1
KATE WALKER
Recepta na
szczęście
2
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zegar na wieży kościelnej właśnie wybił ósmą. Liz skręciła w
małą, cichą uliczkę i zatrzymała się. Odczekała, aż umilknie echo jej
kroków i przysunęła się do muru. Popatrzyła na przeciwległą stronę
skwerku, oświetloną kolorowym neonem znad baru.
Nie było go tam.
Z jej piersi wyrwało się ciche westchnienie. No cóż, tak naprawdę
to wcale nie wierzyła, że to spotkanie dojdzie do skutku. To nie było
w jej stylu. Romantyczne randki w ciemno! To dobre dla nastolatek.
Już dawno przestały ją bawić. A poza tym, zupełnie nie pasowały do
jej nowego, racjonalnego spojrzenia na życie. Romantyczne miłostki
były niczym tajfun, który niszczył wszystko, co spotkał na swej
drodze, odbierał spokój, po czym, jak każda burza, kończył się
równie niespodziewanie, jak zaczynał, pozostawiając po sobie
pustkę i żal. Czy tych parę szczęśliwych chwil naprawdę było tego
warte?!
- Wiedziałam! Od początku wiedziałam, że to był błąd -
powiedziała głośno Liz, jakby tym oświadczeniem chciała przekonać
samą siebie, ale gdzieś na dnie serca poczuła leciutkie ukłucie
rozczarowania, że mężczyzna nie przyszedł na umówione spotkanie,
choć tak obiecywał.
Czyżby zrobił to specjalnie? Zaplanował sobie wcześniej, że nie
zjawi się na to spotkanie? Niemożliwe! Przecież propozycja wyszła
właśnie od niego. Może więc powód jego nieobecności był zupełnie
inny. Może, najzwyczajniej w świecie, spóźniał się. Tak! To
najbardziej prawdopodobne. Dobrze to znała. Ile godzin spędziła na
bieganiu od okna do okna, zerkaniu na zegar w obawie, że może
stało się coś złego, jakiś wypadek, lub inne nieszczęście. Tylko że
wtedy serce biło jej radośnie na dźwięk klaksonu, znajomych
kroków na schodach i przekręcanego w zamku klucza. Tak, wtedy
była jeszcze bardzo, bardzo naiwna. Sporo czasu upłynęło, nim zdała
sobie sprawę, ile straciła poświęcając wszystko w imię miłości.
3
Zrozumiała też, że samą miłością nie można żyć, a zwłaszcza wtedy,
gdy kocha tylko jedna strona. Westchnęła ciężko. Tak bardzo go
kochała. Chyba nawet za bardzo.
Liz ponownie zerknęła na zegarek. A może się myliła? Może wcale
nie umówili się na tę godzinę? Ogarnięta wątpliwościami sięgnęła do
torebki i wyciągnęła z niej lekko zmiętą kartkę papieru zapisaną
równym, starannym pismem. Nie! W liście było napisane czarno na
białym: „Raffles Wine Bar, punkt ósma. Umieram z niecierpliwości,
by cię zobaczyć".
Umiera z niecierpliwości! Dobre sobie! Nie może się doczekać,
kiedy ją zobaczy! - zżymała się Liz. Więc dlaczego, u licha, jeszcze go
tu nie ma?!
Tak naprawdę, przekonywała samą siebie, to wcale nie
spodziewałam się go ujrzeć. Przyszłam jedynie z czystej ciekawości i
jest mi zupełnie obojętne czy to spotkanie dojdzie do skutku, czy nie.
Tak, czy siak, mam zamiar zjeść dobrą kolację zakrapianą winem i
wcale o nim nie myśleć. Niestety, były to tylko jej pobożne życzenia.
W głębi duszy czuła urazę i gniew, żal i pełne goryczy
rozczarowanie.
- Jeszcze pięć minut i idę! - zamruczała pod nosem. - Pięć minut i
ani sekundy dłużej.
Ale nawet te pięć minut to było stanowczo za wiele. Zmarnowała
już dość czasu czekając na niego. Na człowieka, który był pępkiem jej
świata, a dla którego nie liczyło się nic poza jego pracą.
Niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. Przez cienką
podeszwę eleganckich, zamszowych pantofelków wyraźnie czuła
ciągnący od ziemi chłód. Choć przekonywała samą siebie, że Richard
Deacon pewnie nie zjawi się na spotkanie, tego wieczoru pragnęła
wyglądać wyjątkowo ładnie. Przerzuciła całą szafę w poszukiwaniu
odpowiedniej kreacji, zanim zdecydowała się na powiewną,
jedwabną garsonkę
- niezbyt mądry wybór na jesienne chłody. Mimo że na wierzch
narzuciła gruby, wełniany żakiet, drżała z zimna.
Uniosła dłonie, by odgarnąć do tyłu włosy, po czym opuściła je
RS
4
pośpiesznie, przypominając sobie, że ma je spięte w mały, elegancki
koczek z tyłu głowy. Tuż przed wyjściem uznała, że taka fryzura
bardziej pasuje do jej nowego stylu niezależnej młodej
business-woman, którą teraz była. O tak! Richard nie poznałby jej,
gdyby mógł ją w tej chwili zobaczyć. W niczym nie przypominała
naiwnej, bezradnej kobietki, jaką była jeszcze tak niedawno.
Zegar na kościelnej wieży wybił kwadrans po ósmej i Liz
uświadomiła sobie, że dała Richardowi prawie dwa razy po pięć
minut. Mimo to, zziębnięta i drżąca, nadal tkwiła w miejscu. Jak
zaczarowana. Czekała, choć tyle razy przyrzekała sobie, że już nigdy
więcej nie pozwoli mu traktować się w ten sposób.
- Kwadrans spóźnienia to jeszcze nie koniec świata - zwykł
mawiać Richard.
- Owszem, tak - przypomniała sobie swoją odpowiedź -
Szczególnie jeśli za chwilę zjawią się goście, a ja nie jestem jeszcze
gotowa.
O nie! Nie miała najmniejszego zamiaru przechodzić przez to
wszystko jeszcze raz. Powinna była kierować się tym, co
podpowiadał jej instynkt. Pierwsza odpowiedź była najwłaściwsza.
Od początku wiedziała, że ten pomysł z listami i spotkaniem to błąd i
nie zamierzała ciągnąć tego dalej. Doskonale obywała się bez
mężczyzny i tak właśnie powinno wyglądać jej dalsze życie. W jej
nowym świecie nie było miejsca na czekanie, nerwy, spóźnienia.
Idę! - twardo postanowiła. Mimo to zerknęła na przeciwną stronę
skwerku. Jej bystre oczy od razu dostrzegły znajomą, smukłą
sylwetkę. Mężczyzna wyłonił się zza rogu i pośpiesznie ruszył w
stronę jasno oświetlonego baru. Liz zwolniła kroku.
,, Jeśli chcesz, będę miał czerwony goździk w butonierce i Times'a
w ręku, jako znak rozpoznawczy, choć nie sądzę, aby to było
potrzebne" - napisał.
Nie było. Liz nie potrzebowała żadnych znaków. Poznałaby go
wszędzie, nawet gdyby nie był jedynym mężczyzną stojącym przed
wejściem do baru i zerkającym na zegarek - znak, że na kogoś czeka.
No cóż, spóźnił się, stwierdziła, odwracając głowę i kierując się w
RS
5
stronę zaparkowanego na sąsiedniej uliczce samochodu. Sam sobie
winien. Mimo to, gdzieś na dnie serca, poczuła leciutkie ukłucie żalu,
że odchodzi tak bez słowa, zostawiając go bez wyjaśnień.
- To pewnie dlatego, że zostałam dobrze wychowana - zamruczała
pod nosem. W dzieciństwie uczono ją uprzejmości i dobrych manier.
Nie było grzecznie umawiać się, a potem nie zjawiać się na spotkanie
tylko dlatego, że w ostatniej chwili zabrakło jej odwagi, by stanąć z
nim twarzą w twarz. Wpojone w dzieciństwie zasady nie pozwalały
jej się poddać tchórzostwu. Poza tym, jeśli nie przyjdzie na
spotkanie, Richard z pewnością zjawi się u niej, by dowiedzieć się, co
ją zatrzymało, a to byłoby jeszcze gorsze.
Westchnęła ciężko. Choć wcale nie miała ochoty, wiedziała, że
musi wyjść z kryjówki i powiedzieć mu o swojej decyzji. Nie mogła
tak po prostu odwrócić się i uciec. Należały mu się przecież jakieś
wyjaśnienia, szczególnie po tych wszystkich listach, które do niej
napisał.
- Elizabeth?
Liz zamarła. Serce skoczyło jej do gardła. A więc ją zauważył. No
tak! Teraz nie miała już innego wyjścia. Odwróciła się powoli.
Mężczyzna stał po drugiej stronie ulicy. Patrzył prosto na nią.
- Elizabeth? - powtórzył niepewnie.
Liz wiedziała, że nie pozostało jej nic innego, jak tylko podejść
bliżej. Na drżących nogach ruszyła w jego stronę. Musiał zauważyć ją
już wcześniej. Widział, jak odchodziła. Pewnie domyślił się, że
chciała uciec, nawet z nim nie rozmawiając.
Podczas krótkiej wędrówki przez skwer doskonale zdawała sobie
sprawę, że jest bacznie obserwowana. Czuła na sobie jego uważny
wzrok. Ciekawe, co sobie pomyślał. Teraz, kiedy w końcu ją zobaczył
Minęło już prawie dziewięć miesięcy. Dziewięć długich miesięcy.
Nigdy nie wysyłała mu w listach swoich zdjęć. To było zresztą
zupełnie niepotrzebne. Przechodząc obok sklepu, zerknęła
ukradkiem na swoje odbicie w wyłożonej lustrzanymi taflami szybie.
Przez krótką chwilę miała wrażenie, że patrzy na kogoś innego, na
obcą osobę. Nie poznawała samej siebie w tej eleganckiej, młodej
RS
6
damie. Nowa fryzura wyszczuplała jej okrągłą buzię nadając jej
surowy, nieco wyniosły wyraz. Wyglądała dużo poważniej niż na
swoje dwadzieścia sześć lat.
Poważniej i, miała nadzieję, rozsądniej, choć z drugiej strony było
jej trochę żal tamtej pogodnej, nieco naiwnej dziewczyny, którą
kiedyś była. Dziewczyny, która wierzyła w miłość od pierwszego
wejrzenia i która gorzko się rozczarowała. Czy z tego wzięły się,
wprawdzie jeszcze ledwo dostrzegalne, ale już wyraźnie
zarysowane, linie wokół jej ust?
- To ty, Elizabeth?
Niepewność w głosie mężczyzny i krótki, nerwowy śmieszek
uświadomiły jej, że Richard, podobnie jak i ona, musi być trochę
skrępowany tą niecodzienną sytuacją. Ruszył na jej spotkanie z
wyciągniętą w powitalnym geście dłonią, zawahał się i pośpiesznie
opuścił rękę, jakby nadal nie był jeszcze pewny, czy ma do czynienia
z właściwą osobą. Liz popatrzyła na niego zaskoczona. To
niemożliwe! Musiał wiedzieć, że to ona. Nawet jeśli na początku nie
miał pewności, sam fakt, że zareagowała na jego wołanie świadczył,
ze to właśnie ona jest tą kobietą, z którą umówił się tu dzisiaj na
spotkanie. Ale zaraz, zaraz... Przecież było to jej życzenie, aby oboje
zachowywali się tak, jakby nigdy przedtem się nie znali. Sama
chciała, by udawali nieznajomych. Taki był jej warunek.
Mimo to zabolało ją, że Richard zachowywał się tak, jakby ciągle
jeszcze miał wątpliwości co do jej tożsamości. Ona rozpoznała go bez
wahania.
- Richard... - zaczęła niepewnie. - Richard Deacon?
- A któż by inny? - Słowom tym towarzyszył boleśnie znajomy,
szeroki uśmiech. -Chyba że masz w zwyczaju zaczepianie obcych
mężczyzn na ulicy?
Nikogo nie zaczepiam, miała na końcu języka ciętą odpowiedź, ale
powstrzymała się. Jeśli ma to być zupełnie nowy początek tej
znajomości, powinna zapomnieć o przeszłości i nie dać się
sprowokować. Nie może przecież dopuścić, by dawne pretensje i
żale rzuciły cień na jej nowe życie.
RS
7
- Ja... no, cóż... - zaplątała się. Nie wiedziała, co ma powiedzieć.
Brakowało jej słów, a poza tym była na niego zła, że nawet nie
przeprosił za spóźnienie. Najbardziej jednak irytowało ją, że kiedy
go w końcu ujrzała, nie potrafiła oderwać oczu od tej przystojnej
twarzy, jasnoniebieskich oczu i pełnych, kapryśnie wygiętych warg.
Richard Deacon mógł mieć wątpliwości, co do jej tożsamości, ona nie
miała najmniejszego problemu. Rozpoznała go od razu. Wyglądał
dokładnie tak, jak go sobie wyobrażała. No, może z wyjątkiem paru
drobnych szczegółów. Wydawało jej się, że jest trochę wyższy, ale
może to dlatego, że była w pantoflach na wysokim obcasie. Prawie
dorównywała mu wzrostem. Stojąc tuż przed nim patrzyła prosto w
znajome, niebieskie oczy, które mierzyły ją bacznym spojrzeniem
spomiędzy gęstych, ciemnych rzęs. Jego twarz była nieco bardziej
wyrazista, niż ją pamiętała. Prosty nos, zdecydowane usta, lekko
wysunięta do przodu dolna szczęka. Może to efekt krótko
ostrzyżonych włosów. Richard Deacon, którego pamiętała, zawsze
nosił je trochę dłuższe.
Aż trudno uwierzyć, że ten poważny, młody człowiek o surowej
twarzy, który stał teraz przed nią, to ten sam sympatyczny chłopak,
który pisywał do niej pogodne, ciekawe listy, do łez ją nieraz
rozśmieszające. Za nic zresztą by się do tego nie przyznała, a już z
pewnością nie przed Eleanor, siostrą Richarda, od której wyszedł ten
pomysł z korespondencją.
Jednakże co innego listy, a co innego spotkanie twarzą w twarz.
Choć nie mogła zaprzeczyć, że mężczyzna nadal jej się podobał,
żałowała, że w ogóle zgodziła się tu dzisiaj przyjść. Stojąc przed nim i
spoglądając w chłodne, niebieskie oczy, marzyła, by można było
cofnąć czas i pozostać na etapie nie zobowiązującej
korespondencyjnej przyjaźni. Stanowczo bardziej wolała swoje
wyobrażenia o nim niż Richarda Deacona we własnej osobie. Był
zbyt pewny siebie, zbyt namacalny, zbyt męski... Ciarki przeszły jej
po plecach.
- Wiesz co, zacznijmy jeszcze raz - zaproponował mężczyzna.
Liz była mu za to głęboko wdzięczna.
RS
8
- Jestem Richard Deacon. - Tym razem jego głos brzmiał pewnie i
zdecydowanie. Wyciągnął dłoń i nie pozwolił jej już opaść, chociaż
Liz nie uczyniła żadnego gestu, który wskazywałby, że chce się
przywitać. Stała w miejscu, patrząc na wyciągniętą w jej stronę rękę
mężczyzny. Miał bardzo ładną dłoń. Szczupłe, długie palce o
starannie wypielęgnowanych paznokciach. Ta właśnie ręka napisała
wszystkie listy, które spoczywały w dolnej szufladzie jej toaletki.
Składała je tam, jeden po drugim, choć zdrowy rozsądek
podpowiadał jej, że lepiej byłoby je zniszczyć.
Pamiętała swoje rozterki, kiedy przyszedł pierwszy list. Chciała
spalić go bez czytania i pozostawić bez odpowiedzi. Jednakże
ciekawość zwyciężyła. Roz-pieczętowała list, a jego sympatyczny ton
sprawił, że wbrew sobie, zapominając o wcześniejszych
wątpliwościach i silnych postanowieniach, napisała krótką,
uprzejmą kartkę. I tak się zaczęło.
- A ty jesteś pewnie Elizabeth Neal? - ciągnął mężczyzna.
- Liz - wtrąciła nieśmiało. - Mów mi Liz - powtórzyła już bardziej
zdecydowanym tonem, ujmując wyciągniętą dłoń.
Mijał już prawie rok, od kiedy zaczęła używać tej skróconej formy
swego imienia. Tamta druga, której używała poprzednio, wydała jej
się zbyt dziecinna i pieszczotliwa. Nie pasowała do jej nowego ,, ja".
Liz Neal brzmiało dużo lepiej i było o wiele odpowiedniejsze dla
młodej, energicznej businesswoman. Kobiety, która sama
decydowała o swoim życiu i doskonale obywała się bez mężczyzn.
Kobiety, która wiele w życiu wycierpiała i która wyszła z tego
zwycięsko, z uśmiechem na twarzy.
- Nikt nie nazywa mnie Elizabeth - wyjaśniła. No, może poza moją
matką, dodała w duchu. Wolała nie wspominać, że był ktoś, kto
nazywał ją jeszcze inaczej. Ktoś, kto używał tamtej drugiej, skróconej
formy jej imienia.
- W takim razie, Liz - przystał mężczyzna. Lekkie skrzywienie ust i
wahanie w jego głosie nie umknęło uwagi Liz. Nagle zdała sobie
sprawę, że nadal ściska dużą, ciepłą dłoń Richarda Deacona. Oblała
ją fala gorąca i z trudem powstrzymała się, by nie wyrwać ręki. Na
RS
9
szczęście, udało jej się jakoś opanować, a nawet zdobyła się na blady
uśmiech, po czym powoli uwolniła dłoń z uścisku mężczyzny.
- Ja...
- Może wejdziemy do środka?
Zaczęli jednocześnie. Liz nienaturalnie wysokim, trzęsącym się ze
zdenerwowania głosem, Richard spokojnie i chłodno. Urwali.
Mężczyzna uśmiechnął się przepraszająco, Liz zaś nerwowo zagryzła
wargi.
- Czuję się trochę głupio, a ty? - rzucił po chwili Richard. - Nigdy
przedtem nie byłem na takiej... randce w ciemno, bo tak to chyba
można by nazwać. Pisywaliśmy wprawdzie do siebie, ale to co
innego. Pewnie tak właśnie czują się ludzie, kiedy korzystają z tych
wszystkich agencji matrymonialnych, które ogłaszają się w gazetach
- dodał, okraszając te słowa szerokim uśmiechem.
- Pewnie tak.
Szeroki uśmiech okazał się zaraźliwy. Liz uśmiechnęła się
leciutko. Czy to możliwe, aby ten tak pewny siebie mężczyzna czuł
się równie zakłopotany jak ona? Ta myśl wydała jej się nieco
pocieszająca, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że Richard nie
mógł czuć tego, co ona. Nie miał tego bagażu cierpienia i bólu,
samotności i rozpaczy, które nawet teraz, po prawie dziewięciu
miesiącach, rzucały cień na jej codzienne życie.
- Może jednak wejdziemy do środka? - ponowił propozycję
mężczyzna. - Z przyjemnością napiłbym się, a myślę, że i tobie nie
zaszkodziłby kieliszeczek czegoś mocniejszego.
- Och, ale...
Teraz. Teraz powinna powiedzieć mu, że zmieniła zdanie, że nie
zamierza ciągnąć tego ani chwili dłużej i że podeszła do niego tylko
po to, by wyjaśnić, że popełniła błąd zgadzając się na spotkanie.
Ułożyła sobie całą tę przemowę przedtem, jednak ze zdumieniem
odkryła, że nie potrafi wydusić ani słowa. Pełen uroku uśmiech
Richarda Deacona sprawił, że wcale nie była pewna, czego właściwie
chce.
Propozycja była kusząca. Liz miała za sobą wyjątkowo męczący
RS
10
dzień, czekając przemarzła, a wnętrze baru wyglądało zachęcająco.
Nie musi przecież zostawać na kolację. Po prostu wejdzie i napije się
czegoś na rozgrzewkę. Byłoby niegrzecznie, gdyby od razu się
pożegnała. Przebył ładny kawałek drogi, żeby się z nią spotkać.
- Zgoda.
Wbrew jej woli, odpowiedź zabrzmiała burkliwie i niechętnie. Liz
zauważyła, jak brwi mężczyzny zbiegły się w gniewnym grymasie.
Zacisnęła zęby. A czegóż on, u licha, oczekiwał? Że rzuci mu się na
szyję? Tylko dlatego, że wymienili kilka listów. O nie! Niech nie
myśli, że tak łatwo przekona ją, że naprawdę się zmienił. Choć jego
listy sprawiały jej niekłamaną przyjemność i na każdy kolejny
czekała z radosną niecierpliwością, życie nauczyło ją ostrożności. Już
raz dała się nabrać na piękne słówka i czułe uśmiechy.
Gorzko tego pożałowała. Nie miała zamiaru powtarzać tego
samego błędu.
- I żeby wszystko było jasne, chcę sama zapłacić za mojego drinka
- dodała pośpiesznie. - Nie jestem na randce, a nawet gdyby, to nic
nie zmienia. Mam pracę, dobrze zarabiam i...
- ...jesteś niezależną, samowystarczalną kobietą - dokończył za nią
Richard.
Zgryźliwy ton zdradził, że nie spodobało mu się to, co
powiedziała. Czyżby poczuł się urażony? Czy to, że chciała sama za
siebie płacić, raniło jego męską dumę? Tym lepiej, pomyślała.
Chciała, by od początku wszystko było jasne. Może dzięki temu uda
im się uniknąć niepotrzebnych nieporozumień.
Podniosła głowę i spojrzała na mężczyznę. Nagle zrobiło jej się go
żal. W listach był taki czuły i opiekuńczy. Już wiedziała, dlaczego
broniła się przed tym spotkaniem. Czytając jego listy stworzyła sobie
własny, wyidealizowany obraz Richarda Deacona. Ideał, któremu,
jak widać, daleko było do rzeczywistości.
- W twoich ustach zabrzmiało to jak obelga - zamruczała
gniewnie.
- Skądże znowu! - zaprotestował. - Samodzielność to bardzo
pożądana zaleta.
RS
11
Jego ton przeczył słowom. Liz zmarszczyła brwi.
- Myślę jednak, że jesteś trochę przewrażliwiona na punkcie
samodzielności i niezależności - stwierdził spokojnie, otwierając
przed nią drzwi baru. - Wejdziemy?
Zdecydowanym ruchem ujął ją pod ramię. Nie pozostało jej nic
innego, jak tylko podporządkować się jego życzeniu. Weszli do
przytulnego, jasno oświetlonego wnętrza.
A może rzeczywiście była trochę przeczulona? Może Richard
wcale nie chciał jej obrazić? Zgodziła się na to spotkanie, ponieważ w
swoich listach wydawał się zupełnie innym człowiekiem, niż tamten
Richard Deacon, którego znała. Może więc naprawdę się zmienił. Z
drugiej strony, czyż nie było naiwnością spodziewać się, że jedno
spotkanie wymaże z jej pamięci tamte wszystkie bolesne
wspomnienia? Nie. Nie była przecież aż tak głupia.
- Pozwolisz, że wezmę twój żakiet?
Choć tym razem nie dodał nic o samodzielności, jego ton sprawił,
że pytanie zabrzmiało jak drwina, Liz zacisnęła zęby, powtarzając w
duchu, że nie da się sprowokować. Kiedy jednak dłonie mężczyzny
dotknęły jej ramion, odskoczyła gwałtownie. Cała krew odpłynęła jej
z twarzy. Bolesne wspomnienia wróciły. Patrzyła na niego szeroko
otwartymi, pociemniałymi z przestrachu oczami.
- Cóż, u licha...? - Richard z trudem hamował gniew. - Na litość
boską, Liz, chciałem tylko wziąć twój żakiet!
Dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę, jak idiotycznie się
zachowała. A przecież tyle razy obiecywała sobie, że nie pozwoli, by
przykre wspomnienia z przeszłości zniszczyły ten wieczór.
Widocznie to nie takie łatwe, jak jej się wydawało.
- Przepraszam - wykrztusiła i pośpiesznie zsunęła żakiet z ramion,
podając mu go bez słowa.
Richard zacisnął usta. Długo i starannie wieszał okrycie na
oparciu jej krzesła, jakby potrzebował czasu, by opanować gniew,
jaki wzbudziło w nim jej zachowanie.
- Pozwolisz, że to ja postawię pierwszą kolejkę? - spytał grzecznie,
odwracając się w jej stronę.
RS
12
Pierwszą? Liz zmarszczyła brwi, ale powstrzymała się od
komentarzy. To nie była właściwa droga.
- Czego się napijesz?
- Campari z wodą sodową, proszę.
Z niekłamaną przyjemnością odnotowała wrażenie, jakie zrobiły
na nim te słowa. Richard dobrze wiedział o jej słabości do słodyczy,
toteż z pewnością zaskoczył go jej wybór. Campari było bardziej
gorzkie niż chinina. Liz uśmiechnęła się w duchu. Ostatnio jej gust
zmienił się nieco. Może w końcu dorosła. Najwyższa pora. Dużo
czasu zmarnowała przez tę swoją dziecięcą spontaniczność.
- Zaraz wracam - rzucił przepraszająco Richard, kierując się w
stronę baru.
Liz miała cichą nadzieję, że jego nieobecność potrwa dłuższą
chwilę. Potrzebowała czasu, by oswoić się z niecodzienną sytuacją.
Już wcześniej zdawała sobie sprawę, że spotkanie wypadnie nieco
inaczej, niż się spodziewała. Lubiła jego listy. To prawda. Jednak
mimo przyjacielskiego, dowcipnego, tonu przebijała przez nie
znajoma nutka uporu, który tak dobrze znała. W większości spraw
wykazywał dużo tolerancji i zrozumienia, ale wiadomo było, że
Richard Deacon potrafi być bardzo uparty. Zresztą miała tego
przykłady już wcześniej.
Być może, wszystko byłoby dużo łatwiejsze, gdyby Richard nie
podkreślał, jak bardzo się stara. Z piersi Liz wyrwało się ciche
westchnienie. Ciekawe, jak inni radzili sobie w podobnych
sytuacjach? Czy było im równie ciężko?
Nie, z pewnością inni ludzie nie mieli takich problemów. Podobnie
mogli czuć się jedynie klienci biur matrymonialnych. Podobnie, ale
nie tak samo. Skrzywiła się lekko. Przypomniały jej się te wszystkie
hasła, które tak często widywała w gazetach. „I ty możesz odnaleźć
prawdziwą miłość", „Samotna? Zrozpaczona? Nigdy więcej! Z nami
odnajdziesz miłość swego życia".
Czy to dlatego jest tu dzisiaj? Nie! Ani Richard, ani tym bardziej
ona nie szukali miłości. Kiedyś, dawno temu, kiedy jeszcze była
zupełnie inną osobą zdawało jej się, że odnalazła to, co autorzy
RS
13
ogłoszeń reklamowych nazywali „prawdziwą miłością". Była
całkowicie pewna, że mimo rosnącej statystyki rozwodów, ich
związek przetrwa wszystkie burze. Niestety, jak to mówią, miłość
bywa ślepa i tak właśnie było w jej przypadku. Przez parę pięknych
lat ich życie było bajką, po czym nagle, zupełnie niespodziewanie,
idylla się skończyła. Liz nie miała najmniejszego zamiaru
przechodzić przez to jeszcze raz.
Dlaczego więc tu przyszła? Nie, to nie było łatwe pytanie. Czy
dlatego, że kiedy Richard zaproponował spotkanie, nie potrafiła
odmówić? Zżerana ciekawością, jak też wygląda autor tych
wszystkich cudownych listów? Tak. To właśnie dlatego,
rozstrzygnęła. To była właściwa odpowiedź. Ciekawość. Ciekawość i
nic więcej. Wiedziała jednak, że próbuje oszukać samą siebie. Ta
odpowiedź wcale jej nie satysfakcjonowała. Nie
usatysfakcjonowałaby również jej matki.
Jane Neal nie należała do kobiet, które płakały i rozpaczały nad
losem swych córek, kiedy te postanawiały odejść od swych mężów.
Sama będąc od wielu lat rozwódką Jane wierzyła, że każda kobieta
potrafi doskonale radzić sobie bez tak zwanego męskiego ramienia.
Za nic nie przyznałaby się, że doskwiera jej samotność i brak
partnera. Starsza pani zawsze uważała, że jej skądinąd rozsądna
córka ma nieco romantyczną naturę, co czyni z niej łatwą ofiarę
męskich zachcianek. Być może kiedyś taka byłam - przyznała matce
rację Liz. - Teraz jednak jestem zupełnie inną osobą.
- Campari z wodą sodową dla szanownej pani - wyrwał ją z
zamyślenia wesoły głos. - Z lodem, prawda?
- Cco...? A... tak, dziękuję.
Uniosła szklankę i umoczyła usta w chłodnym, lekko cierpkim
napoju. Miała nadzieję, że alkohol nieco ją uspokoi i rozluźni napięte
mięśnie jej twarzy. Mężczyzna usiadł naprzeciw. Znów był
uprzedzająco grzeczny, co momentalnie wzbudziło jej niechęć. Może
na tym właśnie polegał ich błąd. Stąpali wokół siebie na paluszkach,
w obawie, by się nawzajem nie urazić.
- Nie przeprosiłem cię jeszcze za to spóźnienie. Przykro mi, że
RS
14
musiałaś czekać.
Wyglądało na to, że Richard przemyślał wszystko w drodze do
baru i doszedł do wniosku, że to jego niepunktualność tak ją
rozdrażniła.
- Chciałem...
- Nie musisz się tłumaczyć - przerwała mu szybko. Zbyt szybko.
Zmarszczył brwi.
- Sama też się trochę spóźniłam - dodała pośpiesznie.
- No cóż, jeszcze raz przepraszam. Tak wyszło - sięgnął po
szklankę.
Byłoby dużo lepiej, gdyby Richard tak bardzo się nie starał,
pomyślała Liz. Nie powinien był hamować gniewu, który błysnął w
jego oczach, kiedy zaproponowała, że sama zapłaci za swego drinka.
Ostra wymiana zdań rozładowałaby napięcie, oczyściła atmosferę.
Może wtedy nie miałaby wrażenia, że stąpa po rozciągniętej nad
przepaścią cienkiej linie. Z każdą sekundą uczucie to pogłębiało się i
Liz była już prawie pewna, że zna przyczynę. Łatwo było
porozumiewać się z autorem sympatycznych listów przy pomocy
kartki i pióra. Słowa same spływały na papier. Nieraz, gdy czytała
swoją odpowiedź, darła ją zaskoczona intymnością własnych
zwierzeń i powtórnie zasiadała za biurkiem, by napisać inny,
bardziej wstrzemięźliwy w tonie list. Co innego jednak zwierzać się
ze swoich problemów i radości na papierze, co innego zaś siedzieć
twarzą w twarz z korespondencyjnym przyjacielem, szczególnie
kiedy jego długie nogi dotykają jej kolan, a grzeczność nakazuje
zabawiać gościa swobodną rozmową.
Wiedziała, że musi coś powiedzieć, przerwać tę krępującą ciszę.
Zatopiony w jakichś ponurych rozmyślaniach Richard zdawał się
zupełnie nie pamiętać o jej obecności.
- Czy... czy udało ci się podpisać ten kontrakt? Popatrzył na nią
zaskoczony. Dopiero po chwili dotarł do niego sens jej pytania.
- Kontrakt? A... tak. Podpisaliśmy go dziś po południu.
Przyjechałem tu prosto z zebrania.
I pewnie dlatego się spóźnił, domyśliła się Liz. No i dlatego był tak
RS
15
elegancko ubrany. Ciemnoszary garnitur, biała koszula, drogi,
jedwabny krawat. A ona myślała, że to dla niej. Była zaskoczona,
kiedy ujrzała go tak wystrojonego. Nie spodziewała się aż tak
wyszukanego stroju na spotkanie, które według określenia Richarda
„miało służyć przełamaniu pierwszych lodów". Teraz wszystko było
jasne. Ten strój nie był dla niej.
- Przyjechałeś tu prosto z Nottingham? Richard potakująco kiwnął
głową.
- To kawał drogi. Powinieneś był mi o tym napisać. Mogliśmy
przecież przesunąć nasze spotkanie na inny termin, skoro byłeś dziś
taki zajęty - tłumaczyła. - Nie miałabym nic przeciwko -
przekonywała go, choć sama wcale nie była tego taka pewna.
Może to dobrze, że nie próbował przesunąć spotkania na inny
termin. Gdyby zwrócił się do niej z taką prośbą, odczytałaby ją
pewnie jako próbę wykręcenia się z wcześniejszych zobowiązań.
Posądziłaby go, że zmienił zdanie, a teraz próbuje ją zbyć, zasłaniając
się pracą. Z drugiej jednak strony nie potrafiła pogodzić się z myślą,
że to spotkanie jest dla niego czymś w rodzaju odpoczynku, relaksu
po ciężkim dniu. Za bardzo przypominało jej to przeszłość, od której
właśnie udało jej się uciec.
- Nie przypuszczałem, że tak szybko uda mi się sfinalizować te
sprawy - mówił Richard. - Niestety, a może raczej powinienem
powiedzieć, na szczęście, moi kontrahenci chcieli załatwić wszystko
jak najszybciej i dlatego tamto zebranie tak się przeciągnęło.
Przyznam, że chciałem mieć chwilę czasu przed naszym spotkaniem,
po to chociażby, by się... hm, odświeżyć i przebrać w coś...
wygodniejszego.
Czyżby to oznaczało, ze nie miał zamiaru zjawić się tu w
garniturze i białej koszuli z krawatem? Liz ze zrozumieniem
pokiwała głową. Czy czułaby się swobodniej, gdyby nie był taki
wystrojony? Czytając listy Richarda, najczęściej wyobrażała go sobie
w dżinsach i swetrze: Mimo to, kiedy patrzyła na niego, jak siedział
tu przed nią w eleganckim, najpewniej na miarę szytym garniturze,
nie potrafiła wyobrazić go sobie w żadnym innym stroju.
RS
16
- Musisz być bardzo zmęczony...
- Wcale nie - zaprzeczył. - Mam świetny wóz i lubię prowadzić.
Mam wtedy czas, żeby przemyśleć sobie różne sprawy... - zawahał
się.
To wahanie nie umknęło uwagi Liz. Ciekawe, o czym dzisiaj
myślał, jadąc na to spotkanie. Czy, podobnie jak ona, miał pewne
wątpliwości, czy dobrze robi spotykając się z nią? Czy myślał o tym,
by wszystko odwołać, wykręcając się, na przykład, nawałem pracy?
Czyż nie tego właśnie oczekiwała?
Myślała o własnej decyzji sprzed paru minut, by powiedzieć
Richardowi, że nie zostanie na kolacji i że tylko z czystej grzeczności
zgodziła się wypić z nim drinka. Jak dobrze, że tego nie powiedziała.
Nie mogła postąpić tak po tym, co przed chwilą usłyszała. To byłoby
okropne, gdyby przyjechał tu aż z Nottingham zupełnie na darmo.
- W takim razie musimy to opić - powiedziała lekko, unosząc
szklankę. - Gratuluję!
Ale Richard nawet się nie uśmiechnął. Jego przystojna twarz
pozostała poważna.
- Dziękuję - skinął ciemną głową. — Byłem pewny, że mi się uda,
ale zawsze miło jest zakończyć jakąś sprawę. - W jego tonie nie było
przechwałki, jedynie pełna satysfakcji pewność siebie człowieka,
który doskonale zdaje sobie sprawę, że jest dobry i jest z tego
dumny. - Mieliśmy dosyć poważną konkurencję. Ten kontrakt to
prawdziwa gratka.
Richard wyraźnie się odprężył. Siedział rozparty wygodnie na
miękkim krześle, ze szklanką w dłoni i opowiadał o szczegółach
zawartej umowy. No tak, praca zawsze należała do jego ulubionych
tematów, pomyślała Liz, przyglądając mu się nie bez zdziwienia.
- Niełatwo będzie zbudować coś, co ma spełniać określone
wymagania, a jednocześnie nie ma prawa kłócić się z tłem.
Nowoczesny budynek wyglądałby okropnie w otoczeniu tych
wszystkich starych kamieniczek.
