Prawdziwa polityka nadejdzie
Nasz Dziennik, 2011-03-13
Postpolityka oznacza koniec jedynie
pseudopolityki. Skoro zaś bez polityki prawdziwej
zarządzanie fachowe obejść się nie może, tym
samym stan rzeczy polskich, i innych, zdaje się
przedstawiać jako przedpolityczny. Poszerza to
perspektywę odrodzenia polityki prawdziwej, która
może oddalić od Rzeczypospolitej
niebezpieczeństwo i zwrócić szacunek obywatelom -
tak boleśnie dotkniętym kłamstwami, jakimi z nich
zadrwiono.
Banalne jest już skojarzenie fenomenu postpolityki z dwoma innymi wydarzeniami
intelektualnymi. Z proklamowanym w roku 1989 na jednym z uniwersytetów amerykańskich
końcem historii i z dekretem o końcu nowoczesności, nieco wcześniej wydanym przez
paryski matecznik lewicy europejskiej. Co jasne, nie tylko człowiek, ale i myśl człowiecza
posiada prawo do przygód, co sprawia, że ona także ma swoją historię. To zaś, że i ta historia
powtarza się omal do znudzenia, wykazał wielki Francuz - filozof swą twórczością
rehabilitujący, przyznać wypada, myśl zachodnią XX wieku - Etienne Gilson. Podobnie też
Gilbert K. Chesterton - gdy obrazował różne słabostki właściwe naturze ludzkiej, a
skłaniające myśl i praktykę do powtórek przygód dobrze znanych z doświadczeń bolesnych -
dowiódł, że w mowie Williama Szekspira i Johna Drydena pisarstwo dowcipne i poważne jest
możliwe zawsze, również w aurze autorytetu Bloomsbury Group.
Koniec czy początek?
Nie zamierzamy wdawać się w obie te historie z minionego wieku ani definiować morału, jaki
z nich wynika. Naszą ciekawość rozbudza jednak ton - modelujący swoistą puentę do nich,
jaką właśnie postpolityka staje się w obu swoich przejawach. To znaczy, jako fenomen z
zakresu myśli i z zakresu praktyki. Ton ten zarejestrowany został z całą ostrością już w tytule
eseju, jaki Jadwiga Staniszkis ogłosiła przed pięciu laty - "O władzy i bezsilności".
Analityczny charakter eseju skutecznie broni go przed ewentualnymi zarzutami - pesymizmu i
optymizmu. Stąd wyłącznie realizmem uderza przedstawiony w nim obraz politycznej
niemocy. Niemocy, która wynika nie z braku woli mocy politycznej, lecz z braku jej
potencjału. Jej potencjał miałby bowiem wyczerpać się i nie odnawiać choćby dlatego, że
zmienione realia systemu naczyń połączonych - jaki relacje wewnątrzpaństwowe łączy z
relacjami ponadpaństwowymi - już go nie generują. Otóż tonem budzącym ciekawość, a
łatwo uchwytnym w większości innych analiz i komentarzy politycznych jest ton
wątpliwości, czy realia postpolityki są realiami niemocy już starczej, czy jeszcze
niemowlęcej. Siłą rzeczy nasuwa się pytanie, czy w realiach, jakie z maestrią prezentuje
Staniszkis, polityka w istocie jest już niemożliwa. Czy raczej właśnie aktualna specyfika
realiów, o których mowa, nie tylko zwiększa samą możliwość polityki, ale też odsłania
bynajmniej niewyczerpaną jeszcze część jej potencjału.
