a-pelu.
Qd tego czasu Niemcy dodatkowo ogrodzili nasze pole. Dotychczas stały dwa rzędy słupów,
a "między nimi były poprzeczne listwy na izolatorach i druty pod napięciem. Niemcy kazali
na wewnętrznych słupach f poprzybijać listwy długości 80 cm, a na nich rozpiąć jeszcze pięć
rzędów drutów. Oczywiście robota ta kosztowała kilku zabitych i kilkudziesięciu pobitych
więźniów.
ZELENTKOMMANDO
Do najbogatszych kapo całego obozu należał kapo Peter Wyderka. Majątek jego pochodził z
rabunku żydowskich więźniów. Psa swego (miał sukę foksteriera) karmił przysmakami,
takimi jak czekolada, mleko. Zaznaczyć należy, że w obozie nikomu nie wolno było psa
trzymać, żadnemu z niemieckich więźniów, zatem
80
świadczy to najwymowniej, jaką rolę odgrywał ów kapo Wyderka i jaką był wielką, figurą.
Lageraltester musiał się z nim liczyć, a nawet i niektórzy esesmani. Wyderka miał taki
„węch", że tylko popatrzył na więźnia i już wiedział, czy ma on coś wartościowego przy
sobie, czy nie i nigdy się nie mylił. Potrafił być okrutny do najwyższych granic, a w
niektórych -znowu wypadkach łagodny i uczynny. Niejednego więźnia posłał na tamten
świat, ale też niejeden zawdzięcza mu życie. Wyderka miał respekt przed Zelentem. Zelent
zorganizował „Feldkomniando", w którym dekował najbardziej wartościowych więźniów.
Grupę tę nazywano „Zelentkommando". Tu można było odpocząć i ratować gamli, tylko
należało zachować czujność na wypadek zjawienia się esesmanów lub kapo.
Z inicjatywy Zelenta zaczęto upiększać pole. Zelent miał w swym komandzie artystę
rzeźbiarza Albina Bonieckiego. Ten z prymitywnych materiałów zrobił kilka rzeźb, z których
żółw miał symbolizować hasło „pracuj powoli", jaszczur był symbolem polskiej konspiracji.
Esesmanom, którzy nie rozumieli tej symboliki, bardzo się te rzeźby podobały. Boniecki'
wykonał też kolumnę z trzema orłami zrywającymi się do lotu. W postument tego pomnika
wmurowano w tajemnicy niewielkie pudełko z prochami pomordowanych, wykradzionymi z
krematorium.
KONTAKTY Z ROBOTNIKAMI CYWILNYMI
Hitlerowcy przystąpili do rozbudowy obozu. Krematorium za V polem było już w budowie.
Przystąpiono też do budowy kanalizacji dla poszczególnych baraków, zaczęto do baraków
doprowadzać wodę. W związku z tym na teren obozu wjeżdżali robotnicy z miasta.
8-А my żyjemy dalej
81
Przez nich nawiązano .natychmiast kontakty z rodzinami na wolności. Wielu cywilnych
robotników oddawało swe usługi z pobudek czysto humanitarnych, ale wielu traktowało to
jako okazję do szybkiego wzbogacenia się. Jedni i drudzy bardzo ryzykowali, gdyż w razie
przechwycenia staliby się takimi samymi więźniami jak my, ale i więźniowie ryzykowali
również. Rzecz jasna, więźniowie nie mieli prawa kontaktowania się z robotnikami
cywilnymi, ale potrzeba jest matką wynalazków, więc i tę przeszkodę przezwyciężono.
Oprócz kontaktów z rodzinami, a nawet organizacjami podziemnymi, utrzymywano kontakty
handlowe. I z jednej, i z drugiej strony handlowano czym kto mógł. Ci, którzy mieli forsę,
„organizował" z obozowych magazynów ciuchy, które wymieniali na żywność. Motorem tych
transakcji był głód, głód i jeszcze raz głód. Przed głodem nie odstraszą żadne sankcje, bo jeśli
ma się ginąć śmiercią głodową, to woli się już zginąć od razu. Za bochenek chleba płacono
wówczas od 100 do 200 zł, za gazetę-gadzinówkę — 10 zł, a za inne artykuły, jak wędlina,
masło, cebula, czosnek płacono każdą sumę. Sam byłem świadkiem, jak jeden z takich
handlarzy młodemu chłopakowi za parę nowiuteńkich butów oficerskich dał tylko jedną
bułkę-parów-kę. Chłopak błagał, by mu coś tam jeszcze dołożył, a ten za lejce i szybko
odjechał. Ale było też wielu takich, którzy całym sercem pomagali. Do nich należał Stanisław
Skoczylas, który za darmo rozdawał więźniom żywność, przynosił i wynosił grypsy,
zaopatrywał w leki. Szczególnie qpiekował się Aleksandrem Cudnym, z którym łączyła go
dawna przyjaźń, gdyż przed wojną razem pracował.
Innym „cywilem", którego zapamiętałem, był Stanisław Szacoń. W 1943 roku pracował on na
terenie obozu przy zakładaniu urządzeń wodmo-kanalizacyj-
82
nych. I on również bezinteresownie, z narażeniem życia, przemycał dla więźniów żywność.
Podobnie wspominam Kazimierza Płucieńczyka.
Przez wozaków, którzy rozwozili materiały budowlane po terenie obozu, mieliśmy kontakt z
ruchem oporu w Lublinie. W siedzeniach wozów bądź w torbach z owsem dla koni przewozili
oni żywność, lekarstwa, prasę konspiracyjną, a także gadzinówki wydawane przez okupanta
dla ludności polskiej. Poprzez te kontakty wielu kolegów otrzymywało od najbliższych
grypsy, które podnosiły ich na duchu, bo byli już psychicznie załamani, a psychiczne
załamanie w obozie równało się śmierci. Wielu znów zaczęło wierzyć, że wrócą, że będą ze
swoimi najbliższymi. Ta nadzieja pomagała im zapomnieć chociaż na chwilę o makabrze
obozowej.
Najliczniejsze kontakty ze światem zewnętrznym mieli więźniowie z komanda „Gartnerei".
Do tego komanda prawie wszyscy pragnęli się dostać. W „Gartnerei" schreiberem był Jan
NiśMewicz. Mimo że pełnił w hierarchii obozowej poważną funkcję, nie należał do tak
zwanych prominentów, czyli uprzywilejowanych. Odwrotnie, funkcję swoją wykorzystywał
dla udzielania pomocy współtowarzyszom niedoli. Starał się, by komando jak najczęściej
wyjeżdżało do miasta, co stwarzało okazje do nawiązywania kontaktów z najbliższymi. Miało
to ogromne znaczenie dla więźniów, dodawało siły do wytrwania w tym piekle, jakim był
Majdanek. Druga korzyść z tych wyjazdów to możność „organizowania" i przemycania do
obozu żywności, jak również wiadomości z frontu. Szczególnie aktywnie działali w tym
komandzie Paweł Dąbek, Michał Wojtowicz, Stefan. Brodziak i Stefan Janusz. Wyjeżdżając
raz na dwa tygodnie do miasta po nawóz, kontaktowali się oni z paroma zaufanymi osobami,
które
83
dostarczały żywność, grypsy i lekarstwa. Do tych zaufanych w mieście należeli: Anna
Bucior, Krystyna ! Bartoszewska-Dąbek, Irena Sobiesiak, Maria Wojtowicz i Wacław
Kozłowski. Kontakty z Warszawą utrzymywał Michał Wojtowicz.
Przenoszeniem żywności i grypsów z „Gartnerei" na inne pola więźniarskie zajmowały się
kobiety z Scheis-j kommando.
śywność organizowano różnymi drogami, ale cóż to było! Kropla w morzu! Zwłaszcza, że
30—40 proc. tej żywności trafiało do rąk funkcyjnych i esesmanów.
W tym czasie uległa poprawie sprawa doręczania więźniom paczek. Było to zasługą kolegi
Adama Panasiewicza, który w maju rozpoczął pracę na poczcie obozowej. Jemu należy się
specjalne wyróżnienie i podziękowanie za odważną postawę wobec esesmanów oraz rzetelną
i uczciwą pracę.
Ale wróćmy jeszcze na chwilę do więźniów z komanda „Gartnerei". Ci, którzy nie mogli
wyjeżdżać na miasto, pracowali tuż przy drutach na polach od strony dzielnicy Dziesiąta.
Tam mogli zjeść wyrwaną u-kradkiem brukiew lub też z daleka popatrzeć na swoich bliskich,
którzy krążyli wzdłuż ogrodzenia. Za wyrwanie brukwi i zjedzenie jej lub też podanie współ-"
więźniowi groziło 25 batów, a nawet śmierć. Na przy-, kład kolega Michał Wojtowicz za taką
jedną brukiew otrzymał 10 uderzeń styliskiem od łopaty i to jeszcze nazywało się szczęściem,
mimo że cały był posiniaczony i nie mógł się podnieść.
KOMANDO KREMATORIUM
Krematorium dymiło bez przerwy, a obsługujące je komando miało pełne ręce roboty.
Komando to po-
Й
czątkowo składało się wyłącznie z śydów, a po ich wymordowaniu w masowej rzezi w dniu 3
listopada 1943 roku objęli je jeńcy radzieccy. Polaków do tego komanda nie dopuszczano, a
to dlatego, że do krematorium przywożono ludzi z więzień lub partyzantów i Polacy łatwo
mogliby się z nimi porozumieć, zatem wiedziano by, skąd i kogo zamordowano.
Więźniowie z tego komanda nie stykali się z nami: mieszkali w osobnym baraku, który
wybudowany był na tak zwanym kohlenfeldzie pomiędzy IV a V polem. Obsługi
krematorium zresztą co jakiś czas były gazowane, a potem palone. Zdarzało się też, że
transportowano je do innego obozu, ale tam od razu były likwidowane przez zagazowanie.
Kiedyś na Majdanek przyjechali więźniowie z obsługi krematorium z Oświęcimia. Grupa
składała się z około 30 więźniów, każdy chłop w chłopa. Dostawali oni lepsze i obf itsze
żarcie, a nawet wódkę, ale wkrótce ich zagazowano. W Oświęcimiu powiedziano im, że jadą
do Lublina na Majidanek, by pokazać, jak należy pracować.
*
A herr schutzhaftlagerfuhrer Thuman nadal szalał. Miał on w starym krematorium swoją
kamerę. Stare krematorium znajdowało się na tak zwanym zwischen-feldzie, między I a II
polem. W tejże kamerze (pokój o rozmiarach 3 na 4 m) mieściła się sala tortur. Tak jak za
czasów inkwizycji hiszpańskiej przykuwał on ręce i nogi więźnia do ściany i specjalnymi
nożycami obcinał delikwentowi nos, uszy, wyrywał paznokcie i kawałki ciała. „Bawił" się tak
przez dwa-trzy dni lub też co jakiś czas pół dnia walił ofiarę łomem, że tylko kości
trzeszczały. Czy można sobie wyobrazić, w jak strasznych męczarniach ginęli ci ludzie?
85
W tym starym krematorium znajdowało się potniesz- • czenie, w którym do belek
powfcręcanych było kilka- I naście haków i tam wieszano więźniów w różny sposób, a więc
za nogi, głową w dół, lub za ręce i tak I pozostawiano ich do następnego dnia. Siady tego
miejsca tortur do dziś można oglądać na Majdanku.
Czasem ze łzami w oczach obserwowaliśmy, jak pro- I wadzono biednych niewinnych ludzi
na śmierć. Ale cóż łzy mogły pomóc? Myśleliśmy wówczas, kiedy to pie- ■ kło się skończy,
kiedy tych oprawców spotka kara. I tak dzień za dniem mijało nasze życie obozowe. Jedni
przychodzili, drudzy odchodzili. Wszystko tu prowadziło ku śmierci.
Pod koniec czerwca ktoś uciekł. Esesmani zarządzili w samo południe apel. Ściągnięto z
pracy wszystkie J komanda na pola więźniarskie. Kazano nam utworzyć I szeregi barakami,
tak jak podczas apelu, następnie ustawiono nas w czworobok wokół szubienicy. Pełno >|
było esesmanów. Przyprowadzono zbiega, postawiono go pod szubienicą. Po chwili sam
Thuman krzyknął: — Achtung, Mutzen ab,!
Na środek wystąpił wyższy oficer SS — zdaje się, ; że sam komendant obozu Florstedt — i
wygłosił do nas | mowę mniej więcej taką: — Pamiętajcie, że przed nami, przed Wielką
Rzeszą, nikt nie ucieknie i nawet nie próbujcie, bo każdego, który będzie usiłował uciec, s
czeka taki .los — i tu kazał dwom kapo powiesić -schwytanego więźnia. Ci
skwapliwie wykonali egze- i kucję, nam kazano zaś tak stać do wieczora. Po jakichś j dwóch
godzinach stania zaczął się ruch w szeregach. Cała nasza kolumna, ustawiona w czworobok,
zaczęła się w miejscu poruszać to w jedną, to w drugą stronę. ■ Jakiś złowrogi pomruk
rozchodził się po polu. Nasze
86
niespokojne spojrzenia krzyżowały się, nasze oczy pytały, co robić. Esesmani stali w
napięciu, wyczuli, że na coś niebezpiecznego się zanosi. Jeden z esesmanów szybko podbiegł
do budki kontrolnej. Po chwili wrócił, coś tam poszwargotał z innymi, po czym rozległy się
rozkazy: „Mutzen auf, abtreten!" (Czapki włożyć, rozejść się!)
Rozeszliśmy się po swoich blokach, ale gdyby trzymali nas jeszcze z pół godziny, z
pewnością doszłoby do buntu. Niewiele brakowało, a rzucilibyśmy się na otaczających nas
esesmanów i na barak z narzędziami, a potem na druty. Co z tego by wynikło, trudno
powiedzieć, gdyż i na sąsiednich polach stali więźniowie zwróceni w stronę III pola — im
także kazano „podziwiać potęgę wielkiej Rzeszy". Esesmani jednak wyczuli napiętą
atmosferę i w obawie przed ewentualnym buntem w porę kazali nam się rozejść. Tak
skończył się ten jeden z najbardziej nerwowych apeli.
PIES W POTRAWCE
Pewnego dnia po wieczornym apelu wezwał mnie do schreibstuby kolega Kazimierczak.
Posadził mnie w swojej klitce przy stole i podał porcję gorącego mięsa z takim przyjemnym
domowym zapachem, że .już od samego tego zapachu' kiszki skręcało. O mój Boże, sen to
czy jawa?! Kiedy już najadłem się, Olek Kazimierczak zapytał:
— Smakowało ci, Jasiu?
— Jeszcze jak! — odpowiedziałem.
— A wiesz, co jadłeś?
— Nie, ale grunt, że było dobre.
— To był pies Kapsa.
87
— Niemożliwe! — wykrzyknąłem zdumiony. — Ale mimo wszystko jeszcze bym tego
pojadł.
Muszę tu wyjaśnić, że nasz feldfuhrer Kaps miał pięknego wilczura. Dwa dni przed tą ucztą
zabił go z niewiadomych przyczyn. Koledzy wykradli i oprawili esesmańskiego pieska. Olek
Kazimierczak jako były kucharz na „Batorym" znał doskonale swój fach i pi-chcąc teraz
esesmanom, miał dostęp do różnych przypraw kuchennych, toteż przyrządził z psiego mięsa
takie delicje, że tylko palce lizać, I nikt z nas, nie wtajemniczonych, nie poznał, że jadł psie
mięso.
TRANSPORT Z ZAMOJSZCZYZNY
Nadszedł lipiec. Terror szalał w dalszym ciągu. Co-rano zastawaliśmy na szubienicy między
blokami lub na środku pola ciała wisielców. Była to sprawka Bur-zera i jego kompanów.
W tym czasie kolega Olszański zachowywał się niczym mistyk. Przepowiadał: niemal ze
stuprocentową dokładnością, kto zostanie wezwany do Politischeab-teilung na badania lub
kogo wypuszczą z obozu. W tym czasie na wolność wypuszczono tzw. „geizli", czyli
zakładników, których aresztowano przeważnie za nie*4-dostarczenie kontyngentu. Olszański
przewidywał również, ilu ludzi zostanie następnej nocy powieszonych. Zaczęliśmy
podejrzewać go o kontaktowanie się z naszymi oprawcami, tym bardziej że w'tym czasie był
on rapportschreiberem na III polu. Wziąłem go osobiście pod obserwację. Siedząc niemalże
każdy jego krok doszedłem do absolutnej pewności, że podejrzenia nasze nie były słuszne.
Pewnego ranka przed apelem Olszański powiedział mi, że dziś zostanie powieszonych
dziewięciu śydów z
88
sąsiedniego bloku. Istotnie, sprawdziło się to. Zapytałem go, skąd ma takie wiadomości.
Odpowiedział, że po prostu od pewnego czasu we śnie ma takie przywidzenia. Jak to się
dzieje — sam nie wie. Przywidzenia jego trwały przez kilka tygodni i ustały.
W tym czasie nadszedł karny transport kapo z Mauthausen. Było w nim około dwudziestu
dobrze odżywionych, wysokich zbirów. Na ich twarzach błąkał się szyderczy, okrutny
uśmiech, który był dla nas niewesołą wróżbą. Zastanawialiśmy się, co może oznaczać
przyjazd tych łotrów. Na odpowiedź nie czekaliśmy długo. W drugiej połowie lipca zaczęły
nadchodzić transporty chłopów z Zamojszczyzny wraz z rodzinami. Od nich dowiedzieliśmy
się, że hitlerowcy rozpoczęli pacyfikację powiatów zamojskiego, ■tomaszowskiego,
hrubieszowskiego i biłgorajskiego. Chłopi ci szczególnie ciężko przeżywali pobyt w obozie.
Przywiązani do swojej ziemi, nie mogli pogodzić się z myślą o opuszczeniu swych siedzib.
Dziesiątkowała ich tęsknota, niepewność losu, troska o dobytek, nie mówiąc o głodzie, biciu i
apelach.
Najgorszy widok przedstawiały dzieci. Pozbawione witamin, wody, żyjące w
najprymitywniejszych warunkach higienicznych, szybko upodobniały się do szkieletów". A
już najokropniejszy był widok robaków wypełzających z ich ust. Wspólnie z Zelentem i
kilkoma kolegami z jego komanda zajęliśmy się organizowaniem czosnku i cebuli, gdyż te
produkty uważaliśmy za najpotrzebniejsze dla ratowania dzieci. Dużą pomoc w tym zakresie
oddało nam komando „Desyn-fektion", któremu przewodniczył kolega Bargielski. Komando
to poruszało się dość swobodnie po całym terenie obozu, a tym samym mogło organizować
potrzebne dla ratowania dzieci produkty. Ale największą
89
pomoc okazały PCK i RGO (Rada Główna Opiekuńcza). Im więc należy się szczególne
podziękowanie.
Teraz kapowie z Mauthausen mieli zajęcie. Trudno opisać, z jakim okrucieństwem i
sadyzmem znęcali się nad wysiedleńcami. Nasi dotychczasowi kapowie przy nich to baranki.
Szczególną „opieką" otaczał tych chłopów jeden z najokrutniejszych esesmanów, postrach
wszystkich więźniów, unter&charfuhrer Frietsche, zwany przez nas „Jastrzębiem". Znany był
on z tego, że znienacka, nie zauważony, napadał na grupę więźniów i dotąd wyładowywał na
nich swoje zbrodnicze instynkty, aż pozostawił kilku rannych, a nierzadko zabitych.
AFERA
Pewnego dnia zauważyłem przez okno swojej brot-kamery, jak esesman w randze
hauptstormfuhrera (kapitan), jadąc na koniu, prowadzi przed sobą więźnia wprost do
schreibstuby. Więzień trzymał w ręku gliniany garnek, jak mi się wydawało — wypełniony
czymś po brzegi. Zaintrygowany tym widokiem wziąłem do ręki szczotkę i udawałem, że
zamiatam korytarz przed pokojem feldfuhrera, zerkając jednocześnie w stronę tych dwu. Do
baraku wszedł ów więzień, trzymając przed sobą wspomniany garnek. Nim zdążyłem usunąć
się pod ścianę, hauptsturmfuhrer — krzycząc „los" — kopnął mnie z taką siłą, że zaryłem
nosem w podłogę.
Po pewnej chwili zawołano mnie do pokoju feldiuhrera. Stanąłem nie wierząc własnym
oczom: na stole leżały banknoty różnych państw, a więc: dolary, funty angielskie, egipskie,
palestyńskie, złote dolary, obok tego brylanty i złote pierścienie. Feldfuhrer Kaps, który
używał mnie jako tłumacza, powiedział wskazując na więźnia:
90
— Spytaj, skąd on to ma?
Więzień opowiedział mi historię znalezienia tego skarbu. Otóż pracując przy budowie szosy
obok komór gazowych natrafił na zakopany w ziemi garnek. Stamtąd przeniósł go i zakopał
za fahrbereitschaftem. Był to prosty wieśniak z dalekiej wsi stanisławowskiej, który w życiu
nie- widział złota, ani tym bardziej o-bcych banknotów. Przeczuwał, że posiada jakiś skarb,
lecz bał się komukolwiek powiedzieć o odkryciu. Codziennie sprawdzał, czy garnek jest na
swoim miejscu i właśnie na tym nakrył go hauptsturmfuhrer Ernst Heinrich Schmidt.
W parę tygodni później Kaps został aresztowany,
osadzony w bunkrze i tam — jak już wspomniałem wcześniej — zastrzelił się. Niewątpliwie
wyżej wymieniony incydent przyczynił się do jego aresztowania. Chciałbym jeszcze dodać,
że gdy znalazca skarbu chorował, .Schmidt odwiedzał go i otaczał opieką. Myślę, że ta
nadzwyczajna troskliwość hauptsturmfuhrera podyktowana była nadzieją uzyskania od
więźnia wiadomości o ewentualnym ukrywaniu jeszcze jakiegoś skarbu. Więzień jednak nie
wrócił z rewiru, co nasuwa przypuszczenie, że został zamordowany przez swego „opiekuna".
RÓśNE SPOSOBY MORDOWANIA
A tymczasem komin krematorium dymił przez całą dobę. Zbrodniarze w mundurach SS w
sposób sadystyczny, z wyrafinowanym okrucieństwem mordowali niewinnych i bezbronnych
ludzi za to jedynie, że mieli czelność urodzić się śydami, Rosjanami czy Polakami, za to
wreszcie, że byli antyfaszystami. Największym sadystą w obozie zagłady na Majdanku był,
jak już
91
wspomniałem, Anton Thuman. Ale niewiele ustęp©-wał mu lagerfuhrer IV pola —
unterscharfuhrer Gross- ; man. Wyglądem swoim przypominał Goeringa. Ten zboczeniec i
psychopata, gdy dostawał „napadu" erotycznego, wzywał do siebie gamla, ustawiał go przy
słupie, lewą ręką przytrzymywał, a prawą — ubraną w specjalną rękawicę, jakiej używają
hokeiści — bił tak długo w twarz, aż stała się krwawą masą. Na widok zmasakrowanego trupa
siadał w fotelu ze słowami: „Jetzt habe ich genug" (Teraz mam dosyć). W tym momencie
następowała u niego polucja.
Grossman był z zawodu klucznikiem więziennym. Funkcję tę pełnił przed objęciem władzy
przez Hitlera, a od roku 1933 służył w formacjach SS w obozach koncentracyjnych.
*
W najbardziej gorących dniach lipca Thuman czy też komendant obozu Florstedt zamknął
dopływ wody na pola więźniarskie. Blisko 40 000 więźniów —■ dzieci, kobiet, mężczyzn, a
wśród nich chorych — zostało pozbawionych wody. Groźny w skutkach okazał się ten
wybryk. W obozie wybuchła epidemia różnych chorób, które dziesiątkowały więźniów. I
znowu na apelach pozostawały stosy trupów na każdym polu. Można sobie wyobrazić ludzi
nękanych żarem słońca i brakiem wody. Po obozie snuły się żywe szkielety z pałającymi
oczyma, popękanymi ustami. Jęki dzieci i starszych, wołających o wodę, rozlegały się z
każdego baraku i z każdego pola.
Tragedia trwała, o ile pamiętam, trzy dni.
Pewnego ranka na apelu staliśmy blisko siedem godzin. Powód — ucieczka trzech Cyganów
z IV pola. Ucieczka ta, niestety, nie udała się w pełni, gdyż jeden z Cyganów został złapany.
Skatowanego, zmasakrowa-
82
nego, przyprowadzono go na IV pole i powieszono. Trudno było patrzeć na to okrucieństwo,
ale byliśmy przecież bezsilni i bezbronni. Mniej odporni psychicznie załamywali się, szukając
wyzwolenia od tego koszmaru na drutach ogrodzenia, znajdujących się pod wysokim
napięciem. Wystarczyło parę sekund, a ciało desperata ulegało zwęgleniu.
PLANY ODBICIA OBOZU
Któregoś dnia po rannym apelu, gdy było nieco spokojniej na polu, zebraliśmy się — Zelent,
Dąbek, ja i kilku innych kolegów — w tak zwanym elbaraku, aby zastanowić się nad naszym
położeniem. Tu muszę wyjaśnić, że aczkolwiek więźniowie należący do organizacji „Orzeł"
znajdowali się na różnych polach, to utrzymywali ze sobą stały kontakt. Łącznikiem był, jak
wspominałem wcześniej, Andrzej Stanisławski, który jako gonliec Thumaną poruszał się
dosyć swobodnie po całym obozie i na wszystkie pola miał wstęp. Oczywiście musiał
każdorazowo meldować swoje wejście na pole, czy wyjście, ale esesmani i kapowie wiedzieli,
że jest on osobistym gońcem Thumana i nie rewidowali go. On to przede wszystkim był naszą
skrzynką kontaktową. Natomiast kontakty z miastem mieliśmy poprzez PCK i RGO, a także
przez robotników cywilnych, zatrudnionych na terenie obozu. W okresie, gdy byłem
brotvertei!erem, a następnie rapportschreiberem na rewirze na piątym polu, mogłem również
względnie swobodnie poruszać się po innych polach (za wyjątkiem pola II, gdzie więziono
jeńców radzieckich). Byłem więc i ja łącznikiem i skrzynką kontaktową naszej organizacji
„Orzeł".
93
Spotkanie Zelenta z Dąbkiem organizowaliśmy w następujący sposób:
i
Po wieczornym apelu udałem się na barak do Ze- \ lenta i powiedziałem mu, że Dąbek
pragnie w ścisłym gronie omówić pewne sprawy. Zelent uważał, że najlepiej i
najbezpieczniej można porozmawiać tu, na trzecim polu, w elbaraku. Ale jak Pawła
przemycić na trzecie pole? Po dłuższej dyskusji i przeanalizowaniu różnych wariantów
wybraliśmy ten, który wydawał się nam najpewniejszy i najlepszy, choć ryzykowny, a
mianowicie: Andrzej Stanisławski często wyprowadzał więźniów z pola albo z komanda do
Politische-abteilung. Otóż trzeba wybrać dzień, kiedy Thumana nie będzie w obozie i
Andrzej będzie miał większą swobodę. Wówczas wyprowadzi on z trzeciego pola więźniów
do Politischeabteilung, następnie skieruje się do komanda „Gartnerei" i tam zamelduje
kapo i vor-arbeiterowi, że więzień Paweł Dąbek jest wzywany na przesłuchanie. W ten
sposób przyprowadzi Dąbka na trzecie pole. Na bramie przed wejściem na trzecie pole
zamelduje, że jednego na razie przyprowadza z powrotem na pole i że za jakiś czas po
niego przyjdzie, by znów zaprowadzić go do Politischeabteilung. Na wartowni przed
wejściem na każde pole meldował się tylko ktoś z eskorty, ozy to kapo, czy vorarbeiter,
podając swój numer obozowy i liczbę eskortowanych więźniów. W ten sposób
Stanisławski odprowadzi Dąbka do jego komanda, rzekomo już przesłuchanego, a tych
właściwych z oddziału politycznego przyprowadzi z powrotem na trzecie pole. Tak się też
stało. Spotkanie doszło do skutku.