- Jestem pewna, że sobie poradzisz. Popatrzył na nią zaskoczony.
- Twój ostatni projekt zebrał same pochwały - wyjaśniła
RS
17
pośpiesznie.
Przez ostatni rok bacznie śledziła jego karierę. Wszystko było
takie dziwne. Tyle o nim wiedziała, a jednocześnie prawie wcale go
nie znała. Nawet, gdyby ze sobą nie korespondowali, trudno byłoby
nie wiedzieć o jego sukcesach. Pomimo młodego wieku - był tylko o
cztery lata od niej starszy - Richard Deacon zasłynął jako wyjątkowo
utalentowany architekt, którego prace łączyły w sobie
funkcjonalność i piękno, co, wbrew pozorom, wcale nie było łatwe.
- To mi sprawiło prawdziwą przyjemność - uśmiechnął się
mężczyzna. - Choć muszę przyznać, że nie było mi łatwo przekonać
innych do tego projektu. Ten potwór ze szkła i aluminium, którego
chcieli tam ustawić, zupełnie nie pasowałby do otoczenia, nie
mówiąc już, że zasłaniałby widok na stare miasto po drugiej stronie
rzeki. Zawsze staram się uzmysłowić ludziom, że na rzeczywistość
należy patrzeć jako na całość, a nie koncentrować się na jednym jej
wycinku. Tak samo z tym nowym projektem...
Zapał wziął górę nad uprzejmością i Richard wdał się w
szczegółowy opis swoich planów. Liz zafascynowanym wzrokiem
śledziła jego szczupłe dłonie kreślące na szklanej powierzchni
stolika szkice budynków, które, jak na razie, istniały jedynie w jego
wyobraźni.
Zaskakująco silne i zdecydowane były te piękne dłonie, kiedy
zacisnęły się na jej ramieniu popychając ją w stronę stolika. Bez
trudu potrafiła wyobrazić je sobie przy desce kreślarskiej,
przenoszące na papier pomysły, które narodziły się w jego głowie.
To byłaby prawdziwa przyjemność obserwować go przy pracy.
Patrzeć, jak powstaje dzieło. Zadrżała. Po plecach przeleciał jej
przyjemny dreszczyk podniecenia. O, gdyby tak poczuć te same
dłonie na swoim ciele! Tak czułe i delikatne, a jednocześnie tak silne
i zdecydowane. Zalała ją gorąca fala podniecenia. Podniosła wzrok
na twarz siedzącego przed nią mężczyzny. Patrzyła na jego usta. Jak
cudownie byłoby poczuć je na swoich wargach!
Ile to już dni minęło od czasu, kiedy całował ją ostatni raz? Kiedy
trzymał ją w ramionach, przesuwając dłońmi po jej skórze? Ileż
RS
18
nocy...?
Dobry Boże! Co też ona najlepszego robi?! Liz nerwowo poprawiła
się na krześle. Jak to się stało? Jak mogła do tego dopuścić? Jak mogła
pozwolić sobie na myślenie o tym, o czym przecież nie chciała
pamiętać!
Pragnęła zapomnieć o uczuciach, które kiedyś żywiła, o
pocałunkach i pieszczotach, za które gotowa była pójść do piekła.
Zapomnieć. Wymazać z pamięci na wieki.
Próbowała przez ostatnie dziewięć miesięcy. Na próżno. Bolesne
wspomnienia powracały. Teraz też nie potrafiła się od nich uwolnić.
Czyżby więc nigdy nie było jej dane zapomnieć o tej niemądrej,
naiwnej namiętności, która doprowadziła ją do poślubienia Richarda
Deacona?!
RS
19
ROZDZIAŁ DRUGI
- Przepraszam, że tak się rozgadałem. Pewnie zanudziłem cię na
śmierć.
Jej zamyślenie nie umknęło uwagi Richarda. Zrozumiał je całkiem
opacznie, jako reakcję na jego przydługi i nudnawy wykład.
- Nie, skądże! - zaprzeczyła Liz, ale w jej głosie nie było pewności.
Po minie Richarda poznała, że jej nie uwierzył.
- Jeszcze raz przepraszam. Kiedy zaczynam mówić o mojej pracy,
tracę poczucie rzeczywistości i zapominam, że nie każdy musi
interesować się architekturą.
Liz doskonale zdawała sobie sprawę, że to tylko pretekst, by
zmienić temat i przejść do bardziej intymnych rozważań, ale czuła,
że nie jest jeszcze do tego gotowa.
- Teraz twoja kolej - uśmiechnął się Richard. - Opowiedz mi coś o
sobie, proszę. Nad czym obecnie pracujesz?
- Tłumaczę biografię Balzaka - automatycznie odpowiedziała Liz.
-To kawał roboty. Nie wiem, czy zdołam przez nią przebrnąć. Te
wszystkie cytaty i przypisy. I język... jest tak trudny, że czasem jedna
strona zajmuje mi cafe godziny.
Teraz dopiero zrozumiała, skąd brał się entuzjazm w głosie
Richarda, kiedy opowiadał jej o swoim nowym projekcie. Praca była
bezpiecznym, neutralnym tematem. Zupełnie jak pogoda czy
wakacyjne plany. Ot, po prostu, jeden z tematów, jakie śmiało można
było poruszyć w rozmowie z przygodnym znajomym.
Przypomniał jej się czytany niegdyś artykuł o tym, jak
nawiązywać znajomości. Radzono w nim, by zadawać jak najwięcej
pytań, właśnie o pracę, o to, czym zajmuje się rozmówca. Autorzy
tego artykułu z pewnością mogliby być z nas dumni, uśmiechnęła się
w duchu, myśląc o pytaniu Richarda.
- A kiedy skończysz tę biografię, co będziesz robić dalej? Masz już
coś na oku? - dopytywał się.
- Właściwie nie - zawahała się. - Myślałam, żeby zrobić sobie
RS
20
krótkie wakacje.
Wakacje. Kolejny bezpieczny temat. Równie neutralny jak pogoda.
Autorzy tamtego artykułu mogliby wykorzystać tę rozmowę jako
ilustrację do swoich porad.
- Wybrałaś już jakieś miejsce, gdzie chciałabyś pojechać?
Liz zamyśliła się. To nie było łatwe pytanie. Myliliście się państwo,
rzuciła w duchu pod adresem autorów artykułu o nawiązywaniu
znajomości. Wakacje wcale nie były takim bezpiecznym tematem jak
sugerowaliście. Choć bardzo się starała, nie przychodziła jej do
głowy żadna sensowna odpowiedź. Miejsca, które zawsze pragnęła
odwiedzić, lub do których chciała powrócić, budziły bolesne
wspomnienia. Wenecja i Rzym. Tam właśnie spędziła swój miesiąc
miodowy. Moskwa, którą bardzo chciała zobaczyć i dokąd wybierali
się z Richardem, zanim rozpadło się ich małżeństwo. Wreszcie
Durham, które tak kochała i z którym wiązały się najbardziej bolesne
wspomnienia.
- Sama nie wiem... Chyba tam, gdzie jest ciepło i słonecznie -
powiedziała. Nawet nie starała się, by słowa te zabrzmiały
przekonywająco. Chciała jak najszybciej zakończyć ten temat. - Przez
ostatnie tygodnie było bardzo zimno i nieprzyjemnie. Aż trudno
uwierzyć, że to dopiero połowa października.
No tak. Pogoda. Kolejny bezpieczny temat. Richard zmarszczył
brwi. Pewnie też tak uważał.
- Napijesz się jeszcze? - spytał, patrząc na jej szklankę.
Dopiero teraz Liz zdała sobie sprawę, że trzyma w ręku pustą
szklankę. Nawet nie zauważyła, kiedy ją opróżniła. Niestety, alkohol
wcale jej nie pomógł. Czuła się jeszcze bardziej nieswojo niż na
początku wieczoru.
- Nie, dziękuję.
- W takim razie, czas zamówić coś do jedzenia. Teraz,
zdecydowała. Teraz powinna powiedzieć mu, że nie zostaje na
kolacji, że przyszła tu jedynie na drinka. Ale Richard już kiwał na
kelnera.
- Wiesz, umieram z głodu - wyznał, uśmiechając się czarująco,
RS
21
kiedy kelner wręczył im karty. - W południe zjadłem szybki lunch w
Nottingham i od tamtej pory nie miałem nic w ustach. To już ile?... No
tak, prawie osiem godzin.
I znowu Liz musiała zmienić plany. Richard był głodny. W takiej
sytuacji nie mogła przecież zostawić go tu samego i tak po prostu
wyjść. To nie byłoby grzecznie pozwolić, by jadł w samotności. A
poza tym, ona również zaczynała odczuwać głód. Przez cały dzień
nie była w stanie nic przełknąć. Nerwy ściskały jej gardło. Teraz zaś
dolatujące z kuchni smakowite zapachy zaostrzyły jej apetyt. Po
krótkim wahaniu, sięgnęła po kartę.
- O, jak cudownie! - ucieszyła się. - Podają tu nawet lasagne! Nie
jadłam lasagne od... - urwała gwałtownie. Spojrzała na siedzącego
naprzeciw niej mężczyznę i łzy napłynęły jej do oczu. To właśnie
podczas ich miodowego miesiąca zakochała się we włoskiej kuchni.
Nie mieli jeszcze wtedy zbyt dużo pieniędzy, toteż żywili się w tanich
barach i małych, zatłoczonych restauracyjkach. W rezultacie
najbardziej ulubionymi daniami Liz stały się spaghetti i lasagne.
- Elizabeth?
- Chyba... chyba się jednak napiję - zdecydowała Liz. Głos drżał jej
lekko.
Przez krótką chwilę bała się, że Richard zasypie ją pytaniami,
zmusi, by wyznała, co ją gryzie. Wyglądał, jakby już miał zapytać.
Zacisnęła zęby. Czuła, że nie jest jeszcze przygotowana do rozmowy.
Jednakże, ku jej zaskoczeniu, Richard posłusznie podniósł się z
krzesła.
- To samo, prawda?
Liz potakująco kiwnęła głową. Zapomniała o wcześniejszym
postanowieniu, by samej płacić za swoje drinki. Chciała zostać teraz
sama. Potrzebowała czasu, by się uspokoić i zebrać rozproszone
myśli. Zamknęła oczy i przez moment poczuła w ustach
charakterystyczny, lekko ostry smak ulubionej potrawy. Prawie
uwierzyła, że jeśli teraz otworzy oczy, ujrzy zatłoczone wnętrze
hałaśliwego, włoskiego baru, a przed sobą uśmiechniętą twarz
mężczyzny, którego kiedyś tak bardzo kochała.
RS
22
- Beth?
- Nie!
Gwałtownie zamrugała powiekami. Jej dłonie pofrunęły do góry w
obronnym geście i gdyby Richard nie cofnął się w porę, wytrąciłaby
mu z rąk szklanki z zamówionymi trunkami.
- Powiedziałam ci, że na imię mi Liz.
Nienawidziła tego drugiego, pieszczotliwego zdrobnienia.
Odrzuciła je tak, jak odrzuciła tamtą naiwną, młodą dziewczynę,
którą jeszcze niedawno była.
- Przepraszam.
Richard z trzaskiem postawił szklanki na stole.
- Przepraszam - powtórzył. - Nie chciałem...
- Mam na imię Liz!
- Oczywiście.
Niebieskie oczy przyglądały jej się ze zdziwieniem. Zaskoczyła go
gwałtowność, z jaką Liz zareagowała na swoje dawne imię.
- Przykro mi. Nie chciałem cię urazić - tłumaczył.
- To dlatego, że nie przepadam za tym właśnie skrótem imienia
Elizabeth. Zawsze bardziej podobało mi się Be...
Oczy kobiety błysnęły ostrzegawczo. Mężczyzna nerwowo
poprawił się na krześle.
- Napij się. Dobrze ci to zrobi - powiedział cicho, wskazując jej
szklankę.
Liz żałowała, że nie zna sposobu, by unieść szklankę do ust, nie
używając rąk. Nie chciała, by widział, jak bardzo drżały. Pośpiesznie
chwyciła stojącą przed nią szklankę w obie ręce i nie zastanawiając
się, co robi, jednym haustem wychyliła jej zawartość. Poczuła
przyjemne ciepło, rozlewające się po żołądku i lekki szumek w
głowie. Alkohol zaczynał działać.
Richard przyglądał jej się uważnie.
- Czy chcesz o tym porozmawiać? - spytał cicho.
- Nie - przecząco pokręciła głową Liz. Patrzyła na stojącą przed
nią pustą szklankę. Brakowało jej odwagi, by unieść głowę i spojrzeć
w niebieskie oczy. Wiedziała, że Richard na nią patrzy. Czuła na
RS
23
sobie jego baczny wzrok.
- Nie, nie chcę o tym rozmawiać - powtórzyła twardo. Powoli
odzyskiwała pewność siebie. A może był to tylko jeden ze skutków
wypitego alkoholu.
- Właściwie to chciałabym już pójść do domu,
- Och, nie!
Liz uniosła głowę i popatrzyła na niego.
- Nie - powtórzył Richard. - Nie pozwolę ci odejść w tym stanie.
Wyglądasz jakbyś miała za chwilę zemdleć. Zostaniesz tu i...
- Czy państwo już wybrali?
Liz odwróciła głowę. Zdziwionym spojrzeniem obrzuciła
stojącego tuż za jej krzesłem kelnera. Była tak zajęta swymi myślami,
że nawet nie zauważyła, kiedy nadszedł. Richard pochylił się nad
stołem i wyjął pustą szklankę z jej zaciśniętych palców.
- Tak, jesteśmy gotowi - przytaknął gładko.
- Nie! - chciała zaprotestować Liz, ale słowa zamarły jej na
wargach. Już nie była głodna. Co więcej, czuła, że nie jest w stanie
przełknąć ani kęsa.
Tymczasem Richard opanowanym głosem zamawiał kolację dla
nich obojga. Liz była mu wdzięczna, że nie lasagne, tylko coś z
angielskiej kuchni. Była pewna, że już sam zapach
charakterystycznych włoskich przypraw wywołałby u niej mdłości.
Po chwili jednak ogarnął ją gniew, że tak po prostu zignorował jej
życzenie. Powiedziała mu przecież, że nie będzie nic jeść. Chciała
wrócić do domu. Za kogo on się ma?! Czy myśli, że znowu, tak jak
dawniej, może jej rozkazywać?!
- Jak śmiałeś?! - rzuciła gniewnie, kiedy kelner odszedł, by
zrealizować zamówienie. - Gdybym chciała coś zamówić, potrafię
zrobić to sama!
- Doprawdy? A przysiągłbym, że nie dasz rady słowa wykrztusić -
zauważył chłodno. - A poza tym, nic mnie nie obchodzi czy chcesz
coś zamówić, czy nie. Zjesz tę kolację. Dobrze ci to zrobi. Wyglądasz,
jakbyś przez ostatnie miesiące przymierała głodem.
- Muszę dbać o linię - odcięła się Liz. Każde jego słowo budziło
RS
24
bolesne wspomnienia. Kiedy jeszcze byli małżeństwem, była
bardziej okrągła. Nigdy nie potrafiła odmówić sobie słodyczy.
- Jeśli nie będziesz się normalnie odżywiać, wkrótce nie będziesz
miała o co dbać - mruknął Richard. - Zapominasz chyba, że
zaprosiłem cię na kolację. No, skończ tego drinka i przejdźmy do sali
restauracyjnej.
Liz posłusznie sięgnęła po szklankę.
- Pozwolisz, że ja zapłacę za tę kolejkę - powiedziała,
przypominając sobie wcześniejsze postanowienie. Wyjęła z torebki
pieniądze i położyła je na stoliku. -To powinno chyba wystarczyć.
Richard zmarszczył brwi. Przez dłuższą chwilę uważnie
przyglądał się leżącym na stoliku banknotom.
- Dziękuję. Gotowa?
Liz niechętnie podniosła się z krzesła i z ociąganiem ruszyła za
nim w stronę sali restauracyjnej. Wcale nie miała ochoty na kolację.
Była pewna, że będzie to najmniej przyjemny posiłek w jej życiu. No,
może z wyjątkiem tamtego pamiętnego wieczoru, kiedy zrozumiała,
że powinni się rozstać, ale nie miała odwagi, by mu to powiedzieć.
Dopiero zupełnie przypadkowy splot wydarzeń zmusił ją do
działania.
Tym razem jednak czekała ją miła niespodzianka. Kiedy tylko
zasiedli do kolacji, Richard zmienił się nie do poznania i już po chwili
dyskutowali z ożywieniem o sztuce, którą ostatnio widzieli. Powoli
Liz odprężyła się i zapomniała o dręczących ją wątpliwościach.
Powrócił jej też apetyt, bo kiedy zjawił się kelner, by zebrać talerze,
okazało się, że jej jest zupełnie pusty.
- Czy życzą sobie państwo deser?
Liz już chciała zaprzeczyć, ale nagle jej uwagę zwrócił ulubiony
przysmak.
- Poproszę o tort czekoladowy. Richard popatrzył na nią
zaskoczony.
- No cóż, postanowiłam zapomnieć dziś wieczór o diecie -
wyjaśniła, uśmiechając się szeroko.
Przez chwilę przyglądał jej się uważnie, po czym odwrócił wzrok.
RS
25
Obojętnie wzruszył ramionami i zamówił dla siebie lody i kawę.
Właśnie tego mi było potrzeba, pomyślała Liz, oblizując łyżeczkę.
Już jako dziecko zawsze miała kłopoty z nadwagą, bo szukała w
słodyczach pocieszenia, kiedy kłótnie rodziców stawały się nie do
zniesienia. Z biegiem lat nauczyła się jednak kontrolować swój
apetyt i od czasu do czasu mogła pozwolić sobie na małe,
czekoladowe szaleństwo. Cóż z tego, że czekoladowy tort nie bardzo
pasował do eleganckiej businesswoman, za którą pragnęła uchodzić.
Wielkie rzeczy! Czy to takie ważne?!
Głośny wybuch śmiechu przy sąsiednim stoliku przerwał jej
rozmyślania. Liz odwróciła głowę i zaciekawiona spojrzała na
grupkę młodych łudzi. Zarumieniona z podniecenia dziewczyna
niecierpliwie otwierała drżącymi palcami wielką, owiniętą w
kolorowy papier paczkę.
- To pewnie jej urodziny - powiedział cicho Richard. - Wszyscy
lubimy dostawać prezenty, prawda?
Liz skrzywiła się lekko. Prezenty. Phi! Ileż to prezentów
otrzymała, kiedy byli jeszcze małżeństwem. Początkowo drobne i
niedrogie, później zaś, w miarę jak poprawiała się ich sytuacja
materialna, coraz większe i droższe. Prezenty, które wcale jej nie
cieszyły, ponieważ były kupowane na pokaz, jakby ich ofiarodawca
wierzył, że w ten sposób uda mu się uratować rozpadający się
związek.
- No, powiedzmy, że prawie wszyscy - poprawiła sucho,
zanurzając łyżeczkę w ciemnej, tortowej masie. Nagle ulubiony
przysmak przestał jej smakować. Czekoladowa polewa była mdląco
słodka. Czekoladowy tort. Popisowy numer jej byłej teściowej.
- Dlaczego? Chyba to miło jest coś dostać - zaprotestował Richard.
Liz pośpiesznie wsunęła do ust kawałek tortu. Nie oczekiwał
chyba, że mu teraz odpowie. Nie rozmawia się z pełną buzią. Mimo
to czuła, że Richard nie ma zamiaru dać za wygraną.
- Dlaczego właściwie zgodziłaś się na to spotkanie, Elizabeth?
Liz popatrzyła na niego zaskoczona. Skąd ta nagła zmiana tematu?
I cóż, u licha, miała mu odpowiedzieć? W dodatku nazwał ją
RS
26
Elizabeth. Nie podobało mu się Liz, a ona zabroniła mu używać
tamtego znienawidzonego zdrobnienia.
- No... prosiłeś mnie o to - wybąkała. Richard niecierpliwie
machnął ręką.
- Prosiłem cię o to co najmniej dziesięć razy, ale wcześniej zawsze
odmawiałaś. Dlaczego więc zgodziłaś się tym razem?
Liz zamyśliła się. Czy zgodziła się ze względu na to, co powiedziała
jej Eleanor? A może wreszcie uświadomiła sobie, że nie może
przecież wiecznie uciekać, że w końcu i tak nadejdzie chwila, kiedy
będzie musiała stanąć z nim twarzą w twarz i wyjaśnić sobie pewne
rzeczy? Nie! To nie to. Liz naprawdę sama dobrze nie wiedziała,
dlaczego przyszła dziś na to spotkanie, choć wcześniej przez cały
czas odmawiała prośbom Richarda.
- Chyba dlatego, że zaintrygowały mnie twoje listy - wyznała po
dłuższej chwili. - Chciałam poznać ich autora.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Widać to było po jego minie,
gniewnie zmarszczonych brwiach, zaciśniętych ustach.
A czegóż, u licha, się spodziewał?! Czy był równie próżny, jak inni
mężczyźni i sądził, że po tych dziewięciu miesiącach samotności
będzie tak spragniona jego towarzystwa, że rzuci mu się na szyję z
przeprosinami?!
- Myślałam, że miło byłoby porozmawiać... - zaczęła.
- Porozmawiać?! - przerwał jej gniewnie Richard.
- Doprawdy? Skoro tak chciałaś porozmawiać, to dlaczego tego nie
zrobiłaś? Przez cały wieczór powiedziałaś zaledwie parę słów i to
musiałem je z ciebie siłą wyciągać.
Oparty łokciami o stół, pochylił się w jej stronę. W niebieskich
oczach błyszczał gniew.
- Czy naprawdę chciałaś porozmawiać, Elizabeth? Policzki Liz
oblały się ciemną czerwienią. Oddychała ciężko. Piersi unosiły się jej
i opadały gwałtownie pod cienkim materiałem sukienki. Oczy
Richarda pociemniały. Wiedziała, że jej reakcja nie umknęła jego
uwagi.
Ogarnął ją gniew. Nagle poczuła się oszukana, zdradzona. Gdzie
RS
27
podział się ten czuły i delikatny mężczyzna z listów, z którym chciała
się spotkać? Ten Richard Deacon, który siedział teraz naprzeciw niej,
był kimś innym, obcym. Jednak mimo gniewu, jaki w niej wzbudził
swoim zachowaniem, nie potrafiła nie dostrzec niepowtarzalnego
uroku tej rozgniewanej twarzy. Minęło już tyle czasu, od kiedy ten
przystojny mężczyzna trzymał ją w ramionach, tyle samotnych nocy,
od kiedy całowały ją jego usta. Zadrżała. Po plecach przeleciał jej
przyjemny dreszczyk podniecenia. Serce waliło jej jak oszalałe.
Dobry Boże! Co się z nią działo? Czubkiem języka zwilżyła
zaschnięte wargi. Czyżby prawdą było, że jeśli kobieta kochała się z
mężczyzną, już na zawsze pozostaje w jego władzy? Jeszcze
niedawno Liz bez namysłu wyśmiałaby tę teorię, ale teraz nie była
już taka pewna.
- Nnie - wyjąkała przez zaciśnięte gardło. - Wcale nie chciałam
rozmawiać. Właściwie, to powinnam już iść. Robi się późno...
Zerknęła na zegarek. Nie było jeszcze tak późno. Dochodziła
dziesiąta. Spędziła w jego towarzystwie niecałe dwie godziny, a już
czuła się zupełnie wyczerpana, jak po długim, meczącym dniu.
Nie powinna była w ogóle przychodzić, a skoro już przyszła,
trzeba było odejść zaraz na początku, tak jak planowała. Już
wcześniej obawiała się, że popełnia błąd, godząc się na to spotkanie.
Teraz była już tego pewna. Nie zapomniała o przeszłości. Bolesne
wspomnienia nie dały wymazać się z pamięci. Nigdy już nie będzie
czuła się swobodnie w towarzystwie żadnego mężczyzny, a już z
pewnością nie w towarzystwie Richarda Deacona. Sięgnęła po
torebkę.
- Kiedy będę mógł cię znowu zobaczyć?
Liz wolno podniosła się z krzesła. Jej szczupłe palce kurczowo
ściskały torebkę.
- Kolejna randka? Nie sądzę...
- Randka? - roześmiał się Richard. -Elizabeth, skarbie, przecież to
wcale nie była randka. Powiedziałbym raczej, konferencja na
szczycie. No wiesz, takie bliższe spotkanie trzeciego stopnia, kiedy
obie strony namyślają się, czy kontynuować znajomość. Skoro
RS
28
mielibyśmy umówić się na randkę z prawdziwego zdarzenia...
- Nie jestem pewna, czy właśnie tego chcę - przerwała mu Liz.
Zmęczenie coraz bardziej zaczynało dawać się jej we znaki. Jedyne,
czego pragnęła, to wyjść stąd jak najszybciej. Bała się tylko, czy nogi
nie odmówią jej posłuszeństwa. - Skończmy wreszcie tę farsę, Ri...
Urwała. Nie potrafiła wymówić tego imienia. Nie teraz, kiedy
patrzył na nią tak prosząco.
- Nie zamierzam się więcej z tobą spotykać. Ja... to... - zaplątała się.
- To nie ma sensu. Nie powinnam była tu przychodzić. To był błąd.
Pożegnajmy się więc i... nie próbujmy niczego naprawiać.
Była pewna, że Richard nie da się tak łatwo przekonać. Czekała na
protesty, wyjaśnienia, prośby, toteż zaskoczyło ją chłodne:
- No cóż, w takim razie, żegnaj, Elizabeth!
Popatrzyła na niego zdziwiona. Nie wierzyła własnym uszom.
- Żegnaj, Elizabeth! - powtórzył.
Chłodny ton podziałał na nią jak kubeł zimnej wody.
Za późno! Za późno na żale! - pomyślała, opuszczając przytulne
wnętrze baru i wychodząc w ciemną, wietrzną noc. Poza tym, to
jedyne rozsądne wyjście. Czy nie powiedziała mu, że popełniła błąd
godząc się na to spotkanie? Tak, właśnie. To był błąd. Kiedy tu szła,
łudziła się nadzieją, że jeszcze nie wszystko stracone, że może uda
im się zacząć od nowa. Niestety. Rany były zbyt świeże, a
wspomnienia zbyt bolesne. To spotkanie tylko pogorszyło sprawę.
Tak. Wiedziała już na pewno, że to był błąd. Błąd, którego nie
zamierzała powtarzać.
RS
29
ROZDZIAŁ TRZECI
Następnego ranka obudziły ją mdłości i wiedziała już, że zjedzona
poprzedniego wieczoru kolacja, a szczególnie słodki deser nie wyjdą
jej na zdrowie. Znajomy pulsujący ból w prawej skroni nie
pozostawiał najmniejszych wątpliwości. Migrena. I to wyjątkowo
złośliwa.
Och, dlaczego ja się w ogóle obudziłam! - jęknęła głośno, nie
otwierając oczu. Wiedziała, że nawet to minimalne światło, jakie
wpadało do sypialni przez grube zasłony, jeszcze spotęguje ból.
Z reguły późne posiłki wcale jej nie szkodziły, ale wczorajsza
kolacja w połączeniu z pełnym stresów dniem... To musiało się tak
skończyć. Zaklęła cicho. Czuła, że przez cały dzień nie będzie w
stanie przetłumaczyć ani zdania. Kolejny stracony dzień.
Z ciężkim westchnieniem zdecydowała się w końcu otworzyć
oczy. Ostrożnie rozchyliła powieki. Wiedziała, czego jej teraz trzeba.
Tabletki. Gdzie, u licha, były jej tabletki?! Może dzięki nim ból nieco
zelżeje, choć skutek byłby dużo szybszy, gdyby wzięła je zanim
zaczaj się atak.
Na uginających się nogach ruszyła do łazienki. Otworzyła szafkę z
lekami i zdrętwiała. Słoiczek ze zbawczymi białymi pigułkami był
pusty. No tak! Jeszcze i to! Przypomniała sobie, że tabletki skończyły
się w zeszłym miesiącu. Miała zadzwonić do swego lekarza, by
uzupełnić zapasy, ale, jak zwykle, wypadło jej to z głowy.
Ze złością zatrzasnęła drzwiczki szafki. Z lustra patrzyła na nią
bladozielona, ściągnięta bólem twarz. Wyglądam jak czarownica,
pomyślała. Muszę jak najszybciej wziąć te przeklęte tabletki.
Zadzwonić do lekarza mogła w każdej chwili, to żaden problem, ale
kto odbierze recepty i pójdzie do apteki?! Z pewnością nie ona. Z
każdą chwilą ból nasilał się, a poza tym kręciło się jej w głowie, jakby
siedziała na karuzeli. W tym stanie nie mogła chodzić po ulicy, a tym
bardziej prowadzić samochodu,
Z trudem dotarła do salonu. Z ciężkim westchnieniem opadła na
RS
30
krzesło i przymknęła oczy w nadziei, że może zdarzy się cud i ból
ustąpi.
Pół godziny później nadal siedziała w tym samym miejscu. Bała
się nawet poruszyć. Wprawdzie skontaktowała się z lekarzem i
poprosiła o powtórzenie recepty, jednak kiedy próbowała podnieść
się z krzesła, pokój zawirował wokół niej ostrzegawczo. Wiedziała,
że sama nie da rady odebrać recepty i wykupić leku.
Na biurku pod oknem piętrzyła się sterta czystych kartek. Ekran
komputera zdawał się spoglądać na nią z wyrzutem, ale tłumaczenie
biografii Balzaka było ostatnią rzeczą, na jaką mogłaby się w tej
chwili zdobyć. Najbardziej pragnęła zaszyć się teraz w jakimś
ciemnym kąciku, zamknąć oczy i choć na krótką chwilę zapomnieć o
bólu.
Ciszę rozdarł ostry dzwonek do drzwi. Liz jęknęła i ukryła twarz
w dłoniach. Nie miała ochoty nikogo oglądać. Nie czuła się na siłach,
by sprostać towarzyskim pogawędkom. Ale nieproszony gość nie
zamierzał zrezygnować. Dzwonek odezwał się powtórnie. Liz z
ciężkim westchnieniem podniosła się z krzesła. Jak to dobrze, że
znalazła siły, by się ubrać. Czarne, wąskie dżinsy i stary,
powyciągany sweter doskonale odzwierciedlały jej nastrój.
- Idę, idę - mruknęła, choć dobrze wiedziała, że gość nie może jej
słyszeć. Grube, dębowe drzwi tłumiły wszelkie hałasy. Po raz trzeci
zadźwięczał dzwonek.
- Już otwieram. Trochę cierpliwości.
Może to tylko listonosz, myślała, przekręcając klucz w zamku.
Miała nadzieję, że to nie pan Penman, sympatyczny staruszek z
pierwszego piętra, który lubił wpadać od czasu do czasu na dłuższe
pogawędki. Ostrożnie uchyliła drzwi i oniemiała.
Richard Deacon był ostatnią osobą, jaką spodziewała się ujrzeć na
progu swego domu.
- Co tu robisz? - rzuciła gniewnie.
- Dzień dobry, Elizabeth - powitał ją uśmiechem. Jego przyjazny
ton zupełnie zbił ją z tropu.
Gwałtownie zamrugała powiekami myśląc, że to wzrok płata jej
RS
31
figle, ale Richard wciąż tam był i uśmiechał się szeroko.
Stał na progu, patrząc na nią tymi swoimi niebieskimi oczami.
Miał na sobie ten sam elegancki szary garnitur, co wczorajszego
wieczoru.
Pewnie wyglądam jak śmierć, pomyślała, odgarniając z czoła
splątane kosmyki.
- Myślałam, że wróciłeś do Manchesteru.
- Miałem zamiar, ale wczoraj trochę za dużo wypiłem.
Postanowiłem więc przenocować w hotelu - wyjaśnił Richard.
Uśmiech nie znikał mu z twarzy.
To oczywiste, przyznała mu w duchu rację. Wszystko jasne. Za
dużo wypił i spędził tę noc w hotelu. Dlaczego więc była tak
zdenerwowana i... przestraszona? Czy dlatego, że tu był? Że stał na
progu jej mieszkania, uśmiechając się tak czarująco?
Ach, dlaczego po prostu nie wymeldował się z hotelu i nie
odjechał? Dlaczego nie zostawi jej w spokoju? Przecież o to właśnie
prosiła go, kiedy się wczoraj rozstawali. Zaraz, zaraz. Przecież kiedy
wychodziła z baru, mogłaby przysiąc, że Richard był zupełnie
trzeźwy. Czyżby upił się po jej odejściu?
- I? - spytała cicho, wiedząc, że to jeszcze nie koniec wyjaśnień.
- I pomyślałem sobie, że wpadnę tu do ciebie, by upewnić się, czy
przypadkiem nie zmieniłaś zdania.
No tak! Ach, ci mężczyźni! Powinna była wiedzieć. Daj im palec, to
chwycą całą rękę. A myślała, że po tym, co usłyszał od niej
poprzedniego wieczoru, wreszcie zostawi ją w spokoju.
- No więc jak? Zmieniłaś zdanie?
Liz gwałtownie pokręciła głową, że nie, i zaraz tego pożałowała.
Przedpokój zawirował ostrzegawczo. Zachwiała się. Zacisnęła palce
na framudze drzwi.
Richard popatrzył na nią zaskoczony. Zmarszczył brwi.
- Elizabeth? Co ci jest? Źle się czujesz? Zatroskanym spojrzeniem
obrzucił jej pobladłą, ściągniętą bólem twarz.
- No tak - ze zrozumieniem pokiwał głową. - Migrena. Pewnie
zaszkodził ci ten tort.
RS
32
Liz skrzywiła się lekko. Jak dobrze ją znał. Ale teraz to i tak nie
miało najmniejszego znaczenia. Nie mogła doczekać się, kiedy
wreszcie sobie pójdzie i zostawi ją samą. Niczego innego teraz nie
pragnęła. Znała objawy i wiedziała, że za chwilę zrobi jej się
niedobrze. Za nic nie chciałaby, aby Richard był tego świadkiem.
Krępowało ją to nawet wtedy, kiedy byli małżeństwem i zawsze
starała się to przed nim ukryć.
Ale Richard wcale nie okazywał chęci, by odejść. Wprost
przeciwnie. Wszedł do środka, starannie zamykając za sobą drzwi i
podtrzymując Liz silnym ramieniem, zaprowadził ją do salonu.
- Siadaj - powiedział, popychając ją lekko w kierunku krzesła. -
Brałaś jakieś tabletki?
- Nnie - przecząco pokręciła głową Liz. – Właśnie mi się skończyły.
Dzwoniłam już do lekarza. Powiedział, że wypisze mi receptę i
zostawi w poczekalni.
- Jak on się nazywa? Gdzie to jest? - spytał tonem żądającym
odpowiedzi.
Liz nie czuła się na siłach, by się z nim spierać. Słabym głosem
wyjaśniła, jak dojechać do gabinetu lekarza.
- W porządku. Pojadę po te tabletki, a ty tymczasem połóż się.
Dasz radę dojść do sypialni, czy mam cię zanieść?
- Nie! - zaprotestowała gwałtownie! Przez krótką chwilę mignęła
jej przed oczami scena z przeszłości. Dzień jej ślubu. Niski, znajomy
głos, tuż przy jej uchu. „A więc, żono". Silne, męskie ramiona
unoszące ją do góry, by zgodnie z tradycją przenieść ją przez próg
ich nowego domu. Przez próg, korytarzem, po schodach, prosto do
sypialni...
- Nie - powtórzyła, podnosząc się z krzesła. Pokój zawirował. Liz
zachwiała się i jęknęła cicho.
- Beth!
Nawet nie zareagowała, kiedy użył „zakazanej" formy jej imienia.
Poczuła znajome, nieprzyjemne ściskanie w dołku i już wiedziała, że
zbliża się nieuchronne. Z zaskakującą siłą odepchnęła stojącego na
jej drodze mężczyznę i pośpieszyła do łazienki. Zdążyła. W samą
RS
33
porę.
Nie usłyszała nawet, kiedy wszedł. Dopiero gdy poczuła na swoim
czole dużą, chłodną dłoń, zdała sobie sprawę z jego obecności.
