HENRY N. BEARD, DOUGLAS C. KENNEY
Nuda Pierścieni
Ten Pierścień niezrównany elfy wykonały
I rodzone matki zań by dziś sprzedały.
Władca cieni, śmiertelnych i wszelkiego stwora
Ten ścichapęk siłą daje, lecz zmienia w potwora.
Moc potężną kryje w sobie ów jeden, Jedyny.
I pozwala niezwykle dokonywać czyny.
Rozbity czy popsuty, naprawić się nie da.
Znaleziony odesłać (za pobraniem) do Sorheda.
Słysząc takie kiepskie wiersze i mając na głowie upierdliwego Czarodzieja
wystawiającego mu walizki na próg, co ma robić biedny chochlik, pomyślał Frito. Nie ma
innego wyjścia - musi ruszyć w drogę, na spotkanie takich niewiarygodnych niebezpieczeństw,
jak kiepskie bary szybkiej obsługi, nurkujące i zasypujące go pociskami rozpryskowymi
pelikany, a wszystko po to, żeby pozbyć się pierścienia, za który szanujący się właściciel
lombardu nie dałby złamanego grosza. No dobrze, im prędzej wyruszy, tym szybciej skończy tę
misję - chyba że ktoś najpierw skończy z nim...
- Czy podoba ci się to, co widzisz...? - pytała zmysłowa elfka, prowokacyjnie
rozchylając poły szaty i odsłaniając ukryte pod nią, krągłe wdzięki. Fritowi zaschło w gardle, a
w głowie zakręciło się od żądzy i piwska.
Elfka zrzuciła cieniutki peniuar i nie wstydząc się swojej nagości, podeszła do
zafascynowanego chochlika. Cudownie kształtną dłonią dotknęła owłosionych palców jego
stóp, a on bezradnie patrzył, jak podkurczają się pod wpływem dzikiej namiętności.
- Pozwól, a uczynię cię szczęśliwym - szepnęła ochryple, gmerając przy zapinkach jego
kamizelki, ze śmiechem odpinając mu miecz. - Pieść mnie, och, pieść mnie! - błagała.
Ręka Frita, jakby obdarzona własną wolą, wyciągnęła się i przesunęła po delikatnej
wypukłości elfiej piersi, podczas gdy druga powoli objęła wąską, idealną talię dziewki,
przyciskając ją do jego potężnej piersi.
- Paluchy, uwielbiam owłosione paluchy - jęczała, pociągając go na przetykany
srebrem dywan. Maleńkie, różowe paluszki jej stóp pieściły gęste futro na jego śródstopiu,
podczas gdy nos Frita szukał ciepła cudownego, elfiego pępuszka.
- Przecież ja jestem taki mały i włochaty, a ty... ty jesteś taka piękna - chlipał Frito,
niezgrabnie wyplątując się z szelek.
Elfka nie odpowiedziała, tylko westchnęła ciężko i mocniej przycisnęła go do swego
gibkiego ciała.
- Najpierw musisz coś dla mnie zrobić - szepnęła mu do porośniętego kudłami ucha.
- Wszystko, co zechcesz - załkał Frito, wiedziony nieodpartą potrzebą. - Wszystko!
Zamknęła oczy, a potem otwarła je, unosząc w górę.
- Pierścień - powiedziała. - Muszę mieć twój Pierścień. Całe ciało Frita napięło się
boleśnie.
- O nie - zawołał. - Nie to! Wszystko... tylko nie to!
- Muszę go mieć - rzekła, czule i zarazem gwałtownie. - Muszę mieć Pierścień!
Oczy Frita zamgliły się od łez i udręki.
- Nie mogę! - rzeki. - Nie wolno mi!
Jednak wiedział, że stracił wolę walki. Dłoń elfowej panny powoli sunęła w kierunku
łańcuszka przy kieszonce jego kamizelki, coraz bliżej Pierścienia, którego Frito strzegł tak
wiernie...
PRZEDMOWA
Chociaż nie możemy z pełnym przekonaniem stwierdzić, jak to robi profesor T., że
“historia ta rosła w trakcie opowiadania", przyznajemy, iż niniejsza historia (a raczej
konieczność zdobycia paru groszy) rosła wprost proporcjonalnie do złowieszczego kurczenia
się naszych kont bankowych w Harvard Trust w Cambridge, Massachusetts. Ten ubytek wagi
naszych i tak już chudych portfeli sam w sobie nie był powodem do alarmu (czy też “larum",
jak by ładnie ujął to profesor T.), w przeciwieństwie do gróźb i szturchańców, jakie zbieraliśmy
od naszych wierzycieli. Przemyślawszy to dobrze, schroniliśmy się w czytelni naszego klubu,
aby pomedytować nad zmiennymi kolejami losu.
Jesień zastała nas - dręczonych przez odleżyny i znacznie chudszych - w naszych
skórzanych fotelach. Nadal nie mieliśmy nawet sztucznej kości, którą moglibyśmy rzucić
wilczemu stadu ziejącemu przed frontowymi drzwiami. Właśnie wtedy w nasze drżące ręce
wpadł zaczytany egzemplarz dziewiętnastego wydania Władcy Pierścieni poczciwego
profesora Tolkiena. Z symbolami dolara w niewinnych oczach, szybko ustaliliśmy, że ta
książka wciąż sprzedaje się, jak dobrze wiecie co. Uzbrojeni po zęby w słowniki oraz odbitki
międzynarodowych praw dotyczących paszkwilantów, zamknęliśmy się w sali do gry w
squasha, zabierając ze sobą taką ilość czipsów i Dr. Peppera, którą udławiłby się koń. (Prawdę
mówiąc, napisanie tego rzeczywiście wymagało udławienia małego konia, ale to już całkiem
inna historia.)
Wiosna zastała nas z popsutymi zębami i kilkoma funtami papieru pokrytego kleksami
oraz nieczytelnymi gryzmołami. Ponownie przeczytawszy całość, stwierdziliśmy, że to
zadziwiająco celna satyra na lingwistyczne i mitologiczne elementy utworów Tolkiena, pełna
żarcików z jego sposobu wykorzystania staro - skandynawskich sag i fonemu spółgłosek
szczelinowych. Jednak pobieżna lektura odpowiedzi od potencjalnych wydawców przekonała
nas, że większą korzyść przyniosłoby nam spalenie rękopisu na bibliotecznym kominku.
Następnego dnia, udręczeni potwornym kacem i utratą prawie wszystkich włosów na głowach
(ale to jeszcze inna opowieść), zasiedliśmy z ekstra mocnymi, wysoko wydajnymi Smith
Coronami w zębach i spłodziliśmy ustęp, który teraz czytacie przed drugim śniadaniem. (A w
tych stronach śniadamy diablo wcześnie, koleś.) Rezultatem, jak zaraz sami się przekonacie,
jest książka tak czytelna jak równanie liniowe, o wartości literackiej zbliżonej do autografu
złożonego na siedziszczu Szymona Słupnika.
“Co do ukrytego znaczenia czy «przesłania»" - jak pisał profesor T. w swoim wstępie,
ten tekst nie zawiera nic prócz tego, czego sami się w nim doszukacie. (Wskazówka: Co,
według P.T. Barnuma, “rodzi się co minutę?) Mamy nadzieję, że dzięki tej książce czytelnik nie
tylko pogłębi znajomość problemu piractwa literackiego, ale także samego siebie.
(Wskazówka: Czego brakuje w tym słynnym cytacie? “_____to_____". Macie trzy minuty,
Uwaga, gotowi, start!)
.uda Pierścieni została wydana jako parodia. To bardzo ważne. Chodzi o satyrę na
temat innej książki, a nie zwyczajne naśladownictwo. Dlatego z całym naciskiem
przypominamy, że to nie jest prawdziwa tolkienistyka! Jeśli zatem masz zamiar nabyć ten
tomik, myśląc, że to coś o Władcy Pierścieni, to lepiej od razu odłóż go na tę stertę
przecenionych książek, z której go wyciągnąłeś'. Och, ale skoro doczytałeś do tego miejsca, to
oznacza, że... że już kupiłeś... orany... ojej... (Dolicz jeszcze jedną, Jocko. “Brzęk!")
I wreszcie, mamy nadzieję, że ci z was, którzy czytali pamiętną trylogię profesora
Tolkiena, nie poczują się urażeni naszym pomysłem. Mówiąc całkiem poważnie, uważamy, iż
możliwość pożartowania sobie z tak znaczącego, prawdziwego arcydzieła geniuszu i
wyobraźni jest w istocie zaszczytem. W końcu, taka jest najważniejsza rola książki - bawić
czytelnika - a w tym przypadku i bawić, i rozśmieszać. I nie martw się zbytnio, jeśli nie
uśmiejesz się z tego, co przeczytasz, bo jeśli nadstawisz twoje różowe uszka, gdzieś daleko,
daleko usłyszysz radosny brzęk srebrzystych dzwoneczków...
To my, frajerze. Brzęk!
PROLOG - DOTYCZĄCY CHOCHLIKÓW
Głównym zadaniem tej książki jest zarobienie pieniędzy i z niej czytelnik może
dowiedzieć się wiele o charakterach i talentach literackich autorów. Jednak o chochlikach nie
dowie się prawie nic, ponieważ każdy, kto ma choć szczyptę rozumu w głowie, natychmiast
przyzna, że takie stworzenia istnieją wyłącznie w umysłach dzieci, które spędziły dzieciństwo
w wiklinowych koszykach i wyrosły na bandziorów, złodziei psów lub agentów ubez-
pieczeniowych. Mimo wszystko, sądząc po wysokości nakładów interesujących książek prof.
Tolkiena, jest to dość liczna grupa, łatwa do rozróżnienia po wypalonych w kieszeniach
dziurach, które mogły powstać jedynie w wyniku samozapłonu grubych warstw ciasno
zwiniętych banknotów. Dla takich czytelników zebraliśmy tu kilka płaskich dowcipów o
chochlikach, otrzymanych w wyniku długotrwałego skakania po ułożonych w stos książkach
prof. Tolkiena. Również dla nich zamieszczamy krótkie streszczenie wcześniejszych przygód
Dildo Buggera, które nazwał Podróże z popaprańcami w poszukiwaniu Śródziemia Dolnego,
lecz rozsądnie zatytułowane przez wydawcę Dolina trolli.
Chochliki to denerwujący i niezbyt atrakcyjny lud, którego liczebność drastycznie
zmalała od czasu ogromnego wzrostu zapotrzebowania na bajki. Ociężałe i ponure, a nawet
tępawe, wolą wieść spokojny, sielski żywot. Nie znoszą urządzeń bardziej skomplikowanych
od garoty, pałki czy lugiera i zawsze obawiały się “Wielkoludów" albo “Wielgusów", jak nas
nazywają. Teraz z zasady unikają nas, oprócz rzadkich okazji, kiedy zbierają się w stuosobową
bandę, żeby wykończyć samotnego farmera lub myśliwego. Są małe, mniejsze od krasnoludów,
które uważają je za karzełki, płochliwe i tajemnicze, często wspominając o “chochelce
kłopotów". Rzadko przekraczają trzy stopy wzrostu, lecz bez trudu potrafią poradzić sobie ze
stworzeniami o połowę mniejszymi od siebie, jeśli szybciej wyciągną broń. Co do chochlików
z Bagna, o które głównie nam chodzi, są to stworzenia o niezwykle pospolitym wyglądzie,
ubrane w nowiuteńkie szare garnitury z wąskimi klapami, alpejskie kapelusiki i skórzane
krawaty. Nie noszą butów i poruszają się na dwóch potężnych, włochatych narządach zwanych
stopami tylko ze względu na ich lokalizację na końcu nóg. Ich pryszczate oblicza mają złośliwy
wyraz świadczący o głębokim zamiłowaniu do anonimowych, obscenicznych rozmów
telefonicznych, a kiedy uśmiechają się, ich długie na stopę jęzory poruszają się w sposób
budzący zazdrość smoków z Komodo. Mają długie, zwinne palce, jakie zazwyczaj wyobra-
żamy sobie zaciśnięte na szyi jakiegoś futrzastego zwierzątka lub gmerające w cudzej kieszeni
i z niezwykłą zręcznością wytwarzają rozmaite skomplikowane rzeczy, takie jak spreparowane
kości do gry lub ładunki wybuchowe. Uwielbiają dobrze zjeść i wypić, grać w głuchy telefon z
głupimi czworonogami i opowiadać kiepskie dowcipy o krasnoludach. Wydają nudne przyjęcia
i niewiele pieniędzy na prezenty, ciesząc się takim samym szacunkiem i popularnością jak
zdechła wydra.
Nie ulega wątpliwości, że chochliki to nasi krewni, jedno z ogniw łańcucha
ewolucyjnego wiodącego od wiewiórek przez wilkołaki do Włochów, jednak nie sposób ustalić
stopnia owego pokrewieństwa. Wywodzi się ono z Dawnych Dobrych Czasów, gdy naszą
planetę zamieszkiwały przeróżne niezwykłe stworzenia, które dziś można zobaczyć dopiero po
wypiciu kwaterki Jasia Wędrowniczka. Tylko u elfów zachowały się kroniki tamtych czasów,
przeważnie pełne elfich dyrdymałów, odrażających obrazków nagich trolli oraz ohydnych
opisów orgii urządzanych przez orki. Jednak chochliki najwidoczniej żyły w Śródziemiu
Dolnym na długo przed czasami Frita i Dilda, zanim - jak bardzo stare salami nagle objawiające
swoje istnienie - stały się problemem dla rządów Małych i Głupich.
Wszystko to działo się w Trzeciej Erze Śródziemia Dolnego - inaczej zwaną Epoką
Kamienia Lizanego - i krainy z owych czasów już dawno pochłonęło morze, a ich
mieszkańców szklane słoje gabinetu osobliwości pana Ripleya. Chochliki współczesne Fritowi
od dawna nie posiadały żadnych danych na ten temat, częściowo w wyniku analfabetyzmu i
niedorozwoju umysłowego stawiających je na poziomie młodego dorsza, a po części z powodu
zamiłowania do badań genealogicznych, które kazało im niechętnym okiem patrzeć na
wątpliwe początki pracowicie fałszowanej historii rodu. Mimo to bełkotliwa mowa i
upodobanie do keczupu świadczyły, że kiedyś musiały należeć do kultury Zachodu. Ich
legendy i stare pieśni, opiewające głównie nimfo - manię elfek i smoczą ruję, często
wspominały o terenach nad rzeką Rycyną, między Lasem Dykty a Górami Papier - Mache. W
wielkich bibliotekach Twodoru znajdują się materiały potwierdzające tę tezę, na przykład stare
artykuły w “Detektywie" i tym podobne. Nie wiadomo, dlaczego podjęli ryzykowną wyprawę
do Aleodoru, jednak ich pieśni głoszą, że na ich ziemię padł cień, w wyniku czego przestały
rosnąć ziemniaki.
Przed przekroczeniem Gór Papier - Mache chochliki podzieliły się na trzy odrębne
plemiona: Platfusów, Stolców i Wybredków. Platfusy, jak dotąd najliczniejsze, były smagłe,
niskie, o rozbieganych oczkach; miały bardzo szerokie dłonie i stopy. Żyły w górach, gdzie
mogły łowić króliki i małe kozy, a zarabiały na życie, wynajmując się jako obstawa
miejscowych krasnoludów. Stolce były większe i ładniejsze od Platfusów, zamieszkiwały
cuchnącą krainę wzdłuż biegu i przy ujściu rzeki Rycyny, hodując urazę i wólce, które
sprzedawały przepływającym. Miały długie, lśniące, czarne włosy i uwielbiały noże. Często
zadawały się z ludźmi, wyręczając ich w sprzątaniu. Najmniej liczne były Wybredki, wyższe i
chudsze od innych chochlików, żyjące w lasach, gdzie świetnie prosperowały, handlując
galanterią skórzaną, sandałami i wyrobami rękodzielniczymi. Czasem wynajmowały się jako
dekoratorzy wnętrz elfich domostw, jednak przez większość czasu śpiewały ponure ludowe
piosenki i molestowały wiewiórki.
Przekroczywszy góry, chochliki niezwłocznie przeszły na osiadły tryb życia.
Poskracały sobie nazwiska i wcisnęły się do wszystkich ziemiańskich klubów, odrzucając
dawną mowę i zwyczaje jak odbezpieczony granat. Jednoczesna dziwna migracja na wschód
ludzi oraz elfów z Aleodoru pozwala na dość dokładne określenie daty przybycia chochlików.
W tymże roku, 1623 roku Trzeciej Ery, bracia Brasso i Drano przeprawili się przez Rzekę Żółci
ze znacznymi siłami chochlików, przebranych za pospolitych rabusiów grobów i pod
żeberkiem pozbawili części władzy samego Króla (Arglebargle'a IV albo któregoś innego.)
Mimo jego słabych protestów postawili poborców myta na drogach i mostach, przepędzili jego
posłańców i wysłali doń sugestywne listy z pogróżkami. Krótko mówiąc, osiedli na dobre.
Tak rozpoczęła się historia Bagna, a chochliki, mając na względzie przepisy o
przedawnieniu, od chwili przebycia Rzeki Żółci zmieniły kalendarz. Były bardzo zadowolone z
nowej ojczyzny i znów zniknęły z kart historii człowieka, co przyjęto z powszechnym żalem
porównywalnym z uczuciem wywołanym nagłym zdechnięciem wściekłego psa. Na
wszystkich mapach Bagno oznaczano czerwonymi wykrzyknikami i podróżowali przez nie
wyłącznie zbłąkani wędrowcy lub kompletni wariaci. Nie licząc tych rzadkich gości, chochliki
pozostawiono samym sobie aż do czasów Frita i Dilda. Kiedy żeberko miało swego Króla,
chochliki nominalnie pozostawały jego poddanymi i aż do ostatniej bitwy z Ruderykiem z
Boraksu posyłały do boju swoich strzelców wyborowych, chociaż brak danych na temat tego,
po której stawały stronie. Północne Królestwo upadło i chochliki powróciły do swego
ustabilizowanego, prostego życia, jedząc i pijąc, śpiewając i tańcząc, płacąc czekami bez
pokrycia.
Mimo wszystko dostatnie życie w Bagnie zasadniczo nie zmieniło przeciętnego
chochlika, który nadal był równie trudny do zabicia jak karaluch i równie miły w obcowaniu jak
zagnany w kąt szczur. Chociaż atakowały tylko z zimną krwią i zabijały wyłącznie dla
pieniędzy, chochliki pozostawały mistrzami ciosów poniżej pasa i podstępów. Były
wyśmienitymi strzelcami znakomicie posługującymi się wszelkiego rodzaju orężem i każde
małe, powolne i głupie stworzenie, które odwróciło się do nich plecami, narażało się na
stratowanie.
Początkowo wszystkie chochliki mieszkały w norach, co bynajmniej nie jest niczym
dziwnym u stworzeń będących za pan brat ze szczurami. W czasach Dilda przeważnie
zamieszkiwały na powierzchni ziemi na sposób elfów i ludzi, jednak zachowywały tradycyjny
charakter swoich domostw, które niczym nie różniły się od siedzib gatunków masowo
zasiedlających pod koniec lata ściany starych budynków. Ich chatki zawsze były owalne,
zbudowane z mokrej słomy, błota, kawałków darni oraz innych resztek, często pobielonych
przez przelatujące gołębie. W wyniku tego większość chochlikowych miast wyglądała tak,
jakby powstała na skutek gwałtownych i przykrych zaburzeń żołądkowych jakiegoś wielkiego i
niechlujnego stworzenia - na przykład smoka.
W całym Bagnie był co najmniej tuzin tych przedziwnych osad, połączonych siecią
dróg, urzędów pocztowych i systemem rządów, który nawet kolonia małży uznałaby za
prymitywny. Samo Bagno dzieliło się pensami, półpensami i miedziakami z głową Indianina,
którymi zarządzał burmistrz wybierany co roku w prima aprilis przy urnach wyborczych. W
pełnieniu obowiązków pomagały mu liczne siły policji, która nie robiła nic prócz wymuszania
zeznań, głównie od wiewiórek. Oprócz tych kilku namiastek instytucji państwowych w Bagnie
nie istniał jakikolwiek rząd. Chochliki przeważnie były zajęte produkowaniem i spożywaniem
żywności oraz alkoholu. Przez resztę czasu wymiotowały.
O znalezieniu Pierścienia
Jak już powiedziano w poprzednim tomie tych opowieści, Dolinie Trolli, Dildo Bugger
wyruszył pewnego dnia z bandą stukniętych krasnoludów i skompromitowanym
różokrzyżowcem imieniem Goodgulf, aby odebrać smokowi stertę krótkoterminowych
obligacji samorządowych oraz wartościowych asygnat kasowych. Wyprawa została
uwieńczona sukcesem i smok, przedwojenny bazyliszek śmierdzący jak autobus, został wzięty
od tyłu podczas odcinania kuponów. Mimo wszystko chociaż podczas owej wyprawy
dokonano wielu bezsensownych i idiotycznych czynów, ta historia obchodziłaby nas jeszcze
mniej - o ile to możliwe - gdyby nie drobne oszustwo, jakie w jej trakcie popełnił Dildo, żeby
dostać swoją dolę. W Górach Mączystych wędrowcy zostali napadnięci przez zgraję
rozszalałych norek, a spiesząc na pomoc walczącym krasnoludom, Dildo najwyraźniej stracił
poczucie kierunku i znalazł się w dość odległej części jaskini. Stanąwszy przed wylotem
tunelu, wiodącego stromo w dół, Dildo w wyniku chwilowego nawrotu zadawnionego
niedomagania ucha wewnętrznego pobiegł nim na pomoc - jak sądził - swoim przyjaciołom.
Przebiegłszy spory dystans i nie znajdując nic prócz tunelu, doszedł do wniosku, że musiał
gdzieś zmylić drogę, kiedy nagle korytarz doprowadził go do rozległej pieczary.
Kiedy oczy Dilda przywykły do bladej poświaty, stwierdził, że grotę wypełniało
szerokie, nerkowatego kształtu jezioro, w którym paskudnie wyglądający błazen zwany
Goddam hałaśliwie pluskał się na starym, gumowym koniku morskim. Żywił się surowymi
rybami i sporadycznymi przybyszami takimi jak Dildo, którego wizytę przyjął z entuzjazmem
równym temu, jaki wzbudziłoby w nim nagłe przybycie ciężarówki z wyrobami McDonalda.
Jednak tak jak każdy potomek chochlikowego rodu, Goddam wolał zachować ostrożność przy
atakowaniu istot mających ponad pięć cali wzrostu i ważących więcej niż dziesięć funtów, tak
więc wyzwał Dilda na turniej zagadek, żeby zyskać na czasie. Dildo, który w wyniku nagłego
ataku amnezji zapomniał, że przed jaskinią właśnie przerabiają krasnali na rąbankę, przyjął
wyzwanie.
Zadawali sobie niezliczone zagadki, takie jak kto grał Cisco Kida i co to jest Krypton.
W końcu Dildo wygrał ten turniej. Ponaglany, żeby zadał kolejną zagadkę, zawołał, zaciskając
dłoń na rękojeści tęponosej trzydziestki ósemki: “Co mam w kieszeni?" Na to Goddam nie
zdołał odpowiedzieć i z rosnącym zniecierpliwieniem popłynął do Dilda, skamląc: “Pokaż mi,
pokaż". Dildo spełnił jego prośbę, wyciągając pistolet i opróżniając magazynek w kierunku
Goddama. Mrok utrudniał celowanie, więc zdoła tylko przedziurawić gumowego konika.
Goddam, który nie umiał pływać, szamotał się w wodzie, wyciągając rękę do Dilda i błagając o
pomoc. Dildo zauważył niezwykły pierścień na jego palcu i natychmiast ściągnął klejnot.
Wykończyłby Goddama od razu lecz nie zrobił tego, w przypływie żalu. Żałuję, że skończyły
mi się naboje, pomyślał i wrócił tunelem, ścigany wściekłymi wrzaskami Goddama.
To dziwne, ale Dildo nigdy o tym nie opowiadał, twierdząc że wyjął Pierścień z nozdrzy
jakiejś świni lub z automatu do gry - nie pamięta skąd. Goodgulf, z natury podejrzliwy, za
pomocą jednego ze swych magicznych wywarów (zapewne pentotalu sodu.) w końcu zdołał
wydobyć prawdę z chochlika i bardzo przejął się tym, że Dildo, będąc zręcznym i
zamiłowanym łgarzem, nie wymyślił bardziej wiarygodnej historyjki. Właśnie wtedy, mniej
więcej pięćdziesiąt lat wcześniej nim rozpoczyna się nasza opowieść, Goodgulf zaczął
domyślać się, jak ważny jest Pierścień. I jak zwykle, kompletnie się mylił.
UDA PIERŚCIE I
TO MOJE PRZYJĘCIE I OLEJĘ, KOGO ZECHCĘ
Kiedy pan Dildo Bugger z Bug Endu niechętnie oznajmił, że zamierza wydać przyjęcie
dla wszystkich chochlików w tej część Bagna, w Chochlikowie natychmiast zawrzało - we
wszystkich brudnych lepiankach rozległy się okrzyki: “Wspaniale!" i “O rany, żarcie!" Śliniąc
się na samą myśl, tracąc zmysły z łakomstwa kilku odbiorców zaproszeń pożarło małe, pięknie
zdobione kartoniki zaproszeń. Jednak po początkowym ataku euforii chochliki powróciły do
swych codziennych zajęć, znów - jak to mają w zwyczaju - zapadając w błogą drzemkę.
Mimo wszystko ta podniecająca wieść rozeszła się wśród ocienionych matami bud,
świeżych dostaw zdumionych osłów wielkich beczek pienistego jak mydliny piwska,
sztucznych ogni ton naci ziemniaczanej i gigantycznych stert starych strucli. Dc miasta
sprowadzono całe wozy ze snopami świeżo ściętej parząwki - popularnego i bardzo silnego
środka wymiotnego. Wieść o fecie dotarła nawet nad Rzekę Żółci i mieszkańcy tych odległych
okolic zaczęli ściągać do miasta jak pijawki, wabione obietnicą darmowej uczty, przy której
minóg jawił się nędzną przekąską.
Nikt w całym Bagnie nie miał pojemniejszego brzucha od zaślinionego i
zdziecinniałego starego plotkarza, Hafa Gangree. Haf przez całe życie skrupulatnie pełnił swe
urzędnicze obowiązki i dzięki sporym zyskom z szantażu już dawno przeszedł na emeryturę.
Tego wieczoru Wargacz, jak go nazywano, siedział w “Podbitym Oku" - podejrzanej
norze często zamykanej przez burmistrza Fastbucka z powodu nieobyczajnego zachowania się
zatrudnionych tu piersiastych kelnerek, które podobno potrafiły wyrolować trolla, zanim
zdążyłbyś powiedzieć “Rumpelstilzchen". Jak zwykle towarzyszyło mu paru moczymordów,
włącznie z jego synem, Spamem Gangree, który właśnie świętował wyrok w zawieszeniu za
czyn nierządny dokonany na nieletnim smoku płci żeńskiej.
- Cała ta sprawa bardzo dziwnie pachnie - rzekł Wargacz, wdychając żrące opary
swojej fajki. - Mówią o tym, że pan Bugger nagle wyprawia wielką bibę, podczas gdy przez
długie lata nie poczęstował sąsiadów nawet kawałkiem sera.
Słuchacze w milczeniu pokiwali głowami, ponieważ właśnie tak stały sprawy. Nawet
przed “dziwnym zniknięciem" Dilda, jego nory w Bug Endzie pilnowały groźne wilkołaki i nikt
nie pamiętał, aby kiedykolwiek dał choć pensa na Doroczną Wentę Chochlikowa Na Rzecz
Bezdomnych Duchów. Fakt, że nikt inny też nie dał, w niczym nie tłumaczył słynnego
skąpstwa Dilda. Trzymał się na uboczu, oddany tylko swojemu siostrzeńcowi i manii układania
pornograficznych puzzli.
- A ten jego chłopak, Frito - dodał ślepawy Nat Clubfoot - jest zupełnie stuknięty.
Stary Poop z Backwater przytaknął, razem z innymi. Bo któż nie widział młodego Frita
błądzącego bez celu po krętych uliczkach Chochlikowa, niosącego bukiecik kwiatków i
mamroczącego coś o “prawdzie i pięknie" albo plotącego takie głupoty jak "Cogito ergo
chochlikum"?
- To dziwak, naprawdę - rzekł Wargacz - i wcale nie zdziwiłbym się, gdyby w tej
gadaninie o jego krasnoludzich sympatiach tkwiła szczypta prawdy.
Zebrani przyjęli to stwierdzenie zaambarasowanym milczeniem, szczególnie młody
Spam, który nigdy nie wierzył w nie potwierdzone pogłoski o tym, że Buggersi to “krasnoludy
w przebraniu". Jak przypominał Spam, prawdziwe krasnoludy są niższe i cuchną znacznie
gorzej od chochlików.
- Często powiadają - zaśmiał się Wargacz, machając prawą nogą - że pewien facet tylko
pożyczył sobie nazwisko Bugger!
- Właśnie - pisnął Clotty Peristalt. - Jeśli ten Frito nie jest owocem mieszanego
związku, to ja nie odróżniam śniadania od podwieczorku!
Wszyscy biesiadnicy ryknęli śmiechem, przypominając sobie matkę Frita, a siostrę
Dilda, która lekkomyślnie związała się z kimś po niewłaściwej stronie Rzeki Żółci (kimś
znanym jako mieszaniec, tzn. pół chochlik, pół opos). Kilku słuchaczy podchwyciło temat,
przypominając szereg wulgarnych (wulgarnych dla wszystkich oprócz chochlików,
oczywiście) i dość prostackich żartów na koszt Buggersów.
- Ponadto - rzekł Wargacz - Dildo zawsze postępował.. tajemniczo, jeśli wiecie, co
mam na myśli.
- Niektórzy powiadają, że zachowuje się tak, jakby miał o do ukrycia, tak mówią -
powiedział jakiś obcy głos z ciemnego kąta. Ten głos należał do mężczyzny nie znanego
chochlikom spod “Podbitego Oka", przybysza nie zauważonego przez nich ze względu na jego
pospolity czarny hełm, czarną kolczugę, czarną maczugę, czarny sztylet oraz zupełnie
zwyczajne oczy, gorejącej jak dwa węgle.
- Ci, którzy tak mówią, mogą mieć rację - przyznał Wargacz, mruganiem uprzedzając
słuchaczy o zbliżającej się poincie. - Jednak ci, którzy mówią inaczej, też mogą się mylić.
Kiedy ucichła salwa śmiechu wywołana tym typowym dla Gangree wicem, mało kto
spostrzegł, że nieznajomy zniknął pozostawiając za sobą tylko dziwną woń stajni.
- Jednak - upierał się Spam - to będzie przednia zabawa.
I wszyscy przyznali mu rację, ponieważ chochlik niczego nie lubi bardziej niż okazji
opchania się do obrzydzenia.
Była chłodna, wczesna jesień, zapowiadająca doroczną zmianę chochlikowych deserów
- z całych melonów na całe dynie. Jednak młodsze chochliki, które jeszcze nie były zbyt opasłe,
aby powlec swoje niezgrabne cielska uliczkami miasta, ujrzały zapowiedź nadchodzących
uroczystości: sztuczne ognie!
Kiedy zbliżał się dzień uczty, wozy ciągnione przez kozły pociągowe przetoczyły się
przez bramę Chochlikowa, wyładowane pudłami i skrzyniami opatrzonymi runicznym
krzyżykiem Czarodzieja Goodgulfa oraz rozmaitymi nazwami elfich firm.
Skrzynie wyładowano i otwarto pod drzwiami Dilda, a tłum chochlików machał
przysłowiowymi ogonami, podziwiając ich cudowną zawartość. Były tam pęki rur
zamocowanych na trójnogach do wystrzeliwania ogromnych rzymskich ogni; grube, opatrzone
lotkami rakiety z dodatkowymi guzikami na przedzie, ważące setki funtów; ruchomy cylinder z
szeregiem komór zaopatrzony w korbkę do obracania; a także wielkie petardy przypominające
dzieciom zielone ananasy z przymocowanym kółeczkiem. Na każdej skrzynce widniały
wymalowane zieloną farbą elfie runy głoszące, iż te zabawki zostały wyprodukowane w
baśniowej wytwórni najwidoczniej noszącej nazwę “Nadwyżki woskowe".
Dildo z szerokim uśmiechem pilnował rozładunku i rozgonił młódź jednym
morderczym machnięciem nogi zaopatrzonej w dobrze naostrzony pazur.
- Wynocha, zmiatać, won! - zawołał wesoło za umykającymi. Potem roześmiał się i
wrócił do swojej nory, żeby porozmawiać z gościem.
- To będzie pokaz ogni sztucznych, jakiego nie zapomną - zachichotał podstarzały
chochlik do Goodgulfa, który z wyraźnym niesmakiem pykał cygaro, siedząc w fotelu będącym
typowym okazem nowoczesnego elfiego bezguścia. Podłoga wokół nich była zasłana
czteroliterowymi fragmentami układanki.
- Obawiam się, że musisz zmienić swoje plany względem nich - stwierdził Czarodziej,
rozplątując kłąb splątanych kłaków swej długiej, brudnoszarej brody. - Nie możesz uciekać się
do masowych mordów przy załatwianiu drobnych porachunków z mieszkańcami miasteczka.
Dildo uważnie przyglądał się staremu przyjacielowi. Czarodziej miał na sobie znoszoną
szatę czarnoksiężnika, która już dawno wyszła z mody, z ponadrywanymi gwiazdami i
cekinami zwisającymi z wystrzępionego rąbka. Na głowie nosił pomiętą, stożkowatą czapkę,
niechlujnie pobazgroloną fosforyzującymi w mroku, kabalistycznymi znakami, wzorami
chemicznymi oraz wyblakłymi graffiti krasnoludów, a w zartretyzowanej dłoni o ogryzionych
paznokciach dzierżył krzywy, stoczony przez korniki kostur, który służył mu jako
“czarodziejska" różdżka i drapak do pleców. W tej chwili Goodgulf używał go w tym drugim
celu, jednocześnie wpatrując się w palce swoich nóg wystające z tego, co niegdyś było
czarnymi trampkami na grubej podeszwie.
- Wyglądasz na trochę steranego, Gulfie - zachichotał Dildo. - Krach na czarodziejskim
rynku, no nie?
Goodgulf wyraźnie wzdrygnął się, słysząc swój szkolny przydomek, ale z godnością
wygładził fałdy szat.
- To nie moja wina, że niedowiarki drwią z mojej mocy - rzekł. - Jeszcze rozdziawią
gęby na widok moich czarów!
Nagle machnął kosturem i komnata pogrążyła się w mroku. W ciemności Dildo ujrzał,
że szaty Goodgulfa jarzą się jasną poświatą. W jakiś tajemniczy sposób na piersi czarodzieja
pojawiły się dziwne znaki, tworzące napis w elfim języku: “Pocałujesz mnie po ciemku, mała?"
Równie nagle światło ponownie rozjaśniło przytulną norę i napis na piersi czarodzieja
zgasł. Dildo podniósł oczy do góry i wzruszył ramionami.
- Daj spokój, Gulfie - powiedział. - Takie numery wyszły z mody razem z koszulami w
kwiatki. Nic dziwnego, że musisz dorabiać karcianymi sztuczkami w salkach parafialnych
różnych pipidówek.
Goodgulf nie przejął się sarkazmem przyjaciela.
- Nie drwij z mocy przekraczających twoje zdolności pojmowania, bezczelny
włochaczu - rzekł, a w jego dłoni nagle pojawiło się pięć asów. - Widzisz skuteczność moich
czarów!
- Widzę tylko, że w końcu naprawiłeś tę sprężynę w rękawie - zachichotał chochlik,
nalewając staremu kumplowi kufel piwa.
- Może więc dasz spokój tym swoim hokus - pokus i powiesz mi, czemu zaszczyciłeś
mnie swoją obecnością? I apetytem.
Zanim odpowiedział, Czarodziej odczekał chwilę, usiłując zmierzyć Dilda ponurym
spojrzeniem oczu, które ostatnio zdradzały tendencję do lekkiego zezowania.
- Czas porozmawiać o Pierścieniu - rzekł.
- Pierścieniu, pierścieniu... Jakim pierścieniu?
- Wiesz aż za dobrze, o jakim Pierścieniu - odparł Goodgulf. - O Pierścieniu w twojej
kieszeni, Bugger.
- Och, o tym Pierścieniu - rzekł Dildo, udając niewinnego.
- Myślałem, że mówisz o tym pierścionku, który zostawiłeś w mojej wannie po
ostatniej sesji z gumową kaczką.
- Nie czas na żarty - powiedział Goodgulf - gdyż Zło kroczy po ziemi, a
niebezpieczeństwo czai się wszędzie.
- Ale... - zaczął Dildo.
- Dziwne rzeczy dzieją się na Wschodzie...
- Ale...
- Zguba nadciąga z Zachodu...
- Ale...
- Lis wpadł do kurnika...
- Ale...
- ... mucha do śmietany...
Dildo gwałtownie zacisnął dłoń na ustach Czarodzieja.
- Chcesz powiedzieć... chcesz powiedzieć... - szepnął - że możemy znaleźć w koszu
zgniłe jabłko?
- Mmhmm! - potwierdził zakneblowany mag.
Najgorsze obawy Dilda stały się prawdą. Po przyjęciu, pomyślał, trzeba będzie podjąć
kilka poważnych decyzji.
Chociaż rozesłano tylko dwieście zaproszeń, Frito Bugger nie powinien być
zaskoczony, widząc kilkakrotnie więcej gości zasiadających przy ogromnych, podobnych do
koryt stołach pod wielkimi baldachimami rozstawionymi na łące Buggera. Szeroko otworzył
młode oczy na widok długich rzędów gęb żarłocznie szarpiących i ogryzających pieczyste, nie
zważających na nic. W pomrukującym i czkającym tłumie otaczającym biesiadne stoły nie
dostrzegł wielu znajomych twarzy, lecz mało której nie zakrywała maska zaschniętego tłuszczu
i sosu. Dopiero wtedy młody chochlik pojął prawdziwość ulubionego przysłowia Dilda:
“Trzeba wiele, żeby zamknąć usta chochlikowi".
Mimo wszystko to wspaniałe przyjęcie, stwierdził Frito, uchylając się przed niedbale
rzuconym, ogryzionym udźcem. Wykopano wielkie jamy w ziemi na przyjęcie stert
przypalonego mięsiwa, które goście wrzucali w swe dobrze umięśnione gardziele, a wuj Dildo
wymyślił sprytny system rur z grawitacyjnym obiegiem, aby doprowadzić galony mocnego
piwska do ich bezdennych brzuchów. Frito w ponurym milczeniu obserwował swoich
ziomków, którzy ciamkając, opychali się chrupkami ziemniaczanymi oraz napychali kieszenie
kubraków i sakiewki kawałkami tłustego miecha “na później". Od czasu do czasu zbyt łakomy
biesiadnik padał nieprzytomny na ziemię, ku wielkiej uciesze towarzyszy, którzy, korzystając z
okazji, obsypywali go resztkami. A właściwie resztkami, których nie chowali sobie “na
później".
Wszędzie wokół Frita rozchodził się donośny zgrzyt chochlikowych zębów, ciężkie
chochlikowe posapywania i jękliwe granie chochlikowych brzuchów. Chrzęst i chrupanie
niemal zagłuszyły hymn Bagna, który z mniejszym lub większym powodzeniem usiłowała
odegrać wynajęta orkiestra.
Myśmy chochliki - włochaty lud
Lubimy jeść dużo, a nawet w bród.
Wszyscy jak bracia się kochamy
I bardzo rzadko się pożeramy.
Wciąż głodni i wiecznie spragnieni,
Choć brzuch pęka z przejedzenia.
Pożre wszystko do ostatnich okruchów,
.asza banda strasznych obżartuchów.
Refren: żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć.
Dalej, chochliki, zasiądźmy do stołu,
A każdy z nas połknąć może wołu.
Zatem jedzmy, od wieczora po rano.
(I znów, byle tylko podano).
Cokolwiek na stole - nasz wróg!
Jedz pókiś nie wyciągnął nóg!
Wciąż weseli, nie dorastamy,
Śpiewamy, gramy i rzygamy!
Refren: żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć.
Frito przeszedł wzdłuż rzędów stołów, mając nadzieję znaleźć przysadzistą, znajomą
postać Spama. “Żreć, żreć, żreć..." - mamrotał pod nosem, lecz te słowa wydały mu się dziwne.
Dlaczego był taki samotny wśród rozbawionego tłumu, dlaczego zawsze czuł się jak intruz w
swojej własnej wiosce? Frito spojrzał na falangi miarowo poruszających się siekaczy i długich
na stopę, rozdwojonych jęzorów wywieszonych z setek ust, różowych i wilgotnych w
popołudniowym słońcu.
W tym momencie dostrzegł jakieś poruszenie u szczytu stołu, gdzie powinien był
zasiadać jako honorowy gość. Wuj Dildo stał na ławie i gestem uciszał zebranych, chcąc
wygłosić poobiednią przemowę. Po burzy szyderczych okrzyków i ogłuszeniu paru najbardziej
niesfornych gości, wszystkie kudłate, sterczące uszy i szkliste oczka skierowały się na
gospodarza, łowiąc jego słowa.
“Moi bracia - chochliki - rzekł - moi bracia z rodów Poops i Peristalts, Barrelgutts i
Hangbellies, Needlepoints, Liverflaps i Nosethingers". (Nosefingers! - poprawił go
rozsierdzony pijak, który, zgodnie ze zwyczajem swego rodu, wepchnął sobie w nozdrze palec
aż do czwartego stawu).
“Mam nadzieję, że wszyscy napchaliście sobie brzuchy aż do obrzydzenia". To
tradycyjne pozdrowienie przyjęto zwyczajową salwą pierdnięć i czknięć, świadczących o
zadowoleniu z poczęstunku.
“Jak wam wiadomo, przez większość życia mieszkałem w Chochlikowie i wyrobiłem
sobie zdanie o wszystkich jego mieszkańcach. Teraz, zanim was opuszczę na zawsze, chcę
pokazać wam, co o was myślę". Tłum zawył radośnie w przekonaniu, że oto nadszedł czas, gdy
Dildo rozdzieli oczekiwane prezenty. Jednak to, co nastąpiło, zaskoczyło nawet Frita, który z
niemym podziwem spojrzał na swego wuja. Dildo odwrócił się i opuścił spodnie.