W sytuacji, w jakiej znajdowaliśmy się, niewiele mogliśmy zdziałać dla ulżenia doli naszych
towarzyszy. Poza dekowaniem kilkunastu kolegów w komandzie
94
Zelenta, organizowaniem przeze mnie chleba, przemycaniem grypsów, podnoszeniem na
duchu mniej odpornych psychicznie, nie mogliśmy niic więcej zrobić, a to była zaledwie
kropla w morzu. W czasie tej narady padły głosy, by wysłać list do Międzynarodowego
Czerwonego Krzyża, opisując w nim nasze warunki i prosząc o pomoc. Doszliśmy jednak do
wniosku, że nie da to oczekiwanego rezultatu, gdyż istnienie obozów koncentracyjnych było
znane Międzynarodowemu Czerwonemu Krzyżowi,' a wobec łamania przez Hitlera wszelkich
praw i układów międzynarodowych PCK nie może niczego zdziałać. Ponieważ wiedzieliśmy
o ruchu partyzanckim na terenie Lubelszczyzny, postanowiliśmy nawiązać łączność z
partyzantami. Zaczęliśmy o-mawiać plan odbicia obozu. Część kolegów opowiadała się za
tym projektem, a część przeciw. Do tych ostatnich należałem ja, argumentując swoje
stanowisko tym, że — po pierwsze: jedna piąta więźniów to kobiety i dzieci, jedna piąta to
bardzo chorzy, prawie jedna piąta to ludzie starzy. Pozostałe dwie piąte to ewentualnie
zdrowi, którzy mogliby podjąć walkę, lecz w tej grupie znaczny odsetek stanowili więźniowie
niemieccy, kryminaliści, którzy na pewno stanęliby po stronie esesmanów; po drugie: załoga
ochrony obozu wynosi około 800 do 1200 esesmanów uzbrojonych po zęby. Obóz znajduje
się blisko miasta, w którym stacjonuje wojsko, żandarmeria i policja, w więc w ciągu kilku
minut nadeszłaby pomoc. Wynik tej nierównej walki byłby wiadomy; po trzecie: gdyby
założyć, że partyzantom istotnie udałoby się odbić nas, to ilu by zginęło w tej nierównej
walce? A co robić z pozostałymi, gdzie ich umieścić (w tym czasie w obozie było około 40
000 więźniów) ? No i ostatni argument: czy mamy prawo brać na siebie taką
odpowiedzialność?
95
Pomimo tej rozbieżności zdań w rezultacie narady : postanowiono jednak nawiązać kontakt z
partyzantami. Mieli tego dokonać Dąbek i Zelent.
*
W trzeciej dekadzie lipca nadszedł transport około j dwóch tysięcy więźniów z obozu
koncentracyjnego Buchenwald-Dora. Ludzie ci przedstawiał okropny widok. Wynędzniali
o ziemistej cerze, sprawiali wrażenie poruszających się szkieletów. Część z nich zmarła z
wycieńczenia jeszcze w drodze. Dora jest to góra, w podziemiu której mieściła się
fabryka amunicji. Więźniowie ci opowiedzieli nam, że pracowali przy produkcji
pocisków w kształcie cygar o długości 2 do 3 metrów. Doszliśmy do wniosku, że informacje
te mają szczególną wagę, gdyż o produkcji tego rodzaju pocisków nie słyszeliśmy nigdy.
Zelent wiadomości te przekazał łącznikom PCK i — jak mi później mówiono ' ■— podobno
trafiły one do Anglii. A wspomniane po- , ciski to owa słynna broń Vt.
W KARNYM KOMANDZIE
Pewnego dnia zobaczyłem przez okno brotkamery,
jak Thuman prowadzi kolegę Maliszewskiego i jednego jeńca radzieckiego z bochenkiem
chleba w ręku. Natychmiast podbiegli do niego lageraltester i lager-^ fiihrer. Thuman kazał
wezwać brotverteilera czyli mnie. Śledztwo zaczął od pytania, czy wydawałem chleb dla/
poszczególnych bloków. Odpowiedziałem, że nie, gdyż faktycznie chleb znajdował się w
brotkamerze. Nie mogłem skłamać i odpowiedzieć twierdząco, bo Thuman mógł w każdej
chwili to sprawdzić. Okazało się, że kolega mój po prostu „gwizdnął" chleb z brotkamery, o
czym nie wiedziałem, i przeniósł go na II
Эй
pole, gdzie byli osadzeni jeńcy radzieccy. Na tym przyłapał go Thuman. Można sobie
wyobrazić, jak zostaliśmy zbici i skatowani. W obecności Thumana lageraltester i lagerftihrer
prześcigali się w okrucieństwie. Po tej masakrze Thuman polecił zdjąć mnie z funkcji
brotverteilera i odesłać do karnego komanda.
Karne komando była to grupa robocza, która wykonywała syzyfowe prace. A więc między
innymi przed szpalerem esesmanów i kapo należało biegiem w drewnianych sabotach
przenosić kamienie pod gradem pejczy i pałek na odległość około dwustu metrów. Komando
to składało się z więźniów w opinii esesmanów szczególnie niebezpiecznych i opornych.
Funkcję kapo pełnił w nim dezerter z wojsk SS, niejaki Karl Galka, z pochodzenia Austriak.
Wzrost 190 centymetrów, silnie zbudowany, lat około 25, tępy wyraz twarzy, ograniczony
umysłowo, o niezwykłej sile fizycznej. \ Był to jeden z tych sadystów, którzy niemal
codziennie kilku więźniów wysyłali na tamten świat. W jego komandzie więzień nie przeżył
więcej niż 2 tygodnie.
Byłem jeszcze młody, nie chciałem umierać, toteż następnego dnia po rannym apelu, gdy padł
rozkaz „Komando arbeiter vormiren", starałem się ukryć w nadziei, że zapomną o minie.
Niestety, wkrótce usłyszałem głos lagerf iihrera: — Haftling sechzehn-neunzehn zu mir!
(Więzień nr 1619 do mnie!)
Kiedy wyszedłem z ukrycia, rąbnął mnie pejczem przez głowę, zawołał kapo Gałkę i
powiedział:
— Auf den 1619 sollst du aufpassen! (Na więźnia 1619 zwróć specjalną uwagę!)
Gdy to usłyszałem, skóra na mnie ścierpła. Wiedziałem, jaki los mnie czeka. Kapo. Galka nie
zaniedbywał swych obowiązków. Kazał mi stać w pierwszej piątce jego komanda i
natychmiast po ruszeniu z miejsca zdzielił mnie pięścią w kark, tak że nosem zaryłern
7 — A my żyjemy dalej
97
w ziemię. Po przejściu przez bramę pola i złożeniu meldunku w budce wartowniczej znowu
otrzymałem cios w głowę. Gdy upadłem, dostałem kilka kopniaków, bym się szybciej
podniósł i nie łamał szyku. O-czywiście rozkaz wykonałem i czym prędzej dogoniłem grupę,
by nie otrzymać dalszych razów. Nie będę opisywał, jak szczególnie byłem „wyróżniany"
przez mego oprawcę. Na trzeci dzień po wieczornym apelu powiedziałem najbliższym
kolegom, że dłużej nie wytrzymam w tym komandzie. Poradzili mi, bym rano zapisał się do
lekarza i próbował dostać się na rewir. Byłem cały posiniaczony i opuchnięty, lecz dla
naszych oprawców stan taki nie wystarczał, by przyjąć do szpitala. Mimo wszystko
następnego dnia po rannym apelu stanąłem w szeregi więźniów udających się do lekarza. Gdy
tak stałem, podszedł do mnie kapo Galka i zagroził, że jeśli nie zostanę przyjęty na rewir, to
do wieczora nie będzie mnie wśród żywych. Pole opustoszało, komanda wyszły do swoich
zajęć, a my czekamy na odprowadzenie nas na rewir.
Stojąc w kolejce obserwowałem, jak grupa Zelenta rozpoczynała swoją pracę. W grupie tej
pracował starszy człowiek, po sześćdziesiątce, wysoki, o silnej niegdyś budowie, lecz obecnie
schorowany — niejaki Ho-rodyski. Zelent dekował go u siebie, dając mu lżejszą pracę przy
zamiataniu i sprzątaniu pola. W pewnym momencie zauważyłem, jak do Horodyskiego
podszedł Burzer, czy też któryś z kapo. Nastąpiła pomiędzy nimi bardzo krótka wymiana
zdań i nagle starzec padł na ziemię, nie podnosząc się więcej.
ZNÓW NA REWIRZE
Jesteśmy na rewirze. Badają nas lekarze-więźniowie, a ostateczną decyzję wydaje
obersturmfiihrer doktor
98
Rindfleisch. Porozumiewam się z doktorem Konopką, Wieliczańskim i Sztabą. Mówię im, o
co chodzi i jak przedstawia się moja sytuacja. Fabrykują mi temperaturę. Któryś z
wymienionych kolegów melduje Rind-fleischowi, że mam zapalenie płuc. Rindfleisch
przyłożył słuchawki do moich piersi i każe mi oddychać. Zacząłem kaszleć, w tym momencie
koledzy lekarze, by odwrócić jego uwagę ode mnie, coś mu gorączkowo trajkoczą do ucha.
Korzystając z tej sytuacji prześliznąłem się do grupy więźniów przyjętych do szpitala.' I w ten
sposób uniknąłem śmierci w karnym komandzie.
Na rewirze odpocząłem trochę, jeśli można to nazwać odpoczynkiem, bo warunki, jakie tam
panowały, bynajmniej nie były sielskie. Na rewirze poznałem śyda, adwokata, który przybył
w maju transportem z getta warszawskiego. Był to człowiek o wielkim sercu i wysokiej
kulturze. Wieczorami dyskutowaliśmy na różne tematy. Dużo opowiadał mi o życiu śydów w
getcie. Był to jeden wielki obóz, ogrodzony murem, w którym znajdowało się 400 000 ludzi
wyjętych spod prawa. Było to swego rodzaju państwo w państwie, państwo odcięte od świata,
skazane na powolne konanie. Głód powodował, że ludzie stawali się nieufni i wrogo do siebie
nastawieni. Dzieci żydowskie w większej części były jedynymi żywicielami rodzin. Od ich
sprytu zależało organizowanie żywności. Poprzez zamaskowane otwory w murze getta
wymykały się one na stronę aryjską, tam za grube pieniądze kupowały żywność i z powrotem
szmuglowały do getta. Dzieci te miały tak zwanych „dobrych" esesmanów, którzy za niezłą
opłatą niekiedy pozwalali im na oficjalne przejście przez bramę, celem zdobycia pożywienia.
Zdarzało się jednak często, że ten „dobry" esesman po przejściu dziecka przez bramę brał je
na muszkę
99
i zabijał. Mimo to nie brakowało ryzykantów, gdyż głódj był silniejszy. Na ulicach getta
pokotem leżały trupy. Nie można było nadążyć z grzebaniem ciał. Epidemie | tyfusu i
czerwonki rozszerzały się tam w sposób zastraszający. Samobójstwo było na porządku
dziennym. Mimo tego koszmaru na terenie getta były kawiarnie i restauracje, w których
bawiono się i tańczono. Wszystko to trwało do kwietnia 1943 roku. śydowskie organizacje ,
lewicowe i prawicowe postanowiły wystąpić zbrojnie przeciwko barbarzyńcom hitlerowskim.
Zorganizowano grupy bojowe, które nawiązały kontakty z AK. BCh, zorganizowały broń i
amunicję. Rozpoczęła się nierówna walka. Dawid powstał przeciwko Goliatowl^Hitlerowcy
rzucili do walki pułki piechoty, artylerii, czołgi i samoloty. Przed taką siłą, nie mając żadnej
pomocy z zewnątrz, Dawid musiał skapitulować.j
Po stłumieniu powstania hitlerowcy masowo rozstrzeliwali na miejscu buntowników, innych
wywozili do obozów zagłady w Bełżcu, Sobiborze i Treblince, gdzie natychmiast gazowano
ich i palono.
Na Majdanek przybyło około 40 000 śydów. Połowa z nich od razu poszła do komory
gazowej, o czym : wspomniałem już wcześniej.
* Takie sceny jak wyżej opisana działy się nie tylko w getcie warszawskim, lecz także w
krakowskim, radomskim, lwowskim, białostockim i innych. Hitleryzm ; konsekwentnie dążył
do całkowitej eksterminacji śydów nie tylko w Polsce, lecz i w całej okupowanej Europie. W
-swojej zbrodniczej polityce Hitler skazał na zagładę nie tylko cały naród żydowski, ale i
narody słowiańskie. Z tych ostatnich zamierzał zostawić część Polaków i uczynić z nich siłę
roboczą, niewolników, którzy pracowaliby na potrzeby Niemiec na dalekiej Syberii, dokąd
zresztą miała sięgać hitlerowska władza.
100
W czasie pobytu na rewirze poznałem rewirkapo Ludwika Bendena. Kapo Benden nosił nr 1 i
był z zawodu kelnerem. Siał postrach wśród chorych, gdyż na rewirze co chciał, to robił.
Przeprowadzał operacje na więźniach, robił im zastrzyki z benzyny, „ucząc się" — jak mówił
— nowego zawodu, zawodu lekarza. Skutki takich zabiegów były wiadome. Pobierane przez
Bendena z magazynu lekarstwa i opatrunki nie docierały na rewir, gdyż je sprzedawał.
Benden czuł jaki taki respekt tylko przed doktorem Nowakiem. Doktor Jan Nowak należał do
najbardziej ofiarnych lekarzy na Majdanku, potrafił sobie wyrobić autorytet wśród załogi
esesmańskiej.
Podczas tygodniowego pobytu na rewirze lekarze Nowak, Sztaba, Wieliczański, Konopka,
Metera opiekowali się mną i dekowali mnie na swoich blokach, zatrudniając w charakterze
pielęgniarza. Niestety, musiałem wrócić na III pole, gdyż nie byłem oficjalnie zatrudniony na
rewirze i nie miałem na to zezwolenia od esesmanów, a kapo Benden zaczynał się mną
interesować. Nie chcąc narażać kolegów-lekarzy ani też paść ofiarą eksperymentów
medycznych Bendena wróciłem na III pole, znowu na blok 15, do Mellera.
Na swoją dawną funkcję rozdzielacza chleba powrócić nie mogłem. Zamelinowałem się więc
na razie w komando u Zelenta. Komando Zelenta różniło się od innych tym, że nie było w
nim żadnego kapo ani też żaden esesman bezpośrednio go nie dozorował. Zelent swoją
postawą i autorytetem, który wyrobił sobie wśród załogi esesmańskiej III pola, zdobył swego
rodzaju autonomię, tak że prócz Kapsa — do jego śmierci — nikt nie mieszał się do zajęć
„Komanda Zelent".
Po dwóch dniach pobytu u Zelenta zostałem z po-
101
wrotem skierowany do karnego komanda, do Gaiki. Nie wiem, czy mój ponowny przydział
do tego komanda nie był dziełem Mellera.
A więc znowu apele — stanie po kilka godzin dziennie, znowu „Mtitzen ab", „Miitzen auf",
„Arbeitsko-mmando formieren", ganianie po placu apelowym, bicie pejczami i pałkami w
czasie ustawiania się do apelu, a potem w piątki do poszczególnych grup roboczych.
W tym czasie uciekło 13 jeńców radzieckich z lager-gutu. Obezwładnili oni dozorujących
esesmanów i zbiegli. Niestety, nie znając terenu, zabłądzili. Po ich ucieczce natychmiast
ogłoszono alarm i rozpoczęto pościg. Ośmiu zbiegów schwytano i zamordowano, a trupy
kazano ułożyć przed I polem, by wszyscy przechodzący tamtędy więźniowie mogli je
oglądać. Trupy te, leżąc przez tydzień na powietrzu i słońcu, sczerniały, były rozdęte i
cuchnące. Widok ten miał odstraszać ewentualnych amatorów przyszłych ucieczek.
NOWA AFERA
Pewnego dnia zelektryzowała obóz sensacyjna wiadomość. W obozie znajdował się śyd ze
Słowacji, z zawodu dziennikarz, niejaki Marmorstein. Poza kapo Wy-derką, był to
najbogatszy więzień na Majdanku. Pracował w komandzie „Bauhof" cieszącym się opinią
najbogatszego, gdyż pracujący w nim więźniowie mieli bezpośredni kontakt z cywilami z
firm budowlanych wykonujących prace na terenie obozu. Pomiędzy więźniami a cywilami
kwitł handel walutowy, ubraniowy i żywnościowy. Marmorstein wraz z drugim więźniem,
103
też śydem ze Słowacji, Fuchsem, posiadał miliony, jak głosiła fama w obozie. Jak na nasze
warunki obozowe obaj byli nadzwyczaj dobrze odżywieni, czysto i dobrze ubrani, codziennie
ogoleni i chodzili w pierwszorzędnych skórzanych trzewikach. Ręcz jasna, że opłacali się oni
esesmanom.
• Pewnego południa przyprowadzono ich na III pole. Od razu wyczuliśmy, że stanie się coś
niezwykłego. Wyniesiono „bock" — stół, który służył do bicia. Czterech rosłych esesmanów i
czterech kapo w obecności Thumana przystąpiło do egzekucji. Nieszczęśnikom wymierzono
specjalnymi pejczami ponad trzysta batów. Trzeba wiedzieć, że po stu pięćdziesięciu
uderzeniach odpadają pośladki. Marmorstein przeżył bicie, ale jak się dowiedzieliśmy — w
nocy został powieszony przez Burzera. Fuchs zmarł po biciu.
Rano nowa sensacja. Lageraltester III pola, Burzer, został zabity przez strażnika z wieży. Cały
incydent opowiedzieli nam koledzy ze schreibstuby. O 4 rano do ich baraku, który stał
pierwszy od strony drutów, przyszedł rapportfiihrer Kostial i wywołał Burzera przed barak.
Ranek był piękny. Wynieśli ze sobą krzesła, u-siedli pomiędzy drutami a barakiem, w
odległości o-koło 15 metrów od wieży strażniczej. Po jakichś 10 minutach z wieży padł strzał
i Burzer padł trupem. Okazało się później, że kula trafiła go w samo serce. Zgładzenie
Burzera oraz w dzień przedtem Marmor-steina wiązało się, według naszych przypuszczeń, w
jedną aferę. Nie myliliśmy się. Nie zmam szczegółów tej sprawy, gdyż interesowanie się nią
groziło śmiercią. Później jednak dowiedziałem się, że skazańcy ci zbyt dużo wiedzieli o
różnych nadużyciach i kombinacjach esesmanów i dlatego musieli „zniknąć". Dzień przed
zamordowaniem Marmorsteina i Fuchsa Thuman pobrał od nich kilka milionów złotych.
Cały majątek
103
Marmorsteina, Fuchsa i Burzera po ich śmierci gdzieś znikł. Prawdopodobnie zabrany został
przez wyższych oficerów SS do Politischeabteilung. Podejrzewaliśmy, że była to jakaś
ogromna afera, nie spotykana w innych obozach, a jej skutków byliśmy świadkami. Z a-fery
tej cało wyszli schutzhaftłagerfuhrer obersturm-fuhrer Anton Thuman i rapportfuhrer
hauptschar-fuhrer Kostial, prawa ręka Thumana.
NADZIEJA
W czwartym tygodniu sierpnia przyjechało gestapo ze Lwowa. Wiadomość tę przekazał mi
Jurek Nowak, który pracował w Politischeabteilung. Powiedział mi ponadto, że jest to
komisja, która będzie zwalniać więźniów z transportu lwowskiego. Można sobie wyobrazić,
co działo się w mej duszy. Przez cały czas pobytu lwowskiego gestapo żyłem w napięciu i
wyczekiwałem na wezwanie do Politischeabteilung. Niestety, wszelkie nadzieje pierzchły z
chwilą odjazdu komisji. Komisja ta zwalniała więźniów z drugiego transportu, z miesiąca
marca, i to więźniów aresztowanych w czasie łapanek ulicznych. Jeden z tego transportu
znajdował się na liście do zwolnienia, ale ponieważ nosił fluchtpunkt, pozostał nadal w
obozie. Co biedak przeżywał, to tylko on sam mógłby powiedzieć. Fluchtpunkty nosili
więźniowie, którzy próbowali uciekać lub uważani byli za szczególnie niebezpiecznych. Sam
fluchtpunkt była to swego rodzaju „odznaka", która wyróżniała „niebezpiecznego" więźnia od
innych. Więzień taki nosił naszyte na piersi i na plecach płócienne białe kółko o średnicy 8
cm, a na nim naszyte czerwone — o średnicy 5 cm. Trudno mi powiedzieć, za co ów
kolega
104
dostał fluchtpunkt, bowiem nie doszły mnie żadne słuchy o ucieczce czy innym obciążającym
go uczynku. Możliwie, że dostał go przez przypadek.
*
Na miejsce Florstedta przyszedł nowy komendant o-bozu — Weiss. W tym też czasie RGO i
PCK dwa razy tygodniowo (raz RGO i raz PCK) przysyłały nam paczki. Była to ogromna
pomoc dla więźniów. Każda paczka zawierała pół bochenka chleba albo bułkę paryską,
kawałek słoniny, dwie, trzy cebule, od czasu do czasu czosnek, cukier i sól. Jak wielką
pomocą w dożywianiu więźniów były paczki z RGO i PCK świadczy najlepiej następujące
wyliczenie:
Wartość kaloryczna żywności otrzymywanej dzień-, nie w obozie wynosiła około 600 do 800
kalorii (podczas gdy dzienne zapotrzebowainie organizmu dla normalnie pracującego
dorosłego człowieka wynosi 2500— 3000 kalorii), natomiast każda paczka przesyłana przez
RGO i PCK zawierała 2200—2500 kalorii, a więc jeżeli weźmiemy pod uwagę, że każdy
więzień zta V polu, gdzie znajdowali się chorzy, otrzymywał dwie paczki tygodniowo,
spożywał on 4400 do 500'; kalorii dodatkowo. Z tego porównania widać najlepiej, jak mamie
nas Niemcy karmili. A. oto, co składało się na nasze całodzienne wyżywienie: rano — pół
litra „herbaty" z jakiegoś bliżej nie określonego ziela (mięta — nie mięta?), w południe — pół
litra zupy z brukwi, bądź z jarmużu albo z otrębów, parę kartofli w mundurkach, parowanych
w kottach, wieczorem —■ znów pół litra „herbaty" lub nie słodzonej kawy, 12 dkg chleba, od
czasu do czasu 5 dkg końskiej kiełbasy, marmolady lub margaryny. Racje żywnościowe pod
względem kalorycznym były szczegółowo opracowane przez hitlerowskich naukowców i tak
dobierane i wyliczone, by
105
więzień nie mógł wyżyć dłużej niż 6 do 8 miesięcy. Jeśli dodać do tego warunki sanitarne,
wystawanie na apelach po kilka a nawet kilkanaście godzin dziennie,] ciężką i wykańczającą
pracę, bicie oraz 3—5 godzinny sen, a zarazem jedyny wypoczynek, to nic dziw-. nego, że już
po 3—4 miesiącach 80—90 proc. więźniów ginęło.
PCK i RGO wyjednały u komendanta Weissa pozwolenie na dostarczanie dzieciom
Zamojszczyzny mleka. Było to niewątpliwym osiągnięciem. Znaczenie tej pomocy było
zresztą szersze. Otrzymywane paczki wpływały bowiem nie tylko na wzmocnienie organiz-"
mu, ale podbudowywały jednocześnie stan psychiczny więźniów.
NIECODZIENNY ZABIEG
W kuchni III pola wybuchł pożar. Nie był on bardzo groźny, więźniowie sami go ugasili.
Natomiast zjawili się esesmani z rappOrtfuhrerem Kostialem na czele. Po ugaszeniu pożaru
Kostial zarządził apel więźniów zatrudnionych w kuchni. Strach ogarnął wszystkich kolegów.
Co ta prawa ręka Thumana zrobi? Kos-tial przybył w asyście esesmanów i kapo, wśród nich
było kilku znanych zbirów, takich jak Pohl, Lipinsky. Rapportfubrer latał jak opętany z
jednego końca szeregu do drugiego, wykrzykiwał, groził. Trwało to chyba z godzinę. Kiedy
poszukiwanie winnego nie dało rezultatu, esesmani i kapowie rozeszli się.
Po wieczornym apelu udałem się na blok 10, gdzie zakwaterowane było komando kuchni.
Tam od Stasia Pawlaka i Bronka Siwińskiego dowiedziałem się prawdy. Otóż pożar powstał
od żelazka elektrycznego i dzięki szefowi kuchni, esesmanowi Wellmeierowi, który za-
106
powiedział, aby się nikt nie przyznawał do winy i nie wspominał o żelazku, więźniowie
uniknęli katowania. Taki Kostial zapewne liczył się z szefem kuchni, no bo żarcie, to żarcie.
Najgorsze było to, że w czasie pożaru spalił się aparat fotograficzny Zelenta, który ukrywał
go w kuchni jako najpewniejszym miejscu. Była to Leica zdobyta 3—4 tygodnie temu i
Zelent nie zdążył jeszcze wypstrykać całego filmu. Mieliśmy zamiar przesłać ten film na
miasto. To byłby dopiero dokument! W jaki sposób Zelent zdobył aparat, tego nie wiem,
nigdy go o to nie pytałem, ale chyba poprzez któregoś z furmanów.
Obecnie pracuję w karnym komando przy stawianiu baraku dla esesmanów. Pracujemy jakieś
60—80 metrów od tzw. szosy piaseckiej prowadzącej na Zamość. Widzę, jak ludzie szybko
przechodzą po drugiej stronie szosy i tylko od czasu do czasu ukradkiem spoglądają na obóz.
Gdy wzrok nasz na ułamek sekundy skrzyżuje się, czytamy w oczach tych ludzi litość i
współczucie.
Razu jednego, było to pod koniec września, dla złapania oddechu oparłem się o łopatę i
patrzyłem w stronę szosy. Ogarnęło mnie uczucie żalu i przygnębienia. Tam za drutami
wolność — tak blisko, a przecież tak daleko! Gdy tak stałem zamyślony i zapatrzony, oparty
o łopatę, usłyszałem nagle krzyk i przekleństwa Thumana:
— Du verfluchter Gammel, du polnisches Schwein, du Dreck!
W tym momencie pies Thumana, Borys, skoczył i powalił mnie na ziemię. Kapo Galka już
był przy mnie. Chwycił za łopatę i z całej siły uderzył mnie w głowę.
107
Padłem nieprzytomny. Odzyskałem przytomność dopiero po kilku dniach na rewirze. Głowę
miałem zabandażowaną. Jak się tu znalazłem, nie wiedziałem. Koledzy opowiedzieli mi, że
na rozkaz Thumana zaniesiono mnie na rewir, bym tam „zdechł", jak to o-kreślił Thuman.
Leżałem na bloku doktora Nowaka. Tam otoczono mnie opieką, na jaką tylko stać było
lekarzy w tych okropnych warunkach. Dla uratowania mi życia postanowiono przeprowadzić
trepanację czaszki. Ale jak tego dokonać? Szpital nie dysponował odpowiednimi narzędziami
chirurgicznymi, to raz, a po drugie — o-perację należałoby przeprowadzić tak, by ani lekarze
SS, ani kapo Benden nie dowiedzieli się o tym, bo prawdopodobnie sami chcieliby dokonać
trepanacji (takiej operacji jeszcze nie przeprowadzano w obozie), a wówczas wynik mógłby
być z góry przesądzony. Opiekujący się mną koledzy lekarze po kilku naradach postanowili
zwrócić się do PCK o pomoc. Czas naglił. W termosach na zupę otrzymali wysterylizowane
narzędzia chirurgiczne i eter do narkozy. Między lekarzami był jedyny specjalista od
trepanacji, podobno światowej sławy chirurg, śyd ze Słowacji. On to podjął się dokonania
operacji. Czyniono pospieszne przygotowania. Wieczorem, przy zapewnieniu maksimum
bezpieczeństwa, przeniesiono mnie do ambulatorium, które mieściło się w specjalnym baraku
na V polu. Okna były zasłonięte kocami.
Przystąpiono do podawania narkozy. Pamiętam, jak przy mnie stanął ów lekarz z jakimś
młotkiem i dłutkiem, obok doktor Sztaba z lancetem i doktor Nowak oraz inni lekarze, ale
twarzy ich nie rozpoznawałem.
Operacja udała się. Przeniesiono mnie z powrotem do baraku. W drodze, na powietrzu, na
chwilę odzyskałem przytomność. Ostatecznie oprzytomniałem w ba-
108
raku, gdy wymiotowałem.. Gorączkowałem ze 3—4 dni po tej operacji.
Na pryczy leżałem obok Edka Wohlfardta z Warszawy, z drugiej strony leżał jakiś młody,
może szesnastoletni chłopak. Z jego twarzy można było wyczytać, że biedak długo, jak to się
mówi, nie pociągnie. Przez ten okres pobytu na Majdanku nauczyłem się „czytać" z twarzy —
po kolorze skóry, po oczach — czy śmierć jest bliska. Te insygnia śmierci mieli wypisane
ludzie, którzy psychicznie załamywali się albo byli tak schorowani, że już nić ich nie było w
stanie uratować. Tak też śmierć wypisana była na twarzy tego chłopca. Był to inteligentny i
spokojny chłopak. Tulił się do mnie, jakby przeczuwał, że dni jego są policzone. Uspokajałem
go jak tylko umiałem opowiadaniami o przetrwaniu, ,o bliskim końcu wojny, o tym, że
wojska radzieckie zbliżają się już do granicy naszego kraju. Niestety- któregoś ranka, gdy się
obudziłem, przy mnie leżał trup. Ręce zacisnął wokół mojej szyi tak mocno, że koledzy z
ledwością pomogli mi wydobyć się z jego sztywnego uścisku. Na pryczy pozostał przy mnie
Edek Wohlfardt. Czuł się już znacznie lepiej. Edek przed wojną studiował oriemitalistykę,
więc opowiadał mi o Japonii, Chinach i innych krajach Dalekiego Wschodu. Aresztowano go
we wrześniu 1941 roku przy kolportażu gazetki podziemnej „Dzień". Na Pawiaku był
korytarzowym czy czymś w tym rodzaju i dzięki,temu lżej przeżył pobyt w tej katowni.
