Bolesław Jan Kukiełka
gdyńskie i helskie fragmenty wspomnień
Życie kreślone historią - http://www.lewek.hg.pl/
.........W 1926 roku Ojciec został przeniesiony do Gdyni, do Dowództwa Floty. W tym czasie był kapitanem artylerii. Przez jakiś czas z Mam pozostawaliśmy w Toruniu. Wreszcie wyjechaliśmy do Gdyni. Pamiętam kiedy, po przejechaniu terytorium Gdańska, po raz pierwszy zobaczyliśmy z okien pociągu morze. Miałem wtedy chyba pięć lat. Nie mogłem wiedzie, że zaczyna się bardzo ważny rozdział w moim życiu.
W Gdyni zamieszkaliśmy w wojskowej willi przy ulicy 10 Lutego. Znowu w jednym pokoju. Obok mieszkali, chyba także w jednym pokoju, państwo Kruszewscy z synem Wackiem. Kapitan Kruszewski był saperem w Szefostwie Fortyfikacji. Z Wackiem, od tego czasu, przyjaźniliśmy się. Między willą a ulicą budował się blok z mieszkaniami dla oficerów. W tym czasie cała Gdynia była w budowie. Na ulicy 10 Lutego stał jeszcze nie rozbudowany budynek poczty, naprzeciwko nas, budynek banku oraz szkoła powszechna. W centrum Gdyni rosło zboże. Pola należały do pana Skwiercza, Kaszuba. To by mój pierwszy kontakt z rolnictwem i to w centrum Gdyni. Równocześnie z miastem budowano port. Coś fascynującego. Gdy tylko mogliśmy, chodziliśmy oglądać budujący się port. Można powiedzieć, że wychowaliśmy się na tej ogromnej budowie i w atmosferze tej budowy. Coś pozostało we mnie z tego okresu na całe życie. Koło mnie ciągle coś się działo. Gdy czasami nic się nie działo, byłem zdziwiony i sfrustrowany. Myślę, że późniejsza potrzeba działania wywodzi się właśnie z tego okresu czasu.
Naprzeciwko poczty rósł zagajnik świerkowy. Za zagajnikiem znajdował się rynek, gdzie chodziliśmy z Mamą po zakupy. Po wybudowaniu domu oficerskiego przenieśliśmy się tam do trzypokojowego mieszkania na trzecim piętrze. Obok kuchni znajdował się czwarty pokoik dla gosposi. Od ulicy by duży pokój z balkonem, z którego rozpościerał się wspaniały widok na budujący się port i na Kępę Oksywską, a od strony podwórza przejściowy pokój, także z balkonem. Z tego balkonu, był widok na pola zaczynające się za willą, w lewo na Kamienną Górę, a w prawo na zalesione wzgórza. Stojąc na jednym balkonie, można było widzieć przez obydwa pokoje, osoby stojące na drugim balkonie. Jeżeli dodam, że obydwa balkony znajdowały się w osi budynku nad przejściową bram, nietrudno zrozumieć pokusę, gdy do lokalu Rodziny Wojskowej szły panie. W tym czasie wiele pań nosiło kapelusze. Obliczyliśmy z Lesiem, wtedy był już nazywany Foką, a ja Lwem, ile czasu trzeba na przejście przez bramę. Jeden z nas stał na balkonie od ulicy i liczył od momentu, kiedy pani znikała w bramie. Na dany znak, po odliczeniu czasu potrzebnego na przejście bramy, wspólnik wylewał wodę. Prawie zawsze trafialiśmy w cel. Kończyło się to wizytą oburzonego męża oblanej pani no i przeprawą z Ojcem. Po jakimś czasie ta zabawa nam się znudziła.
Nasz dom był w tym czasie chyba najwyższym domem Gdyni. Do bloku wprowadziło się kilkanaście rodzin oficerskich. Nad nami mieszka kapitan marynarki Pichut. Miał syna, trochę starszego, z którym się zaprzyjaźniłem. Pod nami mieszka major saper Rudolf Fryszowski. Miał syna Ryszarda, mojego rówieśnika, z którym także zaprzyjaźniłem się. Obok mieszka kapitan marynarki Olejnik, mający syna w moim wieku. Na samym dole, w czteropokojowym mieszkaniu, mieszkał komandor Mohuczy z dwoma synami. Starszy, Ryś, mój rówieśnik, był moim kolegą szkolnym. Po jakimś czasie wprowadził się komandor Steyer z dwoma synami, Jimem w moim wieku i o rok starszym Donaldem. Jim był moim kolegą. Po raz pierwszy znalazłem się w tak licznym towarzystwie chłopców w moim wieku. Obraz nie byłby pełny, bez wspomnienia Masi, córki komandora inżyniera Świtalskiego, mieszkającego o piętro niżej. Syn komandora Bolek był o kilka lat starszy. Pamiętam, że rok przed maturą zmienił naukę języka na inny i pomimo tego świetnie zdał maturę. Grywał na fortepianie stojącym w salonie państwa Świtalskich. Bolek zdał na medycynę na uniwersytecie poznańskim. Masia, chyba z braku dziewczynek, lgnęła do naszej grupy a ponieważ dzielnie nam sekundowała w naszych wyczynach, tolerowaliśmy ją. Po naszym wyprowadzeniu się z willi, teraz stojącej w podwórzu, umieszczono w niej Komendę Placu, pluton żandarmerii z aresztem, oraz Rodzinę Wojskową. Podwórze zostało wyasfaltowane i otoczone po bokach betonowym murem. W asfalcie były dwa odpływy kanalizacji deszczowej. Do bloku wchodziło się przez bramę. Wejścia do bloku, z podwórza, były dwa. Na parterze, obok bramy, mieszka pan Szmit dozorca. Miał on z nami niemało kłopotu. Gdy pada większy deszcz zatykaliśmy wyloty do kanalizacji i robiliśmy z podwórka basen pływacki, co kończyło się wlewaniem się wody do kotłowni centralnego ogrzewania. Pan Szmit szalał, ale by, pomimo wszystko, bardzo tolerancyjny.
Obok naszego bloku, na placu odsuniętym od ulicy, znajdowało się kino "Czarodziejka". Nad wejściem do kina, zaraz za naszym potem, był daszek mający dookoła kolorowe szybki, oświetlane wieczorem. Te szybki były ogromną pokusą dla Foki, który wybijał je z procy. Prowadziło to do nieporozumień rodzinnych, gdy Ojciec musiał za te szybki płacić. Wszędzie coś się budowało. Niestety, pędzono nas z terenów budowy, chyba ze względu na bezpieczeństwo. 1go czerwca 1931 roku ukończyłem 7 lat i nadszedł czas rozpoczęcia nauki. Zostałem oddany do szkoły powszechnej Sióstr Urszulanek. Była to klasa koedukacyjna. To by także mój pierwszy większy kontakt z dziewczynkami. Niewiele pamiętam z tego okresu i żadnej z koleżanek. Po zakończeniu roku szkolnego zostałem przeniesiony do Szkoły Powszechnej nr 1 na ulicy 10 Lutego, niedaleko domu. Z jakiegoś nieznanego mi powodu przyjęto mnie do 3ej klasy i tym sposobem szedłem w systemie edukacyjnym o rok wcześniej. Do tej szkoły uczęszczali wszyscy moi koledzy i przyjaciele z naszego podwórka. Raczej miło wspominam mój pobyt w tej szkole. Co jakiś czas do szkoły przywożono skrzynie pomaracz, lub grejpfrutów i wydawano nam bezpłatnie przy wyjściu ze szkoły. Podobno były to owoce, za które ktoś nie zapłacił cła. W tym czasie środkiem płatniczym między nami w szkole były znaczki, lub skorupy orzecha kokosowego. Po orzech kokosowy robiliśmy wyprawy do portu, gdy przypływał statek i stawał przed olejarnią. Taki statek było widać z naszego balkonu. Kiedy się pojawiał, udawałem się na wagary do portu i zbierałem rozsypane podczas wyładowywania skorupy orzecha kokosowego. Wracałem do szkoły zamożnym człowiekiem. Chodzenie do portu, w czasie ładowania czy rozładowania statków nie było dozwolone, a zwłaszcza dzieciom, ale nie miałem wielkich trudności w "poruszaniu się" po porcie pod wagonami i unikania złapania przez straż portową.