Wybuchło potworne zamieszanie, które lepiej pozostawmy wyobraźni czytelnika,
choćby nie wiedzieć jak ubogiej. Jednak Dildo, dawszy wcześniej umówiony znak do
odpalenia sztucznych ogni, umknął rozwścieczonym mieszkańcom miasteczka. Nagle
potwornie huknęło i błysnęło. Rycząc z przerażenia, żądne zemsty chochliki padły na ziemię
wśród ogłuszającego łoskotu i rozbłysków. Gdy wszystko ucichło, co odważniejsi członkowie
karnej ekspedycji podnieśli głowy i spojrzeli na mały pagórek, na którym stał stolik
gospodarza. Nie było go tam. Tak samo jak Dilda.
- Szkoda, że nie widzieliście, jakie mieli miny - śmiał się Dildo, mówiąc do Goodgulfa
i Frita. Bezpiecznie ukryty w swojej norze, stary chochlik pokładał się ze śmiechu. - Biegali jak
wystraszone króliki!
- Króliki czy chochliki, mówię ci, że powinieneś uważać - rzekł Goodgulf. - Mogłeś
kogoś zranić.
- Nie, nie - odparł Dildo. - Wszystkie odłamki poleciały w innym kierunku. A w ten
sposób pokazałem im, co o nich myślę, zanim na dobre opuszczę to miasteczko.
Dildo wstał i ostatni raz sprawdził swoje kufry, starannie zaadresowane “Riv'n'dell,
Estrogen".
- Robi się gorąco i trzeba było jakoś poruszyć tych obżartych tępaków.
- Gorąco? - zapytał Frito.
- Tak - odparł Goodgulf. - Zło kroczy po...
- Nie teraz - przerwał mu niecierpliwie Dildo. - Powiedz mu tylko to, co mi
powiedziałeś.
- Twój nieuprzejmy wuj mówi o tym - zaczął Czarodziej - że dostrzegłem wiele
znaków na niebie i ziemi źle wróżących wszystkim, w Bagnie i wszędzie.
- Znaków? - spytał Frito.
- Zaprawdę i zaiste - odparł ponuro Goodgulf. - W minionym roku widziałem
przedziwne i zatrważające zjawiska. Pola obsiane pszenicą rodziły trawę i grzyby, i nawet w
małych ogródkach nie przyjmowały się karczochy. Był upalny dzień w grudniu i niebieskie
migdały. Wydrukowano kalendarze z miesiącem złożonym z samych niedziel, a dwaj
sprzedawcy polis otrzymali za życia Order Podwiązki. Rozstąpiła się ziemia, ukazując
wnętrzności kozła powiązane marynarskimi węzłami. Słońce pociemniało, a z niebios padały
rozmokłe czipsy ziemniaczane.
- I cóż zapowiadają te znaki? - jęknął przerażony Frito.
- Nie mam pojęcia - wzruszył ramionami Goodgulf - ale to świetny tekst. Jednak to nie
wszystko. Moi szpiedzy mówi o czarnych zastępach zbierających się na Wschodzie, w martwe
krainie Fordoru. Hordy paskudnych norek i trolli rosną w siłę a czerwonookie cienie codziennie
podkradają się aż do granic Bagna. Niebawem na tej ziemi zapanuje terror pod straszliwymi
rządami Sorheda.
- Sorhed! - wykrzyknął Frito. - Przecież Sorheda już nie ma.
- Nie wierz we wszystko, co usłyszysz od heroldów - rzekł ponuro Dildo. - Uważano,
że Sorhed został zniszczony na zawsze w bitwie o Brylopad, jednak najwidoczniej to było
zwykłe chciejstwo. Tymczasem on oraz jego Dziewięciu Niezguli wymknęli się z pola bitwy,
sprytnie udając trupę cygańskich akrobatów. Uciekłszy przez Ngaio Marsh, przedarli się na
przedmieścia Fordoru, gdzie ceny nieruchomości natychmiast spadły jak sok cierpiący na
paraliż. Od tej pory cały czas odbudowywali swą potęgę.
- Jego Czarny Karbunkuł Zagłady urósł i niebawem gotów zalać całe Śródziemie Dolne
strugami swego plugastwa. Jeśli mamy przetrwać, ten wrzód trzeba przeciąć, zanim Sorhed
zacznie naciskać.
- Tylko jak to zrobić? - rzekł Frito.
- Musimy trzymać go z daleka od tego, co oznacza dlań pewne zwycięstwo - rzekł
Goodgulf. - Musimy trzymać go z dala od Wielkiego Pierścienia!
- A co to za Pierścień? - spytał Frito, ukradkiem rozglądając się za najbliższym
wyjściem z nory.
- Przestań rozglądać się za najbliższym wyjściem, to ci powiem - zgromił Goodgulf
przestraszonego chochlika. - Wiele wieków temu, kiedy chochliki jeszcze walczyły z
wiewiórkami o orzechy laskowe, w Krainie Elfów wykonano Pierścienie Władzy. Stworzone
według tajemnego przepisu znanego obecnie tylko producentom pasty do zębów, te legendarne
Pierścienie dawały ich posiadaczom cudowną moc. Było ich dwadzieścia: sześć do władania
ziemią, pięć dla panowania nad morzami, trzy dla królowania w powietrzu i dwa zapobiegające
nieświeżemu oddechowi. Mając te Pierścienie, dawni mieszkańcy tych ziem, zarówno
śmiertelnicy, jak elfy, żyli w pokoju i szczęściu.
- Przecież to dopiero szesnaście - zauważył Frito. - A co z pozostałymi czterema?
- Zwrócono je do producenta z powodu wad fabrycznych - zaśmiał się Dildo. - Często
powodowały zwarcia na deszczu i właściciel zostawał bez palca.
- Oprócz Wielkiego Pierścienia - ciągnął Goodgulf - który rządzi wszystkimi
pozostałymi, dlatego jest teraz tak usilnie poszukiwany przez Sorheda. Jego moc i uroda są
legendarne, a właściciela obdarza ponoć niezwykłymi przymiotami. Powiadają, że dzięki mocy
tego klejnotu posiadacz może dokonywać wspaniałych czynów, panować nad wszystkimi
stworzeniami, pokonywać niezwyciężone armie, rozmawiać z rybami i drobiem, giąć stal
gołymi rękami, jednym susem wskakiwać na wysokie mury, zyskiwać przyjaciół i wpływ na
ludzi, załatwiać mandaty za nieprzepisowe parkowanie...
- I zostać królową balu - dokończył Dildo. - Cokolwiek zechce!
- Tak więc wszyscy chcą mieć ten Wielki Pierścień - mruknął Frito.
- Chcą, żeby spadła na nich klątwa! - zawołał Goodgulf, gwałtownie machając laską. -
Ponieważ równie pewna jest moc Pierścienia, jak jego władza nad posiadaczem! Właściciel
powoli zmienia się i nigdy na lepsze. Robi się nieufny i zazdrosny o swą potęgę, a jego serce
zmienia się w kamień. Zbytnio wielbi swą siłę i dostaje wrzodów żołądka. Staje się ociężały i
drażliwy, podatny na neurozy, migreny, bóle kręgosłupa i częste przeziębienia. Niebawem nikt
nie zaprasza go na przyjęcia.
- Straszliwa jest moc tego Wielkiego Pierścienia - rzek Frito.
- I straszliwe brzemię tego, kto go posiadł - dodał Goodgulf. - Ponieważ jakiś
nieszczęśnik musi odnieść klejnot tam gdzie nie dosięgnie go Sorhed, narażając się na wiele
niebezpieczeństw i niemal pewną zgubę. Ktoś musi zanieść ten Pierścień do Otchłani Fordoru,
pod samym nosem strasznego Sorheda; ktoś na pozór nieodpowiedni do tego zadania, kto
nieprędko zostanie wykryty.
Frito wzdrygnął się, współczując temu nieszczęśnikowi.
- A więc posiadaczem Pierścienia powinien być kompletny tuman - rzekł z nerwowym
uśmiechem.
Goodgulf zerknął na Dilda, który skinął głową i niedbale rzucił Fritowi mały, lśniący
przedmiot. To był pierścień.
- Gratuluję - rzekł ponuro Dildo. - Właśnie wygrałeś główną nagrodę.
II
TROJE TO ZABAWA, CZWORO SAME UDY
- Na twoim miejscu - rzekł Goodgulf - niezwłocznie ruszyłbym w drogę.
Frito spojrzał nań nieobecnym wejrzeniem znad herbaty z rzepy.
- Nie widzę problemu, Goodgulf. Możesz być na moim miejscu. Nie pamiętam, żebym
zgłosił się na ochotnika do tęgo interesu z Pierścieniem.
- Nie czas na jałowe swary - stwierdził Czarodziej, wyciągając królika z pogniecionego
kapelusza. - Dildo wyruszył kilka dni temu i czeka na ciebie w Riv'n'dell, co i ja zrobię. Tam o
losie Pierścienia zadecydują wszyscy mieszkańcy Śródziemia Dolnego.
Frito udawał zajętego swoją filiżanką herbaty, gdy Spam wszedł do pokoju i zaczął
sprzątać norę, pakując przedmioty należące do Dilda.
- Hej, panie Frito - wychrypiał, odsuwając z czoła tłuste kędziory. - Chcę tylko
spakować resztę rzeczy pańskiego wuja, który tak tajemniczo zniknął bez śladu. Dziwna
sprawa, no nie?
Widząc, że nie otrzyma żadnego wyjaśnienia, wierny sługa powlókł się do sypialni
Dilda. Goodgulf, pospiesznie złapawszy królika, który hałaśliwie zwymiotował na dywan,
znów podjął rozmowę.
- Jesteś pewny, że można mu ufać?
Frito uśmiechnął się.
- Oczywiście. Spam jest moim prawdziwym przyjacielem jeszcze z poprawczaka.
- I nic nie wie o Pierścieniu?
- Nic - odparł Frito. - Jestem tego pewny.
Goodgulf z powątpiewaniem spojrzał na zamknięte drzwi sypialni.
- Nadal go masz, prawda?
Frito skinął głową i pociągnął za łańcuszek ze spinaczy, którym przymocował klejnot
do wystrzępionej koszulki do krykieta.
- A więc bądź ostrożny - ostrzegł Goodgulf - gdyż ma on przedziwne właściwości.
- Może na przykład napchać mi kieszenie? - zapytał młody chochlik, obracając
Pierścień w grubych palcach. Popatrzył na klejnot z obawą, jak często czynił to w ciągu kilku
minionych dni. Był zrobiony z jasnego metalu, pokrytego dziwnymi wzorkami i napisami. Na
wewnętrznej powierzchni wyryto coś w nie znanym Fritowi języku.
- Nie rozumiem tych słów - rzekł Frito.
- No pewnie - odparł Goodgulf. - To mowa elfów, język Fordoru. W swobodnym
przekładzie napis głosi:
Ten Pierścień niezrównany elfy wykonały
I rodzone matki zań by dziś sprzedały.
Władca cieni, śmiertelnych i wszelkiego stwora
Ten ścichapęk siłę daje, lecz zmienia w potwora.
Moc potężną kryje w sobie ów jeden, Jedyny.
I pozwala niezwykłe dokonywać czyny.
Rozbity czy popsuty, naprawić się nie da.
Znaleziony odesłać (za pobraniem) do Sorheda.
- Shakestoorem to autor nie był - stwierdził Frito, pośpiesznie chowając Pierścień z
powrotem do kieszeni.
- Jednak przekazał wyraźne ostrzeżenie - przypomniał Goodgulf. - Nawet teraz słudzy
Sorheda węszą za granicą w poszukiwaniu tego Pierścienia i nie minie wiele czasu, a wywęszą
go tutaj. Czas ruszać do Riv'n'dell.
Stary mag wstał, podszedł do drzwi sypialni i otworzył ją nagłym szarpnięciem. Spam
rąbnął nadstawionym uchem o podłogę, grzechocząc kieszeniami pełnymi najlepszych,
platerowanych mithrilem sztućców Dilda.
- A oto twój wierny towarzysz.
Gdy Goodgulf wszedł do sypialni, Spam - gorączkowo usiłując ukryć wystające z
kieszeni sztućce - uśmiechnął się głupkowato do Frita, przybierając tępy wyraz twarzy, który
Frito tak polubił
Ignorując Spama, Frito lękliwie zawołał za Czarodziejem:
- Przecież... przecież... muszę się przygotować! Moje bagaże...
- Bez obawy - odparł Goodgulf, podając mu dwie walizki! - Zająłem się tym i
spakowałem je za ciebie.
Noc była jasna jak klejnot elfów, roziskrzona gwiazdkami, gdy Frito zebrał swoją
kompanię na pastwisku za miastem. Oprócz Spama byli to dwaj bliźniacy - Moxie i Pepsi
Dangleberry, obaj bardzo hałaśliwi i zupełnie bezużyteczni. Właśnie wesoło harcowali na łące.
Frito przywołał ich do porządku, zastanawiając się, dlaczego Goodgulf ściągnął mu na kark
tych dwóch zadowolonych z siebie idiotów, którym nikt w mieście nie powierzyłby nawet
spalonej zapałki.
- Chodźmy, chodźmy! - zawołał Moxie.
- Tak, chodźmy chodźmy - dodał Pepsi, zrobił jeden krok i runął jak długi,
rozkwaszając sobie nos.
- Fatalnie! - zaśmiał się Moxie.
- Gorzej niż fatalnie! - jęknął Pepsi.
Frito uniósł oczy ku niebu. Zapowiadała się długa podróż.
Z trudem pozbierawszy swoich kompanów, Frito dokonał inspekcji ich ekwipunku. Tak
jak się obawiał, zapomnieli o jego poleceniach i zabrali mnóstwo sałatki ziemniaczanej. Nato-
miast Spam napchał plecak kiepskimi romansidłami i sztućcami Dilda.
W końcu ruszyli, zgodnie z instrukcjami Goodgulfa, oznakowanym na żółto Krętym
Szlakiem Wewnątrzstanowym ku Whee. Mieli przed sobą najdłuższy odcinek drogi do
Riv'n'dell. Czarodziej kazał im podróżować niepostrzeżenie nocą poboczem szlaku,
nadstawiając uszu, mając szeroko otwarte oczy i czyste nosy. Na skutek niedawnego
niefortunnego upadku Pepsi z trudem spełniał to ostatnie zalecenie.
Przez jakiś czas wędrowali w milczeniu, zajęci czynnością, która u chochlików uchodzi
za myślenie. Jednak Frito był mocno zaniepokojony czekającą ich, długą drogą. Podczas gdy
jego towarzysze wesoło kroczyli naprzód, żartobliwie kopiąc się i podstawiając sobie nogi,
jemu serce zamierało z obawy. Wspominając szczęśliwsze czasy, zamruczał pod nosem, a
potem zanucił prastarą pieśń krasnoludów, której nauczył się, siedząc na kolanach wujka Dilda,
pieśń, której autor żył na długo przed początkiem Śródziemia Dolnego. Brzmiała tak:
Hej - ho, hej - ho,
Do pracy by się szło,
Hej - ho, hej - ho, hej - ho, hej - ho, Hej - ho, hej - ho...
- Dobre! Dobre! - pisnął Moxie.
- Tak, dobre! Szczególnie to “hej - ho" - dodał Pepsi.
- A jaki tytuł ma ta piosenka? - spytał Spam, który nie zna wielu pieśni (a przynajmniej
wielu przyzwoitych pieśni).
- Nazywam ją “Hej - ho" - rzekł Frito.
Jednak wcale nie poprawiła mu humoru. Wkrótce zaczęli padać i wszyscy się
przeziębili.
Niebo na zachodzie zmieniło barwę z czarnej na perłowoszarą gdy cztery chochliki,
zmęczone i zasmarkane, przerwały marsz i zatrzymały się na popas w kępie wierzb, wiele
kroków od nie osłoniętego Szlaku. Strudzeni wędrowcy wyciągnęli się na ziemi pod okapem
gałęzi, po czym spożyli lekki posiłek złożony z krasnoludowego chleba, warzonego przez
chochliki piwa oraz sznycli cielęcych. Potem, cicho pojękując z przeżarcia, wszyscy zapadli w
sen, śniąc swoje chochlikowe sny, przeważnie związane sznyclami cielęcymi.
Frito obudził się nagle. Już zapadał mrok i mdlące ściskanie w żołądku sprawiło, że
chochlik z przerażeniem spojrzał spomiędzy gałęzi na Szlak. Poprzez liście dojrzał w oddali
jakiś ciemny ogromny kształt. To coś poruszało się powoli i ostrożnie Szlakiem wyglądając jak
wysoki, czarny jeździec na ogromnym i brzuchatym wierzchowcu. Stojąc na tle zachodzącego
słońca, Frito wstrzymał oddech, gdy złowroga postać wpatrywała się w okolic czerwonymi
ślepiami. W pewnej chwili te gorejące węgle spojrzały prosto na Frita, ale zamrugały
krótkowzrocznie i przesunęły się dalej. Ogromny rumak, który zdumionym oczom Frita jawił
się jako wielka, niezwykle przekarmiona świnia wielkości chałupy, chrząkał i obwąchiwał
mokrą ziemię, łowiąc ich zapach. Pozostałe chochliki obudziły się i zamarły ze zgrozy. Na ich
oczach tropiciel spiął rumaka, pierdnął donośnie i smrodliwie, po czym odjechał. Nie zauważył
ich.
Chochliki zaczekały, aż pochrząkiwanie bestii zupełnie ucichnie w oddali, zanim
podjęły rozmowę. Frito odwrócił się do swoich towarzyszy, którzy pochowali się w jukach,
szepcząc:
- Wszystko w porządku. Odjechał.
Spam niepewnie wyjrzał z worka.
- A niech mnie, jeśli nie zgłupiałem ze strachu. - Zaśmiał się słabo. - To było takie
dziwne i niepokojące!
- Dziwne i niepokojące! - potwierdził chór głosów z innych sakw.
- A jeszcze bardziej niepokojące jest to, że za każdym razem, gdy otworzę dziób, słyszę
echo!
Spam kopnął oba worki, które odpowiedziały jękami, lecz najwidoczniej nie zamierzały
wypluć swojej zawartości.
- Zrzęda z niego - rzekł pierwszy.
- Zrzęda i złośliwiec - przytaknął drugi.
- Zastanawiam się - powiedział Frito - kim i czym był ten straszliwy jeździec.
Spam spuścił oczy i z zakłopotaniem potarł podbródek.
- Podejrzewam, że to jeden z tych, przed którymi Wargacz kazał mi pana przestrzec,
panie Frito.
Frito spojrzał na niego pytająco.
- Noo - rzekł Spam, odgarniając lok i przepraszająco liżąc nogi Frita - teraz
przypominam sobie, że tuż przed tym, zanim ruszyliśmy w drogę, stary powiedział mi tak: “I
nie zapomnij ostrzec pana Frita, że pytał o niego jakiś śmierdzący obcy z czerwonymi
ślepiami". “Obcy?" - zapytałem. “Tak, a kiedy nie puściłem pary, on nastroszył się, zasyczał i
podkręcił czarnego wąsa. «Przekleństwo» - warknął ten paskudny stwór - «kolejna porażka!* A
potem machnął swoją pałą, wskoczył na świnię i pogalopował na niej przez Bag Eye,
wrzeszcząc coś jakby «Dalej, Śluzaku!»". “Bardzo dziwne" - mówię. Chyba powinienem
powiedzieć panu o tym trochę wcześniej, panie Frito.
- No cóż - mruknął Frito - teraz nie ma czasu, żeby się tym martwić. Nie jestem pewien,
ale wcale nie zdziwiłbym się gdyby istniało jakieś powiązanie między tamtym obcym, a
naszym okropnym tropicielem.
Frito zmarszczył brwi, ale jak zwykle zapomniał je przyfastrygować.
- W każdym razie - stwierdził - nie możemy już bezpiecznie podążać Szlakiem do
Whee. Musimy pójść na skróty przez Evilyn Wood.
- Evilyn Wood? - powtórzył chór z worków.
- Panie Frito - powiedział Spam - powiadają, że to miejsce jest... nawiedzone!
- Może i jest - odparł spokojnie Frito - ale jeśli zostaniemy tutaj, na pewno skończymy
w sosnowych garniturkach.
Frito i Spam pospiesznie wykopali bliźniaków z worków i wszyscy razem zmietli resztę
sznycli, obficie zasypując okolicę - okruchami. Kiedy skończyli, ruszyli dalej, przy czym
bluźniąc wydawali cieniutkie pi - pi w nie całkiem próżnej nadziei, że w ciemnościach zostaną
wzięci za wędrowne karaluchy. Podążali na zachód, sprytnie wykorzystując każdą okazję, żeby
runąć na ziemię, wyciągając nogi, aby do wschodu słońca znaleźć się w bezpiecznej leśnej
gęstwinie. Frito obliczył, że w ciągu dwóch dni przebyli dwie staje - nieźle jak na chochliki,
lecz wciąż zbyt, mało. Musieliby szybkim marszem przejść przez las, żeby nazajutrz znaleźć się
w Whee.
Maszerowali w milczeniu, przerywanym tylko cichym pojękiwaniem Pepsi. Ten głupi
pokurcz znów rozkwasił sobie nochal pomyślał Frito - a Moxie zaczyna kaprysić. Jednak w
miarę jak noc mijała i wstawał świt, równina zaczęła przechodzić we wzniesienia, wgłębienia i
garby gąbczastej, miękkiej ziemi o barwie cielęcego móżdżku. Gąszcz wokół potykających się
wędrowców, zastąpiły pojedyncze drzewka, a potem ogromne, nieprzyjemnie wyglądające
drzewa, przygięte i poskręcane przez wiatr, mróz oraz artretyzm. Niebawem ich cień połknął
blask poranka i nowy mrok przykrył wędrowców, jak sterta mokrych ręczników.
Przed wieloma laty był to wesoły, miły las dobrze wyrośniętych sosen błotnych,
zasmarkanych smreków i związanych wiązów, miejsce schadzek zbijających bąki kretów i
wściekłych wiewiórek. Jednak teraz drzewa pochyliły się ze starości, trapione przez myszate
mszaki oraz rozmaite roztocza, tak że Nattily Wood stał się dziwaczną puszczą Evilyn.
- Do rana powinniśmy być we Whee - rzekł Frito, kiedy przystanęli, aby podjeść trochę
sałatki ziemniaczanej. Jednak złowrogi szelest w gałęziach drzew nad głowami grupki
wędrowców ostrzegał, aby nie biesiadowali zbyt długo. Pospiesznie ruszyli dalej, ostrożnie
unikając gradu odchodów, jakimi co chwilę obsypywali ich niewidzialni i rozwścieczeni
mieszkańcy koron drzew.
Po kilku godzinach takiego szamba, chochliki padły wyczerpane na ziemię. Ta kraina
była zupełnie nie znana Fritowi, który już dawno zgubił drogę.
- Do tej pory powinniśmy już wyjść z lasu - powiedział zaniepokojony. - Chyba
zabłądziliśmy.
Spam z przygnębieniem spojrzał na ostre jak rapier szpony swoich palców u nóg, ale
zaraz rozpromienił się.
- Może to i prawda, panie Frito - rzekł. - Jednak niech się pan nie martwi. Ktoś był tu
zaledwie kilka godzin temu, sądząc po wyglądzie tego obozowiska. I tak samo jak my, jadł
sałatkę!
Frito uważnie zbadał ślady. To prawda, ktoś był tutaj przed kilkoma godzinami i
spożywał typowy posiłek chochlików.
- Może pójdziemy tym śladem i wydostaniemy się stąd. Chociaż bardzo zmęczeni,
ruszyli w dalszą drogę.
Szli i szli, daremnie nawołując nieznajomych, których ślady co rusz znajdowali na
trawie: kawałek cielęcego sznycla, kiepskie romansidło, jeden ze sztućców Dilda (Co za zbieg
okoliczności, Pomyślał Frito). Jednak nigdzie nie dostrzegli chochlików. Napotkali sporego
królika z tanim kieszonkowym zegarkiem, ściganego przez jakąś stukniętą dziewczynkę,
jeszcze jedno dziecko napastowane przez trzy rozjuszone niedźwiedzie grizzly (“Lepiej nie
mieszajmy się do tego" - rzekł rozsądnie Frito) oraz opuszczoną i upstrzoną przez muchy
chatkę z piernika z napisem “Do wynajęcia" na drzwiach z marcepanu. I wciąż żadnych
drogowskazów.
Półżywi ze zmęczenia, w końcu runęli na ziemię. W ponurym lesie było już późne
popołudnie, a więc najwyższy czas na drzemkę. Jakby pod wpływem nasennego naparu, cała
czwórka zwinęła się w kosmate kłębuszki i zapadła w sen pod osłoną konarów ogromnej,
trzęsącej się osiki.
Z początku Spam nie zdawał sobie sprawy z tego, że już nie śpi. Czuł jak coś delikatnie
i ostrożnie ciągnie go za ubranie, lecz uznał, że to miły sen o gadzich przyjemnościach, jakich
niedawno zaznał w Bagnie. Jednak teraz był pewny, że usłyszał odgłos cichego ssania i
rozdzieranej odzieży. Wytrzeszczył oczy i ujrzą że leży całkiem goły, z rękami i nogami
związanymi przez mięsiste korzenie drzewa. Wrzeszcząc ile sił w płucach, głupiec zbudził
swych towarzyszy, tak samo związanych i rozebranych do naga przez wijącą się roślinę, która
teraz szeleściła lubieżnie. Dziwne drzewo podśpiewywało sobie, ściskając ich coraz mocniej.
Na oczach patrzących na to z odrazą chochlików opuściło gałęzią z pomarańczowymi,
wargowymi kwiatami na końcach. Wydatne pąki opadły niżej z obrzydliwym cmokaniem i
mlaskaniem, przywierając do unieruchomionych nieszczęśników. Zamknięte w tych ohydnych
objęciach, chochliki miały wkrótce zostać zacałowane na śmierć. Zbierając resztki sił, zaczęły
wzywać pomocy!
- Ratunku, ratunku! - wołały.
Jednak nikt nie odpowiadał. Pełne pomarańczowe kwiaty opadały na ciała bezradnych
chochlików, wijąc się i pojękując z żądzy. Nabrzmiałe płatki przywarły do wydętego brzucha
Spama i zaczęły ssać chciwie; chochlik czuł, jak jego ciało zostaje wessane do wnętrza kwiatu.
Potem Spam ze zgrozą zobaczył, ja płatki puściły go z donośnym plaśnięciem, pozostawiając
ciemny, brzydki znak w miejscu, gdzie były przyssane. Spam, nie mogąc uwolnić ani siebie,
ani swoich towarzyszy, patrzył, jak ciężko dyszące płatki szykują się do ostatniego, zabójczego
pocałunku.
Jednak kiedy długa, czerwona łodyga opadła, by rozpocząć swe obrzydliwe praktyki,
Spamowi wydało się, że słyszy urywek wesołej piosenki. Dźwięk rozlegał się gdzieś niedaleko
i był coraz głośniejszy! Ochrypły, ospały głos śpiewał słowa, które Spam z trudem rozróżniał:
W żyłę wal! Trawkę pal! Zagryź meskaliną!
Wdychaj hasz! Łykaj crash! Popraw metadryną!
.ie ma odlotu bez kompotu! Jam jest Tim Benzedryno!
Chociaż oszaleli ze strachu, wszyscy słuchali coraz głośniejszej piosenki brzmiącej tak,
jakby śpiewał ją ktoś śmiertelnie chory na świnkę:
Prychać, wzdychać! Padzie przez leśne dąbrowy,
Aż rozwścieczony mieszczanin wieszać cię gotowy!
Wrzeszczeć jak opętany, ryczeć jak ranny tur!
Chodźcie za mną, a wnet na łby wasze padnie mór!
Wyżej niż niebieskie ptaki lecą, gdzie chmur przystań.
Otworzymy sklep z marychą, w którym każdy skorzysta!
Ludzi - kwiatów przybywa, w paciorkach i włosach długich,
Którzy zapyziałemu światu ostatnie oddadzą posługi.
Za Miłość, Pokój, Braterstwo toast dzisiaj wznosimy
A kiedy nas przyciśnie, to znów w tango ruszymy!
Nagle przez listowie przedarła się jaskrawo odziana postać, otulona płaszczem długich
włosów o konsystencji dobrze przeżutej tureckiej chałwy. Przypominała człowieka, jednak nie
za bardzo; miała sześć stóp wzrostu, lecz nie ważyła więcej niż trzydzieści pięć funtów, z
brudem włącznie. Stojący z rękami opuszczonymi prawie do ziemi śpiewak był pomalowany
we wszystkie barwy tęczy, od schizofrenicznej czerwieni po psychopatyczny błękit. Na chudej
szyi miał zawieszony tuzin rozmaitych amuletów, wśród których poczesne miejsce zajmował
wisiorek z runicznym napisem “Kelvinator". Wśród tłustych kudłów błyskało dwoje
wyłażących z orbit oczu, tak nabiegłych krwią, że przypominały raczej dwie kulki bardzo
chudego boczku.
- Oooo, żeż...! - powiedział stwór, szybko oceniwszy sytuację. Potem, na pół
doskoczywszy, a na pół podtoczywszy się do zabójczego drzewa, przysiadł na chuderlawych
piętach i zerknął na pień bezbarwnymi, podobnymi do spodków źrenicami, wreszcie wydał z
siebie szereg dźwięków, które Fritowi wydały się serią głuchych kaszlnięć:
O rozchyl się, gąszczu! I wypuść to stadko
Puszystych kotów, któreś splątał gładko!
Chociaż po odlocie otumaniony,
.ie jestem jeszcze zupełnie szalony!
Zatem skończ te karesy i puszczaj ofiary,
.iech zwycięży rozum i obyczaj stary!
Te kotki są miłymi gośćmi w naszym lesie,
A więc puszczaj je zaraz, ty wstrętny obwiesiu!
Co mówiąc, wychudłe stworzenie ułożyło cienkie palce w literę “V" i rzuciło elfowe
zaklęcie:
Tim, Tim, Benzedryna!!
Haszysz! Gorzała! Gazolina!
Puść! Puść! Zrób to dla Tima!
Raz, dwa, trzy i liście tataraku,
Rozchyl gałęzie, liściasty tępaku!
Wysokie drzewo zadrżało i pęta jak zwoje wczorajszego makaronu opadły z ofiar, które
z radosnymi okrzykami zerwały się na równe nogi. Patrzyli zafascynowani, jak wielki zielony
napastnik łka jak dziecko i ssie własne słupki ze złości. Chochliki pozbierały swoje odzienie i
Frito odetchnął z ulgą, stwierdziwszy, że Pierścień nadal jest bezpiecznie przypięty do surduta.
- Och, dziękujemy - zapiszczały chórem, machając ogonami - dziękujemy,
dziękujemy!
Jednak ich wybawca nie odpowiedział. Jakby nie zdając sobie sprawy z ich obecności,
zesztywniał i wykrztusił “Gr - gr - gr", raz po raz otwierając i zamykając powieki - jak wielkie
parasole. Ugiął i wyprostował kolana, potem znów je ugiął i jak sterta splątanego włosia runął
na porośniętą mchem ziemię. Toczył pianę z ust i wrzeszczał: “Och Boże, zabierzcie ich ode
mnie! Są zieloni i jest ich tu pełno! Ach! Och! OBożeOBożeOBożeOBoże - OBożeOBoże!"
Histerycznie walił się rękami po głowie i całym ciele.
Frito zamrugał oczami ze zdziwienia i złapał za Pierścień, ale nie użył go. Spam,
pochylając się nad leżącym nieszczęśnikiem, uśmiechnął się i podał mu rękę.
- Najmocniej przepraszam - zaczął - czy mógłbyś powiedzieć nam jak...
- O nie, nie, nie! Spójrzcie na nich! Są wszędzie! Trzymajcie ich ode mnie z daleka!
- Kogo trzymać z daleka? - spytał uprzejmie Moxie.
- Ich! - wrzasnął udręczony nieznajomy, wskazując na swoją głowę. Potem zerwał się
na chuderlawe nogi i pobiegł w kierunku najbliższego hikorowego drzewa. Pędząc ile sił w
nogach, z opuszczoną głową, na oczach zdumionych chochlików walnął bykiem w pień i runął
na ziemię. Frito napełnił swój kapelusz czystą wodą z pobliskiej strugi i podbiegł do niego, ale
ofiara postawiła oczy w słup i wydała kolejny przeraźliwy okrzyk.
- Nie, nie, tylko nie woda!
Wystraszony Frito odskoczył, a chudzielec z trudem podniósł się na czworaki.
- Mimo tu serdeczne dzięki - rzekł. - Odlot zawsze tak na mnie działa.
Wyciągając brudną rękę, dziwnie mówiący nieznajomy uśmiechnął się bezzębnym
uśmiechem.
- Tim Benzedryna, do waszych uzług.
Frito i pozostali przedstawili się po kolei, raz po raz rzucając niespokojne spojrzenia w
kierunku zabójczego drzewa, które nadal nadstawiało swoje słupki.
- Ojej, ni mrtwci si nim - zabulgotał Tim. - Jst obrżony: Wy koty jsteści tu nowe?
Frito ostrożnie wyjawił mu, że podążają do Whee, ale zabłądzili.
- Czy mógłbyś pokazać nam drogę?
- Ojej, pywni - zaśmiał się Tim - to pryste. Jydnk pyrw chydźmy do mni, pyznyci moje
stare. Nzywa si Hashberry.
Chochliki zgodziły się, bo skończyły im się zapasy sałatki ziemniaczanej.
Pozbierawszy tobołki, poszły za przedziwnie zygzakującym Benzedryną, który od czasu do
czasu przystawał, żeby pogawędzić z jakimś ładnym kamieniem lub pniem, pozwalając się
dogonić. Gdy tak krążyli bez celu między groźnie wyglądającymi drzewami, z gardła Tima
Benzedryny wydobywały się chrypliwe, wesołe dźwięki:
O cudowna jak omamy ćpuna! Zapruta kolejnym odlotem!
O nabuzowana panno z mózgiem zżartym kompotem, jaki ode
mnie dostajesz!
O tępa blondynko, od ptaków i żuków wielkości turkawek!
O chuderlawa poczwaro z kieszeniami pełnymi strzykawek!
O zmierzwionych kudłach!
O oczach ślepych na wszystko!
O nigdy nie kąpiąca się i nie goląca nóg hipisko!
O niezdolna na czymkolwiek skupić dłużej uwagi!
O Hashberry, by cię, kochać, potrzeba odwagi!
Kilka chwil później wyszli na polankę na szczycie niewielkiego pagórka. Na niej stał
prymitywny barak w kształcie kalosza, z niewielkim kominem, z którego wydobywał się gęsty,
paskudnie wyglądający, zielony dym.
- Ojej - pisnął Tim - jest w domu!
Prowadzeni przez Tima wędrowcy podeszli do niepozornej chatki. W jedynym jej oknie
na poddaszu migotało białe światło. Gdy przeszli przez próg i bróg niedopałków, połamanych
fajek oraz zużytych baterii, Tim zawołał:
Przyszło czterech, co chcą poszaleć sobie deczko,
A wiać czas najwyższy podzielić się fajeczką.
Z zadymionego wnętrza nadleciało w odpowiedzi:
Zatem zacznij i niech każdy sztachnie się jak trzeba,
Aby zaraz ryknąć śmiechem i ulecieć do nieba.
Wśród fosforyzujących tapet i stroboskopowych lamp Frito z początku dostrzegł tylko
coś, co wyglądało jak sterta brudnych szmat. Jednak ten stos odezwał się ponownie:
Chodźcie więc i wszyscy pociągnijcie dym z fajki,
Zmieńcie swe mózgi w ser i poznajcie świat bajki!
Nagle, gdy chochliki wytrzeszczały załzawione oczy, stosik łachów poruszył się i
usiadł, okazując się niezwykle chudą kobietą o podkrążonych oczach. Patrzyła na nich przez
chwilę, zamruczała: “Ale numer" i z brzękiem paciorków runęła na twarz, zapadając w
katatoniczny stupor.
- Nie mrtwcie się Hash - rzekł Tim. - Wtorek to jej dzień na crash.
Nieco oszołomione kwaśnymi wyziewami i migotaniem lamp, chochliki zasiadły ze
skrzyżowanymi nogami na brudnym materacu i uprzejmie poprosiły o coś do zjedzenia,
ponieważ przebyły długą drogę i były gotowe połknąć konia z kopytami.
- Do zjedzenia? - Tim zachichotał, przetrząsając ręcznie zrobioną, skórzaną sakwę. -
Czkajci, a zyraz cuś wym znyjdę Nich spyjrze... och, ojej! Ni wiedzyłym, że jiszczy to mymy!
Niezgrabnie wytrząsnął zawartość sakwy i zgarnął je na nią równą kupkę. Były to
chyba najbardziej podejrzane grzyby, jakie Spam kiedykolwiek widział, co - dość nieuprzejmie
- powiedział na głos:
- To chyba najbardziej podejrzanie wyglądające grzyby jakie widziałem w życiu -
stwierdził.
Niewiele było rzeczy w Śródziemiu Dolnym, których Spam kiedyś nie skosztował, a
mimo to przeżył, tak więc zaczął jeść ciamkając i opychając się bezwstydnie. Grzyby miały
dziwni kolor i zapach, ale całkiem przyjemny smak, chociaż nieco spleśniały. Później podano
chochlikom okrągłe ciasteczka z wytłoczonymi na nich literkami. (“Rozpuszczyją się w
mózgu, ni w renkach" - zachichotał Tim.)
Napchane do masy krytycznej, zadowolone chochliki rozsiadły się wygodnie, gdy
Hashberry zagrała im na czymś, co wyglądało jak ciężarna deska do prasowania. Zaspokoiwszy
głód, Spam był szczególnie zadowolony, kiedy Tim zaproponował mu szczyptę “własnej
spycjylnej miszanki" do fajeczki. Dziwny aromat, pomyślał Spam, ale miły.
- Czykyjci około pył gydziny - rzekł Tim. - Myci ochote na rap?
- Rap? - powtórzył Spam.
- No wici, takie... gadani ustami - odparł Tim, zapalając swoje nargile z przerobionej
wirówki do mleka, pełnej tarcz i pokręteł. - Jesteści tu, bo łaś przypylyło?
- W pewnym sensie - odparł rozsądnie Frito. - Dostaliśmy ten Pierścień Władzy i...
och!
Frito za późno ugryzł się w język; teraz nie mógł już tego cofnąć.
- Fajowo! - rzekł Tim. - Pokażci!
Frito niechętnie podał mu Pierścień.
- Tandeta - stwierdził gospodarz, odrzucając mu klejnot. - Nywet tyn złom, co wciskym
krasnalom ji lypszy.
- Sprzedajesz pierścionki? - spytał Moxie.
- Jasne - odparł Tim. - W sezyni turstycznym mym tu sklyp z amuletymy i
pamiontkymy. Daji mi kasę na zimywe miesiyncy, kapujisz?
- Może nie będzie komu odwiedzać tego lasu - stwierdził spokojnie Frito - jeśli nie
pokrzyżujemy planów Sorheda. Przyłączysz się do nas?
Tim potrząsnął włosami.
- Ni kuś mni, człowieku. Jistym świdomym obdżektyrym... ni chcy żydnyj wyjny.
Przybyłym ty, żeby uniknyć poboru, rozumisz? Jeśli jakiś kot chcy mi cyś zybryć, mówię
“Fajowo" i daji mu kwiaty y paciorky. “Myłość" - mówię mu. “Nigdy wincy wyjny" - mówię.
A zryszty, i tak mym kategorie “C".
- Bez jaj! - warknął cicho Spam do Moxie.
- Ni, ja mym jaja - rzekł Tim, pukając się w skroń. - Tylko tu pusto!
Frito uśmiechnął się dyplomatycznie, ale nagle okropnie rozbolał go brzuch. Zaczął
wywracać oczami i poczuł pustkę w głowie. To pewnie atak domowego duszka, pomyślał, gdy
w uszach zaczęło mu dzwonić jak w krasnoludziej kasie sklepowej. Język mu napuchł, a ogon
zaczął wibrować. Obrócił się do Spama, chcąc zapytać, czy i on czuje się tak samo.
- Argle - bargle morble łuusz? - powiedział.
Co jednak nie miało żadnego znaczenia, ujrzał bowiem, iż Spamowi nagle wpadło do
głowy, aby zmienić się w dużego, różowego smoka w trzyczęściowym garniturze i słomkowym
kapeluszu.
- Co mówiłeś, panie Frito? - spytał ten stuknięty jaszczur głosem Spama.
- Ffluger fribble golorowy fruble - odparł sennie Frito, myśląc, że to dziwny pomysł,
nosić taki kapelusz późną jesienią.
Zerknąwszy na bliźniaków, Frito spostrzegł, że obaj zmienili się w pasiaste podstawki
do filiżanek, szybko toczące się w dal.
- Nie czuję się zbyt dobrze - powiedziała jedna.
- Czuję się okropnie - sprecyzowała druga.
Tim, teraz w postaci dość ładnej sześciostopowej marchewki, ryknął głośnym
śmiechem i zmienił się w skręcony taksometr parkingowy. Frito, oszołomiony ogromną falą
płatków owsianych, zalewających mu mózg, nie zauważał kałuży śliny zbierającej mu się na
podołku. Coś bezgłośnie wybuchło mu między uszami, i z przerażeniem zobaczył, że pokój
rozciąga się i kurczy jaki plastelina w ogniu. Uszy zaczęły mu rosnąć, a ramiona zmieniły się w
rakietki do badmintona. W podłodze powstały dziury, z których wylewało się zębate masło
orzechowe. Tuzin pasiastych karaluchów tańczył rock and rolla w jego brzuchu. Ser
szwajcarski dwukrotnie zawinął z nim walca po pokoju i odpadł mu nos. Frito otworzył usta,
żeby coś powiedzieć, ale wyleciało z nich stado
latających dżdżownic. Jego pęcherzyk
żółciowy zaśpiewał arię i zatańczył w parze z wyrostkiem robaczkowym. Zaczął tracić
przytomność, ale zanim stracił ją zupełnie, usłyszał jak sześciostopowa gofrownica chichocze:
“Jeźli czujesz to tyryz, to zyczykj na odlot!"
III
IESTRAW Y
POSIŁEK
W
ZAJEŹDZIE
Z
DYBRYM
JEDZO KIEM
Złocisty blask późnego poranka już ogrzewał trawy, kiedy Frito w końcu zbudził się, z
głową pękającą z bólu, czując w ustach smak dna ptasiej klatki. Rozejrzawszy się wokół, czując
każe kosteczkę, zobaczył, że wraz z trzema pozostałymi towarzyszami leży na samym skraju
lasu, a przed nimi biegnie czteropasmowy trakt prowadzący prosto do Whee! Nigdzie nie było
śladu Tima Benzedryny. Frito pomyślał, że wydarzenia minionej nocy zapewne były
koszmarnym snem chochlika, który opchał się po uszy zepsutą sałatką ziemniaczaną. Wtem
jego wzrok padł na papierową torebkę stojącą obok jego plecaka i przyczepioną do niej
karteczkę. Frito ze zdumieniem przeczytał:
Drygi Frydku!