Tak nam mijały dni — z dala od komand, apeli, od krzyków, katowania. Ale i tu, na rewirze,
warunki nie były sielskie. Leżeliśmy we dwóch na tej pryczy, jak w barłogu. Dokoła jęki
chorych i konających, smród z ropiejących ran, twarze wychudłe, niczym szkielety. Człowiek
nie dopuszczał myśli, że sam też tak wygląda, jak ci nieszczęśliwcy.
199
Wohlfardt otrzymywał paczki i to dość spore. Ich zawartością dzielił się ze mną jak z .bratem.
Również od kolegów z III pola od czasu do czasu otrzymywałem „zastrzyki" dla
podratowania ciała, bo dla dodania ducha to sam dawałem tak sobie, jak i innym kolegom
„posiłki". Czułem się już jako tako, więc wstawałem | ze swego barłogu i pomagałem w
przewijaniu opatrunków, doglądaniu chorych, karmieniu, a przede wszystkim pocieszałem
ich, dodawałem ducha do wytrwania.
Po jakimś czasie przeniesiono mnie do baraku doktora Wieliczańskiego. Tam spotkałem się
ze Staśkiem i Tomaniewskim, którego niemal od chwili naszego przyjazdu na Majdanek nie
widziałem. Tomaniewski był u Wieliczańskiego stubendienstem. Wyglądał nieźle.
Tutaj leżałem na pryczy obok Antoniego Wolfa. Wolf | opowiadał mi różne historie
wojskowe, a ja jemu znowuż o Lwowie. Tak dzień po dniu mijały nam na rozmowach,
polowaniu na wszy i oczekiwaniu na posiłki. Gdy zbliża się pora obiadu czy kolacji,
wszystkie głowy — oczywiście tych, którzy mogli się poruszać — zwrócone były w stronę
drzwi. To był niesamowity widok, jak te wygłodniałe, zmizerowane ludzkie szkielety -
wypatrywały, kiedy wreszcie przyniosą coś do jedzenia.
Na naszym bloku przebywał Czesław Mankiewicz, któremu podobno w celach
doświadczalnych Blankę i Rindfleisch wstrzyknęli zarazki gruźlicy i który przez cały czas był
pod ich obserwacją. Śledzili oni szczegółowo rozwój choroby. Na szczęście jednak
Mankiewicz jakoś z tego wyszedł.
Trochę rozrywki w tych męczących warunkach przyniosły nam seanse spirytystyczne,
urządzane przez Staszka Tomaniewskiego. A wyglądało to tak. Siadaliśmy w kilku wokół
stołu, na którym wypisany był cały alfabet i cyfry od 1 do 10. Staszek kładł odwró-
110
eony do góry dnem porcelanowy talerzyk z wymalowaną na brzegu strzałką. Dotykaliśmy
leciutko końcami palców talerzyka, a Staszek tymczasem zadawał „duchowi" jakieś pytanie.
Talerzyk poruszając się wskazylWał poszczególne litery, z których składaliśmy odpowiedź.
Zastanawiało nas, jak to się dzieje, że talerzyk przez nas nie popychany poruszał się po stole,
a także trafność niektórych „odpowiedzi". W gruncie rzeczy najważniejsze było, że przy tej
zabawie człowiek zapominał na chwilę o swojej niedoli i okropnościach obozowych.
PAMIĘTNY DZIEŃ 3 LISTOPADA
Była już późna jesień. Zauważyliśmy, że więźniowie--śydzi chodzili za krematorium z
łopatami i kopali rowy. W naszej naiwności tłumaczyliśmy sobie, że to rowy strzeleckie, gdyż
front wyraźnie zbliżał się do naszych wschodnich granic, a wojska hitlerowskie cofały się na
„z góry planowane pozycje".
Aż tu nagle przyszedł ów dzień 3 listopada 1943 roku. Rano o godzinie 6 wchodzą do baraku
esesmani z pejczami w rękach, ustawiają się na środku baraku, krzycząc: „Juden auf die linkę
Seite, Arier auf die rechte Seite!" czyli: śydzi na lewą stronę, Ar у j czy су Па prawą.
Rozpoczęła się Sodoma i Gomora. Krzyki, piski, bicie, ciężko chorzy jęczą i płaczą. Nie
wiemy, co to ma znaczyć? Różne myśli przychodzą nam do głowy. Czyżby brali do komór
gazowych? Ale zaraz później pada następny rozkaz: „Aryjczycy •— wychodzić z baraków,
śydzi zostają". A więc — myślimy — pewnie przetransportują nas do innego obozu, a śydzi
pozostaną na Majdanku. Szukamy naczyń na Wodę. Wiemy ■ z doświadczenia, że esesmani
wody w czasie transportu nie dają. Zastanawiam się, co ja mam
lll
robić? Jeśli pojadę w wagonie z chorymi, to z samego smrodu, który wydzielają zrOpiałe
rany, w drodze wykończę się. Pamiętam, jak przychodziły transporty chorych z Buchenwaldu,
Neuengamme, Flossenburgu — 50 do 60 procent stanowiły trupy.
Biegnę do podręcznej apteczki, zrywam bandaż z głowy i na ranę, która pozostała po
trepanacji, nakładam gazę i przyklejam plastrem. (Pewien jeniec radziecki narysował
ołówkiem mój portret na kawałku papieru z tym bandażem na głowie — rysunek ten
posiadam do dziś). Staram się dostać do kolumny zdrowych, by z nimi jechać w transporcie.
Znalazłem jakąś puszkę dwulitrową z pokrywą; muszę ją dobrze wyszorować i będzie mi
służyła jako naczynie na wodę. Drę kawałek jakiejś czystej szmaty, resztki zapasów jedzenia
pakuję w tę szmatę. Mam na drogę około 30 do 40 dkg żywności.
Na pole apelowe wynosimy chorych. Po sprawdzeniu naszego stanu esesmani rozkazują
wszystkim Aryjczy-kom wyjść z V pola. Ci trochę zdrowsi dźwigają lub podtrzymują ciężej
chorych. Z V pola prowadzą nas na pole IV i ustawiają na placu apelowym. Rozglądam się
dookoła i widzę, że ścisły teren obozu, tj. pola więźniarskie, otaczają wzmocnione warty.
Stoją dookoła esesmani, żandarmeria, Wehrmacht, z karabinami gotowymi do strzału. Na
wieżach strażniczych dostrzegam podwojone warty z ciężkimi karabinami maszynowymi, a i
esesmani, którzy są w kordonie, mają erkaemy. Co 100 metrów stoją samochody z głośnikami
na dachu, z których płynie muzyka Straussa. Co to ma znaczyć? —■ gubimy się w
domysłach. Niebawem wszystko się wyjaśni, ale w jak koszmarny i tragiczny, pełen grozy
sposób. Ktoś Wskazał ręką na szosę pia-secką. Od strony Lublina ciągnie sznur więźniów w
pasiakach. Są to śydzi z obozu przy ulicy Lipowej
112
i z terenu dawnej fabryki Plagę i Laśkiewicza. Po chwili słyszymy strzały w okolicy
krematorium. Sprawa się wyjaśnia. Oto śydzi idą — jak się u nas mówiło — na rozwałkę. Na
V polu gwałt, krzyk, lament nie do opisania. śydzi pędzeni są do elbaraku, tam rozbierają się
do naga, następnie wychodzą z drugiej strony. W tym celu esesmani wyjęli nawet jeden
element ściany baraku i w jednym segmencie ogrodzenia przecięli druty. Wzdłuż
wykopanych rowów ustawieni są esesmani jeden przy drugim. Nieszczęsnych śydów, wśród
nich kobiety i dzieci — oczywiście nago — pędzą do tych rowów. Nie nadążających
poganiają pejczami i kolbami, a nad rowem strzałem w tył głowy koszą dziesiątki za
dziesiątkami. Strach i zgroza nas ogarnęły. Stoimy na polach i patrzymy: pędzą śydów z I, II,
III i IV pola na V, tam prowadzą również śydów z Lipowej i z Plage-Laśkiewicza. Skrycie
naradzamy się, co robić. Czy po śydach nie przyjdzie kolej na nas? Ale cóż możemy zrobić,
skoro jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron gęstym kordonem straży u-zbrojonej po zęby.
Postanawiamy na razie czekać do jutra. Cały dzień stoimy na placu apelowym. Jeść ani pić
nie dają. Ale i tak nikomu jeść się nie chce. Ta rzeź nie pozwala myśleć o jedzeniu. Walce
Straussa brzmią be:i najmniejszej przerwy, strzały również nie milkną. W tym dniu
„nadludzie" zamordowali 18 600 istnień ludzkich. Akcję tę hitlerowcy nazwali kryptonimem
„Erntefest" —■ dożynki. Co za perfidia! Trwały one 10 godzin, tak więc co 2 sekundy
przestawało istnieć jedno życie ludzkie. śydzi na ogół zachowywali się spokojnie i z
determinacją przyjmowali swój los, tylko jedna śydówka rzuciła się na esesmana drapiąc mu
twarz do krwi, jakiś śyd rzucił się na druty — puścili za nim serię z automatu, a jeden
podpalił barak, ale pożar został natychmiast ugaszony. Nato-
8 — A my żyjemy dalej
113
miast niektórzy śydzi mieszkający na V polu, widząc i co się dzieje, chodzili po barakach
i ze swych kryjówek wyjmowali kosztowności i walutę, sądząc, że może tym się
wykupią. Ale na nic się to zdało.
EGZAMIN NA SCHREIBERA
Po tej masakrze już pod wieczór bez apelu zapędzono nas do baraków. Dzień 3 listopada
1943 roku, dzień największej zbrodni w obozie hitlerowskim na Majdanku, zakończył się. W
barakach panowała cisza. Każdy z osobna przeżywał ten dzień. Każdy z osobna zastanawiał
się, co będzie jutro.
Rano stanęliśmy do apelu, który trwał do godziny 11. Po apelu nie pozwolono nam się
rozchodzić. Na pole IV przyszedł Sieberer, Kostial i Konietzny. Dwaj pierwsi to
rapportfuhrerzy, a Konietzny SDG, czyli Służba Sanitarna. Rzucają pytanie: „Wer kann
deutsch sprechen?" (Kto mówi po niemiecku?). Kilka rąk podnosi się do góry, więc i ja
podniosłem. Następnie pytają, kto umie pisać na maszynie. Znowu kilka rąk podnosi się do
góry, moja też. Po chwili wywołują nas z szeregu i prowadzą na V pole -do schreibstuby. Jest
nas czterech: Gradowski, Gregorowicz, Wolf i ja. Sprawdzają naszą znajomość języka
niemieckiego. Gradowski pochodzi z Grudziądza, ma lat około 60, po niemiecku nie mówi
ale „śpiewa", Gregorowicz pochodzi z Poznańskiego, studiował w Berlinie. Ten również
język niemiecki zna perfekt. Kolej na mnie. Trochę się zacinałem, ale przeszło. Wolfa już nie
egzaminowano. Następnie egzamin „pisemny". Gregorowicz pierwszy siada do maszyny,
pisze całkiem dobrze, jak średnio kwalifikowana maszynistka. Następny to ja. Zakładam na
wałek papier, cały drżę. Przecież ja ledwo, ledwo piszę! Owszem
114
znam mechanizm maszyny, rozstawienie czcionek, ale zaledwie stukam jednym palcem, a nie
piszę. Jeden z „egzaminatorów" dyktuje mi tekst niemiecki, a ja wystukuję litera po literze,
zastanawiając się przy tym. Nagle jak nie otrzymam pięścią w głowę! Aż zleciałem z krzesła.
Esesman wrzeszczy: — To jest pisanie na maszynie?! — A ja leżę na podłodze i tłumaczę się
po niemiecku: — Panie sierżancie, ja cały drżę, gdy pan stoi nad moją głową i dlatego tak
wolno piszę.
Ten popatrzył na mnie, kopnął mnie w bok i powiedział: — Bleibst — zostajesz.
Tak oto zostałem schreiberem na V polu, czyli polu rewirowym. Nasi władcy rozdzielili
funkcje między nami. Grudowski został hauptschreiberem — głównym pisarzem, czyli
kierownikiem kancelarii, Gregorowicz rapportschreiberem nr 1, ja rapportschreiberem nr 2, a
Wolfa przeznaczyli do prowadzenia kartoteki. Wytłumaczyli nam, na czym polega nasza
funkcja, następnie kazali pójść do łaźni, wykąpać się i przebrać w przyzwoite rzeczy. Ale
przedtem zabraliśmy się do uporządkowania i sprzątania schreibstuby i,'naszego lokum, tj.
„sypialni", która mieściła się w tym samym baraku.
Muszę powiedzieć, że wn£ta?ze baraku wyglądało tak, jakby tajfun po nim przeszedł.
Dopiero po paru godzinach jako tako doprowadziliśmy do porządku nasze miejsce pracy, a
więc kancelarię i nasz pokój mieszkalny. Pokój ten miał wymiary 10 na 5 m. Były w nim stół,
3 szafki, 6 taboretów i 4 prycze trzypiętrowe wyposażone w sienniki, prześcieradła i kołdry.
Aż nam się wierzyć nie chciało, że mamy prześcieradła i kołdry. Byliśmy zadowoleni. To po
prostu „raj" w tym piekle. Nareszcie'może człowiek się przyzwoicie po 28 miesiącach wyśpi.
Choć właściwie muszę sprostować — nie człowiek, a numer.
115
Po obiedzie poszliśmy do łaźni. Tam już inaczej zajmują się nami niż zwykłymi więźniami.
Puścili ciepłą wodę, dali mydło i naprawdę porządnie mogliśmy się umyć. Otrzymaliśmy
dość przyzwoitą bieliznę i czyste pasiaki, skarpetki oraz trzewiki. Ogolili nas. Naprawdę
czuliśmy się zupełnie inaczej. Teraz należymy do tzw. prominentów, czyli jakby kogoś
wyższego w obozie. Już inaczej traktują nas więźniowie będący na funkcjach, kapowie i
nawet esesmani.
Wracamy na nasze pole. W tym czasie już baraki się zapełniły. Lekarze na nowo organizują
szpitale. Wydzielają baraki tyfusowe, z biegunką, chirurgiczne, gruźlicze i ogólne, a nawet
rekonwalescencyjne.
Do naszej schreibstuby przydzielono fryzjera, na imię mu Józio. Wesoły i sprytny chłopak.
On zajął się ogólnym porządkiem i organizowaniem żywności.
Pracy mamy moc. Należy zaprowadzić nowe kartoteki. Lekarze poprzez swoich schreiberów
na blokach przysyłają nam ispisy chorych więźniów. My zakładamy dla każdego więźnia
kartotekę, na której zapisujemy numer więźnia, imię i nazwisko, narodowość i rodzaj
„przestępstwa", za jakie znalazł się w obozie. Rano po apelu sćhreiberzy przynoszą numery
zmarłych więźniów, my wyciągamy ich kartoteki i sporządzamy raporty stanu na dany dzień.
Raport taki musi być zestawiony według narodowości i rodzaju przestępstwa i wszystkie
rubryki muszą bilansować się krzyżowo. Następnie ja sporządzam tak zwane leich-
enschauscheiny, czyli świadectwa oględzin zwłok. Regulamin obozu (ten regulamin
pokazowy, na zewnątrz) przewidywał, że do obowiązku lekarzy obozów (u nas byli nimi dr
Blankę i Rindfleisch) należało wystawianie świadectwa zgonu więźnia z podaniem przyczyny
zgonu, przebiegu choroby, a nawet godziny zgonu. Dokument taki był potwierdzany
przez komendanturę
116
obozu, następnie odsyłano go do centralnej kancelarii obozów koncentracyjnych w
Oranienburgu, a dopiero stamtąd zawiadamiano urzędowo o śmierci rodzinę więźnia. U nas
skreślało się wówczas z kartoteki obozowej odpowiedni numer i sprawa była załatwiona. O
tym, jak naprawdę ginęli więźniowie Majdanka, nie można było pisać. Miałem spis chorób w
języku niemieckim i według szablonu wypisywałem świadectwa oględzin zwłok. Nauczyłem
się nazw chorób, poznałem typowy przebieg każdej choroby, odpowiedni czasokres od
zachorowania do zgonu. Dopiero później, kiedy opuściła mnie zmora Majdanka, zrozumiałem
cel tej na pozór bezsensownej roboty. Tu objawiła się zbrodnicza przemyślność władców z
obozów koncentracyjnych. Tę niepotrzebną, bo przecież nie dającą prawdy, robotę
wykonywało się dla opinii świata. Nie mogło się zdarzyć, żeby więzień obozu przepadł bez
śladu. Jeśli któryś nie wrócił do swoich, to w rękach rodziny znalazł się nadesłany urzędowo
leichenschauschein, zawiadamiający, że więzień umarł w obozie na przykład na gruźlicę lub
na czerwonkę, na udar serca, na tyfus plamisty, na zapalenie nerek itp. Schreibstuba z rozkazu
wypisywała każdemu odpowiedni akt zgonu. Dla rodziny ofiary była to tragiczna wieść, która
kończyła męki niepewności i obaw o los uwięzionego, dla świata zaś .była potwierdzeniem
szerzonej przez Niemców opinii, że oczywiście, obozy koncentracyjne to nie sanatoria, ale też
nie morduje się tam ludzi ani zagazowuje, jak to stwierdza „wroga propaganda". Rodziny
niemieckie nawet otrzymywały spalone prochy więźnia w urnie. Oczywiście nie były to
prochy danego więźnia. Po prostu z kupy popiołu obsługa krematorium wsypywała garść do
urny i to wysyłało się rodzinie.
117
Komando Krematorium dotąd składało się z więźniów żydowskich. Po masowej masakrze
śydów 3 listopada 1943 roku esesmani utworzyli komando Krematorium z więźniów
radzieckich. Wybrani zostali do tego komanda co zdrowsi i lepiej zbudowani więźniowie.
Dostawali oni lepsze wyżywienie, a nawet wódkę, bo trudne było w tym smrodzie
wytrzymać.
18 600 trupów zamordowanych śydów palono na stosach dzień i noc. Smród rozchodził się
po całym obozie i po okolicznych dzielnicach Lublina. Trzeba dodać, że zwłoki przed
spaleniem kładziono na stół, krajano i szukano w jelitach i żołądku kosztowności.
Akcja rabowania majątku więźniów prowadzona była na wielką skalę. Codziennie na V pole
wychodziła l grupa więźniarek z pola kobiecego i tam w baraku pruła ubrania i buty
pomordowanych więźniów, wyciągając ukryte w nich kosztowności i walutę. Odbywało się to
oczywiście pod nadzorem esesmanek i eses- 1 manów. Po pracy znalezione kosztowności
odnoszono do komendantury, tam komisyjnie sprawdzano, liczono, sporządzano protokół i
odsyłano do Berlina, do banku j Rzeszy. Ile w drodze z V pola do komendantury i w samej
komendanturze znikało waluty i kosztowności, ] to tylko esesmanom było wiadomo.
Jaka liczba tego rodzaju transportów odeszła z naszego obozu, nie wiem, ale przecież takich
obozów Niemcy mieli kilkadziesiąt. Daje to pewne wyobrażenie o majątku, jaki hitlerowcy
zrabowali.
ABY TYLKO PRZETRWAĆ
Pracując jako schreiber na rewirze poznałem wszystkich lekarzy. Do najbardziej
uczynnych i oddanych, ■ którzy z poświęceniem pracowali, by jak najwięcej
118
więźniów ratować bądź ulżyć ich cierpieniom, należeli — obok wspomnianych już Sztaby,
Nowaka, Konopki, Wieliczańskiego — Gabriel, Metera i Klonowski. Na rewirze dekowany
był również lekarz, prof, dr Mieczysław Michałowicz. Otoczony przez współtowarzyszy
specjalną opieką, nie stawał nigdy na apele, prawie nie wychodził z baraku, dzięki temu mógł
przetrwać ten obóz śmierci.
Z racji swojej funkcji chodziłem po całym obozie, po wszystkich polach. Wpadałem do
Politischeabteilung, a nawet od czasu do czasu do komendantury obozu. Toteż siłą rzeczy
poznałem wielu podoficerów i oficerów SS z załogi obozowej. Do tych, którzy jak najgorzej
zapisali się w mojej pamięci, należą: SS-Ofoerseharfu-hrer Ernest Kostial — Rapportfuhrer,
SS-Untersehar-fiihrer Viellein — komendant pola, SS-Hauptsturmfti-hrer Vorster, SS-
Rottenfuhrer Gunter Konietzny, SS--Oberscharfuhrer Hofman — kierownik krematorium,
SS-Rottenfuhrer Muller — blockfuhrer, volksdeutsoh, który udawał, że nie rozumie po
polsku, SS-Unterschar-ftihrer, Frietsche, zwany przez nas „Jastrzębiem", SS--Oberscharfuhrer
Mussfeld — szef krematorium, SS-Unterscharfuhrer Groffmann — komendant pola, SS--
Unterscharfuhrer Gossberg — komendant, organizator grup roboczych, oraz postrach
wszystkich więźniów SS-Untersturmfuhrer Anton Thuman — kierownik o-chrony obozu, a
zarażeni zastępca komendanta obozu, oraz jego prawa ręka Rapportfuhrer Sieberer. W
okrucieństwie i znęcaniu się nad więźniami nie ustępowali im: kapo Lipinsky (winkiel
zielony) — Niemiec z Hamburga, były bokser wagi ciężkiej, kapo Willi, rewir-kapo Ludwik
Beoden — były kelner, udający lekarza, kapo Peter Wyderko — były funkcjonariusz policji
niemieckiej, kapo Straffkompanii Karl Galka — dezerter z SS, później znów wstąpił do
służby w SS, August
119
Schmuck, Teodor Hessel — pierwszy lagerschreiber, Reich i kapo Reichman.
Było jeszcze kilka takich „postaci", ale nazwisk ich nie zapamiętałem. Te nazwiska wryły mi
się w pamięć i zaraz po wyzwoleniu je zapisałem. Do tego „zestawu" należał również
lageraltester Biirzer. Nie wymieniam tu esesmanek znanych z okrucieństwa, bo nie
przebywałem z nimi na co dzień i nazwiska już mi wyleciały z pamięci.
Tych wszystkich wymienionych starałem się unikać. Gdy wychodziłem .z pola, to najpierw
był rzut oka na całe przedpole obozu, czy nie ma w pobliżu czasem któregoś z tych katów.
Wzrok mi się tak wyostrzył, że z daleka rozpoznawałem ich sylwetki: Jeśli któryś z nich
pojawił się znienacka, robiłem w tył zwrot i z powrotem szorowałem na V pole lub w inną
stronę, byleby tylko nie spotkać się bezpośrednio z oprawcą. Bo to, że się było na funkcji,
wcale nie chroniło od bicia. Oczywiście w budynku schreibstuby nie był człowiek narażony
na bicie, jak inni więźniowie; funkcyjni ze schreibstuby nie stawali na apele. Spało się do 6
rano w warunkach niemalże przyzwoitych, dwa razy tygodniowo braliśmy kąpiel i
zmienialiśmy bieliznę. Można było codziennie golić się, a także co wieczór myć ciepłą wodą.
Ale nie wynikało to z troski o nasze zdrowie czy zachowanie higieny, lecz z obaw
esesmanów, by czasem nasza wesz nie przeszła na nich; bądź co bądź stykaliśmy się z nimi
bezpośrednio, a tyfusu bali się oni jak przysłowiowy diabeł święconej wody. Niezależnie
jednak od ostatecznego celu zachowania higieny, sama ta okoliczność bardzo korzystnie
wpływała na nasze samopoczucie. Na V pole esesmani najmniej zaglądali, gdyż obawiali się
zarażenia którąś z grasujących tu chorób. A wachlarz ich był niezwykle szeroki. Chyba
wszystkie choroby, jakie
120
istniały, grasowały na Majdanku wśród więźniów. I tu należy wysoko ocenić poświęcenie
kolegów-lekarzy, którzy mimo niezwykle ciężkich warunków, braku leków i szeregu
niebezpieczeństw, robili wszystko, by jak największą liczbę więźniów uratować. Bardzo dużą
pomoc, jak już wspomniałem, okazywały Polski Czerwony Krzyż i Rada Główna
Opiekuńcza.
Poruszeni byliśmy nową zbrodnią. Otóż przywieziono transport więźniów, w liczbie około
800. Wszystkich zapędzono wprost do krematorium i tam rozstrzelał ich osobiście z ręcznego
karabinu maszynowego rapport-fuhrer Sieberer. Byli to radzieccy więźniowie: mężczyźni,
kobiety, a nawet dzieci. Pochodzili z Białorusi — z Mińska i Borysowa. Hitlerowcy mówili o
nich: „Ban-denzugehorigkeit" — przynależni do band. Byli to partyzanci radzieccy bądź
ludność cywilna, która współdziałała z nimi. Komentując wieczorami ten fakt dochodziliśmy
do wniosku, że hitlerowcy muszą pobierać od wojsk radzieckich mocne cięgi, skoro
momentalnie likwidują radzieckich więźniów.
• *
Jak już wspomniałem, dzięki swojej funkcji mogłem poruszać się dość swobodnie niemal po
całym obozie, oczywiście zachowując jak najdalej idącą ostrożność. Zawsze brałem z sobą
książkę, w której był rejestr więźniów, kilka leichenschauscheinów, udając w ten sposób, że
idę sprawdzać stan do Politischeabteilung bądź niosę meldunki. Ten trik można było stosować
prawie do wszystkich esesmanów, ale już nie wobec Thumana czy też Sieberera lub Kostiala.
Ci przecież orientowali się aż nadto dobrze, kiedy mogłem iść z meldunkami.
121
Tym sposobem utrzymywałem kontakt z Zelentem na III polu, z Dąbkiem na IV polu i na II
polu z Kuleszą. Utrzymywałem też kontakt z I polem, na którym były kobiety. Chodząc z
pola na pole przynosiłem grypsy dla tych, którzy oczekiwali wiadomości od swoich
najbliższych, odbierałem również grypsy przekazywane na zewnątrz obozu. Ale celem moich
wędrówek były nie tylko grypsy. Gdzie i jak się dało, zbierałem wiadomości o sytuacji na
froncie, o nastrojach esesmanów. Zachodziłem do kuchni i kantyny esesmańskiej. Zatrudnieni
tam koledzy mieli możność słuchać radia, a ja podsłuchiwałem rozmowy esesmanów.
Ważnych wiadomości dostarczali mi między innymi koledzy: Józef Serafin, Andrzej Janiszek
i Andrzej Stanisławski. Przekazywałem je potem Dąbkowi i Zelentowi. Sporządzili oni,
każdy osobno, prowizoryczną mapkę Europy i na niej nanosiliśmy możliwie aktualny
przebieg frontu. W ten sposób byliśmy na bieżąco zorientowani o postępach na zachód wojsk
radzieckich. Do tej działalności dopuszczeni byli tylko nieliczni więźniowie, ale ta niewielka
grupka kolegów oddziaływała na pozostałych, podnosząc ich na duchu. Nie mówię już o tym,
jak wiadomości te nam samym dodawały wiary. Aby tylko wytrwać! śeby już wreszcie
zachodni front się ruszył. Prawie nie było wieczoru, byśmy na temat drugiego frontu nie
dyskutowali i nie zastanawiali się, co aliantów wstrzymuje od utworzenia go od zachodu. A
może alianci chcą tylko przez Włochy wedrzeć się do środkowej Europy i od południa
uderzyć jednocześnie na Francję i Niemcy? Różne przychodziły nam myśli do głowy i do
różnych dochodziliśmy wniosków. Gdy na froncie hitlerowcy dostawali cięgi, to i na nas to
się odbijało, bo nasi „władcy" całą swoją złość i niezadowolenie wyładowywali na
nieszczęsnych więźniach. Coraz częściej upijali się i wte-
122
dy z całą otwartością dawali upust swym zwierzęcym instynktom. Wytrącało ich z równowagi
zapewne to, że mit o niezwyciężoności niemieckiej armii zaczynał upadać, jak również fakt,
że ten Blitzkrieg za długo trwa. Ale najbardziej dręczyła ich świadomość, że mogą być z tego
sielskiego życia zabrani na front: Właśnie tego najwięcej się obawiali. Muszę dodać, że do
ścisłej grupy więźniów politycznych, zgrupowanych w Związku „Orzeł", oczywiście prócz
tych, których już wcześniej wymieniłem, należeli jeszcze: Kazimierz Mli-czewski,
Władysław Krupski, Rysiek Kowalski i Ryszard Rode.