Potencjał tkwi przecież - co oczywiste - w pojęciach charakterystycznych dla oryginalnej
wyobraźni politycznej Zachodu. Przede wszystkim jednak w samym ich tradycyjnym
narzędziu, jakim jest słowo. Przejrzystość tych pojęć budzi otuchę współmierną
przygnębieniu niedolą słów - także tych, które mają wyrażać pojęcia ujmujące realia z
zakresu polityki. Zbiorowe sprawstwo niedoli rozkłada się na wiele czynników, w tym
ponadczasowych. Takich więc jak niedostatki edukacji mówców i słuchaczy, pisarzy i
czytelników czy brak odporności - czasem epidemiczny - na zabobon, który nawet jeśli słowa
nie zabija, to na pewno odbiera mu jego naturalną siłę. Ów znany zabobon podpowiada, że
słowo służyć może zaklinaniu rzeczywistości, nie tylko jej wyrazowi. Indywidualni sprawcy
kłopotów słowa paradują w kolejnych odsłonach politycznej historii Zachodu. Od jej zarania
słowo jest zakładnikiem sprawności intelektualnej autorów i odbiorców idei politycznych,
odmian stylu politycznego dyskursu, jak i kolejnych tematów politycznej narracji. Na
żenującą część tej historii w jakimś stopniu spada odpowiedzialność za niesmak, jaki dziś
wywołują oba słówka - polityka i polityk. Tymczasem jest to niesmak groźny, bo
anorektyczny. Przekonuje o tym etymologia obu słówek, odsłaniając całą siłę życiodajną, jaka
dla każdej jednostki ludzkiej i ludzkich zbiorowości wynika z realiów oznaczanych nimi
pierwotnie. Stąd, by odsłonić potencjał zawarty również w pojęciach takich jak polityka i
polityk, być może wystarczy po prostu - jak zaleca to Cyprian Kamil Norwid - "przywrócić
słowom ich wygłos pierwszy".
Polis, politeja, polites
Wiadomo doskonale, że słówka zarówno polityka, jak i polityk mają rodowód starogrecki
oraz że swój sens wywodzą ze słówka polis. Jednak słówko polis bynajmniej nie miało
pierwotnie takiego znaczenia, jakiego nabrało później, a jakie dziś powierzamy polskiemu
słówku miasto. To gdy już dała życie polityce i politykowi, zwęziła polis swój pojęciowy
zakres do realiów miasta, wieś z niego wykluczając - w przekonaniu z pewnością nie obcym
również i starożytnym Grekom, że życie prawdziwe jest dopiero w mieście. Zanim tak się
stało, oznaczała polis realia występujące jednako w obu przestrzeniach - wiejskiej i miejskiej.
Realia te dobrze obrazuje zwrot mówiący, że - na przykład - na ślub czy pogrzeb zbiegła się
cała wieś lub całe miasto. Co jasne, w każdym z obydwu przypadków skupia się tu nie
przestrzeń, lecz na co dzień w niej rozproszona mnogość ludzkich istnień. I, co niewątpliwe,
każde z nich w skupieniu takim czuje się lepiej, niezależnie od tego, czy udział w nim jest
udziałem w radości, czy w smutku. Pojęcie słówkiem polis niesione pierwotnie - a więc
skupiona mnogość - swój nośnik najbardziej odpowiedni w polszczyźnie odnajduje w słówku
gromada. Zaś że realia oznaczane terminem gromada wywołują aprobatę odruchową, przyzna
każdy, kto choć raz wziął udział w zbiorowych wagarach czy w imprezach, gdzie płynie
alkohol tani wprawdzie i takaż muzyka, lecz co nikomu przyjemności nie odbiera, a to stąd,
że konsumpcja ma tu naturę gromadną. Otóż uniwersalne dobro gromadności, właściwe
gromadzie każdej, między innymi wiejskiej i miejskiej, oznaczała polis pierwotnie i jej
właśnie takie znaczenie wprowadza nas w narrację polityczną autorstwa Arystotelesa.