- Już dobrze, skarbie, już dobrze. Odpręż się - powtarzał Richard,
uspokajająco klepiąc ją po piecach.
Mógłby darować sobie ten samarytański gest, pomyślała ze
złością, ale już po chwili gniew minął i była mu wdzięczna, kiedy
wilgotnym ręcznikiem ocierał jej spoconą twarz z czułością, z jaką
matka zajmuje się chorym dzieckiem.
- Lepiej? - spytał cicho. - Zaprowadzić cię do sypialni, czy może
wolałabyś zostać tu jeszcze przez chwilę?
Liz przecząco potrząsnęła głową.
- Są inne, dużo przyjemniejsze miejsca, gdzie wolałabym się teraz
znaleźć - zdobyła się na blady uśmiech. - Wyspy Bahama, na
przykład, albo...
- ...łóżko - dokończył za nią Richard, odwracając się do niej, jakby
chciał wziąć ją na ręce, jednak po krótkim namyśle zrezygnował.
- Chodź, położymy cię do łóżka, a potem pojadę po te tabletki -
powiedział, obejmując ją ramieniem.
- Ja... już... Dam sobie radę - zaprotestowała słabo Liz, kiedy
otoczyły ją opiekuńcze ramiona. Było jej tak dobrze, tak wspaniałe.
Chciała pozostać w nich na zawsze, oprzeć głowę na szerokiej,
muskularnej piersi, zamknąć oczy i...
Opanuj się! Co robisz? - zganiła samą siebie w duchu. Wiedziała,
że nie wolno jej poddawać się temu pragnieniu.
- Akurat! -mruknął Richard. - Chyba nie sądzisz, że zostawię cię w
tym stanie.
Ale Liz nie o tym myślała. Bliskość mężczyzny sprawiła, że na
krótką chwilę zapomniała o bólu. Ogarnęła ją nieodparta chęć, by
przytulić się do tego silnego, muskularnego ciała, dotknąć jego
twarzy. Tak bardzo pragnęła go dotknąć. Bezwiednie wyciągnęła
dłoń, ale Richard odwrócił się gwałtownie, udaremniając jej zamiary.
- Do łóżka! -zarządził. - Przecież widzę, że ledwo trzymasz się na
nogach.
RS
34
Na wpół podtrzymując ją, na wpół niosąc zaprowadził Liz do
sypialni. Była mu wdzięczna za pomoc, gdyż wbrew swoim
wcześniejszym zapewnieniom nie mogłaby samodzielnie pokonać
tej drogi. Wzruszenie ściskało ją za gardło. Gwałtownie zamrugała
powiekami, by powstrzymać napływające do oczu łzy. Miała
nadzieję, że Richard tego nie zauważy, a nawet gdyby dostrzegł łzy,
przypisze je chorobie. Tak. To wszystko przez tę okropną migrenę,
powtarzała w duchu. To dlatego zachowuję się tak idiotycznie.
Po chwili byli już na miejscu. Stojąc przy ścianie, obojętnym
wzrokiem patrzyła, jak Richard zdejmuje z łóżka koc, który zarzuciła
na pościel. Nie miała siły, by zaścielić je porządnie.
- Czy nie byłoby ci wygodniej, gdybyś...? - zaczął niepewnie
Richard, obrzucając uważnym spojrzeniem jej strój.
Nie musiał kończyć. Liz doskonale wiedziała co miał na myśli.
Odpowiedź miała chyba zresztą wypisaną na twarzy, bo tylko
obojętnie wzruszył ramionami.
- Jak chcesz - mruknął. - Przyniosę ci coś do picia. Kiedy wyszedł,
Liz pośpiesznie zrzuciła ubranie i wsunęła się pod kołdrę. Kolejna
gafa, pomyślała zła, że znowu zrobiła z siebie idiotkę. Jasne, że
będzie jej dużo wygodniej, jeśli się rozbierze, ale kiedy to
zasugerował, przez krótką chwilę bała się, że zechce jej w tym
pomóc. Jej rozmyślania przerwał powrót Richarda.
- To tylko woda - poinformował, stawiając szklankę na stoliku
przy łóżku. - Nie chcę, żeby znów zrobiło ci się niedobrze.
To jasne, skrzywiła się w duchu Liz. Dla niej samej to nie było
przyjemne, a co dopiero dla niego. Musiał być mocno zdegustowany.
Kobiety, z którymi spotykał się Richard Deacon, były piękne i
eleganckie, o nienagannych manierach i z pewnością takimż
wyglądzie. Żadna z nich nie pozwoliłaby sobie pochorować się przy
nim. Z piersi Liz wyrwało się pełne żalu westchnienie. Richard
obrzucił ją zaniepokojonym spojrzeniem.
- Chyba nie obejdzie się bez tabletek. Zaraz po nie pojadę.
Postaram się wrócić jak najszybciej.
- Nie musisz się aż tak spieszyć - zdobyła się na blady uśmiech Liz.
RS
35
- Nigdzie się nie wybieram.
- Niczego ci nie potrzeba? - spytał z ręką na klamce.
- Nie, dziękuję - zapewniła go pośpiesznie. - Doskonale radzę
sobie sama.
- Właśnie widziałem - skrzywił się Richard, wychodząc z pokoju i
starannie zamykając za sobą drzwi.
Liz odetchnęła z ulgą. Ból coraz bardziej dawał się we znaki. Choć
doskonale zdawała sobie sprawę, że głównym powodem migreny
był zjedzony poprzedniego wieczoru słodki deser, podejrzewała, że
tort nie był jedynym winowajcą. Zdenerwowanie i napięcie, które
towarzyszyły jej przez cały dzień, również odegrały swoją rolę. A kto
był ich powodem? Oczywiście Richard Deacon.
Mimo to, cieszyła się z jego wizyty. Nie wyobrażała sobie, jak
mogłaby w tym stanie pokonać kilometry dzielące ją od gabinetu
lekarza i apteki. Jak to dobrze, że nie wyjechał wczoraj do
Manchesteru.
Wygodnie oparta o poduszki, przymknęła oczy i rozluźniła się. To
było cudowne uczucie, złożyć wszystkie sprawy w cudze ręce. Nigdy
dotąd go nie znak. Jej ojciec, którego zresztą również prawie nie
pamiętała, nie należał do mężczyzn, którzy chętnie zajmowaliby się
domem, toteż Liz, podobnie jak jej matka, uważała, że jeśli coś ma
być załatwione, najlepiej będzie, jeśli zajmie się tym osobiście. Tak
też wyglądało jej małżeństwo. Kiedy wychodziła za mąż, wszyscy
naokoło powtarzali jej, jak ciężko jest pogodzić pracę zawodową z
obowiązkami świeżo poślubionej małżonki. Ona jednak zupełnie nie
zwracała uwagi na te ostrzeżenia. Bez pamięci zakochana, zbywała
śmiechem dobre rady przyjaciół. Zresztą na początku wszystko
układało się wspaniale. Była dumna, że świetnie daje sobie radę z
wszystkimi obowiązkami, że jest tak dobrze zorganizowana. Dopiero
później...
Nie! Nie chciała teraz o tym myśleć. Nie chciała nawet pamiętać o
tym, co było później. Rozpamiętywanie przeszłości do niczego nie
prowadzi. Trzeba zapomnieć i żyć chwilą obecną. Trzeba zacząć
wszystko od nowa. To przecież nic trudnego. Przykład? Proszę
RS
36
bardzo. Jej własna matka.Jane Neal była w dużo gorszej sytuacji.
Kiedy porzucił ją mąż, miała na utrzymaniu małą córeczkę, a przy
tym nie miała żadnego zawodu. Wyszła za mąż zaraz po szkole i
kiedy rozpadło się jej małżeństwo, zmuszona była chwytać się
każdej pracy, by zarobić na siebie i dziecko.
Szczęknęły drzwi. Czyżby to już Richard? Nie słyszała nawet jego
samochodu. Wrócił wcześniej, niż się spodziewała. Musiał chyba
pędzić jak szalony, żeby zdążyć w tak krótkim czasie. Choć zależało
jej na tych tabletkach, zupełnie irracjonalnie pragnęła, by
nieobecność mężczyzny trwała jak najdłużej. Potrzebowała czasu.
Czasu i samotności, by oswoić się z tą całkiem dla niej nową sytuacją.
Kroki zbliżały się. Liz instynktownie zacisnęła powieki.
- Elizabeth? Śpisz?
Nie było sensu udawać. Niechętnie otworzyła oczy i popatrzyła na
Richarda.
- Bardzo boli? - spytał z troską.
Liz gwałtownie zamrugała powiekami, by powstrzymać
napływające jej do oczu łzy. Wzruszenie ściskało jej gardło.
Wiedziała, że jeszcze chwila, a Richard podejdzie do łóżka, pochwyci
ją w ramiona, a wtedy wszystko może się stać...
- Przyniosłem ci te tabletki. Lekarz mówił, że powinny pomóc.
Otworzył buteleczkę z lekiem, wysypał na dłoń dwie białe tabletki
i podał je Liz wraz ze szklanką wody.
- Połknij to szybciutko. Światło ci nie przeszkadza? - zatroszczył
się, widząc jej załzawione oczy.
To nie światło, to ty. To twoja obecność tak na mnie działa, Liz z
trudem powstrzymała gniewną odpowiedź. Ale Richard już zaciągał
zasłony. Posłusznie włożyła tabletki do ust i połknęła je, obficie
popijając wodą.
- Dziękuję - szepnęła. Spróbowała usiąść, ale tylko jęknęła i z
powrotem opadła na poduszki.
- Nie wstawaj! - ostrzegł ją Richard. Przeszedł przez pokój i usiadł
na brzegu łóżka. - Musisz czuć się naprawdę podle -powiedział cicho,
delikatnie odgarniając z jej czoła wilgotne kosmyki. - Biedna Beth.
RS
37
Liz zmarszczyła brwi.
- Prosiłam, żebyś nie... - zamruczała.
- ...nie używał tego imienia - dokończył za nią.
- Wiem, ale będziesz mi musiała wybaczyć. Przyzwyczaiłem się, a
poza tym Beth brzmi dużo ładniej niż Liz... Tak czule i...
Liz wiedziała, że nie może pozwolić mu mówić dalej. Osłabiona
bólem, była zbyt zmęczona, by zaprotestować. Z trudem uniosła
opadające powieki i zmusiła się, by spojrzeć ma Richarda.
- Jestem ci bardzo wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłeś -
zaczęła słabym głosem - ale nie ma potrzeby, żebyś się dłużej
fatygował. Masz przecież swoją pracę i...
- Praca może poczekać - przerwał jej Richard. Jego palce
delikatnie masowały jej skronie i wbrew sobie Liz czuła, że jego
dotyk działa na nią hipnotyzujące Ból odpływał. Była bezpieczna,
spokojna.
- Te tabletki zawsze mnie usypiają - zamruczała.
- Więc śpij. Zostanę tu, dopóki się nie obudzisz, chyba że... -
mężczyzna zawahał się - chyba że chcesz, żebym sobie poszedł.
Powiedz, Elizabeth, chcesz, żebym odszedł? Jeśli tak, odejdę. Tylko
powiedz...
Ale Liz już go nie słyszała. Tabletki podziałały. Ból zniknął, a całe
ciało ogarnęła trudna do pokonania senność. Powieki ciążyły jej
coraz bardziej i bardziej...
- Richard?
- Jestem tu - padła cicha odpowiedź. - Jestem tu, Beth i zostanę tak
długo, jak będziesz chciała. Czy chcesz? Powiedz tylko.
Czy naprawdę tego właśnie chciała? Niełatwo było znaleźć
odpowiedź na to pytanie, a szczególnie teraz, kiedy był tuż obok, a
jego dłoń delikatnie głaskała jej czoło. Było jej tak dobrze, tak
wspaniale...
- Czy chcesz, żebym został, Beth? - nalegał. - Powiedz, proszę,
chcesz?
Liz z trudem rozchyliła powieki.
- Zostań - spłynął z jej warg ledwie słyszalny szept. Zasnęła.
RS
38
ROZDZIAŁ CZWARTY
- To musiał być sen - pomyślała Liz, gdy kilka godzin później
obudziła się w ciemnym pokoju. To, że Richard tu był, taki
opiekuńczy, taki czuły. Pewnie wymyśliła sobie. Niemożliwe, żeby
pozwoliła mu tu wejść i zająć się wszystkim.
Uniosła się na łokciach i rozejrzała po pokoju. Wzrok jej padł na
stojącą na stoliku przy łóżku buteleczkę z tabletkami i zrozumiała, że
nie śniła. Wiedziała, że sama nie dałaby rady pojechać po nie do
apteki.
Więc jednak Richard...
Był tu, przywiózł jej tabletki, a potem odszedł. Czyżby już za nim
tęskniła? Przecież tyle razy powtarzała sobie, że nie chce go więcej
widzieć. Doskonale uświadamiała sobie niebezpieczeństwo, jakie
wiązało się z każdą jego wizytą. Mimo to, smutno zrobiło się jej na
myśl, że jest teraz tak daleko, w Manchesterze. Ogarnął ją lęk, że być
może nigdy już go nie zobaczy. Dlaczego?! Dlaczego pozwoliła mu
odejść?!
- A więc, obudziłaś się wreszcie - przerwał te ponure rozmyślania
znajomy, nisko brzmiący głos. - Jak się czujesz? Lepiej?
- Co? Co ty tu robisz? Richard zmarszczył brwi.
- Prosiłaś, żebym został - wyjaśnił chłodno.
- Jja...?
Czy to możliwe? Czy naprawdę sama go o to prosiła? Nie! Nie
mogła być aż tak naiwna. A jeśli nawet, wszystkiemu winne tabletki.
To one sprawiły, że była taka słaba i bezbronna, całkowicie zdana na
jego laskę i niełaskę. O mały włos, a znowu by się wkopała.
- Tylko dopóki nie zasnę.
Tym razem brzmiąca w jej głosie niechęć była zamierzona.
- Obiecałem, że zostanę dopóki nie poczujesz się lepiej - stwierdził
Richard spokojnie. - Znasz mnie i wiesz, że zawsze dotrzymuję
danego słowa. Tak więc, chcesz czy nie, będziesz musiała znosić
moje towarzystwo jeszcze przez jakiś czas.
RS
39
- Już mi lepiej - skłamała Liz, w nadziei, że to oświadczenie
zmobilizuje go do odejścia.
- Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że nie wyglądasz już, jakbyś
miała za moment wyzionąć ducha, przyznam ci rację - zgodził się. -
Ale daleko ci jeszcze do zdrowia. Te migreny trwają zwykle dobę i
choć sen pomógł ci odzyskać siły, poczujesz się dobrze dopiero jutro
rano.
- Chyba nie zamierzasz... - zaczęła Liz i urwała. Nagle uświadomiła
sobie, że nie mogła tak po prostu powiedzieć mu, że nie wyobraża
sobie, jak mogłaby spędzić z nim noc pod jednym dachem. -
Wolałabym, żebyś już sobie poszedł - dokończyła wolno.
Richard zmarszczył brwi.
- Naprawdę, chciałabym zostać teraz sama.
- Zosia-Samosia - mruknął Richard.
- Ale...
- Czy nie pora, żebyś wzięła swoje lekarstwo? - przerwał jej. - Na
butelce jest napisane: dwie tabletki co cztery godziny.
- Czyżbym tak długo spała? - zdziwiła się Liz. Zerknęła na wiszący
na ścianie zegar i ze zdumieniem stwierdziła, że spała nawet nieco
dłużej. Tabletki przeciwbólowe działały również nasennie, ale
zwykle zasypiała jedynie na godzinę, łub dwie. Musiała być
naprawdę zmęczona, skoro spała ponad cztery godziny.
- A poza tym, powinnaś coś zjeść - ciągnął Richard. - Nie można
przyjmować lekarstw na pusty żołądek.
Jego apodyktyczny ton podziałał na nią niby czerwona płachta na
byka. Miała dosyć jego poleceń i rozkazów, gdy byli małżeństwem.
Nie wiedziała, dlaczego miałaby to znosić teraz, kiedy była wolna.
- Nie jestem głodna - skłamała - a poza tym, prosiłam, żebyś sobie
poszedł.
- Oczywiście, nic ciężko strawnego - ciągnął, ignorując ją
całkowicie. - Co powiesz na zupę z grzankami?
- Richard!
Niebieskie oczy popatrzyły na nią z niewinnym zdziwieniem.
- Przecież wiesz, że nie mogę odejść, dopóki nie zjesz i nie
RS
40
weźmiesz tabletek.
- I wtedy zostawisz mnie w końcu samą? - upewniła się.
- Zobaczymy - mruknął mężczyzna. - Jak myślisz, dasz radę przejść
do kuchni? Nie musisz się ubierać, wystarczy, jeśli narzucisz tylko
jakiś szlafrok...
- Poradzę sobie - przerwała mu gniewnie Liz. Postanowiła ubrać
się, nawet gdyby miało ją to zabić. W ubraniu nie będzie czuła się
taka bezbronna. Jak dotąd, Richard okazywał jedynie troskę, ale
lepiej nie igrać z ogniem. A może to wcale nie jego się bała, tylko
siebie? Poczuła jak oblewa ją fala gorąca.
- A co do obiadu, w lodówce jest zupa. Powinno starczyć dla nas
obojga - dodała, przypomniawszy sobie, że Richard jest u niej od
samego rana i pewnie nic jeszcze nie jadł. Grzeczność wymagała, by
poczęstować go obiadem, choć zdawała sobie sprawę, że to
zaproszenie brzmi nieco dziwnie w zestawieniu z jej wcześniejszymi
naleganiami, żeby sobie poszedł.
Poczęstuję go zupą, a potem powiem mu, żeby sobie poszedł -
postanowiła.
- W takim razie zabawię się w kucharkę - uśmiechnął się Richard.
- Pewnie będziesz chciała trochę się... odświeżyć przed obiadem.
Trochę się odświeżyć! Dobre sobie! Potrzebowała dużo więcej, niż
tylko trochę się odświeżyć - stwierdziła Liz, przyglądając się z
niesmakiem swojej bladej twarzy i rozczochranym włosom. Z tą
ziemistą cerą, czarnymi, skołtunionymi włosami i
ciemnofioletowymi sińcami pod oczami wyglądała niczym zmora.
Nic dziwnego, że Richard nie okazywał jej żadnych uczuć poza
troską. W stanie, jaki prezentowała, trudno byłoby nazwać ją
atrakcyjną.
Atrakcyjną? Czyżby chciała mu się podobać? No nie! Chyba nie
zgłupiała do tego stopnia. Ten ostatni wieczór był pomyłką. Chwilą
nie kontrolowanej słabości. Richard Deacon należał do przeszłości i
chciała, by tak pozostało. Jednak ambicja nie pozwalała, jej pokazać
mu się w takim stanie.
Wcale nie ubieram się dla niego, przekonywała się w duchu,
RS
41
zakładając białą jedwabną bluzeczkę pod różowy, rozpinany
pulower, który ożywił nieco jej blade policzki. Haftowany w czarne
wzory sweterek pasował do czarnych dżinsów, które miała na sobie
rano i których nie chciało jej się zmieniać.
- Prawie gotowe - powitał ją Richard, kiedy stanęła na progu
kuchni. Wyjmował właśnie grzanki z opiekacza,
- Usiądź, ja to zrobię - powstrzymał ją, widząc jak sięga po łyżkę,
by zamieszać gotującą się zupę.
- Zaraz wykipi - zaprotestowała Liz.
- Powiedziałem: siadaj. Mam ją na oku.
Liz niechętnie spełniła polecenie. Nie podobało jej się, że Richard
przejął kontrolę nad wszystkim. Było nie było, to jej dom i jej
kuchnia, a on traktuje ją jakby była tu piątym kołem u wozu.
- Przecież nie umieram - rozzłościła się. - Chyba dam radę
zamieszać zupę w garnku.
Richard obrzucił ją uważnym spojrzeniem.
- Ależ z ciebie uparciuch! - zażartował, sięgając po talerze i
nalewając zupę.
- Wcale nie jestem uparta, po prostu bardzo cenię sobie
niezależność - obraziła się Liz.
- Wiem, wiem - Richard lekceważąco machnął ręką. - Przekonałem
się o tym wczoraj, choć nie rozumiem, dlaczego uważasz, że kiedy
mężczyzna chce postawić ci drinka, to atakuje twoją niezależność.
Podobnie jak teraz z tą zupą - wskazał stojący na kuchence garnek.
- Nie lubię być od nikogo zależna! - wybuchnęła Liz.
- Daj spokój, Elizabeth! - roześmiał się. - Przecież talerz zupy nie
uczyni cię zależną. No, rozchmurz się! Chciałem tylko pomóc.
- Doceniam to, ale doskonale obyłabym się bez pomocy, teraz,
kiedy mam już tabletki.
Richard patrzył na nią przez dłuższą chwilę, po czym rzucił sucho:
- Wiesz, ty chyba masz jakąś fobię na punkcie swojej niezależności
i samodzielności. Czego ty właściwie tak się boisz?
- Nniczego - wyjąkała Liz - tylko...
Urwała, ponieważ zabrakło jej słów. W głowie miała zupełną
RS
42
pustkę. Zmieszana, sięgnęła po łyżkę.
- Tylko co? - spytał łagodnie, siadając naprzeciw niej i
przykrywając jej małą dłoń swoją dużą i ciepłą ręką.
Liz milczała. Patrzyła na długie, szczupłe palce przytrzymujące jej
dłoń. Zręczne, zwinne palce, które potrafiły dotykać ją tak czule, tak
pieszczotliwie.
Zadrżała. Z trudem przełknęła ślinę przez ściśnięte wzruszeniem
gardło. Czubkiem języka zwilżyła zaschnięte wargi.
- Tylko co? - powtórzył Richard.
Liz z trudem oderwała wzrok od jego dłoni i przeniosła spojrzenie
na przystojną, zatroskaną twarz. Patrzyła teraz wprost w niebieskie
oczy.
- No cóż, kto raz się sparzył, na zimne dmucha - rzuciła ostro. -
Chyba cię to nie dziwi?
Jasne oczy Richarda pociemniały z gniewu.
- A więc to dlatego - mruknął cicho.
- Dlatego! - potwierdziła. - To chyba oczywiste, że ten, kto się
sparzył, woli unikać ognia.
- Sparzył? Czy to właśnie rozumiesz pod pojęciem małżeństwa,
miłości?
Liz zacisnęła palce na trzymanej w ręce łyżce.
- A kto tu mówi o miłości?
- Ty. Przecież właśnie o to ci chodziło. Przyznaj.
- Też coś! Poza tym, zdawało mi się, że to ty zacząłeś tę rozmowę.
Kto wypominał mi moją niezależność i samodzielność? Na jakim ty
świecie żyjesz, Richardzie? Mamy koniec dwudziestego wieku.
Kobiety dawno już wywalczyły sobie prawo do głosowania i
doskonale potrafią obywać się bez mężczyzn. A co do miłości.. -
urwała. Miłość była jednym z tych tematów, na które nie chciała i nie
potrafiła rozmawiać. Miłość i niezależność to dwa wykluczające się
pojęcia. Kochając kogoś, człowiek stawał się od tej osoby zależny.
Dobrze to znała. Przekonała się na własnej skórze.
- No więc, co z tą miłością? - zadrwił Richard.
- Miłość... miłość bywa przeceniana. Małżeństwo powinno polegać
RS
43
przede wszystkim na partnerstwie. Nie wystarczy tylko brać. Każde
z partnerów powinno dawać coś w zamian. Niestety, to tylko
pobożne życzenia. W życiu jest zupełnie inaczej.
- Dawać coś w zamian - zamyślił się Richard.
- Nie, to wcale nie jest tak, Elizabeth. Miłość to radość dawania.
- Radość dawania! - skrzywiła się ironicznie Liz.
- Ocknij się, Richard. To mrzonki. Radość dawania. O tak, dobrze
wiem, co to oznacza, ale wiem również, jak to się zwykle kończy.
Jedno daje, a drugie tylko bierze, bierze...
Rozzłościła go. Poznała to po gniewnie zmarszczonych brwiach,
zaciśniętych zębach. Zaraz wybuchnie, pomyślała, instynktownie
przygotowując się na odparcie ataku. Ale wbrew jej
przewidywaniom, Richard zdołał się opanować.
- Opowiedz mi o swoim małżeństwie, Elizabeth - poprosił cicho.
- Nie! Nie masz prawa mnie o to pytać. To nie twój interes -
zaprotestowała ostro.
- Dlaczego? Jeśli mnie poprosisz, opowiem ci o swoim.
- Nie! Gdybym chciała cię jeszcze zobaczyć, gdybym uważała, że
ten związek ma jeszcze jakąś przyszłość.... może wtedy byłoby
inaczej. Już wczoraj zrozumiałam, że to był błąd. Nie powinnam była
w ogóle godzić się na spotkanie, a dziś... - urwała, zmrożona
spojrzeniem niebieskich oczu. Spojrzała na ściągniętą gniewem
twarz i ciarki przeszły jej po plecach. Nagle zdała sobie sprawę, że są
tu zupełnie sami, ona i ten obcy, rozgniewany człowiek, którego
prawie wcale nie znała i któremu z pewnością nie ufała. Pan Penman
jest pewnie u siebie na górze, ale starszy pan bez swego aparatu
słuchowego był głuchy jak pień. Nie usłyszy jej, nawet gdyby
krzyczała.
Do licha! O czym ona myśli! - sama siebie zganiła. Richard
wyglądał wprawdzie na rozgniewanego, ale nigdy by jej przecież nie
skrzywdził.
- Dziś rano... - podjęła niepewnie. - Dziś rano nie byłam sobą.
Prosiłam cię zresztą, żebyś mnie zostawił - zniecierpliwiła się. Nie
tak miała wyglądać ta rozmowa. Chłodna, opanowana Liz Neal z
RS
44
pewnością wiedziałaby jak wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji.
Spokojnie i cierpliwie wyjaśniłaby mu powody swojej decyzji.
- Prosiłaś - zgodził się z nią Richard - ale zapominasz o jednej
rzeczy, Elizabeth.
Liz zadrżała. Wiedziała, o czym chciał jej przypomnieć.
Wykorzystując jej chorobę zmusił ją, by w chwili słabości poprosiła
go, żeby został, a teraz bezczelnie wykorzystuje to przeciwko niej.
- Nie! O niczym nie zapomniałam - wtrąciła szybko.
- Zresztą, to bez znaczenia. Byłam zamroczona bólem i odurzona
środkami uspokajającymi. Nie wiedziałam, co mówię.
- Doprawdy?
- Oczywiście! Nie wiedziałam, co mówię - powtórzyła twardo.
Skrzypnęło gwałtownie odepchnięte krzesło. Richard poderwał
się od stołu.
- Co robisz? - popatrzyła na niego zaskoczona.
- Odchodzę - oświadczył. - Czyż nie tego właśnie chciałaś? Od
samego rana usiłujesz dać mi do zrozumienia, żebym sobie poszedł.
- Tak, ale...
- Ale co? Chyba nie zamierzasz wyznać mi teraz, że właściwie to
przez cały czas chciałaś, żebym został?
- No, nie... - przecząco pokręciła głową Liz. Sama nie bardzo
wiedziała, czego właściwie chce.
- Tak myślałem.
Richard okręcił się na pięcie i ruszył do drzwi. Liz przyglądała się
temu z przerażeniem. Co robić?! Nie może przecież pozwolić mu tak
po prostu odejść!
- Zaczekaj! Ja... Zawahał się.
- Nawet nie spróbowałeś mojej zupy - wydusiła przez ściśnięte
strachem gardło.
Richard popatrzył na nią ze zdziwieniem.
- A... tak - stwierdził po chwili, spoglądając na stojące na stole
talerze. - Czy mam to rozumieć jako zaproszenie, żebym został?
- Hm, no cóż - zmieszała się Liz. - Pewnie jesteś głodny. Założę się,
że od rana nie miałeś nic w ustach, a szkoda byłoby, żeby ta zupa się
RS
45
zmarnowała.
- Racja - zawahał się Richard. - To naprawdę świetna zupa i
szkoda byłoby, gdyby się zmarnowała, ale mylisz się, Elizabeth.
Wbrew porzekadłu, droga do serca mężczyzny wcale nie wiedzie
przez jego żołądek.
Liz oblała się ciemnym rumieńcem.
- Nie chodzi mi o twoje serce! - rzuciła gniewnie. -Myślałam
jedynie o tych godzinach, które spędziłam w kuchni przygotowując
tę zupę.
- Jasne! - wargi Richarda wykrzywił sardoniczny uśmieszek.
- Oczywiście, doskonale zdaję sobie sprawę, że jesteś
przyzwyczajony do bardziej wyszukanych posiłków, ale to wszystko,
co...
Usiadł przy stole. Sięgnął po łyżkę i zanurzył ją w gęstej,
smakowicie pachnącej zupie.
- Jest równie smaczna jak to, co zwykle jadam, a nawet lepsza, bo
domowej roboty - pochwalił. - Większość ludzi nie zadaje sobie aż
tyle trudu, otwierają puszkę i z głowy. Ale ty... O, ty to co innego. Ty
nigdy nie lubiłaś upraszczać sobie życia. Ale, wiesz, Elizabeth,
podobnie jak z tą twoją niezależnością, pewne sprawy urastają do
problemów, kiedy przekroczy się granice.
Liz skrzywiła się. No tak. Znowu wkraczamy na śliskie tematy.
Miała wrażenie, jakby stąpała po bardzo cienkim lodzie. Jeden
nieuważny krok i... Nie! Nie miała zamiaru kontynuować tej
rozmowy.
- Widziałeś może ostatnio Eleanor? - spytała pośpiesznie,
zmieniając temat na bezpieczniejszy.
Richard zmarszczył brwi. Przez chwilę przyglądał jej się uważnie,
po czym obojętnie wzruszył ramionami.
- Owszem. W zeszłym tygodniu. Wpadła na chwilę. Znasz Neli,
zawsze się jej spieszy.
Liz w milczeniu kiwnęła głową. Zawsze zazdrościła Eleanor
Baldwin tej łatwości, z jaką siostra Richarda łączyła pracę zawodową
z rolą matki i żony. Eleanor była chodzącą doskonałością.
RS
46
Uosobieniem zorganizowania i kompetencji. A przy tym wszystkim
zawsze znajdowała czas, by zadbać o własny wygląd.
- Nie pojmuję, jak ona to robi - westchnęła. - I tyle w niej radości
życia, energii.
- O tak! - przytaknął Richard. - Neli już jako dziecko była bardzo
żywa. Nigdy nie potrafiła usiedzieć ani minuty w jednym miejscu.
Jest najszczęśliwsza, kiedy ma mnóstwo roboty. Zresztą Mark jest
zupełnie taki sam.
Skąd ta kwaśna mina, zastanawiała się Liz, patrząc na skrzywioną
twarz Richarda. Można by pomyśleć, że nie podobał mu się sposób,
w jaki jego siostra i szwagier układali sobie życie. A przecież
wiedziała, że Richard nie należał do obiboków i nierobów.
- To fakt, że niełatwo jest trafić na moment, kiedy oboje są wolni,
no wiesz, kiedy chce się ich, na przykład, zaprosić na kolację -
urwała. Nagle przypomniały jej się przyjęcia wydawane przez
siostrę Richarda. Co za klasa! A jakie smakołyki! Eleanor była
świetną kucharką, tak jak jej matka.
Richard potakująco kiwnął głową. Przez dłuższą chwilę
obserwował stojący przed nim pusty talerz.
- Mnie by to nie odpowiadało - powiedział wolno. Liz popatrzyła
na niego zaskoczona.
- Chciałbyś pewnie, żeby kobiety nie pracowały, tylko zajmowały
się domem i dziećmi, co? – rzuciła ostro.
Richard podniósł głowę.
- Tego nie powiedziałem - zaprotestował - Jednak wydaje mi się,
że Neli i Mark, żyjąc w tym ciągłym pośpiechu, zapomnieli o wielu
prostych, zwykłych rzeczach. No wiesz, spacer po ciepłym,
wiosennym deszczu, leniwe popołudnie przed telewizorem, wieczór
przy kominku...
Liz z trudem przełknęła ślinę przez ściśnięte wzruszeniem gardło.
Słowa Richarda przypomniały jej listy, które pisał. Tak. Teraz go
poznawała. To był ten sam mężczyzna, który napisał te wszystkie
cudowne listy. Jak to się stało, że nie rozpoznała go wcześniej? A
może wina leży po jej stronie? Pozwoliła, by przykre wspomnienia
RS
47
rzuciły cień na ich spotkanie.
„Opowiedz mi o swoim małżeństwie" - prosił Richard i pewnie,
gdyby to było w liście, opowiedziałaby mu. Na papierze wszystko
wydawało się łatwiejsze, dużo prostsze. Zaniepokojona torem, jakim
zdążały jej myśli, gwałtownie poderwała się od stołu, zbierając puste
talerze i wkładając je do zlewu.
- Czy zastanawiałeś się, dlaczego Eleanor namówiła nas na tę
korespondencję? - spytała cicho.
- To proste. Chciała, żebyśmy zaczęli wszystko jeszcze raz. Od
nowa.
Łyżki wysunęły się z jej drżących rąk i z głośnym brzękiem
stuknęły o metalowe dno zlewozmywaka. Serce waliło jej jak
oszalałe. A więc to tak!
Kiedy siostra Richarda prosiła ją, by odpisała na listy jej brata, Liz
podejrzewała, że Neli chce w ten sposób ratować rozpadający się
związek dwojga bliskich jej ludzi. Spytała ją nawet o to, ale
przyjaciółka przysięgała, że nic podobnego, że wcale nie. No, i
oczywiście, nie mogła przecież wiedzieć o tym spotkaniu...
- A ty...? Też chciałeś zacząć wszystko od nowa?
- Nie sądzę.
Richard wstał od stołu. Podszedł do stojącej przy zlewie Liz,
- Wiesz, Elizabeth, ciągle zadaję sobie pytanie, dlaczego nam nie
wyszło -powiedział cicho, delikatnie ujmując ją pod brodę i
odwracając ku sobie jej niechętną twarz. - Co ci jest? Zbladłaś. Czy to
znowu głowa?
Liz przytaknęła w milczeniu. Za nic nie przyznałaby się, że to jego
bliskość tak na nią podziałała.
- Wiesz co, przejdźmy do salonu - zaproponował. - Odpoczniesz
sobie, a ja tymczasem przygotuję kawę. Chyba że i to uznasz za atak
na twoją niezależność - zażartował.
Liz zdobyła się na blady uśmiech. Sama nie wiedziała, co się z nią
dzieje. Nie potrafiła już dłużej udawać wrogości, ale sympatia, którą
do niego czuła, napełniała ją jeszcze większym strachem.
- Myślę, że skorzystam z zaproszenia - wydusiła. Richard
RS
48
potakująco kiwnął głową.
- Cieszę się, że zmądrzałaś. Usiądź więc sobie, a ja zajmę się kawą.
Jak to dobrze, że wyszedł, odetchnęła z ulgą Liz. Potrzebowała
czasu, by zebrać myśli i przygotować jakiś plan postępowania.
Wiedziała, że nie wolno jej się poddać, że powinna raz jeszcze
wszystko dokładnie przemyśleć. Przygotowanie kawy zajęło mu
mniej czasu, niż zakładała. Wszedł do salonu, trzymając w obu
rękach kubeczki z aromatycznym napojem. Jeden postawił na małym
stoliku obok kanapy, ha której siedziała Liz, drugi zaś zatrzymał dla
siebie. Wolno przechadzał się po pokoju, przyglądając się wiszącym
na ścianach fotografiom.
- Czy to ta biografia, nad którą teraz pracujesz? - spytał,
zatrzymując się przy zawalonym papierami i słownikami biureczku.
- Jak ci idzie?
- Przebrnęłam już przez jedną trzecią - Liz była głęboko
wdzięczna za zmianę tematu. -Jeszcze jakieś dwa tygodnie i
powinnam skończyć.
- Neli załatwiła ci to zlecenie, prawda? Liz przytaknęła.
- Większą część zleceń, jakie dostaję, załatwia mi Eleanor. To był
zresztą jej pomysł, żebym zaczęła tłumaczyć na własną rękę.