W schreibstubie wrzała praca nad uporządkowaniem spisu i kartotek więźniów. Coś tam w
komendanturze obozowej nie zgadzało się, bo co dzień było sprawdzanie i uzupełnianie
stanów. W dniu masakry śydów kartoteki zostały przez schreiberów częściowo zniszczone i
porozrzucane. Główny rapportfuhrer i Kostial wraz z Thumanem wściekali się. Ale po
tygodniu kartoteki zostały doprowadzone do porządku, a stan ogólnej nerwowości i nasze
napięcie i obawy zaczęły mijać. A powody do zdenerwowania były, bo grożono nam
powieszeniem, jeśli wszystko nie będzie „grało". Chodziło tu o uporządkowanie stanu
więźniów według narodowości i tak zwanej „przestępczości", gdyż ogólny stan więźniów
zgadzał się, były tylko nieścisłości w raportach pomiędzy nami, to jest schreibstubą V pola, a
rejestrami komendantury obozu i głównej centrali obozów w Berlinie. Przez cały czas
uzgadniania tych spraw najwięcej batów otrzymywaliśmy Gregorowicz i ja jako bezpośrednio
odpowiedzialni za sporządzanie raportów.
123
міст maus
Niejednokrotnie, a zdarzało to się co najmniej 3—4 razy w tygodniu, po wieczornym apelu
przychodzili na pole pijani esesmani —- na zmianę to Sieberer, to Kos-tial, i urządzali sobie z
nami „zabawy". Polegały one oczywiście na znęcaniu się nad więźniami, a więc na przykład
kazano ćwiczyć „żabki", a jednocześnie bito pejczem po nogach, by wyżej skakać itp.
Razu pewnego Sieberer z Konietznym przyszli dr schreibstuby. Tam sobie popili i zaczęli
śpiewać różne pieśni niemieckie. Po pewnym czasie Sieberer mówi do Konietznego:
— Gunter, komm mit, wir mussen die Gammel be-lustigen. (Ginter, chodź ze mną, musimy
gamla zabawić).
Wiedziałem, czym to się skończy. Zdobyłem się więc na odwagę i mówię do Sieberera:
— Herr Rapportfuhrer, haben Sie nicht gesungen Liii Marlen. (Panie raportfuhrerze, nie
śpiewał pan Liii Marlen).
A on:
— Was? Du Drecksau — i twarz mu się okrutnie wykrzywiła. W tym momencie pomyślałem
sobie: masz, idioto, chciałeś ratować tych na baraku, a tymczasem teraz z tobą się zabawią.
Lecz oto po chwili Siebererowi twarz się rozpogodziła.
■—; Nein, mein lieber, wir werden nicht singen, aber du wirst singen und sollst aufpassen
(Nie, mój kochany, my śpiewać nie będziemy, ale ty będziesz śpiewał i uważaj) —
powiedział i pogroził mi pejczem.
Nabrałem tchu i jazda, rozpocząłem śpiewać Form dem kaserne. W miarę śpiewania
nabierałem odwagi i pewności, tak że całkiem nieźle to wyszło. Jednocześnie przez cały czas
patrzyłem to na Sieberera, to na
124
Konietznego, pilnie śledząc ich miny. Kiedy skończyłem, Sieberer wstał, protekcjonalnie
walnął mnie pejczem po barku i powiedział:
— No ganz gut. Wo hast du die deutchen Lieden gelernt? (Bardzo dobrze. Gdzie się
nauczyłeś niemieckich pieśni?)
Na poczekaniu kłamię, że miałem wśród kolegów wielu Niemców. Na to on, że pewnie znam
jeszcze inne pieśni. Nie musiał nalegać. Chętnie zaśpiewałem jeszcze dwie austriackie pieśni:
o wyspie Lobau i Jak cudownie miłość przychodzi wśród nocy. Tymi piosenkami wprawiłem
ich po prostu w nastrój sentymentalny. Sieberer rozmarzony wstał po chwili i powiedział do
Konietznego:
— Chodź, idziemy do miasta.
Poszli, a Grudowski podbiega do mnie.
— Jasiu, żebyś ty tak po niemiecku mówił, jak śpiewasz! No, ale uratowałeś kolegów od
„zabawy" z tymi typami.
Po dwóch czy trzech dniach po wieczornym apelu znów przychodzi Sieberer, a z nim Kostial,
jakiś podoficer i oficer. Tych ostatnich z nazwiska nie znałem, ale wiedziałem, że są z
komendantury. Gdy tylko weszli do schreibstuby, krzyknąłem: — Achtung! — baczność. (Na
każdorazowe wejście esesmana do baraku, pierwszy, który to dostrzegł, musiał krzyknąć
„achtung" i wszyscy stawali na baczność. Potem przyjmowali pozycję „spocznij" i esesman
na ogół nie zwracał na to uwagi, ale gdy miał „humor", to za poruszenie się bez pozwolenia
więźniowie otrzymywali swoje. A więc zaczynała się zabawa „w lotnika" w baraku, a potem
„harce" na polu apelowym w towarzystwie blockfuhrerów i kapo — przy pomocy kijów i
pejczy.)
Ale wróćmy do Sieberera. Po łaskawym zezwoleniu na „spocznij" wezwał mnie i mówi do
tego oficera SS:
125
— Das ist der Kerl. (To jest ten drab).
Chodziło zapewne o to, że ja jestem ten, który śpiewa. Towarzyszący Siebererowi podoficer
miał ze sobą mały akordeon Hohnera. Rozsiedli się wszyscy w pokoju kancelaryjnym i
zaczęli się zabawiać. Byli już lekko „na bani". Po kilkunastu minutach Sieberer wzywa mnie i
każe mi śpiewać. Rozpocząłem swój repertuar. Tym razem interpretację piosenek
„wzbogaciłem" gestykulacją i odpowiednią mimiką. Esesmanom bardzo się to podobało. Ten
oficer SS zaczął nawet nalegać:
— Du, Micki Maus, noch einmal! (Ty, Miki Maus, jeszcze raz!)
A Sieberer:
— Ja, richtig, wie eine Micki Maus! (Tak, racja, jak prawdziwa Miki Maus!)
Tak też zostałem przez wszystkich — zarówno przez więźniów, jak i esesmanów — nazwany
Miki Maus i <to przezwisko tak przylgnęło do mnie, że nawet esesmani nie używali wobec
mnie numeru, ale tego właśnie przezwiska. Nie było to takie złe. W końcu byłem jakąś istotą
żyjącą; wprawdzie nie człowiekiem, ale też nie numerem, niech więc będzie chociaż mała
myszka, też jest miłym stworzeniem, nieprawda? I dziś jeszcze obozowi koledzy, którzy nie
znali, mnie z nazwiska, kiedy im powiem: „Micki Maus" — wiedzą o kogo chodzi. To „Miki
Maus" rozlegało się po całym obozie. Stałem się może aż nazbyt popularny, co nie zawsze
wychodziło mi na korzyść, ale o.tym później. ■ Esesmani wyszli, pozostawiając przyniesione
ze sobą zakąski i prawie ćwiartkę likieru „bols". Zakąski, rzecz jasna, zjedliśmy, a tego
„bolsa" schowałem na powitanie Nowego Roku.
Święta i Wigilię spędziliśmy w naszym skromnym gronie w schreibstubie. Odśpiewaliśmy
parę kolęd, nie-.
126
wiele rozmawialiśmy, każdy był zajęty własnymi myślami, myślami o swoich najbliższych.
Nikt nikomu nie przeszkadzał w tej kontemplacji. Były to dla mnie trzecie święta Bożego
Narodzenia w obozie. Święta smutne, święta więźnia, święta Polaka w niewoli hitlerowskiej.
Z NOWYM ROKIEM NOWE NADZIEJE
Nowy 1944 rok. Wstaliśmy o szóstej, szybko obmyliśmy się, zrobiliśmy porządki i
zasiedliśmy do skromnego śniadania z paczek, z których to część zawartości koledzy odłożyli
specjalnie na Nowy Rok. Ja wyciągnąłem schowaną butelkę „bolsa". Wypiliśmy za
pomyślność tego nowego roku, roku o tajemniczej Mickiewiczowskiej liczbie 44. Po
śniadaniu udałem się na baraki z życzeniami noworocznymi. Składałem je na ręce kolegów-
lekarzy dla wszystkich znajdujących się w danym baraku więźniów. Rozpocząłem od baraku
dr. Wieliczańskiego, następnie poszedłem do dr. Sztaby, Nowaka, Metery, Konopki,
Kosibowicza, Klonowskiego, Gabriela i innych. W tym dniu zaszedłem również do Ryśka
Towalskiego, Tam poznałem osobiście Diegtia-riewa, lekarza z bloku tyfusowego. Mówiono,
że to jest weterynarz, ale co tam, weterynarz, nie weterynarz, grunt że na medycynie się zna, a
to w warunkach obozowych jest już bardzo dużo. Rysia Towalskiego, młodziutkiego
wówczas harcerzyka, poznałem wcześniej na III polu. Diegtiariewowi, jako lekarzowi i
gospodarzowi, pierwszemu złożyłem życzenia szybkiego powrotu do swoich najbliższych. Z
kolei Diegtiariew życzył mi szybkiego powrotu do domu. Podzieliłem się z Diegtiariewem i
Towalskim wiadomościami z frontu i ręczyłem, że ten rok już na pewno jest ostatnim
127
rokiem naszej niedoli i tylko należy dobrze uważać, by przetrwać, a z pewnością będziemy
wolni. O Diegtiarie-w'e wspominam tu między innymi dlatego, że stał się on później
bohaterem pięknej książki biograficznej Igcra Newerlego Chłopiec z salskich stepów.
Nowy Rok przeszedł spokojnie. Esesmani pewnie odpoczywali po Sylwestrze. Ale pod
wieczór przyeho- ' dzi Konietzny „na bani". Najpierw pyta, czy wszystko jest w porządku, a
potem ryczy na cały głos:
— Micki Maus!
Byłem w sypialni, ale usłyszałem wołanie i natychmiast przybiegłem. Melduję się. Konietzny
staje na taboret, mnie każe stanąć o dwa kroki przed sobą i krzyczy:
L
— Micki Maus, śpiewaj!
Ten drań bierze do ręki laskę i dyryguje, a takt wybija nią na mojej głowie. Wreszcie po
kilku piosen-1 kach ma już dość tego, zresztą ledwo-ledwo trzymał się na nogach i co chwila
tracił; równowagę. Takie „przy-,^ jemności" miałem 3—4 razy w tygodniu, aż do maja. No
ale tymi swoimi wygłupami bądź co bądź niejedno życie uratowałem, bo esesmani, zamiast
chodzić po ba- '' rakach i maltretować więźniów, co nierzadko kończyło, się śmiercią, woleli
moje wygłupy. Tak więc ile moi głem, zabawiałem ich śpiewem, ale co się moja głowa
nacierpiała, to tylko ja jeden wiem.
*
Dość często chodziłem na I pole, gdzie były kobiety. Łaknęły one wiadomości, grypsów od
rodzin, od bliskich, którzy również .znajdowali się na Majdanku. I tak' poznałem bliżej Jankę
Wróblewską, Tanie Targalską, drugą Tanie (nazwiska nie pamiętam) i młodziutką Wandę
Albrechtównę, która jako pisarz blokowy miała dość swobody i bezpośrednio utrzymywała
kontakty z PCK.
128
Byłem ich łącznikiem pomiędzy polami obozu i światem zewnętrznym. Pewnego razu słyszę,
jak koleżanki na I polu śpiewają mormorando różne lwowskie i inne piosenki. Do znanych
melodii same układały słowa związane z ich aktualną sytuacją — z życiem w obozie. Do dziś
przetrzymuję teksty kilku takich piosenek, które otrzymałem od Haliny Zinderman (chyba
dobrze nazwisko zapisałem). Kiedy je nucę, tamten świat jak żywy staje mi przed oczami.
Ileż w tych piosenkach było pogody, ale i nieopisanej tęsknoty za wolnością! Mimo terroru
wiara w ostateczne zwycięstwo nad tyranem była silna i nie opuszczała nas nawet w tych
beznadziejnych, wydawałoby się, warunkach.
*
Pewnego razu zaszedłem do stolarni. Tam poznałem Abramowa, właściwe nazwisko Igor
Newerly, oraz kapo z czerwonym winkiem, Tomaska. Ten ostatni był Austriakiem, a z
pochodzenia pewnie Czechem i bardzo porządnym człowiekiem. Porozmawiałem ;z nimi
trochę o polityce i wydarzeniach na froncie. Tomasek z Abramowem mieli także mapkę i
śledzili na niej przebieg wydarzeń na froncie wschodnim. Wiadomości o tych wydarzeniach
miał Tomasek z niemieckich gazet i od niektórych esesmanów. Lubiłem rozmowy z
Tomaskiem i Abramowem. Widziałem w nich ludzi rzeczowych, trzeźwo myślących.
Tomasek „dekował" Abramowa, wiedział, że jest ón pisarzem, znał jego prawdziwe
nazwisko. Z kolei Abramów przyjaźnił się z Cześkiem Szymańskim, który miał kontakt ze
mną. Tomasek był komunistą, można powiedzieć, z krwi i kości. Do niego i do Abramowa-
Newerlego nabrałem wielkiego szacunku. Tego dnia na odchodne Tomasek poklepał mnie po
ramieniu i z tym pięknym wiedeńskim akcentem powiedział:
9-А my żyjemy dalej
129
— Micki Maus, du bist ein hraver Kerl. (Miki Maus, ty jesteś porządny chłopak.)
Popatrzyłem na niego ze zdziwieniem. "I on też zna to moje przezwisko. Zapewne musiał o
mnie słyszeć. Podobno — jak mi mówił Czesiek Szymański —■ To-masek z Newerlym
obserwowali postawy więźniów i robili na ten temat notatki.
Wspomnę tu jeszcze, że na rewirze poznałem Michała Gnoińskiego. Powiedziano mi, że był
to wojewoda krakowski. Chciałem z nim nawiązać kontakt, ale on wyraźnie unikał wszelkich
rozmów. Był jakby zrezygnowany. Może przejął się swoją chorobą — nie pamiętam, co mu
wówczas dolegało — w każdym razie był wyczerpany i jakby unikał jakichkolwiek zbliżeń.
Niemniej wyglądem swym i postawą wzbudzał szacunek.
MARZENIA O UCIECZCE
Chodząc po obozie i komendanturze zauważyłem, że przy głównym wjeździe do obozu od
strony te w. szosy piaseckiej wszystkie pojazdy są gruntownie „filcowane" — kontrolowane,
a auto komendanta obozu nie. Komendant miał nowoczesną, czarną aerodynamiczną „Tatrę".
Gdy samochód komendanta zbliżał się do szlabanu, kierowca trąbił klaksonem stały sygnał:
jeden długi i trzy krótkie. Wówczas szlaban podnosił się i auto bez zatrzymywania
wyjeżdżało. Kilka razy przychodziłem, żeby popatrzeć na ten samochód. Chyba
podświadomie nurtowała mnie myśl o ucieczce. Kiedy ostatni raz obserwowałem wyjazd
samochodu komendanta z obozu, pomyślałem: no przecież to nic łatwiejszego, jak usiąść za
kierownicą jego wozu i wyjechać poza bramę. Myśl ta zaczęła drążyć mój mózg, jak kornik
drąży drzewo. Zacząłem opracowywać plan ucieczki. Samochód komendanta często był
odstawiany
130
do fąhrbereitschaftu. Planu ucieczki nie miałem jeszcze skrystalizowanego, ale zacząłem
częściej 'kręcić się wokół fąhrbereitschaftu, aby pracujący tam koledzy więźniowie i esesmani
oswoili się z moim widokiem. Obserwowałem, jak czasami któryś z więźniów siadał za
kierownicą samochodu komendanta i w obrębie III— V pola „objeżdżał" wóz. Była to tzw.
probefahrt — jazda próbna. A więc drugie odkrycie: więzień może usiąść za kierownicą
samochodu, i to samochodu samego komendanta obozu. Myśl o ucieczce nie opuszczała щпіе
nawet na chwilę. Tak dalece byłem nią pochłonięty, że nawet po nocach mi się śniła. Raz
zielonym autem uciekałem esesmanom po ulicach Krakowa. Nagle raptownie skręciłem z
ulicy Szlak w Karmelicką, z Karmelickiej w Krupnicza i już jestem w domu (przy ul.
Krupniczej 34 mieszkałem).
Leżę na tapczanie i mówię do siebie: — No widzisz, udało ci się, teraz już gestapo nic ci nie
zrobi. Szczypię siebie w tym śnie, żeby się przekonać, że to nie sen.1 Tak, to jest prawda, nie
jestem już na Majdanku. Patrz, wokół wszyscy swoi — mówię do siebie — twój pokój, twoje
rzeczy. Aż tu nagle budzę się, otwieram oczy, a przez okno widzę oświetlone druty
ogrodzenia pól, O Boże, więc to jednak sen! Mocno go przeżywałem przez kilka dni.
Inny sen był taki: wsiadam do „Tatry", stała obok fąhrbereitschaftu, jadę w stronę V pola,
następnie w stronę krematorium i z krematorium pruję prosto do głównej szosy obozu; mijam
komendanturę; przed szlabanem znany sygnał, szlaban się podnosi, esesman prostuje się, ja
prawą rękę wyrzucam w górę z pozdrowieniem hitlerowskim, tamten oddaje mi honor.
Lekceważąco pozdrawiam go, skręcam kierownicę w prawo i pełnym gazem gnam w stronę
Piask. Wiem, że ta szosa prowadzi do Lwowa. Na zegarze mam 90, 100,
131
110, 120 km. Mijam Piaski i na wysokości Łopiennika, jadąc pod górę, staję, gdyż obawiam
się, że'esesmani już się zorientowali i zapewne jestem ścigany. Telefony poszły w ruch do
wszystkich posterunków i lada chwila mogą mnie capnąć. Wobec tego rozbijam bak z
benzyną, wóz podpalam i piechotą wracam do Lublina. Budzę się, cholera jasna, a to znowu
tylko sen.
Jednak z myśli i z planów ucieczki nie rezygnuję. Od czasu do czasu zaglądam do
bekleidungskammer (magazyny odzieżowe). Tam pracują Kazik Mliczewski, Rysiek Rode,
Władek Krupski i koleżanki z I pola. Ułożyłem sobie taki plan. Należy zdobyć mundur .eses-
mański, następnie schować go dobrze. Ale gdzie? Po namyśle uznaję, że najlepiej schować go
w okolicy krematorium.
W SS-bekleidungskammer były, jak wspomniałem, koleżanki z I pola. Ale jak podejść do
którejś z nich, jak zwierzyć się ze swego planu? Czy się nie przestraszy, czy nie zakapuje? Co
robić? Boję się, że jeśli którejś o tym powiem, to zaraz będzie wiedzieć przysłowiowy wójt i
cała gromada. Wreszcie zdecydowałem się i jednej z koleżanek zdradziłem swój sekret. Na
chwilę zamienia się w słup soli.
— Co ty mówisz, Jasiu? To jest przecież niemożliwe!
— Trudno, co ryzykuję? — odpowiadam. — Jeszcze najwyżej 3—4 miesiące mogę przeżyć
w tych warunkach w obozie, a tak, jeśli się uda, to będę wolny, a jeżeli nie, to tracę tylko te
trzy czy cztery miesiące życia w tym piekle.
— No, może masz rację, spróbuję zorganizować ci mundur.
Mówię do niej:
— Elu, wystarczy czapka i bluza, tylko to mi jest potrzebne.
132
Ela (na imię miała Eulalia) pochodziła z Nowego Dworu pod Warszawą, została aresztowana
z siostrą, matką i babką. Siedziały najpierw w przejściowym obozie w Pomiechówku koło
Nowego Dworu, a stamtąd przywieziono je na Majdanek.
Postanowiłem, że czapkę i bluzę na razie schowam za krematorium tuż przy VI polu *. Ale co
z samochodem? Obmyśliłem taki plan:
W fahrbereitschafcie był esesman Eberle, spokojny chłop, w cywilu robotnik. Pochodził z
Aachen przy granicy belgijskiej. Zawarłem z nim bliższą znajomość. Opowiadał mi, że ma
żonę i dwoje dzieci, przedtem pracował w jakiejś fabryce, czy coś takiego. śył tylko domem,
żoną, dziećmi, poza tym nic go nie obchodziło. W jaki sposób dostał się do formacji SS, sam
nie wie. Eberle był rzeczywiście wyjątkiem wśród tych oprawców — nikogo nie bił, a
krzyczał tylko wtedy, gdy przechodził któryś ze starszych esesmanów. Ostrzegał nas przed
„filcem", gdyż od czasu do czasu esesmani prowadzili rewizję w barakach lub przed łaźnią,
gdy komanda wracały z robót **.
Pewnego razu mówię do Eberlego:
* Na VI polu stały już baraki przygotowane dla nowych „gości". Obóz bowiem miał być
rozbudowany na 180 000 więźniów. Planowano też wybudowanie dwóch krematoriów.
Zachowany plan rozbudowy tego kombinatu śmierci najlepiej świadczy o rozmiarach
przedsięwzięcia. Faktycznie po rozbudowie w obozie przebywałoby 300 do 350 tysięcy
więźniów. Z przybliżonych obliczeń wynika, że na jednego więźnia w obozie przypadało
około pół metra kwadratowego „powierzchni użytkowej". Można więc sobie wyobrazić, co
się działo rano, przy pobudce, gdy w ruch szły pałki i pejcze, przy spożywaniu śniadania,
obiadu czy kolacji. W lecie — pół biedy, można było wyjść przed barak, ale w zimie lub
podczas słoty... To się nazywa „Lebens-raum".
** W czasie rewizji ofiarą padały zwykle pierwsze piątki więźniów, gdyż następne szeregi
wyrzucały co kto miał na ziemię. Esesmani i kapowie mieli niekiedy dobry połów, zwłaszcza
przed wymordowaniem śydów, którym udało się zachować trochę pieniędzy i kosztowności.
133
— Panie Eberle, ja już dawno nie prowadziłem, jeśli to możliwe, to chciałem małą rundę
zrobić...
—■ Czyś ty zwariował, człowieku?!
Ale ton tej odpowiedzi nie był taki groźny i wyczuwałem, że po kilku moich prośbach Eberle
ulegnie. Postanowiłem wsiąść do samochodu komendanta, dojechać do VI pola, zabrać
mundur, przebrać się w samochodzie i jechać prosto do szlabanu. Potem pognać paręnaście
kilometrów i w las! Plan w zasadzie prosty, chociaż ryzykowny, ale właśnie taki prosty plan
jest najlepszy. Trzeba tylko konsekwentnie go realizować.
MIAŁEM SZCZĘŚCIE
Moje piękne marzenia o wolności, niestety, nie zostały zrealizowane. Gdy dojrzewał plan
ucieczki, w o-bozie zaszły zmiany. Nastąpiła ewakuacja obozu, ale o tym potem. Faktem jest,
że w tym czasie nie mogłem być nie zauważony nawet jedną godzinę. Przez cały dzień
słychać było tylko „Micki Maus", „Micki Maus". Aby ucieczka się udała, musiałem mieć
około 3 do 5 godzin czasu, a moją nieobecność zauważono by już pewnie po godzinie. To
byłoby za mało czasu na u-cieczkę, zwłaszcza że Lublina nie znałem. Gdybym miał tu jakichś
znajomych, to oczywiście ryzykowałbym. Przez tę godzinę zdążyłbym się zamelinować na
parę dni, a potem wiałbym dalej. Trudno było mi się rozstać z tymi planami, ale codzienna
rzeczywistość sprowadzała mnie z obłoków na ziemię.
W obozie panowała nerwowa atmosfera. Hitlerowcy wściekali się o byle co. Zresztą humory
mieli Skrajne — raz prawie bez powodu masakrowali więźnia, innym razem na wszystko
machali ręką, mówiąc „scheiss" i tyle.
134
Któregoś dnia idąc z V pola do bauhofu (bauhof znajdował się tuż przy szosie piaseckiej)
zobaczyłem, jak przy budce wartowniczej Gosberg pejczem wali jakiegoś więźnia. Więzień
padł na ziemię, a Gosberg jeszcze dalej go okładał, potem kopnął kilka razy i więzień już
więcej się nie podniósł. Na bauhofie opowiedziałem o tym kolegom. I chociaż takie sceny
były na Majdanku na porządku dziennym, ta w jakiś specjalny sposób na mnie oddziałała.
Wracając z bauhofu na rewir, zatrzymałem się przy wejściu na I pole i rozmawiałem z
koleżankami. W pewnym momencie koleżanki prysły, a ja, chcąc by wróciły, zaśpiewałem
„Oj, Halino, oj, dziewczyno, wróćże do mnie, wróć", bo wśród nich była Halina. A tu nagle,
jakby spod ziemi, wyskoczył na koniu Thuman. Konia na miejscu osadził i zdzielił mnie
pejczem z jednej i drugiej strony, aż mi grube na pół palca pręgi wystąpiły na twarzy, i pognał
dalej w stronę komendantury. Z budki wybiegł esesman, sam tym widokiem zaszokowany, i
krzyknął: — Aber du hast Gliiek! (Ale ty masz szczęście!) — A ja, jak gdyby nic,
zaśpiewałem: „Du hast Gluck, bei der Frau Bel-Ami". Są to słowa z piosenki Bel-Ami. Ten
popatrzył na mnie, pokiwał głową i powiedział:
— Der ist verrudkt (To wariat).
Rzeczywiście miałem wielkie szczęście. Wszyscy dyskutowali, co się mogło stać
Thumanowi, że tak „łagodnie" obszedł się ze mną. Rzecz nie do uwierzenia. Przecież miał
piękny pretekst, by mnie zabić, albo, co gorsza, zabrać do swojej kamery — pokoju kaźni.
*
W marcu 1944 roku rozeszła się pogłoska, że komendantura werbuje więźniów —
reichsdeutehów i volks-deutchów —■ do Wehrmachtu. Wśród więźniów typu
135
Zygmunta Mellera poruszenie. A może zapisać się na volkslistę i w ten sposób przejść z
obozu śmierci, jakim był Majdanek, do Wehrmachtu — myśleli niektórzy. Mimo że
hitlerowcy dostają już wyraźne cięgi i „planowo" wycofują się na „z góry upatrzone pozycje",
na froncie jest bez porównania większa szansa wyjść z życiem cało. Ale tych, którzy skłaniali
się do podobnie hańbiącego czynu, było niewielu i właściwie spotkawszy się z naszym
wzrokiem, z naszą postawą, wycofywali się z tego zamiaru.
Akcja werbowania więźniów do Wehrmachtu była omawiana na tajnym spotkaniu kolegów z
organizacji „Orzeł". Dąbek, Zelent, Maliński, Piątkowski i inni uradzili, aby wokół
ochotników, którzy byliby skłonni wstąpić do niemieckiego wojska, wytworzyć taką
atmosferę, aby im tego rodzaju ochota odeszła. Esesmani próbowali sporządzać listy, ale na
tym wszystko się skończyło.
*
Pewnego dnia ktoś zwrócił się do mnie, bym zniszczył kartoteki Edka Wohlfarta. Mówię, że
przecież Edka na rewirze nie ma i nie figuruje w stanie V pola. Odpowiedziano mi, że w
moim stanie nie figuruje, ale jego kartotekę trzeba wyjąć z rezerwowej szkatuły i zniszczyć,
niech ślad po nim tu nie zostanie. Tak też uczyniłem. Później okazało się, że gestapo z
Warszawy pytało o Wohlfarta. МІЙ być rozstrzelany. No ale szczęśliwie się to skończyło.
Nim się połapali, Edek był już wywieziony transportem do Gross-Rosen, a potem już
wolność.
UDANA SERIA
Coraz częściej zachodzę na IV pole do Dąbka. U Dąbka koncentruje się sztab organizacji
„Orzeł". Komando, w
136
którym on pracuje, wyjeżdża na miasto, dzięki temu został nawiązany kontakt z oddziałami
partyzanckimi. Coraz częściej organizujemy tajne zebrania. Dla zamaskowania przed
kolegami faktycznego celu naszych spotkań pod pryczą Dąbka „dla pucu" wypijaliśmy
ćwiartkę, a Dąbek w tym czasie na trzeciej górnej pryczy kreślił grypsy, plany obozu, by je
przesłać na zewnątrz. Kącik ten nazwaliśmy żartobliwie „Bar pod Dąbkiem".
Jak już wspomniałem, wódkę i żywność przynosiły do obozu komanda pracujące na
zewnątrz, w mieście. Jeśli na bramie nie było „filcu", udało się czasem przemycić to czy owo.
