Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Copyright © by Krystyna Pohl
Copyright © for this edition by Walkowska Wydawnictwo / JEŻ
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Zdjęcia archiwalne zamieszczone na okładce oraz w treści książki pochodzą z
prywatnego archiwum Jana Stopyry i zostały wykonane m.in. przez Stefana
Cieślaka oraz Antoniego Pieńkowskiego.
Fotografie współczesne wykonał Marcin Bielecki.
Tekst: Krystyna Pohl
Korekta: Krystyna Pawlikowska
Projekt okładki: Szymon Jeż, Adrian Łaskarzewski
Opracowanie graficzne i skład: Adrian Łaskarzewski
ISBN 978-83-61805-40-3
Wydanie II (e-book)
Szczecin 2012,
na podstawie wydania I, 2010
Walkowska Wydawnictwo / JEŻ
ul. Falskiego 29/8, 70-733 Szczecin
www.walkowska.pl
Jan Stopyra i Krystyna Pohl
Dla mojej wnuczki Niny
Jan Stopyra
Wstęp
Żyjemy w czasach szalonego pędu.
Jednym z jego przejawów jest szybkie zapominanie.
Jan Stopyra go oda em mia a był p ez prawie dwanaście lat, od erwca
1972 roku do marca 1984.
Był najdłużej u ędującym prezydentem w powojennych dziejach Sz ecina.
W przekonaniu wielu szczecinian – najlepszym.
– Był współtwórcą nowoczesnego, zadbanego Szczecina.
– Za jego prezydentury Sz ecin rozkwitł i wypiękniał. Stał się najbardziej
zielonym miastem w Polsce.
– Jednakową wagę p ywiązywał do inwe ycji, jak i do e etyki ulic,
budynków, parków – to niektóre z opinii.
Jan Stopyra niezmiennie powta a, że prezydent to nie u ędnik, le
dozorca wielkiego domu, jakim jest miasto. Starał się być dobrym dozorcą.
ROZDZIAŁ 1
Opowieść o:
szczęśliwym dzieciństwie w Stanisławowie
okrucieństwie wojny
młodości w Nakle
powrocie do Iwanofrankowska (dawniej Stanisławów)
Jakie wspomnienia zachowałeś ze Stanisławowa?
To mia o mojego dzieciń wa. Tam się urodziłem w t ydzie ym wa ym
roku zeszłego ulecia i tam mieszkałem p ez jedenaście lat. Tata Stanisław
był zawodowym wojskowym, arszym sierżantem, a mama Maria, z domu
Lech, nau ycielką. Ale nie pracowała. W tamtych latach pensja
wojskowego wy ar ała na całkiem p yzwoite życie. Mama pochodziła
z Poznania, a tata z Rzeszowa, poznali się w asie wakacji w Stanisławowie.
Wzięli ślub, a w rok p ed moim urodzeniem kupili dom z dużym ogrodem
p y ulicy Gołuchowskiego na p edmieściach, w dzielnicy koszar. Ten ogród
i pobliski park to były dla mnie i arszego o t y lata brata Leszka najlepsze
miejsca zabaw. Naszymi najbliższymi sąsiadami były rodziny żydowskie.
W domu obowiązywał wojskowy dryl?
Ależ skąd. Rodzice byli anielscy, niezwykle cierpliwi, a przecież my, chłopcy,
do aniołków nie należeliśmy. Tata nigdy nie podniósł głosu, a tym bardziej
ręki. Gdy coś p eskrobaliśmy, robił tylko taką bardzo smutną minę.
Okropnie się wtedy ułem. Tata ciągle był na poligonach, a kiedy wracał,
to
ędzał z nami dużo
asu. Latem jeździliśmy nad ekę. Zimą razem
ubieraliśmy ogromną choinkę w papierowe łańcuchy, o echy, jabłka
i cukierki. Razem chodziliśmy do kolegiaty NMP, pięknego kościoła na
wzgó u, gdzie brat był mini rantem. Potem ja też służyłem do mszy,
nawet myślałem, że będę księdzem. Imponował mi ksiądz Kazimie
Bochenek, który bardzo nam pomagał w
asie wojny. W latach
siedemdziesiątych
otkałem go pod Opolem, gdzie był probosz em. To
było wzruszające
otkanie. Miał pamiątkową fotogra ę mini rantów,
większość z nich już nie żyła. P ypomniała mi się jesz e jedna hi oria
związana ze służeniem do mszy. Je rok 1952. Do Sz ecina p yjeżdża
kardynał Stefan Wyszyński. W kościele p y ulicy Bogurodzicy ogłasza, że
chce się
otkać ze sz ecińskimi udentami. Żeby do tego nie dopuścić,
władze pa yjne za ądzają koncentrację zajęć wojskowych na wszy kich
u elniach. Od rana do późnych godzin wie ornych ćwi ymy musztrę,
elamy na poligonie. W jakiś
osób dowiedzieliśmy się, że kardynał
Wyszyński powiedział, iż będzie na udentów ekał do rana. Zaraz po tych
wojskowych zajęciach pieszo, bo tramwaje p e ały jeździć, udaliśmy się do
kościoła p y Bogurodzicy. A tam „usłużni” notowali nazwiska
wchodzących. W kościele kardynał zapytał,
y ktoś z obecnych potra
służyć do mszy. Zgłosiło się nas
terech. Byłem wśród nich. Kiedy
p ypomniałem to wyda enie arcybiskupowi Kamińskiemu, powiedział, że
wtedy odwaga miała wyższą cenę niż dziś.