Tak było. Choć Liz od dawna marzyła, by wyrwać się z biura i
tłumaczyć coś więcej aniżeli tylko urzędową korespondencję i
faktury, dopiero Nell namówiła ją, by porzuciła nudną rutynę i
spróbowała robić coś innego.
- Myślałem o tym, wiesz - ciągnął Richard. - Nie jestem pewny, czy
to takie dobre posunięcie. Miałaś stałą pracę, za którą co miesiąc
dostawałaś jakieś pieniądze. Teraz jesteś zdana wyłącznie na siebie.
Trochę to ryzykowne.
Liz obojętnie wzruszyła ramionami.
- No cóż - zamyśliła się - miałam już serdecznie dosyć tamtej
pracy, a nie mogłam pozwolić sobie na to, żeby wcale nie pracować.
Kiedy Nell zaproponowała, żebym przetłumaczyła dla niej parę
rzeczy, wydawało mi się to idealnym rozwiązaniem.
- A dlaczego właściwie odeszłaś z biura? Liz zawahała się.
RS
49
- Hm, chyba znudziła mi się tamta praca - skłamała. Za nic nie
przyznałaby się, że zrezygnowała z pracy dlatego, że wszyscy w
biurze wiedzieli jak bardzo kochała swego męża. Miała już
serdecznie dosyć współczujących spojrzeń i znaczących
uśmieszków. A najgorsze było to, że wszystkie jej koleżanki głośno
zastanawiały się, co mogło spowodować ten kryzys.
- Przez dwa lata robiłam to samo i po prostu chciałam jakiejś
odmiany.
- I nie żałujesz tej decyzji?
- Nie, skądże! - kłamała. - Teraz sama jestem sobie szefem i
podoba mi się to. Sama decyduję, kiedy pracuję, a kiedy nie. Mogę
robić sobie wolne, kiedy mi się żywnie podoba. Nie muszę chodzić
do tego hałaśliwego, zadymionego biura - paplała ze sztucznym
ożywieniem. Kogo chciała przekonać? Jego, czy siebie?
To prawda, że sama układała sobie plan zajęć, ale wolne dni, o
których wspomniała, istniały tylko w jej deklaracjach. Przez ostatnie
dziewięć miesięcy pracowała od świtu do nocy, przyjmując każde
zlecenie, jakie wynalazła dla niej Eleanor. Pracowała, by nie myśleć,
a kiedy brakowało tłumaczeń, prała, gotowała, sprzątała. Robiła
wszystko, byleby nie pamiętać, nie myśleć...
- A więc nie narzekasz na brak zajęć?
- O nie! - roześmiała się z przymusem. - Czasem brakuje mi dnia.
- Mimo to, udało ci się znaleźć chwilę czasu, by odpowiedzieć na
moje listy. Czy możesz powiedzieć mi dlaczego?
Zaskoczył ją tym pytaniem. Milczała. Cóż miała mu odpowiedzieć,
skoro sama zadawała je sobie od miesięcy i jak do tej pory nie
satysfakcjonowała jej żadna z możliwych odpowiedzi.
- Co właściwie powiedziała ci o mnie moja siostra? - spróbował od
innej strony Richard.
- Powiedziała, że... że jesteś bardzo samotny - wyznała Liz.
Tym razem nie musiała kłamać. Parsknął krótkim, drwiącym
śmieszkiem. Liz popatrzyła na niego zaskoczona. Czyżby Nell się
myliła?
- To zależy, co rozumiesz przez samotność - obojętnie wzruszył
RS
50
ramionami Richard. - Nell przechodzi teraz trudny okres.
Podejrzewam, że chciałaby mieć drugie dziecko, choć za nic by się do
tego nie przyznała. Zamiast tego wymyśliła sobie, że zajmie się
swoim młodszym braciszkiem i uporządkuje ten bałagan w jego
życiu.
- Uważasz, że to zbyteczna fatyga? - Liz obrzuciła uważnym
spojrzeniem twarz stojącego przed nią mężczyzny. Wcale nie
wyglądał na zdesperowanego, zagubionego człowieka, którego obraz
przedstawiła jej przyjaciółka. Nic w jego wyglądzie nie wskazywało,
że utracił kontrolę nad swoim życiem i stoi na skraju przepaści.
- Nawet jeśli pewne sprawy wymagają uporządkowania,
wolałbym zrobić to bez jej pomocy - stwierdził chłodno Richard. - I
wcale niekoniecznie tak, jak widzi to moja siostra. Nell uważa, że
połączenie kariery zawodowej z małżeństwem to recepta na
szczęście. Niestety, jak się okazuje, nie dla każdego.
Liz przyglądała mu się zdumionymi oczami. Jego słowa zaskoczyły
ją i... ubodły. Czyż nie tak właśnie wyobrażała sobie swoje
małżeństwo?
- Nic dziwnego! Dla ciebie zawsze tylko twoja kariera była
najważniejsza - zamruczała ze złością.
Richard dosłyszał. Zmroził ją wzrokiem.
- To ty tak uważałaś - warknął. - Zresztą, sam już nie wiem, czego
właściwie chcę! - wybuchnął. - Powinnaś zrozumieć! Właśnie ty!
Zamilkł. Przez dłuższą chwilę milczał, po czym odezwał się już
spokojniejszym, bardziej opanowanym głosem.
- Widzisz, Elizabeth, chciałaś, żebyśmy spotkali się jak dwoje
obcych sobie ludzi. To miał być zupełnie nowy początek. Tak
jakbyśmy się wcześniej nie znali. Ale sama widzisz, że to nie ma
sensu. Nie możemy udawać, że nic się nie stało. Musimy o tym poro...
- Nie! - przerwała mu gwałtownie. - Nie chcę o tym rozmawiać.
Nie chcę! - upierała się.
Richard był i musiał pozostać jedynie nieznajomym z listów. Tylko
pod tym warunkiem mogła się z nim spotkać. Wiedziała, że jeśli
będzie próbował się do niej zbliżyć, ucieknie najdalej jak to możliwe.
RS
51
- Powiedziałam, że nie chcę rozmawiać o... o moim małżeństwie!
- O twoim małżeństwie?! - wybuchnął Richard. Liz skuliła się na
krześle. Gwałtowność jego reakcji zaskoczyła ją.
- O twoim małżeństwie! Dobre sobie! - zżymał się. - A co z naszym
małżeństwem, Beth? Może porozmawiamy raczej o naszym
małżeństwie, co?
RS
52
ROZDZIAŁ PIĄTY
„A może porozmawiamy o naszym małżeństwie, co?"
Liz miała wrażenie jakby znalazła się nagle na wirującej karuzeli,
której mechanizm uległ uszkodzeniu i która lada chwila wyrzuci
swych pasażerów prosto w przestworza. A wiec, udało mu się,
pomyślała na poły z gniewem, na poły z... podziwem. Udało mu się
przełamać ten mur obojętności, który z takim zacięciem budowała
wokół siebie przez ostatnie dziewięć miesięcy i rozbudzić w niej na
nowo uczucia, których istnienia nawet nie podejrzewała.
Kiedy po raz pierwszy wspomniał coś o spotkaniu, odmówiła bez
wahania, jakby już wtedy przeczuwała, że to nie ma sensu. Ale
Richard nie dawał za wygraną. W każdym kolejnym liście prosił,
nalegał, zaklinał, aż w końcu uznała, że tak dalej być nie może, że nie
mogą kontynuować tej korespondencji, zanim nie wyjaśnią sobie
paru spraw.
Zgodziła się z nim spotkać, choć już wtedy doskonale zdawała
sobie sprawę, że to zadanie przerasta jej siły. Właśnie dlatego
postawiła mu pewne warunki. Zgodziła się przyjść na spotkanie, jeśli
Richard obieca, że ani słowem nie wspomni o tym, co ich kiedyś
łączyło. Mieli udawać dwoje nieznajomych, którzy nigdy przedtem
się nie widzieli, a o sobie wiedzą jedynie tyle, co z listów, które
wymienili. Tylko w ten sposób mogła przejść przez tę próbę.
I prawie się udało. A przynajmniej jej. Wmówiła sobie, że zna go
jedynie jako Richarda Deacona, autora zabawnych listów. Starała się
nie myśleć o tym Richardzie Deaconie, z którym jeszcze nie tak
dawno dzieliła małżeńskie łoże. Dopiero gniewne, nabrzmiałe
goryczą słowa sprawiły, że maski opadły, odsłaniając prawdziwe
oblicze człowieka, którego niegdyś tak bardzo kochała, a który
swoim chłodem i obojętnością złamał jej serce.
- Nasze małżeństwo nie istnieje! To skończone! Słyszysz?!
Skończone!
- Ale dlaczego? - nie rezygnował. - Czy dlatego, że pewnego dnia,
RS
53
tak po prostu, spakowałaś swoje rzeczy i odeszłaś? Bez słowa
wyjaśnienia!
- Odeszłam? - Liz zatrzęsła się z oburzenia. Jak śmie ją oskarżać,
skoro nawet ślepy by zauważył, że to właśnie on ją przez cały czas
ignorował!
- Owszem, odeszłam, ale nasze małżeństwo rozpadło się na długo
przedtem, zanim zdecydowałam się odejść. Nic nas już wtedy nie
łączyło. Nawet nie było cię w domu - dodała oskarżająco.
Ostatnie stwierdzenie trafiło w jego czuły punkt. Richard zbladł,
tylko niebieskie oczy były zaskakująco spokojne, jak niebo w
bezchmurny, słoneczny dzień.
- Przyznaję, że ostatnimi czasy trochę cię zaniedbywałem, ale
zrozum, Beth...
- Prosiłam, żebyś mnie tak nie nazywał! - przerwała mu ostro Liz.
Nie była w stanie znieść tego pieszczotliwego zdrobnienia, które tak
często słyszała z jego ust w zupełnie innych okolicznościach, w
czasach, kiedy jeszcze wierzyła, że miłość i małżeństwo to dwa
nierozerwalne pojęcia, nie istniejące bez siebie.
- Liz - poprawił się Richard. - A właśnie, może wyjawisz mi,
dlaczego postanowiłaś zmienić imię na Liz Neal? Czyżby Beth
Deacon nie było dla ciebie wystarczająco dobre?
Beth Deacon, pomyślała z goryczą Liz. Dobrze pamiętała, jak
niegdyś bardzo pragnęła nosić to nazwisko. I pewnie nadal by je
nosiła, gdyby nie złamał jej serca. Richard Deacon - jedyna miłość jej
życia. Zagryzła wargi, by powstrzymać pełne goryczy słowa, cisnące
się jej na usta. Z jej piersi wyrwało się żałosne westchnienie.
Wiedziała. Wiedziała, że tak się to skończy. Nie potrafiła już dłużej
udawać przed sobą, że nic się nie stało, że stojący naprzeciw niej
mężczyzna to ktoś obcy, kogo niedawno poznała i z kim nic ją nie
łączyło. Długo powstrzymywane bolesne wspomnienia powróciły.
Po raz pierwszy ujrzała Richarda Deacona na uroczystej kolacji,
na którą zabrał ją jej ówczesny narzeczony. Była wtedy na ostatnim
roku studiów, na uniwersytecie w Durham. Lionel, ów narzeczony,
był świeżo upieczonym architektem, którego poznała w miejscowym
RS
54
pubie, a uroczysta kolacja wydana została na cześć jego szefa.
Liz od razu zwróciła uwagę na Richarda, ponieważ podobnie jak i
ona był jedną z nielicznych osób w tym towarzystwie, które nie
wkroczyły jeszcze w tak zwany wiek średni. Siedział w
przeciwległym kącie sali i zabawiał rozmową obwieszoną
brylantami starszą damę, w której Liz rozpoznała Marjorie
Huntingdon, żonę szacownego jubilata.
Czarujące uśmiechy i uwodzicielskie spojrzenia podziałały. Nawet
z miejsca, w którym siedziała, Liz zauważyła, jak policzki starszej
pani nabierają kolorków. Ten młody człowiek daleko zajdzie,
pomyślała. W tej samej chwili mężczyzna, jakby wyczuwając, że jest
bacznie obserwowany, podniósł głowę i popatrzył wprost na nią. Ich
spojrzenia spotkały się. Zupełnie jak w tych starych romansidłach,
przemknęło jej przez głowę i w tym momencie mężczyzna
obdarował ją swoim najpiękniejszym uśmiechem. Liz zadrżała.
Cofnęła się odruchowo, nadeptując na nogę stojącemu tuż za nią
Lionelowi, który, zaskoczony, ochlapał sobie ubranie winem. Na
szczęście wino było białe.
- Och! Przepraszam!
- Nic takiego - zapewnił ją Lionel, ze względu na stojących dookoła
ludzi uśmiechając się kwaśno i Liz wiedziała już, że ich króciutki
romans właśnie się skończył. Lionel nigdy jej tego nie daruje. Nie
zaproponuje kolejnego spotkania, kiedy odprowadzi ją dziś wieczór
do domu. Zresztą, wcale jej na tym nie zależało. Patrząc na
przystojną, gładko ogoloną twarz pod czupryną ciemnoblond
włosów, nagle uświadomiła sobie, że absolutnie nic do niego nie
czuje. Czy to przez uśmiech tamtego mężczyzny?
Cóż, u licha, się z nią działo? To niemożliwe, aby jedno spojrzenie,
jeden uśmiech tak ją rozstroiły! Nawet nie pamiętała, jak on
właściwie wyglądał. Zapamiętała jedynie jego uśmiech.
Podczas kolacji okazało się, że przydzielono jej miejsce obok
nieznajomego. Liz wykorzystała tę okazję, by przyjrzeć się mu
dokładnie. Z bliska nie był już taki przystojny. Zbyt szczupła twarz,
zapadnięte policzki, zbyt blisko osadzone oczy, za długi nos. I ta
RS
55
arogancka, pewna siebie mina, którą łagodził dopiero uśmiech.
Zajęta obserwacją, nie dosłyszała skierowanego do niej pytania.
Dopiero kiedy mężczyzna lekko dotknął jej ramienia, zrozumiała, że
coś do niej mówił.
- Skąd się tu wzięłaś? Nie jesteś niczyją żoną. Znam tu wszystkich.
- Nie. Nie jestem mężatką - popatrzyła w niebieskie oczy. - Nie
jestem nawet zaręczona - dodała, machając mu przed nosem lewą
dłonią.
Mogłaby przysiąc, że w tym momencie mężczyzna uśmiechnął się
leciutko z zadowoleniem, ale trwało to tylko ułamek sekundy.
- Tak myślałem. Jesteś za młoda, by wiązać się z kimś z tego
towarzystwa.
Tym razem Liz nie miała już najmniejszych wątpliwości. W głosie
mężczyzny rozbrzmiewała wyraźna satysfakcja. Wrodzone poczucie
uczciwości zmusiło ją, by wyznać prawdę.
- Właściwie to przyszłam tu z Lionelem. Radosny błysk w
niebieskich oczach zniknął bez śladu.
- Ach tak, Lionel -mruknął, przenosząc spojrzenie na przeciwną
stronę stołu, gdzie Lionel z przesadnym zainteresowaniem
przysłuchiwał się wywodom swego szefa, pana Huntigdona. - Nasz
pan Edwards zawsze miał oko na piękne dziewczęta.
Liz nie kryła zadowolenia. Jak każda kobieta lubiła komplementy.
Mężczyzna pełnym uznania wzrokiem obrzucił jej skromną,
granatową sukienkę, tanią biżuterię i długie, ciemne włosy, spięte z
tyłu głowy w coś, co miało w założeniu przypominać elegancki
koczek. Podziw zastąpiło zaskoczenie.
- Nie powiedziałbym, że jesteś w jego typie.
- A jaki jest ten jego typ? - Liz zmarszczyła brwi. Mężczyzna
uśmiechał się krzywo.
- Nieco starszy i... powiedziałbym, bardziej doświadczony. Nasz
Lionel lubi otaczać się eleganckimi kobietami.
- A... a ja nie jestem... elegancka? - Liz zniżyła głos do szeptu. Nie
chciała, by rozmowa dotarła do uszu sąsiadów. Policzki oblał jej
ciemny rumieniec.
RS
56
Mężczyzna popatrzył na nią spojrzeniem niewiniątka. Wiedziała,
że się z niej wyśmiewa.
- Ja tego nie powiedziałem. Spytałaś, jaki typ kobiet lubi nasz
wspólny przyjaciel, Lionel, więc ci odpowiedziałem. Musi ci na nim
zależeć — dodał znacząco.
- Też coś! - prychnęła gniewnie Liz. - Czyżbyś insynuował, że...
- Niczego nie insynuuję, ja po prostu odpowiadam na pytania.
Liz popatrzyła na sąsiada ze zdziwieniem. Kiedy ujrzała go po raz
pierwszy, wydał jej się równie zagubiony jak ona. Teraz zdała sobie
sprawę, że się myliła. Mężczyzna dobrze wiedział, co w trawie
piszczy.
- I nie napraszaj się o komplementy - ciągnął. - Powinnaś wiedzieć,
że kto jak kto, ale ty nie musisz tego robić.
- Napraszać się o ...? - obraziła się Liz. - Słuchaj, no ty, nie wiem,
kim jesteś, ale...
- Richard Deacon - przedstawił się. - Nowy nabytek wspaniałej
firmy Huntingdon i spółka, choć nie wiem za jakie grzechy.
- Nie lubisz swojej pracy? - domyśliła się Liz, zaskoczona tym
wyznaniem.
Mężczyzna skrzywił się lekko.
- Dopiero zaczynam w tej branży, ale nie tak chciałbym spędzić
resztę życia. Projektowanie sklepów spożywczych to dość intratne
zajęcie, ale ja chcę czegoś więcej.
- Tak?
- Chcę tworzyć budowle, które byłyby nie tylko funkcjonalne, ale i
piękne - zapalił się. - Takie, które pasowałyby do otoczenia,
uwydatniały jego charakter. W naszym świecie jest już dosyć
brzydoty. Budynek może być dziełem sztuki, tak jak obraz, czy
rzeźba.
Ta ostatnia opinia nie umknęła uwagi Lionela i tak skończyła się
prywatna rozmowa, a wywiązała ogólna dyskusja o roli i miejscu
architektury we współczesnym świecie. Liz odkryła, że ona i Richard
Deacon należeli do mniejszości przekonanej, że nowo powstające
budynki należy dopasować charakterem do pozostałych. Kiedy
RS
57
jednak rozmowa zeszła na techniczne szczegóły, Liz umilkła i
pozwoliła przejąć pałeczkę Richardowi, z zadowoleniem
przysłuchując się rzeczowym, logicznym argumentom,
wypowiadanym spokojnym, równym głosem. Lionel zaś z każdą
sekundą dyskusji robił się coraz bardziej czerwony i obraźliwym
tonem dawał do zrozumienia, że uważa poglądy swego przeciwnika
za głupie i ograniczone. Dyskusję przerwała Marjorie Huntingdon.
- Myślę, panowie, że dużo przyjemniej będzie się wam
kontynuowało tę rozmowę przy kawie. Proponuję, żebyśmy przeszli
do salonu. Zaraz podadzą kawę.
Słowom tym towarzyszyło znaczące spojrzenie w stronę
Richarda, który skrzywił się lekko.
- Czuję, że podpadłem - szepnął do ucha Liz. - Marjorie nie cierpi,
kiedy rozmowa schodzi na interesy, a poza tym nie podobają jej się
moje pomysły. Jest lojalna wobec męża.
Liz podniosła się z krzesła.
- Zaczekaj! - powstrzymał ją Richard. - Czy naprawdę chcesz
spędzić resztę wieczoru popijając kawę w salonie Huntingdonów?
- No, nie bardzo - zawahała się Liz. Szczerze mówiąc, nie miała na
to najmniejszej ochoty. Nudziły ją tego, typu imprezy.
- Więc chodźmy stąd! Jutro przeproszę Marjorie i jakoś to
wyjaśnię.
Liz nie poznawała samej siebie, kiedy cichaczem schwycili
płaszcze z wieszaka w holu i wymknęli się w mroźną, gwieździstą
noc. Czute się jak uczennica na wagarach.
Zwykle była bardziej rozważna, ale tym razem nie zważała, co
powie reszta gości, jak zareaguje Lionel, ani co pomyśli o niej ten
czarujący, młody człowiek, któremu dała się porwać z przyjęcia. Nie
obchodziło ją, co może się stać. Wiedziała tylko, że chce spędzić tę
noc z Richardem Deaconem i serce rosło jej na myśl, że on również
tego chce. Podskakując wesoło ruszyła za nim w stronę
zaparkowanego po drugiej strome ulicy samochodu.
- Obawiam się, że będziesz rozczarowana. Mój ford to nie porsche
Lionela - zauważył kwaśno, otwierając przed nią drzwi.
RS
58
- Nigdy nie podobało mi się porsche - roześmiała się Liz. - Zbyt
krzykliwe, jak na mój gust. Ten wygląda o wiele bardziej
zachęcająco.
I, o dziwo, wnętrze starego forda escorta było dużo bardziej
wygodne od najnowszego modelu porsche'a, własności Lionela
Edwardsa. Siedząc w miękkim fotelu, z Richardem u boku, Liz nigdy
nie czuła się lepiej, bezpieczniej, pewniej. I już wiedziała. Tu było jej
miejsce. W tym samochodzie. Obok tego mężczyzny. Z nim nie
musiała nawet prowadzić uprzejmych rozmówek, tak jak z innymi
mężczyznami. Już sama jego obecność zupełnie jej wystarczała.
- Zwykle tak nie robię - tłumaczył się Richard. Minęli dom
Huntingdonów i skierowali się w stronę Durham. - Nie chciałbym,
żebyś pomyślała sobie, że mam w zwyczaju podrywać piękne
dziewczęta, porywać je z przyjęcia u moich pracodawców i uwozić w
noc.
- Więc dlaczego dzisiaj to zrobiłeś? - zainteresowała się Liz.
Powiedział: „piękne dziewczęta", a więc mu się podobam, pomyślała.
Zmarszczył brwi.
- Sam nie wiem. Po prostu, stało się - roześmiał się Richard. - Czy
zdajesz sobie sprawę, że nic o tobie nie wiem. Znam tylko twoje
nazwisko. Charles zwrócił się do ciebie: panno Neal.
- Elizabeth Neal - potwierdziła Liz. - Jestem studentką. Na
uniwersytecie w Durham. Studiuję języki i jestem na ostatnim roku.
- Aha! - mruknął mężczyzna.
Rozczarowanie brzmiące w jego głosie nie umknęło uwagi Liz.
- Czy to coś złego? - popatrzyła na niego zaskoczona.
- To zależy - padła enigmatyczna odpowiedź. Zależy? Zależy od
czego? - zastanawiała się w duchu
Liz. Ciekawe, o co mu chodziło. Czekała, aż Richard sam wyjaśni,
co miała znaczyć ta dziwna odpowiedź, ale mężczyzna milczał.
Odezwał się ponownie dopiero kiedy dojechali do Durham.
- Przejdźmy się trochę. Co ty na to? Zaparkował samochód i
ruszyli pustymi, wąskimi chodnikami. Długie nogi Richarda
pośpiesznie przemierzały kręte uliczki. Liz prawie biegła chcąc
RS
59
dotrzymać mu kroku, ale zaabsorbowany swoimi myślami nawet
tego nie zauważył. Zmarszczone brwi i zacięty wyraz twarzy
powstrzymywały ją od pytań, kiedy jednak znaleźli się na małym
skwerku na wprost starej katedry, nie potrafiła powstrzymać
pełnego zachwytu okrzyku, który wyrwał się jej z ust.
- Popatrz!
Spojrzenie mężczyzny powędrowało na majestatyczną, starą
budowlę rysującą się wyraźnie na tle usianego gwiazdami nieba. Po
jego oczach poznała, że ten widok zrobił na nim równie silne
wrażenie.
- Piękna, prawda? - szepnęła. Potakująco kiwnął głową.
- Opowiedz mi o niej, proszę. Potrafię zauważyć jej piękno, ale nic
o niej nie wiem. Nie potrafię dostrzec tego, co ty, więc, proszę,
opowiedz mi o niej.
Chciała dowiedzieć się jak najwięcej nie tylko o samej katedrze,
ale przede wszystkim o człowieku, który stał obok niej. Pragnęła
zbliżyć się do niego, poznać jego myśli. Później, gdy przypominała
sobie ten wykład na temat średniowiecznej sztuki, którego
wysłuchała w tamtą księżycową noc, stojąc na opustoszałym
skwerku, cała sytuacja wydała jej się zupełnie nierzeczywista,
nierealna. Nie wiedziała jak długo tam stali. Czy minęły minuty, czy
może godziny. Pamiętała tylko to uczucie żalu, kiedy Richard
skończył mówić.
- Koniec wykładu - oświadczył sucho. - Przepraszam, że tak się
rozgadałem. Na drugi raz będziesz wiedziała, że nie należy wciągać
mnie w dyskusje w środku nocy.
- Podobał mi się twój wykład - uśmiechnęła się Liz. Serce zabiło jej
radośnie. Powiedział przecież: „na drugi raz".
- Nareszcie dowiedziałam się czegoś o tym mieście. Trochę mi
głupio, że mieszkam w nim od czterech lat i właściwie prawie go nie
znam. Rozumiesz, co mam na myśli?
- Rozumiem - przytaknął.
Coś w jego głosie zaalarmowało ją. Popatrzyła na niego
zaskoczona, ale jego twarz nic jej nie mówiła. Przeniosła wzrok na
RS
60
katedrę.
- Jest niesamowita, prawda? - wyrwało jej się pełne zachwytu
westchnienie. -To nowoczesne centrum handlowe, które tak podoba
się Lionelowi, nie budzi takich emocji.
- O tak. Patrząc na nie, pewnie wcale nie pragnąłbym cię wziąć w
ramiona i...
Silne ramiona Richarda zamknęły ją w namiętnym uścisku.
Pochylił się do jej ust. Liz zadrżała. Instynktownie nadstawiła twarz.
Jego wargi były czułe i zaskakująco delikatne, jakby nie był jeszcze
pewny, czy ona również pragnie tego pocałunku. Już po chwili
jednak stały się bardziej natarczywe, zdecydowane. Liz posłusznie
rozchyliła usta. Zrozumiała, że to właśnie to, czego zawsze szukała,
że oto odnalazła swoje miejsce w ramionach tego właśnie
mężczyzny. Oto, na oświetlonym blaskiem księżyca skwerku, przed
przepiękną średniowieczną katedrą, spełniały się jej dziewczęce sny
i marzenia o wielkiej, prawdziwej miłości.
Język Richarda wśliznął się między jej wargi. Duże, ciepłe dłonie
pieściły jej ramiona, szyję, piersi. Przywarła mocniej do silnego,
muskularnego ciała, ale czuła, że to jej nie wystarcza. Każdy nerw jej
ciała drżał i błagał o więcej. Wiedziała, że musi i chce się z nim
kochać. Dopiero wtedy pozna go naprawdę. Zacisnęła palce na
ramionach mężczyzny.
- Beth! - z piersi Richarda wyrwało się ciche westchnienie.
Niechętnie oderwał wargi od jej ust. Oddychał ciężko, jak po długim,
męczącym biegu. - Nie rób mi tego, Beth. Nie tutaj, nie teraz... Ja... nie
mogę...
Delikatnie uwolnił się z opasujących go ramion.
- Pozwolisz, że odwiozę cię do domu, dobrze, Beth? Nikt dotąd tak
jej nie nazywał. Beth. Spodobało jej się to imię. Dużo bardziej niż Liz,
jak mówili do niej przyjaciele, czy formalne Elizabeth, którego
używała jej matka, nie uznająca zdrobnień.
Zaproponował, że odwiezie ją do domu. Z pewnością, kiedy tam
dotrą, będzie chciał wejść. Będą kochać się w jej pokoju. Była tego
pewna. Jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
RS
61
- Możemy pójść pieszo. To niedaleko - powiedziała, biorąc go pod
ramię.
Raźnym krokiem ruszyli przez śpiące o tej porze miasteczko do
małego mieszkanka, które Liz dzieliła wraz z trzema koleżankami.
Milczeli. Była mu za to wdzięczna. Cała oddała się radosnemu
oczekiwaniu na to, co miało za chwilę nastąpić.
Kiedy jednak znaleźli się przed domem, Richard zatrzymał się
gwałtownie.
Liz popatrzyła na niego zaskoczona.
- Tu się pożegnamy -powiedział cicho. Jego głos drżał lekko.
Liz zamarła.
- Pożegnamy? - wyjąkała. - Ale dlaczego?
- Muszę to wszystko przemyśleć.
Nie wierzyła własnym uszom. Przemyśleć?! A o czym tu, u licha,
myśleć?! Przecież wszystko było zupełnie jasne.
- Nie jestem jeszcze gotowy, Beth. To wszystko stało się tak nagle -
usprawiedliwiał się. - I to akurat teraz, kiedy... No cóż, mam pewne
plany. Jest tyle rzeczy, które chciałbym zrobić. W przyszłym
tygodniu mam spotkanie w sprawie pracy w pewnej dużej firmie.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze i dostanę tę posadę, wkrótce będę
mógł stanąć na nogi i otworzyć własny interes, ale oznacza to
również, że będę musiał przeprowadzić się do Manchesteru.
Manchester?! Liz zdrętwiała. Richard wyjeżdżał do Manchesteru.
To wszystko, co wydarzyło się tego wieczoru, nie miało dla niego
żadnego znaczenia. W najmniejszym stopniu nie wpływało na jego
decyzję. Praca. Oto co się dla niego liczyło.
- A więc... to koniec - szepnęła.
- Koniec? - Richard popatrzył na nią zaskoczony. - Nie, Beth, to
wcale nie koniec. Chyba że sama tego zapragniesz. Chciałem jedynie,
żebyś poznała moje plany. Wiem, że musisz tu jeszcze zostać,
skończyć studia i tak dalej. Ja, z kolei, będę miał na początku sporo
pracy. Nie będzie nam łatwo. Ty tutaj, a ja w Manchesterze. Ale jeśli
możesz, jeśli jesteś w stanie wytrzymać tę rozłąkę, chciałbym
widywać się z tobą tak często, jak to tylko będzie możliwe.
RS
62
- A więc? Co stało się z Beth Deacon? - powtórzył Richard.
- Beth Deacon nie istnieje. To przeszłość, a ja chcę zapomnieć o
przeszłości.
- A... a nasze małżeństwo? Czy ono również należy do przeszłości?
Tej, o której tak bardzo pragniesz zapomnieć?
- A jak myślisz? - żachnęła się Liz. - Ten układ między nami, to
wcale nie było normalne małżeństwo!
- Tak oceniasz? Czy uważasz, że to była pomyłka? Od początku do
końca pomyłka?
- Przestań! - zniecierpliwiła się Liz. - To nie było normalne
małżeństwo! Małżeństwo polega na partnerstwie. Obie strony mają
równe prawa i obowiązki. Ale kiedy tylko jedna strona daje z siebie
wszystko, a...
- Chcesz powiedzieć, że ty byłaś właśnie tą stroną, która dawała,
co? - przerwał jej Richard, z trudem hamując gniew. - Ja również
dawałem...
- O! Czyżby? - zdziwiła się złośliwie Liz. - A... tak. Dawałeś,
owszem. Prezenty!
Richard zbladł.
- O tak! Obsypywałeś mnie pięknymi, drogimi prezentami, tylko że
wcale mi na nich nie zależało. Nie tego oczekiwałam!
- Beth... - zaczął Richard, ale przerwał mu ostry dzwonek telefonu.
Liz, wdzięczna za ratunek, pośpiesznie schwyciła słuchawkę.
-Tak?
- Elizabeth? - charakterystyczny, wysoki kobiecy głos dotarł aż do
uszu mężczyzny.
- Twoja matka ma talent do przerywania w najmniej stosownej
chwili - mruknął Richard.
Liz zakryła dłonią słuchawkę, ale było już za późno. Wyczulone
ucho starszej pani wychwyciło niski, męski głos.
- Czy jest ktoś u ciebie, Elizabeth? Liz westchnęła ciężko.
- Tak, mamo... Przyjaciel.
- Przyjaciel! - pogardliwie prychnęła Jane Neal.
- Mężczyzna. Powinnaś była nauczyć się do tej pory, że żaden
RS
63
mężczyzna nigdy nie będzie twoim przyjacielem. Czy twoje
małżeństwo nie było tego najlepszym przykładem?
- Mamo...
- Właśnie dlatego dzwonię - ciągnęła starsza pani, nie zwracając
uwagi na protesty córki. - Enid Jameson powiedziała mi, że widziała
dziś w mieście tego mężczyznę.
Liz popatrzyła ze strachem na stojącego obok niej Richarda. Była
pewna, że słyszał i doskonale wiedział, kogo miała na myśli jej matka
mówiąc „ten mężczyzna".
- Pomyślałam, że powinnam ostrzec cię, że on tu jest. Bóg jeden
wie, jakie mogą z tego wyniknąć kłopoty.
- Mamo! - Liz wiedziała, że musi przerwać tę rozmowę. Ale było
już za późno.
- Chyba to nie on jest teraz u ciebie, Elizabeth? - zaniepokoiła się
starsza pani. - Wiesz przecież, że ten...
- Mamo! Nie chcę więcej o nim rozmawiać. To należy już do
przeszłości. - Głos drżał jej lekko kiedy mówiła te słowa, ale czuła, że
nie ma innego wyjścia. -Tym razem to już koniec. To wszystko w
ogóle nie powinno było się zdarzyć. Ja...
Nie dokończyła, bo oto Richard wyrwał jej z rąk słuchawkę i z
trzaskiem odłożył na widełki. Chwycił Liz w ramiona, zmuszając, by
na niego spojrzała.
- A wiec to już koniec, tak? - rzucił ostro. - To wszystko nie
powinno było się zdarzyć - przedrzeźniał ją drwiąco. -Do licha, Beth,
ta twoja cała gadanina o dawaniu i braniu, o partnerstwie.... Ty! Ty,
która nie masz najmniejszego pojęcia o dawaniu... - urwał.
Jasne oczy pociemniały. - No, może z jednym małym wyjątkiem -
dorzucił gorzko. - Jest coś, czego nigdy mi nie odmawiałaś i właśnie
tego teraz chcę.
- Nie! Richa...
Reszta jej słów utonęła w długim, namiętnym pocałunku. Nigdy
przedtem Richard nie całował jej w ten sposób. Przez chwilę
szarpała się gwałtownie, ale jego ramiona były jak stalowe obręcze.
Choć wcale tego nie chciała, jej ciało bezwolnie odwzajemniało
RS
64
pieszczoty. Było niczym dobrze nastrojony, czuły instrument, który
zawsze poddaje się ręce swego mistrza.
Mężczyzna wyczuł jej uległość. Jego pieszczoty stały się
delikatniejsze, bardziej czułe. Rozluźnił uścisk i przesunął dłonie
wzdłuż ciała kobiety. Liz zadrżała. Serce waliło jej jak oszalałe, raz
po raz oblewała ją gorąca fala podniecenia.
- Richard! - szepnęła i przywarła mocniej do silnego,
muskularnego ciała. Jego zręczne palce sprawnie rozpinały guziki jej
bluzki. Wsunął dłonie pod cienki materiał, delikatnie pieszcząc
kciukami jej nabrzmiałe, wrażliwe sutki.
- O tak, moja słodka, Beth - powtarzał chrapliwym z podniecenia
głosem. - To właśnie był twój dar dla mnie. I nadal jest, prawda? Nie
zaprzeczaj, Beth. I tak ci nie uwierzę. Nadal tego pragniesz, czyż nie?
Nie spuszczał wzroku z jej twarzy i Liz wiedziała, że nawet gdyby
chciała skłamać, wyczytałby prawdę z jej oczu. Zresztą wcale nie
zamierzała kłamać. Po prostu nie była w stanie wydusić z siebie ani
słowa. Dłonie Richarda stały się bardziej natarczywe.
- Czyż nie, skarbie?
Skarbie! To pieszczotliwe słowo sprawiło, że coś w niej pękło.
- Tak! - szepnęła drżącym głosem. - Tak!
W tej samej chwili Richard cofnął się gwałtownie, wypuszczając ją
z ramion.