W lecie, w czasie wakacji, chodziliśmy na plażę. W niedzielę były to wyprawy całą rodziną, zwykle naprzeciw Polanki Redowskiej, a nawet bliżej Orłowa. Spotykaliśmy tam i innych mieszkańców naszego bloku. Plaże i woda były czyste, tylko po burzach na plaży i w wodzie przy brzegu bywało sporo wodorostów. Uczyliśmy się pływać, początkowo sami, a z czasem na kursach urządzanych przez szkołę we wrześniu, już po rozpoczęciu nowego roku szkolnego, kiedy jeszcze pogoda bywała piękna i było ciepło. Po burzach morskich chodziliśmy na plażę, bez względu na porę roku, w poszukiwaniu bursztynów. Czasami znajdowaliśmy niewielkie ich kawałki.
Wychowawczyni moich klas, w szkole powszechnej nr 1 na 10 Lutego, była pani Medonówna. Była panną i mieszkała z siostrą na najwyższym piętrze szkoły. Bywaliśmy u niej w domu. Pewnego razu, z powodu innych zainteresowań, nie przygotowałem zadanej do napisania lekcji. Gdy pani Medonówna zapytała mnie o to opracowanie, skłamałem, że zostawiłem je w domu. Pani posłała mnie po nie. Wtedy najadłem się wstydu i już od tego czasu nigdy nie kłamałem. Gdy czegoś nie odrobiłem, przyznawałem się od razu. Ze szkoły zapamiętałem jeszcze i takie wydarzenie. Do pracowni biologicznej ktoś przyniósł węża, mówiono, że bezrobotny i sprzeda za jednego złotego. W szkole ogłoszono, że dla węża trzeba przynosić żywe myszy. Któregoś dnia wpuszczono taką mysz do pomieszczenia węża i ona zagryzła go. Okazało się, że to był mały szczur. Bardzo lubiłem w szkole zajęcia praktyczne. Mieliśmy dobrego nauczyciela i piękne warsztaty. Na początku pracy w warsztacie nauczono nas zamiatania. Pozostało mi to na całe życie i do dziś dobrze zamiatam.
Drugim kinem w Gdyni było "Morskie Oko". Kino to miało kopulasty sufit pomalowany na gwieździste niebo, które wielce nas zachwycało. W kinach panował zwyczaj, że przez ostatnie kilka dni sprzedawano ulgowe bilety, po 54 grosze, na miejsca w kilku rzędach przed ekranem. Zawsze czekaliśmy na te ostatnie dni i jeżeli udało się nam zmobilizować potrzebne fundusze, właśnie wtedy chodziliśmy do kina.
Zimy na wybrzeżu bywały dosyć łagodne i na sporty zimowe nie było warunków. Gdy zima była ostrzejsza chodziliśmy na łyżwy na lodowisko koło dworca gdzie, w lecie były korty tenisowe. Ogromną atrakcją i pokusą były kry przy brzegu. Gdy chodziliśmy na spacer z panią Andzią, uciekaliśmy jej na te kry. Potem w domu bywały nieporozumienia. W tym czasie zacząłem zajmować się wędkarstwem. Wędkę zmajstrowałem sobie sam. Kopałem glizdy i inne robaki. Tak zacząłem uczyć się cierpliwości. Połowy były skromne, ale frajda była wielka. Mola i falochrony stanowiły dobre miejsca do wędkowania. Specjalną atrakcją było łowienie śledzi, które w sezonie podchodziły blisko, a nawet do portu. Moim ulubionym miejscem na śledzie był nowy basen jachtowy. Łowienie śledzi wymagało specjalnej techniki. Łapało się je bez przynęty, na mosiężny haczyk i bez pływaka. Trzeba było mieć trochę większy ciężarek. Po wrzuceniu haczyka do wody, gdy doszedł na podaną głębokość, podciągało się haczyk, znowu puszczało i tak dalej. Gdy ławica nadeszła to łapało się śledzie jednego za drugim. Nie były one wielkie, ale smaczne. Kiedyś złapałem śledzia za grzbiet. Miałem trochę trudności z wyciągnięciem go z wody. Można sobie wyobrazić, co się działo tam na dole koło haczyka. Myślę, że śledzie w ławicy musiały być bardzo głodne i dlatego łapały się na puste mosiężne haczyki. Byłem raczej okrutny. Złapane śledzie, jeszcze żyjące, wpuszczałem w domu do wanny, dopóki ktoś starszy nie interweniował. Moim marzeniem było złowienie węgorza. Węgorze łapało się przy dnie. Kiedyś wybrałem sobie stanowisko na Molu Prezydenta, tu nad wodą, gdzie były zejścia do motorówek. Po odmierzeniu głębokości wody, zarzuciłem wędkę, i uzbroiłem się w cierpliwość. Po jakimś czasie mój pływak zanurzył się, nie wychodząc na powierzchnię wody. Byłem pewien, że mam coś specjalnego i wielkiego. Z wielkim trudem, pomaleńku, wyciągnąłem wędkę, dosłownie milimetr po milimetrze. Wreszcie zaczął się ukazywać kształt. Było to coś pokręconego. Byłem pewien, że to węgorz. Myślałem, że ustawi się poziomo. Gdy doszedłem pod powierzchnię okazało się, że by to długi stalowy pręt zbrojeniowy. Nigdy węgorza nie złowiłem.
Za willą w podwórzu znajdowała się łączka. To było nasze ulubione miejsce zabaw, także uczęszczane przez pijaków. Nasza animozja do tych ludzi miała praktyczne podstawy. Kiedyś, wykopaliśmy na środku łączki dół, jakieś dwa metry na dwa i metr głęboki. Lubiliśmy tam siedzieć. Pewnego dnia jeden z pijaków podszedł do naszego wykopu i zaczął na nas sikać. Tak zaczęła się nasza walka z pijakami na kamienie. Kiedyś taki pijacki kamień trafi mnie w skroń.
Na Grabówku mieszkał Tomek Przysiecki, mój szkolny przyjaciel. Pastwo Przysieccy mieli piękny drewniany, piętrowy, domek położony na skraju lasu. Któregoś dnia próbowaliśmy palić. Nie mając papierosów, zrobiliśmy sobie coś w rodzaju cygar z suchych liści dębowych. Próba ta okazała się klęską. Nie dając za wygraną Tomek wziął fajkę swojego taty. Byliśmy w pokoju na piętrze. Na szczęście okno było otwarte, ponieważ, gdy Tomek zapalił fajkę i zaciągnął się, pojechał do rygi przez okno do ogrodu.