Szkyda, że pydłeś tak szybky zeszły nocyy. Ominyły ci nprywdy fyjny podróże.
Mym nydzieji, ży tyn pirściń dziyła jak trza.
Pokuj s Tobom, Timm
PS. Myci myły zypysik prochuf, co ji wym zostawuji. Mysze kyńczyć, bo zara mym
odododlot obożeobożeo - bożeobożeeeeee
Frito zajrzał do brudnej papierowej torebki i znalazł sporą ilość kolorowych cukierków,
bardzo podobnych do tych, jakie jedli minionej nocy. Dziwne, pomyślał, ale mogą się przydać.
Kto wie? I tak, po godzinie cucenia towarzyszy, prowadzona przez niego grupka ruszyła w
kierunku Whee, z ożywieniem omawiając wydarzenia ubiegłego wieczoru.
Whee była główną wioską Wheelandu, małego i błotnistego obszaru zamieszkanego
głównie przez zadzierające nosa krety i lud marzący o tym, żeby mieszkać gdzie indziej.
Cieszyła się przelotną popularnością, kiedy - w wyniku nagłego ataku czkawki geodety -
czteropasmowy Kręty Szlak Wewnątrzstanowy omyłkowo przeprowadzono przez sam środek
tego nędznego sioła. Potem, przez jakiś czas, tutejsza populacja żyła dostatnio dzięki
nielegalnemu wystawianiu mandatów za przekroczenie szybkości lub nieprzepisowe
parkowanie oraz sporadycznym, bezczelnym porwaniom. Niewielki ruch turystyczny z
pobliskiego Bagna doprowadził do powstania tanich jadłodajni, paskudnych straganów z
pamiątkami i fabryczki zabytkowych znaków granicznych. Jednak narastające kłopoty ze
Wschodem gwałtownie zakończyły ten handel. Ze wschodnich krain zaczął napływać strumyk
uchodźców mających niewiele dobytku i jeszcze mniej rozumu. Nie tracąc takiej okazji, ludzie
i chochliki z Whee zgodnie współpracowali przy sprzedaży kiepsko władającym ich językiem
emigrantom takich rzeczy, jak krótsze nazwiska i udziały w wytwórniach perpetuum mobile.
Ponadto zasilali swoje kiesy, wciskając czarnorynkowe wizy do Bagna tym nieszczęśnikom,
którzy nie orientowali się w przepisach.
Mieszkańcy Whee byli przygarbieni, przysadziści, szerokostopi i ociężali. Mając
głębokie oczodoły i skłonność do skrzywień kręgosłupa, często bywali brani za
neandertalczyków - powszechny błąd, który z czasem znienawidzili. Niezbyt skłonni do
gniewu i czegokolwiek innego, żyli w pokoju z sąsiadami chochlikami, których bardzo
podbudowywał fakt istnienia stworzeń stojących na niższym szczeblu drabiny ewolucji.
Te dwa ludy utrzymywały się teraz z przemytu nielegalnych emigrantów i z zasiłków -
powszechnie rosnących tu owoców w kształcie ludzkiej trzustki i równie apetycznych.
Wioska Whee składała się z około sześciu tuzinów niewielkich domków, w większości
zbudowanych z pergaminu i korków od butelek. Stały nierównym kręgiem, otoczone fosą,
której smród ze stu kroków powaliłby smoka.
Zatykając nosy, wędrowcy przeszli po skrzypiącym moście zwodzonym i przeczytali
napis na bramie:
WITAMY W MALOWNICZEJ, HISTORYCZNEJ WHEE!
LICZBA MIESZKAŃCÓW 1004328 961 WCIĄŻ ROŚNIE!
Dwaj zaspani strażnicy obudzili się tylko po to, żeby uwolnili protestującego Spama od
reszty sztućców. Frito oddał połowy magicznych pastylek Tima, które wartownicy schrupali z
apetytem.
Chochliki umknęły, zanim tabletki zaczęły działać i - zgodnie z instrukcjami Goodgulfa
- skierowały się do pomarańczowo - zielonego neonu migoczącego w środku miasta. Znalazły
tam kiepski zajazd z chromu i pleksiglasu, reklamowany mrugającym neonowym odyńcem,
pożeranym przez ociekający śliną pysk. Poniżej widniała nazwa zajazdu - “Dybre Jedzonko &
Spanko". Przeszedłszy przez obrotowe drzwi, wędrowcy podeszli do recepcjonisty, którego
identyfikator głosił: “Cześć! Jestem HoJo Hominigritts!" Podobnie jak reszta personelu, nosił
świński kostium z fałszywymi uszkami, ogonem i pyskiem z papier - mache.
- Czołem! - zabulgotał drawlem gruby chomik. - Chcecie pokój?
- Tak - rzekł Frito, zerkając porozumiewawczo na towarzyszy. - Przybyliśmy do miasta
na krótki urlop, prawda, chłopcy?
- Urlop - rzekł Moxie, mrugając do Frita.
- Króciutki urlopik - dodał Pepsi, kiwając głową jak idiota.
- Zechcecie tu podpisać? - powiedział urzędnik przez świńską maskę.
Frito wziął gęsie pióro przymocowane łańcuchem do pulpitu i wpisał nazwiska: ALIAS
TAJNIAK, IWAN MAM - SEKRET, JOHN NIEZNANY oraz TOM PSEUDONIM.
- Ma pan jakieś worki czy torby, panie... eee... Tajniak?
- Tylko pod oczami - mruknął Frito, kierując się do jadalni.
- Hej - zachichotał recepcjonista - możecie sobie obejrzeć nasz pierścień murów!
- Świetnie - odparł Frito, pospiesznie odchodząc.
- Bawcie się dobrze - zawołał za nimi urzędnik. - I nie dajcie sobie wcisnąć jakiegoś
tandetnego pierścienia!
Kiedy już nie mógł ich usłyszeć, Frito z niepokojem zapytał Spama:
- Chyba nie sądzisz, że on coś wie - szepnął. - Jak uważasz?
- Nie, panie Frito - odparł Spam, masując sobie żołądek.
- Zjedzmy coś wreszcie!
Wszyscy czterej weszli do jadalni i siedli przy stoliku w pobliżu ciepłego propanowego
kominka, nieustannie opiekającego dużego cementowego wieprza na zmechanizowanym
obrotowym rożnie. Łagodne dźwięki fatalnego muzaka rozbrzmiewały w zatłoczonym
pomieszczeniu, gdy wygłodniałe chomiki studiował kartę w kształcie proszczącej się świni.
Podczas gdy Frito zastał nawiał się nad “Kwik - kwikburgerem Wujka Piggy" opiekanym w
czystym oleju lnianym, Spam wytrzeszczał gały na skąpo odziane “prosiaczki" zatrudnione tu
jako kelnerki - piersiaste dziewki z fałszywymi ogonkami, uszkami i ryjami.
Jedna z nich przytruchtała do stolika przyjąć zamówienie, a Spam pożądliwie spojrzał
na jej świńskie oczka, przekrzywiona blond perukę i owłosione nogi.
- Chcecie co zamówić, łazęgi? - spytała świnka, z trudem utrzymując równowagę na
wysokich obcasach.
- Proszę dwa kwik - kwikbiurgery i dwa specjalne łupu-cup - odparł z szacunkiem
Frito.
- A co z pierścieniem, ee, chciałam powiedzieć z czymś do picia?
- Chętnie, proszę cztery orka - cole.
- Kapuję.
Gdy kelnerka odmaszerowała, z trudem krocząc w przyciasnych butach na wysokich
obcasach i potykając się o długą, czarna pochwę miecza, Frito uważnie zmierzył okiem gości,
sprawdzająca czy nie ma wśród nich kogoś podejrzanego. Kilku chochlików, para
ciemnoskórych facetów, pijany troll leżący przy barze. Jak zwykle.
Uspokojony, Frito pozwolił towarzyszom wmieszać się w tłum przestrzegając, żeby nie
gadali o “wiecie czym".
Kelnerka wróciła z zamówionymi kwikburgerami, gdy Spam sprzedawał kiepskie żarty
parze koboldów w kącie sali, a bliźniacy odstawiali kilku groźnie wyglądającym gremlinom
swoją ulubioną pantomimę. Kaleka i jego córki, będącą pewnym hitem w Bagnie. Gdy coraz
liczniejszy tłum ryczał ze śmiechu na widok ich obscenicznych gestów, Frito w zadumie
pałaszował pozbawionego smaku kwikburgera, zastanawiając się, jaki los czeka Wielki
Pierścień, kiedy dotrą do Riv'n'dell i Goodgulfa.
Nagle trzonowce Frita natrafiły na jakiś mały, twardy przedmiot w kwikburgerze. Klnąc
pod nosem, Frito włożył palce do ust i wydobył z nich maleńki metalowy cylinder.
Odkręciwszy wieczko, wyjął jeszcze mniejszy pasek mikrofilmu, na którym widniały słowa:
“Strzeż się! Grozi ci wielkie niebezpieczeństwo. Czeka cię długa podróż. Wkrótce spotkasz
wysokiego bruneta. Ważysz dokładnie pięćdziesiąt dziewięć funtów".
Przestraszony Frito głośno wciągnął powietrze i rozejrzał się wokół, szukając autora tej
wiadomości. W końcu jego spojrzenie spoczęło na wysokim, czarnowłosym mężczyźnie
siedzącym przy barze nad nie tkniętym kuflem podwójnego korzennego piwa. Szczupły
nieznajomy miał na sobie szary strój i oczy skryte za czarną maską. Na jego piersi krzyżowały
się bandolety ze srebrnymi kulami, a przy chudym biodrze zwisał mu złowrogo wyglądający
miecz z rękojeścią wykładaną perłami. Jakby czując na sobie spojrzenie Frita, powoli obrócił
się na stołku i znacząco przyłożył palec do ust. Potem wskazał na drzwi do toalety i wystawił
pięć palców. PIĘĆ MINUT. Potem wskazał najpierw na Frita, a potem na siebie. Do tego czasu
połowa gości zauważyła to i myśląc, że to jakaś gra, dopingowała go głośnymi okrzykami
“Słynne powiedzenie?" albo “Proszę powtórzyć pytanie!"
Młody chochlik udawał, że niczego nie zauważył i ponownie przeczytał wiadomość.
“Niebezpieczeństwo". Frito w zadumie spojrzał na osad haczyków na ryby i pienistą warstwę
mielonego szkła w swojej szklance orka - coli. Upewniwszy się, że nikt nie widzi, ostrożnie
podsunął szklankę dużej palmie doniczkowej, która z wdzięcznością przyjęła poczęstunek.
Nabrawszy podejrzeń, Frito wstał od stolika, starając się nie wywrócić dużej rury
podsłuchowej umieszczonej w bukiecie plastikowych kwiatów. Nie zauważony wszedł do
toalety, gdzie miał czekać na wysokiego nieznajomego.
Po kilku minutach niektórzy z gości korzystających z ubikacji zaczęli podejrzliwie
spoglądać na Frita, który stał gwiżdżąc, z rękami w kieszeniach, oparty o wykafelkowaną
ścianę. Aby uniknąć! dalszych podejrzeń, Frito odwrócił się do wiszącego na ścianie!
automatu.
- No, no, no - rzekł scenicznym szeptem - właśnie tego szukałem! - Następnie, z
wystudiowanym zapałem, zaczął wrzucać do automatu drobne ze swej chudej sakiewki.
Po piętnastu gwizdkach, ośmiu kompasach, sześciu miniaturowych latarkach i czterech
paczkach ekstrapewnych wyrobowi gumowych, rozległo się tajemnicze pukanie do drzwi. W
końcu! jeden z gości, skryty w kabinie, wrzasnął:
- Do cholery, niech ktoś wpuści tego s... syna! - Drzwi otwarły się na oścież i stanął w
nich zamaskowany nieznajomy który gestem kazał Fritowi schować się za róg.
- Mam dla pana wiadomość, panie Bugger - powiedział.
Kwikburger podszedł Fritowi do gardła, gdy chochlik usłyszał swoje nazwisko.
- Ja... ja sądzić, pan sze mylić, senior - zaczął kulawo! Frito. - Ja bardzo przykry, ale nie
znać nikt...
- To wiadomość od czarodzieja Goodgulfa - ciągnął nieznajomy - jeśliś jest tym, który
zowie się Frito Bugger!
- To ja - powiedział stropiony i przestraszony Frito.
- I tyś jest posiadaczem Pierścienia?
- Może tak, a może nie - odparł Frito, grając na zwłokę. Nieznajomy chwycił go za
klapy kamizelki i podniósł do góry.
- Tak, pewnie - pisnął Frito. - Mam go! Możesz mnie podać do sądu.
- Nie obawiaj się, zapomnij o lękach, wstrzymaj konie i nie pękaj - zaśmiał się tamten.
- Jestem twym przyjacielem.
- I masz dla mnie wieści od Goodgulfa? - wybełkotał Frito, czując, jak kwikburger
wraca na miejsce. Wysoki mężczyzna rozpiął zamek błyskawiczny schowka przy siodle
przewieszonym przez ramię i wręczył Fritowi karteczkę z następującym tekstem:
“Trzy pary gaci,
cztery pary skarpetek,
dwie koszule,
kolczuga,
buzdygan".
W następnej chwili niecierpliwie wyrwał ten spis z ręki chochlika i podał mu zwój
pergaminu. Zerknąwszy na pieczęć z kartofla i runiczny krzyżyk Goodgulfa odciśnięty w
stwardniałej gumie do żucia, Frito upewnił się co do tożsamości nadawcy. Pospiesznie
rozerwał zwój, zachowując gumę dla Spama. Na później. Z trudem odcyfrował znajome
kulfony. Przeczytał:
Drogi Frito!
Halabarda opadła! To, co wiesz, wpadło w śmigła wiatraka! .iezgule Sorheda
zwęszyły nasz mały podstęp i przetrząsają wszystkie nory w poszukiwaniu “czterech
chochlików, w tym jednego z różowym ogonem". .ie potrzeba abakusa, żeby dojść do tego, że
ktoś puścił farbę. Gdziekolwiek jesteś, zjeżdżaj stamtąd jak najszybciej i nie zgub wiesz czego.
Spróbuję spotkać się z wami w Wingtip, jeśli nie, szukajcie mnie w Riv'n'dell. W każdym razie
nie przyjmuj niczego za pewnik. I nie przejmuj się Stomperem, to porządny gość, niente zbytente
bynte strynte, jeśli wiesz, co chcę rzec.
Muszę kończyć, bo zostawiłem coś na palniku Bunsena.
Goodgulf
PS. Jak ci się podoba nowa papeteria? Znalazłem ją na wyprzedaży!
Kwik - kwikburger Frita znów ruszył do góry. Usiłując jakoś pogodzić się z jego
niewczesnym powrotem, Frito jęknął:
- A więc nie jesteśmy tu bezpieczni.
- Nie obawiaj się, mały chochliku - rzekł Stomper - albowiem ja, Arrowroot z
Arrowshirt, jestem przy tobie. Goodgulf na pewno wspomniał o mnie w liście. Nazywają mnie
wieloma imionami...
- Jestem tego pewny, panie Arrowshirt - przerwał mu przerażony Frito. - Jednak będzie
fatalnie, albo jeszcze gorzej, jeśli nie wyniesiemy się stąd. Myślę, że ktoś w tej nędznej spelunie
dybie na mój skalp i bynajmniej nie po to, żeby zrobić mi lanolinowy masaż!
Wróciwszy do stolika, Frito zastał trzy pozostałe chochliki wciąż obżerające się do
obrzydzenia. Ignorując zamaskowanego! nieznajomego, Spam uśmiechnął się zatłuszczonymi
wargami do Frita.
- Zastanawiałem się, gdzie cię wcięło - rzekł. - Chcesz ugryźć mojego łupu-cupu?
Kwik-kwik wyraźnie marzył o repatriacji i połączeniu się z łupu-cupem Spama, lecz
Frito jakoś zepchnął go na miejsce i zrobił przy stoliku miejsce dla długich odnóży Stompera.
Chochliki spojrzały na Stompera z apatycznym brakiem zainteresowania.
- Nie wiedziałem, że mamy dziś bal maskowy - powiedział Spam.
Frito złapał rozwścieczonego Stompera za rękę.
- Słuchajcie - powiedział szybko - to Stomper, przyjaciel! Goodgulfa i nasz...
- A nazywają mnie wieloma imionami... - zaczął Stomper.
- A nazywają go wieloma imionami, ale teraz musimy... - Frito dostrzegł stojącą obok,
wysoką postać.
- Chcecie już zapłacić, dupki? - zachrypiał głos zza gąszczu blond włosów i
papierowego ryja.
- Hmm, pewnie - odparł Frito - a twój napiwek wyniesie, aaa...
Nagle poczuł, że silna, szponiasta łapa sięga mu do kieszeni.
- Nie wysilaj się, mały - warknął głos. - Po prostu zaokrąglę rachunek! Ha ha ha ha!
Frito wrzasnął przeraźliwie, gdy peruka spadła z głowy fałszywej kelnerki, ukazując
gorejące czerwone ślepia i paskudny uśmiech Niezguła! Jak zahipnotyzowany Frito patrzył na
szyderczo wykrzywiony, ośliniony pysk, przy czym zauważył, że każdy ząb był opiłowany i
ostry jak igła. Nie chciałbym płacić jego rachunku u dentysty, pomyślał. Rozejrzał się wokół,
szukając pomocy, gdy ogromny stwór uniósł go i zaczął mu przetrząsać kieszenie, szukając
Wielkiego Pierścienia.
- Dawaj, dawaj - warczał zniecierpliwiony potwór. - Chcę go mieć!
Osiem pozostałych kelnerek otoczyło ich, groźnie migocząc dobrze naostrzonymi
tasakami. Brutalnie przytrzymali trzy pozostałe chochliki, pobladłe ze strachu. Po Stomperze
nie zostało nawet śladu oprócz pary koślawych obcasów dygoczących pod stołem.
- No dobra, gryzoniu, dawaj! - syknął wysłannik zła, wyciągając ogromną czarną
maczugę. - Powiedziałem, auuuuu! - wrzasnął z bólu, jednocześnie puszczając Frita i
wyskakując wysoko w powietrze. Spod stołu wysunęło się ostre, zębate ostrze. Potem wylazł
Stomper.
- Dragonbreth! Gilthorpial! - zajodłował, wymachując żelastwem jak szaleniec. Z
nieporęcznym mieczem w dłoni runął na najbliższego potwora. - Banzai! - wrzasnął. - Nie brać
jeńców! Naprzód, gwardia!
Zadał zamaszysty cios, chybił o dobry jard i potknął się o pochwę swego miecza.
Dziewięciu napastników patrzyło szeroko otwartymi, czerwonymi oczami na
miotającego się, zapienionego Stompera, Z niedowierzaniem spoglądali na jego szaleńczy atak.
Zaparło im dech. Nagle jeden z nich prychnął i zachichotał. Następny parsknął. Przyłączyli się
dwaj kolejni, podśmiechując się cicho, aż w końcu cała dziewiątka zaniosła się histerycznym,
chóralnym śmiechem. Stomper, nadęty i wściekły, wstał i natychmiast upadł poślizgnąwszy się
na swoim hełmie, aż srebrne naboje rozsypały się na wszystkie strony. Niezgule ryczeli ze
śmiechu. Dwaj padli na podłogę, chichocząc niepowstrzymanie. Pozostali chwiali się na
nogach, spazmatycznie łapiąc powietrze i wypuszczając z łap maczugi. Wielkie łzy ciekły im
po pokrytych łuskami policzkach. Ha ha ha! Stomper wstał, z wściekłości czerwony jak burak.
Podniósł miecz i ostrze wypadło z rękojeści. Ha ha ha ha hal Niezgule turlały się po
ziemi i łapały za boki ze śmiechu. Stompen umocował ostrze, zamachnął się potężnie i zatopił
je w cementowej świni na kominku. HA HA HA HA HA HA HA HA HA HA HA HA HA HA
HA HA!
W tym momencie, widząc, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Frito podniósł jedną z
ciężkich, porzuconych maczug i zabrał się za rozbijanie łbów. Moxie, Spam i Pepsi poszli za
jego przykładem i ruszyli między wijące się stwory, rozdając mocne kopniaki w jądra i sploty
słoneczne.
W końcu zbzikowany Arrowroot przypadkowo przeciął liny mocujące główny
świecznik, jednocześnie przygniatając stertę wijących się pod nim, półprzytomnych potworów
i pogrążając pomieszczenie w kompletnych ciemnościach. Korzystając z chwilowego
zaciemnienia, chochliki po omacku ruszyły do drzwi wlokąc za sobą Stompera. Przeskakując i
manewrując między gorejącymi ślepiami, uciekli i bez tchu przebiegli zaułkami, a potem obok
chrapiących strażników, aż minęli most zwodzony i wypadli na otwartą przestrzeń. Biegnąc,
Frito czuł na sobie! zdumione spojrzenia, jakimi wieśniacy odprowadzali jego i jego
towarzyszy. Miał nadzieję, że nie zawiadomią sługusów Sorheda. Na szczęście zobaczył, że nie
zwracają na nich uwagi, zajęci! swoimi wieczornymi rozrywkami - puszczaniem rac i gołębi
pocztowych.
Kiedy znaleźli się za miastem, Stomper zaprowadził ich w gąszcz cyprysów, gdzie
kazał im siedzieć cicho i nieruchomo, żeby nie dostrzegli ich agenci Sorheda, którzy niedługo
ockną się i ruszą w pogoń.
Wciąż ciężko dyszeli, gdy nieoceniony Arrowroot wzmocnił sygnał swojego aparatu
słuchowego i przyłożył ucho do ziemi.
- Strzeżcie się! - szepnął. - Albowiem słyszę Dziewięciu Jeźdźców galopujących w
pełnym rynsztunku przez noc!
Kilka minut później przebiegło obok nich stadko spłoszonych jeleni, jednak należy
oddać sprawiedliwość Stomperowi i przyznać, że niektóre z nich były uzbrojone w dość
groźnie wyglądające rogi.
- Ohydni Niezgule rzucili na mnie urok - wymamrotał przepraszająco Stomper,
wymieniając baterie - ale przynajmniej wiemy, że możemy bezpiecznie ruszyć dalej.
W tej samej chwili straszliwi jeźdźcy z łoskotem przegalopowali drogą na swych
świniach. Wędrowcy w samą porę zdążyli uskoczyć w krzaki i słudzy Sorheda przejechali
obok. Kiedy szczęk ich zbroi ucichł w oddali, z chaszczy wynurzyło się pięć głów,
szczękających zębami jak tanimi marakasami.
- Niewiele brakowało! - rzekł Spam. - Prawie zafajdałem sobie pantalony.
Postanowili jeszcze przed wschodem słońca ruszyć w kierunku Wingtip. Księżyc otulił
się szalem grubych chmur, gdy podążali w kierunku tego wyniosłego szczytu, samotnego
granitowego palca na południowym krańcu legendarnych Gór Harc, odwiedzanych przez
niewielu prócz zziajanych harcerzyków.
Stomper w milczeniu kroczył w chłodnym nocnym wietrze, nie mówiąc słowa, jedynie
cicho brzęcząc ocynkowanymi ostrogami. Bliźniacy byli zafascynowani jego mieczem, który
zwał Krona, Zabójca Tuzinów. Moxie zrównał się z zamaskowanym mężczyzną.
- Ma pan ładny szpikulec, panie Arrowshirt - rzekł dociekliwy chochlik.
- Taa - rzekł Stomper, trochę przyspieszając kroku.
- Nie wygląda na standardowe wyposażenie. Pewnie specjalny model, no nie?
- Taa - odparł rosły mężczyzna, lekko rozdymając nozdrza ze zniecierpliwienia.
Szybki jak szczur, Moxie wysunął broń z pochwy.
- Mogę obejrzeć?
Stomper, nawet nie mrugnąwszy okiem, celnym machnięciem nogi obutej w szyte na
zamówienie kamasze wysłał młodego chochlika w powietrze.
- Nie - powiedział, chowając miecz z powrotem.
- On na pewno nie chciał być niegrzeczny, panie Arrowshir - rzekł Frito, stawiając
Moxie na uginające się nogi. Zapadło głuche milczenie. Spam, którego znajomość sztuki
wojennej sprowadzała się do umiejętności dręczenia kurcząt, zaczął śpiewać pieśń, której
urywek gdzieś kiedyś zasłyszał:
Barbisol był królem Twodoru
Jego miecz raził wrogów gorzej moru,
Jednak kiedyś zardzewiał cały,
I ciosy Sorheda go złamały.
Wtedy, ku zdziwieniu chochlików, wielka łza spłynęła z oka Stompera, który ze
szlochem zanucił w ciemnościach:
Tak to padł Twodor, skoro pytacie,
A król ze strachu narobił w gacie.
Teraz Fordor zgrozę, budzi,
Aż Korona wróci między ludzi!
Chochliki wytrzeszczyły oczy, jakby po raz pierwszy zobaczyły swojego towarzysza.
Ze zdumieniem rozpoznały legendarny cofnięty podbródek i wadliwy zgryz potomka
Barbisola.
- A zatem ty musisz być prawowitym Królem Twodoru! zawołał Frito.
Rosły rycerz spojrzał na niego spokojnie.
- To, co mówisz, może być prawdą - rzekł - jednak w obecnej chwili powstrzymam się
od komentarzy, ponieważ ta smutna pieśń ma jeszcze jedną, rzadko pamiętaną zwrotkę:
.a Prawdziwego Króla Sorhed naciera,
Zatem trzymajcie karty przy orderach,
Gdyż los nieszczęsny tego dogoni,
Kto zbyt pochopnie zamiary odsłoni.
Patrząc, jak prawowity władca truchta w swoim niezwykłym przebraniu, młody Frito
znów pogrążył się w długich rozmyślaniach nad przedziwnymi zrządzeniami losu.
Gdy skraj słonecznej tarczy ukazał się nad odległym horyzontem, pierwsze promyki
słońca nieśmiało oświetliły Wingtip. Po godzinie mozolnej wspinaczki dotarli na szczyt i z ulgą
wyciągnęli się na granitowej półce, podczas gdy Stomper rozglądał się po okolicy w
poszukiwaniu Goodgulfa. Węsząc wokół dużego szarego głazu, Stomper nagle pochylił się i
zawołał Frita. Chochlik spojrzał na kamień i dostrzegł wyrytą na nim toporną trupią czaszkę
oraz runiczny krzyżyk starego Czarodzieja.
- Goodgulf przechodził tędy niedawno - stwierdził Stomper - a o ile dobrze odczytuję te
runy, uważa, iż możemy tu bezpiecznie rozbić obóz.
Mimo to Frito położył się spać dręczony niedobrymi przeczuciami . Przecież,
przypominał sobie, on jest królem i w ogóle. Most przez Rzekę Żółci i droga do Riv'n'dell
znajdowały się niedaleko; tam znajdą schronienie przed Świńskimi Jeźdźcami. Od dawna
należało mu się trochę snu, więc odetchnął z ulgą, zwijając się pod niewielkim kamiennym
nawisem. Wkrótce zapadł w sen, ukołysany dobiegającymi z dołu cichymi szmerami i
szczękiem oręża.
- Zbudźcie się! Zbudźcie! Potwory! Wróg! Uciekać! - szeptał ktoś, budząc Frita ze snu.
Stomper mocno potrząsał chochlikiem. Frito usłuchał go, zerknął w dół zbocza i dostrzegł
dziewięć czarnych sylwetek skradających się wolno na górę, ku ich kryjówce.
- Wygląda na to, że źle odczytałem znaki - mruknął stropiony przewodnik. - Wkrótce
nas dopadną, o ile nie odwrócimy ich uwagi.
- Jak? - spytał Pepsi.
- Właśnie, jak? - Przyłączył się, zgadnij kto. Stomper spojrzał na chochliki.
- Jeden z nas musi pozostać i opóźnić ich marsz, podczas gdy my pobiegniemy do
mostu.
- Ale kto...?
- Nie ma obawy - rzekł szybko Stomper. - Trzymał w ręku cztery patyczki; trzy długie
i jeden krótki dla tego, której rzucimy na pożarcie, który znajdzie się w panteonie bohaterów.
- Cztery? - zdziwił się Spam. - A co z tobą?
Arrowroot wyprostował się z godnością.
- Chyba nie chcielibyście, żebym miał niezasłużoną przewagę, skoro to ja
przygotowałem losy?
Uspokojone chochliki pociągnęły wyciory do fajki. Spam wyciągnął najkrótszy.
- Może powtórzymy losowanie? - jęknął. Jednak jego towarzysze już zniknęli za
krawędzią grani i gnali, ile sił w nogach, sapiąc i dysząc, Frito uronił wielką łzę za Spamem.
Będzie mu brakowało.
Spam spojrzał na zbocze i zobaczył, że Niezgule zsiadły z koni i szybko zbliżają się do
niego. Schowany za głazem, zawołał dzielnie:
- Na waszym miejscu nie podchodziłbym bliżej! Bo pożałujecie! - Nie zważając na to,
słudzy zła podeszli jeszcze bliżej] - Naprawdę doigracie się! - wrzasnął Spam bez przekonania.
Niezgule podchodziły i Spam załamał się. Wyjął białą chusteczkę, pomachał nią i wskazał na
wycofujących się przyjaciół. - Nie traćcie czasu na mnie - zawołał. - Tam umyka ten, który maj
Pierścień!
Słysząc to, Frito skrzywił się i zaczął jeszcze szybciej przebierać krótkimi nóżkami.
Sadzący długimi susami Stomper już przebiegł przez most i schronił się po drugiej stronie, na
neutralnymi terytorium elfów. Frito obejrzał się. Nie zdoła uciec!
Stomper obserwował ten morderczy wyścig z bezpiecznej kryjówki w gąszczu
wrzośców na brzegu strumienia.
- Pospieszaj, luby druhu! - zawołał życzliwie. - Słudzy! zła są tuż, tuż za tobą!
Potem zasłonił oczy.
Tętent świńskich racic rozbrzmiewał coraz głośniej w uszach Frita, który już słyszał
śmiercionośny świst straszliwych mieczów Niezguli. Przyspieszył, podejmując jeszcze jedną
rozpaczliwą próbę ucieczki, ale potknął się i upadł, zaledwie kilka kroków od granicy.
Chichocząc z uciechy, Dziewięciu Jeźdźców otoczyło Frita, a ich świńskie rumaki chrząkaniem
domagały się jego krwi.
- Krwi! Krwi! - pochrząkiwały.
Przerażony Frito podniósł głowę i zobaczył powoli zaciskający się wokół niego
pierścień. Znalazł się zaledwie na odległość wyciągniętej ręki od śmierci. Przywódca Niezguli,
wysoki tęgi cień w chromowanych nagolennikach, zaśmiał się dziko i uniósł maczugę.
- Chi - chi - chi, nędzny gryzoniu! Teraz się zabawimy!
Frito cofnął się.
- Może tak, a może nie - rzekł, próbując swego ulubionego blefu.
- Arrgh! - wrzasnął zniecierpliwiony Niezguł, który przypadkiem nazywał się Argh. -
Dalej, załatwmy tego małego świra! Szef kazał odebrać mu Pierścień i skończyć z nim od razu!
Frito gorączkowo szukał jakiegoś wyjścia z sytuacji. Postanowił zagrać swoją ostatnią
kartę.
- No i dobrze, bo naprawdę nie chciałbym, żebyście zrobili mi coś złego! - rzekł Frito,
wytrzeszczając oczy i przewracając nimi jak kulkami do gry.
- Cha - cha - cha! - parsknął inny jeździec. - Czy może być coś gorszego od tego, co z
tobą zrobimy?
Stwory podeszły bliżej, aby posłuchać głośnego szczękania zębów Frita.
Chochlik zagwizdał i zaczął udawać, że gra na bandżo. Potem zaśpiewał zwrotkę Ole
Man Ribber, drepcząc tam i z powrotem na uginających się nogach, podrapał się po wełnistej
głowie i zatańczył cake-walka, jednocześnie wyjmując sobie z uszu nasiona dyni i nie
wypadając z rytmu.
- Naprawdę umie tańczyć - mruknął jeden z jeźdźców.
- Naprawdę zaraz zginie! - wrzasnął inny, spragniony chochlikowej krwi.
- A więc zginę - zaciągnął teksańskim drawlem Frito. - Możecie zrobić ze mną
biednym wszystko, co chcecie, bracia Niezgule, tylko proszę, nie wrzucajcie mnie w tę kępę
wrzośców!
Słysząc to, sadystyczne cienie zachichotały szyderczo.
- Jeśli tego najbardziej się boisz - ryknął zjadliwie jeden z nich - to właśnie to cię
spotka, ty mały dupku!
Frito poczuł, jak żylasta ręka unosi go i ciska przez Rzekę Żółci, w cierniste krzaki na
drugim brzegu. Ucieszony, wstał i wyłowił z kieszeni Pierścień, upewniając się, że nadał jest
tani przyczepiony do łańcucha.
Jednak straszliwi jeźdźcy nie na długo dali się zwieść podstępowi Frita. Pognali swe
zaślinione rumaki do mostu, zamierzając ponownie pochwycić chochlika i jego cenny
Pierścień. Jednali Frito ze zdumieniem zobaczył, że straszna dziewiątka została zatrzymana
przy wjeździe na most przez jakąś postać w błyszczącym odzieniu.
- Myto, proszę - zażądała postać od zdumionych Jeźdźców. Ci zupełnie oniemieli,
kiedy wskazano im pospiesznie nagryzmolony cennik przybity do słupka:
Miejskie Myto Mostowe Elfboro
Pojedynczy podróżni ......... 1 pens
Furmanki dwuśladowe....... 2 pensy
Czarni Jeźdźcy....................45 sztuk złota
- Przepuść nas! - warknął rozzłoszczony Niezguł.
- Oczywiście - odparł uprzejmie poborca. - Policzmy:
jeden, dwa... no tak, dziewięciu
po czterdzieści pięć od głowy, to razem... uuu, dokładnie czterysta pięć sztuk złota. Gotówką,
proszę.
Niezgule zaczęli pospiesznie przeszukiwać juki, a ich przywódca klął wściekle i
wygrażał pięścią.
- Słuchaj - zagrzmiał - myślisz, że ile my zarabiamy? Nie ma jakiejś zniżki dla
urzędników na delegacji?
- Przykro mi... - uśmiechnął się poborca.
- A co z kredytowymi listami podróżnymi? Wszędzie je przyjmują.
- Przykro mi, ale to jest most, a nie kantor wymiany - odparł beznamiętnie mostowy.
- A może czek? Gwarantowany przez Państwowy Bank Fordoru.
- Nie ma forsy, nie ma jazdy, przyjacielu.
Niezgule trzęśli się z wściekłości, ale zawrócili wierzchowce, szykując się do odjazdu.
Jednak zanim odjechali, ich przywódca potrząsnął sękatą pięścią.
- To jeszcze nie koniec, śmierdzielu! Jeszcze o nas usłyszysz!
Powiedziawszy to, Niezgule spięli swe popierdujące rumaki i pomknęli galopem,
wzbijając wielką chmurę kurzu i łajna.
Widząc to niemal nieprawdopodobne ocalenie z objęć pewnej śmierci, Frito
zastanawiał się, jak długo autorom będą uchodzić takie numery. I nie on jeden.
Stomper i inne chochliki podbiegły do Frita, gratulując mu szczęśliwej ucieczki. Potem
poszli razem ku tajemniczemu nieznajomemu, który wyszedł im naprzeciw, a widząc między
nimi Stompera, zaczął machać rękami i śpiewać:
O .ASA! O UCLA!
O etaoin shrdlu!
O złoża berylu!
Pandit J. .ehru!
Stomper podniósł ręce i odparł:
- Shantih Billerica! - Objęli się i uściskali, wymieniając pozdrowienia i tajemne znaki.
Chochliki z zaciekawieniem przyglądały się nieznajomemu. Przedstawił im się jako elf
Garfinkel. Kiedy zrzucił płaszcz, ze zdumieniem spojrzały na jego upierścienione palce,
rozpięty kołnierzyk tuniki z ekskluzywnego butiku oraz srebrne plażowe klapka
- Myślałem, że zjawicie się tu kilka dni wcześniej - rzekł łysawy elf. - Jakieś kłopoty po
drodze?
- Mógłbym o tym napisać książkę - rzekł proroczo Frito.
- No cóż - powiedział Garfinkel - lepiej spadajmy stąd zanim wrócą tu te osiłki z filmu
klasy B. Może i są głupi, ale na pewno uparci.
- Nic nowego - mruknął Frito, który ostatnio mruczał coraz częściej.
Elf z powątpiewaniem spojrzał na chochliki.
- Umiecie jeździć konno, chłopcy?
Nie czekając na odpowiedź, gwizdnął głośno przez złote zęby. Pobliska kępa cyprysów
zatrzęsła się i wypadło z niej stadka przerośniętych merynosów, becząc z irytacją.
- Wsiadajcie - polecił Garfinkel.
Frito, z niejakim trudem utrzymując się na grzbiecie podskakującego czworonoga,
jechał na końcu kawalkady zmierzającej znad Rzeki Żółci ku Riv'n'dell. Wsunął dłoń do
kieszeni, odnalazł Pierścień i wyjął go na gasnące światło dnia. Klejnot już zaczaj wywierać
nań swój złowrogi wpływ, przed którym ostrzegał go Dildo. Frito miał zatwardzenie.
IV
KTO Z ALAZŁ, IECH SIĘ RADUJE,
KTO Z ALAZŁ, IECH OPŁAKUJE
Po trzech dniach szybkiej jazdy, która pozostawiła Czarnych Jeźdźców wiele mil z tyłu,
zmęczone chochliki dotarły w końcu do niskich wzgórków otaczających Riv'n'dell naturalnym
murem, broniącym przed rzadkimi rabusiami, zbyt głupimi lub małymi, aby wdrapać się na te
strome górki jak ogórki. Jednak ich zwinne rumaki bez trudu pokonały te przeszkody krótkimi,
zapierającymi dech w piersi susami, tak że po krótkiej chwili Frito wraz z towarzyszami dotarli
na szczyt ostatniego wzgórka, z którego spojrzeli na pomarańczowe dachy i kopuły elfich
gospodarstw. Popędzając zdyszane wierzchowce, pogalopowali w dół krętą sztruksową drogą
wiodącą ku domostwom Oriona.
Było już późne popołudnie, gdy kawalkada jeźdźców, prowadzona przez Garfinkela
zasiadającego na wspaniałym, kędzierzawym tryku - Antraksie, wjechała do Riv'n'dell. Powitał
ich silny wiatr i kawałki metalu sypiące się z ołowianych chmur. Gdy wędrowcy ściągnęli
wodze przed największą chałupą, wysoki elf odziany w perkal i oślepiająco białe paciorki
wyszedł na podwórko i powitał ich.
- Witajcie w Ostatnim Gościnnym Schronisku na Wschód od Morza - rzekł. -
Zapraszamy do sklepiku z pamiątkami. Klimatyzacja w każdym pokoju.
Garfinkel i wysoki elf zagrali sobie na nosach w odwiecznym pozdrowieniu swej rasy,
wymieniając powitalne uprzejmości.
- Aral esso decca hej jakleci - rzekł Garfinkel, zwinnie zeskakując ze swego
wierzchowca.
- A wokado polsilver nugat miło waswidzieć - odparł wysoki elf; potem zwrócił się do
Stompera i powiedział: - Jestem Orion.
- Arrowroot, syn Arrowshirta, do usług - rzekł Stomper, niezgrabnie zsiadając z
rumaka.
- A ci? - spytał Orion, wskazując na cztery chochliki, śpiące na grzbietach sennych
wierzchowców.
- Frito i jego towarzysze, chochliki z Bagna - odparł Stomper.
Słysząc swoje imię, Frito głośno zabulgotał i drgnął, gwałtownie wyrwany ze snu, przy
czym Pierścień wypadł mu z kieszeni i potoczył się do nóg Oriona. Jedna z owiec przytruchtała
i polizali go, natychmiast zmieniając się w hydrant przeciwpożarowy.
- Hmm - mruknął Orion i chwiejnie wtoczył się do chaty Garfinkel poszedł za nim i
zaczęli szeptać w mowie elfów. Arrowroot słuchał tego przez chwilę, po czym podszedł do
Spama, Moxie oraz Pepsi i zbudził ich serią szturchańców i solidnych kopniaków. Frito
podniósł Pierścień i schował go do kieszeni,
- A więc to jest Riv'n'dell - powiedział, przecierając oczy z podziwu na widok
dziwnych elfowych domostw zbudowanych z prasowanego piernika i ocieplonych nadzieniem.
- Niech pan patrzy, panie Frito - powiedział Spam, wskazując na drogę. - Elfy, całe
mnóstwo. Ooch, chyba śnię. Żałuję, że nie może mnie teraz zobaczyć stary Wargacz.
- Ja żałuję, że nie jestem martwy - skamlał Pepsi.
- I ja też - rzekł Moxie.
- Niechaj dobra wróżka zasiadająca w niebie spełni wasze życzenia - powiedział Spam.
- Zastanawiam się, gdzie jest Goodgulf - mruczał Frito.
Garfinkel wyszedł na podwórko i wyjął cienki blaszany gwizdek, po czym zagwizdał
na nim przeraźliwie. Owce spokojnie odeszły na pastwisko.
- To czary - westchnął Spam.
- Chodźcie za mną - rzekł Garfinkel i poprowadził Stompera oraz chochliki wąską,
błotnistą ścieżką wijącą się wśród kęp kwitnących krzewów rotograwiury i drzew butowych.
Gdy tak szli, Frito czuł upojną woń świeżego obornika zmieszaną z zapachem wapna i
musztardy, a gdzieś w oddali słyszał delikatne, chwytające za serce pobrzękiwanie drumli oraz
strzępy elfowej pieśni:
Raz, dwa, trzy, płyń swą elebethiel zapluty githiel.
Siędnij wfubar losowi zygzyg snafu.
Och, zwróć mi mój piękny czerwony Fla, master!
Na końcu ścieżki stała chatka z polerowanej Joyvah i otoczona klombem sztucznego
kwiecia. Garfinkel wystukał szyfr zamka i gestem zaprosił gości do środka. Znaleźli się w
obszernej komnacie, która zajmowała całą powierzchnię domku. Pod ścianami stało mnóstwo
łóżek wyglądających tak, jakby dopiero co spały w nich zboczone kangury, a w kątach były
poustawiane krzesła i stoły wyraźnie zdradzające lewe ręce elfowych rzemieślników. Środek
zajmował długi stół zasypany stertą kart po gwałtownej partii kanasty i zastawiony półmiskami
sztucznych owoców, które nie zmyliłyby nikogo nawet z odległości pięćdziesięciu metrów.