- Tak? - roześmiał się gorzko. - Mógłbym wziąć cię teraz, tutaj, na
tej kanapie, a ty wcale byś nie protestowała. Mówiłaś o braniu i
dawaniu, ale tak naprawdę to nawet nie wiesz, co to znaczy dawać.
No, może z wyjątkiem tej jednej rzeczy, ale nawet wtedy to nie było
samo dawanie. Przyjmowałaś rozkosz jaką ja dawałem... Ale teraz....
teraz już za późno, Liz. Nie musisz mi się oddawać. Nie w ten sposób.
Dajesz mi jedynie swoje ciało, a cóż wart jest seks bez miłości?!
- Cóż wart?! - Liz nie potrafiła już dłużej hamować wzbierającego
w niej gniewu. - I kto to mówi?! Masz krótką pamięć, co?
Richard popatrzył na nią zaskoczony.
- Krótką pamięć? O czym ty, u licha, mówisz?
- Dobrze wiesz, o czym mówię. Nie wierzę, że tak szybko
RS
65
zapomniałeś. Ja... ja nigdy ci tego nie zapomnę. Nigdy nie zapomnę
tamtej ostatniej nocy, kiedy mnie zgwałciłeś!
- Zgwałciłem? - zaczął niepewnie Richard, ale Liz nie pozwoliła
mu dokończyć.
- Ale już nigdy więcej, słyszysz? Nigdy więcej! Chcę, żebyś sobie
poszedł. Na zawsze. Chcę, żebyś zniknął z mego życia.
Przez krótką chwilę stali naprzeciw siebie, mierząc się gniewnym
wzrokiem. Richard otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale po
namyśle zrezygnował. Odwrócił się, schwycił płaszcz i szybkim
krokiem ruszył do drzwi. Na progu zawahał się.
- A propos - zwrócił się do Liz uprzedzająco grzecznym tonem -
może byłabyś tak uprzejma przekazać swojej matce, że „ten
mężczyzna" ma imię i byłby jej głęboko wdzięczny, gdyby o tym
pamiętała. Żałuję też, że nie mogę powiedzieć, że miło mi było
znowu cię zobaczyć, Elizabeth, ale oboje wiemy, że to nieprawda.
Powiedziałaś, że chcesz, żebym odszedł z twojego życia. No cóż, nie
pozostaje mi nic innego jak tylko zastosować się do twego życzenia.
Zostawiam cię sam na sam z tą twoją bezcenną niezależnością, ale
bądź ostrożna, bo pewnego dnia obudzisz się rano i stwierdzisz, że
to jedyne, co ci pozostało.
RS
66
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Praca nad biografią Balzaka dobiegła końca. Liz odetchnęła z ulgą.
Trzy tygodnie solidnej, ciężkiej harówki, za to teraz była wolna.
Mogła robić, co chciała. Tylko czego właściwie chciała?
Obiecywała sobie, że kiedy przetłumaczy książkę, zrobi sobie
krótkie wakacje. Teraz jednak, kiedy biografia była skończona, a
maszynopis w drodze do redakcji, zupełnie nie wiedziała, co robić.
Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, co naprawdę znaczy samotność.
Kiedy odchodziła od Richarda, samotność była tym, czego
najbardziej pragnęła. Opuściła ich wspólny dom pod wpływem
nagłego impulsu, rozpaczy, nie bardzo wiedząc dokąd iść, do kogo
zwrócić się o pomoc. Wszyscy jej przyjaciele byli również
zaprzyjaźnieni z Richardem, a nie chciała, by mąż ją odnalazł.
Eleanor chętnie przyjęłaby ją do siebie, ale była przecież siostrą
Richarda i Liz nie chciała stawiać przyjaciółki w kłopotliwej sytuacji.
Tak więc, zwyczajem wszystkich zdesperowanych i rozczarowanych
młodych mężatek, poszukała schronienia u matki.
I to był jej największy błąd. Jane Neal ani razu wprawdzie nie
powiedziała: „A nie mówiłam", czy „wiedziałam, że to się tak
skończy". Słowa były zupełnie zbyteczne. Liz wyczytała wszystko z
twarzy matki, ze spojrzeń, jakie jej rzucała, kiedy opowiadała o
swoim małżeństwie z Richardem Deaconem. Wiem, wiem, mówiły
mądre stare oczy. Nie musisz mi tego tłumaczyć. Znam mężczyzn i
dobrze wiem, do jakich podłości potrafią być zdolni. Spójrz na swego
ojca.
Od początku mnie zdradzał, a kiedy odszedł, miałaś zaledwie
siedem lat.
Już po tygodniu Liz zrozumiała, że nie może dłużej mieszkać u
matki. Za bardzo się od siebie różniły i zbyt wiele je dzieliło.
Wiedziała, że musi znaleźć sobie własne mieszkanie. To nie było
trudne. Dzięki Eleanor miała dobrze płatną pracę i mogła sobie na to
pozwolić.
RS
67
Nie pomyślała jednak, że decydując się na pracę w domu, skazuje
się na samotność. Kiedy chodziła do biura, każdego dnia poznawała
nowych ludzi, nawiązywała ciekawe znajomości. Choć samotność
była tym, czego najbardziej pragnęła odchodząc od męża, z czasem
brak towarzystwa zaczął jej doskwierać coraz bardziej i coraz
boleśniej.
Dlaczego? Gdzie tkwił błąd? Jeszcze niedawno, jakieś pół roku
temu, zrobiła sobie dwutygodniową przerwę w pracy i była zupełnie
szczęśliwa. Co prawda akurat wtedy zmieniła mieszkanie i cały
wolny czas wypełniły jej prace porządkowe. No i jakoś to było, zanim
Richard Deacon ponownie wkroczył w jej życie.
Richard. Czy to właśnie on był powodem wszystkich rozterek i
niepokojów? Przez ostatnie trzy tygodnie udawało jej się o nim nie
myśleć. Zagrzebała się po uszy w pracy. Goniły ją terminy i nie było
czasu na ponure rozmyślania. Teraz jednak, kiedy książka była już
skończona, całe dnie spędzała skulona w fotelu, bez końca analizując
scenę, jaka rozegrała się tu, w tym salonie, jakiś miesiąc temu. Wciąż
brzmiały jej w uszach pełne goryczy słowa. „Ta cała twoja gadanina
o braniu i dawaniu, ty... ty, która nawet nie wiesz, co naprawdę
znaczy dawać!"
Jak on śmiał! Jak śmiał tak do niej mówić! Do niej, która
poświęciła wszystko, by ich małżeństwo było szczęśliwe. Wydawała
wystawne przyjęcia dla jego kolegów z pracy, zabawiała jego
klientów, zapisała się nawet na te przeklęte kursy gotowania, byle
tylko go zadowolić. Jak umiała, pomagała mu rozkręcić tę jego
wstrętną firmę, a w dodatku przez cały czas ciągnęła jeszcze własną
pracę.
Ponure rozmyślania przerwał ostry dzwonek telefonu, Liz
odetchnęła z ulgą i sięgnęła po słuchawkę.
- Witaj! - usłyszała pogodny głos Eleanor Baldwin.
- Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że „Balzak" dotarł bezpiecznie do
redakcji. Musiałaś harować jak niewolnica, żeby zdążyć w tak
krótkim czasie.
- No cóż... -zaczęła Liz i ugryzła się w język. O mały włos nie
RS
68
wygadała się, że nie miała przecież nic lepszego do roboty. -
Chciałam skończyć jak najszybciej. Mam zamiar zrobić sobie krótki
urlop.
- O! Rozumiem. Wypoczywasz? - Eleanor zawahała się i Liz
wiedziała już, co za chwilę usłyszy.
- Nie wiesz przypadkiem, co słychać u Richarda?
- Hm, widziałam się z nim jakiś miesiąc temu
- Liz wolałaby nie przyznawać się do tego spotkania, ale Nell i tak
pewnie już o nim wiedziała i dzwoniła, by poznać relację drugiej
strony. - To nie był dobry pomysł.
- Tak, słyszałam - potwierdziła jej przypuszczenia przyjaciółka. -
Oczywiście, bez bliższych szczegółów. Znasz mojego brata. Jest taki
skryty. Twoja matka, jak zwykle, wszystko zepsuła.
- Chyba tak - niechętnie przyznała jej rację Liz, przypominając
sobie rozgniewaną twarz Richarda, kiedy usłyszał, jak jej matka
mówi o nim z przekąsem: „ten mężczyzna". Ciekawe, jak potoczyłaby
się ich rozmowa, gdyby nie przerwał jej telefon Jane Neal?
- A jak się miewa nasza „żelazna dama"?
Liz uśmiechnęła się rozbawiona tym przezwiskiem, którym
siostra Richarda ochrzciła kiedyś jej matkę. Eleanor i Jane Neal od
pierwszego spotkania nie przypadły sobie do gustu. Liz
podejrzewała, że to właśnie jej matkę wini Nell o rozpad małżeństwa
swego brata.
- W porządku.
- Nadal uczy na tej swojej pensji dla panienek z dobrych domów, a
wieczory spędza na zebraniach ligi Kobiet?
- A czy to coś złego? - Liz poczuła się w obowiązku, by bronić
matkę.
- Nic, nic - zapewniła ją pośpiesznie przyjaciółka.
- Ale wiesz, muszę wyznać, że zawsze się jej dziwiłam.
- A cóż w tym dziwnego? Ma pracę, przyjaciół...
- A... miłość?
-Miłość?! Przecież znasz jej zdanie na temat mężczyzn.
Opowiadałam ci.
RS
69
- A... tak - przyznała kwaśno Eleanor. - Mówiłaś mi jakim draniem
okazał się twój ojciec i jak zmarnował życie twojej matce, tylko
wiesz, wydaje mi się, że ona sama je sobie zmarnowała.
- Nieprawda! - broniła mamy Liz. Zawsze podziwiała ją, że nie
załamała się po odejściu męża, znalazła pracę, udało jej się zrobić
karierę i wychować samotnie córkę.
- Czyżby? - nie dawała za wygraną przyjaciółka.
- Liz, skarbie, wiele kobiet zostało potraktowanych przez życie i
mężczyzn równie, a może nawet bardziej brutalnie, ale to nie znaczy,
że powinny zupełnie zrezygnować z przyjemności i żyć w całkowitej
ascezie. Jasne, że każdy układa sobie życie, jak mu się żywnie
podoba. Twoja matka również ma do tego prawo. Zawsze ją
podziwiałam, ale wiesz, czasem jest mi jej po prostu żal. Tak
zamknęła się w swojej nienawiści do mężczyzn, że pewnie już
zapomniała, że życie może być piękne. Dlatego właśnie jest mi jej
szkoda.
Słowa Eleanor dźwięczały jej w uszach jeszcze długo po odłożeniu
słuchawki. Nigdy dotąd Liz nie myślała o matce w ten sposób.
Zawsze podziwiała ją za spokój i opanowanie, z jakim przyjęte swój
los. Patrząc na tę władczą, pewną siebie, silną kobietę nigdy nie
wątpiła, że Jane Neal jest zadowolona z życia jakie wiodła. Teraz
jednak wcale nie była tego taka pewna.
Nagle przypomniały jej się słowa Richarda: „Zostawiam cię z tą
twoją niezależnością, ale bądź ostrożna, bo pewnego dnia obudzisz
się rano i stwierdzisz, że to jedyne, co ci zostało".
- Nie! - wyrwał się jej bezwiedny protest, ale zabrzmiał nieco
fałszywie.
Była sama. Opuszczona przez przyjaciół. Skrzywdzona przez los.
Jej małżeństwo okazało się pomyłką, ale czy to znaczy, że już na
zawsze ma być sama? Ze do końca swych dni będzie nieustannie
rozpamiętywać doznane krzywdy, odrzucając radości i przyjemności
jakie niosło ze sobą życie? Czy upodobni się do matki?
Wyobraźnia podsuwała jej obraz pustego domu, bez bliskiej
osoby, bez ciepła domowego Ogniska, dziecięcego śmiechu.... Płacz
RS
70
ścisnął jej gardło. Dzieci. No tak, Jane Neal miała przynajmniej małą
córeczkę, którą musiała się opiekować, a ona? Cóż ona miała?
Znów wróciła myślami do przeszłości. Jak to właściwie było?
Dlaczego im się nie udało? Gdzie tkwił błąd? Przecież Richard nie
traktował jej źle...
Richard. No właśnie! Wszystko sprowadzało się do jego osoby.
Zanim nie doszło do tego fatalnego w skutkach spotkania, była
zupełnie zadowolona ze swojego nowego życia. Dni wypełniała jej
praca, a wieczorami.... No tak, pozostawały wieczory. Długie,
samotne wieczory, kiedy nie miała do kogo ust otworzyć i jeszcze
dłuższe, bezsenne noce.
Teraz zaś było jeszcze gorzej. Choć Liz nie przyznałaby się do tego
nawet przed sobą, tęskniła za listami Richarda. Nigdy przedtem nie
było tak długiej przerwy w ich korespondencji, co uświadomiło jej,
jak bardzo czekała na jego listy.
To moja wina! - westchnęła ciężko. Nie powinnam była tak się
zachować. Ich małżeństwo było skończone, ale mogła przecież
rozegrać wszystko zupełnie inaczej. Co prawda nie żyli już ze sobą
jak mąż i żona, ale przecież mogliby pozostać przyjaciółmi. Richard
był dla niej taki dobry, zaopiekował się nią, kiedy zachorowała,
przywiózł jej lekarstwa, podgrzał zupę, a ona...? Ona nawet mu nie
podziękowała.
No właśnie! Powinna mu przecież podziękować. Napiszę do niego,
postanowiła, siadając za biurkiem i sięgając po papier i pióro. „Drogi
Richardzie" - zaczęła i urwała.
To dziwne. Dawniej nie miała żadnych problemów z pisaniem do
niego. Słowa same spływały spod pióra. Dlaczego więc teraz
siedziała pochylona nad pustą kartką i nic nie przychodziło jej do
głowy?
To wszystko jej wina. Nie powinna była godzić się na to spotkanie.
Nie potrafiła już myśleć o nim jak o nieznajomym, z którym łączyła ją
jedynie korespondencyjna przyjaźń. Był jej mężem, kochankiem,
człowiekiem, którego niegdyś tak bardzo pokochała.
„Drogi Richardzie" - tyle razy pisała te nic nie znaczące, uprzejme
RS
71
słowa. Ot, po prostu, taka grzecznościowa formułka zaczynająca list.
Teraz jednak słowa te były niczym magiczne zaklęcie, poza które nie
potrafiła wyjść.
A jeśli Richard wcale nie spodziewał się tego listu. Co więcej, może
wcale mu na nim nie zależało. Może, po prostu, nie chciał już, by do
niego pisała?
To całkiem prawdopodobne. Po tych wszystkich gorzkich
słowach, które od niej usłyszał, wcale by się nie dziwiła, gdyby uznał
tę znajomość za skończoną. Może więc nie powinna do niego pisać?
Nie! Sumienie nie pozwalało jej tak zostawić sprawy. Musi napisać
do niego, choćby po to, by przeprosić za swoje zachowanie i
podziękować za wszystko; co dla niej zrobił. Nie chciała rozstawać
się z nim w gniewie. Dopiero kiedy uda im się dojść do porozumienia
będzie mogła zapomnieć o przeszłości i ułożyć sobie życie na nowo.
Nie może przecież pozwolić, by przytrafiło jej się to samo, co jej
matce. Nie chciała, by tak właśnie wyglądało jej dalsze życie.
Liz zamyśliła się. Wyglądając przez okno, ujrzała za szybą twarz
matki. Zgorzkniałą, wykrzywioną gniewem. Taką, jaką widziała
ostatnim razem, tamtego pamiętnego dnia, kiedy odwiedził ją
Richard.
Zaniepokojona przerwaną nagle rozmową telefoniczną, Jane Neal
pojawiła się na progu mieszkania Liz najszybciej, jak tylko zdołała.
Ku jej wyraźnemu rozczarowaniu, nie zastała tam już swego byłego
zięcia. Cały gniew skupił się więc na Liz.
- Coś ty, u lichą, najlepszego zrobiła? Jak mogłaś tak po prostu
pozwolić mu się tu wedrzeć? Wiesz przecież, co to za człowiek,
zmarnował ci życie, a ty...
- Mamo, proszę! Richard wcale się tu nie wdarł. Sama go
wpuściłam.
- Wpuściłaś go?! No proszę! - zżymała się matka. - Jeden czarujący
uśmiech i już gotowe! Jak mogłaś być taka słaba, Elizabeth?
- To nie było tak - broniła się Liz. - Byłam chora, a on... był tak
dobry i...
- Dobry! Dobry! - przedrzeźniała córkę Jane Neal. - Wszyscy oni są
RS
72
dobrzy, kiedy czegoś chcą, oczywiście. Donald Neal był dla mnie
dobry za każdym razem, kiedy dowiadywałam się o jego nowych
zdradach. O tak! - zaśmiała się gorzko. - Był dla mnie bardzo dobry,
kiedy spotykał się z tą osiemnastolatką, z którą w końcu wyjechał,
pozostawiając mnie z małym dzieckiem i bez środków do życia!
Liz patrzyła na nią ze zdumieniem. Choć minęło już tyle lat, nie
potrafiła przyzwyczaić się do chłodnej pogardy, jaka malowała się na
twarzy matki ilekroć mówiła o swoim byłym mężu.
Nie chcę! Nie chcę być taka jak ona! - pomyślała. Nie kochała
Richarda i nie potrafiła już dłużej być jego żoną, ale nie czuła do
niego nienawiści.
- Musisz być bardzo ostrożna, moja mała - ciągnęła pani Neal. -
Jesteś za miękka, a takie kobiety są bardzo łatwą zdobyczą. Nie
powinnaś pozwolić, by jakiś mężczyzna traktował cię jak swoją
niewolnicę. Nawet jeśli ten mężczyzna był dla ciebie miły i dobry, to
tylko dlatego, że znowu coś knuje. Omota cię, jak pająk swoją ofiarę,
a potem cię zostawi. Wierz mi, skarbie, mężczyźni chcą tylko jednej
rzeczy...
- To nie było tak!
Choć osłabiona bólem i zamroczona silnymi tabletkami, Liz
wiedziała, że Richard nie przyszedł po to, by ją uwieść. Czyż nie
miała na to dowodu? To przecież właśnie on ją odtrącił...
- Zawsze chodzi im o to samo. - Matka lekceważącym
machnięciem ręki zbyła słowa córki. - Mężczyźni to takie wstrętne,
podłe kreatury.
Jakże często słyszała te pełne jadu słowa. Czyżby Eleanor miała
rację? Jane Neal nienawidziła mężczyzn i oto do czego doprowadziła
ją ta nienawiść. Nawet Richard stracił pewnie cały szacunek i
podziw, jaki dla niej miał, kiedy usłyszał, gdy starsza pani mówi o
nim ze wzgardą „ten mężczyzna".
Liz gwałtownie zamrugała powiekami, by powstrzymać
napływające do oczu łzy i przeniosła wzrok na leżącą przed nią
kartkę. „Drogi Richardzie". Dwa nic nie znaczące słowa, a jednak...
Smutek wypełnił jej serce, kiedy przypomniała sobie, jak drogim był
RS
73
jej ten mężczyzna w pierwszych miesiącach ich znajomości Kończyła
właśnie studia na uniwersytecie w Durham, on zaś pracował w
Manchesterze. Nieczęsto mieli okazję, by się spotykać i uczucie,
które ich wtedy łączyło było czysto platoniczne. Kiedy jednak
Richard zaprosił ją do siebie na święta Bożego Narodzenia,
wiedziała, że zostaną kochankami. Nie przypuszczała natomiast, że
będzie to takie cudowne. Nauczona przez matkę, że „mężczyźni chcą
tylko jednej rzeczy", dość niechętnie uległa namowom Richarda, ale
jego czułość i delikatność sprawiły, że już po chwili pomyślała, iż
Jane Neal chyba trochę przesadziła.
Dosyć tych rozmyślań! - potrząsnęła głową, by odpędzić
niespokojne myśli. To wszystko należy już do przeszłości i tam
powinno pozostać. Czyż nie takie były jej własne słowa? Trzeba
zapomnieć o tym, co było, a skoncentrować się na tym, co jest.
Dlaczego jednak postanowiła napisać do Richarda? Czy dlatego, że
mimo swoich deklaracji nie potrafiła zapomnieć? Nie umiała, ot tak,
po prostu, przejść do porządku dziennego nad tym, co ich niegdyś
łączyło. Przecież oprócz tych bolesnych istniały również i przyjemne
wspomnienia. A poza tym, był dla niej taki dobry, kiedy
zachorowała...
Nie! Nie może tego tak zostawić. Chociaż nie są już małżeństwem,
nie muszą być wrogami. Chciała przecież, by zostali przyjaciółmi.
Sięgnęła po pióro.
„Drogi Richardzie. Wprawdzie rozstaliśmy się w gniewie, ale
teraz, kiedy wszystko sobie przemyślałam, zrozumiałam, że w tym
całym rozgardiaszu nawet nie podziękowałam ci za to, co dla mnie
zrobiłeś. Naprawdę jestem bardzo wdzięczna i chciałabym ci to sama
powiedzieć. Może więc spotkalibyśmy się któregoś wieczoru na
kolacji. Ja stawiam. ..."
RS
74
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Gdyby Liz chciała być zupełnie szczera, musiałaby wyznać, że
pisząc do Richarda list z przeprosinami wcale nie spodziewała się
odpowiedzi. Opuścił jej dom z gniewną twarzą i zaciśniętymi zębami,
była zatem przekonana, że nie spotkają się już więcej, że mężczyzna
nie będzie chciał jej oglądać.
Mimo to, za każdym razem kiedy widziała zbliżającego się
listonosza, serce drżało jej w radosnym oczekiwaniu, że może to już,
że może właśnie dziś. Nie potrafiła też ukryć rozczarowania, gdy w
skrzynce znajdowała jedynie rachunki i broszurki reklamowe.
Minął tydzień od kiedy wysłała do niego list z przeprosinami i
nawet biorąc pod uwagę zakłócenia w funkcjonowaniu poczty,
można było już wysłać odpowiedź. Oczywiście pod warunkiem, że
Richard nie był na nią obrażony i chciał kontynuować tę
korespondencyjną przyjaźń.
Wreszcie przestała czekać. Najwidoczniej Richard zamierzał
dotrzymać złożonego przyrzeczenia i postanowił zniknąć z jej życia
na zawsze. Nic nie wskazywało na to, by jeszcze kiedyś go ujrzała,
toteż nie kryła swego zdumienia, kiedy któregoś wieczoru zadzwonił
do jej drzwi.
- Ty?! Co tu robisz?
- Zaprosiłaś mnie na kolację, pamiętasz? - uśmiechnął się.
- A... ale nie tak! Dlaczego nie zadzwoniłeś, albo ! nie napisałeś, że
przyjeżdżasz?
- Sam nie wiedziałem, czy coś z tego wyjdzie -odpowiedział
spokojnie. - Byłem ostatnio trochę zajęty. Mamy kupę roboty z tym
nowym zleceniem, no wiesz, wspominałem ci o tym. Nie byłem
pewny, czy uda mi się wyrwać, a poza tym - zawahał się - bałem się,
że jeśli wcześniej dam ci znać, możesz się rozmyślić i odwołać
zaproszenie. Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłem?
- Owszem! - Liz nie potrafiła powstrzymać się od małej
złośliwości. - Właśnie odbywa się u mnie mała orgietka z tuzinem
RS
75
najbliższych przyjaciół - warknęła.
„Byłem ostatnio trochę zajęty". Dobre sobie! Mógł chociaż napisać
krótką kartkę, parę słów, żeby wiedziała, że dostał jej list i przyjął
zaproszenie. Ale, jak zwykle, praca była dla niego ważniejsza niż
wszystko inne. Ważniejsza niż ona.
Gniewnym wzrokiem zmierzyła stojącego naprzeciw mężczyznę.
Schudł i nie było mu z tym do twarzy. Nos mu się wyciągnął,
zaostrzyły rysy, a jasnoniebieskie oczy wydawały się jeszcze
większe. Wyglądał na zmęczonego. Pod oczami rysowały mu się
głębokie, ciemnofioletowe sińce. Dopiero teraz Liz zrozumiała
obawy Eleanor, która zamartwiała się, że jej brat postanowił chyba
zapracować się na śmierć i w nawale pracy zupełnie zapomina o
jedzeniu i śnie.
- Przepraszam, żartowałam - zdobyła się na kwaśny uśmiech. -
Wejdź, proszę.
Richard zrobił krok do przodu, zawahał się i zatrzymał w pół
drogi. Ciągle jeszcze stał na zewnątrz. Podniósł głowę i obrzucił Liz
uważnym spojrzeniem.
- Chciałbym cię o coś zapytać, zanim wejdę - zaczął niepewnie. -
Kiedy byłem tu ostatnim razem... ta twoja bezcenna niezależność...
Czy... czy nadal tak ci na niej zależy?
Liz popatrzyła na niego zaskoczona tym pytaniem.
- No... hm, chyba tak - wykrztusiła.
- Dziękuję za szczerość, Elizabeth. A co do zaproszenia, chętnie
skorzystam.
Elizabeth? Nie Liz, nie Beth, tylko Elizabeth. To imię i ton
wypowiedzi uzmysłowiły jej, że oto na powrót znaleźli się w rolach,
które ona sama im wyznaczyła. Byli dwojgiem nieznajomych, obcych
sobie ludzi, którzy nawiązali korespondencyjną przyjaźń i spotkali
się na drinka w jakimś barze. Było dokładnie tak, jak tego chciała.
Dlaczego więc tak bardzo ją to zabolało? Czy dlatego, że ostatnio
znów myślała o Richardzie Deaconie jako o swoim mężu, jako o
człowieku, którego kiedyś kochała...?
- Oczywiście, jeśli nie pasuje ci ten termin... Starannie dobrane
RS
76
słowa, uprzedzająco grzeczny ton... Tak, nie miała wątpliwości.
Richard postanowił odpłacić jej tym samym. Ale jeśli była mu tak
zupełnie obojętna, jeśli nic do niej czuł, to dlaczego przyszedł?
Dlaczego przyjął jej zaproszenie? Czyżby zrobił to jedynie przez
grzeczność? No tak, Richard zawsze miał nienaganne maniery.
- Nie, skądże! - zapewniła go pośpiesznie. - I tak nie miałam
żadnych konkretnych planów na ten wieczór, a poza tym nic jeszcze
nie jadłam. Chętnie wybiorę się z tobą gdzieś na kolację. Potrzebuję
tylko parę minut, żeby się przebrać - urwała.
Niebieskie oczy prześliznęły się po jej sylwetce.
- Nie musisz się przebierać. Wyglądasz bardzo ładnie.
- Tak, ale... - zająknęła się liz. Nigdy przedtem nie prawił jej
komplementów. - Chodziłam w tym przez cały dzień i... i chciałabym
się trochę odświeżyć. Zaraz wracam. Poczęstuj się kawą, wiesz, gdzie
znaleźć, prawda?
Dobry Boże, jak mogła zapomnieć! - Liz z cichym jękiem opadła na
łóżko w swojej sypialni. Jak mogła zapomnieć o tamtym pocałunku.
Perfidnym, wyrachowanemu pocałunku, obliczonym na to, by ją
odtrącić, wyszydzić, wystawić na pośmiewisko. Znów dała mu się
podejść. Dała się wziąć na lep miłych słówek i uprzejmych
uśmiechów. Pocałował ją tylko po to, by ją zaraz potem odtrącić. Czy
nie tak właśnie powiedział? „Za późno, Liz. Nie musisz mi się
oddawać. Dajesz mi jedynie swoje ciało, a czymże jest seks bez
miłości!"
Czy rzeczywiście tak myślał? Czyżby tego właśnie od niej
oczekiwał? Miłości?
Może więc, to ona się pomyliła? Może źle go oceniła? Czy to
możliwe, że aż tak się pomyliła?
Nie! To idiotyczne. Nie powinna pozwalać, by sentymenty brały
górę nad zdrowym rozsądkiem. Czyżby już zapomniała, co
wydarzyło się tamtej strasznej nocy, na dzień przed jej odejściem?
Przez cienkie ściany sypialni słyszała, jak krząta się po kuchni,
otwiera szafki, wyjmuje filiżanki, nalewa wody do czajnika. Richard
Deacon. Dlaczego właściwie go tu zaprosiła? Dlaczego pozwoliła mu
RS
77
tu wejść? Ale teraz już za późno na żale. Jest tu, w jej kuchni, robi
sobie kawę. Podniosła się z łóżka i zdecydowanym krokiem ruszyła
do drzwi. Powie mu! Powie mu, że zmieniła zdanie i że chce, żeby
Richard Deacon raz na zawsze zniknął z jej życia. „Do licha, Beth, to
twoje całe gadanie o dawaniu! Czy ty w ogóle masz pojęcie, co to
znaczy dawać?"
Liz westchnęła ciężko: Otworzyła drzwi szafy i zamyślonym
wzrokiem obrzuciła rzędy półek. Richard Deacon. Czy kiedykolwiek
uda jej się go zrozumieć? Jaki był naprawdę? Pewny siebie,
apodyktyczny, arogancki, czy też może zagubiony, samotny,
nieszczęśliwy?
Był tylko jeden sposób, aby się tego dowiedzieć. Jeśli rzeczywiście
zależało jej, by poznać prawdziwego Richarda Deacona, musi zjeść z
nim tę kolację. Tak, to było jedyne rozsądne wyjście. Zdjęła z
wieszaka sukienkę i z ociąganiem ruszyła do łazienki. Nie miała
złudzeń, że będzie to przyjemny wieczór.
Myliła się. Od chwili, kiedy ponownie przekroczyła próg salonu,
Richard zmienił się nie do poznania. Był miły, grzeczny, dowcipny i
szarmancki. Liz stopniowo odprężała się i ku swemu wielkiemu
zdumieniu odkryła, że wbrew swoim obawom świetnie się z nim
bawi. Zrozumiała, co sprawiło, że się w nim tak szybko zakochała.
Richard, jeśli oczywiście chciał, potrafił być naprawdę ujmujący. Bez
trudu był w stanie oczarować największego nawet ponuraka. Nim się
człowiek obejrzał, już zwierzał się mu ze swoich najskrytszych
sekretów.
Widziała go w tej roli już wcześniej, kiedy rozmawiał z klientami i
choć zdawała sobie sprawę, że kontrakty, jakie zdobywał, w dużej
mierze były zasługą jego pracowitości i talentu, podejrzewała, że
urok osobisty właściciela i głównego dyrektora firmy też nie był bez
znaczenia. Sama zresztą miała tego dowody, gdy spotkała się z nim
po tych dziewięciu miesiącach rozłąki i... samotności. Tak, właśnie
samotności. Niechętnie się do tego przed sobą przyznawała, ale
najbardziej dokuczała jej właśnie samotność. Nie potrafiła i nie
chciała być sama.
RS
78
Toteż kiedy Richard odprowadzając ją do domu wspomniał
mimochodem, że mogliby się spotkać od czasu do czasu, pójść do
kina, lub zjeść razem kolację, zgodziła się bez wahania i choć
wiedziała, że nie jest to rozsądne, nie żałowała tej decyzji.
Wizyty Richarda zastąpiły w pewnym sensie listy, które wcześniej
pisywał. Tak, jak niegdyś z niecierpliwością wyglądała listonosza, tak
teraz czekała na dzwonek do drzwi. Jakby stanowili parę dawnych
znajomych, którzy spotkali się po latach i na nowo odkrywali uroki
starych przyjaźni. Było zupełnie tak, jak to sobie wymyśliła, dlatego
też zdziwiła ją jej własna reakcja, kiedy w kilka tygodni później
Richard zaproponował, by odwiedzili wspólnie jego siostrę.
Siedzieli w przytulnym, niewielkim pubie, na sąsiedniej ulicy.
- Widziałem wczoraj Nell. Zaprosiła nas na kolację, w sobotę
wieczorem.
- Kolację...? - wyjąkała Liz.
Wprawdzie odwiedzała już siostrę Richarda po tym, jak
zdecydowała się od niego odejść, ale ta wizyta miałaby inne
znaczenie. Przede wszystkim, Eleanor widząc ich razem z pewnością
uzna, że się pogodzili i znów są ze sobą, a ona wcale nie była taka
pewna, czy tego właśnie chce. Poza tym, był jeszcze jeden powód. I
to znacznie bardziej istotny...
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.
- Ale dlaczego? - zdziwił się Richard. - Mówiłaś, że na ten weekend
nie masz żadnych planów.
- Tak, ale...
- Ale co? O co ci znowu chodzi, Elizabeth? Nie chcesz, żeby
widziano nas razem, tak?
- Nie bądź śmieszny! - żachnęła się. - Przecież spotykamy się już
od paru tygodni.
- Owszem. W teatrze, gdzie jest ciemno, albo w jakimś małym,
cichym pubie, gdzie nikt nas nie może zobaczyć - w głosie Richarda
pojawiła się pełna goryczy nutka. - Nie chodzimy nigdzie, gdzie
moglibyśmy spotkać kogoś znajomego. Nawet Nell nie wiedziała, że
się spotykamy. Czy ktoś jeszcze o nas wie, Elizabeth?
RS
79
Liz milczała. Dobrze wiedziała, kogo miał na myśli Richard,
mówiąc „ktoś jeszcze". Równie dobrze mógłby zapytać wprost: „Czy
twoja matka o nas wie, Elizabeth?"
Sama nie wiedziała, dlaczego właściwie trzymała te spotkania w
tajemnicy przed matką. Czyżby obawiała się jej reakcji? A może, po
prostu, chciała zachować je tylko dla siebie? Tak jak listy. Tak.
Chciała, by spotkania te pozostały na razie jej tajemnicą, a
przynajmniej do czasu, kiedy będzie wiedziała, co naprawdę czuje.
- To nie takie proste, jak ci się wydaje -wybąkała.
- Doprawdy? - Richard zaśmiał się drwiąco. - Nie pojmuję, co w
tym takiego skomplikowanego. Przyjąłem już to zaproszenie, więc
jeśli nie zechcesz mi towarzyszyć, pójdę sam. Wolałbym jednak,
żebyś poszła ze mną.
Liz zadrżała. „Jeśli nie zechcesz mi towarzyszyć, pójdę sam". Już
raz słyszała te słowa. Przed oczami stanęła jej scenka z przeszłości.
Zbliżało się Boże Narodzenie. Wróciła z pracy później, niż zwykle.
Była wykończona. Marzyła tylko o gorącej kąpieli i miękkim łóżku.
Richard przebierał się w sypialni.
- Spóźniłaś się! -wykrzyknął na jej widok. - Lepiej się pospiesz.
Może jeszcze zdążymy.
Liz zatrzymała się na progu. Z lustra spoglądała na nią z
wyrzutem para chłodnych oczu. Pomyślała o tych wszystkich
wystawnych obiadach i przyjęciach, które wydawali dla jego
klientów i znajomych. Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz spędzili
jakiś wieczór w domu, we dwoje. Miała serdecznie dosyć proszonych
obiadów i jubileuszowych kolacyjek.
W początkach ich małżeństwa Richard nigdy nie omieszkał
podziękować jej za fatygę, pochwalić menu, powiedzieć jej, że ładnie
dziś wygląda. Teraz zaś zachowywał się tak, jakby wszystkie jej
starania były czymś zupełnie oczywistym, czymś, co mu się po
prostu należało. Od pewnego czasu Liz czuła, że coraz bardziej się od
siebie oddalają. Przestała już oszukiwać się, że to tylko chwilowy
kryzys i że wkrótce wszystko wróci do normy, i będzie tak, jak
dawniej. Richard wcale zresztą nie ukrywał, że praca, a nie żona, jest
RS
80
dla niego najważniejsza. A przecież miał w końcu tę swoją
wymarzoną firmę, której zawsze pragnął. Zacisnęła usta. Była
zmęczona i nie miała najmniejszej ochoty na kolejne przyjęcie.
- Nigdzie się nie wybieram - oznajmiła twardo. Nie powinna była
tego mówić. Był wściekły.
Wyczytała to z jego twarzy.
- A ja życzę sobie, żebyś mi towarzyszyła - oświadczył spokojnie,
choć głos drżał mu lekko.