Wódka była naszym alibi. Woleliśmy w razie nagłego wejścia esesmana zwrócić na siebie
uwagę piciem wódki, za co w najgorszym razie można było otrzymać parę pejczów i utracić
butelkę, ale było te też potrzebne ze względu na Dąbka, który korzystając z zamieszania,
mógł ukryć papiery w sienniku.
Wykorzystując nerwową atmosferę w obozie, postanowiliśmy w porozumieniu z oddziałami
partyzanckimi urządzić większą ucieczkę. Gorączka ucieczki, jak zauważyłem, ogarnęła
sporą liczbę więźniów. Należało organizować ucieczki pojedyncze, małymi grupami. Przy
okazji zwierzyłem się ze swoich planów. Koledzy stwierdzili, że myśl jest w zasadzie dobra,
ale czy nadarzy się okazja, by dosiąść samochodu komendanta? A nawet jeśli uda się zdobyć
samochód, to zapewne i więźniowie, i esesmani będą śledzić trasę jego przejazdu. Jeśli tylko
skręcę od krematorium w lewo, to wszystkie oczy z fahrbereitschaftu zostaną na mnie
zwrócone, a z chwilą gdy minę I pole i wTjadę na teren komendantury, na pewno od razu
zorientują się, o co chodzi, i natychmiast telefonicznie z fahrbereitschaftu zawiadomią władze
i posterunki. Co najwyżej może udać się wyjazd z terenu obozu. Ale nie dojechałbym nawet
do Piask, a
137
już byłbym zatrzymany. Co potem — to już lepiej nie mówić.
Rozpoczęła się seria ucieczek. Grupa Dąbka i Malińskiego postanowiła uciec pod drutami.
Dąbek wyjeżdżał na ulicę Swiętoduską z pomyj ami. Tam zorganizował flaeheęgi —
izolowane kombinerki do przecięcia drutów — i saperskie szczypce. Ja dostarczyłem białe
prze-ścieradła. Grupa ta miała nocą podezołgać się pod druty, a ponieważ leżał jeszcze śnieg,
mieli nakryć się prześcieradłami, by z wieży wartowniczej trudniej było ich zauważyć.
Niestety, nie mogłem brać udziału w tej ucieczce, gdyż wówczas musiałem być na V polu. I
tak nocą z 16 na 17 marca 1944 roku Paweł Dąbek jako dowódca grupy, Kazimierz Maliński i
Mieczysław Osiński pod-czołgali się w stronę budki wartowniczej przy bramie IV pola i tuż
pod nosem esesmanów, którzy nie przypuszczając nawet, że ktoś tą drogą ośmieliłby się
uciec, siedzieli w zamkniętym pomieszczeniu zajęci soną i nic nie" słyszeli ani też nie
zauważyli, przecięli druty i po-czołgali się w stronę dzielnicy Dziesiąta, no a tam już —
wolność!
Rano apel. Więźniowie stoją na wszystkich polach. Stan się nie zgadza. Okazuje się, że na IV
polu brak trzech więźniów. W duszy śmieję się. Wiem, kogo brakuje. Oby tylko dobrze się
zamelinowali, czasu mieli dużo. Paweł jest przecież lublinianinem, więc łatwo mu będzie
znaleźć melinę. Esesmani wściekają się. Stoimy na apelu już trzecią godzinę. Po raz już chyba
piąty czy szósty sprawdzają stan poszczególnych pól, a nuż zaszła jakaś pomyłka. Potem
szukają po wszystkich zakamarkach, może to jacyś gamie gdzieś się zadekowali, by
„spokojnie" odejść z tego świata. Wreszcie zauważono przecięte druty. Wszystko stało się
jasne.
Na IV polu zjawił się zastępca komendanta obozu obereturmfuhrer Anton Thuman.
Esesmani prężą się
138
przed nim, coś-tam tłumaczą, chcą mścić się na nas za tych, co uciekli, za tych „bandytów" —
jak powiedzieli. Na to Thuman — ku naszemu osłupieniu — trzasnął któregoś z esesmanów
pejczem i wrzasnął:
— Das sind Helden, keine Banditen! (To są bohaterowie, a nie bandyci!) — i dał rozkaz
rozejścia się i formowania komand roboczych.
Ucieczka Dąbka, Malińskiego i Osińskiego zrobiła na nas ogromne wrażenie. Tym sposobem
udowodnili, że i z tego piekła można się wydostać. Codziennie mijając IV pole myśleliśmy o
nich i całym wydarzeniu, które napawało nas dumą, dodawało nam otuchy i sił do
przetrwania.
Jeszcze nie 'przebrzmiały echa jednej ucieczki, jeszcze esesmani naśmiewali się ze swych
kolegów, którzy pełnili wartę w budce, że pod ich nosem uciekli więźniowie, aż tu 24 marca
znów stoimy dłużej na apelu, bo stan się nie zgadza. Okazuje się, że u nas, w macierzystym
obozie, jakim był Majdanek, wszystko jest w porządku, ale z podobozu przy ulicy Lipowej
zbiegło kilkunastu więźniów. Grupa ta to: Władysław Król — dowódca grupy, Henryk
Bożek, Kazimierz Gąsiorowski, Georg Arnold (zginął w polskiej partyzantce), Tadeusz
Skrzyszewski, Włodzimierz Kononowicz, Joachim Rokicki, Szymon Kulikowiec,
Włodzimierz Kisielewicz i Adam Trojnar. Kilku więźniów zrobiło podkop z baraku pod mur
cmentarny i nocą uciekło. W ostatniej chwili skorzystali z tego przejścia inni więźniowie i
również uciekli.
Nie upłynęły jeszcze cztery dni, a tu nowa bomba! W biały dzień, 28 marca 1944 roku,
uciekło kanałami dziewięciu więźniów. Byli to: Wiktor Piątkowski — dowódca grupy, Jan
Sarzyński —■ jego zastępca, Mikołaj Caban, Tadeusz Czajka, Robert Skrzypczak, Stefan
Drozd, Władysław Gałasiński, Henryk Srebrzycki i Antoni
139
Iwanek. Była to makabryczna ucieczka. Kanał miał 60 ■] cm średnicy, był zakratowany.
Przedtem organizatorzy ucieczki spenetrowali właz kanału i wiedzieli, że tą drogą można
wyjść poza teren obozu tuż pod wsią Dzie- * siata. Zorganizowali pilniki. Musieli w czasie
przechodzenia przez kanał przepiłować kratę. W roku 1942 I miała miejsce próba
ucieczki tym kanałem, dlatego hitlerowcy kazali wbetonować w dwóch miejscach kraty. 'J W
tym samym roku ktoś ponownie próbował uciec, ale nie wiedząc nic o kratach, pozostał tu
na zawsze. Grupa, która uciekła 28 marca 1944 roku, musiała koś- J ciotrupa przed sobą
przepychać. Po wielu tarapatach uciekinierzy doszli w smrodzie i fekaliach do włazu już i
poza terenem obozu. Tam wyszli, kierując się na Krz- , czonów. Dotarli do lasu i do
patryzantki, w której był już Paweł Dąbek. Ucieczkę tę opisał dokładnie jej uczestnik,:
Tadeusz Czajka, w książce wspomnieniowej Czerwone punkty.
Hitlerowcy znowu wściekali się. Trzy ucieczki w ciągu !i jednego miesiąca! Ucieczki
poważne, grupowe i na pewno nieprzypadkowe, ale zorganizowane. Cieszyliśmy śię i —
mówiąc prawdę — zazdrościliśmy tym kolegom, j że są już wolni. My nie wiedzieliśmy, co
nas czeka, jak długo jeszcze będziemy w tym piekle. Nasi „władcy"' chodzą coraz bardziej
zamyśleni, biją na każdym kroku, jakby chcieli tym biciem odpędzić jakieś dręczące myś- \ li.
Domyślaliśmy się, jakie to myśli ich nachodzą. Boją się o swoje intratne miejsca w obozie, bo
kto będzie wysyłał do Reichu paczki z wędliną, nabiałem i drobiem, ; kto będzie przewoził
zrabowane rzeczy i kosztowności, kto będzie się bawił w knajpach i melinach lubelskich? Tu
czują się panami życia i śmierci dziesiątków tysięcy istnień ludzkich, tu bezkarnie panują i
rządzą, tu napawają się swoją wielkością, czują się nadludźmi. Wiadomości z frontu budzą w
nich lęk. Niemieckie doborowe
140
dywizje cofają się pod naporem wojsk radzieckich, wielu żołnierzy ginie, wielu dostaje się do
niewoli. Hitler ostatnio zabronił nawet ogłaszać w prasie nekrologi. Coś wisi w powietrzu,
wyczuwa się to na każdym kroku. PCK i RGO coraz częściej „zaglądają" na Majdanek.
Poznaję dr Suchodolską, pannę Hanię Huskowską. Z pomocą więźniem spieszą także Waleria
Lauber, Elżbieta Krzyżew-ska, Irena Lauber, dr Lipecki, pani Grygorowa, dr Wojciechowska.
Wspomagają nas paczkami i lekarstwami. Na stacji towarowej, przy ulicy Krochmalnej, przy
transportach odchodzących z Majdanka i przychodzących na Majdanek z ofiarną pomocą w
dożywianiu więźniów spieszyły mieszkające w pobliżu stacji pani Helena Rud-kowska i jej
córka Maria Rudkowska.
EWAKUACJA
Ilość przerzucanych grypsów zwiększyła się. Najwięcej grypsów odchodzi z I pola,
kobiecego. Budzi się w nas nadzieja na przetrwanie. I nagle nowa bomba. Ewakuacja
Majdanka. Na pierwszy ogień idą kobiety. Ruch, zamieszanie, trwoga, niepewność, co z nami
będzie. Dowiaduję się od kolegów z Politischeabteilung, że transport kobiet idzie do
Ravensbruck. I pole opustoszało.
Ewakuacja więźniów z Majdanka była w pełnym toku. Niemal codziennie odchodziły
transporty do Ravens-bruck, Oświęcimia, Gross-Rosen. Odjeżdżający w dalszą drogę ku
niechybnej śmierci musieli być skreśleni z kartoteki, a każdorazowy stan obozu musiał się
zgadzać co do jednego więźnia.
W tych dniach gorączkowego ruchu i wytężonej pracy, trwającej kilkanaście godzin na dobę,
zjawił się u mnie w baraku sam obersturmfuh^er Anton Thuman. I kiedy
141
stałem regulaminowo wyprężony przed najkrwawszą bestią obozu, usłyszałem pytanie:
— Czy stan końcowy będzie się zgadzał? — A dodatkowo taką groźbę: — Pamiętaj,
najmniejsza niedokładność, brak choćby jednego więźnia, to już ja się tobą zajmę. Będziesz
ginął z moich rąk, ale powoli, nie od razu.
Nie muszę wyjaśniać, co znaczyła ta groźba. O metodach uśmiercania więźniów przez
Thumana pisałem szerzej już wcześniej.
Praca w kancelarii szła swoim torem, a mnie ciągle brzmiała w uszach groźba Thumana. Na
domiar złego obarczono nas (a było nas już tylko dwóch: Grudowski i ja) dodatkową robotą, z
którą kancelaria nigdy nie mogła nadążyć, (nawet w tak zwanych spokojnych czasach, tj.
wystawianiem leichenschauscheinów. O tej robocie już wcześniej wspomniałem. Tak więc
obok pracy związanej ż ewakuacją Majdanka musieliśmy dodatkowo wypełnić według
szablonów około 6 tysięcy leichenschauscheinów. Ogarnęła t mnie rozpacz. Wybrałem się do
Zelenta na III pole i pytam, co robić?
— Może zwiać? Mundur i czapkę już mam. Może wykombinować wóz i spróbować prysnąć
?
— Jak to sobie, Globusie, wyobrażasz? * Przecież na to musiałbyś mieć trochę czasu, a o ile
wiem, to ty ciągle jesteś na oku. Trzeba trochę przeczekać, może nadarzy się jakaś
sposobność.
Tak, Stach miał rację. Przez tę cholerną popularność nie mogę uciec.
Następuje ostatni transport z Majdanka, transport chorych z V pola. Przyjeżdża Thuman do
naszej schreib-stuby, robi zbiórkę. Stajemy w szeregu. Thuman prze-
** W obozie miałem szereg przezwisk. Zelent mówił na mnie Globus, Kulesza — Kaktus,
Kazio Mliczewski nazwał mnie Piwonią, a Bronek Siwiński — Pomidorem.
142
szywa nas wzrokiem. Nagle wzrok jego zatrzymuje się na mnie.
— Du bist rapportschreiber (Ty jesteś pisarz raportów)? — pyta.
— Jawohl, Henr Obersturmfuhrer —wrzeszczę w odpowiedzi.
Pejczem wskazuje mi, bym wystąpił z szeregu. Pozostałym kolegom każe wyjść z baraku.
Następnie zarządza zbiórkę lekarzy. Tu z kolei każe wystąpić doktorom Gabrielowi i Hettowi
*.
Transport chorych odchodzi wraz z lekarzami i służbą pomocniczą z kapo Bendenem na
czele. Na V polu pozostaję tylko ja, doktor Gabriel i doktor Hett. Według obliczeń winno
opuścić obóz 1865 więźniów. Część zdrowych więźniów pojechała naprzód, a część
pozostała, by ładować chorych. Jak się to odbywało, lepiej nie mówić. Nieszczęsnych, którzy
nie mogli o własnych siłach wstać ani iść, wrzucano po prostu jak kłody 'drzewa na
samochody ciężarowe i odwożono na dworzec towarowy. Przy liczeniu odjeżdżających
więźniów byłem i ja. Esesmani każdą piątkę więźniów odznaczali kreską, tak samo liczyli ich
esesmani na dworcu towarowym. Na stacji odnotowywał każdą piątkę między innymi
Sieberer, a w obozie Kostial i ja. Wreszcie ostatnia piątka załadowana, samochód odjechał,
następuje podliczenie. Cholera, źle, gdzieś mi się zawieruszyła jedna piątka. Sprawdzam raz
jeszcze, nic się nie zmienia, jest tylko 1860 więźniów. Patrzę na Kostiala spod oka. Ten kręci
głową. Na wszelki wypadek dopisuję jedną kreskę. Kostial pyta mnie, jaki mam stan.
Odpowiadam, że 1865. Nadjeżdża Thuman, też pyta o stan. Kostial skonsternowany coś tam
* Dr Hett był więziony od 10 lat. Najprawdopodobniej był to komunista. Ze znanych mi
więźniów narodowości niemieckiej w obozie na miano człowieka i więźnia politycznego
zasługiwali tylko: kapo Tischlerei (stolarnia), Tomasek i dr Hett.
143
plącze, ja odpowiadam — 1865. Kostial jeszcze raz sprawdza. Thuman mówi: — Zaczekamy
na Sieberera.
Denerwuję się, c0 będzie, jeśli Sieberer przyjdzie i okaże się. że było rzeczywiście tylko 1860
więźniów? Co robić? Może od razu rzucić się na druty i zginąć? Różne myśli kotłują się w
tym moim łbie, ale nic nie mogę wymyśleć ani się na coś zdobyć. Wtem nadjeżdża Sieberer.
Thuman od razu pyta go o liczbę więźniów. Sieberer odpowiada — 1865. O Boże! Cuda się
dzieją! Thuman jeszcze się upewnia. Sieberer potwierdza. Thuman jakby ciągle miał
Wątpliwości.
—" No dobrze — mówi — ale poczekamy na potwierdzenie meldunku z Oświęcimia.
Odetchnąłem. Myślę sobie: mam was gdzieś. Oświęcim na pewno odmelduje, że przyjął 1865
więźniów. Wiem, jak odbywa się przyjęcie transportu. Mieliśmy takich gamli z
Buchenwaldu-Dory, Natzweiler. Przecież połowa takiego .transportu to trupy. Z żywych 40-
60 procent idzie wprost do komory gazowej, a dopiero pozostałych przelicza się i odejmuje
od liczby podanej w ' raporcie, aby obliczyć ilość zmarłych. Kto by tam chciał brudne,
cuchnące trupy liczyć, przecież wiadomo, że nikt z takiego transportu nie może uciec.
Ale ciągle nie daje mi spokoju ten brak pięciu więźniów. Przypominam sobie, że pewnego
dnia, gdy wróciłem z „obchodu" pól więźniarskich, Gradowski powiedział mi, że był Thuman
i sprawdzał stan raportów i kartotek. Mówił coś o pięciu więźniach, ale stan się zgadzał.
Przypominam sobie również, że w czasie ewakuacji brakowało do stanu pięoiu więźniów,
którzy mieli nocą uciec, ale ich nie wykryto. Zrobił się jakiś ruch i najprawdopodobniej
pozostali oni na stanie. Okazało się, że Thuman mocno podejrzewał naszą schreibstubę o
machinacje i pomoc vy ucieczce pięciu więźniom, lecz w tych gorączkowych dniach nie było
możności dokładnie tego
144
sprawdzić i zapewne Thuman pozostawił sobie wyjaśnienie tej sprawy na koniec, po
całkowitej ewakuacji obozu. To zapewne zdecydowało, że pozostawił mnie do końca i nie
wysłał z transportem. Znowu miałem szczęście!
TĘSKNOTA ZA WOLNOŚCIĄ
Pola opustoszały. Cisza panuje na Majdanku. Po ewakuacji pozostało w obozie, nie licząc
jeńców radzieckich na II polu — kalek bez rąk czy nóg, zaledwie 150 więźniów. W tej grupie
znalazło się 70-80 więźniów narodowości niemieckiej — kapo kryminalistów najgorszego
gatunku i tylko jeden polityczny — doktor Hett, reszta — 70 czy 80 — to Polacy. Utworzono
z nas tzw. Ends-kommando zum likwidations des Lagers — grupa do likwidacji obozu. A
więc pozostały: częśą komanda Fahr-bereitschaft, Eiektenkammer, Ausenkommando, SS-
Kan-tmekommando, część Kuchekommando oraz część komanda obsługującego
krematorium, ale oni byli zakwaterowani osobno.
Spędzono nas na I pole do jednego baraku. Kapowie zajęli miejsca u wejścia do baraku, a my
dalej, za nimi. Wśród bliskiej mi starej gwardii jest Zelent, Kulesza, Mliczewski, Krupski,
Rysiek Kowalski, Giebułtowicz, Siwiński, Wiesiek Porzeczkowski z fahrbereitschaftu,
Panasiewicz, Czesiek Gaweł, Rode, Marcin Gryta, Boguś Maliszewski, Stanisław Olszański,
Andrzej Stanisławski i wielu innych. Sformowano nowe grupy robocze. Ja zostałem
przydzielony do komanda SS-Kantine. Dobra jest! Wprawdzie trzeba wstawać o trzeciej rano,
ale za to jest się pod dachem, no i można się najeść, bo ostatnio znowu głód zajrzał nam w
oczy, a właściwie do żołądka. Tylko kapo nie odczuwają głodu. Część z nich wychodzi z
kapo Langiem na roboty do elektrowni i stamtąd szmug-
10 — A my żyjemy dalej 145
I
luje żywność, i to jaką! Gęsi, kaczki, kury i wódkę. Co wieczór upijają się, awanturują, biją
się między sobą, a my na pryczach siedzimy jak trusie, żeby tylko nas nie zaczepili. Od czasu
do czasu Zelent otrzymuje od nich trochę żywności. Jego szanują i ma u nich mir. Jakoś liczą
się z nim.
Komando SS-Kantine, jak wspomniałem, wstaje o trzeciej rano. Cichutko ubieramy się, by
nie zbudzić kapo, o czwartej jesteśmy już w kantynie. Prowadzi nas sześciu esesmanów do
baraku w kształcie litery U. Tam czterech staje na rogach baraku i trzyma wartę, dwaj
odchodzą do swoich baraków. Pierwsza czynność to sprzątanie, gotowanie kawy, mycie
naczyń, obieranie kartofli. Ja jestem przydzielony do służby pomocniczej, a więc do posług.
Naszym kapo jest Jan Wolski. Funkcję tę pełni od chwili przybycia na Majdanek, tj. od
listopada 1942 roku. Na początku był bardzo przejęty swoją funkcją, nawet udawał Niemca,
choć po niemiecku umiał może 10—15 słów, ale gdzieś od lata czy jesieni 1943 roku zmienił
się. Zrozumiał, że wobec współkolegów nie warto być „ważnym".
Pewnego razu, chcąc pomóc głodującym kolegom, postanowiłem porozmawiać z Wolskim.
— Słuchaj, Jasiu — mówię —■ tu marnuje się tyle jedzenia, a to, co my ze sobą dla kolegów,
wieczorem zabieramy, to trochę za mało. Ty jako kapo (tu go pod włos) masz mir u
esesmanów i u innych kapo, z tobą się liczą, mógłbyś tak codziennie ze dwie kany zupy
podrzucić na barak. Stąd na I pole to przecież nie tak daleko.
No i Wolski się zgodził. Odtąd codziennie taszczył dwie konewki zupy na nasz barak, a my
wieczorem przynosiliśmy chleb, margarynę, marmoladę, jednym słowem, co się dało. Głód
został opanowany. Już nie
146
patrzymy z zazdrością i tym wygłodniałym wzrokiem na kapo, jak się zażerają, bo żołądki
nasze są pełne.
Apele w tym czasie trwały krótko. My, to znaczy komando SS-Kantine, w ogóle nie stajemy
na apele, gdyż wychodzimy rano przed czwartą i wracamy już po apelu wieczornym o
godzinie 20—21.
Pewnego razu dostałem polecenie wyjazdu całą grupą do miasta po piwo dla esesmanów.
Zajechaliśmy do browaru przy ulicy Bernardyńskiej, załadowaliśmy beczki z piwem.
Eskortujący nas esesmani weszli do budynku, tylko jeden pozostał przy nas. Na podwórzu
panował ruch. Wozy jechały to w jedną, to w drugą stronę. W tym rozgardiaszu znalazłem się
na stoku podwórza od strony łąk i Bystrzycy. Patrzę, o jakieś sto kroków ode mnie pełno
krzaków. Świetna okazja » do ucieczki. Gdy tak się rozglądam i zastanawiam, co robić, jakiś
drań, bo inaczej nie mogę go nazwać, zwrócił na mnie uwagę esesmanowi. Ten wezwał mnie,
zdzielił kolbą po krzyżu i kazał wejść na wóz. Tak blisko i tak daleko była wolność!
Następnym razem wyjechałem do miasta po mleko. Zajechaliśmy na Krakowskie
Przedmieście w pobliżu ulicy Szopena, stamtąd znów do wojskowych magazynów
żywnościowych na ulicę Chmielną, następnie zaś na 3 Maja. Samochód stanął na rogu
Krakowskiego Przedmieścia przy banku. Jeden z esesmanów pozostał z nami, a reszta z
szoferem poszła na piwo do „Deut-sches Haus" (obecnie kawiarnia „Lublinianka"). Gdy tak
patrzyłem na ulicę, na ludzi, na kobiety w powiewnych sukniach, na drzewa obsypane świeżą
zielenią liści — poczułem się nagle bardzo osamotniony i może wówczas najgłębiej
zrozumiałem i odczułem swą beznadziejną sytuację. Esesman drzemał wsparty na karabinie.
Niektórzy przechodnie zatrzymywali się i gapili na nas jak na zwierzęta w ZOO. Tylko jakaś
147
młoda dziewczyna, lat może siedemnaście, miała w oczach prawdziwe ludzkie współczucie.
Wówczas zaryzykowałem i powiedziałem do niej:
—■ Zamiast tak stać i gapić się, leć prędko i przynieś jakąś marynarkę i czapkę.
Zrozumiała mnie. Odwróciła się na pięcie i pobiegła w dół ulicy. Po jakichś 10—15 minutach
widzę z daleka, jak niesie coś na ręku. Ale esesmani już wracają z „Deutsches Haus" i pakują
się do wozu. Bie-daczaka zatrzymała się i bezradnie spoziera na mnie. Gdyby przyszła o 5
minut wcześniej, kto wie, czy by się ucieczka nie udała. Esesman drzemał, a właściwie można
powiedzieć mocno spał, wystarczyło tylko nogę przerzucić za burtę samochodu. Znowu tak
blisko otarłem się o wolność.
Raz jeszcze wyjechałem na miasto, do pralni Ła-będzkiego. Byłem z Krupskim, Rode i
Kowalskim. Mieliśmy zawieźć brudną bieliznę esesmanów i zabrać czystą. Na terenie pralni
esesmani byli przyjmowani przez jej właściciela niezłą przekąską, a przy tej okazji i
więźniowie dostawali posiłki, a nadto był to jeszcze jeden kanał grypsów. Największym
poważaniem cieszył się u właściciela pralni i był specjalnie honorowany książę Krzysztof
Radziwiłł. On też najczęściej przyjeżdżał do pralni z brudną bielizną. Zresztą Radziwiłł był
nie tylko honorowany przez „cywilów", ale i przez esesmanów, bo wiadomo, zawsze to
książę, a nie zwykły obywatel.
PRZYJĘCIE
Esesmani urządzają w kantynie kameradschaftsa-bend — wieczór towarzyski. Z jakiej okazji,
nie- pamiętam. Przywieźli do kuchni ekstra żywność, kilka
148
skrzyń wina i wódek. Jeden z esesmanów wezwał mnie do piwnicy i kazał dobrze wymyć
emaliowaną kadź, co też uczyniłem. Potem naznosiłem 3 czy 4 skrzynki białego wina (może
to był riesling?), które miałem, wlewać do tej kadzi. W to wrzucałem pokrojone pomarańcze i
cytryny, a potem jeszcze lód. Esesman zaznaczył na ścianie kadzi, dokąd sięga napój i mnie
uczynił odpowiedzialnym za nienaruszenie go. No dobrze, odpowiadać to odpowiadać, ale i
pokusa bardzo wielka. Jakże tu nie spróbować? Więc spróbowałem. Dobre! Schodzi do
piwnicy Czesiek, Gaweł i Wolski, pytają, co to jest. Mówię: •
— To taki poncz na zimno, zaraz mam nalewać w szklane dzbanki. Za piętnaście minut
wróci tu esesman i razem będziemy je napełniać.
Wolski nachylił się nad kadzią i trochę wypił.
— Psia krew — mówi — warto by ze dwa litry uszczknąć tego „ponczu".
Pokazuję, że esesman zrobił znak na kadzi. Ale od czego jest ,.pomyślunek"? Mówię:
— Wiecie co, chłopaki, weźmy sobie trochę tego „ponczu", ale żeby się* łachudra nie
poznał, to mu w to miejsce do kreski nasiusiamy.
Pierwszy biorę dzbanek i siusiam, a za mną Gaweł i Wolski. Wolski skoczył po naczynie,
napełnił je owym „ponczem" i poszedł z tym na I pole, a myśmy z Ryśkiem Rode uzupełnili
ubytek. Za chwilę przyszedł esesman, kazał nalewać napój, a koledzy roznosili go po stołach
w kantynie. Kiedy na dnie została może z ćwiartka, esesman łaskawie przeznaczył ją dla nas.
Gdy wyszedł z piwnicy, natychmiast wylałem to świństwo, potem poszedłem na salę i
usługiwałem. Patrzyłem tylko, czy któryś z nich nie kapnie się. Ale skąd, bardzo im
smakowało. Potem ten esesman pytał mnie, czy napój mi smakował. Odpowiedziałem:
149
— Bardzo! Pan wspaniale umie przyrządzać napoje, niczym barman w luksusowej kawiarni
czy restauracji. — A pomyślałem sobie: chociaż raz ty mordercza hitlerowska świnio napiłeś
się szczyn Polaka.
Nowa bomba! Uciekł Czesiek Gaweł! Rano jak zwykle idziemy pod eskortą do kasyna.
Mijamy małą postenkette (tzw. małą wartę łańcuchową). W dzień, to jest od rannego apelu do
wieczornego, wartownicy stoją dookoła granic obozu, po wieczornym apelu posterunki
obstawia się na wieżach wartowniczych i pomiędzy wieżami, tuż przy drutach ogrodzenia pól
więźniarskich. Gdy już objęła swoje posterunki tzw. kle-inepostenkette — mała łańcuchowa
warta, schodziła grosspostenkette — duża warta łańcuchowa, i kto by się teraz znalazł poza
ścisłym terenem obozu, to znaczy poza terenem pól więźniarskich, ten jest wolny i może
pójść dokąd chce. Oczywiście ta duża posten-ketta schodzi wówczas, gdy apel się zgadza. Jak
długo trwa apel wieczorny, wartownicy muszą stać dookoła obozu, mimo że zaciągnięte
zostały już posterunki dookoła pól więźniarskich.