Z kolei każdy, kto porównuje gromadę i tłum, łatwo dostrzega dzielącą je różnicę. Tłum w
jego przestrzeni utrzymują jedynie te materialne granice, które ją ścieśniają, nie pozwalając
wydostać się z niej nikomu, choć w istocie chcieliby uciec stąd, oprócz kieszonkowców,
wszyscy. Gromadę natomiast w jej przestrzeni zatrzymuje władza o naturze odwrotnej od
materialnej na tyle, by wypadało uznać ją za duchową. Stąd władzę, która gromadę skupia bez
użycia fizycznej przemocy, każdemu zaś, komu się nie podoba, pozwalając odejść, trudno jest
nazywać inaczej jak duchem gromady. Tymczasem złożeniem obu słówek polskich - duch
gromady - tłumaczy się najwierniej owe tak intelektualnie doniosłe słówko starogreckie
politeja. Podobnie je rozumiał jeszcze Izokrates, gdy oznaczaną nim władzę definiował jako
"duszę gromady [psychř poleos], co rządzi wszystkim tak jak rozum ciałem, z zachowaniem
pomyślności i unikając niepowodzeń". Nie dziwi więc, że tak samo je pojmujący Arystoteles
- który z życiem państwa utożsamiał jego ustrój - ustrojowi jego zdaniem najbardziej
życiowemu nadał miano właśnie politei. Co więcej, państwo o ustroju tak właśnie nazwanym,
miał za państwo we właściwym tego słowa znaczeniu. Nie co innego, a obecność ducha
gromady w realiach politei pojętej jako ustrój, usprawiedliwia jej tradycyjny przekład na
łacinę słówkiem respublica.
Postać życia tchniętego duchem gromady, czyli politeją, odbija się w czasowniku, jakim swą
obecność w gromadzie-polis stwierdzał jej uczestnik. Mówiąc politeuomai - co znaczy żyję
gromadnie - jednym słówkiem syntetyzował on realia, do których opisu języki współczesne
zużywają dziś przynajmniej dwa. Synteza taka - wyrażając posłuszeństwo wyobraźni duchowi
gromady - przesądziła też o znaczeniu pierwotnym obu rzeczowników, polityka i polityk. W
pierwotnym więc stanie pojęć, polityka - politiké - oznacza umiejętność życia gromadnego.
Natomiast polityk - politikos - to ktoś posłuszny duchowi gromady.
Co charakterystyczne, właśnie tak definiując oba terminy, Arystoteles nie projektował
żadnych nowych pojęć ani nie stosował jakiejś nowomowy. W jego słownictwie wciąż
trzymał się "wygłos pierwszy" mowy Hellenów, a z nim także zdolność wyrazu wyobraźni
tradycyjnej, w całej jej specyfice. Również w tym rysie, co uczestnikom starogreckich
gromad - Ateńczykom, Spartanom i innym - rzeźbił ich osobowość. Osobowość kwalifikującą
do udziału w polis i jej prawach i związaną z politeją już swym tytułem - pol
�tes. Słówko
polskie, które tłumaczy ten tytuł - obywatel - wywodzi się z nie innej rodziny pojęć. Obecne
w renesansowej polszczyźnie księdza Jakuba Wujka, swoje znaczenie rdzenne - posiadacz
społecznego obycia - łączy ono z wyrazem pewności bytu osoby je posiadającej. Osobowość
taką przewiduje tytuł obywatel, do którego testament adresował król Zygmunt August,
powierzając Rzeczpospolitą jej obywatelom. Podobnie widzi się ona na sejmikach ziem
Rzeczypospolitej, gdzie z kolei ich wolę, zgromadzeni na nich wyrażają pod inwokacją my,
obywatele ziemi - na przykład sieradzkiej lub czerskiej. Taką osobowość chciał utrzymać w
przyzwoitej formie ksiądz Piotr Skarga, właśnie obywateli Korony Polskiej, nagląc do
pokuty. Staropolskie pojęcie obywatel wpisuje się przejrzyście w wyobraźnię tę samą, która
"wygłos pierwszy" nadała pojęciom polityka i polityk. W wyobraźni Polaków dawał się on
słyszeć zresztą na co dzień jeszcze pod koniec XIX wieku. Przymiotnikiem polityczny nadal
bowiem komplementowali oni każdego, kto był po prostu grzeczny.
Polityczna moc tradycyjnych pojęć
Imponująca moc polityczna takiego to układu pojęć wcale nie stanowi utopii. Zgadzamy się,
że imponuje słusznie; nie sądzimy, że pozostaje utopią. Jego kodyfikator - Arystoteles - nie
tylko nie tworzył w nim żadnej docelowej wizji jakiegoś świata doskonałego, ale czynił ze
swej kodyfikacji narzędzie uniwersalnej procedury poznawczej i praktycznej, w realiach
świata takiego, jakim on jest. Dowodem choćby jej tytuł - Politiká - co, jako liczba mnoga
rzeczownika politiké, oznacza umiejętności życia gromadnego, czyli polityczne.