Obok pastwa Przysieckich mieszkał w luksusowej willi kapitan żeglugi wielkiej Michał Przysiecki, z żoną Murą, brat ojca Tomka, który pływa do Szwecji z węglem na jednym ze statków firmy Robur. Pamiętam, że pani Mura czekała z autem w porcie na przypłynięcie statku męża i zabierała go na kilka godzin do domu. W tym czasie statek by załadowywany węglem, kapitana Przysieckiego odwożono na pokład i statek ruszał do Szwecji. Gdy byliśmy mniejsi pan kapitan urządził na statku wspaniale przyjęcie dla zaprzyjaźnionych dzieci. Były tam rozmaite tropikalne owoce i inne łakocie. Zobaczyłem wtedy w jego łazience hodowlę ptaków. Wielce nam to wtedy zaimponowało. Obaj panowie Przysieccy byli byłymi oficerami Marynarki
Wojennej. Poprzednio służyli w marynarce rosyjskiej. Podobno pan Michał dowodził w czasie pierwszej wojny światowej rosyjskim okrętem podwodnym, który pod wodą ustawił miny przed Złotym Rogiem w Turcji, na Morzu Czarnym. Na te miny wpadł ciężki krążownik niemiecki Geoben, wtedy pod turecką banderą, i został poważnie uszkodzony.
Z trzech stron willi była skarpa porośnięta trawą. Kiedyś otrzymaliśmy od kapitana Przysieckiego ładne noże, tak zwane finki. Bardzo z nich byliśmy dumni. Bawiłem się, rzucając finką tak, żeby wbiła się w ziemię. Dobrze rzucało się finką we wspomnianą skarpę. Dla wygody postawiłem na skarpie nogę, no i wbiłem sobie finką w stopę, między kostkami. Jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby finką wyciągnąć. Płacząc poszedłem do domu, na trzecie piętro, gdzie po moim wejściu zapanowała panika. Finka w nodze rzeczywiście wyglądała dosyć niebywale.
Uprawiałem różne głupie i szaleńcze wyczyny. Na przykład, chodziłem po poręczy balkonu, tak jak linoskoczek w cyrku Staniewskich, który co roku przyjeżdżał do Gdyni w lecie. To, że balkon by na trzecim piętrze nie peszyło mnie. Nie muszę dodawać, że nikt z domowników tego nie widział.
W trakcie naszego pobytu w Gdyni Ojciec musiał przenieść się do korpusu oficerów Marynarki Wojennej. W związku z tym przygotowywał się do egzaminu, co wymagało wiele nauki w wolnym czasie, po pracy. Po zdaniu egzaminu został kapitanem Marynarki Wojennej w korpusie oficerów rzeczno-brzegowych. Ten korpus miał jasno niebieskie paski między złotymi galonami stopni. Dla zdobycia praktyki Ojciec został przydzielony na jedną z kanonierek. W tym czasie mieliśmy dwie kanonierki ORP Komendant Piłsudski i ORP Józef Haller. Podczas jednego z ćwiczeń na morzu przyszła depesza z Kraju o śmierci dziadka (tzn. marszałka Piłsudskiego). Dowódca floty nakazał powrót kanonierki do portu. Gdy Ojciec wróci do domu widziałem, pierwszy raz łzy w jego oczach.
Matka Tomka, pani Kazimiera Przysiecka, była lekarzem dentystą i leczyła zęby całej naszej rodziny. Ojciec Tomka był już na emeryturze. Był filatelistą. Posiadał wspaniałe zbiory znaczków Gdańska, Rosji carskiej i Finlandii. Od czasu do czasu pozwalał nam oglądać któryś z albumów. Tomek miał starszą o rok siostrę Krysię, która pięknie grała na fortepianie. Kilka lat wcześniej moja Mama chciała, żebym nauczył się grać na fortepianie. Pamiętam, że byłem wysłany na próbną lekcję do Krysi, która niestety nie znalazła u mnie potrzebnego talentu, czy chęci. Tak więc do dziś na fortepianie nie gram. Trochę tego żałuję.
Foka także miał swoje ulubione zajęcia. Miał wielki pociąg do broni. Na ścianie holu wisiał sztucer Ojca. Amunicja do sztucera była zamknięta w Jego biurku, razem z pistoletami i ich amunicją. Któregoś dnia Foka wyjął amunicję, załadował sztucer i w biały dzień z balkonu od ulicy oddał kilka strzałów. Oczywiście nie do ludzi. Nie będę opisywał reakcji Ojca, gdy dowiedział się o tym.
Kiedy zostałem przyjęty do gimnazjum, otrzymałem pierwsze długie spodnie, co było powodem mojej dumy. Z czasem za naszą łączką wybudowano drewniany kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa, który został naszym kościołem szkolnym. Przed ołtarzem była balustrada. Którejś niedzieli Foka wsadził nogę w tę balustradę i nie mógł jej wyjąć. Było wiele płaczu w czasie mszy św. i chyba pan zakrystian jakoś rozszerzył kolumienki balustrady i uwolni Fokę. To w tym kościele przystępowaliśmy do pierwszej Komunii Świętej.
W czasie wakacji szkoła zorganizowała wyjazd do Krakowa na sypanie kopca Marszałka Piłsudskiego. Kopiec sypała cała Polska, w tym wiele dzieci. Pojechaliśmy z naszymi nauczycielami, pociągiem osobowym. Spaliśmy w wagonach. Była to wielka frajda. Do Krakowa przyjechaliśmy wcześnie rano. Na śniadanie pomaszerowaliśmy do restauracji w centrum miasta. Gdy wyszliśmy ze stacji oczom naszym ukazał się niecodzienny widok. Na ulicach, wszędzie było pełno młodych żydów w czarnych chałatach, z jarmułkami na głowach i z długimi kręcącymi się pejsami. Nigdy nic podobnego nie widziałem. Innych ludzi nie było widać i odnosiłem wrażenie, że w Krakowie mieszkają sami żydzi. Okazało się, że ci młodzi ludzie roznosili mleko do domów. Powoli pojawiali się Krakowianie, nie tylko ci w chałatach. Udaliśmy się do kopca i wzięliśmy udział w jego sypaniu. Przy kopcu spotkałem kapitana sapera który niedawno jeszcze pracował w Gdyni. Zaprosił mnie do domu, gdzie spotkałem Wiesława Koźmińskiego, jego syna. Pamiętam Wiesia gdy w Gdyni zachorował na zapalenie ślepej kiszki, która pękła. Ledwo z tego wyszedł. Ze zwiedzania Krakowa niewiele pamiętam.
Byłem w pierwszej klasie gimnazjum, kiedy któregoś dnia komandor Świtalski przywiózł ze stoczni parę szczudeł. Ja je otrzymałem. Bardzo szybko opanowałem sztukę chodzenia na szczudłach. Bez problemu chodziłem po schodach na trzecie piętro. Wybrałem się nawet do szkoły na Grabówek. Pokonałem tę trasę tam i z powrotem.
Na bierzmowanie, już z gimnazjum, pojechaliśmy do Pelplina. Pamiętam, że tamtejsza katedra, najwyższa w Polsce, miała wspaniały skarbiec. W ogrodach pałacu biskupiego były stawy z wielkimi karpiami, które było dobrze widać. Jadąc pociągiem, takim podmiejskim, gdzie w wagonie był tylko jeden przedział, graliśmy w "salonowca", który nie trafił mi do przekonania jako zabawa.
Hel
Po zakończeniu roku szkolnego, w 1937 roku, u nas w domu zaszły zmiany. Rodzice doszli do przekonania, że nie mogą prowadzić dwóch domów, jednego w Gdyni a drugiego na Helu. Tak więc, mieszkanie w Gdyni zostało zlikwidowane i przenieśliśmy się na Hel. Leszek miał chodzić do szóstej klasy szkoły powszechnej na Helu, a ja miałem kontynuować naukę w gimnazjum w Gdyni.