Niezależnie od tego każda grupa robocza jest oddzielnie strzeżona. Nas odprowadzają do
kantyny i z kantyny konwojenci, a w ciągu dnia pełnią wartę po rogach budynku. Nie można
więc niepostrzeżenie ani wejść, ani wyjść z kasyna czy kuchni esesmańskiej. Jak się urządza
nasz Czesio Gaweł? * Ubiera buty, szynel i czapkę esesmańskią i najspokojniej w świecie
wychodzi z kasyna. Wartownicy myślą, że to kucharz SS i nie zwracają najmniejszej uwagi
na niego, a ten
* Czesław Gaweł miał wówczas 17—18 lat. Obecnie major WP, pracuje w redakcji
„śołnierza Polskiego".
150
wali prosto do miasta. I do wieczora nikt nie zauważył, że Czesia nie ma. Może kto i pytał o
niego, ale zapewne sądzono, że gdzieś się zamelinował i śpi, bo snu to mieliśmy zawsze za
mało i stale byliśmy śpiący. Dopiero pod wieczór, gdy mamy się formować do powrotu na
baraki, spostrzegamy, że Gawła nie ma. Wołamy go, szukamy. Esesmani są zaniepokojeni,
my też. Wtem jeden z kucharzy SS krzyczy, że w szafce brakuje butów saperek, szynela i
czapki. Jasne się stało, że Czesiek zaraz po 4 rano prysnął.
Apel przebiega szybko. Mimo stwierdzenia braku jednego więźnia esesmani każą się rozejść.
Nie podejmują żadnych kroków. Szczęście, że Thumana nie ma już w obozie. Został
odkomenderowany do Oświęcimia, a stamtąd do Neuengamme. Od kolegów z komanda
Krematorium dowiedziałem się, że z Neuengamme pisał do Mussfelda — szefa krematorium.
Pisał, że tęskni za Generalną Gubernią, za Majdankiem, że żal mu tych gęsi, kaczek i innych
smakołyków, które tu miał. Podobno Mussfeld chwalił się tym listem.
ROZSTANIE Z PIESKIEM
Może parę słów o Mussf eldzie.
Dobra kalkulacja jest podstawą każdego poczynania, każdego przedsiębiorstwa. Dobry
kalkulator mulsi być chłodny, umieć przewidywać, trzeźwo oceniać fakty, logicznie myśleć.
Równowaga duchowa i pewna* doza inicjatywy są również pożądanymi atrybutami.
Rozważmy na przykład opłacalność produkcji sztucznego nawozu. Czy ulepszenie gleby,
osiągnięte przez zużycie jakiejś określonej ilości nawozów, da w wyniku takie zwiększenie
plonów, aby pokryło z nadwyżką koszty produkcji tej ilości nawozów? Takie konkretne
za-
151
gadnienie otrzymał do rozstrzygnięcia Mussfeld, szef krematorium obozu zagłady na
Majdanku. Ale też posiadał w całej pełni przytoczone wyżej walory kalkulatora. Silnie
zbudowana, tęga sylwetka świadczyła, że był nie tylko w pełni zdrowia i sił, ale nadto dobrze
i bardzo regularnie się odżywiał. Ten regularny i nie zmącony żadną troską tryb życia rodził
zapewne ów spokój i pogodę ducha. Nic nie było w stanie jej naruszyć. Nawet fakt, że
piece krematorium nie mogły czasem nadążyć z „przerobem surowca", „dostawa" szła
szybciej. Mniej doświadczonego szefa jakiejś wytwórni fakt taki wyprowadziłby z
równowagi. Ale Mussfeld miał stalowe nerwy i więcej niż przysłowiową angielską flegmę.
Umiał wykorzystywać praktycznie nawet tę zwłokę. Nakładał gumowe rękawiczki i
przeszukiwał trupy. Złotymi zębami już się nie zajmował, tę partacką robotę pozostawiał
pomocnikom. Jego rutyna wskazywała mu skarby we wnętrznościach, szczególnie kobiet. I
cóż w tym dziwnego, że mając niezłe efekty,, chodził zadowolony z siebie i spokojnie
poświęcał się kalkulacji. Ta zresztą nie była zbyt skomplikowana: siła robocza — bez
kosztów, surowiec zasadniczy dostarczany bezpłatnie z obozu, z Zamku, z łapanek itp.
Surowiec pomocniczy — węgiel i koks — to jedyna płatna pozycja. Trzeba jeszcze
uwzględnić amortyzację, potem krótki rachunek i mógł Mussfeld tanio, naprawdę tanio
dostarczać fabrykatów innemu przedsiębiorstwu tego makabrycznego „trustu
kompostowego". Nasilenie produkcji było zmienne, zdarzały się nawet dni, kiedy Mussfeld
mógł odpocząć i przyjmować miłych gości w krematorium. Czasami odpoczywał w
wannie zainstalowanej tuż przy piecach kre-matoryjnych, które wtedy, już po ewakuacji
obozu, były prawie puste, bo któż by liczył tych kilka trupów czekających na nową partię.
152
Za dobrą gospodarkę należy się. premia, więc alkohol lał się strumieniem, a on, szef tego
„przedsiębiorstwa", rozmarzał się coraz bardziej, myśląc, jakie jeszcze wspaniałe ma
perspektywy, ile jeszcze milionów niepotrzebnych ludzi zabiera miejsce w pragermań-skim
„Lebensraumie". Z towarzystwem różnie bywało, więc gdy nie miał do kogo mówić, wtedy
zwierzał się swojemu pieskowi, hodowanemu w krematorium i bardzo, bardzo lubianemu.
Mussfeld był bardzo uprzejmy, szczególnie dla panów z SD (służba bezpieczeństwa)
przyjeżdżających z „surowcem". Zawsze chętnie pomagał innym esesmanom i dozorczyniom
w wymierzaniu wszelkich kar. Nic dziwnego. Wymiar kary wymagał na ogół trochę siły, a tej
jemu nie brakowało. Dla więźniów też był uprzejmy. Lubił ciekawie dopytywać się o stosunki
rodzinne itp., a na końcu zawsze znalazł słowa „pocieszenia" w rodzaju: „napalę ci dobrze w
piecu, nie martw się". Kiedy w zasadzie robota na Majdanku się skończyła, został
przeniesiony do Oświęcimia. Opowiadali mi koledzy, że długo żegnał się wówczas z
krematorium lubelskim i ze swoim kochanym pieskiem. Chodził po budynku, udzielał
ostatnich rad, wskazówek, ostatni raz oddychał miłą sobie atmosferą. Na koniec wziął na ręce
pieska, pogłaskał, przytulił.
— Cóż zrobisz, biedaku, bez swego pana? — powiedział i rzucił go żywcem do płonącego
pieca.
PAMIĘTNY DZIEŃ
W obozie nic się specjalnie nie dzieje. Trwa ewakuacja dokumentów, zrabowanego majątku i
różnych innych rzeczy. Ja dalej pracuję w kantynie SS. Jest 6 czerwca 1944 roku. Jak zwykle
od godziny 5 nadsłu-
153
chuje radia BBC (miałem najświeższe wiadomości, które co wieczór przekazywałem
Zelentowi). Radio podaje, że alianci utworzyli drugi front. Desant na Normandię, inwazja na
Europę zachodnią udaje się. Tak się tą wiadomością przejąłem, tak innie komunikat
zaabsorbował, że zapomniałem o czujności. Nie zauważyłem, że w drzwiach stoją esesmani i
razem ze mną słuchają komunikatu. Oglądam się, niestety, za późno. Strach mnie obleciał.'
Jeden z esesmanów podchodzi i pyta: — Jesteś zadowolony, co? — I jak mnie grzmotnie
między oczy! Drugi z drugiej strony. Tylko gwiazdy mi przed oczami zawirowały.
Wyciągnęli mnie przed barak na pole i tam dopiero dokończyli dzieła. Wzięli drągi, które
mieliśmy do podnoszenia beczek i tymi drągami walili. Pamiętam, jak przez ułamek
sekundy stanęła mi przed oczami scena z filmu „Trader Horn", który oglądałem przed wojną.
Rzecz działa się w Afryce. Tubylcy otoczyli jadowitego węża i tak długo tłukli go kijami, aż
zatłukli. Tak samo było teraz ze mną. Straciłem przytomność, nic już nie czułem, a esesmani
walili jak opętani. Chcieli widocznie całą swoją wściekłość za przegrywaną wojnę
wyładować na mnie. Wreszcie po dobrej pół godzinie, jak mi mówili koledzy, zmęczeni,
zaprzestali bicia, a ja się nie ruszałem,i prawie nie oddychałem. Oprawcy sądzili, że jestem
już trupem. Rozkazali mnie zabrać i rzucić przed barakiem na I polu. Koledzy położyli mnie
na nosiłkach do noszenia kamieni i przenieśli do baraku, a sami wrócili do swoich zajęć.
Leżałem tak kilka godzin. Kiedy do baraku wszedł Zelent i paru innych kolegów, nie mogli
poznać, kogo tak zmasakrowano. Dopiero Zelent spojrzał na numer i powiedział: — Przecież
to Jasio Zakrzewski !
Natychmiast zaniesiono mnie do baraku rewirowego. Tam zajęli się mną lekarze Gabriel
i Hett. Zbadali
154
-
mnie, omyli z krwi i położyli na pryczy. Dali jakiś zastrzyk. Kiedy się ocknąłem z omdlenia,
usłyszałem, jak doktor Gabriel z Zelentem nad czymś się naradzali. Potem Zelent napisał
gryps do rodziny Lauberów, do pani Eli Krzyżewskiej, że „został zmasakrowany do niepo-
znania porządny chłopak, którego należy ratować". Poprzez PCK i RGO, tym razem więcej
przez RGO, nadeszły lekarstwa, zastrzyki i żywność. Można sobie wyobrazić, jak byłem
zmasakrowany, skoro najbliżsi przyjaciele nie mogli mnie poznać. Miałem wszystkie żebra
połamane, na oczy nie widziałem przez 5 czy 6 dni, również przez tydzień nie mogłem
mówić. Całe ciało miałem sino-fioletowe. Oficerowie SS potraktowali mnie jako swego
rodzaju ciekawostkę. Przyprowadzali z miasta Niemców cywilów i z gestapo, aby zobaczyli,
jak może tak zmasakrowany człowiek żyć i poruszać się. Gdy przychodzili ci „widzowie", a
były też wśród nich i kobiety, kazano mi zejść z pryczy i podprowadzano mnie, bo jeszcze nie
widziałem, na środek baraku. Byłem nago, tylko cały korpus miałem obandażowany.
Obracałem się dookoła jak pajac, a oni podziwiali moją wytrzymałość. Oprócz Niemców z
miasta' przychodzili mnie oglądać także nasi obozowi esesmani. Straciłem pamięć. Nie
wiedziałem, kim jestem i jak się nazywam. Dopiero pomału, po dwóch, trzech tygodniach
pamięć zaczęła wracać. Lecz mój „globus" nie był już tym samym co kiedyś „globusem" i tak
jest chyba po dziś dzień.
Dobra opieka i odporny organizm sprawiły, że powracałem do zdrowia. Pewnego razu
dostałem przez Zełenta gryps od Eli Krzyżewskiej. Gryps ten mnie rozczulił. Natychmiast jej
odpisałem, zaczynając od słów: „Kochany Aniele! Dziękuję ci stokrotnie za pomoc i za list,
ten liścik przywrócił mi więcej zdrowia, aniżeli najlepsze lekarstwa" itp. Po kilku dniach
otrzy-
155
*4
małem odpowiedź: „Drogi Storczyku! (nowy przydomek). Z listu Twego przekonałam się, że
jesteś taki, jakim Cię opisał nasz wspólny przyjaciel" itd. Korespondencję taką wymieniliśmy
jeszcze trzy razy.
Jest już lipiec. Czuję się coraz lepiej, ale daty 6 czerwca nigdy nie zapomnę.
NERWOWA ATMOSFERA
Po wyzdrowieniu zostałem włączony do nowo utworzonego komanda, którego zadaniem było
rozbieranie baraków VI pola. Zamiast kapo do nadzoru został przydzielony unterscharf uhrer
Albrecht *. On to podchodzi do mnie i mówi:
-—■ Ty jesteś z zawodu inżynierem budowlanym?
Odpowiadam: — Tak jest, panie podoficerze.
—'■ No więc mianuję cię grupowym, odpowiedzialnym za fachową rozbiórkę baraków.
Tylko macie to robić ostrożnie.
Jak ostrożnie, -to ostrożnie, więc pomału, pomaleńku zrywamy papę z dachu, zdejmujemy, a
jakże — ostrożnie —■ otwory okienne, by nie pobić szyb. Jednym słowem praca idzie
żółwim tempem — przecież taką wymowę ma żółw wyrzeźbiony przez Bonieckiego i
ustawiony na III polu.
Z początku unterscharf uhrer Albrecht pogania nas, ale wkrótce mu się to chyba znudziło, bo
najczęściej siada w cieniu i tylko uważa, co się dzieje na szosie wiodącej do krematorium.
Gdy na horyzoncie zjawi się któryś z esesmanów, Albrecht natychmiast zaczyna nas
* Nie miał on nic wspólnego z więźniem politycznym Jerzym Albrechtem, z którym byłem na
jednym bloku u Mellera i spaliśmy na jednej pryczy.
156
poganiać. Przez parę dni obserwuję jego zachowanie i widzę, że on coś kalkuluje.
Podpatrzyłem, że ukradkiem wyciąga mapkę i przygląda się jej, a czasami coś tam kreśli.
Domyśliłem się, że najprawdopodobniej śledzi ruchy wojsk radzieckich, które już operują na
terenach Polski. My jesteśmy, niestety, pozbawieni wiadomości. Jedyna łączność ze światem,
jaką umożliwiało nam radio esesmańskie, już się skończyła. Również przedstawiciele PCK
lub RGO przychodzą na I pole z obstawą SS, tak że coraz trudniej można się porozumieć.
Jestem coraz bardziej zaintrygowany, w końcu jednak ryzykuję. Podchodzę do Albrechta i
pytam po polsku:
— Panie szefie, co pan tak rozmyśla? A ten czysto po polsku odpowiada:
•— Cholera, Ruscy są już blisko, ino patrzeć, jak przekroczą Bug i znajdą się w Lublinie.
W* tym momencie jakby się opamiętał. Spojrzał na moie, a ja, jak gdyby nigdy nic, mówię:
— Im prędzej, tym lepiej! Szybciej skończy się ta nasza męka.
Albrecht na to: •
— Dobrze ci tak mówić! Ale pamiętaj, ani słowa nikomu, żeśmy rozmawiali — dokończył
prawie szeptem.
— Bądź pan spokojny. Ale pan lepiej po polsku mówi niż po niemiecku. Zauważyłem, że nie
ma pan czystego akcentu niemieckiego, ale sądziłem, że pan może z Sudetów lub coś
podobnego.
Od tej rozmowy Albrecht codziennie przekazywał mi komunikaty z frontu. Swoją drogą był
to kawał drania i przez cały czas pobytu w obozie nie zdradzał się, że zna język polski.
Właściwie był on Polakiem, ale w 1939 roku zniemczył się. Podobno służył w pierwszym
pułku szwoleżerów i był w randze sierżanta.
157
Nowa ucieczka. Z komanda elektrycznego. Komando to wychodziło na roboty do elektrowni i
właśnie któregoś dnia nie powrócił kapo Lang. Lang był Polakiem, więźniem kryminalnym z
zielonym winkiem. W jego komandzie byli sami więźniowie Niemcy z zielonymi, czarnymi i
różowymi winklami. Na terenie elektrowni przeprowadzali remont. W pewnej chwili kapo
Lang wszedł do ubikacji, tam się przebrał w cywilne ubranie i jako cywil opuścił zaraz teren
elektrowni. Lang należał do najbogatszych kapo na Majdanku. Miał pełno złota i
kosztowności zrabowanych śydom. Miał więc czym opłacić tę ucieczkę. Bo o jego zamiarze
wiedzieli i inni kapowie, a także z pewnością esesman,, który ich konwojował. Komando to
liczyło, ze dwu-, dziestu kapo i miało tylko jednego konwojenta. O tym, że Lang przekupił
swoich kumpli świadczyć może następujący fakt.
Tego samego dnia po apelu wieczornym kapowie urządzili pijatykę w bloku. Rej wodzili
kapo Wyderka, Stalp i Pohlman, największe zabijaki. Gdy sobie podpili, zadzęli się kłócić.
Słyszałem oderwane słowa „bril-lanten", „gold", „geld" itp. Z tego wszystkiego zrozumiałem,
że Lang zostawił im mieszek kosztowności i teraz, nie mogą dojść do porozumienia z
podziałem. Awantura, jakiej trudno sobie w obozie wyobrazić, żywcem scena z filmu
gangstersko-cowbojskiego: stół, dookoła stołu zakazane mordy, wódka, na stole nóż, jeden
drugiemu skacze do gardła. A my leżymy cicho, nie śpimy, boimy się, że ta awantura skrupi
się na nas. Dopiero około północy uciszyło się. Rano apel, a tu okazuje się, że kapo
Schommer trup. Apel szybko się skończył, kilku kapo zabrano do Politischeabteilung. Nie
powrócili stamtąd kapo Pohlman i kapo Stalp. Zo-
158
stali przewiezieni do więzienia na Zamku, gdzie mieli czekać na proces. No, ale nie doczekali
się tego procesu, za to doczekali się innego, o czym będzie mowa potem. W dalszym ciągu
chodzę na VI pole do rozbiórki baraków. Widzę, jak niemal codziennie przywożą więźniów
ubranych po cywilnemu, wprowadzają do krematorium, tam od razu rozstrzeli wuja i do
pieca. Jakoś nie mogłem się dowiedzieć, skąd przywożą tych więźniów. Nie wyglądali na to,
by dłużej przebywali w więzieniu. W końcu decyduję się i ostrożne wypytuję o to esesmana
Albrechta. Od niego dowiaduję się, że są to ludzie z partyzantki bądź podejrzani o współpracę
z partyzantami i przywożeni są z więzienia na Zamku w Lublinie.
Gdzieś około 20 lipca 1944 roku widzę z daleka, że do oboziu jadą auta ciężarowe, na
przedzie motocykle, a w nich esesmani. Jadą prosto w kierunku krematorium. Natychmiast
wdrapałem się na dach baraku i u-dając, że zrywam papę, zerkam co chwila w stronę
krematorium.
Motocykle zajeżdżają i momentalnie zatrzymują się. Z aut ciężarowych wyskakują esesmani
z bronią gotową od strzału. Wśród nich widzę Vielleina, również z ręcznym karabinem
maszynowym. Krzyczą:
— Wyłazić, wyłazić, przeklęte polskie śmiecie!
Pejcze i kolby poszły w ruch. Wtem widzę przy krematorium nagą kobietę lat około 30, do
niej tuli się, również naga, dziewczynka może sześcio-, siedmioletnia, Z gestów poznaję, że
kobieta błaga, by oszczędzili dziecko. Dziewczynka zanosi się płaczem, wołając „mamo,
mamo". Jeden z esesmanów rąbnął kolbą w główkę dziecka. Viellein puścił serię ze swego
karabinu maszynowego. Na ten widok dostałem jakby zawrotu głowy,
159
słabo mi się zrobiło i jak stałem na skraju dachu baraku, tak spadłem na ziemię i zemdlałem.
Gdy przyszedłem do siebie, już nie mogłem stać o własnych siłach. Znowu na nosiłkach
zaniesiono mnie na I pole, na blok rewirowy. Po apelu koledzy przyszli do mnie, pytali, co się
stało. Opowiedziałem im, co widziałem.
Spadając z dachu na domiar złego skręciłem nogę. Noga przy stopie napuchła tak, że nie
mogłem nią poruszać, nie mówiąc już o najmniejszym stąpnięciu. Jestem więc
unieruchomiony. Doktor Gabriel zrobił okład i powiedział, że co najmniej przez tydzień
chodzenie mam z głowy. Szczęście, że kość jest cała, ale też nie może stwierdzić na pewno,
bo nie ma rentgena.
Zelent mówi ze śmiechem:
— Masz zakichane szczęście, Globusie,- ale grunt, że żyjesz.
OSTATNI DZIEŃ NA MAJDANKU
Dzień jak każdy inny, komanda wyszły normalnie do pracy. U nas na bloku rewirowym
spokój. Doktor Gabriel jak zwykle o godzinie 8 rozpoczyna przegląd chorych. W tym czasie
wpada kapo rewirowy z zarządzeniem natychmiastowego przygotowania chorych do
transportu. Ogólne zdumienie i niepokój. Jedziemy czy idziemy? W szpitalu znajdują się
ciężko chorzy, po operacjach, z opuchniętymi nogami itp. Rozpoczyna się gorączka
pakowania. O godzinie 12 komanda wracają z pracy. W 15 minut później zajeżdża wóz
naładowany pasiakami, które zostają nam wydane. O godzinie 14 przychodzi jak zwykle
opanowany i spokojny doktor Gabriel oznajmiając, że dostaniemy autobus. Odetchnęliśmy,
ciężar spadł nam z serca. .
160
Na placu apelowym ruch, więźniowie ustawiają się piątkami. Do naszego bloku zagląda
esesman, nakazując natychmiastową zbiórkę. Z oczu jego możemy wyczytać, że chętnie by
nas zaprosił raczej w okolice krematorium. Wychodzimy. Mnie prowadzi dwóch kolegów.
Esesman obrzuca nas nienawistnym wzrokiem. Nogą wskazuje kierunek i cedzi przez zęby:
— Polskie śmiecie.
Na placu przed blokiem już stoi autobus. Najpierw ładują ciężko chorych, potem kobiety i
dzieci *. Wśród postękiwań i jęków chorych słychać niespokojne szepty: „Dokąd nas wiozą?
Czy aby nie do krematorium?" W tej chwili jeden z esesmanów wręcza kierownikowi eskorty
naszego autobusu pismo od komendanta obozu następującej treści: „Więźniów maruderów,
nie mogących nadążyć z pieszym transportem, rozstrzelać". O-garnęło nas nieprzyjemne
uczucie. Autobus jest przepełniony. Część lżej chorych musi zwolnić miejsca na bagaż dla
eskorty. Zaczynają się kłótnie. Podchodzi do nas słynny ze swego okrucieństwa esesman
Frietsche, zwany „Jastrzębiem". Korzysta z zamieszania i szuka ofiary. Wzrok jego padł na
mnie. Ze zjadliwym uśmiechem wyciągnął mnie z wozu jak szczura za nogę i wywlókł na
ziemię, obrzucając odpowiednimi epitetami. Nie pomagają tłumaczenia moje i kolegów,
nawet interwencja kierownika eskorty samochodowej nie odnosi skutku. Powstaje -między
nimi kłótnia, zamieszanie. Skazany na śmierć, korzystam z rozgardiaszu i chyłkiem wpełzam
między nogi siedzących i leżących wewnątrz autobusu chorych, pod ławkę. Frietsche nie daje
za wygraną. Znowu chwycił mnie za nogi i jak worek wywlókł na ziemię. Głowę mam
porozbijaną, twarz
* Na trzy dni przedtem przyszedł transport śydów i chłopów z Chełma, których umieszczono
na V polu.
11 — A my żyjemy dalej
161
podrapaną od podłogi i stopni autobusu. Wtem odwołują „Jastrzębia". Odchodząc wrzeszczy
do mnie:
— Leżeć, zaraz wracam!
Nie słucham. Znowu ostatkiem sił i woli wpełzam do samochodu. Koledzy w obawie, że
„Jastrząb" zemści się na nich i ich też powyrzuca z samochodu, nie chcą mnie wpuścić.
Błagam ich, aby pozwolili mi się jeszcze raz ukryć. Widok mój był tak żałosny, że nie mieli
sumienia dalej protestować.
Ostatni sprawdzian stanu, taki mały apel, i ruszamy w nieznane. Nikt z nas nie wie ani się
domyśla — dokąd. Jaki obóz będzie celem naszej wędrówki i kto z nas tam dotrze?
Zatrzymujemy się. Słyszę krzyki i nawoływania. Ostrożnie podnoszę się i przez szybę
spozieram, co się dzieje i gdzie jest Frietsehe. Kolumna pieszych zatrzymała się tuż przy
szosie piaseckiej. Rej tam wodzi „Jastrząb". Oby tylko nie wrócił do nas, bo wtedy to już na
pewno ze mną koniec. Nagle dolatuje nas warkot samolotu. Widzimy stopniowe zniżanie się
maszyn, rozpoznajemy znaki, to samoloty radzieckie. Uwaga, pikują! Nieprzyjemny dreszcz.
Słychać strzały karabinów maszynowych. Esesmani pochowali się w rowach. W autobusie
ktoś głośno mówi słowa modlitwy. Wszczął się niesłychany tumult, nasza eskorta szuka
bezpiecznych kryjówek, pozostawiając więźniów ich własnemu losowi. O ucieczce nie mogło
być mowy, ponieważ znajdowaliśmy się jeszcze na terenie obozu. Po nalocie, który trwał
zaledwie kilka minut, ruszamy dalej. Pieszy transport wyszedł już na szosę, skręcił w lewo i
idzie w stronę miasta. Za nimi ruszyła kolumna samochodowa z dobytkiem i aktami
Majdanka. Na samym końcu my. Gdy skręcamy w lewo na szosę, widzę w rowie kilka
trupów w mundurach SS. A więc
162
samoloty radzieckie zrobiły swoje i napędziły porządnego stracha załodze obozu.
Szosa zatłoczona wszelkiego rodzaju pojazdami, końmi, ludźmi, wojskiem niemieckim.
Wszystko to sprawia, że stajemy co kilka lub kilkanaście metrów. Nasi „bohaterowie" usiłują
zrobić miejsce dla samochodów. Esesmani kłócą się z żołnierzami Wehrmachtu. Wehr-
machtowcy grożą im bronią, wrzeszczą, że oni są frontowcami i bili się, by takim nierobom
było na tyłach dobrze. Lżej mi się robi, jak słyszę wymyślania na naszych władców.
Gdzieś po 10 wieczorem dojechaliśmy do rogu ulicy 1 Maja, do tak zwanego klina, i tu
musieliśmy z godzinę stać. Zobaczyłem Albrechta, który krążył koło naszych samochodów.
Przystanął tuż przy oknie autobusu, przez które wyglądałem. Zauważyłem, że pod mundurem
miał cywilne ubranie. Nie widziałem go już więcej, aczkolwiek jeszcze dwa dni byłem z
naszą eskortą do której i on należał. Zapewne tego wieczora uciekł.
Po tym godzinnym postoju pojechaliśmy %jeszcze o-koło 400 metrów i na wysokości
obecnego toru żużlowego „Motoru" przy alei Świerczewskiego zatrzymaliśmy się na nocleg.
Nad ranem, po nie przespanej nocy, wracamy. Czyżby znów do obozu? Ale nie, skręcamy w
ulicę Zamojską, jedziemy Bernardyńską i naprzeciw szkoły Vetterów zatrzymujemy się.
Odbywa się narada. Widać, że eskortująca nas załoga jest zdezorientowana. Po krótkim
postoju skręcamy w ulicę Narutowicza i zatrzymujemy się na dłużej przy ulicy Konopnickiej.
Dookoła wozu zbiera się gromadka ciekawych. Pasiaki cieszyły się zawsze sympatią i
doznały dużo dobrego od ludności miasta Lublina. Jedna z pań podchodzi i nie bacząc na
niebezpieczeństwo podaje więźniom papierosy. Wkrótce zebrało się kilka kobiet. Nawiązały
rozmowę z esesmanami, by odwró-
163
cić uwagę od autobusu. Inne podchodzą do nas i szeptem informują, że Lublin jest otoczony
przez wojska radzieckie, a wszystkie pozostałe drogi odcięte. Wiadomość tę przyjmujemy z
westchnieniem ulgi. Może nareszcie będziemy wolni...
Niewiasty na poczekaniu zorganizowały nam żywność i papierosy. I esesmani też na tym
skorzystali. Gdy tak posilam się, patrzę, a naprzeciw w parterowym domu w oknie stoi
Czesiek Gaweł. Oczom własnym nie wierzę! Wpatruję się w okno. Tak, to Czesiek. Dłonią
pozdrawia mnie i palcem przy ustach daje znać, bym nikomu nic nie mówił. Byłem
oszołomiony tym nieoczekiwanym spotkaniem.
Otrzymujemy rozkaz i jedziemy dalej. Skręcamy w Nową Drogę, zatrzymujemy się na
wysokości wodociągów. Na dole, tam, gdzie obecnie stoi szkoła, widać czołgi radzieckie,
które ostrzeliwują drogę. Nasz autobus chce minąć tabor samochodowy i wysunąć się na
czoło, ale nie daje rady, paniczna ucieczka pojazdów wojskowych zagradza nam drogę.
Jesteśmy jakby w pułapce, nie możemy się ruszyć. Z dołu strzelają Rosjanie, a z góry, ze
skrzyżowania ulic Narutowicza, Lipowej, Szopena i Świerczewskiego, z dział strzelają
Niemcy. Sytuację, która jest naprawdę bez wyjścia, ocenia doskonale nasza eskorta.