Liz zmarszczyła brwi.
- Nigdzie nie pójdę! Skoro to dla ciebie takie ważne, idź sobie sam!
Dobrze pamiętała zimny błysk gniewu w niebieskich oczach.
Zamknęła się wtedy w sypialni z twardym postanowieniem, że
nigdzie nie pójdzie. Nie musiała nawet długo czekać. Nie minął
kwadrans, kiedy trzasnęły frontowe drzwi. Usłyszała warkot
ruszającego samochodu. Richard posłuchał jej rady. Pojechał na
przyjęcie bez niej.
Wrócił dopiero następnego ranka. Liz spędziła bezsenną noc. W
swej naiwności oczekiwała, że dręczony wyrzutami sumienia
Richard opuści wcześnie gospodarzy i czym prędzej wróci do domu,
by ją przeprosić. Wreszcie, zmęczona czekaniem i płaczem, wyniosła
jego pościel na schody, sama zaś zamknęła się w sypialni i poszła
spać.
Historia znowu powtarzała się. Kolejny raz Richard wyraźnie
dawał jej do zrozumienia, że liczyło się tylko to, czego on sam chciał.
Tym razem jednak, wcale nie musiała się na to godzić. Była wolna i
decyzja należała do niej. Co robić?!
Nie miała najmniejszych wątpliwości, że Richard jest gotowy
spełnić swą „groźbę". Wiedziała, że jeśli nie zgodzi się mu
towarzyszyć, pójdzie sam. Raz już tak zrobił. I tak jak wtedy, Liz
zostanie sama.
Dlaczego tak bardzo zależało mu na tej kolacji? Nell była przecież
jego siostrą, a nie klientem czy wspólnikiem, którego nie chciał
obrazić. Nie musiał się jej podlizywać.
- Wiesz przecież, ile pracy miała ostatnio Eleanor, nie powinniśmy
RS
81
sprawiać jej dodatkowego kłopotu -wykręcała się.
- To żaden kłopot -upierał się. -Nell jest świetnie zorganizowana.
Poradzi sobie.
O tak! Eleanor zawsze sobie ze wszystkim radziła. Wystarczy
spojrzeć na ten dom, pomyślała Liz, kiedy wóz Richarda zatrzymał
się przed budynkiem, w którym mieszkali jego siostra i szwagier.
Eleanor Baldwin była chodzącą doskonałością i to też stanowiło
pewien problem. Może wszystko byłoby inaczej, gdyby Liz nie lubiła
swojej szwagierki, ale Nell była tak życzliwa i otwarta na świat i
ludzi, że trudno było jej nie polubić.
Zarówno Eleanor jak i jej matka, Eve Deacon, były czymś w
rodzaju żeńskiej odmiany supermana. Liz doskonale pamiętała
swoją pierwszą wizytę w nienagannym domu przyszłej teściowej.
Matka Nell i Richarda była nie tylko świetną gospodynią, ale także
wyśmienitą kucharką. Najbardziej skomplikowane przepisy nie
stanowiły dla niej najmniejszego problemu. No i te jej słynne
prezenty... Miała niezwykły wprost dar trafiania w dziesiątkę, gdy
chodziło o wybór odpowiedniego prezentu. To właśnie po niej
Richard odziedziczył manię obsypywania ludzi podarunkami...
Drzwi otworzył im mąż Eleanor, Mark Baldwin. Przyjechali nieco
wcześniej, niż byli umówieni, ponieważ Richard chciał przywitać się
ze swoją sześcioletnią siostrzenicą, Rachel, ale Eleanor, jak przystało
na wzorową gospodynię, nie dała się zaskoczyć. Wszystko było
przygotowane. Czekała na nich w salonie, wypoczęta i uśmiechnięta.
Liz zazdrościła swobody i pewności siebie, z jaką Eleanor witała
gości. Ona sama nigdy nie potrafiła opanować zdenerwowania, kiedy
musiała odgrywać rolę gospodyni na przyjęciach dla klientów i
kolegów Richarda. Bardzo się wtedy starała. Bardzo zależało jej na
tym, by być idealną żoną i idealną gospodynią. Oczywiście, w
początkowym okresie ich małżeństwa wszystkie te starania warte
były wysiłku. Richard zawsze podkreślał, jaki jest z niej dumny.
Dopiero później coś zaczęło się psuć...
- To cudowne, że znowu widzę was razem! - nie kryła swego
zadowolenia Eleanor. - Mark, skarbie, zrób Liz i Richardowi po
RS
82
drinku.
Pieszczotliwe zdrobnienie i pełen czułości uśmiech, jakim Mark
Baldwin obdarzył żonę, nie umknęły uwagi Liz. Serce ścisnęło jej się
na wspomnienie ich własnych utarczek, ilekroć wydawali przyjęcie.
Kłótnia kończyła się wraz ze zjawieniem się pierwszych gości, by
rozgorzeć na nowo, gdy ostatni opuścił progi ich mieszkania.
- Wiesz, Liz, wydawcy są zachwyceni tą biografią Balzaka, którą
dla nich tłumaczyłaś. Myślę, że bez trudu uda mi się zdobyć dla
ciebie kolejne zlecenia - uśmiechnęła się Nell do przyjaciółki.
- Och! To wspaniale! - odprężyła się Liz. - Powiedz im, że chętnie
coś wezmę.
- A mówiłaś, że chcesz zrobić sobie krótką przerwę - przypomniał
jej Richard. - Powiedziałaś, że chętnie byś gdzieś pojechała na parę
dni.
- A... to może poczekać - lekceważąco machnęła ręką Liz. Prawdę
mówiąc, zupełnie zapomniała o swoich wcześniejszych planach.
Zresztą, kto mu dał prawo wtrącania się do jej życia? Za kogo, u licha,
on się ma?! - Teraz praca jest dla mnie najważniejsza - rzuciła,
patrząc prosto w niebieskie oczy. - Kto jak kto, ale ty chyba
powinieneś to zrozumieć. Dopiero zaczynam w tej branży i muszę
dbać o swoją reputację. Inaczej nie będę miała nowych zleceń i...
Urwała. Oczy Richarda pociemniały. Czyżby już zapomniał, ile
razy sam powtarzał te słowa. Przez dłuższą chwilę milczeli, mierząc
się gniewnym wzrokiem. Wreszcie Richard odwrócił spojrzenie.
Obojętnie wzruszył ramionami.
- Zmieniłaś się - mruknął i do momentu, kiedy zasiedli do stołu,
nie zamienił z nią ani słowa.
Kolacja, którą podała Eleanor, była, jak zawsze, prawdziwą ucztą.
- Nell, tym razem przeszłaś samą siebie - westchnęła cicho Liz,
odkładając widelec. - Ta sałatka z łososia to prawdziwe dzieło sztuki.
Musisz koniecznie dać mi przepis.
Siedzący po przeciwnej stronie stołu Mark uniósł głowę i
wymienił z żoną porozumiewawcze spojrzenia. Eleanor roześmiała
się wesoło.
RS
83
- Cieszę się, że wam smakowało. Wiesz, jak lubię przyjmować
gości.
- Lubię? - zawtórował żonie Mark. - Lubię to za mało powiedziane.
Ona to kocha! Zresztą zupełnie jak jej matka. I wszystko musi być
dopięte na ostatni guzik. Z fasonem. A mnie wystarczyłoby parę piw i
soczysty hamburger.
- Ach, ci mężczyźni! - obraziła się na męża Eleanor. -Wszyscy tacy
sami. Zero klasy! Zero stylu! Parę piw i hamburger! Też coś!
Liz potakująco kiwnęła głową. Myślała o swoim małżeństwie. Styl.
Klasa. Już na pierwszej wizycie w domu przyszłej teściowej
zorientowała się, że Richard był przyzwyczajony do życia na
wysokim poziomie i uznała, że tak właśnie powinien wyglądać ich
wspólny dom. Czyżby się pomyliła?
Przypomniała sobie słowa Richarda na temat siostry i szwagra.
„Czasem wydaje mi się, że Nell i Mark wiele tracą przez ciągłą pogoń
za pieniędzmi i sukcesem".
Czyżby więc owe wszystkie wystawne przyjęcia nie były tym,
czego naprawdę chciał? Czyżby były podyktowane jedynie
koniecznością wynikającą z charakteru jego pracy?
- A propos mamy - podjęła Eleanor. - Spotkałam ją wczoraj na
mieście. Czy uwierzycie, że kupowała prezenty pod choinkę?
- I z pewnością upiekła już tort, a w lodówce mrozi się sześć
tuzinów uszek z grzybami i kapustą - roześmiał się Richard.
- A co w tym złego? - wtrąciła ostro Liz.
Trzy pary oczu popatrzyły na nią ze zdziwieniem. Doskonałe
zdawała sobie sprawę, że pytanie zabrzmiało zbyt ostro, ale temat
świąt zawsze ją rozstrajał.
- Życie jest dużo prostsze, kiedy o pewnych sprawach pomyśli się
zawczasu -tłumaczyła. -W święta tyle jest do zrobienia...
- A spontaniczność? - zaprotestował Richard. - Czy życie musi być
takie zorganizowane?
- Spontaniczność?! - prychnęła drwiąco Liz. - O-wszem, to
przyjemne, ale pod warunkiem, że ma się na nią czas. Kiedy jednak
jest masa roboty, a człowiek ma jeszcze na głowie inne sprawy i... -
RS
84
urwała, przestraszona ostrzegawczym błyskiem niebieskich oczu.
Już wiedziała, że on także pamiętał tamten przedświąteczny wieczór.
Nawet nie dał jej wtedy szansy, by mogła powiedzieć mu, dlaczego
była tak uparta i nie chciała pójść z nim na tamto przeklęte przyjęcie.
Ale teraz mu powie! Tak, teraz wszystko mu powie! - ... i kiedy wiesz,
że nikt ci nie pomoże - dokończyła drżącym ze zdenerwowania
głosem.
- Wtedy musisz naprawdę się napracować, żeby zdążyć ze
wszystkim na czas, a wcześniejsze przygotowania okazują się
zbawieniem.
Nie miała racji zarzucając mu, że jej nie pomagał Na początku ich
małżeństwa często proponował, że zastąpi ją przy sprzątaniu, czy
innych cięższych pracach domowych. Ale jego entuzjazm nie trwał
długo. Wkrótce Liz musiała robić wszystko sama.
- Zupełnie jakbym słyszał twoją matkę - Richard ze zdumieniem
pokręcił głową. - To jej słowa, prawda?
- A co w tym złego? - zaperzyła się Liz. - Kiedy ojciec nas zostawił,
mama nie miała nic, ani pieniędzy, ani pracy, ani nawet zawodu.
Wszystko, do czego udało jej się dojść, osiągnęła własną pracą.
Ciężką pracą.
- Wiem.
- Nauczyła mnie też jednej bardzo ważnej rzeczy - ciągnęła Liz,
ignorując jego uwagę. - Nauczyła mnie, że w życiu można liczyć tylko
na siebie. Ona sama jest tego najlepszym przykładem.
- Wszyscy wiemy, że twoja matka jest bardzo stanowczą kobietą.
Liz zacisnęła usta. Nie podobał jej się ton, jakim Richard
wypowiedział te słowa.
- Nigdy jej nie lubiłeś! - wybuchneła.
- Mylisz się, Elizabeth - odpowiedział spokojnie.
- A raczej, trochę źle to ujęłaś. Myślę, że twoja matka i ja
moglibyśmy zostać przyjaciółmi, gdyby ona mi na to pozwoliła.
Zawsze ją podziwiałem. Mam też dla niej wiele szacunku. Wydawało
mi się, że nie zasłużyła sobie na to, jak potraktował ją twój ojciec.
Tylko że ona nigdy nie pozwoliła mi się do siebie zbliżyć. Wiesz,
RS
85
wydaje mi się, że ona nienawidzi mężczyzn...
- Nic dziwnego! A poza tym, mama nikogo nie potrzebuje. Ma
swoją pracę, dom... i jest naprawdę wspaniałą kobietą!
- Nie przeczę, ale nie podoba mi się, że pozwalasz jej kierować
swoim życiem.
Liz popatrzyła na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.
- Może jeszcze kawy? - Eleanor wykorzystała moment, by
przypomnieć im, że nie są sami.
Richard ochłonął pierwszy.
- Nie, dziękuję, Nell. Właściwie, to już chyba czas na nas. Wiem, że
jeszcze wcześnie, ale czeka mnie jazda do Manchesteru.
Z tymi słowami podniósł się od stołu, ciągnąc za sobą Liz. Po jego
gniewnej minie poznała, że rozmowa się jeszcze nie skończyła.
Wiedziała, że jak tylko znajdą się za drzwiami, kłótnia wybuchnie na
nowo.
Chcąc jak najdłużej odwlec tę nieprzyjemną chwilę, odwróciła się
do przyjaciółki.
- Przepraszam, Nell, że byliście świadkami tej... małej wymiany
zdań -powiedziała cicho, zawstydzona swoim wybuchem. - Zupełnie
nie wiem, jak to się mogło stać.
- Nie przejmuj się, skarbie! Wolę to od dyskusji o roli architektury
we współczesnym świecie - roześmiała się gospodyni. - A poza tym,
miło widzieć, że znowu rozmawiacie jak normalni ludzie.
I ty to nazywasz normalną rozmową?! - chciała zaprotestować Liz,
ale nie zdążyła. Dogonił je Richard. Pocałował siostrę na pożegnanie
i lekko popchnął Liz w stronę drzwi. To miałaby być normalna
rozmowa?! Liz nie posiadała się ze zdumienia. Richard, jak zwykle,
usiłował narzucić jej swoje zdanie, a kiedy zaprotestowała,
zareagował gniewem. Teraz czekała ją druga runda tej „normalnej"
rozmowy.
- Co właściwie miałeś na myśli mówiąc, że pozwalam, by matka
kierowała moim życiem? - zaczęte, jak tylko wsiedli do samochodu,
zgodnie z zasadą, że najlepszą formą obrony jest atak.
- Twoja matka to bardzo silna osobowość, Elizabeth, i ma bardzo
RS
86
jednoznaczne poglądy na pewne sprawy. Oboje wiemy dlaczego, ale
to twoje życie, Elizabeth, nie jej!
- Wiem.
- Doprawdy? - w głosie Richarda pojawiła się ironia. - Czasem
zastanawiam się, czy ty w ogóle zdajesz sobie z tego sprawę. Masz
dwadzieścia sześć lat i pozwalasz, by matka podejmowała za ciebie
decyzje dotyczące twojego życia.
- Nieprawda!
- Udowodnij, że nie.
Mężczyzna zatrzymał samochód i odwrócił się w stronę siedzącej
obok niego kobiety.
- Udowodnij to, Elizabeth - powtórzył. - Przestań się bać i pokaż,
że naprawdę jesteś tą samodzielną, niezależną kobietą, za jaką
chcesz uchodzić, a nie bezwolną kukiełką w rękach swojej matki.
- Nie rozumiem, o czym mówisz - skłamała. Wiedziała, że ma
rację. Pozwoliła, by matka przejęła kontrolę nad jej życiem,
ponieważ tak było łatwiej, wygodniej. Mogła wmawiać w siebie, że
nie powiedziała mamie o swoich spotkaniach z Richardem,
ponieważ, chciała, by był to jej sekret, ale prawda była taka, że
najzwyczajniej w świecie bała się. Doskonale zdawała sobie sprawę,
jak matka by zareagowała. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że
matka nie byłaby z niej zadowolona. Tak jak wtedy, kiedy zwierzyła
jej się, że zamierza poślubić Richarda Deacona. A może nawet
gorzej...
- Chcę porozmawiać z twoją matką, Elizabeth. Liz oniemiała. Nie
wierzyła własnym uszom. Serce podchodziło jej do gardła na samą
myśl o spotkania matki z „tym człowiekiem", jak nazywała swego
byłego zięcia Jane Neal.
- Nie!
- Właśnie, że tak! - upierał się Richard. - Im szybciej, tym lepiej.
Powiedzmy... jutro rano. Czy tego chcesz, czy nie, Elizabeth, mam
zamiar spotkać się z twoją matką. Jeśli chcesz, możesz mi
towarzyszyć. Więc jak, pójdziesz ze mną, czy mam pójść sam?
Liz zacisnęła powieki. Tylko jedno mogło być gorsze od tego
RS
87
spotkania. Niepewność. I był tylko jeden sposób, by tego uniknąć.
Być tam.
- Pójdziemy razem - powiedziała cicho.
RS
88
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Mamo! To doprawdy śmieszne!
Już po półgodzinie Liz miała dosyć tej rozmowy. Obawiała się, że
matka zobaczywszy na progu Richarda, bez słowa zatrzaśnie mu
drzwi przed nosem, tymczasem była ona wręcz uprzedzająco
grzeczna. Jedyną oznaką jej prawdziwego nastroju było to, że
rozmawiając z Richardem nie zwracała się wprost do niego, lecz
mówiła do córki, tak jakby mężczyzny w ogóle nie było w pokoju.
Richard z anielską wprost cierpliwością znosił to zachowanie, ale
po jego minie Liz poznała, że jest już u kresu wytrzymałości. Czuła,
że jeszcze chwila i Richard wybuchnie. Czym prędzej więc
zaproponowała kawę i pospieszyła za matką do kuchni.
- Nie rozumiem, o czym mówisz - udała niewiniątko Jane Neal,
sięgając po dzbanek do kawy.
- Daj spokój, mamo! - zniecierpliwiła się Liz. - Dobrze wiesz, o
czym mówię. Traktujesz go jak powietrze, a on chce, po prostu,
porozmawiać. Okaż mu odrobinę zrozumienia.
- Porozmawiać?! Dobre sobie! Porozmawiać! -pry-chnęła
gniewnie starsza pani. - Słodkie uśmiechy i uprzejme słówka nie
robią na mnie żadnego wrażenia, Jak mawiał Szekspir, i złoczyńca
potrafi słodko się uśmiechać. Czy nie wystarczy, że już raz złamał ci
życie? Czy ty się nigdy niczego nie nauczysz? Myślałam, że
wyciągnęłaś wnioski ze swego błędu.
Błędu?! Liz popatrzyła na matkę zaskoczona. Jaki błąd? Czyżby
błędem było kochać kogoś? Ufać mu?
- Próbuję - wyjąkała.
- Więc próbuj dalej. Wiesz równie dobrze jak ja, że ten męż... -
urwała nagle. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w drzwi.
Liz odwróciła głowę, by zobaczyć, co też tak przestraszyło matkę,
i oniemiała,
W drzwiach kuchni stał Richard. Zmarszczone gniewnie brwi i
zaciśnięte usta nie pozostawiały żadnych wątpliwości, że słyszał tę
RS
89
rozmowę.
- Że ten mężczyzna co? - rzucił ochrypłym z gniewu głosem. -
Słucham, pani Neal, co takiego zrobił „ten mężczyzna'' pani córce?
Liz zdrętwiała. Ciarki przeszły jej po plecach. Stało się to, czego
najbardziej się obawiała.
- Masz jeszcze czelność pytać? - Jane Neal szybko odzyskała
pewność siebie. Stała teraz naprzeciw mężczyzny i wziąwszy się pod
boki, mierzyła go gniewnym spojrzeniem. - Czy już raz tego nie
zrobiłeś?
- Czego?
- Zniszczyłeś jej życie. Odebrałeś wiarę, złamałeś jej...
Serce? - Liz popatrzyła na matkę zaskoczona. Przecież to
niemożliwe. Jane Neal nie przyznałaby się, że wierzy w istnienie
miłości.
- ...karierę!
Nie, mamo, nie! - krzyczała w duchu Liz. Jak mogłaś mi to zrobić?!
Jak mogłaś?!
- Czyżbym się przesłyszał? - w głosie Richarda pojawiła się
drwiąca nutka. - O ile sobie przypominam, przez cały czas Elizabeth
pracowała. Miała dobrą posadę i...
- Dobrą posadę?! - przerwała mu Jane Neal - Też coś! Nudna,
papierkowa robota. A co z jej marzeniami, ambicjami. Tak chciała
kiedyś zostać tłumaczem z prawdziwego zdarzenia, tłumaczyć
książki.
- Mamo! - z piersi Liz wyrwał się żałosny jęk.
Niebieskie oczy obrzuciły ją pytającym spojrzeniem. Dłuższą
chwilę mężczyzna przyglądał jej się uważnie.
- Nigdy mi o tym nie mówiłaś - powiedział z wyrzutem.
- To tylko takie tam... - zaczęła niepewnie Liz.
- Po co miałaby ci o tym mówić? - matka przerwała córce. - I tak
nic cię to nie obchodziło. Jesteś taki sam, jak wszyscy mężczyźni.
Podłe, egoistyczne kreatury!
- Wszyscy mężczyźni? - wybuchnął Richard, ale natychmiast się
opanował. - Chciałbym pani coś pokazać, pani Neal - dodał już
RS
90
spokojnie, sięgając do kieszeni marynarki i wyjmując z niej kilka
czarno-białych fotografii. - Proszę spojrzeć i powiedzieć mi, co pani
tu widzi - poprosił, kładąc przed nią cztery małe, amatorskie zdjęcia.
Jane Neal niechętnie zerknęła na wskazane fotografie.
- Hm, no cóż, tu jestem ja, a tu Elizabeth - stwierdziła po chwili,
odkładając dwa zdjęcia. - Ale co, u licha, ma...?
- A tutaj? - przerwał jej Richard, wskazując pozostałe zdjęcia.
- To jesteś ty, a to... - Jane Neal urwała i zbladła. Liz zaciekawiona
jej reakcją, zerknęła na podsuniętą przez Richarda fotografię i
oniemiała. Skąd miał to zdjęcie? Jakim cudem udało mu się zdobyć
zdjęcie jej ojca?!
Kiedy ojciec opuścił je, matka zniszczyła wszystkie jego fotografie
z wyjątkiem jednej, którą Liz ukryła głęboko pod materacem swego
łóżeczka. Ale w jaki sposób zdjęcie to znalazło się w posiadaniu
Richarda? Ach tak... Już wiedziała. Musiała zostawić je wraz z
paroma innymi rzeczami, kiedy w pośpiechu i zdenerwowaniu
opuszczała ich wspólne mieszkanie.
- A więc, pani Neal, kogo pani tu widzi?
- To Don... To mój były mąż - wydusiła Jane Neal zmienionym
głosem.
Na jej postarzałej nagłe twarzy malowało się takie cierpienie, że
Liz chciała podbiec do matki i wziąć ją w ramiona. Z trudem
powstrzymała się, by tego nie zrobić, wiedziała bowiem, że mama
nie pochwaliłaby takiego zachowania. Zawsze uczyła ją, by nie
okazywać swoich uczuć.
- A więc.... zobaczmy, co tu mamy - zamruczał Richard, rozkładając
fotografie na kuchennym stole.
- Jane, Elizabeth, Richard i Donald... Czworo ludzi, ale każde z nich
zupełnie inne. Pani i pani córka jesteście do siebie podobne, ale to
jedynie zewnętrzne podobieństwo. Dwie kobiety, ale nie wszystkie
kobiety - ciągnął. - A tu - wskazał na zdjęcie ojca Liz - mężczyzna, ale
nie wszyscy mężczyźni.
Liz zerknęła na matkę. W jej oczach dostrzegła łzy. Tym razem już
się nie wahała. Podeszła do matki i bez słowa uścisnęła jej dłoń. Ku
RS
91
jej zdziwieniu, Jane Neal odwzajemniła ten gest.
- On... ja... - zaczęła niepewnie.
- Wiem - przerwał jej mężczyzna. - Niech mi pani wierzy, wszystko
rozumiem.
Liz z trudem przełknęła ślinę przez ściśnięte wzruszeniem gardło.
- Wiem, że zna pan tę historię - odzyskała głos Jane Neal - i dlatego
proszę, żeby zostawił pan moją córkę w spokoju.
Richard popatrzył na nią zaskoczony.
- Ależ, mamo!
Liz zrozumiała, że nie może już dłużej milczeć. Nie była pewna,
czy matka zrozumiała to, co chciał przekazać jej Richard pokazując
przyniesione zdjęcia, ale ona już wiedziała.
- To nie jest tak, jak myślisz, mamo - oświadczyła twardo. Nie była
pewna, czy dobrze robi, nie wiedziała, dokąd ją to zaprowadzi i czy
jej słowa cokolwiek zmienią, ale chyba wiedziała już, dlaczego
zgodziła się na tamto pierwsze spotkanie i dlaczego pozwoliła na
kolejne. - Nie jestem tobą, mamo, a Richard nie jest moim ojcem -
ciągnęła. - Każdy człowiek jest inny i nie można sądzić wszystkich
według jednej miarki. Ja to ja, a on to on i sami musimy spróbować
rozwiązać nasz problem.
Nie odważyła się spojrzeć na Richarda, ale wiedziała, że ją
obserwuje. Czuła na sobie jego baczny wzrok. Zarzucał jej, że
pozwala, by matka przejęła kontrolę nad jej życiem. Teraz wiedziała
już, co miał na myśli wypowiadając te pełne goryczy słowa.
- Kiedy odszedł ojciec, ułożyłaś sobie życie bez niego, tak jak sama
tego chciałaś. Miałaś do tego prawo, bo to było twoje życie, ale to, co
było dobre dla ciebie, mamo, niekoniecznie musi być dobre dla mnie.
Jestem dorosłą kobietą i sama chcę decydować, co jest dla mnie
dobre, a co nie. Nie możesz mnie uchronić przed światem, mamo.
Musisz pozwolić mi żyć własnym życiem, nawet jeśli nie uniknę
błędów.
To mówiąc serdecznie uścisnęła matkę. Ku jej zaskoczeniu, ta
odwzajemniła uścisk.
- No cóż, zrobisz jak uważasz za stosowne - powiedziała cicho Jane
RS
92
Neal, żegnając córkę.
- To i tak znacznie więcej, niż się spodziewałem. Liz popatrzyła na
Richarda zaskoczona. To były pierwsze słowa, jakie wypowiedział
od chwili, kiedy trzymając się za ręce opuścili dom starszej pani
Neal. Nie wiedziała, czy miał na myśli reakcję matki, czy też jej
własne zachowanie.
- O co, u licha, chodziło twojej matce, kiedy mówiła o twoich
ambicjach i marzeniach, żeby zostać tłumaczem?
Liz zadrżała. Tego właśnie pytania obawiała się najbardziej i
wiedziała, że on o nim nie zapomniał.
- Już ci mówiłam, to tylko takie tam... - plątała się. - Chciałam
kiedyś tłumaczyć różne takie rzeczy, no wiesz, literaturę, ale potem
zmieniłam zdanie.
Nie mogła przecież powiedzieć mu, że kiedy poznała jego matkę i
siostrę, i zobaczyła dom, w którym się wychował, uznała, że nie
będzie w stanie połączyć tych dwóch rzeczy, na których jej
najbardziej zależało: kariery tłumacza z prawdziwego zdarzenia z
rolą idealnej żony i gospodyni.
- Nie powstrzymywałbym cię, gdybym wiedział, że...
- Wiem, wiem - przerwała mu ostro. Ciekawe, jak potoczyłoby się
jej życie, gdyby nie zrezygnowała z marzeń o karierze. Może gdyby
miała dające jej satysfakcję zajęcie, łatwiej by zrozumiała
poświęcenie z jakim Richard podchodził do własnej pracy. Ale jak, u
licha, pogodziłaby to z obowiązkami, jakie wiązały się z rolą idealnej
żony i gospodyni, którą tak bardzo pragnęła być?!
- Zmieniłam zdanie, bo... bo doszłam do wniosku, że bardziej
odpowiadałoby mi jakieś stałe zajęcie, na przykład biuro.
- Hm - zamyślił się Richard.
Przez chwilę obawiała się, że zarzuci jej kłamstwo, brak
szczerości. Zadrżała. Nie czuła się na siłach, by kontynuować ten
temat.
- Myślę, że musimy porozmawiać, Elizabeth. Szczerze i uczciwie.
Ale nie tutaj, nie teraz. Powiedziałaś, że chciałabyś zrobić sobie
krótki urlop. W tym tygodniu jestem zajęty, ale jeśli chcesz
RS
93
moglibyśmy pojechać gdzieś na weekend. No, co ty na to?
Jeszcze wczoraj odmówiłaby bez wahania, w obawie przed
konsekwencjami tak lekkomyślnego kroku, ale dziś... Dziś nie miała
już nic do stracenia.
- To świetny pomysł - przytaknęła. - A dokąd pojedziemy?
Richard obrzucił ją uważnym spojrzeniem.
- Chyba znam jedno takie miejsce - powiedział, uśmiechając się
tajemniczo. - Zostaw to mnie. Załatwię wszystko.
RS
94
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Jesteśmy na miejscu.
Liz powoli rozchyliła powieki i oniemiała. Nie wierzyła własnym
oczom.
- Nie! - wyrwał jej się bezwiedny protest. Tylko nie tutaj. Nie
Durham. Jak on śmiał! Jak śmiał przywieźć ją właśnie tutaj, wiedząc,
że wiążące się z tym miejscem wspomnienia wywołują w niej ból.
- Nie? - powtórzył Richard zaskoczony jej reakcją.
- Jak mogłeś mnie tu przywieźć?! Właśnie tu! Jak mogłeś?!
- A dlaczego nie?
Richard wydawał się zupełnie nieporuszony tym wybuchem.
Siedział wyprostowany w fotelu, ze wzrokiem wbitym w autostradę,
nieczuły na ból, który rozrywał jej serce.
- Oboje doszliśmy do wniosku, że potrzebujemy czasu, żeby się
lepiej poznać, zrozumieć. Nie wyobrażam sobie lepszego miejsca.
Przecież właśnie tu się poznaliśmy.
Czy on naprawdę niczego nie rozumie? Czyżby był aż tak
nieczuły? Czy widok znajomych uliczek, starych kamieniczek i
skwerku ze średniowieczną katedrą nie robił na nim absolutnie
żadnego wrażenia? Czyżby zupełnie nic nie czuł powracając do
miejsc, gdzie byli niegdyś tak szczęśliwi?
Nie! Nie zostanę tu! -podjęła twarde postanowienie Liz, ale
zabrakło jej odwagi, by wypowiedzieć je na głos. Musiałaby wtedy
zdradzić, dlaczego chce stąd odjechać. Musiałaby ujawnić ból, jaki
czuła patrząc na drogie jej miasteczko. I to, że nadal kocha Richarda.
Tak. Nie było sensu dłużej się oszukiwać. Kochała go. To właśnie
dlatego zgodziła się spędzić z nim weekend. Wcale nie po to, by go
lepiej poznać czy zrozumieć. Nie po to, by rozstać się z nim w
zgodzie. Zgodziła się przyjechać tu z nim, ponieważ uczucie, jakie do
niego żywiła, nie umarło. Tliło się gdzieś na samym dnie jej
zranionego serca, a teraz rozgorzało na nowo, z jeszcze większą siłą
niż niegdyś.
RS
95
Tym razem jednak nie miało w sobie nic z młodzieńczej
naiwności. Była starsza i, miała nadzieję, mądrzejsza. Nie wierzyła
już w miłość do grobowej deski, którą przyrzekał jej Richard, kiedy
się pobierali. Doświadczenie nauczyło ją, że w jego życiu Uczyła się
przede wszystkim praca, ambicje, plany. Tolerował ją, ponieważ była
mu potrzebna. Była jego sprzątaczką, kucharką, praczką.
Organizowała przyjęcia dla jego kolegów i klientów. Tak, do tego
właśnie była mu potrzebna. No i oczywiście, w łóżku, przypomniała
sobie z goryczą.
Zatopiona w ponurych rozmyślaniach, nawet nie zauważyła, kiedy
znaleźli się przed hotelem. Richard zaparkował przed wejściem i
uważnie ją obserwował spod na wpół opuszczonych powiek.
- A więc? - spytał cicho, kiedy jej oczy napotkały jego spojrzenie. -
Zostajemy, czy...?
Nie musiał kończyć. Wiedziała, co chciał powiedzieć.
- A więc, Elizabeth? - powtórzył. - Decyzja należy do ciebie.
Liz milczała. Zostać, czy wracać? Czego naprawdę chciała?
Bolesne wspomnienia, jakie wiązały się z tym miejscem, z każdą
uliczką, każdym kamieniem, nakazywały jej powrót. Z drugiej jednak
strony wiedziała, że jeśli poprosi go, by opuścili miasteczko, Richard
bez trudu odgadnie jej prawdziwe uczucia.
Wyczyta je z jej twarzy. Dowie się, ze ona nadal go kocha.
Ciekawe, jak by się wtedy zachował? Przez ostatnie miesiące ani
razu nie okazał jej żadnego innego uczucia poza chłodną
uprzejmością i tylko czasami, kiedy na nią patrzył, maleńkie ogniki
zapalające się w jego oczach świadczyły, że nie jest mu tak całkiem
obojętna.
Nagle uświadomiła sobie, że tak naprawdę bardzo niewiele wie o
tym milczącym, zamkniętym w sobie człowieku, który był jej mężem
i który nadal nim jest, przynajmniej w świetle prawa. Nie miała
pojęcia, co nim kierowało, kiedy zaproponował jej tamto pierwsze
spotkanie. Kiedyś, jeszcze na samym początku, zapytała go o to, ale
zbył ją, jak zwykle odwracając kota ogonem.
- Równie dobrze mógłbym ciebie zapytać o to samo. Dlaczego
RS
96
właściwie zgodziłaś się ze mną spotkać, Elizabeth?
Liz zamyśliła się.
- No cóż, rozeszliśmy się w gniewie, a ja nie chciałam się tak
rozstawać. Nie musimy być ze sobą, skoro żadne z nas tego nie
pragnie, ale nie powinniśmy też prowadzić wojny.
Była wtedy z siebie dumna. Zadowolona, że zachowała się
rozsądnie, jak przystało na dorosłą, niezależną kobietę. Dlaczego
więc ze ściśniętym strachem gardłem czekała na reakcję Richarda,
na jego słowa? Ale ten tylko pokiwał głową. Jego oczy pozostały
zimne i obojętne.
- No cóż, myślimy podobnie, Elizabeth - powiedział cicho i zmienił
temat.
- Elizabeth? - Głos Richarda wyrwał ją z zamyślenia.
- Hm, skoro zamówiłeś już dla nas hotel, chyba za późno na
zmianę decyzji - powiedziała pośpiesznie, starając się nadać swemu
głosowi obojętne brzmienie. - A poza tym, miło będzie znów
zobaczyć stare kąty.
Przez cały czas czuła, że o czymś zapomniała. O czymś bardzo
ważnym. No tak! Hotel! Ciekawe, jak rozwiązał tę kwestię. Nalegał,
że sam się wszystkim zajmie, ale nawet nie zapytał, czy zechce
dzielić z nim pokój, czy wolałaby, żeby mieszkali w osobnych.
Liz zamyśliła się. Sama nie wiedziała, czego właściwie chce.
Pewnie dlatego wolała, by on podjął za nią tę decyzję. Choć nigdy by
się do tego nie przyznała, w głębi duszy miała nadzieję, że Richard
zamówił dla nich jeden, wspólny pokój. Byłby to znak, że nie jest mu
obojętna, nawet jeśli byłaby to jedynie czysto fizyczna namiętność.
Od pierwszego spotkania, wtedy w barze, Liz wiedziała, że
Richard nadal jej pragnie. Poznała to po pożądliwym błysku w jego
oczach, głodnych spojrzeniach, drżących dłoniach. Ona również
nieraz przyłapała się na tym, że patrząc na jego ręce myślała o
pieszczotach, a przenosząc wzrok na jego wargi, przypominała sobie
namiętne pocałunki. Pragnęła go całą sobą, podczas gdy on miał dla
niej jedynie przyjacielski uścisk dłoni i braterski pocałunek w
policzek.
RS
97
Jedno było pewne, przyjaźń i braterskie przywiązanie, jakimi ją
darzył przez te ostatnie miesiące, zupełnie jej nie wystarczały.
Pragnęła go bardziej, niż kiedykolwiek przedtem i czuła, że nie
potrafi już dłużej tego ukrywać. Doskonale zdawała sobie sprawę, że
zgodziła się na wspólny weekend w nadziei, że te spędzone razem
czterdzieści osiem godzin pomogą im przełamać bariery
nieśmiałości i pozornej obojętności. Wierzyła, że uda jej się zmusić
Richarda, by wyznał jej swoje uczucia. Przyjechała tu oczekując, że
znów zostaną kochankami.