Chyba w 1936 roku na Helu sąsiadami naszymi zostali państwo Solscy. On objął stanowisko dowódcy Rejonu Umocnionego. Żona komandora Solskiego, bardzo elegancka pani, była Rosjanką. Mieszkanie ich było bardzo pięknie urządzone, z wielką ilością ślicznych drobiazgów zebranych po świecie. W 1937 roku komandor Solski został mianowany Attache Morskim w Londynie. Tam też zaprosili mnie na wakacje w 1938 roku, na co Rodzice zgodzili się. Miałem popłynąć statkiem kursującym między Gdynią i Londynem. Zapowiadało się coś wspaniałego. Niestety, przed wyjazdem komandor Solski zachorował i został poddany operacji. Okazało się, że ma raka i wkrótce potem zmarł. Pani Solska pozostała w swoim domu do wybuchu wojny.
Pewnego dnia przyjechał do Juraty prezydent Mościcki. W związku z tym odbywa się tam oficjalny bal. Tam też pojechali moi Rodzice. Nam przykazano pójść spać, czego miała dopilnować gosposia. Tak się składało, że tego samego wieczoru miała miejsce zabawa marynarska w Dywizjonie Artylerii Nadbrzeżnej, zorganizowana przez Polski Biały Krzyż, więc przez pastwa Moczulskich, w sali kina DAN. Tego nie mogliśmy opuścić. Gdy gosposia powiedziała nam żebyśmy poszli spać, zaraz to wykonaliśmy. Poczekaliśmy, a gosposia się położy i zaśnie. Wtedy wstaliśmy i ubraliśmy się. Do kina DAN było jakiś kilometr. Bez kłopotu weszliśmy na salę, gdzie już odbywały się tańce. My siedliśmy sobie z boku, obserwując zabawę. Przed północą musieliśmy wrócić do domu, żeby Rodzice nie przyjechali do domu przed nami. Wszystko odbyło się tak, jak zaplanowaliśmy. Następnego dnia była niedziela. Po Mszy św. zaszliśmy z Rodzicami do państwa Moczulskich, którzy mieszkali koło latarni morskiej. Przy powitaniu pani Moczulska powiedziała Rodzicom, że chłopcy bardzo grzecznie bawili się na zabawie DAN. Ojciec by zaskoczony. Szydło wyszło z worka. W domu obaj zostaliśmy ukarani, chyba kilkudniowym aresztem domowym. Ten areszt domowy wyglądał następująco. Mogliśmy przebywać na naszej plaży, około 100 metrów długości, oddzielonej płotem od "cywilnego terenu". Za ten płot nie wolno nam było wychodzić. Wieść o naszym areszcie szybko rozchodziła się po Helu i zaraz mieliśmy wizyty naszych kolegów i koleżanek. Więc nie było tak źle.
Gdy skończyłem jedenaście lat wydarzyły się dwie rzeczy. Po pierwsze, odziedziczyłem po dziadku Bolesławie Rogowskim piękny 6 milimetrowy karabinek Frankote. Ojciec pokazał mi, jak się go używa i utrzymuje. Na plaży została zrobiona strzelnica, na której koło zasieków baterii ustawiono drewnianą tarcz. Strzelałem w kierunku na cypel, gdzie nigdy nikt nie chodzi. Amunicję miałem wydzielaną, ponieważ była kosztowna. Po drugie, Ojciec wezwał mnie do siebie i powiedział, że jestem już dużym chłopcem i nie będę karany laniem, a aresztem domowym. O rok młodszy Lesio przez rok brał jeszcze lanie. Lanie wyglądało następująco. Gdy Ojciec wracał do domu po pracy, Mama zdawała sprawozdanie z naszego sprawowania się w tym dniu. Często coś było nie tak, jak trzeba. Wtedy Ojciec zabiera nas do swojego gabinetu i zamyka drzwi na klucz. Często byliśmy razem z Leszkiem. Odbywa się sąd. Zapada wyrok. Ja otrzymywałem zadanie zdjęcia trzcinki bambusowej z szafy. Bolałem nad tym, że to ja znalazłem tę trzcinkę w Gdyni na plaży. Trzcinka miała wypalone litery chińskie, jakiś metr długości i 4 do 5 milimetrów średnicy. Gdy dostarczyłem Ojcu trzcinkę otrzymywaliśmy polecenie położenia się na kanapie i dostawaliśmy po jednym uderzeniu w siedzenie. Było dużo krzyku, ale była to raczej próba samoobrony. W tym czasie Mama popłakiwała za drzwiami. Pamiętam, że pewnego razu zostałem ukarany niesłusznie. Gdy prawda wyszła na jaw, Ojciec przeprosi mnie. Tego dnia chodziłem dumny jak paw.
Foka chodzi na Helu do szóstej klasy szkoły powszechnej. Tak jak i mnie, ogromnie ciekawiła go bateria cyplowa ze swymi ogromnymi działami. To była wielka pokusa i powód wagarów. Te wagary czasami przeciągały się. Pewnego dnia Ojciec by w miasteczku i spotkał tam kierownika szkoły, który zapyta się, jak się czuje Leszek. Ojciec zdumiony tym pytaniem odpowiedział, że dobrze. Zapytany, czemu o to pyta, kierownik powiedział, że Leszka już miesiąc nie było w szkole. Nieporozumienie w domu było poważne.
Foka szybko opanował sztuk rozkładania i składania karabinu maszynowego. Któregoś dnia grupa przydzielonych na Hel rekrutów przechodziła w baterii cyplowej przeszkolenie na karabinie maszynowym. Foka był obecny. Jakoś szło to rekrutom słabo. Wtedy pan bosman, prowadzący naukę powiedział: Jesteście durnie. Nie możecie opanować tego prostego ćwiczenia???. Teraz Leszek pokaże wam, jak rozkłada i składa karabin maszynowy. Lesio szybko i sprawnie zademonstrował co trzeba. W czasie wojny w Wilnie, gdy Leszek wstąpił do 3. Brygady Partyzanckiej "Szczerbca", od razu otrzymał lekki karabin maszynowy. Tak więc praktyka w helskiej szkole baterii cyplowej nie poszła na marne.
Ojciec urlopy brał w lecie i spędzał je na plaży, nawet grywając tam w brydża. Pewnego dnia zapytał mnie, na plaży, czy już myślałem, co chciałbym robić w życiu Powiedziałem, że chcę zostać oficerem marynarki wojennej. Zauważyłem, że Ojciec był zaskoczony i niezbyt zachwycony. Zapytał o powód moich zainteresowań. Wyjaśniłem mój entuzjazm do tego zawodu. Ojciec powiedział, że sam będę musiał zadecydować o swojej przyszłości. Rodzice mieli nadzieję, że może będę chciał ukończyć politechnikę i w takim wypadku postaraliby się pomóc mi w miarę swoich skromnych możliwości. Ale moje plany wówczas były inne.
Osobną atrakcją dla nas na Helu było kino DAN. Prowadził to kino Biały Krzyż, a z jego ramienia pan Mariusz Moczulski, z żoną Mary. Chlubą tego kina było to, że premiery najlepszych filmów szły równocześnie w kinie Roma w Warszawie, w kinie Gwiazda w Gdyni i w kinie DAN na Helu, oczywiście dzięki panu Moczulskiemu. Z panią Mary mieliśmy bardzo dobry kontakt. Ponieważ obaj z Leszkiem miewaliśmy trudności finansowe, pani Mary pozwalała nam chodzi do kina na bilety marynarskie. W Dywizjonie była także doskonała biblioteka. Było to zasługą naszego Ojca. W czasie wakacji korzystaliśmy z tej biblioteki i czytaliśmy dużo.