Komendant transportu rzuca rozkaz:
— Nikomu nie wolno ruszać się z autobusu, w przeciwnym razie... — nie dokończył,
wskazując na wymierzone ku nam automaty.
Przeżyliśmy wówczas ciężkie chwile. Byliśmy zupełnie wykończeni tą ledwie rozpoczętą
podróżą, w dodatku bez przerwy pod ogniem swoich i wroga. Przekleństwa esesmanów, ich
idiotyczne, niewykonalne rozkazy, ciasnota i zaduch, jęki chorych, płacz kobiet i dzieci,
wszystko to razem wytworzyło atmosferę nie
164
do zniesienia nawet dla nas, starych więźniów Majdanka. W pewnym momencie mija
nas rozpędzony czołg radziecki. Teraz wierzymy, że Armia Czerwona zajęła miasto.
Następuje niewielkie odprężenie, odrobina nadziei podnosi nas na duchu. Jednak i w dobrych
chwilach zdarzają się ciężkie momenty, sprawdziło się to i na naszej grupce. Mijający nas w
pędzie zwiastun od dawna oczekiwanej wolności, radziecki czołg, gąsienicą potrącił
podwozie naszego autobusu i zmiażdżył nogę jednemu z naszych kolegów. Za pierwszym,
czółkiem zobaczyliśmy drugi i trzeci. Mijając nas, gęsto ostrzeliwują z karabinów
maszynowych. Słychać suchy trzask, brzęk tłukącej się szyby. Sypią sie- na nas odłamki
szkła. Nie ma czasu na zastanawianie się. Esesmani wreszcie zrozumieli grozę położenia
i w o-bawie o swoją skórę zdecydowali się opuścić wozy nasze tymczasowe więzienie. Skryli
się w kamienicy narożnej naprzeciw wodociągów, ale zza węgła wymierzyli w nas
karabiny. Co robić? W tym momencie , przed mostem hitlerowcy zastrzelili kilku Polaków.
W naszym wozie powstaje tumult. Z zamieszania pierwszy korzysta Wiesiek Porzeczkowski,
zeskoczył z wozu i , skrył się na terenie wodociągów, drugi Miecio Panz z mego
lwowskiego transportu, trzeci —■ młodziutki Jarek. Wreszcie i ja z tą swoją chorą nogą
pokuśtykałem za nimi i skryłem się za budynkiem, W wądołach. Jest już wieczór. Widać, jak
w niektórych miejscach miasto płonie. Słychać detonacje i strzały wszelkiego rodzaju broni.
Panuje ogólna panika. Niemcy uciekają. Zbliża się kres naszej niedoli.
Postanawiamy opuścić nasze tymczasowe schronienie. Z trudnością włócząc chorą nogą
docieram wraz z kolegami do ulicy 3 Maja 8. Jesteśmy nieludzko zmęczeni, nic już nie zdoła
nas wzruszyć, pragniemy jedynie odpoczynku i jeszcze raz odpoczynku. Zajmujemy
165
miejsce w jednej z piwnic. Dowiadujemy się wkrótce, że w bramie zatrzymał się czołg
niemiecki, „Tygrys". Od ulicy Kapucyńskiej atakują żołnierze radzieccy, a tu z bramy
odgryza się czołg niemiecki. Do piwnicy wpadają esesmani (ci z formacji wojskowych) i
żołnierze Wehrmachtu, jest ich pięciu. W piwnicy schronili się też mieszkańcy tej kamienicy.
Jedna z kobiet krzyczy, byśmy opuścili piwnicę, bo Niemcy ich za nas zabiją. Ale my
jesteśmy nieczuli na ten histeryczny krzyk, niech się dzieje, co chce. Mimo strzałów i
odgłosów walki, mimo że kręcą się hitlerowcy, zmęczenie bierze górę i zapadamy w twardy
sen. Rano spostrzegamy, że jesteśmy sami, hitlerowcy zniknęli razem z ostatnią koszmarną
nocą. W radosnym zdumieniu spoglądamy jeden na drugiego, nie wierząc .własnemu
szczęściu. Czy aby naprawdę odzyskaliśmy wolność, na którą czekaliśmy tyle lat? A więc już
nie będę wypisywał leiehenschauscheinów? Naprawdę trudno nam w to uwierzyć. Przecież
tak niedawno byliśmy skazani na śmierć, bo za dużo wiedzieliśmy o obozie, a w najlepszym
wypadku na wywiezienie, tak jak mój towarzysz niedoli Gradowski, który poszedł ostatnim
transportem do Oświęcimia. Co się z nim stało, do dziś nie wiem. Może i jemu wypisano
leiehenschausćhein, tak jak i dla mnie byłby ktoś wypisał, gdyby nie łaskawy los, który
pozwolił mi ujść zbirom w gorących dniach lipca 1944 roku, kiedy Armia Czerwona,
maszerująca z Wojskiem Polskim ku zachodowi, przepędziła łotrowską zgraję. Podążam
wyobraźnią po mapie Europy szlakiem tego zwycięskiego pochodu i myślę, ileż to tysięcy
istnień ludzkich udało się uratować, ileż tysięcy ofiar hitleryzmu patrzących wówczas ku
wschodowi i zachodowi zza drutów Oświęcimia, Dachau, Bu-chenwaldu, Sachsenhausen,
Gross-Rosen, Mauthausen, Neuengamme, Natzweiler, Ravensbriick, Flossenburg,
166
Bergen-Belsen, Dora-Nordhausen, Stutthof i wielu innych obozów rozsianych i założonych
przez Hitlera dla wyniszczenia śydów, Słowian i wogóle antyfaszy-stów. Kiedy o tym myślę,
łzy mimo woli cisną się do oczu. Przeszłość pełna ponurych przeżyć, krwawych tragedii,
nareszcie jest poza nami. Skończyły się dni poniżenia, upodlenia godności ludzkiej. Jesteśmy
wolni!
І
W WYZWOLONYM LUBLINIE
PIERWSZE DNI WOLNOŚCI
A więc jesteśmy wolni. śołnierze radzieccy przetrząsają niemal każdy dom w poszukiwaniu
hitlerowców. Jeden z nich, widząc grupkę ludzi, która mnie obstąpiła przed bramą nr 8 przy
ulicy 3 Maja, skierował karabin w moją stronę i krzyknął:
— Ruki wwierch!
—■ Tawariszcz, ja tiuremszczyk, ja z Majdanka udie-rał, smatri — ściągam czapkę i
pokazuję ogoloną głowę.
W tym czasie podchodzi jakiś porucznik radziecki i mówi do żołnierza:
— Puskaj jewo!
Postałem jeszcze chwilę z ludźmi, którzy zasypywali mnie pytaniami o pobycie i warunkach
w obozie na Majdanku. Oczywiście nie sposób było w krótkich zdaniach opowiedzieć o
okropnościach, których byłem świadkiem, które sam przeżywałem, brakowało mi słów do
opisania tych scen dantejskich, rozgrywających się poza drutem kolczastym, izolującym
miejsce kaźni, gdzie bez przerwy pracowały gazkamery i krematoria, gdzie świstał pejcz,
gdzie seriami rozlegały się strzały, skrzypiały szubienice, gdzie dokonywała się ogromna
zbrodnia wyniszczania całych narodów. Odpowiadam więc na pytania krótko, lakonicznie,
sam po prostu nie wiem, czy to, co przeżyłem, to prawda,
170
czy tylko jakiś koszmarny sen, o którym nie chcę myśleć, który przestał być ważny. Ważne
jest to, że żyjemy, że ten skrawek ziemi naszej jest wolny, ważna jest ta pewność, że armie
sprzymierzone uwolnią Europę od zbirów teutońskich, że butny pruski oprawca nie będzie
niszczył żywiołu polskiego, nie będzie brał danin, nie będzie zostawiał za sobą krwawych
trupów, płonących zgliszcz, nie będzie stawiał szubienic, przyozdabiał wisielcami balkonów,
nie będzie próbował celności swych strzałów do żywych tarcz. Nie będzie już — oby raz na
zawsze — obozów koncentracyjnych, obozów śmierci, nie będzie pielgrzymek spłakanych
kobiet, które ryzykując życie, za każdą cenę usiłowały otrzymać lub przesłać wieść poza
druty. Nadszedł wolny dzień, nowa era. Koszmar znika. Znika zachłanne Lebensraum,
spłoszone szczękiem oręża Armii Radzieckiej i przy jej boku mężnie walczącego
Odrodzonego Wojska Polskiego.
Szereg osób zapraszało mnie do swego domu, by się mną zaopiekować. Serdecznie
podziękowałem i poprosiłem o wskazanie mi siedziby Polskiego Czerwonego Krzyża. Ktoś z
obecnych zaprowadził mnie. Było to niedaleko, przy ulicy Wyszyńskiego (obecnie
Sławińskiego). Tam zaopiekowano się mną, jak zresztą kilkunastoma innymi więźniami,
którzy trafili tu przede mną. Zrobiono mi opatrunek na obolałą nogę.
Gdzieś około godziny 13 do PCK przyszły dwie panie. Były w ślicznych powiewnych
sukienkach, patrzyłem na nie urzeczony, jak na panny młode. Jedna z nich spytała:
—■ Kto tu jest więźniem Majdanka?
Byłem tak zafascynowany widokiem tych dwóch istot jakby nie z tej ziemi, że ich pytanie do
mnie nie dotarło. Dopiero po chwili przedstawiłem się, a jedna wykrzyknęła:
171
— „Storczyk"?
— Tak, to ja. A więc pani jest „Aniołkiem"? — Prawdę mówiąc to takie wrażenie na mnie
zrobiła.
Co za radość! Takie spotkanie!
—■ No to zabieramy pana do siebie do domu.
Pożegnałem się z personelem PCK i wyszedłem z moimi opiekunkami. Na ulicy wsiedliśmy
w dorożkę i jazda przez miasto. Mijamy rozbite niemieckie czołgi, końskie trupy z wzdętymi
brzuchami i roześmianych, radosnych ludzi, cieszących się pierwszym dniem wolności.
Zajechaliśmy na ulicę Długą 5. Tam zostałem przedstawiony starszej pani o pięknych siwych
włosach. Widać było, że w młodości musiała odznaczać się niezwykłą urodą.
Tak znalazłem się u państwa Lauberów. Owa starsza pani — Waleria Lauber — zajęła się
mną jak rodzona matka, a Ela Krzyżewska — „Aniołek" i pani Irena Lauber — jak siostry.
Najpierw była kąpiel. Dostałem czystą bieliznę i ubranie. Tak odświeżony zasiadłem do
zastawionego różnymi smakołykami stołu. Oto po raz pierwszy po 1124 koszmarnych dniach
i nocach przestałem być numerem, a poczułem się znowu normalnym człowiekiem. Już nie
jestem „Haftling nr 1619", już nie jadam jak zwierzę, wychlipując byle jakie pożywienie z
naczynia niewiadomego pochodzenia. Mocno tym \ widokiem i przeobrażeniem wzruszony
— rozpłakałem się. Pani Lauberowa, jak matka, przytuliła mnie, zaczęła pocieszać i
uspokajać. Po dłuższej chwili dopiero opanowałem się i zabraliśmy się do jedzenia. Mimo iż
od trzech dni prawie nic nie miałem w ustach, pod wpływem wrażeń, ostatnich przeżyć i
wzruszeń nie mogłem jeść. Zaczęły się pytania o Majdanek, o ostatni transport. Więc
opowiadałem, że ostatnim transpor-
tu
tern pieszo poszli Zelent, Kulesza, Giebułtowicz, Mli-czewśki, Panasiewicz, Rode, Krupski,
Siwiński, Olszań-ski, dr Gabriel, dr Wieliczański, Bargielski i inni, których z nazwisk panie
nie znały. Co z nimi — Bóg raczy wiedzieć! Tak na rozmowach zeszło nam do wieczora.
Pani Lauberowa wskazała mi w sąsiednim pokoju zaścieloną sofkę. Gdy już leżałem,
przyniosła mi jabJko i pożegnała, życząc dobrej nocy. Długo leżałem nie wierząc, że to jawa,
a nie sen. Usnąłem, gdy do pokoju wkradał się brzask. Spałem do dziewiątej czy dziesiątej
przed południem.
Po śniadaniu znów wielka radość. Aż nie chce się wierzyć! Siedziałem z Elą Krzyżewska i
Irką Lauber na deskach przed domkiem, gdy oto zjawiają się Zelent, Giebułtowicz, Bargielski
i Siwiński. Powitań, pocałunków i radości co niemiara. Tak jak ja nie spodziewałem się ich
zobaczyć, tak oni byli zaskoczeni moim widokiem, i to gdzie —- u państwa Lauberów!
Padają chaotyczne pytania i odpowiedzi, ale pani Lauberowa przerywa ten rozgardiasz,
zapędzając przybyszów do mycia, a następnie do jedzenia i odpoczynku.
Posiliwszy się Zelent zaczął opowiadać ich perypetie. Otóż całą pieszą kolumnę więźniów
pognano w stronę Kraśnika. Po drodze ulokowano ich na krótki postój w jakiejś cegielni, tak,
aby esesmani z eskorty mogli odpocząć, potem jednak postanowiono zostać dłużej. Po prostu
esesmani nie wiedzieU, co dalej robić. Mieli zamiar podminować cegielnię, aby w ten sposób
pozbyć się uciążliwego „balastu". Całe szczęście, że do tego nie doszło. Do esesmanów
pomału zaczęły podchodzić mieszkanki Kraśnika i prosić o pozwolenie podania więźniom
papierosów i żywności. Po targach esesmani wyrazili zgodę, bo jednocześnie sami się mogli
obłowić. Kobiety dotarły do więźniów, ale przy okazji podawania żywności przemycały także
173
cywilną odzież. W taki to sposób więźniowie zaczęli jeden po drugim stopniowo „pryskać".
Ucieczka udała się Zelentowi, Giebułtowiezowi, Kuleszy, Panasiewiczowi, Siwińskiemu,
Rodemu, Krupskiemu, Mli-czewskiemu, Olszańskiemu, Serafinowi, Wieliczańskie-mu,
Bargielskiemu, Stanisławskiemu,, Wolskiemu, Kowalskiemu, Maliszewskiemu i paru innym.
Niestety, nie udało się zbiec między innymi doktorowi Gabrielowi, doktorowi Hettowi i
Kazimierczakowi. Wszyscy oni zostali przyłapani i zastrzeleni.
Serafin, jako kraśniczanin, został w Kraśniku, a reszta podążyła do Lublina. W Lublinie z
kolei, oprócz mnie, uciekł jeszcze z transportu Panz, Wesołowski oraz Wiesiek i Zbyszek
Porzeczkowscy. Jesteśmy pier-wszymi uratowanymi dzięki ofensywie Armii Radzieckiej i
Wojska Polskiego więźniami z obozów śmierci, „gołąbkami zwiastującymi wolność" — jak
to określił ktoś ze społeczeństwa Lublina.
Po nasyceniu się wiadomościami i wolnością należało pomyśleć o zakwaterowaniu. Bronek
Siwiński miał w Lublinie krewnych, więc zabrał dwóch kolegów, Ela pozostałych kolegów
szybko rozlokowała wśród znajomych. Ja z Zelentem zostałem w domu państwa Lauberów
(mieszkaliśmy u nich aż do chwili wyjazdu do Warszawy, tj. do końca stycznia 1945 roku). Z
Zelentem rozmawialiśmy do późnej nocy, z przerwami gdy słuchaliśmy detonacji armat i
„katiusz", które docierały do nas z okolic Puław, znad Wisły.
NOWI LUDZIE, NOWE SPRAWY
Na drugi dzień po śniadaniu powiedziałem, że idę do miasta — chcę odnaleźć Gawła. W
topografii byłem zawsze dobry i mając niezłą pamięć, bez trudu odna-
174
lazłem siedzibę Cześka Gawła. Po drodze rozglądałem się po ulicach.
Miasto wracało szybko do normalnego życia. Ulice w większości uprzątnięte, wiele sklepów
otwartych. Ruch na ulicy. Widać, że jest duży napływ ludzi z różnych stron, nie znających
Lublina. Co kilka kroków ktoś mnie zatrzymywał i pytał o jakąś ulicę, na co oczywiście nie
mogłem dać odpowiedzi, bo ja też nie znałem miasta. Pamiętam, że ktoś z pytających
zdenerwował się i powiedział: —■ Co jest, do cholery, gdzież są lublinianie?! Już pytam
dziesiątego i każdy mówi •— nietutejszy.
Odnalazłem Cześka Gawła. Był akurat w domu. Rzuciliśmy się sobie w ramiona. Radości nie
było miary. Opowiadałem, kogo z naszych widziałem, kto się jeszcze uratował. Z tej radości
nawet nie zapytałem, jak on się tu dostał i do dziś nie wiem, mimo że parokrotnie go
widziałem, a nawet w 1947 roku pracował ze mną jako mój podwładny. Mieszkał też
wówczas razem ze mną, ale jakoś się składało, że nigdy nie zapytałem go o przebieg ucieczki
od chwili wyjścia z obozu w mundurze esesmana aż do znalezienia się u pani Pełkowej
przy ulicy Narutowicza. Po przywitaniu się Czesiek zaprosił mnie do ogródka. Tam w altance
stół był już nakryty. Obok różnych smacznych rzeczy była wódka i szampan. Wódki wypiłem
ze dwa albo trzy kieliszeczki, ale za to szampana to ze dwie butelki. W dole, w okolicy
dzisiejszego stadionu „Startu", rozlegały się pojedyncze strzały. To bronią się resztki
niedobitków hitlerowskich. Nasza naprędce zorganizowana milicja w cywilnych
ubraniach, w opaskach na rękawie, wyławia ich z różnych kryjówek, nor i zarośli. Trochę
zaszumiało nam w głowach. Po wypoczynku poszliśmy z Gawłem do miasta i trafiliśmy na
wspaniałą defiladę. Społeczeństwo Lublina witało nasze
Ш
wojsko kwiatami. Dziewczęta, kobiety, młodzi i starzy rzucają się na szyję żołnierzom, całują
ich, wplątują się w szeregi wojska i razem maszerują, wiwatując na cześć żołnierzy polskich,
na cześć Armii Czerwonej, na cześć generała Berlinga. Radość nie do opisania.
Ale minął uroczysty dzień i czas pomyśleć o zajęciu się jakąś pracą. Kulesza, Mliczewski,
Panasiewicz, Giebułtowicz i Krupski pracują w prasie. Kulesza zajął się organizacją dostawy
papieru, Mliczewski maszynami, Panasiewicz aparaturą radiową, czymś w rodzaju agencji
telegraficznej, Krupski kolportażem, a Giebułtowicz pracuje w redakcja.
Panasiewicz zaprowadził mnie na Krakowskie Przedmieście 62, gdzie przebywali już Kulesza
z Mliczew-skim i Giebułtowiczem. Tam poznałem Jerzego Borejszę, który zajął się
„majdankarzami" i wciągał ich do pracy. Propozycja Cześka Kuleszy i Władka Krupskiego,
bym wspólnie z nimi organizował kolportaż, została przyjęta. Udaliśmy się na ulicę Zamojską
(obecnie M. Buczka) do drukarni. Właścicielem tej drukarni był pan Szczuka, który przekazał
swój zakład majorowi Borejszy, twórcy pierwszej po wojnie gazety „Rzeczpospolita" i
wydawnictwa „Czytelnik". Zabraliśmy się natychmiast do pracy. Naprzeciw drukarni
skleciłem naprędce coś w rodzaju kiosku, skąd pierwszy, wydany w Lublinie, numer
„Rzeczypospolitej" poszedł w świat. Dziennik ten kolportowany i sprzedawany był również
na miejscu.
W redakcji „Rzeczypospolitej" poznałem bliżej majora Borejszę, panie Zofię Dębińską i
Marię Kuzańs-ką, Jerzego Putramenta, Anatola Mikułko, Karola Ku-ryluka i szereg innych
osób. Borejsza wywarł na mnie ogromne wrażenie. Wszędzie było go pełno. Wydawał
polecenia, a raczej rozkazy: krótkie, treściwe i zrozu-
176
miałe. Był to człowiek niespożytej energii, świetny organizator, a także publicysta i
literat.
Przystąpili do pracy również inni maj dankowcy. Siwiński, PPS-owiec i jeden z założycieli
Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, objął kierownictwo intendentury w PKWN-ie i
zajął się jej organizacją. Do tej pracy zaangażował Olszańskiego i Wolskiego. W tym czasie
przyjechała żona Siwińskiego, Janina. Pani Siwińska, osoba energiczna, w czasie ponurej
okupacji niemal co tydzień czyniła wypady do Lublina i z powrotem do Warszawy.
Przewożąc grypsy, niosła słowa pociechy zarówno więźniom obozu, jak i ich rodzinom. Z
tych kontaktów znała już wcześniej Elę Krzyżewslką. Moje poznanie z Janiną Siwińską
odbyło się w domu pani Lauiber, który nazywaliśmy „białym domkiem". W czasie tego
spotkania Bronek Siwiński zaproponował mi, abym wobec organizowania,, się intendentury
PKWN-u, objął tam pracę. Byłem w kropce. Przecież pracowałem już w „Czytelniku",
wprawdzie honorowo, ale czułem się już tam zadomowiony. Redaktor Anatol Mikułko — z
zawodu lekarz —■ proponował mi zajęcie się reporterką, a tu tymczasem Siwiński namawiał
mnie do intendentury. śona Siwińskiego argumentuje, że „Czytelnik" ma już majdankowców,
a Bronkowi trzeba przecież pomóc, jest on działaczem Rządu — no i zgodziłem się.
Zacząłem pracować w PKWN-ie. Roboty huk — nie wiadomo, za co się wziąć. Z początku
zajmowałem się tam wszystkim .po trochu, byłem referentem do różnych spraw, ale głównie
zająłem się zaopatrywaniem naszych ministrów i co większych osobistości, jak również
przedstawicieli świata artystycznego i literackiego. śony ministrów przychodziły do mnie z
różnymi sprawami, z prośbami o dostarczenie sprzętu_ domowego, mebli, pościeli i tym
podobnych rzeczy.
12 — A my żyjemy dalej
177
Może to dziś wydać się śmieszne, ale wówczas była to sprawa wielkiej wagi, zważywszy na
fakt, że brakowało przecież wszystkiego. A przecież 95 procent pracowników PKWN-u i
innych instytucji to element napływowy, doszczętnie wyniszczony gospodarczo, przybyły do
Lublina wraz z wojskiem.
W tym czasie Andrzej Stanisławski pracował w gmachu PKWN-u przy ulicy Spokojnej
(obecnie 22 Lipca), w agencji telegraficznej Polpress, a Paweł Dąbek pełnił funkcję
'kierownika Wydziału Handlu i Przemysłu WRN.
Pracując w PKWN-ie poznałem osobiście wiele ważnych osobistości. W PKWN-ie było pięć
stołówek. Stołówka nr 1 to ministerialna, gdzie spożywał posiłki prezydent Bierut. Miałem
zaszczyt niejednokrotnie przebywać w jego towarzystwie.
W tej miłej atmosferze jeszcze wciąż nie mogłem uwierzyć, że jestem na wolności. Noce
miałem niespokojne. Po złamaniu czaszki w obozie pozostał uraz i ból, głowę miałem
obandażowaną. Poszedłem na badania. Zrobiono mi. pięć zdjęć rentgenowskich, lekarz
wypisał tasiemcową receptę, zalecił dietę, zabronił wysiłku fizycznego i umysłowego, no i
oczywiście alkoholu. Radził też, bym wyjechał na jakieś dwa lata do Szwajcarii. W duchu
pomyślałem sobie: czy on kpi ze mnie, czy co? Pracować nie wolno, dieta ekstra, specjalna,
no i jeszcze jedź, bracie, do Szwajcarii! A tu przecież jeszcze wojna.
Zabrałem zdjęcia i receptę, poszedłem na Długą do „białego domku", pokazałem wszystkim,
po czym włożyłem zdjęcia i receptę do teczki — przechowując je do dziś — i rzuciłem się w
wir pracy. No bo co robić? Tu powstaje nowe życie, każdy dzień przynosi coś nowego, ze
wszystkich stron napływają nowi ludzie — ocaleni więźniowie, partyzanci, aktorzy, literaci,
różni
178
działacze, otwierają się kawiarnie, teatry. śycie zaczyna kwitnąć, a tu lekarz każe mi się
zaszyć gdzieś w kąt i żyć jak w klasztorze.
Poszedłem do Panasiewicza. Adam pracował niemal całą dobę, ale jak chciał, to czas znalazł.
Teraz widząc moją posępną minę, rozpoczął indagację. Opowiedziałem mu o moich
zmartwieniach, na co on beztrosko:
— Jasiu, miej to w nosie, a dla kurażu, chodź, napijemy się wódki.
Poszliśmy na ulicę Radziwiłłowską, gdzie była stołówka i sztab literatów, dziennikarzy i
aktorów. Towarzystwo —■ palce lizać: Minkiewicz, Huszcza, Witz i inni, których nie
znałem, ale szybko staliśmy się bardzo dobrymi znajomymi. W takim towarzystwie
zapomniałem o swoich zmartwieniach. Popiliśmy zdrowo, tak że nocowałem u Adama
Panasiewicza przy ulicy Krakowskie • Przedmieście 62. Adam miał tam w „Czytelniku" swój
pokój. Przez parę dni hulałem. Bywałem w kawiarniach „Teatralnej", „Pod Paletą" i innych,
w restauracjach „Lido", „Europie" i w „Osobtorgu". Poznałem wielu artystów, poetów,
malarzy, plastyków, jednym słowem cyganerię, która wówczas znalazła się w Lublinie.
Między innymi poznałem wtedy Pasternaka, Przybosia, Jurandota, Grodzieńską, Fogga,
Harissa, autora piosenki Warszawo, ty moja Warszawo, Zarubę, Sandauera, Chabrosa,
Kreczmara, Krasnowieckiego, wielkiego Jaracza, Woszczerowiieza, Sygietyńskiego,
Zimińska, Bujno, Łozę, a z niektórymi niejedną małą — a raczej małego — bimberka
uskuteczniłem. To były czasy! Dziś to już dla mnie brzmi jak bajka, jak miły sen.
#
śyję całą pełnią życia, ale od czasu do czasu w dalszym ciągu nie wierzę, że jestem wolny, że
to rzeczy-
179
wistość. Razu pewnego jadę „willisem", siedzę obok kierowcy — Henryka Ślusarskiego, dziś
kierowcy PKS-u w Lublinie. Mówię do niego:
— Panie Heniu, zatrzymaj pan wóz!
Spojrzał na mnie zdziwiony, zatrzymał samochód.
— Zamieńmy się miejscami, ja poprowadzę —- zaproponowałem.
Siadam za kierownicą, prowadzę i sam do siebie w duchu mówię: „No widzisz, głupcze,
jesteś na wolności, sam prowadzisz samochód, chcesz, to wjedź w latarnię, może ten trzask
rozbijanej latarni przekona cię, że to nie sen. Pojedź na Długą, tam masz przecież przyjaciół
— tam jest pani Lauberowa, jej córka Ela i jej synowa Irena, tam jest Zelent". No i
pojechałem na Długą. Staszka Zelenta zastałem w domu. Mówię do niego:
— Wiesz co, Staszku, jakoś dziwnie się czuję, po prostu nie wierzę, że jestem na wolności.
Uderz mnie, może uwierzę, że to prawda.
Staszek przecież jednak tego nie zrobił. Do wieczora spędziliśmy czas na pogawędce.
Na drugi dzień na ulicy Bernardyńskiej, koło kościo-cioła św. Pawła, spotkałem dr. Józefa
Gajka ze Lwowa — regionalistę, znawcę sztuki ludowej. Szedł, trzymając w rękach jajka i
jakieś kaszki. Jak mnie zobaczył, stanął, ręce rozłożył, a cały jego „majdan" znalazł się na
ziemi. Jajka się pobiły, kaszki się rozsypały, a on na to nie patrzy, tylko ściska mnie i mówi:
■
— Jasiu, ty żyjesz? Przecież w ubiegłym roku późną jesienią sam czytałem klepsydrę o
twojej śmierci!
Odpowiedziałem:
— Tak, to ja, panie doktorze. śyję, a jeśli mnie uśmiercili, to znaczy, że będę długo żył!
Tego dnia przesiedzieliśmy kilka godzin w kawiarni, opowiadając sobie nawzajem
okupacyjne przeżycia. Dr
180
Gajek jakoś szczęśliwie przeżył okupację z żoną i synkiem. Przed paroma dniami przyjechał
do Lublina i zacznie tu pracować. Bardzo się ucieszyłem tym spotkaniem i miałem już lepsze
samopoczucie.