Moxie i Pepsi natychmiast zaczęli je jeść.
- Czujcie się jak w domu - rzekł Garfinkel, wychodząc. - Koniec doby hotelowej o
trzeciej.
Stomper ciężko opadł na krzesło, które złożyło się z nim ze stłumionym trzaskiem.
Od odejścia Garfinkela nie upłynęło nawet pięć minut, kiedy ktoś zapukał do drzwi i
zirytowany Spam poszedł otworzyć.
- Lepiej niech to będzie jedzenie - mamrotał - bo zamierzam to zjeść.
Gwałtownie otworzył drzwi, ukazując tajemniczego nieznajomego w długiej szarej
szacie i kapeluszu, noszącego grube czarne szkła i sztuczny gumowy nos, który bardzo
nieprzekonująco zwisał mu na brodę. Przybysz nosił sztuczne wąsy, sznurkową perukę i
ogromny, ręcznie malowany krawat z elfową panną. W lewej ręce dzierżył długi kij golfowy, a
na nogach miał plażowe klapki. Palił grube cygaro.
Spam zachwiał się ze zdziwienia, a Stomper, Moxie, Pepsi oraz Frito zawołali jednym
głosem:
- Goodgulf!
Starzec wczłapał do środka, zdejmując przebranie, ukazując znajomą twarz szarlatana i
wydrwigrosza.
- Jam to, we własnej osobie - przyznał czarodziej, rwąc sobie włosy z głowy. Potem
kolejno podchodził do wędrowców i mocno ściskał im dłonie, rażąc elektrowstrząsami z
ukrytej w dłoni gadżetu.
- No, no - rzekł odkrywczo. - Znów jesteśmy wszyscy razem.
- Wolałbym być w trzewiach smoka - odparł Frito.
- Ufam, że nadal masz to - powiedział Goodgulf, spoglądając na Frita.
- Masz na myśli Pierścień?
- Milcz! - zawołał Goodgulf. - Nie mów głośno o Wie kim Pierścieniu ani tu, ani
nigdzie. Gdyby szpiedzy Sorheda odkryli, że ty, Frito Bugger, mieszkaniec Bagna, masz ten
Pierścień, wszystko byłoby stracone. A jego szpiedzy są wszędzie. Dziewięciu Czarnych
Jeźdźców ruszyło w drogę, a niektórzy powiadają, że widziano również siedmiu krasnoludków,
sześć kucharek i całą rodzinę Trappów, razem z psem. Nawet ściany mają uszy - rzekł,
wskazując na dwie duże małżowiny uszne wystające zza gzymsu kominka.
- Czy nie ma żadnej nadziei? - jęknął Frito. - Nigdzie i jest bezpiecznie?
- Kto wie? - odparł Goodgulf i wydawało się, że dziwny cień zasnuł mu twarz. -
Powiedziałbym więcej - rzekł - wydaje się, że dziwny cień zasnuł mi twarz.
Co rzekłszy, zamilkł. Frito zaczął płakać, a Stomper pochylił się nad nim i pocieszająco
położywszy rękę na ramieniu chochlika, powiedział:
- Nie lękaj się, drogi chochliku, nie opuszczę cię, obojętnie co się zdarzy.
- Ja też - dorzucił Spam i zasnął.
- I my - powiedzieli Moxie i Pepsi, ziewając.
Jednak Frito był niepocieszony.
Kiedy chochliki przebudziły się ze snu, Goodgulfa i Stompa nie było, a księżyc świecił
mętnym blaskiem przez lepkie okna.
Goście zjedli już zasłony i zabierali się za abażury, kiedy Garfincel wrócił, odziany w
najlepsze płótno workowe, i zaprowadził ich do chałupy, którą widzieli poprzedniego dnia.
Była obszerna i jasno oświetlona, a dobiegający ze środka rwetes niósł się daleko w noc. Kiedy
podeszli, zapadła nagła cisza, a potem powietrze rozdarł przeraźliwy pisk fletu,
przypominający zgrzyt przesuwanej po tablicy kredy.
- Ktoś zarzyna świnię - stwierdził Spam, zatykając sobie uszy.
- Cii - ostrzegł Frito i w tejże chwili ktoś zaczął śpiewać tak słodko, że chochlików
natychmiast lekko zemdliło.
O Unicef clearasil Bełkot i paplanina
O Mynnen mylar muriel O hej derry tum gardol
O Yuban necco glamorene? Enden nytol, wazelina!
Sławi smutny nembutal.
Z ostatnim drżącym skowytem granie ucichło i pół tuzina oniemiałych ptaków z
łoskotem spadło na ziemię przed Fritem.
- Co to było? - spytał chochlik.
- To prastara pieśń żałobna w mowie Dawnych Elfów - westchnął Garfinkel. -
Opowiada o Unicefie i jego długich oraz bezskutecznych poszukiwaniach czystej toalety. “Nie
ma tu ubikacji?" - zawodzi. “Nie ma umywalki?" Nikt mu nie odpowiada.
Tak rzekł Garfinkel i zaprowadził chochliki do Domu Oriona. Znaleźli się w długiej,
drewnianej izbie, na środku której ustawiono bardzo długi stół. Na jednym końcu sali
znajdował się kominek z ogromnym dębowym gzymsem, a wysoko w górze wisiały wielkie
mosiężne kandelabry, w których z cichym trzaskiem płonęły świece z wosku ziemnego. Przy
stole zasiadała zwykła banda i granda Śródziemia Dolnego; elfy, duszki, Marsjanie, kilka żab,
krasnoludów, gnomów, kilku osobników podobnych do ludzi, parę straszydeł, grupka trolli w
ciemnych okularach, dwa gobliny zreedukowane przez członków ruchu Christian Scienc, oraz
przekarmiony smok.
U szczytu stołu zasiadł Orion i Lady Lycra, odziani w oślepiająco białe i jaskrawe szaty.
Wyglądali jak nieżywi, ale tyłka pozornie, ponieważ Frito dostrzegł, że ich oczy błyszczą
niczym wilgotne grzyby. Włosy mieli rozjaśnione tak, że lśniły jak złote szyszaki, a twarze
jasne i gładkie jak powierzchnia księżyca! Wokół nich lśniły jak gwiazdy cyrkony, granaty i
magnetyty. Na głowach mieli jedwabne abażury, a dziwny wyraz na ich obliczach kojarzył się z
hasłami typu: “Dać wolną rękę Czang Kaj - szekowi" czy “Kocham moją żonę, ale te
dzieciaki!" Oboje drzemali.
Po lewej ręce Oriona siedział Goodgulf w czerwonym fezim jako Mason 32. stopnia i
Honorowy Strażnik Relikwii, a po jego prawej Stomper, odziany w biały strój Strażnika,
zaprojektowany przez samego Gene Autry. Fritowi wskazano miejsce w połowie stołu,
pomiędzy niezwykle zdeformowanym krasnoludem a elfem śmierdzącym jak ptasie gniazdo,
Moxie i Pepsi zaś zostali odesłani do małego stoliczka w kącie, razem z wielkanocnym
zajączkiem i parą zębatych duszków.
Tak jak wszystkie mityczne stworzenia zamieszkujące w zaczarowanym lesie i nie
mające stałego źródła utrzymania, elfy jadały dość skromnie, więc Frito z rozczarowaniem
znalazł na talerzu kupkę mielonych orzechów, kory i kurzu. Mimo to, jad wszystkie chochliki,
potrafił zjeść wszystko, co zdołał wepchnąć sobie do gardła, chociaż wolał dania, które nie
opierały się zbytnio, jako że nawet na pół ugotowana mysz dwa razy na trzy potrafiła pokonać
chochlika. Ledwie skończył jeść, gdy krasnolud siedzący po jego prawej ręce obrócił się do
niego i wyciągnął doń niezwykle łuskowatą dłoń. Skoro znajduje się na końcu jego ramienia,
pomyślał Frito, nerwowo ściskając kończynę, to musi to być jego ręka.
- Gimlet, syn Groina, twój posłuszny sługa - rzekł krasnolud, kłaniając się i ukazując
wydatny garb. - Obyś zawsze kupował tanio, a sprzedawał drogo.
- Frito, syn Dilda, do usług - rzekł lekko stropiony Frito, gorączkowo szukając
właściwej odpowiedzi. - Niech twe hemoroidy zagoją się bez pomocy chirurga.
Krasnolud był lekko zdumiony, ale nie urażony.
- A więc ty jesteś chochlikiem, o którym mówił Goodgulf, tym od Pierścienia?
Frito skinął głową.
- Masz go przy sobie?
- Chciałbyś go zobaczyć? - zapytał uprzejmie Frito.
- Och nie, dzięki - rzekł Gimlet. - Mój wujek miał magiczną spinkę do krawata. Kiedyś
kichnął i odpadł mu nos.
Frito nerwowo dotknął nozdrza.
- Wybaczcie, że przerywam - powiedział elf po lewej, spluwając dokładnie w lewe oko
krasnoluda - jednak mimowolnie słyszałem twoją rozmowę z tym Frankensteinem. Naprawdę
jesteś tym chochlikiem, który posiada ten klejnot?
- Jestem - rzekł Frito i kichnął potężnie.
- Za pozwoleniem - powiedział elf, podając gwałtownie kichającemu Fritowi brodę
krasnoluda. - Ja jestem Legolam, z elfów Północnego Spawasu.
- Parszywy elf - syknął Gimlet, zabierając swoją brodę.
- Świński krasnal - zasugerował Legolam.
- Lalkarz.
- Kopacz.
- Robal.
- Kret.
- Nie chcielibyście posłuchać dowcipów, pieśni albo czegoś? - spytał zaniepokojony
Frito. - Wędrowny smok przychodzi do biednego farmera, który...
- Pieśni - zgodzili się jednocześnie Gimlet i Legolam.
- Oczywiście - rzekł Frito, rozpaczliwie usiłując przypomnieć sobie jakieś wycia Dilda,
po czym zaczął śpiewać piskliwym głosikiem:
Dawno temu Król Elfów żył, Saranrapem zwany,
on pobił norki przy Mellowmarsh i Sorhed był pokonany.
.a niego krzepkie krasnale szły, co swe kopalnie rzuciły,
lecz gdy rozgorzał straszny bój, sromotnie podały tyły.
Śpiew:
Clearasil, metrecal, lavoris (chórem), sromotnie podały tyły!
Rozgniewał się potężny Król i krzyknął, rwąc włosy z głowy,
“.iech tylko dorwą" - rzecze tak “ Stryk dla kurdupli gotowy! "
Strachliwe są kurduple - krasnale, lecz zręczna to w rękach gromada.
Król Yellowbac, aby je ratować, do władcy elfów tak gada.
Śpiew: Odkręć słój, skórę łój, gardol i duz. Do władcy elfów tak gada!
“Jeśli w nas wątpisz, panie, to", Yello Królowi rzecze,
“ weź od nas dar, potężny miecz, każdego nim wroga usieczesz".
“Clearasil, tak ostrze owo zwą", sprytnego karła to słowa.
“ Weź tę łapówę, nie gniewaj się, bo szkoda urazę chować".
Śpiew:
Mercedes, sedes, Edsel i koka. Szkoda urazę chować.
“Przyjmuję ten cudowny dar zrobiony bez żadnej fuszerki".
Powiedział Król, chwycił miecz i posiekał krasnala w plasterki.
Od tego dnia powtarza się w balladach i setkach wierszy,
elf, krasnal godni zaufania są, tylko gdy uderzysz pierwszy!
Śpiew:
Oxydol, geritol, kleik i Trix. Tylko gdy uderzysz pierwszy!
Gdy tylko Frito skończył, podniecony Orion nagle wstał i gestem nakazał ciszę.
- Bingo w Elf Lounge - rzekł i uczta skończyła się.
Frito przepychał się do stolika, przy którym siedzieli Moxie i Pepsi, kiedy zza
doniczkowej palmy wysunęła się koścista dłoń i złapała go za ramię.
- Chodź ze mną - rzekł Goodgulf, rozchylając liście i wiodąc zaskoczonego chochlika
korytarzem do niewielkiej komnaty, niemal całkowicie zajętej przez wielki stół o szklanym
blacie. Orion i Stomper już zajęli przy nim miejsca, a usiadłszy obok Goodgulfa, Frito ze
zdumieniem zobaczył swoich niedawnych towarzyszy uczty, Gimleta i Legolama,
wchodzących do pokoju i zasiadających po przeciwnych stronach stołu. Za nimi szybko!
wkroczył krępy mężczyzna w fosforyzujących, wypchanych na kolanach portkach i butach z
ostrymi noskami. Ostatnia pojawiła się postać w jaskrawej koszuli, kurząca cuchnące cygaro
elfowego wyrobu i taszcząca planszę do gry w scrabble.
- Dildo! - zawołał Frito.
- Ach, Frito, mój chłopcze - rzekł Dildo, mocno klepiąc Frita po plecach. - A więc
jednak udało ci się. No, no, no.
Orion wyciągnął spoconą dłoń, a Dildo pogrzebał w kieszeni i wyjął plik pomiętych
banknotów.
- Dwa, prawda? - rzekł.
- Dziesięć - poprawił Orion.
- Dobrze, dobrze - odparł Dildo i położył banknoty na dłoni elfa.
- Tyle czasu minęło od twojego przyjęcia - rzekł Frito. - Co porabiałeś?
- Nic szczególnego - rzekł stary chochlik. - Trochę zajmowałem się układankami,
trochę pedofilią. Wiesz, że jestem na emeryturze.
- Ale o co w tym wszystkim chodziło? Kim są Czarni Jeźdźcy i czego ode mnie chcą? I
co ma z tym wspólnego Pierścień?
- Wiele i nic, mniej więcej tak, drogi chochliku - wyjaśnił! Orion. - Jednak wszystko w
swoim czasie. Ten Wielki Konwentykiel został zwołany, aby odpowiedzieć na takie i inne
pytania, jednak na razie mogę rzec tylko tyle, że wiele spraw potoczyło siei nie po naszej myśli,
niestety.
- Zaprawdę - przytaknął posępnie Goodgulf. - Straszliwe Nienazwane znów podnosi
głowę i nadszedł czas działania. Frito. I daj mi Pierścień.
Frito skinął głową i wyjął z kieszeni łańcuch ze spinaczy, ogniwo za ogniwem.
Zręcznym ruchem rzucił na stół straszliwy klejnot, który wylądował z cichym brzękiem.
Orion jęknął.
- Magiczny Ten - tego! - zawołał.
- Jaki mamy dowód na to, iż to ten Pierścień? - zapytał mężczyzna w butach ze
spiczastymi czubkami.
- Liczne są znaki, jakie może przeczytać mędrzec, Bromoselu - oznajmił Czarodziej. -
Kompas, gwizdek, magiczny dekoder, mamy tu wszystko. A ponadto inskrypcja:
Grundig blaupunkt lugerfrug Watusi smerfwazoo!
.ixon dirksen nihilista Rebozo boogaloo.
Głos Goodgulfa stał się ochrypły i odległy. Złowroga ciemna chmura wypełniła pokój.
Frito rozkaszlał się w duszącym, tłustym dymie.
- Czy to było konieczne? - spytał Legolam, wykopując wciąż dymiący granat dymny
Czarodzieja za drzwi.
- Pierścienie lubią takie hokus - pokus - odparł dostojnie Goodgulf.
- Ale co to oznacza? - pytał Bromosel, lekko rozzłoszczony tym, że nazywano go
“mężczyzną w butach ze spiczastymi czubkami".
- Różnie to interpretują - wyjaśnił Goodgulf. - Według mnie albo “Wpadł głupi pies do
kuchni i porwał mięsa ćwierć" albo “Nie właź na mnie".
Nikt się nie odezwał i w komnacie zapadła głucha cisza. W końcu Bromosel wstał i
zwrócił się do Konwentyklu.
- Teraz wiele się wyjaśniło - rzekł. - Pewnej nocy w Minas Troney miałem sen o
siedmiu krowach, które zjadły siedem buszli ziarna, a kiedy skończyły, weszły na czerwoną
wieżę i zwymiotowały trzykrotnie, śpiewając: “Niechaj lecą me słowa nad gumna, jestem
krową i jestem z tego dumna". A potem zakapturzona postać w bieli i z wagą wystąpiła naprzód
i przeczytała ze świstka papieru:
Pięć jedenastych wzrostu, jedna dziewiąta twej wagi Na stronie osiem - osiem
niechybnie wyciągniesz nogi.
- Kiepsko - rzekł Orion.
- No cóż - stwierdził Stomper. - Chyba pora wyłożyć: karty na stół. - To mówiąc,
opróżnił kieszenie swego wyblakłego, workowatego stroju. Kiedy skończył, leżał przed nim
pokaźny stos różnych dziwnych przedmiotów, między innymi złamany miecz, złote ramię,
zrobiony z płatka śniegu przycisk do papieru, Święty Graal, Złote Runo, Całun Turyński,
kawałek drzewa z Krzyża Pańskiego i szklany pantofelek.
- Arrowroot, syn Arrowshirta, dziedzic Barbisola i król Minas Troney, do waszych
usług - oznajmił dość głośno Stomper.
Bromosel zerknął na następną stronę i skrzywił się.
- Jeszcze co najmniej jeden rozdział - jęknął.
- A więc Pierścień należy do ciebie! - zawołał Frito i pospiesznie rzucił go do kapelusza
Arrowroota.
- No, niezupełnie - rzekł Arrowroot, kołysząc zawieszonym na długim łańcuszku
pierścionkiem. - Ponieważ ma magiczną moc, powinien należeć do kogoś znającego się na
numerach typu abrakadabra, stoliczku nakryj się. Na przykład do czarodzieja. - Z tymi słowami
zręcznie nasadził Pierścień na koniec laski Goodgulfa.
- Ach, tak, oczywiście - powiedział pospiesznie Goodgulf. - A właściwie i tak, i nie. A
może po prostu nie. Każdy głupi wie, że to typowy przypadek habeas corpus albo tibia fibia,
ponieważ chociaż ten bzdet został zrobiony przez czarodzieja - dokładnie mówiąc, przez
Sorheda - takie gadżety zostały wymyślone przez elfy, a on właściwie tylko korzystał z licencji.
Orion wziął Pierścień do ręki, jakby miał do czynienia z rozwścieczoną tarantulą.
- Nie - stwierdził poważnie - nie mogę przyjąć takiego daru, gdyż powiedziano: “Kto
znalazł, niech się raduje, zgubił niech opłakuje". I ocierając niewidoczną łzę, zarzucił łańcuch
na szyję Dilda.
- A także “Nie budźcie licha, jeśli chce sobie pospać" - rzekł Dildo i wsunął go do
kieszeni Frita.
- Zatem postanowione - zaintonował Orion. - Frito Bugger zatrzyma Pierścień.
- Bugger? - powtórzył Legolam. - Bugger? To dziwne. Jakiś paskudny mały błazen
imieniem Goddam węszył na czworakach po Spawasie, szukając chochlika zwanego pan
Bugger. To było trochę niezwykłe.
- Istotnie - dodał Gimlet. - W zeszłym miesiącu banda czarnych gigantów jadących na
ogromnych świniach przejechała przez góry w poszukiwaniu chochlika nazywanego Bugger.
Wtedy nie zastanowiło mnie to.
- Rzeczywiście, kiepsko - orzekł Orion. - Jest tylko kwestią czasu, zanim dotrą tutaj -
stwierdził, zarzucając szal na głowę i wykonując gest, jakby rzucał coś na pastwę stada wilków
- a jako neutralny kraj, nie mamy innego wyjścia...
Frito zadrżał.
- Pierścień i jego posiadacz muszą natychmiast odejść - przytaknął Goodgulf - tylko
dokąd? I kto go będzie strzegł?
- Elfy - rzekł Gimlet.
- Krasnoludy - powiedział Legolam.
- Czarodzieje - mruknął Arrowroot.
- Lud Twodoru - stwierdził Goodgulf.
- A więc pozostaje nam jedynie Fordor - podsumował Orion. - Jednak tam nie
poszedłby nawet umysłowo chory troll.
- Ani krasnolud - potwierdził Legolam.
Nagle Frito zauważył, że oczy wszystkich są zwrócone na niego.
- Czy nie moglibyśmy po prostu wrzucić go do kanału burzowego albo zastawić go i
połknąć kwit? - zapytał.
- Niestety - odparł ponuro Goodgulf - to nie jest takie łatwe.
- Ale dlaczego?
- Dlatego - wyjaśnił Goodgulf.
- I ten tego - dorzucił Orion. - Jednak nie lękaj się, drogi chochliku - ciągnął - nie
wyruszysz sam.
- Dobry stary Gimlet pójdzie z tobą - powiedział Legolam.
- I nieustraszony Legolam - powiedział Gimlet.
- I szlachetny król Arrowroot - powiedział Bromosel.
- I wierny Bromosel - powiedział Arrowroot.
- I Moxie, Pepsi oraz Spam - powiedział Dildo.
- I Goodgulf Szarozęby - dodał Orion.
- Istotnie - rzekł Goodgulf, przeszywając go spojrzeniem. Gdyby wzrok mógł zabijać,
starego elfa wyniesiono by z sali nogami do przodu.
- Niechaj tak będzie. Wyruszycie, kiedy wróżby będą pomyślne - orzekł Orion,
zerkając do kieszonkowego horoskopu. - A o ile się nie mylę, będą niezwykle dobre za około
pół godziny.
Frito jęknął.
- Wolałbym nigdy się nie narodzić.
- Nie mów tak, drogi Frito - zawołał Orion. - To była szczęśliwa chwila dla nas
wszystkich.
Pożegnalny prezent Dilda. Jednak paczka zawierała tylko krótki miecz ze szwajcarskiej
stali, kuloodporną kamizelkę z dziurami wyżartymi przez mole oraz kilka zaczytanych
powieści o takich tytułach, jak Elfia żądza czy Dziewczyna goblina.
- Żegnaj, Frito - powiedział Dildo, bardzo przekonująco odgrywając atak epilepsji. -
Teraz wszystko zależy od ciebie (westchnienie, jęk), o, pochowajcie mnie pod tym zielonym
jaworem, ooo. Ooch.
- Żegnaj , Dildo - odparł Frito i po raz ostatni pomachawszy mu ręką, wrócił do
pozostałych. Gdy tylko zniknął mu z oczu, Dildo zwinnie zerwał się na równe nogi i pomknął
do sali, podśpiewując sobie:
Siedzę ja sobie, dłubiąc w nosie i myśląc o różnych sprawach.
O krasnalach gryzących paznokcie i elfich brzydkich zabawach.
Siedzę ja sobie, dłubiąc w nosie i śnią sny bardzo egzotyczne.
O smokach ubranych w gumowe stroje i trollach noszących majtki śliczne.
- No cóż, teraz chyba pożegnamy się - rzekł Dildo, biorąc Frita na bok, kiedy opuścili
salę posiedzeń. - Czy też raczej powiemy sobie “do widzenia"? Nie, sądzę, że “pożegnanie"
będzie odpowiedniejszym słowem.
- Żegnaj, Dildo - powiedział Frito, tłumiąc szloch. - Szkoda, że nie idziesz z nami.
- No tak. Jednak jestem już za stary na takie rzeczy - stwierdził stary chochlik, udając
całkowity paraliż dolnej połowy ciała. - Mimo to mam dla ciebie kilka drobnych prezentów -
dorzucił, podając siostrzeńcowi pokaźną paczkę, którą ten otworzył z kompletnym brakiem
entuzjazmu, pamiętając poprzedni.
Siedzę, ja sobie, dłubiąc w nosie i marząc o dreszczu, że hej!
O goblince, co nigdy nie mówi “nie" lub o orce, uwielbiającej klej.
I siedząc tak sobie i dłubiąc, myślą o różnych miłych sprawach
jak pejcze, kajdany i rzemienie, o chłostaniu i innych zabawach.
- Żałuję, że musicie odejść tak szybko - powiedział pospiesznie Orion jakieś
dwadzieścia minut później, gdy towarzysze zebrali się przy swoich jucznych owcach. - Jednak
Cień rośnie, a przed wami długa droga. Lepiej zacznijcie ją zaraz, w nocy. Wróg ma oczy
wszędzie.
Gdy to mówił, duża, porośnięta sierścią gałka oczna złowieszczo sturlała się z gałęzi
drzewa i z głuchym plaśnięciem spadła na ziemię.
Arrowroot dobył Kronę, swój złamany miecz (później pospiesznie sklejony) i machnął
nim nad głową.
- Naprzód - krzyknął - do Fordoru!
- Żegnajcie, żegnajcie - rzekł niecierpliwie Orion.
- Excelsior - zawołał Bromosel, wściekle dmąc w swój policyjny gwizdek.
- Sayonara - powiedział Orion. - Aloha. Avaunt. Arroint.
- Kodak khaki no - doz! - krzyknął Gimlet.
- Dristan nasograf! - wrzasnął Legolam.
- Habeas corpus - powiedział Goodgulf, machając laską.
- Muszę si-si - jęknął Pepsi.
- I ja też - rzekł Moxie.
- Zaraz dam si-si wam obu - zagroził Spam, podnosząc z ziemi kamień.
- Ruszajmy - zachęcił Frito i wędrowcy powoli poszli traktem wiodącym z Riv'n'dell.
Po kilku krótkich godzinach przebyli kilkaset stóp od chałupy, przy której nadal stał Orion, cały
w uśmiechach. Gdy karawana pokonywała pierwsze lekkie wzniesienie, Frito obejrzał się i
spojrzał na Riv'n'dell. Gdzieś daleko; w mroku leżało Bagno i chochlik poczuł ogromną
tęsknotę za rodzinnym domem, jak pies wspominający dawno zapomniany ochłap.
Gdy tak patrzył, wzeszedł księżyc, spadł deszcz meteorytów i pokazała się zorza
polarna, kur zapiał po trzykroć, zagrzmiało! przeleciało stado gęsi w szyku tworzącym znak
swastyki, a czyjaś gigantyczna dłoń napisała na niebie ogromnymi, srebrnymi literami “Mene,
mene, i co dalej?" Nagle Frito doznał nieodpartego przeczucia, że znalazł się w punkcie
zwrotnym, że kończy się jeden rozdział jego życia, a zaczyna następny.
- Wio, zwierzaku - rzekł, kopiąc juczną owcę w nerki, a kiedy wielki czworonóg
chwiejnie powlókł się naprzód, zwrócony ogonem ku mrocznemu wschodowi, z pobliskiego
lasu nadleciały odgłosy świadczące, że jakiś duży ptak pochorował się - krótko lecz hałaśliwie.
KILKA POTWORÓW
Przez wiele dni wędrowcy podążali na południe, ufając oczom Strażnika Arrowroota,
uszom chochlików oraz mądrości Goodgulfa. Tydzień po opuszczeniu Riv'n'dell napotkali
skrzyżowanie dróg i przystanęli, aby wybrać najlepszy szlak wiodący przez wyniosłe Góry
Mealey.
Arrowroot pozezował w dal.
- Strzeżmy się okropnego Mount Badass - rzekł, wskazując na spory kamień milowy
stojący przy drodze, sto jardów dalej.
- A więc musimy ruszyć na wschód - rzekł Goodgulf, wskazując laską na czerwone
słońce, zapadające w ocean chmur.
Opodal przeleciała kaczka, głośno kwacząc.
- Wilki! - jęknął Pepsi, nasłuchując cichnącego dźwięku.
- Lepiej rozbijmy tu obóz na noc - rzekł Arrowroot, z łoskotem rzucając plecak na
ziemię i miażdżąc kobrę okularnika. - Jutro musimy znaleźć przełęcz, którą przejdziemy przez
góry.
Kilka minut później wędrowcy siedzieli na środku skrzyżowania wokół trzaskającego
ogniska, na którym wesoło piekł się jeden z królików - rekwizytów Goodgulfa.
- W końcu mamy porządne ognisko - rzekł Spam, wrzucając do ognia grzechotnika. -
Sądzę, że wilki pana Pepsi nie będą nas niepokoić tej nocy.
Pepsi prychnął.
- Wilk musiałby być naprawdę napalony, żeby dobierać się do takiego łazęgi jak ty -
powiedział, ciskając w Spama kamieniem, chybiając o stopę i ogłuszając czającą się pumę.
Krążącą wysoko nad ich głowami, niewidoczny dla wędrowców przywódca szpiegowskiego
stada wron zerknął przez lornetkę i zaklął w chrapliwym języku swego gatunku, wypuszczając
przy tym nie dojedzony ser.
- Gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy? - zapytał Frito.
- Jesteśmy na skrzyżowaniu - odparł Czarodziej, po czym wyjął zza pazuchy poobijany
sekstans i wycelował go w księżyc kowbojski kapelusz Arrowroota oraz górną wargę Gimleta.
- Wkrótce przejdziemy górę lub rzekę i dotrzemy do innej krainy! - rzekł.
Arrowroot podszedł do Frita.
- Nie obawiaj się - rzekł, siadając na wilku - bezpiecznie przeprowadzimy cię na drugą
stronę.
Wędrowcy nabrali otuchy, gdy następny dzień powitał ich jasnym i bezchmurnym
porankiem, jak to często zdarza się, kiedy nie pada. Po skąpym śniadaniu złożonym z mleka i
miodu, ruszyła rzędem za Arrowrootem i Goodgulfem, przy czym kawalkada zamykał Spam na
swej jucznej owcy, do której przemawiał w czuły sposób, w jaki chochliki zawsze traktowały
futrzaste zwierzątka.
- Och, jaka byłabyś smaczna w sosie miętowym - biadolił.
Przeszli wiele staj (staja to około trzy ósme mili, a może nieco mniej od hektara) wzdłuż
szerokiej, wygodnej autostrada wiodącej na wschód, do cuchnących stóp Gór Mealey, a
późnymi popołudniem dotarli do pierwszych krągłych wzgórków. Tam droga szybko zniknęła
pod stertą kamieni i ruinami starożytnego posterunku poborców myta. Dalej wąska, głęboka i
ciemna jak węgiel dolina ciągnęła się złowrogo aż do skalnych zboczy gór. Arrowroot gestem
zatrzymał karawanę i wędrowcy zebrali się wokół niego, żeby popatrzeć na niegościnny
krajobraz.
- Obawiam się, że to niedobre miejsce - powiedział Arrowroot, ślizgając się na świeżej
czarnej farbie, która pokrywała każdy cal ziemi.
- To Czarna Dolina - rzekł poważnie Goodgulf.
- Czy już jesteśmy w Fordorze? - zapytał Frito z nadzieją w głosie.
- Nie wspominaj o tamtej mrocznej krainie w tej mrocznej krainie - ostrzegł ponuro
Czarodziej. - Nie, to nie Fordor, lecz najwidoczniej i tu sięgnęła ręka Wroga Wszystkich
Dobrych Ludzi.
Gdy tak stali, patrząc na straszliwą dolinę, usłyszeli wycie wilków, ryk niedźwiedzi
oraz wrzaski sępów.
- Jak cicho - rzekł Gimlet.
- Zbyt cicho - zauważył Legolam.
- Nie możemy tu zostać - stwierdził Arrowroot.
- Nie - przytaknął Bromosel, spoglądając na szarą płaszczyznę strony i grubą część
książki w prawej dłoni czytelnika. - Przed nami jeszcze daleka droga.
Przetruchtawszy przez ponad godzinę stromym, usianym głazami zboczem, wędrowcy
dotarli, zziajani i usmoleni, do długiej półki skalnej biegnącej między urwiskiem a stawem,
którego całą powierzchnię pokrywała gruba warstwa oleistej mazi. Na ich oczach wielki,
szerokoskrzydły wodny ptak z głośnym pluskiem opadł w paskudną ciecz i natychmiast
rozpuścił się.
- Chodźmy - rzekł Goodgulf. - Przełęcz nie może być daleko.
Z tymi słowami powiódł ich wokół kamiennego występu sterczącego ze stawu przed
nimi i zasłaniającego widok na resztę górskiego zbocza. Półka zwężała się w tym miejscu i
wędrowcy musieli posuwać się cal po calu. Kiedy minęli zakręt, zobaczyli przed sobą
wznoszące się na setki stóp urwisko. W ścianie skalnej było wykute wejście do jakiejś
podziemnej jaskini, starannie zamknięte ogromnymi drewnianymi drzwiami z ogromnymi
żelaznymi zawiasami i gigantyczną klamką. Drzwi były pokryte dziwną klątwą starannie
wykaligrafowną runami krasnoludów i skonstruowane tak niezwykle starannie, że ze stu
kroków ni dało się dojrzeć szczeliny między drewnem a kamieniem.
(sami sobie przeczytajcie S&C)
Arrowroot westchnął.
- Czarna Jama! - zawołał.
- Tak - potwierdził Gimlet - legendarny Nikon - mojego przodka, Fergusa Fewmeta.
- Straszna Andrea Doria, przekleństwo krzywych ludzi szepnął Legolam.
- A gdzie jest przełęcz? - spytał Frito.
- Oblicze tej ziemi zmieniło się, od kiedy po raz ostatni wyjechałem za granicę i
odwiedziłem te strony - rzekł szybko Goodgulf - dlatego, może zrządzeniem Losu, trochę
zboczyliśmy z drogi.
- Sądzę, że byłoby mądrzej odszukać przełęcz - Arrowroot. - Nie może być daleko.
- Trzysta kilometrów, plus minus szyling - stwierdził Goodgulf, trochę bez sensu, a w
tejże chwili wąska półka, którą przybyli z doliny, z głuchym łoskotem zapadła się do stawu.
- To przesądza sprawę - powiedział ze złością Bromosel.
- Hej - ho! - zawołał. - Chodź tu i zjedz nas!
A z oddali odpowiedział mu echem głuchy pomruk:
- Ja zwierz, ja to zrobić.
- Zaiste, przywiodło nas tutaj jakieś ponure zrządzenie Losu
- rzekł Arrowroot - albo stuknięty Czarodziej. Goodgulf zachował spokój.
- Musimy odgadnąć zaklęcie otwierające te drzwi i to szybko. Już zapada zmrok.
Z tymi słowami uniósł laskę i zawołał:
Yuma pało alto erin go brae Tegrin correga cremora ole!
Drzwi nawet nie drgnęły, a Frito nerwowo zerknął na oleiste pęcherzyki, które zaczęły
tworzyć się na powierzchni stawu.
- Gdybym tylko słuchał mojego wujka Si - Si i poszedł na stomatologię - jęczał Pepsi.
- Gdybym został w domu, zbiłbym majątek, sprzedając encyklopedie - pociągał nosem
Moxie.
- A gdybym ja miał dziesięć funtów cementu i dwa worki, już od godziny
pływalibyście sobie w tym stawie - rzekł Spam.
Goodgulf siedział bezradnie przed upartym portalem, mamrocząc zaklęcia.
- Pizolit - zaintonował, uderzając laską w drzwi. - Bitum. Laszlo. Clayton - Bulwer.
Oprócz głuchego dudnienia, drzwi nie zareagowały na jego wysiłki.
- Nie wygląda to najlepiej - stwierdził Arrowroot. Nagle Czarodziej zerwał się na
równe nogi.
- Klamka! - zakrzyknął i podprowadziwszy juczną owcę do drzwi, stanął na palcach na
jej grzbiecie i obiema rękami! nacisnął wielką klamkę. Ustąpiła bez oporu i wrota uchyliły się,
skrzypiąc przeraźliwie.
Goodgulf pospiesznie zszedł z owcy, a Arrowroot i Bromosel odciągnęli drzwi jeszcze
o kilka cali. W tejże chwili w głębi stawu rozległ się głośny bulgot i bekanie, po czym z toni
wyłonił się ogromny potwór, czkając okropnie.
Wędrowcy wrośli w ziemię z przerażenia. Stwór miał mniej f więcej pięćdziesiąt stóp
wysokości, łuskowate wdzianko, dobrego i dentystę oraz dykcję gazeciarza.
- Aaaaa! - wrzasnął Legolam. - To tezaurus!
- Mniam! - ryknął potwór. - Kaleczyć, dusić, miażdżyć, Patrz KRZYWDZIĆ.
- Szybko! - zawołał Goodgulf. - Do jaskini. Wędrowcy pospiesznie jeden po drugim
prześlizgnęli się przez wąskie przejście. Ostatni szedł Spam, który usiłował wepchnąć w
szczelinę protestującą owcę. Po dwóch rozpaczliwych, lecz bezowocnych próbach podniósł
rozzłoszczonego czworonoga i cisnął go prosto w rozdziawiony pysk potwora.
- Jadalny - orzekł wielki stwór, żując z apetytem. - Spożywczy, pożywny, smaczny.
Patrz POKARM.
- Mam nadzieję, że się udławisz - warknął ze złością Spam, gdy wizja jagnięcego udźca
odleciała w dal, trzepocząc skrzydełkami. Przecisnął się przez otwór i dołączył do reszty grupy
w jaskini. Z donośnym beknięciem, od którego zadrżała ziemia, a powietrze napełniło się
wonią, jaka towarzyszy odkryciu dawno zapomnianego kawałka sera, bestia zatrzasnęła drzwi.
Potężny łoskot odbił się echem w trzewiach góry i wędrowcy znaleźli się w kompletnych
ciemnościach.
Goodgulf pospiesznie wyjął zza pazuchy krzesiwo i gorączkowo krzesząc skry ze ścian
i podłogi, zdołał zapalić koniec swojej laski, uzyskując wątły płomyk dający mniej więcej tyle
światła co martwy robaczek świętojański.
- Co za czary - rzekł Bromosel.
Czarodziej spojrzał w zalegające przed nimi ciemności i dochodząc do wniosku, że
jedyna możliwa droga wiedzie schodami w górę, poprowadził grupkę w gęsty mrok.
Przewędrowali sporą odległość korytarzem, który zaczynał się na szczycie schodów i
przeważnie biegł w dół, nieustannie zmieniając kierunek, aż powietrze stało się gorące i
duszne, co zaniepokoiło naszych bohaterów. Nadal nie znaleźli żadnego źródła światła oprócz
pryskającej laski Goodgulfa, a jedynym dźwiękiem był złowieszczy tupot kroków za plecami,
ciężkie dyszenie północnych Koreańczyków, grzechot automatów do gier i inne hałasy typowe
dla takich ciemnych, ponurych zakamarków.
Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie korytarz rozgałęział się na dwie odnogi, obie
wiodące w dół. Tam Goodgulf zatrzymał grupę. Natychmiast usłyszeli szereg złowrogich
bulgotów i innych dźwięków nie z tego świata, które sugerowały, że Czterej Jeźdźcy Apo-
kalipsy postanowili zagrać sobie opodal małą partyjkę brydża.
- Rozdzielmy się - zaproponował Bromosel.
- Skręciłem sobie kostkę - rzekł Pepsi.
- Cokolwiek chcecie zrobić, nie róbcie hałasu - ostrzegł Arrowroot.
- Aaa - psik! - kichnął ogłuszająco Moxie.
- Oto mój plan - rzekł Goodgulf.
- Kule ich nie powstrzymają - powiedział Bromosel.
- Cokolwiek się stanie - stwierdził Arrowroot - musimy zachować czujność.
Po czym wszyscy, jak jeden mąż, zasnęli.
Kiedy zbudzili się, wokół znów było cicho, a po pospiesznym posiłku złożonym z
placków i piwa, przystąpili do wyboru odpowiedniej drogi. Gdy stali, dyskutując, z głębi ziemi
nadleciało miarowe dudnienie. Raz, dwa, trzy, rzut i punkt!
Jednocześnie powietrze stało się bardziej gorące i duszne, a ziemia zadrżała im pod
stopami.
- Nie ma czasu do stracenia - powiedział Goodgulf, zrywając się na równe nogi. -
Musimy coś postanowić i to szybko.
- Według mnie na prawo - orzekł Arrowroot.
- Na lewo - poprawił Bromosel.
Przy dokładniejszych oględzinach okazało się, że w lewej odnodze brakuje około
czterdziestu stóp podłogi i Goodgulf pospiesznie ruszył drugą, a pozostali wędrowcy deptali
mu po piętach. Korytarz biegł stromo w dół, a po drodze napotykali niezbyt apetyczne,
złowróżbne znaki, między innymi pobielały szkielet Minotaura, resztki człowieka z Piltdown
oraz sfatygowany kieszonkowy zegarek królika z wygrawerowaną dedykacją: “Białasowi od
całej bandy z Krainy Czarów".
Niebawem korytarz zaczął opadać łagodniej, aż w końcu doprowadził wędrowców do
wielkiej pieczary, zastawionej rzędami wielkich metalowych szafek i oświetlonej jasną
poświatą. Gdy tam weszli, dudnienie stało się jeszcze głośniejsze: Raz, dwa, zwód. Raz, dwa,
zwód i rzut.
Nagle z korytarza, którym przybyli wędrowcy, wypadła liczna ,, gromada norek i runęła
na nich, wymachując sierpami i młotami.
- Uraaa, uraaa! - krzyczał ich przywódca, wywijając wielkim pedałem.
- Śmierć gnojkom! - wrzeszczał pedał.
- Zostańcie tu - powiedział Arrowroot. - Ja pójdę na zwiady.
- Osłaniajcie mnie - rzekł Legolam. - Ja ich odciągnę.
- Strzeżcie tyłów - polecił Gimlet. - Sprawdzę korytarz.
- Brońcie fortu - zaproponował Goodgulf. - Ja ich okrążę.
- Trzymajcie się - radził Bromosel. - Ja ich załatwię.
- Pingpong jangcyjang! - wrzeszczał wódz norek. Wędrowcy przemknęli przez
komnatę i wpadli w boczny korytarz. Norki deptały im po piętach. Gdy tylko znaleźli sit w
tunelu, Goodgulf zatrzasnął drzwi przez nosem napastników i pospiesznie rzucił na nie czar.
- Niech to szlag trafi - rzekł, uderzając laską w drzwi, które z cichym pufnięciem
zmieniły się w chmurę dymu, pozostawiając czarodzieja twarzą w twarz ze zdumionymi
norkami. Goodgulf szybko wyjął z kieszeni długą petycję, podpisał ją i wepchnął w rękę
zaskoczonego przywódcy, po czym pognał korytarzem do towarzyszy, którzy stali na drugim
końcu wąskiego wiszącego mostu, przerzuconego nad głęboką otchłanią.
Gdy Goodgulf wszedł na most, w korytarzu rozległo się złowieszcze raz, dwa, i tłum
norek runął naprzód. Wśród nich gnał ogromny czarny cień, zbyt okropny, aby go opisać. W
ręku trzymał wielką czarną kulę, a na piersi miał napisane topornymi runami “Ballhog".
- Aaaa! - ryknął Legolam. - Atakują!