Grabówek
Ostatnie dwa lata przed wojną mieszkałem już poza domem. W 1937 roku uczyłem się w drugiej klasie gimnazjum numer 803 na Grabówku, tak zwanym "miejskim" lub "u Niemca"1. Mieszkałem u pani Olszewskiej, nauczycielki języka francuskiego w tym gimnazjum. Uczyłem się bez entuzjazmu i wyniki w końcu roku potwierdziły to. Rodzice mieszkali w tym czasie na Helu. Ojciec, już oficer Marynarki Wojennej w stopniu komandora podporucznika, dowodził na Helu Dywizjonem Artylerii Nadbrzeżnej DAN.
Dom wojskowy, w którym mieszkaliśmy, by położony jakieś 100 metrów od cypla Półwyspu Helskiego, tuż koło baterii imienia Hipolita Laskowskiego. Od
pierwszych domków miasteczka Hel do naszego domu było jakiś kilometr. Droga szła po niskim nasypie przez las sosnowy porośnięty wrzosem. Ostatnie pięćdziesiąt metrów do naszego domu trzeba było iść przez głęboki piasek po kładce drewnianej. Gdy była burza na morzu, naganiała wodę do Zatoki Gdańskiej i jeżeli równocześnie pada ulewny deszcz, wówczas poziom wody gruntowej w lesie podnosi się i tylko droga na nasypie, drzewa i wydmy wystawały z wody. Widok ten powodowa niemałe przeżycie dla kogoś, kto widział to "tonięcie" półwyspu pierwszy raz. Hel oddalony by od Gdyni, przez morze, jakieś 16 kilometrów.
Prawie na każdy weekend jedziemy do domu. Z Gdyni na Hel można było jeździć koleją, co zajmowało około trzech godzin wielkiego trzęsienia w "Torpedzie" z silnikiem wysokoprężnym. Na półwysep nie wpuszczano lokomotyw opalanych węglem. Można było także płynąć statkiem. W lecie kursowały na Hel cztery statki żeglugi Przybrzeżnej. Dwa większe nazywały się "Gdynia" i "Gdańsk", a dwa mniejsze "Jadwiga" i "Wanda". W zimie, gdy by mały ruch pasażerski, statki te nie chodziły. Wtedy, raz dziennie, kursował holownik Marynarki Wojennej. Statek płynął około godziny. Zatoka Gdańska bywała w zimie wzburzona i pływanie małymi statkami, które zalewała fala, nie było przyjemne. Z czasem poznałem załogi tych statków. Kapitanowie pozwalali mi odbywa podróż na mostku kapitańskim. Była to dla mnie wielka frajda. Prawie zawsze spotyka mnie na molo Ojciec i razem jechaliśmy do domu bryczką. W niedzielę Ojciec odwozi mnie na ostatni statek do Gdyni.
Pani Olszewska, stara panna, miała małe mieszkanie na trzecim piętrze domu przy ulicy Kapitańskiej na Grabówku. Z tyłu tego domu 16 ogród wychodzi na las. Ponieważ ta część ulicy Kapitańskiej była na wzgórzu, więc z okien mieszkania mieliśmy wspaniały widok na port gdyński. W słoneczne, przejrzyste dnie, było widać Półwysep Helski i nawet nasz dom. stał on nad wodą Zatoki Gdańskiej, nie dalej ni 10 do 15 metrów od niej, by zbudowany z muru pruskiego, pomalowany na biało z czarnymi belkami. Widziany z Gdyni przedstawia małą białą kropeczkę, na tle ciemnego lasu, tu przed kocem półwyspu. Z pobytu u pani Olszewskiej nie byłem zadowolony. Dzisiaj rozumiem, że było to pewnie spowodowane tym, że pierwszy raz znalazłem się poza domem rodzinnym. Tak naprawdę, to było mi u pani Olszewskiej całkiem dobrze. Gotowała nam dochodząca służąca. Bardzo lubiłem jej kartofle, w plasterkach, zapiekane w sosie ze śmietany z żółtym serem. Dania takiego nie było w naszym domu.
Moja opiekunka była zainteresowana właścicielem domu. O ile pamiętam, by on emerytowanym kapitanem wojska i chyba kawalerem. Mieszkała u niego jakaś, jak mi się wówczas na moje 13 lat wydawało, dużo starsza kobieta. Z rozmów pani Olszewskiej ze służącą, których nie mogłem nie słyszeć, wynikało, że ta mieszkająca u niego "niecna" niewiasta chytrze nim owładnęła. Zdaje się, że pani Olszewska bardzo z tego powodu cierpiała.
W tym czasie pochłaniała mnie historia wojen morskich. Bardzo dużo czytałem na ten temat. Pewnie to było powodem braku zainteresowania nauk w szkole. Pamiętam, że czasami pytałem o jakieś fragmenty historyczne kolegów ojca, którzy zwykle byli zdziwieni moją wiedz i nie zawsze mogli udzieli mi zadawalającej odpowiedzi. W Gdyni harcerstwo było bardzo popularne. W naszym gimnazjum mieliśmy nawet dwie drużyny harcerskie. Bolałem nad tym, że rodzice nie pozwalali mi wyjeżdżać w lecie na obozy harcerskie, które przeważnie były organizowane w górach. Rodzice uważali, że mamy tak wspaniałe warunki na Helu, że po prostu szkoda było nie wykorzystywać ich. Dziś myślę, że mieli rację.
W gimnazjum na Grabówku panowały dosyć ciekawe zwyczaje. Uczniowie pochodzili z różnych środowisk, różniących się zamożnością. Pamiętam, że w 1937 roku około 40 moich kolegów miało "setki", małolitrażowe motocykle. Nazywaliśmy ich "setkarzami". Ja nie miałem nawet roweru. Komitet rodzicielski ustali, że nie wolno uczniom przynosi z domu do szkoły żadnego jedzenia. W czasie wielkiej przerwy wszyscy dostawaliśmy bezpłatnie herbatę i bardzo smaczne pajdy chleba z wędliną. Tę troskę komitetu rodzicielskiego i szkoły o równość dobrze wspominam.
Dyrektorem gimnazjum by pan o nazwisku Niemiec. Był niewysoki, miał wąsy i ma bródkę. Pamiętam, że po śmierci marszałka Piłsudskiego płakał, pomimo tego że był przeciwnikiem jego polityki. Wielce nas wtedy ujął. Chyba ogromna większość z nas była wielbicielami marszałka Piłsudskiego.
Pewnego dnia w naszej klasie zdarzy się nieprzyjemny wypadek. Muszę na wstępie zaznaczy, że nie było u nas antysemityzmu. Dochodziły do nas echa antysemickich ekscesów w Poznaniu i we Lwowie. W Gdyni było sporo sklepów żydowskich na ulicy Abrahama. Nie wszyscy wiedzieli, że ten Abraham to nie była postać biblijna, a wybitny działacz kaszubski. W tych sklepikach można było się targowa i panował zwyczaj zapraszania przechodniów do wnętrza. Od czasu do czasu zdarzały się na tej ulicy jakieś antyżydowskie awantury, które były jednak przez społeczeństwo gdyńskie potępiane. Osobiście nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Tego dnia, chyba przed pierwszą lekcją, na korytarzu zrobi się hałas, tak jak gdyby odbywała się jakaś bójka. Ja byłem już w klasie więc tego nie widziałem. Zadzwoni dzwonek i kilkunastu moich kolegów wbiegło do klasy. Po chwili wszedł nauczyciel. Raptem drzwi się otworzyły i stan w nich dyrektor Niemiec z naszym kolegą żydem, który nazywa się Cukier. Z Cukrem przyjaźniliśmy się. Dyrektor by wyjątkowo wzburzony. Stojąc na podwyższeniu katedry zapyta: "kto kopnął Cukra" Zapanowała cisza. Po chwili wsta Stefan Frankowski i powiedział, że to on. Było widać, e dyrektor by zaskoczony i zbity z tropu. Ojciec Stefana by wyższym oficerem Marynarki Wojennej, osobą w Gdyni znaną. Dyrektor coś powiedział o niegodności takiego czynu, pochwali Stefana za to, że się przyznał, ale oświadczył, że tego rodzaju zachowanie nie będzie w szkole tolerowane i na tym sprawa została zamknięta. Odnieśliśmy wrażenie, że gdyby to zrobił ktoś inny, to nie skończyłoby się tak łatwo. Straciliśmy wtedy do naszego dyrektora wiele szacunku. Stefan Frankowski by bardzo dobrym uczniem, zwłaszcza z języka francuskiego, był lubianym kolegą. To zajście z Cukrem nie było w jego stylu. Do dziś nie wiem, co było tego powodem. Nie jest wykluczone, że gdyby Stefan kopnął nie żyda, to nikt by tego nie zauważył.