Obiektywizm poznawczy aparatury pojęciowej arystotelizmu politycznego nie tylko
wnikliwie analizuje mocne i słabe strony natury ludzkiej, ale też nakazuje aprobować ją i
wyłącznie jej właściwy stan wolności. Równie konsekwentny realizm cechuje jego procedurę
praktyczną. Dyscyplinujące ją pojęcia wykluczają jakiekolwiek próby "poprawy" natury
ludzkiej drogą instytucjonalną; postulują polityczną prewencję jej wolności i interwencję, w
przypadku jej zagrożeń. Determinują praktykę reformy instytucji w duchu ich posłuszeństwa
naturze ludzkiej, skoro w spełnieniu jej stron mocnych człowiek widzi swoje szczęście.
Liczne doświadczenia ukazują, że potencjał tych pojęć, którym trudno odmówić wdzięku
naturalnego, ma sporą moc polityczną. Myślimy zarówno o doświadczeniach, w jakich
gromada, wrażliwa na ten wdzięk, z niego czerpie zachętę do koniecznej reformy, jak i o
przypadkach, gdzie sama jego podróbka starcza na hasło, co do rewolucji pcha tłum.
Otóż kodyfikując pojęcia potrzebne do obiektywnej i realistycznej narracji o politycznej
naturze człowieka i powodowanych nią standardach instytucjonalnych państwa, i po to
przywracając znaczenie pierwotne słowom do narracji takiej koniecznym, pielił Arystoteles
język polityki z nadużyć, które powagą pierwotnego znaczenia słów autoryzowały ich
znaczenie już przeinaczone. Nadużyć takich dopuściła się, już w pokoleniu dla Arystotelesa
poprzednim, narracja polityczna oparta na zasadach przeciwnych, bo idealistyczna. Już sam
tytuł flagowego dzieła tej szkoły - Politeja - zwodził każdego, kto myślał, że jego autor Platon
rozprawia o tradycyjnie pojętym duchu gromady, o właśnie z nim zgodnym ustroju państwa i
o polityce zgodnej z jego zasadami. I - jeśli tylko złudzeniu ulegał - to całe tradycyjne
zaufanie dla tego ducha, dla tego ustroju i dla takiej polityki przenosił on na przedmiot dzieła
tak zatytułowanego, a nawet go z tym duchem, tym ustrojem i taką też polityką utożsamiał.
Tymczasem projekt, jakim jest politeja Platona, przeczy im radykalnie. Rzecz nie w tym
głównie, że idealistyczny projekt państwa jest projektem systemu zarządzania tłumem, a nie
statutem życia publicznego gromady, w zgodzie z dobrym duchem jej natury. I nie w tym, że
jest projektem dyktatury totalnej, obejmującej też najbardziej intymne sfery świadomości i
człowieczych zachowań. Nie w tym wreszcie nawet, że zuchwałość projektu pochodzi z
hipotezy, w świetle której natura pcha człowieka wyłącznie do zła, przed czym miałby go
chronić wyłącznie rozum - a tym skuteczniej, im pilniej wymawia jej posłuszeństwo. Rzecz w
szkodach powodowanych narracją podobną. Są znaczne, niezależnie od najlepszych intencji
będących jej przyczyną. Takich jak choćby intencje Platona, co od korupcji pseudopolityką,
demagogii pseudopolityków i infantylizacji pseudoopinii swego czasu, chciał chorą polis
Ateńczyków uwolnić projektem racjonalnym wprawdzie, ale - pseudopaństwa.