Goodgulf odwrócił się twarzą do czarnego cienia, który powoli zbliżał się do mostu,
odbijając czarną kulę. Czarodziej zachwiał się i chwytając liny, podniósł laskę.
- Cofnij się, patałachu! - zawołał.
Słysząc to, Ballhog ruszył na most, a Czarodziej cofnął się, wyprostował i rzekł:
- Naprzód, niebiescy! Arrowroot wywinął Kroną.
- On nie zdoła utrzymać mostu! - krzyknął i pobiegł na pomoc.
- E pluribus unum! - zawołał Bromosel i skoczył za nim.
- Esso extra - rzekł Legolam, idąc w jego ślady.
- Kaiser Frazer! - ryknął Gimlet, dołączając do nich. Ballhog skoczył ku nim i unosząc
nad głowę straszliwą kulę, wydał triumfalny okrzyk.
- Dulce et decorum - rzekł Bromosel, szarpiąc liny mostu.
- Racja - mruknął Arrowroot, przecinając wspornik.
- Tak będzie znacznie lepiej - stwierdził Legolam, siekąc zaciekle.
- Pozostań z moim Bogiem - zaintonował Gimlet, szybkim ciosem topora zrywając
ostatni sznur.
Most runął z donośnym trzaskiem, zrzucając Goodgulfa i Ballhoga w otchłań.
Arrowroot odwrócił się i tłumiąc szloch, pobiegł korytarzem. Pozostali towarzysze deptali mu
po piętach. Kiedy minęli pobliski zakręt, oślepił ich nagły błysk słonecznego światła i po kilku
minutach, pozbywszy się śpiącego wartownika - norki, wypadli przez bramę na południowe
schody.
Stopnie biegły wzdłuż syropowatego strumienia, w którym złowieszczo pękały wielkie,
lepkie, wielobarwne pęcherze. Legolam przystanął i splunął pogardliwie.
- To Spumante - wyjaśnił - przysmak elfów. Nie pijcie tego, powoduje próchnicę.
Wędrowcy szybko zeszli w płytką dolinę i po niecałej godzinie stanęli na zachodnim
brzegu rzeki Nesselrode, którą krasnoludy nazywają Nazalspray. Arrowroot zatrzymał ich
gestem. Stopnie wiodące w dół gwałtownie urywały się na brzegu rzeki, a po obu stronach
wąskiego przejścia zbocza pagórków opadały w rozległą, nagą równinę pełną bogów wiatru,
delfinów w marynarskich czapkach oraz planów ulic.
- Obawiam się, że dotarliśmy do nie zbadanych obszarów - rzekł Arrowroot, osłaniając
dłonią oczy i spoglądając w dal. - Niestety, nie masz wśród nas Goodgulfa, który mógłby nas
poprowadzić.
- Ale kanał - mruknął Bromosel.
- Tam oto leży Lornadoon, ziemia Dawnych Elfów - rzekł Legolam, wskazując na
rozpościerający się za rzeką, rzadki las krzywych wiązów i karłowatych sosen. - Goodgulf na
pewno poprowadziłby nas tamtędy.
Bromosel włożył nogę w leniwy nurt, z którego wyskoczył paluszek rybny i rząd
smażonych małży.
- Magia! - zakrzyknął Gimlet, gdy kanapka z tuńczykiem świsnęła mu koło ucha. -
Czary! Diabelskie sztuczki! Izolacjonizm! Żywe srebro!
- Tak - rzekł Legolam - ta rzeka jest zaczarowana, gdyż nosi imię elfki Nesselrode,
która kręciła z Mentholem, bogiem poobiednich drinków. Jednak zła Oxydol, bystrooka bogini
impasów i szlemików, ukazała się jej pod postacią piątki z kontrą i powiedziała, że Menthol
jednocześnie kombinuje z księżniczką Phisohex, córką króla Sano. Słysząc to, Nesselrode
spieniła się i poprzysięgła skopać Phisohex tyłek, a ponadto namówiła matkę Cineramę,
boginię krótkoterminowych pożyczek, żeby przemieniła Menthola w psychostymulant. Jednak
Menthol zwęszył spisek i przyszedł do Nesselrode pod postacią zamrażarki, zmienił ją w rzekę
i ruszył w świat, sprzedawać encyklopedie. Do dziś, na wiosnę, rzeka cicho woła: “Mentholu,
Mentholu, ty draniu. Byłam elfką z sąsiedztwa, a tu bach i jestem rzeką. Ty śmierdzielu". A
wiatr odpowiada jej: “Fuj!"
- Smutna opowieść - rzekł Frito. - Czy to prawda?
- Nie - odparł Legolam. - Jest także pieśń. I zaczął śpiewać.
Przed laty elfka sobie żyła, w dzień za stenografią robiła.
Miała perukę i złote zęby, od perfum jej kwaśniały gęby.
Mówiła, że sztuka jest “słodka", trzepocząc rzęsami, idiotka.
Listę, przebojów na pamięć znała, bez przerwy gumą pożuwała.
W głowie miała ciuchy i chłopów, a na głowie loki (z papilotów).
Wkładała dżinsy z modnym wzorem, z psiapsiółkami wychodząc
wieczorem.
Raz elfa spotkała i w tym rzecz, bo on zabrał ją na mecz - Twierdził,
Że mieszkanie ma duże, uwielbia tańce, kwiaty i podróże.
Późną nocą oddala mu się cala, w jego samochodzie rzecz się działa.
Bogaty - myślała - mądry i śliczny, z nim stworzymy związek idylliczny.
Potem krzywiąc usta w uśmiechu, rzekł, że z inną żyje w grzechu.
.a umowę - zlecenie na poczcie pracuje, a mieszka z mamusią która mu
gotuje.
Srebrną Izę. nieszczęsna uroniła, zła, samotnie do domu wróciła.
Tydzień wcześniej też było tak samo, (Cóż robić pracującej elfce, mamo?).
- Lepiej wynieśmy się stąd przed zmrokiem - rzekł w końcu Arrowroot. - Powiadają, że
w tych stronach są zębate nietoperze i krwawe wonpyry.
Podniósł swój podręczny zestaw kosmetyczny i wszedł do syropowatej cieczy, a reszta
poszła w jego ślady. Woda w żadnymi miejscu nie miała więcej jak kilka stóp głębokości, więc
chochliki bez trudu przedostały się na drugi brzeg.
- To naprawdę dziwna rzeka - stwierdził Bromosel, gdy
:
fale sięgnęły mu do ud.
Na drugim brzegu rzeki znaleźli gęstą kępę uschniętych drzew pokrytych napisami w
elferanto, głoszącymi:
WITAJCIE W LEGENDARNEJ WIOSCE ELFÓW, ODWIEDŹCIE FARMĘ WEŻY,
NIE
OMIŃCIE
PRACOWNI
PANNY
SANTY,
ORAZ
CHROŃCIE
NASZ
ZACZAROWANY LAS!
- Lornadoon, Lornadoon - westchnął Legolam. - Cud Śródziemia Dolnego!
Na dźwięk tych słów otwarły się drzwi w pniu dużego drzewa, ukazując pokoik pełen
stojaków z pocztówkami, głośno tykające zegary z kukułką oraz skrzynki słodyczy z syropem
klonowym. Zza dystrybutora napojów wyłonił się niechlujnie wyglądający elf.
- Witam grupę - rzekł, kłaniając się nisko. - Jestem Pentel.
- Podejdź tu, stary oszuście - zachęcił Legolam.
- No, no, no - powiedział elf, chrząkając, żeby dodać sobie ważności. - Podróżujemy
poza sezonem, co?
- Przypadkiem przechodziliśmy tędy - odparł Arrowroot.
- Nieważne - powiedział elf. - Jest tu mnóstwo rzeczy do obejrzenia, mnóstwo. Na lewo
skamieniałe drzewo, na prawo Skała Ech i Żywy Mostek, a wprost przed wami Studnia Stu Dni.
- Przybywamy z Dorii - ciągnął Arrowroot. - Zmierzamy do Fordom.
Elf pobladł.
- Mam nadzieję, że podobało wam się w Lornadoon, Krainie Czarów - dokończył
pospiesznie, wręczając im plik folderów oraz naklejek na juczne konie, po czym wskoczył do
środka, zatrzasnął drzwi i zaryglował je.
- Żyjemy w niespokojnych czasach - stwierdził Arrowroot. Legolam otworzył jeden z
prospektów i spojrzał na mapę.
- Jesteśmy niedaleko od Wioski Elfów - orzekł w końcu - i jeśli to miejsce nie zmieniło
właściciela, nadal zamieszkują tam krewni Oriona - Cellophane i Lady Lavalier.
- Elfy - mruknął Spam. - Nie twierdzę, że Sorhed ma rację, ale też nie twierdzę, że się
myli - o ile mnie wyczuwacie.
- Zamknij dziób - poradził mu Legolam.
Po pospiesznym spożyciu kadzidła i mirry, wędrowcy ruszyli szeroką ścieżką, którą
Legolam zidentyfikował według mapy jako Szlak Grozy. Od czasu do czasu mechaniczne
smoki i gobliny wyłaniały się chwiejnie z gumowych zarośli, ziewając i pomrukując. Jednak
nawet chochliki nie przejęły się ich atakami i po kilku godzinach przybyli na skraj małego gaju
bardzo skamieniałych drzew o dziwnie symetrycznych gałęziach, z których spadała mocno
skorodowane mosiężne liście, tworząc sztucznie wyglądające kupki.
Gdy tak stali zdumieni, w wykuszowym oknie pobliskiego; drzewa pojawiła się głowa
elfki, która zawołała w prastarej mówią elfów:
Witaj, cny podróżniku!
- Masz wszystkich w domu? - Zadał właściwe pytania Legolam.
W następnej chwili drzwi w wielkim pniu otworzyły się i wyszedł z nich niski elf.
- Cellophane i Lady Lavalier oczekują was na górze - rzekł i wprowadził wędrowców
do szerokiego pnia. Drzewo było całkowicie puste w środku i wyklejone tapetą z cegiełkowym
wzorem. Spiralne schody wiodły przez otwór w suficie na wyższe piętro i elf skinął na nich,
żeby tam weszli. Gdy dotarli na górę, znaleźli się w komnacie bardzo podobnej do tej na
parterze, tylko jasno oświetlonej wiszącymi pod wysokim sklepieniem, wielkimi' kandelabrami
zrobionymi z kół furmanek. Na końcu komnaty, na, dwóch pieńkach, siedzieli Cellophane i
Lavalier, spowici w zwoje muślinu.
- Witamy w Lornadoon - rzekła Lavalier, powoli podnosząc się i wędrowcy zobaczyli,
że była krzepka jak młode drzewko lub karłowaty dąb. Miała wspaniałe, kasztanowate włosy i
kiedy potrząsnęła głową, tuziny dojrzałych kasztanów spadły z nich jak grad na podłogę. Frito
bawił się Pierścieniem i podziwiał jej niezrównaną urodę. Gdy tak stał, jak w transie, Lavalier
obróciła się do niego i zobaczyła, że bawi się Pierścieniem i podziwia jej niezrównaną urodę.
- Widzę, Frito - rzekła - że bawiąc się Pierścieniem, podziwiasz moją niezrównaną
urodę.
Frito jęknął ze zdumienia.
- Nie lękaj się - powiedziała, złośliwie mrużąc oko. - Nie mamy uprzedzeń.
Wtedy Cellophane wstał, powitał kolejno każdego z wędrowców i gestem wskazał na
gumowe stolce umieszczone pod ścianami. Poprosił, aby opowiedzieli mu o swoich
przygodach.
Arrowroot odchrząknął.
- Dawno, dawno temu - zaczął.
- Me imię Ishmael - rzekł Gimlet.
- Raz do roku w... - zaczął Legolam.
- Słuchaj mnie, Muzo - rozpoczął Bromosel.
Po krótkiej dyskusji Frito opowiedział całą historię o Pierścieniu, przyjęciu Dilda,
Czarnych Świniarzach, a także o Konwentyklu Oriona, Dorii oraz przedwczesnym zejściu
Goodgulfa.
- Rety, rety, jej - powiedział ze smutkiem Cellophane, kiedy Frito skończył.
Lavalier westchnęła.
- Mieliście długą i ciężką podróż - rzekła.
- Tak - dodał Cellophane - ciężkie jest wasze brzemię.
- Wasi wrogowie są potężni i bezlitośni - stwierdziła Lavalier.
- Macie czego się bać - dodał Cellophane.
- Wyjedziecie o świcie - podsumowała Lavalier.
Po obfitej uczcie z cherubinów i serafinów, Cellophane i Lavalier upchnęli strudzonych
wędrowców w pokoiku w pobliskim drzewie, a gdy Frito zamierzał tam wejść, Lavalier
odciągnęła go na bok i zaprowadziła do leżącej opodal cienistej dolinki, na środku której stało
brudne ptasie korytko, w którym pływała do góry brzuchami para wróbli.
- Trucizna - wyjaśniła Lavalier, ciskając pierzaste zwłoki w chaszcze. - Tylko w ten
sposób można je powstrzymać.
Z tymi słowami splunęła do wody, z której wyskoczyła złota rybka, krzycząc:
- Czego chcesz, do cholery!?
A Lavalier nachyliła się nad taflą i szepnęła: “Wilmot Proviso", na co woda zaczęła
wrzeć, wypełniając powietrze zapachem wołowego gulaszu. Nagle Frito zauważył, że
powierzchnia wody wygładziła się i ujawniła obraz człowieka wpychającego sobie cal do nosa.
- Ach, te reklamy - mruknęła zirytowana Lavalier.
Po chwili mężczyzna zniknął, zastąpiony obrazami elfów i krasnoludów tańczących na
ulicach, hulanek w Minas Troney, swawoli w Bagnie, reportażem z przetopienia sporego
spiżowego posągu Sorheda na spinki do krawatów, aż w końcu Frito ujrzał siebie, siedzącego
na stercie ozdobnej biżuterii i uśmiechającego! się radośnie.
- To dobry znak - oznajmiła Lavalier. Frito przetarł oczy i uszczypnął się.
- A więc nasza przyszłość nie maluje się tak czarno? - zapytał.
- Wyrocznia Lavalier nigdy nie kłamie - oznajmiła stanowczo Lady i zaprowadziwszy
Frita z powrotem do jego towarzyszy, zniknęła w gęstym oparze perfum “Gwałt dżungli".
Frito uszczypnął się jeszcze raz, po czym walnął głową w drzewny dom i zapadł w
głęboki sen.
Powierzchnia źródła przez chwilę pozostała czarna, a potem zamigotała i ukazała
uroczyste powitanie S/s “Titanic" w nowojorskim porcie, zwrot francuskich długów wojennych
oraz powszechny dobrobyt w państwach socjalistycznych.
Na południowym skraju nieba Velveeta, ukochana gwiazda zaranna elfów i pokojowa
Jutrzenki, wstała i powitała miodoustego Noxzemę i ściskając złote wiaderko ze śmieciami,
kazała mu szykować skrzydlatą rikszę Novocainy - herolda dnia. Tam też wstała czerwonooka
Ovaltine o czułych wargach, którymi lekko ucałowała ziemię na wschodnim krańcu Mórz.
Innymi słowy, było wcześnie rano.
Wędrowcy wstali i po pospiesznym śniadaniu złożonym z jaj na boczku, zostali
zaprowadzeni przez Cellophane, Lavalier oraz ich sługi przez las na brzeg wielkiej rzeki
Rycyny, gdzie czekały trzy małe tratwy z balsy.
- Nadeszła smutna chwila rozstania - rzekła poważnie Lavalier. - Jednak mam dla
każdego z was skromny dar, który godzinie rozpaczy przypomni wam Lornadoon. Co mówiąc,
wyciągnęła spory kufer i wyjęła zeń garść niezwykłych prezentów.
- Dla Arrowroota - powiedziała - klejnoty koronne.
I podała zdumionemu królowi gruszkę w kształcie diamentu oraz nasionko siewki
wielkości szmaragdu.
- Dla Frita, odrobinę magii. - I chochlik otrzymał cudowną szklaną kulę pełną
śnieżnych płatków.
I tak każdy członek małej kompanii otrzymał jakiś niezwykły dar: Gimlet prenumeratę
“Życia Elfów", Legolam zestaw do madżonga, Moxie pudełko maści tygrysiej, Pepsi parę
widelców do sałatek, Bromosel rowerek trójkołowy, a Spam repelent w aerozolu.
Dary szybko załadowano na tratwy, razem z innym wyposażeniem niezbędnym
podczas wyprawy, takim jak liny, puszki gulaszu wołowego, sterty kopry, magiczne płaszcze
przybierające kolor otoczenia - zielonej trawy, zielonych drzew, zielonych skał czy zielonego
nieba, egzemplarz Katalogu smoków i bazyliszków, karton karmy dla psów oraz skrzynka
polskiej wódki.
- Żegnajcie - rzekła Lavalier, gdy wędrowcy stłoczyli się na tratwach. - Każda wielka
podróż rozpoczyna się od małego kroku. Żaden człowiek nie jest wyspą.
- Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje - dodał Cellophane. Tratwy popłynęły rzeką, a
Cellophane i Lavalier wsiedli na wielkiego łabędzia w kształcie łodzi i towarzyszyli im przez
jakiś czas, przy czym Lavalier siedziała na dziobie, nucąc starożytną pieśń żałobną elfów przy
łamiącym serce łoskocie stalowych bębnów:
Dago, Dago, Lassi Lima rymcymcym
Yanqui unicycle rainar rotoroot
Telstar aloha saarinen cloret
Seat camaro impala desoto?
Gardol ole telefon lumumba!
Chattanooga i tampa muriel
Zawle czeszko nią do baru, bwana,
Aleniez mu siszgodo picia!
Comsat melba rubaiyat nirwana
Garda y vega hiawatha halo.
O mitra, mitra, padnę na ryuo!
Yaldaree valdera, que sera, mesje,
Honi siot la vache qui rit.
Honi soit la vache qui rit.
(“Och, liście opadają, kwiaty więdną, a wody płyną na młyn republikanom. O Ramarze,
Ramarze, jedź szybko na swoim unicyklu, by ostrzec nimfy i królowe uciech! Ach, któż teraz
zbierze leśne runo i zapląsa w różanych ogrodach? Któż ostrzyże moje jednorożce? Spójrz,
nawet krowy śmieją się z tego, biada, biada". Chór: “Jesteśmy chórem i mówimy tak. Tak, tak,
tak".)
Gdy maleńkie stateczki mijały zakręt rzeki, Frito obejrzał się w samą porę, aby
zobaczyć, jak Lady Lavalier wdzięcznie wkładaj] palec do ust w prastarym elfim geście
pożegnania.
Bromosel spojrzał przed siebie, gdzie meandry rzeki stawiały ich twarzą w twarz z
ledwie wstającym słońcem.
- Kto rano wstaje, ten chodzi niewyspany - mruknął i zasnął.
A taki był czar Lornadoon, że chociaż spędzili w tej zaczarowanej krainie tylko noc,
wydała im się tygodniem i kiedy dryfowali z prądem, Frito zaczął obawiać się, że nie zostało im
już wiele czasu. Wspomniał złowróżbny sen Bromosela i po raz pierwszy zauważył na czole
wojownika dużą plamę jagnięcej krwi, nakreślone kredą “X" na jego plecach, oraz czarne
znamię wielkości dublona na jego policzku. Wielki i dość nieprzyjemnie wyglądający sęp
siedział na jego lewym ramieniu, dłubiąc w zębach i śpiewając idiotyczną piosenkę o gwarku.
Około południa rzeka stała się wąska i płytka, i niebawem całkowicie zatarasowała ją
bobrowa tama, zza której dobiegały złowrogie klaśnięcia ogonów i złowieszcze wycie turbin.
- Sądziłem, że droga do Wysp Langerhansa jest wolna - rzekł Arrowroot. - Teraz
widzę, że słudzy Sorheda dotarli nawet tutaj. Nie możemy dalej płynąć tą rzeką.
Powiosłowali do zachodniego brzegu i wyciągnąwszy tratwy na ląd, pospiesznie zjedli
posiłek złożony z niebieskich migdałów.
- Obawiam się, że te stworzenia mogą zrobić nam coś złego - rzekł Bromosel,
wskazując na mroczny kontur betonowej tamy.
Ledwie to rzekł, gdy po kamiennym brzegu przeszła chwiejnym krokiem jakaś
przysadzista postać. Miała mniej więcej cztery stopy wzrostu, bardzo ciemną cerę, ogon jak
zbyt mocno rozbity stek, czarny beret i binokle z czarnymi szkłami.
- Sługa unizony - wysepleniła, kłaniając się nisko. Arrowroot zmierzył przybysza
zamyślonym spojrzeniem.
- Kim jesteś? - rzekł w końcu, kładąc dłoń na rękojeści miecza.
- Zwyczajnym podróżnym, tak jak wy - rzekł przybysz, z emfazą klaskając ogonem. -
Mój koń zgubił podkowę, a może moja łódź zatonęła, nie pamiętam. Arrowroot odetchnął.
- No cóż, a więc serdecznie witamy - rzekł. - Obawiałem się, że możesz być sługą zła.
Stwór uśmiechnął się pobłażliwie, ukazując parę przednich zębów wielkości kafelków
do łazienki.
- A skądże - powiedział, machinalnie obgryzając przyniesioną z prądem gałąź. Nagle
kichnął potężnie, przy czym spadli mu okulary.
Legolam jęknął.
- Czarnobrody! - zawołał, odskakując.
W tejże chwili w pobliskim lesie rozległ się potworny zgiełk i banda wyjących norek
oraz pomrukujących bobrów runęła ni nieszczęsnych wędrowców.
Arrowroot zerwał się na równe nogi.
- Ekskrementa! - zakrzyknął, dobył Kronę i zwrócił ją rękojeścią ku najbliższej norce.
- Tahan chałwa! - zawołał Gimlet, rzucając toporek.
- Unguentum! - rzekł Legolam, kładąc ręce na głowę.
- Ipso facto! - warknął Bromosel i odpiął pas z mieczem.
Spam przecisnął się przez tłum pospiesznie poddających się wojowników do Frita i
złapał go za ramię.
- Czas spływać, bwana - szepnął i zarzucił mu szal na głowę, po czym oba chochliki
czmychnęły na tratwę i odpłynęły, zanim dostrzegły je atakujące norki oraz ich tępawi
przyjaciele.
Wódz norek chwycił Arrowroota za klapy i potrząsnął nim jak listkiem.
- Gdzie chochliki?! - wrzasnął.
Arrowroot najpierw spojrzał tam, gdzie przed chwilą stali Frito i Spam, a potem na
Moxie i Pepsi, którzy ukrywali się opodal miejsca, gdzie Legolam i Gimlet udawali nieżywych.
- Skłamiesz, to zginiesz. - Obiecał wódz norek i Arrowroot nie mógł nie dosłyszeć
złowrogiej nuty w jego głosie.
Wskazał na chochliki i dwie norki natychmiast chwyciły je w swoje łapy - przednie,
oczywiście.
- To jakaś pomyłka - pisnął Moxie. - Ja nie mam tego.
- Złapaliście nie tego faceta - wrzasnął Pepsi. - To on - dodał, wskazując na Moxie.
- Nie, to on! - krzyknął Moxie, pokazując Pepsi. - Poznałbym go wszędzie. Trzy stopy
i pięć cali, osiemdziesiąt dwa funty, na lewym ramieniu tatuaż smoka w rui, podejrzany o
udzielanie pomocy znanemu posiadaczowi Pierścienia. Wódz norek zaśmiał się okrutnie.
- Reszta może uciekać, zanim doliczę do dziesięciu - rzekł, znacząco wywijając dwoma
tasakami. Bromosel natychmiast rzucił się do ucieczki, lecz zaplątał się w swój pas i runął jak
długi, nadziewając się na ostro zakończone noski swoich butów.
- Otóż nadszedł kres drogi - jęknął. - Och, powiedzcie Lacedomecjanom, żeby odpalili
torpedy.
Potem zarzęził jak stary gruźlik i oddał ducha. Wódz norek potrząsnął głową.
- O rany, to było zupełnie niepotrzebne - mruknął i poprowadził swoją bandę z
powrotem w las, uprowadzając Moxie i Pepsi.
Frito i Spam w milczeniu przepłynęli na drugi brzeg rzeki i wciągnęli małą tratwę na
piasek, a niewidoczna w cieniu tamy, mała szara postać na zielonym gumowym koniku
morskim w żółte kropki ostrożnie powiosłowała za nimi.
- No i po herbacie, jak by rzekł stary Wargacz - powiedział Spam i zabrawszy z tratwy
śpiwory, ruszył z Fritem w górę wąskim parowem, wiodącym do następnego rozdziału.
VI
JEŹDŹCY ROI - TA U
Przez trzy dni Arrowroot, Gimlet i Legolam tropili bandę norek, przerywając swój
zawzięty pościg tylko po to, żeby zjeść, popić, pospać, pograć w bezika i zboczyć od czasu do
czasu, aby zwiedzić co ciekawsze miejsca. Strażnik, krasnolud i elf niestrudzenie ścigali
porywaczy Moxie i Pepsi, często przechodząc nawet trzysta jardów, zanim pogrążali się w
apatii. Wielekroć Stomper gubił trop, co przychodziło mu z trudem, gdyż norki lubią
pozostawiać za sobą wielkie, cuchnące sterty odchodów. Następnie starannie je rzeźbią i
modelują z nich przerażające postaci jako nieme ostrzeżenie dla każdego, kto ośmieliłby się
rzucić im wyzwanie.
Jednak spotykali te kopce coraz rzadziej, co świadczyło o tym, że tamtym zaczęło się
spieszyć lub zabrakło żarcia. W każdymi razie trop był mniej wyraźny i rosły strażnik musiał
się bardzo starać, żeby dostrzec nawet najmniejszy ślad przechodzącego oddziałku - znoszony
dziurawy but, parę spreparowanych kości, a jeszcze dalej, parę przedziurawionych norek.
Byli w krainie ponurej i płaskiej, w której napotykali jedynie kolczaste krzewy oraz
inne karłowate rośliny. Czasami mijali opuszczoną wioskę, zamieszkaną jedynie przez
bezpańskie psy które pustoszyły i tak skromne zapasy wędrowców. Powoli schodzili na
pustkowie doliny Roi - Tan; krainę skwarną, suchą i posępną. Po lewej wznosiły się zamglone
szczyty gór Mealey, a po prawej odległe i rozlazłe Effluvium. Na południu leżały legendarne
ziemie Roi - Tannerów, niezrównanych owczarzy potrafiących okiełznać szalejącego tryka -
merynosa.
Dawniej ci pasterze byli wrogami Sorheda i dzielnie walczyli z nim pod Brylopad i
Ipswitch. Jednak teraz krążyły pogłoski o bandach jeźdźców pustoszących północny Twodor,
grabiących, plądrujących, palących, zabijających i gwałcących.
Stomper przystanął i wydał głuchy jęk zgrozy i znudzenia. Norki pozostawiały ich
coraz bardziej w tyle. Ostrożnie odwinął kawałek magicznego cwibaka elfów i podzielił go na
cztery równał kawałki.
- Jedzcie wszyscy, więcej bowiem nie mamy - rzekł, chowając czwarty kawałek na
później.
Legolam i Gimlet żuli w ponurym milczeniu. Wszędzie wokół wyczuwali złowrogą
obecność Serutana, czarodzieja z Isinglassu. Jego paskudna aura unosiła się w powietrzu, a
podległe mu tajne służby spowalniały ich pochód. Te tajne siły przybierały rozmaitą postać,
lecz teraz pojawiły się jako runy.
Gimlet, który - jeśli to możliwe - lubił Legolama jeszcze mniej niż Riv'n'dell - zakrztusił
się swoją porcją ciasta.
- Przekleństwo na elfów i ich wstrętne gnioty - wymamrotał.
- I na krasnoludy - odparował Legolam - z ich niewyparzonymi ozorami.
Po raz dwudziesty obaj dobyli mieczy, gotowi wypatroszyć się nawzajem, lecz Stomper
przerwał im, zanim któryś zginął. W końcu i tak zjedli swoje porcje.
- Wstrzymajcie się, przestańcie, halt, avaunt, schowajcie miecze, zabądźcie swarów i
złóżcie broń - przemówił, podnosząc postrzępioną rękawicę.
- Spadaj, frajerze - warknął krasnolud. - Zaraz zrobię rąbankę z tego stracha na wróble!
Jednak Strażnik wyciągnął swego peacemakera i spór zakończył się równie szybko, jak
wybuchł, bo nawet krasnoludy i elfy nie lubią, jak strzela im się w plecy. Potem, gdy
kombatanci schowali swoje miecze, Stomper znów zabrał głos.
- Patrzajcie! - zawołał, wskazując na południe. - Mrowie jeźdźców nadciąga jak wiatr!
- Szkoda, że nie jadą pod wiatr - rzekł Legolam, kręcąc nosem.
- Elfy mają wspaniały węch - stwierdził Stomper.
- I szybko biegają - mruknął krasnolud pod nosem. Wszyscy trzej pozezowali na
chmurę kurzu wznoszącą się na horyzoncie. Nie było wątpliwości, że to owczarze, gdyż wiatr
zapowiadał ich przybycie.
- Myślicie, że są przyjaźnie usposobieni? - spytał Legolam, drżąc jak liść.
- Tego nie mogę powiedzieć - odparł Stomper. - Jeśli taił to nie mamy się czym
martwić; jeżeli to wrogowie, musimy podstępem uniknąć ich gniewu.
- Jak? - pytał Gimlet, nie dostrzegając żadnej kryjówki na rozległej równinie. -
Walczymy czy uciekamy?
- Ani to, ani to - odrzekł Strażnik, padając na ziemię. Udamy martwych!
Legolam i Gimlet popatrzyli po sobie i potrząsnęli głowami. Zgadzali się w niewielu
kwestiach, ale Stomper był zdecydowania jedną z nich.
- Równie dobrze możemy zabrać paru ze sobą - rzekł Gimlet, wyciągając swój toporek
- bo lepiej odejść z zapiętymi rozporkiem.
Owczarze byli coraz bliżej i słychać było już przeraźliwe pobekiwanie ich
wierzchowców. Wysocy i jasnowłosi byli ci Roi - Tannerzy, noszący hełmy zwieńczone
groźnie wyglądającymi szpikulcami i małe, szczeciniaste wąsiki. Wędrowcy ujrzeli też, iż
przybysze mieli długie buty oraz skórzane spodenki na szelkach i trzymali długie piki
wyglądające jak okute ołowiem szczotki do podłogi.
- Okrutnie srogo wyglądają - rzekł Legolam.
- Tak - przytaknął Stomper, zerkając przez palce. - Dumni i zawzięci są mężowie Roi -
Tanu, a ponadto niezwykle chciwi ziemi i władzy. Jednak ziemia często należy do sąsiadów,
stąd nie cieszą się zbytnią popularnością. Chociaż nie umieją czytać uwielbiają pieśni, tańce i
zabójstwa z premedytacją. Jednak wojaczka nie jest ich jedynym zajęciem; chętnie organizują
letniej obozy dla swoich sąsiadów, wyposażone w nowoczesne piece i prysznice.
- A więc ci faceci nie mogą być całkiem źli - powiedział
:
Legolam z nadzieją w głosie.
W tejże chwili ujrzał błysk stu klingi wyciągniętych ze stu pochew.
- Chcesz się założyć? - zaproponował Gimlet.
Patrzyli bezradnie na zbliżających się jeźdźców. Nagle wojownik w samym środku
szeregu, noszący spiczasty hełm ozdobiony dwoma rogami, niezdecydowanie machnął ręką i
jego ludzie ściągnęli wodze, dając pokaz wyjątkowo kiepskiej sztuki jeździeckiej. Dwaj z tych,
którzy pospadali z rumaków, zostali stratowani w powszechnym zamieszaniu.
Gdy ucichły wrzaski i przekleństwa, rogaty dowódca podjechał do trzech wędrowców
na niezwykle dużym i białym tryku, w którego ogon wpleciono barwne wstążki.
- Ten pajac wygląda jak widelec - szepnął Gimlet kątem swoich grubych warg.
Przywódca, niższy od innych o głowę, spojrzał na nich podejrzliwie przez dwa monokle i
potrząsnął kijem. Dopiero wtedy zauważyli, że to kobieta - kobieta w obszernym napierśniku
świadczącym o krzepkiej budowie.
- Gdże wy iszcz i co robycz tutaj, skoro fcale nie powinno bycz fas tu, gdzie jesteście?
- spytała ich kobieta - wojownik kulawą interlingwą.
Stomper wystąpił naprzód i skłonił się nisko, przyklękając na jedno kolano i
odgarniając lok z czoła. Potem ucałował ziemię pod stopami jej owczej mości. Na dokładkę
wylizał jej buty.
- Witaj, dobra pani - wyseplenił, gdyż naoliwiony język dziwnie zwinął mu się w
ustach. - Jesteśmy wędrowcami szukającymi w waszej ziemi przyjaciół porwanych przez
paskudne norki Sorheda i Serutana. Może gdzieś ich widzieliście. Mają trzy stopy wzrostu,
włochate stopy i ogonki, prawdopodobnie są odziani w płaszcze elfów i zmierzają do Fordoru,
aby położyć kres zagrożeniu, jakim jest Sorhed dla Śródziemia Dolnego.
Kapitan owczarzy obrzuciła go tępym spojrzeniem, a potem odwróciła się do swoich
ludzi i skinęła na jednego z nich.
- Medyku! Szybko, mam dla ciebie pacjent. Und on ist der deliryk!
- Nie, piękna pani - rzekł Stomper - ci, o których mówię, to chochliki, albo - w mowie
elfów - hoipolloi. Ja jestem ich przewodnikiem, zwanym przez niektórych Stomperem, chociaż
mam wiele imion.
- Ja jeszt tego pefna - zgodziła się kobieta, podrzucając złotymi puklami. - Medyku!
Gdże bist du?
W końcu przyjęto wyjaśnienia Arrowroota i po kolei wszyscy się przedstawili.
- Jam jeszt Eorache, córka Eorlobe, kapitan Rubbermarku i Thane z Chofder. Co
osnacza fy bycz mili dla mnie albo fas fcaleti nie bycz - powiedziała wojowniczka o rumianej
twarzy. Nagle spochmurniała na widok Gimleta, którego obrzuciła podejrzliwym spojrzeniem.
- Pofiedz jeszcze raz sfoje imię.
- Gimlet, syn Groina, pana Geritolu i Królewskiego Inspektora Nadzoru Sanitarnego -
odparł krępy krasnolud.
Eorache zsiadła z wierzchowca i obejrzała Gimleta z bliska mocno zaciskając wargi.
- To sabafne - stwierdziła w końcu - nie fyglądasz ka fato!
Potem zwróciła się do Stompera.
- Und ty. Undershirt, tak?
- Arrowshirt! - rzekł Stomper. - Arrowroot z Arrow - shirt!
Błyskawicznie wyrwał lśniącą Kronę z pochwy i wywijając nią nad głową, zawołał:
- A oto Krona tego, którego elfy nazywają wieloma imionami, jak Lumbago i
Lodestone czy Dunderhead, dziedzica tronu Twodoru i prawego syna Arrowheada z Araplane,
Zabójcy Tuzinów i potomka Barbisola, Króla Góry.
- Ach zo - powiedziała Eorache, zerkając na czekającego medyka. - Jednak fierze, że fy
nie szpiecy der Serutan. To szmierdżel, nie fariat.
- Przybywamy z daleka - oznajmił Legolam - i wiódł nas Goodgulf Szarozęby,
Czarodziej Królów i Dobry Ojciec Chrzestny drugiej klasy.
Kobieta uniosła blond brwi i oba monokle wypadły jej z załzawionych niebieskich
oczu.
- Cii! Tego imienia lepiej tu nie fymafiacz. Der król, mein vater, przegracz ulubiony
rumak, Saniflush der Szybki, do tego oszusta i potem stfierdżycz koszci bardziej koszlafe jak
trzynogi troll! Tydżen poszniej biedne sfierzę fróczycz całe sapchlone i sapomniecz szę na nofy
gobelin króla. Jak król go siąpię, bedże martfy Czarodziej!
- W twych słowach jest smutna prawda - rzekł Arrowroot, usiłując zajrzeć jej pod
puklerz - gdyż Goodgulfa nie masz już wśród nas. Zginął w walce z przeważającymi siłami
nieprzyjaciela w Sztolniach Dorii. Przeciwnik grał nieczysto, stosując nieprzepisowe zwody.
- Poetycka szprafiedlyfoszcz - rzekła Eorache - ale bedże mi brakofacz ten stary durnia.
- A teraz - przypomniał Arrowroot - poszukujemy naszych dwóch towarzyszy
porwanych przez norki i zawleczonych nie wiedzieć gdzie.
- Ach - odparła kobieta - wojownik - fczoraj sałatfylyszmy oddział norek, ale nie
fidzielyszmy szadnych chochlików. Snaleszcz tylko kilka kosteczek w kotle - nic fiencej.
Trzej wędrowcy uczcili pamięć towarzyszy dziesięcioma sekundami milczenia.
- Dacie nam skorzystać z waszych kudłatych wierzchowców? - zapytał Gimlet.
- Okej - odpowiedziała Eorache - ale my jechacz do Isinglass sałatfycz i ten sztukniony
Serutan.
- A więc będziecie walczyć razem z nami przeciw niemu - rzekł Stomper. - Sądziliśmy,
że owczarze sprzymierzyli się ze złym czarodziejem.
- My nigdy nie pracofacz dla tego szfira - odparła głośno Eorache - a nafet jeszli
pomagacz mu na początku, my tylko fykonyfacz roskasy i sapewne to nie bycz my, tylko kto
inny, bo my bycz gdzie indżej. A sreszta, on marnofacz czas szukacz jakiegosz sztukniony
Pierszczeń, który nic nie był fart. Ja nie fierzycz w takie sztuczki.
Kobieta trzasnęła obcasami i zrobiła w tył zwrot, wołając przez ramię:
- Zo, fy jechacz mit uns czy sostać tu i umrzecz s głoda?
Stomper pomacał ostatni kawałek magicznego cwibaka w kieszeni i zważył szansę, nie
zapominając o obfitych wdziękach Eorache.
- My jechacz mit fami - rzekł z rozmarzeniem.
Pepsi śnił, że jest wiśnią w likierze na wierzchu czekoladowej melby. Trzęsąc się na
szczycie bitej śmietany, ujrzał nad sobą monstrualne usta i ostre zębiska, ociekające wielkimi
kroplami śliny. Usiłował zawołać “ratunku", lecz w ustach miał pełno stwardniałej polewy
czekoladowej. Paszcza opadała, wydychając ciepły, smrodliwy oddech... niżej i niżej...
- Obudźcie się, dupki! - warknął ochrypły głos. - Szef chce z wami gadać! Cha, cha,
cha!
Mocny kopniak trafił w i tak już posiniaczone żebra Pepsi. Otworzył oczy i w nocnym
mroku napotkał złośliwe spojrzenie norki. Tym razem wrzasnął, lecz przez knebel wydostał się
jedynie cichy gulgot, a gdy chochlik usiłował zerwać się na równe nogi, przypomniał sobie, że
nadal jest mocno związany.
Nagle przypomniał sobie, że razem z Moxie zostali pojmani przez bandę norek i
powleczeni na południe w kierunku budzącym w nich bezgraniczny lęk - ku ziemi Fordoru.
Jednak setka blond wojowniczek na bojowych owcach odcięła im drogę i teraz norki
gorączkowo szykowały się do odparcia ataku, którego oczekiwały o wschodzie słońca.
Pepsi otrzymał drugiego kopniaka, a potem usłyszał, jak inna norka mówi do pierwszej:
- Mukluk puszkin chochli - grag babuszka lefrak! - bluznął bardziej basowy głos, który
Pepsi rozpoznał jako należący do Goulasha, przywódcy norek Serutana, które towarzyszyły
oddziałowi większych, lepiej uzbrojonych siepaczy Sorheda.
- Gorboduc khosla! - zaklęła większa norka, ponownie odwracając się do
przestraszonych chochlików. - Założę się, że oni oddaliby rękę i nogę, żeby stąd zniknąć.
Z udawaną zawziętością uniósł broń nad głowę, ciesząc się przerażeniem i protestami
jeńców.
- Ja, Goulash, będę miał przyjemność doprowadzić te świnie do samego Serutana, pana
walecznej Omahah, Najpaskudniejsze - go z Paskudnych oraz Nosiciela Świętej Białej Skały i
przyszłego szefa całego Śródziemia Dolnego!
Nagle siarczysty cios okręcił norkę jak koło garncarskie.
- Ja ci dam szefa całego Śródziemia Dolnego! - prychnął jeszcze niższy, basowy głos.
Moxie i Pepsi podnieśli głowy i ujrzeli gigantyczną norkę, mającą dobrze ponad siedem
stóp wzrostu i co najmniej czterysta funtów wagi. Stojąc nad rozciągniętą na ziemi norką,
potwór arogancko wskazał na czerwony nos namalowany na swojej piersi. To był Karsh z
walecznej Ottowah, dowódca sił Sorheda, który rzucił Goulasha na ziemię.
- Ja ci dam szefa całego Śródziemia Dolnego! - powtórzył.
Goulash zerwał się z ziemi i zrobił obsceniczny gest w stronę Karsha.
- Slushfund tietack kierkegaard! - wrzasnął do większej norki, tupiąc ze złości.
- Ersatz! - ryknął Karsh ze złością, po czym wyciągnął swój czterostopowy scyzoryk i
zręcznie przyciął Goulashowi paznokcie do łokcia. Mniejsza norka podskoczyła i podniosła
swoje ramię, bluzgając potokiem przekleństw, który zdawał się grozić wystąpieniem z
brzegów.
- Te pastuchy - rzekł Karsh, odwracając się znowu do chochlików - zamierzają
zaatakować nas o świcie, więc chcę wiedzieć wszystko o tym Magicznym Pierścieniu -
natychmiast!
Sięgnąwszy do dużego skórzanego worka, norka wyjęła naręcze lśniących
instrumentów i ułożyła je na ziemi przed Pepsi i Moxie. Leżał przed nimi duży bykowiec, śruba
do zgniatania kciuków, kot o dziewięciu ogonach, gumowy wąż, dwie pałki, zestaw lancetów
oraz przenośny grill z dwoma rozżarzonymi do czerwoności żelazami do cechowania.
- Znam sposoby, że będziecie śpiewać jak kanarki - zachichotał, grzebiąc w gorących
węglach długim palcem wskazującym. - Każdy z was może wybrać sobie jeden z rzędu A i dwa
z grupy B. Cha, cha, cha!
- Cha, cha, cha! - powiedział Pepsi.
- Litości! - jęknął Moxie.