- Pan Deacon? - Recepcjonistą z uwagą studiował listę rezerwacji.
- A... tak. Dwa pojedyncze pokoje na dwie noce dla pana i panny Neal.
Liz oniemiała. Drżącą ręką przytrzymała się kontuaru. Dwa
pojedyncze pokoje? Panna Neal? No tak, teraz już wiedziała.
Wiedziała, co czuł, a raczej czego do niej nie czuł.
Jakoś zdołała złożyć swój podpis na podsuniętym jej przez
recepcjonistę blankiecie, używając nazwiska, które podał Richard.
- Tędy, proszę - wskazał im drogę boy hotelowy. Nawet jeśli
Richard zauważył jej zmieszanie, nie dał tego po sobie poznać.
Weszli do windy. Liz odetchnęła z ulgą, kiedy Richard wdał się w
uprzejmą rozmowę z windziarzem. Oparta o ścianę windy oddychała
głęboko, starając się uspokoić. Serce waliło jej jak oszalałe.
Pojedyncze pokoje! Panna Neal! Dopiero teraz uświadomiła sobie,
jak bardzo pragnęła, by Richard zamówił dla nich jeden wspólny
pokój, jak przystało na męża i żonę, którymi przecież byli. Pomimo
że w świetle prawa nadal pozostawali małżeństwem, dla Richarda
była już tylko Liz Neal. Nie mógł wybrać lepszego sposobu, by okazać
jej, że nic już dla niego nie znaczy.
Powoli ruszyła korytarzem. Boy wniósł ich walizki do
sąsiadujących ze sobą pokojów i odszedł. Tego obawiała się
najbardziej. Chwili, kiedy zostanie sam na sam z mężczyzną, którego
tak bardzo kochała, a który właśnie dał jej do zrozumienia, że jest
mu zupełnie obojętna.
- No cóż, chyba zostawię cię teraz, żebyś mogła rozpakować się i
odpocząć po podróży.
RS
98
Jego pogodny, prawie wesoły ton całkiem zbił ją z tropu.
- Dlaczego to zrobiłeś? - wyrwało się jej bezwiednie. Richard
popatrzył na nią zaskoczony.
- A co takiego zrobiłem?
- Dobrze wiesz, o czym mówię. Tam, na dole, w recepcji...
Zdenerwowanie nie pozwalało jej mówić.
- A... o to ci chodzi - domyślił się Richard.
- Panna Neal! - odzyskała głos Liz. - Panna Neal!
- Dlaczego nie? Przecież właśnie tego nazwiska ostatnio używałaś.
- Richard zmarszczył brwi.
Liz zamarła. Te słowa były jak policzek.
- Bo chyba nie powiesz, że chodzi ci o te dwa pojedyncze pokoje -
ciągnął drwiąco. - Jestem pewien, że nie chciałabyś dzielić ze mną
łó...
- Nawet mnie o to nie spytałeś - przerwała mu z gniewem Liz.
- Nie musiałem pytać. Doskonale wiedziałem, jak brzmiałaby
twoja odpowiedź.
- O! Czyżbyś czytał w moich myślach? - Gniew, ból i rozczarowanie
nadały jej głosowi aroganckie brzmienie.
- Nawet nie musiałem. Sama powiedziałaś mi, żebym nigdy więcej
nie ważył się cię dotknąć.
Liz zbladła. Zupełnie zapomniała o rzuconych w gniewie ostrych,
obraźliwych słowach. Zapomniała też o tamtej ostatniej nocy, kiedy
postanowiła odejść od niego i kiedy Richard po raz pierwszy użył
przemocy, by nasycić swoje żądze. Pamięć tych strasznych chwil
powróciła. Chciała sprawić mu ból, zranić go tak, jak on wtedy ją
zranił.
- I co z tego? Czy to cię kiedyś powstrzymało? Przyznaj się, że
właśnie o to ci chodziło, kiedy zaproponowałeś wspólny wyjazd!
Przyznaj się, że...
Urwała, zmrożona jego lodowatym spojrzeniem.
- No proszę! I kto tu czyta w myślach! - zadrwił Richard. - Ale
proszę, proszę, mów dalej. Nie przerywaj sobie. Powiedz mi, o czym
myślałem, kiedy prosiłem cię, byś tu ze mną przyjechała. Pewnie
RS
99
chciałem dopaść cię sam na sam w jakimś ciemnym kacie i nasycić
się twoim pięknym ciałem, co, Beth? liz zadrżała.
- Nie, skarbie - ciągnął Richard, ale w ironicznym tonie pojawiła
się nutka goryczy. - Nie, moja śliczna Beth. Nawet o tym nie
pomyślałem. Nie sądzisz chyba, że próbowałbym wziąć cię siłą, choć
już raz to chyba zrobiłem, czy tak? Tamten raz w zupełności mi
wystarczył.
Nagle Liz zrozumiała, że trafiła. Udało jej się. Udało jej się go
zranić. To nie gniew ujrzała w niebieskich oczach, ale ból. Pełne
goryczy oskarżenia spełniły swoje zadanie.
A więc myliła się sądząc, że Richard wybrał dla nich oddzielne
pokoje dlatego, że była mu obojętna. Och, jak bardzo się myliła!
Teraz wiedziała już, że zrobił to, ponieważ nie chciał jej urazić. Co
zresztą innego mógł zrobić po tym, jak zabroniła mu się do siebie
zbliżać. Troskę wzięła za obojętność, a delikatność za chłód. I
przecież, gdyby była mu tak zupełnie obojętna, czyż mogłaby go
zranić?
- Richard? - szepnęła, wyciągając dłoń, by dotknąć jego twarzy.
- Nie! - Richard cofnął się gwałtownie. - Nie! - powtórzył niskim,
chrapliwym głosem. - Być może ty już o tym zapomniałaś, ale ja
pamiętam każde twoje słowo, Beth. Myślę, że oboje potrzebujemy
teraz trochę czasu dla siebie. Pewnie chciałabyś się rozpakować i
odpocząć. Wiesz co, spotkajmy się na drinka przed kolacją.
Powiedzmy o ósmej, dobrze?
Liz milczała.
- No? Co ty na to?
Wolałaby, żeby został i żeby teraz dokończyli rozmowę. Wiedziała
jednak, że pora nie jest odpowiednia. Był już przy drzwiach i cała
jego postać ostrzegała, by go nie zatrzymywała. Może to właśnie
jemu potrzebny był czas. Może potrzebował go, by ochłonąć, zebrać
myśli i przygotować się do rozmowy, którą w końcu musieli kiedyś
przeprowadzić.
- W porządku - kiwnęła głową. Nigdy nie przypuszczała, że jest tak
dobrą aktorką. - Masz rację. Muszę się trochę odświeżyć i
RS
100
rozpakować rzeczy. Spotkamy się w barze na dole.
Ale kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi wiedziała, że wcale nie
będzie rozpakowywać walizek. Richard miał rację. Oboje
potrzebowali czasu, ale nie po to, by się rozpakować i odpocząć
przed kolacją. Potrzebowali czasu, by spokojnie i na zimno
przemyśleć pewne sprawy i zadecydować, jak będzie wyglądać ich
dalsze życie.
Rozejrzała się po pokoju. Nie! Tutaj nie potrafiła się skupić. Nie w
tym eleganckim, bezosobowym pokoju hotelowym i z jego
obecnością tuż obok, za ścianą. Chwyciła płaszcz, torebkę i ruszyła
do drzwi.
Ciemne chmury, które jeszcze przed półgodziną otulały ziemię,
zniknęły. Było piękne, słoneczne popołudnie i aż trudno było
uwierzyć, że to grudzień, Liz, oparta o kamienną balustradę mostu;
patrzyła na błyszczącą w słońcu rzekę. Dziwne, ale dopiero dziś rano
zdała sobie sprawę, że nadal kocha Richarda. Teraz zaś, w otoczeniu
znajomych, bliskich sercu widoków, pamiętała jedynie to, co było
dobre. Pogodne, wypełnione szczęściem dni, kiedy zdawało jej się, że
cały świat do nich należy, że razem pokonają każdą przeszkodę i że
nic nie jest w stanie zmącić ich szczęścia.
Dlaczego więc tak się skończyło? Gdzie tkwił błąd? Na początku
wydawało się przecież, że będą wspaniałym małżeństwem.
Wszystko zaczęło się psuć, kiedy Richard zrealizował wreszcie
swoje największe marzenie i otworzył własną firmę. To właśnie
wtedy praca zaczęła rządzić ich życiem. Praca, przyjęcia. Przyjęcia,
praca. Tak bardzo chciała być da niego idealną żoną. Im więcej się
jednak starała, tym bardziej Richard się od niej oddalał.
Wtedy też zaczął kupować jej prezenty. Zawsze pamiętał o jej
urodzinach, świętach, rocznicach. Lubił zaskakiwać ją jakimś
niewielkim, starannie dobranym upominkiem. Im bardziej się od
siebie oddalali, tym droższe i bardziej wyszukane stawały się jego
prezenty. Kosze kwiatów, francuskie perfumy, biżuteria... Tak jakby
te podarunki miały wynagrodzić jej to, że z każdym miesiącem miał
dla niej coraz mniej czasu. Czuła się jak utrzymanka, której drogie
RS
101
prezenty miały uprzyjemnić samotność.
W końcu nastąpił ten pamiętny wieczór, tuż przed świętami, kiedy
zamknęła przed nim drzwi swojej sypialni. Najgorsze było to, że
Richard zachowywał się, jak gdyby nigdy nic. Spokojnie przeniósł
swoje rzeczy do pokoju gościnnego i teraz on zamykał się przed nią
każdego wieczoru. Trwało to prawie miesiąc, aż wreszcie którejś
nocy...
Liz zacisnęła dłonie na kamiennej balustradzie mostu. Ciągle
jeszcze nie potrafiła myśleć o tamtej nocy bez bólu. Wiedziała
jednak, że musi. Wiedziała, że musi raz jeszcze przemyśleć wszystko.
Inaczej nigdy nie będzie mogła się uwolnić od tego wspomnienia.
Tamtego wieczoru byli u nich na kolacji Eleanor i Mark. Choć Liz
czuła się, jakby grunt usuwał jej się spod nóg, przemogła się i
przygotowała smakowite menu. Kupiła nawet nową sukienkę,
błękitne, jedwabne cudo, podkreślające jej zgrabną figurkę. Gruby
złoty łańcuch i kolczyki, prezent od Richarda, dopełniały stroju.
Richard odprowadził gości do samochodu, ona tymczasem
zabrała się za sprzątanie. Właśnie wkładała do zmywarki ostatnią
partię brudnych talerzy, kiedy usłyszała jego głos.
- Zostaw to. Odwróciła się zaskoczona.
- Zaraz skończę. Jeszcze tylko parę talerzy - odpowiedziała, siląc
się na swobodny ton. - Nie musisz na mnie czekać.
- Pomyślałem sobie, że może byśmy się czegoś napili przed
pójściem spać.
Liz zadrżała. Dawno temu, kiedy jeszcze wszystko między nimi
układało się dobrze, mieli taki swój prywatny rytuał. Bez względu na
porę, kiedy ostatni gość wyszedł, a oni posprzątali ze stołu, siadywali
przytuleni na kanapie i popijając drinka rozmawiali o przyjęciu. Liz
uwielbiała te rozmowy, ale potem, nie wiadomo dlaczego, wszystko
się zmieniło. Dlaczego więc wracał do tego? Właśnie teraz?
- Nalałem ci brandy - uśmiechnął się Richard, podając jej szklankę.
- No, nie wiem... - zawahała się Liz. -Jestem taka zmęczona.
- Nie daj się prosić, Beth. A propos, czy już mówiłem ci, że bardzo
ładnie dziś wyglądasz? Skąd wzięłaś tę seksowną kreację?
RS
102
- Kupiłam - wyjąkała Liz. Seksowną! Czyżby to oznaczało, że
chciał... Ile to już czasu minęło, kiedy ostatnio spali razem? Te
wszystkie okropne noce, podczas których przewracała się na łóżku,
wiedząc, że on jest tuż obok, za ścianą.
- Skończone! -Trzasnęły drzwiczki zmywarki. Liz odwróciła się
gwałtownie.
- Ostrożnie!
Nie wiedziała, że jest tuż za nią. Zachwiała się, ale silne, męskie
ramię nie pozwoliło jej upaść.
- Napij się ze mną, Beth - poprosił miękko, zaciskając palce na jej
ramieniu.
Liz spojrzała mu w oczy i zadrżała. Kiedy Richard wyprowadził się
do pokoju gościnnego, zastanawiała się, jak długo potrwa ta
niecodzienna sytuacja. Wiedziała, że nie wytrzyma on długo we
wstrzemięźliwości. W pierwszym okresie ich małżeństwa wszystkie
swoje problemy rozwiązywali najczęściej właśnie w łóżku. Tym
razem jednak, sprawa wyglądała poważniej. Mijały tygodnie, a
Richard pozostawał chłodny i obojętny. Dlatego też zaskoczyła ją ta
nagła odmiana.
- Nie, dziękuję - odpowiedziała chłodno, uwalniając ramię. -
Jestem zmęczona i idę do... - urwała.
- ...do łóżka? - dokończył Richard. —A wiesz, to świetny pomysł.
Liz zdębiała. Nie to miała na myśli mówiąc, że chce pójść do łóżka.
Zbyt wiele ich teraz dzieliło i zbyt wiele przykrych słów padło
tamtego wieczoru, aby mogła, tak po prostu, puścić je w niepamięć.
Od tamtego pamiętnego wieczoru Richard stał się jej daleki, a
przecież nie mogła pójść do łóżka z obcym mężczyzną, bez względu
na to, jak bardzo go kiedyś kochała. Zresztą nie była już taka pewna,
czy to naprawdę była miłość.
- Może porozmawiamy rano, kiedy oboje będziemy... wyspani -
celowo podkreśliła ostatnie słowo. - Zmieniłam pościel na twoim
łóżku - dodała i zaraz tego pożałowała.
- Na moim łóżku?! Do licha, Beth, to nie jest moje łóżko i dobrze o
tym wiesz! -wybuchnął. - Może powiesz mi, co stało się z naszym
RS
103
łóżkiem? Z tym, które dzieliliśmy?.
Nasze. Dzielić. Te słowa zupełnie zbiły ją z tropu i wyprowadziły z
równowagi. Nie potrafiła już myśleć, potrafiła jedynie czuć, a ból,
który ją wypełniał był silniejszy od rozsądku. Przez tyle długich dni i
nocy Richard ignorował ją, traktował jak powietrze, a teraz, kiedy
chciał zaspokoić żądze, sięgał po nią jak po swoją własność.
- Tak jest lepiej, Richardzie. Wolę spać oddzielnie. Palce
mężczyzny zacisnęły się na jej ramieniu, nie pozwalając jej odejść.
- Do licha, Beth! Nie obchodzi mnie, co wolisz! Jesteś moją żoną,
pragnę cię i mam do tego pełne prawo!
Z tymi słowami pochwycił ją w ramiona i chciwie wpił się w jej
niechętne usta. Jego dłonie gorączkowo przesuwały się po jej ciele,
ugniatając, miażdżąc, zadając ból.
Liz zesztywniała. Jak on śmiał? Jak śmiał tak ją potraktować!
- Richard, nie! -jęknęła, kiedy oderwał wargi, by zaczerpnąć
powietrza.
- Richard, tak! - rzucił ostro, gryząc ją w usta. Poczuła znajomy,
lekko słony smak. - Tego właśnie chcę i gdybyś była szczera,
przyznałabyś się, że ty również tego chcesz.
- Nie!
Ten protest był jak wołanie o pomoc, ale nawet w jej własnych
uszach nie brzmiał przekonywająco. Liz wiedziała, że nie potrafi już
dłużej udawać. Długie tygodnie wstrzemięźliwości tylko zaostrzyły
jej pragnienia. Pożądała go równie mocno jak on jej.
Poczuła, ze silne ramiona unoszą ją. Kuchenne drzwi ustąpiły z
cichym trzaskiem. Skrzypnęły schody. Richard kierował się wprost
do sypialni.
- Tu jest moje miejsce, Beth - oświadczył, kładąc ją na łóżku. -
Właśnie tutaj. A twoje miejsce jest przy mnie. Nigdy więcej osobnych
sypialni, bezsennych nocy. Jesteś moją żoną i pragnę cię...
Jej protesty utonęły w pełnych żaru pocałunkach i czuła, że nie
potrafi mu się oprzeć. Nie liczyło się nic, ani to, co rozdzieliło ich
wcześniej, ani nawet to, jak będzie się czuła, kiedy obudzi się jutro u
jego boku. Były tylko jego wargi na jej ustach i jego dłonie pieszczące
RS
104
jej uległe ciało. Pragnęła go teraz, zaraz. Pragnęła go całą sobą. Nie
protestowała więc, kiedy zręczne dłonie Richarda uwolniły ją z
ubrania.
- Tak, Beth, tak właśnie powinno być - szepnął Richard, pochylając
się do jej piersi. - Tu się rozumiemy.
Ale Liz nie chciała rozmawiać. Wyciągnęła ręce i otoczywszy
ramionami szyję Richarda pociągnęła go na siebie. Tuż przy swoim
uchu słyszała jego przyspieszony oddech i wiedziała, że Richard
pragnie jej równie mocno jak ona jego. Rozsunęła nogi i wygięła się
ku niemu. Richard bez ociągania skorzystał z tego zaproszenia.
Po czterech spędzonych wspólnie latach ich ciała były zgrane do
perfekcji. Bezbłędnie odgadywali każde swoje pragnienie,
wprawnymi pieszczotami rozniecając płomień, który wiódł ich ku
ostatecznemu spełnieniu.
- Tak właśnie powinno być, Beth - powtórzył Richard, kiedy leżeli
spleceni ramionami, powoli wracając do rzeczywistości. - Właśnie
dlatego ten pomysł z oddzielnymi sypialniami jest taki idiotyczny.
Nigdy nie mogłem się tobą nasycić, Beth, i chyba nigdy nie będę miał
dość. Wiedziałem to od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem. Czułem,
że musisz być moja, że muszę mieć twoje wspaniałe ciało. Właśnie
dlatego się z tobą ożeniłem. Twoje miejsce jest tutaj, przy mnie i
dobrze o tym wiesz. Skoro może być tak cudownie, wszystko inne
jest bez znaczenia. Nic nie jest ważne.
„Nic nie jest ważne. Czułem, że muszę mieć to wspaniałe ciało.
Właśnie dlatego się z tobą ożeniłem". Te słowa podziałały na nią jak
kubeł zimnej wody. Wierzyła, że Richard poprosił ją o rękę z miłości
i zgodziła się wyjść za niego, pomimo przestróg, jakich nie szczędziła
jej matka.
Teraz dowiedziała się prawdy. To nie była miłość. Richard nie
kochał jej, a tylko pożądał. Zależało mu jedynie, żeby zdobyć jej ciało.
Pragnął jej tak bardzo, że postanowił się z nią ożenić. Czyżby więc
mama miała rację? Czy żaden mężczyzna nie był zdolny do głębszych
uczuć?
Liz leżała w ciemnościach rozmyślając nad swoim życiem. Choć
RS
105
trudno jej było pogodzić się z porażką, wiedziała już, że to koniec. Jej
małżeństwo okazało się pomyłką. Wprawdzie Richard nie
okłamywał jej, ale musiał wiedzieć, co czuła i pozwalał, by z dnia na
dzień coraz bardziej pogrążała się w iluzjach. W końcu jednak
otworzyły jej się oczy. Wiedziała już, co musi teraz zrobić.
Kiedy nazajutrz rano Richard wyszedł do biura, spakowała swoje
rzeczy i odeszła. Nie zostawiła pożegnalnego listu, zdjęła z palca
obrączkę i położyła ją na łóżku, na poduszce Richarda. Wiedziała, że
w tym miejscu na pewno ją zauważy. Teraz dowiedziała się, czym
było dla niego ich małżeństwo, to miejsce wydało jej się najbardziej
stosowne, by złożyć ten mały, złoty krążek, symbol miłości, której
nigdy nie było.
RS
106
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kiedy Liz zjawiła się na umówione spotkanie, bar był prawie
pełny. Mimo to bez trudu odnalazła Richarda. Siedział przy małym
stoliku, w rogu sali. Miał na sobie ten sam szary, elegancki garnitur,
który tak dobrze znała. Na jego twarzy malowało się ponure
zamyślenie i Liz już wiedziała, że nie uniknie tej rozmowy.
Zadrżała. Nie była jeszcze gotowa. Potrzebowała czasu. Na
chwiejnych nogach ruszyła w jego stronę.
W tej samej chwili Richard uniósł głowę. Ich spojrzenia spotkały
się. Richard pośpiesznie poderwał się od stolika. Serce Liz zabiło
mocniej. Był taki przystojny i pociągający w tym eleganckim
garniturze. Zmierzył ją uważnym spojrzeniem i Liz upewniła się, że
nie na darmo spędziła przed lustrem pół godziny.
Choć zazwyczaj wolała ostre, zdecydowane kolory, tym razem
wybrała sukienkę w delikatnym, brzoskwiniowym odcieniu, który
podkreślał jej śniadą cerę. Wiedziała, że wygląda w niej wyjątkowo
korzystnie. Miękki, cienki materiał powiewnymi zwojami drapował
się wokół jej zgrabnych kształtów i mimo że sukienka miała długi
rękaw i zapięcie pod szyję, robiła większe wrażenie niż najbardziej
wydekoltowana kreacja.
Gdyby ktoś zapytał ją, dlaczego wybrała tę właśnie sukienkę,
odpowiedziałaby, że ot tak, po prostu, powodowana chwilowym
kaprysem. Prawda była jednak inna. Liz doskonale zdawała sobie
sprawę, że nadal podoba się Richardowi i kupiła tę suknię tylko po
to, by zobaczyć w jego oczach ten pożądliwy błysk.
- Przepraszam, że się spóźniłam. Richard zmierzył ją uważnym
spojrzeniem.
- Nic się nie stało - obojętnie wzruszył ramionami. - Właśnie
przyszedłem. Napijesz się czegoś?
- Z przyjemnością - uśmiechnęła się Liz. Z każdą chwilą czuła się
coraz bardziej nieswojo. Miała nadzieję, że może alkohol pomoże jej
opanować się.
RS
107
Nawet nie zapytał, czego chciałabym się napić, pomyślała
zaskoczona, kiedy Richard szybkim krokiem skierował się w stronę
kontuaru. Nic zresztą dziwnego, doskonale wiedział, co lubi. A może
odszedł tak szybko, ponieważ czuł się nieswojo i potrzebował czasu,
by ochłonąć i zebrać myśli.
Ona przecież czuła się dokładnie tak samo, mimo że spędziła pół
dnia zastanawiając się nad wszystkim, co przytrafiło im się w tym
ostatnim roku.
„Właśnie przyszedłem" -powiedział Richard. Wcale jej to nie
zdziwiło. Kiedy przed paroma godzinami wyszła z hotelu, nie
kierowała się w żadne konkretne miejsce. Chciała jedynie przejść się
wąskimi uliczkami, ot tak sobie, bez celu, by odetchnąć świeżym
powietrzem i zebrać myśli. Nogi same zaprowadziły ją na znajomy
skwerek przed średniowieczną katedrą. Właśnie tam pewnego
słonecznego, marcowego dnia Richard oświadczył jej się, a ona bez
wahania przyjęła jego oświadczyny. Ciekawe, jak by się zachowała,
gdyby mogła wtedy przewidzieć, co wydarzy się za parę łat...
Przechodząc na drugą stronę skwerku Liz zatrzymała się
gwałtownie. W cieniu szerokiego portalu katedry dostrzegła
znajomą, szczupłą sylwetkę. Choć mężczyzna był odwrócony do niej
plecami, rozpoznała go od razu.
Co on tu robi? Dlaczego przyszedł właśnie tu, w to miejsce? -
zastanawiała się gorączkowo. . Żałowała, że nie może zobaczyć jego
twarzy. Może wyczytałaby z niej, co przygnało go w to miejsce, z
którym wiązało się tyle cudownych, przyjemnych wspomnień. O
czym myślał patrząc na tę starą, piękną budowlę? Czy żałował
złamanych obietnic, nie spełnionych nadziei? A może żałował, że się
jej w ogóle oświadczył?
Czuła, że po tym, jak rozstali się. w hotelu, nie jest w stanie do
niego podejść i spojrzeć mu w twarz. Dlatego też wycofała się
pośpiesznie, znikając za najbliższym rogiem, nim Richard zdążył
zdać sobie sprawę z jej obecności.
Teraz zaś, kiedy Richard wrócił z zamówionymi drinkami, nie
potrafiła pohamować ciekawości.
RS
108
- Powiedziałeś, że właśnie przyszedłeś. Czyżbyś gdzieś wychodził?
Popatrzył na nią zaskoczony.
- A... tak - odpowiedział, nie patrząc jej w oczy. - Byłem na małym
spacerze. Chciałem rozprostować nogi po jeździe samochodem.
- I jakie wrażenia? Czy miasteczko bardzo się zmieniło?
Liz sama nie wiedziała, dlaczego właściwie ukrywa swoją
popołudniową przechadzkę. Może była to odruchowa reakcja na
zdawkową odpowiedź Richarda. Najwyraźniej nie zamierzał
zwierzać jej się, gdzie był i po co. Poza tym, skoro nie była pewna
jego uczuć, rozsądniej było nie zdradzać swoich. Nie chciała, by
Richard odkrył jej słaby punkt.
- Hm, chyba niewiele. Zresztą, wcale się tego nie spodziewałem.
Durham to jedno z tych miejsc, które zupełnie się nie zmieniają.
Nawet gdyby wybudowano w nim jakieś supernowoczesne centrum
handlowe, nie sądzę, by to coś zmieniło.
Liz potakująco kiwnęła głową. Tylko na tyle mogła się zdobyć.
Och, gdyby to samo odnosiło się do ludzi i ich związków! Gdyby
mogli na powrót stać się tamtymi szczęśliwymi, uśmiechniętymi
ludźmi, którymi byli przed paroma laty, kiedy się poznali właśnie tu,
w Durham.
A może już wtedy się myliła? Może Richard wcale nie był taki, jak
myślała? Może tylko widziała go takim, jakim chciała widzieć, a w
rzeczywistości był zupełnie inny, obcy jej i daleki.
Zresztą, czy to ważne? Czas nie stoi w miejscu i ludzie się
zmieniają. Uniosła głowę i napotkała baczne spojrzenie jego oczu.
- Dlaczego... dlaczego tak mi się przyglądasz? Richard zmieszał się,
ale opanowanie wróciło mu w ułamku sekundy.
- Bardzo ładnie dziś wyglądasz - stwierdził grzecznie. - Do twarzy
ci w tym kolorze.
Liz uprzejmym skinieniem głowy podziękowała za komplement.
Spędziła prawie pół godziny przed lustrem w swoim pokoju wahając
się, czy włożyć tę suknię. Doskonale pamiętała ostatnią noc swojego
małżeństwa, kiedy jej strój sprowokował go do obraźliwego i
upokarzającego zachowania. Z drugiej strony, przecież Richard
RS
109
zarezerwował dla nich osobne pokoje. Niech to będzie dla niego
nauczką! Teraz jednak wcale nie miała pewności, czy dobrze zrobiła
decydując się na tę kuszącą kreację. Wprawdzie osiągnęła swój cel,
ale sama nie wiedziała jeszcze jak daleko chciałaby się posunąć.
To pytanie nie dawało jej spokoju przez cały wieczór. Zdawać by
się mogło, że los postanowił spłatać jej figla. Bolesne wspomnienia z
przeszłości i obawa, by po raz kolejny nie dać się złapać w sidła
własnych namiętności, walczyły w niej z pożądaniem, jakie budził w
niej ten mężczyzna.
Richard tymczasem tylko utrudniał jej podjęcie ostatecznej
decyzji. Porzucił ponure myśli i nagle stał się znów tym samym
czarującym, dowcipnym, inteligentnym mężczyzną, w którym się
niegdyś zakochała.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że choć wiele się od tamtego
czasu zmieniło, pragnie go równie mocno jak wtedy. Niech się dzieje,
co chce! - postanowiła, stawiając wszystko na jedną kartę. Chcę i
będę się z nim kochać!
Otrzeźwił ją jego głos. Stali przed drzwiami jej pokoju.
- No cóż, pozostaje mi tylko życzyć ci dobrej nocy, Elizabeth i...
dziękuję.
- Dobrej nocy? - powtórzyła zaskoczona. Richard zmarszczył brwi
i popatrzył na nią pytająco. Nie możesz teraz odejść, myślała
gorączkowo. Ten wieczór nie może się tak skończyć! Co robić?
- Ja... czy nie zechciałbyś wstąpić do mnie... na chwilkę? - wydusiła
przez ściśnięte strachem gardło.
Zawahał się.
- No, nie wiem... Jeśli nie będę przeszkadzał - powiedział
niepewnie.
Liz gwałtownie zamrugała powiekami, by powstrzymać łzy. Czuła,
że jeszcze chwila, a rozpłacze się z bezsilnej złości. Cóż, u licha, miała
mu powiedzieć? Nie mogła przecież oświadczyć prosto z mostu:
Richardzie nie wiem, co sobie o mnie pomyślisz, ale bardzo
chciałabym się teraz z tobą kochać! A może właśnie tak powinna
powiedzieć?
RS
110
- Nie, skądże!' - wyjąkała.
Czuła, że powinna była zorganizować wszystko zupełnie inaczej.
Gdyby zaplanowała to nieco wcześniej mogła, na przykład, kupić
butelkę wina i zaproponować lampkę przed snem. To byłby dobry
pretekst. Nie była przecież aż tak naiwna, żeby zakładać, że Richard
przyjął jej zaproszenie, by porozmawiać. Tylko że wcześniej sama
jeszcze nie wiedziała, czego chce. Zdecydowała się dopiero, kiedy
zaczął się z nią żegnać. Zrozumiała, że nie może pozwolić mu tak
odejść, kiedy tyle spraw pozostało nie rozstrzygniętych. Wiedziała
też, że ta noc przyniosłaby jedynie nowe frustracje, nowe problemy.
Wolałaby jednak, żeby Richard nie okazywał tak jawnie swego
zdenerwowania. Przemierzał pokój szybkim, nerwowym krokiem.
- Bardzo przyjemny pokoik -oświadczył po dłuższej chwili.
Liz z trudem powstrzymała śmiech. Przecież jego własny pokój
był dokładną kopią pokoju, w którym się teraz znajdowali. Ta próba
nawiązania rozmowy omal nie doprowadziła jej do histerii.
- O... tak - wykrztusiła. Głos drżał jej niepokojąco. -Ja...
Słowa uwięzły jej w gardle. Patrzyła w pociemniałe z pożądania
niebieskie oczy. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym nagle
Richard odwrócił się i bez słowa wybiegł z pokoju. Liz oniemiała. Co
to miało znaczyć? Co mu się stało? W barze, na dole nie miała
żadnych wątpliwości, że Richard pragnie jej równie mocno jak ona
jego. A poza tym, przyjął przecież jej zaproszenie, kiedy
zaproponowała, by weszli do jej pokoju. Czyżby więc się rozmyślił?
Czy to możliwe, aby był równie zdenerwowany i spięty jak ona?
Richard? Nie! Nie on.
Rozmyślania przerwał powrót Richarda.
- Kupiłem dziś po południu - oznajmił, pokazując butelkę wina. -
Pomyślałem, że może byśmy coś łyknęli przed snem.
Liz popatrzyła na niego zaskoczona. Jego słowa przypomniały jej
tamtą pamiętną ostatnią noc, którą spędzili razem. Ciekawe; czy on
też ją pamiętał?
Richard podał jej butelkę. Patrząc na wino Liz pomyślała o
własnych planach na ten wieczór. Czyżby on również chciał takiego
RS
111
spotkania? Nie, to chyba niemożliwe. A jednak! Kupił wino.
I pomyśleć, że jeszcze przed paroma godzinami tak gorliwie
zaprzeczał jej oskarżeniom, jakoby przywiózł ją tu z zamiarem
uwiedzenia! Nagle ogarnął ją gniew. Czyżby Richard, widząc jej
konsternację z powodu osobnych pokoi, postanowił skorzystać z
okazji, by raz jeszcze nasycić się jej ciałem? No tak! Nic dziwnego, że
przez cały wieczór był taki uprzejmy i czarujący!
- Obawiam się, że nie ma tu żadnych kieliszków - uśmiechnął się
Richard. - Mamy do wyboru szklanki do mycia zębów, które
widziałem w łazience i plastykowe filiżanki do herbaty, choć
przyznam, że nie bardzo odpowiada mi picie chablis z plastykowych
filiżanek.
- W takim razie pozostajemy przy szklankach
- Liz skwapliwie skorzystała z okazji, by wymknąć się do łazienki.
Patrząc w lustro na swoją zarumienioną z podniecenia twarz
dopiero teraz zdała sobie sprawę, co naprawdę czuła. Gniew zniknął
równie nagle jak rozgorzał. Zniknął w chwili, kiedy Richard
uśmiechnął się do niej tak dobrze znanym, pełnym chłopięcego
uroku uśmiechem. A poza tym, jak mogła mieć mu za złe pragnienia,
jakie sama odczuwała.
No i to wino. Chablis. Jej ulubiony gatunek, którego
charakterystyczny, lekko cierpki smak wprost uwielbiała. Jak miała
to rozumieć? Czy również jako część perfidnego planu obliczonego
na to, by ją uwieść i potem odtrącić?
A może ten zakup oznaczał coś innego? Może wybierając wino
Richard chciał po prostu sprawić jej przyjemność?
- Pańskie kieliszki, sir - uśmiechnęła się, stawiając szklanki na
małym stoliku obok kanapy, na której przysiadł. - Najprzedniejszy
kryształ - zażartowała.
- Wielkie dzięki - Richard podchwycił żartobliwy ton. - Myślę, że
wino jest odpowiednio schłodzone, więc jeśli szanowna pani
pozwoli..,
Uprzejmym gestem wskazał jej miejsce obok siebie na kanapie.
Liz poczuła, jak na policzki wypełza jej ciemny rumieniec. Serce
RS
112
biło jej jak oszalałe. Teraz wiedziała już dlaczego nie potrafiła się na
niego gniewać. W jej sercu nie było miejsca na gniew. Wypełniała je
bez reszty miłość. Nie potrafiła gniewać się na kogoś, kogo tak
bardzo kochała i tak gorąco pragnęła.
- Pani wino, madame - uśmiechnął się, podając jej szklankę.
- Dziękuję - wydusiła. Głos drżał jej lekko. Dlaczego się tak
wygłupiamy? - zastanawiała się w duchu, popijając chłodny trunek.
Dlaczego Richard nie powie wprost, czego ode mnie chce? A może to
ona powinna zrobić pierwszy krok? Zacisnęła palce na trzymanej w
ręku szklance. Bardzo chciała się z nim teraz kochać. Pragnęła go
całym swoim sercem, całym ciałem i całą duszą.
A jeśli się myliła? Jeśli jej pragnienia wcale nie były
odwzajemnione?! Swoje wnioski oparta, jedynie na tym, co
podpowiadał jej instynkt. Richard nie powiedział, ani nie uczynił nic,
co wskazywałoby, że on również jej pragnie. Nawet nie próbował jej
pocałować! Chciał pożegnać się i odejść, i zrobiłby to, gdyby go nie
powstrzymała. Tak. To właśnie ona go tu zwabiła. Tak bardzo
pragnęła się z nim kochać, że wydało jej się zupełnie oczywiste, że
on również chce tego samego.
A może Richard, widząc jej inicjatywę, postanowił zdać się na nią i
czeka, aż zrobi kolejny krok?
Co teraz? Dawniej, w początkach ich małżeństwa, wszystko było
takie proste. Wystarczyło jedno znaczące spojrzenie, jedno
muśnięcie dłoni, uśmiech, pocałunek... Żadne z nich nie musiało nic
mówić. Rozumieli się bez słów.