Z kolegów w mojej klasie pamiętam, poza wspomnianym już Tomkiem Przysieckim, Zbyszka Biliskiego, Rutkowskiego, Rysia Mohuczego i Waldemara Grodzkiego. W 1938 roku Leszek kończy szkołę powszechną na Helu i miał rozpocząć naukę w gimnazjum. Rodzice zdecydowali umieści nas w gimnazjum OO Jezuitów w Orłowie. Mama znalazła dla nas miejsce u pani Bederskiej, która przyjmowała chłopców na stancję. Mieliśmy duży pokój od frontu. Do pomocy w kontrolowaniu chłopców mieszka u pani Bederskiej nauczyciel geografii z gimnazjum Jezuitów. By to sympatyczny mody lwowiak. Pani Bederska miała jedynego syna Adama, bardzo zdolnego chłopca. M pani Bederskiej by pracownikiem w naszym konsulacie w Bratysławie. Na stancji rezydował jeszcze Maciej Waligóra, syn ziemian z Pomorza. Mieszka w pokoju z Adamem. Domostwo uzupełniała sympatyczna gosposia, która dobrze gotowała. Pani Bederska spała w jadalni na kanapce. To było do maksimum wykorzystane mieszkanie, pomimo dużej ilości mieszkańców, nie robiło wrażenia ciasnego.
Po zakończeniu, jak zawsze wspaniałych wakacji na Helu, rozpoczęliśmy nauk. Szkoła znajdowała się w tymczasowym pomieszczeniu wynajmowanym przez Ojców po gimnazjum Zegarskiego, które zostało niedawno zamknięte. To by drugi rok funkcjonowania szkoły. Gimnazjum miało wszystkie klasy. Poza obowiązkowym językiem francuskim lub niemieckim, wprowadzono jako nadobowiązkowy język angielski, który by bardzo popularny.
W moich planach życiowych nie zaszły zmiany. Byłem pewien, e powinienem zosta zawodowym oficerem marynarki wojennej. Było to niewątpliwie rezultatem moich zainteresowań Marynarką Wojenną i środowiska, w jakim się wychowywałem. Bardzo podobali mi się młodzi oficerowie, którzy przechodzili przez Hel, ważny ośrodek artylerii nadbrzeżnej. Ci młodzi oficerowie bywali w domu naszych Rodziców, więc miałem okazję z nimi rozmawia. Dowiedziałem się od nich, jak wyglądało przyjmowanie do Szkoły Podchorążych Marynarki Wojennej. Ogromnie mnie to zainteresowało. Ostatnio, podania składało około 900 kandydatów. Pierwszą selekcją był konkurs matur. Następnie miały miejsce badania lekarskie, normalne wojskowe i specjalne. Po badaniach, ci którzy przeszli przez konkurs matur, byli poddawani konkursowemu egzaminowi pisemnemu i ustnemu. Po przejściu tego etapu, miała miejsce rozmowa selekcyjna i próbne pływanie na żaglowcu Iskra. Po tej selekcji zostawało około 30 kandydatów. W czasie trzech lat jeszcze kilku odpadało. Gdy zdałem sobie spraw z powagi procesu selekcji, postanowiłem zabrać się poważnie do nauki. Miałem przed sobą realny cel. Tak zaczynałem trzecią klasę gimnazjum.
W gimnazjum klasy były liczne, chyba powyżej 30 uczniów. Chłopcy pochodzili z całego Pomorza i nawet z dalszych rejonów. Wielu miało za sobą rozmaite przygody, byli usuwani z poprzednich szkół. Ojcowie chyba wszystkich przyjmowali. Można powiedzie, że element uczniowski nie by łatwy, ale na pewno by ciekawy. Ojcowie wprowadzili atmosfer zachęcając do nauki. To było i dla mnie bardzo pomocne. Chyba po raz pierwszy w życiu zaczynałem uczyć się poważnie. Zaczęło to dawać rezultaty. Miłym zaskoczeniem dla mnie było zajęcie pierwszego miejsca na jednej z trudniejszych klasówek z matematyki. Pojawił się niestety i wielki problem z łaciną którą prowadzi Ojciec Gondek. Miał on zwyczaj pytania nie tylko z materiału w nowej lekcji, który był podawany w załącznikach na końcu podręcznika, ale z całości przerobionego dotychczas materiału. Bardzo szybko wyszły na jaw moje ogromne braki z poprzednich lat. Zostałem wezwany na rozmowę i poinformowany, że musze się zabrać poważnie do pracy, że będę pytany na każdej lekcji. Ze względu na stan mojej wiedzy otrzymam z łaciny na świadectwie pierwszego trymestru stopień niedostateczny. O ile nie nadrobię braków w następnym trymestrze to i na następnym świadectwie otrzymam stopień niedostateczny, a wtedy nie będę mógł otrzymać stopnia dostatecznego na końcu roku. U Jezuitów rok by podzielony na trzy okresy, trymestry, każdy zakończony świadectwem. Sprawa była poważna. Postanowiłem pilnie pracować nad łaciną i powoli zaczynało to dawać rezultaty. Ojciec Gondek osiągnął swój cel. Zauważyłem też, że mój Ojciec zaczął przyjeżdżać na okresowe wywiadówki.
Boże Narodzenie 1938 roku spędziliśmy z Rodzicami na Helu. Było bardzo przyjemnie. Hel miał wspaniały mikroklimat. Nawet gdy w Gdyni pada śnieg, co nie zdarzało się często, to na Helu śniegu mogło nie być. Tak było i tym razem. Wiały tylko wiatry, które bardzo lubiłem.
Po nowym roku miałem pojechać do Warszawy, do pastwa Hinców. Zaprosili mnie jeszcze w lecie. To była moja pierwsza samodzielna długa podróż pociągiem. Droga była ciekawa. W Warszawie spotkali mnie pastwo Hincowie. Mieszkali na Tamce, koło elektrowni. Spędziłem następne kilka dni w ich gościnnym domu. Byłem zaproszony do opery na "Fausta" na moją pierwszą operę, do kina "Roma" na jakiś doskonały film i do cyrku Staniewskich. Byliśmy w Wesołej w domu państwa Hinców. Miałem okazję także zwiedzić Warszawę. Czas przeleciał mi bardzo szybko. W drodze powrotnej na Hel zajechałem do Torunia, odwiedzi wujostwa Trzecieckich. Ciocia Marysia była siostrą mojej Mamy. Wuj Tadeusz by majorem KOP'u na emeryturze. Przypomniał mi się ślub wujostwa. Mieszkaliśmy wtedy w Toruniu na ulicy Sienkiewicza 1. Było chyba lato, bo okna były otwarte. W pewnej chwili na parapecie okna, od ogrodu, usiadły dwa gołębie. Bardzo mnie to podekscytowało i dlatego pamiętam ślub wujostwa. Wujostwo mieli dwie bardzo miłe córki Marysi i Lal. Zainteresował mnie wtedy wuj Tadeusz. By ogromnie zmartwiony zajęciem Zaolzia. Uważał, że to bardzo Polsce zaszkodzi. Był chyba jedynym człowiekiem, jakiego znałem, który wyrażał wtedy takie obawy.