- Ej, dajcie spokój, chłopcy - rzekł Karsh, wybierając żelazo z potrójnym “S" Sorheda -
niech mam jakąś rozrywkę, zanim zaczniecie mówić.
- Nie, proszę! - rzekł Moxie.
- Który pierwszy? - Zaśmiała się okrutna norka.
- On! - powiedziały chórem chochliki, pokazując jeden drugiego.
- Ho - ho! - ryknęła norka, mierząc wzrokiem Moxie jak , gospodyni kiełbasę. Podniósł
płonące żelazo i Moxie pisnął, słysząc odgłos ciosu. Jednak kiedy znów otworzył oczy, jego
dręczyciel wciąż stał nad nim, lecz dziwnie zmieniony. Chochlik spostrzegł, że norce brakuje
głowy. Ciało opadło na murawę jak przekłuty balonik, a nad nim pojawił się triumfalnie
uśmiechnięty Goulash. W drugiej ręce trzymał długie ostrze z rodzaju tych których zazwyczaj
używa się do świniobicia.
- Trafiony, zatopiony! - zawołał, podskakując z uciechy.
;
- A teraz - syknął do
chochlików - mój pan Serutan chce wiedzieć, gdzie się podział Pierścień!
Podkreślił te słowa, odrzucając celnym kopniakiem zewłok Karsha dobre dwadzieścia
jardów dalej.
- Pierścień, pierścień? - rzekł Pepsi. - Wiesz coś o jakimś pierścieniu, Moxie?
- Nie, chyba że chodzi o moją bliznę po szczepieniu - powiedział Moxie.
- No już, już! - nalegał Goulash, lekko osmalając włosy na prawym paluchu Pepsi.
- Dobra, dobra - szlochał Pepsi. - Rozwiąż mnie, a narysuję ci mapę.
Goulash pospiesznie przystał na to i rozplatał więzy na rękach i nogach Pepsi.
- Teraz przysuń pochodnię, żebyśmy dobrze widzieli - polecił chochlik.
- Gnash lubdub! - wykrzyknęła podniecona norka w swoim obrzydliwym języku,
niezdarnie żonglując bronią i pochodnią w jedynej pozostałej ręce.
- Hej, lepiej daj mi potrzymać ten miecz - zaproponował Pepsi.
- Knish snark! - bełkotał stwór, wymachując pochodnią.
- Tutaj są góry Mealey, a tu Effluvium - rzekł Pepsi, rysując na ziemi ostrym końcem
lśniącego ostrza.
- Krishna rimski - korsakow!
- ...a to Wielki Kręty Szlak...
- Grackle borgward!
- ...a tu twój woreczek żółciowy, tuż nad jajami!
- Grr! - zaprotestowała norka, padając na ziemię, rozpruta jak stara poduszka. Gdy
narządy wewnętrzne Goulasha hałaśliwie kończyły pracę, Pepsi uwolnił Moxie i razem zaczęli
przekradać się przez szeregi norek, mając nadzieję, że nie zostaną zauważeni przez
wojowników szykujących się do bitwy czekającej ich z nadejściem świtu. Obchodząc na
palcach grupę norek pracowicie ostrzących swe straszliwe noże, chochliki usłyszały cichą,
bełkotliwą pieśń, na pół śpiewaną, na pół czkaną w spastycznym rytmie wybijanym przez jedną
norkę, rytmicznie walącą łbem o żelazny hełm. Gdy przemykali w ciemnościach, słyszeli obce,
chrapliwe słowa:
Od iglic Khezadumu sięgających nieba
Po Lithui brzegi omywane falami,
Walczyć będziem za króla Sorheda
Zębami, pazurami oraz kopniakami...
- Cii - szepnął Pepsi, gdy pełzali przez otwarty teren - nie rób hałasu.
- Dobrze - szepnął Moxie.
- Co to za szepty? - warknął głos w ciemności i Pepsi poczuł, że szponiasta łapa chwyta
go za klapy. Nie zastanawiając się, kopnął pazurzastą nogą i uciekł, pozostawiając wartownika
wijącego się na ziemi i ściskającego jedyną część ciała nie chronioną przez zbroję ani
ubezpieczenie zbiorowe. Chochliki śmignęły jak błyskawice obok zaskoczonych norek.
- Do lasu, do lasu! - zawołał Pepsi, w samą porę uchylając się przed strzałą, która
zrobiła mu równy przedziałek we włosach.! Uciekając w kierunku zbawczego lasu, ze
wszystkich stron słyszeli krzyki i wrzaski, gdyż szczęśliwym zrządzeniem losu donośne beee!
surm Roi - Tannerów właśnie oznajmiło, że rozpoczął się atak. Wskoczywszy w gęstwinę,
chochliki patrzyły z przestrachem, jak krwiożerczy owczarze atakują norki. Bitewne pobeki-
wania odbiły się stugębnym echem w ciszy poranka. Zapomniawszy o zbiegłych jeńcach, norki
stawiły czoło spadającym na nich falom kudłatej śmierci; kije od mioteł z łoskotem spadły na
grube czaszki norek. Wrzaski i odgłosy ciosów doleciały do uszu chochlików, które z
rozdziawionymi ustami patrzyły na tę rzeź. Norki nie zdołały powstrzymać ataku
przeważającego liczebnie nieprzyjaciela i oszalałe merynosy gnały po polu bitwy, bodąc i
kopiąc, walcząc równie zaciekle i nieczysto jak ich zawzięci jeźdźcy. Kilka norek rzuciło swe
tasaki i powiewało białą flagą. Zwycięzcy ze śmiechem otoczyli je, po czym zaczęli rąbać i
siec, ciskając głowami jak piłkami do koszykówki. Chichocząc z uciechy, wesoła banda
błyskawicznie uwolniła zwłoki od portfeli i złotych zębów. Pepsi i Moxie odwrócili oczy na
widok tych okropności, daremnie walcząc z mdłościami.
- Ho - ho - ho! Owczarze grają ostro!
Moxie i Pepsi spojrzeli na las, szukając właściciela głosu, ale dopiero kiedy wielkie,
zielone oko mrugnęło do nich, dostrzegli olbrzyma stojącego tuż przed nimi na tle ściany lasu.
Opadły im szczęki na widok ogromnej, jedenastostopowej postaci, podpartej łobuzersko pod
boki. Od stóp [rozmiar pięćdziesiąt sześć] do głów był jasnozielony. Szeroki, pastelowozielony
uśmiech wykwitł mu na twarzy i potwór roześmiał się ponownie. Gdy chochliki zamknęły
paszczęki, zauważyły, że olbrzym jest nagi oprócz mini - slipek koloru natki pietruszki oraz
kilku liści kapusty wplecionych w zmierzwione włosy. W obu rękach trzymał paczkę
mrożonych szparagów, a zielona szarfa na jego piersi głosiła: OFERTA DNIA, KUKURYDZA
ZA PIĘĆ CENTÓW.
- Nie, nie - jęknął Pepsi. - To... to niemożliwe!
- Ho - ho - ho! A jednak - zahuczał olbrzym, pół człowiek, pół warzywo. - Jestem
Birdseye, Pan Vee - Ates, często nazywany we...
- Nie mów! - krzyknął przerażony Moxie, zatykając sobie uszy.
- Nie bójcie się - uśmiechnęło się uprzejmie warzywo. - Jestem pokojowo usposobiony.
- Nie, nie! - jęczał Pepsi, nerwowo skubiąc spinkę krawata.
- Dobrze, dobrze - rzekł olbrzym. - Chodźcie i spotkajcie moich poddanych, którzy
mieszkają w lesie. Usychają z niecierpliwości. Ho - ho - ho!
Zielona postać zgięła się wpół ze śmiechu, rozbawiona swoim bon motem.
- Proszę, proszę - błagał Pepsi. - Nie zniesiemy tego. Nie po tym wszystkim, co nas
spotkało.
- Muszę nalegać, przyjaciele - rzekł olbrzym. - Mój lud wyrusza na wojnę ze złym
Serutanem, pożeraczem celulozy i sprzymierzeńcem czarnych chwastów, które z każdym
dniem duszą nas coraz mocniej. Wiemy, że i wy też jesteście jego wrogami, więc musicie pójść
z nami i pomóc nam zwyciężyć tego zabójcę warzyw.
- No cóż, dobrze - westchnął Pepsi - jeśli musimy...
- Musimy - westchnął Moxie.
- Nie wzdychaj - pocieszył go olbrzym, zarzucając sobie oba chochliki na
jaskrawozielone ramię. - Być panem Vee - Ates także nie jest łatwo, szczególnie w niektórych
porach. Ho!
Chochliki wierzgały i krzyczały, usiłując uciec ogromnemu nudziarzowi.
- Nie opierajcie się - rzekł uspokajająco - znam dwie dziewczyny jak rzepy, w sam raz
dla was, chłopcy. Spodobają się wam, są...
- Niewinne jak lilie - mruknął Pepsi.
- Hej! - zawołał olbrzym - to naprawdę dobre. Szkoda, że nie ja to powiedziałem!
- Jeszcze powiesz - załkał Moxie. - Powiesz.
Arrowroot, Legolam i Gimlet rozmasowali obolałe mięśnie w cienistym gaju, podczas
gdy Roi - Tannerzy poili swoje spienione wierzchowce i wyszukiwali najsłabsze z nich na
wieczerzę. Przez trzy dni jechali tędy i owędy przez skalny płaskowyż ku straszliwej fortecy
Serutana Gauche'a i wzajemne stosunki między towarzyszami uległy pewnej zmianie. Legolam
i Gimlet niestrudzenie drwili z siebie, tak że kiedy elf uśmiał się z krasnoluda, który pierwszego
dnia spadł z konia i został powleczony po ziemi. Gimlet zrewanżował mu się, ukradkiem
podając wierzchowcowi Legolama silny środek przeczyszczający. Na drugi dzień chore
zwierzę zaczęło krążyć i zataczać się, unosząc spanikowanego elfa, który jeszcze tej nocy
zemścił się, skracając prawą tylną nogę merynosa Gimleta, w wyniku czego podczas
wielogodzinnej jazdy następnego dnia krasnolud cierpiał na chorobę lokomocyjną. Nie była to
spokojna podróż.
W dodatku zarówno Gimlet, jak Legolam mieli wrażenie, że coś dziwnego stało się z
Arrowrootem, od czasu gdy spotkali Roi - Tannerów, bo siedział apatycznie w siodle,
pogrążony w rozpaczy, wciąż zerkając ukradkiem na przywódczynię owczarzy, która
odrzucała jego awanse. Ostatniej nocy Legolam zbudził się i stwierdził, że Strażnika nie ma w
jego namiocie, a pobliskie krzaki trzęsą się podejrzanie. Zanim elf zdążył zdjąć siateczkę do
włosów i przypasać miecz, Arrowroot wrócił, bardziej przygnębiony niż zwykle, rozcierając
wykręconą rękę i podsiniaczone oczy.
- Wpadłem na drzewo - wyjaśnił zwięźle.
Jednak teraz Isinglass i forteca Serutana były już blisko i przerwano jazdę, żeby udać się
na wieczorny odpoczynek.
- Auu! - jęknął boleśnie Gimlet, zwijając się na posłaniu z mchu - od jazdy na tym
przeklętym czworonogu na pewno pękła mi kość ogonowa.
- To jedź na głowie - rzekł złośliwie Legolam - jest miękka i nie tak cenna.
- Odczep się, fryzjerze.
- Żaba.
- Dupek.
- Świr.
Brzęk ostróg i trzaskanie bata przerwało tę dyskusję. Trzej towarzysze zobaczyli
toczącą się ku nim po mchu Eorache. Otrzepała nabijane ćwiekami oficerki z kurzu i lanoliny, z
powątpiewaniem potrząsając głową.
- Fy dfaj dalej mófycz der brzydkie sofa? Pogardliwie ominęła spojrzenie okrągłych,
psich oczu Arrowroota i roześmiała się.
- F nasza ojczysna my nie tolerofacz sporuf - napomniała ich, wyciągając dwa sztylety
dla podkreślenia swoich słów.
- Chłopcy są bardzo zmęczeni po długiej jeździe - łagodził zgnębiony Strażnik,
żartobliwie trzaskając obcasami - ale rwą się do walki, a ja chcę dowieść mojej waleczności w
twoich lazurowych oczach.
Eorache zakrztusiła się lekko i splunęła pod wiatr dużą kulą brązowego tytoniu. Z
obrzydzeniem tupnęła nogą.
- Masz pecha - rzeki Gimlet.
- Nie martw się - pocieszał Legolam, obejmując nazbyt przyjacielskim gestem
Arrowroota - wszystkie baby są takie same, słodkie jak trucizna.
Arrowroot wyrwał się, łkając jak dziecko.
- Trochę pomieszacz mu sze f głofa - rzekł krasnolud, pukając się w czoło.
Zapadła noc i zamigotały obozowe ogniska Roi - Tannerów. Za następnym wzgórzem
leżała dolina Isinglass, nazwana teraz przez f podstępnego czarodzieja Serutanlandem.
Odepchnięty Strażnik wlókł się między odpoczywającymi wojownikami, ledwie słysząc ich
dumną pieśń, zagłuszającą dzwonienie spienionych rumaków:
My ist der wesołe, dżelne Roi - Tannery,
Lubim buty, saluty, flagi i ordery.
Gnamy nasze ofceffiatr, deszcz - to czi wyczeczka!
Batem, ostrogami, w skuszanych porteczkach.
My tanczycz, szpiefacz, kto wie dlaczego,
Ale my nigdy nie iszcz gensziego.
Pokój chczemy i wszędże go zrobymy,
Do twojego tyż sze wprowadżymy.
Wojownicy baraszkowali przy ogniskach, śmiejąc się i żartując. Dwaj zakrwawieni
pojedynkowicze siekli się szablami przy wtórze radosnych okrzyków jasnowłosych widzów, a
opodal spora ich grupka wyła z zachwytu, robiąc coś nieprzyjemnego bezpańskiemu kundlowi.
Jednak to nie poprawiło humoru Strażnikowi. Zgnębiony, poszedł w ciemność,
mamrocząc pod nosem “Eorache, Eorache" Jutro dokona tak dzielnych czynów, że będzie
musiała zwrócić na niego uwagę. Oparł się o drzewo i westchnął.
- Naprawdę cię trafiło, co?
Stomper odskoczył z cichym okrzykiem przestrachu, ale spomiędzy liści wychynęła
znajoma mała główka Gimleta.
- Nie zauważyłem, jak podszedłeś - rzekł Arrowroot, chowając miecz.
- Próbowałem zgubić tego dupka - rzekł krasnolud.
- Kto tu jest dupkiem, co? - warknął Legolam, napastujący wiewiórkę ziemną za pniem
drzewa.
- O wilku mowa - jęknął Gimlet.
Wszyscy trzej usiedli pod drzewem i rozmyślali o dalekiej drodze, jaką przebyli,
najwidoczniej zupełnie niepotrzebnie. Na cóż się zda zwycięstwo nad Serutanem, jeśli Sorhed
zdobędzie Pierścień Frita? Któż zdoła mu się wtedy oprzeć? Martwili się tak przez dłuższą
chwilę.
- Czy to nie czas na deus ex machina? - rzekł ze znużeniem
Legolam.
Nagle rozległo się donośne płask i jaskrawy rozbłysk na chwilę oślepił zaszokowaną
trójkę. Kwaśny odór taniej magnezji rozszedł się w powietrzu i wędrowcy usłyszeli głośne łup!,
po którym nastąpiło jeszcze głośniejsze uff! Potem przez deszcz konfetti ujrzeli jakąś postać
odzianą na biało, otrzepującą gałązki oraz kurz z nienagannie odprasowanych szortów i
błyszczących butów sięgających do połowy uda. Nad białą marynarką w stylu Nehru i
medalionem godnym cielęcia ujrzeli starannie przystrzyżoną siwą brodę oraz przydługie
bokobrody. Stroju dopełniał wielki biały kapelusz panama z dopasowanym barwą strusim
piórem.
- Serutan! - jęknął Arrowroot.
- Blisko, ale nie całkiem - zachichotała elegancka postać, strzepując, niewidoczny
pyłek z szytej na miarę marynarki. - Spróbuj jeszcze raz. To naprawdę smutne, kiedy nie
rozpoznają cię starzy przyjaciele.
- Goodgulf?! - zakrzyknęli wszyscy trzej.
- Nikt inny - odparł podstarzały dandys. - Wyglądacie na zdziwionych...
- Jak... jak..? - zaczął Legolam.
- Myśleliśmy, że...
Stary czarodziej mrugnął i poprawił tandetny medalion.
- Moja opowieść jest zaiste długa, a ja nie jestem tym samym Goodgulfem
Szarozębym, którego kiedyś znaliście. Zmieniłem się, i to bardzo, jednak mógłbym dodać, że
nie dzięki wam.
- Tak, dzięki czernidłu na skroniach i nożyczkom - szepnął spostrzegawczy krasnolud.
- Słyszałem! - rzekł Goodgulf, przygładzając równo przycięte bokobrody. - Nie
lekceważcie mojej obecnej postaci, gdyż moja moc jeszcze wzrosła.
- Ale jak...
- Od czasu naszego ostatniego spotkania wiele podróżowałem i wiele widziałem, tak
więc wiele chciałbym wam opowiedzieć - rzekł Goodgulf.
- Mów wszystko oprócz nazwiska twego krawca - powiedział Gimlet. - A nawiasem
mówiąc, skąd wytrzasnąłeś te ciuchy? Myślałem, że do karnawału jeszcze sporo czasu.
- Z najcudowniejszego małego butiku w Lornadoon. Świetnie dopasowane, prawda?
- Lepiej, niż sądzisz - przytaknął krasnolud.
- Ale jak... - znów zaczął krasnolud. Czarodziej uciszył ich gestem.
- Wiedzcie zatem, iż nie jestem już dawnym Czarodziejem. Mój duch został
oczyszczony, mój charakter zmieniony, a image odnowione. Niewiele pozostało we mnie
dawnego ja.
Goodgulf dwornym gestem skłonił się, zamiatając ziemię kapeluszem.
- Jestem całkowicie odmieniony.
- Na pewno? - mruknął Gimlet na widok pięciu asów, które wypadły z kapelusza.
- Goodgulfie! - wykrzyknął zniecierpliwiony elf. - Jeszcze nie powiedziałeś nam, jak
wyrwałeś się ze szponów wroga, przeszedłeś przez ogień, przeżyłeś upadek do wrzącej
otchłani, uciekłeś krwiożerczym norkom i odnalazłeś nas tutaj!
Gdy gwiazdy pojaśniały na aksamitnym nieboskłonie, elf, krasnolud i Strażnik zasiedli
wokół rozpromienionego maga, aby wysłuchać opowieści o jego cudownym, niewiarygodnym
ocaleniu.
- No cóż - zaczął Goodgulf - kiedy wydostałem się z czeluści...
VII
SERUTA WYMAWIA Y WSPAK TO PASKUDA
Żałosne ranne świergotanie ptaków obudziło Legolama, który spojrzał sennie na
wschodzące słońce. Rozejrzawszy się wokół, stwierdził, że pozostali towarzysze śpią, oprócz
Goodgulfa, który kładł pasjansa na zadku śpiącego Gimleta.
- Nie możesz położyć waleta na asa. To oszustwo - ostrzegł elf.
- Jednak mogę zaraz położyć cię na łopatki - odparł chytry stary szarlatan - więc lepiej
zajmij się wyrabianiem zegarów z kukułką, lub czymkolwiek, co robisz w wolnym czasie. Ja
medytuję.
Elf czule spojrzał na Czarodzieja. Przez pół nocy siedzieli i słuchali jego opowieści o
dziwnych miejscach i dzielnych czynach. Opowieści mówiących o odwadze i sprycie, dzięki
którym Goodgulf pokonał niezliczonych wrogów. Historii, które niewątpliwie były stekiem
bezczelnych łgarstw. Jeśli Goodgulf zmienił się, to niezbyt wiele. Co więcej, Gimletowi zginął
zegarek.
Powoli obudzili się pozostali członkowie wyprawy. Arrowroot wstał ostatni, częściowo
z powodu apatii, w jaką popadł za sprawą pięknej Roi - Tannerki, a po części dlatego, że nie
mógł zapiąć swoich kalesonów z klapą na tyłku. Strażnik starannie przygotował skromne
śniadanie złożone z jajek, wafli, boczku, i grejpfrutów, naleśników, gorącej owsianki, świeżo
wyciśniętego soku pomarańczowego oraz smażonego żółtego sera. Już na początku wyprawy
wędrowcy stwierdzili, iż nikt nie potrafi tak dobrze usmażyć żółtego sera, jak stary Arrowroot.
- Zo, fy freszcie fstacz - warknął czyjś głos. Spojrzenia wszystkich zwróciły się ku
Eorache, odzianej w najlepsze buty, ostrogi i zbroję. W nosie wojowniczki tkwiła paskudna
kość kurczęcia.
- Wygląda zabójczo - zachichotał Goodgulf, wstając, żeby powitać zdumioną panią
kapitan.
- To ty! - wytrzeszczyła oczy Eorache.
- A co, oczekiwałaś Beowulfa?
- Ale... ale my myszlecz ty kaput f przepaszcz - powiedziała Roi - Tannerka.
- To długa historia - rzekł Goodgulf, nabierając powietrza do płuc.
- A fiencz sachofaj ją dla szebie - przerwała mu Eorachal - Mamy falczycz s Serutan.
Choczcze są mnie, ja.
Wędrowcy poszli za Eorache do pozostałych wojowników siedzących na dzikich,
pobekujących rumakach, rwących się dój boju tak samo jak ich jeźdźcy. Wojownicy powitali
ją, unosząc zaciśnięte pięści w salucie i robiąc szeptem uwagi na temat dziwnego Strażnika,
który kręcił się przy niej jak zidiociały basset.
Dosiedli wierzchowców. Eorache niechętnie przydzieliła Goodgulfowi Thermofaxa,
najszybszą z owiec Roi - Tannerów. Potem, gdy Strażnik zaczął śpiewać, pojechali na zachód,
w kierunku Isinglass.
Po niecałych dwóch godzinach jazdy wjechali na kamienisty pagórek i Eorache
donośnym okrzykiem zatrzymała oddział. W dole, w rozległej dolinie ujrzeli pastelowe,
różowobłękitne mury i potężnej fortecy Serutana. Całe miasto otaczał potężny barbakan, a
przed nim była bladolawendowa fosa z jasnozielonym mostem zwodzonym. Proporce dzielnie
łopotały na wietrze, a wyniosłe wieże zdawały się łechtać chmury.
Za murami wędrowcy dostrzegli liczne cuda, które w przeszłości zwabiły tu niezliczone
rzesze turystów. W mieście czekały najróżniejsze rozrywki: gry i zabawy w wielkich
namiotach, koła fortuny i gollumcoastery, gabinety śmiechu, przejażdżki na gryfokartach oraz
domy gry, w których chłop mógł stracić sporo czasu, a jeśli był nieostrożny, to i spodnie. Przed
laty, gdy Serutan jeszcze pokazywał się światu ze swej dobrej strony, Goodgulf pracował w
takim kasynie jako krupier Koła Fortuny. Jednak tylko przez krótki czas. Nikt nie wiedział,
dlaczego musiał wyjechać, na zawsze wygnany z Serutanlandu, jak nazwał tę krainę zły
czarodziej. A Goodgulf nikomu o tym nie opowiadał.
Wędrowcy z lękiem spoglądali na nieruchome koła i nakryte pokrowcami eksponaty.
Na wysokich blankach stały szeregi łuczników i kopijników, a za nimi kotły z wrzącym
krochmalem. Nad szańcami unosiła się ogromna postać o twarzy postaci z kreskówek,
rozsławionej niezliczonymi zwojami komiksów i tandetnymi zabawkami. Był to Dickey
Dragon, szczerzący się do przybyszów nad napisem głoszącym: WITAMY W SERUTANLAN
- DZIŚ. W NIEDZIELE WSZYSTKIE ATRAKCJE PO DWA PENSY. Zauważyli, że głupawe
uśmiechy Dickeya Dragona są obecne wszędzie. Proporczyki, szyldy - wszystkie ukazywały
ten sam idiotyczny grymas i wywalony jęzor. Niegdyś lubiane stworzenie teraz jawiło się
symbolem żądzy władzy jego twórcy, siłą, której panowaniu trzeba położyć kres.
- Nasz Dickey Dragon to potężna forteca - odkrył Goodgulf, ignorując jęki towarzyszy.
- Ja - przytaknęła Eorache - der Serutanner robycz pieniondz na kapelusz s der Dickey
Dragon i na podkoszulka s der Dickey Dragon, na der Dickey Dragon to i der Dickey Dragon
tamto. Der Serutanner bycz bogaty szmierdżel.
Goodgulf zgodził się z tym i dodał, że nie był taki, kiedy byli przyjaciółmi.
- Jednak to było zwyczajne mydlenie oczu dla ukrycia jego prawdziwych zamiarów -
dodał - i dlatego musimy go pokonać.
- Tylko jak? - spytał Legolam.
- Der dyfersyjna taktik! - wykrzyknęła Eorache, aż zadrżała jej kurza kość. - Poczebny
nam jakisz tempak, co odfróczi ich ufaga, kiedy my saatakofacz od tył.
Urwała i kątem oka zerknęła chytrze na zakochanego Strażnika.
- Myszlę, sze ten temp... ehm, bohater mosze słamacz serce kaszda freulein.
Stomper nadstawił uszy jak gacek i wydobył miecz, krzycząc:
- Na Kronę! Podejmę się tego zadania dla twej chwały i honoru, aby zdobyć twój
podziw, choćbym miał nie wrócić.
Niezdarnie skierował ku niej opornego merynosa i ucałował jej krzepką dłoń.
- Jednak najpierw poproszę cię, piękna Eorache, o dar, który zachowam, próbując
odwagą dorównać twej niezrównanej urodzie. Proszę cię o jakąś skromną pamiątkę.
Po sekundzie wahania Eorache skinęła rogatą głową i odpięła grubą skórzaną
bransoletę, po czym podała nabijany ćwiekami pasek Arrowrootowi, który z radością zapiął go
sobie na szyi.
- Dobra, hier ist der dar - powiedziała - a teraz raus!
Wśród głośnych okrzyków bez słowa pogalopował w dół stoku w kierunku
zwodzonego mostu. Pędził coraz szybciej, podczas gdy pozostali pod osłoną grzbietu pagórka
okrążali miasto. Nagle, gdy ostre kopyta merynosa zadudniły przed portalem fortecy, most
szybko uniósł się, ukazując namalowany pod spodem znajomy pysk z podpisem:
PRZEPRASZAMY. PRZERWA OBIADOWA. Jednak impet poniósł Stompera dalej, aż w
pełnym! galopie runął w lawendową fosę. Miotając się w wodzie, Stomper wrzeszczał ze
strachu, gdyż wokół zaroiło się od ostrych dziobów. Wielkie, żarłoczne żółwie rzuciły się na
tonącego Strażnika, a łucznicy, zauważywszy to zamieszanie, nie zasypiając gruszek w popiele,
zasypali go gradem strzał.
Eorache, słysząc jego wrzaski, wjechała na szczyt pagórka i ujrzała Stompera
szamoczącego się w fosie, otoczonego ze wszystkich stron. Warknąwszy pod nosem
przekleństwo w języku Roi - Tannerów, popędziła rumaka i skoczyła za nim do fosy, po czym
ułożyła jego głowę w zgięciu swego muskularnego ramienia i dotarła do brzegu. Na oczach
oniemiałych z podziwu wojowników stanęła w głębokiej na dwie stopy wodzie i uciekła z fosy,
a dwa opite wodą i naszpikowane strzałami merynosy pobiegły za nią. Donośne wiwaty
rozległy się wśród Roi - Tannerów, gdy ich przywódczyni wjechała stępa na wzgórek, ciągnąc
za sobą spazmatycznie łapiącego ustami powietrze Strażnika. Mruknąwszy coś pod nosem,
zaaplikowała sztuczne oddychanie Stomperowi, który wykaszlał zdumiewającą ilość szlamu i
kilka małych żółwi. Zawzięte gady mocno poszarpały mu odzienie, pozostawiając tylko
bieliznę, która - jak zauważyła Eorache - miała wyhaftowaną na tyłku Królewską Koronę
Twodoru.
- Hej! - zawołała do półprzytomnego Strażnika. - Masz s tyłu fyhaftofana Królefska
Korona Tfodoru.
- Tak - rzekł Goodgulf - gdyż on jest prawowitym królem wszystkich ziem Twodoru.
- Nie żartujesz? - spytała Eorache, szeroko otwierając oczy. - Hmm. Mosze ten
dumkopf ist mimo fszystko okej.
Ku powszechnemu zdziwieniu zaczęła coś cicho mruczeć do Stompera, przerzuciła go
sobie przez ramię i poklepała po plecach.
- Nie ma czasu na dworskie rozrywki - powiedział Goodgulf. - Nasz plan zawiódł i
wróg poznał nasze zamiary. Godzina ataku minęła i przegraliśmy.
- Czy to oznacza, że możemy już wracać do domu? - zapytał Legolam.
- Nie! - odparł Czarodziej, a jego medalion błysnął w słońcu - gdyż w oddali widzę
maszerujące wojska.
- Bzdury - stwierdził Gimlet. - A już myślałem, że mam dobry dzień.
Z przestrachem patrzyli, jak czarna fala wojowników zalewa odległe wzgórze i płynie
ku nim z zatrważającą szybkością. Przyjaciel to czy wróg, nikt nie potrafił powiedzieć. Patrzyli
na to przez wiele minut, aż na murach Serutanlandu ozwały się trąby.
- To na pewno przybywają posiłki norek, żeby zniszczyć na wszystkich! - jęknął elf. -
Serutan wysłał przeciw nam potężną armię!
- Nie! - zawołał Strażnik. - To nie norki! Nigdy nie widziałem czegoś takiego!
Pozostali przekonali się, że to prawda. Pod wodzą jakiegoś monumentalnego
stworzenia na Serutanland maszerowały szereg za szeregiem ogromne, wojownicze warzywa.
Niósł się upiorny śpiew:
Do mnie, do mnie, wszystkie warzywa!
W górę liście, przybądźcie żywo!
Kapusty, Marchewki, Cukinie, Ogórki!
Zgodnie zrobimy puree z każdej norki!
Te paskudne stwory na papką zgnieciemy
Posiekamy na plastry, resztki wyplujemy!
Wypleńcie wroga niczym chaszcze ostu
A potem rzućcie na stertą kompostu!
- Ho - ho - ho! - przeleciało nad ziemią i przerażone owce skłębiły się, jak to owce, w
stado. Oniemiali wędrowcy patrzyli i na drużyny oberżyn, plutony patisonów, kompanie
komosy, bataliony buraków i regimenty pietruszek maszerujące w rytmie marsza
wygrywanego przez orkiestrę dętą złożoną z pięćdziesięciu rzep. Za tymi nie kończącymi się
szeregami szły kolejne formacje: zdeterminowanych awokado, zuchwałych pomidorów i
innych odważnych warzyw.
Ziemia dudniła pod miarowymi krokami tej hordy, a w powietrzu niosły się tysiące
przeraźliwych okrzyków wojennych. Na czele kolumny dumnie maszerował zielony generał,
który do swego skromnego stroju dodał parę epoletów z kukurydzianych kolb. Ponadto na jego
ramionach siedziały znajome postacie. Goodgulf dostrzegł to pierwszy.
- Niech mnie pokręci, to te dwa pokurcze! - zawołał.
I miał rację. Moxie i Pepsi siedzieli chwiejnie na ramionach Birdseye'a, energicznie
machając rękami do Goodgulfa i reszty.
Hektary produktów podeszły pod same mury Serutanlandu i ustawiły się w szyku
bojowym. Przez szkło pożyczone od Eorache, Arrowroot ujrzał, jak skonsternowane norki
najpierw rozdziawiły usta, a potem w panice zaczęły biegać po murach.
- Ho - ho - ho! - zagrzmiał gigant. - Wiedz, Serutanie, że stoją przed tobą Vee - Ates.
Poddaj się albo zrobimy z ciebie pulpę!
Z początku z fortecy nie było żadnej odpowiedzi. Potem jakiś głos rzucił donośnie:
- Paszoł w buraki!
- Rozumiem - odparł olbrzym - że chcecie walczyć. Wrócił do swoich wojowników i
zaczął rzucać rozkazy, które szybko wykonywali, biegiem formując szyk i przygotowując
machiny oblężnicze.
Wielkie melony na pół podeszły, a na pół pod toczyły się na brzeg fosy, a za nimi
ogromne ziemniaki, które skoczyły na nie, zasypując szańce śmiercionośnym gradem nasion i
oczyszczając mury z norek. Te padały jak muszki owocówki, czemu towarzyszyły głośne
wiwaty widzów na wzgórzu.
Następnie kolumna słodkich ziemniaków zasypała fosę, ignorując strzały głęboko
grzęznące w ich miąższu. Zanurzone do połowy w pełne żółwi wody, ziemniaki wypuściły
długie, zwinne pędy, które wspięły się po pionowej powierzchni murów, wykorzystując każdą
nierówność. Te rozłogi posłużyły jako drabiny oblężnicze dla oddziałów specjalnych ogórków,
które pospiesznie wspięły się na blanki, aby związać walką obrońców. Jednocześnie olbrzym
przyciągnął wielką katapultę na kołach i wycelował ją w kierunku miasta.
- Gasy bojofe! - krzyknęła Eorache, odgadując jego plan.
Zdumieni widzowie niebawem przekonali się, co miała na myśli Roi - Tannerka, gdyż
trzy pełne kompanie szalotki podeszły do katapulty i zaczęły układać się w szerokim uchwycie.
Kiedy zwolniono ramię machiny, ośmiostopowe cebule poszybowały szerokim łukiem nad
murami i uderzyły o ziemię, wzbijając ogromną chmurę kwaśnego oparu. Obserwatorzy
widzieli, jak norki gwałtownie ocierają załzawione oczy brudnymi, czarnymi chusteczkami.
Balisty cytrusów - samobójców siały śmierć na barykadach, a od ogłuszającego łoskotu
pękających ziaren kukurydzy kruszyły się mury, spadając na głowy siepaczy Serutana.
Jednak norki nadal stawiały rozpaczliwy opór; ich długie ostrza migotały, ociekając
witaminową posoką. Mury były usłane siekanym czosnkiem, pokrojoną cebulą i pociętą
marchewką. Rzeki czerwonego soku pomidorowego płynęły po kamieniach, a fosa zapełniła
się sałatką warzywną.
Widząc, że walka na murach pozostaje nie rozstrzygnięta, wysoki dowódca sięgnął po
jeszcze jedną broń - dynię wielkości tira. Wypełniając rozkaz, ciężkie warzywo przetoczyło się
przez fosę po szczątkach usieczonych towarzyszy. Zasypywany strzałami, wielki
pomarańczowy wojownik stanął przed podniesionym mostem i natychmiast zaczął łomotać
weń swą ogromną masą. Mur trząsł się i dygotał. Dynia raz po raz uderzała we wrota, a
przerażeni obrońcy lali na napastnika dzbany parującej owsianki. Sparzone, lecz nie tracące
animuszu dzielne warzywo cofnęło się o kilka jardów, zaparło o ziemię, po czym runęło w
kierunku wrót. Rozległ się potworny trzask i brama jakby eksplodowała, rozsypując się w
drzazgi. Ogłuszony uderzeniem taran potoczył się w tył, zachwiał, wzruszył szerokimi,
okrągłymi ramionami i pękł na dwie połowy. Nasiona wypłynęły i zmieszały się z jeszcze
ciepłymi sokami braci - wojowników. Na moment zapadła cisza. Potem, z donośnym
okrzykiem, wszystkie Vee - Ates rzuciły się w kierunku bramy i wpadły do miasta. Za nimi
runęli Roi - Tannerzy i wędrowcy, aby pomścić chwalebny koniec dyni.
Walka za murami była krótka i krwawa. Gimlet z bojową pieśnią na ustach dobijał
ranne norki i rąbał ich bezwładne, nieprzytomne ciała. Arrowroot i Legolam dzielnie załatwili
wielu przeciwników od tyłu, a Goodgulf wspierał ich dobrymi radami, bezpiecznie schowany
za stertą gruzu. Jednak to przywódczyni Roi - Tannerów i jej wojownikom przypadł zaszczyt
zniszczenia pozostałych norek. Arrowroot szukał Eorache i znalazł ją, z entuzjazmem siekającą
na plasterki przeciwnika co najmniej o połowę mniejszego od niej. Kobieta - wojownik
dostrzegła, że nieśmiało machał do niej ręką. Uśmiechnęła się, mrugnęła i rzuciła mu jakiś
okrągły przedmiot.
- Hej! Królu! Łap!
Strażnik niezdarnie chwycił souvenir. Była to głowa norki. Jej mina wyrażała głęboką
urazę.
W końcu bitwa zakończyła się i przyjaciele podbiegli do siebie, żeby serdecznie
powitać się po długim niewidzeniu.
- Serdecznie witamy! - zawołali Moxie i Pepsi.
- My was też, zapewniam - rzekł Goodgulf, tłumiąc ziewnięcie.
- Witajcie, co za spotkanie! - skłonił się Legolam. - Niechaj skończą się wasze kłopoty
z łupieżem.
Gimlet przykuśtykał do chochlików i obdarzył ich wymuszonym uśmiechem.
- Czołem pod stołem. Abyście jadali zbalansowane posiłki trzy razy dziennie i mieli
zdrowe, regularne wypróżnienia.
- Jak to możliwe - rzekł Arrowroot - że spotykamy się w tej obcej ziemi?
- To długa opowieść - rzekł Pepsi, wyjmując plik notatek.
- Zatem zachowaj ją dla siebie - powiedział Goodgulf. - Widzieliście gdzieś Frita i
Pierścień, albo macie o nich jakieś wiadomości?
- Żadnych - odparł Moxie.
- My też - mruknął Gimlet. - Zjedzmy coś.
- Nie - powiedział Czarodziej - bo jeszcze nie znaleźliśmy złego Serutana.
- Niech to szlag - skwitował Gimlet. - Już prawie minęła pora lunchu.
Razem z Birdseyem i Eorache zaczęli szukać złego maga. Wieść głosiła, że Serutana i
jego paskudnego kompana Wormcasta widziano w Isintower, najwyższej budowli w
Serutanlandzie, znanej z obrotowej restauracji na samym jej szczycie.
- Jest tam - oznajmił jakiś seler. - Zablokował windy, ale jest tam.
- Ho - ho - ho - zauważył gigant.
- Zamknij się - dodał Goodgulf.
Wysoko nad głowami ujrzeli okrągłą, obracającą się restaurację z migoczącym neonem
głoszącym SERUTAN NIE MA SOBIE RÓWNYCH. Pod nim otworzyły się szklane drzwi.
Jakaś postać podeszła do balustrady.
- To on! - zawołała Eorache.
Rysy twarzy miał dość podobne do Goodgulfa, lecz odzienie zupełnie dziwaczne. Nosił
trykotowy, jaskrawoczerwony kostium oraz długą pelerynkę z czarnej satyny. Do czoła
przykleił sobie czarne rogi, a do pośladków przyczepił ogon z chwostem. W ręku miał
aluminiowe widły, a na nogach skórzane kamasze z pęknie." f tymi podeszwami. Zaśmiał się
do stojących na dole wędrowców.
- Cha - cha - cha - cha - cha.
- Zejdź na dół - zawołał Arrowroot - i odbierz, co ci się należy. Otwórz drzwi i wpuść
nas.
- Nie - zachichotał Serutan - nie ma mowy. Lepiej załatwmy to jak normalni, rozsądni
ludzie.
- Sałatfmy - ułatfmy! - wrzasnęła Eorache. - Chcemy tfa nędzna skóra!
Zły czarownik cofnął się w udanym przestrachu, a potem wrócił do barierki i
uśmiechnął się. Głos miał łagodny i kojący, ociekający słodyczą jak topniejąca melba.
Wędrowcy z zachwytem słuchali sacharynowo słodkich słów.
- Rozważmy wszystko od początku - ciągnął Serutan. - Oto usiłuję w pocie czoła
uczciwie zarobić kilka pensów. Nagle konkurenci tworzą spółkę, która uderza w aktywa mojej
korporacji, usiłując wyprzeć mnie z rynku. Przejęliście moje aktywa i zlikwidowaliście zapasy
towaru. To oczywisty przypadek nieuczciwej konkurencji.
- Hej - powiedział zielony gigant do Goodgulfa - ten facet ma główkę nie od parady.
Nic dziwnego, że umie lać wodę.
- Zamknij się - przytaknął Goodgulf.
- Słuchajcie, mam propozycję - rzekł Serutan, gestykulując końcem ogona. - I chociaż
nie jestem specjalnie przywiązany do tej idei, pomyślałem, że wystawię ją za próg i zobaczę,
czy ktoś skorzysta z okazji. Przyznaję, że chciałem się trochę rozerwać, ale to ten zły Sorhed
chce zagarnąć całą pulę. Tak jak ja to widzę, możemy stworzyć nową spółkę, jeśli zrezygnuję z
pakietu akcji zapewniającego mi kontrolę nad Dickeyem Dragonem w zamian za utrzymanie
stanowiska i coroczne udziały we wszystkich starych Pierścieniach, jakie uda nam się zdobyć.
Dorzućcie trzydzieści procent łupów, jakie zagarniemy w Fordorze, a oddam wam jeszcze
mojego partnera Wormcasta. I tak jest odpowiedzialny za dzisiejszą klęskę.
Wewnątrz wieży rozległ się gniewny wrzask i miska sztucznych owoców przeleciała
nad uchem Serutana. W chwilę później na wieży pojawił się chudy starzec w uniformie
posłańca, potrząsający pięścią.
- Grrrr! - zapluł się.
Serutan podniósł protestującego Wormcasta i mimochodem przerzucił go przez
barierkę.
- Aaaaaarrrrrgggghhhh! - wykrzyknął Wormcast. Niegodziwy siepacz z impetem
uderzył o ziemię.
- Jeszcze nigdy nie widziałem czerwonego placka - zauważył Gimlet.
- Oto dowód mojej dobrej woli - rzekł gładko Serutan. -
Umowa stoi?
- Żadnych umów - ostrzegł Goodgulf. - Ten łobuz jest bardziej śliski niż piskorz w
słoju wazeliny.
- Zaczekajcie - powiedział Arrowroot. - Przecież obiecuje zrzec się pakietu
kontrolnego.
- Mówię N - I - E - powiedział Goodgulf, poprawiając kapelusz. - Nie chcę obudzić się
pewnego pięknego poranka z jego obietnicą w plecach.
W tym momencie jakiś czarny przedmiot śmignął mu koło ucha.
- To staje się monotonne - orzekł Gimlet.