We wrześniu 1939 roku wybuchła druga wojna światowa…
Pamiętam rozmowy rodziców, że t eba zrobić zapasy żywności, i pamiętam
tatę, który w pięknym mundu e p yjechał na koniu pożegnać się z nami.
Wojna koja y mi się z głodem. Mama nie zdążyła zrobić tych zapasów i nie
było co jeść. Gdy Stanisławów zajęli Niemcy, razem z innymi dziećmi
prosiłem ich o chleb. Pierwsze słowa, jakich się nau yłem po niemiecku, to
była prośba o kromkę chleba. Chodziliśmy też do wioski pod
Stanisławowem i tam mama za buty i ubrania do awała chleb, mąkę,
słoninę. Bardzo szybko w mieście zamieszkanym w większości p ez Żydów
Niemcy utwo yli getto. Znaleźli się tam nasi sąsiedzi. Pamiętam ich rozpa .
I pamiętam w
ąsającą scenę. Niemiec z pi oletu mie y do chłopca, a on
dłonią zasłania twa . Kula p ebija dłoń i rozłupuje aszkę. Któregoś dnia
bawiłem się na ulicy. Podszedł do mnie niemiecki o cer i zaprowadził do
swojego mieszkania. Usadowił na k eśle, wziął jakiś ka on i za ął mnie
rysować. Strasznie się bałem i siedziałem jak zamurowany. Cały
as
myślałem o tym, że mama nie wie, gdzie ja je em, i na pewno bardzo się
ma wi. A potem Niemiec dał mi garść słody y, kiełbasę i piwo. Gdy te
rarytasy p yniosłem do domu, nawet ich nie zauważono, bo najważniejsze
było to, że się znalazłem, że żyję. Potem nie pozwolono mi samemu
wychodzić z domu. My cierpieliśmy głód, ale w getcie był jesz e większy.
Mama w szmatki zawijała kawałki chleba, kazała nam z bratem biec szybko
wzdłuż płotu getta i w ucać je do środka. W terdzie ym drugim roku
w naszym domu zo ali zakwaterowani Węg y. Mieli mnó wo jedzenia,
którym chętnie się dzielili. Dla nas skończył się głód.
A co z ojcem?
Wrócił do domu i był pala em w szpitalnej kotłowni. W terdzie ym
t ecim do Stanisławowa wkro ył pułk wojska radzieckiego. Żołnie e,
p echodząc p ez anisławowskie lotnisko, natra li na magazyn alkoholu.
Kompletnie pijani, zo ali rozbici p ez niemiecki batalion pozo awiony do
ochrony mia a. W śmietniku
ojącym w ogrodzie schował się ranny
młody Rosjanin, nazywał się Woronow. P ez kilka miesięcy tata
p echowywał go na rychu w sianie. Ksiądz Bochenek p ynosił lekar wa,
opatrunki i żywność. Gdy Woronow wydob ał, wyjechał w p ebraniu
furmana. Któregoś dnia tata zo ał aresztowany p ez rosyjski NKWD. Nie
było go szesnaście miesięcy. Mama szukała go, rozpa ała, nikt nic nie chciał
powiedzieć. W dodatku Rosjanie kazali wszy kim Polakom opuścić
Stanisławów. Znaleźliśmy się w wiosce Uhrynów, zamieszkaliśmy u chłopa,
w chacie z klepiskiem. Bieda
raszna. P eżyliśmy dzięki mamie, która
potra ła szyć. Szyła ludziom koszule, fa uchy, pościel i za to do awała
jedzenie. Pewnego dnia usłyszałem, jak woła mnie jakiś męż yzna.
Zarośnięty, zgarbiony, w łachmanach. Dopiero gdy podszedł bliżej,
zoba yłem, że to tata. To był y eń terdzie ego piątego roku. Wszyscy
bali się wywózki na Sybir i wszyscy chcieli jechać na zachód. O atnim
sanitarnym pociągiem,
ło eni jak sardynki w puszce, pojechaliśmy do
P eworska. A potem kilka dni szliśmy do wioski Grodzisko Dolne, gdzie
była rodzina taty.
A skąd Nakło na drodze Stopyrów?