*
W gmachu PKWN-u na drugim piętrze „urzędował" fryzjer, specjalnie dla pracowników
PKWN-u. Razu pewnego rano poszedłem się ogolić. Nie było klientów. Dwaj fryzjerzy —
Zygmunt Stasiak i Władysław Kotowicz — siedzieli bezczynnie. Mając trochę czasu, Stasiak
opowiadał mi swoje dzieje. Podczas okupacji pracował w swoim zawodzie w różnych
szpitalach. Przy tej okazji stykał się z jeńcami radzieckimi, którym w miarę swoich
możliwości pomagał, a nawet wynosił grypsy, przekazywał je partyzantom, z którymi był w
kontakcie. Współpracował między innymi ze słynnym „Murzynem"— Ryszardem
Postowiczem, jemu też podawał informacje o jeńcach radzieckich i o nastrojach wśród
Wehrmachtu i SS. Po wyzwoleniu natychmiast zgłosił się wraz z Władysławem Kotowiczem
do pracy, a Stanisław Olszański zaangażował ich do PKWN-u, by zorganizowali fryzjernię.
Stasiak bardzo sobie pracę w PKWN-ie chwalił. Poznał tu wiele wybitnych osobistości
naszego Rządu, miał okazję podpatrywać na co dzień ich podejście do człowieka pracy.
Kotowicz wyszedł, a ja usiadłem do golenia. Jestem już namydlony, a tu wchodzi
przewodniczący Krajowej Rady Narodowej Bolesław Bierut. Zerwałem się, by odstąpić mu
krzesło. Bierut przywitał się i mówi:
— Siadajcie i kończcie golenie, ja zaczekam.
Odpowiadam, że czas jego jest bez porównania cenniejszy, niż mój, ale Bierut nie chce
słyszeć. Sprawiał
181
wrażenie, jakby chciał trochę posiedzieć i oderwać się na chwilę od swoich spraw
państwowych. Trwały jeszcze ceregiele, ale wejście Kotowicza rozstrzygnęło sytuację.
Usiedliśmy każdy w swoim fotelu. W trakcie golenia Bierut wypytywał o moje sprawy. W
krótkich słowach opowiedziałem mu swój życiorys. Pokiwał głową, zamyślił się i powiedział:
— Najgorsze macie za sobą, młodzi jesteście, o złym człowiek zapomina.
W taki to sposób spotkałem się bezpośrednio z pierwszym Obywatelem kraju. A w jego
słowach było wiele racjd.
LUBLIN ZACZYNA TĘTNIĆ śYCIEM
Jestem jednym z pierwszych pracowników PKWN-u. Legitymacja wydana 24 sierpnia 1944
roku nosi numer 207. Mam ją do dziś. Przy okazji tej pracy stykałem się często z doradcami
naszego Rządu — wyższymi oficerami radzieckimi. Byłem przez nich dosyć lubiany. Jeden z
nich, gdy mu opowiedziałem, co mi przed dwoma tygodniami zalecił lekarz, zastanowił się
poważnie i po rozmowie z innymi oficerami zaproponował mi wyjazd na Jałtę. Jak twierdził,
Jałta lepiej mi zrobi niż Szwajcaria, a jeśli-będzie potrzeba, lekarze radzieccy ponownie
przeprowadzą mi trepanację czaszki i usuną resztki opiłek kostnych.
Serdecznie podziękowałem towarzyszom radzieckim. Na razie, zanim zajmę się sobą, chcę
nacieszyć się wolnością na tym skrawku wyzwolonej ziemi i poczekać, aż cały kraj będzie
wolny. Wtedy chętnie z tej propozycji i gościnności ich skorzystam.
Razu pewnego na Spokojnej zatrzymała mnie powieściopisarka Helena Boguszewska.
Prosiła, bym poświęcił jej trochę czasu i opowiedział o swoich przeżyciach w
183
obozie, zbierała bowiem materiały do napisania książki o Majdanku. Przeprosiłem ją
grzecznie, podziękowałem za zaszczyt i wytłumaczyłem, że w tej chwili nie jestem absolutnie
w stanie rozmawiać na ten temat. Skierowałem ją do Andrzeja Stanisławskiego i Adama
Panasiewicza, którzy równie dobrze, a może nawet lepiej poinformują ją i dostarczą
potrzebnego jej materiału.
W tych czasach byliśmy rozrywani przez mieszkańców Lublina. Wiele rodzin chciało gościć
u siebie „maj-dankowców", wiele osób zapraszało nas na obiady bądź kolacje. Były to bardzo
miłe chwile. W ten sposób dotarłem do pani Kiełasińskiej, której córkę Basię poznałem na
Majdanku na III polu, gdy przybyła z lekarstwami z PCK. Teraz poznałem panią Kielasińską i
jej siostrę, dr Męcińską. Miałem okazję podziękować tym paniom za paczkę, którą
otrzymałem od nich. Jednego wieczoru u tych zacnych ludzi poznałem Igora Sikiryckiego,
bardzo sympatycznego młodego poetę, partyzanta. W tym czasie pracował on w Polskim
Radio, które mieściło się przy ulicy Szopena. Wiele przyjemnych wieczorów spędziłem u
pań Kielasińskich w towarzystwie Sikiryckiego, później jeszcze spotkałem się z nim w Łodzi,
gdzie w hotelu „Savoy" założył kabaret literacki.
Zelent z ramienia „Czytelnika" poleciał do Moskwy w sprawie sprowadzenia maszyny
rotacyjnej, mnie zaś polecił przygotować się do wykonania fundamentu pod tę maszynę i
zaadaptowania na cele drukarni budynku przy ulicy Zamojskiej, tam, gdzie dziś mieści się
„Ruch". Po przyjeździe z Moskwy dostarczył mi szkic z wymiarami maszyny rotacyjnej, więc
zabrałem się natychmiast do roboty, mając do pomocy Janusza Rudnickiego,
„wawelbergczyka". Zelent wyjechał ponownie do Moskwy, by dopilnować załadowania
maszyny, a ja w tym
183
czasie miałem przygotować fundament, tak abr zaraz po przywiezieniu można ją było
ustawić, kotwy wpuścić do przygotowanych otworów, zalać i oddać do eksploatacji.
Dla „Czytelnika" pracowałem honorowo, nie przerywając pracy w PKWN-ie. O szóstej rano
byłem już na miejscu budowy, a o ósmej w PKWN-ie. Raz lub dwa razy wpadałem
„willisem" w ciągu dnia na budowę, a po godzinie piętnastej zostawałem tam już do wieczora.
Z fundamentem uporałem się szybko. Nim maszyna rotacyjna przybyła do Lublina,
fundament był już dobrze związany i bez obaw można było to ciężkie urządzenie stawiać i
montować.
Moja pensja w PKWN-ie wynosiła 500 złotych. Za te pieniądze można było kupić na
czarnym rynku trzy paczki papierosów. Gdy mi po raz pierwszy te 500 złotych wypłacono,
mówię do Bronka Siwińskiego jako szefa:
— Słuchaj, Bronek, co to za wynagrodzenie? Taka fura pieniędzy, że nie wiem, co za to
kupić, bo para skarpetek dwa razy tyle kosztuje.
A on na to:
— Jasiu, jeść masz co? Papierosy dostajesz? Deputat dostajesz? A drożdże też od czasu do
ezasa*, no to eo do cholery jeszcze chcesz?
Ano, racja, co ja właściwie chcę? Jedzenie mam pierwsza klasa w stołówce ministerialnej,
papierosów „skolko ugodno", a że nie jestem tak jak trzeba ubrany? Inni też chodzą nie lepiej,
mimo że są na wyższych stanowiskach. Przyjdzie czas i na lepsze ubranie. Taki Kulesza i
Mliczewski chodzą w mundurach wojskowych, inni koledzy mają ubrania na pół wojskowe,
na pół cywilne.
* W owym czasie drożdże to była waluta. Na czarnym rynku 1 kg drożdży kosztował od 2 do
3 tys. złotych.
184
KAśDY DZIEŃ PRZYNOSI COS NOWEGO
W kawiarni usłyszałem smutną wiadomość: W katastrofie samochodowej pod Kurowem
zginął Lucjan Szenwald, poeta, oficer i kronikarz I Dywizja Piechoty im. T. Kościuszki.
Często przychodzę na Krakowskie Przedmieście do „Czytelnika". Tam Adam Panasiewicz
zawsze wesoły i lubi dobre kawały. W gronie literatów i dziennikarzy słynie z dobrze
zaopatrzonego kredensu. Często go odwiedzają „dla pokrzepienia ducha". Tu właśnie
przypadli mi bardzo do gustu Jan Aleksander Król i Józef Ozga Michalski. Obydwaj służyli w
oddziałach partyzanckich i przybyli do Lublina służyć nowej władzy-
Miłym człowiekiem i dobrym kompanem był Jan Dąbrowski —.naczelny redaktor
„Robotnika". Można go było często widzieć, jak na motocyklu pędzi przez ulice Lublina z
redakcji do drukarni. Niejeden przyjemny wieczór spędziłem w jego tworzystwie.
Jeszcze kilkadziesiąt kilometrów od Lublina grzmiały działa, a tu w październiku 1944 roku
w gmachu na placu Litewskim otwiera podwoje Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej,
pierwszy uniwersytet w Polsce Ludowej. Inicjatorem i założycielem tej uczelni jest profesor
dr Henryk Raabe.
W tym czasie zostały przekazane Polskiemu Komitetowi Wyzwolenia Narodowego dwa
obrazy Jana Matejki: Bitwa pod Grunwaldem i Kazania Piotra Skargi.
Obydwa dzieła w czasie okupacji przechowywane były na tym terenie, między innymi w
gmachu Banku Rolnego przy ulicy Szopena i w magazynach Polskiego Monopolu
Tytoniowego.
Zaczynamy myśleć o zorganizowaniu Związku byłych
1S5
Więźniów. Powstał komitet organizacyjny w składzie: Zelent, Dąbek, Siwiński,
Giebułtowiez, Kulesza, Bargiel-ski, Panasiewicz i ja. Przystąpiliśmy do opracowania statutu.
Był to zalążek Związku byłych Więźniów Politycznych, iktóry ostateczną formę i ramy
organizacyjne otrzymał już w Warszawę.
OKO W OKO Z OPRAWCAMI
Któregoś dnia siedzę w biurze na Spokojnej, a tu wpadają do mnie do pokoju koledzy biurowi
z okrzykiem:
— Panie Zakrzewski, na podwórzu są pańscy kaci z Majdanka!
Wychodzę na podwórze, patrzę i oczom nie wierzę: stoją tam Edmund Pohlman, Heinz Stalp i
Gerstenmeier. Pierwsi dwaj to kapowie z zielonymi winklami, a trzeci — esesman,
oberscharfuhrer, szef baraków gospodarczych. On właśnie wydawał cyklon. Pohlman i Stalp
od razu mnie poznali. Zbledli, nie wiedząc, jak się zachować, oczy pospuszczali. Sam też nie
wiedziałem, jak mam się zachować i co robić. Jeszcze tak niedawno, parę tygodni temu,
unikałem ich, by nie oberwać. A teraz stoimy naprzeciw siebie w jakże innej sytuacji. Ci,
którzy znaleźli się na placu — było tani sporo pracowników PKWN-u i innych ludzi, gdyż
wieść szybko się rozniosła — w milczeniu patrzyli to na mnie, to na nich.
Wziąłem miotłę, która stała na podwórzu, i podszedłem bliżej do Pohlniana. Spojrzał na mnie
przestraszony i zaczął błagać, żebym nie bił. Audytorium też widocznie było pewne, że
zacznę ich okładać. Panowała cisza, napięcie rosło. Ale ja nie miałem najmniejszego zamiaru
przy pomocy tej miotły załatwiać porachunków, oparłem się tylko o jej trzon, bo nogi mi
drżały, i mówię do Pohlmana:
186
- Widzisz, jak się wszystko szybko odmieniło? Teraz ty i twoi kamraci jesteście więźniami,
ale więźniami władzy ludowej. A ja jestem na wolności. Gdyby w tej chwili role nasze się
odwróciły, wy zrobilibyście ze mnie marmoladę. Ale ja was nie tknę. Brzydzę się wami. Wy i
tak swojej kary nie unikniecie. Jednak zanim to nastąpi, co noc będzie was prześladował
widok stryczka. Zawiśniecie tak, jak wyście wieszali, z tą jednak różnicą, że — niewinnych
ludzi. Za wszystkie wasze morderstwa popełniane na niewinnych więźniach, na kobietach,
dzieciach, starcach, zapłacicie teraz sprawiedliwie. Rzuciłem im pod nogi miotłę i powoli
odszedłem.
*
śycie jest życiem, ma swoje cienie, ale i blaski. Oto wielkie święto! Boguś Maliszewski
bierze ślub! A jakże, z wielką pompą, w katedrze. Weselisko wyprawił jak należy,
fetowaliśmy aż do rana.
A potem normalna praca. Jadę z Jasiem Wolskim do Warszawy, ściślej na Pragę, po naczynia
i inny sprzęt domowy dla PKWN-u.
Wolski mówi mi, bym się postarał o parę złotych. Kupimy kilka worków cukru, w
miejscowościach podwarszawskich sprzedamy i zarobimy. Wolski miał smykałkę do handlu.
Był już ubrany porządnie i miał forsę. Podoba mi się ta propozycja. Może rzeczywiście coś
zarobię i kupię buty, bo moje były mocno sfatygowane, a zima za pasem.
Jedziemy. W Garbowie kupiliśmy półtorej tony cukru. W Otwocku Wolski pokręcił się, ale
wraca i mówi, że za mało dają. Jedziemy dalej. Po drodze aż do Anina nie można tego cukru
sprzedać. Przyjeżdżamy z nim do Warszawy. Na Pradze ruch, tu życie i handel wre. Wolski
poszedł szukać kupców. Po godzinie wraca i mówi, że nic z tego, wszędzie jest dużo cukru.
W rezultacie decyduję
187
się sprzedać go po cenie kupna — muszę przecież pożyczone pieniądze zwrócić. Przy okazji
stwierdzam, że do handlu nadaję się jak przysłowiowy wół do karety!
^Koniec końcem Wolski przyrzeka, że swoją forsę otrzymam, muszę tylko zachować
odrobinę cierpliwości. Ale mnie jej właśnie brakuje. Pierwszego lepszego przechodnia
zatrzymuję i pytam, czy kupi cukier. Usłyszał to ktoś drugi i pyta, po ile. Wymieniłem taką
cenę, jaką sam zapłaciłem. Kupiec od razu się zgodził i w ten sposób swoje pół tony cukru
sprzedałem bez żadnego zarobku. Jeszcze się napracowałem za darmo, bo musiałem
załadować go w Garbowie i tu na Pradze wyładować. Tak się skończył mój pierwszy i ostatni
handel. Tymczasem Wolski gdzieś podjechał i swój cukier z zarobkiem sprzedał. Nagle
Wolskiemu przypomniało się, że musi natychmiast wracać, gdyż jutro, tj. 27 listopada,
rozpoczyna się proces zbrodniarzy z Majdanka, więc on musi być na procesie. Mówię do
niego:
— Jasiu, najpierw będzie sprawdzanie personaliów, odczytywanie aktu oskarżenia, a
właściwy proces rozpocznie się za dwa-trzy dni, jeszcze zdążymy.
Ale ten nawet nie chciał słyszeć. Zostawił mnie w Warszawie, a sam zabrał się jakimś
samochodem radzieckim, który jechał do Lublina.
Następnego dnia załatwiłem sprawy w ówczesnym Prezydium Stołecznej Rady Narodowej i
jadę z powrotem. Naturalnie także stawiam się na procesie.
Wcześniej wzywani byliśmy do gmachu na Krakowskim Przedmieściu 43, gdzie u profesora
dr. Jerzego Sawickiego składaliśmy zeznania.
Proces toczył się w Domu. śołnierza. Dość duża sala teatralna. Na scenie sąd, prokuratura,
adwokaci i oskarżeni: Edmund Pohlman — kapo, Heinz Stalp — kapo, Antoni Ternes, oficer
(nie znam go), Herman Vogel, Wilhelm Gerstenmeier, Teodor Schoelen — podoficero-
1SS
wie zatrudnieni w komendanturze obozu, wszyscy oskarżeni o popełnienie zarówno
masowych, jak i indywidualnych zbrodni, nie mówiąc już o rabunkach. Przewodniczył sędzia
Bohdan Zembrzuski, jako ławnicy wystąpili Genowefa Nadulska i Tadeusz Dymowski.
Oskarżali prokuratorzy: Jerzy Sawicki i Henryk Cieśluk. Obrona z urzędu: Tadeusz
Krzysztoń, Wojciech Jarosławski, Aleksander Kunicki i Kazimierz Krzymowski. Tłumaczem
była dziennikarka. — Edda Werfel. Proces trwał do 2 grudnia 1944 roku. Oskarżeni w czasie
przewodu sądowego czynili z siebie baranków: żaden nie jest winien, jeśli mordował, to na
rozkaz. Najbardziej tchórzliwy był Stalp, ten „sypał" wszystkich. I wszyscy zostali skazani na
karę śmierci przez powieszenie.
Świetne przemówienie oskarżające wygłosił prokurator, profesor dr Jerzy Sawicki. Jeszcze
dziś słyszę jego głos, jak opisuje życie na Majdanku: mordy, rabunki, katowanie i za każdym
opisem powtarza sakramentalne: „To jest Majdanek".
Zbrodniarze ponieśli zasłużoną karę. Zostali powieszeni na terenie Majdanka, u stóp
krematorium. Szkoda, że nie ma wśród nich Thumana i wielu, wielu innych katów.
WARSZAWA śYJE I JA śYJĘ
Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Pierwsze święta na wolności! Ale radość naszą mąci
fakt, że większość kraju znajduje się nadal pod okupacją. Tu wolność, a tam, za Wisłą —
niewola. Gdy byłem na Pradze, widziałem Warszawę z ulicy Targowej. Spalona, zniszczona
po powstaniu. Trzeba było przemykać się od kamienicy do kamienicy, $dyż hitlerowcy z
lewego brzegu Wisły strzelali.
189
Ale już mamy tę pewność, że w następne święta cały kraj będzie wolny, a także — cała
Europa.
Boże Narodzenie i Nowy Rok spędziłem z kolegami na Długiej. Pani Lauberowa umiała
wytworzyć ciepłą, rodzinną atmosferę.
Na początku stycznia zauważyłem wzmożony ruch w urzędach i na mieście. Panasiewicz w
jakimś podnieceniu lata od jednego aparatu do drugiego. Pisze jednocześnie na kilku
maszynach. Na moje pytanie „co się dzieje" — odpowiada lakonicznie i nerwowo. Zajęty jak
nigdy — niemalże całą dobę i w dzień, i w nocy. Z ledwością znajduje po parę minut wolnego
czasu, by się zdrzemnąć. Nagle bomba! Rozpoczęła się ofensywa wojsk. Aż tu w Lublinie
słychać kanonadę. 17 stycznia 1945 roku Panasiewicz mówi:
-— Jasiu, idziemy!
No dobrze, ale gdzie mnie ten Adam prowadzi?
Poszliśmy. Jak się nietrudno domyśleć, popiliśmy tęgo. Panasiewicz, zamiast się upić,
trzeźwieje i nad ranem mówi do mnie:
— Dziś Warszawa będzie wolna! I tak się stało.
Major Borejsza — jak się później dowiedziałem — wściekał się na Panasiewicza, nawet
przez milicję i pracownika Urzędu Bezpieczeństwa szukał go, gdyż bez niego nie było
wiadomości ze świata. A Adam po prostu po tych ciężkich dniach zrobił sobie urlop!
Rozumował, że mają co pisać na temat wyzwolenia Warszawy, a ten czas spędzony ze mną
odrobi z nawiązką.
Po dwóch dniach wracamy do „Czytelnika". Major Borejsza jak nie huknie na nas, po
swojemu nie wymawiając „r":
— Gdzieście, cholerniki, byli!!! Tu tyle pracy, a ciebie, Adam, nawet przez aparat
bezpieczeństwa nie mogę znaleźć!
190
Ale szybko się udobruchał, zadowolony, że Panasiewicz w końcu jednak się znalazł. Adam to
serce „Rzeczypospolitej".
W PKWN-ie i „Czytelniku" gorączka wyjazdowa. Już się szykują objąć różne stanowiska.
War szwa jest zrujnowana, chodzą pogłoski, że stolicą będzie Łódź. Niby . niezła myśl.
Miasto nie zniszczone, można tam ulokować rząd i ministerstwa. Pomysł ten jednak odpada
— mimo zniszczeń i fatalnych warunków — stolicą zostaje Warszawa !
Tuż przed wyjazdem Zelent mówi do mnie: ' — Jasiu, pożegnaj się z PKWN-em, będziesz
potrzebny w „Czytelniku" w Warszawie, zaczniemy odbudowywać stolicę.
Na posiedzeniu Zarządu Rady j,Gzytelnika" postanowiono utworzyć samodzielny Wydział
Budowlany, który podlegać będzie bezpośrednio prezesowi „Czytelnika", majorowi Borejszy.
Dyrektorem tego Wydziału zostaje Zelent, a ja jego zastępcą.
Na drugi dzień komunikuję Siwińskiemu, że odcho- " dzę z PKWN-u i przechodzę do
„Czytelnika" do swego zawodu. Na to Siwiński:
—■ Ty i tak pracujesz w „Czytelniku". No- trudno, bardziej będziesz tam potrzebny, anieżeli
tu.
Składaliśmy wizyty pożegnalne, gorączka przedwy-jazdowa wszystkim się udzielała. Jedni,
to znaczy redakcja „Rzeczypospolitej" i „Odrodzenia", wyjechali do Łodzi, a Zarząd i
pracownicy „Czytelnika" — do Warszawy.
Do Warszawy przyjechaliśmy już wieczorem. Obraz straszny: kikuty domów, swąd
spalenizny, w niektórych domach tlił się jeszcze ogień. Ogarnęło mnie uczucie, które było
mieszaniną nienawiści, jakiegoś lęku, grozy,
191
rozpaczy. Trudno mi wprost wyrazić słowami mo-je przeżycia na widok wandalizmu, który z
całą świadomością dokonany był przez hordy hitlerowskie. Warszawa miała zniknąć z
powiechrzni ziemi, taki był cel Hitlera, realizowany przez jego generałów.
Gdyśmy wreszcie ochłonęli z pierwszego wrażenia, ruszyliśmy dalej. Przed naszą ciężarówką
w „willisie" jechał Zelent, Putrament i, jeśli się nie mylę, pani Ku-zańska. Zajechaliśmy na
ulicę Wiejską, tam zajęliśmy dwa domy: nr 14 i 16. Na drugi dzień z Zelentem zrobiliśmy
inspekcję tych dwóch kamienic, notując zniszczenia. Na szczęście nie były zbyt wielkie, tak
że można było, przy stosunkowo niewielkim nakładzie materiałów i robocizny, przystąpić do
remontu.
Otrzymałem ciężarówkę i ruszyłem na poszukiwania materiałów. Nie będę opisywał
szczegółowo, w jaki sposób zdobyłem wapno, cement, piasek, cegły, trochę desek, szkło i
gwoździe. Teraz należało zorganizować małą brygadę remontową — choćby jednego
murarza, cieślę, stolarza i ze trzech pomocników. Zeszedłem na Górnośląską oraz Tamkę i
tam — po rozmowach z mieszkańcami — udało mi się taką brygadę zmontować.
Panasiewicz już się zainstalował na Г piętrze pod numerem 14 i nawet skądś wytrzasnął
dalekopis. Jemu było łatwiej. Przed wojną mieszkał i pracował w Warszawie. Wiedział, gdzie
się poruszać i gdzie znaleźć interesujący go sprzęt.
Można śmiało powiedzieć, że pierwszy młotek murarski po wyzwoleniu Warszawy zastukał
na Wiejskiej i w ten sposób stałem się jednym z pierwszych, którzy rozpoczęli odbudowę
Warszawy.
*
Warszawa zaczyna żyć. śołnierze Armii Radzieckiej i Wojska Polskiego oczyszczają miasto
z min. śycie ha»-
192
dlowe skupia się w Alejach Jerozolimskich naprzeciwko hotelu „Polonia", który również
ocalał. Powstają sklecone naprędce i byle gdzie kawiarnie, jadłodajnie. Na Marszałkowskiej z
wywróconego tramwaju zrobiono bar. Naprzeciw ulicy Chmielnej i Widok przy
Marszałkowskiej Mieczysław Fogg otworzył kawiarnię „Cafe Fogg" i wieczorami
koncertował. Największym powodzeniem cieszyła się piosenka Warszawo, ty moja
Warszawo.
Powstał również bar u nas na Wiejskiej, naprzeciw „Czytelnika". Otrzymał nazwę „Pod 13-
ką" і gromadził literatów, plastyków, malarzy zgrupowanych wokół „Czytelnika". Nazwiska
znane. Dziś na pewno niejeden z nich z łezką w oku wspomina tamte czasy.
Na naradach Zarządu „Czytelnika" rozpatrywana była budowa Domu Prasy. Lokalizacją i
przygotowaniem dokumentacji zajął się Zelent, natomiast ja zająłem się odbudową i
remontem „Czerwoniaka", tj. gmachu drukarni przy ulicy Marszałkowskiej 3/5, który był
wypalony. Do pomocy dostałem kompanię jeńców niemieckich. Budynek wymagał przede
wszystkim oczyszczenia. Później przystąpiłem do remontu gmachu, a na koniec do budowy
fundamentów pod różne maszyny drukarskie. Urządzenia montowali radzieccy specjaliści,
sprowadzeni z Moskwy, wraz z naszymi specjalistami. Tempo niesamowite! W ciągu sześciu
tygodni gmach i urzą-- dzenia były gotowe! Próbny rozruch, trochę dokręceń i wszystko gra.
Nadszedł wielki dzień. Gorączka pracy skończyła się, a spod „Czerwoniaka" chłopcy
wybiegają z gazetami pod pachą i krzyczą:
— „śycie Warsza..."!
Warszawa żyje i ja żyję...
13-А my żyjemy dalej
193
Zwycięstwo! Dzień 9 maja 1945 roku przyniósł podpisanie bezwzględnej kapitulacji III
Rzeszy. Europa wolna! Skończył się koszmar, skończyła się gehenna narodów, skończyła się
najokrutniej sza wojna w dziejach ludzkości. Znikł koszmar łapanek, aresztowań, denuncjacji.
„Herrenovolk" i tysiącletnia Rzesza upadły po trzynastu latach istnienia. Narody świata
odetchnęły, zapanowała wolność, radość' i szczęście. Szkoły otwarte. Dzieci i młodzież mogą
się uczyć.
Niech się uczą, niech tworzą nową rzeczywistość, o którą m^walczyliśmy, za którą niejeden z
nas poniósł śmierć. Niech na stworzonych przez nas podwalinach wolnej i sprawiedliwej
Polski budują nowy ład, niech tworzą nowe życie — bez nienawiści, ucisku i wojen.
SPIS TREŚCI
KONIEC WOLNOŚCI
W więzieniu ............ 7
Przed aresztowaniem • .....-. 16
MAJDANEK
U progu piekła.......... . 35
Tylko jedną nogą wśród żywych . '...... 43
Głód jest silniejszy niż obrzydzenie . . . . . 48
„Na służbie" u Kapsa......... 52
Rozbudowa strzelnicy......." . . . 58
Fabryka śmierci .........• 66
„Chłopaczek" i jemu podobni ....... 70
Związek „Orzeł"........... 74
Blaski i cienie nowej funkcji ....... 75
Oprawcy............. 78
Zelentkommando............ 80
■Kontakty z robotnikami cywilnymi'..... 81
Komando Krematorium •••••.... 84
Pies w potrawce.........• 87
Transport z Zarnojszczyzny ........ 88
Afera.............. 90
Różne sposoby mordowania......... 91
Plany odbicia obozu......... 93
W karnym komandzie......... 96
Znów na rewirze........... 98
Nowa afera........... • • • 102
Nadzieja.............. 104
195
Niecodzienny zabieg ■ . ;. Pamiętny dzień 3 listopada Egzamin na schreibera. .
Aby tylko przetrwać Micki Maus •••... Z nowym rokiem nowe nadzieje
Marzenia o ucieczce •
Miałem szczęście •
Udana seria......
Ewakuacja......
Tęsknota za wolnością
Przyjęcie.......
Rozstanie z pieskiem . • . .
Pamiętny dzień •
Nerwowa atmosfera .
Ostatni dzień na Majdanku
W WYZWOLONYM LUBLINIE
Pierwsze dni wolności. . Nowi ludzie, nowe sprawy Lublin zaczyna tętnić życiem Każdy
dzień przynosi coś nowego Oko w oko z oprawcami Warszawa żyje i ja żyję
106
111
114
118
124
127
130
134
136
141
145
148
151
153
156
160
no
П4 182 185 186 189