Żałując, że z braku czasu nie mogę zwiedzić rodzinnego Torunia, odjechałem na Hel. Zaraz potem wyruszyliśmy z Leszkiem do Orłowa do szkoły.
Atrakcją w Orłowie był 2. pułk piechoty morskiej. Zawsze z przyjemności patrzyłem na wracające z ćwiczeń śpiewające oddziały. Atmosfera w Orłowie była przyjemna. Przy drużynie harcerskiej powstał zastęp skautowy, w którym brałem czynny udział. Ojcowie zadecydowali zorganizować w szkole wielki bal karnawałowy. Miał się odbyć w odpowiednio udekorowanej sali gimnastycznej. Na kilka tygodni przed balem mieliśmy lekcje taca zamiast gimnastyki. Na bal zostały zaproszone panny z gimnazjum i liceum Sióstr Urszulanek. Niestety, Ojcowie zaprosili także uczniów Szkoły Morskiej. To okazało się by dla nas konkurencją nie do pokonania. Bal rozpoczął Ojciec rektor prowadząc mazura czy poloneza. Pomimo uczestnictwa Szkoły Morskiej bawiliśmy się świetnie do samego rana. Po zakończonym balu wszyscy udaliśmy się na molo orłowskie, gdzie nasz dyrektor ogłosi, że ten dzień będzie wolny od nauki, co przyjęliśmy z wielkim entuzjazmem.
W tym czasie przyjaźniłem się z Rysiem Fryszowskim. Znaliśmy się jeszcze od szkoły powszechnej, gdy mieszkaliśmy w bloku oficerskim na ulicy 10 lutego w Gdyni. Ryś by jedynakiem. Ojciec jego, major saper na emeryturze, był także artystą malarzem. Malował obrazy z naszymi okrętami wojennymi, które z zachwytem oglądaliśmy od czasu do czasu. Wolne chwile spędzałem razem z Rysiem, chodząc po okolicznych lasach i polach.
Któregoś dnia po nabożeństwie majowym w kolibskim kościółku, wróciłem do domu, mając dużo lekcji do odrobienia. Gdy byliśmy już w ....ókach, zadzwonił telefon, który odebrała pani Bederska. Dzwoni major Fryszowski i pyta czy ja wieczorem wychodziłem z domu. Pani Bederska zapewnia go, że cały wieczór byłem w domu, ucząc się. Okazało się, że Ryś, z jednym z naszych kolegów, poszedł do ogrodu panny, córki dyrektora domu towarowego Bon Marche w Gdyni, którą był zainteresowany w tym czasie, ale której nie znał. (O ile pamiętam to w tym sklepie były pierwsze w Gdyni ruchome schody). Pastwo ci mieszkali niedaleko pastwa Fryszowskich. Ryś z kolegą weszli do ogrodu przez mur i zaglądali przez okno do pokoju wybranki Rysia. Gdy ona zorientowała się, że ktoś jest za jej oknem narobiła krzyku. Ojciec panny, myśląc, że to złodzieje, wyskoczy przed dom z pistoletem. W tym czasie winowajcy uciekając, przeskoczyli przez basen z rybkami i wdrapali się na mur. W tym momencie Rysiowi spada z głowy czapka. Pech chciał, że obok była latarnia uliczna. Ryś by jasnym blondynem. Gdy stał na murze ojciec panny poznał go po włosach i krzyknął "Fryszowski". Ryś z kolegą uciekli, ale ojciec panny zatelefonował do jego ojca a że w tej eskapadzie brało udział dwóch młodzieńców od razu podejrzenie padło na mnie, najbliższego przyjaciela. Ryś twardo milczał. Dopiero wyjaśnienie pani Bederskiej uwolniło mnie od podejrzenia. Ryś został ukarany, ale ojciec panny nie poskarżył do szkoły.
Przygotowania do wojny
Nadeszła wiosna 1939 roku. Niemcy zadali od Polski korytarza tranzytowego przez Pomorze. danie to zostało odrzucone. W Polsce powołano część rezerwistów, między innymi naszego popularnego nauczyciela matematyki. Bardzo nam się podoba w mundurze. Na stacji kolejowej w Orłowie oglądaliśmy transporty wojskowe, które demonstracyjnie przechodziły przez Gdańsk. Zapanowała atmosfera wojenna. Niektórzy ludzie wyjechali z Gdyni w głąb kraju. Tymczasowo zamknięto szkoły, ku naszemu wielkiemu zadowoleniu Rodzice zabrali nas na Hel. Tam także było widać przygotowania do wojny. Z Kresów przeniesiono na Hel batalion KOP i zakwaterowano w pustym hotelu "Polonia".
Od czasu do czasu nad Helem przelatywały pojedyncze niemieckie samoloty wojskowe. Natychmiast otwierała do nich ogień nasza artyleria przeciwlotnicza. Samoloty te latały nisko i nie było łatwo je zestrzelić. Normalnie, artyleria przeciwlotnicza ćwiczyła, strzelając do rękawa ciągnionego przez hydroplan z Morskiego Dywizjonu Lotniczego w Pucku.
Któregoś dnia, morze było bardzo spokojne, przyleciał hydroplanem dowódca tego Dywizjonu przyjaciel naszego Ojca. Samolot prowadzi on sam i wodował przed naszym domem. Pomagaliśmy w zaparkowaniu hydroplanu przy palach wbitych wzdłuż plaży.
Odbywały się ćwiczebne strzelania baterii cyplowej imienia Hipolita Laskowskiego. Przed takim strzelaniem do naszego domu przychodziło ostrzeżenie, żeby zabezpieczyć szklane i porcelanowe rzeczy i otworzyć okna. Stanowisko najbliższego działa było kilkadziesiąt metrów od naszego domu. W czasie jednego z takich strzelań wlazłem na dach domu i obserwowałem wybuchy pocisków koło tarczy ciągnionej przez holownik. Z ziemi nie było tego widać, ponieważ tarcza płynęła za horyzontem. Te obserwacje nie były dozwalane przez Ojca, ale pokusa była nie do odparcia.
Niestety, po kilku tygodniach tych wspaniałych, ekstra wakacji zostaliśmy wezwani do szkoły. Pamiętam, że zastanawialiśmy się z Rysiem Fryszowskim czy nie uciec z domu, w wypadku wybuchu wojny, zabierając ojcom pistolety, których mieli po kilka, i czy nie zaszyć się w nadgranicznych lasach prowadząc działania wojenne na własną rękę. Oglądaliśmy nawet odpowiednie kryjówki w lasach. Planów tych nie mogliśmy zrealizować, ponieważ zostaliśmy wcześniej rozdzieleni przez wydarzenia.
Pożegnanie z Helem
Rok szkolny 1938/39 dobiega końca, przeszliśmy do następnych klas i zaraz wyjechaliśmy na ukochany Hel. Tego roku, chyba ze względu na zagrożenie, nie przyjechali na wakacje Jul i Bob Stachiewięczowie, synowie Szefa Sztabu Generalnego, nasi partnerzy od jazdy konnej. Niemniej, wakacje miały przebieg wspaniały. Jak zawsze, Rodzice mieli wielu gości zwłaszcza w niedzielę. Przyjechała ciocia Rozmanithowa, która okazała się być osobą mającą dobre podejście do dzieci i młodzieży. Otóż, obaj z Leszkiem otrzymaliśmy od cioci po 10 złotych, co dla nas było sum bajońską. Zapada więc ciocia do naszych serc i pamięci. Opowiadała nam rzeczy o rodzinie, ze strony Mamy, sięgające w mroki historii. To oczywiście nie zajmowało nas wtedy. Dopiero wiele lat później, gdy zaczem interesować się "korzeniami", przypomniałem sobie niektóre fragmenty opowiadania cioci. żałuję, e dzisiaj nie mogę z nią porozmawiać. Była prawdziwą skarbnicą wiadomości o rodzinie.