Chcieliśmy dojechać do Bydgosz y, bo tam mieszkał brat mamy, który
p ed wojną był kuratorem. Dotarliśmy tylko do małej wioski Białośliwie
pod Nakłem. Zamieszkaliśmy w szkole, mama p ygotowywała się do pracy
nau ycielki. Tam za ał nas koniec wojny. Potem p eprowadziliśmy się
do Nakła, mama za ęła u yć w szkole. Ja kontynuowałem naukę
w pod awówce, mój brat był już w gimnazjum. A ojciec wyjechał do
Sz ecina. W Sz ecinie była sio ra taty, Anna Ogórek, i razem prowadzili
mały sklepik
ożyw y p y ulicy Po towej 11. Na zaple u było
niewielkie mieszkanie. Dwukrotnie z mamą odwiedziliśmy tatę
w Sz ecinie. Zapamiętałem mo e gruzu i opowieści o tym, jak bardzo
niebezpie ne je to mia o. P y zrujnowanym Sz ecinie Nakło jawiło się
jak sielskie mia e ko ze snu. Mama cały
as p ekonywała tatę, aby
zo awił ten nie okojny i niepewny Sz ecin i wrócił do Nakła. Wrócił na
po ątku terdzie ego szó ego. Miał jakąś żyłkę do handlu, bo od razu
otwo ył w Nakle dużą re aurację p y ulicy Dąbrowskiego. Nazywała się
„Zdrój”. Potem uruchomił rozlewnię piwa i wytwórnię soków.
Należałeś do bananowej młodzieży?
Nie, bo rodzice nas nie rozpusz ali, ale dob e nam się żyło, podobnie jak
wielu innym właścicielom sklepów i zakładów emieślni ych. Nie trwało
to długo, bo pod koniec lat pięćdziesiątych ąd realizował słynną batalię
o handel. Pod pretek em zwal ania drożyzny i nadmiernych zysków
likwidowano handel prywatny. Kupców i emieślników uznano za wrogów
oj yzny, oskarżano o
ekulacje i obciążano wysokimi karami pieniężnymi
lub domiarami – giganty nie wysokimi podatkami. Tacie nakazano zapłacić
pó ora miliona złotych. To była kwota a ronomi na. Musiał zamknąć
re aurację, choć miała już znakomitą opinię. Słynęła z doskonałych
kotletów schabowych. Ich smak pamiętam do dziś. Zamknięta zo ała
rozlewnia piwa i wytwórnia soków. Tata długo szukał pracy, aż w końcu
zo ał szefem baru na targowisku. Potem, już do emerytury, do 1965 roku,
kierował w Nakle kawiarnią „Pomo anka”. Mama cały
as pracowała
w szkole, uczyła biologii.
Ciebie do handlu nie ciągnęło?
W Bydgosz y ukoń yłem liceum handlowe, ale ma yłem o prawie. Na
uniwersytecie w Toruniu rozpo ąłem udia prawni e. Podobały mi się,
dob e mi szło, ale po pierwszym seme
e, po zdanych egzaminach
wezwał mnie dziekan i powiedział wpro , że szkoda mnie, bo nie będę po
skoń eniu
udiów ani radcą, ani sędzią, ani prokuratorem. Zdziwiony
zapytałem dla ego. I usłyszałem: „Pana ojciec był p ed wojną
zawodowym o cerem. A to pana wyklu a z kariery prawnika. Radzę
zmienić u elnię”. To był szok. Po wyjściu tak po babsku rozpłakałem się.
W domu odbyła się rodzinna narada i tata powiedział: „Wysyłamy Janka
do Sz ecina, tam je po ądna Wyższa Szkoła Ekonomi na”. I tak się
rozpoczął, trwający do dziś, rozdział szczeciński w moim życiu.
Ale zanim będziemy o nim rozmawiać, opowiedz, proszę, o powrocie do
Stanisławowa.
Do Iwanofrankowska, bo tak od 1962 roku nazywa się Stanisławów.
Pojechaliśmy tam z tatą
tery lata później. Wykupiliśmy w Polsce
wycie kę do Lwowa. Do ów esnego ZSRR można było jechać z wycie ką
tury y ną albo na zaproszenie. We Lwowie wsiedliśmy w pociąg
i pojechaliśmy do Stanisławowa. To było o ywiście nielegalne, bo
mogliśmy się poruszać tylko po Lwowie. Udawaliśmy Rosjan, nie
rozmawialiśmy po polsku. Przy ulicy Gołuchowskiego stał nasz dawny dom.
Wydał mi się jakiś taki skur ony, mały, zaniedbany. Tam, gdzie był piękny
ogród, ał nowy blok mieszkalny. P yjechaliśmy w o atniej chwili. Dom
lada dzień miał być zbu ony pod budowę kolejnego bloku. Poszliśmy pod
koszary, do śródmieścia. Mia o było bardzo zaniedbane. Gdy wie orem
wracaliśmy do Lwowa, tata powiedział: „Nie ma za
ym tęsknić,
pożegnaliśmy przeszłość”.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.