Szkodliwość idealistycznej narracji politycznej polega na tym, że to właśnie w niej słowa
tracą swój "wygłos pierwszy". I że to programujące ją idee - przeinaczywszy znaczenie słów -
osłabiają pojęciowy kontakt wyobraźni z rzeczywistością i zarazem psują elementarne części
podstawowego narzędzia polityki, jakim jest dialog. Rzecz w bezradności finalizującej ponurą
prezentację kolejnych projektów i narracji, jakich idealizm nie szczędzi w żadnej ze swych
odmian. Myślimy nie tylko o bezradności intelektualnej, aprobującej brednię, która definiuje
politykę "naukowo", jako "sztukę zdobywania i utrzymywania władzy" (co stanowi absurd
równy absurdowi definicji, która zdrowie definiowałaby jako zarazę). Mamy też na uwadze
całą dramatyczną bezradność, jaka uzewnętrznia się przy okazjach ekspresji obrzydzenia tym,
co w istocie politykę dziś niszczy. Gdy więc to, co politykę niszczy, zwane jest polityką - w
braku słów nazywających rzeczy po imieniu. I gdy ta niemoc oburzonych stwarza sytuację, w
jakiej znaleźliby się ci, co na zaduch reagowaliby, krzycząc: "precz z powietrzem", i bali
uchylić okno.
"Narracje" w służbie utopii
W tym stanie rzeczy mniejsze zagrożenie publiczne stwarza swą osobą premier mówiący "nie
zajmujmy się polityką", większe zaś obietnica, którą składa widzom prezenter "Wiadomości",
że o polityce nie będzie w nich mowy. Ów drugi bowiem schlebia ignorancji tej samej, co w
tłum zamienia gromadę - niezdolną ani przemiany takiej ścierpieć, ani wysłowić swego bólu,
jaki dowodzi przecież, że tłumem ona jeszcze nie jest. Można by jednak powiedzieć, że ten
typ dziennikarza bardziej pasuje już do gabinetu figur woskowych niż do wybiegu i rewii
mody. To przecież, co serwuje, pozostaje wciąż narracją, gdy w erze postpolityki narracji ma
już nie być. Tymczasem wraz z narracją zasady postpolityki eliminują z dyskursu także
fenomen ideologii. Wydaje się tedy, że z deklaracją tych zasad, w puencie swej historii
polityczny idealizm abdykuje dziś sam. A to uchyla okno i ułatwia dopływ politycznego
realizmu.
Z pewnością przedwczesny byłby pogląd, że już go starczy, by wdrożyć politykę zgodną z jej
faktycznym standardem. Jednak bardziej przedwczesna jest myśl, że proces zwany polityką
ustępuje miejsca procesowi zwanemu zarządzaniem [governance]. Że więc właściwa
państwom, królom i narodom skłonność do polityki - w relacjach wewnętrznych i
zewnętrznych jakoby z natury awanturnicza - nie ma już pola popisu. A miałoby tak być stąd,
że jedność systemu naczyń połączonych, w jakim jedne i drugie relacje zachodzą i łączą się,
dziś pole te przekazuje jakoby wyłącznie obsłudze technicznej jego elementów lokalnych i
globalnych, sam zaś popis staje się popisem jedynie racjonalności.
Są jednak trzy powody, dla których poglądy podobne wypada oddalić. Jeden to fakt, że
historia nie skończyła się jednak. Tym samym nie wyczerpał się potencjał zdarzeń, w jakich
jednostki i zbiorowości, czy chcą, czy nie chcą, stają się podmiotami polityki. Drugi to
iluzoryczność myśli, że ponadgraniczna współzależność stanowi nowość i eliminuje
polityczne suwerenności lokalne. Nadnarodowa instytucja cesarstwa, jedność kościelna,
międzynarodowość zakonów rycerskich i duchownych, także uniwersytetów,
transgraniczność instytucji handlowych, faktyczna wspólnota waluty z kruszcu,
ponadpaństwowe integracje polityczne konkurujące lokalnie (gwelfowie i gibelini), więzi
dynastyczne, wszystko to - zarządzane z fachowością nieodzowną i racjonalną - ukazuje
średniowieczny "system naczyń" jako połączony i współzależny nie mniej niż obecny. Nie
przeszkodził on królom głosić i wykonywać ich suwerenność, właśnie polityczną. Po trzecie,
dobra kadra zarządzająca nie para się polityką nigdy, a z politykiem, co wtrąca się w jej
sprawy, radzi sobie zawsze; nie inaczej też polityk prawdziwy z kadrą. Polityki prawdziwej i
zarządzania dobrego nie dzieli konkurencja, lecz łączy kompatybilność.