Okrągły przedmiot odbił się od trotuaru i upadł pod nogi Pepsi. Chochlik obejrzał go z
zaciekawieniem i podniósł.
- Zostawimy cię pod strażą w twojej paskudnej wieży - rzekł Goodgulf - i Vee - Ates
rozprawią się z tobą, kiedy skończą ci się zapasy steków w spiżarni.
Potem odwrócił się i wskazał palcem na Pepsi.
- Dobra, rzuć to.
- Oj, przecież nie robiłem nic takiego.
- Tak, nic - bronił go Moxie.
- Daj mi to - powiedział niecierpliwie Czarodziej. - Nie możesz tego zjeść, więc na nic
ci się nie przyda.
Młody chochlik z ponurą miną oddał mu czarną kulę.
- A teraz - rzekł Goodgulf - musimy natychmiast ruszać. Chociaż ziemie Isinglassu i
Roi - Tanu zostały uwolnione od władzy Serutana, nie pozostaną długo wolne, chyba że
ocalimy sam Twodor od złego wpływu Sorheda.
- Co mamy zrobić? - rzekł Moxie.
- Właśnie, co robić? - spytał Pepsi.
- Powiem wam, jeśli zamkniecie się choć na chwilę - warknął Goodgulf. - Pięknemu
miastu Minas Troney zagrażają wschodnie armie Sorheda. W pobliżu leży miasto zła - Chikken
Noodul i w każdej chwili czarna chmura zła może spowić jego dobrych sąsiadów. Musimy
zebrać wszystkie nasze siły i obronić ich.
Wskazał Arrowroota.
- Ty, Stomper, musisz zebrać twoich poddanych w Twodorze oraz wszystkich, którzy
zechcą bronić murów Minas Troney. Eorache, ty musisz przyprowadzić wszystkich jeźdźców,
jakich możesz nam oddać, a Birdseye również musi poprowadzić swoich dzielnych Vee - Ates
do Twodoru. Pozostali pójdą tam ze mną.
- Sto słów bez pointy - stwierdził Gimlet. - Stary drań chyba jest chory.
Wędrowcy pożegnali się i z ciężkim sercem wyjechali ze zdobytej fortecy Isinglass,
wiedząc, że na tę ziemię spadnie jeszcze gorsza plaga. Goodgulf, Moxie i Pepsi wsiedli na swe
oporne rumaki i ubódłszy je ostrogami, odjechali w zapadającym zmierzchu ku legendarnej
stolicy Twodoru. Gdy odjeżdżali, dwie zgrabne młode marchewki pomachały im na
pożegnanie natkami, podskakując na smukłych korzonkach, nieco ociężale z powodu już
widocznego zgrubienia. Od kiedy Goodgulf widział ich ostatni raz, Moxie i Pepsi nie
próżnowali.
Goodgulf i dwa chochliki jechali przez całą noc i pół następnego dnia, nieustannie
wystrzegając się szpiegów Sorheda. Moxie dostrzegł raz między chmurami, wysoko na niebie,
czarny cień lecący na wschód i wydawało mu się, że słyszy ciche, paskudne krakanie. Jednak
już od kilku godzin palił fajkę i nie był tego pewny.
W końcu zatrzymali się. Goodgulf i Moxie zasnęli natychmiast po krótkiej grze w kości
(Moxie przegrał) i Pepsi też położył się, udając pogrążonego we śnie. Jednak kiedy jego
towarzysze zaczęli miarowo chrapać, powoli wyślizgnął się ze swego namiociku i przetrząsnął
juki Czarodzieja. Znalazł w nich czarną kulę, którą Goodgulf tak starannie schował.
Była mniejsza od melona, chociaż większa od piłki plażowej. Jej powierzchnia była
gładka; tylko małe, owalne okienko ukazywało czarne wnętrze.
Presto pręgo Trud, brud biada Rollo balonik Podia czekolada!
- Magiczna kula! - wykrzyknął. - Spełniająca życzenia. Chochlik zamknął oczy i
zażyczył sobie kufel piwa oraz beczkę opiekanych sznycli cielęcych. Rozległo się ciche puf i
wokół rozeszła się chmura gęstego dymu, po czym Pepsi ujrzał przed sobą monstrualne,
niewypowiedzianie brzydkie oblicze, wykrzywione złośliwym, groźnym grymasem.
- Mówiłem ci, żebyś trzymał swoje łapy z daleka od tego! - wrzasnął Czarodziej,
wściekle łopocząc połami szaty.
- Ej, chciałem sobie tylko popatrzeć - skomlił Pepsi. Goodgulf wyrwał mu kulę i
przeszył go wzrokiem.
- To nie do zabawy - rzucił szorstko. - Ta kula to cudowny mallomar, magiczne cośtam
elfów, uznane za zaginione dawno temu, w Epoce Kamienia Lizanego.
- Czemu nie mówiłeś tak od razu? - spytał retorycznie Pepsi.
- Za pomocą tego mallomaru starożytni zgłębiali tajemnice przyszłości i zaglądali w
serca ludzi.
- Coś w rodzaju Ching? - spytał sennie Moxie.
- Patrz uważnie! - nakazał Goodgulf.
Oba chochliki patrzyły z zainteresowaniem, gdy mag robił zagadkowe gesty nad kulą i
mruczał dziwne zaklęcie.
Hokus pokus Loco Parentis Jackie Onassis Dino de Laurentiis!
Na oczach wystraszonych chochlików kula rozjarzyła się. Goodgulf nadal mruczał
zaklęcia.
Kwik - kwak kwadruplag! Quodnam quichote! Period pernod!
Pnin peyote!
Nagle kula jakby rozświetliła się skrzącą poświatą i wydała cichy, drżący dźwięk. Przez
ten niski pomruk Pepsi usłyszał głos
Goodgulfa.
- Powiedz mi, o czarodziejski mallomarze, czy Sorhed zostanie pokonany, czy też
zwycięży? Czy czarna chmura Zguby ogarnie całe Śródziemie Dolne, czy też z upadkiem złego
maga zapanuje powszechna szczęśliwość?
Pepsi i Moxie ze zdumieniem ujrzeli, jak w powietrzu zaczęły się formować ogniste
litery, które miały przepowiedzieć wynik nadchodzącego boju z Panem Ciemności. Z
niedowierzaniem przeczytali: “Odpowiedź mętna, spytać ponownie później".
VIII
LEGOWISKO STUPORY ORAZ I E GÓRSKIE KURORTY
Frito i Spam bez tchu wdrapali się na szczyt małego wzniesienia i spojrzeli na
rozpościerającą się wokół równinę, przerywaną jedynie nagłymi wzlotami i upadkami, na hałdy
żużla, fabryki tekstyliów i młyny prochowe Fordom. Frito usiadł na krowiej czaszce, a Spam
wyjął z bagażu pudełko z serem i krakersami.
W tejże chwili usłyszeli dźwięk spadających kamieni, nadeptywanych gałązek i głośno
wydmuchiwanego nosa. Oba chochliki zerwały się na równe nogi, a szary, łuskowaty stwór na
czterech nogach powoli przywlókł się do nich, hałaśliwie obwąchując ziemię.
- O żesz ty! - zawołał Frito, uskakując przed paskudnym stworzeniem. Spam wyjął
swój myśliwski scyzoryk otrzymany od elfów i cofnął się, a serce podeszło mu do gardła razem
z lepką kulą krakersów.
Stwór spojrzał na nich złowrogo zezującymi oczyma, uśmiechnął się lekko, ze
znużeniem stanął na tylnych łapach, przednie założył na plecy i zaczął żałośnie pogwizdywać.
Nagle Frito przypomniał sobie opowieść Dilda o znalezieniu Pierścienia.
- Ty musisz być Goddamem! - pisnął. - Co tu robisz?
- No cóż - odparł stwór, mówiąc bardzo wolno. - Niewiele. Szukałem tylko pustych
butelek, żeby zapłacić za sztuczne płuco mojej siostry. Oczywiście, od czasu jak zrobili mi
operację, nie jestem już sobą. Chyba po prostu mam pecha. To zabawne, że nigdy nie można
przewidzieć, co spotka człowieka. O rany, jak zimno. Musiałem zastawić płaszcz, żeby kupić
osocze dla mojej ulubionej gęsi.
Spam rozpaczliwie usiłował unieść ołowiane powieki, ale z przeciągłym ziewnięciem
osunął się na ziemię.
- Ty łajdaku - wymamrotał i zasnął.
- A więc odchodzę - rzekł Goddam, potrząsając głową. - No cóż, wiem, kiedy mnie nie
chcą - powiedział, po czym usiadł i poczęstował się elfową melbą z chochlikowych zapasów.
Frito kilkakrotnie spoliczkował się i wykonał kilka ćwiczeń oddechowych.
- Słuchaj no, Goddam - zaczął.
- Och, nie musisz tego mówić. Jestem tu niepożądany. Wiem. Jak zawsze. Kiedy
miałem dwa latka, matka zostawiła mnie w schowku bagażowym w zaczarowanym lesie.
Wychowały mnie miłe szczury. Jednak sądzę, że w każdej chmurze trafia się srebrny błysk. No
cóż, znałem kiedyś pewnego trolla, imieniem Wyzinski...
Frito zachwiał się, osunął na ziemię i natychmiast zasnął. Kiedy Frito i Spam zbudzili
się, zapadła już noc i nigdzie wokół nie było śladu Goddama. Oba chochliki pospiesznie
upewniły się, że mają kompletny zestaw palców, nóg i innych części ciała, a ponadto nikt
nieopatrznie nie zostawił jakichś ostrych przedmiotów między ich żebrami. Ku ich
nieopisanemu zdziwieniu niczego nie brakowało, nawet pilnika do paznokci czy spinki. Frito
wymacał bezpiecznie przymocowany spinaczami Pierścień, szybko wsunął go na palec,
dmuchnął w magiczny gwizdek i z ulgą usłyszał znajome dolne E.
- Nie rozumiem, panie Frito - rzekł w końcu Spam, sprawdzając językiem, czy ma
wszystkie plomby. - To jakiś zboczeniec, albo gorzej.
- Hej, cześć! - powiedział nagle duży głaz, stopniowo zmieniając się w Goddama.
- Cześć - odparł słabym głosem Frito.
- Właśnie odchodziliśmy - rzekł pospiesznie Spam. - Musimy podpisać umowę na
dostawę broni w Tanzanii, odebrać trochę kopry na wyspie Guam, albo coś w tym stylu.
- To fatalnie - powiedział Goddam. - Widzę, że stary Goddam znów zostanie sam.
Jednak jest do tego przyzwyczajony.
- Do widzenia - powiedział stanowczo Spam.
- Do widzenia, do widzenia, jakże smutne są rozstania - jęknął Goddam. Z rezygnacją
pomachał wielką, brudną chustką i złapawszy Frita za rękę, zaczął cicho szlochać.
Spam chwycił Frita za drugą rękę i odciągnął go na bok, ale Goddam trzymał się
mocno; dopiero po minucie czy dwóch zrezygnował i upadł wyczerpany na głaz.
- Z przykrością patrzę na odejście starego przyjaciela - rzekł Goddam, raz po raz
ocierając chustką słoik majonezu, który miał zamiast twarzy. - Odprowadzę cię kawałeczek.
- Chodźmy - warknął zniechęcająco Frito i trzy małe postacie ruszyły szybkim krokiem
przez rozpalone wrzosowiska.
Niebawem dotarli do miejsca, gdzie ziemia, dobrze nawodniona przez zielony strumień,
stała się wilgotna i grząska; Goddam człapał przed nimi. Kilkaset stóp dalej drogę całkowicie
zasłaniał gęsty, cuchnący opar, nieco stłumiony zapachem fajki i różanych płatków.
- To Ngaio Marsh - oznajmił poważnie Goddam, a Frito i Spam ujrzeli tajemniczo
odbite w mętnych kałużach upiorne wizje trupów z ozdobnymi sztyletami w plecach, dziurami
od kuł w głowach oraz buteleczkami trucizny w dłoniach.
Grupka wędrowców brnęła przez śmierdzące pustkowie, odwracając oczy od widoku
okropnych zwłok. Po godzinie wytężonego marszu dotarli, przemoczeni i brudni, na suchy
grunt. Tam znaleźli wąską ścieżkę wiodącą prosto jak strzelił przez pustą równinę, do wielkiej
kuli. Księżyc zaszedł i świt barwił niebo na jasny brąz, kiedy dotarli do głazu o dziwnym
kształcie.
Frito i Spam rzucili bagaże pod małym występem skalnym, a Goddam usadowił się za
nimi, podśpiewując pod nosem.
- No, dotarliśmy do celu - rzekł wesoło. Frito jęknął.
Późnym popołudniem chochliki obudził brzęk cymbałów i chrapliwe dźwięki trąb
grających Busman's Holiday. Frito i Spam zerwali się na równe nogi i ujrzeli, zatrważająco
blisko, wielką Bramę Fordoru osadzoną w wysokiej ścianie skalnej. Wrota, umieszczone
między dwiema wysokimi wieżami najeżonymi reflektorami i drutem kolczastym, stały
otworem i wchodził w nie długi szereg wojowników. Przestraszony Frito przycisnął się do
głazu.
Zanim ostatni wojownicy weszli do Fordoru, zapadła noc i brama zamknęła się z
głuchym łoskotem. Spam wyjrzał zza kamiennego występu, po czym przysunął się do Frita,
niosąc obfity posiłek złożony z chleba i ryb. Goddam natychmiast wylazł z wąskiej szczeliny
skalnej i uśmiechnął się obleśnie.
- Droga do serca mężczyzny wiedzie przez żołądek - stwierdził.
- Właśnie tak sobie pomyślałem - mruknął Spam, kładąc dłoń na rękojeści miecza.
Goddam spojrzał żałośnie.
- Wiem, jak to jest - rzekł. - Byłem na wojnie. Przygnieciony do ziemi krzyżowym
ogniem Japońców...
Spam zakrztusił się i opadły mu ręce.
- Zgiń, przepadnij - zaproponował.
Frito wziął wielką pajdę razowego chleba i wepchnął ją w usta Goddama.
- Mmm, mfmmm, mmmblmm - powiedział ponuro stwór. Grupka wędrowców jeszcze
raz ruszyła w noc i szła przez wiele długich godzin, zawsze omijając kamienny pierścień ota-
czający kręgiem Fordor. Droga, którą podążali, była płaska i gładka, pozostałość jakiejś
starożytnej, wyłożonej linoleum autostrady, tak że zanim księżyc stanął wysoko na niebie,
pozostawili Bramę Fordoru daleko za sobą. Koło północy gwiazdy zostały przesłonięte przez
liczne chmury wielkości ludzkiej dłoni i wkrótce potem spadła ulewa, obrzucając
nieszczęsnych wędrowców mokrymi, rozzłoszczonymi ropuchami i rzekotkami. Jednak
chochliki parły naprzód za Goddamem, a po męczących piętnastu minutach burza przeszła i -
cisnąwszy jeszcze kilka kumaków - odeszła na zachód.
Przez resztę nocy podróżowali pod ledwie widocznymi gwiazdami, otępiali od zimna i
nie kończących się, ciężkich dowcipów Goddama. Już nad ranem znaleźli się na skraju
wielkiego lasu i zszedłszy z drogi, schronili się w małym zagajniku. Po chwili mocno spali.
Frito zbudził się nagle i stwierdził, że zagajnik został całkowicie otoczony przez
rosłych, ponurych mężów odzianych od stóp do głów w zielone stroje brytyjskich zawodników.
Wojownicy mieli ogromne, zielone łuki i długie, jasnozielone peruki. Frito z trudem podniósł
się z ziemi i kopnął Spama.
W tym momencie najwyższy z łuczników wystąpił z szeregu i podszedł do nich. Nosił
zabawny kapelusik z długim, zielonym piórkiem oraz dużą, srebrną odznakę z napisem “Szef i
kilka śpiących snem wiecznym gołębi. Frito odgadł, że nieznajomy musi być przywódcą tych
ludzi.
- Jesteście otoczeni; nie macie żadnych szans; wychodźcie z podniesionymi rękami -
powiedział stanowczo przybysz.
Frito pokłonił się nisko.
- Chodźcie tu i weźcie mnie - podał prawidłowy odzew.
- Jestem Farahslax z Zielonych Peruczek - oznajmił tamten.
- Ja jestem Frito, z niczego szczególnego - odparł drżącym głosem chochlik.
- Mogę ich trochę zabić? - pisnął niski, gruby mężczyzna z czarną przepaską na nosie,
podbiegając z garotą do Farahslaxa.
- Nie, Magnavoksie - powiedział Farahslax. - Kim jesteście? - spytał, zwracając się do
Frita. - I jakie są wasze niegodziwe zamiary?
- Moi towarzysze i ja zmierzamy do Fordoru, aby wrzucić Wielki Pierścień do Otchłani
Zazu - odrzekł Frito.
Słysząc to, Farahslax sposępniał i spojrzawszy najpierw na Goddama i Spama, a potem
znów na Frita, z krzywym uśmieszkiem wyszedł na palcach z gaju, po czym zniknął ze swymi
ludźmi w pobliskim lesie, śpiewając wesoło:
Jesteśmy sprytne Zielone Peruczki,
Krążymy nocą, znamy różne sztuczki,
Gniew i nienawiść, oto nasza scheda
i wszyscy mamy gdzieś Sorlieda.
Otworzyć ogień, Uderzyć z flanki,
Cisnąć ich w płomień w górę szklanki!
Wiemy wszystko o podłych podstępach,
Stosujemy je w leśnych ostępach.
.iepotrzebny nam prawny kruczek,
Gdy możemy użyć brudnych sztuczek.
Raz, dwa, trzy, Podejdź wroga. .iechaj drży! Cha - cha - cha.
Zanim zieloni wreszcie odeszli, niewiele godzin pozostało do zmroku, więc po obfitym
posiłku złożonym z głąbów kapuścianych oraz buraków, Frito, Spam i Goddam wrócili na
drogę, która szybko wyprowadziła ich z lasu na rozległą asfaltową przestrzeń rozpościerającą
się pod wschodnim zboczem Fordoru. Do wieczora dotarli w cień czarnych kominów Chikken
Noodul, straszliwego przemysłowego miasteczka wzniesionego na Minas Troney. Z głębi
ziemi dobiegało złowrogie łup - łup ciężkich maszyn produkujących kalosze i papier toaletowy
na potrzeby machiny wojennej Sorheda.
Goddam poprowadził Frita i Spama przez gęsty mrok, drogą biegnącą z wywalonym
językiem w górę, ku ogromnym zerwom Soi Hurok, wielkich urwisk Fordoru. Wspinali się
chyba z godzinę. Po godzinie dotarli na górę, wyczerpani i zasapani, po czym wyciągnęli się na
wąskiej półce u wylotu wielkiej jaskini górującej nad mroczną doliną.
Nad nimi kołowały liczne stada czarnych pelikanów, a wszędzie wokół migotały
błyskawice i ziały czernią grobowce, dysząc w ciężkim powietrzu.
- Czarno to widzę - rzekł Spam.
Z jaskini dolatywał kwaśny odór zjełczałego sera oraz zepsutych korniszonów, a z
jakiejś skrytej głęboko pod powierzchnią ziemi komory dobiegał złowieszczy szczęk drutów do
robienia swetrów.
Frito i Spam ostrożnie weszli do jaskini, a Goddam powlókł się za nimi, krzywiąc usta
w rzadkim u niego uśmiechu.
Przed wiekami, gdy świat był młody, a serce Sorheda jeszcze nie stwardniało jak stary
sernik, wziął sobie za żonę młodą trollkę. Miała na imię Mazola, elfy zaś zwały ją Blanche, i
poślubiła przystojnego młodego czarodzieja wbrew sprzeciwom swoich rodziców, którzy
tłumaczyli, że Sorhed “po prostu nie przypomina trolla" i nigdy nie zdoła zaspokoić jej potrzeb.
Jednak oni oboje byli młodzi i zapatrzeni w siebie. Przez pierwsze sto tysięcy lat małżeństwa
żyli szczęśliwie; zamieszkali w odremontowanym trzypokojowym lochu z pięknym widokiem,
a gdy ambitny żon - koś studiował demonologię i zarządzanie na studiach wieczorowych,
Mazola obdarzyła go dziewięcioma krzepkimi sobowtórami.
Potem nadszedł dzień, gdy Sorhed dowiedział się o istnieniu Wielkiego Pierścienia oraz
możliwościach, jakie zapewniłby mu podczas wspinaczki na szczyt. Zapominając o wszystkim,
mimo gwałtownych sprzeciwów małżonki, zabrał synów z akademii medycznej i nazwał ich
Niezgułami. Jednak pierwsza wojna o Pierścień została przegrana. Sorhed i jego słudzy ledwie
uszli z życiem. Od tej pory jego małżeństwo psuło się coraz bardziej. Sorhed cały czas spędzał
w swojej czarnoksięskiej pracowni, a Mazola siedziała w domu, rzucając złe czary i oglądając
tasiemcowe seriale w mallomarze. Zaczęła tyć. Aż pewnego dnia Sorhed zastał Mazolę w
kompromitującej sytuacji z fachowcem naprawiającym mallomary, po czym natychmiast
wypełnił pozew o rozwód, w wyniku którego otrzymał opiekę nad dziewięcioma Niezgułami.
Mazola, skazana teraz na samotność w ponurym wnętrzu Soi Hurok, hołubiła i
podsycała swoją nienawiść. Stupora - tak ją teraz nazywano - całe eony pielęgnowała swoją
urazę, żywiąc się cukierkami, magazynami filmowymi i przypadkowymi grotołazami. Z
początku Sorhed posłusznie posyłał jej miesięczne alimenty w postaci tuzina lub więcej norek,
lecz te dary prędko się urwały, gdy zaczęto szeptać o tym, co naprawdę oznacza zaproszenie na
obiad z byłą lubą Sorheda. Trawiąca ją wściekłość czyniła jej towarzystwo zupełnie
niestrawnym. Z morderczym błyskiem w oku miotała się po swoim legowisku, nieustannie
przeklinając swojego męża i jego złośliwe dowcipy o trolejbusach. Przesiadując przez długie
wieki w swej mrocznej, ponurej komyszy, myślała wyłącznie o zemście. Odcięcie światła było
ostatnią kroplą dopełniającą jej puchar goryczy.
Frito i Spam schodzili coraz niżej w trzewia Soi Hurok, a Goddam szedł tuż za nimi. A
przynajmniej tak zakładali. Wciąż głębiej i głębiej zapuszczali się w ciemne, gęste opary
podziemnych korytarzy, nieustannie potykając się o stosy czaszek i butwiejące skrzynie ze
skarbami. Nie widzącymi oczami wpatrywali się w ciemność.
- Myślę, że tu jest naprawdę ciemno - szepnął Spam.
- Błyskotliwa uwaga - odparł cicho Frito. - Jesteś pewny, że dobrze idziemy, Goddam?
Nie było odpowiedzi.
- Pewnie poszedł dalej - rzekł z nadzieją w głosie Frito. Przez długi czas wymacywali
sobie drogę przez mroczne tunele. Frito mocno ściskał Pierścień. Gdzieś w głębi korytarza
usłyszał cichy, mlaszczący dźwięk. Frito stanął jak wryty, a ponieważ Spam trzymał go za
ogon, runęli z łoskotem, który odbił się głośnym echem w podziemiach. Mlaskanie ucichło,
lecz zaraz rozległo się jeszcze głośniej. I bliżej.
- Z powrotem - wychrypiał Frito. - I to szybko!
Chochliki umykały przed złowrogim mlaskaniem, pokonując liczne zakręty i odnogi,
lecz ono wciąż zmniejszało dystans i w powietrzu rozszedł się mdlący smród zleżałych
cukierków. Wędrowcy biegli przed siebie na oślep, aż zatrzymali się, widząc jakieś wielkie
poruszenie.
- Spójrz - szepnął Frito. - To patrol norek.
Spam szybko przekonał się, że to prawda, gdyż trudno było nie poznać ich po
odrażającej mowie i szczęku zbroi. Jak zawsze, idąc, dyskutowały i opowiadały nieprzyzwoite
kawały. Frito i Spam przywarli do ściany, mając nadzieję, że pozostaną nie zauważeni.
- Wy szczurki - syknął głos w ciemności - w tym miejscu zawsze przechodzą mnie
ciarki!
Ty świrku - zgromił go inny - zwiadowcy mówią, że ten chochlik z Pierścieniem jest
tutaj.
- Tak - przytaknął inny. - I jeśli go nie dostaniemy, Sorhed zrobi z nas senne koszmary.
- Trzeciej klasy - potwierdził inny.
Norki zbliżały się i chochliki wstrzymały oddech. W chwili gdy Frito pomyślał, że już
przeszły, zimna, śliska łapa dotknęła jego piersi.
- Hej, chłopcy! - wykrzyknęła norka. - Mam ich, mam ich!
Zanim ktoś zdążyłby policzyć do trzech, cała banda skoczyła na wędrowców,
wymachując pałkami i kajdankami.
- Sorhed z przyjemnością was zobaczy! - zachichotał jeden z napastników,
przyciskając się (i dysząc) do Frita.
Nagle w ciemnym tunelu rozległ się głuchy, przeciągły jęk i norki cofnęły się z
przerażeniem.
- O rany! - wrzasnął któryś. - To ta maszkara!
- Stupora! Stupora! - skowyczał inny, niewidoczny w mroku. Frito wyrwał z pochwy
Tweezer, lecz nie widział niczego, co mógłby przeciąć. Wtem przypomniał sobie o śnieżnej
kuli otrzymanej od Lavalier. Trzymając szklany amulet w wyciągniętej ręce, nacisnął mały
przycisk na spodzie. Natychmiast oślepiający jasny łuk elektryczny oświetlił wilgotne
otoczenie, ukazując komnatę z kafelkami na ścianach i tandetną armaturę. A tuż przed nimi
stała okropna Stupora.
Spam wrzasnął przeraźliwie, widząc coś tak odrażającego. Stupora była ogromną,
bezkształtną masą drgającego cielska. Jej nabiegłe krwią ślepia gorzały, gdy ruszyła ku
norkom, ciągnąc po posadzce strzępy perkalowej koszuli nocnej. Runęła całym ciężarem ciała
na sparaliżowane strachem ofiary i rozszarpała je na strzępy szponiastymi łapami oraz ostrymi
kłami, ociekającymi żółtymi kroplami domowego rosołu.
- Macie nierówno po sufitem! - wrzasnęła, podrzucając kolejną norkę pod sklepienie,
odrywając jej kończyny i zdzierając z niej zbroję jak papierek z cukierka. - Nigdzie się stąd nie
ruszę! - pieniła się, wpychając drgający tors do paszczęki. - Oddałam ci najlepsze lata życia! -
szalała, wyciągając do chochlików pomalowane czerwonym lakierem szpony.
Frito cofnął się pod ścianę i ciął w straszliwe pazury, ale zdołał tylko zarysować emalię.
Stupora pisnęła, rozwścieczona jeszcze bardziej. Straszliwy stwór runął naprzód i ostatnim
obrazem, jaki ujrzał Frito, był widok Spama, gorączkowo szprycującego rozdziawioną gardziel
Stupory repelentem na owady.
IX
ZUPA MI AS TRO EY
Wieczorne słońce zachodziło - jak powinno - na zachodzie, gdy Goodgulf, Moxie i
Pepsi zatrzymali wyczerpane merynosy u bram Minas Troney. Chochliki z podziwem
spoglądały na legendarną stolicę Twodoru, Twierdzę Zachodu i największego w Śródziemiu
Dolnym producenta ropy naftowej, zabawek jo - jo oraz szmergla. Miejskie grunty otaczały
Równiny Pellegranoru, a była to ziemia obfitująca w suszarnie i spichlerze, nie mówiąc o
szopach, stodołach, oborach, ruchomych chodnikach i pływających dokach. Przez tę krainę
płynęła nieobliczalna Effluvium, rok po roku zapewniając stałym mieszkańcom potężne
dostawy salamander i komarów widliszków. Nic dziwnego, że do miasta ściągały nieprzebrane
rzesze jajogłowych westmanów, gruboustych eastmanów oraz tumanów. Tylko tutaj mogli
uzyskać paszport umożliwiający opuszczenie Twodoru.
Samo miasto pamiętało Dawne Dni, kiedy Beltelephon Zdziadziały wydał dość
nieoczekiwany dekret, aby wybudować na tej równinie królewski ośrodek narciarski
niezrównanej piękności. Niestety, stary król kopnął w kalendarz, zanim zakończono roboty i
ziemne, a jego skretyniały synalek, Nabisco Niekompetentny, w typowy dla siebie sposób źle
odczytał gryzmoły starego pierdoły, w wyniku czego zużyto więcej zbrojonego betonu, niż
zakładał pierwotny projekt. Rezultatem było Minas Troney, inaczej zwane “Głupotą Nabisco".
Bez konkretnego powodu miasto tworzyło siedem koncentrycznych kręgów
otaczających pomnik Beltelephona i jego ulubionej konkubiny, imieniem Nephritis Otyła albo
Phyllis. W każdym razie efekt finalny przypominał włoski tort weselny.
Każdy pierścień był wyższy od następnego, tak samo jak czynsz. W najgorszym,
siódmym kręgu zamieszkiwali dzielni drobni mieszczanie. Często można było zobaczyć, jak
rozmieniali drobne z przeznaczeniem na takie czy inne wydatki. W szóstym kręgu mieszkali
kupcy, w piątym wojownicy i tak dalej, aż do pierwszego i najwyższego kręgu, zasiedlonego
wyłącznie przez Stewardów i dentystów. Na każdy poziom wjeżdżało się windami nieustannie
wymagającymi remontu, tak że w owych czasach człowiek wspinający się po drabinie
społecznej musiał to robić dosłownie. Każdy krąg był dumny ze swojej historii i okazywał
pogardę niżej stojącym przez codzienne wylewanie nieczystości oraz takie wyrażenia jak
“Siedem sobie" czy “Kochanie, nie poniżaj się".
Każdy poziom był dobrze strzeżony przez przewieszone blanki, opatrzone w
najdziwniejszych miejscach wtrętami i ozdóbkami - jak wersy wiersza. Każdy taki wtręt łączył
się z sąsiednimi ciągami, tak więc łatwo zgadnąć, iż mieszkańcy zawsze spóźniali się na
spotkania albo ginęli bez śladu.
Gdy trzej wędrowcy powoli zmierzali do pałacu Beneluksa Stewarda, obywatele
Twodoru gapili się na nich przez chwilę, po czym natychmiast udawali się do swoich
okulistów. Chochliki odpowiadały równie zdumionymi spojrzeniami mieszkańcom: ludziom,
elfom, krasnoludom, upiorom i licznym republikanom.
- Na każdym konwencie spotyka się taką zbieraninę - wyjaśnił Goodgulf.
Powoli pokonali ostatni rząd ruchomych schodów i stanęli na pierwszym poziomie.
Pepsi przetarł oczy na widok ogromnej budowli. Budynek był zaprojektowany z rozmachem, z
rozległymi trawnikami i przepysznymi ogrodami. Ścieżka pod stopami wędrowców była
wyłożona alabastrem, a liczne fontanny szemrały jak banknoty. Przy drzwiach zostali dość
nieuprzejmie poinformowani, że dentysty nie ma w domu i muszą - przyjść - jeszcze - raz -
kiedy - stary - wróci.
Ujrzeli tam zrujnowany pałac z najtwardszego masonitu, o ścianach błyszczących od
warstw sreberka po czekoladzie i starych lamp rowerowych. Nad drzwiami z okutej żelazem
sklejki widniał napis STEWARD WYSZEDŁ. Poniżej następny oznajmiał WYSZEDŁ NA
OBIAD, a jeszcze niżej kolejny informował, że POSZEDŁ NA RYBY.
- Jeśli dobrze czytam te znaki, Beneluksa nie ma w domu - rzekł Moxie.
- Sądzę, że to blef - powiedział Goodgulf, uparcie naciskając przycisk dzwonka - gdyż
Stewardzi z Minas Troney zawsze cenili sobie prywatność. Beneluks Cymbał, syn Elektroluksa
Kutwy, pochodzi z długiej linii Stewardów liczącej wiele stetryczałych pokoleń, Z dawien
dawna władają Twodorem. Pierwszy Wielki Steward, Parafin Wślizek, był zatrudniony w
kuchni króla Chloroplasta jako młodszy podkuchenny, kiedy władca zginął śmiercią tragiczną.
Najwidoczniej upadł, wbijając sobie w plecy tuzin widelców. Jednocześnie prawowity
dziedzic, jego syn Karoten, w tajemniczy sposób opuścił miasto, napomykając coś o spisku
oraz stosie listów z pogróżkami pozostawianych na jego tacy ze śniadaniem. Wobec niejasnych
okoliczności śmierci jego ojca wyglądało to dziwnie, więc Karotena podejrzewano o
intryganctwo. Potem jego krewni zaczęli jeden po drugim umierać w zagadkowy sposób. Kilku
znaleziono uduszonych ścierkami do naczyń, a paru umarło wskutek zatrucia pokarmowego.
Jeszcze kilku znaleziono utopionych w wazach z zupą, a jeden został napadnięty przez
nieznanych sprawców i zatłuczony brytfanką. Co najmniej trzech nabiło się plecami na
widelce, zapewne w przypływie żalu za przedwcześnie zmarłym królem. W końcu w Minas
Troney nie został nikt, kto miałby prawo lub ochotę nosić przeklętą koronę i tron Twodoru
czekał na chętnego. Kuchcik Parafin dzielnie przyjął ten zaszczyt; do czasu aż spadkobierca
Karotena powróci, aby zażądać swego dziedzictwa, pokonać nieprzyjaciół Twodoru i
zreorganizować usługi pocztowe.
W tym momencie w drzwiach pojawił się otwór, a w nim świdrujące oko.
- Cz - czego chcecie? - spytał głos.
- Jesteśmy wędrowcami przybywającymi dopomóc szczęściu Minas Troney. Jam jest
Goodgulf Szarozęby.
Czarodziej wyjął z portfela pognieciony świstek papieru i wsunął go w otwór.
- C - coto?
- Moja wizytówka - odparł Goodgulf. Natychmiast wróciła do niego w tuzinie
kawałków.
- Stewarda nie ma. Na wakacjach. Żadnych ak - akwizyto - rów!
Otwór zamknięto z trzaskiem.
Jednak Goodgulfa niełatwo było wystrychnąć na dudka i chochliki widziały, że
rozzłościła go taka bezczelność. Jego oczy powoli zaczęły wychodzić z orbit, przybierając
wygląd dwóch mandarynek. Zadzwonił ponownie, długo i głośno. Oko znów zamrugało przez
otwór napłynęła woń czosnku.
- T - to znowu ty? Mówiłem, b - bierze prysznic.
I dziurkę znów zamknięto.
Goodgulf nic nie powiedział. Sięgnął za pazuchę swojej marynarki w stylu Mao i wyjął
czarną kulę, którą Pepsi w pierwszej chwili wziął za mallomar ze sznurowadłem. Czarodziej
podpalił cygarem koniec sznurówki i wrzucił kulę do otworu na listy. Potem uciekł za róg, a
chochliki rzuciły się w jego ślady. Rozległo się donośne bum! i kiedy chochliki wyjrzały zza
muru, drzwi znikły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Wszyscy trzej dumnie przemaszerowali przez dymiący portal. Zaraz napotkali
niechlujnego, starego gwardzistę, który ocierał sadzę z załzawionych oczu.
- Możesz powiedzieć, że Goodgulf Czarodziej oczekuje na audiencję.
Trzęsący się ze starości wojownik skłonił się z szacunkiem i poprowadził ich przez
duszne korytarze.
- S - Stewardowi to się n - nie spodoba - wychrypiał strażnik.- już od lat n - nie
wychodził z pałacu.
- Czy lud się nie burzy? - spytał Pepsi.
- Cz - czasami - zapluł się stary.
Poprowadził ich przez salę herbową, której kartonowe arkady i łuki gipsowych sklepień
wznosiły się dobrą stopę nad ich głowami. Szczodrze powielane arrasy opisywały legendarne
czyny króla. Pepsi szczególnie spodobał się ten z dawno zmarłym królem i kozicą, czego nie
omieszkał powiedzieć. Goodgulf dał mu klapsa. Ściany lśniły od wmurowanych butelek po
piwie i sztucznych kamieni, a zbroje z polerowanego aluminium rzucały jasne błyski na ręcznie
kładzione linoleum pod nogami idących.
W końcu dotarli do sali tronowej ze słynnymi mozaikami z pluskiewek. Sądząc po jej
wyglądzie, Królewska Sala Tronowa służyła jednocześnie jako Królewski Natrysk. Gwardzista
zniknął i zastąpił go równie stary paź w brudnooliwkowej liberii. Uderzył w mosiężny gong i
wychrypiał:
- Pokłońcie się i dygnijcie przed Beneluksem, Wielkim Stewardem Twodoru,
prawdziwym regentem Zaginionego Króla, który pewnego dnia powróci - a przynajmniej tak
powiadają.
Siwowłosy paź umknął za kotarę i jedna z zasłon załopotała. Wytoczył się zza niej
wychudły starzec na rozklekotanym wózku ciągniętym przez zaprzęg ciężko dyszących
szopów. Beneluks nosił frakowe spodnie, krótki czerwony kubraczek oraz muszkę na gumce.
Na łysiejącej głowie miał szoferską czapkę z herbem Stewardów, dość ostentacyjną ozdobą
wyobrażającą skrzydlatego jednorożca niosącego tacę śniadaniową. Moxie wyczuł wyraźny
zapach czosnku.
Goodgulf głośno odchrząknął, bo Steward najwyraźniej był pogrążony we śnie.
- Najlepsze życzenia i przyjemnych wakacji - zaczął. - Jestem Goodgulf, Nadworny
Czarodziej Koronowanych Głów Śródziemia Dolnego, Cudotwórca i Dyplomowany
Chiromanta.
Stary Steward otworzył jedno ślepawe oko i z obrzydzeniem spojrzał na chochliki.
- C - co to za jedni? Na drzwiach jest napisane “żadnych zwierząt".
- To chochliki, mój panie, twoi mali, lecz godni zaufania sprzymierzeńcy z północy.
- K - każę straży rozłożyć kilka gazet - mruknął Steward i pomarszczona głowa ciężko
opadła mu na piersi.
Goodgulf ehmknął i mówił dalej.
- Obawiam się, że przynoszę smutne i ponure wieści. Niegodziwe norki Sorheda zabiły
twego ukochanego syna Bromosela, a teraz Pan Ciemności z jakichś, sobie tylko znanych
powodów, chce odebrać ci życie i królestwo.
- Bromosel? - powtórzył Steward, podnosząc się na jednym łokciu.
- Twój ukochany syn - zachęcał go Goodgulf.
W zmęczonych starych oczach pojawił się błysk zrozumienia.
- Ach, on. Pisze tylko wtedy, kiedy potrzebuje p - pieniędzy. T - tak samo jak ten drugi.
T - to s - smutne.
- Tak więc przybyliśmy wraz z armią jadącą kilka dni drogi za nami, aby zemścić się na
Fordorze - wyjaśnił Goodgulf.
Steward ze złością machnął drżącą ręką.
- Fordor? N - nigdy o nim nie słyszałem. Ani o - o tym cz - cza - rodzieju. Audiencja
skończona - rzekł Steward.
- Nie obrażaj Białego Czarodzieja - ostrzegł Goodgulf, wyciągając coś z kieszeni. -
Albowiem wielka jest moja moc. Masz, wybierz jedną kartę. Jakąkolwiek.
Beneluks wyciągnął jedną z pięćdziesięciu dwóch siódemek kier i podarł ją na konfetti.
-
:
Audiencja skończona - powtórzył stanowczo.
- Głupi stary piernik - warknął Goodgulf nieco później, w ich pokoju w gospodzie. Już
od godziny miotał się i złorzeczył.
- Co możemy zrobić, jeśli nam nie pomoże? - spytał Moxie. - Ten gość jest stuknięty
jak łepek gwoździa.
Goodgulf pstryknął palcami, wpadając na chytry pomysł.
- Otóż to! - zachichotał. - Wszyscy wiedzą, że stary ma hysia.
- Tak samo jak jego kumple - trafnie zauważył Pepsi.
- Jest psychiczny - głośno rozmyślał Czarodziej. - Założę się, że ma manię samobójczą.
Psychoza maniakalno - depresyjna. Kliniczny przypadek.
- Manię samobójczą? - powtórzył ze zdziwieniem Pepsi. - Skąd wiesz?
- Mam takie przeczucie - odparł w zadumie Goodgulf. - Po prostu przeczucie.
Wieczorem w mieście rozeszła się wieść o samobójstwie starego Stewarda. Tablice
świetlne ukazywały ogromną fotografię płonącego stosu, w który rzucił się, uprzednio
starannie związawszy sobie ręce i nogi, a także napisawszy pożegnalny list do swych
poddanych. Tego dnia nagłówki gazet głosiły wielkimi literami: STUKNIĘTY BENELUKS
PŁONIE, a późniejsze wydania donosiły, że CZARODZIEJ OSTATNI WIDZIAŁ STE-
WARDA: PODAJE SORHEDA JAKO SPRAWCĘ NIESZCZĘŚCIA B. Ponieważ cały
personel pałacu tajemniczo zniknął, Goodgulf uprzejmie podjął się zorganizować pogrzeb
państwowy i ogłosił lunch godziną żałoby narodowej po zmarłym władcy. Przez kilka
następnych dni, pełnych zamieszania i politycznego wrzenia, zręczny Czarodziej zwołał liczne
konferencje prasowe. Całymi godzinami debatował z wysokimi urzędnikami, przekonując ich,
że zgodnie z ostatnią wolą zmarłego przyjaciela, on, Goodgulf, ma dzierżyć władzę w państwie
do czasu powrotu jedynego żywego potomka, Farahslaxa. W wolnych chwilach można go było
znaleźć w pałacowej łazience, z której próbował usunąć słaby zapach czosnku i ropy naftowej.
W imponująco krótkim czasie Goodgulf zmobilizował senną stolicę i zorganizował
sprawnie działającą milicję. Zarządzając zasobami Minas Troney, Czarodziej osobiście
sporządzał wykazy zaopatrzenia, plany fortyfikacji oraz lukratywne umowy na dostawy, które
własnoręcznie podpisywał. Z początku protestowano przeciw takim nadzwyczajnym
uprawnieniom. Jednak nad miastem zbierały się czarne chmury. Ten fakt, oraz kilka nie
wyjaśnionych eksplozji w redakcjach opozycyjnych gazet uciszyły “tych przeklętych
izolacjonistów", jak określił ich Goodgulf w szeroko rozpowszechnianym wywiadzie. Wkrótce
potem uciekinierzy ze wschodnich prowincji przynieśli wieść o hordach norek atakujących i
zalewających graniczną warownię Twodoru - Oranyalekanau. Mieszkańcy Twodoru wiedzieli,
iż niebawem psy Sorheda zaczną obwąchiwać ich nogawki.