Richard podniósł się z kanapy i podszedł do ściany. Przez dłuższą
chwilę z uwagą studiował wiszące tam czarno-białe fotografie.
- Wiesz, to miejsce chyba nigdy mi się nie znudzi - powiedział
cicho. - Byłbym taki szczęśliwy, gdybym mógł tu zostać na zawsze.
Na zawsze?! Liz wstała z kanapy i podeszła do mężczyzny.
- Kościół świętego Cuthberta, szare wieże Durham -szepnęła.
- Ni to kościół, ni twierdza obronna - dokończył cytatu Richard,
odwracając się do niej z uśmiechem.
- Czy pamiętasz, jak twoja matka nazwała Cuthberta
RS
113
szowinistyczną świnią?
- Była oburzona, kiedy zwiedzając katedrę usłyszała, że czarna
linia przy wejściu oznaczała, że kobiety przychodząc do świątyni nie
miały prawa jej przekroczyć - odwzajemniła uśmiech Liz. -
Próbowaliśmy tłumaczyć jej, że biedny Cuthbert nie był niczemu
winien, że nie on wybudował kościół, ale ona upierała się, że zakaz
ustanowiono pewnie z powodu jego legendarnej nienawiści do
kobiet. Jedno jest pewne, żadnemu z tych średniowiecznych
mnichów nie spodobałyby się współczesne kobiety. Nie potrafiliby
sobie z nimi poradzić.
- A jak mają radzić sobie współcześni mężczyźni? Liz popatrzyła
na niego zaskoczona.
- Co przez to rozumiesz?
Richard obojętnie wzruszył ramionami.
- No cóż, współczesne kobiety na każdym kroku podkreślają
swoją samodzielność i niezależność. Mężczyzna dawno już wypadł z
roli jedynego żywiciela rodziny. Jaka więc jest teraz jego rola? Czego
wy właściwie od nas oczekujecie?
Liz nerwowo przełknęła ślinę. Czubkiem języka zwilżyła
zaschnięte wargi. Pytanie nie było łatwe.
Czego właściwie od niego oczekiwała? Sama nie wiedziała.
Zresztą, czy to takie ważne? W tej chwili nie potrafiła myśleć
racjonalnie.
- Wiem, czego chcę od ciebie teraz - szepnęła, podchodząc bliżej.
Richard zmarszczył brwi.
- Beth... - zaczął niepewnie, ale ona nie dała mu dokończyć.
- Pocałuj mnie, Richardzie!
Nie ruszał się z miejsca. Liz z bólem uświadomiła sobie jak bardzo
go kocha. Wiedziała, że musi być teraz bardzo, bardzo ostrożna. Nie
wolno jej go spłoszyć. Nie po to go odnalazła, by znowu go utracić.
- Richard...
Jeszcze chwila wahania z jego strony, a odwróciłaby się na pięcie i
uciekła, nie mogąc znieść świadomości, że Richard jej nie chce. Ale
oto porwały ją silne ramiona, a gorące twarde wargi wpiły się w jej
RS
114
drżące usta w zachłannym pocałunku.
Całował ją tak, jakby od lat nie widział kobiety, a ona czuła się
dokładnie tak samo. Chciała całować go, dotykać, pieścić.
Gorączkowymi pocałunkami okrywała jego twarz, szyję, ramiona, a
pieszczoty Richarda były równie niecierpliwe jak jej własne.
Nie wiedziała nawet kiedy i jak znaleźli się przy łóżku. Opadła na
nie przytłoczona jego ciężarem. Ciasno oplotła ramionami jego szyję
i mocno przywarła do silnego, muskularnego ciała.
Jak cudownie! Jak wspaniale, pomyślała. Zupełnie tak jak dawniej.
Nareszcie udało jej się skruszyć ten mur chłodnej obojętności, jaki
wyrósł między nimi przez ostatnie miesiące. Później, kiedy już się
zaspokoją, będą mogli porozmawiać. Teraz jednak słowa były
zupełnie zbyteczne.
Dłonie mężczyzny zatrzymały się na jej piersiach, delikatnie
pocierając sterczące z podniecenia sutki. Liz zadrżała.
- Tak, Richardzie, tak! - szepnęła. - Tego właśnie chcę. Tego mi
właśnie potrzeba.
- Nie!
To krótkie słowo otrzeźwiło ją błyskawicznie. Richard uwolnił się
od oplatających go ramion i podniósł się z łóżka. Stał ze
skrzyżowanymi na piersiach ramionami mierząc ją gniewnym
spojrzeniem.
- Richard...? - Liz powoli usiadła na łóżku.
- Powiedziałem, nie! - powtórzył ostrzegawczo. - Mówiłem ci już,
Beth, że nie chcę... Mówiłem.
A więc wszystko jasne! Richard jej nie chciał.
- Richard... - zaczęła niepewnie. Nie wiedziała nawet, co chce mu
powiedzieć, ale mężczyzna nie pozwolił jej dokończyć.
- Nie! Miałaś rację, Beth. Nie powinniśmy byli tu przyjeżdżać. To
był błąd. Cały ten pomysł z weekendem. Jutro rano odwiozę cię do
domu.
- Ale... - usiłowała zaprotestować Liz, jednak Richard już jej nie
słyszał. Trzasnęły drzwi, Liz skuliła się na łóżku, ciasno obejmując
ramionami kolana, jakby chciała w ten sposób złagodzić ból, który
RS
115
rozrywał jej serce. A przecież teraz, choć wiedziała, że to niemądre,
gdzieś na dnie jej serca tliła się resztka nadziei. Chociaż Richard
oświadczył, że jej nie chce, powiedział do niej Beth. Może więc
jeszcze nie wszystko stracone?
RS
116
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Liz? - w zaspanym głosie Eleanor Baldwin brzmiało wyraźne
zaskoczenie.
Nic dziwnego! - pomyślała Liz. Kto nie byłby zdziwiony, gdyby w
niedzielny poranek wyrwał go z łóżka o bladym świcie rozpaczliwy
telefon od przyjaciółki.
- Och, Nell, tak mi przykro, że zawracam ci głowę, ale do nikogo
innego nie mogę się zwrócić - tłumaczyła się. - Muszę porozmawiać z
kimś, kto zna Richarda.
Poprzedniego wieczoru, kiedy Richard tak nagle opuścił jej pokój,
Liz przez długie godziny leżała na łóżku porażona bólem,
rozpamiętując każdy jego gest, każde raniące słowo. Nie mogła
zrozumieć dlaczego wyszedł. Przysięgłaby, że Richard pragnął jej
równie mocno jak ona jego. Czy nie dlatego przyjął jej zaproszenie?
Przecież chyba sobie tego nie wymyśliła! Kiedy ją całował, wyraźnie
czuła, że jest podniecony i że chce się z nią kochać. Nie miała
najmniejszych wątpliwości. Znała Richarda wystarczająco długo, by
to rozpoznać. Dlaczego więc ją odtrącił?
„Nie chcę! Mówiłem ci przecież, że nie chcę!" - powiedział
drżącym z gniewu głosem, ale jego oczy pozostały chłodne i
obojętne.
Liz zesztywniała. Już raz słyszała te słowa. „Nie chcę twego ciała.
Seks bez miłości nie jest nic wart!" Czy podyktowane były gniewem,
czy może...? Ależ tak! Zmarszczone brwi, ściągnięta bólem twarz,
zaciśnięte pięści. Wyglądał jak człowiek, który bardzo, bardzo cierpi,
ale za nic w świecie nie chce tego po sobie pokazać.
„Twoje małżeństwo?! A co z naszym małżeństwem, Beth?!"
Czyżby więc aż tak bardzo się myliła? Czy chłodna obojętność, z
jaką Richard traktował ją przez ostatnie tygodnie, była maską
skrywającą inne uczucie? Przypomniała sobie słowa, którymi
Eleanor próbowała namówić ją, by odpisała na listy jej brata.
- Myślę, że on jest bardzo samotny - przekonywała ją szwagierka -
RS
117
i bardzo się o niego boję. Pracuje od świtu do nocy, prawie nic nie je i
w ogóle nie sypia.
Liz na własne oczy przekonała się, że Nell nie przesadzała.
Richard schudł, postarzał się. Wyglądał jak ktoś, kto stracił coś
bardzo cennego i wiedział, że strata ta jest nieodwracalna. Ale jego
zachowanie przeczyło obawom siostry. Był pogodny, wesoły, jak
zawsze dowcipny. Czyżby tylko udawał? Jaki był naprawdę? Sama
nie wiedziała już, komu wierzyć i jak rozumieć jego zachowanie.
Odczekała, aż zegar na kościelnej wieży wybije szóstą, po czym
sięgnęła po słuchawkę i wykręciła numer siostry Richarda.
- Ja... ja go nadal kocham, Nell - szlochała w słuchawkę. -Kocham
go równie mocno jak tamtego dnia, kiedy zgodziłam się zostać jego
żoną. Nie wiem, jakie są jego uczucia. Boję się, że on mnie nie kocha.
Zastanawiam się, czy on mnie w ogóle kiedykolwiek kochał!
- A pytałaś go o to? - Otrzeźwiło ją pytanie przyjaciółki.
„Opowiedz mi o swoim małżeństwie, Elizabeth" - prosił Richard.
„Jeśli chcesz, opowiem ci o moim.
Może gdyby go wtedy posłuchała, wszystko potoczyłoby się
zupełnie inaczej, ale ona przekonana była, że Richard jej nie kocha i
odtrąciła tę wyciągniętą na zgodę rękę, twierdząc, że nie ma o czym
rozmawiać.
- Nie sądzę, żeby mi odpowiedział, nawet gdybym go zapytała -
mruknęła.
- No cóż - westchnęła Eleanor. - Mój brat nigdy nie potrafił
okazywać swoich uczuć, ale to nie znaczy, że ich nie posiada. Jest
bardzo podobny do naszej mamy. Sama wiesz, że ona sprawia
wrażenie chłodnej i obojętnej. Tak została wychowana. Już w
dzieciństwie wpajano jej, że prawdziwa dama nie okazuje swoich
uczuć, bo to w złym tonie. Choć mama bardzo kocha ojca, nigdy nie
widziałam, żeby go obejmowała, czy całowała. Podobnie jest z nami.
Dlatego mama cały czas szuka innych sposobów, by okazać nam
swoją miłość. Jest świetną gospodynią, wydaje wspaniałe przyjęcia,
obsypuje nas prezentami...
Prezenty! Liz nie słuchała już, co mówi przyjaciółka. Myślała o
RS
118
prezentach, które kupował jej Richard. O prezentach, których nie
cierpiała, ponieważ uważała je za coś w rodzaju łapówki,
rekompensaty za nie istniejące uczucia.
Ale... ale... Od kiedy zaczęli się znowu spotykać, nie dostała od
niego nic, nawet kwiatów. Czy dlatego, że przestała go obchodzić, czy
może w ten właśnie sposób Richard próbował okazać jej, że wręcz
przeciwnie, nadal jest mu bardzo droga?
- Richard jest zupełnie taki sam jak mama i pewnie dlatego
potrzebował kogoś, kto nauczyłby go okazywania uczuć. Myślałam,
że ty jesteś tym kimś - zakończyła Eleanor.
- Ależ, Nell, ja naprawdę próbowałam! Chciałam być dla niego
idealną żoną i...
- No właśnie! - prychnęła pogardliwie Eleanor.
- Idealną! Dobry Boże, Liz, kiedy pomyślę o tych twoich
przyjęciach. Były jak nie z tego świata, takie wystawne... No i ten
wasz dom! Wychuchany, wydmuchany...
- Ale... ale przecież ty sama - wykrztusiła Liz. Nic już nie
rozumiała. - Ty i wasza matka... zawsze byłyście takie
zorganizowane.
Eleanor parsknęła śmiechem.
- Och, Liz, nie mów, że brałaś mnie za wzór! Myślałam, że wiesz.
- Że wiem? - powtórzyła cicho Liz. - Źe co wiem?
- Pracuję, bo chcę pracować zawodowo, ale nie mogę jednocześnie
robić kariery i zajmować się domem - tłumaczyła. - Mam gosposię,
która zajmuje się wszystkim, sprząta, pierze, gotuje...
- A... a więc te przyjęcia...? Eleanor śmiała się już otwarcie.
- Chyba nie przypuszczałaś, że sama wszystko przygotowywałam.
Mam taką znajomą, która świetnie gotuje i naprawdę to lubi. Kiedy
mają przyjść na obiad goście lub wydajemy przyjęcie, po prostu do
niej dzwonię i podaję menu, a ona zajmuje się całą resztą, od
zakupów po nakrywanie do stołu. Sama przecież nie dałabym sobie
ze wszystkim rady. Jest jeszcze Mark i Rachel. Oni są dla mnie
najważniejsi, a nie jakieś tam sałatki z łososia.
- A... a ja sądziłam - zaczęła niepewnie Liz.
RS
119
- Myślałam, że o tym wiesz - przerwała jej przyjaciółka. - Inaczej
sama bym ci powiedziała. A ty, biedaczko, chciałaś dorównać mi i o
mało nie zaharowałaś się na śmierć. No proszę, brałam właśnie
ciebie za chodzącą doskonałość, która świetnie sobie ze wszystkim
radzi. Richard też tak myślał...
- Richard?
- Uważał, że to wpływ twojej matki i że pragniesz być taka jak ona.
Próbował ci pomóc, ale wydawało mu się, że wcale nie chcesz i nie
oczekujesz tej pomocy. Obawiał się nawet, że poczujesz się urażona,
jeśli będzie nalegał.
Raz jeszcze Liz przypomniała sobie słowa Richarda. „No cóż,
współczesne kobiety na każdym kroku podkreślają swoją
samodzielność i niezależność. Mężczyzna dawno już wypadł z roli
jedynego żywiciela rodziny. Jaka więc jest jego rola? Czego wy
właściwie od nas oczekujecie?"
Czyżby więc podświadomie przejęła sposób myślenia swojej
matki? Czy tak jak Jane Neal wierzyła, że współczesna kobieta może
obejść się bez mężczyzny? Nagle uświadomiła sobie, że musi
koniecznie zobaczyć się z Richardem i porozmawiać z nim. Jeśli,
oczywiście, Richard będzie chciał jeszcze z nią rozmawiać.
- Nell, przepraszam cię, ale muszę już kończyć - rzuciła do
słuchawki.
Przyjaciółka zrozumiała ją bez dalszych słów.
- Jasne! Pozdrów ode mnie Richarda.
Liz odłożyła słuchawkę i ruszyła do drzwi. Jak to dobrze, że była
już ubrana, teraz pozostało jedynie pokonać te kilka metrów dzielące
jej pokój od sąsiedniego pokoju Richarda i...
Z zaskoczeniem zobaczyła, że drzwi od pokoju Richarda były
lekko uchylone. Czyżby zapomniał je zamknąć? Pchnęła mocniej i
weszła do środka. Pokój był pusty. W pierwszej chwili przestraszyła
się, że Richard już wyprowadził się z hotelu, ale gdy rozejrzała się po
pokoju odetchnęła z ulgą. Na nocnym stoliku leżała szczotka do
włosów i krawat niedbale zwisał z oparcia krzesła. Richard nie
wyjechał.
RS
120
Dlaczego jednak nie było go w pokoju? Pomięta pościel
świadczyła, że Richard, podobnie jak ona, musiał spędzić męczącą,
bezsenną noc, przewracając się z boku na bok na niewygodnym
hotelowym łóżku. I w tym momencie uświadomiła sobie, że wie,
dokąd mógł pójść. Czyż nie tam właśnie skierował swe kroki
wczorajszego popołudnia?
Bledziutkie słońce nieśmiało przebijało przez gęste szare chmury.
Liz szybkim krokiem przemierzała znajome uliczki. Był mroźny,
grudniowy ranek, ale ona nie czuła zimna, zaprzątnięta bez reszty
kłębiącymi się jej w głowie myślami.
„Małżeństwo powinno polegać na partnerstwie" - przypomniała
sobie własne słowa. Partnerstwo. Dawać i brać. Była pewna, że to
ona jest tą, która daje. W swoim zaślepieniu nawet nie dostrzegła, że
on również chciałby jej coś ofiarować. Nie zrozumiała prawdziwego
znaczenia tych wszystkich podarunków, którymi ją obsypywał. Mało
tego, uznała je za nic nie znaczące, puste gesty. Dopiero teraz zdała
sobie sprawę jak bardzo się myliła.
Kiedy postanowiła podjąć pracę w biurze to właśnie Richard
przekonywał ją, by tego nie robiła, by poszukała sobie innego,
bardziej ambitnego zajęcia. Ale ona była uparta. Sama, bez niczyich
nacisków zrezygnowała z młodzieńczych marzeń, twierdząc, że
praca w biurze całkowicie ją satysfakcjonuje. To właśnie ona
nalegała, by Richard wszystkie siły poświęcił rozwinięciu własnego
interesu. Nie miała więc żadnego prawa, by teraz mu to wypominać.
Były też i inne sprawy. Doskonałe pamiętała kłótnie o
prowadzenie domu, kiedy Richard chciał znaleźć dla niej jakąś
pomoc, a ona upierała się, że doskonale poradzi sobie sama.
Uważała, że ma do niej pretensje, a on chciał jedynie, by mogli
spędzać ze sobą więcej czasu. I wreszcie, tamten pamiętny wieczór,
tuż przed świętami, kiedy zamknęła przed nim drzwi ich wspólnej
sypialni...
„Chcę, żebyś poszła tam ze mną" - powiedział Richard, a ona
odebrała te słowa jako autokratyczną komendę. Dopiero teraz, z
perspektywy czasu Zrozumiała, że słowa te wyrażały pragnienie
RS
121
spędzenia czasu razem z nią.
Dlaczego wtedy tego nie rozumiała? Czyżby gniew i ból zaślepiały
ją do tego stopnia?
Tak bardzo starała się być dla niego idealną żoną, że nawet nie
zauważyła, kiedy narzuciła sobie tę samą rozpaczliwą stanowczość,
która tak bardzo raziła ją u matki. A może Richard miał rację? Może
matka miała na nią tak wielki wpływ, że już nawet nie potrafiła być
sobą.
Och, Richard, tak mi przykro! Tak bardzo mi przykro, powtarzała
cicho, przemierzając kręte uliczki prowadzące do katedry. Miała
nadzieję, że tam właśnie go zastanie. Przed katedrą, w tym samym
miejscu, gdzie prawie cztery lata temu poprosił ją o rękę.
Jej modlitwy zostały wysłuchane. Richard był dokładnie tam,
gdzie się spodziewała. Oparty o mur kościoła posępnym wzrokiem
wpatrywał się w rzekę. Tym razem Liz nie miała wątpliwości, jakie
myśli zaprzątały mu głowę. Zmarszczone czoło, ściągnięta
cierpieniem twarz dodały jej odwagi, by się do niego zbliżyć.
- Richardzie, musimy porozmawiać - powiedziała miękko, kładąc
dłoń na jego ramieniu.
Richard odwrócił się gwałtownie.
- Beth? - Niebieskie oczy patrzyły na nią ze zdumieniem, jakby nie
wierzył, że to rzeczywiście ona. - Liz - poprawił się szybko. - Co się...
- Nie! - przerwała mu. - Nie Liz, Beth.
- Beth? - powtórzył niepewnie. - Nie, Beth to... to była moja żona.
- I nadal nią jest. - Jej głos drżał niepokojąco. - Nadal jestem twoją
żoną, Richardzie. Oczywiście, jeśli... jeśli tego chcesz - dokończyła
cicho.
Richard z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Jeśli tego chcę?! Jeśli... Dobry Boże, Beth! Zawsze cię pragnąłem.
Pragnąłem cię od chwili, kiedy po raz pierwszy cię ujrzałem.
Pochwyciły ją silne ramiona. Twarde, gorące wargi okrywały jej
twarz żarliwymi, pełnymi czułości pocałunkami.
- Beth... - głos Richarda drżał lekko. - Co się z nami stało? Powiedz,
czego ty naprawdę chcesz?
RS
122
Liz uniosła głowę. Patrzyła mu teraz prosto w oczy. Czyżby się
pomyliła? Czy znowu ją odtrąci? Ale przecież nadal trzymał ją w
ramionach i powiedział do niej Beth.
- Chcę... chcę ciebie, Richardzie - odpowiedziała cicho. - Zawsze
tylko ciebie pragnęłam.
Jasne oczy Richarda pociemniały z gniewu.
- Mówiłem ci już...
- Tak, wiem - przerwała mu szybko. - Wiem, że nie chodzi ci o
moje ciało... seks bez miłości... wiem. Ja również nie chciałabym, żeby
tak było.
- A więc...?
Liz gwałtownie zatrzepotała rzęsami, by powstrzymać
napływające do oczu łzy.
- Chcę... chcę, żeby było tak, jak na początku. Chcę twojej miłości...
- Miłości? - podchwycił ostro mężczyzna. - Powiedziałaś, miłości? -
Niebieskie oczy popatrzyły na nią pytająco. - Co... co chciałaś przez to
powiedzieć, Beth?
- Że cię kocham i że... popełniłam błąd.
- Oboje popełnialiśmy błędy - poprawił ją Richard. -Dlatego
właśnie stało się to, co się stało. Och, Beth, co ja takiego zrobiłem?
Dlaczego?
- To nie tylko twoja wina - przerwała mu Liz. - Oboje... oboje
jesteśmy winni. Zagubieni w pogoni za pieniędzmi, karierą,
zapomnieliśmy o tych drobnych, na pozór nieistotnych sprawach, no
wiesz, spacer na deszczu, wieczór przy kominku... Myślałam, że
chcesz, żebym była taka jak twoja matka i siostra - ciągnęła. -
Doskonała gospodyni, świetna kucharka.
- Świetna kucharka? - parsknął śmiechem Richard. - Nell, świetną
kucharką? Przecież ona nie potrafi nawet usmażyć jajecznicy!
Myślałem, że wiesz...
- Wiem, wiem - przerwała mu Liz. - Teraz już wiem. Rozmawiałam
z nią dziś rano. Zadzwoniłam do niej i powiedziała mi... powiedziała
mi, jak ona to wszystko robi, ale wtedy... Wtedy nie wiedziałam.
Zawsze podziwiałam twoją matkę i Nell, i starałam się im dorównać.
RS
123
Te wszystkie przyjęcia... Były dla ciebie takie ważne.
- Ależ, Beth! Gdybym chciał, żeby moje życie wyglądało tak, jak
życie moich rodziców, wcale bym się nie żenił. Zostałbym
kawalerem i... Do Ucha, Beth, nie ożeniłem się z tobą po to, żebyś
była moją kucharką! Chciałem ciebie! Słyszysz, ciebie! Czy myślisz,
że protestowałbym, gdybyśmy mieli pomoc domową, tak jak Nell?
Owszem, zależało mi na tych przyjęciach, trzeba podtrzymywać
kontakty towarzyskie. Ale przede wszystkim chciałem pochwalić się,
że mam taką śliczną, inteligentną żonę.
Liz patrzyła na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.
Tego się nie spodziewała, a sądziła, że wszystko już zrozumiała.
- Tak. Byłem z ciebie dumny - powtórzył Richard. - Pękałem z
dumy, że właśnie mnie wybrałaś i chciałem, żeby cały świat o tym
wiedział.
- A ja... a ja myślałam, że to tylko ze względu na klientów.
- Do licha, Beth! Jak mogłaś coś takiego pomyśleć?! - zirytował się
Richard, ale zaraz się opanował. - No tak! Nigdy ci tego nie mówiłem.
Beth, kochanie, czy kiedykolwiek mi wybaczysz? Widzisz, ja nigdy
nie byłem w tym dobry. Nigdy nie potrafiłem okazać ludziom, że mi
na nich zależy. Pamiętam, co powiedziała mi Nell, kiedy odeszłaś. Że
pewnie nigdy nie okazałem ci, jak bardzo cię kocham, nie
powiedziałem ci, ile dla mnie znaczysz... Pamiętam, jak
odpowiedziałem jej, że nie wiem, o czym mówi, że nie rozumiem, o
co jej chodzi, że przecież przez cały czas dawałem ci różne prezenty.
- O tak! Prezenty! - ze smutkiem pokiwała głową Liz.
- Myślałem, że to najwłaściwsza droga, że mężczyźni zawsze dają
kobietom różne rzeczy, kwiaty, biżuterię, kiedy chcą okazać im
swoje zainteresowanie - poskarżył się Richard. - Dopiero, kiedy
zarzuciłaś mi, że nie mam dla ciebie czasu i dlatego próbuję
przekupić cię tymi wszystkimi podarunkami, zrozumiałem, że
rzeczywiście wszystkie te prezenty nie znaczą nic, jeśli brakuje
miłości.
- No cóż - westchnęła cicho Liz - nie powinieneś obwiniać się o to,
że nie okazywałeś mi, jak bardzo ci na mnie zależy. Twoja matka...
RS
124
- Nauczyła mnie, że rzeczy mogą zastąpić słowa, ale teraz już
wiem, że nie zawsze. Bardzo chciałbym się zmienić, Beth, ale
obawiam się, że to nie będzie łatwe.
- A ja ci nie ułatwiałam - wtrąciła Liz. Nie mogła pozwolić, by
Richard brał całą winę na siebie. - Nie powiedziałam ci nawet,
dlaczego postanowiłam odejść. W ogóle nic ci nie mówiłam. Nie
powiedziałam ci o swoich marzeniach, żeby zostać tłumaczem z
prawdziwego zdarzenia, ponieważ bałam się, że sama nie poradzę
sobie z tym wszystkim.
- Przecież wiesz, że pomógłbym ci.
- Tak, ale chciałam...
Słowa zamarły jej na ustach. Doskonale pamiętała, jak na
początku ich małżeństwa Richard często zaglądał do kuchni z
propozycją, że jej pomoże. Ona jednak, ogarnięta manią
doskonałości, odrzucała te oferty, zbywając je lekceważącym: „Och,
poradzę sobie", „Już kończę", „Nie plącz mi się po kuchni". Nic
dziwnego, że Richard coraz rzadziej proponował pomoc, aż w końcu
dał za wygraną.
- Nigdy nie chciałaś, żebym ci pomógł, a znając twoją matkę,
obawiałem się, że potraktujesz moje nalegania jak obelgę. Wolałem
więc nie ryzykować. W końcu, sam już nie wiedziałem jak z tobą
rozmawiać. Nie chciałaś prezentów, nie chciałaś mojej pomocy,
stałaś się taka samodzielna, że zacząłem zastanawiać się, co ja tu
jeszcze robię. Czułem się niepotrzebny, bezużyteczny...
Serce jej się ścisnęło. Chciał być potrzebny. Jakże się myliła
myśląc, że Richard potrafi tylko brać. Zgodnie z oskarżeniami swojej
matki uznała, że jest taki sam jak inni mężczyźni i nawet nie dała mu
szansy, by mógł okazać swoją naturę. Raz tylko pozwoliła mu się do
siebie zbliżyć, tamtego ranka, kiedy obudziła się z migreną. Tylko ten
jeden raz pozwoliła sobie na komfort bycia słabą kobietką.
Przywiózł jej tabletki, podał zupę i przez cały dzień czuwał przy jej
łóżku, kiedy spała. Była jednak tak zaślepiona w swojej nienawiści,
że nie potrafiła tego docenić.
- W końcu jedynym sposobem, żeby się do ciebie zbliżyć, stało się
RS
125
łóżko - zakończył gorzko mężczyzna.
- Tylko w łóżku wiedziałem, że jednak jestem ci potrzebny, ale
wtedy... wtedy ty zamknęłaś przede mną drzwi naszej sypialni.
- Myślałam, że już ci na mnie nie zależy, że chcesz tylko mojego
ciała - tłumaczyła się nieśmiało.
- Nie zależy? Beth, gdybyś wiedziała! Gdybyś tylko wiedziała, ile
mnie to kosztowało. Każdej nocy z trudem powstrzymywałem się, by
nie wyłamać tych przeklętych drzwi. Zawsze uważałem się za
kulturalnego człowieka, ale wtedy... wtedy byłem niczym dzikie
zwierzę. Tłumaczyłem sobie, że potrzebujesz czasu, by wszystko
przemyśleć i zrozumieć, że wkrótce do mnie wrócisz. Wiedziałem, że
nie powinienem zmuszać cię, byś dzieliła ze mną łóżko, jeśli tego nie
chcesz.
Palce Richarda zacisnęły się na jej ramieniu.
- Do licha, Beth, tak bardzo mi ciebie brakowało. Myślałem, że
może kochając się z tobą potrafię okazać ci, jak bardzo mi na tobie
zależy. Byłem taki głupi! Taki głupi! A przecież wystarczyłyby dwa
krótkie słowa... ale ty byłaś taka chłodna, obojętna - roześmiał się
gorzko. - W końcu miałem już dosyć lodowatych pryszniców w
środku nocy. Wiedziałem, że dłużej nie wytrzymam, ale wierz mi,
Beth, ja nigdy nie chciałem cię...
- Wiem - przerwała mu Liz. Nie chciała słuchać oskarżeń, które
sama rzuciła. Oskarżyła go o gwałt, ale nawet kiedy to mówiła, sama
nie wierzyła, że Richard byłby zdolny ją skrzywdzić. - Wiem -
powtórzyła cicho. - Próbowałeś się tylko do mnie zbliżyć.
- Tak mi było wstyd, kiedy obudziłem się następnego ranka.
Zawsze myślałem, że potrafię nad sobą zapanować. Ty zresztą wcale
nie protestowałaś. No, może troszeczkę. Z początku. Czułem, że
jeszcze nie wszystko stracone, że będziemy mogli dojść do
porozumienia. Żebyś wiedziała, jak ciężko mi było pójść do pracy
tamtego dnia, ale tak smacznie spałaś, że nie chciałem cię budzić.
Myślałem, że parę godzin nie ma znaczenia, że wrócę z biura i
wszystko sobie wyjaśnimy. Próbowałem zresztą dodzwonić się do
domu w porze lunchu, ale nikt nie odbierał telefonu.
RS
126
No tak! O tej porze pakowała właśnie swoje rzeczy. Pamiętała
dobrze te długie, natarczywe dzwonki telefonu. I pomyśleć, że gdyby
wtedy podniosła słuchawkę, wszystko potoczyłoby się inaczej...
- Przyjechałem do domu najszybciej jak mogłem, ale ciebie już nie
było - poskarżył się.
Liz przytaknęła. Była już pewnie w drodze do matki. Nie mogła
gorzej wybrać. Zgorzkniała, zatwardziała w swej nienawiści do
mężczyzn Jane Neal była ostatnią osobą, która mogła jej wtedy
pomóc. Powinna była raczej udać się do Eleanor.
- Tak bardzo żałuję, że nie poczekałam wtedy, aż wrócisz z biura -
westchnęła ciężko Liz. - Powinnam była zaczekać, powiedzieć ci, że
odchodzę i wyjaśnić dlaczego. Oboje popełniliśmy tyle błędów,
Richardzie. Tak naprawdę, to żadne z nas nie miało pojęcia o
dawaniu. Och, Richard, straciliśmy tyle czasu!
Richard ze smutkiem pokiwał głową.
- Trzy miesiące bez żadnej wiadomości od ciebie... to było
prawdziwe piekło, Beth. Życie straciło dla mnie sens. Dzwoniłem do
ciebie wielokrotnie, ale twoja matka powtarzała mi, że nie chcesz ze
mną rozmawiać. Przyjechałem nawet, żeby zobaczyć się z tobą, ale
ona zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.
Liz nie wierzyła własnym uszom. Dzwonił wiele razy? Przyjechał,
żeby się z nią zobaczyć?! Wprawdzie matka powiedziała jej o
pierwszym telefonie i zdecydowały wtedy, że lepiej będzie, jeśli Liz
nie podejdzie do aparatu, ale nie przypominała sobie, żeby
wspominała jej o innych telefonach, czy wizycie Richarda. Jego
milczenie wzięła za oznakę obojętności. Nie podejrzewała, że matka
może posunąć się do tego, by ukrywać przed nią telefony Richarda.
- Nic o tym nie wiedziałam - wybąkała. - Mama...
- Mama wzięła sobie za punkt honoru, aby „ten człowiek" nigdy
już nie zbliżył się do jej małej córeczki - dokończył za nią Richard. -
No cóż, chyba nie powinienem jej za to winić. Gdybym jednak
wiedział, że wcale nie mówiła w twoim imieniu, nie dałbym tak
łatwo za wygraną. Dopiero kiedy Eleanor postanowiła wziąć sprawy
w swoje ręce... A propos, dlaczego właściwie zgodziłaś się na tę
RS
127
korespondencyjną przyjaźń?
- Sama nie wiem - wyznała Liz. Doskonale pamiętała tamtą
rozmowę z siostrą Richarda.
- Chyba dlatego, że choć jeszcze sobie tego nie uświadamiałam,
nigdy nie przestałam cię kochać. Rozstaliśmy się w gniewie, czułam,
że muszę to naprawić. Och, Richardzie, czy może nam się jeszcze
udać?
- Niczego bardziej nie pragnę - zapewnił ją. - Tym razem jednak,
będzie inaczej. Beth, kochanie, byłem głupcem, ale już nigdy więcej...
- uśmiechnął się, biorąc ją w ramiona. - Czy mówiłem ci już, jak
bardzo cię kocham? Jesteś moim całym światem, kochana. Bez ciebie
nie mógłbym istnieć. Kocham cię i potrzebuję, i jeśli do mnie wrócisz,
obiecuję, że przez resztę życia każdego ranka będę powtarzał ci, ile
dla mnie znaczysz.
- Ja też cię kocham - szepnęła Liz, otaczając ramionami jego szyję.
- Może więc ten rok nie był tak całkiem stracony - zamyślił się
Richard. - To wszystko stało się tak szybko. Zakochaliśmy się w
sobie, nim zdążyliśmy się poznać. Zazwyczaj ludzie wiele
przebywają razem przed ślubem, my zaś pobraliśmy się prawie nic o
sobie nie wiedząc. Kiedy pomyślę, że mogłem cię stracić... i tylko
dlatego, że nie wiedziałem, jak okazać ci, że cię kocham.
- Ja też nie jestem bez winy - wtrąciła miękko Liz.
- Za to teraz już wiemy i ten rok powinien być dla nas nauczką. -
Uniosła głowę i popatrzyła w niebieskie oczy. Serce zabiło jej
radośnie na widok malującej się w nich czułości i oddania. - Tak
bardzo cię kocham, Richardzie.
- Ja również cię kocham, moja maleńka - uśmiechnął się
mężczyzna - i mam tu coś dla ciebie - dodał, sięgając do kieszeni. -
Nie bój się, to nie prezent. Chcę ofiarować ci siebie i... to.
Na otwartej dłoni leżał mały, złoty krążek. Łzy zakręciły się jej w
oczach. Poznała obrączkę, którą zostawiła na jego poduszce tamtego
pamiętnego dnia, kiedy zdecydowała się odejść.
- Nosiłem ją przy sobie przez cały ten czas -powiedział cicho
Richard. - Chciałem mieć choć tę namiastkę ciebie. Kiedy zgodziłaś
RS
128
się ze mną zobaczyć, zabłysła mi iskierka nadziei. Uwierzyłem, że
przyjdzie taki dzień, kiedy będę mógł ci ją znów ofiarować... Czy
zechcesz przyjąć tę obrączkę, Beth? Czy zechcesz przyjąć ją i nosić na
znak mojej miłości, wierności i oddania?
- O cóż więcej mogłabym prosić? - szepnęła Liz, podając mu dłoń.
Mężczyzna delikatnie wsunął złoty krążek na serdeczny palec jej
lewej ręki, powtarzając słowa przysięgi małżeńskiej, te same słowa,
które wypowiedział dokładnie w tym samym miejscu prawie cztery
lata temu.
- Na dobre i na złe, w chorobie i nieszczęściu, w bogactwie i w
biedzie, dopóki śmierć nas nie rozłączy - powtarzała za nim drżącym
ze wzruszenia głosem.
W tej samej chwili, przez wiszące nad miasteczkiem ciemne, gęste
chmury, przebił się nieśmiały promyczek słońca i Liz wiedziała
już, że czeka ich długie, wspaniałe życie pełne radości i... miłości...
RS