Chyba więc postpolityka oznacza koniec jedynie pseudopolityki. Skoro zaś bez polityki
prawdziwej zarządzanie fachowe obejść się nie może, tym samym stan rzeczy polskich, i
innych, zdaje się przedstawiać jako stan raczej przedpolityczny.
Sądzimy, że stan taki poszerza perspektywę odrodzenia polityki prawdziwej. Podnosi też
rangę sprawy zwrócenia słowom ich "wygłosu pierwszego" - co jest przecież niezbędne do
odnowienia dialogu, jaki rzetelnie rozważy narrację sięgającą do głębi rzeczy, zrozumiałą i
odpowiedzialną, bo polityczną w istocie.
Perspektywy politycznego realizmu
Możliwości wyprowadzenia polityki polskiej z pojęciowego zamętu - jaki wytworzył się w
pewnym stopniu pod przymusem, który na życie intelektualne wywarło zarządzanie
komunistyczne - wydają się nieco większe w porównaniu z możliwościami, jakie w tym
względzie ma polityka w krajach na zachód od Polski, gdzie zamęt podobny zaistniał
spontanicznie. Wynika to z niuansu wyróżniającego polski udział we wspólnej przygodzie
myśli i praktyki politycznej Zachodu. Jest to udział w duchu integralnego arystotelizmu. To
on w XVI wieku inspirował dyskurs polityczny w Pierwszej Rzeczypospolitej i reformę
ustroju, która państwu dała - na dwa wieki - mir w jego granicach, a respekt na zewnątrz. To
on - w wiekach XVIII-XX - echami tradycyjnej narracji politycznej odstręczał polską
wyobraźnię, w ważkich momentach dość skutecznie, od aprobaty projektów, jakie
triumfujący wtedy platonizm polityczny redagował w różnych wersjach wciąż tej samej
fabuły. Mimo wyrw w historycznej ciągłości i mimo katastrofy edukacji duch polskiego
arystotelizmu politycznego przetrwał, aczkolwiek w formach ograniczonych do odruchu
instynktu. Jak odruch dystansujący się od erupcji pseudopolityki. Czy instynktowny
sceptycyzm wobec wizji, co źródło wszystkich zagrożeń upatrują w samym państwie.
Natomiast w Anglii, a także we Francji czas triumfu platońskiej narracji politycznej to
jednocześnie - w wiekach XVIII-XX - czas ich politycznych przewag. Wprawdzie związek
tego triumfu z tymi przewagami był tu nikły, zaś te ostatnie i Chesterton, i Gilson mieli za
triumfu niewarte. Jednak - choć przyszłość przyznała im rację - rutyna wyobraźni nie poddaje
się zmianie, nie tylko w mateczniku lewicy anglosaskiej, ale i po stronie przeciwnej.
Pierwsza, jeśli już dopuszcza arystotelizm do głosu - jeszcze przed wojną - to tylko
dostrojony do klimatów Bloomsbury Group (George E. Moore). Druga, w swej manifestacji
powojennej - nie wygląda, by czytała Chestertona. Podobnie nie wydaje się, by zachodziła
łączność pojęć między Gilsonem a bystrym krytykiem postpolityki francuskiej, jakim jest
Mathieu Laine z centroprawicowego think tanku Fondation pour l´innovation politique.
O ile więc perspektywy politycznego realizmu w Anglii i we Francji zależą od zdolności
przezwyciężenia intelektualnej rutyny elit, o tyle w Polsce zależą one jedynie od zdolności do
odpowiedzi oczekiwanej przez instynkt równie silny, a rozpowszechniony nieco szerzej.
Prof. Janusz Ekes
Autor jest profesorem Wydziału Studiów Politycznych WSB-NLU w Nowym Sączu, kieruje
Katedrą Historii i Teorii Państwa. Jest autorem książek, m.in.: "Polska - przyczyny słabości i
podstawy nadziei" (1994), "Natura - Wolność - Władza. Studium z dziejów myśli politycznej
Renesansu" (2001), "Trójpodział władzy i zgoda wszystkich. Naczelne zasady 'ustroju
mieszanego' w staropolskiej refleksji politycznej" (2001). Jego "Złota demokracja", wydana
po raz pierwszy w roku 1987, miała drugie wydanie w roku ubiegłym.