Moxie i Pepsi kręcili się niespokojnie w pałacowej poczekalni przed gabinetem
Goodgulfa. Nogi zwisały im dobrą stopę nad pluszowym dywanem. Chociaż dumne ze swoich
nowych mundurów (Goodgulf awansował obu do stopnia podpułkownika), chochliki rzadko
widywały Czarodzieja, a pogłoski o nadciągających norkach budziły w nich niepokój.
- Czy możemy się z nim już zobaczyć? - skamlał Pepsi.
- Czekamy już kilka godzin! - dodał Moxie. Kształtna elfka - recepcjonistka obojętnie
poprawiła naszyjnik na opiętej bluzeczce.
- Przykro mi - powiedziała ósmy raz tego ranka - ale czarodziej jest nadal na naradzie.
Zadzwonił dzwonek na biurku i zanim zdążyła zakryć rurę głosową, chochliki usłyszały
głos Goodgulfa.
- Poszli już?
Elfka poczerwieniała, gdy chochliki śminęły obok niej i wpadły do gabinetu Goodgulfa.
Tam zastały Czarodzieja z grubym cygarem w zębach i parą tlenionych sylfid siedzących na
jego kościstych kolanach. Z rozdrażnieniem spojrzał na Pepsi i Moxie.
- Nie widzicie, że jestem zajęty? - warknął. - Mam posiedzenie. Bardzo ważne.
Spróbował wrócić do meritum sprawy.
- Nie tak szybko - rzekł Pepsi.
- Tak, właśnie - podkreślił Moxie, częstując się czarnym kawiorem z talerzyka na
biurku Goodgulfa.
Czarodziej westchnął ze znużeniem i odprawił gestem obie sylfidy.
- No więc - westchnął z wymuszonym uśmiechem - co mogę dla was zrobić?
- Nie tyle, ile najwidoczniej zrobiłeś dla siebie - odparł kpiąco Moxie.
- Nie narzekam - odpowiedział Goodgulf. - Szczęście uśmiechnęło się do mnie.
Poczęstujcie się moim obiadem.
Moxie już go skończył i właśnie przetrząsał szuflady biurka, szukając zapasów.
- Zaczynamy się niepokoić - rzekł Pepsi, opadając na kosztowny fotel obity skórą
trolla. - W mieście krążą plotki o norkach i innych paskudnych bestiach nadciągających ze
wschodu. Nad naszymi głowami zawisła czarna chmura, a ogłoszono dwudziesty czwarty
stopień zasilania.
Goodgulf wydmuchnął grube kółko dymu.
- To nie są sprawy dla maluczkich - rzekł. - Ponadto podkradacie mi teksty.
- A ta czarna chmura? - spytał Pepsi.
- To tylko kilka świec dymnych, które umieściłem w Stukaczym Lesie. To zachęca
obywateli do współpracy.
- A pogłoski o najeźdźcach? - nalegał Moxie.
- To proste - rzekł Goodgulf. - Sorhed na razie nie zaatakuje Minas Troney, a do tego
czasu nasi towarzysze ściągną tu posiłki.
- A więc na razie nie ma niebezpieczeństwa? - odetchnął Pepsi.
- Wierzcie mi - powiedział Goodgulf, wypychając ich za drzwi. - Czarodzieje wiedzą o
wielu sprawach.
Niespodziewany atak o świcie następnego dnia zaskoczył wszystkich w Minas Troney.
Żadne z planowanych fortyfikacji nie zostały jeszcze ukończone, a większości robotników i
materiałów zamówionych i opłaconych za pośrednictwem biura Goodgulfa nikt nigdy nie
ujrzał na oczy. W nocy ogromna horda całkowicie otoczyła miasto, a jej czarne namioty
pokryły zieloną murawę niczym stary strup. Wszędzie wokół miasta łopotały czarne flagi z
Czerwonym Nosem Sorheda. Potem, gdy pierwsze promienie słońca dotknęły ziemi, czarna
armia runęła na mury.
Setki norek, podnieconych ogromną ilością wypitych jaboli, rzuciło się do bram. Za
nimi maszerowały kompanie trolli - renegatów i górskich pand, pieniąc się z nienawiści. Całe
brygady psychotycznych upiorów i goblinów zawodziły przeraźliwie odrażający okrzyk
wojenny. Za nimi maszerowały kijki golfowe z płaskimi i okrągłymi główkami, mogące za
jednym morderczym zamachem wybić zastęp dzielnych Twodoriańczyków. Zza wzgórza
wyłonił się krwiożerczy tłum maszynistek oraz cały zespół taneczny June Taylor. Widok zbyt
okropny, aby go opisać.
Goodgulf, Moxie i Pepsi obserwowali to z murów. Chochliki były bardzo wystraszone.
- Jest ich tak wielu, a nas tak mało! - zawołał Pepsi, bardzo przestraszony.
- Dzielne serce starczy za dziesięciu - rzekł Goodgulf.
- Jest nas tak mało, a ich tak wielu! - krzyknął Moxie, przestraszony bardzo.
- Pilnowane mleko nigdy nie kipi; trzymajcie fason - zauważył Goodgulf. - Gdzie
kucharek sześć, tam nie ma co jeść.
Uspokojone chochliki założyły hełmy, napierśniki, nagolenniki, naramienniki i
ożłopały się neospasminy. Oba były uzbrojone w obosieczne noże do szatkownicy, o prostych i
mocnych ostrzach. Goodgulf założył stary strój płetwonurka z najgrubszego lateksu. W małym,
owalnym wizjerze jego hełmu było widać tylko jego równo przystrzyżoną brodę. W ręku
dzierżył starożytną i niezawodną broń, zwaną przez elfy półautomatycznym Browningiem.
Pepsi dostrzegł jakiś cień nad głową i wrzasnął. Rozległo się głośne fffssss! i wszyscy
trzej ledwie zdążyli się pochylić. Złośliwie uśmiechnięty Niezguł wyprowadził swego czarnego
pelikana z lotu nurkowego. Nagle na niebie zaroiło się od czarnych ptaków pilotowanych przez
Czarnych Jeźdźców w goglach. Skrzydlaci napastnicy śmigali z łopotem tu i tam, robiąc
zdjęcia lotnicze, zrzucając na szpitale, sierocińce i kościoły swoje ładunki guana. Krążąc nad
oblężonym miastem, pelikany otwierały zębate dzioby, wypluwając propagandowe ulotki na
niepiśmiennych mieszkańców.
Jednak Twodorian nękano nie tylko z powietrza. Oddziały lądowe już szturmowały
główną bramę i strącały z murów obrońców płonącymi kulami macy oraz dziełami zebranymi
Le Nina. W powietrzu zrobiło się gęsto od świszczących zatrutych bumerango w i starych jaj.
Kilka tych ostatnich trafiło w hełm Goodgulfa, powodując ciężką migrenę.
W pewnej chwili pierwsze szeregi nacierających rozstąpiły się i chochliki wydały
okrzyk zdumienia. Do bramy przygalopowało monstrualne pekari. Jechał na nim Pan Niezguli.
Był cały odziany na czarno; skórzaną kurtkę miał obwieszoną ciężkimi łańcuchami' do opon.
Ogromna postać zsiadła z wierzchowca, mocno wbijając obcasy oficerek w twardą ziemię.
Moxie dostrzegł groteskową, pryszczatą twarz; krzywe zębiska i tłuste bokobrody zabłysły,
matowo w pełnym słońcu. Wódz szyderczo wykrzywił się do obrońców na murach, a potem
wepchnął w nozdrze czarny, tandetny gwizdek i dmuchnął, wydając przeciągłe, rozdzierające
uszy blaa!
Natychmiast oddział gremlinów, na pół oszalałych od syropu przeciwkaszlowego,
podtoczyło ogromną smoczycę na czarnych łyżworolkach. Jeździec poklepał ją po rogatym
pysku i wspiął się na jej łuskowaty grzbiet, kierując uwagę jednookiej bestii na drewniane
wrota. Ogromny gad kiwnął łbem i potoczył się ku drewnianej bramie. Twodorianie ze zgrozą
zobaczyli, jak Niezguł włącza miotacz płomieni; uderzył ostrogami boki potwora, który
szeroko otworzył paszczę i czknął donośnie strumieniem płonącego metanu. Wrota stanęły w
ogniu i rozsypały się w popiół. Norki natychmiast przeskoczyły dogasające płomienie i wpadły
do miasta.
- Wszystko skończone! - zaszlochał Moxie. Szykował się do skoku przez mur.
- Nie rozpaczaj - rozkazał Goodgulf przez owalne okienko. - Przynieś mi moją białą
szatę, i to szybko!
- Ach! - krzyknął Pepsi. - Biała szata do białej magii!
- Nie - rzekł Goodgulf, przywiązując tunikę do kija bilardowego. - Biała szata na białą
flagę.
Gdy czarodziej zaczął rozpaczliwie wymachiwać zaimprowizowaną chorągwią, z
zachodu nadleciał odgłos setek rogów, któremu odpowiedziało równie wiele na wschodzie.
Silny podmuch uderzył w czarną chmurę i rozgonił ją, a rozchodzący się opar ukazał wielką
tarczę z widocznymi na niej słowami: UWAGA! PALENIE TYTONIU MOŻE BYĆ
PRZYCZYNĄ WIELU GROŹNYCH CHORÓB; skały rozstąpiły się, a niebo, choć bez-
chmurne, zadudniło, jakby tysiąc akustyków waliło w tysiąc metalowych blach. Ktoś wypuścił
gołębie.
Uradowani Twodorianie ujrzeli wielkie armie nadciągające ze wszystkich stron świata,
z orkiestrami dętymi, sztucznymi ogniami oraz falami rozwianych proporców. Na północy
Gimlet wiódł bandę tysiąca krasnoludów; na południu znajoma, przysadzista postać Eorache
jechała na czele trzech tysięcy berserkerów na merynosach; ze wschodu ciągnęły dwie wielkie
armie, jedna zahartowanych w bojach Zielonych Peruczek Farahslaxa, a druga Legolama,
złożona z czterech tysięcy bojowo nastawionych dekoratorek wnętrz. I wreszcie, z zachodu,
nadjeżdżał odziany na szaro Arrowroot, wiodąc swoich czterech weteranów i drużynę
cherlawych skautów.
Zanim ktoś zdążyłby zliczyć do trzech, armie runęły na oblężone miasto i przerażonych
wrogów. Rozgorzała zacięta bitwa; wrogów sieczono mieczami i tłuczono pałkami. Przerażone
trolle umknęły spod kopyt rumaków Roi - Tannerów tylko po to, aby paść pokotem pod ciosami
krasnoludzich kilofów i szpadli. Trupy norek i upiorów gęsto zasłały ziemię, Pan Niezguli zaś
został otoczony przez rozzłoszczone elfy, które wydrapały mu oczy i tarmosiły za włosy, aż z
rozpaczy rzucił się na własny miecz. Czarne pelikany i ich niezgulich pilotów strącono za
pomocą przeciwlotniczych rakiet do tenisa, a smoczyca została przyparta do muru przez
skautów, którzy zasypali ją strzałami z gumowymi przyssawkami, aż całkiem załamała się
nerwowo i z głośnym łomotem padła na ziemię.
Tymczasem rozochoceni Twodorianie zbiegli z murów i uderzyli na bestie, które
wtargnęły do miasta. Moxie i Pepsi sięgnęli po swoje ostrza do szatkownicy i zaczęli
wymachiwać nimi z niezwykłą wprawą. Niebawem żaden poległy nieprzyjaciel nie miał
swojego nosa. Goodgulf zajął się podstępnym duszeniem norek za pomocą gumowego węża
powietrznego, a Arrowroot zapewn robił coś niezwykle odważnego. Jednak kiedy później
wypytywano go o bitwę, dawał dość niejasne odpowiedzi.
W końcu zabito ostatnich nieprzyjaciół, a nieliczni, którzy zdołali wyrwać się ze
śmiercionośnego okrążenia, zostali szybko dogonieni przez Roi - Tannerów i zatłuczeni
zmiotkami do kurzu. Trupy norek ułożono w wielkie stosy. Goodgulf z satysfakcją kazał je
zapakować i odesłać do Fordoru. Za zaliczeniem pocztowym. Twodorianie zaczęli zmywać
wodą z węży brudne blanki, a jeszcze ciepłe cielsko smoka odwieziono do królewskich kuchni
na wieczorną ucztę zwycięzców.
Jednak nie wszystko potoczyło się tak dobrze. Poległo wielu dobrych i dzielnych
mężów: bracia Beton i Baton, oraz wuj Eorache, szacowny Eordrum. Krasnoludy i elfy również
poniosły straty, tak więc smutne żałobne pienia mieszały się z okrzykami radości.
Chociaż przywódcy z przyjemnością zebrali się po bitwie, i oni nie uniknęli dotkliwych
strat. Farahslax, syn Beneluksa i brat Bromosela, utracił cztery palce i miał skaleczony brzuch.
Piękna Eorache miała pocięte potężne bicepsy i brutalnie rozbito jej obydwa monokle. Moxie i
Pepsi stracili w utarczce po kawałku prawego ucha, a Legolam zwichnął sobie lewą nogę.
Jajowata czaszka Gimleta została lekko spłaszczona zamaszystym ciosem, lecz zdarta z
przeciwnika skóra, którą teraz nosił w charakterze prochowca, dobitnie świadczyła o wyniku
potyczki. Ostatni kuśtykał Goodgulf, podtrzymywany przez Strażnika, który jakimś cudownym
zrządzeniem losu nie odniósł żadnych obrażeń. Biała tunika starego czarodzieja była mocno
postrzępiona, kurtka w stylu Nehru bardzo poplamiona na przedzie, a wysokie buty bez-
nadziejnie zniszczone. Prawą rękę trzymał na temblaku dopasowanym kolorem do reszty
stroju, lecz gdy później zaczął zakładać nań drugą rękę, jego ranę potraktowano mniej
poważnie.
Przy powitaniu popłynęły rzęsiste łzy. Nawet Gimlet i Legolam zdołali powściągnąć
wrogie uczucia, ograniczając się do jednego czy dwóch obscenicznych gestów. Było wiele
śmiechu i uścisków, szczególnie między Arrowrootem a Eorache. Jednak Arrowroot nie był
ślepy i zauważył ukradkowe spojrzenia, jakie wymieniła piękna owczarka z przedstawianym
jej Farahslaxem.
- A ten bohater - rzekł w końcu Goodgulf do Arrowroota - to dzielny Farahslax, prawy
dziedzic tronu Twodoru.
- Czarujący, naprawdę - odparł lodowato Arrowroot, jednocześnie potrząsając ręką
wojownika i nadeptując mu na zranioną nogę. - Ja jestem Arrowroot z Arrowshirtów, prawy
syn Araplane i prawdziwy król całego Twodoru. Poznałeś już piękną Eorache, moją narzeczoną
i królową!
Nacisk, z jakim Strażnik wygłosił to formalne powitanie, nie pozostał nie zauważony.
- Witam i pozdrawiam - odparł Zielona Peruczka. - Niechaj twe panowanie i
małżeństwo będzie równie długie jak twe życie.
Uścisnął rękę Arrowroota, miażdżąc mu palce. Obaj spojrzeli na siebie z nie skrywaną
nienawiścią.
- Chodźmy do lecznicy - rzekł w końcu Arrowroot, oglądając zgniecione palce - gdyż
wiele jest ran, które muszę opatrzyć.
Zanim doszli do pałacu, wiele sobie powiedzieli. Goodgulfowi gorąco pogratulowano,
że swoją flagą dał sygnał do ataku. Wielu podziwiało jego mądrość, dzięki której przewidział,
iż pomoc nadchodzi, lecz w tej kwestii Czarodziej zachowywał dziwno milczenie. Wszystkich
zasmuciło to, że Birdseye nie może dzielić z nimi radości zwycięstwa, gdyż zielony olbrzym i
jego wierne Vee - Ates w drodze powrotnej z Isinglassu wpadły w zasadzkę zastawioną przez
hordę straszliwych królików - wampirów Sorheda. Z ich potężnej armii nie pozostała nawet
łodyżka. Moxie i Pepsi szczerze opłakali utratę ponętnych marchewek i z rozpaczy wycięli
kilka hołubców.
- A teraz - rzekł Arrowroot, zapędzając rannych wojowników do betonowego bunkra -
odpocznijmy w... ehm... w lecznicy, gdzie uwolnimy się od wszelkich zmartwień.
Spojrzał znacząco na Farahslaxa.
- Lecznicza - szmocznicza, nicz nam nie jeszt - spierała się Eorache, patrząc na
Farahslaxa jak pies na soczysty kawał pieczeni.
- Róbcie, co mówię - rozkazał Arrowroot, tupiąc nogą. Towarzysze protestowali, ale
usłuchali, żeby nie ranić jego uczuć. W środku Arrowroot założył biały fartuch i plastykowy
stetoskop, po czym zaczął biegać tu i tam, zajmując się pacjentami. Farahslaxa umieścił w
osobnym pokoju, daleko od innych.
- Steward Twodoru zasługuje na wszystko, co najlepsze - wyjaśnił.
Wkrótce wszyscy zostali opatrzeni, oprócz nowego Stewarda. Arrowroot stwierdził, iż
Farahslaxowi się pogorszyło i konieczna jest natychmiastowa operacja. Spotkają się później na
uczcie zwycięzców.
Biesiada w głównym bufecie pałacu Beneluksa była niezwykłym wydarzeniem.
Goodgulf odkrył ogromne zapasy smakołyków; przypadkiem uprzednio wszystkie były z
rozkazu Czarodzieja racjonowane. Całe jardy serpentyn z bibułki oraz tandetnych lampionów
budziły podziw gości. Goodgulf wynajął orkiestrę trolli, którzy przygrywali gościom z niskiego
podium zbudowanego ze starych skrzynek po pomarańczach i wszyscy pili do woli sztuczne
miody. Potem wszyscy - rozgrzane elfy, pijane krasnoludy, zataczający się ludzie i tłum nie
proszonych gości - potoczyli się ze swymi wyładowanymi tacami do długiego stołu bankie-
towego i zaczęli się opychać, jakby to była ich ostatnia wieczerza.
- Nie są tacy głupi, jak wyglądają - wymamrotał Goodgulf do siedzącego po jego lewej
ręce Legolama.
Czarodziej, pięknie przystrojony w czyste szaty, rozsiadł się na honorowych
składanych krzesełkach u szczytu stołu wraz z chochlikami. Tylko nieobecność Farahslaxa i
Arrowroota mąciła uroczysty nastrój.
- Tak myślisz... gdzie się podziali? - zapytał w końcu Moxic, przekrzykując szczęk tac
i plastykowych sztućców.
Otrzymał odpowiedź, przynajmniej połowiczną, gdy wahadłowe drzwi sali bankietowej
otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich krwawa, okropna postać.
- Stomper! - zawołał Pepsi.
Setki gości przestały się obżerać. Przed nimi stał Arrowroot, nadal w swoim fartuchu,
zakrwawionym od stóp do głów. Miał jedną rękę owiniętą bandażem i paskudny siniak pod
okiem.
- Was ist? - spytała Eorache. - Gdże der pszystojny
Farahslaxer?
- Biada - westchnął Strażnik. - Nie masz już Farahslaxa. Ze wszystkich sił próbowałem
go wyleczyć, ale na próżno. Jego rany były liczne i głębokie.
- Czo szę s nim ształo? - zaszlochała Roi - Tannerka. - Był sztruf, gdy my odchodzycz.
- Śmiertelne otarcia i kontuzje - odparł Arrowroot, ponownie wzdychając. - Z
komplikacjami. Miał kompletnie poprzecinany naskórek, biedaczek. Nie miał żadnych szans.
- Przysiągłbym, że nie miał żadnych innych obrażeń oprócz guza na głowie - mruknął
Legolam, zasłaniając usta rękawem.
- Tak - rzekł Arrowroot, obrzucając elfa miażdżącym spojrzeniem - tak mogło się
wydawać komuś nie obeznanemu ze sztuką medyczną. Jednak ten guz, fatalny guz, był
powodem jego śmierci. Miał wodogłowie. W dziewięćdziesięciu procentach śmiertelne.
Musiałem amputować. To smutne, bardzo smutne.
Arrowroot ze smutną miną podszedł do swojego składanego krzesełka. Jakby na
umówiony sygnał kilka podejrzanie wyglądających skrzatów zerwało się na równe nogi i
zawołało:
- Nie ma już ostatniego Stewarda! Niech żyje Arrowroot z Arrowshirt, król Twodoru!
Niech żyje!
Stomper dotknął palcami ronda swego kapelusza, skromnie uznając nowego władcę
Twodoru, a Eorache, wyczuwając, skąd wieje wiatr, z przekonującym piskiem radości
zarzuciła ramiona na szyję nowego króla. Pozostali goście, zbyt zmieszani lub pijani,
powtórzyli ten okrzyk tysiąckrotnym echem.
Jednak nagle, gdzieś w głębi komnaty, ozwał się jakiś piskliwy głos.
- Nie! Nie! - zapiszczał.
Arrowroot uważnie spojrzał po gościach i pijacki gwar ucichł. Na samym końcu stołu
siedziała przysadzista postać z czarną opaską na nosie, cała odziana w zieleń. To był
Magnavoks, przyjaciel nieodżałowanego Farahslaxa.
- Mów - rozkazał Arrowroot, mając nadzieję, że tamten nie usłucha.
- Gdybyś był prawdziwym królem Twodoru - wybełkotał Magnavoks - wypełniłbyś
przepowiednię i zniszczyłbyś naszych wrogów. Musisz - sz to zrobić, zanim będziesz - sz
królem.
MIMSZ
-
SZ
tego dokonać.
Chciałbym to widzieć - zachichotał Gimlet. Arrowroot zamrugał niespokojnie.
- Wrogów? Przecież wszyscy jesteśmy przyjaciółmi...
- Ciii! - upomniał go Goodgulf. - A Sorhed? Fordor? Niezgule? A dobrze - wiesz - co?
Stomper nerwowo przygryzł wargę i zamyślił się.
- No cóż, chyba musimy pomaszerować na Sorheda i rzucić mu wyzwanie.
Goodgulfowi opadła szczęka ze zdumienia, jednak zanim zdążył udusić Stompera,
Eorache wskoczyła na stół.
- Tak jeszt! My ruszycz na Szorheda i sałatfycz go gut!
Wrzaski Goodgulfa utonęły w ryku aprobaty wzniesionym przez pijany tłum.
Następnego ranka armie Twodoru pomaszerowały na wschód, słaniając się pod
brzemieniem długich lanc, ostrych mieczów i potwornego kaca. Tysiące wojowników wiódł
Arrowroot, który chwiał się w siodle, tuląc do piersi bukłak z kefirem. Goodgulf, Gimlet i
pozostali jechali obok niego, modląc się, aby śmierć przyszła szybko, bezboleśnie, a najlepiej
po kogoś innego.
Przez wiele godzin armie toczyły się naprzód, wojenne rumaki pobekiwały pod
ciężarem jeźdźców, a żołnierze pod ciężarem okładów z lodu. W miarę jak zbliżali się do
Czarnych Wrót Fordoru, wszędzie było widać zniszczenia wojenne: powywracane wozy,
splądrowane i spalone wsie oraz miasta, ślicznotki na tablicach reklamowych ozdobione
domalowanymi wąsami.
Arrowroot, marszcząc brwi, spoglądał na ruiny tego, co niegdyś było cudownym
zakątkiem.
- Spójrzcie na ruiny tego, co niedawno było kwitnącą krainą - zawołał, o mało nie
spadając ze swego rumaka. - Po powrocie będziemy mieli co sprzątać.
- Jeśli w ogóle wrócimy - rzekł Gimlet - osobiście wyczyszczę to wszystko szczoteczką
do zębów.
Król przybrał mniej więcej siedzącą pozycję.
- Nie lękajcie się, silna bowiem i odważna jest nasza armia.
- Miejmy nadzieję, że nie otrzeźwieje, zanim tam dotrzemy - mruknął Gimlet.
Gimlet miał niewątpliwie rację, gdyż armia zwolniła tempo marszu, a oddział Roi -
Tanerów, których Stomper wysłał po maruderów, nie wracał już od kilku godzin.
W końcu Arrowroot postanowił położyć kres biadoleniom, zawstydzając swych
tchórzliwych wojowników. Nakazawszy heroldowi zadąć w róg, rzekł:
- Ludu Zachodu! Bitwa pod Czarnymi Wrotami Sorheda będzie walką nielicznych
przeciw wielu; jednak ci nieliczni mają czyste serca, a tych wielu to śmiecie. Mimo to, jeśli
któryś z was chce zawrócić i uniknąć walki, może to zrobić, przyspieszając w ten sposób nasz
pochód. Ci, którzy pozostaną z królem Twodoru, żyć będą wiecznie w pieśniach i legendach!
Pozostali mogą odejść.
Powiadają, iż chmura kurzu nie opadała przez kilka dni.
- Naprawdę, niewiele brakowało - powiedział Spam, nadal drżąc na wspomnienie
niedawnej ucieczki z paszczy Stupory. Frito lekko skinął głową, ale nadal nie miał pojęcia, co
właściwie zaszło.
Przed nimi wielkie, słone połacie Fordoru rozpościerały się aż do podnóża wielkiego
kreciego kopca, na którym wznosił się Bardakh, wysokogórska główna kwatera Sorheda. Cała
równina była usiana koszarami, placami defilad i parkingami. Tysiące norek uwijało się
gorączkowo, kopiąc rowy i znów je zakopując, oraz skrobiąc ziemię ogromnymi żyletkami. W
oddali Otchłanie Zazu, Czarna Dziura, wysyłała w powietrze nad Fordorem spopielałe resztki
setek roczników “National Geographic". Tuż przed nimi, u stóp urwiska, czarny staw gęstej
smoły bulgotał hałaśliwie, od czasu do czasu wydając donośne czknięcie.
Frito stał tam przez długi czas, zerkając przez palce na odległy, dymiący wulkan.
- Daleka jest droga do Czarnej Dziury - rzekł, dotykając Pierścienia.
- Ty mieć racja, bwana - powiedział Spam.
- Ten smolny staw trochę przypomina Czarną Dziurę - stwierdził Frito.
- Okrągły - przyznał Spam. - Otwarty. Głęboki.
- Ciemny - dodał Frito.
- Czarny - stwierdził Spam.
Frito zdjął z szyi łańcuch z Pierścieniem i w zadumie zakręcił nim nad głową.
- Ostrożnie, panie Frito - ostrzegł Spam, daremnie usiłując złapać go za rękę.
- Jasne - odparł Frito, podrzucając Pierścień w powietrze i zręcznie łapiąc go za
plecami.
- To bardzo ryzykowne - orzekł Spam, po czym podniósł spory kamień i rzucił go na
środek stawu, gdzie głaz zatonął z wilgotnym plaśnięciem.
- Szkoda, że nie mamy kotwicy, żeby przytwierdzić go bezpiecznie do dna - rzekł Frito,
nadal wywijając łańcuchem. - Wypadki chodzą po ludziach.
- Jednak na wszelki wypadek... - mamrotał Spam, daremnie szukając w kieszeniach
jakiegoś ciężkiego przedmiotu. - Przydałoby się coś ciężkiego - mruczał.
- Cześć - odezwał się szary kształt za ich plecami. - Kopę lat!
- Goddam, ty stary trepie - warknął Spam, upuszczając monetę pod nogi Goddama.
- Świat jest mały - rzekł Frito, chowając w dłoni Pierścień i poklepując zaskoczonego
stwora po grzbiecie. - Patrz! - zawołał, wskazując na puste niebo. - Skrzydła Zwycięstwa pod
Samotraką.
Gdy Goddam popatrzył w górę, Frito pospiesznie założył mu łańcuch na szyję.
- Hej! - zawołał Spam. - Miedziak z 1927 roku, z głową Indianina!
Po czym opadł na czworaki przed Goddamem.
- Oopla! - powiedział Frito.
- Aaaaa! - dodał Goddam.
- Plusk! - odparł smolny staw.
Frito głęboko odetchnął i oba chochliki pożegnały się z Pierścieniem oraz jego
balastem. Kiedy umykały, ile sił w nogach, z czarnej toni dobył się głośny bulgot i ziemia
zadrżała. Skały pękły i ziemia rozwarła się tuż pod ich nogami, ku ogromnemu strapieniu
chochlików. Czarne wieże w oddali zaczęły się chwiać i Frito ujrzał, jak biura Sorheda w
Bardakhu rozsypały się z łoskotem, tworząc stertę betonu i stali.
- Teraz już nie buduje się tak jak kiedyś - zauważył Spam, uskakując przed spadającą
chłodziarką.
Wokół chochlików pojawiły się ogromne szczeliny, odcinając im drogę ucieczki. Cała
kraina zdawała się wić i jęczeć z głębi trzewi, które w końcu ożyły po eonach bezruchu. Ziemia
przechyliła się pod dziwnym kątem i chochliki zaczęły się zsuwać w przepaść pełną starych
żyletek i potłuczonych butelek po winie.
- Ciao! - pomachał Spam Fritowi.
- W takiej chwili? - szlochał Frito.
Nagle tuż nad głowami ujrzeli jakiś błysk. Na niebie pojawił się ogromny orzeł, gęsto
upierzony i ufarbowany na różowo. Na jego boku złote litery tworzyły napis:
DEUS EX MACHINA AIRLINES.
Frito krzyknął z radości, gdy wielki ptak opadł niżej i porwał ich obu z objęć pewnej
śmierci w objęcia szponiastych łap.
- Jestem Gwahno - rzekł orzeł, gdy wzlatywali wysoko nad rozpadającą się ziemię. -
Usiądźcie gdzieś.
- W jaki...? - zaczął Frito.
- Nie teraz, stary - warknął ptak. - Muszę ułożyć plan lotu z tego szamba.
Potężne skrzydła uniosły ich na zapierającą dech w piersi wysokość i Frito patrzył z
podziwem na wstrząsaną konwulsjami ziemię w dole. Czarne rzeki Fordoru wiły się jak
dżdżownice, ogromne kontury lodowców ślizgały się na pustych równinach, a góry grały w
kucanego berka.
Na moment przed tym, zanim Gwahno zaczął skręcać, Fritowi zdawało się, że dostrzega
jakiś wielki, ciemny kształt o barwie i kształcie puddingu, umykający za góry z saganem
skarpetek do prania.
Wspaniała armia, która ostatecznie stanęła u Czarnych Wrót, była nieco mniej liczna
niż na początku. Ściśle mówiąc, liczyła siedem osób i byłaby jeszcze mniejsza, gdyby siedem
merynosów nie wyrwało się swoim jeźdźcom. Arrowroot ostrożnie spojrzał na Czarne Wrota
Fordoru. Były kilkakroć wyższe od człowieka i pomalowane na jaskrawoczerwono. Na obu
połówkach widniał napis WYJŚCIE.
- Wyłonią się stamtąd - wyjaśnił Arrowroot. - Rozwińmy nasz sztandar.
Goodgulf posłusznie wykonał polecenie, przywiązując białą szatę do kija.
- Przecież to nie jest nasza chorągiew - zdumiał się Arrowroot.
- Chcesz się założyć? - spytał Gimlet.
- Lepszy już Sorhed niż rozbity łeb - stwierdził Goodgulf, przemieniając swój miecz w
lemiesz.
Nagle Arrowroot wytrzeszczył oczy.
- Patrzcie! - zawołał.
Na czarnych wieżach załopotały czarne flagi, a wrota otwarły się jak okropna paszcza,
wypluwając swój ładunek zła. Wytoczyła się z niej armia, jakiej nie widział świat. Zza bramy
wypadło sto tysięcy oszalałych norek wymachujących łańcuchami rowerowymi i łyżkami do
opon, za nimi zaślinione dywizje wyłupiastookich maszkar, zidiociałych zombi i cierpiących na
nosaciznę wilkołaków. U ich boku maszerowało osiem tuzinów ciężkozbrojnych gryfów, trzy
tysiące idących gęsiego mumii i kolumna zmotoryzowanych bałwanów na bobslejach; a
ponadto sześć kompanii morderczych dżinów, osiemdziesięciu oszalałych z pragnienia
wampirów w białych krawatach i Upiór z Opery. Nad nimi niebo pociemniało od czarnych
sylwetek straszliwych pelikanów, much wielkości ciężarówki oraz Rodana - Ptaka Śmierci. Z
portali wylewały się kolejne zastępy nieprzyjaciół w różnych postaciach i rozmiarach, włącznie
z sześcionogim diplodokiem, Potworem z Loch Ness, King Kongiem, Godzillą, Potworem z
Czarnej Laguny, Bestią o Tysiącu Oczach, Mózgiem z Planety Arous, trzema podgromadami
ogromnych owadów, Rzeczą, Tym, Ona, Nimi oraz Plazmą. Tupot ich nóg mógłby obudzić
zmarłego, gdyby ci nie zamykali pochodu.
- Baczcie - ostrzegł Stomper. - Nieprzyjaciel nadciąga. Goodgulf żelazną dłonią
chwycił go za rękaw, a pozostali przycisnęli się do nich w ostatnim, drżącym pożegnaniu przed
nadchodzącą rzezią.
- No, my mófycz pa - pa - powiedziała Eorache, miażdżąc Arrowroota w ostatnim,
czułym uścisku.
- Żegnajcie - wyrzęził Arrowroot. - Umrzemy jak bohaterowie.
- Może - zaszlochał Moxie - spotkamy się w jakimś lepszym miejscu.
- To nie będzie trudne - przytaknął Pepsi, spisując ostatnią wolę.
- Na razie, pokurczu - rzekł Legolam do Gimleta.
- Do widzenia, świrze - odparł krasnolud.
- Baczcie! - wykrzyknął Arrowroot, podnosząc się z klęczek.
- Jeżeli powie to jeszcze raz - mruknął Gimlet - sam go wypatroszę.
Jednak oczy wszystkich skierowały się tam, gdzie wskazywał drżący paluch króla -
Strażnika. Niebo zasnuło się jasnym, purpurowobrązowym smogiem, a nagły podmuch wichru
przyniósł dziwne pobekiwanie, wydawane przez niektóre Pierścienie, kiedy oddaj ą ducha.
Czarne szeregi zwolniły marsz, przystanęły i zaczęły się cofać. Nagle w górze podniósł się
rozpaczliwy krzyk i czarne pelikany zaczęły spadać z nieba, a ich Czarni Jeźdźcy rozpaczliwie
targali wodze. Hordy norek wrzasnęły, rzuciły łyżki do opon i co sił w nogach pomknęły w
kierunku otwartej bramy. Kiedy jednak norki oraz ich pokryci łuskami sprzymierzeńcy wrócili
za mury, nagle - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - zmienili się w kupki czosnku.
Straszliwa armia zniknęła i pozostało po niej tylko kilka białych myszek oraz rozmiękła dynia.
- Nie masz już armii Sorheda! - zawołał Arrowroot, w lot pojmując sytuację.
Nagle czarny cień przeleciał nad równiną. Podniósłszy głowy, ujrzeli, jak wielki
różowy orzeł kołuje nad polem bitwy, podchodzi do lądowania i wykonuje prawidłowe
trzypunktowe przyziemienie, przynosząc dwóch obdartych, lecz znajomych pasażerów.
- Frito! Spam! - zawołała cała siódemka.
- Goodgulf! Arrowroot! Moxie! Pepsi! Legolam! Gimlet! Eorache! - zakrzyknęły
chochliki.
- Skończcie z tym - warknął Gwahno Pan Wichrów. - Już mam opóźnienie.
Reszta kompanii wraz z Eorache z ulgą wdrapała się na szeroki grzbiet orła, nie mogąc
się doczekać, kiedy zobaczą Minas Troney. Wielki ptak śmignął po równinie i otrząsnąwszy
trochę lodu z piór ogona, niezgrabnie wzbił się w powietrze.
- Zapiąć pasy - ostrzegł Gwahno, oglądając się przez skrzydło na Arrowroota - i
korzystać z papierowych torebek. Po to one są, koleś.
Wędrowcy, znów razem, poszybowali wysoko w niebo i chwycili sprzyjający zachodni
wiatr, który w kilku krótkich powiewach zaniósł ich nad piękne miasto Minas Troney.
- Mamy dziś miły wiatr w ogon - mruknął Gwahno. Przeciążony orzeł złożył skrzydła i
wylądował awaryjnie przed samą bramą siedmiopierściennego miasta.
Znużeni, lecz zadowoleni wędrowcy zeszli z ptasiego grzbietu i przyjęli radosne owacje
zebranych tłumów, które ze łzami w oczach obsypywały ich opakowaniami po papierosach i
chrupkach. Jednak Arrowroot nie zwracał uwagi na te wiwaty; nadal korzystał ze swojej
torebki. Pomimo to grupka przystojnych elfek dopadła cierpiącego Strażnika i nałożyła mu
pyszną koronę z czystego aluminium wysadzanego lśniącymi szkiełkami.
- To korona! - zawołał Frito. - Korona Lafressera!
Wtedy elfowe ślicznotki wepchnęły Stomperowi w dłoń obtłuczone berło i zarzuciły
mu na ramiona wyszywaną błyskotkami królewską szatę. Arrowroot otworzył usta, lecz korona
zsunęła mu się z czoła, kneblując usta i uniemożliwiając wygłoszenie powitalnej przemowy.
Rozradowane tłumy uznały to za dobry omen i rozeszły się do domów. Arrowroot obrócił się
do Frita i rozpromienił. Frito skłonił się nisko na to nieme podziękowanie, lecz wciąż marszczył
brwi, myśląc o czymś innym.
- Zniszczyłeś Wielki Pierścień, zaskarbiając sobie wdzięczność całego Śródziemia
Dolnego - rzekł Goodgulf, poklepując wesoło sakiewkę Frita. - Za twój heroizm spełnię jedno
twoje życzenie. Proś, o co chcesz.
Frito stanął na palcach i szepnął coś do ucha dobrego starego czarodzieja.
- Kawałek dalej, po lewej - wskazał mu Goodgulf. - Na pewno trafisz.
I tak Wielki Pierścień został zniszczony, a moc Sorheda złamana na zawsze. Arrowroot
z Arrowshirt i Eorache wkrótce wzięli ślub, a stary Czarodziej przepowiedział, że niebawem
ośmiu potomków w monoklach i hełmach zacznie łamać pałacowe meble. Zadowolony z
wróżby król uczynił Goodgulfa Czarodziejem bez Teki w nowo podbitych ziemiach Fordoru i
wyznaczył mu spory fundusz reprezentacyjny, o ile stary oszust nie zechce wrócić do Twodoru.
Krasnoludowi Gimletowi Arrowroot sprzedał po cenie złomu nadwyżki machin wojennych
Sorheda; Legolamowi dał prawo przemianować Chikken Noodul na “Ringland" oraz koncesję
na handel pamiątkami w Otchłaniach Zazu. I wreszcie, cztery chochliki obdzielił Królewskim
Uściskiem Dłoni oraz biletami na przelot w jedną stronę na grzbiecie Gwahno do Bagna. O
Sorhedzie zaginął wszelki słuch, a gdyby wrócił, Arrowroot obiecał go ułaskawić i dać
kierownicze stanowisko w wojskowych laboratoriach badawczych Twodoru. O Ballhogu i
Stuporze również niewiele słychać, chociaż miejscowi plotkarze twierdzą, iż za kilka stuleci
odbędzie się ich ślub.
STRASZLIWE ZAKOŃCZE IE
Niedługo po koronacji Stompera Frito, jeszcze odziany w wystrzępiony płaszcz elfów,
ze znużeniem truchtał znajomą krowią ścieżką do Bug Endu. Lot był krótki i oprócz kilku
obszarów podwyższonej turbulencji oraz zderzeń ze stadami migrujących flamingów,
przebiegł zupełnie spokojnie.
W Chochlikowie panował straszny bałagan. Sterty nie wywiezionych śmieci zalegały
błotniste ulice, a niesforna chochlikowa dzieciarnia zdołała zapaskudzić wszystko dookoła;
nikt nie pofatygował się posprzątać po przyjęciu Dilda. Frito z dziwną przyjemnością
stwierdził, że tak mało się zmieniło podczas jego nieobecności.
- Wyjeżdżałeś? - zachrypiał znajomy głos.
- Tak - odparł Frito, opluwając starego Wargacza w tradycyjnym chochlikowym
powitaniu. - Wracam do domu z Wielkiej Wojny. Zniszczyłem Wielki Pierścień i pokonałem
Sorheda, niegodziwego władcę dalekiego Fordoru.
- Akurat - prychnął Wargacz, starannie szukając czegoś w nosie, - Zastanawiam się,
skąd ci się biorą te poronione pomysły.
Frito wszedł do swojej nory, brnąc do drzwi przez sterty korespondencji i butelek z
mlekiem. Znalazłszy się wewnątrz, bezskutecznie przeszukał lodówkę i poszedł do swojej
jaskini, aby rozpalić ogień. Potem cisnął w kąt płaszcz elfów i z westchnieniem ulgi opadł w
miękki fotel. Wiele widział, a teraz był w domu. W tym momencie usłyszał ciche pukanie do
drzwi.
- Do licha - mruknął, wyrwany z zadumy. - Kto tam? Nie było odpowiedzi; tylko
kolejne, bardziej natarczywe pukanie.
- Dobra, dobra, już idę!
Frito podszedł do drzwi i otworzył je.
Na progu ujrzał dwadzieścia trzy grające na lirach nimfy w przezroczystych
spodniumach, skulone w złotym kanoe unoszącym się na chłodnej mgle ze stu gaśnic
przeciwpożarowych, z załogą złożoną z tuzina podchmielonych koboldów w błyszczących
koszulach i obszywanych frędzlami spodniach. Przed Fritem stała dwunastostopowa zjawa w
czerwonej satynie, wyszywanych klejnotami butach do konnej jazdy, dosiadająca opasłego,
blado - niebieskiego jednorożca. Wokół trzepotały skrzydlate żaby, miniaturowe walkirie oraz
latający kaduceusz. Wysoka postać wyciągnęła do Frita sześciopalczastą dłoń, w której
trzymała bransoletę identyfikacyjną z dziwnymi znakami, wyraźnie emanującą złowrogą siłę.
- O ile wiem - rzekł poważnie przybysz - podejmujesz misje.
Frito zatrzasnął drzwi przed nosem zdziwionego widma, zaryglował je, zabarykadował
i zamknął, na wszelki wypadek połykając klucz. Potem wrócił do kominka i zapadł w miękki
fotel. Zaczął rozmyślać o czekających go latach cudownej nudy. Może ajmie się układankami.