Przyjechała do nas te ciocia Idalka Rogowska, żona lekarza w Toruniu, z synem Romkiem. Romek był tylko trochę od nas starszy, ale będąc kuzynem Mamy był naszym wujem. Niemniej, ze względu na wiek byliśmy po imieniu. Otóż ciocia Idalka wywoływała u nas sensację. Na plażę wychodziła nago. Tego u nas się nie praktykowało, ale krępowaliśmy się oglądać ciocię. Goście mieszkali w domku letniskowym z tyłu domu pani Solskiej.
Niebawem zachorowałem. Miałem uporczywe, rwące bóle głowy. Dr Wierzbowski kazał ogrzewać czoło lamp i radzi uda się do szpitala marynarki wojennej w Gdyni. Gdy naświetlania nie pomogły, zostałem zabrany do szpitala na Oksywie. Tam wliczono mnie w stan chorych. Okazało się, że mam zapalenie zatok czołowych. Byłem leczony soluxem. Pamiętam, że miałem okropny apetyt i zjadałem po pięć bułek na śniadanie. Po jakichś dwóch tygodniach, wyleczony, wróciłem na Hel.
W czasie mojej nieobecności przebywali u nas kilka dni dwaj Ojcowie Jezuici z Wilna. Jednym z nich by Ojciec Lesiński.
Na Helu, jak co roku, były panie Hincowe, matka z córka Hani. Ojciec Hani by dyrektorem elektrowni warszawskiej. Pastwo Hincowie przyjeżdżali na Hel, corocznie, od lat i zawsze mieszkali w miasteczku u tego samego rybaka. Nasza Mama i pani Hincowa przyjaźniły się. Obie panie były bardzo pobożne. Pamiętam, że kiedyś pastwo Hincowie zaprosili ca nasza paczkę chłopców na podwieczorek do jednego z pensjonatów. Piliśmy kakao. W momencie, gdy piłem kakao, ktoś powiedział coś śmiesznego i stała się rzecz dziwna. Z nosa poleciały mi dwie strugi kakao. Powstał syfon, czy coś podobnego. Dopiero gdy odjąłem szklankę od ust zjawisko to ustało. Zabawa była wielka, jakkolwiek niepodzielana przez obsługę pensjonatu, która musiała zmienia nakrycie. Panie Hincowe, ze względu na niepewną sytuację, wyjechały wcześniej do Warszawy. Hania nie chodziła do szkoły i uczyła się prywatnie w domu.
Wakacje dobiegały koca. Jakiś tydzień przed końcem sierpnia wybraliśmy się z Leszkiem na ryby. Wstaliśmy około 4-ej rano. Przynętę mieliśmy przygotowaną poprzedniego dnia. Ja w tym czasie łowiłem ryby na maleńkie raczki, które można było wydobyć z piasku na samym brzegu, tu koło wody. owiliśmy w porcie rybackim na pierwszym molo od naszego domu. Złapaliśmy przeszło 130 ryb. To by kolosalny połów. Mieliśmy kilka dużych leszczy i masę płoci i okoni. W domu gosposia wygoniła nas z tym połowem. Powiedziano nam, że poza leszczami nasze ryby są nie do użytku. Jednak pozwolono nam je oczyścić i zamarynować w słojach. Pracowaliśmy cały dzień czyszcząc i smażąc ryby. Rzeczywiście wszystkie zamarynowaliśmy i obiecaliśmy, że my te ryby będziemy jedli. Niestety, następnego dnia ogłoszono mobilizację.
Na Hel zaczęli napływa rezerwiści. Ponieważ teren ten by Rejonem Umocnionym, więc według przepisów wojskowych rodziny wojskowe nie mogły tam przebywa po ogłoszeniu mobilizacji. Musieliśmy natychmiast Hel opuści. Rodzice zdecydowali, że pojedziemy z Mamą do Wilna, gdzie Mama miała krewnych i gdzie będziemy mogli kontynuować naukę u Jezuitów.
Przed wyjazdem z domu poszedłem sam nad morze i wszedłem do wody. Morze było wyjątkowo spokojne. Podświadomie czułem, że już nigdy tu nie wrócę. Coś chwytało mnie za gardo. Łkając, całowałem wodę ukochanego morza. Po chwili opanowałem się i szybko ubrałem. Czas było jechać. Po spakowaniu najpotrzebniejszych rzeczy pojechaliśmy na stację. Jechała z nami do Warszawy pani Janina Solska, wdowa po komandorze Solskim. Na pociąg odprowadza nas Ojciec. Przy pożegnaniu w wagonie, Ojciec powiedział do mnie, że mam już 15 lat i muszę by odpowiedzialnym chłopcem, żebym opiekował się Mamą i Leszkiem i że pewnie będę musiał te wziąć udział w nadchodzącej wojnie. Czułem się bardzo dumny. Jakkolwiek bardzo tego chciałem, jednak nie mogłem sobie wyobrazi, jak mógłbym brać udział w wojnie. Gdy pociąg ruszy, Ojciec, w białym letnim mundurze oficera marynarki wojennej, stał na peronie i tak Go zapamiętałem na zawsze. Tak zakończyło się moje dzieciństwo.
Konstancin Jeziorna, 19 czerwiec 1997
Bolesław Jan Kukiełka - notatka autobiograficzna |
|
Urodziłem się 1 czerwca 1924 roku w Toruniu. Jestem synem Stanisława z Kłajuż i Laury z domu Rogowskich z Horodyszcza nad Berezyną. Dzieciństwo spędziłem w Gdyni w atmosferze budowy portu gdyńskiego i rozwoju Polskiej Marynarki Wojennej. W domu moich rodziców panował kult walki o niepodległość w czasie rozbiorów. Szkołę powszechną z przeskoczeniem jednej klasy, ukończyłem w Gdyni. Tam też uczęszczałem do 1 i 2 klasy gimnazjum miejskiego na Grabówku i do 3 klasy gimnazjum OO Jezuitów w Orłowie. W 1939 roku rodzice moi mieszkali na Helu, gdzie ojciec mój, będąc oficerem Marynarki Wojennej w służbie czynnej, od paru lat dowodził Dywizjonem Artylerii Nadbrzeżnej. Pod koniec sierpnia 1939 roku w dniu mobilizacji powszechnej wraz z innymi rodzinami wojskowymi, matka moja, mój młodszy brat Leszek i ja, zostaliśmy ewakuowani z Helu. Hel był Rejonem Umocnionym. Przy pożegnaniu na stacji kolejowej ojciec poważnie powiedział do mnie że prawdopodobnie będzie wojna i nie jest wykluczone, że i ja będę musiał wziąć w niej udział. |
|
Miałem wtedy 15 lat i 3 miesiące i byłem bardzo dumny, jakkolwiek nie mogłem sobie wyobrazić jakby to mogło się zrealizować. Nie mogłem wiedzieć, że przed końcem roku będę żołnierzem tajnego harcerstwa i że to pożegnanie z ojcem będzie miało wielki wpływ na moje życie przez następnych sześć lat i dalej. |
Bolesław Jan Kukiełka - Życie kreślone historią
Wydawca: Ajaks, Pruszków 1998